ANDRZEJ KLAWITTER
Licealiści
ROZDZIAŁ I
Ostatni dzień sierpnia od lat oznacza dla młodzieży jedno - koniec
długich, letnich wakacji, koniec lenistwa i błogiej beztroski. Oczywiście
nikt z tego powodu nie rozpacza, chociaż zawsze znajdzie się ktoś, kto
wyda ciężkie westchnienie na okolicę, pobrzmiewające niechęcią do tego,
który wymyślił szkoły. Ostatecznie nie w każdym drzemie na przykład
Skłodowska-Curie czy Einstein. I chyba dobrze, bo z uczonymi,
geniuszami nigdy tak do końca nic nie wiadomo. Zupełnie podobnie
zresztą jak z iluzjonistami - wyciąga taki z rękawa białego gołębia, a tu się
okazuje, że to czarny kogut... I nieszczęście gotowe. Wprawdzie nie żałuje
się czasu ani pieniędzy na zgłębianie tajemnic wiedzy, ale czasem żałuje
się jej wyników. Na co komu bomba atomowa?
Może zatem uczyć się... bardzo ostrożnie?
Dość duże miasto, gdzie się dzieje ta historia, jest raczej ładne niż
brzydkie; od północy zamknięte lasami, od zachodu kilkukilometrowej
długości jeziorem, a od południa i wschodu urodzajnymi polami.
Najpiękniejszy skrawek tej miejscowości to zakątek między jeziorem a
liściastym lasem. Z centrum prowadziła do niego ulica Mickiewicza, przy
której końcu mieściło się Liceum Ogólnokształcące noszące imię naszego
wieszcza.
Mimo że gmach liczył tylko dwa piętra, był olbrzymi - zbudowany z
ciemnoczerwonej cegły, w kształcie prostokątnej litery C, tyle że skrzydła
wysuwały się przed linię frontu. Jego mury oplecione bluszczem,
pamiętające niezły kawałek dziejów, przydawały szkole dostojeństwa.
Niejeden kandydat na licealistę, przekraczając po raz pierwszy próg tego
gmaszyska, zastanowił się nad sobą i wiedzą wyniesioną z podstawówki,
czy przypadkiem nie pomylił adresu z jakimś sławnym uniwersytetem.
W budynku było liceum, internat męsko-żeński oraz, w części
skrzydła południowego, od strony centrum miasta, mieszkania służbowe
nauczycieli. Przed frontonem zieleniły się trawniki, a z tyłu rozpościerał
się dziedziniec, ciągnący się aż do parku, którędy się schodziło na leżące
w dole jezioro.
Zmierzający właśnie do szkoły dziewczyny i chłopaki, trzecio- i
czwartoklasiści, pochodzili z dość odległych miejscowości, toteż w okresie
roku szkolnego mieszkali w internacie. Spora część internistów, jak
popularnie ich określano, miała zwyczaj zjawiać się na miejscu już w
przeddzień rozpoczęcia nauki.
Nie trzeba zgadywać, co było tematem ich rozmów - wymiana
wakacyjnych wrażeń, często ubarwiona kłamstwami, zwłaszcza gdy
wyobraźnia dopisywała, a inwencji nie brakowało.
Do mistrzów wszelkich improwizacji należał Filip Strzelec z IV B,
wysoki blondyn o lekko kręconych włosach, niebieskich oczach i
ujmującym uśmiechu. Był filarem międzyszkolnego koła teatralnego.
Chociaż doskonale znano jego możliwości gawędziarskie, nigdy nie
można było po nim poznać, czy mówi serio, czy żartuje. Akurat opowiadał
o swoim pobycie w Szkocji, żałując, że nie dane mu było zobaczyć Nessie.
- Ja już ciebie przejrzałam - stwierdziła Sylwia List, również z IV B,
długowłosa brunetka o piwnych oczach, jedna z najurodziwszych
dziewczyn liceum; sprawowała funkcję redaktora naczelnego szkolnego
miesięcznika. - Jeśli kłamiesz, to z klasą, a jeśli mówisz prawdę, nie jesteś
tak interesujący.
- Czyżby? - zapytał Filip. - Cóż, niedobrze, gdy dziewczyna przejrzy
chłopaka. Niedobrze dla dziewczyny.
- I tak cię lubimy z tym twoim panta rhei, bujaniem w obłokach i
cygaństwem - rzekła Teresa Lipska z IV G, też pasjonująca się teatrem.
- Czym dalej się w życiu zajedzie? - zastanowił się Filip. - Szarą
prawdą czy kwiecistym kłamstwem? Pomijając drobiazg, że prawda nie
zawsze bywa szara, a kłamstwo kwieciste.
- Zależy dokąd kto jedzie - powiedziała Sylwia.
- Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku - stwierdził. - Prosto do
sławy, gdziekolwiek ona czeka i cokolwiek gotuje. To jedyny cel, który się
liczy. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że oszukuje samego siebie.
Prawda wylezie prędzej czy później, ona tylko nieraz jest pisana
sympatycznym atramentem.
Jeszcze parę osób z tej grupy zajmowało się w liceum czymś więcej
niż jedynie edukacją - Andrzej Koczorowski z IVA i Wojtek Pelczarski z
III F byli członkami zespołu muzycznego, a Ewa Morska z IV E
pracowała z Sylwią w miesięczniku. Pozostali interesowali się wyłącznie
nauką, nauką i jeszcze raz nauką, a pod koniec semestrów zawężali swoje
zaciekawienie tylko do specjalistycznej wiedzy medycznej, poszukiwali
bowiem środka na delirium tremens, ale dotyczące jedynie części ciała, w
której początek biorą nogi.
- Zostawmy na chwilę rozgadanych licealistów. Nim dotrą na
miejsce, będziemy już znali trzy inne osoby, którym w tej opowieści
przypadną naprawdę znaczące role.
* * *
Dyrektor liceum nazywał się Stefan Burczyński. Był dobiegającym
pięćdziesiątki grubawym mężczyzną z orlim nosem i krzaczastymi
brwiami. Nosił przydomek Burczymucha.
Jedynie pod osądem uczniowskiej braci pozostaje ocena trafności
doboru pseudonimów swoim nauczycielom i wychowawcom, którzy
wręcz nie mają prawa bez nich istnieć, a jedno jest oczywiste - podobnie
jak z butami, muszą pasować.
Czteropokojowe mieszkanie dyrektora mieściło się na pierwszym
piętrze południowego skrzydła budynku. Dodatkowe drzwi w korytarzu
prowadziły do jego gabinetu, tak że nie musiał opuszczać gmachu, by
znaleźć się w pracy.
Mimo popołudniowej pory Burczyński siedział w gabinecie i
przeglądał różne papiery. Gdy zza otwartego okna doszły go podniesione
głosy i śmiech, podszedł do niego i wyjrzał. Na widok licealistów twarz
mu pojaśniała. Z lubością westchnął.
* * *
Piętro niżej przy oknie w swoim mieszkaniu stał kierownik internatu
Aleksander Wroński, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy.
Liczył nieco ponad pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy miał
mocno przerzedzone, a pod prostym nosem krótko przystrzyżony wąsik.
Mówiono na niego Gapek.
Wroński także patrzył na idącą grupę. Żałośnie westchnął na myśl o
problemach związanych z kierowaniem internatem, zamieszkiwanym
przez osiemdziesiąt dziewczyn i trzydziestu pięciu chłopaków.
* * *
Kolejne piętro niżej, już w suterenie, inny mężczyzna stał przy oknie
służbowego mieszkania, niestety zakratowanym jak w więzieniu. I on
spoglądał na licealistów. Ponieważ okno wychodziło na drogę wiodącą do
głównego wejścia w skrzydle południowym, został przez uczniów
dostrzeżony.
- Dzień dobry, panie woźny! - usłyszał gromkie pozdrowienie. Jan
Szczygieł ciężko pokiwał głową. Woźny, ślusarz, elektryk, hydraulik,
palacz co., szklarz, stolarz (na liście płac tak ładnie to nie wyglądało),
słowem, złota rączka, bez której gmach ten chybaby nie funkcjonował
należycie. Był parę lat starszy od Wrońskiego, tęgiej postury, z twarzą
pooraną bruzdami niczym uprawne pole. Mieszkał samotnie. Wprawdzie
woźny nie zaliczał się do personelu pedagogicznego, ale też nosił
przydomek, naturalnie stosowny do rangi, mianowicie - Odkurzacz.
Skupił wzrok na jednym licealiście.
- Strzelec... - mruknął z zacięciem.
Po chwili wesoła grupa znalazła się w budynku.
- Witaj, kuźnio drudytów! - zadudniło nagle w uszach woźnego.
- Jakich eradytów? - zdziwił się i uświadomił sobie, że gmach
gwałtownie nabrał życia.
ROZDZIAŁ II
- Sławek! - ryknął Filip.
- Filip! - ryknął Sławek.
Dopadli do siebie i zaczęli się ściskać. Jakkolwiek różnili się pod
wieloma względami, stanowili parę wspaniałych przyjaciół. Sławek Krzyk
z IV B - wysoki, dobrze zbudowany, o czarnych, kędzierzawych włosach -
nie należał do orłów w nauce, znacznie pewniej czuł się na boisku
sportowym. Był siatkarzem numer jeden reprezentacji liceum.
Cała grupa stała w obszernym holu na pierwszym piętrze i z
widocznym utęsknieniem wdychała atmosferę szkolnych murów, jakby
było w niej coś cudownie ożywczego.
- Słuchajcie - rzekł Sławek, gdy opadły pierwsze emocje - ekstra
wiadomość nie powinna długo czekać: mamy nową polonistkę!
Młodziutka, świeżutko upieczona, prosto z rusztu.
- Zdrowa? - rzucił Wojtek.
- Nie wiem, nie badałem, nie widziałem. Tylko słyszałem.
- Wojtek! - syknęła Sylwia. - Co oznacza twoje „zdrowa”?
- To, co twoje... czy nie jest chora. - Widząc jej ironiczne spojrzenie,
dorzucił: - Żebym tak nie trafił do budy, nic złego nie miałem na myśli!
- Rzeczywiście - roześmiała się Sylwia i skinąwszy na Teresę,
podniosła swoją torbę.
Rozeszli się.
* * *
Internat nie stanowił enklawy. Na pierwszym piętrze pomiędzy
skrzydłami mieściło się osiem czteroosobowych pokoi, w których
mieszkały najstarsze licealistki. Wzdłuż nich, od strony dziedzińca, biegł
szeroki jasny korytarz, kończący się po obu stronach obszernym holem. W
skrzydle północnym oprócz sal lekcyjnych była stołówka, a w skrzydle
południowym biblioteka i biura administracji. Reszta pomieszczeń
internatu żeńskiego zajmowała drugie piętro w skrzydle północnym oraz
kilka sal między skrzydłami. Z kolei internat męski w całości mieścił się
na drugim piętrze skrzydła południowego.
Wprawdzie życie internackie jest obwarowane murem zakazów i
nakazów - niewątpliwie bardziej obostrzonych niż w rodzinnym domu,
gdzie twardą rękę ojca amortyzuje miękka dłoń matki - ale ma pewien
specyficzny urok, którego w domowych pieleszach się nie znajdzie i do
którego się tęskni po długich, nawet najwspanialszych wakacjach. Tu
przyjaźń jakby pełniej smakuje, samodzielność jest wyższa w cenie, a do
obowiązku podchodzi się z zadziwiającą lekkością, wreszcie ryzykancki
krok pachnie tak jak powinien. Młody człowiek szybciej dojrzewa w takiej
zbiorowości, niż w przyjemnym ciepełku domowego ogniska.
- Co się stało Sylwii? - zastanawiał się Wojtek tarmosząc swoje
sterczące jak druty ciemne włosy. - Wrażliwa niczym zakonnica na
przepustce.
- Po prostu przypomniałeś jej, że ona także ma klasę - powiedział
Filip.
- O tak! - pisnął Adam Wesoły z III F.
- Nawet Crescentini zna się na rzeczy - zaśmiał się Sławek.
- Jaki Crescentini? - dopytywał się Adam, nadworny fotograf liceum
i miesięcznika. Był dość nieśmiałym chłopakiem w osobistych kontaktach
z dziewczynami. Inteligentny niewysoki szatyn, momentami dowcipny, ale
w rozmowie z dziewczyną, jeżeli mu się podobała, nie umiał się zdobyć na
stanowcze słowa. To, co wydobywało się z jego ust, miało barwę
śpiewnego sopranu. Wstydził się tego. Po pierwszych niepowodzeniach w
zdobywaniu dziewczęcych serc popadł w kompleks.
- Crescentini był włoskim śpiewakiem operowym z czasów
Napoleona - wyjaśnił Andrzej.
- Co ja mam z nim wspólnego? Przecież ja nie śpiewam, no nie? O
co ci chodzi, palancie? - Adam zwrócił się do wyższego o półtorej głowy
Sławka.
- Aha, zapomniałem, że nie śpiewasz.
- Jak to zapomniałeś?! Co tu miałeś zapomnieć!
- Człowieku, czy pamięć to sekretarka?
Centralną częścią internatu męskiego, nie ze względu na
usytuowanie, była umywalnia - istne targowisko próżności, bazar, giełda,
ring bokserski w razie potrzeby, wreszcie sala tronowa, gdzie najmłodsi
uczniowie stawali niekiedy do raportu przed wszechwładnym szefem
samorządu internackiego, czyli seniorem.
Seniorem internatu męskiego był Filip Strzelec.
* * *
Sylwia i Teresa już się aklimatyzowały w pokoju numer osiem,
pierwszym pomieszczeniu od strony holu w skrzydle południowym. Pokój
był urządzony skromnie - cztery metalowe łóżka, dwie duże dwudrzwiowe
szafy, stół, cztery krzesła i stolik przy oknie, który służył do przyrządzania
posiłków, a na ścianie dwa marne obrazy i kalendarz.
- Wojtek ma zboczoną wyobraźnię - powiedziała Sylwia i
przewróciła karty kalendarza na wrzesień. - Zdrowa!... Co my jesteśmy?
Klacze na wybiegu?
- Wszyscy tak nas widzą - rzekła Teresa zajęta rozpakowywaniem
bagażu. - Filip też.
- O nie, on jest inny.
- Kochasz Filipa? - Teresa spojrzała na nią dociekliwie.
By ukryć zakłopotanie, Sylwia stanęła przy otwartym oknie.
Zakochana w matematyce, patrzyła na świat uważnymi oczami i miała w
nim niemal wszystko poszufladkowane zgodnie ze zdrowym rozsądkiem.
Zazwyczaj wiedziała, do której szuflady zajrzeć w takiej czy innej
sytuacji. I musiało grać. Choćby nie grało.
- Już w kwietniu zaczęłaś na niego łakomie zerkać.
- A ty kochasz Andrzeja? - zapytała Sylwia.
- Wydaje mi się, że tak.
Popatrzyły na siebie ciepło. Wkrótce drzwi otworzyły się i weszła
trzecia lokatorka „ósemki”, Monika Kemnitz z IV C, blondynka z
uroczymi dołeczkami w policzkach.
- Cześć, dziewczyny!
- Rany, Monia, aleś ty opalona!
* * *
Adam wychodził z toalety na parterze, gdy zobaczył przyjeżdżającą
Dorotę Poświat, koleżankę ze swojej klasy, szczupłą brunetkę z
warkoczem.
- Cześć, Adam!
- Dorota! Cześć!... Ale urosłaś!
- Co?! - Przystanęła, postawiła walizkę i odetchnęła.
- Urosłaś - powtórzył.
- To te buciki na obcasie, zauważ, kotku - wyjaśniła poirytowana.
- Eh, ta twoja oryginalność wobec nas jest zniewalająca. Czy
naprawdę nie stać cię na coś wzniosłego?
- Wzniosłego?
- Jakiś szałowy komplement, a nie furmański okrzyk.
- Hm...
- No dobra, nie gwałć mózgownicy, bo za gwałt można siedzieć.
Pomożesz mi? Strasznie ciężka.
- Jasne. - Adam podszedł do niej i ochoczo chwycił walizkę.
- Tak, ciężka. Skąd miałaś w sobie siłę konia?
- Siłę konia. Och, Adam... Od ciastek. Wiesz, że uwielbiam ciastka,
lecz konia nimi nie nakarmisz.
Ruszyli w stronę schodów. Dorota mieszkała na pierwszym piętrze
pod „trójką”. I ona zaliczała się do osób, które mają na uwadze nie tylko
swój wizerunek w lusterku, ale sprawują konkretną i pożyteczną funkcję -
prowadziła kawiarenkę.
- Słyszałaś coś o niejakim Crescentinim? - zapytał nagle Adam na
półpiętrze.
- Crescentinim?! O tym włoskim śpiewaku?
- Tak.
- Co miałabym słyszeć? Opera mnie nie interesuje, a już na pewno
nie kastraci.
- Kastraci?! - Adam zmarszczył czoło.
- Crescentini był kastratem... Wiesz, czego nie miał. Adam przełknął
ślinę.
- Dorota! - Z góry zbiegł Filip; wziął ją za rękę. - Ale rozkwitłaś
przez wakacje! Nie do wiary! Możesz mi wierzyć, jesteś cudowna,
najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś?
- Tajemnica - odparła uwodzicielsko.
- Na to wygląda. Później pogadamy - dodał i klepnąwszy Adama po
plecach, zbiegł.
- Słyszałeś, Adam? - rozrzewniła się Dorota. - Kłamał czy mówił
prawdę, nieważne, ale powiedział to, co chciałam usłyszeć, co zresztą
pragnie usłyszeć każda dziewczyna. A ty mi mówisz, że urosłam!... Co to
ja jestem? Drożdżówka?
Adam w milczeniu doniósł walizkę do drzwi pokoju numer trzy.
- Dzięki - powiedziała Dorota. - Buźka!
- Drobiazg - mruknął i skierował się do internatu. W chwili gdy
skręcał na klatkę schodową, oddzieloną od holu wahadłowymi drzwiami,
ujrzał idącą Sylwię; w tym momencie wydała się mu wyjątkowo
atrakcyjna w jakby prowokująco nie dopiętej błękitnej bluzce. Rzecz dla
Adama niezwykła - zdecydował w mgnieniu oka. Przystanął, chwycił ją za
rękę i wyrzucił z siebie śpiewnie: - Sylwia, jesteś cudowna, najpiękniejsza
róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś?
- Odbiło ci? - wykrztusiła kompletnie zaskoczona.
- Jak pragnę zdrowia!
- Lekarz przyjmuje jutro od dziesiątej. Przepraszam, wołają mnie. -
Wywróciła oczami i wyminęła go. Będąc przed drzwiami pokoju,
dorzuciła: - Nie chciałam cię urazić.
I tyle ją widział. Pies z kulawą nogą i podwiniętym pod siebie
ogonem nie wzbudziłby takiego żalu, jak teraz Adam.
Powlókł się do internatu, gdzie akurat pojawił się kolejny licealista,
Hipolit Zamorski z IV B, kościsty brunet o niezgrabnych ruchach, który
bezskutecznie próbował pobić rekord żółwia na setkę. O wojsku mógł
gadać do znudzenia, ale nigdy nie znajdował wdzięcznego słuchacza.
Jeżeli jednak nie ględził o obronności kraju, był tolerowany przez
kolegów, mimo że miał nieszczególną cechę, nie bardzo pasującą do
przyszłego wojskowego, mianowicie nie potrafił utrzymać języka za
zębami, miał go dłuższy niż korytarz.
- Czołem, chłopaki! - ryknął dziarsko Hipolit. Wyraz „cześć”
zapodział się w jego słowniku, kiedy pilnie szukał „o” z kreską w wyrazie
„kula”. Postawił torbę, wyprężył się i przybił prawą dłonią do skroni.
- Oto przyszła podpora naszej armii! - wrzasnął Sławek. - Zdjęcie, w
ramkę i na ścianę! Cały Hipek.
ROZDZIAŁ III
Można się już zorientować, że mur oddzielający męską część
internatu od żeńskiej był w owym liceum zbudowany ze słów honoru
tudzież pobożnych życzeń, zaprawiony gęsto dobrą wolą. I słusznie. Do
czego bowiem komu wielkie fortyfikacje z uzbrojonymi po zęby
strażnikami na blankach? Gdy ktoś się uprze, to i samemu diabłu piekło
sprzeda, i anioła namówi do pobożności. Zresztą im surowsze reguły, tym
większa pomysłowość, aby je przechytrzyć.
Filip energicznie nacisnął klamkę i wszedł do żeńskiej „ósemki”. W
pokoju zastał Sylwię. Jej twarz momentalnie pojaśniała. Filip wyciągnął
spod pachy książkę i podał ją dziewczynie.
- Buszujący w zbożu - zachwyciła się. - Dotrzymałeś słowa.
- Zawsze dotrzymuję słowa.
Sylwia potrząsnęła głową, sprawiając wrażenie, jakby nie to pragnęła
usłyszeć. Filip usiadł przy stole. Zapadła kłopotliwa cisza.
- Kamila się zjawiła, tak? - rzekł zerkając na stojące przy szafie dwie
eleganckie walizki z brązowej skóry oraz stereofoniczny radiomagnetofon
Philipsa.
- Niestety. Znowu będziemy się z nią męczyć. Mamy jej powyżej
czaszki. Gdyby była inna...
W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Teresa z imbrykiem
pełnym wody, a za nią czwarta lokatorka tego pokoju, Kamila Traczyńska,
z tej samej klasy co Sylwia i Filip.
- Cześć, Fil! - zawołała Kamila.
- Cześć, Kama! O, zmieniłaś uczesanie.
- Filip jak zwykle spostrzegawczy - powiedziała zadowolona i
przygładziła ostrzyżone na chłopca brązowe włosy. - Dobrze mi w tej
fryzurze, prawda? Wszyscy mi to mówią. Cieszę się, że i tobie się podoba.
- Stwierdzenie faktu nie jest jego akceptacją - odrzekł.
- Syla, gdzie włożyłaś kawę? - zapytała Teresa zaglądając do szafy.
- Powinna być na trzeciej półce.
- Zostawcie - powiedziała stanowczo Kamila i przyklękła przy
walizce. - Takiej kawy nie piłyście. O, proszę, już zmielona... - Zastygła
widząc w ręku Teresy identyczną paczkę. - A to się zdarzyło!
Teresa i Sylwia wymieniły spojrzenia.
- Napijesz się naszej kawy, Kama? - zapytała słodko Teresa.
- Jasne - odparła sucho i zwróciła się do Filipa: - Co słychać w
wielkim świecie?
- Mój wielki świat na razie ogranicza się do globusa.
- Może akurat gdzieś byłeś. Zapytałam z uprzejmości.
- Wobec tego uprzejmość za uprzejmość. Gdzie ty byłaś w wakacje?
- W Anglii!
- Niemożliwe! - Filip wychylił się w jej stronę.
- Co tu niemożliwego?
- Przypuszczałem, że byłaś w USA.
- Do Stanów wybieram się w przyszłym roku - wyjaśniła skwapliwie.
- Rodzice już mi to obiecali w nagrodę za maturę.
- Hazardziści! - rzuciła Teresa. Kamila zacisnęła zęby.
- Długo... bawiłaś w Anglii? - zapytał Filip.
- Pięć tygodni.
- Spodziewam się, że angielski opanowałaś do perfekcji.
- Martwisz się o mnie?
- Bez przesady. Mam dość własnych zmartwień i ani mi się śni
dokładać twoich. Martw się sama. A teraz cię pocieszę. Ty byłaś w Anglii,
a ja w Szkocji. Siedem tygodni.
- Trujesz! - rzekła Kamila.
- Truję? Czy wyłącznie ty posiadasz patent na wojaże?
- Nie, ale... Gdzie dokładnie byłeś w tej Szkocji?
- Pod Bydgoszczą.
- Gdzie?! - Kamila znieruchomiała.
- Niedaleko Bydgoszczy leży wioska, Szkocja się nazywa.
- Czułam, że zalewasz! - Kamila z trudem opanowała śmiech. -
Tobie nie można we wszystkim wierzyć.
- Prawda, że zgadłem?
- Zgadłeś?
- Że cię pocieszę.
- Nie rozumiem - zdziwiła się Kamila.
- Rozumiem.
- Co rozumiesz?
- Że ty nie rozumiesz.
- Że ja nie rozumiem? - Kamila zachmurzyła twarz. - Aha...
rozumiem - dodała cierpko.
- Nie rozumiem.
- Czego nie rozumiesz?
- Że ty rozumiesz.
Kamila zacisnęła zęby i po sekundzie wybuchnęła:
- Czego się mnie czepiasz, do cholery!
- W porządku, remis - rzucił ugodowo.
* * *
Adam leżał w sypialni na łóżku i gawronił się w sufit. Zza ściany,
gdzie się mieściła umywalnia, dochodziły go rozmowy, lecz puszczał je
mimo uszu. Rozmyślał o Sylwii, o otrzymanym kopniaku. Komuś innemu
by tak nie powiedziała. Tylko jego, Adama, traktowała jak smarkacza. W
TYCH sprawach. Przez ten przeklęty głosik.
Odchrząknął. Nawet tego porządnie nie potrafił. Taki Filip jak
odchrząknął, to tynk ze ścian odpadał. Naraz wszedł Sławek.
- Czemu tak leżysz? Gębę masz jak niewypał, w każdej chwili
możesz wybuchnąć.
- Chociaż w czymś jestem mocny.
- Czym się gryziesz? - Sławek usiadł na łóżku obok i przesunął mu
otwartą ręką po szyi.
- Słuchaj, skubańcu - pisnął Adam. - O co ci chodziło z tym
Crescentinim? To był kastrat. Ośmieszyłeś mnie przed innymi.
Sławek przybrał pokutniczą minę.
- Jak mogłem cię ośmieszyć, skoro wszyscy wiemy, że wszystko
masz, tylko jeszcze małe. Na żartach się nie znasz?
- Za to ty się na nich znasz jak analfabeta na literach. Mógłbyś sobie
darować takie przystawki.
- W porządku. Adaś, Sylwia?
- Sylwia?
- Słyszałem twój start do niej. Elegancki jak z powieści. Ale nie łam
się. Nawet ja nie mam u niej szans.
- Ty chodzisz z Moniką - rzekł Adam z żalem.
- Pomijając to. Tylko jeden chłopak z tej budy mógłby mieć Sylwię.
- A on się do niej nie bierze.
- Któż potrafi zrozumieć Filipa? Artystyczna dusza pęta się innymi
drogami, nieosiągalnymi dla przeciętnego śmiertelnika.
* * *
Kamila zagryzała wargi i zerkała na wesołe koleżanki. Koleżanki,
nie przyjaciółki. Dotąd nie przekroczyła w internacie, gdzie mieszkała
dopiero od roku, progu między koleżeństwem a przyjaźnią, zwłaszcza w
„ósemce”. Wiedziała, że nie jest darzona sympatią, że uśmiechy pod jej
adresem to pozory pozorów.
- Z Anglii przywiozłaś ten sprzęt? - głos Filipa wyrwał ją z zadumy.
- Philipsa? Tak. Kupiłam go przy jakiejś okazji na Regent Street w
Londynie.
- Pewnie wyskoczyłaś do pubu na piwo, a wróciłaś z radiem -
zauważyła Monika.
- Och! - żachnęła się Kamila. - Co to za książka na twoim łóżku? -
zwróciła się do Sylwii. - Mogę zobaczyć?
- Jasne. - Podała jej.
- Salinger - przeczytała Kamila. - Buszujący w zbożu.
- Czytałaś? - zapytała Teresa.
- Nie czytuję wsiowych rzeczy. Odkąd zmarnowałam tyle czasu nad
Chłopami Reymonta, nabrałam obrzydzenia do wszystkiego, co kwiczy,
beczy, muczy i rośnie.
- Do zawartości szklarni swoich rodziców też nabrałaś podobnego
stosunku? - zapytał Filip.
Kamila zmieszała się i zaczęła popijać kawę.
- Dobrze by jednak było - odezwała się Sylwia - abyś przed
wyjazdem do Ameryki przeczytała tę książkę.
- Naprawdę? - Kamila wykrzywiła twarz, jakby siedziała na fotelu u
stomatologa. - Spróbuję. Chyba jeszcze nie wyrosłam z Kubusia Puchatka
- dodała z uległością wypełnioną nieśmiałą nadzieją na polepszenie
zażyłości.
- To nic złego - rzekł pojednawczo Filip - jeśli jednocześnie byś się
zachwycała Kubusiem Fatalistą...
Do pokoju weszła Dorota.
- Dowiedziałam się paru rzeczy o nowej polonistce - oznajmiła. -
Nazywa się Karolina Szatyńska, pochodzi z Poznania, jest wysoka,
szczupła, piekielnie zgrabna, bardzo ładna, ma długie do ramion
jasnoblond włosy...
- Jasny gwint! - parsknął Filip. - Czegoś takiego jedynie dziewczyna
mogła się dowiedzieć. A centymetry na wypukłościach?
- Nie podawali.
- Widziałaś ją? - dociekał Filip.
- Nie.
- No właśnie - zasępił się. - Już czwarty czy piąty raz słyszę o nowej
polonistce, a gdy zapytać, to nikt jej nie widział. Jeszcze trochę i będziemy
mieli Tartufa w spódnicy.
- Akt III, scena 2 - rzuciła rozbawiona Teresa.
- Jaki widzicie związek między Tartufem a tą polonistką? - zdziwiła
się Kamila.
- Pogłówkuj, Kama - powiedziała Dorota. - Jak ci szczęście dopisze,
może zgadniesz.
Kamila spojrzała na nią wrogo.
* * *
Aleksander Wroński wybrał się na obchód swojego
rozparcelowanego gospodarstwa tętniącego życiem ponad setki
wychowanków.
Dzisiejszego dnia internat pozostawał tylko pod jego okiem -
codzienne dyżury nauczycieli zaczynały się od jutra, pełnione od siódmej
rano do dziesiątej wieczorem. W porze nocnej do zwyczaju należały
dorywcze kontrole zarówno Wrońskiego, jak i dyrektora. A nawet
woźnego.
Na parterze spotkał Szczygła, który zakomunikował mu parę spraw,
po czym skierował się do szerokich schodów w skrzydle północnym
(licealiści nazywali je galerią - od dołu aż po drugie piętro ściany były
zapełnione obrazami; oleje, gwasze, akwarele i sztychy, taki mały
zwierzyniec malarstwa).
Po półgodzinie zapukał i wszedł do pokoju numer osiem.
- W małżeństwie wcale nie kuchnia jest najważniejsza, lecz sypialnia
- usłyszał akurat Sylwię.
- Dobry wieczór - rzekł, a po chóralnej odpowiedzi zapytał wesoło: -
Dlaczego tak sądzisz, Sylwio? Czy wiesz już coś na temat małżeństwa
jako takiego?
- Wyłącznie z powieści - odrzekła. - A pan psor jak uważa? Kuchnia
czy sypialnia?
Wroński, szczerze się roześmiał.
- Nie palimy się do małżeństwa - odezwała się Teresa.
- Jasne - potwierdziła Sylwia. - Małżeństwo to równanie z wieloma
niewiadomymi. Któż lubi takie równania?
- Ty niewątpliwie lubisz - powiedział kierownik.
- W tym przypadku będę ostrożna.
- Ładnie. Jak minęły wam wakacje?
- Ja byłam w Anglii! - wypaliła Kamila.
- Ty byłaś w Anglii... - powtórzył.
- Yes! - Yes... Toteż widać, bo nic się nie opaliłaś. A Monika, gdzie
tak ładnie się opaliła?
- Przy żniwach. Ciężko pracowałam.
- Zapewne. - Gdy parę minut później wychodził, powiedział: - Tak
naprawdę, moje drogie, w małżeństwie najważniejszy jest pokój
dziecinny. Dobranoc.
Poszedł do internatu męskiego. Już na klatce schodowej usłyszał
dobiegający stamtąd harmider.
- Panie psorze, podobno mamy nową polonistkę - rzekł Sławek,
kiedy Wroński opanował chaos i wymienił z chłopakami zdawkowe
uwagi.
- Tak. Martwisz się?
- Przeciwnie. Słyszałem, że jest superseksy.
- Superseksy... - westchnął Wroński.
- Które klasy będzie uczyła? - zapytał Andrzej.
- A do D.
- Fil! - rzucił Sławek. - Załapiemy się!
- Szatany - wzdychał kierownik.
- Podobno jest niezamężna - dociekał Sławek.
- Skąd wiesz?
- Dobre wieści szybko się rozchodzą.
- Dobre wieści - mruknął Wroński.
- Skoro jest taka ładna - odezwał się Adam - to jakim cudem nie
wyszła dotąd za mąż? Pewnie ma jakiś ukryty feler.
Wszyscy zaryczeli.
- Gdyby miała ukryty feler - pouczył go rzeczowo Wojtek - to byłaby
rozwiedziona.
- Panowie, do licha, czy już nie macie innych tematów? - Wroński
wydawał się zdegustowany.
- Pan psor ją widział? - atakował Sławek.
- Oczywiście. Mieszka obok mnie.
- I co?
- Co, i co?
- No, wie pan psor. - Sławek wykonał zagadkowy gest ręką. Wroński
przybrał marsowe oblicze, co zdarzało mu się równie często jak własne
imieniny.
- Ja wiem, lecz nie wiem, czy ty wiesz, że za kilka miesięcy czeka
cię matura.
- Jeśli dziewczyna warta grzechu, maturę można przełożyć - odrzekł
Sławek. - Czy będzie miała dyżury?
- Tak.
- Pięknie. - Sławek zwrócił się do Adama: - Nie zapomnij jutro
trzasnąć jej kilka zdjęć, a zaraz potem je wywołasz.
- Chyba cię pokręciło! - pisnął Adam. - Sam się trzaśnij!
- I o co tyle emocji? - uspokajał ich Wroński. - Wypalicie się
przedwcześnie. I na próżno.
- Nigdy nic nie wiadomo - rzekł Wacek Ryś z III A, lekko rudawy,
dobrze zbudowany chłopak; niewiele ustępował Sławkowi w siatkówce.
- W rzeczy samej - odezwał się Filip. - Bo my wciąż nie bardzo
wiemy, jak to właściwie jest: czy rozsądek trzyma za gębę emocje, czy
emocje trzymają za gębę rozsądek.
- Och, wy łotry. - Wroński podrapał się za uchem. - Dla was
powinno jedno być najważniejsze: uczciwie się uczyć.
- Tylko głupcy bywają uczciwi - rzekł ostrzyżony najeża Heniek z IV
A, trębacz szkolnej kapeli. - Człowiek rozumny jedynie stwarza pozory
uczciwości, gdyż wie, o co rzeczywiście toczy się gra w tym zakłamanym
świecie.
- Filozofia licealnego umysłu - skwitował pobłażliwie kierownik. -
Dość żartów. Filip, pozwól ze mną - dodał kierując się na korytarz.
- Wszystko w porządku?
- Tak. Nawet wywieszki z nazwiskami są już na szafach. Wroński
omiótł wzrokiem długi korytarz w kształcie litery L, gdzie przy ścianach
stały dwudrzwiowe szafy, po czym zajrzał do sali pierwszoklasistów i
wdał się z nimi w pogawędkę.
ROZDZIAŁ IV
Aula mieściła się w skrzydle północnym na drugim piętrze, w
sąsiedztwie pomieszczeń internatu żeńskiego, i była wypełniona do
ostatniego miejsca. W pierwszym rzędzie siedzieli nauczyciele. Na
podium stał dyrektor Stefan Burczyński i wygłaszał przemówienie
inauguracyjne.
Filip i Sławek zaszyli się w głębi; sprawiali wrażenie znudzonych
gadaniem dyrektora. Wreszcie rozległy się oklaski.
- Teraz - podjął dyrektor - chciałbym przedstawić panią magister
Karolinę Szatyńską. Pani magister będzie uczyła języka polskiego w
klasach A, B, C i D.
- Nareszcie coś dla nas - ożywił się Sławek. - Fil, siedzi obok
Pudernicy.
Wszyscy skierowali wzrok na powstającą nauczycielkę, która
odwróciła się i ukłoniła.
- Rany - jęknął przeciągle Sławek - ale panienka! Chryste!
Niemożliwe, by mnie czegoś nauczyła. Przecież przy niej nie będzie
mowy o nauce! Co o niej myślisz, Fil?
Siedząca przed Sławkiem Teresa zaniosła się śmiechem.
- Co tu myśleć? - odparł Filip. - Trzeba działać.
- Święte słowa.
- Sławek, jesteś bezczelny! - syknęła Monika zerkając na niego z
zacięciem. - Tak od razu cię wzięła?
Sławek położył uszy po sobie.
- Piękne kobiety nie powinny być nauczycielkami w szkołach
średnich - szepnął Andrzej do Filipa.
- A piękni mężczyźni? - rzuciła Sylwia do tyłu.
- To już wasz problem - odparł Filip.
* * *
Obiady w internacie w dni powszednie podawano o trzeciej, a w dni
wolne o pierwszej. Ze stołówki korzystali też nauczyciele, zwłaszcza
mieszkający w szkolnym gmachu.
Filip i Sławek wychodzili z internatu, gdy z dołu dobiegły ich dwa
głosy. Jeden dobrze znali, należał do nauczyciela fizyki, Zenona Korzenia,
a drugi, kobiecy, stanowił dla nich zagadkę.
- To ona - szepnął Sławek. - Ta nowa!
Przyjaciele zatrzymali się na półpiętrze, przyglądając się
nauczycielskiej parze, która zniknęła za drzwiami wahadłowymi i
skierowała się do stołówki. Poszli jej śladem.
- Ale ma nogi - westchnął tęsknie Sławek i przegarnął włosy. -
Wspaniałe. I ta figura, widzisz?... Czy ten kapeć będzie się do niej
przystawiał? Popatrz, jak jej bajeruje. Pewnie dziesięć lat mu ubyło, bo
przestał się garbić... Co mu wystaje zza kołnierzyka marynarki?... Ach,
wieszaczek, urwany. Już myślałem, że to kij, który sobie wstawił w
kręgosłup.
Filip milczał.
- Wiesz - ciągnął Sławek - że Adam nie chce dziś wywołać filmu z
porannej imprezy? Zawziął się jak rasowy kozioł w swojej flagowej cesze,
jeszcze wała mi pokazał.
Filip milczał.
- Widok tej ślicznotki nagle mnie oświecił, że jestem bardziej
dojrzały aniżeli wyglądam - gadał niestrudzenie Sławek. - Mam zamiar ją
poderwać. Co ty na to?
Filip ciągle milczał. Weszli do stołówki i usiedli na swoich stałych
miejscach. Nie było tu zwyczaju, że każdy indywidualnie podchodzi do
okienka. Poszczególne rzędy miały swoich dyżurnych, którzy je
obsługiwali, dyżurni zmieniali się co tydzień.
Tak się złożyło, że Filip siedział twarzą do polonistki. Ponieważ
stoliki nauczycieli stały na podwyższeniu, doskonale ją widział.
Wyzwanie losu?
Takiej miłości każdy młodzian czeka, tak być kochana chce każda
dziewczyna; czemuż w najświętszym z popędów człowieka tkwi tak
straszliwego cierpienia przyczyna?
Bo dlaczego ni z tego, ni z owego przypomniały mu się te płonące
ogniem linijki? Tutaj, przy pierwszym obiedzie.
Wydawało mu się, że właśnie rodzi się w nim jego uwielbiany
bohater, Werter. A także wydawało mu się, że ma na sobie nie zieloną
koszulę w kratę i dżinsy, lecz żółtą kamizelkę i niebieski frak. Ale nie
chciałby skończyć tak jak Werter. Cokolwiek się wydarzy.
Cokolwiek się wydarzy?... Nawet nie był zatrwożony bezczelnością
swoich marzeń, tak gwałtownie i dalece zabrnął w przyszłość, widząc
siebie na ścieżce dochodzącej do drogi, którą kroczy ta urocza istota o
powabnym głosie.
Jej imię również mu się podobało. Chociaż nie zamienił z nią słowa -
urzekła go. Wręcz doznał szoku. Że jest starsza o parę lat? Że jest
nauczycielką? Że będzie go uczyć?... Wzruszał na to ramionami.
Cokolwiek się wydarzy. Wiedział już jedno - któregoś dnia stanie na jej
drodze, a ona chcąc nie chcąc będzie musiała się zatrzymać. Reszta w ręku
losu.
- Wyjątkowo ponętna - rozmarzył się Sławek spozierając na
polonistkę.
- I ma ładny uśmiech - zauważył Andrzej.
- Zmysłowy - dorzucił Wojtek. - O, spójrzcie, jak słucha Gapka!
Diabła tam!... Ona nie na nasze apetyty.
- Na nasze, na nasze - pospieszył Sławek z buńczucznym
zapewnieniem. - Startuję do niej! Miesiąc, najwyżej dwa - i zacznie jeść
mi z ręki.
- A ta buda przemieni się w Uniwersytet Jagielloński - mruknął z
sąsiedniego stolika Wacek.
Sławek parsknął lekceważąco i spojrzał na Filipa, który odłożył
widelec i wziął kubek z kompotem truskawkowym.
- Fil - rzekł - zjadłeś własny ozorek czy cię zatkało? Zdaje się, że ten,
który załatwił Cezara, jak mu tam... Brytan...
- Brutus! - poprawił go Wojtek.
- O, Brutus... Więc on musiał mieć podobną minę, gdy kombinował
nad mordem. Masz już jakiś plan?
- Uważasz, że bez planu ani rusz? - zapytał Filip.
- Na kiwnięcie palcem chyba nie przyleci - powiedział Andrzej.
- Fil, rzuć konkretnym słowem - rzekł Sławek.
Filip wzruszył ramionami. Parę minut później czwórka przyjaciół
wstała od stołu. Filip nie omieszkał zerknąć na polonistkę. Kiedy
zauważył, że i ona zahaczyła wzrokiem o niego, serce gwałtowniej mu
zabiło, mimo iż doskonale wiedział, że jej spojrzenie było czysto
przypadkowe, nie zawierało najmniejszego ładunku emocjonalnego. Gdy
odwróciła głowę i po chwili ponownie na niego zerknęła, błyskawicznie
znalazł się na posterunku - wbił się hardo spojrzeniem prosto w jej oczy.
Czekał. „Kto kogo przetrzyma?” - rzekł w duchu wojowniczo. Sekundy
płynęły. Wyraz twarzy nauczycielki był obojętny. Wreszcie spokojnie
odwróciła się i uśmiechnęła do Wrońskiego.
ROZDZIAŁ V
Seniorką internatu żeńskiego była Lucyna Zajączkowska z IV B,
brunetka o rumianych policzkach i włosach związanych w koński ogon.
Nie została obdarzona przez naturę zbyt dużym poczuciem humoru.
Traktowała swoją funkcję wyjątkowo poważnie, energii jej nie brakowało,
w kryzysowych sytuacjach mogłaby wspomagać pobliską elektrownię.
W największej żeńskiej sali prowadziła już zebranie z nowo
przyjętymi do internatu licealistkami. Dzięki jej troskliwości te
zaciekawione i jakby nieco przestraszone dziewczyny stopniowo
pojmowały, że ponownie znajdują się najniżej w szkolnej hierarchii,
podczas gdy trzy miesiące temu, w swoich podstawówkach, uważały się za
elitę. Lucyna czytała im regulamin internatu, komentując każdy punkt.
Kropki nad „i” wolała stawiać osobiście.
- Czy są pytania, dziewczęta? - rzekła na koniec, unosząc dumnie
podbródek i rozglądając się po znudzonych twarzach. - Żadna nie ma
pytań?... Wszystko zapamiętałyście? No?... O co ty byś chciała zapytać? -
zwróciła się do pierwszej z brzegu.
- O nic.
- A ty?
- O nic.
- No, a ty?
- O nic.
- Hm, dziwne... Kiedy ja byłam na waszym miejscu, dziewczęta, to
dziesięć razy o coś się pytałam.
- Raz nie wystarczyło?
Lucyna zastygła, pojmując niefortunność swojego sformułowania, co
sprytnie wykorzystała jedna z pierwszoklasistek, ta najbardziej znudzona.
Nie potrafiąc się odciąć, wstała i ruszyła do drzwi, w których od paru
chwil cicho stał Wroński.
- Lucyno - powiedział do niej, gdy wyszli na korytarz - widzę, że
szybko działasz.
- Tak, panie profesorze. O autorytet trzeba zadbać od razu, panie
profesorze. - Należała do tych, którzy słowo „profesor” wypowiadają z
namaszczeniem i przy każdej okazji, podczas gdy większość licealistów
wymawiała je z prędkością odrzutowca, stąd słyszało się po prostu „psor”.
- Oczywiście - przyznał nieco ironicznie. - Właśnie widziałem, jak to
się robi.
Zamieniwszy z nim jeszcze parę słów, poszła do salonki (tak
nazywano jedyny dwuosobowy pokój w internacie), gdzie mieszkała z
Mariolą Plisiecką z IV C, szatynką o lekko zadartym nosie. Mariola leżała
na łóżku i przeglądała gazetę.
- Już jesteś w transie? - rzuciła Mariola żartem.
- Czy wiesz, jaka przemądrzała jest jedna z tych nowych?
- Sprytna?
- Zaraz sprytna! Przemądrzała. Już je przypilnuję, wszystkie. Jak im
popuszczę, to się tak rozbisurmanią, że rady sobie z nimi nie dam. Będą mi
pyskować na każdym kroku, widząc we mnie tę głupią Millerową od tego
idioty Szwejka.
- Daj im pożyć, mają tu przed sobą parę lat. Czasem myślę, że ty w
genach masz zakodowaną podwójną osobowość.
- O co ci chodzi?
- O nic.
Mimo różnic poglądów w rozmaitych sprawach, a zwłaszcza w
jednej, o której Lucyna wolała nie rozmawiać, dobrze się Marioli z nią
mieszkało. W przeciwieństwie do niej Lucyna pochodziła z bogatej
rodziny, toteż Mariola skwapliwie korzystała z tłustych wałówek, których
Lucynie nie brakowało.
* * *
Filip wszedł do umywalni, gdzie sine obłoki papierosowego dymu
wisiały niczym chmury grożące deszczem, i rozejrzał się za
pierwszoklasistami.
- Zwołaj młodych - zwrócił się do jednego z nich, rudowłosego.
Oczekując przysiadł na brzegu umywalki i zaczął się przysłuchiwać
Sławkowi, który opowiadaniem dowcipów skupiał na sobie uwagę grupy
chłopaków. Gdy nowicjusze stanęli w wyczekujących pozach przed
Filipem, rzekł: - Nazywam się Filip Strzelec, jestem z IVB, a tutaj pełnię
funkcję seniora, to znaczy...
- Wiemy, wiemy...
- Świetnie. Gdzieś na korytarzu wisi regulamin, więc przy okazji
rzućcie na niego okiem. To wszystko.
Pierwszoklasiści popatrzyli na siebie jakby zawiedzeni, że tak
obcesowo zostali potraktowani. Zamiast spodziewanego wojskowego
drylu, zapachniało im atmosferą pikniku. Po dwóch minutach wrócili.
- Tam nigdzie nie ma żadnego regulaminu! - powiedział rudowłosy
Jarek Słowik.
- Nie ma? - Filip machnął ręką. - Dobra, jak się znajdzie, to sobie
przeczytacie. Albo zwróćcie się do Odkurzacza, on wam wyrecytuje
regulamin z pamięci - dorzucił żartem i podszedł do Sławka.
Pierwszoklasiści się rozproszyli.
* * *
- Muszę ci powiedzieć - skarżyła się Kamila Lucynie - że Sławek i
Filip już działają mi na nerwy. Zresztą nie tylko oni.
- Z Filipa jest niezły ananas. Też za nim nie przepadam. A Sylwia,
Monika czy Teresa?... Na twoim miejscu bym się nimi nie przejmowała.
- To tak się mówi - westchnęła Kamila.
Obydwie licealistki spacerowały nad jeziorem i rozmawiały o swoich
problemach, niebłahych, w jakie obfituje życie w każdej zbiorowości,
gdzie jednostka jest zaledwie trybikiem w maszynerii poruszanej
najogólniej mówiąc mocą etyki.
Naraz umilkły. Dostrzegły idącą od strony miasta polonistkę.
- Naprawdę ładna - zauważyła miękko Kamila.
Lucyna wyostrzyła wzrok. Akurat nie była w nastroju do
wyszukiwania mankamentów urody u... tej Szatyńskiej, cierpliwości, z
czasem wszystko się wypatrzy, choćby oddech nieświeży się wyczuje.
- Ciekawe, dlaczego nie jest mężatką - mruknęła. - Dyplom pewnie
otrzymała na piękne oczy.
- Och, co to nas obchodzi? - zdziwiła się Kamila.
- Właśnie!
* * *
Adam nie byłby sobą, gdyby niemal każdej wolnej chwili nie spędzał
w ciemni, w swoim królestwie światła i cienia, gdzie panował od roku.
Dziedzina fotografii miała jeszcze przed nim pewne tajemnice, ale on był
ich niestrudzonym tropicielem, żadnej nie przepuścił, gdy mu się pod rękę
nawinęła.
Nikomu, zwłaszcza Sławkowi nie mówił, że ma zamiar wywołać
film i zrobić odbitki z porannej uroczystości. Już widział jego chciwe,
złodziejskie spojrzenie, kiedy przesunie mu przed oczyma wachlarzem
zdjęć polonistki.
Zresztą sam Adam był pod wrażeniem nowej nauczycielki i pragnął
się przekonać, jak bardzo jest fotogeniczna - drzemiąca w nim dusza
profesjonalisty odezwała się potężnym, władczym głosem. Głosem, nie
głosikiem.
Wreszcie skończył. Gdy wziął zdjęcia i zbierał się do wyjścia,
pojawił się Szczygieł. Woźny miał na sobie szary fartuch roboczy, w
którego górnej kieszonce tkwiły zwykle dwa albo trzy długopisy, a na
głowie beret z antenką, też nieodłączny rekwizyt jego służbowego ubioru.
Co do beretu, sprawa była jasna, licealiści tego nie komentowali. Lecz
długopisy?... Niektórzy uważali, że i jeden byłby dla woźnego aż nadto, w
końcu do prostej pracy fizycznej nie jest potrzebny przyrząd służący
wytężonej pracy umysłowej.
- Widzę, chłopcze, że już wziąłeś się do roboty - rzekł.
- Ona sama jest zbyt leniwa, żeby się wzięła - pisnął Adam. Woźny
poprawił na nosie okulary w rogowej oprawie, zmierzył go podejrzliwie
wzrokiem i oparł się o stół, na którym stał powiększalnik i kuwety.
- Pewnie, chłopcze, pewnie. Ty przynajmniej jesteś porządny, nie to
co inni. I spokój tu z tobą, i w ogóle...
- A tak mniej więcej, panie woźny, co pana boli?
- Co? - Szczygieł zacisnął zęby i zmierzył Adama sondujące - Ten...
Filip już mi zdążył podpaść.
- On zawsze był szybszy od samego siebie. Dla niego prześcignięcie
E=mc2 to pestka. Co tym razem wywinął?
- Ano przysłał do mnie tych smarkaczy z pierwszej klasy, żebym ja,
woźny zapoznał ich z regulaminem internatu! A wiesz, chłopcze, jak mi
powiedzieli?... „Panie odkurzacz”!
Adam z trudem zachował powagę.
- Mocno mi się wydaje - podjął Szczygieł drapiąc się w skroń - że
zanosi się na ciężki rok. Radziłbym niektórym mieć się na baczności. A
jak ci wakacje minęły?
- W porząsiu.
- Aha, słuchaj... Co to jest kuźnia erudytów?
- Hę?
- Kuźnia erudytów.
- Nie wie pan, co to jest kuźnia?
- To wiem. A to drugie?
- Erudyta, panie woźny, to człowiek wykształcony w jakiejś branży,
na przykład w... ślusarskiej.
- Uhm...
* * *
Nauka własna uczniów w dni powszednie obowiązywała od piątej
trzydzieści po południu do dziewiątej wieczorem, z półgodzinną przerwą
kolacyjną o siódmej. Dziewczyny i chłopaki uczyli się oddzielnie, głównie
w salach lekcyjnych. Jedynie licealistki mieszkające na pierwszym piętrze
mogły się uczyć w pokojach. No i Lucyna z Mariolą miały taki przywilej.
Chłopcy z trzecich i czwartych klas mieli naukę własną razem, w IV B,
największej sali na pierwszym piętrze w skrzydle północnym.
Oczywiście tego dnia nie było mowy o żadnej nauce. Skoro nawet
największy internacki kujon, Hipolit, siedział jak wzorzec próżniactwa i z
upodobaniem oglądał swoje skórzane buty na wysokim obcasie, musiało to
o czymś świadczyć. Kujon, lecz do orłów nie należał i sam zachodził w
głowę, jak to możliwe; no bo tyrał jak wół, a wynikami lokował się gdzieś
między osłem a baranem.
Czwartoklasiści rżnęli w karty. W pewnej chwili drzwi się otworzyły
i z triumfującą miną wszedł Adam. W ręku trzymał plik zdjęć.
- Chryste, Adaś! - zawołał Sławek, rzucił karty i dopadł do niego. -
Pokaż no! - Wyglądał przy nim jak doberman przy ratlerku. Wyszarpnął
mu zdjęcia. - Rany boskie, chłopaki! Nasze cudo! Fil, zobacz... Jezuuuu...
Filip był ostatnim, który się ruszył z miejsca. Zdjęcia wędrowały z
ręki do ręki i każdy miał jakiś komentarz, poza Filipem. Zachwycano się
urodą polonistki.
- Nadaje się prosto na pierwszą stronę „Przyjaciółki” - orzekł Hipolit.
- Tak jak ty prosto na generała - warknął Sławek. - Hipek, człowieku,
tu sam „Playboy” musiałby się najpierw nisko przed nią zgiąć i ze trzy
razy uderzyć czołem o glebę, a dopiero potem grzecznie zaproponować
swoje podwoje, oczywiście pobrzękując odpowiednio wysokim złotym
tonem.
- Wy tępaki! - pisnął Adam. - Tak się znacie na dziewczynach, jak ja
na szydełkowaniu! Jeden robi z niej kurę domową, a drugi luksusową
idiotkę. Głąby kapuściane, trochę zastanowienia w spojrzeniu na tę
fascynującą i zmysłową twarz. Potraficie w ogóle dostrzec takie
subtelności?... Idźmy na kompromis, panowie. „Vogue” czy „Marie
Claire” byłyby tu w sam raz!
Zapanowała cisza, jak makiem zasiał. Wszyscy spoglądali na
małego, niepozornego Adama niczym na wyrocznię. A Filip, zwinąwszy
dyskretnie jedno zdjęcie, wyszedł na papierosa.
W internacie w głębi korytarza dostrzegł Marka Heimanna z III G,
perkusistę, który manipulował przy kłódce jednej z szaf i sarkał pod
nosem.
- Co tak się męczysz? - zapytał Filip. Marek wzdrygnął się.
- Nie mogłem zamknąć kłódki - odparł.
Filip wszedł do sypialni, rzucił się na łóżko i zaczął się wpatrywać w
zdjęcie polonistki.
* * *
Woźny Szczygieł kręcił się w kotłowni, mieszczącej się w skrzydle
północnym. Był tu dobrze wyposażony warsztat ślusarsko-stolarsko-
elektryczny, gdzie często pracował. A o to, by mu pracy nie brakowało,
dbali licealiści.
Właściwie niczemu już się w tej szkole nie dziwił, a ładnych
dwadzieścia lat tu pracował. Ilekroć jednak udawało mu się schwytać
ucznia czy uczennicę na gorącym uczynku, najczęściej na piciu alkoholu,
skrzętnie meldował dyrektorowi Burczyńskiemu, nie Wrońskiemu.
Cenił kierownika, ale uważał, że on zbyt łatwo się rozczula nad
dziewczęcymi łezkami i chłopięcą pokorą, że ma serce równie twarde jak
kalafior po ugotowaniu. No, może łezki istotnie potrafią rozmiękczać, a
przy okazji zwodzić. Lecz chłopięca pokora?!... Akurat chłopięca! Byki
takie niejedni, że tylko im popuścić. Jak choćby ten Sławek Krzyk, drań
numer dwa po Filipie. Albo Andrzej i Wojtek - numery trzeci i czwarty na
czarnej liście woźnego.
Toteż licealiści lubili Szczygła, tak jak można lubić zepsuty
odkurzacz.
* * *
Po kolacji w niedużym pomieszczeniu w suterenie zebrał się zespół
muzyczny. TuMaNy - nazwa ta była tyleż dziełem przypadku, co
wściekłości woźnego. Salka muzyczna sąsiadowała przez ścianę z jego
mieszkaniem. Gniewne, iście fredrowskie zawołania Szczygła w stylu:
„Grajcie, tumany, ciszej nieco!” odniosły skutek najmniej przez niego
oczekiwany.
Szefem zespołu był Andrzej, saksofonista i klarnecista. Gdy czwórka
chłopaków muzykowała w najlepsze - wszedł Filip.
- Zaraz wam pomogę grać, zbliża się mój instrument - powiedział i
usiadł obok Wojtka, pianisty, którego lewa ręka dorównywała prawej w
talencie muzycznym.
Wszyscy od razu się zorientowali, w czym rzecz. Jedynym
instrumentem, na którym Filip potrafił grać, były nerwy woźnego.
Minęła minuta i drzwi się otworzyły. Stanął w nich Szczygieł.
Muzyka umilkła w pół taktu.
- Dobry wieczór, panie woźny! - zawołali chórem.
- Tak wam spieszno do hałasowania? Słychać was w kotłowni.
- Zawsze im mówiłem - odezwał się Filip - że najpierw muszą
pogłówkować nad swoją ambicją, bo to jest ważniejsze od pracy. A
kotłownia nie jest miejscem dla nich. Ale oni mnie nie słuchają, uparli się,
że tylko do kotłowni i ani kroku dalej. Uważam, że powinni być słyszani
na całym świecie, gdyż mają talent, znają nuty i poważnie próbują
komponować.
Szczygieł skwasił minę, patrząc groźnie na Filipa, by po chwili
wyjść bez słowa. Heniek zadął w trąbkę i popłynęły dźwięki słynnej
Ciszy.
ROZDZIAŁ VI
Karolina Szatyńska zmierzała na swoją pierwszą lekcję w IV B. Gdy
weszła do klasy, gwar ucichł, jak ręką odjął. Wszystkie oczy zwróciły się
na nią. Karolina miała wrażenie, że jest przekłuwana dziesiątkami
szpileczek.
- Dzień dobry - powiedziała i przeszła całą długość sali aż do stołu. -
Umówmy się od razu, że nie musicie odpowiadać na moje powitanie ani
wstawać. Po co tyle hałasu o nic? - Nie uszło jej uwagi, że męska część
klasy patrzy na nią po męsku. - Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze
współpracować. Moje nazwisko znacie, lecz przypomnę: Karolina
Szatyńska.
- Bardzo ładne imię - zawołał jakiś chłopak z tyłu.
- Dziękuję - odrzekła i usiadła otwierając dziennik. - Teraz pora,
abyście wy się przedstawili. - Zaczęła wyczytywać nazwiska, zerkając na
każdą wstającą osobę.
- Jeee! - usłyszała ryk po wywołaniu nazwiska Sławka.
- Po jakiemu to... je?
Sławek nic nie miał do powiedzenia. Usiadł.
- Poza tym nie jestem głucha - kontynuowała pogodnie i dorzuciła
odrobinę kąśliwie: - Chyba że w ten sposób udowadniasz wartość i siłę
swojego nazwiska. - Po którymś z kolei wymieniła: - Filip Strzelec. -
Uniosła głowę w poszukiwaniu licealisty, trafiając na sąsiada krzykliwego
Sławka. Filip wstał i lekko się ukłonił. Doznała wrażenia, że w oczach
tego chłopaka czai się coś więcej niż u jego poprzedników, zwłaszcza że
przypomniała sobie wczorajszy, dość osobliwy kontakt z nim w stołówce.
- Dziękuję...
Kiedy zapoznawanie Karoliny z klasą dobiegło końca, przystąpiła do
spraw dydaktycznych, następnie zainteresowała się istniejącym w liceum
kołem teatralnym.
- Czy ktoś z was należy do koła? - zapytała.
- Filip - huknął z przodu inny chłopak. - To przyszły Holoubek i
Brando razem wzięci.
Klasa parsknęła śmiechem. Karolina spojrzała na Filipa, którego
twarz pozostawała niewzruszona. Wydało się Karolinie, że jej spojrzenie
odbiło się od niego niczym kamyk, że wstąpiła na nieprzyjazny grunt.
- W ubiegłym roku dyrektor nie pozwolił im wystawić w szkole
jednej sztuki Mrożka - powiedziała Kamila.
- Może więc teraz spróbujecie, kiedy powiał wiatr zmian? - Karolina
zwróciła się do Filipa.
- Nie ma sensu dmuchanie z wiatrem - odrzekł z powagą.
W jego słowach zabrzmiało przekonanie człowieka dojrzałego, co
jednak uznała za zwyczajną pozę, toteż spojrzała na niego krytycznie.
- Mam odmienny pogląd - powiedziała. - Słowem, kultura u was
kwitnie.
- I kulturystyka - rzucił Hipolit.
- Tam, gdzie jest długopis, nie powinno zabraknąć młotka - odrzekła
Karolina.
* * *
Aleksander Wroński i Stefan Burczyński szli korytarzem do
sekretariatu.
- Czy dobrze pan zrobił, panie kolego - zapytał Burczyński -
proponując pani Szatyńskiej dyżury w internacie?
- Dwie osoby zrezygnowały, miałem mało chętnych.
- Rozumiem, ale... ona nie ma doświadczenia w tych sprawach.
Wroński zerknął na niego.
- Pańskim zdaniem, skąd się bierze doświadczenie?
Dyrektor odchrząknął i umilkł. Stosunki między nimi układały się w
miarę poprawnie. Każdy z nich miał trochę inne zdanie na temat podejścia
do młodzieży. Dyrektor nie cieszył się wielką sympatią uczniów, gdyż
poza lekcjami - wykładał geografię - nie umiał znaleźć z nimi wspólnego
języka. Licealiści widzieli w nim bezlitosnego urzędnika, zapatrzonego w
bezduszne papiery, w których nie dostrzegał nawet marginesów.
* * *
„Tak prędko nie doczekasz się ode mnie uśmiechu” - pomyślał Filip
wpatrując się w polonistkę.
- Przypuszczam, że reszta także lubi teatr - powiedziała Karolina
wywołując dyskusję na ten temat.
Filip minionej nocy strawił mnóstwo czasu nad znalezieniem
sposobu dotarcia do... świadomości nauczycielki. W końcu właśnie w
czymś takim dostrzegł szansę zwrócenia, na siebie jej uwagi. Uważał, że
bez tego ani rusz. Byłby jednym z wielu, a musiał być jedynym spośród
wszystkich. Dopiero wtedy będzie mógł sobie pozwolić na odrobinę
nadziei i uczynić pierwszy krok w jej stronę, choć ciągle nie miał pojęcia
jaki.
Dzwonek obwieścił koniec lekcji. Karolina skierowała się do
wyjścia. Siedząca w pierwszej ławce Lucyna tak mocno się wychyliła
razem z krzesłem, spoglądając za... tą Szatyńską, że prawie upadła na
podłogę. Nikt nie spieszył do drzwi, w klasie zawrzało niby na giełdzie.
- Ma aksamitny głos - stwierdziła jedna z licealistek.
- Widział kto aksamitny głos? - mruknęła Lucyna do koleżanki w
ławce. - Masz porównania. A jak ubrana... ta Szatyńska!
- Skromnie.
- Właśnie. Na pewno specjalnie, żeby, wiesz, bardziej podkreślić, co
to nie ona, że taka zgrabna i urodziwa.
- Czy ja wiem?
- Lucyna - warknęła siedząca za nią Sylwia - ty chrzanisz jak
alkoholiczka patrząca na pustą butelkę! Hipokrytka!
* * *
Kilka godzin później, przy obiedzie, Karolina zauważyła, że
przyglądają się jej czyjeś oczy. Filip Strzelec. Zdążyła zapamiętać jego
imię i nazwisko. Postanowiła, że od jutra zmieni miejsce przy stoliku, aby
siedzieć plecami do bezczelnego licealisty.
* * *
- Chyba wreszcie pora, żeby dokładniej obejrzeć towar - rzekł
Sławek krótko przed zakończeniem nauki własnej.
Wszyscy się podniecili.
- Gdzie! - poskromił ich zapędy. - Nie tylu od razu. Fil, Andrzej i
Wojtek, chodźcie.
Poszli na parter, gdzie uczyły się pierwszoklasistki. Z głupawymi
uśmiechami weszli do sali. Kilkanaście dziewczyn spojrzało na nich
najpierw ze zdziwieniem, potem na siebie popatrzyły ironicznie, gdyż się
domyśliły, co jest grane.
Chłopaki usiedli.
- Jak wam się podoba w tej budzie? - zagadnął Andrzej. Dziewczyny
zachichotały.
- Tak jak wam przed paru laty - odrzekła jedna.
- No to super - odezwał się Sławek i dłonią potarł zarost na
policzkach. - Skąd jesteście?
Zaczęły wymieniać miejscowości. Po kwadransie rozmowa nabrała
rumieńców. Kiedy wyszli, Filip stwierdził:
- Trzy z nich są całkiem do rzeczy. Nieźle wyrośnięte.
- Ta blondyna, która siedziała pod oknem, ma dobry oddech -
zauważył Wojtek i zatarł ręce.
ROZDZIAŁ VII
Wrzesień dobiegał końca. Jesień spieszyła do parków wielkimi
krokami, jakby się obawiała, że jeśli nie zjawi się w porę, to siostrzyca
zima ją ubiegnie.
Park, jezioro, dalej las stanowiły dla licealistów mieszkających w
internacie miejsce częstych wędrówek, na które się wybierali w wolnym
czasie, grupami, we dwoje i pojedynczo.
Mijający miesiąc nie zaznaczył się w ich życiu niczym szczególnym
(może z wyjątkiem Filipa i Sławka). Sympatie się utrwalały, animozje też
miały się nie najgorzej, wszelkie osobiste plany były już upstrzone taką
ilością poprawek, a te obwarowane rozmaitymi wątpliwościami, że tylko
patrzeć, jak wezmą w łeb.
Pierwsza sensacja wybuchła w czwartek 27 września w internacie
męskim. Aleksander Wroński siedział w swoim biurze, ślęcząc nad
rachunkami, gdy wpadł podekscytowany Filip.
- Panie psorze, złodziejstwo, okradziono nas!
- Okradziono was?! - nie dowierzał Wroński.
- Tak.
- Kto? Kiedy? Jak? Gdzie?... Siadaj. Filip usiadł i zaczął wyjaśniać:
- Sławkowi i mnie zginęła forsa. Mamy wspólną szafę, jak pan wie.
Parę minut temu odkryliśmy kradzież. Ktoś obrobił nas niemal co do
grosza! Ja wczoraj otrzymałem pieniądze z domu, a Sławek dwa dni temu.
- Ile tego było?
- Razem 430 tysięcy.
- O mój Boże - szepnął Wroński. Od pięciu lat żadna kradzież nie
zdarzyła się w internacie, a tu raptem bez mała wielki skok. Nie
przypuszczał, że to początek serii kradzieży, co zapewni mu parę
zmarszczek.
- Obrobiono nas minionej nocy - podjął Filip. - Elegancko, kluczem
otworzono kłódkę, nie na włam.
- Gdzie w nocy trzymacie klucze?
- Niestety, mamy jeden, zostawiamy go na szafie.
- Ładnie. A drugi?
- Tydzień temu Sławek gdzieś go zgubił.
- A przyszły złodziej znalazł.
- Lub skorzystał z leżącego na szafie, gdyż nie robiliśmy z tego
tajemnicy. Nasza szafa to nie bank.
- I cóż z tym fantem? - zastanowił się Wroński. - Na rewizję za
późno. Złodziej dobrze ukrył pieniądze, bo wątpliwe, aby je zdążył wydać.
- Albo trzyma w kieszeni. Ostatniej soboty i niedzieli kilkunastu
chłopaków było w domu...
- Więc podkładka w sam raz.
- Żadnego z nich nie podejrzewam.
- Okazja czyni złodzieja.
Filip pokręcił przecząco głową. Wroński wyciągnął z biurka cienką
teczkę i zajrzał do niej.
- Trzynastu było w domu - powiedział i zaczął kolejno wyczytywać
nazwiska, przy każdym spozierając na Filipa.
- Nie. To porządne chłopaki.
- Wszyscy są porządni, do czasu. Do śmierci - rzadko. Może któryś z
pierwszoklasistów?
- Wykluczam ich.
- Ufasz im?
- Na to za wcześnie. Tu potrzeba trochę odwagi.
- A... Sławek?
- Sławek?! - Filip stłumił okrzyk. - Że sfingował kradzież? Ależ!...
Wierzę mu bardziej niż sobie.
- Kain jednak zabił Abla.
- Sławek odpada. Stanowczo.
- Zatem mamy problem. - Umilkł i zapatrzył się w kalendarz.
- Powiedz mi szczerze, do czego wam tyle pieniędzy? Otrzymujecie
od rodziców tak wysokie kieszonkowe?
Filip zwiesił wzrok.
- Przegraliśmy w karty - odrzekł po chwili. - Poker.
- Do kogo przegraliście? - Wroński ukrył zaskoczenie.
- To nikt ze szkoły. Graliśmy w mieście. Zabrakło nam szczęścia.
Dług karciany to sprawa honoru.
- Tak mówią. Kto wiedział o waszych karcianych kłopotach?
- Chyba cały internat.
- Daliście ogłoszenie?
- Hipolit przypadkiem usłyszał naszą rozmowę na ten temat, no i... -
urwał wzruszając ramionami.
- No i byłby się rozchorował, jeśliby tego nie rozgłosił. Kto wie o
kradzieży?
- Nieco szumu zdążyliśmy już zrobić. Właściwie gdyby nie Hipolit,
nikt by nie miał pojęcia, że otrzymaliśmy z domu przekazy pieniężne.
Kiedy dwa dni temu Hipek odebrał pocztę z sekretariatu, wpadł do
umywalni i aż ryknął do Sławka, że ma forsę do odbioru. Dorzucił
kąśliwie, że pewnie na karciany dług. Nazajutrz było podobnie, gdy idzie o
forsę dla mnie.
- I ktoś się na to wszystko połakomił. Wygląda, że poza tobą i
Sławkiem, złodziejem może być ktokolwiek. To wielce odkrywcze
spostrzeżenie, coś w sam raz dla Herkulesa Poirot.
- Wolę Sama Spade’a - mruknął Filip.
- Więc spróbuj wskoczyć w jego skórę - zażartował Wroński.
* * *
Karolina jadła obiad w towarzystwie Apolonii Pruszyńskiej,
nauczycielki historii, i Korzenia. Punktualny zazwyczaj Wroński, ich
czwarty współbiesiadnik dotarł nieco później.
Także w życiu Karoliny mijający miesiąc nie zaznaczył się niczym
istotnym. Naturalnie, czegoś takiego, jak dość zagadkowe zachowywanie
się jednego licealisty wobec niej, nie brała pod uwagę. Ilekroć słyszała
nazwisko Strzelec, najpierw kojarzyła je z oczami, z pozoru chłodnymi,
gdyż na ich dnie zawsze dostrzegała tlący się ognik, a następnie z resztą
twarzy, na której uśmiechu nigdy nie widziała. Parę chwil zastanowienia
poświęcanych w tych momentach temu chłopakowi, chwil bezbarwnych,
wyzutych z jakichkolwiek dociekań - to wszystko, na co się wobec niego
zdobywała.
Zdążyła też się zaaklimatyzować w nowym mieście i polubić ten
ogromny, majestatyczny gmach szkoły wraz z jego otoczeniem.
Pojawienie się Karoliny w tej miejscowości i podjęcie pracy w tym liceum
było z jej strony wyborem tyleż przypadkowym, co świadomym.
Przypadkowym, gdy idzie o samą miejscowość, a świadomym dlatego, że
z pewnych względów osobistych chciała uciec od rodzinnego domu i
znajomych. Spodziewała się, że ułoży sobie tutaj spokojne, przyjemne
życie.
Środowisko nauczycielskie dobrze ją przyjęło. Poznała pajęczą sieć
współzależności i jej kolory zmieniające się niekiedy jak w kalejdoskopie.
Kiedy Karolina opuszczała stołówkę, mimo woli zerknęła na Filipa.
Mogła się spodziewać, że on w lot pochwyci jej spojrzenie. Potraktowała
go tak jak poprzednio.
Parę minut później znalazła się w swoim mieszkaniu, urządzonym
prosto, ze smakiem. Uwagę przyciągały regały zapełnione książkami oraz
biurko, a na nim maszyna do pisania i sterta papieru, rękopis nowej
powieści. Karolina była także pisarką.
Pomimo że pełniła dziś dyżur w internacie, czwarty, postanowiła
wyskoczyć do miasta (poprosiła Korzenia, by ją przez godzinę zastąpił).
Gdy wyszła z budynku na dziedziniec i odruchowo zerknęła w prawo,
dostrzegła w oknie na pierwszym piętrze znajomą sylwetkę. Strzelec.
Znowu on! Skierowała się do parku.
Wstąpiła do kilku sklepów i na koniec weszła do księgarni.
Wychodząc z niej - zamarła. Po drugiej stronie ulicy ujrzała Filipa, który
stał przy oknie wystawowym sklepu obuwniczego i sprawiał wrażenie, że
interesuje się butami. „Czyżby pętał się za mną?” - zapytała się w duchu
rozeźlona i ruszyła w drogę powrotną. Po kilkunastu krokach dostrzegła
kątem oka, że on również zmierza w tym samym kierunku. „Oszalał czy
co? Na co on sobie pozwala?”
* * *
Filip istotnie był cieniem nauczycielki. Namiętność to nie żarty; gdy
ona dochodzi do głosu, rozsądek cicho przysiada w kącie. Naiwność takich
czy innych zachowań bywa ostatnią rzeczą, jaką się u siebie dostrzega.
Kroki niosą szybciej, niż myśl z głowy ulatuje.
Mijał miesiąc, jak snuł się opętany urokiem tej istoty. Dotąd nie
umiał się zdobyć na krok w jej stronę, mimo że zdawał sobie sprawę, iż
zdołał się zaszczepić w jej umyśle. Nie bardzo jednak wiedział, co
uczynić, choć wcześniej wydawało mu się to proste, ot, podejść i...
Marzyło mu się wkroczyć w jej życie i zburzyć je, żeby pojęła, iż on nie
jest wyłącznie żądnym przygód młodzieńcem, ale dorosłym mężczyzną z
krwi i kości.
Idąc teraz za nią, wiedział, że go zauważyła. Chciał, by tak się stało.
Liczył, że może to jakoś wpłynie na przyspieszenie biegu wydarzeń.
* * *
Sylwia leżała na łóżku i pochmurna wpatrywała się w obraz. Nie
miała ochoty na spacer. Musiała w ciszy i skupieniu zastanowić się nad
jedną sprawą, która ją trapiła, a która się nazywała Filip.
Przez kilka pierwszych dni września była przekonana, że ten
niesforny chłopak dostrzeże w końcu w jej oczach to, co powinien
dostrzec - miłość do niego - lecz z każdym kolejnym dniem coraz mniej
wierzyła, że tak się stanie. Niedawno pojęła, iż Filip dryfuje w inną stronę
- w stronę uroczej polonistki.
To odkrycie ją zaszokowało. Jakkolwiek polubiła ją, stopniowo
wzbierał w niej żal do nauczycielki, że ona, nieświadomie zapewne,
skupia na sobie zainteresowanie Filipa. Sylwia zaczęła widzieć w
polonistce rywalkę, aczkolwiek nie przypuszczała, żeby ona uległa
czarowi ucznia.
* * *
Zbliżała się pora nauki własnej. Lucyna krążyła w holu na parterze,
spozierając to w stronę dyżurnej drugoklasistki, która siedziała przy
stoliku w pobliżu drzwi głównych, to w stronę pokoju nauczycielskiego,
skąd powinna się wyłonić... ta Szatyńska. Filip, trzeci członek grupy
kontrolującej, zbiegł akurat ze schodów i dołączył do Lucyny.
- Co o niej sądzisz? - zagadnęła.
- O kim?
- No o... tej Szatyńskiej.
- Nic mi nie zrobiła.
Lucyna zacisnęła zęby. Nie cierpiała Filipa. W ubiegłym roku była w
nim nieprzytomnie zakochana, lecz on potraktował ją jak leciwą matronę.
Kiedy wreszcie się pozbierała, zapałała do niego wrogością. Nie była
brzydulą, ale do... tej Szatyńskiej wiele jej niestety brakowało.
* * *
Karolina wyszła z pokoju.
- Pani profesor jak zawsze bardzo punktualna - powiedziała Lucyna.
- Tak? - Starała się nie okazywać zażenowania na dźwięk słowa
„profesor”, do którego nie umiała się przyzwyczaić, a które w ustach
Lucyny brzmiało wyjątkowo wyraziście. - Nie traćmy czasu - dodała i
obojętnie zerknęła na Filipa.
- Oczywiście, pani profesor - rzekła Lucyna. Weszli do pierwszej
sali, gdzie uczyły się drugoklasistki.
- Mam pytanie, pani profesor - odezwała się Lucyna, gdy po
skontrolowaniu parteru przechodzili galerią na piętro. - Czy pani profesor
zada nam wkrótce jakieś wypracowanie?
- Tak - odparła.
- Oj, to ja już się boję, pani profesor.
- Wobec tego wyobrażam sobie, Lucyno, jaki musisz odczuwać
strach, gdy spoglądasz w lustro.
- Jaki będzie temat wypracowania... pani profesor? - zapytał Filip.
Karolina drgnęła. Jakby przebiegł ją prąd. Mimo woli i natychmiast
stwierdziła dwie rzeczy: po pierwsze, Filip odezwał się do niej z własnej
inicjatywy, po drugie, użył tego przeklętego słowa w pełnej gali, na
dodatek je zaakcentował, a nie, jak miał w zwyczaju, ledwo się po nim
prześlizgnąć. - Chciałbyś już znać temat? - odpowiedziała pytaniem.
- Nie.
Karolina nic nie odrzekła.
- Więc czemu zawracasz głowę pani profesor, prawda, pani profesor?
- upomniała go Lucyna.
„Chryste, kiedyś jej przyłożę” - rozzłościła się Karolina.
Po kwadransie obchód dobiegł końca. Rozwiązanie grupy zawsze
następowało w holu na pierwszym piętrze w skrzydle południowym,
opodal żeńskiej „ósemki”.
- Wracajcie do książek, matura tuż-tuż - rzekła Karolina i skierowała
się na schody. Na plecach czuła palące spojrzenie Filipa.
* * *
Lucyna także spoglądała na... tę Szatyńską, a kiedy ona zniknęła,
powiedziała do Filipa:
- Jaka przemądrzała, nie?
- Mizdrzysz się do niej jak cielę do rzeźnika, a tymczasem to ty byś
ją zarżnęła. Czemu?
Lucyna uniosła podbródek, zmrużyła oczy i bez słowa weszła do
„ósemki”, gdzie atmosfera nie była najlepsza. Kamila miała jakieś
pretensje do Teresy.
- Słuchajcie - powiedziała Lucyna - szykuje się wypracowanie z
polaka. Sprytnie to wyciągnęłam z... tej Szatyńskiej.
- O cholera! - zaklęła Kamila. - Jaki temat?
- Nie wiem, nie chciała zdradzić.
- Zatem sprytna nie jesteś - rzekła Sylwia.
- Ty dowcipna też nie - odcięła się Lucyna.
- Nie twierdziłam, że jestem dowcipna - powiedziała Sylwia.
- Ciekawe, jaki będzie temat? - zastanawiała się Kamila.
- Jakikolwiek będzie, bez cudu ani rusz - rzekła Monika.
- Do mnie mówiłaś? - zapytała Kamila.
- Skoro tak uważasz...
* * *
Filip i Sławek siedzieli w holu na ławce przed swoją klasą i z
ożywieniem rozmawiali na temat nocnej kradzieży, której padli ofiarą.
Daleko im było do wesołości.
- Mówię ci - przekonywał Sławek - że jeden z tych kotów nas
obrobił.
- Nie wierzę.
- Co tu wierzyć? Krótko ich za ogon, i tyle. Rusz tyłkiem, idziemy
do nich.
- To bez sensu, Sławek.
- Wstawaj.
Filip wstał niechętnie. Ruszyli do skrzydła południowego, gdzie
uczyli się pierwszoklasiści. Gdy dotarli do drzwi sali, Sławek dał znak
ręką; przystawił do nich ucho. Z wewnątrz dochodził przytłumiony
chichot, ktoś opowiadał dowcipy.
- Ja im dam kawały! - Sławek nacisnął klamkę. Weszli. - A wy co,
koty?! Uczyć wam się nie chce? To ojciec i matka muszą ciężko na was
pracować, a wy sobie kawały opowiadacie?! - Sroga mina Sławka mogła
zatrwożyć. Zaczął krążyć między ławkami, przyglądając się dociekliwie
każdemu chłopakowi.
Filip zatrzymał się przy tablicy i w milczeniu patrzył na nieco
przestraszonych licealistów.
- Teraz słuchajcie - podjął Sławek. - Radzę przyznać się od razu!
Który z was obrobił nas dziś w nocy?
- Który z was... obrobił nas... Rymuje się - odezwał się ten
najmniejszy, Bodzio Kurdelski.
Filip stłumił śmiech, a Sławek zastygł i zaraz syknął:
- Jeszcze pyskujesz, ty metr dziesięć?!
- Dorzuć dwadzieścia dwa, kolego - rzekł spokojnie pierwszoklasista
- nie bądź taki.
Sławkowi opadły wojownicze pióra. Stanął przy Filipie.
- Słuchajcie, my nie żartujemy - ciągnął Sławek.
- Dlaczego ktoś z nas miał to zrobić? - zapytał Słowik.
- Dlatego, że od paru lat żadna kradzież u nas się nie zdarzyła - rzekł
Sławek.
- To nie ma sensu - szepnął Filip do przyjaciela. - Zostaw ich - dodał
i wyszedł. Po chwili Sławek dołączył do niego.
Gdy byli w połowie korytarza, dogonił ich Słowik.
- Chłopaki - zaczął - nie chciałem przy wszystkich mówić, ale
widziałem coś w nocy.
Przystanęli i wpatrzyli się chciwie w rudowłosego.
- Co widziałeś? - rzucił Filip.
- Cień. To chyba był złodziej. O drugiej wstałem, wysikać się.
Schodząc na dół zauważyłem, że... coś jakby się schowało za waszą szafą.
Wtedy nie wpadło mi do głowy, że to złodziej.
- Wysoki? Niski? Ten cień - Sławek zatarł ręce.
- Czy ja wiem?... Światło z podwórza takie liche...
- Ubiór - rzekł Filip. - Może coś charakterystycznego...
- Nie.
- Szafa była otwarta czy zamknięta?
- Zamknięta.
- A gdy wracałeś?
- Nie spojrzałem w tamtą stronę.
- Czy kiedy szedłeś na dół, słyszałeś jakieś odgłosy? Słowik
zaprzeczył.
- Jak długo siedziałeś na dole?
- Minutę, najwyżej dwie.
- A gdy wróciłeś i położyłeś się, usłyszałeś coś? Pierwszoklasista
zastanowił się.
- Nie jestem pewien... - odrzekł. - Ale chyba coś cicho zaskrzypiało,
drzwi.
- Internatu?
- Nie. One inaczej skrzypią.
- Więc szafy - rzucił Sławek.
- Drzwi szaf też inaczej skrzypią.
- Umywalnia. Z umywalni wchodzi się bezpośrednio do dwóch
sypialń - rozważał Filip patrząc na Słowika. - Które to mogły być drzwi?
- To był cichy odgłos... Nie wiem.
- Lunatyk z ciebie - rozeźlił się Sławek. - Idzie toto i nic nie widzi,
nic nie słyszy.
- Co nie widzi, co nie słyszy! - oburzył się Słowik.
- Dobra, dobra - Sławek machnął ręką.
Wyraz twarzy pierwszoklasisty świadczył o tym, że jest zawiedziony
tak chłodnym potraktowaniem, gdy spodziewał się klepnięcia po plecach.
Odszedł.
Przyjaciele popatrzyli na siebie pytająco i bezradnie.
- Gadał prawdę? - zapytał Sławek.
- Wierzę mu.
- Cóż z tego? To nie posuwa sprawy nawet o krok. Skąd tu na jutro
wytrzasnąć tę przeklętą forsę... Rusz mózgownicą, Fil.
- Wychodzi na to, że dzisiejszej nocy musimy obrabować bank.
- Albo okraść kogoś innego. Słuchaj, Kamila! Przecież ona śpi na
forsie. A nuż pożyczy.
Filip zmarszczył czoło i rzekł:
- Trzeba by z nią pogadać, nie bardzo mi się to uśmiecha, a na
adwokata mnie nie stać.
- Ba! Już sam widok tej idiotki wprawia mnie w pierwszą fazę
wściekłości... - umilkł, gdyż zza rogu wyłoniła się Mariola.
- Nad czym konspirujecie? - zagadnęła przystając. - Macie miny,
jakbyście chcieli kogoś zamordować, - W takim razie nie nadajemy się na
rewolucjonistów - rzekł Filip - skoro łatwo można nas rozszyfrować.
- I bardzo dobrze - odrzekła Mariola i odeszła.
- Może ona by pożyczyła? - zastanowił się Sławek.
- Musiałaby najpierw wygrać w totolotka.
Weszli do klasy i usiedli. Filip dyskretnie zaczął się przyglądać
kolegom. Któryś z nich? Andrzej? Wojtek? Hipolit? Marek? Heniek?
Wacek? Marian? Gubił się w domysłach.
- Panowie - odezwał się Sławek - kto nas obrobił? Wszyscy unieśli
głowy.
- Co tak z byka patrzysz? - mruknął Wacek. - Mam gdzieś waszą
forsę.
Atmosfera zaczęła się robić nieprzyjemna.
- A dokładnie? - Filip spróbował stonować nastrój.
* * *
Karolina siedziała w pokoju nauczycielskim i przeglądała kronikę
szkolną. Już miała ją zamknąć, gdy zwróciła uwagę na jedno zdjęcie.
Widniała na nim grupa trzecioklasistów ze swoim wychowawcą, anglistą,
który prawdopodobnie błysnął jakimś dowcipem, ponieważ wszyscy poza
jedną osobą się śmiali. Tą osobą była Sylwia List, spoglądająca na Filipa
Strzelca. Właśnie jego uśmiech przykuł mimo woli uwagę Karoliny.
„Zniewalający” - stwierdziła w duchu i odłożyła kronikę.
Wyszła z pokoju, zamierzając sprawdzić klasy. Od strony skrzydła
północnego dobiegł ją hałas. Wkrótce zlokalizowała źródło harmidra.
Oczywiście IV B. Zdecydowanie nacisnęła klamkę.
- Co tu się dzieje? - zapytała groźnie, skupiając wzrok na Sławku,
który wędrował między ławkami i bluźnił. - Sławek!
- Nic takiego, pani psor - odrzekł przystając. - Po prostu
rozmawiamy o kradzieży.
Karolina zerknęła na Filipa.
- Filip - powiedziała sucho - chyba nie pora na roztrząsanie tego
rodzaju spraw! Kto ma pilnować porządku?
Filip zacisnął zęby.
- Pani psor wybaczy... Mamy problem. Skradziono nam forsę.
- Słyszałam. Mimo to uważam, że teraz powinniście się uczyć.
Jasne?... Jasne?... - powtórzyła z naciskiem.
- Tak - odrzekł Filip nie odrywając od niej wzroku.
- A przynajmniej rozmawiać o kilkadziesiąt decybeli ciszej -
uzupełniła przyglądając się pozostałym uczniom. - Nie chcę słyszeć
żadnego hałasu - dodała i wyszła.
W wyobraźni prześladowała ją postać Filipa, wzorcowy okaz
introwertyka, którego myśli znała prawie jak własne. „Będę musiała
ostudzić jego zapał, bo kto wie, do czego on jest zdolny” - powiedziała
sobie.
Przechodząc obok „ósemki”, przystanęła.
- Ta idiotka Sylwia ciągle szuka jakiejś zaczepki - usłyszała głos
- Dlaczego tak sądzisz? - odezwała się Monika.
- Bo u mnie widzi wszystko, a u siebie nic - żaliła się Kamila. - Raz
w miesiącu bym się jej nie dziwiła, lecz ona ma period co trzy dni.
- Przesadzasz - uspokajała ją Monika.
- Nie - upierała się Kamila. - Jest zawistna i kłótliwa. Plotkara z niej
też niczego sobie.
- Plotkara? Mylisz się. - Głos Moniki brzmiał stanowczo.
- Osłaniasz ją.
- Nic podobnego. Znam Sylwię lepiej niż ty.
- Mniejsza o to. Trudno z nią wytrzymać.
Rozmowa umilkła. Karolina uśmiechnęła się, przypominając sobie
swoje licealne lata, i poszła dalej.
* * *
Sławek nieco się uspokoił, siedział w ławce nad otwartym zeszytem,
ale pochmurnym wzrokiem spozierał po kolegach. Filip przeglądał
podręcznik matematyki.
- Minął miesiąc, a ty co? - odezwał się Marek do Sławka. - Seksowna
polonistka miała ci jeść z ręki.
- Jeszcze kombinuję nad strategią pająka - odmruknął Sławek.
- To sobie poczekasz, aż ona stanie się muchą - rzucił Wacek, a
Wojtek dołożył: - Albo idiotką.
- Przygłupy... - warknął i zerknął na Filipa, który uniósł głowę,
wydając się nagle zainteresowany ich rozmową.
* * *
Kolor czerwony nie musi się kojarzyć z miłością, nawet jeżeli
wszystkie drobiny powietrza są tą barwą przesiąknięte.
Pochylony nad kuwetą Adam obserwował proces wywoływania
zdjęć. Miał w sobie coś z natchnionego maga, dokonującego tajemniczych
obrzędów, pod których wpływem to, co zostało zaklęte na białym
papierze, wyłaniało się z mrocznej otchłani żywym rysunkiem.
Tak przynajmniej widziała Adama Sylwia, będąca z nim w ciemni.
Żadne nagłe uczucie do niego nie przywiodło jej tutaj. Przyczyna była
prozaiczna - chciała zobaczyć, jak Adam sobie radzi z jej filmem z
wakacji, którego obróbki się podjął, kiedy mimochodem mu o tym
powiedziała parę dni temu.
- Muszę przyznać, Sylwio - pisnął kładąc partię zdjęć na suszarce -
że parę rzeczy umiesz robić aparatem. Wiesz, gdzie i w którym momencie
spojrzeć obiektywem, by uchwycić istotę rzeczy.
- Dobra, dobra, bez kadzenia. Jeszcze wygryzę cię z posady.
- O nie, co to, to nie! Aż taka dobra nie jesteś. Sylwia wydęła
policzki i założyła ręce na piersiach.
- Słuchaj, mały - rzekła pobłażliwie - ty doprawdy stanowisz szkolny
przypadek kogoś, kto przegrywa na własne życzenie.
- Przegrywa?! - Adam wyprostował się. - Co przegrywa?
- Choćby... dziewczyny.
- Choćby - przełknął ślinę - dziewczyny?
- Najpierw obsypujesz dziewczynę komplementami, a gdy ona się
nimi raduje, w te pędy niszczysz to, co być może zdobyłeś.
Adam nie wyglądał na szczęśliwego.
- Innymi słowy, dbasz przede wszystkim o własny wizerunek, dajesz
się poznać jako egoista, podświadomie, tym gorzej.
- Ależ - umilkł, gdyż za drzwiami rozległy się głosy woźnego i
polonistki.
- ... musi pani wiedzieć - mówił woźny - że właśnie ci dwaj, Filip i
Sławek, są największymi rozrabiaczami w internacie.
- Co do Filipa, to aż mi się wierzyć nie chce - rzekła Karolina.
- Pani go nie zna tak dobrze jak ja. Drań nieprzeciętny. Czy pani wie,
co on mi wywinął w kwietniu?
Głosy ucichły.
- Ładna świnia ten Odkurzacz - szepnął Adam.
Sylwia nic nie powiedziała. Minutę później ktoś trzykrotnie zapukał
do drzwi ciemni.
- Czego? - rzekł Adam.
- Otwórz - poprosił Filip.
Sylwia drgnęła. Adam przekręcił klucz i wpuścił kolegę.
- Pięknie - uśmiechnął się Filip. - Nie przeszkadzam? Sami w
romantycznej poświacie czerwieni.
- Zazdrościsz? - syknęła Sylwia.
- Pewnie. - Filip pochylił się nad suszarką i przyjrzał się zdjęciom. -
Super - zawyrokował.
- Skończysz dziś? - zapytała Sylwia Adama.
- Tak.
- Wobec tego już teraz ci dziękuję. - Pocałowała Adama w policzek i
wyszła.
Adam zastygł. Nie docierało do niego to, co się wydarzyło. Sylwia
go pocałowała! Ostrożnie dotknął dłonią tego miejsca na policzku.
- Fil... - szepnął. - Widziałeś?
- Co?
- Co zrobiła Sylwia.
- Wyszła.
- Nie, chwilę przedtem.
- Nic nie zauważyłem.
- Ona mnie... pocałowała.
- No to wytnij ten kawałek skóry i daj do wygarbowania.
- Kretyn!
- Pożycz mi lornetkę.
- Lornetkę?! Do czego ci lornetka o tej porze?
- Podobno Amerykanie wysłali tajną misję na Księżyc. Adam
popatrzył na niego podejrzliwie, po czym zdjął z szafy lornetkę i podał
mu. Gdy Filip wyszedł, usiadł na taborecie, zamknął oczy i przywołał
scenę z Sylwią. Nadal czuł dotyk jej ust. Rozmarzył się wybiegając
myślami w przyszłość tak śmiało, jak dotąd mu się nie zdarzyło. Bez
wątpienia przekroczył granicę własnej wyobraźni.
* * *
- Gdzie one się podziały? - zapytała Sylwia wchodząc do pokoju w
którym była tylko Kamila.
- Monika jest u Doroty, a Teresa poszła do kucharek. Sylwia
wyciągnęła się na łóżku.
- Czym się gnębisz? - zapytała Kamila.
- Niczym.
- Słuchaj - rzekła Kamila ostrożnie - słyszałam coś przypadkiem. Na
twój temat.
- No?
- Teresa obrabiała ci tyłek przed Ewą.
Sylwia uniosła brwi i spojrzała na koleżankę.
- Czyżby?
- Jakąś godzinę temu.
- A konkretnie?
- Mówiła jej, że nie masz gustu.
- Gustu?
- Że nie potrafisz się ubierać. Ja akurat uważam, że masz gust.
Przecież nie trzeba mieć ciuchów prosto z Paryża, żeby się efektownie i ze
smakiem ubierać, no nie?
Otworzyły się drzwi i weszła Monika z papierem w ręku.
- Sylwia, rzuć okiem na tekst Ewy o złodziejstwie - powiedziała i
podała jej. - Świetnie poradziła sobie z tematem. Złodziej, kimkolwiek
jest, powinien się chociaż zarumienić ze wstydu.
- Pieniędzy im nie zwróci - rzekła Kamila. - Byłby to cud.
- Tak - zgodziła się Sylwia - byłby to cud. - Zagłębiła się w artykule.
- No i chłopaki mają problem - zmartwiła się Monika. - Gdybym
miała grubszą forsę, to bym im pożyczyła.
- Postaram się coś wyskrobać - zastanowiła się Kamila.
* * *
Szkolny miesięcznik nazywał się „Świat Licealistów”. Ukazywał się
od czterech lat i był redagowany przez uczniów.
Ponieważ stosunek kolegium redakcyjnego do polityki był z grubsza
taki sam, jak dzieci do picia tranu, nie zajmowano się w piśmie urabianiem
młodych, chłonnych umysłów na modłę ducha czasu, którego kaprysy
mogą doprowadzić do szaleństwa, lecz stawiano na wartości bardziej
przyziemne, będące zawsze w cenie niezależnie od kursu wiatrów, tyle że
nie zawsze doceniane. Dewiza pisma brzmiała wieloznacznie - „Kształtuj
się sam”.
Redakcja miesięcznika zajmowała nieduży lokal w suterenie,
pomiędzy salą muzyczną a kawiarnią. Odkąd kierowanie zespołem
redakcyjnym przejęła Sylwia, popularność pisma wyraźnie wzrosła -
nakład skoczył z dwustu do trzystu egzemplarzy. Sylwia rządziła twardą
ręką, ale starała się to robić bezkonfliktowo.
Oczywiście istnienie miesięcznika nie byłoby możliwe, gdyby nie
patronat prywatnej drukarni, należącej do rodziców jednego z licealistów.
Cena pisma została obliczona na uczniowską kieszeń, w której obfitość
pieniędzy może się równać z sakiewką bankruta.
Zaraz po kolacji Sylwia i Ewa z „siódemki”, blondynka o
zadziornym spojrzeniu, mająca cięte pióro, poszły do redakcji, aby się
zająć przygotowaniem makiety pierwszego numeru tej edycji. W skład
redakcji wchodziły jeszcze trzy osoby spoza internatu oraz Adam. Rzecz
znamienna - o ile Adam w stosunkach czysto koleżeńskich był traktowany
z przymrużeniem oka, o tyle w sprawach reporterskich nikt się z niego nie
podśmiewał.
Usiadły przy stole zawalonym papierami i przystąpiły do pracy.
Sylwia zachwycała się artykułem Ewy na temat kradzieży.
- Błyskotliwy - powiedziała. - Można ci zazdrościć talentu.
- Jezu, uznałabym go za najlepszy, jeśliby się okazało, że pod jego
wpływem złodziej skruszał i oddał im forsę, no, dyskretnie podrzucił. I
zastanawiałaś się, kto mógł ich obrobić?
- Tak, nie mam pojęcia.
- Hipek?
- Dlaczego on?
- Czasem bywa niewyraźny - stwierdziła Ewa.
- Wątpię, aby ta oferma posunęła się do kradzieży. Chyba że armaty.
Wtem na korytarzu rozległy się głosy Filipa i Sławka. Ewa otworzyła
drzwi i zawołała:
- Chodźcie tutaj, pokerzyści-aferzyści! Weszli.
- Idioci! - rzuciła Sylwia. - W piotrusia sobie pograjcie! Dobrze wam
tak, że was okradziono. Macie nauczkę. Gdyby nie Hipek, to byście się nie
przyznali do porażki.
- Jasne - powiedziała Ewa. - Oni zawsze muszą być zwycięzcami,
nawet w błocie. Własne niepowodzenie potrafią obrócić w spektakularny
sukces, oczywiście w gębie.
Chłopaki wymienili pochmurne spojrzenia, zaskoczeni
agresywnością koleżanek. Usiedli i milczeli.
- Kogo podejrzewacie? - zapytała rzeczowo Ewa. - Kogoś, komu się
nie przelewa?
- Komu się przelewa?
- Może złodziej sam wcześniej popadł w dług i ukradł po to, żeby go
oddać? - zasugerowała Sylwia. - Ten jeden, jedyny raz. Po prostu
zwietrzył okazję. Do diabła, kto wie, czy mnie nie byłoby stać na coś
takiego. Rozumiecie?
Wejście Moniki i Kamili przerwało ich dyskusję.
- Jak się mają wasze karciane problemy? - zapytała Monika.
- Dobrze - rzekł Filip.
- To widać - odezwała się Kamila. - Właściwie mogłabym was
wyratować z kłopotów, pod jednym warunkiem...
- Jakim? - rzucił Sławek.
- Że już nie weźmiecie kart do ręki. Dziewczyny się roześmiały.
- Mówisz poważnie? - zapytał Filip.
- Naturalnie. - Kamila przygładziła włosy.
- Parę dni potrwa, nim ci zwrócimy forsę - rzekł ostrożnie Sławek.
- Nie ma sprawy.
- Dzięki - bąknęli, a Filip dorzucił: - Jutro mogłoby być z nami
niewesoło, gdybyśmy się nie zjawili z groszem.
Naraz do redakcji weszła Karolina. W ręku miała torebkę cukierków.
- Widzę, że praca wre - rzekła. - Jakieś problemy, Sylwio?
- Nie. - Sylwia mimo woli spojrzała na nią jak na rywalkę. Kątem
oka dostrzegła, że Filip nie patrzy na polonistkę, ponieważ nagle się
zainteresował tekstem Ewy.
- Kiedy pismo się ukaże? - zapytała Karolina.
- We wtorek - odrzekła Sylwia.
- Przeczytam je z ochotą - oznajmiła, pobieżnie przeglądając
materiał. - Macie świetne zdjęcia.
- To wyłącznie zasługa Adama - rzekła Sylwia.
- Jak pismo się sprzedaje?
- Bez zwrotów. Znaleźliśmy właściwą formułę. Wprowadziliśmy
tematykę socjologiczną i teksty dające do myślenia.
- Z czym dotąd dobrze nie wyglądało - uzupełniła Ewa. - I to
chwyciło.
- Proszę, poczęstujcie się. - Podsunęła kolejno wszystkim torebkę -
Sławek i Filip woleliby papieroska, prawda?
- Jasne - rzekł Sławek. - Ma pani psor papieroska?
- Nie palę.
- Szkoda. - Umilkł.
- Może w takim razie chociaż pani pije? - odezwał się Filip, co
wzbudziło huragan śmiechu, również u Karoliny, podczas gdy on
zachował powagę zwiastuna hiobowej wieści.
- Chociaż, powiadasz? - Spojrzała na niego przenikliwie. - Pijam
wyłącznie okazyjnie, w małych ilościach i tylko z kimś, z kim mam ochotę
wypić.
- Więc żadnych słabostek? - dociekał Filip. - Niedobrze.
- Tak, to przywara, a nie zaleta - zgodziła się.
- Jakieś słabostki musi pani mieć - powiedział wojowniczo Sławek. -
Przydałoby się je znać.
Karolina przyjrzała mu się uważniej.
- Przydałoby się? Od razu widać, że chciałbyś przejść przez życie jak
najmniejszym wysiłkiem i z workiem szczęścia na plecach.
Powiedziałabym, że nie jesteś żądnym przygód młodzieńcem, tylko, nie
obraź się, ramolem. Do licha z takim mężczyzną.
Spojrzenie Sławka gwałtownie straciło na hardości i blasku, prawie
się zaczerwienił. Dziewczyny zachichotały kpiąco.
„Jesteś coraz bardziej intrygującą osóbką - stwierdziła w duchu
Sylwia, patrząc na nauczycielkę. - Czy spostrzegłaś, że Filip jest tobą
zauroczony?”
- No, dosyć tego dobrego - powiedziała Karolina. - Proszę do klas.
Ewa i Sylwia możecie dokończyć pracę.
* * *
Adam przeglądał w ciemni plik zdjęć, odbitek filmu Sylwii.
Wpatrywał się urzeczony w różne ujęcia dziewczyny.
- Aleś ty ładna... - powiedział do siebie.
- Kto jest taki ładny, Adamie?
Na dźwięk melodyjnego altu wzdrygnął się, a kiedy w drzwiach
ujrzał Karolinę, zdjęcia wypadły mu z rąk.
- Sylwia? - zapytała wpatrując się w zdjęcia.
Adam przełknął ślinę i zaczął zbierać fotografie.
- Istotnie jest ładna i nie mniej inteligentna. Chwalić cię za taki gust.
- Taaak? - Położył zdjęcia na stole i wbił oczy w Karolinę.
- Naturalnie - powiedziała ciepło. - Mogę je obejrzeć? W milczeniu
podał jej zdjęcia.
- Śliczna - potwierdziła. - I fotogeniczna..
- Pa... pani psor też... jest śliczna. Spojrzała na niego łobuzersko.
- Dzięki. Jesteś pierwszym uczniem, który mi to powiedział.
- Pie... pie... pierwszym? Pewnie... wyszedłem na idiotę.
- Bynajmniej - odrzekła miękko i odłożyła zdjęcia. - Zakochałeś się
w Sylwii?
- Eee...
- Twoja sprawa. A teraz do klasy - dodała i wyszła. Oszołomiony
Adam oparł się o stół i zapytał się w duchu, czy naprawdę zdobył się na
taką odwagę wobec nauczycielki, częstując ją komplementem o urodzie,
czy to mu się jedynie śniło. Uświadomił sobie, że przełamał własną
nieśmiałość. Wreszcie w pośpiechu wyszedł. Na schodach spotkał Filipa i
Sławka.
- Słuchajcie... - powiedział z entuzjastyczną poufałością. - Ona jest
fantastyczna! Boska! Jezuuu...
- Kto?
- Polonistka! Karolina! Przed chwilą była u mnie w ciemni. Rany,
chłopaki, mówię wam, ale z nią pogadałem!
- O czym? - zaciekawił się Sławek. - O polaku?
- O polaku?! - wykrzyknął lekceważąco i umilkł dla wzmożenia
efektu. - O poważnych sprawach, panowie! Damsko-męskich.
- Chrzanisz - żachnął się Sławek. Filip milczał.
- No patrz, on nie wierzy! - zdenerwował się Adam. - Tak od słowa
do słowa i powiedziałem jej, że jest najwspanialszą kobietą pod słońcem.
Sławek potrząsnął swoimi czarnymi kędziorami.
- Co jej powiedziałeś?! - wykrztusił. - Puknij się w czaszkę, bo mózg
ci się zaciął.
- Nic mi się nie zacięło! - Rozejrzał się konspiracyjnie i podjął:
Słuchajcie dalej... Ona na to: Adamie, onieśmielasz mnie, zaraz się
zarumienię. A ja: Pani Karolino (zauważcie, nie „pani psor”!), patrzenie na
panią jest rozkoszą dla oczu... I ona, po sekundzie, zerkając na mnie
wiecie, uwodzicielsko: Adamie, muszę ci powiedzieć, że umiesz
rozbrajać...
- Pieprzysz, ja nie wierzę! - warknął Sławek. Filip milczał.
- Nie musisz wierzyć. Ja do niej: Umiem czy nie umiem, lecz w pani
jest coś, co przydaje mężczyźnie skrzydeł...
- A gdzie ten, do diabła, chłop?! - parsknął Sławek.
- Zamknij się, niech mówi - upomniał go spokojnie Filip.
- No! - rzekł Adam i kontynuował: - Wtedy spojrzała na mnie
bardziej kobieco, dociekliwiej, i pochyliła się, aby podnieść z podłogi
jakieś tam zdjęcie. Wówczas... zajrzałem jej...
- Gdzie? - rzucił Sławek z coraz większym niedowierzaniem.
- Gdzie można zajrzeć pochylonej panience, mającej na sobie
sweterek z fikuśnym dekoltem?... Jeeeezu, co za cycuszki! Aż mi ślinka
pociekła do ziemi. Nieduże, jak dorodne jabłuszka...
- McIntosh czy Golden Delicious? - zapytał Filip.
- Hę?
- Te jabłuszka. Jaka odmiana?
- No patrz, on też nie wierzy! To nie wierzcie. Potem podała mil
zdjęcie, ale tak wolno, z namysłem, ciągle patrząc mi w oczy...
- Dobra, jaki był finał? - mruknął Sławek. - Dała ci buzi?
- Buzi?... Nie... Jak na złość przybłąkał się wszędobylski Odkurzacz,
no i poszła.
- Wygląda na to - odezwał się Filip z powagą - że czym prędzej
trzeba napisać do papieża, żeby Jego Świątobliwość, nie czekając śmierci
Odkurzacza, rozpoczął proces jego beatyfikacji, gdyż nasz kochany
Szczygieł posiada przymioty boskie. Zgodzisz się, Adasiu, czyż nie jest
normalne, aby zwykły człowiek mógł się znajdować w tym samym czasie
w dwóch różnych miejscach, co?... Odkurzacz prawie od pół godziny
chromoli w tamtym holu z Gapkiem. O, słyszysz jego chrapliwy głos?
Adam przez chwilę nic nie mówił; wreszcie rzekł:
- Ale chociaż trochę było wam łyso, palanty! A że jest śliczna, to
naprawdę jej powiedziałem, ty stary capie! - rzucił Sławkowi w twarz i
pobiegł do klasy.
* * *
Co się stało Sylwii? - zastanawiała się Karolina, gdy weszła do
pokoju nauczycielskiego. - Dlaczego patrzyła na mnie z takim chłodem?
Co jej zrobiłam?”
Z rozmyślań wyrwał ją Burczyński. Uśmiechnęła się z przymusem,
miała dość jego wizyt podczas swoich dyżurów, uważała go za zbyt
namolnego. Przestała darzyć dyrektora sympatią, czego nie mogła
powiedzieć o Wrońskim.
- Jak przebiega dyżur, pani Karolino?
- Spokojnie.
- Żadnych wybryków ze strony tych zwariowanych chłopaków?
- Żadnych.
- Oni są zdolni do najdziwniejszych rzeczy.
- W ich wieku to poniekąd normalne.
- Bardzo chwalą pani powieść - zmienił temat, usiadł i poluzował
węzeł krawata. - Jeszcze jej nie czytałem, ten ciągły brak czasu... Czy
mogłaby mi pani ją pożyczyć?
- Chętnie. Jutro przyniosę. Czy pańska żona też lubi czytać?
- Moja żona? - Krzaczaste brwi gwałtownie się nastroszyły.
W stołówce było ciemno. Filip stał przy jednym z okien i patrzył
przez lornetkę. Widział polonistkę rozmawiającą z dyrektorem, który
chyba wyczerpywał miesięczny limit na uśmiech. W pewnym momencie
spostrzegł, że Karolina chwyta słuchawkę telefonu, coś do niej mówi, a
następnie podaje ją Burczyńskiemu, który po paru słowach wstaje i
wychodzi.
Filip odjął lornetkę od oczu. Po chwili zauważył, że piętro wyżej, w
sekretariacie, za którym mieścił się gabinet dyrektora, zapaliło się światło.
Mowa rąk pani Burczyńskiej była wyjątkowo czytelna nawet dla
analfabety.
Ponownie przyłożył lornetkę do oczu i skupił się na Karolinie
uśmiechała się, patrząc na wprost; poruszała ustami i wskazała na krzesło.
Filip zamarł. W polu jego widzenia pojawił się... Sławek. Po co do
niej polazł? Z zeszytem? Nie dając wiary własnym oczom, zaczął się
zastanawiać - Sławek zwraca się do nauczyciela tego czy innego
przedmiotu o wyjaśnienie jakiejś kwestii? Akurat! Ale na to wyglądało,
gdyż usiadł i otworzył zeszyt, a ona doń zajrzała i podjęła rozmowę.
- Spryciarz - mruknął. - Wreszcie do niej wystartował. Wtem drzwi
stołówki załomotały; ktoś się dobijał.
- Fil, otwórz! - zapiszczało. - Wiem, co tu robisz! Filip struchlał.
- Czego się drzesz? - syknął idąc do drzwi. Wszedł Adam,
zmierzając prosto do trzeciego okna.
- Choć raz ktoś mi powiedział, że się drę. Od razu wiedziałem, co
kombinujesz z tą lornetką. Tajna misja Amerykanów na Księżycu, ty
skubańcu!
- Zamknij dziób.
- Daj szkła, niech i ja sobie na nią popatrzę. Filip nie miał
najszczęśliwszej miny. Spełnił jego prośbę.
- Słuchaj, Adaś... Gęba w kubeł.
- Pod warunkiem... Co Sławek u niej robi? Pisze dyktando?
- Pod jakim?
- Co?
- Pod jakim warunkiem?
- Rany, całuje ją!
- Co?!
- Ha!... Ruszyło cię! Uspokój się, nic się nie stało. Masz na nią oko
no nie?
- Pod jakim warunkiem, do diabła?!
- Jezu, ale ona ładnie się uśmiecha... Filip zacisnął zęby.
- Kiedy skończę tę budę - rozmarzył się Adam - i będę wziętym
fotografikiem, to wiesz co?... Zjawię się u niej z propozycją nie do
odrzucenia, kimkolwiek ona będzie.
- Jaki jest ten twój warunek? Gadaj wreszcie!
- Jezu, człowieku, tam siedzi marzenie...
- Adam, przestań pieprzyć.
- Nie wnerwiaj się. Tak, mam warunek. Jeśli go nie spełnisz,
rozdmucham całą sprawę... - To się nazywa szantaż, stary.
- A niech to się nazywa „placek drożdżowy z wiśniami na rogu o
wpół do ósmej”, kapujesz?
- Dobra.
Adam odjął lornetkę od oczu i usiadł na krześle.
- Będziesz mnie na bieżąco informował o postępie jej podrywania -
wydukał cichym głosem.
- Oszalałeś?! - Zdumienie Filipa sięgnęło sufitu. - Do czego ci takie
rzeczy?
- Może... może coś mi się z tego przyda. Jakoś nie mam szczęścia do
dziewczyn, wiesz przecież. Ten mój przeklęty głosik. A może nie umiem
podrywać... Sam nie wiem...
Filipowi zrobiło się nagle żal Adama. Usiadł przy nim i objął go
ramieniem.
* * *
Sławek słuchał przyjemnego głosu nauczycielki, która mu wyjaśniała
kwestię związaną z ostatnim tematem z polskiego. Oczywiście wcale nie
interesowało go to, co mówiła, nie po to do niej polazł. W końcu musiał
coś zrobić po swoich chełpliwych zapowiedziach, bo chłopaki zaczynali z
niego drwić. Zastanawiał się, kiedy przystąpić do ataku.
- Pani Karolino... - szepnął po kolejnej pauzie.
- Jak? - Spojrzała na niego ostro. - Nie zapomniałeś się? Sławek
przez moment poczuł się jak piłka na aucie, po czym przybrał minę co
najmniej na miarę skruchy za grzechy wszystkich facetów na świecie.
- Nie. Podoba mi się pani, śni mi się pani...
- Współczuję - przerwała mu z drwiną. - Nie chciałabym być na
twoim miejscu.
Sławek popatrzył jej prosto w oczy.
- Niech mi pani wierzy - rzekł głosem spokojnym i pewnym.
- Wierzę - odrzekła ironicznie.
- Naprawdę?
- Dam ci dobrą radę. Przestań myśleć o mnie, a zacznij o nauce.
Lepiej na tym wyjdziesz.
- Ja mówię poważnie, pani Karolino.
- Ja też nie żartuję.
- Jest pani najwspanialszą kobietą pod słońcem. Patrzenie na panią
jest rozkoszą dla oczu.
- Uważasz, że z takim tekstem mnie poderwiesz? - rzekła
pobłażliwie. - Sławek, daj sobie luz.
- Niech pani ze mnie nie kpi.
- Jestem teraz bardzo poważna. Wracajmy do tematu.
- Pani Karolinko...
- Chryste, Sławek, bo cię trzasnę! Nie jestem dla ciebie żadną panią
Karolinką.
- Niech mnie pani trzaśnie... Zakochałem się w pani i nic na to nie
poradzę.
Karolina zacięła usta i przegarnęła kosmyk włosów.
- Fatalnie trafiłeś.
- Jest pani... taka piękna... wspaniała... marzę o pani.
- To już się staje nudne. - Zamknęła zeszyt i wcisnęła mu do ręki -
Idź się uczyć. Nie kpię z ciebie, ale bądź poważny.
Sławek wstał niechętnie i powlókł się do wyjścia. W drzwiach
przystanął i odwrócił się.
- Czy mam cię wyprowadzić? - zapytała oschle.
- Pani nie ma serca.
- Zgadza się, do pracy go nie zabieram. Niech to będzie twoja
pierwsza i ostatnia rozmowa ze mną na ten temat. Jasne?
Wyszedł.
* * *
Filip i Adam nadal siedzieli w ciemnej stołówce. Zadumani patrzyli
w okna.
- Dużo dziewczyn miałeś? - zapytał cicho Adam.
- Nie. Trzy.
- Hm, to jak trzysta. Dla mnie jedna byłaby całym światem.
- I o to właśnie chodzi.
- Co?
- Jeden ma szczęście i od razu trafia na właściwą osobę, a drugi musi
poznać ich dziesiątki, nim znajdzie tę jedną.
- Co ty bredzisz! - zdenerwował się Adam. - Traktuj mnie! A
Sylwia?
- Z nią nic mnie nie łączyło.
- Najlepsza panienka w budzie.
- Możliwe.
- Dla ciebie liczy się tylko ona? - Ruchem głowy wskazał na okno.
Filip nieznacznie potaknął. Umilkli.
- Słuchaj, Fil... Jak to jest z dziewczyną w łóżku?
- Co mam ci powiedzieć?... Cudownie.
- A... używasz prezerwatywy?
- Niestety.
- Gdybym miał jutro umrzeć, to nawet bym nie poznał smaku i
zapachu dziewczyny.
- Nie wpadaj w tragizm, weź się w garść.
- Łatwo ci mówić. Wiesz, Fil, chyba jesteśmy teraz szczerzy wobec
siebie.
- Tak, Adam.
- Czy to normalne między chłopakami?
- Tak. Na pewno.
- Trudne jest podrywanie?
- Trzeba się starać. Właśnie stoję przed takim problemem,
najpoważniejszym z dotychczasowych, i nie wiem, czy mi się powiedzie.
Bo w sprawach serca nie ma nic pewnego. Miłość to najdelikatniejsza z
materii. Tu nawet prosty człowiek o twardych, spracowanych dłoniach
potrafi być mistrzem w jej tkaniu.
- Ładnie to powiedziałeś. Wiesz, mam głowę nabitą marzeniami.
Chciałbym sfotografować świat od środka, bo jedynie wtedy będzie można
w nim cokolwiek zmienić.
- Co chcesz zmieniać, skoro dotąd tak naprawdę nie poznałeś życia?
Ja też nie.
- Nieważne. Staremu człowiekowi już niczego nie chce się zmieniać.
My musimy kruszyć skostniały świat, nawet w ciemno.
- Czyli sztuka dla sztuki. Wygrażać młodzieńczą pięścią, by
zaznaczyć swoje istnienie? To naiwność. Młodzieńcze mrzonki. Nie ma w
nas ducha, a bez tego jakbyś nie istniał. Dopiero duch daje człowiekowi
mocy, która jest zdolna kruszyć olbrzymie głazy. Hej licealiści... Nasze
słowa nie mają siły zamieci. Całe nasze gadanie z dorosłymi o sprawach
wielkich przynosi ten sam skutek co maść na porost włosów.
- Jesteś konserwatystą?
- Realistą - odrzekł pochmurnie Filip.
- I marzycielem.
- Każde pokolenie ma takich ludzi.
- Kim być lepiej, realistą czy marzycielem?
- Sam nie wiem - zasępił się Filip. - Jednym czy drugim, ale bez
miłości nie da rady. Coś mi się wydaje, że ciągle trzeba szukać nowych
wzorców. Kto jednak wie, czy w tym poszukiwaniu nie stworzy się
jakiegoś mutanta, który okaże się grubą pomyłką. I wtedy szabelki w dłoń.
Jeszcze trochę - i zacznę wierzyć w prawdę.
- Fil, ty marzysz o świętym Graalu.
- To nie marzenie, a coś namacalnego.
- Chryste, o czym my gadamy! - Adam podrapał się po głowie - Jutro
mam sprawdzian z matmy!
Filip podszedł do okna i przyłożył do oczu lornetkę. Karolina krążyła
po pokoju, jej twarz była skupiona. „Konsekwencja rozmowy ze
Sławkiem” - stwierdził w duchu, co nie poprawiło mu samopoczucia. Był
ciekaw, czy Sławek rozmiękczył ją, czy nie.
* * *
Sławek siedział w umywalni i przetrawiał rozmowę z Karoliną.
Przypuszczał, że jeszcze nic straconego, najważniejsze, że pierwsze lody
zostały przełamane, że ona wie, w co on zaczął z nią grać. Zresztą początki
zawsze są trudne. Uważał się za chłopaka mogącego zaimponować każdej
dziewczynie - przystojny, wyrośnięty, o głosie niby dzwon, słowem,
superfacet, żaden tam chłystek pokroju Adama.
- Gdzie się podziewałeś? - zaskoczył go Filip. Sławek zmarszczył
czoło.
- U... Moniki. Filip przysiadł na brzegu umywalki.
- Słuchaj, Fil, zorganizujemy jakieś winko?
- Czyżby otworzyli sklep, w którym sprzedają za darmo? Sławek
wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów.
- Mamy już forsę od Kamy. Zaokrągliła sumkę, abyśmy lepiej
pamiętali, ile zwrócić. Na butelczynę starczy.
- Dobra. A... gdzie Karolina?
- Karolina?... Nie wiem. Chcesz iść do niej? - Wydało mu się, że
spojrzenie Filipa stało się dociekliwsze. Nie miał zamiaru mu się zwierzać
z rozmowy z nią.
- Absolutnie.
* * *
Sylwia i Ewa skończyły pracę nad makietą pisma i wyszły z redakcji.
Gdy skręcały na schody, z mieszkania wyłonił się Szczygieł.
- Dziewczynki - zawołał - oddajcie tę kłódkę z kluczem...
- Panie woźny, dziewczynki są na ulicy, a chłopcy u szewca! -
przerwała mu z pasją Sylwia.
- No, nie gniewajcie się, dziewczyny...
- Komu to oddać? - zapytała Ewa biorąc kłódkę.
- Tej pyskatej z „dwójki”, Krysi. Zapodziała gdzieś klucz i musiałem
dorobić.
- Dobrze.
W holu na piętrze natknęły się na Adama.
- Syla, mam już twoje zdjęcia - powiedział.
- Świetnie - ucieszyła się i przystanęła. Ewa poszła dalej.
- W ciemni je mam.
- Mogłeś je przynieść.
- Nie pomyślałem.
- Aha. To czasem dobra rzecz.
- Co?
- Luki w myśleniu. Wydaje mi się, że właśnie w takich momentach
wymyślono miecz, proch strzelniczy i bombę atomową. Ty co stworzyłeś?
- Nie bardzo rozumiem.
- Do licha! Zastosowałam skrót, żebyś zdążył pojąć, a ty nic.
Zbiegli do ciemni. Adam podał jej plik zdjęć. Sylwia zaczęła je
przeglądać.
- To mi się najbardziej podoba - rzekł wskazując na jedno.
- Dlaczego?
- Bo... masz ładną figurę.
- Bo jestem prawie naga, tak? Adam opuścił oczy.
- Zapięta pod szyję nie podobam ci się?
- Nie, też, tylko... - umilkł.
- Wiem, wiem - westchnęła. - Wszyscy jesteście tacy sami. Najpierw
was interesuje twarz, później nogi, następnie piersi, a to, co w środku,
jakby na końcu.
- Nie widzę związku.
- Gdy się zastanowisz, przyznasz mi rację. Podpowiem ci, że to w
jakimś stopniu analogia do opakowań.
- Szklanych?
- Boże, ja cię zabiję!... Dobra, wróćmy do interesu. Sporo się
napracowałeś nad moim filmem.
- Drobiazg.
- Dzięki. - Cmoknęła go w policzek i wyszła. Spotkawszy na
schodach Karolinę, w pierwszym odruchu zastygła.
- Chyba nie ujrzałaś we mnie upiora, Sylwio.
- Czy tak wyglądało?
- Prawie. Oczywiście żartuję. Jak ci minął dzień?
- Nie najgorzej. A pani?
- Podobnie. - Karolina rzuciła kilka uwag na temat „Świata
Licealistów” i zeszła na dół.
* * *
„Wszyscy jesteście tacy sami” - te słowa Sylwii kołatały Adamowi w
głowie. Uznał je za najważniejsze, jakie kiedykolwiek usłyszał pod swoim
adresem z ust nie tylko tej dziewczyny.
Owe słowa stawiały go jak gdyby w jednym szeregu z takim
Filipem, Sławkiem i innymi... prawdziwymi chłopakami, jakby mu
przydały większej wiary w siebie. Tak właśnie to postrzegał.
- Och, pani profesor, nawet niektóre z drugoklasistek są jeszcze
mocno roztrzepane jak dzieci. Dosłownie, pani profesor, jak dzieci. Pani
profesor, czy pani profesor wie...
„Pani profesor zaraz tak ci przydzwoni, że cię szlaban trafi” -
powiedziała sobie Karolina, mając już serdecznie dość wysłuchiwania
Lucyny, z którą dokonywała obchodu żeńskich pomieszczeń, tuż przed
rozpoczęciem ciszy nocnej. Toteż z ulgą się z nią rozstała przy drzwiach
„ósemki”, kierując kroki do internatu męskiego.
Filip był na korytarzu, jak zwykle zresztą. I jak zwykle nie uśmiechał
się do niej.
- Wszyscy w łóżkach? - zapytała. Dotąd nie zdobyła się, aby wejść
do męskich sypialń.
- Proszę sprawdzić.
- Bądź łaskaw odpowiedzieć - upomniała go.
- Tak, wszyscy w łóżkach, proszę sprawdzić.
- Wierzę ci na słowo. Dobranoc.
- A jeśli kłamię?
- Filipie, zapominasz się. Nie pierwszy raz.
- Oczywiście - przyznał spokojnie, patrząc jej w oczy. „Oczywiście”
- powtórzyła w duchu, doznając wrażenia, że oto między nimi została
przekroczona granica, określająca obszar między przyzwoitością a
nieprzyzwoitością.
- Dobranoc.
- Dobranoc... pani profesor.
Karolina spięła się wewnętrznie, lecz nie dała mu tego poznać.
Schodząc czuła na sobie jego spojrzenie. „Czego oni się do mnie
przyczepili? - pomyślała. - Zrobili zakład czy co?” Było dla niej jasne, że
każdy z nich obrał inną metodę.
* * *
Kiedy zniknęła mu z oczu, Filip podszedł do otwartej szafy i
przysiadł. Zaczął się zastanawiać, o czym Sławek z nią rozmawiał, gdyż
wydała mu się teraz taka skupiona, jakby bardziej zamknięta w sobie
wobec niego, Filipa, niż podczas ostatniego dyżuru.
- Fil, o czym gadaliście?
Filip westchnął na widok Adama w piżamie.
- Nie podsłuchiwałeś?
- Nie. Spóźniłem się.
- Jesteś szczery jak złoto. Stary, czy to poważnie...
- Umowa jest umową - przerwał mu stanowczo, a łagodniej dodał: -
Muszę poznać cały ten mechanizm, tę grę słów, te wszelkie niuanse o
zabójczej sile rażenia, pełne dwuznaczności, niedopowiedzeń, subtelnych
aluzji, co koniec końców sprawia, że dziewczyna się czuje jak po wypiciu
butelki wina.
Filip przez długą chwilę nic nie mówił, patrząc na niego z
niedowierzaniem. Wreszcie rzekł:
- To ja u ciebie powinienem pobierać lekcje.
- Żartujesz. Aha, przypomniało mi się coś. Odkurzacz obrabiał
dzisiaj tyłek przed nią. Tobie i Sławkowi.
- To znaczy? - Filipowi błysnęło w oczach.
- Nazwał was największymi rozrabiaczami.
- A ona?
- Właśnie!... Gdy idzie o ciebie, to powiedziała, że aż się jej wierzyć
nie chce.
- Chrzanisz.
- Słowo!
- Hm... O Sławku nic nie powiedziała? - zapytał ostrożnie.
- Nie słyszałem... I co? Dobra informacja? Przyda się?
- Adam, czemu jeszcze, cholera, nie jesteś w łóżku, hę?
- Odbiło ci czy co?!
ROZDZIAŁ VIII
Złośliwość uczniów nieraz potrafi wykraczać daleko poza granice
ich fantazji. Nauczyciel biologii, pięćdziesięcioletni Marceli Miłosierny,
mężczyzna prosty jak struna, mierzący bez mała metr dziewięćdziesiąt,
nosił przydomek... Karaluch.
Wbrew temu, co głosiło jego nazwisko i co mogła sugerować jego
łagodna i przyjemna twarz, miłosierdziem na lekcjach wcale nie grzeszył.
Kosił równo i ostro, przeto w bardzo poważnym stopniu przyczyniał się do
tego, że znienawidzono ów przedmiot. Ilekroć pełnił w internacie dyżur,
jak właśnie dzisiejszego dnia, w piątek, narzucał się licealistom swoją
obecnością bardziej niż dwóch czy trzech innych nauczycieli razem
wziętych. Toteż owe dni należały do wyjątkowo nudnych dla niektórych,
zwłaszcza czwartoklasistów. O wypiciu piwa mogli tylko pomarzyć.
Podczas nauki własnej uczniów uwielbiał krążyć po korytarzach;
miał mordkę lisa poszukującego smakowitego kąska, kiedy
niespodziewanie zaglądał do sal, choćby panowała w nich błogosławiona
cisza bądź ślizgały się długopisy czy ścierał się grafit w ołówkach. A
niechby kogoś brakowało! Miał też niezłomną zasadę, że w czasie nauki
własnej nikogo nie zwalniał poza mury szkoły. Chyba że byłby to trup.
Słowem, w owe dni świat postrzegany przez licealistów tracił na
swoim uroku, gama barw drastycznie się zmniejszała, ograniczając
możliwość wyboru do dwóch - białej i czarnej. Wprawdzie najbystrzejsi
starali się niekiedy coś z tym fantem zrobić, lecz wynik takiej kombinacji,
jak dotąd, bywał jeden - nieodmiennie szarość. Wypracowany przez nich
system wczesnego ostrzegania w przypadku Miłosiernego zazwyczaj
zawodził, nigdy nie dało się przewidzieć, gdzie on może się za chwilę
znaleźć.
- Chryste, jakoś trzeba będzie przeżyć ten dzień - jęknął Sławek,
budząc się rano i słysząc głos nauczyciela, dochodzący z umywalni.
- Przeżyjemy - rzekł Filip.
- Pobudka, panowie, pobudka! - wołał biolog wchodząc do sali. - No,
ruszać się żwawiej!
* * *
„Czy ludziom przynosi szczęście bogactwo, czy cnota?” - zapytał
dawno temu Horacy, sławny liryk rzymski, a Karolina to właśnie pytanie
postawiła swoim czwartoklasistom jako temat pracy domowej. „Oczekuję
prac w poniedziałek” - powiedziała, gdy dziesiątki par oczu zdawały się
rozszerzać ze zdziwienia, że oto zadaje im się tak głupi temat, gdy
przecież sprawa jest oczywista - forsa! Takie odniosła wrażenie. „Życie
płynie, a problemy może się zmieniają” - wyjaśniła w odpowiedzi na
wątpliwości kilku uczniów.
* * *
Krótko przed obiadem Wroński i Miłosierny zarządzili zbiórkę
internatu męskiego, w umywalni. Jej tematem była niedawna kradzież.
- Słuchajcie - mówił kierownik - jest mi nieprzyjemnie rozmawiać z
wami o tej przykrej sprawie. Od lat nie zdarzyła się u nas kradzież, od lat.
Jesteście jak jedna wielka rodzina. Do czego to podobne, żeby okradać
kolegów. Apeluję do sumienia złodziejaszka, aby dyskretnie zwrócił
pieniądze...
Wroński ciągnął swoją przemowę, a Miłosierny spozierał uważnie po
chłopakach, którzy z kolei zerkali na siebie podejrzliwie, i w myślach
poddawał w wątpliwość skuteczność apelu kolegi. W końcu skupił wzrok
na samych pokrzywdzonych - Filipie i Sławku - stojących z boku przy
oknie. Kogo jak kogo, ale tych dwóch nie lubił; jego antypatia brała się
stąd, że właśnie dzięki nim dowiedział się, jaką nosi etykietkę. Karaluch!
Chociaż nie miał pojęcia, kto przylepił mu owo przezwisko, im
przypisywał autorstwo, ponieważ ich rozmowę na swój temat dawno temu
przypadkiem usłyszał.
Jak Miłosierny przewidywał, płomienny apel Wrońskiego spalił się
od własnego żaru.
* * *
- Jak trzymasz tę maszynkę?!
- A jak mam trzymać?
- Tak, a nie tak!
- Aha...
Adam stał przed lustrem w umywalni i pod czujnym okiem Hipolita
próbował się golić, pierwszy raz w życiu.
- Hipek, a którą stroną pod zarost?
- Jaki zarost?! Dupa niemowlaka przy twojej gębie jest jak papier
ścierny.
- Ty zacząłeś się golić od razu kosą, tak? Ty świrze!
- Świrze?!
- Ktoś, kto zawsze budzi się z karabinem w ręku, nie jest normalny.
- Bo cię zdzielę!
Adam energicznie pociągnął żyletką. Zaciął się. Biała pianka
zabarwiła się czerwienią.
- Sporo wody się zmarnuje, nim nauczysz się z tym obchodzić -
zaśmiał się Hipolit. - Trzeba ostrożnie.
- Tak, tak, jak z pistoletem, ty trepie.
Po minucie zjawili się Filip i Sławek; wrócili z miasta.
- Chryste, Adam, dziecko drogie, co ty robisz?! - wrzasnął Sławek na
całe gardło. - Uważaj, bo niechcący popełnisz samobójstwo!
- Pieprz się!
- Zawsze jest ten pierwszy raz - rzekł Filip.
Adam ciągle był zły na Filipa za to, że ostatnio został przez niego
potraktowany na odczepnego w sprawie Karoliny. Jak smarkacz. Chętnie
by mu wywinął jakiś kawał.
- Oddaliście dług? - zapytał Hipolit.
- A co cię? - warknął Sławek.
- Gdzie jest Karaluch? - zapytał Filip.
- Na boisku - odrzekł wchodzący do umywalni Marek, klepiąc
dłońmi po udach jakby walił w bębny. - Co cię gryzie, Fil?
- Zastanawiam się, jak z Karalucha zrobić osła.
- Trudno będzie - powątpiewał Marek.
- Nikt go dotąd nie przekręcił - dodał Wacek.
- Aj! - syknął Adam. Ponownie się zaciął.
- O co chodzi? - zapytał Hipolit Filipa.
- Ty jesteś ostatnią osobą, której można cokolwiek powiedzieć -
wtrącił się Sławek.
Hipolit spojrzał na niego spode łba i wzruszył ramionami.
- Ma ktoś pomysł na przekręcenie Karalucha? - rzucił Sławek.
- Co w planie? - zapytał Marek.
- Dłuższy wyskok do miasta, o szóstej - wyjaśnił Filip.
- Podczas nauki własnej? - zdumiał się Adam odwracając się od
lustra. - Nie da rady, panowie.
- Mało wam pokera? - zapytał Heniek.
- Nie o to idzie - odparł Filip.
- A, panienka - stwierdził rzeczowo Wacek.
- Chyba coś mi się kroi - uśmiechnął się Filip i poklepał Sławka po
ramieniu.
- Chłopaki, kto mi pożyczy trochę forsy, bo nie mam na piwo - rzekł
Marek. - Po niedzieli mi przyślą, to oddam.
- Ile chcesz? - zapytał Hipolit.
* * *
Zbliżała się piąta po południu. Marceli Miłosierny wyszedł z pokoju
nauczycielskiego i skierował się do kawiarni Liberum veto na swoją małą
czarną.
Był już w suterenie, gdy usłyszał nagle swoje nazwisko
wypowiadane za załomem ściany, gdzie mieściła się ciemnia. Mimo woli
przystanął i wytężył słuch.
-...fesora Miłosiernego nie da się oszukać, on jest za sprytny na takie
numery - mówił Hipolit. - Filip jednak uważa, że tym razem go
przechytrzy. Później się dowiedziałem, że o szóstej ma w mieście randkę z
Romą.
- Lepiej niech sobie tę randkę odpuści - odezwał się drugi głos,
piskliwy, w którym Miłosierny rozpoznał Adama.
- Fil jest pewny swego.
- Jak on chce się stąd wyrwać?! Przecież profesor Miłosierny w
każdej chwili może zajrzeć do klasy. I po Filipie!
- Fil znalazł sposób.
- Jaki?
- E, wyklepiesz komuś...
- Ja nie jestem tobą, Hipek - pisnęło.
Miłosierny, coraz bardziej podekscytowany, zagryzał wargi.
- No więc - odezwał się Hipolit - w trakcie obchodu klas Filip
zacznie symulować ból brzucha, niby wyrostek. Co robi profesor
Miłosierny?
- Wysyła Fila na pogotowie, z łapiduchem.
- Właśnie!
- Rzeczywiście proste. Zaraz... przecież nie będą tam trzy godziny
czy ile.
- Dlaczego? Można zatrzymać pacjenta na obserwacji.
- A jeśli profesor Miłosierny zacznie się denerwować i zadzwoni na
pogotowie? - dociekał Adam.
- Fil zna owego lekarza.
- O, to nie ma problemu!
- Chociaż... jest pewien słaby punkt w jego chytrym planie, lecz
raczej w grę nie wchodzi.
- Jaki?
Miłosierny rzucił okiem w prawo, w lewo i wyciągnął szyję w
stronę, skąd dobiegała konspiracyjna rozmowa.
- Taki, że Fila nie będzie odprowadzał łapiduch, tylko sam profesor
Miłosierny.
- Ha! - parsknął Adam. - Nigdy w życiu!
Marceli Miłosierny ostrożnie, prawie na palcach ruszył w stronę
kawiarenki, oglądając się, czy aby nie został zauważony przez któregoś z
nich. Na szczęście nie. Wszedł do lokalu i odetchnął. W duchu zaczął się
cieszyć, że pokrzyżuje Filipowi plany. „Dam ja mu randkę!” - powiadał
sobie.
Pojawienie się nauczyciela w kawiarni sprawiło, że gwar nieco
przycichł. Jedynie Wojtek i Heniek, grający w bilard, nie zwrócili uwagi
na niego, pokrzykując na siebie. Niezbyt głośna muzyka rockowa
dopełniała atmosfery tego przybytku.
Miłosierny podszedł do kontuaru, za którym stała Dorota, jego
najlepsza uczennica z biologii; stąd lubił ją bardziej niż inne licealistki.
- Jak zwykle kawka dla pana psora, tak? - zapytała.
- Oczywiście, Dorotko. - Zajął jedyny wolny stolik przy oknie, jakby
przeznaczony dla niego. Z upodobaniem spojrzał na zegarek i zastanowił
się, jak też ten Strzelec będzie odstawiać hecę z bólem brzucha.
Przerwał pięknie się rozwijającą w głowie operację, którą już zdążył
nazwać „strzeleckim niewypałem”, gdyż w drzwiach pojawił się sam Filip.
Miłosierny zaśmiał się pod nosem, zauważył bowiem, że kiedy został
przez niego dostrzeżony, ten przesadnie teatralnym gestem położył sobie
rękę na brzuchu i usiadł ociężale przy stoliku, gdzie Andrzej i sanitariusz,
czyli łapiduch, grali w szachy.
Nauczyciel odwrócił od nich wzrok.
- Proszę, kawa - powiedziała Dorota stawiając przed Miłosiernym
filiżankę na spodeczku. - Wczoraj dostałam wiśnie w czekoladzie.
Polecam.
- Dobre?
- Pyszne.
- Już zdążyłaś posmakować?
- Muszę przecież wiedzieć, co sprzedaję.
- Racja. Wobec tego jak to się dzieje, że dotąd manka nie miała -
zażartował.
- Tajemnica zawodowa.
- Słusznie. Tak, dobrze, wezmę trzydzieści deka.
- Służę uprzejmie. Miłosierny upił łyk kawy i zerknął na Filipa.
* * *
Tymczasem Sylwia od kwadransa siedziała w gabinecie dyrektora
Burczyńskiego, czekając na jego opinię w sprawie zamkniętego numeru
„Świata Licealistów”. Dyrektor uważał za swój obowiązek trzymać nadzór
cenzorski nad pismem. Nigdy jednak nie czytał tekstów w maszynopisie,
dopiero brał do ręki gotową makietę. Toteż zdarzało się, że dziewczyny
musiały nanosić jego korektę tuż przed odesłaniem makiety do drukarni.
Nie cierpiała Burczyńskiego, choć nigdy nie doznała od niego
najmniejszej przykrości, wręcz przeciwnie, odczuwała, że ma u niego fory.
Na początku stycznia dotarło do jej uszu, że Burczyński chętnie by ją
widział jako seniorkę, zrezygnowała wówczas z wystawienia swojej
kandydatury w wyborach. W efekcie sam dyrektor zaczął ją delikatnie
indagować w tej sprawie, lecz ona nie zmieniła zdania. Jej niechęć do
niego brała się ze spostrzeżeń dokonywanych podczas rozmów z nim -
zawsze odnosiła wrażenie, że on patrzy na nią jakoś dziwnie. Tym razem
było podobnie.
- Mam parę uwag - uśmiechnął się dyrektor. - Czy nie za bardzo
zajmujecie się marginesami życia, a za mało tym, co między nimi? Choć
przyznaję, że staracie się propagować przyjaźń, jedną z największych
wartości.
- Prawda, że właściwe życie toczy się między marginesami, ale jeśli
za marginesy uznać, na przykład, z jednej strony nasze narodowe
wzniosłości, jak choćby wymachiwanie szabelką i grę na patriotycznych
nutkach, a z drugiej przestępczość, AIDS i narkomanię, to trzeba się nimi
zajmować, bo są one konsekwencją i wypadkową tego, co między nimi.
Burczyński nastroszył brwi, lecz nie przestał się uśmiechać.
- Czy to jednak nie jest propagowanie postaw marginalnych?
- Propagowanie? - zdziwiła się Sylwia. - Chodzi panu dyrektorowi o
wywoływanie wilka z lasu?
- Mniej więcej.
- Lepiej zapobiegać, aniżeli leczyć.
- Żeby umoralniać, trzeba samemu być w porządku. Potrafisz się
jasno określić?
- Najtrudniej określić się samemu - odpowiedziała sucho.
- Czyli wina i całe zło tkwią w naturze, która człowieka
ukształtowała?
- To pan dyrektor powiedział.
- A ty zrozumiałaś. Cóż, zawsze umiesz mnie przegadać.
- To jedna z cech młodości.
- I nic więcej.
- Niestety. Sprzeczności są niezniszczalne.
- I budujące.
- Pomarzyć dobra rzecz, panie dyrektorze.
Wtem drzwi wiodące do mieszkania otworzyły się i stanęła w nich
pani Burczyńska, kobieta o surowym spojrzeniu.
- Skończyłeś wreszcie, Stefku? - rzuciła oschle.
- Tak, tak, już - rzekł szybciutko i zwrócił Sylwii makietę. Sylwia
wyszła, za drzwiami westchnęła: „Jezu, co za kapeć!”
* * *
Marceli Miłosierny oczekiwał w holu na parterze na Filipa i Lucynę.
Pierwsza pojawiła się Lucyna, jak zwykle z szerokim uśmiechem.
- Och, pan profesor już na posterunku! A Filipa nie ma. O, już idzie!
Czy ty zawsze musisz się spóźniać? Jakbyś nie miał nic szacunku dla pana
profesora.
Grymas na twarzy Filipa oraz założona na brzuchu ręka najwyraźniej
świadczyły o tym, że coś mu dolega.
- Cóż to - zapytał Miłosierny - jakieś boleści cię złapały?
- Właśnie - syknął Filip. - Tak nagle... jakieś pół godziny temu... Na
parę minut mi przeszło, ale znowu... - urwał.
- Powinieneś zajrzeć na pogotowie - powiedział Miłosierny.
- Chyba tak - rzekł Filip. - Może mi przejdzie po obchodzie.
- Chodźmy - powiedział nauczyciel. Gdy dotarli na piętro, zapytał: -
Żadnej poprawy?
- Niestety, nawet trochę gorzej.
- Gorzej? - Współczucie bijące od Miłosiernego również mogło
chwycić za serce.
- Pewnie wyrostek - zauważyła Lucyna.
Obchód szybko dobiegł końca, bo sporo licealistów wyjechało do
domu.
- Panie ps-sorze... pójdę na pogotowie. Czuję się gorzej.
- Nie ma rady. Sam nie możesz iść.
- Z łapiduchem. Marceli Miłosierny wyrzucił z siebie krótko a
treściwie:
- Nie!
- Dobrze, jakoś sam dotrę - rzekł Filip marszcząc czoło.
- Ja pójdę z tobą.
- Pan... psor?
- Wolę osobiście się dowiedzieć, co też ci dolega, bo wyglądasz
fatalnie. Idź się ubierz.
- Dobrze... - Filip odszedł.
Zadowolony Miłosierny także poszedł do pokoju po płaszcz i
kapelusz. Jego kalkulacja była prosta - pokrzyżować Filipowi plan. Sam w
końcu był młody, przeto dobrze wiedział, że jeśli w grę wchodzi
dziewczyna, żadne ryzyko nie wydaje się straszne. Jeżeliby pozwolił mu
pójść z sanitariuszem, to Filip, nie patrząc na późniejsze przykre
konsekwencje, gdyby jego nieobecność została stwierdzona przez
Miłosiernego, co byłoby jak słońce na niebie, pobiegłby na randkę.
Po dwóch minutach obaj ruszyli do stacji pogotowia ratunkowego,
spory kawałek od szkoły.
* * *
Adam stał w pustej umywalni przy oknie i obserwował Filipa i
Miłosiernego, którzy wyszli z budynku i zmierzali na pogotowie.
Naraz usłyszał dochodzące z klatki schodowej kroki; odwrócił się,
lecz od okna nie odszedł. Pomyślał, że to Wroński. Ktoś wszedł do
internatu i skierował się w głąb korytarza. Gdy po chwili rozległ się
chrobot przy kłódce u jakiejś szafy, Adam się uspokoił i skupił na widoku,
któremu przedtem z upodobaniem się przypatrywał. Miłosierny
prowadzący Filipa na pogotowie!
Nagle Adama złapał katar. Szmer na korytarzu ucichł i rozległy się
kroki. Adam podszedł do drzwi umywalni, ale nikogo już nie zobaczył.
Ktoś zbiegał po schodach. Spojrzał w głąb korytarza i zauważył na
posadzce pod jedną z szaf błyszczący przedmiot. Pofatygował się i
podniósł srebrzysty brelok do kluczy w kształcie pistoletu. Nie miał
pojęcia, czyj jest. Schował go do kieszeni.
Na pogotowiu oczekiwało kilkanaście osób, wśród nich dwie kobiety
z popiskującymi dziećmi. Miłosierny osobiście zgłosił pacjenta w okienku,
po czym rzekł do Filipa:
- Każą poczekać - Usiadł na krześle.
- Panie psorze - odezwał się Filip - nie musi pan tu być ze mną.
Dadzą mi zastrzyk i wrócę.
- Nic się nie stanie, jak poczekamy razem - rzekł dobrodusznie
Miłosierny. - Przynajmniej mam trochę urozmaicenia w mojej nudnej
pracy. Szkoła się nie rozleci beze mnie przez tę godzinę czy dwie -
dorzucił żartobliwie.
Filip usiadł po drugiej stronie holu, gdzie akurat zwolniło się krzesło.
Został przyjęty przez lekarza po półtorej godzinie.
- Czy to poważne, panie doktorze? - dociekał Miłosierny, który
zaprowadził Filipa do gabinetu.
- Nie. Dostanie zastrzyk i jeżeli nie będzie nawrotu bólu, może
wrócić do szkoły. Po zastrzyku niech jeszcze nieco posiedzi w poczekalni.
Miłosierny ze zrozumieniem skinął głową. Jak być konsekwentnym,
to do końca. Postanowił dalej pilnować ucznia. Był przekonany, że gdyby
nawet teraz zostawił go tu samego, to Filip natychmiast by pobiegł; na
spóźnioną randkę. Zastanowił się, czy wyjawić mu, iż przypadkiem poznał
jego sekret.
Opuścili pogotowie za kwadrans dziewiąta. Mocny podmuch wiatru
prawie strącił Miłosiernemu kapelusz.
- No i po bólu - zagadnął zadowolony.
- Tak, panie psorze.
Miłosierny właśnie zamierzał powiedzieć mu, że znał jego podstępny
plan, gdy... gdy coś go tknęło. Poczuł przyspieszone bicie serca, nawet
zwolnił kroku.
„Rany boskie” - jęknął w duchu, a przed oczyma pojawiła mu się
scena, kiedy podsłuchiwał rozmowę dochodzącą z ciemni.
„Profesor Miłosierny... profesor Miłosierny... profesor Miłosierny...”
- huczało mu w uszach z narastającym natężeniem. Zerknął na Filipa,
który ze spokojem spoglądał na zegarek. „A tak KARALUCH nie łaska?! -
myślał gorączkowo. - Odkąd te orły w rozmowach między sobą z takim
szacunkiem wyrażają się o swoich belfrach?... Nawet nie psor, a profesor
Miłosierny! To aż razi nieprawdopodobieństwem. Jak mogłem być tak
naiwny, by się dać na to nabrać? Nie ja Strzelca, lecz on mnie przechytrzył
jak ostatniego osła”.
Ponownie zwolnił kroku. Sięgnął po chusteczkę i wytarł nos. „Znając
moje przyzwyczajenie udawania się na kawę o piątej - rozumował -
według czego można by regulować zegarki, wykorzystał ten fakt do cna,
podsuwając mi za pośrednictwem tych dwóch gadających w ciemni
fałszywą w gruncie rzeczy informację, na co dałem się złapać. Ależ ten
drań to zaplanował i wyreżyserował! Majstersztyk pod każdym względem,
zwłaszcza psychologicznym. Uczyniłem dokładnie tak, jak on sobie
zażyczył. Bo nie on miał randkę, on zagrał rolę przynęty odwodzącej mnie
od właściwej osoby. Dla kogo można się tak poświęcać? Naturalnie, dla
przyjaciela. Krzyk. Krzyk wyskoczył na randkę! Lecz cóż z tym fantem
uczynić? Jeśli mu powiem, że rozszyfrowałem ich akcję, wyjdę na durnia,
bo wbrew pozorom będą mieli większą satysfakcję, nawet gdy porządnie
oberwą. Za późno. A tak... zostałem jedynie przechytrzony, co ostatecznie
najlepszemu się przydarzy”.
- Czy pan psor źle się czuje? - głos Filipa wyrwał go z zadumy.
- Słucham?... Nie, nie, dlaczego? - „Ładnie się ze mnie nabija -
wściekał się. - Nie mogę się przyznać do takiej porażki, trzeba przełknąć tę
gorzką pigułkę i udawać, że nic się nie stało, a raczej, że jestem pozornym
zwycięzcą. Chyba że Krzyk nie zdążył wrócić”.
Marceli Miłosierny przyspieszył kroku.
* * *
Sławek biegł brzegiem jeziora, dysząc ciężko. Momentami silne
podmuchy wiatru w plecy jakby ułatwiały mu rozwinięcie skrzydeł. Nie
pamiętał, czy kiedykolwiek wracał z randki w tak zabójczym tempie.
Ilekroć rzucał okiem na zegarek, starał się wykrzesywać z siebie
dodatkową energię, której na szczęście mu nie brakowało. Wprawdzie nie
miał pojęcia, jak długo Miłosierny siedział z Filipem na pogotowiu, lecz
Filip był przekonany, że on będzie przy nim warował do końca jak pies
przy swoim panu. A że z elementem ryzyka powinno się liczyć w każdym
planie, także najstaranniej przygotowanym, to już trudno.
Diabła tam! Najwyżej dojdzie do wpadki.
Wreszcie schody w parku. Dziedziniec. W oknach budynku światła,
do drzwi dwieście metrów. Chyłkiem, chyłkiem wzdłuż skrzydła
południowego pod oknami mieszkań nauczycielskich... Moment
zawahania. Jakiś śmiech. Karolina. Po chwili drugi, również kobiecy.
Głosy. Nie rozpoznał drugiego altu. Nieważne. Byle znaleźć się w środku.
Gdzie Karaluch? Drzwi.
* * *
Pełnienie dyżurów przez młodsze licealistki w holu na parterze w
pobliżu drzwi głównych nie należało do zajęć szczególnie uciążliwych.
Całe ich zadanie zawierało się w sprawowaniu funkcji informacyjnej
zarówno dla tubylców, jak i osób z zewnątrz, najczęściej rodziców
przyjeżdżających w odwiedziny, oczywiście z pełnymi torbami
pachnącymi smakowitą wałówką.
Chociaż trzeba było siedzieć przy stoliku od trzeciej po południu do
dziesiątej wieczorem (w dni wolne już od ósmej rano, zmiana następowała
po siedmiu godzinach), dziewczyny raczej chwaliły sobie takie dni; wbrew
pozorom miały wtedy więcej czasu dla siebie, wykorzystując go na
zaległości w lekturze, pisanie listów czy snucie marzeń. Znamienne -
chłopaki dyżurów nie pełnili. I nikt nie wiedział dlaczego, nawet Wroński.
Siedząca przy stoliku drugoklasistka pochłonięta była czytaniem
jakiejś książki, gdy nagle leżące przed nią luźne kartki uniosły się w
powietrze i niczym czarodziejskie wschodnie dywany pofrunęły na środek
holu.
Przeciąg. Musiano jednocześnie otworzyć oboje drzwi znajdujące się
naprzeciwko siebie, tyle że u podnóża schodów po jednej i drugiej stronie
- te główne, wielkie, dwuskrzydłowe, i te mniejsze, wiodące na
dziedziniec.
Licealistka odłożyła książkę i poszła zbierać kartki. Słyszała
dochodzące z obu stron kroki. Nim zdążyła pomyśleć, kogo gna na
złamanie karku, najpierw dostrzegła Sławka, który w przelocie gestem ręki
nakazał jej milczenie, a następnie ujrzała wyłaniających się na szerokich
schodach Miłosiernego i Filipa. Podnosząc kartki zauważyła, że oczy
nauczyciela są rozbiegane, jakby czegoś czy kogoś szukały.
- Idź się rozebrać i zaraz do klasy - usłyszała nienaturalnie oschły
głos biologa.
Zerknęła na Filipa; dyskretnie puścił do niej oko i pomknął na
schody.
- Czy wchodził ktoś drzwiami od dziedzińca? - zapytał Miłosierny.
„Sławek, o niego mu idzie!” - zawołała w duchu i trochę
przestraszona przenikliwym, groźnym wzrokiem Miłosiernego,
odpowiedziała milcząco przeczącym ruchem głowy.
- Na pewno nie?
- Zależy kiedy, panie psorze.
- Niedawno, podczas nauki własnej...
- Nie, panie psorze, nikt tędy nie wchodził.
- A głównym wejściem?
- Też nie.
Miłosierny poszedł do pokoju.
* * *
Zbiegający z drugiego piętra Sławek prawie zderzył się z Filipem,
który biegł na górę. Zamienili kilka słów. Sławek skierował się do klasy.
Po paru krokach, przy drzwiach „ósemki” - zdębiał. Zobaczył Monikę;
stała w dość wyzywającej pozie.
- Gdzie byłeś? - zapytała złowieszczo.
Zaskoczony jej widokiem, a zwłaszcza tonem, nie wiedział, co
odpowiedzieć.
- U góry - wykrztusił.
- Kpisz? Spotkałeś się z Romą, od niej wracasz.
- Ależ...
- Nie zaprzeczaj. Przypadkiem zauważyłam ciebie i Fila w mieście, a
potem ciebie z Romą. Nie mam pojęcia, co nagadałeś Karaluchowi, aby
wyskoczyć na randkę - no bo chyba nie zrobiłeś go w konia, jesteś za tępy
- ale właśnie wracasz od Romy.
- Moniko...
- Zamknij się! Możesz się już do mnie nie odzywać - dorzuciła i
zniknęła w pokoju.
Sławek wyglądał jak po otrzymaniu telegramu ze straszną
wiadomością. Otrząsnąwszy się, pobiegł do klasy.
* * *
Tymczasem Marceli Miłosierny z rękoma założonymi do tyłu krążył
po pokoju. Był przekonany o słuszności swoich przypuszczeń i nie mógł
się pogodzić z doznaną porażką. Przeżuwał ją razem z wiśnią w
czekoladzie. Został w przenośni i dosłownie wywiedziony w pole. Jak ten
Horodniczy u Gogola! Wyobrażenie sobie, że ktoś kiedyś opisze go w
jakiejś powieści - może nawet sam Strzelec, mający ciągotki artystyczne -
nie przyszło mu trudno. Tego by brakowało!
Wrócił myślami do rozmowy z dyżurną w holu. Im dłużej się nad nią
zastanawiał, tym bardziej zaczęło mu się wydawać, że ona mu skłamała.
Zastanowił się nad jakimś haczykiem, aby wydobyć z niej prawdę.
Stopniowo bowiem dochodzi do wniosku, że jednak, jednak byłoby
lepiej, gdyby dał im do zrozumienia, że rozszyfrował ich akcję, za późno,
ale zawsze. Tylko dać do zrozumienia, przez kogoś. Sądził, że to
uratowałoby jego osobisty autorytet w stopniu znacznie większym aniżeli
wynikającym z faktu udawania, że nic się nie wydarzyło.
Naraz zastygł. Twarz mu pojaśniała.
- Mam! - szepnął.
Ostrym krokiem wyszedł z pokoju i zatrzymawszy się przy ławce
licealistki, pochylił się i utkwił w niej zimne spojrzenie. Wyglądał nad nią
jak grożąca w każdej chwili katastrofa.
- Słuchaj, dziecino, dlaczego mi skłamałaś?
- Skłamałam, panie profesorze? - Wstała.
- Tak, skłamałaś. Powiedziałaś, że nikt drzwiami od dziedzińca nie
wchodził w czasie nauki własnej.
- Bo nie wchodził, panie profesorze... - odrzekła.
- Założę się, że wchodził, i to króciutko przed tym, nim ja z tej strony
wszedłem.
- Nie...
- Nie?... A kartki, które akurat podnosiłaś z posadzki? Sama je na
środek holu wyrzuciłaś?... One tam sfrunęły stąd! - Uderzył otwartą dłonią
w blat ławki. - Jakim cudem? Dostały skrzydeł? Nie. Od przeciągu. Z
czego powstaje przeciąg? Jeżeli jednocześnie są otwierane okna czy drzwi
usytuowane naprzeciwko siebie. No i co?! Kto tędy wchodził? No?!...
Krzyk, tak?
Licealistka zwiesiła wzrok; milczała.
- Spójrz mi w oczy. Uniosła głowę; nadal milczała.
- Nie zauważyłam - szepnęła.
- Aha... Dobrze. Może rzeczywiście nie zauważyłaś - dodał już
słodszym tonem i ruszył w stronę galerii. Miał pewność, że się nie myli
Spodziewał się, że licealistka doniesie Sławkowi o tej rozmowie. O to mu
chodziło. Niemniej postanowił pójść do czwartoklasistów. Dotarł pod
drzwi IV B, lecz nie wszedł. Rozejrzał się i przyłożył do nich ucho.
- Nieźle Fil to wykombinował - pisnął Adam. - My też się
spisaliśmy, co, Hipek?
- Ba! Graliśmy koncertowo! Przekręciliśmy go bez mydła.
- Choć raz coś wypaplałeś z pożytkiem dla innych. Miłosierny
zaciskał pięści, najchętniej wpadłby tam i rozprawił się z nimi po męsku.
Zrezygnował jednak, nie byłoby to najlepsze, wrócił do pokoju. Usiadł
przy stole, wyciągnął notes i napisał w nim wielkimi literami:
STRZELEC, KRZYK, ZAMORSKI, WESOŁY oraz - musiał sobie
przypomnieć nazwisko dyżurnej, którą postanowił zaliczyć do grona
spiskowców - FABISZAK.
Po minucie wykreślił nazwisko dziewczyny. „To tylko lojalność
wobec nich” - rzekł w duchu, zamknął notes i sięgnął po wiśnię w
czekoladzie. „Właściwie zagrali fair i byli po prostu lepsi ode mnie a to
trzeba cenić” - powiedział sobie po kwadransie i wykreślił wszystkie
nazwiska.
* * *
- Dobra, wyciągaj wino - odezwała się Monika do Kamili gdy za
Lucyną i Miłosiernym zamknęły się drzwi. - Mam ochotę się napić jak
nigdy przedtem. - Zerknęła na Sylwię i Teresę, którym już zdążyła się
wyżalić z rozmowy ze Sławkiem.
- Z jakiej okazji kupiłaś wino, Kamo? - zapytała Teresa. Kamila
wyciągnęła z głębi szafy butelkę cinzano i z gracją postawiła ją - Włoskie
- zaznaczyła. - Sporo kosztowało.
- Jasne - mruknęła Sylwia. - Jak się urżnąć, to z fasonem. Może być
po włosku.
- Dziś są moje urodziny - wyjaśniła Kamila. Zapanowała
konsternacja.
* * *
- Jak Karaluch na to wpadł? - zastanawiał się Sławek. Filip, Hipolit i
Adam wpatrywali się w niego.
- Jak gadaliście o Karaluchu? - zapytał Filip.
- Elegancko, profesor Miłosierny - odrzekł Hipolit.
- Błąd - stwierdził Filip. - W końcu musiało się mu to wydać
podejrzane. Należało gadać normalnie, po naszemu.
- Dlaczego jednak siedział cicho? - pisnął Adam.
- I tak pozostanie - powiedział Filip. - Skoro już nas rozgryzł, chciał
to nam dać wyłącznie do wiadomości, przez kogoś.
- Czuję - rzekł Sławek - że w krótkim czasie zostaniemy orłami z
biologii. Możliwe nawet, że przyćmimy starego Darwina.
- Wszystko przez ciebie! - wrzasnął falsetem Adam. - Miłostki ci się
zachciało! Podobno ta Roma nikomu nie odmawia.
- Tobie by odmówiła - odciął Sławek. Filip spojrzał krytycznie na
Sławka.
- No dobra - rzekł ugodowo Sławek do Adama - i ty byś ją poderwał.
* * *
Dochodziła czwarta nad ranem. Filip obudził się tej nocy po raz
trzeci. Był zmęczony powracającą uporczywie prawie jedną i tą samą
senną wizją.
Karolina i on. Dziwne czy nie, lecz dotąd nie śnił o niej. Postanowił;
zapalić, aby coś zrobić z bezsennością. Wstał i spostrzegł, że łóżko Sławka
jest puste. Wyszedł na korytarz. Otworzył szafę, wyciągnął papierosy i
zapalił, po czym wszedł do umywalni i zatrzymał się przy oknie.
W pewnym momencie usłyszał dochodzące z głębi budynku
skrzypienie drzwi, a parę chwil później miękkie kroki na schodach. Ktoś
tu szedł.
W pierwszej sekundzie pomyślał o Wrońskim i Burczyńskim i zgasił
papierosa, gotów czmychnąć do sypialni, ale przypomniał sobie puste
łóżko Sławka. Został.
Istotnie, usłyszał znajome człapanie i odgłos otwieranej szafy,
powlókł się na korytarz.
- Do diabła, przestraszyłeś mnie - jęknął Sławek. - Nie możesz spać?
- Zamknął szafę i ziewnął.
- U kogo byłeś? - zapytał Filip.
- U Moniki. A ty gdzie startujesz?
- Nigdzie. Miałem... miałem ciekawy sen.
- Nie mów! Karaluch ci się przyśnił?
- Dlaczego on?
- Bo mi się śnił. Nie mogę przeżyć, że on nas rozszyfrował.
ROZDZIAŁ IX
Sobota zapowiadała się ciepła i słoneczna. Aleksander Wroński
wrócił do domu z porannego spaceru, na który niemal codziennie się
wybierał, nim zasiadał do śniadania.
Żona przygotowała białą kawę i razowy chleb z masłem i miodem.
Gdy wstawał od stołu, zadzwonił telefon. Wyszedł na korytarz i podniósł
słuchawkę. Usłyszał znajomy głos Apolonii Pruszyńskiej, mającej dziś
dyżur w internacie. Już po jej pierwszych słowach twarz mu stężała,
pogodny nastrój diabli wzięli.
* * *
Hipolit wpadł do sali pierwszoklasistów.
- Kto ma dyżur na korytarzu i w umywalni, koty! - ryknął.
- Ja - odezwał się Bodzio Kurdelski.
- Czemu jeszcze nie posprzątane?
- Zaraz będzie.
- Co znaczy zaraz?!
- Czego się drzesz, Hipek! - W drzwiach stanął Filip w samych
spodniach. - Zostaw sobie energię na później, tu nie koszary - dorzucił i
zniknął.
Hipolit zacisnął zęby i zdusił w ustach przekleństwo. Właściwie nie
miał nic do gadania, nie on tu rządził. Bo gdyby rządził, kociarstwo
skakałoby po lamperiach i czołgałoby się pod łóżkami, jak w innych
internatach. Niestety, liczyło się słowo Filipa - co on powiedział, było
święte, i nie sprzeciwiał mu się nawet sam Sławek, Sławek, który
wzbudzał respekt swoją budową i każdemu mógł dać łupnia, także
Filipowi. W odczuciu Hipolita, Filip miał jakiś niepojęty wpływ na całą
społeczność internacką, nawet na kształtowanie stylu życia. To Filip, nikt
inny, dyktował warunki niczym wielki kreator mody.
- Do roboty! - mruknął resztką samodzielności Hipolit do
Kurdelskiego i wycofał się na korytarz niczym przepłoszony z kurnika lis.
Rzucił coś do Marka wychodzącego z internatu i podszedł do Adama,
który ubierał się przy szafie. - Jakie masz plany na dziś?
- A co cię?
- Mógłbyś mnie nauczyć obróbki filmu i wywoływania zdjęć.
- Chcesz zostać superszpiegiem? Bond z ciebie nie będzie. Gdybyś
chciał przeskoczyć płot, to najpierw musiałbyś go rozebrać.
- Słuchaj, mówię poważnie. Chciałbym się tego nauczyć. Adam
zapiął koszulę.
- Dzisiaj nie - rzekł. - Po niedzieli.
- W porządku. - Hipolit wyciągnął szyję i zajrzał do jego szafy. - O,
fajny brelok. Gdzie go kupiłeś?
- Znalazłem.
- Ty masz szczęście.
- Ty też. Pistolet na kilometr wyczujesz.
- Sprzedaj mi go.
- Mówię ci, że go znalazłem, więc nie mogę ci sprzedać.
- Chłopaki - rozdarł się Hipolit - kto zgubił brelok w kształcie
pistoletu?!
- Weź go i się zastrzel! - krzyknął Sławek.
* * *
Apolonia Pruszyńska była czterdziestopięcioletnią niezamężną
kobietą o rudych włosach, czesanych nieodmiennie w kok. Usposobieniem
przypominała dyrektora, w każdym razie lubiła dać odczuć uczniom swoją
twardą, choć pulchną rękę. Nazywano ją Pudernicą, a to dlatego, że nawet
na lekcji potrafiła wyciągnąć z torebki puderniczkę z lusterkiem i
poprawić coś w makijażu. Licealistki śmiały się, że pudru i kremu na jej
twarzy jest więcej niż w niejednej drogerii.
Wprawdzie było jej obojętne, w jakiej klasie wykładała historię, to
jednak nie cierpiała IV B. Uważała, że jest w niej grupa wolnomyślicieli,
do których zaliczała przede wszystkim Filipa i Sylwię, i sądziła, że mają
oni zły wpływ na pozostałych.
Wśród czterech pochmurnych licealistek, które teraz przed nią stały
w pokoju nauczycielskim, była Sylwia. Mimo że Pruszyńska nie bardzo ją
lubiła, to tym razem miała dla niej trochę współczucia.
Spojrzała na otwierające się drzwi. Wszedł Wroński.
- Co się dzieje, do licha? - rzekł siadając. - Ponownie kradzież? -
Skupił spojrzenie na lokatorkach „ósemki”. - Wszystkie zostałyście
okradzione?
- Tak - powiedziała Kamila cichym głosem przy milczącym
potakiwaniu koleżanek z pokoju.
- Tylko was okradziono?!
- Tak - odrzekła Sylwia.
- Ile wam zginęło? - Wroński wyciągnął z kieszeni notes i długopis.
Zapisał podawane kolejno sumy i rzekł: - Zatem Kamila jest najbardziej
poszkodowana...
- Trzeba to jakoś przeżyć - powiedziała beznamiętnie Kamila.
- Zamykacie się na noc na klucz? - zapytała Pruszyńska.
- Nie - odrzekła Sylwia.
- Która pierwsza stwierdziła kradzież? - zapytał Wroński.
- Ja, a potem wszystkie - odparła Teresa.
- Gdzie trzymałyście pieniądze?
- W szafach - wyjaśniła Monika.
- Oczywiście szaf też nie zamykacie na klucz.
- Nie - powiedziała Sylwia. - Mamy do siebie zaufanie.
- Rozumiem, że wczorajszego wieczora miałyście pieniądze, tak? -
dociekał Wroński. - Macie jakieś podejrzenia co do sprawcy kradzieży?
Dziewczyny zaprzeczyły. Po dalszych kilku minutach jałowej
rozmowy licealistki poszły na śniadanie.
- Kto tu kradnie, do diabła? - zmartwił się kierownik.
- Jeszcze trochę, a rodzice poszkodowanych tobie zaczną się
dobierać do skóry - rzekła Pruszyńska.
- Cóż mogę poradzić? Stróża postawić przy każdym pokoju?
- Wstał i rzuciwszy kilka komunałów, udał się do swojego biura na
piętro. Po drodze spotkał woźnego.
- Dzień dobry, panie Wroński. Piękna pogoda.
- Dzień dobry, panie Szczygieł. - Podał mu rękę.
- Widzę, że pan nie w humorze.
- Znowu mieliśmy kradzież.
- Kradzież?! - Woźny wlepił w niego niedowierzające spojrzenie i
poprzez beret podrapał się w potylicę. - Kogo okradziono?
- Całą „ósemkę”.
- Całą „ósemkę”?! Co się dzieje, co się dzieje... Kogo nagle palce
zaczęły świerzbić?
- Ba! Pytaj się pan mnie, a ja pana. Zaczynam się obawiać, że
kradzieże mogą się powtarzać.
- Można się przyczaić.
- Przewaga zawsze jest po stronie złodzieja.
- Tak, tak, tak... No, na mnie czas, robota czeka. W kuchni przepalił
się bezpiecznik.
- Gdyby pan widział Filipa, proszę go do mnie przysłać.
- Dobrze. Myśli pan, że to on?
- On złodziejem? Nie sądzę, panie Szczygieł.
* * *
Temat był jeden - kradzieże.
Tym, czym są drożdże dla ciasta, tym są skąpe fakty dla wszelkich
domysłów, toteż te obficie się mnożyły, tworząc aurę nieufności, która
niczym gradowa chmura zawisła w stołówce. Chyba wszyscy podejrzewali
wszystkich. Pojawiły się nawet pytania, kto następny znajduje się na liście
złodzieja (o tej zagadkowej postaci wyrażano się w liczbie pojedynczej,
nikt jakoś nie przypuszczał, że może to być szajka, ponadto dziewczyny
były przekonane, iż złodziejem jest chłopak, raczej ze starszej klasy).
Przy stoliku Filipa również rozmawiano na ten temat.
- Wydaje mi się - mówił Sławek - że inni uważają, iż to ja i Filip
obrobiliśmy „ósemkę”, by odbić poniesione wcześniej straty. Wy tak
uważacie? - zwrócił się do Andrzeja i Wojtka.
- Nie - odrzekł Andrzej. - Mamy do czynienia z jedną i tą samą
osobą, która okradła was i dziewczyny.
- Zgadzam się - powiedział Wojtek. - Ten doktor Jekyll i pan Hyde
gwałtownie potrzebuje większej gotówki. Tylko na co?
Sławek skupił wzrok na zbliżającym się woźnym.
- Czego Odkurzacz tu węszy o tej porze? Szczygieł zatrzymał się
przy Filipie i rzekł:
- Chłopcze, kierownik wzywa cię do siebie, natychmiast.
- Nie jestem na wyścigach - mruknął Filip.
Szczygieł mruknął coś niezrozumiale i skierował się do kuchni.
- Co Gapek chce? - zapytał Sławek.
- Może wpadł na ślad złodzieja? - rzekł Wojtek.
- Jeżeli kupił sobie psa, a ten potrafi parę rzeczy więcej, niż myśleć -
zakpił Andrzej.
- Cześć, dranie, do poniedziałku! - usłyszeli głos Marioli, która
zmierzała do wyjścia.
- A ty dokąd? - rzucił Andrzej.
- Do domciu, skarbie.
- Dopiero dziś?
- Wczoraj pociąg mi uciekł.
- Gdybyś tak długo w lustro nie patrzyła, to byś zdążyła.
- Dowcipniś!
- Chłopaki - szepnął Sławek zerkając w stronę kuchni. - Odkurzacz
stoi przy okienku i podejrzliwie na nas zerka.
- Nie wie, jak nam uprzyjemnić sobotę - rzekł Andrzej.
* * *
Sylwia, Monika, Teresa i Kamila siedziały przy jednym stoliku -
pochmurne, czuły się jak na cenzurowanym, ponieważ były bohaterkami
ranka.
- Ach, dorwać tego drania! - mówiła Sylwia. - Rozszarpałabym go do
ostatniej tkanki.
Roześmiały się mizernie. Naraz Monika zauważyła:
- Odkurzacz wziął chłopaków na oko, Fila i Sławka, przygląda się
im. Nie odwracaj się, Kama... Teraz nami się zainteresował.
- Spodobałyśmy mu się - mruknęła cierpko Teresa.
- Akurat - powiedziała Kamila.
Po paru minutach przy ich stoliku pojawił się Filip.
- Miny macie nietęgie - zagadnął. - Może już wiecie, kto was i nas
obrobił?
- Tak, właśnie rozpracowałyśmy drania - powiedziała kwaśno
Sylwia. - Takie małe, zielone stworzenie. Kosmita.
Filip bezradnie się rozejrzał i zapytał Kamilę:
- Mógłbym zamienić z tobą dwa słowa? W cztery oczy.
- Dwa słowa w cztery oczy? Intrygujące.
- Chodzi o miłość lub pieniądze - zażartowała Monika.
* * *
- Pan dzisiaj nie ma humoru - powiedziała kucharka, stawiając przed
woźnym śniadanie.
- Wątroba mi dokucza - westchnął Szczygieł.
- Tak, tak, lata robią swoje - rzekła współczująco, po czym z
ożywieniem dodała: - Słyszał pan? W nocy „ósemkę” okradziono.
- Tak. Który bezpiecznik się przepalił, pani Juncewska?
- Słucham?... Ach, bezpiecznik...
* * *
Filip i Kamila wyszli ze stołówki.
- Chodzi o twój i Sławka dług wobec mnie? - zapytała.
- Nie. Forsę zwrócę ci po niedzieli.
- W porządku. Zresztą nie spieszy mi się. Dziś przyjadą do mnie
rodzice... Przy okazji, Fil, zapraszam cię na torcik urodzinowy o czwartej.
- Dzięki. Do rzeczy... Nie chciałem rozmawiać przy stoliku, to trochę
krępujące. Ty poniosłaś największą stratę. Powiedz szczerze, kogo
podejrzewasz?
Kamila przygładziła włosy.
- Podejrzewam, że to ktoś z was...
- Z nas?
- Z chłopaków w ogóle. Z trzeciej albo czwartej klasy. Nikt młodszy
by się nie odważył.
- Konkretne nazwisko?
- Nie wiem. Kogo ty podejrzewasz?
- Podobnie jak ty. Komuś gwałtownie potrzeba gotówki...
- Sporej gotówki.
- Na co, skoro Sławek i ja skończyliśmy z hazardem.
- Właśnie - stwierdziła Kamila. - I mnie to zastanawia. W pierwszej
chwili pomyślałam o was. Przepraszam za szczerość.
- Drobiazg.
Zatrzymali się przy „ósemce”, wymieniając jeszcze parę uwag, po
czym Filip poszedł do Wrońskiego. Zastał go rozmawiającego przez
telefon. Usiadł, widząc gest wskazujący mu krzesło.
- ...rozumiem, panie sierżancie - mówił Wroński do słuchawki. - Ma
pan rację, że to nasza sprawa... Tak, lecz musiałbym wiedzieć, kogo
zamierza okraść... No trudno. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę i spojrzał
na Filipa. - Wiesz już o nowej kradzieży, tak?... Jeżeli sami nie znajdziemy
złodzieja, nikt za nas tego nie zrobi. Do licha! Porozmawiajmy spokojnie...
Najpierw mi powiedz, jak wygląda sprawa waszego karcianego długu.
- Załatwiona.
- Skąd wzięliście pieniądze?
- Kamila nam pożyczyła. Czy pan psor podejrzewa mnie i Sławka o
tę drugą kradzież?
Wroński uśmiechnął się pod nosem.
- Do ciebie mam zaufanie. Nie wiem czemu, ale mam.
- Nie jestem złodziejem, zapewniam.
- Przedwczoraj mi powiedziałeś, że ufasz Sławkowi. Czy dzisiaj to
podtrzymujesz?
Filip, zaskoczony tym pytaniem, tym razem musiał się głębiej
zastanowić.
- Zjedliśmy ze Sławkiem beczkę soli - rzekł. - On za mnie nadstawiał
karku, ja za niego. Zawsze szliśmy łeb w łeb w sprawach... ocierających
się o granice regulaminu.
- Nawet je przekraczając.
- Sam pan psor widzi... Nie, nie on jest wirusem.
- Ładnie. Niezła sumka wzbogaciła czyjąś kieszeń. Motyw okazji,
która czyni złodzieja, należy wykluczyć. Komuś są potrzebne konkretne,
jak na waszą kieszeń, pieniądze... Narkotyki?
- U nas nie ma ćpunów.
- Wiem. Możliwe, że ktoś ostatnio spróbował tego draństwa i
zasmakował w nim? Tak, wasz karciany dług wyjątkowo namieszał, ale to
już przerabialiśmy.
- Zróbmy rewizję u chłopaków. Wprawdzie za późno na nią, lecz
wątpię że złodziej te pieniądze już wydał. Osiemnastu chłopaków
wyjechało wczoraj do domu, co oznacza, że oni są poza podejrzeniami.
- Na pewno wczoraj wyjechali?
- Tak.
- Dobrze, zróbmy rewizję. Waszą szafkę też przejrzymy naturalnie.
* * *
Apolonia Pruszyńska skończyła jeść śniadanie i, jak miała w
zwyczaju, poszła na obchód internatu, zaczynając od pomieszczeń
żeńskich. Krytycznych uwag nikomu nie szczędziła, zwłaszcza Lucynie,
która jej towarzyszyła i zapisywała w notesie istotniejsze sprawy, aby nie
zapomnieć. Pruszyńska zaliczała się do wyjątkowo starannie
sprawdzających wykonanie swoich poleceń.
Wreszcie dotarła do internatu męskiego, gdzie w najlepsze trwała
rewizja, akurat w szafie Filipa i Sławka.
- Jak dotąd bez powodzenia, tak? - rzekła do Wrońskiego, a gdy on
rozłożył ręce, dodała: - Można się spodziewać, że pieniądze są gdzieś
dobrze ukryte. - Przyjrzała się uważniej zgromadzonym licealistom, którzy
bądź uśmiechali się pod nosem, bądź kwasili miny.
Kilkanaście minut później Wroński wskazał na drzwi izolatki w głębi
długiego korytarza, azyl dla leserów szczególnie przed sprawdzianami z
matematyki.
- Teraz tam.
Stało w niej sześć metalowych łóżek z materacami i cztery małe
szafki. Poszukiwania i tu nie dały pozytywnego wyniku.
- Skoro już tak dokładnie wszystko jest kontrolowane - powiedziała
Pruszyńska do Wrońskiego - warto by zajrzeć jeszcze do jednego
pomieszczenia.
- Jakiego?
- Ciemnia.
- Rzeczywiście. Na dźwięk tych słów stojący przy oknie Adam
zbladł.
- Adam - rzekł Wroński - zejdźmy do ciemni.
- Wesoły, czy źle się czujesz? - zapytała Pruszyńska.
- Nie... pani psor - bąknął.
- Chodź z nami - powiedział Wroński do Filipa.
* * *
- Karolina musiała się potknąć i upaść na głowę - rzekła Kamila do
Sylwii i Moniki, wpatrując się w zeszyt. - Co jej odbiło z takim tematem?
Czy ludziom przynosi szczęście bogactwo, czy cnota? - odczytała.
- Niezły - stwierdziła Sylwia czyszcząc papierem okno.
- Nie mam pojęcia, jak się do niego zabrać.
- Coś wymyślimy. Weszła Teresa.
- Słuchajcie - powiedziała - Adam blady jak ściana idzie z Gapkiem,
Pudernicą i Filipem do ciemni.
- No i? - rzuciła Monika.
- Gapek zrobił u chłopaków rewizję - wyjaśniła Teresa.
- O kurczę! Czyżby Adam był złodziejem?
- Wierzyć mi się nie chce - stwierdziła Sylwia.
- Ani mnie - powiedziała Kamila.
- Cicha woda brzegi rwie - przypomniała Teresa przysłowie. -
Uduszę sukinkota, jeśli się okaże, że to on.
- Dotąd nic nie wiadomo, więc się przymknijcie - uspokoiła je
Sylwia. - No, okienko czyste.
* * *
Filip nie dowierzał własnym oczom, przyglądając się blademu
Adamowi. Schodzili do sutereny. Naraz Adam, idący przodem, przystanął,
odwrócił się i wykrztusił:
- To... ja ukradłem te pieniądze, zaraz przyniosę - i pobiegł do
ciemni.
Wroński, Pruszyńska i Filip zatrzymali się i w osłupieniu spojrzeli na
siebie. Nim pojęli, co się wydarzyło, Adam wrócił z niedużą, metalową
puszką w dłoni. Wpatrzył się w nich bojaźliwie i czekał.
- Cóż - rzekł Wroński - przejdźmy do mojego biura.
Gdy się w nim znaleźli, zapadło przygnębiające milczenie. Adam
wbił wzrok w podłogę.
- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał wreszcie Wroński i otworzył notes.
- Ukradłeś razem milion sto trzydzieści tysięcy.
- Potrzebowałem... potrzebowałem pieniędzy na nowy aparat - odparł
nie podnosząc wzroku.
- Aparat? - wykrztusił Wroński.
- Tak - potwierdził cicho. - Te, które zdążyłem zarobić, nie
wystarczyły mi, a... aparat mógł zniknąć ze sklepu. Potem zamierzałem
pieniądze zwrócić - dodał i otworzył puszkę, z której zaczął wyliczać
banknoty.
- A to ci Wesoły! - rzekła Pruszyńska.
Adam położył pieniądze na biurku i zamknął puszkę.
- A reszta? - zapytała Pruszyńska.
- Są... służbowe - bąknął Adam. - Kupuję za nie papiery, chemikalia i
inne rzeczy potrzebne do pracy.
- Może jeszcze kogoś okradłeś? - zapytał sucho Wroński.
- Nie, panie psorze.
Ponownie zapadło milczenie. Filip ciągle nie mógł uwierzyć w to
wszystko. I on się nie spodziewał po nim takiego świństwa. Najchętniej by
mu przyłożył.
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu -
rzekł Wroński.
Adam, wpatrując się w podłogę, potaknął.
- O żadnej taryfie ulgowej nie ma mowy - odezwała się Pruszyńska
surowym tonem.
- Filip, zabierz pieniądze i zwróć poszkodowanym - rzekł Wroński. -
No i, naturalnie, sobie odlicz swoją część.
Filip wziął banknoty i włożył je do kieszeni. Wroński spojrzał na
zegarek.
- Spieszę się - powiedział. - Wrócimy do tej sprawy. Oddaj mi klucz
do ciemni, Adamie.
Mały fotograf wyjął z kieszeni klucz i położył na biurku.
- To na razie wszystko - powiedział Wroński wstając. Adam prawie
wybiegł z biura.
- Widzisz, Strzelec, jakich masz kolegów - rzekła Pruszyńska.
- Niepozorne toto, piskliwe, a swoje potrafi.
Filip rozłożył ręce i poszedł do internatu, gdzie oczekiwali
zaciekawieni koledzy.
- Odczepcie się - powiedział podrażniony pytaniami o Adama.
- Lecę do teatru. - Ubrał się i wyszedł.
* * *
Andrzej zmierzał do salki muzycznej, aby pograć na saksofonie. Ale
nie tylko. Ponieważ zbliżał się Dzień Nauczyciela, trzeba było się zająć
przygotowaniem odpowiedniego programu rozrywkowego. Było w
zwyczaju, że licealiści uświetniali ten dzień wydarzeniem kulturalnym,
właśnie programem kabaretowym, który zawsze był odbierany z
zainteresowaniem zarówno przez nauczycieli, jak i uczniów. Mimo że
teksty satyryczne pisane były przez kilka osób, często wspólnie, to w ręku
Andrzeja zbiegały się wszystkie nitki jak u reżysera.
W suterenie natknął się na woźnego, zaglądającego do kosza na
śmieci obok drzwi swojego mieszkania.
- O, pozwól - chrypnął Szczygieł. - Czy widzisz to samo co ja?
- Palcem wskazał na kosz.
- Pan co widzi, panie woźny?
- Butelkę od wina.
- Nie, nie widzimy tego samego - rzekł przekornie Andrzej,
wpatrując się w butelkę z etykietką markowego cinzano.
- Jak to nie! Co ty widzisz?
- Trochę papierów i jakąś butelkę po oleju.
- Po oleju?! Akurat.
- Wąchał ją pan?
- Co tu wąchać, chłopcze?
- Na oko można się pomylić.
Woźny łypnął na niego rozeźlony, wziął butelkę i otworem przytknął
do nosa. Silnie pociągnął.
- No! Powąchaj sam.
- Nie będę śmieci wąchać.
- Od wina! To chamstwo, żeby mi pustą butelkę pod drzwi
podrzucać!
- Słusznie, panie woźny, chamstwo i bezczelność. Gdyby
podrzucono pełną, można by sobie chlapnąć, a tak...
- Ty mi nie pyskuj! - powiedział i dodał przyjaźnie: - Jak wypadła u
was rewizja? Złapano złodzieja?
- Nie wiem.
- Rad bym sam dorwać tego drania i porządnie złoić mu skórę.
- Jeszcze nic się nie wyjaśniło, panie woźny - powiedział Andrzej i
podszedł do drzwi salki.
- A ty nie graj zbyt głośno, chłopcze!
Po chwili Andrzej wziął saksofon i przejrzawszy zeszyt nutowy,
zaczął grać.
* * *
Gmach Teatru Kameralnego nosił imię Aleksandra Fredry. Jak na
swój prowincjonalny status i nazwiska, które nie pojawiały się zbyt często
w ogólnopolskich gazetach, prosperował przyzwoicie. Niewątpliwie
chwalebną działalnością dyrekcji teatru była opieka artystyczna nad
uzdolnioną młodzieżą miejscowych szkół. Tak się jednak składało, że
jedynie uczniowie ogólniaka i liceum poligraficznego do niej się zaliczali.
Zdaniem profesjonalistów, największe nadzieje aktorskie budził Filip
Strzelec. Wróżono mu karierę, jeżeli sam nie zmarnuje drzemiącego w nim
talentu.
Do tej pory młodzi artyści mieli w swoim dorobku komedie Fredry,
Moliera oraz dramat Ibsena. Obecnie przygotowywali współczesną polską
komedię autorstwa Adriana Morsa pt. Święto.
To nazwisko było Filipowi nie znane, jakkolwiek dobrze się
orientował we współczesnej literaturze. Kiedy trafił na tę sztukę w
miesięczniku „Dialog”, z miejsca się do niej zapalił. Podobnego zdania był
Romuald Olszak, aktor numer jeden tutejszej sceny, bezpośredni opiekun
młodych artystów. Premierę planowano na styczeń przyszłego roku.
Właśnie trwała pierwsza próba z tekstem w ręku. W pewnej chwili,
gdy Filip wypowiadając swoją kwestię do Teresy, która mu partnerowała,
miał zamiar uderzyć pięścią w stół, jak przewidywał scenariusz, jedne z
trojga drzwi widowni się otworzyły i weszła Karolina. Filip zamarł z ręką
nad blatem stołu, wlepiając wzrok w polonistkę, ubraną w czerwony
płaszcz z czarnym szalem i czarny kapelusz z szerokim rondem.
Wyglądała jeszcze bardziej atrakcyjnie.
Karolina powiedziała „dzień dobry”, podeszła do siedzącego w
trzecim rzędzie Olszaka, przywitała się z nim, zdjęła płaszcz i usiadła.
- Filip, co się stało? - zawołał Olszak, czterdziestoletni przystojny
mężczyzna. - Upiora zobaczyłeś? Skoro już przerwałeś, to odrobinę więcej
wściekłości przy końcu tej kwestii.
Filip, przełknąwszy ślinę spostrzegł, że Karolina zasłoniła dłonią pół
twarzy, starając się ukryć uśmiech, jakby usłyszała coś zabawnego.
Spojrzał na swoich partnerów i podjął grę. Z całej siły uderzył pięścią w
stół.
- Filip - zawołał Olszak - ja mówiłem o odrobinie wściekłości
więcej, a nie...
Po paru minutach Filip zaczął sam odczuwać, że rola mu nie
wychodzi. Między kwestiami myślał o Karolinie. Skąd ona zna Olszaka?
Dlaczego tu przyszła? Zerkając na nich dyskretnie stwierdził, że
rozmawiają jak dobrzy znajomi. Próba trwała do wpół do drugiej, a
Karolina nie opuściła widowni.
- Cóż, moi drodzy - rzekł Olszak - mogłoby być lepiej. Zwłaszcza ty,
Filipie, od momentu pani wejścia - zwrócił się do Karoliny - zacząłeś być
mało przekonujący.
Filip milcząco potaknął, nie mając akurat nastroju do podjęcia
dyskusji, aczkolwiek zgadzał się z opinią profesjonalisty.
- Pani Szatyńska - podjął - zjawiła się, aby się zorientować, jak sobie
radzicie. Czy masz jakieś uwagi, Karolino?
- To dopiero początek prób z tą sztuką - powiedziała - więc wiele
rzeczy można wybaczyć. Ogólnie wyczuwałam, że chwytacie istotę
utworu. To rokuje nadzieję.
- Muszę ci powiedzieć, Karolino - rzekł Olszak - że Filip mocno
obstawał przy tym tekście, który przeczytał wcześniej ode mnie i wręcz
wcisnął mi go do ręki.
- Doprawdy? - Karolina spojrzała na Filipa. - Dlaczego akurat ten?
Jest sporo lepszych.
Filip spoważniał i wyjaśnił rzeczowo:
- Gdy idzie o rodzimą współczesną komedię, nie znalazłem nic
lepszego. Facet miał po prostu łeb! Napisał tekst z pasją, polotem, nie
szczędząc ironii, czego można mu pozazdrościć. W brawurowy sposób
przedstawił swoich bohaterów, uosabiając w nich nasze cechy narodowe.
Owszem, momentami kłania się tu Gogol, ale nic to nie ujmuje
oryginalności Morsa. Mówiąc krótko, za tę sztukę padłbym przed autorem
na kolana.
- Mocne słowa - uśmiechnęła się Karolina.
- Zwyczajna prawda - odrzekł spokojnie, widząc w jej oczach
zainteresowanie swoją osobą.
Wkrótce Karolina pożegnała się. Olszak odprowadził ją do wyjścia.
Filip miał ochotę pobiec za nią, lecz nie wypadało mu tak nagle zostawić
koleżanek i kolegów, którzy ciągle dyskutowali o granej sztuce. Kiedy
Olszak wrócił, zajął swoich podopiecznych rozmową, a na koniec
wszystkich zaskoczył:
- Czy wiecie, że pani Szatyńska jest pisarką?
- Pisarką?! - zdumieli się.
- Tak. Momencik. - Wyszedł, by po minucie wrócić z książką. - To
jej pierwsza powieść, niedawno zaczęła pisać. Chcę zaznaczyć, że nie
prosiła mnie, bym wam o tym powiedział.
- Karolina Szatyńska - przeczytali półgłosem, wpatrując się w
okładkę. - Kochanek diablicy. Fiuu... - gwizdnęli ujrzawszy barwną
fotografię autorki.
Prawie wyszarpnęli mu książkę z ręki. Jedynie Filip stał jak
zahipnotyzowany, patrzył na zdjęcie zamglonym wzrokiem.
- Czy ta książka jest w księgarni? - padło pytanie.
- U nas już nie.
- Pożyczy pan? - zapytała Teresa.
- Jasne, zróbmy losowanie, kto pierwszy ją otrzyma.
Los wybrał Filipa, ale on jakby tego nie doceniał, gdyż miał
trudności z przyswojeniem faktu, że Karolina jest pisarką.
Nie spieszył się do internatu; wlokąc się brzegiem jeziora, znad
którego wiał przyjemny wiatr, co raz wyciągał książkę spod pachy i
oglądał. Miał w sobie coś z dziecka, które zostało zaskoczone oryginalnym
prezentem.
Kumpel było oczywiście przezwiskiem. Zapewne sporo nauczycieli
szkół średnich taki właśnie przydomek chciałoby mieć. Nic on przecież
nie ujmuje powadze zawodu, a jednoznacznie określa rzecz szalenie
ważną, mianowicie stosunek uczniów do pedagoga. Przydomek
bynajmniej nie musi się kojarzyć z lekceważeniem. Jest bowiem
zrozumiałe, że na dobre przezwisko trzeba sobie zasłużyć. Można się z
nim obnosić z chlubą nie mniejszą niż z doktoratem honoris causa.
Kumpel nazywał się Jerzy Hubert, był nauczycielem wychowania
fizycznego. Jak przystało na wuefistę - wysoki, dobrze zbudowany;
dobiegał trzydziestki.
Ponieważ wszędzie liczą się wyniki, Hubert mógł się takimi
pochwalić. On stworzył w liceum drużynę siatkarzy, która dawała łupnia
reprezentacji każdej szkoły średniej w województwie. Z chłopaków,
sportowych analfabetów, zrobił mistrzów. Sławek był filarem
reprezentacji. Hubert ubolewał, że nie wszystkie szkoły przywiązują
należytą wagę do zajęć sportowych. Lekcje wychowania fizycznego często
są traktowane po macoszemu, nawet stanowią okazję w sam raz do
wszelkiej maści prac społecznych i podobnych bredni, no i potem efekty -
owe prace nie są solidnie wykonane, a przyszli sportowcy dostają zadyszki
już w przedbiegach.
Z nielicznymi Hubert był na „ty”, nieoficjalnie - właśnie z całą ekipą
siatkarzy. Trudno przecież wymagać, aby podczas sparingu, gdy sam brał
udział w grze, uczeń miał się zwracać do niego P.T. Waliło się równo:
„Juraś, unik!”, „Zostaw, biorę!”, czy „By cię szlag!”- Z czasem koleżeńska
forma została przeniesiona poza boisko.
Gra dobiegła końca. Spoceni jak szczury siatkarze udali się prosto
pod prysznic do łaźni, którą woźny niezbyt chętnie otworzył, marudząc o
sobocie, jakby to stanowiło część rytuału.
Nieco później, kiedy Hubert w pokoju nauczycielskim rozmawiał z
Pruszyńską i zbierał się do domu, wszedł Sławek, zapukał uprzednio.
- Co tam, Krzyk? - zapytała Prószyńska.
- Ja do pana psora - rzekł.
- Już wychodzę - powiedział Hubert i próbował szybko zakończyć
rozmowę z koleżanką, lecz nie bardzo mu się udawało. W końcu pożegnał
się z nią i wyszedł.
Sławek oczekiwał przy oknie.
- Jurek, mam mały problem - powiedział.
- Jaki?
- Słuchaj... się nie śmiej... To męska rozmowa.
- W porządku. Wal śmiało.
- Powiedz mi coś niecoś o... polonistce...
- O! - Hubert uniósł brwi i przez parę sekund milczał. - Wysoko
mierzysz. Co chcesz wiedzieć?
- Wszystko. Nie mogę jej rozgryźć.
- Pięknie - Nauczyciel przegarnął dłonią długie, ciemne włosy. -
Dlaczego chcesz ją rozgryźć? Zakochałeś się w niej?
- Warta grzechu.
- Zaskoczyłeś mnie, stary.
Sławek wpatrzył się w okno, skupiając spojrzenie na Wrońskim,
który na dziedzińcu rozmawiał z woźnym.
- Szczerze mówiąc - podjął - sam niewiele o niej wiem. Chyba ci nie
pomogę. Swoje osobiste sprawy trzyma pod kluczem.
- Jakieś słabostki?
- Książki.
- To nie dla mnie. Hubert roześmiał się.
- Zdaje się, że uwielbia kwiaty.
- Jakie?
- Orchidee.
- Orchidee? Czy ona nie ma czegoś na moją głowę i kieszeń? Hubert
poklepał Sławka po plecach.
- Będzie lepiej - powiedział - jeżeli dasz sobie z nią spokój. Nie masz
żadnych szans.
- Czy ona nie ma faceta?
- Nie wiem.
- W mieście też jej nigdy z nikim nie widziałeś?
- Raz, niedawno. Z tym facetem z teatru... Olszak czy jak mu tam.
Dobra, lecę. Sławek, zapomnij o niej. To bez sensu. A z orchideami
żartowałem. Cześć!
* * *
Wiadomość, że Karolina jest powieściopisarką, lotem błyskawicy
obiegła cały internat. Po obiedzie o niczym innym się nie mówiło,
przynajmniej przez jakiś czas.
- Już się nie dziwię tematowi wypracowania, jakie nam zadała -
powiedział Andrzej do Filipa.
- Może pisze następną powieść i w ten sposób zbiera do niej materiał
- rzekł Hipolit.
- Byłaby to powieść wyjątkowo licha. - Andrzej założył kurtkę i
wyszedł. Zajrzał do „ósemki”, gdzie spodziewał się zastać Teresę.
- Już na ciebie czeka - oznajmiła mu Sylwia.
Zadowolony poszedł nad jezioro. Andrzej i Teresa od roku stanowili
parę, o której się mówiło, że jeszcze z gorącym świadectwem maturalnym
pobiegną prosto do ołtarza.
Idąc brzegiem jeziora, ujrzał z daleka swoją dziewczynę. Siedziała
na ławce w cieniu pięknego wiązu, nieco powyżej ścieżki biegnącej
wzdłuż jeziora. Zazwyczaj było to stałe miejsce spotkań nie tylko tej pary.
Po długim, gorącym pocałunku objęli się i ruszyli w kierunku
północnym. Teresa nie miała najlepszego humoru.
- Martwisz się skradzionymi pieniędzmi? - zapytał.
- Skoro mi skradziono, nie mam czym się martwić. Niech się martwi
ten, kto mi je ukradł. Co w końcu wynikło z Adamem? Podejrzewamy, że
on jest złodziejem.
- Fil milczy jak zaklęty.
- Och, Fil... On dziś w ogóle jest dziwny. Z teatru wychodził jak na
bani.
Zatrzymali się pod rozłożystym klonem; liście mieniły się w słońcu
gamą wspaniałych barw. Zapomnieli o całym świecie. Upajali się sobą.
Ręka Andrzeja zanurzyła się pod jej rozpiętym płaszczem.
- Proszę, proszę!... Kogo my tu widzimy! Lipska i Kaczorowski.
Pięknie, pięknie...
Oderwali się od siebie, wlepiając wzrok w stojącą na ścieżce
Pruszyńską. Taki przypadek zdarzył im się po raz pierwszy, toteż
absolutnie nie wiedzieli, jak się zachować. Sytuacja była dla obojga nader
krępująca, tym bardziej że nauczycielka uśmiechała się z wojowniczą
ironią. Radość z odniesionego zwycięstwa zdawała się malować na jej
twarzy wyjątkowo wyraziście.
- Tydzień temu również cię tu widziałam, Kaczorowski... z jakąś
inną.
„Co ty kręcisz!” - krzyknął Andrzej w duchu.
- No, nie przeszkadzajcie sobie - dodała i ruszyła w stronę szkoły.
Andrzej i Teresa nadal stali w milczeniu. Zaczęli patrzeć na siebie, tyle że
bez poprzedniej czułości.
- Z kim tu byłeś tydzień temu? - zapytała cicho Teresa.
- Boże, z nikim!
- Przestań! - syknęła zapinając płaszcz.
- Ta głupia Pudernica to zmyśliła!
- Nie kpij ze mnie, dobrze? Z kim tu byłeś?!
- Przysięgam ci, z nikim!
- Nie wierzę.
- Musisz uwierzyć.
- Muszę?
- Daj sobie powiedzieć, że...
- Nie mogła zmyślić czegoś takiego. Nie wierzę.
- To uwierz! - Próbował ją objąć, ale nie pozwoliła mu.
- Nie. Nie powiesz mi, z kim byłeś?... Może z Romą? Wszyscy
jesteście tacy sami! - dodała i ruszyła z powrotem, choć okrężną drogą, by
nie spotkać Pruszyńskiej.
Zdruzgotany Andrzej patrzył za odchodzącą dziewczyną, nie widząc
sensu, żeby za nią pobiec i dalej perswadować swoje. Całą złość, jaka w
nim wzbierała, skupiał na nauczycielce.
* * *
Hipolit stał przy otwartej szafie, zerkał w lusterko i obficie kropił się
perfumami o fiołkowym zapachu. Uznawszy, że wystarczy, odstawił
flakon i ponownie przejrzał się w lusterku.
- Co ty wyprawiasz? - usłyszał podchodzącego Sławka.
- Idę na podryw! - oznajmił Hipolit i zatarł ręce.
- Nie mów - rzekł pobłażliwie Sławek.
Było publiczną tajemnicą, że Hipolitowi nie bardzo się wiodło w
zdobywaniu dziewczęcych serc. Dziewczyny nie brały poważnie jego
umizgów, widząc w nim niezgrabiasza, zarówno w sensie fizycznym jak i
intelektualnym. Zdobycie się na jakiś wyrafinowany komplement, po
którym dziewczynom zapiera dech w piersiach, leżało czasem w zasięgu
jego możliwości, tylko że zanim by to osiągnął, dziewczyna zdążyłaby
wyjść za mąż za kogoś innego.
Hipolit poprawił krawat i przygładził włosy.
- Wreszcie znalazłeś sposób na zdobycie dziewczyny, Hipek.
- Znalazłem? Jaki?!
- Kiedy ona poczuje bijący od ciebie zapach - ironizował Sławek - to
zakręci się jej w głowie, zemdleje, no i będziesz ją miał jak na patelni. Bez
zbędnych ceregieli zrobisz z nią wszystko. Że ja na to wcześniej nie
wpadłem...
- Dowcipniś.
- Do kogo startujesz?
- A co cię?
- Może mógłbym ci coś doradzić, po koleżeńsku. Mam nieco
doświadczenia. No, zdradź obiekt podboju.
Spojrzenie Hipolita stało się podejrzliwe.
- Do... Morda w kubeł!
- Jasne.
- Do Sylwii.
- Fiuuu!... Kiepska sprawa.
- Dlaczego?
- Tu ci nie potrafię nic pomóc. Na nią nie ma sposobu. To znaczy nie
było. Ty go właśnie znalazłeś. Dla całkowitej pewności skrop się jeszcze
tymi fiołkami.
- Przestań... Słuchaj, a... od czego by zacząć gadkę?
- Jest morze tematów.
- Tak, tylko że ja nie bardzo w tych sprawach...
- Hipek, z panienkami zawsze należy szczerze i krótko. One
szczerość doceniają. - Protekcjonalnie objął go ramieniem. - W gruncie
rzeczy przecież te wszelkie pokrętne rozmówki zmierzają do jednego celu,
o czym one doskonale wiedzą, tylko udają niewinne. Wierz mi, są tak
samo zakłamane jak my.
- Właśnie! Co więc mi radzisz? Od czego zacząć?
- Krótko: Sylwia, daj dupy, dostaniesz placka! - rzekł Sławek i
zostawił go z rozdziawionymi ustami.
Hipolit wyciągnął z szafy płaską butelkę żytniej.
* * *
Teresa mocno trzasnęła drzwiami, co aż poderwało leżącą na łóżku
Monikę.
- Musiało być ostro, skoro taki bombowy powrót z randki -
zauważyła.
- Oni wszyscy są tacy sami - powiedziała Teresa i nie rozbierając się
usiadła na łóżku.
- Coś mi te słowa przypominają.
Teresa opowiedziała jej o przygodzie z Pruszyńską. Monika nie
dowierzała.
- Myślisz, że mówiła prawdę? - zapytała.
- Tak - odrzekła Teresa.
- Masz rację, tacy sami. Może to normalne w naszym wieku? Tyle że
my, poprzez pryzmat naszej zaborczości, tego nie dostrzegamy albo nie
chcemy dostrzegać.
- Mamy zatem postępować tak samo jak oni? Zmieniać ich jak
rękawiczki?
- Czemu nie?
- Nie wiem.
- Zastanów się. Masz chłopaka. Wydaje ci się, że to ten jedyny.
Jesteś mu wierna jak pies. Wychodzisz za niego. Nagle stwierdzasz, że
przestałaś go kochać. Może tak być?
- Pewnie, może.
- Wniosek?... Życie wewnętrzne, uczuciowe zbyt wcześnie zaczęłaś i
na poważnie. Wypaliłaś się dla tej jednej osoby, gdy dopiero powinnaś
zapłonąć. Słowem, należy się porządnie wyszumieć, z kim się da. No,
niezupełnie. Oczywiście nie jest to żadną gwarancją przyszłego szczęścia,
ale jeśli zważyć, że postawa Penelopy też go nie zapewni, to z dwojga
złego lepiej być krewną Mesaliny, powiedzmy... raczej daleką krewną.
- Cholera, nie wiem...
Naraz drzwi się otworzyły i zajrzał Hipolit.
- Sylwii nie ma?
- Jest w klasie - odparła Monika. - Chryste, Hipek! Co od ciebie tak
jedzie?
- Jedzie?
- Ten zapach!
- Ładny?
- Nie otruj Sylwii.
- Dobra. Aha, słuchajcie! W ciemni chyba wybuchł jakiś skandal!
- Całe szczęście, że nie granat - mruknęła Monika. - Chrzaniony
Hipek. Usłyszy komara, a będzie się upierał, że leci...
- MIG-21 - weszła jej w słowo Teresa.
- Nie, nie, już F-16 - poprawiła ją Monika i zwróciła się do Hipolita:
- Co się stało w ciemni?
- Dokładnie nie wiem, ale coś tam śmierdzi - odrzekł i zamknął
drzwi.
- Tak jak ty - parsknęła Teresa.
* * *
Sylwia siedziała w klasie, próbując rozprawić się z tematem
wypracowania z polskiego. Lubiła uciekać w samotność, jeżeli praca
wymagała skupienia. Teraz wiedząc, że Karolina jest pisarką, mimo woli
bardziej się zmobilizowała.
Zrobiła już dwa szkice, ale niezadowolona z nich podarła je. Właśnie
przymierzała się do trzeciego, kiedy drzwi zaskrzypiały. Odwróciła się i
zobaczyła Hipolita. Zauważyła, że wszedł, jakby wkraczał na pole
minowe. Poczuła intensywny zapach fiołków.
- Coś się tak wykrochmalił? - zapytała. - Masz katar?
- Katar?... Nie, buteleczka mi się wylała i...
- Raczej beczka. Nie stać cię na porządną męską wodę, tylko na takie
siki? Zaczyna mi się zbierać na wymioty.
Hipolit był coraz bardziej zdeprymowany. Usiadł obok niej w ławce i
wsadził rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie miał piersiówkę.
- Co robisz? - zapytał.
- Piszę wypracowanie. Ty już napisałeś?
- Nie. Dasz oderżnąć?
- Zobaczę.
Hipolit wyciągnął piersiówkę.
- Masz ochotę? - zapytał.
- Jeśli to takie siki, jak te fiołki, to sam sobie wypij.
- Nie, ekstra wódeczka. Sylwia zastanowiła się.
- No to daj. - Odłożyła długopis. - Kieliszek nie zaszkodzi.
- Z gwinta. - Odkręcił butelkę i podał jej. Sylwia pociągnęła spory
łyk i wykrzywiła twarz.
- Świństwo - rzekła.
Z kolei Hipolit przytknął butelkę do ust. Zabulgotało.
- Masz zadatki na alkoholika, nawet oczu nie zmrużyłeś. Hipolit
uśmiechnął się zadowolony.
- Syla... chodźmy na spacer.
- Nie mogę. - Spojrzała mu w oczy. - Zaproś inną.
- Wolałbym ciebie.
- Teraz kapuję. Chciałeś mnie najpierw upić.
- Żartujesz. Przełam się...
- Przestań nudzić, Hipek.
- Syla, jesteś śliczna.
- Dzięki.
- Podobasz mi się.
- Daj mi spokój. Chciałabym to dzisiaj skończyć.
- No a jutro? Poszlibyśmy?
- Nie.
- Dlaczego?
- Boże! Po prostu. Czy muszę się tłumaczyć?
- Nie podobam ci się...
- Rany! Jesteś fajnym kumplem. To wszystko.
- Inaczej mówiąc... nie jestem w twoim typie.
- Celne trafienie.
- Szkoda.
- Powinieneś się raczej cieszyć, że w coś trafiłeś. Na twoim miejscu
poszłabym się najpierw wykąpać. Straszne te fiołki.
Wtem zaskrzypiały drzwi. Hipolit prawie zamarł z otwartą butelką w
ręku, którą trzymał na ławce. Sylwia dostrzegła w przeszklonej szafie
postać Pruszyńskiej. Zdecydowała się błyskawicznie. Chwyciła butelkę,
którą na szczęście zasłaniała ciałem przed wzrokiem nauczycielki,
wsadziła ją pod spódnicę i przyciągnęła twarz chłopaka do siebie.
Pocałowała go w policzek.
* * *
Lucyna wychodziła ze stołówki. Widząc znikającą w IV В
Pruszyńską, podeszła cicho do klasy i rozejrzawszy się, zaczęła patrzeć
przez dziurkę od klucza.
* * *
- To na podziękowanie - powiedziała głośno Sylwia do Hipolita,
oderwawszy od niego usta.
Hipolit, bardziej czerwony niż wóz strażacki, wywracał oczy do
wewnątrz. Pruszyńska stanęła przed ich ławką. Uśmiechnęła się
ironicznie.
- A wy co tu robicie? Hm, gdziekolwiek człowiek się ruszy - same
parki. Co tu tak pachnie? Fiołki...
Sylwia zacisnęła długopis, nie spuszczając wzroku z nauczycielki.
Hipolit utkwił oczy w ławce.
- Proszę, proszę - ciągnęła - niby się uczą, a swoje robią. Ha, to
Zamorski tak się wykropił. Czy nie za daleko się posuwacie we wzajemnej
sympatii? Jesteście w szkole, obowiązują was pewne reguły.
- Nic takiego nie robiliśmy - powiedziała Sylwia stanowczym
głosem, poprawiając się na krześle. Wstać nie mogła, gdyż udami ściskała
butelkę, na domiar złego nie zakręconą. Już miała mokro od wódki. -
Przyjacielskie cmoknięcie.
- Kto wie, co by było za pięć minut. Wstańcie, gdy do was mówię!
- Nie mogę wstać, pani psor, mam silne bóle brzucha - powiedziała
Sylwia.
Hipolit wystrzelił jak świeca, wiele nie brakowało, a wyrżnąłby
głową w sufit.
- Co ty sobie, List, wyobrażasz?! - wykrztusiła. - Podnieść się nie
możesz?!
- Chwilowo nie. Oj - syknęła i położyła rękę na brzuchu. Hipolit dla
odmiany zaczął blednąć. Spojrzenie nauczycielki nabrało podejrzliwości.
Zaczęła uważniej im się przypatrywać. Dla Sylwii było to sygnałem
alarmowym, że Pruszyńska może podejrzewać, że pili alkohol, a butelka
między jej nogami niebezpiecznie się wysunęła; jeden drobny ruch i mogła
wypaść - wtedy koniec. Postanowiła pójść na całość.
- Chyba pani profesor ma dość dziwne pojęcie o życiu
osiemnastolatków - odezwała się z pasją - których najlepiej powsadzać do
klatki, każdego i każdą oczywiście oddzielnie, żeby nie kopulowali przy
byle okazji...
Pruszyńską zamurowało. Hipolit prawie zemdlał.
- A że akurat niczego takiego pani psor nie widziała - podjęła - nie
jestem również rozebrana, on też nie, nawet ma zapięty ostatni guzik u
koszuli i zawiązany krawat, tak że nie można go posądzać choćby o
striptiz, więc nie wygląda to tak źle.
Pruszyńska wystękała:
- Co za bezczelność! My... jeszcze porozmawiamy, List - i szybkim
krokiem opuściła klasę.
Hipolit zwalił się na krzesło.
- Jezu - jęknął - coś ty narobiła...
Sylwia wyrzuciła z siebie głęboki oddech i wyciągnęła spod
spódnicy butelkę, z której sporo się wylało.
- A to niewyżyte babsko! - sarknęła. - Musiałam ją jakoś stąd
przepędzić. Wszystko przez tę twoją cholerną wódkę, na którą chciałeś
mnie poderwać, ty dupku! Gacie mam mokre! Oj, ale mnie szczypie...
- Ja jestem lichy z historii...
- Niedługo będziesz mógł pisać traktaty, przy okazji wyprostujesz
parę rzeczy. Co do mnie, to właśnie skończyłam pisać wypracowanie. -
Nerwowo pozbierała kartki.
- Sylwia, słuchaj... Ty mnie pocałowałaś...
- Nie martw się. Potraktuj to jako horror.
ROZDZIAŁ X
Zbliżał się wieczór, a Filip dotąd nie zasiadł do powieści Karoliny.
Nie potrafił sobie wyjaśnić, co go powstrzymuje. Może ten pachnący
piekłem tytuł odwodził go od lektury? Nie umiał sobie wyobrazić
Karoliny, która siedząc przy biurku pisze słowa Kochanek diablicy. W
jego mniemaniu słowa te wręcz nie miały prawa zrodzić się w jej umyśle.
A co w środku? Obawiał się, że powieść zniszczy mu wizerunek tej
czarującej istoty, który w sobie nosił, a przy którym coś, co zwykło się
nazywać ideałem, było pełną wad niedoskonałością - tak dalece
pozostawał pod urokiem nauczycielki. Z tego miejsca wiodą dalej dwie
drogi: do szczęścia albo obłędu. Wielokrotnie brał książkę do ręki,
wertował, przymierzał się jak pies do jeża. Ponownie schował ją w szafie.
Poszedł do Wrońskiego, spodziewając się, że tym razem zastanie go
w domu. Nacisnął dzwonek i czekał. Po chwili zamek w drzwiach trzasnął.
- Proszę - powiedział kierownik tłumiąc ziewanie. - Coś się urodziło?
- Panie psorze... Adam nie jest złodziejem.
Wroński potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić resztki snu.
- Słucham?!
- Nie on ukradł pieniądze. Tak twierdzi.
- Wejdź, bo...
Filip ukłonił się pani Wrońskiej, która wyjrzała z kuchni. Po chwili
usiedli w pokoju.
- Nie on ukradł? Więc dlaczego się przyznał?
- Otóż właśnie... Po obiedzie podszedł do mnie i powiedział o tym,
na czego dowód kazał mi zajrzeć do ciemni.
- Zajrzeć do ciemni? Nie bardzo rozumiem. I co w tej ciemni?
- Nie wiem, nie byłem, klucz jest u pana.
- Rzeczywiście. W biurze. Do licha... Co w tej ciemni ma być?
Dowód jego niewinności? To znaczy? Nie powiedział?
- Nie. Rzekł, że to mnie przekona, iż jest niewinny. Ponadto poprosił,
abym zajrzał tam jedynie z panem.
- Ładnie. Co takiego zmalował, co ma być dowodem jego
niewinności? Tam, w ciemni. - Wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.
- Intrygujące. Czemu się przyznał i tak szybko przyniósł pieniądze?
- Cośkolwiek za szybko.
- Masz rację. Masz rację. - Przystanął i spojrzał na Filipa.
- Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że właśnie Adam okazał się
złodziejem. Nie mogłem uwierzyć.
- Ani ja.
* * *
Bohaterką dnia okrzyknięto Sylwię.
Co tam dnia - roku! Przynajmniej w internacie żeńskim. Tort
urodzinowy Kamili, dumnie stojący na środku stołu, jakby wydarzenie
związane z Sylwią uświetniał, w każdym razie atmosfera pokoju ku temu
skłaniała, albowiem zaglądano tu niczym do miejsca nawiedzenia, a
wszyscy chcieli zamienić choćby dwa słowa z tą, która przytarła nosa
groźnej Pudernicy. Dopiero później, jak gdyby na odczepnego, składano
życzenia Kamili.
- Pudernica może mi nagwizdać - stwierdziła Sylwia, gdy niektóre
dziewczyny wyrażały swoje zdanie o zemście Pruszyńskiej. - Historia nie
matma, gdzie wszystko musi się zgadzać, tak że nawet ten kretyn Hipek da
sobie radę bez konieczności zażywania końskich dawek niacyny.
- Niacyny? - podchwyciła Kamila. - Co to takiego?
- Witamina B3 - wyjaśniła Teresa.
- Co ona ma wspólnego z historią? - dziwiła się Kamila.
- Z historią? - Sylwia uniosła brwi.
- Powiedziałaś, że Hipek...
- Ach, o to ci idzie - Sylwia udała zastanowienie. - Dobra, niech
będzie historia... W czerwcu 1815 roku w bitwie pod Waterloo jeden z
napoleońskich generałów poprowadził swoich szwoleżerów na lewe
skrzydło Wellingtona, przy czym zupełnie zapomniał, że droga wiedzie
przez pas bagien, no i w efekcie skończyło się dla Francuzów tragicznie,
gdyż Anglicy wystrzelali ich jak kaczki. A gdyby ów generał zażywał
odpowiednie dawki witaminy B3, toby nie zapomniał o tych bagnach.
Napoleon mógłby pod Waterloo wygrać. Niewiarygodne, że pośrednio
głupia witamina B3 zadecydowała o układzie sił w ówczesnej Europie.
Powieki Kamili trzepotały nie gorzej niż firanki w oknach podczas
przeciągu.
- Czyli ta witamina ma wpływ na prawidłowe funkcjonowanie
pamięci? - upewniła się.
- Właśnie.
- Sposób na głupotę murowany - odezwała się siedząca przy Lucynie
Dorota.
Kamila zacisnęła usta. Dorota ciągnęła w bojowym nastroju:
- Pomyśl, Kama. Raz przeczytasz - nie zapomnisz, choćbyś
młotkiem z głowy wybijała. Musisz wpaść do mnie raz po raz na piwo,
wtedy zobaczysz, jak ci średnia podskoczy.
- Czego średnia? - pytała Kamila zdezorientowana. - Białych ciałek
we krwi?
- Ocen w dzienniku, ciemna maso!
- Od piwa?
- Drożdże piwne także mają niacynę.
- Ty sprzedajesz piwo w kawiarni? - zdumiała się Lucyna.
- Nie wszystkim - odrzekła Dorota.
- Nie boisz się? - ciągnęła Lucyna.
- Od tej chwili zacznę się bać.
- Czemu od tej?
- Bo się dowiedziałaś. Lucyna skwasiła minę i umilkła.
- Przestańmy się kłócić w takim dniu - powiedziała Sylwia. - Są
Kamy urodziny. Zapalaj świeczki. Jeśli zdmuchniesz od razu, to ci
zaśpiewamy.
- Już, już, już.
* * *
Pruszyńska w ponurym nastroju siedziała w pokoju nauczycielskim.
Odkąd tu weszła po scysji z List, tak się stąd nie ruszyła. W duchu nawet
ją podziwiała za odwagę. Nie mogła jednak zrozumieć, czemu List nagle
stała się taka agresywna, jakby diabeł w nią wstąpił. Przecież nie dała jej
po temu żadnego powodu. Czyżby o coś innego licealistce chodziło? W
końcu doszła do wniosku, że List miała prawo być podenerwowana
sytuacją, a silne bóle menstruacyjne mogły wzbudzić w niej agresję.
Nie umiała się jednak pogodzić z doznaną porażką. Coś podobnego
nie przydarzyło się jej w życiu. Ona, Pruszyńska, została skarcona przez
uczennicę - i to publicznie! Wszystko niewątpliwie już się rozniosło i
internat huczy na ten temat, a od poniedziałku całe liceum będzie się tym
pysznić.
Żałowała jednego - że zagroziła jej ponowną rozmową. To
pochopność. Znalazła się w niezręcznej sytuacji. Gdyby bowiem chciała
być konsekwentna, musiałaby doprowadzić do rozmowy, a nie miała na
nią ochoty. Stała na straconej pozycji. Zdecydowała przeto, że rozmowy
nie podejmie.
Jak przetrwać gorycz takiego upokorzenia? Postanowiła inaczej się
odegrać - tak załatwić List, aby ona się nie zorientowała, skąd padł cios.
Tym osłem Zamorskim się nie przejmowała.
Doszło ją gdzieś z góry chóralne „sto lat”. Kiedy śpiew ucichł,
podeszła do okna. Zobaczyła Wrońskiego i Strzelca, idących do budynku.
* * *
Adam również ich dostrzegł, z wysokości drugiego piętra. Okropnie
się denerwował. W ogóle dzisiejszy dzień w jego życiu był pierwszym, w
którym doświadczył takiego rozstroju psychicznego. Dotąd nie miał
najmniejszego pojęcia, co znaczy trząść własnym tyłkiem. Wyjątkowo
dojmujące uczucie.
Nie ukradł żadnych pieniędzy. Czy oni uwierzą, gdy tam wejdą,
zobaczą... Nie widział jednak innej szansy na zdjęcie z siebie etykietki
złodzieja, którą sam sobie przykleił. Wówczas nie mógł inaczej postąpić,
nie chciał. Z dwojga złego na coś musiał się zdecydować. I wybrał.
Wybiegł na schody. Na piętrze zwolnił, próbując wypatrzeć między
poręczami, czy rzeczywiście idą do ciemni. Nie chciał pójść z nimi, choć
wiedział, że zostanie wezwany.
Naraz spostrzegł, że Wroński szybko wędruje do góry.
Rozemocjonowany Adam zbyt późno go dostrzegł, nie miał szans ucieczki
z powrotem, aby nie zostać zauważonym przez niego, toteż czmychnął do
najbliższych drzwi, gdzie się mieściła żeńska toaleta. Zauważył, że
Wroński kieruje się do swojego biura.
Chciał opuścić ten przybytek, ale usłyszał, że ktoś wychodzi z
żeńskiego pokoju; panujący w nim gwar momentalnie się rozprzestrzenił.
Dał nura do najbliższej kabiny i przymknął drzwi.
Do toalety weszły dwie dziewczyny, Monika i Teresa. Adam niemal
przykleił się do ściany. Trzask zapałki. Przypalały papierosy. Otworzyły
okno i stanęły przy nim.
- Naprawdę, wszyscy są tacy sami, wszyscy - mówiła Teresa.
- Nadal nie możesz się z tym pogodzić?
- A ty się pogodziłaś, że Sławek puścił się z Romą?
- Tak, mam go gdzieś.
- Nie próbował cię ugłaskać?
- Od wczorajszego wieczoru nie zamieniłam z nim słowa. I nie
zamienię. Koniec ze Sławkiem. Ty się wahasz?
Teresa ciężko westchnęła.
- Właściwie powinnam być wdzięczna Pudernicy. Gdyby nie ona, nie
miałabym pojęcia, że Andrzej wali mnie w rogi.
- Tylko się nie rozczulaj, jeżeli będzie się przed tobą płaszczyć,
tłumaczyć, że to nie on, a jego sobowtór.
- Siku mi się chce - powiedziała Teresa.
Spocony Adam najchętniej by się wtopił w ścianę, a nawet wskoczył
do muszli i spłynął. Modlił się, żeby nie weszła do kabiny, w której
zbierało mu się na biegunkę. Wbijał sobie paznokcie w dłonie i zaciskał
zęby.
Odrobinę odetchnął, zajęła kabinę tuż obok.
- Wiesz - odezwała się Monika - jaka ta Kama jest, taka jest, ale w
gruncie rzeczy można z nią wytrzymać. Rodzice sypnęli jej groszem, to
zaraz nam pożyczyła.
- Masz rację.
- Adam?!
Adam gwałtownie zbladł, widząc zaglądającą Monikę.
- Ty świnio! - zawołała otwierając drzwi. - Ty podglądaczu!
- Chryste! - Teresa wyskoczyła z kabiny. - Co ty tu robisz?! Adam z
trudem przełknął ślinę. Nie potrafił wykrztusić ani słowa. Pot obficie
spływał mu po plecach.
- Zboczeniec i złodziej! - syknęła Monika.
- Nie...
- Nie, łajdaku?! - poprawiła Teresa.
- Adaś zmienił płeć - wycedziła Monika. - Właściwie można się było
spodziewać, że kiedyś w tobie nastąpi transmutacja.
- Ja... ja wszystko wytłumaczę...
- Co tu tłumaczyć? - zdenerwowała się Teresa. - Pożyczę ci moje
ciuchy i zaczniesz nowe życie.
- Słuchajcie... musiałem się tu ukryć... Nie jestem złodziejem... - i
zaczął opowiadać.
* * *
Wroński i Filip stanęli przy drzwiach ciemni.
- Co my tu zobaczymy? - szepnął zaintrygowany kierownik i wsadził
klucz do zamka.
- Dobrze, że pana widzę - usłyszeli z tyłu głos woźnego. Odwrócili
się.
- Seniorka mi mówiła... - Wyłoniwszy się zza ściany, woźny urwał,
spostrzegłszy Filipa. Odruchowo zacisnął w ręce żarówkę.
- Co z tą seniorką? - zapytał Wroński.
- Była awantura między panią Pruszyńską a... Sylwią.
- Jaka awantura?
- No... dziewczyna bez powodu naubliżała pani Pruszyńskiej.
- Naubliżała? - zdumiał się Wroński.
- Szczegółów nie znam - mruknął woźny zerkając na Filipa.
- O coś zapewne poszło, panie Szczygieł - rzekł Filip specjalnie. Znał
już przebieg owego incydentu.
- Niech pan mówi - ponaglił go kierownik.
- Pani Pruszyńska zaskoczyła w klasie Sylwię i Hipolita... Sylwia
rzuciła się z buzią na panią Pruszyńską. To wszystko, co wiem...
- Dobrze, dziękuję - odrzekł Wroński. Widząc, że woźny nie ma
zamiaru odejść, zapytał: - Jeszcze jakaś sprawa?
- Nie, właściwie nie.
- Dobrze - powtórzył Wroński. - Dziękuję panu.
- Pan osobiście do ciemni?
- Czasem lubię wzrok sobie wyostrzyć, panie Szczygieł. Woźny
potrząsnął głową i odszedł.
- To niezupełnie wyglądało tak, jak woźny powiedział - oznajmił
Filip.
- Wejdźmy wreszcie do tej ciemni.
Weszli. Filip zapalił światło i zamknął drzwi. W milczeniu się
rozglądali. Oczy im się powiększały.
* * *
Woźny nie dał za wygraną. Kiedy drzwi ciemni się zamknęły, cicho
wrócił i zaczął nadsłuchiwać. Minęła minuta, a ze środka nie dochodził
odgłos rozmowy.
- Ach, tutaj pan jest, panie Szczygieł. Przepalił się imbryk. Czy
mógłby pan go naprawić?
Dźwięk głosu Pruszyńskiej wręcz go sparaliżował. Nim zdołał się
odwrócić, drzwi ciemni gwałtownie się otworzyły, uderzając w niego z
impetem. Woźny poleciał na ścianę, a po niej osunął się na posadzkę.
Wyłonił się Filip; starannie zamknął drzwi za sobą i pospieszył woźnemu
z pomocą.
- Chyba nic się panu nie stało - rzekł nieco ironicznie. - O, przyniósł
pan żarówkę, świetnie, dziękuję. - Postawił go na nogi, wyjął mu z ręki
żarówkę i zniknął w ciemni.
Na pół ogłupiały Szczygieł zacisnął zęby i spojrzał na Pruszyńską.
- Czyj to czajnik? - mruknął.
- Z pokoju. Przepalił się. - Podała mu.
- Muszę z dzbankiem do warsztatu.
- Bardzo pana proszę. Szybko się pan uwinie?
- Jak się pani spieszy, to niech pani idzie do kawiarni. - Poczłapał. W
drugiej ręce czegoś mu brakowało. Żarówki.
* * *
Zaintrygowana Pruszyńska zajrzała do przedsionka, którędy
wchodziło się do ciemni. Wydało się jej bowiem wcześniej, że Szczygieł
podsłuchiwał, co się tam dzieje. Mimo że miała ogromną ochotę wejść do
niej, ciekawość mocno ją paliła, to jednak nie zdecydowała się tam
zajrzeć. Musiałaby bowiem stanąć twarzą w twarz ze Strzelcem, który z
pewnością już wiedział o jej scysji z List. Widziała w nim takiego veni,
vidi, vici, tego pożal się Boże Cezara z okresu bitwy pod Zelą.
Właściwie starała się unikać wszystkich uczniów. „Rzeczywiście
musiało mi się wydawać, miał przecież dla nich żarówkę” - pomyślała
usprawiedliwiając sama przed sobą swój strategiczny odwrót.
* * *
- Jeżeli istotnie powiedziałeś nam prawdę, Adam, to wierzymy, że
nie ty nas okradłeś - oznajmiła Monika.
- Przysięgam - pisnął.
- W porządku - rzekła Teresa.
- Wobec tego pytanie, kto nas okradł, nadal pozostaje bez
odpowiedzi - powiedziała Monika i uszczypliwie dodała: - Nadzieja, jaką
w tej sprawie pokładaliśmy w Adamie, rozprysła się w drobny mak. - A że
jesteś niezłą świnią, to inna sprawa.
* * *
Zdjęcia, mnóstwo zdjęć formatu pocztówkowego. Poukładane
oddzielnie, w zależności od tego, co przedstawiały. W powiększalniku
tkwiła błona filmowa, negatyw tych wszystkich zdjęć, a obok leżały
pisemka pornograficzne.
Trochę czasu upłynęło, nim Wroński doszedł do siebie po tym
niecodziennym widoku. Milczał jak zaklęty. Filip, który jeszcze nie
widział kierownika w równie podłym nastroju, wolał nie przerywać ciszy.
- A to mały łajdak! - wydusił wreszcie Wroński. - I powiem ci, że on
jest bezczelny. Dlaczego? Dlatego, że wolał przyznać się do nie
popełnionych kradzieży, niż wpuścić tu panią Pruszyńską, która w tej
sprawie nie trzymałaby języka za zębami. Mnie wpuścił!... Bo myśli, że ja
będę siedział cicho! Do licha, i będę!... Przypadek, że zażądałem klucza,
więc niejako z konieczności tu jestem. Ty byś tę sprawę zatuszował, co?...
Wiem, wiem, że by tak było. Musiałby ci powiedzieć, chcąc się oczyścić z
zarzutu złodziejstwa. Ale i przede mną również musiałby się
wytłumaczyć, zatem pozwoliłby mi tutaj zajrzeć. Tak, wolał to aniżeli
etykietkę handlarza pornografią. Milczysz?
- Milczę - odrzekł cicho Filip.
- Chyba cię rozumiem. Gdyby ta sprawa się rozniosła wśród
nauczycieli, Adam byłby w tej szkole spalony - dodał tonem
pobrzmiewającym nutą ojcowskiego zrozumienia. - Nie chcę mu łamać
życia. Teraz sprowadź tego drania.
- Panie psorze, pani Pruszyńska jest przekonana, że Adam ukradł
pieniądze.
- Załatwię to. Idź po niego.
Filip wyszedł, a Wroński usiadł na taborecie i popadł w zadumę.
Minutę później wpatrywał się oskarżycielsko w Adama, stojącego ze
zwieszoną głową i nerwowo zacierającego dłonie. Filip przysiadł na stole.
- Cóż mam z tobą zrobić? - rzekł kierownik bardziej do siebie niż do
winowajcy. - Od jak dawna uprawiasz ten proceder?
- Pierwszy raz mi się to zdarzyło, panie profesorze - odparł nie
podnosząc wzroku.
- Zdarzyło!... Ładne słówko sobie znalazłeś. Zdarzyło! Jakbyś to
zrównał z niewinnym nieodrobieniem zadania domowego.
- Naprawdę! Przysięgam.
- Komu sprzedawałeś te świństwa?
- Jeszcze nikomu.
- Gadaj prawdę, draniu! - Wroński podniósł głos.
- Nikomu.
- Ile z grubsza biorąc już na tym zarobiłeś?
- Ani grosza - odparł natychmiast.
- Komu zamierzałeś sprzedawać? Nie przypuszczam, że pragnąłeś
rozprowadzać te dziełka w misji charytatywnej.
- Chętnych... nie brakuje...
- W naszej szkole?
- Nie tylko.
- Dokonałeś odpowiedniego rozeznania?
- Nie.
- Dotąd uczciwie zarabiałeś tutaj pieniądze, wystarczające zarówno
na potrzeby ciemni, jak i zasilenie raz po raz własnej chudej kieszeni,
czego ci nie mam za złe, gdyż twoim rodzicom się nie przelewa. Po co ci
brudna forsa? Co cię nagle opętało z tą pornografią, hę? Gadaj szczerze!
- Widziałem w sklepie skórzaną kurtkę i pomyślałem, że w ten
właśnie sposób szybko zarobię większe pieniądze i będę mógł sobie ją
kupić. Z odłożonych na nowy aparat nie chciałem brać.
Wrońskiemu oczy się rozszerzyły. Wycedził:
- Trzeba zajrzeć do pracowni chemicznej, czy nie wytwarzają tam
narkotyków, bo komuś się przyśnił kapelusz z pawim oczkiem.
Zapadło dłuższe milczenie.
- Filipie, zwrócisz mu pieniądze - podjął Wroński. - A ty, Adamie,
posłuchaj... Patrz mi w oczy, łobuzie!
Adam podniósł wzrok.
- Masz stypendium?
- Tak.
- Ładnie. Już nie masz. Zawieszam ci je na pół roku. Możesz się tutaj
spodziewać moich częstych kontroli, więc lepiej nie ryzykuj. Teraz
weźmiesz te artystyczne dzieła, zaniesiesz do kotłowni i wrzucisz do
pieca. Tego pieca, gdzie się pali.
- Tak jest, panie psorze.
Adam skwapliwie przystąpił do pracy. Znalazł karton i trzęsącymi
rękoma wrzucał do niego zdjęcia. Co chwila jakieś mu wypadało na
posadzkę.
- Chciałbyś chociaż jedno przemycić? - ironizował Wroński. - Te
świerszczyki też! A negatyw? Jeśli przypadkiem wpadnie mi w ręce
zdjęcie z tej kolekcji, wrócimy do naszej rozmowy. A będzie ona inna.
* * *
W „ósemce” trwała skromna uroczystość urodzinowa. Zjawili się już
Filip, Wojtek, Marek, Heniek i Wacek. Kamila chciała zaprosić również
Sławka i Andrzeja, ale stanowczy protest Moniki i Teresy odwiódł ją od
tego. Zagroziły, że wyjdą.
- Jak na jeden dzień, za wiele wydarzeń - zauważyła Monika i
zaczęła wyliczać: kradzież i historia z Adamem, pisarski talent Karoliny,
przygoda Teresy i Andrzeja na randce, no i heca z Sylwią, Hipkiem i
Pudernicą.
- Do północy daleko, może jeszcze coś wyskoczy - powiedział
Wacek.
- Tylko jedna rzecz mogłaby to wszystko razem wzięte
przelicytować - stwierdziła Sylwia. - Dobrowolne ujawnienie się złodzieja.
- Jedynie - przyznano jej.
- Za taki akt odwagi przebaczyłabym mu - oznajmiła Kamila.
- Zastanawiające, że złodziej uwziął się tylko na nas,
czwartoklasistów - rzekł Filip.
- O, Fil na tropie! - roześmiała się Monika. - Raczej uwziął się na
tych, którzy akurat byli przy forsie.
- Jasne - zgodził się Marek.
* * *
Lucyna biedziła się nad wypracowaniem, które, jakby na jej osobiste
życzenie, zadała... ta Szatyńska. Wypracowanie owszem, tylko ten temat!
Co za pomysł? Wielka pisarka pożal się Boże! Pewnie druga Konopnicka.
Śmiechu warte! Ciekawe, cóż naskrobała w tym Kochanku diablicy. A tu
śmie taki naukowy temat zadać. Nawet cnotę sobie ubzdurała.
W poszukiwaniu impulsu, który by pomógł jej ruszyć ten temat,
zaczęła przeglądać różne książki. Właściwie była trochę zła na Mariolę.
Wczoraj przy kolacji uzgodniły, że dziś wspólnie usiądą do
wypracowania, a tu rano przed śniadaniem Mariola oznajmiła, że
postanowiła pojechać do domu. Ponieważ Lucyna dobrze znała jej
skłonności do nieoczekiwanych wolt i kaprysów, nie zdziwiła się, lecz ze
względu na przeklęte wypracowanie zapałała do niej złością.
W końcu czymś powinna się wykazać przed... tą Szatyńską, a może
przytrzeć jej nosa, bo myśli, że tu nikt nie potrafi sklecić głupich paru
zdań.
Usłyszała pukanie do drzwi.
- Proszę! Wszedł Wroński.
- O, pan profesor - ucieszyła się.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, panie profesorze. Wroński rozejrzał się i usiadł.
- Słyszałaś o jakimś incydencie między Sylwią i panią Pruszyńską?
Lucynie oczy błysnęły jak latarnie.
- Oczywiście, panie profesorze! Tak się złożyło, że akurat
zauważyłam panią profesor Pruszyńską wchodzącą do IV B, a po chwili
usłyszałam podniesione głosy. Szybko się zorientowałam, o co chodzi. No
więc, panie profesorze, Sylwia i Hipolit siedzieli w klasie, kiedy pani
profesor Pruszyńska weszła. Na pewno... nie uczyli się, prawda? Pani
profesor Pruszyńska powiedziała, że wszędzie same parki. Wiadomo
przecież, że pani profesor Pruszyńska nie zwracałaby uwagi bez
konkretnego powodu. Następnie pani profesor Pruszyńska powiedziała do
Hipolita, że ładnie się wykropił, to znaczy, panie profesorze, że pani
profesor Pruszyńskiej chodziło chyba o to, że się wyperfumował. Potem,
panie profesorze, pani Pruszyńska zapytała, czy nie posuwają się za daleko
w tym, co robią. Są w szkole i obowiązuje ich regulamin, dodała pani
profesor Pruszyńska. Wtedy Sylwia z buzią na panią profesor Pruszyńską,
że, panie profesorze, nic takiego nie robili, że tylko się... całowali.
Powiedzmy, prawda, panie profesorze - uśmiechała się konfidencjonalnie i
po krótkim oddechu ciągnęła: - Wówczas pani profesor Pruszyńska
powiedziała, panie profesorze, że kto wie, co by było za pięć minut.
Można sobie wyobrazić, co tam musiało się dziać, prawda, panie
profesorze? Następnie pani profesor Pruszyńska powiedziała, żeby wstali,
gdy do nich mówi. Ładne zachowanie Sylwii i Hipolita, prawda, panie
profesorze? Wtedy, panie profesorze, Sylwia ponownie z buzią na panią
profesor Pruszyńską, że nie wstanie. Aż wierzyć się nie chce, panie
profesorze, że Sylwia odniosła się z taką arogancją do pani profesor
Pruszyńskiej. Uważam, panie profesorze, że ona zamiast z buzią, powinna
przeprosić panią profesor Pruszyńską. Ale to jeszcze nic, panie
profesorze!... Sylwia dopiero wówczas powiedziała pani profesor
Pruszyńskiej, co o pani profesor sądzi. Że, panie profesorze, pani profesor
ma głupie pojęcie o życiu osiemnastolatków, których najlepiej powsadzać
oddzielnie do klatek, żeby, panie profesorze, aż wstyd powtórzyć, nie...
kopulowali przy byle okazji. Kiedy to usłyszałam, panie profesorze, to
dostałam gęsiej skórki. Pani profesor Pruszyńska powiedziała Sylwii, że
jeszcze z nią porozmawia, po czym pani profesor wyszła. To wszystko,
panie profesorze. Aha, potem nie omieszkałam zwrócić Sylwii uwagi, że
nie powinna tak arogancko postępować wobec pani profesor Pruszyńskiej,
bo jest to sprzeczne z kodeksem ucznia, i próbowałam ją nakłonić, aby
przeprosiła panią profesor Szatyńską...
- Co tu pani Szatyńska ma do rzeczy?
- Słucham, panie profesorze?... Ach, pomyliłam się. Panią profesor
Pruszyńską powinna przeprosić. Nie wiem, czy już przeprosiła, ale jeśli
nie, będę powtórnie z Sylwią rozmawiać.
Wroński spojrzał na zegarek i wstał.
- Nad czym tak pilnie pracujesz?
- Piszę wypracowanie z polskiego, panie profesorze. Bardzo ładny
temat. Czy ludziom przynosi szczęście bogactwo, czy cnota? - przeczytała.
- Interesujący, prawda, panie profesorze?
- Nawet linijki jeszcze nie napisałaś?
- Właśnie się zastanawiam, żeby nie popełnić jakiegoś głupstwa,
panie profesorze. Rzecz wymaga poważnego potraktowania. Może pan
profesor mi podpowie, co przynosi ludziom szczęście?
- Zależy od samych ludzi.
- Jeszcze jedno, panie profesorze, teraz mi się przypomniało.
Wcześniej, przed tą awanturą, pani profesor Pruszyńska... przyłapała nad
jeziorem Teresę i Andrzeja.
- Łowili ryby?
- Ryby?... Pan profesor zawsze skory do żartów.
- Niestety, nie zawsze - odrzekł sucho.
- Rozumiem. Sprawa Sylwii mogła pana profesora wyprowadzić z
równowagi.
- Moje sprawy zostaw łaskawie mnie, dobrze? - rzekł i wyszedł.
„Chryste Panie, co za kablarka...” - powiedział sobie.
Kiedy w styczniu Lucyna obejmowała urząd seniorki (wybory do
samorządu internackiego odbywały się co roku w okolicy studniówki), nie
przypuszczał, że ona w swojej gorliwości będzie się posuwać do takich
rzeczy. Zresztą to było głupstwo wobec tego, co do niedawna jeszcze o
niej wiedział, tyle że na razie nie miał pojęcia, co w tej sprawie zrobić.
* * *
„Filip ucieka ode mnie wzrokiem, ilekroć na niego patrzę” -
stwierdziła Sylwia w duchu. Nie poprawiło to jej nastroju, zresztą nie
najlepszego. Wbrew pozorom nie cieszyła się ze zwycięstwa nad
Pruszyńską, bynajmniej nie dlatego, że obawiała się zemsty. Po prostu
rozmowa z nauczycielką tak ją zdenerwowała, że ciągle nie mogła dojść
do psychicznej równowagi.
Zastanawiała się też, czy wizyta Karoliny na próbie w teatrze (o
czym wiedziała od Teresy) mogła mieć jakiś związek z Filipem czy raczej,
jak twierdziła przyjaciółka, przywiodła ją do teatru wyłącznie ciekawość
jako polonistki, chcącej się przekonać o talencie aktorskim uczniów. Tak
czy owak, była coraz bardziej przekonana, że Filip zakochał się w
nauczycielce. Jakkolwiek potrafiła to zrozumieć, pogodzić się z tym nie
umiała.
Kiedy wyszła do toalety, a potem wracała, natknęła się na korytarzu
na Filipa, który jej oczekiwał.
- Możemy porozmawiać? - zapytał.
- Naturalnie.
- Mam do ciebie dwie sprawy...
„By cię diabli wzięli! - krzyknęła w duchu. - Dwie sprawy! Jak do
urzędniczki”. Dała się poprowadzić kawałek; zatrzymali się przy oknie.
- Kto, twoim zdaniem, nas obrobił? - podjął.
- Nie mam pojęcia.
- Poza tym, że to ktoś od nas?
- Tak, tak uważamy.
- Może ja nim jestem?
- Nie. - Spojrzała mu prosto w oczy. „Fil, pocałuj mnie, proszę, zrób
to” - zaklinała go.
- Jesteś przekonana?
- Tak. W coś trzeba wierzyć.
Filip uniósł brwi.
- W takim razie druga rzecz, związana z awanturą z Pruszyńską.
Nawiasem mówiąc, byłaś wspaniała.
- Dziękuję.
- Czy zwierzałaś się z tego Lucynie?
- Nie.
- Lucyna nie tak przedstawiła tę historię Szczygłowi, a on już zdążył
donieść Gapkowi.
- Lucyna... Czasem odnoszę wrażenie, że zamiast języka ma długą
żmiję. Momentami doprowadza mnie do wściekłości.
- Mnie również. - Umilkł i zapatrzył się w okno.
- Fil... kiedy przeczytasz książkę Karoliny?
- Jeszcze nie zacząłem. Jutro ją dostaniecie.
- Dobrze.
- To wszystko, o czym chciałem pomówić - rzekł po chwili i spojrzał
na zegarek. Odszedł.
„Jej byś tak nie potraktował” - pomyślała. Odwróciła się do okna i
zaczęła wpatrywać się w dziedziniec.
- Sylwio, pozwól na moment - usłyszała nagle Wrońskiego, który
cicho przy niej stanął. - Wejdźmy do mnie.
W biurze zapytał:
- Co to było z panią Pruszyńską?
Sylwia spokojnie opowiedziała, pomijając oczywiście fakt, że łyknęli
z Hipolitem nieco wódki. Gdy skończyła, Wroński rzekł bez emocji:
- Mam nadzieję, że podobny przypadek już się nie zdarzy.
- Nie.
- Ładnie. - Po sekundzie dorzucił żartem: - Biedny Hipolit nie będzie
przez ciebie mógł spać.
- Przypomni sobie historię i zaraz zaśnie.
- Całkiem możliwe. Dobrze, Sylwio, to wszystko. Aha, jak już
zapewne wiesz, złodzieja nie znaleźliśmy.
- Słyszałam. Kto nim jest?
- Ba! Same problemy... Możliwe, że Filipowi uda się rozwikłać tę
zagadkę, bo już coś wywęszył.
- Naprawdę?
* * *
Tymczasem Adam stronił od kolegów. Z jednej strony był
zadowolony, że ta historia zakończyła się tak, jak się zakończyła, a z
drugiej czuł się nieswojo. Co o nim sądzą koledzy, koleżanki, że kim jest?
Zboczeńcem? To nie pachniało przyjemnie. Pocieszał się jedynie tym, że
za jakiś miesiąc wszystko wróci do normy. Co się jednak nacierpi z
powodu takiego posądzenia, to się nacierpi. Niezła kara za grzeszki.
* * *
Był kwadrans po dziewiątej wieczorem. Wroński wszedł do pokoju
nauczycielskiego. Pruszyńska czytała gazetę.
- Co słychać, Polu?
- Czyżbyś już wiedział? - odparła cicho.
- Mniej więcej. - Usiadł przy stole, złączył dłonie i kciukami zaczął
kręcić młynka. - Sylwia się zdenerwowała, tak?
- Dotąd nie rozumiem jej nagłego wybuchu, choć może miała trochę
racji - powiedziała przygnębiona. Odłożyła gazetę. - Mnie też nieco
poniosło.
- Najlepiej zapomnij o tej sprawie. Pokiwała głową i zapytała:
- Co z Wesołym?
- On nie jest złodziejem.
- Proszę?! Przecież się przyznał, zwrócił pieniądze.
- Pochopnie.
- Nie rozumiem. Pochopnie?!
- Zdarzają się takie rzeczy.
- Nie chciał, abym ja zajrzała do ciemni, tak?
- Dokładnie.
- I cóż w tej ciemni? - Przenikliwy wzrok Pruszyńskiej nabrał
ostrości.
- Chłopaki trzymali tam parę butelek piwa. Jak to chłopaki.
- Ach tak... Spodziewali się, że z tobą załatwią tę sprawę, a ze mną
nie... - rzekła cierpko.
- Ale nie załatwili. Zawiesiłem Adamowi stypendium.
- A pozostałym?
- Nie chciał zdradzić pozostałych. W pewnych sprawach są solidarni.
Sami też byliśmy młodzi.
Pruszyńska popadła w zadumę.
* * *
- Nie masz pojęcia, jak Syla całuje! - chwalił się szeptem Hipolit
Adamowi. Stali przy otwartej szafie fotografa.
- E, nie całowałeś się z nią - mruknął Adam.
- Poważnie! Jezu, jaka namiętna, jak się przytula. Pierwsza zaczęła
się do mnie przystawiać, kapujesz, co to znaczy?
- Kapuję. Straciła rozum.
- Pieprzysz!
- No dla ciebie straciła rozum, kapujesz?
- Nie, nie wierzysz mi.
- Jasne. Założyłbym się, że kłamiesz.
- Niby dlaczego mi nie wierzysz?
- Po prostu. Syla ma inny gust.
- Bredzisz!... I słodsza niż miód!
- Słyszałem, że jest kwaśna jak ocet - zaskoczył ich Sławek. Hipolit
zaczął nadrabiać miną.
- Dlaczego narobiłeś w spodnie, kiedy Syla cię ledwie cmoknęła, aby
uratować was oboje - atakował Sławek. - Musiała odwrócić uwagę
Pudernicy od butelki, którą ty, dupku, miałeś w ręce.
- Chrzań się!
- Skoro tak się wyperfumowałeś, wcale nie czułeś innego zapachu -
śmiał się Sławek. - Później z wrażenia zemdlałeś. Niebezpieczna ta
Pudernica. Adaś, mówię ci, to była najoryginalniejsza randka w historii tej
budy! A tak nawiasem, Hipek, trzeba mieć coś z deklem, żeby podrywać
na fiołki i wódę.
Hipolit nie miał wesołej miny.
- Nie patrz tak na mnie, bo mi przykro - dorzucił Sławek i odszedł.
ROZDZIAŁ XI
Z zachwytu padł na twarz.
Właśnie skończył lekturę Kochanka diablicy. Minęła druga w nocy,
już niedziela. Siedział w izolatce. Nie spodziewał się tak wspaniałej,
pełnej dramatyzmu i napięcia opowieści o miłości, tragicznej w gruncie
rzeczy. Poza tym uważał, że książka jest świetnie napisana, bez
wulgaryzmu i taniego seksu, czym niektórzy pisarze chętnie szafują co ileś
stron, żeby przyciągnąć uwagę czytelnika. Tutaj nic z tych rzeczy. I nie
mógł się oderwać. Klimatem powieść ta przypominała mu zarówno
Zazdrość i medycynę Michała Choromańskiego, jak i Wichrowe wzgórza
Emily Bronte.
W postaci Anety Raskoff, bohaterki, istotnie widział wcielenie
diablicy, czerpiącej przyjemność w zadawaniu swoim najbliższym
psychicznych tortur. „Niesamowita historia - rozmyślał wpatrując się w
fotografię Karoliny. - Skąd ona ją wzięła? Z wyobraźni?” Wprawdzie
cechy zewnętrzne tej postaci, kobiety pięknej, nie przypominały mu
autorki, to jednak zastanawiał się, czy nie zachodzi między nimi jakaś
zbieżność. Oczywiście do niczego nie doszedł, gdyż prawie nie znał
Karoliny.
Opuścił izolatkę, rozebrał się, umył i poszedł spać. Jednak zasnąć nie
mógł. Wspomnienie przeczytanej powieści jeszcze go paliło.
W pewnej chwili usłyszał otwierające się drzwi, a na przeciwległej
ścianie zobaczył snop światła latarki. Przymrużył oczy. Po sylwetce
wchodzącej osoby poznał Burczyńskiego. Światło zaczęło się przesuwać,
omiatając kolejne łóżka. Filip domknął powieki.
Kiedy jasna smuga przesunęła mu się po oczach, otworzył je.
Dyrektor wyszedł.
„Teraz ja cię sprawdzę” - pomyślał Filip, odczekał dwie minuty i
wstał. Szybko znalazł się piętro niżej, u drzwi wahadłowych. Przystawił
ucho do szpary między skrzydłami. W głębi korytarza rozlegały się
miękkie kroki. Gdy przestał je słyszeć, delikatnie pchnął prawe skrzydło i
ostrożnie ruszył w stronę drugiego holu.
Na półpiętrze galerii przystanął i zaczął nadsłuchiwać. Z góry po
lewej stronie dobiegł go odgłos cieknącej wody z kranu. Żeńska
umywalnia. Woda przestała lecieć.
- Tam jesteś - szepnął i schował się za czworobocznym filarem, w
którym zbiegały się poręcze schodów. Ujrzał światło latarki. Przypuszczał,
że Burczyński po skontrolowaniu sypialń za umywalnią wejdzie do pokoi
w skrzydle. Rzeczywiście. Snop światła zatrzymał się na drzwiach salonki.
Dyrektor minął ją, zniknął w kolejnej sypialni. Nie na długo; wrócił i
wszedł do salonki.
- No jasne - szepnął Filip i spojrzał na zegarek. Fosforyzująca tarcza
wskazywała za kwadrans trzecią. Postanowił czekać.
Drzwi otworzyły się o wpół do czwartej. Filip zaczął cicho schodzić.
Ukrył się za filarem kondygnację niżej. Wkrótce zobaczył przechodzącego
dyrektora. Odczekał, wszedł do holu i wyjrzał zza węgła. Burczyński
skręcił do sekretariatu.
Przy „ósemce” Filip przystanął. Nie wiedział, dlaczego. Po prostu
impuls, który nagle się pojawił w jego głowie nie wiadomo skąd,
bynajmniej nie budzący w nim męskiego pożądania. Mimo woli
powędrował myślami ku Karolinie, a spojrzeniem na drzwi żeńskiego
pokoju. Był w rozterce.
* * *
Dotknięcie czyjejś dłoni na policzku. Ktoś się kładzie tuż obok.
Unosi kołdrę. Wsuwa. Zastyga.
Sylwia otworzyła oczy, chwilę patrzyła w ścianę, a potem się
odwróciła.
- Fil - szepnęła. - Śniłeś mi się.
- Teraz?
- Tak. Jakbyś właśnie wyszedł z mojego snu. - Ujęła jego rękę. -
Jesteś namacalny.
- Co robiłem w twoim śnie?
- Nie uwierzysz.
- Uwierzę.
- Fil... to nie był dla mnie przyjemny sen.
- Biłem cię?
- Ależ. Czy tylko biciem można sprawiać ból?
- Nie. W jaki sposób cię skrzywdziłem?
- Nie można tego nazwać skrzywdzeniem.
Umilkli, gdyż śpiąca Teresa gwałtownie się poruszyła, przewracając
się na drugi bok. Spała. Podjęli rozmowę, starając się mówić jeszcze
ciszej.
- W czym byłem dla ciebie nieprzyjemny?
- Nie tyle ty, ile to, co od ciebie usłyszałam, było dla mnie
nieprzyjemne. Nieprzyjemne na swój sposób.
- Chyba cię nie wyzwałem.
- Nie.
- Więc?
- Zrobiłeś ze mnie swoją powiernicę.
- Powiernicę?! Powiernicę czego?
- Sekretu.
- Jakiego?
- Karolina.
Filip zastygł. Dopiero po minucie odrzekł:
- Karolina?
- Właśnie widzę, że mi wierzysz. Tak, Karolina.
- A... ów sekret?
- Kochasz ją, mój mały, do szaleństwa.
Filip przełknął ślinę. Zamilkł na dłużej, kładąc się na plecach. Sylwia
przewróciła się na bok, twarzą do niego.
- Jak... jak się tego domyśliłaś?
- Umiem patrzeć.
- Inni również na nią patrzą.
- Naturalnie. Na przykład Sławek. Aż ślini się na jej widok. Tak jak
wygłodniałe zwierzę pożera bezbronne jagnię, tak on by ją pożarł, później
się oblizał i poszedł. Ty patrzysz inaczej. Ty nie chcesz jej pożreć. Ty ją
chcesz mieć. Całą. Jej serce, duszę i ciało. Choćby na wieczność. I...
bardzo się męczysz, mój mały duży człowieku, bo na razie nic z tego,
prawda?
Filip potrząsnął głową. Naraz nie mógł się pohamować.
- Popłacz sobie, mój biedaku, choć płacz nie zawsze pomaga -
szepnęła przytulając go do piersi. Umilkła i zaczęła głaskać jego policzek.
- Nawet nie zauważyłeś - podjęła z goryczą - że ona ci zabrała twój
wspaniały, prawdziwy uśmiech, gdyż to, co masz dla mnie, to już tylko
popłuczyny. - Ponownie umilkła. Przyłożyła policzek do jego policzka. -
Teraz ci powiem, co mi wyjawiłeś w moim śnie. Powiedziałeś, że bez
Karoliny życie dla ciebie nie ma sensu, że jeśli jej nie zdobędziesz,
popełnisz samobójstwo. Mówiłeś z całą powagą, stanowczo. A potem, jak
to we śnie, trochę bezsensu... Sylwio, Syleczko, pomóż mi, powiedziałeś. -
Znowu umilkła. - Filipku... byłabym z tobą taka szczęśliwa. Wiesz
przecież, że cię kocham. Czy ja mogę od ciebie oczekiwać pomocy? Od
kogokolwiek? Nie. W pewnych sprawach jeden nie potrafi pomóc
drugiemu, chociażby strasznie chciał. I do ciebie, i do mnie życie
uśmiecha się złośliwie.
Filip poruszył się. Sylwia zbliżyła usta do jego ust. Pocałowała go.
Chciał ją objąć, nie pozwoliła. Później szepnęła:
- Pierwszy i ostatni pocałunek z tobą. Musi wystarczyć. Nie masz dla
mnie miejsca w swoim sercu i muszę się z tym pogodzić. Bo nie chcę
zwariować.
- Mówisz tak zdecydowanie...
- Teraz pytanie, które powinno paść na początku: dlaczego do mnie
przyszedłeś?
- Właściwie przypadkiem... Jutro ci wyjaśnię tę sprawę, bo teraz to
jakby sprofanować naszą rozmowę. Wiesz, już przeczytałem jej książkę.
Jednym tchem. Wspaniała. I straszna.
„Myślisz wyłącznie o niej - rozsierdziła się w duchu. - Nawet przy
mnie. Całując cię, byłam dla ciebie Karoliną i ją chciałeś objąć, a nie
mnie”.
Usiadła i podkurczyła nogi. Oparła czoło na kolanach.
- Idź już... Spadaj!
Filip powoli wstał. Spojrzeli na siebie.
- Idź! Ty nie mnie we mnie widzisz!
Wyszedł. Sylwia wtuliła się w poduszkę i rozpłakała. Oczyma
wyobraźni ujrzała Karolinę.
Pogodzić się. Frazes, który łatwo się wypowiada, by pokazać swoją
siłę wobec kogoś, a w grancie rzeczy co Karolina z nim zrobiła,
zastanawiała się, że nie potrafił zapanować nad sobą przy niej Sylwii, i się
rozpłakał. Zaczęła go podziwiać za ten moment słabości a nawet jak gdyby
właśnie przez jego łzy, te skroplone namiętności do drugiej osoby, stał się
jej bliższy, niż był dotąd. Możliwe to?
Tak, do diabła! No cóż z tego?
ROZDZIAŁ XII
Było niedzielne przedpołudnie. W auli dobiegała końca pierwsza
próba kabaretu Deja vu przed zbliżającym się Dniem Nauczyciela.
Andrzej wściekał się, gdyż jeszcze sporo punktów scenariusza wyglądało
niejasno, zwłaszcza Ewa się leniła z pisaniem monologu satyrycznego,
który chełpliwie zapowiadała jako gwóźdź programu. Po jej ostrym piórze
można było się spodziewać, że niektórzy nauczyciele pospadają z krzeseł.
Jak do tej pory, najwięcej powodów do zadowolenia miała Monika,
ponieważ jej trzy nowe piosenki zostały przyjęte gorącym aplauzem.
Nawet krytyczny zazwyczaj Andrzej nie mógł im nic zarzucić, jego
wyczulone ucho nie wychwyciło żadnego fałszu.
Ponad dwadzieścia osób zebranych w auli ciężko i uczciwie
pracowało nad przygotowaniem programu.
Monika wymknęła się wcześniej i zeszła do swojej klasy.
Oczekiwała Filipa, który prosił ją o rozmowę. Wkrótce się pojawił.
- O co chodzi, Fil?
- O złodzieja. To mi nie daje spokoju. Porozmawiajmy szczerze. Czy
masz jakieś podejrzenia? Nie powtarzaj tego, co powiedziałaś
dziewczynom.
- Obawiam się, że powtórzę. To ktoś od was.
- Liczyłem, że może ty w głębi duszy...
- Nie. Nie mam pojęcia. Z kim już rozmawiałeś?
- Z Sylwią i Kamilą.
- Co ci powiedziały?
- To, co ty.
- Od Teresy usłyszysz podobnie. Filip przysiadł na ławce.
- Sławek - rzucił krótko. Monika uniosła brwi.
- Na jego temat nie chciałabym rozmawiać.
- Przepraszam, nie chciałem ci sprawić...
- Nic nie szkodzi.
- To jednak jest ważne.
- Dobrze, pytaj.
- Proszę cię o szczerość.
- W porządku.
- Czy tamtej nocy, kiedy was okradziono, był u ciebie?
- Nie - odparła natychmiast, a widząc zakłopotaną minę Filipa,
dodała: - Nie rób sobie wyrzutów, że właśnie mi powiedziałeś, iż on był u
innej. Przestałam się nim przejmować. Czy jeszcze coś na ten temat?
- Nie.
Naraz Monika zapytała kokieteryjnie:
- Fil, jak to się stało, że dotąd nie byliśmy na randce?
- Nie mam pojęcia.
- Ja także jestem blondynką. - Dołeczki w jej policzkach ukazały się
wyjątkowo wyraziście.
- Także?
- Podobnie jak... Karolina. Filip zastygł.
- Skąd wiesz?
- Widziałam cię w nocy u Sylwii. W pierwszej chwili, gdy wszedłeś,
wpadło mi do głowy, że znowu uwziął się na nas złodziej, czy raczej na
Kamilę, u której byli rodzice.
- Nieładnie podsłuchiwać.
- Wcale się nie starałam. Jednakże parę słów dotarło do mnie. Nie
przejmuj się, zachowam je dla siebie. Mogę sobie pozwolić na odrobinę
szczerości?
- Tak.
- Obawiam się, że przegrasz z Karoliną.
- Dlatego, że jest belfrem, a ja jej uczniem?
- To chyba jest najmniej ważne. Ona... ona ma w sobie coś... nie
wiem, ja kto nazwać. Owszem, bardzo przyjemna i bezpośrednia, łatwo ją
polubić, w środku jednak... Podobno powieść jest wspaniała.
- Tak.
- Sprawdzimy. A teraz muszę cię ochrzanić za to, że polazłeś do
Sylwii. Ona goni za tobą oczami, wie, że jej nie kochasz, a ty spokojnie
przychodzisz i pakujesz się jej do łóżka. Masz dobrze pod sufitem?
Filip zachmurzył się. Milczał.
- Postąpiłeś strasznie wobec niej.
- Teraz to widzę - przyznał. - Ale w nocy nie myślałem nad tym, nie
wiem, co pchnęło mnie do niej.
- Całe szczęście.
- Czemu?
- Inni myślą i robią głupstwa, a to już nieszczęście. Filip położył rękę
na klamce. Monika powstrzymała go.
- Pocałuj mnie - powiedziała. - Po prostu. Nie kocham cię, ty mnie
nie kochasz. Żadnych zobowiązań. Do diabła, nagle potrzebuję pocałunku.
Pocałujesz mnie?
- Jasne. - Pocałował ją lekko. - Dla sportu.
- Nie tak. Mógłbyś być namiętny? - Wpiła się zachłannie w jego
usta, a kiedy się oderwała, rzekła: - Naprawdę tego potrzebowałam. Nie
licz, że przy jakiejś okazji ci się oddam.
- Nie liczę.
- Jesteśmy kumplami?
- Jak diabli.
Wyszli. Filip skierował się na dół, a Monika weszła do „ósemki”,
gdzie zastała Sylwię - wyciągnięta na łóżku gapiła się w sufit. Usiadła
przy niej.
- Czym się martwisz?
Sylwia słabo się uśmiechnęła i wzruszyła ramionami.
- Dam ci dobrą radę - podjęła Monika. - Chrzanić ich.
- Chłopaków?
- Chłopaków.
- Tak by było najprościej.
- I jest najprościej.
- A co w zamian?
* * *
Zaraz po obiedzie Filip zaszył się w pustej klasie, aby uczynić krok
w stronę Karoliny. Ona walczy piórem, przeto i on sięgnął po ten oręż.
Zdecydował wykorzystać do tego celu pracę, której temat był jak na
zamówienie. Zazwyczaj nie przykładał się do pisania. Tym razem sytuacja
była wyjątkowa, toteż solidnie się zmobilizował, nawet korzystał ze
słownika.
Po trzech bitych godzinach skończył. Schował pracę między
książkami, żeby przypadkiem nie wpadła w czyjeś ręce, zwłaszcza
Sławka, który z wrażenia by usiadł na tyłku.
Uporawszy się z tą sprawą, mógł pomyśleć o drugiej, to znaczy
właśnie o swoim serdecznym przyjacielu. Dotąd darzył go absolutnym
zaufaniem. Jednak kiedy wczoraj Wroński ponownie postawił mu
identyczne pytanie na temat Sławka, zaczął się zastanawiać. I stąd
niedawna rozmowa z Moniką.
Zatem tamtej nocy Sławek skłamał.
Dlaczego? To pytanie mocno go intrygowało, albowiem nie trzymali
przed sobą w tajemnicy takich historii jak randki; oczywiście nie chodziło
o żadne intymne sprawy.
Postanowił porozmawiać z nim na ten temat. Był tylko jeden szkopuł
- nie miał ochoty na tę rozmowę. Najpierw dokładnie przeszukał Sławka
rzeczy, co zdarzyło mu się po raz pierwszy; nie znalazł pieniędzy.
Zamknął szafę i wszedł do umywalni. Hipolit i Wojtek boksowali się,
dopingowani przez Wacka i młodszych licealistów.
- Gdzie Sławek? - zapytał.
- Wyszedł nad jezioro - odrzekł Wacek.
* * *
Sylwia także skończyła pisać wypracowanie, tyle że dziś pisała bez
przekonania, którego jeszcze wczoraj jej nie brakowało. Nieoczekiwana
nocna rozmowa z Filipem całkowicie pozbawiła ją wszelkiej nadziei co do
niego. Wcześniej trochę się łudziła, że się myli w swoich podejrzeniach.
Inna rzecz, że przejść nad tym faktem do porządku dziennego nie umiała.
Wróciła do pokoju. Teresa skończyła czytać Kochanka diablicy.
- Chryste, bomba! - powiedziała odkładając książkę.
- Poważnie? - zapytała Sylwia.
- Niesamowita. Wspaniała i przerażająca. Ależ ją napisała!
- Seksu dużo? - zaciekawiła się Kamila, poszukująca dobrej muzyki
w radiu.
- Nic a nic.
Sylwia wzięła książkę, usiadła na łóżku i zaczęła ją wertować, aż
wreszcie zatrzymała wzrok na fotografii autorki.
- Zaczynam inaczej patrzeć na naszą Karolinę - powiedziała Teresa.
- To znaczy? - rzuciła Kamila.
- Zastanawiam się, ile i czego włożyła z siebie w postać bohaterki.
Czy pisarze tak nie robią? Bierz się do czytania, Syla, nie pożałujesz.
Sylwia oderwała wzrok od fotografii, jakby przyłapana na gorącym
uczynku, i spojrzawszy na Teresę, potrząsnęła głową.
- Wobec tego i ja ją przeczytam - zapaliła się Kamila, uporawszy się
z wyszukaniem stacji. Popłynęła muzyka Procol Harum.
Sylwia wyciągnęła się wygodnie na łóżku i po kilkunastu
przeczytanych stronach zapomniała o świecie.
* * *
Sławek szedł brzegiem jeziora w stronę schodów, wiodących na
teren szkoły. Wiał dość silny wiatr, ale było słonecznie. Gdy spostrzegł
idącą z naprzeciwka Karolinę, w czerwonym płaszczu z czarnym szalem i
w czarnym kapeluszu, ponownie odezwała się w nim dusza hazardzisty, a
w piersiach mu zadygotało.
- Rany - szepnął i oceniwszy odległość, zwolnił kroku, aby dotrzeć
do schodów równo z nią. W zakamarkach umysłu zaczął gorączkowo
poszukiwać błyskotliwych słów, którymi mężczyzna potrafi w
brawurowym stylu oczarować kobietę, ściąć ją z nóg. Nie tracił nadziei, że
tym razem nieco lepiej mu się powiedzie.
- Dzień dobry - powiedział przystając.
- Dzień dobry, Sławku.
- Ładna pogoda.
- Urocza. - Zapatrzyła się w drzewa, których liście zmieniły swoją
barwę.
- Lubi pani jesień?
- Bardzo.
- Może byśmy... przedłużyli spacer?
Karolina westchnęła i zatrzymała się na stopniu schodów.
- Pracę już napisałeś?
- Tak, tak - skłamał. - Temat był interesujący.
- Spodziewam się.
- Może więc... skusi się pani na spacer...
- Nie. - Ruszyła po schodach. Sławek dołączył do niej.
- Pani Karolino... jest pani urocza...
- Sławek, ty znowu swoje. Czego się do mnie przyczepiłeś? Czy nie
ma ślicznych i interesujących dziewczyn? Pełno ich.
- Są, ale... takiej jak pani nie ma.
- Zgadza się. Takiego jak ty też nie ma. Można zatem powiedzieć, że
oboje jesteśmy oryginałami.
W milczeniu dotarli na skraj dziedzińca.
- Pani sobie ze mnie żartuje.
- Ty także samego siebie nie traktujesz poważnie.
- Jestem za głupi dla pani, tak?
- Sławek, bo cię trzasnę. Skończ wreszcie z wycieczkami w moją
stronę. Jasne?
- Nie.
- Poderwij jakąś dziewczynę. Zdaje się, że z Moniką coś cię łączy.
- Historia. To była niezgodność charakterów. Karolina parsknęła
pobłażliwie.
- Odwróć oczy w inną stronę, dobrze ci radzę.
- Czy chodzi o to, że pani jest nauczycielką, a ja uczniem?
- Jesteś bezczelny.
- Przepraszam.
- Dobrze. Nie wracajmy do tego tematu.
Sławek zacisnął zęby. W pewnym momencie zobaczył
wyłaniającego się z budynku Filipa, którego Karolina również spostrzegła.
Mimowolnie stwierdził, że ona nagle spoważniała. Zwiesiła wzrok i
przyspieszyła kroku, jakby chciała zniknąć w wejściu do skrzydła gmachu,
zanim dotrze do niego Filip.
Filip minął wejście.
- Dzień dobry - powiedział do Karoliny.
- Dzień dobry.
Zatrzymali się pod wielkim kasztanowcem.
- Ładna para z pani i Sławka - zażartował Filip.
- Też tak uważam - odrzekła podobnie - ale Sławek mi nie wierzy.
Sławkowi twarz się wydłużyła prawie do kolan.
- Cały czas ci powtarzam - Filip zwrócił się do przyjaciela - że
dziewczynie należy wierzyć, jeżeli kłamie, bo jeśli mówi prawdę, wtedy
trzeba się zastanowić, czy aby nie kłamie.
Sławek zapomniał języka w gębie. Kątem oka dostrzegł, że Karolina
z trudem taiła w oczach podziw dla Filipa.
- Przeczytałem pani powieść - podjął Filip bezceremonialnie i
spokojnie wpatrzył się w Karolinę.
- Miło słyszeć.
- Gdyby nie szanowny pan dyrektor w oknie - ciągnął bez żenady -
który właśnie nam się przypatruje, pocałowałbym panią w policzek. W
podzięce za tę powieść. Jest wspaniała, choć przerażająca. Nie mogłem się
oderwać. Nie próbuję pani podrzucać. Nie ma bowiem nic gorszego dla
pisarza niż pochlebstwa. Dzięki pani wiele przeżyłem tej nocy. Jeśli słowa
skromnego czytelnika mają dla pani znaczenie, to gratuluję.
Nie uszło uwagi Sławka, czującego się niczym roztrzęsiona
przyzwoitka, że Karolina na parę sekund zaniemówiła. W oknie istotnie
spostrzegł głowę Burczyńskiego.
- Dziękuję, naturalnie, że mają znaczenie - powiedziała zażenowana.
Z drzewa spadło parę kasztanów i rozłupało się na ziemi, a po
sekundzie jeden trafił Karolinę w kapelusz. Wstrząsnęła się.
- Piękne trafienie - rzekł Filip.
- Jak dla kogo - roześmiała się. - Czas na mnie. Odprowadzili ją
spojrzeniem i poszli do budynku.
- Ja cię tak naprawdę nie znam - rzekł Sławek. - Kogo właściwie
udajesz?
- Nikogo.
- Dobra, dobra. Niezły z ciebie pozer.
- Czy ja wiem?... Sławek, musimy pogadać. Weszli do prawie
zapełnionej kawiarni. Z głośników płynął głos Kory z Maanamem.
Zamówili colę i usiedli przy stoliku w rogu sali. Filip nie kwapił się do
podjęcia rozmowy, a Sławek przetrawiał niedawną scenę na dziedzińcu.
- U kogo byłeś tamtej nocy? - zapytał ostrożnie Filip. Sławek zerknął
na przyjaciela, jakby się przesłyszał.
- Możesz powtórzyć?
- Przepraszam cię, ale...
- O co ci chodzi?!
- Wiem... Czuję się zakłopotany... Skłamałeś mi. Nie byłeś u Moniki.
Sławek wbił wzrok w stolik, po czym cierpko spojrzał na Filipa i
warknął:
- Gówno ci do tego! Czy wszystko musisz wiedzieć?
- Zazwyczaj nie robiliśmy z takich spraw tajemnicy.
- Dlaczego mnie sprawdzałeś?
- Chcę dopaść tego sukinkota.
- I uważasz, że to ja... Ty zafajdany inteligencie, masz mnie za
kretyna?!
- Zrozum...
- Przestań pieprzyć! - Sławek nagle chwycił oburącz Filipa za kurtkę
i przyciągnął go do siebie. - Skoro mnie sprawdzasz, skubańcu, to znaczy,
że mi nie wierzysz!
Atmosfera kawiarni gwałtownie się naelektryzowała. Chłopaki i
dziewczyny zaczęli na nich spoglądać z zaciekawieniem przeradzającym
się w napięcie. Marek i Wacek, siedzący dwa stoliki dalej, aż przerwali grę
w karty.
- Nie jestem głuchy - rzekł Filip i chwycił go za ręce. Trzymając się,
patrzyli sobie w oczy. Zwłaszcza na twarzy Sławka malowało się
zacietrzewienie.
- Fil, równie dobrze ja ciebie mogę podejrzewać.
- Jasne. Jednak ja wiem, że to nie ja.
- Ja też wiem, że to nie ja, do diabła!
- To się dogadaliśmy.
- Jak złodziej ze złodziejem.
Najpierw się roześmiali, następnie zamilkli, wreszcie ochłonęli.
Napięcie w kawiarni zelżało. W głośnikach rozległ się śpiew Ewy
Demarczyk. Grande valse brillante. Filip wytężył słuch, a jego twarz
przybrała wyraz błogości.
- Naprawdę mnie podejrzewasz? - podjął Sławek.
- Nie, po prostu... - Filip otrząsnął się.
- Bredzisz, stary.
- Muszę wyeliminować nawet najmniejsze wątpliwości.
- Przestań, dobra? Poszukujesz delikatnych słówek, żeby umniejszyć
rangę faktów? Niczego to nie zmienia. Podejrzany jest podejrzanym. -
Umilkł i podjął z goryczą: - Fil, znamy się kawał czasu. Niejedno razem
przeżyliśmy. Od początku mamy wspólną szafę i nigdy nic nam nie
zginęło. A ty mi teraz wycinasz taki numer. Sukinkot z ciebie.
- Jest mi głupio...
- A mnie strasznie przyjemnie. Zaraz cię wyściskam!
- Mógłbyś mnie zrozumieć?
- Zrozumieć? W porządku, podejrzewasz mnie, nie ma sprawy.
Tylko że mnie to boli, kapujesz, ty gnojku?!
- Och, przestań... Chcę dorwać złodzieja, ale bez eliminacji nie dojdę
do niego.
- Czy cię pokręciło?! - W Sławku ponownie wzbierała wściekłość. -
Chodzi o sam fakt, że mi nie ufasz. O nic więcej! Nie mam dla ciebie
żadnego usprawiedliwienia.
- I nie masz pojęcia, ile odwagi mnie kosztowało zapytanie cię o to.
Ponownie umilkli.
- Pal cię diabli - rzekł Sławek. - Zgadza się, nie byłem u Moniki.
Chcesz wiedzieć, u kogo byłem, tak?... U Karoliny.
- U... kogo? - Filip gwałtownie poszarzał.
- Ogłuchłeś?
- Nie...
- Uspokoję cię. Żartowałem. - Sławek cicho się zaśmiał. - Byłem u
Ewy.
- U Ewy? - Filipowi momentalnie błysnęło w oczach. - W takim
razie nie rozumiem, czemu zrobiłeś z tego tajemnicę.
- Po prostu nic nie wyszło. Plama na męskim honorze.
- Nie umówiłeś się z nią wcześniej?
- Nie. Od pewnego czasu zauważyłem, że Ewa łakomie na mnie
zerkała. Więc główkowałem krótko, po naszemu.
- Przepraszam. Zapomnij o tej rozmowie.
- Słuchaj, bawisz się w detektywa, tak? Czy gdybym obrobił
„ósemkę”, to powiedziałbym ci kłamiąc, że byłem u Moniki?
- Masz rację. Powinienem był tak pomyśleć.
- Każdy popełnia błędy. Ale masz rację. Jeślibym istotnie okradł
dziewczyny, to w owej sytuacji, niezależnie od tego, co bym powiedział,
na przykład, że poszedłem się odlać, byłbym podejrzany. Chyba
rozumowałeś słusznie.
- Pomóż mi go znaleźć.
- Jak?
- Rozglądaj się, nadsłuchuj.
- Spróbuję. Kogo podejrzewasz? - Sławek rozejrzał się.
- Nie wiem. Znowu umilkli.
- Nasza cnotliwa Zuzanna dalej odbiera nocne korepetycje z
geografii - Filip zmienił temat.
- Jednak?... Suka. Nie rozumiem jej.
Po kwadransie wyszli. Sławka cały czas dręczyło wspomnienie
Karoliny. Postanowił zalać przyjacielowi trochę sadła za skórę.
- Słyszałeś, że Karolina ma faceta? - zapytał.
- Tak? - Filip wzruszył ramionami. - Jej sprawa.
- Zgadnij, kto to... Twój dobry znajomy z teatru, Olszak.
- Możliwe - odparł obojętnie. - Skąd wiesz?
- Widziałem ją z nim w mieście.
- Nic mnie to nie obchodzi.
„Obchodzi cię, kochasiu, obchodzi” - rzekł w duchu Sławek, będąc
już całkowicie przekonany, że Filip naprawdę próbuje poderwać Karolinę.
Uświadomił sobie, że on, Sławek, nie ma u niej żadnych szans. Zrobiło mu
się nieszczególnie. Wprawdzie i Filipowi ta sztuka może się nie udać.
Jednak to spostrzeżenie nie poprawiło mu samopoczucia. W porównaniu z
nim, który ni z tego, ni z owego podszedł do nich i błysnął jak gdyby
nigdy nic, on, Sławek, musiał się jej wydać matołem.
- Idę pisać tę pracę - powiedział. - Co jej odbiło z takim tematem?
- Nie jest zły - stwierdził Filip.
- Ty nie miałbyś najmniejszego problemu z napisaniem poematu o
spółkowaniu Hamleta z Królewną Śnieżką, z czego narodziłyby się
krasnoludki. I byłoby równie przekonujące jak dwa razy dwa to cztery.
- Cztery i pół.
* * *
Sylwia skończyła czytanie Kochanka diablicy późnym wieczorem.
Powieść tak ją wciągnęła, że zrezygnowała z pójścia na kolację. Wędzoną
rybę przyniesiono jej do pokoju. I dopiero teraz usiadła do stołu. Kolejną
czytelniczką była Monika.
- Rzeczywiście niesamowita - przyznała Sylwia.
- I jak widzisz Karolinę przez pryzmat tej powieści? - zapytała
Teresa.
- Normalnie, ale...
- Właśnie to „ale”, o którym można by napisać pracę habilitacyjną.
- Wyjątkowo dobra dzisiaj ta ryba.
- Jeśli Aneta Raskoff ma cechy Karoliny? - powiedziała Teresa. - Na
przykład... talent do intryg?
- Zapewne - rzekła Sylwia. - W końcu stworzyła tę historię.
- Otóż czy stworzyła... Ona zaczyna mi się jawić coraz bardziej
tajemniczo.
- Przymknijcie się - uspokoiła je Monika znad książki. Umilkły.
Sylwia zaczęła się zastanawiać bardziej niż dotąd nad Karoliną. Filip także
zajmował miejsce w jej myślach.
* * *
- Gdzie jest Ewa? - zapytał Filip zaglądając do „siódemki”.
- W redakcji.
Zszedł do sutereny. Zastał Ewę walącą palcami w maszynę.
- Słuchaj, chciałbym się czegoś dowiedzieć od ciebie. Rozmowa
musi pozostać między nami.
- Dobrze. - Oderwała się od klawiatury.
- I prosiłbym cię o szczerość. - Usiadł.
- Szczerość? - Przegarnęła włosy. - Jeżeli nie będziesz zbyt
ciekawy... próbuj.
- Czy w nocy z czwartku na piątek był u ciebie Sławek? Ewa
zatrzepotała powiekami.
- A co cię?
- Osobiście nic. Szukam złodzieja.
- Aha. Rozumiem. Tak, był.
- Świetnie.
- Czy pochwalił ci się również, że wyleciał z hukiem?
- Bąknął - skłamał.
- Niezły z niego numerant. Monika z nim zerwała, to przyleciał do
mnie, jakbym była pogotowiem ratunkowym.
- Sprowokowałaś go?
- Sprowokowałam?... Wy, chłopaki, w każdej sytuacji próbujecie się
wyłgać. Jeżeli dziewczyna spojrzy na chłopaka o raz za dużo, to jakby
zapraszała go do łóżka. To nie tak.
- Jasne. Skoro już nie spałaś jakiś czas owej nocy, może usłyszałaś
coś podejrzanego za ścianą?
- Obawiam się, że nie.
- Kto, według ciebie, jest złodziejem? Ta sama osoba, która nas
załatwiła?
- Raczej na pewno. To może być każdy.
- Ba! - Filip wyszedł i spotkał Szczygła, który akurat wyłonił się z
mieszkania. - Dobry wieczór, panie woźny.
- Dobry wieczór. Paskudnie wam się narobiło, hę? Filip nieco się
zdziwił pojednawczym tonem woźnego.
- Z czym?
- Mówię o kradzieżach.
- Zgadza się.
- Parę lat temu zdarzyła się podobna historia. Na szczęście skończyło
się na jednym przypadku. To był chłopak. Wywalili go z internatu. Teraz
wygląda to na grubszą sprawę.
- Chyba tak.
- Dziwne, że uwziął się na najstarszych.
- Pańskim zdaniem, kto to jest? Szczygieł zdjął beret i podrapał się
po głowie.
- Ktoś sprytny - orzekł i roześmiał się chrapliwie.
- Niewątpliwie. Dobranoc.
- Dobranoc.
Filip wszedł do internatu, gdzie panowała zwyczajowa wrzawa przed
ciszą nocną. Sławek w samych slipkach akurat szedł do umywalni,
„strzelając” po drodze z ręcznika w gołe plecy Hipolita.
- Hipek trafiony, strącony, złom!
- Bo cię zdzielę! - warknął Hipolit.
Sławek zdążył uciec. Filip podszedł do otwartej szafy i przez chwilę
wpatrywał się w lusterko na drzwiach, po czym zerknął na leżącą na półce
pojedynczą kartkę formatu A-4 i wziął ją do ręki. Była to praca Sławka.
Filip najpierw zdębiał, a potem nie mógł powstrzymać się od
gwałtownego chichotu, wreszcie spoważniał, cały czas wlepiając
niedowierzający wzrok w wypracowanie przyjaciela.
* * *
Lucyna przygotowywała się do snu, gdy otworzyły się drzwi i weszła
Mariola, ubrana w nowy, elegancki płaszcz. W ręku miała torbę podróżną,
także nową.
- Cześć!
- Cześć. - Lucyna zaczęła się jej przyglądać z zachwytem. - Nic się
nie chwaliłaś, że przyjedziesz w takim szałowym ciuchu.
- A to? - Mariola zdjęła płaszcz.
- Kurczę, ekstra sweterek! Na loterii ci się poszczęściło?
- Rodzicom, aż nie mogłam uwierzyć. Naprawdę. Co słychać?
- Nic ciekawego.
- A w nocy?
- Och, przestań. - Lucyna zerknęła na nią zażenowana.
- Napisałaś pracę?
- Tak.
- Daj przeczytać, bo nie chce mi się męczyć głowicy.
ROZDZIAŁ XIII
„Świat Licealistów” ukazał się we wtorek, 1 października. Jak było
do przewidzenia, nakład szybko się rozszedł, w południe sprzedano
ostatnie egzemplarze. Sylwia zacierała ręce. Komentarzy nie brakowało.
- O tobie napisały - powiedziała Mariola do Lucyny, kiedy przed
obiadem siedziały w salonce i przeglądały pismo.
Lucyna przymrużyła oczy, zagłębiając się w tekście.
- Widzę tu złośliwości ze strony Ewy - stwierdziła po przeczytaniu. -
Że staram się być jakby zbyt gorliwa w wypełnianiu obowiązków.
- Może trafiła.
Lucyna zmierzyła ją chłodno.
- Bez przesady. Ale podoba mi się jej tekst o kradzieży.
- Nie wiesz, co będzie na obiad? - Mariola zmieniła temat.
- Coś nagle z obiadem wyskoczyła?... Nie, nie wiem.
- Wybierzemy się później do miasta?
- Chcesz coś kupić?
- Może.
- Zastanowię się - powiedziała Lucyna, wpatrzywszy się w gazetę. -
Zresztą niech piszą, byle pisali...
* * *
Jajecznica.
Te obiady zaliczały się do najbardziej pokazowych, jakie tu jadano.
Wręcz do dobrego tonu należało demonstracyjne odsuwanie talerza z
tym drobiarskim produktem i przybieranie komicznych min. Już śledź
solony cieszył się znacznie większym poważaniem, choć zdarzało się raz
po raz, że nagle przeistaczał się w latającą rybę, która brawurowo lądowała
parę rzędów dalej prosto na czyimś widelcu.
Jajecznica - dobra dla furmanów! I woźnych. Niżej od niej notowane
były tylko soczewica i sadło, które jednak nie figurowały w internackim
jadłospisie.
Oczywiście nie wszyscy tak koncertowo demonstrowali swój
stosunek do tej potrawy, znamienne jednak, że częściej dziewczyny niż
chłopaki. Ci, co ją jedli - a naturalnie była ich większość - znajdowali się
pod milczącym pręgierzem powściągliwości mniejszości. Zjawisko bez
mała socjologiczne, gdy przyjrzeć mu się bliżej. Albowiem w rodzinnych
domach cała ta demonstrująca mniejszość jadała jajecznicę z równym
namaszczeniem, jak - dajmy na to - snoby wykwintne trufle z lasów
Perigord - i jeszcze się oblizywała - a tu wielkie wybrzydzanie.
Przy stoliku Filipa nie wybrzydzano, chociaż Sławek i Andrzej
wymienili dwa tęskne zdania o porządnym schaboszczaku. Ale chłopaki
wsuwali, aż miło się patrzyło. Wojtek poszedł po dokładkę, co było nie
lada bohaterstwem, bo nieomal naraził się tym wszystkim hipokrytom.
Filip skończył jeść, wziął kubek z kompotem agrestowym i dopiero -
dopiero teraz! - uzmysłowił sobie, że Karolina zmieniła miejsce przy
stoliku; wróciła na poprzednie, twarzą do sali, twarzą do... niego?
Do niego?! Filipa?
„Przypadek, kaprys czy coś innego z jej strony? - rozważał. - Może
Korzeń chciał się zamienić?” Fakt pozostawał faktem. A kiedy już wprawi
się w ruch ta maszyneria od rachunku prawdopodobieństwa, liczeniu nie
ma końca.
Zaczął się zastanawiać, czy owa zamiana mogła być efektem jego...
wypracowania! Wczoraj je otrzymała i możliwe, że zdążyła przeczytać. IV
B nie miała dziś polskiego, przeto nie miał okazji zorientować się w tym
względzie. Mimo że podczas obiadu starał się uchwycić spojrzenie
Karoliny, ani razu mu się to nie udało.
Wstali jednocześnie - i przy jej stoliku, i przy jego. Nauczyciele
pierwsi opuścili stołówkę. Fizyk zagadywał Karolinę. Wyprzedzając ich,
Filip usłyszał, jak powiedziała:
- Przykro mi, Zenek, jestem zajęta. Wybieram się do miasta. Mam do
załatwienia ważną sprawę.
Filip przyspieszył kroku. Pomyślał o Olszaku, przypominając sobie
słowa Sławka, które od niedzielnego popołudnia dość natrętnie go
nachodziły. Korzystając z zamieszania, jakie zazwyczaj panuje po
obiedzie, włożył kurtkę i szybko się ulotnił. Najpierw poszedł kawałek
ulicą Mickiewicza, po czym skręcił w prawo nad jezioro, gdzie zatrzymał
się na skraju parku, skąd miał doskonały widok na plażę. Spodziewał się,
że Karolina tędy będzie szła. Zgadł. Tym razem była w dżinsach i kurtce, a
włosy miała upięte w kok. Nie zamierzał się jej pokazywać. Odczekał i
ruszył za nią.
Na ulicach zmniejszył odległość, żeby stale mieć ją w zasięgu
wzroku. Wstąpiła do trzech sklepów, następnie skierowała się w stronę
teatru, w którego okolicy mieszkał Olszak. Filip bywał nieraz u niego.
„Nie mam przy nim żadnych szans - złościł się. - Rozwiedziony,
przystojny, na grzbiecie wojownicza czterdziestka, no i niezła chata oraz
kawał grata”.
* * *
Pierwsza zauważyła go Monika. Łatwo się zorientowała, dlaczego
Filip idzie tak wolno, a spojrzeniem sięga przed siebie. „On naprawdę
dostał fioła na jej punkcie” - powiedziała sobie w duchu i prawie że
wepchnęła Sylwię do najbliższego sklepu, perfumerii. Nie chciała, aby
przyjaciółka także go dostrzegła i połapała się, w czym rzecz. Pragnęła jej
oszczędzić tego widoku.
(Dzisiejszej nocy, gdy obudziła się o tej samej mniej więcej porze
już którąś noc z kolei, zobaczyła Sylwię stojącą przy oknie. Stała dość
długo. Kiedy wróciła do łóżka, zaczęła ciężko wzdychać. I wtedy przyszło
Monice do głowy, że ona, Monika, nie kochała Sławka, skoro nie uroniła
nawet łezki, a pustkę po nim załatała obojętnością. Pomyślała też, że
chyba nie ma pojęcia, jak wygląda miłość. Później poszła do Sylwii,
położyła się i bez słowa przytuliła ją do siebie. I tak zasnęły.)
Monika wyjrzała przez okno, Filipa już nie dostrzegła. Nic nie
kupiły: popieściły oczy i poszły dalej. Po kwadransie Sylwia zauważyła
Filipa, wchodził do podrzędnego baru.
- Spójrz - powiedziała.
Monika rozglądnęła się w poszukiwaniu Karoliny; nigdzie jej nie
dojrzała.
- On w takiej spelunie? - zdziwiła się Sylwia.
- Dobre piwo wszędzie dobrze smakuje.
* * *
Lucyna nie wybrała się z Mariolą do miasta. Najpierw zrobiła sobie
półgodzinną drzemkę, a potem zajrzała do pomieszczeń pierwszoklasistek,
zastając na miejscu tylko kilka. Powstrzymała się od krytycznych uwag na
temat porządków, mimo że miała na to wielką ochotę, i zagadnęła je o
postępy w nauce. Stwierdziła, że rozmawiają z nią swobodnie, zapytała:
- Czytałyście naszą gazetę?
- Nie - odparły, a jedna dodała: - Gdy się zorientowałyśmy, była już
sprzedana.
- Przyniosę wam egzemplarz do klasy, przed nauką własną.
- Dobrze. - Popatrzyły na siebie zdziwione. Lucyna wyszła.
* * *
Filip nie zamówił piwa. Poprosił o setkę żytniej. Robaka, który na
dobre zaczął go podgryzać, należało zalać czymś mocniejszym.
Wprawdzie Karolina nie poszła do domu faceta, tylko do kawiarni, gdzie
on na nią czekał, lecz dla Filipa żadna to różnica. Ona i Olszak! Nie mógł
tego przetrawić. Tępo wpatrywał się w szklaneczkę wódki, rozcieńczonej
wodą mineralną.
Chętnie by wypił drugą setkę. Wolał jednak nie ryzykować. Dziś
dyżur miał matematyk, człowiek w gruncie rzeczy nie bardziej szkodliwy
od podręcznika tego przedmiotu, ale maruda wyjątkowa, nawet Sylwia nie
miała do niego cierpliwości. Cyrkiel mógł zagadać na śmierć.
Kiedy wreszcie ruszył się z lokalu, w drzwiach go zamurowało.
Prawie by wszedł na Burczyńskiego. Niestety, został przez niego
zauważony. Jego sroga mina niemal Filipa poraziła. Dyrektor nie
zatrzymał się, dokądś spieszył.
Filip skierował się do szkoły. Na jednej z ulic ponownie zobaczył
Karolinę; wychodziła ze sklepu piekarniczego, sama. Zastanowił się, czy
podejść do niej. Nie zdecydował się. Doszedł bowiem do wniosku, że
nawet powinien jej unikać, w ogóle. I czekać na jej krok w jego stronę.
Jakikolwiek on będzie. A będzie na pewno prędzej czy później. W
następstwie wypracowania.
Zboczył nad jezioro. W przodzie dostrzegł Monikę i Sylwię.
Dołączył do nich.
- Gdzie byłeś? - zapytała Monika.
- Na wódce. Burczymucha widział mnie wychodzącego z knajpy.
- Niedobrze - stwierdziła Monika i zaraz zmieniła temat: - Co
myślisz o Lucynie?
- Co tu myśleć - odrzekł.
- To się w pale nie mieści - westchnęła. - Pamiętasz, Syla, jak
Burczymucha ciebie nagabywał, byś zgodziła się na kandydowanie w
wyborach?
- Pewnie coś przeczuwałam - odrzekła Sylwia. - Te jego świdrujące
oczy i śliniące się usta. Ohyda.
* * *
Obchód dobiegł końca.
Kazimierz Rzepko - Cyrkiel - był starszym, korpulentnym
jegomościem o miłym wyrazie twarzy. Licealiści uważali, że bardziej
pasowałaby do niego profesja duchownego aniżeli matematyka. Ale
nauczyć potrafił - i to się liczyło. Wśród uczniów, których on nauczał,
niewielu było matematycznych matołów.
- Wyglądasz dzisiaj niewyraźnie - powiedział Rzepko swoim
łagodnym głosem do Filipa, gdy zatrzymali się w holu.
- Niewyraźnie?
- No właśnie, ma pan profesor rację - odezwała się Lucyna. - Sama
mięta i cebula od niego leci.
- Prawda? - uśmiechnął się matematyk. - I oczy masz dziwnie
błyszczące - zwrócił się do Filipa.
- Zakropliłem sobie oczy, panie psorze.
- Chodzisz do okulisty?
- Ostatnio musiałem pójść.
- Ty chodzisz do okulisty? - zdziwiła się Lucyna.
- Wyobraź sobie - odparł sucho. - Miętę i cebulę czasem lubię, panie
psorze - odparł.
Nauczyciel pokiwał głową i wdał się w opowieść o zaletach mięty i
cebuli, a znał się na rzeczy, był zamiłowanym działkowiczem. Lucyna
słuchała go niczym dewotka księdza. Filip spojrzał na zegarek, Rzepko
zerknął na swój i przerwał wykład.
- Tak, idźcie się uczyć - rzekł i skierował się na parter.
- Czego wyskakujesz nie pytana? - warknął Filip do Lucyny.
- Z czym?... Nic takiego przecież nie powiedziałam.
- W ogóle byłoby lepiej, gdybyś przytarła swój język. Jeśli już go
używasz, kontroluj, co on mówi, bo wydaje mi się, że momentami go nie
słyszysz.
- Czego właściwie chcesz?
- Udajesz naiwną czy nią po prostu jesteś? - syknął i ruszył przed
siebie.
* * *
Lucyna z zaciśniętymi ustami patrzyła za odchodzącym Filipem, a
gdy zniknął jej z oczu, zeszła na dół i zatrzymała się przy drzwiach klasy,
gdzie uczyły się pierwszoklasistki. Rozejrzała się i zaczęła nadsłuchiwać.
Była ciekawa, czy rozmawiają o niej, bo niewątpliwie już zajrzały do
„Świata Licealistów”, który im przyniosła krótko przed obchodem.
Ze środka dobiegały przyciszone rozmowy i chichoty.
- Tu chodzi o naszą seniorkę - mówiła jedna. - Podobno gorliwość to
pierwszy stopień wazeliniarstwa.
- Lucyna ostatnio stara się być miła - stwierdziła druga.
- Jeśli krowa może być miła.
Lucyna zastygła. Odruchowo zacisnęła dłonie i cicho wycofała się
spod drzwi.
* * *
Burczyński przekroczył próg IV B i gwar momentalnie ucichł,
licealiści nabrali ochoty do nauki. Kiedy obszedł wszystkich i sprawdził,
kto czego się uczy, podszedł do Filipa i gestem wskazał mu korytarz.
Wyszli.
- Co robiłeś w barze? - zapytał surowo.
- Byłem na kieliszku wódki - odparł Filip patrząc mu w oczy.
- Dlaczego?
- Miałem pewien problem.
- Problem? I wódka miała ci pomóc w jego rozwiązaniu?
- Chwila słabości, panie dyrektorze.
- Chwila słabości - powtórzył z zacięciem dyrektor. - A więc tak
wygląda twoja edukacja! Zamiast dawać dobry przykład innym, jeszcze
namawiasz do złego. Gówniarzu jeden!... Potem rodzice do nas mają
pretensje, że nie reagujemy w porę na przejawy zła. Jutro na dużej
przerwie zgłosisz się do mnie!
- Dobrze.
- Wracaj do klasy.
Burczyński odprowadził go chłodnym wzrokiem i galerią skierował
się na dół.
* * *
Zdenerwowany Filip usiadł w ławce.
- Ty, głupi! - odezwał się do niego Hipolit. - Po kiego się przyznałeś?
Trzeba było cyganić.
- Stałem na straconej pozycji.
- Pewnie - przyznał Andrzej. - Hipek, lepiej się zajmij historią. Nie
myśl, że Pudernica podaruje ci tę seksualną rozpustę z Sylwią.
- Na razie jest na chorobowym - odparł zadowolony Hipolit. - Zdaje
się, że ciebie także przyłapała...
- Ja potrafię odróżnić historię od helikoptera, ty masz problemy. A
poza tym, co w twoim pojęciu znaczy „także”? Mnie faktycznie przyłapała
na randce, bo ciebie jedynie w chwili, kiedy próbowałeś Sylwię schlać i
zaczadzić fiołkami.
* * *
Stefan Burczyński przygładził włosy, nacisnął dzwonek u drzwi
mieszkania na parterze i spod marynarki wyciągnął książkę. Po chwili
otworzyła Karolina.
- Dzień dobry, pani Karolino.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się. - Proszę. - Posadziła go w pokoju i
zaproponowała kawę.
- Herbatka, jeśli pani tak uprzejma.
Karolina wyszła do kuchni, a Burczyński odłożył książkę i
rozejrzawszy się, zwrócił uwagę na stertę papieru formatu A-4 na stoliku,
przy którym siedział.
- Pisze pani nową powieść? - zapytał, gdy wróciła.
- To prace czwartoklasistów. Dotąd do nich nie zajrzałam.
Burczyński wziął jedną z wierzchu.
- Bardzo dobry temat pani wybrała, pani Karolinko.
- Z pozoru lekki, ale działa pobudzająco na wyobraźnię.
- Istotnie, istotnie.. - Zaczął pobieżnie czytać pracę. - Ciekawe,
ciekawe... - Odłożył ją i wziął cały plik, wertując je. - Wie pani, chętnie je
również przejrzę, ale dopiero kiedy pani je sprawdzi.
- Dobrze.
- Och, co za pomysły oni mają - roześmiał się czytając. Gwizd
czajnika przywołał Karolinę do kuchni. Burczyński nie przerwał
przeglądania. Naraz nad kolejną pracą uniósł brwi; czytając nie dowierzał
własnym oczom. Zerknął na nazwisko autora na pierwszej stronie i
zastygł.
- Proszę, herbata - wyrwała go z zadumy Karolina. Dyrektor
potrząsnął głową i odłożył prace. Spostrzegł, że Karolina zauważyła jego
zaaferowanie. - Dziękuję - powiedział. - Proszę mi je podrzucić, dobrze?
- Już to uzgodniliśmy.
* * *
Pół godziny później Karolina z ulgą odprowadziła gościa, po czym
usiadła i utkwiła wzrok w pracach. Sięgnęła po pierwszą z brzegu,
przypadkiem pracę Sławka. Gdy na nią spojrzała, najpierw ją zatkało, a
potem nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Przejrzała pobieżnie cały
plik, ale podobnej nie zauważyła. Ponownie wzięła do ręki pracę Sławka.
Sławomir Krzyk, IV B Temat: Czy ludziom przynosi szczęście
bogactwo, czy cnota?
Nie mam pojęcia.
Wyśmiawszy się odłożyła ją i popadła w zadumę. Przypomniała
sobie wczorajszą lekcję w IV B; liczne pytania na temat jej powieści i
powieściopisarstwa w ogóle. To było przyjemne. Jedynie Filip nie zabierał
głosu, i Lucyna, a tak dosłownie wszyscy mieli coś do powiedzenia,
choćby słówko, nawet Sławek.
W pewnym momencie uświadomiła sobie, że od niedzielnego
popołudnia kilka razy rozmyślała o Filipie, tyle że bez jakiegokolwiek
stosunku emocjonalnego. Po prostu suche przywołanie w pamięci kogoś
lub czegoś. Niemniej coraz bardziej przypuszczała, że on jest w niej
zakochany, że darzy ją autentycznie szczerym uczuciem, dojrzałym, a nie
szczenięcym pożądaniem, które płonie jednakowym ogniem na widok byle
spódniczki.
Dzwonek u drzwi sprowadził ją do rzeczywistości. Wyszła na
korytarz i spojrzała we wziernik. Przekręciła gałkę.
- Karolinko, zupełnie zapomniałem dzisiaj o kupnie chleba -
powiedział Wroński. - Wiesz, jak to jest, gdy żona wyjedzie.
- Jasne. Proszę wejść. Mam lepszy pomysł.
- Lepszy? - Wroński zatrzymał się w korytarzu.
- Zapraszam pana na kolację.
- Ależ...
- Nie przyjmuję żadnej wymówki. Chyba że czeka ktoś...
- Nie, nikt nie czeka...
- Wobec tego ani mru-mru. Proszę rozgościć się wygodnie w pokoju,
ja zajmę się kolacją. Co pan powie na paprykarz?
- Nie za ostry.
- Postaram się dogodzić pańskiemu podniebieniu. Rozmawiać na
razie możemy przez korytarz.
- Cóż ja mogę wobec gwałtu?
- Przed gwałtem trudno się obronić. - Zdążyła polubić Wrońskiego i
parę dni temu zaproponowała mu, żeby mówił jej po imieniu. Zaczęła się
krzątać w kuchni. Naraz zapytała: - Jak wygląda sprawa kradzieży? Czy
wiadomo coś więcej?
- Niestety. Z wczorajszej rozmowy z Filipem na ten temat
wywnioskowałem, że on próbuje tę zagadkę rozwikłać, nawet doszedł już
do pewnych wniosków, ale nie chciał mi nic zdradzić. Za wcześnie,
powiedział. Nie nalegałem. To bystry, inteligentny chłopak i kto wie, czy
nie znajdzie owego drania. Skoro już o Filipie mowa, chcę ci powiedzieć,
że dziś postawił mnie w kłopotliwej sytuacji.
- Filip? - Karolina wyjrzała z kuchni.
- Wyskoczył do miasta na kielicha i pech chciał, że wychodząc z
baru prawie nadepnął staremu na odciski.
- I co teraz?
- Jutro czeka go rozmowa u naszego Burczymuchy.
- Czy... Filipowi często zdarzają się takie wyskoki?
- Nie. W ich wieku wszystkiego trzeba posmakować. Zresztą co to za
chłopak, który sobie nie golnie raz kiedyś.
- W jakim barze był?
- W okolicy teatru. Jest tam taka nieciekawa knajpka. Karolina
przywołała sobie w pamięci swoje spotkanie z Olszakiem w kawiarni i
popadła w zadumę.
* * *
Lucyna cały czas przetrawiała artykuł Ewy na swój temat. Nie mogła
się pogodzić, że pierwszoklasistki mają o niej różne zdania. Była
przekonana, że to wina tekstu koleżanki. Po kolacji poszła do niej,
poprosiła ją na korytarz.
- Słuchaj - powiedziała ostro. - Przedobrzyłaś z tym wychwalaniem
mnie.
- Co ty pleciesz? - zdziwiła się Ewa.
- Te smarkule nie są takie głupie, śmieją się ze mnie, że jestem
nadgorliwa.
- A nie jesteś?
- Nie.
- To czego się trujesz? Po prostu świecisz przykładem, co poprawia
bilans energetyczny naszej budy.
Lucyna zacisnęła usta.
- Chyba zrobiłaś to złośliwie - rzekła.
- Ty wszędzie się dopatrujesz złośliwości. Dziwne, że u kogoś
wszystko widzisz, a u siebie niczego.
- Co masz na myśli?
- Rusz mózgownicą, ty świętoszko - syknęła Ewa i odwróciła się na
pięcie.
- Świętoszko? O co ci chodzi?!
Ewa zniknęła w „siódemce”.
* * *
Wroński rozwodził się nad talentem kulinarnym gospodyni i jej
miłym towarzystwem. Karolina powstrzymała go:
- Mężczyźni obsypujący kobietę kwiecistymi komplementami
działają na własną szkodę.
- Szkodę?
- Naturalnie. Po prostu pod wpływem usłyszanych zachwytów
kobieta może się najzwyczajniej ulotnić. I co wtedy?
- Jesteś wspaniała - rozbawił się.
- Dziękuję. Czy ciągle pan mnie widzi? Tak że ostrożnie z
komplementami. Przy okazji, skąd się wziął pański pseudonim?
- Nazywam się Wroński, licealiści przykleili mi gapka, coś od
Wrony. Jeszcze trochę i tobie się dobiorą do skóry.
- Spodziewam się. Bez przydomka będę jak bezimienny statek.
Odprowadzając Wrońskiego do wyjścia, powiedziała:
- Dziękuję za miłe towarzystwo, panie Olku.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Kolacja była wyśmienita.
Dobranoc, Karolino.
- Dobranoc.
Pół godziny później, po kąpieli, w pogodnym nastroju usiadła przy
biurku, aby przeczytać kilkanaście prac swoich uczniów, a była ich ponad
setka. Ciekawiła ją ponadto konfrontacja własnych poglądów z poglądami
młodszych od niej na coś tak iluzorycznego jak szczęście.
Wzięła do ręki pierwszą z wierzchu, gdy nagle...
- Filip - szepnęła. - Gdzie jesteś, Filipie? - Zaczęła wertować plik.
Szybko ją znalazła... i odłożyła. Jakby nie miała odwagi jej czytać.
Wreszcie się zdecydowała.
Połykała linijki pisane starannym, wyrobionym pismem. Kiedy
przeczytała, z trudem oderwała wzrok od papieru. Zamknęła oczy i oparła
się wygodniej. Długi czas trwała nieporuszona.
Po paru minutach przeczytała tekst jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze
raz, a następnie położyła się spać. Nie mogła zasnąć.
ROZDZIAŁ XIV
Nazajutrz podczas dużej przerwy Filip zjawił się u dyrektora.
Burczyński siedział przy biurku i spoglądał na niego spode łba.
- Strzelec - odezwał się sucho - zdajesz sobie sprawę, że wczoraj
popełniłeś poważne wykroczenie?
- Tak.
- Czy masz coś do powiedzenia na ten temat?
- Nie.
- Skoro nie brakuje ci pieniędzy na alkohol, to znaczy, że
stypendium, które otrzymujesz, jest ci niepotrzebne. Znajdą się naprawdę
go potrzebujący. Będziesz miał je odebrane. Jeśli jeszcze raz podpadniesz,
wydalę cię ze szkoły. Jasne?
- Tak.
- Możesz odejść.
Filip wyszedł. W holu zobaczył Karolinę, która rozmawiała z
sekretarką. Ukłonił się, odpowiedziała mu. Nie uszło jego uwagi przez tę
chwilę wzajemnego spojrzenia na siebie, że w oczach Karoliny czaiło się
zainteresowanie jego osobą. „Czytała czy nie czytała?” - zastanowił się.
To miało dla niego większe znaczenie aniżeli zamartwianie się odebranym
stypendium.
Następną lekcją w IV B był polski. Karolina nic nie wspomniała na
temat prac. Kontynuowała program, będąc jak zawsze - momentami
dowcipna, traktująca wszystkich równo. Filip próbował wyczytać z
wyrazu jej twarzy cokolwiek o sobie - bez powodzenia.
Lekcja dobiegła końca. Karolina wdała się w pogawędkę z paroma
dziewczynami. Filip wyszedł. Na korytarzu podeszła do niego Joanna,
koleżanka z miasta.
- Podobno chciałeś książkę Karoliny - powiedziała.
- Tak. Masz?
- Mam. - Podała mu. - Przecież już ją czytałeś.
- Wiem. Jutro ci zwrócę. - Schował ją pod sweter.
- Tylko na pewno, bo inni czekają.
- Podobała ci się?
- Świetna.
* * *
- Jak wygląda sprawa z Filipem, panie Olku? - zapytała Karolina
przy obiedzie.
- Stary odebrał mu stypendium. Cóż...
Karolina spojrzała na Filipa, który siedział przy swoim stoliku i
wpatrywał się w Sławka rozmawiającego z Hubertem.
- Tego rodzaju problemy - skończył Wroński - są do przeżycia.
- Oczywiście, później wspomnienia będą barwniejsze.
- Gdy przypomnę sobie swoje gimnazjalne lata, to aż łezka się w oku
kręci - rozrzewnił się. - Mieliśmy takiego belfra...
Przy stoliku pojawił się Jerzy Hubert.
- Karolino - rzekł - nie miałabyś ochoty zagrać wieczorem w siatkę?
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w sali gimnastycznej.
- Czas sobie przypomnieć, prawda, Olku?
- Jasne - rzekł Wroński.
- Dobrze - zgodziła się. - O której?
- O siódmej. Przyjdź prosto do sali. Spodziewam się, że będziesz
odpowiednio ubrana, tak by chłopaki mogli cię chociaż dobrze obejrzeć.
- Drań - syknęła.
Hubert puścił do niej oko i usiadł przy sąsiednim stoliku.
- On myślał o sobie, Karolino - powiedział Wroński.
- Możliwe. Co właściwie jest z Pruszyńską?
- Biedaczka rozchorowała się po grzecznościowej wymianie
poglądów z Sylwią na określone kwestie stosunków międzyludzkich -
odrzekł z rozbawieniem. - Choroba dyplomatyczna.
- W rzeczy samej. Sylwia jest dziewczyną z charakterem. Szkoda, że
mnie przy tym nie było.
Karolina odszukała wzrokiem Sylwię i zastygła na moment.
Licealistka wpatrywała się w nią nie widzącym spojrzeniem. Odniosła
wrażenie, iż to już trochę trwa. „Chyba nie wyrządziłam jej nic złego?” -
zapytała się uświadamiając sobie, że Sylwia nie pierwszy raz patrzy na nią
w ten sposób.
Spróbowała się do niej uśmiechnąć. Dziewczyna zareagowała z
lekkim opóźnieniem - najpierw pojaśniała, a potem szybko pochyliła
głowę, jak przyłapana na wstydliwym podglądaniu.
* * *
Piłka unosiła się w powietrzu, podbijana sprężystymi palcami
grających - raz po jednej stronie siatki, raz po drugiej. Dwie
pięcioosobowe drużyny walczyły zacięcie o każdy punkt. Jak do tej pory,
w setach było 2:1 dla drużyny, w której grali między innymi Karolina i
Sławek. Hubert i Filip znajdowali się po przeciwnej stronie. Mający się ku
końcowi set czwarty zapowiadał doprowadzenie do remisu. Tak też się
stało.
- Cholera! - zaklęła Karolina, kiedy decydującą o secie piłkę, silnie
uderzoną przez Filipa, fatalnie przyjęła i w rezultacie piłka wyszła na aut. -
Czy chcesz mnie zabić? - zawołała. - A tak w ogóle, chłopaki, zacznijcie
wreszcie szanować moje biedne ręce.
- Grasz świetnie, Karolino - pocieszył ją Hubert.
- Co mi po twoich słowach. Zrobiliście sobie ze mnie worek
treningowy. Jak ja jutro będę wyglądać? Jak wywłoka.
- Nie wątpię, że byłaś świadoma, czego możesz się tu spodziewać -
żartował Hubert. - Moje orły mają wreszcie okazję ci dołożyć. Na
przykład Filip. Spójrz, ręka aż mu się pali, tylko czeka na podobną okazję.
W spojrzeniach licealistów na Karolinę - ubraną w niebieskie
spodenki i żółtą bawełnianą koszulkę z potrójnymi czarnymi pasami
wzdłuż rękawów - można było się dopatrzyć chciwości handlarzy żywym
towarem; zwłaszcza jej długie, wspaniałe nogi budziły ich ciche zachwyty.
Roześmiane oczy Filipa i Karoliny na moment się spotkały. Po
zmianie boisk rozpoczął się piąty set.
- Musimy im dosunąć, Sławek - powiedziała, przymierzając się do
serwowania piłki.
- Jasne! - Stał przy siatce. - Z grubej rury w nich.
Piłka znalazła się w powietrzu. Po pasjonującej, a w końcówce nawet
dramatycznej grze, drużyna Karoliny zwyciężyła 17:15, a tym samym
wygrała mecz.
- Byliście nędzni - śmiała się do Huberta. - Nędzni!
- Pogadamy po rewanżu - odrzekł wuefista. - Wiesz, nieźle grasz.
Ani razu nie przyłapałem cię na podwójnym odbiciu.
- O... bo zaklnę! - Karolina uniosła brwi. - Widzę, że w ten
zawoalowany sposób dajesz nam do zrozumienia, dlaczego przegraliście.
Zamiast koncentrować się na grze, pilnowałeś mnie, czy czysto zagrywam.
Spryciarz! Ale było świetnie. Dzięki za zaproszenie. - Podeszła do ławki i
zaczęła zakładać dres.
- Pójdzie pani z nami się wykąpać? - zapytał Wojtek.
- Umyć wam plecki, tak?
- Byłoby miło.
- Dobrze. Najpierw jednak skoczę do domu po tarkę do jarzyn.
Marchewka bardzo ją sobie chwali, zatem przypuszczam, że i wy ją
pochwalicie. - Zasunęła zamek dresu. - Cześć, łobuzy!
- Cześć!
Odprowadzili ją do drzwi rozpalonymi spojrzeniami, a kiedy znikła,
wydali westchnienie. Dwóch nie przyłączyło się do tego aktu uwielbienia -
Filip i Sławek; zajęci własnymi myślami, rzucili na siebie ukradkowe
spojrzenia niczym rywale.
Gdy o dziesiątej wieczorem dyżurujący dziś Hubert opuścił męski
internat, Filip wziął z szafy powieść Karoliny i zaszył się w izolatce.
* * *
Odziana w seledynowy szlafrok Karolina, pół leżąc na tapczanie,
czytała kolejne prace swoich uczniów. Były krótsze, dłuższe, jedni
otwierali się mniej, drudzy bardziej. Stwierdzała, że - poza Sławkiem -
temat traktowano poważnie, jakby miało to być biletem wstępu do
enigmatycznej krainy szczęścia. Nawet gdyby tak było w istocie, to bilety
te miałyby wartość świadectw dojrzałości - wielocyfrowe czeki z
pokryciem w szczerych chęciach.
U dołu przeczytanej pracy stawiała notę, będącą oceną wyłącznie za
ortografię i poprawność językową. Uważała bowiem, że nie ma prawa
oceniać czyichś poglądów, zapatrywań i marzeń.
Przeczytawszy pewną ilość prac, sięgnęła po tę, która wczoraj
przyprawiła ją o bezsenność. Nie mogła się oprzeć pokusie ponownego jej
przeczytania. Coś, czego nie umiała sprecyzować, ciągnęło ją do niej. Nim
się zagłębiła w lekturze, wyszczotkowała już suche po kąpieli włosy i
zaparzyła herbatę.
Filip Strzelec, IV B Temat: Czy ludziom przynosi szczęście
bogactwo, czy cnota?
Powiem prosto. I jedno, i drugie; albo jedno, albo drugie; nic z tych
rzeczy.
Sprawa jednak się gmatwa, gdy przyjrzeć się jej bliżej. Tak jak uczeń
przerasta mistrza, tak to pytanie przerasta odpowiedź. Jest to jedno z tych
mądrych pytań, jakie stawiają ci macherzy od filozofowania, kiedy nie
znajdują nic lepszego do roboty. A poważniej, jedno z tych, które mają
wstrząsnąć sumieniami. Tylko co z tego?
Najpierw trzeba wyjaśnić pojęcie „cnota”. Zapewne nie idzie tu o
dziewictwo, ale o uczciwość. (Trudno mi sobie wyobrazić, żeby
dziewictwo miało prowadzić do szczęścia. A pani jak uważa?) Gdy teraz
się przyjrzeć postawionemu wcześniej pytaniu, to jakby coś raziło.
Bogactwu przeciwstawiona jest uczciwość!
Zdaje się, że nasz Rzymianin musiał być nieźle wstawiony, gdy mu
wpadło do głowy takie pytanie.
Przeciwstawiona! Nieporozumienie. Wynika z tego, że bogactwo i
uczciwość pasują do siebie jak śliczna dziewczyna i zgrzybiały staruch.
Czy jeżeli rzetelna praca własnych rąk i umysłu przynosi w efekcie
majątek, to ktoś gdzieś po drodze został zamordowany? A człowiek ubogi
jest niewątpliwie uosobieniem wszelkiej prawości, chodzącą świętością,
która nigdy nic nikomu, natomiast bardzo chętnie nadstawia plecy i tyłek,
sama się również biczuje na każdym rogu ulicy za grzechy tych, co mają, i
tych, co będą mieli, oraz tych, co nie mają i nie będą mieli.
Białe i czarne w kolorze! Natura jest naturą, tęcza posiada siedem
barw widma, a co dopiero ludzki charakter. I wszyscy ciągną do szczęścia
niczym bydło do wodopoju.
Sławetne szczęście! Cóż to takiego? Sam już posłużyłem się tym
określeniem, a...
Zdrowi i chorzy, bogacze i biedacy, sławni i nieznani, piękni i
brzydcy, mądrzy i głupi, młodzi i starzy, uczciwi i nieuczciwi, hojni i
skąpi, samotni i... - wszyscy pragną być szczęśliwi. Szczęście każdy
pojmuje po swojemu. Jeden potrzebuje naprawdę niewiele, aby móc sobie
powiedzieć, że to jest właśnie to, a drugiemu i świat za mały. Podobnie jak
do Rzymu, do szczęścia wiodą wszystkie drogi, nie zawsze gładkie, proste,
często obfitujące w przeszkody, niebezpieczeństwa i zasadzki.
Jest jednak coś, bez czego się nie będzie szczęśliwym tak do końca.
Coś ważnego, a nawet najważniejszego. Kupić tego nie można za żadną
cenę, ukraść także się nie da. Natomiast można to wyłącznie... otrzymać.
Otrzymać! Właściwie za darmo, tak po prostu, ze stu różnych powodów,
choćby na piękne oczy, będąc biednym albo bogatym, uczciwym czy
nieuczciwym, nawet głupim, brzydkim... I także można to ofiarować, nic
przy tym nie tracąc, a nieraz przeciwnie. Cud jakiś, gdy pomyśleć, że świat
przemocą, chciwością i pieniądzem stoi?
O tak, cud! Cud, bez którego całe życie byłoby diabła warte.
Wszystkiego może zabraknąć, ale skoro tego zabraknie, to koniec,
bezsens, pustka, święto diabłów. Cóż to takiego? Oczywiście miłość. Czy
pani się z tym zgadza?
Kiedy w pewnym momencie życia po raz pierwszy uświadamiamy
sobie istnienie miłości, to jakbyśmy odkryli nowy wymiar. Pojmujemy
wtedy, że jesteśmy szczęśliwi, mimo pustej kieszeni i tysiąca innych
kłopotów. Zadziwiające. Balsam? A kiedy po raz pierwszy ją tracimy -
tragedia.
Po raz pierwszy?... Tracimy?
Niestety. Miłość aż po grób nieczęsto się przytrafia. Ponieważ natura
ludzka podatna jest na kaprysy, stąd ktoś pada ofiarą - kobieta lub
mężczyzna. Po jakimś czasie znowu kochamy, kogoś innego, i jesteśmy
kochani, ponownie szczęśliwi. Czy ta nowa miłość jest równie
prawdziwa? Na tyle, na ile poznałem życie, uważam, że tak.
Najgorzej bywa, gdy sami kogoś kochamy, a nie jesteśmy kochani
przez tę osobę. Niech pani posłucha...
„Zdrada patrzy z twoich oczu, ty żmijo! Żyjesz chyba tylko po to,
żeby rozsiewać zło, którym jesteś przesiąknięta”.
Poznaje pani te słowa? W końcu pani je napisała. A może nie? Może
ten biedak? Znała go pani? Tak czy nie, wiem jedno - pięknie dziękuję
doświadczyć tego samego. Już lepiej być samotnym, choć to żadne
rozwiązanie. Trzeba wielkiego uśmiechu losu, aby trafić na człowieka,
ucieleśnienie zła. Tak, ironia z tym uśmiechem. Los nie bywa tak złośliwy,
jedynie człowiek.
Co zatem przynosi szczęście? Bogactwo czy cnota? A jeżeli miłość?
Niech Horacemu odpowie Wergiliusz: „Miłość wszystko zwycięża”.
Ulegnijmy miłości...
Wie pani, o czym mówię. A reszta będzie milczeniem.
Karolina odłożyła pracę i zamknęła oczy. Postanowiła, że na
najbliższą sobotę i niedziele wyjedzie do rodziców. Podeszła do półki z
kolekcją płyt i wyciągnęła longplay Leonarda Cohena. Pokój wypełnił się
kojącą muzyką.
- Nie zobaczysz mnie teraz, Filipie - szepnęła.
ROZDZIAŁ XV
Nadeszła niedziela. Pisk hamulców wtaczającego się na peron
pociągu nie należy do najprzyjemniejszych dla uszu. Stojący przy
drzwiach wagonu Filip wykrzywił twarz, gdy przedłużający się dźwięk
stał się wyjątkowo dokuczliwy. Grymas nie złagodził przykrości
słuchania, bardziej to jałowy odruch aniżeli samoobrona.
Kiedy pociąg się zatrzymał, Filip chwycił torbę i poszedł do tunelu.
Naraz dostrzegł wśród tłumu ludzi znajomą sylwetkę. Była już na
schodach wiodących na powierzchnię. Momentalnie poczuł ścisk w krtani.
Przyspieszył kroku. Zrównał się z nią po wyjściu z budynku.
- Dobry wieczór - powiedział. Karolina spojrzała na niego
zaskoczona.
- Nie jestem duchem - dodał.
- Dobry wieczór - odpowiedziała.
- Ma pani ciężki bagaż, chętnie pomogę.
- Ale... - urwała, bo Filip wyjął jej z ręki torbę.
- Na taksówkę nie ma co liczyć, kolejka jest długa, a pogoda dość
przyjemna... Pójdziemy?
- Dobrze - odrzekła z zakłopotaniem.
- Była pani w domu? - zapytał, gdy ruszyli.
- Tak.
- Zmówiliśmy się? Wierzy pani w telepatię?
- Raczej tak. A ty?
- Zdecydowanie tak. Mogę panią o coś zapytać?
- Spróbuj.
„Spróbuj - powtórzył w duchu. - Czytała”.
- Czemu pani tu się przeprowadziła? Popatrzyła na niego z
zastanowieniem.
- Nie sądzę, żeby to cię mogło interesować.
- Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny.
- Nie, nie byłeś. Opowiedz mi o swojej pasji teatralnej. Filip zaczął
mówić, co zajęło mu prawie całą drogę.
- Jesteś młodym gniewnym - stwierdziła.
- To normalne.
- Czy rzeczywiście masz powody do buntu?
- Bunt nie potrzebuje pożywki, narasta wbrew wszystkiemu. Kiedy
jest dobrze, bo jest dobrze, i kiedy jest źle, bo jest źle. Bunt zawsze
znajdzie sobie ujście.
- Bunt młodych gniewnych daje tyle efektu, co flaga łopocąca na
wietrze.
- Niestety, ma pani rację. Ale pani też jest młodą gniewną. Uważam
tak po przeczytaniu pani książki. Współgramy na jednej nucie. Jesteśmy
do siebie podobni pod tym względem.
- Widać natura także lubi błysnąć lenistwem, co w jakimś stopniu
usprawiedliwia nasze nieróbstwo. A co dokładnie masz na myśli?
- A na pewno wolno swobodnie myśleć?
- Myśleć zawsze było wolno - odrzekła słodko. - Nawet w więzieniu.
Ducha nie można skrępować żadnymi więzami, prawda?
- Prawda - zgodził się Filip. - Dowcip jednak polega na tym, że w
więzieniu tworzy się przeważnie idee fixe, zło i zbrodnie, a gdziekolwiek
indziej jest szansa na coś lepszego.
- Powiedz mi, co właściwie jest waszym bogiem.
- Pięść w górze.
- Tak sądziłam.
- A co z bogiem starszych?
- Ręce w górze.
- A więc w tym tkwi tajemnica - roześmiał się.
- Czego?
- Siły. Jakież to proste.
Karolina ponownie zmierzyła go sondujące
- Czasem się zastanawiam, ile w tobie jest naturalności, a ile pozy.
- Nie wszystko trzeba wiedzieć.
- Racja, bo wtedy życie sporo straciłoby na uroku. Wbrew pozorom
tajemnice jednego człowieka działają pobudzająco na drugiego.
Skręcili na drogę prowadzącą do szkoły.
- Pójdę już sama. Dziękuję za pomoc.
- O nie! To tak, jakby chciała pani wysiąść z jadącej taksówki.
Podjedziemy pod same drzwi.
- Jesteś uparty.
- Powiedziałbym, że grzeczny.
- Tak, grzeczny, przepraszam.
- Drobiazg.
Dotarli na miejsce. W korytarzu paliło się mdławe światło. Filip
postawił torbę przed drzwiami jej mieszkania. Swoją także, przy nodze.
- Jeszcze raz dziękuję za pomoc - powiedziała.
- Było mi przyjemnie iść z panią.
- Dziękuję. Dobrej nocy. - Sięgnęła do kieszeni płaszcza i
wyciągnęła klucz.
- Dobranoc. - Filip opuścił wzrok. Nie miał ochoty odchodzić. - Pani
Karolino...
- Słucham?
- Nie... już nic. Dobranoc. - Wziął torbę i szybko wyszedł.
* * *
Karolina wsadziła klucz do zamka i... oparła się czołem o drzwi.
Stała tak minutę, nim weszła do środka. Zdjęła płaszcz, wstawiła wodę w
czajniku i zaczęła krążyć po mieszkaniu, odczuwając nagle dojmującą
pustkę. W pociągu cieszyła się, że gdy wróci, usiądzie przy maszynie do
pisania i wystuka kilka kolejnych stron swojej powieści, a teraz wyglądało
na to, że nie napisze ani linijki. Miała trudności z odnalezieniem się we
własnym świecie.
* * *
- Cześć, dziewczyny! - Teresa weszła do pokoju. Postawiła torbę,
rozebrała się, usiadła na krześle i założyła nogę na nogę. - Nie uwierzycie,
z kim Filip wracał z dworca. Mnie nawet nie raczył zauważyć, choć
prawie nadepnął mi na głowę.
- Z Karoliną? - zapytała Kamila.
- Zgadłaś. Pomagał jej nieść bagaż. Aż do jej mieszkania.
- Bardzo ładnie z jego strony - stwierdziła Kamila. Sylwia wyszła z
pokoju.
* * *
- Próbujesz sobie wyrobić oko u Karoliny, że służysz jej za tragarza?
- zapytał Hipolit Filipa.
- Ciebie nie było pod ręką.
- Co kombinujesz?
- Ty wszędzie się dopatrujesz kombinacji. Będzie z ciebie dobry
pracownik wywiadu. Nie przepuścisz nawet psu z rodowodem.
- Adam, skąd masz ten brelok? - przerwał ich rozmowę donośny głos
Marka.
- Znalazłem.
- Gdzie?
- Pod tą szafą.
- Kiedy?
- Pocałuj ty mnie! Twój?
- Pewnie, zgubiłem go.
ROZDZIAŁ XVI
Nazajutrz po obiedzie Dorota wzięła egzemplarz Kochanka diablicy,
który pożyczyła od jednej z koleżanek z miasta. Miała nadzieję że dziś w
kawiarni nie będzie zbyt tłoczno, co pozwoli jej zająć się tą frapującą
powieścią, o której tyle już słyszała.
W suterenie natknęła się na woźnego. Ukłoniła mu się.
- Idziesz do kawiarenki? - zagadnął.
- Chcę kupić jakieś cukierki. Czy masz te, co brałem poprzednio?
- Chyba są.
Podeszli do drzwi. Dorota wsadziła klucz do zamka i zamarła.
- O rany! Panie woźny, włamanie!
- Hę?!
- Włamano się do kawiarni! Niech pan patrzy.
Szczygieł przyjrzał się drzwiom i ościeżnicy na Wysokości zamka.
Wystające drzazgi świadczyły, iż posłużono się łomem.
- Okradziono mnie, panie woźny! O, u góry drzwi zaklinowano, aby
się same nie otworzyły - dodała wyjmując kawałek tektury Wpadła do
środka, woźny za nią. Szuflada z pieniędzmi była wyważona.
- Cały utarg z dwóch dni! - zawołała. - Szlag by to trafił! Szczygieł
wszedł za kontuar i przyjrzał się szufladzie.
- Trzeba zgłosić kierownikowi - rzekł.
- Ile razy pan dziś przechodził obok kawiarni?
- No, parę razy. Ale nie zwróciłem na te drzwi uwagi.
- Ciągle nie mogę uwierzyć - szepnęła patrząc na woźnego, który
współczująco kiwał głową.
- Dlaczego nie przekazałaś pieniędzy do sekretariatu?
- Kiedy? W niedzielę wieczorem? Zawsze utarg z soboty i niedzieli
trzymałam tutaj. Dziś rano nie miałam czasu, zresztą i tak nie było już
pieniędzy, bo musiano się tu dobrać tej nocy.
- Masz rację. Dużo miałaś tu pieniędzy?!
- Sporo. Ktoś się uwziął i chce skończyć tę budę z majątkiem w
kieszeni, a nie w głowie. Skurczybyk! Idę do kierownika.
- Tak, tak, idź natychmiast. Zajmę się naprawą drzwi. Zamek w
szufladzie zreperuję jutro.
Dorota była pewna, że Wroński przejawi zrozumienie i nakaże
sporządzenie remanentu, a ewidentne manko uzna za nie zawinione przez
nią. Parę dni temu słyszała od Lucyny, a później od innych, jakoby
Wroński miał przy jakiejś okazji powiedzieć, że Filip ma jakieś
podejrzenia, przypuszcza, kto jest złodziejem, ale nic nie chce na ten temat
mówić.
Ponieważ Wrońskiego nie było, zgłosiła kradzież nauczycielowi
dyżurnemu, Zenonowi Korzeniowi, po czym odszukała Filipa, który nie
wydawał się zaskoczony jej wiadomością.
- Podobno kogoś podejrzewasz - zakończyła.
- Ta kradzież w kawiarni potwierdza moje domniemanie. Nie mogę
ci jednak nic na ten temat powiedzieć. Dla dobra sprawy.
- Do licha, nie wypaplam.
- Nie. - Filip stanowczo zaprzeczył, po czym dodał z
zastanowieniem: - Powiem ci jedynie, że kradzieże te łączy swoista
prawidłowość, coś w rodzaju wspólnego mianownika.
- Wiele z tego wiem.
- Właśnie się okazało, że nasz Iks to przebiegła sztuka. Chodźmy do
kawiarni.
Woźny kończył naprawę zamka przy drzwiach.
- Tak - stwierdził - posłużono się łomem. Kawał żelastwa zawsze się
gdzieś znajdzie, choćby na placu opałowym.
Filip obejrzał szufladę; oględziny oczywiście nie przyniosły żadnej
rewelacji.
- Co myślisz o tej kradzieży? - zapytał Szczygieł.
- Nic, panie woźny - odparł Filip.
* * *
Kiedy następnego dnia Karolina wracała z lekcji w III A, podszedł
do niej Burczyński.
- Czy już pani sprawdziła te prace?
- Parę mi zostało. - Była zaskoczona jego niecierpliwością.
- Może zjawię się po te, które pani przejrzała.
- Nie chcę pana fatygować, sama panu przyniosę - powiedziała z
mocno zaakcentowaną uprzejmością.
Burczyński skinął głową. Weszli do pokoju nauczycielskiego.
Karolina zostawiła dziennik, z torebki wzięła klucz i poszła do mieszkania.
Parę minut później zaniosła plik papierów do gabinetu dyrektora, którego
ku wielkiej uldze nie zastała. Położyła je na biurku i wyszła. Następną
lekcję miała w IV B.
- Pani profesor, czy pani profesor już oceniła nasze prace? - zapytała
Lucyna, gdy Karolina otworzyła dziennik.
- Wkrótce je otrzymacie... Na razie znajdują się u dyrektora. -
Obojętnie powiodła wzrokiem po uczniach. Wydało się jej, że Filip
gwałtownie spoważniał.
- U pana dyrektora, pani profesor? - nie dowierzała Lucyna.
- Lucyno, zajrzyj przy okazji do laryngologa. - A do klasy
powiedziała: - Przystępujemy do tematu...
* * *
Do Filipa niewiele docierało z wykładu Karoliny. Jej informacja o
pracach znajdujących się u Burczyńskiego napełniła go wściekłością. Nie
obawą, strachem przed jakimikolwiek konsekwencjami, ale zwyczajną
wściekłością, że dyrektor pozna, lub już poznał, jego wynurzenia
adresowane wyłącznie do Karoliny.
Ciarki przechodziły mu po plecach, gdy wyobrażał sobie, jak
Burczyński skwapliwie wykorzystuje ten fakt, żeby jego, Filipa,
ośmieszyć przed nauczycielami. To jednak nie wszystko. Takie posunięcie
dyrektora - zakładał, że oczywiście w formie żartobliwej - automatycznie
na Karolinę także rzucałoby przykry cień. „Jak ona mogła mu dać moją
pracę? Bezmyślność czy głupota?”
Naraz coś w nim pękło. Wstał.
- Przepraszam, czy mogę wyjść? - powiedział.
- Naturalnie - odparła Karolina trochę zaskoczona. Skierował się do
drzwi, zdecydowanie, szybko. Zamykając je, odwrócił się, spotykając się z
jej przelotnym spojrzeniem, w którym dopatrzył się błysku triumfu czy
czegoś podobnego. Poszedł do internatu, do sypialni, i rzucił się na łóżko.
- A jeśli skłamała, że prace są u dyrektora? - szepnął. - Żart
wymierzony we mnie?... Czy drwina?
Znalazł się w labiryncie.
* * *
„Co mu się stało?” - zastanawiała się Sylwia, słuchając obojętnie
wykładu Karoliny. Nie przypominała sobie, aby Filip kiedykolwiek
wyszedł z lekcji. Dopatrzyła się pewnej nienaturalności w jego
zachowaniu, gdy prosił o pozwolenie wyjścia, był podenerwowany.
„Czyżby istniał tu związek z faktem, że prace trafiły do dyrektora? - pytała
sama siebie. - Wobec tego, co w niej naskrobał? Coś jedynie dla jej
oczu?... To oznaczałoby, że Karolina zadrwiła sobie z Filipa! Wystawiła
go na pośmiewisko, pokazała mu plecy, kopnęła go”.
Lekcja dobiegła końca, a on nie wrócił. Sylwia utwierdziła się w
swoim ostatnim domniemaniu. Sprawiło jej to nawet małą radość, tyle
tylko, że nie nasycało w najmniejszym stopniu gorącej namiętności do
Filipa.
Gdy Karolina wyszła, Lucyna powiedziała z pasją:
- Do laryngologa mnie wysyła! Dowcipna nie była.
- Jasne - syknęła Sylwia. - Powinna cię była wysłać prosto do
psychiatry.
- Do kogo?!
- No widzisz! Do laryngologa też by ci się przydało.
* * *
Po obiedzie Filip został poproszony do Wrońskiego. Kierownik
najpierw powiedział mu o odebraniu stypendium, co Filip skwitował
potrząśnięciem głowy, po czym ostrzegł go przed ponownym tego rodzaju
wyskokiem.
- Moja reakcja byłaby taka sama jak dyrektora - zakończył poważnie.
- Lepiej nie ryzykuj. Rozumiemy się?
- Tak.
- Ładnie. - Podjął temat wczorajszej kradzieży i zapytał: - Czy w tej
sytuacji nadal nie powiesz mi, kogo podejrzewasz?
- Nie. Przykro mi, panie psorze, to nie jest brak zaufania. Po prostu
może jednak się mylę, stąd nie chcę, żeby pan nabrał, nawet
podświadomie, uprzedzenia do naszego Iksa.
- Chyba cię rozumiem. Dobrze. Ale co dalej? Jak długo zamierzasz
milczeć w tej sprawie? Do matury?
Filip zapatrzył się w okno i powiedział spokojnie:
- Będzie kolejna kradzież.
- Słucham?! - Wroński prawie wstał.
- Tak mi się zdaje. Jeszcze jedna.
- Jesteś jasnowidzem!
- Gdybym nim był, złodziej od razu zostałby ujawniony.
- Skąd domniemanie kolejnej kradzieży?
- Próbowałem wczuć się w rolę Iksa.
Wroński sięgnął do szuflady po papierosa. Palenie rzucił pięć lat
temu, ale czasem lubił zaciągnąć się dymkiem, zwłaszcza w chwilach
narastającego napięcia.
- Kiedy, twoim zdaniem, to nastąpi? - zapytał cicho i wypuścił obłok
dymu pod sufit. - Kto zostanie okradziony?
- Nie mam pojęcia. Myślę, że w ciągu... dwóch, trzech tygodni
złodziej uderzy po raz czwarty. Teraz bowiem każdy bardziej będzie się
pilnował, choć po kradzieży w „ósemce” wszędzie wzmożono czujność.
Wroński wstał i wyjrzał przez okno.
- Co proponujesz w tej sytuacji?
- Nic, czekać.
- Czekać... Liczysz, że schwytasz go za rękę?
- Musiałbym mieć wyjątkowe szczęście.
- Zatem nastąpi czwarta kradzież i wciąż będziemy tkwili w tym
samym punkcie.
- A może zrobimy krok naprzód? Nie wiem. Cóż teraz uczynić? Ja
nie mam dowodów, jedynie domysły. Jeżeli istotnie dojdzie do czwartej
kradzieży, tak jak ją widzę, a sprawca nie zostanie schwytany za rękę, to
już będę wiedział w stu procentach, że idę właściwym śladem.
- Nadal nie będziesz miał dowodów.
- Wtedy będę miał propozycję. Na bezrybiu i rak ryba.
- Jaką?
- Później, panie psorze.
Kierownik odwrócił się, usiadł i zaproponował:
- Gdyby wprowadzić nocne dyżury? U was i u dziewczyn.
- W żadnym razie. Tego się przecież nie utrzyma w tajemnicy, a nasz
Iks to przeczeka.
- Wytłumacz mi, po co Iksowi czwarta kradzież?
- Aby oddalić od siebie podejrzenia.
- Proszę?! Po jakiemu ty rozumujesz?
- Po jemu.
Wroński zaciągnął się mocno dwa razy i zdusił papierosa w
popielniczce.
- Zgoda, rób, jak uważasz, a mnie daj święty spokój - rzekł z
żartobliwym przekąsem.
- Panie psorze, ta rozmowa, dla odmiany, musi pozostać między
nami.
- Ważne?
- Tak.
- Dobrze. - Zastanowił się i dodał: - Filipie, jeśli znajdziesz złodzieja,
zrobię wszystko, aby ci przywrócić stypendium. Co ty na to?
- W porządku.
Wtem rozległo się pukanie do drzwi, a po sekundzie weszła Lucyna.
- Przepraszam, panie profesorze, ja chciałam...
- Aha, momencik, Lucyno... Filipie, na razie tyle, tak?
- Na ten temat.
- Coś taka elegancka dzisiaj? - Wroński zwrócił się do Lucyny. -
Sweterek prosto z żurnala.
- To Marioli, panie profesorze. Jej rodzicom poszczęściło się na
loterii.
Filip wyszedł. Nim dotarł do schodów, zatrzymał go
podekscytowany Adam.
- Fil, Karolina cię szukała - szepnął konspiracyjnie. Filip z trudem
przełknął ślinę.
- Co? - wykrztusił.
- Pięć minut temu. Powiedziała, żebyś wpadł do niej do domu. Filip
patrzył na niego jak przez mgłę.
- Jeśli walisz mnie w rogi...
- W nic cię nie walę. - Adam zaczął bić się w piersi. - Zatkało cię,
co?
- O co jej chodzi?
- Czy ja wyglądam na jej spowiednika?
Filip odwrócił się na pięcie i poszedł do internatu. „Czego ona
chce?” - huczało mu w głowie, a na ciele poczuł dziwne dygotanie, jak
przed wyjściem na scenę. Z szafy wziął ręcznik i poszedł umyć twarz,
która wydawała mu się cała w ogniu. Najpierw musiał ochłonąć.
* * *
- Filip chyba uważa, że zjadł wszystkie rozumy - mówiła Lucyna do
Doroty, Marioli, Kamili i Moniki.
Siedziały w kawiarni i plotkowały, spozierając to na grających w
bilard Wacka i Marka, to na woźnego, który za kontuarem wymieniał
zamek przy szufladzie, pomrukując raz po raz.
- Nie wierzę, żeby się domyślał, kto jest złodziejem - ciągnęła z
przekonaniem.
- Ja wierzę - powiedziała Dorota. - On się czegoś dopatrzył, czegoś
wspólnego w tych kradzieżach.
- Czego? - zapytała Monika.
- Nie chciał zdradzić.
- Bzdura - rzekła Lucyna. - Co on może wiedzieć?
- Jedyna wspólna rzecz to forsa - rzucił Wacek.
- No, gotowe - oznajmił Szczygieł.
- Dziękuję, panie woźny - powiedziała Dorota. - Zapraszam pana na
dobrą kawę, firma funduje.
- Herbata mi wystarczy.
Do kawiarni weszły Sylwia i Ewa. Twarz Lucyny momentalnie
przybrała wyraz, jak po wypiciu cierpkiego wina.
* * *
Filip wpatrywał się w dzwonek i nie umiał sobie wyjaśnić, co go
powstrzymywało od uniesienia ręki i dotknięcia tastera. Odgłos
otwierających się u góry drzwi natychmiast spowodował, że wepchnął
taster prawie do środka. Nerwowo zerknął za siebie. Karolina stanęła w
progu.
- Dzień dobry - rzekł.
- Proszę, wejdź - powiedziała sucho.
Wszedł, zamknął drzwi i ku własnemu zdziwieniu poczuł się
znacznie pewniej.
- Pasuje pani w tym kolorze - rzekł spokojnie.
- Dziękuję. - Miała na sobie czarną spódnicę i takąż trykotową
bluzkę z niezbyt obszernym dekoltem. Upięte włosy podkreślały smukłość
jej szyi. - Oczywiście domyślasz się, dlaczego cię poprosiłam.
- Nie.
- Chodzi o twoją pracę. Filip uniósł brwi.
- Dyrektor już je zwrócił i ma uwagi?
- Wejdź do pokoju i usiądź.
Usiedli, Karolina przy biurku. Wzięła do ręki podwójny arkusz
papieru i parę sekund się w niego wpatrywała.
- Twojej pracy nie dałam dyrektorowi. A muszę dać.
- Nie rozumiem. - Stwierdził, że rozmowa przychodzi jej z trudem.
- Rozumiesz. Wygłupiłeś się. - Zwiesiła wzrok.
- Nie wygłupiłem się - szepnął stanowczo.
- Jakkolwiek to nazwać - nieważne. Z przyczyn, których nie będę ci
wyjaśniać, przypuszczam, że dyrektor miał w ręku twoją pracę, ale
przeczytał... linijkę czy dwie, akurat z fragmentu, w którym pozwoliłeś
sobie na osobistą wycieczkę do mnie. - Spojrzała na niego chłodno,
nieprzyjaźnie.
Filip wytrzymał jej odpychający wzrok.
- Chcę ci zaoszczędzić ewentualnych przykrości - podjęła.
- I sobie także.
- O mnie mniejsza, potrafię się obronić.
- Ja też.
- Ty nie. Musisz to zmienić.
- Zmienić? Skoro nie wie pani, co dokładnie czytał...
- Nawet jeżeli się zorientuje, że w tekście nastąpiła zmiana - nie
szkodzi. Poradzę sobie, a ty nie będziesz narażony na choćby ironiczne
spojrzenie dyrektora. W tej formie ten fragment nie może pozostać i twoja
w tym głowa, aby go przerobić. Zresztą wszelkie twoje zwroty osobiste do
mnie nie są potrzebne w tej pracy. Jutro oddasz mi poprawiony tekst.
Karolina wstała i podała mu pracę. Filip też się podniósł.
- Pani Karolino...
Zastygła, po czym wolno się odwróciła.
- Słucham?
- Jakbyśmy właśnie coś sprofanowali...
- Przykro mi - powiedziała chłodno i podeszła do drzwi - to moja
wina, że doszło do tej sytuacji.
- Przykro pani... jest pani wyjątkowo wrażliwa, bo ja nie wiem czy
byłoby mi przykro, gdybym kopnął kogoś. Raczej odczuwałbym
satysfakcję.
- Nie wyobrażaj sobie za wiele. Naturalnie, wolno ci myśleć o
wszystkim...
- Chciała pani powiedzieć: marzyć.
- Nie, nie chciałam. Znam wartość swoich słów.
- A ja swoich.
- Wydaje mi się, że powinieneś już pójść.
- Nie jest pani zbyt gościnna.
- Jesteś pewny siebie...
- Pewny siebie? Pewność siebie była pierwszą rzeczą, jakiej mnie
pani pozbawiła, nic nie robiąc. Kiedyś, owszem, pewność siebie nawet
mnie rozpierała... Przepraszam, czy mogłaby pani poczęstować mnie dobrą
herbatą? W stołówce nie parzą najlepiej.
Bezceremonialność Filipa najwyraźniej rozbroiła Karolinę.
- Dobrze.
- Dziękuję. Ma pani również jakieś smaczne ciastka albo cukierki w
czekoladzie bądź samą czekoladę, dobrze by była orzechowa?
Karolina zacisnęła usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
- Mam.
- Założę się, że tylko dla gości, prawda?
Zniknęła w kuchni, a Filip usiadł przy biurku i zainteresował się
manuskryptem Karoliny. Wyglądał mu na jej nową powieść. „Oszczędna”
- stwierdził mimo woli zauważając, że odwrotne strony rękopisu są
brudnopisem innego tekstu, tekstu, który...
- Do licha... - szepnął i znieruchomiał, a potem spojrzał w stronę
kuchni, skąd dochodził odgłos krzątającej się gospodyni. Niedowierzanie i
zdumienie malowały się na jego twarzy bardzo wyraźnie.
* * *
Nieco wcześniej, lecz krótko po tym, jak Filip znalazł się w
mieszkaniu Karoliny, Sylwia została wywołana z kawiarni przez Adama.
- O co chodzi? - ponagliła go, gdy wahał się z rozpoczęciem
rozmowy.
- Słyszałem, że... że masz zamiar zamieścić w następnym numerze...
artykuł w związku ze mną... Wiesz, afera w ciemni...
- Od kogo coś takiego słyszałeś? - zdziwiła się.
- Od Hipka. Sylwia, mam nadzieję, że nie zrobisz mi czegoś takiego.
Miałbym dla ciebie informację...
- Adam, dziwię się, że wziąłeś serio słowa tego cymbała. Poczekaj,
zaraz z nim pogadam.
- Nie...
- Czekaj! - Odwróciła się i zajrzała do kawiarni. - Hipek, pozwól! -
Gdy przyszedł, trzasnęła drzwiami. - Co za brednie rozsiewasz o jakim
artykule na temat Adama?!
Hipolit zrobił głupią minę.
- Żartowałem.
- Jeśli tak się znasz na swoich armatach jak na żartach, ty
gruboskórny słoniu, to Panie Boże miej nas w opiece!
- Skąd o tej sprawie wiedziałeś? - zapytał Adam.
- Od ciebie.
- Ode mnie?
- Przypadkiem usłyszałem, jak gadałeś o niej z Filipem.
- Ty licealna pierduśnico! - syknęła Sylwia do Hipolita. - Komu to
jeszcze rozniosłeś?
- Nikomu, przysięgam.
- Tobie akurat można wierzyć.
- Naprawdę, Syla. - Hipolit uderzył się w piersi.
- Przestań się walić, bo dziurę sobie zrobisz! Idź się wyładować przy
bilardzie.
Hipolit potulnie wrócił do kawiarni.
- Adam, jak mogłeś mu uwierzyć? Zresztą, pisać coś na członka
redakcji? O jakiej informacji wspomniałeś? Coś do numeru?
- Nie, nie... Chyba cię zainteresuje.
- Słucham.
- No... - podjął z wahaniem i urwał, ponieważ w głębi sutereny
pojawiła się Pruszyńska, która miała dyżur.
Zmierzała do kawiarni, ale jakby się rozmyśliła w ostatnim
momencie, podeszła bowiem do drzwi salki muzycznej i nacisnęła klamkę.
Drzwi były zamknięte, zresztą nie dochodził stamtąd żaden dźwięk.
Zawróciła.
Sylwia zacisnęła usta i spojrzała pytająco na Adama.
- No więc - podjął - Fil jest u Karoliny w domu... Ona sama go
szukała...
- Dlaczego uważasz, że mnie to interesuje? Adam zmieszał się.
- Tak mi się wydawało...
- Źle ci się wydawało, bardzo źle. - Odwróciła się na pięcie i
zniknęła w kawiarni.
- Syla wesoła niczym wściekła osa - zauważyła Ewa.
- Widać Adam, w przeciwieństwie do Hipolita, to wojowniczy facet -
dorzuciła Kamila.
Sylwia spróbowała się uśmiechnąć, a po paru sekundach, bez słowa,
wyszła. W pokoju zastała jedynie Teresę, czytającą jakąś książkę. Sylwia
wyciągnęła z szafy kurtkę i ubrała się.
- Gdzie idziesz?
- Nie wiem...
- Co się stało? - Teresa odłożyła książkę.
- Adam... wyświadczył mi niedźwiedzią przysługę. Biedaczek chciał
dobrze, ale jak zwykle mu nie wyszło. Ma pretensje do całego świata, że
dziewczyny nie traktują go poważnie, a w gruncie rzeczy jest jeszcze
dzieciakiem. Powiedział mi, że... Nieważne.
- Fil jest u Karoliny?
- Skąd wiesz?
- Widziałam, jak szedł tam. Nie zrób jakiegoś głupstwa. Pamiętaj, że
Pudernica ma dyżur.
Sylwia wzruszyła ramionami.
* * *
Znacznie łatwiej rozwiązywać problemy w powieściach aniżeli w
życiu. Na papierze niewłaściwy krok łatwo można cofnąć jednym
pociągnięciem pióra i bez przykrych następstw zrobić odpowiedni; w
życiu nie da się wykreślić fałszywego kroku, czasem lat nie starczy na
naprawę. Podobnie z marzeniami - materializowane, często niestety, ku
własnemu przerażeniu, nabierają skarłowaciałego wyglądu, natomiast
kształtowane na kartach powieści są niby piękne kwiaty pielęgnowane
troskliwą ręką ogrodnika. Nie tylko ludzie pióra o tym wiedzą, ale właśnie
oni bardziej niż inni potrafią oszukiwać samych siebie, ożywiając szarą
rzeczywistość gamą najwspanialszych barw, jakich oko nie widziało.
Tylko co z tego? Oszustwo zawsze pozostanie oszustwem.
Bynajmniej nie fikcyjne problemy trapiły Karolinę; stała w kuchni
przy oknie i patrzyła na dziedziniec. Myślami krążyła wokół Filipa.
Wiedziała jedno - ten chłopak wywołał zamęt w jej w miarę
uporządkowanym świecie. Uporządkowanym, ale czy szczęśliwym? Z
pewnością nie tak szczęśliwym, jak by pragnęła. I ona była oszustką.
I była też przekonana, że dobrze zrobiła, nie dając dyrektorowi pracy
Filipa. Spodziewała się jednak, że Burczyński może o nią poprosić. Kiedy
bowiem ją ponaglał, natychmiast przypomniała sobie jego wizytę i jakby
zaskoczenie nad jedną z prac, w chwili gdy przynosiła herbatę. W
konsekwencji zatrzymała pracę Filipa razem z pięcioma innymi.
Otrząsnęła się, gdy rozległ się gwizd czajnika. Zalała wrzątkiem
herbatę dla gościa i kawę dla siebie, po czym postawiła filiżanki na tacy
obok cukiernicy oraz talerzyka z połamaną czekoladą orzechową.
Wzięła tacę i skierowała się do pokoju. W drzwiach stanęła jak
wryta. Taca wypadła jej z rąk.
* * *
Oczywiście nie zainteresowanie muzyką pchnęło Apolonię
Pruszyńską do drzwi salki muzycznej. Wprawdzie nie stroniła od tej
rozrywki, wręcz przeciwnie, szkolny zespół uważała za bardzo dobry,
toteż lubiła słuchać grających licealistów, lecz w odpowiednich
warunkach, w auli, a nie w tak małym pomieszczeniu, gdzie same dźwięki
chyba nie czują się najlepiej, skoro piszczą, skrzypią i łomocą niczym
dzikie ptaki zamknięte w klatce, chcące się wyrwać w otwartą przestrzeń,
gdzie dopiero mogłyby pokazać, na co je rzeczywiście stać.
Po prostu chciała uniknąć spotkania z Sylwią List, przeto nacisnęła
klamkę i czym prędzej zawróciła. Mimo że od pamiętnej scysji z
licealistką upłynęło już nieco czasu, ciągle nie mogła o tym zapomnieć,
scena owa była jak powracająca melodyjka, zwłaszcza kiedy widziała tę
dziewczynę. Uciekała od niej niczym od zarazy. Natomiast na lekcjach,
gdy przyjęcie strusiej polityki nie wchodziło w grę, posługiwała się starym
dyplomatycznym zabiegiem - robieniem dobrej miny do złej gry.
Pruszyńska zatrzymała się w holu przy stoliku dyżurnej, która poprosiła ją
o wyjaśnienie zagadnienia związanego z ostatnim tematem lekcyjnym z
historii, z czego zrobiła się przyjemna pogawędka. W pewnym momencie
zauważyła, że List z pochmurną miną idzie na górę, a w chwilę później, w
kurtce, wychodzi głównymi drzwiami. Kiedy licealistka przechodziła tuż
za jej plecami, prawie poczuła na nich ciarki.
* * *
Adama ogarnęła pasja czynienia dobra, tyle że na zasadzie coś za
coś, podobnie jak w interesach. Reakcja Sylwii trochę go zaskoczyła,
spodziewał się dziękczynnego uśmiechu, a został potraktowany ozięble.
Przeanalizował swój postępek wobec niej, ale nie dopatrzył się gafy.
Właściwie upiekł na tym ogniu dwie pieczenie. Po pierwsze upewnił
się, że Hipolit sobie z niego zakpił, mówiąc, iż Sylwia po cichu chce mu
wbić nóż w plecy artykułem o hecy w ciemni, po drugie, odkuł się
Filipowi (przynajmniej tak przypuszczał) za jego uszczypliwości na temat
ciemnych sprawek z pornografią.
Ale najbardziej dokuczał mu Andrzej. Niestety, na niego nie miał
żadnego haka. Aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy przypomniał sobie
pewną rozmowę sprzed paru dni, usłyszaną w dość szczególnym miejscu.
Jak nie kijem, to marchewką, w końcu liczą się wyniki.
Tak więc po rozmowie z Sylwią pobiegł prosto do niego. Znalazł go
w sypialni - siedział na łóżku i polerował saksofon rozebrany na części.
- Słuchaj - zaczął ostrożnie - zdaje się, że ty i Teresa jeszcze nie
bardzo...
Andrzej spojrzał na niego zdziwiony.
- No, po waszej wpadce nad jeziorem - dodał Adam.
- A co cię?
- Mógłbym ci pomóc.
- Pomóc? - Andrzej przerwał czyszczenie instrumentu. - Nie
rozumiem, w czym mógłbyś mi pomóc.
- Przypadkiem słyszałem, jak Teresa rozmawiała na ten temat z
Moniką. Monika buntowała ją.
- Buntowała?
- Żeby Teresa była twarda wobec ciebie, nieustępliwa.
- Gdzie to słyszałeś?
- Nieważne.
- Co odpowiedziała Teresa?
- Wahała się. Nawet długo, jestem przekonany, że gdybyś mocniej
się zakręcił...
- To ona by się odkręciła, tak?
- Właśnie. Monika była przecież wściekła na Sławka, więc miała
powody, aby pociągnąć za sobą Teresę. Zmowa bab, stary!
- Słuchaj, Adam, na zmowę bab nie ma siły, nie ma! - Wrócił do
czyszczenia saksofonu. - Zaszyją, a nie dadzą.
- Czego za szyją nie dadzą?
- Nie czego, tylko czemu. Nie wiem czemu. No, uprą się i tyle! One
nie muszą mieć powodu, żeby się uprzeć, wystarczy byle drobiazg. I wała,
kolego!
- Ach tak... - Adam z namysłem dotknął swojej szyi. - No tak, zgadza
się. Zaszyją... Co do Teresy, to próbowałbym do skutku. Ona jest
wrażliwa.
- Niestety, jak mimoza.
- Kwestia umiejętnego podejścia, stary.
Andrzej odłożył saksofon i zapatrzył się w okno. Adam cicho,
prawie na palcach wyszedł.
* * *
Filip klęczał na podłodze.
Spokojnie wpatrywał się w stojącą o dwa kroki oniemiałą Karolinę,
która chyba nawet nie zauważyła, że taca wypadła jej z rąk i wszystko się
rozbiło, rozlało i rozsypało.
- Filipie - wyszeptała z trudem - co ty wyprawiasz? Wstań
natychmiast, proszę.
- Adrian Mors to pani.
Karolina najpierw potrząsnęła głową, potem spojrzała na biurko.
- Tak. Pseudonim. Wstań wreszcie...
- Czy pani pamięta, co powiedziałem w teatrze na temat autora
sztuki, owego Morsa?
- Pamiętam. No dobrze, już padłeś na kolana, a teraz wstań.
- Nie wiedziałem, że to pani.
- Wiem. Dziękuję ci za tamte słowa. Wypowiedziałeś je z takim
przekonaniem, że poczułam się jak w siódmym niebie. Było mi bardzo
miło. Wstań, bo się pogniewam.
- Dobrze. - Powstał i zajął się zbieraniem potłuczonych naczyń. - Jest
pani wyjątkową niezdarą o glinianych rękach, nie znałem dotąd takiej
fajtłapy.
Karolina roześmiała się.
- Twoja szczerość po prostu rozbraja - powiedziała i wyszła do
łazienki po szmatkę, zmiotkę i szufelkę.
Sprzątali razem. Nie uszło uwagi Filipa, że ona sprawia wrażenie
podenerwowanej.
- Skąd pomysł na męski pseudonim?
- Chciałam się dobrze ukryć.
- Przed kim?
- Nieważne.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi.
- Czy jeszcze coś pani opublikowała poza powieścią i sztuką?
- Nie. Jak zauważyłeś, piszę nową powieść, a także kroi mi się tekst
dla teatru. Niedawno zaniosłam konspekt Olszakowi, aby wyraził opinię.
Filip zastygł na moment. Kątem oka dostrzegł, że Karolina zerknęła
na niego.
- No i posprzątane - powiedział. - Co z tymi skorupami?
- Trudno będzie je posklejać. - Wzięła od niego tacę i wyniosła do
kuchni.
- Mogę umyć ręce?
- Oczywiście.
Wszedł do łazienki. Był absolutnie przekonany, że gdyby właśnie nie
zobaczył wiszących na lince stanika i dwóch par majteczek, też by je
ujrzał. Umył ręce i wracając do pokoju, minął się z Karoliną. Uśmiechnęli
się.
Usiadł przy stoliku i popadł w zadumę. Nie umiał skupić myśli, które
niby psy rozpuściły się w pogoni za zwierzyną. Wreszcie postanowił
zagrać ostro jak w pokerze. Kiedy Karolina wróciła, wstał i stanął przy
niej. Spojrzeli sobie w oczy.
- Ty nie masz serca - powiedział - ty masz mięsień służący wyłącznie
pompowaniu krwi. - Ostro ruszył do wyjścia, ale tuż przed drzwiami
zawrócił i zatrzymał się przed nią, bladą, wpatrującą się w niego z
niedowierzaniem. - Uwodziłaś mnie swoimi oczyma, dobrze wiedząc, że
ci się nie oprę. Zresztą, każdego potrafiłabyś omotać.
- Masz rację, każdego - szepnęła już spokojnie.
- Jesteś cyniczna.
- W granicach przyzwoitości.
- Przyzwoitości?!... Ty nie masz pojęcia, gdzie leży granica
przyzwoitości! Przekroczyłaś ją o całe kilometry. Gdybym mógł się od
ciebie uwolnić...
- Nie trzymam cię na uwięzi.
- Właśnie tak!
- Uspokój się, ktoś usłyszy i...
- Mam to gdzieś! - stłumił okrzyk. - Tak, trzymasz mnie na uwięzi.
Wszystkie łańcuchy świata razem wzięte są niczym wobec mocy jednej
nitki miłości. Mojej miłości do ciebie. Lecz ty mnie nie kochasz. Powiem
ci, kogo kochasz - samą siebie.
- Wydaje ci się, wydaje...
- Nie, nic mi się nie wydaje. Jesteś wampirzycą. Nie robiąc dziurki w
moim ciele, chłepczesz moją krew.
- Przewrażliwienie, mój kochany. - Dotknęła dłonią jego podbródka.
- Precz z tą łapą! - syknął i odtrącił ją brutalnie. - Nie chcę twojej
litości!
- To nie łapa, to ręka, moja ręka, moja - powiedziała cicho,
stanowczo, złowieszczo. - Przeproś ją. - Podsunęła mu dłoń do ust, a gdy
Filip musnął ją wargami, dodała ujmująco: - Pięknie.
- Chciałbym, ale nie mogę od ciebie uciec. Im więcej mojej krwi
wypijasz, tym bardziej uzależniasz mnie od siebie.
- Naprawdę jesteś przewrażliwiony. Cóż, zasługujesz na nagrodę. -
Rozpuściła włosy. - Możesz mnie wziąć.
- Robisz ze mnie żebraka, poniżasz mnie - jęknął płaczliwie.
- Kiedyś odpokutujesz za to wszystko. Będziesz się smażyć w piekle!
Jesteś diablicą, diablicą, diablicą...
Umilkli. Dłuższy czas nie odrywali od siebie wzroku. Wreszcie Filip
pochylił głowę i zapytał:
- Pani Karolino... czy myśmy mówili to poważnie?
- Powiedzmy, że cytowaliśmy jedną z pierwszych dramatycznych
scen Kochanka diablicy, co zresztą sprowokowałeś, a ja się przyłączyłam.
Zupełnie nieźle nam wyszło. Zwłaszcza tobie. Byłeś przekonujący.
- Pani również. - Oparł się o ścianę. - Aneta Raskoff...
- Sądzisz, że ja nią jestem?
- Sam nie wiem. Bo skąd mam wiedzieć?
- Słusznie. - Zaczęła upinać włosy.
- W rozpuszczonych włosach także jest pani bardzo ładnie.
- Mam nie upinać?
- Kwiat, którego nie można zerwać, po prostu nie istnieje.
- Filipie, powinieneś już pójść. Podręczniki czekają...
- Oczywiście. Ludwiku - do rondla! - Ruszył i nie obejrzawszy się,
wyszedł. Trzasnął drzwiami.
* * *
Karolina jeszcze długo stała w korytarzu, jakby zastygła. Jej wzrok
przebijał się przez mury i biegł w bezkresną nicość, niszcząc wszystko, co
napotkał. Ale to jedynie spojrzenie - odważne, bezlitosne. Z myślami
bowiem wyglądało inaczej - niepewne, bojaźliwe rwały się w różne strony,
to się gubiąc, to powracając, lecz wyprute z tego, co z sobą niosły.
Później ubrała się i poszła nad jezioro.
ROZDZIAŁ XVII
Adam kupił w sklepie aparat fotograficzny cannon, o którym od
dawna marzył, błony, papier i chemikalia, wszystko na rachunek szkoły.
Obładowany wyszedł na ulicę. Przystanął zdumiony, zobaczywszy
wyłaniającą się z jednej z kamienic Sylwię z jakąś dziewczyną. Nie
widziałby w tym nic dziwnego, gdyby nie stwierdził, że Sylwia idzie
chwiejnie, że koleżanka ją podtrzymuje.
- O, chłopcze, dobrze, że cię widzę! - usłyszał niespodziewanie
woźnego Szczygła, który stał przy sklepie ze sprzętem radiowo-
telewizyjnym. - Mógłbyś mi pomóc donieść to do tamtego samochodu?
Kierowca gdzieś zniknął.
- Dobrze. - Adam podszedł i chwycił z jednej strony karton z
telewizorem kolorowym. Wsadzili ładunek na żuka.
- Dziękuję. Mogę cię zabrać do szkoły.
- Nie, nie - rzekł Adam zaprzątnięty znikającą za rogiem Sylwią i jej
koleżanką. Poszedł za nimi. Dziewczyny skierowały się nad jezioro.
* * *
Było wpół do dziewiątej wieczorem. Lucyna postanowiła zrobić
obchód. Wychodząc z salonki, prawie się zderzyła z podekscytowaną
Mariolą.
- Syla pijana jak bąk!
- Pijana?
- Nie ma pojęcia o bożym świecie. Jeżeli Pudernica zajrzy do
„ósemki” - po Sylwii. Mam jednak nadzieję, że nie zajrzy.
- Z jakiej okazji piła?
- Nie wiem.
- Wszystkie piły?
- Nie, tylko ona.
- Zdarza się - westchnęła Lucyna i wyszła.
Zamiast udać się na obchód, jak pierwotnie zamierzała, usiadła piętro
niżej na ławce opodal stołówki. Wpatrując się w długi, pusty korytarz,
wzdłuż którego po lewej stronie ciągnęły się pokoje starszych licealistek,
przywołała w pamięci rozmowę z Sylwią. W końcu szepnęła do siebie:
- Dam ja jej psychiatrę.
Najpierw weszła do stołówki. Stanęła przy jednym z okien i
zorientowała się, czy w pokoju nauczycielskim jest Pruszyńska. Tak,
siedziała przy stole. Następnie ruszyła korytarzem i zatrzymała się przy
drzwiach „ósemki”. Wytężyła słuch. Nic szczególnego, rozmowy jak
wszędzie. Z kolei wróciła do skrzydła północnego i zeszła galerią. Cicho
weszła do pierwszej z pustych klas, tuż przy skrzydle północnym, i
pootwierała szeroko wszystkie okna, po czym podeszła do dyżurnej,
siedzącej przy stoliku w holu w skrzydle południowym.
- Jeszcze trochę i koniec - rzekła drugoklasistka.
- Wreszcie - powiedziała łagodnie Lucyna. - Słuchaj, przejdź się po
pustych klasach i sprawdź, czy okna są pozamykane.
- Dobrze.
Lucyna odczekała, aż młodsza koleżanka dotrze do pierwszej z sal, i
szybko poszła do pokoju nauczycielskiego. Zapukała.
- Proszę!
Weszła, zbliżyła się do Pruszyńskiej, siedzącej nad książką.
- Przepraszam, pani profesor, ja na chwilę...
- O co chodzi, Zajączkowska? - zapytała oschle nauczycielka.
- Pani profesor, wydaje mi się, pani profesor, że... w „ósemce” coś
niedobrego się dzieje, pani profesor.
- To znaczy?
- Z Sylwią, pani profesor...
- A dokładnie?
- No... jakby ona się źle czuła, pani profesor.
- Wobec tego na pogotowie trzeba zgłosić.
- Nie w tym znaczeniu, pani profesor, źle się czuje...
- A w jakim?
- No... gdy tam wejść, pani profesor, to... powietrze jakby...
nieczyste.
- Nieczyste?... Niech wywietrzą.
- Od... wina nieczyste, pani profesor. Pruszyńska przeniosła wzrok
na zegar ścienny.
- Czy coś jeszcze, Zajączkowska?
- Nie, pani profesor. Tylko tyle - dodała Lucyna i wyszła. Znalazła
się w holu w momencie, gdy dyżurna wyszła z klasy, gdzie przyszło jej
pozamykać wszystkie okna.
- Co za kretyn pootwierał wszystkie okna w II C! - wściekała się
drugoklasistka.
Lucyna rozłożyła bezradnie ręce i skierowała się na piętro.
Przyczaiła się przy stołówce.
* * *
Apolonia Pruszyńska przechadzała się po pokoju nauczycielskim i
rozmyślała nad nieoczekiwanym donosem seniorki. Czysta sprawa. List
pijana. Ta List, od której doznała tak sromotnego upokorzenia. Wiele
wówczas zastanawiała się nad jakąś zemstą, a tu los sam podsunął jej
wręcz wymarzony pretekst.
Parę minut później poszła na piętro. W holu zatrzymała się i
ostrożnie podeszła do drzwi pokoju numer osiem. Nadsłuchiwała.
Wreszcie nacisnęła klamkę i weszła do środka.
* * *
Lucyna uśmiechnęła się pod nosem na widok znikającej w „ósemce”
Pruszyńskiej i zadowolona pobiegła do salonki.
- Gdzie byłaś? - zapytała Mariola.
- Zrobiłam obchód. Właściwie jestem głodna. A ty?
- Nie. Jak wyratować Sylwię z opresji?
- Też się tym martwię - westchnęła Lucyna.
- Chyba mam pomysł. Tutaj Pudernica rzadko zagląda podczas
wieczornego obchodu. Zamienimy się rolami. Ja wskoczę do łóżka Sylwii,
nakryję się kołdrą, tak że sztuki będą się zgadzać, a Sylwię tu się
przeprowadzi.
- Doskonale!
* * *
Gdy Pruszyńska stanęła w progu pokoju czwartoklasistek,
stwierdziła, że List leży w łóżku, twarzą do ściany, a trzy pary oczu, z
których spoziera groza, wpatrują się w nią jak zahipnotyzowane.
- Uczycie się - powiedziała.
- Tak... - szepnęła Monika.
- Co z List?... Zapewne źle się czuje, bo bóle brzucha silniejsze niż
zwykle.
- Tak... - rzekła Kamila.
- Zdarza się, zdarza... Rano będzie jak skowronek. Och, ta
Zajączkowska... Mówiła mi przed chwilą, że powietrze u was... nieczyste.
Nic nie czuję, a katara nie mam. Węch ma przewrażliwiony ta
Zajączkowska. No, uczcie się - dodała i wyszła.
* * *
- Czy to była Pudernica, czy jej dobry duszek? - odezwała się Teresa,
która pierwsza ochłonęła po zaskakującej wizycie Pruszyńskiej.
Monika i Kamila nadal patrzyły na siebie z niedowierzaniem. Sylwia
spała nieświadoma tego, co się wydarzyło.
- Cud - szepnęła Monika. - Do kroniki z tym.
- Słuchajcie - powiedziała Kamila - ona chciała się zrehabilitować.
- Masz rację - zgodziła się Teresa. Naraz Monika wstała i rzekła z
pasją:
- Dajcie mi tu Lucynę! Cycki jej pourywam! Idziemy do tej kablary,
natychmiast!
- Poczekaj, zastanówmy się - próbowała uspokoić ją Teresa.
- Co tu się zastanawiać? - Monika była w wojowniczym nastroju. -
Teraz lanie, a przez tydzień co noc kocówa na mokro!
- To swoją drogą - powstrzymywała Monikę Teresa.
- Swoją drogą? - zdziwiła się Monika.
- Kama, idziesz z nami? - zapytała Teresa. Kamila wyraźnie się
zakłopotała.
- Nie chciałabym się w tę sprawę mieszać... Z Lucyną dobrze...
również dobrze mi się układa... Zrozumcie mnie.
Monika i Teresa popatrzyły na siebie.
- W porządku - odrzekły i wyszły.
- Myślisz, że Kama doniesie Lucynie? - zapytała Monika.
- Jak amen w pacierzu. I bardzo dobrze. Mam lepszy pomysł.
Najpierw musimy pogadać z Filipem.
Wywołały go z klasy i rzeczowo przedstawiły nieprawdopodobną
historię z Pruszyńską, a także rolę Lucyny.
- Gdyby nie metamorfoza Pudernicy - zakończyła Monika - Sylwia
miałaby kłopoty.
- Jasne - przyznał.
- Musimy załatwić Lucynę - rzekła Teresa. - I mam pomysł.
- Jaki?
Teresa wyjaśniła. Filip przyklasnął.
- Świetny - rzekł. - Kapitalny!
- Rzeczywiście - zawtórowała Monika, patrząc z niejakim podziwem
na przyjaciółkę.
- Świnię załatwia się po świńsku - przypieczętowała Teresa.
- Powiedzcie mi, co się stało Sylwii? - zapytał Filip. Dziewczyny
spojrzały na siebie.
- Widzisz, Syla dowiedziała się, że byłeś u Karoliny - powiedziała
Teresa.
- Skąd się dowiedziała?
- Od Adama - odrzekła Monika. Filip westchnął i usiadł na ławce.
- Sylwia przecież wie, że...
- Tak, wie, że nie ją kochasz, tylko Karolinę - weszła mu w słowo
Monika.
- Fil, Sylwia szaleje za tobą - dodała Teresa. - I z tego wszystkiego
dziś się urżnęła.
- Jakby życie się z niej ulatniało - szepnęła Monika. - Niby
rozmawia, śmieje się, ale gdy zajrzeć w jej oczy, widać smutek.
- Możemy być szczere? - zapytała Teresa. Potrząsnął głową.
- Karolina nie jest dla ciebie - ciągnęła Teresa. - Prędzej czy później,
jeśli mimo wszystko ci się uda, zawiedziesz się na niej. Po prostu
stwierdzisz, że to młodzieńczy zryw. Fakt, ona potrafi porwać swoją
nietuzinkową urodą, inteligencją...
- Może macie rację - rzekł cicho. - Tylko cóż z tego?... A Sylwii nie
umiem pomóc. Jak? Mam ją oszukiwać? Nie posunąłbym się do
podwójnej gry. Skończmy ten temat, dobrze?
- Oczywiście - zgodziły się.
Filip zniknął w klasie. Monika i Teresa nie poszły do Lucyny, jak
pierwotnie zamierzały; wróciły do pokoju. Kamila prasowała bluzkę.
- I? - zapytała, nie przerywając prasowania.
- Nie byłyśmy u niej - rzekła Monika. - Ty z nią pogadasz.
- Ja?! O czym?
- Powiesz jej o historii z Pudernicą i powtórzysz naszą rozmowę na
ten temat, ale nie wspomnisz, że wysłałyśmy cię z tą misją. Ma to
wyglądać tak, jakbyś poleciała do niej z własnej woli.
- To wszystko?
- Wszystko. Ufamy ci, Kama.
- Jasne! Zaraz mam pójść?
- Skończ prasowanie, nie pali się.
Wtem otworzyły się drzwi i weszła dyżurna. Zakomunikowała:
- Teresa, Pudernica prosi cię do siebie.
- O Boże! O co jej chodzi? - Zerknęła na śpiącą Sylwię.
- Nie powiedziała. - Drugoklasistka wyszła.
Po dwóch minutach podenerwowana Teresa stanęła na wprost
Pruszyńskiej, która siedziała przy stole.
- Słuchaj - zaczęła ostrożnie nauczycielka, nie patrząc jej w oczy -
czy pamiętasz nasze spotkanie nad jeziorem?... Kiedy ty byłaś ze swoim
chłopakiem?
- Tak.
- Ja wówczas... wspomniałam... że widziałam go wcześniej z inną
dziewczyną...
- Tak.
- Otóż... to był... żart z mojej strony, tak rzecz ujmę.
- Żart?
- Tak.
- Zatem nieprawda, że Andrzej...
- Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Teresa stała z otwartymi
ustami. Milczała.
- Przepraszam cię - dodała Pruszyńska.
- Jest pani... jest pani wspaniała - wyrzuciła z siebie spontanicznie
Teresa i prawie wybiegła z pokoju.
* * *
- Jestem... wspaniała... - szepnęła Pruszyńska, gdy za licealistką
zamknęły się drzwi. Nagle poczuła, że jej oczy stają się bardzo wilgotne.
Musiała sięgnąć do torebki po chusteczkę, nie mogła opanować łez.
* * *
Filip pochylił się nad Adamem, pilnie studiującym książkę o
zagadnieniach fotografii.
- Wiesz, co ty jesteś? - syknął mu do ucha.
- Polak mały.
- Tak?!... Gnojek.
- Co?!
- Kto cię prosił, byś mówił Sylwii, że byłem u Karoliny? Adam
zacisnął usta. Nic nie odrzekł.
* * *
Teresa i Andrzej byli w stołówce, gdzie zamknęli się od środka.
- Wierzysz mi? - pytał tuląc ją do siebie.
- Wierzę. Wybacz mi, że ci nie wierzyłam.
- Jasne. Milion razy.
- Wystarczy raz.
* * *
Lucyna z przerażeniem w oczach wysłuchiwała Kamili. Była
kompletnie zaskoczona faktem, że Pruszyńska posunęła się do tak
perfidnego kroku, do zdrady.
- Sylwia... też potrafi kablować - skwitowała siląc się na obojętność,
gdy Kamila skończyła relację.
- Zakablowała cię kiedyś? Lucyna milczała.
- Nie twoja sprawa - rzekła Kamila. - Powiedziałam ci, co słyszałam.
- Naprawdę przy tobie tak rozmawiały?
- Tak.
- Będę się na noc zamykać, więc nic mi nie zrobią. A co miało
znaczyć to ich „swoją drogą”?
- Nie mam pojęcia.
* * *
Nazajutrz przed obiadem dyrektor Burczyński poprosił Karolinę o
pozostałe prace, albowiem w tych, które otrzymał, nie mógł się doszukać
tej jednej, na której najbardziej mu zależało. Kiedy znalazły się na jego
biurku, niezwłocznie zaczął studiować pracę Filipa. Przeczytał ją raz,
drugi i trzeci, by nabrać pewności, że jest to inne wypracowanie od tego,
które czytał, wprawdzie pobieżnie, ale parę rzeczy utkwiło mu w pamięci.
„O co tu chodzi?” - pomyślał czując, jak wzbiera w nim złość.
Właściwie zaczął podejrzewać coś na kształt spisku zawiązanego
między polonistką a licealistą, spisku, u którego podłoża dopatrywał się
bardziej intymnego stosunku łączącego tych dwoje. A to już absolutnie mu
się nie podobało, gdyż jemu samemu panna Szatyńska wpadła w oko.
Postanowił przyjrzeć się temu bliżej.
* * *
Minęło parę dni i Lucyna coraz częściej się zastanawiała, dlaczego
Sylwia, Monika i Teresa traktują ją jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło,
nawet więcej, odnoszą się do niej wyjątkowo dobrze. Nie potrafiła pojąć
ich zachowania, na ich miejscu dawno by się zemściła. W końcu zaczęła
poddawać w wątpliwość słowa Kamili o - aż strach pomyśleć - urywaniu
cycków, tęgim laniu i mokrej kocówie przez tydzień. Dlaczego Kamila
miałaby kłamać? To się nie trzymało kupy. Zatem musiały jednak paść te
mordercze groźby. „Co więc zamierzają?” - martwiła się.
ROZDZIAŁ XVIII
Dzień Nauczyciela jest również w jakimś stopniu świętem uczniów,
przynajmniej tych, którzy całą swoją wiedzę mieli jeszcze w
podręcznikach, a z braku czasu nie zdążyli do nich zajrzeć. Zresztą żaden
szanujący się belfer nie odważyłby się w takim dniu na postawienie lufy w
dzienniku. W końcu te naręcza kwiatów do czegoś zobowiązują.
Szalona IV B znowu zaskoczyła - nie nędzne wiązanki, lecz piękne
bukiety otrzymali ich nauczyciele. Wychowawca był szczerze wzruszony,
Miłosierny zdumiony, Karolina uśmiechnięta, a Pruszyńska trochę się
popłakała.
Ogólnoszkolna uroczystość rozpoczęła się w auli. Kabaret Deja vu
pokazał, co potrafi. Bite dwie godziny programu, ale nikt się nie nudził,
śmiechu nie brakowało.
Bez wątpienia gwoździem programu był długi, błyskotliwy monolog
Ewy pod tytułem O wyższości ucznia nad nauczycielem, który w
brawurowym stylu przedstawił Filip. Aula się trzęsła. Ewa i Filip byli
trzykrotnie wywoływani na scenę; triumfowali.
Uroczystość dobiegła końca. Do Ewy podeszła Karolina w
towarzystwie drugiego polonisty, Ignacego Boguckiego.
- Ewo, lwa z pazura poznać - powiedziała Karolina.
- Dziękuję.
- Świetny monolog, świetny - zachwycał się Bogucki, a do koleżanki
powiedział: - Rośnie ci konkurentka.
- Oby urosła - odparła Karolina. - Nie przefrymarcz talentu, Ewo.
- A Filip jak zwykle w żywiole - ciągnął polonista. - Wybornie to
sprzedał, wybornie.
- Starałem się.
- Z Ewy i Filipa byłaby wspaniała para, nie sądzisz, Karolino? -
zażartował Bogucki.
- Bez dwóch zdań.
- Filip mnie nie dostrzega - rzuciła wesoło Ewa.
- Czyja to wina? - dziwił się polonista. - Chyba nie jego. Jeżeli
dziewczyna chce dać się poderwać, to tak zatrzepocze powiekami, że
chłopak, choćby jak dąb, musi paść od tego wiatru.
- Spróbuję - powiedziała Ewa.
Karolina i Bogucki dołączyli do opuszczających aulę nauczycieli,
wśród których był także woźny Szczygieł, elegancko ubrany,
uśmiechnięty, z kwiatami w ręku.
* * *
Od pobytu w mieszkaniu Karoliny Filip zaczął stosować wobec niej
odmienną taktykę. Kiedy gdzieś ją dostrzegał, a ona też go zauważała,
ostentacyjnie pokazywał jej swoje plecy. Natomiast na lekcjach stwarzał
pozory wzorowego ucznia, dla którego ciekawość wiedzy to pierwsza
świętość, a widok spódniczek jest czymś niegodnym uwagi.
Takie zachowanie było tyleż wyrachowane, co naiwne, zdawał sobie
sprawę, że w tym przypadku robi z siebie komedianta. Oczywiście nie
spodziewał się, że serce Karoliny nagle ulegnie skruszeniu, aż tak naiwny
nie był. Ale liczył na małe jego drgnienie. A nuż ona się dopatrzy, że
złożył broń, bo nie widzi sensu dalszego zabiegania o jej względy? Tak
czy owak, zamierzał stosować tę taktykę przez kilka dni.
Taktyka! Co za słowo. Pasowało tu jak rękawiczki do bikini. Miał w
sobie coś ze stratega przygotowującego natarcie.
ROZDZIAŁ XIX
- Ja nie mam co na siebie włożyć!
Można przypuszczać, że tak właśnie brzmiały słowa Ewy do Adama,
gdy szli na pierwszą potańcówkę w Raju. Gdy bowiem dziś posłuchać
dziewczyn i kobiet, które przed pójściem na bal otwierają szafę pełną
ciuchów, to trudno sobie wyobrazić, aby Ewa mogła mówić coś innego,
zwłaszcza że nie miała szafy.
- Ja nie mam co na siebie włożyć - powiedziała Monika, patrząc to
na otwarte szafy, to na przyjaciółki.
Było sobotnie popołudnie 19 października. Wszystkie rozmowy w
internacie zaczęły nawiązywać do corocznej zabawy zapoznawczej, od
kolacji do drugiej w nocy, połączonej z wyborem Miss Liceum. To nie
byle dyskoteka, wyzuta z wielkiego nastroju, gdzie można się pokazać
byle jak, przeto tym większe emocje towarzyszyły przygotowaniom, jak
przed wielkim balem, na którym dobrze się zaprezentować to
najważniejsza sprawa. Być albo nie być.
- Weź mój ciuch - zaproponowała Kamila.
- Nie wiem - westchnęła Monika. - Chłopaki nie mają takich
problemów. Ubiorą się byle jak, w brązowe spodnie, popielatą koszulę i
granatową marynarkę, zwieńczą to wszystko czarnym krawatem, a gdy się
zjawią, przyklejamy się do nich z taką żarliwością, jakbyśmy były
wdzięczne, że w ogóle przyszli. A nasze kreacje, kosztujące nas tyle trudu
i wyrzeczeń, nieraz karkołomnych zabiegów, żeby zrobić coś z niczego,
skwitują niczym pies machnięciem ogonem.
- Trafnie ujęłaś - powiedziała Teresa.
- Dobra, idziemy nago - rzekła Sylwia.
- O tak, tego oni by chcieli! - zawołała Kamila. Pukanie do drzwi
przerwało ich rozmowę. Weszła Karolina.
- Nie przeszkadzam? - zapytała.
- Skądże.
- Zdaje się, że wiem, jakie problemy w tej chwili was męczą -
powiedziała wesoło.
- Zna pani ten ból?
- Bardzo dobrze. - Usiadła przy stole.
- Doszłyśmy do wniosku, że wybierzemy się nago - rzekła Kamila.
- Pozwolę wam pod warunkiem, że znajdziecie listki figowe.
- O figowe będzie trudno, z winogronowymi nie byłoby kłopotu -
stwierdziła Teresa.
- Wyłącznie figa. Roześmiały się.
- Pewnie fatalnie pani trafiła z dzisiejszym dyżurem - powiedziała
Kamila.
- Dlaczego?
- Bo my będziemy się bawić, a pani... jakby żal...
- Mam nadzieję, że znajdzie się jakiś chłopak, który choć raz poprosi
mnie na parkiet - odrzekła.
Monika zerknęła na Sylwię, która z nagłym, dziwnym upodobaniem
zaczęła wygładzać leżącą na jej kolanach błękitną bluzkę.
- Może być kolejka - powiedziała Kamila.
- W takim razie zwieję.
- Nie lubi pani tańczyć?
- Lubię. Jestem jednak tutaj w innej roli. Nie miałam mieć dzisiaj
dyżuru. Pani Pruszyńska poprosiła mnie o zamianę.
- Fiuuu... - gwizdnęły. Oprócz Sylwii.
- Zdziwione? - zapytała Karolina.
- Nie, w porządku - odparła Kamila.
- Jeśli przypuszczacie, że można ze mną konie kraść, to jesteście w
błędzie - powiedziała Karolina w wesołym nastroju.
- Nie myślimy tak - zapewniła Monika.
Sylwia odłożyła bluzkę, wstała wzięła imbryk i wyszła. Teresa z
Moniką wymieniły spojrzenia.
- Poradzę wam - powiedziała Karolina. - Zróbcie wszystkim kawał i
ubierzcie się w białe pończochy, granatowe spódnice i białe bluzki. Jak
zorientowałam się w pozostałych pokojach, każda dziewczyna chce
wyglądać bajecznie kolorowo, aby chłopaki dostali oczopląsu. Wniosek?...
Na was skupią uwagę.
- Kapitalne - przyznała Kamila, a Monika uzupełniła: - I pachnie
naszą starą, poczciwą, kobiecą zasadą: wyróżniać się!
- Otóż to - zgodziła się Karolina.
Weszła Sylwia. Podłączyła imbryk do kontaktu.
- Ty chyba nie masz humoru - powiedziała do niej Karolina i wstała.
- Oszczędzam na później.
- Aha. Nie przeszkadzam. - Karolina wyszła.
* * *
Filip raźno wybiegł z sutereny i sadząc po trzy stopnie, pędził na
górę. Nagle prawie zawisł w powietrzu, dostrzegając Karolinę.
- Przewrócisz mnie - powiedziała zatrzymując się.
- Nie zauważyłem. Jeszcze krok i doszłoby do katastrofy.
- Tak, miałbyś mnie na sumieniu, gdybym straciła życie -
zażartowała.
- Tak, miałbym panią na sumieniu - rzekł poważnie. - Szkoda, że to
nie nastąpiło. - Wyminął ją i pobiegł dalej.
Kiedy golił się w umywalni, doszedł do wniosku, że jego ostatnie
słowa do Karoliny były głupie, dziecinne. Gdyby choć trochę się
zastanowił, toby ich nie wypowiedział. Emocje, namiętności... Zbyt łatwo
dał im się ponieść. No i tą rozmową przekreślił swoje wymowne milczenie
wobec niej (wyjąwszy dyskusje na lekcjach).
Fakt, że Karolina ma dziś dyżur, przyjął rano z absolutnym
zaskoczeniem. Gdy ją zobaczył na śniadaniu, jego umysł dostał wariacji.
Nie wiedział, co o tym sądzić. Od Lucyny usłyszał, że to Pruszyńska
chciała się zamienić. Lecz Karolina nie musiała jej wyjawiać prawdy, a
Pruszyńska nie będzie tego wywlekać. Tak czy inaczej, Karolina pojawi
się na zabawie. I ta sprawa nabrała dla niego wyjątkowego znaczenia.
- Dlaczego mi się przyglądasz? - zapytał stojącego obok
Kurdelskiego.
- Patrzę, jak się golisz. Aż słychać drapanie.
- Też się podrap.
- Nie mam po czym - powiedział pierwszoklasista głaszcząc się po
brodzie.
- Podrap się po głowie. Tam zawsze możesz, kiedy coś się nie
zgadza. Najważniejsze czasem to dobrze się podrapać, a wtedy kłopoty jak
ręką odjął.
Niejedna dziewczyna by się zdziwiła, gdyby wpadła do męskiego
internatu. Harmider trudny do opisania. Jedni biegali w samych slipkach,
nie wiedząc właściwie, gdzie i po co, inni zapamiętale czyścili buty,
sprawdzając coraz, czy nabrały odpowiedniego połysku, jeszcze inni
prasowali spodnie, plując obficie na chusteczkę, gdy nie chciało się
donieść wody, ktoś tam przyszywał do koszuli brakujący guzik, golił się,
mył, wreszcie znaleźliby się i tacy, którzy naraz uzmysłowili sobie, że
mają dwie lewe nogi, ale oczywiście pójdą, a nuż wpiszą się w poczet
twórców nowej odmiany tańca świętego Wita, czyli pląsawicy. Słowem,
wszyscy podobnie przejęci jak dziewczyny. Bo też chcieli się dobrze
zaprezentować.
Trwały również gorące dyskusje na temat wyboru najładniejszej
dziewczyny liceum. Ta niewątpliwa atrakcja całej imprezy miała się odbyć
około północy. Chłopaki już obstawiali niczym na wyścigach, zakłady
przyjmował Hipolit. Jak dotąd w owym rankingu Sylwia i Monika szły
ramię w ramię, tuż za nimi trzy dziewczyny z miasta, następnie Mariola,
Teresa i Dorota.
* * *
Lucyna weszła do auli, przygotowanej do imprezy. Wzdłuż ścian
stały krzesła i ławki, a na nich zimne napoje, pieczywo i słodycze.
Girlandy, baloniki i inne drobiazgi dopełniały całości wystroju, o co
Lucyna osobiście zadbała.
Z lewej strony, przy fortepianie, Andrzej i koledzy ustawiali
instrumenty. Był także Adam, szukający ustronnego miejsca dla swojego
sprzętu - aparatu i kamery filmowej. On ponadto odpowiadał za
prawidłowe funkcjonowanie specjalnego oświetlenia.
Lucyna podeszła do kolegów, dzieląc się jakimiś uwagami. W
pewnym momencie zauważyła, że do auli wchodzi... ta Szatyńska i
rozgląda się z podziwem.
- Jak się pani profesor podoba? - zapytała.
- Ładnie. Najważniejsza jest dobra muzyka, prawda, panowie?
- Zgadza się - odrzekli muzycy. Lucyna stanęła obok... tej
Szatyńskiej.
- Pani profesor jaką muzykę lubi? - zapytała. - Poważną czy
rozrywkową?
- Z muzyką jak z jedzeniem - odrzekła. - Raz się ma apetyt na
schabowego, raz na jajko, a raz trzeba zjeść to, co dają.
Błysnął flesz. Adam zrobił zdjęcie stojącej grupce. Karolina posłała
mu uśmiech. Chwilę ciszy przeszył ostry dźwięk trąbki.
- Och! - jęknęła Karolina i spojrzała wymownie na Heńka.
- Jak możesz straszyć panią profesor! - upomniała go Lucyna.
- Adam, co z tobą! - rozległ się od drzwi głos Hipolita, ubranego w
szary garnitur, białą koszulę i bordowy krawat.
- Co ma być? - pisnął Adam.
- Migasz się od zakładów. Dalej, forsa i nazwisko! - Hipolit podszedł
do niego i wyciągnął z kieszeni notes.
- Co obstawiacie? - zaciekawiła się Karolina.
- Miss - wyjaśnił Andrzej. Karolina pokiwała litościwie głową.
- Wiecie, na czym robić interesy. Hipolit i Adam szeptali pod ścianą.
- Adaś, nie wstydź się! - zawołał Andrzej. - Głośno wymień imię tej,
w której zapuściłeś korzenie!
Adam zerknął na Karolinę i lekko się zaczerwienił.
- Która dziewczyna ma najwięcej głosów? - zapytała Lucyna.
- Ty - odrzekł Wojtek.
- Ja?! Żartujesz sobie...
- Dokładnie.
Lucyna umilkła i uniosła podbródek. Hipolit zapisał w notesie
nazwisko i skasował pieniądze.
- Hipek - krzyknął Marek - do kogo Adam się pali?! Hipolit
wyszczerzył zęby i rzekł:
- Do Lucyny!
- Do mnie?! - zdumiała się Lucyna. Nie było jej to w smak, bo
szepnęła niby do siebie, ale tak, żeby usłyszała... ta Szatyńska: - Co ja bym
robiła z takim dzieciakiem?
- Jeśli Adam wygra - dodał Hipolit - zgarnie cały szmal!
- Muszę zerknąć na waszą listę - powiedziała Karolina i podeszła do
Hipolita. - Pozwolisz? Zachowam dla siebie.
- Jasne. - Otworzył notes.
- Hm, dowcipniś - mruknęła Lucyna pod adresem Adama. Po chwili
spojrzała na... tę Szatyńską, wpatrującą się w notes, i poszła do salonki.
Mariola się stroiła.
- Wiesz, kto się we mnie buja? - zapytała siadając. - Głupi Adam!
Wyobrażasz sobie? Chłopaki już robią zakłady, ale trzymają to w
tajemnicy przed nami.
Mariola była bardziej zainteresowana doborem ciuchów niż jej
nowinkami.
- Oczywiście nie chcieli mi zdradzić, jak ja wyglądam na tej liście.
Dopiero potem Hipek się wygadał, że Adam na mnie postawił, i dodał, iż
jeśli wygra, zgarnie cały szmal.
- To znaczy, że jedynie Adam na ciebie stawia - rzekła obojętnie
Mariola, zakładając czerwoną spódnicę w kwiaty.
Lucyna zastygła. Mariola podjęła:
- Skoro w przypadku wygranej zgarnia całą pulę?... Jak na
wyścigach. Majątek przynosi fuks... Dobrze mi w tej spódnicy?
- Do kitu - mruknęła Lucyna. - Skąd właściwie ten ciuch
wytrzasnęłaś? Sporo musiał kosztować.
- Chrzestny mi kupił. Co cię ugryzło? Wściekła jesteś na Hipka?
Wiesz, że on nieraz gada od rzeczy.
- A... ta Szatyńska jaka ciekawa! - ożywiła się Lucyna. - Musiała
zobaczyć, na kogo chłopaki stawiają. Patrzyła w ten notes i patrzyła, jakby
siebie...
- Nadal masz do niej pretensje, że z pracy dała ci tróję.
- Zerżnęłaś ode mnie, a dostałaś czwórę.
- Napisałam poprawniej. Swoją drogą, ostro oceniała.
- Nad pracą Sławka też się u was rozwodziła?
- Tak. Powiedziała, że to, co napisał, to Mount Everest młodzieńczej
spontaniczności i ignorancji. Ale chrzanić! - Mariola zatarła ręce. -
Wreszcie przeczytam Kochanka diablicy! Magda mi przyniesie.
Lucyna wzruszyła ramionami; na pewno nie weźmie do ręki jakiegoś
szmatławca... tej Szatyńskiej.
- Za trzy tygodnie Magda robi u siebie bibę - podjęła Mariola z
nagłym ożywieniem. - Zapowiada się niezła impreza. Wszystkiego pełno.
Będą też chłopaki z poligrafa. Problem w tym, że trzeba będzie się stąd
wydostać i wrócić bez wpadki. Ale Fil już coś wykombinuje. Pójdziesz?
- Nie wiem - odrzekła obojętnie. - Można by pomyśleć, że ten Filip
jest tu jakimś bogiem.
- Dopiero to zauważyłaś? Ma w sobie coś. Lucyna podeszła do szafy
i zaczęła się przebierać.
* * *
- Nie musi się pani obawiać, że ktoś obcy tu wejdzie i zacznie
rozrabiać - uspokajał Szczygieł Karolinę. - O ósmej, gdy uczniowie z
miasta już będą, zakluczę drzwi, jedne i drugie. Kierownik ma własny
klucz, gdy będzie chciał przyjść.
Karolina, zamieniwszy z woźnym jeszcze parę słów, poszła do
pokoju. Usiadła przy swojej małej maszynie do pisania marki Olympia,
obok której leżał rękopis i trochę czystego papieru.
Od rana napisała zaledwie dwieście słów. Niedobrze. Bynajmniej nie
dlatego, że wena ją opuściła. Znała powód tak marnej wydajności.
Filip... Nie kochała go, przecież miłość uskrzydla, byłaby więc
Szopenem swojej klawiatury. Filip... Ignorować go w umyśle nie potrafiła,
o wyrzuceniu mowy nie było. Filip... Przyjaźń? Niebezpieczna przyjaźń,
jeżeli do głosu dochodzą emocje.
Wiedziała doskonale, że granicy między przyjaźnią a miłością nikt i
nic nie pilnuje. Z obawą myślała o przyszłości, kiedy stwierdzi, że znalazła
się po tamtej stronie.
Była przekonana, że podczas niedawnego spotkania Filipa na
schodach, jego ostatnie słowa do niej wypłynęły mu spontanicznie prosto z
serca, serca trawionego miłością. Nie miała mu tego za złe. Bardzo dobrze
znała taki stan ducha.
Nie chciała przyjąć dzisiejszego dyżuru, w końcu uległa prośbie
Pruszyńskiej. Będzie zatem musiała pójść do auli lub przebywać w pobliżu
przez całą zabawę...
Wreszcie uderzyła w klawiaturę, rozpoczynając akapit od słów:
„Bawiono się w najlepsze”.
ROZDZIAŁ XX
Bawiono się w najlepsze.
Filip tańczył z Sylwią. Rozmawiali o banalnych sprawach, co
Filipowi odpowiadało. Nie zniósłby, gdyby Sylwia zaczęła się roztkliwiać,
wracając do ich nocnej rozmowy sprzed jakiegoś czasu, zwłaszcza że po
wymówce Moniki był świadom swojego postępku. Jednakże w oczach
Sylwii dostrzegał cień tamtego spotkania.
Dobiegała końca druga godzina zabawy, a Filip nie zatańczył z
Karoliną, mimo że ona przebywała tu od początku, to siedząc i
rozmawiając z kimkolwiek, to zachęcając chłopaków, tych którzy za
darmo wykonywali ciężką pracę, polegającą na podpieraniu ścian w holu,
to wreszcie bawiąc się jak nastolatka.
Pierwszym, który poprosił ją do tańca, był Sławek, czym wśród
młodszych kolegów zyskał uznanie godne bohatera.
„Nie bohaterowie spijają śmietankę, lecz ci, co są w cieniu” -
szepnęła Monika do Teresy, gdy Sławek odprowadzał partnerkę.
Nie uszło uwagi Filipa, że Karolina świetnie tańczy. Ciągle czekał,
choć miał ochotę porwać ją na parkiet, kiedy rozległy się pierwsze takty.
Nie uczynił tego, ponieważ trochę się obawiał kontaktu z nią, w tańcu,
całkowicie naturalnego. W ogóle zauważył, że Karolina unika jego
wzroku, jakby sama się obawiała wspólnego tańca.
Muzyka umilkła.
- Sylwio, świetnie mi się z tobą tańczy. Dziękuję.
- Mnie również.
- Skąd pomysł na te stroje? Biało-granatowo-biało. Wyróżniacie się.
Która z was na to wpadła? Ty?
- Nie zgadniesz.
- Spróbuję.
- Nie dasz rady.
- Więc kto?
Sylwia spojrzała mu głęboko w oczy i powiedziała:
- Karolina. - Widząc, że przez jego twarz przemknął skurcz niczym
złodziej z workiem łupów na plecach, dodała: - Odprowadź mnie.
Odprowadził ją na jej miejsce; usiadł parę krzeseł dalej, między
Dorotą a Teresą.
- Akcja się rozkręca - zauważył Hipolit wskazując na leżący na
fortepianie kartonik, do którego akurat wrzucała karteczkę jakaś
trzecioklasistka, a za nią Słowik i Kurdelski.
Wybór Miss Liceum miał się dokonać na podstawie głosowania.
Ogłoszenie wyników przewidywano o północy.
Błysnął flesz. Adam uwijał się jak w ukropie. Drugi, trzeci, czwarty
błysk...
* * *
Lucyna siedziała po drugiej stronie sali, naprzeciwko otwartych
drzwi. Jadła pączka i popijała herbatę. Chwilowo w jej najbliższym
otoczeniu nie było nikogo, toteż ucieszyła się na widok podchodzącej do
niej Kamili. Po zdawkowej wymianie uwag na temat zabawy Lucyna
powiedziała przyciszonym głosem:
- Ty chyba mnie wtedy okłamałaś.
- Kiedy?
- Po tej aferze z Pudernicą w waszym pokoju. Że niby dziewczyny
mi się odgrażały.
- Było tak.
- No i nic się nie dzieje, a już sporo czasu upłynęło.
- Teraz sobie o tym przypomniałaś?
- Jakoś nie mogę się od tego opędzić. Co one kombinują?
- Może machnęły ręką. Zdradzę ci coś więcej. One kazały mi
powtórzyć tobie ich rozmowę.
- Kazały ci... powtórzyć?!
- Dokładnie.
- A ja byłam pewna, że ty sama z siebie...
- Powiedziałabym ci i tak.
- Kazały ci powtórzyć - zaczęła się zastanawiać Lucyna. - Nic już nie
rozumiem - westchnęła skupiając wzrok na Wrońskim, który właśnie
pojawił się w auli i usiadł obok... tej Szatyńskiej, rozmawiającej z trzema
dziewczynami z młodszych klas. Przeniosła spojrzenie na Sylwię, Monikę
i Teresę. „Coraz bardziej dziwne” - pomyślała o ich groźbach w
kontekście ostatniej rewelacji Kamili.
Ochrypły, miękki tenor saksofonu i pulsujące kolorowe światła
ponownie wezwały na parkiet. Walc.
* * *
- Czy mogę panią prosić?
Zajęta rozmową z Wrońskim, Karolina nawet nie spostrzegła, jak
wyrósł przed nią Filip.
- Nie wypada mi odmówić - zgodziła się uprzejmie, przeprosiła
Wrońskiego i pozwoliła Filipowi ująć się za rękę.
Umilkli poddając się urokowi melodii Jana Straussa. Karolina
wyczuła, że Filip jest spięty. W pewnym momencie spostrzegła Sylwię,
która tańczyła z Hipolitem i obserwowała ją, Karolinę. „Ileż już razy tak
mi się przyglądała? - zapytała się w duchu. - O co jej chodzi?”
- Dobrze się pani bawi? - zagadnął.
- Tak. A ty?
- Również. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby pani dobrze się
bawiła.
- Dlaczego?
- Skoro robi się coś z konieczności...
- Grzeczność nie wyklucza przyjemności - odrzekła.
- Jak to dobrze mieć grzeczność zawsze pod ręką. Wyobraża sobie
pani, co by się działo, gdyby grzeczności nie było?
- Wyobrażam. Arogancją i grubiaństwem nie dałoby się wszystkiego
w życiu załatwić - powiedziała posyłając uśmiech Wrońskiemu, który
bawił się z Lucyną.
- Proszę mi powiedzieć parę słów o nowej powieści. Zaspokoiła jego
ciekawość w kilku zdaniach. Umilkła wraz z ostatnim taktem walca.
- Mam nadzieję, że zechce pani tańczyć ze mną dalej. Z grzeczności.
Pod naporem jego spojrzenia nic nie odrzekła. Rozległy się dźwięki La
Comparsity.
- Co pani na to?
- Nic.
- Ja także nic. Znam tango.
- Zatem nie ma strachu. Zmieniamy krok.
Popłynęli w argentyńskim rytmie. Byli bodaj jedyną parą, która z
tanga kpin nie robiła.
* * *
- Hipek, piłeś wino? - zapytała Sylwia.
- Tak. Mocno czuć? - Hipolit chuchnął.
- Mnie się wydaje, że piłeś tylko gips.
- Gips?!
- Już piąty raz stawiasz swój lewy kołek na mojej nodze.
- Przepraszam - bąknął.
- Możesz mi powiedzieć, co my właściwie tańczymy?
- Tango.
- A ta aula to kaplica. Chętnie bym cię nauczyła tańczyć, ale łatwiej
by mi poszło ze słupem telegraficznym.
- Więc doradź mi...
- Znajdź sobie dziewczynę, która nie umie tańczyć.
- Są takie?
- Jak będziesz miał wiele szczęścia, to znajdziesz. Na wszelki
wypadek zrób sobie duży zapas świec.
- Syla, zdradzę ci... Większość chłopaków na ciebie stawiała. Sylwia
wzruszyła ramionami. Odszukała wzrokiem Filipa i Karolinę.
* * *
Andrzej odjął saksofon od ust, muzyka umilkła, pary na parkiecie
zastygły w oczekiwaniu na trzeci utwór.
- Zrobimy Filowi kawał - powiedział i dodał, zwracając się do
Marka: - Włącz taśmę, wiesz...
Marek odłożył pałeczki i odwrócił się do magnetofonu.
* * *
Wszyscy czekali.
Filip trzymał dłoń Karoliny - drobną, delikatną i przyjemną w dotyku
- starając się ją dyskretnie pieścić palcami. Był ciekawy odzewu. Ten
wkrótce nastąpił, ale nie taki, jakiego pragnął, choć takiego się spodziewał.
Karolina spróbowała wyswobodzić się z jego uścisku, a że nie
pozwolił, poddała się. Po dwóch tańcach z nią uświadamiał sobie, że ona
broni się przed nim, że nie chce go wpuścić do swojego życia, że
zachowuje się tak, jakby pod naporem szalejącego wiatru zamykała drzwi.
Spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. Środkowym palcem przesunął
wzdłuż wewnętrznej strony jej dłoni. Opuściła powieki, zagryzła wargi i
powtórnie spróbowała się uwolnić. Bez powodzenia.
Wreszcie rozbrzmiała muzyka. Wszyscy się mocno ożywili słysząc...
Karolina znieruchomiała. Filipowi odpowiadało to, co zaczęło
wypełniać aulę i elektryzować wręcz czarodziejską mocą. Hymn miłości
czy jakkolwiek to nazwać przyprawiał o dreszcze. Swego czasu wyklęta
przez wiele stacji radiowych piosenka Angielki i Francuza - Jet’aime...
Moi Non Plus - opętała wszystkich bez wyjątku. Filip zbliżył się do
Karoliny.
- Właściwie chcę ci już podziękować - powiedziała.
- Proszę?!
- Bardzo dobrze mi się z tobą tańczyło, ale już ci dziękuję.
Odprowadź mnie.
- Pani żartuje - szepnął ostro.
- Nie.
- Pani żartuje!
- Nie, nie żartuję.
- Na Boga, pani żartuje!
- Nie róbmy widowiska, Filipie.
Filip błyskawicznie rzucił spojrzeniem niczym drobnymi
jednocześnie w parę miejsc. Każdy w jakimś błogim odrętwieniu zajęty
był swoim partnerem.
- To pani robi widowisko.
- Proszę cię, odprowadź mnie.
- Bo mnie pani tu zostawi?
- Proszę.
- Nie.
- Filipie...
- Nie. - Objął ją. Z trudem mu się poddała. Tańczyli w milczeniu.
- Dlaczego mnie nie usłuchałeś? - szepnęła.
- Nie mogłem. I nie chciałem. A pani zapragnęła brutalnie zniszczyć
moje kilka minut z panią. Najpiękniejsze kilka minut w moim życiu.
- Wydaje ci się. W twoim wieku odczucia bywają zwodnicze.
- Odezwała się w pani nauczycielka, a nie kobieta. - Naraz
zastanowił się nad jej słowami. „Wydaje ci się” - powtórzył w myślach. To
mu zabrzmiało jak obawa, a nie suche oznajmienie czegoś. Mocniej
przytulił ją do siebie, ale ona się odsunęła.
- Cokolwiek się we mnie odezwało - nie ma znaczenia. Nie
chciałabym także, abyś moje poprzednie słowa, o zwodniczym odczuciu,
brał pod światło. Rozumiemy się?
- W tej chwili światło jest liche, więc nie ma obawy. - Spojrzał w
głąb sali. Zauważył wpatrującą się w niego Sylwię.
- Dobrze, zejdźmy z parkietu - powiedział.
- Słucham? - Tym razem Karolina wpatrzyła się w niego.
- Ma pani rację. Wszystko mi się wydaje. Wydaje mi się, że właśnie
tańczę z panią, gdy tymczasem pani to nikt inny jak woźny Szczygieł.
Wydaje mi się, że słyszę muzykę, a to przecież trak rżnie drzewo. Wydaje
mi się, że jestem przyzwoicie ubrany, a tu nic na sobie nie mam. Wydaje
mi się...
- Proszę, przestań... - szepnęła z powagą.
-...że mam prawie dziewiętnaście lat, a ja siusiam w pieluchy i pijam
papkowate mleczko. Wydaje mi się...
- Filip, proszę...
-... że mi się wydaje, a tu naprawdę mi się wydaje, że mi się wydaje.
No więc mi się nie wydaje, prawda, proszę pani? A poza tym wydaje mi
się, że niezależnie od wieku i płci, każdemu ma prawo coś się wydawać.
Karolina pochyliła głowę. Milczała. Filip rozejrzał się dyskretnie i
mocniej ją przytulił. Nie broniła się. Zbliżył usta do jej ucha.
- Karolino... ja cię ubóstwiam. - Usłyszał, jak ona przełyka ślinę.
- Miałem kilka dziewczyn, ale to, co ostatnio się ze mną dzieje,
przekracza moje pojęcie... Kocham cię do szaleństwa...
- Filipie... tak się składa, że... że ja mogę ci mówić po imieniu, a... a
ty nie możesz tak się do mnie zwracać. Nie życzę sobie. Nie chcę. Nie
chcę! Nie licz na nic...
Potrząsnął głową i otarł się policzkiem o jej włosy. Do końca tej
nastrojowej muzyki już się nie odezwał. Kiedy odprowadził ją na miejsce,
rzekł uprzejmie:
- Dziękuję. Bardzo dobrze mi się tańczyło z panią profesor.
- Mnie z tobą również - odparła grzecznie.
- Co oni nam zagrali?! - zażartował powracający Wroński.
- Tołstoj mi się przypomina. Czytałaś Sonatę Kreutzerowską,
Karolino?
- Oczywiście.
- A ty? - zwrócił się do Filipa.
- Czytałem. W pewnych okolicznościach muzyka działa drażniąco,
lecz to nie oznacza - spojrzał na Karolinę - że człowiek nie potrafi
opanować namiętności. Tak mi się wydaje. Jeżeli coś w człowieku
drzemie, nie zdoła tego stłamsić; samo wyjdzie bez względu na czas,
miejsce i nastrój. Zatem nie muzykę należy winić. Tak mi się wydaje. Czy
pani profesor też się tak wydaje?
- Tak mi się wydaje - odparła pogodnie i sięgnęła po ciastko.
- Proszę, poczęstuj się, są dobre. Tak mi się wydaje.
- Chętnie. - Wziął eklera i odszedł. Wroński zajął miejsce obok
Karoliny.
* * *
„Intrygujące - rozmyślała Lucyna spoglądając na... tę Szatyńską.
Filip się w niej zakochał?” Gdy Lucyna bawiła się z Wrońskim, zwróciła
uwagę na Filipa tańczącego z... tą Szatyńską, podczas ostatniego utworu.
Doszła do wniosku, że nie było w tym nic zdrożnego, chociaż dyrektor
prosił ją o przyjrzenie się tym dwojgu. Powodu się domyślała.
- Napijemy się wina? - głos Marioli wyrwał ją z zadumy.
- Wina?... Tak, łyczek dzisiaj nie zaszkodzi.
- Proszę.
Zauważyła, że... ta Szatyńska wysłuchuje Wrońskiego, a
jednocześnie rzuca spojrzeniem gdzieś przed siebie, jakby w stronę Filipa,
rozmawiającego z Teresą i Ewą.
Śpiewała Monika. Głos miała miękki, ciepły, czysty, dynamiczny.
Bez trudu wyciągała dwie i pół oktawy, nie tracąc oddechu. Mogła w
przyszłości zostać dobrą piosenkarką.
Karolina bawiła się z Wrońskim.
- Mamy wizytację - zauważył w którymś momencie Wroński,
Karolina westchnęła, dostrzegając w drzwiach Burczyńskiego.
Momentalnie przypomniała sobie jego zimne, podejrzliwe
spojrzenie, kiedy odbierała od niego prace.
- Panie Olku, nie uśmiecha mi się z nim bawić…
- Zaraz coś wymyślimy - uspokoił ją. - Zejdziemy z parkietu, że niby
źle się poczułaś. Zajrzysz do domu, a ja już tu sobie z nim zatańczę
jakiegoś rocka.
- Dzięki. Lubię pana.
- Miło słyszeć.
Jak ustalili, tak zrobili.
- Pani wychodzi? - zapytał Burczyński strosząc brwi.
- Źle się poczułam. - Puściła oko do Wrońskiego i wyszła. Gdy
znalazła się na wysokości żeńskiej „ósemki” - dobiegł ją stamtąd odgłos
tłukącego się szkła. Otworzyła drzwi.
W pokoju było ciemno. Zapaliła światło. Na łóżku siedziała Sylwia.
Karolina zamknęła drzwi i podeszła do niej. Obok leżał rozbity wazon.
- Sylwio, co się stało? - Usiadła naprzeciwko niej.
- Nic.
- Płakałaś?
- Nie.
- Chyba tak... Mogę ci w czymś pomóc? Sylwia milczała.
- Chodzi o jakiegoś chłopaka? - podjęła. - Gdy byłam w twoim
wieku, wielokrotnie zakochiwałam się i odkochiwałam. Naturalnie, to
drugie zwykle wiązało się z jakimś dramacikiem. Dramacikiem, patrząc
wstecz, bo wówczas odbierałam rzecz poważniej, bodaj raz, jakby świat
zwalił mi się na głowę. Ale tak naprawdę, osiemnaście lat to nie wiek dla
dokonywania właściwego wyboru przez kobietę, aczkolwiek zdarzają się
wyjątki, niestety i takie, które później okazują się pomyłką, prawdziwym
dramatem. I wtedy łzy mają swoją wartość, a nie słonej wody.
Sylwia pociągnęła nosem.
- Masz przed sobą maturę - kontynuowała Karolina. - To powinno
być dla ciebie najważniejsze. Absolutnie się nie spodziewam, że jej nie
złożysz, może się jednak zdarzyć, że jakaś szaleńcza, nieodwzajemniona
miłość pokrzyżuje ci plany. Jesteś inteligentna, pracowita, masz wielkie
szanse, aby do czegoś w życiu dojść, a nie spalać się ciężką pracą w
fabryce. Bynajmniej nie pogardzam taką pracą, nic podobnego. Po prostu
chcę ci uświadomić, że swoje zdolności możesz wykorzystać dokładnie w
tym, co lubisz, a nie w tym, co byłabyś niejako zmuszona polubić, dla
chleba. W każdym razie warto spróbować, bo na przegranie życia zawsze
jest czas, wystarczy sekunda.
Sylwia wytarła nos chusteczką. Milczała.
- Jeśli u kobiety inteligencja i uroda idą w parze - ciągnęła Karolina -
jest to mieszanka wybuchowa. Nie zmarnuj swojej szansy. Natura była dla
ciebie łaskawa, dała ci jedno i drugie. Sama uroda ma wartość zaledwie
wepchnięcia do łóżka. Nie łóżko zapewnia nam szacunek wśród
mężczyzn. Z samą urodą jesteśmy dla facetów niczym laleczki na
łańcuchu. Przecież nie o to nam chodzi. Chcemy być ich równorzędnymi
partnerkami zawsze.
Sylwia schowała chusteczkę.
- Czy odpowiesz mi na niedyskretne pytanie?
- Spróbuję.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć, kto to jest. Ale czy go kochasz?
- Tak. - Sylwia spojrzała jej w oczy.
- Rozumiem, że on ciebie nie kocha.
- Kocha... inną.
- Kiedyś przeżywałam podobną historię - rozrzewniła się. - W końcu
wzięłam się w garść i jakoś z tego wyszłam. To też było w maturalnej
klasie.
- Czy ja mogę zadać bardzo niedyskretne pytanie?
- Tak.
- Kocha pani kogoś?
- Nie - odparła po chwili.
- Jest pani szczęśliwa?
- Nie. Nie tak do końca.
- Brakuje pani miłości?
- Owszem - szepnęła zwieszając wzrok. - Tak mi się w życiu
ułożyło. Ale tobie nie musi. Spróbuj wziąć się w garść. Licha to rada, lecz
w tego rodzaju sytuacjach nie ma doskonałej recepty. Zawsze jednak
należy mieć nadzieję. A nuż los się uśmiechnie i wynagrodzi czas, który
się uznało za stracony. Życzę ci tego - dodała, pocałowała ją w policzek i
wyszła.
* * *
Upłynęło kilkanaście sekund, nim Sylwia się otrząsnęła. Czuła się
trochę jak pijana po tej nieoczekiwanej rozmowie z osobą, co do której już
nie bardzo wiedziała, jakie uczucia żywi - nie pałała do niej nienawiścią,
nie darzyła jej ślepą przyjaźnią, o obojętności też mowy nie było.
Zbierając kawałki wazonu zastanawiała się, czy Karolina
powiedziała jej prawdę o sobie, czy skłamała.
- Co się stało? - zaskoczyła ją Teresa. - Wazon stłukłaś?
- Jak widzisz, psiakrew, o!
- Nie przejmuj się. - Teresa rzuciła się na łóżko. - Burczymucha się
zjawił. Lucyna sama po niego zaraz poleciała, głupie cielę. Ciekawe, jak
ona znosi ten brak reakcji z naszej strony.
- Przejmuje się. Nakręciłam Kamę i posłałam ją do niej. Lucyna
sama ją zagadnęła na ten temat.
- I co?
- Nie może pojąć, dlaczego się nie odwdzięczamy.
- Pięknie! Bardzo pięknie.
Sylwia wrzuciła szkło do kosza, wyszła i po minucie wróciła.
- Chodź się bawić. - Teresa podeszła do przyjaciółki. - Przestań się
nim zamartwiać. On jest stracony dla każdej dziewczyny. Dla niego świat
kobiecy składa się wyłącznie z Karoliny. Musisz się wreszcie z tym
pogodzić.
- Ona była tutaj, zanim przyszłaś.
- Czego chciała?
- Pogadała ze mną jak starsza siostra. Miła.
- Idziemy się bawić. - Teresa cmoknęła ją w skroń i wyszły. Sylwia
zamknęła drzwi na klucz i wzięła go z sobą.
* * *
„Karolino, ja cię ubóstwiam...”
Siedziała w pokoju nauczycielskim i rozmyślała o chłopaku, który
zdobył się na takie wyznanie. Zaczęła sobie uświadamiać bardziej niż
kiedykolwiek, że wszystko, co do tej pory łączyło ją z Filipem, mocno
pachniało nienaturalnością w obliczu bezpośrednio wyrażonej przez niego
namiętności. I dopiero teraz ogarniało ją przerażenie. To już nie zabawa...
jego żarliwy szept słyszała przy swoim uchu, jakby był przy niej.
Kilkanaście minut przed północą postanowiła wrócić do auli. Była
ciekawa finału wyboru najładniejszej licealistki - stawiała na Sylwię.
„Cóż za głupiec odrzuca miłość tej dziewczyny” - pomyślała
przypominając sobie rozmowę z nią.
Kiedy dotarła na piętro i zamierzała pchnąć drzwi, dobiegł ją jakiś
hałas z męskiego internatu - jakby uderzenie metalowego przedmiotu o
posadzkę, szybkie, kilkakrotne, raz, dwa, trzy. Cisza. Chwila ciszy, bo
rozległo się metaliczne zgrzytanie. Coś wyważano... Skrzypienie... Nie
słyszała żadnej rozmowy. Zapewne wszyscy chłopcy byli w auli, gdzie
emocje związane z wyborem Miss musiały sięgać zenitu. Nie wszyscy -
tam ktoś był...
Zaintrygowana ruszyła na górę. Spoglądając w otwarte drzwi
stwierdziła, że w umywalni pali się mdławe światło. Na przedostatnim
stopniu potknęła się, na szczęście nie upadła.
Odgłosy skrzypienia ucichły, jak ręką odjął. Weszła do środka i
zapaliła w korytarzu światło. Spojrzała w prawo. Drzwi ostatniej szafy
były otwarte. „Złodziej?” - krzyknęła w duchu.
- Kto tu jest? - zawołała. Nie słysząc odzewu, podeszła do otwartej
szafy.
Gdy do niej dochodziła, za jej plecami rozległy się kroki. Odwróciła
się. Drzwi się zatrzasnęły. Ktoś zbiegał po schodach.
- Cholera! - Rzut oka na otwartą szafę. Pusta. Bez przydziału.
Pobiegła do drzwi. Nim je otworzyła, zdążyła rzucić okiem na drugą część
korytarza, prostopadłą do tej, w której stała. - Do diabła! - Rejestrowała z
dokładnością kamery. Jedna z szaf otwarta na oścież, klamra rozerwana,
zwisa z zamkniętą kłódką. Wyskoczyła na schody. Ściągnęła z nóg
pantofle na obcasie, wzięła je w rękę i sprintem puściła się do auli, gdzie
rozbrzmiewała muzyka z taśmy, akurat Presley się rozlukrowywał. Po
drodze nikogo nie napotkała.
W holu przed aulą stało kilkanaście osób, wśród nich dostrzegła
Filipa i Wrońskiego.
- Karolino, co się stało? - zdumiał się Wroński. Filip i pozostali także
z niedowierzaniem patrzyli, jak Karolina zakłada pantofle.
- Kto tu przyszedł w ciągu ostatniej minuty? - zapytała po
zaczerpnięciu oddechu.
- Nikt - odparł Filip.
- Nikt - potwierdził Wroński.
- Wobec tego złodziej jest gdzieś na dole.
- Złodziej?! - zawołali obaj.
Karolina poprosiła ich na bok i opowiedziała o zajściu w internacie
męskim.
- Ależ ze mnie idiota! - jęknął Filip pukając się w czoło. -
Powinienem był przewidzieć, że czwarta kradzież nastąpi właśnie dzisiaj,
o tej mniej więcej porze, gdy chyba wszyscy, jak to się dzieje, będą
oczekiwać wyników konkursu. I powinienem był przewidzieć, że kradzież
nastąpi u nas, gdzie zawsze jest otwarte, a nie u dziewczyn.
Pokoje żeńskie na piętrze są zamykane na klucz, a w tych - zatoczył
ręką - ciągle panuje ruch. Osioł ze mnie. Nasz Iks wybrał dobry moment.
Szafka, którą obrobiono, należy do pierwszoklasisty.
- Tak jak przypuszczałeś? - zapytał Wroński.
- Z grubsza.
- Więc mamy złodzieja na patelni, gdzieś tam na dole - stwierdził
Wroński.
- Niezupełnie, panie psorze.
- Dlaczego? - zapytała Karolina. Mimo woli uświadomiła sobie
powagę bijącą z twarzy Filipa, gdy w zastanowieniu pocierał policzek.
- Czy może uciec na zewnątrz?
- To nie wchodzi w grę, nawet gdyby drzwi i okna były pootwierane
- odrzekł Filip i gestem ręki przywołał małego Bodzia. - Skocz do
internatu i zobacz, gdzie zajrzał złodziej.
- Znowu kradzież? - zdumiał się Kurdelski.
- Przy okazji zwróć uwagę na wszystkich, których spotkasz po
drodze. - Gdy chłopak pobiegł, podjął: - Nasz Iks wie, że już dotarła do
nas informacja o jego czwartym skoku.
- Oczywiście - zgodził się Wroński. Filip uśmiechnął się do Karoliny
i rzekł:
- Nie wyrabiała pani zakrętu, prawda? Na takich obcasikach bardzo
łatwo się wywrócić przy prędkości powyżej sto dwadzieścia na godzinę,
więc lepiej było je zdjąć. I słusznie.
„Drań, jeszcze ze mnie kpi” - westchnęła w duchu Karolina i
zacisnęła usta, żeby nie okazać rozbawienia, które rozsadzało ją od środka.
Ale nie wytrzymała - trysnęła wesołością.
- Do rzeczy - ciągnął Filip. - Czy pan psor pamięta naszą rozmowę,
po tym, kiedy okradziono kawiarnię?
- Powiedziałeś, że Iks uderzy czwarty raz, aby odwrócić od siebie
twoje podejrzenia co do niego - rzekł Wroński.
- Liczył, że dam się nabrać. Moja pogłoska o pewnej prawidłowości
rządzącej poprzednimi kradzieżami niewątpliwie dotarła do Iksa. Wtedy
nie mogłem głośno wymienić jego nazwiska ani rozmawiać z nim w tej
sprawie. Cóż miałem w ręku? Liche przypuszczenia, łatwo mógłby mi je
wytrącić. Ponieważ Iksowi zależało na oczyszczeniu się w moich oczach,
stąd pomysł czwartej kradzieży, która by się wymykała odkrytej przeze
mnie prawidłowości. W końcu widujemy się codziennie, rozmawiamy...
Ciekawe, jak Iks się czuje ze świadomością, że go podejrzewam...
Zapadło milczenie. Wkrótce przybiegł Kurdelski.
- Mnie okradziono! - zawołał.
- Ile ci zginęło? - zapytał Wroński.
- Na szczęście zaledwie parę groszy.
- Czy kogoś spotkałeś? - zapytała Karolina.
- Nie.
- Dobra, wracaj się bawić albo idź gdzieś do kąta popłakać - rzekł
Filip.
- Popłakać? - zdziwił się Bodzio.
- Parę groszy też forsa - mruknął Filip. – A z forsą jak z dziewczyną,
którą się kocha.
- Eee... ja tam jeszcze nie tego...
- No to jesteś szczęśliwy. Kurdelski odszedł do kolegów.
- Filip, nie mąć mu w głowie - zażartował Wroński. Karolina
spojrzała w stronę otwartych drzwi auli. Była przekonana, że Filip
świadomie wykorzystał okazję i dotknął tematu pod tytułem MIŁOŚĆ,
jakby chciał ją podrażnić.
- Ad rem! - ponaglił Wroński Filipa. - O ile dobrze pamiętam,
powiedziałeś wówczas również, że jeśli nastąpi czwarta kradzież, a Iks nie
zostanie schwytany na gorącym uczynku, będziesz miał jakąś propozycję.
- Tak, ale do tego wrócę później. Zastanawiam się nad obecną
sytuacją Iksa, swoistą pułapką, w której nieoczekiwanie się znalazł dzięki
pani profesor.
„To już złośliwość” - pomyślała Karolina z zacięciem.
- Iks był pewny - kontynuował Filip - że po dokonaniu kradzieży
wróci tu spokojnie, przestępstwo zostanie odkryte po jakimś czasie, a ja
rozłożę bezradnie ręce i przestanę go podejrzewać. Ponieważ stało się
inaczej, musi zdawać sobie sprawę, że gdy zobaczę go wracającego, to
wyłącznie jemu przypiszę winę za tę kradzież i trzy poprzednie, tym
samym zrozumie, że dzisiejszy fortel się nie udał. Tak więc nasz Iks
przyczaił się gdzieś w tej chwili, sekretnych miejsc nie brakuje w naszym
gmaszysku, i rozważa swoją sytuację. Najprawdopodobniej właśnie w
przeczekaniu gdzieś tam imprezy widzi szansę na wybrnięcie z opresji.
Gdy wszyscy zaczną się rozchodzić, wyłoni się z ukrycia. Jest bowiem
jasne, że Iks zakłada, iż ja go tu wypatruję. Słowem, jego powrót do auli to
dla mnie czarno na białym, to hak, na którym szybko zostanie powieszony;
załamie się od moich argumentów. Muszę go tu widzieć wchodzącego -
zaakcentował - lub znaleźć tam, na dole.
- Właśnie - westchnął Wroński. - A jeśli się nie pojawi, a ty go nie
znajdziesz?
- Powstanie problem - odrzekł Filip. - Jak mu udowodnię, że w
czasie gdy dokonano u nas kradzieży, przebywał poza tym piętrem tego
skrzydła? Tu jest prawie trzysta osób. Gdybym mu powiedział, że go tu
poszukiwałem, łatwo by mnie zgasił, że musiałem go przeoczyć, że
znajdował się tu czy tam, ale gdzieś na tym piętrze tego skrzydła. Moje
upieranie się przy swoim nie byłoby żadnym dowodem.
- Skoro znasz nazwisko Iksa, wywołajmy go pod jakimś pretekstem
przez mikrofon - zaproponował Wroński.
- W żadnym razie, panie psorze. To delikatna sprawa. Szybko by się
połapano, o co chodzi, gdyż rzecz już się rozniosła, zwłaszcza po tak
spektakularnym... entree pani profesor.
- Mógłbyś się ode mnie odczepić? - syknęła Karolina. Wroński
roześmiał się, Karolina powiedziała do Filipa:
- Tak czy inaczej, przy założeniu, że Iks się tutaj nie pojawi, a ty go
odnajdziesz na dole, zdaje sobie sprawę, że go rozszyfrowałeś.
- Tylko że w takim przypadku oficjalne oskarżenie go o popełnienie
tych kradzieży nie wchodziłoby w grę - odrzekł. - Wtedy miałby inny
pomysł, podobnie zresztą jak w sytuacji, gdyby mu się powiodło, nie
najszczęśliwszy, ale na bezrybiu i rak ryba. Otóż należałoby zaapelować
publicznie do Iksa - mówiąc, że wiemy, kto nim jest i znamy motyw jego
działania - żeby się ujawnił. Może to by go ruszyło.
- Wolałbym to... czarno na białym - powiedział Wroński. - Co
proponujesz?
- Mam pewien plan. Trzeba go wywabić z kryjówki. Najpierw
spróbujemy z korowodem. Korowodu w scenariuszu nie było...
- Z korowodem?! - Wroński nastroszył brwi. Filip przeprosił ich i
odszedł.
- Jaki korowód, Karolino? - dziwił się kierownik. - Ten chłopak
nieraz mnie zaskakuje swoimi pomysłami.
- Chyba wiem, o co mu chodzi. Korytarzami budynku zamierza
przeciągnąć korowód taneczny. Liczy, że Iks się do niego podłączy,
widząc w tym swoją szansę na dyskretny powrót do auli. Iksowi mocno
zależy, aby tu wrócić, oczywiście pod warunkiem, że Filip tego nie
zauważy.
- Jak Filip udowodni, że Iks wrócił z korowodem? To niemożliwe.
Iks powie, że także był w korowodzie stąd wypływającym.
- Nic podobnego. Proszę spojrzeć, panie Olku. Adam ma w ręku
kamerę filmową i będzie kręcił wyjście i powrót korowodu. Założę się o
szampana, że takiego obrotu rzeczy nasz Iks nie przewiduje. Porównanie
wyjścia i powrotu korowodu będzie...
- Czarno na białym - przerwał jej Wroński. - Ten Filip to niezły
kombinator. Aż strach pomyśleć, co przez te lata tu zmalował, o czym nie
mam pojęcia - dorzucił i zaraz dodał: - Trochę to jednak potrwa. Adam
musi wysłać film do wywołania.
- Może Filip dostrzeże Iksa.
- Wtedy trzeba będzie go znaleźć, gdziekolwiek się ukrył. Wrócił
Filip. Wyjaśnił, co zamierza zrobić, potwierdzając to, o czym Karolina
mówiła Wrońskiemu. Na koniec rzekł:
- Hipolit ma już wyniki konkursu na Miss Liceum, ale kazałem mu
poczekać z ich ogłoszeniem. Najpierw korowód. Wodzirejem będzie
Sławek. Na wszelki wypadek zrobią trzy pętle na dolnych korytarzach.
Adam, z kamerą w ręku, zaczął zapalać wszystkie światła w holu, po
czym wybrał sobie dogodne miejsce i skinął na Filipa. Filip wszedł do
auli, a po paru sekundach wypłynął z niej barwny sznur uczniów z
piosenką na ustach.
Adam kręcił film. Filip wrócił do Karoliny i Wrońskiego. Gdy osoba
zamykająca korowód zniknęła w galerii, Adam skończył filmowanie i
podszedł do rozmawiającej trójki.
- Mam nadzieję, że film będzie udany - powiedział Wroński.
- Musi, panie psorze - pisnął Adam. - Szkoda, że szkoły nie stać na
kamerę wideo, bo od razu można by taśmę przejrzeć.
- Mam pewien pomysł na szybkie zarobienie pieniędzy na sprzęt
wideo - rzekł uszczypliwie Wroński. - Ty nie masz?
Adam lekko się zaczerwienił.
- Czy nie zauważyłeś Iksa? - zapytała Karolina Filipa.
- Nie.
- Może przegapiłeś?
- Wątpię.
- Powiesz wreszcie, kto to jest? - Wroński chytrze się uśmiechnął. -
Pomożemy ci szukać.
Filip zastanowił się i zerknął na Adama. Mały filmowiec wzruszył
ramionami i odszedł. Karolina, sama ciekawa, zauważyła, że Wroński aż
zaciera ręce. Wpatrywali się w Filipa, który spokojnie wymienił imię i
nazwisko Iksa.
* * *
Rozśpiewany, wesoły korowód wyłonił się za galerii na pierwszym
piętrze i zakręcając w holu opodal stołówki popędził długim korytarzem,
rozpoczynając trzecią pętlę. Prowadzący Sławek wiedział, o co w tej hecy
chodzi, nie znał jednak nazwiska Iksa. Toteż pilnie wypatrywał, czy ktoś z
jakiegoś ciemnego zaułka się dołączy. Na razie nikogo nie spostrzegł.
Szpica korowodu dotarła do klatki schodowej w skrzydle
południowym i zbiegła na parter. Sławek dostrzegł kątem oka zarys
postaci wyłaniającej się z sutereny, lecz w tym kalejdoskopie nie zdążył
zauważyć, kto to był. Korowód pędził niczym pociąg, którego nie można
zatrzymać, pociąg zapełniony wesołymi pasażerami. Zabawa wszystkich
porwała.
W holu na parterze skrzydła północnego panowała niemal całkowita
ciemność. Tu Sławkowi się wydało, że w głębi poruszył się jakiś cień.
Chciał się odłączyć, by to sprawdzić, ale tuż przed galerią korowód się
rozerwał, parę osób zablokowało mu niechcący drogę i pociągnęło swoim
nurtem.
* * *
- Wracają - szepnęła Karolina i spojrzała na Filipa, którego twarz
stała się napięta. Podobnie było z Wrońskim.
Jedynie Adam z kamerą przy oku zachowywał stoicki spokój. Kiedy
pojawiła się szpica, Adam zaczął kręcić. Wiele osób z barwnego węża
machało ręką w stronę kamery, pokazywało język i robiło
najdziwaczniejsze miny.
Mniej więcej w połowie długości korowodu Karolina spostrzegła
Iksa.
Zerknęła na swoich towarzyszy; ci uśmiechnęli się do siebie. W auli
korowód się rozsypał.
- Fil - pisnął Adam - taśma się zacięła, mam tylko początek powrotu!
- Co?! - ryknął Filip. - Ja cię zatłukę, ty sku...
- Nie kończ, nie kończ, żartowałem! Wszystko gra. Filip odetchnął i
pogroził Adamowi pięścią.
- Cóż, może spróbujemy z apelem - zaproponowała Karolina.
- Najlepiej pod koniec balu, bo teraz, gdy wszyscy czekają na wyniki
konkursu, wyglądałoby tak, jakby na uroczystości urodzinowej wołać do
stolarza o trumnę.
- Dobrze - zgodził się Wroński.
* * *
W auli emocje sięgały zenitu. Przy mikrofonie stanął Hipolit z kartką
w ręku. Odchrząknął i zaczął:
- Jury pod moim... hmrr... przewodnictwem dokonało obliczenia
głosów...
- Hipek - syknął siedzący przy organach Wojtek - ty nie budzisz
wiarygodności, skoro Cyrkiel porównuje twoją wiedzę matematyczną do
matoła!
- ...głosów - powtórzył Hipolit - w konkursie na Miss Liceum i
ustaliło: czwartą wicemiss została Mariola Plisiecka!
Rozległy się brawa. Mariola wstała i przeszła na podium.
- Trzecią wicemiss wybrano Joannę Bożyk! Ponownie brawa. Joanna
znalazła się obok Marioli.
- Drugą wicemiss została Monika Kemnitz!
Również gromkimi brawami nagrodzono piosenkarkę. Monika
podeszła na podium.
- Pierwszą wicemiss wybrano Dorotę Poświat! - Hipolit odczekał, aż
Dorota zajmie swoje miejsce, po czym szepnął do perkusisty:
- Marek, łomot.
- Łomot! - warknął Marek. - Jesteś głupi jak trep! - dorzucił i popisał
się donośnym tremolo.
- Miss Liceum wybrano... - podjął Hipolit, starając się wytworzyć
atmosferę napięcia - wybrano...
- Odkurzacza! - syknął Wojtek.
- ...Sylwię List!
Sylwia wstała i w huku braw poszła na podium.
- To nie wszystko! - zawołał Hipolit, gdy brawa ścichły. - Honorową
Miss Liceum została... pani profesor Karolina Szatyńska!
Aula się rozszalała. Karolina nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Widząc
zapraszający gest Hipolita, przeszła na podium. Piątkę dziewczyn oraz
Karolinę obdarowano kwiatami.
* * *
Wkrótce muzyka rozbrzmiała. Filip miał wielką ochotę jeszcze raz
zatańczyć z Karoliną, ale się nie zdecydował. Za to często ścigał ją
spojrzeniem, gdziekolwiek się znalazła. Kilkakrotnie napotkał jej wzrok;
natychmiast nim uciekała jakby w popłochu.
Zabawa zbliżała się do końca. Filip i Wroński podeszli do
mikrofonu.
- Bardzo niechętnie staję tutaj - zaczął kierownik, starannie
dobierając słowa - jednak zmuszony jestem zakończyć tę wspaniałą
zabawę przykrym akcentem. Otóż w ostatnim okresie dokonano u nas
czterech kradzieży, ostatnia zdarzyła się dwie godziny temu, w internacie
męskim. Złodziejem jest jedna i ta sama osoba. Filip i ja znamy nazwisko
tej osoby. Powtarzam, znamy jej nazwisko. - Umilkł i rozejrzał się. -
Potrafimy udowodnić, że ona dokonała tych kradzieży. Jest między nami.
Apeluję do niej, żeby przemyślała swoje postępowanie i zgłosiła się do
mnie bądź do Filipa. Zapewniamy dyskrecję. Jeśli mój apel pozostanie bez
echa, ja się pofatyguję do tej osoby, ale to już będzie inna rozmowa.
Dziękuję za uwagę i dobrej nocy.
Cisza jak makiem zasiał.
Zespół zagrał ostatnie trzy utwory i aula zaczęła pustoszeć.
* * *
Po kwadransie Filip pożegnał Karolinę i Wrońskiego. Wszedł do
internatu, gdzie w umywalni zebrali się wszyscy chłopcy. Atmosfera była
ciężka. Od razu zasypano Filipa pytaniami.
- Kto jest tym skurczybykiem?
- Nie mogę powiedzieć - odrzekł spoglądając na Sławka, który z
kolei świdrował oczami po zebranych.
- Chłopaki - odezwał się Hipolit - otwieram nowe zakłady! Stawiamy
na złodzieja! Na babach człowiek jednak się nie dorobi, a na złodziejstwie
można zbić majątek.
- Zamknij się, trepie! - ryknął na niego Sławek i zwrócił się do
Filipa: - Wśród nas jest złodziej...
- Sławek, odzyskasz swoją forsę, gwarantuję ci - przerwał mu Filip
stanowczo.
- Zastanawiam się, jak wy sobie możecie spokojnie patrzeć w oczy,
zwłaszcza ten sukinsyn tobie. Bo ja nie potrafiłbym się pętać ze
świadomością, że mnie rozszyfrowałeś. - Znowu się rozejrzał.
Robiło się coraz goręcej.
- Ja też nie - przyznał Filip. - Ale chyba rozumiem postawę Iksa,
niby-obojętności. Taką obrał metodę. Kiedy Gapek wygłaszał swój apel,
skupiłem uwagę na Iksie. I co stwierdziłem - Iks patrzył na Gapka z
zaciekawieniem, jakby właśnie wysłuchiwał chwytającego za serce
komunikatu o zbiórce pieniędzy na sierociniec. Nie oczekiwałem, że
publicznie przyzna się do winy. Jest odporny psychicznie, zobaczymy, jak
długo wytrzyma. Założę się, że teraz szybko pęknie. I jeszcze jedno: nie
będzie następnej kradzieży.
- Do cholery, kto nim jest?! - zawołał Andrzej.
- Umówmy się, że nic się nie wydarzyło - uspokajał Filip. - Że nigdy
nie było tu złodzieja. Zapomnijcie o całej sprawie. Atmosfera musi wrócić
do normalności. Jasne?
- Fil - odezwał się Heniek - mówisz „iks”, „u nas”... W auli Gapek
mówił o „osobie”. Czy dziewczyna także wchodzi w grę?
- Sprecyzowanie, że to chłopak bądź dziewczyna, nie byłoby
najrozsądniejsze - odrzekł - gdyż albo u nas, albo u nich rozpętałaby się
istna psychoza poszukiwania winowajcy.
- Właśnie się rozpętuje - powiedział Adam.
- Nie taka, jaka mogłaby być, gdybyśmy dali tej osobie płeć. Po
prostu teraz ta psychoza się rozlewa na większej powierzchni, lecz w
mniejszym natężeniu.
- No więc? - zapytał Hipolit.
- Rozbierać się, myć i spać! Jak w armii, Hipek.
* * *
Karolina i Wroński weszli do klatki schodowej i zatrzymali się przy
swoich mieszkaniach.
- Ten dyżur zaliczysz chyba do urozmaiconych - powiedział.
- O tak.
- Sądzę, że Filip ma rację. Jeżeli jego podejrzenie się potwierdzi,
można będzie powiedzieć, że nasz Strzelec to prawdziwy strzelec. Taki...
o, szatan z czwartej klasy!
- Kornel Makuszyński się uśmiecha?
- Właśnie. Tylko że nasz szatan jest dojrzalszy od tamtego.
- Dobranoc, panie Olku. „Naturalnie, że dojrzalszy’” - pomyślała.
ROZDZIAŁ XXI
Minęły trzy dni. Apel Wrońskiego pozostawał bez odzewu. W całym
internacie huczało od plotek, mnożyły się spekulacje. Gdziekolwiek Filip
się pojawiał, wzbudzał zainteresowanie godne samego Sama Spade’a.
Pytania o nazwisko złodzieja rzucano mu z każdej strony jak kłody pod
nogi, ale on zręcznie je przeskakiwał. W gruncie rzeczy rozumiano jego
milczenie.
Filip, jakkolwiek pewny swego, coraz częściej się zastanawiał, czy
jednak się nie pomylił z podejrzeniem, no bo w głowie mu się nie
mieściło, że można być tak opanowanym - tak że przez minione dni
niejednokrotnie rozmawiał towarzysko z Iksem.
* * *
Było środowe popołudnie, niezbyt przyjemne, ostro zacinał deszcz.
Wroński wrócił z miasta z pełną siatką zakupów; przemoczony,
zziębnięty, zły na jesienną szarugę. Gdy usiadł przy gorącej herbacie z
sokiem malinowym, zrobionej przez żonę, odezwał się dzwonek u drzwi.
Poszedł otworzyć. Odruchowo uniósł brwi na widok licealistki, której
wreszcie się doczekał. Na jej twarzy malowały się niepewność oraz
napięcie i skrucha.
* * *
- Dzień dobry. Chciałabym porozmawiać.
- Proszę, zdejmij kurtkę. Nieprzyjemna pogoda.
- Tak.
Wroński wprowadził gościa do pokoju, szepnął żonie, by im nie
przeszkadzała, i zamknął drzwi.
- Ja... jestem tą złodziejką.
- Wiem. Dlaczego dopiero teraz przyszłaś?
- Bałam się...
- Dobrze, zostawmy to. Dziewczyna położyła na stole pieniądze.
- Są wszystkie - rzekła.
- Ładnie. Wyjaśnij mi, dlaczego kradłaś?
Licealistka rozpłakała się. Wroński nie ponaglał jej, cierpliwie
czekał, aż się uspokoi. W końcu zaczęła mówić, a gdy skończyła, zapadło
długie milczenie.
- Co ze mną będzie? - zapytała z obawą.
- Gdybym cię wyrzucił z internatu, wszyscy by się domyślili, że
byłaś złodziejką. Chcę ci tego oszczędzić. Spodziewam się bowiem, że
skończyłaś z tym procederem.
- Tak. Ile osób wie, że kradłam?
- Filip i ja. - Pominął Karolinę, aby bardziej nie pogrążać
dziewczyny. - Wiesz, że Filip cię rozszyfrował.
- Tak.
- Sprytny chłopak. Jak mogłaś spokojnie patrzeć mu w oczy?
- Nie wiem... Od któregoś momentu nabrałam przekonania, że
właśnie mnie podejrzewa. Mimo to chciałam go przechytrzyć, aby
odsunąć od siebie jego wzrok. Nie udało się, bo on rozumował podobnie
jak ja.
- Zakończmy tę sprawę. Ja te pieniądze wszystkim zwrócę, a ty idź
i... nie grzesz więcej.
Przeszli na korytarz.
- Dziękuję, bardzo dziękuję. - Włożyła kurtkę. - Gdyby było
możliwe, chciałabym, żeby Filip zapomniał o tej historii.
- Dobrze, przekażę mu.
Godzinę później Wroński poszedł do internatu, gdzie trwała nauka
własna. Najpierw wstąpił do „ósemki”.
- Mam dla was dobrą wiadomość - rzekł. - Nasz złodziejaszek
zwrócił pieniądze. Przeliczcie, czy wszystko się zgadza - położył je na
stole.
Cztery pary szeroko otwartych oczu wpatrywały się w niego z
niedowierzaniem.
- Aha, niech któraś skoczy po Dorotę, nie będę w ogóle zaglądał -
dodał.
Ruszyła się Teresa. Pozostałe dziewczyny zaczęły liczyć banknoty.
- Zgadza się - powiedziała Kamila, a za nią Monika.
- Kto to był? - zapytała Monika.
- Ciekawość - uśmiechał się Wroński. - Zdaje się, że prędzej wiatr
się da osiodłać, aniżeli ciekawość ujarzmić. Cieszcie się, że macie
pieniądze z powrotem. I podziękujcie Filipowi.
Weszły Teresa i Dorota.
- Aż nie wierzę - powiedziała Dorota. - Kto jest złodziejem?
- Gdybym powiedział, co byś zrobiła?
- Zabiłabym.
- Toteż nie powiem.
- Dziewczyna czy chłopak? - zapytała Kamila.
- Powiedzmy, że krasnoludek płci obojga - powiedział i wyszedł.
Skierował się do sali, gdzie uczył się Filip. Poprosił go na korytarz.
- Muszę ci pogratulować...
- Zjawiła się?
- Tak. Miałeś rację we wszystkim.
Na twarzy Filipa pojawiła się radość z odniesionego zwycięstwa.
Usiedli na ławce. Wroński wręczył mu pieniądze, podjął temat nawróconej
grzesznicy.
- Ona chciałaby, abyś zapomniał o tej historii - powiedział na koniec.
- W porządku.
- Jeszcze coś: pamiętasz, co ci obiecałem, jeśli znajdziemy złodzieja?
- Pewnie.
- Lubię dotrzymywać słowa. Stypendium masz przyznane. Moja w
tym głowa.
- Dziękuję.
- Dobra robota. - Podał mu rękę i poszedł.
Filip zapatrzył się w obrazy wiszące w galerii i popadł w zadumę.
Postanowił nie wracać do sprawy kradzieży.
* * *
W pokoju numer osiem ciągle trwała ożywiona dyskusja.
- Skończmy wreszcie ten temat - powiedziała Dorota. - Ważne, że
oddał forsę, a co do reszty, to mogą go powiesić.
- Czy zwróciłyście uwagę, że Gapek nie wspomniał o jakiejkolwiek
karze dla złodzieja? - zapytała Kamila.
- Rzeczywiście, ani słówkiem - przyznały. Naraz weszła Lucyna z
zeszytem w ręku.
- Możesz mi wyjaśnić jedną rzecz z matmy? - zwróciła się do Sylwii.
- Zapomniałaś, ile jest dwa tysiące osiemset czterdzieści jeden razy
trzydzieści dwa i pół?
Monika i Teresa wymieniły znaczące spojrzenia, jakby podziwiały
odwagę Lucyny, która od dawna nie zaglądała sama do ich pokoju. Gdy
Sylwia wyjaśniła jej zagadnienie, Monika zapytała:
- Co słychać w salonce?
- Nic ciekawego - odparła Lucyna z uśmiechem jak przy nagłym
bólu zęba. - Au was?
- Złodziej zwrócił nam forsę - rzekła Kamila.
- O!... Fajnie. Kiedy?
- Wczoraj - odrzekła Monika.
- Aha. Kto nim był?
- Nie wiemy.
- Na pewno chłopak - stwierdziła Lucyna.
- Jasne - powiedziała Dorota. - Dziewczyna nie zdobyłaby się na
żadne świństwo wobec drugiej, no nie?
Lucyna potrząsnęła głową i wyszła.
- Dlaczego powiedziałaś jej, że wczoraj? - zapytała Sylwia Monikę?
- Nie wiem.
- Po diabła właściwie Lucyna tu przyszła? - zastanowiła się Sylwia. -
Czyżby nagle resztki rozumu z niej wyciekły? Tłumaczyłam jej oczywiste
rzeczy.
Filip wszedł do klasy i położył przed Sławkiem pieniądze.
- Pięknie! - Sławek zatarł ręce. - Co do grosza.
- Zdradzisz nazwisko tego drania? - odezwał się Hipolit. - Albo
przynajmniej powiedz, jak go rozszyfrowałeś.
- Opiszę w książce - odparł Filip zagadkowo.
- Zamierzasz pisać książkę? - zdumiał się Hipolit. - O nas?... Nie
żartuj. Ładnie mnie przedstawisz?
- Nie martw się, Hipek. Będziesz zafascynowany swoją postacią do
takiego stopnia, że zapragniesz się ożenić wyłącznie z armatą.
Chłopaki ryknęli.
- Chrzańcie się! - warknął Hipolit.
Po kolacji Filip poszedł do Ewy, rozmawiającej z Mariolą przed
stołówką, i dał jej kartkę z recenzją Kochanka diablicy, którą planowano
zamieścić w następnym numerze miesięcznika.
- Świetna i rzetelna - rzekła Ewa po przeczytaniu.
- Pokaż, rzucę okiem - poprosiła Mariola.
- Kiedy robisz wywiad z Karoliną? - zapytał Filip Ewę.
- W przyszłym miesiącu. Ten numer mamy już prawie zamknięty.
Dlaczego pytasz? Ty chciałbyś go przeprowadzić?
- Skądże.
- Nieźle spłodziłeś - powiedziała Mariola zwracając kartkę Ewie,
która zaraz odeszła. - Podobała mi się jej powieść.
- Lucyna czytała?
- Nie - mruknęła Mariola. - Słuchaj, Fil, ta sztuka teatralna, którą
napisała pod pseudonimem, dobra jest?
- Kapitalna. - Pokrótce zarysował jej temat komedii.
- Jesteś nią zachwycony?
- Tak.
- Mam na myśli Karolinę. Filip uniósł brwi.
- Lucyna powiedziała mi parę słów na ten temat. Podpadłeś jej i
wzięła ciebie pod lupę - dodała żartem.
- Byłoby dla niej lepiej, gdyby siebie wzięła pod lupę.
- Ostatnio czymś się gnębi, ale pary z ust nie puszcza. Raz bąknęła
ogólnikowo o Monice, Teresie i Sylwii... Jakby się czegoś obawiała z ich
strony.
- Naprawdę?
- Tak mi się zdaje.
- Nie mam pojęcia, o co chodzi - rzekł po chwili i zwrócił uwagę na
Sylwię i Adama, schodzących galerią.
- Nad czym konspirujecie? - zaskoczyła ich z tyłu Lucyna.
- Właśnie mówiliśmy o tobie - powiedział Filip siląc się na uśmiech.
Kątem oka spostrzegł, że Mariola zastygła w zdumieniu.
- O mnie? Mam nadzieję, że dobrze.
- Tak, bez zająknienia, piękną polszczyzną - odrzekł. Lucyna
zerknęła na przyjaciółkę.
- Nie, nie, plotkowaliśmy o Karolinie - podjął Filip.
- A co takiego? - W tym momencie Lucyna mogłaby posłużyć jako
żuraw budowlany.
- Przed kolacją widziałem Karolinę pijaną. Wysiadała z taksówki,
kierowca pomagał jej dojść do domu.
Oczy Lucyny zdawały się powiększać niczym baloniki. Mariola
odwróciła głowę, by ukryć śmiech, i po sekundzie odeszła.
- Pijana? - wydusiła Lucyna. - I to ma być nauczycielka, no nie?
Ładny przykład daje. Ja od początku wiedziałam, że z niej lepsze ziółko,
ale nikt mi nie chciał wierzyć... - urwała, ponieważ na twarzy Filipa
pojawiła się ironia. - Hm, żarty sobie ze mnie stroisz i cieszysz się, że ci
się udało - syknęła.
- Po prostu sprawdzam, w jakiej jesteś formie. Stwierdzam, że w
bardzo dobrej. Szczytowanie osiągasz wyjątkowo szybko - dodał i
odszedł.
- Ty... wichrzycielu pedagogiczny - rzuciła cicho za nim.
* * *
Adam i Sylwia byli w ciemni. Przeglądali zdjęcia z zabawy. Jeszcze
nie wszystkie zostały zrobione. Adam spostrzegł, że Sylwia z wyjątkowym
zaciekawieniem przygląda się fotografiom, na których widniała Karolina.
- Ty także jesteś fotogeniczna. Mogłabyś zostać modelką. Co
powiesz o tym? - Wyciągnął z szafy trzy fotografie dużego formatu,
portrety Sylwii w różnym ujęciu, i podał jej.
- O rany...
- Zrobiłem je specjalnie dla ciebie. Gratis. - Patrzył na nią
wyczekująco.
Sylwia uśmiechnęła się, podziękowała i wyszła. Adam wziął plik
innych zdjęć, również dużego formatu, wsadził do koperty i poszedł do
mieszkania Karoliny.
- Chętnie obejrzę - powiedziała zaskoczona jego widokiem.
Posadziła gościa w pokoju i zaczęła przeglądać zdjęcia; na kilku widniała
z Filipem podczas tańca. - Czy zrobiłbyś dla mnie parę odbitek?
- Te są dla pani.
- Ach tak... Ile kosztują?
- Nic.
- O nie! Inaczej nie wezmę. Ale bez tych - dodała odsuwając cztery
zdjęcia z sobą i Filipem.
Adam wymienił sumę i wkrótce wyszedł. Filipa zastał w klasie.
Wywołał go na korytarz.
- Tych nie chciała - powiedział. Filip zacisnął zęby.
- Co ci się udało z niego wyciągnąć? - zapytała Lucyna, gdy Mariola
weszła do salonki.
- Nic. Dosłownie nic.
- Może źle go podeszłaś? Może ci nie ufa?
- Dobrze go uśpiłam, dając mu do zrozumienia, że spiskuję
przeciwko tobie.
- Filip to chytra sztuka, najpierw działa, potem mówi. Jestem pewna,
że wszedł z nimi w zmowę przeciwko mnie.
- Bo zachciało się ci wsypać Sylwię! Nawarzyłaś sobie piwa, to je
pij.
- Przestań! Co oni kombinują?
- Nie mam pojęcia. Gdyby chcieli cię załatwić, już by to zrobili.
- No właśnie! Dlaczego czekają? Na co? No nie rozumiem!
* * *
Obrazy. Jeden nakłada się na drugi. Muzyka. Z walca wypływa
tango. Głosy; szept przebija wszystkie inne. Opętanie.
Sama nie wiedziała, dlaczego nieomal demonstracyjnie odrzuciła
zdjęcia, na których widniała z Filipem. Równie dobrze mogła je kupić,
później podrzeć i wyrzucić...
Pijąc drugą filiżankę kawy tego wieczora, Karolina coraz bardziej
sobie uświadamiała, że pragnie... obecności Filipa. Pragnie rozmowy z
nim, wyłącznie rozmowy, o czymkolwiek poza miłością. Choćby kilku
minut. Albo godzin. Żałowała, że nie ma dziś dyżuru, bo znalazłaby
pretekst do pogawędki.
Było parę minut po dziewiątej wieczorem. U drzwi rozległ się
dzwonek, dziwnie krótki. Sekunda - i koniec. Cisza. Wyszła na korytarz i
zajrzała we wziernik. Zastygła. Filip. Nie wiedziała - otworzyć czy nie.
Wreszcie otworzyła.
Stał milczący, płonący niczym pochodnia. Wszedł bez słowa i drzwi
zamknął. Karolina przełknęła ślinę. Patrzyli na siebie. Po chwili Filip
podszedł do niej, objął ją do tańca i zaczął śpiewnie, echem samej Ewy
Demarczyk:
Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem walca
Panno, madonno, legendo tych lat
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca
Świat, co w ramiona mi wpadł?
- Filipie... - szepnęła ostro, próbując się wyswobodzić.
Wylękniony bluźnierca
Dotulałem do serca
W utajeniu kwitnące, te dwie
Unoszone gorąco
Unisono dyszące
Jak ty cała w domysłach i mgle.
- Filipie... - Poddała mu się, gdy ścisnął ją mocniej.
Tych dwoje nad dwiema
Co też są, lecz ich nie ma
Bo rzęsami zakryte i w dół
Jakby tam właśnie były
I błękitem pieściły
Jedno tę, drugie tę, pół na pół.
- Filipie...
Kiedy Sławek wychodził z jednej z klas na parterze i przypadkiem
spostrzegł, że Filip idzie na dziedziniec, od razu się domyślił, dokąd go
niesie. Wszedł do stołówki i stanął przy oknie, skąd miał widok na okno
kuchenne w mieszkaniu Karoliny. Było oświetlone, a firanki na tyle
przejrzyste, że widział, jak ona i Filip... tańczą w korytarzu, przesuwając
się do pokoju.
Stał i patrzył wzrokiem przegranego.
* * *
Tańczyli dalej.
- Błagam, Filipie... Przestań...
(...) A tu noga ugrzęzła
Drzazga w dziurze uwięzła
Bo ma dziurę w podeszwie
Twój pretendent na męża.
Ale szarpnę się, wyrwę.
Z jakąś gracją diabelską
Czardaszowo-węgierską
Czarcie kręgi zataczam
Tą przeklętą podeszwą
Trzęsę tyłkiem łatanym
I na pysku mam łatę
Sześć kopiejek w kieszeni
I nic więcej poza tem.
- Filip... błagam cię... proszę...
Palce lewej mej dłoni
Dziarsko w bok odrzuconej
Między palce twe wchodzą
I znajdują pierścionek
Zaciskają się kleszcze
Choć krzyknęłaś, to jeszcze!
Niech cię boli, ty podła
To kółeczko złowieszcze.
Ja ci inny dam pierścień
Ja ci moim nieszczęściem
Śliczną szyjkę owinę
Jeszcze przed tym zamęściem.
Mściwą pętlę zacisnę
Tę łabędzią, tę wonną
Będziesz tańczyć na stryczku...
- Filipku... Wiarołomna...
- Filipku... Madonno...
- Filipku... - Poczuła wilgoć pod powiekami. Zastygli.
- Karolinko... to sen...
- Nie... Jawa...
- Sen, Karolinko...
- Jawa, Filipku...
- Karolino, ja cię kocham... Wiesz o tym...
Widziała jak przez mgłę, że zbliża swoją twarz do jej ust.
* * *
Cały świat miał u swoich stóp. Doświadczał uniesień, jakich dotąd
nie zaznał, całując się z dziewczynami. Oszołomienie - on i Karolina,
istota, która wydawała mu się boginią, kimś absolutnie nieosiągalnym.
Drżąc obejmował ją delikatnie, jakby się bał zrobić jej krzywdę.
Karolina - namiętna, gorąca i czuła - muskała go palcami prawej dłoni po
szyi, policzku, co sprawiało mu dodatkową przyjemność. Stracił poczucie
czasu.
Zaczął ją obcałowywać.
- Filipku... to... to była jedynie chwila słabości...
- Nie... wiesz, że nie...
- To się nie może powtórzyć...
- To będzie trwać wieczność...
- Chwila słabości - szepnęła płaczliwie. - Uległam chwili opętania...
Nie powinnam była...
- Już się stało. Nie wymażemy tego z pamięci. Uczyniłaś mnie
najszczęśliwszym z ludzi...
- Filipie... ja... ja cię nie kocham...
- Kochasz. - Odnalazł jej usta i ponownie w nich się zatopił, na
długo.
* * *
Sylwia poszła do stołówki po chleb. Czego jak czego, ale chleba nie
brakowało, zawsze stał w koszu obok kuchni i można było brać do woli.
Gdy weszła do środka, chciała zapalić światło, ale spostrzegła postać przy
oknie. Od razu poznała Sławka. Podeszła do niego; on nawet się nie
poruszył. Też podążyła za jego spojrzeniem. Oglądali ten sam widok.
- Przykro ci? - zapytała cicho.
- Chyba tak. A tobie?
- Też. Jesteśmy jak nieszczęśliwi spiskowcy.
* * *
- Musisz już iść - szepnęła Karolina ujmując twarz Filipa w obie
dłonie.
- Nie muszę.
- Musisz.
- Nie chcesz, żebym poszedł.
- Chcę. To tylko chwila słabości.
- Nawet chwila słabości nie bierze się z niczego. Właśnie chwile
słabości zmieniają świat.
- Proszę cię, idź już. - Oderwała się od niego i usiadła. - Przebacz mi
i nie przychodź do mnie więcej, Filipie. Nie powinnam była, nie
powinnam...
Stanął przy niej, przykucnął.
- Czujesz się, jakbyś zgrzeszyła... Ja też. Ale to nie oznacza, że
kuszący urok grzechu był sprawcą, iż moje serce zaczęło się rwać do
ciebie. I będzie się rwało, choćbyś uciekła na koniec świata. Przed czyimś
spojrzeniem można się dobrze ukryć, nie przed sercem jednak. Jakkolwiek
się potoczą nasze losy, Karolino, nigdy cię nie zapomnę. Pamiętasz,
powiedziałem ci, że miałem w życiu kilka dziewczyn. Ale ty jesteś moją
pierwszą prawdziwą miłością. Wiem, co mówię, Karolinko, nie zwykłem
rzucać słów na wiatr - dodał i wyszedł. Był jak pijany, nie mógł ochłonąć.
W holu na parterze zobaczył Lucynę; rozmawiała z dyżurną.
Spojrzała w jego stronę, dostrzegł w jej oczach chłód i zdziwienie. Pobiegł
do internatu, do sypialni, i rzucił się na łóżko. Pijany szczęściem.
* * *
Karolina ciągle siedziała w fotelu. Twarz miała mokrą od łez. Starała
się powstrzymać bezgłośne łkanie.
- Ja też cię kocham - szepnęła. - Dlaczego właśnie ciebie... Od dawna
nie płakała z powodu mężczyzny. Tyle że wtedy były to inne łzy, łzy
goryczy. Boleśnie się zawiodła na przyjacielu, gdy odkryła, że jest
oszukiwana. Zerwała z nim. To stanowiło jedną z przyczyn, że
postanowiła zmienić miejsce zamieszkania. I trafiła do tego miasta.
Ale i te łzy, właśnie spływające po jej policzkach, nie mieniły się
blaskiem czystej radości, pobłyskiwały jakby smutkiem i żalem. Była
realistką. Trzeźwo oceniała wszelkie życiowe sytuacje, w jakie los ją
pakował. Przede wszystkim różnica wieku między nią a Filipem, na jej
niekorzyść. Żadna to przeszkoda dla wspaniałego, płomiennego romansu,
natomiast zasadnicza, gdy idzie o małżeństwo. Musiała brać pod uwagę,
że prędzej czy później Filip by od niej odszedł. I znowu łzy. A poza tym
obawiała się skandalu, jaki mógłby wybuchnąć, gdyby ich romans przestał
być tajemnicą.
Popłakiwała teraz, by nie płakać potem.
* * *
Lucyna nie miała najmniejszych wątpliwości, gdzie Filip spędził
ostatnie trzy kwadranse. U... tej Szatyńskiej. Przypadkiem zauważyła go,
jak chyłkiem zmierzał do skrzydła gmachu. Wyłącznie od... tej Szatyńskiej
mógł wracać z oczyma błyszczącymi niczym gwiazdy na niebie, skoro
Wroński od dawna przesiaduje w pokoju nauczycielskim i gra w szachy z
Hubertem.
* * *
Filip miał kłopoty z zaśnięciem, właściwie nawet nie chciał zasnąć.
Tysiące razy odtwarzał w pamięci chwile spędzone z Karoliną. Przeżywał
je, za każdym razem intensywniej, jakby usilnie starał się nadać wizji
cielesną powłokę. Momentami wydawało mu się, że czuje dotyk jej ust i
zapach skóry.
Dopiero teraz tak naprawdę uświadamiał sobie, co się wydarzyło
między nim a Karoliną.
Świat wirował mu w oczach. Uważał się za księcia z bajki, który na
białym rumaku wjechał na szczyt szklanej góry i zdobył serce ślicznej
księżniczki.
Minęła druga w nocy, a on nie spał, mimo że zewsząd rozlegało się
pochrapywanie.
* * *
Jeszcze ktoś nie mógł zasnąć w tej sypialni, choć próbował. Coraz
przewracał się z boku na bok, dwukrotnie wyszedł na papierosa, a przed
oczyma stale to samo - Filip i Karolina podczas tańca i pocałunku. Tam co
chwila sięgał pamięcią.
„Jak on ją omotał? - zastanawiał się Sławek. - Jakich słów użył?”
Wiele by dał za stosowną receptę. Jego, Sławka, Karolina traktowała niby
hochsztaplera, natomiast do Filipa miała inny stosunek. Ciężko przetrawiał
doznaną porażkę. Gorycz wypitego wiadra piołunu wydawałaby mu się
przy niej słodka jak miód.
Zdawał sobie sprawę, że Filip nie śpi, bo rozmyśla o niej. Z całego
serca zazdrościł przyjacielowi Karoliny. Takie uczucie żywił wobec niego
po raz pierwszy.
ROZDZIAŁ XXII
Kilka dni później na lekcji geografii Filip został wywołany do
odpowiedzi. Trochę się zdziwił, ponieważ miał dwie noty pozytywne,
liche bo liche, ale zawsze. Już po pierwszym pytaniu zorientował się, że
Burczyński żąda od niego wręcz encyklopedycznej wiedzy. Drugie
pytanie, trzecie...
- Siadaj, niedostatecznie! - Głos dyrektora zabrzmiał szybko, sucho,
a ręka kreśląca ocenę w dzienniku zachowywała się niczym primabalerina,
którą właśnie wygwizdano - nerwowa, dobrze wiedząca, że zawaliła scenę.
Filip wrócił na miejsce.
- Rozumiesz coś z tego? - mruknął do Sławka.
- Uwziął się. Nawet po twoim wyskoku do knajpy tak cię nie
maglował.
- Czuję tu czyjąś życzliwą rękę - powiedział i spojrzał na Lucynę.
* * *
Gdy Karolina wracała po lekcjach do domu, podszedł do niej
Burczyński. Wyraz jego twarzy przywiódł jej na myśl myśliwego, który
skrada się do tygrysicy.
- Czy ma pani jakieś problemy ze Strzelcem? - zagadnął.
- Nie. Polski to ostatni przedmiot, z którym ten chłopak mógłby mieć
problemy.
- Zapewne.
- Czyżby z geografią kłopoty? - zapytała, starając się zachować
spokój.
- Wyraźnie obniżył loty. Niedawno widziałem go wracającego od
pani... wieczorem...
- Istotnie wpadł - do mnie w związku z moją sztuką, którą
przygotowują w teatrze.
- Pani sztuką? - zdziwił się Weszli do klatki schodowej, przystanek.
- Tak. W styczniu będzie premiera. Zapraszam.
- Uhm... Sądzę jednak, że pani nie jest wobec mnie szczera do
końca...
Karolina wzmogła czujność. Poprawiła torebkę na ramieniu i
złączyła ręce na piersiach.
- Może pan jaśniej?
- Otóż wydaje mi się - podjął ostrożnie - że pani stosunek do Strzelca
jest, rzekłbym, bardzo osobisty.
- Doprawdy.
- Nie mówiłem pani tego wcześniej, ale jego praca, którą mi pani
dała, została zmieniona... Coś innego czytałem u pani w domu. Gdy
przeglądałem...
- Ach, o to chodzi... - przerwała mu spokojnie. - Niby z jakiej racji
miałam panu mówić, że ten chłopak wygłupił się w swojej pracy i że
powiedziawszy mu parę słów do rozumu, kazałam mu ją napisać na nowo.
Czemu miałam panu to mówić?
Burczyński sprawiał wrażenie zdezorientowanego; odchrząknął i
przestąpił z nogi na nogę.
- Czy jeszcze ma pan jakieś zarzuty wobec mnie?
- Nie, nie, ależ... - zmieszał się.
- Wobec tego do widzenia - rzekła i zniknęła w mieszkaniu. Oparła
się o ścianę i zamknęła oczy.
* * *
Po obiedzie Filip wziął maszynopis sztuki Karoliny i poszedł do lasu,
aby w spokoju doszlifować tekst. Pogoda była wspaniała, ciepło i
bezwietrznie. Lubił spacery, kiedy mógł połączyć przyjemne z
pożytecznym.
Po godzinnej wędrówce zboczył na dróżkę nad jeziorem i skierował
się w drogę powrotną. Gdy minął gęstwinę krzewów głogu, spostrzegł
Karolinę. Ręce trzymała w kieszeniach płaszcza i stała, wpatrując się w
ciemną stronę lasu po drugiej stronie jeziora. Cicho zaczął się do niej
skradać.
- Czekasz na Godota? Zaskoczona odwróciła się.
- I tak by nie przyszedł. - Tyle tylko zdołała wyszeptać, bo Filip
położył palec na jej ustach.
- Nic nie mów. Nieraz milczenie jest piękniejsze od
najwspanialszych słów. Czy kiedyś przestanę cię cytować?
Karolina cofnęła się o krok, rozejrzała i zwiesiła głowę.
- Filip, zostaw mnie w spokoju, proszę cię...
- Żądasz rzeczy niemożliwej.
- Przykro mi, jednak musisz sobie z tym poradzić.
- I to ty mówisz?... Jakbym słyszał Anetę Raskoff. Tyle że jej nie
byłoby przykro, odczuwałaby wściekłą przyjemność. Cóż jednak za
różnica, skoro uprzejmością również można niszczyć.
- Ja ciebie nie niszczę... Przemyślałam parę spraw... Nie chcę się z
tobą wiązać...
- Boisz się...
- Dobrze, boję się.
Zbliżył się do niej, delikatnie ujął jej podbródek.
- Dla mnie jest za późno na odwrót, o całe wieki za późno.
Rozumiesz, co mówię, Karolino?
- Słyszałam od dyrektora, że obniżyłeś loty.
- On się na mnie uwziął.
- Byłeś nieostrożny, przychodząc wtedy do mnie.
- Zatem mamy powód...
- Nie jedyny. To była chwila słabości.
- I teraz także? - zadrwił, a poważnie rzekł: - Karolino, jesteś moją
najwspanialszą miłością. Wątpię, czy kiedyś spotka mnie coś równie
pięknego, los nie bywa tak łaskawy, zazwyczaj raz się uśmiecha - dodał i
ruszył w kierunku szkoły. Po kilkudziesięciu krokach zawrócił i biegiem
dopadł do Karoliny.
Na jej twarzy ujrzał smutek. Nie broniła się, gdy zaczął ją całować.
Potem oddawała mu pocałunki.
- Karolinko, kocham cię do szaleństwa...
- Ja też cię pokochałam, Filipku. Kocham cię...
W tym momencie doznał uczucia, że ziemia się pod nim zapada.
- Tylko boję się tej miłości - podjęła z wahaniem. - Po raz pierwszy
boję się miłości.
Rzuciwszy okiem na wszystkie strony, przytulił ją mocno.
- Pewnie cię rozumiem - powiedział. - Troszeczkę. Ja się nie boję.
Karolinko, przy tobie sam wiatr dostałby skrzydeł i dopiero pokazał, co
rzeczywiście potrafi.
- Miły jesteś.
- Ubóstwiam cię. - Pocałował ją w nos i spojrzał na zegarek.
- Mam jeszcze trochę czasu, chodźmy w tamtym kierunku.
* * *
Dwadzieścia metrów od nich, ukryta wśród drzew na wzniesieniu,
stała Sylwia. Trafiła tu przypadkowo - szukała odprężenia, a to, czego była
świadkiem, wprawiło ją w bezprzykładne przygnębienie. Filip i Karolina
ponownie w namiętnym pocałunku.
- Ona go po prostu kocha - szepnęła.
Kiedy zobaczyła, że idą dalej, zawróciła do szkoły.
* * *
- Możesz mi zdradzić, dlaczego zjawiłaś się w tej miejscowości? -
zapytał Filip.
- Interesuje cię ta sprawa?
- Chciałbym wiedzieć o tobie jak najwięcej. Karolina spoważniała.
- Widzisz, to w jakimś stopniu ucieczka przed przeszłością. Po
pierwsze, pechowo ulokowałam swoje uczucia...
- Ty, pechowo?! Z taką inteligencją i urodą?
- Inteligencją i urodą... - westchnęła. - Dzięki. Gdzie jest napisane, że
inteligencja i uroda to podwójnie gwarantowany bilet do tego, co
pojmujemy jako szczęście w życiu? Nierzadko się okazuje, że
gapowiczom lepiej się powodzi. Druga sprawa, gdy idzie o moją ucieczkę,
związana jest z Kochankiem diablicy. Powieść ta jest oparta na faktach.
Kiedy mama mi opowiedziała o swojej przyjaciółce, doszłam do wniosku,
że bardziej frapującego tematu na debiut nie znajdę. I napisałam. Mama
przeczytała maszynopis i zachwyciła się tekstem, a jednocześnie zaczęła
odczuwać wyrzuty sumienia, obawiając się reakcji przyjaciółki, akurat
namiętnej czytelniczki. Żałowała, że zapoznała mnie z tą historią.
Próbowała mnie nakłonić, bym odstąpiła od publikacji. Nie zgodziłam się.
Zbyt wiele serca włożyłam w tę pracę. No i stało się. Między mamą a mną
nastąpił rozdźwięk, ojciec również mi pokazał swoje drugie oblicze.
Wówczas wpadło mi do głowy, aby zapoznać z tekstem przyjaciółkę
mamy. Dwa dni czekałam na odpowiedź. „Karolino, to znakomite,
wspaniałe - usłyszałam. - Sama to wymyśliłaś!?” Zaskoczyła mnie tymi
słowami. Potwierdziłam. „Obawiam się, że twoja mama nie będzie
zadowolona, gdy to przeczyta” - dodała żartem. Zapytałam, dlaczego.
Odrzekła, że opisałam młodzieńczą historię... mojej mamy. Wyszłam od
niej zdruzgotana. Z publikacji nie zrezygnowałam, ale postanowiłam się
wyprowadzić od rodziców. I dlatego tu jestem - dodała i umilkła.
- Przepraszam, nie miałem pojęcia, że moje pytanie obudzi w tobie
tak przykre wspomnienia. Nie chciałem...
- Wiem. - Spojrzała na zegarek. - Wracaj do internatu, bo się
spóźnisz.
- Chcesz zobaczyć, jak potrafię fruwać?
- Chcę.
ROZDZIAŁ XXIII
W niedzielę, 3 listopada, Sylwia obchodziła imieniny. Skromną
uroczystość urządziła w kawiarni. Dlatego tam, że miała więcej gości
aniżeli Kamila na swoich urodzinach.
Zabawiano się w najlepsze, kiedy pojawiła się Karolina, pełniąca
dyżur. Szybko się zorientowała, co tu się święci, więc podeszła do
solenizantki i złożyła jej życzenia.
Sylwia podziękowała i poprosiła ją, żeby się przysiadła.
- Płacę za siebie - zaznaczyła Karolina i zamówiła kawę i dwa
ciastka. - Mogę sobie pozwolić na słodycze.
- Oczywiście, pani profesor - odezwała się Lucyna. - Pani profesor
mogłaby sobie pozwolić nawet na codzienne jedzenie kilku ciastek, taką
pani profesor ma figurę.
- Nie mów - uśmiechnęła się Karolina i natychmiast zagadnęła
Sylwię i Ewę o najnowszy numer miesięcznika, co wyglądało, jakby
zignorowała Lucynę.
Parę minut później do kawiarni weszli Sławek i Filip. Sylwia
zerknęła na Karolinę, której spojrzenie pobiegło w stronę drzwi.
„Naturalnie, prawie go nie znasz” - pomyślała, gdy Karolina, ujrzawszy
Filipa, spokojnie odwróciła od niego oczy.
Jak się Sylwia spodziewała, Filip usiadł tak, aby mieć Karolinę z
boku. Nie uszło także jej uwagi, że podczas rozmowy nie zamienili z sobą
słowa i nie spoglądali na siebie. Kiedy Karolina wyszła, atmosfera stała się
swobodniejsza.
- Wybieracie się na bibę do Magdy? - Teresa zwróciła się do Filipa i
Sławka. Potaknęli.
* * *
„To nieprawdopodobne, to się nie mieści w głowie, to nieludzkie” -
wściekała się Lucyna, która opuściła trwającą imprezę imieninową,
wymawiając się pilnym zajęciem. Tak naprawdę bowiem, nie mogła już
znieść przyjaznych spojrzeń i uśmiechów Sylwii, Moniki i Teresy. Długi
okres upłynął od tamtej sprawy z Pruszyńską, a one ciągle nic - no się nie
mszczą! Gdzie te wściekłe pogróżki? Nie mogła tego pojąć. „Chcą mnie
nerwowo wykończyć” - złościła się idąc do salonki.
W holu opodal stołówki ujrzała... tę Szatyńską - siedziała na ławce i
czytała książkę. Lucyna uniosła podbródek i ostentacyjnie wzruszyła
ramionami, akcentując swój stosunek do... tej Szatyńskiej. Zaledwie przed
godziną... ta Szatyńska zignorowała ją! I za co! Za komplement. Bo
przecież nie mogła zwietrzyć w nim zawiści.
Wreszcie trapiła się czymś innym, dotyczącym... tej Szatyńskiej i
Filipa. Ciekawiło ją, czy dyrektor już rozmawiał z kochliwą polonistką, bo
że do Filipa się dobrał, oglądała na własne oczy. Wprawdzie zdawała
sobie sprawę, że z... tą Szatyńską Burczyński może mieć trudną
przeprawę, no bo baba jest inteligentna, do tego niestety śliczna i zgrabna,
lecz liczyła, że dyrektor jednak znajdzie na nią sposób i... ta Szatyńska
zostanie zwolniona.
* * *
Karolina zaniknęła książkę i utkwiła wzrok w jednym z obrazów
wiszących w galerii. Przedstawiał sielankowy widok w pastelowych
kolorach. Wpatrywała się w niego, a kiedy w jej wyobraźni pojawiła się
postać Filipa, wstała i poszła na parter.
Na schodach natknęła się na grupkę dziewczyn wracających z
kawiarni. Gdy spotkała się ze wzrokiem Sylwii, ponownie naszło ją
pytanie, o co Sylwii chodzi. Zapomniała o niej, gdy weszła do pokoju
nauczycielskiego i usiadła do pracy nad powieścią. Do dziesiątej
wieczorem wystukała półtora tysiąca słów.
Obchód pomieszczeń żeńskich przebiegł jak zwykle sprawnie.
Kierując się do internatu męskiego, poczuła się nieswojo. Zobaczyła Filipa
w drzwiach; stał niczym posąg. Zatrzymała się na półpiętrze.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Tak - odparł cicho.
- Zatem dobrej nocy.
Nie odpowiedział. Widząc jego chłonące ją spojrzenie, spróbowała
się uśmiechnąć. Ruszyła na dół.
- Dobrej nocy - usłyszała.
W skrzynce na drzwiach mieszkania dostrzegła coś białego. Zdziwiła
się, bo była pewna, że po południu nic się w niej nie znajdowało.
Otworzyła ją i wyjęła kopertę bez znaczka i datownika. Zaintrygowana
wpatrzyła się w swoje imię i nazwisko napisane trochę koślawymi
wersalikami, po czym zajrzała do koperty.
- Jezu... - szepnęła blednąc.
* * *
Sławek stał przed lustrem i mściwie szorował zęby. Słyszał krótką
rozmowę Filipa z Karoliną. „Są ostrożni” - pomyślał przygnębiony. Gdy
wrócił na korytarz i podszedł do szafy, zastał przyjaciela przy oknie.
- Fil, ulżyj sobie i podziel się ze mną.
- Ulżyj? - Filip się nie odwrócił.
- Co cię gryzie?
- Nic specjalnego.
Sławek chciał zagadnąć go o Karolinę, chociaż nie miał pojęcia, co
miałoby mu to dać. Zapytał z innej beczki:
- Kto nas obrobił?
- Tu cię boli.
- Też...
- Też?... Nie rozumiem.
- To znaczy... tak - zmieszał się Sławek. - Gdyby ciebie samego
obrobiono, a ty byś milczał - w porządku! Ale mnie również obrobiono. W
końcu chciałbym wiedzieć, kto to taki. Nie masz do mnie zaufania?
- To nie tak.
- Nie chrzań, dobra?
- Sławek, znam cię dobrze. Gdybym ci zdradził nazwisko Iksa,
mógłbyś przy jakiejś okazji nie wytrzymać i wygarnąć mu to. Jesteś
impulsywny...
- Psycholog się znalazł! Jestem impulsywny!.. A ty jaki jesteś, hę,
ty... Powiem ci: cicha woda!
Filip odwrócił się. Przez chwilę patrzyli na siebie wrogo.
- O co ci chodzi?
Sławek zaczął wkładać piżamę. Milczał.
- Wyduś - ponaglił go Filip.
- Uogólnienie.
- Widzisz, jesteś tak samo szczery jak ja.
- Wróćmy do tematu... Mam prawo znać nazwisko złodzieja.
Zachowam je dla siebie, masz moje słowo.
Filip usiadł na posadzce.
- Dobrze, więc słuchaj - powiedział po minucie. - Najpierw
okradziono nas, następnie „ósemkę”, z kolei kawiarnię, wreszcie małego
Bodzia.
- Zgadza się.
- Po pierwszej kradzieży można było podejrzewać dosłownie
wszystkich.
- Nawet mnie - przyciął Sławek z sarkazmem.
- I mnie...
- Ja ciebie nie podejrzewałem.
- Nie jestem tak do końca przekonany, czy całkowita ufność nawet
wobec przyjaciela jest czymś chwalebnym.
- Dobra, przestańmy z tą szczerością. Używana w nadmiarze bardziej
szkodzi, niż pomaga.
- Tak więc kiedy nastąpiła druga kradzież, zacząłem się poważniej
zastanawiać. Dlaczego akurat my i dziewczyny z „ósemki”. Przypadek?
- To nie był przypadek?
- Nie. Wówczas jeszcze tego nie wiedziałem. Próbowałem znaleźć
jakiś punkt zaczepienia, coś na kształt wspólnego mianownika łączącego
poszkodowanych. Jedna rzecz narzucała się od razu, że wszyscy okradzeni
są czwartoklasistami.
- Ale nie z jednej klasy.
- Nie z jednej. Na urodzinach Kamili rzuciłem mimo woli uwagę, że
złodziej uwziął się na czwartoklasistów, co Monika skwitowała słowami:
„O, Fil na tropie”. Wtedy zaświtała mi w głowie pewna myśl, mgliście,
myśl dotycząca wspólnego mianownika. Im dłużej potem medytowałem,
zaczęła mi się ona coraz bardziej krystalizować...
- Czyli już się domyślałeś, kto jest złodziejem?
- Tak. Złodziejką.
- Dziewczyna?! - wydukał Sławek.
- Dziewczyna.
- Chryste!
- Chryste?... Uważasz, że kobiety są wyłącznie aniołami?
- Masz rację. Bywają też diablicami. Nieraz przekonujemy się o tym
zbyt późno.
Filip opuścił wzrok. A Sławek czujnie go obserwował.
- Zatem domyślałem się, kto jest złodziejką - podjął Filip. - Było to
jedynie przypuszczenie. Później wpadłem na pomysł, aby ją sprowokować
do dalszego działania.
- Czemu?
- Żeby potwierdzić lub odrzucić hipotezę. Porozmawiałem z
Gapkiem, nie wyjawiając mu jej nazwiska. Chodziło mi o to, żeby
rozpuścił pogłoskę, że ja się domyślam, kto jest złodziejem. Czekałem
więc reakcji bodaj... dziewięć dni.
- Kawiarnia.
- Tak. Zaraz, ja tu gadu-gadu, a ty już wiesz, o kim mowa.
- Wiem.
- No?
- Dorota. Filip uniósł brwi.
* * *
Zapewne nie od Galla Anonima, znakomitego naszego kronikarza,
biorą początek listy, w których autor zamiast podpisu zostawia puste
miejsca bądź nabazgrze słówko „życzliwy” czy podobne, co na jedno
wychodzi. Tego rodzaju uprzejme donosicielstwo jest znane od początku
piśmiennictwa.
Karolina po raz piąty albo szósty przebiegała wzrokiem treść
anonimu, napisanego niezgrabnymi wersalikami.
FILIP TO DRAŃ. NIE WARTO MU UFAĆ. CHWALI SIĘ, ŻE
JEST PANI JEGO KOCHANKĄ! ON OSZUKUJE I ZWODZI. TAKI
JUŻ JEST. NAJLEPIEJ KOPNĄĆ GO, ZAPOMNIEĆ O NIM. NIE
WARTO MU UFAĆ. SZKODA ZDROWIA.
I zalewała ją fala strachu, a także wściekłość ją ogarniała na samą
siebie. Nie próbowała dociekać, kto jest autorem anonimu, gdyż jakie to
miało znaczenie. Wiedziała jedno - jej intymny światek rozsypał się
niczym domek z kart, a na jego gruzy padł złowieszczy cień, którego się
bała.
* * *
- Mówiąc krótko - wyjaśnił Sławek - Dorota kradła, aby pokryć
manko. Przecież ona wiecznie opycha się słodyczami.
- Pewnie. A do kawiarni chodzi po to, żeby się pomodlić. Pudło,
stary. - Filip z dezaprobatą pokręcił głową.
- No to nie wiem.
- Pogłówkuj.
- Dlaczego złodziejka obrobiła Dorotę?
- Dlatego, że koniecznie musiał to być ktoś z młodszej klasy.
Liczyła, że tym sposobem wprowadzi mnie w błąd, rozwali moją
koncepcję. Domyślała się bowiem, że muszę znać motywy, które nią
kierują. Ponieważ po drugiej kradzieży wszyscy zaczęli się bardziej
pilnować, całą swoją nadzieję skupiła na kawiarni, prowadzonej przez
trzecioklasistkę. Lecz o jednej rzeczy zapomniała lub nie wzięła jej pod
uwagę, mianowicie, że również Dorota należy do nas, osób pod kreską,
czyli wspólnym mianownikiem. Ale nie ta zbieżność mnie utwierdziła w
trafności moich przypuszczeń. Po prostu wystarczył mi fakt, że trzecie
uderzenie wycelowała w kogoś młodszego. W rozmowie z Dorotą
powiedziałem, że jestem na właściwym tropie i że wszystkie kradzieże
łączy określona prawidłowość. Byłem przekonany, że moje słowa dotrą do
złodziejki.
- Ten wspólny mianownik... Cóż to za stwór?
- Jeszcze nie wiesz? Sławek wykrzywił twarz.
- Ja, ty - wyliczał - Kama, Syla, Monika, Teresa, Dorota. Hm, co nas
łączy?
- Coś na kształt hybrydy - odrzekł Filip zagadkowo i ciągnął: - Z
kolei nazajutrz w rozmowie z Gapkiem powiedziałem, że nastąpi jeszcze
jedna kradzież...
- Przewidziałeś, że Bodziu zostanie obrobiony?!
- Nie że akurat on. Po prostu tym razem chodziło o kogoś z
najmłodszych klas, aby ponowić próbę wyprowadzenia mnie w pole. Co
się nie udało. I ona, i ja rozumowaliśmy na jedną nutę, a więc jej atuty
były zarazem słabością.
- Hybryda... Czyli takie skrzyżowanie świni i osła?
- Cośkolwiek właściwsza byłaby krzyżówka myszy z kotem.
- Myszy z kotem...
- Rusz mózgownicą, a ja pójdę się umyć. Teraz powinieneś trafić,
tarczę masz wielką jak stodoła.
* * *
Karolina siedziała przy biurku i tępo wpatrywała się w anonim.
Zaczęła się zastanawiać nad jego autorem. Analizując treść tych kilku
linijek, doszła do wniosku, że ma do czynienia z osobą zawistno-życzliwą,
która - co uznała za szalenie istotne - nie posunęła się do gróźb czy
szantażu. To wskazywałoby, że jakkolwiek autor jest - dziewczyną czy
chłopakiem, niewątpliwie kimś bliskim Filipowi - nie ma zamiaru
nadawać tej sprawie rozgłosu, przynajmniej na razie. Tym spostrzeżeniem
trochę się uspokoiła.
Z drugiej jednak strony nie bardzo chciało się jej wierzyć, żeby Filip
posunął się do takiej podłości, jak chwalenie się związkiem z nią. Była
przekonana, że poznała jego charakter, Wrażliwość, spojrzenie na życie.
Spotkanie nad jeziorem! Karygodna nieostrożność. Może ktoś ich
zauważył i napisał ów anonim? Zaczęła rozważać ewentualność i w końcu
stwierdziła, że to niemożliwe, bo w takim przypadku anonim inaczej by
został zredagowany, operowałby faktem, a nie w gruncie rzeczy
domysłem. Zatem nie tamto zdarzenie było źródłem informacji autora.
Wpatrując się w list, próbowała się doszukać jakiejś
charakterystycznej cechy pisma - nic z tego. Autor był na tyle sprytny, aby
te same litery wykoślawiać inaczej. Wreszcie zmęczona odsunęła kartkę i
sięgnęła po plik zdjęć z niedawnej szkolnej zabawy. Dotąd nie znalazła
czasu, żeby włożyć je do albumu. Przeglądając zdjęcia, popadła w
melancholię. Naraz zastygła.
- O Boże! - szepnęła przerażona. - Jak mogłam być taka ślepa, jak?! -
Ze złością odrzuciła fotografie.
* * *
- I co? - zapytał Filip wracając z umywalni. Sławek rozłożył ręce.
- Tarczę masz naprawdę wielką jak stodoła - rzekł Filip.
- Możliwe, ale stoję ze dwa kilometry od niej i jestem krótkowidzem.
No dobra, strzelam - Mariola.
- Uzasadnij. - Głos Filipa zabrzmiał rzeczowo.
- Czyżbym trafił?
- Tak.
- A to łotrzyca! Co tu uzasadniać? Kradła, bo kradła! Ostatnio
zaczęła się lepiej ubierać, zauważyłeś?
- Zgadza się.
- Trafiłem?
- Oczywiście...
* * *
Upłynęło kilkanaście chwil, a zdążyła prześwietlić kilka tygodni,
ostatnich kilka tygodni swojego życia, z których wyłuskiwała istotniejsze
momenty. „Jak mogłam być taka naiwna?” - powtarzała w duszy,
spozierając na leżące zdjęcia.
Niczym wytrwali badacze nieodgadnionego uśmiechu Mony Lisy,
tak i Karolina tylekroć usiłowała rozwikłać tajemnicę zagadkowych
spojrzeń Sylwii na nią, co nastąpiło dopiero teraz.
Sylwia kochała Filipa!
To odkrycie uderzyło Karolinę jak grom z jasnego nieba. Była
pewna, że się nie myli. Sylwia kocha Filipa, a ona, Karolina, stanęła jej na
drodze. W okamgnieniu ujrzała siebie jako intruza, który przypadkowo się
znalazł na czyimś podwórku i wprowadził zamęt. Rozumiała to aż za
dobrze.
- Sylwia napisała ten anonim - szepnęła biorąc go do ręki. Nagle
przed oczyma ujrzała kolejne obrazy. Szkolna zabawa. Rozbity wazon.
Pochlipująca w pokoju Sylwia. Rozmowa.
„Rany boskie - miotała się na duszy. - Próbowałam ją pocieszać, a
ona ciskała we mnie piorunami, abym się odczepiła od Filipa. Jak
okropnie musiała się czuć, wysłuchując moich rad”. Momentalnie
wezbrała w niej fala winy, żalu i Bóg wie czego.
* * *
- Oczywiście - powtórzył Filip. - Trafiłeś, ale w stodołę w sąsiednim
gospodarstwie.
Sławek wydął policzki.
- Widać mam jeszcze porządnego zeza - mruknął. - Skoro nie
Mariola, to kto, do diabła? Przestań się ze mną bawić w kotka i myszkę.
Gadaj wreszcie po ludzku. Jedno głupie imię, a ty robisz z tego epopeję
narodową.
- Mimo wszystko ona zasługuje na swego rodzaju podziw.
- Podziwiasz złodziejkę?!
- W pewnym sensie.
- Ona nas okradła, a on ją podziwia! - Sławek stłumił okrzyk. - Do
ciebie nie aktorstwo, tylko kapłaństwo się uśmiecha. Jeszcze możesz
zamienić garnitur na sukienkę.
- Aktor i ksiądz marzą podobnie: żeby ludzie wierzyli w to, co im
wmawiają.
- Dobra, wyduś wreszcie. Wnerwiasz mnie! Powiedział mu.
- Kpisz?! - warknął Sławek. - Najpierw ględzeniem okradasz mnie ze
snu, a na koniec fundujesz mi brednię.
- Obiecałeś zachować tę informację dla siebie.
- Zamknij się! - zdenerwował się Sławek i poszedł spać.
* * *
Leżała w łóżku, oczy miała otwarte, bezwiednie wodziła nimi po
szarym suficie i ciemnych konturach umeblowania. Nie mogła zasnąć,
choć bardzo chciała.
„Muszę o nim zapomnieć, wydrapać go z pamięci raz na zawsze,
podobnie jak się usuwa malowidło ze ściany” - rozmyślała o Filipie, jakby
cały problem sprowadzał się do tak śmiesznie prostego zabiegu, a jedyna
trudność polegała na powzięciu decyzji.
„Nie gonić za nim wzrokiem - pouczała się. - Wszelkie rozmowy
ograniczyć do minimum. Tłumić emocje w spojrzeniu i barwie głosu.
Widzieć w nim jednego z wielu, a nie jedynego”.
Jakkolwiek zdawała sobie sprawę, iż owe pouczenia to ambitna
deklaracja intencji, coś, co mocą dorównuje litanii pobożnych życzeń, to
jedynie w czymś takim Sylwia widziała swoją szansę na wyplątanie się z
sideł namiętności.
„A potem choćby potop” - powiedziała sobie w duchu i mocno
zacisnęła dłonie na kołdrze.
* * *
- A po nas choćby potop! - szepnęła Karolina. Siedziała w fotelu i
obojętnie błądziła oczyma po półkach z książkami, próbując się
oszukiwać, że nie swoje życie roztrząsa, a którejś z powieściowych
postaci. Siebie nie można oszukać - kogoś tak.
Okłamała Filipa. Raz go okłamała, podczas spotkania nad jeziorem,
kiedy opowiadając o swojej powieści, dała mu jasno do zrozumienia, że
Aneta Raskoff to jej własna matka.
Jak irracjonalne mogą być ludzkie zachowania. Najpierw wyznała
mu swoją miłość, później poczęstowała go bajeczką o bohaterce swojej
powieści. W tym oszukańczym pomyśle, na który wpadła niespodziewanie
i prawie w ostatniej chwili (żałowała, że po swoim miłosnym wyznaniu),
dostrzegła cień szansy na ostudzenie gorących uczuć Filipa. Ponieważ
znała jego negatywny stosunek do Anety Raskoff, kalkulowała szybko i
prosto, że być może zostaną poruszone struny inteligencji i wrażliwości
tego chłopaka, wskutek czego zacznie on na nią patrzeć poprzez pryzmat
popularnego przysłowia - „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”. A dalej, że
ona, Karolina, nie jest kobietą, jaką sobie wymarzył, co koniec końców
sprowadzi go na ziemię, zmusi do poskromienia miłości do niej. Gdyby
mu bowiem wcisnęła inne kłamstwo, że sama jest pierwowzorem
powieściowej Anny, niewątpliwie wziąłby to za żart.
Od tamtej rozmowy nad jeziorem czekała jego reakcji. Jednak teraz,
w obliczu otrzymanego anonimu, rzecz się przedstawiała inaczej, była
wręcz bez znaczenia, nawet jeśli napisała go Sylwia, a może właśnie
dlatego. Tak czy owak, wiedziała już, jak postąpić w tej skomplikowanej
sytuacji.
Podeszła do biurka, aby jeszcze raz rzucić okiem najpierw na list a
potem na zdjęcia, wśród których ponownie to samo, co poprzednio
przykuło jej uwagę. Na pierwszym planie tańczyła ze Sławkiem, w tyle
Sylwia z jakimś trzecioklasistą, obok nich Filip z Ewą. Tym razem nie
Sylwia - patrząca melancholijnie na Filipa - wzbudziła jej zainteresowanie,
tylko Sławek.
„Zawiść - wpadło jej do głowy. - Jeżeli on spłodził ten anonim? Tym
bardziej muszę postąpić tak jak zdecydowałam”.
ROZDZIAŁ XXIV
Trzy dni później Karolina, będąc w mieście, zobaczyła Filipa.
Wchodził do księgarni. Nie zastanawiając się, też tam poszła. W środku
nie było wielu klientów. Stanęła obok niego, wzięła do ręki jakąś książkę i
obojętnie ją przewertowała.
- Skoro już się widzimy, chcę ci coś powiedzieć...
- Tak? - Filip spojrzał na nią.
- Zapomnij o mnie, raz na zawsze - wyrzuciła z siebie cicho i
stanowczo.
- Co się stało? - wykrztusił. - Należy mi się wyjaśnienie, a nie
zwyczajne kopnięcie.
- Masz rację. Otóż... otrzymałam anonim...
- Anonim?!
- W niedzielę. Domyślasz się, że jest w nim mowa o nas.
- A dokładnie?
- Mniejsza o szczegóły.
- Wpadłaś w panikę...
- Nie zaliczam się do odważnych kobiet.
- Co nie świadczy źle o kobiecie.
- Tak czy inaczej - postanowiłam. - Zapomnij o mnie.
- Jesteś brutalna.
- Przykro mi. Zresztą, to nie miałoby sensu. - Odłożyła książkę i
wyszła. Czuła się kompletnie rozstrojona; jakby zamknęła pewien etap w
swoim życiu.
* * *
Sprawa złodziejki nie dawała Sławkowi spokoju. W poniedziałek
wieczorem zaczął wierzyć, że Filip wymienił właściwą osobę, ale nie
zwrócił się do niego z prośbą o dalsze wyjaśnienia. Sam chciał dojść do
przyczyn, które pchnęły tę dziewczynę na przestępczą ścieżkę. „Każda
inna, ale nie ona” - powtarzał sobie, wreszcie w środę po kolacji
skapitulował.
- Dlaczego właśnie ona? - zapytał. - To się nie trzyma kupy.
- Trzyma się, trzyma.
- Po kiego kradła, skoro forsy miała i ma w bród.
- Widzisz, stary, Kama nie kradła dla forsy czy samej przyjemności,
nie jest też kleptomanką.
- Więc dla sportu, tak?
- Nic podobnego.
- Po prostu w ten swoisty sposób próbowała kupić naszą przyjaźń, a
przynajmniej przyzwoitą tolerancję. Naszą, czyli tych, którzy nie darzyli
jej sympatią za to, że była jaka była. Oczywiście najbardziej chodziło
Kamie o Sylwię, Monikę i Teresę, chciała się wśród nich czuć jak między
równymi. Kto pospieszył nam z forsą po kradzieży, gdy grunt nam się palił
pod nogami?
- Kama.
- I co wtedy sobie o niej pomyślałeś? O niej, którą chętnie byś utopił
w łyżce wody.
- Że... mimo wszystko w porządku z niej kumpela.
- Widzisz. Ze mną było podobnie. Jakbyśmy podświadomie zmienili
swój stosunek do niej. Nasza wola nie miała tu nic do gadania. To
normalna ludzka reakcja. Ktoś ci w czymś pomaga, a ty z konieczności
jesteś mu wdzięczny i inaczej na niego patrzysz. Tak samo było z Sylwią,
Moniką i Teresą oraz Dorotą. Dorota również się z nią nie cackała.
Nieszczęścia potrafią jednoczyć wrogów, a że Kamila także została...
okradziona...
- Nieźle wykombinowała. No tak, wzajemnie się nie lubiliśmy: ona
nas, a my jej. To nas łączyło. Wspólny mianownik.
- W każdym razie atmosfera w „ósemce” się poprawiła. Nawiasem
mówiąc, Kama starannie wybrała moment na obrobienie pokoju - swoje
urodziny. Poczęstowała dziewczyny winem, żeby spały jak susły, co
pozwoliło jej spokojnie działać.
- Do diabła, chyba ją rozumiem - westchnął Sławek. - Pragnęła
naszego szczerego uśmiechu.
- Jeśli się przed nią zdradzisz, zatłukę cię.
- Nie obawiaj się.
- W porządku. Kurtyna opadła, braw nie będzie. Niech żyje przyjaźń.
To jedna z niewielu rzeczy, które są coś warte.
ROZDZIAŁ XXV
Nadeszła sobota. Była dziesiąta wieczorem. Burczyński siedział w
gabinecie i wpatrywał się w kartkę z dziewięcioma nazwiskami. Zachciało
im się imprezy! Dobrze, pozwoli im się wymknąć, zapewne mają
dorobiony klucz do którychś drzwi. Wiedział też, że rozrywkowa
dziewiątka zamierza wyjść o jedenastej, a wrócić o piątej rano. Trochę
żałował, że Wroński akurat wyjechał do rodziny, bo pokazałby mu, jak
sprawują się jego wychowankowie.
Pół godziny później włożył płaszcz, kapelusz i wyszedł z
mieszkania. Na dworze padało. Postawił kołnierz i poszedł ukryć się w
parku; spodziewał się, że tędy będą przechodzić.
Rzeczywiście, wkrótce zobaczył grupę dziewczyn i chłopaków,
wśród których nie mógł dostrzec Strzelca, a wiedział, że i on miał w niej
być. Gdy go minęli, wrócił do domu. Żona siedziała przed telewizorem i
robiła na drutach. Przebrał się w miękkie obuwie, wziął latarkę i przez
gabinet skierował się do szkoły. W sekretariacie przekręcił gałkę w zamku,
nacisnął klamkę i... I nic. Drzwi się nie otworzyły. Zdziwiony natarł na nie
ciałem, bez skutku.
Coś podobnego jeszcze mu się nie przydarzyło. Rozeźlony wrócił do
mieszkania, zmienił obuwie i włożył płaszcz.
- Znowu wychodzisz? - zdumiała się jego żona.
- Zrobili mi kawał - mruknął i wyjaśnił. - Ja im pokażę.
- Dałbyś temu spokój, są młodzi, chcą się rozerwać.
- Nie w mojej szkole.
Poszedł do okna mieszkania woźnego, bo nie miał klucza do drzwi
budynku. Zapukał w szybę. Po chwili rozbłysło światło.
- Kto tam? - rozległ się chrapliwy głos.
- Panie Szczygieł, pan pozwoli...
- Pan derektor? - Woźny z uporem maniaka prześladował drugą
głoskę w słowie „dyrektor”. Stanął przy oknie i przetarł oczy.
- Pan otworzy drzwi główne, bo w sekretariacie są zablokowane.
- Zablokowane, panie derektorze?!
Burczyński wyjaśnił mu i podszedł do drzwi. Szczygieł zniknął w
głębi mieszkania.
- Panie deeeerektoooorzeeee! Nie mogę wyjść!
Dyrektor momentalnie zsiniał i paroma susami dopadł z powrotem
do okna.
- Też zablokowane?!... Pan mi poda klucz.
- W tej chwili, panie derektorze.
Burczyński pospieszył do drzwi głównych i wsadził klucz do
zamka... Próbował wsadzić. Wrócił do okna.
- Panie Szczygieł, psiakrew, tam coś siedzi w zamku!
- Co się dzieje, panie derektorze, co się dzieje...
- Pan mi da klucze od kotłowni i kuchni!
- Natychmiast, panie derektorze.
Pięć minut później Burczyński znalazł się na placu opałowym.
Niestety, drzwi kotłowni i kuchni także były zablokowane od wewnątrz.
Wściekły oświetlił okna sal lekcyjnych na parterze. Były zamknięte, co
gorsza, sięgały od ziemi na tyle wysoko, że bez drabiny ani rusz. Rzucił
snopem światła na punkt przeciwpożarowy, gdzie pod dumnym
zadaszeniem był prosty sprzęt gaśniczy, dobry do gaszenia papierosa, a nie
porządnego ognia. Drabiny w nim nie było.
Wrócił do okna mieszkania woźnego.
- Panie Szczygieł, proszę wyważyć drzwi swojego mieszkania.
- Słucham, panie derektorze?
- Na koszt szkoły.
- Ja tu nie mam żadnego łomu czy młotka.
- No to z... rozpędu.
- Czy pan derektor wie, jak wygląda moje EKG?... No dobrze.
Woźny zniknął w głębi mieszkania, a zdenerwowany Burczyński zaczął
krążyć po trawniku. Dochodziła północ. Usłyszał kilka głuchych łomotów.
Szczygieł wrócił do okna.
- Nie da rady, panie derektorze. Ciężka sprawa. Próbuję właśnie
myśleć, jak by tu zrobić, żeby pan wszedł do środka.
- W gruncie rzeczy nieważne. O piątej wpadną w moje ręce.
- Głowę daję, że to sprawka Filipa.
- Dobranoc, panie Szczygieł.
- Dziękuję...
- Słucham? Za co pan dziękuje?
- No... w takiej sytuacji trudno mówić o dobrej nocy. Burczyński
cierpko się uśmiechnął i wrócił do domu. Nastawił alarm w budziku na
kwadrans po czwartej.
- Wybierasz się na ryby? - zapytała żona. - Potrafisz odróżnić wędkę
od długopisu?
Cierpliwie wyjaśnił żonie swoje zamierzenia.
- Zdrzemnę się w fotelu, nie warto mi się rozbierać - dodał.
- Na twoim miejscu założyłabym płaszcz, zawsze to szybciej znaleźć
się na dworze - dorzuciła żartem. - I tak cię wystawią do wiatru, ani się
obejrzysz.
- Nie daruję im.
- Zrobić ci ziółek?
- Bardzo chętnie.
Po kwadransie Burczyński popijał herbatę i zerkał na budzik.
Wreszcie zasnął.
* * *
Impreza trwała w najlepsze. Sylwia bawiła się doskonale. Muzyka,
niezłe jedzenie i trochę wina sprawiły, że odrzuciła wszelkie swoje
utrapienia, zwłaszcza związane z Filipem. Tym bardziej, że było kilku
chłopaków z liceum poligraficznego.
Właściwie nie miała ochoty tu przyjść, ale kiedy w czwartek
wieczorem dowiedziała się od Moniki, że Filip nie idzie, zmieniła zdanie.
Ciekawiły ją jednak przyczyny jego rezygnacji. Ani Monika, ani Sławek
nie umieli na to odpowiedzieć. „Po prostu nie idę” - tak miało brzmieć całe
wyjaśnienie Filipa.
Zdziwiła się przed samym wyjściem, gdy Filip pomagał jej ulokować
się na drabinie i powiedział: „Przyjemności, Sylwio. Nie żałuj sobie
niczego. Chrzanić wszystkie ideały. Wiesz, czego bym się napił?...
Mandragory. Powodzenia”.
I te słowa momentami ją nachodziły, ale wesoły nastrój łatwo je
rozpraszał, tak że nie dociekała ich głębszej treści, zresztą nie widziałaby
w tym sensu.
* * *
Od paru dni Filip znajdował się w stanie frustracji. Gdziekolwiek
spojrzał, wyłaniała się Karolina. O czymkolwiek myślał, biegł ku
Karolinie. Obłęd.
Nie mógł spać. Pętał się po umywalni i palił papierosy. W jego życiu
wewnętrznym zagościł chaos. Nawet nie było mu żal, że nie poszedł na
prywatkę, która mogłaby być dla niego swoistym antidotum.
Wtem usłyszał miękkie kroki. Dobiegały z klatki schodowej. Po
chwili ujrzał wchodzącą dziewczynę, która na jego widok się
przestraszyła. Była to Kamila.
- Nie jestem duchem - rzekł spokojnie.
- Idę właśnie do ciebie. Fil, wpadka z prywatką. Zastygł.
- Usłyszałam Burczymuchę rozmawiającego z Odkurzaczem.
- Gdzie?!
- Burczymucha stał przy oknie jego mieszkania i wściekał się, że
wszystkie drzwi są zablokowane. O piątej chce się na nich przyczaić.
- Cholera! Ktoś nas zakablował. Kama, powinnaś się zdecydować,
czy jesteś z nami, czy z Lucyną.
- Sądzisz, że ona zakablowała?
- Oczywiście. Mariola chciała iść na imprezę, ale nagle złapała ją
silna biegunka, więc nie mogła. Jestem pewien, że to robota Lucyny,
chciała ją w ten sposób ochronić.
- Lucyna od dłuższego czasu chodzi rozstrojona. Jakby się nie mogła
doczekać zemsty... Tak, jestem z wami.
- Dobra. Dzięki za ostrzeżenie. Wracaj do łóżka. Kamila odwróciła
się, ale nie odeszła.
- Fil... jakoś nie rozmawialiśmy o moich kradzieżach - powiedziała
stojąc plecami do niego. - Ciągle czuję się nieswojo, gdy cię widzę czy
pomyślę o tobie.
Filip podszedł do niej i ujął ją za ramię.
- Było, minęło. Nikt nie jest bez wad.
- Wiem, że głupio postępowałam tym demonstracyjnym szastaniem
forsą, ciuchami... ale jakbym sobie tego nie uświadamiała. Musiało to was
drażnić. Kradzieże były ostatecznością, bo nie wiedziałam, jak zdobyć
waszą przyjaźń, o której tyle w naszej gazecie. One nie mają pojęcia o
tym, co piszą, a piszą, że to jedyna rzecz, która się liczy w życiu, bo jest
bezinteresowna.
Filip zawstydził się, ale wskutek ciemności nie było widać rumieńca
na jego twarzy.
- Zapomnijmy o całej sprawie.
- Dziękuję, że w taki sposób ją załatwiłeś. Bardzo cię lubię. -
Pocałowała go w policzek, na krótko przytuliła się do niego i znikła.
Filip spojrzał na zegarek. Na razie ważniejsze było wyciągnięcie
przyjaciół z kłopotu, niż rozwodzenie się nad słowami Kamili.
Punktualnie o trzeciej wszedł do jednej z sal w skrzydle północnym.
Na ławkach leżała drabina. Zanim ją wystawił przez okno, rozejrzał się po
placu opałowym. Padało.
* * *
W Sylwii coś pękło. Tańczyła ze Sławkiem, przyklejona policzkiem
do jego piersi, gdy naraz oderwała się od niego i jakby ze zdziwieniem
spojrzała mu w oczy.
- Co się stało? - zapytał Sławek.
- Nic. Muszę wyjść, przepraszam.
- Teraz?
- Tak, tak! - Wyszła na dwór. Przysiadła na kamiennych schodach
werandy i zamknęła oczy.
Po minucie pojawiła się przy niej Monika.
- Co z tobą?
- Nic.
- Do licha, Syla, przestań się zadręczać.
- To nie to.
- Właśnie to! Nie oszukasz mnie. Chcesz papierosa?
- Ach, daj. Zapaliły.
- Pogodziłaś się ze Sławkiem? - zapytała Sylwia.
- Jestem twarda. Jak coś postanowię, to na mur.
- W takim razie nie kochałaś go.
- Możliwe. Tego kwiatu jest pół świata. Głowa do góry, oczy na obie
strony, a nuż ktoś w jedno ci wpadnie, że przy nim Filip straci blask.
Sylwia ciężko westchnęła.
- Nigdy nie miałaś ochoty na Filipa?
- Miałam - odparła Monika. - Ale on nie miał. Fil zawsze poszukiwał
doskonałości, a że bez tarzania się w błotku nie ma mowy o znalezieniu
czegokolwiek, to inna sprawa.
- Tarzania w błotku?
- Jesteś przekonana o jego niewinności?
Sylwia zaciągnęła się papierosem i zakrztusiła się, aż łzy jej w
oczach stanęły. Monika poklepała ją po plecach.
- Pierwszy raz wciągnęłam dym tak głęboko - powiedziała Sylwia.
- We wszystkim następuje ten pierwszy raz. Potem już leci. Takie
jest życie, czy to się nam podoba, czy nie. A raczej podoba. Jeszcze
półtorej godziny i trzeba będzie wracać. Mam nadzieję, że nie spotka nas
żadna...
- Nie kracz!
* * *
Filip postawił kołnierz kurtki, gdyż deszcz zacinał coraz mocniej. W
połowie długości ulicy Mickiewicza pośliznął się na mokrych liściach, tak
nieszczęśliwie, że utknął prawą nogą w dziurze i wyłożył się jak długi.
Poczuł dotkliwy ból. Zaklął soczyście, a gdy się podniósł i stwierdził
zwichnięcie, ponownie sobie ulżył. Pokuśtykał parę kroków i musiał się
zatrzymać; ból stawał się dokuczliwszy.
- No to koniec - szepnął zawiedziony i zły. Z trudem dotarł do bramy
pobliskiej kamienicy, aby schować się przed deszczem. Znowu obmacał
stopę. Staw skokowy był już nabrzmiały. O dojściu do celu nie było
mowy, podobnie z powrotem do szkoły. Nie pozostało mu nic innego, jak
czekać na przyjaciół. Miał nadzieję, że tędy będą wracać a nie nad
jeziorem.
Podobno z pierwszego w dziejach budzika korzystał już Platon. Tak
przynajmniej notują historycy. Niestety, jak dotąd nie natrafiono na
wiarygodny opis owego urządzenia, rzekomo miała to być klepsydra
alarmująca gwizdkiem. Wziąwszy jednak pod uwagę wrodzoną
cierpliwość starożytnych Greków, lepiej przymrużyć oczy na tego rodzaju
rewelacje, bo jeszcze któregoś dnia się okaże, że także im należało by
przypisać odkrycie fal radiowych czy stworzenie fundacji Alfreda Pohl.
Jedno natomiast jest oczywiste - ktokolwiek skonstruował pożyteczne
urządzenie, sprawił, że koguty poszły w odstawkę. Niepozorny budzik
niejednemu uratował życie, ale i niejedno życie ma na sumieniu - jeśli się
nie odezwał o wyznaczonej porze.
Budzik w mieszkaniu Burczyńskiego zadzwonił w sam raz,
kwadrans po czwartej.
Dochodziła piąta, gdy Filip ujrzał zbliżającą się grupę przyjaciół
Kuśtykając wyłonił się z bramy.
- Co tu robisz?! - zdumieli się.
Wyjaśnił. Wesołość na ich twarzach rozmyła się niczym brud pod
wpływem wody.
- Łajdaczka z tej Lucyny! - syknęła Monika. - Zaczynam rozumieć,
czemu Mariolę biegunka chwyciła. Lucyna się o to postarała żeby ją
oszczędzić. - Zwróciła się do Teresy: - Pamiętasz, mówiłam ci, gdy
zakablowała Sylę, żeby rozprawić się z nią po ludzku. Przekonałaś mnie,
że po świńsku będzie lepiej. I ty również przystałeś na takie załatwienie
sprawy - wyrzuciła Filipowi.
- Któż mógł przewidzieć, że to niczego jej nie nauczy - odparł
ponuro.
- Teraz się z nią rozprawimy - rzekła Teresa.
- Jeśli będzie okazja - mruknęła Monika.
- Właśnie - odezwała się Dorota. - Co Burczymucha z nami zrobi?
Może daruje?
- A ja może wygram w totolotka - powiedziała przekornie Ewa.
- Jeszcze się nie zdarzyło w tej budzie, aby tyle osób za jednym
zamachem pozbawić dachu nad głową - zauważył Andrzej.
- Powinieneś zostać kaznodzieją - rzekł Wojtek.
- Nie będzie tak źle, skończy się na odebraniu nam stypendium -
powiedział Marek.
- I przyznaniu nagrody - uzupełniła kwaśno Sylwia.
- Trzeba brać byka za rogi - rzekł Sławek. - Naprzód!
- Fil, weźmiemy cię między siebie - zaofiarował się Wojtek i
wskazał na Sławka.
Ruszyli. Mieli w sobie coś z przegranych, wracających z pola bitwy.
* * *
Woźny Szczygieł pilnie wypatrywał przez okno. Nie zapalił światła
w pokoju. Kiedy wreszcie dojrzał idącą grupę, zaczęło nim dosłownie
trząść. Z tej bezsilności, że nic nie jest w stanie zrobić. Burczyński
Burczyńskim, ale on, woźny, niewątpliwie podniósłby swój prestiż, gdyby
stał ramię w ramię z dyrektorem.
Jeżeli dobrze rozróżniał w skąpym świetle ulicznej latarni, pod którą
licealiści się znaleźli, wydało mu się, że Filipa wloką między sobą Sławek
i Wojtek.
- Ależ się schlał - mruknął. - Jak bąk.
Przystawił krzesło, stanął na nim i rękami chwycił solidną kratę na
zewnątrz okna. Spróbował ją ruszyć. Ani drgnęła.
- Znali się kiedyś, psiakrew, na robocie. Licealiści zniknęli mu z
oczu.
* * *
Burczyński stał w ukryciu za hałdą węgla. Zauważył ich. Odczuwał
wzrastające rozemocjonowanie. Z upodobaniem obserwował, jak kolejno
przechodzą przez dziurę w płocie; najpierw dziewczyny, potem chłopaki.
Dżentelmeni!
Podeszli do jednego z okien, przy którym stała drabina. Burczyński
wyszedł z ukrycia i zapalił latarkę.
* * *
Kiedy parę godzin temu Lucyna kładła się spać, nakazała sobie
czujny sen, żeby obudzić się przed piątą. Zależało jej bowiem, aby
zobaczyć powrót całego towarzystwa z imprezy. Nie cierpiała ich
wszystkich. Co oni sobie myślą! Nie będą się z niej podśmiechiwać na
każdym kroku i obmawiać przy byle okazji.
Obudziła się pięć po piątej. Szybko otworzyła okno i wyjrzała. W
dole, na placu opałowym, istotnie panowało jakieś poruszenie. Po drabinie
wchodzono przez okno do jednej z klas.
- Co ty wyprawiasz?! - odezwała się obudzona Mariola. - Odbiło ci?!
Lucyna odskoczyła od okna.
- Nie... nie mogę spać - bąknęła.
- To idź się wysikać i weź coś na mózg! A okno zamknij! Lucyna
posłusznie zamknęła okno i wyszła z salonki. „Nawet nie wiesz, ile mi
zawdzięczasz” - pomyślała. Zatrzymała się przy galerii. Dobiegające z
dołu odgłosy kroków wypełniały martwą ciszę. Żadnych rozmów. Korciło
ją, żeby zejść na piętro, ale się nie zdecydowała. Jeszcze by ją zauważono i
zaczęto by podejrzewać, że im się przysłużyła. Zatarła ręce i wróciła do
salonki.
* * *
Szczygieł golił się w łazience, gdy nagle usłyszał jakieś chrobotanie.
Zastygł z brzytwą przy policzku i wytężył słuch. Nie mylił się. Za
drzwiami jego mieszkania coś się działo.
- Głupiec ze mnie! - szepnął i nerwowo odłożył ostre narzędzie na
umywalkę. Wyszedł na korytarz i przekręcił klucz. Od razu drzwi
otworzył.
Na schodach rozlegał się tupot nóg, lecz nikogo nie zobaczył, nawet
czyjejś pięty. Ogarnęła go złość na samego siebie, że wcześniej nie wpadł
na to, iż pierwszą rzeczą, jaką zrobią po powrocie, będzie odblokowanie
wszystkich drzwi. Zawiedziony powlókł się do łazienki.
Chwycił brzytwę i pociągnął po policzku; zaciął się.
* * *
- Pobudka, wstawać, śpiochy! - Kazimierz Rzepko zaglądał do
męskich sypialń i nawoływał do porzucenia ciepłych łóżek.
Jedni wstawali natychmiast, inni się ociągali, jeszcze inni wcale go
nie słyszeli.
- Co ci się stało w nogę? - Rzepko zwrócił się do Filipa.
- Zwichnąłem.
- Jak można podczas snu zwichnąć sobie nogę? - Matematyk starał
się być dowcipny.
- Wczoraj wieczorem to się stało.
- Na pogotowiu byłeś?
- Nie. Przejdzie.
- Jedynie w matematyce można mieć pewność, jeśli się dobrze
wyliczy. W medycynie różnie bywa, nawet tak, że żywego człowieka
zapakują do trumienki i dopiero kadzidło mu pomoże. Znam pewien
przypadek... - Pięć minut później skończył i dodał: - Po śniadaniu
pójdziesz na pogotowie.
* * *
- Stefku, obudź się! - Pani Burczyńska w szlafroku weszła do pokoju,
gdzie w fotelu spał jej mąż. Gdy otworzył oczy, zapytała: - Jak ci się
powiodła nocna wyprawa? Przyłapałeś ich?
- Jezu! - jęknął patrząc na budzik. - Ósma?!
- Ósma.
- Boże drogi! - Gwałtownie zerwał się na równe nogi i rozbieganymi
oczyma omiatał cały pokój.
- Co się stało?
- Zaspałem, zaspałem!
- Zaspałeś?
- No nie słyszałem tego przeklętego budzika!
- Więc nie byłeś?
- Skoro spałem, to nie byłem! Nawet mi się śniło, że ich schwytałem.
- Dobrze, że chociaż śniło ci się coś takiego, bo innym nawet tyle się
nie śni - skwitowała pogodnie i poszła do kuchni zająć się śniadaniem.
Zadowolona uśmiechała się pod nosem, że proszki nasenne, które
podała mężowi w herbacie ziołowej, zadziałały. „Nigdy się nie dowiedzą,
komu zawdzięczają szczęśliwy powrót” - pomyślała ciepło o licealistach.
* * *
Woźny skończył jeść śniadanie. Mimo że była niedziela, włożył swój
szary fartuch i poszedł do kuchni, aby naprawić patelnię elektryczną,
której awarię zgłosiła mu jedna z kucharek.
W trakcie naprawy zauważył przez okno Burczyńskiego, idącego z
wiaderkiem do śmietnika. Wyszedł mu na spotkanie.
- Dzień dobry, panie derektorze!
- Dobry... - mruknął Burczyński i opróżnił wiaderko.
- Ależ ten Filip był pijany! We dwóch musieli go nieść. Żeby tak się
upić. Jak bąk, panie derektorze, jak bąk.
Burczyński z kwaśną miną spojrzał na woźnego, wydał z siebie
chrząknięcie i wrócił do domu.
* * *
W IV B trwała narada. Uczestnicy nocnej eskapady zachodzili w
głowę, dlaczego dyrektor nie wyszedł im na spotkanie. Snuto różne
domysły, w końcu Sylwia powiedziała:
- Po prostu zaspał.
- Cokolwiek było tego przyczyną, może nam nagwizdać - stwierdził
Sławek. - Trzymamy się twardo - nigdzie nie byliśmy.
Wszyscy się zgodzili.
- Pora zająć się Lucyną - rzekła wojowniczo Monika. - My już się z
nią policzymy, po ludzku!
Wtem otworzyły się drzwi i wpadł Hipolit.
- Fil, Burczymucha cię szuka! Wściekły jak sto diabłów. Filip wstał i
pokuśtykał do wyjścia.
- Nie daj mu się złamać - rzucili za nim.
Zobaczył Burczyńskiego w holu w skrzydle południowym. W miarę
jak się do niego zbliżał, dostrzegał w wyrazie jego twarzy jakby
niedowierzanie.
- Dzień dobry, panie dyrektorze. Burczyński nie raczył
odpowiedzieć.
- Co ci się stało w nogę? - zapytał sucho.
- Zwichnąłem wczoraj wieczorem, tu na schodach. Dyrektor uniósł
brwi.
- Strzelec, Strzelec... Woźny mi się skarżył, że nie mógł wyjść z
mieszkania wczoraj wieczorem o jedenastej, gdyż ktoś mu zablokował
drzwi.
- Może zamek się zaciął...
- Nic się nie zacięło! - syknął dyrektor i po wahaniu dodał: - Pan
Szczygieł widział was, jak w nocy szliście do miasta.
- Nic o tym nie wiem, panie dyrektorze.
- Nie kłam! Dowiesz się, kto zablokował drzwi mieszkania woźnego
i kto poza tobą był w tej grupie, i mi zgłosisz. Nie mam zamiaru zbyt
długo czekać! Jasne?
Filip skinął głową, odwrócił się na pięcie i pokuśtykał do klasy,
gdzie oczekiwano w napięciu jego relacji.
- Musiał jednak zaspać - skonkludował Andrzej - więc zwala na
Odkurzacza, a nie na Lucynę, co zresztą zrozumiałe. Nie może zdradzić
kablarki.
- Co zrobisz, Fil? - zapytała Dorota.
- Mam siebie wydać? - zapytał retorycznie.
* * *
Tej nocy w salonce doszło do bardzo gorących pięciu minut. Starym
internackim zwyczajem kilka licealistek w milczeniu rozprawiło się z
Lucyną. Mariola, zbudzona hałasem, oczywiście udawała, że nic nie widzi,
nic nie słyszy.
Gdy po fali bólu i wściekłości Lucyna doszła do siebie, poczuła ulgę.
Nareszcie mogła odetchnąć po historii z Pruszyńską. Dziewczyny
zemściły się. Nie łączyła tego ze swoim ostatnim donosem, ponieważ
dotarło do jej uszu, że Burczyński - z absolutnie niezrozumiałych dla niej
powodów - nie urządził powitania rozrywkowej grupie, czyli ich eskapada
się udała.
ROZDZIAŁ XXVI
W poniedziałek przed obiadem Wroński wezwał Filipa.
- Zdaje się, że wpadłeś w poważne kłopoty - zaczął surowo. -
Dowiedziałem się o waszej nocnej historii od woźnego. O ile mógłbym
zrozumieć wyskok na prywatkę, o tyle nie rozumiem, czemu
zablokowaliście wszystkie wejścia do szkoły. Tym razem
przeholowaliście. To jest karygodne. Zawiodłem się na tobie. Czy żadne z
was nie pomyślało, iż może się w nocy zdarzyć jakieś nieszczęście,
choćby takie, że pan Szczygieł by zasłabł i potrzebne by było pogotowie?
Nieraz sekundy ratują człowiekowi życie. Filipie, przykro mi rozmawiać
na ten temat. Są rzeczy, na które mógłbym przymknąć oczy, ale w tej
sytuacji muszę zareagować zdecydowanie. Żyjemy jak gdyby w dwóch
światach - wy żyjecie według własnych reguł gry, my według własnych.
Daję ci czas do końca tygodnia na podanie mi nazwisk uczestników
waszej eskapady. Czy wyraziłem się jasno?
- Tak, panie psorze.
Wroński stanął przy nim i poklepał go po ramieniu.
- Masz ładny orzech do zgryzienia - rzekł. - Albo nie. A może już
chcesz mi powiedzieć?
- Nie.
- Czekam do końca tygodnia.
Filip wyszedł. Wroński domyślał się, dlaczego Burczyński nic dotąd
mu nie powiedział o swojej nocnej rozmowie ze Szczygłem. Domyślał się
również, od kogo się on dowiedział o wyskoku licealistów na imprezę.
* * *
Filip przyznawał rację Wrońskiemu. Był wściekły na siebie, że on,
Filip, aspirujący do miana intelektualisty, postąpił jak ostatni osioł, kiedy
wpadł na pomysł zablokowania wszystkich drzwi. Dopiero reprymenda
Wrońskiego mu to uprzytomniła. Poczuł się jak Adam, który kiedyś prosił
o radę w podrywaniu dziewczyn. Inna sprawa, że spodziewał się, iż gdyby
Burczyńskiemu czy Szczygłowi wpadła do głowy nocna kontrola, to po
niepowodzeniu w sforsowaniu drzwi by zrezygnowali, kładąc to na karb
mechaniki zamka, a nie czegokolwiek innego. Niestety, nie przewidział, że
będzie to dyrektor, który otrzymał informację od Lucyny.
* * *
O czwartej po południu Sylwia poszła do redakcji, gdzie zastała
Ewę.
- Idziesz na wywiad z Karoliną?
- Tak - odrzekła Ewa.
- Ja pójdę.
- Ty chcesz iść?
- Tak.
- Dobra.
- Jakie przygotowałaś pytania?
Ewa wzięła notatnik i zapoznała z nim przyjaciółkę. Wywiad
dotyczył pracy pisarskiej Karoliny i miał się ukazać w najbliższym
wydaniu „Świata Licealistów”.
* * *
Piętnaście po czwartej rozległ się dzwonek. Karolina otworzyła
drzwi.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, Sylwio.
- Jestem zamiast Ewy, nie mogła przyjść.
- Nie ma sprawy - uśmiechnęła się Karolina. - Proszę, wejdź do
pokoju. Napijesz się czegoś?
- Herbaty.
Karolina weszła do kuchni i wstawiła wodę. Pogodny wyraz jej
twarzy ustąpił miejsca przygnębieniu. Nie spodziewała się Sylwii i czuła
się okropnie przed czekającą pogawędką. To jednak zupełnie coś innego
aniżeli kontakt na lekcjach, mimo że zamierzały rozmawiać wyłącznie o
literaturze. Nie odczuwałaby tych skrupułów, gdyby się nie domyślała, że
Sylwia kocha Filipa. To, że zerwała z nim (od rozmowy w księgarni nie
zamieniła z Filipem słowa nawet na lekcji), było w tej sytuacji bez
znaczenia.
Minutę później usiadła naprzeciwko licealistki, stawiając herbatniki
w czekoladzie.
- Herbata zaraz będzie - powiedziała z pozoru pogodna, odprężona i
chętna do rozmowy. - Przystąpmy do rzeczy.
Sylwia otworzyła swój notatnik, wyciągnęła długopis i spojrzawszy
na chwilę w okno, zadała pierwsze pytanie.
Karolina zastygła.
Burczyński nie mógł się pogodzić ze sromotną porażką. Jak dotąd
Strzelec nie zjawił się u niego. Pierwotnie zamierzał mu dać kilka dni, ale
wiadomość, jaką dziś otrzymał, sprawiła, że wezwał go natychmiast.
Mianowicie dowiedział się, iż minionej nocy Strzelec był w mieszkaniu
Karoliny Szatyńskiej. Tego mu było za wiele. W głębi duszy podjął już
decyzję co do Strzelca. Potrzebował tylko pretekstu, a potem zastanowi się
nad panną Szatyńską.
- Co masz mi do powiedzenia? - zapytał nie unosząc głowy.
- Nic nowego, panie dyrektorze.
Burczyński nagle wstał zza biurka i założywszy ręce do tyłu, stanął
przed Filipem. Patrzył na niego wyniośle.
- Zatem nie chcesz powiedzieć, kto oprócz ciebie był tamtej nocy w
mieście?
- Nie.
- W tej sytuacji zostaniesz wydalony z internatu. Możesz odejść.
Filip odwrócił się i ruszył do drzwi, a Burczyński uśmiechnął się pod
nosem.
* * *
„Czy pani kocha Filipa?” - to zaskakujące pytanie Sylwii wprawiło
Karolinę w wielkie zakłopotanie. Patrząc jej w oczy, zastanawiała się, czy
powiedzieć prawdę czy skłamać. Trzeciej możliwości, wymijającej, nie
brała pod uwagę z prostego powodu - teraz widziała w Sylwii kobietę, a
nie uczennicę, kobietę oczekującą jednoznacznej odpowiedzi. Już sam
fakt, że Sylwia postawiła takie pytanie, wymagał partnerskiego
potraktowania.
- Tak - odrzekła wreszcie - kocham go nadal.
- Nadal?
- Widzisz, Sylwio, zerwałam z nim niedawno.
- Dlaczego?
- Nim odpowiem, chcę ci powiedzieć coś innego, skoro już doszło do
tej rozmowy. Otóż nie miałam najmniejszego pojęcia, że ty Filipa kochasz.
Odkryłam to bodaj w twoje imieniny. Gdy pomyślę o naszej rozmowie,
którą przypadkowo sprowokowałam podczas zabawy, jest mi strasznie
głupio. Sylwio, wierz mi, nie chciałam ci stanąć na drodze.
- Wiem.
- Nienawidzisz mnie?
- To nie to.
- Rozumiem. Gdyby nie ja, mogłabyś mieć Filipa.
- Z chwilą kiedy zakochał się w pani, znalazłam się na straconej
pozycji. I żadna to pociecha, że pani z nim zerwała.
- Cóż mogę dodać... Przykro mi.
- Takie jest życie - szepnęła Sylwia.
- Właśnie. I ty wiesz, i ja wiem, że miłość nie pyta, kiedy ma przyjść.
Pewnego dnia stwierdzamy, że ona już jest, często też zjawia się jak
nieproszony gość. Wracając do twojego pytania, dlaczego zerwałam z
nim... Chcę być szczera wobec ciebie, bo na to zasługujesz... Podeszłam
do tego z typowo babskim wyrachowaniem, odrzucając romantyzm, a
więc coś, o czym każda z nas marzy. Różnica wieku między nim a mną.
- Różnica nie w tę stronę.
- Tak. Po prostu boję się ryzyka. Trzeba wielkiej miłości ze strony
mężczyzny, aby w miarę upływu lat wciąż cię kochał tak jak na początku.
Żeby nie zaczął ci liczyć zmarszczek. Wprawdzie zdarzają się takie
związki, szczęśliwe, lecz należą do rzadkości. Ja nie mam natury
hazardzistki.
- Wyczerpujący romans? Karolina uśmiechnęła się smutnie.
- Nie zdecydowałam się na to z równie prozaicznego powodu.
Obawiałam się skandalu, który prędzej czy później by wybuchnął. Nie
wszystko da się zakamuflować.
- Cierpi pani?
- Do przeżycia, Sylwio.
- Słowem, nie ma pani w sobie nic z Anety Raskoff.
- Chyba nie mam. Detonatorem, który gwałtownie wyzwolił we mnie
decyzję o zerwaniu z Filipem, był pewien anonim.
- Anonim?
- Przypuszczałam nawet, że ty go napisałaś.
- Nie.
- Wierzę ci. - Podeszła do biurka i wyciągnęła z szuflady kartkę.
- Proszę, przeczytaj. - Z uwagą obserwowała, jak ona chciwie
przebiega pismo oczyma.
- Nie mam pojęcia, kto to napisał - powiedziała Sylwia i odłożyła
kartkę. - Ktokolwiek jest autorem, nie ma znaczenia. Sama widzisz, że
romans wisiałby na włosku. Jestem tchórzliwa i wyrachowana.
- Jak kobieta, która nad miłość przedkłada opinię. Czy jednak to jest
właściwe podejście do swojego życia? Co zatem w życiu przynosi
szczęście? Bogactwo czy cnota?
- Sylwio, to pytanie będzie mnie prześladować do końca moich dni -
rzekła nieco patetycznie Karolina.
- Mnie także. Nie, nie napisałam tego anonimu. Jestem pani winna
wyjaśnienie, dlaczego tak bezczelnie wkroczyłam w pani życie pytaniem o
miłość do Filipa. Otóż łudziłam się i łudzę, że potwierdzenie, co nastąpiło
z pani strony, pozwoli mi w miarę bezboleśnie wreszcie pogodzić się z
oczywistością. Jak gdyby na zasadzie, że skoro trafił swój na swego, każda
inna kombinacja nie miałaby szans powodzenia. Jak pani widzi, to też
swego rodzaju wyrachowanie.
- Tak, samoobrona.
- Natomiast gdyby pani go nie kochała, może zaczęłabym odczuwać
coś na kształt żalu do Bóg wie kogo czy czego, że Filip spala się w
beznadziejnej sprawie.
- Ty mogłabyś spełnić jego oczekiwania...
- Tak. A że pani z nim zerwała, nie ma już dla mnie znaczenia. Wie
pani... potrzebowałam tej rozmowy, jest mi lżej.
- Nie czujesz do mnie zawiści?
- Nie.
- Cieszę się, choć nie jest to ta właściwa radość, bezinteresowna,
chociaż również szczera. Bardzo cię lubię, Sylwio.
- Ja panią także.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, prywatnie mów mi po imieniu.
- Dobrze, Karolino. Najwyższa pora przystąpić do wywiadu.
- Naturalnie.
* * *
Tego południa Aleksander Wroński zasłabł w mieście. Karetka
zabrała go do szpitala. Wiadomość o tym przykrym zdarzeniu wywołała w
internacie prawdziwy żal zarówno wśród dziewczyn, jak i chłopaków.
- Nie życzę Gapkowi źle - powiedział Wojtek przy kolacji - w
gruncie rzeczy to poczciwota, ale niech leży w szpitalu jak najdłużej, przy
okazji trochę odpocznie. A nuż mu przejdzie co do ciebie, Fil, i jednak
wybroni cię przed Burczymuchą, bo on musi zaczekać z ostateczną
decyzją na powrót Gapka.
- Wątpię - rzekł Andrzej. - Burczymucha to groźne bydlę. Jeśli się
uprze, Gapek nie będzie miał nic do gadania.
Filip smętnie pokiwał głową i zerknął na Sławka, który szybko
odwrócił od niego wzrok i wpatrzył się w Lucynę, wesoło gadającą z
Mariolą.
- To wszystko jej robota - powiedział sucho Sławek. - Zastanawia
mnie Mariola. Jak ona może się przyjaźnić z tą suką.
- Może nic nie wie - rzekł Wojtek.
- Nie wierzę - stwierdził Andrzej. - Wielu z nas o tym wie, ale każdy
trzyma to dla siebie.
Po kolacji Sławek poszedł do ciemni, gdzie zastał Adama dłubiącego
przy powiększalniku.
- Znalazłbyś kawałek plasteliny? - zapytał.
- Do czego ci plastelina? - pisnęło.
- Do plastusia.
- Ty nie traktujesz mnie poważnie.
- Idź się wysikać, to ci przejdzie.
Adam zajrzał do szafy, skąd wyjął karton pełen różnych rupieci. W
końcu znalazł wałek plasteliny. Sławek wziął ją i zrobiwszy z niej miękką
masę, wyszedł. W holu podszedł do matematyka, który rozmawiał z
dyżurną.
- Panie psorze, czy mógłbym zadzwonić?
- Do kogo chcesz dzwonić?
- Do Romana. Mam pilną sprawę związaną z matematyką.
- Aha. - Rzepko ze zrozumieniem potrząsnął głową i dał mu klucz od
pokoju nauczycielskiego.
Gdy Sławek tam wszedł, zrobił odcisk klucza w plastelinie, po czym
podszedł do telefonu i nakręcił numer.
- Zakład energetyczny, słucham - rozległo się w słuchawce.
- Cześć, Romek! Mógłbyś mi wyjaśnić coś z matmy?
- Jaki Romek? Pomyłka. - Trzask słuchawki.
Sławek plótł trzy po trzy, gdyż usłyszał zbliżającego się nauczyciela.
- Tak, tak, teraz kapuję, to trzeba najpierw pomnożyć, a potem
podzielić. Dobra, cześć! - Odłożył słuchawkę.
- Od kiedy to matematyką się przejmujesz? - zapytał Rzepko.
- Matura na horyzoncie, panie psorze.
- Wcześnie to stwierdziłeś.
Sławek podziękował i wyszedł. Nazajutrz po lekcjach poszedł na
plac opałowy. Szczygieł dowoził właśnie taczką węgiel do zsypu do
kotłowni.
- Mam trochę czasu, chętnie panu pomogę - zaofiarował się Sławek.
- Ile nawieźć? Dwadzieścia?
Woźny przerwał pracę i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Niech pan idzie na obiad, a ja dokończę. - Wziął mu taczkę sprzed
nosa, podjechał parę metrów, wrzucił węgiel do kotłowni i szybko znalazł
się przy hałdzie, chwycił łopatę, wielką jak pół szkolnej ławki, i napełnił
taczkę.
Szczygieł wciąż nie dowierzał.
- No dobrze - bąknął.
- Nie musi się pan spieszyć z jedzeniem, dziś jest ryba, jeszcze się
pan udławi ością.
Woźny się rozbawił.
- Powiem ci, chłopcze, że nie wiem, co ci się stało.
- Ja też nie wiem, panie woźny. Pewnie coś mnie nawiedziło. Gdy
woźny zniknął w kuchni, Sławek szybko nawiózł jeszcze trzy taczki i
zaszył się w warsztacie. Przystąpił do innej pracy, wymagającej większej
precyzji aniżeli wożenie węgla. Zabrał się do zrobienia duplikatu klucza
od pokoju nauczycielskiego. Nim minęło pół godziny, uporał się z
robótką. Na wszelki wypadek pożyczył sobie mały pilnik z bogatej
kolekcji woźnego. Wyszedł z warsztatu, w chwili gdy Szczygieł wracał.
ROZDZIAŁ XXVII
Leżał w łóżku i z przymrużonymi oczyma patrzył na stojak z
plastikowym pojemnikiem z glukozą, która po kropelce trafiała do jego
organizmu. Wroński czuł się już lepiej, ale nie tak, jak parę dni temu, gdy
nawet nie pomyślał o szpitalu.
Naraz otworzył oczy szerzej. W drzwiach zobaczył grupę swoich
wychowanków, wśród nich Filipa i Lucynę, z kwiatami, różami.
Momentalnie poczuł zwiększoną wilgotność pod powiekami, wzruszył się
i uśmiechnął. „Jakże się myliłem - pomyślał - kiedy wydawało mi się, że
nie jestem przez nich doceniany”.
Lucyna i Filip wystąpili przed grupę i palnęli pełną życzliwości
mówkę, po czym położyli kwiaty na stoliku. Kamila wyszła na korytarz i
wróciła z wazonikiem, do którego wsadziła róże.
- Bardzo wam dziękuję za pamięć, moi drodzy - powiedział Wroński
łamiącym głosem.
- Mamy nadzieję, że szybko pan psor wróci do pracy - rzekł Sławek.
Atmosfera stała się swobodniejsza. W którymś momencie Sylwia nie
wytrzymała i powiedziała, co postanowił Burczyński względem Filipa.
Kierownik nie podjął tego tematu.
- Nie miejsce i czas na rozmowę o tym - rzekł zerkając na Lucynę.
- Właśnie, panie profesorze - odezwała się Lucyna. - Pan profesor
chory, a ty z takimi rzeczami - zganiła Sylwię.
* * *
W środę Sławek zaprosił Mariolę na spacer nad jezioro.
- Czy mogę ci ufać? - zagadnął.
- Zależy w czym.
- Z kim właściwie trzymasz? Z Lucyną czy z nami?
- O co ci chodzi?
- Tylko mi nie mów, że niczego o niej nie wiesz. Mariola zasępiła
się.
- A może razem to robicie?
- Nie. Nie jestem taka.
- Od kiedy o tym wiesz?
- Od dawna. Przypadkiem to odkryłam. Lucyna najpierw się
zmieszała, a potem powiedziała, że to jej sprawa. Jak jest głupia, to niech
dalej taka będzie.
- Czy ona wyjeżdża teraz do domu?
- Nie.
- A ty?
- Też nie.
- Wobec tego pojedziesz. Dobra? Mariola w milczeniu potaknęła.
Nadeszła noc z piątku na sobotę. Sławek robił wszystko, by nie
zasnąć, podczas gdy Filip spał w najlepsze. Około drugiej otworzyły się
drzwi sypialni i błysnęło światło latarki.
Gdy Burczyński zniknął, Sławek cicho poszedł za nim. Kiedy
dyrektor wszedł do salonki, Sławek pobiegł do pokoju nauczycielskiego,
który otworzył dorobionym kluczem, i bez skrupułów zadzwonił do
mieszkania Burczyńskiego. Dopiero po dwóch minutach usłyszał zaspany
głos jego żony.
- Jeżeli chce pani wiedzieć, co porabia mężulek, proszę zajrzeć do
pokoju seniorki, trzecie drzwi na lewo od auli - powiedział i odłożył
słuchawkę.
Nie trwało długo, jak usłyszał otwierające się drzwi sekretariatu, a
następnie miękkie kroki. Zobaczył panią Burczyńską, raźno idącą do
skrzydła północnego. Dyskretnie poszedł za nią, zatrzymując się na
półpiętrze galerii. Pani Burczyńska wkroczyła do salonki.
- Ty łajdaku! - usłyszał stłumiony kobiecy okrzyk. - Deprawujesz
uczennicę?!
Potrzeba było pięciu sekund, aby dyrektor stamtąd wypadł
popychany przez żonę. Sławek schował się niżej.
- Ty stróżu moralności! - syczała pani Burczyńska. - Ty bigocie!
My sobie teraz porozmawiamy!
- To... to tylko dziś...
- Ja ci pokażę, ty ramolu!
Wkrótce oboje zniknęli w sekretariacie. Sławek wszedł do „ósemki”.
Zachowując się dość głośno, usiadł przy stole.
- Kto tu jest? - odezwała się Monika. - Sławek?
- Tak.
Obudziły się pozostałe dziewczyny.
- Co się stało? - zapytały.
- Załatwiłem Burczymuchę i Lucynę - rzekł i wyjaśnił szczegóły. -
Mają przechlapane.
Zapadło dłuższe milczenie, jakby sprawa tego wymagała.
- Szczerze mówiąc współczuję jej - powiedziała Teresa.
- A ja nie - rzekła Sylwia. - Ma to, na co zasłużyła - Zdaje się, że
uratowałeś Filipa przed wywaleniem-powiedziała Kamila.
- Nawet na pewno - odrzekł.
* * *
„Doigrałam się” - rozmyślała Lucyna. Leżała w łóżku, czując się
niby ptak z podciętymi skrzydłami. To już nie żarty, świat przestał dla niej
istnieć. Przed sobą widziała jedynie wstyd i hańbę. Nie zasnęła do rana.
Na śniadanie nie zeszła, w ogóle bała się komukolwiek spojrzeć w oczy,
przypuszczała bowiem, że sprawa się rozniosła.
Zastanawiała się teraz, skąd Burczyńska się dowiedziała. „Filip? -
pytała się. - Skąd on by wiedział o potajemnych odwiedzinach dyrektora?
Od Marioli?” Gdy sobie wyobraziła, jak ci, co o tym wiedzieli, musieli na
nią patrzeć, za co ją mieli, to aż czulą ciarki na ciele. Nieco inaczej rzecz
by wyglądała, gdyby łączyła ją z Burczyńskim miłość, przecież i takie
historie się zdarzają. Tu nawet o namiastce miłości nie było mowy. Po
prostu chciała sobie ułatwić życie, nie przejmować się czekającą maturą,
więc zgodziła się na niedwuznaczną propozycję dyrektora.
Około południa pogodziła się z faktami, w każdym razie powiedziała
sobie stanowczo, że musi stawić czoła wszystkiemu, z czym się spotka,
aczkolwiek nie spodziewała się, że pani Burczyńska będzie robić szum
wokół tej sprawy.
Na obiad poszła bardziej uspokojona. Przy stoliku rzucała okiem tu i
tam. I wypatrzyła... Sylwię, Monikę, Kamilę i Sławka, który był wręcz
bezczelny w swoim spojrzeniu.
Nie dokończywszy obiadu, wyszła.
* * *
W poniedziałek dyrektor Burczyński dostarczył do sekretariatu swoje
zwolnienie lekarskie. W najbliższych dniach zamierzał złożyć rezygnację
ze stanowiska. Obawiał się najgorszego ze strony tajemniczego licealisty,
który pamiętnej nocy zadzwonił do jego żony. Przypuszczał, że to
Strzelec. Zresztą nie miało to już znaczenia. Wiedział jedno - nie mógłby
mu spojrzeć w oczy. W tej sytuacji nie miał zamiaru zostawiać polecenia
Wrońskiemu, który nadal przebywał w szpitalu, żeby wyrzucił Strzelca z
internatu.
ROZDZIAŁ XXVIII
Jest w internacie zwyczaj, że w przeddzień wyjazdu do domu na
święta Bożego Narodzenia odbywa się uroczysta kolacja połączona z
częścią artystyczną przy choince. Wszyscy się elegancko ubierają, pachnie
świątecznym nastrojem. Wieczór ten należy do najpiękniejszych w
internackim życiu. Jego niepowtarzalny klimat pamięta się przez wiele,
wiele lat.
A nazajutrz po „zielonej nocy”, kiedy niejeden i niejedna budzą się
umalowani na czarno, biało czy zielono, uściskom i życzeniom nie ma
końca.
* * *
Taksówka zatrzymała się przed dworcem kolejowym. Wysiadła z
niej Karolina, wzięła swój bagaż i weszła do gmachu.
- Wszystkiego najlepszego, Karolino - usłyszała nagle Filipa, który
pojawił się tuż za nią w kolejce do kasy. - Życzę ci też wielu prezentów
pod choinką.
- Dziękuję. Również życzę ci wszystkiego najlepszego.
- Zdaje się, że kilka stacji pojedziemy razem.
Nie odpowiedziała. Kupili bilety i poszli na peron. Wkrótce
nadjechał pociąg. Wsiedli do jednego przedziału, akurat pustego. Zajęli
miejsca przy oknie, naprzeciwko siebie. Milczeli, jakby nie było o czym
rozmawiać.
Nadszedł moment rozstania. Filip wziął swoją torbę, spojrzał w
okno, po czym pochylił się ku Karolinie.
- Mimo wszystko nie potrafię nie myśleć o tobie - powiedział. -
Kocham cię.
Nim pojęła, co się dzieje, pocałował ją w usta i wyszedł z przedziału.
„Mimo wszystko?” - zapytała się w duchu.
ROZDZIAŁ XXIX
Wroński wrócił do pracy drugiego stycznia. Kiedy internat na nowo
zatętnił życiem, wezwał do siebie Filipa.
- Musimy wrócić do naszej rozmowy - rzekł. - Ja o niej nie
zapomniałem. Co masz mi do powiedzenia?
- Nic nowego, panie psorze.
- Rozumiem. Przykro mi, że w tej sytuacji będziemy musieli się
rozstać.
- Trudno. Zasłużyłem. Głupota musi być ukarana.
- Koniecznie. Cieszę się, że tak to odbierasz. Zawsze cię bardzo
lubiłem i lubię.
- Ja pana też.
- Podaj mi prawicę.
Uścisnęli sobie ręce, parę sekund milczeli.
- Lucyna odeszła ze szkoły - podjął Wroński.
- Przed godziną się dowiedziałem.
- Znasz powody?
- Tak.
Wroński popadł w przygnębienie.
- Ta sprawa jest czarną kartą w dziejach tego liceum. Pan Burczyński
już nie jest dyrektorem, został pozbawiony wykonywania zawodu.
Wieczorem Wroński spotkał Karolinę, wracała z miasta.
- Wyrzuciłem Filipa z internatu - powiedział cicho. - To chłopak z
charakterem. Da sobie radę te parę miesięcy, a także w przyszłości. Co
sądzisz o jego postawie?
- To, co pan, panie Olku. A z tymi drzwiami istotnie przeholował.
- Głupota młodości.
* * *
Premiera sztuki Karoliny odbyła się w połowie stycznia. Na
wypełnionej do ostatniego miejsca widowni nie zabrakło autorki, która z
niepokojem oczekiwała finału i reakcji widzów. Sukces czy klapa?
Zanosiło się na sukces.
Nieco później za kulisami polał się szampan. Karolina udawała, że
nie widzi, jak młodzi aktorzy się nim raczą.
Filip nie do końca był zadowolony ze swojego występu. Gdy
podzielił się uwagami z Karoliną, usłyszał:
- Ale podobałeś mi się, w tobie drzemie rasowy aktor.
- Dzięki.
- Nie zaszkodzi jednak wodę sodową zachować na stare lata.
- Rozumiem, pani Karolino - odrzekł grzecznie, zerkając na
koleżanki i kolegów.
* * *
Wybory do samorządu internackiego zostały wyznaczone na ostatni
piątek stycznia. Dwie najważniejsze funkcje - seniora i seniorki - objęli
Marek i Dorota.
* * *
Studniówka jest bez wątpienia najważniejszym balem w życiu
uczniów szkół średnich. Polonez, rozpoczynający zabawę, nadaje jej
wyjątkowo uroczystego charakteru.
Poza tym studniówka to zamknięcie długiego okresu w szkolnej
edukacji i przekroczenie progu, za którym rzeczy widzi się cośkolwiek
inaczej. To również przedsmak dojrzałości, choćby z tego względu, że
oficjalnie, nie kryjąc się przed nauczycielami, można wypić ten kieliszek
szampana.
Hipolit tak zasmakował, że się upił. Filip parokrotnie zatańczył z
Karoliną, ale nawet słówkiem nie zahaczyli o wspólną intymność.
I tak minęła studniówka. Bez wielkiego huku...
* * *
Abiturienci nabrali szacunku dla podręczników, jakby ich wartość
nieoczekiwanie wzrosła. Sławek rzucił odkrywczą myśl, że wiedza jest
zbyt cenna, aby się nią przechwalać. Znaleźli się i tacy, którzy nagle
zaczęli się dowiadywać nieprawdopodobnych rzeczy z podręczników, a
Hipolit ze trzy razy był bliski odkrycia Ameryki. W każdym razie w kąt
poszły wszelkie swary, sympatie straciły na blasku. Rozpoczął się wyścig
z czasem.
Filip ani razu nie spotkał się z Karoliną, a nieraz widywał ją z okna
swojej stancji w śródmieściu, gdzie zamieszkał. Wiedział, że przynajmniej
raz ona go spostrzegła patrzącego na nią, gdy wychodziła z perfumerii
naprzeciwko. Poświęcili wtedy sobie najwyżej minutę. Minutę
wzajemnego spojrzenia. Dla Filipa była to jedna z najpiękniejszych minut
w życiu.
ROZDZIAŁ XXX
Matura.
Najpierw trema, potem obojętność, a kiedy już się chwyciło byka za
rogi, to się okazało, że diabeł nie taki straszny. Parę dni - i euforia. Rany,
co teraz? I żal, i smutek, i łzy...
* * *
Karolina wróciła do domu. W skrzynce zobaczyła coś białego.
Koperta, adresowana do niej, wersalikami. Jak tamten anonim. Nie było
znaczka ani datownika.
Weszła do mieszkania i nerwowo ją rozerwała. Wyjęła z niej kartkę.
To samo pismo co wówczas.
- O Boże... - szepnęła.
* * *
Absolwenci żegnali się ze sobą i z pozostałymi kolegami. Zjawił się
Filip.
- Ja tak wam zazdroszczę - mówił Adam, przyglądając się pakującym
bagaże kolegom. - Jutro mam sprawdzian z matmy.
- Powtórz - rzucił Filip.
- Hę?
- Gadaj byle co.
- Odbiło ci czy jak? - rozzłościł się Adam.
- Chłopaki - zawołał Filip - słyszeliście, jak on mówi? Ryczy jak
wół! Mutacja wreszcie go dopadła.
- Mutacja? - zdumiał się Adam. - O rany, masz rację!
- Nagraj się na magnetofon, a później się odsłuchuj - poradził mu
Hipolit.
- Szkoda, że nie jesteś w trzeciej klasie, bo ciebie zacząłbym
odsłuchiwać - warknął grubo Adam i zatarł ręce. - No, panienki, miejcie
się na baczności!
* * *
Lokatorki pokoju numer osiem popłakiwały.
- Fajnie było - mówiła Monika. - Nigdy nie zapomnę tych lat.
- Ja też - przyznała Sylwia.
- Gdyby to można powtórzyć - westchnęła Teresa.
- Muszę wam coś wyznać - rzekła Kamila ostrożnie.
- Wiemy, co ci leży na wątrobie - powiedziała Sylwia. - Ty byłaś tą
złodziejką.
Kamila znieruchomiała.
- Skąd wiecie? Od Filipa?
- Nie. W końcu same się domyśliłyśmy. I wiemy także, dlaczego to
robiłaś.
Kamila opuściła wzrok.
- Nie mamy do ciebie żalu - odezwała się Monika. - Po prostu
wzajemnie się nie rozumiałyśmy, bo jakbyśmy należały - my i ty - do
dwóch światów.
- Chciałaś naszej przyjaźni - podjęła Sylwia - a my nie potrafiłyśmy
tobie jej dać. Nie znaczy to, że stawiam nas w pozycji aniołków względem
ciebie. Głupio mi, gdy pomyślę o naszym miesięczniku, w którym tyle
pisałyśmy o przyjaźni...
- Tak jak nie ma dymu bez ognia, tak nie ma człowieka bez wad -
stwierdziła Teresa i dorzuciła żartem: - W klasztorze by nas nie przyjęli.
- Rozstańmy się bez złości - powiedziała Sylwia. - Kto wie, czy
kiedykolwiek jeszcze się zobaczymy.
- Cieszę się, że tak postawiłyście tę sprawę - powiedziała Kamila.
Otworzyły się drzwi i weszli Sławek, Filip, Andrzej i paru innych
chłopaków. Rozpoczęło się długie pożegnanie.
* * *
Karolina po raz kolejny czytała list.
KAROLINO, JA JESTEM AUTOREM ANONIMU, KTÓRY
SWEGO CZASU OTRZYMAŁAŚ. A TERAZ POSŁUCHAJ, CO W
KOŃCU ODKRYŁEM. ANETA RASKOFF NIE JEST ODBICIEM
TWOJEJ MAMY, A WIĘC TYM BARDZIEJ TWOIM. OKŁAMAŁAŚ
MNIE WTEDY NAD JEZIOREM, CELOWO. WIEM, DLACZEGO.
CÓŻ MOGĘ DODAĆ? PRZEPRASZAM ZA ANONIM, MUSIAŁEM
GO WÓWCZAS NAPISAĆ. KOCHAM CIĘ.
FILIP
Rozumowanie Karoliny po spotkaniu z Filipem nad jeziorem, kiedy
go okłamała, wyglądało następująco: Jeżeli Filip umilknie, odwróci się czy
w jakikolwiek inny sposób da jej do zrozumienia, że się pomylił z lokatą
uczuć, będzie to dla niej potwierdzenie, iż się nie myliła co do jego
szczerej miłości do niej; nie przypuszczała, że on wpadnie na pomysł
anonimu.
„Tak, musiałeś go napisać - pomyślała zamykając oczy. - Jesteś
bardziej dojrzały, niż sądziłam. Bałeś się mnie. Przewidziałeś moją reakcję
na swój anonim i wyszedłeś z twarzą. Ale ciągle mnie kochasz. A ja
ciebie”.
Usiadła przy biurku i wpatrzyła się w arkusz papieru w maszynie do
pisania. Wreszcie kończyła swoją powieść. Po chwili napisała: „W
milczeniu patrzyli sobie w oczy”.
* * *
W milczeniu patrzyli sobie w oczy. Byli sami w głębi pustego holu.
- Jesteśmy hipokrytami - rzekł Filip.
- Co masz na myśli? - zapytała Sylwia.
- Nas, nasze pasje. Mój teatr, twoje pismo... Posługiwaliśmy się
wielkimi słowami, a zabijaliśmy je emocjami, które w nas drzemały,
nawet nie zdając sobie sprawy, że to robimy.
- Chodzi o Kamilę.
- Choćby. Co my tak naprawdę wiemy o życiu? Uważamy się za
wielce dojrzałych, chętnie przywdziewamy szaty gniewnych
buntowników, wygrażamy pięścią, próbujemy niezdarnie moralizować, a
to tylko zwykła donkiszoteria. Te nasze świadectwa dojrzałości... Czego
one właściwie dowodzą...
Sylwia odgarnęła z czoła kosmyk włosów.
- Masz rację...
- Jedna mała namiętność jest silniejsza od wszystkich słów razem
wziętych. Jaki więc sens ma gloryfikowanie czegoś, czemu i tak nie
potrafimy sprostać? Walka z samym sobą należy do najtrudniejszych, jest
czymś gorszym, niż walką z całym światem.
Umilkli.
- Mimo to nigdy cię nie zapomnę - powiedziała Sylwia.
- Ani ja ciebie - rzekł Filip.
- Z pewnością będę kiedyś zakochana w kimś innym, ale zawsze
znajdę czas, aby pomyśleć o tobie.
- Ze mną będzie podobnie.
- Nawet gdy zostaniesz sławnym aktorem?
- Nawet. Zawdzięczam tobie wiele wspaniałych dni przeżytych w tej
budzie.
- Mimo że mnie nie kochałeś?
- Mimo że ciebie nie kochałem. Przyjaźń jest ważniejsza od miło... -
urwał i zakłopotał się.
- Przyjaźń - powtórzyła cicho. - Zagalopowałeś się...
- Tak. Kamila będzie mi się śnić jeszcze przez dłuższy czas.
- Mnie także.
- Dopiero na koniec czegoś się nauczyliśmy.
- Fil, napiszemy do siebie, gdy będziemy mieli po sześćdziesiąt
cztery lata?
- Ja napiszę.
- Ja też. Żegnaj, Filipie. Wszystkiego najlepszego.
- Żegnaj, Sylwio. Wszystkiego najlepszego. Podali sobie dłonie. Nie
pocałowali się.
* * *
U drzwi rozległ się dzwonek. Karolina wyszła na korytarz i zerknęła
we wziernik. Uśmiechnęła się i wpuściła gościa.
- Karolino, przyszłam się pożegnać - powiedziała Sylwia.
- Miło, że o tym pomyślałaś. Akurat zaczyna się gotować woda,
zaparzę kawę.
Gdy już wygodnie siedziały przy kawie i ciastkach, Karolina
zapytała:
- Na pewno nie masz do mnie żalu?
- Nie. Jestem ciekawa, czy kiedyś się spotkamy.
- Nie miałabym nic przeciwko temu. Mam nadzieję, że twoje życie
będzie się od jutra układać po twojej myśli. Życzę ci tego z całego serca.
- Dziękuję, Karolino. A ja tobie życzę napisania wielu wspaniałych
powieści.
- Dzięki.
Po kwadransie uścisnęły się serdecznie, ucałowały i trochę
popłakały.
Sylwia weszła do kotłowni, w ręku miała plik numerów „Świata
Licealistów”. Podeszła do pieca i wrzuciła je do paleniska.
Dzwonek rozbrzmiał ponownie. Karolina podeszła do drzwi i
spojrzała we wziernik. Zobaczyła Filipa. Mocno zacisnęła usta i
przymknęła oczy, po czym oparła się o ścianę i lekko zaczęła w nią
uderzać tyłem głowy. Dzwonek odezwał się znowu.
- Karolino - usłyszała jego cichy głos - wiem, że jesteś. Milczała. Nie
mogła opanować wzruszenia, spod powiek płynęły łzy.
- Karolino...
Zacisnęła dłonie i jak gdyby w bezsilności zaczęła potrząsać głową.
Nie otworzyła drzwi, choć na moment uniosła rękę do klamki.
- Wobec tego... żegnaj, Karolino. Nigdy cię nie zapomnę. Byłaś moją
najpiękniejszą chwilą w życiu.
Po pewnym czasie usłyszała jego kroki, które wkrótce umilkły. Teraz
rozpłakała się na dobre.
* * *
Gdyby nie dokuczliwy wiatr, to można by powiedzieć, że pogoda
była wspaniała w tym szczególnym dniu. Słońce grzało mocno. Radośni
absolwenci opuszczali szkołę, w której spędzili kawałek swojego życia.
Niektórzy z jakimś zadowoleniem oglądali świadectwo maturalne.
Na końcu pojawił się Filip. Wyciągnął z kieszeni swoje świadectwo,
rzucił na nie okiem i... puścił je z wiatrem. Chwilę patrzył, jak wiatr niesie
je w dal, po czym ruszył przed siebie pewnym krokiem.
W stronę słońca.@