Prolog
Mecz bokserski
Tego dnia w skwarne wrześniowe popołudnie sir Atasdair MacLachlan poniósł to, co
jego babka Mac-Grcgor obiecywała mu już od prawie trzydziestu lat -a mianowicie zasłużone
konsekwencje swoich czynów. Babcia powtarzała to wielokrotnie, ale on nigdy nie traktował
jej słów poważnie. Do ukończenia ósmego roku życia sądził, że staruszka mamrocze coś o
spadku, gdyż zawsze myślała o pieniądzach. Tak więc traktował to jak jej kolejne
powiedzonko, takie jak „na kolacje z diabłem przynieś długa łyżkę'' i jej ulubione „próżność
gubi człowieka, a pycha..."
Cóż, nie mógł sobie przypomnieć, co takiego powoduje pycha, ani nie miał ochoty się
nad tym zastanawiać, ponieważ tego wyjątkowo gorącego popołudnia miał myśli zaprzątnięte
czymś zupełnie innym -Rozkoszą, czyli Bliss - gdyż takie imię nosiła żona wiejskiego
kowala. Gdy rozległ się odgłos pierwszego wystrzału, wydawało się, że przepowiednia babki
się spełni.
- A niech mnie! - wrzasnęła Bliss, odpychając AJa.sdaira. - To mój stary!
Zaplątany w spodnie Ałasdair przetoczył się na wiązce słomy i usiadł. Wypluwając z
ust kurz, szukał rozpaczliwie paska.
- Dobra, Bliss, wiem, że tam jesteś! - ponury glos kowala niósł się echem po rozległej
stajni. - Wyłaź razem z tym swoim przeklętym Szkotem.
- Rany, znowu - mruknęła Bliss zmęczonym głosem. Zdążyła już podciągnąć
pantalony i właśnie poprawiała spódnicę. - Do tej pory zawsze mi się udawało go jakoś okpić,
ale ty lepiej zwiewaj gdzie pieprz rośnie. Mnie nie zrobi krzywdy, ale ciebie ani chybi
ukatrupi.
Pospiesznie wciągając rękawy koszuli. Alasdair pokazał zęby w uśmiechu.
- Będziesz po mnie płakać, najdroższa?
Bliss wzruszyła ramionami. Mała szkoda, krótki żai. Ale Alasdair tylko się tym
chlubił. Drzwiczki dzielące boksy zamykały się po kolei z nieuchronną ostatecznością.
- Chodź tu, skurczybyku - wrzasnął kowal. - Stąd nie ma innego wyjścia, nie uda ci się
wymknąć!
Alasdair cmoknął Biiss w policzek i podciągnął się do połowy ścianki dzielącej boksy.
- Pa, moja słodka - powiedział, mrugając filuternie. - Byłaś tego warta.
Bliss rzuciła mu cyniczne spojrzenie i zatrzasnęła drzwiczki, a Alasdair podciągnął się
zgrabnie wyżej i wskoczył do sąsiedniego boksu.
- Zgłupiałeś do reszty, Will? - zaskrzeczała teatralnie Bliss. - Odłóż ten pistolet,
zanim się zabijesz. Nie wolno mi się zdrzemnąć? Cały dzień biegam /, góry na dół z wodą i
piwem jak jakaś służąca.
- Chyba wiem, kogo tu obsługiwałaś, panienko. -Groźny głos dochodził teraz z bard/o
bliska. - I gdzie on się podział? - Przysięgam na Boga, że tym razem go zabiję.
Alasdair uchyli! drzwi i wyjrzał. Chryste Jezu. Sam nie byt ułomkiem, ale mąż Bliss z
wyszczerzonymi żółtymi zębami wyglądał jak rozjuszony bawół.
Od pasa w górę nie miał na sobie nic poza usmolonym fartuchem. Kępki czarnych
włosów pokrywały jego szerokie bary, spocony tors, a nawet plecy. W jednej ręce ściskał
groźnie kosę, a w drugiej zardzewiały pistolet, którego bliźniak wystawał zza paska od
spodni.
Dwa pistolety. Jeden strzał.
A niech to. Alasdair zdał śpiewająco egzamin z matematyki na uniwersytecie w St,
Andrews i szybko obliczył swoje szansę. Rezultat zupełnie go nie zachwycił, ale zanadto
kochał życie, żeby się poddać bez walki.
Bliss zmoczyła rąbek fartuszka i wytarła sadze z twarzy rozsierdzonego olbrzyma.
- Cicho, Will - szepnęła. - Nie ma tu nikogo poza mną, naprawdę.
Alasdair uchylił drzwiczki nieco szerzej i zobaczył, jak Bliss bierze męża pod rękę i
ciągnie w stronę wyjścia. Odczekaj chwilę i na palcach wyszedł z boksu. Niestety, nastąpił na
grabie i dwumetrowy dębowy trzonek rąbnął go prosto między oczy. Alasdair zaklął szpetnie
i rymnął jak długi na ziemię.
- Jesteś, bratku! - ryknął kowal. - Wracaj, ty parszywy kundlu!
Alasdair był mocno zamroczony, ale nie stracił przytomności. Kowal wyrwał się żonie
i ruszy! z powrotem w stronę boksów. Alasdair kopną! grabie, zrobił unik w lewo i przemknął
jak strzała obok rozsierdzonego draba. Kowal ryknął jak ranny byk i odwrócił się, ale było już
za późno.
Alasdair wypadł prosto w oślepiające słońce, dokładnie w chwili, gdy z położonej w
dolinie łąki do-
tarł do niego ryk tłumu. Nielegalny, ale bardzo popularny mecz bokserski przywiódł
połowę londyńskich rzezimieszków do małej wioski w Surrey. Zakrwawiony arystokrata
uciekający przed kowalem uzbrojonym w kosę stanowił nie lada widok.
Alasdair słyszał wyraźnie ciężkie kroki kowala biegnącego za nim w dół wzgórza.
Kowal sapał z wysiłku. Alasdair ocenił sytuację. Ustępował przeciwnikowi siłą, ale mógł
nadrobić to szybkością i sprytem. Niemniej jednak stary Will miał naładowaną strzelbę i
słuszny powód do gniewu. Pan Bóg na pewno nie stał po stronic amatora wdzięków żony
kowala.
Alasdair dobiegi do stóp wzgórza i zaczął się przemykać pomiędzy zaparkowanymi
tam powozami. Kowal nie biegał najlepiej, więc bardzo szybko pozostał w tyle. Alasdair
okrążył pół łąki, miotając się między powozami i rozpaczliwie przeszukując wzrokiem morze
twarzy. Zapachy wilgotnej trawy, rozlanego piwa i świeżego gnoju zlały się w nieprzyjemny
kwaśny wyziew.
Teraz dochodziły do niego już wyraźnie wrzaski tłumu, przerywane od czasu do czasu
uderzeniem ciała o ciało. Jeden z bokserów przewrócił się, tłum znów zaczął ryczeć z uciechy
i w tej samej chwili Alasdair zobaczył, jak przez tłum przepycha się jego brat z kuflem piwa
w ręku. Za nim biegł Ouin.
Spotkali się obok wielkiego staroświeckiego powozu.
- Co się, u diabła, stało? - spytał, gdy znaleźli się już poza zasięgiem wzroku gapiów.
- I co to za goliat cię goni? - spytał Ouin. - Musiał cię nieźle zdzielić między oczy.
Alasdair oparł się o powóz, by złapać oddech.
- Powiedzmy po prostu, że czas się stąd ulotnić. I to natychmiast.
- Ulotnić? - spytał z niedowierzaniem Quin. - Postawiłem na tę walkę dwadzieścia
funtów.
Merrick spoważniał.
- Dlaczego? Co się stało?
- Znowu jakaś spódniczka! -jęknął Quin. - Nie mogłeś tym razem przyprawić rogów
komuś mniejszemu?
Alasdair oderwał plecy od ściany powozu, wpatrując się w łąkę. Merrick chwycił go
mocno za ramię.
- Nie! Nie zrobiłeś tego! Alasdair wzruszył ramionami.
- To była Biiss, ta dziewczyna, która roznosiła piwo. - Wyglądała tak, jakby musiała
się na chwilę położyć. Z mojej strony to był tylko taki humanitarny akt.
- A niech cię, Alasdair! - wykrzyknął jego brat. -A ja miałem na tyle rozumu, żeby
nie...
Cicho! - przerwał Quin, odrzucając kufel. On tu idzie.
Zwaliste, spocone, pomrukujące cielsko zbliżało się nieuchronnie w ich kierunku od
strony łąki, wymachując strzelbą i kosą, która błyszczała złowróżbnie w słońcu.
- Lepiej wiejmy - mruknął Alasdair.
- Nigdzie się stąd nie ruszam - powiedział zimno Merrick. - Poza tym zostawiłem
powóz w King's Arms.
- On ma jeszcze jeden nabój - ostrzegł Alasdair. -Ja może sobie nawet na to
zasłużyłem, ale czy naprawdę chcesz, żeby ten wsiowy głupek zabił przypadkowego
przechodnia?
- Najpierw trzeba przeżyć, a walczyć będziemy później - powiedział Quin.
- Do diabła z wami - warknął Merrick.
Cała trójka pobiegła w stronę ścieżki wijącej się wokół szczytu wzgórza i skręcającej
na tyły wioski. Było tam mnóstwo ludzi spacerujących lub kupujących placki i piwo od
chytrych sprzedawców, którzy
porozstawiali tam swoje namioty. Na miejsce przybyli też wędrowni handlarze i
Cyganie z całym asortymentem zabawek, naparów i talizmanów. Z wioski w górze
dochodziły skoczne dźwięki skrzypiec.
Ouin przepychał się przez stopniowo rzednący tłum, za nim szedł Alasdair i jego brat.
Przed kolejnym skrętem Ouin uskoczy! z drogi mężczyźnie z beczułką na ramieniu. Merrick
podążył w jego ślady. Alasdair potrącił mężczyznę w łokieć. Handlarz potknął się, zaklął i
upuścił beczułkę, która potoczyła się z hukiem w dół ścieżki.
- Co za zręczność! - syknął jadowicie Merrick. Alasdair popatrzył w dół wzgórza i
dostrzegł, że
kowal zaczyna ich doganiać. Nie dalej jak metr przed nim beczułka pękła i trysnęła z
niej fontanna spienionego piwa. Jej właściciel najwyraźniej postanowił pójść w sukurs
kowalowi i dołączył do pościgu.
Za następnym zakrętem zamajaczył wóz pomalowany na różne odcienie zieleni. Obok
stat namiot z poplamionego płótna w kratę. Ouin zeskoczył ze ścieżki i uchylił plandekę,
- Szybko! - rzucił. - Tutaj!
Merrick zanurkował w mrok. Alasdair bez wahania poszedł w jego ślady. Przez
chwilę słychać było tylko ich urywane oddechy. Oczy Alasdaira przyzwyczajały się wciąż do
ciemności, gdy nagle ode/wal się głos.
- Rzuć grosika, Angliku.
Przy rozklekotanym stoliku siedziała Cyganka, wyciągając szczupłą dłoń z długimi
palcami.
- Nie jestem Anglikiem - rzucił bez żadnego szczególnego powodu.
Otaksowała go wzrokiem jak konia na padoku.
- To nie do końca prawda - odparła.
Alasdair by! w istocie po mieczu w jednej czwartej Anglikiem. Poczuł
niewytłumaczalny niepokój.
- Rzuć grosika - powtórzyła, strzelając eleganckimi palcami. - A może wolałbyś
wyjść? To nie schronisko, tu się robi pieniądze.
- Na miłość boską, zapłać jej - nakazał Merrick, wyglądając z namiotu. Kawałek dalej
kowal prowadził ożywioną dysputę z mężczyzną od beczki - najwyraźniej omawiali taktykę.
Alasdair sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął portmonetkę i położył monetę na dłoni kobiety.
- Trzy - warknęła, z irytacją strzelając palcami. -Po jednej za każdego.
Alasdair znów sięgnął do portmonetki.
- Siadajcie - rozkazała. - Wszyscy trzej. Ci głupcy za wami nie przyjdą. Nie ośmielą
się.
Quin i Merrick wlepili w nią zdumiony wzrok. Uniosła ramię i kaskada czarnych
lśniących włosów zasłoniła jej twarz.
- No co? - spytała wyzywająco. - Macie inne wyjście?
Ouin, zdecydowanie najposłuszniejszy z całej trójki, przysunął sobie stołek na trzech
nogach i wykonał polecenie Cyganki.
- Rób, co ona każe, Merrick - powiedział. - Na razie nic nam innego nie pozostało.
Merrick podszedł do stolika i przeszył Alasdaira morderczym spojrzeniem.
- Daj mi rękę - zażądała.
Alasdair posłusznie wyciągnął dłoń. Cyganka przytrzymała ją przez chwilę, a potem,
jakby rozjaśniając obraz, potarła kciukiem linie papilarne. W namiocie poczuli się bezpieczni.
Kobieta przysunęła bliżej lampę i podkręciła knot, wypełniając namiot żółtawym światłem.
Alasdair zauważył nagle, że jest niezwykle piękną kobietą.
- Masz jakieś nazwisko, Angliku? - mruknęła, wciąż wpatrują*, się w jego dłoń.
- MacLachlan.
- MacLachlan... - powtórzyła. - Myślę, MacLachlan, że jesteś złym człowiekiem.
Alasdair cofnął się.
- Ależ skąd! - zaprotestował. - Całkiem porządny ze mnie chłop. Zapytaj zresztą, czy
mam jakichś wrogów.
Oderwała wzrok od jego dłoni i uniosła kruczoczarną brew.
- A tamci na zewnątrz, czy to twoi przyjaciele? Alasdair poczuł, że oblewa się
rumieńcem.
- Nieporozumienie - wyjąkał. - Tak się czasem zdarza.
Zmarszczyła brwi.
- Są różne rodzaje zła - powiedziała niskim, gardłowym głosem. - A ty popełniłeś
wiele grzechów.
- Co, teraz zmieniasz się w księdza? - tym razem to on zdobył się na ironię. - Dobrze,
zgrzeszyłem. Przepowiedz mi przyszłość, moja piękna, i miejmy to wreszcie za sobą.
Cyganka odsunęła jednak jego dłoń i sięgnęła po rękę Merricka. Widząc, jak
mężczyzna mruży ze złością oczy, zawahała się. Z twarzą w bliznach i zimnym spojrzeniem
błękitnych oczu brat Alasdaira nie wyglądał przyjaźnie. W końcu jednak uległ zakusom
Cyganki.
Przesunęła kciukiem po nierównościach jego dłoni.
- Jeszcze jeden MacLachlan - mruknęła. - Diabelny szczęściarz z diabelskim
spojrzeniem.
Mcrrick roześmiał się ochryple.
- Podwójnie przeklęty, prawda? Skinęła wolno głową.
- Widzę to tutaj - dotknęła plamki pod jego palcem wskazującym. - I tu - musnęła sarn
środek jego
dłoni. Zwykle opanowany Merrick aż się wzdrygnął pod wpływem tego dotyku.
- Masz talent twórczy - orzekła krótko. - Jesteś artystą.
Merrick zawahał się. - W pewnym sensie tak -zgodzi! się po chwili.
- I tak jak wiciu artystów grzeszysz pychą - ciągnęła. - Osiągnąłeś wiele sukcesów, ale
nic zaznałeś szczęścia. Stwardniałeś od nadmiernej dumy i goryczy w sercu.
- Taką mam przed sobą przyszłość? - spytał cynicznie Merrick.
Popatrzyła na niego otwarcie i skinęła głową.
- Prawie na pewno. - A już z pewnością taka była twoja przeszłość. - Odepchnęła jego
rękę i sięgnęła po dłoń Ouina.
- Grzeszyłem nieraz - przyznał Quin. - Na wszystkie moje grzechy nie starczy nawet
miejsca na dłoni.
Pochyliła się nad jego ręką i uciszyła go psyknięciem.
- Jesteś impulsywny - powiedziała. - Działasz gwałtownie. Najpierw robisz, potem
myślisz.
Ouin zaśmiał się nerwowo.
- Chyba się nie mylisz.
- 1 zapłacisz za to - ostrzegła Cyganka. Ouin milczał przez chwilę.
- Wydaje mi się, że już zapłaciłem - odrzekł w końcu.
- Zapłacisz raz jeszcze - powiedziała spokojnie. -1 to w najgorszy możliwy sposób,
jeżeli nie naprawisz wyrządzonego zła.
- Którego zła? - zaśmiał się nerwowo. - Usta jest długa.
Spotkali się wzrokiem.
- Przecież wiesz - odpada. - Dobrze wiesz. Ouin kręcił się nerwowo na stołku.
- Nie jestem pewien.
Cyganka wzruszyła ramionami i przesunęła palcem wskazującym po jego kciuku.
- Poniosłeś ostatnio wielką stratę.
- Mój ojciec... zmarł.
- Ach tak. - Jak się nazywasz?
- Quin - odparł. - Quinten Hewitt czy raczej Wynwood. Lord Wynwood.
Znów mruknęła coś pod nosem.
- Wy, Anglicy, macie tyle imion - mruknęła, opuszczając jego dłoń, jakby się nagle
zmęczyła. - A teraz idźcie stąd. Wszyscy. Wracajcie do powozu i jedźcie. Nie uda mi się was
powstrzymać przed zmarnowaniem sobie życia. Wasz los jest przesądzony. Jedźcie -ponagliła
Cyganka. - Ci ludzie odeszli. I nie wrócą. A to los ukarze cię za twoje grzechy, MacLachlan,
nie ci zidiocieli wieśniacy.
Merrick skoczył na równe nogi. Ouin roześmiał się i trudem.
- Przykro mi Alasdair - powiedział. - Przynajmniej mnie i Merrickowi jakoś się udało.
- Uśmiechnął się do kobiety, której uroda robiła coraz większe wrażenie na Alasdairze.
- Udało się wam? - podniosła oczy na Quina. -Przecież nie przepowiedziałam wam
przyszłości.
Alasdair zdał sobie nagle sprawę, że to prawda. Cyganka powiedziała wiele, ale
wywróżyła mało,
Merrick odwrócił się do nich plecami i znów wyjrzał przez potę namiotu.
- Proszę mówić dalej - zachęcał Ouin. - Czego się mamy spodziewać? Bogactwa?
Egzotycznych podróży? Czego?
Zawahała się lekko.
- To nie głupia gra salonowa, sir. Naprawdę chce pan wiedzieć?
- Ja... - zająkną! się Ouin. - Tak, dlaczego nie? Cyganka popatrzyła w dal.
- Jak lo wy, Anglicy, mówicie? Aha, już pamiętam: Dzieciaki zawsze wracają na
grzędę.
- Kurczaki - poprawił Ouin. - Zwykle mówi się
0 kurczakach.
- Jest pan pewien? - spytała ostro. - W każdym razie, nikt nic uniknie konsekwencji
swoich niegodziwości. Nic możecie tak po prostu brać. korzystać, wyzyskiwać i nic ponieść
za to żadnej kary. Musicie zacząć płacić za swoje grzechy. I to przyniesie wam los.
- Niegodziwości? - spyta} Alasdair. - Grzechy? -To surowe słowa. pani.
- Nazywaj je jak chcesz - powiedziała Cyganka
1 wzruszyła ramionami, wprawiając w ruch kolczyki. - Ale zapłacicie za wszystko,
Mac Lachlanowie. I dostaniecie nauczkę. To, co nastąpi, będzie tak realne i bolesne, jak ten
siniak między oczami.
Merrick zaklął cicho, ale nie odwrócił głowy.
- Męczy mnie już ta tragedia grecka - warknął. -Idziemy.
- Zaczekaj chwilę, Merrick. - Ouin patrzył niespokojnie na kobietę. - Czy to jedno z
tych cygańskich przekleństw?
Kobiecie błysnęły oczy.
- Lordzie Wynwood, jest pan takim głupcem - odparła. - Czyta pan zbyt wiele książek.
- Sami rzuciliście na siebie przekleństwo, bez mojej pomocy. Teraz musicie wynagrodzić
krzywdy. Naprawić błędy.
Merrick odwrócił się przez ramię.
- Brednie - warknął-
- Ale stanie się tak, jak powiedziałam - szepnęła. Poryw chłodnego wiatru wdari się
nagle pod poty
namiotu i przyprawił Alasdaira o dreszcz. Odwrócił Mę i zobaczył, ze jego brat
wyszedł już na zewnątrz
i ruszy! z powrotem ścieżką. Quin wzruszy} ramionami i podążył w jego ślady.
Alasdair nigdy nie dawał się łatwo zastraszyć, nawet w sytuacji, gdy tak byłoby dla
niego lepiej. Uśmiechnął się więc i osuną! na taboret pośrodku namiotu.
- Drogie dziewczę - zaczął, przechylając się przez stół. - Teraz, kiedy nie ma już tych
filistrów, muszę cię wreszcie zapytać, czy ktoś ci już mówił, że masz oczy koloru koniaku, a
usta niczym płatki róży?
- Tak, a pośladki jak dwie marmurowe bile - odparta sucho. - Wierz mi, MacLachlan.
Już to wszystko słyszałam.
Uśmiech zamarł Alasdairowi na wargach.
- Ach, jaka szkoda.
Cyganka rzuciła mu zamyślone spojrzenie i wstała.
- Idź już sobie. Wynoś się z mojego namiotu i daj sobie spokój z tymi
wyświechtanymi słówkami. Już dość masz przez nie kłopotów.
Alasdair spuścił głowę i zaśmiał się krótko.
- To nie był najlepszy dzień - przyznał. Przez chwilę Cyganka milczała.
- Biedny MacLachlan - szepnęła w końcu. - I tak nie wiesz jeszcze wszystkiego.
Nieprzyjemny powiew wiatru znów musnął jego kark, lecz kiedy tym razem uniósł
głowę, jego pięknej wróżki już w namiocie nie było.
Rozdział 1
W którym zrywa się burza z piorunami
Gdy Alasdair wróci! do swojej kamienicy przy Great Oueen Street, zbyi machnięciem
ręki pytanie kamerdynera o kolację, rzucił na krzesło płaszcz oraz fular, po czym rozłoży! się
na zniszczonej sofie w saloniku i ochoczo powrócił do stanu pijackiego otępienia, w którym
czuł się tak doskonale w drodze do domu.
Potrzeba mu było dużo brandy, by mógł znieść towarzystwo swoich kompanów. Ouin,
zirytowany utrata dwudziestu funtów, przez cala drogę do Wandsworth narzekał. Merrick,
młodszy brat Alasdaira, nigdy nie potrzebował pretekstu, by popaść w ponury nastrój.
Nieodmiennie znajdował się właśnie w takim, a nie innym stanie. Odlatując w zapomnienie,
Alasdair /dążył jeszcze pomyśleć, że piękna Cyganka nie pomyliła się przynajmniej w
stosunku do jego brata.
Przez chwilę po prostu drzemał, zbyt bezsilny, by wstać i iść spać. Jednak tuż przed
północą obudził go hałas za oknem. Otworzył więc niechętnie jedno oko : przekonał się, ze
niesłychany upał przyniósł gwałtowną burzę. Alasdair ziewnął, podrapał się po głowie i
zapadł z powrotem w sen z miłym poczuciem bezpieczeństwa. Wkrótce potem do jego uszu
dobiegło jednak natarczywe pukanie do drzwi.
Wytężył wszystkie siły, by go nic słyszeć i przywar! do resztek snu. który łączył jakoś
Bliss, piękna Cygankę i butelkę dobrego szampana. Lecz walenie odezwało się ponownie,
akurat w chwili, gdy Cyganka zaczęła przesuwać mu uwodzicielsko palcami po plecach. A
niech to! Wellings przecież powinien otworzyć... Jednak tego nie zrobił, a walenie nie
ustawało.
Bardziej zirytowany niż zatroskany Alasdair zwlókł się z kanapy, znów podrapał po
głowie i ruszył na podest wychodzący na hol. Tymczasem Wellings zszedł już do foyer i
otworzył drzwi. Alasdair spojrzał w dół i zobaczył, że w progu stoi - jak sądził - jakaś służąca
i trzyma w ręku kosz z mokrą bielizną.
Wellings mówił nieco podniesionym głosem, co nieomylnie wskazywało na irytację.
- Jak już dwukrotnie tłumaczyłem: sir Alasdair nie przyjmuje samotnych kobiet -
mówił. - A już na pewno nie o tej porze. Proszę wracać do powozu. Zanim umrze pani w
progu na zapalenie płuc.
Z tymi słowami chwycił za klamkę, ale kobieta wsunęła najpierw stopę, a później całą
nogę między drzwi a framugę.
- Lepiej przestań pleść głupstwa i posłuchaj, panie - powiedziała kobieta z akcentem,
jakiego nie powstydziłaby się nawet babka MacGregor. - Sprowadzisz pana na dół i lepiej się
pospiesz, bo nie ruszę się stąd ani na krok i będę walić do drzwi, aż zobaczę na schodach
Pana Boga we własnej osobie i wszystkich świętych.
Alasdair zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że popełnia niewybaczalny błąd. lecz
wiedziony czymś, co mógł nazwać jedynie chwilową niepoczytalnością, zaczai powoli
schodzić ze schodów. Zrozumiał bowiem, że jego gość to nie żadna leciwa służąca, ale
dziewczyna. A pranie... nic było praniem. Więcej na razie nie mógł powiedzieć. W połowie
schodów odchrząknął głośno.
Wellings i dziewczyna jak na komendę podnieśli głowy. W tej samej chwili Alasdair
poczuł się tak, jakby otrzyma! cios w żołądek. Dziewczyna miała oczy o najczystszym
odcieniu zieleni, jaki miał dotąd okazję oglądać. Chłodne, czyste spojrzenie spłynęło po jego
ciele niczym alpejski strumień, pozostawiając go bez tchu, jak gdyby ktoś oblał go nagle wia-
drem zimnej wody.
- Chciała się pani ze mną widzieć? - wykrztusił. Podniosła na niego wzrok.
- Jeśli nazywa się pan MacLachlan, to tak - odparła. - I wygląda pan dokładnie tak,
jak sądziłam.
Alasdair wątpił, by mógł poczytać to sobie za komplement. Żałował, że nie jest
jeszcze całkiem trzeźwy. Miał okropne wrażenie, że powinien mieć się na baczności przed tą
osobą - mimo że była blada, krucha i przemoczona do suchej nitki. Wyciągnęła rękę spod
zawiniątka. Alasdair uścisnął ją i wyczuł, że nawet jej rękawiczka jest zupełnie mokra.
- Nazywam się Esmee Hamilton - powiedziała cierpko.
Alasdair zdobył się na serdeczny uśmiech.
- Miło mi, panno Hamilton. - Czy my się znamy?
- Nie, pan z pewnością o mnie nie słyszał. Mimo :o zajmę panu chwilę. - Rzuciła
Wellingsowi dziwne spojrzenie. - Na osobności, jeśli łaska.
Alasdair popatrzył na nią wymownie.
- Pora dość niezwykła jak na wizyty, panno Hamilton.
- Tak, ale dano mi do zrozumienia, ze pan prowadzi dość osobliwy tryb życia.
Alasdair zaniepokoił się, lecz ciekawość przeważyła, eleganckim gestem skierował
dziewczynę do .saloniku, po czym posiał Wellingtona po herbatę i suche ręczniki.
Dziewczyna zatrzymała się obok sofy stojącej najbliżej ognia i nachyliła się nad zawiniąt-
kiem.
Do diabła, kto to jest? Z pewnością Szkotka, gdyż nie próbowała nawet ukryć swojego
akcentu. Gdyby nie niezwykłe zielone oczy, wyglądałaby niemal jak dziecko. Nie mogła mieć
zresztą więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat i choć niestaranny ubiór zupełnie na to nie
wskazywał, pochodziła chyba z dobrego domu. Co oznaczało, że dla ich wspólnego dobra
musiał się jej jak najszybciej pozbyć.
Z ta myślą otworzył raz jeszcze drzwi do salonu. Spojrzała na niego z dezaprobatą.
- Obawiam się, że mój kamerdyner mylnie odczytał pani intencje - powiedział. - Tak
młoda osoba jak pani nie powinna przebywać ze mną sam na sam.
W tej samej chwili zawiniątko poruszyło się. Alasdair omal nie wyskoczył ze skóry.
- Dobry Boże! - krzyknął i podszedł bliżej, by na nie popatrzeć.
Spod kilku kocyków wyjrzała maleńka nóżka. Panna Hamilton odsunęła pierwszą
mokrą warstwę i Alasdairowi zawirowało przed oczami na widok drobnej rączki, dwóch
zaspanych oczek o długich rzęsach i wspaniałych różanych usteczek.
- Ma na imię Sorcha -szepnęła panna Hamilton. - Chyba że zechce pan zmienić to
imię.
Alasdair odskoczył do tyłu, jakby zawiniątko mogło wybuchnąć.
- Chyba że... że co?
- Zechce pan zmienić jej imię - powtórzyła panna Hamilton, taksując go wzrokiem. -
Mimo że sprawami to ogromny ból, muszę ją panu oddać. Nic mogę opiekować się nią tak
troskliwie, jak na to zasługuje. Alasdair roześmiał się cynicznie.
- Nie, nie - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Z tej mąki nie będzie
chleba, panno Hamilton. Gdybym kiedykolwiek z panią spal, z pewnością bym to pamiętał.
Panna Hamilton podeszła do niego nieco bliżej.
- Ze mną? Na Boga. panie MacLachlan! Czy pan oszalał?
- Proszę wybaczyć - powiedział sztywno. - Może ja czegoś nie rozumiem. Błagam,
proszę mi wyjaśnić, po co pani przyszła. I proszę nic sądzić, że jestem głupcem.
Usta dziewczyny drgnęły.
- No cóż, miło mi to słyszeć - powiedziała, znów taksując go wzrokiem. - Już
zaczęłam się obawiać, ze jest inaczej.
Alasdair nie miał ochoty znosić obelg ze strony dziewczyny, która wyglądała jak
zmokła kura. Potem jednak uświadomił sobie, jak on sam się prezentuje. Spał w ubraniu, tym
samym, które włożył rano na mecz. Potem uprawiał ostry seks, został ranny, uciekał przed
szaleńcem i podczas trzygodzinnego powrotu do domu upił się do nieprzytomności. Nic golił
się co najmniej od dwudziestu godzin, miał okazałego guza na czole i rozczochrane włosy.
Nieśmiało przeciągnął po nich ręką.
Dziewczyna patrzyła na niego z dziwną mieszaniną odrazy i strachu. Z zupełnie
niezrozumiałych powodów zaczął żałować, że nie ma na sobie surduta ani fulara.
- Proszę zrozumieć, panno Hamilton - wykrztusił wreszcie. - Nie mam ochoty na pani
docinki, szczególnie że...
- Ach, ma pan z pewnością rację, wiem - w jej glosie nie było już obrzydzenia,
pozostał jedynie strach.
- Jestem zmęczona i /.irytowana, tak, ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że
jestem w podróży prawie tydzień, a przez ostatnie dwa dni próbowałam pana odszukać w tym
okropnym, brudnym mieście.
- Sama?
- Dla dobra Sorchy, tak - przyznała. - Bardzo przepraszam.
Alasdair pohamował gniew.
- Proszę usiąść i zdjąć mokry płaszcz i rękawiczki
- poprosi! stanowczo.
Gdy uczyniła, jak kazał, położył jej rzeczy przy drzwiach i zaczął przechadzać się po
pokoju. - Proszę mi zatem powiedzieć, panno Hamilton, kto jest matką dziecka, jeśli to nie
pani?
Wreszcie jej policzki zarumieniły się.
- Moja matka - powiedziała cicho. - Lady Achanalt.
- Lady Acha... kto?
- Lady Achanalt - dziewczyna zmarszczyła brwi. -Nie pamięta jej pan?
Ku swemu zdumieniu rzeczywiście nic- pamiętał i od razu się do tego przyznał.
- Mój Boże! - Zarumieniła się jeszcze mocniej. -Biedna mama! Pewnie sobie
wmawiała, że zachowa ją pan w pamięci aż po grób, albo wierzyła w jakieś inne romantyczne
bzdury.
- Aż po grób? - powtórzył, i. trudem zwalczając mdłości. - Gdzie ona, u diabla, jest?
- Niestety, nie żyje. - Wyciągnęła rękę w kierunku maleńkich, ale eleganckich perełek
na szyi i zaczęła się nimi nerwowo bawić. - Zmarła. Zupełnie nagle.
- Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panno Hamilton.
Panna Hamilton zbladła.
- Niech pan zachowa swoje współczucie dla córki - powiedziała. - Nawiasem
mówiąc, jej pełne nazwisko brzmi lady Sorcha Guthrie. - Ponad dwa lata temu została poczęta
w sylwestra. Może to coś panu przypomni?
Alasdair poczuł lekką konsternację.
- No... nic.
- Ale przecież musi pan pamiętać. Był bal, bal maskowy u lorda Morwena w
Edynburgu. Rozumiem, ze taki rodzaj bachanaliów. 'lam się poznaliście. Prawda?
Jego puste spojrzenie najwyraźniej nią wstrząsnęło.
- Boże, podobno mówił jej pan, że to miłość od pierwszego wejrzenia! - W glosie
panny Hamilton pobrzmiewała teraz nieskrywana rozpacz. I że na taką kobietę czekał pan
cale życie. Mama była wysoką brunetką o pełnych kształtach. Bardzo piękną. Boże!
Naprawdę nic pan nie pamięta?
Alasdair sięgnął pamięcią wstecz i zrobiło mu się jeszcze bardziej słabo.
Rzeczywiście, ponad dwa lata i emu był w Edynburgu. Podjął nietypową dla siebie Decyzje,
by spędzić święta w domu, gdyż jego wuj Angus wrócił właśnie z zagranicy. J spędzili razem
sylwestra. W Edynburgu. Bal też się odbył. i o ite dobrze pamiętał, bawili się ostro. To Angus
go w to wciągnął, a potem musiał odholować do domu. Po-'.a strasznym noworocznym kacem
niewiele mu z te-■j.o zostało w pamięci.
- No cóż - powiedziała zrezygnowanym głosem. -Mama miała zawsze słabość do
ładnych chłopców.
Ładnych chłopców? Jej też się podobał'? I kim, u licha, była ta lady Achanalt?
Alasdair łamał sobie głowę, nerwowo przeczesując palcami włosy. Młoda kobieta siedziała
wciąż na kanapie obok śpiącego dziecka i nie spuszczała z niego wzroku. Nie patrzyla mu już
jednak spokojnie prosto w oczy, byki najwyraźniej zmartwiona i trochę smutna.
- Sorcha jest mi bardzo droga, panie MacLachlan - powiedziała cicho. - To moja
siostra i będę ją zawsze bardzo kochać. Ale mój ojczym, Jord Achanalt... on nigdy nic darzył
jej uczuciem. Od samego początku.
- Więc to nie jest jej ojciec? - spyta} Alasdair. -Jest pani tego całkiem pewna?
Dziewczyna spuściła wzrok na swoje przemoczone buty.
- I on był tego pewien - szepnęła. - On i mama nigdy nic... - zawiesiła głos.
- Do Ucha1. - wykrzyknął Alasdair. - Co nigdy?
- Nie wiem - oblała się rumieńcem. - Nic z tego nie rozumiem. Ale on wiedział.
Mama niczego mi poza tym nie zdradziła. Ale pewnego dnia rozpętała się burza. Rzuciła mu
to prosto w twarz. Naprawdę nigdy do pana nie pisała? Ani pan do niej?
Alasdair przycisną! palce do skroni.
- Boże!
Popatrzyła na niego markotnie.
- Trochę za późno na modlitwy - powiedziała. -Niech pan posłucha, MacLachlan,
ostatnie dwa lata były dla nas straszne. Robiłam wszystko co mogłam, żeby jakoś poprawić
sytuację, ale teraz moja rola się kończy. Mama nie żyje i wszystko spada na pana. Przykro mi.
W pokoju na chwilę zapadła cisza. Alasdair przechadzał się tam i z powrotem przed
kominkiem, stukając obcasami o marmurową podłogę. Dziecko. Nieślubne. Boże. Nie, to się
nie dzieje naprawdę.
- Jak umarła? -jęknął w końcu.
- Na zapalenie płuc - odparła głuchym głosem. -Coś całkiem zwyczajnego. Zawsze
chciała umrzeć w bardziej dramatycznych okolicznościach. Nazywała to poetycką śmiercią.
Ale epidemia szalała wtedy w Szkocji jak pożar. Myślę, ze taka była wola boska. Alasdair
podejrzewał, że być może mąż owej damy zaofiarował Panu Bogu swoja pomoc.
- Bardzo mi przykro, panno Hamilton - powiedział w końcu. - Niestety, naprawdę nie
mogę zaopiekować się dzieckiem. Bo o to pani chodziło, prawda? Sądziła pani, że będzie jej
lepiej tutaj. Zapewniam panią, że nic mogła się pani bardziej pomylić.
Popatrzyła na niego dziwnie.
- To, co ja sadze, nie ma żadnego znaczenia. Alasdair postanowił jednak zrzucić z
siebie raz na zawsze ciężar, który spadł na niego tak nieoczekiwanie.
- Rozumiem, ze żałoba po matce wyzwoliła w pani romantyczne uczucia - odparł. -
Ale ja jestem twardym graczem. Doświadczonym draniem. 1 kobieciarzem najgorszego
gatunku. Ostatnim mężczyzną na świecie, który powinien wychowywać dziecko. Niech pani
idzie do domu. pani Hamilton. Między mną a pani matką nic było miłości, ani wielkiej, ani
żadnej. Przed Bogiem i w obliczu prawa to lord Aehanalt jest ojcem Sochy i na pewno
zamartwia się teraz na śmierć.
Panna Hamilton zaśmiała się ironicznie.
- W takim razie to pan jest romantycznym głupcem, panie MacLacblan - powiedziała.
- Jeszcze większym, niż. moja matka. Achanalt nie dba o prawo, a w Szkocji to on może
uchodzić za Boga. Sor-clia i ja nie mamy domu. Rozumie pan?
Alasdair przerwał swoją przechadzkę i wbił w nią wzrok, zaciskając pięści.
- Dobry Boże! - wykrztusi!. - Ten człowiek wyrzucił was z domu?
Panna Hamilton wzruszyła ramionami.
- Dlaczegóżby nie? - odparła. - Nie jesteśmy z nim spokrewnione. Nie łączą nas
więzy krwi. Nie mamy rodzeństwa ani dziadków. Achanalt nie jest nam nic winien. A jeśli mi
pan nie wierzy, proszę do niego napisać i zapytać, co o tym sądzi. Z pewnością chętnie panu
odpowie.
Alasdair zapadł się w fotel.
- Chryste Panie, pani matka umarła, a on po prostu...
- Spakował nasze rzeczy do powozu, zanim jeszcze lekarz stwierdził zgon -
powiedziała panna Hamilton. - Na szczęście pozwolił nam wyjechać powozem.
Mieszkałyśmy do tej pory z jego rodziną, co było naprawdę trudne do zniesienia.
- Zatem wyrzekł się dziecka? - spytał Alasdair ze zgrozą.
- Nie stwierdził również publicznie, że dziecko jest pańskie. - Na to jest zbyt dumny.
Ale jego czyny mówią głośniej niż słowa, prawda? Składam los Sorchy w pańskie ręce. Jest
pan naszą ostatnią deską ratunku.
- A rodzina pani ojca'.' Nie może was przyjąć'/ Pokręciła głową.
- Mój ojciec nie miał ani pieniędzy, ani rodziny -powiedziała panna Hamilton. - Był
chyba, niestety, utracjuszem... Podobnie jak drugi mąż mamy. I trzeci. Mama najwyraźniej
miała skłonności do tego typu mężczyzn.
- Ten Achanalt nic należy chyba do takiego gatunku'.'
- Nie, jest tylko zwodniczo przystojnym łajdakiem. Źle go oceniła.
- 1 nikogo innego już nie macie? Dziewczyna roześmiała się smutno.
- Mama miała starszą siostrę, ale ona dwa lata temu wyjechała do Australii. Nie wiem,
czy w ogóle zamierzą wrócić, nawet nie jestem pewna, czy żyje. Pisałam do niej... ale to słaba
nadzieja.
- Rozumiem - odparł wolno Aiasdair, mocno już przestraszony faktem, że zaczyna
sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji.
Nagle dziewczyna pochyliła się nad śpiącym dzieckiem.
- Naprawdę muszę już iść - powiedziała, mrugając. - Bardzo mi przykro, aie
naprawdę muszę.
Alasdair poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg.
- Iść? Dokąd? - zapytał.
Dziewczyna najwyraźniej walczyła ze łzami.
- Wyjeżdżam rano, pierwszym powozem. - Poszperała w torebce i wyjęła małą
brązową butelkę. -Sorcha ząbkuje - dodała szybko. - Rośnie jej ostatni górny ząb trzonowy.
Jeżeli zacznie płakać i nie uda się panu jej uspokoić, proszę wetrzeć troszkę tej mikstury w
swędzące dziąsło.
Alasdair wybałuszy! oczy.
- Wetrzeć?
Panna Hamilton uśmiechnęła się przez łzy.
- To olejek kamforowy - powiedziała. - Niech pan włoży jej do ust mały palec.
Wyczuje pan niewielkie zgrubienie na dziąśle. Proszę mi wierzyć, skoro ja sobie z tym radzę,
panu też się uda. A poza tym jutro może pan przecież zatrudnić niańkę. No bo taki ma pan
przecież zamiar, prawda? Bardzo doświadczoną niańkę, rzecz jasna. Sorcha to spokojne
dziecko. Na pewno nie sprawi panu kłopotu.
Alasdair wlepił wzrok w brązową butelkę.
- Co to, to nie, panno Hamilton. Nie zamierzam robić takich rzeczy. Niepotrzebna mi
ta butelka. Nigdzie nie będę wkłada! palców. Nie będę obmacywał dziąseł.
- Myślę, że wkładał je pan już w gorsze miejsca -mruknę ja.
Alasdair był jednak tak przerażony, że nawet się nic obraził. Ona naprawdę zamierzała
odjechać. Przez chwilę nie mógł złapać tchu. Ciężar odpowiedzialności i strach przed tym, co
go czeka, po prostu go przygniotły. Nie mógł się z tego otrząsnąć.
Jego przemoczona ptaszyna wkładała już rękawiczki i łykała łzy.
- Proszę zaczekać - zaprotestował. - to się nie dzieje naprawdę. Dokąd... do kogo
chce pani jechać?
- Do Bournemouth - odparła, ściskając po raz ostatni ukochaną siostrzyczkę. -
Dostałam tam posadę guwernantki. I tak miałam szczęście. Brakuje mi przecież
doświadczenia. Doktor Campbell zna mojego pracodawcę, to emerytowany pułkownik, i
zwrócił się do niego w moim imieniu. Nie mam innego wyboru.
- Nie ma pani wyboru? - On sam nie znal tego pojęcia.
Panna Hamilton popatrzyła na niego poważnie.
- Zostałam kompletnie sama - powiedziała. -Na szczęście Sorcha jest w lepszej
sytuacji, bo ma pana. Panie MacLachlan, proszę nie zawieść tego dziecka.
- Na Boga, przecież ja w ogóle nie zamierzam się nią zajmować - zaprotestował.
Panna Hamilton cofnęła się o krok. Alasdair nie spuszczał z niej wzroku.
- Ale... ale dziecko! Proszę zaczekać, panno Hamilton! Przecież na pewno może ją
pani zatrzymać. To tylko... tylko małe dziecko. Jej utrzymanie nie kosztuje wiele.
- Dlaczego tak mi pan to utrudnia? - krzyknęła panna Hamilton. - Żadna rodzina nie
zatrudni guwernantki z dzieckiem. Każdy oczywiście pomyśli, ze to moja nieślubna córka i
odprawi mnie z kwitkiem. Alasdair popatrzy! na nią markotnie.
- Właśnie - powiedział. - Skąd mam niby wiedzieć, że to nie pani córka?
Oczy panny Hamilton rozbłysły gniewem.
- Samolubny łajdak! - krzyknęła. - W dalszym ciągu zamierza się pan wypierać...
stosunków małżeńskich z moją matką?
- Czego? - spytał z niedowierzaniem. - Ja nawet nie wiem, jak się pisze „małżeński".
Ale jeżeli mnie pani pyta, czy nie zabawiłem się z nią za kotarą w pewnego pijackiego
sylwestra, to muszę przyznać, że owszem, tak, to się mogło zdarzyć.
- Boże - szepnęła z przerażeniem. - Pan naprawdę jest łajdakiem, prawda?
- Przyznaję się do winy! - wykrzyknął, wznosząc dłonie do nieba. - Popełniłem
przestępstwo. I jestem z tego powodu bardzo zadowolony.
Panna Hamilton wydęła pogardliwie usta.
- Przykro mi, że muszę oddać panu dziecko, które tak kocham - powiedziała. - Ale już
lepiej być nieślubną córką łajdaka, niż skończyć w sierocińcu. A już na pewno lepiej niż
zostać ze mną, bo nic jej nie mogę dać, choć bardzo mnie to boli. - Otarła łzę, pociągnęła
nosem i szybkim ruchem zdjęła przemoczoną torbę z kanapy.
Alasdiur zastąpił jej drogę.
- Panno Hamilton! Nie może mnie pani przecież wpakować w taką kabałę i po prostu
sobie pójść!
Odwróciła się na pięcie.
- W kabałę to wpakował pana pański ciupciaczek. lak więc proszę nawet nie próbować
zwalać winy na mnie.
Alasdair wybuchnął gromkim śmiechem.
- Ciupciaczek! Coś takiego! Panno Hamiiton! Uniosła rękę, jakby chciała mu
wymierzyć policzek.
- Proszę ze mnie nie drwić! Wypraszam sobie! Przestał się śmiać, chwyci! ją za rękę i
podniósł do ust.
- No już dobrze. To pocałunek na zgodę. Jestem pewien, że znajdziemy wyjście, które
zadowoli obie strony, prawda, panno Hamilton. Naprawdę nie widzę problemu.
Popatrzyła na jego posiniaczone czoło.
- Ktoś przyłożył panu w głowę - mruknęła. -I pewnie ją uszkodził.
- Proszę posłuchać. Najwyraźniej nie chce się pani rozstawać z siostrą. A ja jestem
bardzo bogatym człowiekiem.
- Tak? - W jej zmęczonych oczach rozbłysła iskierka nadziei. - Cóż to za
wyjście?
Alasdair wzruszył ramionami i przybrał niewinny wyraz twarzy, na jaki nigdy nie
dawała się nabrać babka MacGregor, Panna Hamilton nie była jednak najwyraźniej tak
przenikliwa, gdyż wyraz jej oczu zdecydowanie złagodniał. Boże, jakim był draniem! A ona
wyglądała tak ślicznie!
- Może kupię pani domek? - zaproponował. -Na przykład nad morzem? I
zaproponuję roczna pensję? Jest pani bardzo młoda, to prawda. Ale przy odrobinie wysiłku...
zdoła pani chyba udawać młodą wdowę?
Panna Hamilton stanowczo pokręciła głową.
- Młode wdowy cieszą się szacunkiem jedynie wówczas, gdy mieszkają z rodziną
zmarłego męża -powiedziała ze swoim charakterystycznym akcentem - lub z własną. Nikt nie
uwierzy w tę starą bajeczkę o młodej wdowie z domku nad morzem. I doskonale pan o tym
wie. - W jej głosie znów pobrzmiewała pogarda. - Wezmą mnie za latawicę, a to zrujnuje
przyszłość Sorchy.
- Chyba pani przesadza.
- Sam pan wie, że nic - odparła z naciskiem. - Poza tym Socha zasługuje na ojca,
nawet jeśli temu ojcu daleko do ideału. A jeśli już musi być bękartem, to niech będzie
bękartem bogacza. Może jej pan zapewnić właściwie wszystko. Może ja pan stroić i
kształcić. Dzięki temu otrzyma przynajmniej szansę na godne życie. - Ze Izami w oczach
wyrwała mu rękę, odwróciła się i łkając cicho, ruszyła do drzwi.
- Nie, nie pozwolę pani odejść - powiedział. - Proszę pomyśleć... o dziecku. Proszę
pomyśleć, na co będzie narażona pod moim dachem. Może pozwolę się jej bawić
scyzorykiem? Może dodam narkotyków do owsianki? Gorzej! Nauczę ją grać w karty i kości.
Trosze nie zapominać o tym, że jestem łajdakiem!
Spojrzenie panny Hamilton na pewno przyprawiłby go o wzwód, gdyby nie to, że jego
członek zwinął się w mały, nieruchomy pączek już na samym początku rozmowy.
- Nie ośmieli się pan! - syknęła. - Ucieka się pan \n starych, wytartych sztuczek, panie
MacLachlan!
Alasdair poczuł, że ogrania go wstyd - nigdy nikogo nie oszukał - wyjąwszy rzecz
jasna mężów swoich kochanek. I właśnie z tego powodu znalazł się teraz w tym pożałowania
godnym położeniu. Wprawdzie chciał się wyprzeć tego dziecka, ale panna Hamilton była
bardzo przekonująca. Co więcej, pamiętał jak przez mgłę, ze wtedy, na balu, nieźle
narozrabiał. Puczucie winy nie dawało mu spokoju. Zawsze miał słabość do starszych
brunetek o bujnych kształtach. I najwyraźniej z jedna z nich spędził kiedyś upojnego
sylwestra. Rany boskie! Co też jej musiał naopowiadać, żeby się z nim przespała? No bo tak
właśnie musiało być, przespał się z nią raz, to był po prostu szybki numerek, o którym szybko
zapomniał. Żadnych uczuć. Ani obaw o konsekwencje. Boże! Coś mu jednak majaczyło w
pamięci. Jakieś kotary - aksamitne, ciężkie draperie ocierały mu się o plecy... I zapach starych
skórzanych obić. A może przypominał mu się inny grzeszek, popełniony w innym miejscu i w
innych okolicznościach?
Nie, to było jednak w bibliotece. Zawsze na balu czy przyjęciu udawało mu się
znaleźć jakąś pustą bibliotekę. Zwabił pewnie tę lady Achanalt za kotarę, wyszeptał do ucha
parę słodkich kłamstewek, zdjął jej szybko majtki i wziął na stojąco. Nie byłby to zresztą
pierwszy i jedyny taki występ.
- Panie MacLachlan! - Ostry głos panny Hamilton wyrwał go z zamyślenia. -
Zmiażdży mi pan rękę.
Zdał sobie nagle sprawę, że ściska jej obie dłonie. Nagle doznał olśnienia.
- Dlaczego właściwie musi pani jechać do Bournemouth?
- Bo muszę pracować - powiedziała twardo. - Jestem zdana na własne siły, nie
rozumie pan?
- Ale dlaczego nie może pani po prostu zostać tutaj? Odsunęła się o krok.
- Tutaj? Z panem?
Pochwycił jej pogardliwe spojrzenie.
- Na miłość boską! Jako... jako moja guwernantka! Panna Hamilton uniosła brwi.
- Nie wątpię, że osoba, która pełniła te obowiązki, nie wywiązała się z nich należycie -
odparła. - Ale jest pan już chyba za stary i zbyt zdemoralizowany na to, by pana
wychowywać.
Łypnął na nią spod oka.
- Na miłość boską! Jako guwernantka dziecka! Tego dziecka! Jeżeli mam pozwolić jej
zostać, dlaczego to pani nic miałaby się nią zająć? Nikt się niczego nie domyśli, a lepszej
opiekunki przecież nie znajdę! To trochę ją zaskoczyło.
- Ja... ja... - wyjąkała, mrugając. ~ To głupie. Sorcha nie ma jeszcze dwóch lat.
Potrzebuje niańki, nie guwernantki.
Alasdair postanowi! sobie solennie, że znajdzie jednak wyjście z tego moralnego
labiryntu.
- A kto tak twierdzi? Kto ustanawia reguły? Czy istnieje jakiś poradnik, o którym nie
wiem? - Rzucił szybkie spojrzenie na śpiące dziecko. - Proszę na nią popatrzeć. Jest na pewno
bardzo inteligentna, jak wszyscy MacLachlanowie. No, prawie wszyscy. Mój brat Mcrrick
nauczył się czytać w wieku trzech lat. Znal też wszystkie działania matematyczne.
- Więc przyznaje się pan do ojcostwa? Alasdair zawahał się.
- Nie wykluczam, że to możliwe. Muszę jeszcze zasięgnąć porady prawnika, zanim
wezmę za nią pełna odpowie... - Z jakiegoś dziwnego powodu nie mógł dokończyć słowa.
- Odpowiedzialność? - podsunęła słodko pan-i.i Hamilton. - To proste słowo. Tylko
pięć sylab. Na pewno się go pan nauczy.
Alasdair obawiał się poważnie, że panna Hamilton ma rację.
- Ma pani wszystkie cechy pożądane u guwernantki - odparował. - Cięty język i
protekcjonalny ton..
- Zgadzam się z panem. I dziękuję za komplement.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, przeklinał swoją bezradność.
- I co pani powie na moją propozycję? Ile zarabia guwernantka? Ile będzie mnie
kosztować ta nowo odkryta odpowiedzialność?
Wahała się tylko chwilę.
- Sto pięćdziesiąt funtów rocznic wystarczy.
- A niech to! - próbował się skrzywić. - Nie umie pani kłamać, panno Hamilton.
Zamrugała niewinnie.
~']o może udzieli mi pan wskazówek w tym zakresie? Mówiono mi, że uczeń
powinien naśladować mistrza.
Alasdair zwęził oczy.
- Proszę posłuchać. Może pani wymusić na mnie pensję, ale proszę się zdeklarować:
zostaje pani czy nie.
Przygryzła wargę i popatrzyła na śpiące dziecko.
- '1'rzysta funtów za pierwszy rok, płatne z góry - odparła. - Bezzwrotnie, nawet jeśli
zmieni pan zdanie. Choćby miało to nastąpić już w przyszłym tygodniu.
"tylko ostatni głupiec mógł przyjąć takie warunki. Zadała więcej, niż wynosiło
wynagrodzenie całej służby rocznie. Właśnie miał jej powiedzieć, żeby poszła do diabła, gdy
dziecko zaczęto strasznie płakać. Zapominając o pieniądzach, panna Hamilton podeszła do
kanapy, wyjęła dziewczynkę z koszyka i wzięła ją w ramiona. Spod mokrej wełnianej
czapeczki wyglądały rozczochrane, rude kosmyki.
- Cicho, cicho, skarbie - powiedziała śpiewnie panna Hamilton, klepiąc matą po
plecach.
Bobas zagruchał w odpowiedzi. Alasdair zaczął właśnie odzyskiwać równowagę,
kiedy Sorcha uniosła główkę i popatrzyła mu prosto w twarz. I wtedy znów poczuł się tak,
jakby otrzymał silny cios prosto w żołądek. Chwiejąc się lekko, przysunął sobie krzesło w
obawie, że upadnie.
Panna Hamilton odwróciła się,
- Boże, źle się pan czuje? - spytała, ruszając pospiesznie w jego stronę.
Alasdair otrząsnął się z trudem.
- Nie, wszystko w porządku, dziękuję. Mam po prostu za sobą męczący dzień.
- To wszystko przez tego okropnego siniaka - powiedziała panna Hamilton.
Samogłoskę „o" wymawiała identycznie jak babka MacGrcgor. - Krew odpłynęła panu z
mózgu. Proszę zrobić sobie okład i położyć się do łóżka.
Alasdair pokręcił głową.
- Najpierw muszę załatwić interesy - rzekł z naciskiem. - Tak więc zapłacę pani sto
pięćdziesiąt funtów...
- Trzysta - przypomniała. - Z góry.
To był zwykły rozbój na prostej drodze, ale nie miał wyboru.
- Dobrze - mruknął. - I zajmie się pani dzieckiem, dopóki... czegoś innego nic
wymyślę.
Jej twarz skurczyła się dziwnie. Wyrażała jednak najwyraźniej szczere uczucia.
- Boże - jęknął. - Co znowu? Wypuściła spazmatycznie powietrze.
- To taka ważna decyzja - wyznała. -- Już powoli oswoiłam się z faktem, że muszę
oddać panu Sorchę, t teraz to... Chyba nie jestem przygotowana...
- To cholernie dobrze pani udaje - powiedział. -lak by się pani zachowała na moim
miejscu? Jeszcze pól godziny temu zajmowałem się własnymi sprawami i śniłem piękny sen,
a teraz bez pardonu wkroczyła i pani z Sorchą w moje życie. Szczerze mówiąc, to duża
komplikacja.
Na pannie Hamilton nie wywarto to jednak wielkiego wrażenia.
- Miałam na myśli wyłącznie to, że nie jest to chyba tak zwany przyzwoity dom. Nie
zawaham się nawet powiedzieć, że mieszkając tutaj, zniszczyłabym sobie reputację. Z drugiej
strony, to już chyba nic ma znaczenia.
Aiasdair wyprostował się.
- Prowadzę kawalerskie gospodarstwo, zgoda -przyznał. - Ale nie sprowadzam tu
kochanek ani też nie uwodzę służących. I już na pewno nie flirtuję z dziewczynami, jeśli to
pani miała na myśli.
- Nie wiem, co miałam na myśli - odparta panna Hamilton, poklepując Sorche po
plecach. - Nie na tym polega mój problem. Nie mam obycia w świecie. Nawet o wychowaniu
dzieci nie miałam pojęcia, dopóki mama żyła. Mieszkałam w małych szkockich wioskach.
Zdaję sobie jednak sprawę, że pewne rzeczy nie przystoją damie, a zamieszkanie pod pańskim
dachem z pewnością do nich należy. Z drugiej strony kusi mnie pan perspektywą opieki nad
własną siostrą.
Jej nagła bezradność wzbudziła w nim troskę, choć nie rozumiał, z jakiego powodu.
- Proszę posłuchać, panno Hamilton. Jeśli dziecko ma tu zostać, prędzej czy później
będzie potrzebowało guwernantki - powiedział. - Jeśli nie jest pani zbyt młoda, by nią zostać,
dlaczego nie miałaby się pani podjąć tych obowiązków? Nie mam żadnych kuzynek, które
mogłyby się nią zająć. No, chyba że odesłałbym ją do Szkocji, ale biorąc pod uwagę, jak
szybko roznoszą się plotki, jest to chyba ostatnie miejsce, gdzie powinna zamieszkać. Ma
pani jakiś lepszy pomysł'.'
- Nie - odparła bardzo cicho. - Nie mam żadnego pomysłu.
- Więc dam pani te trzysta funtów - oznajmił. -A pani rozwiąże mój problem. Czy to
brzmi fair?
Panna Hamilton pociągnęła nosem.
- Och, na pewno tego pożałuję. Już to przeczuwam.
W tej samej chwili zjawił się kamerdyner z podwieczorkiem. Aiasdair odsunął tacę.
- Zmieniliśmy plany, Wellings. Bądź tak. uprzejmy i zanieś posiłek do salki lekcyjnej.
- Do salki lekcyjnej, proszę pana? Alasdair uśmiechnął się.
- Tak, chyba właśnie zyskałem podopieczną - odpłat. wskazując gestem dziecko,
które przysnęło na ramieniu panny Hamilton. To dziecko moich dalekich krewnych, którzy
zupełnie nieoczekiwanie zmarli. A panna Hamilton jest guwernantką dziewczynki -dodał,
składając ukłon w kierunku kobiety. - Wetlings przyniesie pani bagaże i przygotuje pokój. A
rano pozna pani resztę służby. Potem zajmiemy się... - zrobił nieokreślony gest ręką -
zajmiemy się tym wszystkim, co zawsze się robi w takich okolicznościach.
- I napisze pan natychmiast do Edynburga? - nalegała panna Hamilton.
- Bezzwłocznie - potwierdził.
A potem sir Alasdair pozostawił swoją nową guwernantkę pod kompetentną opieką
Wellingsa i uda! się na górę. Poczucie bezpieczeństwa minęło bezpowrotnie. Dziecko! W
jego domu! W dodatku został kimś, kim zupełnie nie miał ochoty zostawać: ojcem! Boże!
Słowa „poważna komplikacja" nie oddawały w najmniejszym stopniu skali problemu.
Chwilę później Esmee Hamilton przekonała się, że w salce lekcyjnej stoi trzymetrowy
stół bilardowy z wytartym suknem. Przylegający do niej pokój dziecinny przerobiono na
palarnię. Wstawiono tam zniszczone skórzane meble oraz półki, na których powinny stać
książki i zabawki, nie zaś drewniane pudła, które Wellings nazwał „numizmatyczną kolekcją
sir Alasdaira".
Esmee nie miała siły zadawać pytań, zmarszczyła więc tylko z niesmakiem nos i
poszła za Wellingsem, który nagle stal się znacznie bardziej uprzejmy.
- Tędy idzie się do sypialni, która również przylega do salki lekcyjnej - powiedział. -
Jak się pani tu podoba?
Esmee położyła Sorchę na łóżku i rozejrzała się. Pokój nie był duży, lecz wysoki i
dzięki temu przestronny i przewiewny.
- Tak. dziękuje - odparła. - Jest śliczny, ale obawiam się, że nie ma tu ani łóżeczka, ani
kołyski.
- Chyba nie, madam.
Pomógł jednak Esmee ustawić dużą komodę na dwóch krzesłach obok jej łóżka.
Od śmierci matki zdążyła się już przyzwyczaić do takich prowizorek. To właśnie
utwierdziło ją w przekonaniu, że Sorcha musi mieć normalny dom. Dziecko zasłużyło sobie
na lepsze, bardziej ustabilizowane życie. I bardziej kompetentnych rodziców. Esmee wcale
nie była pewna, czy dorosła do roli matki. Ale ten łotr z dołu był z pewnością jeszcze gorszy.
Wellings przyniósł jej dzbanek gorącej wody i solennie przeprosił, że pościel nie jest
odpowiednio przewietrzona. A potem powiedział Esmee dobranoc i wyszedł. Dziewczyna
natychmiast zamknęła drzwi na klucz i patrząc na solidny zamek z brązu, doznała
natychmiastowego uczucia ulgi pomieszanej ze smutkiem. Jej matka nie żyła, a Szkocja była
tak daleko.
Dziś jednak nic już im nie groziło. Miały gdzie spać. a rano mogły się .spodziewać
śniadania. Niby tak mało, a ostatnio zaczęło znaczyć tak wiele.
Ileż by dała za to, by być starsza i mądrzejsza. Przede wszystkim starsza. Za osiem lat
miała otrzymać spadek po dziadku, a była to całkiem niezła fortuna. Ale osiem lat to kawał
czasu. Sorcha będzie wówczas dziesięcioletnią dziewczynką. A tymczasem muszą polegać
wyłącznie na rozsądku Esmee, jeśli takowy w ogóle istniał. Ach, jaka szkoda, że ciotka
Rowena nic wróciła do domu...
Esmee podeszła do Sorchy. która już prawie usnęła. usiadła na łóżku i za wszelką cenę
postanowiła powstrzymać łzy. Nie powinna zajmować się dziećmi. A już na pewno nie
powinna mieszkać w tym domu: nawet ona, zupełnie niedoświadczona, była o tym
przekonana.
Sir Alasdair MacLachlan był jeszcze gorszy, niż sądziła. Okazał się nie tylko
zwykłym łajdakiem - nie ukazywał nawet cienia skruchy. Poza tym był zabójczo przystojny. I
dla niego, i dla kobiet w jego otoczeniu byłoby znacznie lepiej, gdyby nie grzeszył uroda.
Nawet gdy się złościł, w jego oczach pobłyskiwały iskierki uśmiechu, tak jakby niczego nie
traktował poważnie, a jego jasne włosy, mimo że rozczochrane, lśniły złociście w świetle
lampy.
Gdy pocałował ja w rękę, poczuła dziwny skurcz żołądka. Zapewne wynikał z
niepokoju, ze zbliżył się :o niej tak doświadczony drań. Co gorsza, sir Alas-:.!fr w ogóle nic
pamiętał mamy. Boże, cóz za upokorzenie Aie Hsinee porzuciła dumę sześćset mil stąd
obawiała się. bardzo poważnie, że będzie coraz częściej o niej zapominać.
Zmęczona, ale wciąż jeszcze pełna energii, ruszyła z powrotem do salonu, gdzie palił
się tylko jeden kinkiet. rzucający dziwne cienie na ściany i półki. Opadła bezwładnie na
podniszczoną, starą sofę i natychmiast, uderzyła ją znajoma woń. MacLachlan. Bez
wątpienia on. Dostrzegła płaszcz rzucony niedbale na stojące obok krzesło. Z trudem
ignorując niepokojąco męski zapach drażniący jej nozdrza, wzięła z nieporządnie ułożonego
stosiku na stole książkę oprawną w skórę.
Odczytała małe, złote literki na grzbiecie: Theorie Analytiąue des Probabilities de
Laplace'a. Esmee otworzyła książkę i przeczytała parę stron. Mimo swojej nie najlepszej
francuszczyzny doszła do wniosku, że teorie autora związane w jakiś sposób z arytmetyką są
dla niej stanowczo za trudne. Była zresztą przekonana, że MacLachlan również ich nie rozu-
mie. Może zostawił tu książkę w charakterze pretensjonalnej dekoracji? Rozejrzała się szybko
po zagraconym, cuchnącym pokoju i natychmiast odrzuciła tę myśl. Nie, MacLachlan nie
rościł sobie pretensji do wyrafinowanego gustu.
Teraz już zaciekawiona, wzięła kolejną książkę. Tym razem był to naprawdę wiekowy
wolumin z popękaną skórzaną oprawą. De Ratiociniis in Ludo AJeae niejakiego Huygensa.
Tym razem jednak nie mogła się zorientować, o co chodzi w treści, gdyż książkę napisano w
języku, którego w ogóle nie znała. Tak czy inaczej, było w niej mnóstwo cyfr i wzorów.
Co na Boga? Szperała dalej. Pod kolejnymi sześcioma książkami leżał plik kartek
pokrytych gryzmołami i liczbami. Wyglądało to jak wytwór umysłu szaleńca, co zresztą
pasowało doskonale do jej wyobrażenia o MacLachlanie. Ale wszystkie ułamki zwykłe,
dziesiętne i dziwne adnotacje wzmagały tylko jej ból głowy. Esmee ułożyła książki w
porządny stosik, zdmuchnęła świecę i wróciła do Sorchy.
Na widok szczęśliwej, spokojnej twarzy dziecka doznała uczucia ulgi. Tak, przyjęła
oburzającą propozycję MacLachlana. Cóż innego jej pozostało? Miała zostawić siostrę tylko
dlatego, by zachować własne dobre imię? Trudno się najeść nieskazitelną reputacją. Nie
można się na niej wyspać, nie można znaleźć pod nią schronienia. A nikt inny nic mógł im
zapewnić wspólnego mieszkania.
MacLachlan - chociaż był niewątpliwie łajdakiem, w dodatku zapatrzonym w siebie -
nie wykazywał na szczęście nawet zadatków na okrutnika. to ją zdziwiło. Z jej doświadczenia
wynikało bowiem, że właśnie najprzystojniejsi mężczyźni są najbardziej okrutni. Czyż lord
Achanalt nic był tego najlepszym przykładem'.'
Rozejrzała się po pokoju, obrzucając wzrokiem ściany pokryte złocistym jedwabiem i
wysokie, wąskie okna z mięsistymi kotarami. Pokój był mniejszy, lecz o wiele bardziej
elegancki niż którekolwiek lokum, jakie zajmowały w Szkocji. Fakt, że MacLachlan nie
wyrzucił ich na ulicę, uważała za prawdziwy cud. Przecież tego właśnie się spodziewała.
Ojczym potraktował ja w ten sposób. Przez chwilę śmiech Esmee górował nad .smutkiem.
Po Achanalcie od dawna spodziewała .się wyłącznie najgorszego.
Jak matka tak mogła tak po prostu umrzeć i zostawić córki na łasce tego niegodziwca?
Rozbierając się, dostrzegła na kominku zegar . Wpół do drugiej. Za pięć godzin odjeżdża
powóz do Bournemouth. Gdyby miała zmienić zdanie należałoby to zrobić jeszcze tej nocy.
Była dziewczyną ze Szkocji, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, ze jeśli zostanie w
tym domu mężczyzną o reputacji MacLachlana, straci wszelkie szanse na zatrudnienie w
porządnym domu. MacLachlan był przystojny nawet w dezabilu niebezpiecznie przystojny.
Nie podobał się jej oczywiście, że jej się nie podobał. Lecz w jej żyłach płynęła krew matki
i to również było niebezpieczne.
Mimo wszelkich obaw i tej mieszaniny smutku jaką odczuwała po śmierci matki, w jej
u powoli budziła się nieśmiała nadzieja. Myjąc się w cieplej wodzie, którą przysłał jej
na górę Weł-Jings, Esmee rozkoszowała się tym przyjemnym uczuciem. On zamierzał to
zrobić. MacLachlan zamierzał ofiarować Sorchy prawdziwy dom. Zdziwiona takim obrotem
sprawy zrozumiała, że przyjechała do Londynu, nie oczekując nawet przez chwilę, że jej blef
okaże się tak skuteczny.
Wkładając koszulę nocną, myślała, że MacLachlan nie zapewni Sorchy miłości, nie
przeniknie w głąb jej duszy. Nie będzie ojcem w żadnym znaczeniu tego słowa. Ale nie
wyrzuci jej z domu, a Esmee nauczyła się już dawno nie żądać zbyt wiele i cieszyć się nawet
najdrobniejszym sukcesem.
Dokładnie w tej samej chwil Sorcha zrzuciła z siebie kołdrę. Esmec podeszła do
łóżeczka, żeby poprawić pościel i otulić matą. Ze zdziwieniem zauważyła, że jej siostra nic
śpi. Na widok Esmee szeroko otworzyła zadziwiająco niebieskie oczy, roześmiała się swoim
gulgoczącym śmiechem i klasnęła w rączki.
Esmee ujęła jej dłonie w swoje i mocno ścisnęła palec.
- Jesteś szczęśliwa, kruszynko - spytała Esmee, podnosząc małą piąstkę do ust. -
Sądzisz, że to może być jednak twój dom?
-
Może być dom - zgodziła się Sorcha, zamykając oczy. - Dom.
Rozdział 2
W którym pan Hawes zdradza tajemnicę
Dobry Boże! Co takiego zrobiłeś? - Merrick MacLachlan przechylił się przez stół,
żeby popatrzeć na brata.
- Powiedziałem jej, że może zostać - powtórzył Alasdair. - Była pierwsza w nocy i
szalała burza. Co miałem robić?
- Każ jej zbierać manatki - poradził Quin, przełykając cynaderki. - Przecież to
najstarsza sztuczka na świecie. Nie wierze, że dałeś się na to nabrać. Merrick z obrzydzeniem
odsunął krzesło.
- To pewnie przez to, że dostałeś wczoraj po głowie - powiedział, podchodząc do
stolika, by dolać sobie kawy. - Jakaś ladacznica staje w progu z dzieckiem w zawiniątku,
mówi że to twoje, a ty tak po prostu jej wierzysz?
- To nie żadna ladacznica, tylko spłoszone dziewczyna - Alasdair ucieszył się nagle,
ze nie wspomniał o trzystu funtach, które wymusiła na nim panna Hamilton. Powędrował
wzrokiem po pokoju i zaczął się zastanawiać, czy jego brat przypadkiem nie ma racji. Może
naprawdę gonił w piętkę? Chyba uwierzył, że gdy nastanie dzień, cały ten koszmar minie.
Tak się jednak nie stało.
- Będziesz to jadł? - spytał Ouin, wskazując na pokaźny stosik wędzonych śledzi,
które Alasdair nałożył sobie na talerz.
- Proszę, możesz wziąć wszystkie - zaproponował Alasdair trochę za późno, gdyż
Ouin wydziobał już widelcem potowe porcji. - Chociaż nie bardzo rozumiem, jak możesz jeść
po tym wszystkim, co nas wczoraj spotkało.
- Mam strusi żołądek - odparł Ouin, dojadając jajka. - Miękniesz, Alasdair. Jeszcze
kawy, Mcrrick?
Merrick napełnił filiżankę Quina i wrócił na krzesło.
- Co powiedziałeś służbie? W domu wrze chyba od plotek.
- Moi służący nigdy niczemu się nie dziwią - odpad spokojnie Alasdair. -
Zakomunikowałem Wellingsowi, że jestem prawnym opiekunem dziecka i on naprawdę w to
uwierzył. - Tym bardziej że panna Hamilton jest Szkotką i zdecydowanie bardziej wygląda na
moją córkę niż na dziewczynę, którą mógłbym się zainteresować.
- Ale ktoś może pamiętać twoją wyprawę do Szkocji i dodać dwa do dwóch -
powiedział Quin. - Wyjeżdżasz przecież tak rzadko.
Alasdair odwrócił się do niego.
- Rzeczywiście bardzo rzadko. W ciągu ostatnich trzech lat tylko raz byłem w domu.
Jednak w tamtym szczególnym roku obaj spędzaliśmy sezon łowiecki w Northumbrii u lorda
Devona.
- Tak, pamiętam - odparł Ouin.
- Zamierzaliśmy zostać na wakacje - ciągnął Alasdair. - Ale wtedy ty i Dev
znaleźliście te dwie dziewczyny w Newcastle, a ja czułem się jak piąte koło u wozu.
- Chcieliśmy się z tobą podzielić - mruknął Ouin. Alasdair pokręcił głową.
- Zapragnąłem pojechać do domu - powiedział -Tym bardziej że byłem już w połowic
drogi. I miałem ze sobą tylko jednego służącego.
- O co ci chodzi? - warknął Merrick.
- O to, że nikt poza Ouinem i Devellyncm nie może pamiętać mojej wyprawy do
Szkocji. Ani tamtej, ani żadnej innej.
- Wciąż jestem zdania, że musisz się jej pozbyć -rzekł z naciskiem Merrick. - Do tej
pory nigdy nie czułeś się za nikogo odpowiedzialny i ten berbeć chyba tego nie zmieni.
- Sam Pan Bóg wie, że nie chcę mieć bękarta w domu - powiedział chmurnie
Alasdair. - Ale niech mnie diabli, jeśli pozwolę, żeby ta mała umarła z głodu. Za dobrze
pamiętam, jak to jest być niechcianym dzieckiem.
- Ojciec był surowy, to fakt - zgodzi! się Merrick. Ale nigdy nic głodowaliśmy.
- Mów za siebie - rzucił przez zęby Alasdair. - Są różne rodzaje głodu.
- W takim razie odeślij je do zajazdu, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni - wtrąci!
Quin, wyczuwając zbliżającą się kłótnię.
Alasdair pokręcił głową.
- Nie miałbym sumienia - powiedział. – Dziewczynka to prawic niemowie, a i sama
panna Hamilton jest właściwie dzieckiem. Wydaje się tak niedoświadczona i wrażliwa.
Wątpię, czy kiedykolwiek przedtem wystawiła bodaj czubek nosa na południe od Irwernes.
- Będziesz idiotą, jeżeli nie wyślesz do diabła tej malej oszustki razem z jej bachorem
- powiedział Merrick. - Poza tym wuj Angus ci nic pomoże. Pożałował w maju na Malaje.
- Naprawdę? - zdziwił się Alasdair. - Kompletnie zapomniałem.
- Co za różnica? - napierał Merrick. - Powiedziałby ci tylko, ze lady Achanalt bardzo
niewiele różniła się od zwykłej puszczalskiej i nie ma sposobu, by dowieść, że dziecko jest
twoje.
Alasdair odepchnął talerz.
- I tu, bracie, możesz się mylić - odparował. - I muszę przyznać, że nic podoba mi się
twoje podejście do całej spraw)'. - Odruchowo zadzwonił na służącego, ale na jego wezwanie
stawił się sam kamerdyner.
- Tak, panie?
- Czy panna Hamilton już się obudziła, Wellings? Kamerdyner otworzył szeroko oczy
ze zdziwienia.
- Tak, panie - odparł. - Wstała przed świtem i poprosiła o papier listowy.
- O papier listowy? - powtórzył Alasdair. Wellings skinął głową.
- Chciała, by jeden z jej Listów odjechał porannym powozem do Bournemouth -
odparł. - A teraz jest chyba w salce lekcyjnej.
Tak. Emerytowany pułkownik w Bournemouth. Tak więc naprawdę zamierzała
zostać. Alasdair opadł na krzesło.
- Sprowadź ją na dół - powiedział. - I powiedz, żeby zabrała dziecko.
Przez dłuższą chwilę w jadalni panowała pełna napięcia cisza, a potem rozległo się
ciche pukanie do drzwi i weszła panna Hamilton. Wydawała się jeszcze bardziej krucha niż w
nocy. Połowę jej pociągłej twarzy o pięknych rysach zajmowały błyszczące, zielone oczy.
Miała na sobie brązową wełnianą suknię, w której - choć powinna wyglądać tandetnie
-prezentowała się elegancko. Odcień brązu pasował idealnie do jej włosów splecionych w
luźny węzeł.
Cała ta kombinacja stroju i uczesania uwydatniła tylko jej cerę o barwie kości
słoniowej i po raz pierwszy od jej przybycia Alasdair zdał sobie sprawę, że nic ma do
czynienia ze zwyczajną dziewczyną. Esmee promieniowała eleganckim, subtelnym pięknem,
lecz było to piękno kobiece, nie dziewczęce. Ta świadomość przyprawiła go o lekki niepokój.
- Proszę wejść, panno Hamilton - powiedział.
Dygnęła niezgrabnie i wprowadziła Sorchę do jadalni. Tego ranka dziewczynka miała
na sobie koronkową sukienkę i pantalony do kostek. Wskazując coś za oknem, potruchtała
bez wahania w tamtym kierunku.
- Panno Hamilton, to mój brat Merrick MacLachlan - powiedział Alasdair. - A to
hrabia Wynwood. Chcieli zobaczyć dziecko. Czy mogłaby pani pokazać siostrę mojemu
bratu?
Panna Hamilton była najwyraźniej zmieszana i zbita z tropu, ale posłusznie powiodła
dziewczynkę a stronę Merricka, który zadziwił ich wszystkich, klękając obok małej.
- Ile ona ma dokładnie lat? - spytał.
- W październiku skończy dwa - odparła panna Hamilton, przebierając nerwowo
perełki na szyi.
Alasdair zauważył ten gest już poprzedniego wieczoru, ale był zbyt zdenerwowany, by
go zarejestrować. Merrick wpatrywał się w twarz dziewczynki. Jakby w odpowiedzi Sorcha
położyła mu rękę na kolanie, jakby zamierzała na nim usiąść.
- Daj ziegalek - powiedziała, sięgając do łańcuszka z zegarkiem. - Ładny ziegalek,
ładny.
Panna Hamilton zarumieniła się lekko i natychmiast zapomniała o perłach.
Nic, nic! - upomniała ostro siostrę, odciągając jej rączkę.
- Daj, daj - wołała dziewczynka.
- Cicho - uspokajała siostrę panna Hamilton, biorąc ją na kolana. - Bądź grzeczna.
Mcrrick podniósł się z podłogi i popatrzył na brata.
- Chciałeś, żebym się przyjrzał jej oczom - powiedział spokojnie.
- Owszem - przyznał Alasdair.
- To niczego nie dowodzi - powiedział Merrick.
- Czyżby? A gdzie ty spędziłeś tamtego sylwestra?
- Nic wygłupiaj się - mruknął Mcrrick oburzony. - To z pewnością nie jest moje
dziecko.
- Ma oczy w dziwnym kolorze - zauważył Quin. -1 to wszystko zaczyna być
naprawdę niepokojące. Pamiętacie, co mówiła Cyganka?
- Pogadamy o tym innym razem -wtrącił Merrick, nie spuszczając wzroku z Alasdaira.
- Wolę teraz - odparł Alasdair. - To oczy Mac-Gregorów, prawda? Zimne i
najbardziej niebieskie, jakie widziałem w życiu.
- Jasnoniebieskie oczy ma wielu mężczyzn. I każdy z nich może być jej ojcem.
- Dobrze by było -warknął Alasdair. - Ale ten odcień jest wyjątkowo rzadki.
- Zalecałbym trochę rozwagi, stary - wtrącił Quin, rzucając stroskane spojrzenie na
pannę Hamilton.
Alasdair jednak nie spuszcza! wzroku z brata.
- Nie rób z siebie błazna, Merrick - powiedział z naciskiem. - Nie mam żadnego
interesu, by brać odpowiedzialność za to dziecko, tym bardziej ze nie pamiętam, żebym
kiedykolwiek poszedł do łóżka z jej matką, ale...
- A teraz jednak łóżko? - wtrąciła ironicznie panna Hamilton, przerywając mu w pół
słowa. - Wydawało mi się. że nie było żadnego łóżka, tylko zabawa za kotara w sylwestra.
Ouin i Mcrrick wybałuszyli na nią oczy.
- Panno Hamilton! No wie pani!
- Dość tego. nasłuchałam się już dość bzdur. - Jasna cera panny Hamilton przybrała
ogniście różowa barwę. - Zachowujecie się jak dzikusy. A Sorcha nie jest „tym dzieckiem",
tylko pańska córką i ma imię. Będę wdzięczna, jeśli zechcą panowie tak ją nazywać. - Nagle
zwróciła się do Merricka: - Pańskie maniery pozostawiają wiele do życzenia. Może być pan
zupełnie spokojny, że Sorcha nie jest pańska córką. Nawet moja matka, głupia marzycielka,
nie pozwoliłaby się uwieść prostakowi o ptasim móżdżku, który w dodatku nie ma ani grania
wdzięku.
Z tymi słowami panna Hamilton zakręciła się na pięcie i ruszyła do drzwi na tyle
wdzięcznym krokiem, na ile jej na to pozwalało dziecko niesione na biodrze. Panna Sorcha
najwyraźniej nic miału jednak ochoty opuszczać towarzystwa. Wyrywając się siostrze ze
wszystkich sił, wskazywała paluszkiem Merricka.
- Nie. nic - krzyczała, wijąc się jak szalona. -- Daj 'iegalck! Daj!
Kiedy zniknęły im z oczu, Ouin opad! ze śmiechem na krzesło.
Cieszę się. że to cię bawi - syknął Alasdair. Och. rzeczywiście, jest taka niewinna! -
Ouin nie mógł powstrzymać śmiechu. - Taka niedoświadczona. Po prostu dzierlatka! Masz
wreszcie za swoje! Co masz na myśli?
Nie dość, ze Cyganka rzuciła na ciebie klątwę, to jeszcze przyjąłeś pod swój dach
prawdziwą piekielnicę -w dodatku bardzo urodziwą, szczególnie z tymi rumieńcami na
policzkach. Chyba rozum ci odjęło!
Esmec biegła jak wicher po schodach, przyciskając do siebie Sorchę. Dobry Boże!
Pozwoliła się wyprowadzić i. równowagi w najgorszym możliwym momencie. Dobrze
przynajmniej, ze nie rozpakowała kufra. Straciłaby tylko czas, a tak od razu wyląduje na
ulicy.
Doszła do pokoju, gwałtownie otworzyła drzwi i zderzyła się z jednym ze służących.
Zniszczone skórzane meble zniknęły, a lokaje wynosili właśnie ostatnie pudla.
- Pani wybaczy - powiedział sztywno jeden z nich. - Sir Alasdair kazał uprzątnąć
pokój.
Rzeczywiście. W środku został tylko stół i dwa drewniane krzesła. Ulotnił się nawet
zapach tytoniu.
- Dziękuję - powiedziała. - Pewnie nie mogę już. liczyć na inne stosowne meble?
- Jakiego rodzaju? - odezwał się nagle z tyłu niski, donośny glos.
Odwróciła się i zobaczyła, że sir Alasdair MacLachlan poszedł za nią na górę. Serce
stanęło jej w gardle.
- Stu... słucham?
- Czego pani potrzeba, panno Hamilton? - powtórzył ciszej. - Wellings zaraz to pani
przyniesie.
W panice zbierała rozproszone myśli.
- Jakiegoś stolika - odparła, stawiając Sorchc na podłodze. Dziewczynka pobiegła od
razu do swoich zabawek.
- Proszę mówić dalej - zachęcał. - Jakiego dokładnie stolika?
Chyba nic zamierzał ich znowu wyrzucić.
- Niskiego, odpowiedniego dla Sorchy. I krzesełek. Może jeszcze łóżeczka?
MacLachlan uśmiechnął się, a w jego piwnych oczach rozbłysły ciepłe światełka.
- Dlaczego stawia pani na końcu znaki zapytania, panno Hamilton? To mi do pani nie
pasuje. Poza tym Sorcha potrzebuje z pewnością jeszcze czegoś, nie tylko stolika i krzeseł.
- Chyba... chyba tak - jąkała Esmee, przeklinając własną głupotę. Czego tak naprawdę
potrzebowały dzieci? Sama dopiero niedawno nauczyła się karmić siostrę, chronić ją przed
buzującym kominkiem, usypiać.
- Może jeszcze wysokiego krzesełka i bujanego fotelika? - ciągnęła, próbując
przypomnieć sobie sprzęty z pokoju dziecinnego u lorda. Achanalta. -I takiego małego
wózeczka, jakie czasem widuje się w parkach.
- Wiem, spacerówki - powiedział. - Przydałby się też chyba grubszy dywan. Na
wypadek, gdyby rzuciła się na podłogę w ataku furii...
Esmee zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Ma humorki, to prawda.
MacLachlan znów się uśmiechnął, a uśmiech miał stanowczo zbyt uroczy.
- Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Czyż nie tak, moja droga? Oczywiście! Dobre,
spokojne dziecko, na pewno nie sprawi panu ani odrobiny kłopotu...
Esmee odwróciła wzrok.
- Jestem pewna, że to wszystko przez tę podróż. I te nagłe zmiany w życiu.
Uśmiech natychmiast przygasł.
- No cóż - odparował. -- Lepszy koń wyścigowy niż pociągowy.
Lokaj wyniósł ostatnie pudło i delio zamknął drzwi. MacLachlan wszedł dalej do
pokoju, zatrzyma! się przy oknie i wyjrzał na ulicę.
- Nie lubi mnie pani, prawda, panno Hamilton? -powiedział w końcu. - Zaryzykuję
nawet stwierdzenie, że pani mną gardzi.
Esmee otworzyła usta i natychmiast zamknęła je z powrotem.
- Przepraszam za swoje zachowanie w salonie -szepnęła.
Wydal śmieszny, niewyraźny dźwięk. Czyżby tłumił śmiech?
~ Rzeczywiście, ma pani okropny charakter - powiedział. - Nie jestem pewien, czy
Merrick zdoła przyjść do siebie po tym, co od pani usłyszał.
~ Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Diabeł. Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwała. MacLachlan odwrócił się jednak do
niej i popatrzył w oczy.
- Zachowaliśmy się okropnie - przyznał. - Choć naprawdę nie jesteśmy gburami. A
Quin jest zwykle bardzo uprzejmy. Tylko ta cała sytuacja... Sama pani widzi, że to wszystko
jest trochę dziwne.
- Dziwne? - powtórzyła Esmće. - Jestem raczej zaskoczona, że takie rzeczy nie
zdarzają się częściej. Tak mi się przynajmniej wydaje na podstawie tego, co wiem o życiu.
- Widać wiodła pani niezwykłe życie. Dokładnie w tym momencie Sorcha pociągnęła
ją za spódnicę.
- Nie, ty zdejmij.
Esmee nachyliła się i pomogła Sorchy zdjąć lalce sukienkę.
- Najpierw trzeba rozpiąć haftkę, kochanie - powiedziała, nachylając się nad
dzieckiem. - O tak.
Sorcha odeszła do swoich zabawek, które Esmee ułożyła wcześniej na małym
dywaniku obok regału. Nie wykazywała szczególnego zainteresowania MacLachlanem. Co
zresztą miało swoje zalety.
- Jak ona panią nazywa'.' - spytał. Esmee wzruszyła ramionami.
-- Me albo jakoś podobnie. Nie potrafi wymówić całego imienia.
MacLachlan obserwował Sorchę niczym przyrodnik, który odkrył właśnie nowy
gatunek zwierzęcia. Patrząc na jego profil, Esmee zauważyła po raz kolejny, jaki jest
przystojny. Oczywiście, miał lubieżne usta i cienie pod oczami. Nie wątpiła, ze MacLachlan
jest na dobrej drodze, by zostać niegodziwym draniem, zresztą już na takiego wyglądał.
Zauważyła te oznaki już poprzedniego wieczoru, gdy poddała go niemal badaniom
klinicznym, by ocenić, z jak groźnym przeciwnikiem przyjdzie jej się zmierzyć.
Co dziwne, teraz MacLachlan nie zachowywał się wcale jak wróg. Właściwie był
równie speszony jak ona. Może naprawdę czuł się niezręcznie? Śmierć lady Achanalt
wprowadziła w ich życie zamęt. Esmee całą wiedzę o wychowywaniu dzieci musiała posiąść
błyskawicznie. To ją przerażało.
Zauważyła, że Sorcha podnosi rączkę do buzi. A to nigdy nie oznaczało nic dobrego.
- Och! - krzyknęła, podbiegając do malej.
MacLachlan deptał jej po piętach. Gdy dopadła Sorchy, wyjął z wilgotnych paluszków
dziewczynki Śniący przedmiot.
- Nie! - wyła Sorcha. - Daj mi, daj!
- Coś podobnego - mruknął MacLachlan, oglądając dokładnie swoją zdobycz. - Mój
zaginiony rzymski numizmat.
- Co to jest? - Esmee pochyliła się nad Sorcha. -jakiś stary pieniążek?
- Owszem, nawet bardzo - potwierdził MacLachlan, chowając monetę. Esmee
wypuściła z objęć wijące się dziecko i rzucając ostatnie spojrzenie na MacLachlana, wróciła
do lalki.
- A co jej pani powiedziała? - spytał. - Coś na temat ust?
- Tak, że wszystko bierze do buzi. Nie zna pan celtyckiego?
Wzruszy! ramionami.
- Kiedyś się uczyłem.
Pochylił się i poklepał niezręcznie Sorehę po głowie, zupełnie jakby była małym
pieskiem. Esmee uznała to jednak za wyraz czułości.
- Esmee - powtórzył, zwracając ku niej wzrok. -Trochę wyszukane imię, prawda?
- Tak, moja matka miała wyrafinowany gust.
- Też odniosłem takie wrażenie. A ojczym to chyba jakiś ogr. Jak to sie stało, że tego
typu kobieta zawarła takie małżeństwo?
Pytanie zbiło ja nieco z tropu.
- Moja matka uchodziła za piękność. A Aehanalt kolekcjonował piękne przedmioty.
- Rozumiem.
- Na początku - ciągnęła Esmee, choć sama nie rozumiała, dlaczego kontynuuje temat
- mama uważała zaloty starszego, bogatego dżentelmena za romantyczną przygodę. Za późno
zrozumiała, że Aehanalt traktuje ja po prostu jak swoją własność, część zbiorów.
- Nie kochał jej?
Esmee popatrzyła na niego dziwnie.
- Myślę, że kochał ją, nawet za bardzo. Tym rodzajem miłości, która wystawiona na
próbę przybiera okrutny charakter.
- A matka wystawiała go na próby?
- Chyba lubiła wzbudzać jego zazdrość. A nawet doprowadzać do szału.
- Jak to?
- Po ślubie przestał ją adorować. Nic spełniał jej oczekiwań, sądził, że nie musi już
zabiegać o jej względy, gdyż sianowi jego własność. Niestety, mama potraktowała to jak
wyzwanie. A potem sprawy... nabrały rozpędu.
- A pani znalazła się między młotem a kowadłem - powiedział w zamyśleniu. -- To nie
mogło być przyjemne.
Spuściła wzrok.
- Proszę się mną nie kłopotać, panie MacLachlan. Powinien pan się raczej skupić na
Sorchy.
MacLachlan wahał się chwilę.
- Proszę mi powiedzieć, czy ona. to znaczy Sorcha... czy ona rozumie... czy zdaje
sobie sprawę z tego. że jej matka nie żyje?
Esmee wolno skinęła głową.
- Tak, w jakimś sensie tak. Odkąd wyjechałyśmy ze Szkocji, ani razu o nią nie
zapytała. - Zawahała się chwile. - Zatem przyjmuje pan do wiadomości, że Sorcha jest pańską
córką? Sądząc po uwagach, jakie robił pan w jadalni, wnioskuję, że tak.
Przeszedł przez pokój i ukląkł przy małej, wprawiając Esmee w zdumienie.
Dziewczynka popatrzyła na niego, zachichotała i sięgnęła po lalkę.
- Widzis? Lala. Od Me. Widzis?
- Owszem, widzę. Śliczna. Może ją ubierzemy? Ubierzemy- zgodziła się Sorcha.
Zaczął metodycznie ubierać lalkę. Widząc, jak niezdarnie poczyna sobie z haftkami,
dziecko znów zaczęło się śmiać.
- Może wam pomogę? - zaofiarowała się Esmee. zapinanie takich haftek wymaga
wprawy. MacLachlan podniósł wzrok znad podłogi i zmarszczył brwi.
- Coś podobnego - mruknął. - Chyba lepiej sobie radzę w przeciwnym kierunku.
Esmee dłgo szukała stosownej riposty. Tymczasem MacLachlan ujął delikatnie podbródek
dziewczynki i odwrócił ją twarzą do siebie.
- Widziała pani mojego brata? - spytał.
- Trudno było nie zwrócić na niego uwagi. MacLachlan pogłaskał Sorchę po nosku,
wstał i podszedł do Esmee.
- Ale czy naprawdę dobrze mu się pani przyjrzała1' - spytał z naciskiem. -
Odziedziczył rysy po matce.
-- Powiedział pan, ze ma oczy MacGregorów. Ale szczerze mówiąc, nie przyglądałam
mu się dokładnie. - MacLachlan wstał i podszedł do niej bliżej. Stanowczo zbyt blisko.
- Te oczy czasem naprawdę budzą niepokój. Merrick patrzy jak wilk zaczajony na
skraju lasu. Ma takie przenikliwe, lodowate spojrzenie. - Esmee czuła ciepło emanujące z
jego ciała. - A pani ma piękne oczy, jest to jednak piękno dość konwencjonalne. Są jak
szmaragdy z ciemnobrązowymi plamkami, których zresztą z daleka zupełnie nic widać.
Esmee cofnęła się o krok.
- To absurd, proszę przestać.
- Nic na to nie poradzę. Życie bywa absurdalne, panno Hamilton. Proszę spojrzeć mi
w oczy i powiedzieć, co pani widzi.
- W pańskich oczach? - .spytała Ironicznie. Są Zwyczajne. Boże, jak mogła lak
kłamać. Przecież MacLachlan miał oczy barwy whisky rozświetlonej słońcem, złociste,
piękne, o czarnych rzęsach niemal tak długich jak jej własne.
- Ma pan brązowawe oczy - powiedziała cicho. Mają Sądny kolor, ale wydają mi się
dość zwyczajne.
- Racja - uśmiechnął się w zamyśleniu. Oczy mam zupełnie inne niż Sorcha, a
jednak.,.
- A jednak co?
Pokręci! głową i oderwał od niej w/rok.
- To nic może być przypadek - powiedział nagle cicho. - Nigdy nie widziałem u
nikogo takich oczu. U nikogo... z wyjątkiem mojej babki i Merricka.
Przyszła jej do głowy straszna myśl.
- Chyba nie sugeruje pan, ze...
Odrzucił głowę do tyłu i wybuchną! śmiechem.
- Dobry Boże. nie! - ryknął. - Przez ostatnie dziesięć lat mój brat prawic nie wyjeżdżał
z Londynu. Właściwie nie odchodził od biurka. Poza tym chyba nigdy nie zadałby sobie
trudu, by uwodzić kobietę. W przeciwieństwie do zwykłych śmiertelników nie przepada za
podbojami. Woli płacić.
Esmee prychnęła z irytacją.
- Proszę nie mówić takich rzeczy przy dziecku. Stropił się lekko.
- Przepraszam panią - powiedział natychmiast. -Trudno mi wykorzenić złe nawyki.
Poza tym wciąż zapominam, że i pani jest właściwie jeszcze dzieckiem.
- Ależ panie MacLachlan! - Popatrzyła na niego zimno. - Mam dwadzieścia dwa lata.
- Boże! Naprawdę? - jego twarz zdradzają szczere zdumienie.
- Tak. A czuję się na czterdzieści. Uśmiechnął się słabo.
- A ja naprawdę mam prawic czterdzieści i nawet nie pamiętam, jak to jest mieć
dwadzieścia dwa lata - odparł, cofając się o krok. - Teraz już chyba pójdę, skoro to wszystko,
czego jej trzeba.
- Trudno mi powiedzieć.
Znów się uśmiechną!, a w kącikach jego złotych oczu pojawiły się zmarszczki.
- Czy Sorcha ma jeszcze jakieś zabawki oprócz tych paru drobiazgów? - spytał. -
Może przydałby się jej koń na biegunach i parę książeczek?
Esmee skinęła głową.
-Tak, książki i zabawki byłyby cudowne - przyznała. - Większość naszych rzeczy
została w domu.
MacLachlan skinął głową. Intymny nastrój prysł. Odsuną! się od niej i zaniknął w
sobie. Dobrze. Bardzo dobrze. Potrzebowała spokoju.
- Nie będzie mnie w domu do późnego wieczora -powiedział. - Albo i... nocy. Ale
Wellings zrobi dla pani zakupy. Jeśli jeszcze przyjdzie pani coś do głowy, proszę to umieścić
na liście.
- Dziękuję -- powiedziała, idąc za nim do drzwi. Zatrzymał się nagle w progu.
- Właśnie, byłbym zapomniał... - pogrzebał w kieszeni, wyjął zwitek białego
papieru i wcisnął jej w dłoń. - Trzysta funtów. Z góry. Pomyślałem, że prawdziwa Szkotka o
twardym sercu będzie wolała gotówkę.
Miał ciepłą rękę, której dotyk działał na nią dziwnie uspokajająco.
- Dziękuję - powiedziała.
Wolno cofnął dłoń i uczucie ciepła znikło.
- Proszę mi teraz powiedzieć, panno Hamilton, czy to pani ubezpieczenie na
wypadek, gdybym zmienił zdanie co do Sorchy?
Opuściła wzrok i nie odpowiedziała. A zatem odgadł trafnie.
Otworzył drzwi i zawahał się.
- Nie będzie to pani potrzebne - powiedział. -Choć jestem pewien, ze przekona panią
o tym wyłącznie czas - z tymi słowami odszedł.
Alasdair wyszedł z domu natychmiast po wysianiu listu do wuja Angusa. Na szczęście
okazał się przewidujący i kazał wcześniej wysłać wieczorowe stroje do domu swojej
przyjaciółki, Julii. Tego wieczoru obiecał zabrać ją do teatru i nie zamierzał wracać
wcześniej.
Wchodząc do klubu, rozważał, czy nic wprowadzić mc po prostu do Julii i nie
zostawić domu przy Great Oucen Street swoim niespodziewanym gościom. To nie był jednak
dobry pomysł. Musiał przecież pilnować swojej nowej guwernantki, a i Julia nie była na tyle
głupia, żeby go przyjąć. Co więcej, dom w Bedford nie byt nawet jej własnością. Należał do
jej przyjaciółki Sidonie Saint-Godard, która wyszła niedawno a mąż za markiza
Devellyna. Julia podobnie jak Alasdair straciła przyjaciółkę, która dała się zwieść i/wonom
weselnym. 1 to ich połączyło.
•Alasdair podniósł wzrok na park Świętego Jakuba. Tego dnia słońce świeciło
wyjątkowo mocno, -.więc wszystkie nianie z okolicy wyległy na ulice. Ich fartuszki
trzepotały na wietrze, wózki czekały .'słusznie w pogotowiu. Wybrał najkrótszą trasę, po
przekątnej parku, ale gdy był już w połowic drogi upadła na niego mała dziewczynka o
złotych, kręconych loczkach, która ciągnęła za sobą zabawkę.
- Hola! - powiedział Alasdair, zatrzymując sję w pół kroku.
Dziecko przestraszyło się i omal nie upadło, lecz niania na szczęście zdążyła złapać je
w porę.
- Pan raczy wybaczyć - powiedziała zarumieniona. \ic patrzyła pod nogi.
Zawstydzona dziewczynka chwyciła zabawkę i wtuliła główkę w ramię niani.
- Nic się nie stato - mruknął, uchylając kapelusza. - Jak ona ma na imię?
Niania otworzyła szeroko oczy.
- Penelopc, sir- odparta ze zdziwieniem w glosie. Alasdair zajrzał kobiecie przez
ramie.
-Jak się masz, Penelope. Co ty tam masz? Pieska?
- To konik - odparła ponuro dziewczynka. - Brązowy konik.
- Nazwałaś go jakoś?
- Apollo - powiedziała dziewczynka.
Niania przeraziła się nie na żarty. Najwyraźniej nie miała zwyczaju konwersować w
parku z bezdzietnymi kawalerami. Nadszedł zatem czas na anielski uśmiech. Alasdair błysnął
zębami, a serce niani zaczęło topnieć.
Odzyskawszy pewność siebie, Alasdair przywołał na pomoc cały swój urok osobisty.
- Śliczne dziecko - powiedział. - I z pewnością panią uwielbia. To naprawdę
wzruszające. Długo się pani nią opiekuje?
- Od urodzenia - odparła niania. - Przedtem wychowywałam jej brata.
Przestępowała z nogi na nogę, jakby zamierzała odejść. Tymczasem Penelope zaczęła
się jej wyrywać. Niania postawiła ja na ziemi.
- Chyba już pójdziemy - odezwała się niania. -Jeszcze raz bardzo przepraszam.
Penelope, która odzyskała już siły, zrobiła parę kroków naprzód, ciągnąc wesoło
konika.
- Chyba idziemy w tę samą stronę - powiedział Alasdair. - Czy mogę paniom
towarzyszyć?
Niania popatrzyła na niego niepewnie.
- Tak, panie. Dlaczego nie?
- Nie bardzo znam się na dzieciach - wyznał, zrównując się z Penelope. - Ile ona ma
lat?
- W święta skończy sześć.
- Aha - powiedział Alasdair. - Wydaje się mniejsza. Czy jest wystarczająco wysoka
jak na dziecko w tym wieku?
Kobieta nastroszyła się jak urażona kura.
- Nawet za wysoka.
- Naprawdę? Ma już guwernantkę?
- Oczywiście, panie. - Ale to ja zabieram dzieci na spacer i bawię się z nimi.
- Rozumiem. Tak więc Penelope ma i niańkę, i guwernantkę.
- Tak, panie - odparta niania obronnym tonem. -Wychowanie dzieci to ciężka praca.
Alasdair myślai chwilę.
- Bardzo ładnie się wysławia. W jakim wieku dziecko zaczyna płynnie mówić?
- Litości, panie. Nie zna pan żadnych dzieci? Alasdair znów się uśmiechnął.
- Wstyd przyznać, ale nie. Mam młodszego brata, ale dzieli nas niewielka różnica
wieku.
- No cóż, trzylatki papla zwykle jak papugi - odarła niania. - Przedtem gaworzą coś
we własnym języku.
Szli wolno przez park - Penelope z Apollem z przodu, Alasdair i nianią z tyłu. Kobieta
okazała mc towarzyska i Alasdair zadał jej masę pytań na temat wychowywania dzieci.
Patrzyła na niego od czasu do czasu pytająco, ale starała się odpowiadać w miarę
wyczerpująco. U wylotu parku Alasdair uchylił kapelusza, podziękował za rozmowę i ruszył
szybkim krokiem do White'a.
Czuł się jak idiota, rozmawiając z obcą osobą o dzieciach. Ale chciał wiedzieć, do
diabla! Musiał zrozumieć, co właściwie go czeka na tym zupełnie nieoczekiwanym zakręcie.
A z jakichś niezrozumiałych dla siebie powodów wolał o to nie pytać panny Hamilton. Nie
traktował jej oczywiście jak wroga. W każdym razie niezupełnie. Niemniej jednak miał
wrażenie, że trzyma w ręku klucz do niezrozumiałej tajemnicy. Do czegoś zupełnie
nieuchwytnego.
Tego ranka czul się jak intruz we własnym domu. Palarnia zniknęła, stół bilardowy
miał wkrótce podzielić jej los, a w ich miejsce zjawiły się kobiety -jedna z nich mała i uparta,
druga niepokojąco ładna, o inteligentnych, przenikliwych oczach i włosach wciąż pachnących
Szkocja. Juz lepiej wyjść na idiotę przed nieznajomą tutaj w parku, niż zbłaźnić się we
własnym domu przy tej guwernantce i własnym dziecku.
Boże! Rzeczywistość wróciła do niego z całą wyrazistością, burząc wolny od trosk
porządek, jaki panował do tej pory w jego życiu. Alasdair wcisną! głębiej kapelusz, by ukryć
przerażenie w oczach i przyspieszył kroku. Jeden grzeszek i taka historia! Stanowczo za wiele
jak na jeden dzień.
Esmćc podjęła decyzję w sprawie swoich dalszych kroków wczesnym popołudniem.
Szybko wyciągnęła kufer i wyjęła z niego buciki Sorchy. Popatrzyła na nie smętnie i
westchnęła. Buciki nie prezentowały się, niestety, najlepiej.
- Chodź, mój skarbie - powiedziała, sadzając sobie dziewczynkę na biodrze. - Nie
chcę, żebyś wśród tych angielskich elegantek wyglądała jak żebraczka.
Razem zeszły na dół. Sorclia dotykała po drodze wszystkiego, co wpadło jej w ręce.
Na ostatnim podeście zauważyła wazon, który jej się spodobaj. Powstrzymywana przez
Esmee zaczęta się energicznie wyrywać. Nie wypuszczając dziewczynki z objęć, Esmee
pchnęła drzwi biodrem i ruszyła naprzód. Niestety, nie dostrzegła Rttricka, który nadchodzi! z
przeciwnej strony. Rozhuśtane drzwi uderzyły go mocno w łokieć i lokaj z trudem zmełł w
ustach przekleństwo.
- Co ja narobiłam! - krzyknęła Esmee. - Na podłodze leżał stos jedwabnych fularów i
czarnych wełnianych ubrań. - Och, panie Ettrick! Proszę mi wybaczyć!
- Doprawdy - odezwał się lokaj, łypiąc na nią spod łba. - Dopiero co skończyłem je
czyścić!
Esmee postawiła Sorchę na podłodze i przyklękła, aby ratować świeżo wyprasowane
fulary.
Tak mi przykro - powiedziała. - Miałam zajęte ręce. Nie zauważyłam pana.
Ettrick otrzepywał z kurzu elegancką marynarkę. ■ Chyba nic się nie stało -
powiedział, zdejmując rękawa jakiś paproszek. -Tylko mała plamka. - zawołał jednego ze
służących.
O co chodzi. Ettrick? - spytał z irytacją Hawes. Musze jeszcze skończyć te buty.
prawda? I nrick wskazał mu marynarkę.
Sir Alasdair życzy sobie, by dostarczono mu te :rzeczy do domu pani Crosby. Musze
się tam znaleźć przed czwartą.
- Jakbym nie miał nic lepszego do roboty, jak jechać do Bloomsbury- jęknął służący.
- Nie masz - zawyrokował Ettric, uśmiechając się. - I na miłość boską, zapakuj to tym
razem w pokrowiec.
I i trick podszedł do stołu i przyjrzał się fularom. mcc. jednym okiem patrząc na
Sorchę, wzięła do ręki szczotkę do ubrań. Ciekawość okazała się silniejsz od dyskrecji.
- Kim jest pani Crosby?
Służący chrząknął znacząco, lokaj westchnął.
- Fani Crosby to wyjątkowa przyjaciółka pana Alas-daira.
- Jedna z wielu - wykrzyknął służący. - Możesz przecież powiedzieć tej dziewczynie
prawdę, skoro ma tutaj mieszkać. Pani Crosby to aktorka, jedna z kochanek pana Alasdaira.
Ale niech się pani nic waży mówić o tym głośno.
Ettrick popatrzył gniewnie na służącego, ale już się nie odezwa}. Esmee szybko
wyczyściła buty Sorchy i wycofała się do dziecinnego pokoju.
Szczególna przyjaciółka. Jak to powiedział służący, jedna z wielu. Zatem ile
szczególnych przyjaciółek mógł mieć człowiek pokroju MacLachlana? On sam nie mógł się
pewnie tego doliczyć. A już z pewnością nie pamięta! wszystkich, co dowodziło raz jeszcze,
jak naiwna była jej matka. I stąd płynie nauka, by nie dać się zwieść urokowi MacLachlana i
jego piwnym oczom, którymi patrzył czule głównie na kobiety.
By nie irytować się tym, co przychodziło jej do głowy, Esmee postanowiła zająć się
czymś innym. Ubrała Sorchę w płaszczyk i kapelusz, włożyła jej czyste buciki i
poinformowała Wellingsa, że wybierają się na spacer. Esmee nie była do końca pewna, co
należy do obowiązków guwernantki, lecz spacery niewątpliwie wchodziły w ich zakres, gdyż
Wellings nie wyraził zdziwienia,
- Idziemy tam - powiedziała Sorcha, gdy Esmee zniosła ją wreszcie na sam
dół. - Tam, Me! -Idziemy tam!
Wellings uśmiechnął się dobrotliwie.
- Wie, czego chce, prawda? Esmee skinęła głową.
- Tak, i zawsze informuje o tym innych - wymamrotała, stawiając wyrywające się
dziecko na podłodze, by zapiąć płaszcz. - Czy możesz mi powiedzieć, Weliings, jak mam iść
do Mayfair? Nie jestem całkiem pewna.
- Dom pana Alasdaira leży raczej na uboczu - odparł i udzielił jej stosownych
wskazówek. -Esmee zrozumiała od razu, że Sorcha nie da rady przejść takiego dystansu
samodzielnie. Nie miała jednak odwagi wynająć powozu, a wózka jeszcze nie kupiono, więc
wyruszyła drogą wskazaną przez kamerdynera. Zdecydowała, że gdy mała się zmęczy,
weźmie ją po prostu na ręce.
Na zewnątrz panował przyjemny chłód, powietrze pachniało deszczem. Po przejściu
niezmierzonych wręcz - jak jej się wydawało - połaci parku dotarła na skraj Mayfair i zaczęła
się powoli orientować w okolicy. Była już tutaj dwukrotnie i eleganckie domy z czasów króla
Jerzego wydawały się jej aż nadto znajome.
Z Sorcha na biodrze i pękniętym pęcherzem na palcu ruszyła pod górę w stronę
Grosvenor Squ-arc. Miała za sobą trudy tygodniowej podróży, bardzo nieprzyjemne dwa dni
w Londynie i zaczynała już powoli nienawidzić Anglii oraz wszystkiego, co się z nią wiąże.
Jedyną zaletą, jeśli w ogóle można to było w ten sposób określić, był sir Alasdair MacLa-
chlan. Niemniej jednak Esmee czuła, że nie powinna mieszkać z tym człowiekiem pod
jednym dachem, udając guwernantkę własnej siostry. Mama złajałaby ją porządnie za tego
rodzaju zachowanie - uświadomiła sobie Esmee. chociaż, wydawało jej się to paradoksalne.
Wiedziała, że gdy wieść o podopiecznej Alasdaira rozejdzie się wśród elit, plotki staną
się wręcz nieuniknione. Esmee liczyła się z tym, że będzie wiodła skromne życie, ale dzięki
porannemu spotkaniu w salonie uświadomiła sobie z całą ostrością swoje położenie. Była
służąca i nawet w domu ojczyma nie zaznała tak lekceważącego traktowania. W dalszym
ciągu świerzbiła ją ręka, by wymierzyć policzek bratu Alasdaira. Przynajmniej lord Wynwood
okazał się całkiem mity, nie uszło jej uwagi karcące spojrzenie, jakim obrzucił Merricka
MacLachlana.
Nieco zdyszana Esmee przystanęła przed lśniącymi zielonymi drzwiami, by posadzić
sobie Sorchę na drugim biodrze.
- Zielone, Me - powiedziała dziewczynka, wskazują drzwi. - Zielone.
Tak. Zielone. Zupełnie tak samo jak przez dwa ostatnie dni. I zupełnie tak samo
skobel był opuszczony. Esmee nie przyszła tu jednak na darmo. Wspięła się na place i
zastukała o framugę. Do jej uszu dotarto głuche echo.
- Niech to diabli - szepnęła.
- I.:eh, ty diable - powtórzyła Sorcha. Boże! Musiała zacząć uważać na stówa.
- Niedobre drzwi, prawda, skarbie? - spytała, wyciskając na policzku dziecka głośny
pocałunek. -Dlaczego nigdy nie chcą się przed nami otworzyć?
Dokładnie w tej samej chwili pod dom podjechało czerwono-czarne lando. Ze środka
wysiadł chudy, ciemnowłosy mężczyzna, który odesłał stangreta do stajni. Powóz odjechał
natychmiast i zaczął skręcać w Charles Street. Zaciekawiona Esmee poszła dalej. Lando
przejechało kilkanaście metrów w dół i zniknęło za zakrętem. Esmee pospieszyła za nim.
Nieoznaczona aleja wiła się między wysokimi murami z cegły. Esmee szła dalej,
odliczając po drodze mijane domy. Lando zatrzymało się tuż za zakrętem i stangret zeskoczy!
z kozia, by porozmawiać z kobietą, która stalą na chodniku z koszykiem na ramieniu. Esmee
natychmiast podeszła w ich stronę. Dostrzegli ją od razu i odwrócili się do niej.
- Przepraszam... - zaczęta Esmee bez tchu. - Może państwo tu mieszkają?
- A gdzieżby indziej? - odparła kobieta ze zdziwieniem.
Esmee posadziła sobie Sorchę na drugim biodrze.
- Może mi pani powie, czy lady Tatton jest wciąż państwa sąsiadką? - spytała. -
Kołatka jest opuszczona i...
- Wiem! - wykrzyknęła kobieta. - Ona pojechała do Australii.
Esmee poczuła wyraźny przypływ ulgi.
- Dzięki Bogu - szepnęła. - Już tak dawno nie miałam od niej żadnych wieści. - Czy w
domu nie ma służby?
Widząc, że nie ma tu nic do roboty, stangret wskoczył na kozioł, cmokną! na konia i
odjechał.
- Tylko Finchowie. Opiekują się domem - odparła kobieta z koszem. - Ale Bess, to
znaczy pani Hnch... pojechała we wtorek do Deptford, bo zachorowała jej matka.
- Ach tak - powiedziała Esmee. W jej głosie wyraźnie słychać było zawód.
Kobieta znów przyjrzała się Esmće.
- Chce się pani zobaczyć z jej lordowską mością? Bo z tego co wiem, ona się nikogo
nie spodziewa. Przynajmniej Bess nic mi nie mówiła, a na pewno coś tam by wspomniała.
- Tak... szukam jej - przyznała Esmće. - Nie widziałam się z nią od lat.
- Wyjechała z córką przy nadziei i jej dzieckiem -wyjaśniła kobieta. - Potem
dziecko zachorowało i urodziły się bliźniaki. Wtedy już jedno wynik.lt) z drugiego, jak to
mawia Bess. Skoro jednak lady Tatton nie sprzedała domu, widać zamierza wrócić. Sorcha
poruszyła się niespokojnie.
- Jabu.śko, Mc - zawołała. - Daj jabuśko. Kobieta wyjęła jabłko z kosza i podała
dziewczynce.
- Śliczna dziewuszka - powiedziała z uśmiechem. - I ma takie niezwykłe niebieskie
oczy. Chcesz jabłuszko, skarbie?
Sorcha rozpłynęła się w uśmiechu, zaciskając i otwierając piąstkę, tak jak rano, kiedy
chciała zabrać Merrickowi zegarek.
- Dziękuję, ale nie trzeba - powiedziała Esmee. -Ona nie jest głodna, naprawdę.
- Och, proszę pozwolić mi ją poczęstować - odparła służąca, wciskając owoc w
łapczywą piąstkę Sor* chy. - Właśnie wróciłam z targu, jest świeżuteńkie.
Obawiając się gniewu Sorchy, Esmee podziękowała za poczęstunek. Kobieta
uśmiechnęła się do dziewczynki.
- Śliczna - ciągnęła. - A co do lady Tatton, to może mogłabym zostawić dla niej
wiadomość u Bess.
Esmee ożywiła się nagle.
- List - powiedziała pospiesznie. - Mam list dla lady Tatton. Gdyby była pani tak
uprzejma...
Kobieta popatrzyła na nia współczująco.
- Dobrze, przekażę go Bess, ale o ile wiem...
- Tak, tak, rozumiem - powiedziała Esmee. - Ona się tu szybko nic zjawi. Może jednak
pani Finch przechowa dla niej ten list. Niezależnie od tego, kiedy wróci.
Kobieta wzięta kopertę, którą Esmee wyjęła z kieszeni.
- Sądzę, że może go przesłać. Esmee pokręciła głową.
- To zajmie strasznie dużo czasu, a ja już wysiałam dwa listy, które chyba w ogóle nic
dotarły do celu.
Kobieta skinęła współczująco głową i znów spojrzała na Sorche, która tymczasem
zatopiła zęby w miękkim miąższu jabłka.
- Co za oczy - powiedziała raz jeszcze, patrząc porozumiewawczo na Esmee. - Pewnie
po ojcu?
-
Och, tak - odparła Esmee zmartwionym tonem. - Z pewnością tak.
Rozdział 3
W którym panna Hamilton dostaje nauczkę
Alasdair przysłuchiwał się spokojnemu, cichemu oddechowi Julii, która spala u jego
boku już od kilku godzin. Byt to miły, kojący dźwięk. Sen jednak nic nadchodził. Nie mogąc
dłużej leżeć, wsta! z łóżka i przeniósł się na szezlong przy oknie, by nic zakłócać Julii
wypoczynku. Patrzył właśnie na Bedford i policjanta w niebieskim mundurze, który
spacerował spokojnie wokół latarni, gdy Julia się obudziła.
- Alasdairze - mruknęła, opierając się na łokciu. -Która godzina?
- Koło czwartej - odparł. - Obudziłem cię, kochanie?
Julia wstała, otuliła się szlafrokiem i podeszła do okna.
- Co się dzieje? - spytała. - Zwykle śpisz snem sprawiedliwych.
Zaśmiał się głośno.
- Pan Bóg naprawił swój błąd - odpalił. - Od paru godzin nie mogę zmrużyć oka.
- Przykro mi - powiedziała. - O mój Boże! lv palisz! Chyba trochę na to za wcześnie.
- 'Ió zależy z jakiego punktu widzenia. Może za późno. - Chwyci! ją za rękę i
pociągnął na sofę. -Przepraszam, Julio. - Mam zgasić?
- Wiesz, że nie musisz. - Podwinęła pod siebie nogi i nakryła stopy szlafrokiem. - Julia
była pulchna, śliczna i dobra; Alasdair, który poznał ją przed paroma miesiącami, cieszył się
każdą chwilą spędzaną w jej towarzystwie.
- Podobała ci się sztuka, kochanie?
Strząsnął popiół z cygara. - Twoja przyjaciółka Henrietta grata naprawdę świetnie.
- Daj spokój, przecież w ogóle nie zwróciłeś na nią uwagi.
- Jak to! Poszliśmy do teatru głównie po to, by ją zobaczyć.
Julia położyła mu dłoń na policzku. - Dobrze. W takim razie kogo grała? W świetle
księżyca nie zdołał ukryć wyrazu zmieszania na twarzy.
- Ja... no dobrze. Julio. Obawiam sie. ze błądziłem myślami gdzie indziej.
Julia wzruszyła lekko ramionami.
- Nieważne - mruknęła. - Ale zanim znikniesz, muszę ci coś powiedzieć.
Alasdair zgasił cygaro, które nagle przestało mu smakować.
- Ja też, Julio. Pozwól, że zacznę i będziemy to mieli za sobą.
- Wiedziałam! - W glosie Julii pobrzmiewała gorzka ironia. - Jak ona ma na imię?
Pewnie jest dwa razy młodsza i chudsza!
- O wiele więcej niż dwa razy - przyznał. - Ma na imię Sorcha.
- Więc to Szkotka. Gratuluję. Zawsze twierdziłam, ze trzeba się trzymać swoich. Jak
długo ją znasz?
Gdy Alasdair kończył opowieść, przez okienko w dachu sączył się już świt. Gdy
zaczynał, Julia podeszła do stolika i nalała mu szklaneczkę ulubionej whisky, którą zawsze
trzymała w pogotowiu. Teraz, kiedy usłyszała finał tej historii, sama postanowiła się napić.
- Boże! - szepnęła, odwracając się od stolika. -Naprawdę sądzisz, że...7
Alasdair oparł czoło o dłoń.
- Naprawdę niewiele pamiętam. Tyle tylko, że zrobiłem coś. czego rankiem już
zacząłem żałować, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
- Doskonale wiem - odparła ze współczuciem. -AJe w końcu musy. ryJe na sumieniu,
że mogło to być całkiem coś innego.
Pokręcił jiłową.
- To dziecko to skóra zdjęta z mojego hrata Mer-ricka.
Julia klasnęła językiem.
- A ta młoda kobieta? Jej siostra? Co z nią?
- To też prawie dziecko - jęknął Alasdair.
- Naprawdę? Ile ma lat?
- Może siedemnaście? Nie! Czekaj, mówiła, że dwadzieścia dwa.
Julia zaśmiała się głośno.
- Dwadzieścia dwa? Alasdairze! Przecież to dorosła kobieta!
- Ależ skąd. Gdyby nie to, że całe jej ubranie nasiąkło deszczem, nic ważyłaby więcej
niż czterdzieści kilogramów. Poza tym jest tak naiwna, jak tylko bywają dziewczyny ze
Szkocji.
- Mój drogi. W wieku dwudziestu dwóch lat pochowałam już męża i rzuciłam dwóch
protektorów, A jeśli chodzi o naiwność, to pozory czasem mylą. Teraz naprawdę muszę ci coś
powiedzieć.
Alasdair podniósi szklaneczkę z whisky.
- Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić większy galimatias.
Tu jednak się mylił. Julia wyprostowała plecy, odstawiła whisky i splotła sztywno
dłonie na podol-ku.
- Ta nowina może cię naprawdę zaszokować -ostrzegła. - Ale w twoim wieku nic
musisz się chyba obawiać apopleksji.
Alasdair popatrzył na nią spod oka.
- Jak wiesz, mam trzydzieści sześć lat. Mówże wreszcie.
Julia pocałowała go w policzek.
- Mój drogi - wyrwała i wciągnęła głośno powietrze. - Jestem... przy nadziei.
Alasdair upuścił szklankę, która z cichym stukotem wylądowała na dywanie.
- Boże... Julio... - Zmrużył oczy. - Nic, nic mówisz chyba poważnie. Miejże litość.
Położyła mu ciepłą dłoń na kolanie.
- Nie żartuję - powiedziała cicho. - Jestem oczywiście całkiem rozkojarzona, nawet
mój lekarz jeszcze nie doszedł do siebie, ale to prawda. Tyle że dziecko nie jest twoje.
Zakrztusit się lekko i otworzył jedno oko.
- Nie... nie moje? Julia zmarszczyła brwi.
- Przyrzekaliśmy sobie tylko przyjaźń. Nie widujemy się czasem całymi tygodniami -
odparła. - Czy ty byłeś mi wierny?
Odchrząknął głośno.
- No cóż, muszę przyznać, że nie jestem pewny... Zacisnęła mocniej dłoń.
- Pozwól, że będę szczera. Wiem wszystko o Indze Karlsson i jej mieszkanku przy
Long Acrc.
- Daj spokój! Po prostu pozwoliłem jej tam mieszkać. Jesteśmy tyiko przyjaciółmi.
- Tak jak my? - spytała ironicznie. - A o żonie lorda Fealda nawet nic będziemy
rozmawiać. Ani o tej pokojówce z oberży w Wapping. Nie wspominając o francuskiej
tancerce. Wiem, ze kobiety cię uwielbiają. Nie musisz tego przede mną ukrywać.
Przełknął ślinę.
- Niczego nic ukrywam - skłamał. Julia zaśmiała się giośno.
- Ależ ukrywasz. Kręcisz jak złapany na gorącym uczynku ośmioletni urwis, który
mówi, że nic nie ma na sumieniu. Zupełnie nic. A mówi to uroczo i z uśmiechem niewiniątka,
a wszyscy wiedzą, że kłamie.
- Nigdy mi nic podobnego nie przyszło do głowy. Jak mógłbym w ogóle pomyśleć o
lndze, skoro jestem z tobą?
- Ho Inga to piękna blondynka, w dodatku tak szczupła, ze porusza się zwinnie
niczym kot. Może dlatego? - zasugerowała Julia. - I o dwadzieścia lat młodsza ode mnie.
- Inga nie jest w moim typie - odparł szczerze Alasdair. - Poza tym nas łączy coś
szczególnego.
- Owszem, mogłabym być twoją matką - powiedziała sucho. - To przerażający
szczegół.
Chwycił ją za ramię.
- Bzdura - odpad i zaraz spojrzał na nią z troską.
- Ale na dziecko jest chyba jednak trochę za późno... Kto jest ojcem? Co zamierzasz?
- Modlić się - odparła ze stłumionym uśmiechem.
- A ojcem jest brat Hcnrietty. Przyjaźnimy się przecież od dwudziestu lat.
- Hdward Wheeler? Fen dramaturg? - Alasdair popatrzył na nią pytająco. - Kochasz,
go. Julio?
Roześmiała się dźwięcznie.
- Co za pytanie! Doprawdy... Alasdairze. Szanuję go i bardzo lubię. - Położyła sobie
dłoń na brzuchu. - I pragnę tego dziecka, dałabym wszystko, żeby je urodzić.
- Chcesz wyjść za niego za ma/? - popatrzył na nią spod oka. - Powinnaś to zrobić.
Znów się roześmiała.
- 'Ib taki z ciebie rozpustnik? Zaczynam przypuszczać, ze nie zasłużyłeś na swoją
reputację.
- Nie kpij, Julio. To poważna sprawa. Posmutniała.
■- Wiem. Ale nie mam pojęcia, co zrobić. Powiedziałam oczywiście Edwardowi o
dziecku. Jesteśmy w trudnej sytuacji. W naszym wieku nikomu nie spieszy się do ołtarza, tym
bardziej ze moje szansę na urodzenie dziecka są raczej... nikle.
- Mój Boże. Życzę ci jednak wszystkiego najlepszego.
Uśmiechnęła się smutno. Jeszcze rok, dwa i byłoby to w ogóle niemożliwe
powiedziała. - Zresztą, dopóki nie zaczęły się mdłości, myślałam, że to coś zupełnie
innego.
Alasdair wiedział, co sugeruje Julia. Miała co najmniej czterdzieści lat, zapewne
znacznie więcej. Jako była aktorka potrafiła się zręcznie maskować. Ale ciąża? Zmartwi! się
nie na żarty.
- Zachowa się przyzwoicie? "ló znaczy Wheeler?
- Myślę, że tak - odparta. - Chociaż wciąż jest mocno zszokowany. Ja jednak chcę
tego dziecka, pomimo wszystko.
Wstał i pocałował ją w rękę.
- Potrzebujesz męża. Julio. Jestem o tym absolutnie przekonany.
Popatrzyła na niego wilgotnymi oczami. Masz rację, pomyślę o tym.
- Chcesz, żebym pomówi} z Whcelerem? Zrobię to bardzo chętnie.
Julia zbladta.
~ Boże! Nie! Właśnie próbuję ci powiedzieć, że ty i ja... że nie powinniśmy się
widywać. - Zniżyła glos do szeptu. - To nie byłoby mądre. Zatem jak w piosence Auld tang
syne - dawne dobre dni mamy już za sobą.
Alasdair sięgnął po koszulę i wciągnął ją przez głowę.
- Więc to rozstanie? - spytał żartobliwie. - Po tym wszystkim, co dla siebie
znaczyliśmy, chcesz mnie rzucić jak stary but. Nagle i bez namysłu?
Julia znów zaczęta się uśmiechać.
- Nie, to też wyglądałoby trochę dziwnie, prawda'? Przecież wszyscy wiedzą, jak
bardzo się przyjaźnimy.
Alasdair pocałował ją w czubek nosa.
- Okropnie dziwnie, ma!a. Oczy Julii rozbłysły radośnie.
- Nie, nie mogłabym się z tobą rozstać - powiedziała. - Nie pójdę tytko już nigdy z
tobą do łóżka.
- Wielka szkoda - odparł szczerze.
Esmee stała przy oknie w salce szkolnej i patrzyła, jak Alasdair MacLachlan wysiada
dziarsko z powozu i wchodzi po schodach na górę. Choć od śniadania minęły już jakieś cztery
godziny, MacLachlan wciąż miał na sobie wieczorowe ubranie, które poprzedniego dnia
czyścił Ettrick. Nie było go w domu całą noc i sam tylko Pan Bóg raczy! wiedzieć, gdzie
zostawił swoje inne stroje. Dręczyły ją podejrzenia. Cały miniony dzień wyczuwała jego
nieobecność. I to niemile wrażenie towarzyszyło jej również w nocy, zanim wreszcie zasnęła.
- Proszę pani...
Odsunęła się od okna i zobaczyła za sobą jednego ze służących.
- Gdzie mam to postawić? - Drewniane krzesełka były małe, trzymał po jednym w
każdej ręce.
Esmee otworzyła szeroko oczy.
- A są jeszcze jakieś inne? - Służący wnosił meble już od godziny.
- Tak, madam. W sumie dziesięć. Dziesięć?
- Ależ to zbędne - powiedziała Esmee. - Dlaczego Wellings kupił aż tyle?
- Nie wiem, madam. I.ismec pokręciła głową.
- Ustaw je przy stole razem z pozostałymi czterema - powiedziała. - Resztę zostaw
przy ścianie.
By i jeszcze jeden problem. Jak zauważył MacLa-chlan. wszystko co mówiła,
brzmiało jak pytanie. Wiedziała, co to znaczy być damą i umiała wydawać służbie uprzejme
polecenia. Teraz jednak sama stała -ie służącą albo prawie służącą. A tak naprawdę to r/ula
się w tym typowo angielskim domu jak ni pies, ni wydra. Szkockie pozostało w sir Alasdairze
wy-lacznie zamiłowanie do whisky, reszta cech narodowych już dawno zanikła. Bardzo tego
żałowała.
W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. ( klwróciła się i zobaczyła, że
Wellings znów ogląda meble.
■ Czy to wystarczy? - spytał.
- Tak, dziękuję. - Skinęła ręką w stronę lekko uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. -
Sorcha już śpi w swoim nowym łóżeczku. Po co nam tyle krzesełek?
Wellings uniósł brwi.
Nie mam pojęcia, madam - odparł. - Sir Alasda-11 sarn postanowił zrobić wczoraj
zakupy. Chyba
chciał przywieźć wszystko, czego w jego mniema może potrzebować dziecko.
- Rozumiem.
W duszy Es ni cc- musiała przyznać, że pokój wyglądał przepięknie. Na lakie zbylki
nie pozwoliłby sobie jednak żaden Szkot. Może MacLachlan spodziewał się gości? A może w
Londynie mieszkał cały tłum jego nieślubnych dzieci1'
Wellings skłonił się lekko.
- Sir Alasdair prosi, by wypiła pani z nim kawę w salonie. Za pół godziny, jeśli to
pani odpowiada,
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Sorcha może się obudzić, a wtedy...
- Sir Alasdair wyśle Lydie na górę.
Esmee poznała już Lydie, dziewczynę o rumianych policzkach, która przyniosła im
herbatę i posłała łóżka. Mimo to była zdziwiona, że MacLachlan sam zdecydował się zadbać
o ich potrzeby.
- Lydia jest najstarsza z ośmiorga rodzeństwa -powiedział kamerdyner uspokajająco. -
Świetnie radzi sobie 2. dziećmi.
Poczuta dziwny skurcz. Lydia nie mogła mieć niższych kwalifikacji niż Lsmec. Może
Welłings już podejrzewał, że jego pan zatrudnił oszustkę. Może gdyby nie zgodziła się zostać,
Sorcha zaopiekowałby się ktoś bardziej kompetentny. Ktoś, kto naprawdę potrafiłby ja
wychować. Do niedawna Esmee wyłącznie się z nia bawiła. A teraz lo wydawało jej się
luksusem. 1 bezpowrotnie należało do przeszłości.
- Panno Hamilton? - Kamerdyner przypomniał jej o swoim istnieniu. - Co z kawą?
Uniosła głowę.
- W takim razie zgoda - powiedziała. - Za pot godziny.
Lydia zjawiła się wkrótce z robótką w koszyku, by zająć sobie czas. Esmec poszła do
pokoju doprowadzić się do porządku. Wtedy w lustrze wiszącym nad toaletką zobaczyła
swoje odbicie. Popatrzyła na nią para zielonych oczu szeroko osadzonych pod ciemnymi
łukowatymi brwiami. Były to oczy jej matki, największy przymiot jej urody.
Często słyszała, że jest do niej podobna, lecz ta myśl wcale nie dodawała jej otuchy -
raczej ją przerażała. Działo sie tak szczególnie wówczas, gdy znajdowała się w otoczeniu
mężczyzn takich jak MacLach-lan i czulą przyspieszone tętno. Włosy jej matki przypominały
jednak swą barwą dojrzałe kasztany, a jej własne miały bliżej niesprecyzowany odcień
ciemny blond. Były tak grube i gęste, że często wymykały się spod upięcia. Nos nie
wyróżniał się niczym szczególnym, podobnie jak podbródek, w odróżnieniu od idealnego
wręcz podbródka matki. Nie mogła się też poszczycić żadnym słodkim dołeczkiem ani pie-
przykiem.
Nagle odskoczyła od lustra. Boże, ależ wybrała sobie moment na studiowanie urody!
Mimo drobnej postury i bardzo młodego wyglądu osiągnęła już wiek, w którym ląduje się już
na bocznym torze i tego nic nie mogło zmienić. Kiedyś może i marzyła o debiucie w
Londynie, ale przez małżeństwa matki wędrowały z jednego majątku do drugiego, za każdym
razem coraz dalej od stolicy.
Lord Achanalt nigdy nie proponował Esmće udziału w licznych podróżach, matka
zabierała ją jednak do lnvernes lub sklepów w Edynburgu. Oczywiście do domu zapraszano
też gości, odbywały się przyjęcia. Zanim Achanalt położył temu kres, matka miata spore
grono wielbicieli, gdyż uwielbiała budzić zazdrość w swoim mężu. Gdy jednak Esmee
upominała się
o bardziej urozmaicone życic towarzyskie, m;iik;i wv-dymała tylko wargi.
- Zaczekaj - mawiała. -- Zaczekaj, aż ciocia Ri wena wróci z zagranicy. Wtedy
zadebiutujesz. Obiecuje.
Obiecuję.
Potem jednak pochowała przedwcześnie trzech mężów i zaczęta panicznie bać się
samotności. Jedynym stałym elementem życia matki stała się jej córka. Achanalt, za którego
wyszła, gdy Esinee skończyła szesnaście lat. szybko zgorzkniał i zamknął się w sobie. Po
dwóch szczęśliwych latach w starym zamku coraz częściej rozbrzmiewało słowo „rozwód".
- Jak kot goniący za własnym ogonem - usłyszała Esmee kiedyś ogrodnika. - Jak już ja
dopadł, stary diabeł, sam nie wie, co ma robić. Skończyły się. łowy, skończyła zabawa.
I było to niezwykłe trafne podsumowanie romansu lorda i lady Achanalt.
„Stary diabeł" nigdy nie traktował fismee ze szczególna rewerencją. Gdy wreszcie
wyrzucił ja z domu, odczula coś na kształt ulgi, choć oczywiście było to uczucie głupie i
zupełnie nieuprawnione. Nie mogła jednak pozwolić sobie na panikę, zważywszy na
odpowiedzialność, jaką na nią nałożył Achanalt, Teraz też musiała zachować spokój. Alasdair
Mac-Lachlan, niezależnie od -swojej urody, nie mógł wprowadzić chaosu w jej życie. Ta
myśl przypomniała jej, że s.ic guzdr/.e. Szybko poprawiła \vlus\ \ -/.bic-gla na dół.
Tak jak się spodziewała, znalazła Macl.aclila-na w gabinecie. Zdążył się już przebrać
w ciemnozielony surdut, kamizelkę w tym samym kolorze i ładne brązowe spodnie.
Wykrochmalony krawai zawiązał elegancko pod świeżo wygolonym podbródkiem. Naprawdę
był uderzająco przystojny i fakt. że mout lak
wyglądać po rozpustnej nocy, jednak ja zdenerwował. Uważała, że powinien choć
trochę zblednąć.
Zdziwiło ją to, że MacLachlan usiadł nic obok tacy z kawą, lecz za biurkiem - nic
rozpierał się już leniwie, lecz siedział sztywno wyprostowany niczym myśliwski pies, czujny
i skoncentrowany. Nawet, jeśli skutki upojnej nocy spędzonej w mieście z panią Crosby
dawały mu się we znaki, nie było tego po nim widać.
Weszła głębiej do pokoju i zobaczyła, że MacLachlan wcale nic pracuje. Skupił się na
jakiejś grze karcianej, ciężkie złoto włosy opadły mu na oczy. Nagle, tłumiąc przekleństwo,
zebrał karty i zręcznym ruchem potasował talie. Ponowił tę czynność, całkowicie skupiony na
kartach, zrośniętych niemal z jego eleganckimi dłońmi o długich palcach. Niezwykle
szybkich i zręcznych.
Podeszła do biurka i od razu wyczuła chwilę, gdy zdał sobie sprawę z jej obecności.
MacLachlan natychmiast odłożył laiie i popatrzył na nią jak przebudzony ze snu. Wstał i w
tym samym momencie jego oczy nabrały znów leniwego, ospałego wyrazu.
- Witam panią - powiedział. - Proszę spocząć.
Ruszyła w stronę fotela, który jej wskazał - pięknego sheratona stojącego przy stoliku
do herbaty. Pokój byt utrzymany w dwóch kolorach - błękitnym i kremowym. Niebieskie
jedwabne tapety przecinały szklane słupy między oknami, nogi zapadały w jasny dywan.
Służący wniósł maleńką tacę z kawą i postawił ją przy końcu stoki. MacLachlan poprosił ją.
by napełniła filiżanki. Kawa była mocna i aromatyczna, przypominała jej czarny aksamit.
- Wellings twierdzi, ze zabrała pani wczoraj dziecko na spacer - powiedział. - Mam
nadzieję, ze było miło.
Z jakiegoś powodu nic wspomniała ani słowom o wizycie u ciotki Roweny. Mógłby to
uznać za przejaw głupoty lub desperacji.
- Londyn to wielkie miasto - mruknęła. Ale było milo.
- Dokąd poszty.ście?
- Chyba do Mayfair.
- To piękna dzielnica - zauważył. - Wolałem jednak zawsze tę spokojną okolicę.
- Rzeczywiście, tu jest znacznie milej -- powiedziała, popijając ostrożnie gorącą kawę.
- Czy regularnie grywa pan w karty, panie MacLachlan?
Jego cyniczne spojrzenie obudziło w niej niepokój.
- Przecież pani wie - powiedział niskim, lekko .schrypniętym głosem. - A tak na
marginesie, jak to się dzieje, że przy pani czuję się zupełnie jak w Ar-gyllshirc? Nawet się
dziwię, że nie nazywa mnie pani wodzem.
- Wodzeni jest pan być może dla swojego klanu. Jego wzrok stwardniał.
- Nie mam już klanu, panno Hamilton. Ziemię, owszem, choć nie tyle, by warto było
się tym chwalić. Mój ojciec walczył przeciwko jakobitom, a za swoją służbę otrzymał od
króla ochłap w postaci tytułu ba-roneta.
- Od króla Anglii.
- Nie rozumiem.
- Tytuł baroneta nadał pańskiemu ojcu król Anglii.
MacLachian uniósł brwi.
- Więc nie jest pani prawdziwą Szkotką, tylko farbowanym lisem?
- Innych nie ma - powiedziała z wyraźnym akcentem.
Zaśmiał się.
- Proszę mi zatem powiedzieć, panno Hamilton, należy pani do zwolenników króla?
Ukrywam jakobitę?
Esmće uśmiechnęła się słabo.
- Może ukrywa pan po prostu miłośniczkę prawdy historycznej - powiedziała z
uśmiechem. - Czy mam się do pana zwracać: sir Alasdair?
Poruszy! się niespokojnie i zaczął znów mieszać kawę wolno, leniwie. To było dla
niego charakterystyczne. Tak zachowywał się zawsze. Z wyjątkiem tych chwil, kiedy miał w
rękach karty.
- Wszystko mi jedno - powiedział w końcu. - Może mnie pani nazywać, jak pani chce.
Nie jestem drobiazgowy.
- Nie wierzę - powiedziała. - Z pewnością jest pan bardzo dokładnym graczem.
Podniósł na nią wzrok znad stolika i uśmiechnął się smutno.
- Chyba nie ma pani zbyt wysokiego mniemania o moich zdolnościach - powiedział. -
Jeśli jednak przeanalizować sprawę dokładnie, młody biedny Szkot może dzięki nim
odnaleźć swoje miejsce w świecie.
- Byl pan bez grosza przy duszy? ■- popatrzyła na jego elegancki surdut, który
kosztował zapewne więcej niż potowa całej jej garderoby.
- Nie aż tak. - W jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski. - Teraz jednak jestem,
jak mi to pani niedawno przypomniała, bardzo bogatym człowiekiem. I zapewniam, że moje
dochody nie pochodzą z dzierżawy.
- Może uzyskał pan majątek, wykorzystując inne ludzkie słabostki - zasugerowała. ■-
Gry losowe są już z założenia bardzo niesprawiedliwe.
- Jcśii ktoś jest na tyle głupi, żeby zasiadać ze mną do kart, co mnie obchodzą jego
słabości? - odparł
spokojnie. - Poza tym nigdy nic oddaję spi aw I om m i. Opieram wszystko na
prawdopodobien.sfuie i si.-tiy-styee, czymś tak realnym i namacalnym, a- mu/na to
przedstawić na skrawku papieru.
- Jak to dziwnie brzmi - odparowała. Próbuje pan nadać wadom pozór
szlachetności. Pi/ecie/ każdy wic, że gra w karty to kwestia szczęścia.
- Naprawdę?
Sięgnął po talię i jednym mistrzowskim ruchem roziozyl ja na stole. - Proszę wybrać
jedna kartę. Łypnęła na niego przez stół.
- Nic jesteśmy na jarmarku.
- Może obawia się pani, że mimo obycia w świecie ten jeden jedyny raz nie ma pani
racji?
Szybkim ruchem wyciągnęła kartę.
- Wspaniale - powiedział. - Teraz trzyma ja pani w ręku...
- Jest pan niezwykle dokładny. Atmosfera wyraźnie się zagęszczała.
- Czarna lub czerwoną - ciągnął. - Szansę sa równe. prawda1?
- 'lak. ale to nie ma nic wspólnego z nauka.
- Owszem, ma ■■ odparł. -■ Jest jeszcze zresztą inna zmienna.
- Myślę, że jest ich pięćdziesiąt dwie. Znów uniósł brew.
- Proszę ze mną współpracować, panno HamiHon. Karta, którą trzyma pani w ręku. to
albo as, albo figura, albo blotka, która nie byłaby zresztą najlepszym wyborem.
- Więc rniaiam racje, ló ty}ku kwestia szczęścia. Uniósł palec.
- A prawdopodobieństwo, że jest to blotka równa się trzydzieści sześć do
pięćdziesięciu dwóch, czyż nie?
- No tak.
- W takim razie zakładam, ze wyciągnęła pani blotkę. To bardzo prawdopodobne. I
jeszcze zaryzykuję twierdzenie, że jest to karta czerwona.
Esmćc zerknęła na kartę i zaczerwieniła się.
- Mogę rzucić okiem?
Niechętne położyła na stole ósemkę karo.
- Miał pan po prostu szczęście.
- Tylko co do koloru. Taka jest właśnie różnica między prawdopodobieństwem a
szczęściem. Teraz proszę odłożyć tę kartę i wylosować inna.
- Przecież to absurdalne -zaprotestowała, ale posłusznie wykonała polecenie.
- Teraz wyliczenia będą inne - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. - Mamy
pięćdziesiąt jeden kart, bo ósemka karo wypadła z gry.
Nalegał, więc powtórzyli zabawę dwanaście razy. Pomyli! się tylko w czterech
przypadkach. Hsmee triumfowała, iecz niestety, Alasdair z losowania na losowanie zwiększał
swoją skuteczność. Za każdym razem oceniał szansę. Czerwone kontra czarne. Figury kontra
blotki. Po niedługim czasie odgadywał już trafnie nie tylko rodzaj karty i jej barwę, ale nawet
numer i konkretny kolor.
Esmee kręciło się w głowie. Co gorsza, niezależnie od tego. co losowała, Alasdair
pamiętał dokładnie poprzednie karty i na tej podstawie wnioskował, jakie jeszcze pozostały w
talii. Pomyślała o całej kolekcji książek na temat kart i niechętnie doszła do wniosku, że
Alasdair przeczytał dokładnie wszystkie i zapamiętał ich treść.
Gdy odgadł trafnie cztery razy z rzędu, poddała się,
- Przecież to idiotyczne - powiedziała, odkładając ostatnią kartę. - Nie zaprosił mnie
pan tu chyba po to, żebyśmy grali w karty.
Wzruszy) lekko ramionami i przesuną! dłonią po blacie.
- Przecież to pani zdyskredytowała mój sposób zarabiania na życie - powiedział
spokojnie. -- Bronie się tylko przed tymi okrutnymi i bezpodstawnymi oskarżeniami.
Fismee zaśmiała się.
- Ale / pewnością nie utrzymuje się pan dzięki mądrości.
-■ Sądzi pani, że mi jej brak? - spytał zaczepnie. Zawahała się.
- Tego nie powiedziałam.
- Aic sugerowała pani. ze jestem po prostu ładnym chłopcem.
- Nic podobnego - odparła i zdała sobie sprawę, że kłamie. - 'lak czy inaczej, gra w
karty nie wymaga szczególnego intelektu.
- Graki pani kiedyś w vingt-ct-un, panno Hamil-ton? - spyta! ponuro. - To niech pani
pójdzie na górę, weźmie sto funtów z kałamarza albo pudla na kapelusz, bo nie wiem, gdzie je
pani ukryła, i sprawdzi swoje tezy.
Hsmee otworzyła usta i zamknęła je z powrotem Ze swoimi złotymi włosami i lekko
ochrypłym głosem MacLachlan był diabłem, co gorsza, diabłem, który wyglądał jak anioł, i
nic miała wątpliwości, że ogra ją do centa tylko po to, by udowodnić swoje racje.
- Dziękuję - powiedziała. - Nie lubię hazardu.
- Ale postawiła pani wszystko na jedną kartę, przyjeżdżając z tym dzieckiem do
Londynu.
- Ona nie jest „tym dzieckiem" - powiedziała Hsmće. - Ma na imię...
- "lak, tak - wykrzyknął, machając niecierpliwie ręką. ■- Ma na imię Sorcha.
Pamiętam. Proszę dać mi czas. panno Hamilton, abym mógł się przyzwye/.aić
do tak ogromnych zmian, jakie zaszły tak nagle w moim życiu.
Przez chwilę pili kawę w milczeniu. Hsmee bez skutku poszukiwała jakiegoś
neutralnego tematu.
- Co tam u niej? - spytał w końcu. - Zadomowiła się?
- Och tak - odparła Lsmee. - To odporne dziecko.
- Co pani ma na myśli? Ksmee otworzyła usta.
- Trudno to wytłumaczyć. Soreha ma silna wolę i uważa, że może oczarować cale
otoczenie i osiągnąć w ten sposób wszystko, co chce,
Sir Alasdair uśmiechnął się nagle, a doieczki w jego zbyt urodziwej twarzy pogłębiły
się niebezpiecznie.
- Hmin - mruknął. - Ciekawe, skąd się to u niej bierze?
Esmee poczuła nagle, że jest niesprawiedliwa, wręcz grubiańska. Przecież Alasdair nie
ponosił żadnej winy za to, że urodził się taki przystojny i uroczy. On tylko wiedział, jak swoje
atuty wykorzystywać.
Z nieobecnym wyrazem twarzy wyciągnął kartę i zaczął obracać ją w palcach, nie
odrywając od niej wzroku. Bsmće szukała w myślach czegoś konstruktywnego do
powiedzenia.
- Dziękuję za meble - wyjąkała w końcu. - Dostałam strasznie dużo krzesełek. Ale to
bardzo miło z pańskiej strony.
- Milo? - powtórzył, leniwie obracając w ręku kartę. - Ja rzadko bywam miły dla
kogokolwiek. A jeśli już mi się to zdarza, to kieruje mną albo instynkt samozachowawczy,
albo chęć sprawienia sobie przyjemności.
- Rozumiem. - Zdumiała ją ta rozbrajająca szczerość. - A jak było tym razem?
-Tym razem chciałem sprawić przyjemność sobie - odparł. - Chciałem znów zobaczyć
ten ciepły błysk
w pani oczach, taki sam jak wtedy, gdy mi pani dzie-kowata... taki jak teraz. Wpadia
pani w moje- sidta. •- Zabić dobrocią? - mruknęła. - Ze mną nic pójdzie panu tak łatwo.
Powinien pan wiedzieć, że Szkoci są ulepieni z innej gliny.
- Obawiałbym się bardziej tego, że zabić może panią ciężka praca- powiedział cicho. -
Dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, ze dzieci potrzebują zarówno niańki, jak i
guwernantki. Zgadza się pani z taką opinią?
Esmee bardzo się zdziwiła.
- W idealnym świecie tak.
Sir Aiasdair wyjął kartę z talii i położył na stole. As kier.
- Niech zatem pani świat zawsze będzie idealny.
Przez chwilę patrzyła tylko na jego elegancką rękę, czując, że ogarnia ją niepokój. Nie
lubiła przebywać sam na sam z tym mężczyzną o eleganckich dio-niach i niskim,
schrypniętym glosie.
- Co pan na myśli? -wydusiła w końcu.
-- Chcę wynająć niańkę - powiedział. - Za dzień lub dwa Wellings przyprowadzi pani
kandydatki. Proszę wybrać kogoś odpowiedniego.
Esmćc zabrakło słów.
- Jest pan naprawdę zbyt łaskawy. Nie wiem, co powiedzieć.
- Może: „Jestem pana dozgonną dłuzniczka". Albo „oddaną niewolnicą?".
Te słowa, ciepłe, ale dwuznaczne zalały ją jak ciepła lala, co natychmiast wzbudziło w
niej niechęć.
- Chyba nie.
MacLachlan wzruszył niedbale ramionami.
- W takim razie może naleje mi pani jeszcze jedną filiżankę kawy - zaproponował. -
Wypiłem poprzednią już dziesięć minut temu.
lismee spuściła wzrok, zawstydzona tym zaniedbaniem. Filiżanka MacLachlana stalą
pusta na brzegu stotu. Podniósł ją i przesunął w jej kierunku. Esmee instynktownie
wyciągnęła rękę, ale zrobiła to tak niezgrabnie, że czajniczek przewrócił się i kawa popłynęła
na ubranie MacLachlana.
- Rany boskie! -wrzasnął.
Nie pamiętała, co dokładnie stało się później. Musiała zerwać się z krzesła. Caie
szczęście, że miała przy sobie chusteczkę, więc uklękła przy nim i zaczęła bezradnie wycierać
jego kremową kamizelkę. Czuła się przy tym jak ostatnia idiotka.
- Och, tak mi przykro.
MacLachlan odsunął się od stołu, by oszacować straty.
- Do diabła, to było gorące!
- Oparzyłam pana? - spytała. - Boli?
Nagle z niewytłumaczalnych powodów zebrało jej się na plącz. To była ostatnia
kropla.
- Do wesela się zagoi - MacLachlan położył jej eiepią dłoń na ramieniu.
-- Naprawdę wszystko jest w porządku. Proszę zostawić tę kamizelką i spojrzeć na
mnie.
Spojrzenie Esmee posłusznie powędrowało w górę.
- Och nie! - Fular też byt poplamiony. - Jest kompletnie zniszczony!
Uniosia rękę, by zetrzeć kawę, jakby osuszenie tkaniny mogło w czymkolwiek pomóc.
MacLachlan odsunął jej rękę i ścisnął mocno w dłoni.
- Miewałem gorsze przeżycia - szepnął, pochylając się tak mocno, że musnął
oddechem jej włosy. -Proszę się teraz podnieść, bo jeszcze ktoś mógłby wyciągnąć z tego /byt
pochopne wnioski, co, biorąc pod uwagę moją reputację, jest całkiem prawdopodobne.
Nie zrozumiała, o co mu chodzi.
- Przepraszam?
MacLachlan westchną! i mimowolnie odsunął krzesło, pociągając ją za sobą. Stali
ocklak-in <k! siebie zaledwie parę centymetrów. Esmćc stula / głową na jego piersi i ręką w
dioni.
Milczał chwilę, wpatrzony w splecione palce.
- Droga panno Hamilton...
- Tak?
Wykrzywił twarz w uśmiechu.
- Nic znam nikogo, kto by bardziej zaciekle obgryzał paznokcie.
Zarumieniona po uszy odrzuciła głowę, wyrwała mu rękę i schowała ją za plecy.
Chwycił jej drugą dłoń i przyjrzał się uważnie.
- Wcale nie jestem pewien, czy to w ogóle są paznokcie.
Esmće wciąż nie mog!a dojść do siebie po incydencie z kawą.
-- To okropny zwyczaj - przyznała, wpatrując się w rękę. - Chciałabym z tym
skończyć.
Wbił wzrok w jej twarz.
- A ja chciałbym rozumieć, dlaczego się pani tak nad nimi znęca.
Nie puszczał jej ręki, choć nie trzyma! jej zbyt mocno.
- Czasem po prostu je obgryzam - powiedziała cicho. - To nic nie znaczy.
- Esmće... - Zaniepokoiła ją czulą nuta w jego glosie. - Kochanie, pani się naprawdę
czymś martwi. Czy mogę jakoś pomóc?
Poczuła nagle, że drży jej podbródek.
- Niech się pan nawet nie wa/.y... Niech się pan nawet nie waży mi współczuć!
Popatrzył na nią serdecznie.
- Chcę, żeby mi pani powiedziała, co jest nic tak -nalegał. - Nagle zmienit ton. -
Chodzi o mnie, prawda. Esmee? Czy to ja tak panią wyprowadzam z równowagi? - mówiąc
to, puścił jej rękę i cofnął się.
Boże. Nic. przecież nie chodziło o niego. Dlaczego zresztą w ogóle o to dbał?
Dlaczego nie okazał sie nieczułym łajdakiem? Dlaczego bywa) nic do zniesienia, a potem
nagle zaczynał jej współczuć?
- Nie chodzi o pana - powiedziała, bawiąc się nerwowo sznurkiem pereł. - Nie chodzi
o pana i w ogóle nie ma to nic wspólnego z panem. Panie MacLach-lan. proszę mnie po
prostu zostawić w spokoju.
- Nie wiem, czy to dobre wyjście. - Mówił cicho, ale stanowczo. - Robi pani dobrą
minę do złej gry, aleja wiem swoje. Jest pani zmęczona?
- Dam sobie radę! - krzyknęła, puszczając jego rękę. ■• Na pewno dam sobie radę.
Czy dlatego zatrudnia pan niańkę? Uważa pan, że nie znam się na wychowywaniu dzieci? I
jeszcze ta kawa... przepraszam, zagapiłam się. - W jej glosie pobrzmiewała teraz histeryczna
nutka, aJc nie przestawała mówić. I potrafię zająć się Sorchą. Naprawdę!
- Panno Hamilton, 1o wszystko jest naprawdę zbędne -- powiedział. - Jest pani
zmęczona, tęskni pani za domem i wciąż opłakuje matkę. Ona nie żyje i na panią spadło zbyt
dużo obowiązków. Jestem pewien, że czasem czuje się pani naprawdę zbyt samotna. Czy nie
wolno okazać mi pani choć odrobiny współczucia?
Wydała jakiś odgłos. Jęknęła? Zatkała? Sama nie była pewna. I nagle poczuła, że
otaczają ją czyjeś silne ramiona. I miała wrażenie, że nikt nigdy przedtem nie okazał jej takiej
czułości.
Nie powinna była oczywiście tego robić, ale oparła sie o jego tors. mocny i twardy
niczym .skala Gibralta-
ru. Pachniał krochmalem, piżmem i mężczyzną. Nagle uległa pokusie i zatopiła nos w
jego poplamionym lu-larze i zapłakała. Naprawdę tęskniła /.a domem. I za matka. I bała się.
Bala się przede wszystkim siebie.
- Popatrz na mnie, pani - poprosił. - Popaliy.
Podniosła na niego wzrok, bezgłośnie o coś prosząc, choć nie wiedziała o co.
Wzmocni! uścisk, opuścił lekko rzęsy i nakrył ustami jej usta. Krew jej zawrzała. Miała
ochotę zatopić się w jego ciele, skryć się w nim. Zamiast lego zmrużyła lekko oczy i rozchy-
liła wargi. 1 zgodnie z tym. co przewidywała, poczuła jego wargi na swoich, tak jakby to było
nieuchronne.
Poruszyła głową, pragnąc, by pogłębił pocałunek. Jego zgłodniałe usta przylgnęły do
jej warg. Poczuta dziwny skurcz żołądka, zaczęta spazmatycznie oddychać. To byiozłc. Och,
jak bardzo złe. Jakaś tajemnicza siia pchała jednak jej ciało w stronę jego ciała. Jęknęła, a
jego język wsuną! się między rozchylone wargi. Łagodnie ponaglana, odchyliła głowę i na-
miętnie oddała pocałunek.
MacLachlan wydał cichy pomruk i wsuną! jeżyk głębiej. Boże, co za dziwne uczucie!
Nigdy przedtem czegoś takiego nic przeżywała. Oddychała szybko, płytko, wspięła się na
palce, oplotia go dłońmi w pasie i przesunęła je wyżej, rozkoszując sie jego ciepłem i silą.
- Esmee - tchnął w jej usta i pogłębił pocałunek. Wyczuła, że drżą mu mięśnie,
przypominał zniecierpliwionego ogiera.
Odsunęła lekko twarz.
- Boże... -- szepnęła.
Przesunął wargami po jej policzku i sznurku pereł, które miała na szyi. Ciepła, ciężka
dłoń przesunęła się jej po kręgosłupie i opadła na biodro, pieszcząc je delikatnie poprzez
tkaninę sukni.
Hoże, miaia tak dość samotności, 'lak tęskniła za czyimś dotykiem. Za tym. Poddała
się tej tęsknocie i przylgnęła do niego mocniej. Czulą, że zachowuje się niestosownie, głupio.
Mimo to wbita palce w jedwab koszuli osłaniającej mu plecy.
W odpowiedzi MacLachlan wsunął jej dłoń we włosy i odchylił mocniej głowę do tyłu
- błądził delikatnie wargami po jej szyi, zawędrował aż na kark. Wiedział, ze pozwoli mu na
wszystko, czego zechce, a jednak się zawahał.
- Och. nie - szepnęła.
- Nie? - W jego głosie odezwała się wyraźnie nutka holu.
Esmee spróbowała poruszyć głową.
- Nie przestawaj -wykrztusiła. - Proszę.
Ale było już za późno. Jego ciepłe usta nie dotykały już jej szyi. W pokoju było
słychać tylko jego chrapliwy oddech. Wolno podniósł głowę, by na nią popatrzeć. Przez okno
wpadł promień popołudniowego słońca, oświetli) jego plecy i pozłocił włosy. Oprzytomniała.
- Esmee -- w jego oczach błysnęła rozpacz. -Esmee, Boże... ja...
Odwróciła powoli wzrok, przerażenie odebrało jej mowę. Przesuną! dłońmi po jej
ramionach i cofnął je powoli. Odwrócił wzrok. Na tle porannego słońca wyglądał jak anioł.
Jak Lucyfer, który zjawił się tam, by kusić i dręczyć. Boże, co ona narobiła?
Odwróciła się i uciekła.
(.idy Esmee wpadła do pokoju dziecinnego, Lydia klęczała przy stoliku i układała na
nim elementarze Sorchy.
- Dzień dobry, panno Uamilton - powiedziała. - Panienka już się obudziła i jest w
znakomitym humorze.
Esmee popatrzyła na nią nieprzytomnie.
- Dziękuję - wymamrotała. - Zaraz... zaraz przyjdę.
Nie zwracając uwagi na pytające spojrzenie Lydii, Esmee wbiegła do sypialni.
Zamknęła za sobą drzwi i oparta się o framugę.
Boże, o Boże. Zakryta dionią usta. Co ona narobi-ia? Rozejrzała się bezradnie po
pokoju i w lustrze na ścianie dostrzegła swoje odbicie. Włosy miała w nieładzie, twarz
kredowobiaią. Można się było bez trudu domyślić, czym się zajmowała.
Esmee odwróciła wzrok. Boże! I dlaczego tu było tak zimno'/ Zadrżała i dotknęła
dłońmi barków, na których wciąż czuła ciepło jego rąk. Pamiętała, jak opuszczał je
niechętnie, gdy się cofała.
Zaśmiała się gorzko. Ze zrozumiałych względów niechętnie wypuścił ją z objęć. Byta
tak łatwą zdobyczą. Wpadła w jego ręce zupełnie niespodziewanie. Jaki mężczyzna
zrezygnowałby z czegoś, co znajdowało się dokładnie w zasięgu jego ręki. Na pewno nie
Alasdair MacLachlan. 'len na pewno nie odmówił sobie nigdy żadnej przyjemności, teraz z
pewnością liczył na więcej. I byta to jej wina. Dała się ponieść zdradzieckim uczuciom.
Jaka matka, taka córka.
Poczuła, ze ze wstydu pali ją twarz. Z pewnością tak właśnie myślał. I oczywiście
miał rację. Taka była tajemnica Esmee, takie były jej obawy. Tego się wstydziła.
Nie miała szans, by kiedykolwiek dorównać matce urodą. Nie. podobieństwo między
nimi tkwiio znacznie głębiej. Obie miały gwałtowny charakter, cięty dowcip i
nieposkromiony język. I coś jeszcze. Ten bolesny głód. Tę głupią samotność, która
przeszywała serce niczym lodowaty strach, przyćmiewający zmysły, przełamujący jednak
wszelkie opory. Jaka matka, taka córka. Boże, jak ona nienawidziła tego powiedzenia.
Ostry krzyk przywrócił Esmec do rzeczywistości. Z dziecinnego pokoju dochodziły
wrzaski Sorchy, przerywane od czasu do czasu surowymi napomnieniami Lydii. Jak zwykle
dobry humor dziewczynki nie trwał długo. Teraz znowu coś poszło nie po jej myśli. Może
jednak mała wcale nie czuła się dobrze w nowym domu.
Esmec wpadła do pokoju i zobaczyła, że siostra wspięła się na parapet. Trzymała się
go ze wszystkich swoich dziecięcych sil, kopiąc Lydię, która nie dawała sobie z nią rady.
- Proszę puścić, panienko! - przekonywała niania.
- Proszę natychmiast puścić. Sorcha krzyczała przeraźliwie.
Wyczuwając opory Lydii, Esmee chwyciła dziecko w talii i pociągnęła je bezlitośnie
do tyłu.
- Nie, nie! - wyła Sorcha. - Popatrz tylko, Me! Tylko popatrz!
Esmee postawiła ja stanowczo na podłodze. -Ty mała złośnico! -powiedziała, dając jej
klapsa.
- Wstyd mi za ciebie.
Dziewczynka wyrwała się siostrze, podeszła do stolika i ze zdumiewającą silą zrzuciła
wszystkie klocki na podłogę. Kawałki drewnu spadły ze stolika i potoczyły się w kąty pokoju.
Oczywiście nie nastąpił przez to koniec świata. Zważywszy na charakter Sorchy, nie
wydarzyło się nawet nic nadzwyczajnego. Tym razem jednak Esmee wybuchnę-ła płaczem.
Lydia natychmiast do niej podbiegła.
- Och, tak mi przykro, panienko - krzyknęła. -Ledwo się odwróciłam, a już mi się
wymknęła. - To się już więcej nie powtórzy, obiecuję.
Esmee zaczęła szlochać jeszcze głośniej.
- Oczywiście, że się powtórzy -jęknęła. - A to dlatego, że nie potrafię jej niczego
nauczyć. Jest coraz
gorzej. Nic potrafię być matką. Nic wiem, j;ik ja wychować!
- Ależ nie, panienko - powiedziała stanowczo Ly-dia. To nie ma nic wspólnego z
panią. Naprawdę.
- Sorcha była bardzo grzeczna. To znaczy... za życia matki. W ciągu ostatnich
tygodni bardzo się zmieniła na gorsze.
Lydia poklepała ją wspófczująco po ramieniu.
- Z pewnością tęskni za matką, to prawda. Ale chyba nie dlatego tak się zachowuje.
Jest po prostu w takim wieku. Chce koniecznie postawić na swoim.
- Co to znaczy? - Hsmee pociągnęła nosem.
- Mama nazywała takie dzieci upiornymi dwulatkami. Straszyła moich braci
bliźniaków, że wsadzi ich do beczki będzie karmić przez dziurkę, dopóki nic skończą trzech
lat. Omal tego nic zrobiła.
Esmće zdobyła się na słaby uśmiech. Wiedziała, że Lydia stara się po prostu być
uprzejma. Znów jej się zebrało na plącz. Czuła aż nudlo wyraźnie, że to ona odpowiada
całkowicie za upór Sorchy. Lydia potrafi-ja jednak postępować dziećmi. J sam pan Bóg wi-
dział, że Hsmee potrzebuje pomocy.
- Odpowiada ci zajęcie pokojówki? - spytała, ocierając oczy. - Czy pani Henry
pozwoli ci zająć się czymś innym'.'
Lydia nie zdążyła jednak odpowiedzieć, gdyż Sorcha dostrzegła tymczasem łzy
Esmće, potruchtała przez pokój i przytuliła się do jej kolan.
- Nie płac, Me - powiedziała poważnie. - Nie plac. Sorcha będzie gzecna.
ą
Rozdział 4 «}.
W kto tym sir Alasdair podejmuje ważnego gościa
Alasdair wypad] z gabinetu i z niemym przerażeniem patrzył za Hsmee, która biegła
po schodach na gorę.
- Przepraszam! - krzyknął. - Czekaj! Wracaj, do diabla!
Ale bsmćc nie miała ochoty słuchać rozkazów. Na kolejnym zakręcie zniszczona szara
spódnica zawirowała dziko i znikła mu / oczu. Niech to diabli! Przecież nie mógł gonie jej po
schodach na oczach służby. I co właściwie by zrobił, gdyby ja złapał? Pocałował? Zabił? Sam
nie był tego pewien. Czego właściwie chciał1'
Pragnął odzyskać swoją wolność, rozkoszować się nią. Pragnął, by wszystkie bez
wyjątku - zarówno wścibskie kusicielski, jak i rozwrzeszczane małe kobietki wyniosły się z
jego domu i wsiadły do pierwszego powozu do Szkocji.
Nie był pewien, jak długo stał u szczytu schodów i wpatrywał się w kretę wzniesienia
balustrad i stopni. Kiedy się w końcu ocknął, piękny zegar wiszący nad wejściowymi
drzwiami wybija! właśnie południc,
a jego żałobne zawodzenie roznosiło się po caSym domu.
Slyszat dochodzące z góry wrzaski Sorchy, której zapewne odmówiono tego, czego
pragnęła. Sorcha okazała się upartą małą złośnicą, a on nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Tę
sprawę zostawił jednak Esmee w nadziei, że nie pakuje jeszcze walizek.
Nagle runął jego cały świat i Alasdair odczul nagłą chęć ucieczki. Pragnął nade
wszystko uciec od domu, od swojego dziecka i wszystkich swoich okropnych błędów. Tak jak
mówił to Esmec od samego początku, nie nadawał się na ojca. A biorąc pod uwagę sposób, w
jaki potraktował Esmee, nie nadawał się rów-meż na pracodawcę.
Ocli. wiedział, co się o nim mówi. Wiedział, że szanujące się matrony usuwały mu z
drogi swoje córki, a także i to, że jedynie jego majątek i urok osobisty powstrzymywały elity
przed uznaniem go za persona non grata. Wiedział również i o tym, że bolesne oskarżenia
Julii nie są pozbawione podstaw. Tak, kłamał i oszukiwał, ilekroć w grę wchodziły kobiety. I
rozsiewał egoistycznie swoje ziarno, nie zastanawiając się giębiej nad tym, jaki może być
tego rezultat i kto może z tego powodu cierpieć. Aż do dziś jednak nie poniżył się do tego
stopnia, by uwodzić dziewice o twarzy dziecka.
- Wellings! - ryknął, ruszając w dół po schodach. - Wellings, gdzie się podziewasz, do
diabła?
Kamerdyner zjawił się, gdy Alasdair stanął na ostatnim stopniu.
- Podaj mi kapelusz - zakomenderował, stojąc już przy drzwiach. - Kapelusz i laskę.
Natychmiast.
Wellings nie spieszył się zbytnio.
- Chce pan wyjść?
- Tak, do klubu - odparł. ■- I nic zamierzam szybko wracać. Będę poza domem cały
dzień, może nawet caia noc.
- Ależ sir ■- zaprotestował łagodnie Wcllings. -Pan MacLachlan wybiera się tu na
lunch.
- W takim razie go nakarm - odparował Alasdair. Welhngs, wyraźnie urażony, zadart
nos.
- Pański fular i marynarka, sir. Są brudne. Chryste! Kawa! Alasdair pospieszył z
powrotem
na górę, zdzierając z siebie górną część ubrania. Gdy zszedł z powrotem na dół,
Wellings trzymał wciąż końcami palców jego kapelusz i laskę. Ignorując krytyczne spojrzenie
kamerdynera. Alasdair ulżył sobie trochę i trzasnął drzwiami tak, że w oknach zadźwięczały
szyby, po czym wyskoczył na ulicę jak rozpuszczony dzieciak. Którym zapewne byt. Już sam
nie wiedział, co o tym sądzić.
Quina znalazł szybko i od razu go namówił na wieczór w mieście -wieczór, który
rozpoczął się już o drugiej po południu. Zaszli do swoich czterech czy pięciu ulubionych
restauracji, a w miarę uptywu czasu Alasdair stopniowo zapominał o kłopotliwych kobietach,
które nawiedziły jego dom. Właściwie prawie zapomniał o tym, co zrobił Esmee. Prawie.
W końcu Ouin postanowił spędzić wieczór w domu publicznym - zawsze miał na to
ochotę. Alasdair nie chciał do końca życia widzieć żadnej kobiety bez względu na wiek.
Pogodzili się jednak i udali razem do mamy Lucy, domu schadzek i wszelkiej swawoli. Z
nieogolonym podbródkiem i szerokimi ramionami Lucy sama nie przypominała kobiety, ale
zatrudniała parę nieco bardziej delikatnych przedstawicielek płci pięknej.
Szybko oceniając stan rzeczy, Lucy wysiała Quina na górę w towarzystwie jedne] z
bardziej doświadczonych prostytutek, a Alasdaira do pokoju na zapleczu, gdzie spędzi) kilka
godzin na grze i piciu, choć zwykle stara) się nie łączyć obu tych czynności, lego wieczoru
postanowi) jednak zrobić wyjątek. Przegra) tysiąc funtów, myli) trefle z kierami i w dodatku
nie mógł sobie przypomnieć, czyim jest dłużnikiem.
Nad ranem Quin wsadzi) go do powozu i wysiał do domu. Pamiętał jak przez mgłę, że
Wellings i lil-triek wciągnęli go do sypialni, rozebrali ze spodni i koszuli, a potem, ufni w siię
grawitacji zostawili lezącego na sofie, nie zaciągając nawet kotar w oknach.
Alasdair nie ruszy! się aż do świtu, kiedy obudziło go poranne słońce, które raziło go
w oczy. Hoże. jak strasznie bolała go głowa. Obawiał się poważnie, ze wkrótce przypłaci
życiem swoje ostre picie. Woiai trzymać sie bezpieczniejszych nałogów - hazardu i kobiet.
Krzywiąc się z niesmakiem, Alasdair przewróci) się na drugi bok i znów zapadł w sen.
Właśnie zaczął chrapać, gdy coś ciepłego i wilgotnego dotknęło jego czoła. Obudził
się nagle i zobaczy! przed oczyma maleńki paluszek.
'- Cio...7
Ktoś zachichotał.
Zachichotał? Alasdair wytęży) wzrok i zobaczy), ze stoi przed nim jego brat. Nie,
nie... Merrick by) wyższy. Przymknął oczy, pokręci} gtową i spróbował jeszcze raz. Ach, tak.
Dziecko. Dziecko podobne do jego brata.
Niemal doznał ulgi.
- Ach, to ty? - spyta). - Co ty tutaj robisz'.'
- Wstawaj - wyjaśniła Sorcha. chwytając nogę od stolika i podciągając się do góry.
Nie! - krzyknąt, celując palcem w dziecko. - Będziesz się teraz tu pałętać? Ty już
chodzisz? Ach tak! Teraz pamiętam.
Sorcha wydawała się ubawiona. Zaśmiała się i wskazała palcem jego głowę.
Alasclair przeczesał palcami włosy.
- Śmieszne, tak? A swoje widziałaś? Są króciutkie i sterczą jak druty. Jak oni cię
kładą? Na tej twardej szkockiej głowie?
Sorcha zasłoniła dłonią usta.
- Pacieiek - oznajmiła. - Me i ja do palku. Kaćki. Alasdair nie rozumiał do końca, o co
chodzi, więc
wolał zmienić temat.
- Posłuchaj, nie możesz być tu sama. Czy ktoś nie powinien się tobą zająć?
Sorcha zainteresowała się tymczasem przedmiotami pozostawionymi na stoliku.
Zegarek nie wzbudził jej zainteresowania, zajęła się natomiast czymś zupełnie innym.
- Piciu - powiedziała, stukając w jego szklaneczkę <\o whisky. - Daj tego.
Whisky? A niech to. Przypomniał sobie, że kazał Wellingsowi nalać sobie
szklaneczkę, wdał się z nim w dyskusję i po wymianie zdań nic upif ani łyka. Od razu zapadł
w sen.
Sorcha przysunęła sobie szklaneczkę.
- Piciu - powiedziała. - Daj piciu.
- Nte - zaprotestował, (nistitwiując szklankę. - Ib nie dla dzieci, niezależnie od tego,
czego cię tam w Szkocji nauczyli.
Sorcha wykrzywiła buzię, wyraźnie gotowa się rozpłakać. Alasdair wiedział, że tego z
pewnością nie zniesie. Przetoczy! się więc na bok i posadził dziecko na kanapie.
- W takim razie chodź tutaj - powiedział, układając ja sobie na podotku.
- I nie krzycz, na miłość boską. A teraz się połóż.
0 tak nieludzkiej godzinie wszystkie moje dzieci powinny spać.
Sorcha znów się roześmiała i ku jego ogromnemu zdziwieniu przytuliła do niego,
zwinęła dłoń w piąstkę i zamknęła oczy
Alasdair odwrócił głowę, by spojrzeć na jej delikatne, dzikie, rudawe loczki, które
łaskotały go w nos
1 pachniały czymś świeżym i czystym. Niewinnością? Dziecko było na jego piersi
niczym siodki ciężar, który dźwigał bez najmniejszego wysiłku. Sorcha wyglądała tak, jakby
zdecydowanie zamierzała tu zostać.
- Ktoś pewnie po ciebie przyjdzie, prawda? - powiedział. - Przecież cię tu nie
zostawią.
Sorcha wsadziła kciuk do buzi.
- Mama - powiedziała. - Me mama.
Esmee zawsze wstawała wcześnie. Lydia otrzymała polecenie, by budzić ją
codziennie o wpót do siódmej, toteż zdziwiła się bardzo, gdy przed świtem usłyszała
skrzypnięcie drzwi. Zaspana, w obawie przed porannym chłodem, Esmee naciągnęła sobie
kołdrę na głowę. Lydia jednak nie zamierzała jej budzić i Esruec chętnie /„nów zapadła w
s.en.
Chwilę później - w każdym razie wydawało się jej, ze minęła zaledwie chwilka -
Llsmee obudziła się i zobaczyła, że poranne słońce świeci prosto w jej okna.
- Dzień dobry, panienko - powiedziała energicznie Lydia, odsuwając zasłony. - Jaki
piękny dzień! Sorcha na pewno będzie chciała się wybrać do parku.
Lismće odrzuciła kołdrę i postawiła stopy na pluszowym dywaniku przed łóżkiem.
- Chyba masz rację - odparła, ziewając. I nagłe powróciło tamto wspomnienie. -
Lydto, wchodziłaś tu wcześniej?
Lydia odwróciła się od okna.
- To znaczy kiedy?
- Przed świtem, chodzi mi o to, że... - Urwała w pól słowa i wbiła wzrok w nowe
łóżeczko Sorchy. -
0 Boże!
Lydia wypuściła z ręki sznur od zasłon, podbiegła do łóżeczka i rozpaczliwie zaczęła
przeszukiwać pościel.
- Jak to się stało? Jak ona to zrobiła?
- Nie wiem. - Esmće ruszyła w stronę salki lekcyjnej. Lydia pobiegła prosto do pokoju
dziecinnego. Przeszukawszy gorączkowo oba pomieszczenia, spotkały się przy łączących je
drzwiach.
- Nic, panienko - szepnęła Lydia. - O Boże! Dokąd ona mogła pójść?
Esmec już wkładała szlafrok.
- Idź na tyty, Lydio - poleciła. - Poproś panią Henry, zęby posiata po pomoc. Ja zajmę
się frontem
1 znajdę Wcllingsa.
Rsmee błyskawicznie znalazła się na dole.
- Wellings! - krzyknęła. - Wellings!
Wychynął zza rogu. Hsmee chwyciła go za ramię, oszalała z przerażenia.
-Wellings! Sorcha zniknęła!
- Zniknęła? - Kamerdyner cofnął się o krok. - Jak to zniknęła?
- Z łóżeczka- krzyknęła Esmee. - Obudziłam się, a jej tam nie było.
'Wellings zbladł.
- Niemożliwe!
- Porywacze! - zawołała Hsmec. - Hoże! Są w Londynie jacyś kidnaperzy?
Wellings pokręcił głowa.
- Nikt nic wchodzi) do domu. Nikt z niego również nic wychodził. Mogę za to ręczyć.
Pewnie wygramoliła się z łóżeczka i wylądowała na tej swojej twardej głowie. Nic się jej nie
staio.
- O Boże! Boże!
- Jestem pewien, że kreci się gdzieś w pobliżu - zapewnił ja Wellings. - Przeszukajmy
szały i schowki.
Razem pobiegli do salki, bsmec miała serce w gardle. Bardzo szybko całe piętro aż się
zaroiło od służby. Przeszukano szafy, schowki, a nawet pra-sowalnię. Ani śladu Sorchy.
Lydia bieliła z płaczem po korytarzu i zaglądała cio katów, które już wielokrotnie
sprawdzano. Esmee zrobiło się niedobrze.
- Przeszukaj resztę domu i ogrody, Wellings -szepnęła, przyciskając palce do ust. -
A ja pójdę i zaraz, nui o wszystkim powiem.
Wellings popatrzy! na nią pytająco. Powie pani co? I komu?
- Sir Akisdairowi. Muszę mu przecież powiedzieć, że /gubiłam Sorche.
Wellings zawahał się wyraźnie.
- Panno Hamihon, ma pani na sobie nocną bieliznę. Popatrzyła na niego
nieprzytomnie.
- Pan Alasdair widywał już chyba kobiety w lakim stroju.
- Obawiam się. że niezupełnie w takim - mruknął kamerdyner, patrząc na szlafrok
I.ismee zapięty wysoko pod szyją. F.smee nie zwróciła na niego uwagi i pospieszyła w stronę
schodów. Na kolejnym piętrze pobiegła korytarzem prosto do sypialni Ałasdaira i zapukała
delikatnie w lekko uchylone drzwi.
Zatrzymała sie z ręka na klamce i zawahała sie.
- Prezentuje się pan przyzwoicie? -Absolutnie nie, ale jestem ubrany.
Włożyła głowę do środka i zobaczyła, ze MacLach-lan leży na sofie przy palenisku.
Powstrzymując łzy, podeszła bliżej.
- Obawiam się. sir, że stało się coś strasz...
W tej samej chwili dostrzegła śpiące dziecko. Z trudem powstrzymując okrzyk,
postąpiła naprzód. Sorcha oparła rączkę o owłosiony tors Macl.achla-na, tors bardzo
muskularny, teraz niemal całkowicie widoczny przez rozpiętą koszule.
Mac Lach lan odwrócił ku niej głowę.
- Znów odebrało pani mowę?
Odzyskawszy energię, podbiegła do sofy i porwała dziecko w objęcia.
- Boże! Co pan robi? - krzyknęła, gładząc wtosy dziewczynki. - Jak pan śmie? Skąd
pan ją wziął? Jak długo?
- Hola! Hola! - MacLaehlan wyciągnął rękę. - Dosyć tego przesłuchania. Dziecko jest
tu od pół godziny, może dłużej, i o ile wiem, przyszło tu z wtasnej woli.
- Oczywiście! A pan ją po prostu zatrzymał! - Teraz w jej głosie wyraźnie słychać
byto oburzenie. -I nic pan w tej sprawie nie zrobił? Po nikogo pan nie zadzwonił? Nie
zawiadomił, ze jest u pana?
Oczy MacLachlana biysnęiy groźnie.
- A pani nie pomyślała o tym, by zatrzymać ją w jej własnym pokoju? Poza tym to
chyba moje dziecko! I mogę z nim przebywać, gdzie tylko zechcę. Ojcostwo ma dwie
strony. Jeśli nie przestanie pani na mnie krzyczeć, zabiorę ją do Crocklorda na karty.
Wciąż senna Sorcha przecierała piąstkami oczy. Esmee poczuta, że pali ją twarz.
- Nie ośmieliłby się pan!
Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.
-Nic wie pani, do czego jestem zdolny - powiedział ostrzegawczo. - Już, chyba
wspominałem, że nic nadaję się na ojca. A teraz proszę zabrać dziewczynkę do jej pokoju i
zatrzymać ja- tam, na miłość boską. Proszę zaczekać! Jak, u diabła, ona się tu dostała?
Esmćc zatrzymała się w pół kroku.
- Wyszła z łóżeczka. Kiedy Lydia przyszfa odsłonić okna, już jej tam nie było.
- Więc z tego, co pani wic, sama zeszła po schodach albo wyszła przez okno?
Esmćc ruszyła na niego jak rozsierdzona lwica.
- Nie musi mi pan wytykać moich błędów! - wybuchła. - Jestem ich doskonale
świadoma. Tak, mogła ulec wypadkowi. To moja wina, przyznaję, i jestem tym przerażona
tak, jak i pan powinien być. Ale pan nie jest. Cala ta sytuacja po prostu pana bawi. Jak już pan
przesianie się śmiać, może pan przyjść na górę i wręczyć mi wymówienie, jeśli zdoła się pan
wspiąć na schody i nie skręcić przy tym karku.
Alasdair kisit się we własnym sosie przez cały dzień, wściekły na siebie i zły na
Esmćc. Miała oczywiście rację. Powinien byl zadzwonić na służącego w chwili, gdy
dziewczynka zjawiła się w pokoju. Powinien byt się domyślić, że inni będą się martwić. Ale
był bardzo osłabiony i to po prostu nic przyszło mu do głowy. Nie zamierzał jednak
przyznawać się do winy przed Esmćc, by nie narazić się na jej wzgardliwe komentarze.
Kiedy jego stary przyjaciel Dcvcllyn wysłał mu zaproszenie do Whitc'a, odczuł
natychmiastową ulgę. Taki plan na popołudnie wydał mu się niemal idealny. Potrzebował
oddechu, a z Dcvellynem zawsze
świetnie się bawił. A potem mógt sobie znaleźć kolejna rozrywkę. Może udałoby mu
się pokonać nowo nabyta awersję do kobiet i spędzić parę godzin między mlecznymi udami
Ingi Karlsson? Dzięki temu zapomniałby o Hsmee.
Zadzwonił po littricka. Kąpał się i ubierał w ponurym milczeniu. Kiedy wreszcie
węzeł krawata przybrał odpowiedni kształt, Alasdair cofnął się o krok i przejrzał w lustrze.
- Przepraszam za ostatni wieczór- mruknął. Chyba zachowałem się okropnie.
Ettrick uśmiechnął się dyskretnie.
- Pozwoli! się pan wnieść do środka. Potem nie życzył pan sobie jednak, bym zdjął
panu ubranie. Ani położył do łóżka. Kazał pan sobie nalać whisky. W skrócie, mieliśmy z
panem różne problemy.
Alasdair położył dłoń na ramieniu Ettricka, przeprosił go raz jeszcze, zbiegł na dót i
wyszedł na ulicę, prosto w słońce. Różne problemy. Co za niedomówienie! A
najpoważniejszym problemem ze wszystkich była lismee. Właśnie ta sprawa irytowała go
najbardziej.
Wciąż był na siebie zly za to, co zrobi! poprzedniego dnia. Lista zasad, którymi się
kierował w życiu, nie była może zbyt długa, ale „nic figlować ze służącymi" znajdowało się
zdecydowanie w czołówce. Ale przecież Esmee nie była służącą. Nie, sprawa przedstawiała
się znacznie gorzej. Miał do czynienia z do-br/c wychowaną mioth} óamą. Siostrą jego
własnej córki. Błagał ją, by została, choć wiedział, że jest młoda i niedoświadczona.
To wszystko wystarczyło, by go zastrzelić.
Gdy przechodził energicznie na drugą stronę Prin-cess Street, o mało nie wpadł pod
wóz pocztowy. Konie stanęły dęba, dzwoniąc kopytami o bruk. Stangret zatrąbił w róg.
Pasażerowie zaczęli krzyczeć.
Jezu Chryste! Alasdah wrócił na chodnik i wyciągnął chusteczkę. Pot zalewał mu
czoło. Zawsze sądził, że spotka się ze Stwórca podczas pojedynku z jakimś pijanym mężem
swojej kochanki, a o mało nie wpadł pod koła dyliżansu. A to nasunęło mu kolejną myśl.
Sorcha. Był przecież, chcąc nie chcąc, odpowiedzialny za to dziecko. Życie i majątek nie sta-
nowiły już wyląc/nie jego własności. Co by się stało z dzieckiem, gdyby leżał teraz na ulicy,
wydając ostatnie tchnienie?
Zostałaby jej tylko siostra, trzysta funtów od Alas-daira, ta okropna lalka, którą wciąż
rozbierała, i niewiele więcej. Po jego śmierci Hsmee nic zdołałaby udowodnić, że Sorcha jest
jego córką... do diabła, nawet teraz miałaby z tym trudności, chociaż on wciąż żył. Nieślubne
dzieci nie miały żadnych praw oprócz tych, które wyraźnie im się przyznało.
A to wymagało jednego z tych prawników o orlim nosie i kartki papieru z całym tym
prawniczym bełkotem, którą musiałby przeczytać i podpisać, choć nie rozumiałby z tego ani
słowa. I ta myśl okazała się ostatnim gwoździem do trumny czegoś, co jeszcze niedawno
zapowiadało się jako obiecujące popołudnie z bardziej lub mniej interesującym zakończeniem
oznaczającym uda Ingi lub inne części jej anatomii.
Alasdair westchnął głęboko, włożył chusteczkę z powrotem do kieszeni i poszedł do
White'a. Gdy dotarł do prawie pustej o tej porze kawiarni, rozpogodził się nieco na widok
przyjaciela, który siedział przy stoliku pod oknem. Markiz Devcl!yn nie był jednak całkiem
przytomny, o nie. Nieważne. Kilkakrotnie udzielił już Alasdairowi bardzo cennych rad w
pijanym widzie lub nawet w półśnie.
Od łat mówiło się o tym. by wyrzucić Dcvelly-na z klubu, ale jego ojciec był
księciem, więc nikt nic
ośmielił się tego zrobić. Alasdair nic opowiadał się po żadnej ze stron. Markiz był
niewątpliwie trochę nieokrzesany. Teraz bujał się na krześle, krzyżując nogi na blacie stolika.
Głowę odrzucił do tylu, rozchylił usta i wydawai dźwięki jak świnia połykająca ogryzęk.
Alasdair rozejrzał się. Nie dojrzał w pobliżu nikogo znajomego, więc kopnął od spodu
blat stolika. De-vellyn ocknął się z przekleństwem na ustach, a bujające się krzesło opadło na
wszystkie cztery nogi.
- 'lb ty, prawda? - spytał, gdy przejrzał na oczy. -Szukasz guza?
- Wiesz, co mawia babka MacGregor- powiedział Alasdair, siadając. - Kto szuka, ten
znajdzie.
- Daj mi spokój z babką MacGregor - mruknął Devełlyn. - Która godzina?
- Wpół do pierwszej? Kiedy odpłynąłeś? Devellyn przetarł pięściami oczy.
- Nic pamiętam.
Nadszedł służący i Alasdair od razu wysłał go po kawę. której bez wątpienia
potrzebował Devellyn.
- Mani niesamowitą wiadomość. Na pewno cię zaskoczy - powiedział do markiza.
- Mnie już nic nie zaskoczy - odparł markiz. - Poza tym chyba już wszystko wiem.
Jadłem wczoraj kolację z. Ouinem. Bredził coś o tym, że całą waszą trójkę przeklęła jakaś
Cyganka.
- Moje przekleństwo ma na imię Sorcha - przyznał Alasdair. - Albo Esmee - dodał w
myślach. Wszystko zależało od punklu widzenia.
- Słyszałem - powiedział markiz. - Co zamierzasz? Alasdair uniósł obie brwi.
- Mam wobec nich zobowiązania, choć mój przemądrzały braciszek nie może się z
tym pogodzić.
l)evellvn wzruszył ramionami.
- Każ mu się powiesić. A sam rób, co uważasz za stosowne. - Urwał i ziewnął
szeroko. - Ładna?
Alasdair wolno skinął głową.
- Naprawdę urodziwa- przyznaj. - A przy tym spokojna i elegancka.
Devellyn popatrzył na niego dziwnie.
- Nigdy nic słyszałem o spokojnym i eleganckim dziecku.
Alasdair poczuł, że zalewa się rumieńcem.
- Masz na myśli Sorche? - mruknął. - Tak, Sorcha jest śliczna jak brzoskwinka. Ale ja
mówiłem o jej siostrze.
- Siostra! -zachichotał Devellyn. -A ja myślałem, że to okropna złośnica.
Alasdair uznał, że czas zmienić temat.
- Gdzie jest Sidonic?
- Spieszyłem tu w interesach, a ona źle się czuje w moim faetonie, więc przyjedzie w
przyszłym tygodniu powozem matki. Są teraz w Stoneleigh z Tho-masem i kilkunastoma
motkami wełny. Mama nauczyła Sid robić na drutach.
- Dobry Boże! Czarny Anioł Londynu został raptem udomowiony? - gorączkowo
szukał czegoś sensownego do powiedzenia. - Kot Thomas pewnie szaleje z radości wśród
tych kłębków wełny...
Markiz przewrócił oczami.
- Ten koszmarny kocur ma chyba inne zajęcia. Nie można spokojnie pójść do ogrodu,
żeby sie nie potknąć o jakiegoś martwego gryzonia. Krety, nietoperze, szczury, myszy polne,
co tam jeszcze chcesz. Czasem przynosi je na schody. Wczoraj Fcnton połknął się o takiego
zwierzaka. Wrzeszczał tak. że słychać go było nawet w Brighton.
Fenton, lokaj Dcvellyna, miał słabe nerwy i chory żołądek, ale fantastycznie wiązał
muszki. Alasdair
chciał go już od dawna zwabić do siebie, ale honor mu na to nie pozwalał. Można
sypiać z żoną przyjaciela i nie narażać się na ostracyzm towarzyski, ale kradzież lokaja była
zdecydowanie w złym tonie. Fentonowi nie pozostawało nic innego, jak tylko się pogodzić ze
wszystkimi uciążliwościami życia na wsi, W tym momencie przyniesiono kawę. Alasdair za-
mieszał swoją i to przypomniał mu, jak robił dokładnie to samo dziś rano i co się stało
później. Ale to nie wystarczyło. Musiał przestać myśleć o pannie Esmee Hamilton w ogóle, a
szczególnie o tym, jak małe i krągłe są jej pośladki. I jak słodko i miękko smakowały jej usta.
- Cukru? - Alasdair popatrzył przez s.tói. Dcvcllyn podsunął mu ponownie cukiernicę.
- Słodzisz?
Alasdair pokręci! głową.
- Nie, dziękuję - wykrztusił. - Mam nadzieję, że Sidonie dobrze się czuje.
Devellyn zwiesił głowę.
- Nie bardzo - powiedział. - Co rano zwraca śniadanie. A ja na to patrzę i wiem, że to
wszystko przeze mnie. Patrzę i wiem, że najgorsze jeszcze przede mną. W dodatku potem, jak
się to już wszystko skończy, i tak nie będę umiał utrzymać małego w spodniach, więc znów
wrócimy do punktu wyjścia.
Alasdair uniósł brwi.
- Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną swoim optymizmem.
Ale Devellyn już go nie słuchał.
- Alasdair - powiedział, wychylając się naprzód. -Nie jestem pewien, czy wytrzymam
jeszcze sześć miesięcy tego piekła.
Devellyn, zwykłe niewrażliwy jak nosorożec, wydawał się absolutnie wykończony
ciążą żony. Alasdair
zaczynai się czuć nieswojo. Pomyślał o tajemniczej lady Achanalt i o tym, co ona
musiała /.nosić. Biedna kobieta nic mogia nawet liczyć na wsparcie męża. Nie miała męża ani
nawet kochanka, z którym mogia dzielić smutek czy radość, zakładając, że w ogóle trochę tej
radości za/na ta. Przecież było zupełnie przeciwnie - jej małżonek życzył jej wszystkiego
najgorszego. Ponownie odezwało się w nim poczucie winy.
- Coś ci powiem, Dev - mruknął, przechylając się przez stół. ■- Całe to narzekanie
jest dobre dla płaczliwych kobiet. My musimy podchodzić do kłopotów po męsku.
Powinniśmy natychmiast wyruszyć na Duke Street, otworzyć butelkę najtańszej brandy i po-
rządnie się upić.
Dcvcllyn nie pozwolił się długo prosić. Wyruszyli w drogę w dobrej komitywie i
szybko dotarli do posiadłości markiza przy Maylair. Ledwo jednak otworzyli butelkę i wypili
po szklaneczce, Alasdair przypomniał sobie o swoim przekleństwie. 1 swoich obowiązkach.
Nowych zobowiązaniach moralnych. Co więcej, dopiero niedawno pozbył się kaca i brandy
przyprawiła go o niemiłe skurcze żołądka.
- Jak się nazywa ta twoja kancelaria. Dev? ■ spytał. -Ta w City'/
Devellyn wpatrywał się w pusty kieliszek.
- Brown i Pennington - odparł. - Mieści się przy Gracechurch Street.
Ma.eLachlan.owie zawsze korzystali z, usług, Stcr-linga, Alasdair nigdy nie musiał
korzystać z usług miejscowych prawników.
- Są dyskretni? - spytał. - Można na nich polegać?
- Całkowicie.
- W takim razie muszę iść - powiedział, odstawiając z brzękiem szklankę
Ale Dev albo go nie usłyszał, albo nie /rozumiał. Z cygarem w zębach sięgnął po
butelkę i przechylił ją nad szklanką Alasdaira.
O piątej po południu Esmće kończyła właśnie rozmowę z panią Dobbs, piątą
kandydatką na niańkę, słodką, pogodną kobietą, oddaną najwyraźniej każdemu
powierzonemu sobie zadaniu. Esmee nie miała serca jej powiedzieć, że Sorcha jada niańki na
śniadanie i miażdży pogodne usposobienia pod obcasem swojego bucika. Tego ranka zdążyła
już wylać na podłogę całą owsiankę, w napadzie szału podrzeć skarpetkę, wysmarować kreda
cały pokój dziecinny, a potem wrzucić do sedesu szpilki do włosów Lydii. Tylko że Lydia
wiedziała już przynajmniej, na co ją stać.
Esmće podniosła się z kanapy w gabinecie Mac-Lachiana, żałując, że Wcllings nie
wybrał innego pomieszczenia na te rozmowy.
- Dam pani znać - powiedziała, wyciągając rękę do pani Dobbs. - Dziękuję, że pani
przyszła.
Zadzwoniła po lokaja, żeby odprowadził panią Dobbs do drzwi, poskładała papiery i
zeszła na dół, aby porównać swoje zapiski z notatkami Wcllingsa. Może on zauważył coś, co
uszło jej uwadze.
Po krótkiej wymianie informacji Esmee podziękowała mu i odwróciła się, by wyjść.
Właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Wellings otworzył i zobaczyli kobietę w
fioletowym kapeluszu. Stała na pierwszym schodku, na ramieniu trzymała muślinowy
pokrowiec.
- Dobry wieczór - powiedziała pogodnie. - Czy sir Alasdair jest w domu?
- Nie - odparł ciepło kamerdyner. - Przykro mi, madam.
Kobieta weszła do środka.
- No cóż, wpadłam tylko to zostawić. - Wręczyła pokrowiec Wellingsowi i
wyciągnęła rękę do Esmee. -Bardzo mi miło. Pani nazywa się chyba Hamilton i jest pani
guwernantką. Jaka pani śliczna. Ja nazywam się Julia Crosby, przyjaźnię się z panem
Ałasdairem.
Esmee była tak zdziwiona, że prawie odjęło jej mowę.
- lak... to znaczy nazywam sie Hamilton.
- Bardzo mi milo. - Pani Crosby znów odwróciła się do Wellingsa. - Proszę
dopilnować, żeby to dotarło do littricka. Będzie wiedział, co z tym zrobić.
W muślinowym pokrowcu z pewnością było ubranie - spodnie i marynarka, które
zostawi! u niej Mac-Lachlan, choć kobieta okazała się na tyle taktowna, by nie powiedzieć
tego wyraźnie.
- Dziękuje pani - odparł kamerdyner. - Czy mogę zaproponować herbatę albo coś
innego do picia?
- Pod warunkiem że przyłączy się do mnie panna Hamilton.
Esmee otworzyła usta i znowu je zamknęła.
- Mnie również jest bardzo miło - odpada.
Pani Crosby uśmiechnęła się, a jej uśmiech rozświetlił pokój. Esmee bez trudu
uwierzyła, że pani Crosby jest aktorką, gdyż była piękna i jej uroda przykuwała uwagę. Nie
sprawiała jednak wrażenia kobiety w guście Alasdaira. Wyglądała na starszą, starszą nawet
od matki Esmee, miała skłonności do tycia i śmieszki wokół oczu. Esmee wydawało się, że
Macl.achlan gustuje raczej w szczupłych tancerkach o kocich ruchach i narowistym
usposobieniu.
Popatrzyła znów na panią Crosby i poczuła ukłucie zazdrości. Jak MacLachlan śmiał
całować ją lak namiętnie, skoro sypiał z tak... miłą kobietą?
Bo rnóg] sobie na to pozwolić. Bo ona mu na to pozwoliła. A nawet go do tego
zachęcała. Pani Crosby odchrząknęła głośno.
- No cóż - powiedziała Hsmee z udaną wesołością. - Przejdziemy do salonu?
Razem ruszyły po schodach na górę, a tymczasem Wellings zamówił herbatę.
- Zdaje się, że sir Alasdair kupował ostatnio przy Strund mebelki dla dzieci -
zauważyła pani Crosby. - Wystarczyłoby chyba dla pułku dzieci. Narobił wokół siebie sporo
zamieszania.
Esmee zerknęła prze/ ramię.
- Miai posłać Wellingsa. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobił.
- Tak, Wellings jest uosobieniem dys...
Nagle rozległ się tłumiony krzyk, Esmee odwróciła się ponownie i zobaczyła, jak pani
Crosby pada na kolana, chwytając jedną ręką dywan, drugą ściskając łono.
- Wellings! - krzyknęła Esmee. - Wellings!
- Och -jęknęła pani Crosby. - Boże! Twarz miała białą jak kreda, elegancki kapelusz
spadł jej z głowy i sturlał się w dół po schodach.
Esmee przyklękła i chwyciła kobietę za rękę.
- Co się stało? Czy może mi pani powiedzieć? Wellings zjawił się ponownie, za nim
jeden z lokajów. Rzucił tylko okiem na panią Crosby i przeniósł
wzrok na Esmee.
- Niech pani wyjdzie schodami od ogrodu i powie Hawesowi, żeby natychmiast
sprowadził doktora. Szybko.
Minęło parę minut krzątaniny- Esmee zrobiła, co jej kazał Wellings i wysłała I lawesa
do miasta na najlepszym koniu MacLachlana. Mężczyźni doprowadzili jakoś panią Crosby do
łóżka i posłali po panią
Henry. Starsza pani wyłaniała się co chwila z pokoju z. ponurą miną i wysyłała
mężczyzn po różne napoje, prześcieradła i inne rzeczy.
- Wyzdrowieje? - spytała Esmee. kładąc delikatnie dłoń na ramieniu pani Henry. - Co
się właściwie stało?
Ale pani Henry tylko kręciła głową.
Zanim doktor Strauss dotarł na miejsce, minęła wieczność. Byt pulchnym, starszym
panem w drucianych okularach i mówił z wyraźnym szkockim akcentem. Przez chwile
konferował z poważną mina z panią Henry, po czym wszcdi do pokoju. Esmee nie wiedziała,
co ma ze sobą począć, więc weszła na górę. żeby zająć się Sorchą. Lydia wycinała właśnie
laleczki z papieru, przykuwając w ten sposób całkowicie uwagę dziecka. Raz. czy dwa Sorcha
próbowała marudzić, ale Lydia świetnie dawaia sobie z nią radę. Esmec przypatrywała .się tej
scenie z podziwem dla talentu pokojówki, która doskonale radziła sobie z humorami małej.
Pół godziny później Hsmee zeszła z powrotem na dół i zobaczyła, ze wyraźnie
poruszony MacLachlan stoi na progu w towarzystwie lekarza i cicho z nim rozmawia.
Zobaczył Lsmee i szybko ruszy i w jej kierunku.
- ('o sie stało, panno Hamilton? Potknęła się? Upadla?
- Nie wiem - powiedziała Esmee. - Chyba nie. Doktor już kręci! głową,
- Twierdzi, że nie - powiedział z naciskiem. - Mówi, że nagle chwyciły ją skurcze i
ból.
- Hoże... -szepnął MacLachlan, przesuwając dłonią po włosach. - Czy jest... jeszcze
nadzieja?
Doktor nie miał zbvt radosnej miny.
- Może - powiedział z wahaniem. - Ból ustał, a dziecka nic straciła. W każdym razie
jeszcze nie.
Dziecko? Pani Crosby oczekiwała dziecka? Esmee zaczęło się kręcić w głowie.
Usłyszała za sobą szepty mężczyzn.
- Ale co się stało'.' - spyta) głośniej MacLaehlan. -.laka jest tego przyczyna1? I et)
można właściwie zrobić? Ma leżeć? Stać na głowie? Co robić?
- Nie wiem, et) się sta to - wyznał. - Przeciwko niej przemawia wiek. Musi pan sobie
zdawać z tego sprawę.
MacLachlan stracił panowanie nad sobą.
- Wcale nie! - prawie krzyknął. Przecież kobiety w tym wieku bardzo często rodzą
dzieci.
- I jeszcze częściej je tracą - odparł doktor. - 'laka jest wola natury.
- Babka MacGrcgor urodziła swoje ostatnie dziecko, kiedy miała prawie
pięćdziesiąt lat - ryknął MacLachlan. - J do dziś potrafi mi zfoić skórę.
Doktor Strauss chwycił MaeLachlana za łokieć.
- Nie musi pan krzyczeć, sir Alasdair - powiedział. - Zrobimy, co w naszej mocy,
obiecuję. A teraz, jeśli pan pozwoli, wrócę do pacjentki.
- 'Jak, tak, dobrze - mruknął MacLachlan, burząc włosy. - Uczynię wszystko, by panu
pomóc. Wszystko. Proszę mnie dobrze /rozumieć, ona tak bardzo pragnie tego dziecka.
Doktor trzymał już jedną rękę na klamce. - Jeśli dziecko ma przeżyć, pani Crosby
musi leżeć zupełnie nieruchomo, dopóki nie ustanie krwawienie. A to może trwać wiele dni. a
nawet tygodni. W żadnym wypadku nie wolno jej wstawać.
MacLachlan przełknął ślinę
- Przywiążę ją do tóżka, jeśli będzie trzeba.
- Nie będzie pan musiał - odparł ponuro doktor. Ona też jest gotowa do poświęceń.
Proszę teraz zostawić tę sprawę mnie.
MacLachlan skinął głową i zwrócił się do Esmćc, tak jakby to ona była następna na
liście katastrof, którymi musiał się zająć.
- A pani pójdzie ze mna do gabinetu - powiedział zdecydowanym tonem. - Mamy parę
spraw do omówienia.
Esmee zbladła.
- Chodźmy, panno Hamilton - powtórzył z naciskiem.
Doktor już zniknął im z oczu. MacLachlan chwyci! Esmee za ramię i poprowadził
stanowczo przez korytarz. Otworzył drzwi, wepchnął ją do środka i zamknął pokój.
- Boże! - powiedział, oddychając ciężko. - Co za koszmarny dzień!
- I kto to mówi? - spytała cierpko Esmee. - To co ma powiedzieć pani Crosby, która
traci krew z pańskiej krwi? To dopiero jest koszmar.
Szczęka MacLachlana drgnęła niebezpiecznie.
- Nie jest mi obojętne cierpienie Julii - wycedził przez żeby. - Chętnie wziąłbym je na
siebie, gdybym mógł. Ale mogę postąpić tylko jak przyjaciel.
- Nie życzę żadnej kobiecie takich przyjaciół. Szwenda się pan po mieście z
butelką brandy, a ona roni właśnie pana kolejne dziecko.
Nie usiadła, czego on nawet nic zauważył. Przechadza! się teraz między oknami
zjedna ręką na karku, drugą na biodrze. Coraz mocniej zaciskał szczęki, coraz szybciej
pulsowała mu żyłka na skroni.
- No i co? - natarła na niego ostro. - Nie ma pan nic więcej do powiedzenia?
Odwrócił się nagie.
- Teraz niech pani mnie posłucha, mała wiedźmo - powiedział. - I to uważnie, bo
powtórzę to tylko raz. Dziecko Julii Crosby to nie pani sprawa, ale jeśli już o to chodzi, to
moja również nie.
- To prawda. Nic moją sprawą jest to, że zostawia pan bękarta w każdej parafii -
odparowała Esmee.
- Ma pani rację. Może rzeczywiście tak jest. Ale skoro już bronię się przed pani
atakiem, to proszę przyjąć do wiadomości, że wcale nie spędziłem całego dnia z butelką.
- Rzeczywiście! Ale cuchnie pan brandy!
- Tak jak wczoraj kawą - warknął. - Ani pani, ani lord Devellyn nie grzeszycie
zręcznością. On wylał mi brandy na spodnie.
Esmee nic wierzyła w ani jedno siowo.
- Pewnie. Nic byio pana cały dzień, a kiedy wreszcie wrócił pan do domu, śmierdzi
pan, jakby spędził cale popołudnie w rynsztoku. Co można sobie pomyśleć?
Wycelował palec w jej twarz.
- Panno Hamilton, gdybym chciał, żeby ktoś mnie upominał, obrażał albo
wychowywał, wziąłbym sobie żonę, a nie guwernantkę - syknął. - Poza tym nie płacę pani za
myślenie.
Esmee poczuła, jak narasta w niej gniew.
- A za co? - spytała ostro, kiedy znów zaczął spacerować po pokoju. - Za zaspokojenie
potrzeb mojego pana, kiedy znów najdzie go ochota na zabawy? Proszę mnie upomnieć, jeśli
znów pomylę swoje obowiązki.
Odwrócił się z wściekłością, chwycił ją za ramiona i popchnął na drzwi.
- Zamknij się. Esmee -warknął. - Chociaż raz się zamknij, do cholery.
I nagle zaczął ją całować - namiętnie i brutalnie.
Próbowała się wyrwać, ale nie wypuszczał jej z objęć. Szorował zarostem po
deiikatnej skórze jej twarzy, ręce mocno zacisną! na ramionach.
Usiłowała się oswobodzić. Nozdrza miał rozszerzone, usta gorące i natarczywe. Coś
się w niej załamało, poddaio, kazało rozchylić usta. by oddać mu pocałunek. Gdy wsuną!
język głębiej, zadrżała. W tej pieszczocie nie było czułości, tylko zwierzęcy, prymi-
tywny głód. Zaczęła odpychać jego ramiona, a gdy to nie odniosło skutku, uderzać w
nie pięściami.
Przerwał pocałunek równie gwałtownie, jak go zaczął, i popatrzył jej w oczy - nozdrza
wciąż miał rozszerzone, oddychał głęboko i szybko. A potem przymknął powieki.
- Niech to diabli - szepnął. - Nic. niech mnie diabli. Na chwile zapadła przerażająca
cisza. W końcu
przerwała ja Esmee.
- Powinnam pana zabić - wycedziła przez zęby. Proszę mnie więcej nie dotykać,
panie MacLachlan. Ja nic jestem panią Crosby. Nie jestem nawet moją matką, bo chyba się
panu coś pomyliło. Proszę teraz zabrać te lubieżne ręce, bo kopnę pana w..., tak że się pan nie
pozbiera.
Odepchnął ją od drzwi, nie otwierając oczu.
- Tak, proszę iść - szepnął, odwracając się do niej plecami. - Proszę iść, na Boga. I
proszę tu już więcej nie wracać, niezależnie od tego, co będę mówił.
Gdy otwierała drzwi, zawiasy skrzypnęły na znak protestu.
- lismee? - wykrztusił chrapliwie. Odwróciła się z ręką na klamce.
Nawet na nią nie patrząc, MacLachlan wyjął z płaszcza plik dokumentów.
- Proszę to zabrać - powiedział. - I schować w bezpiecznym miejscu. - Niech pani
zabierze te papiery, nawet jeśli będzie pani cbckiki stąd wyjechać.
Rozdziaf 5
Spacer w parku
*)
Kolejne dwa tygodnie upłynęły w bardzo pesymistycznym nastroju, gdyż choroba
pani Crosby wytrąciła wszystkich domowników z równowagi. Dama zo-stafa umieszczona w
sypialni w pobliżu frontowych drzwi. Leżała z gtową i stopami opartymi o stos poduszek.
Codziennie po południu Hsmee zaglądała do niej i proponowała, że jej poczyta, ale pani Cros-
by zawsze odmawiała. Wydawała się zażenowana swoją sytuacją.
Codziennie przychodził doktor Strauss i mamrotał coś do chorej swoim dziwnym
akcentem. A raz, gdy Esmee zapomniała zapukać do drzwi wystarczająco głośno, zobaczyła
MacLachlana, który siedział przy Józku pani Crosby z giową opartą o jej dłonie. Była to
bardzo intymna, poruszająca scena. Żadne /, nich nic zauważyło Esmee. która poczuła ukłucie
jakiegoś dziwnego żalu, i cicho zamknęła drzwi.
Pani Crosby miała też innych gości. Para o nazwisku Wheeler przychodziła
codziennie rano. regularnie jak w zegarku. Pan Wheeler. przystojny mężczyzna około
pięćdziesiątki, wyglądał zawsze tak, jakby
bolał go brzuch. Esmćc była niemal pewna, że widywała go wcześniej podczas
niedzielnych mszy u Świętego Jerzego, lecz nigdy nie widziała z nim żony.
1 tak mijały dni. Pani Ctosby stopniowo odzyskiwała humor i rumieńce. Przed
upływem trzech tygodni od jej upadku doktor Strauss przyjechał na Gre-at Ouccn Street
powozem i z płóciennymi noszami. Pan Wheelcr i jeden ze służących znieśli chora ostrożnie
po schodach i zawieźli do domu. MacLa-chlan przepadł bez wieści.
Z wyjątkiem epizodu w pokoju pani Crosby E.sniee prawie go nic widywała. Znikał
na całe noce i wracał nad ranem w okropnym stanie.
- Znów podcięty- szepną! raz Ettrick do Welling-sa, niosąc na górę szklankę wody
sodowej i dzbanek kawy. Nawet z daleka Iismee widziała, że zmarszczki znacznie mu się
pogłębiły - wyglądał teraz naprawdę na trzydzieści sześć lal, czyli dokładnie na tyle, ile mial.
czego dowiedziała się od Lydii.
Bvl atrakcyjniejszy od Merricka, ale oprócz wzrostu i szerokich barów nie byle
miedzy nimi ani śladu podobieństwa. Alasdair odznaczał się złocista uroda smukłego boga, a
ciemnowłosy Mernck miał smagła cerę i brzydka szramę na szczęce. Sprawiał wrażenie
okrutnika. Wiedziała od Lydii. że mieszka w bardzo ekskluzywnym miejscu, zwanym
Albany, gdzie zamożni kawalerowie z towarzystwa wynajmowali apartamenty.
Może z tego powodu Mernck traktował jadalnię starszego brata jak własną. Przy tych
rzadkich okazjach, gdy miała okazję go widzieć, starała się patrzeć na niego z góry, co nie
było łatwe z powodu różnicy wzrostu. Niemniej jednak udawało jej się osiągnąć efekt.
Merrick MacLachian kłaniał się jej zawsze sztywno i odchodził.
Czasem towarzyszył mu lord Wynwood, który odnosi! się do niej ciepło i miał
życzliwe spojrzenie. Zawsze pytał ją o Sorchę, a dwukrotnie, gdy czekat na MacLachlana,
zaprosił na wspólną kawę. Był bardzo miłym rozmówcą i Esmec chętnie spędzała czas w jego
towarzystwie.
Sorcha wciąż miewała napady złego humoru, ale Lydia została oficjalnie zatrudniona
jako jej niańka. Codziennie po południu zastępowała Esmee, która mogła dzięki temu zejść na
dół i wypić herbatę w towarzystwie Wellingsa i pani Henry, co dawało jej upragnione chwile
wytchnienia.
W tym czasie schemat zaczął się powtarzać. Esmee schodziła na dół i niemal w tej
samej chwili MacLachlan, który tymczasem zdążył już ocucić się kawą i wodą sodową,
wchodzi] na górę do .salki lekcyjnej.
Wiedziała od Lydii, że po prostu siadał w pokoju i patrzył, jak bawi się Sorcha.
Żywiąc nikłą nadzieję na to, że jest w stanie czegokolwiek to dziecko nauczyć, Esmee kupiła
kredę i małą tablicę. Niestety, Sorcha nie wykazywała specjalnego zainteresowania alfabetem.
Zdecydowanie bardziej lubiła schematyczne postacie i surrealistyczne obrazki, jakie rysował
dla niej MacLachlan. Czasem Sorcha prosiła go też o pomoc przy ubieraniu lalki lub
ustawianiu klocków.
Nadeszła połowa października i wtedy nastąpiło niepisane zawieszenie broni między
MacLachlanem i Esmee. Tak jakby się umówili, oboje unikali sytuacji sam na sam. Jednak
pewnego popołudnia Esmee zeszła na podwieczorek, który tego dnia wyjątkowo się opóźnił
przez jakiś maty kryzys w kuchni. Kręciła się po domu przez ponad kwadrans, a potem
wróciła do salki lekcyjnej.
Zajrzała do środka - MacLachlan przycupnął na jednym z małych drewnianych
krzesełek, Sorcha
siedziała na blacie stolika. Pozostałych dziewięć krzesełek, które okazały się zupełnie
zbędne, w tajemniczy sposób zniknęto z pokoju. W kacie ktoś ustawił ]cdnak mały namiot,
którego plandeka z brązowego koca wydawała się podejrzanie wybrzuszona. No cóż.
Krzesełka jednak na coś się przydały.
Znów skierowała uwagę na Sorchę i MacLachla-na, którzy razem wyglądali dość
dziwnie - on w długich brązowych butach zajmujących niemal całą szerokość stołika, Sorcha
w lalbaniastej spódniczce, w której przypominała małą księżniczkę.
Na stoliku leżało kilka książek nieznanych Esmee. Wśród nich znajdowały się
również i te w sztywnych oprawach, z obrazkami, które wcześniej zajmowały miejsce na
półkach w sypialni. Sorcha i jej ojciec oglądaii właśnie jedną z nich. I w tej właśnie chwili
Fsmee zauważyła, że Sorcha ma w buzi coś okrągłego i lśniącego.
- Skąd ona to wzięła'? - krzyknęła, wpadając do pokoju.
MacLachlan podniósł wzrok na dziewczynkę.
- Niech to diabli! -wykrzyknął. - Daj to, gagatku! Fsmee przygotowywała się już w
duchu na kolejny
napad złości. Nieoczekiwanie dziecko wypluło tajemniczy przedmiot prosto na dłoń
ojca, zaśmiewając się do rozpuku.
Alasdair wytarł go o nogawkę.
- Boże - powiedział. - Kolejny babiloński numizmat.
- Ta cenna moneta? - spytała Esmee. - Skąd ona je bierze?
MacLachlan uśmiechnął się łobuzersko i wskazał otwartą skrzynkę.
- Próbuję nauczyć to dziecko szacunku do numizmatyki.
Rsmee popatrzyła na niego niewidząeym wzrokiem. Przez chwilę nic widziała nic
poza błyskiem w jego oczach. A potem zebrała wszystkie siły i przywołała się do porządku.
- To znaczy kolekcjonowanie monet - wyjaśnił, nieświadom, jak na nią działa.
Zdobyła się na nonszalancki ton.
- Odkładanie ich do szkatułki'.' Myślałam, że dla S/kotow to naturalne.
MacLachlan odrzucił głowę do tylu i roześmiał się głośno.
- Rzeczywiście, dla większości tak - przyznał. -Ale. panno Hamilton, to są drogie i
cenne monety.
- W takim razie dobrze - powiedziała, opierając jedną rękę na biodrze. - Co
niezwykłego jest w tej, którą teraz żuje Sorcha?
MacLachlan zmarszczył brwi.
- A niech mnie diabli! - wykrzyknął, odbierając dziewczynce monetę.
- Niech diabli - powtórzyła Sorcha. Nastroszył się jeszcze bardziej.
- Nie mów tak.
- Nie mów tak - zawtórowała dziewczynka.
- Dziecko natychmiast uczy się wszystkiego -orzekła Esmće surowo.
MacLachlan westchnął głęboko.
- Nie krzycz na mnie, Esmee, robię, co mogę. Esmće uśmiechnęfa się.
- Tak, wiem, co się mówi na temat dobrych chęci - mruknęła. - Co robiliście? -
Odwróciła do siebie tablicę i zrobiła zdziwioną minę.
- To opos - wyjaśni! MacLachlan.
- Widzis? Opos - powtórzyła Sorcha, wskazując rysunek. - Widzis?
Esmee przekrzywiła głowę, żeby się lepiej przyjrzeć.
- O-pos?
- Północnoamerykański torhacz - wyjaśnił MacLachlan.
- Naprawdę? Jest bardzo...
- Brzydki? - podpowiedział MacLachlan. - Pewnie pani sądzi, że brak mi talentu. Ale
zapewniam panią, że tak nie jest. Oposy to bardzo nieatrakcyjne zwierzęta.
Esmee popatrzyła na niego spod oka.
- A co mu wystaje z czoła?
- Lóg - powiedziała Sorcha. Widzis? Lóg!
- Widzę - mruknęła Esmee. - Rogaty torbacz? Fascynujące!
MacLachlan uśmiechną! się nieśmiało.
- Nic, to taki róg jak u jednorożca. Lismee uśmiechnęła się jeszcze szerzej. --
Jednorożca?
MacLachlan zburzył włosy dziewczynki.
- Nie zapomniałem o urodzinach tego skrzata -odparł. - Albo, szczerze mówiąc,
dowiedziałem się o nich wczoraj od Wcllingsa. Kupiłem jej nową książeczkę z obrazkami.
Najbardziej podobała jej się historyjka o jednorożcach.
Esmee wzięła książeczkę do ręki. Jej uśmiech przygasł. Nie sądziła, że MacLachlan
będzie pamiętał o urodzinach Sorchy.
-Jajej kupiłam drewniany wózeczek. I rękawiczki.
- Więc jest rozpieszczaną, tuata. księżniczką - odparł, - A dziś księżniczka chce, żeby
wszystkie zwierzątka miały na głowach rogi.
Sorcha puknęła palcem w tablicę.
- Lóg? Widzis'' - spytała dumnie. Olożce mają togi. MacLachlan zdjął ją ze stołu i
posadził sobie
na kolanach.
- Jednorożce tak - poprawił, strzepując kredę z paluszków dziewczynki końcem
fulara. - Ale oposy, te prawdziwe, ich nie maja. Narysowałem tak, żeby sprawić ci
przyjemność.
Sorcha zachichotała i zaczęta się bawić jego szpilka do krawata. W odpowiedzi
poprawił jej kręcone włoski, zakładając je dziewczynce za ucho.
lismee patrzyła na nich, a dziwne ciepło zalewało jej serce. Niestety, ta ciepła fala
opadła niżej, aż do kolan, osłabiając znacznie jej siły. Przebywanie w towarzystwie lego
mężczyzny byto naprawdę niemądre. Niewiele myśląc cofnęła rękę z oparcia krzesła, na
którym siedział MacLachlan, i odsunęła się
0 krok.
Po chwili zdała sobie sprawę, że jej gest nie pozostał bez odpowiedzi. MacLachlan
pocałował Sorchę
1 postawił ją na ziemi.
- Idź, kruszynko. - Z tymi słowami wstał i zaczął zamykać kufer. Sorcha wyjrzała zza
stołu. Jej dolna warga drżała niebezpiecznie.
- Wychodzi pan? - spytała Esmee.
Popatrzył na nią dziwnie twardo i zacisnął usta, jakby poczuł nagle jakiś ostry ból.
- Chyba powinienem.
Esmec nic wiedziała, co powiedzieć. Oczywiście nie chciała, by został. Niemniej
jednak Sorcha najwyraźniej przepadała za jego towarzystwem. Impulsywnie wydagnęhi reke,
by dotknąć jego rinmcnki, zatrzymać, by powiedzieć... właśnie... co?
Na szczęście wybrał akurat tę chwilę, by zrobić krok naprzód i sięgnąć po ostatnie
pudełko.
- Nie wiedziałam, że zbiera pan monety - powiedziała głupawo.
Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne.
- I to bard/o chciwie - wyznał. - To takie przyzwyczajenie z dzieciństwa, które stato
się czymś w rodzaju obsesji, w dodatku bardzo kosztownej.
IEsmee myślała o lym przez chwilę. Hobby dziwnie nie pasowało do charakteru
człowieka, którego jednak w pewnym stopniu znała.
- 'Iii chyba zajęcie wymagające wiedzy - spytała. Roześmiał się. nie podnosząc
wzroku znad pudel.
- Mój ojciec mawiał, ze to tylko kaprys bogacza i chyba miał rację - odparł. - Nie,
jeśli szuka pani intelektualisty w mojej rodzinie, panno Hamilton, to jest nim raczej mój brat.
Ma wiedzę i smykatkę do interesów, ja natomiast urodę i wdzięk osobisty.
Esmee nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Mac-Lachlan zrobił taki ruch, jakby
chciał podnieść pudła, ale nagle zamarł w bezruchu.
- Co do uroku osobistego, panno Hamilton, nie zapomniałem, że jestem pani winien
przeprosiny -powiedział cicho. - Moje zachowanie parę tygodni temu pozostawiało wiele do
życzenia. Przykro mi, powinienem byi przeprosić panią wcześniej.
Hsmee wolałaby zdecydowanie, żeby Alasdair nie przypomina! jej o nieprzyjemnej
sytuacji w gabinecie.
- Nie mówmy o tym więcej - odezwała się sztywno. - Ale to mi przypomina, że nie
podziękowałam panu za dokumenty.
Zerknął na Sorchę.
- Rozumie pani ich znaczenie? - spytał. - Schowała je pani w bezpiecznym miejscu?
Przełknęła głośno ślinę i skinęła giową, Czasem nie potrafiła się na niego gniewać tak
bardzo, jak na to zasługiwał. Umiał wykorzystywać jej chwilowe słabości.
- Widywałam już testamenty - odparła. - Muszę przyznać, że spadł mi z serca wielki
ciężar.
- Tym się właśnie zajmowałem, panno Hamilton, tego popołudnia, gdy zachorowała
pani Crosby - powiedział bezbarwnym, wyzutym z uczuć głosem.
- Ustanowiłem też dziedzica moich ziem w Szkocji - ciągnął. - W końcu dostaną się
Merrickowi, choć on twierdzi, że ich nic przyjmie.
- Rozumiem, co to znaczy ustanowienie dziedzictwa - powiedziała.
- Ale ten dom i wszystko inne przypadnie w udziale Sorchy - ciągnął. Merrick na
pewno lego dopilnuje, w razie, no cóż, w razie czego. Wiem, ze pani za nim nie przepada. Nic
na to nie poradzę. Ale można na nim polegać. Sorcha już nigdy więcej nje zostanie bez dachu
nad głowy.
Zanim Esmee zdołała wymyślić stosowną odpowiedź, MacLachlan zabrał pudła i
wyszedł.
Esmee nie widziała MacLachlana aż do następnej niedzieli, a i wówczas zupełnie się
tego spotkania nie spodziewała. Zgodnie ze swym nowym zwyczajem zostawiła Sorchę pod
opieką Lydii, a sama poszła na poranną mszę do kościoła Świętego Jerzego, gdzie zawsze
uczęszczała ciotka Rowena. 1 dlatego Esmee również zaczęła tam chodzić. Mimo wszystko
czuła się trochę nieswojo w tak eleganckim miejscu.
Tej niedzieli znów wypatrzyła pana Whcclera we frontowej ławie, ale znów nie
towarzyszyła mu żona. Kazanie było nudne, wierni obcy. Po mszy Esmee poszła na Great
Ouecn Street, odczuwając ogromną tęsknotę za domem. Co dziwne, jej myśli zaprzątał pan
Whecler.
Późnym popołudniem ubrała Sorchę w jej najlepszy płaszczyk i poprosiła służącego,
by zniósł ze
schodów wózeczek. Dzień byt chłodny, powietrze wilgotne, po niebie przetaczaiy się
złowieszcze chmury, lecz Esmee zapragnęła nagle zielonej, otwartej przestrzeni, choćby miał
być to tylko park Świętego Jakuba.
- Idziemy, idziemy - paplała radośnie Sorcha, wskazując na swój pojazd. - Sorcha
idzie do pal ku, Sorcha i Me do palku do kacek...
Tak jak zwykle radość dziecka poprawiła nie najlepszy humor Esmee. Wsadziła
Sorche do wózka, zapięła jej płaszczyk i ze śmiechem ucałowała małe rączki.
Alasdair dostrzegł tę uroczą parę na ulicy, gdy podążał w stronę domu. Zawahał się
przez chwilę: podejść, przemknąć obok, czy też po prostu odejść, tak jak to uczynił ostatnim
razem. Decyzja ta wydawała mu się boleśnie podobna do wyborów, jakich musiał dokonać w
swoim obecnym życiu, wyborów, które zaczynały mu ciążyć.
Cala ta okropna historia zaczęła się od tego, że nic chciał mieć nic wspólnego z tym
dzieckiem. To jednak bardzo szybko okazało się niemożliwe. Przesta! już nawel czekać na list
od wuja Angusa i porzucił wszelką nadzieję ucieczki. Co dziwniejsze, wcale już jej nie
pragnął. Sorcha okazata się naprawdę ujmującym stworzeniem. Upartym i skłonnym do
napadów złości, to prawda. Ale należała do niego i Alasdair zaczynał powoli rozumieć, co to
znaczy być ojcem.
Nie, to nic sprawa Sorchy najbardziej go teraz dręczyła. Prawdziwym utrapieniem
stalą się jej siostra. Esmee była nie tylko piękna, ale okazała się Szkotką w każdym calu. Jej
głos, zachowanie, a nawet zapach
przywoływały stare wspomnienia i budziły jakieś dziwne tęsknoty. Być może za
utraconą młodością. Pragnął leżeć z nią na wrzosowisku i wyjmować szpilki z jej włosów.
Pragnął ją rozbierać wolno i delikatnie, by w końcu ujrzeć jej alabastrowe ciało na tle
zieleni... Patrzeć, jak w końcu przymyka oczy na znak poddania.
W pewnym momencie uległ rozpaczy, nie miał pojęcia, co robić i marzył tylko o tym,
by zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności. IZsmee wydawała się wówczas jego jedyną
nadzieją. Teraz okazała się wieczną karą. Nawet teraz nic mógł ani na chwilę przestać myśleć
o jej kołyszących się biodrach i wdzięcznym ruchu rąk unoszących Sorchę. Ten nagły
przypływ pożądania, jaki nagle odczuł, wyda} mu się niemal nieprzyzwoity. Przecież widok
kobiety opiekującej się dzieckiem nie mógł mieć erotycznego charakteru. Co dziwniejsze,
kobieta, która zaprzątała jego myśli, była o kilkanaście lat młodsza i zupełnie
niedoświadczona.
Przy lym nie należała do tych głupiutkich, naiwnych kobiet - zupełnie nie mieściło mu
się to w głowie. Wręcz przeciwnie - odznaczała się rozsądkiem i zmysłem praktycznym.
Rozumiała, że życie bywa ciężkie i wymaga poświęceń. Tak, wiedziała o tym bardzo dobrze,
pewnie o wiele lepiej niż on sam, gdyż nie musiał, aż do teraz, dokonywać żadnych trudnych
wyborów.
Nie wiedziała jednak nic o świecie, o mężczyznach takich jak on. Gdyby miała ojca
lub brata, Alasdair musiałby się wytłumaczyć ze swojego zachowania już parę tygodni temu.
Zapinała właśnie płaszczyk Sorchy, narzucony na żółtą, muślinową sukienkę. Dziecko
siedziało spokojnie, patrzyło na siostrę i paplało radośnie. W od-
powiedzi Esmćc uniosła rączki dziewczynki do ust i ucałowała je serdecznie. Na
widok tego prostego gestu Alasdair poczuł dziwny skurcz w swym twardym, samolubnym
sercu, jakąś bolesna tęsknotę za... za czym - nic wiedział. Odniósł nagle wrażenie, że nie
należy do nikogo i nie posiadł nikogo na własność.
Stai się zwykłym, bezpańskim psem tęskniącym za ciepłem i domem, zaglądającym
ukradkiem przez drzwi i okna do domów, w których gościło szczęście. Miłość. Radosny
śmiech. Rodzinny obiad, świece na stoic. Rzeczy, które jak dotychczas sądził, nie miały
znaczenia.
Zupełnie jakby szukał miejsca, które mógłby nazwać domem, choć dom przecież miał.
Tak dziwnych, splątanych uczuć nie doświadczał, odkąd wyjechał ze Szkocji. Po tym jak
Sorcha i I;smee wkroczyły w jego życie, Alasdair czuł sie bardziej samotny niż kiedykolwiek.
Może dlatego, że uświadomił sobie, za czym warto tęsknić, co stracił.
Impulsywnie zdjął kapelusz i podszedł do nich.
Hsmee upychała właśnie zwinięty kocyk za plecami Sorchy.
- Dobry wieczór, panno Hamilton - powiedział. -Wybiera się pani do parku?
Podniosła głowę, i natychmiast oblała się rumieńcem.
- Tak jak co dzień.
- Czasem widzę, jak wychodzicie. - Dzięki Bogu, nie miała pojęcia, ileż to razy stał
przy oknie, próbując wytrzeźwieć, i patrzył, jak jej zwinne ręce przygotowują Sorchę do
spaceru.
- Trochę pada - dodał.
- Och, to tylko mżawka - odparła. - Nie jestem takim tchórzem, żeby się przestraszyć
paru chmur.
- Nawet tak nie myślałem - mruknął. - Czy mogę się do was przyłączyć?
- Boję się, że zanudzi się pan na śmierć. Alasdair uważnie popatrzył jej w twarz.
- Esmee, chyba musi pani zdecydować, czy mam być ojcem, czy tylko źródtcm
dochodu.
Ta uwaga zbita ją trochę z pantaiyku.
- Obawiam się, że tego wyboru musi dokonać pan, nie ja.
Alasdair położył jej rękę na dłoni.
- To czasem trudne - powiedział. - Szczególnie wówczas, gdy widzę, jak źle się pani
czuje w moim towarzystwie.
Popatrzyła na niego ponuro.
- Wałcz z kimś innym - powiedział cicho. - Ja przyznaję się do winy. I przysięgam, ze
już nigdy...
- Chodź - krzyknęła nagle Sorcha, chwytając obiema rączkami wózek. - Idziemy do
pal ku. Do kacki.
Alasdair roześmiał się głośno. Nie było mu dane dokończyć przysięgi.
- Samolubna psotnica. W dodatku nieuleczalna.
- Owszem, potrafi zaleźć za skórę - zgodziła się Esmee.
- Nie wiem, czy poradziłby sobie- z nia cały batalion guwernantek - powiedział. -
Widziała pani tę dziurę, która wycięła w zasłonie, gdy Lydia i ja zbieraliśmy jej zabawki? -
Ta niecnota chwyciła nożyczki tak szybko, ze niech mnie diabli.
Esmće nie zganiła go za przekleństwo.
- Naprawiłam tę zastonę - powiedziała. - Mam nadzieję, że dziury tak bardzo nie
widać.
- Dałem jej burę - powiedział.
- Ja również - wyznała Esmće. - Ale to chyba niewiele pomogło.
Alasdair roześmiał się głośno.
- A kiedy już zabraknie nam cierpliwości, moja droga, będziemy musieli po prostu
bezlitośnie ztoić
jej skórę. I tak będzie to trwało kolejnych piętnaście lat. Wie pani o tym, prawda?
- Oczywiście, że wiem - Esmee wbiła wzrok w chodnik. - Aie ja nie potrafię się
na to zdobyć.
Alasdair skinął ponuro.
- Doskonale to rozumiem. Tak więc w tym się zgadzamy.
- Czyżby? - Raptownie podniosła głowę.
- Tak - odparł. - Wyrok będzie musiała wykonać Lydia.
-- Ach tak! - Esmee zakrztusiła się ze śmiechu. -Nie ma pan wstydu, panie
MacLachlan! Alasdair uśmiechną! się krzywo.
- Ale o tym już panią uprzedzałem, prawda? Sorchę zmęczyło to opóźnienie.
- Do palku! Do palku!
Alasdair pochylił się i uniósł wciąż jeszcze słodki, niemal niemowlęcy podbródek
dziecka.
- Idziemy do parku - powiedział. - Możesz to powtórzyć1?
- Idziemy do palku - odparła. - Idziemy już. Alasdair włożył z powrotem kapelusz.
- Panno Hamilton, nasz tyran przemówił.
Tym razem spacer do parku wydał się Esmee krótszy i znacznie przyjemniejszy niż
zwykle. U wylotu Great Oucen Street znajdowały się szerokie schody, którymi można było
zejść na ulicę położona niżej. Dotąd nie mogła korzystać z tego skrótu, ale tym razem
MacLachlan zniósł wózek Sorchy.
Sorcha krzyknęła radośnie i zaklaskała w dłonie. Kiedy MacLachlan postawił wózek
na chodniku, wyciągnęła do niego rączki.
- Na łącki! - zażądała.
I ku zdziwieniu Esmće MacLachlan pochylił się posłusznie, by wyjąć małą z wózka.
Położyła mu jednak dłoń na ramieniu.
- Nie trzeba - powiedziała. - Da sobie radę. Znów obdarzył ją swoim krzywym
uśmiechem,
po czym wyjął dziecko z wózka i posadził je sobie na biodrze. Sorcha objęła go za
szyję jedną ręką, a drugą wskazywała wszystkie napotykane przedmioty.
- Ładny piesek - powiedziała na widok zadbanego teriera, który właśnie przechodził
obok w towarzystwie swojego pana. - Koniki - dodała, wskazując przejeżdżający powóz.
- Czarne - dodał MacLachian. - Cztery czarne konie.
- Calne - odezwała się dziewczynka. - Ctely calne konie.
- A tu są białe - ciągnął. - Powtórz: białe.
■ Białe - powtórzyła dziewczynka. - Ładne.
I tak to się ciągnęło, dopóki nie dotarli do parku.
- Była już z nią pani w Hyde Parku1? - spytał MacLachlan. - To trochę dalej, ale po
drodze znowu spotkamy piękne konie.
- Ale czy będą kaczki? - spytała Esmee z udaną troską. - Nasz tyran musi zobaczyć
kaczki.
- Oczywiście, że są. Nawet łabędzie.
- Sorcha nazywa je kaczkami.
MacLachian popatrzył na nią i zaśmiał się serdecznie.
- W takim razie to pewnie są kaczki.
Esmće zorientowała się nagle, że spacer u boku MacLachlana stał się dla niej czymś
zupełnie naturalnym. Być może nie powinna pokazywać się publicznie w jego towarzystwie,
ale kto mógł ją zobaczyć? Kogo to obchodziło? Tu, w Anglii, była nikim.
I nikogo nie miała. Nikogo oprócz Sorchy i co dziwne, właśnie MacLachlana.
Pewnie kierowała nią jakaś dziwna obsesja, ale nie mogła przestać o nim myśleć.
Niezależnie od tego, jak ja zfościt, nie mogła go ignorować i nie mogła zapomnieć o tych
cudownych doznaniach, jakie wstrząsnęły jej ciałem w chwili, gdy spotkały się ich usta.
1 czasem - o nie, często - fantazjowała o nim. Budziła się w gorączce, marząc, że
znów ją przytuli, ze ich ciała się zetkną. Ale za tym kryło się szaleństwo, nic wspominając już
o smutku i zrujnowanej reputacji. Miała znacznie mądrzejszy i bardziej rozsądny powód, by
pozwolić MacLachlanowi towarzyszyć sobie na przechadzce. Byt ojcem Sorchy. Starał się.
Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na jego rzeźbiony profil i zdała sobie sprawę, że
czuje się niemal szczęśliwa. Była to konstatacja zdumiewająca i odrobinę niepokojąca
zarazem.
Szybko dotarli do I lyde Parku, który dotychczas był jej znany jedynie z poludniowo-
wschodniego końca.
MacLachlan wskaza! jej posiadłość księcia Wel-lingtona.
- 'Iwierdzi, że wydal na remont ponad sześćdziesiąt tysięcy funtów - powiedział, gdy
mijali dom. -1 lubi na to narzekać przed każdym możliwym słuchaczem.
- Cóż za marnotrawstwo -- skomentowała Ksmee. - Proszę pomyśleć tylko, jaki
dochód przyniosłaby ta suma na oprocentowanym koncie.
- Uwaga godna prawdziwej córy Kaledonii - powiedział MacLachlan, gdy weszli na
zielone połacie parku. lam wybrał ławkę nad zakręconym stawem zwanym Serpentine.
Esmee wyjęta kocyk, by ochronić Sorchę przed wilgocią. Dziewczynka oczywiście
zrzuciła okrycie i za-
czci a biegać po bujnej trawie. Zbierała w niej mlecze i koniczyny, które rzucała
bezładnie na rozłożony pled. Teraz zza chmur wyjrzało słońce. MacLachlan, który już
siedział na ławce obok, podniósł głowę, spojrzą i w górę i zmrużył oczy.
- Powiedziałem wczoraj, że jestem winien pani przeprosiny - odezwał się cicho. -
Chcę je teraz dokończyć. Dwukrotnie zachowałem się w stosunku do pani po prostu
karygodnie. Nie mam żadnego wytłumaczenia, mogę tylko obiecać, że to się więcej nie
powtórzy.
Hsmee wyczuła jego żal już wcześniej, nawet wówczas, gdy wychodziła z jego
gabinetu. Niemniej jednak przeprosiny bardzo ją zdziwiły.
- Nie pan jeden popełnił błąd - powiedziała w końcu. Ja tylko pogorszyłam
sytuację.
- Żałuję, że w ogóle pozwoliłem pani zostać - powiedział nagle ponuro i cicho. - Ale
niech mnie diabli, jeśli wiem, co mam teraz zrobić.
- Chciałam zostać z Sorchą - powiedziała nieoczekiwanie drżącym głosem. Pan
pozwolił mi dokonać wyboru.
- I pani tego nie żałuje? Nie chce mnie pani postać do diabła?
Znów zaczęła się bawić naszyjnikiem. Nagle oderwała od niego dłonie i ścisnęła je
mocno na podotku.
- Może nie jestem wcale tak niewinna, jak pan sadzi - szepnęła. Może przypominam
moja matkę. Głupią, romantyczną kobietę działającą jak magnes na przystojnych łajdaków.
Odwrócił się do niej nagle.
- Esmee, nie jest jeszcze dla pani za późno - powiedział. - Moja babka mieszka w
Argyllshire i trzyma się z dala od towarzystwa, ale mam tam również ustosunkowanych
przyjaciół.
Esmćc nie zrozumiała, o czym on mówi.
- Co pan ma na myśli?
- Zasługuje pani na coś więcej niż życie wypełnione ciężką pracą.
- Opieka nad Sorchą to nie jest ciężka praca - odparła. -Jeśli uważa pan, że nie nadaję
się na guwernantkę, proszę to wyraźnie powiedzieć.
Szybko nakryt jej dłoń swoją i ścisnął serdecznie.
- Chodziło mi tylko o to, że powinna mieć pani własne życie. Może jest ktoś, kto
mógłby panią sponsorować? Może matka Devellyna, księżna Gravenel? Musi być ktoś taki.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- To znaczy, co konkretnie robić? Owinąć mnie w biały atłas i zabrać do Almack?
Wzruszył ramionami.
- Nie zależy pani na takich rzeczach?
- Och, może kiedyś mi zależało - odparta gorzko.
Rzeczywiście, jeszcze kilka miesięcy temu z pewnością skorzystałaby z takiej okazji.
Potem wszystko się zmieniło. Nie tylko w związku ze śmiercią jej matki. Nie tylko dlatego,
ze musiała zająć się Sorchą. Wszystko miało tu swoje znaczenie. Chodziło przede wszystkim
o niego. A on chciał się jej pozbyć, podczas udv ona zupełnie nie miała ochoty wyjeżdżać. I
ta konstatacja mocno nią wstrząsnęła.
- Jest pani młoda. Esmće - powiedział pozornie bez związku. Jakie znncy.cnic min]
dhi mego je} wiek? Patrzyła, jak napinają mu się mięśnie na szyi. - Po co miałaby pani
mieszkać pod jednym dachem z takim łobuzem jak ja... że nic wspomnę już o... innych rze-
czach.
W tej samej chwili Sorchą położyła piąstkę na udzie MacLachlana, prezentując mu
dumnie pognieciony pęczek koniczyny.
- Widzis? - spytała. - Ładne, plawda? Byi jej wdzięczny za tę zmianę tematu.
- Widzę najpiękniejszy kwiatek na świecie - krzyknął, unosząc ją wysoko w górę. -
Znalazłem go w trawie.
Sorcha pisnęła radośnie i pozwoliła się posadzić na kolanie. Razem patrzyli na
przebiegające obok konie.
- Calny konik - powiedziała Sorcha.
- Czarny koń. A teraz będzie coś trudnego. Kasztanek.
- Kastanek - wyrecytowała, wskazując konia. Esmee patrzyła na nich, zdziwiona
zmianą, jaką
obecność Sorchy wzbudziła w MacLachlanie. Złagodniał mu wzrok i rysy twarzy.
Wargi wykrzywione zwykle w cynicznym grymasie rozchylały się teraz w szczerym
uśmiechu, ujmując mu lat i dodając wdzięku.
W trudnych chwilach Esmee często zapytywała samą siebie, co też widzi w takim
zatwardziałym nicponiu. I nagle zrozumiała. Właśnie to. Zmianę, która tak bardzo rzucała się
w oczy w tych miłych, beztroskich chwilach. Stawał się wówczas innym człowiekiem. A
Sorcha innym dzieckiem. Zaś co do Lismee -no cóż, czy to na dobre, czy na złe, ona również
się zmieniała.
Sorcha siedziała tak przez pół godziny, paplając o wszystkich i wszystkim, co
widziała. Gdy się już tym zmęczyła, odwróciła się i zaczęła bawić guzikami jego marynarki.
Kilka z nich nawet skutecznie rozpięta. MacLachlan patrzyt tylko na nią przyzwalającym
wzrokiem. Kiedy zaczęła powoli zsuwać mu się z kolan, pozwolił jej zejść.
Poszła dalej w dół wzgórza i znów zaczęła zbierać kwiatki. MacLachlan popatrzył
niemal niewidzącym wzrokiem na kolejnego jeźdźca.
- Zbliża się godzina największego ruchu - powiedział w końcu. - W parku już
niedługo zrobi się tiok. Chyba powinienem już iść.
Na te stówa Esmee ścisnęło się serce. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, znów
zaczęta przesuwać palcami po naszyjniku. Tym razem jednak, niestety, rozległ się cichy
trzask.
- Och, nie! - krzyknęła, patrząc na rozsypujące się perły. - Naszyjnik mamy!
- Niech to! - zaklął Alasdair, widząc periy podskakujące na trawie.
- Boże! - lismee zaczęła przeszukiwać nerwowo fakty spódnicy.
- Proszę nie wstawać - zakomenderował MacLaeh-lan. Klęczał już, zbierając perły z
trawy. -■ Niech pani trzyma to, co zostało na sznureczku. Ma pani kieszeń?
- lak, dziękuję. - Hsmee przycisnęła zerwany sznurek do piersi jedną ręką, a
drugą odebrała od niego klejnoty. - To naszyjnik, który marna dostała w posagu. Podarowała
mi te perły na siedemnaste urodziny. Ależ jestem niemądra!
- Znajdziemy większość /. nich - uspokajał. -Znam dobrego jubilera, który potrafi je
naprawić.
Nie minął jednak ułamek sekundy, a oboje zapomnieli o perłach.
Esmee podniosła wzrok i krzyknęła.
Później Alasdair nawet nie pamiętał, że skoczył na równe nogi. Nie pamiętał, jak
zbiegai ze wzgórza. Kolejne chwile przepłynęły mu w pamięci jak fale, nawet moment, kiedy
podbiegał do nadjeżdżającego powozu. Pasażerowie rozmawiali wesoło, wyciągając
twarze do słońca. Nie patrzyli na ścieżkę. Nie zauważyli dziecka, które z
rozpostartymi ramionami biegło w stronę stawu.
- Sorcha! - Słowa eksplodowały mu z pluć, zagłuszone tętentem galopujących
kopyt. W ostatniej chwili koń skręci! w stronę stawu, faeton odbił na prawo i oma) się
nie przewrócił. Otoczyły go krzyki. Hsmee. Sorchy. I jego własny. Rozpaczliwe- rżenie.
Podkowy przecięły powietrze i Sorcha upadla. A potem zobaczyt koło bezlitośnie orzące
ziemię. Jakimś cudem porwał dziewczynkę z trawy, powóz przejechał obok, unosząc
postrzępione skrawki muślinu i koronki. Później było już tylko dziecko - zakrwawione i
nieruchome w jego ramionach.
Z sercem w gardle położy! ją na ziemi. Esmće wciąż wykrzykiwała imię siostry.
Klęcząc w trawie, Alasdair ujął twarz dziewczynki w dłonie.
- Sorcha! - wychrypiał. - Otwórz oczy!
- Boże! Boże! - Hsmee padła na kolana obok Alasdaira. - Sorcha!
Alasdairowi zrobiło się słabo. Widok boksera '/-£ zmasakrowaną twarzą lub mężczyzn
postrzelonych w pojedynku był niczym w porównaniu z tym. Sorcha wyglądała strasznie. Z
rany na głowie sączyła się krew. Lewa ręka zwisała z barku pod dziwnym kątem. Muślinowa
spódnica oderwała się od staniczka sukienki. Nie zdąży).
Esmćc szlochała teraz histerycznie i odgarniała włosy z czoła dziewczynki.
- Czy ona... Boże... czy ona?
Alasdair już wcześniej przyłożył patce do szyi Sorchy.
- Puls - wykrztusił z trudem. - Wyczuwam puls. Usłyszał nad sobą głosy i podniósł
wzrok. Faeton
przejeżdża! właśnie z ogromną szybkością przez bramę w stronę Knightsbridgc.
- Pojechali po lekarza - powiedział czyjś zdenerwowany głos. - Boże! Nie
widzieliśmy jej. Tak mi przykro. Biedne dziecko!
Okrzyki przywiodły na miejsce wypadku strażnika w granatowym uniformie. Ukląkł
obok Hsmćc i oderwał ja od Soichy.
- Dobrze już dobrze - powiedział łagodnie. - Nie wolno jej ruszać. Czekamy na
doktora. Będzie musiał sprawdzić kości i inne rzeczy. Proszę się uspokoić.
- Ale jej ręka! - krzyknęła Esmee, zakrywając usta rękami. - Boże! Proszę spojrzeć na
jej rękę.
- Rzeczywiście, może być złamana - zgodził się mundurowy. - Ale może tylko
wyskoczyła ze stawu. Młode kości .szybko się zrastają. Już cicho, cicho. Zaraz przyjedzie
doktor.
Esmec wychyliła się jednak zza strażnika i chwyciła mała nóżkę Sorchy, jak tonący
chwytający się tratwy.
- To wszystko moja wina - szlochała w trawę. -Boże! Jak mogłam? Dla naszyjnika!
Boże!
Wiedziony instynktem Alasdair przytulił ją do piersi.
- Cicho! - upomniał ja surowo. - Jeśli ktoś tu zawinił, to tylko ja.
- Jak pan może tak mówić?! - lismće zalewała łzami jego fular. -- Opieka nad Sorchą
to mój obowiązek! Mój! A teraz proszę popatrzeć!
- Cicho! - powtórzył, - Ona wyzdrowieje. Na pewno. Przysięgam. - Wznosił modły do
Boga, by jego obietnica się spełniła.
W tej samej chwili Sorcha zatrzepotała lekko rzęsami, a Alasdair poczuł dziwne ciepło
wypełniające mu oczy i zrozumiał, że płacze.
- Zwichnięta! - or/ekl ponuro doktor Reid, wstając od fóżka dziewczynki. -
Zwichnięta, ale nie złamana.
- Chryste, to moja wina - wychrypiał Alasdair, nie spuszczając wzroku z twarzy
Sorchy. - Na pewno. Pamiętam, że ja szarpnąłem. Bardzo mocno. Wtedy miałem wrażenie, że
coś się urywa. Ib było okropne.
- Mata cena - powiedział z naciskiem doktor. -Szczególnie że koło omal nie
przejechało jej na pót. Zwichnięcie to nic w porównaniu ze zmiażdżeniem przez koło powozu.
Od wypadku upłynęła co najmniej godzina, choć Alasdairowi zdawało się, że jest to
zaledwie chwilka. Jeden z młodych pasażerów faetonu sprowadził rozgniewanego doktora
Reida. Alasdair znał go z widzenia, doktor pojawił się na niejednym porannym spotkaniu, by
pozszywać „kolejnego przerasowione-go głupca", jak nazywał uczestników pojedynku.
Burkliwy i nieprzebierający w słowach doktor nie zachowywał się szczególnie miło przy
łóżku pacjenta -właściwie już doprowadził Esmće do histerii - ale nikt lepiej od niego nie łatał
ran. A w tamtej chwili Alasdair wybaczyłby nawet samemu diabłu, gdyby ten posiadł tę
właśnie umiejętność.
Sorcha leżała bezwładnie na łóżku, które wydawało się zbyt obszerne jak na tę krucha
istotkę. Było to zresztą to samo łóżko, które dotąd zajmowała Julia. Reid kazał zanieść małą
do najbliższego pokoju, toteż Alasdair wykonał po prostu jego polecenie. Sorcha jęczała, ale
ani razu nie otworzyła oczu. Teraz Alasdair i Bsmćc stali po obu stronach łóżka i Bsmee
cicho płakała.
- Dlaczego nie odzyskuje przytomności? - szepnęła Esmee. - Dlaczego?
Doktor starannie rozkładał na białym płótnie narzędzia.
- Jutro powinna przyjść do siebie. Mogłaby właściwie zaraz się obudzić, ale
zaaplikowałem jej lauda-num. Nie miałem zresztą wyboru - ręka wypadła z torebki stawowej.
- Cierpi? - spytała nerwowo Esmee. - Boli ja? Boże! Muszę wiedzieć.
Doktor zaniknął torbę i odstawił ją na bok.
- Nie nie czuje - odparł. - Choć mamy przed sobą noc. Podkowa uderzyła ją w głowę i
stąd ta rana, ale na szczęście czaszka nie jest naruszona. Miała szczęście. Gdyby kopyto
trafiło w skroń lub podstawę czaszki, to już za tydzień mała leżałaby w grobie.
Esmee jęknęła cicho i ukryła twarz w chusteczce. Była kompletnie załamana. Alasdair
uczynił kolejny wysiłek, by przemówić.
- A co z ręką, panie doktorze? Co możemy zrobić z ręką9
- Już posłałem po fachowca - powiedział Reid. -To siary chirurg. Musimy nastawić
rękę, póki dziecko jest nieprzytomne. To strasznie bolesny zabieg. Najlepiej, by wykonywały
go jednocześnie dwie osoby, ałe mój przyjaciel z Chelsea właśnie składa nogę. Mam nadzieję,
że zdąży przed wieczorem.
- A jeśli nic? - krzyknęła Esmee. - Co się wtedy stanie? Czy to może czekać? Nie
Sępiej posfać po kogoś innego? Czas nie jest tu przecież bez znaczenia!
Alasdair przełknął głośno ślinę.
- Może ja mógłbym pomóc?
Doktor Rcid rzucił mu poirytowane spojrzenie.
- Nie trzeba - powiedział. - Obłożę staw lodem i zaczekamy. Potem zeszyję głowę. A
pan niech zabierze żonę do łóżka i poda jej solidną porcję brandy.
Eismee ściskała chusteczkę.
- Ale ja... ja nie jestem... to znaczy... my nie... Sorcha to moja siostra. Poza tym nie
znoszę brandy. A już na pewno nic zostawię Sorchy. Nie mogę!
Doktor rzucił ponure spojrzenie na Alasdaira i pokazał mu głową drzwi. Esmee opadła
na krzesło obok łóżka i wzięła Sorchę za rękę. Panowie niemal niezauważalnie wyszli z
pokoju.
- Proszę ją zabrać na górę - zaleci! Reid, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Nie
chcę tu żadnych płaczących kobiet, które bez przerwy o coś pytają, kiedy ja muszę pracować.
AJa.sdair zawaha) się wyraźnie.
- Nie wiem - powiedział. - Ona jest okropnie upar...
- Do diabła! -wrzasnął doktor. - Widział pan kiedyś, jak się nastawia rękę?
Alasdair skrzywił się na to wspomnienie.
- Owszem, raz - przyznał. - Ale wszyscy byliśmy wtedy pijani jak bele.
- Więc chyba pan wie, że nie jest to miły widok. -Najpierw jednak muszę zeszyć
dziecku głowę. A poza tym, jeśli jednak stwierdzę opuchnięcie mózgu, będę musiał ogolić jej
głowę i wykonać trepanację czaszki. Chce pan, żeby ona na to patrzyła?
- Trepanację? - wykrztusił Alasdair. Słyszał o takich okropnościach od Devellyna. -
Boże! Nie! Modlę się, żeby do tego nic ćoszlo.
Doktor Reid popatrzył na niego z ukosa.
- Nie dojdzie - mruknął. - Widziałem już sporo takich przypadków, więc wiem. Ale
proszę pamiętać, że dziecko nie może nawet mrugnąć okiem przed wschodem słońca. A jeśli
mrugnie, będę musiał znów je uśpić.
- Nie chcę, żeby cierpiała - mrukną] Alasdair.
- Nie będzie, jeśli pozwolicie mi pracować w spokoju - powiedział Reid. - A ostatnią
rzeczą, jakiej mi trzeba, jest kobieta pochylona nad łóżkiem przez cala noc. I to taka, która
będzie mnie co pięć minut pytała, czy mała żyje, czy nie oddycha za szybko albo za wolno,
czy nie jest zbyt blada, zbyt rozpalona albo y/<\ zimna - rozumie pan chyba, o co mi chodzi.
Alasdair odprężył się nieco.
- W takim razie zostaje pan na noc?
- Jeśli będę miał spokój, to tak. A teraz proszę wyświadczyć nam wszystkim
przysługę. Niech państwo idą na górę i zostaną tam do czasu, kiedy was poproszę.
Dwie minuty później Alasdair popychał delikatnie Fsmee na górę.
- Chcę zostać z Sorcha! - protestowała, stając na podeście. - A jeśli będzie mnie
potrzebować?
Poprowadził ją na kolejny podest.
- Ona jest w dobrych rękach, Esmće - rzekł stanowczo. - Nie jest jej pani potrzebna.
Hsmee popatrzyła na niego tak, jakby ja uderzył.
- No tak, ma pan rację - krzyknęła. - Oczywiście, że nic jestem jej potrzebna. Dziś po
południu na nic się jej nie przydałam. Sam pan widzi, co się stało.
Tak jak w parku przytuli! ją do siebie instynktownie,
- Cicho, Esmće - szepnął jej do ucha. - Jest jej pani niezbędna. Ale nie teraz. Doktor
musi się skupić. Przysięga, że Sorcha nie odzyska przytomności...
- Właśnie tego się boję - jęknęła Esmee.
- Bo podał jej laudanum - dokończył szybko Alasdair.
W tej samej chwili ze schodów zszedł Wcllings.
- Whisky - powiedział bezgłośnie Alasdair, a kamerdyner skina! tylko głową.
Już w salce lekcyjnej Esmee zaczęta chodzić niespokojnie po pokoju, przenosząc
wzrok z jednego kąta w drugi. Nawet Alasdairowi pokój bez Sorchy wydal się zimny i
bezduszny. Przez jakiś czas nic nie mówił, patrzył tylko na Esmee, próbując odczytać jej
myśli. Winiła siebie za wypadek tak samo jak on.
Od tych przerażających chwil w parku postarzał się o dziesięć lat. Pamiętał, jak kładł
Sorchę w trawie i czul, że jego życie się kończy. Uchodzi z niego nieubłaganie wraz krwią
sączącą się z dziecka. 1 w pewnej chwili zrozumiał, co Esmee miała na myśli, gdy mówiła tak
dobitnie o cierpieniu Julii. Stracić dziecko! Czy można sobie wyobrazić bardziej przeszywa-
jący ból?
Może podobne cierpienie powoduje utrata siostry, matki... Biedna Esmee. Zniosła tak
wiele i z tak stoickim spokojem. Stal przy wygasłym kominku i patrzył, jak chodzi po pokoju,
bierze do ręki zabawki i znów stawia je na miejsce, poprawia książki, które i tak stoją
równiutko na półce. I ani na chwilę nie przestaje płakać. Alasdair nie mógł już dłużej patrzeć
na jej cierpienie. Podszedł i ujął delikatnie jej dłoń.
- To nie pani wina, Esmee - powiedział cicho. - I nie moja, choć odczuwam straszne
wyrzuty sumienia.
Popatrzyła na niego, połykając łzy.
- Ale to ja miałam się nią opiekować - szepnęła. -To było moje zadanie. Mój
siostrzany obowiązek.
Rozległo się pukanie do drzwi i weszła Lydia z tacą. Wellings, niech Pan Bóg ma go
w swojej opiece, przysłał pełną karafkę whisky, dwie szklaneczki,
a także talerz z serem, chlebem i zimnym mięsem, które i tak miato pozostać
nietknięte.
- Dziękuję, t.ydio -- szepnął - Teraz już zostań na dole. 1 powiedz Wcllingsowi, ze
pannie Hamilton nie wolno przeszkadzać, dopóki nie pośle po nią doktor Reid.
Lydia dygnęła, popatrzyła na nich smutno i wyszła.
- Och, Alasdairze! - krzyknęła tismee. gdy zamknęły się za nią drzwi. - Co ja
zrobiłam'.' A jeśli ona jednak umrze7 Nie zniosę tego!
Alasdair był na tyle mądry, by nie bagatelizować jej obaw. On sam wciąż się bał. A
przecież Hsniee doświadczyła już śmierci kogoś najbliższego. Właśnie pochowała matkę,
kobietę, która, sądząc z opisu, była silna i pełna życia. Straciła tez ojca i trzech ojczymów.
Teraz jej .siostra Jeżała bez ruchu na łóżku, blada jak śmierć. Dla Usmee życie z pewnością
nie było wieczne. Zdziwiła go jego własna chęć. by porwać ją w ramiona i scalować łzy.
Mądrzej było jednak otrzeć je chusteczką, nalać szklaneczkę whisky i wcisnąć jej w dłoń.
- lo przynajmniej nie jest woda dla żab - powiedział tonem przeprosin. - Proszę
wypić.
- Dziękuję. - Esmee bez wahania wychyliła whisky i znów zaczęła się przechadzać po
pokoju. Zatrzymywała się tylko po to, by upić whisky. Alasdair zaczai się zastanawiać, czy
nie powinien wyjść z. pokoju. Może powinien zadzwonić po Lydię? Ale chciał, nie, nuisiui
zostać z nią. Dlatego ani nie wyszedł, ani nie sprowadzi! Lydii, przeklinając siebie w duchu
za obie te decyzje.
Słońce zachodziło, jego ostatnie promienie zabarwiły świat za oknami na
przytłumiony różowy kolor, intymność, jaką zawsze ze sobą niosła ciemność, zbliżała się do
drzwi. Alasdair opróżnił szklaneczkę.
odstawił ja na bok. i znów zaczął wznosić do nieba bezgłośne modły o wyzdrowienie
Sorehy.
- Co ja narobiłam! - glos Esniee był lekko schrypnięty, przepełniony Izami. •- Nigdy
nie umiałam zajmować się dziećmi. Ja i mama miałyśmy zawsze zastępy służących. Robiły za
nas wszystko.
- Uważam, że świetnie daje sobie pani radę - powiedział.
- Oczywiście przewidziałam, że Achanalt mnie wyrzuci - ciągnęła, jakby nie
słyszała jego słów. - Ale zostawić dziecko? - spytała histerycznie. Jak on mógł? Jak?
Przecież musiał wiedzieć... Boże! Wiedział, ze jestem beznadziejna. - Odstawifa prawie pustą
szklaneczkę i ujęła głowę w dłonie. - Boże, Alasdairze! On chyba właśnie tego chciał!
Alasdair podszedł do niej i objął ramieniem. Może jednak ten pomysł z whisky nie był
najlepszy?
- Niech pani usiądzie - powiedział, rozglądając się niecierpliwie po pokoju. - Boże!
Czy my już tu nie mamy żadnych normalnych krzeseł?
Podniosła giowę i popatrzyfa na mafe krzesełka, lak jakby ich nigdy wcześniej nie
widziała.
- lam - odparła gardłowym głosem.
Poszedł za nią jak głupi. Do sypialni. Łoże z baldachimem było już zasiane, w
kominku buzował ogień. Drugie łóżeczko, to maleńkie, które kupił dla Sorehy. stato puste.
Esmće zbladła.
Alasdair wziął ją za łokieć i poprowadzi! w stronę dwóch krzeseł przy kominku.
- Dziękuję - powiedziała. -- Jest pan bardzo miły. Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek
uważałam inaczej.
Alasdair popatrzył na nią z troską.
- Nawet diabeł wydaje się milszy z dna szklanki -szepnął. - Siadaj, moja droga.
Po raz pierwszy zwrócił się do niej w tak poufały sposób.
Powiodła rękami po ciele, jakby zrobiło jej się zimno.
- Trudno mi usiedzieć spokojnie - powiedziała schrypniętym głosem. - Czuję się tak,
jakbym miała wybuchnąć.
Ujął ją delikatnie za ramiona.
- Esmee, Sorcha wyzdrowieje - uspokajał. - Zobaczysz.
- Skąd wiesz? - krzyknęła. - Jak możesz, być tego pewien?
Wzmocni! uścisk i lekko nią potrząsną),
- Wyzdrowieje. Jestem o tym przekonany.
Zatkała i oparła się o niego całym ciałem, zarzucając mu ramiona na szyję. A po
chwili obejmował ją tak jak wtedy, tego strasznego dnia, Łismee płakała mu w koszulę, jakby
zaraz miało pęknąć jej serce. Alasdair przywarł ustami do jej skroni.
- Cicho, kochanie - szepnął. - Wszystko jest dobrze. Zaufaj mi, Esmee. Po prostu mi
zaufaj.
Zaufać mu? Co on, na miłość boską, miał na myśli? Lecz zamiast odtrącić go ze
wstrętem, Esmee przełknęła tylko ślinę i skinęła głową.
- Skoro tak mówisz, wierzę ci.
Wiedziała, że nie powinna wierzyć temu najbardziej zatwardziałemu grzesznikowi w
społeczności chrześcijańskiej. Ale w tamtej chwili on chciał, żeby mu wierzyła. Pragnął
zasłużyć choć na chwilę na tę potrzebę, jaką dostrzegł w jej oczach. Przytuliła mu policzek do
piersi.
- Och. Alasdairze! - powiedziała tak cicho, ze ledwo ją słyszaf. - Och, obejmij mnie na
chwilę. Proszę.
'lak więc wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Obróci! głowę, by znów
ucałować jej skroń. Spojrzała na niego wilgotnymi oczyma. Wydała jakiś
cichy dźwięk, tak jakby złapała powietrze, i on, nie wiadomo kiedy i jak, schyli!
głowę.
Ich usta spotkały się - mógłby przysiąc, że przez przypadek - więc oparta się o niego
całym ciężarem ciała, prosząc bezgłośnie o coś, co zupełnie jej się nic należało.
Lecz Alasdairowi pozostała jeszcze odrobina przyzwoitości. Uniósł giowę i spojrzał
na nią pytająco.
- Nic, Alasdairze, nie jestem tak wstawiona, żebym nie wiedziała, co robię - szepnęła.
Kolejna łza spłynęła jej po policzku, więc instynktownie schylił głowę i starł ja
ustami. Lsmee znów wydala cichy, proszący dźwięk i objęła go za szyję.
Przesuną! wzrokiem po jej twarzy, bladej teraz jak kość słoniowa, zalanej Izami i
jakoś przekonał sam siebie, że byłoby niegrzecznie odmówić jej tej jednej krótkiej chwili
pociechy. Dlatego opuścił wolno dłoń, do tej pory spoczywającą na jej ramieniu, w za-
głębienie jej pleców, rozpostarł palce i przesuną! ręką w górę i w dół, częściowo pozbywając
się w ten sposób również własnego strachu. Zatopił twarz w jej włosach i wdychał stodki
zapach Lsmee, ten znajomy zapach wrzosowisk i lasów. Zapach domu. Jej zapach.
Hsmee wspięła się niecierpliwie na palce i dotknęła wargami jego ust. przyprawiając
go tym samym o zawrót głowy. Cudem przypomniał sobie, jak bardzo jest jeszcze
niedoświadczona i odwzajemni! pocałunek delikatnie i czule. Nie tego jednak chciała. Esmec
rozchyliła usta, prowokując, by objął ją w posiadanie.
Logika gdzieś się zapodziała. Alasdair wsunął język w jej usta, wyraźnie wyczuwając
smak whisky. Jej oddech pachniał korzennie i owocowo, smakowa!
slodko-gorzko. Ręce Hsmee zaczęły błądzić po jego ciele, niepewnie i niecierpliwie
zarazem.
Alasdair wiedział, że ciężkie przeżycia działają niekiedy w ten sposób na ludzi.
Ocierając się
0 śmierć, odczuwają czasem potrzebę, by zapomnieć o strachu dzięki zupełnie
innym doznaniom. Ale nic wyjaśni! tego Esniće, gdyż zabrakło mu słów. Wsunął więc dłoń
między jej łopatki gestem, który, jak miał nadzieję, był bardziej opiekuńczy niż namiętny.
To jednak nie przyniosło pożądanych skutków. Oderwała usta od jego warg.
- Alasdairzt: - wyszeptała. - Nie zostawiaj mnie dziś samej.
Znaczenie jej słów było zupełnie jasne.
- Esmee - szepnął. - To nie wystarczy. Jesteś zdenerwowana, a ja do ciebie nie pasuję.
Poza tym pamiętaj, że nawet mnie nie lubisz.
Niespokojnie oblizała wargi.
- Pomyliłam się - odparła. - Przez ciebie boję się samej siebie.
Musnął wargami jej policzek.
- Bój się, kochanie - szepnął jej prosto do ucha. -Nie jestem dżentelmenem.
Wygięła szyję tak, by przesunął wargi niżej.
- Po prostu zostań - prosiła. - Pozwól mi zapomnieć o tym strasznym dniu. Nie mogę
być sama. Nie zniosę tego. Nie dziś.
W jej głosie wyraźnie pobrzmiewał prowokujący ton, ale wmówił sobie, że Esmee jest
przecież mtoda
1 niedoświadczona. Chciał ukoić jej lęk o Sorehę, nie dając przy tym wyrazu swemu
pożądaniu. Ale z tym problemem zmagał się już od paru tygodni. Esmee budziła w
nim takie żądze, że bal się spać we własnym domu. Bał się, że w końcu nie wytrzyma, ze
do niej pójdzie, gdyż pomimo kłótni i nieporozumień wyczuwa! doskonale, że między
nimi iskrzy pożądanie.
Och, jakże łatwo byłoby mu uwieść tę niewinną istotę! A już szczególnie teraz, gdy
oboje cierpieli i bali się zostać sami ze swoim strachem. Ta on musiał wycofać się pierwszy.
Lecz gdy znów musnęła ustami jego wargi i wsunęła mu ręce na plecy, powiedział sobie w
duchu „tak", przymknął oczy i pocałował ją głęboko, mocno, tak że jej ciało przycisnęło się
mocno do wybrzuszenia w jego spodniach.
Jakże była naiwna, jakże on był podły. Poczuł chłód na plecach. Zdejmowała mu
koszulę. Dotykała go małymi, ciepłymi dłońmi, przyprawiając o drżenie.
- Boże, Esmćc - wyjąkał. - Nie.
Do tej pory nie ograniczał się w niczym. Samody-scypłina była mu obca - z wyjątkiem
tych krótkich chwil przy karcianym stoliku. Nigdy nie odmawiał sobie, brał to, czego pragnął,
a teraz pragnął Esmee. Co zresztą nie było niczym nowym. Pozwolił jej więc zdjąć sobie
marynarkę, błądzić palcami przy pasku od spodni. A sam opuścił dłoń na słodkie wygięcie jej
pupy. Pozwolił sobie i jej zapomnieć o strachu, pozwolił się porwać namiętności.
Esmee nie całowała go juz jak niewinna dziewczyna. W skroniach pulsowała mu
krew, zapomniał o szlachetnych postanowieniach. Oderwał usta od jej warg, wsunął palce w
jej włosy i zaczął całować szyję.
Esmee wzdrygnęła się nagle.
- Chcę... o, tak... chcę.
Wiedział, czego chce. A nigdy nie był święty. Rozebrał ją z wprawą doświadczonego
łajdaka, odrzucił na bok suknię, gorset, majtki - wszystko, nawet te kilka szpilek, które wciąż
jeszcze tkwiły w jej włosach. I ani na chwile nie oderwał ust od jej warg.
Wiedział że jeszcze tego pożałuje, wiedział, że przyjdzie mu za to zapłacić straszną
cenę. Ale znów wdychał jej zapach i pozwalał, by ta dziwna mieszanina strachu i pożądania
przyćmiła mu rozum.
Esmee nie okazała ani śladu zażenowania, gdy objął głodnym spojrzeniem jej nagie
ciało. Może byt to efekt wypitej whisky? A może odezwała się jej prawdziwa natura,
naturalny instynkt? Nie dbał o to, oczarowało go alabastrowe zakrzywienie jej bioder, uda,
krągłe wzniesienie piersi.
Byia tak krucha i delikatna, że obawiał się, że wyrządzi jej krzywdę. Lecz zielone
oczy. tak przenikliwe i szczere jak tego dnia, gdy się poznali, spokojnie wytrzymywały jego
wzrok. Ciężkie brązowe sploty, które kiedyś wydawały mu się zwyczajne, opadły jej na
piersi. Gdy zatopił w nich twarz, uderzył go zapach miodu pomieszanego z wrzosem, i był
zgubiony.
Później nawet nie pamiętał, że się rozebrał i zaniósł ją do łóżka. Pamiętał jednak, jak
przygniótł ją do materaca całym swoim ciężarem. Piersi miała nieoczekiwanie pełne, a gdy
wziął jedną z nich do ust i zaczął ssać. łismee wykrzyknęła jego imię.
Zawładnął nim przerażający instynkt posiadacza, choć wówczas nie byi do końca
świadom niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiązało. Esmee była młoda, piękna i niewinna, a
on mógł jej tę niewinność odebrać.
Esmee poczuła, jak jej łono zalewa słodka gorąca fala. Instynktownie wygięła ku
niemu ciało i krzyknęła. Nie była głupia - wiedziała, że daje mu coś nieodwołalnego, ale nie
miało to dla niej znaczenia. Chciała się zatracić w tym pięknym mężczyźnie. Pragnęła, by
złagodził jej ból i pozwolił zapomnieć o strachu.
- Alasdairze - ponagliła. - Proszę.
On jednak ujął tylko jej twarz w obie dłonie, przymkną! powieki i zaczął całować -
głęboko i wolno.
Zakręciło jej się w głowie. Jego prowokujący zapach - mydła, tytoniu, potu i whisky -
drażnił jej nozdrza i powodował skurcze żołądka. Uniosła nogę i owinęła ją wokół jego uda,
tak, by ich biodra się zetknęły. On jednak odsunął ją niemal brutalnie i skupił caią uwagę na
drugiej piersi, a jego złote włosy opadły mu na czoło i przysłoniły oczy. Wciąż przygniatając
ją do materaca, wsunął sutek do ust. Wydała krótki, cichy okrzyk, ale nic by I to okrzyk bólu,
tylko czegoś znacznie przyjemniejszego, uderzającego do głowy, nieposkromionego.
Położyła się znów na poduszce, zatopiła paznokcie w jego dłoniach i pozwoliła, by
robił to, co chce, obserwując go dyskretnie spod rzęs. Byt taki piękny... kochanek, którego nie
powinna była mieć. Ale wyrzuty sumienia musiały poczekać do następnego dnia. Teraz
musiała zapomnieć. Ciało Alasdaira było szczupłe i mocne, zbudowane z płaskich równin i
napiętych zakrzywień. Nogi i ramiona miał umięśnione, porośnięte zaskakująco ciemnymi
włosami. A ten ciepły, jedwabisty ciężar, który czuła między udami... och!
- Pragnę cię - powiedziała, ledwo zdając sobie sprawę z tego, że odważyła się
wypowiedzieć te słowa głośno.
W odpowiedzi Alasdair przesunął usta w dół, na jej brzuch, i usiadł na piętach. Złota
zasłona wciąż przysłaniała mu oczy, odgradzając ich od siebie, Nowi-cjuszka i mistrz.
Niewolnica i jej pan. Objął ją w posiadanie swymi ciemnymi oczami i nieskończoną urodą.
Położy! jej swoją szeroką, ciepłą dłoń na brzuchu. Niespiesznymi ruchami zsuwał dłoń niżej,
coraz niżej, aż w końcu jego kciuk dotknął gęstwiny włosów pod brzuchem, rozsunął fałdy
skóry i łóżko zakołysa-ło się pod Esmee. Alasdair wydał udręczony jęk i ko-
łanem rozsunął szerzej jej uda, wsunąJ między nie rękę i znów jej dotknął, co stało się
już niemal nie do zniesienia.
- Och, Esmec - szepnął niema] z żalem. - Co za zmysłowe, piękne stworzenie.
Położył obie dłonie po wewnętrznej stronie jej ud, rozsuną! je bardzo .szeroko, a
potem schylił głowę i dotknął jej językiem
- Ach! - krzyknęła, dając upust rozkoszy.
- Rozluźnij się, kochanie - szepną). - Otwórz się dla mnie. Dam ci ukojenie.
Dam ci ukojenie.
Wiła się pod jego dotykiem. Boże! Byt na pewno do tego zdolny. Ale co jej
proponował? Rozsunął kciukami miękkie fałdy. Język wsunął się głębiej, drażniąc wilgotny
zakamarek, wzniecając podniecenie, ;iż wreszcie odnalazł sedno i jej ciało zadrżało
spazmatycznie. Lecz nic zaprzestał tortury, dając jej rozkosz krótkimi, lekkimi ruchami i
posuwistymi pociągnięciami palców, aż w końcu poczuła, jak rozpada się na kawałki.
Wróciła do przytomności i w ciemności pokoju zobaczyła, że Alasdair klęczy nad nią.
Gdy zobaczyła jego ogromny wzwód, gwałtownie wciągnęła powietrze. Podniósł głowę i
odrzuci! złote włosy do tyłu. Teraz popatrzył jej w oczy i sam zaczął się pieścić, zaciskając
dłoń na niewiarygodnie długim członku.
Esrnee przełknęła ślinę i wyciągnęła rękę zapraszającym gestem. On jednak położył
się obok i przerzucił nogę przez jej ciało. Zaspokojona i niepewna polożyja się na boku,
twarzą w jego stronę. Sądziła, że powinien zrobić coś więcej, nie tylko patrzeć jej w oczy, ale
nie wiedziała, co się stanie.
- Alasdairzc, chcę, chcę...
- Ciii, kochanie - szepnął, kładąc jej palec na ustach. - Wiem, czego chcesz.
Przetoczył się bliżej, odwrócił ją na plecy i nakrył własnym ciałem.
A więc jednak. Nadeszła ta chwila, której obawiała się każda kobieta. Obawiała i
pragnęła zarazem. Lecz nie wszedł w jej ciało, na co była gotowa. Zamiast tego znów ją
pocałował, szorując jej twarz zarostem, rozchylił nozdrza i zaczął coraz szybcie] oddychać.
- Dotknij mnie -jęknął, jakby jego słowa dobywały się gdzieś z głębi brzucha. -
Dotknij mnie, Esmće. - Niemal brutalnie chwycił jej dłoń i poprowadził w stronę swego
członka.
Hsmee zrobiia, o co prosił, wsuwając dłoń między ich ciała, .lego penis był jedwabisty
w dotyku, lecz twardy i gorący, pulsował siłą. Zaczęta go pieścić, tak jak on sam siebie
pieścił, zaciskając mocno dłoń na jego członku.
- .leszcze - wychrypiał, przymykając oczy.
Esmee usłuchała, oczarowana, ledwo powstrzymywana mocą jego ciała. Zadrżał i
nakrył ustami jej wargi, całując gorąco, Esmee poczuła, jak rośnie w niej poczucie siły, wiara
w to, że jest zdolna dać mu rozkosz.
Alasdair oplótł długie delikatne palce wokół jej dłoni, przesuwając je tam i /,
powrotem po nabrzmiałym członku, wsuwając jednocześnie stanowczo język w je) usta.
Powtórzyła pieszczotę, jego drżenie narastało, aż w końcu wysunął język z jej ust i wydał lek-
ki gardłowy jęk. Dotknęła go raz jeszcze, jego cudowne ciało wygięło się w łuk, usta wydały
cichy triumfalny okrzyk. A potem poczuła skurcze jego członka i wilgoć na brzuchu.
Uczucie spełnienia i spokoju nie trwało jednak długo. Po godzinnej drzemce w
ramionach Esmee otworzył oczy. Czul wyrzuty sumienia. Wysunął się nie-
chętnie z jej ciepłych ramion, wyszedł z tóżka i wróci) z mokrą szmatką.
Otworzyła oczy i zesztywniaia.
- Sorcha? - wychrypiała, opierając się na jednym łokciu i odgarniając włosy w
twarzy.
- Jeszcze nic nie wiadomo. - Pogładził ją po twarzy. - Odpoczywaj, Hsmec. Jest
późno. Poproszę Re-ida, żeby natychmiast cię zawiadomił, jeśli w jej stanic zajdzie jakaś
zmiana.
Usiadła, odrzucając kołdrę. Inna na jej miejscu zapewne naciągnęłaby ją na siebie, aby
się okryć, ale Iismee nie wydawała się speszona.
- Wychodzisz? - spytała, patrząc mu w twarz. Sam pan Bóg wiedział, że nie miał na to
ochoty.
- Tak będzie lepiej. Służący zaczną plotkować.
- Alasdairze - zaczęła i urwała. - Chcę, żebyś mi powiedział, dlaczego...
Nie miała na myśli jego odejścia i doskonale o tym wiedział. Chryste, najpierw tak
trudno mu się było tego wyrzec, a teraz jeszcze musiał się tłumaczyć. Ugiął jedną nogę na
materacu i usiadł.
- Iismće, dałaś mi ogromną przyjemność - odparł. - Możemy to tak zostawić?
Pokręciła głową.
-Nie.
Odgarnął jej włosy za ucho.
- Jesteś bardzo młoda - zaczął. Otworzyła usta, by przemówić, ale położył jej dłoń na
wargach. - A ja widziałem więcej niż powinienem.
Popatrzyła na niego surowo.
- Jestem niedoświadczoną dziewczyną, to prawda, ale nic ignorantką. Między jednym
a drugim jest duża różnica.
Pocałował ją delikatnie.
- Może porozmawiamy o tym jutro, kiedy już przestaniemy się bać?
Odwróciła od niego oczy i utkwiła wzrok w ciemnościach.
- Więc mnie nie chciałeś? - spytała. - To ja cię uwodziłam'? Narzucałam ci się?
Odpowiedz, MacLach-lan.
Więc byt znów MacLachlanem.
- Pragnąłem cię, Esmee - odparł. ■- Ale chcieć i mieć prawo do tego, by wziąć, to
dwie różne rzeczy.
Przesunęła dłonią po włosach.
- Byłam głupia, prawda? - szepnęła. - Czasem myślę, że gęś ma więcej rozumu ode
mnie.
Alasdair nic wiedział, co odpowiedzieć, lecz rozumiał w peini jej zal. Patrzył, jak
ześlizguje się z łóżka i w blasku ognia podchodzi do stosu ubrania leżącego na dywanie. Była
taka krucha i piękna. Słowo piękno nie wystarczyło jednak, by ja opisać, a ta kruchość
okazała się zwodnicza. "lej nocy odnalazł w jej ramionach nie tylko rozkosz, ale i spokój. A
także poczucie siły, świadomość, że jesl tam, gdzie być powinien. Mimo to nie pasował do
Ksmee. I już z całą pewnością nic miał prawa do jej loża.
Esmee wróciia do łóżka w majtkach i koszuli.
- Połóż się, kochanie - powiedział. - 1 spróbuj zasnąć.
Znów pokręciła uparcie głową, a jej lśniące włosy rozsypały się na ramionach.
- Muszę iść do siostry - odparła. - Nie będę niepokoić doktora, przysięgam. Ale nie
zaznam spokoju, dopóki jej nie zobaczę.
Rozdział 6
W którym lady Tatton jest przerażona
Następnego dnia, gdy tylko nastał świt, Alasdair wsiał z. łóżka - czut się tak, jakby
nad głową zawisł mu miecz Damoklesa, a właściwie nawet dwa lub trzy miecze. Przede
wszystkim prawie nie spał. Ale by uśpić czujność Ettricka, zdjął ubranie i założył szlafrok. Po
raz piąty od północy pospieszył na dół, by sprawdzić, jak się czuje Sorcha.
Dr Reid uniósł się na krześle i rozplótł trzymane na brzuchu dłonie.
- Godzinę temu lekko się poruszyła - relacjonował. - Źrenice reagują na światło, a
ręka wygląda nieźle. Chyba najgorsze mamy za sobą, sir Alasdair.
- Dzięki Bogu. - Podszedł do łóżka i ujął maleńką dłoń Sorchy. Na myśl o bólu, który
musiała znosić, czul. że opuszcza go odwaga. Ale istotnie, w jej wyglądzie nastąpiła
zauważalna zmiana, wydawało się, że zasnęła głębokim snem.
Naprawdę czuła się lepiej.
Doznał przypływu niezmiernej ulgi.
Doktor wstał.
~ Myślę, ze koło południa obudzi się na dobre. Wtedy postaramy się ustalić, jak
bardzo cierpi. Przez dzień lub dwa będzie pewnie niespokojna.
Alasdair uśmiechnął się i powiódł dłonią po miękkich loczkach Sorchy.
- Och, ona nie zniesie bólu - odparł, uśmiechając się w duchu. - I na pewno da nam o
tym głośno znać.
- Mtun - mruknął doktor. - Rozpuszczona, prawda? Alasdair wzruszył ramionami.
- Ja woię mówić, że po prostu kochana do szaleństwa.
Po wyjściu doktora połknął suchą grzankę i popił kawą, po czym ubrał się
pospiesznie. Miał przed sobą koszmarny dzień. Wiedział, co trzeba /.robić i bardzo źle się z
tym czuł. Nie wiedział tylko - ze strachu, czy z innych powodów. Było mu jednak bardzo
przykro, ze do tego dopuścił.
W holu Wcllings wręczył mu laskę i kapelusz.
- Pański brat miał tu dziś jeść śniadanie - powiedział, wzdychając.
Alasdair spojrzał na kamerdynera z niedowierzaniem.
- Powiedz mi, Wcllings, czy mój brat nie jest bogaty jak Krezus?
Kamerdyner przekrzywił lekko głowę.
- Chyba tak, sir.
- W takim razie powiedz mu. żeby wybudował sobie dom i zatrudnił kucharza -
zasugerował Alasdair. wciskając kapelusz na głowę, - Skąpy Szkot! W razie czego, będę na
Oxford Street, na zakupach.
Wellings uniósł brwi.
- Na zakupach, .v/>?
Alasdair posłał mu krzywy uśmiech.
- Pewne rzeczy, Wellings, nie mogą czekać.
To byl cud. A przynajmniej tak sądziła Esmee. O wpół do dziesiątej Sorcha obudziła
się i obudziła cały dom. Esmec ostrożnie posadziła sobie małą na kolanach, nie zapominając
ani na chwilę o jej zwichniętej ręce. Sorcha skrzywiła się i wzięła głęboki oddech.
- Owsianka - poleciła Esmee Lydii, przewidując, co zaraz nastąpi.
- Owsianka? - Lydia odsunęła pokrywkę z tacy, którą przyniósł do pokoju Hawes, po
czym pospieszyła w ich kierunku z łyżką i wazą.
Esmee uniosła łyżkę i natychmiast zapadła cisza.
- Chaps! - powiedziała dziewczynka, otwierając buzię.
Esmee i Lydia westchnęły niemal jednocześnie.
- Rozpuszczona pannica - mruknął doktor, wkładając do czarnej torby metalowe
narzędzia.
Lydia przewróciła oczami.
- Proszę mnie teraz posłuchać: dzisiaj nic oprócz tej owsianki i odrobiny bulionu.
Żadnego biegania, chodzenia po schodach. I w żadnym wypadku proszę jej nie kąpać. Jutro
przyjdę znów z samego rana. Do tego czasu, w razie gdyby zrobita się niespokojna, proszę
podawać jej dwie krople tego płynu z brązowej butelki i pozwolić spać do woli.
Esmee zdobyła się na słaby uśmiech,
- Dziękuję, doktorze - powiedziała. - Lydia odprowadzi pana do drzwi, gdy będzie
pan gotowy do wyjścia.
Kiedy jednak doktor wyszedł na dobre, zostawiając Esmee wyłącznie z wyrzutami
sumienia i siostrą do towarzystwa, odezwało się w niej znowu poczucie winy. Pomyślała o
brzydkich szwach na główce
dziewczynki i na chwilę znów strach odebrał jej oddech. Chwila nieuwagi i taka
straszna historia! Miała szczęście, że dziecko nic zginęło na miejscu.
Tak naprawdę ulga, jakiej doznała nad ranem, gdy Sorcha zatrzepotała rzęsami, nie
pokonała do końca strachu. Najwyraźniej nie wystarczyło, że okazała się złą opiekunką. Z
MacLachlancm też postąpiła głupio. Dopuściła, by strach i jakieś trudne do nazwania uczucie
ściskało jej serce.
I co miała teraz zrobić? Jak się należy zachować po czymś takim? Nie ma co udawać,
że nic się nie stało i obiecywać sobie, że już się nie powtórzy, jeśli ona nadal będzie tu
mieszkać. Niemalże błagała Alasdaira, by wziął ją do łóżka. Postąpiła jeszcze bardziej głupio
niż jej matka - Alasdair nie musiał się nawet silić na słodkie kłamstewka. Po prostu nie
chciała się od niego odczepić. Jaki mężczyzna odmówiłby w takiej sytuacji.
No cóż, przynajmniej wyciągnął wnioski z popełnionych błędów. Nie zostawił jej
brzemienną, tak jak panią Crosby i jej własną matkę. Za to powinna być mu wdzięczna.
Obszedł się z nią również nadspodziewanie czule. Sprawił, że czuła się pożądana i... prawie
kochana. I to były zapewne dwa największe niebezpieczeństwa. Okazała się zbyt bezbronna. I
zupełnie samotna.
Nie powinna była przyjmować propozycji Alasdaira i mieszkać z nim pod jednym
dachem. Poprzedniego dnia udowodniła az nadto wyraźnie, że nic nadaje się na guwernantkę.
Lydia była znacznie lepszą niańką. Nie pozwoliłaby dziecku wbiec pod powóz.
Nadszedł czas, by zdać sobie sprawę z okropnej prawdy: zgodziła się zostać z Sorchą
kierowana czystym egoizmem. Nie miała kwalifikacji, by być niań-
ką lub guwernantką. A kiedy Sorcha wyzdrowieje... Esmee nie mogła teraz o tym
myśleć.
Te rozważania przerwała Sorcha, tak jakby chciała przypomnieć siostrze o
ważniejszych sprawach. Esmee pochyliła głowę i ucałowała delikatnie siniaka na czole
siostry.
- Moje słodkie maleństwo - szepnęła. - By tam dla ciebie okropna matka.
Sorcha popatrzyła na nią poważnie.
- Chaps - powiedziała.
Esmee z trudem powstrzymała śmiech - zanurzyła łyżkę w owsiance i znów zaczęła ją
karmić. Dokładnie w tej samej chwili w pokoju zjawiła się Lydia z rozszerzonymi ze strachu
oczami.
- Chyba będzie lepiej, jeśli zejdzie pani na dół -powiedziała. - Przed domem stoi duży
czarny powóz zaprzężony w cztery konie, a jakaś dama robi straszną awanturę Wellingsowi.
Esmee ucałowała Sorchę i oddała ją w ręce l.ydii.
- Kto to może być?
- Nigdy |ej przedtem nie widziałam - powiedziała dziewczyna, biorąc tyzkę. - Ale
usłyszałam pani imię, a Wcllings jest blady jak ściana.
A
- Jak już pani mówiłem, pana Alasdaira nic ma w domu - głos Wellingsa niósł się
echem po całym domu. - Ale jeśli zechce pani zaczekać...
- Na pewno nie - odparł obrażony kobiecy alt. -Nie podróżowałam pól nocy po to,
żeby czekać. -Proszę natychmiast sprowadzić pannę Hamilton. Poznam przyczyny tego
karygodnego zachowania.
Esmee stanęła na ostatnim stopniu i zamarła z przerażenia.
- Ciocia Rowena?
Dama odwróciła glowe tak gwałtownie, że jej bogato udekorowany piórami kapelusz
niemal nie spadł jej z głowy.
- Esmee! - krzyknęła, ruszając ku niej. - Och, Esmee, moje drogie dziecko. Co tu się
dzieje, na Boga?
Esmee uścisnęła ciotkę.
- Wróciłaś do domu, pani - powiedziała bez tchu.
- A ja się bałam, że już nie wrócisz!
- Drogie dziecko - powiedziała jej lordowska mość.
- Twój list dotarł do mnie z ogromnym opóźnieniem, ale wyjechałam, kiedy tylko Ann
poczuła się trochę lepiej. Chyba nie sadziłaś, że opuszczę cię w potrzebie?
- Nic, pani, ale nie byłam pewna, czy będziesz mogła przyjechać i ile czasu to zajmie.
Pisałam do ciebie dwukrotnie do Australii.
- Och, poczta jest tak beznadziejnie wolna. - Lady Tatton odsunęła Esmee od siebie,
zaciskając usta.
- A ja po prostu umierałam ze zmartwienia. Twój ostatni list dostałam już w
Southampton i od razu wyruszyłam w drogę. Drogie dziecko, musimy porozmawiać. Każ
temu okropnemu człowiekowi odejść.
Esmee popatrzyła na kamerdynera.
- Och, ciociu - powiedziała. - Nic miej pretensji do Wellingsa. On był dla mnie
bardzo dobry i w niczym nie zawinił.
- No tak - powiedziała lady Tatton. - Wszystkiemu winna jest twoja matka. Gdyby
zdrowy rozsądek mierzono na pensy, Rosamund nie kupiłaby sobie za swój przydział nawet
wstążki do włosów.
Esmee poczuła, że się rumieni.
- Proszę do salonu - powiedziała. - Wellings, czy mogę cię prosić o kawę? Lady
Tatton, jak się zapewne domyśliłeś, to moja ciotka, niedawno wróciła z zagranicy.
Przez następne pół godziny Esmee tłumaczyła ciotce Rowenie, co ostatnio wydarzyło
się w jej życiu. Lady Tatton rzewnymi łzami opłakała śmierć siostry, lecz wkrótce stało się
jasne, że jej irytacja jest znacznie silniejsza niż żal.
Rowena była o dziesięć lat starsza od Rosamund i bardzo często wybawiała ją z
kłopotów i trudnych sytuacji. Orzekła więc, że przedwczesna śmierć siostry to wynik czterech
wyczerpujących małżeństw i licznych romansów.
Esmee starała się jej wyjaśnić, co stało się później. O lordzie Achanalcie opowiadała
bez skrępowania, gdyż wciąż wrzał w niej gniew. Kiedy jednak zaczęła tłumaczyć, dlaczego
zwróciła się o pomoc do Mac-Lachlana i dlaczego zgodziła się pozostać w jego domu,
poczuła się niemal tak rozwiązła, jak jej matka.
Ciotka jednak byta na tyle miła, że nie wspomniała o tym nawet słowem.
- Moje drogie dziecko - powiedziała, wyciągając chusteczkę i ocierając oczy. - Jak
Rosamund mogła do tego dopuść?
- Nie sądzę, by tego chciała, ciociu Roweno. Lady Tatton żałośnie pociągnęła nosem.
- Kiedy skończyłaś siedemnaście lat, błagałam ją, by pozwoliła ci ze mną zamieszkać.
Ale odmówiła. Płakała i twierdziła, że jesteś za młoda. Przecież mogłaś być już teraz żoną,
matką, mieć męża, który zająłby się całą tą sprawą. Mogłaś mieć pieniądze papy, które
ułatwiłyby ci życie. A zamiast tego znalazłyśmy się w tym, a nie innym położeniu -
teatralnym gestem uniosła ręce. - Serce mi pęka na samą myśl o tym, że wyrzucono cię z
domu i pozostawiono na łasce własnego rozumu.
Esmee wątpiła, czy ma w ogóle jakiś rozum, ale wolała się nie odzywać.
Lady Tatton powiodła wzrokiem po salonie -po tym samym pokoju, w którym Esmee
zawarła swój diabelski pakt z MacLachlanem. Przypomniała sobie teraz, jak wówczas
wyglądał - niechlujny, nieogolony, pokaleczony, a jednak nawet w takim stanie uderzająco
przystojny. Zastanawiała się, które z nich bardziej się wtedy bało. Gdyby wspomnienia nic ra-
niły tak mocno jej serca, pewnie by się roześmiała.
Ciotka wyrwała ją z zamyślenia.
- Nie mogę uwierzyć, że mieszkasz w tej jaskini rozpusty - powiedziała ostro. - O
czym ty właściwie myślałaś? I co sobie wyobrażał MacLachlan? Łajdak! Niewinna młoda
kobieta pod jego dachem? Powinien był wiedzieć, czym to grozi.
- Ja również wiem. - Szczególnie po minionej nocy. - Ale co miałam robić? Nic
innego nie przyszło mi do głowy. Sir Alasdair jest ojcem Sorchy.
Lady Tatton pociągnęła nosem.
- Nie możemy być jednak tego pewne, prawda? Esmee pokręciła głową.
- Słyszałam, jak mama wykrzyczała to Achanalto-wi prosto w twarz - powiedziała. -
Zastała go w łóżku z jedną z pokojówek i wpadia w straszny gniew. Dlaczego miałaby
kłamać?
- Och, nie wiem - odparła lady Tatton. - W każdym razie MacLachlan na pewno nie
chce wychowywać tego biednego stworzenia. Na pewno uda się go przekonać, by z niej
zrezygnował. A nikt nie uzna za niewłaściwe, że Achanalt wysłał córkę na wychowanie do
ciotki.
Esmee pomyślała o testamencie MacLachla-na i o tym, jak patrzył na Sorchę w salce
lekcyjnej tego popołudnia, gdy zajmowali się kolekcją monet. I potem, gdy ze łzami w oczach
pochylał się nad jej wiotkim ciałkiem w parku. Może i był rozpustnym
łajdakiem. Ale iajdacy też czasem kochają dzieci, to się przecież zdarza.
- Nie jestem pewna, ciociu. Nawet nie wiem, czy należy go o to prosić. MacLachlan
bardzo się do niej przywiązał.
Lady Tatton popatrzyła na nią spod zmarszczonych brwi.
- Mam nadzieję, że nie przywiązał się do ciebie. Bo ty nic możesz tu zostać. To w
ogóle nie wchodzi w rachubę. Musimy się zastanowić, jak wyjaśnić, co tu w ogóle robiłaś,
kiedy zaczną się plotki.
Ciołka Rowena chciała, by się stąd wyprowadziła?
Oczywiście, że tak. Przecież Esmee wysłała jej trzy listy z prośbą o pomoc. I
właściwie po co miałaby tu mieszkać, pomijając jej przywiązanie do siostry. A jednak jakaś
jej cząstka krzyczała głośno, że nie chce wyjeżdżać, że to jest jej dom. Było to jednak ostatnie
miejsce na ziemi, gdzie była potrzebna. I w dodatku nie sprawdziła się jako opiekunka.
Co gorsza, odziedziczyła po matce brak rozsądku w sprawach męsko-damskich.
Zaciskała więc mocno palce na kolanach, aż w końcu ścierpły jej ręce.
- Pracowałam tu jako guwernantka - powiedziała w końcu. - To prawda i zamierzam
przy niej obstawać.
- Moje drogie, naiwne dziecko. - Przecież sir Alas-dair jest najgorszym rodzajem
kobieciarza, jaki można sobie wyobrazić. To jego jedyne zajęcie. No, jeszcze ograbia
młodych, naiwnych mężczyzn z ich majątków.
- Skoro są na tyle głupi, by siadać z nim do kart, być może zasługują na swój los -
powiedziała cicho Esmee. - Wiedzą przecież, z kim mają do czynienia.
Lady Tatton zmrużyła oczy.
- Poza tym - ciągnęła Hsmee - wątpię, by ktokolwiek nas wypytywał. - Sir Alasdair
nic bywa w towa-
rzystwie, a i tu mieszkamy z dala od Mayfair. Co więcej, ma bardzo dyskretnych
służących. Lady Tatton pociągnęła nosem.
- Tak, dyskrecja to pewnie warunek pracy w tym domu - zauważyła. - Ile czasu zajmie
ci pakowanie się? Pani Finch i jej mąż przygotowują już dla ciebie apartament. Dla ciebie i
dla Sorchy. jeśli sir Alasdair zgodzi się ją oddać, a bardzo na to liczę. Mam nieco większe
doświadczenie w kontaktach z takimi dżentelmenami, o ile to w ogóle właściwe słowo.
Bsmee uśmiechnęła się słabo. Już prawie zapomniała, że jej ciotka jest tak gadatliwa.
- Jesteś pewna ciociu? - spytała. - Nie chcę, by moja obecność przysporzyła ci
kłopotów.
- Nonsens - odparta krótko lady Tatton. - Jesteś moja siostrzenicą i kocham cię. Mam
nadzieję, że o tym wieś/.. Damy odpór wszelkim plotkom i nie będzie to trudne, gdyż jak
wiesz, ja cieszę się nieposzlakowaną wręcz reputacją. Poza tym dzięki tobie będę miała na
wiosnę jakieś zajęcie.
- Naprawdę? Jakie?
Lady Tatton rozszerzyła oczy.
- Wprowadzę cię w świat, dziecino. Nic mam nic innego do roboty teraz, gdy Annę
wyjechała i dzieci są odchowane. Będziesz jeszcze częściowo w żałobie, więc nie możemy
myśleć o żadnym spektakularnym debiucie, co z ^woyą urodą miałoby niewątpliwie miejsce
w innych okolicznościach. Zresztą na taki tradycyjny debiut jesteś jednak trochę w zbyt za-
awansowanym wieku. Jednak wielu dżentelmenów woli starsze, rozsądniejsze dziewczęta.
-Słucham?
Lady Tatton poklepała ją po ramieniu.
- Właśnie próbuję ci powiedzieć, że znajdziemy ci rozsądnego męża. Może nawet
nie powinnyśmy z tym czekać aż do wiosny.
- Och - szepnęła Esmee. - Nie, chyba...
- Nonsens - wykrzyknęła lady Tatton. - Im wcześniej, tym lepiej. Trzeba uprzedzić
wszelkie plotki na temat Sorchy.
Esmee zacisnęła usta.
- Nie, ja chyba nie wyjdę za mąż.
- Nie wyjdziesz za mąż? A co z twoim wspaniałym posagiem?
Esnićc zaczęła żałować, że Annc nie ma więcej dzieci, którymi mogłaby się zająć lady
Tatton.
- Posag i Vak iliKfomę, Wcity ?,kofio.-c teyttóeści lat, prawda? Wtedy nie będzie mi
już potrzebny mąż. Może zostanę starą panną i zamieszkam na wsi ze sforą psów i tuzinem
kotów?
Lady Tatton chwyciła jej dłoń.
- Widzę, że nie powinnam cię ponaglać. W takim razie wszystko jasne. Od dziś aż do
wiosny będziemy urządzały tylko skromne kolacje i przyjęcia. Będziesz się świetnie bawić. I
bardzo szybko zapomnisz o tym niefortunnym związku z sir Atasdairem MacLachlanem. A
gdybyś spotkała go przypadkiem, musisz odwrócić głowę i udawać, że go nie znasz.
- Nie mogę tak postąpić - odparła Esmee. - On jest ojcem Sorchy.
Lady Tatton wydęła wargi.
- Ale to typ mężczyzny, jakiego porządna niezamężna panna w ogóle nie powinna
znać, moja droga.
Esmee zesztywniala.
- Nic mogę stracić z oczu Sorchy - powiedziała stanowczo. - Nie, nie zgadzam się. To
zbyt okrutne.
Lady Tatton myślała chwilę.
- Dobrze - powiedziała. - Rozumiem, że dziecko ma opiekunkę. Może ona będzie ją
przyprowadzać na wizyty? Z tego co wiem, sir Aiasdair nie wstaje, a nawet czasem nie wraca
przed południem, więc nie będzie za nią tęsknił. Na pewno coś wymyślę, zaufaj mi, Esmćc.
Za żadne skarby świata nie chciałabym unieszczęśliwić ani ciebie, ani Sorchy.
To słodko-gorzkie spotkanie zakończyło się wizytą lady Tatton u Sorchy, którą
szacowna dama uznała za urocze dziecko. Rowena rozczulała się przez chwilę nad raną
Sorchy i w końcu zadeklarowała, ze z przyjemnością zaadoptowałaby dziewczynkę. W końcu
wstała i ucałowała małą w oba policzki. Nie chciała zostawiać Esmee, ale w końcu przyjęła
do wiadomości jej decyzję i obiecała wrócić późnym popołudniem.
Lyclia odprowadziła damę do drzwi.
Esmee usiadła i zaczęła płakać.
Nieświadom, że ich poranny rytuał uległ zakłóceniu za sprawą damy z wielkiego
świata, sir Aiasdair MacLachlan wchodził szybko na schody mniej więcej trzy godziny
potem, jak po nich zszedł, czując się całkowicie pogodzony ze światem. Humor poprawiły mu
dwa zdarzenia o zupełnie odmiennym charakterze. Właśnie minął Hawesa, swojego drugiego
służącego, \ dowiedział ¥>\ę, że SotcIya -/.'iż^daAa śv\\adat\\a.
A drugim powodem jego dobrego nastroju było to, że w kieszeni jego płaszcza tkwiły
dwa pudełeczka, których zawartość wybierał przez całe rano w sklepie jubilerskim, i pogodził
się już całkowicie z myślą, że pokusa, jakiej uległ, uszczupliła mu portfel o kilka tysięcy
funtów. W jasnym świetle poranka cena ta nie wydawała mu się wcale zbyt wygórowana.
Przy drzwiach powita) go Weliings.
- Podobno mamy jakieś dobre wieści - powiedział Alasdair. oddając mu kapelusz i
laskę.
Wellings wyglądał jednak tak, jakby ktoś przed chwila umarł.
- Co? - krzykną! Alasdair. - Boże! Człowieku! Dziecko'?! Co się stało?
- Mamy poważny problem, sir - odparł ponuro Wellings. - Pewna dama...
- To pan! - odezwał się nagie ostry głos u szczytu schodów. - Sir Alasdair
MacLachlan.
Alasdair odwróci! się i zobaczył, że Lydia prowadzi do drzwi elegancką damę.
- Boże! Lady Tatton! 'Ib pani?
Jej lordowska mość natarła na niego niczym armata.
- Jak pan widzi. A teraz, kiedy już mamy prezentację za sobą, muszę panu zająć kilka
minut.
Alasdair wiedział doskonale, że kobiety, które naruszają świętość jego sanktuarium,
rzadko przynoszą dobre wieści.
- Służę pani - powiedział. - Tym bardziej że jest już pani w moim domu.
Lady Tatton zadarła nos i wmaszerowala do salonu jak do własnego. Alasdair
popatrzył na Welling-sa, który wyglądał tak, jakby usiłował przełknąć cytrynę.
Co lu się, u diabla, dzieje? Alasdair podał pakunki knmcTÓyncrom i zamkn;}) za sobą
drzwi.
- W czym mogę pani pomóc? - zapytał, zdejmując rękawiczki. - Rozumiem, że
sprowadza panią jakaś nagła sprawa, przecież ledwo się znamy.
- Ja pana nie znam, sir - odparła jadowicie. - Jednak narobił pan nam masę kłopotów i
przybyłam, by się nimi zająć.
Alasdair zatrzymał się w pół drogi.
- Słucham?
- Moje siostrzenice! - warknęła. - Uwięził je pan w swoim domu!
Podłoga usunęła mu się nagle spod stóp. Siostrzenice lady Tatton? Święty Boże!
Mimo zaskoczenia zdobył się na to, by obojętnym gestem odłożyć rękawiczki na stolik.
- Nie wiedziałem, ze trzymam w domu więźniów.
- Zrujnował pan reputację lismee - oświadczyła lady Tatton. - Proszę się ze mną nie
bawić w kotka i myszkę.
Teraz naprawdę się zdenerwował i wykorzystał wszystkie swoje umiejętności
pokerzysty, by nie dać tego po sobie poznać.
- Rozumiem, że jest pani jej ciotką - powiedział obojętnie. - Wróciła pani z dalekich
wojaży?
Popatrzyła na niego jak na wariata.
- Oczywiście, że jestem jej ciotka. Proszę tylko nie mówić, że pan o tym nie wiedział.
Wykrzywił wargi w kwaśnym uśmiechu.
- Nie wiedziałem - odparł. - Ale nie ma to dla mnie znaczenia. Sorcha jest moją
córką.
- Czego powinien się pan wstydzić - powiedziała jej lordowska mość. -
Wystarczyłoby w zupełności, że została uznana za córkę tego łotra Achanalta, ale pan... nie,
to już stanowczo za dużo.
Alasdair szybko stracił cierpliwość. Powrót do domu nic okity.a) się tak miły, jak się
spodziewał, a jiu zupełnie nie podobało mu się porównanie do Achanalta.
- Nie upadłem jeszcze tak nisko, żeby wyrzucić z domu dzieci i skazać je na śmierć
głodową - warknął. - Ale teraz słucham. Proszę powiedzieć, o co pani chodzi i zostawić mnie
w spokoju. Przykro mi z powodu śmierci pani siostry, ale los mojego dziecka to nie pani
sprawa.
- Niemniej jednak muszę dbać o dobro Esmee. A pan zrujnował jej reputację.
- Boże! Czego pani ode mnie chce? Ja jej tu nie zapraszałem!
- Nie, ale przekonał ją pan, by została - warknęła lady Tatton. - Wiedział pan, że jest
niewinna, niedoświadczona i zrozpaczona. Zrobił pan z tego użytek, nie bacząc na jej dobre
imię.
Oskarżenia lady Tatton coraz celniej trafiały w czuły punkt.
- Co... - głos Alasdaira nagle się załamał. - Co Esmee pani powiedziała?
Lady Tatton popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Twierdzi, że to wszystko jej wina. Nie pana. Ale ja nie wierzę w ani jedno jej słowo.
Jest zielona jak szczypiorek i pan doskonale o tym wie.
Alasdair oderwał od niej wzrok i rozejrzał się po pokoju. Przez chwile wydawało mu
się, że czas stanął w miejscu, a jego upływ mierzy tylko zegar stojący na kominku.
- W takim razie ożenię się z nią - powiedział w końcu. - Nic będzie już powodu, by
mówić o jej zrujnowanej reputacji.
Lady Tatton wstrzymała oddech.
- Dobry Boże - jęknęła. - To wykluczone! Zwrócił na nią oczy i uczynił ogromny
wysiłek, by zapanować nad głosem.
- Jako jej mąż będę najszczęśliwszym z ludzi - powiedział. - Nie był do końca pewien,
czy to małżeństwo jest dobrym rozwiązaniem dla Esmee, ale teraz, gdy lady Tatton
wypomniała mu wszystkie grzechy, łatwiej było mu ogłosić swoją decyzję, którą już i tak
podjął.
Jednak lady Tatton najwyraźniej nie akceptowała tego rozwiązania.
- Wykluczone! - warknęła. - A może usiłuje mi pan zasugerować, że jest jakiś powód,
dla którego Esmee nie stałaby się godną partnerką innego mężczyzny?
Alasdair wciągną! powietrze.
- Z takiej żony jak Esmee byłby dumny każdy mężczyzna - odparł. - A ja, choć wiem,
że absolutnie na nią nie zasługuję, stałem się ponoć przyczyną jej zrujnowanej reputacji.
Lady Tatton spojrzała na niego twardo.
- Unieszczęśliwiłby pan tę dziewczynę - odparowała. - Już i tak zniszczył pan życie
jej matce. Z jakiego powodu Hsmće miałaby paść w objęcia hazar-dzisty i kobieciarza,
mężczyzny, który jest szlachcicem dopiero od dwóch pokoleń? Może moja siostra
rzeczywiście miewała kaprysy, ale w naszej rodzinie błękitna krew płynie już od czasów
podboju normańskiego. Co więcej, urody Esmee i jej dobrego wychowania nic można
zakwestionować. Tak, byłby z niej dumny każdy mężczyzna. I jeśli jest pan choć w części
dżentelmenem, zostawi ją pan w spokoju, wycofa się, zamilknie i pozwoli, by wyszła za maż
za kogoś, kto jest jej wart.
Znów zapadła długa cisza. Alasdair podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Kolejny raz
poczuł, jak ogarnia go gniew, że coś cennego wymyka mu się z rąk. Ogarnął go strach, że
straci na zawsze coś, czego tak bardzo pragnął.
Ale Esmee nie groziło to, że rozerwą ją na części koła powozu. Nie wykrwawiała się
na śmierć. Otrzymywała szansę. Szansę, by zostać kimś, by wieść życie, do jakiego
predestynowało ją pochodzenie i tradycje rodzinne. A on... cóż, on był dokładnie tym, za
kogo uznała go lady Tatton. I nie miał dla siebie żadnego usprawiedliwienia.
Jego ojciec nie wyrzekł się go, gdy byt miody, tak jak uczynit to ojciec Devellyna. Nie
cierpiał z powodu utraty pierwszej miłości jak Merrick. Jego przeszłość nie kryta żadnych
mrocznych, romantycznych tajemnic jak przeszłość Quina. Byt po prostu uroczym
utracjuszem. Taki sposób postępowania wybrał sobie sam. A teraz, gdy zbliżał się już do
jesieni życia, a nawet jeśli nic jesieni, to bardzo późnego lata, nie miał prawa, by chcąc to
jakoś sobie zrekompensować, pociągnąć za sobą młodość, piękno oraz niewinność tylko
dlatego, ze pozwolił sobie na młodzieńczą namiętność wobec dziewczyny, do której nie miat
prawa. A miłość wkrótce i tak na pewno by mu przeszła.
- Jest pani przekonana, że znajdzie pani dla niej dobrą partię? - spytał w końcu głucho.
- Mam taką nadzieję - powiedziała. - Pańscy służący plotkują?
- Nie - odparł z przekonaniem. - Ponadto darzą pannę Hamiiton najwyższym
szacunkiem.
- Zatem do świąt wydam ją za mąż - obiecała lady Tatton.
Wyczul jednak wahanie w jej glosie. Był o tym absolutnie przekonany. _?
Lady Tatton westchnęła głośno.
- Oczywiście Esmee nie ma ochoty przeprowadzić się do mnie bez siostry. Tak więc
sądzę, że najlepiej by było, gdyby pan po prostu zgodził się...
Odwrócił się od okna. Na jego twarzy malowała się wściekłość.
- O, nie! - wychrypiał. - To nie wchodzi w rachubę! Niech pani nawet nie śmie o lo
prosić.
- Przyznaję, ze sytuacja jest trudna - powiedziała. - Ale Sorcha jest moją siostrzenicą
i...
- I moją córką - dokończy). - Moją! Jestem całkowicie zdolny do wychowania
dziecka. Mogę zapewnić jej nawet luksusowe życic. Jeśli Esmee zechce mnie opuścić, niech
panią diabli. Ja jej nie powstrzymam. Ale moje dziecko? Nigdy!
Lady Tatton stropiła się nieco.
- Prawdę powiedziawszy, Esmec odłożyła decyzję do popołudnia - przyznała. - Chyba
chce najpierw porozmawiać z panem.
- Nie trzeba - powiedział urywanym głosem... -Wolałbym nawet, żeby tego nie robiła.
- Ja też jej to mówiłam, ale przecież pan ją zna. I. niestety, nie wiem, co Esmee tak
naprawdę myśli. Ale to może być naprawdę coś bardzo głupiego. Gdyby więc powiedziała
lub zrobiła coś niemądrego, proszę, by pamiętał pan o swojej obietnicy. Proszę odłożyć na
bok swoje egoistyczne pomysły i przynajmniej raz w życiu zrobić coś dla kogoś innego. Całe
życie Esmće było pełne rozczarowań. Nie musi zaznać kolejnego w małżeństwie.
Alasdair poczuł, ze trzęsie się z wściekłości.
- Innymi słowy chce ją pani wydać za kogoś rozsądnego i szanowanego? - zgrzytnął.
Niezależnie od tego, czy ten poważany mąż wzbudzi w niej jakieś uczucie, doceni silę
charakteru, uszanuje niezależność? To wszystko ma pewnie, według pani, drugorzędne
znaczenie. 1 sądzi pani, że w ten sposób oszczędzi jej pani rozczarowań?
- Widzę, że trafiłam w pana czuły punkt - powiedziała jej lordowska mość.
Znów odwrócił się do okna, tym razem z dłońmi zaciśniętymi na parapecie.
- Lady Tatton. Wystawia pani na ciężka próbę moją i tak już niezbyt wysoką kulturę
osobistą. Odniosła pani jednak pyrrusowe zwycięstwo. Może zabrać
pani jedną ze swoich siostrzenic i wydać ją za pierwszego konkurenta, który się jej
nadarzy. A teraz niech pani będzie tak łaskawa i opuści mój dom. Usłyszał tylko trzask
zamykanych drzwi.
A stało się to wkrótce potem, jak Lydia wróciła bez tchu do pokoju Sorchy, by ostrzec
Esmee, że lady Tatton dopadła sir Alasdaira, gdy ten wchodził do domu. Tymczasem Sorcha,
zgodnie z przewidywaniami doktora Reida, zaczęła zachowywać się bardzo niespokojnie i
Esmee musiała ją nosić po pokoju, dopóki dziewczynka nie zapadła w sen.
Lecz nawet gdy już położyła siostrę do łóżeczka, kontynuowała swój nerwowy spacer,
rozważając bolesny wybór, jakiego musiała dokonać, i jednocześnie martwiąc się, że jej
ciotka potraktowała sir Alasdaira bardzo niesprawiedliwie. Chodziła tak tam i z powrotem z
sercem w gardle. Jednocześnie czekała na sir Alasdaira, zastanawiając się, co też od niego
usłyszy.
Myślała, że najlepiej by byio, gdyby nie mówił nic. Czyż jeszcze przed przybyciem
ciotki nie pogodziła się z faktem, że powinna - nie, że musi - natychmiast wyprowadzić się od
sir Alasdaira? Nic mogła wciąż tu mieszkać i być jego utrzymanką. Jednak w marzeniach
Alasdair wpadał do pokoju, padał jej do stóp i błagał, by została. W chwilach, gdy rozsądek
brał górę, wyobrażała sobie po prostu, że rozpocznie dyskusję podobną do tej, jaką prowadzili
pierwszego wieczoru, i zmusi ją do zmiany decyzji.
Nic takiego jednak nie miało miejsca i w porze lunchu, który odesłała, zanim jeszcze
postawiono przed nią tacę, Esmee zrozumiała, że Alasdair
w ogóle się do niej nie wybiera. Ta myśl bardzo ja dotknęła, ale nie mogła odejść, nie
zamieniwszy z nim choćby paru słów.
Znalazła go w gabinecie. Drzwi były zamknięte, ale wyczula jego obecność. Zupełnie
tak jak jego zapach w korytarzu. Wciągnęła głęboko powietrze i zapukała.
- Wejść -warknął. Wsunęła głowę do środka.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Podniósł głowę znad biurka.
- Ach to ty, moja droga? - Gwałtownie zamknął szufladę, ale zdołała jeszcze dostrzec,
że schował w niej dwa małe zielone pudełka.
Weszła do pokoju i nagle poczuła się niezręcznie.
- Zdaje się, że poznałeś moją ciotkę? Podniósł się z krzesła.
- Co takiego? - spytał trochę nieprzytomnie. -Tak, rzeczywiście, lady Tatton. Wielce
szacowna dama.
- To prawda - zgodziła się Esmee. - Ale czasem zachowuje się jak smok.
MacLachlan zdobył się na uśmiech.
- Tak jak wszystkie szacowne damy.
Esmee bezskutecznie próbowała zdobyć się na uśmiech.
- Wiesz już zatem, po co przyszła?
MacLachlan podszedł do okna. Jedną rękę trzymał na biodrze, drugą złapał się za
kark. Już wiedziała, że jest to u niego oznaka złości lub niepokoju. Gdy się jednak odwrócił,
popatrzył na nią zupełnie spokojnie.
- Rozumiem, że masz nas opuścić.
- Czyżby? - spytała ostro. - Myślałam, że możemy najpierw o tym porozmawiać.
- Esmćc - popatrzył na nią z lekką naganą. - Nie ma o czym mówić. Musisz odejść.
Świat zawirował, jakby podłoga usunęła się nagle spod jej stóp, co dotąd wydawaio jej
się niemożliwe.
- Muszę odejść? - powtórzyła. - Najpierw mnie błagasz, żebym została, a teraz po
prostu każesz mi się pakować?
Wziął nóż z biurka i zaczął się nim bawić.
- Nadarzyła się po prostu nieoczekiwana okazja - powiedział, podnosząc ostrze do
światła. - Twoja ciotka ma doskonale koneksje. Może wprowadzić cię w świat, o którym
większość ludzi może tylko pomarzyć.
- Ale nie ja.
- Kłamczucha - odparł z uśmiechem. - Która dziewczyna o tym nie marzy?
- Nie jestem dziewczyną - warknęła. - A jeśli nią byłam, to śmierć matki położyła
temu kres.
- To prawda - zgodził się szybko. Nawet zbyt szybko. jak na gust Hsmee. - Jesteś
cudowną młodą kobietą, pełną wdzięku. 1 masz przed sobą ogromne możliwości.
- Ty chyba nie rozumiesz. Ona chce, żebym wyszła za mąż.
- Naprawdę? - Milczał chwilę. - Chyba powinnaś to zrobić.
Esmee nie rozumiała, co się dzieje.
- A ostatnia noc?
- Ostatnia noc? - spytał spokojnie. - Przecież pi-iem. Jak zwykle.
Rozszerzyła oczy.
- Chyba nie chcesz mi wmówić, że nie pamiętasz?
- Nie całkiem - powiedział. - Nie bardzo. Esmee uniosła ręce.
- I kto tu kłamie? - krzyknęła. - Nie wypiłeś więcej niż kieliszek. Każdy Szkot dolewa
sobie więcej do porannej owsianki.
Odłoży] nóż i ujął jej dioń. Była zimna jak lód.
- Esmee - powiedział. - Nie powinniśmy mówić o wczorajszej nocy. Dla twojego
dobra musimy udawać, że nic się w ogóle nie wydarzyło. Oboje bardzo się baliśmy, więc
robiliśmy i mówiliśmy rzeczy, które w innych okolicznościach nie miałyby miejsca.
Popatrzyła na niego oskarżycielsko.
- Nie zrobiłam niczego, czego nie chciałam zrobić - odparła. - Kochaliśmy się. Może
nie dosłownie, ale nie możesz mi powiedzieć, że to nic nie znaczy.
- Ale nie znaczyło - powiedział łagodnie. - Jesteś młoda. Nie rozumiesz mężczyzn, nie
wiesz, jak...
- Ach tak! - wykrzyknęła, wyrywając rękę z jego uścisku. - Jestem głupią gęsia, tak?
Posłuchaj mnie zatem, MacLachlan, i słuchaj dobrze. Wszyscy mi powtarzają, że jestem
młoda i głupia. Mam tego dość, bo wcale tak nie jest. Oboje dobrze o tym wiemy. A ja wiem
jeszcze, że chcesz mnie od siebie odpędzić.
Popatrzył na nią twardo.
- Nie, ja tylko przyjmuję do wiadomości to, czego ty nic potrafisz zaakceptować -
odparł lodowato. -Nie żyliśmy w prawdziwym świecie, zbliżyliśmy się do siebie trochę za
bardzo i to ja ponoszę za to odpowiedzialność. Poflirtowaliśmy, zgoda, i było bardzo
przyjemnie. Ale jeśli tu zostaniesz, to jak sądzisz, co się jeszcze wydarzy? Przecież nie muszę
ci mówić, moja droga, że należę do facetów, którzy marzą o żeniaczce.
Prychnęla z oburzenia.
- Zatem musisz znaleźć takiego, który się z tobą ożeni - dokończył. - Jesteś piękną,
zmysłową kobietą. Lady Tatton wróciła do kraju w samą porę.
Nagle chwyciły ją mdłości. Esmee położyła rękę na żotądku. -- To moja ciotka cię do
tego zmusiła.
- Na mifość boską, Esmee. Jestem prawie dwa razy starszy od ciebie. Twoja ciotka
mnie po prostu zawstydziła.
- Nie wierzę - odparowała. - Po prostu chcesz postąpić jak dżentelmen.
Znów roześmiał się głośno.
- Och, Esmee. Już słyszę, jak śmieje się ze mnie cała śmietanka towarzyska Londynu.
Sir Alasdair MacLachlan składa się w ofierze na ołtarzu damskiego honoru.
- Pewnie - sarknęła. - Świetny żart, prawda? Ale Alasdair nie ustępował.
- Sądzisz, że jestem dobry i szlachetny? Tylko dlatego że pomogłem ci zapomnieć o
okropnym, tragicznym zdarzeniu? Jeśli tak naprawdę sądzisz, jesteś równie romantyczna i
głupia jak twoja matka. Czerpałem przyjemność z twojego ciata i wierz mi, gdy wychodziłem
z twojego łóżka, nie czułem się dobry i szlachetny. Nie ma we mnie ani krzty romantyzmu.
Żyję tu i teraz, a nie marzeniami o jakiejś wspanialej przyszłości. Jedź, jedź z ciotką i ułóż
sobie jakoś życie. Zapomnij o mnie i o Sor-chy. Niech lady Tatton znajdzie ci jakiegoś
kulturalnego, szanowanego młodzieńca, który da ci wtasne dzieci.
Esmee pomyślała, że Alasdair postradał zmysły.
- Jakżebym mogła? - spytała z niedowierzaniem. - Straciłam przecież niewinność.
- Zaufaj mi, moja droga, jesteś uosobieniem niewinności.
- Ale po tym, co się stało wczoraj, jaki mężczyzna będzie chciał...
- Zachowałaś dziewictwo - odpowiedział.
- To szczegół - odparowała.
- Może, ale ten drobny szczegół bardzo się liczy.
Przez chwilę milczała. Nie czuła się juz niewinną dziewczyną. Z drugiej strony to, co
jej powiedział, nie było niczym nowym. Sama już podjęła taką decyzję. Nic sądziła jednak, że
usłyszy tę prawdę wyłożo-ną tak chłodno i logicznie z jego pięknych ust. Ust, które pieściły ją
i pocieszały parę godzin wcześniej. Zadrżała na samo wspomnienie i przez chwilę zaczę-ia się
bać, że znów zrobi z siebie idiotkę.
Może była podobna do matki, ale całe życie starała się być inna. Chciała chronić serce
i myśli, ale sir Alasdair okazał się jej zgubą. Tak bardzo pragnęła go o to winić. Wciągnęła
spazmatycznie powietrze.
- Więc myślisz, że jestem głupia i romantyczna? -spytała. - Podobna do matki?
Coś w nim pękło.
- Skąd mam wiedzieć? - wybuchnął. - Przecież ja jej nawet nie pamiętam. Takim
właśnie jestem mężczyzną, Esmće. Miałem w łóżku setki takich dam jak lady Achanalt,
kochanek, których imion nic jestem w stanie sobie przypomnieć. Ciebie też ledwo znam, a ty
nie znasz mnie.
Poczuta, że do oczu napływają |ej łzy, ale szybko je rozpędziła.
- Och, znam cię, MacLachlan - odparła spokojnie. - Znam cię lepiej, niżbyś chciał.
- Daj spokój, Bsmee. Byłaś tu zaledwie parę tygodni. Poza Szkocją nie znasz żadnego
innego świata. Bierz to. co dostajesz od życia. Nic uzależniaj się od takiego prostaka jak ja.
- Jakżebym mogła? - odparowała. - Przecież powiedziałeś, że mnie nie chcesz.
Odwrócił się do okna, by na nią nie patrzeć.
- Jedź do ciotki. Mam masę pracy.
- W takim razie dobrze. Zegnaj. Zamierzam o tobie zapomnieć. To chyba nawet nie
będzie trudne.
- Z pewnością! - wykrzyknął.
- Nie wątpię. Ale o siostrze nie zapomnę. Nie możesz nas rozdzielić.
Nie odwrócił się od okna.
- Wcale nie miałem takiego zamiaru -wychrypiał. - Możesz ją widywać, kiedy Tylko
zechcesz. Lydia będzie ci ją przywozić. Ustal to wszystko z Wellingsem. A teraz, jak
mówiłem, mam masę pracy.
Esmee wyprostowała się i ruszyła do drzwi, lecz gdy była już u celu, odwróciła się, by
rozjaśnić kolejną dręczącą ją wątpliwość.
- Chcę wiedzieć jeszcze jedno - powiedziała z ręką na klamce. - Roszczę sobie prawo
do tego, by cię o coś zapytać, jeśli nie z innych powodów, to przynajmniej jako siostra
Sorchy.
- O co? -warknął niecierpliwie.
- Czy zamierzasz poślubić panią Crosby? Milczał bardzo długo. Ogarnął ją strach, że
posunęła się za daleko.
~ Boże, mam nadzieję, że nie - powiedział. - Ale zdarzają się przecież jeszcze
dziwniejsze rzeczy.
I o, co nastąpi, będzie tak realne i bolesne jak ten siniak między oczami.
Usłyszał za sobą trzaśniecie drzwi. Alasdair pochylił głowę i potarł nasadę nosa. A
jednak słowa pięknej Cyganki wciąż pobrzmiewały mu w myślach.
Sami rzuciliście na siebie przekleństwo, bez mojej pomocy. Teraz musicie
wynagrodzić wyrządzone krzywdy. Naprawić błędy.
Boże, przecież próbował odpokutować za grzechy, naprawić zlo. Wynagrodzić
wszystkie krzywdy. Dlaczego było to tak bolesne? Dlaczego ten przeklęty głos wciąż do
niego przemawiał? Wiedział, co musi zrobić.
Co miał jednak do zaoferowania tak pięknej mło-dcj damie jak Esmee? Nazwisko?
Reputację? Gdyby znalazł choć jedną taką rzecz, gdyby mógł udowodnić lady Tatton, że się
myli choćby pod jednym względem, na pewno nie dałby spokoju tej dziewczynie. Rzuciłby
się jej do stóp i obiecał, że będzie tak dobrym mężem, jak to tylko możliwe.
Ale lady Tatton miała, niestety, rację. Mógł się szczycić tylko wdziękiem, urodą i
szczęściem przy karcianym stoliku. I tak jak powiedział, nie marzył o żeniaczce.
Zdecydowanie nie. Nigdy nie był wierny żadnej kobiecie i choć teraz czuł, że się zmienił, nie
mógł być tego pewien.
Co ważniejsze, czy na to zasługiwała Esmec? Należało jej się wszystko, co najlepsze.
Powinna poznać świat, zyskać pozycję w towarzystwie. Zyć szczęśliwie i dostatnio. Wyjść za
mąż za szanowanego mężczyznę, dokładnie takiego, jakiego lady Tatton zamierzała dla niej
znaleźć.
Lady Tatton. Boże w niebiesiech! Nic sądził, że jego przemoczona ptaszyna jest
spokrewniona z filarem angielskiej śmietanki towarzyskiej. Ale czy gdyby o tym wiedział,
zachowałby się inaczej?
Na to pytanie znal odpowiedź i źle się przez to czuł. Gdyby znał prawdę, nie
wpuściłby Esmee do swojego salonu. Zerwałby z łóżek całą służbę i wysiał w ulewny deszcz
na poszukiwanie odpowiedniej przyzwoit-ki i stosownego domu, w którym mogłaby się
schronić. U kogokolwiek. U matki Deva. U siostry Ouina. U Julii. Już nawet dom Ingi byłby
lepszy niż jego własny.
On jednak potraktował Esmee jak prostą dziewczynę, za którą ją zresztą uważał. Teraz
znał prawdę. Była wyjątkowa, wyjątkowa w sposób, który go oczarował. Wyjątkowa w
sposób, który nie miał nic
wspólnego z pozycją społeczną lady Tatton. A teraz ponosił karę za popełniony błąd.
W tej samej chwili usłyszał ciężkie kroki na schodach. Na podeście stał kamerdyner.
- O co chodzi, Wcllings? Służący zawahał się lekko.
- Panna Hamilton poprosiła o /niesienie walizek.
- Tak? Więc znieś je na dół. Wcllings wyłamywał sobie palce.
- Aje ona mówi... mówi, że się wyprowadza. Do ciotki. Czy to prawda?
Alasdair uśmiechną! się krzywo.
- Chyba tak będzie najlepiej, nie sądzisz? Kamerdyner poczerwieniał lekko.
- Chyba nie.
Alasdair popatrzył na swoje ręce i zobaczył, ze znów machinalnie sięgnął po nóż. Od
ściskania rękojeści aż pobielały mu kłykcie.
- Panna Hamilton nie jest niewolnicą - powiedział w końcu. - Zrób to, o co prosi.
Wcllings podszedł bliżej do biurka, spojrzał na nóż i położy! przed MacLachlanem
cienki pakunek owinięty w biały, lekko zmięty papier.
- Co to jest, u diabla? Wellings cofnął się o krok.
- Nie wiem, sir. Panna Hamilton prosiła, żebym to panu oddał.
Alasdair popatrzył jeszcze raz na paczuszkę i ścisnęło mu się serce.
- Wellings - powiedział ochrypłym głosem.
- Tak, sir? Upuścił nóż.
- Powiedz pani Henry, żeby zatrudniła inną pokojówkę - powiedział, gdy nóż upadł na
podłogę. - Ly-
dia będzie się teraz przez cały dzień zajmowała dzieckiem.
Wciąż patrząc na niego podejrzliwie, Wcllings ukłonił się i wyszedł.
Alasdair podniósł zwitek papieru i zważył go w dłoni. Przymknął oczy i zmusił się, by
głębiej odetchnąć. Nie musiał oglądać paczki. Wiedział, co jest w środku. Trzysta funtów. W
gotówce.
Jak widać, Esmće nic potrzebowała już polisy ubezpieczeniowej. Nie potrzebowała
Alasdaira. Spełniło się wreszcie jego życzenie, by się jej pozbyć i mieć wreszcie święty
spokój.
Rozdział 7 <♦}
Nowa dziewczyna w mieście
Dopiero po trzech dniach przy Grosvcnor Squarc Esmće zdała sobie sprawę, że jej
życie już do niej nie należy. Może tak zresztą było lepiej. Dręczyła ją samotność, ale tempo
działania lady Tatton nic pozostawiało zbyt wicie czasu na rozmyślania.
Esmee miała wrażenie, że całe Mayfair jednocześnie dowiedziało sie, że jej ciotka
wróciła z zagranicy, co pociągnęło za sobą falę ciekawości i mnóstwo zaproszeń na
podwieczorki, wieczory literackie i kolacje. Esmec jednak nie uczestniczyła w nich całym
sercem.
Ciotka wyczuwała jej melancholijny nastrój i z początku podchwytliwymi pytaniami
próbowała wyson-dować jego przyczynę. Kiedy ta taktyka zawiodła, zdecydowała się na
radykalne rozwiązanie - zakupy.
W ciągu tego tygodnia do domu nieprzerwanym strumieniem napływały stroje. Lady
Tatton narzekała, że jej własna garderoba po latach spędzonych za granicą całkowicie wyszła
z mody, a Esmec otrzymała tuziny wieczorowych sukni, płaszczy podróżnych, pelis, szali i
butów, a wszystko w ciemnych, subtelnych koło-
rach, stosownych, jak ją zapewniała lady Tatton, dia rodziny wciąż jeszcze pogrążonej
w żałobie.
Gdy odpakowywały ostatnie pudło, Esmće wyraziła swoje wątpliwości co do
szafirowej peleryny, którą garderobiana ciotki właśnie rozłożyła na łóżku.
- Niemądre dziecko - powiedziała lady Tatton, wygładzając wieczorową suknię. -
Twoja mama nie żyje od paru miesięcy. W dodatku na szczęście w czerwcu zmarł król.
Esmee otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
- Słucham?
Lady Tatton uśmiechnęła się.
- Towarzystwu znudziły się już skromne przyjęcia i ciemne kolory - powiedziała
swobodnie. Dlatego nikt nas nie potępi, skoro wszyscy powinni być w żałobie po odejściu
naszego ukochanego monarchy, czego oczywiście nikt nie przestrzega.
-Och... nie sądziłam...
- Doskonale się prezentujesz w nasyconych barwach - ciągnęła lady Tatton. - Dobrze,
że nie jesteś blondynką. - Odwróciła się do toaletki z suknią w kolorze oberżyny w ręku. -
Pickens, uprasuj ją. Panna Hamilton wystąpi w niej jutro na kolacji u lady Gravencl. A ja
włożę tę jedwabną w odcieniu srebrzystej szarości.
Esmee podeszła do okna i wyjrzała na ogromny. zielony ogród. Tak bardzo tęskniła za
Sorchą. Czasem późno w nocy kręciia się na łóżku ze strachu, że popełniła błąd. A gdy Lydia
przyprowadzała małą z wizytą, oczy Esmee wędrowały zawsze w kierunku okropnej rany na
czole dziewczynki. Prawda byia taka, że ona potrzebowała Sorchy znacznie bardziej niż
Sorcha jej.
Ale co miała teraz właściwie zrobić ze swoim życiem? Po śmierci matki zdała sobie
sprawę, że musi
się wreszcie zająć swoimi sprawami. I wbrew temu, co mówiła ciotce Rowenie, nic
chciała wcale dokonać żywota na wsi w towarzystwie kotów i psów. Marzyła o rodzinie.
Pragnęła mieć dzieci. 1 nagłe, zupełnie sobie tego nic uświadamiając, zaczęła myśleć, że
osiągnie to wszystko u boku MacLachlana.
Oczywiście sani taki pomysł wydawał się jej śmieszny. Gdyby MacLachlan miał
ochotę założyć rodzinę, mógł, a właściwie powinien, ożenić się z panią Crosby. W dodatku
parę tygodni temu. Nie myślał o Esmee. 1 tak miała szczęście, że nie odwrócił się od Sorchy.
A łisniee musiała się teraz zająć swoim własnym życiem i pogodzić z myślą, że jej
marzenia nigdy się nie spełnią. Nic mogła dokonywać tak głupich wyborów jak jej matka.
Lecz tymczasem musiała wejść w świat. Musiała spotykać się z ludźmi. Musiała robić te
wszystkie rzeczy, jakich oczekiwała od niej ciotka. A jednak wcale nie była pewna, czy ma
ochotę na kolejną kolację.
Lady Tatton z pewnością rozpuściła wici - wszelkimi sposobami znanymi matkom
córek na wydaniu i swatkom - ze jej siostrzenica potrzebuje męża. Wspomniała tez z
pewnością o posagu. Nie dało się inaczej wytłumaczyć faktu, że samotni dżentelmeni otaczali
ją tak licznie przez ostatnie dni.
Esmee nie wątpiła w dobre intencje ciotki, lecz nie cieszyło jej zainteresowanie tych
wszystkich mężczyzn. Jej myśli i serce kierowały się wciąż w stronę... tam, gdzie nie
powinny wędrować. Niemniej jednak nie mogła nie przyjąć zaproszenia księżnej Gravencl,
która mieszkała zaledwie dwa domy dalej.
Esmee poznała księżną tego samego dnia, kiedy przeprowadziła się do ciotki. Niska,
jasna blondynka zbiegła ze schodów na powitanie, gdy tylko ich po-
wóz zajechał przed jej dom. Wyglądała jak uroczy maty skrzat.
- Och, Roweno! -wykrzyknęła. - Sądziłam, że już nigdy nie wrócisz! Czekam na
ciebie od wieków!
Lady Tatton trochę się zdziwiła, gdyż księżna mieszkała na wsi już od lat.
- Ale znów, jak widzisz, prowadzimy dom otwarty - powiedziała lady Gravenel. - W
przyszłym tygodniu wydajemy kolacje. Bardzo skromne przyjęcie. Obie musicie przyjść.
Absolutnie nie przyjmuję do wiadomości odmowy. Zaproszę do towarzystwa jeszcze dwóch
panów.
- Czujemy się zaszczycone - odparła ciotka.
- A w poniedziałek Isabel wybiera się do mnie na herbatę - dodała księżna. - Przyjdź i
ty, Roweno. Będzie jak dawniej. Panno Hamilton, proszę się do nas przyłączyć.
Tak więc nie było wyjścia. Podwieczorek i kolacja w towarzystwie księżnej. Esmee
byłaby przerażona taką perspektywą, gdyby nic fakt, że ciotka była taka miła.
Na podwieczorku zjawiło się mnóstwo osób, a Isabel okazała się księżną Kirton,
pulchną, sympatyczną wdową, która mieszkała o pięć minut drogi od nich, przy Berkeley
Square. Otaksowała Esmee, jakby oceniała jej możliwości, a następnie usiadła na obitej
brokatem sofie z lady Tatton, po czym obie zaczęły szeptać coś do siebie, upewniając się
dyskretnie, czy nikt nie słucha.
Esmee zauważyła, ze lady Kirton poklepuje ciotkę po ręce i patrzy na nią
współczująco spod przymrużonych powiek. Oczywiście jedno z jej przenikliwych spojrzeń
dosięgło również Esmee, co świadczyło wyraźnie o tym, że szykują się kłopoty.
Rozważania Hsmec przerwała jednak Pickcns, która wyłoniła się z garderoby z
oberżynową suknią,
która przerzucona przez ramię, wyglądała niczym jedwabisty wodospad.
Suknia była tak ciemna, że w świetle świec musiała sprawiać wrażenie czarnej.
Całkowity brak ozdób, koronek czy wstążek, z których zrezygnowano ze względu na żałobę,
nadawał jej jeszcze bardziej elegancki charakter.
- Och, panienko! - wykrzyknęła garderobiana, prezentując suknię. - Czyż nie jest
prześliczna?
Esmee zdobyła się na uśmiech.
- Nigdy nie widziałam ładniejszej. - Nawet najpiękniejsze suknie jej matki nie mogły
się równać z tą dyskretnie szykowną kreacją.
Pickens przyłożyła do niej suknię i wskazała lustro. Esmee spojrzała na swoje odbicie
i wstrzymała oddech z wrażenia. Głęboka barwa pasowała do jej ciemnych włosów i jasnej
karnacji.
- Panienko - powiedziała Pickens. - Zrobi pani jutro prawdziwą furorę. Mam nadzieję,
że złamie pani komuś serce.
Esmee poczuła ogromną satysfakcję.
Naprawdę wyglądała pięknie. Wydawała się też wyższa i niemal dorównywała urodą
matce. Skoro Alasdair jej nie chciał, niech go iicho porwie. Ktoś inny na pewno zechce. Ktoś,
kto nie będzie jej nazywał głupiutką dziewczynką i nie odrzuci okazywanych uczuć. I nagle
Esmee postanowiła, że będzie się świetnie bawić tym polowaniem na męża, a już na pewno
zrobi z tego prawdziwe przedstawienie.
Minęły dwa tygodnie od wyprowadzki Esmće. Alasdair był właśnie u Crockforda w
towarzystwie swojego
brata i Ouina, gdy lordowi Devellynowi w końcu udało się go odnaleźć. Było późno,
dobrze po północy, i Devellyn marzył o żonie i łóżku, dokładnie w lej kolejności. Musiał
jednak najpierw wypełnić swoją nie-cierpiącą zwłoki misję.
Martwił się bardzo o Alasdaira. Zresztą nie bez powodu, gdyż Alasdair i Quin byli
nieźle wstawieni i grali w kości z dwoma zręcznymi szulerami z Soho.
- Miło mi was widzieć - powiedział Devellyn, siadając obok Merricka MacLachlana.
- Nam również - odparł Merrick. - Chociaż najchętniej bym stad wyszedł. Co za
melina!
- Widzę - zgodził się Devellyn, wskazując głową stół. - Oni też o tym wiedzą. Co się
stało Quinowi?
Merrick wzruszył ramionami.
- Matka ciosa mu kołki na głowie. Chce, żeby znalazł sobie żonę.
- Jego nieżyjący ojciec również o tym marzył - powiedział markiz.
- A w niego też wstąpił diabeł - dodał Merrick, wskazując głową brata. - Zwykle
nigdy nie gra po pijanemu o takie stawki.
- No cóż - odparł markiz. - Wiesz, co mawiała babka MacGrcgor. - Wartość rzeczy
mierzy się chęcią jej zdobycia.
Merrick wygiął wargi w sardonicznym uśmiechu.
- Sugerujesz, że to ta guwernantka jest wszystkie-
winna/ Devellyn wzruszył ramionami.
- Tak podejrzewam - odparł. - A co na to Ouin?
- On w ogóle nie myśli - powiedział Merrick. -A co do guwernantki, od początku
wiedziałem, że narobi kłopotów.
- Czyżby? - spytał słodko Devellyn. - Nasz przyjaciel dużo przegrał?
- Chyba ze dwieście funtów. Nawet gdy jest kompletnie pijany i ma dwóch oszustów
za partnerów, jakoś daje sobie radę. Ale to gra losowa, nie potrzeba tu umiejętności.
- Chyba trzeba położyć temu kres - powiedział markiz, podchodząc do stołu. Położył
ciężką dłoń na ramieniu Alasdaira. MacLachlan podniósł wzrok i zmarszczy! brwi, jakby nie
mógł skupić wzroku na twarzy Deve!lyna.
- Muszę z wami porozmawiać - powiedział Devel-lyn. - Taki mały alarm.
Alasdair odwrócił się i zachwiał lekko.
- Czy to nie może zaczekać, przyjacielu? Właśnie zamierzałem się odegrać.
Dcvcllyn popatrzył na niego poważnie.
- Alasdairze, chyba przyjaciel w potrzebie jest ważniejszy od jakiejś śmiesznej sumy.
Alasdair zastanowił się chwilę.
- Oczywiście - powiedział szybko. - Panowie -zwrócił się w stronę szulerów. - 'Lyczą
wam dobrej nocy.
Quin, który szedł obok Alasdaira, ruszył na poszukiwanie wolnego stolika. Gdy
przyniesiono brandy, Devellyn wyprostował się na krześle i przytuli! szklankę do kamizelki.
- Potrzebują dwóch odważnych, silnych mężczyzn. Ochotników do wykonania pewnej
niebezpiecznej misji. I nie mogę wrócić do domu, dopóki ich nie znajdę.
Alasdair odstawi! szklankę z głośnym brzękiem.
- Idę, Dev! - powiedział, chwiejąc się lekko. -Niech mnie diabli porwą, jeśli
kiedykolwiek zostawię cię w potrzebie.
- Zawsze mogę na ciebie liczyć - powiedział markiz. - Czy znajdę wśród was drugiego
takiego śmiałka?
Merrick mrukną! z niedowierzaniem: - Akurat... śmiałka...
Ouin również spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- Jakaż to niebezpieczna misja? Devellyn zrobił poważną minę.
- Kolacja. A dokładniej jutrzejsza kolacja u mojej matki. Sporządziła listę gości i
potrzebuje jeszcze dwóch panów,
- Zaraz, Dev - zaprotestował Alasdair. - To nie jest niebe... niebe... zpieczne.
- Jeśli tak uważasz, to znaczy, że nie znasz przyjaciół mojej matki - powiedział
markiz. - Poza tym coś jej zawdzięczasz. Ograbiłeś ją niemal /, kolekcji monet papy. Wizyta
na kolacji to najmniejsza rekompensata, jaką jej możesz zaproponować, a poza tym już się
właściwie zgodziłeś.
Merrick odstawił szklankę.
- Przykro mi Devellyn, ale umówiłem się na jutro z amerykańskimi bankierami. I to w
dodatku wiele miesięcy temu.
- Mogłem się tego domyślić - odpaii Devellyn, odsuwając się od stołu. - Wygląda na
to, że padnie na ciebie, Ouin.
- Dlaczego nie? Nie mam nic lepszego do roboty.
- Dobry chłopak - powiedział Devellyn z uśmiechem. - Więc punkt szósta przy
Grosvenor Squarc. I przypaszcie miecze. Na kolacji zjawią się na pewno wszystkie stare
plotkarki.
Wieczorem, przed kolacją u księżnej, lady Tatton przestała się nagle podobać
jedwabna srebrnoszara suknia i tuż przed wyjściem zamieniła cały dom
w piekło. Pickens podgrzewała żelazko, by wyprasować inną kreację, a Esmee szukała
ciemnoniebieskiego szala ciotki i jej wisiora z agatem. Szybko odnalazła obie te rzeczy i
zeszła na dói. by usiąść przy oknie w salonie, skąd widziała, jak z kolejnych powozów
zatrzymujących się przed domem lady Gravenel wysiadają dobrze ubrani goście.
W końcu wyszły z domu o parę minut za późno. Lady latton podaki Esmee ramię.
- Dziś wieczorem na przyjęciu będzie kilku niezłych kandydatów na męża -
powiedziała ciotka, bawiąc się fałdami szala.
- Ciociu Roweno - odparła Esmee. - Wcale nie jestem pewna, czy interesują mnie ci
panowie, choć nic wątpię, że są atrakcyjni.
- Rozumiem, moja droga. - Ciotka lekko odsunęła rękę. - Rozumiem, ale trzeba
rozwinąć skrzydła, prawda? Uśmiechać się i flirtować. Wachlować się umiejętnie, tak jak ci
pokazałam. Musisz nabrać trochę ogłady przed rozpoczęciem sezonu.
- Więc mam wykorzystać tych dżentelmenów, by zdobyć trochę doświadczenia -
mruknęła Esmće, gdy wchodziły po schodach na górę.
- Oczywiście! - potwierdziła ciotka. - Chodzi właśnie o doświadczenie.
Księżna i książę czekali na nich w ogromnym salonie urządzonym w stylu francuskim,
utrzymanym w tonacji złota i kości słoniowej, elegancko umeblowanym, obwieszonym
lustrami w złoconych ramach. Lord Gravenel, który nic czuł się najlepiej, siedział obok żony
w fotelu na kółkach. Oboje uśmiechnęli się serdecznie do Esmee. która rozejrzała się z podzi-
wem po pokoju. Lecz gdy lord Gravenel podniósł do ust rękę lady Tatton, Esmee dostrzegła,
że jej ciotka sztywnieje. W pokoju zabrakło nagle powietrza.
Och, tylko nie to!
- Moja droga Elisabeth - szepnęła lady Tatton, gdy książę witał się z Esmee. - Proszę,
powiedz, że to nic sir Alasdair MacLachlan stoi tam pod ścianą.
Księżna roześmiała się.
- Och, Rowcno, przecież on nic ma aż tak zrujnowanej reputacji, prawda? - spytała
cichym, dźwięcznym głosem. - Muszę przyznać, że mam słabość do tego łotra.
Ciotka Rowena nie wydawała się przekonana.
- Gdy wyjeżdżałam z miasta, nieczęsto bywał w towarzystwie.
- Niewiele się zmieniło - odparła księżna. - Tam, gdzie się pojawia, zawsze wrze od
plotek. Ate nie bądź dla niego zbyt surowa, Rowcno. Ten biedny dżentelmen przyszedł tu pod
przymusem.
- Pod przymusem? - zdziwiła się lady Tatton.
- Mój syn przyprowadził go sita - odparła księżna, odwracając się do Esmec. - Witam,
panno Hamil-ton. Pięknie pani dziś wygląda.
Lady Tatton nie spuszczała jednak wzroku z Mac-Lach la na.
- Tak, zapomniałam, ze MacLachlan przyjaźni się z Devellynem.
- Nie miałaś okazji go poznać? - spytała księżna. Lady Tatton zawahała się lekko.
- Och, rozmawiałam z nim przelotnie. Jesteśmy w pewnym stopniu spokrewnieni. W
bardzo niewielkim stopniu. - Zdobyła się na wymuszony uśmiech. -Wiesz! Szkoci! Jeśli się
dobrze poszuka, nietrudno odnaleźć w dalekiej przeszłości jakieś więzy krwi.
- W pewnym stopniu spokrewnieni? - szepnęła Esmec, gdy odeszły od księżnej. - Co
masz na myśli?
Rowena przystanęła i zaczęła ostentacyjnie poprawiać szal.
- Esmee, przemyślałam naszą strategię - szepnę-ta. - Co będzie, jeśli wszyscy
dowiedzą się o Sorchy? MacLachlan powiedział służbie, że twoja siostra jest dzieckiem
dalekiej zmarłej kuzynki.
- Nikt nie uwierzył w tę bajkę - powiedziała Esmće.
- Niemniej jednak taka jest nasza wersja i musimy się jej trzymać - odparła ciotka. - I
zawsze jest możliwość, że zostaniesz w to wplątana. Na szczęście MacLachlan cieszy się
wystarczającym szacunkiem, by otrzymać zaproszenie do takiego domu. Zresztą, gdybyśmy
zaczęły studiować dokładnie nasze drzewo genealogiczne, okazałoby się, że on naprawdę jest
naszym kuzynem. Ale stąpamy po cienkim lodzie. A teraz przestań tak na niego patrzeć.
- Ciociu, przecież nie patrzę. - I rzeczywiście, nie patrzyła. Kiedy już minął jej
pierwszy szok, odwróciła wzrok od MacLachlana i zmusiła się, by skierować uwagę na
innych, „doświadczalnych" mężczyzn. Zresztą doświadczenie zdobyła już przy Alasdairze...
Na samą myśl o tym. co z nim robiła, oblała się rumieńcem. I w chwili gdy ciotka
poprowadziła ją w głąb pokoju i przedstawiła dwóm przystojnym, lecz nazbyt wyfiokowanym
panom, Esmće wyglądała naprawdę prześlicznie.
- Lordzie Thorpe, panie Smathers. - Esmće dygnęła grzecznie. - Bardzo mi miło.
Lord Thorpe pochylił się nad jej dłonią.
- Mnie również. Droga lady Tatton, o tej porze roku w mieście jest tak nudno.
Dlaczego chowała pani przed nami taki klejnot?
- Czy to pani pierwszy pobyt w Londynie? - wtrącił Smathers. - Jeśli tak, przedstawię
panią mojej siostrze. Ona wie najlepiej, o jakich atrakcjach nie wolno tu zapomnieć.
Kobieta stojąca za nimi odwróciła się i uśmiechnęła. Lady Tatton posiała lorda Thorpe
po dwa kieliszki sherry, a panna Smathcrs zaczęła opowiadać długo i szeroko o British
Museum. Esmee przyjęła ramię pana Smathersa i robiła wszystko, by Alasdair zauważył, jak
dobrze się bawi. Nie mogła pozwolić na to, by ten arogant sądził, że to z jego powodu
włożyła żałobę.
Lord i lady Devcllyn obserwowali salę balową niepewni, czy właściwie zrozumieli
Alasdaira.
- Boże! - powiedział Devellyn. - Przecież to ta twoja złośnica!
- Tak, siostra Sorchy - mruknął Alasdair. - Panna Esmee Hamilton.
- A niech mnie! - szepnął Devellyn. - Inaczej ją sobie wyobrażałem.
- Jest przepiękna - powiedziała jego żona. - Co za cudowna cera, jakie piękne, bujne
włosy! Już sobie wyobrażam, jak wyglądają, gdy rozpuści je na ramiona!
Alasdair nie musiał sobie tego wyobrażać. Wiedział doskonale, jak wyglądają, a to
wspomnienie sprawiło, ze puls zaczął mu bić niebezpiecznie szybko. Patrzył, jak Esmee idzie
przez tłum dumnie wyprostowana i wdzięcznie skłania głowę, rozdając uśmiechy.
A ten parweniusz Smathers położył sobie jej dłoń na ramieniu, jakby zamierzał ją
zaprowadzić w jakiś pusty kąt pokoju na ciche tćte a tete. Alasdair patrzył z irytacją, jak lord
Thorpe bierze z tacy kieliszek sherry i z przymilnym uśmiechem zajmuje miejsce u jej
drugiego boku.
- Przypomina rzeźbę, którą kiedyś widziałam w Wenecji - szepnęła lady
Devellyn. - Madonnę z marmuru. Taką spokojną i piękną, ale nieustępliwą.
- Ubrana trochę zbyt zwyczajnie - zauważył De-vellyn. - Ale elegancko. I jest
opanowana.
Alasdair musiał przyznać mu rację. Miała wyprostowane plecy, włosy uniesione do
góry, tak by odsłaniały szczupły kark i mimo niskiego wzrostu poruszała się jak księżna.
Dokładnie w tym momencie u jej boku zjawiła się prawdziwa księżna. Pan Smathers i
lord Thorpc zostali z tylu, a uśmiechy zniknęly im z ust. Matka De-vellyna ujęła Esmee pod
jedno ramię, lady Tatton pod drugie i we trzy ruszyły w głąb salonu. Alasdair zrozumiał zbyt
późno, że zmierzają w jego kierunku.
- Lady Tatton - powiedziała pogodnie księżna -pamięta pani mojego syna, markiza
Devellyna?
Gdy dokonywano prezentacji, Alasdair milczał jak grób. Gdy przyszła na niego kolej,
lady Tatton dygnęła lekko
- Już się poznaliśmy.
Pochylił się nad jej dłonią, następnie nad dłonią Esmee i nie powiedział nic ponad to,
co się mówi w takich okolicznościach. Najpierw myślał, że Esmee nie podniesie wzroku znad
podłogi. W końcu jednak to zrobiła, patrząc mu prosto w oczy, tak samo jak tego wieczoru,
gdy się poznali. Efekt był podobny. Powietrze uszło mu z pluć. To czyste zielonkawe
spojrzenie przeszywające go na wylot! Pozbawiające jakiejkolwiek możliwości obrony. Czuł
się tak, jakby Esmee znaki każdą jego myśl. Znała go lepiej niż on sam siebie.
- Miło mi znów pana widzieć, sir Alasdair. - Zatopił się w jej ciepłym głosie i lekkim
szkockim akcencie, który niósł ze sobą miłe wspomnienia. Zdał sobie sprawę, jak bardzo za
nim tęsknił. Nieco speszony puścił jej rękę i cofnął się gwałtownie. Esmće odwróciła się do
Ouina i obdarzyła go uśmiechem.
A potem trzy damy oddaliły się i Alasdairowi nic pozostało nic innego, jak
odprowadzić je wzrokiem.
Kolacja, która odbyła się później, była jednym z najkoszmarniejszych doświadczeń w
jego życiu, toteż podczas pierwszych trzech dań rzucał tylko De-vowi pełne wyrzutu
spojrzenia. W końcu to on go tutaj przyprowadził. Jak na zwyczaje Mayiair nie zaproszono
zbyt wielu osób i wszyscy nieźle się znali. Tak więc rozmawiali wesoło, a śmiechy wydawały
się aż nazbyt szczere. Alasdair musiał przyznać, że księżna wiedziała, jak organizować
przyjęcia.
Siedział między Skłonie i Isabe], lady Kirton, przyjaciółką księżnej z dzieciństwa.
Alasdair bardzo lubił stateczna lady Kirton. filantropkę, która nawiązywała przyjaźnie we
wszystkich sferach i mimo wieku była wciąż dowcipna i skora do żartów. Parę miesięcy
wcześniej pomogła mu przygotować spisek, dzięki któremu Czarny Anioł odszedł w
zapomnienie i nowo narodzona Sidonic mogia cieszyć się szczęściem u boku swego męża.
Jednak tego wieczoru nawet towarzystwo lady Kirton nie budziło zainteresowania
Alasdaira. Odpowiadał mrukliwie na jej pytania, aż w końcu sędziwa dama zwróciła się w
stronę innego dżentelmena, a Alasdair został sam w rozgwarze towarzyskich rozmów.
Zauważył, że Esmee siedzi między Smathersem i panem Edgarem Nowellem, który
miał opinię jednej z najlepszych partii, dobrotliwym, nudnym młodzieńcem, protegowanym
politycznym księcia. Esmee, konwersując z sąsiadami, ani na chwilę nie przestawała się
uśmiechać. Któż mógłby przypuszczać, że to nieokrzesane dziecko sranie się prawdziwą
gwiazdą sezonu?
Esmee śmiała się właśnie z jakiegoś żartu, który Noweli wyszepta] jej stanowczo zbyt
blisko do ucha.
Aby nie pozostać w tyle, Smathers potożyi jej rękę na dtoni. Był to raczej śmiały gest.
Esmee odwróciła się do niego ze szczerym zainteresowaniem. Alas-dair poczuł dziwny
skurcz żołądka.
- Piękna, prawda? - szepną} mu do ucha jakiś głos. Przywrócony do rzeczywistości
Alasdair popatrzył
nieprzytomnie na lady Kirton.
- Słucham?
Obrzuciła go żywym, pogodnym spojrzeniem.
- Panna Hamilton. Widzę, że wpadła panu w oko.
- Raczej jej suknia - odparł spokojnie. - Nie widzę dokładnie, jaki ma kolor. Chyba
nie jest całkiem czarna.
- Oberżyna - mruknęła lady Kirton. - To biedne dziecko na wiosnę straciło matkę.
Poznałam ją w zeszłym tygodniu na podwieczorku u księżnej, a potem widziałyśmy się drugi
raz z okazji wieczoru literackiego w Park Lane. Dużo rozmawiałyśmy.
- Jest doprawdy czarująca. Lady Kirton upiła mały łyk wina.
- Wiem od lady Tatton, że jej siostrzenica nie będzie tańczyć po kolacji. Panna
Smathers zamierza grać na pianoforte.
- Nie wiedziałem - odparł. Lady Kirton uśmiechnęła się.
- Jestem pewna, ze młoda dama chętnie przejdzie się po salonie.
Alasdair popatrzył na nią wymownie.
- Chyba mylnie odczytała pani obiekt moich zainteresowań.
W oczach lady Kirton pojawiły się wesołe ogniki.
- Och, czyżby? - powiedziała udawanym starczym głosem. - Chyba powinnam była
włożyć binokle. Ale ta dziewczyna jest bez wątpienia bardzo ładna, jej matka była słynną
szkocką pięknością, a dziadek za-
pisat jej dziewięćdziesiąt tysięcy funtów, więc chyba poradzi sobie w życiu, prawda?
Alasdair pomyślał, że się przesłyszał.
Lady Kirton zamrugała oczami.
-Jej matka słynęła z urody - powtórzyła. - Podobno hrabia Strathan i książę Langwell
pojedynkowali się nawet o ostatni taniec w jej karnecie.
Alasdair pokręcił głową.
- Nie... testament. Myślałem, że to biedna rodzina. Lady Kirton znów niewinnie
zamrugała.
- To prawda, ojciec stracił majątek i umarł, tonąc w długach. Ale jej dziadek ze strony
matki zbił fortunę na statkach. Gdy umarł, Rowena była już żoną Tattona. A Rosamund... nie
pamiętam. Prawdopodobnie poślubiła kolejnego utracjusza.
Alasdair uśmiechnął się słabo.
- Kosztowne przyzwyczajenie.
- Tak właśnie sądził jej ojciec. I jako dobry, oszczędny Szkot powierzył swój
majątek funduszowi powierniczemu z przeznaczeniem dla Annę i Estnee, swoich wnuczek,
który miały otrzymać w posagu lub w dniu trzydziestych urodzin, niezależnie od tego, w
jakiej kolejności wydarzenia te miałyby nastąpić. Więc co pan obstawia?
- Obstawiam? - Alasdair nie zrozumiał pytania.
- Co nastąpi najpierw? Urodziny czy ślub? - naciskała lady Kirton. - Czy sądzi pan, że
taka ładna dziewczyna pozostanie panną do trzydziestych urodzin i to teraz, gdy jest już znana
w mieście. Bo ja jestem pewna, że nie!
- Ja nie wiem - odparł. - Modlił się jednak, by Esmee wyszła za mąż. Im wcześniej,
tym lepiej.
Lady Kirton dotknęła delikatnie jego ramienia.
- Ktoś powinien ją jednak przestrzec przed Sma-thersem, nie sądzi pan? - szepnęła. -
Jest chyba rów-
nie niewinna jak ładna. A lady Tatton może nie wiedzieć, że Smathers obciążył
hipotekę swojego majątku w Shropshire. Styszałam, że stracił fortunę na amerykańskiej
giełdzie.
Wreszcie Alasdair zrozumiał, do czego zmierza lady Kirton. Smathers byl łowcą
posagów. A Esmee odziedziczyła ogromny majątek. I była jak owieczka prowadzona na rzeź.
Jedyna nadzieja w tym, że lady Tatton nie spuści jej z oka.
- Oczywiście, jest jeszcze lord Thorpe - ciągnęła lady Kirton. - Ma tytuł i nazwisko,
ale jego matka to prawdziwy potwór, a on pozostaje całkowicie pod jej wpływem. Pan nie jest
zainteresowany ożenkiem, więc...
- Boże, oczywiście, że nie!
- Tak myślałam. I dlatego pewnie, pozostając z dala od tych spraw, nic słyszał pan
pewnie, że aż trzy damy porzuciły Thorpe'a z powodu jego matki, która doprowadzała je do
rozpaczy. Czy może pan sobie wyobrazić gorszy los młodej żony?
Nic, nie mógł. Opowieść lady Kirton brzmiała naprawdę ponuro.
- Jest jeszcze ten pan Noweli - powiedziała lady Kirton. - Proszę popatrzeć, jakie
wywarła na nim wrażenie. Noweli zostanie z pewnością wybrany do Izby Gmin. Właśnie
on najlepiej nadaje się na męża Esmee.
Alasdair upuścił widelec.
- Chyba nie mówi pani poważnie!
Lady Kirton przyłożyła do piersi czubki palców.
- Jestem śmiertelnie poważna.
- To tak jak Noweli - odparł Alasdair. - Boże, Isa-bel, przecież nigdy nie spotkałem
większego nudziarza. Niezależnie od tego, kogo poślubi, panna młoda zaśnie przed końcem
ślubnego śniadania.
- Może pan ma rację - zgodziła się lady Kirton. -Co pan zatem powie na pana Daviesa.
To Walijczyk, zgoda, ale jest laki przystojny.
- W Spitalfields mieszka jego kochanka z trojgiem dzieci.
- Coś takiego! Pan Shelby?
- Beznadziejny fircyk.
-To prawda. Sir Henry Bathstone?
- On chyba ma nieco odmienne upodobania. Myślę, że rozumie pani, co chcę przez to
powiedzieć.
Lady Kirton zaróżowiła się lekko.
- Och! Chyba tak... Już wiem. Pański przyjaciel Wynwood?
- Wykluczone - warknął Alasdair. - Quin wyrzekł się miłości.
- Bzdura! - Lady Kirton trzepnęla go delikatnie po ramieniu. - A co ma do tego
miłość? On musi się ożenić. Co środę grywam w wista z jego matką.
- Naprawdę? - spytał sztywno.
- Oczywiście - odparła surowo jej lordowska mość. - 1 wiem, że Quin już wkrótce
się ożeni. Jego ojciec leży w grobie i biedna lady Wynwood może polegać wyłącznie na
sobie. Jeśli Ouin umrze, nie pozostawiwszy dziedzica, cały majątek wpadnie w ręce jakiegoś
dalekiego kuzyna. To okropny człowiek, nawet nazwisko ma straszne. Enoch Hewitt! Coś po-
dobnego. Brzmi tak, jakby się chciało wykaszleć ość.
- Quin nie dba o to, co kto odziedziczy.
- Może on nie, ale jego matka z pewnością tak -odparła lady Kirton. - A Ouin nigdy
nie zostawi jej w trudnej sytuacji. I nie odbierze jej też nadziei na wnuki, o których tak
marzy, odkąd została wdową. Zresztą obiecał jej, że w przyszłym roku na pewno się ożeni,
może nawet wcześniej.
- Dobry Boże! Ouin!?
- Quin - potwierdziła stanowczo dama. - Teraz, gdy o tym pomyślę, dochodzę do
wniosku, że idealnie do siebie pasują. Lady Wynwood, jak zapewne słyszałeś, jest Szkotką ze
strony matki. Pokocha pannę Hamilton i jej drobne dziwactwa. Zaraz porozmawiam o tym z
Roweną.
Alasdair poczuł coś na kształt paniki.
- Isabel, nie rób tego - przerwał. - Quin jest... nicponiem. Przecież wiesz. Nie będzie
jej wierny.
Lady Kirton popatrzyła na niego kpiąco.
- Mój drogi - szepnęła. Nie ma przecież lepszego męża niż łotr nawrócony na dobrą
drogę przez ślubna małżonkę. A panna Hamilton owinie go sobie wokół palca w ciągu dwóch
tygodni. Poza tym Ouin jest jeszcze dość miody, nie skończył nawet trzydziestki.
- Ma dwadzieścia dziewięć lat - przyznał Alasdair. Lady Kirton zaświeciły się oczy.
- Wspaniale. Panna Hamilton, choć wcale na to nie wygląda, ma dwadzieścia dwa.
Stanowimy zgrany zespół, Alasdairze. Za każdym razem, gdy się spotykamy, przychodzą
nam do głowy świetne pomysły. Może zaproszę catą czwórkę do teatru? Rowena będzie
zachwycona.
Alasdair odstawił kieliszek, trącając nim lekko
0 kant talerza. Strach ściskał go za gardło. Ouin? Boże, ostatni mężczyzna, jaki był
potrzebny Esmee.
Quinbył znakomitym kompanem i świetnym przyjacielem, ale żaden mężczyzna nie
chciałby go widzieć w roli męża własnej siostry. A już na pewno nie męża kobiety, którą... a
niech to! Ten rozpustnik
1 hulaka zdążał prostą drogą do piekła. Znał wszystkie najbardziej zakazane zabawy
wielkiego Londynu i czuł pociąg do najgorszego rodzaju kobiet. Im bardziej nikczemnych,
tym lepiej. Nie uznawał żadnych
zasad. A jeśli chodzi o morale, nie różnił się niczym od Alasdaira.
No tak, byt młodszy, sporo młodszy. I pochodził ze starej, dobrej rodziny. Innymi
słowy bardzo angielskiej. Ale nie dorównywał mu majątkiem. Ani. urodą. Z drugiej strony
oczy Ouina nic nabrały jeszcze tego twardego wyrazu i nie wydawał się na tyle cyniczny i
zmęczony życiem, by matki usuwały mu z drogi swoje córki. Przynajmniej nie zawsze.
Dlaczegóżby jednak miał się tym przejmować? Nic musiał się przecież martwić o
Esmee. Nie zapraszał jej do swojego życia, nie zapraszał jej nawet do łóżka, choć ten pomysł
chodził mu często po głowie. Na miłość boską! Wierzył, że Esmec będzie umiała pozbyć się
Quina. A skoro lady Tatton darzy-ła taką niechęcią jego, Alasdaira, nic mogia zaakceptować
również i Quina. Cóż, powodzenia! Cokolwiek miało się wydarzyć, nie był to jego problem.
Czując się rozgrzeszony, Alasdair chwycił kieliszek i wychylił go do dna.
- Alasdairze... - szept zdawał się dobiegać z daleka. - Alasdairze.
- Słucham?
Lady Kirton uśmiechnęła się.
- Obawiam się, że wypiłeś moje wino.
- Coś podobnego - mruknęła lady Tatton, wkładając rękawiczki. - Wiele musiało się
zmienić podczas mojego pobytu za granicą. Sir Alasdair MacLachlan na przyjęciu u
Elisabeth! Przeżyłam prawdziwy szok!
Esmee podniosła wzrok znad gazety.
- To prawda. Mnie to również zdziwiło. Lady Tatton poprawiła kapelusz.
- I dodatku Isabel, taka mądra, rozsądna kobieta. Przecież ona prawie się do niego
łasiła! I lord Wynwood! Jego również uważano za rozpustnika! Lubię jednak jego matkę.
Trudno o lepsze pochodzenie. Z drugiej strony sam Wynwood? Nie jestem całkiem pewna,
czy Elisabeth i Isabel mają rację, sugerując...
Esmee wrócita spojrzeniem do gazety.
- Cóż takiego sugerują, ciociu?
- Nieważne. - Chwyciła torebkę. - Jesteś pewna, Esmee, że nie pójdziesz z nami? -
spytała po raz trzeci. - To tylko przymiarka, choć nie rozumiem, dlaczego madame Panaut
zażądała kolejnej, w dodatku o takiej porze. Później jednak mogłybyśmy się wybrać na Bond
Street i obejrzeć te buciki, które tak ci się podobały.
Esmee odłożyła gazetę i wstała.
- Dziękuję, ale nie - odpada. - Lydia przywiezie dzisiaj Sorchę.
- Zapomniałam - stropiła się Rowena. - Przekaż jej pozdrowienia.
Esmee pocałowała ciotkę w policzek i odprowadziła do drzwi. Ledwo powóz lady
Tatton zniknął jej oczu, z rogu Upper Brook Street wyłonił się kolejny, znany jej dobrze z
widzenia. Tym razem Lydia przyjechała wcześniej.
Grimond, kamerdyner, gdzieś zniknął i Esmćc postanowiła go nie wzywać. Sama
otworzyła drzwi i zeszła radośnie po schodach. Ale to nie Lydia wysiadła z powozu z Sorchą
w ramionach.
- Dzień dobry - powiedział Alasdair.
- Me! - pisnęła Sorcha. - Patrz! Patrz! Lala! Ładna, widzis?
Alasdair uśmiechnął się radośnie i podał Sorchę Esmee.
- Lydia źle się dziś czuła - powiedział. - Postanowiłem więc, że sam przywiozę
Sorchę.
- Widzę - odparła Esmee słabym głosem. - Wejdziesz?
Z dzieckiem na biodrze wróciła do salonu i przysunęła Alasdairowi krzesło. Usiadł,
patrząc na nią niema] niespokojnie. Esmee posadziła sobie Sorchę na kolanach, zmartwiona,
że tak bardzo ucieszył ją widok Ałasdaira.
Sorcha paplała radośnie na temat lalki.
- Widzis sukienkę, Me? - pytała. - Widzis? Ma nową sukicneckę. 1 buciki. 1 iadne
włoski.
- Boże! Tyle nowych stów - Esmee ucałowała dziewczynkę w czubek głowy,
omijając skaleczenie. -Śliczna lalka. Nowa?
- Nowa - zgodziła się Sorcha, zdejmując jeden z satynowych pantofelków lalki. -
Widzis poncoski?
Alasdair odchrząknął głośno.
- Pomyślałem, że trzeba jej sprawić nową lalkę. A ta dostała całą wyprawkę. Sorcha
bardzo lubi ubierać i rozbierać lalki.
Esmee uśmiechnęła się.
- I ma już całkiem sprawne paluszki. Alasdair popatrzył na nią zagadkowo.
- Jak to się dzieje, że dzieci tak szybko rosną? -spytał. - W tym tygodniu zaczęła
mówić pełnymi zdaniami.
Esmee poczuła ucisk w gardle.
- To okropne, prawda? - powiedziała cicho. - Kiedy mama umarła, Sorcha była prawie
niemowlęciem. A teraz, gdy na nią patrzę, widzę małą dziewczynkę. To tempo mnie przeraża.
Alasdair uśmiechnął się.
- Zaczynam wierzyć, że wieczna troska to przekleństwo wszystkich rodziców. Ale
musimy pamię-
tac, że Sorcha nie jest skorupką od jajka. To silna, odporna dziewczynka. Sama tak
kiedyś mówiłaś. Sorcha zdjęła tymczasem lalce sukienkę.
- Halka. Widzis halkę? I majtecki. Zdejmę mąj-tecki.
- Wzbogaciła swoje słownictwo - zauważyła z lekkim rozbawieniem. - Potrafi już
nazwać chyba wszystkie części damskiej garderoby.
Uniósł lekko brwi i błysnął zębami w uśmiechu.
- No cóż. Sama twierdziłaś, że należy się uczyć od mistrzów.
Bsmec popatrzyła na niego z lekką naganą.
- Powiedz mi, co z Lydią, mam nadzieję, że to nie zapalenie gardła, które ostatnio
dopadło Mayfair?
- Obawiam się. że jest znacznie gorzej. - Alasdair skrzywił się lekko. - Zwichnęła
sobie nadgarstek.
- Och! Jak to się stało?
- Ten mały diabełek wyrwał się jej wczoraj i popędził w stronę schodów. Wywiązała
się walka i jak widać, w jej wyniku Lydia poniosła uszczerbek na zdrowiu.
Esmee poczuła przypływ paniki.
Ruszyła w stronę schodów? Och, Sorcha była stanowczo zbyt uparta. Przecież i ona
mogła ucierpieć! Biedna Lydia! Może jednak nie dawała sobie rady z tym dzieckiem? Esmće
nie wiedziała, cieszyć się, czy martwić.
Alasdair czytał w jej myślach.
- Sorcha jest bardzo trudnym dzieckiem. Nawet cały batalion nianiek nie miałby przy
niej ani chwili wytchnienia. Ale nie możemy owinąć ją w kokon.
- No tak, masz rację. - Dotknęła delikatnie rany na głowie dziecka. - Odczułam
naprawdę wielką ulgę, gdy zdjęto jej szwy.
- Doktor Reid twierdzi, że blizna nic będzie widoczna, gdy zgęstnieją jej wioski -
powiedział Alas-dair. - Możesz się o to nie martwić.
Sorcha wywinęła się gładko z objęć Esmće i pobiegła do ojca z lalką w jednej rączce,
a halką w drugiej. O metr od niego potknęła się jednak i o mało nie przewróciła.
Alasdair pochwyci! ja jednak w porę, posadził na kolanie, zrobił surową minę i zganił
za bieganie po salonie. Sorcha wydawała się słuchać, wpatrzona w twarz ojca ściskała lalkę.
Esmće zdała sobie sprawę, że reakcja Alasdaira była nie tylko szybka, ale również
instynktowna. Rodzicielska. Został ojcem i w bardzo subtelny sposób dawaJ temu wyraz.
Nie, nie musiała się już martwić o Sorchę, bardziej o samą siebie i własne serce.
Zakończywszy kazanie, Alasdair odgarnął włosy z czoła Sorchy. Dziewczynka
odwróciła się i wręczyła mu lalkę.
- Zdejmij bucik - rozkazała. - Zdejmij ten.
- Rzeczywiście, jest trochę uparty - zgodził się Alasdair i zręcznie rozpiął pantofelek.
Sorcha pisnęła radośnie i zeszła mu z kolan. Zabrała lalkę oraz jej ubranka i
potruchtała pod okno, gdzie iady Tatton urządziła jej kącik zabaw. Dziewczynka zdjęła
pokrywkę z dużego wiklinowego kosza i zaczęła wyrzucać na dywan pozostawione w nim
zabawki.
- Czuje się tu jak u siebie w domu - zauważył Alasdair.
- To prawda - potwierdziła Esmće.
Przez chwilę patrzyli na nią w milczeniu. Sorcha opróżniła całkowicie kosz i zaczęła
się bawić.
- Alasdairze - spytała Esmee, nie odrywając wzroku od Sorchy. - Dlaczego tu
przyjechałeś?
Przez chwilę miała wrażenie, że nie odpowie. Popatrzył na nią trochę wyzywająco.
- Twoja ciotka byłaby temu przeciwna - powiedział. -Ale Sorcha to moja córka i mam
prawo jej towarzyszyć.
- Mojej ciotki nie ma w domu - odparła. - I nie o to pytałam.
Opuścił wzrok.
- Chciałem ci coś dać - odrzekł, sięgając do kieszeni. Dobył z niej płaskie, zielone
pudełko z zielonego aksamitu i podał Esmee. Pudełeczko wyglądało znajomi). Esmee wzięła
je niepewnie do ręki.
- Otwórz je - powiedział. - Proszę. Zaciekawiona, uchyliła pokrywkę. W środku
błyszczał wspaniały sznur pereł. Uniosła naszyjnik do góry i z zachwytu wstrzymała
powietrze. Perły oprawiono w zdobione złoto i inkrustowano diamencikami. Były równe,
znacznie większe od tych. które zgubiła w parku.
- Piękne - szepnęła. - Ale nie mogę przyjmować od ciebie prezentów.
- To nie prezent, tylko rekompensata - powiedział. - Wiem, że to nie to samo. co perły
twojej matki, ale nic innego nic przyszło mi do głowy.
- Są wyjątkowe.
Alasdair popatrzył na nią z lekkim żalem.
- Chciałem ci je dać już wtedy... następnego ranka. Kiedy jednak wróciłem do domu
od jubilera, miałaś za sobą wizytę lady Tatton i wszystko potoczyło się już bardzo szybko.
Potem już o nich nie myślałem... aż do wczoraj. Nie miałaś nic na szyi i pomyślałem... a
zresztą. W każdym razie należą teraz do ciebie.
Esmee poczuła, że oblewa się rumieńcem.
- Naprawdę nie mogę - powtórzyła, podając mu pudełko. - Dziękuję. Jestem jednak
pewna, że ciotka Ro-wena uznałaby taki podarunek m bardzo niewłaściwy.
Błysnął groźnie oczami.
- A jestem pewien, że nic mnie to nie obchodzi -powiedział. - Weź je, Esmee. Proszę.
- Chcę, żebyś je miała. Poza tym, kto się domyśli, że to nie są perły twojej matki? Przecież
wyglądają podobnie.
Esmee pokręciła głową.
- Ja będę o tym wiedziała - odparła. - Domyślam się też, ile kosztowały. Są przepiękne
i wspaniałe dopasowane rozmiarem.
- 1 twoje - dokończył stanowczo. Esmćc położyła pudełko na kolanach.
- Dobrze więc-powiedziała. - Odłożę je dla Sorchy.
- Jak sobie życzysz - warknął.
- Proszę cię, Alasdairze - szepnęła. - Nic kłóćmy
się-
Skinął jej krótko głową i powędrował spojrzeniem ku Sorchy. która właśnie wzniosła
wokół rozebranej lalki murek z klocków.
Esmee otworzyła ponownie pudełko i popatrzyła na perły, próbując rozpędzić
napływające do oczu łzy. Dlaczego ten podarunek sprawił, ze poczuła się tak okropnie?
Dlaczego czuła przenikliwy ból serca, a perły ciążyły jej jak kamienic? Czy tylko to im zo-
stało? Te krótkie chwile wymuszonych spotkań, ostrożnie dobierane słowa? Troska o dziecko,
które oboje kochali? Nic, nie mogło wystarczyć. To zupełnie nie mogło wystarczyć.
Zamknęła pudełeczko i odzyskała panowanie nad sobą.
- Mam nadzieję, że Wellings i reszta służby ma się dobrze.
- Owszem - odparł.
- A pani Crosby? - pytała dalej zaskakująco spokojnym głosem. - Mam nadzieję, że
już całkiem doszła do siebie.
Nic spuszczał wzroku z Sorchy.
- Nie widziałem się z nią od dwóch dni. Ale wydo-brzału. Ma nawet rumieńce. I
przybiera na wadze.
- Milo mi to słyszeć - powiedziała szczerze. -Zdziwiła mnie twoja wczorajsza
obecność u lady Gravenel. Dobrze się bawiłeś?
~ Nieszczególnie - odparł. - A ty?
- Lady Gravenel jest bardzo gościnna. Milo z jej strony, że mnie zaprosiła.
Tym razem popatrzył na nia spokojnym, nieodgad-nionym wzrokiem.
- Jesteś chyba zapraszana wszędzie - zauważył. -Lady Tatton chyba cię nie oszczędza.
- Ciotka chce, żebym obracała się w towarzystwie - przyznała. - 1 korzystała z życia,
niezależnie od tego, co ona przez to rozumie.
Znów ten dziwny, stłumiony uśmiech.
- Chyba wiesz, co to znaczy - powiedział. - Chce cię wydać za mąż.
- Tak lo się to robi w Londynie, prawda? - spytała Esmee. - Rodzina wystawia cię na
widok publiczny jak konia na padoku, a potem aranżuje małżeństwo z odpowiednim
kawalerem.
- Tak mi mówiono. Ale tacy rzadko bywają w moich kręgach. Przynajmniej dzięki
wam kolejny rok w Mayfair nie będzie taki nudny jak zawsze.
Esmee zwęziła oczy.
- Na litość boską! - warknęła. - Co cię to właściwie obchodzi? Przecież nie dbasz o
towarzystwo. Iy nawet tu nie mieszkasz. Ciocia Rowena chce, żebym była szczęśliwa, a dla
niej to oznacza małżeństwo.
Patrzy! na nią przez chwilę z wyraźną troską.
- A dla ciebie, Esmee? - spytał ciszej. - Jestem po prostu ciekaw. 1 obchodzą mnie
twoje plany, bo mężczyzna, którego poślubisz, stanie się tak czy inaczej częścią życia Sorchy.
Esmee chciata podważyć ten sposób myślenia, a nade wszystko zetrzeć mu z warg ten
kpiący uśmiech. Niestety, nie znalazła żadnego rozsądnego powodu, by to zrobić. Zerwała się
z krzesła i zaczęta przemierzać salon.
- Wiesz, że nie poślubiłabym mężczyzny, który nic darzyłby Sorchy uczuciem -
odparła gniewnie. - Nie po tym, co sama przeszłam, więc jak śmiesz sugerować coś
podobnego?
Ponieważ ona wstała, on też się podniósł. Tkwił teraz niczym rzeźbiony posąg obok
krzesła i patrzył na Esmee. Nie wyglądał już teraz jak przystojny, czarujący bon vivant. Miał
twarde, zmęczone spojrzenie, a szczęki zaciśnięte tak mocno, że drżały mu mięśnie policzka.
Wreszcie skłonił głowę.
- Wybacz.
Zbyt rozgniewana, by odpowiedzieć, odwróciła się i znów rozpoczęta swój spacer po
pokoju.
- I owszem, uważam, że powinnam wyjść za mąż -powiedziała. - O ile sobie
przypominam, ty również byłeś tego zdania.
- Powinnaś - powtórzył Alasdair, ignorując resztę. - Choć muszę przyznać, że to brzmi
ponuro.
Skrzyżowała ramiona na piersiach i wyjrzała na ogród.
- Miałam na myśli to, że muszę się ustatkować -odparła, siląc się na spokój. - Nic
chcę być taka jak moja matka. Nie szukam podniet i dramatycznych przeżyć. Chcę mieć
swoje życie i rodzinę, chcę znaleźć swoje miejsce, bo nigdy go nic miałam. Nie rozumiesz?
Wreszcie zaczął jej słuchać, zapomniał na chwilę o sobie i swoich żalach.
- Chciałbym - powiedział.
Nie odwracając się od okna, Esmee uniosła ręce.
- Zawsze mieszkałam w cudzym domu - szepnęła. - Byłam częścią cudzego życia.
Opiekowali się mną kolejni ojczymowie, czasem mnie tolerowali, czasem nawet lubili. Ale to
nie to samo, co własny dom. Nie masz pojęcia, jak to jest. Czujesz się jak piąte koło u wozu.
Jakiś zakurzony kąt w nieużywanym pokoju. Zbędny, niepotrzebny. A mam już tego dość.
- Bardzo mi przykro.
Esmee położyła sobie palce na ustach, by nie dodać jeszcze czegoś równie głupiego.
Czuła, jak z jego ciała bije żar, wciągnęła powietrze, gdy położył jej rękę na ramieniu. Miał
ciepłą, ciężką dłoń, jego dotyk przynosił ukojenie, choć wiedziała, że nie powinna oczekiwać
od niego pociechy.
- Przykro mi - powtórzył. - Ale może rozumiem cię lepiej, niż sądzisz.
Milczał chwilę.
- Nauczyłem się już, że można się czuć niepotrzebnym, nawet jeśli się żyje własnym
życiem - powiedział w końcu. - I mieszka w miejscu, które jest pozornie dla ciebie stworzone.
Uniosła podbródek i popatrzyła na jego niewyraźne odbicie w szybie.
- Co to ma znaczyć'?
- Och, nie wiem - powiedział. - Przypominam sobie moje dzieciństwo w Szkocji.
Czasem mi się wydaje, że to nie było moje miejsce.
- Miałeś tani dom i rodzinę.
- Z pewnością - przyznał. - Ale poczucie przynależności to coś więcej. O wiele więcej.
I bardzo trudno to wyjaśnić.
- Chciałabym zrozumieć.
Alasdair wyglądał tak, jakby żałował, że w ogóle rozpoczął ten temat.
- Byłem po prostu inni niż cała reszta mojej rodziny - powiedział cicho. - Szkoci są
rozsądni, trzeźwo myślący, zresztą sama o tym dobrze wiesz, a moja rodzina posiadała obie te
cechy aż w nadmiarze. A ja... ja nie byłem taki. Lubiłem figle i psoty. Siedział we mnie
diabeł, jak mawiała babka MacGregor. Nie potrafiłem być poważny przez, dwie minuty.
Jeszcze w szkole piłem i uprawiałem hazard, a później zachowywałem sie jeszcze gorzej.
Sprawiłem mojemu ojcu laki zawód, że wolałem przyjechać do Londynu i zejść mu z oczu.
Takie rozwiązanie odpowiadało zresztą wszystkim zainteresowanym.
- Ale dlaczego? - spytała. - Młodzi ludzie muszą się przecież wyszumieć, a ty jesteś
bardzo inteligentny.
- Miałem głowę do liczb - przyznał. - Ale nie chciałem rozwijać swoich zdolności,
pomijając grę w karty. Poza tym nie miałem żadnych zalet, chyba że weźmiemy pod uwagę
wygląd i urok osobisty. Mój ojciec jednak z pewnością tego nie cenił. Przy każdej okazji
pytał, dlaczego nie jestem podobny do Mer-ricka.
- Chciał, żebyś był taki jak Merrick? - spytała ze zgrozą Esmee.
- Uważał go za ideał. Miał wszystko, czego zabrakło mnie. Byi nie tylko bystry, ale i
błyskotliwie inteligentny, nie tylko pracowity, ale i natchniony. Mądry, podczas gdy ja tylko
uroczy. Nie pasowałem do rodziny geniuszy pragnących osiągnąć wszystko.
Esmee znów pomyślała o książkach pełnych skomplikowanych wzorów, które
znalazła w palarni. Podniszczonych, z oślimi uszami. W dodatku nie pisanych po angielsku,
tylko raczej po francusku, holenderski! albo nawet po niemiecku. Ktoś je jednak czytał,
studiował dogłębnie, wręcz obsesyjnie, a mogła się nawet założyć, że nie był to Merrick
MacLachlan.
- Czasem mi się wydaje, że musisz się silić na ten wdzięk i urok - zauważyła. - Starasz
się bardzo, żeby się nie starać.
Popatrzył na nią smętnie.
- Spędziłem piętnaście lat mojego życia przekonany, że podrzuciła mnie Cyganka.
Dopiero później dowiedziałem się od babki MacGregor, źe była przy moich narodzinach
i przestałem wierzyć w te brednie.
Hsmee opuściła ramiona.
- Jakie to smutne. Smutne i dla ciebie, i dla twojego brata.
- Z pewnością - przyznał Alasdair. - Merrick nigdy nic był dzieckiem, a ja nigdy nie
przestałem. Ale na pewno bym się z nim nie zamienił. Nie, nawet teraz.
- I nigdy nie jeździsz do Szkocji, prawda? Ktoś mi
0 tym mówił, chyba Wellings. Zdjął dłoń z. jej ramienia.
- Nie, prawie nigdy - potwierdził. - Nigdy za nią nie tęskniłem. Aż do niedawna. A
teraz czasem się zastanawiam, czy nie brakowałoby mi czasem choć trochę tego pracowitego
życia, gdybym tylko sobie na to pozwolił. Nie wydaje mi się już tak ponure, jak kiedyś.
W jego głosie pojawił się jakiś ton. dotąd Esmee nieznany. Odwróciła się do niego,
oparta plecami o zasłony, sądząc, że się cofnie. Ale on się nie cofnął. Przeciwnie, przykuł ją
spojrzeniem swoich złocistych oczu, oczu. które nigdy dotąd nie wydawały jej się równie
poważne. Lub zbolałe. Nie dotknął jej, choć emanujące od niego ciepło pozwoliło jej myśleć,
że miałby na to ochotę. Wstrzymała więc oddech i czekała.
Ale jej nie dotknął. Oparł się tylko ręką o ścianę
1 nachylił do jej ucha.
- Powiedz mi - zacząt dziwnie chrapliwym głosem. - Jesteś tu szczęśliwa?
Zadowolona z własnego wyboru?
Zacisnęła dłoń na zasłonie.
- Z mojego wyboru? - powtórzyła z trudem. - Ależ ja go nie dokonałam, Alasdairze.
Nie pamiętasz? Nikt mnie nie pytał, czego pragnę. Nikt nigdy o to nic pyta. I męczy mnie to,
że wszyscy wiedzą lepiej ode mnie, czego chcę. Chyba wiesz, o co mi chodzi.
Alasdair otworzył usta, po czym znów je zamknął. Długo wpatrywał się w jej oczy z
ręką na ścianie tuż za jej ramieniem. Esmee pragnęła, by przemówił, sama chciała przerwać tę
ciszę, ale słowa nie przechodziły jej przez gardło.
Jej wybór? To był chyba jakiś żart. Przecież to jego wybrała, choć taka konstatacja nie
napawała jej radością. Aż się paliła clo tego, by go pocałować, uderzyć lub po prostu
powiedzieć, by poszedł do diabła. Ale nic takiego nie zrobiła. Wybawiła ją Sorcha, która
krzyknęła radośnie i potoczyła po podłodze rządek klocków.
Czar prysł. Alasdair odwrócił wzrok i cofnął się.
- Przepraszam Esmee - powiedział.
Tym razem jednak nie wiedziała, za co przeprasza. Za to, że jej pragnie? Czy za to, że
jej nie pragnie? Czy też za coś zupełnie innego? Mimo przemowy na temat chęci posiadania
własnego życia Esmee po-cz,uta się nagle bardzo młoda i niedoświadczona.
Alasdair przeszedł przez pokój, by oszacować straty.
- Dobrze, myszko - powiedział spokojnie. - Ile miałaś klocków? Mam policzyć?
- Policyć - zgodziła się Sorcha, wskazując królewskim gestem porozrzucane zabawki.
Liczył głośno, a dziewczynka powtarzała za nim.
- Jedenaście - powiedział, gdy ulożyi z powrotem klocki. - Bardzo dużo. A ty jesteś
bardzo mądrą dziewczynką.
- Mądlą - potwierdziła Sorcha, burząc klocki.
Alasdair uniósł jej podbródek i pocałował w czubek głowy. Po czym wstał i popatrzy]
w czujne teraz oczy Esmee.
- Muszę iść - powiedział. - Tak naprawdę nie zamierzałem nawet wchodzić. Czy
mogę odebrać Sor-chc za dwie godziny?
Esmće wbiła wzrok w jakiś punkt ponad jego ramieniem.
- Kiedy ci będzie wygodnie.
Wziął kapelusz i laskę, które zostawił na krześle.
- W takim razie za dwie godziny - powiedział, skłaniając lekko głowę. - Dziękuję.
Wyjdę sam.
Zanim przyszło jej do głowy jakieś zimne i olicjal-ne pożegnanie, zamknął za sobą
drzwi.
Rozdział 8
W którym sir Alasdair udziela rady
<*}
Sir Alasdair MacLachlan wypadł z domu lady Tatton na ulicę, nie wyjaśniając niczego
stangretowi, który stat obok koni i patrzył na swojego pana. który oddala} się w kierunku
Piccadiliy.
Z ulic zjeżdżajy już wozy i taczki dostawców, ustępując miejsca powozom wiozącym
arystokratów na poranne spotkania oraz gazeciarzom roznoszącym ponure poranne
opowieści.
Trup ze .sztyletem w piersiach wSouthawark. Plotki o dymisji Wellingtona. Rozruchy.
Alasdair puszcza! wszystko mimo uszu.
Do diabła! .lak ona śmie! Jak ta dziewczyna śmie kwestionować jego decyzje? Jak
śmie budzić w nim lęk, że postąpi! głupio, a jego postanowienie może spowodować
nieodwracalne skutki! I jak śmie jeszcze w dodatku tak pięknie wyglądać, gdy się złości!
Ktoś wylał z okna wiadro wody. Gdzieś w oddali rozległo się bicie kościelnych
dzwonów. Rozczochrany młodzieniec w do połowy rozpiętym surducie zawołał do Alasdaira
po imieniu, gdy się mijali. Alas-
dair parł dalej naprzód, nic zwracając uwagi na to, co się wokół niego działo.
Tak, niech ją diabli! Esmee Hamilton stała się zmorą jego życia, tego samego życia,
które do tej pory uznawał za całkiem wygodne i nieskomplikowane. Tera/ wszystko się
jednak zmieniło. A może zawsze wyglądało inaczej, niż mu się wydawało. I teraz, gdy łuski
opadły mu z oczu, gdy zaczął rozumieć, jak mało znaczące i trywialne było dotąd jego życie,
musiał coś z tym zrobić, nawet jeśli nie dJa samego siebie, to chociaż dla Sorchy. Musiał
pomyśleć o przyszłości i przestać wypełniać pustkę tanimi przyjemnościami i kosztownymi
zbytkami. Wiedział, że będzie go to kosztowało wiele wysiłku, na który do tej pory nie
potrafił się zdobyć.
Na rogu Mount Street pod wpływem impulsu skręcił w stronę Hyde Parku, wtulając
giowę w ramiona, by uchronić się przed zimnym, jesiennym wiatrem. Nie pomyślał, by wziąć
płaszcz. Tak naprawdę nie pomyślał o niczym. Gdyby choć przez chwilę rozważył len
szalony pomysł, by pojawić się wraz /. Sorchą przy Grosvenor Square, z pewnością wysiałby
tam kogoś innego. Wellingsa. Hawesa. Każdy mógł zająć miejsce w powozie obok Sorchy.
Nie zwracał uwagi na wiatr buszujący za kołnierzem surduta. Chłód dodawał mu
nawet energii. Czuł się tak, jakby od tygodni trawiła go jakaś goryczka. A !o w,szy.s!ko od
chwiJJ, gdy E.smće HamiJ-ton, niech ją licho, odnalazła drogę do jego domu i serca. Tuz
obok niego przeniknęła dwukółka, omal nie zwalając go z nóg. Usłyszał tylko pobrzękiwanie
uprzęży i uskoczył na chodnik, patrząc jak spod kół powozu tryska błoto i końskie odchody.
Przywiodło mu to na myśl wszystkie inne niebezpieczeństwa, jakie wokół czyhały na niego.
Już w parku skierował się w stronę iawki w pobliżu Serpcntine, miejsca, gdzie siedział
z Esmec tego dnia, gdy Sorcha uległa tragicznemu wypadkowi. W dniu, kiedy wszystko się
zmieniło. I jednocześnie nie zmieniło się nic.
Bezmyślnie trącił nogą grudkę idemi pod ławką i ku swemu zdumieniu dostrzegł w
trawie przybrudzoną perłę. Podniósł ją, wytarł i wsuną! do kieszeni. Pamiątka po wypadku
Sorchy. Widać odnalazł ją po to, by mu przypominała, że nigdy nie powinien tracić zdrowego
rozsądku.
Nie, nie miał powodu, by jechać do lady Tatton. Jednak tak bardzo pragnął zobaczyć
te perły na szyi Esmee. Tak bardzo chciał, by zdobiły jej dekolt każdego wieczoru, gdy pije
wino i je kolację w towarzystwie londyńskich elit. Tak bardzo pragną! czerpać przyjemność
ze świadomości, że jest to podarunek od niego, podczas gdy inni mogą tylko cieszyć oczy jej
pięknem. Skromne, pożałowania godne marzenia. Niemniej jednak nie mógł o nich
zapomnieć.
Cóż, lo nie miało znaczenia. Esmće nic zamierzała nosić perci. Wszystko jedno, z
jakiego powodu. Patrzył beznamiętnie na mewę, która kołując nad Serpcntine. wydala nagle
żałosny krzyk. Widać przywiał ją tu nocny szkwał i ptak czuł się trochę zagubiony. Alasdair
znał to uczucie. Wlozył ręce do kieszeni i poszukał na pocieszenie swojej małej periy.
Esmee było bardzo przykro, gdy dwie godziny później do drzwi zadzwonił stangret
Aiasdaira, by odebrać Sorchę. Zniósł dziecko na dół do powozu i przez otwarte drzwi podał je
Alasdairowi, który wy-
łonił się z głębi. Gdy brat ją na ręce, jego sygnet, który tak dobrze znała, błysnął w
słońcu. Zdawał się nic zauważać obecności Esmee, nie wychylił się nawet na tyle daleko, by
pokazać twarz. Poczuła, jak do oczu napływają jej gorące Izy, odwróciła się na pięcie i
gwałtownie zamknęła za sobą drzwi. Sytuacja wydata jej się okropna - zachowywali się jak
małżeństwo walczące o dziecko, zbyt skłócone, by mieszkać pod jednym dachem.
Myślała o tym przez dłuższy czas, potem jednak jej uwagę odwróciły różne
niespodzianki, jedne miłe, inne stanowczo mniej przyjemne. Pierwszą z nich był bukiet róż od
pana Nowella wraz z zaproszeniem na przejażdżkę po parku następnego popołudnia. Druga -
liścik od panny Smalhers z propozycja wspólnej wyprawy z jej bratem do Akademii Królew-
skiej na wystawę pejzaży.
Pisała właśnie odpowiedzi na oba listy, gdy ciotka wróciła od madame Panaut z
pudlem, w którym pyszniła się suknia z ciemnobrązowej satyny.
- Pięknie pasuje do twoich włosów - powiedziała ciotka. - Wiedziałam, że tak będzie.
- Poprosiłam madame, by uszyta ją dodatkowo jako niespodziankę.
Esmee dotknęła szlachetnej tkaniny.
- Ciociu, jesteś dla mnie zbyt dobra.
Lady Talton zbyła jednak tę uwagę machnięciem ręki.
- Teraz trzeba ją tylko dopasować, bo musisz się w nią ubrać do teatru w przyszłą
środę.
- Do teatru?
Lady Tatton uśmiechnęła się tajemniczo.
- Zostałyśmy zaproszone do loży lady Kirton - powiedziała. - Mam ogromną ochotę
iść. Lady Kirton zaprosiła też lady Wynwood i jej syna. Chcę poznać tego młodzieńca.
- Ale do teatru? - spytała znów Esmee.
- Nie będzie to przecież farsa, tylko adaptacja Wędrówki Pielgrzyma, a jest to dzieło
naprawdę bardzo moralne i pouczające.
Esmee pomyślała, że śmiertelnie się wynudzi. Nie miała również ochoty na wieczór w
towarzystwie Wynwooda i jego matki. Jej Cierpliwość nadwerężyła się już mocno podczas
konwersacji nawet przez te dziesięć minut, gdy przechadzała się w jego towarzystwie w
salonie lady Gravenel. Nie mogła ani na chwilę przestać myśleć o tym. co też Alasdair mógł o
niej powiedzieć Wynwoodowi. A potem jeszcze przypomniała sobie swój żenujący wybuch
sprzed kilku tygodni.
Boże. Powiedziała Alasdairowi, ze jego maniery pozostawiają wiele do życzenia, a
jego brata nazwała prostakiem. W dodatku nazwała ich wszystkich dzikusami, choć
Wynwood jako jedyny z trzech dżentelmenów obecnych wtedy w salonie nie potraktował jej i
Sorchy jak mebli, o których się mówi, o które można się nawet pokiócić. jakby nie miały
uczuć. A potem zachowywał się bardzo miło. Dlaczego stanowiło to teraz powód jej troski?
U lady Gravcnel Wynwood stara! się ją zabawić. Pytał o Sorchę i opowiedział jej
zabawną historię ze swojego dzieciństwa w Buckinghamshire i kilku przygodach, jakie
przeżył w towarzystwie wiecznie zmęczonego życiem lorda Devejlyna i braci Mac-Lachlan.
Jednak gdy poczuła się lepiej jego towarzystwie, dostrzegła, w jaki sposób patrzy na nich lady
Wynwood.
- Esmee! - głos lady Tatton przywołał ją do rzeczywistości. - Co tam masz?
Odwróciła się i zobaczyła, że ciotka stoi przy biurku.
- Ach, zaproszenia - odparła. - Chyba powinnam przyjąć oba.
Lady Tatton powachlowala się bilecikiem od panny Smathers.
- Dlaczego mi się wydaje, że zaproszenie wysłano w czyimś imieniu? - zakpiła. -
Może to byt pomysł pana Smathersa?
Esmćc uśmiechnęła się.
- Chyba masz rację, ciociu - przyznała. - Przynajmniej biedny pan Noweli zdobył się
na odwagę i wysłał własne.
Lady Tatton wzięła liścik do ręki.
- Przejażdżka po parku z panem Nowellem - za-świergotała. - Chyba powinnaś się
zgodzić, moja droga. - Jest zbyt nudny na męża, ale taka znajomość na pewno ci nie
zaszkodzi.
W tej samej chwili do pokoju wszedł kamerdyner z dwiema wizytówkami na srebrnej
tacy.
- Jakaś dama i dżentelmen do pani, madam. Lady Tatton rzuciła zaproszenia na biurko
i chwyciła wizytówki.
- Boże! To od Wynwooda! I jego matki! - Uniosła głowę. - Szybko! Musimy ich
przyjąć w salonie.
Widząc, że Esmee się waha, chwyciła ją za łokieć i pociągnęła do drzwi.
- Za dwie minuty, Grimond. - Och, Esmee, czyżbyś miała jakąś brudną smugę na
sukni? Szybko ją zetrzyj! Pospiesz się! Weź moją chusteczkę. I wyprostuj się, jeśli Jaśka. Tak
prezentujesz się znacznie lepiej.
Esmee poszła za nią do salonu, prostując plecy.
- Aie po co przyszli teraz, skoro w środę mamy iść razem do teatru?
Nie musiała się nad tym długo zastanawiać. Lady Wynwood, wysoka, szczupła
kobieta, weszła szybko
do salonu, szeleszcząc jedwabiem, i pocałowała lady Tatton w oba policzki. Lord
Wynwood skłonił się Esmee z nieśmiałym uśmiechem na ustach.
- Och, Roweno! - wykrzyknęła lady Wynwood, chwytając się za serce. - Co za
okropna historia! Kucharka zachorowała na to zapalenie gardła, które krąży od dawna po
okolicy.
- Och, moje biedactwo - lady Tatton poklepała ja czule po ręce.
- Nie wiesz jeszcze najgorszego - jęknęła lady Wynwood. - W poniedziałek wydaję
kolację. - Czy możesz mi podać przepis na tę maść, o której wczoraj wspominałaś?
- Okład z gotowanej cebuli? Oczywiście. - Lady Tatton podeszła do biurka, za nią
podążyła lady Wynwood. - Musi być bardzo gorący. Na tyle gorący. by wyciągnąć chorobę,
ale nie poparzyć.
Esmće uśmiechnęła się do lorda Wynwooda i wskazała mu krzesło stojące obok
kominka.
- Proszę spocząć, panie, dopóki ta tragiczna historia nie znajdzie szczęśliwego
rozwiązania.
Błękitne oczy Wynwooda błysnęły z rozbawieniem,
- Panno Hamilton, bardzo mi się podoba pani poczucie humoru - powiedział. - Chyba
właśnie la pani cecha przykuła od początku moją uwagę.
Ksmec popatrzyła na niego sceptycznie.
- Dziwne - powiedziała. - Sądziłam, że jestem raczej skłonna do histerycznych
wybuchów w obecności obcych.
Odrzucił głowę i roześmiał się głośno. Obie damy odwróciły się od biurka.
- Chyba mnie pani rozumie, panno Hamilton -odparł. - Ma pani fantastyczne poczucie
humoru, nawet jeśli jest pani w bardzo złym humorze.
- Och, rzeczywiście, byłam wtedy bardzo zta - odparła.
- Z pewnością nie zdarza się to pani zbyt często -ciągnął. - Jest pani pewnie w głębi
serca dobroduszna i mila. Sam pan Bóg wic, że Merrick nawet anioła wyprowadziłby z
równowagi, a Alasdair nie jest ani o jotę lepszy.
- Staram się patrzeć optymistycznie na świat, lordzie Wynwood - odparła. - Choć
ostatnio nie było to łatwe.
Zmarkotniał.
- Tęskni pani za siostrą, prawda? To takie słodkie stworzenie.
- Raczej mały diabełek. - Esmee uśmiechnęła się z przymusem. - Ale i tak za nią
tęsknię. Bardzo. Do tej pory prawie się z nią nic rozstawałam. Jest mi trudniej, niż sądziłam.
- Bardzo pani współczuję - powiedział Wynwood. - Znalazła się pani w trudnym
położeniu. Może oderwę panią od smutnych myśli choć na jeden wieczór. Rozumiem, że
lady Kirton zaprosiła panią wraz z ciotką do teatru. Mam nadzieję, że się pani do nas
przyłączy.
- Tak, miałyśmy taki zamiar - powiedziała. - Choć nie znam treści tej sztuki.
- Wędrówki Pielgrzyma. Chyba ma na celu podnieść nasze morale. Mam tylko
nadzieję, że moje nie załamie się zupełnie pod taką presją.
W tej samej chwili lady Tatton zamknęła szufladę i zaczęła zwijać kartkę w rulonik.
Lord Wynwood wstał.
- Muszę iść - powiedział. - Mama niezbyt dobrze się dziś czuje. Obiecałem jej swoje
towarzystwo.
- Jakie to miłe z pana strony - odparła Hsinee. Znów uśmiechnął się nieśmiało.
- Czasem trzeba się zachowywać odpowiedzialnie, niezależnie od tego, czy ma się na
to ochotę, czy nie.
Wkrótce potem lord i lady Wynwood zaczęli się żegnać i umawiać na środę.
- No proszę! - powiedziała lady Tatton, gdy Gri-niond zamknął za nimi drzwi. -
Wszystko poszło znakomicie.
- Cóż takiego?
Lady Tatton cofnęła się o krok.
- Chyba nie uwierzyłaś w te głupstwa o cebuli? -spytała.
Esmee zamrugała.
- A nie powinnam?
Ciotka poklepała yą delikatnie po ramieniu.
- Stawiam dziesięć do jednego, że kucharka ma po prostu katar - powiedziała. - Nie
zauważyłaś, jak lady Wynwood przyglądała się twojej sukni1? I moim zasłonom?
Umeblowaniu? Oszacowała nawet krój uniformu Grimonda! A następnym razem zacznie
pocierać moje srebra, zęby zobaczyć, czy to czasem nie plater. Nie, chciała nas po prostu
zaskoczyć. Rozpoczyna badania.
Esmee zrobiła przerażoną minę.
- Badania?
- Oczywiście. Chce się upewnić, czy ty, a właściwie my nadajemy się dla jej syna.
Esmee nadawała się z pewnością na przejażdżkę z panem Nowellcm, który mocno ją
zaskoczył, zajeżdżając pod dom nowym powozem zaprzężonym w dwa konie. Może źle
oceniła młodego polityka? Uznała go za człowieka poważnego, ale kompletnego nudziarza.
Przy bliższym poznaniu okazało się jednak, ze powaga Nowella graniczy z bufonadą.
W drodze do parku uraczył ją opowieścią o tym, jak Wellington
usiłuje torpedować reformy parlamentarne, a gdy jechali wzdłuż Rottcn Row, oskarżył
go o spiskowanie z katolikami. Anglikom zagrażała cywilizacyjna zagłada, a winę za ten stan
rzeczy ponosił w całości Wellington.
Esmee, która szczerze sympatyzowała z katolikami, nie zadała sobie z trudu, by spytać
Nowella o to, w jaki sposób Anglicy traktują swoich północnych sąsiadów. Jego poglądy na
ten temat musiałyby się okazać przeciwne niż jej, toteż uznała, że nic warto z nim
dyskutować.
Gdy jednak przejechali całą długość parku, Noweli zmieni] temat i zapytał ją
niespodziewanie, czy miałaby ochotę zobaczyć jego nowy dom.
- Właściwie jeszcze nie całkiem mój - przyznał niemal nieśmiało. - Nie jest jeszcze
skończony.
Temat zainteresował Esmee.
- A gdzie jest ten dom? Daleko stąd?
- Ależ nie - odparł. - W pobliżu Chelsea.
Esmee przytaknęła ze zrozumieniem, choć nie była całkiem pewna, gdzie leży
Chelsea. Po niespełna dwóch miesiącach w Londynie zmęczyły ją spacery wciąż po tych
samych parkach i skwerach i pozdrawianie wciąż tych samych osób.
Ulice, którymi wyjeżdżali z Hyde Parku, nie były zatłoczone i Noweli popędził konie.
Esmee przytrzymywała kapelusz jedną ręką i cieszyła się przejażdżką. Na krańcach Be]gravii
ich oczom ukazały się nowe piękne rezydencje w różnych fazach budowy.
- Mój dom jest dalej - powiedział Noweli.
Wkrótce zostawili za sobą piękne rezydencje. Noweli skręcił kilkakrotnie i minęli
kolejno otwarte pole, schludny kościółek, a nawet parę sklepików, czyli fragmenty małych
wsi, które miały wkrótce zostać połknięte przez miasto. Wreszcie zamajaczyły
przed nimi ceglane mury. Domy wyglądały podobnie jak kamienice w Mayfair, tyle że
były nowocześniejsze i bardziej reprezentacyjne. Minęli kiJka ukończonych rezydencji i pan
Noweli wyjechał na drogę, przy której miała wkrótce stanąć jego elegancka posiadłość.
Na kamienistym terenie trwały prace. Wszędzie kręcili się ludzie z łopatami, młotkami
i kielniami. Po lewej stronie dwaj geometrzy ustawiali trójnóg. Dalej stał wóz wypełniony
zaprawą murarska, za nim dwukólka z cegłą. Obok lśnił czarny powóz ze stangretem. Noweli
wskazał ręką piękną ceglano-mar-nutrową budowlę, która od zewnątrz wydawała się
wykończona. Otaczały ją jednak zwały kamieni i cegieł oraz niedokończony fundament.
- Numer cztery Ballachulish Close - powiedział z dumą młodzian.
Esmee była pod wrażeniem. Jak się okazało, pan Noweli nie potrzebował cudzego
majątku... chyba że musiał spłacić hipotekę. Porzuciła jednak te cyniczne refleksje i
uśmiechnęła się.
- Ballachulish Close - powtórzyła. - 'ló bardzo szkocka nazwa.
Noweli skinął głową.
- Dom zaprojektował i wybudował architekt, który jest rodowitym Szkotem. - Ma
okropny charakter, ale jest geniuszem. Nie pozwala położyć nawet jednej cegły bez swojej
zgody, pilnuje wystroju, budżetu, absolutnie wszystkiego dogląda osobiście. Pierwszego
grudnia mam otrzymać tytuł własności, jeśli ten szaleniec zgodzi się rozstać z domem.
- Jaki piękny! - zachwycała się Esmee. - I nigdy jeszcze nie widziałam przy pracy tylu
robotników naraz.
Noweli zaniepokoił się nagle.
- Może to nie jest odpowiednie miejsce dla damy?
- Ależ skąd! - odparła. - Myślę jednak, że powinniśmy wracać. Ciotka zacznie się o
mnie niepokoić.
Noweli wyprowadził powóz z posesji; wyjeżdżając, omal nie zahaczył o czarną
dwukótke. Stangret krzyknął ostrzegawczo i popatrzyi na niego groźnie, a Esmee wstrzymała
ze strachu oddech.
- Proszę się nie niepokoić - powiedział spokojnie Noweli. - To własność
MacLachlana, a jego stać na kilka takich powozów.
lismee popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Przepraszam... -wyjąkała. - Czyj to powóz?
- Merricka MacLachlana, tego architekta - odparł z roztargnieniem. - On i jego brat to
główni inwestorzy tej budowy. Ale zaraz... pani jest chyba z nimi spokrewniona. Wydaje mi
się, że lady Grave-nel mówiła kiedyś coś takiego.
- Tak: chyba tak, ale nie jestem tego pewna.
Esmće popatrzyła za siebie i prawie na jej życzenie zza rogu numeru czwartego
wyłonił się Merrick MacLachlan i stanął na niskim fundamencie przylegającym do budynku.
Płaszcz i surdut prezentowały się nienagannie jak zwykle, ale spodnie były zakurzone aż do
kostek. Minę miał oczywiście pochmurną, brzydka blizna na policzku wydawała się wyraź-
niejsza niż zwykle. Co gorsza, nie był sam.
- Witam, panowie - powiedział Noweli, gdy mężczyźni podeszli do powozu. - Panna
Hamilton i ja właśnie podziwialiśmy dom.
Bracia wymienili spojrzenia i powitali ich grzecznie, ale chłodno.
- Może pan tu przyjeżdżać do woli, Noweli - odezwa! się Merrick - ale dom nie
będzie gotowy do grudnia i żadne życzenia tego nie zmienią.
Noweli popatrzy! na Esmee z lekko zawstydzoną miną.
- Trochę się im naprzykrzam - przyznał. - Sir Alasdairze. czy brat uwzględni!
pańską pomoc przy swoim projekcie?
Alasdair roześmiał się głośno.
- Na szczęście dla niego i dla pana. Noweli, nie uczyni) tego.
Merrick MacLachlan patrzy! niepewnie to na Alasdaira, to na Esmee.
- Chyba jednak dobrze się stało, że pan przyjechał - powiedział do Nowella. - W
środku jest Penworth i nic może się zdecydować, który komin wybrać. Ja wolę jeden, on
drugi. Może pan sam wybierze. Tylko przy okazji zniszczy pan buty.
Noweli zerknął niemal pożądliwie na dom, a potem zawahał się - Esmee nie wiedziała
jednak, czy chodzi mu o buty, czy też pozostawienie jej samej w towarzystwie Alasdaira.
- Alasdair popilnuje panu koni - powiedział Merrick.
- Z przyjemnością - potwierdził Alasdair. Żądza wzięła górę. Noweli zeskoczył z
kozła.
- Zaraz wracam, panno Hamilton.
Patrząc za nim, Alasdair uśmiechnął się kwaśno. -Twoja ciotka nie byłaby nim teraz
szczególnie zachwycona, prawda?
- Od początku nie była - przyznała Esmee. - Mam tylko na nim poćwiczyć swoje
kobiece sztuczki, dopóki nie nadarzy się ktoś naprawdę godny uwagi.
Alasdair popatrzył na nią ponuro, ale po chwili wybuchnął głośnym śmiechem.
- Naprawdę tak powiedziała? - spytał. - Mój Boże! Wepchnąłem cię w szpony
Machiavellego w spódnicy.
Esmee popatrzyła na niego wyniośle.
- Owszem - odparła. - i cieszę się, że wreszcie przyznałeś, czyja to była decyzja.
Zwęził oczy i zacisnął szczęki.
- Nie igraj ze mną, Esmee - przestrzegł. - Nikt cię nic zmuszał do odejścia, a już na
pewno nie do bezwstydnych flirtów z tymi wszystkimi mężczyznami.
Esmćc uniosła brwi.
- Do bezwstydnych flirtów? - powtórzyła. - Sądzę, że przeceniasz moje możliwości. -
A co do zmuszania, to czułam niemal bat na plecach.
Odwrócił głowę i zacisnął dłonie tak mocno, że zbielały mu kłykcie.
- Rozumiem - wycedził. - A kto będzie kolejną muchą w twojej pajęczynie?
- O ile sobie przypominam, to twój przyjaciel Wynwood - odparła swobodnie. - Ma
mnie zabrać w środę do teatru.
Usłyszała jak zaklął cicho pod nosem.
- Ouin? - upewnił się z niedowierzaniem. - Do teatru?
- lak, ale trudno mi będzie z nim tam bezwstydnie flirtować. Sztuka ma głębokie
przesłanie moralne i chyba zostawię wachlarz w domu, włożę skromną suknię i ograniczę się
wyłącznie do niegroźnej kokieterii. Oczywiście wszystko po to. by zachować pozory
przyzwoitości.
- Wybieracie się na Wędrówkę Pielgrzyma'?
- lak. i co z tego? - spytała, poważniejąc. - Naprawdę nie rozumiem, czego ty
właściwie ode mnie chcesz. Myślałam, że mam zniknąć ci z oczu i wyjść jak najszybciej za
maż, a tymczasem żadne z moich poczynań nie znajduje uznania w twoich oczach.
- Ale Wędrówka Pielgrzymal Przecież to... ach, nieważne.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie. Posłał jej kolejne ponure spojrzenie.
- Chcę, żebyś pojechała do domu, jak tylko wróci ten niemądry Noweli - powiedział.
- I nie przyznawaj się ciotce, że tu byłaś. Plac budowy to nie miejsce dla dam.
Esmec popatrzyła niespokojnie na dom.
- Tez miałam takie wrażenie. Nigdy nie wiem, jak się zachować. W Szkocji robiłam,
co mi się podobało.
- Ale nie jesteśmy w Szkocji.
- Owszem, zauważyłam - odparła. - A ty nic pasujesz do tego kraju podobnie jak ja.
Nie patrzył już na nią, wodził wzrokiem po zwałach kamieni i cegieł.
- Nie pasuję - zgodził się szybko. - Ale Merrick ubrdał sobie, że zbuduje takiego
nowoczesnego potwora dla naszej babki. Oczywiście ona nie ma na to ochoty. Dlatego ja
muszę wystąpić w charakterze mediatora i wyjaśnić Mcrrickowi, dlaczego jeden z jego
pomysłów nie jest wcale tak genialny, jak mu się wydaje.
- Och, on / pewnością nie przyjmie tego do wiadomości. - Esmćc uniosła głowę i
zmrużyła oczy przed słońcem. - Ale twoja babka jest w Szkocji, prawda? Dlaczego miałaby
wyjeżdżać?
Alasdair wzruszył ramionami.
- Bo tam jest gorszy klimat i trudniej się żyje - odparł. - Ona jednak daje sobie jakoś
radę z moją posiadłością. Zarządza zimnym, starym zamkiem i całą armią służby. Nie, nie
sądzę, żeby chciała porzucić takie niezależne życic dla odrobiny ciepła i paru wygód.
- I miałaby rację - powiedziafa Esmee. Popatrzył na nią z aprobatą.
- Ty postąpiłabyś tak samo jak ona, prawda? I najchętniej zaraz wróciłabyś do domu1?
Milczała chwilę.
- Nic mam dokąd wracać - odparta krótko. - 1 nie zniosłabym życia z dala od Sorchy.
Jeden z koni poruszył się niespokojnie i Alasdair zaczął gładzić go po szyi wolnymi,
niemal hipnotyzującymi ruchami.
- Jeśli chcesz wzbudzić we mnie poczucie winy. to wiedz, że ci się to nie uda -
powiedział. - Jestem jej ojcem, a każdy ojciec jest lepszy niz żaden.
Esmee zesztywniala.
- Czy kiedykolwiek twierdziłam inaczej? - spytała.
- Ja nawet nie znałam swojego prawdziwego ojca i nie życzę tego Sorchy. Nigdy
nawet nie sugerowałam, że powinna się od ciebie wyprowadzić.
- W przeciwieństwie do twojej ciotki. -Alasdair wciąż gładził konia, jakby celowo
unikał jej spojrzenia. -Rsmee, dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś bogata'/
Zamrugała ze zdziwieniem.
- Bogata? - powtórzyła. - Przecież nie jestem. To znaczy myślę, że wniosę mojemu
przyszłemu mężowi spory posag, jeśli w ogóle wyjdę za mąż. Ale teraz te pieniądze nie
przynoszą mi przecież ani odrobiny pożytku.
- Jednak jesteś dziedziczką. Nagle wstąpił w nią diabeł.
- Żałujesz, że tak się pospieszyłeś? Popatrzy! na nią twardo.
- 'la uwaga zupełnie do ciebie nie pasuje - warknął.
- Robię to, co uważam za najlepsze dla ciebie i Sorchy.
- Znowu to samo! Traktujesz mnie stanowczo zbyt protekcjonalnie. Biedna Esmće.
Taka młoda. Taka naiwna. Musimy o nią zadbać.
- Do licha, czego ty ode mnie chcesz? - wybuchnął. - Powiedz wreszcie! Tylko
dobrze się zastanów!
lismee opierała się wciąż o powóz Nowella, wpatrzona w rozgniewaną twarz
Alasdaira.
- Niczego - szepnęła. - Niczego.
- 1 tak jest najlepiej - zgodził się natychmiast. -Pamiętaj tylko o jednym! Co innego
ładna buzia, co innego majątek. Gdy wchodzą w grę pieniądze, trzeba zachować ostrożność,
lylko tyle chciałem ci powiedzieć. Łowcy posagów są bardzo sprytni. Miej się na baczności!
W tej samej chwili z domu wyszedł Merrick, a za nim Noweli, który ostrożnie stąpa!
po ułożonych prowizorycznie deskach tworzących ścieżkę. Hsmee patrzyła na niego
obojętnie,
- Jak sądzisz, Alasdairze? - spytała. - Czy mój przystojny konkurent jest łowcą
posagów?
Krew uciekła mu z twarzy.
- Noweli? - spytał. - Chyba nie. Popatrzyła na niego spod oka.
- A pan Smathers? - spytała, przykuwając jio wzrokiem. - Lord Thorpe? A
Wynwood, twój przyjaciel? Co mi radzisz? Tak świetnie wiesz, co będzie dla mnie najlepsze.
Oczy błysnęły mu gniewnie.
- Więc dobrze - odparł. - Skoro pytasz, to Smathers jest łowcą posagów. Thorpe
maminsynkiem, a Noweli jest równie interesujący jak marynowany śledź. Jestem zdziwiony,
ze twoja swatka nie potrafi się postarać o lepszą partię.
- Nie powiedziałeś nic na temat lorda Wynwooda - zauważyła.
Oderwał od niej wzrok.
- Nie mogę - powiedział cicho. - To mój przyjaciel. Ale jeśli się ożeni, to tylko z
obowiązku.
- A nie z miłości? - spytała. - To miałeś na myśli? Bo jeśli tak, to możesz spokojnie
tańczyć na naszym weselu. Nie szukam miłości. Już nie.
Alasdair odwrócił się i zamilkł. Merrick i Noweli skończyli rozmowę i podążali w: ich
kierunku. Noweli
podziękował szybko Alasdairowi, popędzi] konie i ruszył. W ostatniej chwili Esmee
odwróciła głowę i obejrzała się. Merrick MacLachian zniknął z pola widzenia. Ale Alasdair
stal wciąż na ścieżce j patrzył na odjeżdżających.
W środę wieczorem na. ulicach prowadzących do teatru zaroiło się od powozów.
Rsmee siedziała przy oknie, starając się nie gapić na innych z miną prowincjuszki, którą
mimo wszystko jednak przecież była. Ciotka Rowena twierdziła, że cały Londyn wybiera się
na premierę Wędrówki Pielgrzyma; nikt nie chciał być posądzony o to, że jest mniej
świątobliwy czy pobożny niż jego sąsiad. Niektórzy oczekiwali nawet dobrej zabawy.
Dla Esmee wyprawa do teatru stanowiła naprawdę świetną rozrywkę, gdyż nigdy nic
oglądała prawdziwej sztuki, z wyjątkiem przedstawień wędrownych teatrów na letnich
jarmarkach.
Już na miejscu wprowadzono je do eleganckiej loży obitej aksamitem w kolorze
burgunda. Esmee miała zająć miejsce z przodu, obok lorda Wynwooda, a trzy damy
usadowiły się za nimi i natychmiast zaczęty wymieniać uwagi na temat gości zebranych w
teatrze.
Wynwood zachowywał się bardzo uprzejmie, zaproponował zimne napoje i prowadził
uprzejmą konwersację, dopóki nie zgasły światła. A jednak wyczuwała w nim niepokój.
Wciąż się rozglądał, a jego słowa brzmiały nienaturalnie.
Esmee nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanowić. Słyszała bowiem za sobą
coraz bardziej rozgorączkowane szepty. Wytężyła słuch, by zrozumieć słowa.
- Co za tupet - mruknęła jej ciotka. - Dumna jak paw! I w dodatku zamierza grać
więcej niż jedna rolę.
Lady Kirton mówiła cicho i spokojnie.
- Wydaje mi się jednak, że on przyszedł tu z jej siostrą, a obie panny Karlsson
naprawdę dobrze grają. Kiedyś je nawet poznałam.
- Okropność! - wykrzyknęła ciotka Hsmće. -Przy okazji tego okropnego wypadku
przy Drury Lane, prawda, kiedy zamordowano Czarnego Anioła?
- Ona się zastrzeliła - poprawiła lady Kirton. - To był wypadek.
- Tak czy inaczej, znalazłaś się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie
- stwierdziła lady Wynwood. - A potem jeszcze policja i to zatrzymanie, w dodatku w
towarzystwie tych okropnych sióstr Karlsson. Ja bym z pewnością zemdlała.
- Nie mdleję na widok krwi, Gwendon - powiedziała spokojnie lady Kirton. - A
wizyta w komisariacie w towarzystwie dwóch aktorek to też nic strasznego. Wszystkie trzy
byłyśmy świadkami tego wypadku i spełniałyśmy swój obywatelski obowiązek. A siostry
wydawały mi się bardzo miłe.
Lady Wynwood zignorowała całkowicie tę taktowną uwagę.
- Mam jednak nadzieję, że Ouintcn nie wystawi się nigdy na takie pośmiewisko, jak
on. I uda, że jej nie zna.
Lord Wynwood zapadł się głębiej w fotel. Esmee miała ochotę się rozejrzeć i
sprawdzić, kto właściwie budzi takie emocje jej towarzyszek, ale tymczasem zgasło światło.
Z uwagi na długość sztuki pominięto wstęp i lismec wychyliła się niecierpliwie do
przodu.
- Czytała pani tę alegorię pana Bunyana, panno Hamilton?
Uśmiechnęła się zawstydzona.
- Próbowałam - wyznała. - Dotarłam aż do Doliny Cienia Śmierci, ale potem uznałam,
źc biedny chrześcijanin będzie musiał walczyć o wieczne zbawienie bez mojego udziału. A
pan skończył?
Roześmiał się cicho.
- Ja przeczytałem Wędrówkę... aż dwukrotnie. Za każdym razem grożono mi
nożem, a konkretnie scyzorykiem. Mój guwerner okazał się niezwykle upartym
człowiekiem, dlatego pamiętam niemal każde słowo i jeśli będzie pani miała jakieś pytania,
proszę się nie krępować.
Rozległy się dźwięki niebiańskiej muzyki, kurtyna skrzypnęła i odsłoniła chór.
- Boże - szepnął Wynwood, krzywiąc się boleśnie. - Powinni naoliwić te kółka.
Chór składał się trzech aniołów ubranych na biało, z płonącymi pochodniami w
dłoniach. Anioł stojący w środku - wysoka, zapierająca dech piękność z jasnymi, niemal
białymi włosami opadającymi jej aż do pasa - uniósł pochodnię i postąpił napr/.ód.
Przemówiły jednocześnie, zwiastując mrocznymi, teatralnymi głosami wszystkie nieszczęścia
i tragedie. jakie miały wkrótce nastąpić. Zaraz potem na scenie pojawił się aktor grający
Pielgrzyma i rozpoczął się pierwszy akt.
Sztuka miała przemyślaną, zwartą konstrukcję. Zachowano jedynie najważniejsze
wątki. Trzy piękne anioły nic schodziły ze sceny, spajając akcję. Ani na chwilę nie
wypuszczały pochodni z dłoni i Esmee zaczęła się obawiać, że zdrętwieją im ręce.
Esmće śledziła z uwagą perypetie bohatera, jego spotkanie z mędrcem oraz przygody
na Bagnach Moralnych i w Twierdzy Zwątpienia, jakie dane mu było przeżyć w drodze do
Niebiańskiego Miasta.
Jednak bard/o szybko przedstawienie zaczęło ją nudzić i zaczęta rozglądać się po sali
w poszukiwaniu nowych wrażeń.
Nie musiała długo czekać. Chwilę później Chrześcijanin opuścił scenę wyjściem po
lewej stronie, a kurtyna zaczęła opadać, nie zważając na piskliwe protesty sznurów i wózków,
jeszcze głośniejsze niż wówczas, gdy się wznosiła.
Esmee odprężyła się. Dobrnęli do przerwy. Usłyszała za sobą podniecone szepty dam.
Wynwood wstał i skłonił głowę.
- Proszę mi wybaczyć, panno Hamilton. Właśnie zobaczyłem kogoś, komu muszę
złożyć uszanowanie.
Ponaglany przez matkę przyniósł najpierw napoje. a potem wyszedł. Trzy damy
wznowi ty rozmowę. Esmee została sama z przodu loży i cieszyła wzrok widokiem elegancko
ubranych ludzi siedzących naprzeciwko. Nagle usłyszała za sobą stłumiony okrzyk, podniosła
wzrok i poczuła nagły skurcz serca.
Alasdair. Alasdair, do którego podchodził właśnie lord Wynwood. I Alasdair nie był
sam. Ktoś- bardzo piękna kobieta - siedziała obok. Ubrana na czerwono, na głowic miała
kapelusz z jaskrawym piórem. Esmee od razu ją poznała - była to jasnowłosa anie-lica z
chóru. Uśmiechała się teraz do Wynwooda, a na jej twarzy malowała się radość.
Wynwood stanął obok Alasdaira i ucałował jej dłoń. A.ktorka opuściła rękę i mów
popalrzyla na Aiasdaira, zalotnie trzepocząc rzęsami. Esmće poczuła przeszywające uczucie
zazdrości. Kobieta była bardzo piękna i Esmee nie mogła się nadziwić, jak zdołała tak szybko
zejść ze sceny w zupełnie innej sukni. Wtedy znów usłyszała za sobą głos lady Wynwood.
- I co on właściwie sobie wyobraża? - pytała wyraźnie poirytowana dama. -
Powinnam, powinnam...
- Co powinnaś, Gwendolyn? - spytała lady Kirton.
- Dać mu klapsa? To dorosiy mężczyzna. A ona zostanie kiedyś wielką aktorką. Poza
tym jest gościem Alasdaira, nie Wynwooda.
- Raczej kochanką - sprostowała lady Wynwood.
- Jedną z wielu. 1 wszyscy o tym wiedzą.
- Nie sądzę - odparła lady Kirton. Nawet ona jednak wydawała się lekko strapiona. -
łb chyba ta anielica z chóru jest, a raczej była jego kochanką. W loży siedzi jej siostra.
Siostry, pomyślała Esmee. A więc są dwie. To jej zupełnie nie pocieszało.
- Coś podobnego - powiedziała lady Tatton. -A to dopiero historia.
- Owszem, a sir Alasdair to twój kuzyn - przypomniała lady Wynwood, jakby
chciała przerzucić część winy na lady Tatton.
- Nie jestem pewna - odparła lady Tatton. - A jeśli nawet, to bardzo daleki.
Lord Wynwood opuścił już tymczasem lożę Alasdaira. Alasdair i blond piękność,
siostra anielicy, szeptali coś do siebie gorączkowo. Esmee siedziała spokojnie z dłońmi
splecionymi na kolanach. Jej osłonięte rękawiczkami kłykcie pobielały z wściekłości.
Kochanka, tak? Czy siostra kochanki? A może sir Alasdair zakosztował obu? To byłoby
nawet do niego podobne.
Przez kolejne dziesięć minut próbowała odzyskać spokój. Potem, wrócił lord
Wynwood l napojami- Podał je damom i popatrzył na Esmee z lekkim smutkiem. Zmusiła się
do uśmiechu i przyjęła szklankę. Wynwood usiadł obok, akurat w chwili, gdy piszczące
wózki zaczęły unosić kurtynę.
Biedny Chrześcijanin stał teraz na środku sceny, załamany pod ciężarem poniesionych
klęsk; wyglądał bardzo ponuro. Chór stał tym razem po prawej
stronie. Tak jak poprzednio, dokładnie w chwili, gdy odsłoniła je kurtyna, trzy anielice
wystąpiły naprzód z pochodniami w dłoniach, a ich piękne białe suknie zawirowały lekko
wokół ich stóp.
Tym razem jednak coś poszło nie tak. Najbardziej wysunięty na prawo róg kurtyny nie
uniósł się zgodnie z krokiem anioła. Środkowy anioł, najwyższy z trzech, zachwiał się lekko,
gdy kurtyna musnęła mu czoło. Drugi potknął się o wirującą spódnicę. Trzeci jednak postąpił
dzielnie naprzód z uniesioną pochodnią i nie do końca uniesiona kurtyna zajęła się ogniem.
Na chwilę wszyscy zamarli. Pierwszy anioł spojrzał w górę i krzyknął przeraźliwie.
Kurtyna płonęła. Ogień trawił bezlitośnie tkaninę na całej jej długości. Rozpętało się piekło.
- Pożar! Pożar! - krzyknął ktoś na widowni. Chrześcijanin rzucił tobół i skoczył na
parter,
za nim anioły. Siedzący na dole widzowie z krzykiem ruszyli do wyjścia.
Wynwood ujął Esmee za ramię.
- Pan Bunyan chciał nas zapewne przestrzec przed ogniem piekielnym, ale to
chyba trochę za wiele - powiedział.
- Boże! Boże! - krzyczała jego matka. - Quinten! Zginiemy!
Lady Kirton odsunęła kotarę loży i popchnęła lady Tatton do wyjścia.
- Esmee! Gdzie jest Esmee? - krzyczała lady Tatton. - Nic ruszę się bez niej na krok.
- Tutaj, pani - krzyknął Wynwood. który trzymał pod ramię i Esmee, i swoją matkę.
Dym zaczynał gryźć ich w oczy. - Szybciej, drogie panie, szybciej!
- Och, Quintcnie - jęczała jego matka, - Nie zostawiłeś dziedzica. Och, mówiłam,
żebyś się ożenił. A teraz widzisz! Umrzemy!
- Mamo, na miłość boską, szybciej! - ponaglał, ciągnąc za sobą Esmee. - Idź za lady
Tatton, idź!
Doszii do górnego balkonu, gdzie stał juz zbity tłum. Zewsząd dochodziły krzyki i
plącze. Lady Tatton od czasu do czasu odwracała głowę, by sprawdzić, czy idzie za nią
Esmee. Lady Wynwood krzyczała najgłośniej ze wszystkich.
- Wszystko dostanie się teraz Enochowi! -wolała. - Temu nędznikowi! Wszyscy
zginiemy.
W korytarzu na górze roiło się od ludzi. Damy przepychały się w stronę wąskich
schodów, podczas gdy dżentelmeni, ci prawdziwi, spokojnie stali z boku. Wynwood popychał
kobiety naprzód. W nozdrza Esmee uderzył swąd płonącego materiału. Poczuła, jak ogarnia ją
panika, ale zdobyta się na spokój.
Gdy dotarli do szczytu schodów, Wynwood stanął z, boku.
- Popędź je, pani, błagam - powiedział do Esmee. ~ Niech lady Kirton idzie z przodu,
ona nie straci głowy, a ty z tytu. Weźcie do środka moją matkę i lady Tatton.
Esmćc skinęła głową i kaszląc od dymu, zaczęła schodzić po schodach. Wciąż czuła
tam lekki strumień świeżego powietrza, co uznała za dobry znak. Szybko skierowała damy w
tamtym kierunku. Jednak gdy były już w połowie schodów, dym zgęstniał. Lady Wyjwood
zamarła.
- Quinten? - zawołała. - gdzie on jest? Nigdzie bez niego nie pójdę.
- Proszę posuwać się naprzód - nakazała stanowczo Esmee. - Panowie pójdą za nami.
Twarz lady Wynwood poszarzała ze strachu.
- Nie! Nie! Nie zostawię go tutaj!
- Ruszaj się, krowo! - krzykną! rozwścieczony mężczyzna i popchnął lady Wynwood
ponad ramieniem Esmee,
Stojąca na czwartym stopniu przed podestem lady Wynwood poleciała w dół,
pociągając za sobą pozostałe damy. Esmee chciała ją złapać, lecz mężczyzna zmióti ją z drogi
silnym ciosem w pjecy. Potknęła się, upadła i poczuła ostry ból w lewej nodze. Wszyscy
krzyczeli i pchali się do drzwi.
Esmćc przetoczyła się na dół ze spódnicą podka-saną do kolan. Wokół kłębił się tłum.
Zapanował chaos. Na schodach pojawili się mężczyźni. Wszyscy wykrzykiwali jakieś
rozkazy i wskazówki.
- Drzwi! Drzwi! - krzyknął ktoś głośno. - To tam! Esmee uniosła się na łokciach i
krzyknęła. Nikt jej
jednak nie usłyszał. Próbowała się podnieść, ale jej lewe koJano przeszyi okropny ból.
Za sobą słyszała odgłos ciężkich kroków. Gdzieś w oddali rozbiło się szkło. Chwyciła coś -
może poręcz - by unieść się lub przeczołgać przez dym. Nagle od strony przeciwległych
schodów wyrósł przed nią jakiś cień.
- Hsmee - ten głos poznałaby zawsze i wszędzie. -Esmee! Boże! Nicei się nie stało?
Silne, mocne ramiona niemal bez wysiłku uniosły ją z podłogi.
- Alasdair! -jęknęła. - Jak dobrze cię widzieć.
- Ciebie również - odparł, zerkając przez ramię. -Mam ją. Hso! - krzyknął. - Idź.
szukaj Ingi!
Kobieta w czerwieni wyłoniła się nagle z kłębów dymu.
- Spotkamy się na dworze - wydusiła. - Twoja przyjaciółka w porządku?
- Tak! Idź! - Alasdair torował sobie drogę przez tłum. Kobieta w czerwieni
przemknęła obok i znik-
nęła. - Schowaj twarz w moim płaszczu, Esmee - na-ka/.ai. - Nie wdychaj dymu. Co
się stało?
- Skręciłam nogę. Spadłam ze schodów - mówiła bezładnie, a jej słowa tlumil płaszcz
Alasdaira. - Popchnął nas jakiś mężczyzna.
- Drań - wycedził przez zęby. - Gdzie do licha jest Quin? I reszta pań?
- Nie wiem - odparta - Może już wyszli.
Nagle uderzył ich powiew świeżego powietrza. Drzwi. Kilka długich kroków i
Alasdair wypadł na zewnątrz, zamiatając spódnicą Esmee o jedną z kolumn podtrzymujących
fasadę teatru. Przez drzwi i okna buchał dym. Tłum wylewał się na zewnątrz. Esmee od-
wróciła głowę i zobaczyła wokół siebie grupki osmalonych, kaszlących ludzi. Goście
pobliskich kawiarni i tawern wylegli na ulice, by zaoferować pomoc lub po prostu popatrzeć.
Nikt jednak nie zostawał na ulicy długo. Ogień mógł się szybko rozprzestrzenić.
Esmee rozglądała się, na próżno poszukując ciotki. Nagle na ulicy pojawił się wóz
pełen mężczyzn.
- Cofnąć się - krzyczeli. -- Przejazd dla strażaków!
Tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone. Alasdair dopadł schodów prowadzących
do jakiegoś budynku i wniósł ją na górę, jakby była lekka jak piórko.
- Chyba jesteśmy tu na razie bezpieczni - powiedział. - W którą stronę poszła twoja
ciotka?
- Myślę, że wyszła przez te same drzwi, co my -wydusiła Esmee, kaszląc.
Nagle ich oczom ukazał się dziwny pojazd zaprzężony w cztery konie. Przypominał
silnik parowy na kółkach. Mężczyźni zeskoczyli na ulicę i zaczęli wydawać rozkazy
woźnicom.
Alasdair znów zwrócił całą swoją uwagę na Esmee. Twarz miał siną ze strachu i
osmaloną sadzą. Oświetlony od tyłu poprzez płomienie znów przywiódł jej
na myśl upadłego anioia. A przynajmniej jej własnego Anioła Stróża. Choć na tę noc.
- Nie wiem, jak długo możemy tu zostać - powiedział. - Boję się zostawić cię samą,
choć powinienem poszukać innych.
Esmec myślała chwilę.
- Musieli wyjść przez te drzwi - powiedziała. - Nie mogli trafić nigdzie indziej.
Patrzył na jej kolano.
- Bardzo cię boli?
- To tylko zwichnięcie. A co z tobą? Uśmiechnął się krzywo.
- Jak na kogoś, kto omal nie umarł ze strachu, miewani się całkiem nieźle. - Modlę
się, by Bóg ocalił wszystkich.
Popatrzy]i przed siebie. Okno na piętrze teatru wypadło z framugi, posypując chodnik
okruchami szkła. W ślad za nimi buchnęła ognista kula, rozpadając się na małe płomyki
wznoszące się w górę, pożerające bezlitośnie resztki drewna. Esmee poczuła mrowienie
wzdłuż kręgosłupa. Miała szczęście. Co by się stało, gdyby Alasdair nie zdążył na czas? Czy
ktoś usłyszałby jej krzyk? Czy zdołałaby wyjść? Wyczołgać się? Nie chciała nawet o tym
myśleć.
- Szukałeś mnie? - spytała cicho.
- Tak.
- Dlaczego?
- Dlaczego? - Popatrzył na nią dziwnie. Bo... bo myślałem... och, nie wiem.
Widziałem, jak Ouin wyciąga cię z loży i pomyślałem... coś było nie tak. Poczułem niepokój.
To wszystko. Niepokój.
- Niepokój - powtórzyła Esmee.
Otarła się o śmierć, a ocali} ją niepokój człowieka, który zaczął jej szukać. Przeczucie
mężczyzny, który
deklarował, że żyje chwila i nie ma w sobie ani krzty romantyzmu.
Cói, już rvie była pewna, że w to wierzy. Co jednak mogła zrobić? On byt o tym
przekonany, opinia innych nie miała znaczenia. Sytuacja była więc beznadziejna. Podniosła
wzrok i wydała głośny okrzyk.
- Alasdairze, twoje włosy-zaczęła. - Są... tak...
- Co się stało? - Niezręcznie jak chłopiec przeczesał je palcami, a właściwie to, co z
nich zostało, i zbladł.
Przymknęła oczy i skinęła głową.
- Ach, mocno przerzedzone - szepnęła. - Przynajmniej przed dwa tygodnie damy nie
będą miały czego głaskać. - Nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze, dopóki nie usiadł
przy niej na stopniu.
- lismee, Esmće - uspokajaj, otaczając ja ramieniem. - Moje włosy są nieważne. Nie
zależy mi na nich. Nie płacz, kochanie. Już dobrze. Jesteśmy bezpieczni. Twoja ciotka też.
Zaufaj mi. Znajdę ją. Przysięgam.
- Wiem - załkala. - Wiem. Ufam ci.
Przytulił ją i przesuną! osmalonym kłykciem po jej policzku, co sprawiło, że zaczęła
płakać jeszcze głośniej.
- Po prostu bardzo się przestraszyłaś. To wszystko. Esinee pokręciła głową, a jej
rozczochrane włosy
rozsypały się na kołnierzu jego płaszcza. To nic był tylko strach wywołany pożarem
ani nawet brakiem wieści o ciotce. Chodziło o niego. O nich. Właśnie otwierała usta, by mu o
lym powiedzieć, gdy nagie usłyszeli wołanie.
- Dzięki Bogu! Panna Hamijton! - Lord Wynwo-od ruszył schodami w ich stronę. -
Panno Hamilton, nic się pani nie stało? Alasdairze, co się dzieje?
Alasdair odsunął Esmee i wstał.
- Panna Hamilton .skręciła nogę. Potrzebuje lekarza.
- Lord Wynwood! - zawołała Esmee. - Jak to dobrze! A gdzie jest reszta? Znalazł pan
moją ciotkę?
- Nic im się nic stało i czekają na nas w pobliżu sali koncertowej. Stoi tam również
mój powóz - odparł. - Była pani bardzo dzielna, panno Hamilton. Gdzie jest panna Karlsson,
Alasdairze? Nie powinieneś się nią zająć?
Alasdair zesztywniai.
- Lisie nic się nie stało - powiedział krótko. - Ale panna Hamilton nie może chodzić.
Trudno ją zostawić samą w tak niebezpiecznej sytuacji.
Wynwood przykląkł obok Esmee, która wciąż siedziała na stopniach.
- Moja droga, boli panią'/
- To tylko skręcone kolano - odparła. Popatrzył na nią współczująco.
- Nigdy chyba nie była pani na gorszym przedstawieniu teatralnym.
- Do tej pory to byfo jedyne - wyznała Esmee. -Przynajmniej dobrze je zapamiętam. -
1 chyba dam radę iść, jeśli się na kimś oprę.
- Nonsens - zaprotestował Alasdair, - Zaniosę cię do powozu.
Aie lord Wynwood sam wziął ją na ręce. tak samo bez wysiłku jak przedtem Alasdair.
Przez chwilę panowie patrzyli na siebie niemal smutno. W końcu Wynwood skinął gj.ową..
- W takim razie idę: przyjacielu - powiedział spokojnie. - Muszę odwieźć damy
bezpiecznie do domu. Spotkamy się później u White'a przy lampce brandy?
Alasdair pokręcił głową.
- Nic, chyba nie dzisiaj, Ouin.
A potem szybko zszedł ze schodów i zniknął w tłumie.
Mimo swojego nastroju - mieszaniny rozpaczy, zazdrości i gniewu - Alasdair zmusił
się jakoś, by poszukać Lisy. Niezależnie od tego, co sugerował Ouin, Alasdair czut się w
obowiązku dopilnować bezpiecznego powrotu sióstr do domu. Na szczęście odnalazł Inge i
dwa inne aniołki w Broad Cort. Wciąż w białych sukniach i z aureolami nad głowami
siedziały przy oknie gospody. Przedstawiały co najmniej interesujący widok.
Nie czuły się źle, gdyż oberżysta i inni panowie nie żałowali im wina i jabłecznika. W
osmalonej białej sukni Inga wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Alasdair niemal zaczął
żałować, że nie mieszka już w jego małej garsonierze przy Long Acre. Po tak strasznym
wieczorze wolałby nie wracać do domu sam.
Ale Inga oczekiwałaby czegoś więcej niż tylko przyjacielskiego uścisku, a on nie
mógł jej dać nic ponadto. Tak więc pocałował ją w policzek, zawołał powóz, wsadził do
niego dziewczęta, a sam pieszo ruszył do domu.
Minął teatr - silnik parowy zapalił się i dymił bardziej niż płonący budynek. Nie
trysnęła z niego ani kropla wody i pożar dogasał bez niczyjej pomocy. Ałasdair zatrzymał się
na chwilę obok rosłego porucznika, który pozostał na posterunku.
- Bogu niech będą dzięki, że nikt nie zginał - zameldował porucznik. - Cud.
Prawdziwy cud. Spłonęła tylko scena i część górnych schodów, chyba że znów buchnie
ogień.
Alasdair podziękował mu i zawahał się. Mężczyzna wyglądał bardzo znajomo.
- Simpkins, sir- przypomniał mu porucznik. - 7en z Hyde Street.
Simpkins. Tak, to on przybył na miejsce po wypadku Sorchy.
- Pamiętam - powiedział Atasdair. - I bardzo mi przykro, że nie podziękowatem panu
wtedy za pomoc.
- Bo i nie było za co. Nic nie zrobiłem. Mam nadzieję, że dziewczynka dochodzi do
siebie?
- Kolejny cud - odparł Alasdair. - Ma tylko bliznę, którą może się chwalić.
Porucznik uśmiechnął się i zaplótł ręce na brzuchu.
- A pańska cudowna żona? Tak bardzo mi jej było żal. Śliczne, słodkie stworzenie,
ciężko to przeżyła. Szkotka, prawda? Poznałem po akcencie.
- Szkotka, owszem - mruknął Alasdair i odczuł taki sam żal jak wówczas, gdy Ouin
przyszedł na schody, by zabrać Esmće. - Ale to guwernantka mojej córki. Nic żona.
Posterunkowy zrobił bardzo zdziwioną minę.
- Pan raczy wybaczyć, sir - powiedział, drapiąc się po głowie. - Tak tylko
pomyślałem... wbiłem sobie do głowy... no, w każdym razie cieszę się, że wszystko w
porządku.
Alasdair podziękował mu ponownie i ruszył w stronę domu jeszcze szybszym
krokiem. Wszyscy, dzięki Bogu, przeżyli pożar, ale pod innymi względami trudno byto mu
sobie wyobrazić gorszy wieczór. Żona. Jak ten porucznik mógł tak pomyśleć. Przecież on był
dla Esmee za stary. Na pewno za stary.
Och. znał tych podstarzałych amantów, którzy żenili się z kobietami na tyle młodymi,
że mogłyby być ich córkami, a często nawet z młodszymi. Tacy mężczyźni wybierali
dziewczęta, które nie miały specjalnego wyboru. Naiwne panienki ze wsi, których oj co-
wie przegrali w karty majątki rodzinne i stracili ich posagi. Na samą myśl o tym, co
musiały znosić, cierpła mu skóra. Nie, kobiety nic wstępowały dobrowolnie w takie związki
małżeńskie.
Ale to nie był dokładnie taki sam przypadek. Esmee była o czternaście lat od niego
młodsza. I nie straciła posagu. Nie mogłaby być jego córka. No, nie do końca. 1 chętnie
przyjmowała zaloty Quina, który nie skończy! trzydziestki. Trzydzieści lat było wiekiem
całkiem rozsądnym, Aie trzydzieści sześć już nie. Dlaczego? W końcu różnica wynosiła sześć
czy siedem lat. Nie wydawała się znacząca. Dlaczego aż tak się tym przejmował?
Z powodu Sorchy. 1 okoliczności, w jakich została poczęta. A raczej ze względu na
to, czyją była córką. Czuł, że nie powinien sypiać z córką lady Achanalt ze względu na to, co
między nimi zaszło, nawet jeśli niezbyt dokładnie to pamiętał. Boże, gdyby rzeczywiście
zapłodnił tę biedną kobietę, a następnie się z nią ożenił, tak jak uczyniłby to na jego miejscu
każdy przyzwoity mężczyzna, prawdopodobnie na tym by się skończyło. Kościół zakazałby
mu na zawsze kontaktów z Esmee, która byłaby uznana za jego córkę. Tak jak Sorcha.
Ale Alasdair nie potrzebował żadnych kościelnych zakazów. Sam odmówił sobie
Esmee, bez niczyjej pomocy. Do tego stopnia, że nawet nie chciał z nią rozmawiać o jej
własnej przyszłości. Przyszta do niego po radę, a on ją prawie wyśmiał. Pomyślał, że najlepiej
zaniechać wszelkich kontaktów z tą dziewczyną, lak więc przeciął wszelkie łączące ich
więzy. Przemierzając w ciemności park, przypomniał sobie raz jeszcze, ze to on dokonał
takiego wyboru.
A teraz zjawił się Ouin. I gdyby Esmee potraktowała poważnie jego zaloty, Ałasdair
spędziłby resztę
życia, wyobrażając sobie Esmćc w łóżku swojego najlepszego przyjaciela. A jej męża.
Wyobrażałby sobie taką scenę przy każdym spotkaniu.
Chciał, by wyszła za mąż. Wmawiał nawet sobie, że im szybciej to nastąpi, tym lepiej.
Ostrzegł ja nawet przed takimi łowcami posagów jak Smatlicrs i nudziarzami w rodzaju
NoweSla. A ona nawet mu za to nie podziękowała.
Boże. tak bardzo chciał, by ten wieczór wreszcie dobiegł końca. Ruszy! w górę
Cockpit Slairs i pospieszy) w stronę Great Oueen Street. Czuł niemal rozpaczliwą potrzebę
znalezienia się we własnym domu, gdzie mógłby w ciszy wypić szklaneczkę whisky. Albo
dwie. A nawet sześć.
Nie było mu to jednak pisane, gdyż zanim jeszcze zapukał do drzwi, usłyszał krzyki
Sorchy.
Otworzył mu Wellmgs.
- Koszmar, panie - powiedział. - Już od dziesięciu minut nie udaje mi się uspokoić
panienki.
Na górze zobaczył Lydię w czepku nocnym z Sor-chą w ramionach. Dziewczynka
wyrywała się niańce i az ochrypła od krzyku. Lydia - pomijając nawet zwichnięty nadgarstek
- była u kresu wytrzymałości.
- Okropność - jęknęła Lydia. z trudem przekrzykując maią. - Może dostała kolki.
Obudziła się w takim stanie, ze nie mam pojęcia, co to może być.
Alasdair wyciągnął ręce.
- Co się dzieje, maleńka - spytał. - O co chodzi? Chodź do mnie, myszko.
Dziewczynka wyciągnęła ręce.
- Me! -zawyła. Buzię miała spuchniętą od płaczu, Izy płynęły jej po policzkach
strumieniami. Przytuliła się do Alasdaira i odwróciła od Lydii.
- Me! - krzyczała. - Me! Ja chcę do Me! Zaraz! Popatrzy! pytająco na Lydię.
- Ona chce, żeby panna Hamilton przyszła - powiedziała niańka niemal
przepraszającym tonem. -Krzyczy, odkąd się obudziła.
Alasdair zaczął przemierzać pokój, kłepiąc rytmicznie dziewczynkę po plecach.
- Może pójdziesz na dół, Lydio i zagrzejesz trochę mleka - powiedział cicho. - I każ je
komuś przynieść na górę. Musisz oszczędzać rękę. Ja tu sobie poradzę. - Sorcha rzeczywiście
zaczęła się powoli uspokajać.
- Tak, sir, jak pan sobie życzy - odparła i dygnęła grzecznie. - Ale ona... zniszczy panu
surdut.
Klapy surduta były mokre od łez i czegoś znacznie gorszego.
- Nigdy go nie lubiłem - odparł z westchnieniem. - Może zagrzejesz mleko dla nas
trojga, Lydio? Przed nami chyba długa noc.
Lydia dygnęła raz jeszcze i wyszła.
I tak się zakończyły jego marzenia o whisky. Zamiast tego czekała go szklanka mleka
w pokoju dziecinnym. A najzabawniejsze byto to, że wcale się tym nie zmartwił. Znacznie
bardziej obchodziła go Sorcha, która wciąż łkała cichutko w jego ramionach. Dziewczynka
była spocona i gorąca, ale sądził, że po prostu zmęczył ją atak furii. Nic podejrzewał choroby,
choć nic mógł być tego całkiem pewien. Podszedł jednak do okna, rozsunął zasłony i
otworzył okiennice. Owiało ich świeże wieczorne powietrze, a powiew był tak silny, że
potargał resztki jego włosów.
Sorcha wydawała się spokojniejsza. Przytuliła mokry policzek do jego surduta, a jej
łkanie zamieniło się w czkawkę. Przez chwilę Alasdair stał po prostu przy oknie, patrząc na
ciemne ulice Westminsteru i wciągając w płuca rześkie powietrze, i myślai, czy
nie naraża dziecka na przeziębienie. A jeśli dostanie zapalenia pluć? Może już się
rozchorowała? Boże, gdzie się podziewała Esmee, gdy tak bardzo jej potrzebował?
Była u ciotki. Gdzieżby indziej? Sani ją tam wysłał! I gdy stal lak przy oknie ze
ściśniętym sercem i drżącym dzieckiem w ramionach, zdał sobie nagle sprawę, że popełnił
największy błąd swego życia,
- Me! - zatkała znowu Sorcha, wbijając mu piąstkę w klapę. - Ja chcę do Me.
Ałasdair pochylił głowę i ucałował ja w czoło.
- Wiem, kochanie - szepnął. - Wiem. A co najgorsze, ja też.
Rozdział 9
VF którym panna Hamilton otrzymuje śmiałą propozycję
$
Następnego dnia Esmee siedziała w saloniku z noga na taborecie, gdy do pokoju
wpadła ciotka i oznajmiła, że właśnie przyszli lady i lord Wynwood.
- Grimond zaraz przyprowadzi ich na górę - powiedziała, rozglądając sie niespokojnie
po pokoju. -Chyba nic powinnaś schodzić do salonu. Jak myślisz, można ich tu przyjąć?
Iismee odłożyła z uśmiechem robótkę.
- To śliczny, przytulny pokoik, ciociu. Za bardzo się tym przejmujesz.
Wprowadzono gości - lady Wynwood od razu podeszła do Esmee i ucałowała ją w
policzek.
- Moje biedactwo - powiedziała. - Mam nadzieje, r/e nie cierpisz.
Esmee szeroko otworzyła oczy.
- Nie ma mowy o żadnym cierpieniu, madam. Trochę boli mnie kolano, ale pod koniec
tygodnia już będę mogła tańczyć.
Lady Wynwood wyprostowała się, ale nie zdjęła ręki z oparcia krzesła.
- Dzielna dziewczynka! - oznajmiła, kładąc drugą dłoń na sercu. - Wynwood, czyż to
nie prawdziwa bohaterka? J spójrz, jak pięknie wygląda po tym wszystkim, co się zdarzyło
ubiegłej nocy.
Lord Wynwood nieśmiało skierował matkę w stronę krzesła.
- Jeśli chodzi o mnie, to zniszczyłem tylko wieczorowe buty, biegając za tobą po ulicy
- powiedział. -Ale teraz, jeśli usiądziemy, to może lady latton każe nam podać coś do picia.
Lady Tatton natychmiast zadzwoniła po lokaja, który błyskawicznie przyniósł na górę
tacę z kawą. Najpierw rozmawiali o teatrze - kto tam byt, co miał na sobie, co robił. Lady
Wynwood szybko jednak porzuciła ten temat i popatrzyła na lady 'latton z udaną
niewinnością.
- Ale to już mamy za sobą, prawda? - powiedziała. - Roweno, tak sobie pomyślałam,
ze może chciałabyś mi pokazać swój ogród.
- Ogród? - zdziwiła się lady latton. - Ależ Gwen-dolyn, przecież mamy listopad!
- Chodzi mi o cebulki, które zakwitną na wiosnę -wyjaśniła szybko lady Wynwood. -
Chciałabym zobaczyć aranżację klombów. Słyszałam, że masz najpiękniejsze żonkile w
mieście. Moje nigdy nie kwitną. Jestem pewna, że ogrodnik popełnia jakiś błąd.
- No cóz - powiedziała wolno lady Tatton. - W takim razie zmienię buty.
- Świetny pomysł. - Lady Wynwood chwyciła torebkę. - Idę z tobą.
Esmee. przysłuchująca się ze zdziwieniem tej wymianie zdań. popatrzyła pytająco na
lorda Wynwooda, gdy tylko damy zamknęły za sobą drzwi. Quin skujił się nienaturalnie na
krześle i z trudem powstrzymywał śmiech.
- Panno Hamilton - powiedział, gdy odzyskał wreszcie panowanie nad sobą. - Chyba
pani rozumie, dlaczego zostaliśmy sami.
Popatrzyła na niego z uśmiechem.
- Ja już chyba nic nie rozumiem, lordzie Wynwood.
- Mam teraz panią poprosić o pozwolenie na zalecanie się do pani - powiedział. -
Moja matka chce, żebym się ożenił i chyba uznała panią za idealną kandydatkę na żonę.
Esmće podświadomie powtórzyła gest lady Wynwood i pretensjonalnym gestem
położyła sobie rękę na sercu.
- Boże - wykrztusiła. - To... takie nieoczekiwane.
- Nie wiedziała pani, że mam się wkrótce ożenić? Esmee poczuła ciepło w okolicy
serca.
- Jestem nowa w mieście. Pochodzę ze Szkocji. Poza tym ta niefortunna historia z
Sorchą... Nie łudzę się, panie. Wiem, że nie da się uniknąć plotek na temat okoliczności
narodzin mojej siostry. Dla pańskiej matki ma to również z pewnością jakieś znaczenie.
Wynwood uśmiechnął się krzywo.
- Moja matka bardzo się wczoraj przestraszyła -odparł. - Całe życie przemknęło jej
przed oczami i pod koniec tej złowróżbnej wizji zorientowała się nagle, że nie ma wnuków.
Mój ślub stał się dla niej absolutnym priorytetem. W końcu wybrała panią, nie bacząc na
konsekwencje.
- Dlaczego? - spytała cicho Esmee. - Ponieważ nadaję się na żonę?
- Nie. Ponieważ mi się pani podoba - powiedział szczerze. - Poza tym ona wic, że nie
przypomina pani w niczym tych głupiutkich dzierlatek, które pojawią się w przyszłym
sezonie na małżeńskim rynku. Na propozycję małżeństwa /, kobietą tego rodzaju
mógłbym się nie zgodzić. A pani, mimo że na to nie wygląda, jest już kobietą, nie
dziewczyną.
Esmće opuściła wzrok na splecione na kolanach ręce.
- Czasem czuję się jak dziewczynka - wyznała. -Wolałabym być bardziej obyta w
świecie. Chciałabym zrozumieć, jakie prawa nim rządzą.
Wynwood wychylił się do przodu.
- Pani ciotka i moja matka sadza, że będziemy dobrym małżeństwem, panno
Hamilton. A co pani na to?
- Nie wiem - odparta. - To wszystko dzieje się zbyt szybko. A pan mnie nawet nie zna.
Ledwo zamieniliśmy ze sobą parę stów.
Znów się uśmiechnął.
- Odkąd się poznaliśmy, darzę panią ogromnym szacunkiem. Jest pani dobra i kocha
pani siostrę. Ma pani dużo wdzięku, dobre manier)', można na pani polegać. Takich cech
szukam w żonie.
- Ale czy w ogóle chce się pan ożenić? - spytała rozpaczliwie.
Wzruszył ramionami i oderwał od niej wzrok.
- Jestem praktycznym człowiekiem, panno Hamilton. Kilka miesięcy temu zmarł mój
ojciec i muszę przejąć po nim schedę tak szybko, jak to możliwe. Przyszłość mojej matki stoi
pod wielkim znakiem zapytania, jeśli się nie ożenię. A ja, mimo że jestem nicponiem, bardzo
ją kochani. I dlatego chcę się wywiązać ze swoich obowiązków.
Esmie voxeśmiata się hucznie.
- Ciotka Rowena zawsze powtarza, że mężczyzna, który kocha matkę, jest dobrym
kandydatem na męża.
- A pani, panno Hamilton? - spytał Wynwood. -Nie myśli pani o rodzinie?
- Moja rodzina to Sorcha i ciotka Rowena - odparła. - Jeśli w moim życiu nie pojawi
się nikt inny, miłość do nich w zupełności mi wystarczy.
- I to jest również powód mojej propozycji - powiedział i raptownie skłonił głowę. -
Pani wybaczy. Jeszcze jej nawet nie przedstawiłem. Panno Hamil-ton. czy uczyni mi pani ten
zaszczyt i zostanie moją żoną? Zanim pani odpowie, proszę rozważyć, co będzie najlepsze dla
pani siostry.
- Co pan ma na myśli?
- Wiem, kim są rodzice Sorchy - ciągnął. - Nic musi pani przede mną niczego
ukrywać. Rozumiem, dlaczego znalazła się pani w tej sytuacji i tym bardziej za to panią
szanuję.
- Dziękuje - powiedziała cicho.
- Gdyby Alasdair zgodził się oddać dziecko, byłbym bardzo szczęśliwy. On jednak
tego nie zrobi. Nawet nie będę prosił. Jeśli jednak Sorcha będzie spędzać dużo czasu w
naszym domu i będzie traktowana jak ukochana siostrzenica lub córka chrzestna, nikt nie
będzie miał nic przeciwko temu. Przyjaźnię się z Alasdairem od lat.
Esmće rozważała przez chwilę zalety takiego rozwiązania. Gdyby została lady
Wynwood, mogłaby uczestniczyć w życiu Sorchy i nikt nie zadawałby żadnych pytań. I to
byłoby naprawdę wspaniałe. Ale jako żona Wynwooda widywałaby się również bardzo często
z Alasdairem. Nagle poczuła, że cisną się jej do oczu Izy. Poiożyla sobie dłoń na ustach, by je
powstrzymać.
Lord Wynwood wstał z krzesła i zatrzymał się niepewnie.
- Proszę wybaczyć - powiedział. - Zachowuję się tak, jakby wszystko było jasne. A
przecież nic nie zostało ustalone. Życzenia pani ciotki i mojej matki są drugorzędne. Będę
szczęśliwy, jeśli uzna mnie pani po prostu za swojego przyjaciela.
Jego uprzejmość pogarszała tylko sytuację.
- Problem, lordzie Wynwood, polega na tym. że ja pana nic kocham! - krzyknęła. -
Nie mogę pana kochać. Nie powiem więcej, by to wyjaśnić, ale jestem
0 wiele mniej niewinna, niż oczekiwałby tego jakikolwiek dżentelmen po pannie
młodej.
Jego spokojny uśmiech zniknął mu z warg.
- Rozumiem, że był ktoś przede mną - powiedział cicho. - Rozumiem to jednak lepiej,
niż pani sądzi.
1 ja również pani nie kocham. Aie bardzo panią lubię. Zwyczajnie i szczerze. Poza
tym nic spodziewam się dziewicy w moim małżeńskim łożu.
Esrnee zbladła.
- Och, nie jest aż...
- Proszę już nic nie mówić - przerwał, unosząc dłoń. - Niech nasza przeszłość
pozostanie przeszłością. Zresztą, biorąc pod uwagę moje występki, niejeden uznałby te
oświadczyny za zbytnią śmiałość.
Esmće przygryzła dolną wargę.
- Wiełu mężczyzn rozważa taką możliwość - odparła. - Ale sądzę, że ich uwagę,
przyciąga w duzej mierze mój posag.
Uśmiechnął się sucho.
- Ja nie potrzebuję pieniędzy pani dziadka - powiedział. - Jeśli mnie pani przyjmie,
podzielimy je między Sorchę i jedno z naszych dzieci.
Jedno z naszych dzieci.
Och, Esmee tak bardzo pragnęła dzieci. Pragnęła ich rozpaczliwie, choć nie umiała ich
wychowywać. Nic była jednak pewna, czy pragnie lorda Wynwooda, mimo ze był z
pewnością przystojnym i miłym mężczyzną.
Stary zegar na kominku nieubłaganie odmierza) czas. Mijały minuty.
- Nie może pani podjąć decyzji? - powiedział, przerywając ciszę. - Nie chce pani
wyjść za mąż?
- Ależ chcę.
Uśmiechnął się.
- Cóż, zaręczyny nic są zobowiązujące dla dam -przypomniał. - Mogę zwodzić matkę
do końca sezonu, a pani może spokojnie zaczekać, aż minie rok ża-ioby po matce. A potem,
jeśli w dalszym ciągu nie będzie pani pewna, odwoła pani ślub.
- Nie mogłabym zrobić czegoś podobnego! -krzyknęła.
- Och, postaram się o wygodną wymówkę - uspokajał lord Wynwood. - Zrobię coś tak
wstrętnego, że nikt nie będzie miał do pani o to pretensji. Zresztą może nawet nie będę się
musiał o to starać. Potrafię sobie komplikować życie.
- Cóż - Hsmee wciągnęła powietrze. - W takim razie moja odpowiedź brzmi: tak.
Wynwood uśmiechnął się naprawdę szczerze.
- Panno Hamilton, uczyniła mnie pani najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Popatrzyła na niego prosząco.
- Zacznijmy tak, jak zamierzamy kontynuować. Bądźmy zawsze ze sobą szczerzy.
Jego uśmiech przybladł nieco.
- W takim razie najszczęśliwszym człowiekiem w Mayfair- sprostował. - A teraz
mam do pani prośbę.
- Oczywiście - powiedziała Esmee. - Proszę mówić.
- Matka chce pozostać aż do wiosny w moim majątku w Buckinghamshire - ciągnął. -
To tylko parę godzin drogi od miasta. Kiedy tylko tam się zadomowi, pragnie wydać
przyjęcie na naszą cześć. Taką skromną uroczystość, tylko dla najbliższej rodziny i przyjaciół.
Chce, aby wszyscy panią poznali, szczególnie lord Chesley. nasz sąsiad. Na pewno bardzo go
pani polubi, cieszy się sympatią wszystkich znanych mi osób. Ma pani ochotę pojechać?
Esmee bezgłośnie otwierała i zamykała usta. To wszystko działo się zbyt szybko. Nie
była gotowa. Ale przyjęła propozycję Wynwooda.
- Oczywiście - powiedziała w końcu. - Będę zaszczycona.
- Świetnie! -wykrzyknął, wstając t. krzesła. Muszę przekazać mamie dobre nowiny. Z
pewnością się ucieszy. I na pewno okaże się świetną teściową. Zna swoje miejsce. A gdyby o
nim zapomniała, na pewno jej o nim przypomnę.
- Dziękuje, lordzie Wynwood - wykrztusiła Esmee. - Jest pan z pewnością
bardzo uprzejmy.
Chwycił jej dłoń i gorąco ucałował.
- Teraz musi mnie pani nazywać Quincm. Lub Ouintcnem, jeśli pani woli.
- W takim razie niech będzie Ouin. A ja mam na imię Esmee.
- Esmee. Ślicznie.
1 w taki oto sposób układ został zawarty. Lord Wynwood - Ouin - ucałował jej dłoń i
wyszedł, pozostawiając ją w takiej samej pozie, w jakiej ją zastał, z nogą wspartą o taboret i
ze strasznym zamętem w głowie.
- D/iceeennik! Dzieeeennik! - głos gazeciarza dzwonił głośno w ostrym, jesiennym
powietrzu. -Dymisja premiera! Czytaaajcie!
Alasdair miał właśnie zamiar skręcić do parku, ale zawahał się, znalazł lukę pomiędzy
końmi i powozami, by kupić gazetę. Ostatnio nie interesowały go wiadomości, ale nagłe
trzęsienie ziemi w rządzie zaciekawiłoby nieboszczyka.
- Dzieeennik! Tutaj! - krzyczał chłopiec, chowając pieniądze Alasdaira. - Król
przyjmuje dymisje. Czy-taaajcie! Wszystkie szczegóły!
Alasdair otworzy! gazetę i ruszył w stronę White'a.
- Jak sądzisz, MacLachlan? - dobiegi go z tylu jakiś gfos. - Nareszcie koniec z We
Jling tonem'.'
Alasdair zobaczył za sobą młodzieńca ze swojego klubu.
- Wybiera się pan do White'a? Mężczyzna energicznie skinął głową.
- Za nic nic przegapiłbym takiego wydarzenia. -Wiadomość dnia! Najpierw
Wynwood, a teraz to!
Alasdair zatrzymał się gwałtownie. Nie widział się z OnJnein od pożaru w teatrze,
czyli od trzech dni.
- Co z Wynwoodem? - zapytał, patrząc chłopcu w oczy.
Młodzieniec lekko się zarumienił.
- Dokładnie nic wiem - powiedział. - Słyszałem. że się żeni. Tenby przeczytał o tym
rano w ..Timesic". - Wskazał trzymaną przez Alasdaira gazetę. - Jeśli to prawda, to tutaj też o
tym piszą. Może zobaczymy?
Ziemia zachwiała się Alasdairowj pod stopami.
- Później - wydusił i ruszył w stronę klubu. Nie mógł się już zmusić do rozmowy z
młodzieńcem, który przyspieszy! kroku.
Ślub? Dobry Boże! Quin zamierzał się żenić? Alasdair poczuł się nagle bardzo źle. Z
ręki, w której trzymał gazetę, odpłynęła krew. W uszach szumiało mu tak, jakby miał
zemdleć. Nie zwracał już uwagi na ruch.
Ouin się żeni? Och, wiedział przecież, że to nieuniknione. Ale ona chyba nie... Nie,
nie tak szybko. Przecież Ouin nawet nie zdążył wszystkiego przemyśleć.
Ale Ouin nie myślał, tylko działał. Alasdair wszedł na niskie schodki i zobaczył
portiera, który otworzył przed nim drzwi.
- Dzień dobry panu - odezwał się służący, biorąc od niego kapelusz. - Dzień bogaty w
wydarzenia, prawda?
- Tak słyszałem - odparł Alasdair, ruszając w stronę kawiarni, na szczęście zupełnie
pustej. Zajął stolik i odprawił służącego. Frampton czy Hampton, zniknął. Alasdair otworzył
gazetę - nic interesował go już Wellington, ale ktoś zupełnie inny. Szybko znalazł stronę, na
której zwykle opisywano takie dowody szaleństwa. 1 znalazł. Czarno na białym. Całkiem
dosłownie.
Zamrugał oczami i spróbował się skupić. Słowa jednak tańczyły mu przed oczami.
Ślub wiosną... córka zmarłej hrabiny Achanall.
Próbował coś z lego zrozumieć, ale miał wrażenie, że to jakaś senna mara, coś, przed
czym próbował bezskutecznie uciec. Dokładnie w tej samej chwili usłyszał chrząknięcie i
zobaczył Ouina, który stał w drzwiach z pochyloną głową i patrzy} na niego smętnie,
■- Podobno przyszedł tu z tobą Ivrarnpton - odezwał się Ouin. - Nie złożysz mi
gratulacji?
Przez chwilę Alasdair nic mógł dobyć z siebie głosu.
- Nie jestem pewien - odparł sztywno. - Dlaczego dowiaduję się o tym z gazet? Nie
zasługuję na prywatną rozmowę?
- Matka nie wytrzymała - wyjaśnił Quin, opierając się ramieniem o framugę. - Pożar
okropnie ja. wystraszył. Uznała, że woli być hrabiną na utrzymaniu syna, niż leżeć na
cmentarzu i straszyć po nocach linocha, który odziedziczy wszystko. Polubiła pannę Hamilton
i wprowadziła swój zamiar w czyn. A ja muszę przyznać, ze nie mam nic przeciwko temu.
- W takim razie świetnie - powiedział Alasdair grobowym głosem. - Cieszę się, że
matka aprobuje
twój wybór. Aie czy przyszło ci do głowy, że może najpierw powinieneś o tym
porozmawiać ze mną?
- Dlaczego miałbym to robić? - spytał szczerze Quin. - Przecież Esmee nic dla ciebie
nie znaczy, prawda? Myślałem, że chcesz się jej pozbyć.
- Boże, przecież ona jest siostrą Sorchy - powiedział cicho Alasdair. - I moją... i kimś,
za kogo czuję się przynajmniej częściowo odpowiedzialny. Oczywiście, że odgrywa ważną
rolę w moim życiu.
Ouin podszedł do stolika.
- Ma szczęście, że nie zrujnowałeś jej reputacji -powiedział cicho, ale z wyraźną
naganą w głosie. -Szczerze mówiąc, o co ci właściwie chodzi? Chciałeś, żeby wyszła za mąż i
zeszła ci z drogi. No więc osiągnąłeś swój cel.
Alasdair wstał z krzesła i zaczął przechadzać się niespokojnie po kawiarnianej sali.
- Dlaczego, Ouin? - wychrypiał. - Dlaczego ze wszystkich kobiet z Londynie
wybrałeś właśnie ją? Możesz mi to wytłumaczyć?
Quin wydawał się zdziwiony.
- Lubię ją. Wydaje się rozsądna.
- Rozsądna? - powtórzył Alasdair. - Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że przymknie
oko na twoje dziwki, to możesz się bardzo rozczarować. Szkoci nie słyną z wyrozumiałości.
Quin położy) mu ciężko rękę na ramieniu.
- Uwaga, przyjacielu - warknął. - Moje małżeństwo i to, co się w nim będzie działo,
to nie twoja sprawa. Dam jej dzieci, piękne domy i tytuł. Wierz mi, nie będzie miała powodu
do narzekania.
Alasdair milczał chwilę.
- A co z miłością?
- Właśnie - prychnął Ouin. - Powiedziałem, że zamierzam dać jej dzieci, na Boga! To
wystarczy. Nie.
nie kocham jej, ona też mnie nie kocha. I nic się w tej sprawie nie zmieni.
- Powiedziała ci to? Quin zarumienił się lekko.
- To nie twój interes, atc tak, powiedziała. Alasdair przełknął ślinę. Próbował zebrać
myśli.
Czuł się, jakby tonął.
- Jesteś pewien? -wykrztusił. - Czy jesteś pewien, że ona właśnie tego chce? Czy
przypadkiem ciotka nie zmusza jej do ślubu?
- Jej ciotka dowiedziaia się o naszych planach już po fakcie - odparł Ouin. - Była
oczywiście zachwycona. Nie, Esmee nikt do niczego nie zmuszał. Boże! Alasdairze! O co ci
chodzi? Zachowujesz się jak pies ogrodnika! Jeśli chciałeś się z nią ożenić, nic nie stało na
przeszkodzie.
- Jestem ojcem jej siostry - zgrzytnął Alasdair. -Ponad dziesięć lat od niej starszym.
Nieważne, czego chciałem, a czego nie chciałem.
- Masz rację - zgodził się Quin. - Bo ona przyjęła moje oświadczyny. - Usiadł na
krześle, z którego wstał Aiasdair i patrzył przez chwilę na przyjaciela. -Do diabła! Myślałem,
że się ucieszysz! Myślałem, że tak będzie najlepiej dla Sorchy! Dla nas wszystkich!
Alasdair chodził tam i z powrotem po sali, ale Ouin już się nie odezwał.
- Nie zasługujesz na nią, Ouin - powiedział w końcu Atesóitir. - Wiew, że nie
zasługujesz. Nie możesz jej dać serca i miłości, nie będziesz jej kochał tak, jak powinna być
kochana.
- Z powodu Viviany? - spytał cicho, już bez sarkazmu w głosie.
- Owszem, a także z powodu tych wszystkich innych kobiet, które miałeś po niej -
odparł Alasdair. - Mógłbyś wybrukować sobie drogę do piekła swo-
imi utrzymankami i dziwkami. A Esmee jest niewinna jak dziecko. Pomyśl, co robisz.
Quin popatrzył na niego z ukosa.
- Twierdzi, że nie jest aż tak bardzo niewinna - odpad cicho. - Czy nie powinieneś mi
przypadkiem o czymś wypomnieć?
Alasdair wpatrywał się w ścianę.
- Bądź dla niej dobry - zgrzytnął. - Tylko o to cię proszę. A jak nie, to nie będę się
nawet fatygował, żeby cię wyzwać na pojedynek. Od razu wsadzę ci nóż między żebra.
Ouin zacisnął dłonie na poręczy krzesła, jakby miało go to powstrzymać od zadania
ciosu. Alasdair wolałby nawet, by Quin nie próbował nad sobą panować, tylko rzucił się na
niego z pięściami i stworzył mu pretekst do bijatyki.
Ale nie dopisało mu szczęście. Ouin wstał i lekko się ukłonił.
- Niebawem mama wydaje kolację w Arlington -powiedział spokojnie. - To przyjęcie
tylko dla bliskich przyjaciół i rodziny. Chcemy uczcić zaręczyny. Zapraszam serdecznie
ciebie i Merricka.
- Ja nie przyjdę - odparł. - A nie wiem, co zrobi mój brat.
- Sani porozmawiam z Merrickiem - odparł gładko Ouin. - Jeśli się jednak nic zjawisz,
będzie to wyglądało dość dziwnie. Jesteś jednym z moich najbliższych przyjaciół. Poza tym
mama rozpowiada, że jesteś spokrewniony z Esmee.
- Znów te sztuczki lady Tatton - syknął Alasdair.
- Nieważne. Ze względu na naszą długoletnią przyjaźń proszę cię, żebyś jednak
przyjechał.
Alasdair wzruszył ramionami.
- Pomyślę o tym - powiedział.
Esraćc spędziła kilka kolejnych dni u boku lorda Wynwooda. Jeździli do parku, poszli
do zoo, zjedli kolację u przyjaciół, obejrzeli wystawę w muzeum. Mimo smutku, jaki ciągle
jej towarzyszył, Esmee dobrze się czulą w towarzystwie Ouina.
Wynwood był bardzo mity i niczego od niej nie wymagał. Tak bardzo go polubiła, że
ogarnęło ją nawet poczucie winy. Na pewno mógł sobie znaleźć idealną żonę. Taką, która by
go kochała i była mu w pełni oddana.
Ich zaręczyny były dla wszystkich zaskoczeniem. Jak się później dowiedziała,
panowie z klubu Whi-te'a robili zakłady, czy Ouin w ogóle się ożeni. Lady Tatton nie myliła
się co do jego reputacji niepoprawnego kobieciarza, jednak gdy Esmee poruszała w żartach
ten temat, lord Wynwood śmiał się tylko i nie odpowiadał.
Większość poranków spędzała z Sorchą, ale nie widywała Alasdaira. Była ciekawa, co
myśli o jej zaręczynach. Jakaś jej dziecinna cząstka łudziła się, że to go trochę dotknęło. A
może nic o tym nie wiedział? Albo też, co bardziej prawdopodobne, był myślami gdzie
inaczej, to znaczy przy pani Crosby -tam, gdzie powinien być. No i miał te swoje blond-wlose
aktorki.
W chłodnym świetle dnia próbowała myśleć o tym wszystkim bez emocji. Chciała
wymazać z pamięci słodko-gorzkie tygodnie spędzone w Londynie, gdy zwykłe spotkanie na
schodach przyprawiało ją o drżenie serca.
Teraz jednak, gdy mówiono o Alasdairze w jej obecności, nauczyła się przybierać
pozę uprzejmej rezerwy. I dawała sobie z tym świetnie radę. W nocy
jednak jej strategia nie była już lak skuteczna. Wtedy myślała o jego zakazanych
pocałunkach i gorących pieszczotach. O tym, jak drżały mu ręce, gdy dotknął jej po raz
pierwszy. Tak, był doświadczonym libertynem. Ale ona zaznała przy nim rozkoszy.
Od samego początku instynkt podpowiadał jej, że nie jest mu obojętna. Nie rozumiała
jednak, dlaczego Alasdair nigdy z nią na ten temat nie rozmawia. Ale z drugiej strony, o czym
miał mówić. Nie chciał się żenić. A ona... byia po prostu naiwna. Jak mogła się tak głupio w
nim zakochać? Czuła się tak niedoświadczona, za jaką ją uważa!.
Drugi tydzień po zaręczynach upływał nieco inaczej. Lorda Wynwooda widywała
rzadziej, a gdy się spotykali, wydawa) jej się dziwnie obcy. Zmiana była tak wyraźna, że
zaczęła się zastanawiać, czy Ouin nie wyczuwa jej obsesyjnej miłości do Alasdaira. Gdy
jednak wyraziła obawę, że być może podjęli zbyt pochopną decyzję, lord Wynwood
rozc.śmiaf się tylko i cmoknął ją w policzek.
Pocałunek nie pasował zupełnie do jego chmurnego spojrzenia. Co gorsza, bardzo ją
rozczarował... zbyt dobrze pamiętała grzeszne uściski Alasdaira. f zaraz potem uświadomiła
sobie wreszcie, że to z Ouinem będzie dzielić małżeńskie łoże. Nie była pewna, czy jest do
tego zdolna.
Raz próbowała rozmawiać z ciotką Roweną, ale słowa nic przechodziły jej przez
gardło. Myślała nawet, by odwiedzić panią Crosby, ale był to bardzo dziecinny pomysł.
Czego się mogła dowiedzieć od tej biedaczki? Prawdy? Poza tym pani Crosby miała własne
problemy.
Zagubiona i nieszczęśliwa, zaczęta pisać do Alas-daira, by powiadomić go o swoich
zaręczynach - listy najpierw były bardzo oficjalne, potem niema) przyjacielskie, w końcu
błagalne i gorące. Wszystkie ją zawstydzały i wszystkie kolejno podarła. To nie miało sensu.
Nic nie łączyło jej z Alasdairem. 1 dlatego pokazywała się z lordem Wynwoodem. Skręcone
kolano przestawało boleć, a wizyta w Buckinghamshire zbliżała się z każdym dniem.
- Doprawdy! - wykrzyknęła lady Tatton, wysuwając głowę z powozu. - Arlington
Park to naprawdę wspaniała posiadłość!
Ze swojego okna Esmee widziaia tylko ogromne zielone połacie, gdzieniegdzie stada
jeleni, lśniące małe jeziorka i malownicze zagajniki. Wioska Ar-lington Grccn zniknęła jej z
oczu za bramą pół kilometra wcześniej. Ciotka Esmee najwyraźniej miała ze swojego miejsca
znacznie lepszy widok, gdyż opisywała teraz dom, do którego się zbliżały, w najdrob-
niejszych szczegółach.
- Och, to styl paladiański, Esmee - wykrzyknęła. -Trzy, nie, chyba nawet cztery piętra.
Co najmniej dwadzieścia sypialni. A ta cegła! Co za cudowna, głęboka czerwień! Na pewno
kilka klatek schodowych. Na środku podjazdu fontanna! Och moja droga, zobacz tylko!
Esmee z pewnością by zobaczyła, gdyby ciotka nie zasłaniała jej widoku. Nie potrafiła
jednak wykrzesać z siebie zbyt wielkiego entuzjazmu dla wspaniałego parku. Cała ta historia
wydawała się jej zupeł-
nie surrealistyczna. Czuia się tak. jakby żyła cudzym życiem - w tym eleganckim
stroju, w towarzystwie elit. podczas gdy w głębi duszy pozostała dawną Esmee, która -
przerażona i wściekła - stanęła niedawno w progu domu sir Alasdaira.
W ciągu kilku chwil jej nowe życie wróciło na pierwszy plan, a jej oczom ukazała się
cała wspaniała posiadłość Arlington. Lady Wynwood schodziła po krętych schodach z
szeroko rozłożonymi rękami. Szybko wymieniono zdawkowe pocałunki, rozpakowano
bagaże. Wszędzie kręcili się służący w pięknych liberiach.
W środku było gorzej. Krewni Wynwooda już przybyli i nie mogli się doczekać
spotkania z narzeczoną, której wcześniej nie znali, 'lak więc lord Wynwood wziął Esmee pod
rękę i przedstawiał ją kolejno całej armii ciotek i kuzynów.
- Musisz być zmęczona podróżą, moja droga - powiedział, odprawiając grzecznie
wyjątkowo natrętną ciotkę, która chciała zobaczyć ogrody. - Wybacz, że tak to długo trwało.
Mama już patrzy na mnie wilkiem. Na pewno chce zaprowadzić ciebie i lady Tat-ton do
waszych pokoi.
Esmee przydzielono sypialnię, garderobę i mały salonik. Jej ciotka zajęła sąsiedni
apartament. Na środku sypialni Esmee stało piękne łoże z baldachimem i pościelą w barwach
złota i kości słoniowej. Obok znajdował się wielki kominek, w którym buzował ogień,
chroniąc ją skutecznie przed wiejskim chłodem. Kolacja miała się zacząć o szóstej.
'lego dnia zjawiło się tylko kilka osób najbliżej spokrewnionych. Wuj Wynwooda
zdążył już wrócić do Anglii, ale wypoczywał po podróży w pobliskim majątku. Pozostali
goście mieli przybyć następnego dnia na bardziej oficjalną kolacje.
Skoro tłum w salonie okazał się tylko „kilkoma najbliższymi krewnymi", Esmće
zaczęła się zastanawiać, jak wglądałoby przyjęcie w pełnym składzie. Lord Wynwood miał
tylko jedną siostrę. Esmee zatem sądziła, że jego rodzina nie jest zbyt liczna. Teraz zobaczyła,
jak dalece się pomyliła.
Lady Wynwood miała sześć sióstr, dwie ciotki i wuja, a każde z nich własne rodziny.
Cioteczna babka lady Wynwood, lady Chariottc Hewitt, mieszkała w małym domku na
terenie posiadłości. Siostra lady Wynwood, lady Alice, miała troje własnych dzieci.
Nieżonaty brat lady Wynwood. lord Chesley, również zaprosił przyjaciół do swojego
majątku. Tak więc gości przybyło znacznie, znacznie więcej, niż mogła oczekiwać, ałe
przysięgła sobie, że jakoś to wytrzyma.
Gdy zmyta z siebie podróżny kurz i uczesała się, podeszła do okna. Przez jakiś czas po
prostu tam stała i patrzyła na typowo angielski ogród i myślała, że tak bardzo chciałaby teraz
znaleźć się w Szkocji, w domu swojej matki. Dawno temu marzyła o wyjeździe do Anglii, by
poznać inny świat i znaleźć sobie męża. Ale teraz, gdy marzenie się spełniło, nie dało jej
żadnej satysfakcji. Nie wzięła pod uwagę faktu, że zakocha się w łajdaku, który w dodatku
nic odwzajemni jej uczuć.
Przy oknie było chłodno, a lismee wciąż miała na sobie cienką koszulkę. Błądząc
myślami gdzie indziej, sięgnęła po szal, który miała na sobie podczas podróży, i przerzuciła
go sobie przez ramię.
Wtedy usłyszała trzaśniecie i zobaczyła, ze ciotka wchodzi do pokoju przez drzwi
łączące oba apartamenty.
- Poprosiłam Pickens. zęby odprasowała dla ciebie tę ciemnoniebieską suknię -
zaczęła ciotka. -Może być?
Esmee odwróciła się od okna.
- Tak, z pewnością. Bardzo dziękuję, ciociu.
W końcu ciotka przyjrzała jej się uważnie i posmutniała.
- Drogie dziecko! - zawołała, ruszając ku niej przez pokój. - Gdzie masz pończochy?
W tej koszuli i szalu, z rozpuszczonymi włosami, wyglądasz jak sierota.
Esmee zdobyła się na słaby uśmiech.
- Jestem sierotą, ciociu.
Lady Tatton odsunęła ją od okna.
- Nic to miałam na myśli. Włóż teraz szlafrok i usiądź przy toaletce. Uczeszę cię, a
Pickens tymczasem uprasuje suknię.
Esmee posłusznie usiadła. Lady Tatton wzięła szczotkę i zabrała się do dzieła.
- Musisz mi powiedzieć, co cię trapi - zaczęta. -Jesteś taka zmartwiona. Żałujesz
swojej decyzji? Takie wahania są zupełnie naturalne.
- Nie o to chodzi - wyjaśniła Esmee. - Przyjechało tu po prostu tyle osób, wokół tych
zaręczyn zrobiło się okropne zamieszanie. I dom... Jest taki ogromny.
- Dom twojego ojczyma też byl bardzo duży. -Ciotka rytmicznie przeciągała szczotką
po jej długich włosach. - Zresztą większość szkockich posiadłości można porównać z
Arlington. Castle Kerk na przykład to jeden z najpiękniejszych domów na północ od
Yorku.
- Castłe Kerk? - spytała Esmee. - Nigdy o nim nie słyszałam.
Zobaczyła w lustrze, że ciotka badawczo jej się przygląda.
- To siedziba MacLachlanów z Argylishire. Donn sir Alasdaira. Nie wiedziałaś?
Esmee poczuła, że się lekko rumieni.
- Nigdy o tym nie wspominał - odparła. - Ale szkockie posiadłości nie mają tak
oficjalnego charakteru, prawda? W każdym razie ja nie odnoszę takiego wrażenie. A tutaj to
jest zupełnie naturalne. Nie czuję tu ciepła.
Ciotka powiodła szczotką po włosach Esmee długim, posuwistym ruchem.
- Esmee - powiedziała w końcu cicho. - Dlaczego przyjęłaś oświadczyny lorda
Wynwooda?
Esmee podniosła głowę i w lustrze pochwyciła spojrzenie ciotki.
- Myślałam, że tak będzie najlepiej. Lubię go, to chyba dobra partia. Sama tak
mówiłaś. Zgodziłam się też ze względu na Sorchę.
- Ze względu na Sorchę? - Lady Tatton podniosła gios. - A co Sorcha ma z tym
wspólnego?
Esmee wyłożyła ciotce argumenty Wynwooda.
- Nawet ty, ciociu Roweno, musisz przyznać, że jeśli tak dalej pójdzie, wszyscy
zaczną się zastanawiać, kim ona właściwie jest - zakończyła Esmee. - Teraz rzadko
przyjmujemy wizyty, a domy przy Grosvenor Squarc praktycznie świecą pustkami. Ale za
parę miesięcy zaczną się plotki.
- Tak - przyznała niechętnie lady Tatlon. - Trudno się nie zgodzić z logiką
Wynwooda.
- Ale...? - spytała Esmee, wyczuwając wahanie w jej głosie.
Lady Tatton odłożyła /, trzaskiem szczotkę.
- Drogie dziecko - zaczęła. - Nic możesz żyć dla Sorchy. Już i tak poświęciłaś zbyt
wiele dla kaprysów innych. Rosamund przetrzymywała cię w Szkocji, gdzie byłaś niewolnicą
jej histerii i kaprysów.
- Ale ona naprawdę mnie kochała - szepnęła Esmee, łykając łzę. Wiem, że tak było.
Ona tylko bała się zostać sama.
Oczy ciotki pociemniały z gniewu.
- Rosamund zmarnowała sobie życic - zaprotestowała. - Zawsze szukała kogoś, na
kim mogłaby się oprzeć, zawsze była pewna, że prawdziwe szczęście czeka tuz za rogiem.
Czasem żałuję, że nic wytrwała we wdowieństwie. A ironia losu polega na tym, że gdyby
wyszła za pierwszego mężczyznę, w którym się zakochała, nic /Jego by się nie stało, a ty nie
popadłabyś w tarapaty.
Esmće zbyła milczeniem fakt, że gdyby matka nie poślubiła jej ojca, jej w ogóle nie
byłoby na świecie.
- Jakiego mężczyznę? - spytała. - Kim on był? Lady Tatton przygryzła jednak wargę i
wyglądała
tak, jakby żałowała, że w ogóle się odezwała.
- Rosamund nigdy nie zdradziła jego nazwiska. Wspomniała o nim raz, najwyżej
dwa. Jednak ta miłość wywarła ogromny wpływ na jej życie.
Hsmee bardzo się zdziwiła.
- A ten mężczyzna jej nie kochał? Nie chciał się z nić} ożenić?
- Chyha chciał - odparła ciotka. - Ale to był typ podróżnika, żeglarz, odkrywca, ktoś
w tym rodzaju, i nie chciał zrezygnować ze swoich pasji. Rosamund nie mogła się z tym
pogodzić. Potrzebowała kogoś, kto by stale lczal u jej stóp. Doszła zatem do wniosku, że ten
romans to pomyłka, a jej podróżnik może umrzeć na lcbrę, zginąć w huraganie lub innych
strasznych okoUc7.vv^cuKh. \ Uvkv hyl koniec.
Esmće zaczęła powoli dostrzegać cały absurd sytuacji.
- Ciociu, dlaczego mi to wszystko opowiadasz?
- Dziecko, nie mam pojęcia. - Rowena założyła pukiel włosów Hsmec za ucho. -
Myślę, ze serce nie zawsze nas prowadzi w niewłaściwym kierunku.
Esmee rozszerzyła oczy.
- Nic? - spytała ostro. - A ja myślałam, że w przypadku mamy sprowadziło na nią
same kłopoty.
- Och, nie - zaprotestowała lady Tatton. - Kłopoty spowodował rozum. Ona po prostu
myślała za dużo.
- Naprawdę? - Esmće zastanawiała się przez chwilę nad uwagą ciotki. - Może i
masz rację.
Lady Tatton wahała się przez chwilę.
- Boże, mam nadzieję, że nie pożałuję tej rozmowy - mruknęła niemal do siebie. -
Obym tylko cię nie skierowała na złą drogę. Ale prawda jcsl taka, Esmee, że czasem
doprowadzamy do tego, że rozum albo, co gorsza, strach prowadzi nas zbyt daleko. A serce
wie najlepiej. Przez ostatnie dwa tygodnie nie byłaś sobą. Wynwood to dobra partia, ale nie
wiem, czy to na pewno odpowiedni mąż dla ciebie.
Esmee wzruszyła ramionami.
- Gdybym go nie przyjęła, większość kobiet uznałaby mnie za wariatkę.
Lady Tatton uśmiechnęła się łagodnie.
- Po prostu się nie spiesz - poradziła. - I nic działaj pochopnie.
Esmće poczuła na sobie ogromne brzemię winy. Ciotka starała się tak bardzo i
postępowała wobec niej tak wspaniałomyślnie, lak bardzo zaieżafo jej na przyszłości
siostrzenicy.
- Przyrzekam - odparła. - Nigdy nie będę dzialala pod wpływem impulsu i nie
przyniosę ci wstydu.
- Nie, na to jesteś zbyt rozsądna - powiedziała ciotka. - Niepotrzebnie o tym
wspominałam. A z czasem przekonasz się, że to małżeństwo ma naprawdę sens.
Esmee milczała chwilę.
- Ja też mam taka nadzieję. Ale co będzie, jeśli... dojdę do innych wniosków?
Lady Tatton poklepała ją uspokajająco po ramieniu.
- Cóż, jeśli po jakimś czasie uznasz, że on ci jednak nie odpowiada, wrzucimy naszą
rybkę z powrotem do morza - powiedziała. - Oczywiście będą plotki, ale szczerze mówiąc,
Wynwood ma nic najlepszą reputację. Przetrwamy burzę.
- Nie mogłabym z nim tak postąpić. Lady 'latton uśmiechnęła się smutno.
- Nie byłoby to najlepsze wyjście - zgodziła się. Poza tym Gwendolyn... to zupełnie
inna sprawa. Trafiłabym z pewnością na jej czarną listę przynajmniej na dwa miesiące.
Musiałabym jakoś okupić swoją winę. Aic to i tak lepsze niż małżeństwo, które mogłoby cię
unieszczęśliwić.
- Och, ciociu, nie chciałabym cię stawiać w trudnej sytuacji.
- Ja również bym tego nie chciała - odparła łady Tatton. - Ale jeśli ja przetrwam, ty
również. Oczywiście jeśli w ogóle dojdzie do takiej sytuacji. A teraz powiedz, gdzie są te
perły od twojej matki? Od wieków ich nie widziałam.
- Perły? - Esmee zerknęła na kuferek stojący przy toaletce. Wciąż myślała o tym, co
mówiła ciotka na temat rozumu i serca. - Są w kieszeni kufra w takim zielonym aksamitnym
pudełeczku.
- Wspaniale - powiedziała ciotka. - Dziś każę Pic-kens uczesać cię w kok. To
odpowiednia fryzura dla młodej kobiety, która zamierza wyjść za mąż. I dlatego perły będą
konieczne.
Esmee uśmiechnęła się.
- Dziękuję, ciociu. Może będę dzięki nim wyglądała na starszą i wyższą?
- Z pewnością. - Lady Tatton otworzyła puzderko i wydała krótki okrzyk. - Boże,
dziecko! Dlaczego nie nosiłaś ich wcześniej?
Esmee pomyślała o pierwszej miłości swojej matki i straconych szansach.
- Wiesz, sama tego nie rozumiem - odparia. -Pewnie postąpiłam bardzo głupio.
Powinnam je była wkładać codziennie, już od rana.
- Oczywiście - zgodziła się ciotka. - Po prostu zapierają dech. Już zapomniałam, jak
wyglądają stare perły Rosamundy.
Podróż, którą następnego dnia odbyli obaj bracia MacLachlan, nie była miła dla
żadnego z nich, gdyż obaj nie mieli ochoty na wizytę w dziczy Bucking-hamshire, aczkolwiek
z zupełnie innych powodów. Czekali jednak z wyjazdem do ostatniej chwiJi w nadziei, że
coś, może ręka boska, im w tym przeszkodzi. Nic takiego się jednak nie stało. Co gorsza,
listopadowy dzień był ponury, zasnuty mgłą i zanim dojechali do granicy hrabstwa, słońce
całkowicie skryło się za chmurami, a w powozie zapanował chłód, pasujący zresztą do
nastroju Alasdaira.
- Nie uprzyjemniasz mi tej podróży - powiedział Merrick, siedzący naprzeciwko
brata. - Bądź łaskaw pamiętać, że to ja jestem ponurakiem. Ty masz być miły i czarujący.
- Daj spokój - mruknął Alasdair. Rzeczywiście, czarujący!
Merrick tylko się roześmiał.
- Poza tym ty przecież nie znosisz takich przyjęć -zauważył Alasdair. - Dlaczego w
ogóle przyjąłeś zaproszenie?
Merrick wzruszył ramionami.
- To tak, jakbym patrzy! na zamieszki albo egzekucję - wyznał. - Pociąga mnie
atmosfera takich sytuacji.
Nagle zmieni) temat.
- Która godzina? - Wyją! z kieszeni zegarek, otworzył go i odwrócił w stronę resztek
światła.
- Za kwadrans czwarta - mruknął Alasdair. - Zgadza się?
- Co do minuty.
- A dlaczego ty jedziesz na tę kolację? Alasdair nic wytrzymał jego spojrzenia.
- Niech mnie licho weźmie, jeśli wiem.
Powóz skręcif. żywopfot został za nimi, dzięki czemu do środka wpadła odrobina
światła. Alasdair miał ochotę zapalić latarnię, ale ciemność wydala mu się nagle znacznie
bezpieczniejsza.
Mcrrick pracowicie glansowat zegarek chusteczką.
- Lord Devellyn o czymś mi wczoraj przypomniał - powiedział. - Jedno z
powiedzonek babki MacGre-gor. Wartość rzeczy mierzy się chęci;) ich posiadania.
- Kompletna bzdura - odparł Alasdair. - Przynajmniej w tym przypadku. I wiem, do
czego zmierzasz. Devellyn nie zadaje sobie trudu, by zachować dla siebie własne opinie.
Merrick uniósł krzaczaste brwi.
- Czyżby'/
Alasdair patrzył przez chwilę na brata.
- Estnee nie musiała się wyprowadzać, żebym docenił jej prawdziwą wartość.
Zasługuje na wszystko, co najlepsze. Ale nic chcę, żebyś robił mi wykład na temat zasad
dobrego wychowania czy też rozwagi, bo taki właśnie mas?, zamiar, prawda?
- Ja? Wykład? - Merrick znów się roześmiał. - Chyba musiałbym raczej zasugerować,
ze w tym wypadku okazałeś zbyt wielką rozwagę. Przyznaję, ze nie rozumiem, co w niej
widzisz, ale jeśli pragnąłeś tej dziewczyny, dlaczego nie sprowadziłeś jej z powrotem?
Alasdair chciai zaprzeczyć, że brał pod uwagę taką możliwość. Ale po co miałby to
robić? Merrick czytai w nim zawsze jak w otwartej księdze.
- Jestem za stary i zbyt zmęczony - powiedział. -A ona wie za mało o świecie.
- Och, daj spokój! - odparowaf jego brat. - Jeszcze nic skończyłeś czterdziestki. A
panna Hamilton nie jest naiwną małą gąską.
- Przecież miałem romans z jej matką! - Alasdair straci! panowanie nad sobą. -
Romans, którego nawet nie pamiętam.' Zostawiłem ją z dzieckiem. Z dzieckiem, które
muszę teraz wychować. To siostra Esmee, na miłość boską!
- Czy lo stanowiło jakiś problem dla panny Hamilton? - naciskał Merrick.
- Przecież ona ma dwadzieścia dwa lata! Co ona może wiedzieć?
- Z tego, co zdążyłem zauważyć, całkiem sporo. -Merrick wydawał się wreszcie
zadowolony z połysku zegarka. - Poza tym mężczyznom często przytrafiają się nieślubne
dzieci. - Mógłbym wymienić co najmniej pół tuzina znajomych, którzy są. wybacz, bę-
kartami. A jednak powiodło im się w życiu. Mają pieniądze i stanowiska. Dobrze się ożenili.
- Mężczyznom to się rzeczywiście zdarza - przyznał niechętnie Alasdair.
- Kobietom też - powiedział dobitnie jego hrat. -Daj dziecku nazwisko. Rozpieść tę
dziewczynkę. Opiekuj się nią. Wierz mi, świat będzie ją traktował dokładnie jak ty.
- Na razie Sorcha jest zbyt mała. zęby cokolwiek z tego zrozumieć. - Ale w
odpowiednim czasie na pewno ją adoptuję. A gdyby świat traktował ją tak jak ja, zostałaby z
pewnością królową Anglii.
Powóz znów zaczął skręcać. Merrick oparł się o przeciwległą ścianę.
- Panna Hamilton zaręczyła się dość niespodziewanie - powiedział lekko znudzonym
głosem. - Sądzisz, że ją do tego zmuszono?
Alasdair zwinął dłoń w pięść, jakby chciał w coś uderzyć.
-- Quin przysięga, że nie. A ja mu chyba wierzę. Poza tym ona nie tak łatwo ulega
naciskom.
- W takim razie nic bardzo rozumiem - odparł Merrick. - To niezbyt typowa sytuacja,
a Quin nie cieszy się najlepszą opinią.
- Oczywiście, że nie - zgrzytnął Alasdair. - Nie wiem, co ona sobie właściwie
wyobrażała. Chciałbym ją o to zapytać. Sądziłem, że znajdzie kogoś wartościowego, kogoś,
na kim mogłaby polegać.
- Rozumiem - powiedział Merrick. - Miałeś więc zatem jakiś plan. Zdradziłeś go
pannie Hamilton?
- Owszem, udzieliłem jej kilku rad - odparł Alasdair. - Cóż miałem robić?
- Rzeczywiście - odparł Merrick ze śmiertelną powaga. - Mam nadzieję, drogi bracie,
że nie wywołasz dziś skandalu. Jesteś przecież przyjacielem Quina.
- Nie musisz mi o tym przypominać - warknął Alasdair. - Nie będzie żadnego
skandalu.
Merrick milczał chwilę, ale cisza nie trwała długo.
- Powiedz mi, czy panna Hamilton odwzajemniała... jak by to nazwać... twój
szacunek?
Alasdair wzruszył lekko ramionami.
- Przez jakiś czas miałem wrażenie, że darzy mnie sentymentem - przyznał. - Ale jak
już powiedziałem, jest młoda. A teraz może się zawsze zwrócić do ciotki.
- Wcale nie jest taka młoda - zaprzeczył Merrick. - Większość kobiet w jej wieku jest
już zamęż-
na i ma dzieci. Quin uważa ją za mądrą, rozsądną osobę. Czyżby zalecał się do jakiejś
innej panny Ha-milton?
Alasdair popatrzył na niego ponuro.
- Alasdairze, jeśli pragnąłeś tej dziewczyny, dlaczego...
- Przestań, na miłość boską! - wykrzyknął AJas-dair. - I tak na wszystko jest już za
późno!
Merrick pokręcił wolno głową.
- Nie jest, dopóki ślub się nie odbędzie. Jeszcze nic się nie stało. Ale uważaj. Znam
cię i wiem, co potrafisz.
Tymczasem powóz wjechał na most. Alasdair wyjrzał przez okno na Arlington Green,
a potem skręcili w bramę.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział cicho.
- Musimy pamiętać, że dla Quina to ważna i radosna uroczystość.
Jego brat nie odezwał się ani słowem.
Dziesięć minut później rozpakowywali już bagaże. Alasdair popatrzył na Quina, który
wyszedł im naprzeciw. Wyglądał jak chmura gradowa. Najwyraźniej radosne przyjęcie
przybrało niewłaściwy obrót. W Alasdairze znów zatliła się iskierka nadziei? Czyżby Esmee
odzyskała rozum?
Ouin popatrzył na Alasdaira zimno i twardo. Nie mógł dobyć z siebie głosu.
- Ouin? - Alasdair położył mu rękę na ramieniu.
- Przyjacielu, coś się stało?
- Nic - warknął Ouin. - Przynajmniej mam taką nadzieję.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha - powiedział Merrick.
- Nie ducha - odparł Ouin. - W każdym razie jeszcze nie. - Ouin popatrzył
podejrzliwie w kierunku la-
su, który oddzielał jego rezydencję od posiadłości wuja, lorda Chesleya.
- Wuj jest w domu? - spytał niewinnie Alasdair.
- Powrót syna marnotrawnego - zażartował Quin. I jakby chciaf się zmusić do
lepszego nastroju, klepnął jowialnie Alasdaira w plecy. - Nie zwracajcie uwagi na moje
humory. Ponosi mnie wyobraźnia... Zaręczyny i tak dalej. Wejdźcie i pomóżcie mi zmyć
wszystkie troski szklaneczką brandy.
Rozdział 10
W którym sir Alasdair popełnia kolejny błąd
)
- Jesteś gotowa, kochanie?
Esmćc zerknęła do lustra. Lady Tatton stała w drzwiach w zielonej sukni i pasujących
do niej pantoflach.
Pickens odłożyła kilka niewykorzystanych szpilek i Esmee wstała.
- No i co? - spytała, wygładzając suknię. Lady latton postąpiła naprzód.
- Pięknie - powiedziała, nakazując Esmee obrót. - Moja droga Pickens! Przeszłaś
samą siebie.
W istocie. Esmee z trudem rozpoznawała kobietę, która patrzyła na nią z lustra. Ta
kobieta wyglądała jak... no cóż... jak kobieta. Byta wysoka i wytworna. Ciemnoszara suknia
miała prosty krój, aie odsłonięte ramiona i spory dekolt. Na szyi pyszniły się perły od
Alasdaira, a we włosach drugi sznur, pożyczony od ciotki.
- Mam dla ciebie prezent - powiedziała lady Tatton, wyciągając rękę.
Esmee popatrzyła na mały aksamitny woreczek.
- Ciociu, nie możesz...
- To specjalna okazja - upierała się ciotka. - Nie otworzysz?
Esmee rozwiązała sznureczek i wysypała zawartość na otwartą dłoń. Jej oczom
ukazały się przepiękne kolczyki - perły z brylantami.
- Och - powiedziała bez tchu. - Jakie eleganckie!
- Teraz należą do ciebie - powiedziała lady Tatton, dotykając jednego z kolczyków. -
Włożyłam je w dniu ślubu z Tattonem i są dla mnie bardzo cenne. Pozwól, że ci je zapnę.
Wynwood na pewno chciałby, żeby jego przyszła żona prezentowała się godnie i elegancko.
Esmee poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Tak bardzo pragnęła, by ten dzień miał
dla niej równie szczególny charakter, jak dla jej ciotki.
- Ciociu, nie mogę już niczego od ciebie przyjmować - powiedziała. - I tak byłaś dla
mnie zbyt hojna.
- I zawsze będę. - Lady Tatton odsunęła się nieco, by z daleka ocenić swoje dzieło. -
Chodźmy teraz na dół. Musimy dzielnie stawić czoło przyszłości.
Już od korytarza do uszu [Ismee dobiegały dźwięki skrzypiec. Lady Wynwood uparła
się, że zamówi kwartet smyczkowy.
- Stworzą cudowny nastrój - twierdziła. - 1 Che-sley tak bardzo kocha muzykę.
- Widziałam parę minut temu powozik Chesleya -powiedziała lady Tatton, gdy
schodziły w dół krętymi, szerokimi schodami. - Pamiętaj, że to młodszy brat Gwendolyn i ona
rozpieszcza go jak dziecko.
Esmee często słyszała, jak Wynwood opowiada o wuju.
- Chyba nie jest aż tak młody.
- Oczywiście, że nie - powiedziała lady Tatton. -Ma może z pięćdziesiątkę. To
podróżnik i mecenas sztuki, zarówno tutaj, jak i na kontynencie.
- Nic będę miała o czym z nim rozmawiać!
- Nonsens. Z pewnością go oczarujesz.
Z okazji zaręczyn lady Wynwood udostępniła gościom ogromną salę balową i dwa
salony. Służący w czerni wyrastali jak spod ziemi, zalewając zebranych strumieniami
szampana, podawanego na tacach połyskujących złociście w świetle tysiąca świec. Srebro
lśniło tak, że można się było w nim przeglądać, dywany były nieskazitelnie czyste.
Gospodarze, rodzina Hewittów, chcieli tego wieczoru zaprezentować światu swój wielki styl.
Salon niemal pękał od gości; większość z nich Esmćc miała już okazję poznać.
Przyszło jednak parę osób, które widziała po raz pierwszy. Wynwood przedstawiał ją wiaśnie
swoim znajomym, gdy poczuła, ze nagle sztywnieje.
Esmee poszła za jego spojrzeniem - patrzył wyraźnie w stronę kwartetu. Stał tam
bogato ubrany mężczyzna w towarzystwie paru innych osób, z których żadna nie wyglądała
na sąsiada lub krewnego i Iewit-tów.
- Czy to twć>j wuj, lord Chesley? - spytała Ksmee. - Mam wielką ochotę go poznać.
- Nie będę mu teraz przeszkadzał - odparł spokojnie Wynwood. - Teraz odprowadzę
cię do ciotki. Matka zabija mnie wzrokiem. Chyba o czymś zapomniałem.
Esmee nie widziała nigdzie w pobliżu jady Wynwood, lecz dołączyła do ciotki, która
stalą otoczona wianuszkiem kobiet po przeciwnej stronie pokoju, i usiadła spokojnie przy
niej, słuchając paplaniny entuzjastek sztuki ogrodniczej omawiających właśnie zalety różnych
nawozćtw.
Znudzona Esmee zaczęła błądzić wzrokiem po pokoju. Lord Chesley pochylił się
właśnie nad wiolon-
czclistą. Wróciła lady Wynwood i rozmawiała teraz z przyjacióimi Chesleya. Jej syn
zniknął z horyzontu.
Dokładnie w tej chwili Esmec poczuła na sobie czyjś palący wzrok. Obróciła się przez
prawe ramię i z wrażenia zaparto jej dech w piersiach. W drzwiach stal sir Alasdair
MacLachlan ubrany w elegancką czerń, z kieliszkiem sherry w dłoni. Niemal kpiąco uniósł go
do góry i wychylił zawartość.
Przez chwilę Esmće nie mogła złapać oddechu. Az do tej chwili nie wierzyła, że
Alasdair /jawi się naprawdę w Arlington. Nie przyjechał zresztą sam, tuż za nim stal jego
brat. Dlaczego to uczynił? Chciał ją zadręczyć na śmierć? Zaczęła żałować, że włożyła perły.
Paliły teraz jej ciało, tak samo jak jego wzrok.
Esmće wróciła do rozmowy, ale czuła, jak płoną jej policzki. Boże, zachowywała się
absurdalnie. Przecież oni się przyjaźnili. Dlaczego Alasdair miałby odrzucić zaproszenie?
Musiała się zacząć przyzwyczajać do tego, ze MacLachlan stanie się częścią jej życia, jeśli -
nie - kiedy wyjdzie za Wynwooda. Niecierpliwie porzuciła te rozważania i rozejrzała się po
pokoju w poszukiwaniu czegoś, co odwróciłoby jej uwagę od Alasdaira.
Goście Chesleya wydawali się interesujący. Esmee skupiła na nich całą uwagę. Byt
wśród nich wątły, niemal rachityczny mężczyzna w zbyt obszernym ubraniu. Jego
haczykowaty, ogromny nos zdawał się nim kierować. Obok stal niepozorny trzydziestolatek
odnoszący się do starszego pana z ogromną rewerencją.
Najbardziej interesująca była jednak kobieta -prawdziwa piękność, z pewnością nie
Angielka, przewyższająca wzrostem obu panów. Kruczoczarne włosy zaczesała gładko od
twarzy o klasycznych, nie-
mai rzeźbionych rysach. Oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze niż włosy.
Kobieta stata obok starszego mężczyzny z kieliszkiem szampana w ręku i spod
nieprawdopodobnie długich rzęs obserwowała tłum. Miała na sobie czerwoną suknię z dużym
dekoltem, a z uszu zwisały jej dwie ogromne rubinowe kute. Czarny kaszmirowy szai na jej
ramionach wyglądał jak udrapowany ręką artysty. Jedynie jej nos nie byi całkowicie
doskonały, szpecił go niewielki garb u nasady.
Do Esmee podeszła cioteczna prababka Wyn-wooda, lady Charlotte.
- Poznała już pani hrabinę Bergonzi? - spytała. Esmee odwróciła się do niej.
- Hrabinę Bergonzi?
- To śpiewaczka operowa - wyjaśniła staruszka. -Ale wyszła dobrze za maż. W
zeszłym tygodniu wróciła z Wenecji z ojcem, Umbertem Alcssandrim.
- Z Umbertem Alcssandrim? - Esmee słyszała o wielkim włoskim kompozytorze. -
Co oni tutaj robią'?
W oczach staruszki pojawił się figlarny błysk.
- Trwonią pieniądze Chesleya - wyjaśniła. - Który chce wystawić operę.
- Operę? - powtórzyła Esmee. Lady Charlolte pociągnęła nosem.
- Chesley to dyletant - odparła. - I zawsze wydaje pieniądze na jakieś głupstwa. A już
szczcgńhuc pociągają go artyści. Z kontynentu, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
- Chyba tak - mruknęła Esmee. Dama podniosła się z krzesła.
- Chodź, dziecko - powiedziała. - Przedstawię cię. Esmee nie miała zbyt wielkiego
wyboru.
- Chesley.' - zawołała Jady Charlotte, gdy zbliżyły się do kwartetu. - Chesley, daj
spokój z tą muzyką i podejdź tu natychmiast.
Chesley oderwał się od swojego towarzystwa i podszedł do nich, uśmiechając się
posius/.nie.
- Ciociu Charlotte - powiedział, unosząc jej dłonie do ust. - Moja droga, nie
wyglądasz na więcej niż siedemdziesiąt lal. A kim jest ta młoda piękność? Tylko mi nie mów,
że to narzeczona mojego siostrzeńca.
- Oczywiście, że tak, głupcze - odparła ciotka. -Ukłoń się swojemu przyszłemu
niemądremu wujkowi, moja droga.
Esmee dygnęła.
- Dobry wieczór, milordzie.
- Co za okrutny świat - jęczał Chesley. - Wszystkie piękności są zawsze zajęte.
Ciotka Charlotte zaśmiała się głośno.
- Nigdy w życiu nie szukałeś kobiety - odparła. -A teraz przedstaw tę dziewczynę
przyjaciołom ze świata muzyki.
Lord Chesley ujął Esmee pod ramię i pożeglował z nią w stronę ciemnowłosej
piękności.
- Moja droga, czy mogę ci przedstawić narzeczoną mojego siostrzeńca, pannę
Hamilton? -zapytał. -Panno Hamilton, to hrabina Viviana Bergonzi di Vincenza.
Esmće dy^uęta grzecznie.
- Jestem zaszczycona.
Hrabina patrzyła na nią odważnymi, ciemnymi oczyma.
- Gratuluję z powodu zaręczyn, panno Hamilton -powiedziała perfekcyjną
angielszczyzną. - Życzę pani wielu szczęśliwych lat w związku małżeńskim.
Hrabina znów otaksowała ją wzrokiem.
- Proszę wybaczyć, że przeszkodziliśmy w uroczystości rodzinnej - szepnęła. -
Chesley nic wyjaśni! nam dokładnie, z jakiej okazji odbywa się przyjęcie.
- Och, daj spokój, Vivie - odparł hrabia. - Co za różnica?
Hrabina przeniosła spojrzenie na lorda Chcsleya.
- Pewnie żadna - odparła spokojnie. - Panna Ha-milton to jedyna miła osoba w
towarzystwie.
Dokładnie w tym momencie zaanonsowano kolację.
- Dzięki Bogu - powiedziała ciotka Charlotte. -Umieram z głodu. Chodź, dziecko.
Innych gości możesz poznać po kolacji. Mam nadzieję, że pani Prat-ter przygotowała nam
dziś swojego słynnego kraba w sosie curry.
Esmće nie musiała jednak czekać, aż skończy się kolacja, by poznać pozostałych
gości. Siedziała obok bladego młodzieńca, który przybył na przyjęcie z lordem Chesleyem.
Hrabinę posadzono gdzieś dalej. Miejsce po lewej stronie Rsmee zajął Wynwood, ale nie
wydawał się zainteresowany rozmową. Ciotka Esmee spoczęła obok Alasdaira, naprzeciwko
hrabiny i nie sprawiała wrażenia zachwyconej.
Młody człowiek obok Esmee przedstawi! się cicho jako lord Digleby Bereslord,
młodszy syn markiza jakiegoś tam. Esmee zaczynała się już powoli gubić, kto jest kim i
podświadomie wyrzucała z pamięci nazwiska wszystkich nieobecnych. Lord Digleby na
szczęście nie wymagał od niej wiele uwagi. Wydawał się szczęśliwy, paplając o sobie i
swojej pracy z wielkim maestro Alessandrim.
- Jest pan zatem kompozytorem? - spytała zdumiona Esmee.
Młody człowiek zarumienił się lekko.
- Owszem, panno Hamilton. Głównie jednak piszę libretta. Nel fomuggio ma być
moją pierwszą
opera, a Chesley zdecydował, że ktoś musi mi pomóc w skomponowaniu muzyki.
- Cheslcy zdecydował? Znów rumieniec.
- To mój mecenas, panno Hamilton - powiedział lord Digleby. - Wszyscy siynni
kompozytorzy ich mają.
Esmee sadziła raczej, że sponsorzy wspierają głodujących artystów. A skoro lord
Digleby byt synem markiza, należał chyba do innej kategorii.
- Cóż, mam nadzieję, że w Buckinghamshire znajduje pan inspiracje do pracy. 'Iii jest
z pewnością przepięknie.
Lord Digłeby istotnie wydawał się natchniony. Miał zostać w wiejskiej posiadłości
Chesleya do czasu ukończenia swojego dzieła. A signor Alessandri przyjechał za namową
Chesleya aż z Wenecji, by mu w tym pomóc. Wierzył zapewnieniom lorda, że Digleby to
wybitny talent muzyczny.
Esmee zastanawiała się w duchu, czy signor Alessandri i jego wspaniała córka teraz,
gdy poznali już Digleby'ego. nie mają przypadkiem ochoty czmychnąć z tej pięknej wiejskiej
posiadłości i udać się z powrotem do Wenecji. Ale może Digleby naprawdę był zdolny?
Pogrążona w zadumie znów poczuła na sobie czyjeś palące spojrzenie. Zerknęła szybko w
bok i dostrzegła, że Alasdair patrzy śmiało i całkiem wyraźnie w jej kierunku. Szybko
odwróciła wzrok i poczuła, że się rumieni.
Co za ironia losu. Ten arogant. którym gardziła i którego tak bardzo pragnęła, nie
odrywał od niej wzroku, a przyszły mąż w ogóle nie zwracał na nią uwagi.
A potem przyszło najgorsze. Lady Wynwood wzniosła toast za szczęście młodej pary.
Esmće patrzyła spokojnie, jak wszyscy goście ujmują w dłonie kieliszki i krzyczą:,, Za Esmće
i Ouina!". Potem panowie za-
częli dobrotliwie żartować / Ouina, a panie składały Esmćc życzenia. Esmee czulą się
jak. skończona oszustka, a Wynwood uśmiechał się sztucznie.
Kolacja nie ciągnęła się jednak w nieskończoność, kawa i tańce też wreszcie dobiegły
końca. Tym razem jednak Wynwood nie odstąpił jej ani na krok, a gości wyprowadziła ciotka
Charlotie. Potem Wynwood wziął ją za rękę i zabrał z salonu do małej niszy obok biblioteki.
- Pewnie jesteś zmęczona, moja droga - powiedział, ujmując ja za rękę. - Chyba masz
ochotę się położyć.
■- Wielką - przyznała. - Ale jeszcze chwilę zaczekam. Nie chce, by twoja matka
uznała, ze jestem niegrzeczna.
Wynwood milczał chwilę.
- Hsmee... ja - urwał i pokręci] głową. - Nie poświęciłem ci dziś wieczorem
dostatecznej uwagi. To niedopuszczalne. Proszę cię zatem o wybaczenie. Postaram się być
lepszym mężem niż narzeczonym.
Esmee wytrzymała jego spojrzenie.
- Panie, jeśli się wahasz... - zaczęła ostrożnie. Przerwa} jej gwałtownie.
- Absolutnie nie. - Próbował się uśmiechnąć, lecz jego oczy pozostały poważne.
- Też jesteś chyba zmęczony. Dobrze spałeś? Tym razem uśmiechnął się sardonicznie.
- Nieszczególnie. Patrz, przy podeście stoi mama i lady Tatton. Wszyscy idą na górę.
Ty chyba też powinnaś się położyć. Spij dobrze.
Esmee podała mu policzek do pocałunku, wyszła na korytarz i poszła za innymi
gośćmi na górę. Ani na chwilę nie opuszczało jej wrażenie, że lord Wynwood pragnie się jej
jak najszybciej pozbyć.
U szczytu schodów pożegnała się z ciotką.
- Mam ci przysłać Pickcns, moja droga? - spytała lady Tatton. - Jesteś chyba bardzo
zmęczona.
Esmće pokręciła głową.
- Dam sobie radę. Dobranoc, ciociu. Jeszcze raz dziękuję.
Wróciła do pokoju i zaczęła się rozbierać. Uporała się z zapięciem naszyjnika i wzięła
do ręki perły od Alasdaira. Utonęły jej w dłoni, gorące i ogromne jak łzy, którymi je skropiła.
I ciężkie jak serce, tłukące się w jej piersi.
Lecz serce miała dobrze ukryte, a łzy roniła zawsze w samotności. Położyła perły na
toaletce, nie chciała już patrzeć na zielone pudełko. Pickens mogła je schować na miejsce
następnego dnia.
Wolno i metodycznie zdjęła ubranie i rozłożyła je na kanapie. Nie mogła się pozbyć
uczucia, że ten wieczór był nieudany również dla Wynwooda. Obawiała się, że popełniła
błąd, przyjmując jego oświadczyny. Miał rację. Prawie zupełnie się nią nie zajmował, a co
najgorsze, ona zupełnie o to nie dbała. Nie robiło jej to żadnej różnicy. Nawet nie zwracała
uwagi na to, czy jest w pokoju, czy nie, podczas gdy zawsze dokładnie wiedziała, w którym
miejscu siedzi Ałasdair MacLachlan.
Nie, nie tęskniła za towarzystwem Wynwooda. Nie czuła się spragniona jego widoku.
I wiedziała, że to się nigdy nie zmieni - zawierała małżeństwo z rozsądku, nie z miłości. Nic
mogła zatem oczekiwać większych porywów gorących uczuć.
Rozpuściła włosy i położyła się do łóżka z przywiezioną z Londynu książką. Po raz
drugi przeczytała trzeci rozdział i zrozumiała, że powieść w ogóle jej nie interesuje. Wciąż
wracała myślami do sir Alasdaira. Do jego ironicznej miny. Sposobu, w jaki wzniósł kieliszek
na jej cześć.
Zamknęła książkę z gniewnym trzaskiem. Nie był jej obojętny. Wyczuwała, nic
-wiedziała, że tak jest. Ale on nie zamierzał się żenić. Odsyłając ją do ciotki, posłużył się
właśnie tym argumentem, a ona mu uwierzyła. Miał trzydzieści sześć lat i zgodnie z tym, co
głosiła plotka, nigdy nie bra! pod uwagę małżeństwa. Czego więc chciał? I czego ona chciała?
Miałaby zostać kolejną panią Crosby?
Hsmee rzuciła książką o ścianę. Ta uderzyła o kominek, otworzyła się i spadła na
podłogę. Esmec zdała sobie sprawę, że ten akt agresji sprawił jej ulgę. Być może powinna
częściej ulegać instynktom. Żałowała, że nie może równie łatwo wyrzucić Alasdaiia ze swo-
ich myśli.
Popatrzyła na zegar z pozłacanego brązu stojący na nocnym stoliku. Wiedziała, że w
takim stanie nie zmruży oka. Cicho wyśliznęła się tóżka i założyła szlafrok. W ogromnej
bibliotece Wynwoodów musiała znaleźć coś ciekawego do czytania. Może coś
0 Amazonkach, które wrzucały nieposłusznych mężczyzn do kotłów z wrzącym
olejem? Chyba zaczynała mylić mitologię z własnym życiem... Nieważne. Pomysł z wrzącym
olejem bardzo jej się spodobał.
Z lichtarzem w ręce zeszła ze schodów oświetlonych tylko jednym kinkietem. Minęia
salę balową
1 salon, uważnie odliczając pokoje. lak. Biblioteka była tutaj.
Otworzyła cicho drzwi i stwierdziła ze zdumieniem, że w kominku wciąż pali się
ogień. Niestety, zorientowała się zbyt późno, że nic jest w pokoju sama.
- Szukasz lorda Wynwooda, moja droga? - spytał nieprzyjemny, suchy głos.
Na krześle z szerokim oparciem siedział Aiasdair, trzymając nogi na stole i szklankę
ze złotym płynem w ręku. lismee popatrzyła na niego ostro.
- Nic, może wyda ci się to dziwne, ale szukałam książki.
Alasdair wstał z krzesia.
- W takim razie nie krępuj się - powiedział, zataczając ręką luk. - Jest tu chyba z osiem
tysięcy tomów.
Esmee zmrużyła oczy, próbując przeniknąć wzrokiem mrok.
- Jesteś sam?
Alasdair uśmiechnął sie gorzko.
- Mcrrick I Ouin nie byli zachwyceni moim towarzystwem. Posiali mnie do diabła i
poszii spać.
- Rzeczywiście, patrzyłeś dziś na wszystkich wilkiem. - Hsmee nie zamierzała go
pocieszać. - Nie wiem, po co przyjechałeś, skoro wciąż szukasz zaczepki.
Zakołysał się na piętach.
- My też się kłócimy, Esmee? Rzuciła mu powłóczyste spojrzenie.
- A o co mielibyśmy się kłócić?
- Co za pytanie! - Odstawił szklankę. - O Sorchę? O pogodę? O męża, którego
wybrałaś?
lisrnćc wytrzymała jego spojrzenie.
- Nie podoba ci się mój wybór? - Na chwilę odwrócił od niej wzrok. Miał jakiś inny
niż zwykle wyraz oczu. Krył się w nich smutek. Może żal? Chyba nie by! pijany. Od kolacji
trzymał w ręku wciąż ten sam kieliszek brandy.
Złagodniała i położyła mu rękę na ramieniu.
- Może popełniłam błąd - powiedziała cicho. -Nie wiem. Ale wiem, że ja i Ouin
musimy sobie sami z tym poradzić. Nie skrzywdzę go, Alasdairzc. Nie mogę też sprawić
zawodu ciotce.
- Więc chcesz popełnić to głupstwo? Wzruszyła ramionami.
- Sprawy zaszły chyba za daleko. Zresztą tak naprawdę nic ma powodu, by zmienić
zdanie.
Oczy pociemniały mu jeszcze bardziej.
- Powiedz, Ouin o nas wie?
- O nas? - spytała drżącym z napięcia głosem. - Nas nic ma. Dałeś mi to aż nazbyt
jasno do zrozumienia.
- Do licha, przecież wiesz, o co mi chodzi. Czy wie, że byliśmy kochankami?
Esmće poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
- Przecież twierdziłeś, że nic się nie stało. Że jestem dziewicą i mogę poślubić, kogo
zechcę.
Zacisnął szczęki.
- Ale nie kogoś takiego jak Ouin - odpari, chwytając ją za ramiona. - Esmee, on nie
jest wiele lepszy ode mnie. Poza tym ty go nie kochasz.
- Miłość! - powiedziała z pogardą, odwracając od niego oczy. - Czasem zaczynam
myśleć, że to ty nic nie wiesz o świecie, Alasdairze...
Ujął jej podbródek i zbliżył jej twarz do swojej twarzy.
- Popatrz mi w oczy i powiedz, że go kochasz, a przysięgnę, że cię już nie tknę.
- Nic chcę go kochać! - krzyknęła. - Nie widzisz9 Mogę mieć tylko nadzieję na
małżeństwo z rozsądku, nie z miłości! Nie chcę postępować tak głupio jak moja matka,
zakochiwać się po uszy i poślubiać jednego łajdaka po drugim.
Poszukał wzrokiem jej twarzy.
- Przecież właśnie to robisz - szepnął. - A kimże innym jest Ouin?
Popatrzyła na niego śmiało.
- Pragniesz mnie? - spytała. - Czy o to ci chodzi? Bo jeśli tak, to mnie weź- Jakie to
ma znaczenie? Lord Wynwood postawił sprawę jasno. Nie musi mieć żony dziewicy.
Przesunął palcami po jej policzku, potem po włosach.
- Powinienem to zrobić - warknął. Powinienem cię zaciągnąć na podłogę i posiąść.
Jeśli chcesz oddać cnotę bezwartościowemu łajdakowi, równie dobrze możesz oddać ją mnie.
Zabrzmiało to jak groźba, ale nie przynosiło pożądanego efektu. Odwrotnie, Esmee
poczuła, że jego słowu obudziły w niej żądzę. Nic potrafiła opanować e mocj i.
- No proszę - prowokowała. - Zrób to. Zachęcam. Zacisnął gniewnie pięść.
- Iy mała idiotko! - wykrztusił. - Czy wiesz, co robisz? Jesteś tu ze mną sama i...
Jej ciało drżało z wściekłości i tłumionego pożądania.
- Przestań mi wmawiać, że nic wiem, czego chcę. I nie udawaj, że cię nie znam.
Poznaję ten zapach... zapach żądzy. Wiem, że mnie pragniesz. I ja ciebie pragnę, choć to
idiotyczne.
Alasdair wiedział, że powinien odejść. Stąpał po cienkim lodzie. Esmee należała do
innego. Do przyjaciela. Lecz w korku żądza wzięła górę nad honorem. Przycisnął wargi do jej
ust i pocałował ją namiętnie. Esmee odwzajemniła gorąco pocałunek, nie była już matą
niewinną dziewczynką.
Pozwalała mu na wszystko, rozchyliła usta i bawiła się jego językiem. Próbował
zebrać myśli. Zatrzymać się. Ale Esmee tuliła się do niego, dręcząc go swoim powabnym,
krągłym ciałem. Gdy przerywał pocałunek, wsuwała mu język głęboko do ust, drażniąc
bezlitośnie. A gdy chciał się odsunąć, wsunęła mu ręce pod surdut.
- Alasdairze - drażniła go wargami o smaku gorącego jedwabiu, przywarła sercem do
jego serca. -Spraw, bym o tobie zapomniała - szepnęła. - Weź
mnie. Odbierz mi tę straszną tęsknotę. Zaspokój głód. Nic chcę już tego więcej.
- Esmee, kochanie - szepnął. - Będzie tylko gorzej.
- Spróbuj. - Przesunęła ustami po jego szyi. Tylko spróbuj. Chociaż raz.
Poszukał jej ust, znów wymienili namiętny pocałunek. Niemożliwe stało się
możliwe. Zapomniał
0 swoim postanowieniu. Przechylił ją do tyłu i przypomniał sobie, jaka jest malutka.
Przy niej czuł się niemal niezręcznie, niezgrabnie. Ale nie był już chłopcem. Spał z tyloma
kobietami, że nie potrafiłby ich nawet policzyć. Teraz jednak chciał pójść do łóżka z Esmee.
Ostatnią kobietą w swoim życiu, niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość.
Do ślubu nic nie jest pewne - usłyszał słowa swojego brata. - Nic się jeszcze nie stało.
Jęknęła cicho z rozkoszy i wsunęła mu palec za pasek. Maleńki, dręczący paluszek.
Pragnęła go. A on jej. Nadszedł ich czas.
- Boże - szepnął niemal prosząco. Musiał ją mieć
1 nie miał już siły z tym walczyć. Przesunął ustami po jej szyi, wciągając w nozdrza
zapach wrzosu, tak jakby wydawał ostatnie tchnienie. Czuł zapach spokoju i radości. Domu.
- Alasdairze... Proszę - szepnęła. Cudem zdołał się na chwilę opanować.
- Jesteś pewna? - spytał, unosząc jej głowę. - Wo-Jafbym umrzeć, niż zrobić ci
krzywdę.
- Boli mnie to, że nie mogę cię mieć - odparła. -Próbowałam cię nie pragnąć, ale ten
ból nie opuszcza mnie ani na chwilę. Myślę, że gdybyś...
- Chryste... - Przymknął oczy i pochylił głowę nad jej ramieniem. - Pójdę za to
smażyć się w piekle.
Musnęła wargami jego ucho.
- Postaram się przynajmniej uprzyjemnić ci tę podróż.
Uniósł głowy i popatrzy! na ni;]. Cieple płomyki igrające w jej oczach nie były
odblaskami buzującego w kominku ognia, lo była świadomość kobiecości. Mocy. Prawdziwa,
niebezpieczna i przeznaczona wyłącznie dla niego. Iismee już nie była dziewczyną. Za-
stanawiał się, czy w ogóle kiedykolwiek tak sądził. Pogłaska! ja kciukiem po policzku, ale to
nie wystarczyło. Wtuliła twarz w jego otwartą dłoń, usta miała wciąż rozchylone, pożądliwe.
Dotknęła lekko językiem wnętrza jego dłoni i mruknęła coś cicho, namiętnie.
Przyciągnął ją do siebie i przycisnął tak mocno, że jego intencje stały się jasne.
Wsunął palce w jej włosy na skroniach i ujął jej twarz w dłonie, ani na chwilę nie przestając
jej całować. Czuł, jak buzuje jej skóra, a serce bije coraz mocniej i mocniej..
Zagłębiła się językiem we wnętrze jego ust i zadrżała w jego ramionach. Sięgnęła do
paska szlafroka i szybko go rozwiązała. Ręce jej nie drżały, prześliznęły się śmiało po jego
torsie i ramionach, zrzucając surdut na podłogę.
Kamizelka poszła w jego ślady. Fular poddał się bez walki jej zwinnym palcom. W
kominku trzaskał ogień, wybuchając w powietrze tysiącem małych iskierek. Alasdair czul, że
żyje. Czuł radość, radość człowieka, który otrzymał drugą szansę na życie. Mi-slvcznc niema!
pulsowanie krwi i myśli nie ustawało. Ściągnął z niej szlafrok, a zaraz potem koszulę.
Boże! Była naga, jak ją Pan Bóg stworzył. Przesunął dłońmi po jej ciele, delektując się
jego nieskazitelnym pięknem. Esmee niecierpliwiła się. tak jakby ogarnął ją strach, że wróci
inr rozum. Szybko wyciągnęła mu koszulę ze spodni, nie ustajac w namiętnych pocałunkach.
Zrzucił spodnie, a potem resztę - kalesony, buty, wszystko - no jeden spory stos i
został w samej koszuli.
Od razu zaczęta go znów całować, ("idy zwolni! nieco tempo, wydala rozpaczliwy
jęk.
- Nie przestawaj, Alasdairze - błagała. - Nie myśl. Nie pozwól mi myśleć.
Łatwo dał się przekonać. Przyciskając członek do jej brzucha, uniósł ją za pośladki i
podniósł. Po-ciągnęła go w dół. opadli na perski dywan, ułożył ja tak, by plecy ogrzewał jej
ogień. Była taka miękka i piękna. Słodka i gorąca. Gdy patrzył, jak jej naga skóra lśni w
płomieniach, czuł pulsowanie w lędźwiach. Lsmee odwróciła się i zaczęła zrywać z niego
koszulę.
Pomógł jej niezręcznie, jedną rękę podłożył pod jej pośladki i przełożył ją na siebie.
Przetoczyli się jak zapaśnicy i teraz całym ciężarem ciała przygniótł ją do dywanu i rozsunął
jej nogi kolanem, a potem przesunął dłoń w dół brzucha i z łatwością włożył palec w gorejąca
kobiecość.
Gdy Alasdair jej dotknął, Hsmee myślała, że wybuchnie. Leżała pod nim. ciało
pulsowało jej boleśnie z pożądania. Jego usla wessały jej pierś i ogarnęła ją czysta żądza,
która nie równała się z żadnym znanym jej dotąd uczuciem. Wciąga! coraz głębiej jej sutek, a
palcem okrążał sedno jej żądz. Hsmee jęczała z pożądania, wijąc się pud naporem jego
pieszczot.
Może była ladacznicą. Może była gorsza niż matka. 'Icraz nie miało to znaczenia. Nic
nic miało znaczenia oprócz tego okropnego bólu między nogami.
- Teraz - dyszała zdławionym szeptem. - Pozwól mi... daj... och, Boże.
Gdy Alasdair dotknął jej twardego kobiecego pączka, wyrzuciła biodra do góry i
rozszerzyła nogi.
- Wolniej, kochanie - mruczał, smakując czubek jej ucha. - Pozwól się pieścić. Poczuj
to... tutaj... mhm.
Esmee wirowało głowie od jego zapachu, zapachu mydła i potu, zapachu piżma i
lubieżnej żądzy. Miała ochotę się w nim zatopić.
- Och, pięknie, pozwól dać sobie rozkosz... będzie idealnie... kochanie
- Jest idealnie - dyszała. - Nie mogę... proszę...
Uniósł się na łokciu i nie przestając jej pieścić, obserwował jej twarz. Włożył jej
głęboko język do ust i jęknął. Na udzie czuła jego gorący, ogromny członek. Myśl o nim
przerażała ją i podniecała jednocześnie.
Wciąż ją pieścił, ale to nie wystarczało. Szaleństwo. Wypchnęła biodra do góry,
wsunął w nią drugi palec, rozszerzył. Kciuk powędrował wyżej, drażnił teraz sam koniuszek
jej kobiecości, dręczył i torturował.
- Chcesz, żebym wszedł, kochanie? - wychrypiał. - Pragniesz mnie? Aż do bólu?
- Tak - szepnęła, ocierając się tam i powrotem o jego rękę. - Tak.
Schylił głowę i ujął w zęby koniuszek jej ucha, koordynując ruch języka z pieszczotą
kciuka. Wygięła plecy w luk i jęknęła.
Usiadł na jej kolanach. Między nimi wyrastał jego jedwabisty, gorący członek. Esmee
wzięła go do ręki, zachwycona jego wielkością i siłą. Alasdair wzdrygnął się lekko i odchylił
głowę do tyłu. Przesunęła dłoń w dół, a potem jeszcze raz w górę. Z jego gardła wydobył się
chrapliwy warkot, a na koniuszku penisa pojawiła się wilgotna kropelka, lismee dotknęła jej
kciukiem, rozcierając na czubku członka.
Ta pieszczota zyskała wyraźnie jego uznanie. Miał teraz mocno zamknięte oczy,
rozszerzone nozdrza. Podniósł głowę, włosy opadły mu na oczy.
- Wejdź we mnie - szepnęła. - Zrób to, proszę.
Nic mogła złapać tchu. Bala się, że przestanie. Lecz równym szaleństwem było
ciągnąć to dalej. Szaleństwem, za którym tęskniła. Mogła myśleć wyłącznie o nim, o jego
dotyku, ustach, istocie.
Bez stówa położył jej rękę na ramieniu, drugą wcisnął w nią wolno, lecz stanowczo
swą naprężoną, twardą męskość. Esmee przymknęła oczy i rozsunęła nogi, spokojna i gotowa
na jego przyjęcie. Ucisk był przerażający, ale ani przez chwilę nie chciała tego przerwać. Złe
czy dobre, to co miało nastąpić, stać się musiało. Kołysał się do przodu i do tyłu, wchodził
coraz głębiej z każdym kolejnym pchnięciem.
Poczuła ostry, nagły ból i krzyknęła, otworzył oczy i popatrzył na nią pytająco. Esmee
objęła dłońmi jego biodra, zacisnęła mu palce na pośladkach i popchnęła głębiej. Ból nie miał
znaczenia. Wycofa! się i wszedł w nią jeszcze raz z gardłowym okrzykiem. Okrzykiem
triumfu. Wypchnęła biodra do przodu. Wypełnił ją sobą, posiadł - przynajmniej na te jedną,
krótką chwilę. To on nadawał rytm, rytm czystej rozkoszy. Esmee, kierowana kobiecym
instynktem, śmiało wychodziła mu naprzeciw.
Szybko zapomniała o bólu. Owinęła nogami jego talię i pociągnęła głębiej. Nie
panowała nad uczuciem, jakie narastało w głębi jej ciała. Popychała go dalej. Wchodził w nią
coraz szybciej, coraz mocniej. To byto coś cudownego, coś, czego nie potrafiła określić.
Esmee przymknęła oczy i nabrzmiałymi od pożądania słowami błagała, by nie przestawał.
Alasdair okiełznał ją całkowicie, na jego czoło wystąpiły krople potu. Jedna z nich,
wielka i gorąca, spadła jej na piersi. Coś w niej pękło, wyrwało się ku niemu. Być może to
było jej serce.
- Spójrz na mnie, Esmee - rozkazał. - Spójrz ua mnie.
Uwięził ją gorącym spojrzeniem ciemnych oczu. A potem wszedł w nią szybko,
mocno, głęboko, do końca i jej świat eksplodował. Cale jej jestestwo pulsowało z rozkoszy.
Krzyknęła. Zalało ich świailo, czyste, gorące. 1'oczula, jak wlewa w nią gorące nasienie i
usłyszała gardłowy okrzyk spełnienia. Opadła na dywan, bezwładna i szczęśliwa.
Alasdair przycisnął ją do podłogi.
- Och, Esmće - wydyszał, z trudem chwytając oddech. - Och, najdroższa.
Esmee zdrzemnęła się chyba na chwilę, cudownie zaspokojona, niemal szczęśliwa.
Alasdair wstat, podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Och, jak głupio się zachowali.
Ale lepiej późno niż wcale. Wrócił, włoży! jej koszulę i resztę ubrania.
Wiedziała, że nie mogą tu zostać, rozciągnięci przed kominkiem niczym leniwe koty.
Czekała, by powiedział to Alasdair, ale on się nic odzywał. Położył się na boku i objął ją w
talii. Nie rozmawiali - być może bali się odezwać.
Ogień wygasi. Wsłuchana w spokojny oddech Alasdaira poczuła, jak ogarnia ją
spokój. Uścisk jego ramienia wydawał się jej tak naturalny. Ilekroć Wyn-wood chciał ją
pocałować, instynktownie odwracała głowę. A do tego mężczyzny tuliła się z łatwością, jaką
powinna uznać za przerażającą.
Ale wcale się nie bała. To, co zrobili, było nieuchronne. Wiedziała od początku, że
Alasdair jest draniem i niewiele się pomyliła. Lecz był jeszcze kimś innym. Oczywiście,
posiada! nieodparty urok.
wspaniałą aparycję, lecz za tym wszystkim stał jeszcze honor. Być może
odziedziczyła temperament po matce, być może pozwoliła, by serce wzięło górę nad
rozsądkiem, ale teraz o to nie dbała.
Wolno obróciła się w jego ramionach. Miat otwarte, senne oczy. Instynktownie
wyciągnęła rękę i przesunęła palcem po jego pięknych, grzesznych ustach.
Uczyniła coś nieodwracalnego, coś niegodnego, coś, co wydawało się jej
niezrozumiale. A jednak wcale tego nie zalowaia. Nie miała pojęcia, co powie Wynwoodowi.
- Pewnie wyzwie mnie na pojedynek zanim jeszcze dojdzie do ślubu - powiedział
Alasdair, jakby czytał w jej myślach. - Na jego miejscu z pewnością bym tak postąpił.
Esmee pokręciła głową.
- Nie kocha mnie na tyle, by robić sobie taki kłopot.
- Więc jest przeklętym głupcem - powiedział Alasdair, patrząc w sufit. - Jeszcze
większym niż ja kiedyś.
Esmee popatrzyła mu w twarz, ale już się nie odezwał. Tak bardzo chciała, by jej
wyznał, co się teraz dzieje w jego sercu. Zawisły jednak między nimi jej zaręczyny z Quinem
i wiedziała, że następny krok należy do niej. Wiedziała, co powinna zrobić, to na niej
spoczywał ten obowiązek, nie na Alasdairzc.
Przez chwile patrzył na nią niemal błagalnie. Ale czego pragnął? O co prosił?
Odwrócił wzrok, jakby to, co zobaczył w jej oczach, sprawiało mu ból. Wziął ją za rękę i
spletli palce. Przycisnął wargi do jej dłoni i odwrócił wzrok.
- Jakaś twoja cząstka z pewnością mnie nienawidzi, Bsmee - powiedział. - Za to, co
zrobiłem Sor-chy. Twojej matce. Tobie. Całe życie nie myślałem o innych, o tym, jaką szkodę
może im wyrządzić mo-
|.i hcztroska. Można by rzec. że teraz znów popełniłem podobny błąd, kochając się z
tobą.
- Och. nie mów o tym. - Ani o mamie. Ani o Qu-inic. Nawet o Sorchy. Przez chwilę
starajmy się udawać, że tych komplikacji po prostu nie ma. Jesteśmy tylko my - ty i ja.
- Aie one są. - W mroku czuła jego wzrok. - Czy będziesz mogła popatrzeć kiedyś na
mnie ze Sorchą w ramionach bez nutki żalu czy goryczy? Powiedziałaś, że nie ma nas, i
rzeczywiście nas nie ma lub być nic powinno. Chciałem dać ci życic, jakie było ci
przeznaczone, a Sorchy ojca, na jakiego zasłużyła. Ale to takie trudne. Gdybym spotkał kogoś
takiego jak ty dziesięć lat temu, może nie zmarnowałbym sobie życia.
- Wiec może przestań je marnować choć teraz -zaproponowała. - Ale to chyba
dyskusja na inne miejsce i inny czas.
Było wiele pytań, które chciała mu zadać. Te pytania mogły jednak poczekać. Jutro
musiała wyjaśnić sprawę z Wynwoodcm i poprosić go o wybaczenie. A potem... życie było
takie nieprzewidywalne. Alasdair dotknął ustami jej czoła. Esmće przysięgła sobie nie myśleć
o przyszłości, o bolesnych zadaniach, jakie ją czekały. Położyła mu tylko głowę na ramieniu i
nic uciekła do pokoju, tak jak to już dawno powinna była zrobić.
Nagle usłyszeli za drzwiami jakiś hałas i podskoczyli ze strachu. Alasdair przycisnął
usta do jej ucha.
- Ciii... - szepnął. - To służba. Estnee poczuła, że ma serce w gardle.
- O tej porze? - Usłyszała skrobanie, jakby ktoś wybierał łopatą popiół z kominka.
Zadźwięczało wiadro.
- Do licha. Zaraz tutaj będą! - syknął Alasdair. Zaczną się zastanawiać, kto
zaryglował drzwi. - Qu~
in chyba zatrudnia służących, którzy cierpią na bezsenność. Wstał cicho i zwinnie jak
kot, wygładził ubranie.
Esmec poczuła przypływ paniki.
- Jak się stąd wydostaniemy? Alasdair podał jej rękę.
- Tędy - szepnął. - Tu jest siara stuzbówka, którą można przejść do salonu. A oni
niech się głowią, jak to się stało, ze drzwi są zamknięte.
Esmec otuliła się szlafrokiem i pospieszyła za nim. Drzwi slużbówki otworzyły się,
ale w pokoju było całkiem ciemno. Wślizgnęli sie do środka, Alasdair objął ją w talii.
- Trzymaj się mnie - szepnął.
Ostrożnie omijał meble. Esmee słyszała głosy służących, debatujących na temat
zamkniętych drzwi. Alasdair otworzył pokój z drugiej strony i wyjrzał na korytarz.
- Nikogo nie ma - szepnął, otulając ją szlafrokiem. - Idź, kochanie. Nie mogą nas
zobaczyć razem.
Esmee nie chciała się z nim rozstawać, z łatwością to wyczul. Pocałował ją szybko i
namiętnie.
- Och, Lismće, Esmće - szepnął, przyciskając gorączkowo usta do jej szyi. - Co się z
nami stanie?
- Niczego nie żałuję - szepnęła pospiesznie. - Powiedz, Alasdairze, że czujesz to samo.
Poczuła na sobie jego gorące spojrzenie.
- A ja bardzo, Esmćc - odparł. - Ale, niech mi Pan Bóg pomoże, zrobiłbym to samo
jeszcze raz.
- Tak jak ja - odparła zwyczajnie. - Wpakowaliśmy się naprawdę w tarapaty.
Zacisnął ręce na jej talii.
- Esmee, nie mam prawa niczego od ciebie żądać - szepnął ochryple. - I nie będę.
Zrób to, co dla cie-
bic najlepsze, najdroższa. Uważaj na siebie. Dbaj
0 swoje serce.
Esmćc chciała mu powiedzieć, że jest już za późno na to, by dbać o serce. Od dawna
należało do niego. Lecz teraz myślała raczej o ciężkim zadaniu, jakie ją czekało.
- Zobaczymy się jutro, a raczej dziś - powiedziała pospiesznie. - Prawda?
Pokręci! głową i wciągnął gwałtownie powietrze.
- O świcie Merrick wyjeżdża do Londynu - powiedział. - Muszę z nim jechać.
- Musisz? - przesunęła dłonią po rozczochranych włosach.
- To jedyne honorowe wyjście w tych okolicznościach - powiedział pustym głosem. -
Nic mogę teraz korzystać z gościnności Quina i jego narzeczonej.
Od strony biblioteki dobiegły ich odgłosy krzątaniny. Służącym udało się widocznie
jakoś otworzyć drzwi i posuwali się wyraźnie w ich kierunku. Alas-dair wypchnął delikatnie
Esmec na zewnątrz. Wahała się chwilę, a potem pomyślała o ryzyku, na jakie się naraża.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na Alasdaira
1 wyszła.
Weszła cichutko na schody, pewna, że tej nocy nie zmruży oka. Wśliznęła się do
pokoju, zapaliła lampę i zwinęła się na łóżku z tą samą nudną powieścią, z której powodu
zeszła na dół.
Alasdair powiedział, ze niczego od niej nie chce. Miała zrobić to, co dla niej
najlepsze. Ale decyzję podjęła już bardzo dawno i najbardziej zależało jej właśnie na
Alasdairze. To się nie zmieniło i nie mogło się zmienić. A to znaczyło, że wszystko inne:
Wyn-wood, pani Crosby, ciocia Rowena, Sorcha. wszystkie te sprawy jakoś się ułożą. Muszą
się ułożyć.
Rozdział 11
W którym hrabina Bergonzi wyciąga broń
§i
Gdy na horyzoncie ukazały się pierwsze smugi światia, Esmee wstała i podeszła do
okna, by potrzeć, jak odjeżdża powóz Alasdaira. Nie musiała czekać zbyt długo. Przyciskając
palce do szyby, czekała, az służący załadują bagaże. Potem z domu wyszli Alasdair i Merrick
w towarzystwie Wynwooda i panowie pożegnali się.
Alasdair zawaha! się chwilę, ścisną) prawą dłoń Wynwooda, lewą położył mu na
ramieniu, jakby chciał go o czymś przekonać. Wymienili parę słów. Stangret trzasnął batem
na konie i powóz potoczył się naprzód.
I tak to się skończyło. Alasdair odjechał. Hsmee odwróciła się od okna i zaczęła
przygotowywać sobie ubranie. Większość gości spala jeszcze głębokim snem i nie było sensu
odkładać tego, co musiała zrobić. Nic chcąc dzwonić na służącą, umyła się w zimnej wodzie.
Ciało miała obolałe, a gdy się myła, zauważyła w wodzie kropelkę krwi. Alasdair byt
delikatny, ale i tak odmieni! ją na zawsze. Należała teraz do niego.
Ubierając się i czesząc włosy, pomyślała, że nigdy nie zostanie żoną Wynwooda. A on
był dla niej prze-
cięż bardzo dobry. Tak bardzo chciała go kochać, tak bardzo pragnęła oszczędzić mu
upokorzeń. Poszperała w walizce, wyjęta chusteczkę i wyszła na korytarz. Zawahała się.
Może znajdzie Wynwooda w jadalni?
Siedziało już tam parę osób, Wynwooda jednak nic było.
- Dzień dobry, lady Charlotte - powiedziała.
- Och, dzień dobry, panno Hamilton - odparła starsza pani. - I po co ta łady? Musisz
mnie teraz nazywać ciocią.
Hsmće uśmiechnęła się słabo.
- Dziękuję. Jest pani bardzo mila. Lady Charlotte roześmiała się.
- Widzę, że jesteś rannym ptaszkiem, podobnie jak ja. Mogę ci nalać kawy?
Hsmee zawahała się w progu.
- Właściwie szukałam lorda Wynwooda. Widziała go pani?
W oczach staruszki pojawiły się psotne błyski.
- Wpadł na kawę i uda! się do gabinetu - powiedziała. -- Wciąż tam chyba siedzi.
Wiesz, jak go znaleźć?
Esmćc wykręcała w dłoniach chusteczkę.
- Nie bardzo. Może wskaże mi pani drogę? Lady Charlolte odstawiła filiżankę i
spodek.
- Lepiej będzie, jeśli cię tam po prostu zaprowadzę. To bardzo duży dom.
Wychowałam się tutaj.
Ruszyła korytarzem w tempie, które wydawało się zbyt szybkie jak na kobietę w jej
wieku.
- Gabinet jest na tyłach domu - rzuciła przez ramię. - W tej starej części, okna
wychodzą na ogród za domem. Ouin zawsze się tam chowa przed Gwendolyn.
Esmee szła za nią -- ciotka skręciła w lewo, następnie w prawo i weszły na niskie
schody. Minęły dwie pokojówki zajęte czyszczeniem dywanów i ich oczom ukazały się
solidne dębowe podwoje.
- O, jest! - szepnęła lady Charlotte, pchając drzwi. Czasem zapominam własnego
nazwiska, panno Ha-miiton, ale zawsze trafię tam gdzie chcę.
Zamarła w progu.
Na biurku leżała kobieta, opierająca się gwałtownie pocałunkom mężczyzny, który
przypierał ją do blatu. Kobieta wymachiwała rękami i wierzgała jak rozsierdzona klacz, ale
mężczyzna - dobry Boże, to był Wyn-wood! - przytrzymywał mocno jej nadgarstki.
Cudem odwróciła twarz.
- Fa schifo! - splunęła, wierzgając kolanem, tak jakby chciała go mocno kopnąć. -
Sporco! Złaź ze mnie, ty stara angielska świnio!
Tłumiąc przekleństwo. Wynwood odsunął się trochę. W tej samej chwili Esmee
dojrzała w jej ręce szpicrutę. Kobieta smagnęła nią mocno Wynwooda po twarzy, krew
zbryzgala nieskazitelną biel jego koszuli. Żadne z tych dwojga nie dostrzegło obecności obu
dam w gabinecie. Zauważyli je dopiero, gdy ciotka Wynwooda zemdlała i osunęła się
wdzięcznie na podłogę.
Esmee chyba krzyknęła. Jak spod ziemi zjawiły się służące. Hrabina Bergonzi
odepchnęła Wynwooda i podeszła do Chariottc. potykając się o rąbek swojej amazonki.
Upadła niezgrabnie na kolana, ale nie zwróciia na to uwagi.
- Ouin, ty głupcze! - krzyknęła, odgarniając włosy z twarzy lady Charlotte. - Zabiłeś
ciotkę I
Hsmee przyłożyła palce do szyi staruszki.
- Puls ma bardzo nierówny - szepnęła. - Ale żyje. Wynwood stał jak słup soli. Przez
francuskie okno
za biurkiem wpadał do pokoju strumień chłodnego powietrza.
- Zamknijcie to okno - warknęła Esmee. -wood, poślij po lekarza. I pospiesz się, na
Koga!
Wynwood ruszy) do drzwi, lady Chariotte wydala żałosny jęk.
- Och, poreretia - mruknęła hrabina, wciąż głaszcząc staruszkę, po twarzy. - Och, non
ci credo.
Gdy Esmee znów podniosła wzrok, Wynwood właśnie wychodził z pokoju. Patrzyły
za nim dwie pokojówki z szeroko otwartymi oczami i ustami. Boże, na pewno wszystko
widziały.
Doktor nie poświęci? lady Chariotte zbyt wiele czasu.
- Na szczęście nie stwierdziłem żadnych złamań -ogłosił zebranym zgromadzonym w
salonie lorda Wynwooda. - Puls ma jednak wciąż nieregularny, ale lak już jest od dziesięciu
lat. Musi cały dzień leżeć i przyjmować to samo lekarstwo na serce, co zwykle. Jutro znów
będzie sobą i wróci do domu. Mam przynajmniej taką nadzieję.
- Dzięki Bogu. - Lady Wynwood przytuliła chusteczkę do piersi. - Obawiałam się
najgorszego.
- To wszystko przez tę krew - zapewnił ją starszy dżentelmen stojący obok. - Chariotte
nie znosi widoku krwi.
- Chyba ma słabe serce - powiedziała lady Wynwood. - Może za bardzo się zmęczyła.
Lord Wynwood przesunął dłonią po ranie na policzku. Odkąd służący zanieśli ciotkę
na górę, ani na chwilę nie przerwał swego spaceru po pokoju. Jego ciotka, lady Aiice, patrzyła
na niego z kąta, wiążąc coraz to nowe supełki na chusteczce.
- Pamiętasz, Helen, jak Chariotte zemdlała i wypadła z powozu, kiedy przejechaliśmy
wiewiórkę? -ciągną! dżentelmen stojący u boku lady Wynwood.
- O Boże, tak! - powiedziała srebrzystowlosa dama, zapewne kolejna ciotka. - Trzeba
jej było założyć sześć szwów.
Esmee odchrząknęła.
- To był też okropny wypadek - powiedziała spokojnie. - Wynwood. nie powinieneś
się tak skradać i straszyć ludzi. Hrabina zareagowała gwałtownie, ponieważ się przeraziła.
W pokoju na chwilę zaległa cisza. Lady Wynwood popatrzyła dziwnie na Esmee znad
chusteczki.
- Tak, okropny wypadek - potwierdziła. - Mamy szczęście, że ciotka Charlotte nie
złamała biodra. Quinie, musisz następnym razem bardziej uważać.
- lak mi przykro - powtórzył po raz dziesiąty. -Tak bardzo mi przykro.
Doktor wydawał się lekko zażenowany.
- Ja już chyba pójdę - powiedział. - Zajrzę jutro do Jady Charlotte. Ona jednak nic jest
coraz mfodsza.
Gdy zamęt ustal, do jadalni weszli inni goście, którzy czekali na śniadanie. Lady Atice
wyciągnęła matkę z pokoju, mamrocząc coś o dzieciach. Hrabina już dawno opuściła gabinet
tą samą drogą, którą do niego weszła, czyli przez francuskie okno. Inni wciąż spali. Ale mimo
wysiłków Rsmće, by zatuszować sprawę, plotka musiała obiec cały dom jeszcze przed
południem.
Esmee została sama z Wynwoodem w salonie. Musiała teraz zrealizować swój zamiar,
z jakim przyszła do niego do gabinetu. Odwróciła się. - Quin patrzył niewidzącym wzrokiem
przez okno, jakby nieświadom jej obecności.
Położyła mu rękę na ramieniu.
- Będzie skandal - powiedziała cicho. - Ale możemy stawić mu jakoś czoła.
Spróbujmy podtrzymać bajeczkę o wypadku.
Lord Wynwood nawet na nią nie spojrzał.
- Esmec, pozwól, że wytłumaczę•-•
- Nic trzeba - odparła. - Wolałabym o tym nic mówić.
- Wcale ci się nie dziwie. Jestem skończonym głupcem, co gorsza, upokorzyłem cię.
Czy możesz mi wybaczyć?
- Tu nie chodzi o wybaczenie - powiedziała cicho.
- Jeśli tak sadzisz, moja droga, to też jesteś głupia. Bsmee wciągnęła powietrze.
- Muszę ci wyjaśnić, że szukałam cię rano, by ci powiedzieć, że nie mogę wyjść za
ciebie za mąż. Popełniłam straszny błąd, przyjmując twoje oświadczyny. Wybacz mi.
Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.
- Nie dziwię się, że chcesz wszystko odwołać. Co za wstyd! I to chyba ja powinienem
przepraszać!
- Nie słuchasz mnie - powiedziała stanowczo. -Chciałam zerwać zaręczyny już rano,
zanim... przeszkodziłam ci w... tym, czym się zajmowałeś.
- Zniszczyłem sobie życie. Właśnie tym! - wybuchnął.
Esmee wzruszyła ramionami.
- Tak czy inaczej, nie ma to związku z moją decyzją. - Powiem o tym również twojej
matce. Nie chcę, by cię o to winiła.
Wynwood przygarbił plecy.
- Wyślę zawiadomienie do „Tiniesa" - powiedział, przeczesując palcami
rozczochrane włosy. Nikt się nie zdziwi. Przykro mi, że tak się to skończyło.
- Niech ci nic będzie przykro - szepnęła. - Uwierz mi, nie powinnam się była na to
godzić. A wczoraj w nocy wydarzyło się coś, co ostatecznie mnie o tym przekonało.
Wynwood oderwał się od framugi i zaczai przemierzać pokój.
- Wydawało mi się, że to będzie dobre małżeństwo - powiedział. - Myślałem, że
możemy spróbować. Byłem głupi, sądząc, że... och, do diabła, dlaczego nie słuchałem
Alasdaira?
- Alasdaira?
- On od początku twierdził, że się dla ciebie nie nadaję - przyznał Wynwood. - I
wiedziałem, że ma rację. Ale się łudziłem, że mnie odmienisz. To się chyba jednak nie udało,
prawda? Nawet Alasdair to widział. Wczoraj chciał mnie stłuc na kwaśne jabłko.
- Alasdair? Dlaczego?
- Uważał, że poświęcam ci za mało uwagi - odparł Wynwood. - Mówił, że wyglądasz
na nieszczęśliwą. Chciał, żebym odwołał zaręczyny, ale przecież nie mogłem tego zrobić. -
Uśmiechnął się krzywo. - Teraz jednak zrobiłaś to za mnie.
Esmće popatrzyła w podłogę.
- Tak będzie najlepiej - powiedziała. - Zupełnie do siebie nie pasujemy.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
- Czyżbyś w głębi serca była romantyczką, Esmee? - spytał w końcu z namysłem. -
Wierzysz., że każdemu z nas los przeznaczył tylko jednego idealnego partnera?
- Tak, tak chyba może być - odparła Esmee z namysłem.
Odwrócił się do okna i oparł ręce o framugę. Pa-trzyt długo w przestrzeń. Esmee
zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna po prostu wyjść.
- Nie wiem, Esmće, co jest między tobą a Alasda-irem - powiedział cicho. - A teraz to
już pewnością nie mój interes.
Chciała mu przerwać, ale uniósł prosząco dłoń.
- Proszę, pozwól mi mówić. Przynajmniej tyle była mu winna. Patrzy! na nią niemal
prosząco.
- Chcę tylko powiedzieć, że jeśli jest między wami choć cienka nić sympatii, nie
pozwól, by się wam wymknęła. Przynajmniej dopóki nie będziesz pewna, że nic się nic da z
nią zrobić. Bo gdy już ją wypuścisz, przypadkiem lub celowo, możesz utracić ją na zawsze.
Esmćc nie mogła patrzeć mu w oczy.
- To z pewnością dobra rada - odparła. - A teraz, wybacz, muszę pójść i powiedzieć
ciotce, jaka jest moja decyzja.
- Nic chciałbym, by była na ciebie zia - powiedział Wynwood. - W każdym razie
wyznaj jej prawdę.
- Prawda jest taka, że do siebie nie pasujemy - powtórzyła. - I nigdy nie pasowaliśmy.
Nam obojgu pisany jest inny los. Byliśmy niemądrzy, sądząc inaczej.
Uśmiechnął się niemal smutno.
- Moja mała Esmee - szepnął. - Zawsze taka rozsądna. Dlaczego nic możemy się
kochać? Życic stałoby się o tyle dla nas łatwiejsze...
Odwzajemniła smutny uśmiech.
- Zaczynam myśleć, że nie mamy wpływu na to. kogo kochamy - odparła. - A nikt
nam nie obiecywał, że życie będzie łatwe. - Wspięta się lekko na palce i pocałowała go w
policzek.
Szybko wybiegła z pokoju, czując, ze zbiera się jej na plącz. Ciotka na pewno już nie
spala. Wierzyła, że poprze jej decyzję, ale miała tak zszarpane nerwy, że chciała mieć za sobą
ten kolejny etap.
Weszła do sypialni, gdy tylko usłyszała odpowiedź na pukanie.
Lady Tatton leżała sztywno w łóżku, a jej twarz przypominała kamienną maskę. Przed
nią stata taca
z nietkniętym śniadaniem. Pickens przyniosła zapewne poranne wieści wraz z gorąca
czekoladą.
- Nic nie mów! - nakazała lady Tatton, unosząc rękę. Nawet koronki zdobiące jej
nadgarstek trzęsły się z oburzenia.
- lb hańba! Co za obelga! Nawet nie próbuj go bronić! Zawsze ci mówiłam, że
Wynwood to nicpoń i łajdak!
- lak, ciociu - zgodziła się Esmee z udaną niechęcią. - Nie mogę zaprzeczyć, że mnie
nie ostrzegałaś. Odwołałam zaręczyny i chyba dobrze postąpiłam.
- Mądra dziewczynka - pochwaliła ciotka. -Z plotkami damy sobie jakoś rade.
Bozc, czuję, że nadchodzi migrena. Pickens, mój ocet! Dziś po południu wracamy do
Londynu. Każ spakować rzeczy. A z Gwendolyn porozmawiam natychmiast, jak tylko dojdę
do siebie.
Esmee przycupnęła na brzeżku łóżka.
- Proszę cię, nie obwiniaj lady Wynwood. - Przecież ona nie ma większego wpływu na
swojego syna, podobnie jak ty nie mogłaś zapobiec postępowaniu mojej matki.
Lady Tatton pociągnęła nosem, ale wyraz oburzenia na jej twarzy nieco zelżał.
- To prawda, święta prawda - zgodziła się. - Mimo wszystko on cię jednak obraził. Co
za skandal! 1 to w dodatku ze śpiewaczką! Już zaczęły się plotki.
Esmee położyła dłoń na ręce ciotki.
- I tak zamierzałam odwołać zaręczyny - powiedziała. - Naprawdę. Doszłam do
wniosku, że nic mogę wyjść za Wynwooda i zbierałam się właśnie na odwagę, żeby ci o tym
powiedzieć.
- Odwagę? - powtórzyła z niedowierzaniem lady Tatton. - Drogie dziecko! Nigdy nie
namawiałabym cię przecież do małżeństwa z szubrawcem.
Esniee zdobyła się na słaby uśmiech.
- Wiem - odparła. - A teraz, wybacz, też muszę się spakować. 1 przyznam, ciociu, że
z przyjemnością znów zobaczę Londyn.
- Hmm - mruknęła ciotka, patrząc na nią podejrzliwie z ukosa. - Nie wiedziałam, że
tak się rozsmakowałaś w miejskim życiu, moja droga.
Rozdział 12
W którym kapitan MacGregor wszystko wyjaśnia
Esmće obudziła się przy Grosvenor Square, odczuwając dziwną mieszaninę strachu i
nadziei. Coś musiało się wydarzyć. Czuła to w swoich szkockich kościach. Niezdolna, by
ukoić nerwy, zeszła na dói i zaczęła spacerować po salonie, gdy Grimond wniósł do pokoju
tacę.
- Ma pani ochotę na poranną kawę i gazetę, panienko? - spytai grzecznie. - Jej
lordowska mość wciąż źle się czuje i chce jeszcze poleżeć.
- Poproszę - odparła Esmee. Przynajmniej w ten sposób mogła zająć skołatane myśli.
Usiadła na sofie, rozłożyła gazetę i zaczęła czytać o kolejnym dniu plotek na temat
rezygnacji Welling-tona. A potem zdała sobie sprawę, ie wieść o jej zerwanych zaręczynach
też mogja przedostać się do prasy. Kord Wynwood chciał ją od razu podać do wiadomości
publicznej. Najwyraźniej, podobnie jak Esmee, pragnął mieć już ten epizod za sobą.
Zapach świeżej farby drukarskiej drażnił jej nozdrza, gdy przeglądała kolejne stronice.
Niemal natychmiast znalazła to, czego szukała. Wynwood mu-
siał chyba wysłać wiadomość specjalnym kurierem. Zwięzłą notkę zamieszczono na
górze strony. I taki jest koniec najkrótszych zaręczyn w historii londyńskich elit - pomyślała
Esmee.
Musiało to rzecz jasna pociągnąć za sobą lawinę komentarzy. Nic dziwnego, że ciotkę
rozbolała głowa. Z tego powodu Esmee było naprawdę bardzo przykro, wzięła więc filiżankę
i na pociechę upiła ostrożnie łyk gorącej kawy. Nic była to jednak mądra decyzja, gdyż omal
się nią nic zakrztusiia.
Odstawiła filiżankę z głośnym szczękiem i o tworzy f a szerzej gazetę. Cóż łam
wydrukowano tuż pod ogłoszeniem Wynwooda? Nazwisko wydawało się znajome. Edward
Whcelcr, Ale notka nic miała przecież sensu. Przeczytała wszystko raz jeszcze, słowo po
słowie. Tym razem doznała olśnienia. Przypomniała sobie, co powiedział Alasdair tego dnia,
gdy się pokłócili.
Dziecko Julii Crosby {o nie pani sprawa, ale jeśli już o to chodzi, to moja również nie.
Boże. jakże była niemądra!
Szybko złożyła gazetę i wyszła na korytarz, gdzie kamerdyner ustawiał właśnie wazon
z kwiatami.
- Grimondzie, wychodzę na długi spacer - mruknęła, ruszając szybko w stronę
schodów.
W mgnieniu oka wfożyia płaszcz i wzięła torebkę, ale ręce przestały jej drżeć dopiero
w okolicach May-fair. W prawej dłoni trzymała gazetę. Pan Wheelcr był znanym
dramalopisarzem. Tyle wiedziała. Nic poza tym nie miało sensu.
Henrictta był siostrą pana Wheelera. Nie jego żoną. Pani Wheeler okazała się panną
Whecler. Jak mogła myśleć inaczej? Była taka głupia, tyle razy się pomyliła.
Nadszedł czas, by wreszcie porozmawiać poważnie z Alasdairem. Nic zamierzała
pozostawiać mu
w tej sprawie żadnego wyboru. Mogła nawet, jeśli nie miałaby żadnego mne»o
wyjściu, położyć się w progu jego domu. Musiała postawie na swoim albo umrzeć. Chodziło
o jej życic. Musiaia przejąć nad nim kontrolę, lak jak powiedziała ciotka, musiała wreszcie
przestać poświęcać się dla innych.
Myśl nie była miła, ale nawet jeśli Julia Crosby spodziewała się dziecka Alasdaira.
Bsmce uznała, że miłość i wojna maja swoje prawa. Teraz jednak nawet ta przeszkoda
przestała istnieć. Była taka szczęśliwa. Doznała ulgi. Nie. szalała po prostu z radości. Sir
Alasdair Mac Lach km być może byl łajdakiem i uroczym nicponiem, ale, na lioga, by! jej
pisany i musiała go zdobyć.
Wiatr smagał jej twa iv, i szarpał płaszcz, gdy szła skrótem przez niemal pusty park.
Na ulicach też nie było ludzi. Przy Great Quecn Street panował bezruch, szeleściły tylko
opadłe liście, a z eleganckiego powozu u wylotu ulicy wysiadał jakiś mężczyzna. Hsmee
weszła na schody domu Alasdaira i głośno zapukała do drzwi.
Wellings otworzył drzwi i uśmiechnął sie szeroko.
- Dzień dobry, panno Ilamillon. Przyszła pani do panienki'.' Uśmiech zel/nl
lekko. - Nie powinna była pani posiać po Lydię?
- Nie, nie chcę się widzieć ani z I.ydią, ani z Sor-chą. tylko z sir Alasdaircm. Obudź
go natychmiast. I powiedz mu. że nie wyjadę, dopóki nie zejdzie na dół i nie zamieni ze
mną paru słów.
Wellings zawaha! się lekko.
- Chyba go nie ma- odparł. ■- Wyjechał do miasta powozem jakieś dziesięć minut
temu.
iisniće /mięła gazetę, ale w tej samej chwili rozległo się kolejne pukanie do drzwi.
Wellings zmarszczy! brwi.
- Przepraszam, panienko.
Otworzy! drzwi. W progu stal postawny jegomość, len sam, który wysiada! z powozu
u wylotu ulicy. Nieznajomy wypełnia! sobą drzwi.
- Pan wybaczy... -zaczął szkockim akcentem. - Czy to rezydencja MacLachlanów ?
Chyha pomyliłem domy.
Wellings otaksował ubranie mężczyzny.
- Obawiam się, ze sir Alasdair wyszedł. Mężczyzna odłożył kapelusz i zaczął
rozpinać długi płaszcz.
- Och. jaka szkoda ■■■ powiedział i odwrócił się do drzwi. - Wnieście mój kulcr i
walizy, Winters -krzyknął. - Chyba znaleźliśmy tego młodzieńca.
Wellings miał wyraźnie obrażoną minę.
- Czy sir Alasdair oczekuje panów?
- Wątpię - powiedział. Pod płaszczem miał granatowy mundur marynarki wojennej. -
Ale i tak mnie przyjmie, nie ma wyboru. Jestem jego krewnym. Kapitan Angus MacGregor.
do usług. Gdzie jest siedziba admiralicji?
Weliings wyciągną! ręko w stronę siedziby rządu.
- Zaraz za rogiem.
- Wspaniale, wspaniale - mruknął MacGregor -Jutro się tam wybiorę.
Służący kapitana wnosili bagaże, a usłyszawszy magiczne słowo ,.krewny'', Wellings
wskazywał tylko, gdzie je mają siawiać. Rsmee obserwowała całą scenę rozszerzonymi
oczyma.
Wuj Alasdaira okazał się najbardziej nieatrakcyjnym mężczyzną, jakiego miała okazję
poznać. Nie był wprawdzie tak niski, jak się wydawał, ale posturę miał byka. Rozczochrane,
siwo-rude włosy sterczały mu bezładnie na wszystkie strony, twarz miał smagłą i
pomarszczoną.
Brakowało mu kilku przednich zębów i miał chyba co najmniej dwukrotnie /.łamany
nos. z którego łuszczyła się skóra, jakby uległ niedawno poparzeniu słonecznemu. Lewe oko
zezowało okropnie jak u pi-nUa. który zapomniał włożyć opaskę.
Nagle kapitan MacGregor popatrzył na nią z zainteresowaniem.
- Kim pani jest, jeśli łaska? I wchodzi pani czy wychodzi?
- Wchodzę - odparła nieco wyniośle. - Czekam na sii Alasdaira.
Kapitan otaksował ja w/rokiem.
- lak jak my wszyscy ■- powiedział niskim głosem. - Jakoś znajomo pani wygląda.
Proszę mi przypomnieć swoje nazwisko.
- Hamilton - powiedziała, składając mu sztywny ukłon. - Esmee Hamilion.
- Ach tak! Panna Hamilton - powiedział kapitan, pocierając zarośnięty podbródek. -
Alasdair wspominał, ze pani tu jest.
- Wcale mnie tutaj mc ma zaprotestowała gniewnie Iismće. - 1ó znaczy
jestem, ale z wizytą.
- Naprawdę? - Kapitan odwrócił się do Wellingsa. który odprawił innych służących. -
Proszę nam przynieść kawę i trochę whisky. Panna Hamilton i ja dotrzymamy sobie
towarzystwa, dopóki nie wróci mój siostrzeniec
- Jest dopiero wpół do dziesiątej, sir.
- 'lak? - kapitan zmrużył oczy. - Co pani ma na myśli?
Wellings zbladł i popatrzył wymownie na Esmee. która tylko wzruszyła ramionami.
Nie znała planów Alasdaira, ale z whisky czy bez, nie zamierzała się stad ruszać ani na krok.
- Będziemy w salonie. Wellings - powiedziała. -Z przyjemnością wypijemy kawę,
Kapitan poszedł za nią ciężkim krokiem do salonu. Zdziwiła się, ze Ala.sdair
wspomniał o niej wujowi. Dlaczego lo zrobił? Rozpaczliwie szukała w pamięci jakiejś
wzmianki na temat Angusa MacGrego-ra, ale nic nie przychodziio jej do głowy.
Odiozyla gazdę, w.skazaia imi krzesło i zajęła miejsce naprzeciwko. Kapitan usiadł i
uderzył się radośnie po kolanach.
- Tak więc jest pani najstarsza córką Rosannmd, prawda? - Odziedziczyła pani po niej
urodę, trudno by więc było me poznać.
Zdziwiona Esmee zamrugała oczami.
- Znał pan moją maskę?
- Oczywiście - powiedział. - Szkocja to maty kraj, wszyscy się tam znają. Wielka była
z niej piękność! Nigdy nie poznałem kobiety, która mogłaby się z nią równać, choć Bóg mi
świadkiem, że próbowałem -zaśmiał się kapitan i pokręcił głową, jakby dopadły go
wspomnienia.
lisinee uniosła brwi.
- Jak ją pan poznał?
- Podczas jej debiutu. Nigdy o mnie nie wspominała?
Esmće pokręciła głową, kapitan posmutniał.
- Byłem nią zauroczony. .Juk wszyscy inni. którzy kiedykolwiek mieli okazję ją
poznać. Wtedy awansowałem już na porucznika i dylem tak z siebie dumny, jak tylko dumny
może być młody oficer.
Ta uwaga wzbudziła uśmiech Esmee.
- Chyba się domyślam. Kapitan przesiał się uśmiechać.
•- Oczywiście, kiedy przyszedłem na bal. wszystkie miejsca w karnecie miała już
zajęte. To odebrało mi
trochę odwagi. Ale potem para pijanych hrabiczy-ków zac/ęla się kłócić o następny
lanicc i dostrzegłem swoją szansę. ~ Podniósł wzrok na Lsmee i mrugną! zdrowym okiem. -
A Rosę wyszła ze mną do ogrodu i patrzyła na pojedynek.
- Jakie to romantyczne! - zauważyła. - A w końcu pan odpłynął i nigdy już jej nic
zobaczył'.1
-■ Boże, nie! - powiedział kapitan. - Zalecałem się do niej rozpaczliwie co najmniej
miesiąc. Naprawdę. Nawet się oświadczyłem, choć teraz: to się ni o/e wydawać nieroztropne!
Proszę się nie śmiać, panienko. Kiedyś miałem wszystkie zęby i bujna, rudą czuprynę.
Hsmee popatrzyła na niego uważnie, próbując wy-obca/.ić sobie, jak wyęiądal zn
mtodu, ale nie prz.y-szło jej to łatwo.
- I co się stało?
- Och, Rosę była zbyt mądra, żeby mnie przyjąć -odparł smutno. - Powiedziała, że nie
wyjdzie za marynarza, a ja byłem zbyt głupi, żeby zrezygnować z podróży. Nie mogę jej o to
winić. Teraz dopiero widzę, że tyli! wspaniaKch chłopaków wypłynęło w morze i nigdy już
nie wróciło.
Nagle Iisniee coś sobie przypomniała.
Czyżby to byt ten mężczyzna, o którym mówiła ciotka Rowena? Pierwsza miłość jej
matki.' Wydawało się to niemożliwe. A jednak nie do końca. Mimo okropnej aparycji kapitan
niewątpliwie był uro-c/.y. Hsmee złożyła dłonie na kolanach i wciągnęła głęboko powietrze.
- Jeśli to panu pomoże, to matka wspominała pana zawsze z. ogromnym sentymentem,
kapitanie.
Kapitan uśmiechnął sie szeroko.
Pewnie - odparł z szerokim uśmiechem. - Zawsze miała preiensje. ze dokonałem
takiego wyboru. A ja jej powtarzałem, ze to ona mnie nie chciała.
I tak to się ciągnęło. Ale na zawsze po/ostaliśmy dobrymi przyjaciółmi.
- Ach tak... - Łismee wyprostowała plecy. -• Byli-ście zatem w kontakcie?
Kapitan wzruszy! ramionami.
- O ile pozwalały mi na to podróże. Czasem jakiś iist, jedno czy dwa spotkania na
rok. Szkocja to nic jest, jak już mówiłem, wielki kraj, ale jakoś nigdy nie udało mi się jej
złowić między jednym zamażpój-ścicm a drugim. Kiedyś jej nawet wspomniałem, że to ironia
losu. Wszyscy jej piękni mężowie padali jak muchy, a ja byłem zdrowy jak ryba, choć
brzydłem z dnia na dzień.
- I chciał się pan z nią ożenić? Znów wzruszy! ramionami.
- Ach, w marzeniach tak - powiedział. - Ale może lepiej się stało... Rosamund miała
wielki temperament i gdybyśmy zostali małżeństwem, chyba byśmy się pozabijali, a tak tylko
czasem... nieważne...
Nagle w korytarzu rozległ się odgłos kroków i do środka wszedł Alasdair, zdejmując
rękawiczki. Twarz miał lekko zaróżowioną od wiatru.
- Esmee! - zawołał, rozkładając ramiona. Hstnee instynktownie ruszyła w jego stronę
i padła
mu w objęcia.
- Moja kochana! - tchnął w jej włosy. - Mówili, że wyszłaś na spacer. Nie powinnaś
była tu przychodzić. Dlaczego na mnie nic z/AczekiUaś?
lismee odsunęła się trochę.
- Mam już tlość czekania, jesteś zbyt powolny. Kapitan odchrząknął głośno.
- Co trzeba zrobić, młodzieńcze, żeby dostać w tym domu trochę kawy'?
Alasdair odwróci! się i popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Angus! - krzykną). - Co...?
Wuj wstał i panowie serdecznie uścisnęli sobie ręce.
- Przyjechałem, kiedy tylko otrzymałem twój list -powiedział Angus. poważniejąc. - O
dziecku. Przepraszam, że to tak długo trwało.
Alasdair położył mu dłoń na ramieniu.
- Nieważne - odpari. - Wszystko już załatwione. Angus łypnął na hsmee.
- Widzę - mruknął. Alasdair zarumienił się lekko.
- Poza tym nie musiałeś przyjeżdżać aż do Londynu - dodał. ■ Lisi w zupełności by
wystarczył.
Angus przenosił spojrzenie z Ałasdaiia na Fsmee.
- No, nie jestem całkiem pewien - powiedział. -Sprawa wymaga chyba większego
zachodu.
Nagle Esmee ogarnęły złe przeczucia. Przysunęła się do Alasdaiia, który patrzył na
wuja dziwnym wzrokiem. Wtedy wszedł Uawes z kawą i whisky, ale nikł nie zwrócił na
niego uwagi.
- Zatem słucham cię, Angusie - powiedział Alasdair, gdy służący opuścił pokój.
Angus wskazał Lsmee.
-Ona tez słucha - zauważył. - A to nie jest rozmowa przeznaczona dla uszu dam.
- Mów, wuju - nakazał Alasdair. - Skoro przyjechałeś taki szmat drogi, widać sprawa
jest na tyle ważna, że Lsmee musi się z nią równie/ zapoznać.
Wuj rozłożył ręce.
- No cóż. prawda jest taka... przerwał i westchnął ciężko. - A więc prawda jest laka, ze
to dziecko... no cóż, ono nie jest twoje. Nie wiem, skąd wynikło to całe zamieszanie i przykro
mi, że przeze mnie miałeś takiego straciła.
- Nie moje? Ależ Sorcha jest moją córką. Wiem to od Esmee. Mylisz sie.
Angtis wolno pokręci) głową.
- Nic. chłopcze. Nic pamiętasz? To moja córka i nic zwale ci jej na kark. To nic
byłoby uczciwe.
Lsmee popatrzyła na Alasdaira. który był blady jak ściana.
- Przecież lo niemożliwe - powiedziała. - Wiem. Byłam przy tym.
-■ Byłaś przy tym? Nie przypominani sobie. Hsmee poczuła, jak oblewa się
rumieńcem.
- Słyszałam wyznanie mojej matki.
- Ach tak? -- spytał Angus. - 1 cóż ona takiego mówiła?
lismćc zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Zastała Achanalta w... krępującej sytuacji z jedną z pokojówek - przyznała. - /. taka
ładną kokietką, której /awszc musieliśmy pilnować... i ten widok doprowadził ją do furii.
Wszyscy sWszeliśmy te kłótnię.
Tak'.' - spytał kapitan. - Więc była zla? Mów dalej, dziecko.
Alasdaii skrzyżował ręce na piersiach.
- Po co przywoływać takie stare dzieje? - zapytał. - Nic mam ochoty tego słuchać. Nie
obchodzi mnie. kto sypiał / kucharkami. A poza tym. Angusie. Sor-chy nikt nikomu nie
zwalał na głowę.
Nic doczekał się jednak żadnej icakcji na swoją przemowę. Hsmee wylewała z siebie
potok słów, jakby nic mogła go powstrzymać.
- Pobiegłam do pokoju - powiedziała. - Ostrzec ich. że slu/ba wszystko słyszy.
Dziewczyna wciąż była naga. okryła się tylko prześcieradłem. Wyrzuciłam ją. Rodzice nie
zwracali na mnie uwagi, widziałam. ve mama uderzyła ojczyma. \ od lego się zac/ęlo.
Alasdaii" prychnąl z niedowierzaniem.
- Jak to1' Nic nic rozumiem.
- To proste. Ojczym oskarżył ją, ze nosi w tonie bękarta. Twierdził, że wie o tym od
miesięcy. A potem... Boże... napluła mu w twarz i przyznała się. Powiedziała, że się z tego
cieszy i posłała no do diabla.
Angus skinął głową. - Tak, była wścickia i szczęśliwa, że wreszcie może mu dopiec.
- Owszem - przyznała Esmee. - Wpadła w prawdziwą furię.
- To całkiem podobne do Rosamund - powiedział. -Ale przecież o mnie trudno być
zazdrosnym, prawda1/
Esmee popatrzyła na niego dziwnie.
- Co pan ma na myśli?
- Spójrzcie lylko mi mnie - kapitan wskazał miejsce po brakujących zębach. - Jaka
zazdrość mógłbym wzbudzić z takim brzuchem, posiwiałymi rudymi włosami i
wyszczerbionym uśmiechem?
Alasdair uśmiechnął się gorzko.
- To jakaś bzdura!
- Posłuchaj mnie, chłopcze - powiedział Angus. -Przyłapała Achanalta z ładną
dziewczyną i co, miała się pochwalić mną? Mną? Starym wilkiem morskim, który po
dwudziestu pięciu latach na morzu stracił resztki urody? Nie, lepiej rzucić mu w twarz
przystojnego młodzieńca. Poza tym Alasdair by) w tym czasie już o jakieś siedemset mil
stamtąd. A ja lubiłem wracać do siebie, do domu, przynajmniej raz na jakiś czas, a Rosamund
miała do mnie stabość. Nie chciała widzieć mojej głowy wbitej na pul.
- Ale jak? - krzyknęła Esmee. - Jak ona mogła zrobić coś takiego Sorchy?
Alasdair usiadł na sofie i wtulił twarz w dłonie.
- To nieprawda - powiedział. - Nieprawda. Angus przechadzał się teraz tum i z
powrotem
po pokoju i nie zwracał na niego uwagi.
- Rosa nic myślała o dziecku, tylko o zemście. Poza tym nic przypuszczała, że umrze.
'lak jak my wszyscy sądziła, że zdąży jeszcze jakoś uporządkować swoje życic. Tak mi się
przynajmniej wydaje.
Ilsmćc usiadła obok Alasdaira.
- Bozc!
-Nie! -powiedział stanowczo Alasdair. -Ja... ja to pamiętam, Angusie. Dlaczego
mówisz takie rzeczy?
Nagle przestał chodzić po pokoju i popatrzył na niego z góry.
- Co takiego pamiętasz, chłopcze? Alasdair wzruszył ramionami.
- Byłem nieźle podcięty - przyznał. - I robiłem coś, o czym z góry wiedziałem, że
będę tego żałował. Coś wstydliwego.
- 1 prawie ci się to udało - powiedział Angus, rzucając szybkie spojrzenie na Esmće.
- Co takiego? - spytał Alasdair. Co? Było jeszcze gorzej?
Angus przekrzywił głowę.
- Może nie gorzej - powiedział. - Ale czy jesteś pewien, że mam mówić o tym
głośno?
- Dlaczego nie. u licha? - Alasdair wzniósł ręce do nieba.
Angus chichotał pod nosem.
- Chciałeś obsikać palmę lady Morwen! Alasdair uniósł gwałtownie głowę.
- Co takiego?
- Byteś pijany jak bela - ciągnął Angus. I strasznie chciało ci się sikać. Powiedziałeś,
ze idziesz do toalety, ale pomyliłeś drzwi. Dowlokieś się jakoś za kotarę za podestem dla
muzyków, potknąłeś o pudło na wiolonczelę, zdjąłeś spodnie i nie mogłeś icli wiożyć.
Alasdair jęknął boleśnie,
- Chryste... Ta kotara... była aksamitna?
- Tak. mój panie. Kolejny jęk.
- Ktoś to widział?
Angus poklepał go serdecznie po ramieniu.
- Nic, ale panie przeżyłyby szok, gdyby ktoś odsłonił wtedy kotarę - powiedział. - Nie,
nie martw się. Zrobiliśmy porządek i doszedłem do wniosku, że czas się wynosić, zanim
któryś z nas oberwie kuikę, tym bard/iej że wiedziałem, co mam na sumieniu.
Hsmee nie wid/iała nic śmiesznego w całej sytuacji. Wpadia w panikę. Kapitan
MacCiregor był kochankiem jej matki? Boże, wydawało się jej to niewiarygodne. Matka
wolała zawsze przystojnych nicponiów. Nie mogła sobie jej wyobrazić ze starym wilkiem
morskim o twarzy jak stare siodło, i co się teraz stanie z Sorehą? Nie, jak to wszystko mogło
się stać?
I przypomniała sobie nagle wszystkie kalumnie, jakie rzucała na Alasdaira.
- Boże! - przycisnęła ręce do policzków. - Ależ narobiłam bałaganu!
- Nie. bałaganu narobiła twoja matka, niech spoczywa w spokoju.
Hsmee nie zwracała jednak na niego uwagi.
- Alasdairze, jestem ci winna najszczersze przeprosiny.
Angus popatrzył na nią dziwnie.
- Dlaczego? - spytał. - Co takiego zrobiłaś? Esmće wbiła wzrok w dywan. Zrobiło się
jej nie-
dobrze.
- Powiedziałam tyle okropnych rzeczy! Nie mogę nawet o tym spokojnie myśleć!
Alasdair nie wydawał się jednak zainteresowany jej przeprosinami. Wciąż patrzył
niespokojnie na wuja.
- Jesteś pewien, Angusie? - spyta! pustyni głosem. - Próbowałem się ostatnio
pogodzić z czymś, co
uznałem za prawdę. To dziecko jest dla mnie bardzo ważne.
-- Oczywiście, chłopcze - powiedział Angus zmęczonym głosem, - Jestem o tym
przekonany.
Esmćc położyła dłoń na ramieniu Alasdaira.
- Sorcha ma rzeczywiście oczy MacGregorów - powiedziała. - I chyba twój wuj ma
rację co do mamy. Postąpiła po prostu krótkowzrocznie. Poza tym ciotka Rowena...
powiedziała mi coś... ale to nieważne. Wybacz mi wszystko, co kiedykolwiek ci zarzucałam.
Alasdair ujął jej twarz w obie dłonie.
- Nie myliłaś się tak bardzo, moja droga -odparł. - Muszę przyjąć chyba do
wiadomości wyznania wuja. Nie ma powodu, by kłamać. Ale okropna prawda jest taka, że to
mogłem być ja. I choć tak nie jest. to chyba po raz pierwszy w życiu wolałbym, żeby tak było.
Wicie razy w życiu postąpiłem jak łajdak. Ile? Nie pamiętam.
Angus patrzył na nich z zainteresowaniem.
- Co byś wolał, chłopcze'?
Alasdair popatrzył wujowi w oczy i zacisnął szczęki.
- Angusie, nie chcę z tobą walczyć, ale nie oddam Sorchy.
Angus cofnął się ze zdziwieniem.
- Chcesz zatrzymać dziecko? - spytał. - Myślałam, że wychowuje ją panna Ha milion.
Esmee pociągnęła żałośnie nosem.
- Tak było, ale ciotka Rowena... Angus zaśmiat się cicho.
- Ach, Rowena - powiedział. - Ją też pamiętam.
- Angusie, to przestaje być zabawne. Angus podniósł ręce do góry.
- Wiesz chłopcze, co powtarza twoja babka: kurczaki zawsze wracają do gniazda. Ale
tym razem jak widać, pomyliły kurnik.
Alasdair zmarszczył brwi.
- Tak mówi ta? - spytał i zacisnął dłonie w pięści. -Więc Sorcha znalazła tu swoje
gniazdo i tu zostanie
- powiedział. - Wychowywałem ją jak własną córkę. Nie zna innego ojca. Achanait
nie zwracał na nią przecież najmniejszej uwagi i mówię ci, że tak łatwo jej nie oddam.
Hsmee zaczęła rozumieć, ze Alasdair mówi poważnie. Naprawdę nie zamierza!
rezygnować z Sor-chy. Byt naprawdę wściekły. Mięsień na policzku drgał mu niebezpiecznie.
Angus usiadł i podrapał sie po głowie.
- To cóż tu można zrobić? ■- mruknął. - Sam Pan Bóg wie, że marynarz nic może
wychowywać dziecka. Nie miałem nawet takiego zamiaru. Ale chce dla niej jak najlepiej.
Prawda jest taka, ze ona - wskazał na Hsmee - ona ma większe prawa do małej niż ty czy ja.
Poza tym kobiety znają się lepiej na wychowaniu dzieci.
- Ja wiem, co jest najlepsze dla Sorchy - warknął Alasdair. - Rozumiem ją.
Wychowam ją razem z Hsmee.
Angus zrobił stropioną minę.
- Myślałem, że Esmee mieszka z Roweną.
- Tak, to kolejny problem, jaki zamierzam rozwiązać - powiedział Alasdair,
pogrzebał w kieszeni i wyją! z niej aksamitne pudełko. Było zielone, podobnie jak to. w
którym były perły, tylko mniejsze. Położył je obok serwisu i posłał Hsmee wyzywające
spojrzenie. Ale o tym podyskutujemy na osobności
- dodał.
- Ach! - westchnął Angus i w.slai. - To mogę pójść na górę ze szklaneczką whisky?
Alasdair machnął rękaw stronę drzwi.
- Tak, tak - powiedział. - Idź. Idź koniecznie.
MacGregor stanął obok Esmec i położył jej rękę na ramieniu.
- Nic bój się, kochanie. Jestem bogaty i zadbam
0 Sorchę. Zresztą i tak potrzebuję spadkobiercy. Esmee popatrzyła mu w oczy.
- Ale co my jej powiemy?
Angus poklepał ja łagodnie po ramieniu.
- Kiedy będzie pełnoletnia, możesz jej powiedzieć, co chcesz. Zostanie lady Sorchą
Guthrie. twoją ukochaną młodszą siostrzyczką. Achanalt temu nie zaprzeczy, nie zrobi
skandalu, a jeśli nawet, zabiję go. Możesz jej też powiedzieć, że jej rodzice bardzo ją kochali,
ale zmarnowali sobie życic, choć pragnęli dla niej wszystkiego najlepszego. Możesz też
zmienić jej nazwisko i powiedzieć, że jest twoją córką... twoją i Alasdaira, bo nią przecież
będzie, prawda?
Esmćc otworzyła usta i znów je zamknęła.
- No cóż. Przynajmniej nie brakuje nam pomysłów. Angus popatrzył na nią raz jeszcze
i wziąt do ręki
karafkę z whisky.
- Masz jeszcze czas, więc się zastanów - poradził. - Ale tak czy inaczej, dziecko
potrzebuje obojga rodziców, prawda? A rodzicami nie są ci, którzy cię poczęli, lecz ci, którzy
obdarzyli cię miłością.
Wolno skinęła głową.
- To prawda.
Angus wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi. Alasdair patrzył za nim z
niedowierzaniem.
- Co za dzień! A nawet nie skończył się ranek! Co na to wszystko powiesz?
- Jestem w szoku - Esmee też wciąż patrzyła na drzwi. - Wyobraź sobie tylko,
kapitan MacGregor
1 moja matka! Ale on chyba był jej wieiką miłością. Mam teraz zamęt w głowic.
- Ja czuję się tak już od kilku tygodni - odparł Alasdair. - A o co chodzi z ta wielką
utracona miłością?
Esmee położyła mu rękę na policzku.
- Och, to taka romantyczna historia, którą opowiedziała mi ciotka. Ku przestrodze.
Alasdair popatrzył na nią czule
- Rozumiem. A jaki płyną! z niej morał? Esmee pocałowała go delikatnie w usta.
- Ze powinno się zawsze słuchać głosu swego serca - powiedziała. - Bo czasem
pierwsza miłość jest tą prawdziwą i nie wolno jej stracić za żadną cenę.
-Ach tak!
-Tak - potwierdziła. - Moja matka postąpiła inaczej, co stało się przyczyną jej
wszystkich nieszczęść. Ja chcę być mądrzejsza, chwycić to, co przeznaczył mi los i kurczowo
się tego trzymać. Może będę szczęśliwa. Może nie podzielę losu matki.
Alasdair pogłaska! ją po policzku.
- Moja kochana, nie znalem żadnej kobiety podobnej do ciebie. Ty jesteś po prostu
Esmec. Idealna Esmee.
Hsmec zdobyła się na uśmiech.
- Tobie za to daleko do ideału - powiedziała. -Masz strasznie dużo wad i postępujesz
jak łotr. Niestety, nie potrafię się oprzeć tej kombinacji.
Alasdair przykuł ją wzrokiem.
- Bytem takim głupcem. 1 zrozumiałem to dokładnie jeszcze przed wizytą Angusa.
- 'lak, to prawda, byłeś głupcem - potwierdziła. W oczach błysnęły mu wesołe iskierki.
- Może powinniśmy zacząć od początku'? Co tu robisz? Nie powinnaś przychodzić tu
sama...
- Tak. chyba już o tym wspominałeś - powiedziała, podnosząc gazetę.
- Co to jest? Dzisiejsza gazeta? Ta sama, która czytałem, zanim wyruszy!cm na
Grosvenor Street?
Popatrzyła na niego nieśmiało. ~ Więc wiesz już. że zerwałam zaręczyny z Wyn-
woodem? Posmutniał.
- Tak. pojechałem od razu do twojej ciotki i dowiedziałem się. że wyszłaś. Nie będę
udawał, że się nie cieszę. I nie pozwolę, żebyś mi znów uciekła. Nie chcę, byś żyła u boku
takiego łotra jak ja, ale jednak zamierzam cię o to prosić, jeśli się zgodzisz. Kocham cię
całym sercem.
- I ja ciebie kocham - powiedziała, ujmując jego dłonie. - Przyszłam tu, by rzucić się
na ciebie jak nierządnica. Wiem, że ryzykowne jest życie z człowiekiem o twojej reputacji,
aie zamierzam się na to zdecydować, niezależnie od konsekwencji.
Uśmiechnął się do niej czarująco.
- Och, nie będzie się to kosztowało zbyt wiele wysiłku. Szczególnie jeśli zamierzasz
się zachować jak nierządnica. - Przesta! się uśmiechać. - Mam tylko nadzieję, że Ouin mnie
za to nie znienawidzi.
- Och, Quin ma inne sprawy na głowie - mruknęła. - Chyba nawet nie zauważył, że
wyjechałam.
- Drań! Nie wierzę!
Esmćc uśmiechnęła się ukradkiem.
- Lepiej uwierz. Ale to całkiem inna historia. Jeśli chodzi jednak o tę gazetę, to coś
jeszcze zwróciło w niej moją uwagę.
- Ha! - wykrzyknął, podążając wzrokiem za jej palcem. - A niech mnie! Nie
doczytałem do końca! Cieszę się, że Wheeler postąpił honorowo wobec Julii. To mi oszczędzi
pojedynku.
Esmee postukała niecierpliwie palcem w gazetę.
- Diaczego mi nie powiedziałeś, że Henrietta Whecler to jego siostra?
Popatrzył na nią nieprzytomnie.
- A po co? Ledwo ją znam. Co za różnica? Esmee wzruszyła ramionami.
- Nieważne. Tak więc pan Wheeler jest ojcem dziecka pani Croshy?
- Tak twierdzi Julia. A co? Posądzałaś o to mnie? Esmee pokręciła głową.
- Chyba ci nie uwierzyłam.
Alasdair popatrzył na nią ponuro i znów posmutniał.
- Prawda jest taka, że to mogło być moje dziecko. I wcale się tym nie szczycę. Ale nie
jest moje, a Julia wyszła za mąż za Whcełera. Życzę im wiele szczęścia.
- W takim razie wszystko jasne. A teraz powiedz mi, co masz w tym pudełeczku? -
spytała Esmee.
Alasdair opuści! wzrok, ciemne rzęsy przysłoniły mu oczy.
- Coś, co kupiłem dla ciebie już dawno. Zanim przyjechała twoja ciotka i wywróciła
do góry nogami moje życie.
- Zanim przyjechała ciotka? - powtórzyła. - Ciekawe! Czy mogę to teraz dostać?
- Nie - odparł, biorąc do ręki pudełko i lekko uchylając wieczko. W środku leżał
pierścionek z szafirem i brylantem, na który wydal prawdziwą fortunę kiJJca tygodni
wcześniej.
Otworzyła szeroko oczy.
- Nie? "
- Nie - zatrzasnął pudełko. - Najpierw musisz przyjąć moje oświadczyny i przyrzec,
że pomożesz mi wychować Sorchę i dziewięcioro innych dzieci, jakie będziemy mieć.
- Muszę? - spytała, sięgając po pudełko. - Ale dlaczego dziewięcioro?
Alasdair schowa! pudełko za plecami.
- Bo mamy dziewięć wolnych krzesełek w pokoju dziecinnym - powiedział. - A dobry
Szkot nigdy niczego nie marnuje, prawda?
Esmće cofnęła się i zmarszczyła brwi.
- Dlatego je kupiłeś? Ale chyba nie planowałeś...
- Nigdy niczego nie planowałem - odparł. - Ale babka MacGregor twierdzi, że
intuicja płata nam czasem figle.
Esmće odebrała mu zręcznie pierścionek.
- Nie poślubiam cię dla intuicji - powiedziała, otwierając pudełko. -A już na pewno
nie dla powiedzonek twojej babci. Ale ten pierścionek! Kochany! 'Io całkiem co innego! Dla
takiego pierścionka mogłabym wyjść nawet za... Angusa.
Z tłumionym przekleństwem Alasdair popchnął ją na kanapę i przytulił.
- Nie, moja kochana szkocka dziewczynko! Albo Alasdair MacLachlan, albo nikt. Nie
oddam cię już nigdy żadnemu mężczyźnie.
Esmee popatrzyła na niego spod rzęs. -■ Nie? - spytała, pocierając prowokująco udem
o jego udo. 1 z niezłym skutkiem.
- Nie, nawet za tysiąc lat - przysiągł. ■- 1 jeszcze tysiąc lat później.
Na twarz Ksmee wypłynął spokonw. szczęśliwy uśmiech.
- W takim razie wstań i zamknij (e drzwi - szepnęła, opuszczając rzęsy. - Zostało ci
dziewięć krzesełek, a i tak zmarnowałeś już mnóstwo czasu.