Carlyle Liz MacLachlan Family 02 Jeden mały grzeszek

background image

Prolog

Mecz bokserski

Tego dnia w skwarne wrześniowe popołudnie sir Atasdair MacLachlan poniósł to, co

jego babka Mac-Grcgor obiecywała mu już od prawie trzydziestu lat -a mianowicie zasłużone

konsekwencje swoich czynów. Babcia powtarzała to wielokrotnie, ale on nigdy nie traktował

jej słów poważnie. Do ukończenia ósmego roku życia sądził, że staruszka mamrocze coś o

spadku, gdyż zawsze myślała o pieniądzach. Tak więc traktował to jak jej kolejne

powiedzonko, takie jak „na kolacje z diabłem przynieś długa łyżkę'' i jej ulubione „próżność

gubi człowieka, a pycha..."

Cóż, nie mógł sobie przypomnieć, co takiego powoduje pycha, ani nie miał ochoty się

nad tym zastanawiać, ponieważ tego wyjątkowo gorącego popołudnia miał myśli zaprzątnięte

czymś zupełnie innym -Rozkoszą, czyli Bliss - gdyż takie imię nosiła żona wiejskiego

kowala. Gdy rozległ się odgłos pierwszego wystrzału, wydawało się, że przepowiednia babki

się spełni.

- A niech mnie! - wrzasnęła Bliss, odpychając AJa.sdaira. - To mój stary!

Zaplątany w spodnie Ałasdair przetoczył się na wiązce słomy i usiadł. Wypluwając z

ust kurz, szukał rozpaczliwie paska.

- Dobra, Bliss, wiem, że tam jesteś! - ponury glos kowala niósł się echem po rozległej

stajni. - Wyłaź razem z tym swoim przeklętym Szkotem.

- Rany, znowu - mruknęła Bliss zmęczonym głosem. Zdążyła już podciągnąć

pantalony i właśnie poprawiała spódnicę. - Do tej pory zawsze mi się udawało go jakoś okpić,

ale ty lepiej zwiewaj gdzie pieprz rośnie. Mnie nie zrobi krzywdy, ale ciebie ani chybi

ukatrupi.

Pospiesznie wciągając rękawy koszuli. Alasdair pokazał zęby w uśmiechu.

- Będziesz po mnie płakać, najdroższa?

Bliss wzruszyła ramionami. Mała szkoda, krótki żai. Ale Alasdair tylko się tym

chlubił. Drzwiczki dzielące boksy zamykały się po kolei z nieuchronną ostatecznością.

- Chodź tu, skurczybyku - wrzasnął kowal. - Stąd nie ma innego wyjścia, nie uda ci się

wymknąć!

Alasdair cmoknął Biiss w policzek i podciągnął się do połowy ścianki dzielącej boksy.

- Pa, moja słodka - powiedział, mrugając filuternie. - Byłaś tego warta.

Bliss rzuciła mu cyniczne spojrzenie i zatrzasnęła drzwiczki, a Alasdair podciągnął się

background image

zgrabnie wyżej i wskoczył do sąsiedniego boksu.

- Zgłupiałeś do reszty, Will? - zaskrzeczała teatralnie Bliss. - Odłóż ten pistolet,

zanim się zabijesz. Nie wolno mi się zdrzemnąć? Cały dzień biegam /, góry na dół z wodą i

piwem jak jakaś służąca.

- Chyba wiem, kogo tu obsługiwałaś, panienko. -Groźny głos dochodził teraz z bard/o

bliska. - I gdzie on się podział? - Przysięgam na Boga, że tym razem go zabiję.

Alasdair uchyli! drzwi i wyjrzał. Chryste Jezu. Sam nie byt ułomkiem, ale mąż Bliss z

wyszczerzonymi żółtymi zębami wyglądał jak rozjuszony bawół.

Od pasa w górę nie miał na sobie nic poza usmolonym fartuchem. Kępki czarnych

włosów pokrywały jego szerokie bary, spocony tors, a nawet plecy. W jednej ręce ściskał

groźnie kosę, a w drugiej zardzewiały pistolet, którego bliźniak wystawał zza paska od

spodni.

Dwa pistolety. Jeden strzał.

A niech to. Alasdair zdał śpiewająco egzamin z matematyki na uniwersytecie w St,

Andrews i szybko obliczył swoje szansę. Rezultat zupełnie go nie zachwycił, ale zanadto

kochał życie, żeby się poddać bez walki.

Bliss zmoczyła rąbek fartuszka i wytarła sadze z twarzy rozsierdzonego olbrzyma.

- Cicho, Will - szepnęła. - Nie ma tu nikogo poza mną, naprawdę.

Alasdair uchylił drzwiczki nieco szerzej i zobaczył, jak Bliss bierze męża pod rękę i

ciągnie w stronę wyjścia. Odczekaj chwilę i na palcach wyszedł z boksu. Niestety, nastąpił na

grabie i dwumetrowy dębowy trzonek rąbnął go prosto między oczy. Alasdair zaklął szpetnie

i rymnął jak długi na ziemię.

- Jesteś, bratku! - ryknął kowal. - Wracaj, ty parszywy kundlu!

Alasdair był mocno zamroczony, ale nie stracił przytomności. Kowal wyrwał się żonie

i ruszy! z powrotem w stronę boksów. Alasdair kopną! grabie, zrobił unik w lewo i przemknął

jak strzała obok rozsierdzonego draba. Kowal ryknął jak ranny byk i odwrócił się, ale było już

za późno.

Alasdair wypadł prosto w oślepiające słońce, dokładnie w chwili, gdy z położonej w

dolinie łąki do-

tarł do niego ryk tłumu. Nielegalny, ale bardzo popularny mecz bokserski przywiódł

połowę londyńskich rzezimieszków do małej wioski w Surrey. Zakrwawiony arystokrata

uciekający przed kowalem uzbrojonym w kosę stanowił nie lada widok.

Alasdair słyszał wyraźnie ciężkie kroki kowala biegnącego za nim w dół wzgórza.

Kowal sapał z wysiłku. Alasdair ocenił sytuację. Ustępował przeciwnikowi siłą, ale mógł

background image

nadrobić to szybkością i sprytem. Niemniej jednak stary Will miał naładowaną strzelbę i

słuszny powód do gniewu. Pan Bóg na pewno nie stał po stronic amatora wdzięków żony

kowala.

Alasdair dobiegi do stóp wzgórza i zaczął się przemykać pomiędzy zaparkowanymi

tam powozami. Kowal nie biegał najlepiej, więc bardzo szybko pozostał w tyle. Alasdair

okrążył pół łąki, miotając się między powozami i rozpaczliwie przeszukując wzrokiem morze

twarzy. Zapachy wilgotnej trawy, rozlanego piwa i świeżego gnoju zlały się w nieprzyjemny

kwaśny wyziew.

Teraz dochodziły do niego już wyraźnie wrzaski tłumu, przerywane od czasu do czasu

uderzeniem ciała o ciało. Jeden z bokserów przewrócił się, tłum znów zaczął ryczeć z uciechy

i w tej samej chwili Alasdair zobaczył, jak przez tłum przepycha się jego brat z kuflem piwa

w ręku. Za nim biegł Ouin.

Spotkali się obok wielkiego staroświeckiego powozu.

- Co się, u diabła, stało? - spytał, gdy znaleźli się już poza zasięgiem wzroku gapiów.

- I co to za goliat cię goni? - spytał Ouin. - Musiał cię nieźle zdzielić między oczy.

Alasdair oparł się o powóz, by złapać oddech.

- Powiedzmy po prostu, że czas się stąd ulotnić. I to natychmiast.

- Ulotnić? - spytał z niedowierzaniem Quin. - Postawiłem na tę walkę dwadzieścia

funtów.

Merrick spoważniał.

- Dlaczego? Co się stało?

- Znowu jakaś spódniczka! -jęknął Quin. - Nie mogłeś tym razem przyprawić rogów

komuś mniejszemu?

Alasdair oderwał plecy od ściany powozu, wpatrując się w łąkę. Merrick chwycił go

mocno za ramię.

- Nie! Nie zrobiłeś tego! Alasdair wzruszył ramionami.

- To była Biiss, ta dziewczyna, która roznosiła piwo. - Wyglądała tak, jakby musiała

się na chwilę położyć. Z mojej strony to był tylko taki humanitarny akt.

- A niech cię, Alasdair! - wykrzyknął jego brat. -A ja miałem na tyle rozumu, żeby

nie...

Cicho! - przerwał Quin, odrzucając kufel. On tu idzie.

Zwaliste, spocone, pomrukujące cielsko zbliżało się nieuchronnie w ich kierunku od

strony łąki, wymachując strzelbą i kosą, która błyszczała złowróżbnie w słońcu.

- Lepiej wiejmy - mruknął Alasdair.

background image

- Nigdzie się stąd nie ruszam - powiedział zimno Merrick. - Poza tym zostawiłem

powóz w King's Arms.

- On ma jeszcze jeden nabój - ostrzegł Alasdair. -Ja może sobie nawet na to

zasłużyłem, ale czy naprawdę chcesz, żeby ten wsiowy głupek zabił przypadkowego

przechodnia?

- Najpierw trzeba przeżyć, a walczyć będziemy później - powiedział Quin.

- Do diabła z wami - warknął Merrick.

Cała trójka pobiegła w stronę ścieżki wijącej się wokół szczytu wzgórza i skręcającej

na tyły wioski. Było tam mnóstwo ludzi spacerujących lub kupujących placki i piwo od

chytrych sprzedawców, którzy

porozstawiali tam swoje namioty. Na miejsce przybyli też wędrowni handlarze i

Cyganie z całym asortymentem zabawek, naparów i talizmanów. Z wioski w górze

dochodziły skoczne dźwięki skrzypiec.

Ouin przepychał się przez stopniowo rzednący tłum, za nim szedł Alasdair i jego brat.

Przed kolejnym skrętem Ouin uskoczy! z drogi mężczyźnie z beczułką na ramieniu. Merrick

podążył w jego ślady. Alasdair potrącił mężczyznę w łokieć. Handlarz potknął się, zaklął i

upuścił beczułkę, która potoczyła się z hukiem w dół ścieżki.

- Co za zręczność! - syknął jadowicie Merrick. Alasdair popatrzył w dół wzgórza i

dostrzegł, że

kowal zaczyna ich doganiać. Nie dalej jak metr przed nim beczułka pękła i trysnęła z

niej fontanna spienionego piwa. Jej właściciel najwyraźniej postanowił pójść w sukurs

kowalowi i dołączył do pościgu.

Za następnym zakrętem zamajaczył wóz pomalowany na różne odcienie zieleni. Obok

stat namiot z poplamionego płótna w kratę. Ouin zeskoczył ze ścieżki i uchylił plandekę,

- Szybko! - rzucił. - Tutaj!

Merrick zanurkował w mrok. Alasdair bez wahania poszedł w jego ślady. Przez

chwilę słychać było tylko ich urywane oddechy. Oczy Alasdaira przyzwyczajały się wciąż do

ciemności, gdy nagle ode/wal się głos.

- Rzuć grosika, Angliku.

Przy rozklekotanym stoliku siedziała Cyganka, wyciągając szczupłą dłoń z długimi

palcami.

- Nie jestem Anglikiem - rzucił bez żadnego szczególnego powodu.

Otaksowała go wzrokiem jak konia na padoku.

- To nie do końca prawda - odparła.

background image

Alasdair by! w istocie po mieczu w jednej czwartej Anglikiem. Poczuł

niewytłumaczalny niepokój.

- Rzuć grosika - powtórzyła, strzelając eleganckimi palcami. - A może wolałbyś

wyjść? To nie schronisko, tu się robi pieniądze.

- Na miłość boską, zapłać jej - nakazał Merrick, wyglądając z namiotu. Kawałek dalej

kowal prowadził ożywioną dysputę z mężczyzną od beczki - najwyraźniej omawiali taktykę.

Alasdair sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął portmonetkę i położył monetę na dłoni kobiety.

- Trzy - warknęła, z irytacją strzelając palcami. -Po jednej za każdego.

Alasdair znów sięgnął do portmonetki.

- Siadajcie - rozkazała. - Wszyscy trzej. Ci głupcy za wami nie przyjdą. Nie ośmielą

się.

Quin i Merrick wlepili w nią zdumiony wzrok. Uniosła ramię i kaskada czarnych

lśniących włosów zasłoniła jej twarz.

- No co? - spytała wyzywająco. - Macie inne wyjście?

Ouin, zdecydowanie najposłuszniejszy z całej trójki, przysunął sobie stołek na trzech

nogach i wykonał polecenie Cyganki.

- Rób, co ona każe, Merrick - powiedział. - Na razie nic nam innego nie pozostało.

Merrick podszedł do stolika i przeszył Alasdaira morderczym spojrzeniem.

- Daj mi rękę - zażądała.

Alasdair posłusznie wyciągnął dłoń. Cyganka przytrzymała ją przez chwilę, a potem,

jakby rozjaśniając obraz, potarła kciukiem linie papilarne. W namiocie poczuli się bezpieczni.

Kobieta przysunęła bliżej lampę i podkręciła knot, wypełniając namiot żółtawym światłem.

Alasdair zauważył nagle, że jest niezwykle piękną kobietą.

- Masz jakieś nazwisko, Angliku? - mruknęła, wciąż wpatrują*, się w jego dłoń.

- MacLachlan.

- MacLachlan... - powtórzyła. - Myślę, MacLachlan, że jesteś złym człowiekiem.

Alasdair cofnął się.

- Ależ skąd! - zaprotestował. - Całkiem porządny ze mnie chłop. Zapytaj zresztą, czy

mam jakichś wrogów.

Oderwała wzrok od jego dłoni i uniosła kruczoczarną brew.

- A tamci na zewnątrz, czy to twoi przyjaciele? Alasdair poczuł, że oblewa się

rumieńcem.

- Nieporozumienie - wyjąkał. - Tak się czasem zdarza.

Zmarszczyła brwi.

background image

- Są różne rodzaje zła - powiedziała niskim, gardłowym głosem. - A ty popełniłeś

wiele grzechów.

- Co, teraz zmieniasz się w księdza? - tym razem to on zdobył się na ironię. - Dobrze,

zgrzeszyłem. Przepowiedz mi przyszłość, moja piękna, i miejmy to wreszcie za sobą.

Cyganka odsunęła jednak jego dłoń i sięgnęła po rękę Merricka. Widząc, jak

mężczyzna mruży ze złością oczy, zawahała się. Z twarzą w bliznach i zimnym spojrzeniem

błękitnych oczu brat Alasdaira nie wyglądał przyjaźnie. W końcu jednak uległ zakusom

Cyganki.

Przesunęła kciukiem po nierównościach jego dłoni.

- Jeszcze jeden MacLachlan - mruknęła. - Diabelny szczęściarz z diabelskim

spojrzeniem.

Mcrrick roześmiał się ochryple.

- Podwójnie przeklęty, prawda? Skinęła wolno głową.

- Widzę to tutaj - dotknęła plamki pod jego palcem wskazującym. - I tu - musnęła sarn

środek jego

dłoni. Zwykle opanowany Merrick aż się wzdrygnął pod wpływem tego dotyku.

- Masz talent twórczy - orzekła krótko. - Jesteś artystą.

Merrick zawahał się. - W pewnym sensie tak -zgodzi! się po chwili.

- I tak jak wiciu artystów grzeszysz pychą - ciągnęła. - Osiągnąłeś wiele sukcesów, ale

nic zaznałeś szczęścia. Stwardniałeś od nadmiernej dumy i goryczy w sercu.

- Taką mam przed sobą przyszłość? - spytał cynicznie Merrick.

Popatrzyła na niego otwarcie i skinęła głową.

- Prawie na pewno. - A już z pewnością taka była twoja przeszłość. - Odepchnęła jego

rękę i sięgnęła po dłoń Ouina.

- Grzeszyłem nieraz - przyznał Quin. - Na wszystkie moje grzechy nie starczy nawet

miejsca na dłoni.

Pochyliła się nad jego ręką i uciszyła go psyknięciem.

- Jesteś impulsywny - powiedziała. - Działasz gwałtownie. Najpierw robisz, potem

myślisz.

Ouin zaśmiał się nerwowo.

- Chyba się nie mylisz.

- 1 zapłacisz za to - ostrzegła Cyganka. Ouin milczał przez chwilę.

- Wydaje mi się, że już zapłaciłem - odrzekł w końcu.

- Zapłacisz raz jeszcze - powiedziała spokojnie. -1 to w najgorszy możliwy sposób,

background image

jeżeli nie naprawisz wyrządzonego zła.

- Którego zła? - zaśmiał się nerwowo. - Usta jest długa.

Spotkali się wzrokiem.

- Przecież wiesz - odpada. - Dobrze wiesz. Ouin kręcił się nerwowo na stołku.

- Nie jestem pewien.

Cyganka wzruszyła ramionami i przesunęła palcem wskazującym po jego kciuku.

- Poniosłeś ostatnio wielką stratę.

- Mój ojciec... zmarł.

- Ach tak. - Jak się nazywasz?

- Quin - odparł. - Quinten Hewitt czy raczej Wynwood. Lord Wynwood.

Znów mruknęła coś pod nosem.

- Wy, Anglicy, macie tyle imion - mruknęła, opuszczając jego dłoń, jakby się nagle

zmęczyła. - A teraz idźcie stąd. Wszyscy. Wracajcie do powozu i jedźcie. Nie uda mi się was

powstrzymać przed zmarnowaniem sobie życia. Wasz los jest przesądzony. Jedźcie -ponagliła

Cyganka. - Ci ludzie odeszli. I nie wrócą. A to los ukarze cię za twoje grzechy, MacLachlan,

nie ci zidiocieli wieśniacy.

Merrick skoczył na równe nogi. Ouin roześmiał się i trudem.

- Przykro mi Alasdair - powiedział. - Przynajmniej mnie i Merrickowi jakoś się udało.

- Uśmiechnął się do kobiety, której uroda robiła coraz większe wrażenie na Alasdairze.

- Udało się wam? - podniosła oczy na Quina. -Przecież nie przepowiedziałam wam

przyszłości.

Alasdair zdał sobie nagle sprawę, że to prawda. Cyganka powiedziała wiele, ale

wywróżyła mało,

Merrick odwrócił się do nich plecami i znów wyjrzał przez potę namiotu.

- Proszę mówić dalej - zachęcał Ouin. - Czego się mamy spodziewać? Bogactwa?

Egzotycznych podróży? Czego?

Zawahała się lekko.

- To nie głupia gra salonowa, sir. Naprawdę chce pan wiedzieć?

- Ja... - zająkną! się Ouin. - Tak, dlaczego nie? Cyganka popatrzyła w dal.

- Jak lo wy, Anglicy, mówicie? Aha, już pamiętam: Dzieciaki zawsze wracają na

grzędę.

- Kurczaki - poprawił Ouin. - Zwykle mówi się

0 kurczakach.

- Jest pan pewien? - spytała ostro. - W każdym razie, nikt nic uniknie konsekwencji

background image

swoich niegodziwości. Nic możecie tak po prostu brać. korzystać, wyzyskiwać i nic ponieść

za to żadnej kary. Musicie zacząć płacić za swoje grzechy. I to przyniesie wam los.

- Niegodziwości? - spyta} Alasdair. - Grzechy? -To surowe słowa. pani.

- Nazywaj je jak chcesz - powiedziała Cyganka

1 wzruszyła ramionami, wprawiając w ruch kolczyki. - Ale zapłacicie za wszystko,

Mac Lachlanowie. I dostaniecie nauczkę. To, co nastąpi, będzie tak realne i bolesne, jak ten

siniak między oczami.

Merrick zaklął cicho, ale nie odwrócił głowy.

- Męczy mnie już ta tragedia grecka - warknął. -Idziemy.

- Zaczekaj chwilę, Merrick. - Ouin patrzył niespokojnie na kobietę. - Czy to jedno z

tych cygańskich przekleństw?

Kobiecie błysnęły oczy.

- Lordzie Wynwood, jest pan takim głupcem - odparła. - Czyta pan zbyt wiele książek.

- Sami rzuciliście na siebie przekleństwo, bez mojej pomocy. Teraz musicie wynagrodzić

krzywdy. Naprawić błędy.

Merrick odwrócił się przez ramię.

- Brednie - warknął-

- Ale stanie się tak, jak powiedziałam - szepnęła. Poryw chłodnego wiatru wdari się

nagle pod poty

namiotu i przyprawił Alasdaira o dreszcz. Odwrócił Mę i zobaczył, ze jego brat

wyszedł już na zewnątrz

i ruszy! z powrotem ścieżką. Quin wzruszy} ramionami i podążył w jego ślady.

Alasdair nigdy nie dawał się łatwo zastraszyć, nawet w sytuacji, gdy tak byłoby dla

niego lepiej. Uśmiechnął się więc i osuną! na taboret pośrodku namiotu.

- Drogie dziewczę - zaczął, przechylając się przez stół. - Teraz, kiedy nie ma już tych

filistrów, muszę cię wreszcie zapytać, czy ktoś ci już mówił, że masz oczy koloru koniaku, a

usta niczym płatki róży?

- Tak, a pośladki jak dwie marmurowe bile - odparta sucho. - Wierz mi, MacLachlan.

Już to wszystko słyszałam.

Uśmiech zamarł Alasdairowi na wargach.

- Ach, jaka szkoda.

Cyganka rzuciła mu zamyślone spojrzenie i wstała.

- Idź już sobie. Wynoś się z mojego namiotu i daj sobie spokój z tymi

wyświechtanymi słówkami. Już dość masz przez nie kłopotów.

background image

Alasdair spuścił głowę i zaśmiał się krótko.

- To nie był najlepszy dzień - przyznał. Przez chwilę Cyganka milczała.

- Biedny MacLachlan - szepnęła w końcu. - I tak nie wiesz jeszcze wszystkiego.

Nieprzyjemny powiew wiatru znów musnął jego kark, lecz kiedy tym razem uniósł

głowę, jego pięknej wróżki już w namiocie nie było.

Rozdział 1

W którym zrywa się burza z piorunami

Gdy Alasdair wróci! do swojej kamienicy przy Great Oueen Street, zbyi machnięciem

ręki pytanie kamerdynera o kolację, rzucił na krzesło płaszcz oraz fular, po czym rozłoży! się

na zniszczonej sofie w saloniku i ochoczo powrócił do stanu pijackiego otępienia, w którym

czuł się tak doskonale w drodze do domu.

Potrzeba mu było dużo brandy, by mógł znieść towarzystwo swoich kompanów. Ouin,

zirytowany utrata dwudziestu funtów, przez cala drogę do Wandsworth narzekał. Merrick,

młodszy brat Alasdaira, nigdy nie potrzebował pretekstu, by popaść w ponury nastrój.

Nieodmiennie znajdował się właśnie w takim, a nie innym stanie. Odlatując w zapomnienie,

Alasdair /dążył jeszcze pomyśleć, że piękna Cyganka nie pomyliła się przynajmniej w

stosunku do jego brata.

Przez chwilę po prostu drzemał, zbyt bezsilny, by wstać i iść spać. Jednak tuż przed

północą obudził go hałas za oknem. Otworzył więc niechętnie jedno oko : przekonał się, ze

niesłychany upał przyniósł gwałtowną burzę. Alasdair ziewnął, podrapał się po głowie i

zapadł z powrotem w sen z miłym poczuciem bezpieczeństwa. Wkrótce potem do jego uszu

dobiegło jednak natarczywe pukanie do drzwi.

Wytężył wszystkie siły, by go nic słyszeć i przywar! do resztek snu. który łączył jakoś

Bliss, piękna Cygankę i butelkę dobrego szampana. Lecz walenie odezwało się ponownie,

akurat w chwili, gdy Cyganka zaczęła przesuwać mu uwodzicielsko palcami po plecach. A

niech to! Wellings przecież powinien otworzyć... Jednak tego nie zrobił, a walenie nie

ustawało.

Bardziej zirytowany niż zatroskany Alasdair zwlókł się z kanapy, znów podrapał po

głowie i ruszył na podest wychodzący na hol. Tymczasem Wellings zszedł już do foyer i

otworzył drzwi. Alasdair spojrzał w dół i zobaczył, że w progu stoi - jak sądził - jakaś służąca

i trzyma w ręku kosz z mokrą bielizną.

background image

Wellings mówił nieco podniesionym głosem, co nieomylnie wskazywało na irytację.

- Jak już dwukrotnie tłumaczyłem: sir Alasdair nie przyjmuje samotnych kobiet -

mówił. - A już na pewno nie o tej porze. Proszę wracać do powozu. Zanim umrze pani w

progu na zapalenie płuc.

Z tymi słowami chwycił za klamkę, ale kobieta wsunęła najpierw stopę, a później całą

nogę między drzwi a framugę.

- Lepiej przestań pleść głupstwa i posłuchaj, panie - powiedziała kobieta z akcentem,

jakiego nie powstydziłaby się nawet babka MacGregor. - Sprowadzisz pana na dół i lepiej się

pospiesz, bo nie ruszę się stąd ani na krok i będę walić do drzwi, aż zobaczę na schodach

Pana Boga we własnej osobie i wszystkich świętych.

Alasdair zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że popełnia niewybaczalny błąd. lecz

wiedziony czymś, co mógł nazwać jedynie chwilową niepoczytalnością, zaczai powoli

schodzić ze schodów. Zrozumiał bowiem, że jego gość to nie żadna leciwa służąca, ale

dziewczyna. A pranie... nic było praniem. Więcej na razie nie mógł powiedzieć. W połowie

schodów odchrząknął głośno.

Wellings i dziewczyna jak na komendę podnieśli głowy. W tej samej chwili Alasdair

poczuł się tak, jakby otrzyma! cios w żołądek. Dziewczyna miała oczy o najczystszym

odcieniu zieleni, jaki miał dotąd okazję oglądać. Chłodne, czyste spojrzenie spłynęło po jego

ciele niczym alpejski strumień, pozostawiając go bez tchu, jak gdyby ktoś oblał go nagle wia-

drem zimnej wody.

- Chciała się pani ze mną widzieć? - wykrztusił. Podniosła na niego wzrok.

- Jeśli nazywa się pan MacLachlan, to tak - odparła. - I wygląda pan dokładnie tak,

jak sądziłam.

Alasdair wątpił, by mógł poczytać to sobie za komplement. Żałował, że nie jest

jeszcze całkiem trzeźwy. Miał okropne wrażenie, że powinien mieć się na baczności przed tą

osobą - mimo że była blada, krucha i przemoczona do suchej nitki. Wyciągnęła rękę spod

zawiniątka. Alasdair uścisnął ją i wyczuł, że nawet jej rękawiczka jest zupełnie mokra.

- Nazywam się Esmee Hamilton - powiedziała cierpko.

Alasdair zdobył się na serdeczny uśmiech.

- Miło mi, panno Hamilton. - Czy my się znamy?

- Nie, pan z pewnością o mnie nie słyszał. Mimo :o zajmę panu chwilę. - Rzuciła

Wellingsowi dziwne spojrzenie. - Na osobności, jeśli łaska.

Alasdair popatrzył na nią wymownie.

- Pora dość niezwykła jak na wizyty, panno Hamilton.

background image

- Tak, ale dano mi do zrozumienia, ze pan prowadzi dość osobliwy tryb życia.

Alasdair zaniepokoił się, lecz ciekawość przeważyła, eleganckim gestem skierował

dziewczynę do .saloniku, po czym posiał Wellingtona po herbatę i suche ręczniki.

Dziewczyna zatrzymała się obok sofy stojącej najbliżej ognia i nachyliła się nad zawiniąt-

kiem.

Do diabła, kto to jest? Z pewnością Szkotka, gdyż nie próbowała nawet ukryć swojego

akcentu. Gdyby nie niezwykłe zielone oczy, wyglądałaby niemal jak dziecko. Nie mogła mieć

zresztą więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat i choć niestaranny ubiór zupełnie na to nie

wskazywał, pochodziła chyba z dobrego domu. Co oznaczało, że dla ich wspólnego dobra

musiał się jej jak najszybciej pozbyć.

Z ta myślą otworzył raz jeszcze drzwi do salonu. Spojrzała na niego z dezaprobatą.

- Obawiam się, że mój kamerdyner mylnie odczytał pani intencje - powiedział. - Tak

młoda osoba jak pani nie powinna przebywać ze mną sam na sam.

W tej samej chwili zawiniątko poruszyło się. Alasdair omal nie wyskoczył ze skóry.

- Dobry Boże! - krzyknął i podszedł bliżej, by na nie popatrzeć.

Spod kilku kocyków wyjrzała maleńka nóżka. Panna Hamilton odsunęła pierwszą

mokrą warstwę i Alasdairowi zawirowało przed oczami na widok drobnej rączki, dwóch

zaspanych oczek o długich rzęsach i wspaniałych różanych usteczek.

- Ma na imię Sorcha -szepnęła panna Hamilton. - Chyba że zechce pan zmienić to

imię.

Alasdair odskoczył do tyłu, jakby zawiniątko mogło wybuchnąć.

- Chyba że... że co?

- Zechce pan zmienić jej imię - powtórzyła panna Hamilton, taksując go wzrokiem. -

Mimo że sprawami to ogromny ból, muszę ją panu oddać. Nic mogę opiekować się nią tak

troskliwie, jak na to zasługuje. Alasdair roześmiał się cynicznie.

- Nie, nie - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Z tej mąki nie będzie

chleba, panno Hamilton. Gdybym kiedykolwiek z panią spal, z pewnością bym to pamiętał.

Panna Hamilton podeszła do niego nieco bliżej.

- Ze mną? Na Boga. panie MacLachlan! Czy pan oszalał?

- Proszę wybaczyć - powiedział sztywno. - Może ja czegoś nie rozumiem. Błagam,

proszę mi wyjaśnić, po co pani przyszła. I proszę nic sądzić, że jestem głupcem.

Usta dziewczyny drgnęły.

- No cóż, miło mi to słyszeć - powiedziała, znów taksując go wzrokiem. - Już

zaczęłam się obawiać, ze jest inaczej.

background image

Alasdair nie miał ochoty znosić obelg ze strony dziewczyny, która wyglądała jak

zmokła kura. Potem jednak uświadomił sobie, jak on sam się prezentuje. Spał w ubraniu, tym

samym, które włożył rano na mecz. Potem uprawiał ostry seks, został ranny, uciekał przed

szaleńcem i podczas trzygodzinnego powrotu do domu upił się do nieprzytomności. Nic golił

się co najmniej od dwudziestu godzin, miał okazałego guza na czole i rozczochrane włosy.

Nieśmiało przeciągnął po nich ręką.

Dziewczyna patrzyła na niego z dziwną mieszaniną odrazy i strachu. Z zupełnie

niezrozumiałych powodów zaczął żałować, że nie ma na sobie surduta ani fulara.

- Proszę zrozumieć, panno Hamilton - wykrztusił wreszcie. - Nie mam ochoty na pani

docinki, szczególnie że...

- Ach, ma pan z pewnością rację, wiem - w jej glosie nie było już obrzydzenia,

pozostał jedynie strach.

- Jestem zmęczona i /.irytowana, tak, ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że

jestem w podróży prawie tydzień, a przez ostatnie dwa dni próbowałam pana odszukać w tym

okropnym, brudnym mieście.

- Sama?

- Dla dobra Sorchy, tak - przyznała. - Bardzo przepraszam.

Alasdair pohamował gniew.

- Proszę usiąść i zdjąć mokry płaszcz i rękawiczki

- poprosi! stanowczo.

Gdy uczyniła, jak kazał, położył jej rzeczy przy drzwiach i zaczął przechadzać się po

pokoju. - Proszę mi zatem powiedzieć, panno Hamilton, kto jest matką dziecka, jeśli to nie

pani?

Wreszcie jej policzki zarumieniły się.

- Moja matka - powiedziała cicho. - Lady Achanalt.

- Lady Acha... kto?

- Lady Achanalt - dziewczyna zmarszczyła brwi. -Nie pamięta jej pan?

Ku swemu zdumieniu rzeczywiście nic- pamiętał i od razu się do tego przyznał.

- Mój Boże! - Zarumieniła się jeszcze mocniej. -Biedna mama! Pewnie sobie

wmawiała, że zachowa ją pan w pamięci aż po grób, albo wierzyła w jakieś inne romantyczne

bzdury.

- Aż po grób? - powtórzył, i. trudem zwalczając mdłości. - Gdzie ona, u diabla, jest?

- Niestety, nie żyje. - Wyciągnęła rękę w kierunku maleńkich, ale eleganckich perełek

na szyi i zaczęła się nimi nerwowo bawić. - Zmarła. Zupełnie nagle.

background image

- Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panno Hamilton.

Panna Hamilton zbladła.

- Niech pan zachowa swoje współczucie dla córki - powiedziała. - Nawiasem

mówiąc, jej pełne nazwisko brzmi lady Sorcha Guthrie. - Ponad dwa lata temu została poczęta

w sylwestra. Może to coś panu przypomni?

Alasdair poczuł lekką konsternację.

- No... nic.

- Ale przecież musi pan pamiętać. Był bal, bal maskowy u lorda Morwena w

Edynburgu. Rozumiem, ze taki rodzaj bachanaliów. 'lam się poznaliście. Prawda?

Jego puste spojrzenie najwyraźniej nią wstrząsnęło.

- Boże, podobno mówił jej pan, że to miłość od pierwszego wejrzenia! - W glosie

panny Hamilton pobrzmiewała teraz nieskrywana rozpacz. I że na taką kobietę czekał pan

cale życie. Mama była wysoką brunetką o pełnych kształtach. Bardzo piękną. Boże!

Naprawdę nic pan nie pamięta?

Alasdair sięgnął pamięcią wstecz i zrobiło mu się jeszcze bardziej słabo.

Rzeczywiście, ponad dwa lata i emu był w Edynburgu. Podjął nietypową dla siebie Decyzje,

by spędzić święta w domu, gdyż jego wuj Angus wrócił właśnie z zagranicy. J spędzili razem

sylwestra. W Edynburgu. Bal też się odbył. i o ite dobrze pamiętał, bawili się ostro. To Angus

go w to wciągnął, a potem musiał odholować do domu. Po-'.a strasznym noworocznym kacem

niewiele mu z te-■j.o zostało w pamięci.

- No cóż - powiedziała zrezygnowanym głosem. -Mama miała zawsze słabość do

ładnych chłopców.

Ładnych chłopców? Jej też się podobał'? I kim, u licha, była ta lady Achanalt?

Alasdair łamał sobie głowę, nerwowo przeczesując palcami włosy. Młoda kobieta siedziała

wciąż na kanapie obok śpiącego dziecka i nie spuszczała z niego wzroku. Nie patrzyla mu już

jednak spokojnie prosto w oczy, byki najwyraźniej zmartwiona i trochę smutna.

- Sorcha jest mi bardzo droga, panie MacLachlan - powiedziała cicho. - To moja

siostra i będę ją zawsze bardzo kochać. Ale mój ojczym, Jord Achanalt... on nigdy nic darzył

jej uczuciem. Od samego początku.

- Więc to nie jest jej ojciec? - spyta} Alasdair. -Jest pani tego całkiem pewna?

Dziewczyna spuściła wzrok na swoje przemoczone buty.

- I on był tego pewien - szepnęła. - On i mama nigdy nic... - zawiesiła głos.

- Do Ucha1. - wykrzyknął Alasdair. - Co nigdy?

- Nie wiem - oblała się rumieńcem. - Nic z tego nie rozumiem. Ale on wiedział.

background image

Mama niczego mi poza tym nie zdradziła. Ale pewnego dnia rozpętała się burza. Rzuciła mu

to prosto w twarz. Naprawdę nigdy do pana nie pisała? Ani pan do niej?

Alasdair przycisną! palce do skroni.

- Boże!

Popatrzyła na niego markotnie.

- Trochę za późno na modlitwy - powiedziała. -Niech pan posłucha, MacLachlan,

ostatnie dwa lata były dla nas straszne. Robiłam wszystko co mogłam, żeby jakoś poprawić

sytuację, ale teraz moja rola się kończy. Mama nie żyje i wszystko spada na pana. Przykro mi.

W pokoju na chwilę zapadła cisza. Alasdair przechadzał się tam i z powrotem przed

kominkiem, stukając obcasami o marmurową podłogę. Dziecko. Nieślubne. Boże. Nie, to się

nie dzieje naprawdę.

- Jak umarła? -jęknął w końcu.

- Na zapalenie płuc - odparła głuchym głosem. -Coś całkiem zwyczajnego. Zawsze

chciała umrzeć w bardziej dramatycznych okolicznościach. Nazywała to poetycką śmiercią.

Ale epidemia szalała wtedy w Szkocji jak pożar. Myślę, ze taka była wola boska. Alasdair

podejrzewał, że być może mąż owej damy zaofiarował Panu Bogu swoja pomoc.

- Bardzo mi przykro, panno Hamilton - powiedział w końcu. - Niestety, naprawdę nie

mogę zaopiekować się dzieckiem. Bo o to pani chodziło, prawda? Sądziła pani, że będzie jej

lepiej tutaj. Zapewniam panią, że nic mogła się pani bardziej pomylić.

Popatrzyła na niego dziwnie.

- To, co ja sadze, nie ma żadnego znaczenia. Alasdair postanowił jednak zrzucić z

siebie raz na zawsze ciężar, który spadł na niego tak nieoczekiwanie.

- Rozumiem, ze żałoba po matce wyzwoliła w pani romantyczne uczucia - odparł. -

Ale ja jestem twardym graczem. Doświadczonym draniem. 1 kobieciarzem najgorszego

gatunku. Ostatnim mężczyzną na świecie, który powinien wychowywać dziecko. Niech pani

idzie do domu. pani Hamilton. Między mną a pani matką nic było miłości, ani wielkiej, ani

żadnej. Przed Bogiem i w obliczu prawa to lord Aehanalt jest ojcem Sochy i na pewno

zamartwia się teraz na śmierć.

Panna Hamilton zaśmiała się ironicznie.

- W takim razie to pan jest romantycznym głupcem, panie MacLacblan - powiedziała.

- Jeszcze większym, niż. moja matka. Achanalt nie dba o prawo, a w Szkocji to on może

uchodzić za Boga. Sor-clia i ja nie mamy domu. Rozumie pan?

Alasdair przerwał swoją przechadzkę i wbił w nią wzrok, zaciskając pięści.

- Dobry Boże! - wykrztusi!. - Ten człowiek wyrzucił was z domu?

background image

Panna Hamilton wzruszyła ramionami.

- Dlaczegóżby nie? - odparła. - Nie jesteśmy z nim spokrewnione. Nie łączą nas

więzy krwi. Nie mamy rodzeństwa ani dziadków. Achanalt nie jest nam nic winien. A jeśli mi

pan nie wierzy, proszę do niego napisać i zapytać, co o tym sądzi. Z pewnością chętnie panu

odpowie.

Alasdair zapadł się w fotel.

- Chryste Panie, pani matka umarła, a on po prostu...

- Spakował nasze rzeczy do powozu, zanim jeszcze lekarz stwierdził zgon -

powiedziała panna Hamilton. - Na szczęście pozwolił nam wyjechać powozem.

Mieszkałyśmy do tej pory z jego rodziną, co było naprawdę trudne do zniesienia.

- Zatem wyrzekł się dziecka? - spytał Alasdair ze zgrozą.

- Nie stwierdził również publicznie, że dziecko jest pańskie. - Na to jest zbyt dumny.

Ale jego czyny mówią głośniej niż słowa, prawda? Składam los Sorchy w pańskie ręce. Jest

pan naszą ostatnią deską ratunku.

- A rodzina pani ojca'.' Nie może was przyjąć'/ Pokręciła głową.

- Mój ojciec nie miał ani pieniędzy, ani rodziny -powiedziała panna Hamilton. - Był

chyba, niestety, utracjuszem... Podobnie jak drugi mąż mamy. I trzeci. Mama najwyraźniej

miała skłonności do tego typu mężczyzn.

- Ten Achanalt nic należy chyba do takiego gatunku'.'

- Nie, jest tylko zwodniczo przystojnym łajdakiem. Źle go oceniła.

- 1 nikogo innego już nie macie? Dziewczyna roześmiała się smutno.

- Mama miała starszą siostrę, ale ona dwa lata temu wyjechała do Australii. Nie wiem,

czy w ogóle zamierzą wrócić, nawet nie jestem pewna, czy żyje. Pisałam do niej... ale to słaba

nadzieja.

- Rozumiem - odparł wolno Aiasdair, mocno już przestraszony faktem, że zaczyna

sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji.

Nagle dziewczyna pochyliła się nad śpiącym dzieckiem.

- Naprawdę muszę już iść - powiedziała, mrugając. - Bardzo mi przykro, aie

naprawdę muszę.

Alasdair poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg.

- Iść? Dokąd? - zapytał.

Dziewczyna najwyraźniej walczyła ze łzami.

- Wyjeżdżam rano, pierwszym powozem. - Poszperała w torebce i wyjęła małą

brązową butelkę. -Sorcha ząbkuje - dodała szybko. - Rośnie jej ostatni górny ząb trzonowy.

background image

Jeżeli zacznie płakać i nie uda się panu jej uspokoić, proszę wetrzeć troszkę tej mikstury w

swędzące dziąsło.

Alasdair wybałuszy! oczy.

- Wetrzeć?

Panna Hamilton uśmiechnęła się przez łzy.

- To olejek kamforowy - powiedziała. - Niech pan włoży jej do ust mały palec.

Wyczuje pan niewielkie zgrubienie na dziąśle. Proszę mi wierzyć, skoro ja sobie z tym radzę,

panu też się uda. A poza tym jutro może pan przecież zatrudnić niańkę. No bo taki ma pan

przecież zamiar, prawda? Bardzo doświadczoną niańkę, rzecz jasna. Sorcha to spokojne

dziecko. Na pewno nie sprawi panu kłopotu.

Alasdair wlepił wzrok w brązową butelkę.

- Co to, to nie, panno Hamilton. Nie zamierzam robić takich rzeczy. Niepotrzebna mi

ta butelka. Nigdzie nie będę wkłada! palców. Nie będę obmacywał dziąseł.

- Myślę, że wkładał je pan już w gorsze miejsca -mruknę ja.

Alasdair był jednak tak przerażony, że nawet się nic obraził. Ona naprawdę zamierzała

odjechać. Przez chwilę nie mógł złapać tchu. Ciężar odpowiedzialności i strach przed tym, co

go czeka, po prostu go przygniotły. Nie mógł się z tego otrząsnąć.

Jego przemoczona ptaszyna wkładała już rękawiczki i łykała łzy.

- Proszę zaczekać - zaprotestował. - to się nie dzieje naprawdę. Dokąd... do kogo

chce pani jechać?

- Do Bournemouth - odparła, ściskając po raz ostatni ukochaną siostrzyczkę. -

Dostałam tam posadę guwernantki. I tak miałam szczęście. Brakuje mi przecież

doświadczenia. Doktor Campbell zna mojego pracodawcę, to emerytowany pułkownik, i

zwrócił się do niego w moim imieniu. Nie mam innego wyboru.

- Nie ma pani wyboru? - On sam nie znal tego pojęcia.

Panna Hamilton popatrzyła na niego poważnie.

- Zostałam kompletnie sama - powiedziała. -Na szczęście Sorcha jest w lepszej

sytuacji, bo ma pana. Panie MacLachlan, proszę nie zawieść tego dziecka.

- Na Boga, przecież ja w ogóle nie zamierzam się nią zajmować - zaprotestował.

Panna Hamilton cofnęła się o krok. Alasdair nie spuszczał z niej wzroku.

- Ale... ale dziecko! Proszę zaczekać, panno Hamilton! Przecież na pewno może ją

pani zatrzymać. To tylko... tylko małe dziecko. Jej utrzymanie nie kosztuje wiele.

- Dlaczego tak mi pan to utrudnia? - krzyknęła panna Hamilton. - Żadna rodzina nie

zatrudni guwernantki z dzieckiem. Każdy oczywiście pomyśli, ze to moja nieślubna córka i

background image

odprawi mnie z kwitkiem. Alasdair popatrzy! na nią markotnie.

- Właśnie - powiedział. - Skąd mam niby wiedzieć, że to nie pani córka?

Oczy panny Hamilton rozbłysły gniewem.

- Samolubny łajdak! - krzyknęła. - W dalszym ciągu zamierza się pan wypierać...

stosunków małżeńskich z moją matką?

- Czego? - spytał z niedowierzaniem. - Ja nawet nie wiem, jak się pisze „małżeński".

Ale jeżeli mnie pani pyta, czy nie zabawiłem się z nią za kotarą w pewnego pijackiego

sylwestra, to muszę przyznać, że owszem, tak, to się mogło zdarzyć.

- Boże - szepnęła z przerażeniem. - Pan naprawdę jest łajdakiem, prawda?

- Przyznaję się do winy! - wykrzyknął, wznosząc dłonie do nieba. - Popełniłem

przestępstwo. I jestem z tego powodu bardzo zadowolony.

Panna Hamilton wydęła pogardliwie usta.

- Przykro mi, że muszę oddać panu dziecko, które tak kocham - powiedziała. - Ale już

lepiej być nieślubną córką łajdaka, niż skończyć w sierocińcu. A już na pewno lepiej niż

zostać ze mną, bo nic jej nie mogę dać, choć bardzo mnie to boli. - Otarła łzę, pociągnęła

nosem i szybkim ruchem zdjęła przemoczoną torbę z kanapy.

Alasdiur zastąpił jej drogę.

- Panno Hamilton! Nie może mnie pani przecież wpakować w taką kabałę i po prostu

sobie pójść!

Odwróciła się na pięcie.

- W kabałę to wpakował pana pański ciupciaczek. lak więc proszę nawet nie próbować

zwalać winy na mnie.

Alasdair wybuchnął gromkim śmiechem.

- Ciupciaczek! Coś takiego! Panno Hamiiton! Uniosła rękę, jakby chciała mu

wymierzyć policzek.

- Proszę ze mnie nie drwić! Wypraszam sobie! Przestał się śmiać, chwyci! ją za rękę i

podniósł do ust.

- No już dobrze. To pocałunek na zgodę. Jestem pewien, że znajdziemy wyjście, które

zadowoli obie strony, prawda, panno Hamilton. Naprawdę nie widzę problemu.

Popatrzyła na jego posiniaczone czoło.

- Ktoś przyłożył panu w głowę - mruknęła. -I pewnie ją uszkodził.

- Proszę posłuchać. Najwyraźniej nie chce się pani rozstawać z siostrą. A ja jestem

bardzo bogatym człowiekiem.

- Tak? - W jej zmęczonych oczach rozbłysła iskierka nadziei. - Cóż to za

background image

wyjście?

Alasdair wzruszył ramionami i przybrał niewinny wyraz twarzy, na jaki nigdy nie

dawała się nabrać babka MacGregor, Panna Hamilton nie była jednak najwyraźniej tak

przenikliwa, gdyż wyraz jej oczu zdecydowanie złagodniał. Boże, jakim był draniem! A ona

wyglądała tak ślicznie!

- Może kupię pani domek? - zaproponował. -Na przykład nad morzem? I

zaproponuję roczna pensję? Jest pani bardzo młoda, to prawda. Ale przy odrobinie wysiłku...

zdoła pani chyba udawać młodą wdowę?

Panna Hamilton stanowczo pokręciła głową.

- Młode wdowy cieszą się szacunkiem jedynie wówczas, gdy mieszkają z rodziną

zmarłego męża -powiedziała ze swoim charakterystycznym akcentem - lub z własną. Nikt nie

uwierzy w tę starą bajeczkę o młodej wdowie z domku nad morzem. I doskonale pan o tym

wie. - W jej głosie znów pobrzmiewała pogarda. - Wezmą mnie za latawicę, a to zrujnuje

przyszłość Sorchy.

- Chyba pani przesadza.

- Sam pan wie, że nic - odparła z naciskiem. - Poza tym Socha zasługuje na ojca,

nawet jeśli temu ojcu daleko do ideału. A jeśli już musi być bękartem, to niech będzie

bękartem bogacza. Może jej pan zapewnić właściwie wszystko. Może ja pan stroić i

kształcić. Dzięki temu otrzyma przynajmniej szansę na godne życie. - Ze Izami w oczach

wyrwała mu rękę, odwróciła się i łkając cicho, ruszyła do drzwi.

- Nie, nie pozwolę pani odejść - powiedział. - Proszę pomyśleć... o dziecku. Proszę

pomyśleć, na co będzie narażona pod moim dachem. Może pozwolę się jej bawić

scyzorykiem? Może dodam narkotyków do owsianki? Gorzej! Nauczę ją grać w karty i kości.

Trosze nie zapominać o tym, że jestem łajdakiem!

Spojrzenie panny Hamilton na pewno przyprawiłby go o wzwód, gdyby nie to, że jego

członek zwinął się w mały, nieruchomy pączek już na samym początku rozmowy.

- Nie ośmieli się pan! - syknęła. - Ucieka się pan \n starych, wytartych sztuczek, panie

MacLachlan!

Alasdair poczuł, że ogrania go wstyd - nigdy nikogo nie oszukał - wyjąwszy rzecz

jasna mężów swoich kochanek. I właśnie z tego powodu znalazł się teraz w tym pożałowania

godnym położeniu. Wprawdzie chciał się wyprzeć tego dziecka, ale panna Hamilton była

bardzo przekonująca. Co więcej, pamiętał jak przez mgłę, ze wtedy, na balu, nieźle

narozrabiał. Puczucie winy nie dawało mu spokoju. Zawsze miał słabość do starszych

brunetek o bujnych kształtach. I najwyraźniej z jedna z nich spędził kiedyś upojnego

background image

sylwestra. Rany boskie! Co też jej musiał naopowiadać, żeby się z nim przespała? No bo tak

właśnie musiało być, przespał się z nią raz, to był po prostu szybki numerek, o którym szybko

zapomniał. Żadnych uczuć. Ani obaw o konsekwencje. Boże! Coś mu jednak majaczyło w

pamięci. Jakieś kotary - aksamitne, ciężkie draperie ocierały mu się o plecy... I zapach starych

skórzanych obić. A może przypominał mu się inny grzeszek, popełniony w innym miejscu i w

innych okolicznościach?

Nie, to było jednak w bibliotece. Zawsze na balu czy przyjęciu udawało mu się

znaleźć jakąś pustą bibliotekę. Zwabił pewnie tę lady Achanalt za kotarę, wyszeptał do ucha

parę słodkich kłamstewek, zdjął jej szybko majtki i wziął na stojąco. Nie byłby to zresztą

pierwszy i jedyny taki występ.

- Panie MacLachlan! - Ostry głos panny Hamilton wyrwał go z zamyślenia. -

Zmiażdży mi pan rękę.

Zdał sobie nagle sprawę, że ściska jej obie dłonie. Nagle doznał olśnienia.

- Dlaczego właściwie musi pani jechać do Bournemouth?

- Bo muszę pracować - powiedziała twardo. - Jestem zdana na własne siły, nie

rozumie pan?

- Ale dlaczego nie może pani po prostu zostać tutaj? Odsunęła się o krok.

- Tutaj? Z panem?

Pochwycił jej pogardliwe spojrzenie.

- Na miłość boską! Jako... jako moja guwernantka! Panna Hamilton uniosła brwi.

- Nie wątpię, że osoba, która pełniła te obowiązki, nie wywiązała się z nich należycie -

odparła. - Ale jest pan już chyba za stary i zbyt zdemoralizowany na to, by pana

wychowywać.

Łypnął na nią spod oka.

- Na miłość boską! Jako guwernantka dziecka! Tego dziecka! Jeżeli mam pozwolić jej

zostać, dlaczego to pani nic miałaby się nią zająć? Nikt się niczego nie domyśli, a lepszej

opiekunki przecież nie znajdę! To trochę ją zaskoczyło.

- Ja... ja... - wyjąkała, mrugając. ~ To głupie. Sorcha nie ma jeszcze dwóch lat.

Potrzebuje niańki, nie guwernantki.

Alasdair postanowi! sobie solennie, że znajdzie jednak wyjście z tego moralnego

labiryntu.

- A kto tak twierdzi? Kto ustanawia reguły? Czy istnieje jakiś poradnik, o którym nie

wiem? - Rzucił szybkie spojrzenie na śpiące dziecko. - Proszę na nią popatrzeć. Jest na pewno

bardzo inteligentna, jak wszyscy MacLachlanowie. No, prawie wszyscy. Mój brat Mcrrick

background image

nauczył się czytać w wieku trzech lat. Znal też wszystkie działania matematyczne.

- Więc przyznaje się pan do ojcostwa? Alasdair zawahał się.

- Nie wykluczam, że to możliwe. Muszę jeszcze zasięgnąć porady prawnika, zanim

wezmę za nią pełna odpowie... - Z jakiegoś dziwnego powodu nie mógł dokończyć słowa.

- Odpowiedzialność? - podsunęła słodko pan-i.i Hamilton. - To proste słowo. Tylko

pięć sylab. Na pewno się go pan nauczy.

Alasdair obawiał się poważnie, że panna Hamilton ma rację.

- Ma pani wszystkie cechy pożądane u guwernantki - odparował. - Cięty język i

protekcjonalny ton..

- Zgadzam się z panem. I dziękuję za komplement.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, przeklinał swoją bezradność.

- I co pani powie na moją propozycję? Ile zarabia guwernantka? Ile będzie mnie

kosztować ta nowo odkryta odpowiedzialność?

Wahała się tylko chwilę.

- Sto pięćdziesiąt funtów rocznic wystarczy.

- A niech to! - próbował się skrzywić. - Nie umie pani kłamać, panno Hamilton.

Zamrugała niewinnie.

~']o może udzieli mi pan wskazówek w tym zakresie? Mówiono mi, że uczeń

powinien naśladować mistrza.

Alasdair zwęził oczy.

- Proszę posłuchać. Może pani wymusić na mnie pensję, ale proszę się zdeklarować:

zostaje pani czy nie.

Przygryzła wargę i popatrzyła na śpiące dziecko.

- '1'rzysta funtów za pierwszy rok, płatne z góry - odparła. - Bezzwrotnie, nawet jeśli

zmieni pan zdanie. Choćby miało to nastąpić już w przyszłym tygodniu.

"tylko ostatni głupiec mógł przyjąć takie warunki. Zadała więcej, niż wynosiło

wynagrodzenie całej służby rocznie. Właśnie miał jej powiedzieć, żeby poszła do diabła, gdy

dziecko zaczęto strasznie płakać. Zapominając o pieniądzach, panna Hamilton podeszła do

kanapy, wyjęła dziewczynkę z koszyka i wzięła ją w ramiona. Spod mokrej wełnianej

czapeczki wyglądały rozczochrane, rude kosmyki.

- Cicho, cicho, skarbie - powiedziała śpiewnie panna Hamilton, klepiąc matą po

plecach.

Bobas zagruchał w odpowiedzi. Alasdair zaczął właśnie odzyskiwać równowagę,

kiedy Sorcha uniosła główkę i popatrzyła mu prosto w twarz. I wtedy znów poczuł się tak,

background image

jakby otrzymał silny cios prosto w żołądek. Chwiejąc się lekko, przysunął sobie krzesło w

obawie, że upadnie.

Panna Hamilton odwróciła się,

- Boże, źle się pan czuje? - spytała, ruszając pospiesznie w jego stronę.

Alasdair otrząsnął się z trudem.

- Nie, wszystko w porządku, dziękuję. Mam po prostu za sobą męczący dzień.

- To wszystko przez tego okropnego siniaka - powiedziała panna Hamilton.

Samogłoskę „o" wymawiała identycznie jak babka MacGrcgor. - Krew odpłynęła panu z

mózgu. Proszę zrobić sobie okład i położyć się do łóżka.

Alasdair pokręcił głową.

- Najpierw muszę załatwić interesy - rzekł z naciskiem. - Tak więc zapłacę pani sto

pięćdziesiąt funtów...

- Trzysta - przypomniała. - Z góry.

To był zwykły rozbój na prostej drodze, ale nie miał wyboru.

- Dobrze - mruknął. - I zajmie się pani dzieckiem, dopóki... czegoś innego nic

wymyślę.

Jej twarz skurczyła się dziwnie. Wyrażała jednak najwyraźniej szczere uczucia.

- Boże - jęknął. - Co znowu? Wypuściła spazmatycznie powietrze.

- To taka ważna decyzja - wyznała. -- Już powoli oswoiłam się z faktem, że muszę

oddać panu Sorchę, t teraz to... Chyba nie jestem przygotowana...

- To cholernie dobrze pani udaje - powiedział. -lak by się pani zachowała na moim

miejscu? Jeszcze pól godziny temu zajmowałem się własnymi sprawami i śniłem piękny sen,

a teraz bez pardonu wkroczyła i pani z Sorchą w moje życie. Szczerze mówiąc, to duża

komplikacja.

Na pannie Hamilton nie wywarto to jednak wielkiego wrażenia.

- Miałam na myśli wyłącznie to, że nie jest to chyba tak zwany przyzwoity dom. Nie

zawaham się nawet powiedzieć, że mieszkając tutaj, zniszczyłabym sobie reputację. Z drugiej

strony, to już chyba nic ma znaczenia.

Aiasdair wyprostował się.

- Prowadzę kawalerskie gospodarstwo, zgoda -przyznał. - Ale nie sprowadzam tu

kochanek ani też nie uwodzę służących. I już na pewno nie flirtuję z dziewczynami, jeśli to

pani miała na myśli.

- Nie wiem, co miałam na myśli - odparta panna Hamilton, poklepując Sorche po

plecach. - Nie na tym polega mój problem. Nie mam obycia w świecie. Nawet o wychowaniu

background image

dzieci nie miałam pojęcia, dopóki mama żyła. Mieszkałam w małych szkockich wioskach.

Zdaję sobie jednak sprawę, że pewne rzeczy nie przystoją damie, a zamieszkanie pod pańskim

dachem z pewnością do nich należy. Z drugiej strony kusi mnie pan perspektywą opieki nad

własną siostrą.

Jej nagła bezradność wzbudziła w nim troskę, choć nie rozumiał, z jakiego powodu.

- Proszę posłuchać, panno Hamilton. Jeśli dziecko ma tu zostać, prędzej czy później

będzie potrzebowało guwernantki - powiedział. - Jeśli nie jest pani zbyt młoda, by nią zostać,

dlaczego nie miałaby się pani podjąć tych obowiązków? Nie mam żadnych kuzynek, które

mogłyby się nią zająć. No, chyba że odesłałbym ją do Szkocji, ale biorąc pod uwagę, jak

szybko roznoszą się plotki, jest to chyba ostatnie miejsce, gdzie powinna zamieszkać. Ma

pani jakiś lepszy pomysł'.'

- Nie - odparła bardzo cicho. - Nie mam żadnego pomysłu.

- Więc dam pani te trzysta funtów - oznajmił. -A pani rozwiąże mój problem. Czy to

brzmi fair?

Panna Hamilton pociągnęła nosem.

- Och, na pewno tego pożałuję. Już to przeczuwam.

W tej samej chwili zjawił się kamerdyner z podwieczorkiem. Aiasdair odsunął tacę.

- Zmieniliśmy plany, Wellings. Bądź tak. uprzejmy i zanieś posiłek do salki lekcyjnej.

- Do salki lekcyjnej, proszę pana? Alasdair uśmiechnął się.

- Tak, chyba właśnie zyskałem podopieczną - odpłat. wskazując gestem dziecko,

które przysnęło na ramieniu panny Hamilton. To dziecko moich dalekich krewnych, którzy

zupełnie nieoczekiwanie zmarli. A panna Hamilton jest guwernantką dziewczynki -dodał,

składając ukłon w kierunku kobiety. - Wetlings przyniesie pani bagaże i przygotuje pokój. A

rano pozna pani resztę służby. Potem zajmiemy się... - zrobił nieokreślony gest ręką -

zajmiemy się tym wszystkim, co zawsze się robi w takich okolicznościach.

- I napisze pan natychmiast do Edynburga? - nalegała panna Hamilton.

- Bezzwłocznie - potwierdził.

A potem sir Alasdair pozostawił swoją nową guwernantkę pod kompetentną opieką

Wellingsa i uda! się na górę. Poczucie bezpieczeństwa minęło bezpowrotnie. Dziecko! W

jego domu! W dodatku został kimś, kim zupełnie nie miał ochoty zostawać: ojcem! Boże!

Słowa „poważna komplikacja" nie oddawały w najmniejszym stopniu skali problemu.

Chwilę później Esmee Hamilton przekonała się, że w salce lekcyjnej stoi trzymetrowy

stół bilardowy z wytartym suknem. Przylegający do niej pokój dziecinny przerobiono na

palarnię. Wstawiono tam zniszczone skórzane meble oraz półki, na których powinny stać

background image

książki i zabawki, nie zaś drewniane pudła, które Wellings nazwał „numizmatyczną kolekcją

sir Alasdaira".

Esmee nie miała siły zadawać pytań, zmarszczyła więc tylko z niesmakiem nos i

poszła za Wellingsem, który nagle stal się znacznie bardziej uprzejmy.

- Tędy idzie się do sypialni, która również przylega do salki lekcyjnej - powiedział. -

Jak się pani tu podoba?

Esmee położyła Sorchę na łóżku i rozejrzała się. Pokój nie był duży, lecz wysoki i

dzięki temu przestronny i przewiewny.

- Tak. dziękuje - odparła. - Jest śliczny, ale obawiam się, że nie ma tu ani łóżeczka, ani

kołyski.

- Chyba nie, madam.

Pomógł jednak Esmee ustawić dużą komodę na dwóch krzesłach obok jej łóżka.

Od śmierci matki zdążyła się już przyzwyczaić do takich prowizorek. To właśnie

utwierdziło ją w przekonaniu, że Sorcha musi mieć normalny dom. Dziecko zasłużyło sobie

na lepsze, bardziej ustabilizowane życie. I bardziej kompetentnych rodziców. Esmee wcale

nie była pewna, czy dorosła do roli matki. Ale ten łotr z dołu był z pewnością jeszcze gorszy.

Wellings przyniósł jej dzbanek gorącej wody i solennie przeprosił, że pościel nie jest

odpowiednio przewietrzona. A potem powiedział Esmee dobranoc i wyszedł. Dziewczyna

natychmiast zamknęła drzwi na klucz i patrząc na solidny zamek z brązu, doznała

natychmiastowego uczucia ulgi pomieszanej ze smutkiem. Jej matka nie żyła, a Szkocja była

tak daleko.

Dziś jednak nic już im nie groziło. Miały gdzie spać. a rano mogły się .spodziewać

śniadania. Niby tak mało, a ostatnio zaczęło znaczyć tak wiele.

Ileż by dała za to, by być starsza i mądrzejsza. Przede wszystkim starsza. Za osiem lat

miała otrzymać spadek po dziadku, a była to całkiem niezła fortuna. Ale osiem lat to kawał

czasu. Sorcha będzie wówczas dziesięcioletnią dziewczynką. A tymczasem muszą polegać

wyłącznie na rozsądku Esmee, jeśli takowy w ogóle istniał. Ach, jaka szkoda, że ciotka

Rowena nic wróciła do domu...

Esmee podeszła do Sorchy. która już prawie usnęła. usiadła na łóżku i za wszelką cenę

postanowiła powstrzymać łzy. Nie powinna zajmować się dziećmi. A już na pewno nie

powinna mieszkać w tym domu: nawet ona, zupełnie niedoświadczona, była o tym

przekonana.

Sir Alasdair MacLachlan był jeszcze gorszy, niż sądziła. Okazał się nie tylko

zwykłym łajdakiem - nie ukazywał nawet cienia skruchy. Poza tym był zabójczo przystojny. I

background image

dla niego, i dla kobiet w jego otoczeniu byłoby znacznie lepiej, gdyby nie grzeszył uroda.

Nawet gdy się złościł, w jego oczach pobłyskiwały iskierki uśmiechu, tak jakby niczego nie

traktował poważnie, a jego jasne włosy, mimo że rozczochrane, lśniły złociście w świetle

lampy.

Gdy pocałował ja w rękę, poczuła dziwny skurcz żołądka. Zapewne wynikał z

niepokoju, ze zbliżył się :o niej tak doświadczony drań. Co gorsza, sir Alas-:.!fr w ogóle nic

pamiętał mamy. Boże, cóz za upokorzenie Aie Hsinee porzuciła dumę sześćset mil stąd

obawiała się. bardzo poważnie, że będzie coraz częściej o niej zapominać.

Zmęczona, ale wciąż jeszcze pełna energii, ruszyła z powrotem do salonu, gdzie palił

się tylko jeden kinkiet. rzucający dziwne cienie na ściany i półki. Opadła bezwładnie na

podniszczoną, starą sofę i natychmiast, uderzyła ją znajoma woń. MacLachlan. Bez

wątpienia on. Dostrzegła płaszcz rzucony niedbale na stojące obok krzesło. Z trudem

ignorując niepokojąco męski zapach drażniący jej nozdrza, wzięła z nieporządnie ułożonego

stosiku na stole książkę oprawną w skórę.

Odczytała małe, złote literki na grzbiecie: Theorie Analytiąue des Probabilities de

Laplace'a. Esmee otworzyła książkę i przeczytała parę stron. Mimo swojej nie najlepszej

francuszczyzny doszła do wniosku, że teorie autora związane w jakiś sposób z arytmetyką są

dla niej stanowczo za trudne. Była zresztą przekonana, że MacLachlan również ich nie rozu-

mie. Może zostawił tu książkę w charakterze pretensjonalnej dekoracji? Rozejrzała się szybko

po zagraconym, cuchnącym pokoju i natychmiast odrzuciła tę myśl. Nie, MacLachlan nie

rościł sobie pretensji do wyrafinowanego gustu.

Teraz już zaciekawiona, wzięła kolejną książkę. Tym razem był to naprawdę wiekowy

wolumin z popękaną skórzaną oprawą. De Ratiociniis in Ludo AJeae niejakiego Huygensa.

Tym razem jednak nie mogła się zorientować, o co chodzi w treści, gdyż książkę napisano w

języku, którego w ogóle nie znała. Tak czy inaczej, było w niej mnóstwo cyfr i wzorów.

Co na Boga? Szperała dalej. Pod kolejnymi sześcioma książkami leżał plik kartek

pokrytych gryzmołami i liczbami. Wyglądało to jak wytwór umysłu szaleńca, co zresztą

pasowało doskonale do jej wyobrażenia o MacLachlanie. Ale wszystkie ułamki zwykłe,

dziesiętne i dziwne adnotacje wzmagały tylko jej ból głowy. Esmee ułożyła książki w

porządny stosik, zdmuchnęła świecę i wróciła do Sorchy.

Na widok szczęśliwej, spokojnej twarzy dziecka doznała uczucia ulgi. Tak, przyjęła

oburzającą propozycję MacLachlana. Cóż innego jej pozostało? Miała zostawić siostrę tylko

dlatego, by zachować własne dobre imię? Trudno się najeść nieskazitelną reputacją. Nie

można się na niej wyspać, nie można znaleźć pod nią schronienia. A nikt inny nic mógł im

background image

zapewnić wspólnego mieszkania.

MacLachlan - chociaż był niewątpliwie łajdakiem, w dodatku zapatrzonym w siebie -

nie wykazywał na szczęście nawet zadatków na okrutnika. to ją zdziwiło. Z jej doświadczenia

wynikało bowiem, że właśnie najprzystojniejsi mężczyźni są najbardziej okrutni. Czyż lord

Achanalt nic był tego najlepszym przykładem'.'

Rozejrzała się po pokoju, obrzucając wzrokiem ściany pokryte złocistym jedwabiem i

wysokie, wąskie okna z mięsistymi kotarami. Pokój był mniejszy, lecz o wiele bardziej

elegancki niż którekolwiek lokum, jakie zajmowały w Szkocji. Fakt, że MacLachlan nie

wyrzucił ich na ulicę, uważała za prawdziwy cud. Przecież tego właśnie się spodziewała.

Ojczym potraktował ja w ten sposób. Przez chwilę śmiech Esmee górował nad .smutkiem.

Po Achanalcie od dawna spodziewała .się wyłącznie najgorszego.

Jak matka tak mogła tak po prostu umrzeć i zostawić córki na łasce tego niegodziwca?

Rozbierając się, dostrzegła na kominku zegar . Wpół do drugiej. Za pięć godzin odjeżdża

powóz do Bournemouth. Gdyby miała zmienić zdanie należałoby to zrobić jeszcze tej nocy.

Była dziewczyną ze Szkocji, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, ze jeśli zostanie w

tym domu mężczyzną o reputacji MacLachlana, straci wszelkie szanse na zatrudnienie w

porządnym domu. MacLachlan był przystojny nawet w dezabilu niebezpiecznie przystojny.

Nie podobał się jej oczywiście, że jej się nie podobał. Lecz w jej żyłach płynęła krew matki

i to również było niebezpieczne.

Mimo wszelkich obaw i tej mieszaniny smutku jaką odczuwała po śmierci matki, w jej

u powoli budziła się nieśmiała nadzieja. Myjąc się w cieplej wodzie, którą przysłał jej

na górę Weł-Jings, Esmee rozkoszowała się tym przyjemnym uczuciem. On zamierzał to

zrobić. MacLachlan zamierzał ofiarować Sorchy prawdziwy dom. Zdziwiona takim obrotem

sprawy zrozumiała, że przyjechała do Londynu, nie oczekując nawet przez chwilę, że jej blef

okaże się tak skuteczny.

Wkładając koszulę nocną, myślała, że MacLachlan nie zapewni Sorchy miłości, nie

przeniknie w głąb jej duszy. Nie będzie ojcem w żadnym znaczeniu tego słowa. Ale nie

wyrzuci jej z domu, a Esmee nauczyła się już dawno nie żądać zbyt wiele i cieszyć się nawet

najdrobniejszym sukcesem.

Dokładnie w tej samej chwil Sorcha zrzuciła z siebie kołdrę. Esmec podeszła do

łóżeczka, żeby poprawić pościel i otulić matą. Ze zdziwieniem zauważyła, że jej siostra nic

śpi. Na widok Esmee szeroko otworzyła zadziwiająco niebieskie oczy, roześmiała się swoim

gulgoczącym śmiechem i klasnęła w rączki.

Esmee ujęła jej dłonie w swoje i mocno ścisnęła palec.

background image

- Jesteś szczęśliwa, kruszynko - spytała Esmee, podnosząc małą piąstkę do ust. -

Sądzisz, że to może być jednak twój dom?

-

Może być dom - zgodziła się Sorcha, zamykając oczy. - Dom.

Rozdział 2

W którym pan Hawes zdradza tajemnicę

Dobry Boże! Co takiego zrobiłeś? - Merrick MacLachlan przechylił się przez stół,

żeby popatrzeć na brata.

- Powiedziałem jej, że może zostać - powtórzył Alasdair. - Była pierwsza w nocy i

szalała burza. Co miałem robić?

- Każ jej zbierać manatki - poradził Quin, przełykając cynaderki. - Przecież to

najstarsza sztuczka na świecie. Nie wierze, że dałeś się na to nabrać. Merrick z obrzydzeniem

odsunął krzesło.

- To pewnie przez to, że dostałeś wczoraj po głowie - powiedział, podchodząc do

stolika, by dolać sobie kawy. - Jakaś ladacznica staje w progu z dzieckiem w zawiniątku,

mówi że to twoje, a ty tak po prostu jej wierzysz?

- To nie żadna ladacznica, tylko spłoszone dziewczyna - Alasdair ucieszył się nagle,

ze nie wspomniał o trzystu funtach, które wymusiła na nim panna Hamilton. Powędrował

wzrokiem po pokoju i zaczął się zastanawiać, czy jego brat przypadkiem nie ma racji. Może

naprawdę gonił w piętkę? Chyba uwierzył, że gdy nastanie dzień, cały ten koszmar minie.

Tak się jednak nie stało.

- Będziesz to jadł? - spytał Ouin, wskazując na pokaźny stosik wędzonych śledzi,

które Alasdair nałożył sobie na talerz.

- Proszę, możesz wziąć wszystkie - zaproponował Alasdair trochę za późno, gdyż

Ouin wydziobał już widelcem potowe porcji. - Chociaż nie bardzo rozumiem, jak możesz jeść

po tym wszystkim, co nas wczoraj spotkało.

- Mam strusi żołądek - odparł Ouin, dojadając jajka. - Miękniesz, Alasdair. Jeszcze

kawy, Mcrrick?

Merrick napełnił filiżankę Quina i wrócił na krzesło.

- Co powiedziałeś służbie? W domu wrze chyba od plotek.

- Moi służący nigdy niczemu się nie dziwią - odpad spokojnie Alasdair. -

Zakomunikowałem Wellingsowi, że jestem prawnym opiekunem dziecka i on naprawdę w to

uwierzył. - Tym bardziej że panna Hamilton jest Szkotką i zdecydowanie bardziej wygląda na

background image

moją córkę niż na dziewczynę, którą mógłbym się zainteresować.

- Ale ktoś może pamiętać twoją wyprawę do Szkocji i dodać dwa do dwóch -

powiedział Quin. - Wyjeżdżasz przecież tak rzadko.

Alasdair odwrócił się do niego.

- Rzeczywiście bardzo rzadko. W ciągu ostatnich trzech lat tylko raz byłem w domu.

Jednak w tamtym szczególnym roku obaj spędzaliśmy sezon łowiecki w Northumbrii u lorda

Devona.

- Tak, pamiętam - odparł Ouin.

- Zamierzaliśmy zostać na wakacje - ciągnął Alasdair. - Ale wtedy ty i Dev

znaleźliście te dwie dziewczyny w Newcastle, a ja czułem się jak piąte koło u wozu.

- Chcieliśmy się z tobą podzielić - mruknął Ouin. Alasdair pokręcił głową.

- Zapragnąłem pojechać do domu - powiedział -Tym bardziej że byłem już w połowic

drogi. I miałem ze sobą tylko jednego służącego.

- O co ci chodzi? - warknął Merrick.

- O to, że nikt poza Ouinem i Devellyncm nie może pamiętać mojej wyprawy do

Szkocji. Ani tamtej, ani żadnej innej.

- Wciąż jestem zdania, że musisz się jej pozbyć -rzekł z naciskiem Merrick. - Do tej

pory nigdy nie czułeś się za nikogo odpowiedzialny i ten berbeć chyba tego nie zmieni.

- Sam Pan Bóg wie, że nie chcę mieć bękarta w domu - powiedział chmurnie

Alasdair. - Ale niech mnie diabli, jeśli pozwolę, żeby ta mała umarła z głodu. Za dobrze

pamiętam, jak to jest być niechcianym dzieckiem.

- Ojciec był surowy, to fakt - zgodzi! się Merrick. Ale nigdy nic głodowaliśmy.

- Mów za siebie - rzucił przez zęby Alasdair. - Są różne rodzaje głodu.

- W takim razie odeślij je do zajazdu, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni - wtrąci!

Quin, wyczuwając zbliżającą się kłótnię.

Alasdair pokręcił głową.

- Nie miałbym sumienia - powiedział. – Dziewczynka to prawic niemowie, a i sama

panna Hamilton jest właściwie dzieckiem. Wydaje się tak niedoświadczona i wrażliwa.

Wątpię, czy kiedykolwiek przedtem wystawiła bodaj czubek nosa na południe od Irwernes.

- Będziesz idiotą, jeżeli nie wyślesz do diabła tej malej oszustki razem z jej bachorem

- powiedział Merrick. - Poza tym wuj Angus ci nic pomoże. Pożałował w maju na Malaje.

- Naprawdę? - zdziwił się Alasdair. - Kompletnie zapomniałem.

- Co za różnica? - napierał Merrick. - Powiedziałby ci tylko, ze lady Achanalt bardzo

niewiele różniła się od zwykłej puszczalskiej i nie ma sposobu, by dowieść, że dziecko jest

background image

twoje.

Alasdair odepchnął talerz.

- I tu, bracie, możesz się mylić - odparował. - I muszę przyznać, że nic podoba mi się

twoje podejście do całej spraw)'. - Odruchowo zadzwonił na służącego, ale na jego wezwanie

stawił się sam kamerdyner.

- Tak, panie?

- Czy panna Hamilton już się obudziła, Wellings? Kamerdyner otworzył szeroko oczy

ze zdziwienia.

- Tak, panie - odparł. - Wstała przed świtem i poprosiła o papier listowy.

- O papier listowy? - powtórzył Alasdair. Wellings skinął głową.

- Chciała, by jeden z jej Listów odjechał porannym powozem do Bournemouth -

odparł. - A teraz jest chyba w salce lekcyjnej.

Tak. Emerytowany pułkownik w Bournemouth. Tak więc naprawdę zamierzała

zostać. Alasdair opadł na krzesło.

- Sprowadź ją na dół - powiedział. - I powiedz, żeby zabrała dziecko.

Przez dłuższą chwilę w jadalni panowała pełna napięcia cisza, a potem rozległo się

ciche pukanie do drzwi i weszła panna Hamilton. Wydawała się jeszcze bardziej krucha niż w

nocy. Połowę jej pociągłej twarzy o pięknych rysach zajmowały błyszczące, zielone oczy.

Miała na sobie brązową wełnianą suknię, w której - choć powinna wyglądać tandetnie

-prezentowała się elegancko. Odcień brązu pasował idealnie do jej włosów splecionych w

luźny węzeł.

Cała ta kombinacja stroju i uczesania uwydatniła tylko jej cerę o barwie kości

słoniowej i po raz pierwszy od jej przybycia Alasdair zdał sobie sprawę, że nic ma do

czynienia ze zwyczajną dziewczyną. Esmee promieniowała eleganckim, subtelnym pięknem,

lecz było to piękno kobiece, nie dziewczęce. Ta świadomość przyprawiła go o lekki niepokój.

- Proszę wejść, panno Hamilton - powiedział.

Dygnęła niezgrabnie i wprowadziła Sorchę do jadalni. Tego ranka dziewczynka miała

na sobie koronkową sukienkę i pantalony do kostek. Wskazując coś za oknem, potruchtała

bez wahania w tamtym kierunku.

- Panno Hamilton, to mój brat Merrick MacLachlan - powiedział Alasdair. - A to

hrabia Wynwood. Chcieli zobaczyć dziecko. Czy mogłaby pani pokazać siostrę mojemu

bratu?

Panna Hamilton była najwyraźniej zmieszana i zbita z tropu, ale posłusznie powiodła

dziewczynkę a stronę Merricka, który zadziwił ich wszystkich, klękając obok małej.

background image

- Ile ona ma dokładnie lat? - spytał.

- W październiku skończy dwa - odparła panna Hamilton, przebierając nerwowo

perełki na szyi.

Alasdair zauważył ten gest już poprzedniego wieczoru, ale był zbyt zdenerwowany, by

go zarejestrować. Merrick wpatrywał się w twarz dziewczynki. Jakby w odpowiedzi Sorcha

położyła mu rękę na kolanie, jakby zamierzała na nim usiąść.

- Daj ziegalek - powiedziała, sięgając do łańcuszka z zegarkiem. - Ładny ziegalek,

ładny.

Panna Hamilton zarumieniła się lekko i natychmiast zapomniała o perłach.

Nic, nic! - upomniała ostro siostrę, odciągając jej rączkę.

- Daj, daj - wołała dziewczynka.

- Cicho - uspokajała siostrę panna Hamilton, biorąc ją na kolana. - Bądź grzeczna.

Mcrrick podniósł się z podłogi i popatrzył na brata.

- Chciałeś, żebym się przyjrzał jej oczom - powiedział spokojnie.

- Owszem - przyznał Alasdair.

- To niczego nie dowodzi - powiedział Merrick.

- Czyżby? A gdzie ty spędziłeś tamtego sylwestra?

- Nic wygłupiaj się - mruknął Mcrrick oburzony. - To z pewnością nie jest moje

dziecko.

- Ma oczy w dziwnym kolorze - zauważył Quin. -1 to wszystko zaczyna być

naprawdę niepokojące. Pamiętacie, co mówiła Cyganka?

- Pogadamy o tym innym razem -wtrącił Merrick, nie spuszczając wzroku z Alasdaira.

- Wolę teraz - odparł Alasdair. - To oczy Mac-Gregorów, prawda? Zimne i

najbardziej niebieskie, jakie widziałem w życiu.

- Jasnoniebieskie oczy ma wielu mężczyzn. I każdy z nich może być jej ojcem.

- Dobrze by było -warknął Alasdair. - Ale ten odcień jest wyjątkowo rzadki.

- Zalecałbym trochę rozwagi, stary - wtrącił Quin, rzucając stroskane spojrzenie na

pannę Hamilton.

Alasdair jednak nie spuszcza! wzroku z brata.

- Nie rób z siebie błazna, Merrick - powiedział z naciskiem. - Nie mam żadnego

interesu, by brać odpowiedzialność za to dziecko, tym bardziej ze nie pamiętam, żebym

kiedykolwiek poszedł do łóżka z jej matką, ale...

- A teraz jednak łóżko? - wtrąciła ironicznie panna Hamilton, przerywając mu w pół

słowa. - Wydawało mi się. że nie było żadnego łóżka, tylko zabawa za kotara w sylwestra.

background image

Ouin i Mcrrick wybałuszyli na nią oczy.

- Panno Hamilton! No wie pani!

- Dość tego. nasłuchałam się już dość bzdur. - Jasna cera panny Hamilton przybrała

ogniście różowa barwę. - Zachowujecie się jak dzikusy. A Sorcha nie jest „tym dzieckiem",

tylko pańska córką i ma imię. Będę wdzięczna, jeśli zechcą panowie tak ją nazywać. - Nagle

zwróciła się do Merricka: - Pańskie maniery pozostawiają wiele do życzenia. Może być pan

zupełnie spokojny, że Sorcha nie jest pańska córką. Nawet moja matka, głupia marzycielka,

nie pozwoliłaby się uwieść prostakowi o ptasim móżdżku, który w dodatku nie ma ani grania

wdzięku.

Z tymi słowami panna Hamilton zakręciła się na pięcie i ruszyła do drzwi na tyle

wdzięcznym krokiem, na ile jej na to pozwalało dziecko niesione na biodrze. Panna Sorcha

najwyraźniej nic miału jednak ochoty opuszczać towarzystwa. Wyrywając się siostrze ze

wszystkich sił, wskazywała paluszkiem Merricka.

- Nie. nic - krzyczała, wijąc się jak szalona. -- Daj 'iegalck! Daj!

Kiedy zniknęły im z oczu, Ouin opad! ze śmiechem na krzesło.

Cieszę się. że to cię bawi - syknął Alasdair. Och. rzeczywiście, jest taka niewinna! -

Ouin nie mógł powstrzymać śmiechu. - Taka niedoświadczona. Po prostu dzierlatka! Masz

wreszcie za swoje! Co masz na myśli?

Nie dość, ze Cyganka rzuciła na ciebie klątwę, to jeszcze przyjąłeś pod swój dach

prawdziwą piekielnicę -w dodatku bardzo urodziwą, szczególnie z tymi rumieńcami na

policzkach. Chyba rozum ci odjęło!

Esmec biegła jak wicher po schodach, przyciskając do siebie Sorchę. Dobry Boże!

Pozwoliła się wyprowadzić i. równowagi w najgorszym możliwym momencie. Dobrze

przynajmniej, ze nie rozpakowała kufra. Straciłaby tylko czas, a tak od razu wyląduje na

ulicy.

Doszła do pokoju, gwałtownie otworzyła drzwi i zderzyła się z jednym ze służących.

Zniszczone skórzane meble zniknęły, a lokaje wynosili właśnie ostatnie pudla.

- Pani wybaczy - powiedział sztywno jeden z nich. - Sir Alasdair kazał uprzątnąć

pokój.

Rzeczywiście. W środku został tylko stół i dwa drewniane krzesła. Ulotnił się nawet

zapach tytoniu.

- Dziękuję - powiedziała. - Pewnie nie mogę już. liczyć na inne stosowne meble?

- Jakiego rodzaju? - odezwał się nagle z tyłu niski, donośny glos.

Odwróciła się i zobaczyła, że sir Alasdair MacLachlan poszedł za nią na górę. Serce

background image

stanęło jej w gardle.

- Stu... słucham?

- Czego pani potrzeba, panno Hamilton? - powtórzył ciszej. - Wellings zaraz to pani

przyniesie.

W panice zbierała rozproszone myśli.

- Jakiegoś stolika - odparła, stawiając Sorchc na podłodze. Dziewczynka pobiegła od

razu do swoich zabawek.

- Proszę mówić dalej - zachęcał. - Jakiego dokładnie stolika?

Chyba nic zamierzał ich znowu wyrzucić.

- Niskiego, odpowiedniego dla Sorchy. I krzesełek. Może jeszcze łóżeczka?

MacLachlan uśmiechnął się, a w jego piwnych oczach rozbłysły ciepłe światełka.

- Dlaczego stawia pani na końcu znaki zapytania, panno Hamilton? To mi do pani nie

pasuje. Poza tym Sorcha potrzebuje z pewnością jeszcze czegoś, nie tylko stolika i krzeseł.

- Chyba... chyba tak - jąkała Esmee, przeklinając własną głupotę. Czego tak naprawdę

potrzebowały dzieci? Sama dopiero niedawno nauczyła się karmić siostrę, chronić ją przed

buzującym kominkiem, usypiać.

- Może jeszcze wysokiego krzesełka i bujanego fotelika? - ciągnęła, próbując

przypomnieć sobie sprzęty z pokoju dziecinnego u lorda. Achanalta. -I takiego małego

wózeczka, jakie czasem widuje się w parkach.

- Wiem, spacerówki - powiedział. - Przydałby się też chyba grubszy dywan. Na

wypadek, gdyby rzuciła się na podłogę w ataku furii...

Esmee zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Ma humorki, to prawda.

MacLachlan znów się uśmiechnął, a uśmiech miał stanowczo zbyt uroczy.

- Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Czyż nie tak, moja droga? Oczywiście! Dobre,

spokojne dziecko, na pewno nie sprawi panu ani odrobiny kłopotu...

Esmee odwróciła wzrok.

- Jestem pewna, że to wszystko przez tę podróż. I te nagłe zmiany w życiu.

Uśmiech natychmiast przygasł.

- No cóż - odparował. -- Lepszy koń wyścigowy niż pociągowy.

Lokaj wyniósł ostatnie pudło i delio zamknął drzwi. MacLachlan wszedł dalej do

pokoju, zatrzyma! się przy oknie i wyjrzał na ulicę.

- Nie lubi mnie pani, prawda, panno Hamilton? -powiedział w końcu. - Zaryzykuję

nawet stwierdzenie, że pani mną gardzi.

background image

Esmee otworzyła usta i natychmiast zamknęła je z powrotem.

- Przepraszam za swoje zachowanie w salonie -szepnęła.

Wydal śmieszny, niewyraźny dźwięk. Czyżby tłumił śmiech?

~ Rzeczywiście, ma pani okropny charakter - powiedział. - Nie jestem pewien, czy

Merrick zdoła przyjść do siebie po tym, co od pani usłyszał.

~ Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

Diabeł. Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwała. MacLachlan odwrócił się jednak do

niej i popatrzył w oczy.

- Zachowaliśmy się okropnie - przyznał. - Choć naprawdę nie jesteśmy gburami. A

Quin jest zwykle bardzo uprzejmy. Tylko ta cała sytuacja... Sama pani widzi, że to wszystko

jest trochę dziwne.

- Dziwne? - powtórzyła Esmće. - Jestem raczej zaskoczona, że takie rzeczy nie

zdarzają się częściej. Tak mi się przynajmniej wydaje na podstawie tego, co wiem o życiu.

- Widać wiodła pani niezwykłe życie. Dokładnie w tym momencie Sorcha pociągnęła

ją za spódnicę.

- Nie, ty zdejmij.

Esmee nachyliła się i pomogła Sorchy zdjąć lalce sukienkę.

- Najpierw trzeba rozpiąć haftkę, kochanie - powiedziała, nachylając się nad

dzieckiem. - O tak.

Sorcha odeszła do swoich zabawek, które Esmee ułożyła wcześniej na małym

dywaniku obok regału. Nie wykazywała szczególnego zainteresowania MacLachlanem. Co

zresztą miało swoje zalety.

- Jak ona panią nazywa'.' - spytał. Esmee wzruszyła ramionami.

-- Me albo jakoś podobnie. Nie potrafi wymówić całego imienia.

MacLachlan obserwował Sorchę niczym przyrodnik, który odkrył właśnie nowy

gatunek zwierzęcia. Patrząc na jego profil, Esmee zauważyła po raz kolejny, jaki jest

przystojny. Oczywiście, miał lubieżne usta i cienie pod oczami. Nie wątpiła, ze MacLachlan

jest na dobrej drodze, by zostać niegodziwym draniem, zresztą już na takiego wyglądał.

Zauważyła te oznaki już poprzedniego wieczoru, gdy poddała go niemal badaniom

klinicznym, by ocenić, z jak groźnym przeciwnikiem przyjdzie jej się zmierzyć.

Co dziwne, teraz MacLachlan nie zachowywał się wcale jak wróg. Właściwie był

równie speszony jak ona. Może naprawdę czuł się niezręcznie? Śmierć lady Achanalt

wprowadziła w ich życie zamęt. Esmee całą wiedzę o wychowywaniu dzieci musiała posiąść

błyskawicznie. To ją przerażało.

background image

Zauważyła, że Sorcha podnosi rączkę do buzi. A to nigdy nie oznaczało nic dobrego.

- Och! - krzyknęła, podbiegając do malej.

MacLachlan deptał jej po piętach. Gdy dopadła Sorchy, wyjął z wilgotnych paluszków

dziewczynki Śniący przedmiot.

- Nie! - wyła Sorcha. - Daj mi, daj!

- Coś podobnego - mruknął MacLachlan, oglądając dokładnie swoją zdobycz. - Mój

zaginiony rzymski numizmat.

- Co to jest? - Esmee pochyliła się nad Sorcha. -jakiś stary pieniążek?

- Owszem, nawet bardzo - potwierdził MacLachlan, chowając monetę. Esmee

wypuściła z objęć wijące się dziecko i rzucając ostatnie spojrzenie na MacLachlana, wróciła

do lalki.

- A co jej pani powiedziała? - spytał. - Coś na temat ust?

- Tak, że wszystko bierze do buzi. Nie zna pan celtyckiego?

Wzruszy! ramionami.

- Kiedyś się uczyłem.

Pochylił się i poklepał niezręcznie Sorehę po głowie, zupełnie jakby była małym

pieskiem. Esmee uznała to jednak za wyraz czułości.

- Esmee - powtórzył, zwracając ku niej wzrok. -Trochę wyszukane imię, prawda?

- Tak, moja matka miała wyrafinowany gust.

- Też odniosłem takie wrażenie. A ojczym to chyba jakiś ogr. Jak to sie stało, że tego

typu kobieta zawarła takie małżeństwo?

Pytanie zbiło ja nieco z tropu.

- Moja matka uchodziła za piękność. A Aehanalt kolekcjonował piękne przedmioty.

- Rozumiem.

- Na początku - ciągnęła Esmee, choć sama nie rozumiała, dlaczego kontynuuje temat

- mama uważała zaloty starszego, bogatego dżentelmena za romantyczną przygodę. Za późno

zrozumiała, że Aehanalt traktuje ja po prostu jak swoją własność, część zbiorów.

- Nie kochał jej?

Esmee popatrzyła na niego dziwnie.

- Myślę, że kochał ją, nawet za bardzo. Tym rodzajem miłości, która wystawiona na

próbę przybiera okrutny charakter.

- A matka wystawiała go na próby?

- Chyba lubiła wzbudzać jego zazdrość. A nawet doprowadzać do szału.

- Jak to?

background image

- Po ślubie przestał ją adorować. Nic spełniał jej oczekiwań, sądził, że nie musi już

zabiegać o jej względy, gdyż sianowi jego własność. Niestety, mama potraktowała to jak

wyzwanie. A potem sprawy... nabrały rozpędu.

- A pani znalazła się między młotem a kowadłem - powiedział w zamyśleniu. -- To nie

mogło być przyjemne.

Spuściła wzrok.

- Proszę się mną nie kłopotać, panie MacLachlan. Powinien pan się raczej skupić na

Sorchy.

MacLachlan wahał się chwilę.

- Proszę mi powiedzieć, czy ona. to znaczy Sorcha... czy ona rozumie... czy zdaje

sobie sprawę z tego. że jej matka nie żyje?

Esmee wolno skinęła głową.

- Tak, w jakimś sensie tak. Odkąd wyjechałyśmy ze Szkocji, ani razu o nią nie

zapytała. - Zawahała się chwile. - Zatem przyjmuje pan do wiadomości, że Sorcha jest pańską

córką? Sądząc po uwagach, jakie robił pan w jadalni, wnioskuję, że tak.

Przeszedł przez pokój i ukląkł przy małej, wprawiając Esmee w zdumienie.

Dziewczynka popatrzyła na niego, zachichotała i sięgnęła po lalkę.

- Widzis? Lala. Od Me. Widzis?

- Owszem, widzę. Śliczna. Może ją ubierzemy? Ubierzemy- zgodziła się Sorcha.

Zaczął metodycznie ubierać lalkę. Widząc, jak niezdarnie poczyna sobie z haftkami,

dziecko znów zaczęło się śmiać.

- Może wam pomogę? - zaofiarowała się Esmee. zapinanie takich haftek wymaga

wprawy. MacLachlan podniósł wzrok znad podłogi i zmarszczył brwi.

- Coś podobnego - mruknął. - Chyba lepiej sobie radzę w przeciwnym kierunku.

Esmee dłgo szukała stosownej riposty. Tymczasem MacLachlan ujął delikatnie podbródek

dziewczynki i odwrócił ją twarzą do siebie.

- Widziała pani mojego brata? - spytał.

- Trudno było nie zwrócić na niego uwagi. MacLachlan pogłaskał Sorchę po nosku,

wstał i podszedł do Esmee.

- Ale czy naprawdę dobrze mu się pani przyjrzała1' - spytał z naciskiem. -

Odziedziczył rysy po matce.

-- Powiedział pan, ze ma oczy MacGregorów. Ale szczerze mówiąc, nie przyglądałam

mu się dokładnie. - MacLachlan wstał i podszedł do niej bliżej. Stanowczo zbyt blisko.

- Te oczy czasem naprawdę budzą niepokój. Merrick patrzy jak wilk zaczajony na

background image

skraju lasu. Ma takie przenikliwe, lodowate spojrzenie. - Esmee czuła ciepło emanujące z

jego ciała. - A pani ma piękne oczy, jest to jednak piękno dość konwencjonalne. Są jak

szmaragdy z ciemnobrązowymi plamkami, których zresztą z daleka zupełnie nic widać.

Esmee cofnęła się o krok.

- To absurd, proszę przestać.

- Nic na to nie poradzę. Życie bywa absurdalne, panno Hamilton. Proszę spojrzeć mi

w oczy i powiedzieć, co pani widzi.

- W pańskich oczach? - .spytała Ironicznie. Są Zwyczajne. Boże, jak mogła lak

kłamać. Przecież MacLachlan miał oczy barwy whisky rozświetlonej słońcem, złociste,

piękne, o czarnych rzęsach niemal tak długich jak jej własne.

- Ma pan brązowawe oczy - powiedziała cicho. Mają Sądny kolor, ale wydają mi się

dość zwyczajne.

- Racja - uśmiechnął się w zamyśleniu. Oczy mam zupełnie inne niż Sorcha, a

jednak.,.

- A jednak co?

Pokręci! głową i oderwał od niej w/rok.

- To nic może być przypadek - powiedział nagle cicho. - Nigdy nie widziałem u

nikogo takich oczu. U nikogo... z wyjątkiem mojej babki i Merricka.

Przyszła jej do głowy straszna myśl.

- Chyba nie sugeruje pan, ze...

Odrzucił głowę do tyłu i wybuchną! śmiechem.

- Dobry Boże. nie! - ryknął. - Przez ostatnie dziesięć lat mój brat prawic nie wyjeżdżał

z Londynu. Właściwie nie odchodził od biurka. Poza tym chyba nigdy nie zadałby sobie

trudu, by uwodzić kobietę. W przeciwieństwie do zwykłych śmiertelników nie przepada za

podbojami. Woli płacić.

Esmee prychnęła z irytacją.

- Proszę nie mówić takich rzeczy przy dziecku. Stropił się lekko.

- Przepraszam panią - powiedział natychmiast. -Trudno mi wykorzenić złe nawyki.

Poza tym wciąż zapominam, że i pani jest właściwie jeszcze dzieckiem.

- Ależ panie MacLachlan! - Popatrzyła na niego zimno. - Mam dwadzieścia dwa lata.

- Boże! Naprawdę? - jego twarz zdradzają szczere zdumienie.

- Tak. A czuję się na czterdzieści. Uśmiechnął się słabo.

- A ja naprawdę mam prawic czterdzieści i nawet nie pamiętam, jak to jest mieć

dwadzieścia dwa lata - odparł, cofając się o krok. - Teraz już chyba pójdę, skoro to wszystko,

background image

czego jej trzeba.

- Trudno mi powiedzieć.

Znów się uśmiechną!, a w kącikach jego złotych oczu pojawiły się zmarszczki.

- Czy Sorcha ma jeszcze jakieś zabawki oprócz tych paru drobiazgów? - spytał. -

Może przydałby się jej koń na biegunach i parę książeczek?

Esmee skinęła głową.

-Tak, książki i zabawki byłyby cudowne - przyznała. - Większość naszych rzeczy

została w domu.

MacLachlan skinął głową. Intymny nastrój prysł. Odsuną! się od niej i zaniknął w

sobie. Dobrze. Bardzo dobrze. Potrzebowała spokoju.

- Nie będzie mnie w domu do późnego wieczora -powiedział. - Albo i... nocy. Ale

Wellings zrobi dla pani zakupy. Jeśli jeszcze przyjdzie pani coś do głowy, proszę to umieścić

na liście.

- Dziękuję -- powiedziała, idąc za nim do drzwi. Zatrzymał się nagle w progu.

- Właśnie, byłbym zapomniał... - pogrzebał w kieszeni, wyjął zwitek białego

papieru i wcisnął jej w dłoń. - Trzysta funtów. Z góry. Pomyślałem, że prawdziwa Szkotka o

twardym sercu będzie wolała gotówkę.

Miał ciepłą rękę, której dotyk działał na nią dziwnie uspokajająco.

- Dziękuję - powiedziała.

Wolno cofnął dłoń i uczucie ciepła znikło.

- Proszę mi teraz powiedzieć, panno Hamilton, czy to pani ubezpieczenie na

wypadek, gdybym zmienił zdanie co do Sorchy?

Opuściła wzrok i nie odpowiedziała. A zatem odgadł trafnie.

Otworzył drzwi i zawahał się.

- Nie będzie to pani potrzebne - powiedział. -Choć jestem pewien, ze przekona panią

o tym wyłącznie czas - z tymi słowami odszedł.

Alasdair wyszedł z domu natychmiast po wysianiu listu do wuja Angusa. Na szczęście

okazał się przewidujący i kazał wcześniej wysłać wieczorowe stroje do domu swojej

przyjaciółki, Julii. Tego wieczoru obiecał zabrać ją do teatru i nie zamierzał wracać

wcześniej.

Wchodząc do klubu, rozważał, czy nic wprowadzić mc po prostu do Julii i nie

zostawić domu przy Great Oucen Street swoim niespodziewanym gościom. To nie był jednak

dobry pomysł. Musiał przecież pilnować swojej nowej guwernantki, a i Julia nie była na tyle

głupia, żeby go przyjąć. Co więcej, dom w Bedford nie byt nawet jej własnością. Należał do

background image

jej przyjaciółki Sidonie Saint-Godard, która wyszła niedawno a mąż za markiza

Devellyna. Julia podobnie jak Alasdair straciła przyjaciółkę, która dała się zwieść i/wonom

weselnym. 1 to ich połączyło.

•Alasdair podniósł wzrok na park Świętego Jakuba. Tego dnia słońce świeciło

wyjątkowo mocno, -.więc wszystkie nianie z okolicy wyległy na ulice. Ich fartuszki

trzepotały na wietrze, wózki czekały .'słusznie w pogotowiu. Wybrał najkrótszą trasę, po

przekątnej parku, ale gdy był już w połowic drogi upadła na niego mała dziewczynka o

złotych, kręconych loczkach, która ciągnęła za sobą zabawkę.

- Hola! - powiedział Alasdair, zatrzymując sję w pół kroku.

Dziecko przestraszyło się i omal nie upadło, lecz niania na szczęście zdążyła złapać je

w porę.

- Pan raczy wybaczyć - powiedziała zarumieniona. \ic patrzyła pod nogi.

Zawstydzona dziewczynka chwyciła zabawkę i wtuliła główkę w ramię niani.

- Nic się nie stato - mruknął, uchylając kapelusza. - Jak ona ma na imię?

Niania otworzyła szeroko oczy.

- Penelopc, sir- odparta ze zdziwieniem w glosie. Alasdair zajrzał kobiecie przez

ramie.

-Jak się masz, Penelope. Co ty tam masz? Pieska?

- To konik - odparła ponuro dziewczynka. - Brązowy konik.

- Nazwałaś go jakoś?

- Apollo - powiedziała dziewczynka.

Niania przeraziła się nie na żarty. Najwyraźniej nie miała zwyczaju konwersować w

parku z bezdzietnymi kawalerami. Nadszedł zatem czas na anielski uśmiech. Alasdair błysnął

zębami, a serce niani zaczęło topnieć.

Odzyskawszy pewność siebie, Alasdair przywołał na pomoc cały swój urok osobisty.

- Śliczne dziecko - powiedział. - I z pewnością panią uwielbia. To naprawdę

wzruszające. Długo się pani nią opiekuje?

- Od urodzenia - odparła niania. - Przedtem wychowywałam jej brata.

Przestępowała z nogi na nogę, jakby zamierzała odejść. Tymczasem Penelope zaczęła

się jej wyrywać. Niania postawiła ja na ziemi.

- Chyba już pójdziemy - odezwała się niania. -Jeszcze raz bardzo przepraszam.

Penelope, która odzyskała już siły, zrobiła parę kroków naprzód, ciągnąc wesoło

konika.

- Chyba idziemy w tę samą stronę - powiedział Alasdair. - Czy mogę paniom

background image

towarzyszyć?

Niania popatrzyła na niego niepewnie.

- Tak, panie. Dlaczego nie?

- Nie bardzo znam się na dzieciach - wyznał, zrównując się z Penelope. - Ile ona ma

lat?

- W święta skończy sześć.

- Aha - powiedział Alasdair. - Wydaje się mniejsza. Czy jest wystarczająco wysoka

jak na dziecko w tym wieku?

Kobieta nastroszyła się jak urażona kura.

- Nawet za wysoka.

- Naprawdę? Ma już guwernantkę?

- Oczywiście, panie. - Ale to ja zabieram dzieci na spacer i bawię się z nimi.

- Rozumiem. Tak więc Penelope ma i niańkę, i guwernantkę.

- Tak, panie - odparta niania obronnym tonem. -Wychowanie dzieci to ciężka praca.

Alasdair myślai chwilę.

- Bardzo ładnie się wysławia. W jakim wieku dziecko zaczyna płynnie mówić?

- Litości, panie. Nie zna pan żadnych dzieci? Alasdair znów się uśmiechnął.

- Wstyd przyznać, ale nie. Mam młodszego brata, ale dzieli nas niewielka różnica

wieku.

- No cóż, trzylatki papla zwykle jak papugi - odarła niania. - Przedtem gaworzą coś

we własnym języku.

Szli wolno przez park - Penelope z Apollem z przodu, Alasdair i nianią z tyłu. Kobieta

okazała mc towarzyska i Alasdair zadał jej masę pytań na temat wychowywania dzieci.

Patrzyła na niego od czasu do czasu pytająco, ale starała się odpowiadać w miarę

wyczerpująco. U wylotu parku Alasdair uchylił kapelusza, podziękował za rozmowę i ruszył

szybkim krokiem do White'a.

Czuł się jak idiota, rozmawiając z obcą osobą o dzieciach. Ale chciał wiedzieć, do

diabla! Musiał zrozumieć, co właściwie go czeka na tym zupełnie nieoczekiwanym zakręcie.

A z jakichś niezrozumiałych dla siebie powodów wolał o to nie pytać panny Hamilton. Nie

traktował jej oczywiście jak wroga. W każdym razie niezupełnie. Niemniej jednak miał

wrażenie, że trzyma w ręku klucz do niezrozumiałej tajemnicy. Do czegoś zupełnie

nieuchwytnego.

Tego ranka czul się jak intruz we własnym domu. Palarnia zniknęła, stół bilardowy

miał wkrótce podzielić jej los, a w ich miejsce zjawiły się kobiety -jedna z nich mała i uparta,

background image

druga niepokojąco ładna, o inteligentnych, przenikliwych oczach i włosach wciąż pachnących

Szkocja. Juz lepiej wyjść na idiotę przed nieznajomą tutaj w parku, niż zbłaźnić się we

własnym domu przy tej guwernantce i własnym dziecku.

Boże! Rzeczywistość wróciła do niego z całą wyrazistością, burząc wolny od trosk

porządek, jaki panował do tej pory w jego życiu. Alasdair wcisną! głębiej kapelusz, by ukryć

przerażenie w oczach i przyspieszył kroku. Jeden grzeszek i taka historia! Stanowczo za wiele

jak na jeden dzień.

Esmćc podjęła decyzję w sprawie swoich dalszych kroków wczesnym popołudniem.

Szybko wyciągnęła kufer i wyjęła z niego buciki Sorchy. Popatrzyła na nie smętnie i

westchnęła. Buciki nie prezentowały się, niestety, najlepiej.

- Chodź, mój skarbie - powiedziała, sadzając sobie dziewczynkę na biodrze. - Nie

chcę, żebyś wśród tych angielskich elegantek wyglądała jak żebraczka.

Razem zeszły na dół. Sorclia dotykała po drodze wszystkiego, co wpadło jej w ręce.

Na ostatnim podeście zauważyła wazon, który jej się spodobaj. Powstrzymywana przez

Esmee zaczęta się energicznie wyrywać. Nie wypuszczając dziewczynki z objęć, Esmee

pchnęła drzwi biodrem i ruszyła naprzód. Niestety, nie dostrzegła Rttricka, który nadchodzi! z

przeciwnej strony. Rozhuśtane drzwi uderzyły go mocno w łokieć i lokaj z trudem zmełł w

ustach przekleństwo.

- Co ja narobiłam! - krzyknęła Esmee. - Na podłodze leżał stos jedwabnych fularów i

czarnych wełnianych ubrań. - Och, panie Ettrick! Proszę mi wybaczyć!

- Doprawdy - odezwał się lokaj, łypiąc na nią spod łba. - Dopiero co skończyłem je

czyścić!

Esmee postawiła Sorchę na podłodze i przyklękła, aby ratować świeżo wyprasowane

fulary.

Tak mi przykro - powiedziała. - Miałam zajęte ręce. Nie zauważyłam pana.

Ettrick otrzepywał z kurzu elegancką marynarkę. ■ Chyba nic się nie stało -

powiedział, zdejmując rękawa jakiś paproszek. -Tylko mała plamka. - zawołał jednego ze

służących.

O co chodzi. Ettrick? - spytał z irytacją Hawes. Musze jeszcze skończyć te buty.

prawda? I nrick wskazał mu marynarkę.

Sir Alasdair życzy sobie, by dostarczono mu te :rzeczy do domu pani Crosby. Musze

się tam znaleźć przed czwartą.

- Jakbym nie miał nic lepszego do roboty, jak jechać do Bloomsbury- jęknął służący.

- Nie masz - zawyrokował Ettric, uśmiechając się. - I na miłość boską, zapakuj to tym

background image

razem w pokrowiec.

I i trick podszedł do stołu i przyjrzał się fularom. mcc. jednym okiem patrząc na

Sorchę, wzięła do ręki szczotkę do ubrań. Ciekawość okazała się silniejsz od dyskrecji.

- Kim jest pani Crosby?

Służący chrząknął znacząco, lokaj westchnął.

- Fani Crosby to wyjątkowa przyjaciółka pana Alas-daira.

- Jedna z wielu - wykrzyknął służący. - Możesz przecież powiedzieć tej dziewczynie

prawdę, skoro ma tutaj mieszkać. Pani Crosby to aktorka, jedna z kochanek pana Alasdaira.

Ale niech się pani nic waży mówić o tym głośno.

Ettrick popatrzył gniewnie na służącego, ale już się nie odezwa}. Esmee szybko

wyczyściła buty Sorchy i wycofała się do dziecinnego pokoju.

Szczególna przyjaciółka. Jak to powiedział służący, jedna z wielu. Zatem ile

szczególnych przyjaciółek mógł mieć człowiek pokroju MacLachlana? On sam nie mógł się

pewnie tego doliczyć. A już z pewnością nie pamięta! wszystkich, co dowodziło raz jeszcze,

jak naiwna była jej matka. I stąd płynie nauka, by nie dać się zwieść urokowi MacLachlana i

jego piwnym oczom, którymi patrzył czule głównie na kobiety.

By nie irytować się tym, co przychodziło jej do głowy, Esmee postanowiła zająć się

czymś innym. Ubrała Sorchę w płaszczyk i kapelusz, włożyła jej czyste buciki i

poinformowała Wellingsa, że wybierają się na spacer. Esmee nie była do końca pewna, co

należy do obowiązków guwernantki, lecz spacery niewątpliwie wchodziły w ich zakres, gdyż

Wellings nie wyraził zdziwienia,

- Idziemy tam - powiedziała Sorcha, gdy Esmee zniosła ją wreszcie na sam

dół. - Tam, Me! -Idziemy tam!

Wellings uśmiechnął się dobrotliwie.

- Wie, czego chce, prawda? Esmee skinęła głową.

- Tak, i zawsze informuje o tym innych - wymamrotała, stawiając wyrywające się

dziecko na podłodze, by zapiąć płaszcz. - Czy możesz mi powiedzieć, Weliings, jak mam iść

do Mayfair? Nie jestem całkiem pewna.

- Dom pana Alasdaira leży raczej na uboczu - odparł i udzielił jej stosownych

wskazówek. -Esmee zrozumiała od razu, że Sorcha nie da rady przejść takiego dystansu

samodzielnie. Nie miała jednak odwagi wynająć powozu, a wózka jeszcze nie kupiono, więc

wyruszyła drogą wskazaną przez kamerdynera. Zdecydowała, że gdy mała się zmęczy,

weźmie ją po prostu na ręce.

Na zewnątrz panował przyjemny chłód, powietrze pachniało deszczem. Po przejściu

background image

niezmierzonych wręcz - jak jej się wydawało - połaci parku dotarła na skraj Mayfair i zaczęła

się powoli orientować w okolicy. Była już tutaj dwukrotnie i eleganckie domy z czasów króla

Jerzego wydawały się jej aż nadto znajome.

Z Sorcha na biodrze i pękniętym pęcherzem na palcu ruszyła pod górę w stronę

Grosvenor Squ-arc. Miała za sobą trudy tygodniowej podróży, bardzo nieprzyjemne dwa dni

w Londynie i zaczynała już powoli nienawidzić Anglii oraz wszystkiego, co się z nią wiąże.

Jedyną zaletą, jeśli w ogóle można to było w ten sposób określić, był sir Alasdair MacLa-

chlan. Niemniej jednak Esmee czuła, że nie powinna mieszkać z tym człowiekiem pod

jednym dachem, udając guwernantkę własnej siostry. Mama złajałaby ją porządnie za tego

rodzaju zachowanie - uświadomiła sobie Esmee. chociaż, wydawało jej się to paradoksalne.

Wiedziała, że gdy wieść o podopiecznej Alasdaira rozejdzie się wśród elit, plotki staną

się wręcz nieuniknione. Esmee liczyła się z tym, że będzie wiodła skromne życie, ale dzięki

porannemu spotkaniu w salonie uświadomiła sobie z całą ostrością swoje położenie. Była

służąca i nawet w domu ojczyma nie zaznała tak lekceważącego traktowania. W dalszym

ciągu świerzbiła ją ręka, by wymierzyć policzek bratu Alasdaira. Przynajmniej lord Wynwood

okazał się całkiem mity, nie uszło jej uwagi karcące spojrzenie, jakim obrzucił Merricka

MacLachlana.

Nieco zdyszana Esmee przystanęła przed lśniącymi zielonymi drzwiami, by posadzić

sobie Sorchę na drugim biodrze.

- Zielone, Me - powiedziała dziewczynka, wskazują drzwi. - Zielone.

Tak. Zielone. Zupełnie tak samo jak przez dwa ostatnie dni. I zupełnie tak samo

skobel był opuszczony. Esmee nie przyszła tu jednak na darmo. Wspięła się na place i

zastukała o framugę. Do jej uszu dotarto głuche echo.

- Niech to diabli - szepnęła.

- I.:eh, ty diable - powtórzyła Sorcha. Boże! Musiała zacząć uważać na stówa.

- Niedobre drzwi, prawda, skarbie? - spytała, wyciskając na policzku dziecka głośny

pocałunek. -Dlaczego nigdy nie chcą się przed nami otworzyć?

Dokładnie w tej samej chwili pod dom podjechało czerwono-czarne lando. Ze środka

wysiadł chudy, ciemnowłosy mężczyzna, który odesłał stangreta do stajni. Powóz odjechał

natychmiast i zaczął skręcać w Charles Street. Zaciekawiona Esmee poszła dalej. Lando

przejechało kilkanaście metrów w dół i zniknęło za zakrętem. Esmee pospieszyła za nim.

Nieoznaczona aleja wiła się między wysokimi murami z cegły. Esmee szła dalej,

odliczając po drodze mijane domy. Lando zatrzymało się tuż za zakrętem i stangret zeskoczy!

z kozia, by porozmawiać z kobietą, która stalą na chodniku z koszykiem na ramieniu. Esmee

background image

natychmiast podeszła w ich stronę. Dostrzegli ją od razu i odwrócili się do niej.

- Przepraszam... - zaczęta Esmee bez tchu. - Może państwo tu mieszkają?

- A gdzieżby indziej? - odparła kobieta ze zdziwieniem.

Esmee posadziła sobie Sorchę na drugim biodrze.

- Może mi pani powie, czy lady Tatton jest wciąż państwa sąsiadką? - spytała. -

Kołatka jest opuszczona i...

- Wiem! - wykrzyknęła kobieta. - Ona pojechała do Australii.

Esmee poczuła wyraźny przypływ ulgi.

- Dzięki Bogu - szepnęła. - Już tak dawno nie miałam od niej żadnych wieści. - Czy w

domu nie ma służby?

Widząc, że nie ma tu nic do roboty, stangret wskoczył na kozioł, cmokną! na konia i

odjechał.

- Tylko Finchowie. Opiekują się domem - odparła kobieta z koszem. - Ale Bess, to

znaczy pani Hnch... pojechała we wtorek do Deptford, bo zachorowała jej matka.

- Ach tak - powiedziała Esmee. W jej głosie wyraźnie słychać było zawód.

Kobieta znów przyjrzała się Esmće.

- Chce się pani zobaczyć z jej lordowską mością? Bo z tego co wiem, ona się nikogo

nie spodziewa. Przynajmniej Bess nic mi nie mówiła, a na pewno coś tam by wspomniała.

- Tak... szukam jej - przyznała Esmće. - Nie widziałam się z nią od lat.

- Wyjechała z córką przy nadziei i jej dzieckiem -wyjaśniła kobieta. - Potem

dziecko zachorowało i urodziły się bliźniaki. Wtedy już jedno wynik.lt) z drugiego, jak to

mawia Bess. Skoro jednak lady Tatton nie sprzedała domu, widać zamierza wrócić. Sorcha

poruszyła się niespokojnie.

- Jabu.śko, Mc - zawołała. - Daj jabuśko. Kobieta wyjęła jabłko z kosza i podała

dziewczynce.

- Śliczna dziewuszka - powiedziała z uśmiechem. - I ma takie niezwykłe niebieskie

oczy. Chcesz jabłuszko, skarbie?

Sorcha rozpłynęła się w uśmiechu, zaciskając i otwierając piąstkę, tak jak rano, kiedy

chciała zabrać Merrickowi zegarek.

- Dziękuję, ale nie trzeba - powiedziała Esmee. -Ona nie jest głodna, naprawdę.

- Och, proszę pozwolić mi ją poczęstować - odparła służąca, wciskając owoc w

łapczywą piąstkę Sor* chy. - Właśnie wróciłam z targu, jest świeżuteńkie.

Obawiając się gniewu Sorchy, Esmee podziękowała za poczęstunek. Kobieta

uśmiechnęła się do dziewczynki.

background image

- Śliczna - ciągnęła. - A co do lady Tatton, to może mogłabym zostawić dla niej

wiadomość u Bess.

Esmee ożywiła się nagle.

- List - powiedziała pospiesznie. - Mam list dla lady Tatton. Gdyby była pani tak

uprzejma...

Kobieta popatrzyła na nia współczująco.

- Dobrze, przekażę go Bess, ale o ile wiem...

- Tak, tak, rozumiem - powiedziała Esmee. - Ona się tu szybko nic zjawi. Może jednak

pani Finch przechowa dla niej ten list. Niezależnie od tego, kiedy wróci.

Kobieta wzięta kopertę, którą Esmee wyjęła z kieszeni.

- Sądzę, że może go przesłać. Esmee pokręciła głową.

- To zajmie strasznie dużo czasu, a ja już wysiałam dwa listy, które chyba w ogóle nic

dotarły do celu.

Kobieta skinęła współczująco głową i znów spojrzała na Sorche, która tymczasem

zatopiła zęby w miękkim miąższu jabłka.

- Co za oczy - powiedziała raz jeszcze, patrząc porozumiewawczo na Esmee. - Pewnie

po ojcu?

-

Och, tak - odparła Esmee zmartwionym tonem. - Z pewnością tak.

Rozdział 3

W którym panna Hamilton dostaje nauczkę

Alasdair przysłuchiwał się spokojnemu, cichemu oddechowi Julii, która spala u jego

boku już od kilku godzin. Byt to miły, kojący dźwięk. Sen jednak nic nadchodził. Nie mogąc

dłużej leżeć, wsta! z łóżka i przeniósł się na szezlong przy oknie, by nic zakłócać Julii

wypoczynku. Patrzył właśnie na Bedford i policjanta w niebieskim mundurze, który

spacerował spokojnie wokół latarni, gdy Julia się obudziła.

- Alasdairze - mruknęła, opierając się na łokciu. -Która godzina?

- Koło czwartej - odparł. - Obudziłem cię, kochanie?

Julia wstała, otuliła się szlafrokiem i podeszła do okna.

- Co się dzieje? - spytała. - Zwykle śpisz snem sprawiedliwych.

Zaśmiał się głośno.

- Pan Bóg naprawił swój błąd - odpalił. - Od paru godzin nie mogę zmrużyć oka.

- Przykro mi - powiedziała. - O mój Boże! lv palisz! Chyba trochę na to za wcześnie.

background image

- 'Ió zależy z jakiego punktu widzenia. Może za późno. - Chwyci! ją za rękę i

pociągnął na sofę. -Przepraszam, Julio. - Mam zgasić?

- Wiesz, że nie musisz. - Podwinęła pod siebie nogi i nakryła stopy szlafrokiem. - Julia

była pulchna, śliczna i dobra; Alasdair, który poznał ją przed paroma miesiącami, cieszył się

każdą chwilą spędzaną w jej towarzystwie.

- Podobała ci się sztuka, kochanie?

Strząsnął popiół z cygara. - Twoja przyjaciółka Henrietta grata naprawdę świetnie.

- Daj spokój, przecież w ogóle nie zwróciłeś na nią uwagi.

- Jak to! Poszliśmy do teatru głównie po to, by ją zobaczyć.

Julia położyła mu dłoń na policzku. - Dobrze. W takim razie kogo grała? W świetle

księżyca nie zdołał ukryć wyrazu zmieszania na twarzy.

- Ja... no dobrze. Julio. Obawiam sie. ze błądziłem myślami gdzie indziej.

Julia wzruszyła lekko ramionami.

- Nieważne - mruknęła. - Ale zanim znikniesz, muszę ci coś powiedzieć.

Alasdair zgasił cygaro, które nagle przestało mu smakować.

- Ja też, Julio. Pozwól, że zacznę i będziemy to mieli za sobą.

- Wiedziałam! - W glosie Julii pobrzmiewała gorzka ironia. - Jak ona ma na imię?

Pewnie jest dwa razy młodsza i chudsza!

- O wiele więcej niż dwa razy - przyznał. - Ma na imię Sorcha.

- Więc to Szkotka. Gratuluję. Zawsze twierdziłam, ze trzeba się trzymać swoich. Jak

długo ją znasz?

Gdy Alasdair kończył opowieść, przez okienko w dachu sączył się już świt. Gdy

zaczynał, Julia podeszła do stolika i nalała mu szklaneczkę ulubionej whisky, którą zawsze

trzymała w pogotowiu. Teraz, kiedy usłyszała finał tej historii, sama postanowiła się napić.

- Boże! - szepnęła, odwracając się od stolika. -Naprawdę sądzisz, że...7

Alasdair oparł czoło o dłoń.

- Naprawdę niewiele pamiętam. Tyle tylko, że zrobiłem coś. czego rankiem już

zacząłem żałować, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

- Doskonale wiem - odparła ze współczuciem. -AJe w końcu musy. ryJe na sumieniu,

że mogło to być całkiem coś innego.

Pokręcił jiłową.

- To dziecko to skóra zdjęta z mojego hrata Mer-ricka.

Julia klasnęła językiem.

- A ta młoda kobieta? Jej siostra? Co z nią?

background image

- To też prawie dziecko - jęknął Alasdair.

- Naprawdę? Ile ma lat?

- Może siedemnaście? Nie! Czekaj, mówiła, że dwadzieścia dwa.

Julia zaśmiała się głośno.

- Dwadzieścia dwa? Alasdairze! Przecież to dorosła kobieta!

- Ależ skąd. Gdyby nie to, że całe jej ubranie nasiąkło deszczem, nic ważyłaby więcej

niż czterdzieści kilogramów. Poza tym jest tak naiwna, jak tylko bywają dziewczyny ze

Szkocji.

- Mój drogi. W wieku dwudziestu dwóch lat pochowałam już męża i rzuciłam dwóch

protektorów, A jeśli chodzi o naiwność, to pozory czasem mylą. Teraz naprawdę muszę ci coś

powiedzieć.

Alasdair podniósi szklaneczkę z whisky.

- Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić większy galimatias.

Tu jednak się mylił. Julia wyprostowała plecy, odstawiła whisky i splotła sztywno

dłonie na podol-ku.

- Ta nowina może cię naprawdę zaszokować -ostrzegła. - Ale w twoim wieku nic

musisz się chyba obawiać apopleksji.

Alasdair popatrzył na nią spod oka.

- Jak wiesz, mam trzydzieści sześć lat. Mówże wreszcie.

Julia pocałowała go w policzek.

- Mój drogi - wyrwała i wciągnęła głośno powietrze. - Jestem... przy nadziei.

Alasdair upuścił szklankę, która z cichym stukotem wylądowała na dywanie.

- Boże... Julio... - Zmrużył oczy. - Nic, nic mówisz chyba poważnie. Miejże litość.

Położyła mu ciepłą dłoń na kolanie.

- Nie żartuję - powiedziała cicho. - Jestem oczywiście całkiem rozkojarzona, nawet

mój lekarz jeszcze nie doszedł do siebie, ale to prawda. Tyle że dziecko nie jest twoje.

Zakrztusit się lekko i otworzył jedno oko.

- Nie... nie moje? Julia zmarszczyła brwi.

- Przyrzekaliśmy sobie tylko przyjaźń. Nie widujemy się czasem całymi tygodniami -

odparła. - Czy ty byłeś mi wierny?

Odchrząknął głośno.

- No cóż, muszę przyznać, że nie jestem pewny... Zacisnęła mocniej dłoń.

- Pozwól, że będę szczera. Wiem wszystko o Indze Karlsson i jej mieszkanku przy

Long Acrc.

background image

- Daj spokój! Po prostu pozwoliłem jej tam mieszkać. Jesteśmy tyiko przyjaciółmi.

- Tak jak my? - spytała ironicznie. - A o żonie lorda Fealda nawet nic będziemy

rozmawiać. Ani o tej pokojówce z oberży w Wapping. Nie wspominając o francuskiej

tancerce. Wiem, ze kobiety cię uwielbiają. Nie musisz tego przede mną ukrywać.

Przełknął ślinę.

- Niczego nic ukrywam - skłamał. Julia zaśmiała się giośno.

- Ależ ukrywasz. Kręcisz jak złapany na gorącym uczynku ośmioletni urwis, który

mówi, że nic nie ma na sumieniu. Zupełnie nic. A mówi to uroczo i z uśmiechem niewiniątka,

a wszyscy wiedzą, że kłamie.

- Nigdy mi nic podobnego nie przyszło do głowy. Jak mógłbym w ogóle pomyśleć o

lndze, skoro jestem z tobą?

- Ho Inga to piękna blondynka, w dodatku tak szczupła, ze porusza się zwinnie

niczym kot. Może dlatego? - zasugerowała Julia. - I o dwadzieścia lat młodsza ode mnie.

- Inga nie jest w moim typie - odparł szczerze Alasdair. - Poza tym nas łączy coś

szczególnego.

- Owszem, mogłabym być twoją matką - powiedziała sucho. - To przerażający

szczegół.

Chwycił ją za ramię.

- Bzdura - odpad i zaraz spojrzał na nią z troską.

- Ale na dziecko jest chyba jednak trochę za późno... Kto jest ojcem? Co zamierzasz?

- Modlić się - odparła ze stłumionym uśmiechem.

- A ojcem jest brat Hcnrietty. Przyjaźnimy się przecież od dwudziestu lat.

- Hdward Wheeler? Fen dramaturg? - Alasdair popatrzył na nią pytająco. - Kochasz,

go. Julio?

Roześmiała się dźwięcznie.

- Co za pytanie! Doprawdy... Alasdairze. Szanuję go i bardzo lubię. - Położyła sobie

dłoń na brzuchu. - I pragnę tego dziecka, dałabym wszystko, żeby je urodzić.

- Chcesz wyjść za niego za ma/? - popatrzył na nią spod oka. - Powinnaś to zrobić.

Znów się roześmiała.

- 'Ib taki z ciebie rozpustnik? Zaczynam przypuszczać, ze nie zasłużyłeś na swoją

reputację.

- Nie kpij, Julio. To poważna sprawa. Posmutniała.

■- Wiem. Ale nie mam pojęcia, co zrobić. Powiedziałam oczywiście Edwardowi o

dziecku. Jesteśmy w trudnej sytuacji. W naszym wieku nikomu nie spieszy się do ołtarza, tym

background image

bardziej ze moje szansę na urodzenie dziecka są raczej... nikle.

- Mój Boże. Życzę ci jednak wszystkiego najlepszego.

Uśmiechnęła się smutno. Jeszcze rok, dwa i byłoby to w ogóle niemożliwe

powiedziała. - Zresztą, dopóki nie zaczęły się mdłości, myślałam, że to coś zupełnie

innego.

Alasdair wiedział, co sugeruje Julia. Miała co najmniej czterdzieści lat, zapewne

znacznie więcej. Jako była aktorka potrafiła się zręcznie maskować. Ale ciąża? Zmartwi! się

nie na żarty.

- Zachowa się przyzwoicie? "ló znaczy Wheeler?

- Myślę, że tak - odparta. - Chociaż wciąż jest mocno zszokowany. Ja jednak chcę

tego dziecka, pomimo wszystko.

Wstał i pocałował ją w rękę.

- Potrzebujesz męża. Julio. Jestem o tym absolutnie przekonany.

Popatrzyła na niego wilgotnymi oczami. Masz rację, pomyślę o tym.

- Chcesz, żebym pomówi} z Whcelerem? Zrobię to bardzo chętnie.

Julia zbladta.

~ Boże! Nie! Właśnie próbuję ci powiedzieć, że ty i ja... że nie powinniśmy się

widywać. - Zniżyła glos do szeptu. - To nie byłoby mądre. Zatem jak w piosence Auld tang

syne - dawne dobre dni mamy już za sobą.

Alasdair sięgnął po koszulę i wciągnął ją przez głowę.

- Więc to rozstanie? - spytał żartobliwie. - Po tym wszystkim, co dla siebie

znaczyliśmy, chcesz mnie rzucić jak stary but. Nagle i bez namysłu?

Julia znów zaczęta się uśmiechać.

- Nie, to też wyglądałoby trochę dziwnie, prawda'? Przecież wszyscy wiedzą, jak

bardzo się przyjaźnimy.

Alasdair pocałował ją w czubek nosa.

- Okropnie dziwnie, ma!a. Oczy Julii rozbłysły radośnie.

- Nie, nie mogłabym się z tobą rozstać - powiedziała. - Nie pójdę tytko już nigdy z

tobą do łóżka.

- Wielka szkoda - odparł szczerze.

Esmee stała przy oknie w salce szkolnej i patrzyła, jak Alasdair MacLachlan wysiada

dziarsko z powozu i wchodzi po schodach na górę. Choć od śniadania minęły już jakieś cztery

godziny, MacLachlan wciąż miał na sobie wieczorowe ubranie, które poprzedniego dnia

czyścił Ettrick. Nie było go w domu całą noc i sam tylko Pan Bóg raczy! wiedzieć, gdzie

background image

zostawił swoje inne stroje. Dręczyły ją podejrzenia. Cały miniony dzień wyczuwała jego

nieobecność. I to niemile wrażenie towarzyszyło jej również w nocy, zanim wreszcie zasnęła.

- Proszę pani...

Odsunęła się od okna i zobaczyła za sobą jednego ze służących.

- Gdzie mam to postawić? - Drewniane krzesełka były małe, trzymał po jednym w

każdej ręce.

Esmee otworzyła szeroko oczy.

- A są jeszcze jakieś inne? - Służący wnosił meble już od godziny.

- Tak, madam. W sumie dziesięć. Dziesięć?

- Ależ to zbędne - powiedziała Esmee. - Dlaczego Wellings kupił aż tyle?

- Nie wiem, madam. I.ismec pokręciła głową.

- Ustaw je przy stole razem z pozostałymi czterema - powiedziała. - Resztę zostaw

przy ścianie.

By i jeszcze jeden problem. Jak zauważył MacLa-chlan. wszystko co mówiła,

brzmiało jak pytanie. Wiedziała, co to znaczy być damą i umiała wydawać służbie uprzejme

polecenia. Teraz jednak sama stała -ie służącą albo prawie służącą. A tak naprawdę to r/ula

się w tym typowo angielskim domu jak ni pies, ni wydra. Szkockie pozostało w sir Alasdairze

wy-lacznie zamiłowanie do whisky, reszta cech narodowych już dawno zanikła. Bardzo tego

żałowała.

W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. ( klwróciła się i zobaczyła, że

Wellings znów ogląda meble.

■ Czy to wystarczy? - spytał.

- Tak, dziękuję. - Skinęła ręką w stronę lekko uchylonych drzwi pokoju dziecinnego. -

Sorcha już śpi w swoim nowym łóżeczku. Po co nam tyle krzesełek?

Wellings uniósł brwi.

Nie mam pojęcia, madam - odparł. - Sir Alasda-11 sarn postanowił zrobić wczoraj

zakupy. Chyba

chciał przywieźć wszystko, czego w jego mniema może potrzebować dziecko.

- Rozumiem.

W duszy Es ni cc- musiała przyznać, że pokój wyglądał przepięknie. Na lakie zbylki

nie pozwoliłby sobie jednak żaden Szkot. Może MacLachlan spodziewał się gości? A może w

Londynie mieszkał cały tłum jego nieślubnych dzieci1'

Wellings skłonił się lekko.

- Sir Alasdair prosi, by wypiła pani z nim kawę w salonie. Za pół godziny, jeśli to

background image

pani odpowiada,

- Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Sorcha może się obudzić, a wtedy...

- Sir Alasdair wyśle Lydie na górę.

Esmee poznała już Lydie, dziewczynę o rumianych policzkach, która przyniosła im

herbatę i posłała łóżka. Mimo to była zdziwiona, że MacLachlan sam zdecydował się zadbać

o ich potrzeby.

- Lydia jest najstarsza z ośmiorga rodzeństwa -powiedział kamerdyner uspokajająco. -

Świetnie radzi sobie 2. dziećmi.

Poczuta dziwny skurcz. Lydia nie mogła mieć niższych kwalifikacji niż Lsmec. Może

Welłings już podejrzewał, że jego pan zatrudnił oszustkę. Może gdyby nie zgodziła się zostać,

Sorcha zaopiekowałby się ktoś bardziej kompetentny. Ktoś, kto naprawdę potrafiłby ja

wychować. Do niedawna Esmee wyłącznie się z nia bawiła. A teraz lo wydawało jej się

luksusem. 1 bezpowrotnie należało do przeszłości.

- Panno Hamilton? - Kamerdyner przypomniał jej o swoim istnieniu. - Co z kawą?

Uniosła głowę.

- W takim razie zgoda - powiedziała. - Za pot godziny.

Lydia zjawiła się wkrótce z robótką w koszyku, by zająć sobie czas. Esmec poszła do

pokoju doprowadzić się do porządku. Wtedy w lustrze wiszącym nad toaletką zobaczyła

swoje odbicie. Popatrzyła na nią para zielonych oczu szeroko osadzonych pod ciemnymi

łukowatymi brwiami. Były to oczy jej matki, największy przymiot jej urody.

Często słyszała, że jest do niej podobna, lecz ta myśl wcale nie dodawała jej otuchy -

raczej ją przerażała. Działo sie tak szczególnie wówczas, gdy znajdowała się w otoczeniu

mężczyzn takich jak MacLach-lan i czulą przyspieszone tętno. Włosy jej matki przypominały

jednak swą barwą dojrzałe kasztany, a jej własne miały bliżej niesprecyzowany odcień

ciemny blond. Były tak grube i gęste, że często wymykały się spod upięcia. Nos nie

wyróżniał się niczym szczególnym, podobnie jak podbródek, w odróżnieniu od idealnego

wręcz podbródka matki. Nie mogła się też poszczycić żadnym słodkim dołeczkiem ani pie-

przykiem.

Nagle odskoczyła od lustra. Boże, ależ wybrała sobie moment na studiowanie urody!

Mimo drobnej postury i bardzo młodego wyglądu osiągnęła już wiek, w którym ląduje się już

na bocznym torze i tego nic nie mogło zmienić. Kiedyś może i marzyła o debiucie w

Londynie, ale przez małżeństwa matki wędrowały z jednego majątku do drugiego, za każdym

razem coraz dalej od stolicy.

Lord Achanalt nigdy nie proponował Esmće udziału w licznych podróżach, matka

background image

zabierała ją jednak do lnvernes lub sklepów w Edynburgu. Oczywiście do domu zapraszano

też gości, odbywały się przyjęcia. Zanim Achanalt położył temu kres, matka miata spore

grono wielbicieli, gdyż uwielbiała budzić zazdrość w swoim mężu. Gdy jednak Esmee

upominała się

o bardziej urozmaicone życic towarzyskie, m;iik;i wv-dymała tylko wargi.

- Zaczekaj - mawiała. -- Zaczekaj, aż ciocia Ri wena wróci z zagranicy. Wtedy

zadebiutujesz. Obiecuje.

Obiecuję.

Potem jednak pochowała przedwcześnie trzech mężów i zaczęta panicznie bać się

samotności. Jedynym stałym elementem życia matki stała się jej córka. Achanalt, za którego

wyszła, gdy Esinee skończyła szesnaście lat. szybko zgorzkniał i zamknął się w sobie. Po

dwóch szczęśliwych latach w starym zamku coraz częściej rozbrzmiewało słowo „rozwód".

- Jak kot goniący za własnym ogonem - usłyszała Esmee kiedyś ogrodnika. - Jak już ja

dopadł, stary diabeł, sam nie wie, co ma robić. Skończyły się. łowy, skończyła zabawa.

I było to niezwykłe trafne podsumowanie romansu lorda i lady Achanalt.

„Stary diabeł" nigdy nie traktował fismee ze szczególna rewerencją. Gdy wreszcie

wyrzucił ja z domu, odczula coś na kształt ulgi, choć oczywiście było to uczucie głupie i

zupełnie nieuprawnione. Nie mogła jednak pozwolić sobie na panikę, zważywszy na

odpowiedzialność, jaką na nią nałożył Achanalt, Teraz też musiała zachować spokój. Alasdair

Mac-Lachlan, niezależnie od -swojej urody, nie mógł wprowadzić chaosu w jej życie. Ta

myśl przypomniała jej, że s.ic guzdr/.e. Szybko poprawiła \vlus\ \ -/.bic-gla na dół.

Tak jak się spodziewała, znalazła Macl.aclila-na w gabinecie. Zdążył się już przebrać

w ciemnozielony surdut, kamizelkę w tym samym kolorze i ładne brązowe spodnie.

Wykrochmalony krawai zawiązał elegancko pod świeżo wygolonym podbródkiem. Naprawdę

był uderzająco przystojny i fakt. że mout lak

wyglądać po rozpustnej nocy, jednak ja zdenerwował. Uważała, że powinien choć

trochę zblednąć.

Zdziwiło ją to, że MacLachlan usiadł nic obok tacy z kawą, lecz za biurkiem - nic

rozpierał się już leniwie, lecz siedział sztywno wyprostowany niczym myśliwski pies, czujny

i skoncentrowany. Nawet, jeśli skutki upojnej nocy spędzonej w mieście z panią Crosby

dawały mu się we znaki, nie było tego po nim widać.

Weszła głębiej do pokoju i zobaczyła, że MacLachlan wcale nic pracuje. Skupił się na

jakiejś grze karcianej, ciężkie złoto włosy opadły mu na oczy. Nagle, tłumiąc przekleństwo,

zebrał karty i zręcznym ruchem potasował talie. Ponowił tę czynność, całkowicie skupiony na

background image

kartach, zrośniętych niemal z jego eleganckimi dłońmi o długich palcach. Niezwykle

szybkich i zręcznych.

Podeszła do biurka i od razu wyczuła chwilę, gdy zdał sobie sprawę z jej obecności.

MacLachlan natychmiast odłożył laiie i popatrzył na nią jak przebudzony ze snu. Wstał i w

tym samym momencie jego oczy nabrały znów leniwego, ospałego wyrazu.

- Witam panią - powiedział. - Proszę spocząć.

Ruszyła w stronę fotela, który jej wskazał - pięknego sheratona stojącego przy stoliku

do herbaty. Pokój byt utrzymany w dwóch kolorach - błękitnym i kremowym. Niebieskie

jedwabne tapety przecinały szklane słupy między oknami, nogi zapadały w jasny dywan.

Służący wniósł maleńką tacę z kawą i postawił ją przy końcu stoki. MacLachlan poprosił ją.

by napełniła filiżanki. Kawa była mocna i aromatyczna, przypominała jej czarny aksamit.

- Wellings twierdzi, ze zabrała pani wczoraj dziecko na spacer - powiedział. - Mam

nadzieję, ze było miło.

Z jakiegoś powodu nic wspomniała ani słowom o wizycie u ciotki Roweny. Mógłby to

uznać za przejaw głupoty lub desperacji.

- Londyn to wielkie miasto - mruknęła. Ale było milo.

- Dokąd poszty.ście?

- Chyba do Mayfair.

- To piękna dzielnica - zauważył. - Wolałem jednak zawsze tę spokojną okolicę.

- Rzeczywiście, tu jest znacznie milej -- powiedziała, popijając ostrożnie gorącą kawę.

- Czy regularnie grywa pan w karty, panie MacLachlan?

Jego cyniczne spojrzenie obudziło w niej niepokój.

- Przecież pani wie - powiedział niskim, lekko .schrypniętym głosem. - A tak na

marginesie, jak to się dzieje, że przy pani czuję się zupełnie jak w Ar-gyllshirc? Nawet się

dziwię, że nie nazywa mnie pani wodzem.

- Wodzeni jest pan być może dla swojego klanu. Jego wzrok stwardniał.

- Nie mam już klanu, panno Hamilton. Ziemię, owszem, choć nie tyle, by warto było

się tym chwalić. Mój ojciec walczył przeciwko jakobitom, a za swoją służbę otrzymał od

króla ochłap w postaci tytułu ba-roneta.

- Od króla Anglii.

- Nie rozumiem.

- Tytuł baroneta nadał pańskiemu ojcu król Anglii.

MacLachian uniósł brwi.

- Więc nie jest pani prawdziwą Szkotką, tylko farbowanym lisem?

background image

- Innych nie ma - powiedziała z wyraźnym akcentem.

Zaśmiał się.

- Proszę mi zatem powiedzieć, panno Hamilton, należy pani do zwolenników króla?

Ukrywam jakobitę?

Esmće uśmiechnęła się słabo.

- Może ukrywa pan po prostu miłośniczkę prawdy historycznej - powiedziała z

uśmiechem. - Czy mam się do pana zwracać: sir Alasdair?

Poruszy! się niespokojnie i zaczął znów mieszać kawę wolno, leniwie. To było dla

niego charakterystyczne. Tak zachowywał się zawsze. Z wyjątkiem tych chwil, kiedy miał w

rękach karty.

- Wszystko mi jedno - powiedział w końcu. - Może mnie pani nazywać, jak pani chce.

Nie jestem drobiazgowy.

- Nie wierzę - powiedziała. - Z pewnością jest pan bardzo dokładnym graczem.

Podniósł na nią wzrok znad stolika i uśmiechnął się smutno.

- Chyba nie ma pani zbyt wysokiego mniemania o moich zdolnościach - powiedział. -

Jeśli jednak przeanalizować sprawę dokładnie, młody biedny Szkot może dzięki nim

odnaleźć swoje miejsce w świecie.

- Byl pan bez grosza przy duszy? ■- popatrzyła na jego elegancki surdut, który

kosztował zapewne więcej niż potowa całej jej garderoby.

- Nie aż tak. - W jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski. - Teraz jednak jestem,

jak mi to pani niedawno przypomniała, bardzo bogatym człowiekiem. I zapewniam, że moje

dochody nie pochodzą z dzierżawy.

- Może uzyskał pan majątek, wykorzystując inne ludzkie słabostki - zasugerowała. ■-

Gry losowe są już z założenia bardzo niesprawiedliwe.

- Jcśii ktoś jest na tyle głupi, żeby zasiadać ze mną do kart, co mnie obchodzą jego

słabości? - odparł

spokojnie. - Poza tym nigdy nic oddaję spi aw I om m i. Opieram wszystko na

prawdopodobien.sfuie i si.-tiy-styee, czymś tak realnym i namacalnym, a- mu/na to

przedstawić na skrawku papieru.

- Jak to dziwnie brzmi - odparowała. Próbuje pan nadać wadom pozór

szlachetności. Pi/ecie/ każdy wic, że gra w karty to kwestia szczęścia.

- Naprawdę?

Sięgnął po talię i jednym mistrzowskim ruchem roziozyl ja na stole. - Proszę wybrać

jedna kartę. Łypnęła na niego przez stół.

background image

- Nic jesteśmy na jarmarku.

- Może obawia się pani, że mimo obycia w świecie ten jeden jedyny raz nie ma pani

racji?

Szybkim ruchem wyciągnęła kartę.

- Wspaniale - powiedział. - Teraz trzyma ja pani w ręku...

- Jest pan niezwykle dokładny. Atmosfera wyraźnie się zagęszczała.

- Czarna lub czerwoną - ciągnął. - Szansę sa równe. prawda1?

- 'lak. ale to nie ma nic wspólnego z nauka.

- Owszem, ma ■■ odparł. -■ Jest jeszcze zresztą inna zmienna.

- Myślę, że jest ich pięćdziesiąt dwie. Znów uniósł brew.

- Proszę ze mną współpracować, panno HamiHon. Karta, którą trzyma pani w ręku. to

albo as, albo figura, albo blotka, która nie byłaby zresztą najlepszym wyborem.

- Więc rniaiam racje, ló ty}ku kwestia szczęścia. Uniósł palec.

- A prawdopodobieństwo, że jest to blotka równa się trzydzieści sześć do

pięćdziesięciu dwóch, czyż nie?

- No tak.

- W takim razie zakładam, ze wyciągnęła pani blotkę. To bardzo prawdopodobne. I

jeszcze zaryzykuję twierdzenie, że jest to karta czerwona.

Esmćc zerknęła na kartę i zaczerwieniła się.

- Mogę rzucić okiem?

Niechętne położyła na stole ósemkę karo.

- Miał pan po prostu szczęście.

- Tylko co do koloru. Taka jest właśnie różnica między prawdopodobieństwem a

szczęściem. Teraz proszę odłożyć tę kartę i wylosować inna.

- Przecież to absurdalne -zaprotestowała, ale posłusznie wykonała polecenie.

- Teraz wyliczenia będą inne - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. - Mamy

pięćdziesiąt jeden kart, bo ósemka karo wypadła z gry.

Nalegał, więc powtórzyli zabawę dwanaście razy. Pomyli! się tylko w czterech

przypadkach. Hsmee triumfowała, iecz niestety, Alasdair z losowania na losowanie zwiększał

swoją skuteczność. Za każdym razem oceniał szansę. Czerwone kontra czarne. Figury kontra

blotki. Po niedługim czasie odgadywał już trafnie nie tylko rodzaj karty i jej barwę, ale nawet

numer i konkretny kolor.

Esmee kręciło się w głowie. Co gorsza, niezależnie od tego. co losowała, Alasdair

pamiętał dokładnie poprzednie karty i na tej podstawie wnioskował, jakie jeszcze pozostały w

background image

talii. Pomyślała o całej kolekcji książek na temat kart i niechętnie doszła do wniosku, że

Alasdair przeczytał dokładnie wszystkie i zapamiętał ich treść.

Gdy odgadł trafnie cztery razy z rzędu, poddała się,

- Przecież to idiotyczne - powiedziała, odkładając ostatnią kartę. - Nie zaprosił mnie

pan tu chyba po to, żebyśmy grali w karty.

Wzruszy) lekko ramionami i przesuną! dłonią po blacie.

- Przecież to pani zdyskredytowała mój sposób zarabiania na życie - powiedział

spokojnie. -- Bronie się tylko przed tymi okrutnymi i bezpodstawnymi oskarżeniami.

Fismee zaśmiała się.

- Ale / pewnością nie utrzymuje się pan dzięki mądrości.

-■ Sądzi pani, że mi jej brak? - spytał zaczepnie. Zawahała się.

- Tego nie powiedziałam.

- Aic sugerowała pani. ze jestem po prostu ładnym chłopcem.

- Nic podobnego - odparła i zdała sobie sprawę, że kłamie. - 'lak czy inaczej, gra w

karty nie wymaga szczególnego intelektu.

- Graki pani kiedyś w vingt-ct-un, panno Hamil-ton? - spyta! ponuro. - To niech pani

pójdzie na górę, weźmie sto funtów z kałamarza albo pudla na kapelusz, bo nie wiem, gdzie je

pani ukryła, i sprawdzi swoje tezy.

Hsmee otworzyła usta i zamknęła je z powrotem Ze swoimi złotymi włosami i lekko

ochrypłym głosem MacLachlan był diabłem, co gorsza, diabłem, który wyglądał jak anioł, i

nic miała wątpliwości, że ogra ją do centa tylko po to, by udowodnić swoje racje.

- Dziękuję - powiedziała. - Nie lubię hazardu.

- Ale postawiła pani wszystko na jedną kartę, przyjeżdżając z tym dzieckiem do

Londynu.

- Ona nie jest „tym dzieckiem" - powiedziała Hsmće. - Ma na imię...

- "lak, tak - wykrzyknął, machając niecierpliwie ręką. ■- Ma na imię Sorcha.

Pamiętam. Proszę dać mi czas. panno Hamilton, abym mógł się przyzwye/.aić

do tak ogromnych zmian, jakie zaszły tak nagle w moim życiu.

Przez chwilę pili kawę w milczeniu. Hsmee bez skutku poszukiwała jakiegoś

neutralnego tematu.

- Co tam u niej? - spytał w końcu. - Zadomowiła się?

- Och tak - odparła Lsmee. - To odporne dziecko.

- Co pani ma na myśli? Ksmee otworzyła usta.

- Trudno to wytłumaczyć. Soreha ma silna wolę i uważa, że może oczarować cale

background image

otoczenie i osiągnąć w ten sposób wszystko, co chce,

Sir Alasdair uśmiechnął się nagle, a doieczki w jego zbyt urodziwej twarzy pogłębiły

się niebezpiecznie.

- Hmin - mruknął. - Ciekawe, skąd się to u niej bierze?

Esmee poczuła nagle, że jest niesprawiedliwa, wręcz grubiańska. Przecież Alasdair nie

ponosił żadnej winy za to, że urodził się taki przystojny i uroczy. On tylko wiedział, jak swoje

atuty wykorzystywać.

Z nieobecnym wyrazem twarzy wyciągnął kartę i zaczął obracać ją w palcach, nie

odrywając od niej wzroku. Bsmće szukała w myślach czegoś konstruktywnego do

powiedzenia.

- Dziękuję za meble - wyjąkała w końcu. - Dostałam strasznie dużo krzesełek. Ale to

bardzo miło z pańskiej strony.

- Milo? - powtórzył, leniwie obracając w ręku kartę. - Ja rzadko bywam miły dla

kogokolwiek. A jeśli już mi się to zdarza, to kieruje mną albo instynkt samozachowawczy,

albo chęć sprawienia sobie przyjemności.

- Rozumiem. - Zdumiała ją ta rozbrajająca szczerość. - A jak było tym razem?

-Tym razem chciałem sprawić przyjemność sobie - odparł. - Chciałem znów zobaczyć

ten ciepły błysk

w pani oczach, taki sam jak wtedy, gdy mi pani dzie-kowata... taki jak teraz. Wpadia

pani w moje- sidta. •- Zabić dobrocią? - mruknęła. - Ze mną nic pójdzie panu tak łatwo.

Powinien pan wiedzieć, że Szkoci są ulepieni z innej gliny.

- Obawiałbym się bardziej tego, że zabić może panią ciężka praca- powiedział cicho. -

Dowiedziałem się z wiarygodnego źródła, ze dzieci potrzebują zarówno niańki, jak i

guwernantki. Zgadza się pani z taką opinią?

Esmee bardzo się zdziwiła.

- W idealnym świecie tak.

Sir Aiasdair wyjął kartę z talii i położył na stole. As kier.

- Niech zatem pani świat zawsze będzie idealny.

Przez chwilę patrzyła tylko na jego elegancką rękę, czując, że ogarnia ją niepokój. Nie

lubiła przebywać sam na sam z tym mężczyzną o eleganckich dio-niach i niskim,

schrypniętym glosie.

- Co pan na myśli? -wydusiła w końcu.

-- Chcę wynająć niańkę - powiedział. - Za dzień lub dwa Wellings przyprowadzi pani

kandydatki. Proszę wybrać kogoś odpowiedniego.

background image

Esmćc zabrakło słów.

- Jest pan naprawdę zbyt łaskawy. Nie wiem, co powiedzieć.

- Może: „Jestem pana dozgonną dłuzniczka". Albo „oddaną niewolnicą?".

Te słowa, ciepłe, ale dwuznaczne zalały ją jak ciepła lala, co natychmiast wzbudziło w

niej niechęć.

- Chyba nie.

MacLachlan wzruszył niedbale ramionami.

- W takim razie może naleje mi pani jeszcze jedną filiżankę kawy - zaproponował. -

Wypiłem poprzednią już dziesięć minut temu.

lismee spuściła wzrok, zawstydzona tym zaniedbaniem. Filiżanka MacLachlana stalą

pusta na brzegu stotu. Podniósł ją i przesunął w jej kierunku. Esmee instynktownie

wyciągnęła rękę, ale zrobiła to tak niezgrabnie, że czajniczek przewrócił się i kawa popłynęła

na ubranie MacLachlana.

- Rany boskie! -wrzasnął.

Nie pamiętała, co dokładnie stało się później. Musiała zerwać się z krzesła. Caie

szczęście, że miała przy sobie chusteczkę, więc uklękła przy nim i zaczęła bezradnie wycierać

jego kremową kamizelkę. Czuła się przy tym jak ostatnia idiotka.

- Och, tak mi przykro.

MacLachlan odsunął się od stołu, by oszacować straty.

- Do diabła, to było gorące!

- Oparzyłam pana? - spytała. - Boli?

Nagle z niewytłumaczalnych powodów zebrało jej się na plącz. To była ostatnia

kropla.

- Do wesela się zagoi - MacLachlan położył jej eiepią dłoń na ramieniu.

-- Naprawdę wszystko jest w porządku. Proszę zostawić tę kamizelką i spojrzeć na

mnie.

Spojrzenie Esmee posłusznie powędrowało w górę.

- Och nie! - Fular też byt poplamiony. - Jest kompletnie zniszczony!

Uniosia rękę, by zetrzeć kawę, jakby osuszenie tkaniny mogło w czymkolwiek pomóc.

MacLachlan odsunął jej rękę i ścisnął mocno w dłoni.

- Miewałem gorsze przeżycia - szepnął, pochylając się tak mocno, że musnął

oddechem jej włosy. -Proszę się teraz podnieść, bo jeszcze ktoś mógłby wyciągnąć z tego /byt

pochopne wnioski, co, biorąc pod uwagę moją reputację, jest całkiem prawdopodobne.

Nie zrozumiała, o co mu chodzi.

background image

- Przepraszam?

MacLachlan westchną! i mimowolnie odsunął krzesło, pociągając ją za sobą. Stali

ocklak-in <k! siebie zaledwie parę centymetrów. Esmćc stula / głową na jego piersi i ręką w

dioni.

Milczał chwilę, wpatrzony w splecione palce.

- Droga panno Hamilton...

- Tak?

Wykrzywił twarz w uśmiechu.

- Nic znam nikogo, kto by bardziej zaciekle obgryzał paznokcie.

Zarumieniona po uszy odrzuciła głowę, wyrwała mu rękę i schowała ją za plecy.

Chwycił jej drugą dłoń i przyjrzał się uważnie.

- Wcale nie jestem pewien, czy to w ogóle są paznokcie.

Esmće wciąż nie mog!a dojść do siebie po incydencie z kawą.

-- To okropny zwyczaj - przyznała, wpatrując się w rękę. - Chciałabym z tym

skończyć.

Wbił wzrok w jej twarz.

- A ja chciałbym rozumieć, dlaczego się pani tak nad nimi znęca.

Nie puszczał jej ręki, choć nie trzyma! jej zbyt mocno.

- Czasem po prostu je obgryzam - powiedziała cicho. - To nic nie znaczy.

- Esmće... - Zaniepokoiła ją czulą nuta w jego glosie. - Kochanie, pani się naprawdę

czymś martwi. Czy mogę jakoś pomóc?

Poczuła nagle, że drży jej podbródek.

- Niech się pan nawet nie wa/.y... Niech się pan nawet nie waży mi współczuć!

Popatrzył na nią serdecznie.

- Chcę, żeby mi pani powiedziała, co jest nic tak -nalegał. - Nagle zmienit ton. -

Chodzi o mnie, prawda. Esmee? Czy to ja tak panią wyprowadzam z równowagi? - mówiąc

to, puścił jej rękę i cofnął się.

Boże. Nic. przecież nie chodziło o niego. Dlaczego zresztą w ogóle o to dbał?

Dlaczego nie okazał sie nieczułym łajdakiem? Dlaczego bywa) nic do zniesienia, a potem

nagle zaczynał jej współczuć?

- Nie chodzi o pana - powiedziała, bawiąc się nerwowo sznurkiem pereł. - Nie chodzi

o pana i w ogóle nie ma to nic wspólnego z panem. Panie MacLach-lan. proszę mnie po

prostu zostawić w spokoju.

- Nie wiem, czy to dobre wyjście. - Mówił cicho, ale stanowczo. - Robi pani dobrą

background image

minę do złej gry, aleja wiem swoje. Jest pani zmęczona?

- Dam sobie radę! - krzyknęła, puszczając jego rękę. ■• Na pewno dam sobie radę.

Czy dlatego zatrudnia pan niańkę? Uważa pan, że nie znam się na wychowywaniu dzieci? I

jeszcze ta kawa... przepraszam, zagapiłam się. - W jej glosie pobrzmiewała teraz histeryczna

nutka, aJc nie przestawała mówić. I potrafię zająć się Sorchą. Naprawdę!

- Panno Hamilton, 1o wszystko jest naprawdę zbędne -- powiedział. - Jest pani

zmęczona, tęskni pani za domem i wciąż opłakuje matkę. Ona nie żyje i na panią spadło zbyt

dużo obowiązków. Jestem pewien, że czasem czuje się pani naprawdę zbyt samotna. Czy nie

wolno okazać mi pani choć odrobiny współczucia?

Wydała jakiś odgłos. Jęknęła? Zatkała? Sama nie była pewna. I nagle poczuła, że

otaczają ją czyjeś silne ramiona. I miała wrażenie, że nikt nigdy przedtem nie okazał jej takiej

czułości.

Nie powinna była oczywiście tego robić, ale oparła sie o jego tors. mocny i twardy

niczym .skala Gibralta-

ru. Pachniał krochmalem, piżmem i mężczyzną. Nagle uległa pokusie i zatopiła nos w

jego poplamionym lu-larze i zapłakała. Naprawdę tęskniła /.a domem. I za matka. I bała się.

Bala się przede wszystkim siebie.

- Popatrz na mnie, pani - poprosił. - Popaliy.

Podniosła na niego wzrok, bezgłośnie o coś prosząc, choć nie wiedziała o co.

Wzmocni! uścisk, opuścił lekko rzęsy i nakrył ustami jej usta. Krew jej zawrzała. Miała

ochotę zatopić się w jego ciele, skryć się w nim. Zamiast lego zmrużyła lekko oczy i rozchy-

liła wargi. 1 zgodnie z tym. co przewidywała, poczuła jego wargi na swoich, tak jakby to było

nieuchronne.

Poruszyła głową, pragnąc, by pogłębił pocałunek. Jego zgłodniałe usta przylgnęły do

jej warg. Poczuta dziwny skurcz żołądka, zaczęta spazmatycznie oddychać. To byiozłc. Och,

jak bardzo złe. Jakaś tajemnicza siia pchała jednak jej ciało w stronę jego ciała. Jęknęła, a

jego język wsuną! się między rozchylone wargi. Łagodnie ponaglana, odchyliła głowę i na-

miętnie oddała pocałunek.

MacLachlan wydał cichy pomruk i wsuną! jeżyk głębiej. Boże, co za dziwne uczucie!

Nigdy przedtem czegoś takiego nic przeżywała. Oddychała szybko, płytko, wspięła się na

palce, oplotia go dłońmi w pasie i przesunęła je wyżej, rozkoszując sie jego ciepłem i silą.

- Esmee - tchnął w jej usta i pogłębił pocałunek. Wyczuła, że drżą mu mięśnie,

przypominał zniecierpliwionego ogiera.

Odsunęła lekko twarz.

background image

- Boże... -- szepnęła.

Przesunął wargami po jej policzku i sznurku pereł, które miała na szyi. Ciepła, ciężka

dłoń przesunęła się jej po kręgosłupie i opadła na biodro, pieszcząc je delikatnie poprzez

tkaninę sukni.

Hoże, miaia tak dość samotności, 'lak tęskniła za czyimś dotykiem. Za tym. Poddała

się tej tęsknocie i przylgnęła do niego mocniej. Czulą, że zachowuje się niestosownie, głupio.

Mimo to wbita palce w jedwab koszuli osłaniającej mu plecy.

W odpowiedzi MacLachlan wsunął jej dłoń we włosy i odchylił mocniej głowę do tyłu

- błądził delikatnie wargami po jej szyi, zawędrował aż na kark. Wiedział, ze pozwoli mu na

wszystko, czego zechce, a jednak się zawahał.

- Och. nie - szepnęła.

- Nie? - W jego głosie odezwała się wyraźnie nutka holu.

Esmee spróbowała poruszyć głową.

- Nie przestawaj -wykrztusiła. - Proszę.

Ale było już za późno. Jego ciepłe usta nie dotykały już jej szyi. W pokoju było

słychać tylko jego chrapliwy oddech. Wolno podniósł głowę, by na nią popatrzeć. Przez okno

wpadł promień popołudniowego słońca, oświetli) jego plecy i pozłocił włosy. Oprzytomniała.

- Esmee -- w jego oczach błysnęła rozpacz. -Esmee, Boże... ja...

Odwróciła powoli wzrok, przerażenie odebrało jej mowę. Przesuną! dłońmi po jej

ramionach i cofnął je powoli. Odwrócił wzrok. Na tle porannego słońca wyglądał jak anioł.

Jak Lucyfer, który zjawił się tam, by kusić i dręczyć. Boże, co ona narobiła?

Odwróciła się i uciekła.

(.idy Esmee wpadła do pokoju dziecinnego, Lydia klęczała przy stoliku i układała na

nim elementarze Sorchy.

- Dzień dobry, panno Uamilton - powiedziała. - Panienka już się obudziła i jest w

znakomitym humorze.

Esmee popatrzyła na nią nieprzytomnie.

- Dziękuję - wymamrotała. - Zaraz... zaraz przyjdę.

Nie zwracając uwagi na pytające spojrzenie Lydii, Esmee wbiegła do sypialni.

Zamknęła za sobą drzwi i oparta się o framugę.

Boże, o Boże. Zakryta dionią usta. Co ona narobi-ia? Rozejrzała się bezradnie po

pokoju i w lustrze na ścianie dostrzegła swoje odbicie. Włosy miała w nieładzie, twarz

kredowobiaią. Można się było bez trudu domyślić, czym się zajmowała.

Esmee odwróciła wzrok. Boże! I dlaczego tu było tak zimno'/ Zadrżała i dotknęła

background image

dłońmi barków, na których wciąż czuła ciepło jego rąk. Pamiętała, jak opuszczał je

niechętnie, gdy się cofała.

Zaśmiała się gorzko. Ze zrozumiałych względów niechętnie wypuścił ją z objęć. Byta

tak łatwą zdobyczą. Wpadła w jego ręce zupełnie niespodziewanie. Jaki mężczyzna

zrezygnowałby z czegoś, co znajdowało się dokładnie w zasięgu jego ręki. Na pewno nie

Alasdair MacLachlan. 'len na pewno nie odmówił sobie nigdy żadnej przyjemności, teraz z

pewnością liczył na więcej. I byta to jej wina. Dała się ponieść zdradzieckim uczuciom.

Jaka matka, taka córka.

Poczuła, ze ze wstydu pali ją twarz. Z pewnością tak właśnie myślał. I oczywiście

miał rację. Taka była tajemnica Esmee, takie były jej obawy. Tego się wstydziła.

Nie miała szans, by kiedykolwiek dorównać matce urodą. Nie. podobieństwo między

nimi tkwiio znacznie głębiej. Obie miały gwałtowny charakter, cięty dowcip i

nieposkromiony język. I coś jeszcze. Ten bolesny głód. Tę głupią samotność, która

przeszywała serce niczym lodowaty strach, przyćmiewający zmysły, przełamujący jednak

wszelkie opory. Jaka matka, taka córka. Boże, jak ona nienawidziła tego powiedzenia.

Ostry krzyk przywrócił Esmec do rzeczywistości. Z dziecinnego pokoju dochodziły

wrzaski Sorchy, przerywane od czasu do czasu surowymi napomnieniami Lydii. Jak zwykle

dobry humor dziewczynki nie trwał długo. Teraz znowu coś poszło nie po jej myśli. Może

jednak mała wcale nie czuła się dobrze w nowym domu.

Esmec wpadła do pokoju i zobaczyła, że siostra wspięła się na parapet. Trzymała się

go ze wszystkich swoich dziecięcych sil, kopiąc Lydię, która nie dawała sobie z nią rady.

- Proszę puścić, panienko! - przekonywała niania.

- Proszę natychmiast puścić. Sorcha krzyczała przeraźliwie.

Wyczuwając opory Lydii, Esmee chwyciła dziecko w talii i pociągnęła je bezlitośnie

do tyłu.

- Nie, nie! - wyła Sorcha. - Popatrz tylko, Me! Tylko popatrz!

Esmee postawiła ja stanowczo na podłodze. -Ty mała złośnico! -powiedziała, dając jej

klapsa.

- Wstyd mi za ciebie.

Dziewczynka wyrwała się siostrze, podeszła do stolika i ze zdumiewającą silą zrzuciła

wszystkie klocki na podłogę. Kawałki drewnu spadły ze stolika i potoczyły się w kąty pokoju.

Oczywiście nie nastąpił przez to koniec świata. Zważywszy na charakter Sorchy, nie

wydarzyło się nawet nic nadzwyczajnego. Tym razem jednak Esmee wybuchnę-ła płaczem.

Lydia natychmiast do niej podbiegła.

background image

- Och, tak mi przykro, panienko - krzyknęła. -Ledwo się odwróciłam, a już mi się

wymknęła. - To się już więcej nie powtórzy, obiecuję.

Esmee zaczęła szlochać jeszcze głośniej.

- Oczywiście, że się powtórzy -jęknęła. - A to dlatego, że nie potrafię jej niczego

nauczyć. Jest coraz

gorzej. Nic potrafię być matką. Nic wiem, j;ik ja wychować!

- Ależ nie, panienko - powiedziała stanowczo Ly-dia. To nie ma nic wspólnego z

panią. Naprawdę.

- Sorcha była bardzo grzeczna. To znaczy... za życia matki. W ciągu ostatnich

tygodni bardzo się zmieniła na gorsze.

Lydia poklepała ją wspófczująco po ramieniu.

- Z pewnością tęskni za matką, to prawda. Ale chyba nie dlatego tak się zachowuje.

Jest po prostu w takim wieku. Chce koniecznie postawić na swoim.

- Co to znaczy? - Hsmee pociągnęła nosem.

- Mama nazywała takie dzieci upiornymi dwulatkami. Straszyła moich braci

bliźniaków, że wsadzi ich do beczki będzie karmić przez dziurkę, dopóki nic skończą trzech

lat. Omal tego nic zrobiła.

Esmće zdobyła się na słaby uśmiech. Wiedziała, że Lydia stara się po prostu być

uprzejma. Znów jej się zebrało na plącz. Czuła aż nudlo wyraźnie, że to ona odpowiada

całkowicie za upór Sorchy. Lydia potrafi-ja jednak postępować dziećmi. J sam pan Bóg wi-

dział, że Hsmee potrzebuje pomocy.

- Odpowiada ci zajęcie pokojówki? - spytała, ocierając oczy. - Czy pani Henry

pozwoli ci zająć się czymś innym'.'

Lydia nie zdążyła jednak odpowiedzieć, gdyż Sorcha dostrzegła tymczasem łzy

Esmće, potruchtała przez pokój i przytuliła się do jej kolan.

- Nie płac, Me - powiedziała poważnie. - Nie plac. Sorcha będzie gzecna.

ą

Rozdział 4 «}.

W kto tym sir Alasdair podejmuje ważnego gościa

Alasdair wypad] z gabinetu i z niemym przerażeniem patrzył za Hsmee, która biegła

po schodach na gorę.

- Przepraszam! - krzyknął. - Czekaj! Wracaj, do diabla!

Ale bsmćc nie miała ochoty słuchać rozkazów. Na kolejnym zakręcie zniszczona szara

spódnica zawirowała dziko i znikła mu / oczu. Niech to diabli! Przecież nie mógł gonie jej po

background image

schodach na oczach służby. I co właściwie by zrobił, gdyby ja złapał? Pocałował? Zabił? Sam

nie był tego pewien. Czego właściwie chciał1'

Pragnął odzyskać swoją wolność, rozkoszować się nią. Pragnął, by wszystkie bez

wyjątku - zarówno wścibskie kusicielski, jak i rozwrzeszczane małe kobietki wyniosły się z

jego domu i wsiadły do pierwszego powozu do Szkocji.

Nie był pewien, jak długo stał u szczytu schodów i wpatrywał się w kretę wzniesienia

balustrad i stopni. Kiedy się w końcu ocknął, piękny zegar wiszący nad wejściowymi

drzwiami wybija! właśnie południc,

a jego żałobne zawodzenie roznosiło się po caSym domu.

Slyszat dochodzące z góry wrzaski Sorchy, której zapewne odmówiono tego, czego

pragnęła. Sorcha okazała się upartą małą złośnicą, a on nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Tę

sprawę zostawił jednak Esmee w nadziei, że nie pakuje jeszcze walizek.

Nagle runął jego cały świat i Alasdair odczul nagłą chęć ucieczki. Pragnął nade

wszystko uciec od domu, od swojego dziecka i wszystkich swoich okropnych błędów. Tak jak

mówił to Esmec od samego początku, nie nadawał się na ojca. A biorąc pod uwagę sposób, w

jaki potraktował Esmee, nie nadawał się rów-meż na pracodawcę.

Ocli. wiedział, co się o nim mówi. Wiedział, że szanujące się matrony usuwały mu z

drogi swoje córki, a także i to, że jedynie jego majątek i urok osobisty powstrzymywały elity

przed uznaniem go za persona non grata. Wiedział również i o tym, że bolesne oskarżenia

Julii nie są pozbawione podstaw. Tak, kłamał i oszukiwał, ilekroć w grę wchodziły kobiety. I

rozsiewał egoistycznie swoje ziarno, nie zastanawiając się giębiej nad tym, jaki może być

tego rezultat i kto może z tego powodu cierpieć. Aż do dziś jednak nie poniżył się do tego

stopnia, by uwodzić dziewice o twarzy dziecka.

- Wellings! - ryknął, ruszając w dół po schodach. - Wellings, gdzie się podziewasz, do

diabła?

Kamerdyner zjawił się, gdy Alasdair stanął na ostatnim stopniu.

- Podaj mi kapelusz - zakomenderował, stojąc już przy drzwiach. - Kapelusz i laskę.

Natychmiast.

Wellings nie spieszył się zbytnio.

- Chce pan wyjść?

- Tak, do klubu - odparł. ■- I nic zamierzam szybko wracać. Będę poza domem cały

dzień, może nawet caia noc.

- Ależ sir ■- zaprotestował łagodnie Wcllings. -Pan MacLachlan wybiera się tu na

lunch.

background image

- W takim razie go nakarm - odparował Alasdair. Welhngs, wyraźnie urażony, zadart

nos.

- Pański fular i marynarka, sir. Są brudne. Chryste! Kawa! Alasdair pospieszył z

powrotem

na górę, zdzierając z siebie górną część ubrania. Gdy zszedł z powrotem na dół,

Wellings trzymał wciąż końcami palców jego kapelusz i laskę. Ignorując krytyczne spojrzenie

kamerdynera. Alasdair ulżył sobie trochę i trzasnął drzwiami tak, że w oknach zadźwięczały

szyby, po czym wyskoczył na ulicę jak rozpuszczony dzieciak. Którym zapewne byt. Już sam

nie wiedział, co o tym sądzić.

Quina znalazł szybko i od razu go namówił na wieczór w mieście -wieczór, który

rozpoczął się już o drugiej po południu. Zaszli do swoich czterech czy pięciu ulubionych

restauracji, a w miarę uptywu czasu Alasdair stopniowo zapominał o kłopotliwych kobietach,

które nawiedziły jego dom. Właściwie prawie zapomniał o tym, co zrobił Esmee. Prawie.

W końcu Ouin postanowił spędzić wieczór w domu publicznym - zawsze miał na to

ochotę. Alasdair nie chciał do końca życia widzieć żadnej kobiety bez względu na wiek.

Pogodzili się jednak i udali razem do mamy Lucy, domu schadzek i wszelkiej swawoli. Z

nieogolonym podbródkiem i szerokimi ramionami Lucy sama nie przypominała kobiety, ale

zatrudniała parę nieco bardziej delikatnych przedstawicielek płci pięknej.

Szybko oceniając stan rzeczy, Lucy wysiała Quina na górę w towarzystwie jedne] z

bardziej doświadczonych prostytutek, a Alasdaira do pokoju na zapleczu, gdzie spędzi) kilka

godzin na grze i piciu, choć zwykle stara) się nie łączyć obu tych czynności, lego wieczoru

postanowi) jednak zrobić wyjątek. Przegra) tysiąc funtów, myli) trefle z kierami i w dodatku

nie mógł sobie przypomnieć, czyim jest dłużnikiem.

Nad ranem Quin wsadzi) go do powozu i wysiał do domu. Pamiętał jak przez mgłę, że

Wellings i lil-triek wciągnęli go do sypialni, rozebrali ze spodni i koszuli, a potem, ufni w siię

grawitacji zostawili lezącego na sofie, nie zaciągając nawet kotar w oknach.

Alasdair nie ruszy! się aż do świtu, kiedy obudziło go poranne słońce, które raziło go

w oczy. Hoże. jak strasznie bolała go głowa. Obawiał się poważnie, ze wkrótce przypłaci

życiem swoje ostre picie. Woiai trzymać sie bezpieczniejszych nałogów - hazardu i kobiet.

Krzywiąc się z niesmakiem, Alasdair przewróci) się na drugi bok i znów zapadł w sen.

Właśnie zaczął chrapać, gdy coś ciepłego i wilgotnego dotknęło jego czoła. Obudził

się nagle i zobaczy! przed oczyma maleńki paluszek.

'- Cio...7

Ktoś zachichotał.

background image

Zachichotał? Alasdair wytęży) wzrok i zobaczy), ze stoi przed nim jego brat. Nie,

nie... Merrick by) wyższy. Przymknął oczy, pokręci} gtową i spróbował jeszcze raz. Ach, tak.

Dziecko. Dziecko podobne do jego brata.

Niemal doznał ulgi.

- Ach, to ty? - spyta). - Co ty tutaj robisz'.'

- Wstawaj - wyjaśniła Sorcha. chwytając nogę od stolika i podciągając się do góry.

Nie! - krzyknąt, celując palcem w dziecko. - Będziesz się teraz tu pałętać? Ty już

chodzisz? Ach tak! Teraz pamiętam.

Sorcha wydawała się ubawiona. Zaśmiała się i wskazała palcem jego głowę.

Alasclair przeczesał palcami włosy.

- Śmieszne, tak? A swoje widziałaś? Są króciutkie i sterczą jak druty. Jak oni cię

kładą? Na tej twardej szkockiej głowie?

Sorcha zasłoniła dłonią usta.

- Pacieiek - oznajmiła. - Me i ja do palku. Kaćki. Alasdair nie rozumiał do końca, o co

chodzi, więc

wolał zmienić temat.

- Posłuchaj, nie możesz być tu sama. Czy ktoś nie powinien się tobą zająć?

Sorcha zainteresowała się tymczasem przedmiotami pozostawionymi na stoliku.

Zegarek nie wzbudził jej zainteresowania, zajęła się natomiast czymś zupełnie innym.

- Piciu - powiedziała, stukając w jego szklaneczkę <\o whisky. - Daj tego.

Whisky? A niech to. Przypomniał sobie, że kazał Wellingsowi nalać sobie

szklaneczkę, wdał się z nim w dyskusję i po wymianie zdań nic upif ani łyka. Od razu zapadł

w sen.

Sorcha przysunęła sobie szklaneczkę.

- Piciu - powiedziała. - Daj piciu.

- Nte - zaprotestował, (nistitwiując szklankę. - Ib nie dla dzieci, niezależnie od tego,

czego cię tam w Szkocji nauczyli.

Sorcha wykrzywiła buzię, wyraźnie gotowa się rozpłakać. Alasdair wiedział, że tego z

pewnością nie zniesie. Przetoczy! się więc na bok i posadził dziecko na kanapie.

- W takim razie chodź tutaj - powiedział, układając ja sobie na podotku.

- I nie krzycz, na miłość boską. A teraz się połóż.

0 tak nieludzkiej godzinie wszystkie moje dzieci powinny spać.

Sorcha znów się roześmiała i ku jego ogromnemu zdziwieniu przytuliła do niego,

zwinęła dłoń w piąstkę i zamknęła oczy

background image

Alasdair odwrócił głowę, by spojrzeć na jej delikatne, dzikie, rudawe loczki, które

łaskotały go w nos

1 pachniały czymś świeżym i czystym. Niewinnością? Dziecko było na jego piersi

niczym siodki ciężar, który dźwigał bez najmniejszego wysiłku. Sorcha wyglądała tak, jakby

zdecydowanie zamierzała tu zostać.

- Ktoś pewnie po ciebie przyjdzie, prawda? - powiedział. - Przecież cię tu nie

zostawią.

Sorcha wsadziła kciuk do buzi.

- Mama - powiedziała. - Me mama.

Esmee zawsze wstawała wcześnie. Lydia otrzymała polecenie, by budzić ją

codziennie o wpót do siódmej, toteż zdziwiła się bardzo, gdy przed świtem usłyszała

skrzypnięcie drzwi. Zaspana, w obawie przed porannym chłodem, Esmee naciągnęła sobie

kołdrę na głowę. Lydia jednak nie zamierzała jej budzić i Esruec chętnie /„nów zapadła w

s.en.

Chwilę później - w każdym razie wydawało się jej, ze minęła zaledwie chwilka -

Llsmee obudziła się i zobaczyła, że poranne słońce świeci prosto w jej okna.

- Dzień dobry, panienko - powiedziała energicznie Lydia, odsuwając zasłony. - Jaki

piękny dzień! Sorcha na pewno będzie chciała się wybrać do parku.

Lismće odrzuciła kołdrę i postawiła stopy na pluszowym dywaniku przed łóżkiem.

- Chyba masz rację - odparła, ziewając. I nagłe powróciło tamto wspomnienie. -

Lydto, wchodziłaś tu wcześniej?

Lydia odwróciła się od okna.

- To znaczy kiedy?

- Przed świtem, chodzi mi o to, że... - Urwała w pól słowa i wbiła wzrok w nowe

łóżeczko Sorchy. -

0 Boże!

Lydia wypuściła z ręki sznur od zasłon, podbiegła do łóżeczka i rozpaczliwie zaczęła

przeszukiwać pościel.

- Jak to się stało? Jak ona to zrobiła?

- Nie wiem. - Esmće ruszyła w stronę salki lekcyjnej. Lydia pobiegła prosto do pokoju

dziecinnego. Przeszukawszy gorączkowo oba pomieszczenia, spotkały się przy łączących je

drzwiach.

- Nic, panienko - szepnęła Lydia. - O Boże! Dokąd ona mogła pójść?

Esmec już wkładała szlafrok.

background image

- Idź na tyty, Lydio - poleciła. - Poproś panią Henry, zęby posiata po pomoc. Ja zajmę

się frontem

1 znajdę Wcllingsa.

Rsmee błyskawicznie znalazła się na dole.

- Wellings! - krzyknęła. - Wellings!

Wychynął zza rogu. Hsmee chwyciła go za ramię, oszalała z przerażenia.

-Wellings! Sorcha zniknęła!

- Zniknęła? - Kamerdyner cofnął się o krok. - Jak to zniknęła?

- Z łóżeczka- krzyknęła Esmee. - Obudziłam się, a jej tam nie było.

'Wellings zbladł.

- Niemożliwe!

- Porywacze! - zawołała Hsmec. - Hoże! Są w Londynie jacyś kidnaperzy?

Wellings pokręcił głowa.

- Nikt nic wchodzi) do domu. Nikt z niego również nic wychodził. Mogę za to ręczyć.

Pewnie wygramoliła się z łóżeczka i wylądowała na tej swojej twardej głowie. Nic się jej nie

staio.

- O Boże! Boże!

- Jestem pewien, że kreci się gdzieś w pobliżu - zapewnił ja Wellings. - Przeszukajmy

szały i schowki.

Razem pobiegli do salki, bsmec miała serce w gardle. Bardzo szybko całe piętro aż się

zaroiło od służby. Przeszukano szafy, schowki, a nawet pra-sowalnię. Ani śladu Sorchy.

Lydia bieliła z płaczem po korytarzu i zaglądała cio katów, które już wielokrotnie

sprawdzano. Esmee zrobiło się niedobrze.

- Przeszukaj resztę domu i ogrody, Wellings -szepnęła, przyciskając palce do ust. -

A ja pójdę i zaraz, nui o wszystkim powiem.

Wellings popatrzy! na nią pytająco. Powie pani co? I komu?

- Sir Akisdairowi. Muszę mu przecież powiedzieć, że /gubiłam Sorche.

Wellings zawahał się wyraźnie.

- Panno Hamihon, ma pani na sobie nocną bieliznę. Popatrzyła na niego

nieprzytomnie.

- Pan Alasdair widywał już chyba kobiety w lakim stroju.

- Obawiam się. że niezupełnie w takim - mruknął kamerdyner, patrząc na szlafrok

I.ismee zapięty wysoko pod szyją. F.smee nie zwróciła na niego uwagi i pospieszyła w stronę

schodów. Na kolejnym piętrze pobiegła korytarzem prosto do sypialni Ałasdaira i zapukała

background image

delikatnie w lekko uchylone drzwi.

Zatrzymała sie z ręka na klamce i zawahała sie.

- Prezentuje się pan przyzwoicie? -Absolutnie nie, ale jestem ubrany.

Włożyła głowę do środka i zobaczyła, ze MacLach-lan leży na sofie przy palenisku.

Powstrzymując łzy, podeszła bliżej.

- Obawiam się. sir, że stało się coś strasz...

W tej samej chwili dostrzegła śpiące dziecko. Z trudem powstrzymując okrzyk,

postąpiła naprzód. Sorcha oparła rączkę o owłosiony tors Macl.achla-na, tors bardzo

muskularny, teraz niemal całkowicie widoczny przez rozpiętą koszule.

Mac Lach lan odwrócił ku niej głowę.

- Znów odebrało pani mowę?

Odzyskawszy energię, podbiegła do sofy i porwała dziecko w objęcia.

- Boże! Co pan robi? - krzyknęła, gładząc wtosy dziewczynki. - Jak pan śmie? Skąd

pan ją wziął? Jak długo?

- Hola! Hola! - MacLaehlan wyciągnął rękę. - Dosyć tego przesłuchania. Dziecko jest

tu od pół godziny, może dłużej, i o ile wiem, przyszło tu z wtasnej woli.

- Oczywiście! A pan ją po prostu zatrzymał! - Teraz w jej głosie wyraźnie słychać

byto oburzenie. -I nic pan w tej sprawie nie zrobił? Po nikogo pan nie zadzwonił? Nie

zawiadomił, ze jest u pana?

Oczy MacLachlana biysnęiy groźnie.

- A pani nie pomyślała o tym, by zatrzymać ją w jej własnym pokoju? Poza tym to

chyba moje dziecko! I mogę z nim przebywać, gdzie tylko zechcę. Ojcostwo ma dwie

strony. Jeśli nie przestanie pani na mnie krzyczeć, zabiorę ją do Crocklorda na karty.

Wciąż senna Sorcha przecierała piąstkami oczy. Esmee poczuta, że pali ją twarz.

- Nie ośmieliłby się pan!

Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.

-Nic wie pani, do czego jestem zdolny - powiedział ostrzegawczo. - Już, chyba

wspominałem, że nic nadaję się na ojca. A teraz proszę zabrać dziewczynkę do jej pokoju i

zatrzymać ja- tam, na miłość boską. Proszę zaczekać! Jak, u diabła, ona się tu dostała?

Esmćc zatrzymała się w pół kroku.

- Wyszła z łóżeczka. Kiedy Lydia przyszfa odsłonić okna, już jej tam nie było.

- Więc z tego, co pani wic, sama zeszła po schodach albo wyszła przez okno?

Esmćc ruszyła na niego jak rozsierdzona lwica.

- Nie musi mi pan wytykać moich błędów! - wybuchła. - Jestem ich doskonale

background image

świadoma. Tak, mogła ulec wypadkowi. To moja wina, przyznaję, i jestem tym przerażona

tak, jak i pan powinien być. Ale pan nie jest. Cala ta sytuacja po prostu pana bawi. Jak już pan

przesianie się śmiać, może pan przyjść na górę i wręczyć mi wymówienie, jeśli zdoła się pan

wspiąć na schody i nie skręcić przy tym karku.

Alasdair kisit się we własnym sosie przez cały dzień, wściekły na siebie i zły na

Esmćc. Miała oczywiście rację. Powinien byl zadzwonić na służącego w chwili, gdy

dziewczynka zjawiła się w pokoju. Powinien byt się domyślić, że inni będą się martwić. Ale

był bardzo osłabiony i to po prostu nic przyszło mu do głowy. Nie zamierzał jednak

przyznawać się do winy przed Esmćc, by nie narazić się na jej wzgardliwe komentarze.

Kiedy jego stary przyjaciel Dcvcllyn wysłał mu zaproszenie do Whitc'a, odczuł

natychmiastową ulgę. Taki plan na popołudnie wydał mu się niemal idealny. Potrzebował

oddechu, a z Dcvellynem zawsze

świetnie się bawił. A potem mógt sobie znaleźć kolejna rozrywkę. Może udałoby mu

się pokonać nowo nabyta awersję do kobiet i spędzić parę godzin między mlecznymi udami

Ingi Karlsson? Dzięki temu zapomniałby o Hsmee.

Zadzwonił po littricka. Kąpał się i ubierał w ponurym milczeniu. Kiedy wreszcie

węzeł krawata przybrał odpowiedni kształt, Alasdair cofnął się o krok i przejrzał w lustrze.

- Przepraszam za ostatni wieczór- mruknął. Chyba zachowałem się okropnie.

Ettrick uśmiechnął się dyskretnie.

- Pozwoli! się pan wnieść do środka. Potem nie życzył pan sobie jednak, bym zdjął

panu ubranie. Ani położył do łóżka. Kazał pan sobie nalać whisky. W skrócie, mieliśmy z

panem różne problemy.

Alasdair położył dłoń na ramieniu Ettricka, przeprosił go raz jeszcze, zbiegł na dót i

wyszedł na ulicę, prosto w słońce. Różne problemy. Co za niedomówienie! A

najpoważniejszym problemem ze wszystkich była lismee. Właśnie ta sprawa irytowała go

najbardziej.

Wciąż był na siebie zly za to, co zrobi! poprzedniego dnia. Lista zasad, którymi się

kierował w życiu, nie była może zbyt długa, ale „nic figlować ze służącymi" znajdowało się

zdecydowanie w czołówce. Ale przecież Esmee nie była służącą. Nie, sprawa przedstawiała

się znacznie gorzej. Miał do czynienia z do-br/c wychowaną mioth} óamą. Siostrą jego

własnej córki. Błagał ją, by została, choć wiedział, że jest młoda i niedoświadczona.

To wszystko wystarczyło, by go zastrzelić.

Gdy przechodził energicznie na drugą stronę Prin-cess Street, o mało nie wpadł pod

wóz pocztowy. Konie stanęły dęba, dzwoniąc kopytami o bruk. Stangret zatrąbił w róg.

background image

Pasażerowie zaczęli krzyczeć.

Jezu Chryste! Alasdah wrócił na chodnik i wyciągnął chusteczkę. Pot zalewał mu

czoło. Zawsze sądził, że spotka się ze Stwórca podczas pojedynku z jakimś pijanym mężem

swojej kochanki, a o mało nie wpadł pod koła dyliżansu. A to nasunęło mu kolejną myśl.

Sorcha. Był przecież, chcąc nie chcąc, odpowiedzialny za to dziecko. Życie i majątek nie sta-

nowiły już wyląc/nie jego własności. Co by się stało z dzieckiem, gdyby leżał teraz na ulicy,

wydając ostatnie tchnienie?

Zostałaby jej tylko siostra, trzysta funtów od Alas-daira, ta okropna lalka, którą wciąż

rozbierała, i niewiele więcej. Po jego śmierci Hsmee nic zdołałaby udowodnić, że Sorcha jest

jego córką... do diabła, nawet teraz miałaby z tym trudności, chociaż on wciąż żył. Nieślubne

dzieci nie miały żadnych praw oprócz tych, które wyraźnie im się przyznało.

A to wymagało jednego z tych prawników o orlim nosie i kartki papieru z całym tym

prawniczym bełkotem, którą musiałby przeczytać i podpisać, choć nie rozumiałby z tego ani

słowa. I ta myśl okazała się ostatnim gwoździem do trumny czegoś, co jeszcze niedawno

zapowiadało się jako obiecujące popołudnie z bardziej lub mniej interesującym zakończeniem

oznaczającym uda Ingi lub inne części jej anatomii.

Alasdair westchnął głęboko, włożył chusteczkę z powrotem do kieszeni i poszedł do

White'a. Gdy dotarł do prawie pustej o tej porze kawiarni, rozpogodził się nieco na widok

przyjaciela, który siedział przy stoliku pod oknem. Markiz Devcl!yn nie był jednak całkiem

przytomny, o nie. Nieważne. Kilkakrotnie udzielił już Alasdairowi bardzo cennych rad w

pijanym widzie lub nawet w półśnie.

Od łat mówiło się o tym. by wyrzucić Dcvelly-na z klubu, ale jego ojciec był

księciem, więc nikt nic

ośmielił się tego zrobić. Alasdair nic opowiadał się po żadnej ze stron. Markiz był

niewątpliwie trochę nieokrzesany. Teraz bujał się na krześle, krzyżując nogi na blacie stolika.

Głowę odrzucił do tylu, rozchylił usta i wydawai dźwięki jak świnia połykająca ogryzęk.

Alasdair rozejrzał się. Nie dojrzał w pobliżu nikogo znajomego, więc kopnął od spodu

blat stolika. De-vellyn ocknął się z przekleństwem na ustach, a bujające się krzesło opadło na

wszystkie cztery nogi.

- 'lb ty, prawda? - spytał, gdy przejrzał na oczy. -Szukasz guza?

- Wiesz, co mawia babka MacGregor- powiedział Alasdair, siadając. - Kto szuka, ten

znajdzie.

- Daj mi spokój z babką MacGregor - mruknął Devełlyn. - Która godzina?

- Wpół do pierwszej? Kiedy odpłynąłeś? Devellyn przetarł pięściami oczy.

background image

- Nic pamiętam.

Nadszedł służący i Alasdair od razu wysłał go po kawę. której bez wątpienia

potrzebował Devellyn.

- Mani niesamowitą wiadomość. Na pewno cię zaskoczy - powiedział do markiza.

- Mnie już nic nie zaskoczy - odparł markiz. - Poza tym chyba już wszystko wiem.

Jadłem wczoraj kolację z. Ouinem. Bredził coś o tym, że całą waszą trójkę przeklęła jakaś

Cyganka.

- Moje przekleństwo ma na imię Sorcha - przyznał Alasdair. - Albo Esmee - dodał w

myślach. Wszystko zależało od punklu widzenia.

- Słyszałem - powiedział markiz. - Co zamierzasz? Alasdair uniósł obie brwi.

- Mam wobec nich zobowiązania, choć mój przemądrzały braciszek nie może się z

tym pogodzić.

l)evellvn wzruszył ramionami.

- Każ mu się powiesić. A sam rób, co uważasz za stosowne. - Urwał i ziewnął

szeroko. - Ładna?

Alasdair wolno skinął głową.

- Naprawdę urodziwa- przyznaj. - A przy tym spokojna i elegancka.

Devellyn popatrzył na niego dziwnie.

- Nigdy nic słyszałem o spokojnym i eleganckim dziecku.

Alasdair poczuł, że zalewa się rumieńcem.

- Masz na myśli Sorche? - mruknął. - Tak, Sorcha jest śliczna jak brzoskwinka. Ale ja

mówiłem o jej siostrze.

- Siostra! -zachichotał Devellyn. -A ja myślałem, że to okropna złośnica.

Alasdair uznał, że czas zmienić temat.

- Gdzie jest Sidonic?

- Spieszyłem tu w interesach, a ona źle się czuje w moim faetonie, więc przyjedzie w

przyszłym tygodniu powozem matki. Są teraz w Stoneleigh z Tho-masem i kilkunastoma

motkami wełny. Mama nauczyła Sid robić na drutach.

- Dobry Boże! Czarny Anioł Londynu został raptem udomowiony? - gorączkowo

szukał czegoś sensownego do powiedzenia. - Kot Thomas pewnie szaleje z radości wśród

tych kłębków wełny...

Markiz przewrócił oczami.

- Ten koszmarny kocur ma chyba inne zajęcia. Nie można spokojnie pójść do ogrodu,

żeby sie nie potknąć o jakiegoś martwego gryzonia. Krety, nietoperze, szczury, myszy polne,

background image

co tam jeszcze chcesz. Czasem przynosi je na schody. Wczoraj Fcnton połknął się o takiego

zwierzaka. Wrzeszczał tak. że słychać go było nawet w Brighton.

Fenton, lokaj Dcvellyna, miał słabe nerwy i chory żołądek, ale fantastycznie wiązał

muszki. Alasdair

chciał go już od dawna zwabić do siebie, ale honor mu na to nie pozwalał. Można

sypiać z żoną przyjaciela i nie narażać się na ostracyzm towarzyski, ale kradzież lokaja była

zdecydowanie w złym tonie. Fentonowi nie pozostawało nic innego, jak tylko się pogodzić ze

wszystkimi uciążliwościami życia na wsi, W tym momencie przyniesiono kawę. Alasdair za-

mieszał swoją i to przypomniał mu, jak robił dokładnie to samo dziś rano i co się stało

później. Ale to nie wystarczyło. Musiał przestać myśleć o pannie Esmee Hamilton w ogóle, a

szczególnie o tym, jak małe i krągłe są jej pośladki. I jak słodko i miękko smakowały jej usta.

- Cukru? - Alasdair popatrzył przez s.tói. Dcvcllyn podsunął mu ponownie cukiernicę.

- Słodzisz?

Alasdair pokręci! głową.

- Nie, dziękuję - wykrztusił. - Mam nadzieję, że Sidonie dobrze się czuje.

Devellyn zwiesił głowę.

- Nie bardzo - powiedział. - Co rano zwraca śniadanie. A ja na to patrzę i wiem, że to

wszystko przeze mnie. Patrzę i wiem, że najgorsze jeszcze przede mną. W dodatku potem, jak

się to już wszystko skończy, i tak nie będę umiał utrzymać małego w spodniach, więc znów

wrócimy do punktu wyjścia.

Alasdair uniósł brwi.

- Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną swoim optymizmem.

Ale Devellyn już go nie słuchał.

- Alasdair - powiedział, wychylając się naprzód. -Nie jestem pewien, czy wytrzymam

jeszcze sześć miesięcy tego piekła.

Devellyn, zwykłe niewrażliwy jak nosorożec, wydawał się absolutnie wykończony

ciążą żony. Alasdair

zaczynai się czuć nieswojo. Pomyślał o tajemniczej lady Achanalt i o tym, co ona

musiała /.nosić. Biedna kobieta nic mogia nawet liczyć na wsparcie męża. Nie miała męża ani

nawet kochanka, z którym mogia dzielić smutek czy radość, zakładając, że w ogóle trochę tej

radości za/na ta. Przecież było zupełnie przeciwnie - jej małżonek życzył jej wszystkiego

najgorszego. Ponownie odezwało się w nim poczucie winy.

- Coś ci powiem, Dev - mruknął, przechylając się przez stół. ■- Całe to narzekanie

jest dobre dla płaczliwych kobiet. My musimy podchodzić do kłopotów po męsku.

background image

Powinniśmy natychmiast wyruszyć na Duke Street, otworzyć butelkę najtańszej brandy i po-

rządnie się upić.

Dcvcllyn nie pozwolił się długo prosić. Wyruszyli w drogę w dobrej komitywie i

szybko dotarli do posiadłości markiza przy Maylair. Ledwo jednak otworzyli butelkę i wypili

po szklaneczce, Alasdair przypomniał sobie o swoim przekleństwie. 1 swoich obowiązkach.

Nowych zobowiązaniach moralnych. Co więcej, dopiero niedawno pozbył się kaca i brandy

przyprawiła go o niemiłe skurcze żołądka.

- Jak się nazywa ta twoja kancelaria. Dev? ■ spytał. -Ta w City'/

Devellyn wpatrywał się w pusty kieliszek.

- Brown i Pennington - odparł. - Mieści się przy Gracechurch Street.

Ma.eLachlan.owie zawsze korzystali z, usług, Stcr-linga, Alasdair nigdy nie musiał

korzystać z usług miejscowych prawników.

- Są dyskretni? - spytał. - Można na nich polegać?

- Całkowicie.

- W takim razie muszę iść - powiedział, odstawiając z brzękiem szklankę

Ale Dev albo go nie usłyszał, albo nie /rozumiał. Z cygarem w zębach sięgnął po

butelkę i przechylił ją nad szklanką Alasdaira.

O piątej po południu Esmće kończyła właśnie rozmowę z panią Dobbs, piątą

kandydatką na niańkę, słodką, pogodną kobietą, oddaną najwyraźniej każdemu

powierzonemu sobie zadaniu. Esmee nie miała serca jej powiedzieć, że Sorcha jada niańki na

śniadanie i miażdży pogodne usposobienia pod obcasem swojego bucika. Tego ranka zdążyła

już wylać na podłogę całą owsiankę, w napadzie szału podrzeć skarpetkę, wysmarować kreda

cały pokój dziecinny, a potem wrzucić do sedesu szpilki do włosów Lydii. Tylko że Lydia

wiedziała już przynajmniej, na co ją stać.

Esmće podniosła się z kanapy w gabinecie Mac-Lachiana, żałując, że Wcllings nie

wybrał innego pomieszczenia na te rozmowy.

- Dam pani znać - powiedziała, wyciągając rękę do pani Dobbs. - Dziękuję, że pani

przyszła.

Zadzwoniła po lokaja, żeby odprowadził panią Dobbs do drzwi, poskładała papiery i

zeszła na dół, aby porównać swoje zapiski z notatkami Wcllingsa. Może on zauważył coś, co

uszło jej uwadze.

Po krótkiej wymianie informacji Esmee podziękowała mu i odwróciła się, by wyjść.

Właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Wellings otworzył i zobaczyli kobietę w

fioletowym kapeluszu. Stała na pierwszym schodku, na ramieniu trzymała muślinowy

background image

pokrowiec.

- Dobry wieczór - powiedziała pogodnie. - Czy sir Alasdair jest w domu?

- Nie - odparł ciepło kamerdyner. - Przykro mi, madam.

Kobieta weszła do środka.

- No cóż, wpadłam tylko to zostawić. - Wręczyła pokrowiec Wellingsowi i

wyciągnęła rękę do Esmee. -Bardzo mi miło. Pani nazywa się chyba Hamilton i jest pani

guwernantką. Jaka pani śliczna. Ja nazywam się Julia Crosby, przyjaźnię się z panem

Ałasdairem.

Esmee była tak zdziwiona, że prawie odjęło jej mowę.

- lak... to znaczy nazywam sie Hamilton.

- Bardzo mi milo. - Pani Crosby znów odwróciła się do Wellingsa. - Proszę

dopilnować, żeby to dotarło do littricka. Będzie wiedział, co z tym zrobić.

W muślinowym pokrowcu z pewnością było ubranie - spodnie i marynarka, które

zostawi! u niej Mac-Lachlan, choć kobieta okazała się na tyle taktowna, by nie powiedzieć

tego wyraźnie.

- Dziękuje pani - odparł kamerdyner. - Czy mogę zaproponować herbatę albo coś

innego do picia?

- Pod warunkiem że przyłączy się do mnie panna Hamilton.

Esmee otworzyła usta i znowu je zamknęła.

- Mnie również jest bardzo miło - odpada.

Pani Crosby uśmiechnęła się, a jej uśmiech rozświetlił pokój. Esmee bez trudu

uwierzyła, że pani Crosby jest aktorką, gdyż była piękna i jej uroda przykuwała uwagę. Nie

sprawiała jednak wrażenia kobiety w guście Alasdaira. Wyglądała na starszą, starszą nawet

od matki Esmee, miała skłonności do tycia i śmieszki wokół oczu. Esmee wydawało się, że

Macl.achlan gustuje raczej w szczupłych tancerkach o kocich ruchach i narowistym

usposobieniu.

Popatrzyła znów na panią Crosby i poczuła ukłucie zazdrości. Jak MacLachlan śmiał

całować ją lak namiętnie, skoro sypiał z tak... miłą kobietą?

Bo rnóg] sobie na to pozwolić. Bo ona mu na to pozwoliła. A nawet go do tego

zachęcała. Pani Crosby odchrząknęła głośno.

- No cóż - powiedziała Hsmee z udaną wesołością. - Przejdziemy do salonu?

Razem ruszyły po schodach na górę, a tymczasem Wellings zamówił herbatę.

- Zdaje się, że sir Alasdair kupował ostatnio przy Strund mebelki dla dzieci -

zauważyła pani Crosby. - Wystarczyłoby chyba dla pułku dzieci. Narobił wokół siebie sporo

background image

zamieszania.

Esmee zerknęła prze/ ramię.

- Miai posłać Wellingsa. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobił.

- Tak, Wellings jest uosobieniem dys...

Nagle rozległ się tłumiony krzyk, Esmee odwróciła się ponownie i zobaczyła, jak pani

Crosby pada na kolana, chwytając jedną ręką dywan, drugą ściskając łono.

- Wellings! - krzyknęła Esmee. - Wellings!

- Och -jęknęła pani Crosby. - Boże! Twarz miała białą jak kreda, elegancki kapelusz

spadł jej z głowy i sturlał się w dół po schodach.

Esmee przyklękła i chwyciła kobietę za rękę.

- Co się stało? Czy może mi pani powiedzieć? Wellings zjawił się ponownie, za nim

jeden z lokajów. Rzucił tylko okiem na panią Crosby i przeniósł

wzrok na Esmee.

- Niech pani wyjdzie schodami od ogrodu i powie Hawesowi, żeby natychmiast

sprowadził doktora. Szybko.

Minęło parę minut krzątaniny- Esmee zrobiła, co jej kazał Wellings i wysłała I lawesa

do miasta na najlepszym koniu MacLachlana. Mężczyźni doprowadzili jakoś panią Crosby do

łóżka i posłali po panią

Henry. Starsza pani wyłaniała się co chwila z pokoju z. ponurą miną i wysyłała

mężczyzn po różne napoje, prześcieradła i inne rzeczy.

- Wyzdrowieje? - spytała Esmee. kładąc delikatnie dłoń na ramieniu pani Henry. - Co

się właściwie stało?

Ale pani Henry tylko kręciła głową.

Zanim doktor Strauss dotarł na miejsce, minęła wieczność. Byt pulchnym, starszym

panem w drucianych okularach i mówił z wyraźnym szkockim akcentem. Przez chwile

konferował z poważną mina z panią Henry, po czym wszcdi do pokoju. Esmee nie wiedziała,

co ma ze sobą począć, więc weszła na górę. żeby zająć się Sorchą. Lydia wycinała właśnie

laleczki z papieru, przykuwając w ten sposób całkowicie uwagę dziecka. Raz. czy dwa Sorcha

próbowała marudzić, ale Lydia świetnie dawaia sobie z nią radę. Esmec przypatrywała .się tej

scenie z podziwem dla talentu pokojówki, która doskonale radziła sobie z humorami małej.

Pół godziny później Hsmee zeszła z powrotem na dół i zobaczyła, ze wyraźnie

poruszony MacLachlan stoi na progu w towarzystwie lekarza i cicho z nim rozmawia.

Zobaczył Lsmee i szybko ruszy i w jej kierunku.

- ('o sie stało, panno Hamilton? Potknęła się? Upadla?

background image

- Nie wiem - powiedziała Esmee. - Chyba nie. Doktor już kręci! głową,

- Twierdzi, że nie - powiedział z naciskiem. - Mówi, że nagle chwyciły ją skurcze i

ból.

- Hoże... -szepnął MacLachlan, przesuwając dłonią po włosach. - Czy jest... jeszcze

nadzieja?

Doktor nie miał zbvt radosnej miny.

- Może - powiedział z wahaniem. - Ból ustał, a dziecka nic straciła. W każdym razie

jeszcze nie.

Dziecko? Pani Crosby oczekiwała dziecka? Esmee zaczęło się kręcić w głowie.

Usłyszała za sobą szepty mężczyzn.

- Ale co się stało'.' - spyta) głośniej MacLaehlan. -.laka jest tego przyczyna1? I et)

można właściwie zrobić? Ma leżeć? Stać na głowie? Co robić?

- Nie wiem, et) się sta to - wyznał. - Przeciwko niej przemawia wiek. Musi pan sobie

zdawać z tego sprawę.

MacLachlan stracił panowanie nad sobą.

- Wcale nie! - prawie krzyknął. Przecież kobiety w tym wieku bardzo często rodzą

dzieci.

- I jeszcze częściej je tracą - odparł doktor. - 'laka jest wola natury.

- Babka MacGrcgor urodziła swoje ostatnie dziecko, kiedy miała prawie

pięćdziesiąt lat - ryknął MacLachlan. - J do dziś potrafi mi zfoić skórę.

Doktor Strauss chwycił MaeLachlana za łokieć.

- Nie musi pan krzyczeć, sir Alasdair - powiedział. - Zrobimy, co w naszej mocy,

obiecuję. A teraz, jeśli pan pozwoli, wrócę do pacjentki.

- 'Jak, tak, dobrze - mruknął MacLachlan, burząc włosy. - Uczynię wszystko, by panu

pomóc. Wszystko. Proszę mnie dobrze /rozumieć, ona tak bardzo pragnie tego dziecka.

Doktor trzymał już jedną rękę na klamce. - Jeśli dziecko ma przeżyć, pani Crosby

musi leżeć zupełnie nieruchomo, dopóki nie ustanie krwawienie. A to może trwać wiele dni. a

nawet tygodni. W żadnym wypadku nie wolno jej wstawać.

MacLachlan przełknął ślinę

- Przywiążę ją do tóżka, jeśli będzie trzeba.

- Nie będzie pan musiał - odparł ponuro doktor. Ona też jest gotowa do poświęceń.

Proszę teraz zostawić tę sprawę mnie.

MacLachlan skinął głową i zwrócił się do Esmćc, tak jakby to ona była następna na

liście katastrof, którymi musiał się zająć.

background image

- A pani pójdzie ze mna do gabinetu - powiedział zdecydowanym tonem. - Mamy parę

spraw do omówienia.

Esmee zbladła.

- Chodźmy, panno Hamilton - powtórzył z naciskiem.

Doktor już zniknął im z oczu. MacLachlan chwyci! Esmee za ramię i poprowadził

stanowczo przez korytarz. Otworzył drzwi, wepchnął ją do środka i zamknął pokój.

- Boże! - powiedział, oddychając ciężko. - Co za koszmarny dzień!

- I kto to mówi? - spytała cierpko Esmee. - To co ma powiedzieć pani Crosby, która

traci krew z pańskiej krwi? To dopiero jest koszmar.

Szczęka MacLachlana drgnęła niebezpiecznie.

- Nie jest mi obojętne cierpienie Julii - wycedził przez żeby. - Chętnie wziąłbym je na

siebie, gdybym mógł. Ale mogę postąpić tylko jak przyjaciel.

- Nie życzę żadnej kobiecie takich przyjaciół. Szwenda się pan po mieście z

butelką brandy, a ona roni właśnie pana kolejne dziecko.

Nie usiadła, czego on nawet nic zauważył. Przechadza! się teraz między oknami

zjedna ręką na karku, drugą na biodrze. Coraz mocniej zaciskał szczęki, coraz szybciej

pulsowała mu żyłka na skroni.

- No i co? - natarła na niego ostro. - Nie ma pan nic więcej do powiedzenia?

Odwrócił się nagie.

- Teraz niech pani mnie posłucha, mała wiedźmo - powiedział. - I to uważnie, bo

powtórzę to tylko raz. Dziecko Julii Crosby to nie pani sprawa, ale jeśli już o to chodzi, to

moja również nie.

- To prawda. Nic moją sprawą jest to, że zostawia pan bękarta w każdej parafii -

odparowała Esmee.

- Ma pani rację. Może rzeczywiście tak jest. Ale skoro już bronię się przed pani

atakiem, to proszę przyjąć do wiadomości, że wcale nie spędziłem całego dnia z butelką.

- Rzeczywiście! Ale cuchnie pan brandy!

- Tak jak wczoraj kawą - warknął. - Ani pani, ani lord Devellyn nie grzeszycie

zręcznością. On wylał mi brandy na spodnie.

Esmee nic wierzyła w ani jedno siowo.

- Pewnie. Nic byio pana cały dzień, a kiedy wreszcie wrócił pan do domu, śmierdzi

pan, jakby spędził cale popołudnie w rynsztoku. Co można sobie pomyśleć?

Wycelował palec w jej twarz.

- Panno Hamilton, gdybym chciał, żeby ktoś mnie upominał, obrażał albo

background image

wychowywał, wziąłbym sobie żonę, a nie guwernantkę - syknął. - Poza tym nie płacę pani za

myślenie.

Esmee poczuła, jak narasta w niej gniew.

- A za co? - spytała ostro, kiedy znów zaczął spacerować po pokoju. - Za zaspokojenie

potrzeb mojego pana, kiedy znów najdzie go ochota na zabawy? Proszę mnie upomnieć, jeśli

znów pomylę swoje obowiązki.

Odwrócił się z wściekłością, chwycił ją za ramiona i popchnął na drzwi.

- Zamknij się. Esmee -warknął. - Chociaż raz się zamknij, do cholery.

I nagle zaczął ją całować - namiętnie i brutalnie.

Próbowała się wyrwać, ale nie wypuszczał jej z objęć. Szorował zarostem po

deiikatnej skórze jej twarzy, ręce mocno zacisną! na ramionach.

Usiłowała się oswobodzić. Nozdrza miał rozszerzone, usta gorące i natarczywe. Coś

się w niej załamało, poddaio, kazało rozchylić usta. by oddać mu pocałunek. Gdy wsuną!

język głębiej, zadrżała. W tej pieszczocie nie było czułości, tylko zwierzęcy, prymi-

tywny głód. Zaczęła odpychać jego ramiona, a gdy to nie odniosło skutku, uderzać w

nie pięściami.

Przerwał pocałunek równie gwałtownie, jak go zaczął, i popatrzył jej w oczy - nozdrza

wciąż miał rozszerzone, oddychał głęboko i szybko. A potem przymknął powieki.

- Niech to diabli - szepnął. - Nic. niech mnie diabli. Na chwile zapadła przerażająca

cisza. W końcu

przerwała ja Esmee.

- Powinnam pana zabić - wycedziła przez zęby. Proszę mnie więcej nie dotykać,

panie MacLachlan. Ja nic jestem panią Crosby. Nie jestem nawet moją matką, bo chyba się

panu coś pomyliło. Proszę teraz zabrać te lubieżne ręce, bo kopnę pana w..., tak że się pan nie

pozbiera.

Odepchnął ją od drzwi, nie otwierając oczu.

- Tak, proszę iść - szepnął, odwracając się do niej plecami. - Proszę iść, na Boga. I

proszę tu już więcej nie wracać, niezależnie od tego, co będę mówił.

Gdy otwierała drzwi, zawiasy skrzypnęły na znak protestu.

- lismee? - wykrztusił chrapliwie. Odwróciła się z ręką na klamce.

Nawet na nią nie patrząc, MacLachlan wyjął z płaszcza plik dokumentów.

- Proszę to zabrać - powiedział. - I schować w bezpiecznym miejscu. - Niech pani

zabierze te papiery, nawet jeśli będzie pani cbckiki stąd wyjechać.

Rozdziaf 5

background image

Spacer w parku

*)

Kolejne dwa tygodnie upłynęły w bardzo pesymistycznym nastroju, gdyż choroba

pani Crosby wytrąciła wszystkich domowników z równowagi. Dama zo-stafa umieszczona w

sypialni w pobliżu frontowych drzwi. Leżała z gtową i stopami opartymi o stos poduszek.

Codziennie po południu Hsmee zaglądała do niej i proponowała, że jej poczyta, ale pani Cros-

by zawsze odmawiała. Wydawała się zażenowana swoją sytuacją.

Codziennie przychodził doktor Strauss i mamrotał coś do chorej swoim dziwnym

akcentem. A raz, gdy Esmee zapomniała zapukać do drzwi wystarczająco głośno, zobaczyła

MacLachlana, który siedział przy Józku pani Crosby z giową opartą o jej dłonie. Była to

bardzo intymna, poruszająca scena. Żadne /, nich nic zauważyło Esmee. która poczuła ukłucie

jakiegoś dziwnego żalu, i cicho zamknęła drzwi.

Pani Crosby miała też innych gości. Para o nazwisku Wheeler przychodziła

codziennie rano. regularnie jak w zegarku. Pan Wheeler. przystojny mężczyzna około

pięćdziesiątki, wyglądał zawsze tak, jakby

bolał go brzuch. Esmćc była niemal pewna, że widywała go wcześniej podczas

niedzielnych mszy u Świętego Jerzego, lecz nigdy nie widziała z nim żony.

1 tak mijały dni. Pani Ctosby stopniowo odzyskiwała humor i rumieńce. Przed

upływem trzech tygodni od jej upadku doktor Strauss przyjechał na Gre-at Ouccn Street

powozem i z płóciennymi noszami. Pan Wheelcr i jeden ze służących znieśli chora ostrożnie

po schodach i zawieźli do domu. MacLa-chlan przepadł bez wieści.

Z wyjątkiem epizodu w pokoju pani Crosby E.sniee prawie go nic widywała. Znikał

na całe noce i wracał nad ranem w okropnym stanie.

- Znów podcięty- szepną! raz Ettrick do Welling-sa, niosąc na górę szklankę wody

sodowej i dzbanek kawy. Nawet z daleka Iismee widziała, że zmarszczki znacznie mu się

pogłębiły - wyglądał teraz naprawdę na trzydzieści sześć lal, czyli dokładnie na tyle, ile mial.

czego dowiedziała się od Lydii.

Bvl atrakcyjniejszy od Merricka, ale oprócz wzrostu i szerokich barów nie byle

miedzy nimi ani śladu podobieństwa. Alasdair odznaczał się złocista uroda smukłego boga, a

ciemnowłosy Mernck miał smagła cerę i brzydka szramę na szczęce. Sprawiał wrażenie

okrutnika. Wiedziała od Lydii. że mieszka w bardzo ekskluzywnym miejscu, zwanym

Albany, gdzie zamożni kawalerowie z towarzystwa wynajmowali apartamenty.

Może z tego powodu Mernck traktował jadalnię starszego brata jak własną. Przy tych

rzadkich okazjach, gdy miała okazję go widzieć, starała się patrzeć na niego z góry, co nie

background image

było łatwe z powodu różnicy wzrostu. Niemniej jednak udawało jej się osiągnąć efekt.

Merrick MacLachian kłaniał się jej zawsze sztywno i odchodził.

Czasem towarzyszył mu lord Wynwood, który odnosi! się do niej ciepło i miał

życzliwe spojrzenie. Zawsze pytał ją o Sorchę, a dwukrotnie, gdy czekat na MacLachlana,

zaprosił na wspólną kawę. Był bardzo miłym rozmówcą i Esmec chętnie spędzała czas w jego

towarzystwie.

Sorcha wciąż miewała napady złego humoru, ale Lydia została oficjalnie zatrudniona

jako jej niańka. Codziennie po południu zastępowała Esmee, która mogła dzięki temu zejść na

dół i wypić herbatę w towarzystwie Wellingsa i pani Henry, co dawało jej upragnione chwile

wytchnienia.

W tym czasie schemat zaczął się powtarzać. Esmee schodziła na dół i niemal w tej

samej chwili MacLachlan, który tymczasem zdążył już ocucić się kawą i wodą sodową,

wchodzi] na górę do .salki lekcyjnej.

Wiedziała od Lydii, że po prostu siadał w pokoju i patrzył, jak bawi się Sorcha.

Żywiąc nikłą nadzieję na to, że jest w stanie czegokolwiek to dziecko nauczyć, Esmee kupiła

kredę i małą tablicę. Niestety, Sorcha nie wykazywała specjalnego zainteresowania alfabetem.

Zdecydowanie bardziej lubiła schematyczne postacie i surrealistyczne obrazki, jakie rysował

dla niej MacLachlan. Czasem Sorcha prosiła go też o pomoc przy ubieraniu lalki lub

ustawianiu klocków.

Nadeszła połowa października i wtedy nastąpiło niepisane zawieszenie broni między

MacLachlanem i Esmee. Tak jakby się umówili, oboje unikali sytuacji sam na sam. Jednak

pewnego popołudnia Esmee zeszła na podwieczorek, który tego dnia wyjątkowo się opóźnił

przez jakiś maty kryzys w kuchni. Kręciła się po domu przez ponad kwadrans, a potem

wróciła do salki lekcyjnej.

Zajrzała do środka - MacLachlan przycupnął na jednym z małych drewnianych

krzesełek, Sorcha

siedziała na blacie stolika. Pozostałych dziewięć krzesełek, które okazały się zupełnie

zbędne, w tajemniczy sposób zniknęto z pokoju. W kacie ktoś ustawił ]cdnak mały namiot,

którego plandeka z brązowego koca wydawała się podejrzanie wybrzuszona. No cóż.

Krzesełka jednak na coś się przydały.

Znów skierowała uwagę na Sorchę i MacLachla-na, którzy razem wyglądali dość

dziwnie - on w długich brązowych butach zajmujących niemal całą szerokość stołika, Sorcha

w lalbaniastej spódniczce, w której przypominała małą księżniczkę.

Na stoliku leżało kilka książek nieznanych Esmee. Wśród nich znajdowały się

background image

również i te w sztywnych oprawach, z obrazkami, które wcześniej zajmowały miejsce na

półkach w sypialni. Sorcha i jej ojciec oglądaii właśnie jedną z nich. I w tej właśnie chwili

Fsmee zauważyła, że Sorcha ma w buzi coś okrągłego i lśniącego.

- Skąd ona to wzięła'? - krzyknęła, wpadając do pokoju.

MacLachlan podniósł wzrok na dziewczynkę.

- Niech to diabli! -wykrzyknął. - Daj to, gagatku! Fsmee przygotowywała się już w

duchu na kolejny

napad złości. Nieoczekiwanie dziecko wypluło tajemniczy przedmiot prosto na dłoń

ojca, zaśmiewając się do rozpuku.

Alasdair wytarł go o nogawkę.

- Boże - powiedział. - Kolejny babiloński numizmat.

- Ta cenna moneta? - spytała Esmee. - Skąd ona je bierze?

MacLachlan uśmiechnął się łobuzersko i wskazał otwartą skrzynkę.

- Próbuję nauczyć to dziecko szacunku do numizmatyki.

Rsmee popatrzyła na niego niewidząeym wzrokiem. Przez chwilę nic widziała nic

poza błyskiem w jego oczach. A potem zebrała wszystkie siły i przywołała się do porządku.

- To znaczy kolekcjonowanie monet - wyjaśnił, nieświadom, jak na nią działa.

Zdobyła się na nonszalancki ton.

- Odkładanie ich do szkatułki'.' Myślałam, że dla S/kotow to naturalne.

MacLachlan odrzucił głowę do tylu i roześmiał się głośno.

- Rzeczywiście, dla większości tak - przyznał. -Ale. panno Hamilton, to są drogie i

cenne monety.

- W takim razie dobrze - powiedziała, opierając jedną rękę na biodrze. - Co

niezwykłego jest w tej, którą teraz żuje Sorcha?

MacLachlan zmarszczył brwi.

- A niech mnie diabli! - wykrzyknął, odbierając dziewczynce monetę.

- Niech diabli - powtórzyła Sorcha. Nastroszył się jeszcze bardziej.

- Nie mów tak.

- Nie mów tak - zawtórowała dziewczynka.

- Dziecko natychmiast uczy się wszystkiego -orzekła Esmće surowo.

MacLachlan westchnął głęboko.

- Nie krzycz na mnie, Esmee, robię, co mogę. Esmće uśmiechnęfa się.

- Tak, wiem, co się mówi na temat dobrych chęci - mruknęła. - Co robiliście? -

Odwróciła do siebie tablicę i zrobiła zdziwioną minę.

background image

- To opos - wyjaśni! MacLachlan.

- Widzis? Opos - powtórzyła Sorcha, wskazując rysunek. - Widzis?

Esmee przekrzywiła głowę, żeby się lepiej przyjrzeć.

- O-pos?

- Północnoamerykański torhacz - wyjaśnił MacLachlan.

- Naprawdę? Jest bardzo...

- Brzydki? - podpowiedział MacLachlan. - Pewnie pani sądzi, że brak mi talentu. Ale

zapewniam panią, że tak nie jest. Oposy to bardzo nieatrakcyjne zwierzęta.

Esmee popatrzyła na niego spod oka.

- A co mu wystaje z czoła?

- Lóg - powiedziała Sorcha. Widzis? Lóg!

- Widzę - mruknęła Esmee. - Rogaty torbacz? Fascynujące!

MacLachlan uśmiechną! się nieśmiało.

- Nic, to taki róg jak u jednorożca. Lismee uśmiechnęła się jeszcze szerzej. --

Jednorożca?

MacLachlan zburzył włosy dziewczynki.

- Nie zapomniałem o urodzinach tego skrzata -odparł. - Albo, szczerze mówiąc,

dowiedziałem się o nich wczoraj od Wcllingsa. Kupiłem jej nową książeczkę z obrazkami.

Najbardziej podobała jej się historyjka o jednorożcach.

Esmee wzięła książeczkę do ręki. Jej uśmiech przygasł. Nie sądziła, że MacLachlan

będzie pamiętał o urodzinach Sorchy.

-Jajej kupiłam drewniany wózeczek. I rękawiczki.

- Więc jest rozpieszczaną, tuata. księżniczką - odparł, - A dziś księżniczka chce, żeby

wszystkie zwierzątka miały na głowach rogi.

Sorcha puknęła palcem w tablicę.

- Lóg? Widzis'' - spytała dumnie. Olożce mają togi. MacLachlan zdjął ją ze stołu i

posadził sobie

na kolanach.

- Jednorożce tak - poprawił, strzepując kredę z paluszków dziewczynki końcem

fulara. - Ale oposy, te prawdziwe, ich nie maja. Narysowałem tak, żeby sprawić ci

przyjemność.

Sorcha zachichotała i zaczęta się bawić jego szpilka do krawata. W odpowiedzi

poprawił jej kręcone włoski, zakładając je dziewczynce za ucho.

lismee patrzyła na nich, a dziwne ciepło zalewało jej serce. Niestety, ta ciepła fala

background image

opadła niżej, aż do kolan, osłabiając znacznie jej siły. Przebywanie w towarzystwie lego

mężczyzny byto naprawdę niemądre. Niewiele myśląc cofnęła rękę z oparcia krzesła, na

którym siedział MacLachlan, i odsunęła się

0 krok.

Po chwili zdała sobie sprawę, że jej gest nie pozostał bez odpowiedzi. MacLachlan

pocałował Sorchę

1 postawił ją na ziemi.

- Idź, kruszynko. - Z tymi słowami wstał i zaczął zamykać kufer. Sorcha wyjrzała zza

stołu. Jej dolna warga drżała niebezpiecznie.

- Wychodzi pan? - spytała Esmee.

Popatrzył na nią dziwnie twardo i zacisnął usta, jakby poczuł nagle jakiś ostry ból.

- Chyba powinienem.

Esmec nic wiedziała, co powiedzieć. Oczywiście nie chciała, by został. Niemniej

jednak Sorcha najwyraźniej przepadała za jego towarzystwem. Impulsywnie wydagnęhi reke,

by dotknąć jego rinmcnki, zatrzymać, by powiedzieć... właśnie... co?

Na szczęście wybrał akurat tę chwilę, by zrobić krok naprzód i sięgnąć po ostatnie

pudełko.

- Nie wiedziałam, że zbiera pan monety - powiedziała głupawo.

Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne.

- I to bard/o chciwie - wyznał. - To takie przyzwyczajenie z dzieciństwa, które stato

się czymś w rodzaju obsesji, w dodatku bardzo kosztownej.

IEsmee myślała o lym przez chwilę. Hobby dziwnie nie pasowało do charakteru

człowieka, którego jednak w pewnym stopniu znała.

- 'Iii chyba zajęcie wymagające wiedzy - spytała. Roześmiał się. nie podnosząc

wzroku znad pudel.

- Mój ojciec mawiał, ze to tylko kaprys bogacza i chyba miał rację - odparł. - Nie,

jeśli szuka pani intelektualisty w mojej rodzinie, panno Hamilton, to jest nim raczej mój brat.

Ma wiedzę i smykatkę do interesów, ja natomiast urodę i wdzięk osobisty.

Esmee nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Mac-Lachlan zrobił taki ruch, jakby

chciał podnieść pudła, ale nagle zamarł w bezruchu.

- Co do uroku osobistego, panno Hamilton, nie zapomniałem, że jestem pani winien

przeprosiny -powiedział cicho. - Moje zachowanie parę tygodni temu pozostawiało wiele do

życzenia. Przykro mi, powinienem byi przeprosić panią wcześniej.

Hsmee wolałaby zdecydowanie, żeby Alasdair nie przypomina! jej o nieprzyjemnej

background image

sytuacji w gabinecie.

- Nie mówmy o tym więcej - odezwała się sztywno. - Ale to mi przypomina, że nie

podziękowałam panu za dokumenty.

Zerknął na Sorchę.

- Rozumie pani ich znaczenie? - spytał. - Schowała je pani w bezpiecznym miejscu?

Przełknęła głośno ślinę i skinęła giową, Czasem nie potrafiła się na niego gniewać tak

bardzo, jak na to zasługiwał. Umiał wykorzystywać jej chwilowe słabości.

- Widywałam już testamenty - odparła. - Muszę przyznać, że spadł mi z serca wielki

ciężar.

- Tym się właśnie zajmowałem, panno Hamilton, tego popołudnia, gdy zachorowała

pani Crosby - powiedział bezbarwnym, wyzutym z uczuć głosem.

- Ustanowiłem też dziedzica moich ziem w Szkocji - ciągnął. - W końcu dostaną się

Merrickowi, choć on twierdzi, że ich nic przyjmie.

- Rozumiem, co to znaczy ustanowienie dziedzictwa - powiedziała.

- Ale ten dom i wszystko inne przypadnie w udziale Sorchy - ciągnął. Merrick na

pewno lego dopilnuje, w razie, no cóż, w razie czego. Wiem, ze pani za nim nie przepada. Nic

na to nie poradzę. Ale można na nim polegać. Sorcha już nigdy więcej nje zostanie bez dachu

nad głowy.

Zanim Esmee zdołała wymyślić stosowną odpowiedź, MacLachlan zabrał pudła i

wyszedł.

Esmee nie widziała MacLachlana aż do następnej niedzieli, a i wówczas zupełnie się

tego spotkania nie spodziewała. Zgodnie ze swym nowym zwyczajem zostawiła Sorchę pod

opieką Lydii, a sama poszła na poranną mszę do kościoła Świętego Jerzego, gdzie zawsze

uczęszczała ciotka Rowena. 1 dlatego Esmee również zaczęła tam chodzić. Mimo wszystko

czuła się trochę nieswojo w tak eleganckim miejscu.

Tej niedzieli znów wypatrzyła pana Whcclera we frontowej ławie, ale znów nie

towarzyszyła mu żona. Kazanie było nudne, wierni obcy. Po mszy Esmee poszła na Great

Ouecn Street, odczuwając ogromną tęsknotę za domem. Co dziwne, jej myśli zaprzątał pan

Whecler.

Późnym popołudniem ubrała Sorchę w jej najlepszy płaszczyk i poprosiła służącego,

by zniósł ze

schodów wózeczek. Dzień byt chłodny, powietrze wilgotne, po niebie przetaczaiy się

złowieszcze chmury, lecz Esmee zapragnęła nagle zielonej, otwartej przestrzeni, choćby miał

być to tylko park Świętego Jakuba.

background image

- Idziemy, idziemy - paplała radośnie Sorcha, wskazując na swój pojazd. - Sorcha

idzie do pal ku, Sorcha i Me do palku do kacek...

Tak jak zwykle radość dziecka poprawiła nie najlepszy humor Esmee. Wsadziła

Sorche do wózka, zapięła jej płaszczyk i ze śmiechem ucałowała małe rączki.

Alasdair dostrzegł tę uroczą parę na ulicy, gdy podążał w stronę domu. Zawahał się

przez chwilę: podejść, przemknąć obok, czy też po prostu odejść, tak jak to uczynił ostatnim

razem. Decyzja ta wydawała mu się boleśnie podobna do wyborów, jakich musiał dokonać w

swoim obecnym życiu, wyborów, które zaczynały mu ciążyć.

Cala ta okropna historia zaczęła się od tego, że nic chciał mieć nic wspólnego z tym

dzieckiem. To jednak bardzo szybko okazało się niemożliwe. Przesta! już nawel czekać na list

od wuja Angusa i porzucił wszelką nadzieję ucieczki. Co dziwniejsze, wcale już jej nie

pragnął. Sorcha okazata się naprawdę ujmującym stworzeniem. Upartym i skłonnym do

napadów złości, to prawda. Ale należała do niego i Alasdair zaczynał powoli rozumieć, co to

znaczy być ojcem.

Nie, to nic sprawa Sorchy najbardziej go teraz dręczyła. Prawdziwym utrapieniem

stalą się jej siostra. Esmee była nie tylko piękna, ale okazała się Szkotką w każdym calu. Jej

głos, zachowanie, a nawet zapach

przywoływały stare wspomnienia i budziły jakieś dziwne tęsknoty. Być może za

utraconą młodością. Pragnął leżeć z nią na wrzosowisku i wyjmować szpilki z jej włosów.

Pragnął ją rozbierać wolno i delikatnie, by w końcu ujrzeć jej alabastrowe ciało na tle

zieleni... Patrzeć, jak w końcu przymyka oczy na znak poddania.

W pewnym momencie uległ rozpaczy, nie miał pojęcia, co robić i marzył tylko o tym,

by zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności. IZsmee wydawała się wówczas jego jedyną

nadzieją. Teraz okazała się wieczną karą. Nawet teraz nic mógł ani na chwilę przestać myśleć

o jej kołyszących się biodrach i wdzięcznym ruchu rąk unoszących Sorchę. Ten nagły

przypływ pożądania, jaki nagle odczuł, wyda} mu się niemal nieprzyzwoity. Przecież widok

kobiety opiekującej się dzieckiem nie mógł mieć erotycznego charakteru. Co dziwniejsze,

kobieta, która zaprzątała jego myśli, była o kilkanaście lat młodsza i zupełnie

niedoświadczona.

Przy lym nie należała do tych głupiutkich, naiwnych kobiet - zupełnie nie mieściło mu

się to w głowie. Wręcz przeciwnie - odznaczała się rozsądkiem i zmysłem praktycznym.

Rozumiała, że życie bywa ciężkie i wymaga poświęceń. Tak, wiedziała o tym bardzo dobrze,

pewnie o wiele lepiej niż on sam, gdyż nie musiał, aż do teraz, dokonywać żadnych trudnych

wyborów.

background image

Nie wiedziała jednak nic o świecie, o mężczyznach takich jak on. Gdyby miała ojca

lub brata, Alasdair musiałby się wytłumaczyć ze swojego zachowania już parę tygodni temu.

Zapinała właśnie płaszczyk Sorchy, narzucony na żółtą, muślinową sukienkę. Dziecko

siedziało spokojnie, patrzyło na siostrę i paplało radośnie. W od-

powiedzi Esmćc uniosła rączki dziewczynki do ust i ucałowała je serdecznie. Na

widok tego prostego gestu Alasdair poczuł dziwny skurcz w swym twardym, samolubnym

sercu, jakąś bolesna tęsknotę za... za czym - nic wiedział. Odniósł nagle wrażenie, że nie

należy do nikogo i nie posiadł nikogo na własność.

Stai się zwykłym, bezpańskim psem tęskniącym za ciepłem i domem, zaglądającym

ukradkiem przez drzwi i okna do domów, w których gościło szczęście. Miłość. Radosny

śmiech. Rodzinny obiad, świece na stoic. Rzeczy, które jak dotychczas sądził, nie miały

znaczenia.

Zupełnie jakby szukał miejsca, które mógłby nazwać domem, choć dom przecież miał.

Tak dziwnych, splątanych uczuć nie doświadczał, odkąd wyjechał ze Szkocji. Po tym jak

Sorcha i I;smee wkroczyły w jego życie, Alasdair czuł sie bardziej samotny niż kiedykolwiek.

Może dlatego, że uświadomił sobie, za czym warto tęsknić, co stracił.

Impulsywnie zdjął kapelusz i podszedł do nich.

Hsmee upychała właśnie zwinięty kocyk za plecami Sorchy.

- Dobry wieczór, panno Hamilton - powiedział. -Wybiera się pani do parku?

Podniosła głowę, i natychmiast oblała się rumieńcem.

- Tak jak co dzień.

- Czasem widzę, jak wychodzicie. - Dzięki Bogu, nie miała pojęcia, ileż to razy stał

przy oknie, próbując wytrzeźwieć, i patrzył, jak jej zwinne ręce przygotowują Sorchę do

spaceru.

- Trochę pada - dodał.

- Och, to tylko mżawka - odparła. - Nie jestem takim tchórzem, żeby się przestraszyć

paru chmur.

- Nawet tak nie myślałem - mruknął. - Czy mogę się do was przyłączyć?

- Boję się, że zanudzi się pan na śmierć. Alasdair uważnie popatrzył jej w twarz.

- Esmee, chyba musi pani zdecydować, czy mam być ojcem, czy tylko źródtcm

dochodu.

Ta uwaga zbita ją trochę z pantaiyku.

- Obawiam się, że tego wyboru musi dokonać pan, nie ja.

Alasdair położył jej rękę na dłoni.

background image

- To czasem trudne - powiedział. - Szczególnie wówczas, gdy widzę, jak źle się pani

czuje w moim towarzystwie.

Popatrzyła na niego ponuro.

- Wałcz z kimś innym - powiedział cicho. - Ja przyznaję się do winy. I przysięgam, ze

już nigdy...

- Chodź - krzyknęła nagle Sorcha, chwytając obiema rączkami wózek. - Idziemy do

pal ku. Do kacki.

Alasdair roześmiał się głośno. Nie było mu dane dokończyć przysięgi.

- Samolubna psotnica. W dodatku nieuleczalna.

- Owszem, potrafi zaleźć za skórę - zgodziła się Esmee.

- Nie wiem, czy poradziłby sobie- z nia cały batalion guwernantek - powiedział. -

Widziała pani tę dziurę, która wycięła w zasłonie, gdy Lydia i ja zbieraliśmy jej zabawki? -

Ta niecnota chwyciła nożyczki tak szybko, ze niech mnie diabli.

Esmće nie zganiła go za przekleństwo.

- Naprawiłam tę zastonę - powiedziała. - Mam nadzieję, że dziury tak bardzo nie

widać.

- Dałem jej burę - powiedział.

- Ja również - wyznała Esmće. - Ale to chyba niewiele pomogło.

Alasdair roześmiał się głośno.

- A kiedy już zabraknie nam cierpliwości, moja droga, będziemy musieli po prostu

bezlitośnie ztoić

jej skórę. I tak będzie to trwało kolejnych piętnaście lat. Wie pani o tym, prawda?

- Oczywiście, że wiem - Esmee wbiła wzrok w chodnik. - Aie ja nie potrafię się

na to zdobyć.

Alasdair skinął ponuro.

- Doskonale to rozumiem. Tak więc w tym się zgadzamy.

- Czyżby? - Raptownie podniosła głowę.

- Tak - odparł. - Wyrok będzie musiała wykonać Lydia.

-- Ach tak! - Esmee zakrztusiła się ze śmiechu. -Nie ma pan wstydu, panie

MacLachlan! Alasdair uśmiechną! się krzywo.

- Ale o tym już panią uprzedzałem, prawda? Sorchę zmęczyło to opóźnienie.

- Do palku! Do palku!

Alasdair pochylił się i uniósł wciąż jeszcze słodki, niemal niemowlęcy podbródek

dziecka.

background image

- Idziemy do parku - powiedział. - Możesz to powtórzyć1?

- Idziemy do palku - odparła. - Idziemy już. Alasdair włożył z powrotem kapelusz.

- Panno Hamilton, nasz tyran przemówił.

Tym razem spacer do parku wydał się Esmee krótszy i znacznie przyjemniejszy niż

zwykle. U wylotu Great Oucen Street znajdowały się szerokie schody, którymi można było

zejść na ulicę położona niżej. Dotąd nie mogła korzystać z tego skrótu, ale tym razem

MacLachlan zniósł wózek Sorchy.

Sorcha krzyknęła radośnie i zaklaskała w dłonie. Kiedy MacLachlan postawił wózek

na chodniku, wyciągnęła do niego rączki.

- Na łącki! - zażądała.

I ku zdziwieniu Esmće MacLachlan pochylił się posłusznie, by wyjąć małą z wózka.

Położyła mu jednak dłoń na ramieniu.

- Nie trzeba - powiedziała. - Da sobie radę. Znów obdarzył ją swoim krzywym

uśmiechem,

po czym wyjął dziecko z wózka i posadził je sobie na biodrze. Sorcha objęła go za

szyję jedną ręką, a drugą wskazywała wszystkie napotykane przedmioty.

- Ładny piesek - powiedziała na widok zadbanego teriera, który właśnie przechodził

obok w towarzystwie swojego pana. - Koniki - dodała, wskazując przejeżdżający powóz.

- Czarne - dodał MacLachian. - Cztery czarne konie.

- Calne - odezwała się dziewczynka. - Ctely calne konie.

- A tu są białe - ciągnął. - Powtórz: białe.

■ Białe - powtórzyła dziewczynka. - Ładne.

I tak to się ciągnęło, dopóki nie dotarli do parku.

- Była już z nią pani w Hyde Parku1? - spytał MacLachlan. - To trochę dalej, ale po

drodze znowu spotkamy piękne konie.

- Ale czy będą kaczki? - spytała Esmee z udaną troską. - Nasz tyran musi zobaczyć

kaczki.

- Oczywiście, że są. Nawet łabędzie.

- Sorcha nazywa je kaczkami.

MacLachian popatrzył na nią i zaśmiał się serdecznie.

- W takim razie to pewnie są kaczki.

Esmće zorientowała się nagle, że spacer u boku MacLachlana stał się dla niej czymś

zupełnie naturalnym. Być może nie powinna pokazywać się publicznie w jego towarzystwie,

ale kto mógł ją zobaczyć? Kogo to obchodziło? Tu, w Anglii, była nikim.

background image

I nikogo nie miała. Nikogo oprócz Sorchy i co dziwne, właśnie MacLachlana.

Pewnie kierowała nią jakaś dziwna obsesja, ale nie mogła przestać o nim myśleć.

Niezależnie od tego, jak ja zfościt, nie mogła go ignorować i nie mogła zapomnieć o tych

cudownych doznaniach, jakie wstrząsnęły jej ciałem w chwili, gdy spotkały się ich usta.

1 czasem - o nie, często - fantazjowała o nim. Budziła się w gorączce, marząc, że

znów ją przytuli, ze ich ciała się zetkną. Ale za tym kryło się szaleństwo, nic wspominając już

o smutku i zrujnowanej reputacji. Miała znacznie mądrzejszy i bardziej rozsądny powód, by

pozwolić MacLachlanowi towarzyszyć sobie na przechadzce. Byt ojcem Sorchy. Starał się.

Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na jego rzeźbiony profil i zdała sobie sprawę, że

czuje się niemal szczęśliwa. Była to konstatacja zdumiewająca i odrobinę niepokojąca

zarazem.

Szybko dotarli do I lyde Parku, który dotychczas był jej znany jedynie z poludniowo-

wschodniego końca.

MacLachlan wskaza! jej posiadłość księcia Wel-lingtona.

- 'Iwierdzi, że wydal na remont ponad sześćdziesiąt tysięcy funtów - powiedział, gdy

mijali dom. -1 lubi na to narzekać przed każdym możliwym słuchaczem.

- Cóż za marnotrawstwo -- skomentowała Ksmee. - Proszę pomyśleć tylko, jaki

dochód przyniosłaby ta suma na oprocentowanym koncie.

- Uwaga godna prawdziwej córy Kaledonii - powiedział MacLachlan, gdy weszli na

zielone połacie parku. lam wybrał ławkę nad zakręconym stawem zwanym Serpentine.

Esmee wyjęta kocyk, by ochronić Sorchę przed wilgocią. Dziewczynka oczywiście

zrzuciła okrycie i za-

czci a biegać po bujnej trawie. Zbierała w niej mlecze i koniczyny, które rzucała

bezładnie na rozłożony pled. Teraz zza chmur wyjrzało słońce. MacLachlan, który już

siedział na ławce obok, podniósł głowę, spojrzą i w górę i zmrużył oczy.

- Powiedziałem wczoraj, że jestem winien pani przeprosiny - odezwał się cicho. -

Chcę je teraz dokończyć. Dwukrotnie zachowałem się w stosunku do pani po prostu

karygodnie. Nie mam żadnego wytłumaczenia, mogę tylko obiecać, że to się więcej nie

powtórzy.

Hsmee wyczuła jego żal już wcześniej, nawet wówczas, gdy wychodziła z jego

gabinetu. Niemniej jednak przeprosiny bardzo ją zdziwiły.

- Nie pan jeden popełnił błąd - powiedziała w końcu. Ja tylko pogorszyłam

sytuację.

- Żałuję, że w ogóle pozwoliłem pani zostać - powiedział nagle ponuro i cicho. - Ale

background image

niech mnie diabli, jeśli wiem, co mam teraz zrobić.

- Chciałam zostać z Sorchą - powiedziała nieoczekiwanie drżącym głosem. Pan

pozwolił mi dokonać wyboru.

- I pani tego nie żałuje? Nie chce mnie pani postać do diabła?

Znów zaczęła się bawić naszyjnikiem. Nagle oderwała od niego dłonie i ścisnęła je

mocno na podotku.

- Może nie jestem wcale tak niewinna, jak pan sadzi - szepnęła. Może przypominam

moja matkę. Głupią, romantyczną kobietę działającą jak magnes na przystojnych łajdaków.

Odwrócił się do niej nagle.

- Esmee, nie jest jeszcze dla pani za późno - powiedział. - Moja babka mieszka w

Argyllshire i trzyma się z dala od towarzystwa, ale mam tam również ustosunkowanych

przyjaciół.

Esmćc nie zrozumiała, o czym on mówi.

- Co pan ma na myśli?

- Zasługuje pani na coś więcej niż życie wypełnione ciężką pracą.

- Opieka nad Sorchą to nie jest ciężka praca - odparła. -Jeśli uważa pan, że nie nadaję

się na guwernantkę, proszę to wyraźnie powiedzieć.

Szybko nakryt jej dłoń swoją i ścisnął serdecznie.

- Chodziło mi tylko o to, że powinna mieć pani własne życie. Może jest ktoś, kto

mógłby panią sponsorować? Może matka Devellyna, księżna Gravenel? Musi być ktoś taki.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

- To znaczy, co konkretnie robić? Owinąć mnie w biały atłas i zabrać do Almack?

Wzruszył ramionami.

- Nie zależy pani na takich rzeczach?

- Och, może kiedyś mi zależało - odparta gorzko.

Rzeczywiście, jeszcze kilka miesięcy temu z pewnością skorzystałaby z takiej okazji.

Potem wszystko się zmieniło. Nie tylko w związku ze śmiercią jej matki. Nie tylko dlatego,

ze musiała zająć się Sorchą. Wszystko miało tu swoje znaczenie. Chodziło przede wszystkim

o niego. A on chciał się jej pozbyć, podczas udv ona zupełnie nie miała ochoty wyjeżdżać. I

ta konstatacja mocno nią wstrząsnęła.

- Jest pani młoda. Esmće - powiedział pozornie bez związku. Jakie znncy.cnic min]

dhi mego je} wiek? Patrzyła, jak napinają mu się mięśnie na szyi. - Po co miałaby pani

mieszkać pod jednym dachem z takim łobuzem jak ja... że nic wspomnę już o... innych rze-

czach.

background image

W tej samej chwili Sorchą położyła piąstkę na udzie MacLachlana, prezentując mu

dumnie pognieciony pęczek koniczyny.

- Widzis? - spytała. - Ładne, plawda? Byi jej wdzięczny za tę zmianę tematu.

- Widzę najpiękniejszy kwiatek na świecie - krzyknął, unosząc ją wysoko w górę. -

Znalazłem go w trawie.

Sorcha pisnęła radośnie i pozwoliła się posadzić na kolanie. Razem patrzyli na

przebiegające obok konie.

- Calny konik - powiedziała Sorcha.

- Czarny koń. A teraz będzie coś trudnego. Kasztanek.

- Kastanek - wyrecytowała, wskazując konia. Esmee patrzyła na nich, zdziwiona

zmianą, jaką

obecność Sorchy wzbudziła w MacLachlanie. Złagodniał mu wzrok i rysy twarzy.

Wargi wykrzywione zwykle w cynicznym grymasie rozchylały się teraz w szczerym

uśmiechu, ujmując mu lat i dodając wdzięku.

W trudnych chwilach Esmee często zapytywała samą siebie, co też widzi w takim

zatwardziałym nicponiu. I nagle zrozumiała. Właśnie to. Zmianę, która tak bardzo rzucała się

w oczy w tych miłych, beztroskich chwilach. Stawał się wówczas innym człowiekiem. A

Sorcha innym dzieckiem. Zaś co do Lismee -no cóż, czy to na dobre, czy na złe, ona również

się zmieniała.

Sorcha siedziała tak przez pół godziny, paplając o wszystkich i wszystkim, co

widziała. Gdy się już tym zmęczyła, odwróciła się i zaczęła bawić guzikami jego marynarki.

Kilka z nich nawet skutecznie rozpięta. MacLachlan patrzyt tylko na nią przyzwalającym

wzrokiem. Kiedy zaczęła powoli zsuwać mu się z kolan, pozwolił jej zejść.

Poszła dalej w dół wzgórza i znów zaczęła zbierać kwiatki. MacLachlan popatrzył

niemal niewidzącym wzrokiem na kolejnego jeźdźca.

- Zbliża się godzina największego ruchu - powiedział w końcu. - W parku już

niedługo zrobi się tiok. Chyba powinienem już iść.

Na te stówa Esmee ścisnęło się serce. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, znów

zaczęta przesuwać palcami po naszyjniku. Tym razem jednak, niestety, rozległ się cichy

trzask.

- Och, nie! - krzyknęła, patrząc na rozsypujące się perły. - Naszyjnik mamy!

- Niech to! - zaklął Alasdair, widząc periy podskakujące na trawie.

- Boże! - lismee zaczęła przeszukiwać nerwowo fakty spódnicy.

- Proszę nie wstawać - zakomenderował MacLaeh-lan. Klęczał już, zbierając perły z

background image

trawy. -■ Niech pani trzyma to, co zostało na sznureczku. Ma pani kieszeń?

- lak, dziękuję. - Hsmee przycisnęła zerwany sznurek do piersi jedną ręką, a

drugą odebrała od niego klejnoty. - To naszyjnik, który marna dostała w posagu. Podarowała

mi te perły na siedemnaste urodziny. Ależ jestem niemądra!

- Znajdziemy większość /. nich - uspokajał. -Znam dobrego jubilera, który potrafi je

naprawić.

Nie minął jednak ułamek sekundy, a oboje zapomnieli o perłach.

Esmee podniosła wzrok i krzyknęła.

Później Alasdair nawet nie pamiętał, że skoczył na równe nogi. Nie pamiętał, jak

zbiegai ze wzgórza. Kolejne chwile przepłynęły mu w pamięci jak fale, nawet moment, kiedy

podbiegał do nadjeżdżającego powozu. Pasażerowie rozmawiali wesoło, wyciągając

twarze do słońca. Nie patrzyli na ścieżkę. Nie zauważyli dziecka, które z

rozpostartymi ramionami biegło w stronę stawu.

- Sorcha! - Słowa eksplodowały mu z pluć, zagłuszone tętentem galopujących

kopyt. W ostatniej chwili koń skręci! w stronę stawu, faeton odbił na prawo i oma) się

nie przewrócił. Otoczyły go krzyki. Hsmee. Sorchy. I jego własny. Rozpaczliwe- rżenie.

Podkowy przecięły powietrze i Sorcha upadla. A potem zobaczyt koło bezlitośnie orzące

ziemię. Jakimś cudem porwał dziewczynkę z trawy, powóz przejechał obok, unosząc

postrzępione skrawki muślinu i koronki. Później było już tylko dziecko - zakrwawione i

nieruchome w jego ramionach.

Z sercem w gardle położy! ją na ziemi. Esmće wciąż wykrzykiwała imię siostry.

Klęcząc w trawie, Alasdair ujął twarz dziewczynki w dłonie.

- Sorcha! - wychrypiał. - Otwórz oczy!

- Boże! Boże! - Hsmee padła na kolana obok Alasdaira. - Sorcha!

Alasdairowi zrobiło się słabo. Widok boksera '/-£ zmasakrowaną twarzą lub mężczyzn

postrzelonych w pojedynku był niczym w porównaniu z tym. Sorcha wyglądała strasznie. Z

rany na głowie sączyła się krew. Lewa ręka zwisała z barku pod dziwnym kątem. Muślinowa

spódnica oderwała się od staniczka sukienki. Nie zdąży).

Esmćc szlochała teraz histerycznie i odgarniała włosy z czoła dziewczynki.

- Czy ona... Boże... czy ona?

Alasdair już wcześniej przyłożył patce do szyi Sorchy.

- Puls - wykrztusił z trudem. - Wyczuwam puls. Usłyszał nad sobą głosy i podniósł

wzrok. Faeton

przejeżdża! właśnie z ogromną szybkością przez bramę w stronę Knightsbridgc.

background image

- Pojechali po lekarza - powiedział czyjś zdenerwowany głos. - Boże! Nie

widzieliśmy jej. Tak mi przykro. Biedne dziecko!

Okrzyki przywiodły na miejsce wypadku strażnika w granatowym uniformie. Ukląkł

obok Hsmćc i oderwał ja od Soichy.

- Dobrze już dobrze - powiedział łagodnie. - Nie wolno jej ruszać. Czekamy na

doktora. Będzie musiał sprawdzić kości i inne rzeczy. Proszę się uspokoić.

- Ale jej ręka! - krzyknęła Esmee, zakrywając usta rękami. - Boże! Proszę spojrzeć na

jej rękę.

- Rzeczywiście, może być złamana - zgodził się mundurowy. - Ale może tylko

wyskoczyła ze stawu. Młode kości .szybko się zrastają. Już cicho, cicho. Zaraz przyjedzie

doktor.

Esmec wychyliła się jednak zza strażnika i chwyciła mała nóżkę Sorchy, jak tonący

chwytający się tratwy.

- To wszystko moja wina - szlochała w trawę. -Boże! Jak mogłam? Dla naszyjnika!

Boże!

Wiedziony instynktem Alasdair przytulił ją do piersi.

- Cicho! - upomniał ja surowo. - Jeśli ktoś tu zawinił, to tylko ja.

- Jak pan może tak mówić?! - lismće zalewała łzami jego fular. -- Opieka nad Sorchą

to mój obowiązek! Mój! A teraz proszę popatrzeć!

- Cicho! - powtórzył, - Ona wyzdrowieje. Na pewno. Przysięgam. - Wznosił modły do

Boga, by jego obietnica się spełniła.

W tej samej chwili Sorcha zatrzepotała lekko rzęsami, a Alasdair poczuł dziwne ciepło

wypełniające mu oczy i zrozumiał, że płacze.

- Zwichnięta! - or/ekl ponuro doktor Reid, wstając od fóżka dziewczynki. -

Zwichnięta, ale nie złamana.

- Chryste, to moja wina - wychrypiał Alasdair, nie spuszczając wzroku z twarzy

Sorchy. - Na pewno. Pamiętam, że ja szarpnąłem. Bardzo mocno. Wtedy miałem wrażenie, że

coś się urywa. Ib było okropne.

- Mata cena - powiedział z naciskiem doktor. -Szczególnie że koło omal nie

przejechało jej na pót. Zwichnięcie to nic w porównaniu ze zmiażdżeniem przez koło powozu.

Od wypadku upłynęła co najmniej godzina, choć Alasdairowi zdawało się, że jest to

zaledwie chwilka. Jeden z młodych pasażerów faetonu sprowadził rozgniewanego doktora

Reida. Alasdair znał go z widzenia, doktor pojawił się na niejednym porannym spotkaniu, by

pozszywać „kolejnego przerasowione-go głupca", jak nazywał uczestników pojedynku.

background image

Burkliwy i nieprzebierający w słowach doktor nie zachowywał się szczególnie miło przy

łóżku pacjenta -właściwie już doprowadził Esmće do histerii - ale nikt lepiej od niego nie łatał

ran. A w tamtej chwili Alasdair wybaczyłby nawet samemu diabłu, gdyby ten posiadł tę

właśnie umiejętność.

Sorcha leżała bezwładnie na łóżku, które wydawało się zbyt obszerne jak na tę krucha

istotkę. Było to zresztą to samo łóżko, które dotąd zajmowała Julia. Reid kazał zanieść małą

do najbliższego pokoju, toteż Alasdair wykonał po prostu jego polecenie. Sorcha jęczała, ale

ani razu nie otworzyła oczu. Teraz Alasdair i Bsmćc stali po obu stronach łóżka i Bsmee

cicho płakała.

- Dlaczego nie odzyskuje przytomności? - szepnęła Esmee. - Dlaczego?

Doktor starannie rozkładał na białym płótnie narzędzia.

- Jutro powinna przyjść do siebie. Mogłaby właściwie zaraz się obudzić, ale

zaaplikowałem jej lauda-num. Nie miałem zresztą wyboru - ręka wypadła z torebki stawowej.

- Cierpi? - spytała nerwowo Esmee. - Boli ja? Boże! Muszę wiedzieć.

Doktor zaniknął torbę i odstawił ją na bok.

- Nie nie czuje - odparł. - Choć mamy przed sobą noc. Podkowa uderzyła ją w głowę i

stąd ta rana, ale na szczęście czaszka nie jest naruszona. Miała szczęście. Gdyby kopyto

trafiło w skroń lub podstawę czaszki, to już za tydzień mała leżałaby w grobie.

Esmee jęknęła cicho i ukryła twarz w chusteczce. Była kompletnie załamana. Alasdair

uczynił kolejny wysiłek, by przemówić.

- A co z ręką, panie doktorze? Co możemy zrobić z ręką9

- Już posłałem po fachowca - powiedział Reid. -To siary chirurg. Musimy nastawić

rękę, póki dziecko jest nieprzytomne. To strasznie bolesny zabieg. Najlepiej, by wykonywały

go jednocześnie dwie osoby, ałe mój przyjaciel z Chelsea właśnie składa nogę. Mam nadzieję,

że zdąży przed wieczorem.

- A jeśli nic? - krzyknęła Esmee. - Co się wtedy stanie? Czy to może czekać? Nie

Sępiej posfać po kogoś innego? Czas nie jest tu przecież bez znaczenia!

Alasdair przełknął głośno ślinę.

- Może ja mógłbym pomóc?

Doktor Rcid rzucił mu poirytowane spojrzenie.

- Nie trzeba - powiedział. - Obłożę staw lodem i zaczekamy. Potem zeszyję głowę. A

pan niech zabierze żonę do łóżka i poda jej solidną porcję brandy.

Eismee ściskała chusteczkę.

- Ale ja... ja nie jestem... to znaczy... my nie... Sorcha to moja siostra. Poza tym nie

background image

znoszę brandy. A już na pewno nic zostawię Sorchy. Nie mogę!

Doktor rzucił ponure spojrzenie na Alasdaira i pokazał mu głową drzwi. Esmee opadła

na krzesło obok łóżka i wzięła Sorchę za rękę. Panowie niemal niezauważalnie wyszli z

pokoju.

- Proszę ją zabrać na górę - zaleci! Reid, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Nie

chcę tu żadnych płaczących kobiet, które bez przerwy o coś pytają, kiedy ja muszę pracować.

AJa.sdair zawaha) się wyraźnie.

- Nie wiem - powiedział. - Ona jest okropnie upar...

- Do diabła! -wrzasnął doktor. - Widział pan kiedyś, jak się nastawia rękę?

Alasdair skrzywił się na to wspomnienie.

- Owszem, raz - przyznał. - Ale wszyscy byliśmy wtedy pijani jak bele.

- Więc chyba pan wie, że nie jest to miły widok. -Najpierw jednak muszę zeszyć

dziecku głowę. A poza tym, jeśli jednak stwierdzę opuchnięcie mózgu, będę musiał ogolić jej

głowę i wykonać trepanację czaszki. Chce pan, żeby ona na to patrzyła?

- Trepanację? - wykrztusił Alasdair. Słyszał o takich okropnościach od Devellyna. -

Boże! Nie! Modlę się, żeby do tego nic ćoszlo.

Doktor Reid popatrzył na niego z ukosa.

- Nie dojdzie - mruknął. - Widziałem już sporo takich przypadków, więc wiem. Ale

proszę pamiętać, że dziecko nie może nawet mrugnąć okiem przed wschodem słońca. A jeśli

mrugnie, będę musiał znów je uśpić.

- Nie chcę, żeby cierpiała - mrukną] Alasdair.

- Nie będzie, jeśli pozwolicie mi pracować w spokoju - powiedział Reid. - A ostatnią

rzeczą, jakiej mi trzeba, jest kobieta pochylona nad łóżkiem przez cala noc. I to taka, która

będzie mnie co pięć minut pytała, czy mała żyje, czy nie oddycha za szybko albo za wolno,

czy nie jest zbyt blada, zbyt rozpalona albo y/<\ zimna - rozumie pan chyba, o co mi chodzi.

Alasdair odprężył się nieco.

- W takim razie zostaje pan na noc?

- Jeśli będę miał spokój, to tak. A teraz proszę wyświadczyć nam wszystkim

przysługę. Niech państwo idą na górę i zostaną tam do czasu, kiedy was poproszę.

Dwie minuty później Alasdair popychał delikatnie Fsmee na górę.

- Chcę zostać z Sorcha! - protestowała, stając na podeście. - A jeśli będzie mnie

potrzebować?

Poprowadził ją na kolejny podest.

- Ona jest w dobrych rękach, Esmće - rzekł stanowczo. - Nie jest jej pani potrzebna.

background image

Hsmee popatrzyła na niego tak, jakby ja uderzył.

- No tak, ma pan rację - krzyknęła. - Oczywiście, że nic jestem jej potrzebna. Dziś po

południu na nic się jej nie przydałam. Sam pan widzi, co się stało.

Tak jak w parku przytuli! ją do siebie instynktownie,

- Cicho, Esmće - szepnął jej do ucha. - Jest jej pani niezbędna. Ale nie teraz. Doktor

musi się skupić. Przysięga, że Sorcha nie odzyska przytomności...

- Właśnie tego się boję - jęknęła Esmee.

- Bo podał jej laudanum - dokończył szybko Alasdair.

W tej samej chwili ze schodów zszedł Wcllings.

- Whisky - powiedział bezgłośnie Alasdair, a kamerdyner skina! tylko głową.

Już w salce lekcyjnej Esmee zaczęta chodzić niespokojnie po pokoju, przenosząc

wzrok z jednego kąta w drugi. Nawet Alasdairowi pokój bez Sorchy wydal się zimny i

bezduszny. Przez jakiś czas nic nie mówił, patrzył tylko na Esmee, próbując odczytać jej

myśli. Winiła siebie za wypadek tak samo jak on.

Od tych przerażających chwil w parku postarzał się o dziesięć lat. Pamiętał, jak kładł

Sorchę w trawie i czul, że jego życie się kończy. Uchodzi z niego nieubłaganie wraz krwią

sączącą się z dziecka. 1 w pewnej chwili zrozumiał, co Esmee miała na myśli, gdy mówiła tak

dobitnie o cierpieniu Julii. Stracić dziecko! Czy można sobie wyobrazić bardziej przeszywa-

jący ból?

Może podobne cierpienie powoduje utrata siostry, matki... Biedna Esmee. Zniosła tak

wiele i z tak stoickim spokojem. Stal przy wygasłym kominku i patrzył, jak chodzi po pokoju,

bierze do ręki zabawki i znów stawia je na miejsce, poprawia książki, które i tak stoją

równiutko na półce. I ani na chwilę nie przestaje płakać. Alasdair nie mógł już dłużej patrzeć

na jej cierpienie. Podszedł i ujął delikatnie jej dłoń.

- To nie pani wina, Esmee - powiedział cicho. - I nie moja, choć odczuwam straszne

wyrzuty sumienia.

Popatrzyła na niego, połykając łzy.

- Ale to ja miałam się nią opiekować - szepnęła. -To było moje zadanie. Mój

siostrzany obowiązek.

Rozległo się pukanie do drzwi i weszła Lydia z tacą. Wellings, niech Pan Bóg ma go

w swojej opiece, przysłał pełną karafkę whisky, dwie szklaneczki,

a także talerz z serem, chlebem i zimnym mięsem, które i tak miato pozostać

nietknięte.

- Dziękuję, t.ydio -- szepnął - Teraz już zostań na dole. 1 powiedz Wcllingsowi, ze

background image

pannie Hamilton nie wolno przeszkadzać, dopóki nie pośle po nią doktor Reid.

Lydia dygnęła, popatrzyła na nich smutno i wyszła.

- Och, Alasdairze! - krzyknęła tismee. gdy zamknęły się za nią drzwi. - Co ja

zrobiłam'.' A jeśli ona jednak umrze7 Nie zniosę tego!

Alasdair był na tyle mądry, by nie bagatelizować jej obaw. On sam wciąż się bał. A

przecież Hsniee doświadczyła już śmierci kogoś najbliższego. Właśnie pochowała matkę,

kobietę, która, sądząc z opisu, była silna i pełna życia. Straciła tez ojca i trzech ojczymów.

Teraz jej .siostra Jeżała bez ruchu na łóżku, blada jak śmierć. Dla Usmee życie z pewnością

nie było wieczne. Zdziwiła go jego własna chęć. by porwać ją w ramiona i scalować łzy.

Mądrzej było jednak otrzeć je chusteczką, nalać szklaneczkę whisky i wcisnąć jej w dłoń.

- lo przynajmniej nie jest woda dla żab - powiedział tonem przeprosin. - Proszę

wypić.

- Dziękuję. - Esmee bez wahania wychyliła whisky i znów zaczęła się przechadzać po

pokoju. Zatrzymywała się tylko po to, by upić whisky. Alasdair zaczai się zastanawiać, czy

nie powinien wyjść z. pokoju. Może powinien zadzwonić po Lydię? Ale chciał, nie, nuisiui

zostać z nią. Dlatego ani nie wyszedł, ani nie sprowadzi! Lydii, przeklinając siebie w duchu

za obie te decyzje.

Słońce zachodziło, jego ostatnie promienie zabarwiły świat za oknami na

przytłumiony różowy kolor, intymność, jaką zawsze ze sobą niosła ciemność, zbliżała się do

drzwi. Alasdair opróżnił szklaneczkę.

odstawił ja na bok. i znów zaczął wznosić do nieba bezgłośne modły o wyzdrowienie

Sorehy.

- Co ja narobiłam! - glos Esniee był lekko schrypnięty, przepełniony Izami. •- Nigdy

nie umiałam zajmować się dziećmi. Ja i mama miałyśmy zawsze zastępy służących. Robiły za

nas wszystko.

- Uważam, że świetnie daje sobie pani radę - powiedział.

- Oczywiście przewidziałam, że Achanalt mnie wyrzuci - ciągnęła, jakby nie

słyszała jego słów. - Ale zostawić dziecko? - spytała histerycznie. Jak on mógł? Jak?

Przecież musiał wiedzieć... Boże! Wiedział, ze jestem beznadziejna. - Odstawifa prawie pustą

szklaneczkę i ujęła głowę w dłonie. - Boże, Alasdairze! On chyba właśnie tego chciał!

Alasdair podszedł do niej i objął ramieniem. Może jednak ten pomysł z whisky nie był

najlepszy?

- Niech pani usiądzie - powiedział, rozglądając się niecierpliwie po pokoju. - Boże!

Czy my już tu nie mamy żadnych normalnych krzeseł?

background image

Podniosła giowę i popatrzyfa na mafe krzesełka, lak jakby ich nigdy wcześniej nie

widziała.

- lam - odparła gardłowym głosem.

Poszedł za nią jak głupi. Do sypialni. Łoże z baldachimem było już zasiane, w

kominku buzował ogień. Drugie łóżeczko, to maleńkie, które kupił dla Sorehy. stato puste.

Esmće zbladła.

Alasdair wziął ją za łokieć i poprowadzi! w stronę dwóch krzeseł przy kominku.

- Dziękuję - powiedziała. -- Jest pan bardzo miły. Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek

uważałam inaczej.

Alasdair popatrzył na nią z troską.

- Nawet diabeł wydaje się milszy z dna szklanki -szepnął. - Siadaj, moja droga.

Po raz pierwszy zwrócił się do niej w tak poufały sposób.

Powiodła rękami po ciele, jakby zrobiło jej się zimno.

- Trudno mi usiedzieć spokojnie - powiedziała schrypniętym głosem. - Czuję się tak,

jakbym miała wybuchnąć.

Ujął ją delikatnie za ramiona.

- Esmee, Sorcha wyzdrowieje - uspokajał. - Zobaczysz.

- Skąd wiesz? - krzyknęła. - Jak możesz, być tego pewien?

Wzmocni! uścisk i lekko nią potrząsną),

- Wyzdrowieje. Jestem o tym przekonany.

Zatkała i oparła się o niego całym ciałem, zarzucając mu ramiona na szyję. A po

chwili obejmował ją tak jak wtedy, tego strasznego dnia, Łismee płakała mu w koszulę, jakby

zaraz miało pęknąć jej serce. Alasdair przywarł ustami do jej skroni.

- Cicho, kochanie - szepnął. - Wszystko jest dobrze. Zaufaj mi, Esmee. Po prostu mi

zaufaj.

Zaufać mu? Co on, na miłość boską, miał na myśli? Lecz zamiast odtrącić go ze

wstrętem, Esmee przełknęła tylko ślinę i skinęła głową.

- Skoro tak mówisz, wierzę ci.

Wiedziała, że nie powinna wierzyć temu najbardziej zatwardziałemu grzesznikowi w

społeczności chrześcijańskiej. Ale w tamtej chwili on chciał, żeby mu wierzyła. Pragnął

zasłużyć choć na chwilę na tę potrzebę, jaką dostrzegł w jej oczach. Przytuliła mu policzek do

piersi.

- Och. Alasdairze! - powiedziała tak cicho, ze ledwo ją słyszaf. - Och, obejmij mnie na

chwilę. Proszę.

background image

'lak więc wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Obróci! głowę, by znów

ucałować jej skroń. Spojrzała na niego wilgotnymi oczyma. Wydała jakiś

cichy dźwięk, tak jakby złapała powietrze, i on, nie wiadomo kiedy i jak, schyli!

głowę.

Ich usta spotkały się - mógłby przysiąc, że przez przypadek - więc oparta się o niego

całym ciężarem ciała, prosząc bezgłośnie o coś, co zupełnie jej się nic należało.

Lecz Alasdairowi pozostała jeszcze odrobina przyzwoitości. Uniósł giowę i spojrzał

na nią pytająco.

- Nic, Alasdairze, nie jestem tak wstawiona, żebym nie wiedziała, co robię - szepnęła.

Kolejna łza spłynęła jej po policzku, więc instynktownie schylił głowę i starł ja

ustami. Lsmee znów wydala cichy, proszący dźwięk i objęła go za szyję.

Przesuną! wzrokiem po jej twarzy, bladej teraz jak kość słoniowa, zalanej Izami i

jakoś przekonał sam siebie, że byłoby niegrzecznie odmówić jej tej jednej krótkiej chwili

pociechy. Dlatego opuścił wolno dłoń, do tej pory spoczywającą na jej ramieniu, w za-

głębienie jej pleców, rozpostarł palce i przesuną! ręką w górę i w dół, częściowo pozbywając

się w ten sposób również własnego strachu. Zatopił twarz w jej włosach i wdychał stodki

zapach Lsmee, ten znajomy zapach wrzosowisk i lasów. Zapach domu. Jej zapach.

Hsmee wspięła się niecierpliwie na palce i dotknęła wargami jego ust. przyprawiając

go tym samym o zawrót głowy. Cudem przypomniał sobie, jak bardzo jest jeszcze

niedoświadczona i odwzajemni! pocałunek delikatnie i czule. Nie tego jednak chciała. Esmec

rozchyliła usta, prowokując, by objął ją w posiadanie.

Logika gdzieś się zapodziała. Alasdair wsunął język w jej usta, wyraźnie wyczuwając

smak whisky. Jej oddech pachniał korzennie i owocowo, smakowa!

slodko-gorzko. Ręce Hsmee zaczęły błądzić po jego ciele, niepewnie i niecierpliwie

zarazem.

Alasdair wiedział, że ciężkie przeżycia działają niekiedy w ten sposób na ludzi.

Ocierając się

0 śmierć, odczuwają czasem potrzebę, by zapomnieć o strachu dzięki zupełnie

innym doznaniom. Ale nic wyjaśni! tego Esniće, gdyż zabrakło mu słów. Wsunął więc dłoń

między jej łopatki gestem, który, jak miał nadzieję, był bardziej opiekuńczy niż namiętny.

To jednak nie przyniosło pożądanych skutków. Oderwała usta od jego warg.

- Alasdairzt: - wyszeptała. - Nie zostawiaj mnie dziś samej.

Znaczenie jej słów było zupełnie jasne.

- Esmee - szepnął. - To nie wystarczy. Jesteś zdenerwowana, a ja do ciebie nie pasuję.

background image

Poza tym pamiętaj, że nawet mnie nie lubisz.

Niespokojnie oblizała wargi.

- Pomyliłam się - odparła. - Przez ciebie boję się samej siebie.

Musnął wargami jej policzek.

- Bój się, kochanie - szepnął jej prosto do ucha. -Nie jestem dżentelmenem.

Wygięła szyję tak, by przesunął wargi niżej.

- Po prostu zostań - prosiła. - Pozwól mi zapomnieć o tym strasznym dniu. Nie mogę

być sama. Nie zniosę tego. Nie dziś.

W jej głosie wyraźnie pobrzmiewał prowokujący ton, ale wmówił sobie, że Esmee jest

przecież mtoda

1 niedoświadczona. Chciał ukoić jej lęk o Sorehę, nie dając przy tym wyrazu swemu

pożądaniu. Ale z tym problemem zmagał się już od paru tygodni. Esmee budziła w

nim takie żądze, że bal się spać we własnym domu. Bał się, że w końcu nie wytrzyma, ze

do niej pójdzie, gdyż pomimo kłótni i nieporozumień wyczuwa! doskonale, że między

nimi iskrzy pożądanie.

Och, jakże łatwo byłoby mu uwieść tę niewinną istotę! A już szczególnie teraz, gdy

oboje cierpieli i bali się zostać sami ze swoim strachem. Ta on musiał wycofać się pierwszy.

Lecz gdy znów musnęła ustami jego wargi i wsunęła mu ręce na plecy, powiedział sobie w

duchu „tak", przymknął oczy i pocałował ją głęboko, mocno, tak że jej ciało przycisnęło się

mocno do wybrzuszenia w jego spodniach.

Jakże była naiwna, jakże on był podły. Poczuł chłód na plecach. Zdejmowała mu

koszulę. Dotykała go małymi, ciepłymi dłońmi, przyprawiając o drżenie.

- Boże, Esmćc - wyjąkał. - Nie.

Do tej pory nie ograniczał się w niczym. Samody-scypłina była mu obca - z wyjątkiem

tych krótkich chwil przy karcianym stoliku. Nigdy nie odmawiał sobie, brał to, czego pragnął,

a teraz pragnął Esmee. Co zresztą nie było niczym nowym. Pozwolił jej więc zdjąć sobie

marynarkę, błądzić palcami przy pasku od spodni. A sam opuścił dłoń na słodkie wygięcie jej

pupy. Pozwolił sobie i jej zapomnieć o strachu, pozwolił się porwać namiętności.

Esmee nie całowała go juz jak niewinna dziewczyna. W skroniach pulsowała mu

krew, zapomniał o szlachetnych postanowieniach. Oderwał usta od jej warg, wsunął palce w

jej włosy i zaczął całować szyję.

Esmee wzdrygnęła się nagle.

- Chcę... o, tak... chcę.

Wiedział, czego chce. A nigdy nie był święty. Rozebrał ją z wprawą doświadczonego

background image

łajdaka, odrzucił na bok suknię, gorset, majtki - wszystko, nawet te kilka szpilek, które wciąż

jeszcze tkwiły w jej włosach. I ani na chwile nie oderwał ust od jej warg.

Wiedział że jeszcze tego pożałuje, wiedział, że przyjdzie mu za to zapłacić straszną

cenę. Ale znów wdychał jej zapach i pozwalał, by ta dziwna mieszanina strachu i pożądania

przyćmiła mu rozum.

Esmee nie okazała ani śladu zażenowania, gdy objął głodnym spojrzeniem jej nagie

ciało. Może byt to efekt wypitej whisky? A może odezwała się jej prawdziwa natura,

naturalny instynkt? Nie dbał o to, oczarowało go alabastrowe zakrzywienie jej bioder, uda,

krągłe wzniesienie piersi.

Byia tak krucha i delikatna, że obawiał się, że wyrządzi jej krzywdę. Lecz zielone

oczy. tak przenikliwe i szczere jak tego dnia, gdy się poznali, spokojnie wytrzymywały jego

wzrok. Ciężkie brązowe sploty, które kiedyś wydawały mu się zwyczajne, opadły jej na

piersi. Gdy zatopił w nich twarz, uderzył go zapach miodu pomieszanego z wrzosem, i był

zgubiony.

Później nawet nie pamiętał, że się rozebrał i zaniósł ją do łóżka. Pamiętał jednak, jak

przygniótł ją do materaca całym swoim ciężarem. Piersi miała nieoczekiwanie pełne, a gdy

wziął jedną z nich do ust i zaczął ssać. łismee wykrzyknęła jego imię.

Zawładnął nim przerażający instynkt posiadacza, choć wówczas nie byi do końca

świadom niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiązało. Esmee była młoda, piękna i niewinna, a

on mógł jej tę niewinność odebrać.

Esmee poczuła, jak jej łono zalewa słodka gorąca fala. Instynktownie wygięła ku

niemu ciało i krzyknęła. Nie była głupia - wiedziała, że daje mu coś nieodwołalnego, ale nie

miało to dla niej znaczenia. Chciała się zatracić w tym pięknym mężczyźnie. Pragnęła, by

złagodził jej ból i pozwolił zapomnieć o strachu.

- Alasdairze - ponagliła. - Proszę.

On jednak ujął tylko jej twarz w obie dłonie, przymkną! powieki i zaczął całować -

głęboko i wolno.

Zakręciło jej się w głowie. Jego prowokujący zapach - mydła, tytoniu, potu i whisky -

drażnił jej nozdrza i powodował skurcze żołądka. Uniosła nogę i owinęła ją wokół jego uda,

tak, by ich biodra się zetknęły. On jednak odsunął ją niemal brutalnie i skupił caią uwagę na

drugiej piersi, a jego złote włosy opadły mu na czoło i przysłoniły oczy. Wciąż przygniatając

ją do materaca, wsunął sutek do ust. Wydała krótki, cichy okrzyk, ale nic by I to okrzyk bólu,

tylko czegoś znacznie przyjemniejszego, uderzającego do głowy, nieposkromionego.

Położyła się znów na poduszce, zatopiła paznokcie w jego dłoniach i pozwoliła, by

background image

robił to, co chce, obserwując go dyskretnie spod rzęs. Byt taki piękny... kochanek, którego nie

powinna była mieć. Ale wyrzuty sumienia musiały poczekać do następnego dnia. Teraz

musiała zapomnieć. Ciało Alasdaira było szczupłe i mocne, zbudowane z płaskich równin i

napiętych zakrzywień. Nogi i ramiona miał umięśnione, porośnięte zaskakująco ciemnymi

włosami. A ten ciepły, jedwabisty ciężar, który czuła między udami... och!

- Pragnę cię - powiedziała, ledwo zdając sobie sprawę z tego, że odważyła się

wypowiedzieć te słowa głośno.

W odpowiedzi Alasdair przesunął usta w dół, na jej brzuch, i usiadł na piętach. Złota

zasłona wciąż przysłaniała mu oczy, odgradzając ich od siebie, Nowi-cjuszka i mistrz.

Niewolnica i jej pan. Objął ją w posiadanie swymi ciemnymi oczami i nieskończoną urodą.

Położy! jej swoją szeroką, ciepłą dłoń na brzuchu. Niespiesznymi ruchami zsuwał dłoń niżej,

coraz niżej, aż w końcu jego kciuk dotknął gęstwiny włosów pod brzuchem, rozsunął fałdy

skóry i łóżko zakołysa-ło się pod Esmee. Alasdair wydał udręczony jęk i ko-

łanem rozsunął szerzej jej uda, wsunąJ między nie rękę i znów jej dotknął, co stało się

już niemal nie do zniesienia.

- Och, Esmec - szepnął niema] z żalem. - Co za zmysłowe, piękne stworzenie.

Położył obie dłonie po wewnętrznej stronie jej ud, rozsuną! je bardzo .szeroko, a

potem schylił głowę i dotknął jej językiem

- Ach! - krzyknęła, dając upust rozkoszy.

- Rozluźnij się, kochanie - szepną). - Otwórz się dla mnie. Dam ci ukojenie.

Dam ci ukojenie.

Wiła się pod jego dotykiem. Boże! Byt na pewno do tego zdolny. Ale co jej

proponował? Rozsunął kciukami miękkie fałdy. Język wsunął się głębiej, drażniąc wilgotny

zakamarek, wzniecając podniecenie, ;iż wreszcie odnalazł sedno i jej ciało zadrżało

spazmatycznie. Lecz nic zaprzestał tortury, dając jej rozkosz krótkimi, lekkimi ruchami i

posuwistymi pociągnięciami palców, aż w końcu poczuła, jak rozpada się na kawałki.

Wróciła do przytomności i w ciemności pokoju zobaczyła, że Alasdair klęczy nad nią.

Gdy zobaczyła jego ogromny wzwód, gwałtownie wciągnęła powietrze. Podniósł głowę i

odrzuci! złote włosy do tyłu. Teraz popatrzył jej w oczy i sam zaczął się pieścić, zaciskając

dłoń na niewiarygodnie długim członku.

Esrnee przełknęła ślinę i wyciągnęła rękę zapraszającym gestem. On jednak położył

się obok i przerzucił nogę przez jej ciało. Zaspokojona i niepewna polożyja się na boku,

twarzą w jego stronę. Sądziła, że powinien zrobić coś więcej, nie tylko patrzeć jej w oczy, ale

nie wiedziała, co się stanie.

background image

- Alasdairzc, chcę, chcę...

- Ciii, kochanie - szepnął, kładąc jej palec na ustach. - Wiem, czego chcesz.

Przetoczył się bliżej, odwrócił ją na plecy i nakrył własnym ciałem.

A więc jednak. Nadeszła ta chwila, której obawiała się każda kobieta. Obawiała i

pragnęła zarazem. Lecz nie wszedł w jej ciało, na co była gotowa. Zamiast tego znów ją

pocałował, szorując jej twarz zarostem, rozchylił nozdrza i zaczął coraz szybcie] oddychać.

- Dotknij mnie -jęknął, jakby jego słowa dobywały się gdzieś z głębi brzucha. -

Dotknij mnie, Esmće. - Niemal brutalnie chwycił jej dłoń i poprowadził w stronę swego

członka.

Hsmee zrobiia, o co prosił, wsuwając dłoń między ich ciała, .lego penis był jedwabisty

w dotyku, lecz twardy i gorący, pulsował siłą. Zaczęta go pieścić, tak jak on sam siebie

pieścił, zaciskając mocno dłoń na jego członku.

- .leszcze - wychrypiał, przymykając oczy.

Esmee usłuchała, oczarowana, ledwo powstrzymywana mocą jego ciała. Zadrżał i

nakrył ustami jej wargi, całując gorąco, Esmee poczuła, jak rośnie w niej poczucie siły, wiara

w to, że jest zdolna dać mu rozkosz.

Alasdair oplótł długie delikatne palce wokół jej dłoni, przesuwając je tam i /,

powrotem po nabrzmiałym członku, wsuwając jednocześnie stanowczo język w je) usta.

Powtórzyła pieszczotę, jego drżenie narastało, aż w końcu wysunął język z jej ust i wydał lek-

ki gardłowy jęk. Dotknęła go raz jeszcze, jego cudowne ciało wygięło się w łuk, usta wydały

cichy triumfalny okrzyk. A potem poczuła skurcze jego członka i wilgoć na brzuchu.

Uczucie spełnienia i spokoju nie trwało jednak długo. Po godzinnej drzemce w

ramionach Esmee otworzył oczy. Czul wyrzuty sumienia. Wysunął się nie-

chętnie z jej ciepłych ramion, wyszedł z tóżka i wróci) z mokrą szmatką.

Otworzyła oczy i zesztywniaia.

- Sorcha? - wychrypiała, opierając się na jednym łokciu i odgarniając włosy w

twarzy.

- Jeszcze nic nie wiadomo. - Pogładził ją po twarzy. - Odpoczywaj, Hsmec. Jest

późno. Poproszę Re-ida, żeby natychmiast cię zawiadomił, jeśli w jej stanic zajdzie jakaś

zmiana.

Usiadła, odrzucając kołdrę. Inna na jej miejscu zapewne naciągnęłaby ją na siebie, aby

się okryć, ale Iismee nie wydawała się speszona.

- Wychodzisz? - spytała, patrząc mu w twarz. Sam pan Bóg wiedział, że nie miał na to

ochoty.

background image

- Tak będzie lepiej. Służący zaczną plotkować.

- Alasdairze - zaczęła i urwała. - Chcę, żebyś mi powiedział, dlaczego...

Nie miała na myśli jego odejścia i doskonale o tym wiedział. Chryste, najpierw tak

trudno mu się było tego wyrzec, a teraz jeszcze musiał się tłumaczyć. Ugiął jedną nogę na

materacu i usiadł.

- Iismće, dałaś mi ogromną przyjemność - odparł. - Możemy to tak zostawić?

Pokręciła głową.

-Nie.

Odgarnął jej włosy za ucho.

- Jesteś bardzo młoda - zaczął. Otworzyła usta, by przemówić, ale położył jej dłoń na

wargach. - A ja widziałem więcej niż powinienem.

Popatrzyła na niego surowo.

- Jestem niedoświadczoną dziewczyną, to prawda, ale nic ignorantką. Między jednym

a drugim jest duża różnica.

Pocałował ją delikatnie.

- Może porozmawiamy o tym jutro, kiedy już przestaniemy się bać?

Odwróciła od niego oczy i utkwiła wzrok w ciemnościach.

- Więc mnie nie chciałeś? - spytała. - To ja cię uwodziłam'? Narzucałam ci się?

Odpowiedz, MacLach-lan.

Więc byt znów MacLachlanem.

- Pragnąłem cię, Esmee - odparł. ■- Ale chcieć i mieć prawo do tego, by wziąć, to

dwie różne rzeczy.

Przesunęła dłonią po włosach.

- Byłam głupia, prawda? - szepnęła. - Czasem myślę, że gęś ma więcej rozumu ode

mnie.

Alasdair nic wiedział, co odpowiedzieć, lecz rozumiał w peini jej zal. Patrzył, jak

ześlizguje się z łóżka i w blasku ognia podchodzi do stosu ubrania leżącego na dywanie. Była

taka krucha i piękna. Słowo piękno nie wystarczyło jednak, by ja opisać, a ta kruchość

okazała się zwodnicza. "lej nocy odnalazł w jej ramionach nie tylko rozkosz, ale i spokój. A

także poczucie siły, świadomość, że jesl tam, gdzie być powinien. Mimo to nie pasował do

Ksmee. I już z całą pewnością nic miał prawa do jej loża.

Esmee wróciia do łóżka w majtkach i koszuli.

- Połóż się, kochanie - powiedział. - 1 spróbuj zasnąć.

Znów pokręciła uparcie głową, a jej lśniące włosy rozsypały się na ramionach.

background image

- Muszę iść do siostry - odparła. - Nie będę niepokoić doktora, przysięgam. Ale nie

zaznam spokoju, dopóki jej nie zobaczę.

Rozdział 6

W którym lady Tatton jest przerażona

Następnego dnia, gdy tylko nastał świt, Alasdair wsiał z. łóżka - czut się tak, jakby

nad głową zawisł mu miecz Damoklesa, a właściwie nawet dwa lub trzy miecze. Przede

wszystkim prawie nie spał. Ale by uśpić czujność Ettricka, zdjął ubranie i założył szlafrok. Po

raz piąty od północy pospieszył na dół, by sprawdzić, jak się czuje Sorcha.

Dr Reid uniósł się na krześle i rozplótł trzymane na brzuchu dłonie.

- Godzinę temu lekko się poruszyła - relacjonował. - Źrenice reagują na światło, a

ręka wygląda nieźle. Chyba najgorsze mamy za sobą, sir Alasdair.

- Dzięki Bogu. - Podszedł do łóżka i ujął maleńką dłoń Sorchy. Na myśl o bólu, który

musiała znosić, czul. że opuszcza go odwaga. Ale istotnie, w jej wyglądzie nastąpiła

zauważalna zmiana, wydawało się, że zasnęła głębokim snem.

Naprawdę czuła się lepiej.

Doznał przypływu niezmiernej ulgi.

Doktor wstał.

~ Myślę, ze koło południa obudzi się na dobre. Wtedy postaramy się ustalić, jak

bardzo cierpi. Przez dzień lub dwa będzie pewnie niespokojna.

Alasdair uśmiechnął się i powiódł dłonią po miękkich loczkach Sorchy.

- Och, ona nie zniesie bólu - odparł, uśmiechając się w duchu. - I na pewno da nam o

tym głośno znać.

- Mtun - mruknął doktor. - Rozpuszczona, prawda? Alasdair wzruszył ramionami.

- Ja woię mówić, że po prostu kochana do szaleństwa.

Po wyjściu doktora połknął suchą grzankę i popił kawą, po czym ubrał się

pospiesznie. Miał przed sobą koszmarny dzień. Wiedział, co trzeba /.robić i bardzo źle się z

tym czuł. Nie wiedział tylko - ze strachu, czy z innych powodów. Było mu jednak bardzo

przykro, ze do tego dopuścił.

W holu Wcllings wręczył mu laskę i kapelusz.

- Pański brat miał tu dziś jeść śniadanie - powiedział, wzdychając.

Alasdair spojrzał na kamerdynera z niedowierzaniem.

- Powiedz mi, Wcllings, czy mój brat nie jest bogaty jak Krezus?

Kamerdyner przekrzywił lekko głowę.

background image

- Chyba tak, sir.

- W takim razie powiedz mu. żeby wybudował sobie dom i zatrudnił kucharza -

zasugerował Alasdair. wciskając kapelusz na głowę, - Skąpy Szkot! W razie czego, będę na

Oxford Street, na zakupach.

Wellings uniósł brwi.

- Na zakupach, .v/>?

Alasdair posłał mu krzywy uśmiech.

- Pewne rzeczy, Wellings, nie mogą czekać.

To byl cud. A przynajmniej tak sądziła Esmee. O wpół do dziesiątej Sorcha obudziła

się i obudziła cały dom. Esmec ostrożnie posadziła sobie małą na kolanach, nie zapominając

ani na chwilę o jej zwichniętej ręce. Sorcha skrzywiła się i wzięła głęboki oddech.

- Owsianka - poleciła Esmee Lydii, przewidując, co zaraz nastąpi.

- Owsianka? - Lydia odsunęła pokrywkę z tacy, którą przyniósł do pokoju Hawes, po

czym pospieszyła w ich kierunku z łyżką i wazą.

Esmee uniosła łyżkę i natychmiast zapadła cisza.

- Chaps! - powiedziała dziewczynka, otwierając buzię.

Esmee i Lydia westchnęły niemal jednocześnie.

- Rozpuszczona pannica - mruknął doktor, wkładając do czarnej torby metalowe

narzędzia.

Lydia przewróciła oczami.

- Proszę mnie teraz posłuchać: dzisiaj nic oprócz tej owsianki i odrobiny bulionu.

Żadnego biegania, chodzenia po schodach. I w żadnym wypadku proszę jej nie kąpać. Jutro

przyjdę znów z samego rana. Do tego czasu, w razie gdyby zrobita się niespokojna, proszę

podawać jej dwie krople tego płynu z brązowej butelki i pozwolić spać do woli.

Esmee zdobyła się na słaby uśmiech,

- Dziękuję, doktorze - powiedziała. - Lydia odprowadzi pana do drzwi, gdy będzie

pan gotowy do wyjścia.

Kiedy jednak doktor wyszedł na dobre, zostawiając Esmee wyłącznie z wyrzutami

sumienia i siostrą do towarzystwa, odezwało się w niej znowu poczucie winy. Pomyślała o

brzydkich szwach na główce

dziewczynki i na chwilę znów strach odebrał jej oddech. Chwila nieuwagi i taka

straszna historia! Miała szczęście, że dziecko nic zginęło na miejscu.

Tak naprawdę ulga, jakiej doznała nad ranem, gdy Sorcha zatrzepotała rzęsami, nie

pokonała do końca strachu. Najwyraźniej nie wystarczyło, że okazała się złą opiekunką. Z

background image

MacLachlancm też postąpiła głupio. Dopuściła, by strach i jakieś trudne do nazwania uczucie

ściskało jej serce.

I co miała teraz zrobić? Jak się należy zachować po czymś takim? Nie ma co udawać,

że nic się nie stało i obiecywać sobie, że już się nie powtórzy, jeśli ona nadal będzie tu

mieszkać. Niemalże błagała Alasdaira, by wziął ją do łóżka. Postąpiła jeszcze bardziej głupio

niż jej matka - Alasdair nie musiał się nawet silić na słodkie kłamstewka. Po prostu nie

chciała się od niego odczepić. Jaki mężczyzna odmówiłby w takiej sytuacji.

No cóż, przynajmniej wyciągnął wnioski z popełnionych błędów. Nie zostawił jej

brzemienną, tak jak panią Crosby i jej własną matkę. Za to powinna być mu wdzięczna.

Obszedł się z nią również nadspodziewanie czule. Sprawił, że czuła się pożądana i... prawie

kochana. I to były zapewne dwa największe niebezpieczeństwa. Okazała się zbyt bezbronna. I

zupełnie samotna.

Nie powinna była przyjmować propozycji Alasdaira i mieszkać z nim pod jednym

dachem. Poprzedniego dnia udowodniła az nadto wyraźnie, że nic nadaje się na guwernantkę.

Lydia była znacznie lepszą niańką. Nie pozwoliłaby dziecku wbiec pod powóz.

Nadszedł czas, by zdać sobie sprawę z okropnej prawdy: zgodziła się zostać z Sorchą

kierowana czystym egoizmem. Nie miała kwalifikacji, by być niań-

ką lub guwernantką. A kiedy Sorcha wyzdrowieje... Esmee nie mogła teraz o tym

myśleć.

Te rozważania przerwała Sorcha, tak jakby chciała przypomnieć siostrze o

ważniejszych sprawach. Esmee pochyliła głowę i ucałowała delikatnie siniaka na czole

siostry.

- Moje słodkie maleństwo - szepnęła. - By tam dla ciebie okropna matka.

Sorcha popatrzyła na nią poważnie.

- Chaps - powiedziała.

Esmee z trudem powstrzymała śmiech - zanurzyła łyżkę w owsiance i znów zaczęła ją

karmić. Dokładnie w tej samej chwili w pokoju zjawiła się Lydia z rozszerzonymi ze strachu

oczami.

- Chyba będzie lepiej, jeśli zejdzie pani na dół -powiedziała. - Przed domem stoi duży

czarny powóz zaprzężony w cztery konie, a jakaś dama robi straszną awanturę Wellingsowi.

Esmee ucałowała Sorchę i oddała ją w ręce l.ydii.

- Kto to może być?

- Nigdy |ej przedtem nie widziałam - powiedziała dziewczyna, biorąc tyzkę. - Ale

usłyszałam pani imię, a Wcllings jest blady jak ściana.

background image

A

- Jak już pani mówiłem, pana Alasdaira nic ma w domu - głos Wellingsa niósł się

echem po całym domu. - Ale jeśli zechce pani zaczekać...

- Na pewno nie - odparł obrażony kobiecy alt. -Nie podróżowałam pól nocy po to,

żeby czekać. -Proszę natychmiast sprowadzić pannę Hamilton. Poznam przyczyny tego

karygodnego zachowania.

Esmee stanęła na ostatnim stopniu i zamarła z przerażenia.

- Ciocia Rowena?

Dama odwróciła glowe tak gwałtownie, że jej bogato udekorowany piórami kapelusz

niemal nie spadł jej z głowy.

- Esmee! - krzyknęła, ruszając ku niej. - Och, Esmee, moje drogie dziecko. Co tu się

dzieje, na Boga?

Esmee uścisnęła ciotkę.

- Wróciłaś do domu, pani - powiedziała bez tchu.

- A ja się bałam, że już nie wrócisz!

- Drogie dziecko - powiedziała jej lordowska mość.

- Twój list dotarł do mnie z ogromnym opóźnieniem, ale wyjechałam, kiedy tylko Ann

poczuła się trochę lepiej. Chyba nie sadziłaś, że opuszczę cię w potrzebie?

- Nic, pani, ale nie byłam pewna, czy będziesz mogła przyjechać i ile czasu to zajmie.

Pisałam do ciebie dwukrotnie do Australii.

- Och, poczta jest tak beznadziejnie wolna. - Lady Tatton odsunęła Esmee od siebie,

zaciskając usta.

- A ja po prostu umierałam ze zmartwienia. Twój ostatni list dostałam już w

Southampton i od razu wyruszyłam w drogę. Drogie dziecko, musimy porozmawiać. Każ

temu okropnemu człowiekowi odejść.

Esmee popatrzyła na kamerdynera.

- Och, ciociu - powiedziała. - Nic miej pretensji do Wellingsa. On był dla mnie

bardzo dobry i w niczym nie zawinił.

- No tak - powiedziała lady Tatton. - Wszystkiemu winna jest twoja matka. Gdyby

zdrowy rozsądek mierzono na pensy, Rosamund nie kupiłaby sobie za swój przydział nawet

wstążki do włosów.

Esmee poczuła, że się rumieni.

- Proszę do salonu - powiedziała. - Wellings, czy mogę cię prosić o kawę? Lady

Tatton, jak się zapewne domyśliłeś, to moja ciotka, niedawno wróciła z zagranicy.

background image

Przez następne pół godziny Esmee tłumaczyła ciotce Rowenie, co ostatnio wydarzyło

się w jej życiu. Lady Tatton rzewnymi łzami opłakała śmierć siostry, lecz wkrótce stało się

jasne, że jej irytacja jest znacznie silniejsza niż żal.

Rowena była o dziesięć lat starsza od Rosamund i bardzo często wybawiała ją z

kłopotów i trudnych sytuacji. Orzekła więc, że przedwczesna śmierć siostry to wynik czterech

wyczerpujących małżeństw i licznych romansów.

Esmee starała się jej wyjaśnić, co stało się później. O lordzie Achanalcie opowiadała

bez skrępowania, gdyż wciąż wrzał w niej gniew. Kiedy jednak zaczęła tłumaczyć, dlaczego

zwróciła się o pomoc do Mac-Lachlana i dlaczego zgodziła się pozostać w jego domu,

poczuła się niemal tak rozwiązła, jak jej matka.

Ciotka jednak byta na tyle miła, że nie wspomniała o tym nawet słowem.

- Moje drogie dziecko - powiedziała, wyciągając chusteczkę i ocierając oczy. - Jak

Rosamund mogła do tego dopuść?

- Nie sądzę, by tego chciała, ciociu Roweno. Lady Tatton żałośnie pociągnęła nosem.

- Kiedy skończyłaś siedemnaście lat, błagałam ją, by pozwoliła ci ze mną zamieszkać.

Ale odmówiła. Płakała i twierdziła, że jesteś za młoda. Przecież mogłaś być już teraz żoną,

matką, mieć męża, który zająłby się całą tą sprawą. Mogłaś mieć pieniądze papy, które

ułatwiłyby ci życie. A zamiast tego znalazłyśmy się w tym, a nie innym położeniu -

teatralnym gestem uniosła ręce. - Serce mi pęka na samą myśl o tym, że wyrzucono cię z

domu i pozostawiono na łasce własnego rozumu.

Esmee wątpiła, czy ma w ogóle jakiś rozum, ale wolała się nie odzywać.

Lady Tatton powiodła wzrokiem po salonie -po tym samym pokoju, w którym Esmee

zawarła swój diabelski pakt z MacLachlanem. Przypomniała sobie teraz, jak wówczas

wyglądał - niechlujny, nieogolony, pokaleczony, a jednak nawet w takim stanie uderzająco

przystojny. Zastanawiała się, które z nich bardziej się wtedy bało. Gdyby wspomnienia nic ra-

niły tak mocno jej serca, pewnie by się roześmiała.

Ciotka wyrwała ją z zamyślenia.

- Nie mogę uwierzyć, że mieszkasz w tej jaskini rozpusty - powiedziała ostro. - O

czym ty właściwie myślałaś? I co sobie wyobrażał MacLachlan? Łajdak! Niewinna młoda

kobieta pod jego dachem? Powinien był wiedzieć, czym to grozi.

- Ja również wiem. - Szczególnie po minionej nocy. - Ale co miałam robić? Nic

innego nie przyszło mi do głowy. Sir Alasdair jest ojcem Sorchy.

Lady Tatton pociągnęła nosem.

- Nie możemy być jednak tego pewne, prawda? Esmee pokręciła głową.

background image

- Słyszałam, jak mama wykrzyczała to Achanalto-wi prosto w twarz - powiedziała. -

Zastała go w łóżku z jedną z pokojówek i wpadia w straszny gniew. Dlaczego miałaby

kłamać?

- Och, nie wiem - odparła lady Tatton. - W każdym razie MacLachlan na pewno nie

chce wychowywać tego biednego stworzenia. Na pewno uda się go przekonać, by z niej

zrezygnował. A nikt nie uzna za niewłaściwe, że Achanalt wysłał córkę na wychowanie do

ciotki.

Esmee pomyślała o testamencie MacLachla-na i o tym, jak patrzył na Sorchę w salce

lekcyjnej tego popołudnia, gdy zajmowali się kolekcją monet. I potem, gdy ze łzami w oczach

pochylał się nad jej wiotkim ciałkiem w parku. Może i był rozpustnym

łajdakiem. Ale iajdacy też czasem kochają dzieci, to się przecież zdarza.

- Nie jestem pewna, ciociu. Nawet nie wiem, czy należy go o to prosić. MacLachlan

bardzo się do niej przywiązał.

Lady Tatton popatrzyła na nią spod zmarszczonych brwi.

- Mam nadzieję, że nie przywiązał się do ciebie. Bo ty nic możesz tu zostać. To w

ogóle nie wchodzi w rachubę. Musimy się zastanowić, jak wyjaśnić, co tu w ogóle robiłaś,

kiedy zaczną się plotki.

Ciołka Rowena chciała, by się stąd wyprowadziła?

Oczywiście, że tak. Przecież Esmee wysłała jej trzy listy z prośbą o pomoc. I

właściwie po co miałaby tu mieszkać, pomijając jej przywiązanie do siostry. A jednak jakaś

jej cząstka krzyczała głośno, że nie chce wyjeżdżać, że to jest jej dom. Było to jednak ostatnie

miejsce na ziemi, gdzie była potrzebna. I w dodatku nie sprawdziła się jako opiekunka.

Co gorsza, odziedziczyła po matce brak rozsądku w sprawach męsko-damskich.

Zaciskała więc mocno palce na kolanach, aż w końcu ścierpły jej ręce.

- Pracowałam tu jako guwernantka - powiedziała w końcu. - To prawda i zamierzam

przy niej obstawać.

- Moje drogie, naiwne dziecko. - Przecież sir Alas-dair jest najgorszym rodzajem

kobieciarza, jaki można sobie wyobrazić. To jego jedyne zajęcie. No, jeszcze ograbia

młodych, naiwnych mężczyzn z ich majątków.

- Skoro są na tyle głupi, by siadać z nim do kart, być może zasługują na swój los -

powiedziała cicho Esmee. - Wiedzą przecież, z kim mają do czynienia.

Lady Tatton zmrużyła oczy.

- Poza tym - ciągnęła Hsmee - wątpię, by ktokolwiek nas wypytywał. - Sir Alasdair

nic bywa w towa-

background image

rzystwie, a i tu mieszkamy z dala od Mayfair. Co więcej, ma bardzo dyskretnych

służących. Lady Tatton pociągnęła nosem.

- Tak, dyskrecja to pewnie warunek pracy w tym domu - zauważyła. - Ile czasu zajmie

ci pakowanie się? Pani Finch i jej mąż przygotowują już dla ciebie apartament. Dla ciebie i

dla Sorchy. jeśli sir Alasdair zgodzi się ją oddać, a bardzo na to liczę. Mam nieco większe

doświadczenie w kontaktach z takimi dżentelmenami, o ile to w ogóle właściwe słowo.

Bsmee uśmiechnęła się słabo. Już prawie zapomniała, że jej ciotka jest tak gadatliwa.

- Jesteś pewna ciociu? - spytała. - Nie chcę, by moja obecność przysporzyła ci

kłopotów.

- Nonsens - odparta krótko lady Tatton. - Jesteś moja siostrzenicą i kocham cię. Mam

nadzieję, że o tym wieś/.. Damy odpór wszelkim plotkom i nie będzie to trudne, gdyż jak

wiesz, ja cieszę się nieposzlakowaną wręcz reputacją. Poza tym dzięki tobie będę miała na

wiosnę jakieś zajęcie.

- Naprawdę? Jakie?

Lady Tatton rozszerzyła oczy.

- Wprowadzę cię w świat, dziecino. Nic mam nic innego do roboty teraz, gdy Annę

wyjechała i dzieci są odchowane. Będziesz jeszcze częściowo w żałobie, więc nie możemy

myśleć o żadnym spektakularnym debiucie, co z ^woyą urodą miałoby niewątpliwie miejsce

w innych okolicznościach. Zresztą na taki tradycyjny debiut jesteś jednak trochę w zbyt za-

awansowanym wieku. Jednak wielu dżentelmenów woli starsze, rozsądniejsze dziewczęta.

-Słucham?

Lady Tatton poklepała ją po ramieniu.

- Właśnie próbuję ci powiedzieć, że znajdziemy ci rozsądnego męża. Może nawet

nie powinnyśmy z tym czekać aż do wiosny.

- Och - szepnęła Esmee. - Nie, chyba...

- Nonsens - wykrzyknęła lady Tatton. - Im wcześniej, tym lepiej. Trzeba uprzedzić

wszelkie plotki na temat Sorchy.

Esmee zacisnęła usta.

- Nie, ja chyba nie wyjdę za mąż.

- Nie wyjdziesz za mąż? A co z twoim wspaniałym posagiem?

Esnićc zaczęła żałować, że Annc nie ma więcej dzieci, którymi mogłaby się zająć lady

Tatton.

- Posag i Vak iliKfomę, Wcity ?,kofio.-c teyttóeści lat, prawda? Wtedy nie będzie mi

już potrzebny mąż. Może zostanę starą panną i zamieszkam na wsi ze sforą psów i tuzinem

background image

kotów?

Lady Tatton chwyciła jej dłoń.

- Widzę, że nie powinnam cię ponaglać. W takim razie wszystko jasne. Od dziś aż do

wiosny będziemy urządzały tylko skromne kolacje i przyjęcia. Będziesz się świetnie bawić. I

bardzo szybko zapomnisz o tym niefortunnym związku z sir Atasdairem MacLachlanem. A

gdybyś spotkała go przypadkiem, musisz odwrócić głowę i udawać, że go nie znasz.

- Nie mogę tak postąpić - odparła Esmee. - On jest ojcem Sorchy.

Lady Tatton wydęła wargi.

- Ale to typ mężczyzny, jakiego porządna niezamężna panna w ogóle nie powinna

znać, moja droga.

Esmee zesztywniala.

- Nic mogę stracić z oczu Sorchy - powiedziała stanowczo. - Nie, nie zgadzam się. To

zbyt okrutne.

Lady Tatton myślała chwilę.

- Dobrze - powiedziała. - Rozumiem, że dziecko ma opiekunkę. Może ona będzie ją

przyprowadzać na wizyty? Z tego co wiem, sir Aiasdair nie wstaje, a nawet czasem nie wraca

przed południem, więc nie będzie za nią tęsknił. Na pewno coś wymyślę, zaufaj mi, Esmćc.

Za żadne skarby świata nie chciałabym unieszczęśliwić ani ciebie, ani Sorchy.

To słodko-gorzkie spotkanie zakończyło się wizytą lady Tatton u Sorchy, którą

szacowna dama uznała za urocze dziecko. Rowena rozczulała się przez chwilę nad raną

Sorchy i w końcu zadeklarowała, ze z przyjemnością zaadoptowałaby dziewczynkę. W końcu

wstała i ucałowała małą w oba policzki. Nie chciała zostawiać Esmee, ale w końcu przyjęła

do wiadomości jej decyzję i obiecała wrócić późnym popołudniem.

Lyclia odprowadziła damę do drzwi.

Esmee usiadła i zaczęła płakać.

Nieświadom, że ich poranny rytuał uległ zakłóceniu za sprawą damy z wielkiego

świata, sir Aiasdair MacLachlan wchodził szybko na schody mniej więcej trzy godziny

potem, jak po nich zszedł, czując się całkowicie pogodzony ze światem. Humor poprawiły mu

dwa zdarzenia o zupełnie odmiennym charakterze. Właśnie minął Hawesa, swojego drugiego

służącego, \ dowiedział ¥>\ę, że SotcIya -/.'iż^daAa śv\\adat\\a.

A drugim powodem jego dobrego nastroju było to, że w kieszeni jego płaszcza tkwiły

dwa pudełeczka, których zawartość wybierał przez całe rano w sklepie jubilerskim, i pogodził

się już całkowicie z myślą, że pokusa, jakiej uległ, uszczupliła mu portfel o kilka tysięcy

funtów. W jasnym świetle poranka cena ta nie wydawała mu się wcale zbyt wygórowana.

background image

Przy drzwiach powita) go Weliings.

- Podobno mamy jakieś dobre wieści - powiedział Alasdair. oddając mu kapelusz i

laskę.

Wellings wyglądał jednak tak, jakby ktoś przed chwila umarł.

- Co? - krzykną! Alasdair. - Boże! Człowieku! Dziecko'?! Co się stało?

- Mamy poważny problem, sir - odparł ponuro Wellings. - Pewna dama...

- To pan! - odezwał się nagie ostry głos u szczytu schodów. - Sir Alasdair

MacLachlan.

Alasdair odwróci! się i zobaczył, że Lydia prowadzi do drzwi elegancką damę.

- Boże! Lady Tatton! 'Ib pani?

Jej lordowska mość natarła na niego niczym armata.

- Jak pan widzi. A teraz, kiedy już mamy prezentację za sobą, muszę panu zająć kilka

minut.

Alasdair wiedział doskonale, że kobiety, które naruszają świętość jego sanktuarium,

rzadko przynoszą dobre wieści.

- Służę pani - powiedział. - Tym bardziej że jest już pani w moim domu.

Lady Tatton zadarła nos i wmaszerowala do salonu jak do własnego. Alasdair

popatrzył na Welling-sa, który wyglądał tak, jakby usiłował przełknąć cytrynę.

Co lu się, u diabla, dzieje? Alasdair podał pakunki knmcTÓyncrom i zamkn;}) za sobą

drzwi.

- W czym mogę pani pomóc? - zapytał, zdejmując rękawiczki. - Rozumiem, że

sprowadza panią jakaś nagła sprawa, przecież ledwo się znamy.

- Ja pana nie znam, sir - odparła jadowicie. - Jednak narobił pan nam masę kłopotów i

przybyłam, by się nimi zająć.

Alasdair zatrzymał się w pół drogi.

- Słucham?

- Moje siostrzenice! - warknęła. - Uwięził je pan w swoim domu!

Podłoga usunęła mu się nagle spod stóp. Siostrzenice lady Tatton? Święty Boże!

Mimo zaskoczenia zdobył się na to, by obojętnym gestem odłożyć rękawiczki na stolik.

- Nie wiedziałem, ze trzymam w domu więźniów.

- Zrujnował pan reputację lismee - oświadczyła lady Tatton. - Proszę się ze mną nie

bawić w kotka i myszkę.

Teraz naprawdę się zdenerwował i wykorzystał wszystkie swoje umiejętności

pokerzysty, by nie dać tego po sobie poznać.

background image

- Rozumiem, że jest pani jej ciotką - powiedział obojętnie. - Wróciła pani z dalekich

wojaży?

Popatrzyła na niego jak na wariata.

- Oczywiście, że jestem jej ciotka. Proszę tylko nie mówić, że pan o tym nie wiedział.

Wykrzywił wargi w kwaśnym uśmiechu.

- Nie wiedziałem - odparł. - Ale nie ma to dla mnie znaczenia. Sorcha jest moją

córką.

- Czego powinien się pan wstydzić - powiedziała jej lordowska mość. -

Wystarczyłoby w zupełności, że została uznana za córkę tego łotra Achanalta, ale pan... nie,

to już stanowczo za dużo.

Alasdair szybko stracił cierpliwość. Powrót do domu nic okity.a) się tak miły, jak się

spodziewał, a jiu zupełnie nie podobało mu się porównanie do Achanalta.

- Nie upadłem jeszcze tak nisko, żeby wyrzucić z domu dzieci i skazać je na śmierć

głodową - warknął. - Ale teraz słucham. Proszę powiedzieć, o co pani chodzi i zostawić mnie

w spokoju. Przykro mi z powodu śmierci pani siostry, ale los mojego dziecka to nie pani

sprawa.

- Niemniej jednak muszę dbać o dobro Esmee. A pan zrujnował jej reputację.

- Boże! Czego pani ode mnie chce? Ja jej tu nie zapraszałem!

- Nie, ale przekonał ją pan, by została - warknęła lady Tatton. - Wiedział pan, że jest

niewinna, niedoświadczona i zrozpaczona. Zrobił pan z tego użytek, nie bacząc na jej dobre

imię.

Oskarżenia lady Tatton coraz celniej trafiały w czuły punkt.

- Co... - głos Alasdaira nagle się załamał. - Co Esmee pani powiedziała?

Lady Tatton popatrzyła na niego podejrzliwie.

- Twierdzi, że to wszystko jej wina. Nie pana. Ale ja nie wierzę w ani jedno jej słowo.

Jest zielona jak szczypiorek i pan doskonale o tym wie.

Alasdair oderwał od niej wzrok i rozejrzał się po pokoju. Przez chwile wydawało mu

się, że czas stanął w miejscu, a jego upływ mierzy tylko zegar stojący na kominku.

- W takim razie ożenię się z nią - powiedział w końcu. - Nic będzie już powodu, by

mówić o jej zrujnowanej reputacji.

Lady Tatton wstrzymała oddech.

- Dobry Boże - jęknęła. - To wykluczone! Zwrócił na nią oczy i uczynił ogromny

wysiłek, by zapanować nad głosem.

- Jako jej mąż będę najszczęśliwszym z ludzi - powiedział. - Nie był do końca pewien,

background image

czy to małżeństwo jest dobrym rozwiązaniem dla Esmee, ale teraz, gdy lady Tatton

wypomniała mu wszystkie grzechy, łatwiej było mu ogłosić swoją decyzję, którą już i tak

podjął.

Jednak lady Tatton najwyraźniej nie akceptowała tego rozwiązania.

- Wykluczone! - warknęła. - A może usiłuje mi pan zasugerować, że jest jakiś powód,

dla którego Esmee nie stałaby się godną partnerką innego mężczyzny?

Alasdair wciągną! powietrze.

- Z takiej żony jak Esmee byłby dumny każdy mężczyzna - odparł. - A ja, choć wiem,

że absolutnie na nią nie zasługuję, stałem się ponoć przyczyną jej zrujnowanej reputacji.

Lady Tatton spojrzała na niego twardo.

- Unieszczęśliwiłby pan tę dziewczynę - odparowała. - Już i tak zniszczył pan życie

jej matce. Z jakiego powodu Hsmće miałaby paść w objęcia hazar-dzisty i kobieciarza,

mężczyzny, który jest szlachcicem dopiero od dwóch pokoleń? Może moja siostra

rzeczywiście miewała kaprysy, ale w naszej rodzinie błękitna krew płynie już od czasów

podboju normańskiego. Co więcej, urody Esmee i jej dobrego wychowania nic można

zakwestionować. Tak, byłby z niej dumny każdy mężczyzna. I jeśli jest pan choć w części

dżentelmenem, zostawi ją pan w spokoju, wycofa się, zamilknie i pozwoli, by wyszła za maż

za kogoś, kto jest jej wart.

Znów zapadła długa cisza. Alasdair podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Kolejny raz

poczuł, jak ogarnia go gniew, że coś cennego wymyka mu się z rąk. Ogarnął go strach, że

straci na zawsze coś, czego tak bardzo pragnął.

Ale Esmee nie groziło to, że rozerwą ją na części koła powozu. Nie wykrwawiała się

na śmierć. Otrzymywała szansę. Szansę, by zostać kimś, by wieść życie, do jakiego

predestynowało ją pochodzenie i tradycje rodzinne. A on... cóż, on był dokładnie tym, za

kogo uznała go lady Tatton. I nie miał dla siebie żadnego usprawiedliwienia.

Jego ojciec nie wyrzekł się go, gdy byt miody, tak jak uczynit to ojciec Devellyna. Nie

cierpiał z powodu utraty pierwszej miłości jak Merrick. Jego przeszłość nie kryta żadnych

mrocznych, romantycznych tajemnic jak przeszłość Quina. Byt po prostu uroczym

utracjuszem. Taki sposób postępowania wybrał sobie sam. A teraz, gdy zbliżał się już do

jesieni życia, a nawet jeśli nic jesieni, to bardzo późnego lata, nie miał prawa, by chcąc to

jakoś sobie zrekompensować, pociągnąć za sobą młodość, piękno oraz niewinność tylko

dlatego, ze pozwolił sobie na młodzieńczą namiętność wobec dziewczyny, do której nie miat

prawa. A miłość wkrótce i tak na pewno by mu przeszła.

- Jest pani przekonana, że znajdzie pani dla niej dobrą partię? - spytał w końcu głucho.

background image

- Mam taką nadzieję - powiedziała. - Pańscy służący plotkują?

- Nie - odparł z przekonaniem. - Ponadto darzą pannę Hamiiton najwyższym

szacunkiem.

- Zatem do świąt wydam ją za mąż - obiecała lady Tatton.

Wyczul jednak wahanie w jej glosie. Był o tym absolutnie przekonany. _?

Lady Tatton westchnęła głośno.

- Oczywiście Esmee nie ma ochoty przeprowadzić się do mnie bez siostry. Tak więc

sądzę, że najlepiej by było, gdyby pan po prostu zgodził się...

Odwrócił się od okna. Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- O, nie! - wychrypiał. - To nie wchodzi w rachubę! Niech pani nawet nie śmie o lo

prosić.

- Przyznaję, ze sytuacja jest trudna - powiedziała. - Ale Sorcha jest moją siostrzenicą

i...

- I moją córką - dokończy). - Moją! Jestem całkowicie zdolny do wychowania

dziecka. Mogę zapewnić jej nawet luksusowe życic. Jeśli Esmee zechce mnie opuścić, niech

panią diabli. Ja jej nie powstrzymam. Ale moje dziecko? Nigdy!

Lady Tatton stropiła się nieco.

- Prawdę powiedziawszy, Esmec odłożyła decyzję do popołudnia - przyznała. - Chyba

chce najpierw porozmawiać z panem.

- Nie trzeba - powiedział urywanym głosem... -Wolałbym nawet, żeby tego nie robiła.

- Ja też jej to mówiłam, ale przecież pan ją zna. I. niestety, nie wiem, co Esmee tak

naprawdę myśli. Ale to może być naprawdę coś bardzo głupiego. Gdyby więc powiedziała

lub zrobiła coś niemądrego, proszę, by pamiętał pan o swojej obietnicy. Proszę odłożyć na

bok swoje egoistyczne pomysły i przynajmniej raz w życiu zrobić coś dla kogoś innego. Całe

życie Esmće było pełne rozczarowań. Nie musi zaznać kolejnego w małżeństwie.

Alasdair poczuł, ze trzęsie się z wściekłości.

- Innymi słowy chce ją pani wydać za kogoś rozsądnego i szanowanego? - zgrzytnął.

Niezależnie od tego, czy ten poważany mąż wzbudzi w niej jakieś uczucie, doceni silę

charakteru, uszanuje niezależność? To wszystko ma pewnie, według pani, drugorzędne

znaczenie. 1 sądzi pani, że w ten sposób oszczędzi jej pani rozczarowań?

- Widzę, że trafiłam w pana czuły punkt - powiedziała jej lordowska mość.

Znów odwrócił się do okna, tym razem z dłońmi zaciśniętymi na parapecie.

- Lady Tatton. Wystawia pani na ciężka próbę moją i tak już niezbyt wysoką kulturę

osobistą. Odniosła pani jednak pyrrusowe zwycięstwo. Może zabrać

background image

pani jedną ze swoich siostrzenic i wydać ją za pierwszego konkurenta, który się jej

nadarzy. A teraz niech pani będzie tak łaskawa i opuści mój dom. Usłyszał tylko trzask

zamykanych drzwi.

A stało się to wkrótce potem, jak Lydia wróciła bez tchu do pokoju Sorchy, by ostrzec

Esmee, że lady Tatton dopadła sir Alasdaira, gdy ten wchodził do domu. Tymczasem Sorcha,

zgodnie z przewidywaniami doktora Reida, zaczęła zachowywać się bardzo niespokojnie i

Esmee musiała ją nosić po pokoju, dopóki dziewczynka nie zapadła w sen.

Lecz nawet gdy już położyła siostrę do łóżeczka, kontynuowała swój nerwowy spacer,

rozważając bolesny wybór, jakiego musiała dokonać, i jednocześnie martwiąc się, że jej

ciotka potraktowała sir Alasdaira bardzo niesprawiedliwie. Chodziła tak tam i z powrotem z

sercem w gardle. Jednocześnie czekała na sir Alasdaira, zastanawiając się, co też od niego

usłyszy.

Myślała, że najlepiej by byio, gdyby nie mówił nic. Czyż jeszcze przed przybyciem

ciotki nie pogodziła się z faktem, że powinna - nie, że musi - natychmiast wyprowadzić się od

sir Alasdaira? Nic mogła wciąż tu mieszkać i być jego utrzymanką. Jednak w marzeniach

Alasdair wpadał do pokoju, padał jej do stóp i błagał, by została. W chwilach, gdy rozsądek

brał górę, wyobrażała sobie po prostu, że rozpocznie dyskusję podobną do tej, jaką prowadzili

pierwszego wieczoru, i zmusi ją do zmiany decyzji.

Nic takiego jednak nie miało miejsca i w porze lunchu, który odesłała, zanim jeszcze

postawiono przed nią tacę, Esmee zrozumiała, że Alasdair

w ogóle się do niej nie wybiera. Ta myśl bardzo ja dotknęła, ale nie mogła odejść, nie

zamieniwszy z nim choćby paru słów.

Znalazła go w gabinecie. Drzwi były zamknięte, ale wyczula jego obecność. Zupełnie

tak jak jego zapach w korytarzu. Wciągnęła głęboko powietrze i zapukała.

- Wejść -warknął. Wsunęła głowę do środka.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Podniósł głowę znad biurka.

- Ach to ty, moja droga? - Gwałtownie zamknął szufladę, ale zdołała jeszcze dostrzec,

że schował w niej dwa małe zielone pudełka.

Weszła do pokoju i nagle poczuła się niezręcznie.

- Zdaje się, że poznałeś moją ciotkę? Podniósł się z krzesła.

- Co takiego? - spytał trochę nieprzytomnie. -Tak, rzeczywiście, lady Tatton. Wielce

szacowna dama.

- To prawda - zgodziła się Esmee. - Ale czasem zachowuje się jak smok.

MacLachlan zdobył się na uśmiech.

background image

- Tak jak wszystkie szacowne damy.

Esmee bezskutecznie próbowała zdobyć się na uśmiech.

- Wiesz już zatem, po co przyszła?

MacLachlan podszedł do okna. Jedną rękę trzymał na biodrze, drugą złapał się za

kark. Już wiedziała, że jest to u niego oznaka złości lub niepokoju. Gdy się jednak odwrócił,

popatrzył na nią zupełnie spokojnie.

- Rozumiem, że masz nas opuścić.

- Czyżby? - spytała ostro. - Myślałam, że możemy najpierw o tym porozmawiać.

- Esmćc - popatrzył na nią z lekką naganą. - Nie ma o czym mówić. Musisz odejść.

Świat zawirował, jakby podłoga usunęła się nagle spod jej stóp, co dotąd wydawaio jej

się niemożliwe.

- Muszę odejść? - powtórzyła. - Najpierw mnie błagasz, żebym została, a teraz po

prostu każesz mi się pakować?

Wziął nóż z biurka i zaczął się nim bawić.

- Nadarzyła się po prostu nieoczekiwana okazja - powiedział, podnosząc ostrze do

światła. - Twoja ciotka ma doskonale koneksje. Może wprowadzić cię w świat, o którym

większość ludzi może tylko pomarzyć.

- Ale nie ja.

- Kłamczucha - odparł z uśmiechem. - Która dziewczyna o tym nie marzy?

- Nie jestem dziewczyną - warknęła. - A jeśli nią byłam, to śmierć matki położyła

temu kres.

- To prawda - zgodził się szybko. Nawet zbyt szybko. jak na gust Hsmee. - Jesteś

cudowną młodą kobietą, pełną wdzięku. 1 masz przed sobą ogromne możliwości.

- Ty chyba nie rozumiesz. Ona chce, żebym wyszła za mąż.

- Naprawdę? - Milczał chwilę. - Chyba powinnaś to zrobić.

Esmee nie rozumiała, co się dzieje.

- A ostatnia noc?

- Ostatnia noc? - spytał spokojnie. - Przecież pi-iem. Jak zwykle.

Rozszerzyła oczy.

- Chyba nie chcesz mi wmówić, że nie pamiętasz?

- Nie całkiem - powiedział. - Nie bardzo. Esmee uniosła ręce.

- I kto tu kłamie? - krzyknęła. - Nie wypiłeś więcej niż kieliszek. Każdy Szkot dolewa

sobie więcej do porannej owsianki.

Odłoży] nóż i ujął jej dioń. Była zimna jak lód.

background image

- Esmee - powiedział. - Nie powinniśmy mówić o wczorajszej nocy. Dla twojego

dobra musimy udawać, że nic się w ogóle nie wydarzyło. Oboje bardzo się baliśmy, więc

robiliśmy i mówiliśmy rzeczy, które w innych okolicznościach nie miałyby miejsca.

Popatrzyła na niego oskarżycielsko.

- Nie zrobiłam niczego, czego nie chciałam zrobić - odparła. - Kochaliśmy się. Może

nie dosłownie, ale nie możesz mi powiedzieć, że to nic nie znaczy.

- Ale nie znaczyło - powiedział łagodnie. - Jesteś młoda. Nie rozumiesz mężczyzn, nie

wiesz, jak...

- Ach tak! - wykrzyknęła, wyrywając rękę z jego uścisku. - Jestem głupią gęsia, tak?

Posłuchaj mnie zatem, MacLachlan, i słuchaj dobrze. Wszyscy mi powtarzają, że jestem

młoda i głupia. Mam tego dość, bo wcale tak nie jest. Oboje dobrze o tym wiemy. A ja wiem

jeszcze, że chcesz mnie od siebie odpędzić.

Popatrzył na nią twardo.

- Nie, ja tylko przyjmuję do wiadomości to, czego ty nic potrafisz zaakceptować -

odparł lodowato. -Nie żyliśmy w prawdziwym świecie, zbliżyliśmy się do siebie trochę za

bardzo i to ja ponoszę za to odpowiedzialność. Poflirtowaliśmy, zgoda, i było bardzo

przyjemnie. Ale jeśli tu zostaniesz, to jak sądzisz, co się jeszcze wydarzy? Przecież nie muszę

ci mówić, moja droga, że należę do facetów, którzy marzą o żeniaczce.

Prychnęla z oburzenia.

- Zatem musisz znaleźć takiego, który się z tobą ożeni - dokończył. - Jesteś piękną,

zmysłową kobietą. Lady Tatton wróciła do kraju w samą porę.

Nagle chwyciły ją mdłości. Esmee położyła rękę na żotądku. -- To moja ciotka cię do

tego zmusiła.

- Na mifość boską, Esmee. Jestem prawie dwa razy starszy od ciebie. Twoja ciotka

mnie po prostu zawstydziła.

- Nie wierzę - odparowała. - Po prostu chcesz postąpić jak dżentelmen.

Znów roześmiał się głośno.

- Och, Esmee. Już słyszę, jak śmieje się ze mnie cała śmietanka towarzyska Londynu.

Sir Alasdair MacLachlan składa się w ofierze na ołtarzu damskiego honoru.

- Pewnie - sarknęła. - Świetny żart, prawda? Ale Alasdair nie ustępował.

- Sądzisz, że jestem dobry i szlachetny? Tylko dlatego że pomogłem ci zapomnieć o

okropnym, tragicznym zdarzeniu? Jeśli tak naprawdę sądzisz, jesteś równie romantyczna i

głupia jak twoja matka. Czerpałem przyjemność z twojego ciata i wierz mi, gdy wychodziłem

z twojego łóżka, nie czułem się dobry i szlachetny. Nie ma we mnie ani krzty romantyzmu.

background image

Żyję tu i teraz, a nie marzeniami o jakiejś wspanialej przyszłości. Jedź, jedź z ciotką i ułóż

sobie jakoś życie. Zapomnij o mnie i o Sor-chy. Niech lady Tatton znajdzie ci jakiegoś

kulturalnego, szanowanego młodzieńca, który da ci wtasne dzieci.

Esmee pomyślała, że Alasdair postradał zmysły.

- Jakżebym mogła? - spytała z niedowierzaniem. - Straciłam przecież niewinność.

- Zaufaj mi, moja droga, jesteś uosobieniem niewinności.

- Ale po tym, co się stało wczoraj, jaki mężczyzna będzie chciał...

- Zachowałaś dziewictwo - odpowiedział.

- To szczegół - odparowała.

- Może, ale ten drobny szczegół bardzo się liczy.

Przez chwilę milczała. Nie czuła się juz niewinną dziewczyną. Z drugiej strony to, co

jej powiedział, nie było niczym nowym. Sama już podjęła taką decyzję. Nic sądziła jednak, że

usłyszy tę prawdę wyłożo-ną tak chłodno i logicznie z jego pięknych ust. Ust, które pieściły ją

i pocieszały parę godzin wcześniej. Zadrżała na samo wspomnienie i przez chwilę zaczę-ia się

bać, że znów zrobi z siebie idiotkę.

Może była podobna do matki, ale całe życie starała się być inna. Chciała chronić serce

i myśli, ale sir Alasdair okazał się jej zgubą. Tak bardzo pragnęła go o to winić. Wciągnęła

spazmatycznie powietrze.

- Więc myślisz, że jestem głupia i romantyczna? -spytała. - Podobna do matki?

Coś w nim pękło.

- Skąd mam wiedzieć? - wybuchnął. - Przecież ja jej nawet nie pamiętam. Takim

właśnie jestem mężczyzną, Esmće. Miałem w łóżku setki takich dam jak lady Achanalt,

kochanek, których imion nic jestem w stanie sobie przypomnieć. Ciebie też ledwo znam, a ty

nie znasz mnie.

Poczuta, że do oczu napływają |ej łzy, ale szybko je rozpędziła.

- Och, znam cię, MacLachlan - odparła spokojnie. - Znam cię lepiej, niżbyś chciał.

- Daj spokój, Bsmee. Byłaś tu zaledwie parę tygodni. Poza Szkocją nie znasz żadnego

innego świata. Bierz to. co dostajesz od życia. Nic uzależniaj się od takiego prostaka jak ja.

- Jakżebym mogła? - odparowała. - Przecież powiedziałeś, że mnie nie chcesz.

Odwrócił się do okna, by na nią nie patrzeć.

- Jedź do ciotki. Mam masę pracy.

- W takim razie dobrze. Zegnaj. Zamierzam o tobie zapomnieć. To chyba nawet nie

będzie trudne.

- Z pewnością! - wykrzyknął.

background image

- Nie wątpię. Ale o siostrze nie zapomnę. Nie możesz nas rozdzielić.

Nie odwrócił się od okna.

- Wcale nie miałem takiego zamiaru -wychrypiał. - Możesz ją widywać, kiedy Tylko

zechcesz. Lydia będzie ci ją przywozić. Ustal to wszystko z Wellingsem. A teraz, jak

mówiłem, mam masę pracy.

Esmee wyprostowała się i ruszyła do drzwi, lecz gdy była już u celu, odwróciła się, by

rozjaśnić kolejną dręczącą ją wątpliwość.

- Chcę wiedzieć jeszcze jedno - powiedziała z ręką na klamce. - Roszczę sobie prawo

do tego, by cię o coś zapytać, jeśli nie z innych powodów, to przynajmniej jako siostra

Sorchy.

- O co? -warknął niecierpliwie.

- Czy zamierzasz poślubić panią Crosby? Milczał bardzo długo. Ogarnął ją strach, że

posunęła się za daleko.

~ Boże, mam nadzieję, że nie - powiedział. - Ale zdarzają się przecież jeszcze

dziwniejsze rzeczy.

I o, co nastąpi, będzie tak realne i bolesne jak ten siniak między oczami.

Usłyszał za sobą trzaśniecie drzwi. Alasdair pochylił głowę i potarł nasadę nosa. A

jednak słowa pięknej Cyganki wciąż pobrzmiewały mu w myślach.

Sami rzuciliście na siebie przekleństwo, bez mojej pomocy. Teraz musicie

wynagrodzić wyrządzone krzywdy. Naprawić błędy.

Boże, przecież próbował odpokutować za grzechy, naprawić zlo. Wynagrodzić

wszystkie krzywdy. Dlaczego było to tak bolesne? Dlaczego ten przeklęty głos wciąż do

niego przemawiał? Wiedział, co musi zrobić.

Co miał jednak do zaoferowania tak pięknej mło-dcj damie jak Esmee? Nazwisko?

Reputację? Gdyby znalazł choć jedną taką rzecz, gdyby mógł udowodnić lady Tatton, że się

myli choćby pod jednym względem, na pewno nie dałby spokoju tej dziewczynie. Rzuciłby

się jej do stóp i obiecał, że będzie tak dobrym mężem, jak to tylko możliwe.

Ale lady Tatton miała, niestety, rację. Mógł się szczycić tylko wdziękiem, urodą i

szczęściem przy karcianym stoliku. I tak jak powiedział, nie marzył o żeniaczce.

Zdecydowanie nie. Nigdy nie był wierny żadnej kobiecie i choć teraz czuł, że się zmienił, nie

mógł być tego pewien.

Co ważniejsze, czy na to zasługiwała Esmec? Należało jej się wszystko, co najlepsze.

Powinna poznać świat, zyskać pozycję w towarzystwie. Zyć szczęśliwie i dostatnio. Wyjść za

mąż za szanowanego mężczyznę, dokładnie takiego, jakiego lady Tatton zamierzała dla niej

background image

znaleźć.

Lady Tatton. Boże w niebiesiech! Nic sądził, że jego przemoczona ptaszyna jest

spokrewniona z filarem angielskiej śmietanki towarzyskiej. Ale czy gdyby o tym wiedział,

zachowałby się inaczej?

Na to pytanie znal odpowiedź i źle się przez to czuł. Gdyby znał prawdę, nie

wpuściłby Esmee do swojego salonu. Zerwałby z łóżek całą służbę i wysiał w ulewny deszcz

na poszukiwanie odpowiedniej przyzwoit-ki i stosownego domu, w którym mogłaby się

schronić. U kogokolwiek. U matki Deva. U siostry Ouina. U Julii. Już nawet dom Ingi byłby

lepszy niż jego własny.

On jednak potraktował Esmee jak prostą dziewczynę, za którą ją zresztą uważał. Teraz

znał prawdę. Była wyjątkowa, wyjątkowa w sposób, który go oczarował. Wyjątkowa w

sposób, który nie miał nic

wspólnego z pozycją społeczną lady Tatton. A teraz ponosił karę za popełniony błąd.

W tej samej chwili usłyszał ciężkie kroki na schodach. Na podeście stał kamerdyner.

- O co chodzi, Wcllings? Służący zawahał się lekko.

- Panna Hamilton poprosiła o /niesienie walizek.

- Tak? Więc znieś je na dół. Wcllings wyłamywał sobie palce.

- Aje ona mówi... mówi, że się wyprowadza. Do ciotki. Czy to prawda?

Alasdair uśmiechną! się krzywo.

- Chyba tak będzie najlepiej, nie sądzisz? Kamerdyner poczerwieniał lekko.

- Chyba nie.

Alasdair popatrzył na swoje ręce i zobaczył, ze znów machinalnie sięgnął po nóż. Od

ściskania rękojeści aż pobielały mu kłykcie.

- Panna Hamilton nie jest niewolnicą - powiedział w końcu. - Zrób to, o co prosi.

Wcllings podszedł bliżej do biurka, spojrzał na nóż i położy! przed MacLachlanem

cienki pakunek owinięty w biały, lekko zmięty papier.

- Co to jest, u diabla? Wellings cofnął się o krok.

- Nie wiem, sir. Panna Hamilton prosiła, żebym to panu oddał.

Alasdair popatrzył jeszcze raz na paczuszkę i ścisnęło mu się serce.

- Wellings - powiedział ochrypłym głosem.

- Tak, sir? Upuścił nóż.

- Powiedz pani Henry, żeby zatrudniła inną pokojówkę - powiedział, gdy nóż upadł na

podłogę. - Ly-

dia będzie się teraz przez cały dzień zajmowała dzieckiem.

background image

Wciąż patrząc na niego podejrzliwie, Wcllings ukłonił się i wyszedł.

Alasdair podniósł zwitek papieru i zważył go w dłoni. Przymknął oczy i zmusił się, by

głębiej odetchnąć. Nie musiał oglądać paczki. Wiedział, co jest w środku. Trzysta funtów. W

gotówce.

Jak widać, Esmće nic potrzebowała już polisy ubezpieczeniowej. Nie potrzebowała

Alasdaira. Spełniło się wreszcie jego życzenie, by się jej pozbyć i mieć wreszcie święty

spokój.

Rozdział 7 <♦}

Nowa dziewczyna w mieście

Dopiero po trzech dniach przy Grosvcnor Squarc Esmće zdała sobie sprawę, że jej

życie już do niej nie należy. Może tak zresztą było lepiej. Dręczyła ją samotność, ale tempo

działania lady Tatton nic pozostawiało zbyt wicie czasu na rozmyślania.

Esmee miała wrażenie, że całe Mayfair jednocześnie dowiedziało sie, że jej ciotka

wróciła z zagranicy, co pociągnęło za sobą falę ciekawości i mnóstwo zaproszeń na

podwieczorki, wieczory literackie i kolacje. Esmec jednak nie uczestniczyła w nich całym

sercem.

Ciotka wyczuwała jej melancholijny nastrój i z początku podchwytliwymi pytaniami

próbowała wyson-dować jego przyczynę. Kiedy ta taktyka zawiodła, zdecydowała się na

radykalne rozwiązanie - zakupy.

W ciągu tego tygodnia do domu nieprzerwanym strumieniem napływały stroje. Lady

Tatton narzekała, że jej własna garderoba po latach spędzonych za granicą całkowicie wyszła

z mody, a Esmec otrzymała tuziny wieczorowych sukni, płaszczy podróżnych, pelis, szali i

butów, a wszystko w ciemnych, subtelnych koło-

rach, stosownych, jak ją zapewniała lady Tatton, dia rodziny wciąż jeszcze pogrążonej

w żałobie.

Gdy odpakowywały ostatnie pudło, Esmće wyraziła swoje wątpliwości co do

szafirowej peleryny, którą garderobiana ciotki właśnie rozłożyła na łóżku.

- Niemądre dziecko - powiedziała lady Tatton, wygładzając wieczorową suknię. -

Twoja mama nie żyje od paru miesięcy. W dodatku na szczęście w czerwcu zmarł król.

Esmee otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

- Słucham?

Lady Tatton uśmiechnęła się.

- Towarzystwu znudziły się już skromne przyjęcia i ciemne kolory - powiedziała

background image

swobodnie. Dlatego nikt nas nie potępi, skoro wszyscy powinni być w żałobie po odejściu

naszego ukochanego monarchy, czego oczywiście nikt nie przestrzega.

-Och... nie sądziłam...

- Doskonale się prezentujesz w nasyconych barwach - ciągnęła lady Tatton. - Dobrze,

że nie jesteś blondynką. - Odwróciła się do toaletki z suknią w kolorze oberżyny w ręku. -

Pickens, uprasuj ją. Panna Hamilton wystąpi w niej jutro na kolacji u lady Gravencl. A ja

włożę tę jedwabną w odcieniu srebrzystej szarości.

Esmee podeszła do okna i wyjrzała na ogromny. zielony ogród. Tak bardzo tęskniła za

Sorchą. Czasem późno w nocy kręciia się na łóżku ze strachu, że popełniła błąd. A gdy Lydia

przyprowadzała małą z wizytą, oczy Esmee wędrowały zawsze w kierunku okropnej rany na

czole dziewczynki. Prawda byia taka, że ona potrzebowała Sorchy znacznie bardziej niż

Sorcha jej.

Ale co miała teraz właściwie zrobić ze swoim życiem? Po śmierci matki zdała sobie

sprawę, że musi

się wreszcie zająć swoimi sprawami. I wbrew temu, co mówiła ciotce Rowenie, nic

chciała wcale dokonać żywota na wsi w towarzystwie kotów i psów. Marzyła o rodzinie.

Pragnęła mieć dzieci. 1 nagłe, zupełnie sobie tego nic uświadamiając, zaczęła myśleć, że

osiągnie to wszystko u boku MacLachlana.

Oczywiście sani taki pomysł wydawał się jej śmieszny. Gdyby MacLachlan miał

ochotę założyć rodzinę, mógł, a właściwie powinien, ożenić się z panią Crosby. W dodatku

parę tygodni temu. Nie myślał o Esmee. 1 tak miała szczęście, że nie odwrócił się od Sorchy.

A łisniee musiała się teraz zająć swoim własnym życiem i pogodzić z myślą, że jej

marzenia nigdy się nie spełnią. Nic mogła dokonywać tak głupich wyborów jak jej matka.

Lecz tymczasem musiała wejść w świat. Musiała spotykać się z ludźmi. Musiała robić te

wszystkie rzeczy, jakich oczekiwała od niej ciotka. A jednak wcale nie była pewna, czy ma

ochotę na kolejną kolację.

Lady Tatton z pewnością rozpuściła wici - wszelkimi sposobami znanymi matkom

córek na wydaniu i swatkom - ze jej siostrzenica potrzebuje męża. Wspomniała tez z

pewnością o posagu. Nie dało się inaczej wytłumaczyć faktu, że samotni dżentelmeni otaczali

ją tak licznie przez ostatnie dni.

Esmee nie wątpiła w dobre intencje ciotki, lecz nie cieszyło jej zainteresowanie tych

wszystkich mężczyzn. Jej myśli i serce kierowały się wciąż w stronę... tam, gdzie nie

powinny wędrować. Niemniej jednak nie mogła nie przyjąć zaproszenia księżnej Gravencl,

która mieszkała zaledwie dwa domy dalej.

background image

Esmee poznała księżną tego samego dnia, kiedy przeprowadziła się do ciotki. Niska,

jasna blondynka zbiegła ze schodów na powitanie, gdy tylko ich po-

wóz zajechał przed jej dom. Wyglądała jak uroczy maty skrzat.

- Och, Roweno! -wykrzyknęła. - Sądziłam, że już nigdy nie wrócisz! Czekam na

ciebie od wieków!

Lady Tatton trochę się zdziwiła, gdyż księżna mieszkała na wsi już od lat.

- Ale znów, jak widzisz, prowadzimy dom otwarty - powiedziała lady Gravenel. - W

przyszłym tygodniu wydajemy kolacje. Bardzo skromne przyjęcie. Obie musicie przyjść.

Absolutnie nie przyjmuję do wiadomości odmowy. Zaproszę do towarzystwa jeszcze dwóch

panów.

- Czujemy się zaszczycone - odparła ciotka.

- A w poniedziałek Isabel wybiera się do mnie na herbatę - dodała księżna. - Przyjdź i

ty, Roweno. Będzie jak dawniej. Panno Hamilton, proszę się do nas przyłączyć.

Tak więc nie było wyjścia. Podwieczorek i kolacja w towarzystwie księżnej. Esmee

byłaby przerażona taką perspektywą, gdyby nic fakt, że ciotka była taka miła.

Na podwieczorku zjawiło się mnóstwo osób, a Isabel okazała się księżną Kirton,

pulchną, sympatyczną wdową, która mieszkała o pięć minut drogi od nich, przy Berkeley

Square. Otaksowała Esmee, jakby oceniała jej możliwości, a następnie usiadła na obitej

brokatem sofie z lady Tatton, po czym obie zaczęły szeptać coś do siebie, upewniając się

dyskretnie, czy nikt nie słucha.

Esmee zauważyła, ze lady Kirton poklepuje ciotkę po ręce i patrzy na nią

współczująco spod przymrużonych powiek. Oczywiście jedno z jej przenikliwych spojrzeń

dosięgło również Esmee, co świadczyło wyraźnie o tym, że szykują się kłopoty.

Rozważania Hsmec przerwała jednak Pickcns, która wyłoniła się z garderoby z

oberżynową suknią,

która przerzucona przez ramię, wyglądała niczym jedwabisty wodospad.

Suknia była tak ciemna, że w świetle świec musiała sprawiać wrażenie czarnej.

Całkowity brak ozdób, koronek czy wstążek, z których zrezygnowano ze względu na żałobę,

nadawał jej jeszcze bardziej elegancki charakter.

- Och, panienko! - wykrzyknęła garderobiana, prezentując suknię. - Czyż nie jest

prześliczna?

Esmee zdobyła się na uśmiech.

- Nigdy nie widziałam ładniejszej. - Nawet najpiękniejsze suknie jej matki nie mogły

się równać z tą dyskretnie szykowną kreacją.

background image

Pickens przyłożyła do niej suknię i wskazała lustro. Esmee spojrzała na swoje odbicie

i wstrzymała oddech z wrażenia. Głęboka barwa pasowała do jej ciemnych włosów i jasnej

karnacji.

- Panienko - powiedziała Pickens. - Zrobi pani jutro prawdziwą furorę. Mam nadzieję,

że złamie pani komuś serce.

Esmee poczuła ogromną satysfakcję.

Naprawdę wyglądała pięknie. Wydawała się też wyższa i niemal dorównywała urodą

matce. Skoro Alasdair jej nie chciał, niech go iicho porwie. Ktoś inny na pewno zechce. Ktoś,

kto nie będzie jej nazywał głupiutką dziewczynką i nie odrzuci okazywanych uczuć. I nagle

Esmee postanowiła, że będzie się świetnie bawić tym polowaniem na męża, a już na pewno

zrobi z tego prawdziwe przedstawienie.

Minęły dwa tygodnie od wyprowadzki Esmće. Alasdair był właśnie u Crockforda w

towarzystwie swojego

brata i Ouina, gdy lordowi Devellynowi w końcu udało się go odnaleźć. Było późno,

dobrze po północy, i Devellyn marzył o żonie i łóżku, dokładnie w lej kolejności. Musiał

jednak najpierw wypełnić swoją nie-cierpiącą zwłoki misję.

Martwił się bardzo o Alasdaira. Zresztą nie bez powodu, gdyż Alasdair i Quin byli

nieźle wstawieni i grali w kości z dwoma zręcznymi szulerami z Soho.

- Miło mi was widzieć - powiedział Devellyn, siadając obok Merricka MacLachlana.

- Nam również - odparł Merrick. - Chociaż najchętniej bym stad wyszedł. Co za

melina!

- Widzę - zgodził się Devellyn, wskazując głową stół. - Oni też o tym wiedzą. Co się

stało Quinowi?

Merrick wzruszył ramionami.

- Matka ciosa mu kołki na głowie. Chce, żeby znalazł sobie żonę.

- Jego nieżyjący ojciec również o tym marzył - powiedział markiz.

- A w niego też wstąpił diabeł - dodał Merrick, wskazując głową brata. - Zwykle

nigdy nie gra po pijanemu o takie stawki.

- No cóż - odparł markiz. - Wiesz, co mawiała babka MacGrcgor. - Wartość rzeczy

mierzy się chęcią jej zdobycia.

Merrick wygiął wargi w sardonicznym uśmiechu.

- Sugerujesz, że to ta guwernantka jest wszystkie-

winna/ Devellyn wzruszył ramionami.

- Tak podejrzewam - odparł. - A co na to Ouin?

background image

- On w ogóle nie myśli - powiedział Merrick. -A co do guwernantki, od początku

wiedziałem, że narobi kłopotów.

- Czyżby? - spytał słodko Devellyn. - Nasz przyjaciel dużo przegrał?

- Chyba ze dwieście funtów. Nawet gdy jest kompletnie pijany i ma dwóch oszustów

za partnerów, jakoś daje sobie radę. Ale to gra losowa, nie potrzeba tu umiejętności.

- Chyba trzeba położyć temu kres - powiedział markiz, podchodząc do stołu. Położył

ciężką dłoń na ramieniu Alasdaira. MacLachlan podniósł wzrok i zmarszczy! brwi, jakby nie

mógł skupić wzroku na twarzy Deve!lyna.

- Muszę z wami porozmawiać - powiedział Devel-lyn. - Taki mały alarm.

Alasdair odwrócił się i zachwiał lekko.

- Czy to nie może zaczekać, przyjacielu? Właśnie zamierzałem się odegrać.

Dcvcllyn popatrzył na niego poważnie.

- Alasdairze, chyba przyjaciel w potrzebie jest ważniejszy od jakiejś śmiesznej sumy.

Alasdair zastanowił się chwilę.

- Oczywiście - powiedział szybko. - Panowie -zwrócił się w stronę szulerów. - 'Lyczą

wam dobrej nocy.

Quin, który szedł obok Alasdaira, ruszył na poszukiwanie wolnego stolika. Gdy

przyniesiono brandy, Devellyn wyprostował się na krześle i przytuli! szklankę do kamizelki.

- Potrzebują dwóch odważnych, silnych mężczyzn. Ochotników do wykonania pewnej

niebezpiecznej misji. I nie mogę wrócić do domu, dopóki ich nie znajdę.

Alasdair odstawi! szklankę z głośnym brzękiem.

- Idę, Dev! - powiedział, chwiejąc się lekko. -Niech mnie diabli porwą, jeśli

kiedykolwiek zostawię cię w potrzebie.

- Zawsze mogę na ciebie liczyć - powiedział markiz. - Czy znajdę wśród was drugiego

takiego śmiałka?

Merrick mrukną! z niedowierzaniem: - Akurat... śmiałka...

Ouin również spojrzał na niego z powątpiewaniem.

- Jakaż to niebezpieczna misja? Devellyn zrobił poważną minę.

- Kolacja. A dokładniej jutrzejsza kolacja u mojej matki. Sporządziła listę gości i

potrzebuje jeszcze dwóch panów,

- Zaraz, Dev - zaprotestował Alasdair. - To nie jest niebe... niebe... zpieczne.

- Jeśli tak uważasz, to znaczy, że nie znasz przyjaciół mojej matki - powiedział

markiz. - Poza tym coś jej zawdzięczasz. Ograbiłeś ją niemal /, kolekcji monet papy. Wizyta

na kolacji to najmniejsza rekompensata, jaką jej możesz zaproponować, a poza tym już się

background image

właściwie zgodziłeś.

Merrick odstawił szklankę.

- Przykro mi Devellyn, ale umówiłem się na jutro z amerykańskimi bankierami. I to w

dodatku wiele miesięcy temu.

- Mogłem się tego domyślić - odpaii Devellyn, odsuwając się od stołu. - Wygląda na

to, że padnie na ciebie, Ouin.

- Dlaczego nie? Nie mam nic lepszego do roboty.

- Dobry chłopak - powiedział Devellyn z uśmiechem. - Więc punkt szósta przy

Grosvenor Squarc. I przypaszcie miecze. Na kolacji zjawią się na pewno wszystkie stare

plotkarki.

Wieczorem, przed kolacją u księżnej, lady Tatton przestała się nagle podobać

jedwabna srebrnoszara suknia i tuż przed wyjściem zamieniła cały dom

w piekło. Pickens podgrzewała żelazko, by wyprasować inną kreację, a Esmee szukała

ciemnoniebieskiego szala ciotki i jej wisiora z agatem. Szybko odnalazła obie te rzeczy i

zeszła na dói. by usiąść przy oknie w salonie, skąd widziała, jak z kolejnych powozów

zatrzymujących się przed domem lady Gravenel wysiadają dobrze ubrani goście.

W końcu wyszły z domu o parę minut za późno. Lady latton podaki Esmee ramię.

- Dziś wieczorem na przyjęciu będzie kilku niezłych kandydatów na męża -

powiedziała ciotka, bawiąc się fałdami szala.

- Ciociu Roweno - odparła Esmee. - Wcale nie jestem pewna, czy interesują mnie ci

panowie, choć nic wątpię, że są atrakcyjni.

- Rozumiem, moja droga. - Ciotka lekko odsunęła rękę. - Rozumiem, ale trzeba

rozwinąć skrzydła, prawda? Uśmiechać się i flirtować. Wachlować się umiejętnie, tak jak ci

pokazałam. Musisz nabrać trochę ogłady przed rozpoczęciem sezonu.

- Więc mam wykorzystać tych dżentelmenów, by zdobyć trochę doświadczenia -

mruknęła Esmće, gdy wchodziły po schodach na górę.

- Oczywiście! - potwierdziła ciotka. - Chodzi właśnie o doświadczenie.

Księżna i książę czekali na nich w ogromnym salonie urządzonym w stylu francuskim,

utrzymanym w tonacji złota i kości słoniowej, elegancko umeblowanym, obwieszonym

lustrami w złoconych ramach. Lord Gravenel, który nic czuł się najlepiej, siedział obok żony

w fotelu na kółkach. Oboje uśmiechnęli się serdecznie do Esmee. która rozejrzała się z podzi-

wem po pokoju. Lecz gdy lord Gravenel podniósł do ust rękę lady Tatton, Esmee dostrzegła,

że jej ciotka sztywnieje. W pokoju zabrakło nagle powietrza.

Och, tylko nie to!

background image

- Moja droga Elisabeth - szepnęła lady Tatton, gdy książę witał się z Esmee. - Proszę,

powiedz, że to nic sir Alasdair MacLachlan stoi tam pod ścianą.

Księżna roześmiała się.

- Och, Rowcno, przecież on nic ma aż tak zrujnowanej reputacji, prawda? - spytała

cichym, dźwięcznym głosem. - Muszę przyznać, że mam słabość do tego łotra.

Ciotka Rowena nie wydawała się przekonana.

- Gdy wyjeżdżałam z miasta, nieczęsto bywał w towarzystwie.

- Niewiele się zmieniło - odparła księżna. - Tam, gdzie się pojawia, zawsze wrze od

plotek. Ate nie bądź dla niego zbyt surowa, Rowcno. Ten biedny dżentelmen przyszedł tu pod

przymusem.

- Pod przymusem? - zdziwiła się lady Tatton.

- Mój syn przyprowadził go sita - odparła księżna, odwracając się do Esmec. - Witam,

panno Hamil-ton. Pięknie pani dziś wygląda.

Lady Tatton nie spuszczała jednak wzroku z Mac-Lach la na.

- Tak, zapomniałam, ze MacLachlan przyjaźni się z Devellynem.

- Nie miałaś okazji go poznać? - spytała księżna. Lady Tatton zawahała się lekko.

- Och, rozmawiałam z nim przelotnie. Jesteśmy w pewnym stopniu spokrewnieni. W

bardzo niewielkim stopniu. - Zdobyła się na wymuszony uśmiech. -Wiesz! Szkoci! Jeśli się

dobrze poszuka, nietrudno odnaleźć w dalekiej przeszłości jakieś więzy krwi.

- W pewnym stopniu spokrewnieni? - szepnęła Esmec, gdy odeszły od księżnej. - Co

masz na myśli?

Rowena przystanęła i zaczęła ostentacyjnie poprawiać szal.

- Esmee, przemyślałam naszą strategię - szepnę-ta. - Co będzie, jeśli wszyscy

dowiedzą się o Sorchy? MacLachlan powiedział służbie, że twoja siostra jest dzieckiem

dalekiej zmarłej kuzynki.

- Nikt nie uwierzył w tę bajkę - powiedziała Esmće.

- Niemniej jednak taka jest nasza wersja i musimy się jej trzymać - odparła ciotka. - I

zawsze jest możliwość, że zostaniesz w to wplątana. Na szczęście MacLachlan cieszy się

wystarczającym szacunkiem, by otrzymać zaproszenie do takiego domu. Zresztą, gdybyśmy

zaczęły studiować dokładnie nasze drzewo genealogiczne, okazałoby się, że on naprawdę jest

naszym kuzynem. Ale stąpamy po cienkim lodzie. A teraz przestań tak na niego patrzeć.

- Ciociu, przecież nie patrzę. - I rzeczywiście, nie patrzyła. Kiedy już minął jej

pierwszy szok, odwróciła wzrok od MacLachlana i zmusiła się, by skierować uwagę na

innych, „doświadczalnych" mężczyzn. Zresztą doświadczenie zdobyła już przy Alasdairze...

background image

Na samą myśl o tym. co z nim robiła, oblała się rumieńcem. I w chwili gdy ciotka

poprowadziła ją w głąb pokoju i przedstawiła dwóm przystojnym, lecz nazbyt wyfiokowanym

panom, Esmće wyglądała naprawdę prześlicznie.

- Lordzie Thorpe, panie Smathers. - Esmće dygnęła grzecznie. - Bardzo mi miło.

Lord Thorpe pochylił się nad jej dłonią.

- Mnie również. Droga lady Tatton, o tej porze roku w mieście jest tak nudno.

Dlaczego chowała pani przed nami taki klejnot?

- Czy to pani pierwszy pobyt w Londynie? - wtrącił Smathers. - Jeśli tak, przedstawię

panią mojej siostrze. Ona wie najlepiej, o jakich atrakcjach nie wolno tu zapomnieć.

Kobieta stojąca za nimi odwróciła się i uśmiechnęła. Lady Tatton posiała lorda Thorpe

po dwa kieliszki sherry, a panna Smathcrs zaczęła opowiadać długo i szeroko o British

Museum. Esmee przyjęła ramię pana Smathersa i robiła wszystko, by Alasdair zauważył, jak

dobrze się bawi. Nie mogła pozwolić na to, by ten arogant sądził, że to z jego powodu

włożyła żałobę.

Lord i lady Devcllyn obserwowali salę balową niepewni, czy właściwie zrozumieli

Alasdaira.

- Boże! - powiedział Devellyn. - Przecież to ta twoja złośnica!

- Tak, siostra Sorchy - mruknął Alasdair. - Panna Esmee Hamilton.

- A niech mnie! - szepnął Devellyn. - Inaczej ją sobie wyobrażałem.

- Jest przepiękna - powiedziała jego żona. - Co za cudowna cera, jakie piękne, bujne

włosy! Już sobie wyobrażam, jak wyglądają, gdy rozpuści je na ramiona!

Alasdair nie musiał sobie tego wyobrażać. Wiedział doskonale, jak wyglądają, a to

wspomnienie sprawiło, ze puls zaczął mu bić niebezpiecznie szybko. Patrzył, jak Esmee idzie

przez tłum dumnie wyprostowana i wdzięcznie skłania głowę, rozdając uśmiechy.

A ten parweniusz Smathers położył sobie jej dłoń na ramieniu, jakby zamierzał ją

zaprowadzić w jakiś pusty kąt pokoju na ciche tćte a tete. Alasdair patrzył z irytacją, jak lord

Thorpe bierze z tacy kieliszek sherry i z przymilnym uśmiechem zajmuje miejsce u jej

drugiego boku.

- Przypomina rzeźbę, którą kiedyś widziałam w Wenecji - szepnęła lady

Devellyn. - Madonnę z marmuru. Taką spokojną i piękną, ale nieustępliwą.

- Ubrana trochę zbyt zwyczajnie - zauważył De-vellyn. - Ale elegancko. I jest

opanowana.

Alasdair musiał przyznać mu rację. Miała wyprostowane plecy, włosy uniesione do

góry, tak by odsłaniały szczupły kark i mimo niskiego wzrostu poruszała się jak księżna.

background image

Dokładnie w tym momencie u jej boku zjawiła się prawdziwa księżna. Pan Smathers i

lord Thorpc zostali z tylu, a uśmiechy zniknęly im z ust. Matka De-vellyna ujęła Esmee pod

jedno ramię, lady Tatton pod drugie i we trzy ruszyły w głąb salonu. Alasdair zrozumiał zbyt

późno, że zmierzają w jego kierunku.

- Lady Tatton - powiedziała pogodnie księżna -pamięta pani mojego syna, markiza

Devellyna?

Gdy dokonywano prezentacji, Alasdair milczał jak grób. Gdy przyszła na niego kolej,

lady Tatton dygnęła lekko

- Już się poznaliśmy.

Pochylił się nad jej dłonią, następnie nad dłonią Esmee i nie powiedział nic ponad to,

co się mówi w takich okolicznościach. Najpierw myślał, że Esmee nie podniesie wzroku znad

podłogi. W końcu jednak to zrobiła, patrząc mu prosto w oczy, tak samo jak tego wieczoru,

gdy się poznali. Efekt był podobny. Powietrze uszło mu z pluć. To czyste zielonkawe

spojrzenie przeszywające go na wylot! Pozbawiające jakiejkolwiek możliwości obrony. Czuł

się tak, jakby Esmee znaki każdą jego myśl. Znała go lepiej niż on sam siebie.

- Miło mi znów pana widzieć, sir Alasdair. - Zatopił się w jej ciepłym głosie i lekkim

szkockim akcencie, który niósł ze sobą miłe wspomnienia. Zdał sobie sprawę, jak bardzo za

nim tęsknił. Nieco speszony puścił jej rękę i cofnął się gwałtownie. Esmće odwróciła się do

Ouina i obdarzyła go uśmiechem.

A potem trzy damy oddaliły się i Alasdairowi nic pozostało nic innego, jak

odprowadzić je wzrokiem.

Kolacja, która odbyła się później, była jednym z najkoszmarniejszych doświadczeń w

jego życiu, toteż podczas pierwszych trzech dań rzucał tylko De-vowi pełne wyrzutu

spojrzenia. W końcu to on go tutaj przyprowadził. Jak na zwyczaje Mayiair nie zaproszono

zbyt wielu osób i wszyscy nieźle się znali. Tak więc rozmawiali wesoło, a śmiechy wydawały

się aż nazbyt szczere. Alasdair musiał przyznać, że księżna wiedziała, jak organizować

przyjęcia.

Siedział między Skłonie i Isabe], lady Kirton, przyjaciółką księżnej z dzieciństwa.

Alasdair bardzo lubił stateczna lady Kirton. filantropkę, która nawiązywała przyjaźnie we

wszystkich sferach i mimo wieku była wciąż dowcipna i skora do żartów. Parę miesięcy

wcześniej pomogła mu przygotować spisek, dzięki któremu Czarny Anioł odszedł w

zapomnienie i nowo narodzona Sidonic mogia cieszyć się szczęściem u boku swego męża.

Jednak tego wieczoru nawet towarzystwo lady Kirton nie budziło zainteresowania

Alasdaira. Odpowiadał mrukliwie na jej pytania, aż w końcu sędziwa dama zwróciła się w

background image

stronę innego dżentelmena, a Alasdair został sam w rozgwarze towarzyskich rozmów.

Zauważył, że Esmee siedzi między Smathersem i panem Edgarem Nowellem, który

miał opinię jednej z najlepszych partii, dobrotliwym, nudnym młodzieńcem, protegowanym

politycznym księcia. Esmee, konwersując z sąsiadami, ani na chwilę nie przestawała się

uśmiechać. Któż mógłby przypuszczać, że to nieokrzesane dziecko sranie się prawdziwą

gwiazdą sezonu?

Esmee śmiała się właśnie z jakiegoś żartu, który Noweli wyszepta] jej stanowczo zbyt

blisko do ucha.

Aby nie pozostać w tyle, Smathers potożyi jej rękę na dtoni. Był to raczej śmiały gest.

Esmee odwróciła się do niego ze szczerym zainteresowaniem. Alas-dair poczuł dziwny

skurcz żołądka.

- Piękna, prawda? - szepną} mu do ucha jakiś głos. Przywrócony do rzeczywistości

Alasdair popatrzył

nieprzytomnie na lady Kirton.

- Słucham?

Obrzuciła go żywym, pogodnym spojrzeniem.

- Panna Hamilton. Widzę, że wpadła panu w oko.

- Raczej jej suknia - odparł spokojnie. - Nie widzę dokładnie, jaki ma kolor. Chyba

nie jest całkiem czarna.

- Oberżyna - mruknęła lady Kirton. - To biedne dziecko na wiosnę straciło matkę.

Poznałam ją w zeszłym tygodniu na podwieczorku u księżnej, a potem widziałyśmy się drugi

raz z okazji wieczoru literackiego w Park Lane. Dużo rozmawiałyśmy.

- Jest doprawdy czarująca. Lady Kirton upiła mały łyk wina.

- Wiem od lady Tatton, że jej siostrzenica nie będzie tańczyć po kolacji. Panna

Smathers zamierza grać na pianoforte.

- Nie wiedziałem - odparł. Lady Kirton uśmiechnęła się.

- Jestem pewna, ze młoda dama chętnie przejdzie się po salonie.

Alasdair popatrzył na nią wymownie.

- Chyba mylnie odczytała pani obiekt moich zainteresowań.

W oczach lady Kirton pojawiły się wesołe ogniki.

- Och, czyżby? - powiedziała udawanym starczym głosem. - Chyba powinnam była

włożyć binokle. Ale ta dziewczyna jest bez wątpienia bardzo ładna, jej matka była słynną

szkocką pięknością, a dziadek za-

pisat jej dziewięćdziesiąt tysięcy funtów, więc chyba poradzi sobie w życiu, prawda?

background image

Alasdair pomyślał, że się przesłyszał.

Lady Kirton zamrugała oczami.

-Jej matka słynęła z urody - powtórzyła. - Podobno hrabia Strathan i książę Langwell

pojedynkowali się nawet o ostatni taniec w jej karnecie.

Alasdair pokręcił głową.

- Nie... testament. Myślałem, że to biedna rodzina. Lady Kirton znów niewinnie

zamrugała.

- To prawda, ojciec stracił majątek i umarł, tonąc w długach. Ale jej dziadek ze strony

matki zbił fortunę na statkach. Gdy umarł, Rowena była już żoną Tattona. A Rosamund... nie

pamiętam. Prawdopodobnie poślubiła kolejnego utracjusza.

Alasdair uśmiechnął się słabo.

- Kosztowne przyzwyczajenie.

- Tak właśnie sądził jej ojciec. I jako dobry, oszczędny Szkot powierzył swój

majątek funduszowi powierniczemu z przeznaczeniem dla Annę i Estnee, swoich wnuczek,

który miały otrzymać w posagu lub w dniu trzydziestych urodzin, niezależnie od tego, w

jakiej kolejności wydarzenia te miałyby nastąpić. Więc co pan obstawia?

- Obstawiam? - Alasdair nie zrozumiał pytania.

- Co nastąpi najpierw? Urodziny czy ślub? - naciskała lady Kirton. - Czy sądzi pan, że

taka ładna dziewczyna pozostanie panną do trzydziestych urodzin i to teraz, gdy jest już znana

w mieście. Bo ja jestem pewna, że nie!

- Ja nie wiem - odparł. - Modlił się jednak, by Esmee wyszła za mąż. Im wcześniej,

tym lepiej.

Lady Kirton dotknęła delikatnie jego ramienia.

- Ktoś powinien ją jednak przestrzec przed Sma-thersem, nie sądzi pan? - szepnęła. -

Jest chyba rów-

nie niewinna jak ładna. A lady Tatton może nie wiedzieć, że Smathers obciążył

hipotekę swojego majątku w Shropshire. Styszałam, że stracił fortunę na amerykańskiej

giełdzie.

Wreszcie Alasdair zrozumiał, do czego zmierza lady Kirton. Smathers byl łowcą

posagów. A Esmee odziedziczyła ogromny majątek. I była jak owieczka prowadzona na rzeź.

Jedyna nadzieja w tym, że lady Tatton nie spuści jej z oka.

- Oczywiście, jest jeszcze lord Thorpe - ciągnęła lady Kirton. - Ma tytuł i nazwisko,

ale jego matka to prawdziwy potwór, a on pozostaje całkowicie pod jej wpływem. Pan nie jest

zainteresowany ożenkiem, więc...

background image

- Boże, oczywiście, że nie!

- Tak myślałam. I dlatego pewnie, pozostając z dala od tych spraw, nic słyszał pan

pewnie, że aż trzy damy porzuciły Thorpe'a z powodu jego matki, która doprowadzała je do

rozpaczy. Czy może pan sobie wyobrazić gorszy los młodej żony?

Nic, nie mógł. Opowieść lady Kirton brzmiała naprawdę ponuro.

- Jest jeszcze ten pan Noweli - powiedziała lady Kirton. - Proszę popatrzeć, jakie

wywarła na nim wrażenie. Noweli zostanie z pewnością wybrany do Izby Gmin. Właśnie

on najlepiej nadaje się na męża Esmee.

Alasdair upuścił widelec.

- Chyba nie mówi pani poważnie!

Lady Kirton przyłożyła do piersi czubki palców.

- Jestem śmiertelnie poważna.

- To tak jak Noweli - odparł Alasdair. - Boże, Isa-bel, przecież nigdy nie spotkałem

większego nudziarza. Niezależnie od tego, kogo poślubi, panna młoda zaśnie przed końcem

ślubnego śniadania.

- Może pan ma rację - zgodziła się lady Kirton. -Co pan zatem powie na pana Daviesa.

To Walijczyk, zgoda, ale jest laki przystojny.

- W Spitalfields mieszka jego kochanka z trojgiem dzieci.

- Coś takiego! Pan Shelby?

- Beznadziejny fircyk.

-To prawda. Sir Henry Bathstone?

- On chyba ma nieco odmienne upodobania. Myślę, że rozumie pani, co chcę przez to

powiedzieć.

Lady Kirton zaróżowiła się lekko.

- Och! Chyba tak... Już wiem. Pański przyjaciel Wynwood?

- Wykluczone - warknął Alasdair. - Quin wyrzekł się miłości.

- Bzdura! - Lady Kirton trzepnęla go delikatnie po ramieniu. - A co ma do tego

miłość? On musi się ożenić. Co środę grywam w wista z jego matką.

- Naprawdę? - spytał sztywno.

- Oczywiście - odparła surowo jej lordowska mość. - 1 wiem, że Quin już wkrótce

się ożeni. Jego ojciec leży w grobie i biedna lady Wynwood może polegać wyłącznie na

sobie. Jeśli Ouin umrze, nie pozostawiwszy dziedzica, cały majątek wpadnie w ręce jakiegoś

dalekiego kuzyna. To okropny człowiek, nawet nazwisko ma straszne. Enoch Hewitt! Coś po-

dobnego. Brzmi tak, jakby się chciało wykaszleć ość.

background image

- Quin nie dba o to, co kto odziedziczy.

- Może on nie, ale jego matka z pewnością tak -odparła lady Kirton. - A Ouin nigdy

nie zostawi jej w trudnej sytuacji. I nie odbierze jej też nadziei na wnuki, o których tak

marzy, odkąd została wdową. Zresztą obiecał jej, że w przyszłym roku na pewno się ożeni,

może nawet wcześniej.

- Dobry Boże! Ouin!?

- Quin - potwierdziła stanowczo dama. - Teraz, gdy o tym pomyślę, dochodzę do

wniosku, że idealnie do siebie pasują. Lady Wynwood, jak zapewne słyszałeś, jest Szkotką ze

strony matki. Pokocha pannę Hamilton i jej drobne dziwactwa. Zaraz porozmawiam o tym z

Roweną.

Alasdair poczuł coś na kształt paniki.

- Isabel, nie rób tego - przerwał. - Quin jest... nicponiem. Przecież wiesz. Nie będzie

jej wierny.

Lady Kirton popatrzyła na niego kpiąco.

- Mój drogi - szepnęła. Nie ma przecież lepszego męża niż łotr nawrócony na dobrą

drogę przez ślubna małżonkę. A panna Hamilton owinie go sobie wokół palca w ciągu dwóch

tygodni. Poza tym Ouin jest jeszcze dość miody, nie skończył nawet trzydziestki.

- Ma dwadzieścia dziewięć lat - przyznał Alasdair. Lady Kirton zaświeciły się oczy.

- Wspaniale. Panna Hamilton, choć wcale na to nie wygląda, ma dwadzieścia dwa.

Stanowimy zgrany zespół, Alasdairze. Za każdym razem, gdy się spotykamy, przychodzą

nam do głowy świetne pomysły. Może zaproszę catą czwórkę do teatru? Rowena będzie

zachwycona.

Alasdair odstawił kieliszek, trącając nim lekko

0 kant talerza. Strach ściskał go za gardło. Ouin? Boże, ostatni mężczyzna, jaki był

potrzebny Esmee.

Quinbył znakomitym kompanem i świetnym przyjacielem, ale żaden mężczyzna nie

chciałby go widzieć w roli męża własnej siostry. A już na pewno nie męża kobiety, którą... a

niech to! Ten rozpustnik

1 hulaka zdążał prostą drogą do piekła. Znał wszystkie najbardziej zakazane zabawy

wielkiego Londynu i czuł pociąg do najgorszego rodzaju kobiet. Im bardziej nikczemnych,

tym lepiej. Nie uznawał żadnych

zasad. A jeśli chodzi o morale, nie różnił się niczym od Alasdaira.

No tak, byt młodszy, sporo młodszy. I pochodził ze starej, dobrej rodziny. Innymi

słowy bardzo angielskiej. Ale nie dorównywał mu majątkiem. Ani. urodą. Z drugiej strony

background image

oczy Ouina nic nabrały jeszcze tego twardego wyrazu i nie wydawał się na tyle cyniczny i

zmęczony życiem, by matki usuwały mu z drogi swoje córki. Przynajmniej nie zawsze.

Dlaczegóżby jednak miał się tym przejmować? Nic musiał się przecież martwić o

Esmee. Nie zapraszał jej do swojego życia, nie zapraszał jej nawet do łóżka, choć ten pomysł

chodził mu często po głowie. Na miłość boską! Wierzył, że Esmec będzie umiała pozbyć się

Quina. A skoro lady Tatton darzy-ła taką niechęcią jego, Alasdaira, nic mogia zaakceptować

również i Quina. Cóż, powodzenia! Cokolwiek miało się wydarzyć, nie był to jego problem.

Czując się rozgrzeszony, Alasdair chwycił kieliszek i wychylił go do dna.

- Alasdairze... - szept zdawał się dobiegać z daleka. - Alasdairze.

- Słucham?

Lady Kirton uśmiechnęła się.

- Obawiam się, że wypiłeś moje wino.

- Coś podobnego - mruknęła lady Tatton, wkładając rękawiczki. - Wiele musiało się

zmienić podczas mojego pobytu za granicą. Sir Alasdair MacLachlan na przyjęciu u

Elisabeth! Przeżyłam prawdziwy szok!

Esmee podniosła wzrok znad gazety.

- To prawda. Mnie to również zdziwiło. Lady Tatton poprawiła kapelusz.

- I dodatku Isabel, taka mądra, rozsądna kobieta. Przecież ona prawie się do niego

łasiła! I lord Wynwood! Jego również uważano za rozpustnika! Lubię jednak jego matkę.

Trudno o lepsze pochodzenie. Z drugiej strony sam Wynwood? Nie jestem całkiem pewna,

czy Elisabeth i Isabel mają rację, sugerując...

Esmee wrócita spojrzeniem do gazety.

- Cóż takiego sugerują, ciociu?

- Nieważne. - Chwyciła torebkę. - Jesteś pewna, Esmee, że nie pójdziesz z nami? -

spytała po raz trzeci. - To tylko przymiarka, choć nie rozumiem, dlaczego madame Panaut

zażądała kolejnej, w dodatku o takiej porze. Później jednak mogłybyśmy się wybrać na Bond

Street i obejrzeć te buciki, które tak ci się podobały.

Esmee odłożyła gazetę i wstała.

- Dziękuję, ale nie - odpada. - Lydia przywiezie dzisiaj Sorchę.

- Zapomniałam - stropiła się Rowena. - Przekaż jej pozdrowienia.

Esmee pocałowała ciotkę w policzek i odprowadziła do drzwi. Ledwo powóz lady

Tatton zniknął jej oczu, z rogu Upper Brook Street wyłonił się kolejny, znany jej dobrze z

widzenia. Tym razem Lydia przyjechała wcześniej.

Grimond, kamerdyner, gdzieś zniknął i Esmćc postanowiła go nie wzywać. Sama

background image

otworzyła drzwi i zeszła radośnie po schodach. Ale to nie Lydia wysiadła z powozu z Sorchą

w ramionach.

- Dzień dobry - powiedział Alasdair.

- Me! - pisnęła Sorcha. - Patrz! Patrz! Lala! Ładna, widzis?

Alasdair uśmiechnął się radośnie i podał Sorchę Esmee.

- Lydia źle się dziś czuła - powiedział. - Postanowiłem więc, że sam przywiozę

Sorchę.

- Widzę - odparła Esmee słabym głosem. - Wejdziesz?

Z dzieckiem na biodrze wróciła do salonu i przysunęła Alasdairowi krzesło. Usiadł,

patrząc na nią niema] niespokojnie. Esmee posadziła sobie Sorchę na kolanach, zmartwiona,

że tak bardzo ucieszył ją widok Ałasdaira.

Sorcha paplała radośnie na temat lalki.

- Widzis sukienkę, Me? - pytała. - Widzis? Ma nową sukicneckę. 1 buciki. 1 iadne

włoski.

- Boże! Tyle nowych stów - Esmee ucałowała dziewczynkę w czubek głowy,

omijając skaleczenie. -Śliczna lalka. Nowa?

- Nowa - zgodziła się Sorcha, zdejmując jeden z satynowych pantofelków lalki. -

Widzis poncoski?

Alasdair odchrząknął głośno.

- Pomyślałem, że trzeba jej sprawić nową lalkę. A ta dostała całą wyprawkę. Sorcha

bardzo lubi ubierać i rozbierać lalki.

Esmee uśmiechnęła się.

- I ma już całkiem sprawne paluszki. Alasdair popatrzył na nią zagadkowo.

- Jak to się dzieje, że dzieci tak szybko rosną? -spytał. - W tym tygodniu zaczęła

mówić pełnymi zdaniami.

Esmee poczuła ucisk w gardle.

- To okropne, prawda? - powiedziała cicho. - Kiedy mama umarła, Sorcha była prawie

niemowlęciem. A teraz, gdy na nią patrzę, widzę małą dziewczynkę. To tempo mnie przeraża.

Alasdair uśmiechnął się.

- Zaczynam wierzyć, że wieczna troska to przekleństwo wszystkich rodziców. Ale

musimy pamię-

tac, że Sorcha nie jest skorupką od jajka. To silna, odporna dziewczynka. Sama tak

kiedyś mówiłaś. Sorcha zdjęła tymczasem lalce sukienkę.

- Halka. Widzis halkę? I majtecki. Zdejmę mąj-tecki.

background image

- Wzbogaciła swoje słownictwo - zauważyła z lekkim rozbawieniem. - Potrafi już

nazwać chyba wszystkie części damskiej garderoby.

Uniósł lekko brwi i błysnął zębami w uśmiechu.

- No cóż. Sama twierdziłaś, że należy się uczyć od mistrzów.

Bsmec popatrzyła na niego z lekką naganą.

- Powiedz mi, co z Lydią, mam nadzieję, że to nie zapalenie gardła, które ostatnio

dopadło Mayfair?

- Obawiam się. że jest znacznie gorzej. - Alasdair skrzywił się lekko. - Zwichnęła

sobie nadgarstek.

- Och! Jak to się stało?

- Ten mały diabełek wyrwał się jej wczoraj i popędził w stronę schodów. Wywiązała

się walka i jak widać, w jej wyniku Lydia poniosła uszczerbek na zdrowiu.

Esmee poczuła przypływ paniki.

Ruszyła w stronę schodów? Och, Sorcha była stanowczo zbyt uparta. Przecież i ona

mogła ucierpieć! Biedna Lydia! Może jednak nie dawała sobie rady z tym dzieckiem? Esmće

nie wiedziała, cieszyć się, czy martwić.

Alasdair czytał w jej myślach.

- Sorcha jest bardzo trudnym dzieckiem. Nawet cały batalion nianiek nie miałby przy

niej ani chwili wytchnienia. Ale nie możemy owinąć ją w kokon.

- No tak, masz rację. - Dotknęła delikatnie rany na głowie dziecka. - Odczułam

naprawdę wielką ulgę, gdy zdjęto jej szwy.

- Doktor Reid twierdzi, że blizna nic będzie widoczna, gdy zgęstnieją jej wioski -

powiedział Alas-dair. - Możesz się o to nie martwić.

Sorcha wywinęła się gładko z objęć Esmće i pobiegła do ojca z lalką w jednej rączce,

a halką w drugiej. O metr od niego potknęła się jednak i o mało nie przewróciła.

Alasdair pochwyci! ja jednak w porę, posadził na kolanie, zrobił surową minę i zganił

za bieganie po salonie. Sorcha wydawała się słuchać, wpatrzona w twarz ojca ściskała lalkę.

Esmće zdała sobie sprawę, że reakcja Alasdaira była nie tylko szybka, ale również

instynktowna. Rodzicielska. Został ojcem i w bardzo subtelny sposób dawaJ temu wyraz.

Nie, nie musiała się już martwić o Sorchę, bardziej o samą siebie i własne serce.

Zakończywszy kazanie, Alasdair odgarnął włosy z czoła Sorchy. Dziewczynka

odwróciła się i wręczyła mu lalkę.

- Zdejmij bucik - rozkazała. - Zdejmij ten.

- Rzeczywiście, jest trochę uparty - zgodził się Alasdair i zręcznie rozpiął pantofelek.

background image

Sorcha pisnęła radośnie i zeszła mu z kolan. Zabrała lalkę oraz jej ubranka i

potruchtała pod okno, gdzie iady Tatton urządziła jej kącik zabaw. Dziewczynka zdjęła

pokrywkę z dużego wiklinowego kosza i zaczęła wyrzucać na dywan pozostawione w nim

zabawki.

- Czuje się tu jak u siebie w domu - zauważył Alasdair.

- To prawda - potwierdziła Esmće.

Przez chwilę patrzyli na nią w milczeniu. Sorcha opróżniła całkowicie kosz i zaczęła

się bawić.

- Alasdairze - spytała Esmee, nie odrywając wzroku od Sorchy. - Dlaczego tu

przyjechałeś?

Przez chwilę miała wrażenie, że nie odpowie. Popatrzył na nią trochę wyzywająco.

- Twoja ciotka byłaby temu przeciwna - powiedział. -Ale Sorcha to moja córka i mam

prawo jej towarzyszyć.

- Mojej ciotki nie ma w domu - odparła. - I nie o to pytałam.

Opuścił wzrok.

- Chciałem ci coś dać - odrzekł, sięgając do kieszeni. Dobył z niej płaskie, zielone

pudełko z zielonego aksamitu i podał Esmee. Pudełeczko wyglądało znajomi). Esmee wzięła

je niepewnie do ręki.

- Otwórz je - powiedział. - Proszę. Zaciekawiona, uchyliła pokrywkę. W środku

błyszczał wspaniały sznur pereł. Uniosła naszyjnik do góry i z zachwytu wstrzymała

powietrze. Perły oprawiono w zdobione złoto i inkrustowano diamencikami. Były równe,

znacznie większe od tych. które zgubiła w parku.

- Piękne - szepnęła. - Ale nie mogę przyjmować od ciebie prezentów.

- To nie prezent, tylko rekompensata - powiedział. - Wiem, że to nie to samo. co perły

twojej matki, ale nic innego nic przyszło mi do głowy.

- Są wyjątkowe.

Alasdair popatrzył na nią z lekkim żalem.

- Chciałem ci je dać już wtedy... następnego ranka. Kiedy jednak wróciłem do domu

od jubilera, miałaś za sobą wizytę lady Tatton i wszystko potoczyło się już bardzo szybko.

Potem już o nich nie myślałem... aż do wczoraj. Nie miałaś nic na szyi i pomyślałem... a

zresztą. W każdym razie należą teraz do ciebie.

Esmee poczuła, że oblewa się rumieńcem.

- Naprawdę nie mogę - powtórzyła, podając mu pudełko. - Dziękuję. Jestem jednak

pewna, że ciotka Ro-wena uznałaby taki podarunek m bardzo niewłaściwy.

background image

Błysnął groźnie oczami.

- A jestem pewien, że nic mnie to nie obchodzi -powiedział. - Weź je, Esmee. Proszę.

- Chcę, żebyś je miała. Poza tym, kto się domyśli, że to nie są perły twojej matki? Przecież

wyglądają podobnie.

Esmee pokręciła głową.

- Ja będę o tym wiedziała - odparła. - Domyślam się też, ile kosztowały. Są przepiękne

i wspaniałe dopasowane rozmiarem.

- 1 twoje - dokończył stanowczo. Esmćc położyła pudełko na kolanach.

- Dobrze więc-powiedziała. - Odłożę je dla Sorchy.

- Jak sobie życzysz - warknął.

- Proszę cię, Alasdairze - szepnęła. - Nic kłóćmy

się-

Skinął jej krótko głową i powędrował spojrzeniem ku Sorchy. która właśnie wzniosła

wokół rozebranej lalki murek z klocków.

Esmee otworzyła ponownie pudełko i popatrzyła na perły, próbując rozpędzić

napływające do oczu łzy. Dlaczego ten podarunek sprawił, ze poczuła się tak okropnie?

Dlaczego czuła przenikliwy ból serca, a perły ciążyły jej jak kamienic? Czy tylko to im zo-

stało? Te krótkie chwile wymuszonych spotkań, ostrożnie dobierane słowa? Troska o dziecko,

które oboje kochali? Nic, nie mogło wystarczyć. To zupełnie nie mogło wystarczyć.

Zamknęła pudełeczko i odzyskała panowanie nad sobą.

- Mam nadzieję, że Wellings i reszta służby ma się dobrze.

- Owszem - odparł.

- A pani Crosby? - pytała dalej zaskakująco spokojnym głosem. - Mam nadzieję, że

już całkiem doszła do siebie.

Nic spuszczał wzroku z Sorchy.

- Nie widziałem się z nią od dwóch dni. Ale wydo-brzału. Ma nawet rumieńce. I

przybiera na wadze.

- Milo mi to słyszeć - powiedziała szczerze. -Zdziwiła mnie twoja wczorajsza

obecność u lady Gravenel. Dobrze się bawiłeś?

~ Nieszczególnie - odparł. - A ty?

- Lady Gravenel jest bardzo gościnna. Milo z jej strony, że mnie zaprosiła.

Tym razem popatrzył na nia spokojnym, nieodgad-nionym wzrokiem.

- Jesteś chyba zapraszana wszędzie - zauważył. -Lady Tatton chyba cię nie oszczędza.

- Ciotka chce, żebym obracała się w towarzystwie - przyznała. - 1 korzystała z życia,

background image

niezależnie od tego, co ona przez to rozumie.

Znów ten dziwny, stłumiony uśmiech.

- Chyba wiesz, co to znaczy - powiedział. - Chce cię wydać za mąż.

- Tak lo się to robi w Londynie, prawda? - spytała Esmee. - Rodzina wystawia cię na

widok publiczny jak konia na padoku, a potem aranżuje małżeństwo z odpowiednim

kawalerem.

- Tak mi mówiono. Ale tacy rzadko bywają w moich kręgach. Przynajmniej dzięki

wam kolejny rok w Mayfair nie będzie taki nudny jak zawsze.

Esmee zwęziła oczy.

- Na litość boską! - warknęła. - Co cię to właściwie obchodzi? Przecież nie dbasz o

towarzystwo. Iy nawet tu nie mieszkasz. Ciocia Rowena chce, żebym była szczęśliwa, a dla

niej to oznacza małżeństwo.

Patrzy! na nią przez chwilę z wyraźną troską.

- A dla ciebie, Esmee? - spytał ciszej. - Jestem po prostu ciekaw. 1 obchodzą mnie

twoje plany, bo mężczyzna, którego poślubisz, stanie się tak czy inaczej częścią życia Sorchy.

Esmee chciata podważyć ten sposób myślenia, a nade wszystko zetrzeć mu z warg ten

kpiący uśmiech. Niestety, nie znalazła żadnego rozsądnego powodu, by to zrobić. Zerwała się

z krzesła i zaczęta przemierzać salon.

- Wiesz, że nie poślubiłabym mężczyzny, który nic darzyłby Sorchy uczuciem -

odparła gniewnie. - Nie po tym, co sama przeszłam, więc jak śmiesz sugerować coś

podobnego?

Ponieważ ona wstała, on też się podniósł. Tkwił teraz niczym rzeźbiony posąg obok

krzesła i patrzył na Esmee. Nie wyglądał już teraz jak przystojny, czarujący bon vivant. Miał

twarde, zmęczone spojrzenie, a szczęki zaciśnięte tak mocno, że drżały mu mięśnie policzka.

Wreszcie skłonił głowę.

- Wybacz.

Zbyt rozgniewana, by odpowiedzieć, odwróciła się i znów rozpoczęta swój spacer po

pokoju.

- I owszem, uważam, że powinnam wyjść za mąż -powiedziała. - O ile sobie

przypominam, ty również byłeś tego zdania.

- Powinnaś - powtórzył Alasdair, ignorując resztę. - Choć muszę przyznać, że to brzmi

ponuro.

Skrzyżowała ramiona na piersiach i wyjrzała na ogród.

- Miałam na myśli to, że muszę się ustatkować -odparła, siląc się na spokój. - Nic

background image

chcę być taka jak moja matka. Nie szukam podniet i dramatycznych przeżyć. Chcę mieć

swoje życie i rodzinę, chcę znaleźć swoje miejsce, bo nigdy go nic miałam. Nie rozumiesz?

Wreszcie zaczął jej słuchać, zapomniał na chwilę o sobie i swoich żalach.

- Chciałbym - powiedział.

Nie odwracając się od okna, Esmee uniosła ręce.

- Zawsze mieszkałam w cudzym domu - szepnęła. - Byłam częścią cudzego życia.

Opiekowali się mną kolejni ojczymowie, czasem mnie tolerowali, czasem nawet lubili. Ale to

nie to samo, co własny dom. Nie masz pojęcia, jak to jest. Czujesz się jak piąte koło u wozu.

Jakiś zakurzony kąt w nieużywanym pokoju. Zbędny, niepotrzebny. A mam już tego dość.

- Bardzo mi przykro.

Esmee położyła sobie palce na ustach, by nie dodać jeszcze czegoś równie głupiego.

Czuła, jak z jego ciała bije żar, wciągnęła powietrze, gdy położył jej rękę na ramieniu. Miał

ciepłą, ciężką dłoń, jego dotyk przynosił ukojenie, choć wiedziała, że nie powinna oczekiwać

od niego pociechy.

- Przykro mi - powtórzył. - Ale może rozumiem cię lepiej, niż sądzisz.

Milczał chwilę.

- Nauczyłem się już, że można się czuć niepotrzebnym, nawet jeśli się żyje własnym

życiem - powiedział w końcu. - I mieszka w miejscu, które jest pozornie dla ciebie stworzone.

Uniosła podbródek i popatrzyła na jego niewyraźne odbicie w szybie.

- Co to ma znaczyć'?

- Och, nie wiem - powiedział. - Przypominam sobie moje dzieciństwo w Szkocji.

Czasem mi się wydaje, że to nie było moje miejsce.

- Miałeś tani dom i rodzinę.

- Z pewnością - przyznał. - Ale poczucie przynależności to coś więcej. O wiele więcej.

I bardzo trudno to wyjaśnić.

- Chciałabym zrozumieć.

Alasdair wyglądał tak, jakby żałował, że w ogóle rozpoczął ten temat.

- Byłem po prostu inni niż cała reszta mojej rodziny - powiedział cicho. - Szkoci są

rozsądni, trzeźwo myślący, zresztą sama o tym dobrze wiesz, a moja rodzina posiadała obie te

cechy aż w nadmiarze. A ja... ja nie byłem taki. Lubiłem figle i psoty. Siedział we mnie

diabeł, jak mawiała babka MacGregor. Nie potrafiłem być poważny przez, dwie minuty.

Jeszcze w szkole piłem i uprawiałem hazard, a później zachowywałem sie jeszcze gorzej.

Sprawiłem mojemu ojcu laki zawód, że wolałem przyjechać do Londynu i zejść mu z oczu.

Takie rozwiązanie odpowiadało zresztą wszystkim zainteresowanym.

background image

- Ale dlaczego? - spytała. - Młodzi ludzie muszą się przecież wyszumieć, a ty jesteś

bardzo inteligentny.

- Miałem głowę do liczb - przyznał. - Ale nie chciałem rozwijać swoich zdolności,

pomijając grę w karty. Poza tym nie miałem żadnych zalet, chyba że weźmiemy pod uwagę

wygląd i urok osobisty. Mój ojciec jednak z pewnością tego nie cenił. Przy każdej okazji

pytał, dlaczego nie jestem podobny do Mer-ricka.

- Chciał, żebyś był taki jak Merrick? - spytała ze zgrozą Esmee.

- Uważał go za ideał. Miał wszystko, czego zabrakło mnie. Byi nie tylko bystry, ale i

błyskotliwie inteligentny, nie tylko pracowity, ale i natchniony. Mądry, podczas gdy ja tylko

uroczy. Nie pasowałem do rodziny geniuszy pragnących osiągnąć wszystko.

Esmee znów pomyślała o książkach pełnych skomplikowanych wzorów, które

znalazła w palarni. Podniszczonych, z oślimi uszami. W dodatku nie pisanych po angielsku,

tylko raczej po francusku, holenderski! albo nawet po niemiecku. Ktoś je jednak czytał,

studiował dogłębnie, wręcz obsesyjnie, a mogła się nawet założyć, że nie był to Merrick

MacLachlan.

- Czasem mi się wydaje, że musisz się silić na ten wdzięk i urok - zauważyła. - Starasz

się bardzo, żeby się nie starać.

Popatrzył na nią smętnie.

- Spędziłem piętnaście lat mojego życia przekonany, że podrzuciła mnie Cyganka.

Dopiero później dowiedziałem się od babki MacGregor, źe była przy moich narodzinach

i przestałem wierzyć w te brednie.

Hsmee opuściła ramiona.

- Jakie to smutne. Smutne i dla ciebie, i dla twojego brata.

- Z pewnością - przyznał Alasdair. - Merrick nigdy nic był dzieckiem, a ja nigdy nie

przestałem. Ale na pewno bym się z nim nie zamienił. Nie, nawet teraz.

- I nigdy nie jeździsz do Szkocji, prawda? Ktoś mi

0 tym mówił, chyba Wellings. Zdjął dłoń z. jej ramienia.

- Nie, prawie nigdy - potwierdził. - Nigdy za nią nie tęskniłem. Aż do niedawna. A

teraz czasem się zastanawiam, czy nie brakowałoby mi czasem choć trochę tego pracowitego

życia, gdybym tylko sobie na to pozwolił. Nie wydaje mi się już tak ponure, jak kiedyś.

W jego głosie pojawił się jakiś ton. dotąd Esmee nieznany. Odwróciła się do niego,

oparta plecami o zasłony, sądząc, że się cofnie. Ale on się nie cofnął. Przeciwnie, przykuł ją

spojrzeniem swoich złocistych oczu, oczu. które nigdy dotąd nie wydawały jej się równie

poważne. Lub zbolałe. Nie dotknął jej, choć emanujące od niego ciepło pozwoliło jej myśleć,

background image

że miałby na to ochotę. Wstrzymała więc oddech i czekała.

Ale jej nie dotknął. Oparł się tylko ręką o ścianę

1 nachylił do jej ucha.

- Powiedz mi - zacząt dziwnie chrapliwym głosem. - Jesteś tu szczęśliwa?

Zadowolona z własnego wyboru?

Zacisnęła dłoń na zasłonie.

- Z mojego wyboru? - powtórzyła z trudem. - Ależ ja go nie dokonałam, Alasdairze.

Nie pamiętasz? Nikt mnie nie pytał, czego pragnę. Nikt nigdy o to nic pyta. I męczy mnie to,

że wszyscy wiedzą lepiej ode mnie, czego chcę. Chyba wiesz, o co mi chodzi.

Alasdair otworzył usta, po czym znów je zamknął. Długo wpatrywał się w jej oczy z

ręką na ścianie tuż za jej ramieniem. Esmee pragnęła, by przemówił, sama chciała przerwać tę

ciszę, ale słowa nie przechodziły jej przez gardło.

Jej wybór? To był chyba jakiś żart. Przecież to jego wybrała, choć taka konstatacja nie

napawała jej radością. Aż się paliła clo tego, by go pocałować, uderzyć lub po prostu

powiedzieć, by poszedł do diabła. Ale nic takiego nie zrobiła. Wybawiła ją Sorcha, która

krzyknęła radośnie i potoczyła po podłodze rządek klocków.

Czar prysł. Alasdair odwrócił wzrok i cofnął się.

- Przepraszam Esmee - powiedział.

Tym razem jednak nie wiedziała, za co przeprasza. Za to, że jej pragnie? Czy za to, że

jej nie pragnie? Czy też za coś zupełnie innego? Mimo przemowy na temat chęci posiadania

własnego życia Esmee po-cz,uta się nagle bardzo młoda i niedoświadczona.

Alasdair przeszedł przez pokój, by oszacować straty.

- Dobrze, myszko - powiedział spokojnie. - Ile miałaś klocków? Mam policzyć?

- Policyć - zgodziła się Sorcha, wskazując królewskim gestem porozrzucane zabawki.

Liczył głośno, a dziewczynka powtarzała za nim.

- Jedenaście - powiedział, gdy ulożyi z powrotem klocki. - Bardzo dużo. A ty jesteś

bardzo mądrą dziewczynką.

- Mądlą - potwierdziła Sorcha, burząc klocki.

Alasdair uniósł jej podbródek i pocałował w czubek głowy. Po czym wstał i popatrzy]

w czujne teraz oczy Esmee.

- Muszę iść - powiedział. - Tak naprawdę nie zamierzałem nawet wchodzić. Czy

mogę odebrać Sor-chc za dwie godziny?

Esmće wbiła wzrok w jakiś punkt ponad jego ramieniem.

- Kiedy ci będzie wygodnie.

background image

Wziął kapelusz i laskę, które zostawił na krześle.

- W takim razie za dwie godziny - powiedział, skłaniając lekko głowę. - Dziękuję.

Wyjdę sam.

Zanim przyszło jej do głowy jakieś zimne i olicjal-ne pożegnanie, zamknął za sobą

drzwi.

Rozdział 8

W którym sir Alasdair udziela rady

<*}

Sir Alasdair MacLachlan wypadł z domu lady Tatton na ulicę, nie wyjaśniając niczego

stangretowi, który stat obok koni i patrzył na swojego pana. który oddala} się w kierunku

Piccadiliy.

Z ulic zjeżdżajy już wozy i taczki dostawców, ustępując miejsca powozom wiozącym

arystokratów na poranne spotkania oraz gazeciarzom roznoszącym ponure poranne

opowieści.

Trup ze .sztyletem w piersiach wSouthawark. Plotki o dymisji Wellingtona. Rozruchy.

Alasdair puszcza! wszystko mimo uszu.

Do diabła! .lak ona śmie! Jak ta dziewczyna śmie kwestionować jego decyzje? Jak

śmie budzić w nim lęk, że postąpi! głupio, a jego postanowienie może spowodować

nieodwracalne skutki! I jak śmie jeszcze w dodatku tak pięknie wyglądać, gdy się złości!

Ktoś wylał z okna wiadro wody. Gdzieś w oddali rozległo się bicie kościelnych

dzwonów. Rozczochrany młodzieniec w do połowy rozpiętym surducie zawołał do Alasdaira

po imieniu, gdy się mijali. Alas-

dair parł dalej naprzód, nic zwracając uwagi na to, co się wokół niego działo.

Tak, niech ją diabli! Esmee Hamilton stała się zmorą jego życia, tego samego życia,

które do tej pory uznawał za całkiem wygodne i nieskomplikowane. Tera/ wszystko się

jednak zmieniło. A może zawsze wyglądało inaczej, niż mu się wydawało. I teraz, gdy łuski

opadły mu z oczu, gdy zaczął rozumieć, jak mało znaczące i trywialne było dotąd jego życie,

musiał coś z tym zrobić, nawet jeśli nie dJa samego siebie, to chociaż dla Sorchy. Musiał

pomyśleć o przyszłości i przestać wypełniać pustkę tanimi przyjemnościami i kosztownymi

zbytkami. Wiedział, że będzie go to kosztowało wiele wysiłku, na który do tej pory nie

potrafił się zdobyć.

Na rogu Mount Street pod wpływem impulsu skręcił w stronę Hyde Parku, wtulając

giowę w ramiona, by uchronić się przed zimnym, jesiennym wiatrem. Nie pomyślał, by wziąć

płaszcz. Tak naprawdę nie pomyślał o niczym. Gdyby choć przez chwilę rozważył len

background image

szalony pomysł, by pojawić się wraz /. Sorchą przy Grosvenor Square, z pewnością wysiałby

tam kogoś innego. Wellingsa. Hawesa. Każdy mógł zająć miejsce w powozie obok Sorchy.

Nie zwracał uwagi na wiatr buszujący za kołnierzem surduta. Chłód dodawał mu

nawet energii. Czuł się tak, jakby od tygodni trawiła go jakaś goryczka. A !o w,szy.s!ko od

chwiJJ, gdy E.smće HamiJ-ton, niech ją licho, odnalazła drogę do jego domu i serca. Tuz

obok niego przeniknęła dwukółka, omal nie zwalając go z nóg. Usłyszał tylko pobrzękiwanie

uprzęży i uskoczył na chodnik, patrząc jak spod kół powozu tryska błoto i końskie odchody.

Przywiodło mu to na myśl wszystkie inne niebezpieczeństwa, jakie wokół czyhały na niego.

Już w parku skierował się w stronę iawki w pobliżu Serpcntine, miejsca, gdzie siedział

z Esmec tego dnia, gdy Sorcha uległa tragicznemu wypadkowi. W dniu, kiedy wszystko się

zmieniło. I jednocześnie nie zmieniło się nic.

Bezmyślnie trącił nogą grudkę idemi pod ławką i ku swemu zdumieniu dostrzegł w

trawie przybrudzoną perłę. Podniósł ją, wytarł i wsuną! do kieszeni. Pamiątka po wypadku

Sorchy. Widać odnalazł ją po to, by mu przypominała, że nigdy nie powinien tracić zdrowego

rozsądku.

Nie, nie miał powodu, by jechać do lady Tatton. Jednak tak bardzo pragnął zobaczyć

te perły na szyi Esmee. Tak bardzo chciał, by zdobiły jej dekolt każdego wieczoru, gdy pije

wino i je kolację w towarzystwie londyńskich elit. Tak bardzo pragną! czerpać przyjemność

ze świadomości, że jest to podarunek od niego, podczas gdy inni mogą tylko cieszyć oczy jej

pięknem. Skromne, pożałowania godne marzenia. Niemniej jednak nie mógł o nich

zapomnieć.

Cóż, lo nie miało znaczenia. Esmće nic zamierzała nosić perci. Wszystko jedno, z

jakiego powodu. Patrzył beznamiętnie na mewę, która kołując nad Serpcntine. wydala nagle

żałosny krzyk. Widać przywiał ją tu nocny szkwał i ptak czuł się trochę zagubiony. Alasdair

znał to uczucie. Wlozył ręce do kieszeni i poszukał na pocieszenie swojej małej periy.

Esmee było bardzo przykro, gdy dwie godziny później do drzwi zadzwonił stangret

Aiasdaira, by odebrać Sorchę. Zniósł dziecko na dół do powozu i przez otwarte drzwi podał je

Alasdairowi, który wy-

łonił się z głębi. Gdy brat ją na ręce, jego sygnet, który tak dobrze znała, błysnął w

słońcu. Zdawał się nic zauważać obecności Esmee, nie wychylił się nawet na tyle daleko, by

pokazać twarz. Poczuła, jak do oczu napływają jej gorące Izy, odwróciła się na pięcie i

gwałtownie zamknęła za sobą drzwi. Sytuacja wydata jej się okropna - zachowywali się jak

małżeństwo walczące o dziecko, zbyt skłócone, by mieszkać pod jednym dachem.

Myślała o tym przez dłuższy czas, potem jednak jej uwagę odwróciły różne

background image

niespodzianki, jedne miłe, inne stanowczo mniej przyjemne. Pierwszą z nich był bukiet róż od

pana Nowella wraz z zaproszeniem na przejażdżkę po parku następnego popołudnia. Druga -

liścik od panny Smalhers z propozycja wspólnej wyprawy z jej bratem do Akademii Królew-

skiej na wystawę pejzaży.

Pisała właśnie odpowiedzi na oba listy, gdy ciotka wróciła od madame Panaut z

pudlem, w którym pyszniła się suknia z ciemnobrązowej satyny.

- Pięknie pasuje do twoich włosów - powiedziała ciotka. - Wiedziałam, że tak będzie.

- Poprosiłam madame, by uszyta ją dodatkowo jako niespodziankę.

Esmee dotknęła szlachetnej tkaniny.

- Ciociu, jesteś dla mnie zbyt dobra.

Lady Talton zbyła jednak tę uwagę machnięciem ręki.

- Teraz trzeba ją tylko dopasować, bo musisz się w nią ubrać do teatru w przyszłą

środę.

- Do teatru?

Lady Tatton uśmiechnęła się tajemniczo.

- Zostałyśmy zaproszone do loży lady Kirton - powiedziała. - Mam ogromną ochotę

iść. Lady Kirton zaprosiła też lady Wynwood i jej syna. Chcę poznać tego młodzieńca.

- Ale do teatru? - spytała znów Esmee.

- Nie będzie to przecież farsa, tylko adaptacja Wędrówki Pielgrzyma, a jest to dzieło

naprawdę bardzo moralne i pouczające.

Esmee pomyślała, że śmiertelnie się wynudzi. Nie miała również ochoty na wieczór w

towarzystwie Wynwooda i jego matki. Jej Cierpliwość nadwerężyła się już mocno podczas

konwersacji nawet przez te dziesięć minut, gdy przechadzała się w jego towarzystwie w

salonie lady Gravenel. Nie mogła ani na chwilę przestać myśleć o tym. co też Alasdair mógł o

niej powiedzieć Wynwoodowi. A potem jeszcze przypomniała sobie swój żenujący wybuch

sprzed kilku tygodni.

Boże. Powiedziała Alasdairowi, ze jego maniery pozostawiają wiele do życzenia, a

jego brata nazwała prostakiem. W dodatku nazwała ich wszystkich dzikusami, choć

Wynwood jako jedyny z trzech dżentelmenów obecnych wtedy w salonie nie potraktował jej i

Sorchy jak mebli, o których się mówi, o które można się nawet pokiócić. jakby nie miały

uczuć. A potem zachowywał się bardzo miło. Dlaczego stanowiło to teraz powód jej troski?

U lady Gravcnel Wynwood stara! się ją zabawić. Pytał o Sorchę i opowiedział jej

zabawną historię ze swojego dzieciństwa w Buckinghamshire i kilku przygodach, jakie

przeżył w towarzystwie wiecznie zmęczonego życiem lorda Devejlyna i braci Mac-Lachlan.

background image

Jednak gdy poczuła się lepiej jego towarzystwie, dostrzegła, w jaki sposób patrzy na nich lady

Wynwood.

- Esmee! - głos lady Tatton przywołał ją do rzeczywistości. - Co tam masz?

Odwróciła się i zobaczyła, że ciotka stoi przy biurku.

- Ach, zaproszenia - odparła. - Chyba powinnam przyjąć oba.

Lady Tatton powachlowala się bilecikiem od panny Smathers.

- Dlaczego mi się wydaje, że zaproszenie wysłano w czyimś imieniu? - zakpiła. -

Może to byt pomysł pana Smathersa?

Esmćc uśmiechnęła się.

- Chyba masz rację, ciociu - przyznała. - Przynajmniej biedny pan Noweli zdobył się

na odwagę i wysłał własne.

Lady Tatton wzięła liścik do ręki.

- Przejażdżka po parku z panem Nowellem - za-świergotała. - Chyba powinnaś się

zgodzić, moja droga. - Jest zbyt nudny na męża, ale taka znajomość na pewno ci nie

zaszkodzi.

W tej samej chwili do pokoju wszedł kamerdyner z dwiema wizytówkami na srebrnej

tacy.

- Jakaś dama i dżentelmen do pani, madam. Lady Tatton rzuciła zaproszenia na biurko

i chwyciła wizytówki.

- Boże! To od Wynwooda! I jego matki! - Uniosła głowę. - Szybko! Musimy ich

przyjąć w salonie.

Widząc, że Esmee się waha, chwyciła ją za łokieć i pociągnęła do drzwi.

- Za dwie minuty, Grimond. - Och, Esmee, czyżbyś miała jakąś brudną smugę na

sukni? Szybko ją zetrzyj! Pospiesz się! Weź moją chusteczkę. I wyprostuj się, jeśli Jaśka. Tak

prezentujesz się znacznie lepiej.

Esmee poszła za nią do salonu, prostując plecy.

- Aie po co przyszli teraz, skoro w środę mamy iść razem do teatru?

Nie musiała się nad tym długo zastanawiać. Lady Wynwood, wysoka, szczupła

kobieta, weszła szybko

do salonu, szeleszcząc jedwabiem, i pocałowała lady Tatton w oba policzki. Lord

Wynwood skłonił się Esmee z nieśmiałym uśmiechem na ustach.

- Och, Roweno! - wykrzyknęła lady Wynwood, chwytając się za serce. - Co za

okropna historia! Kucharka zachorowała na to zapalenie gardła, które krąży od dawna po

okolicy.

background image

- Och, moje biedactwo - lady Tatton poklepała ja czule po ręce.

- Nie wiesz jeszcze najgorszego - jęknęła lady Wynwood. - W poniedziałek wydaję

kolację. - Czy możesz mi podać przepis na tę maść, o której wczoraj wspominałaś?

- Okład z gotowanej cebuli? Oczywiście. - Lady Tatton podeszła do biurka, za nią

podążyła lady Wynwood. - Musi być bardzo gorący. Na tyle gorący. by wyciągnąć chorobę,

ale nie poparzyć.

Esmće uśmiechnęła się do lorda Wynwooda i wskazała mu krzesło stojące obok

kominka.

- Proszę spocząć, panie, dopóki ta tragiczna historia nie znajdzie szczęśliwego

rozwiązania.

Błękitne oczy Wynwooda błysnęły z rozbawieniem,

- Panno Hamilton, bardzo mi się podoba pani poczucie humoru - powiedział. - Chyba

właśnie la pani cecha przykuła od początku moją uwagę.

Ksmec popatrzyła na niego sceptycznie.

- Dziwne - powiedziała. - Sądziłam, że jestem raczej skłonna do histerycznych

wybuchów w obecności obcych.

Odrzucił głowę i roześmiał się głośno. Obie damy odwróciły się od biurka.

- Chyba mnie pani rozumie, panno Hamilton -odparł. - Ma pani fantastyczne poczucie

humoru, nawet jeśli jest pani w bardzo złym humorze.

- Och, rzeczywiście, byłam wtedy bardzo zta - odparła.

- Z pewnością nie zdarza się to pani zbyt często -ciągnął. - Jest pani pewnie w głębi

serca dobroduszna i mila. Sam pan Bóg wic, że Merrick nawet anioła wyprowadziłby z

równowagi, a Alasdair nie jest ani o jotę lepszy.

- Staram się patrzeć optymistycznie na świat, lordzie Wynwood - odparła. - Choć

ostatnio nie było to łatwe.

Zmarkotniał.

- Tęskni pani za siostrą, prawda? To takie słodkie stworzenie.

- Raczej mały diabełek. - Esmee uśmiechnęła się z przymusem. - Ale i tak za nią

tęsknię. Bardzo. Do tej pory prawie się z nią nic rozstawałam. Jest mi trudniej, niż sądziłam.

- Bardzo pani współczuję - powiedział Wynwood. - Znalazła się pani w trudnym

położeniu. Może oderwę panią od smutnych myśli choć na jeden wieczór. Rozumiem, że

lady Kirton zaprosiła panią wraz z ciotką do teatru. Mam nadzieję, że się pani do nas

przyłączy.

- Tak, miałyśmy taki zamiar - powiedziała. - Choć nie znam treści tej sztuki.

background image

- Wędrówki Pielgrzyma. Chyba ma na celu podnieść nasze morale. Mam tylko

nadzieję, że moje nie załamie się zupełnie pod taką presją.

W tej samej chwili lady Tatton zamknęła szufladę i zaczęła zwijać kartkę w rulonik.

Lord Wynwood wstał.

- Muszę iść - powiedział. - Mama niezbyt dobrze się dziś czuje. Obiecałem jej swoje

towarzystwo.

- Jakie to miłe z pana strony - odparła Hsinee. Znów uśmiechnął się nieśmiało.

- Czasem trzeba się zachowywać odpowiedzialnie, niezależnie od tego, czy ma się na

to ochotę, czy nie.

Wkrótce potem lord i lady Wynwood zaczęli się żegnać i umawiać na środę.

- No proszę! - powiedziała lady Tatton, gdy Gri-niond zamknął za nimi drzwi. -

Wszystko poszło znakomicie.

- Cóż takiego?

Lady Tatton cofnęła się o krok.

- Chyba nie uwierzyłaś w te głupstwa o cebuli? -spytała.

Esmee zamrugała.

- A nie powinnam?

Ciotka poklepała yą delikatnie po ramieniu.

- Stawiam dziesięć do jednego, że kucharka ma po prostu katar - powiedziała. - Nie

zauważyłaś, jak lady Wynwood przyglądała się twojej sukni1? I moim zasłonom?

Umeblowaniu? Oszacowała nawet krój uniformu Grimonda! A następnym razem zacznie

pocierać moje srebra, zęby zobaczyć, czy to czasem nie plater. Nie, chciała nas po prostu

zaskoczyć. Rozpoczyna badania.

Esmee zrobiła przerażoną minę.

- Badania?

- Oczywiście. Chce się upewnić, czy ty, a właściwie my nadajemy się dla jej syna.

Esmee nadawała się z pewnością na przejażdżkę z panem Nowellcm, który mocno ją

zaskoczył, zajeżdżając pod dom nowym powozem zaprzężonym w dwa konie. Może źle

oceniła młodego polityka? Uznała go za człowieka poważnego, ale kompletnego nudziarza.

Przy bliższym poznaniu okazało się jednak, ze powaga Nowella graniczy z bufonadą.

W drodze do parku uraczył ją opowieścią o tym, jak Wellington

usiłuje torpedować reformy parlamentarne, a gdy jechali wzdłuż Rottcn Row, oskarżył

go o spiskowanie z katolikami. Anglikom zagrażała cywilizacyjna zagłada, a winę za ten stan

rzeczy ponosił w całości Wellington.

background image

Esmee, która szczerze sympatyzowała z katolikami, nie zadała sobie z trudu, by spytać

Nowella o to, w jaki sposób Anglicy traktują swoich północnych sąsiadów. Jego poglądy na

ten temat musiałyby się okazać przeciwne niż jej, toteż uznała, że nic warto z nim

dyskutować.

Gdy jednak przejechali całą długość parku, Noweli zmieni] temat i zapytał ją

niespodziewanie, czy miałaby ochotę zobaczyć jego nowy dom.

- Właściwie jeszcze nie całkiem mój - przyznał niemal nieśmiało. - Nie jest jeszcze

skończony.

Temat zainteresował Esmee.

- A gdzie jest ten dom? Daleko stąd?

- Ależ nie - odparł. - W pobliżu Chelsea.

Esmee przytaknęła ze zrozumieniem, choć nie była całkiem pewna, gdzie leży

Chelsea. Po niespełna dwóch miesiącach w Londynie zmęczyły ją spacery wciąż po tych

samych parkach i skwerach i pozdrawianie wciąż tych samych osób.

Ulice, którymi wyjeżdżali z Hyde Parku, nie były zatłoczone i Noweli popędził konie.

Esmee przytrzymywała kapelusz jedną ręką i cieszyła się przejażdżką. Na krańcach Be]gravii

ich oczom ukazały się nowe piękne rezydencje w różnych fazach budowy.

- Mój dom jest dalej - powiedział Noweli.

Wkrótce zostawili za sobą piękne rezydencje. Noweli skręcił kilkakrotnie i minęli

kolejno otwarte pole, schludny kościółek, a nawet parę sklepików, czyli fragmenty małych

wsi, które miały wkrótce zostać połknięte przez miasto. Wreszcie zamajaczyły

przed nimi ceglane mury. Domy wyglądały podobnie jak kamienice w Mayfair, tyle że

były nowocześniejsze i bardziej reprezentacyjne. Minęli kiJka ukończonych rezydencji i pan

Noweli wyjechał na drogę, przy której miała wkrótce stanąć jego elegancka posiadłość.

Na kamienistym terenie trwały prace. Wszędzie kręcili się ludzie z łopatami, młotkami

i kielniami. Po lewej stronie dwaj geometrzy ustawiali trójnóg. Dalej stał wóz wypełniony

zaprawą murarska, za nim dwukólka z cegłą. Obok lśnił czarny powóz ze stangretem. Noweli

wskazał ręką piękną ceglano-mar-nutrową budowlę, która od zewnątrz wydawała się

wykończona. Otaczały ją jednak zwały kamieni i cegieł oraz niedokończony fundament.

- Numer cztery Ballachulish Close - powiedział z dumą młodzian.

Esmee była pod wrażeniem. Jak się okazało, pan Noweli nie potrzebował cudzego

majątku... chyba że musiał spłacić hipotekę. Porzuciła jednak te cyniczne refleksje i

uśmiechnęła się.

- Ballachulish Close - powtórzyła. - 'ló bardzo szkocka nazwa.

background image

Noweli skinął głową.

- Dom zaprojektował i wybudował architekt, który jest rodowitym Szkotem. - Ma

okropny charakter, ale jest geniuszem. Nie pozwala położyć nawet jednej cegły bez swojej

zgody, pilnuje wystroju, budżetu, absolutnie wszystkiego dogląda osobiście. Pierwszego

grudnia mam otrzymać tytuł własności, jeśli ten szaleniec zgodzi się rozstać z domem.

- Jaki piękny! - zachwycała się Esmee. - I nigdy jeszcze nie widziałam przy pracy tylu

robotników naraz.

Noweli zaniepokoił się nagle.

- Może to nie jest odpowiednie miejsce dla damy?

- Ależ skąd! - odparła. - Myślę jednak, że powinniśmy wracać. Ciotka zacznie się o

mnie niepokoić.

Noweli wyprowadził powóz z posesji; wyjeżdżając, omal nie zahaczył o czarną

dwukótke. Stangret krzyknął ostrzegawczo i popatrzyi na niego groźnie, a Esmee wstrzymała

ze strachu oddech.

- Proszę się nie niepokoić - powiedział spokojnie Noweli. - To własność

MacLachlana, a jego stać na kilka takich powozów.

lismee popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Przepraszam... -wyjąkała. - Czyj to powóz?

- Merricka MacLachlana, tego architekta - odparł z roztargnieniem. - On i jego brat to

główni inwestorzy tej budowy. Ale zaraz... pani jest chyba z nimi spokrewniona. Wydaje mi

się, że lady Grave-nel mówiła kiedyś coś takiego.

- Tak: chyba tak, ale nie jestem tego pewna.

Esmće popatrzyła za siebie i prawie na jej życzenie zza rogu numeru czwartego

wyłonił się Merrick MacLachlan i stanął na niskim fundamencie przylegającym do budynku.

Płaszcz i surdut prezentowały się nienagannie jak zwykle, ale spodnie były zakurzone aż do

kostek. Minę miał oczywiście pochmurną, brzydka blizna na policzku wydawała się wyraź-

niejsza niż zwykle. Co gorsza, nie był sam.

- Witam, panowie - powiedział Noweli, gdy mężczyźni podeszli do powozu. - Panna

Hamilton i ja właśnie podziwialiśmy dom.

Bracia wymienili spojrzenia i powitali ich grzecznie, ale chłodno.

- Może pan tu przyjeżdżać do woli, Noweli - odezwa! się Merrick - ale dom nie

będzie gotowy do grudnia i żadne życzenia tego nie zmienią.

Noweli popatrzy! na Esmee z lekko zawstydzoną miną.

- Trochę się im naprzykrzam - przyznał. - Sir Alasdairze. czy brat uwzględni!

background image

pańską pomoc przy swoim projekcie?

Alasdair roześmiał się głośno.

- Na szczęście dla niego i dla pana. Noweli, nie uczyni) tego.

Merrick MacLachlan patrzy! niepewnie to na Alasdaira, to na Esmee.

- Chyba jednak dobrze się stało, że pan przyjechał - powiedział do Nowella. - W

środku jest Penworth i nic może się zdecydować, który komin wybrać. Ja wolę jeden, on

drugi. Może pan sam wybierze. Tylko przy okazji zniszczy pan buty.

Noweli zerknął niemal pożądliwie na dom, a potem zawahał się - Esmee nie wiedziała

jednak, czy chodzi mu o buty, czy też pozostawienie jej samej w towarzystwie Alasdaira.

- Alasdair popilnuje panu koni - powiedział Merrick.

- Z przyjemnością - potwierdził Alasdair. Żądza wzięła górę. Noweli zeskoczył z

kozła.

- Zaraz wracam, panno Hamilton.

Patrząc za nim, Alasdair uśmiechnął się kwaśno. -Twoja ciotka nie byłaby nim teraz

szczególnie zachwycona, prawda?

- Od początku nie była - przyznała Esmee. - Mam tylko na nim poćwiczyć swoje

kobiece sztuczki, dopóki nie nadarzy się ktoś naprawdę godny uwagi.

Alasdair popatrzył na nią ponuro, ale po chwili wybuchnął głośnym śmiechem.

- Naprawdę tak powiedziała? - spytał. - Mój Boże! Wepchnąłem cię w szpony

Machiavellego w spódnicy.

Esmee popatrzyła na niego wyniośle.

- Owszem - odparła. - i cieszę się, że wreszcie przyznałeś, czyja to była decyzja.

Zwęził oczy i zacisnął szczęki.

- Nie igraj ze mną, Esmee - przestrzegł. - Nikt cię nic zmuszał do odejścia, a już na

pewno nie do bezwstydnych flirtów z tymi wszystkimi mężczyznami.

Esmćc uniosła brwi.

- Do bezwstydnych flirtów? - powtórzyła. - Sądzę, że przeceniasz moje możliwości. -

A co do zmuszania, to czułam niemal bat na plecach.

Odwrócił głowę i zacisnął dłonie tak mocno, że zbielały mu kłykcie.

- Rozumiem - wycedził. - A kto będzie kolejną muchą w twojej pajęczynie?

- O ile sobie przypominam, to twój przyjaciel Wynwood - odparła swobodnie. - Ma

mnie zabrać w środę do teatru.

Usłyszała jak zaklął cicho pod nosem.

- Ouin? - upewnił się z niedowierzaniem. - Do teatru?

background image

- lak, ale trudno mi będzie z nim tam bezwstydnie flirtować. Sztuka ma głębokie

przesłanie moralne i chyba zostawię wachlarz w domu, włożę skromną suknię i ograniczę się

wyłącznie do niegroźnej kokieterii. Oczywiście wszystko po to. by zachować pozory

przyzwoitości.

- Wybieracie się na Wędrówkę Pielgrzyma'?

- lak. i co z tego? - spytała, poważniejąc. - Naprawdę nie rozumiem, czego ty

właściwie ode mnie chcesz. Myślałam, że mam zniknąć ci z oczu i wyjść jak najszybciej za

maż, a tymczasem żadne z moich poczynań nie znajduje uznania w twoich oczach.

- Ale Wędrówka Pielgrzymal Przecież to... ach, nieważne.

- Nie odpowiedziałeś na pytanie. Posłał jej kolejne ponure spojrzenie.

- Chcę, żebyś pojechała do domu, jak tylko wróci ten niemądry Noweli - powiedział.

- I nie przyznawaj się ciotce, że tu byłaś. Plac budowy to nie miejsce dla dam.

Esmec popatrzyła niespokojnie na dom.

- Tez miałam takie wrażenie. Nigdy nie wiem, jak się zachować. W Szkocji robiłam,

co mi się podobało.

- Ale nie jesteśmy w Szkocji.

- Owszem, zauważyłam - odparła. - A ty nic pasujesz do tego kraju podobnie jak ja.

Nie patrzył już na nią, wodził wzrokiem po zwałach kamieni i cegieł.

- Nie pasuję - zgodził się szybko. - Ale Merrick ubrdał sobie, że zbuduje takiego

nowoczesnego potwora dla naszej babki. Oczywiście ona nie ma na to ochoty. Dlatego ja

muszę wystąpić w charakterze mediatora i wyjaśnić Mcrrickowi, dlaczego jeden z jego

pomysłów nie jest wcale tak genialny, jak mu się wydaje.

- Och, on / pewnością nie przyjmie tego do wiadomości. - Esmćc uniosła głowę i

zmrużyła oczy przed słońcem. - Ale twoja babka jest w Szkocji, prawda? Dlaczego miałaby

wyjeżdżać?

Alasdair wzruszył ramionami.

- Bo tam jest gorszy klimat i trudniej się żyje - odparł. - Ona jednak daje sobie jakoś

radę z moją posiadłością. Zarządza zimnym, starym zamkiem i całą armią służby. Nie, nie

sądzę, żeby chciała porzucić takie niezależne życic dla odrobiny ciepła i paru wygód.

- I miałaby rację - powiedziafa Esmee. Popatrzył na nią z aprobatą.

- Ty postąpiłabyś tak samo jak ona, prawda? I najchętniej zaraz wróciłabyś do domu1?

Milczała chwilę.

- Nic mam dokąd wracać - odparta krótko. - 1 nie zniosłabym życia z dala od Sorchy.

Jeden z koni poruszył się niespokojnie i Alasdair zaczął gładzić go po szyi wolnymi,

background image

niemal hipnotyzującymi ruchami.

- Jeśli chcesz wzbudzić we mnie poczucie winy. to wiedz, że ci się to nie uda -

powiedział. - Jestem jej ojcem, a każdy ojciec jest lepszy niz żaden.

Esmee zesztywniala.

- Czy kiedykolwiek twierdziłam inaczej? - spytała.

- Ja nawet nie znałam swojego prawdziwego ojca i nie życzę tego Sorchy. Nigdy

nawet nie sugerowałam, że powinna się od ciebie wyprowadzić.

- W przeciwieństwie do twojej ciotki. -Alasdair wciąż gładził konia, jakby celowo

unikał jej spojrzenia. -Rsmee, dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś bogata'/

Zamrugała ze zdziwieniem.

- Bogata? - powtórzyła. - Przecież nie jestem. To znaczy myślę, że wniosę mojemu

przyszłemu mężowi spory posag, jeśli w ogóle wyjdę za mąż. Ale teraz te pieniądze nie

przynoszą mi przecież ani odrobiny pożytku.

- Jednak jesteś dziedziczką. Nagle wstąpił w nią diabeł.

- Żałujesz, że tak się pospieszyłeś? Popatrzy! na nią twardo.

- 'la uwaga zupełnie do ciebie nie pasuje - warknął.

- Robię to, co uważam za najlepsze dla ciebie i Sorchy.

- Znowu to samo! Traktujesz mnie stanowczo zbyt protekcjonalnie. Biedna Esmće.

Taka młoda. Taka naiwna. Musimy o nią zadbać.

- Do licha, czego ty ode mnie chcesz? - wybuchnął. - Powiedz wreszcie! Tylko

dobrze się zastanów!

lismee opierała się wciąż o powóz Nowella, wpatrzona w rozgniewaną twarz

Alasdaira.

- Niczego - szepnęła. - Niczego.

- 1 tak jest najlepiej - zgodził się natychmiast. -Pamiętaj tylko o jednym! Co innego

ładna buzia, co innego majątek. Gdy wchodzą w grę pieniądze, trzeba zachować ostrożność,

lylko tyle chciałem ci powiedzieć. Łowcy posagów są bardzo sprytni. Miej się na baczności!

W tej samej chwili z domu wyszedł Merrick, a za nim Noweli, który ostrożnie stąpa!

po ułożonych prowizorycznie deskach tworzących ścieżkę. Hsmee patrzyła na niego

obojętnie,

- Jak sądzisz, Alasdairze? - spytała. - Czy mój przystojny konkurent jest łowcą

posagów?

Krew uciekła mu z twarzy.

- Noweli? - spytał. - Chyba nie. Popatrzyła na niego spod oka.

background image

- A pan Smathers? - spytała, przykuwając jio wzrokiem. - Lord Thorpe? A

Wynwood, twój przyjaciel? Co mi radzisz? Tak świetnie wiesz, co będzie dla mnie najlepsze.

Oczy błysnęły mu gniewnie.

- Więc dobrze - odparł. - Skoro pytasz, to Smathers jest łowcą posagów. Thorpe

maminsynkiem, a Noweli jest równie interesujący jak marynowany śledź. Jestem zdziwiony,

ze twoja swatka nie potrafi się postarać o lepszą partię.

- Nie powiedziałeś nic na temat lorda Wynwooda - zauważyła.

Oderwał od niej wzrok.

- Nie mogę - powiedział cicho. - To mój przyjaciel. Ale jeśli się ożeni, to tylko z

obowiązku.

- A nie z miłości? - spytała. - To miałeś na myśli? Bo jeśli tak, to możesz spokojnie

tańczyć na naszym weselu. Nie szukam miłości. Już nie.

Alasdair odwrócił się i zamilkł. Merrick i Noweli skończyli rozmowę i podążali w: ich

kierunku. Noweli

podziękował szybko Alasdairowi, popędzi] konie i ruszył. W ostatniej chwili Esmee

odwróciła głowę i obejrzała się. Merrick MacLachian zniknął z pola widzenia. Ale Alasdair

stal wciąż na ścieżce j patrzył na odjeżdżających.

W środę wieczorem na. ulicach prowadzących do teatru zaroiło się od powozów.

Rsmee siedziała przy oknie, starając się nie gapić na innych z miną prowincjuszki, którą

mimo wszystko jednak przecież była. Ciotka Rowena twierdziła, że cały Londyn wybiera się

na premierę Wędrówki Pielgrzyma; nikt nie chciał być posądzony o to, że jest mniej

świątobliwy czy pobożny niż jego sąsiad. Niektórzy oczekiwali nawet dobrej zabawy.

Dla Esmee wyprawa do teatru stanowiła naprawdę świetną rozrywkę, gdyż nigdy nic

oglądała prawdziwej sztuki, z wyjątkiem przedstawień wędrownych teatrów na letnich

jarmarkach.

Już na miejscu wprowadzono je do eleganckiej loży obitej aksamitem w kolorze

burgunda. Esmee miała zająć miejsce z przodu, obok lorda Wynwooda, a trzy damy

usadowiły się za nimi i natychmiast zaczęty wymieniać uwagi na temat gości zebranych w

teatrze.

Wynwood zachowywał się bardzo uprzejmie, zaproponował zimne napoje i prowadził

uprzejmą konwersację, dopóki nie zgasły światła. A jednak wyczuwała w nim niepokój.

Wciąż się rozglądał, a jego słowa brzmiały nienaturalnie.

Esmee nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanowić. Słyszała bowiem za sobą

coraz bardziej rozgorączkowane szepty. Wytężyła słuch, by zrozumieć słowa.

background image

- Co za tupet - mruknęła jej ciotka. - Dumna jak paw! I w dodatku zamierza grać

więcej niż jedna rolę.

Lady Kirton mówiła cicho i spokojnie.

- Wydaje mi się jednak, że on przyszedł tu z jej siostrą, a obie panny Karlsson

naprawdę dobrze grają. Kiedyś je nawet poznałam.

- Okropność! - wykrzyknęła ciotka Hsmće. -Przy okazji tego okropnego wypadku

przy Drury Lane, prawda, kiedy zamordowano Czarnego Anioła?

- Ona się zastrzeliła - poprawiła lady Kirton. - To był wypadek.

- Tak czy inaczej, znalazłaś się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie

- stwierdziła lady Wynwood. - A potem jeszcze policja i to zatrzymanie, w dodatku w

towarzystwie tych okropnych sióstr Karlsson. Ja bym z pewnością zemdlała.

- Nie mdleję na widok krwi, Gwendon - powiedziała spokojnie lady Kirton. - A

wizyta w komisariacie w towarzystwie dwóch aktorek to też nic strasznego. Wszystkie trzy

byłyśmy świadkami tego wypadku i spełniałyśmy swój obywatelski obowiązek. A siostry

wydawały mi się bardzo miłe.

Lady Wynwood zignorowała całkowicie tę taktowną uwagę.

- Mam jednak nadzieję, że Ouintcn nie wystawi się nigdy na takie pośmiewisko, jak

on. I uda, że jej nie zna.

Lord Wynwood zapadł się głębiej w fotel. Esmee miała ochotę się rozejrzeć i

sprawdzić, kto właściwie budzi takie emocje jej towarzyszek, ale tymczasem zgasło światło.

Z uwagi na długość sztuki pominięto wstęp i lismec wychyliła się niecierpliwie do

przodu.

- Czytała pani tę alegorię pana Bunyana, panno Hamilton?

Uśmiechnęła się zawstydzona.

- Próbowałam - wyznała. - Dotarłam aż do Doliny Cienia Śmierci, ale potem uznałam,

źc biedny chrześcijanin będzie musiał walczyć o wieczne zbawienie bez mojego udziału. A

pan skończył?

Roześmiał się cicho.

- Ja przeczytałem Wędrówkę... aż dwukrotnie. Za każdym razem grożono mi

nożem, a konkretnie scyzorykiem. Mój guwerner okazał się niezwykle upartym

człowiekiem, dlatego pamiętam niemal każde słowo i jeśli będzie pani miała jakieś pytania,

proszę się nie krępować.

Rozległy się dźwięki niebiańskiej muzyki, kurtyna skrzypnęła i odsłoniła chór.

- Boże - szepnął Wynwood, krzywiąc się boleśnie. - Powinni naoliwić te kółka.

background image

Chór składał się trzech aniołów ubranych na biało, z płonącymi pochodniami w

dłoniach. Anioł stojący w środku - wysoka, zapierająca dech piękność z jasnymi, niemal

białymi włosami opadającymi jej aż do pasa - uniósł pochodnię i postąpił napr/.ód.

Przemówiły jednocześnie, zwiastując mrocznymi, teatralnymi głosami wszystkie nieszczęścia

i tragedie. jakie miały wkrótce nastąpić. Zaraz potem na scenie pojawił się aktor grający

Pielgrzyma i rozpoczął się pierwszy akt.

Sztuka miała przemyślaną, zwartą konstrukcję. Zachowano jedynie najważniejsze

wątki. Trzy piękne anioły nic schodziły ze sceny, spajając akcję. Ani na chwilę nie

wypuszczały pochodni z dłoni i Esmee zaczęła się obawiać, że zdrętwieją im ręce.

Esmće śledziła z uwagą perypetie bohatera, jego spotkanie z mędrcem oraz przygody

na Bagnach Moralnych i w Twierdzy Zwątpienia, jakie dane mu było przeżyć w drodze do

Niebiańskiego Miasta.

Jednak bard/o szybko przedstawienie zaczęło ją nudzić i zaczęta rozglądać się po sali

w poszukiwaniu nowych wrażeń.

Nie musiała długo czekać. Chwilę później Chrześcijanin opuścił scenę wyjściem po

lewej stronie, a kurtyna zaczęła opadać, nie zważając na piskliwe protesty sznurów i wózków,

jeszcze głośniejsze niż wówczas, gdy się wznosiła.

Esmee odprężyła się. Dobrnęli do przerwy. Usłyszała za sobą podniecone szepty dam.

Wynwood wstał i skłonił głowę.

- Proszę mi wybaczyć, panno Hamilton. Właśnie zobaczyłem kogoś, komu muszę

złożyć uszanowanie.

Ponaglany przez matkę przyniósł najpierw napoje. a potem wyszedł. Trzy damy

wznowi ty rozmowę. Esmee została sama z przodu loży i cieszyła wzrok widokiem elegancko

ubranych ludzi siedzących naprzeciwko. Nagle usłyszała za sobą stłumiony okrzyk, podniosła

wzrok i poczuła nagły skurcz serca.

Alasdair. Alasdair, do którego podchodził właśnie lord Wynwood. I Alasdair nie był

sam. Ktoś- bardzo piękna kobieta - siedziała obok. Ubrana na czerwono, na głowic miała

kapelusz z jaskrawym piórem. Esmee od razu ją poznała - była to jasnowłosa anie-lica z

chóru. Uśmiechała się teraz do Wynwooda, a na jej twarzy malowała się radość.

Wynwood stanął obok Alasdaira i ucałował jej dłoń. A.ktorka opuściła rękę i mów

popalrzyla na Aiasdaira, zalotnie trzepocząc rzęsami. Esmće poczuła przeszywające uczucie

zazdrości. Kobieta była bardzo piękna i Esmee nie mogła się nadziwić, jak zdołała tak szybko

zejść ze sceny w zupełnie innej sukni. Wtedy znów usłyszała za sobą głos lady Wynwood.

- I co on właściwie sobie wyobraża? - pytała wyraźnie poirytowana dama. -

background image

Powinnam, powinnam...

- Co powinnaś, Gwendolyn? - spytała lady Kirton.

- Dać mu klapsa? To dorosiy mężczyzna. A ona zostanie kiedyś wielką aktorką. Poza

tym jest gościem Alasdaira, nie Wynwooda.

- Raczej kochanką - sprostowała lady Wynwood.

- Jedną z wielu. 1 wszyscy o tym wiedzą.

- Nie sądzę - odparła lady Kirton. Nawet ona jednak wydawała się lekko strapiona. -

łb chyba ta anielica z chóru jest, a raczej była jego kochanką. W loży siedzi jej siostra.

Siostry, pomyślała Esmee. A więc są dwie. To jej zupełnie nie pocieszało.

- Coś podobnego - powiedziała lady Tatton. -A to dopiero historia.

- Owszem, a sir Alasdair to twój kuzyn - przypomniała lady Wynwood, jakby

chciała przerzucić część winy na lady Tatton.

- Nie jestem pewna - odparła lady Tatton. - A jeśli nawet, to bardzo daleki.

Lord Wynwood opuścił już tymczasem lożę Alasdaira. Alasdair i blond piękność,

siostra anielicy, szeptali coś do siebie gorączkowo. Esmee siedziała spokojnie z dłońmi

splecionymi na kolanach. Jej osłonięte rękawiczkami kłykcie pobielały z wściekłości.

Kochanka, tak? Czy siostra kochanki? A może sir Alasdair zakosztował obu? To byłoby

nawet do niego podobne.

Przez kolejne dziesięć minut próbowała odzyskać spokój. Potem, wrócił lord

Wynwood l napojami- Podał je damom i popatrzył na Esmee z lekkim smutkiem. Zmusiła się

do uśmiechu i przyjęła szklankę. Wynwood usiadł obok, akurat w chwili, gdy piszczące

wózki zaczęły unosić kurtynę.

Biedny Chrześcijanin stał teraz na środku sceny, załamany pod ciężarem poniesionych

klęsk; wyglądał bardzo ponuro. Chór stał tym razem po prawej

stronie. Tak jak poprzednio, dokładnie w chwili, gdy odsłoniła je kurtyna, trzy anielice

wystąpiły naprzód z pochodniami w dłoniach, a ich piękne białe suknie zawirowały lekko

wokół ich stóp.

Tym razem jednak coś poszło nie tak. Najbardziej wysunięty na prawo róg kurtyny nie

uniósł się zgodnie z krokiem anioła. Środkowy anioł, najwyższy z trzech, zachwiał się lekko,

gdy kurtyna musnęła mu czoło. Drugi potknął się o wirującą spódnicę. Trzeci jednak postąpił

dzielnie naprzód z uniesioną pochodnią i nie do końca uniesiona kurtyna zajęła się ogniem.

Na chwilę wszyscy zamarli. Pierwszy anioł spojrzał w górę i krzyknął przeraźliwie.

Kurtyna płonęła. Ogień trawił bezlitośnie tkaninę na całej jej długości. Rozpętało się piekło.

- Pożar! Pożar! - krzyknął ktoś na widowni. Chrześcijanin rzucił tobół i skoczył na

background image

parter,

za nim anioły. Siedzący na dole widzowie z krzykiem ruszyli do wyjścia.

Wynwood ujął Esmee za ramię.

- Pan Bunyan chciał nas zapewne przestrzec przed ogniem piekielnym, ale to

chyba trochę za wiele - powiedział.

- Boże! Boże! - krzyczała jego matka. - Quinten! Zginiemy!

Lady Kirton odsunęła kotarę loży i popchnęła lady Tatton do wyjścia.

- Esmee! Gdzie jest Esmee? - krzyczała lady Tatton. - Nic ruszę się bez niej na krok.

- Tutaj, pani - krzyknął Wynwood. który trzymał pod ramię i Esmee, i swoją matkę.

Dym zaczynał gryźć ich w oczy. - Szybciej, drogie panie, szybciej!

- Och, Quintcnie - jęczała jego matka, - Nie zostawiłeś dziedzica. Och, mówiłam,

żebyś się ożenił. A teraz widzisz! Umrzemy!

- Mamo, na miłość boską, szybciej! - ponaglał, ciągnąc za sobą Esmee. - Idź za lady

Tatton, idź!

Doszii do górnego balkonu, gdzie stał juz zbity tłum. Zewsząd dochodziły krzyki i

plącze. Lady Tatton od czasu do czasu odwracała głowę, by sprawdzić, czy idzie za nią

Esmee. Lady Wynwood krzyczała najgłośniej ze wszystkich.

- Wszystko dostanie się teraz Enochowi! -wolała. - Temu nędznikowi! Wszyscy

zginiemy.

W korytarzu na górze roiło się od ludzi. Damy przepychały się w stronę wąskich

schodów, podczas gdy dżentelmeni, ci prawdziwi, spokojnie stali z boku. Wynwood popychał

kobiety naprzód. W nozdrza Esmee uderzył swąd płonącego materiału. Poczuła, jak ogarnia ją

panika, ale zdobyta się na spokój.

Gdy dotarli do szczytu schodów, Wynwood stanął z, boku.

- Popędź je, pani, błagam - powiedział do Esmee. ~ Niech lady Kirton idzie z przodu,

ona nie straci głowy, a ty z tytu. Weźcie do środka moją matkę i lady Tatton.

Esmćc skinęła głową i kaszląc od dymu, zaczęła schodzić po schodach. Wciąż czuła

tam lekki strumień świeżego powietrza, co uznała za dobry znak. Szybko skierowała damy w

tamtym kierunku. Jednak gdy były już w połowie schodów, dym zgęstniał. Lady Wyjwood

zamarła.

- Quinten? - zawołała. - gdzie on jest? Nigdzie bez niego nie pójdę.

- Proszę posuwać się naprzód - nakazała stanowczo Esmee. - Panowie pójdą za nami.

Twarz lady Wynwood poszarzała ze strachu.

- Nie! Nie! Nie zostawię go tutaj!

background image

- Ruszaj się, krowo! - krzykną! rozwścieczony mężczyzna i popchnął lady Wynwood

ponad ramieniem Esmee,

Stojąca na czwartym stopniu przed podestem lady Wynwood poleciała w dół,

pociągając za sobą pozostałe damy. Esmee chciała ją złapać, lecz mężczyzna zmióti ją z drogi

silnym ciosem w pjecy. Potknęła się, upadła i poczuła ostry ból w lewej nodze. Wszyscy

krzyczeli i pchali się do drzwi.

Esmćc przetoczyła się na dół ze spódnicą podka-saną do kolan. Wokół kłębił się tłum.

Zapanował chaos. Na schodach pojawili się mężczyźni. Wszyscy wykrzykiwali jakieś

rozkazy i wskazówki.

- Drzwi! Drzwi! - krzyknął ktoś głośno. - To tam! Esmee uniosła się na łokciach i

krzyknęła. Nikt jej

jednak nie usłyszał. Próbowała się podnieść, ale jej lewe koJano przeszyi okropny ból.

Za sobą słyszała odgłos ciężkich kroków. Gdzieś w oddali rozbiło się szkło. Chwyciła coś -

może poręcz - by unieść się lub przeczołgać przez dym. Nagle od strony przeciwległych

schodów wyrósł przed nią jakiś cień.

- Hsmee - ten głos poznałaby zawsze i wszędzie. -Esmee! Boże! Nicei się nie stało?

Silne, mocne ramiona niemal bez wysiłku uniosły ją z podłogi.

- Alasdair! -jęknęła. - Jak dobrze cię widzieć.

- Ciebie również - odparł, zerkając przez ramię. -Mam ją. Hso! - krzyknął. - Idź.

szukaj Ingi!

Kobieta w czerwieni wyłoniła się nagle z kłębów dymu.

- Spotkamy się na dworze - wydusiła. - Twoja przyjaciółka w porządku?

- Tak! Idź! - Alasdair torował sobie drogę przez tłum. Kobieta w czerwieni

przemknęła obok i znik-

nęła. - Schowaj twarz w moim płaszczu, Esmee - na-ka/.ai. - Nie wdychaj dymu. Co

się stało?

- Skręciłam nogę. Spadłam ze schodów - mówiła bezładnie, a jej słowa tlumil płaszcz

Alasdaira. - Popchnął nas jakiś mężczyzna.

- Drań - wycedził przez zęby. - Gdzie do licha jest Quin? I reszta pań?

- Nie wiem - odparta - Może już wyszli.

Nagle uderzył ich powiew świeżego powietrza. Drzwi. Kilka długich kroków i

Alasdair wypadł na zewnątrz, zamiatając spódnicą Esmee o jedną z kolumn podtrzymujących

fasadę teatru. Przez drzwi i okna buchał dym. Tłum wylewał się na zewnątrz. Esmee od-

wróciła głowę i zobaczyła wokół siebie grupki osmalonych, kaszlących ludzi. Goście

background image

pobliskich kawiarni i tawern wylegli na ulice, by zaoferować pomoc lub po prostu popatrzeć.

Nikt jednak nie zostawał na ulicy długo. Ogień mógł się szybko rozprzestrzenić.

Esmee rozglądała się, na próżno poszukując ciotki. Nagle na ulicy pojawił się wóz

pełen mężczyzn.

- Cofnąć się - krzyczeli. -- Przejazd dla strażaków!

Tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone. Alasdair dopadł schodów prowadzących

do jakiegoś budynku i wniósł ją na górę, jakby była lekka jak piórko.

- Chyba jesteśmy tu na razie bezpieczni - powiedział. - W którą stronę poszła twoja

ciotka?

- Myślę, że wyszła przez te same drzwi, co my -wydusiła Esmee, kaszląc.

Nagle ich oczom ukazał się dziwny pojazd zaprzężony w cztery konie. Przypominał

silnik parowy na kółkach. Mężczyźni zeskoczyli na ulicę i zaczęli wydawać rozkazy

woźnicom.

Alasdair znów zwrócił całą swoją uwagę na Esmee. Twarz miał siną ze strachu i

osmaloną sadzą. Oświetlony od tyłu poprzez płomienie znów przywiódł jej

na myśl upadłego anioia. A przynajmniej jej własnego Anioła Stróża. Choć na tę noc.

- Nie wiem, jak długo możemy tu zostać - powiedział. - Boję się zostawić cię samą,

choć powinienem poszukać innych.

Esmec myślała chwilę.

- Musieli wyjść przez te drzwi - powiedziała. - Nie mogli trafić nigdzie indziej.

Patrzył na jej kolano.

- Bardzo cię boli?

- To tylko zwichnięcie. A co z tobą? Uśmiechnął się krzywo.

- Jak na kogoś, kto omal nie umarł ze strachu, miewani się całkiem nieźle. - Modlę

się, by Bóg ocalił wszystkich.

Popatrzy]i przed siebie. Okno na piętrze teatru wypadło z framugi, posypując chodnik

okruchami szkła. W ślad za nimi buchnęła ognista kula, rozpadając się na małe płomyki

wznoszące się w górę, pożerające bezlitośnie resztki drewna. Esmee poczuła mrowienie

wzdłuż kręgosłupa. Miała szczęście. Co by się stało, gdyby Alasdair nie zdążył na czas? Czy

ktoś usłyszałby jej krzyk? Czy zdołałaby wyjść? Wyczołgać się? Nie chciała nawet o tym

myśleć.

- Szukałeś mnie? - spytała cicho.

- Tak.

- Dlaczego?

background image

- Dlaczego? - Popatrzył na nią dziwnie. Bo... bo myślałem... och, nie wiem.

Widziałem, jak Ouin wyciąga cię z loży i pomyślałem... coś było nie tak. Poczułem niepokój.

To wszystko. Niepokój.

- Niepokój - powtórzyła Esmee.

Otarła się o śmierć, a ocali} ją niepokój człowieka, który zaczął jej szukać. Przeczucie

mężczyzny, który

deklarował, że żyje chwila i nie ma w sobie ani krzty romantyzmu.

Cói, już rvie była pewna, że w to wierzy. Co jednak mogła zrobić? On byt o tym

przekonany, opinia innych nie miała znaczenia. Sytuacja była więc beznadziejna. Podniosła

wzrok i wydała głośny okrzyk.

- Alasdairze, twoje włosy-zaczęła. - Są... tak...

- Co się stało? - Niezręcznie jak chłopiec przeczesał je palcami, a właściwie to, co z

nich zostało, i zbladł.

Przymknęła oczy i skinęła głową.

- Ach, mocno przerzedzone - szepnęła. - Przynajmniej przed dwa tygodnie damy nie

będą miały czego głaskać. - Nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze, dopóki nie usiadł

przy niej na stopniu.

- lismee, Esmće - uspokajaj, otaczając ja ramieniem. - Moje włosy są nieważne. Nie

zależy mi na nich. Nie płacz, kochanie. Już dobrze. Jesteśmy bezpieczni. Twoja ciotka też.

Zaufaj mi. Znajdę ją. Przysięgam.

- Wiem - załkala. - Wiem. Ufam ci.

Przytulił ją i przesuną! osmalonym kłykciem po jej policzku, co sprawiło, że zaczęła

płakać jeszcze głośniej.

- Po prostu bardzo się przestraszyłaś. To wszystko. Esinee pokręciła głową, a jej

rozczochrane włosy

rozsypały się na kołnierzu jego płaszcza. To nic był tylko strach wywołany pożarem

ani nawet brakiem wieści o ciotce. Chodziło o niego. O nich. Właśnie otwierała usta, by mu o

lym powiedzieć, gdy nagie usłyszeli wołanie.

- Dzięki Bogu! Panna Hamijton! - Lord Wynwo-od ruszył schodami w ich stronę. -

Panno Hamilton, nic się pani nie stało? Alasdairze, co się dzieje?

Alasdair odsunął Esmee i wstał.

- Panna Hamilton .skręciła nogę. Potrzebuje lekarza.

- Lord Wynwood! - zawołała Esmee. - Jak to dobrze! A gdzie jest reszta? Znalazł pan

moją ciotkę?

background image

- Nic im się nic stało i czekają na nas w pobliżu sali koncertowej. Stoi tam również

mój powóz - odparł. - Była pani bardzo dzielna, panno Hamilton. Gdzie jest panna Karlsson,

Alasdairze? Nie powinieneś się nią zająć?

Alasdair zesztywniai.

- Lisie nic się nie stało - powiedział krótko. - Ale panna Hamilton nie może chodzić.

Trudno ją zostawić samą w tak niebezpiecznej sytuacji.

Wynwood przykląkł obok Esmee, która wciąż siedziała na stopniach.

- Moja droga, boli panią'/

- To tylko skręcone kolano - odparła. Popatrzył na nią współczująco.

- Nigdy chyba nie była pani na gorszym przedstawieniu teatralnym.

- Do tej pory to byfo jedyne - wyznała Esmee. -Przynajmniej dobrze je zapamiętam. -

1 chyba dam radę iść, jeśli się na kimś oprę.

- Nonsens - zaprotestował Alasdair, - Zaniosę cię do powozu.

Aie lord Wynwood sam wziął ją na ręce. tak samo bez wysiłku jak przedtem Alasdair.

Przez chwilę panowie patrzyli na siebie niemal smutno. W końcu Wynwood skinął gj.ową..

- W takim razie idę: przyjacielu - powiedział spokojnie. - Muszę odwieźć damy

bezpiecznie do domu. Spotkamy się później u White'a przy lampce brandy?

Alasdair pokręcił głową.

- Nic, chyba nie dzisiaj, Ouin.

A potem szybko zszedł ze schodów i zniknął w tłumie.

Mimo swojego nastroju - mieszaniny rozpaczy, zazdrości i gniewu - Alasdair zmusił

się jakoś, by poszukać Lisy. Niezależnie od tego, co sugerował Ouin, Alasdair czut się w

obowiązku dopilnować bezpiecznego powrotu sióstr do domu. Na szczęście odnalazł Inge i

dwa inne aniołki w Broad Cort. Wciąż w białych sukniach i z aureolami nad głowami

siedziały przy oknie gospody. Przedstawiały co najmniej interesujący widok.

Nie czuły się źle, gdyż oberżysta i inni panowie nie żałowali im wina i jabłecznika. W

osmalonej białej sukni Inga wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Alasdair niemal zaczął

żałować, że nie mieszka już w jego małej garsonierze przy Long Acre. Po tak strasznym

wieczorze wolałby nie wracać do domu sam.

Ale Inga oczekiwałaby czegoś więcej niż tylko przyjacielskiego uścisku, a on nie

mógł jej dać nic ponadto. Tak więc pocałował ją w policzek, zawołał powóz, wsadził do

niego dziewczęta, a sam pieszo ruszył do domu.

Minął teatr - silnik parowy zapalił się i dymił bardziej niż płonący budynek. Nie

trysnęła z niego ani kropla wody i pożar dogasał bez niczyjej pomocy. Ałasdair zatrzymał się

background image

na chwilę obok rosłego porucznika, który pozostał na posterunku.

- Bogu niech będą dzięki, że nikt nie zginał - zameldował porucznik. - Cud.

Prawdziwy cud. Spłonęła tylko scena i część górnych schodów, chyba że znów buchnie

ogień.

Alasdair podziękował mu i zawahał się. Mężczyzna wyglądał bardzo znajomo.

- Simpkins, sir- przypomniał mu porucznik. - 7en z Hyde Street.

Simpkins. Tak, to on przybył na miejsce po wypadku Sorchy.

- Pamiętam - powiedział Atasdair. - I bardzo mi przykro, że nie podziękowatem panu

wtedy za pomoc.

- Bo i nie było za co. Nic nie zrobiłem. Mam nadzieję, że dziewczynka dochodzi do

siebie?

- Kolejny cud - odparł Alasdair. - Ma tylko bliznę, którą może się chwalić.

Porucznik uśmiechnął się i zaplótł ręce na brzuchu.

- A pańska cudowna żona? Tak bardzo mi jej było żal. Śliczne, słodkie stworzenie,

ciężko to przeżyła. Szkotka, prawda? Poznałem po akcencie.

- Szkotka, owszem - mruknął Alasdair i odczuł taki sam żal jak wówczas, gdy Ouin

przyszedł na schody, by zabrać Esmće. - Ale to guwernantka mojej córki. Nic żona.

Posterunkowy zrobił bardzo zdziwioną minę.

- Pan raczy wybaczyć, sir - powiedział, drapiąc się po głowie. - Tak tylko

pomyślałem... wbiłem sobie do głowy... no, w każdym razie cieszę się, że wszystko w

porządku.

Alasdair podziękował mu ponownie i ruszył w stronę domu jeszcze szybszym

krokiem. Wszyscy, dzięki Bogu, przeżyli pożar, ale pod innymi względami trudno byto mu

sobie wyobrazić gorszy wieczór. Żona. Jak ten porucznik mógł tak pomyśleć. Przecież on był

dla Esmee za stary. Na pewno za stary.

Och. znał tych podstarzałych amantów, którzy żenili się z kobietami na tyle młodymi,

że mogłyby być ich córkami, a często nawet z młodszymi. Tacy mężczyźni wybierali

dziewczęta, które nie miały specjalnego wyboru. Naiwne panienki ze wsi, których oj co-

wie przegrali w karty majątki rodzinne i stracili ich posagi. Na samą myśl o tym, co

musiały znosić, cierpła mu skóra. Nie, kobiety nic wstępowały dobrowolnie w takie związki

małżeńskie.

Ale to nie był dokładnie taki sam przypadek. Esmee była o czternaście lat od niego

młodsza. I nie straciła posagu. Nie mogłaby być jego córka. No, nie do końca. 1 chętnie

przyjmowała zaloty Quina, który nie skończy! trzydziestki. Trzydzieści lat było wiekiem

background image

całkiem rozsądnym, Aie trzydzieści sześć już nie. Dlaczego? W końcu różnica wynosiła sześć

czy siedem lat. Nie wydawała się znacząca. Dlaczego aż tak się tym przejmował?

Z powodu Sorchy. 1 okoliczności, w jakich została poczęta. A raczej ze względu na

to, czyją była córką. Czuł, że nie powinien sypiać z córką lady Achanalt ze względu na to, co

między nimi zaszło, nawet jeśli niezbyt dokładnie to pamiętał. Boże, gdyby rzeczywiście

zapłodnił tę biedną kobietę, a następnie się z nią ożenił, tak jak uczyniłby to na jego miejscu

każdy przyzwoity mężczyzna, prawdopodobnie na tym by się skończyło. Kościół zakazałby

mu na zawsze kontaktów z Esmee, która byłaby uznana za jego córkę. Tak jak Sorcha.

Ale Alasdair nie potrzebował żadnych kościelnych zakazów. Sam odmówił sobie

Esmee, bez niczyjej pomocy. Do tego stopnia, że nawet nie chciał z nią rozmawiać o jej

własnej przyszłości. Przyszta do niego po radę, a on ją prawie wyśmiał. Pomyślał, że najlepiej

zaniechać wszelkich kontaktów z tą dziewczyną, lak więc przeciął wszelkie łączące ich

więzy. Przemierzając w ciemności park, przypomniał sobie raz jeszcze, ze to on dokonał

takiego wyboru.

A teraz zjawił się Ouin. I gdyby Esmee potraktowała poważnie jego zaloty, Ałasdair

spędziłby resztę

życia, wyobrażając sobie Esmćc w łóżku swojego najlepszego przyjaciela. A jej męża.

Wyobrażałby sobie taką scenę przy każdym spotkaniu.

Chciał, by wyszła za mąż. Wmawiał nawet sobie, że im szybciej to nastąpi, tym lepiej.

Ostrzegł ja nawet przed takimi łowcami posagów jak Smatlicrs i nudziarzami w rodzaju

NoweSla. A ona nawet mu za to nie podziękowała.

Boże. tak bardzo chciał, by ten wieczór wreszcie dobiegł końca. Ruszy! w górę

Cockpit Slairs i pospieszy) w stronę Great Oueen Street. Czuł niemal rozpaczliwą potrzebę

znalezienia się we własnym domu, gdzie mógłby w ciszy wypić szklaneczkę whisky. Albo

dwie. A nawet sześć.

Nie było mu to jednak pisane, gdyż zanim jeszcze zapukał do drzwi, usłyszał krzyki

Sorchy.

Otworzył mu Wellmgs.

- Koszmar, panie - powiedział. - Już od dziesięciu minut nie udaje mi się uspokoić

panienki.

Na górze zobaczył Lydię w czepku nocnym z Sor-chą w ramionach. Dziewczynka

wyrywała się niańce i az ochrypła od krzyku. Lydia - pomijając nawet zwichnięty nadgarstek

- była u kresu wytrzymałości.

- Okropność - jęknęła Lydia. z trudem przekrzykując maią. - Może dostała kolki.

background image

Obudziła się w takim stanie, ze nie mam pojęcia, co to może być.

Alasdair wyciągnął ręce.

- Co się dzieje, maleńka - spytał. - O co chodzi? Chodź do mnie, myszko.

Dziewczynka wyciągnęła ręce.

- Me! -zawyła. Buzię miała spuchniętą od płaczu, Izy płynęły jej po policzkach

strumieniami. Przytuliła się do Alasdaira i odwróciła od Lydii.

- Me! - krzyczała. - Me! Ja chcę do Me! Zaraz! Popatrzy! pytająco na Lydię.

- Ona chce, żeby panna Hamilton przyszła - powiedziała niańka niemal

przepraszającym tonem. -Krzyczy, odkąd się obudziła.

Alasdair zaczął przemierzać pokój, kłepiąc rytmicznie dziewczynkę po plecach.

- Może pójdziesz na dół, Lydio i zagrzejesz trochę mleka - powiedział cicho. - I każ je

komuś przynieść na górę. Musisz oszczędzać rękę. Ja tu sobie poradzę. - Sorcha rzeczywiście

zaczęła się powoli uspokajać.

- Tak, sir, jak pan sobie życzy - odparła i dygnęła grzecznie. - Ale ona... zniszczy panu

surdut.

Klapy surduta były mokre od łez i czegoś znacznie gorszego.

- Nigdy go nie lubiłem - odparł z westchnieniem. - Może zagrzejesz mleko dla nas

trojga, Lydio? Przed nami chyba długa noc.

Lydia dygnęła raz jeszcze i wyszła.

I tak się zakończyły jego marzenia o whisky. Zamiast tego czekała go szklanka mleka

w pokoju dziecinnym. A najzabawniejsze byto to, że wcale się tym nie zmartwił. Znacznie

bardziej obchodziła go Sorcha, która wciąż łkała cichutko w jego ramionach. Dziewczynka

była spocona i gorąca, ale sądził, że po prostu zmęczył ją atak furii. Nic podejrzewał choroby,

choć nic mógł być tego całkiem pewien. Podszedł jednak do okna, rozsunął zasłony i

otworzył okiennice. Owiało ich świeże wieczorne powietrze, a powiew był tak silny, że

potargał resztki jego włosów.

Sorcha wydawała się spokojniejsza. Przytuliła mokry policzek do jego surduta, a jej

łkanie zamieniło się w czkawkę. Przez chwilę Alasdair stał po prostu przy oknie, patrząc na

ciemne ulice Westminsteru i wciągając w płuca rześkie powietrze, i myślai, czy

nie naraża dziecka na przeziębienie. A jeśli dostanie zapalenia pluć? Może już się

rozchorowała? Boże, gdzie się podziewała Esmee, gdy tak bardzo jej potrzebował?

Była u ciotki. Gdzieżby indziej? Sani ją tam wysłał! I gdy stal lak przy oknie ze

ściśniętym sercem i drżącym dzieckiem w ramionach, zdał sobie nagle sprawę, że popełnił

największy błąd swego życia,

background image

- Me! - zatkała znowu Sorcha, wbijając mu piąstkę w klapę. - Ja chcę do Me.

Ałasdair pochylił głowę i ucałował ja w czoło.

- Wiem, kochanie - szepnął. - Wiem. A co najgorsze, ja też.

Rozdział 9

VF którym panna Hamilton otrzymuje śmiałą propozycję

$

Następnego dnia Esmee siedziała w saloniku z noga na taborecie, gdy do pokoju

wpadła ciotka i oznajmiła, że właśnie przyszli lady i lord Wynwood.

- Grimond zaraz przyprowadzi ich na górę - powiedziała, rozglądając sie niespokojnie

po pokoju. -Chyba nic powinnaś schodzić do salonu. Jak myślisz, można ich tu przyjąć?

Iismee odłożyła z uśmiechem robótkę.

- To śliczny, przytulny pokoik, ciociu. Za bardzo się tym przejmujesz.

Wprowadzono gości - lady Wynwood od razu podeszła do Esmee i ucałowała ją w

policzek.

- Moje biedactwo - powiedziała. - Mam nadzieje, r/e nie cierpisz.

Esmee szeroko otworzyła oczy.

- Nie ma mowy o żadnym cierpieniu, madam. Trochę boli mnie kolano, ale pod koniec

tygodnia już będę mogła tańczyć.

Lady Wynwood wyprostowała się, ale nie zdjęła ręki z oparcia krzesła.

- Dzielna dziewczynka! - oznajmiła, kładąc drugą dłoń na sercu. - Wynwood, czyż to

nie prawdziwa bohaterka? J spójrz, jak pięknie wygląda po tym wszystkim, co się zdarzyło

ubiegłej nocy.

Lord Wynwood nieśmiało skierował matkę w stronę krzesła.

- Jeśli chodzi o mnie, to zniszczyłem tylko wieczorowe buty, biegając za tobą po ulicy

- powiedział. -Ale teraz, jeśli usiądziemy, to może lady latton każe nam podać coś do picia.

Lady Tatton natychmiast zadzwoniła po lokaja, który błyskawicznie przyniósł na górę

tacę z kawą. Najpierw rozmawiali o teatrze - kto tam byt, co miał na sobie, co robił. Lady

Wynwood szybko jednak porzuciła ten temat i popatrzyła na lady 'latton z udaną

niewinnością.

- Ale to już mamy za sobą, prawda? - powiedziała. - Roweno, tak sobie pomyślałam,

ze może chciałabyś mi pokazać swój ogród.

- Ogród? - zdziwiła się lady latton. - Ależ Gwen-dolyn, przecież mamy listopad!

- Chodzi mi o cebulki, które zakwitną na wiosnę -wyjaśniła szybko lady Wynwood. -

Chciałabym zobaczyć aranżację klombów. Słyszałam, że masz najpiękniejsze żonkile w

background image

mieście. Moje nigdy nie kwitną. Jestem pewna, że ogrodnik popełnia jakiś błąd.

- No cóz - powiedziała wolno lady Tatton. - W takim razie zmienię buty.

- Świetny pomysł. - Lady Wynwood chwyciła torebkę. - Idę z tobą.

Esmee. przysłuchująca się ze zdziwieniem tej wymianie zdań. popatrzyła pytająco na

lorda Wynwooda, gdy tylko damy zamknęły za sobą drzwi. Quin skujił się nienaturalnie na

krześle i z trudem powstrzymywał śmiech.

- Panno Hamilton - powiedział, gdy odzyskał wreszcie panowanie nad sobą. - Chyba

pani rozumie, dlaczego zostaliśmy sami.

Popatrzyła na niego z uśmiechem.

- Ja już chyba nic nie rozumiem, lordzie Wynwood.

- Mam teraz panią poprosić o pozwolenie na zalecanie się do pani - powiedział. -

Moja matka chce, żebym się ożenił i chyba uznała panią za idealną kandydatkę na żonę.

Esmće podświadomie powtórzyła gest lady Wynwood i pretensjonalnym gestem

położyła sobie rękę na sercu.

- Boże - wykrztusiła. - To... takie nieoczekiwane.

- Nie wiedziała pani, że mam się wkrótce ożenić? Esmee poczuła ciepło w okolicy

serca.

- Jestem nowa w mieście. Pochodzę ze Szkocji. Poza tym ta niefortunna historia z

Sorchą... Nie łudzę się, panie. Wiem, że nie da się uniknąć plotek na temat okoliczności

narodzin mojej siostry. Dla pańskiej matki ma to również z pewnością jakieś znaczenie.

Wynwood uśmiechnął się krzywo.

- Moja matka bardzo się wczoraj przestraszyła -odparł. - Całe życie przemknęło jej

przed oczami i pod koniec tej złowróżbnej wizji zorientowała się nagle, że nie ma wnuków.

Mój ślub stał się dla niej absolutnym priorytetem. W końcu wybrała panią, nie bacząc na

konsekwencje.

- Dlaczego? - spytała cicho Esmee. - Ponieważ nadaję się na żonę?

- Nie. Ponieważ mi się pani podoba - powiedział szczerze. - Poza tym ona wic, że nie

przypomina pani w niczym tych głupiutkich dzierlatek, które pojawią się w przyszłym

sezonie na małżeńskim rynku. Na propozycję małżeństwa /, kobietą tego rodzaju

mógłbym się nie zgodzić. A pani, mimo że na to nie wygląda, jest już kobietą, nie

dziewczyną.

Esmće opuściła wzrok na splecione na kolanach ręce.

- Czasem czuję się jak dziewczynka - wyznała. -Wolałabym być bardziej obyta w

świecie. Chciałabym zrozumieć, jakie prawa nim rządzą.

background image

Wynwood wychylił się do przodu.

- Pani ciotka i moja matka sadza, że będziemy dobrym małżeństwem, panno

Hamilton. A co pani na to?

- Nie wiem - odparta. - To wszystko dzieje się zbyt szybko. A pan mnie nawet nie zna.

Ledwo zamieniliśmy ze sobą parę stów.

Znów się uśmiechnął.

- Odkąd się poznaliśmy, darzę panią ogromnym szacunkiem. Jest pani dobra i kocha

pani siostrę. Ma pani dużo wdzięku, dobre manier)', można na pani polegać. Takich cech

szukam w żonie.

- Ale czy w ogóle chce się pan ożenić? - spytała rozpaczliwie.

Wzruszył ramionami i oderwał od niej wzrok.

- Jestem praktycznym człowiekiem, panno Hamilton. Kilka miesięcy temu zmarł mój

ojciec i muszę przejąć po nim schedę tak szybko, jak to możliwe. Przyszłość mojej matki stoi

pod wielkim znakiem zapytania, jeśli się nie ożenię. A ja, mimo że jestem nicponiem, bardzo

ją kochani. I dlatego chcę się wywiązać ze swoich obowiązków.

Esmie voxeśmiata się hucznie.

- Ciotka Rowena zawsze powtarza, że mężczyzna, który kocha matkę, jest dobrym

kandydatem na męża.

- A pani, panno Hamilton? - spytał Wynwood. -Nie myśli pani o rodzinie?

- Moja rodzina to Sorcha i ciotka Rowena - odparła. - Jeśli w moim życiu nie pojawi

się nikt inny, miłość do nich w zupełności mi wystarczy.

- I to jest również powód mojej propozycji - powiedział i raptownie skłonił głowę. -

Pani wybaczy. Jeszcze jej nawet nie przedstawiłem. Panno Hamil-ton. czy uczyni mi pani ten

zaszczyt i zostanie moją żoną? Zanim pani odpowie, proszę rozważyć, co będzie najlepsze dla

pani siostry.

- Co pan ma na myśli?

- Wiem, kim są rodzice Sorchy - ciągnął. - Nic musi pani przede mną niczego

ukrywać. Rozumiem, dlaczego znalazła się pani w tej sytuacji i tym bardziej za to panią

szanuję.

- Dziękuje - powiedziała cicho.

- Gdyby Alasdair zgodził się oddać dziecko, byłbym bardzo szczęśliwy. On jednak

tego nie zrobi. Nawet nie będę prosił. Jeśli jednak Sorcha będzie spędzać dużo czasu w

naszym domu i będzie traktowana jak ukochana siostrzenica lub córka chrzestna, nikt nie

będzie miał nic przeciwko temu. Przyjaźnię się z Alasdairem od lat.

background image

Esmće rozważała przez chwilę zalety takiego rozwiązania. Gdyby została lady

Wynwood, mogłaby uczestniczyć w życiu Sorchy i nikt nie zadawałby żadnych pytań. I to

byłoby naprawdę wspaniałe. Ale jako żona Wynwooda widywałaby się również bardzo często

z Alasdairem. Nagle poczuła, że cisną się jej do oczu Izy. Poiożyla sobie dłoń na ustach, by je

powstrzymać.

Lord Wynwood wstał z krzesła i zatrzymał się niepewnie.

- Proszę wybaczyć - powiedział. - Zachowuję się tak, jakby wszystko było jasne. A

przecież nic nie zostało ustalone. Życzenia pani ciotki i mojej matki są drugorzędne. Będę

szczęśliwy, jeśli uzna mnie pani po prostu za swojego przyjaciela.

Jego uprzejmość pogarszała tylko sytuację.

- Problem, lordzie Wynwood, polega na tym. że ja pana nic kocham! - krzyknęła. -

Nie mogę pana kochać. Nie powiem więcej, by to wyjaśnić, ale jestem

0 wiele mniej niewinna, niż oczekiwałby tego jakikolwiek dżentelmen po pannie

młodej.

Jego spokojny uśmiech zniknął mu z warg.

- Rozumiem, że był ktoś przede mną - powiedział cicho. - Rozumiem to jednak lepiej,

niż pani sądzi.

1 ja również pani nie kocham. Aie bardzo panią lubię. Zwyczajnie i szczerze. Poza

tym nic spodziewam się dziewicy w moim małżeńskim łożu.

Esrnee zbladła.

- Och, nie jest aż...

- Proszę już nic nie mówić - przerwał, unosząc dłoń. - Niech nasza przeszłość

pozostanie przeszłością. Zresztą, biorąc pod uwagę moje występki, niejeden uznałby te

oświadczyny za zbytnią śmiałość.

Esmće przygryzła dolną wargę.

- Wiełu mężczyzn rozważa taką możliwość - odparła. - Ale sądzę, że ich uwagę,

przyciąga w duzej mierze mój posag.

Uśmiechnął się sucho.

- Ja nie potrzebuję pieniędzy pani dziadka - powiedział. - Jeśli mnie pani przyjmie,

podzielimy je między Sorchę i jedno z naszych dzieci.

Jedno z naszych dzieci.

Och, Esmee tak bardzo pragnęła dzieci. Pragnęła ich rozpaczliwie, choć nie umiała ich

wychowywać. Nic była jednak pewna, czy pragnie lorda Wynwooda, mimo ze był z

pewnością przystojnym i miłym mężczyzną.

background image

Stary zegar na kominku nieubłaganie odmierza) czas. Mijały minuty.

- Nie może pani podjąć decyzji? - powiedział, przerywając ciszę. - Nie chce pani

wyjść za mąż?

- Ależ chcę.

Uśmiechnął się.

- Cóż, zaręczyny nic są zobowiązujące dla dam -przypomniał. - Mogę zwodzić matkę

do końca sezonu, a pani może spokojnie zaczekać, aż minie rok ża-ioby po matce. A potem,

jeśli w dalszym ciągu nie będzie pani pewna, odwoła pani ślub.

- Nie mogłabym zrobić czegoś podobnego! -krzyknęła.

- Och, postaram się o wygodną wymówkę - uspokajał lord Wynwood. - Zrobię coś tak

wstrętnego, że nikt nie będzie miał do pani o to pretensji. Zresztą może nawet nie będę się

musiał o to starać. Potrafię sobie komplikować życie.

- Cóż - Hsmee wciągnęła powietrze. - W takim razie moja odpowiedź brzmi: tak.

Wynwood uśmiechnął się naprawdę szczerze.

- Panno Hamilton, uczyniła mnie pani najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

Popatrzyła na niego prosząco.

- Zacznijmy tak, jak zamierzamy kontynuować. Bądźmy zawsze ze sobą szczerzy.

Jego uśmiech przybladł nieco.

- W takim razie najszczęśliwszym człowiekiem w Mayfair- sprostował. - A teraz

mam do pani prośbę.

- Oczywiście - powiedziała Esmee. - Proszę mówić.

- Matka chce pozostać aż do wiosny w moim majątku w Buckinghamshire - ciągnął. -

To tylko parę godzin drogi od miasta. Kiedy tylko tam się zadomowi, pragnie wydać

przyjęcie na naszą cześć. Taką skromną uroczystość, tylko dla najbliższej rodziny i przyjaciół.

Chce, aby wszyscy panią poznali, szczególnie lord Chesley. nasz sąsiad. Na pewno bardzo go

pani polubi, cieszy się sympatią wszystkich znanych mi osób. Ma pani ochotę pojechać?

Esmee bezgłośnie otwierała i zamykała usta. To wszystko działo się zbyt szybko. Nie

była gotowa. Ale przyjęła propozycję Wynwooda.

- Oczywiście - powiedziała w końcu. - Będę zaszczycona.

- Świetnie! -wykrzyknął, wstając t. krzesła. Muszę przekazać mamie dobre nowiny. Z

pewnością się ucieszy. I na pewno okaże się świetną teściową. Zna swoje miejsce. A gdyby o

nim zapomniała, na pewno jej o nim przypomnę.

- Dziękuje, lordzie Wynwood - wykrztusiła Esmee. - Jest pan z pewnością

bardzo uprzejmy.

background image

Chwycił jej dłoń i gorąco ucałował.

- Teraz musi mnie pani nazywać Quincm. Lub Ouintcnem, jeśli pani woli.

- W takim razie niech będzie Ouin. A ja mam na imię Esmee.

- Esmee. Ślicznie.

1 w taki oto sposób układ został zawarty. Lord Wynwood - Ouin - ucałował jej dłoń i

wyszedł, pozostawiając ją w takiej samej pozie, w jakiej ją zastał, z nogą wspartą o taboret i

ze strasznym zamętem w głowie.

- D/iceeennik! Dzieeeennik! - głos gazeciarza dzwonił głośno w ostrym, jesiennym

powietrzu. -Dymisja premiera! Czytaaajcie!

Alasdair miał właśnie zamiar skręcić do parku, ale zawahał się, znalazł lukę pomiędzy

końmi i powozami, by kupić gazetę. Ostatnio nie interesowały go wiadomości, ale nagłe

trzęsienie ziemi w rządzie zaciekawiłoby nieboszczyka.

- Dzieeennik! Tutaj! - krzyczał chłopiec, chowając pieniądze Alasdaira. - Król

przyjmuje dymisje. Czy-taaajcie! Wszystkie szczegóły!

Alasdair otworzy! gazetę i ruszył w stronę White'a.

- Jak sądzisz, MacLachlan? - dobiegi go z tylu jakiś gfos. - Nareszcie koniec z We

Jling tonem'.'

Alasdair zobaczył za sobą młodzieńca ze swojego klubu.

- Wybiera się pan do White'a? Mężczyzna energicznie skinął głową.

- Za nic nic przegapiłbym takiego wydarzenia. -Wiadomość dnia! Najpierw

Wynwood, a teraz to!

Alasdair zatrzymał się gwałtownie. Nie widział się z OnJnein od pożaru w teatrze,

czyli od trzech dni.

- Co z Wynwoodem? - zapytał, patrząc chłopcu w oczy.

Młodzieniec lekko się zarumienił.

- Dokładnie nic wiem - powiedział. - Słyszałem. że się żeni. Tenby przeczytał o tym

rano w ..Timesic". - Wskazał trzymaną przez Alasdaira gazetę. - Jeśli to prawda, to tutaj też o

tym piszą. Może zobaczymy?

Ziemia zachwiała się Alasdairowj pod stopami.

- Później - wydusił i ruszył w stronę klubu. Nie mógł się już zmusić do rozmowy z

młodzieńcem, który przyspieszy! kroku.

Ślub? Dobry Boże! Quin zamierzał się żenić? Alasdair poczuł się nagle bardzo źle. Z

ręki, w której trzymał gazetę, odpłynęła krew. W uszach szumiało mu tak, jakby miał

zemdleć. Nie zwracał już uwagi na ruch.

background image

Ouin się żeni? Och, wiedział przecież, że to nieuniknione. Ale ona chyba nie... Nie,

nie tak szybko. Przecież Ouin nawet nie zdążył wszystkiego przemyśleć.

Ale Ouin nie myślał, tylko działał. Alasdair wszedł na niskie schodki i zobaczył

portiera, który otworzył przed nim drzwi.

- Dzień dobry panu - odezwał się służący, biorąc od niego kapelusz. - Dzień bogaty w

wydarzenia, prawda?

- Tak słyszałem - odparł Alasdair, ruszając w stronę kawiarni, na szczęście zupełnie

pustej. Zajął stolik i odprawił służącego. Frampton czy Hampton, zniknął. Alasdair otworzył

gazetę - nic interesował go już Wellington, ale ktoś zupełnie inny. Szybko znalazł stronę, na

której zwykle opisywano takie dowody szaleństwa. 1 znalazł. Czarno na białym. Całkiem

dosłownie.

Zamrugał oczami i spróbował się skupić. Słowa jednak tańczyły mu przed oczami.

Ślub wiosną... córka zmarłej hrabiny Achanall.

Próbował coś z lego zrozumieć, ale miał wrażenie, że to jakaś senna mara, coś, przed

czym próbował bezskutecznie uciec. Dokładnie w tej samej chwili usłyszał chrząknięcie i

zobaczył Ouina, który stał w drzwiach z pochyloną głową i patrzy} na niego smętnie,

■- Podobno przyszedł tu z tobą Ivrarnpton - odezwał się Ouin. - Nie złożysz mi

gratulacji?

Przez chwilę Alasdair nic mógł dobyć z siebie głosu.

- Nie jestem pewien - odparł sztywno. - Dlaczego dowiaduję się o tym z gazet? Nie

zasługuję na prywatną rozmowę?

- Matka nie wytrzymała - wyjaśnił Quin, opierając się ramieniem o framugę. - Pożar

okropnie ja. wystraszył. Uznała, że woli być hrabiną na utrzymaniu syna, niż leżeć na

cmentarzu i straszyć po nocach linocha, który odziedziczy wszystko. Polubiła pannę Hamilton

i wprowadziła swój zamiar w czyn. A ja muszę przyznać, ze nie mam nic przeciwko temu.

- W takim razie świetnie - powiedział Alasdair grobowym głosem. - Cieszę się, że

matka aprobuje

twój wybór. Aie czy przyszło ci do głowy, że może najpierw powinieneś o tym

porozmawiać ze mną?

- Dlaczego miałbym to robić? - spytał szczerze Quin. - Przecież Esmee nic dla ciebie

nie znaczy, prawda? Myślałem, że chcesz się jej pozbyć.

- Boże, przecież ona jest siostrą Sorchy - powiedział cicho Alasdair. - I moją... i kimś,

za kogo czuję się przynajmniej częściowo odpowiedzialny. Oczywiście, że odgrywa ważną

rolę w moim życiu.

background image

Ouin podszedł do stolika.

- Ma szczęście, że nie zrujnowałeś jej reputacji -powiedział cicho, ale z wyraźną

naganą w głosie. -Szczerze mówiąc, o co ci właściwie chodzi? Chciałeś, żeby wyszła za mąż i

zeszła ci z drogi. No więc osiągnąłeś swój cel.

Alasdair wstał z krzesła i zaczął przechadzać się niespokojnie po kawiarnianej sali.

- Dlaczego, Ouin? - wychrypiał. - Dlaczego ze wszystkich kobiet z Londynie

wybrałeś właśnie ją? Możesz mi to wytłumaczyć?

Quin wydawał się zdziwiony.

- Lubię ją. Wydaje się rozsądna.

- Rozsądna? - powtórzył Alasdair. - Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że przymknie

oko na twoje dziwki, to możesz się bardzo rozczarować. Szkoci nie słyną z wyrozumiałości.

Quin położy) mu ciężko rękę na ramieniu.

- Uwaga, przyjacielu - warknął. - Moje małżeństwo i to, co się w nim będzie działo,

to nie twoja sprawa. Dam jej dzieci, piękne domy i tytuł. Wierz mi, nie będzie miała powodu

do narzekania.

Alasdair milczał chwilę.

- A co z miłością?

- Właśnie - prychnął Ouin. - Powiedziałem, że zamierzam dać jej dzieci, na Boga! To

wystarczy. Nie.

nie kocham jej, ona też mnie nie kocha. I nic się w tej sprawie nie zmieni.

- Powiedziała ci to? Quin zarumienił się lekko.

- To nie twój interes, atc tak, powiedziała. Alasdair przełknął ślinę. Próbował zebrać

myśli.

Czuł się, jakby tonął.

- Jesteś pewien? -wykrztusił. - Czy jesteś pewien, że ona właśnie tego chce? Czy

przypadkiem ciotka nie zmusza jej do ślubu?

- Jej ciotka dowiedziaia się o naszych planach już po fakcie - odparł Ouin. - Była

oczywiście zachwycona. Nie, Esmee nikt do niczego nie zmuszał. Boże! Alasdairze! O co ci

chodzi? Zachowujesz się jak pies ogrodnika! Jeśli chciałeś się z nią ożenić, nic nie stało na

przeszkodzie.

- Jestem ojcem jej siostry - zgrzytnął Alasdair. -Ponad dziesięć lat od niej starszym.

Nieważne, czego chciałem, a czego nie chciałem.

- Masz rację - zgodził się Quin. - Bo ona przyjęła moje oświadczyny. - Usiadł na

krześle, z którego wstał Aiasdair i patrzył przez chwilę na przyjaciela. -Do diabła! Myślałem,

background image

że się ucieszysz! Myślałem, że tak będzie najlepiej dla Sorchy! Dla nas wszystkich!

Alasdair chodził tam i z powrotem po sali, ale Ouin już się nie odezwał.

- Nie zasługujesz na nią, Ouin - powiedział w końcu Atesóitir. - Wiew, że nie

zasługujesz. Nie możesz jej dać serca i miłości, nie będziesz jej kochał tak, jak powinna być

kochana.

- Z powodu Viviany? - spytał cicho, już bez sarkazmu w głosie.

- Owszem, a także z powodu tych wszystkich innych kobiet, które miałeś po niej -

odparł Alasdair. - Mógłbyś wybrukować sobie drogę do piekła swo-

imi utrzymankami i dziwkami. A Esmee jest niewinna jak dziecko. Pomyśl, co robisz.

Quin popatrzył na niego z ukosa.

- Twierdzi, że nie jest aż tak bardzo niewinna - odpad cicho. - Czy nie powinieneś mi

przypadkiem o czymś wypomnieć?

Alasdair wpatrywał się w ścianę.

- Bądź dla niej dobry - zgrzytnął. - Tylko o to cię proszę. A jak nie, to nie będę się

nawet fatygował, żeby cię wyzwać na pojedynek. Od razu wsadzę ci nóż między żebra.

Ouin zacisnął dłonie na poręczy krzesła, jakby miało go to powstrzymać od zadania

ciosu. Alasdair wolałby nawet, by Quin nie próbował nad sobą panować, tylko rzucił się na

niego z pięściami i stworzył mu pretekst do bijatyki.

Ale nie dopisało mu szczęście. Ouin wstał i lekko się ukłonił.

- Niebawem mama wydaje kolację w Arlington -powiedział spokojnie. - To przyjęcie

tylko dla bliskich przyjaciół i rodziny. Chcemy uczcić zaręczyny. Zapraszam serdecznie

ciebie i Merricka.

- Ja nie przyjdę - odparł. - A nie wiem, co zrobi mój brat.

- Sani porozmawiam z Merrickiem - odparł gładko Ouin. - Jeśli się jednak nic zjawisz,

będzie to wyglądało dość dziwnie. Jesteś jednym z moich najbliższych przyjaciół. Poza tym

mama rozpowiada, że jesteś spokrewniony z Esmee.

- Znów te sztuczki lady Tatton - syknął Alasdair.

- Nieważne. Ze względu na naszą długoletnią przyjaźń proszę cię, żebyś jednak

przyjechał.

Alasdair wzruszył ramionami.

- Pomyślę o tym - powiedział.

Esraćc spędziła kilka kolejnych dni u boku lorda Wynwooda. Jeździli do parku, poszli

do zoo, zjedli kolację u przyjaciół, obejrzeli wystawę w muzeum. Mimo smutku, jaki ciągle

jej towarzyszył, Esmee dobrze się czulą w towarzystwie Ouina.

background image

Wynwood był bardzo mity i niczego od niej nie wymagał. Tak bardzo go polubiła, że

ogarnęło ją nawet poczucie winy. Na pewno mógł sobie znaleźć idealną żonę. Taką, która by

go kochała i była mu w pełni oddana.

Ich zaręczyny były dla wszystkich zaskoczeniem. Jak się później dowiedziała,

panowie z klubu Whi-te'a robili zakłady, czy Ouin w ogóle się ożeni. Lady Tatton nie myliła

się co do jego reputacji niepoprawnego kobieciarza, jednak gdy Esmee poruszała w żartach

ten temat, lord Wynwood śmiał się tylko i nie odpowiadał.

Większość poranków spędzała z Sorchą, ale nie widywała Alasdaira. Była ciekawa, co

myśli o jej zaręczynach. Jakaś jej dziecinna cząstka łudziła się, że to go trochę dotknęło. A

może nic o tym nie wiedział? Albo też, co bardziej prawdopodobne, był myślami gdzie

inaczej, to znaczy przy pani Crosby -tam, gdzie powinien być. No i miał te swoje blond-wlose

aktorki.

W chłodnym świetle dnia próbowała myśleć o tym wszystkim bez emocji. Chciała

wymazać z pamięci słodko-gorzkie tygodnie spędzone w Londynie, gdy zwykłe spotkanie na

schodach przyprawiało ją o drżenie serca.

Teraz jednak, gdy mówiono o Alasdairze w jej obecności, nauczyła się przybierać

pozę uprzejmej rezerwy. I dawała sobie z tym świetnie radę. W nocy

jednak jej strategia nie była już lak skuteczna. Wtedy myślała o jego zakazanych

pocałunkach i gorących pieszczotach. O tym, jak drżały mu ręce, gdy dotknął jej po raz

pierwszy. Tak, był doświadczonym libertynem. Ale ona zaznała przy nim rozkoszy.

Od samego początku instynkt podpowiadał jej, że nie jest mu obojętna. Nie rozumiała

jednak, dlaczego Alasdair nigdy z nią na ten temat nie rozmawia. Ale z drugiej strony, o czym

miał mówić. Nie chciał się żenić. A ona... byia po prostu naiwna. Jak mogła się tak głupio w

nim zakochać? Czuła się tak niedoświadczona, za jaką ją uważa!.

Drugi tydzień po zaręczynach upływał nieco inaczej. Lorda Wynwooda widywała

rzadziej, a gdy się spotykali, wydawa) jej się dziwnie obcy. Zmiana była tak wyraźna, że

zaczęła się zastanawiać, czy Ouin nie wyczuwa jej obsesyjnej miłości do Alasdaira. Gdy

jednak wyraziła obawę, że być może podjęli zbyt pochopną decyzję, lord Wynwood

rozc.śmiaf się tylko i cmoknął ją w policzek.

Pocałunek nie pasował zupełnie do jego chmurnego spojrzenia. Co gorsza, bardzo ją

rozczarował... zbyt dobrze pamiętała grzeszne uściski Alasdaira. f zaraz potem uświadomiła

sobie wreszcie, że to z Ouinem będzie dzielić małżeńskie łoże. Nie była pewna, czy jest do

tego zdolna.

Raz próbowała rozmawiać z ciotką Roweną, ale słowa nic przechodziły jej przez

background image

gardło. Myślała nawet, by odwiedzić panią Crosby, ale był to bardzo dziecinny pomysł.

Czego się mogła dowiedzieć od tej biedaczki? Prawdy? Poza tym pani Crosby miała własne

problemy.

Zagubiona i nieszczęśliwa, zaczęta pisać do Alas-daira, by powiadomić go o swoich

zaręczynach - listy najpierw były bardzo oficjalne, potem niema) przyjacielskie, w końcu

błagalne i gorące. Wszystkie ją zawstydzały i wszystkie kolejno podarła. To nie miało sensu.

Nic nie łączyło jej z Alasdairem. 1 dlatego pokazywała się z lordem Wynwoodem. Skręcone

kolano przestawało boleć, a wizyta w Buckinghamshire zbliżała się z każdym dniem.

- Doprawdy! - wykrzyknęła lady Tatton, wysuwając głowę z powozu. - Arlington

Park to naprawdę wspaniała posiadłość!

Ze swojego okna Esmee widziaia tylko ogromne zielone połacie, gdzieniegdzie stada

jeleni, lśniące małe jeziorka i malownicze zagajniki. Wioska Ar-lington Grccn zniknęła jej z

oczu za bramą pół kilometra wcześniej. Ciotka Esmee najwyraźniej miała ze swojego miejsca

znacznie lepszy widok, gdyż opisywała teraz dom, do którego się zbliżały, w najdrob-

niejszych szczegółach.

- Och, to styl paladiański, Esmee - wykrzyknęła. -Trzy, nie, chyba nawet cztery piętra.

Co najmniej dwadzieścia sypialni. A ta cegła! Co za cudowna, głęboka czerwień! Na pewno

kilka klatek schodowych. Na środku podjazdu fontanna! Och moja droga, zobacz tylko!

Esmee z pewnością by zobaczyła, gdyby ciotka nie zasłaniała jej widoku. Nie potrafiła

jednak wykrzesać z siebie zbyt wielkiego entuzjazmu dla wspaniałego parku. Cała ta historia

wydawała się jej zupeł-

nie surrealistyczna. Czuia się tak. jakby żyła cudzym życiem - w tym eleganckim

stroju, w towarzystwie elit. podczas gdy w głębi duszy pozostała dawną Esmee, która -

przerażona i wściekła - stanęła niedawno w progu domu sir Alasdaira.

W ciągu kilku chwil jej nowe życie wróciło na pierwszy plan, a jej oczom ukazała się

cała wspaniała posiadłość Arlington. Lady Wynwood schodziła po krętych schodach z

szeroko rozłożonymi rękami. Szybko wymieniono zdawkowe pocałunki, rozpakowano

bagaże. Wszędzie kręcili się służący w pięknych liberiach.

W środku było gorzej. Krewni Wynwooda już przybyli i nie mogli się doczekać

spotkania z narzeczoną, której wcześniej nie znali, 'lak więc lord Wynwood wziął Esmee pod

rękę i przedstawiał ją kolejno całej armii ciotek i kuzynów.

- Musisz być zmęczona podróżą, moja droga - powiedział, odprawiając grzecznie

wyjątkowo natrętną ciotkę, która chciała zobaczyć ogrody. - Wybacz, że tak to długo trwało.

Mama już patrzy na mnie wilkiem. Na pewno chce zaprowadzić ciebie i lady Tat-ton do

background image

waszych pokoi.

Esmee przydzielono sypialnię, garderobę i mały salonik. Jej ciotka zajęła sąsiedni

apartament. Na środku sypialni Esmee stało piękne łoże z baldachimem i pościelą w barwach

złota i kości słoniowej. Obok znajdował się wielki kominek, w którym buzował ogień,

chroniąc ją skutecznie przed wiejskim chłodem. Kolacja miała się zacząć o szóstej.

'lego dnia zjawiło się tylko kilka osób najbliżej spokrewnionych. Wuj Wynwooda

zdążył już wrócić do Anglii, ale wypoczywał po podróży w pobliskim majątku. Pozostali

goście mieli przybyć następnego dnia na bardziej oficjalną kolacje.

Skoro tłum w salonie okazał się tylko „kilkoma najbliższymi krewnymi", Esmće

zaczęła się zastanawiać, jak wglądałoby przyjęcie w pełnym składzie. Lord Wynwood miał

tylko jedną siostrę. Esmee zatem sądziła, że jego rodzina nie jest zbyt liczna. Teraz zobaczyła,

jak dalece się pomyliła.

Lady Wynwood miała sześć sióstr, dwie ciotki i wuja, a każde z nich własne rodziny.

Cioteczna babka lady Wynwood, lady Chariottc Hewitt, mieszkała w małym domku na

terenie posiadłości. Siostra lady Wynwood, lady Alice, miała troje własnych dzieci.

Nieżonaty brat lady Wynwood. lord Chesley, również zaprosił przyjaciół do swojego

majątku. Tak więc gości przybyło znacznie, znacznie więcej, niż mogła oczekiwać, ałe

przysięgła sobie, że jakoś to wytrzyma.

Gdy zmyta z siebie podróżny kurz i uczesała się, podeszła do okna. Przez jakiś czas po

prostu tam stała i patrzyła na typowo angielski ogród i myślała, że tak bardzo chciałaby teraz

znaleźć się w Szkocji, w domu swojej matki. Dawno temu marzyła o wyjeździe do Anglii, by

poznać inny świat i znaleźć sobie męża. Ale teraz, gdy marzenie się spełniło, nie dało jej

żadnej satysfakcji. Nie wzięła pod uwagę faktu, że zakocha się w łajdaku, który w dodatku

nic odwzajemni jej uczuć.

Przy oknie było chłodno, a lismee wciąż miała na sobie cienką koszulkę. Błądząc

myślami gdzie indziej, sięgnęła po szal, który miała na sobie podczas podróży, i przerzuciła

go sobie przez ramię.

Wtedy usłyszała trzaśniecie i zobaczyła, ze ciotka wchodzi do pokoju przez drzwi

łączące oba apartamenty.

- Poprosiłam Pickens. zęby odprasowała dla ciebie tę ciemnoniebieską suknię -

zaczęła ciotka. -Może być?

Esmee odwróciła się od okna.

- Tak, z pewnością. Bardzo dziękuję, ciociu.

W końcu ciotka przyjrzała jej się uważnie i posmutniała.

background image

- Drogie dziecko! - zawołała, ruszając ku niej przez pokój. - Gdzie masz pończochy?

W tej koszuli i szalu, z rozpuszczonymi włosami, wyglądasz jak sierota.

Esmee zdobyła się na słaby uśmiech.

- Jestem sierotą, ciociu.

Lady Tatton odsunęła ją od okna.

- Nic to miałam na myśli. Włóż teraz szlafrok i usiądź przy toaletce. Uczeszę cię, a

Pickens tymczasem uprasuje suknię.

Esmee posłusznie usiadła. Lady Tatton wzięła szczotkę i zabrała się do dzieła.

- Musisz mi powiedzieć, co cię trapi - zaczęta. -Jesteś taka zmartwiona. Żałujesz

swojej decyzji? Takie wahania są zupełnie naturalne.

- Nie o to chodzi - wyjaśniła Esmee. - Przyjechało tu po prostu tyle osób, wokół tych

zaręczyn zrobiło się okropne zamieszanie. I dom... Jest taki ogromny.

- Dom twojego ojczyma też byl bardzo duży. -Ciotka rytmicznie przeciągała szczotką

po jej długich włosach. - Zresztą większość szkockich posiadłości można porównać z

Arlington. Castle Kerk na przykład to jeden z najpiękniejszych domów na północ od

Yorku.

- Castłe Kerk? - spytała Esmee. - Nigdy o nim nie słyszałam.

Zobaczyła w lustrze, że ciotka badawczo jej się przygląda.

- To siedziba MacLachlanów z Argylishire. Donn sir Alasdaira. Nie wiedziałaś?

Esmee poczuła, że się lekko rumieni.

- Nigdy o tym nie wspominał - odparła. - Ale szkockie posiadłości nie mają tak

oficjalnego charakteru, prawda? W każdym razie ja nie odnoszę takiego wrażenie. A tutaj to

jest zupełnie naturalne. Nie czuję tu ciepła.

Ciotka powiodła szczotką po włosach Esmee długim, posuwistym ruchem.

- Esmee - powiedziała w końcu cicho. - Dlaczego przyjęłaś oświadczyny lorda

Wynwooda?

Esmee podniosła głowę i w lustrze pochwyciła spojrzenie ciotki.

- Myślałam, że tak będzie najlepiej. Lubię go, to chyba dobra partia. Sama tak

mówiłaś. Zgodziłam się też ze względu na Sorchę.

- Ze względu na Sorchę? - Lady Tatton podniosła gios. - A co Sorcha ma z tym

wspólnego?

Esmee wyłożyła ciotce argumenty Wynwooda.

- Nawet ty, ciociu Roweno, musisz przyznać, że jeśli tak dalej pójdzie, wszyscy

zaczną się zastanawiać, kim ona właściwie jest - zakończyła Esmee. - Teraz rzadko

background image

przyjmujemy wizyty, a domy przy Grosvenor Squarc praktycznie świecą pustkami. Ale za

parę miesięcy zaczną się plotki.

- Tak - przyznała niechętnie lady Tatlon. - Trudno się nie zgodzić z logiką

Wynwooda.

- Ale...? - spytała Esmee, wyczuwając wahanie w jej głosie.

Lady Tatton odłożyła /, trzaskiem szczotkę.

- Drogie dziecko - zaczęła. - Nic możesz żyć dla Sorchy. Już i tak poświęciłaś zbyt

wiele dla kaprysów innych. Rosamund przetrzymywała cię w Szkocji, gdzie byłaś niewolnicą

jej histerii i kaprysów.

- Ale ona naprawdę mnie kochała - szepnęła Esmee, łykając łzę. Wiem, że tak było.

Ona tylko bała się zostać sama.

Oczy ciotki pociemniały z gniewu.

- Rosamund zmarnowała sobie życic - zaprotestowała. - Zawsze szukała kogoś, na

kim mogłaby się oprzeć, zawsze była pewna, że prawdziwe szczęście czeka tuz za rogiem.

Czasem żałuję, że nic wytrwała we wdowieństwie. A ironia losu polega na tym, że gdyby

wyszła za pierwszego mężczyznę, w którym się zakochała, nic /Jego by się nie stało, a ty nie

popadłabyś w tarapaty.

Esmće zbyła milczeniem fakt, że gdyby matka nie poślubiła jej ojca, jej w ogóle nie

byłoby na świecie.

- Jakiego mężczyznę? - spytała. - Kim on był? Lady Tatton przygryzła jednak wargę i

wyglądała

tak, jakby żałowała, że w ogóle się odezwała.

- Rosamund nigdy nie zdradziła jego nazwiska. Wspomniała o nim raz, najwyżej

dwa. Jednak ta miłość wywarła ogromny wpływ na jej życie.

Hsmee bardzo się zdziwiła.

- A ten mężczyzna jej nie kochał? Nie chciał się z nić} ożenić?

- Chyha chciał - odparła ciotka. - Ale to był typ podróżnika, żeglarz, odkrywca, ktoś

w tym rodzaju, i nie chciał zrezygnować ze swoich pasji. Rosamund nie mogła się z tym

pogodzić. Potrzebowała kogoś, kto by stale lczal u jej stóp. Doszła zatem do wniosku, że ten

romans to pomyłka, a jej podróżnik może umrzeć na lcbrę, zginąć w huraganie lub innych

strasznych okoUc7.vv^cuKh. \ Uvkv hyl koniec.

Esmće zaczęła powoli dostrzegać cały absurd sytuacji.

- Ciociu, dlaczego mi to wszystko opowiadasz?

- Dziecko, nie mam pojęcia. - Rowena założyła pukiel włosów Hsmec za ucho. -

background image

Myślę, ze serce nie zawsze nas prowadzi w niewłaściwym kierunku.

Esmee rozszerzyła oczy.

- Nic? - spytała ostro. - A ja myślałam, że w przypadku mamy sprowadziło na nią

same kłopoty.

- Och, nie - zaprotestowała lady Tatton. - Kłopoty spowodował rozum. Ona po prostu

myślała za dużo.

- Naprawdę? - Esmće zastanawiała się przez chwilę nad uwagą ciotki. - Może i

masz rację.

Lady Tatton wahała się przez chwilę.

- Boże, mam nadzieję, że nie pożałuję tej rozmowy - mruknęła niemal do siebie. -

Obym tylko cię nie skierowała na złą drogę. Ale prawda jcsl taka, Esmee, że czasem

doprowadzamy do tego, że rozum albo, co gorsza, strach prowadzi nas zbyt daleko. A serce

wie najlepiej. Przez ostatnie dwa tygodnie nie byłaś sobą. Wynwood to dobra partia, ale nie

wiem, czy to na pewno odpowiedni mąż dla ciebie.

Esmee wzruszyła ramionami.

- Gdybym go nie przyjęła, większość kobiet uznałaby mnie za wariatkę.

Lady Tatton uśmiechnęła się łagodnie.

- Po prostu się nie spiesz - poradziła. - I nic działaj pochopnie.

Esmće poczuła na sobie ogromne brzemię winy. Ciotka starała się tak bardzo i

postępowała wobec niej tak wspaniałomyślnie, lak bardzo zaieżafo jej na przyszłości

siostrzenicy.

- Przyrzekam - odparła. - Nigdy nie będę dzialala pod wpływem impulsu i nie

przyniosę ci wstydu.

- Nie, na to jesteś zbyt rozsądna - powiedziała ciotka. - Niepotrzebnie o tym

wspominałam. A z czasem przekonasz się, że to małżeństwo ma naprawdę sens.

Esmee milczała chwilę.

- Ja też mam taka nadzieję. Ale co będzie, jeśli... dojdę do innych wniosków?

Lady Tatton poklepała ją uspokajająco po ramieniu.

- Cóż, jeśli po jakimś czasie uznasz, że on ci jednak nie odpowiada, wrzucimy naszą

rybkę z powrotem do morza - powiedziała. - Oczywiście będą plotki, ale szczerze mówiąc,

Wynwood ma nic najlepszą reputację. Przetrwamy burzę.

- Nie mogłabym z nim tak postąpić. Lady 'latton uśmiechnęła się smutno.

- Nie byłoby to najlepsze wyjście - zgodziła się. Poza tym Gwendolyn... to zupełnie

inna sprawa. Trafiłabym z pewnością na jej czarną listę przynajmniej na dwa miesiące.

background image

Musiałabym jakoś okupić swoją winę. Aic to i tak lepsze niż małżeństwo, które mogłoby cię

unieszczęśliwić.

- Och, ciociu, nie chciałabym cię stawiać w trudnej sytuacji.

- Ja również bym tego nie chciała - odparła łady Tatton. - Ale jeśli ja przetrwam, ty

również. Oczywiście jeśli w ogóle dojdzie do takiej sytuacji. A teraz powiedz, gdzie są te

perły od twojej matki? Od wieków ich nie widziałam.

- Perły? - Esmee zerknęła na kuferek stojący przy toaletce. Wciąż myślała o tym, co

mówiła ciotka na temat rozumu i serca. - Są w kieszeni kufra w takim zielonym aksamitnym

pudełeczku.

- Wspaniale - powiedziała ciotka. - Dziś każę Pic-kens uczesać cię w kok. To

odpowiednia fryzura dla młodej kobiety, która zamierza wyjść za mąż. I dlatego perły będą

konieczne.

Esmee uśmiechnęła się.

- Dziękuję, ciociu. Może będę dzięki nim wyglądała na starszą i wyższą?

- Z pewnością. - Lady Tatton otworzyła puzderko i wydała krótki okrzyk. - Boże,

dziecko! Dlaczego nie nosiłaś ich wcześniej?

Esmee pomyślała o pierwszej miłości swojej matki i straconych szansach.

- Wiesz, sama tego nie rozumiem - odparia. -Pewnie postąpiłam bardzo głupio.

Powinnam je była wkładać codziennie, już od rana.

- Oczywiście - zgodziła się ciotka. - Po prostu zapierają dech. Już zapomniałam, jak

wyglądają stare perły Rosamundy.

Podróż, którą następnego dnia odbyli obaj bracia MacLachlan, nie była miła dla

żadnego z nich, gdyż obaj nie mieli ochoty na wizytę w dziczy Bucking-hamshire, aczkolwiek

z zupełnie innych powodów. Czekali jednak z wyjazdem do ostatniej chwiJi w nadziei, że

coś, może ręka boska, im w tym przeszkodzi. Nic takiego się jednak nie stało. Co gorsza,

listopadowy dzień był ponury, zasnuty mgłą i zanim dojechali do granicy hrabstwa, słońce

całkowicie skryło się za chmurami, a w powozie zapanował chłód, pasujący zresztą do

nastroju Alasdaira.

- Nie uprzyjemniasz mi tej podróży - powiedział Merrick, siedzący naprzeciwko

brata. - Bądź łaskaw pamiętać, że to ja jestem ponurakiem. Ty masz być miły i czarujący.

- Daj spokój - mruknął Alasdair. Rzeczywiście, czarujący!

Merrick tylko się roześmiał.

- Poza tym ty przecież nie znosisz takich przyjęć -zauważył Alasdair. - Dlaczego w

ogóle przyjąłeś zaproszenie?

background image

Merrick wzruszył ramionami.

- To tak, jakbym patrzy! na zamieszki albo egzekucję - wyznał. - Pociąga mnie

atmosfera takich sytuacji.

Nagle zmieni) temat.

- Która godzina? - Wyją! z kieszeni zegarek, otworzył go i odwrócił w stronę resztek

światła.

- Za kwadrans czwarta - mruknął Alasdair. - Zgadza się?

- Co do minuty.

- A dlaczego ty jedziesz na tę kolację? Alasdair nic wytrzymał jego spojrzenia.

- Niech mnie licho weźmie, jeśli wiem.

Powóz skręcif. żywopfot został za nimi, dzięki czemu do środka wpadła odrobina

światła. Alasdair miał ochotę zapalić latarnię, ale ciemność wydala mu się nagle znacznie

bezpieczniejsza.

Mcrrick pracowicie glansowat zegarek chusteczką.

- Lord Devellyn o czymś mi wczoraj przypomniał - powiedział. - Jedno z

powiedzonek babki MacGre-gor. Wartość rzeczy mierzy się chęci;) ich posiadania.

- Kompletna bzdura - odparł Alasdair. - Przynajmniej w tym przypadku. I wiem, do

czego zmierzasz. Devellyn nie zadaje sobie trudu, by zachować dla siebie własne opinie.

Merrick uniósł krzaczaste brwi.

- Czyżby'/

Alasdair patrzył przez chwilę na brata.

- Estnee nie musiała się wyprowadzać, żebym docenił jej prawdziwą wartość.

Zasługuje na wszystko, co najlepsze. Ale nic chcę, żebyś robił mi wykład na temat zasad

dobrego wychowania czy też rozwagi, bo taki właśnie mas?, zamiar, prawda?

- Ja? Wykład? - Merrick znów się roześmiał. - Chyba musiałbym raczej zasugerować,

ze w tym wypadku okazałeś zbyt wielką rozwagę. Przyznaję, ze nie rozumiem, co w niej

widzisz, ale jeśli pragnąłeś tej dziewczyny, dlaczego nie sprowadziłeś jej z powrotem?

Alasdair chciai zaprzeczyć, że brał pod uwagę taką możliwość. Ale po co miałby to

robić? Merrick czytai w nim zawsze jak w otwartej księdze.

- Jestem za stary i zbyt zmęczony - powiedział. -A ona wie za mało o świecie.

- Och, daj spokój! - odparowaf jego brat. - Jeszcze nic skończyłeś czterdziestki. A

panna Hamilton nie jest naiwną małą gąską.

- Przecież miałem romans z jej matką! - Alasdair straci! panowanie nad sobą. -

Romans, którego nawet nie pamiętam.' Zostawiłem ją z dzieckiem. Z dzieckiem, które

background image

muszę teraz wychować. To siostra Esmee, na miłość boską!

- Czy lo stanowiło jakiś problem dla panny Hamilton? - naciskał Merrick.

- Przecież ona ma dwadzieścia dwa lata! Co ona może wiedzieć?

- Z tego, co zdążyłem zauważyć, całkiem sporo. -Merrick wydawał się wreszcie

zadowolony z połysku zegarka. - Poza tym mężczyznom często przytrafiają się nieślubne

dzieci. - Mógłbym wymienić co najmniej pół tuzina znajomych, którzy są. wybacz, bę-

kartami. A jednak powiodło im się w życiu. Mają pieniądze i stanowiska. Dobrze się ożenili.

- Mężczyznom to się rzeczywiście zdarza - przyznał niechętnie Alasdair.

- Kobietom też - powiedział dobitnie jego hrat. -Daj dziecku nazwisko. Rozpieść tę

dziewczynkę. Opiekuj się nią. Wierz mi, świat będzie ją traktował dokładnie jak ty.

- Na razie Sorcha jest zbyt mała. zęby cokolwiek z tego zrozumieć. - Ale w

odpowiednim czasie na pewno ją adoptuję. A gdyby świat traktował ją tak jak ja, zostałaby z

pewnością królową Anglii.

Powóz znów zaczął skręcać. Merrick oparł się o przeciwległą ścianę.

- Panna Hamilton zaręczyła się dość niespodziewanie - powiedział lekko znudzonym

głosem. - Sądzisz, że ją do tego zmuszono?

Alasdair zwinął dłoń w pięść, jakby chciał w coś uderzyć.

-- Quin przysięga, że nie. A ja mu chyba wierzę. Poza tym ona nie tak łatwo ulega

naciskom.

- W takim razie nic bardzo rozumiem - odparł Merrick. - To niezbyt typowa sytuacja,

a Quin nie cieszy się najlepszą opinią.

- Oczywiście, że nie - zgrzytnął Alasdair. - Nie wiem, co ona sobie właściwie

wyobrażała. Chciałbym ją o to zapytać. Sądziłem, że znajdzie kogoś wartościowego, kogoś,

na kim mogłaby polegać.

- Rozumiem - powiedział Merrick. - Miałeś więc zatem jakiś plan. Zdradziłeś go

pannie Hamilton?

- Owszem, udzieliłem jej kilku rad - odparł Alasdair. - Cóż miałem robić?

- Rzeczywiście - odparł Merrick ze śmiertelną powaga. - Mam nadzieję, drogi bracie,

że nie wywołasz dziś skandalu. Jesteś przecież przyjacielem Quina.

- Nie musisz mi o tym przypominać - warknął Alasdair. - Nie będzie żadnego

skandalu.

Merrick milczał chwilę, ale cisza nie trwała długo.

- Powiedz mi, czy panna Hamilton odwzajemniała... jak by to nazwać... twój

szacunek?

background image

Alasdair wzruszył lekko ramionami.

- Przez jakiś czas miałem wrażenie, że darzy mnie sentymentem - przyznał. - Ale jak

już powiedziałem, jest młoda. A teraz może się zawsze zwrócić do ciotki.

- Wcale nie jest taka młoda - zaprzeczył Merrick. - Większość kobiet w jej wieku jest

już zamęż-

na i ma dzieci. Quin uważa ją za mądrą, rozsądną osobę. Czyżby zalecał się do jakiejś

innej panny Ha-milton?

Alasdair popatrzył na niego ponuro.

- Alasdairze, jeśli pragnąłeś tej dziewczyny, dlaczego...

- Przestań, na miłość boską! - wykrzyknął AJas-dair. - I tak na wszystko jest już za

późno!

Merrick pokręcił wolno głową.

- Nie jest, dopóki ślub się nie odbędzie. Jeszcze nic się nie stało. Ale uważaj. Znam

cię i wiem, co potrafisz.

Tymczasem powóz wjechał na most. Alasdair wyjrzał przez okno na Arlington Green,

a potem skręcili w bramę.

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział cicho.

- Musimy pamiętać, że dla Quina to ważna i radosna uroczystość.

Jego brat nie odezwał się ani słowem.

Dziesięć minut później rozpakowywali już bagaże. Alasdair popatrzył na Quina, który

wyszedł im naprzeciw. Wyglądał jak chmura gradowa. Najwyraźniej radosne przyjęcie

przybrało niewłaściwy obrót. W Alasdairze znów zatliła się iskierka nadziei? Czyżby Esmee

odzyskała rozum?

Ouin popatrzył na Alasdaira zimno i twardo. Nie mógł dobyć z siebie głosu.

- Ouin? - Alasdair położył mu rękę na ramieniu.

- Przyjacielu, coś się stało?

- Nic - warknął Ouin. - Przynajmniej mam taką nadzieję.

- Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha - powiedział Merrick.

- Nie ducha - odparł Ouin. - W każdym razie jeszcze nie. - Ouin popatrzył

podejrzliwie w kierunku la-

su, który oddzielał jego rezydencję od posiadłości wuja, lorda Chesleya.

- Wuj jest w domu? - spytał niewinnie Alasdair.

- Powrót syna marnotrawnego - zażartował Quin. I jakby chciaf się zmusić do

lepszego nastroju, klepnął jowialnie Alasdaira w plecy. - Nie zwracajcie uwagi na moje

background image

humory. Ponosi mnie wyobraźnia... Zaręczyny i tak dalej. Wejdźcie i pomóżcie mi zmyć

wszystkie troski szklaneczką brandy.

Rozdział 10

W którym sir Alasdair popełnia kolejny błąd

)

- Jesteś gotowa, kochanie?

Esmćc zerknęła do lustra. Lady Tatton stała w drzwiach w zielonej sukni i pasujących

do niej pantoflach.

Pickens odłożyła kilka niewykorzystanych szpilek i Esmee wstała.

- No i co? - spytała, wygładzając suknię. Lady latton postąpiła naprzód.

- Pięknie - powiedziała, nakazując Esmee obrót. - Moja droga Pickens! Przeszłaś

samą siebie.

W istocie. Esmee z trudem rozpoznawała kobietę, która patrzyła na nią z lustra. Ta

kobieta wyglądała jak... no cóż... jak kobieta. Byta wysoka i wytworna. Ciemnoszara suknia

miała prosty krój, aie odsłonięte ramiona i spory dekolt. Na szyi pyszniły się perły od

Alasdaira, a we włosach drugi sznur, pożyczony od ciotki.

- Mam dla ciebie prezent - powiedziała lady Tatton, wyciągając rękę.

Esmee popatrzyła na mały aksamitny woreczek.

- Ciociu, nie możesz...

- To specjalna okazja - upierała się ciotka. - Nie otworzysz?

Esmee rozwiązała sznureczek i wysypała zawartość na otwartą dłoń. Jej oczom

ukazały się przepiękne kolczyki - perły z brylantami.

- Och - powiedziała bez tchu. - Jakie eleganckie!

- Teraz należą do ciebie - powiedziała lady Tatton, dotykając jednego z kolczyków. -

Włożyłam je w dniu ślubu z Tattonem i są dla mnie bardzo cenne. Pozwól, że ci je zapnę.

Wynwood na pewno chciałby, żeby jego przyszła żona prezentowała się godnie i elegancko.

Esmee poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Tak bardzo pragnęła, by ten dzień miał

dla niej równie szczególny charakter, jak dla jej ciotki.

- Ciociu, nie mogę już niczego od ciebie przyjmować - powiedziała. - I tak byłaś dla

mnie zbyt hojna.

- I zawsze będę. - Lady Tatton odsunęła się nieco, by z daleka ocenić swoje dzieło. -

Chodźmy teraz na dół. Musimy dzielnie stawić czoło przyszłości.

Już od korytarza do uszu [Ismee dobiegały dźwięki skrzypiec. Lady Wynwood uparła

się, że zamówi kwartet smyczkowy.

background image

- Stworzą cudowny nastrój - twierdziła. - 1 Che-sley tak bardzo kocha muzykę.

- Widziałam parę minut temu powozik Chesleya -powiedziała lady Tatton, gdy

schodziły w dół krętymi, szerokimi schodami. - Pamiętaj, że to młodszy brat Gwendolyn i ona

rozpieszcza go jak dziecko.

Esmee często słyszała, jak Wynwood opowiada o wuju.

- Chyba nie jest aż tak młody.

- Oczywiście, że nie - powiedziała lady Tatton. -Ma może z pięćdziesiątkę. To

podróżnik i mecenas sztuki, zarówno tutaj, jak i na kontynencie.

- Nic będę miała o czym z nim rozmawiać!

- Nonsens. Z pewnością go oczarujesz.

Z okazji zaręczyn lady Wynwood udostępniła gościom ogromną salę balową i dwa

salony. Służący w czerni wyrastali jak spod ziemi, zalewając zebranych strumieniami

szampana, podawanego na tacach połyskujących złociście w świetle tysiąca świec. Srebro

lśniło tak, że można się było w nim przeglądać, dywany były nieskazitelnie czyste.

Gospodarze, rodzina Hewittów, chcieli tego wieczoru zaprezentować światu swój wielki styl.

Salon niemal pękał od gości; większość z nich Esmćc miała już okazję poznać.

Przyszło jednak parę osób, które widziała po raz pierwszy. Wynwood przedstawiał ją wiaśnie

swoim znajomym, gdy poczuła, ze nagle sztywnieje.

Esmee poszła za jego spojrzeniem - patrzył wyraźnie w stronę kwartetu. Stał tam

bogato ubrany mężczyzna w towarzystwie paru innych osób, z których żadna nie wyglądała

na sąsiada lub krewnego i Iewit-tów.

- Czy to twć>j wuj, lord Chesley? - spytała Ksmee. - Mam wielką ochotę go poznać.

- Nie będę mu teraz przeszkadzał - odparł spokojnie Wynwood. - Teraz odprowadzę

cię do ciotki. Matka zabija mnie wzrokiem. Chyba o czymś zapomniałem.

Esmee nie widziała nigdzie w pobliżu jady Wynwood, lecz dołączyła do ciotki, która

stalą otoczona wianuszkiem kobiet po przeciwnej stronie pokoju, i usiadła spokojnie przy

niej, słuchając paplaniny entuzjastek sztuki ogrodniczej omawiających właśnie zalety różnych

nawozćtw.

Znudzona Esmee zaczęła błądzić wzrokiem po pokoju. Lord Chesley pochylił się

właśnie nad wiolon-

czclistą. Wróciła lady Wynwood i rozmawiała teraz z przyjacióimi Chesleya. Jej syn

zniknął z horyzontu.

Dokładnie w tej chwili Esmec poczuła na sobie czyjś palący wzrok. Obróciła się przez

prawe ramię i z wrażenia zaparto jej dech w piersiach. W drzwiach stal sir Alasdair

background image

MacLachlan ubrany w elegancką czerń, z kieliszkiem sherry w dłoni. Niemal kpiąco uniósł go

do góry i wychylił zawartość.

Przez chwilę Esmće nie mogła złapać oddechu. Az do tej chwili nie wierzyła, że

Alasdair /jawi się naprawdę w Arlington. Nie przyjechał zresztą sam, tuż za nim stal jego

brat. Dlaczego to uczynił? Chciał ją zadręczyć na śmierć? Zaczęła żałować, że włożyła perły.

Paliły teraz jej ciało, tak samo jak jego wzrok.

Esmće wróciła do rozmowy, ale czuła, jak płoną jej policzki. Boże, zachowywała się

absurdalnie. Przecież oni się przyjaźnili. Dlaczego Alasdair miałby odrzucić zaproszenie?

Musiała się zacząć przyzwyczajać do tego, ze MacLachlan stanie się częścią jej życia, jeśli -

nie - kiedy wyjdzie za Wynwooda. Niecierpliwie porzuciła te rozważania i rozejrzała się po

pokoju w poszukiwaniu czegoś, co odwróciłoby jej uwagę od Alasdaira.

Goście Chesleya wydawali się interesujący. Esmee skupiła na nich całą uwagę. Byt

wśród nich wątły, niemal rachityczny mężczyzna w zbyt obszernym ubraniu. Jego

haczykowaty, ogromny nos zdawał się nim kierować. Obok stal niepozorny trzydziestolatek

odnoszący się do starszego pana z ogromną rewerencją.

Najbardziej interesująca była jednak kobieta -prawdziwa piękność, z pewnością nie

Angielka, przewyższająca wzrostem obu panów. Kruczoczarne włosy zaczesała gładko od

twarzy o klasycznych, nie-

mai rzeźbionych rysach. Oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze niż włosy.

Kobieta stata obok starszego mężczyzny z kieliszkiem szampana w ręku i spod

nieprawdopodobnie długich rzęs obserwowała tłum. Miała na sobie czerwoną suknię z dużym

dekoltem, a z uszu zwisały jej dwie ogromne rubinowe kute. Czarny kaszmirowy szai na jej

ramionach wyglądał jak udrapowany ręką artysty. Jedynie jej nos nie byi całkowicie

doskonały, szpecił go niewielki garb u nasady.

Do Esmee podeszła cioteczna prababka Wyn-wooda, lady Charlotte.

- Poznała już pani hrabinę Bergonzi? - spytała. Esmee odwróciła się do niej.

- Hrabinę Bergonzi?

- To śpiewaczka operowa - wyjaśniła staruszka. -Ale wyszła dobrze za maż. W

zeszłym tygodniu wróciła z Wenecji z ojcem, Umbertem Alcssandrim.

- Z Umbertem Alcssandrim? - Esmee słyszała o wielkim włoskim kompozytorze. -

Co oni tutaj robią'?

W oczach staruszki pojawił się figlarny błysk.

- Trwonią pieniądze Chesleya - wyjaśniła. - Który chce wystawić operę.

- Operę? - powtórzyła Esmee. Lady Charlolte pociągnęła nosem.

background image

- Chesley to dyletant - odparła. - I zawsze wydaje pieniądze na jakieś głupstwa. A już

szczcgńhuc pociągają go artyści. Z kontynentu, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

- Chyba tak - mruknęła Esmee. Dama podniosła się z krzesła.

- Chodź, dziecko - powiedziała. - Przedstawię cię. Esmee nie miała zbyt wielkiego

wyboru.

- Chesley.' - zawołała Jady Charlotte, gdy zbliżyły się do kwartetu. - Chesley, daj

spokój z tą muzyką i podejdź tu natychmiast.

Chesley oderwał się od swojego towarzystwa i podszedł do nich, uśmiechając się

posius/.nie.

- Ciociu Charlotte - powiedział, unosząc jej dłonie do ust. - Moja droga, nie

wyglądasz na więcej niż siedemdziesiąt lal. A kim jest ta młoda piękność? Tylko mi nie mów,

że to narzeczona mojego siostrzeńca.

- Oczywiście, że tak, głupcze - odparła ciotka. -Ukłoń się swojemu przyszłemu

niemądremu wujkowi, moja droga.

Esmee dygnęła.

- Dobry wieczór, milordzie.

- Co za okrutny świat - jęczał Chesley. - Wszystkie piękności są zawsze zajęte.

Ciotka Charlotte zaśmiała się głośno.

- Nigdy w życiu nie szukałeś kobiety - odparła. -A teraz przedstaw tę dziewczynę

przyjaciołom ze świata muzyki.

Lord Chesley ujął Esmee pod ramię i pożeglował z nią w stronę ciemnowłosej

piękności.

- Moja droga, czy mogę ci przedstawić narzeczoną mojego siostrzeńca, pannę

Hamilton? -zapytał. -Panno Hamilton, to hrabina Viviana Bergonzi di Vincenza.

Esmće dy^uęta grzecznie.

- Jestem zaszczycona.

Hrabina patrzyła na nią odważnymi, ciemnymi oczyma.

- Gratuluję z powodu zaręczyn, panno Hamilton -powiedziała perfekcyjną

angielszczyzną. - Życzę pani wielu szczęśliwych lat w związku małżeńskim.

Hrabina znów otaksowała ją wzrokiem.

- Proszę wybaczyć, że przeszkodziliśmy w uroczystości rodzinnej - szepnęła. -

Chesley nic wyjaśni! nam dokładnie, z jakiej okazji odbywa się przyjęcie.

- Och, daj spokój, Vivie - odparł hrabia. - Co za różnica?

Hrabina przeniosła spojrzenie na lorda Chcsleya.

background image

- Pewnie żadna - odparła spokojnie. - Panna Ha-milton to jedyna miła osoba w

towarzystwie.

Dokładnie w tym momencie zaanonsowano kolację.

- Dzięki Bogu - powiedziała ciotka Charlotte. -Umieram z głodu. Chodź, dziecko.

Innych gości możesz poznać po kolacji. Mam nadzieję, że pani Prat-ter przygotowała nam

dziś swojego słynnego kraba w sosie curry.

Esmće nie musiała jednak czekać, aż skończy się kolacja, by poznać pozostałych

gości. Siedziała obok bladego młodzieńca, który przybył na przyjęcie z lordem Chesleyem.

Hrabinę posadzono gdzieś dalej. Miejsce po lewej stronie Rsmee zajął Wynwood, ale nie

wydawał się zainteresowany rozmową. Ciotka Esmee spoczęła obok Alasdaira, naprzeciwko

hrabiny i nie sprawiała wrażenia zachwyconej.

Młody człowiek obok Esmee przedstawi! się cicho jako lord Digleby Bereslord,

młodszy syn markiza jakiegoś tam. Esmee zaczynała się już powoli gubić, kto jest kim i

podświadomie wyrzucała z pamięci nazwiska wszystkich nieobecnych. Lord Digleby na

szczęście nie wymagał od niej wiele uwagi. Wydawał się szczęśliwy, paplając o sobie i

swojej pracy z wielkim maestro Alessandrim.

- Jest pan zatem kompozytorem? - spytała zdumiona Esmee.

Młody człowiek zarumienił się lekko.

- Owszem, panno Hamilton. Głównie jednak piszę libretta. Nel fomuggio ma być

moją pierwszą

opera, a Chesley zdecydował, że ktoś musi mi pomóc w skomponowaniu muzyki.

- Cheslcy zdecydował? Znów rumieniec.

- To mój mecenas, panno Hamilton - powiedział lord Digleby. - Wszyscy siynni

kompozytorzy ich mają.

Esmee sadziła raczej, że sponsorzy wspierają głodujących artystów. A skoro lord

Digleby byt synem markiza, należał chyba do innej kategorii.

- Cóż, mam nadzieję, że w Buckinghamshire znajduje pan inspiracje do pracy. 'Iii jest

z pewnością przepięknie.

Lord Digłeby istotnie wydawał się natchniony. Miał zostać w wiejskiej posiadłości

Chesleya do czasu ukończenia swojego dzieła. A signor Alessandri przyjechał za namową

Chesleya aż z Wenecji, by mu w tym pomóc. Wierzył zapewnieniom lorda, że Digleby to

wybitny talent muzyczny.

Esmee zastanawiała się w duchu, czy signor Alessandri i jego wspaniała córka teraz,

gdy poznali już Digleby'ego. nie mają przypadkiem ochoty czmychnąć z tej pięknej wiejskiej

background image

posiadłości i udać się z powrotem do Wenecji. Ale może Digleby naprawdę był zdolny?

Pogrążona w zadumie znów poczuła na sobie czyjeś palące spojrzenie. Zerknęła szybko w

bok i dostrzegła, że Alasdair patrzy śmiało i całkiem wyraźnie w jej kierunku. Szybko

odwróciła wzrok i poczuła, że się rumieni.

Co za ironia losu. Ten arogant. którym gardziła i którego tak bardzo pragnęła, nie

odrywał od niej wzroku, a przyszły mąż w ogóle nie zwracał na nią uwagi.

A potem przyszło najgorsze. Lady Wynwood wzniosła toast za szczęście młodej pary.

Esmće patrzyła spokojnie, jak wszyscy goście ujmują w dłonie kieliszki i krzyczą:,, Za Esmće

i Ouina!". Potem panowie za-

częli dobrotliwie żartować / Ouina, a panie składały Esmćc życzenia. Esmee czulą się

jak. skończona oszustka, a Wynwood uśmiechał się sztucznie.

Kolacja nie ciągnęła się jednak w nieskończoność, kawa i tańce też wreszcie dobiegły

końca. Tym razem jednak Wynwood nie odstąpił jej ani na krok, a gości wyprowadziła ciotka

Charlotie. Potem Wynwood wziął ją za rękę i zabrał z salonu do małej niszy obok biblioteki.

- Pewnie jesteś zmęczona, moja droga - powiedział, ujmując ja za rękę. - Chyba masz

ochotę się położyć.

■- Wielką - przyznała. - Ale jeszcze chwilę zaczekam. Nie chce, by twoja matka

uznała, ze jestem niegrzeczna.

Wynwood milczał chwilę.

- Hsmee... ja - urwał i pokręci] głową. - Nie poświęciłem ci dziś wieczorem

dostatecznej uwagi. To niedopuszczalne. Proszę cię zatem o wybaczenie. Postaram się być

lepszym mężem niż narzeczonym.

Esmee wytrzymała jego spojrzenie.

- Panie, jeśli się wahasz... - zaczęła ostrożnie. Przerwa} jej gwałtownie.

- Absolutnie nie. - Próbował się uśmiechnąć, lecz jego oczy pozostały poważne.

- Też jesteś chyba zmęczony. Dobrze spałeś? Tym razem uśmiechnął się sardonicznie.

- Nieszczególnie. Patrz, przy podeście stoi mama i lady Tatton. Wszyscy idą na górę.

Ty chyba też powinnaś się położyć. Spij dobrze.

Esmee podała mu policzek do pocałunku, wyszła na korytarz i poszła za innymi

gośćmi na górę. Ani na chwilę nie opuszczało jej wrażenie, że lord Wynwood pragnie się jej

jak najszybciej pozbyć.

U szczytu schodów pożegnała się z ciotką.

- Mam ci przysłać Pickcns, moja droga? - spytała lady Tatton. - Jesteś chyba bardzo

zmęczona.

background image

Esmće pokręciła głową.

- Dam sobie radę. Dobranoc, ciociu. Jeszcze raz dziękuję.

Wróciła do pokoju i zaczęła się rozbierać. Uporała się z zapięciem naszyjnika i wzięła

do ręki perły od Alasdaira. Utonęły jej w dłoni, gorące i ogromne jak łzy, którymi je skropiła.

I ciężkie jak serce, tłukące się w jej piersi.

Lecz serce miała dobrze ukryte, a łzy roniła zawsze w samotności. Położyła perły na

toaletce, nie chciała już patrzeć na zielone pudełko. Pickens mogła je schować na miejsce

następnego dnia.

Wolno i metodycznie zdjęła ubranie i rozłożyła je na kanapie. Nie mogła się pozbyć

uczucia, że ten wieczór był nieudany również dla Wynwooda. Obawiała się, że popełniła

błąd, przyjmując jego oświadczyny. Miał rację. Prawie zupełnie się nią nie zajmował, a co

najgorsze, ona zupełnie o to nie dbała. Nie robiło jej to żadnej różnicy. Nawet nie zwracała

uwagi na to, czy jest w pokoju, czy nie, podczas gdy zawsze dokładnie wiedziała, w którym

miejscu siedzi Ałasdair MacLachlan.

Nie, nie tęskniła za towarzystwem Wynwooda. Nie czuła się spragniona jego widoku.

I wiedziała, że to się nigdy nie zmieni - zawierała małżeństwo z rozsądku, nie z miłości. Nic

mogła zatem oczekiwać większych porywów gorących uczuć.

Rozpuściła włosy i położyła się do łóżka z przywiezioną z Londynu książką. Po raz

drugi przeczytała trzeci rozdział i zrozumiała, że powieść w ogóle jej nie interesuje. Wciąż

wracała myślami do sir Alasdaira. Do jego ironicznej miny. Sposobu, w jaki wzniósł kieliszek

na jej cześć.

Zamknęła książkę z gniewnym trzaskiem. Nie był jej obojętny. Wyczuwała, nic

-wiedziała, że tak jest. Ale on nie zamierzał się żenić. Odsyłając ją do ciotki, posłużył się

właśnie tym argumentem, a ona mu uwierzyła. Miał trzydzieści sześć lat i zgodnie z tym, co

głosiła plotka, nigdy nie bra! pod uwagę małżeństwa. Czego więc chciał? I czego ona chciała?

Miałaby zostać kolejną panią Crosby?

Hsmee rzuciła książką o ścianę. Ta uderzyła o kominek, otworzyła się i spadła na

podłogę. Esmec zdała sobie sprawę, że ten akt agresji sprawił jej ulgę. Być może powinna

częściej ulegać instynktom. Żałowała, że nie może równie łatwo wyrzucić Alasdaiia ze swo-

ich myśli.

Popatrzyła na zegar z pozłacanego brązu stojący na nocnym stoliku. Wiedziała, że w

takim stanie nie zmruży oka. Cicho wyśliznęła się tóżka i założyła szlafrok. W ogromnej

bibliotece Wynwoodów musiała znaleźć coś ciekawego do czytania. Może coś

0 Amazonkach, które wrzucały nieposłusznych mężczyzn do kotłów z wrzącym

background image

olejem? Chyba zaczynała mylić mitologię z własnym życiem... Nieważne. Pomysł z wrzącym

olejem bardzo jej się spodobał.

Z lichtarzem w ręce zeszła ze schodów oświetlonych tylko jednym kinkietem. Minęia

salę balową

1 salon, uważnie odliczając pokoje. lak. Biblioteka była tutaj.

Otworzyła cicho drzwi i stwierdziła ze zdumieniem, że w kominku wciąż pali się

ogień. Niestety, zorientowała się zbyt późno, że nic jest w pokoju sama.

- Szukasz lorda Wynwooda, moja droga? - spytał nieprzyjemny, suchy głos.

Na krześle z szerokim oparciem siedział Aiasdair, trzymając nogi na stole i szklankę

ze złotym płynem w ręku. lismee popatrzyła na niego ostro.

- Nic, może wyda ci się to dziwne, ale szukałam książki.

Alasdair wstał z krzesia.

- W takim razie nie krępuj się - powiedział, zataczając ręką luk. - Jest tu chyba z osiem

tysięcy tomów.

Esmee zmrużyła oczy, próbując przeniknąć wzrokiem mrok.

- Jesteś sam?

Alasdair uśmiechnął sie gorzko.

- Mcrrick I Ouin nie byli zachwyceni moim towarzystwem. Posiali mnie do diabła i

poszii spać.

- Rzeczywiście, patrzyłeś dziś na wszystkich wilkiem. - Hsmee nie zamierzała go

pocieszać. - Nie wiem, po co przyjechałeś, skoro wciąż szukasz zaczepki.

Zakołysał się na piętach.

- My też się kłócimy, Esmee? Rzuciła mu powłóczyste spojrzenie.

- A o co mielibyśmy się kłócić?

- Co za pytanie! - Odstawił szklankę. - O Sorchę? O pogodę? O męża, którego

wybrałaś?

lisrnćc wytrzymała jego spojrzenie.

- Nie podoba ci się mój wybór? - Na chwilę odwrócił od niej wzrok. Miał jakiś inny

niż zwykle wyraz oczu. Krył się w nich smutek. Może żal? Chyba nie by! pijany. Od kolacji

trzymał w ręku wciąż ten sam kieliszek brandy.

Złagodniała i położyła mu rękę na ramieniu.

- Może popełniłam błąd - powiedziała cicho. -Nie wiem. Ale wiem, że ja i Ouin

musimy sobie sami z tym poradzić. Nie skrzywdzę go, Alasdairzc. Nie mogę też sprawić

zawodu ciotce.

background image

- Więc chcesz popełnić to głupstwo? Wzruszyła ramionami.

- Sprawy zaszły chyba za daleko. Zresztą tak naprawdę nic ma powodu, by zmienić

zdanie.

Oczy pociemniały mu jeszcze bardziej.

- Powiedz, Ouin o nas wie?

- O nas? - spytała drżącym z napięcia głosem. - Nas nic ma. Dałeś mi to aż nazbyt

jasno do zrozumienia.

- Do licha, przecież wiesz, o co mi chodzi. Czy wie, że byliśmy kochankami?

Esmće poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

- Przecież twierdziłeś, że nic się nie stało. Że jestem dziewicą i mogę poślubić, kogo

zechcę.

Zacisnął szczęki.

- Ale nie kogoś takiego jak Ouin - odpari, chwytając ją za ramiona. - Esmee, on nie

jest wiele lepszy ode mnie. Poza tym ty go nie kochasz.

- Miłość! - powiedziała z pogardą, odwracając od niego oczy. - Czasem zaczynam

myśleć, że to ty nic nie wiesz o świecie, Alasdairze...

Ujął jej podbródek i zbliżył jej twarz do swojej twarzy.

- Popatrz mi w oczy i powiedz, że go kochasz, a przysięgnę, że cię już nie tknę.

- Nic chcę go kochać! - krzyknęła. - Nie widzisz9 Mogę mieć tylko nadzieję na

małżeństwo z rozsądku, nie z miłości! Nie chcę postępować tak głupio jak moja matka,

zakochiwać się po uszy i poślubiać jednego łajdaka po drugim.

Poszukał wzrokiem jej twarzy.

- Przecież właśnie to robisz - szepnął. - A kimże innym jest Ouin?

Popatrzyła na niego śmiało.

- Pragniesz mnie? - spytała. - Czy o to ci chodzi? Bo jeśli tak, to mnie weź- Jakie to

ma znaczenie? Lord Wynwood postawił sprawę jasno. Nie musi mieć żony dziewicy.

Przesunął palcami po jej policzku, potem po włosach.

- Powinienem to zrobić - warknął. Powinienem cię zaciągnąć na podłogę i posiąść.

Jeśli chcesz oddać cnotę bezwartościowemu łajdakowi, równie dobrze możesz oddać ją mnie.

Zabrzmiało to jak groźba, ale nie przynosiło pożądanego efektu. Odwrotnie, Esmee

poczuła, że jego słowu obudziły w niej żądzę. Nic potrafiła opanować e mocj i.

- No proszę - prowokowała. - Zrób to. Zachęcam. Zacisnął gniewnie pięść.

- Iy mała idiotko! - wykrztusił. - Czy wiesz, co robisz? Jesteś tu ze mną sama i...

Jej ciało drżało z wściekłości i tłumionego pożądania.

background image

- Przestań mi wmawiać, że nic wiem, czego chcę. I nie udawaj, że cię nie znam.

Poznaję ten zapach... zapach żądzy. Wiem, że mnie pragniesz. I ja ciebie pragnę, choć to

idiotyczne.

Alasdair wiedział, że powinien odejść. Stąpał po cienkim lodzie. Esmee należała do

innego. Do przyjaciela. Lecz w korku żądza wzięła górę nad honorem. Przycisnął wargi do jej

ust i pocałował ją namiętnie. Esmee odwzajemniła gorąco pocałunek, nie była już matą

niewinną dziewczynką.

Pozwalała mu na wszystko, rozchyliła usta i bawiła się jego językiem. Próbował

zebrać myśli. Zatrzymać się. Ale Esmee tuliła się do niego, dręcząc go swoim powabnym,

krągłym ciałem. Gdy przerywał pocałunek, wsuwała mu język głęboko do ust, drażniąc

bezlitośnie. A gdy chciał się odsunąć, wsunęła mu ręce pod surdut.

- Alasdairze - drażniła go wargami o smaku gorącego jedwabiu, przywarła sercem do

jego serca. -Spraw, bym o tobie zapomniała - szepnęła. - Weź

mnie. Odbierz mi tę straszną tęsknotę. Zaspokój głód. Nic chcę już tego więcej.

- Esmee, kochanie - szepnął. - Będzie tylko gorzej.

- Spróbuj. - Przesunęła ustami po jego szyi. Tylko spróbuj. Chociaż raz.

Poszukał jej ust, znów wymienili namiętny pocałunek. Niemożliwe stało się

możliwe. Zapomniał

0 swoim postanowieniu. Przechylił ją do tyłu i przypomniał sobie, jaka jest malutka.

Przy niej czuł się niemal niezręcznie, niezgrabnie. Ale nie był już chłopcem. Spał z tyloma

kobietami, że nie potrafiłby ich nawet policzyć. Teraz jednak chciał pójść do łóżka z Esmee.

Ostatnią kobietą w swoim życiu, niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość.

Do ślubu nic nie jest pewne - usłyszał słowa swojego brata. - Nic się jeszcze nie stało.

Jęknęła cicho z rozkoszy i wsunęła mu palec za pasek. Maleńki, dręczący paluszek.

Pragnęła go. A on jej. Nadszedł ich czas.

- Boże - szepnął niemal prosząco. Musiał ją mieć

1 nie miał już siły z tym walczyć. Przesunął ustami po jej szyi, wciągając w nozdrza

zapach wrzosu, tak jakby wydawał ostatnie tchnienie. Czuł zapach spokoju i radości. Domu.

- Alasdairze... Proszę - szepnęła. Cudem zdołał się na chwilę opanować.

- Jesteś pewna? - spytał, unosząc jej głowę. - Wo-Jafbym umrzeć, niż zrobić ci

krzywdę.

- Boli mnie to, że nie mogę cię mieć - odparła. -Próbowałam cię nie pragnąć, ale ten

ból nie opuszcza mnie ani na chwilę. Myślę, że gdybyś...

- Chryste... - Przymknął oczy i pochylił głowę nad jej ramieniem. - Pójdę za to

background image

smażyć się w piekle.

Musnęła wargami jego ucho.

- Postaram się przynajmniej uprzyjemnić ci tę podróż.

Uniósł głowy i popatrzy! na ni;]. Cieple płomyki igrające w jej oczach nie były

odblaskami buzującego w kominku ognia, lo była świadomość kobiecości. Mocy. Prawdziwa,

niebezpieczna i przeznaczona wyłącznie dla niego. Iismee już nie była dziewczyną. Za-

stanawiał się, czy w ogóle kiedykolwiek tak sądził. Pogłaska! ja kciukiem po policzku, ale to

nie wystarczyło. Wtuliła twarz w jego otwartą dłoń, usta miała wciąż rozchylone, pożądliwe.

Dotknęła lekko językiem wnętrza jego dłoni i mruknęła coś cicho, namiętnie.

Przyciągnął ją do siebie i przycisnął tak mocno, że jego intencje stały się jasne.

Wsunął palce w jej włosy na skroniach i ujął jej twarz w dłonie, ani na chwilę nie przestając

jej całować. Czuł, jak buzuje jej skóra, a serce bije coraz mocniej i mocniej..

Zagłębiła się językiem we wnętrze jego ust i zadrżała w jego ramionach. Sięgnęła do

paska szlafroka i szybko go rozwiązała. Ręce jej nie drżały, prześliznęły się śmiało po jego

torsie i ramionach, zrzucając surdut na podłogę.

Kamizelka poszła w jego ślady. Fular poddał się bez walki jej zwinnym palcom. W

kominku trzaskał ogień, wybuchając w powietrze tysiącem małych iskierek. Alasdair czul, że

żyje. Czuł radość, radość człowieka, który otrzymał drugą szansę na życie. Mi-slvcznc niema!

pulsowanie krwi i myśli nie ustawało. Ściągnął z niej szlafrok, a zaraz potem koszulę.

Boże! Była naga, jak ją Pan Bóg stworzył. Przesunął dłońmi po jej ciele, delektując się

jego nieskazitelnym pięknem. Esmee niecierpliwiła się. tak jakby ogarnął ją strach, że wróci

inr rozum. Szybko wyciągnęła mu koszulę ze spodni, nie ustajac w namiętnych pocałunkach.

Zrzucił spodnie, a potem resztę - kalesony, buty, wszystko - no jeden spory stos i

został w samej koszuli.

Od razu zaczęta go znów całować, ("idy zwolni! nieco tempo, wydala rozpaczliwy

jęk.

- Nie przestawaj, Alasdairze - błagała. - Nie myśl. Nie pozwól mi myśleć.

Łatwo dał się przekonać. Przyciskając członek do jej brzucha, uniósł ją za pośladki i

podniósł. Po-ciągnęła go w dół. opadli na perski dywan, ułożył ja tak, by plecy ogrzewał jej

ogień. Była taka miękka i piękna. Słodka i gorąca. Gdy patrzył, jak jej naga skóra lśni w

płomieniach, czuł pulsowanie w lędźwiach. Lsmee odwróciła się i zaczęła zrywać z niego

koszulę.

Pomógł jej niezręcznie, jedną rękę podłożył pod jej pośladki i przełożył ją na siebie.

Przetoczyli się jak zapaśnicy i teraz całym ciężarem ciała przygniótł ją do dywanu i rozsunął

background image

jej nogi kolanem, a potem przesunął dłoń w dół brzucha i z łatwością włożył palec w gorejąca

kobiecość.

Gdy Alasdair jej dotknął, Hsmee myślała, że wybuchnie. Leżała pod nim. ciało

pulsowało jej boleśnie z pożądania. Jego usla wessały jej pierś i ogarnęła ją czysta żądza,

która nie równała się z żadnym znanym jej dotąd uczuciem. Wciąga! coraz głębiej jej sutek, a

palcem okrążał sedno jej żądz. Hsmee jęczała z pożądania, wijąc się pud naporem jego

pieszczot.

Może była ladacznicą. Może była gorsza niż matka. 'Icraz nie miało to znaczenia. Nic

nic miało znaczenia oprócz tego okropnego bólu między nogami.

- Teraz - dyszała zdławionym szeptem. - Pozwól mi... daj... och, Boże.

Gdy Alasdair dotknął jej twardego kobiecego pączka, wyrzuciła biodra do góry i

rozszerzyła nogi.

- Wolniej, kochanie - mruczał, smakując czubek jej ucha. - Pozwól się pieścić. Poczuj

to... tutaj... mhm.

Esmee wirowało głowie od jego zapachu, zapachu mydła i potu, zapachu piżma i

lubieżnej żądzy. Miała ochotę się w nim zatopić.

- Och, pięknie, pozwól dać sobie rozkosz... będzie idealnie... kochanie

- Jest idealnie - dyszała. - Nie mogę... proszę...

Uniósł się na łokciu i nie przestając jej pieścić, obserwował jej twarz. Włożył jej

głęboko język do ust i jęknął. Na udzie czuła jego gorący, ogromny członek. Myśl o nim

przerażała ją i podniecała jednocześnie.

Wciąż ją pieścił, ale to nie wystarczało. Szaleństwo. Wypchnęła biodra do góry,

wsunął w nią drugi palec, rozszerzył. Kciuk powędrował wyżej, drażnił teraz sam koniuszek

jej kobiecości, dręczył i torturował.

- Chcesz, żebym wszedł, kochanie? - wychrypiał. - Pragniesz mnie? Aż do bólu?

- Tak - szepnęła, ocierając się tam i powrotem o jego rękę. - Tak.

Schylił głowę i ujął w zęby koniuszek jej ucha, koordynując ruch języka z pieszczotą

kciuka. Wygięła plecy w luk i jęknęła.

Usiadł na jej kolanach. Między nimi wyrastał jego jedwabisty, gorący członek. Esmee

wzięła go do ręki, zachwycona jego wielkością i siłą. Alasdair wzdrygnął się lekko i odchylił

głowę do tyłu. Przesunęła dłoń w dół, a potem jeszcze raz w górę. Z jego gardła wydobył się

chrapliwy warkot, a na koniuszku penisa pojawiła się wilgotna kropelka, lismee dotknęła jej

kciukiem, rozcierając na czubku członka.

Ta pieszczota zyskała wyraźnie jego uznanie. Miał teraz mocno zamknięte oczy,

background image

rozszerzone nozdrza. Podniósł głowę, włosy opadły mu na oczy.

- Wejdź we mnie - szepnęła. - Zrób to, proszę.

Nic mogła złapać tchu. Bala się, że przestanie. Lecz równym szaleństwem było

ciągnąć to dalej. Szaleństwem, za którym tęskniła. Mogła myśleć wyłącznie o nim, o jego

dotyku, ustach, istocie.

Bez stówa położył jej rękę na ramieniu, drugą wcisnął w nią wolno, lecz stanowczo

swą naprężoną, twardą męskość. Esmee przymknęła oczy i rozsunęła nogi, spokojna i gotowa

na jego przyjęcie. Ucisk był przerażający, ale ani przez chwilę nie chciała tego przerwać. Złe

czy dobre, to co miało nastąpić, stać się musiało. Kołysał się do przodu i do tyłu, wchodził

coraz głębiej z każdym kolejnym pchnięciem.

Poczuła ostry, nagły ból i krzyknęła, otworzył oczy i popatrzył na nią pytająco. Esmee

objęła dłońmi jego biodra, zacisnęła mu palce na pośladkach i popchnęła głębiej. Ból nie miał

znaczenia. Wycofa! się i wszedł w nią jeszcze raz z gardłowym okrzykiem. Okrzykiem

triumfu. Wypchnęła biodra do przodu. Wypełnił ją sobą, posiadł - przynajmniej na te jedną,

krótką chwilę. To on nadawał rytm, rytm czystej rozkoszy. Esmee, kierowana kobiecym

instynktem, śmiało wychodziła mu naprzeciw.

Szybko zapomniała o bólu. Owinęła nogami jego talię i pociągnęła głębiej. Nie

panowała nad uczuciem, jakie narastało w głębi jej ciała. Popychała go dalej. Wchodził w nią

coraz szybciej, coraz mocniej. To byto coś cudownego, coś, czego nie potrafiła określić.

Esmee przymknęła oczy i nabrzmiałymi od pożądania słowami błagała, by nie przestawał.

Alasdair okiełznał ją całkowicie, na jego czoło wystąpiły krople potu. Jedna z nich,

wielka i gorąca, spadła jej na piersi. Coś w niej pękło, wyrwało się ku niemu. Być może to

było jej serce.

- Spójrz na mnie, Esmee - rozkazał. - Spójrz ua mnie.

Uwięził ją gorącym spojrzeniem ciemnych oczu. A potem wszedł w nią szybko,

mocno, głęboko, do końca i jej świat eksplodował. Cale jej jestestwo pulsowało z rozkoszy.

Krzyknęła. Zalało ich świailo, czyste, gorące. 1'oczula, jak wlewa w nią gorące nasienie i

usłyszała gardłowy okrzyk spełnienia. Opadła na dywan, bezwładna i szczęśliwa.

Alasdair przycisnął ją do podłogi.

- Och, Esmće - wydyszał, z trudem chwytając oddech. - Och, najdroższa.

Esmee zdrzemnęła się chyba na chwilę, cudownie zaspokojona, niemal szczęśliwa.

Alasdair wstat, podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Och, jak głupio się zachowali.

Ale lepiej późno niż wcale. Wrócił, włoży! jej koszulę i resztę ubrania.

Wiedziała, że nie mogą tu zostać, rozciągnięci przed kominkiem niczym leniwe koty.

background image

Czekała, by powiedział to Alasdair, ale on się nic odzywał. Położył się na boku i objął ją w

talii. Nie rozmawiali - być może bali się odezwać.

Ogień wygasi. Wsłuchana w spokojny oddech Alasdaira poczuła, jak ogarnia ją

spokój. Uścisk jego ramienia wydawał się jej tak naturalny. Ilekroć Wyn-wood chciał ją

pocałować, instynktownie odwracała głowę. A do tego mężczyzny tuliła się z łatwością, jaką

powinna uznać za przerażającą.

Ale wcale się nie bała. To, co zrobili, było nieuchronne. Wiedziała od początku, że

Alasdair jest draniem i niewiele się pomyliła. Lecz był jeszcze kimś innym. Oczywiście,

posiada! nieodparty urok.

wspaniałą aparycję, lecz za tym wszystkim stał jeszcze honor. Być może

odziedziczyła temperament po matce, być może pozwoliła, by serce wzięło górę nad

rozsądkiem, ale teraz o to nie dbała.

Wolno obróciła się w jego ramionach. Miat otwarte, senne oczy. Instynktownie

wyciągnęła rękę i przesunęła palcem po jego pięknych, grzesznych ustach.

Uczyniła coś nieodwracalnego, coś niegodnego, coś, co wydawało się jej

niezrozumiale. A jednak wcale tego nie zalowaia. Nie miała pojęcia, co powie Wynwoodowi.

- Pewnie wyzwie mnie na pojedynek zanim jeszcze dojdzie do ślubu - powiedział

Alasdair, jakby czytał w jej myślach. - Na jego miejscu z pewnością bym tak postąpił.

Esmee pokręciła głową.

- Nie kocha mnie na tyle, by robić sobie taki kłopot.

- Więc jest przeklętym głupcem - powiedział Alasdair, patrząc w sufit. - Jeszcze

większym niż ja kiedyś.

Esmee popatrzyła mu w twarz, ale już się nie odezwał. Tak bardzo chciała, by jej

wyznał, co się teraz dzieje w jego sercu. Zawisły jednak między nimi jej zaręczyny z Quinem

i wiedziała, że następny krok należy do niej. Wiedziała, co powinna zrobić, to na niej

spoczywał ten obowiązek, nie na Alasdairzc.

Przez chwile patrzył na nią niemal błagalnie. Ale czego pragnął? O co prosił?

Odwrócił wzrok, jakby to, co zobaczył w jej oczach, sprawiało mu ból. Wziął ją za rękę i

spletli palce. Przycisnął wargi do jej dłoni i odwrócił wzrok.

- Jakaś twoja cząstka z pewnością mnie nienawidzi, Bsmee - powiedział. - Za to, co

zrobiłem Sor-chy. Twojej matce. Tobie. Całe życie nie myślałem o innych, o tym, jaką szkodę

może im wyrządzić mo-

|.i hcztroska. Można by rzec. że teraz znów popełniłem podobny błąd, kochając się z

tobą.

background image

- Och. nie mów o tym. - Ani o mamie. Ani o Qu-inic. Nawet o Sorchy. Przez chwilę

starajmy się udawać, że tych komplikacji po prostu nie ma. Jesteśmy tylko my - ty i ja.

- Aie one są. - W mroku czuła jego wzrok. - Czy będziesz mogła popatrzeć kiedyś na

mnie ze Sorchą w ramionach bez nutki żalu czy goryczy? Powiedziałaś, że nie ma nas, i

rzeczywiście nas nie ma lub być nic powinno. Chciałem dać ci życic, jakie było ci

przeznaczone, a Sorchy ojca, na jakiego zasłużyła. Ale to takie trudne. Gdybym spotkał kogoś

takiego jak ty dziesięć lat temu, może nie zmarnowałbym sobie życia.

- Wiec może przestań je marnować choć teraz -zaproponowała. - Ale to chyba

dyskusja na inne miejsce i inny czas.

Było wiele pytań, które chciała mu zadać. Te pytania mogły jednak poczekać. Jutro

musiała wyjaśnić sprawę z Wynwoodcm i poprosić go o wybaczenie. A potem... życie było

takie nieprzewidywalne. Alasdair dotknął ustami jej czoła. Esmće przysięgła sobie nie myśleć

o przyszłości, o bolesnych zadaniach, jakie ją czekały. Położyła mu tylko głowę na ramieniu i

nic uciekła do pokoju, tak jak to już dawno powinna była zrobić.

Nagle usłyszeli za drzwiami jakiś hałas i podskoczyli ze strachu. Alasdair przycisnął

usta do jej ucha.

- Ciii... - szepnął. - To służba. Estnee poczuła, że ma serce w gardle.

- O tej porze? - Usłyszała skrobanie, jakby ktoś wybierał łopatą popiół z kominka.

Zadźwięczało wiadro.

- Do licha. Zaraz tutaj będą! - syknął Alasdair. Zaczną się zastanawiać, kto

zaryglował drzwi. - Qu~

in chyba zatrudnia służących, którzy cierpią na bezsenność. Wstał cicho i zwinnie jak

kot, wygładził ubranie.

Esmec poczuła przypływ paniki.

- Jak się stąd wydostaniemy? Alasdair podał jej rękę.

- Tędy - szepnął. - Tu jest siara stuzbówka, którą można przejść do salonu. A oni

niech się głowią, jak to się stało, ze drzwi są zamknięte.

Esmec otuliła się szlafrokiem i pospieszyła za nim. Drzwi slużbówki otworzyły się,

ale w pokoju było całkiem ciemno. Wślizgnęli sie do środka, Alasdair objął ją w talii.

- Trzymaj się mnie - szepnął.

Ostrożnie omijał meble. Esmee słyszała głosy służących, debatujących na temat

zamkniętych drzwi. Alasdair otworzył pokój z drugiej strony i wyjrzał na korytarz.

- Nikogo nie ma - szepnął, otulając ją szlafrokiem. - Idź, kochanie. Nie mogą nas

zobaczyć razem.

background image

Esmee nie chciała się z nim rozstawać, z łatwością to wyczul. Pocałował ją szybko i

namiętnie.

- Och, Lismće, Esmće - szepnął, przyciskając gorączkowo usta do jej szyi. - Co się z

nami stanie?

- Niczego nie żałuję - szepnęła pospiesznie. - Powiedz, Alasdairze, że czujesz to samo.

Poczuła na sobie jego gorące spojrzenie.

- A ja bardzo, Esmćc - odparł. - Ale, niech mi Pan Bóg pomoże, zrobiłbym to samo

jeszcze raz.

- Tak jak ja - odparła zwyczajnie. - Wpakowaliśmy się naprawdę w tarapaty.

Zacisnął ręce na jej talii.

- Esmee, nie mam prawa niczego od ciebie żądać - szepnął ochryple. - I nie będę.

Zrób to, co dla cie-

bic najlepsze, najdroższa. Uważaj na siebie. Dbaj

0 swoje serce.

Esmćc chciała mu powiedzieć, że jest już za późno na to, by dbać o serce. Od dawna

należało do niego. Lecz teraz myślała raczej o ciężkim zadaniu, jakie ją czekało.

- Zobaczymy się jutro, a raczej dziś - powiedziała pospiesznie. - Prawda?

Pokręci! głową i wciągnął gwałtownie powietrze.

- O świcie Merrick wyjeżdża do Londynu - powiedział. - Muszę z nim jechać.

- Musisz? - przesunęła dłonią po rozczochranych włosach.

- To jedyne honorowe wyjście w tych okolicznościach - powiedział pustym głosem. -

Nic mogę teraz korzystać z gościnności Quina i jego narzeczonej.

Od strony biblioteki dobiegły ich odgłosy krzątaniny. Służącym udało się widocznie

jakoś otworzyć drzwi i posuwali się wyraźnie w ich kierunku. Alas-dair wypchnął delikatnie

Esmec na zewnątrz. Wahała się chwilę, a potem pomyślała o ryzyku, na jakie się naraża.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na Alasdaira

1 wyszła.

Weszła cichutko na schody, pewna, że tej nocy nie zmruży oka. Wśliznęła się do

pokoju, zapaliła lampę i zwinęła się na łóżku z tą samą nudną powieścią, z której powodu

zeszła na dół.

Alasdair powiedział, ze niczego od niej nie chce. Miała zrobić to, co dla niej

najlepsze. Ale decyzję podjęła już bardzo dawno i najbardziej zależało jej właśnie na

Alasdairze. To się nie zmieniło i nie mogło się zmienić. A to znaczyło, że wszystko inne:

Wyn-wood, pani Crosby, ciocia Rowena, Sorcha. wszystkie te sprawy jakoś się ułożą. Muszą

background image

się ułożyć.

Rozdział 11

W którym hrabina Bergonzi wyciąga broń

§i

Gdy na horyzoncie ukazały się pierwsze smugi światia, Esmee wstała i podeszła do

okna, by potrzeć, jak odjeżdża powóz Alasdaira. Nie musiała czekać zbyt długo. Przyciskając

palce do szyby, czekała, az służący załadują bagaże. Potem z domu wyszli Alasdair i Merrick

w towarzystwie Wynwooda i panowie pożegnali się.

Alasdair zawaha! się chwilę, ścisną) prawą dłoń Wynwooda, lewą położył mu na

ramieniu, jakby chciał go o czymś przekonać. Wymienili parę słów. Stangret trzasnął batem

na konie i powóz potoczył się naprzód.

I tak to się skończyło. Alasdair odjechał. Hsmee odwróciła się od okna i zaczęła

przygotowywać sobie ubranie. Większość gości spala jeszcze głębokim snem i nie było sensu

odkładać tego, co musiała zrobić. Nic chcąc dzwonić na służącą, umyła się w zimnej wodzie.

Ciało miała obolałe, a gdy się myła, zauważyła w wodzie kropelkę krwi. Alasdair byt

delikatny, ale i tak odmieni! ją na zawsze. Należała teraz do niego.

Ubierając się i czesząc włosy, pomyślała, że nigdy nie zostanie żoną Wynwooda. A on

był dla niej prze-

cięż bardzo dobry. Tak bardzo chciała go kochać, tak bardzo pragnęła oszczędzić mu

upokorzeń. Poszperała w walizce, wyjęta chusteczkę i wyszła na korytarz. Zawahała się.

Może znajdzie Wynwooda w jadalni?

Siedziało już tam parę osób, Wynwooda jednak nic było.

- Dzień dobry, lady Charlotte - powiedziała.

- Och, dzień dobry, panno Hamilton - odparła starsza pani. - I po co ta łady? Musisz

mnie teraz nazywać ciocią.

Hsmće uśmiechnęła się słabo.

- Dziękuję. Jest pani bardzo mila. Lady Charlotte roześmiała się.

- Widzę, że jesteś rannym ptaszkiem, podobnie jak ja. Mogę ci nalać kawy?

Hsmee zawahała się w progu.

- Właściwie szukałam lorda Wynwooda. Widziała go pani?

W oczach staruszki pojawiły się psotne błyski.

- Wpadł na kawę i uda! się do gabinetu - powiedziała. -- Wciąż tam chyba siedzi.

Wiesz, jak go znaleźć?

Esmćc wykręcała w dłoniach chusteczkę.

background image

- Nie bardzo. Może wskaże mi pani drogę? Lady Charlolte odstawiła filiżankę i

spodek.

- Lepiej będzie, jeśli cię tam po prostu zaprowadzę. To bardzo duży dom.

Wychowałam się tutaj.

Ruszyła korytarzem w tempie, które wydawało się zbyt szybkie jak na kobietę w jej

wieku.

- Gabinet jest na tyłach domu - rzuciła przez ramię. - W tej starej części, okna

wychodzą na ogród za domem. Ouin zawsze się tam chowa przed Gwendolyn.

Esmee szła za nią -- ciotka skręciła w lewo, następnie w prawo i weszły na niskie

schody. Minęły dwie pokojówki zajęte czyszczeniem dywanów i ich oczom ukazały się

solidne dębowe podwoje.

- O, jest! - szepnęła lady Charlotte, pchając drzwi. Czasem zapominam własnego

nazwiska, panno Ha-miiton, ale zawsze trafię tam gdzie chcę.

Zamarła w progu.

Na biurku leżała kobieta, opierająca się gwałtownie pocałunkom mężczyzny, który

przypierał ją do blatu. Kobieta wymachiwała rękami i wierzgała jak rozsierdzona klacz, ale

mężczyzna - dobry Boże, to był Wyn-wood! - przytrzymywał mocno jej nadgarstki.

Cudem odwróciła twarz.

- Fa schifo! - splunęła, wierzgając kolanem, tak jakby chciała go mocno kopnąć. -

Sporco! Złaź ze mnie, ty stara angielska świnio!

Tłumiąc przekleństwo. Wynwood odsunął się trochę. W tej samej chwili Esmee

dojrzała w jej ręce szpicrutę. Kobieta smagnęła nią mocno Wynwooda po twarzy, krew

zbryzgala nieskazitelną biel jego koszuli. Żadne z tych dwojga nie dostrzegło obecności obu

dam w gabinecie. Zauważyli je dopiero, gdy ciotka Wynwooda zemdlała i osunęła się

wdzięcznie na podłogę.

Esmee chyba krzyknęła. Jak spod ziemi zjawiły się służące. Hrabina Bergonzi

odepchnęła Wynwooda i podeszła do Chariottc. potykając się o rąbek swojej amazonki.

Upadła niezgrabnie na kolana, ale nie zwróciia na to uwagi.

- Ouin, ty głupcze! - krzyknęła, odgarniając włosy z twarzy lady Charlotte. - Zabiłeś

ciotkę I

Hsmee przyłożyła palce do szyi staruszki.

- Puls ma bardzo nierówny - szepnęła. - Ale żyje. Wynwood stał jak słup soli. Przez

francuskie okno

za biurkiem wpadał do pokoju strumień chłodnego powietrza.

background image

- Zamknijcie to okno - warknęła Esmee. -wood, poślij po lekarza. I pospiesz się, na

Koga!

Wynwood ruszy) do drzwi, lady Chariotte wydala żałosny jęk.

- Och, poreretia - mruknęła hrabina, wciąż głaszcząc staruszkę, po twarzy. - Och, non

ci credo.

Gdy Esmee znów podniosła wzrok, Wynwood właśnie wychodził z pokoju. Patrzyły

za nim dwie pokojówki z szeroko otwartymi oczami i ustami. Boże, na pewno wszystko

widziały.

Doktor nie poświęci? lady Chariotte zbyt wiele czasu.

- Na szczęście nie stwierdziłem żadnych złamań -ogłosił zebranym zgromadzonym w

salonie lorda Wynwooda. - Puls ma jednak wciąż nieregularny, ale lak już jest od dziesięciu

lat. Musi cały dzień leżeć i przyjmować to samo lekarstwo na serce, co zwykle. Jutro znów

będzie sobą i wróci do domu. Mam przynajmniej taką nadzieję.

- Dzięki Bogu. - Lady Wynwood przytuliła chusteczkę do piersi. - Obawiałam się

najgorszego.

- To wszystko przez tę krew - zapewnił ją starszy dżentelmen stojący obok. - Chariotte

nie znosi widoku krwi.

- Chyba ma słabe serce - powiedziała lady Wynwood. - Może za bardzo się zmęczyła.

Lord Wynwood przesunął dłonią po ranie na policzku. Odkąd służący zanieśli ciotkę

na górę, ani na chwilę nie przerwał swego spaceru po pokoju. Jego ciotka, lady Aiice, patrzyła

na niego z kąta, wiążąc coraz to nowe supełki na chusteczce.

- Pamiętasz, Helen, jak Chariotte zemdlała i wypadła z powozu, kiedy przejechaliśmy

wiewiórkę? -ciągną! dżentelmen stojący u boku lady Wynwood.

- O Boże, tak! - powiedziała srebrzystowlosa dama, zapewne kolejna ciotka. - Trzeba

jej było założyć sześć szwów.

Esmee odchrząknęła.

- To był też okropny wypadek - powiedziała spokojnie. - Wynwood. nie powinieneś

się tak skradać i straszyć ludzi. Hrabina zareagowała gwałtownie, ponieważ się przeraziła.

W pokoju na chwilę zaległa cisza. Lady Wynwood popatrzyła dziwnie na Esmee znad

chusteczki.

- Tak, okropny wypadek - potwierdziła. - Mamy szczęście, że ciotka Charlotte nie

złamała biodra. Quinie, musisz następnym razem bardziej uważać.

- lak mi przykro - powtórzył po raz dziesiąty. -Tak bardzo mi przykro.

Doktor wydawał się lekko zażenowany.

background image

- Ja już chyba pójdę - powiedział. - Zajrzę jutro do Jady Charlotte. Ona jednak nic jest

coraz mfodsza.

Gdy zamęt ustal, do jadalni weszli inni goście, którzy czekali na śniadanie. Lady Atice

wyciągnęła matkę z pokoju, mamrocząc coś o dzieciach. Hrabina już dawno opuściła gabinet

tą samą drogą, którą do niego weszła, czyli przez francuskie okno. Inni wciąż spali. Ale mimo

wysiłków Rsmće, by zatuszować sprawę, plotka musiała obiec cały dom jeszcze przed

południem.

Esmee została sama z Wynwoodem w salonie. Musiała teraz zrealizować swój zamiar,

z jakim przyszła do niego do gabinetu. Odwróciła się. - Quin patrzył niewidzącym wzrokiem

przez okno, jakby nieświadom jej obecności.

Położyła mu rękę na ramieniu.

- Będzie skandal - powiedziała cicho. - Ale możemy stawić mu jakoś czoła.

Spróbujmy podtrzymać bajeczkę o wypadku.

Lord Wynwood nawet na nią nie spojrzał.

- Esmec, pozwól, że wytłumaczę•-•

- Nic trzeba - odparła. - Wolałabym o tym nic mówić.

- Wcale ci się nie dziwie. Jestem skończonym głupcem, co gorsza, upokorzyłem cię.

Czy możesz mi wybaczyć?

- Tu nie chodzi o wybaczenie - powiedziała cicho.

- Jeśli tak sadzisz, moja droga, to też jesteś głupia. Bsmee wciągnęła powietrze.

- Muszę ci wyjaśnić, że szukałam cię rano, by ci powiedzieć, że nie mogę wyjść za

ciebie za mąż. Popełniłam straszny błąd, przyjmując twoje oświadczyny. Wybacz mi.

Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.

- Nie dziwię się, że chcesz wszystko odwołać. Co za wstyd! I to chyba ja powinienem

przepraszać!

- Nie słuchasz mnie - powiedziała stanowczo. -Chciałam zerwać zaręczyny już rano,

zanim... przeszkodziłam ci w... tym, czym się zajmowałeś.

- Zniszczyłem sobie życie. Właśnie tym! - wybuchnął.

Esmee wzruszyła ramionami.

- Tak czy inaczej, nie ma to związku z moją decyzją. - Powiem o tym również twojej

matce. Nie chcę, by cię o to winiła.

Wynwood przygarbił plecy.

- Wyślę zawiadomienie do „Tiniesa" - powiedział, przeczesując palcami

rozczochrane włosy. Nikt się nie zdziwi. Przykro mi, że tak się to skończyło.

background image

- Niech ci nic będzie przykro - szepnęła. - Uwierz mi, nie powinnam się była na to

godzić. A wczoraj w nocy wydarzyło się coś, co ostatecznie mnie o tym przekonało.

Wynwood oderwał się od framugi i zaczai przemierzać pokój.

- Wydawało mi się, że to będzie dobre małżeństwo - powiedział. - Myślałem, że

możemy spróbować. Byłem głupi, sądząc, że... och, do diabła, dlaczego nie słuchałem

Alasdaira?

- Alasdaira?

- On od początku twierdził, że się dla ciebie nie nadaję - przyznał Wynwood. - I

wiedziałem, że ma rację. Ale się łudziłem, że mnie odmienisz. To się chyba jednak nie udało,

prawda? Nawet Alasdair to widział. Wczoraj chciał mnie stłuc na kwaśne jabłko.

- Alasdair? Dlaczego?

- Uważał, że poświęcam ci za mało uwagi - odparł Wynwood. - Mówił, że wyglądasz

na nieszczęśliwą. Chciał, żebym odwołał zaręczyny, ale przecież nie mogłem tego zrobić. -

Uśmiechnął się krzywo. - Teraz jednak zrobiłaś to za mnie.

Esmće popatrzyła w podłogę.

- Tak będzie najlepiej - powiedziała. - Zupełnie do siebie nie pasujemy.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.

- Czyżbyś w głębi serca była romantyczką, Esmee? - spytał w końcu z namysłem. -

Wierzysz., że każdemu z nas los przeznaczył tylko jednego idealnego partnera?

- Tak, tak chyba może być - odparła Esmee z namysłem.

Odwrócił się do okna i oparł ręce o framugę. Pa-trzyt długo w przestrzeń. Esmee

zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna po prostu wyjść.

- Nie wiem, Esmće, co jest między tobą a Alasda-irem - powiedział cicho. - A teraz to

już pewnością nie mój interes.

Chciała mu przerwać, ale uniósł prosząco dłoń.

- Proszę, pozwól mi mówić. Przynajmniej tyle była mu winna. Patrzy! na nią niemal

prosząco.

- Chcę tylko powiedzieć, że jeśli jest między wami choć cienka nić sympatii, nie

pozwól, by się wam wymknęła. Przynajmniej dopóki nie będziesz pewna, że nic się nic da z

nią zrobić. Bo gdy już ją wypuścisz, przypadkiem lub celowo, możesz utracić ją na zawsze.

Esmćc nie mogła patrzeć mu w oczy.

- To z pewnością dobra rada - odparła. - A teraz, wybacz, muszę pójść i powiedzieć

ciotce, jaka jest moja decyzja.

- Nic chciałbym, by była na ciebie zia - powiedział Wynwood. - W każdym razie

background image

wyznaj jej prawdę.

- Prawda jest taka, że do siebie nie pasujemy - powtórzyła. - I nigdy nie pasowaliśmy.

Nam obojgu pisany jest inny los. Byliśmy niemądrzy, sądząc inaczej.

Uśmiechnął się niemal smutno.

- Moja mała Esmee - szepnął. - Zawsze taka rozsądna. Dlaczego nic możemy się

kochać? Życic stałoby się o tyle dla nas łatwiejsze...

Odwzajemniła smutny uśmiech.

- Zaczynam myśleć, że nie mamy wpływu na to. kogo kochamy - odparła. - A nikt

nam nie obiecywał, że życie będzie łatwe. - Wspięta się lekko na palce i pocałowała go w

policzek.

Szybko wybiegła z pokoju, czując, ze zbiera się jej na plącz. Ciotka na pewno już nie

spala. Wierzyła, że poprze jej decyzję, ale miała tak zszarpane nerwy, że chciała mieć za sobą

ten kolejny etap.

Weszła do sypialni, gdy tylko usłyszała odpowiedź na pukanie.

Lady Tatton leżała sztywno w łóżku, a jej twarz przypominała kamienną maskę. Przed

nią stata taca

z nietkniętym śniadaniem. Pickens przyniosła zapewne poranne wieści wraz z gorąca

czekoladą.

- Nic nie mów! - nakazała lady Tatton, unosząc rękę. Nawet koronki zdobiące jej

nadgarstek trzęsły się z oburzenia.

- lb hańba! Co za obelga! Nawet nie próbuj go bronić! Zawsze ci mówiłam, że

Wynwood to nicpoń i łajdak!

- lak, ciociu - zgodziła się Esmee z udaną niechęcią. - Nie mogę zaprzeczyć, że mnie

nie ostrzegałaś. Odwołałam zaręczyny i chyba dobrze postąpiłam.

- Mądra dziewczynka - pochwaliła ciotka. -Z plotkami damy sobie jakoś rade.

Bozc, czuję, że nadchodzi migrena. Pickens, mój ocet! Dziś po południu wracamy do

Londynu. Każ spakować rzeczy. A z Gwendolyn porozmawiam natychmiast, jak tylko dojdę

do siebie.

Esmee przycupnęła na brzeżku łóżka.

- Proszę cię, nie obwiniaj lady Wynwood. - Przecież ona nie ma większego wpływu na

swojego syna, podobnie jak ty nie mogłaś zapobiec postępowaniu mojej matki.

Lady Tatton pociągnęła nosem, ale wyraz oburzenia na jej twarzy nieco zelżał.

- To prawda, święta prawda - zgodziła się. - Mimo wszystko on cię jednak obraził. Co

za skandal! 1 to w dodatku ze śpiewaczką! Już zaczęły się plotki.

background image

Esmee położyła dłoń na ręce ciotki.

- I tak zamierzałam odwołać zaręczyny - powiedziała. - Naprawdę. Doszłam do

wniosku, że nic mogę wyjść za Wynwooda i zbierałam się właśnie na odwagę, żeby ci o tym

powiedzieć.

- Odwagę? - powtórzyła z niedowierzaniem lady Tatton. - Drogie dziecko! Nigdy nie

namawiałabym cię przecież do małżeństwa z szubrawcem.

Esniee zdobyła się na słaby uśmiech.

- Wiem - odparła. - A teraz, wybacz, też muszę się spakować. 1 przyznam, ciociu, że

z przyjemnością znów zobaczę Londyn.

- Hmm - mruknęła ciotka, patrząc na nią podejrzliwie z ukosa. - Nie wiedziałam, że

tak się rozsmakowałaś w miejskim życiu, moja droga.

Rozdział 12

W którym kapitan MacGregor wszystko wyjaśnia

Esmće obudziła się przy Grosvenor Square, odczuwając dziwną mieszaninę strachu i

nadziei. Coś musiało się wydarzyć. Czuła to w swoich szkockich kościach. Niezdolna, by

ukoić nerwy, zeszła na dói i zaczęła spacerować po salonie, gdy Grimond wniósł do pokoju

tacę.

- Ma pani ochotę na poranną kawę i gazetę, panienko? - spytai grzecznie. - Jej

lordowska mość wciąż źle się czuje i chce jeszcze poleżeć.

- Poproszę - odparła Esmee. Przynajmniej w ten sposób mogła zająć skołatane myśli.

Usiadła na sofie, rozłożyła gazetę i zaczęła czytać o kolejnym dniu plotek na temat

rezygnacji Welling-tona. A potem zdała sobie sprawę, ie wieść o jej zerwanych zaręczynach

też mogja przedostać się do prasy. Kord Wynwood chciał ją od razu podać do wiadomości

publicznej. Najwyraźniej, podobnie jak Esmee, pragnął mieć już ten epizod za sobą.

Zapach świeżej farby drukarskiej drażnił jej nozdrza, gdy przeglądała kolejne stronice.

Niemal natychmiast znalazła to, czego szukała. Wynwood mu-

siał chyba wysłać wiadomość specjalnym kurierem. Zwięzłą notkę zamieszczono na

górze strony. I taki jest koniec najkrótszych zaręczyn w historii londyńskich elit - pomyślała

Esmee.

Musiało to rzecz jasna pociągnąć za sobą lawinę komentarzy. Nic dziwnego, że ciotkę

rozbolała głowa. Z tego powodu Esmee było naprawdę bardzo przykro, wzięła więc filiżankę

i na pociechę upiła ostrożnie łyk gorącej kawy. Nic była to jednak mądra decyzja, gdyż omal

się nią nic zakrztusiia.

Odstawiła filiżankę z głośnym szczękiem i o tworzy f a szerzej gazetę. Cóż łam

background image

wydrukowano tuż pod ogłoszeniem Wynwooda? Nazwisko wydawało się znajome. Edward

Whcelcr, Ale notka nic miała przecież sensu. Przeczytała wszystko raz jeszcze, słowo po

słowie. Tym razem doznała olśnienia. Przypomniała sobie, co powiedział Alasdair tego dnia,

gdy się pokłócili.

Dziecko Julii Crosby {o nie pani sprawa, ale jeśli już o to chodzi, to moja również nie.

Boże. jakże była niemądra!

Szybko złożyła gazetę i wyszła na korytarz, gdzie kamerdyner ustawiał właśnie wazon

z kwiatami.

- Grimondzie, wychodzę na długi spacer - mruknęła, ruszając szybko w stronę

schodów.

W mgnieniu oka wfożyia płaszcz i wzięła torebkę, ale ręce przestały jej drżeć dopiero

w okolicach May-fair. W prawej dłoni trzymała gazetę. Pan Wheelcr był znanym

dramalopisarzem. Tyle wiedziała. Nic poza tym nie miało sensu.

Henrictta był siostrą pana Wheelera. Nie jego żoną. Pani Wheeler okazała się panną

Whecler. Jak mogła myśleć inaczej? Była taka głupia, tyle razy się pomyliła.

Nadszedł czas, by wreszcie porozmawiać poważnie z Alasdairem. Nic zamierzała

pozostawiać mu

w tej sprawie żadnego wyboru. Mogła nawet, jeśli nie miałaby żadnego mne»o

wyjściu, położyć się w progu jego domu. Musiała postawie na swoim albo umrzeć. Chodziło

o jej życic. Musiaia przejąć nad nim kontrolę, lak jak powiedziała ciotka, musiała wreszcie

przestać poświęcać się dla innych.

Myśl nie była miła, ale nawet jeśli Julia Crosby spodziewała się dziecka Alasdaira.

Bsmce uznała, że miłość i wojna maja swoje prawa. Teraz jednak nawet ta przeszkoda

przestała istnieć. Była taka szczęśliwa. Doznała ulgi. Nie. szalała po prostu z radości. Sir

Alasdair Mac Lach km być może byl łajdakiem i uroczym nicponiem, ale, na lioga, by! jej

pisany i musiała go zdobyć.

Wiatr smagał jej twa iv, i szarpał płaszcz, gdy szła skrótem przez niemal pusty park.

Na ulicach też nie było ludzi. Przy Great Quecn Street panował bezruch, szeleściły tylko

opadłe liście, a z eleganckiego powozu u wylotu ulicy wysiadał jakiś mężczyzna. Hsmee

weszła na schody domu Alasdaira i głośno zapukała do drzwi.

Wellings otworzył drzwi i uśmiechnął sie szeroko.

- Dzień dobry, panno Ilamillon. Przyszła pani do panienki'.' Uśmiech zel/nl

lekko. - Nie powinna była pani posiać po Lydię?

- Nie, nie chcę się widzieć ani z I.ydią, ani z Sor-chą. tylko z sir Alasdaircm. Obudź

background image

go natychmiast. I powiedz mu. że nie wyjadę, dopóki nie zejdzie na dół i nie zamieni ze

mną paru słów.

Wellings zawaha! się lekko.

- Chyba go nie ma- odparł. ■- Wyjechał do miasta powozem jakieś dziesięć minut

temu.

iisniće /mięła gazetę, ale w tej samej chwili rozległo się kolejne pukanie do drzwi.

Wellings zmarszczy! brwi.

- Przepraszam, panienko.

Otworzy! drzwi. W progu stal postawny jegomość, len sam, który wysiada! z powozu

u wylotu ulicy. Nieznajomy wypełnia! sobą drzwi.

- Pan wybaczy... -zaczął szkockim akcentem. - Czy to rezydencja MacLachlanów ?

Chyha pomyliłem domy.

Wellings otaksował ubranie mężczyzny.

- Obawiam się, ze sir Alasdair wyszedł. Mężczyzna odłożył kapelusz i zaczął

rozpinać długi płaszcz.

- Och. jaka szkoda ■■■ powiedział i odwrócił się do drzwi. - Wnieście mój kulcr i

walizy, Winters -krzyknął. - Chyba znaleźliśmy tego młodzieńca.

Wellings miał wyraźnie obrażoną minę.

- Czy sir Alasdair oczekuje panów?

- Wątpię - powiedział. Pod płaszczem miał granatowy mundur marynarki wojennej. -

Ale i tak mnie przyjmie, nie ma wyboru. Jestem jego krewnym. Kapitan Angus MacGregor.

do usług. Gdzie jest siedziba admiralicji?

Weliings wyciągną! ręko w stronę siedziby rządu.

- Zaraz za rogiem.

- Wspaniale, wspaniale - mruknął MacGregor -Jutro się tam wybiorę.

Służący kapitana wnosili bagaże, a usłyszawszy magiczne słowo ,.krewny'', Wellings

wskazywał tylko, gdzie je mają siawiać. Rsmee obserwowała całą scenę rozszerzonymi

oczyma.

Wuj Alasdaira okazał się najbardziej nieatrakcyjnym mężczyzną, jakiego miała okazję

poznać. Nie był wprawdzie tak niski, jak się wydawał, ale posturę miał byka. Rozczochrane,

siwo-rude włosy sterczały mu bezładnie na wszystkie strony, twarz miał smagłą i

pomarszczoną.

Brakowało mu kilku przednich zębów i miał chyba co najmniej dwukrotnie /.łamany

nos. z którego łuszczyła się skóra, jakby uległ niedawno poparzeniu słonecznemu. Lewe oko

background image

zezowało okropnie jak u pi-nUa. który zapomniał włożyć opaskę.

Nagle kapitan MacGregor popatrzył na nią z zainteresowaniem.

- Kim pani jest, jeśli łaska? I wchodzi pani czy wychodzi?

- Wchodzę - odparła nieco wyniośle. - Czekam na sii Alasdaira.

Kapitan otaksował ja w/rokiem.

- lak jak my wszyscy ■- powiedział niskim głosem. - Jakoś znajomo pani wygląda.

Proszę mi przypomnieć swoje nazwisko.

- Hamilton - powiedziała, składając mu sztywny ukłon. - Esmee Hamilion.

- Ach tak! Panna Hamilton - powiedział kapitan, pocierając zarośnięty podbródek. -

Alasdair wspominał, ze pani tu jest.

- Wcale mnie tutaj mc ma zaprotestowała gniewnie Iismće. - 1ó znaczy

jestem, ale z wizytą.

- Naprawdę? - Kapitan odwrócił się do Wellingsa. który odprawił innych służących. -

Proszę nam przynieść kawę i trochę whisky. Panna Hamilton i ja dotrzymamy sobie

towarzystwa, dopóki nie wróci mój siostrzeniec

- Jest dopiero wpół do dziesiątej, sir.

- 'lak? - kapitan zmrużył oczy. - Co pani ma na myśli?

Wellings zbladł i popatrzył wymownie na Esmee. która tylko wzruszyła ramionami.

Nie znała planów Alasdaira, ale z whisky czy bez, nie zamierzała się stad ruszać ani na krok.

- Będziemy w salonie. Wellings - powiedziała. -Z przyjemnością wypijemy kawę,

Kapitan poszedł za nią ciężkim krokiem do salonu. Zdziwiła się, ze Ala.sdair

wspomniał o niej wujowi. Dlaczego lo zrobił? Rozpaczliwie szukała w pamięci jakiejś

wzmianki na temat Angusa MacGrego-ra, ale nic nie przychodziio jej do głowy.

Odiozyla gazdę, w.skazaia imi krzesło i zajęła miejsce naprzeciwko. Kapitan usiadł i

uderzył się radośnie po kolanach.

- Tak więc jest pani najstarsza córką Rosannmd, prawda? - Odziedziczyła pani po niej

urodę, trudno by więc było me poznać.

Zdziwiona Esmee zamrugała oczami.

- Znał pan moją maskę?

- Oczywiście - powiedział. - Szkocja to maty kraj, wszyscy się tam znają. Wielka była

z niej piękność! Nigdy nie poznałem kobiety, która mogłaby się z nią równać, choć Bóg mi

świadkiem, że próbowałem -zaśmiał się kapitan i pokręcił głową, jakby dopadły go

wspomnienia.

lisinee uniosła brwi.

background image

- Jak ją pan poznał?

- Podczas jej debiutu. Nigdy o mnie nie wspominała?

Esmće pokręciła głową, kapitan posmutniał.

- Byłem nią zauroczony. .Juk wszyscy inni. którzy kiedykolwiek mieli okazję ją

poznać. Wtedy awansowałem już na porucznika i dylem tak z siebie dumny, jak tylko dumny

może być młody oficer.

Ta uwaga wzbudziła uśmiech Esmee.

- Chyba się domyślam. Kapitan przesiał się uśmiechać.

•- Oczywiście, kiedy przyszedłem na bal. wszystkie miejsca w karnecie miała już

zajęte. To odebrało mi

trochę odwagi. Ale potem para pijanych hrabiczy-ków zac/ęla się kłócić o następny

lanicc i dostrzegłem swoją szansę. ~ Podniósł wzrok na Lsmee i mrugną! zdrowym okiem. -

A Rosę wyszła ze mną do ogrodu i patrzyła na pojedynek.

- Jakie to romantyczne! - zauważyła. - A w końcu pan odpłynął i nigdy już jej nic

zobaczył'.1

-■ Boże, nie! - powiedział kapitan. - Zalecałem się do niej rozpaczliwie co najmniej

miesiąc. Naprawdę. Nawet się oświadczyłem, choć teraz: to się ni o/e wydawać nieroztropne!

Proszę się nie śmiać, panienko. Kiedyś miałem wszystkie zęby i bujna, rudą czuprynę.

Hsmee popatrzyła na niego uważnie, próbując wy-obca/.ić sobie, jak wyęiądal zn

mtodu, ale nie prz.y-szło jej to łatwo.

- I co się stało?

- Och, Rosę była zbyt mądra, żeby mnie przyjąć -odparł smutno. - Powiedziała, że nie

wyjdzie za marynarza, a ja byłem zbyt głupi, żeby zrezygnować z podróży. Nie mogę jej o to

winić. Teraz dopiero widzę, że tyli! wspaniaKch chłopaków wypłynęło w morze i nigdy już

nie wróciło.

Nagle Iisniee coś sobie przypomniała.

Czyżby to byt ten mężczyzna, o którym mówiła ciotka Rowena? Pierwsza miłość jej

matki.' Wydawało się to niemożliwe. A jednak nie do końca. Mimo okropnej aparycji kapitan

niewątpliwie był uro-c/.y. Hsmee złożyła dłonie na kolanach i wciągnęła głęboko powietrze.

- Jeśli to panu pomoże, to matka wspominała pana zawsze z. ogromnym sentymentem,

kapitanie.

Kapitan uśmiechnął sie szeroko.

Pewnie - odparł z szerokim uśmiechem. - Zawsze miała preiensje. ze dokonałem

takiego wyboru. A ja jej powtarzałem, ze to ona mnie nie chciała.

background image

I tak to się ciągnęło. Ale na zawsze po/ostaliśmy dobrymi przyjaciółmi.

- Ach tak... - Łismee wyprostowała plecy. -• Byli-ście zatem w kontakcie?

Kapitan wzruszy! ramionami.

- O ile pozwalały mi na to podróże. Czasem jakiś iist, jedno czy dwa spotkania na

rok. Szkocja to nic jest, jak już mówiłem, wielki kraj, ale jakoś nigdy nie udało mi się jej

złowić między jednym zamażpój-ścicm a drugim. Kiedyś jej nawet wspomniałem, że to ironia

losu. Wszyscy jej piękni mężowie padali jak muchy, a ja byłem zdrowy jak ryba, choć

brzydłem z dnia na dzień.

- I chciał się pan z nią ożenić? Znów wzruszy! ramionami.

- Ach, w marzeniach tak - powiedział. - Ale może lepiej się stało... Rosamund miała

wielki temperament i gdybyśmy zostali małżeństwem, chyba byśmy się pozabijali, a tak tylko

czasem... nieważne...

Nagle w korytarzu rozległ się odgłos kroków i do środka wszedł Alasdair, zdejmując

rękawiczki. Twarz miał lekko zaróżowioną od wiatru.

- Esmee! - zawołał, rozkładając ramiona. Hstnee instynktownie ruszyła w jego stronę

i padła

mu w objęcia.

- Moja kochana! - tchnął w jej włosy. - Mówili, że wyszłaś na spacer. Nie powinnaś

była tu przychodzić. Dlaczego na mnie nic z/AczekiUaś?

lismee odsunęła się trochę.

- Mam już tlość czekania, jesteś zbyt powolny. Kapitan odchrząknął głośno.

- Co trzeba zrobić, młodzieńcze, żeby dostać w tym domu trochę kawy'?

Alasdair odwróci! się i popatrzył na niego z niedowierzaniem.

- Angus! - krzykną). - Co...?

Wuj wstał i panowie serdecznie uścisnęli sobie ręce.

- Przyjechałem, kiedy tylko otrzymałem twój list -powiedział Angus. poważniejąc. - O

dziecku. Przepraszam, że to tak długo trwało.

Alasdair położył mu dłoń na ramieniu.

- Nieważne - odpari. - Wszystko już załatwione. Angus łypnął na hsmee.

- Widzę - mruknął. Alasdair zarumienił się lekko.

- Poza tym nie musiałeś przyjeżdżać aż do Londynu - dodał. ■ Lisi w zupełności by

wystarczył.

Angus przenosił spojrzenie z Ałasdaiia na Fsmee.

- No, nie jestem całkiem pewien - powiedział. -Sprawa wymaga chyba większego

background image

zachodu.

Nagle Esmee ogarnęły złe przeczucia. Przysunęła się do Alasdaiia, który patrzył na

wuja dziwnym wzrokiem. Wtedy wszedł Uawes z kawą i whisky, ale nikł nie zwrócił na

niego uwagi.

- Zatem słucham cię, Angusie - powiedział Alasdair, gdy służący opuścił pokój.

Angus wskazał Lsmee.

-Ona tez słucha - zauważył. - A to nie jest rozmowa przeznaczona dla uszu dam.

- Mów, wuju - nakazał Alasdair. - Skoro przyjechałeś taki szmat drogi, widać sprawa

jest na tyle ważna, że Lsmee musi się z nią równie/ zapoznać.

Wuj rozłożył ręce.

- No cóż. prawda jest taka... przerwał i westchnął ciężko. - A więc prawda jest laka, ze

to dziecko... no cóż, ono nie jest twoje. Nie wiem, skąd wynikło to całe zamieszanie i przykro

mi, że przeze mnie miałeś takiego straciła.

- Nie moje? Ależ Sorcha jest moją córką. Wiem to od Esmee. Mylisz sie.

Angtis wolno pokręci) głową.

- Nic. chłopcze. Nic pamiętasz? To moja córka i nic zwale ci jej na kark. To nic

byłoby uczciwe.

Lsmee popatrzyła na Alasdaira. który był blady jak ściana.

- Przecież lo niemożliwe - powiedziała. - Wiem. Byłam przy tym.

-■ Byłaś przy tym? Nie przypominani sobie. Hsmee poczuła, jak oblewa się

rumieńcem.

- Słyszałam wyznanie mojej matki.

- Ach tak? -- spytał Angus. - 1 cóż ona takiego mówiła?

lismćc zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Zastała Achanalta w... krępującej sytuacji z jedną z pokojówek - przyznała. - /. taka

ładną kokietką, której /awszc musieliśmy pilnować... i ten widok doprowadził ją do furii.

Wszyscy sWszeliśmy te kłótnię.

Tak'.' - spytał kapitan. - Więc była zla? Mów dalej, dziecko.

Alasdaii skrzyżował ręce na piersiach.

- Po co przywoływać takie stare dzieje? - zapytał. - Nic mam ochoty tego słuchać. Nie

obchodzi mnie. kto sypiał / kucharkami. A poza tym. Angusie. Sor-chy nikt nikomu nie

zwalał na głowę.

Nic doczekał się jednak żadnej icakcji na swoją przemowę. Hsmee wylewała z siebie

potok słów, jakby nic mogła go powstrzymać.

background image

- Pobiegłam do pokoju - powiedziała. - Ostrzec ich. że slu/ba wszystko słyszy.

Dziewczyna wciąż była naga. okryła się tylko prześcieradłem. Wyrzuciłam ją. Rodzice nie

zwracali na mnie uwagi, widziałam. ve mama uderzyła ojczyma. \ od lego się zac/ęlo.

Alasdaii" prychnąl z niedowierzaniem.

- Jak to1' Nic nic rozumiem.

- To proste. Ojczym oskarżył ją, ze nosi w tonie bękarta. Twierdził, że wie o tym od

miesięcy. A potem... Boże... napluła mu w twarz i przyznała się. Powiedziała, że się z tego

cieszy i posłała no do diabla.

Angus skinął głową. - Tak, była wścickia i szczęśliwa, że wreszcie może mu dopiec.

- Owszem - przyznała Esmee. - Wpadła w prawdziwą furię.

- To całkiem podobne do Rosamund - powiedział. -Ale przecież o mnie trudno być

zazdrosnym, prawda1/

Esmee popatrzyła na niego dziwnie.

- Co pan ma na myśli?

- Spójrzcie lylko mi mnie - kapitan wskazał miejsce po brakujących zębach. - Jaka

zazdrość mógłbym wzbudzić z takim brzuchem, posiwiałymi rudymi włosami i

wyszczerbionym uśmiechem?

Alasdair uśmiechnął się gorzko.

- To jakaś bzdura!

- Posłuchaj mnie, chłopcze - powiedział Angus. -Przyłapała Achanalta z ładną

dziewczyną i co, miała się pochwalić mną? Mną? Starym wilkiem morskim, który po

dwudziestu pięciu latach na morzu stracił resztki urody? Nie, lepiej rzucić mu w twarz

przystojnego młodzieńca. Poza tym Alasdair by) w tym czasie już o jakieś siedemset mil

stamtąd. A ja lubiłem wracać do siebie, do domu, przynajmniej raz na jakiś czas, a Rosamund

miała do mnie stabość. Nie chciała widzieć mojej głowy wbitej na pul.

- Ale jak? - krzyknęła Esmee. - Jak ona mogła zrobić coś takiego Sorchy?

Alasdair usiadł na sofie i wtulił twarz w dłonie.

- To nieprawda - powiedział. - Nieprawda. Angus przechadzał się teraz tum i z

powrotem

po pokoju i nie zwracał na niego uwagi.

- Rosa nic myślała o dziecku, tylko o zemście. Poza tym nic przypuszczała, że umrze.

'lak jak my wszyscy sądziła, że zdąży jeszcze jakoś uporządkować swoje życic. Tak mi się

przynajmniej wydaje.

Ilsmćc usiadła obok Alasdaira.

background image

- Bozc!

-Nie! -powiedział stanowczo Alasdair. -Ja... ja to pamiętam, Angusie. Dlaczego

mówisz takie rzeczy?

Nagle przestał chodzić po pokoju i popatrzył na niego z góry.

- Co takiego pamiętasz, chłopcze? Alasdair wzruszył ramionami.

- Byłem nieźle podcięty - przyznał. - I robiłem coś, o czym z góry wiedziałem, że

będę tego żałował. Coś wstydliwego.

- 1 prawie ci się to udało - powiedział Angus, rzucając szybkie spojrzenie na Esmće.

- Co takiego? - spytał Alasdair. Co? Było jeszcze gorzej?

Angus przekrzywił głowę.

- Może nie gorzej - powiedział. - Ale czy jesteś pewien, że mam mówić o tym

głośno?

- Dlaczego nie. u licha? - Alasdair wzniósł ręce do nieba.

Angus chichotał pod nosem.

- Chciałeś obsikać palmę lady Morwen! Alasdair uniósł gwałtownie głowę.

- Co takiego?

- Byteś pijany jak bela - ciągnął Angus. I strasznie chciało ci się sikać. Powiedziałeś,

ze idziesz do toalety, ale pomyliłeś drzwi. Dowlokieś się jakoś za kotarę za podestem dla

muzyków, potknąłeś o pudło na wiolonczelę, zdjąłeś spodnie i nie mogłeś icli wiożyć.

Alasdair jęknął boleśnie,

- Chryste... Ta kotara... była aksamitna?

- Tak. mój panie. Kolejny jęk.

- Ktoś to widział?

Angus poklepał go serdecznie po ramieniu.

- Nic, ale panie przeżyłyby szok, gdyby ktoś odsłonił wtedy kotarę - powiedział. - Nie,

nie martw się. Zrobiliśmy porządek i doszedłem do wniosku, że czas się wynosić, zanim

któryś z nas oberwie kuikę, tym bard/iej że wiedziałem, co mam na sumieniu.

Hsmee nie wid/iała nic śmiesznego w całej sytuacji. Wpadia w panikę. Kapitan

MacCiregor był kochankiem jej matki? Boże, wydawało się jej to niewiarygodne. Matka

wolała zawsze przystojnych nicponiów. Nie mogła sobie jej wyobrazić ze starym wilkiem

morskim o twarzy jak stare siodło, i co się teraz stanie z Sorehą? Nie, jak to wszystko mogło

się stać?

I przypomniała sobie nagle wszystkie kalumnie, jakie rzucała na Alasdaira.

- Boże! - przycisnęła ręce do policzków. - Ależ narobiłam bałaganu!

background image

- Nie. bałaganu narobiła twoja matka, niech spoczywa w spokoju.

Hsmee nie zwracała jednak na niego uwagi.

- Alasdairze, jestem ci winna najszczersze przeprosiny.

Angus popatrzył na nią dziwnie.

- Dlaczego? - spytał. - Co takiego zrobiłaś? Esmće wbiła wzrok w dywan. Zrobiło się

jej nie-

dobrze.

- Powiedziałam tyle okropnych rzeczy! Nie mogę nawet o tym spokojnie myśleć!

Alasdair nie wydawał się jednak zainteresowany jej przeprosinami. Wciąż patrzył

niespokojnie na wuja.

- Jesteś pewien, Angusie? - spyta! pustyni głosem. - Próbowałem się ostatnio

pogodzić z czymś, co

uznałem za prawdę. To dziecko jest dla mnie bardzo ważne.

-- Oczywiście, chłopcze - powiedział Angus zmęczonym głosem, - Jestem o tym

przekonany.

Esmćc położyła dłoń na ramieniu Alasdaira.

- Sorcha ma rzeczywiście oczy MacGregorów - powiedziała. - I chyba twój wuj ma

rację co do mamy. Postąpiła po prostu krótkowzrocznie. Poza tym ciotka Rowena...

powiedziała mi coś... ale to nieważne. Wybacz mi wszystko, co kiedykolwiek ci zarzucałam.

Alasdair ujął jej twarz w obie dłonie.

- Nie myliłaś się tak bardzo, moja droga -odparł. - Muszę przyjąć chyba do

wiadomości wyznania wuja. Nie ma powodu, by kłamać. Ale okropna prawda jest taka, że to

mogłem być ja. I choć tak nie jest. to chyba po raz pierwszy w życiu wolałbym, żeby tak było.

Wicie razy w życiu postąpiłem jak łajdak. Ile? Nie pamiętam.

Angus patrzył na nich z zainteresowaniem.

- Co byś wolał, chłopcze'?

Alasdair popatrzył wujowi w oczy i zacisnął szczęki.

- Angusie, nie chcę z tobą walczyć, ale nie oddam Sorchy.

Angus cofnął się ze zdziwieniem.

- Chcesz zatrzymać dziecko? - spytał. - Myślałam, że wychowuje ją panna Ha milion.

Esmee pociągnęła żałośnie nosem.

- Tak było, ale ciotka Rowena... Angus zaśmiat się cicho.

- Ach, Rowena - powiedział. - Ją też pamiętam.

- Angusie, to przestaje być zabawne. Angus podniósł ręce do góry.

background image

- Wiesz chłopcze, co powtarza twoja babka: kurczaki zawsze wracają do gniazda. Ale

tym razem jak widać, pomyliły kurnik.

Alasdair zmarszczył brwi.

- Tak mówi ta? - spytał i zacisnął dłonie w pięści. -Więc Sorcha znalazła tu swoje

gniazdo i tu zostanie

- powiedział. - Wychowywałem ją jak własną córkę. Nie zna innego ojca. Achanait

nie zwracał na nią przecież najmniejszej uwagi i mówię ci, że tak łatwo jej nie oddam.

Hsmee zaczęła rozumieć, ze Alasdair mówi poważnie. Naprawdę nie zamierza!

rezygnować z Sor-chy. Byt naprawdę wściekły. Mięsień na policzku drgał mu niebezpiecznie.

Angus usiadł i podrapał sie po głowie.

- To cóż tu można zrobić? ■- mruknął. - Sam Pan Bóg wie, że marynarz nic może

wychowywać dziecka. Nie miałem nawet takiego zamiaru. Ale chce dla niej jak najlepiej.

Prawda jest taka, ze ona - wskazał na Hsmee - ona ma większe prawa do małej niż ty czy ja.

Poza tym kobiety znają się lepiej na wychowaniu dzieci.

- Ja wiem, co jest najlepsze dla Sorchy - warknął Alasdair. - Rozumiem ją.

Wychowam ją razem z Hsmee.

Angus zrobił stropioną minę.

- Myślałem, że Esmee mieszka z Roweną.

- Tak, to kolejny problem, jaki zamierzam rozwiązać - powiedział Alasdair,

pogrzebał w kieszeni i wyją! z niej aksamitne pudełko. Było zielone, podobnie jak to. w

którym były perły, tylko mniejsze. Położył je obok serwisu i posłał Hsmee wyzywające

spojrzenie. Ale o tym podyskutujemy na osobności

- dodał.

- Ach! - westchnął Angus i w.slai. - To mogę pójść na górę ze szklaneczką whisky?

Alasdair machnął rękaw stronę drzwi.

- Tak, tak - powiedział. - Idź. Idź koniecznie.

MacGregor stanął obok Esmec i położył jej rękę na ramieniu.

- Nic bój się, kochanie. Jestem bogaty i zadbam

0 Sorchę. Zresztą i tak potrzebuję spadkobiercy. Esmee popatrzyła mu w oczy.

- Ale co my jej powiemy?

Angus poklepał ja łagodnie po ramieniu.

- Kiedy będzie pełnoletnia, możesz jej powiedzieć, co chcesz. Zostanie lady Sorchą

Guthrie. twoją ukochaną młodszą siostrzyczką. Achanalt temu nie zaprzeczy, nie zrobi

skandalu, a jeśli nawet, zabiję go. Możesz jej też powiedzieć, że jej rodzice bardzo ją kochali,

background image

ale zmarnowali sobie życic, choć pragnęli dla niej wszystkiego najlepszego. Możesz też

zmienić jej nazwisko i powiedzieć, że jest twoją córką... twoją i Alasdaira, bo nią przecież

będzie, prawda?

Esmćc otworzyła usta i znów je zamknęła.

- No cóż. Przynajmniej nie brakuje nam pomysłów. Angus popatrzył na nią raz jeszcze

i wziąt do ręki

karafkę z whisky.

- Masz jeszcze czas, więc się zastanów - poradził. - Ale tak czy inaczej, dziecko

potrzebuje obojga rodziców, prawda? A rodzicami nie są ci, którzy cię poczęli, lecz ci, którzy

obdarzyli cię miłością.

Wolno skinęła głową.

- To prawda.

Angus wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi. Alasdair patrzył za nim z

niedowierzaniem.

- Co za dzień! A nawet nie skończył się ranek! Co na to wszystko powiesz?

- Jestem w szoku - Esmee też wciąż patrzyła na drzwi. - Wyobraź sobie tylko,

kapitan MacGregor

1 moja matka! Ale on chyba był jej wieiką miłością. Mam teraz zamęt w głowic.

- Ja czuję się tak już od kilku tygodni - odparł Alasdair. - A o co chodzi z ta wielką

utracona miłością?

Esmee położyła mu rękę na policzku.

- Och, to taka romantyczna historia, którą opowiedziała mi ciotka. Ku przestrodze.

Alasdair popatrzył na nią czule

- Rozumiem. A jaki płyną! z niej morał? Esmee pocałowała go delikatnie w usta.

- Ze powinno się zawsze słuchać głosu swego serca - powiedziała. - Bo czasem

pierwsza miłość jest tą prawdziwą i nie wolno jej stracić za żadną cenę.

-Ach tak!

-Tak - potwierdziła. - Moja matka postąpiła inaczej, co stało się przyczyną jej

wszystkich nieszczęść. Ja chcę być mądrzejsza, chwycić to, co przeznaczył mi los i kurczowo

się tego trzymać. Może będę szczęśliwa. Może nie podzielę losu matki.

Alasdair pogłaska! ją po policzku.

- Moja kochana, nie znalem żadnej kobiety podobnej do ciebie. Ty jesteś po prostu

Esmec. Idealna Esmee.

Hsmec zdobyła się na uśmiech.

background image

- Tobie za to daleko do ideału - powiedziała. -Masz strasznie dużo wad i postępujesz

jak łotr. Niestety, nie potrafię się oprzeć tej kombinacji.

Alasdair przykuł ją wzrokiem.

- Bytem takim głupcem. 1 zrozumiałem to dokładnie jeszcze przed wizytą Angusa.

- 'lak, to prawda, byłeś głupcem - potwierdziła. W oczach błysnęły mu wesołe iskierki.

- Może powinniśmy zacząć od początku'? Co tu robisz? Nie powinnaś przychodzić tu

sama...

- Tak. chyba już o tym wspominałeś - powiedziała, podnosząc gazetę.

- Co to jest? Dzisiejsza gazeta? Ta sama, która czytałem, zanim wyruszy!cm na

Grosvenor Street?

Popatrzyła na niego nieśmiało. ~ Więc wiesz już. że zerwałam zaręczyny z Wyn-

woodem? Posmutniał.

- Tak. pojechałem od razu do twojej ciotki i dowiedziałem się. że wyszłaś. Nie będę

udawał, że się nie cieszę. I nie pozwolę, żebyś mi znów uciekła. Nie chcę, byś żyła u boku

takiego łotra jak ja, ale jednak zamierzam cię o to prosić, jeśli się zgodzisz. Kocham cię

całym sercem.

- I ja ciebie kocham - powiedziała, ujmując jego dłonie. - Przyszłam tu, by rzucić się

na ciebie jak nierządnica. Wiem, że ryzykowne jest życie z człowiekiem o twojej reputacji,

aie zamierzam się na to zdecydować, niezależnie od konsekwencji.

Uśmiechnął się do niej czarująco.

- Och, nie będzie się to kosztowało zbyt wiele wysiłku. Szczególnie jeśli zamierzasz

się zachować jak nierządnica. - Przesta! się uśmiechać. - Mam tylko nadzieję, że Ouin mnie

za to nie znienawidzi.

- Och, Quin ma inne sprawy na głowie - mruknęła. - Chyba nawet nie zauważył, że

wyjechałam.

- Drań! Nie wierzę!

Esmćc uśmiechnęła się ukradkiem.

- Lepiej uwierz. Ale to całkiem inna historia. Jeśli chodzi jednak o tę gazetę, to coś

jeszcze zwróciło w niej moją uwagę.

- Ha! - wykrzyknął, podążając wzrokiem za jej palcem. - A niech mnie! Nie

doczytałem do końca! Cieszę się, że Wheeler postąpił honorowo wobec Julii. To mi oszczędzi

pojedynku.

Esmee postukała niecierpliwie palcem w gazetę.

- Diaczego mi nie powiedziałeś, że Henrietta Whecler to jego siostra?

background image

Popatrzył na nią nieprzytomnie.

- A po co? Ledwo ją znam. Co za różnica? Esmee wzruszyła ramionami.

- Nieważne. Tak więc pan Wheeler jest ojcem dziecka pani Croshy?

- Tak twierdzi Julia. A co? Posądzałaś o to mnie? Esmee pokręciła głową.

- Chyba ci nie uwierzyłam.

Alasdair popatrzył na nią ponuro i znów posmutniał.

- Prawda jest taka, że to mogło być moje dziecko. I wcale się tym nie szczycę. Ale nie

jest moje, a Julia wyszła za mąż za Whcełera. Życzę im wiele szczęścia.

- W takim razie wszystko jasne. A teraz powiedz mi, co masz w tym pudełeczku? -

spytała Esmee.

Alasdair opuści! wzrok, ciemne rzęsy przysłoniły mu oczy.

- Coś, co kupiłem dla ciebie już dawno. Zanim przyjechała twoja ciotka i wywróciła

do góry nogami moje życie.

- Zanim przyjechała ciotka? - powtórzyła. - Ciekawe! Czy mogę to teraz dostać?

- Nie - odparł, biorąc do ręki pudełko i lekko uchylając wieczko. W środku leżał

pierścionek z szafirem i brylantem, na który wydal prawdziwą fortunę kiJJca tygodni

wcześniej.

Otworzyła szeroko oczy.

- Nie? "

- Nie - zatrzasnął pudełko. - Najpierw musisz przyjąć moje oświadczyny i przyrzec,

że pomożesz mi wychować Sorchę i dziewięcioro innych dzieci, jakie będziemy mieć.

- Muszę? - spytała, sięgając po pudełko. - Ale dlaczego dziewięcioro?

Alasdair schowa! pudełko za plecami.

- Bo mamy dziewięć wolnych krzesełek w pokoju dziecinnym - powiedział. - A dobry

Szkot nigdy niczego nie marnuje, prawda?

Esmće cofnęła się i zmarszczyła brwi.

- Dlatego je kupiłeś? Ale chyba nie planowałeś...

- Nigdy niczego nie planowałem - odparł. - Ale babka MacGregor twierdzi, że

intuicja płata nam czasem figle.

Esmće odebrała mu zręcznie pierścionek.

- Nie poślubiam cię dla intuicji - powiedziała, otwierając pudełko. -A już na pewno

nie dla powiedzonek twojej babci. Ale ten pierścionek! Kochany! 'Io całkiem co innego! Dla

takiego pierścionka mogłabym wyjść nawet za... Angusa.

Z tłumionym przekleństwem Alasdair popchnął ją na kanapę i przytulił.

background image

- Nie, moja kochana szkocka dziewczynko! Albo Alasdair MacLachlan, albo nikt. Nie

oddam cię już nigdy żadnemu mężczyźnie.

Esmee popatrzyła na niego spod rzęs. -■ Nie? - spytała, pocierając prowokująco udem

o jego udo. 1 z niezłym skutkiem.

- Nie, nawet za tysiąc lat - przysiągł. ■- 1 jeszcze tysiąc lat później.

Na twarz Ksmee wypłynął spokonw. szczęśliwy uśmiech.

- W takim razie wstań i zamknij (e drzwi - szepnęła, opuszczając rzęsy. - Zostało ci

dziewięć krzesełek, a i tak zmarnowałeś już mnóstwo czasu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carlyle Liz Lorimer Family 02 Pakt z diabłem
Carlyle Liz MacLachlan?mily Jeden mały grzeszek
Carlyle Liz MacLachlan?mily Diabelskie sztuczki
Carlyle Liz Pakt Z Diablem
Jeden mały miś zupkę sobie jadł
Emma Darcy [James Family 02] Dark Heritage
maly+modelarz+1970 02%5d+ +polski+okr%eat+podwodny+%27%27orze%b3%27%27 ISEOVVRNH7T7KHCH5MBJ6XV4RSDI5
Maly Modelarz 1966 02 MOR
Jeden na pięciu z tzw czarnej listy dopuszczony do wyborów (14 02 2010)
02 Mały żigolo, śliczny żigolo
Ogrody szczęścia 02 Liz Fielding Ogród szczęścia
[Maly Modelarz 1966 02] MOR
family 1format mały

więcej podobnych podstron