Carlyle Liz MacLachlan鷐ily Diabelskie sztuczki


LIZ CARLYLE

DIABELSKIE SZTUCZKI

Rozdzia艂 1

Dziwne wydarzenia w Bedford Place

Nie nale偶a艂 do m臋偶czyzn tego rodzaju, jaki zwykle wybiera艂a. Przygl膮da艂a mu si臋 badawczo ponad sto艂em do rulety. By艂 miody, owszem; m艂odszy ni偶 ci, kt贸rych wola艂a. Ciekawe, czy ju偶 zacz膮艂 si臋 goli膰. R贸偶any rumieniec niewinno艣ci wci膮偶 barwi艂 policzki urodziwego Anglika, a jego ko艣ci policzkowe by艂y wyrze藕bione r贸wnie delikatnie jak jej w艂asne.

Ale on nie by艂 niewinny. A je偶eli by艂 delikatny, to c贸偶, tant pis.

Krupier pochyli艂 si臋 nad sto艂em.

- Mesdames et messieurs - powiedzia艂 z kiepskim francuskim akcentem - faites vos jeux, s'il vous plait! Machn臋艂a r臋k膮, by rozp臋dzi膰 dym cygara palonego nieopodal, i postawi艂a zak艂ad naro偶ny, czubkiem idealnie wypiel臋gnowanego palca przesuwaj膮c po suknie trzy sztony. Chwil臋 p贸藕niej d偶entelmen, siedz膮cy mi臋dzy ni膮 a m艂odzie艅cem, wsta艂, na odchodnym zbieraj膮c swoj膮 wygran膮. Nast膮pi艂o wzajemne poklepywanie si臋 po plecach i wymiana serdeczno艣ci. Bien. M艂odzieniec by艂 teraz sam. W przy膰mionym 艣wietle unios艂a nieco czarn膮 woalk臋, zas艂aniaj膮c膮 jej oczy, i pos艂a艂a mu szczerze zainteresowane spojrzenie. Przesun膮艂 stosik szton贸w na czarne, numer dwadzie艣cia dwa, i odpowiedzia艂 na jej spojrzenie, unosz膮c lekko brew.

- Koniec zak艂ad贸w - zaintonowa艂 krupier. - Les jeux sont faits!

Eleganckim ruchem zakr臋ci艂 ko艂em rulety i pu艣ci艂 kulk臋 w ruch. Podskakiwa艂a i turkota艂a weso艂o, przerywaj膮c szmer rozm贸w. Potem rozleg艂o si臋 "stuk! trzask!" i kulka wskoczy艂a na czarne, dwadzie艣cia dwa.

Krupier popchn膮艂 wygran膮 w jego stron臋, zanim jeszcze kolo przesta艂o si臋 kr臋ci膰. Anglik pozbiera艂 sztony i przesun膮艂 si臋 na jej koniec sto艂u.

- Bonsoir - zamrucza艂a gard艂owo. - Kolor czarny jest dzi艣 dla pana bardzo szcz臋艣liwy, monsieur.

Jego bladoniebieskie oczy pobieg艂y w d贸艂 po jej czarnej sukni.

- O艣miel臋 si臋 mie膰 nadziej臋, 偶e to pocz膮tek dobrej passy?

Popatrzy艂a na niego przez delikatn膮 siateczk臋 i spu艣ci艂a rz臋sy.

- Zawsze mo偶na mie膰 nadziej臋, sir.

Anglik za艣mia艂 si臋, ukazuj膮c drobne bia艂e z臋by.

- Nie wydaje mi si臋, abym pani膮 zna艂, mademoiselle - powiedzia艂. - Czy jest pani u Luftona po raz pierwszy?

Wzruszy艂a ramieniem.

- Jeden salon gry jest tak podobny do drugiego, n'est-ce pas?

Jego spojrzenie si臋 rozpali艂o. G艂upiec pomy艣la艂, 偶e jest kurtyzan膮. To zrozumia艂e, skoro siedzia艂a sama i bez m臋skiej eskorty w jaskini grzechu.

- Lord Francis Tenby - powiedzia艂, wyci膮gaj膮c r臋k臋. - A pani…?

- Madame Noire - odpar艂a, wychylaj膮c si臋 daleko do przodu, by poda膰 mu d艂o艅 w r臋kawiczce. - To musi by膰 przeznaczenie, czy偶 nie?

- Ha ha! - Zapu艣ci艂 spojrzenie w jej 艣mia艂y dekolt. - Czarna Dama, doprawdy! Moja droga, czy posiada pani imi臋?

- Ci, z kt贸rymi jestem w bliskich stosunkach, nazywaj膮 mnie Cerise - powiedzia艂a gard艂owo i sugestywnie.

- Cerise - powt贸rzy艂 jak echo Anglik. - Jakie偶 egzotyczne. Co sprowadza pani膮 do Londynu, moja droga?

I zn贸w wzruszenie ramieniem. Nie艣mia艂e spojrzenie z ukosa.

- Ach, te pytania! - powiedzia艂a. - Zajmujemy miejsce przy stole, sir, a ja umieram z pragnienia.

Natychmiast zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

- Co m贸g艂bym pani przynie艣膰, madami - zapyta艂. - I czy wolno mi zaprowadzi膰 pani膮 w spokojniejsze miejsce?

- Szampana - mrukn臋艂a. Potem wsta艂a, skin臋艂a g艂ow膮 i podesz艂a do stolika, kt贸ry wskaza艂. Stolika w rogu. Bardzo dyskretnego. Bardzo odpowiedniego.

Powr贸ci艂 w okamgnieniu, a za nim nadszed艂 s艂u偶膮cy z tac膮 i dwoma kieliszkami.

- Ma foi! - mrukn臋艂a, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂, gdy oddali艂 si臋 s艂u偶膮cy. - Musia艂am zostawi膰 torebk臋 na stole do rulety. Czy by艂by pan tak uprzejmy, sir?

Zawr贸ci艂, a ona otworzy艂a ma艂膮 fiolk臋. Zr臋cznym ruchem przesun臋艂a j膮 nad jego kieliszkiem. Male艅kie kryszta艂ki sp艂yn臋艂y w d贸艂 na spotkanie z musuj膮cymi b膮belkami.

Powr贸ci艂 akurat w chwili, kiedy rzuca艂a pospieszne spojrzenie na zegarek przypi臋ty do podszewki szala. Synchronizacja by艂a kluczow膮 spraw膮.

U艣miechn膮艂 si臋 sugestywnie, a ona zapraszaj膮co podnios艂a sw贸j kieliszek,

- Za now膮 przyja藕艅 - mrukn臋艂a, tak cicho, 偶e musia艂 nachyli膰 si臋 bli偶ej.

- W rzeczy samej! Za now膮 przyja藕艅. - Wypi艂 艂yk szampana i zmarszczy艂 czo艂o.

艁atwo by艂o jednak odwr贸ci膰 jego uwag臋. Przez nast臋pne dziesi臋膰 minut d藕wi臋cza艂 jej lekki, srebrzysty 艣miech, a m膮dre s艂owa p艂yn臋艂y wprost do uszu lorda Francisa Tenby'ego, w kt贸rego pi臋knej g艂owie nie by艂o ni krzty rozumu.

Pojawi艂y si臋 pytania, takie jak zwykle. Opowiada艂a swoje wypraktykowane k艂amstwa. Wdowie艅stwo. Samotno艣膰. Bogaty opiekun, kt贸ry sprowadzi艂 j膮 tu tego wieczora, pok艂贸ci艂 si臋 z ni膮, a potem tak okrutnie porzuci艂 dla innej. No c贸偶, c'est la vie, zasugerowa艂a zn贸w wzruszaj膮c ramionami. W morzu p艂ywaj膮 jeszcze inne ryby.

Oczywi艣cie niczego nie proponowa艂a. On to zrobi艂. Oni zawsze to robi膮. A ona zgodzi艂a si臋, po raz kolejny rzucaj膮c okiem na zegarek. Dwadzie艣cia minut. Wstali. Nieco poblad艂, ale otrz膮sn膮艂 si臋 i poda艂 jej rami臋. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego r臋kawie i razem wyszli z jaskini hazardu w wilgotny, roz艣wietlony gazowymi latarniami p贸艂mrok St. James. Przeje偶d偶aj膮ca akurat doro偶ka zatrzyma艂a si臋, jak gdyby to by艂o zaplanowane. Musia艂a si臋 zatrzyma膰.

Lord Francis poda艂 doro偶karzowi sw贸j adres, prawie potykaj膮c si臋, gdy wsiada艂 za ni膮. W s艂abym 艣wietle lampy w doro偶ce mog艂a dostrzec, 偶e jego twarz ju偶 zacz臋艂a oblewa膰 si臋 potem. Pochyli艂a si臋, oferuj膮c mu wspania艂y widok na sw贸j dekolt.

- Mon coeur - mrukn臋艂a, k艂ad膮c d艂o艅 na jego r贸偶owym policzku. - Wygl膮dasz na cierpi膮cego.

- Nic mi nie jeszt - odpar艂, trzymaj膮c si臋 prosto z wyra藕nym wysi艂kiem. - Wszysztko topsze. Ale chcz臋 zobaczy膰… - Zupe艂nie straci艂 w膮tek.

Zsun臋艂a z ramion jedwabny szal i nachyli艂a si臋 jeszcze bli偶ej.

- Co, mon cher?- wyszepta艂a. - Co chcesz zobaczy膰?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jak gdyby chcia艂 rozp臋dzi膰 mg艂臋.

- Twoje… twoje oczy - powiedzia艂 wreszcie. - Chcz臋 zobaczy膰 twoje oczy. I twarz. Tw贸j ka… ka… kapelusz. Woalka. Precz.

- Ach, tego nie mog臋 zrobi膰 - wyszepta艂a, zaczynaj膮c zsuwa膰 lewy r臋kaw. - Ale mog臋 pokaza膰 ci co艣 innego, lordzie Francisie. Powiedz mi, czy chcia艂by艣 zobaczy膰 moj膮 pier艣?

- Piersz? - 艂ypn膮艂 na ni膮 pijanym okiem.

Kolejny cal tkaniny przesun膮艂 si臋 w d贸艂.

- Kawa艂ek piersi, tak - odpar艂a. - Sp贸jrz tutaj, lordzie Francisie. Tak, w艂a艣nie tu. Skup si臋, kochany. Skup si臋. Czy widzisz to?

Pope艂ni艂 fatalny b艂膮d, nachylaj膮c si臋 bli偶ej.

- Tat… tat… tatua偶? - powiedzia艂, przechylaj膮c g艂ow膮 na bok. - Czarty. Nie, czarny… anio艂? - Nagle lord Francis przewr贸ci艂 oczami, jego szcz臋ka opad艂a bezw艂adnie, a g艂owa uderzy艂a o pod艂og臋 powozu, tak 偶e le偶a艂 teraz przed ni膮 z rozdziawionymi ustami, niczym martwy karp w Billingsgate.

Dla jego w艂asnego bezpiecze艅stwa unios艂a mu podbr贸dek i popchn臋艂a go tak, 偶e opar艂 si臋 o wy艣cie艂an膮 艂awk臋. Pad艂 bezw艂adnie na sk贸rzane obicie, kiedy ona przetrz膮sa艂a mu kieszenie. Portfel. Klucz. Tabakierka - srebrna, nie z艂ota; pal j膮 diabli. Zegarek, 艂a艅cuszek, dewizka. W wewn臋trznej kieszeni list. Od kochanki? Od wroga? Och, do licha. Nie mia艂a czasu na szanta偶e!

Upchn臋艂a list z powrotem i zamiast niego wyszarpn臋艂a szafirow膮 szpilk臋 ze 艣nie偶nobia艂ych fa艂d krawata lorda.

Kiedy sko艅czy艂a, popatrzy艂a na niego z zadowoleniem.

- Och, mam nadziej臋, 偶e by艂o ci przyjemnie, lordzie Francisie - mrukn臋艂a. - Mnie z pewno艣ci膮 by艂o.

Lord Francis, wci膮偶 z rozdziawionymi ustami, wydoby艂 z g艂臋bi gard艂a niski, chrapliwy odg艂os.

- Jak偶e mi艂o to s艂ysze膰 - odpar艂a. - I o艣mielam si臋 stwierdzi膰, 偶e twojej 艣licznej, ci臋偶arnej, w艂a艣nie pozbawionej pracy pokoj贸wce wkr贸tce te偶 b臋dzie milo.

Wrzuci艂a sw贸j 艂up do torebki, dwukrotnie zastuka艂a w dach doro偶ki, po czym otworzy艂a drzwiczki. Doro偶ka zwolni艂a, 偶eby skr臋ci膰 w Brook Street. Czarny Anio艂 wyskoczy艂 i wtopi艂 si臋 w szary p贸艂mrok Mayfair. G艂owa lorda Francisa podskakiwa艂a, w miar臋 jak doro偶ka z turkotem toczy艂a si臋 w noc.

Markiz Devellyn, jak rzadko, by艂 w wy艣mienitym nastroju. Tak wy艣mienitym, 偶e pod艣piewywa艂 Kr贸lu na wysokim niebie przez ca艂膮 drog臋 na Regent Street, mimo 偶e nie zna艂 s艂贸w. Tak wy艣mienitym, 偶e nasz艂a go nagl膮 ochota, by kaza膰 stangretowi wysadzi膰 si臋 przy rogu Golden Square, tak by pospacerowa膰 sobie w przyjemnym wieczornym powietrzu. Na jego sygna艂 l艣ni膮cy czarny pow贸z pos艂usznie si臋 zatrzyma艂. Markiz wyskoczy艂 na zewn膮trz, prawie wcale si臋 nie zataczaj膮c.

- Ale pada deszcz, milordzie - powiedzia艂 jego stangret, spogl膮daj膮c na niego znad dachu powozu.

Markiz popatrzy艂 w d贸艂. Mokry trotuar zal艣ni艂 w odpowiedzi. C贸偶. Niech go diabli, je艣li staruszek nie mia艂 racji.

- Wittle, czy pada艂o, kiedy wyje偶d偶ali艣my od Crockforda? - zapyta艂, wypowiadaj膮c wyra藕nie ka偶de s艂owo, chocia偶 by艂 pijany jak bela i na tyle rozs膮dny, by o tym wiedzie膰.

- Nie, sir - odpar艂 Wittle. - By艂a tylko g臋sta mg艂a.

- Hm! - odpar艂 Devellyn, odrobin臋 mocniej nasuwaj膮c kapelusz na g艂ow臋. - C贸偶, i tak to pi臋kny wiecz贸r na przechadzk臋 - odpar艂. - Otrze藕wia cz艂owieka to 艣wie偶e wieczorne powietrze.

Wittle pochyli艂 si臋 nieco ni偶ej.

- A… ale to jest ranek, sir - odpar艂. - Prawie sz贸sta.

Markiz zamruga艂.

- Nie m贸w? - odrzek艂. - Czy nie mia艂em dzi艣 wieczorem zje艣膰 obiadu z pann膮 Lederly?

Wittle spojrza艂 na niego ze wsp贸艂czuciem.

- Wczoraj wieczorem, sir - powiedzia艂. - A potem, jak mi si臋 wydaje, teatr. Ale pan nie… czy te偶 klub nie…

Devellyn potar艂 d艂oni膮 twarz i poczu艂, 偶e pokrywa j膮 jednodniowy zarost.

- Ach, rozumiem - odpowiedzia艂 wreszcie. - Nie wyszed艂em wtedy, kiedy powinienem, hm?

Wittle potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Tak, sir.

Devellyn uni贸s艂 brew.

- Zabra艂em si臋 za picie, nieprawda偶? I za hazard?

Twarz stangreta pozosta艂a niewzruszona.

- Jak mi si臋 zdaje, sir, by艂a w to zamieszana dama.

Dama? Och, tak. Teraz sobie przypomnia艂. Zachwycaj膮ca blondynka z du偶ym biustem. I zdecydowanie nie dama. Markiz zastanawia艂 si臋, czy by艂a co艣 warta. Do diaska, zastanawia艂 si臋 te偶, czy i on by艂 co艣 wart. Zapewne nie. I tak naprawd臋 nie obchodzi艂o go to ani troch臋. Ale teatr? Chryste, Camelia tym razem go zabije.

Niespokojnie poruszy艂 ramionami pod paltem i spojrza艂 w g贸r臋 na Wittle'a.

- C贸偶, mam zamiar przej艣膰 si臋 na Bedford Place - powt贸rzy艂. - Nie potrzebuj臋, 偶eby kto艣 jeszcze by艂 艣wiadkiem mojego upokorzenia, kiedy ju偶 tam dotr臋. Wracaj na Duke Street.

Wittle dotkn膮艂 ronda kapelusza.

- Niech pan we藕mie lask臋, sir - poradzi艂. - W Soho roi si臋 od rzezimieszk贸w.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 do niego szeroko.

- Zwyk艂y rzezimieszek? - ofukn膮艂 go. - Napad艂by na starego Diab艂a z Duke Street? Czy ty my艣lisz, 偶e by 艣mia艂?

Wittle u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no na te s艂owa.

- Nie, je偶eli zobaczy艂by pa艅sk膮 twarz, sir - zgodzi艂 si臋 z markizem. - Niestety, oni maj膮 sk艂onno艣膰 do atakowania od ty艂u.

Devellyn za艣mia艂 si臋 g艂o艣no i stukn膮艂 w kapelusz.

- Cholerna laska, niech b臋dzie, ty stara kwoko - zgodzi艂 si臋, si臋gaj膮c w g艂膮b powozu, by j膮 wyj膮膰. Wittle raz jeszcze uchyli艂 kapelusza, po czym cmokn膮艂 na konie. Pow贸z ruszy艂.

Devellyn podrzuci艂 wysoko lask臋, obracaj膮c j膮 w powietrzu, i z wdzi臋kiem z艂apa艂 j膮 nim uderzy艂a o ziemi臋. A wi臋c nie jestem a偶 taki pijany. Ta my艣l w dziwny spos贸b podnios艂a go na duchu. Energicznie ruszy艂 trotuarem, znowu 艣piewaj膮c ten sam hymn.

Kr贸lu na wysokim niebie,

Nie ma indziej, okrom Ciebie,

Cz艂owiek trata-ta-ta, ta-ta,

Ucieczki tra-la-la-la!

呕aden rzezimieszek nie odwa偶y艂 si臋 zaczepi膰 go podczas kr贸tkiej przechadzki przez Soho i Bloomsbury. By膰 mo偶e to przez jego fatalny 艣piew. A mo偶e dlatego, 偶e markiz byt wysoki i barczysty, a ze swym z艂amanym nosem bynajmniej nie wygl膮da艂 zach臋caj膮co. Klocowaty, powiedziano o nim kiedy艣. Markiz mia艂 w nosie to, jak ludzie go nazywali. W ka偶dym razie podczas spaceru nie potrzebowa艂 laski. Ale kiedy przekroczy艂 pr贸g w艂asnego domu, wci膮偶 rycz膮c na ca艂y g艂os, wszystko si臋 zmieni艂o.

Jako woda si膮knie w ziemi臋,

Tak niszczeje ludzkie plemi臋;

Podobni艣my ku marnemu

Snu nocnemu, tra-la-la-la!

- Ty draniu! - Przecinaj膮cy powietrze talerz pojawi艂 si臋 znik膮d. - Na Boga, ja ci poka偶臋 wieczorne wyj艣cie!

Markiz uchyli艂 si臋. Porcelana uderzy艂a o nadpro偶e i na jego g艂ow臋 posypa艂 si臋 deszcz okruch贸w.

- Cammie…? - markiz odezwa艂 si臋, zagl膮daj膮c do salonu.

Jego kochanka wysz艂a z cienia, wymachuj膮c pogrzebaczem.

- Nie m贸w mi Cammie, ty 艣winio! - warkn臋艂a. Podnios艂a figurk臋 z mi艣nie艅skiej porcelany i cisn臋艂a ni膮 w jego g艂ow臋.

Devellyn uchyli艂 si臋.

- Od艂贸偶 pogrzebacz, Camelio - powiedzia艂 i podszed艂, trzymaj膮c lask臋 tak, jak gdyby mog艂a odbi膰 kolejny lec膮cy ku niemu przedmiot. - Od艂贸偶 go, m贸wi臋.

- Id藕 si臋 wali膰! - wrzasn臋艂a niczym megiera ze Spitalfields, kt贸r膮 w gruncie rzeczy by艂a. - Zgnij w piekle, ty niezdarny, przero艣ni臋ty, niedouczony draniu!

Markiz zacmoka艂.

- Camelio, znowu wychodzi twoje ograniczone s艂ownictwo - powiedzia艂. - Ju偶 dwa razy nazwa艂a艣 mnie draniem. Nalej nam kropelk臋 brandy, duszko.

Co艣 na to poradzimy.

- Nie, to ty porad藕 co艣 na to - odpar艂a, wymachuj膮c pogrzebaczem. - Bo zamierzam wetkn膮膰 ci to na sztorc w ty艂ek, Devellynie.

Markiz skrzywi艂 si臋.

- Cammie, cokolwiek zrobi艂em, przepraszam. Jutro p贸jd臋 do Garrarda i kupi臋 ci naszyjnik, przysi臋gam.

Odwr贸ci艂 si臋 na tyle tylko, by od艂o偶y膰 lask臋 i kapelusz. Bardzo z艂a decyzja. Camelia cisn臋艂a pogrzebaczem w jego g艂ow臋, a potem naskoczy艂a na niego niczym w艣ciek艂y terier; pi臋膰dziesi膮t kilo kopi膮cej i drapi膮cej kobieco艣ci.

- Dra艅! - wrzasn臋艂a, wskakuj膮c mu na plecy i ok艂adaj膮c jego g艂ow臋 pi臋艣ci膮. - 艢winia! 艢winia! G艂upia 艣winia!

Poza scen膮 Camelia by艂a nikim.

S艂u偶ba zagl膮da艂a z korytarza. Devellyn okr臋ci艂 si臋 doko艂a, pr贸buj膮c pochwyci膰 Cameli臋, ale ona trzyma艂a go za szyj臋, staraj膮c si臋 udusi膰 go jedn膮 r臋k膮, podczas gdy drug膮 t艂uk艂a go niemi艂osiernie.

- Samolubny, nieczu艂y sukinsyn - krzycza艂a, t艂uk膮c go przy ka偶dej sylabie. - Ty nigdy nie pomy艣lisz o mnie. Ty! Ty! Zawsze ty!

I wtedy markiz przypomnia艂 sobie: ciosy najwyra藕niej rozja艣ni艂y mu nieco w g艂owie.

- Och, do licha! - powiedzia艂. - Kleopatra!

Pochwyci艂 j膮 wreszcie za sp贸dnic臋 i 艣ci膮gn膮艂 z siebie. Wyl膮dowa艂a na pupie na pod艂odze i spojrza艂a nienawistnie.

- Tak, moja Kleopatra! - poprawi艂a go. - M贸j debiut! Moja premiera! Nareszcie by艂am gwiazd膮… I zrobi艂am furor臋, ty samolubny psie! Obieca艂e艣, Devellyn! Obieca艂e艣 tam by膰.

Markiz zsun膮艂 z siebie surdut, a jego lokaj podkrad艂 si臋 nie艣mia艂o, by go zabra膰.

- Przysi臋gam, 偶e jest mi przykro, Cammie - powiedzia艂. - Naprawd臋. B臋d臋 nast臋pnym razem. Przyjd臋… przyjd臋 nawet dzi艣 wieczorem! Czy to nie wystarczy?

Camelia poprawi艂a warstwy sp贸dnicy i wsta艂a z najwi臋ksz膮 gracj膮, na jak膮 uda艂o jej si臋 zdoby膰.

- Nie, to nie wystarczy - odpar艂a, odwracaj膮c si臋 i teatralnie odpowiadaj膮c przez rami臋. - Poniewa偶 ja ci臋 opuszczam, Devellyn.

- Opuszczasz mnie?

Camelia podesz艂a do kominka.

- Tak, ko艅cz臋 z tob膮 - m贸wi艂a dalej. - Porzucam ci臋. Wykre艣lam ci臋 z mojego 偶ycia. Czy musz臋 m贸wi膰 dalej?

- Ale偶 Cammie, dlaczego?

- Poniewa偶 sir Edmund Sutters z艂o偶y艂 mi dzisiejszego wieczora nader mi艂膮 propozycj臋. - Camelia popatrzy艂a na markiza z g贸ry, i dziewczyna ze Spitalfields ulotni艂a si臋 w jednej chwili. - Kiedy po przedstawieniu wszyscy pili艣my szampana za kulisami.

- Za kulisami?

- Tam, gdzie ty powiniene艣 by艂 by膰.

Camelia pie艣ci艂a teraz d艂oni膮 mi艣nie艅sk膮 figurk臋 od kompletu, przesuwaj膮c po niej d艂ugimi palcami w spos贸b, kt贸ry markiz kiedy艣 uzna艂by za erotyczny, ale kt贸ry teraz wyda艂 mu si臋 nieco niebezpieczny.

- Oczywi艣cie - ci膮gn臋艂a - gdyby艣 ty tam by艂, on by si臋 nie o艣mieli艂, co nie? Ale ciebie tam nie by艂o. A on tak. - Nagle Camelia si臋 okr臋ci艂a. - I zgodzi艂am si臋, Devellynie. S艂yszysz? Zgodzi艂am si臋.

Tym razem naprawd臋 m贸wi艂a powa偶nie. C贸偶 za piekielna niedogodno艣膰. Och, zawsze s膮 jeszcze inne kobiety. Powinien o tym wiedzie膰. C贸偶, wiedzia艂. Po prostu brakowa艂o mu ambicji, 偶eby sobie jakiej艣 poszuka膰. Ale z do艣wiadczenia wiedzia艂, 偶e kiedy kobieta ma go do艣膰, nic jej nie powstrzyma przed spakowaniem si臋 i odej艣ciem.

Devellyn westchn膮艂 i teatralnie roz艂o偶y艂 r臋ce.

- C贸偶, do licha, Cammie, z艂o艣ci mnie, 偶e do tego dosz艂o.

Pogardliwie zadar艂a podbr贸dek.

- Wyprowadzam si臋 rano.

Markiz wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶, w艂a艣ciwie nie ma po艣piechu - powiedzia艂. - To znaczy, nie pilno mi, 偶eby odzyska膰 dom, i ze dwa tygodnie lub wi臋cej zajmie mi um贸wienie kogo艣 nowego, wi臋c nie spiesz si臋… - Ostatnia mi艣nie艅ska figurka trafi艂a go prosto w czo艂o. Polecia艂y okruchy. Devellyn zatoczy艂 si臋 do ty艂u, ale Camelia chwyci艂a go, nim upad艂 na pod艂og臋.

- Dra艅! 艢winia! - Male艅kie pi膮stki zn贸w posz艂y w ruch. - 艢winia! Dra艅! Powinnam skr臋ci膰 ci kark jak chudemu kurczakowi na niedzielny obiad!

- Och, niech to szlag! - powiedzia艂 Devellyn ze znu偶eniem. To dobrze, 偶e Camelia sama nie pisze sobie kwestii.

- Dra艅! 艢winia!

Devellyn w艂a艣nie osun膮艂 si臋 na pod艂og臋, z Camelia wci膮偶 uczepion膮 jego szyi.

Sidonie Saint-Godard by艂a kobiet膮 finansowo niezale偶n膮; niezale偶no艣ci mia艂a a偶 w nadmiarze, finans贸w za艣 akurat tyle, by p艂aci膰 rachunki. Na pocz膮tku niezale偶no艣膰 by艂a dla niej niczym nowy but na niebezpiecznie wysokim obcasie; by艂a czym艣, w czym kroczy si臋 chwiejnie naprz贸d z kruch膮 nadziej膮, 偶e cz艂owiek nie potknie si臋 i nie upadnie na twarz na dywanie wytwornego towarzystwa. Potem wr贸ci艂a do Londynu, do miejsca, gdzie si臋 urodzi艂a, i szybko stwierdzi艂a, 偶e nowy bucik zacz膮艂 uwiera膰. Bowiem inaczej ni偶 we Francji, w Anglii kobiec膮 niezale偶no艣膰 p臋ta艂y klamry i jedwabne wst膮偶ki ca艂ej nowej gamy nakaz贸w.

Ca艂y rok zaj臋艂o Sidonie lamentowanie, nim zda艂a sobie spraw臋, 偶e rozwi膮zaniem jest zrzuci膰 buty i boso pobiec przez 偶ycie. Teraz, w szacownym wieku lat dwudziestu dziewi臋ciu, p臋dzi艂a przed siebie z ca艂ych si艂. I jak zapowiedzia艂a swojemu bratu George'owi, chcia艂a, by po jej 艣mierci na jej nagrobku znalaz艂 si臋 napis: 呕Y艁A PE艁NI膭 呕YCIA. Takie mia艂a plany, gdy偶 jak dobrze wiedzia艂a, 偶ycie jest niepewne, i na przek贸r powiedzeniu g艂osz膮cemu co艣 przeciwnego, zar贸wno dobrzy jak i 藕li cz臋sto umieraj膮 m艂odo. Sidonie nie by艂a nawet pewna, do kt贸rej kategorii sama nale偶y. Do dobrych? Do z艂ych? Po trosze do obu?

Podobnie jak wiele dobrze urodzonych francuskich dziewcz膮t, Sidonie uda艂a si臋 spod bezpiecznego dachu matczynego domu w wysokie, grube mury szko艂y klasztornej. Tam jednak do艣wiadczy艂a jednej ze swych bardziej grzesznych chwil w 偶yciu. Uciek艂a z przystojnym m臋偶czyzn膮, kt贸ry nie posiada艂 na w艂asno艣膰 ani dachu, ani mur贸w - a przynajmniej nie w og贸lnie przyj臋tym znaczeniu. Zamiast tego Pierre Saint-Godard posiada艂 pi臋kny nowy statek handlowy, wyposa偶ony w dwuizbow膮 kapita艅sk膮 kajut臋 i szereg starannie utrzymanych okien, przez kt贸re mo偶na by艂o ogl膮da膰 艣wiat przesuwaj膮cy si臋 za nimi. Sidonie jednak wkr贸tce mia艂a dosy膰 艣wiata. Sprzeda艂a statek, spakowa艂a swoje ubrania i kota, i przenios艂a si臋 do Londynu. Teraz mieszka艂a w schludnym domu przy Bedford Place, otoczonym przez r贸wnie schludne domy kupc贸w, bankier贸w i ludzi prawie, cho膰 nie ca艂kiem z arystokracji. A w tej chwili w艂a艣nie podziwia艂a widoki ze swego okna na pi臋trze. Pod jeden z dom贸w po przeciwnej stronie Bedford Place zajecha艂 w贸z do przeprowadzek, i dw贸ch m臋偶czyzn z nerwow膮 skwapliwo艣ci膮 艂adowa艂o kufry i skrzynie.

- Ile to ju偶 razem kochanek, Julio? - zapyta艂a Sidonie, pochylaj膮c si臋 nad g艂ow膮 swej towarzyszki i wygl膮daj膮c przez zas艂ony.

Julia policzy艂a na palcach.

- Z t膮 jasn膮 blondynk膮 w grudniu to siedem - powiedzia艂a. - Zatem z t膮 by艂oby osiem.

- A to dopiero marzec! - Sidonie wci膮偶 wyciera艂a swoje d艂ugie czarne w艂osy. - Chcia艂abym wiedzie膰, kim on jest, 偶e tak nonszalancko traktuje te biedne kobiety. Zupe艂nie jak gdyby uwa偶a艂 je za stare p艂aszcze, kt贸re wyrzuca si臋, kiedy przetr膮 si臋 na 艂okciach!

Julia wyprostowa艂a si臋, odsuwaj膮c si臋 od okna.

- Teraz nie czas na to, duszko - ostrzeg艂a, popychaj膮c Sidonie w stron臋 kominka. - I tak si臋 sp贸藕nisz. Usi膮d藕. Pozw贸l, 偶e wyczesz臋 ci te spl膮tane w艂osy do sucha, bo inaczej zazi臋bisz si臋 na 艣mier膰 w drodze na Strand.

Sidonie pos艂usznie przysun臋艂a taboret. Thomas, jej kot, od razu wskoczy艂 jej na podo艂ek.

- Ale to naprawd臋 nikczemne zachowanie, Julio - powiedzia艂a, g艂aszcz膮c d艂oni膮 l艣ni膮cego czarnego kota. - Wiesz, 偶e tak. By膰 mo偶e zamiatacz mo偶e nam poda膰 jego nazwisko? Zapytam.

- Aha, by膰 mo偶e - powiedzia艂a Julia z roztargnieniem, szczotkuj膮c w艂osy Sidonie. - Czy wiesz, moja droga, 偶e masz w艂osy zupe艂nie jak twoja matka?

- Tak s膮dzisz? - zapyta艂a Sidonie z nutk膮 nadziei. - Claire mia艂a takie 艣liczne w艂osy.

- A偶 zielenia艂am z zazdro艣ci - wyzna艂a Julia. - I pomy艣le膰, ja na scenie z t膮 szop膮 w mysim kolorze! Kiedy widywano nas razem, a cz臋sto si臋 tak dzia艂o, ona mnie przy膰miewa艂a.

- Ale mia艂a艣 cudown膮 karier臋, Julio! By艂a艣 s艂awna. Ozdoba Drury Lane, czy偶 nie?

- Och, przez jaki艣 czas - odpar艂a. - Ale to ju偶 odleg艂a przesz艂o艣膰.

Sidonie umilk艂a. Wiedzia艂a, 偶e up艂yn臋艂o wiele lat od czasu, gdy Julia odgrywa艂a znacz膮c膮 rol臋 w teatrach na West Endzie. I jeszcze wi臋cej lat, odk膮d bogaci m臋偶czy藕ni, kt贸rzy niegdy艣 rywalizowali o jej wzgl臋dy, przenie艣li zainteresowanie na m艂odsze kobiety. Julia, cho膰 o kilka lat m艂odsza, by艂a blisk膮 przyjaci贸艂k膮 matki Sidonie, gdy偶 obraca艂y si臋 w tym samym szalonym towarzystwie: w p贸艂艣wiatku, ze wszystkimi wielbicielami tego rodzaju 偶ycia. A w艣r贸d tych wielbicieli zawsze by艂o sporo zamo偶nych hulak贸w z wy偶szych klas, gustuj膮cych w kobietach o nie ca艂kiem b艂臋kitnej krwi.

Ale Claire Bauchet mia艂a b艂臋kitn膮 krew. Claire by艂a te偶 zniewalaj膮co pi臋kna. Z tego pierwszego dobra okrutnie i chciwie j膮 odarto. To drugie piel臋gnowa艂a niczym orchide臋 w szklarni, gdy偶 tak jak Julia, Claire utrzymywa艂a si臋 ze swej urody. Lecz podczas gdy Julia by艂a utalentowan膮 aktork膮, kt贸ra niekiedy mia艂a szcz臋艣cie by膰 utrzymywana przez zamo偶nego wielbiciela, Claire by艂a, m贸wi膮c wprost, kurtyzan膮. Jej talentami by艂y jej wdzi臋k i powab, i prawie nic ponadto. C贸偶, mo偶e to nie ca艂kiem sprawiedliwe. Przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 swego 偶ycia Claire by艂a utrzymywana tylko przez jednego m臋偶czyzn臋.

Kiedy Sidonie powr贸ci艂a do Londynu, stara przyjaci贸艂ka matki by艂a pierwsz膮 osob膮, kt贸ra zadzwoni艂a do jej drzwi i j膮 powita艂a. I dla Sidonie sta艂o si臋 bole艣nie oczywiste, 偶e Julia by艂a samotna. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e Sidonie na gwa艂t potrzebowa艂a pokoj贸wki. Nie m贸wi膮c ju偶 o damie do towarzystwa, kucharce i powierniczce. Niestety, nie mog艂a sobie pozwoli膰 na wszystkie. Kuchark臋 wynaj臋艂a z miejsca. Julia, wytrawna aktorka, okaza艂a si臋 idealnym rozwi膮zaniem dla tych pozosta艂ych potrzeb. I chocia偶 Sidonie nie spyta艂a, to podejrzewa艂a, 偶e 偶ycie Julii nie by艂o 艂atwe, jak to cz臋sto 偶ycie kobiet, kt贸re 偶y艂y ze swej inteligencji i wygl膮du.

- Brakuje ci jej, czy偶 nie? - Julia zapyta艂a ni st膮d, ni zow膮d.

Sidonie obejrza艂a si臋 przez rami臋 i zastanowi艂a. Czy t臋skni艂a za Claire?

- Tak, troch臋. Ona by艂a zawsze taka pe艂na 偶ycia.

W tej w艂a艣nie chwili rozleg艂 si臋 okropny trzask.

Thomas da艂 susa z jej kolan pod 艂贸偶ko. Julia i Sidonie pop臋dzi艂y do okna, 艣mia艂o odsuwaj膮c zas艂ony. W贸z do przeprowadzek znikn膮艂, a nad drzwiami domu po przeciwnej stronie ulicy kto艣 gwa艂townie podni贸s艂 przesuwane okno. Drobniutka rudow艂osa kobieta wychyla艂a si臋 z okna do potowy, dzier偶膮c nocnik.

- 艢winia! - wrzasn臋艂a, zrzucaj膮c go na ziemi臋. - Dra艅!

- Wielki Bo偶e! - powiedzia艂a Julia.

Otworzy艂o si臋 kolejne okno. Rudow艂osa pojawi艂a si臋 znowu. Jeszcze jeden nocnik.

- Dra艅! 艢winia!

Nocnik pow臋drowa艂 w d贸艂; okruchy bia艂ej porcelany odbi艂y si臋 od trotuaru.

Sidonie wybuchn臋艂a 艣miechem. Julia wzruszy艂a ramionami.

- C贸偶, kimkolwiek jest tw贸j tajemniczy d偶entelmen - mrukn臋艂a - nie b臋dzie mia艂 do czego siusia膰, kiedy ona z nim sko艅czy.

Rozdzia艂 2

W kt贸rym naszego bohatera dr臋czy jeszcze jedno utrapienie

- Milordzie?

G艂os by艂 odleg艂y. Pozbawiony cia艂a. I diabelnie irytuj膮cy.

- Muuf! - powiedzia艂 markiz Devellyn z zamiarem ponownego odes艂ania go st膮d. - Gamm smuzum!

- Ale偶 doprawdy, milordzie! S膮dz臋, 偶e musi pan otworzy膰 oczy!

- Mmft umt - odpar艂.

- Tak, w rzeczy samej, oczywi艣cie, sir. - W g艂osie narasta艂a desperacja. - Jednak obawiam si臋, 偶e musi pan teraz wsta膰.

- Zesz艂ego wieczora nie mog艂em go nawet wydosta膰 z p艂aszcza. - Z mg艂y dobieg艂 drugi strapiony g艂os. - My艣lisz, 偶e si臋 zniszczy艂? Obawiam si臋, 偶e on go zakrwawi艂. Wydaje mi si臋, 偶e znowu si臋 boksowa艂. Czy偶 to nie wygl膮da jak krew, Honeywell… O tu, na klapie?

- Fenton, z pewno艣ci膮 tego nie wiem ani mnie to nie obchodzi. - W pierwszym glosie brzmia艂o teraz rozdra偶nienie. - Milordzie? Doprawdy, musi pan wsta膰. Brampton i jego stolarze poszli sobie, sir. Obawiam si臋, 偶e mamy z艂e wie艣ci.

Z艂e wie艣ci.

To przedar艂o si臋 przez tuman i dotar艂o jego 艣wiadomo艣ci. Dla Devellyna ten zwrot brzmia艂 bardziej ni偶 tylko przelotnie znajomo.

- Buffuin? - powiedzia艂, rozchylaj膮c jedno oko. Cztery inne wpatrywa艂y si臋 w niego. Czy mo偶e by艂o ich sze艣膰?

- Dochodzi do siebie, Fenton. - W g艂osie s艂ycha膰 by艂o ulg臋. - Zobaczmy, czy mo偶e usi膮艣膰.

Markiz zosta艂 bezceremonialnie d藕wigni臋ty w g贸r臋. Pod jego plecy szybko wetkni臋to poduszk臋, a jego obute stopy klapn臋艂y na obie strony, uderzaj膮c o pod艂og臋. C贸偶. By艂 w pionie i obudzony pomimo wszystkich swoich wysi艂k贸w.

Fenton, jego s艂u偶膮cy, zmarszczy艂 brwi.

- Doprawdy, sir, wola艂bym, 偶eby zadzwoni艂 pan na mnie, kiedy pan wr贸ci艂 - powiedzia艂, za艂amuj膮c r臋ce. - Nie mog艂o by膰 panu wygodnie spa膰 na otomanie. A teraz mamy t臋 okropn膮 spraw臋 z pod艂og膮.

- Cooo…? - mrukn膮艂 Devellyn, mrugaj膮c.

Honeywell, jego lokaj, ci膮gn膮艂 przez pok贸j ma艂y stolik. Pozbawione reszty cia艂a d艂onie ustawi艂y na nim tac臋 z kaw膮.

- Prosz臋! - powiedzia艂 Honeywell. - A teraz, milordzie, jak ju偶 m贸wi艂em, stolarze sobie poszli. Obawiam si臋, 偶e pod艂oga w b艂臋kitnym pokoju wypoczynkowym jednak nie mo偶e zosta膰 zreperowana.

Pod艂oga? Jaka pod艂oga?

Fenton zamiesza艂 co艣 w jego kawie, a potem z ob艂udnym u艣miechem poda艂 mu fili偶ank臋.

- Obawiam si臋, wasza lordowska mo艣膰, 偶e dozna pan wielkiej uci膮偶liwo艣ci - m贸wi艂 dalej Honeywell g艂osem zwiastuj膮cym nieszcz臋艣cie, tonem zazwyczaj zarezerwowanym dla kradn膮cych lokaj贸w i zmatowia艂ych sreber.

- Och, w膮tpi臋 - odpowiedzia艂 Devellyn, podejrzliwie 艂ypi膮c na kaw臋. - Nie przepadam za uci膮偶liwo艣ciami. Zawsze okazuj膮 si臋 tak piekielnie… uci膮偶liwe.

Honeywell spl贸t艂 r臋ce niczym pobo偶ny wiejski pastor.

- Ale milordzie, obawiam si臋, 偶e mamy… - Przerwa艂 dla bardziej dramatycznego efektu - ko艂atki!

Devellyn prze艂kn膮艂 zbyt du偶o kawy i musia艂 wy-kaszle膰 jej troch臋 z powrotem.

- Ko艂a... kogo?

- Ko艂atki, wasza lordowska mo艣膰 - odpar艂 lokaj. - Ten dziwny odg艂os cichego skrzyp-skrzyp-skrzyp w b艂臋kitnym pokoju wypoczynkowym? Obawiam si臋, 偶e zjad艂y po艂ow臋 pod艂ogi. A teraz s膮 w schodach. W jednych i drugich, sir, bardzo niebezpieczne, sir, i 偶e powinni艣my si臋 uwa偶a膰 za szcz臋艣liwc贸w, i偶 nie zostali艣my zabici.

- Zabici przez mordercze 偶uczki? - zapyta艂 Devellyn.

- Szcz臋艣liwc贸w, sir, 偶e schody nie za艂ama艂y si臋 pod nami i nie zako艅czyli艣my przedwcze艣nie 偶ycia w piwnicach.

To maj膮 piwnice? Devellyn potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wypi艂 wi臋cej kawy. Czu艂 nieokre艣lony, ciemnobr膮zowy posmak w ustach i w艣ciek艂e 艂upanie w skroniach.

- C贸偶, co trzeba zrobi膰? - odezwa艂 si臋 wreszcie. - Z tymi 偶uczkami, znaczy si臋?

- Pod艂ogi i schody nale偶y usun膮膰, was/a lordowska mo艣膰.

Devellyn zachmurzy艂 si臋.

- Tak, a potem b臋dzie stukanie m艂otkami, h臋? Robotnicy tupi膮cy po domu w tych swoich buciorach? Kurz! Ha艂as! Piekielnie trudne dla kogo艣 z moim 偶yciem towarzyskim, Honeywell.

- Obawiam si臋, 偶e jest jeszcze wi臋ksza uci膮偶liwo艣膰, sir. - Honeywell nieco mocniej zacisn膮艂 d艂onie. - Niestety, milordzie, musi si臋 pan przeprowadzi膰.

- Przeprowadzi膰? - warkn膮艂 Devellyn, odsuwaj膮c kaw臋. - Przeprowadzi膰 si臋 z Duke Street? A dok膮d, staruszku?

Honeywell i Fenton wymienili spojrzenia.

- C贸偶, zawsze jest Bedford Place - powiedzia艂 lokaj. - Gdyby panna Lederly mog艂a… lub zechcia艂a…

- Och, ona nie mog艂aby i nie zechcia艂aby - odparowa艂 Devellyn. - Ale to nie ma znaczenia. Wyprowadzi艂a si臋 wczoraj.

S艂u偶膮cy jednocze艣nie wydali westchnienie ulgi.

- Fenton mo偶e przenie艣膰 pa艅skie rzeczy osobiste, podczas gdy ja spakuj臋 srebra i reszt臋 - powiedzia艂 Honeywell.

Markiz, wstrz膮艣ni臋ty, patrzy艂 to na jednego, to na drugiego.

- I ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia, prawda? - zapyta艂. - Diabe艂 z Duke Street ma zosta膰… czym? Chochlikiem z Bedford Place? To nie brzmi tak dobrze, czy偶 nie?

Sidonie nie sp贸藕ni艂a si臋 na um贸wiony obiad. Zamiast tego zjawi艂a si臋 wcze艣niej, co da艂o jej czas, by bez po艣piechu przej艣膰 si臋 po sklepach ci膮gn膮cych si臋 wzd艂u偶 ulicy. Na Strandzie nie by艂o nawet cienia spokojnej pow艣ci膮gliwo艣ci Oxford Street czy Savile Row, miejsc pe艂nych eleganckich miejsc, gdzie sprzedawano mi臋dzy innymi elitarn膮 atmosfer臋 i zapach pieni臋dzy. Strand by艂 zamiast tego szerok膮, ruchliw膮 ulic膮, gdzie pr臋dzej czy p贸藕niej krzy偶owa艂y si臋 艣cie偶ki kupuj膮cych i sprzedaj膮cych ze wszystkich szczebli spo艂ecznej drabiny - je偶eli nie za 偶ycia, to po 艣mierci, gdy偶 Strand szczyci艂 si臋 dwoma zak艂adami pogrzebowymi i wytw贸rc膮 trumien.

W艂a艣ciciele sklep贸w z towarami 偶elaznymi, ksi臋garze, handlarze jedwabiem, ku艣nierze, frenolodzy i wr贸偶ki - wszyscy wywieszali szyldy na Strandzie. Dalej byli uliczni sprzedawcy pasztecik贸w, dziewcz臋ta z pomara艅czami, gazeciarze, rzezimieszki, kieszonkowcy, i wreszcie prostytutki. Sidonie nie przeszkadza艂o ocieranie si臋 o ludzi, kt贸rych mo偶na by by艂o okre艣li膰 mianem m臋t贸w spo艂ecznych. Widzia艂a ju偶 prawie potowe port贸w na 艣wiecie, a m臋ty nie upada艂y ni偶ej ni偶 to, co tam si臋 dzia艂o.

W takim duchu Sidonie kupi艂a sze艣膰 pomara艅cz, kt贸rych nie chcia艂a, od dziewczyny, kt贸ra wyra藕nie musia艂a je sprzeda膰, i powiedzia艂a, 偶eby zatrzyma艂a sobie reszt臋. Kiedy nadszed艂 koniec jej wycieczki po Strandzie, zatrzyma艂a si臋, 偶eby zerkn膮膰 przez 艂ukowate okno bardzo szykownego sklepu w pobli偶u wylotu ulicy. Nie by艂o 偶adnego szyldu, znaku, zupe艂nie niczego pr贸cz ma艂ej mosi臋偶nej plakietki na drzwiach, na kt贸rej widnia艂 napis:

PAN GEORGE JACOB KEMBLE

DOSTAWCA ELEGANCKICH PRZEDMIOT脫W

UNIKATOWYCH I ZNAKOMITYCH OZD脫B

Nie znalaz艂szy na wystawie niczego interesuj膮cego, Sidonie pchn臋艂a drzwi i ma艂y dzwoneczek zad藕wi臋cza艂 weso艂o. Przystojny m艂ody Francuz natychmiast podszed艂 zza lady.

- Bonjour, madame Saint-Godard - powiedzia艂, ujmuj膮c jej d艂o艅 i ca艂uj膮c j膮 nami臋tnie. - Tusz臋, 偶e zdrowie pani dopisuje?

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋.

- Owszem, Jean-Claude, dzi臋kuj臋 - odpar艂a, pochylaj膮c si臋 nad kolekcj膮 misternych naczy艅 w szklanej gablocie. - Och, a to dopiero! Ta fajansowa bon-bonniere, czy jest nowa?

- W艂a艣nie dostali艣my j膮 w tym tygodniu, madame - odpowiedzia艂 z u艣miechem ukazuj膮cym jego wszystkie z臋by. - Ma pani doskona艂y gust, jak zawsze. Czy mog臋 pos艂a膰 j膮 jutro do Bedford Place? Powiedzmy, podarunek od pani kochaj膮cego brata?

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮. Nie mog艂a sobie na ni膮 pozwoli膰. Z pewno艣ci膮 te偶 by jej nie przyj臋艂a.

- Prosz臋, Jean-Claude, masz kilka pomara艅czy - powiedzia艂a, k艂ad膮c owoce na szklanej ladzie. - Zapobiegaj膮 szkorbutowi.

Pomocnik jej brata u艣miechn膮艂 si臋.

- Merci, madame - powiedzia艂. - Spotka艂a pani Mariann臋 z du偶ymi oczyma, oni?

- Bardzo du偶ymi - zgodzi艂a si臋 Sidonie. - I z bardzo pustym brzuchem, jak si臋 obawiam.

- Que faire! - przytakn膮艂. - Oni g艂oduj膮, ci biedni ulicznicy.

- Tak, c贸偶 zrobi膰, doprawdy? - mrukn臋艂a Sidonie. Potem nagle zmieni艂a temat. - Jean-Claude, gdzie jest m贸j brat? Jaki ma dzisiaj humor?

M艂ody m臋偶czyzna wskaza艂 wzrokiem w g贸r臋.

- Jest na g贸rze, 艂aje kucharza, niech go B贸g ma w opiece - odpar艂. - Humor ma bardzo niedobry, jak z艂y pies. Suflet opad艂. - Potem spu艣ci艂 zar贸wno g艂os jak i oczy. - Madame - szepn膮艂. - Czy ma pani co艣 dla mnie?

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie dzi艣, Jean-Claude - odpar艂a. - Przysz艂am tylko, 偶eby zje艣膰 obiad z moim bratem i monsieur Girouxem.

- Ach, zatrzymuj臋 pani膮! - Jean-Claude usun膮艂 si臋 na bok i gestem zaprosi艂 j膮 w stron臋 zielonych aksamitnych zas艂on, za kt贸rymi znajdowa艂o si臋 zaplecze sklepu. - Bon appetit, madame!

Dwie godziny p贸藕niej Sidonie ko艅czy艂a butelk臋 wybornego pinot noir w jadalni swego brata nad sklepem. Jedzenie by艂o bez zarzutu, bez wzgl臋du na to, jaka katastrofa wydarzy艂a si臋 w kuchni, i je偶eli George zabi艂 swojego kucharza, to wytar艂 ju偶 ca艂膮 krew. Sidonie bardzo ostro偶nie zsun臋艂a buty, opar艂a stopy na siedzeniu naprzeciwko i z zadowoleniem rozsiad艂a si臋 na krze艣le. Maurice Giroux, szczeg贸lnie bliski przyjaciel George'a, sta艂 przy pomocniku, kroj膮c cienkie plastry biszkopta, kiedy s艂u偶膮ca wnios艂a karafk臋 z porto i dwa kieliszki.

- Zjedz to, Sid, kiedy my b臋dziemy pi膰 porto - zaproponowa艂 Maurice, stawiaj膮c przed ni膮 ciasto. - To biszkopt pomara艅czowy, wyj膮tkowo smaczny, bo pomara艅cze by艂y 艣wie偶e.

Sidonie spojrza艂a ponad sto艂em na brata.

- Niech zgadn臋 - powiedzia艂a. - Marianne z du偶ymi oczyma?

George wzruszy艂 ramionami.

- Co艣 trzeba je艣膰 - powiedzia艂. - Zatem mo偶na r贸wnie dobrze je艣膰 pomara艅cze Marianne.

Maurice za艣mia艂 si臋 i nala艂 dwa kieliszki porto.

- George, ona zna ci臋 zbyt dobrze.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, pom贸wmy o czym艣 innym ni偶 moje chrze艣cija艅skie mi艂osierdzie. - George podni贸s艂 kieliszek. - Musz臋 dba膰 o reputacj臋.

Maurice odwr贸ci艂 si臋 do Sidonie.

- Powiedz nam, moja droga, czy masz wiele uczennic tej wiosny? I czeg贸偶 to uczysz?

Sidonie z roztargnieniem nak艂uwa艂a pomara艅czowy biszkopt, 偶a艂uj膮c, 偶e zamiast niego nie dosta艂a kieliszka porto.

- C贸偶, wci膮偶 mam pann臋 Leslie i pann臋 Arbuckle na lekcje fortepianu - zacz臋艂a. - I pann臋 Debnam oraz pann臋 Brewster na lekcje dobrych manier. Jest te偶 panna Hannaday, kt贸ra nie potrafi ani ta艅czy膰, ani 艣piewa膰, ani gra膰, i ledwie odr贸偶nia widelec do ryb od no偶a do kanapek, a jednak jej ojciec zaaran偶owa艂 zwi膮zek z markizem Bodleyem.

- Dobry Bo偶e! - odezwa艂 si臋 George. - Z tym starym rozpustnikiem? S艂ysza艂em, 偶e jest niemal niewyp艂acalny.

Sidonie przytakn臋艂a.

- Biedne dziecko jest przera偶one, a ja mam czas tylko do sierpnia, kiedy wyznaczono termin 艣lubu, 偶eby j膮 przygotowa膰.

- Ach - powiedzia艂 Maurice. - M贸wisz o tym Hannadayu, kt贸ry ma interes herbaciany, czy偶 nie?

Sidonie przytakn臋艂a.

- O tym samym - potwierdzi艂a. - Ma olbrzymi dom tu偶 obok mojego przy Southampton Street.

- Tak, a Bodley ma olbrzymi膮 hipotek臋 do sp艂acenia - wtr膮ci艂 George. - W ci膮gu ostatnich pi臋ciu lat stan jego finans贸w obni偶a艂 si臋 szybciej ni偶 talia w damskich sukniach. Ca艂y jego maj膮tek w Essex nie jest wart tego, co markiz jest winien swoim wierzycielom.

Maurice przytakn膮艂 ze znawstwem.

- Poza tym, Sid, jest jeszcze kwestia tych dziesi臋ciu tysi臋cy funt贸w, kt贸re w zesz艂ym tygodniu przegra艂 do pana Chartresa u White'a - doda艂. - Ten cz艂owiek jest zakopany w d艂ugach tak g艂臋boko, 偶e trzeba b臋dzie dw贸ch lub trzech c贸rek kupc贸w herbacianych, 偶eby go znowu wykopa膰.

- Tak, c贸偶, panna Hannaday ma bardzo ostr膮 艂opat臋 - powiedzia艂a Sidonie. - Trzysta tysi臋cy funt贸w.

- A Bodley ma bardzo t臋py dowcip - odparowa艂 George, nim delikatnie upi艂 艂yk porto.

- Co masz na my艣li? - zapyta艂a Sidonie.

- Ten m臋偶czyzna to napuszony samochwa艂 i na艂ogowy dewiant - powiedzia艂 jej brat, odstawiaj膮c kieliszek. - I miejmy nadziej臋, 偶e Hannaday nie po艂apie si臋 w najnowszej sk艂onno艣ci lorda Bodleya do zwabiania do swojego 艂o偶a m艂odych oficer贸w marynarki. Niekt贸rzy z nich staj膮 si臋 rzeczywi艣cie bardzo drodzy. Zw艂aszcza kiedy trzeba kupowa膰 ich milczenie apres chwili nami臋tno艣ci.

- Och, rety! - Sidonie przycisn臋艂a koniuszki palc贸w do piersi. - To by wyja艣nia艂o, dlaczego tak potrzebuje pieni臋dzy. Jak on w og贸le znajduje… znajduje…

- Znajduje sobie partner贸w? - podpowiedzia艂 Maurice.

- C贸偶, tak.

Maurice wzruszy艂 ramionami.

- Je偶eli s膮 ch臋tni… albo bardzo potrzebuj膮 pieni臋dzy… znajduje ich zapewne w St. James Park.

- St. James? - powt贸rzy艂a jak echo.

Maurice i George wymienili wiele m贸wi膮ce spojrzenia.

- Sidonie, d偶entelmeni, kt贸rzy interesuj膮 si臋 pewnymi rodzajami… hm, aktywno艣ci, spotykaj膮 si臋 w miejscu, kt贸re jest im og贸lnie znane - powiedzia艂 jej brat. - Ostatnio St. James Park zn贸w sta艂 si臋 popularny. A zatem idzie si臋 tam na przechadzk臋, i sygnalizuje swoje… hm, zainteresowanie… wtykaj膮c chusteczk臋 do lewej kieszeni albo zaczepiaj膮c kciuki za kamizelk臋.

- W艂a艣nie - doda艂 Maurice. - Ale niekt贸re z ofiar Bodleya nie bywaj膮 takie ch臋tne. Po to zatrudnia rajfura. Ich ofiarami s膮 m艂odzi m臋偶czy藕ni, kt贸rzy zgrali si臋 za bardzo albo pozwolili si臋 przy艂apa膰 w jakiego艣 rodzaju kompromituj膮cej sytuacji.

- A czasami ich jedynym grzechem jest ub贸stwo - powiedzia艂 艂agodnie George.

Maurice przytakn膮艂.

- Bodley od czasu do czasu lubi te偶 m艂ode dziewcz臋ta - doda艂. - Dra艅 zna ka偶d膮 rajfurk臋 na wsch贸d od Regent Street.

Sidonie zadr偶a艂a.

- Bo偶e drogi, zaczynam rozumie膰 - wykrztusi艂a, przyciskaj膮c d艂o艅 do piersi. - Maurice, chyba zachowam wam si臋 jak nie wypada damie i nam贸wi臋 ci臋 do nalania mi kieliszka tego porto. Moja biedna pan na Hannaday! Teraz prawie wola艂abym, 偶eby uciek艂a ze swoim kierownikiem spedycji.

- Ze swoim kierownikiem spedycji? - Maurice odwr贸ci艂 si臋 od pomocnika, trzymaj膮c czysty kieliszek.

- To ona ma kierownika spedycji? - zapyta艂 George.

Sidonie przytakn臋艂a i spogl膮da艂a to na jednego, to na drugiego.

- Charles Greer - powiedzia艂a. - Pracuje dla jej ojca, i kochaj膮 si臋 nawzajem do szale艅stwa. Ale uwa偶ane jest to za straszliwy mesalliance i pan Hannaday na to nie pozwoli.

George przy艂o偶y艂 sobie do ucha zwini臋t膮 d艂o艅.

- Och, s艂ysz臋, jak Gretna Green wzywa! - zarechota艂. - I powiedz panu Greerowi, 偶eby si臋 po艣pieszy艂, moja droga, by nie przesun臋li daty.

- Ucieczka z ukochanym? - powiedzia艂a Sidonie. - George, chyba nie m贸wisz powa偶nie!

Maurice poda艂 jej kieliszek porto.

- Obawiam si臋, 偶e chyba m贸wi, Sid - odpar艂. - Niekt贸re rzeczy s膮 gorsze ni偶 偶ycie w ub贸stwie.

- A lord Bodley to jedna z nich - powiedzia艂 George. - Poza tym on musi by膰 ze dwa razy starszy od niej.

Sidonie przenios艂a wzrok z George'a na Maurice'a i z powrotem.

- Ale ojciec j膮 wydziedziczy, je偶eli ona ucieknie - powiedzia艂a. - I zwolni jej ukochanego bez referencji.

George wzruszy艂 ramionami.

- Zapewne odzyska rozum, kiedy pojawi si臋 pierwszy wnuk.

- To wszystko bardzo 艂adnie, George, ale co, je偶eli tak si臋 nie stanie? - zapyta艂 nagle Maurice. - Czy ten sprzedawca to porz膮dny cz艂owiek?

- C贸偶… tak.

- Jeste艣 pewna?

- Spotka艂am go tylko raz - odpar艂a Sidonie. - Jest powa偶ny i dosy膰 niezdarny, ale nie ma w nim fa艂szu, tego jestem pewna.

George uni贸s艂 jedno rami臋.

- Sid to niezgorszy s臋dzia charakteru.

Maurice wys膮czy艂 reszt臋 swojego wina.

- C贸偶, dam mu wi臋c posad臋.

Sidonie by艂a wstrz膮艣ni臋ta.

- Naprawd臋, Maurice? Ale dlaczego?

Maurice u艣miechn膮艂 si臋 ch艂odno.

- 呕al mi ka偶dego, komu si臋 nie uda艂o w mi艂o艣ci - powiedzia艂. - Poza tym stary Haliings prosi艂, 偶eby zwolni膰 go na emerytur臋 w pa藕dzierniku. Je偶eli ch艂opak potrafi inwentaryzowa膰 tkaniny i prowadzi膰 ksi臋gi, mo偶e przyucza膰 si臋 przez par臋 miesi臋cy. To niewiele, moja droga, ale dzierlatka nie b臋dzie g艂odowa膰.

- C贸偶! - powiedzia艂a Sidonie, kt贸ra poczu艂a si臋 tak, jak gdyby w艂a艣nie porwa艂a j膮 tr膮ba powietrzna. - Obaj jeste艣cie nies艂ychanie pomocni… nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e jeste艣cie wiarygodnym i obfitym 藕r贸d艂em skandali i plotek.

Maurice poklepa艂 jej d艂o艅.

- Pracujemy w haute monde, drogie dziewcz臋 - powiedzia艂. - Oni nie maj膮 tajemnic. Nasze interesy od tego zale偶膮.

Sidonie za艣mia艂a si臋.

- Zastanawiam si臋, czy istnieje co艣, o czym wy dwaj nie wiecie… albo czego nie potraficie odkry膰.

- W膮tpi臋 - powiedzia艂 George.

- Och, skoro mowa o skandalach, plotkach i odkryciach! - Maurice z b艂yskiem w oku pochyli艂 si臋 nad sto艂em. - Mam co艣, co spe艂nia wszystkie te trzy kryteria, i jest po prostu a偶 nazbyt smakowite!

- M贸w - powiedzia艂 George.

- Zgadnijcie, kto by艂 ostatni膮 ofiar膮 Czarnego Anio艂a!

- Ja nie wiem - odezwa艂a si臋 Sidonie. - Musisz nam sam powiedzie膰, Maurice.

W艂a艣ciciel sklepu z galanteri膮 u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Ten g艂upi szczeniak, lord Francis Tenby.

George przewr贸ci艂 oczami.

- Och, nie mog艂o trafi膰 na typka, kt贸remu by si臋 bardziej nale偶a艂o.

Maurice zmarszczy艂 nos.

- Osobi艣cie uwa偶am, 偶e ma fatalny gust co do kamizelek - powiedzia艂. - Ale s艂ysza艂em te偶, 偶e jest rozpieszczony i nieco kapry艣ny. Oczywi艣cie, stara si臋 zatuszowa膰 swoj膮 ma艂膮 przygod臋 z Czarnym Anio艂em, ale s艂u偶ba b臋dzie gada膰.

- Hm - powiedzia艂 George. - A co takiego m贸wi膮?

Maurice nachyli艂 si臋 jeszcze bli偶ej.

- Ze Czarny Anio艂 zw臋dzi艂 szafirow膮 szpilk臋 wart膮 ze sto funt贸w - wyszepta艂. - I zostawi艂 go zwi膮zanego, zakneblowanego i nagiego w jad膮cej doro偶ce.

- Zwi膮zanego, zakneblowanego i nagiego? - mrukn臋艂a Sidonie. - Jakie偶 to fascynuj膮ce. Powiedz mi, Maurice, co si臋 m贸wi o Aniele? Co my艣l膮 ludzie, 偶e kim ona… lub on… jest?

- Wzgardzon膮 kochank膮 - pad艂a szybka odpowied藕. - By膰 mo偶e nawet aktork膮. To dlatego wci膮偶 zmienia sw贸j wygl膮d i wybiera za cel m臋偶czyzn maj膮cych maj膮tek i w艂adz臋. Jest rozgniewana. M艣ci si臋. Nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e jest niezwykle zabawna.

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋.

- Czy nieszcz臋sne ofiary wiedz膮, dlaczego zosta艂y wybrane?

Maurice i George wymienili spojrzenia.

- S艂ysza艂em, jak m贸wiono - zacz膮艂 George - 偶e ten Anio艂 widzi si臋 w roli kogo艣 w rodzaju Robin Hooda.

Sidonie unios艂a brwi.

- A zatem komu rozdaje?

Co艣 zamigota艂o w szybkim spojrzeniu jej brata.

- Nie jestem ca艂kiem pewien.

- Ale czy nie mo偶esz si臋 dowiedzie膰, George? - przekomarza艂a si臋. - My艣la艂am, 偶e wiesz wszystko.

- Mog臋 odkry膰 wszystko - poprawi艂 j膮. - Je偶eli tak膮 mam ochot臋. Ale nie potrzebuj臋 zna膰 to偶samo艣ci Anio艂a ani wiedzie膰, komu pomaga. Szczerze m贸wi膮c, 偶ycz臋 jej dobrze.

Sidonie podnios艂a wzrok, spotykaj膮c jego spojrzenie, i pozwoli艂a sobie na 艣lad wyzwania rozpromieniaj膮cego jej oczy.

- A wi臋c dobrze - powiedzia艂a. - Chcia艂abym, 偶eby艣 odkry艂 co艣 jeszcze. Co艣, co szczeg贸lnie mnie interesuje. Nie powinno si臋 to okaza膰 trudne dla cz艂owieka o twoich zdolno艣ciach.

- Ale偶 prosz臋 bardzo, drogie dziewcz臋 - zgodzi艂 si臋 George. - Co 偶yczysz sobie wiedzie膰?

- 呕ycz臋 sobie wiedzie膰, do kogo nale偶y dom dok艂adnie naprzeciwko mojego.

Jej brat odsun膮艂 si臋 i spojrza艂 na ni膮.

- Jestem na bie偶膮co z plotk膮 i zbrodni膮, Sid, nie z zapisami nieruchomo艣ci w Bloomsbury.

- Ale to wszystko si臋 艂膮czy - powiedzia艂a. - D偶entelmen, arystokrata, jak mi m贸wiono, utrzymuje ten dom dla swoich kochanek.

- Ach! - Maurice i George odezwali si臋 jednocze艣nie.

- Te biedne kobiety przychodz膮 i odchodz膮 szybciej ni偶 pory roku - skar偶y艂a si臋 Sidonie. - A ja po prostu chc臋 zna膰 jego nazwisko, to wszystko.

- Jaki to numer? - zapyta艂 George.

- Siedemna艣cie. Maurice zmarszczy艂 czo艂o.

- A kobieta, czy to blondynka? Brunetka?

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ruda, i wedle tego, co m贸wi艂 zamiatacz, aktorka - odpar艂a. -Wyprowadzi艂a si臋 akurat dzi艣 po po艂udniu, wyra藕nie rozgniewana. Ale tej zimy by艂a blondynka. Jasna blondynka o afektowanym sposobie poruszania si臋 i bardzo szpiczastym podbr贸dku. A przedtem w艂oska tancerka. Jak s膮dz臋, mia艂a na imi臋 Maria. Opu艣ci艂a dom we 艂zach. Naprawd臋 my艣l臋, 偶e on musi by膰 bardzo okrutny.

George nagle wygl膮da艂 na skr臋powanego.

- Jak s膮dz臋, rzeczony d偶entelmen to lord Devellyn - powiedzia艂 cicho.

Wymieni艂 dziwne spojrzenia z Maurice'em.

- Hm - odezwa艂 si臋 Maurice. - Powiedz nam, Sidonie, czy to jest ca艂kiem ros艂y m臋偶czyzna?

Sidonie wzruszy艂a ramionami.

- Nigdy go nie widzia艂am - powiedzia艂a. - Przyje偶d偶a i odje偶d偶a powozem albo doro偶k膮.

George zamiesza艂 porto w kieliszku i wpatrzy艂 si臋 w sufit.

- Oznakowanym powozem?

- Tak.

- Opisz jego herb.

- Tak, oczywi艣cie. - Sidonie zamkn臋艂a oczy i opisa艂a herb.

- To on - powiedzia艂 znowu George. - Nie ma w膮tpliwo艣ci.

- 呕adnych - zgodzi艂 si臋 Maurice. - Bra艂em jego miar臋 na par臋 nowych kamizelek akurat w zesz艂ym tygodniu. Widzia艂em, jak zajecha艂 pow贸z.

Sidonie od艂o偶y艂a serwetk臋.

- Doskonale! - powiedzia艂a. - Lord Devellyn. Czy kt贸ry艣 z was zna jego klub?

George podejrzliwie uni贸s艂 jedn膮 brew.

- "Befsztykarnia", Yacht Club i MCC - zaterkota艂. - I u White'a, kiedy wpuszczaj膮 go do 艣rodka. Dlaczego pytasz?

- Jedzenie, 偶eglowanie i krykiet! - mrukn臋艂a, ignoruj膮c pytanie brata. - Bo偶e, c贸偶 za wszechstronny osobnik. Jak s膮dz臋, tak偶e grywa?

- Jakby 艣wiat mia艂 si臋 jutro sko艅czy膰 - odpowiedzia艂 Maurice. - Zwykle u Crockforda.

Oczy Sidonie rozszerzy艂y si臋.

- Niebezpieczne miejsce.

- I w ka偶dym n臋dznym szynku lub brudnej norze, do kt贸rej go wpuszcz膮 - dorzuci艂 George. - Devellyn pije jak 艣winia na pustyni i brak mu jakiejkolwiek klasy.

- To nie do ko艅ca prawda, George - powiedzia艂 Maurice, przyciskaj膮c koniuszki palc贸w do piersi. - Kupi艂 ode mnie kamizelki.

- C贸偶, wiesz, co mawiaj膮 o 艣winiach - prychn膮艂 George. - Nawet 艣lepy wieprz niekiedy wygrzebie trufl臋. A poza tym m贸wi艂e艣 mi, 偶e to jego kamerdyner wybiera艂 tkaniny.

- A gdzie偶 to, powiedzcie mi prosz臋, zamieszkuje ten cz艂owiek renesansu? - zapyta艂a Sidonie.

- Och, dobry Bo偶e, Sidonie! - George robi艂 si臋 coraz bardziej rozdra偶niony. - To m臋偶czyzna, kt贸rego nazywaj膮 Diab艂em z Duke Street. Dopowiedz sobie. A teraz, czy mo偶emy zako艅czy膰 temat Devellyna? Uwa偶am go za nadzwyczaj nudny.

Rozdzia艂 3

Wyrafinowane towarzystwo Befsztykarzy

"Befsztykarnia" by艂a, kr贸tko m贸wi膮c, stowarzyszeniem niesfornych rozpustnik贸w, kt贸rzy lubili 艣piewa膰 spro艣ne piosenki, 偶u膰 p艂aty krwistego mi臋sa i sp艂ukiwa膰 je olbrzymimi ilo艣ciami porto, zanim ruszyli dalej do swoich r贸wnie ba艂aganiarskich jaski艅 hazardu. Wyra偶enie "z艂o偶ony podagr膮" nie istnia艂o w ich s艂owniku, gdy偶 po Befsztykarzach spodziewano si臋, 偶e wyci膮gn膮 nogi w znacznie bardziej szalony spos贸b na d艂ugo zanim ta straszna choroba zdo艂a si臋 u nich rozwin膮膰.

Spotkania klubu odbywa艂y si臋 w soboty, a Befsztykarzy by艂o niewielu, gdy偶 liczba miejsc przy stole by艂a ograniczona. Aspiruj膮cy do cz艂onkostwa w klubie mogli jedynie 偶ywi膰 nadziej臋 na 艣mier膰, ob艂臋d lub bankructwo aktualnych Befsztykarzy. Niestety, zdarzy艂o si臋 po kilka przypadk贸w ka偶dej z tych przypad艂o艣ci. W ci膮gu swej licz膮cej ponad sto lat historii klub przenoszono z miejsca na miejsce, a obecnie mie艣ci艂 si臋 w pokoju w Lyceum w pobli偶u Covent Garden.

Czarny Anio艂 nie mia艂a 偶adnego problemu ze znalezieniem wej艣cia do klubu. Teraz oczekiwa艂a g艂臋boko w cieniu po drugiej stronie ulicy, a nocne 偶ycie Covent Garden zaczyna艂o si臋 rozkr臋ca膰. Handlarze warzyw i straganiarze ju偶 dawno pok艂adli si臋 spa膰, a chodniki by艂y teraz zat艂oczone poszukiwaczami rado艣ci 偶ycia, kieruj膮cymi si臋 do kawiarni i teatr贸w. Roze艣miana para w znoszonych br膮zowych p艂aszczach min臋艂a jej kryj贸wk臋; szli lekkim krokiem, ich buty delikatnie muska艂y chodnik.

W tej chwili ze Strandu z turkotem nadjecha艂 dwuko艂owy w贸z piwowara i przez moment nic nie widzia艂a. Potem w贸z z turkotem potoczy艂 si臋 dalej; teraz z Lyceum wysypywa艂 si臋 jowialny t艂um, i zobaczy艂a jego. By艂a pewna. Wzrost i t臋ga sylwetka m臋偶czyzny sprawia艂y, 偶e nie da艂o si臋 go z nikim pomyli膰. Mia艂 ciemne w艂osy, mo偶e kasztanowe, i wydawa艂o si臋, 偶e ubrany jest ca艂y na czarno.

Po chwili przekomarzania si臋 i 艣miechu on i jego dwaj towarzysze oddzielili si臋 od t艂umu i weszli w plam臋 艣wiat艂a z gazowej latarni. Na kr贸tk膮 chwil臋 serce jej zamar艂o i przestraszy艂a si臋, 偶e ca艂kiem straci艂a rozum. Markiz Devellyn g贸rowa艂 nad swymi przyjaci贸艂mi, a jego ramiona pod szerokim paltem wygl膮da艂y na r贸wnie pot臋偶ne i niemal tak samo grube jak beczka piwa.

Ale to nie dlatego jej serce zatrzepota艂o. Sprawi艂y to jego oczy. By艂y p艂askie i zimne, jak szary kamie艅. I straszliwie cyniczne, jak gdyby wiedzia艂 o 艣wiecie i jego mechanizmach wi臋cej, ni偶 by sobie tego 偶yczy艂. Przez moment poczu艂a dziwny rodzaj pokrewie艅stwa, po czym bezlito艣nie je odp臋dzi艂a. Jego 艣miech, wci膮偶 d藕wi臋cz膮cy w dole ulicy, wydawa艂 jej si臋 teraz fa艂szywy.

Pod Lyceum nie czeka艂 偶aden pow贸z z herbem. Zamiast tego trzej m臋偶czy藕ni wyruszyli, co by艂o do艣膰 dziwne, w kierunku Fleet Street. To wtedy zacz臋艂a si臋 niepokoi膰, dok膮d jej ma艂y figiel mo偶e j膮 zaprowadzi膰. Ale po kilku minutach szybkiego marszu trzej m臋偶czy藕ni skr臋cili do "Cheshire Cheese", ulubionego szynku literat贸w. Na p贸艂 godziny w艣lizgn臋艂a sic do cienia w zau艂ku, po czym ruszy艂a go 艣ledzie, ale pl膮tanina pokoi wype艂nionych stolami sprawia艂a, 偶e nie da艂o si臋 widzie膰 kogo艣, nie b臋d膮c samemu widzianym. Nie, to si臋 nie uda. Pokr膮偶y艂a po zat艂oczonej knajpie i wysz艂a z powrotem na ulic臋, uchodz膮c bez strat wi臋kszych ni偶 pijackie 艂ypni臋cie i obmacana pupa.

Godzin臋 p贸藕niej wyszli, ich krok by艂 mniej ra藕ny, ale nadal szli pewnie. Wsz臋dzie doko艂a znad Tamizy podnosi艂a si臋 g臋sta wieczorna mg艂a, t艂umi膮c stukot kopyt i skrzypienie k贸艂 powozu, kt贸ry przejecha艂 ulic膮, a偶 zabrzmia艂y g艂ucho i nierealnie. Mog艂a teraz wyczu膰 wo艅 rzeki, zmieszan膮 z dziwnym powiewem ze wschodu. W mroku d艂ugi, ciemny p艂aszcz markiza ko艂ysa艂 si臋 gro藕nie wok贸艂 jego but贸w. Porusza艂 si臋 ze swobodnym wdzi臋kiem, kiedy trio okr膮偶y艂o 艣w. Paw艂a i wesz艂o w Chcapside.

Tam zeszli w d贸艂 po stromych schodach pod trafik膮 i do z艂owieszczej, nieoznakowanej jaskini hazardu u Gallarda. Niefortunny wyb贸r, gdy偶 by艂o to bardzo tajne miejsce, a ona nie wiedzia艂a, jak tam wej艣膰. Dwie godziny p贸藕niej, w chwili, kiedy t臋skni艂a ju偶 za ciep艂em w艂asnego 艂贸偶ka, jej zdobycz wysz艂a i zatoczy艂a si臋 w stron臋 jeszcze bardziej niebezpiecznych okolic East Endu. Devellyn, jak stwierdzi艂a, by艂 albo bardzo 艣mia艂y, albo bardzo g艂upi. Cia艣niej owin臋艂a si臋 peleryn膮, namaca艂a sw贸j n贸偶 i dalej trzyma艂a si臋 cienia.

Przy Queen Street m臋偶czy藕ni zatrzymali si臋, 偶eby wypali膰 cygara, po czym skr臋cili w kierunku rzeki. Pieszo przekroczyli Southwark Bridge, rozmawiaj膮c 艣mia艂ym, dono艣nym tonem m臋偶czyzn, kt贸rzy wypili o wiele za du偶o. Ju偶 odgad艂a, dok膮d si臋 kierowali.

"Pod Kotwic膮" to by艂a stara nadrzeczna ober偶a, odwiedzana przez pirat贸w, przemytnik贸w, z艂odziei i od czasu do czasu przez lepszych go艣ci, szukaj膮cych zabawy. Opium, nieopodatkowana brandy, seks wszelkiego rodzaju; wszystko to mo偶na by艂o mie膰 "Pod Kotwic膮". Zna艂a to miejsce, ale niezbyt dobrze. Patrzy艂a, jak wchodz膮, odczeka艂a dziesi臋膰 minut, po czym ruszy艂a za nimi. Znu偶ony, nieogolony ober偶ysta nawet nie mrugn膮艂, kiedy trzasn臋艂a gwine膮 o jego lad臋 i poprosi艂a o pok贸j na g贸rze - pok贸j na ty艂ach, z dala od rzeki.

Na g贸rze otworzy艂a okno na o艣cie偶 i szybko oszacowa艂a otoczenie ober偶y. Ciemno. Pusto. Solidnie wygl膮daj膮ca rura 艣ciekowa i niski ogrodowy murek. Wszystko jak najbardziej do przyj臋cia. Odwiesiwszy peleryn臋 i otworzywszy ma艂膮 walizeczk臋, pomalowa艂a r贸偶em wargi i zesz艂a na d贸艂. Knajpa by艂a ciemna, ale dostrzeg艂a, 偶e Devellyn i jego kompani do艂膮czyli do trzech innych, bardziej nikczemnie wygl膮daj膮cych typk贸w, graj膮c w karty w pobli偶u drzwi. Uwa偶nie przesun臋艂a si臋 obok i pozwoli艂a, by koniuszki jej palc贸w lekko przemkn臋艂y po ramionach m臋偶czyzny na lewo od Devellyna.

Markiz odwr贸ci艂 si臋 i zm臋czonymi, zapuchni臋tymi oczyma obserwowa艂, jak jej d艂o艅 si臋 ze艣lizguje.

- Czego si臋 napijesz? - zapyta艂 barman, kiedy podesz艂a.

Wo艅 zimnego popio艂u i skwa艣nia艂ego piwa uderzy艂a j膮 w nozdrza.

- Tylko kapk臋 ja艂owc贸wki, z艂ociutki - powiedzia艂a, opieraj膮c 艂okie膰 na barze i odwracaj膮c si臋, 偶eby dokona膰 przegl膮du sali. Wi臋kszo艣膰 stolik贸w by艂a zaj臋ta, a w powietrzu wisia艂 k艂膮b dymu.

M臋偶czyzna postawi艂 obok niej drinka i nachyli艂 si臋 bli偶ej.

- Musz臋 ci powiedzie膰, paniusiu - powiedzia艂 cicho. - Nie b臋dzie tu 偶adnych k艂opot贸w.

Pos艂a艂a mu przez rami臋 speszony u艣miech.

- 呕e co? Czy ja ci wygl膮dam jak k艂opoty?

Devellyn dostrzeg艂 smakowity k膮sek w czerwonej aksamitnej sukni w chwili, gdy tylko wesz艂a do sali. Trudno by艂o nie zauwa偶y膰 sposobu, w jaki jej d艂o艅 - zaskakuj膮co czysta d艂o艅 o d艂ugich paznokciach - pieszczotliwie prze艣lizgn臋艂a si臋 po ramieniu sir Alasdaira MacLachlana. Alasdair, oczywi艣cie, nie zauwa偶y艂. Mia艂 na stole pi臋膰dziesi膮t gwinei i trzyma艂 karty r臋k膮 dr偶膮c膮 z podniecenia. Wygrzewanie prze艣cierade艂 z jak膮艣 ulicznic膮 by艂o ostatni膮 rzecz膮, jaka przysz艂aby mu do g艂owy.

Powinno by膰 ostatni膮 rzecz膮 dla Devellyna. Ale on przegrywa艂 i szuka艂 jakiej艣 drobnej rozrywki. By艂 te偶 podpity. Patrzy艂, jak kokota opiera si臋 o bar i zamawia kieliszek d偶inu. D偶in? Dobry Bo偶e! Ona z pewno艣ci膮 nie by艂a w jego typie.

By艂a te偶 wysoka i mia艂a bujne kszta艂ty; biust omal nie wyskoczy艂 jej z sukienki, wyci臋tej a偶 po sutki. Jej w艂osy mia艂y krzykliwy odcie艅 rudo艣ci, kt贸ry tak gwa艂townie k艂贸ci艂 si臋 z jej aksamitn膮 sukienk膮, 偶e ten widok zdo艂a艂by zatrzyma膰 w贸z pocztowy. Opiera艂a si臋 jednym 艂okciem na barze i 艣mia艂o wpatrywa艂a w ha艂a艣liw膮 sal臋. Jednym s艂owem, wygl膮da艂a dok艂adnie na to, kim by艂a - portow膮 laluni膮 z du偶ymi piersiami i okropnym gustem.

Ale jej oczy… By艂o w tym co艣 dziwnego. Mia艂a bystre, inteligentne oczy. Wydawa艂o si臋, 偶e nie pasuj膮 do reszty jej osoby. Devellyn wci膮偶 zerka艂 na nie ukradkiem, 偶a艂uj膮c, 偶e nie dostrzega ich barwy. Mia艂a dziwnie wysokie ko艣ci policzkowe, co nadawa艂o jej twarzy 艣ci膮gni臋ty wygl膮d, jak u kr贸lika. Jednak usta nie by艂y z艂e. Mia艂a ma艂y pieprzyk tu偶 przy jednym k膮ciku, i co艣 w tym nie dawa艂o mu spokoju. Kobieta jednak wci膮偶 spuszcza艂a rz臋sy i spogl膮da艂a na Alasdaira. To zaczyna艂o go irytowa膰.

Raz jej j臋zyk wysun膮艂 si臋 i kusi艂 leciutko w k膮ciku ust, niemal dotykaj膮c pieprzyka. Devellyn zam贸wi艂 jeszcze jedn膮 butelk臋 brandy i rozsiad艂 si臋 ze swoimi kartami. To prawda, 偶e cz艂owiek, kt贸ry wypi艂 tak du偶o jak on, zapewne nie powinien gra膰 w karty. Alasdair jednak nalega艂. C贸偶, oczywi艣cie, 偶e nalega艂. Mia艂 dzisiaj szcz臋艣cie. Niestety, Devellyn go nie mia艂. Cisn膮艂 karty na st贸艂 i przyzna艂 to.

Kobieta znowu przesz艂a przez sal臋. I zn贸w to g艂odne spojrzenie z ukosa na Alasdaira. Jej biodro znowu otar艂o si臋 o jego krzes艂o, ale Alasdair trzyma艂 w r臋ku pe艂no pik贸w - wystarczaj膮co, by zgarn膮膰 ca艂膮 pul臋, je偶eli zachowa rozs膮dek, co zapewne zrobi. Alasdair by艂 zapalonym hazardzist膮. Devellyn odsun膮艂 si臋 od ramienia swego przyjaciela i zacz膮艂 sam ze sob膮 toczy膰 debat臋, co powinien zrobi膰.

Chcia艂 pobaraszkowa膰 z laleczk膮 w czerwonej sukni, pal to diabli! By膰 mo偶e to tylko z powodu jej przewrotnego zachowania. Nie spojrza艂a na niego ani razu, co by艂o dziwne. Kobiety zawsze na niego patrzy艂y, cho膰by tylko po to, by podziwia膰 jego wzrost. By膰 mo偶e chcia艂a si臋 z nim przekomarza膰. Albo po prostu nie by艂 w jej typie. Z drugiej strony, mo偶e jednak by艂? Rzuci艂 przyjacio艂om kr贸tkie "dobranoc", odsun膮艂 krzes艂o, zabra艂 to, co zosta艂o z jego pieni臋dzy i spokojnym krokiem odszed艂, 偶eby to sprawdzi膰.

Najwyra藕niej by艂 w jej typie.

- Co, taki wielki, ros艂y elegancik? - U艣miechn臋艂a si臋 i przesun臋艂a wzrok na jego krocze. - My艣l臋 sobie, 偶e tobie to powinnam policzy膰 ekstra.

Devellyn chwyci艂 j膮 za rami臋 i poci膮gn膮艂 w stron臋 schod贸w.

- R贸wnie dobrze mo偶esz si臋 poczu膰 taka wdzi臋czna, 偶e oddasz mi moje pieni膮dze z powrotem - mrukn膮艂. Potem, w po艂owie drogi, zatrzyma艂 si臋. O czym艣 zapomnia艂, niech to g臋艣 kopnie. W p贸艂mroku schod贸w okr臋ci艂 j膮 tak, 偶e stan臋艂a z nim twarz膮 w twarz.

- Jak ci na imi臋, dziewczyno?

Dwuznacznie spu艣ci艂a wzrok.

- Ruby. - Pomimo jej okropnego akcentu londy艅skich nizin i dziwnie skrzekliwego g艂osu, s艂owo sp艂yn臋艂o g艂adko jak jedwab, sprawiaj膮c, 偶e po kr臋gos艂upie przebieg艂 mu dreszcz. - Ruby Black.

Pozwoli艂 zn贸w swoim oczom pow臋drowa膰 w d贸艂 krzykliwej czerwonej sukni. Ruby Black wygl膮da艂a, jakby wiedzia艂a, co robi. Devellyn nagle poczu艂 wdzi臋czno艣膰. Nie mia艂 ochoty na uczenie dziewicy ani na nic cho膰by troch臋 podobnego. I nie mia艂 te偶 ochoty na szybki numerek. Odej艣cie Camelii sprawi艂o, 偶e poczu艂 si臋 opuszczony i seksualnie g艂臋boko sfrustrowany. Mia艂 ochot臋 na kobiet臋, kt贸ra mog艂a gra膰 ostro i to przez d艂ugi czas. Zatrzyma艂 si臋 i znowu obr贸ci艂 j膮 szarpni臋ciem.

- Ile, Ruby, za ca艂膮 noc?

- Rety! - powiedzia艂a Ruby. Ale poda艂a swoj膮 cen臋.

Zgodzi艂 si臋 ch臋tnie.

Ruby schowa艂a pieni膮dze, po czym spojrza艂a na niego spod g臋stych, ciemnych rz臋s.

- Jestem Devellyn - wymrucza艂 w charakterze prezentacji.

Jej pok贸j by艂 w膮ski i brudny, s艂abo o艣wietlony jedn膮 migocz膮c膮 i cuchn膮c膮 艂ojow膮 艣wieczk膮. Umeblowanie by艂o podniszczone, pod艂oga z surowych desek, ale w膮skie d臋bowe 艂贸偶ko z kolumienkami wygl膮da艂o na takie, kt贸re mo偶e wytrzyma膰 jego wag臋. Ale c贸偶 go obchodzi艂a atmosfera. On chcia艂 seksu.

Ruby przesun臋艂a d艂o艅mi po jego piersi, a potem jedn膮 kusz膮co musn臋艂a jego brzuch.

- Och, masz si臋 pan czym pochwali膰, panie Devellyn, no nie? - powiedzia艂a, a jej nozdrza rozszerzy艂y si臋 delikatnie. Pochyli艂a si臋 ku niemu, muskaj膮c udem jego ju偶 wyra藕n膮 erekcj臋, a on dostrzeg艂 w mroku, jak jej oczy si臋 rozszerzaj膮.

- Jezuniu - wyszepta艂a. - Nie znosz臋 go ogl膮da膰, jak jeste艣cie kompletnie niegotowi.

Pochlebi艂o mu to. Nie powinno, i sam o tym wiedzia艂. Ledwie si臋 trzyma艂 na nogach, ona by艂a tylko zakupion膮 us艂ug膮, i wszystko to by艂o tylko udawaniem na pokaz. Ale pomy艣la艂, 偶e w jej twarzy jest co艣 wi臋cej. G艂贸d. T臋sknota. Raptem zapragn膮艂 mie膰 pewno艣膰.

- Do licha - powiedzia艂. - Dlaczego tutaj jest tak piekielnie ciemno?

Ruby nagle wygl膮da艂a na ura偶on膮.

- Zarabiam na chleb na le偶膮co, ja艣nie panie - powiedzia艂a. - A 艣wiece tu "Pod Kotwic膮" s膮 po pensie za sztuk臋.

Zacz膮艂 si臋 cofa膰, ale ona wsun臋艂a d艂o艅 mi臋dzy jego nogi, obejmuj膮c j膮dra drobn膮, ciep艂膮 d艂oni膮.

- Och, Jezuniu, nie wychod藕 pan teraz - szepn臋艂a z nut膮 rozpaczy w g艂osie. Desperacja by艂a dobra. Devellyn lubi艂, kiedy jego kobiety by艂y zdesperowane.

Potem wzi膮艂 si臋 w gar艣膰. Przecie偶 to nie jest jego kobieta. To ladacznica znad rzeki, na lito艣膰 bosk膮! Ale w tej chwili trudno mu by艂o o tym pami臋ta膰. Bo偶e, lepiej nie traci膰 g艂owy. Chwyci艂 j膮 mocno za nadgarstek i przyci膮gn膮艂 do siebie.

- S艂uchaj, dziewczyno - burkn膮艂. - Lepiej, 偶eby艣 by艂a czysta.

Jej wzrok przesun膮艂 si臋 po nim zuchwale.

- Pami膮tki to ja ci tam nie zostawi臋, m贸j panie - powiedzia艂a. - Je艣li艣 pan to sobie pomy艣la艂.

- Dobrze - odpar艂 troch臋 opryskliwie. - Ostatnia rzecz, jakiej mi teraz potrzeba, to zarazi膰 si臋 tryprem.

Wyszarpn臋艂a nadgarstek i cofn臋艂a si臋 o krok.

- S艂uchaj no, panie Devellyn - powiedzia艂a. - Jest pe艂no mi艂ych jegomo艣ci贸w, co to zap艂ac膮 偶yw膮 got贸wk膮 za to, co mam do sprzedania. Jak pan tego nie chcesz, to bez urazy. Po prostu sobie idziemy, dobra?

Niech to licho, on nie chcia艂 sobie i艣膰. Ta kobieta, ta Ruby, wydawa艂a si臋 mie膰 w sobie co艣 szczeg贸lnego. Nie wiedzia艂, co to takiego. Do diab艂a, jeszcze nawet nie popatrzy艂 jej porz膮dnie w oczy. Ale pragn膮艂 jej strasznie i nie potrafi艂 powiedzie膰 dlaczego. Wydawa艂a si臋 emanowa膰 cielesnym g艂odem. Pomy艣la艂, 偶e wyczuwa zapach 偶膮dzy na jej sk贸rze. A by艂o sporo do w膮chania.

Nagle zapali艂 si臋, by zobaczy膰 wi臋cej. Jego d艂o艅 pow臋drowa艂a do jej piersi, kt贸ra by艂a ciep艂a i ci臋偶ka. Przysun膮艂 si臋, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 z niej tani aksamit, tak by m贸c nape艂ni膰 ni膮 usta, ale odsun臋艂a jego d艂o艅 na bok i odepchn臋艂a.

- Co ci si臋 tak 艣pieszy, 艣nie panie?

- P艂ac臋 ci - powiedzia艂. - Co ci zale偶y?

Odsun臋艂a si臋 nieco.

- Du偶y z ciebie ch艂op, panie Devellyn - wyszepta艂a. - Mo偶e si臋 mam ba膰?

Spr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰.

- Nie s膮dz臋.

Dwuznacznie zatrzepota艂a rz臋sami.

- Ale ja troszk臋 mam stracha - wyzna艂a, a jej g艂os stawa艂 si臋 chrapliwy. - My艣l臋 sobie, 偶e takiego wielkiego ogiera trzeba nieco poskromi膰.

- Poskromi膰? - zapyta艂.

- 呕eby zwolni艂 - szepn臋艂a. - 呕eby si臋 nie spieszy艂 z za艂atwianiem swoich spraw.

Zachichota艂 cicho.

- A jak proponujesz to zrobi膰?

- Och, ju偶 ja tam mam swoje sposoby - powiedzia艂a Ruby prowokuj膮cym g艂osem. - Moja specjalno艣膰, mo偶na rzec.

Zaintrygowa艂o go to.

- A w艂a艣ciwie co to za specjalno艣膰, dziewczyno?

Milcza艂a przez chwil臋.

- Umiem zrobi膰 tak, 偶e b臋dziesz pan o to b艂aga膰, Devellyn.

- Nie wydaje mi si臋 - odpar艂. - Jestem prostym facetem, Ruby. Nie przepadam za niczym niezwyk艂ym. Zwyk艂a dobra, ostra jazda wystarczy.

W s艂abym 艣wietle dostrzeg艂, jak jej usta odymaj膮 si臋 w zdumiewaj膮co 艣licznym d膮sie. Nie s膮dzi艂, 偶eby naprawd臋 si臋 go obawia艂a - chocia偶 natkn膮艂 si臋 na jedn膮 czy dwie kobiety, kt贸re si臋 ba艂y. Ale Ruby, jak uzna艂, po prostu chcia艂a si臋 z nim troch臋 pobawi膰. I c贸偶 w tym z艂ego? Zm臋czy艂y go karty, zm臋czy艂o go w艂贸czenie si臋 z przyjaci贸艂mi od jednej jaskini hazardu do nast臋pnej w poszukiwaniu czego艣, czego by jeszcze nie widzia艂, nie zdoby艂 lub nie posmakowa艂. Tak naprawd臋 to zm臋czy艂o go 偶ycie.

Z pewno艣ci膮 by艂 zbyt zm臋czony, by szuka膰 kochanki, kt贸ra by zast膮pi艂a Cameli臋. A potem zobaczy艂 t臋 rudow艂os膮 i u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zupe艂nie bez kobiet te偶 sobie nie poradzi. Ale teraz jej pe艂na dolna warga dr偶a艂a, a ona wygl膮da艂a na rozczarowan膮.

Wydawa艂o si臋, 偶e rozczarowywanie kobiet to jego specjalno艣膰. Nagle, i bardzo nierozs膮dnie, postanowi艂 nie rozczarowywa膰 tej jednej.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i obj膮艂 d艂oni膮 jej po艣ladki.

- Dobrze, Ruby - szepn膮艂, brutalnie unosz膮c jej miednic臋 ku erekcji, wydymaj膮cej mu spodnie. Post臋puj ze mn膮, jak chcesz. Mam ca艂膮 cholern膮 noc. 偶eby dosta膰 od ciebie to, czego chc臋.

Ruby u艣miechn臋艂a si臋 i przesun臋艂a d艂o艅mi w g贸r臋 po jego piersi pod p艂aszczem, 艣ci膮gaj膮c mu go z ramion. Devellyn wypu艣ci艂 swoj膮 soczyst膮 zdobycz i pozwoli艂 p艂aszczowi opa艣膰 na pod艂og臋.

Z gard艂a Ruby wydoby艂 si臋 pomruk zadowolenia.

- Ani grama t艂uszczyku, co nie? - Jej g艂os by艂 r贸wnie gor膮cy jak jego ochoczy cz艂onek, przyci艣ni臋ty do niej. - A tam w spodniach to niez艂a bu艂awa.

U艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no i patrzy艂, jak jej smuk艂e palce muskaj膮 jego cia艂o przez we艂nian膮 tkanin臋. Uczucie by艂o grzeszne. Cudowne. Wyda艂 z siebie cichy j臋k rozkoszy.

- Powiedz mi co艣, ja艣nie panie - odezwa艂a si臋 chrapliwym g艂osem, gdy jej d艂onie sun臋艂y ku jego kamizelce. - M贸wi艂e艣 pan, 偶e chcesz poma艂u. Naprawd臋?

Devellyn patrzy艂, jak rozpina guziki.

- To zale偶y - powiedzia艂. - Jak lubisz, Ruby?

Spu艣ci艂a rz臋sy i nie popatrzy艂a mu w oczy.

- Ja tam lubi臋 poma艂u, panie Devellyn - wyszepta艂a. - Naprawd臋 poma艂u. I lubi臋, jak m贸j ch艂op troszk臋 b艂aga. Nic tak nie rozpala krwi w dziewczynie jak nagrzany, spocony ogier, kiedy si臋 troszk臋 pom臋czy.

Zabrzmia艂o to dla niego dziwnie kusz膮co. 艢ci膮gn臋艂a z niego kamizelk臋. Ch艂odne powietrze przewia艂o ty艂 jego koszuli.

- Mo偶e powiedz mi lepiej, w co ty grasz, Ruby - mrukn膮艂.

D膮s powr贸ci艂 na jej usta.

- Nie ma co gra膰, panie Devellyn, je艣li艣 pan nie ciekaw.

Po艂o偶y艂 d艂onie na jej ramionach.

- Po prostu odpowiedz na moje pytanie - burkn膮艂. - Ta bu艂awa w moich spodniach to chyba wystarczaj膮ce zaciekawienie, czy偶 nie?

Ruby przez chwil臋 wytrzyma艂a jego spojrzenie.

- No chodzi o to, 偶e wygl膮dasz mi pan na naprawd臋 eleganckiego go艣cia, panie Devellyn - odpar艂a. - Czy masz pan poj臋cie, ilu takich mamy tutaj w Southwark?

Prychn膮艂.

- Niewielu.

- Niewielu, no racja - zgodzi艂a si臋. - Ale ja tam mam swoje aspiracje.

- Aspiracje? - Pr贸bowa艂 si臋 nie roze艣mia膰.

Powoli skin臋艂a g艂ow膮.

- Jestem dobra - powiedzia艂a. - Naprawd臋 dobra w tym, co robi臋. I zm臋czy艂a mnie praca na Southwark. Ja chc臋 i艣膰 do lepszej dzielnicy. 呕eby mnie troszk臋 utrzymywano z klas膮. Chc臋 mie膰 dobre miejsce, gdzie艣 偶eby by艂o przytulnie i ciep艂o. I chc臋 mie膰 jakie艣 艂adne stroje.

Chwyci艂 jej r臋ce i przytrzyma艂 je na chwil臋.

- Przykro mi, 偶e rozwiewam twoje nadzieje, Ruby - odpar艂. - Ale jestem tu tylko po to, 偶eby troch臋 odrdzewi膰 m贸j kranik. Nie szukam sta艂ego zwi膮zku.

Zatrzepota艂a rz臋sami.

- Och, ja to wiem, ja艣nie panie - powiedzia艂a. - Ale znasz pan innych odpowiednich eleganckich pan贸w, co nie? Jak tych dw贸ch go艣ci na dole? Mo偶e by艣 pan opowiedzia艂 o mnie tu i tam, je艣li ci臋 zadowol臋? Ten mi艂y facet z 偶贸艂tymi w艂osami… Spodoba艂 mi si臋, no.

Alasdair? Ta kobieta nadal my艣la艂a o Alasdaiize? C贸偶 za piekielna zniewaga! Nagle co艣 w nim p臋k艂o.

- Do diabla z tym - powiedzia艂. - Nie p艂ac臋 ci za gadanie.

Przyci膮gn膮艂 j膮 mocno do siebie i rozgni贸t艂 jej wargi swoimi. Ca艂owa艂 j膮 brutalnie, zmuszaj膮c do odchylenia g艂owy, gdy rozpycha艂 jej usta i wsuwa艂 g艂臋boko j臋zyk. Och, Bo偶e! Smakowa艂a tak dobrze. Jak dojrza艂y owoc. Jak tani d偶in i p艂omienny grzech, i jak co艣, czego pragn膮艂, ale nie potrafi艂 nazwa膰.

Pr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰, ale nie pozwoli艂 jej na to. Zamiast tego wci膮偶 j膮 ca艂owa艂, wci膮偶 wpycha艂 j臋zyk g艂臋boko do jej ust. Uwi臋ziona przy nim Ruby zacz臋艂a walczy膰, odpychaj膮c d艂o艅mi jego ramiona. Nawet wtedy prawie nie przerywa艂. 呕膮dza i frustracja na nowo rozgorza艂y w jego ciele. Chcia艂 znale藕膰 si臋 w niej, chcia艂 j膮 wci膮偶 ca艂owa膰, 偶eby nie mog艂a m贸wi膰 o rzeczach, o kt贸rych nie mia艂 ochoty s艂ucha膰.

Teraz ok艂ada艂a go kantem d艂oni.

Dobry Bo偶e, musi wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Z trudem 艂api膮c oddech oderwa艂 od niej usta i wpatrywa艂 si臋 w ni膮. Nagle, pomimo ciemno艣ci, zobaczy艂, 偶e na jej twarzy rysuje si臋 prawdziwy strach.

- Och, Bo偶e - dysza艂. - Przepraszam.

Nadal si臋 trz臋s艂a. Naprawd臋 j膮 wystraszy艂. Gwa艂townie przeczesa艂 r臋k膮 w艂osy. By膰 mo偶e Ruby nie mia艂a a偶 takiego do艣wiadczenia, jak s膮dzi艂. I kimkolwiek jest, jest te偶 ludzk膮 istot膮. Zamkn膮艂 oczy i poczu艂, jak ogarnia go wstyd.

- Przepraszam - powiedzia艂 znowu. - Ja po prostu nie… ja nie… Och, do diab艂a, przepraszam.

Odwr贸ci艂a twarz i nie odezwa艂a si臋. Ale m贸g艂 wyczu膰, 偶e pokonuje strach. Otworzy艂 oczy.

- S艂uchaj, miejmy to ju偶 za sob膮, Ruby - powiedzia艂 艂agodniej. - Po prostu zdejmij ubranie i po艂贸偶 si臋 na 艂贸偶ku, dobrze? Daj mi tylko zrobi膰 szybki numerek i ruszam w swoj膮 stron臋. Nie zamierza艂em ci臋 wystraszy膰.

- Nie boj臋 si臋 - powiedzia艂a. Jej g艂os by艂 tak stanowczy, 偶e jej gwarowy akcent niemal znikn膮艂. - Nie boj臋 si臋 ciebie, Devellyn.

Uj膮艂 j膮 d艂oni膮 za podbr贸dek i obr贸ci艂 jej twarz do w艂asnej, przeklinaj膮c ciemno艣ci, kt贸re czyni艂y go niemal 艣lepym. Ale Ruby rzeczywi艣cie nie wygl膮da艂a na przestraszon膮. Je偶eli by艂a, to panowa艂a nad obaw膮.

- Nie chc臋 ci臋 straszy膰 - powiedzia艂, opuszczaj膮c r臋ce. Nie dotyka艂 jej ju偶 w 偶aden spos贸b. - Nie jestem m臋偶czyzn膮 takiego pokroju, Ruby. Nie st膮d czerpi臋 przyjemno艣膰.

- No dobra - powiedzia艂a 艂agodnym g艂osem. Potem wychyli艂a si臋 ku niemu i po艂o偶y艂a d艂onie na jego piersi. - Ten szykowny krawacik, ja艣nie panie. - Jej ton zn贸w by艂 swobodny. Glos silniejszy. - Pozb膮d藕my si臋 go, co nie? Mo偶e wymy艣limy z niego lepszy po偶ytek.

Spojrza艂 w d贸艂 i zobaczy艂, jak niespeszona u艣miecha si臋 do niego szeroko. Och, co u diab艂a?

- Tak, by膰 mo偶e znajdziemy - zgodzi艂 si臋.

Bez trudno艣ci rozwi膮za艂a skomplikowany w臋ze艂. Odwin臋艂a po艂ow臋 tkaniny z jego szyi, okr臋ci艂a j膮 wok贸艂 w艂asnej i przybli偶y艂a ich twarze do siebie. Poca艂owa艂a go w k膮cik ust, po czym przesun臋艂a j臋zykiem po jego dolnej wardze.

- Uhm - j臋kn臋艂a, a potem wzi臋艂a jego warg臋 mi臋dzy drobne z膮bki i przygryz艂a, wcale nie nazbyt 艂agodnie. Przeszy艂o go nag艂e, p艂omienne pragnienie, sprawiaj膮c, 偶e jego j膮dra 艣cisn臋艂y si臋, a cz艂onek zadr偶a艂. W g艂臋bi cia艂a jego 偶o艂膮dek opada艂 na sam d贸艂.

- Dobry Bo偶e, dziewczyno - wyszepta艂, kiedy jej usta w臋drowa艂y w d贸艂 po jego szyi. Jej j臋zyk narysowa艂 p艂omienn膮 lini臋 wzd艂u偶 jego ko艂nierza, i Devellyn zda艂 sobie spraw臋, 偶e Ruby w艂a艣nie rozpina jego spodnie. Nie by艂 pewien, co ma zrobi膰, nie chcia艂 znowu wszystkiego spartaczy膰, wi臋c kiedy go dotyka艂a, sta艂 nieruchomo.

Wydawa艂o si臋, 偶e dok艂adnie tego chcia艂a. Zsun臋艂a krawat i rzuci艂a go na poduszk臋. Potem, wydaj膮c kolejny cichy odg艂os zadowolenia, ukl臋k艂a, 偶eby zdj膮膰 mu buty. Kiedy to zrobi艂a, niecierpliwymi szarpni臋ciami 艣ci膮gn臋艂a mu skarpety. Devellyn przytrzymywa艂 si臋 kolumienki przy 艂贸偶ku, 偶eby nie straci膰 r贸wnowagi.

To by艂o dziwne, ale nie potrafi艂 sobie przypomnie膰, 偶eby kiedykolwiek rozbiera艂a go kobieta, nie licz膮c rozpi臋cia kilku guzik贸w albo rozwi膮zania krawata. Ca艂kiem mu si臋 podoba艂o patrzenie, jak ona to robi.

I Ruby te偶 ca艂kiem mu si臋 podoba艂a. Podoba艂y mu si臋 jej bujne kszta艂ty i w膮skie ramiona. Podoba艂 mu si臋 jej dziwny, chrapliwy g艂os. A zw艂aszcza podoba艂o mu si臋, jak wygl膮da艂a na kolanach. By艂a nieokrzesana i z pewno艣ci膮 nie w jego typie. Ale co dziwne, stwierdzi艂, 偶e bawi go robienie tego, czego chcia艂a. Pozwoli jej post臋powa膰 z nim po swojemu. Pozwoli jej, by kaza艂a mu b艂aga膰. A potem b臋dzie j膮 trzyma艂 w jakim艣 przytulnym, ciep艂ym miejscu i kupowa艂 jej 艂adne stroje.

Dobry Bo偶e, by艂by po艣miewiskiem dla wszystkich swoich przyjaci贸艂. Ale nic go to nie obchodzi艂o. Ruby zacz臋艂a wstawa膰, a on nagle po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej ramieniu i nak艂oni艂 j膮, by znowu ukl臋k艂a.

- Zaczekaj - powiedzia艂, gmeraj膮c drug膮 r臋k膮 przy spodniach. Uwolni艂 ostatni guzik i niecierpliwie szarpn膮艂 materia艂. Jego cz艂onek wydosta艂 si臋 na wolno艣膰, tak gor膮cy i twardy, 偶e Dewellyn obawia艂 si臋, i偶 mo偶e wystrzeli膰 jak szalony nim znajdzie si臋 w jej ustach. Patrzy艂 z satysfakcj膮, jak oczy Ruby rozszerzaj膮 si臋.

- We藕 go - wychrypia艂, dotykaj膮c si臋 sam. - We藕 go, Ruby. Prosz臋. Prosz臋. B艂agam ci臋.

Devellyn zapomnia艂, 偶e to on panuje nad sytuacj膮. Zapomnia艂, 偶e to on jej p艂aci, a s艂owo "prosz臋" nie mie艣ci si臋 w ramach transakcji. Ruby wygl膮da艂a na niepewn膮, ale na pr贸b臋 przesun臋艂a d艂oni膮 tam i z powrotem przez ca艂膮 d艂ugo艣膰. Devellyn poczu艂, jak ca艂e jego cia艂o zaczyna dr偶e膰 niemal nie do opanowania, jak gdyby znowu by艂 m艂odym uczniakiem. Wysun膮艂 r臋k臋, chwytaj膮c si臋 kolumienki.

Nagle Ruby pu艣ci艂a go i powoli wsta艂a, a jej cia艂o ociera艂o si臋 przy tym o niego.

- Jeste艣 ch臋tny, Devellyn? - wyszepta艂a, pochylaj膮c si臋 tak, 偶e jej wargi musn臋艂y jego szyj臋 tu偶 pod uchem. - Jeste艣?

Postara艂 si臋 skin膮膰 g艂ow膮.

- Wystarczaj膮co ch臋t… - Ze 艣wistem wci膮gn膮艂 powietrze, kiedy jej ch艂odne d艂onie przesun臋艂y si臋 w g贸r臋 po jego brzuchu. Poczu艂, jak jego musku艂y napinaj膮 si臋 i drgaj膮 pod jej dotykiem. Podci膮gn臋艂a mu koszul臋. Devellyn pu艣ci艂 kolumienk臋 艂贸偶ka i jedn膮 r臋k膮 艣ci膮gn膮艂 koszul臋 przez g艂ow臋.

- No, no - mrukn臋艂a Ruby na widok jego torsu. - Zbudowany艣 pan jak chuda wo艂owa p贸艂tusza.

- Czego ty chcesz, Ruby? - zapyta艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - Cokolwiek to jest, na lito艣膰 bosk膮, dziewczyno, r贸b to, zanim eksploduj臋.

Ruby pochyli艂a si臋 do przodu i przesun臋艂a j臋zykiem wok贸艂 jego sutka, sprawiaj膮c, 偶e zabrak艂o mu tchu.

- Nie tak szybko, ty pi臋kny, wielki ogierze - szepn臋艂a. Kiedy go liza艂a, jej d艂onie si臋gn臋艂y do jego pasa, 艣ci膮gaj膮c w d贸艂 kalesony i spodnie. Opad艂y mu one do kostek i Dewellyn p贸艂przytomnie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e sam stoi z go艂ym ty艂kiem, podczas gdy ona jest nadal zupe艂nie ubrana.

Jego d艂onie przesun臋艂y si臋 do stanika jej sukni.

- Zdejmij to, Ruby - szepn膮艂. - Teraz. Prosz臋?

Z jej gard艂a doby艂o si臋 mruczenie. Poci膮gn臋艂a go w stron臋 艂贸偶ka.

- Po艂贸偶 si臋, Devellyn - rozkaza艂a, zzuwaj膮c buty. - Po艂贸偶 si臋 na 艂贸偶ku, kotku, a ja przysi臋gam, 偶e dam ci dok艂adnie to, na co艣 sobie zas艂u偶y艂.

Ka偶da kom贸rka jego cia艂a pulsowa艂a po偶膮daniem i zrobi艂, jak mu kazano. I musia艂 przyzna膰, 偶e jego po偶膮danie si臋 wzmaga艂o. Zapewne Ruby dostanie jego b艂aganie, zanim to si臋 sko艅czy.

Ruby patrzy艂a na niego, jej oczy p艂on臋艂y, kiedy przebiega艂a wzrokiem po jego nagim ciele. Potem postawi艂a jedn膮 stop臋 na pobru偶d偶onym materacu, zadzieraj膮c sp贸dnice tak wysoko, 偶e Dewellyn m贸g艂 zobaczy膰 jej podwi膮zk臋 i jeszcze wi臋cej. Kobieta mia艂a d艂ugie 艂ydki bez skazy i uda, kt贸re pod bawe艂nianymi majtkami wygl膮da艂y na smuk艂e i mocne.

- Czy to na to masz pan ch臋tk臋, Devellyn? - powiedzia艂a chrapliwie, roluj膮c podwi膮zk臋 w d贸艂 nogi a偶 do kostki. - Chcesz, 偶eby ta noga owin臋艂a ci si臋 doko艂a pasa? - Powolnymi, zmys艂owymi ruchami 艣ci膮gn臋艂a po艅czoch臋. - Czyby艣 pan raczej wola艂, 偶ebym zaczepi艂a ci t臋 kostk臋 na szyi?

Z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- Jedno i drugie, prosz臋 - wykrztusi艂.

- Prosz臋? - 艂agodnie powt贸rzy艂a jak echo. - Och, ja lubi臋 to s艂ysze膰. A teraz po prostu le偶 pan tu zupe艂nie bez ruchu, Devellyn. Daj mi pan pogra膰 w moj膮 ma艂膮 gr臋, z艂ociutki, a ja obiecuj臋, 偶e b臋dziesz pan wrzeszcze膰, nim z tob膮 sko艅cz臋.

- Jezu Chryste - wyszepta艂.

Cisn臋艂a po艅czoch臋 gdzie艣 obok jego g艂owy i przesz艂a do drugiej nogi. Devellyn zrobi艂, jak mu kazano. Le偶a艂 nieruchomo na 艂贸偶ku, po prostu patrz膮c i pragn膮c jej, a jego cz艂onek napina艂 si臋 nagl膮co.

- Teraz suknia, Ruby - powiedzia艂 b艂agalnie, si臋gaj膮c ku niej. - Zdejmij j膮 i daj mi wszystko zobaczy膰. Twoje piersi. Tw贸j brzuch. Wszystko. Och, na Boga, miej lito艣膰 i pospiesz si臋.

Ruby u艣miechn臋艂a si臋 szelmowsko, zadzieraj膮c sp贸dnic臋, i dosiad艂a go, roz艂o偶ywszy szeroko nogi.

- Chcesz, 偶ebym b艂aga艂, Ruby? Czy o to chodzi? A wi臋c prosz臋. Prosz臋. Na lito艣膰 bosk膮, we藕 mnie.

Nie dba艂 ju偶 o to, czy zdj臋艂a ubranie. Teraz wydawa艂o si臋 to nieistotne. Zapach kobiety otacza艂 go, zatapia艂. Pachnia艂a zaskakuj膮co czysto i s艂odko. Z g艂臋bi piersi wyda艂 j臋k, zasysaj膮c powietrze.

W odpowiedzi Ruby pochyli艂a si臋 do przodu i poca艂owa艂a go, p艂omiennie i z otwartymi ustami, szorstko. Wsun膮艂 jedn膮 r臋k臋 pomi臋dzy nich, zamierzaj膮c znale藕膰 rozci臋cie w jej majtkach albo po prostu je z niej zerwa膰.

Ruby jednak najwyra藕niej mia艂a inne plany. Jej smuk艂e palce obj臋艂y jego nadgarstek i pchn臋艂y mu r臋k臋 za g艂ow臋.

- Pomalutku, z艂ociutki - wyszepta艂a wprost w jego usta. - Zr贸bmy to naprawd臋 pomalutku, dobra? Chc臋 si臋 z tob膮 troszk臋 podra偶ni膰. Daj mi dosi膮艣膰 prawdziwego twardziela, 偶e tak powiem.

U艣wiadomi艂 sobie, o co jej chodzi, kiedy poczu艂, jak przesuwa po艅czoch臋 wok贸艂 jego nadgarstka. Ale Ruby wci膮偶 siedzia艂a na nim okrakiem i ca艂owa艂a go znowu, wsuwaj膮c teraz j臋zyk w jego usta i wydaj膮c s艂odkie, natarczywe odg艂osy. Us艂ysza艂 szelest tkaniny, poczu艂, jak po艅czocha zaciska si臋 wok贸艂 jego cia艂a, i przebieg艂 go dziwny dreszczyk emocji.

Wiedzia艂 o m臋偶czyznach, kt贸rych podnieca艂y takie i gorsze rzeczy. Najwyra藕niej by艂 jednym z nich. Pomimo ogromnych ilo艣ci wypitego tego wieczora alkoholu jego cz艂onek by艂 twardy jak ko艂atka u drzwi i pulsowa艂 wraz z ka偶dym uderzeniem serca. Ruby poruszy艂a si臋 nieco i omal nie straci艂 kontroli.

- Szybko - szepn膮艂, kiedy jej wargi prze艣lizgiwa艂y si臋 nad jego ustami.

Ruby z臋bami drasn臋艂a jego szyj臋. B贸l by艂 ostry.

Rozkoszny.

- Po艣piesz si臋 - wykrztusi艂.

- Po co ten po艣piech, z艂ociutki? - zapyta艂a, owijaj膮c mu drugi nadgarstek jego w艂asnym krawatem.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i oderwa艂 usta od jej ust akurat w chwili, kiedy drugi w臋ze艂 mocno si臋 zacisn膮艂.

- We藕 mnie w siebie, Ruby - b艂aga艂. - Teraz.

- Ooo, panie Devellyn - szepn臋艂a. - Zaraz b臋d臋 gotowa da膰 ci co艣 naprawd臋 dobrego.

- Ruby, ty nie rozumiesz! - wychrypia艂, zaciskaj膮c powieki i modl膮c si臋 o zachowanie kontroli. - Ja b臋d臋… Ja po prostu nie mog臋… nie mog臋 czeka膰…

W臋ze艂 szarpn膮艂 go mocno, stanowczo przyci膮gaj膮c jego nadgarstek do drewnianej kolumienki 艂贸偶ka.

- Boj臋 si臋, 偶e musisz pan zaczeka膰, ja艣nie panie - powiedzia艂a. Jej g艂os nagle sta艂 si臋 ch艂odny.

Poczu艂, jak ci臋偶ar jej cia艂a przemieszcza si臋, i otworzy艂 oczy.

- Ruby? - powiedzia艂. - Co…?

Wepchn臋艂a mu do ust drug膮 po艅czoch臋 tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂 zaczerpn膮膰 tchu. Przez chwil臋 by艂 oszo艂omiony. Zagubiony. A potem spad艂o na niego nagle ol艣nienie.

Niech scze藕nie w piekle.

Suka by艂a ju偶 na nogach, przetrz膮saj膮c jego rzeczy jak wiewi贸rka. Portfel. Zegarek. Klucze. Drobne. Zabra艂a wszystko, co mia艂 ze sob膮.

- Gmm ghmm mmn艅 - odezwa艂 si臋.

- Och, zatrzymaj po艅czoch臋, Devellyn - powiedzia艂a.

Na nocnym stoliku sta艂a otwarta walizka, do kt贸rej kobieta bezceremonialnie wrzuci艂a zawarto艣膰 jego kieszeni. Potem wyj臋艂a kawa艂 sznura i zatrzasn臋艂a walizk臋. Dewe艂lyn przekr臋ci艂 tu艂贸w i zsun膮艂 jedn膮 nog臋 z 艂贸偶ka, prawie trafiaj膮c j膮 w okolice talii, ale ma艂a j臋dza odskoczy艂a z walizk膮 w r臋ku.

- Och, Devellyn, ty cholerny idioto! - powiedzia艂a, zr臋cznie przywi膮zuj膮c sobie sznurem walizk臋 do cia艂a. - Szkoda, 偶e nie mo偶esz si臋 teraz zobaczy膰.

Wyj臋艂a klucz z zamka przy drzwiach i wyrzuci艂a go przez okno, po czym porwa艂a szar膮 peleryn臋 z wieszaka na 艣cianie i zarzuci艂a sobie na ramiona. Ka偶dy jej ruch by艂 szybki i sprawny. Na Boga, ona robi艂a to ju偶 wcze艣niej. Mia艂 zamiar j膮 za to udusi膰. Po dwakro膰. Pr贸bowa艂 jej to powiedzie膰.

- Amin zzmmrrr 膰膰膰 zzz膰膰膰! - powiedzia艂, w艣ciekle prze偶uwaj膮c po艅czoch臋.

Ruby tylko u艣miechn臋艂a si臋 i otworzy艂a okno.

- Dzi臋ki, z艂ociutki.

- Gnnn unngh!

- O Boziu, no tak, prawie zapomnia艂am! - Podesz艂a kilka krok贸w bli偶ej w stron臋 艂贸偶ka. - Obieca艂am ci, 偶e sobie popatrzysz na moje p膮czusie, co nie?

Suka. W艣ciek艂o艣膰 za膰mi艂a mu umys艂. Popycha艂 j臋zykiem zwini臋t膮 w k艂臋bek po艅czoch臋, miotaj膮c si臋 tak mocno, 偶e a偶 艂贸偶ko si臋 porusza艂o.

- No, nie gor膮czkuj si臋 pan tak, Devellyn - powiedzia艂a Ruby, rozpinaj膮c jeden bok stanika sukni. - Chyba 偶e chcesz pan tu widz贸w.

Roze艣mia艂a si臋, kiedy kremowobia艂e cia艂o wy艂oni艂o si臋 z sukni, nie do ko艅ca obna偶aj膮c jej sutek. I wtedy go zobaczy艂. W marnym 艣wietle trudno by艂o go rozpozna膰, a ona nie o艣mieli艂a si臋 podej艣膰 bli偶ej. Ale zdo艂a艂 odgadn膮膰, co to jest.

Czarny Anio艂. Na skraju lewej piersi mia艂a wytatuowanego ma艂ego czarnego anio艂a.

Devellyn zdo艂a艂 podwa偶y膰 po艅czoch臋 j臋zykiem i splun膮膰 z ca艂ych si艂. Po艅czocha wypad艂a z jego ust i potoczy艂a mu si臋 na pier艣, r贸wnie sflacza艂a jak jego teraz oklapni臋ty cz艂onek.

- Ty suko! - wrzasn膮艂. - Ty pod艂a, podst臋pna, fa艂szywa ma艂a dziwko! Nie masz poj臋cia, co w艂a艣nie zrobi艂a艣, prawda?

Unios艂a jedn膮 delikatn膮 brew.

- No, no! Nie wiem? Mo偶e lepiej mi to pan wyja艣nij.

- Tym razem zapu艣ci艂a艣 r臋k臋 do niew艂a艣ciwej kieszeni, m贸j aniele! - wrzasn膮艂. - I tym razem masz porachunki z diab艂em, s艂yszysz mnie?

Ruby Black sta艂a teraz z jedn膮 stop膮 na parapecie okna, przytrzymuj膮c si臋 r臋koma 偶elaznej ramy.

- Dobrej nocy, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂a s艂odko. - Przykro mi z powodu pana sflacza艂ej bu艂awy.

- Masz porachunki z diab艂em, suko! - rykn膮艂. -Przyjd臋 po ciebie.

Czarny Anio艂 za艣mia艂a si臋 i dos艂ownie dala susa w mrok.

Rozdzia艂 4

W kt贸rym udajemy si臋 z Juli膮 za kulisy

- Oooch, nie podoba mi si臋 to, dziewczyno. - Julia trzyma艂a g艂ow臋 Sidonie przechylonej do ty艂u przez oparcie krzes艂a i mocno 艣ciera艂a ciemny barwnik, kt贸ry kilka godzin wcze艣niej pomaga艂a jej wciera膰 w sk贸r臋. - Nie, ani troch臋 mi si臋 to nie podoba. Wyskakiwanie przez okno! Sznury i takie tam! A je偶eli co艣 ci si臋 przydarzy, b臋d臋 mia艂a twoj膮 krew na r臋kach, tak samo jakbym to ja tego dokona艂a.

Sidonie pr贸bowa艂a usiedzie膰 prosto.

- Nic mi nie jest, Julio. Aj! Nie trzyj tak mocno. - Jej g艂os z艂agodnia艂. - Jestem bezpieczna w domu, czy偶 nie? I niczemu nie zawini艂a艣.

Julia znowu umoczy艂a g膮bk臋 w miednicy.

- Ale markiz Devellyn! - Wpatrywa艂a si臋 w paruj膮c膮 wod臋, jak gdyby nie chc膮c wytrzyma膰 spojrzenia Sidonie. - Niech ci臋 B贸g ma w opiece, dziewczyno, co艣 ty sobie my艣la艂a!

Sidonie za艣mia艂a si臋.

- Julio, trudno mnie ju偶 nazwa膰 dziewczyn膮. W艂a艣ciwie to staczam si臋 po r贸wni pochy艂ej ku trzydziestce.

- Owszem, i nie przystoi ci te偶 w艂贸czy膰 si臋 po Southwark z szata艅skim pomiotem takim jak Devellyn.

- Ale偶 Julio - Sidonie szepn臋艂a z przekorn膮 nut膮 w g艂osie. - Musia艂am zobaczy膰 go nagiego. A w艂a艣ciwie golusie艅kiego.

Julia trzepn臋艂a j膮 w d艂o艅.

- Przesta艅, Sidonie.

Sidonie za艣mia艂a si臋.

- Ale s艂ysza艂a艣 plotki, Julio! - m贸wi艂a dalej. - Czy nie chcesz wiedzie膰, jak Diabe艂 z Duke Street wygl膮da bez spodni?

Julia zmaga艂a si臋 ze swym sumieniem przez mgnienie oka.

- Tak - sykn臋艂a. - Jak?

Sidonie zamkn臋艂a oczy.

- Pi臋knie, niech go licho! - powiedzia艂a. - Wielki i pi臋kny jak nic, co dot膮d widzia艂am w ca艂ym 偶yciu… i raczej ju偶 wi臋cej nie zobacz臋. Cia艂o jak karraryjski marmur, ca艂e g艂adkie, z silnymi rysami. I twarde, Julio. Ca艂e twarde.

- Dobrze si臋 przyjrza艂a艣, hm? - Julia nieco zbyt entuzjastycznie zerwa艂a pasek powleczonego klejem kauczuku, kt贸ry przytrzymywa艂 sk贸r臋 Sidonie, napr臋偶aj膮c j膮 na ko艣ciach policzkowych.

- Au膰! - j臋kn臋艂a Sidonie.

- 呕adne mi tu "au膰" - powiedzia艂a Julia, ciskaj膮c lepk膮 substancj臋 do kosza na 艣mieci. - A zapominaj膮c o atrakcyjnym wygl膮dzie, Sidonie, chc臋, 偶eby艣 trzyma艂a si臋 z dala od Devellyna. Ten typ jest niebezpieczny. I mo偶e zacz膮膰 sprawia膰 rozmaite problemy.

Emocje polowania nadal rozpala艂y krew Sidonie i nie mia艂a ochoty t艂umi膰 tego nastroju. Devellyn okaza艂 si臋 jak najbardziej godnym przeciwnikiem.

- Jakiego typu problemy m贸g艂by sprawi膰?

Julia rzuci艂a jej dziwne spojrzenie z ukosa.

- Mn贸stwo problem贸w - powiedzia艂a enigmatycznie. - Powa偶nych problem贸w. A je偶eli tw贸j brat George zorientuje si臋 w sytuacji, ch臋tnie z艂oi ci sk贸r臋.

- George nie wie.

- Tak, a ty lepiej zako艅cz, zanim on si臋 dowie.

Ostatni kawa艂ek kauczuku zosta艂 odklejony nieco bardziej delikatnie. Thomas wskoczy艂 na 艂贸偶ko Sidonie i rzuci艂 si臋 na rud膮 peruk臋, kt贸ra le偶a艂a po艣rodku kapy niczym martwy lis.

- Czy ju偶? Gotowe? - Sidonie potar艂a sk贸r臋 za uchem, staraj膮c si臋 z艂agodzi膰 pieczenie, i patrzy艂a jak Thomas szamocze si臋 i prycha na 艂贸偶ku.

- Tak, gotowe. - Julia z pluskiem upu艣ci艂a g膮bk臋 do wody i wytar艂a r臋ce w fartuch, a potem odp臋dzi艂a kota od peruki.

Sidonie zdj臋艂a r臋cznik z szyi i podesz艂a do p贸艂okr膮g艂ego stolika przy oknie swej sypialni. Zauwa偶y艂a, 偶e dom po drugiej stronie ulicy by艂 tej nocy pogr膮偶ony w ciemno艣ciach. Teraz, kiedy wiedzia艂a, kto jest jego w艂a艣cicielem, i kiedy ju偶 wyegzekwowa艂a sw贸j 艂up, wcale nie by艂a pewna, czy b臋dzie spokojniej spa膰. Jak to si臋 cz臋sto dzia艂o, dreszczyk podniecenia mia艂 przeszkadza膰 jej w za艣ni臋ciu jeszcze przez jaki艣 czas, wprawiaj膮c j膮 w niepok贸j. Czu艂a si臋 uwi臋ziona. W艂a艣ciwie to pragn臋艂a zn贸w zatraci膰 si臋 w mrocznym niebezpiecze艅stwie ulic. Wiedzia艂a jednak, 偶e up艂ynie sporo czasu, nim spotka kolejnego przeciwnika r贸wnie godnego jak Devellyn.

Nape艂ni艂a dwa kieliszki sherry i wr贸ci艂a, 偶eby wcisn膮艂 jeden w d艂o艅 Julii.

- Prosz臋 - powiedzia艂a 艂agodnie. - Obie potrzebujemy drinka.

- Teraz? - Julia zerkn臋艂a na ni膮 z ciekawo艣ci膮.

Sidonie zacisn臋艂a usta.

- No dobrze, Julio - odpowiedzia艂a wreszcie. - Podj臋艂am dzisiaj ryzyko. Devellyn nie jest takim g艂upcem, jak ci poprzedni.

Julia wygl膮da艂a na nieco u艂agodzon膮. W milcz膮cym porozumieniu obie zasiad艂y na krzes艂ach przy kominku. Sidonie podci膮gn臋艂a kolana i okry艂a palce st贸p szlafrokiem. By艂a to kosztowna, strojna szata ze szmaragdowozielonego aksamitu, z ko艂nierzem i mankietami wyko艅czonymi delikatnym z艂otym szamerunkiem. Sidonie zastanawia艂a si臋, czy jej matka go kupi艂a, czy otrzyma艂a jako podarek od jednego ze swych wielbicieli.

Zastanawia艂a si臋 tak偶e, dlaczego po 艣mierci matki wr贸ci艂a do Londynu. Odpowiada艂a sobie, 偶e to dlatego, i偶 tutaj jest George, a ona nie mia艂a nikogo wi臋cej. Ale po up艂ywie prawie roku zaczyna艂a si臋 dziwi膰. Czu艂a si臋 tak, jak gdyby czego艣 szuka艂a; czego艣 frustruj膮co ulotnego. By膰 mo偶e dope艂nienia?

- W tej sukni wygl膮dasz tak jak ona - powiedzia艂a Julia z zadum膮.

Thomas skoczy艂 na kolana Sidonie, 偶eby pomrucze膰.

- Jak Claire? - Sidonie spu艣ci艂a wzrok na kota. - Ale偶 Julio, mylisz si臋. Nie jestem ani troch臋 taka jak ona.

Julia upi艂a 艂yk wina.

- Nie? - zapyta艂a 艂agodnie. - Ona mia艂a dobre serce i by艂a wspania艂omy艣lna. Tak jak ty, hm?

Sidonie milcza艂a przez chwil臋.

- Kto艣 m贸g艂by powiedzie膰, 偶e by艂a nieco nazbyt wspania艂omy艣lna - odpowiedzia艂a wreszcie.

Julia nagle wygl膮da艂a na zagniewan膮.

- Ona nie by艂a ladacznic膮, Sidonie - odparowa艂a. - To masz na my艣li? Czy偶 nie? A wi臋c nie m贸w tego w mojej obecno艣ci, dziewczyno. By膰 mo偶e nie by艂a idea艂em, ale nigdy nie by艂a z艂膮 osob膮.

- Nie, Julio. - Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮. Nie m贸wi艂a tego. Ale co w艂a艣ciwie m贸wi艂a? Czym by艂a jej matka? Dobry Bo偶e, kim by艂a jej matka? Sidonie tego nie wiedzia艂a. Nawet po tych wszystkich latach nie wiedzia艂a. A teraz Claire zabra艂a swoje tajemnice do grobu.

- By膰 mo偶e by艂a tylko niem膮dr膮 dziewczyn膮, kt贸ra pozwoli艂a si臋 wykorzysta膰 - wyszepta艂a w ko艅cu Sidonie.

- Och, z pewno艣ci膮. - Julia z przej臋ciem wychyli艂a si臋 do przodu i pokiwa艂a Sidonie palcem. - Ale tylko raz, Sidonie. Tylko raz. Potem robi艂a to, co musia艂a. Sta艂a si臋 przebieg艂a. B膮d藕 co b膮d藕, musia艂a my艣le膰 o twoim bracie, czy偶 nie?

- Nie wiem. - G艂os Sidonie zabrzmia艂 g艂ucho. - Czasami my艣l臋, 偶e nigdy jej naprawd臋 nie pozna艂am.

- C贸偶, a ja tak - odpowiedzia艂a ostro Julia. - Znalaz艂a si臋 z male艅stwem w brzuchu i bez 艣rodk贸w, by je wykarmi膰. Kto wynajmie francusk膮 guwernantk臋, z kt贸r膮 zabawia艂 si臋 jej ostatni chlebodawca? Nikt. I je偶eli przez moment pomy艣la艂a艣, 偶e jej 艣wietna, elegancka rodzina przyj臋艂aby j膮 z powrotem, to pomy艣l jeszcze raz. C贸rka w sz贸stym miesi膮cu ci膮偶y i bez m臋偶a? Ha!

Sidonie wzruszy艂a ramionami.

- To prawda - zgodzi艂a si臋. - Nie chcieli nawet mnie, w艂asnej wnuczki. Prosto z promu zabrali mnie pod drzwi klasztoru. Przypuszczam, 偶e by艂am… dowodem. 呕ywym dowodem niemoralnego 偶ycia mojej matki.

Julia powoli upi艂a wina z kieliszka.

- Ach, Sidonie, 偶ycie potrafi by膰 okropne - powiedzia艂a wreszcie. - Wiesz, Claire nie by艂a taka jak ja. Ja urodzi艂am si臋 sprytna. Ale ona zosta艂a… oszukana, jak s膮dz臋. Przez Gravenela. Zobaczy艂 j膮, zapragn膮艂 i uzna艂, 偶e mo偶e sobie wzi膮膰.

Sidonie przez d艂ug膮 chwil臋 w zamy艣leniu popija艂a wino ma艂ymi 艂yczkami. S艂ysza艂a t臋 histori臋 dawno temu - tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e od George'a.

- Julio - powiedzia艂a wreszcie. - Co si臋 z nim sta艂o? Czy wiesz?

- Z kim, z twoim ojcem? - Julia wygl膮da艂a na zaskoczon膮. - Gravenel zmar艂 nied艂ugo po tym, jak twoja matka odes艂a艂a ci臋 do Francji.

- To wiem - powiedzia艂a Sidonie. - Ale co si臋 wydarzy艂o? Nigdy mi tego nie opowiadano.

Julia tylko wzruszy艂a ramionami.

- C贸偶, m贸wi膮, 偶e to by艂a apopleksja - odpar艂a. - Ale ja my艣l臋, 偶e to gorycz go zadusi艂a. Zmar艂 zupe艂nie sam w tym swoim wielkim, pustym wiejskim domu. Stoneleigh, tak si臋 nazywa艂o to miejsce. Moim zdaniem by艂o bardziej jak grobowiec ni偶 jak rezydencja.

- On… on nie mia艂 nikogo?

Raz jeszcze Julia unios艂a rami臋.

- C贸偶, twoja matka zm臋czy艂a si臋 nim ju偶 do tej pory - odpowiedzia艂a. - Albo zm臋czy艂y j膮 jego usprawiedliwianie si臋 i k艂amstwa. Jego nowa 偶ona uciek艂a ze swoim w艂oskim bankierem. Twoja matka odes艂a艂a ci臋 do Francji. A George… c贸偶, nikt nawet nie wiedzia艂, co sta艂o si臋 z George'em. On po prostu wtopi艂 si臋 w miasto.

- A jego… druga c贸rka? - Sidonie mia艂a na my艣li: "jego c贸rka z prawego 艂o偶a", ale nie mog艂a zdoby膰 si臋 na to, 偶eby to powiedzie膰.

Julia spojrza艂a w g艂膮b kieliszka z winem.

- Wysz艂a za m膮偶 i wyjecha艂a do Indii - odpar艂a. - Potem tam umar艂a. Ale nie s膮dz臋, by to zmartwi艂o Gravenela. Pragn膮艂 syna.

- Mia艂 syna - wyszepta艂a Sidonie. - Mia艂 George'a.

Julia podnios艂a wzrok, a jej twarz z艂agodnia艂a.

- Przepraszam, moja droga - powiedzia艂a. - Mia艂am na my艣li to, 偶e pragn膮艂… C贸偶, kogo艣, kto m贸g艂by odziedziczy膰 ksi膮偶臋cy tytu艂.

- Chcesz powiedzie膰, kogo艣 z prawego lo偶a.

- Tak, kogo艣 z prawego 艂o偶a - zgodzi艂a si臋. - 艢miem twierdzi膰, 偶e to dlatego wzi膮艂 sobie drug膮 偶on臋.

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Matka m贸wi艂a, 偶e obieca艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰 - odpar艂a, zawstydzona tym, jak cicho i dziecinnie nagle zabrzmia艂 jej g艂os. - Musia艂am ich s艂ucha膰, jak k艂贸cili si臋 o to wiele razy. Matka p艂aka艂a i krzycza艂a i rzuca艂a w ojca r贸偶nymi przedmiotami. Ci膮gle powtarza艂a, 偶e przysi膮g艂 jej, i偶 kiedy jego 偶ona umrze, to si臋 pobior膮.

- I ja jej wierz臋 - zgodzi艂a si臋 Julia. - Ale ksi臋偶na uparcie trzyma艂a si臋 偶ycia. Nie zamierza艂a Claire niczego u艂atwia膰.

- Ale ojciec jej obieca艂 - powiedzia艂a Sidonie. - I obieca艂, 偶e naprawi sytuacj臋 George'a. Zamiast tego zrujnowa艂 mu 偶ycie.

Julia odstawi艂a kieliszek i mrukn臋艂a ze wsp贸艂czuciem.

- Tu nie ma miejsca na naprawienie czegokolwiek, Sidonie - odpar艂a. - Nie obchodzi mnie, jakiego rodzaju k艂amstwa Gravenel opowiada艂 Claire. Nie艣lubni synowie nie dziedzicz膮 w Anglii tytu艂贸w ksi膮偶臋cych. To nie mo偶e mie膰 miejsca. A twoja matka wiedzia艂a, dlaczego si臋 z ni膮 nie 偶eni艂.

- Poniewa偶 by艂a jego kochank膮 - wyszepta艂a Sidonie. - On si臋 jej wstydzi艂. Wstydzi艂 si臋 nas.

Julia pochyli艂a si臋 ku Sidonie i wzi臋艂a jej d艂onie w swoje.

- Zapewne po cz臋艣ci tak - powiedzia艂a 艂agodnie. - Angielscy arystokraci rzadko 偶eni膮 si臋 ze swoimi kochankami.

Sidonie spojrza艂a na ni膮.

- By艂a jaka艣 inna przyczyna?

Julia u艣miechn臋艂a si臋 ch艂odno.

- Moja droga, zanim ksi臋偶na nareszcie zmar艂a na gru藕lic臋, twoja matka by艂a ju偶 po trzydziestce - powiedzia艂a. - Odda艂a Gravenelowi swoje najlepsze lata, mniej wi臋cej dekad臋, ale do tamtej pory urodzi艂a mu tylko jedno dziecko.

- Julio, o czym ty m贸wisz?

Julia zawaha艂a si臋; jej twarz przybra艂a bolesny wyraz.

- Claire nie znosi艂a dobrze ci膮偶y - odpar艂a. - By艂o troje dzieci pomi臋dzy tob膮 a twoim bratem, ale zgas艂y wcze艣nie. Niekt贸re kobiety ju偶 po prostu s膮 dotkni臋te takim nieszcz臋艣ciem. To by艂 cud, 偶e urodzi艂 si臋 George, nie m贸wi膮c ju偶 o tobie.

Sidonie poczu艂a, jak jej twarz t臋偶eje.

- I zanim ja przysz艂am na 艣wiat, ona i ojciec ju偶 si臋 rozstawali.

Julia powoli unios艂a ramiona.

- Claire nigdy nie pogodzi艂a si臋 z tym, 偶e wzi膮艂 sobie za 偶on臋 m艂od膮 panienk臋 - przyzna艂a. - Mia艂a innych zamo偶nych wielbicieli rywalizuj膮cych o jej wdzi臋ki, a on cz臋sto zabawia艂 si臋 z innymi kobietami. Ale o tym wiedzia艂a艣.

- Tak, s艂ysza艂am k艂贸tnie - powiedzia艂a Sidonie.

- I w ko艅cu rozstali si臋, czy偶 nie? - zaduma艂a si臋 Julia. - Claire zacz臋艂a bra膰 sobie m艂odszych kochank贸w. To j膮 pociesza艂o, jak s膮dz臋. Wkr贸tce m艂oda 偶ona Gravenela by艂a ju偶 we W艂oszech, a ksi膮偶臋 zosta艂 z niczym. Bez 偶ony. Bez dziedzica. Bez kochanki. George uciek艂. Ty by艂a艣 zaledwie ma艂ym dzieckiem. Ale mnie nigdy nie by艂o go 偶al. Zebra艂 plon tego, co sam zasia艂.

Sidonie pog艂aska艂a grzbiet Thomasa i westchn臋艂a g艂臋boko. O偶ywienie, kt贸re czu艂a ograbiaj膮c lorda Devellyna, szybko blad艂o. Prawdziwe 偶ycie - jej stare 偶ycie - zn贸w narzuca艂o si臋 natr臋tnie. Zapragn臋艂a powr贸ci膰 na ulic臋, by zatraci膰 si臋 w kolejnej ze swych donkiszotowskich pogoni za zemst膮. Ale zemst膮 za kogo? Za co?

- Och, Julio, to wszystko jest takie smutne - powiedzia艂a. - Czasami zastanawiam si臋, dlaczego wr贸ci艂am. By膰 mo偶e powinnam zosta膰 we Francji.

- W ko艅cu, Sidonie, wszyscy t臋sknimy za domem.

Julia u艣miechn臋艂a si臋, a potem powoli podnios艂a si臋 z krzes艂a. Jej oczy, jak zauwa偶y艂a Sidonie, zaczyna艂y zdradza膰 wiek. Zapewne najlepiej si臋 sta艂o, 偶e Claire zmar艂a m艂odo. By艂a zbyt pr贸偶na, by znosi膰 poni偶aj膮c膮 staro艣膰 cho膰by z odrobin膮 godno艣ci. Julia opar艂a d艂o艅 na ramieniu Sidonie.

- Wygl膮dasz 艣licznie w tym stroju, moja droga - powiedzia艂a znowu. - Claire mia艂a pantofle do kompletu, o ile pami臋tam. Kiedy we 艣rod臋 b臋dziemy sprz膮ta膰 strych, poszperamy w jej starych kutrach, dobrze? Powspominamy dobre czasy.

- Dobrze, Julio. - Sidonie pr贸bowa艂a udawa膰 entuzjazm. - To brzmi zach臋caj膮co.

Naprawd臋 jednak wcale tak nie brzmia艂o. Sidonie nie mia艂a ch臋ci my艣le膰 o swojej matce, ojcu, ani nawet o sobie samej. Zamiast tego przy艂apywa艂a si臋 na my艣leniu o markizie Devellynie. O zimnym, pustym spojrzeniu jego oczu i o jego silnej dolnej szcz臋ce. O szeroko艣ci jego bar贸w i o wielko艣ci jego… jego ego. I by艂 jeszcze ten u艣miech: ten na wp贸艂 skrzywiony, zupe艂nie onie艣mielony u艣miech, kt贸ry rzadko pojawia艂 si臋 na jego twarzy, ale dzi臋ki kt贸remu wydawa艂 si臋 ch艂opi臋cy i niepewny. Sidonie ledwie go tylko dostrzeg艂a, ale zapad艂 jej w pami臋膰 w r贸wnym stopniu niepasuj膮cy do markiza, jak i szczery. Nie wiedzia艂a, co o tym my艣le膰.

- Och, zanim p贸jd臋 - mrukn臋艂a z roztargnieniem Julia. - Panna Leslie przys艂a艂a wiadomo艣膰, 偶e odwo艂uje jutrzejsz膮 lekcj臋 fortepianu. Rozbola艂o j膮 gard艂o.

- Okropno艣膰 - odpar艂a. - Czy jest co艣 jeszcze?

Rzeczywi艣cie, by艂o co艣. Julia pogrzeba艂a w kieszeni i wr臋czy艂a Sidonie li艣cik.

- Zamiatacz go przyni贸s艂.

Sidonie od razu wiedzia艂a, co to by艂o. Jak zwykle, na kopercie nie by艂o nazwiska ani adresu, tylko piecz臋膰. Le偶膮cy gryf z uniesion膮 g艂ow膮, odci艣ni臋ty w czarnym wosku.

- Jean-Claude - powiedzia艂a cicho.

- Tak mniemam - powiedzia艂a 艂agodnie Julia. - Dobrej nocy, moja droga.

Drzwi zamkn臋艂y si臋 z cichym stukni臋ciem.

Jakby to by艂 sygna艂, Thomas zeskoczy艂 na pod艂og臋. Opuszczona w ten spos贸b zupe艂nie Sidonie przeczyta艂a li艣cik i wrzuci艂a go do ognia, niszcz膮c dowody. Potem pogasi艂a 艣wiece i przysun臋艂a krzes艂o do okna. I pozosta艂a tam, dop贸ki 艣wit nie zacz膮艂 rozja艣nia膰 nieba, po prostu wpatruj膮c si臋 w pod艣wietlon膮 gazowymi latarniami ciemno艣膰 w domu po przeciwnej stronie ulicy, i - co dziwne - rozmy艣laj膮c o matce.

Markiz Devellyn w ci膮gu swoich d艂ugich i rozpustnych trzydziestu sze艣ciu lat 偶ycia bywa艂 obrzucany mn贸stwem obelg, i przynajmniej po艂owa z nich by艂a zas艂u偶ona. Op贸j, idiota, 艂ajdak, pysza艂ek, lubie偶nik, moczymorda i dra艅 nale偶a艂y do dziesi膮tki najpopularniejszych - pozosta艂e trzy chwilowo umkn臋艂y mu z pami臋ci z powodu porannego kaca, kt贸ry omal go nie zabi艂 - ale bez wzgl臋du na to, jak by艂 pijany lub rozpustny, istnia艂y dwie inwektywy, kt贸rych zawsze z ca艂ych si艂 stara艂 si臋 unika膰: oszust i tch贸rz.

Dzisiaj martwi艂a go ta druga. I dlatego Devellyn na艂o偶y艂 wysok膮 czapk臋 z bobra, podni贸s艂 lask臋 ze z艂ot膮 ga艂k膮 i zmusi艂 si臋 do wyj艣cia za pr贸g swego domu i ruszenia wzd艂u偶 Duke Street w kierunku Picadilly dok艂adnie w chwili, kiedy zegar w oddali wybi艂 po艂udnie. Nie da艂o si臋 unikn膮膰 tego, czemu musia艂 teraz stawi膰 czo艂o, a wi臋c r贸wnie dobrze m贸g艂 mie膰 to ju偶 za sob膮 przy najbli偶szej nadarzaj膮cej si臋 sposobno艣ci.

By艂 to ch艂odny, ale jasny poranek na Mayfair; nieco zbyt jasny. W艂a艣ciwie to 艣wiat艂o s艂oneczne jeszcze bardziej szkodzi艂o jego p臋kaj膮cej g艂owie. Na szcz臋艣cie spacer by艂 kr贸tki. Na nieszcz臋艣cie, markiz nie dotar艂 jeszcze do stopni prowadz膮cych do klubu, kiedy na zewn膮trz przenikn臋艂a pierwsza fala owacji, ostra i d藕wi臋czna w rze艣kim wiosennym powietrzu. Devellyn podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂 tr贸jk臋 m艂odych dandys贸w, dos艂ownie zwisaj膮cych z okna u White'a, klaszcz膮cych i gwi偶d偶膮cych niczym ob艂膮ka艅cy.

Zastanawiaj膮c si臋, czy powinien po prostu wyzwa膰 jednego z nich i zastrzeli膰 dla rozrywki, Devellyn rzuci艂 wszystkim trzem ostrzegawcze spojrzenie i z艂owrogie, ponure warkni臋cie, od kt贸rego wielu m臋偶czyznom dr偶a艂y kolana. Gwizdy ucich艂y. Pobledli. M艂odzie艅cy odsun臋li si臋 od okna, odwracaj膮c wzrok i przyciszaj膮c g艂os.

Dcvellyn dzielnie pokona艂 niskie schody, zmusi艂 si臋 do otworzenia drzwi wej艣ciowych, a potem jako艣 zdoby艂 si臋 na 艂askawy u艣miech dla portiera, kt贸ry pospieszy艂, 偶eby wzi膮膰 od niego p艂aszcz. Pomimo przyt艂umionych g艂os贸w wci膮偶 dochodz膮cych z pokoju porannego, portier zachowa艂 powa偶n膮 min臋 i sk艂oni艂 si臋 z szacunkiem, kiedy Devellyn przechodzi艂 do salonu.

Opowie艣ci o wyczynach Czarnego Anio艂a od miesi臋cy dostarcza艂y po偶ywki dla plotek w kr臋gach towarzyskiej 艣mietanki. By艂oby wi臋c oczywi艣cie zbytni膮 naiwno艣ci膮 mie膰 nadziej臋, 偶e sir Alasdair MacLachlan, wy艣mienity gaw臋dziarz, m贸g艂by utrzyma膰 j臋zyk za z臋bami w sprawie wydarze艅 ostatniej nocy. Ale Devellyn naprawd臋 mia艂 nadziej臋, 偶e nie przyci膮gnie tak wielkiego t艂umu. Ta nadzieja zosta艂a zniweczona w chwili, gdy tylko wszed艂 do pokoju. Alasdair sta艂 ju偶 przed kominkiem, opieraj膮c jedn膮 stop臋 na kracie przy ogniu, a jeden 艂okie膰 na p贸艂ce na bibeloty, z entuzjazmem racz膮c opowie艣ci膮 chyba po艂ow臋 cz艂onk贸w klubu.

- I do tej pory ju偶 ka偶dy w szynku us艂ysza艂 ryczenie Deva! - Alasdair teatralnie zamacha艂 r臋k膮. - C贸偶, wrzeszcza艂 na ober偶yst臋 i 偶膮da艂, 偶eby艣my wy艂amali te przekl臋te drzwi, i wykrzykiwa艂 jeszcze jakie艣 niedorzeczno艣ci o rudow艂osej ladacznicy z tatua偶em na piersi.

Upokorzenie dotkn臋艂o Devellyna ponownie. Do licha, powinien by艂 zaprzysi膮c Alasdaira do zachowania milczenia. W tej w艂a艣nie chwili markiz w dziesi臋膰nas贸b poprzysi膮g艂 sobie odnale藕膰 Czarnego Anio艂a i zamieni膰 jej 偶ycie w piek艂o. On sam z pewno艣ci膮 w nim by艂.

Alasdair, kt贸remu teraz 艂zy ciurkiem p艂yn臋艂y po twarzy, gestykulowa艂 dziko, relacjonuj膮c reszt臋 nieszcz臋snej przygody.

- W ko艅cu Ouin Hewitt i ja wywa偶yli艣my drzwi z zawias贸w, i przysi臋gam na w艂asne 偶ycie, panowie, 偶e kiedy wpadli艣my do 艣rodka, staruszek byt nagusie艅ki, z jednym nadgarstkiem wci膮偶 przywi膮zanym do 艂贸偶ka - opowiada艂 wyj膮cemu t艂umowi. - I rycza艂 jak byk, kt贸remu rogi utkn臋艂y w 偶ywop艂ocie. M贸wi臋 wam, to by艂 naprawd臋 przera偶aj膮cy widok.

- Opowiedz im o oknie, MacLachlan! - zawo艂a艂 jaki艣 m艂ody 艣mia艂ek z przodu sali.

Devellyn, na wp贸艂 ukryty za kolumn膮, patrzy艂, jak Alasdair chwyta si臋 za brzuch i zanosi 艣miechem.

- C贸偶, ju偶 wcze艣niej wyrwa艂 jeden nadgarstek z wi臋z贸w, i kie-kiedy Ouin w-w-wreszcie uwolni艂 mu drugi, poszed艂… poszed艂… och, Bo偶e!… poszed艂 prosto do tego cholernego parapetu. - Alasdair zmaga艂 si臋 teraz z napadem 艣miechu. - Do po艂owy wype艂z艂 za okno, go艂y jak 艣wi臋ty turecki. Musieli艣my go odci膮ga膰 we dw贸ch! A Dev nas kopa艂, ok艂ada艂 i wykrzykiwa艂, 偶e zamierza j膮 dogoni膰 i udusi膰! Powiedzia艂em mu: "Dev, Dev, staruszku! Tu jest z pi臋膰 metr贸w w d贸艂!".

- A wtedy on powiedzia艂: - wtr膮ci艂 g艂o艣no Devellyn, id膮c przez pok贸j - "Odsu艅 si臋, Alasdair, g艂upcze, albo udusz臋 i ciebie". I jeszcze to zrobi臋, staruszku, je偶eli nie usi膮dziesz i nie zamkniesz si臋, do diab艂a.

Alasdairowi opad艂a szcz臋ka. Jego publiczno艣膰 odwr贸ci艂a si臋 z rozdziawionymi ustami. Potem, niczym stado przestraszonych wron, d偶entelmeni rzucili si臋 do ucieczki; wi臋kszo艣膰 z nich umkn臋艂a z pokoju. Kilku zakas艂a艂o, zaszele艣ci艂o gazetami i spojrza艂o w inn膮 stron臋. Alasdair i kilku odwa偶niejszych podesz艂o do Devellyna, 偶eby serdecznie poklepa膰 go po plecach i zaoferowa膰 mu mniejsze lub wi臋ksze wyrazy wsp贸艂czucia.

Devellyn z trudem zdo艂a艂 si臋 nie skrzywi膰, kiedy lord Francis Tenby pr贸bowa艂 obj膮膰 go za ramiona. Tenby by艂 o g艂ow臋 ni偶szy, a Devellyn nie mia艂 ochoty na wsp贸艂czucie, kole偶e艅stwo ani na cokolwiek innego ze strony tego rozpuszczonego, wymuskanego fircyka, odsun膮艂 si臋 wi臋c.

Tenby nie zrozumia艂 aluzji.

- Diabelnie mi przykro, Dev, 偶e zosta艂e艣 ocyganiony przez t臋 suk臋 - powiedzia艂. - To razem ju偶 prawie tuzin nas, kt贸rych upokorzy艂a, a ja ze swej strony zamierzam doprowadzi膰 do tego, 偶e za to zap艂aci.

T艂um ju偶 si臋 przerzedzi艂. Devellyn spojrza艂 na Tenby'ego z g贸ry.

- Och? - odezwa艂 si臋. - A jak zamierzasz tego dokona膰?

Usta Tenby'ego wygi臋艂y si臋 w kwa艣nym u艣miechu.

- Niekt贸rzy z nas zebrali si臋, i pos艂ali艣my detektywa za naszym Czarnym Anio艂em - odpar艂. - A kiedy j膮 z艂apie, przyprowadzi j膮 do nas.

Devcllyn mrukn膮艂 z pogard膮:

- B臋dzie musia艂 prze艣cign膮膰 mnie.

U艣miech Tenby'ego st臋偶a艂.

- Niemniej, staruszku, przy艣lij mi opis tego, co ci ukradziono - zaproponowa艂. - Nasi ludzie maj膮 powi膮zania… W艂a艣ciciele lombard贸w, paserzy i tacy tam. Nigdy nie wiadomo, na co si臋 trafi.

Devellyn rozwa偶y艂 to.

- By膰 mo偶e tak zrobi臋 - powiedzia艂.

Alasdair szturchni臋ciem zepchn膮艂 sobie Tenby'ego z drogi.

- Odwa偶nie z twojej strony, Dev, 偶e pokaza艂e艣 si臋 tak szybko - zauwa偶y艂, k艂ad膮c d艂o艅 na jego ramieniu. - Nigdy nie widzia艂em, 偶eby艣 wype艂za艂 z 艂贸偶ka o tej godzinie.

Devellyn 艂ypn膮艂 na niego gro藕nie.

- Na Boga, nikt nie nazwie mnie tch贸rzem, Alasdairze - odparowa艂. - I nawet nie zobaczy艂em 艂贸偶ka. Jestem zbyt w艣ciek艂y, 偶eby spa膰.

Alasdair poci膮gn膮艂 go w stron臋 pokoju kawowego.

- Chod藕, Dev - powiedzia艂. - Powiniene艣 teraz sp艂uka膰 gard艂o fili偶ank膮 pomyj. A kiedy ju偶 to zrobisz, mo偶esz mnie wyzwa膰 na pojedynek, je偶eli nadal masz ch臋膰 mnie zastrzeli膰.

- Wierz mi lub nie, Alasdairze, ale jeste艣 teraz najmniejszym z moich zmartwie艅 - odpar艂 Devellyn.

Usiedli w niemal pustym pokoju kawowym, i Alasdair wys艂a艂 kelnera w podskokach.

- No dobrze, Dev - powiedzia艂, odwracaj膮c si臋 zn贸w do swego przyjaciela. - Co si臋 sta艂o?

Devellyn popatrzy艂 na niego w milcz膮cym zdumieniu.

- Co si臋 sta艂o? - wymamrota艂 wreszcie. - Ty jeszcze pytasz?

Alasdair zmru偶y艂 oczy.

- C贸偶, wczorajszej nocy wygl膮da艂e艣 po prostu na rozw艣cieczonego, kiedy ci臋 rozwi膮zali艣my - powiedzia艂. - Ale teraz wygl膮dasz… Sam nie wiem.

- Zniesmaczony? - podpowiedzia艂 Devellyn. - To dlatego, 偶e taki jestem. Ale jestem trze藕wy, to si臋 zgadza.

- I…?

Devellyn zacz膮艂 ze zniecierpliwieniem stuka膰 palcem w st贸艂.

- I teraz zdaj臋 sobie spraw臋, co straci艂em - powiedzia艂 wreszcie. - Co wi臋cej, nie jest to sprawa do publicznego roztrz膮sania, Alasdairze, albo przysi臋gam na Boga, 偶e rozetn臋 ci臋 od szyi po klejnoty zardzewia艂ym no偶ykiem do papieru.

Alasdair energicznie skin膮艂 g艂ow膮.

- Nie o艣mieli艂bym si臋 o tym wspomnie膰, staruszku.

Devellyn wci膮偶 stuka艂 palcem w st贸艂, teraz szybciej.

- Czarny Anio艂 zabra艂 mi zegarek, tabakierk臋 i ka偶dy grosz z kieszeni - powiedzia艂 ponuro. - Ale zabra艂a co艣 znacznie cenniejszego ni偶 to, Alasdairze. Co艣 nie do zast膮pienia.

Oczy Alasdaira rozszerzy艂y si臋.

- Dobry Bo偶e, co?

Devellyn poczu艂 si臋 jak g艂upiec.

- Miniatur臋 Gregory'ego - przyzna艂 wreszcie. - I… c贸偶, i pukiel jego w艂os贸w. Widzisz, nosi艂em j膮 czasami w kieszeni.

Czasami! Te偶 co艣. Przez ca艂y czas. W ka偶dej przekl臋tej sekundzie mojego 偶ycia. Tak samo jak nosz臋 win臋, kt贸ra si臋 z tym wi膮偶e.

Alasdair spojrza艂 na niego dziwnie.

- Dlaczego, Dev?

Devellyn natychmiast przeszed艂 do defensywy.

- Niech to diabli, nie wiem dlaczego. Po prostu czasami nosi艂em, to wszystko.

Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶 - powiedzia艂 pragmatycznie. - Facet nie potrzebuje powod贸w. Najzupe艂niej naturalna rzecz, w ko艅cu to tw贸j zmar艂y brat i w og贸le.

- To by艂a jego jedyna podobizna, jak膮 mia艂em - Devellyn warkn膮艂 do obrusa. - A teraz ta suka Czarny Anio艂 j膮 ma. I po co, pytam si臋? Po co? Dlaczego w og贸le mia艂aby chcie膰 co艣 takiego? Na co jej to mo偶e by膰 przydatne?

Alasdair wzruszy艂 ramionami. Podano kaw臋.

- Strasznie mi przykro, Dev - powiedzia艂 znowu, przesuwaj膮c jedn膮 z fili偶anek w stron臋 Devellyna. - Ale ona w tym tkwi od miesi臋cy i nikt nie wie, kim albo czym ona jest. Nikt nie potrafi jej z艂apa膰.

Markiz 艂ypn膮艂 na swego przyjaciela znad fili偶anki paruj膮cej kawy.

- Och, tak s膮dzisz, h臋?

Dwa dni po brawurowym spotkaniu Sidonie z markizem Devellynem spotka艂 si臋 z ni膮 Jean-Claude. To zawsze dzia艂o si臋 po wcze艣niejszym um贸wieniu, zmieniali pory i miejsca. Cz臋sto Sidonie zataja艂a swoj膮 obecno艣膰, ale dzisiaj spotykali si臋 w British Museum, bardzo blisko jej domu. By艂o to miejsce dostatecznie niewinne, by ich tam widziano, i raczej niezbyt ucz臋szczane przez d偶entelmen贸w tego pokroju, jaki bra艂 na cel Czarny Anio艂.

Zaj臋li stolik przy oknie w mato u偶ywanym rogu czytelni i ob艂o偶yli obie strony ksi膮偶kami, kt贸rych nie zamierzali otwiera膰. Podczas gdy Sidonie zerka艂a jednym okiem na korytarz mi臋dzy regalami, 偶eby upewni膰 si臋, i偶 nikt nie nadchodzi, asystent jej brata wsun膮艂 sobie na prawe oko jubilersk膮 lup臋 i zacz膮艂 pracowicie bada膰 szafirow膮 szpil臋 lorda Francisa.

- Ach, madame Saint-Godard! - wyszepta艂 Jean-Claude. - To bardzo pi臋kna rzecz, o tak. Nawet lepsza ni偶 diamentowa szpila, kt贸r膮 pani przynios艂a w zesz艂ym miesi膮cu! W Pary偶u uzyska艂aby niez艂膮 cen臋 na… na… jak si臋 m贸wi au marche noir?

- Na czarnym rynku.

Jean-Claude u艣miechn膮艂 si臋.

- Oui, na czarnym rynku - powt贸rzy艂. - Zegarek, wezm臋 te偶. I tabakierka! To bardzo znakomita rzecz, o tak.

Sidonie spojrza艂a na tabakierk臋 lorda Francisa na stoliku.

- Obawiam si臋, Jean-Claude, 偶e to tylko srebro - odpar艂a.

Wzruszy艂 ramionami galijskim zwyczajem.

- Oui, ale wewn膮trz z艂ocona - powiedzia艂. - I grawerunek! Tres elegant.

- Tak, c贸偶, zdob膮d藕 za ni膮 ile mo偶esz - poinstruowa艂a go Sidonie. - Pokoj贸wka lorda Francisa rozpaczliwie potrzebuje pieni臋dzy.

- Dla madame zrobi臋, co w mojej mocy - zapewni艂 j膮. - 艁adunek do Calais b臋dzie en route za dwa dni.

Sidonie poczu艂a, jak nagle ogarnia j膮 przera偶enie.

- Jean-Claude, pami臋taj, 偶e nie mo偶esz anga偶owa膰 w to George'a - nalega艂a, nie po raz pierwszy. - Je偶eli zostaniemy przy艂apani na paserstwie, jego nazwisko nie mo偶e pa艣膰.

Jean-Claude straci艂 nieco rumie艅ca.

- Mais non, madame! - powiedzia艂, wysuwaj膮c szk艂o z oka. - Monsieur Kemble, on obci膮艂by mi chyba klejnoty, nieprawda偶? A potem mnie nimi ud艂awi艂.

Sidonie skrzywi艂a si臋 na t臋 obrazow膮, cho膰 nie pozbawion膮 podstaw, sugesti臋.

- A teraz co tu jeszcze mamy, h臋? - Spojrza艂 na stolik z pewn膮 po偶膮dliwo艣ci膮.

Sidonie pomy艣la艂a o tabakierce z litego z艂ota, kt贸r膮 mia艂a w torebce, i zadecydowa艂a, 偶e nie powinna tego robi膰. Popatrzy艂a na Jean-Claude'a i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie, reszty nie mog臋 ci da膰 - odpar艂a. - To zbyt ryzykowne.

Na twarzy m艂odego m臋偶czyzny pojawi艂 si臋 wyraz urazy.

- O co chodzi? - zapyta艂. - Madame nie ufa Jean-Claude'owi? Robimy razem interes przez ca艂y ten rok, a teraz madame m贸wi…

Przerwa艂a mu, k艂ad膮c d艂o艅 na jego d艂oni.

- Ufam ci, Jean-Claude - powiedzia艂a. - Ale tak偶e ci臋 polubi艂am. Po prostu zbyt niebezpiecznie by艂oby sprzedawa膰 te inne rzeczy, nawet w Pary偶u. S膮 bardzo pi臋kne, tak. Ale zbyt 艂atwe do zidentyfikowania. I nale偶膮 do niebezpiecznego m臋偶czyzny. Gdyby艣 zosta艂 przy艂apany, niemal na pewno zosta艂by艣 powieszony, a tego nigdy bym sobie nie wybaczy艂a.

Przez chwil臋 zmaga艂 si臋 sam ze sob膮.

- Tres bien - powiedzia艂 wreszcie. - Ale prosz臋 tylko pozwoli膰 Jean-Claude'owi zerkn膮膰, oui? Chcia艂bym zobaczy膰 te bardzo pi臋kne rzeczy, kt贸rych nie mog臋 mie膰.

Sidonie roztropnie rozejrza艂a si臋 po pustej sali, po czym wyci膮gn臋艂a z torebki pierwszy przedmiot, zawini臋ty w zwyk艂膮, bia艂膮 chusteczk臋 do nosa. Jean-Claude rozpakowa艂 najpierw tabakierk臋, zerkn膮艂 na wieczko i poblad艂.

- Oui, madame, my艣l臋, 偶e to mo偶e pani zatrzyma膰 - mrukn膮艂, szybko zawijaj膮c je ponownie. - Rozpoznaj臋 a偶 nazbyt dobrze te ma艂e inicja艂y, nie wspominaj膮c ju偶 o herbie.

Inicja艂y to litery A-E-C-H wyryte g艂臋boko w z艂ocie drobnym, staro艣wieckim pismem. Sidonie zastanawia艂a si臋, co one oznacza艂y, i ju偶 otworzy艂a usta, 偶eby zapyta膰 o to Jean-Claude'a. Potem, przy kolejnym oddechu, zgani艂a sama siebie za to zainteresowanie i wsun臋艂a pude艂eczko z powrotem do torebki. Devellyn to by艂o wszystko, co musia艂a wiedzie膰. Jego imi臋 nie powinno mie膰 dla niej znaczenia.

- Co jeszcze madame tam ma? - zapyta艂 Jean-Claude.

Sidonie wzruszy艂a ramionami.

- Jeszcze jeden z艂oty zegarek - odpar艂a, po czym si臋 zawaha艂a. Ciekawo艣膰 jednak wzi臋艂a g贸r臋 i Sidonie znowu si臋gn臋艂a do torebki, wyjmuj膮c zamiast zegarka mniejsze zawini膮tko. - 1 to - powiedzia艂a, przesuwaj膮c przedmiot po stole.

Jean-Claude uni贸s艂 brew.

- Qu 'est-ce 膮ue c'est?

- Nie mam poj臋cia - przyzna艂a. - To co艣 jak bardzo cienkie puzderko na pigu艂ki albo jaki艣 kwadratowy medalion. Widz臋 male艅kie zawiasy, ale nie mog臋 otworzy膰.

- Bardzo interesuj膮ce - powiedzia艂 Jean-Claude, odwijaj膮c tkanin臋. - Ach! To bardzo unikatowy przedmiot, madame.

- Naprawd臋? - zapyta艂a Sidonie.

- Madame patrzy, ja poka偶臋. - Jean-Claude wyci膮gn膮艂 male艅ki przyrz膮d z kieszeni p艂aszcza i bardzo delikatnie wsun膮艂 go mi臋dzy kraw臋dzie tajemniczej b艂yskotki. Otworzy艂a si臋 niczym ma艂a z艂ota ksi膮偶eczka. - Zatrzask si臋 zaci膮艂 - mrukn膮艂, odwracaj膮c przedmiot tak, 偶eby mog艂a go obejrze膰. - Male艅ki skarb, n'est-ce pas?

Zaskoczona Sidonie skin臋艂a g艂ow膮. Przedmiot rzeczywi艣cie by艂 czym艣 w rodzaju du偶ego medalionu. Po jednej stronie widnia艂 oprawiony w z艂oto miniaturowy portret m艂odego m臋偶czyzny w wysokim ko艂nierzyku i wyszukanym krawacie z czas贸w regencji. Po drugiej stronie, pod male艅k膮 tafl膮 szk艂a, znajdowa艂 si臋 pukiel ciemnych w艂os贸w.

- Ma fol! - wyszepta艂 Jean-Claude, wyra藕nie zaintrygowany. - Znakomite! To pochodzi od Diab艂a z Duke Street?

Sidonie wci膮偶 pr贸bowa艂a si臋 w tym po艂apa膰.

- Tak - powiedzia艂a wreszcie. - Od Devellyna. - Przyjrza艂a si臋 bli偶ej przystojnemu m艂odemu m臋偶czy藕nie na portrecie. - Co s膮dzisz o tym cz艂owieku?

Jean-Claude zrobi艂 bardzo francusk膮 min臋 i zrobi艂 wyrazisty gest d艂oni膮.

- To jego kochanek - powiedzia艂. - Kt贸偶 inny?

Wzi膮wszy pod uwag臋 swoje niedawne do艣wiadczenia z Devellynem, Sidonie nie za bardzo mog艂a w to uwierzy膰.

- Albo mo偶e jego ojciec? - spekulowa艂a.

Ale wiedzia艂a od razu, 偶e si臋 myli. Portret by艂 zbyt wsp贸艂czesny. Jean-Claude machn膮艂 r臋k膮 z lekcewa偶eniem.

- Diabe艂, on nie darzy sympati膮 偶adnych swoich krewnych - powiedzia艂 beztrosko. - Ka偶dy powie, 偶e to prawda. A wi臋c ten 艣liczny ch艂opiec to na pewno kochanek, nieprawda偶?

- Nie. - Sidonie zmarszczy艂a czo艂o. - Nie, nie wydaje mi si臋.

Jean-Claude wzruszy艂 ramionami i zatrzasn膮艂 miniatur臋.

- Mog臋 to przetopi膰 - zaproponowa艂, starannie zawijaj膮c na powr贸t tkanin臋. - Tylko z艂oto ma warto艣膰, gdy偶 ten ma艂y portret zbyt 艂atwo rozpozna膰 i nie mo偶na go pokaza膰 bez 艣ci膮gania k艂opot贸w.

Sidonie zabra艂a zawini膮tko z powrotem.

- Nie, nie mog臋 tego zrobi膰.

Jean-Claude rzuci艂 jej ostrzegawcze spojrzenie.

- To bardzo niebezpieczne, madame, trzyma膰 tak膮 rzecz.

Sidonie spr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰.

- Wiem - powiedzia艂a. - Pozw贸l, 偶e nad tym pomy艣l臋. B臋d臋 ostro偶na.

Interesy zosta艂y zako艅czone i Sidonie wsta艂a.

- Teraz id藕, nim George zacznie si臋 zastanawia膰, co si臋 z tob膮 sta艂o. B臋d臋 mia艂a wi臋cej drobiazg贸w za jakie艣 dwa tygodnie.

Oczy Jean-Claude'a rozszerzy艂y si臋.

- Ach, prawie zapomnia艂em, prawda? - powiedzia艂, si臋gaj膮c do kieszeni. - Za dostaw臋 z zesz艂ego miesi膮ca. - Wcisn膮艂 jej w d艂o艅 zwitek banknot贸w.

- Och, dzi臋kuj臋 ci, Jean-Claude. - Sidonie z wdzi臋czno艣ci膮 艣cisn臋艂a pieni膮dze.

Obserwowa艂 j膮 z lekkim rozbawieniem.

- Jakich to zbo偶nych dzie艂 dokona z tym pani przyjaci贸艂ka l'ange, jestem ciekaw?

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 i w艂o偶y艂a banknoty do torebki razem z b艂yskotkami lorda Devellyna.

- Przeka偶e hojn膮 sum臋 pokoj贸wce lorda Francisa - odpar艂a. - To, co zostanie, Anio艂 najpewniej dostarczy lady Kirton z Towarzystwa Nazareta艅skiego.

Jean-Claude wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- A zatem 偶ycz臋 jej powodzenia - powiedzia艂, udaj膮c, 偶e nie wie doskonale, kto dokonuje tych kradzie偶y.

Sidonie uj臋艂a jego d艂o艅 i 艣cisn臋艂a j膮.

- Przesy艂a ci swoje podzi臋kowania.

Jean-Claude mocniej zacisn膮艂 d艂o艅 na jej palcach i nachyli艂 si臋 bardzo blisko.

- Merci, madame, ale te偶 przeka偶臋 jej s艂贸wko ostrze偶enia? - wyszepta艂, a jego g艂os sta艂 si臋 nagle 艣miertelnie powa偶ny. - To co robi jest dobre, ale markiz Devellyn to nie jest kto艣, kogo mo偶na lekcewa偶y膰. Madame powie jej to, oui? Ona musi wybiera膰 sobie ofiary z wi臋ksz膮 ostro偶no艣ci膮.

Sidonie z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i spojrza艂a Jean-Claude'owi prosto w oczy.

- By膰 mo偶e pope艂ni艂a b艂膮d - przyzna艂a. - Ostrzeg臋 j膮.

- Oui, madame, koniecznie.

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 kwa艣no.

- Zaufaj mi, Jean-Claude, ona zadba o to, by nigdy wi臋cej nie zobaczy膰 lorda Devellyna.

Potem, z ch艂odnym u艣miechem i eleganckim uk艂onem, m艂ody m臋偶czyzna uca艂owa艂 jej d艂o艅 i ruszy艂 w swoj膮 stron臋.

Sidonie patrzy艂a za odchodz膮cym Jean-Claude'em i lekki dreszczyk zaniepokojenia przebieg艂 jej po plecach. Zmusi艂a si臋 do odczekania dziesi臋ciu minut, po czym pozbiera艂a my艣li i pospiesznie wysz艂a za nim. Dzi臋ki Bogu, mieszka艂a tu偶 obok, gdy偶 za dziesi臋膰 minut panna Hannaday mia艂a przyby膰 na Bedford Place na swoj膮 lekcj臋.

Dzisiaj Sidonie i panna Hannaday mia艂y powt贸rzy膰 porz膮dek hierarchii w艣r贸d arystokracji, a potem nauczy膰 si臋, jak przygotowywa膰 plan usadowienia go艣ci podczas oficjalnego obiadu. Takie lekcje by艂y dla nich obu dobrym rozwi膮zaniem, gdy偶 Sidonie potrzebowa艂a pieni臋dzy, a biedna panna Hannaday powinna przyswoi膰 sobie wszelkie towarzyskie niuanse, je偶eli mia艂a zamiar po艣lubi膰 lorda Bodleya.

Dla Sidonie takie towarzyskie umiej臋tno艣ci by艂y niemal drug膮 natur膮. Jej matka by艂a jedn膮 z najrzadszych istot: pi臋kn膮, dobrze wychowan膮 kurtyzan膮 z nieskazitelnym pochodzeniem i naturalnym wdzi臋kiem. Dziadkowie Sidonie nale偶eli do pomniejszej arystokracji w ci臋偶kich czasach rewolucji francuskiej. Wychowywali sw膮 jedyn膮 c贸rk臋 w dystyngowanym ub贸stwie, wykszta艂cili j膮 w szkole klasztornej i wys艂ali na drug膮 stron臋 Kana艂u w nadziei, 偶e jej wdzi臋k i uroda przyci膮gn膮 uwag臋 jakiego艣 zamo偶nego Anglika.

Plan zadzia艂a艂, przynajmniej po cz臋艣ci. Claire Bauchet przyci膮gn臋艂a uwag臋 ksi臋cia Gravenela, brzuchatego m臋偶czyzny w 艣rednim wieku, kt贸rego c贸rce udziela艂a lekcji francuskiego. Gravenel nie by艂 jednak ksi臋ciem z bajki, a ich zwi膮zek daleki by艂 od marze艅. Wp臋dzi艂 m艂od膮 nauczycielk臋 francuskiego w ci膮偶臋, po czym sta艂 z za艂o偶onymi r臋koma, kiedy jego 偶ona wyrzuci艂a j膮 na ulic臋. Wtedy, i tylko wtedy, Gravenel z艂o偶y艂 Claire propozycj臋. Mog艂a zosta膰 jego kochank膮. Albo mog艂a g艂odowa膰. Wyb贸r nale偶a艂 tylko do niej.

Claire nie nale偶a艂a do kobiet, kt贸re by g艂odowa艂y.

Jako kochanka zamo偶nego Gravenela, Claire Bauchet w ko艅cu sta艂a si臋 s艂awna dzi臋ki swoim bogatym przyj臋ciom i eleganckim spotkaniom przy obiedzie. Zacz臋艂a rozkoszowa膰 si臋 swoj膮 w艂adz膮 i zawraca艂a w g艂owie m臋偶czyznom m艂odszym i znaczniejszym ni偶 jej protektor. Wielu najbardziej wp艂ywowych angielskich arystokrat贸w jada艂o przy stole madame Bauchet, w艣r贸d nich sam ksi膮偶臋 regent. Ale angielskie arystokratki to zupe艂nie inna sprawa. Damy z towarzystwa "nie zna艂y" kobiet takich jak Claire, pomimo tego, 偶e ona i jej dwoje dzieci mieszkali przy ekskluzywnej Clarges Street w Mayfair, o nieca艂y rzut kamieniem od kochanki ksi臋cia Clarence i ich licznego potomstwa.

Sidonie i George'a trudno by艂o nazwa膰 licznym potomstwem, ale i tak przyci膮gali mn贸stwo natarczywych spojrze艅 i szept贸w. Sidonie by艂a jeszcze prawie brzd膮cem, kiedy George wreszcie wzi膮艂 j膮 na bok i wyt艂umaczy艂, jak ten 艣wiat jest urz膮dzony i dlaczego ich ojciec z nimi nie mieszka. Dla Sidonie by艂 to prawdziwy kres niewinno艣ci.

Z pewno艣ci膮 nie pragn臋艂a kresu niewinno艣ci dla panny Hannaday, ale przy diable takim jak Bodley taki w艂a艣nie los czeka艂 to biedne dziecko. By膰 mo偶e nale偶a艂o co艣 zrobi膰? Co艣 bardziej drastycznego, ni偶 tylko znale藕膰 ukochanemu sprzedawcy panny Hannaday posad臋?

Pogr膮偶ona w takich rozmy艣laniach Sidonie pospiesznie skr臋ci艂a w Bedford Place, ledwie patrz膮c, dok膮d idzie. Jak zwykle, dwa czy trzy powozy sta艂y zaparkowane na ulicy. Niem膮drze nie zwr贸ci艂a na nie uwagi, nawet na najbli偶szy, kt贸ry sta艂 dok艂adnie naprzeciwko jej domu. W艂a艣ciwie prawie bieg艂a, kiedy go mija艂a.

Nagle co艣 ciemnego i ci臋偶kiego paln臋艂o j膮 w czo艂o. Sidonie zwali艂a si臋 na chodnik niczym worek zaprawy, dos艂ownie widz膮c gwiazdy przed oczyma. Nast臋pn膮 rzecz膮, jaka do niej dotar艂a, by艂o to, 偶e kto艣 kl臋ka obok niej i pr贸buje pom贸c jej wsta膰.

- Dobry Bo偶e, nie widzia艂em pani! - zawo艂a艂 m臋偶czyzna, wsuwaj膮c r臋k臋 pod jej ramiona. - Czy jest pani ranna? Mo偶e pani wsta膰?

Gwiazdy wreszcie znik艂y i Sidonie ostro偶nie usiad艂a, dotkn臋艂a czo艂a i j臋kn臋艂a. Z wolna dociera艂 do niej dotyk chodnika pod jej biodrami, zimnego i nieco wilgotnego, i ciep艂y zapach wody kolo艅skiej z g贸ry.

- Co… Co si臋 sta艂o? - zdo艂a艂a zapyta膰, kiedy m臋偶czyzna niemal bez wysi艂ku postawi艂 j膮 na nogi.

- Tak mi przykro - powiedzia艂 贸w osobnik. - S膮dz臋, 偶e uderzy艂em pani膮 w g艂ow臋 drzwiami powozu.

Sidonie pr贸bowa艂a skupi膰 si臋 na jego twarzy.

- Pan mnie uderzy艂?

- Panienko, nie widzia艂em pani - zaprotestowa艂. - Wybieg艂a pani nie wiadomo sk膮d. Czy nie widzia艂a pani, jak m贸j pow贸z podjecha艂 do kraw臋偶nika?

- Nie, ja… ja nie zdawa艂am sobie sprawy…

Sidonie us艂ysza艂a za sob膮, jak jego stangret zeskakuje z koz艂a.

- Czy pani jest ca艂a, milordzie?

- Tylko przykry guz, Wittle - uspokoi艂 go m臋偶czyzna. - Id藕 powiedzie膰 Fentonowi, 偶eby zawin膮艂 troch臋 lodu. Ja zanios臋 pani膮 do 艣rodka.

Nadal oszo艂omiona Sidonie pozwoli艂a m臋偶czy藕nie prawie pod艂o偶y膰 r臋k臋 pod swoje kolana, nim go odepchn臋艂a.

- Nic mi nie jest, sir - powiedzia艂a, przyciskaj膮c jedn膮 r臋k膮 pulsuj膮cego guza. - Doprawdy, nic.

- Doprawdy, nic? - powt贸rzy艂 sceptycznie. - A wi臋c prosz臋 mi powiedzie膰, panienko, ile palc贸w trzymam w g贸rze?

Z czystej przekory Sidonie zmusi艂a wzrok do skupienia si臋, a 偶eby to zrobi膰, musia艂a spojrze膰 wysoko, bardzo wysoko. Za艣 wtedy z pewno艣ci膮 to nie palce m臋偶czyzny przyku艂y jej uwag臋. Zamiast tego poczu艂a si臋 tak, jak gdyby co艣 podci臋艂o jej niespodziewanie nogi, i zatoczy艂a si臋 znowu na chodnik, kiedy lord Devellyn j膮 pochwyci艂.

Tym razem wzi膮艂 j膮 na r臋ce, jakby nic nie wa偶y艂a, i skierowa艂 si臋 do drzwi swojego domu.

- Tak w艂a艣nie my艣la艂em - mrukn膮艂, z wdzi臋kiem szeleszcz膮c jej sp贸dnicami w drzwiach. - Honeywell, zamknij drzwi i zaci膮gnij zas艂ony. Jak s膮dz臋, ma lekki wstrz膮s m贸zgu.

Sidonie zosta艂a usadowiona na aksamitnej otomanie w ciemnym, bogato zdobionym salonie, i od razu spr贸bowa艂a wsta膰. Naprawd臋 nie chcia艂a, by lord Dtwellyn jej dotyka艂. Ale m臋偶czyzna po艂o偶y艂 na jej ramieniu siln膮, ciep艂膮 d艂o艅.

- Doprawdy, panienko, musz臋 nalega膰 - powiedzia艂, przykl臋kaj膮c, jak gdyby chcia艂 jej si臋 lepiej przyjrze膰. - Fenton! - zawo艂a艂 przez rami臋. - Fenton! Czy w tej cz臋艣ci miasta jest jaki艣 lekarz?

Niejasno u艣wiadamia艂a sobie, 偶e w domu panowa艂o jakie艣 poruszenie, s艂u偶膮cy spieszyli tam i z powrotem nios膮c najr贸偶niejsze skrzynie i pud艂a. Ka偶dy z nich przystawa艂, 偶eby na ni膮 popatrze膰. Sidonie zepchn臋艂a ciep艂膮, ci臋偶k膮 d艂o艅 Dewellyna ze swojego ramienia.

- Dzi臋kuj臋 panu - powiedzia艂a. - Musz臋 i艣膰. Na… drug膮 stron臋 ulicy.

- Na drug膮 stron臋 ulicy?

- Do mojego domu. Mam spotkanie.

Sidonie zaczyna艂a popada膰 w rozpacz. W swym os艂abionym, zamroczonym stanie bliska by艂a tego, by zatopi膰 si臋 w ciep艂ym, a偶 nazbyt dobrze znanym zapachu wody kolo艅skiej markiza. Sp臋dzi艂a ju偶 zbyt wiele czasu w towarzystwie Devellyna. Co gorsza, teraz le偶a艂a na jego otomanie, z torebk膮 p臋kaj膮c膮 w szwach od jego osobistych drobiazg贸w. Dzi臋ki Bogu, 偶e nie straci艂a przytomno艣ci, bo inaczej on zapewne przeszuka艂by jej torebk臋, 偶eby j膮 jako艣 zidentyfikowa膰.

Devellyn wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w jej twarz, jak gdyby czego艣 szukaj膮c. Sidonie prze偶y艂a moment grozy. Dobry Bo偶e, z pewno艣ci膮 jej nie rozpozna艂?

- Czy jest kto艣, po kogo powinni艣my pos艂a膰, panienko? - zapyta艂 wreszcie. - Pani… m膮偶? Pani ojciec?

Jej ojciec? Sidonie omal nie roze艣mia艂a si臋 na wzmiank臋 o nim.

- Jestem owdowia艂a - powiedzia艂a tak cierpko, jak tylko zdo艂a艂a. - A teraz, je偶eli pan pozwoli, chcia艂abym wsta膰.

Nagle owin臋艂o si臋 wok贸艂 niej rami臋 w ciemnym r臋kawie.

- L贸d, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂 s艂u偶膮cy. - Czy zaleca si臋 wod臋 amoniakaln膮? A mo偶e pani ma flakonik soli trze藕wi膮cych w torebce?

- Nie! - Sidonie przycisn臋艂a torebk臋 do piersi, odepchn臋艂a Devellyna i zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi. - To znaczy, naprawd臋 czuj臋 si臋 ca艂kiem dobrze. Dzi臋kuj臋 panu. Chcia艂abym teraz i艣膰.

Tym razem markiz rzeczywi艣cie odsun膮艂 si臋.

- Bardzo prosz臋 - powiedzia艂 spokojnie. - Odprowadz臋 pani膮 bezpiecznie na drug膮 stron臋 ulicy.

- Potrafi臋 sama przej艣膰 przez ulic臋, dzi臋kuj臋 panu.

W jego g艂osie da艂 si臋 wyczu膰 z艂owr贸偶bny ch艂贸d.

- A zatem bardzo prosz臋 - powiedzia艂. - Ale pozwoli pani, 偶e si臋 przedstawi臋, nim pani wyjdzie. Jestem…

- Wiem, kim pan jest - uci臋艂a Sidonie. - Dzi臋kuj臋 panu. Musz臋 i艣膰.

Devellyn przesun膮艂 si臋, bardzo dyskretnie zast臋puj膮c jej drog臋. Dobry Bo偶e, ale偶 by艂 wielki. Nawet wi臋kszy ni偶 pami臋ta艂a, i niech to licho, diabelnie… nie, rozpustnie przystojny. Jego szcz臋ka mog艂aby by膰 wyrze藕biona z kamienia, jego usta by艂y grzesznie soczyste, a jego lekko skrzywiony nos tylko przyczynia艂 si臋 do nadania mu piekielnie niebezpiecznego wygl膮du. Dobry Bo偶e, 偶ycie by艂o niesprawiedliwe! Grzesznie soczyste wargi napr臋偶y艂y si臋 teraz.

- A czy ja poznam pani nazwisko, madame? - Lord Devellyn zapyta艂 niezno艣nie uprzejmym tonem. - Chcia艂bym mie膰 przyjemno艣膰 dowiedzie膰 si臋, do kogo mam zaadresowa膰 m贸j list z przeprosinami.

- Ju偶 pan przeprosi艂, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂a Sidonie. - Jestem madame Saint-Godard. Numer czternasty. 呕aden list nie jest konieczny.

- Jest pani Francuzk膮. - To nie by艂o pytanie. - Ale ma pani tylko nik艂y akcent.

- Tak - odpar艂a zwi臋藕le. - A teraz 偶ycz臋 panu dobrego dnia.

Sidonie zdo艂a艂a jako艣 pozbiera膰 si臋 w sobie i umkn膮膰. Na zewn膮trz rzeczywi艣cie 艣wiat艂o by艂o zbyt jasne. Zacisn臋艂a powieki, chroni膮c oczy przed s艂o艅cem, i natychmiast poczu艂a, 偶e kto艣 chwytaj膮 za 艂okie膰. Okr臋ci艂a si臋, gotowa spoliczkowa膰 lorda Devellyna za jego natarczywo艣膰, ale jej d艂o艅 w mgnieniu oka zastyg艂a.

- Madame Saint-Godard? - Spojrzenie panny Hannaday spocz臋to badawczo na jej twarzy. - Czy wszystko z pani膮 dobrze? Wie pani, to nie jest pani strona ulicy.

Sidonie dozna艂a dziwnego poczucia rozczarowania.

- W rzeczy samej, nie moja - odpar艂a, ujmuj膮c rami臋 dziewczyny, 偶eby si臋 przytrzyma膰. - Czy pomo偶e mi pani przej艣膰, panno Hannaday? Niestety mia艂am ma艂y wypadek.

S艂u偶膮ca panny Hannaday posz艂a za nimi. Julia spotka艂a je na progu, i jej twarz natychmiast poblad艂a.

- Och, Bo偶e, co si臋 sta艂o? - j臋kn臋艂a. - Obie wygl膮dacie, jakby艣cie bra艂y udzia艂 w ulicznej bijatyce.

Dopiero wtedy Sidonie naprawd臋 spojrza艂a na pann臋 Hannaday. Z profilu nie da艂o si臋 tego zauwa偶y膰, ale teraz zobaczy艂a, 偶e twarz dziewczyny jest lekko posiniaczona poni偶ej lewej skroni. Spontanicznie wyci膮gn臋艂a r臋k臋, by jej dotkn膮膰, a dziewczyna skuli艂a si臋.

- Drzwi - powiedzia艂a. - Ja… ja wpad艂am na drzwi.

Sidonie od razu wiedzia艂a, 偶e to k艂amstwo.

- C贸偶 za niezwyk艂y zbieg okoliczno艣ci - mrukn臋艂a. - Ja r贸wnie偶.

Devellyn patrzy艂 z okna w salonie, jak jego 艣liczna nowa s膮siadka ostro偶nie przechodzi przez ulic臋. Teraz wydawa艂a si臋 najzupe艂niej ch臋tna - nie, wr臋cz gorliwa - by wesprze膰 si臋 na ramieniu swojej m艂odej przyjaci贸艂ki. Niemal tak samo gorliwa, jak przy odrzucaniu ramienia Devellyna.

Wiedzia艂a, kim on jest.

Ale ka偶dy jej gest 艣wiadczy艂 wyra藕nie, 偶e nie 偶yczy艂a sobie go zna膰. Devellyn obserwowa艂 j膮 teraz, szeleszcz膮c膮 na progu swego domu sp贸dnicami sukni o barwie ciemnego ametystu. Zupe艂nie nie wiedzia艂, co o niej my艣le膰. Z pewno艣ci膮 by艂a 艣liczna, z ciep艂膮, oliwkow膮 cer膮 i niezwyk艂ymi oczyma; ciep艂ymi, du偶ymi oczyma o barwie drogocennego koniaku. Jej w艂osy wygl膮da艂y na d艂ugie i bujne, i - zupe艂nie jak jego dusza - tylko o ton ja艣niejsze od smolistej czerni.

Madame Saint-Godard emanowa艂a kontynentalnym wyrafinowaniem i pomimo swoich obra偶e艅 porusza艂a si臋 z kr贸lewsk膮 gracj膮. Nale偶a艂a te偶 do tych nielicznych kobiet, kt贸re sprawiaj膮 wra偶enie wysokich, chocia偶 tak naprawd臋 wcale takie nie s膮. Jej przeci臋tny wzrost stal si臋 wyra藕ny w por贸wnaniu z wielko艣ci膮 drzwi wej艣ciowych jej w艂asnego domu i ze wzrostem jej towarzyszki, niskiej, mile zaokr膮glonej damy, kt贸ra otworzy艂a drzwi, by powita膰 madame i jej przyjaci贸艂k臋. Lecz nagle drzwi wej艣ciowe zamkn臋艂y si臋 i kobiety znikn臋艂y mu z oczu.

C贸偶, tak to bywa, czy偶 nie? Wedle wszelkiego prawdopodobie艅stwa nie zobacz膮 si臋 ju偶 nigdy wi臋cej. Pomijaj膮c jego tymczasowe lokum, on i jego nowa s膮siadka poruszali si臋 w zdecydowanie r贸偶nych towarzyskich sferach. Co wi臋cej, jego grzeszna reputacja z pewno艣ci膮 go poprzedza艂a. Odk膮d kupi艂 ten dom, trzyma艂 w nim ponad tuzin kochanek, wi臋kszo艣膰 z nich wyprowadza艂a si臋 ze 艂zami w oczach, w艣r贸d gradu pot艂uczonej porcelany albo w trakcie pijackiej burdy. Camelia zdo艂a艂a mniej wi臋cej wpisa膰 si臋 we wszystkie trzy. Nie, to ma艂o prawdopodobne, by dobrzy obywatele z Bedford Place, ze swoj膮 bur偶uazyjn膮 wra偶liwo艣ci膮, pragn臋li nawi膮zywa膰 liczne kontakty z Diab艂em z Duke Street. Dzi臋ki za to Bogu.

Niestety, to dawa艂o jednak niemal stuprocentow膮 pewno艣膰, 偶e niejaka madame Saint-Godard nie b臋dzie wygrzewa膰 jego po艣cieli nigdzie po tej stronie piek艂a - co do tego nie mia艂 w膮tpliwo艣ci. A jednak bardzo by chcia艂 zaci膮gn膮膰 j膮 do 艂贸偶ka, jak sobie u艣wiadomi艂. Co艣 w jej b艂yszcz膮cych oczach rozgrzewa艂o w nim krew. Ale sypianie z tak膮 kobiet膮 wymaga艂oby mn贸stwa stara艅. Wymaga艂oby od niego, by stal si臋 mi艂y i prezentowa艂 si臋 przyzwoicie. By膰 mo偶e nawet, by si臋 do niej zaleca艂. Devellyn nie zaleca艂 si臋 do kobiet. On im p艂aci艂.

- Milordzie? - G艂os Honeywella przedar艂 si臋 do jego 艣wiadomo艣ci, i Devellyn zda艂 sobie spraw臋, 偶e ci膮gle wpatruje si臋 w drzwi madame Saint-Godard. - Milordzie, czy b臋dzie pan wychodzi艂 dzi艣 wieczorem? Wittle chcia艂by wiedzie膰, co ma zrobi膰 z powozem.

Devellyn poczu艂 si臋 dziwnie zak艂opotany, niczym uczniak przy艂apany na obmacywaniu jednej z pokoj贸wek.

- Powiedz mu tylko, 偶eby go zabra艂 do stajni - powiedzia艂 burkliwie. - Je偶eli wyjd臋, to p贸jd臋 piechot膮.

Pod numerem czternastym przy Bedford Place Julia u艣miechn臋艂a si臋 promiennie do s艂u偶膮cej panny Hannaday i wyra藕nie zastanawia艂a si臋, co si臋 przydarzy艂o g艂owie Sidonie.

- Pani Tuttle wyci膮ga placek z pieca - powiedzia艂a. - Prosz臋 zej艣膰 na d贸艂 i pocz臋stowa膰 si臋 kawa艂kiem ciasta.

S艂u偶膮ca spojrza艂a wyczekuj膮co na swoj膮 pani膮, a panna Hannaday skin臋艂a g艂ow膮. W okamgnieniu s艂u偶膮cej ju偶 nie by艂o. Julia pospiesznie zaprowadzi艂a obie panie do bawialni.

- Przyda ci si臋 troch臋 lodu - powiedzia艂a rzeczowym tonem. - A pannie Hannaday herbata.

- Tak, dzi臋kuj臋 ci - zgodzi艂a si臋 Sidonie.

Julia ukradkowo zerkn臋艂a na ni膮 i wysz艂a, zamykaj膮c za sob膮 drzwi. Sidonie uj臋艂a pann臋 Hannaday za rami臋 i poprowadzi艂a j膮 w stron臋 stolika przy oknie od frontu.

- Moja droga - odezwa艂a si臋, kiedy usiad艂y. - Pozw贸l, 偶e powiem bez ogr贸dek. Ani na moment nie uwierzy艂am, 偶e uderzy艂a艣 si臋 o drzwi.

Panna Hannaday wyda艂a cichy odg艂os: kr贸tki, st艂umiony szloch. Sidonie popatrzy艂a w okno i w d贸艂 na ulic臋, na pow贸z lorda Devellyna, kt贸ry odje偶d偶a艂.

- Czy to zrobi艂 tw贸j ojciec, Amy? - spyta艂a. - Znowu si臋 z nim pok艂贸ci艂a艣?

- Nie! - Panna Hannaday pokr臋ci艂a g艂ow膮, wprawiaj膮c w ruch z艂ote loczki. - Och, nie, naprawd臋, madame! Nie powinna pani tak my艣le膰!

Sidonie odwr贸ci艂a si臋, by na ni膮 spojrze膰.

- Tego ciosu nie zada艂a 偶adna kobieta, tego jestem pewna.

Panna Hannaday odwr贸ci艂a wzrok.

Sidonie po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu dziewczyny.

- Czy to by艂 lord Bodley, Arny? - zapyta艂a. - Czy to on? Chc臋, 偶eby艣 mi powiedzia艂a.

Panna Hannaday przygryz艂a warg臋.

- Posprzeczali艣my si臋 - odpowiedzia艂a wreszcie. - On jest ostatnio zawsze do艣膰 niemi艂y. Zm臋czy艂o mnie to i powiedzia艂am mu, 偶e je偶eli porozmawia najpierw z pap膮, to ja z przyjemno艣ci膮 odwo艂am zar臋czyny i zwolni臋 go z jego zobowi膮zania.

Sidonie rozdziawi艂a usta.

- I za to ci臋 uderzy艂?

Szloch rozleg艂 si臋 znowu.

- My艣l臋, 偶e wyobrazi艂 sobie, i偶 chcia艂am go obwini膰 - wyszepta艂a. - A wi臋c mu powiedzia艂am… Powiedzia艂am mu, 偶e tak naprawd臋 darz臋 kogo艣 uczuciem i 偶e w艂a艣ciwie to wola艂abym wyj艣膰 za m膮偶 za kogo艣 innego. I to wtedy… wtedy… - 艁za pociek艂a z k膮cika oka dziewczyny. - Widzi pani, on potrzebuje pieni臋dzy papy - m贸wi艂a dalej ch艂odnym i matowym tonem. - On nie udaje ju偶 d艂u偶ej, 偶e darzy mnie uczuciem.

Sidonie pog艂aska艂a wierzchem d艂oni policzek panny Hannaday.

- Co powiedzia艂 tw贸j ojciec? Czy偶by nie us艂ysza艂 k艂贸tni?

- Bodley powiedzia艂 papie, 偶e by艂am bezczelna - odpar艂a, a 艂zy pop艂yn臋艂y teraz strumieniem. - I z pocz膮tku siniec nie by艂 widoczny. Aa… aa… ale papa tak rozpaczliwie pragnie tytu艂u dla rodziny, 偶e nie s膮dz臋, by si臋 przej膮艂, kiedy go zobaczy. B膮d藕 co b膮d藕, on wie, 偶e kocham Charlesa, ale z pe艂nym przekonaniem chce, 偶ebym mia艂a z艂amane serce. C贸偶 przy tym znaczy siniec, madame Saint-Godard?

- Bardzo ma艂o - odpowiedzia艂a Sidonie. Bola艂a j膮 g艂owa i mia艂a nadziej臋, 偶e my艣li jasno. Chwyci艂a d艂o艅 panny Hannaday. - Amy, czy nadal pragniesz po艣lubi膰 Charlesa Greera? Nawet je偶eli to oznacza 偶ycie w biedzie?

Dziewczyna zapatrzy艂a si臋 na ich z艂膮czone d艂onie.

- By艂am biedna nie tak dawno temu - odpar艂a 偶a艂o艣nie. - Teraz, dzi臋ki interesom papy w handlu herbat膮, jeste艣my bogatsi, to prawda. Ale nikt z nas nie jest szcz臋艣liwszy. A jednak Charles m贸wi, ze papa zwolni go bez referencji, i 偶e nie b臋dzie w stanie utrzymywa膰 mnie tak, jak by chcia艂.

Pod wp艂ywem impulsu Sidonie chwyci艂a torebk臋 i wyj臋艂a zwitek banknot贸w, kt贸re da艂 jej Jean-Claude. Odliczy艂a pi臋膰dziesi膮t funt贸w i wcisn臋艂a je dziewczynie do r臋ki.

- To po偶yczka - poinformowa艂a j膮, zaciskaj膮c palce dziewczyny na pieni膮dzach. - We藕 to, Amy. Ukryj to. I powiedz, czy mo偶esz przekaza膰 wiadomo艣膰 Charlesowi?

Panna Hannaday skin臋艂a g艂ow膮, z oczyma rozszerzonymi i pe艂nymi 艂ez.

- Dobrze - powiedzia艂a Sidonie. - Powiedz mu, 偶eby spotka艂 si臋 ze mn膮 dzi艣 w nocy na Russell Squ-are. Chc臋 z nim pom贸wi膰. Czy on zna pomnik lorda Bedforda, kt贸ry tam stoi?

- Tak - szepn臋艂a dziewczyna. - Tak, musi zna膰.

- Powiedz mu, 偶eby czeka艂 tam o p贸艂nocy, albo mo偶e o wp贸艂 do pierwszej - m贸wi艂a Sidonie. - Musz臋 towarzyszy膰 pannie Arbuckle na wiecz贸r muzyczny, ale przyjd臋 tam najszybciej, jak to b臋dzie mo偶liwe. Powiedz mu to, dobrze?

Dziewczyna przytakn臋艂a skwapliwie.

- Tak, powiem mu.

Sidonie popatrzy艂a jej w oczy.

- I Amy, je偶eli masz jak膮艣 bi偶uteri臋, kt贸r膮 zechcesz sprzeda膰, 偶eby mie膰 got贸wk臋, przynie艣 j膮 do mnie. Mog臋 uzyska膰 dla ciebie dobr膮 cen臋, a ty i Charles b臋dziecie potrzebowa膰 ka偶dego pensa.

Nadzieja zaczyna艂a rozpromienia膰 twarz panny Hannaday. W tej chwili wr贸ci艂a Julia, za kt贸r膮 sz艂a jedyna w tym domu s艂u偶膮ca, Meg, kt贸ra nios艂a tac臋 z herbat膮.

- Julio, obawiam si臋, 偶e g艂owa boli mnie bardziej, ni偶 bym sobie tego 偶yczy艂a - powiedzia艂a Sidonie, wstaj膮c od stolika. - Poprosi艂am pann臋 Hannaday, 偶eby wybaczy艂a mi odwo艂anie naszej lekcji i wr贸ci艂a jutro.

Panna Hannaday ju偶 zbiera艂a swoje rzeczy. Julia wr臋czy艂a Sidonie zawini膮tko z lodem, a potem odprowadzi艂a go艣cia. Szybko powr贸ci艂a, wci膮偶 z podejrzliwym wyrazem twarzy.

- No dobrze, miejmy to za sob膮 - nakaza艂a. - I umie艣膰 ten l贸d tam, gdzie jego miejsce, bardzo prosz臋.

Sidonie po艂o偶y艂a si臋 na plecach na sofie i przy艂o偶y艂a sobie l贸d do czo艂a.

- Och, Julio, mia艂am nies艂ychanego pecha - powiedzia艂a s艂abym g艂osem. - Wesz艂am prosto na drzwi powozu lorda Devellyna.

- Och, Bo偶e drogi. - Julia gwa艂townie usiad艂a. -Rozpozna艂 ci臋?

Sidonie odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- Nie m贸w g艂upstw. "Pod Kotwic膮" by艂o prawie ciemno, a ja by艂am wymalowana i oklejona tak, 偶e ledwie 偶y艂am.

Ale Julia wygl膮da艂a na wstrz膮艣ni臋t膮.

- Nie da si臋 go teraz unika膰, Sidonie.

- To dziwne, 偶e odwiedza dom w bia艂y dzie艅 - przyzna艂a. - Ale z pewno艣ci膮 nie wejdzie mu to w nawyk?

Julia pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Och, on tu nie jest z wizyt膮, moja droga - odpar艂a. - On si臋 wprowadza. Pos艂a艂am Meg, 偶eby zrobi艂a s艂odkie oczy do jednego z lokaj贸w, kiedy zobaczy艂am ca艂e to poruszenie. Wygl膮da na to, 偶e jego dom przy Duke Street jest w remoncie, a on pob臋dzie tu z miesi膮c lub d艂u偶ej.

- Miesi膮c lub d艂u偶ej?

Sidonie poczu艂a dziwny, niespodziewany przyp艂yw emocji. To powinno by膰 przera偶enie. Strach. A przynajmniej lekki niepok贸j. Ale tak nie by艂o, niech jej B贸g wybaczy. Zamiast tego powraca艂 do niej dreszczyk emocji zwi膮zanych z polowaniem. To pe艂ne napi臋cia, o偶ywcze poczucie balansowania nad przepa艣ci膮. I co艣 jeszcze. Oczekiwanie? Ale czeg贸偶 mog艂a oczekiwa膰 od markiza Devellyna?

- Sidonie! - powiedzia艂a Julia ostrzegawczym tonem. - Sidonie, cokolwiek sobie my艣lisz, dziewczyno, przesta艅 w tej chwili!

Rozdzia艂 5

Madame Saint-Godard i potajemne spotkanie

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e lord Devellyn nie wychodzi艂 tego wieczora. Zamiast tego pogr膮偶y艂 si臋 w nudnym lenistwie: uczyni艂 niemal niewiarygodny krok, pozostaj膮c w domu i sugeruj膮c, 偶e m贸g艂by zje艣膰 kolacj臋 u siebie. Nie by艂o zbyt sensownie zostawa膰, pomy艣la艂, snuj膮c si臋 po ciemnym, przesadnie udekorowanym salonie; salonie, kt贸ry zawsze przywodzi艂 mu na my艣l luksusowy burdel. Nie by艂 szczeg贸lnie przywi膮zany do tego miejsca, nie uwa偶a艂 go te偶 za specjalnie koj膮ce. Zamiast tego kojarzy艂 je z seksem, biesiadowaniem i bachanaliami. Z pewno艣ci膮 wszystko to wyborne rozrywki, ale nie s膮 tym, czego m臋偶czyzna pragnie, kiedy szuka wygody w艂asnego domu.

Jaka艣 cz臋艣膰 jego umys艂u u艣wiadamia艂a sobie, 偶e ten dziwny nastr贸j, to niespokojne chodzenie w k贸艂ko i dumanie, kt贸re tak przemo偶nie opanowa艂y go ostatnio, niewiele mia艂o wsp贸lnego z jego zwyczajnymi zmorami, chocia偶 te nawiedza艂y go do艣膰 cz臋sto. I jeszcze mniej wsp贸lnego mia艂 z tym domem czy z tym, 偶e opu艣ci艂a go Camelia. Nie, to zacz臋艂o si臋 od kobiety w gospodzie. Od Czarnego Anio艂a o przekl臋tych oczach.

Powiadano, 偶e Czarny Anio艂 to kto艣 w rodzaju mszcz膮cego krzywdy Robin Hooda. Ale komu - komu poza by膰 mo偶e sob膮 samym i Gregiem - markiz kiedykolwiek wyrz膮dzi艂 krzywd臋? Devellyn nie wyzywa艂 m臋偶czyzn na pojedynek z powodu b艂ahych uraz ani nie doprowadza艂 do bankructwa m艂odych dandys贸w ot tak, dla sportu. C贸偶, chyba 偶e sami si臋 o to prosili, a co 艣mielsi mieli w zwyczaju czyni膰. I cho膰 jego reputacja by艂a czarna jak noc, zdepta艂 tylko jedn膮 niewinno艣膰 - a patrz膮c wstecz, wcale nie by艂 taki pewien, jak naprawd臋 niewinna ona by艂a. W swoich do艣wiadczeniach z kobietami do tej pory wywo艂a艂 kilka skandali, to pewne. Nigdy jeszcze jednak nie spotka艂 kobiety, o kt贸r膮 warto walczy膰; wcze艣nie si臋 o tym przekona艂.

A jednak Czarny Anio艂 i tak wybra艂 go sobie za cel.

I teraz nie chodzi艂o ju偶 tak bardzo o fakt, 偶e zrobiono z niego g艂upca. Nie. To, co naprawd臋 podsyca艂o jego w艣ciek艂o艣膰, to fakt, jak pr臋dko i jak ca艂kowicie uleg艂 wdzi臋kom sprytnej dziwki za dwa pensy, takiej jak Ruby Black. Ale ona nie by艂a dziwk膮, czy偶 nie? I m贸g艂 si臋 za艂o偶y膰, 偶e nie nazywa艂a si臋 tak偶e Ruby Black.

Ruby. Niech j膮 diabli! Jak m臋偶czyzna mo偶e jednocze艣nie nienawidzi膰 i pragn膮膰 takiej kreatury - i to w tej samej chwili? Devellyn zamkn膮艂 oczy i wci膮gn膮艂 g艂臋boko do p艂uc aromat brandy, rozmy艣laj膮c nad tym. Dobry Bo偶e, czu艂 si臋… czu艂 si臋 ograbiony.

O to chodzi艂o, nieprawda偶? Wci膮偶 czu艂 si臋 ograbiony, bardzo dotkliwie, ale nie w sferze swojej materialnej w艂asno艣ci. Z wyj膮tkiem portretu Grega nie dba艂 ani troch臋 o reszt臋. Nie, on czu艂 si臋 ograbiony z tego, co obiecywa艂y mu jej usta i jej oczy. Z jej cia艂a. Smaku jej warg na jego wargach. Jej ciep艂a pod nim. Tego, jak by si臋 czu艂, zatapiaj膮c si臋 g艂臋boko w niej. Tak, nawet teraz te my艣li wci膮偶 nie dawa艂y mu spokoju i sprawia艂y b贸l. A to z艂o艣ci艂o go jeszcze bardziej.

Dumaj膮c nad tym, Devellyn nala艂 sobie kolejny kieliszek brandy. A potem, co niezrozumia艂e, zani贸s艂 kieliszek do okna i odci膮gn膮艂 zas艂ony. Sta艂, wpatruj膮c si臋 w noc - a tak naprawd臋 w dom po drugiej stronie ulicy, numer czterna艣cie. W艂a艣nie wtedy wytworny pow贸z skr臋ci艂 z Great Russell Street i zatrzyma艂 si臋 w pobli偶u drzwi frontowych domu madame Saint-Godard. Sama dama wysz艂a na chodnik o艣wietlony gazowymi latarniami, w kapeluszu z pi贸rami, zawadiacko przechylonym na bok, i w ciemnej, szerokiej pelerynie narzuconej na sukni臋, kt贸ra wygl膮da艂a na bardzo eleganck膮. Do powozu towarzyszy艂o jej dw贸ch r贸wnie eleganckich lokaj贸w.

A wi臋c madame wychodzi dzi艣 wieczorem. Devellyn zastanawia艂 si臋, do kogo nale偶a艂 pow贸z. By膰 mo偶e do niej, ale w to w膮tpi艂. Niewielu mieszka艅c贸w Bedford Place mog艂o sobie pozwoli膰 na tak wspania艂y ekwipa偶. By膰 mo偶e do krewnego? Ale madame Saint-Godard by艂a Francuzk膮. Kochanek? Tak, to bardziej prawdopodobne. Mog艂a by膰 wdow膮, ale nie nale偶a艂a do kobiet, kt贸re marnia艂yby pozostawione na uboczu. A to spostrze偶enie wzbudzi艂o w nim kolejne pytanie. W艂a艣ciwie co w niej takiego wci膮偶 przyci膮ga艂o go do okna? Co艣 mu nie dawa艂o spokoju. Ale co? Co?

Nagle dozna艂 ol艣nienia. Przypomina艂a mu Ruby Black. Pozwoli艂 zas艂onom opa艣膰 i zastanowi艂 si臋 nad tym przez chwil臋. Nie, wcale nie by艂y do siebie podobne. W艂osy, g艂os, kszta艂t jej twarzy: nic nie by艂o takie same. Ruby by艂a wy偶sza, gibka, bardziej lubie偶na. Madame Saint-Godard by艂a drobna i elegancka. Ale obie kobiety emanowa艂y swego rodzaju wrodzon膮 zmys艂owo艣ci膮 - takiego rodzaju, kt贸ra mo偶e doprowadzi膰 m臋偶czyzn臋 do ob艂臋du, je偶eli nie zachowa ostro偶no艣ci.

Jednak Devellyn dawno temu nauczy艂 si臋, by nie pozwala膰 po偶膮daniu panowa膰 nad logik膮; by nigdy nie pragn膮膰 kobiety tak desperacko, 偶eby zrobi膰 co艣 g艂upiego. Ale Ruby Black sprawi艂a, 偶e z艂ama艂 obie zasady, czy偶 nie? I to tak diabelnie 艂atwo. Nic dziwnego, 偶e kolejna noc hulanki wzbudza艂a u niego tak nik艂y entuzjazm.

Nagle podszed艂 do dzwonka i zadzwoni艂 na lokaja.

- Honeywell, jak nazywa si臋 nasz nowy lokaj? - zapyta艂, kiedy pojawi艂 si臋 s艂u偶膮cy. - Ten, kt贸ry nadzorowa艂 wypakowanie wozu dzi艣 rano?

- Polk, sir. Henry Polk.

- C贸偶, zauwa偶y艂em, 偶e Henry Polk ma nosa do pa艅 - powiedzia艂 Devellyn. - Czy mo偶esz sprowadzi膰 go tutaj, kiedy ju偶 nakrycia z obiadu zostan膮 uprz膮tni臋te?

Honeywell sk艂oni艂 si臋 lekko.

- Oczywi艣cie, milordzie - mrukn膮艂. - Czy nadal zamierza pan je艣膰 w domu?

Devellyn niespokojnie poruszy艂 ramionami pod p艂aszczem.

- Chyba tak, owszem.

By艂 to jednak wyb贸r, kt贸rego mia艂 wkr贸tce 偶a艂owa膰. Godzin臋 p贸藕niej by艂 w艂a艣nie w po艂owie pierwszego k臋sa wo艂owiny i dobrej butelki bordeaux, kiedy Honeywell wszed艂 do jadalni, wygl膮daj膮c bardziej nerwowo, ni偶 mo偶na by sobie tego 偶yczy膰 od swojego lokaja.

- Tak? - powiedzia艂 Devellyn, odstawiaj膮c kieliszek z g艂o艣nym brz臋kiem.

- Milordzie, nadzwyczaj niezwyk艂a rzecz…

- Tak? - Devellyn powt贸rzy艂, sk艂adaj膮c serwetk臋 i odk艂adaj膮c j膮 na bok.

Lokaj zrobi艂 skrzywion膮 min臋.

- Obawiam si臋, 偶e to… c贸偶, jej wysoko艣膰 - wyszepta艂. - Czy pan jej oczekiwa艂?

Trudne pytanie. B贸g jeden wie, na jakie spotkanie m贸g艂 si臋 zgodzi膰, a potem od razu o nim zapomnie膰. Kr贸tka lista jej wysoko艣ci ju偶 przemyka艂a mu przez g艂ow臋. Nie znal wielu. By艂a ksi臋偶na Esteridge, ale ona wyrzuci艂a go ze swego 艂贸偶ka ju偶 dwa razy. Potem by艂a pon臋tna 偶ona Keelinga, ale ona da艂a mu w twarz ostatnim razem, kiedy sk艂ada艂 jej propozycj臋. By膰 mo偶e to ta czarnow艂osa kuzynka Alasdaira - jej imi臋 mu unikn臋艂o, ale jej bardzo atrakcyjny biust wyry艂 si臋 w jego pami臋ci na zawsze.

Doprawdy, m臋偶czyzna nie mo偶e si臋 myli膰. Kobieta, kt贸ra przychodzi z. wizyt膮 sama po nocy, chce tylko jednej rzeczy. Cz艂onek Devellyna by艂 ju偶 na wp贸艂 twardy i wierci艂 si臋 w oczekiwaniu. Markiz strategicznie przesun膮艂 serwetk臋.

- Pami臋膰 mnie zawodzi, Honeywell - przyzna艂. - Kt贸ra…

By艂o jednak ju偶 za p贸藕no. Jej wysoko艣膰 nie czeka艂a.

- Dobry wiecz贸r, Alericu! - powiedzia艂a jego matka, wkraczaj膮c w艂adczo do pokoju. - Nawet nie my艣l o tym, by mnie odes艂a膰. A teraz, prosz臋, powiedz: c贸偶 to za nonsens o 偶ukach, co zjad艂y twoje schody?

Erekcja Devellyna zwi臋d艂a natychmiast, co on sam wielce doceni艂, jako 偶e grzeczno艣膰 nakazywa艂a mu wsta膰.

- Dobry wiecz贸r, matko - odpowiedzia艂, 艂ypi膮c na ni膮 podejrzliwie nawet wtedy, gdy ca艂owa艂 jej d艂o艅. - C贸偶 za przyjemno艣膰 i niespodzianka.

Jego matka ju偶 rozgl膮da艂a si臋 po pokoju.

- Och, 艣miem twierdzi膰, 偶e raczej to drugie - powiedzia艂a wynio艣le.

- Szczerze m贸wi膮c, jestem zdumiony, 偶e odwiedzasz mnie tutaj.

Wzruszy艂a swymi zwodniczo kruchymi ramionami.

- Jaki偶 mia艂am wyb贸r? - odpar艂a. - W艂a艣nie wracam z Duke Street i by艂am nader zirytowana, zastaj膮c dom zamkni臋tym. Och, jedz dalej kolacj臋, m贸j drogi. - Jej spojrzenie pad艂o na st贸艂. - Przeb贸g, czy oni podali wszystko naraz? Wydaje im si臋 chyba, 偶e karmi膮 parobka.

- Nie dbam za bardzo o formalno艣ci, matko - powiedzia艂, kiedy Honeywell podsun膮艂 jej krzes艂o. - Nie wiedzia艂em, 偶e jeste艣 w mie艣cie. Czy jad艂a艣 ju偶 kolacj臋?

Jego matka odes艂a艂a lokaja ruchem d艂oni.

- Tak, u ciotecznej babki Admety - odpar艂a. - Przyjecha艂am ze Stoneleigh dopiero wczoraj. Zmar艂 kuzyn Richard.

Devellyn wr贸ci艂 do siekania swojej wo艂owiny.

- Nie wiedzia艂em, 偶e mieli艣my jakiego艣 kuzyna Richarda - powiedzia艂. - Zgas艂 w kwiecie wieku, nieprawda偶?

Matka zwr贸ci艂a na niego wzrok pe艂en niedowierzania.

- Na Boga, Alericu, on mia艂 dziewi臋膰dziesi膮t dwa lata! - odrzek艂a. - O czym by艣 wiedzia艂, gdyby艣 wype艂nia艂 swoje rodzinne obowi膮zki. - Potem przerwa艂a, sznuruj膮c wargi. - Nie s膮dz臋, aby艣 wzi膮艂 jutro udzia艂 w pogrzebie?

Devellyn prze偶uwa艂 powoli, staraj膮c si臋 zyska膰 na czasie. Jego matka by艂a przebieg艂a.

- Czy jeste艣 sama?

Matka zaplot艂a d艂onie i utkwi艂a wzrok w kandelabrze na stole.

- Nie jestem - odpowiedzia艂a wreszcie.

Devellyn powr贸ci艂 do mi臋sa, teraz siekaj膮c je nieco gwa艂towniej.

- Nie. Nie mog臋. Wiesz, 偶e nie mog臋.

Jego matka sykn臋艂a.

- Nie rozumiem dlaczego! - odparowa艂a. - Kuzyn Richard jest… czy raczej by艂… moim krewnym, Alericu, nie twojego ojca.

- Szczeg贸艂 - powiedzia艂 Devellyn. - I ty to wiesz.

Przez d艂ug膮 chwil臋 cisz臋 przerywa艂 tylko szcz臋k no偶a Devellyna.

- Alericu - wyszepta艂a wreszcie. - On t臋skni za tob膮.

Devellyn upu艣ci艂 n贸偶.

- Nie, nie t臋skni - odpar艂. - A ja s膮dzi艂em, matko, 偶e kiedy up艂yn臋艂o pierwsze dziesi臋膰 lat, powinna艣 to zauwa偶y膰.

Oczy jego matki by艂y teraz rozszerzone i b艂yszcz膮ce - mia艂 nadziej臋, 偶e tylko od 艣wiat艂a 艣wiec. Nagle poderwa艂a si臋 na r贸wne nogi i zacz臋艂a chodzi膰 niespokojnie po jadalni, przystaj膮c to tu, to tam, 偶eby podnie艣膰 jaki艣 bibelot lub 艣wiecznik. Bo偶e, by艂a niezmordowana.

- Sprawdzasz znaki probiercze? - zapyta艂, sil膮c si臋, by w jego g艂osie znowu pobrzmiewa艂 humor.

Matka obrzuci艂a go pochmurnym spojrzeniem, po czym trze藕wo przesun臋艂a palcem po obiciu 艣ciany.

- Doprawdy, Alericu! - powiedzia艂a, wyra藕nie znowu b臋d膮c sob膮. - Purpurowa welurowa tapeta w jadalni? Czy ty masz poj臋cie, jakie to wulgarne?

Naprawd臋 to nie mia艂 poj臋cia. Wybra艂a j膮 Camelia, albo mo偶e jej poprzedniczka.

- Jestem tego beznadziejnie nie艣wiadomy, madam - powiedzia艂, nabijaj膮c na widelec soczyst膮 czarn膮 trufl臋. - Ale je偶eli uwa偶asz to za wulgarne, id藕 na g贸r臋 i rzu膰 okiem na r贸偶owo-czerwone kotary przy 艂贸偶ku.

Jego matka j臋kn臋艂a.

- Och, Alericu! Ju偶 widzia艂am tw贸j salon, i wygl膮da on jak tani lupanar.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej szeroko znad talerza.

- Matko, moje kochanki urz膮dzaj膮 tu orgie, a nie wieczory literackie.

- Alericu! - Welurowa tapeta i kotary posz艂y w zapomnienie, i dama przemaszerowa艂a przez pok贸j w jego kierunku. - 呕yjesz, by oburza膰, czy偶 nie?

- M臋偶czyzna musi sobie radzi膰 z takimi zdolno艣ciami, jakimi B贸g go obdarzy艂. - Devellyn pa艂aszowa艂 teraz sa艂atk臋, zastanawiaj膮c si臋, czy s膮 w niej jakie艣 rzodkiewki. Lubi艂 rzeczy jaskrawe i ostre. Jak Ruby Black.

Jego matka opar艂a d艂onie na biodrach.

- Czy m贸g艂by艣 na chwil臋 przesta膰 dzioba膰 t臋 stert臋 zieleniny, Alericu, i spr贸bowa膰 prowadzi膰 inteligentn膮 rozmow臋?

Devellyn podni贸s艂 wzrok znad sa艂atki.

- Oczywi艣cie. - Od艂o偶y艂 widelec. - Ale nieca艂e dwie minuty temu powiedzia艂a艣 mi, 偶ebym jad艂 dalej kolacj臋.

- Tak, c贸偶, to by艂o zanim odm贸wi艂e艣 p贸j艣cia na pogrzeb.

- Zamierzasz zag艂odzi膰 mnie na 艣mier膰, h臋? - powiedzia艂, mrugaj膮c okiem. - To si臋 na nic nie zda, matko.

Po艂o偶y艂a obie d艂onie na stole i nachyli艂a si臋 w jego stron臋.

- Alericu, przesta艅 - powiedzia艂a. - Przesta艅 偶artowa膰 i je艣膰, i pi膰, i m贸wi膰 o swoich ladacznicach, i po prostu pos艂uchaj! Nadszed艂 czas, aby艣cie ty i tw贸j ojciec si臋 pogodzili. Wiesz, jest mu bardzo przykro. Zawsze by艂o. On nigdy nie my艣la艂… c贸偶, tego wszystkiego, co powiedzia艂. Oto dlaczego przyjecha艂am. Ja potrzebuj臋 tego, by艣cie si臋 pogodzili. Prosz臋.

Aleric spojrza艂 na ni膮 z ukosa.

- Po tym, jak zbeszta艂a艣 mnie w kwestii ojca, teraz zaczniesz wyg艂asza膰 jeden z tych wyk艂ad贸w o znalezieniu sobie 偶ony i spe艂nieniu obowi膮zku, nieprawda偶?

Jego matka podnios艂a r臋ce w ge艣cie rozdra偶nienia.

- Na niebiosa, nie! - odpar艂a. - Kocham ci臋 bardzo, ale nie chcia艂abym ci臋 wi膮za膰 z 偶adn膮 kobiet膮, kt贸r膮 znam. Poza tym nie mam serca odrywa膰 ci臋 od twoich tancerek z opery i aktorek. 艢miem twierdzi膰, 偶e masz jedn膮… a mo偶e po jednej z nich… na g贸rze, wyleguj膮c膮 si臋 w twojej wannie nawet w tej chwili.

- W tym domu nie ma 偶adnej kobiety.

Jego matka ze zrozumieniem zmru偶y艂a oczy.

- Ach - powiedzia艂a. - Znowu ci臋 opu艣ci艂a, czy偶 nie?

Aleric spojrza艂 wilkiem.

- Tak. Znowu. Postaraj si臋 ukry膰 satysfakcj臋.

Jego matka wyda艂a z siebie d艂ugie i g艂臋bokie westchnienie.

- Alericu, m贸j drogi - zacz臋艂a. - Znajd藕 kolejn膮. Znajd藕 dwie lub trzy. Nie dbam o to. Ale ju偶 wystarczaj膮co d艂ugo dusisz w sobie 偶al i gniew. Nie mo偶emy tak dalej 偶y膰. Potrzebuj臋 tego, by艣cie ty i tw贸j ojciec przynajmniej spr贸bowali u艂o偶y膰 swoje stosunki. Prosz臋. B艂agam.

Devellyn milcza艂 przez d艂ug膮 chwil臋. Nie chcia艂 widzie膰 matki nieszcz臋艣liwej. To by艂o tak, jak gdyby celowo zadawa艂 jej cierpienie.

- Dlaczego musimy przechodzi膰 przez to znowu, matko?

Tym razem zauwa偶y艂, 偶e jej d艂o艅 dr偶a艂a lekko, kiedy dama nareszcie usiad艂a. Jej g艂owa opad艂a na d艂onie, a kiedy matka si臋 odezwa艂a, m贸wi艂a wprost do obrusa na stole.

- Alericu - powiedzia艂a cicho. - Alericu, chodzi o jego serce.

Nagle pok贸j zako艂ysa艂 si臋 pod krzes艂em Devellyna.

- Jego… serce?

Matka popatrzy艂a na niego ze szczerym smutkiem w oczach.

- Och, Alericu - wyszepta艂a. - Nie zosta艂o mu wiele czasu.

- Ile czasu?

Niezdecydowanie wzruszy艂a ramionami.

- Kilka miesi臋cy? - podsun臋艂a. - Rok, albo mo偶e dwa, je偶eli b臋dzie odpoczywa艂. Je偶eli nie b臋dzie prze偶ywa艂 napi臋膰.

- Je偶eli… je偶eli prze艂kn臋 dum臋 i b臋d臋 go b艂aga艂 o wybaczenie? - wtr膮ci艂 Devellyn. - Czy o to chodzi? C贸偶, to si臋 na nic nie zda, matko. Robi艂em to przez sze艣膰 miesi臋cy. Nie pomog艂o. Jego jedyny syn nie 偶yje, pami臋tasz? Teraz jeste艣my ponad to.

Twarz jego matki wyra偶a艂a udr臋k臋.

- Ty b臋dziesz nast臋pnym ksi臋ciem, m贸j drogi - wyszepta艂a. - Pomy艣l, jak to wygl膮da.

Teraz nadesz艂a kolej Alerica, by odsun膮膰 krzes艂o i wsta膰.

- Dobry Bo偶e, matko! - Gwa艂townie podni贸s艂 r臋ce do g贸ry. - Czy ty cho膰 przez moment wyobra偶a艂a艣 sobie, 偶e obchodzi mnie, jak co艣 wygl膮da? Trudno powiedzie膰, bym wi贸d艂 teraz 偶ycie godne szacunku i zgodne z oczekiwaniami, nieprawda偶?

- W rzeczy samej, nie - zgodzi艂a si臋. - I zastanawiam si臋, kogo chcesz tym ukara膰 najbardziej, siebie czy swojego ojca.

Devellyn, z wyrazem goryczy na twarzy, pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie b膮d藕 melodramatyczna - powiedzia艂. - Nigdy nie by艂em 艣wi臋tym, Greg te偶 nie.

Matka znowu poderwa艂a si臋 z krzes艂a i przesz艂a przez pok贸j, by po艂o偶y膰 d艂o艅 na ramieniu syna.

- Pos艂uchaj mnie, Alericu - odezwa艂a si臋. - Wszyscy m艂odzi m臋偶czy藕ni musz膮 si臋 wyszumie膰. A potem, c贸偶, odmieniaj膮 swoje 偶ycie! Ty i Gregory tylko dokazywali艣cie.

- Naczyta艂a艣 si臋 zbyt wiele powie艣ci, matko - odpowiedzia艂 cicho. - I nie jestem ju偶 d艂u偶ej m艂odym m臋偶czyzn膮. Czy ojciec wie, 偶e tu jeste艣?

Jej twarz z艂agodnia艂a.

- W dobrym ma艂偶e艅stwie nie ma tajemnic, Alericu.

- Co powiedzia艂?

Z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nic. Ale mi nie zabroni艂.

Aleric u艣miechn膮艂 si臋 do niej kwa艣no.

- Nie, nie, on by si臋 nie o艣mieli艂!

Gdzie艣 w g艂臋bi domu zegar wybi艂 godzin臋. Matka wspi臋艂a si臋 na palce i uca艂owa艂a Devellyna w policzek.

- Powinnam ju偶 i艣膰 - powiedzia艂a. - B臋d臋 u ciotki Admety a偶 do 艣rody, dobrze?

- Nie spodziewaj si臋 mnie - uprzedzi艂 Devellyn. - Czy Admeta nadal rozmawia z tym terierem? Z tym, kt贸rego uwa偶a za swojego zmar艂ego m臋偶a?

- Hm, a c贸偶 to szkodzi, m贸j drogi? - spyta艂a. - Trzeba przyzna膰, 偶e Horatio to bardzo 艂adny pies.

- B贸g wie, 偶e ma wi臋cej w艂os贸w, ni偶 kiedykolwiek mia艂 wuj Horatio.

Matka nagle si臋 zniecierpliwi艂a.

- Och, Alericu, przesta艅 m贸wi膰 o tym g艂upim psie - powiedzia艂a, a jej d艂o艅 wr贸ci艂a na jego rami臋. - Mam ci do powiedzenia co艣 wa偶nego.

- Tego si臋 obawia艂em. - I wiedzia艂 ju偶, 偶e to mu si臋 nie spodoba.

- Alericu, w przysz艂ym miesi膮cu s膮 siedemdziesi膮te urodziny twojego ojca, zatem zamierzam otworzy膰 dom przy Grosvenor Square. - Jej d艂o艅 zacisn臋艂a si臋 na jego ramieniu. - Wydaj臋 bal, Alericu. Pierwszy, jaki b臋dziemy mieli od… c贸偶, od czasu 艣mierci Grega. Prosz臋, zastanowisz si臋 nad tym tylko? To mo偶e by膰 jego ostatni.

Zdo艂a艂 jako艣 przytakn膮膰, gdy jej palce wci膮偶 wpija艂y si臋 w jego rami臋.

- Nie r贸b sobie wielkich nadziei, matko, dobrze? - odpar艂 wreszcie. - Tylko obiecaj mi, 偶e nie b臋dziesz sobie robi膰 wielkich nadziei.

Kiedy apetyt Devellyna zosta艂 ju偶 zniweczony do reszty, markiz odprowadzi艂 sw膮 matk臋 do drzwi, po czym od razu powr贸ci艂 do salonu, do picia i niespokojnego dreptania.

Panna Jennifer Arbuckle prawie zasn臋艂a, nim pow贸z jej ojca wr贸ci艂 z Mayfair na Bedford Place. Sidonie te偶 by艂a zm臋czona; musia艂a przecierpie膰 nudny wiecz贸r u艣miechania si臋 i oklask贸w, podczas gdy jedna debiutantka za drug膮 prezentowa艂a si臋 na wieczorku muzycznym u lady Kirton. Dla panny Arbuckle zaproszenie na tak膮 wytworn膮 imprez臋 by艂o wielkim zaszczytem. Rodzina Arbuckle'贸w to kupcy, podczas gdy lady Kirton by艂a dobrze urodzon膮 wdow膮, znan膮 w kr臋gach towarzyskiej 艣mietanki ze swej filantropii i ochotniczej pracy w Towarzystwie Nazareta艅skim.

Jednak pani Arbuckle by艂a kruch膮, nerwow膮 kobiet膮 i nie czu艂a si臋 dobrze w swojej nowej 偶yciowej roli. Zaproszenia, kt贸re teraz otrzymywali dzi臋ki maj膮tkowi jej m臋偶a, niemal zawsze wywo艂ywa艂y u niej atak migreny. I w taki spos贸b w 偶ycie panny Arbuckle wkroczy艂a Sidonie, by j膮 uczy膰 i czyni膰 to, czego pani Arbuckle nie mog艂a.

Tak jak w przypadku Hannaday贸w, Sidonie zosta艂a polecona Arbuckle'om przez zadowolonego klienta. I jak zwykle powiedziano im, 偶e Sidonie to dystyngowana wdowa niedawno przyby艂a z Francji, wywodz膮ca si臋 z pomniejszej francuskiej arystokracji - i wszystko to by艂o prawd膮. Poza wzmiankami o jej s艂abym akcencie, nikt nigdy nie spyta艂 o jej rodzic贸w ani dlaczego przyjecha艂a do Anglii. Sidonie nikogo nie o艣wieca艂a, oczywi艣cie.

Jako c贸rka ksi臋cia - nawet nie艣lubna c贸rka - Sidonie mog艂aby wej艣膰 do wytwornego towarzystwa, gdyby mia艂a kogo艣 o odpowiedniej pozycji, kto dokona艂by niezb臋dnego wprowadzenia. Jednak wytworne towarzystwo nie poci膮ga艂o jej zbytnio. Nauczanie towarzyskiego obycia owszem, poniewa偶 doch贸d pozwala艂 jej nie narusza膰 usk艂adanych oszcz臋dno艣ci. Co bardziej istotne, pozwala! jej porusza膰 si臋 na obrze偶ach wy偶szych sfer, a to z kolei przydawa艂o jej si臋 do poznawania najrozmaitszych interesuj膮cych fakt贸w na temat d偶entelmen贸w z towarzystwa.

Jednak dzisiejszy wiecz贸r nie by艂 interesuj膮cy. T艂umi膮c ziewni臋cie, Sidonie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e ten wiecz贸r z pewno艣ci膮 m贸g艂 wypa艣膰 gorzej. Panna Arbuckle dobrze zaznajomi艂a si臋 z fortepianem. Sidonie odgrywa艂a rol臋 damy do towarzystwa i pomimo wysi艂k贸w lady Kirton, by j膮 odci膮gn膮膰, kr臋ci艂a si臋 w tle, jak jej za to zap艂acono. Lady Kirton sprawia艂a wra偶enie czaruj膮cej g艂uptaski, ale Sidonie wyczu艂a w oczach kobiety bystro艣膰 umys艂u. Sidonie obawia艂a si臋, 偶e gruba woalka i w艂oski akcent nie zwiod膮 jej ponownie. Odt膮d b臋dzie musia艂a znale藕膰 inny spos贸b, by przekazywa膰 pieni膮dze dla Towarzystwa Nazareta艅skiego.

I w艂a艣nie wtedy pow贸z zacz膮艂 zwalnia膰. Sidonie si臋gn臋艂a po torebk臋 i jej ruch rozbudzi艂 pann臋 Arbuckle. Sidonie delikatnie po艂o偶y艂a d艂o艅 na r臋ce dziewczyny.

- Gra艂a艣 dzi艣 pi臋knie, moja droga - powiedzia艂a, poklepuj膮c j膮 lekko. - Zupe艂nie jak wszystkie inne obecne damy.

Panna Arbuckle u艣miechn臋艂a si臋 z rozmarzeniem.

- To by艂o wspania艂e wydarzenie, nieprawda偶? - odezwa艂a si臋. - I czy nie s膮dzi pani, 偶e jej lordowska mo艣膰 jest niezmiernie 艂askawa? Chyba powiem papie, 偶eby da艂 temu jej Klubowi Nazareta艅skiemu du偶y datek.

- Jak mi si臋 zdaje, nazywa si臋 to Towarzystwo Nazareta艅skie - powiedzia艂a Sidonie niewinnym tonem. - A datek, jestem przekonana, by艂by bardzo mile widziany. Widzisz, Towarzystwo wspiera upad艂e kobiety i kieruje je na drog臋 wiod膮c膮 do lepszego 偶ycia.

W migotliwym 艣wietle latarni w powozie zobaczy艂a, jak dziewczyna si臋 czerwieni.

- Dzi臋kuj臋 pani, madame Saint-Godard, 偶e pojecha艂a pani ze mn膮 dzisiaj - powiedzia艂a. - Matka zawsze m贸wi, jak bardzo moja gra poprawi艂a si臋 od czasu, kiedy pani si臋 mn膮 zaj臋艂a.

Lokaj pana Arbuckle'a roz艂o偶y艂 schodki i otworzy艂 drzwi. Chodnik l艣ni艂 od niedawnego deszczu. Sidonie zesz艂a, a potem pomacha艂a na po偶egnanie, udaj膮c, 偶e szuka kluczy. Ko艅skie kopyta zad藕wi臋cza艂y ostro na bruku, kiedy pow贸z z turkotem potoczy艂 si臋 ulic膮 i skr臋ci艂 za r贸g. Sidonie zamkn臋艂a torebk臋, naci膮gn臋艂a peleryn臋 nieco szczelniej i ruszy艂a wzd艂u偶 Bedford Place w przeciwnym kierunku.

Russell Square le偶a艂 na p贸艂noc od dobrze o艣wietlonej ulicy, przy kt贸rej mieszka艂a Sidonie, wi臋c spacer by艂 kr贸tki. Unosz膮c sp贸dnice, by unikn膮膰 wilgoci na trawie, okr膮偶y艂a pomnik lorda Bedforda, nie dostrzegaj膮c ani 艣ladu Charlesa Greera, i w艣lizgn臋艂a si臋 w cie艅, by zaczeka膰. Po艣rodku placu pada艂o nieco 艣wiat艂a, ale nale偶a艂o zaryzykowa膰 ciemno艣ci. S艂u偶膮cy, nawet ci dobrzy, lubili mieli膰 ozorami. Kiepski po偶ytek odnios艂aby jej kariera, gdyby potencjalni klienci us艂yszeli plotki, 偶e pomog艂a jednej ze swych uczennic uciec z ukochanym.

Sidonie jeszcze mocniej naci膮gn臋艂a peleryn臋 i przechadza艂a si臋 w ciemno艣ciach. Musia艂o by膰 ju偶 po p贸艂nocy. Pomy艣la艂a, 偶e ca艂kiem mo偶liwe, i偶 pan Greer wcale nie przyjdzie. By膰 mo偶e nie by艂 szczery w swoim uczuciu do panny Hannaday. Albo mo偶e naprawd臋 ba艂 si臋 jej ojca. Nawet je偶eli przyjdzie, by膰 mo偶e nie uzna propozycji Maurice'a za kusz膮c膮. Zatrzyma艂a si臋 i nas艂uchiwa艂a przez chwil臋. Nie us艂ysza艂a nic pr贸cz s艂abych odg艂os贸w ruchu ulicznego na High Holborn. Na Russell Square nie by艂o 偶ywej duszy. Mog艂aby przysi膮c, 偶e nie by艂o.

I w tej w艂a艣nie chwili odwr贸ci艂a si臋 i wesz艂a prosto na ogromny, niewzruszony mur. Mur chwyci艂 j膮. Sidonie krzykn臋艂a.

- Dobry wiecz贸r, madame Saint-Godard. - G艂os lorda Devellyna zadudni艂 g艂臋boko w jego piersi. - Pi臋kny wiecz贸r na przechadzk臋, czy偶 nie?

Serce podskoczy艂o jej do gard艂a; silne, twarde d艂onie trzyma艂y w u艣cisku jej ramiona.

- Devellyn! - odpar艂a. - Bo偶e drogi! Czy pan musi czai膰 si臋 w ciemno艣ciach, podkradaj膮c si臋 do ludzi?

Markiz roze艣mia艂 si臋.

- Oskar偶ano mnie o wiele rzeczy, moja droga, ale nie o to, 偶e cicho si臋 poruszam. Nie na moich stopach.

- Pa艅skie stopy mnie nie interesuj膮 - powiedzia艂a. - Ale pana r臋ce, tak. Prosz臋 艂askawie je ze mnie zdj膮膰.

W mroku mog艂a wyczu膰, 偶e jego oczy wpatruj膮 si臋 badawczo w jej twarz.

- Pani cze艣膰, ile tylko jej pani posiada, madame, jest przy mnie bezpieczna.

- Ile tylko jej posiadam…? - Sidonie rozwa偶a艂a kopni臋cie go w krocze. - Co pan zamierza sugerowa膰?

W ciemno艣ci wydawa艂o si臋, 偶e pochyli艂 si臋 bli偶ej, gdy偶 mog艂a teraz poczu膰 ciep艂o bij膮ce od jego ogromnego cia艂a.

- C贸偶, do艣膰 to osobliwe, mia艂em w艂a艣nie zasugerowa膰, 偶eby mnie pani poca艂owa艂a - odpar艂. - Ale s膮dz臋, 偶e da艂aby mi pani w twarz.

- I to mocno.

- Ach, zawsze nieszcz臋艣liwy w mi艂o艣ci! - powiedzia艂 pogodnie. - Nic dziwnego, 偶e tyle pij臋.

Tak, zapewne si臋 upi艂, pomy艣la艂a Sidonie. Pachnia艂 korzennym myd艂em i dymem tytoniowym, i czym艣, co mog艂o by膰 brandy. Raz jeszcze spr贸bowa艂a si臋 odsun膮膰. Tym razem pozwoli艂 jej, ale bardzo powoli; jego ci臋偶kie, cieple d艂onie zsuwa艂y si臋 cal po calu w d贸艂 po jej przedramionach, a koniuszki jego palc贸w przelotnie pochwyci艂y jej palce. A potem dotyk zupe艂nie znikn膮艂, pozostawiaj膮c Sidonie z doznaniem niewyt艂umaczalnego zimna.

Markiz cofn膮艂 si臋 i podni贸s艂 wzrok ku niebu. Mia艂 co艣 ze sob膮 - czarny parasol, pomy艣la艂a - beztrosko zawieszony na nadgarstku.

- Ja sam te偶 jestem gorliwym wielbicielem nocnych spacer贸w - ci膮gn膮艂 dalej, jak gdyby ich dziwna wymiana zda艅 wcale nie mia艂a miejsca. - Uwa偶am, 偶e nocne powietrze jest wyj膮tkowo pokrzepiaj膮ce.

- Podejrzewam, 偶e potrzebuje pan sporo pokrzepienia, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂a opryskliwie. - W rzeczy samej, s膮dz臋, 偶e jest pan niezgorzej pijany.

Za艣mia艂 si臋, ale bez nuty humoru ani cynizmu.

- Powiedzmy po prostu, 偶e popicie kolacji wymaga艂o sporej ilo艣ci koniaku - zgodzi艂 si臋. - Cz臋艣膰 trudno by艂o strawi膰.

- Pan wybaczy?

- Ale do艣膰 ju偶 o mnie - ci膮gn膮艂. - Znacznie bardziej wola艂bym pom贸wi膰 o pani.

- Ja wola艂abym nie, dzi臋kuj臋 panu.

Devellyn m贸wi艂 dalej, jak gdyby wcale si臋 nie odezwa艂a.

- Pomijaj膮c to wyborne powietrze, madom, nie potrafi臋 wyobrazi膰 sobie 偶adnego powodu, 偶eby przebywa艂a pani tutaj sama - powiedzia艂. - S膮dz臋, 偶e powinienem odprowadzi膰 pani膮 bezpiecznie do domu. A potem, by膰 mo偶e, z wdzi臋czno艣ci, mog艂aby pani zaprosi膰 mnie na rumowy poncz?

- Ja s膮dz臋, 偶e powinien pan pilnowa膰 w艂asnych spraw, wasza lordowska mo艣膰 - odparowa艂a, wskazuj膮c w stron臋 d艂ugiej, jasno o艣wietlonej ulicy za pomnikiem. - I 偶e powinien pan robi膰 to w swoim domu. To b臋dzie numer siedemnasty, na wypadek gdyby pan nie pami臋ta艂. Znajdzie go pan o tam, po lewej.

- Ale ja bym znacznie bardziej wola艂 p贸j艣膰 gdzie indziej - powiedzia艂. - B膮d藕 co b膮d藕, wiem z wiarygodnego 藕r贸d艂a, 偶e posiadam w jadalni wulgarn膮 purpurow膮 tapet臋 i 偶e m贸j salon wygl膮da jak tani burdel. Jak wygl膮da pani dom, madame? Mo偶e uzna艂bym go za bardziej zach臋caj膮cy?

- Pan wybaczy?

Tym razem Devellyn roze艣mia艂 si臋 cicho.

- Wydaje si臋 pani powtarza膰 mi to wci膮偶, madame Saint-Godard - powiedzia艂. - Czy zawsze prosi pani o tyle wybaczenia? Musi by膰 pani bardzo niegodziwa.

Sidonie po艂o偶y艂a d艂o艅 w r臋kawiczce na r臋kawie jego p艂aszcza i nachyli艂a si臋 bli偶ej.

- Pozwoli pan, 偶e ujm臋 to inaczej, wasza lordowska mo艣膰 - odpar艂a, z naciskiem wymawiaj膮c ka偶de s艂owo. - Pr臋dzej piek艂o zamarznie, nim zaprosz臋 pana do swojego domu.

- Co za pech - powiedzia艂 markiz jak gdyby nigdy nic. - O艣mielam si臋 twierdzi膰, 偶e pe艂no w nim 艣licznego perkalu i mi艂ych rob贸tek, i zapewne pachnie 艣wie偶ym chlebem albo woskiem pszczelim, albo… - Pochyli艂 si臋, by j膮 pow膮cha膰. - Albo tym… woda r贸偶ana, nieprawda偶?

- Gardenia. - Szarpni臋ciem odsun臋艂a si臋 do ty艂u. - Dlaczego to pana obchodzi?

- C贸偶, pani widzia艂a m贸j salon - odpowiedzia艂, ignoruj膮c to, co mia艂a na my艣li. - Okropny, nieprawda偶?

- Wtedy w艂a艣nie paln膮艂 mnie pan w g艂ow臋 drzwiami powozu, wasza lordowska mo艣膰 - odpar艂a. - Szczerze m贸wi膮c, nie po艣wi臋ci艂am pana salonowi ani jednej my艣li.

- To na jedno wychodzi - odpar艂. - Jest naprawd臋 ohydny.

- C贸偶, jakie偶 to straszne, 偶e zosta艂 pan zmuszony 偶y膰 tutaj, przy Bedford Place, w艣r贸d nas, maluczkich 艣miertelnik贸w - odparowa艂a. - Jestem pewna, 偶e nie jest to wcale ten wysublimowany byt, do jakiego pan przywyk艂.

Devellyn rykn膮艂 艣miechem.

- Och, madame Saint-Godard, nie ma pani poj臋cia, jak nisko mog膮 zej艣膰 moje standardy - odrzek艂. - Mia艂em na my艣li tylko to, 偶e ten dom jest dosy膰… ma艂o zach臋caj膮cy. I pusty.

- To drugie, jak rozumiem, jest pana w艂asn膮 win膮.

- Tak - powiedzia艂 sucho. - Cz臋sto to s艂ysz臋.

Po tych s艂owach Sidonie musia艂a zapanowa膰 nad cisn膮cym si臋 na usta 艣miechem. Co ona najlepszego robi, stoj膮c tutaj w ciemno艣ciach i pojedynkuj膮c si臋 na s艂owa z 艂otrem?

- Doprawdy, lordzie Devellyn, musi pan ju偶 i艣膰 do domu. - Przemawia艂a stanowczo, jak do dziecka, i lekko go popchn臋艂a.

- Nie mog臋 - powiedzia艂. - Nie by艂oby godne d偶entelmena zostawia膰 dam臋 sam膮 po ciemku.

- Przysz艂am tu sama po ciemku - odpar艂a. - Nie pan sobie idzie. Prosz臋. Ja mam… Ja mam spotkanie.

Na chwil臋 sta艂 si臋 bardzo cichy.

- Ach - powiedzia艂 wreszcie. - Przeszkodzi艂em w schadzce.

- Pan wybaczy?

Markiz za艣mia艂 si臋 g艂ucho.

- Moja droga, spotkania ma si臋 w ci膮gu dnia - powiedzia艂. - A towarzyskie zobowi膮zania wieczorami. Ale cokolwiek dzieje si臋 po wybiciu p贸艂nocy, och, to zdecydowanie schadzka.

- C贸偶, kto m贸g艂by zgadn膮膰, 偶e Diabe艂 z Duke Street jest takim wnikliwym arbitrem towarzyskich norm! - odezwa艂a si臋 cierpko Sidonie. - By膰 mo偶e damy patronuj膮ce spotkaniom u Almacka powinny odwiesi膰 swoje tiary i zostawi膰 wszystko panu?

- Ma pani ci臋ty j臋zyk, madame.

- A pan wydaje si臋 by膰 nadzwyczaj ch臋tny, by go tolerowa膰.

Pomimo ciemno艣ci Sidonie mia艂a niepokoj膮ce uczucie, 偶e markiz wpatruje si臋 g艂臋boko w jej oczy.

- Czy nie zdo艂am zatem wzbudzi膰 pani zainteresowania, cho膰by w najmniejszym stopniu, madame? - zapyta艂, a jego g艂os zabrzmia艂 nadzwyczaj trze藕wo. - Czy uwa偶a mnie pani za tak bardzo nieatrakcyjnego?

Oczy Sidonie zw臋zi艂y si臋.

- Jest pan uderzaj膮co przystojny, i 艣miem twierdzi膰, a偶 nazbyt tego 艣wiadom - wybrn臋艂a. - Ale ja mam si臋 z kim艣 spotka膰 i 偶ycz臋 sobie prywatno艣ci. Czy to panu bardzo przeszkadza?

Markiz zawaha艂 si臋 i przez moment prawie uwierzy艂a, 偶e jego troska o jej bezpiecze艅stwo jest autentyczna.

- A zatem dobrze - powiedzia艂 wreszcie. - Odejd臋, ale pod dwoma warunkami.

- Rzadko si臋 targuj臋, wasza lordowska mo艣膰.

- Tak, tak w艂a艣nie my艣la艂em - przyzna艂. - Ale to bardzo niewielkie warunki.

- Niewielkie - powt贸rzy艂a jak echo. - A zatem pierwszy?

Zdj膮艂 sobie parasol z nadgarstka i wr臋czy艂 go Sidonie.

- Pragn臋, by pani to wzi臋艂a.

- To nie jest konieczne.

- Oto dlaczego nazywa si臋 to warunkiem - odpar艂. - Obawiam si臋, 偶e deszcz jeszcze nie usta艂.

- A zatem dzi臋kuj臋. - Sidonie owin臋艂a d艂o艅 na r膮czce parasola, kt贸ra wci膮偶 by艂a ciep艂a od jego nadgarstka. - Jaki jest drugi?

- Pragn臋… - Urwa艂, a jego glos nagle z艂agodnia艂. - Pragn臋, madame Saint-Godard, pozna膰 pani imi臋.

Przez chwil臋 obserwowa艂a go w milczeniu.

- Sidonie.

- Sidney - powt贸rzy艂. - Jak… 艂adnie. Ale czy nie jest to… c贸偶, czy zazwyczaj nie jest to m臋skie imi臋?

- Si-do-nii - poprawi艂a go, staraj膮c si臋 nie roze艣mia膰. - Prosz臋 wymawia膰 je w艂a艣ciwie, skoro ju偶 w og贸le pan musi.

- Och, zamierzam je wymawia膰 - przyzna艂. - Nawet je偶eli tylko po to, by szepta膰 je sobie, kiedy b臋d臋 sam w ciemno艣ciach. Ale teraz my艣l臋, 偶e skorzystam z naszej nowo zawartej przyja藕ni i zamiast tego b臋d臋 pani膮 nazywa艂 po prostu Sid.

To na moment odebra艂o jej mow臋.

- Przykro mi - powiedzia艂a sztywno. - Tak robi tylko moja rodzina.

- Pani rodzina? My艣la艂em, 偶e nie ma pani 偶adnej. Spojrza艂a na niego z niedowierzaniem.

- Sk膮d mia艂by pan wiedzie膰?

Devellyn za艣mia艂 si臋 znowu.

- Moja droga Sid! - pouczy艂 j膮. - M臋偶czyzna o mojej reputacji nie mo偶e sobie pozwoli膰 na zatrudnianie kompletnych g艂upc贸w. Czy wyobra偶a艂a艣 sobie, 偶e mo偶esz wci膮偶 posy艂a膰 swoj膮 pann臋 Meg na drug膮 stron臋 ulicy, 偶eby robi艂a s艂odkie oczy do mojego biednego lokaja, i 偶eby on odchodzi艂 nie dowiedziawszy si臋 niczego w zamian?

Sidonie odsun臋艂a si臋.

- Ale偶… jak pan 艣mie! Nic takiego nie zrobi艂am!

A jednak zrobi艂a - cho膰 nie bezpo艣rednio, nieprawda偶? Julia powiedzia艂a Meg, 偶eby posz艂a zobaczy膰, czego mo偶e si臋 dowiedzie膰 na temat markiza. Ale Julia najwyra藕niej nie przykaza艂a dziewczynie, by sama trzyma艂a buzi臋 na k艂贸dk臋.

Devellyn wyczul jej niepewno艣膰.

- Ach, przy艂apana! - mrukn膮艂. - Madame Sidonie Saint-Godard, 艣liczna francuska wdowa o dosy膰 tajemniczym pochodzeniu, kt贸ra mieszka w Londynie ju偶 od jedenastu miesi臋cy, z czego osiem przy Bedford Place, i kt贸ra nie ma rodziny… a przynajmniej takiej, o kt贸rej wiedzia艂aby kt贸ra艣 z twoich s艂u偶膮cych. Tw贸j m膮偶 by艂 kapitanem na morzu. Zmar艂 na tropikaln膮 chorob臋 w Indiach Zachodnich. Wkr贸tce potem zmar艂a te偶 twoja matka, pozostawiaj膮c ma艂y spadek.

- Doprawdy, lordzie Devellyn!

Jednak markiz przerwa艂 tylko, by nabra膰 powietrza.

- Tw贸j ulubiony kolor to ciemnoniebieski - recytowa艂 pospiesznie. - Masz s艂abo艣膰 do kapeluszy z pi贸rami. Uwielbiasz ciasto biszkoptowe. Nie przekroczy艂a艣 jeszcze trzydziestki, ale niebezpiecznie si臋 do niej zbli偶asz. Herbat臋 lubisz pija膰 bardzo s艂odk膮. Masz tylko dwie s艂u偶膮ce. Twoja towarzyszka nazywa si臋 pani Crosby. Julia Crosby. I masz czarno-br膮zowego kota imieniem Thomas, znanego jako najbardziej zapalony my艣liwy w Bloomsbury. No i jak mi posz艂o?

Sidonie by艂a oszo艂omiona. Nagle markiz chwyci艂 jej d艂o艅 i poca艂owa艂.

- Ach, sprawi艂em, 偶e zabrak艂o ci s艂贸w! - powiedzia艂. - To b臋dzie dla mnie wskaz贸wk膮, by si臋 oddali膰.

I natychmiast tak zrobi艂, odchodz膮c ra藕nym krokiem wok贸艂 kamiennego monumentu lorda Bedforda i sun膮c przez ulic臋 z gracj膮, kt贸r膮 Sidonie uzna艂a za nadzwyczajn膮 u tak pot臋偶nego m臋偶czyzny - zw艂aszcza takiego, kt贸ry jej zdaniem by艂 zalany w pestk臋.

Rozdzia艂 6

W kt贸rym sir Alasdair przybywa na ratunek

Popo艂udniowe s艂o艅ce przedziera艂o si臋 przez male艅kie okna na poddaszu domu Sidonie, nagle otaczaj膮c blaskiem wiruj膮ce drobiny kurzu. Sidonie pomy艣la艂a z zadum膮, 偶e pomieszczenie to przypomina jej o "Weso艂ej Pannie", statku handlowym Pierre'a. To zapewne przez niski, ostro nachylony strop i przez Thomasa, skradaj膮cego si臋 w艣r贸d krokwi w poszukiwaniu myszy.

W zwyczajnych okoliczno艣ciach pozwolenie wej艣cia na strych, ze wszystkimi tamtejszymi zakamarkami i kryj贸wkami, kot uzna艂by za wielk膮 przygod臋. Dzisiaj jednak zajmowa艂 si臋 swoimi czynno艣ciami 艂owieckimi z nieco mniejszym ni偶 zwykle zapa艂em, zapewne dlatego, 偶e Sidonie sp臋dzi艂a du偶膮 cz臋艣膰 nocy rzucaj膮c si臋 i wierc膮c - a tym samym co jaki艣 czas zmuszaj膮c biednego Thomasa do czepiania si臋 nakrycia, jak gdyby znowu 偶eglowa艂 na skraj 艣wiata.

Ale Thomas prze艣pi popo艂udnie i odzyska si艂y. Sidonie by艂a mniej pewna co do siebie. W nocy zacz臋艂a zdawa膰 sobie spraw臋, jak bardzo pomyli艂a si臋 w ocenie markiza Devellyna. Jej wynios艂y ch艂贸d nie zrazi艂 go ani troch臋 i jakakolwiek by艂aby tego przyczyna - znudzenie lub czysta przewrotno艣膰 - teraz markiz wydawa艂 si臋 ni膮 zaintrygowany.

Musi postara膰 si臋 to zmieni膰. Nie mo偶e wzbudza膰 jego ciekawo艣ci. W przeciwnym razie Devellyn mo偶e zacz膮膰 艣ledztwo gdzie艣 indziej. Przepyta艂 ju偶 swojego lokaja. M臋偶czy藕ni, te niem膮dre, przewidywalne istoty, zawsze uznawali kobiety niedost臋pne za czaruj膮ce, a kobiety inteligentne za wyzwanie. Sidonie nie mo偶e oczarowywa膰 ani stanowi膰 wyzwania dla lorda Devellyna. Zamiast tego musi zanudzi膰 go na 艣mier膰.

To nie powinno by膰 trudne. Wzi膮wszy pod uwag臋 to, co zobaczy艂a, w膮tpi艂a, by markiz by艂 obdarzony szczeg贸ln膮 cierpliwo艣ci膮. Sidonie postanowi艂a, 偶e tego popo艂udnia zwr贸ci po偶yczony parasol, ubrana w niegustown膮 sukni臋 i z najbardziej t臋pym wyrazem twarzy. B臋dzie przyjazna, grzeczna, ale bezgranicznie nudna. Markiz niemal na pewno straci wszelkie zainteresowanie, jakim j膮 obdarzy艂. I w chwili, kiedy Sidonie sko艅czy szczebiota膰, Devellyn b臋dzie szcz臋艣liwy, mog膮c si臋 jej pozby膰.

Nadal g艂owi艂a si臋 nad szczeg贸艂ami planu, kiedy Julia pojawi艂a si臋 w jej pokoju z kaw膮 i stwierdzeniem, 偶e to dzisiaj maj膮 wybra膰 si臋 na porz膮dkowanie strychu. Sidonie kilka miesi臋cy wcze艣niej sprzeda艂a elegancki dom Claire w Mayfair i kaza艂a sprowadzi膰 jej osobiste rzeczy na Bedford Place - adres bardziej pasuj膮cy do pozycji Sidonie. Kufry Claire zosta艂y z艂o偶one na strychu, gdzie le偶a艂y teraz, czekaj膮c niczym widma z przesz艂o艣ci.

Za ni膮 Julia rozpakowywa艂a ostatni ze starych kufr贸w. Thomas straci艂 zainteresowanie krokwiami i teraz kr臋ci艂 si臋 wok贸艂 kostek Sidonie. Podnios艂a go, a potem podesz艂a do okna, 偶eby niewidz膮cym wzrokiem spojrze膰 przez szyb臋. Thomas zacz膮艂 mrucze膰 i przycisn膮艂 艂ebek do policzka Sidonie, ale nawet jego starania nie zawsze pomaga艂y jej znale藕膰 ukojenie.

Nigdy tak naprawd臋 nie wiedzia艂a, co my艣le膰 o matce. Och, Claire kocha艂a swoje dzieci, ale w spos贸b, w jaki kocha si臋 艣liczne porcelanowe bibeloty - g艂贸wnie z daleka. Sidonie i George byli wychowywani przez s艂u偶b臋 i wyprowadzani tylko po to, by zabawia膰 swego ojca albo by uspokaja膰 matk臋 w sytuacjach, gdy nie pojawi艂 si臋 偶aden wielbiciel. W ko艅cu Claire zacz臋艂a traktowa膰 George'a jak… c贸偶, niemal jak doros艂ego. Nie widzia艂a 艣wiata poza nim, wspiera艂a si臋 na nim i obiecywa艂a mu 艣wietlan膮 przysz艂o艣膰. Ale Sidonie by艂a znacznie m艂odsza. By艂a laleczk膮 Claire; jej 艣liczn膮 zabawk膮 do ubierania i pokazywania innym. Nim Sidonie sko艅czy艂a dwana艣cie lat, nauczy艂a si臋 gra膰 i 艣piewa膰 z wdzi臋kiem, recytowa膰 stronice wybitnej poezji i m贸wi膰 trzema j臋zykami, a wszystko to ku uciesze matki i jej przyjaci贸艂. Czasami ona i matka nawet ubiera艂y si臋 podobnie. Sidonie zapami臋ta艂a pewien letni dzie艅, kiedy wybra艂y si臋 na przechadzk臋 po parku, ubrane w identyczne 偶贸艂te suknie i kapelusze, weso艂o kr臋c膮c parasolkami. Nie da艂o si臋 nie zauwa偶y膰 mn贸stwa pe艂nych podziwu spojrze艅, kt贸re ku nim kierowano. Claire uwa偶a艂a to za niezmiernie urocze. Do czasu.

Kiedy Claire nie uwa偶a艂a ju偶 tego d艂u偶ej za niezmiernie urocze - a 艣ci艣lej m贸wi膮c, kiedy jej nowi, m艂odsi kochankowie zacz臋li po艣wi臋ca膰 Sidonie wi臋cej ni偶 tylko przelotne spojrzenia - odes艂a艂a c贸rk臋 do domu, do Francji. Stwierdzi艂a, 偶e Sidonie jest niesforna i potrzeba jej dyscypliny. Tylko niedobra dziewczynka mog艂a przyci膮ga膰 tak膮 uwag臋: taki by艂 ukryty podtekst. Jednak rodzice Claire zrzekli si臋 zaszczytu wychowywania swej wnuczki-b臋karta i zamiast tego oddali j膮 do szko艂y klasztornej. Sidonie mia艂a pi臋tna艣cie lat i nie by艂a a偶 tak wyrafinowana, jak na to wygl膮da艂a.

Po dw贸ch nieszcz臋艣liwych latach na wygnaniu Sidonie uzna艂a, 偶e r贸wnie dobrze mo偶e by膰 niedobr膮 dziewczynk膮, skoro ju偶 j膮 za to ukarano. I dokona艂a tego z wielkim hukiem, uciekaj膮c z Pierre'em Saint-Godardem, dziarskim poszukiwaczem przyg贸d, starszym od niej o dziesi臋膰 lat. Oczywi艣cie, najpierw Pierre j膮 uwi贸d艂. Niemal na pewno nie mia艂 zamiaru si臋 z ni膮 偶eni膰. A jednak si臋 o偶eni艂 - twierdz膮c, co dziwne, 偶e zakocha艂 si臋 po uszy. I jak przypuszcza艂a Sidonie, kocha艂 j膮, na ile tylko zawadiacki szelma mo偶e kocha膰 cokolwiek poza ryzykown膮 przygod膮 i dziewkami z szynku. Co wi臋cej, Sidonie nie mog艂a w艂a艣ciwie powiedzie膰, 偶e 偶a艂owa艂a tego, co zrobi艂a.

Co艣 ci臋偶kiego zaszura艂o po pod艂odze za jej plecami. Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a Juli臋 pchaj膮c膮 do k膮ta kufer, kt贸ry w艂a艣nie opr贸偶ni艂y.

- Och! - Sidonie pospieszy艂a ku niej. - Pomog臋 ci.

Uporawszy si臋 z zadaniem, Julia wyprostowa艂a si臋.

- A teraz gdzie w臋drowa艂a艣 my艣lami, duszko? - poci膮gn臋艂a j膮 za j臋zyk. - Przez ca艂y ranek by艂a艣 daleko st膮d.

Sidonie omiot艂a wzrokiem pomieszczenie.

- My艣la艂am o Claire - przyzna艂a. - I dziwne, o Pierze.

Julia skupi艂a uwag臋 na jakich艣 ma艂ych pud艂ach na kapelusze, kt贸re pospiesznie odsun臋艂a na bok.

- Nic dziwnego w tym, 偶e m艂oda wdowa rozpacza za swoim m臋偶em - powiedzia艂a.

Sidonie niemal nerwowo przyg艂adzi艂a d艂o艅mi sp贸dnice.

- W tym rzecz, Julio - powiedzia艂a - 偶e w艂a艣ciwie to ja nie rozpaczam. Ale t臋skni臋 za nim czasami. Albo mo偶e po prostu t臋skni臋 za krz膮tanin膮 naszego dawnego 偶ycia, kiedy nie mia艂am czasu na my艣lenie czy rozpami臋tywanie.

Julia popatrzy艂a na ni膮 nieco dziwnie.

- Czy ty go kocha艂a艣, Sidonie? - zapyta艂a cicho.

Sidonie skin臋艂a g艂ow膮.

- Tak. Ale nasze ma艂偶e艅stwo tak naprawd臋 by艂o po prostu… po prostu jedn膮 wielk膮 przygod膮, jak mi si臋 zdaje. Pobrali艣my si臋 pod wp艂ywem chwili i wiedli艣my 偶ycie z dnia na dzie艅. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie wyobra偶a艂am sobie nas starzej膮cych si臋 razem. Nigdy nie wyobra偶a艂am nas sobie osiedlaj膮cych si臋 w domu nad morzem.

- Albo maj膮cych dzieci? - wtr膮ci艂a Julia.

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- To by艂oby nierozwa偶ne - odpar艂a. - Pierre nie zrezygnowa艂by z morza, a ja nie chcia艂am 偶y膰 sama. A statek to nie miejsce na wychowywanie dziecka.

- Ach, zatem dokonali艣cie w艂a艣ciwego wyboru, prawda? - powiedzia艂a pocieszaj膮co Julia. - Przykro mi, 偶e straci艂a艣 go tak m艂odo. A teraz opr贸偶nijmy jeszcze tylko jeden i uznamy, 偶e na dzi艣 wystarczy.

Wsp贸lnie wypchn臋艂y kolejny kufer z k膮ta na 艣rodek pomieszczenia.

- Tego nie widzia艂am wcze艣niej - powiedzia艂a Julia, przygl膮daj膮c mu si臋. - By艂 ju偶 w schowku, kiedy Claire zmar艂a, a wi臋c zapewne jest w nim pe艂no rupieci.

Sidonie odpi臋艂a sk贸rzane pasy i odrzuci艂a je do ty艂u. Julia podnios艂a wieko na skrzypi膮cych zawiasach.

- Wi臋cej starych ubra艅 - mrukn臋艂a Sidonie. - Mog臋 przysi膮c, 偶e nigdy nie zna艂am kogo艣, kto mia艂by ich tak wiele.

Julia wzruszy艂a ramionami.

- Twoja matka by艂a pi臋kn膮 kobiet膮 - odpar艂a. - Ludzie lubili obdarowywa膰 j膮 pi臋knymi rzeczami.

Sidonie usiad艂a na jednym z tr贸jno偶nych taboret贸w, kt贸re przynios艂y sobie na g贸r臋, i przerzuci艂a kilka pierwszych sztuk odzie偶y. I wtedy j膮 zobaczy艂a. 呕贸艂t膮 sukni臋. Sukni臋 z Hyde Parku. Ten zbieg okoliczno艣ci wyprowadzi艂 j膮 z r贸wnowagi. Nagle zabrak艂o jej tchu. Odrzuci艂a stroje na bok.

- Zabierz to, Julio - wykrztusi艂a. - Zabierz to, ja tego nie chc臋.

Julia usiad艂a i poklepa艂a j膮 po kolanie.

- C贸偶, oddamy to wszystko na dobroczynno艣膰, razem ze stert膮, kt贸r膮 ju偶 posortowa艂y艣my - powiedzia艂a, po czym szpera艂a g艂臋biej. - Ale przejrzyjmy to najpierw, 偶eby si臋 upewni膰.

Podnios艂a stos ubra艅, w艣r贸d nich 偶贸艂t膮 sukni臋 Claire, i od艂o偶y艂a je na bok, ods艂aniaj膮c ma艂e pude艂eczko z rze藕bionej ko艣ci s艂oniowej, ulokowane w jednym z rog贸w kufra.

- Jakie to niezwyk艂e! - odezwa艂a si臋 Julia, wyjmuj膮c pude艂eczko. Unios艂a wieczko, ods艂aniaj膮c lusterko, a pod nim kilka ma艂ych przegr贸dek.

Kiedy 偶贸艂ta suknia znikn臋艂a, Sidonie znowu poczu艂a si臋 sob膮.

- Co to takiego, Julio?

Julia za艣mia艂a si臋.

- Ale偶 to pude艂eczko na muszki! - powiedzia艂a. - Wiele razy widzia艂am takie rzeczy w teatrze, ale dlaczego Claire mia艂aby takie mie膰?

Sidonie wzi臋艂a pude艂eczko z ko艣ci s艂oniowej i wpatrywa艂a si臋 w nie, a偶 co艣 drgn臋艂o w jej pami臋ci.

- Bale kostiumowe - odpowiedzia艂a w ko艅cu. - Pokop g艂臋biej; my艣l臋, 偶e znajdziesz jej star膮 peruk臋 Marii Antoniny.

Ale Julia poliza艂a jedn膮 z muszek - ma艂y czarny romb - i przyklei艂a sobie do policzka.

- Czy wygl膮dam jak dama z czas贸w kr贸la Jerzego? - zapyta艂a, trzepocz膮c rz臋sami.

Sidonie jako艣 uda艂o si臋 roze艣mia膰. Zaraz potem muszka odpad艂a i znikn臋艂a w fa艂dach sukni Julii. Sidonie wzi臋艂a jedn膮 muszk臋 i przymocowa艂a j膮 sobie w k膮ciku ust, tam gdzie nie tak dawno temu sprytnie narysowany by艂 pieprzyk Ruby Black.

- To troch臋 jak tatua偶, czy偶 nie? - powiedzia艂a Julia, przygl膮daj膮c si臋 jej. - To znaczy tatua偶 nic na sta艂e. Ale jest w nim co艣, co… Nie wiem, co wabi oko, by spocz臋to d艂u偶ej na pewnym miejscu?

Sidonie za艣mia艂a si臋 znowu, i muszka odpad艂a.

- Czy sugerujesz, 偶e staram si臋 przyci膮ga膰 uwag臋 do moich piersi?

Julia zaczerwieni艂a si臋 natychmiast.

- Och, nie, nie ty, duszko! - Potem si臋 zawaha艂a. - Ale c贸偶, cz臋sto si臋 zastanawia艂am…

- Och, dalej, Julio! Zapytaj.

- C贸偶, dlaczego w og贸le zrobi艂a艣 ten tatua偶? - odezwa艂a si臋 wreszcie. - I to w takim dziwnym miejscu!

Sidonie podnios艂a wzrok znad pude艂eczka z muszkami i przez chwil臋 zaduma艂a si臋.

- Zrobi艂am to, bo Pierre mi zabroni艂 - przyzna艂a. - Wiesz, by艂am bardzo niesforn膮 偶on膮.

- I niesforn膮 c贸rk膮 - mrukn臋艂a Julia. - Twoja biedna matka zemdla艂a, kiedy zakonnice napisa艂y, 偶e uciek艂a艣 z marynarzem.

Sidonie spojrza艂a wilkiem.

- On by艂 kapitanem okr臋tu, nie marynarzem.

- Tak, a ty mia艂a艣 ile lat? Siedemna艣cie?

Sidonie spojrza艂a w inn膮 stron臋.

- Tak, dopiero co - odpar艂a. - W ka偶dym razie, Julio, pyta艂a艣 o tatua偶, nie o przyczyny mojego zam膮偶p贸j艣cia.

- Tak, m贸w dalej. Opowiedz mi o tatua偶u.

Sidonie pr贸bowa艂a odmalowa膰 sobie 偶ycie takim, jakie by艂o wtedy.

- To by艂 nasz pierwszy rejs na Martynik臋 - mrukn臋艂a. - Mieli艣my zabra膰 cukier i rum. Kiedy zeszli艣my na l膮d w Fort-de-France, zobaczyli艣my dziwn膮 star膮 kobiet臋 na nabrze偶u, rysuj膮c膮 tatua偶… ig艂膮. Tak si臋 robi.

- Och! - Julia skuli艂a si臋. - Nie wiedzia艂am.

- To nie boli - powiedzia艂a pr臋dko Sidonie. - Nie za bardzo. Oczywi艣cie, ja nigdy wcze艣niej nie widzia艂am czego艣 takiego. Stara kobieta rysowa艂a w臋偶a morskiego na ramieniu marynarza. M贸wi艂a s艂abo po francusku, ale marynarz powiedzia艂, 偶e pochodzi z… z jakiej艣 wyspy na Pacyfiku. Stwierdzi艂am, 偶e chc臋 mie膰 jedn膮 z tych dziwnych, egzotycznych rzeczy, wi臋c usiad艂am i zrobi艂am kilka 艣miesznych gest贸w. Kobieta dotyka艂a moich czarnych w艂os贸w, potem ca艂ej mojej twarzy. Wreszcie wzi臋艂a o艂贸wek i na skrawku papieru naszkicowa艂a tego ma艂ego anio艂ka. Nie wiem dlaczego. Nie o to j膮 prosi艂am. Wtedy Pierre odwr贸ci艂 si臋, zobaczy艂, co robi臋, i wpad艂 w sza艂. Powiedzia艂, 偶e jego 偶ona nie b臋dzie mia艂a tatua偶u, kt贸ry m贸g艂by ogl膮da膰 ca艂y 艣wiat.

- I tu mia艂 racj臋.

Sidonie wbi艂a wzrok w pod艂og臋.

- Obawiam si臋, 偶e nie przyj臋艂am tego dobrze - przyzna艂a. - Wbi艂am sobie do g艂owy, 偶e i tak b臋d臋 go mie膰. Nast臋pnego dnia, kiedy Pierre poszed艂 nadzorowa膰 uzupe艂nianie zapas贸w na statku, ja posz艂am na nabrze偶e i zapyta艂am o t臋 kobiet臋. Nie by艂o jej tam, ale znalaz艂am jej dom w alejce w pobli偶u. Wydawa艂o si臋, 偶e na mnie czeka艂a. Zaci膮gn臋艂a mnie do 艣rodka i znowu pokaza艂a mi anio艂a. Zachowa艂a go. I tak kaza艂am jej go narysowa膰, ale w intymnym miejscu, wiesz? W miejscu, kt贸re mia艂 zobaczy膰 tylko Pierre, 偶eby nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶e go nie pos艂ucha艂am.

- Och, Sidonie!

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 chytrze.

- Och, niech ci nie b臋dzie przykro z powodu Pierre'a - odpar艂a. - Kiedy jego gniew opad艂, stwierdzi艂, 偶e ca艂kiem mu si臋 to podoba.

Julia odwr贸ci艂a si臋 do kolejnego kufra.

- Czy on by艂 dobrym m臋偶em, Sidonie? - zapyta艂a, odkurzaj膮c ok艂adk臋 ksi膮偶ki, kt贸r膮 wyci膮gn臋艂a.

Sidonie okr臋ci艂a si臋 na taborecie, 偶eby jej pom贸c.

- Stara艂 si臋 - odpar艂a, wyjmuj膮c jeszcze kilka ksi膮偶ek. - Ale to by艂 niespokojny duch. I o wiele za bardzo czaruj膮cy. Jednak nigdy nie bywa艂 szorstki.

- A zatem mia艂a艣 szcz臋艣cie w ma艂偶e艅stwie, moja droga. - Julia zdmuchn臋艂a ob艂oczek kurzu z nast臋pnej ksi膮偶ki. - A c贸偶 to takiego? Wydaje si臋, 偶e ten kufer jest ich pe艂en.

Sidonie wci膮偶 wyjmowa艂a ksi膮偶ki, poruszaj膮c si臋 jak automat, my艣lami ci膮gle przy zmar艂ym m臋偶u.

- To pami臋tniki Claire - odpowiedzia艂a z roztargnieniem.

Ale uwag臋 Julii przyci膮gn臋艂o ma艂e pude艂ko.

- Ach, tutaj s膮! - powiedzia艂a triumfalnie. - Zielone aksamitne pantofle.

W tej w艂a艣nie chwili kto艣 zako艂ata艂 do drzwi, a odg艂os dotar艂 a偶 na poddasze. Sidonie spojrza艂a na zegarek przypi臋ty do stanika sukni i zerwa艂a si臋 z taboretu.

- Och, rety! To panna Hannaday! - powiedzia艂a, otrzepuj膮c sp贸dnice z kurzu. - Czy wygl膮dam przyzwoicie?

- Wygl膮dasz doskonale, moja droga - odpar艂a Julia, wyci膮gaj膮c r臋k臋, by zetrze膰 nieco kurzu z jej policzka. - Ale biedna panna Hannaday! Nie podoba艂 mi si臋 ten siniec, kt贸rym mog艂a si臋 wczoraj poszczyci膰.

- Ani mnie - przyzna艂a Sidonie. - Ale ona nie musi si臋 ju偶 d艂u偶ej martwi膰 lordem Bodleyem.

Julia w艂a艣nie zamyka艂a kufer.

- Dlaczego? Co si臋 sta艂o?

Sidonie chwyci艂a d艂onie Julii.

- Wczorajszej nocy spotka艂am si臋 z Charlesem Greerem na Russell Square - wyszepta艂a. - Maurice zaoferowa艂 mu posad臋 w Giroux & Chenauit, a on ma zamiar j膮 przyj膮膰!

Julia rozdziawi艂a usta.

- A wi臋c on i panna Hannaday jednak si臋 pobior膮?

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋.

- Dobre wie艣ci, prawda?

Nagle Meg zawo艂a艂a z do艂u schod贸w wiod膮cych na poddasze.

Sidonie pospieszy艂a na d贸艂 i by艂a ju偶 w po艂owie drogi, kiedy Julia odezwa艂a si臋 raz jeszcze.

- Czy mam zanie艣膰 pantofle do twojego pokoju, moja droga?

- Tak, dzi臋kuj臋 ci, Julio.

- A co z tymi pami臋tnikami? Czy je zatrzymasz? Czy mam je pos艂a膰 George'owi? Albo po prostu wyrzuci膰?

Sidonie zastanowi艂a si臋 nad tym przez chwil臋. George cisn膮艂by je od razu do kominka. Ona z pewno艣ci膮 ich nie chcia艂a. Ale nie mog艂a si臋 zdoby膰 na to, by je wyrzuci膰 - a to, je偶eli si臋 zastanowi膰, mniej wi臋cej podsumowywa艂oby wszystko, co czu艂a wobec swoich wspomnie艅 o matce.

- Zatrzymam je - powiedzia艂a wreszcie. - Och, i Julio…?

Julia wyjrza艂a zza balustrady.

- Tak, moja droga?

Sidonie wr贸ci艂a po schodach na g贸r臋, z dala od uszu Meg.

- Julio, czy trudno by艂oby ci zdoby膰 mundur aspiranta marynarki? Albo mo偶e podporucznika?

Julia spojrza艂a na ni膮 niedowierzaniem.

- Mundur marynarki? - powt贸rzy艂a. - Na lito艣膰 bosk膮, po co?

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋.

- C贸偶, b膮d藕 co b膮d藕 jestem do艣wiadczonym 偶eglarzem - mrukn臋艂a. - I szczerze m贸wi膮c, my艣l臋, 偶e b臋d臋 wygl膮da膰 ol艣niewaj膮co w oficerskim stroju.

- Bo偶e, miej nas w opiece! - Julia zamkn臋艂a oczy. - B艂agam ci臋, nie m贸w nic wi臋cej!

B膮d藕 przyjazna, grzeczna i bezgranicznie nudna. Sidonie powtarza艂a sobie to w duchu p贸藕niej tego popo艂udnia, ujmuj膮c wielk膮 mosi臋偶n膮 ko艂atk臋 na drzwiach domu numer siedemna艣cie. Z pann膮 Hannaday ju偶 sobie poradzi艂a. Teraz przysz艂a pora na Diab艂a. Ckliwa. Banalna. Nudna. Tak膮 musi mu si臋 wyda膰. Niczym aktorka przygotowuj膮ca si臋 do wkroczenia na 艣rodek sceny, Sidonie znowu wyrecytowa艂a sobie kwesti臋, odm贸wi艂a kr贸tk膮 modlitw臋 i zako艂ata艂a do drzwi.

Jej trema natychmiast przybra艂a na sile. Pomimo kiepskiego ubioru i dobrych intencji samotne sk艂adanie wizyty m臋偶czy藕nie takiemu jak Devellyn wydawa艂o si臋 co najmniej ryzykowne. Ale jako艣 g艂upio by艂oby prosi膰 Juli臋, by towarzyszy艂a jej w misji po drugiej stronie ulicy. A Sidonie, b膮d藕 co b膮d藕, by艂a wdow膮. To dawa艂o jej pewn膮 swobod臋. Bardziej zdecydowana, zastuka艂a ponownie.

Nareszcie jaki艣 m臋偶czyzna, kt贸rego mgli艣cie rozpozna艂a jako lokaja, otworzy艂 drzwi.

- Ach, madame Saint-Godard! - powiedzia艂, jak gdyby dobrze j膮 zna艂. - Tusz臋, 偶e w pe艂ni odzyska艂a pani si艂y po wypadku?

- Owszem, dzi臋kuj臋 - odezwa艂a si臋, wr臋czaj膮c mu parasol. - Jego lordowska mo艣膰 po偶yczy艂 mi to, i chcia艂abym mu podzi臋kowa膰. Czy jest w domu?

Lokaj przytrzyma艂 drzwi otwarte.

- Sprawdz臋.

Sidonie wr臋czy艂a mu swoj膮 kart臋 wizytow膮. Lokaj upu艣ci艂 j膮 na srebrn膮 tac臋 przy drzwiach i poszed艂. Za moment wprowadzono j膮, ale nie do krzykliwego salonu, lecz do zagraconego, wy艂o偶onego drewnem gabinetu, wychodz膮cego na ogrody na ty艂ach domu. Zdecydowanie by艂 to pok贸j nale偶膮cy do m臋偶czyzny, i markiz wype艂nia艂 go swoj膮 osob膮.

Siedzia艂 rozwalony na wielkim sk贸rzanym fotelu przy kominku, ubrany w ciemny 偶akardowy szlafrok narzucony na niechlujny str贸j. W jednej r臋ce trzyma艂 fajk臋, w drugiej za艣 wizyt贸wk臋 Sidonie, kt贸r膮 zr臋cznie obraca艂 w palcach niczym znudzony karciarz. Wygl膮da艂o na to, 偶e wyhodowa艂 sobie trzydniowy czarny zarost, a s膮dz膮c po w艂osach, wszystkie te dni przespa艂 stoj膮c na g艂owie. W zasi臋gu jego r臋ki sta艂 wielki fajansowy kubek, wype艂niony po brzegi zimn膮 kaw膮, i popielniczka po brzeg pe艂na skr臋conych br膮zowych niedopa艂k贸w. Ni偶ej, jego pantofle ton臋艂y w morzu gazet, kt贸re najwyra藕niej po przeczytaniu rzuca艂 na pod艂og臋. Sidonie modli艂a si臋 tylko, by nie zaj臋艂y si臋 od ognia, bo markiz niemal na pewno stan膮艂by w p艂omieniach.

Wsta艂 oci臋偶ale i od艂o偶y艂 fajk臋.

- Witaj o poranku, Sid - powiedzia艂 z u艣miechem bez cienia zmieszania. - Czemu zawdzi臋czam t臋 niespodziewan膮 przyjemno艣膰?

Zmagaj膮c si臋 z ch臋tk膮, by mu wskaza膰, 偶e dla wi臋kszo艣ci ludzi poranek ju偶 dawno min膮艂, Sidonie stara艂a si臋 zamiast tego wygl膮da膰 g艂upawo.

- Przysz艂am, wasza lordowska mo艣膰, 偶eby zwr贸ci膰 pa艅ski parasol - powiedzia艂a. - Tak ogromnie panu dzi臋kuj臋. Pada艂o znowu, a gdyby nie pa艅ska 偶yczliwo艣膰, z pewno艣ci膮 dosta艂abym gor膮czki. - Przerwa艂a, 偶eby subtelnie kaszln膮膰 w os艂oni臋t膮 r臋kawiczk膮 d艂o艅. - Moje p艂uca nie s膮 ju偶 takie jak niegdy艣.

- Nie? - Przesun膮艂 po niej spojrzeniem. - St膮d wygl膮daj膮 na diablo zdrowe.

Sidonie uda艂a, 偶e aluzja jej umkn臋艂a.

- Przysz艂am te偶, wasza lordowska mo艣膰, 偶eby z艂o偶y膰 przeprosiny. - Z艂o偶y艂a d艂onie z udawan膮 skromno艣ci膮. - Zesz艂ej nocy by艂am nieuprzejma. Mam nadziej臋, 偶e mi pan wybaczy. Na swoj膮 obron臋 mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e… c贸偶, nie spa艂am dobrze poprzedniej nocy.

Markiz wygl膮da艂 na nieco skonsternowanego.

- Przykro mi to s艂ysze膰 - odpar艂. - Prosz臋 usi膮艣膰.

- Och, dzi臋kuj臋 panu, wasza lordowska mo艣膰 - mrukn臋艂a, bardzo przyzwoicie uk艂adaj膮c fa艂dy sukni. - To marna wym贸wka, wiem o tym, ale widzi pan, straszliwie cierpi臋 na, hm… - Nagle pojawi艂 si臋 w jej my艣lach obraz pani Arbuckle rozci膮gni臋tej bezw艂adnie na otomanie. - Na migreny - doko艅czy艂a. - Widzi pan, to moje nerwy. I moje… moje wdowie艅stwo. Wiele okrutnych 偶yciowych rozczarowa艅. Tego rodzaju sprawy.

- Dobry Bo偶e! - powiedzia艂 markiz, nagle zn贸w siadaj膮c. - Naprawd臋 oczekiwa艂em po tobie czego艣 lepszego, moja droga.

Sidonie zatrzepota艂a rz臋sami.

- Pan wybaczy?

W jego oku pojawi艂 si臋 figlarny blvsk.

- Je偶eli ty cierpisz na rozstr贸j nerwowy, Sid, to ja jestem kr贸low膮 Szwecji. - Podni贸s艂 ponownie fajk臋 i wytrz膮sn膮艂 do popielniczki deszcz czerwonych iskier. - Wiem, 偶e to piekielnie nieokrzesane, ale czy masz co艣 przeciwko, 偶ebym to znowu zapali艂?

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 blado i skin臋艂a d艂oni膮 w ge艣cie przyzwolenia.

- Je偶eli to mog艂oby pom贸c ci na nerwy, Sid - powiedzia艂 z fa艂szyw膮 troskliwo艣ci膮 - Honeywell mo偶e nam znale藕膰 dodatkow膮 fajk臋?

- No, dzi臋kuj臋 panu - odrzek艂a. - Trucizny wol臋 wypija膰.

- Ach! - powiedzia艂. - To ju偶 bli偶sze temu, czego si臋 po tobie spodziewa艂em. - Otworzy艂 sk贸rzany kapciuch i zr臋cznie ubi艂 kciukiem pe艂en cybuch tytoniu.

- A przy okazji, cz臋stuj si臋. Brandy jest na stoliku.

- Jaki偶 pan uprzejmy, wasza lordowska mo艣膰. - Sidonie zn贸w przybra艂a afektowany wyraz twarzy. - Ale ja nigdy nie pozwalam sobie na trunki przed zachodem s艂o艅ca.

Markiz wzruszy艂 ramionami.

- Jak sobie chcesz - odpowiedzia艂, po czym rozci膮gn膮艂 si臋 w fotelu. - A teraz przyznaj, Sid. Starasz si臋 jak diabli, 偶eby mnie nie lubi膰, a teraz podejrzewam, 偶e z przyczyn, kt贸rych jeszcze nie rozgryz艂em, pr贸bujesz sprawi膰, 偶ebym ja nie lubi艂 ciebie.

Sidonie skromnie spu艣ci艂a oczy.

- Jestem przekonana, wasza lordowska mo艣膰, 偶e na sw贸j w艂asny dwuznaczny spos贸b stara si臋 pan mnie pocieszy膰 - mrukn臋艂a. - Ale ja nie rozumiem, co pan ma na my艣li.

Za艣mia艂 si臋 z fajk膮 w ustach.

- Och, nie rozumiesz, h臋? - odpar艂, a jego spojrzenie sta艂o si臋 cieplejsze, gdy omi贸t艂 j膮 wzrokiem.

- A gdybym stara艂 si臋 ci臋 pociesza膰, moja droga, zapewne konwersacja nie mia艂aby z tym nic do rzeczy.

Sidonie wyprostowa艂a si臋 sztywno.

- Doprawdy, lordzie Devellyn!

Ale Devellyn najwyra藕niej nie dawa艂 si臋 zbeszta膰.

- A przy okazji, moja droga, ten obcis艂y ametystowy jedwab podoba艂 mi si臋 znacznie bardziej ni偶 to workowate, mysioszare co艣, co dzisiaj masz na sobie. Nie podkre艣la tak doskonale twoich… Ach, twoich kobiecych walor贸w.

Sidonie za艣wierzbi艂y d艂onie, 偶eby go spoliczkowa膰, ale jako艣 zdo艂a艂a si臋 powstrzyma膰. B膮d藕 wyj膮tkowo nudna, upomnia艂a sama siebie.

- Dzi臋kuj臋 panu, wasza lordowska mo艣膰 - wykrztusi艂a. - Ale to by艂a jedna ze starych sukni Julii, kt贸r膮 przeszy艂am. Rzadko nosz臋 jasne kolory.

Markiz uni贸s艂 jedn膮 ze swych demonicznie wygl膮daj膮cych brwi.

- U偶ywane stroje? - odezwa艂 si臋 z pow膮tpiewaniem. - Od wsp贸艂lokatorki? I to od takiej, kt贸ra, jak nawet ja zauwa偶y艂em, jest o g艂ow臋 ni偶sza?

Sidonie naiwnie rozszerzy艂a oczy.

- Rozpru艂am obr臋bek - powiedzia艂a z nadziej膮, 偶e markiz nie ma poj臋cia o obr臋bkach. - Do艣膰 dobrze radz臋 sobie z ig艂膮, wasza lordowska mo艣膰. W rzeczy samej, nade wszystko uwielbiam sp臋dza膰 czas na szyciu.

- Szyciu…?

- Tak. Dla biednych.

- Ach, dla biednych! - powt贸rzy艂 jak echo. - A c贸偶 to, powiedz prosz臋, dla nich szyjesz?

Sidonie stara艂a si臋 co艣 wymy艣li膰.

- C贸偶, tak w艂a艣ciwie to dla biednych g艂贸wnie robi臋 na drutach - poprawi艂a si臋. - R臋kawiczki. Szaliki. Tego rodzaju rzeczy. Niekiedy Julia i ja sp臋dzamy ca艂e dnie, zajmuj膮c si臋 tylko szyciem i rob贸tkami na drutach. Wie pan, tak niezmiernie milo jest pomaga膰 tym, kt贸rym poszcz臋艣ci艂o si臋 gorzej ni偶 nam.

- Hm, z pewno艣ci膮 - mrukn膮艂 markiz, kt贸remu opad艂y powieki.

- Ale widz臋, wasza lordowska mo艣膰, 偶e zaczynam pana nudzi膰 - m贸wi艂a dalej. - Podczas gdy moim zamiarem by艂o co艣 wr臋cz przeciwnego. W rzeczy samej przysz艂am, 偶eby przekaza膰 panu zaproszenie jako spos贸b na przeproszenie pana. Mam nadziej臋, 偶e nie pomy艣li pan sobie…

- Nie, ale偶 absolutnie nie! - Jego twarz rozja艣ni艂a si臋.

- Wielce mnie pan uspokoi艂, sir - powiedzia艂a Sidonie. - Widzi pan, jutro pani Crosby i ja przyjmujemy pastora na herbatce. Oczywi艣cie, ucz臋szczamy do 艣w. Jerzego w Bloomsbury, i…

- Do 艣w. Jerzego? - wtr膮ci艂. - Jeste艣 Francuzk膮, ale nie katoliczk膮?

Sidonie by艂a zaskoczona, 偶e go to obesz艂o.

- Moja matka zmieni艂a wyznanie - mrukn臋艂a, nie oferuj膮c 偶adnych dalszych wyja艣nie艅. - Jak ju偶 m贸wi艂am, poniewa偶 przychodzi pastor, powinny艣my zaprosi膰 drugiego d偶entelmena, 偶eby liczba os贸b by艂a parzysta. I je偶eli nie ma pan nic przeciwko odrobinie rozrywki, pomy艣la艂y艣my, 偶e by膰 mo偶e rozegraliby艣my kilka partyjek wista.

Zacisn膮艂 szcz臋ki na ustniku fajki i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Co艣 dzisiaj ch艂odno w piekle, nieprawda偶, moja droga?

Sidonie zesztywnia艂a.

- Pan wybaczy. - Ale nagle przypomnia艂a sobie, co powiedzia艂a poprzedniego wieczora. - Och, rety, musz臋 odwo艂a膰 swoje s艂owa, czy偶 nie? - mrukn臋艂a. - Prosz臋, wasza lordowska mo艣膰, niech mi pan pozwoli przeprosi膰 za moj膮 nieuprzejm膮 uwag臋. Niech si臋 pan do nas jutro przy艂膮czy.

Markiz poruszy艂 si臋 w fotelu.

- Tylko herbatka i karty z pastorem, h臋? - powiedzia艂, wci膮偶 z fajk膮 w z臋bach. - 呕adnego hazardu? Gry w ko艣ci? Nagich ta艅cz膮cych dziewcz膮t?

Sidonie stara艂a si臋 wygl膮da膰 na zgorszon膮. Markiz burkn膮艂 lekcewa偶膮co.

- Ani 偶adnego palenia opium, jak przypuszczam! - mrukn膮艂. - C贸偶. przykro mi rozwiewa膰 twoje nadzieje, Sid, ale mniemam, 偶e i tak przyjd臋. Niech to b臋dzie dla ciebie nauczk膮.

Sidonie z trudem st艂umi艂a okrzyk. On zamierza przyj艣膰?

- C贸偶 mog臋 powiedzie膰, wasza lordowska mo艣膰? - wykrztusi艂a. - Jestem zaszczycona.

- Nie, nie jeste艣 - odpar艂. - Jeste艣 przera偶ona. Nigdy nie pr贸buj blefowa膰 przy zatwardzia艂ym hazardzi艣cie. Mo偶e i nie wiem, w co grasz, Sid, ale wiem, 偶e to nie twoja liga.

I w tej chwili do pokoju wpad艂 Honeywell, zostawiaj膮c drzwi otwarte na o艣cie偶.

- Milordzie! Milordzie! - powtarza艂 gor膮czkowo. - Och, sir! Obawiam si臋, 偶e to panna Leder…

Ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Zdenerwowana kobieta o p艂omiennorudych w艂osach wtargn臋艂a za nim do pokoju. Sidonie rozpozna艂a j膮 od razu.

- No, a to co? - spyta艂a skrzekliwie, wskazuj膮c palcem Sidonie i nawet na ni膮 nie patrz膮c.

Lokaj umkn膮艂. Markiz wyprostowa艂 si臋 w fotelu.

- Witaj, Camelio - powiedzia艂. - C贸偶 za nieoczekiwana przyjemno艣膰.

- Och, za艂o偶臋 si臋, 偶e tak - odpar艂a, nacieraj膮c bli偶ej. - Dwa tygodnie, powiadasz, ty k艂amliwa 艣winio! Och, droga Cammie, zosta艅, ile zechcesz, m贸wi艂e艣!

Spojrzenie Devellyna pomkn臋艂o ku Sidonie.

- Camelio, o co chodzi?

Sidonie zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi.

- Mo偶e powinnam wyj艣膰?

Ignoruj膮c j膮, kobieta pochyli艂a si臋 nad markizem i wycelowa艂a palcem w jego twarz.

- Chodzi o to, jak mnie traktujesz, Devellyn! Nie spieszy mi si臋, gada艂e艣! A teraz przychodz臋 do domu i co zastaj臋? Ty k艂amco! - Jej gro藕ne spojrzenie zwr贸ci艂o si臋 teraz na Sidonie. - I tak w og贸le to kto, do cholery, s膮 te ciep艂e kluchy?

Devellyn wygl膮da艂 na zdumiewaj膮co spokojnego.

- Madame Saint-Godard, czy mog臋 przedstawi膰 pann臋 Cameli臋 Lederly, prawie s艂ynn膮 aktork臋? - powiedzia艂. - Camelio, madame Saint-Godard.

Sidonie spr贸bowa艂a skin膮膰 kobiecie g艂ow膮.

- A tak nawiasem m贸wi膮c, Camelio, zupe艂nie 藕le zrozumia艂a艣 sytuacj臋 - m贸wi艂 dalej markiz. - Madame Saint-Godard jest tylko dobrotliw膮 s膮siadk膮 z chrze艣cija艅skim powo艂aniem, kt贸ra przysz艂a zaprosi膰 mnie na herbatk臋 ze swoim pastorem, niew膮tpliwie w jakiej艣 nieopatrznej pr贸bie ocalenia mojej splamionej i 艣miertelnej duszy.

- Och, doprawdy? - Rudow艂osa nieprzyjemnie 艂ypn臋艂a na Sidonie. - C贸偶, przez wszystkie te miesi膮ce, kiedy ja tu mieszka艂am, nigdy nie widzia艂am jej na moim progu, martwi膮cej si臋 o moj膮 dusz臋!

- To zapewne dlatego, moja droga - powiedzia艂 z ustnikiem fajki w z臋bach - 偶e s艂ysza艂a, i偶 ty takowej nie posiadasz.

Wtedy rudow艂osa rzuci艂a si臋 na niego jak piszcz膮ca, drapi膮ca i m艂贸c膮ca r臋kami ognista kula.

- 艢winio! - wrzasn臋艂a. - Ty b臋karcie, ty samolubna 艣winio! - Chwyci艂a przepe艂nion膮 popielniczk臋 i uderzy艂a go ni膮 w g艂ow臋, rozsypuj膮c popi贸艂 i niedopa艂ki.

Sidonie usiad艂a z powrotem, zafascynowana. Markiz, dziwacznie zaklinowany w fotelu, pr贸bowa艂 chwyci膰 tali臋 Camelii i utrzyma膰 jej r臋ce za jej plecami. Rudow艂osa wyswobodzi艂a jedn膮 r臋k臋 i zdrowo paln臋艂a go w twarz. Markiz nie przestawa艂 si臋 z ni膮 mocowa膰.

- Camelio, nie r贸b tego - powtarza艂. - Uspok贸j si臋. Tylko si臋 uspok贸j. Potrzebny ci dom? O to chodzi? O to?

- Och, ok艂ama艂e艣 mnie! - zawodzi艂a, wymachuj膮c pi膮stkami.

- A wi臋c we藕… au膰!

Camelia trafi艂a go 艂okciem w skro艅.

- No to we藕 sobie dom - m贸wi艂 dalej. - Ja przenios臋 si臋 gdzie in… aghhhh!

Pr贸bowa艂a go udusi膰 jego w艂asnym krawatem.

- Dwa tygodnie, powiedzia艂e艣! - zazgrzyta艂a z臋bami. - Zosta艅, ile zechcesz, Camelio, powiedzia艂e艣!

Wykazawszy dot膮d nadzwyczajn膮 pow艣ci膮gliwo艣膰, markiz nareszcie opl贸t艂 ramiona wok贸艂 jej talii i wsta艂. Przywar艂a do niego jak ob艂膮kana, na przemian ci膮gn膮c go za w艂osy i ok艂adaj膮c go woln膮 r臋k膮, ale Devellyn tylko szed艂 dalej.

- Camelio, zabieram ci臋 teraz na szezlong - powiedzia艂 spokojnie. - I chc臋, 偶eby艣 tam siedzia艂a spokojnie, dop贸ki sobie z tym nie poradzimy…

- Id藕 do cholery, Devellyn! - Camelia chwyci艂a mijany po drodze 艣wiecznik i zacz臋艂a ok艂ada膰 nim markiza. - Poradzimy! Poradzimy! Bo偶e, nienawidz臋, kiedy tak m贸wisz!

艢wieca wypad艂a ze 艣wiecznika, a on na ni膮 nast膮pi艂, 艂ami膮c j膮 na p贸艂. Markiz tylko szed艂 dalej, po czym bezceremonialnie upu艣ci艂 kobiet臋 na obity brokatem szezlong. Camelia odbi艂a si臋, ukazuj膮c par臋 艣licznych kostek, i wci膮偶 mocno dzier偶y艂a w r臋ku 艣wiecznik.

- Camelio, moja droga - powiedzia艂 Devellyn, nieco zadyszany. - Czy nie jeste艣 troch臋 jak pies ogrodnika?

- Pies? Jak 艣miesz!

Devellyn znowu zmusi艂 j膮, by usiad艂a.

- Pos艂uchaj, Camelio, to ty mnie opu艣ci艂a艣 - powiedzia艂; jego g艂os wreszcie sta艂 si臋 ch艂odny. - Innymi s艂owy, sko艅czy艂a艣 ze mn膮. Porzuci艂a艣 mnie. Wykre艣li艂a艣 mnie ze swojego 偶ycia. Brzmi znajomo?

- No tak, a teraz chc臋 si臋 znowu wprowadzi膰! - przerwa艂a; nie panowa艂a ju偶 nad s艂owami, a jej wymowa stawa艂a si臋 coraz gorsza. - Chc臋 moje cholerne dwa tygodnie! Ale ty i madame Cieple Kluchy ju偶 si臋 spikn臋li艣cie…

Nagle Sidonie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e czuje w powietrzu ostr膮, dra偶ni膮c膮 wo艅. Skierowa艂a wzrok na pusty fotel i krzykn臋艂a.

- Po偶ar! - wrzasn臋艂a, odsuwaj膮c si臋 szybko od dymi膮cych gazet. - Po偶ar!

- Niech si臋 pali! - sykn臋艂a Camelia, zn贸w chwytaj膮c krawat Devellyna. - Kiedy dobrze si臋 zajmie, to go tam wrzuc臋!

Kiedy Devellyn utkn膮艂 w pu艂apce, Sidonie wpad艂a w pop艂och. Porwa艂a jego kaw臋 i szybko j膮 wyla艂a. Dymi膮ce papiery zamieni艂y si臋 w sycz膮c膮, wilgotn膮 mas臋. Markiz zdo艂a艂 jako艣 si臋 uwolni膰 i rykn膮艂 na lokaja, ale poblad艂y Honeywell ju偶 wbiega艂 do pokoju. Zobaczy艂 dymi膮ce szcz膮tki, wrzasn膮艂 i chwyci艂 wazon z liliami. Odwr贸ci艂 go do g贸ry dnem, pokrywaj膮c reszt臋 偶aru wod膮 i kwiatami.

- Och, a to dopiero! - da艂o si臋 s艂ysze膰 mrukni臋cie od drzwi.

Nadal dr偶膮ca Sidonie odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a przystojnego m臋偶czyzn臋 z gospody "Pod Kotwic膮", stoj膮cego w progu. Jego z艂ote w艂osy l艣ni艂y w 艣wietle s艂o艅ca.

Camelia pu艣ci艂a krawat.

- Witaj, Al - odezwa艂a si臋. - Przyszed艂e艣 znowu otrze藕wi膰 Deva, co nie?

Devellyn przeszed艂 przez pok贸j, by popatrze膰 na sw贸j zniszczony dywan.

- Dzie艅 dobry, Alasdairze - powiedzia艂 spokojnie. - Zasta艂e艣 nas w niezr臋cznym momencie.

- Och, to dopiero! - powiedzia艂 znowu m臋偶czyzna, wkraczaj膮c do akcji. - Cammie…? My艣la艂em, 偶e by艂a艣… albo 偶e postanowi艂a艣…

Devellyn podni贸s艂 wzrok i po raz pierwszy spojrza艂 na rudow艂os膮 kobiet臋 z przykro艣ci膮 w oczach.

- My艣la艂e艣, 偶e postanowi艂a mnie opu艣ci膰 dla sir Edmunda Suttersa - powiedzia艂. - I tak w艂a艣nie zrobi艂a.

Na te s艂owa Camelii wyra藕nie odechcia艂o si臋 ju偶 walczy膰. Opad艂a na szezlong.

- No tak, c贸偶, wszystko pi臋knie i 艂adnie - zaskamlala, a jej twarz nagle si臋 wykrzywi艂a. - Ale teraz go nie mog臋 mie膰, co nie?

Devellyn milcza艂 przez chwil臋.

- Dlaczego nie?

S艂ysz膮c to, Camelia za艂ama艂a si臋 kompletnie i upu艣ci艂a 艣wiecznik na pod艂og臋.

- Bo jest w wi臋zieniu dla d艂u偶nik贸w! - zawodzi艂a. - Cholerni policmajstrzy przyszli po niego zesz艂ej nocy.

Alasdair przytakn膮艂.

- Obawiam si臋, 偶e to prawda - powiedzia艂. - Sutters ma stan膮膰 przed s膮dem dla niewyp艂acalnych d艂u偶nik贸w jeszcze w tym miesi膮cu. Tylko o tym m贸wiono wczorajszego wieczora u White'a.

- Zrujnowany! Och, normalnie zrujnowany! - Teraz Camelia wstrz膮sa艂 szloch. - Siedzi po samiutkie uszy w d艂ugach i jest winny lichwiarzom wszystko, co tylko ma na tym 艣wiecie i pewnie na nast臋pnym.

- Och, Camelio. - G艂os Devellyna nagle z艂agodnia艂. - Przykro mi.

Camelia znowu wybuch艂a.

- Nie wa偶 si臋 mi wsp贸艂czu膰! - wrzasn臋艂a, rzucaj膮c si臋 na niego od nowa. Pochwyci艂 j膮, a艂e Camelia wci膮偶 ok艂ada艂a go pi臋艣ciami.

- Ju偶, ju偶, Camelio! - Alasdair przeszed艂 przez pok贸j i 艂agodnie 艣ci膮gn膮艂 j膮 z Devellyna, przemawiaj膮c uspokajaj膮co. - To nie jest konieczne, moja droga. Jeste艣 o wiele za 艣liczna, 偶eby marnowa膰 si臋 na takiego nieczu艂ego gbura jak Dev. Poza tym on zaniedbywa艂 ci臋 okrutnie. Pod 偶adnym pozorem nie mo偶esz mu tego wybaczy膰.

Camelia cofn臋艂a si臋, poci膮gn臋艂a nosem i zacz臋艂a poprawia膰 w艂osy.

- Och, jeszcze jak mnie ignorowa艂, to prawda - zgodzi艂a si臋. - Chyba 偶e chcia艂 sobie pobryka膰 na moim brzu…

- Tak, tak, zrozumieli艣my! - uprzedzi艂 jej s艂owa Alasdair, rzucaj膮c niepewne spojrzenie na Sidonie. - A teraz, jak mniemam, potrzebujesz gdzie艣 zamieszka膰, moja droga, do czasu a偶 wybierzesz spo艣r贸d niew膮tpliwie szerokiego grona nowych adorator贸w rywalizuj膮cych o twoje wdzi臋ki?

Camelia spojrza艂a na niego z nadziej膮.

- To te偶 d艂ugie i samotne czekanie.

Alasdair poblad艂.

- Tak, c贸偶, jestem pewien, 偶e wkr贸tce niezmiernie uszcz臋艣liwisz jakiego go艣cia - powiedzia艂 pospiesznie. - A teraz, je偶eli zastanowimy si臋 nad tym, z pewno艣ci膮 wymy艣limy dla ciebie jakie艣 stosowne lokum?

Camelii zrzed艂a mina.

- Ja si臋 ju偶 do艣膰 zastanawia艂am - powiedzia艂a natarczywie. - Devellyn obieca艂 mi dwa tygodnie i powinnam dosta膰 dwa tygodnie. Po tym wszystkim, co przesz艂am.

Markiz cicho zakl膮艂 pod nosem. Camelia pos艂a艂a mu spojrzenie pe艂ne jadu, po czym przenios艂a wzrok na Sidonie. Sprawy wyra藕nie znowu si臋 komplikowa艂y.

- Julia i ja mamy dodatkow膮 sypialni臋 - wyrwa艂o si臋 Sidonie, kt贸rej zrobi艂o si臋 偶al kobiety. - Panno Lederly, b臋dzie pani mile widziana, dop贸ki nie poczyni pani innych ustale艅.

- Nie wydaje mi si臋 - powiedzia艂a, omiataj膮c wzrokiem ubi贸r Sidonie. - Nie jestem tak zdesperowana.

- A to ci dopiero, mam! - odezwa艂 si臋 Alasdair, podchodz膮c do biurka i wyci膮gaj膮c kartk臋 papieru. - Camelio, mo偶esz skorzysta膰 z mieszkania mojego brata Merricka. Pojecha艂 do Mediolanu, b臋dzie tam a偶 do 艣w. Micha艂a.

- No sama nie wiem… - powiedzia艂a Camelia. - Czy to szykowne miejsce?

- Owszem - odrzek艂 Alasdair, zapisuj膮c co艣. - Albany.

- O, Albany! - odpowiedzia艂a Camelia. - Mn贸stwo bogatych typk贸w tam mieszka!

- A偶 si臋 tam od nich roi - zgodzi艂 si臋 z ni膮 Alasdair, sk艂adaj膮c kartk臋 i wr臋czaj膮c j膮 Camelii. - Po prostu daj to portierowi i popro艣 o klucz do mieszkania pana Merricka MacLachlana.

Bystre oczy Camelii zw臋zi艂y si臋.

- A co z rzeczami? - powiedzia艂a. - Mam ich mn贸stwo. Czy on je wniesie?

Alasdair poklepa艂 j膮 po ramieniu, jednocze艣nie kieruj膮c j膮 w stron臋 drzwi.

- Moja droga, on ci je nawet zawiezie - uspokoi艂 j膮. - Ale teraz si臋 pospiesz. Nocny portier przychodzi o sz贸stej, a on okrutnie cierpi na lumbago.

Znikn臋li razem w g艂臋bi korytarza. Sidonie mog艂a tylko wytrzymywa膰 spojrzenie Devellyna i walczy膰 ze sob膮, by pohamowa膰 wybuch 艣miechu. Markiz j臋kn膮艂 cicho i zakry艂 sobie twarz d艂oni膮.

- Bo偶e, nie mog臋 uwierzy膰, 偶e to si臋 sta艂o naprawd臋 - powiedzia艂.

Chwil臋 p贸藕niej drzwi frontowe zamkn臋艂y si臋 z hukiem. Alasdair pospiesznie wr贸ci艂 do pokoju, zatrzasn膮艂 drzwi do gabinetu i opar艂 si臋 o nie plecami, jak gdyby bal si臋, 偶e Camelia mo偶e wr贸ci膰.

Devellyn znowu zakl膮艂 pod nosem.

- Alasdairze, postrada艂e艣 rozum - powiedzia艂, kopi膮c mokr膮 lili臋, le偶膮c膮 mu na drodze. - Camelia nie mo偶e uda膰 si臋 do Albany! Nie pozwol膮 jej tam zamieszka膰!

- C贸偶, Merrick te偶 nie pojecha艂 do Mediolanu - odparowa艂 jego przyjaciel. - Ani a偶 do 艣wi臋tego Micha艂a, ani w og贸le. Ale ona o niczym nie wie, nieprawda偶? I zanim przedrepcze ca艂膮 drog臋 na Pieadilly i wr贸ci tu znowu, to mam nadziej臋, 偶e za艂o偶ysz jakie艣 porz膮dne zasuwy na te piekielne drzwi i okna. Dobry Bo偶e, Dev! Ta kobieta to zagro偶enie dla spo艂ecze艅stwa!

Markiz rzuci艂 si臋 z powrotem na sw贸j fotel i wpatrywa艂 pos臋pnie w namokni臋t膮 stert臋 gazet.

- Lubi臋, 偶eby moje kobiety mia艂y w sobie troch臋 ognia - powiedzia艂 defensywnie.

- Tak, c贸偶, od tej bije jak od ku藕ni - odrzek艂 Alasdair. - Guziki mi si臋 topi膮 od samego patrzenia na ni膮. Co ty sobie my艣la艂e艣, 偶e pozwoli艂e艣 jej tu wr贸ci膰?

Nagle wydawa艂o si臋, 偶e ca艂a pow艣ci膮gliwo艣膰 ulecia艂a z markiza.

- C贸偶, nie spodziewa艂em si臋 jej z powrotem, prawda? - odparowa艂, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi. - Nigdy nie zdarzy艂o mi si臋, 偶eby kt贸ra艣 z nich wraca艂a po tym, jak mnie rzuci艂a, czy偶 nie? A kilka nawet o to b艂aga艂em! Zatem, Alasdairze, my艣l臋, 偶e mo偶na powiedzie膰, i偶 wzi臋艂a mnie przez zaskoczenie! I dzi臋ki, 偶e mi to wytykasz.

- C贸偶, nie musisz krzycze膰 - Alasdair odezwa艂 si臋 z irytacj膮. Potem odwr贸ci艂 si臋 do Sidonie i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Pozwoli pani, 偶e padn臋 do jej st贸p, madam - powiedzia艂 uk艂adnie. - Jestem sir Alasdair MacLachlan, pani najnowszy i najbardziej zagorza艂y admirator.

Wci膮偶 staraj膮c si臋 nie roze艣mia膰, Sidonie przyj臋艂a podan膮 d艂o艅.

- Jestem madame Saint-Godard - odpar艂a. - Mieszkam po drugiej stronie ulicy. Zaprasza艂am w艂a艣nie jego lordowsk膮 mo艣膰 na herbatk臋 z moim pastorem.

- Och… - Alasdairowi zrzed艂a mina.

Wydawa艂o si臋 jednak, 偶e Devellyn jest my艣lami gdzie indziej.

- Honeywell! - rykn膮艂. - Honeywell, wracaj tutaj, ty strachliwa kwoko!

Lokaj wpad艂 do pokoju; wygl膮da艂 na kompletnie zdezorientowanego.

- Tak, milordzie?

Devellyn obrzuci艂 Alasdaira kolejnym nieprzyjemnym spojrzeniem.

- We藕 sto funt贸w ze szkatu艂ki z pieni臋dzmi - powiedzia艂. - Potem jed藕 do Albany i sprowad藕 pann臋 Lederly.

Honeywell zblad艂.

- Och, sir, czy musz臋? - zaskamla艂. - Ona naprawd臋 nie jest dla mnie uprzejma. Czy nie m贸g艂by pan kaza膰 Fentonowi jecha膰?

- Obaj pojedziecie - rykn膮艂 markiz.

Honeywell wyda艂 budz膮cy lito艣膰 p艂aczliwy odg艂os.

- C贸偶, wiesz, co moja babunia MacGregor zawsze mawia - mrukn膮艂 Alasdair. - Lepiej tch贸rz ni偶 trup.

- Ty! - odezwa艂 si臋 Devellyn, odwracaj膮c si臋 do niego. - Przesta艅 wypluwa膰 te szkockie banialuki! A ty, Honeywell, we藕 bat i krzes艂o, je偶eli dzi臋ki temu poczujesz si臋 lepiej. I na lito艣膰 bosk膮, nie sprowadzaj jej tutaj. Wynajmij jej mieszkanie… jakie艣 mi艂e. Przy St. James. Albo… do diab艂a, we藕 dwie艣cie i niech to b臋dzie Mayfair.

- Bacz na wydatki, Dev! - ostrzeg艂 Alasdair. - Ju偶 si臋 pozby艂e艣 tej z艂o艣liwej kocicy.

Markiz 艂ypn膮艂 na niego gniewnie.

- Nie mo偶e przecie偶 mieszka膰 na ulicy, Alasdairze - powiedzia艂. - Jestem jej winien przynajmniej dach nad g艂ow膮.

Honeywell 艂ypn膮艂 podejrzliwie na swego pana.

- C贸偶, maj膮c dwie艣cie funt贸w na pewno mo偶e sobie wynaj膮膰 w艂asny dach nad g艂ow膮.

呕y艂a na czole markiza uwypukli艂a si臋 wyra藕nie.

- Na Boga, Honeywell, nie dawaj jej got贸wki! - odpowiedzia艂 mu. - Tylko roztrwoni j膮 u Luftona. Ty to zrobisz. Wynajmij mieszkanie na rok, i we藕 tego nowego lokaja… Jak on si臋 nazywa?

- Polk, sir. - Honeywell poci膮gn膮艂 nosem. - Henry Polk.

- Tak, dobrze, Polk mo偶e przenie艣膰 jej rzeczy - powiedzia艂. - Nadwer臋偶ony kr臋gos艂up mo偶e zatrzyma膰 go z dala od tej pokoj贸wki z naprzeciwka, nieprawda偶, madame Saint-Godard? A teraz ruszaj z Bogiem, Honeywell!

Lokaj pospiesznie wyszed艂. Alasdair popatrzy艂 na markiza z niedowierzaniem.

- Ruszaj z Bogiem? - powt贸rzy艂 jak echo. - Czym ty teraz jeste艣, jakim艣 purytaninem?

Markiz surowo spl贸t艂 r臋ce za plecami.

- Alasdairze - odezwa艂 si臋 bardzo spokojnie. - Dlaczego tu przyszed艂e艣?

Alasdair wygl膮da艂 na poirytowanego.

- Powiedzia艂e艣 mi, 偶ebym by艂 tu przed trzeci膮 - odwarkn膮艂. - A jest za kwadrans trzecia. Czy musz臋 ci przypomina膰, 偶e mamy um贸wione spotkanie?

Na twarzy Devellyna pojawi艂 si臋 nagle przeb艂ysk zrozumienia.

- Ach, racja! - mrukn膮艂. - I dotrzymamy ustale艅. Prosz臋, b膮d藕 tak mi艂y, stary przyjacielu, id藕 na g贸r臋 i zaczekaj na mnie.

Alasdair pos艂a艂 Devellynowi gniewne spojrzenie i wyszed艂. Markiz wci膮偶 wydawa艂 si臋 nieco zawstydzony.

- Bawi艂o ci臋 to ogromnie, nieprawda偶? - powiedzia艂, kiedy tylko zamkn臋艂y si臋 drzwi. Jego oczy nie by艂y ju偶 d艂u偶ej oboj臋tne i ch艂odne, lecz raczej wype艂nia艂y je iskierki wymuszonego humoru.

Na moment wszelkie bariery mi臋dzy nimi run臋艂y.

- Mog臋 szczerze powiedzie膰, 偶e to nie przypomina艂o niczego, czego dot膮d by艂am 艣wiadkiem - odpar艂a. - A raczej nie wiod艂am 偶ycia, kt贸re mo偶na by nazwa膰 偶yciem pod kloszem.

- C贸偶, w og贸le nie powinna艣 by膰 tego 艣wiadkiem, Sidonie - powiedzia艂, wymawiaj膮c jej imi臋 nienagannie. - Prosz臋 o wybaczenie, 偶e pozwoli艂em, by艣 zosta艂a wci膮gni臋ta w taki ba艂agan.

- Pan mnie w to nie wci膮gn膮艂 - odpowiedzia艂a. - Zapuka艂am do pa艅skich drzwi i wesz艂am z w艂asnej woli.

- Ach, Sidonie! - powiedzia艂, patrz膮c ponad jej g艂ow膮 na ogr贸d za oknem. - Powiedz mi, moja droga. 呕aden pastor nie przychodzi jutro na obiad, czy偶 nie?

- Herbatka - poprawi艂a. - To by艂a herbatka. - Spu艣ci艂a wzrok. - I nie, nie przychodzi.

Markiz za艣mia艂 si臋 oschle.

- Och, teraz to ty jeste艣 mi winna przeprosiny! - powiedzia艂. - B臋d臋 o sz贸stej.

- Po… po co?

- Na kolacj臋. - Odwr贸ci艂 si臋 od okna i spojrza艂 na ni膮; jego oczy zal艣ni艂y. - I nie dam si臋 sp艂awi膰 herbat膮. Dlaczego te otwarte usta, Sid? Ty i pani Crosby jadacie kolacje, nieprawda偶? Czy 偶ywicie si臋 czym艣 bardziej efemerycznym? Mo偶e szampanem i s艂odzon膮 wod膮?

U艣miechn膮艂 si臋 i przez chwil臋 Sidonie poczu艂a, 偶e pod艂oga ko艂ysze si臋 jej pod stopami.

- My… Och, tak, jadamy obiady.

- Znakomicie - powiedzia艂. - Przyprowadz臋 Alasdaira. Jak widzia艂a艣, jest ca艂kiem uroczy. I uwa偶am, 偶e jest raczej bardziej tolerancyjny wobec moich niecnych post臋pk贸w, ni偶 m贸g艂by by膰 pastor.

- Rozumiem. - Wydawa艂o si臋, 偶e nie mo偶na si臋 z nim spiera膰, i co dziwne, Sidonie wcale nie by艂a pewna, czyby tego chcia艂a. - C贸偶, zapewne lubi pan wo艂owin臋? - o艣mieli艂a si臋 odezwa膰. - Pani Tuttle robi 艣wietn膮 piecze艅.

- Doskonale - powiedzia艂, a jego u艣miech poszerzy艂 si臋. - I mo偶e biszkopt? Te偶 lubi臋 go a偶 do przesady, Sidonie.

Och, Bo偶e. Podoba艂o jej si臋, w jaki spos贸b jej imi臋 brzmia艂o na jego wargach. To nie mog艂o by膰 nic dobrego.

- Tak, mo偶e biszkopt pomara艅czowy - zdo艂a艂a mrukn膮膰. - Ostatnio mamy dosy膰 sporo pomara艅czy.

Nagle Devellyn zn贸w trzyma艂 jej d艂o艅 i unosi艂 j膮 do ust, ale inaczej ni偶 poprzedniego wieczora, tym razem zwleka艂. Kiedy podni贸s艂 g艂ow臋, jego oczy wype艂nia艂o jakie艣 silne uczucie.

- Sidonie - powiedzia艂, a jego g艂os zabrzmia艂 dziwnie chrapliwie. - Jeste艣 najbardziej… To znaczy, jeste艣 taka… Uwa偶am ci臋 za… Ach, niech to diabli porw膮! Niewa偶ne!

- Pan wybaczy?

- Nic takiego - burkn膮艂. - Przej臋zyczy艂em si臋. Co m贸wi艂a艣 o pomara艅czach?

Ale Sidonie zapomnia艂a ju偶 o wszystkim, co m贸wi艂a. Cofn臋艂a d艂o艅 i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, jak gdyby to mog艂o pom贸c jej lepiej widzie膰.

- Wasza lordowska mo艣膰… - zacz臋艂a niepewnie. - Wasza lordowska mo艣膰, prosz臋 wybaczy膰, ale nie mog臋 nie zapyta膰… Czy panna Lederly naprawd臋 pana porzuci艂a?

Popatrzy艂 na ni膮 dziwnie.

- My艣lisz, 偶e by艂o inaczej? - zapyta艂. - Je偶eli tak, spiesz臋 uspokoi膰, 偶e Camelia nie jest szczeg贸lnym wyj膮tkiem. Zdarza mi si臋 to z zaskakuj膮c膮 regularno艣ci膮.

- Rozumiem - powiedzia艂a Sidonie.

Ale nie rozumia艂a. W艂a艣ciwie to zaczyna艂a czu膰 si臋 tak, jakby nie rozumia艂a zupe艂nie nic - zw艂aszcza tam, gdzie w gr臋 wchodzi艂 lord Devellyn. I zaczyna艂a czu膰 si臋 te偶 okropnie winna.

Markiz wzruszy艂 ramionami, jak gdyby jego s艂abo艣ci nie mia艂y znaczenia, i przesun膮艂 si臋 bli偶ej okna, gdzie stan膮艂, spogl膮daj膮c na przygasaj膮ce 艣wiat艂o s艂o艅ca.

- Prawda jest taka, Sidonie, 偶e nie po drodze mi z kobietami. - M贸wi艂 ch艂odno i nie patrz膮c na ni膮. - Oczywi艣cie, to moja wina. Zaniedbuj臋 je. Zapominam, gdzie mia艂em by膰 i kiedy mia艂em tam by膰. Jestem nieodpowiedzialny. Pij臋 w nadmiarze, gram w nadmiarze, i czasami wdaj臋 si臋 w burdy. Nigdy nie pami臋tam o szczeg贸lnych okazjach. I bardzo cz臋sto id臋 spa膰, zanim one… c贸偶, mniejsza z tym. - Devellyn umilk艂 na chwil臋. - I oszukuj臋 je - doda艂 cicho. - Okropnie. Czy o tym wspomina艂em?

- Nie wspomina艂 pan - odpar艂a. - Ale ca艂kowite ujawnienie kwestii czyjej艣 wierno艣ci, czy nawet czyich艣 umiej臋tno艣ci w sypialni, nie jest, m贸wi膮c 艣ci艣le, konieczne przed zjedzeniem z kim艣 kolacji.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 do niej z pewnym zm臋czeniem.

- Ach, Sid, w og贸le nie posiadam uroku, nieprawda偶? - powiedzia艂 prawie z 偶alem.

- Bardzo ma艂o - przyzna艂a. - Ale my艣l臋, 偶e urok mo偶e by膰 wielce przereklamowan膮 zalet膮.

Uni贸s艂 swoje ostro wygi臋te brwi.

- My艣lisz tak teraz?

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 i lekko opar艂a d艂o艅 na jego ramieniu.

- Mam sporo do艣wiadczenia z czaruj膮cymi m臋偶czyznami, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂a. - Oni nie zawsze si臋 sprawdzaj膮.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋.

- Dostrzeg艂em to.

- Ja r贸wnie偶 - odpar艂a Sidonie. - W rzeczy samej, wasza lordowska mo艣膰, dostrzegam o wiele wi臋cej, ni偶 m贸g艂by pan zgadn膮膰.

Spojrza艂 na ni膮 z zaciekawieniem.

- A to jak?

U艣miechn臋艂a si臋 blado.

- C贸偶, dla przyk艂adu, zesz艂ej nocy dostrzeg艂am m臋偶czyzn臋, kt贸ry czeka艂 na mnie w ciemno艣ci na Bedford Place.

Markiz dziwnie odwr贸ci艂 si臋 do okna i nawet na ni膮 nie spojrza艂.

- W rzeczy samej - m贸wi艂a dalej - widzia艂am, jak si臋 oci膮ga艂… bardzo blisko pa艅skich drzwi, nawiasem m贸wi膮c… dop贸ki nie sta艂o si臋 zupe艂nie oczywiste, 偶e wr贸ci艂am do domu ca艂a i zdrowa.

- Rzeczywi艣cie? - mrukn膮艂 Devellyn.

- Rzeczywi艣cie. - U艣miechn臋艂a si臋 szerzej i zerkn臋艂a na niego z ukosa. - I w tamtej chwili nie wydawa艂 mi si臋 szczeg贸lnie nieodpowiedzialny. Co wi臋cej, zaczynam podejrzewa膰, 偶e nie by艂 a偶 tak pijany.

- Ostro偶nie, moja droga - powiedzia艂 markiz 艂agodnie. - Nie wyobra偶aj sobie u niego 偶adnych zalet, kt贸rych nie posiada i nigdy nie b臋dzie posiada艂.

- Och, nie b臋d臋 - odrzek艂a. - Z wolna ucz臋 si臋 ocenia膰 charakter m臋偶czyzny z najwi臋ksz膮 uwag膮 i cierpliwo艣ci膮.

A potem, bez s艂owa, Sidonie wymkn臋艂a si臋 z gabinetu Devellyna i ruszy艂a do domu.

Rozdzia艂 7

W kt贸rym sier偶ant Sisk sk艂ada towarzysk膮 wizyt臋

- Mam u ciebie d艂ug, Alasdairze - Devellyn powiedzia艂 chwil臋 p贸藕niej, kiedy pow贸z toczy艂 si臋 z 艂oskotem po Southwark Bridge.

- Och, nie w膮tpi臋 - zgodzi艂 si臋 jego przyjaciel. - Ale za co?

Devellyn uni贸s艂 ramiona i odchyli艂 je niespokojnie do ty艂u.

- Och, za u艂adzenie spraw z Cameli膮 - powiedzia艂 wreszcie. - Co za cholernie paskudny ba艂agan.

Alasdair wyci膮gn膮艂 ku niemu r臋k臋 i pacn膮艂 go w rami臋.

- C贸偶, nie mo偶esz trzyma膰 dw贸ch ptaszk贸w w tej samej klatce, staruszku - odpar艂. - A ta francuska dziewczyna by艂a zbyt 艂adna, 偶eby pozwoli膰 jej wyfrun膮膰.

- Ca艂kiem 藕le zrozumia艂e艣 sytuacj臋, Alasdairze. - Devellyn zapatrzy艂 si臋 na bark臋, kt贸ra dryfowa艂a po rzece, 偶eby z艂apa膰 przyp艂yw. - Madame Saint-Godard to s膮siadka. To wszystko.

- Nie polujesz na t臋 dam臋, Dev?

- Nie.

- Och, rozumiem - powiedzia艂 Alasdair z zadum膮. - A zatem nie b臋dziesz mia艂 nic przeciwko, 偶ebym ja to zrobi艂?

Devellyn pos艂a艂 przyjacielowi powolne, mroczne spojrzenie.

- Tego nie powiedzia艂em, czy偶 nie? - odpar艂. - Znam ci臋, Alasdairze, i twoje zamiary nie by艂yby uczciwe.

- 呕a艂uj臋 tego, staruszku - powiedzia艂 Alasdair. - My艣la艂em o niej jako o damie w ka偶dym calu… a 艣liczne by艂y te cale, nawet w tej okropnej sukni. Nie, gdybym ja czyni艂 awanse takiej kobiecie, by艂oby to z najlepszymi zamiarami.

Devellyn wyj膮艂 b艂yszcz膮cy nowy zegarek kieszonkowy, kt贸rym zast膮pi艂 ten skradziony przez Czarnego Anio艂a.

- C贸偶, Alasdairze, masz prawie dwadzie艣cia siedem godzin na rozwa偶enie tych zamiar贸w - powiedzia艂 gro藕nie. - Jemy u niej kolacj臋 jutro o sz贸stej.

W ciemnym powozie zobaczy艂, jak oczy Alasdaira si臋 rozszerzaj膮.

- Naprawd臋? - mrukn膮艂. - To powinno by膰 fascynuj膮ce. Jak mniemam, ta dama jest wdow膮 posiadaj膮c膮 pewne 艣rodki?

- Skromne 艣rodki, jak rozumiem.

Alasdair nachyli艂 si臋 bli偶ej.

- Co jeszcze o niej wiesz?

Devellyn milcza艂 przez chwil臋.

- Oczywi艣cie, 偶e jest Francuzka - odpowiedzia艂 wreszcie. - Z biednej, ale arystokratycznej rodziny, albo przynajmniej tak si臋 m贸wi. Uczy dobrych manier c贸rki r贸偶nych szacownych obywateli.

- To brzmi jak kiepska praca - odpar艂 Alasdair. - Dama wyra藕nie potrzebuje pary pocieszycielskich ramion.

Devellyn parskn膮艂 z pogard膮.

- Ofiarowujesz si臋?

- Na Boga, nie - odpowiedzia艂 Alasdair. - Dr偶臋 ze strachu przed konkurencj膮.

Devellyn przez chwil臋 poczu艂 przera偶enie.

- Jak膮 konkurencj膮?

Alasdair mia艂 czelno艣膰 wyszczerzy膰 z臋by w u艣miechu.

- Mnie to wygl膮da艂o tak, jak gdyby madame Saint-Godard mia艂a oczy przeznaczone dla tylko jednego m臋偶czyzny.

Markiz umilk艂 na d艂ug膮 chwil臋, po czym powiedzia艂:

- Je偶eli nie potrafisz robi膰 nic poza gadaniem bzdur, Alasdairze, 艂askawie zamilcz w og贸le.

I Alasdair tak zrobi艂. Zamiast rozmawia膰, rozsiad艂 si臋 wygodnie na swojej 艂aweczce, opar艂 buty na siedzeniu obok Devellyna i szczerzy艂 do niego z臋by jak wariat przez ca艂膮 drog臋 do gospody "Pod Kotwic膮".

Devellyn powinien by艂 poczu膰 ulg臋, kiedy pow贸z zajecha艂 pod drzwi knajpy, ale tak si臋 nie sta艂o. Sam widok starego szynku sprawi艂, 偶e nerwy napi臋ty mu si臋 jak postronki. Sidonie Saint-Godard zupe艂nie ulecia艂a mu z g艂owy i potrafi艂 my艣le膰 tylko o niej. O Czarnym Aniele. O tym, jak rozpaczliwie pragn膮艂 po艂o偶y膰 d艂onie na jej smuk艂ej szyi i zmusi膰 j膮, by… by… C贸偶, nie by艂 do ko艅ca pewien, do czego chcia艂by j膮 zmusi膰. Do tego, za co jej zap艂aci艂, najpewniej. Nadal tego pragn膮艂, i to strasznie.

Dobry Bo偶e! Devellyn zamkn膮艂 oczy i stara艂 si臋 nie my艣le膰 o tym, jakim by艂 g艂upcem. Zamiast tego pr贸bowa艂 my艣le膰 tylko o tym, co ukrad艂a - o portrecie Grega - a nie o dziwnych fantazjach, kt贸re ostatnio nawiedza艂y jego sny.

Kiedy znale藕li si臋 w 艣rodku, nie mieli problemu ze znalezieniem m艂odego m臋偶czyzny, kt贸ry pracowa艂 w szynku w noc oszustwa Czarnego Anio艂a. Wydawa艂 si臋 dostatecznie ch臋tny do wsp贸艂pracy, wi臋c Devellyn kupi艂 trzy pinty portera i zaci膮gn膮艂 ch艂opaka na bok, do pustego stolika. Ale wydobycie z niego wielu informacji wkr贸tce okaza艂o si臋 niemo偶liwo艣ci膮, bo ch艂opak zaprzecza艂, jakoby wiedzia艂 cokolwiek o kobiecie, kt贸r膮 Devellyn spotka艂 tamtej nocy.

- Udawa艂a, 偶e jest dziwk膮 pracuj膮c膮 na South Bank - warkn膮艂 Devellyn. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e ju偶 wcze艣niej stosowa艂a tu swoje sztuczki.

- N… nie, sir.

Devellyn paln膮艂 otwart膮 d艂oni膮 w st贸艂.

- Do diab艂a, cz艂owieku, widzia艂em, jak z ni膮 rozmawia艂e艣! By艂o tu ciemno, ale nie a偶 tak.

- Z ca艂ym szac… cunkiem, wasza lordowska mo艣膰, ale przed tamt膮 noc膮 nie widzia艂em tej kobiety na oczy, przys… si臋gam. To dlatego widzia艂 mnie pan, jak z ni膮 rozmawia艂em.

- O czym ty, u diab艂a, m贸wisz?

M艂ody m臋偶czyzna popatrzy艂 na niego ze szczero艣ci膮 w oczach.

- Zawsze je ostrzegamy, te nowe, co tu przychodz膮. M贸wimy im prosto z mostu, 偶e nie b臋dziemy tolerowa膰 偶adnych k艂opot贸w "Pod Kotwic膮". Mog膮 zosta膰 i pracowa膰 sobie po swojemu tak d艂ugo, jak robi膮 to po cichu.

Poirytowany Devellyn poszuka艂 czego艣 w kieszeni p艂aszcza, po czym waln膮艂 o st贸艂 z艂ot膮 gwine膮.

Przez chwil臋 m艂ody m臋偶czyzna tylko mruga艂, wpatruj膮c si臋 w ni膮.

- Przykro mi, sir - powiedzia艂 wreszcie. - Mo偶e pan wy艂o偶y膰 dziesi臋膰 takich, ale ja nie wezm臋 pana pieni臋dzy, bo nie mam nic do powiedzenia.

Devellyn mia艂 zamiar chwyci膰 typka za ko艂nierz koszuli i przeci膮gn膮膰 go po stole, ale Alasdair go ocali艂, wyci膮gaj膮c r臋k臋 tak, 偶eby ich rozdzieli膰.

- Uspok贸j si臋, staruszku - powiedzia艂. - To miejsce wp艂ywa na tw贸j os膮d.

- Nie, to Ruby Black wp艂ywa na m贸j os膮d - warkn膮艂 Devellyn. - Chc臋 mie膰 t臋 kobiet臋 na mojej 艂asce, Alasdairze, i nie dbam o to, czego to b臋dzie wymaga艂o.

Alasdair przez chwil臋 spogl膮da艂 na niego dziwnie, po czym odwr贸ci艂 si臋 do szynkarza z pewnym wsp贸艂czuciem.

- M贸j dobry cz艂owieku, z pewno艣ci膮 je偶eli wysilisz pami臋膰, przyjdzie ci na my艣l co艣, co mog艂oby nam pom贸c? - odezwa艂 si臋 s艂odkim tonem. - M贸j przyjaciel, sta艂y klient twojego 艣wietnego przybytku, zosta艂 obrabowany z najcenniejszej w艂asno艣ci, z rodowego dziedzictwa, przez t臋 ca艂膮 Ruby Black. Chce j膮 odnale藕膰. Potrafisz to zrozumie膰, prawda?

M艂ody m臋偶czyzna znowu zamruga艂 i po艂o偶y艂 obie r臋ce na stole.

- C贸偶, ja nie wiem nic wi臋cej - powiedzia艂. - Ale Gibbs pracowa艂 tamtej nocy, podlicza艂 rachunki z tygodnia.

- Tak? - zapyta艂 Alasdair z o偶ywieniem. - Czy mo偶emy si臋 z nim zobaczy膰?

M臋偶czyzna pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Pojecha艂 do Reigate, zobaczy膰 si臋 z siostr膮 - powiedzia艂. - Ale m贸wi艂 o tym, jak tamtej nocy widzia艂 j膮, kiedy wchodzi艂a. Powiedzia艂, 偶e zap艂aci艂a jedn膮 z takich. - Wskaza艂 r臋k膮 z艂ot膮 gwine臋. - Pomy艣la艂, 偶e to troch臋 dziwne, jak na jej fach. A potem, kiedy wyda艂 jej reszt臋, zobaczy艂, 偶e mia艂a d艂onie jasne i g艂adkie. Normalnie jak d艂onie damy, powiedzia艂.

Devellyn zmru偶y艂 jedno oko i zaduma艂 si臋 nad tym. On te偶 to zauwa偶y艂, czy偶 nie? D艂onie Ruby Black - te delikatne d艂onie o d艂ugich paznokciach, kt贸re go tak wprawnie rozbiera艂y i pie艣ci艂y - nie zmywa艂y nic ponad brudny talerz, o to m贸g艂 si臋 za艂o偶y膰.

Wtedy w ciemno艣ci czu艂, jak gdyby jedwab muska艂 jego rozpalon膮 sk贸r臋.

- No wi臋c to wszystko, co wiemy, sir - zako艅czy艂 m艂ody m臋偶czyzna. - Dam panu teraz klucz do pokoju, i to ch臋tnie, je偶eli pan my艣li, 偶e zajrzenie tam jeszcze raz co艣 pomo偶e?

Devellyn pokr臋ci艂 g艂ow膮. Mia艂 nadziej臋 nigdy wi臋cej nie wchodzi膰 do tego pokoju. Wspomnienie jego nocy z Ruby Black g艂臋boko w偶ar艂o mu si臋 w pami臋膰, a w艣ciek艂o艣膰 i upokorzenie, i dzika seksualna frustracja ju偶 k艂臋bi艂y si臋 w nim na powr贸t.

Alasdair musia艂 wyczu膰, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku. Nagle zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

- Jed藕my na obiad do White'a, Dev, i zobaczmy, czy znajdziemy Tenby'ego - zaproponowa艂.

Devellyn odsun膮艂 od siebie wspomnienie o Ruby Black, zepchn膮艂 je do najg艂臋bszego schowka na dnie umys艂u i bezlito艣nie zatrzasn膮艂 za nim drzwi.

- Obiad, tak - wydusi艂 z siebie. - Ale ten szczeniak Tenby? Do diab艂a, nie.

Alasdair sta艂, a m艂ody m臋偶czyzna pomkn膮艂 z powrotem na sw贸j posterunek.

- C贸偶, mam nadziej臋, 偶e przynajmniej posia艂e艣 mu list臋 skradzionych rzeczy?

- Tak zrobi艂em - przyzna艂 Devellyn. - Ale nie mam wiele nadziei, 偶e jego detektyw cokolwiek znajdzie.

Rzeczywi艣cie, wysia艂 list臋, ale zrobi艂 to z nienawi艣ci膮. Nienawidzi艂 tego, 偶e musia艂 przyzna膰, i偶 nadal nosi艂 portret Grega z poczucia winy i przez sentyment, a taki to wniosek wszyscy wyci膮gn膮, kiedy Tenby zacznie plotkowa膰. Markiz czu艂 si臋 tak, jak gdyby ods艂ania艂 publicznie jak膮艣 bolesn膮 cz膮stk臋 siebie, i nie m贸g艂 tego znie艣膰. To, 偶e jednak to zrobi艂, 艣wiadczy艂o o jego zdesperowaniu.

- Tak w艂a艣ciwie to oni wynaj臋li jednego z tych nowych policjant贸w - Alasdair poprawi艂 go, kiedy przemaszerowali przez szynk i z powrotem na wybrukowane podw贸rze. - Paskudny typ o wygl膮dzie brutala, nazwiskiem Sisk. Ale ma pracowa膰 nad spraw膮 po godzinach, na prywatne zlecenie.

Oddech Devellyna uspokoi艂 si臋 ju偶.

- Czy to jest dozwolone?

Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- Zapewne nie - odpar艂. - A jednak po tym, jak zobaczy艂em tego typka, 偶al mi Czarnego Anio艂a, je偶eli on j膮 dopadnie.

Co艣 w jego s艂owach sprawi艂o, 偶e po krzy偶u Devellyna przebieg艂 dreszcz. Och, chcia艂, 偶eby Anio艂a spotka艂a kara, to prawda. Ale chcia艂, 偶eby jej wymierzenie pozostawiono jemu.

- Dowiedz si臋, ile p艂ac膮 temu policjantowi, Alasdairze - powiedzia艂. - Zaproponuj臋 mu, 偶e podwoj臋 t臋 kwot臋, je偶eli najpierw przyprowadzi kobiet臋 do mnie.

- To b臋dzie 艂atwe, staruszku - zgodzi艂 si臋 jego przyjaciel. - Pieni膮dze skusz膮 ka偶dego.

- Nigdy nie wypowiedziano prawdziwszych s艂贸w.

Nagle Devellyn wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zastuka艂 w dach powozu. Wittle natychmiast zacz膮艂 zwalnia膰.

- Co teraz, Dev? - zapyta艂 Alasdair.

- Gracechurch Street - Devellyn rykn膮艂 przez okno. Jego spojrzenie wr贸ci艂o do Alasdaira. - Nagle mam zamiar odwiedzi膰 moich prawnik贸w. Mam nadziej臋, 偶e nie sprzeciwisz si臋 ma艂emu nad艂o偶eniu drogi?

- Oczywi艣cie, 偶e nie - odpar艂. - Ale dlaczego?

- Poniewa偶, Alasdairze, jak powiedzia艂e艣, pieni膮dze skusz膮 ka偶dego. By膰 mo偶e nadszed艂 czas, by rzuci膰 ich nieco w stron臋 Ruby Black.

Na Strandzie dzie艅 pracy szybko zbli偶a艂 si臋 ku ko艅cowi i Jean-Claude by艂 w艂a艣nie w trakcie zawieszania tabliczki z napisem ZAMKNI臉TE i ryglowania frontowych drzwi na noc. Za identycznymi, 艂ukowo zwie艅czonymi oknami potok sprzedawc贸w i sprzedawczy艅 zmierzaj膮cych do domu na kolacj臋 zamieni艂 si臋 w sk艂臋bion膮 rzek臋 szarej we艂ny, na kt贸rej podskakiwa艂y p艂yn膮ce z pr膮dem czarne kapelusze.

Co za szkoda, pomy艣la艂 Jean-Claude. Anglicy zawsze ubieraj膮 si臋 z ca艂kowitym brakiem polotu.

Ale w艂a艣nie wtedy dojrza艂 co艣, co wygl膮da艂o jak 艂oso艣 p艂yn膮cy pod pr膮d. M臋偶czyzna ubrany w jaskrawor贸偶ow膮 kamizelk臋 torowa艂 sobie drog臋 od strony ko艣cio艂a 艣w. Marcina. Wkr贸tce jego mi臋sista, czerwona twarz sta艂a si臋 widoczna. A偶 nazbyt widoczna. Niestety, Jean-Claude by艂 za wolny. M臋偶czyzna stanowczo po艂o偶y艂 r臋k臋 na drzwiach u艂amek sekundy wcze艣niej, nim Jean-Claude zasun膮艂 rygiel.

- Nie tak pr臋dko, kochasiu! - powiedzia艂, napieraj膮c energicznie. - Mam tu interesik.

Jean-Claude cofn膮艂 si臋, kiedy m臋偶czyzna wszed艂.

- Oui, oui, monsieur - odpar艂, dobrze rozpoznawszy m臋偶czyzn臋. - Mais je ne parle pas anglais!

- Cholerne 偶abojady! - powiedzia艂 m臋偶czyzna, wyra藕nie poirytowany. - Gdzie Kem, h臋? Ja wiem, 偶e gdzie艣 tu jest, to id藕 i mu powiedz, 偶eby zwl贸k艂 tutaj sw贸j ko艣cisty ty艂ek, dobra?

Jean-Claude'owi rozszerzy艂y si臋 oczy. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Oui, monsieur, mais je ne comprends pas! - odpowiedzia艂. - No anglais! No anglais!

M臋偶czyzna uni贸s艂 obie r臋ce i potrz膮sn膮艂 nimi.

- Ou est ten tw贸j szef, h臋? Ou est mezjer Kemble? - rykn膮艂. - Chc臋 go tu w tej chwili, capitare?

Nagle kotary z tylu rozsun臋艂y si臋 z g艂o艣nym brz臋kiem podtrzymuj膮cych je k贸艂eczek.

- Capitare to w艂oskie s艂owo, ty durniu - odezwa艂 si臋 George Kemble. - I do tego niew艂a艣ciwe. Zamknij nas, Jean-Claude. Wyrzuc臋 go od ty艂u.

Jean-Claude zmarszczy艂 nos, si臋gn膮艂 r臋k膮 za plecy m臋偶czyzny i mocno zasun膮艂 rygiel. Kemble skupi艂 uwag臋 na go艣ciu.

- Dobry wiecz贸r, posterunkowy Sisk - powiedzia艂. - Czemu zawdzi臋czamy t臋 nieprzyjemno艣膰?

- Teraz to sier偶ant Sisk, dzi臋kuj臋 panu - powiedzia艂. - Na zaplecze, Kem. To towarzyska wizyta i chc臋 pogada膰 na osobno艣ci.

Kemble uni贸s艂 ostre, czarne brwi.

- Doskona艂a my艣l, m贸j drogi - odpar艂. - W moim fachu to nic dobrego, gdy wok贸艂 kr臋ci si臋 policja, nieprawda偶?

Jean-Claude pod膮偶y艂 za nimi za zielone aksamitne kotary i zacz膮艂 polerowa膰 srebrn膮 mis臋 z nakrytego suknem stolika, zas艂anego podobnymi przedmiotami. Kemble przysun膮艂 krzes艂o do swego biurka z 偶aluzjowym zamkni臋ciem i gestem zaprosi艂 Siska do zaj臋cia miejsca nieopodal.

Sisk 艂ypn膮艂 na Jean-Claude'a po drugiej stronie pokoju.

- Co z nim? - zapyta艂 podejrzliwie. - Nie potrzebuj臋 do tego publiczno艣ci.

Kem wzruszy艂 ramionami.

- On nie zna ani s艂owa po angielsku, staruszku. - Potem odsun膮艂 偶aluzje przy biurku i wyj膮艂 butelk臋 i dwie ma艂e kryszta艂owe szklaneczki. - Armagnac!

Sisk przeni贸s艂 podejrzliwe spojrzenie na butelk臋.

- Nie pij臋 nic takiego, czego nie mog臋 wym贸wi膰 - powiedzia艂.

- Jean-Claude! - Kemble zawo艂a艂 przez rami臋. - Przynie艣 sier偶antowi Siskowi butelk臋 byle czego.

Jean-Claude poszpera艂 w kredensie nieopodal i wydoby艂 z niego butelk臋 d偶inu.

Mina Siska wyra偶a艂a teraz oburzenie.

- My艣la艂em, 偶e on nie zna no anglais!

- To jasnowidz - powiedzia艂 Kemble, kiedy Jean-Claude pospiesznie si臋 oddali艂. - Wi臋c chcesz kapk臋 ja艂owc贸wki czy nie?

Nachmurzony Sisk nape艂ni艂 sobie szklaneczk臋. Kemble podni贸s艂 swoj膮 i lekko dotkn膮艂 ni膮 brzegu szklaneczki Siska.

- C贸偶, a wi臋c za dobre stare czasy - powiedzia艂.

- Co w nich takiego cholernie dobrego?

- Brak zorganizowanych sil policyjnych? - podsun膮艂 Kemble. - Bezstronny paser m贸g艂 wtedy uczciwie zarobi膰 na chleb. Teraz, dzi臋ki Peelowi i naszemu przyjacielowi Maksowi, w tym mie艣cie a偶 roi si臋 od niebieskich mundur贸w z mosi臋偶nymi guzikami. A nawiasem m贸wi膮c, staruszku, gdzie jest tw贸j?

Sisk obiema r臋kami poklepa艂 si臋 po r贸偶owej kamizelce i po sporym brzuchu pod ni膮.

- M贸wi艂em ci, 偶e to towarzyska wizyta - powiedzia艂. - Nie taka, na jak膮 chc臋 przychodzi膰 w mundurze.

Kemble przesun膮艂 wzrokiem po odzieniu m臋偶czyzny.

- Sisk, masz prawdziwy dar - o艣wiadczy艂. - Tylko rzadki talent krawiecki dopasowa艂by ten odcie艅 r贸偶u do zielonego p艂aszcza i musztardowych spodni.

Brew Siska zmarszczy艂a si臋.

- Znowu mi co艣 wytykasz, h臋?

Kemble po艂o偶y艂 sobie r臋k臋 na sercu.

- Moi? - powiedzia艂. - Nigdy. A teraz, co mog臋 zrobi膰, 偶eby si臋 ciebie pozby膰?

Sisk dopi艂 d偶in, otar艂 usta wierzchem d艂oni, po czym zacz膮艂 szpera膰 w kieszeni p艂aszcza.

- Rzu膰 no okiem - powiedzia艂, wyci膮gaj膮c list臋. - Skradzione mienie. A ja strasznie chc臋 to odzyska膰, Kem. Sprawa prywatna.

Kemble rozwin膮艂 zabrudzon膮 kartk臋 papieru kancelaryjnego i przesun膮艂 po niej wzrokiem.

- Niecz臋sto mam do czynienia z tego rodzaju rzeczami - przyzna艂 ca艂kiem szczerze. - Zegarki kieszonkowe? Tabakierki? To trywialne, Sisk.

Jean-Claude przysun膮艂 si臋 do biurka i wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- Donnez-le moi.

- Mais naturellement - powiedzia艂 Kemble, podaj膮c mu kartk臋.

Wsp贸lnie przeczytali j膮 raz jeszcze. Sisk wsun膮艂 mi臋dzy nich sw贸j muskularny palec.

- Chc臋 zw艂aszcza to, i to strasznie to chc臋 - powiedzia艂, stukaj膮c w jeden punkt.

- Szpila do krawata z szafirem? - Kem zapyta艂 niedowierzaj膮co.

- Szpila do krawata z p贸艂karatowym szafirem - wyja艣ni艂 Sisk. - Oprawionym w z艂oto czterema 艂apkami.

- Dobry Bo偶e, Sisk. W tej chwili mam takich zapewne z p贸艂 tuzina. - Kem szarpni臋ciem otworzy艂 jeden ze schowk贸w w biurku, pogrzeba艂 w nim i co艣 z niego wyj膮艂. - Prosz臋, masz t臋. - Upu艣ci艂 wielki oszlifowany szafir na d艂o艅 sier偶anta.

Sisk znowu spojrza艂 spode 艂ba.

- No dobra - powiedzia艂, dziabi膮c znowu silnym paluchem. - A co z tym, h臋? Puzderko z litego z艂ota. Wykonane r臋cznie we Francji, szk艂o po jednej stronie i zatrzask, kt贸ry si臋 zacina. Z miniatur膮 w 艣rodku… Kt贸r膮, nawiasem m贸wi膮c, namalowa艂 ten s艂ynny go艣膰 od miniatur. To znaczy, nie 偶eby facet by艂 miniaturowy. By艂 z niego ch艂op normalnego wzrostu, tylko on…

Kem machn膮艂 r臋k膮.

- Pojmuj臋. Masz mo偶e na my艣li Richarda Coswaya?

Sisk rozsiad艂 si臋 na krze艣le.

- Ano, jego - potwierdzi艂. - No i co? Niezwykle, co nie?

- Oprawiona miniatura Coswaya? - W g艂osie Kema zabrzmia艂 szacunek. - To, staruszku, jest co艣, czego warto szuka膰. Do kogo to nale偶a艂o?

- Do tego go艣cia, co zesz艂ej wiosny w Chalk Farm odstrzeli艂 lordowi Scrandle'owi ma艂y palec lewej r臋ki. - Sisk podrapa艂 si臋 po g艂owie. - Jaka艣 sprzeczka o tali臋 znaczonych kart. Niech mnie diabli, jak on si臋 nazywa艂?

Kemble wr贸ci艂 na swoje krzes艂o.

- Devellyn - powiedzia艂 cicho. - Markiz Devellyn. Jakie偶 to dziwne.

- Co dziwne?

- Niewa偶ne - mrukn膮艂 Kemble. - W ka偶dym razie nie pomy艣la艂bym, 偶e Devellyn jest sentymentalny. Nawet nie przychodzi mi na my艣l nikt, czyj portret chcia艂oby mu si臋 nosi膰.

Sisk uni贸s艂 palec.

- Teraz wiem - powiedzia艂. - To jego brat, przynajmniej tak mi m贸wili.

Kemble uni贸s艂 brwi.

- Jego brat? - powiedzia艂 ostro. - Ten, kt贸rego zabi艂?

- Aha, zabi艂, co nie? - odpar艂 Sisk. - Zapomnia艂em ten stary skandal.

- Mog艂e艣 go spokojnie zapomnie膰 - odrzek艂 Kemble. - Ale mo偶esz by膰 pewien, 偶e jego rodzina nie zapomnia艂a. Teraz to on jest dziedzicem ksi膮偶臋cego tytu艂u.

Sisk wzruszy艂 ramionami.

- Dobra, to nie moja sprawa, co nie? - powiedzia艂. - Ale co z t膮 miniatur膮? Widzia艂e艣 co艣 podobnego?

Kem pokr臋ci艂 g艂ow膮 i spojrza艂 na Jean-Claude'a. Sprzedawca uni贸s艂 r臋ce w typowo galijskim ge艣cie znudzenia.

- Non, pas moi - powiedzia艂 i odsun膮艂 si臋 ku stolikowi ze srebrami.

- Wielka mi z niego pomoc - mrukn膮艂 Sisk.

- Nie rozumiesz, m贸j drogi - powiedzia艂 Kem zm臋czonym g艂osem. - Jean-Claude jest specjalist膮 od obiekt贸w z dynastii Ming… od waz i mis, jak dla ciebie. Takie co艣 obchodzi go tyle, co zesz艂oroczny 艣nieg. Ale najwyra藕niej ciebie obchodzi bardziej. I wzi膮艂e艣 t臋 spraw臋 prywatnie, hm?

Sisk wyprostowa艂 si臋 dumnie.

- Zgraja paniczyk贸w da艂a si臋 wyrolowa膰 jakiej艣 艣licznotce - powiedzia艂. - Przy okazji pozabiera艂a ich ozd贸bki. Chc膮, 偶eby to si臋 nie wyda艂o.

- Ach, Czarny Anio艂! - zaduma艂 si臋 Kemble. - Daj sobie spok贸j, Sisk. Tej nigdy nie z艂apiesz. To profesjonalistka.

Sisk wygl膮da艂 na ura偶onego.

- Hej, a ja to co jestem, przyn臋ta na w臋gorze?

Kemble zastanowi艂 si臋 nad tym.

- C贸偶, szczerze m贸wi膮c, je偶eli ktokolwiek mo偶e j膮 dopa艣膰, Sisk, to w艂a艣nie ty - odpowiedzia艂 wreszcie. - Ale ja ci w tym nie pomog臋. Przykro mi, staruszku. My艣l臋, 偶e twoi paniczykowie maj膮 dok艂adnie to, na co sobie zas艂u偶yli. - Potem Kemble u艣miechn膮艂 si臋, ale bez weso艂o艣ci, i ponownie wyci膮gn膮艂 butelk臋. - Co powiesz, 偶eby艣my wypili za zdrowie Peela, zanim wyrzuc臋 ci臋 na uliczk臋 od zaplecza?

Kiedy szklaneczki brz臋kn臋艂y raz jeszcze, Jean-Claude wymkn膮艂 si臋 korytarzem i na艂o偶y艂 p艂aszcz.

- Wychodz臋 na spacer - szybko powiedzia艂 do Kemble'a po francusku. - Zobaczymy si臋 jutro.

Ale Kemble i Sisk zatopili si臋 zn贸w w swoich szklaneczkach i w swoich wspomnieniach, i wydawa艂o si臋, 偶e nie us艂yszeli, jak wychodzi艂.

Nast臋pnego dnia lord Devellyn ubiera艂 si臋 do kolacji w bardzo pod艂ym nastroju. Wydawa艂o si臋, 偶e nic mu nie pasuje. Najpierw Fenton zbyt mocno zawi膮za艂 ten cholerny krawat. Potem zbyt lu藕no. P贸藕niej zawi膮za艂 go na w臋ze艂, kt贸ry nagle przesta艂 si臋 markizowi podoba膰, mimo 偶e nosi艂 taki co najmniej z tysi膮c razy przez ostatnie sze艣膰 lat. Dzisiaj wszystko by艂o 藕le. Przeklinaj膮c, zerwa艂 go z siebie i gwa艂townie cisn膮艂 na pod艂og臋.

- Inny! - warkn膮艂.

A Fenton ju偶 pop臋dzi艂, 偶eby go przynie艣膰. Po kolejnych dziesi臋ciu minutach krawat by艂 zawi膮zany i ca艂a ceremonia zacz臋艂a si臋 od nowa, tym razem z kamizelkami.

- Bo偶e, nie brokat! - warkn膮艂, kiedy Fenton wyj膮艂 pierwsz膮. - Czy chcesz, 偶ebym pasowa艂 do jej przekl臋tych zas艂on? Nie, nie szar膮! Jest ponura. 呕贸艂ta? Absolutnie nie.

- Milordzie, ta jest nowa - zaprotestowa艂 Fenton. - I bardzo elegancka.

Devellyn prychn膮艂.

- Taki kolor maj膮 ko艅skie siki!

- Nazywa si臋 szampa艅skie z艂oto - kamerdyner poci膮gn膮艂 nosem. - Sam wybra艂em tkanin臋.

Ale ko艅ca nie by艂o wida膰. Zbyt jasna. Zbyt nijaka. Zbyt ciasna. Zbyt… prostacka. G艂upia. Nieokrzesana. Przyziemna. Tak, o to tak naprawd臋 chodzi艂o, nieprawda偶? M贸g艂 by膰 g艂upi, ale nie by艂 durniem.

Durnie s膮 nie艣wiadomi w艂asnych s艂abo艣ci. Durnie id膮 przez 偶ycie bezgranicznie szcz臋艣liwi. Jak piekielnie pragn膮艂 by膰 jednym z nich.

- Milordzie - Fenton odezwa艂 si臋 wreszcie z irytacj膮 w g艂osie. - Nie ma pan wi臋cej kamizelek. Musi pan wzi膮膰 jedn膮 z tych, albo p贸j艣膰 bez.

- A wi臋c ko艅skie siki - warkn膮艂 markiz, pstrykaj膮c nad ni膮 palcami.

Z g艂臋bokim westchnieniem Fenton wytrzepa艂 j膮 i nasun膮艂 na ramiona markiza.

Problem, jak wreszcie przyzna艂 Devellyn, nie tkwi艂 w Fentonie. Ani w niczym z jego garderoby. Problem tkwi艂 w nim. W tym, co zrobi艂. Dlaczego, na mi艂o艣膰 bosk膮, wymusi艂 na tej biednej kobiecie zaproszenie go na kolacj臋? Co mia艂 nadziej臋 zyska膰? Och, bawi艂o go droczenie si臋 z ni膮. Flirtowanie. A ona, do pewnego stopnia, pozwala艂a mu na to. Ale Devellyn nie potrzebowa艂 kolejnego romantycznego zwi膮zku. Tylko by go sknoci艂.

Poza tym Sidonie Saint-Godard nie chcia艂aby go, bez wzgl臋du na jego bogactwo i tytu艂. Mia艂a zbyt dobry gust. Zbyt wiele klasy. Nie nale偶a艂a nawet do jego typu kobiet - innymi s艂owy, nie mia艂a karteczki z cen膮 przyczepionej do pupy. By艂a dok艂adnie taka, jaki on nie by艂 - godna szacunku. Gdyby stara艂 si臋 o t臋 kobiet臋 - a tak w艂a艣ciwie to po co? - zosta艂aby tylko zbrukana ich zwi膮zkiem.

Devellyn podni贸s艂 wzrok znad wielkiego lustra w z艂oconej ramie. Spojrza艂 na niego m臋偶czyzna, kt贸rego ledwie zna艂. Ze zdumieniem u艣wiadomi艂 sobie, 偶e dawno temu przesta艂 patrze膰, naprawd臋 patrze膰, na samego siebie. Zmiany rzuca艂y si臋 w oczy. Smuk艂o艣膰 i 艂agodny wdzi臋k zast膮pi艂y t臋偶yzna i zawzi臋to艣膰. Ch艂opi臋ce rysy jego twarzy zatar艂y si臋 przed dekad膮. Elegancki, arystokratyczny nos wykrzywi艂 si臋 pewnie od sposobu 偶ycia, a szcz臋ce, kt贸r膮 niegdy艣 mo偶na by艂o nazwa膰 艂adn膮, czas przyda艂 zaci臋to艣ci.

Och, pami臋ta艂 a偶 nazbyt dobrze obietnic臋 m艂odo艣ci, t臋 niezwyci臋偶ono艣膰, kt贸r膮 odczuwa艂 w tamtych latach. Byli z艂otymi m艂odzie艅cami wy偶szych sfer, on i Greg. Nawet wtedy towarzyska 艣mietanka zak艂ada艂a, 偶e tytu艂 ksi膮偶臋cy zboczy na swej drodze po ga艂臋ziach drzewa genealogicznego i 偶e ksi膮偶臋cy p艂aszcz okryje ramiona jego ojca. Greg, przystojny i czaruj膮cy, zosta艂 wychowany na nast臋pc臋. Aleric by艂 mniej podatny. Wtedy to nie mia艂o znaczenia.

A zatem kim jest teraz ten m臋偶czyzna w jego lustrze, o zimnych, pustych oczach i zaci臋tych ustach? Czego chce od 偶ycia? Wszystkiego? Niczego? Devellyn pokr臋ci艂 g艂ow膮. Kto mia艂by wiedzie膰, je偶eli on nie wiedzia艂?

Ja tam mam swoje aspiracje, powiedzia艂a Ruby Black z tak膮 dum膮. A Devellyn nie mia艂 偶adnych. Wi贸d艂 偶ycie pozbawione celu. Pozbawione ambicji. A teraz nawet ta odrobina entuzjazmu, jak膮 mia艂 - napawanie si臋 zemst膮 - jako艣 zblad艂a.

Wczoraj wynotowa艂 sobie nazwiska ofiar Czarnego Anio艂a - s膮dzi艂, 偶e pami臋ta艂 ich wszystkich - i traktuj膮c list臋 ca艂o艣ciowo, niespecjalnie si臋 ni膮 przej膮艂. W wi臋kszo艣ci byli to d偶entelmeni tacy jak lord Francis Tenby, m臋偶czy藕ni, kt贸rych nie za bardzo lubi艂. Bez w膮tpienia niejeden z nich zas艂u偶y艂 sobie na to, co wycierpia艂 z jej r膮k. By膰 mo偶e i on te偶 zas艂u偶y艂? Wielu ludzi tak my艣la艂o. Nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶e si臋 myl膮.

Och, do diab艂a z zawstydzeniem i z pieni臋dzmi, stwierdzi艂, kiedy Fenton pomaga艂 mu w艂o偶y膰 p艂aszcz. Niech ta chciwa wied藕ma je sobie zatrzyma. Ale miniatura Grega - t臋 musi odzyska膰, nawet gdyby to oznacza艂o schwytanie Anio艂a i oddanie jej takim jak Tenby i jego w艣ciek艂a zgraja.

Fenton usun膮艂 si臋 na bok i spogl膮da艂 teraz na niego czujnie.

- Przepraszam, staruszku - powiedzia艂 markiz, zmuszaj膮c si臋 do swego typowego u艣miechu. - Chyba ju偶 mi przesz艂o.

- Przesz艂o co? - odezwa艂 si臋 g艂os od drzwi. - Nie kr臋puj si臋 mu powiedzie膰, 偶eby si臋 odczepi艂, Fenton, je偶eli znowu b臋dzie si臋 藕le zachowywa艂. Potrzebny mi dobry kamerdyner.

Devellyn odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 Alasdaira, stoj膮cego na jego progu.

- Sp贸藕ni艂e艣 si臋 - powiedzia艂.

Alasdair roz艂o偶y艂 szeroko ramiona.

- A ty nie jeste艣 gotowy. Poza tym s艂u偶y艂em szlachetnej sprawie.

Markiz popatrzy艂 na niego podejrzliwie.

- Jakiej to szlachetnej sprawie?

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 blado.

- Sp臋dzi艂em popo艂udnie z Tenbym i jego kohort膮 - odpar艂. - Stary przyjacielu, jeste艣 moim d艂u偶nikiem… znowu.

Devellyn niecierpliwie pop臋dzi艂 go po schodach na d贸艂. Alasdair poszed艂 za nim do gabinetu, gdzie markiz podni贸s艂 karafk臋 z brandy.

- Troch臋 wody z bagniska?

Alasdair wyszczerzy艂 z臋by.

- Zdenerwowany?

Devellyn nape艂ni艂 dwa kieliszki.

- Niech b臋dzie, Alasdairze - powiedzia艂 ostrzegawczo. - O co chodzi z tym Tenbym?

Alasdair podszed艂 do kominka i opar艂 艂okie膰 na p贸艂ce na bibeloty. U艣miech znik艂 z jego twarzy.

- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶eby podobali mi si臋 jego nowi przyjaciele - odpar艂 wreszcie. - Ale s膮 zdeterminowani.

Devellyn zastyg艂 z kieliszkiem w po艂owie drogi do ust.

- Dlaczego?

Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- Ich buldogowaty policjant pozbiera艂 ca艂kiem sporo informacji o Czarnym Aniele - powiedzia艂 wreszcie. - Daty. Miejsca. Dok艂adne pory. I list臋 jej wciele艅… Kt贸re s膮 co najmniej ca艂kiem pomys艂owe, musz臋 przyzna膰.

Devellyn burkn膮艂 i odstawi艂 drinka.

- Podejrzewam, 偶e nikt inny nie zosta艂 z go艂ym ty艂kiem, rozebrany do naga przez niejak膮 Ruby Black.

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 szerzej.

- Nie, my艣l臋, 偶e Ruby zachowa艂a ca艂膮 sw膮 mi艂o艣膰 dla ciebie, Dev. Ale Tenby prawie da艂 si臋 otru膰 francuskiej damulce, kt贸ra przedstawi艂a si臋 jako madame Noire.

- Noire? To znaczy… c贸偶, to po angielsku black, czarna, czy偶 nie?

Alasdair przytakn膮艂.

- I jeszcze jej imi臋, jak twierdzi艂a, brzmia艂o: Cerise.

- Cerise Noire! - Devellyn za艣mia艂 si臋 tak nagle, 偶e brandy omal nie wylecia艂a mu nosem. - Niech mnie licho, je偶eli ta kobieta nie ma poczucia humoru.

- Och, jest i lepsze - powiedzia艂 Alasdair. - W zesz艂ym miesi膮cu lord Scrandle poderwa艂 艣liczn膮 sycylijsk膮 sopranistk臋 przy Haymarket. Niejak膮 signorin臋 Rosett臋 Nero. Czy masz ochot臋 pobawi膰 si臋 w t艂umaczenie?

- Rose Black?

- Ca艂kiem blisko - m贸wi艂 dalej Alasdair. - A potem by艂 biedny Will Arnsted, kt贸remu wpad艂a w oko pokoj贸wka, kt贸ra przysz艂a napali膰 w jego kominku pewnego wieczora w Mivart's Hotel. Zdo艂a艂a zamkn膮膰 go w jego prywatnej bawialni, po czym wyskoczy艂a przez okno ze wszystkim pr贸cz jego koszuli i kaleson贸w.

- Niech zgadn臋 - odezwa艂 si臋 Devellyn. - Crimson? Pinkie? Poppy? Albo… ha, tu ci臋 mam, Alasdairze! Scarlet Raven! B膮d藕 co b膮d藕, wyfruwa przez okna!

Alasdair za艣mia艂 si臋.

- Nie藕le, staruszku! - powiedzia艂. - Ale nie. To by艂a Sherry. O nazwisku, kt贸re Armsted wzi膮艂 za Cole.

- C贸偶, niech mnie licho! - odpar艂 Devellyn. - Mam przeczucie, 偶e s艂odka Cherry wymawia艂aby je inaczej.

- C-o-a-l - powiedzia艂 Alasdair. - Mo偶esz by膰 tego pewien.

- Dobry Bo偶e! - odezwa艂 si臋 markiz. - Czy wszyscy jeste艣my takimi g艂upcami? Ona 艣mieje si臋 nam w twarz przez ca艂膮 drog臋 na nabrze偶e, czy gdziekolwiek zwykli kieszonkowcy i rabusie trzymaj膮 sw贸j 艂up.

Alasdair pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Och, ta kobieta nie jest zwyczajn膮 z艂odziejk膮 - powiedzia艂. - Tego te偶 mo偶esz by膰 pewien.

- A co z tym policjantem? - zapyta艂 Devellyn. - Co to za cz艂owiek?

Alasdair nachyli艂 si臋 i klepn膮艂 go w rami臋.

- Sam mo偶esz zobaczy膰, przyjacielu - odpowiedzia艂 weso艂o. - Mamy si臋 z nim spotka膰 dzi艣 wieczorem po jedenastej w gospodzie "Pod D臋bem".

Markiz burkn膮艂.

- "Pod D臋bem"? Dobry Bo偶e, Alasdairze! To po drugiej stronie Stepney!

Alasdair leniwie uni贸s艂 ramiona.

- C贸偶, on tam mieszka - powiedzia艂. - I je偶eli zamierzasz go przekupi膰 za plecami Tenby'ego, trzeba tego dokona膰 dyskretnie.

W tej chwili do pokoju wpad艂 Fenton.

- Milordzie - powiedzia艂 nieco rozpaczliwie. - Honeywell m贸wi. 偶e pani Crosby ci膮gle wygl膮da zza zas艂on w swoim pokoju bawialnym i patrzy na drug膮 stron臋 ulicy! Zrobi艂a to ju偶 ponad trzy razy! Doprawdy, sir, s膮dz臋, 偶e b臋dzie pan musia艂 mie膰 to ju偶 za sob膮.

Pomimo 偶e odesz艂a z teatru przed laty, Julia Crosby nadal by艂a doskona艂膮 aktork膮. Tego wieczora Sidonie stwierdzi艂a, 偶e nie mo偶e si臋 ju偶 doczeka膰, by zobaczy膰 Juli臋 odgrywaj膮c膮 艂askaw膮 wielk膮 dam臋 wobec ludzi, kt贸rych nie mia艂a ochoty zabawia膰.

Pocz膮tkowo Julia roze艣mia艂a si臋 z twierdzenia Sidonie, 偶e markiz Devellyn wprosi艂 si臋 na kolacj臋 i 偶e Sidonie nie by艂a w stanie wymy艣li膰 偶adnej uprzejmej wym贸wki, by tego unikn膮膰.

- C贸偶 za brednie! - prychn臋艂a. - A ty nie powinna艣 wcale spoufala膰 si臋 z markizem Devellynem. Musisz my艣le膰 o George'u i o wszystkim, co spoczywa na jego barkach.

- Co George ma z tym wsp贸lnego? - zapyta艂a podejrzliwie Sidonie.

Ale Julia nabra艂a wody w usta.

- Chodzi o to, 偶e stawiasz mnie w trudnej sytuacji, Sidonie - powiedzia艂a. - Najpierw uwa偶asz Devellyna za nikczemnego i chcesz ugania膰 si臋 za nim dla zasady, co jest ju偶 dosy膰 niebezpieczne. A teraz wyra藕nie chcesz zaprzyja藕ni膰 si臋 z tym m臋偶czyzn膮, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne. George obwini mnie, je偶eli cokolwiek p贸jdzie 藕le.

- Co chcesz, 偶ebym zrobi艂a, Julio?

- Chc臋, 偶eby艣 trzyma艂a si臋 od niego z daleka.

Brew Julii marszczy艂a si臋 z nietypowego dla niej niepokoju. I naprawd臋 nie by艂o powodu, pomy艣la艂a Sidonie, 偶eby nie post膮pi膰 tak, jak prosi艂a Julia. Rozumia艂a, 偶e nie za bardzo mo偶e utrzymywa膰 przyja藕艅 z Devellynem, nawet je偶eli tego pragn臋艂a. Towarzyskie normy nie funkcjonuj膮 w ten spos贸b, a Devellyn nie jest tego rodzaju m臋偶czyzn膮. W艂a艣ciwie to Sidonie nadal nie wiedzia艂a, jakiego rodzaju m臋偶czyzn膮 on jest.

I tak Sidonie powiedzia艂a sobie, 偶e sp臋dzi tylko ten jeden wiecz贸r w jego towarzystwie, aby uczciwie oceni膰 jego charakter. Potem, c贸偶, mo偶e b臋dzie musia艂a naprawi膰 kilka krzywd. Ale to, jak przysi臋g艂a Julii, b臋dzie koniec jej zwi膮zk贸w z lordem Devellynem. Julia wydawa艂a si臋 znacznie spokojniejsza. A偶 wreszcie nadesz艂a wyznaczona pora.

I wtedy si臋 zacz臋艂o.

Przez p贸艂 godziny Julia chodzi艂a tam i z powrotem, zatrzymuj膮c si臋 tylko po to, by wyjrze膰 przez okno. W ko艅cu lokaj lorda Devellyna zacz膮艂 te偶 wygl膮da膰, patrz膮c na ni膮. To by艂o doprawdy nieco kr臋puj膮ce. Wreszcie pojawili si臋 dwaj d偶entelmeni, przepraszaj膮c za swoj膮 opiesza艂o艣膰. Lord Devellyn zachowywa艂 si臋, jak gdyby sk艂ada艂 s膮siedzk膮 wizyt臋 i nic ponadto. Jednak sir Alasdair MacLachlan odgrywa艂 dziarskiego bonwiwanta, szybko oczarowuj膮c Juli臋.

Przez ca艂y czas przy stole oboje prowadzili konwersacj臋; Julia raczy艂a sir Alasdaira opowie艣ciami o swojej karierze scenicznej. Kiedy kto艣 pr贸bowa艂 zwr贸ci膰 rozmow臋 na przesz艂o艣膰 Sidonie, Julia natychmiast zmienia艂a jej tory. Sidonie nie wstydzi艂a si臋 specjalnie swojej rodziny ani pochodzenia. Mimo to nie 偶yczy艂a sobie t艂umaczy膰 niczego obcym. By艂a jednak nieco zdziwiona wytrwa艂o艣ci膮 Julii.

Na szcz臋艣cie sir Alasdair by艂 mi艂o艣nikiem teatru. On i Julia wkr贸tce pogr膮偶yli si臋 w 偶ywio艂owej dyspucie o najwi臋kszych aktorach ubieg艂ej dekady.

- A czy spotka艂a pani kiedykolwiek t臋 cudown膮 pani膮 Siddons, pani Crosby? - zapyta艂 Alasdair, kiedy zabrano ze sto艂u ostatnie danie. - Widzia艂em j膮 w Douglasie Home'a, tu偶 przed jej odej艣ciem ze sceny.

- Sukces, nieprawda偶? - orzek艂a Julia.

- Uwa偶a艂em, 偶e by艂a znakomita - zgodzi艂 si臋 sir Alasdair. - A czy przypadkiem zna pani mo偶e pann臋 Ellen Tree?

- Czy j膮 znam? - powt贸rzy艂a Julia, przyciskaj膮c d艂o艅 do serca. - Ale偶 gra艂am Mari臋, gdy ona by艂a Olivi膮 w Nocy Trzech Kr贸li. To by艂 jej debiut w Londynie.

- Pami臋tam! - zakrzykn膮艂 sir Alasdair. - By艂em na premierze w Covent Garden. By艂a pani znakomita, pani Crosby. Czy nie grywa ju偶 pani?

Julia u艣miechn臋艂a si臋 sztywno.

- Odesz艂am z teatru - mrukn臋艂a. - Ale s膮dz臋, sir Alasdairze, 偶e nadal mam sw贸j scenariusz z notatkami do Nocy Trzech Kr贸li i kilka innych pami膮tek ze sztuki. Widzi pan, troch臋 kolekcjonuj臋.

- Ja r贸wnie偶! - powiedzia艂 sir Alasdair. - Ale ja jestem numizmatykiem. Zbieram rzadkie monety. Kolekcjonowanie to obsesja, nieprawda偶?

- W rzeczy samej. - Julia 艣wietnie si臋 bawi艂a. - Czy chcia艂by pan obejrze膰 moje pami膮tki? Mam stare scenariusze, afisze, a nawet kilka fragment贸w kostium贸w. Mniej ciekawe s膮 spakowane na strychu, ale te interesuj膮ce s膮 w kufrze, kt贸ry Meg mo偶e przynie艣膰.

- C贸偶 za wy艣mienita rozrywka! - odpowiedzia艂 Alasdair, akurat kiedy wniesiono porto.

Julia u艣miechn臋艂a si臋.

- Przed czy po kartach?

- Po, bez dw贸ch zda艅! - odpar艂 sir Alasdair. - Potrzebna mi b臋dzie wym贸wka, je偶eli nie dopisze mi szcz臋艣cie. Dev, zabierzmy porto i p贸jdziemy do salonu razem z paniami.

Lord Devellyn poda艂 Sidonie rami臋, kiedy wychodzili. By艂o to mocne, dobrze umi臋艣nione rami臋, i kiedy zacz臋li wchodzi膰 po schodach, poczu艂a pod tkanin膮 napi臋t膮 si艂臋. Dziwnie by艂o przebywa膰 z nim tak jak teraz, spokojnie, we w艂asnym domu, jak gdyby byli bardzo dobrymi znajomymi.

Zastanawia艂a si臋, co by powiedzia艂, gdyby zna艂 prawd臋; gdyby w jaki艣 spos贸b odkry艂, 偶e to ona jest kobiet膮, kt贸ra tak 艣mia艂o rozbiera艂a go i pie艣ci艂a tamtej nocy "Pod Kotwic膮". A by艂 z niego m臋偶czyzna w ka偶dym calu. Musia艂a przyzna膰, 偶e nadal ogarnia艂a j膮 pewna doza fascynacji. Nagle obraz nagiego Devellyna - wspomnienie jego nies艂ychanie szerokich ramion i twardej, upartej erekcji - przemkn膮艂 jej przez g艂ow臋. Sidonie potkn臋艂a si臋 na ostatnim stopniu, omal nie padaj膮c na twarz. Bez zastanowienia chwyci艂a si臋 mocno ramienia Devellyna. Natychmiast podtrzyma艂 j膮 ruchem tak p艂ynnym, 偶e nikt by go nie zauwa偶y艂.

- Sidonie - szepn膮艂. - Czy wszystko w porz膮dku?

Przytakn臋艂a, zarumieniona, i pochwyci艂a jego spojrzenie. Dlaczego, och, dlaczego on musi by膰 tak piekielnie przystojny? Odegna艂a t臋 my艣l i pospieszy艂a za Juli膮 do salonu, poci膮gaj膮c Devellyna za sob膮.

Przez d艂ug膮 chwil臋 w臋drowa艂 po pokoju, jak gdyby wszystkiemu si臋 przygl膮da艂, z Sidonie wci膮偶 u jego ramienia. Pok贸j by艂 ogromny, dobrze o艣wietlony i elegancko wyposa偶ony. Mimo 偶e wi臋kszo艣膰 mebli nale偶a艂a do Claire, Sidonie stwierdzi艂a, 偶e tego wieczora jest dumna z wra偶enia pow艣ci膮gliwego dostatku, jaki sprawia艂. W dalekim kra艅cu cztery wysokie okna przys艂oni臋te oliwkowymi kotarami wychodzi艂y na Bedford Place, za艣 w drugim z艂ota brokatowa sofa i dwa dobrane krzes艂a okala艂y kominek.

艢ciany przys艂ania艂 kremowej barwy jedwab w cieniutkie z艂ote paski, a wschodni dywan w r贸偶nych odcieniach szmaragdu i zio艂owego likieru pokrywa艂 ca艂膮 pod艂og臋. Stoliki i krzes艂a poustawiane by艂y tu i tam w ma艂e grupki; w艣r贸d nich znajdowa艂 si臋 intarsjowany mahoniowy stolik karciany, przy kt贸rym Julia i sir Alasdair gaw臋dzili, przygotowuj膮c gr臋.

- Mia艂em racj臋 - mrukn膮艂 Devellyn. Sidonie zerkn臋艂a na niego ciekawie.

- W jakiej sprawie?

- Pani dom jest znacznie bardziej zach臋caj膮cy ni偶 m贸j - powiedzia艂, rzucaj膮c okiem na gzyms nad kominkiem z kremowego marmuru. - Ale nie ma pani nigdzie ani skrawka perkalu, nieprawda偶?

- Nie jestem jego wielk膮 zwolenniczk膮 - przyzna艂a. - Czy panu tak bardzo si臋 on podoba?

- Niespecjalnie, po prosto to brzmia艂o tak… c贸偶, swojsko. Cokolwiek to znaczy. - Markiz przykry艂 d艂oni膮 jej d艂o艅, spoczywaj膮c膮 na jego przedramieniu. - A przy okazji, moja droga - ci膮gn膮艂 dalej - czy jest pani mi艂o艣niczk膮 teatru? Czy mamy uczestniczy膰 w ma艂ej wyprawie w krain臋 wspomnie艅 Alasdaira?

- Niemal nic o tym nie wiem - Sidonie odpowiedzia艂a szczerze. - Niewiele teatru ogl膮da si臋 na pok艂adzie statku.

Ciemne brwi markiza unios艂y si臋.

- Czy sp臋dzi艂a pani du偶o czasu na morzu?

- Wi臋kszo艣膰 mojego ma艂偶e艅stwa.

- Jakie偶 niezwyk艂e - mrukn膮艂. - Oczywi艣cie, bardzo oddane 偶ony niekiedy towarzysz膮 swoim m臋偶om na morzu. - Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby popatrze膰 na ni膮 spod zas艂ony ciemnych, niemal kobiecych rz臋s. - Powiedz mi, Sidonie - powiedzia艂 chrapliwym g艂osem - czy by艂a艣 bardzo oddan膮 偶on膮?

Uciek艂a spojrzeniem.

- 艢miem tak twierdzi膰 - odpar艂a wreszcie. - M贸j m膮偶 nie darzy艂 mi艂o艣ci膮 terra firma. I je偶eli chcia艂am widywa膰 go w miar臋 cz臋sto… C贸偶, jaki mia艂am wyb贸r?

- Pozostawa膰 sama w domu? - zasugerowa艂, na nowo podejmuj膮c spacer po pokoju. - To nie brzmi idealnie, nieprawda偶?

Nadal nie potrafi艂a na niego spojrze膰.

- Pierre nie nale偶a艂 do m臋偶czyzn, kt贸rych zostawia si臋 samych na d艂ugo.

- Ach! - odpar艂. - A do jakich nale偶a艂?

- Do czaruj膮cych - powiedzia艂a oschle. - M贸wi艂am panu, 偶e posiadam szerokie do艣wiadczenie w tej materii.

Zn贸w zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie.

- Prosz臋 o wybaczenie - przerwa艂. - Przywo艂a艂em bolesne wspomnienia.

- Ale偶 nie. - Zr臋cznie zmieni艂a temat. - Prosz臋 mi powiedzie膰, wasza lordowska mo艣膰, dlaczego pan nigdy si臋 nie o偶eni艂?

Roze艣mia艂 si臋; odg艂os zadudni艂 g艂臋boko w jego szerokiej piersi.

- Czy wed艂ug ciebie wygl膮dam na typ 偶onkosia?

- Trudno mi powiedzie膰 - przyzna艂a. - Pierre nie by艂 typem 偶onkosia, a jednak mnie po艣lubi艂. Dlaczego, tego wci膮偶 sama nie wiem.

Jego odpowied藕 pad艂a szybko.

- Poniewa偶 pragn膮艂 ci臋 posiada膰 - odpar艂. - Czy to nie oczywiste?

Popatrzy艂a na niego ze zdumieniem, a on zaszokowa艂 j膮, wsuwaj膮c palec pod jej podbr贸dek.

- Oddana 偶ona - wyszepta艂. - Powiedz mi, moja droga, czy by艂a艣 te偶 pob艂a偶liwa?

Sidonie zdo艂a艂a jako艣 zdoby膰 si臋 na to, by jej g艂os by艂 ch艂odny, a rz臋sy na wp贸艂 opuszczone.

- By艂am co najmniej realistk膮.

Jego twarz wydawa艂a si臋 unosi膰 tu偶 nad jej twarz膮; jego mocne, pe艂ne pogardy usta teraz jako艣 wydawa艂y si臋 ciep艂e i zapraszaj膮ce. Na moment pok贸j odp艂yn膮艂 i zostali sami. Czy jego usta by艂yby mocne i mia偶d偶膮ce, jak tamtej nocy "Pod Kotwic膮"? Czy z艂agodnia艂yby i delikatnie u艂o偶y艂yby si臋 na jej w艂asnych? Musia艂a tylko wspi膮膰 si臋 na palce i przybli偶y膰 wargi do jego warg, 偶eby si臋 tego dowiedzie膰.

W oddali Julia za艣mia艂a si臋 z czego艣, co powiedzia艂 Alasdair. Ten d藕wi臋k wyrwa艂 Sidonie z przesz艂o艣ci wprost do tera藕niejszo艣ci. Jej twarz obla艂 偶ar. Devellyn wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w ni膮 spod ci臋偶kich, na wp贸艂 opuszczonych powiek.

- Pob艂a偶liwa i realistka - powt贸rzy艂 jak echo; jego g艂os zabrzmia艂 ni偶ej ni偶 zazwyczaj. - Kobieta taka jak ty nie powinna by膰 ani taka, ani taka, Sidonie. Kobieta taka jak ty nie powinna nigdy i艣膰 na kompromis. Nie marnuj si臋 znowu dla takiego m臋偶czyzny.

Na moment zatopi艂a si臋 w ciemnych, srebrzystych oczach, w kt贸rych wi臋cej by艂o pyta艅 ni偶 odpowiedzi. Na szcz臋艣cie Meg wybra艂a t臋 w艂a艣nie chwil臋, by wnie艣膰 karafk臋 z sherry dla pa艅. Devellyn odsun膮艂 si臋 na bok. Meg postawi艂a sherry obok porto przy oknie, po czym potruchta艂a, 偶eby przynie艣膰 pud艂o z teatralnymi pami膮tkami.

Markiz wzi膮艂 kieliszek wina, kt贸ry Sidonie poda艂a mu spokojnie, jak gdyby nic mi臋dzy nimi nie zasz艂o. Czy cokolwiek zasz艂o? Sidonie nie by艂a ca艂kiem pewna. Lord Devellyn nieustannie wyprowadza艂 j膮 z r贸wnowagi. Gdzie tego wieczora by艂 ten zuchwa艂y, lekkomy艣lny 艂otr? Czy on w og贸le istnia艂?

Nalewaj膮c wino sir Alasdairowi i Julii przygl膮da艂a si臋, jak Devellyn wycofuje si臋 do odleg艂ego k膮ta. Jego przenikliwe, mroczne spojrzenie zn贸w zacz臋艂o w臋drowa膰 leniwie po pokoju, jak gdyby nie by艂 uczestnikiem wydarze艅, ale kim艣 z zewn膮trz, tylko obserwuj膮cym, co dzieje si臋 doko艂a niego. Sidonie odnios艂a przedziwne wra偶enie, 偶e prze偶y艂 on w ten spos贸b wi臋ksz膮 cz臋艣膰 swego 偶ycia. Skorzysta艂a z okazji, by uwa偶nie przypatrzy膰 si臋 jego twarzy. By艂a to silna twarz, o smuk艂ych, mocnych ko艣ciach, i z czym艣, co niekt贸rzy mogliby nazwa膰 艣ladami hulaszczego 偶ycia maluj膮cymi si臋 w oczach. Sidonie nie s膮dzi艂a, aby o to chodzi艂o; by艂o to raczej swego rodzaju zm臋czenie 艣wiatem.

Jego oczy by艂y skryte pod opadaj膮cymi powiekami, ale spostrzegawcze; jak gdyby wiedzia艂 o czym艣 lub zna艂 jak膮艣 prawd臋, kt贸rej inni nie znali. Jego wargi wygina艂y si臋 niemal pogardliwie, jakby uwa偶a艂 偶ycie za co艣, co nieustannie przynosi rozczarowania. Og贸lnie rzecz bior膮c, mia艂 twarz zdradzaj膮c膮 silny charakter, chocia偶 sam sugerowa艂, 偶e jest pozbawiony charakteru. Mia艂 zwyczaj poruszania ogromnymi ramionami pod surdutem. Przez to powinien wydawa膰 si臋 skr臋powany, ale zamiast tego wygl膮da艂 jak zwierz w klatce.

Sidonie jak automat zanios艂a wino. Devellyn przeszed艂 z powrotem w stron臋 kominka. Dlaczego, zastanawia艂a si臋 Sidonie, zapragn膮艂 przyj艣膰 tutaj dzisiejszego wieczora? Z pewno艣ci膮 mia艂 setk臋 innych kobiet, kt贸re m贸g艂 kusi膰 艂atwiej i z wi臋kszym powodzeniem? A Sidonie czu艂a pokus臋. U艣wiadomienie sobie tego by艂o dla niej wstrz膮sem.

Kilka godzin po jej wczorajszej dziwnej wizycie w gabinecie Devellyna zamiatacz dostarczy艂 lakoniczny, pilny li艣cik od Jean-Claude'a, wzywaj膮cy j膮 na r贸g ulicy w pobli偶u Bloomsbury Square. Zmierzch zapad艂 ju偶 dawno i gazowe latarnie migota艂y, tworz膮c nastr贸j grozy, kiedy Jean-Claude chwyci艂 j膮 za rami臋 i zaci膮gn膮艂 w pobliski zau艂ek.

By艂 wstrz膮艣ni臋ty.

- Mon Dieu, to la police, madame - szepn膮艂. - Przyszed艂 dzi艣 wieczorem na Strand z la… la… jak wy to m贸wicie? La lista?

- Z list膮? - powt贸rzy艂a. - List膮 czego?

- Zaginionych rzeczy, kt贸re skrad艂 l'ange noire - wyszepta艂. - Wszystkich. I on chce zw艂aszcza to ma艂e puzderko markiza Devellyna. W nim jest jego martwy brat, kt贸rego on zabi艂, i on bardzo chce je z powrotem.

Sidonie po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ramieniu.

- To nie pora na 膰wiczenie twojego angielskiego, Jean-Claude - powiedzia艂a. - A teraz powiedz, kto przyszed艂? I kto zgin膮艂?

Ale nawet w swoim rodzimym j臋zyku Jean-Claude ci膮gle m贸wi艂 niesk艂adnie.

- Nazywa si臋 Sisk, madame - odpar艂. - Znam go dobrze. Sprytny cz艂owiek. Nikt nie zgin膮艂. Nie dzi艣, prawda? Ale ten brat lorda Devellyna, to on zgin膮艂. Dawno temu, jak my艣l臋. Lord Devellyn, to on go zabi艂. My艣l臋, madame, 偶e on te偶 jest bardzo niebezpieczny.

Ale nawet wtedy Sidonie wiedzia艂a, 偶e Devellyn nie by艂by zdolny do takiego czynu. Dlaczego mia艂aby w to wierzy膰, cho膰 ledwie go zna艂a, i to wierzy膰 bez zastrze偶e艅 - to jako艣 nie przysz艂o jej do g艂owy.

Zatopiona w takich rozmy艣laniach, w艂a艣nie nalewa艂a sobie kieliszek sherry, kiedy poczu艂a ciep艂y dotyk na 艂okciu.

- Moja droga? - Niski, dudni膮cy g艂os Devellyna przywo艂a艂 Sidonie z powrotem do tera藕niejszo艣ci. - Czy ci臋 nudz臋?

- Och! - Sidonie rozejrza艂a si臋 doko艂a, zak艂opotana. - Nie zauwa偶y艂am, 偶e pan tu jest.

- Jestem zdruzgotany - powiedzia艂. - Jestem tu od jakiego艣 czasu.

Sidonie zda艂a sobie spraw臋, 偶e marna z niej gospodyni.

- Czy zagramy teraz w karty, wasza lordowska mo艣膰?

Wzruszy艂 ramionami.

- Tak, czemu nie?

Sidonie lekko dotkn臋艂a jego r臋ki. Wydawa艂o si臋, 偶e drgn膮艂 na sam dotyk jej palc贸w.

- Musi pan uwa偶a膰 ten wiecz贸r za bardzo monotonny - powiedzia艂a. - Obawiam si臋, 偶e przywyk艂 pan do znakomitszego towarzystwa ni偶 to, jakie stanowimy Julia i ja.

Popatrzy艂 na ni膮 dziwnie.

- Dlaczego tak m贸wisz? - zapyta艂. - Poniewa偶 nosz臋 tytu艂? Poniewa偶 zapewne kt贸rego艣 dnia zostan臋 ksi臋ciem? Nie uczyni艂em nic, by zas艂u偶y膰 na jedno ani na drugie, zapewniam.

Spojrza艂a na niego, zaskoczona.

- Ma pan zosta膰 ksi臋ciem? Nie by艂am tego 艣wiadoma.

Devellyn uni贸s艂 brew.

- Je偶eli kto艣 nie odstrzeli mi g艂owy a偶 do nieba na jakim艣 spotkaniu o 艣wicie, albo nie wbije mi no偶a w serce z powodu jakiego艣 kiepskiego rozdania w kartach, to owszem, wydaje si臋 to nieuniknione.

- Nie zdawa艂am sobie sprawy - mrukn臋艂a.

- Naprawd臋 nie? - powiedzia艂. - A zatem jest sporo rzeczy, moja droga, kt贸rych o mnie nie wiesz. Nie jestem cz臋sto widywany w dobrze wychowanym towarzystwie. W rzeczy samej, to ty nie masz 偶adnego powodu, 偶eby mnie zabawia膰.

- Nie rozumiem dlaczego.

Cyniczny u艣miech znowu wykrzywi艂 jego usta.

- Nie rozumiesz, Sidonie? - odpar艂. - Jakie偶 to 偶yczliwe z twojej strony. Ale troszcz si臋, moja droga, o swoj膮 reputacj臋.

Za艣mia艂a si臋 d藕wi臋cznie.

- Wol臋 偶y膰 pe艂ni膮 偶ycia, wasza lordowska mo艣膰 - odrzek艂a. - Nie martwi臋 si臋 o swoj膮 reputacj臋.

- Powinna艣 - odpowiedzia艂. - Skojarzenie ze mn膮 jej nie pomo偶e, zapewniam ci臋. - Potem zadar艂 podbr贸dek i spojrza艂 w stron臋 stolika karcianego. - Alasdairze! - zawo艂a艂. - Alasdairze, staruszku, czy jeste艣 got贸w dosta膰 porz膮dne baty?

G艂owa Alasdaira odwr贸ci艂a si臋 od wielkiego pud艂a, kt贸re Meg w艂a艣nie postawi艂a na stoliku.

- Ale偶 bardzo prosz臋, Dev, je偶eli zdo艂asz.

Julia za艣mia艂a si臋 i postuka艂a Alasdaira w rami臋 wachlarzem.

- Ale nie losowali艣my jeszcze partner贸w, sir - powiedzia艂a. - Pan i lord Devellyn mo偶ecie gra膰 razem.

D偶entelmeni wymienili spojrzenia, kiedy sir Alasdair przenosi艂 pud艂o. Wyra藕nie nie uwa偶ali tego za powa偶n膮 gr臋.

Devellyn wzruszy艂 ramionami.

- Bardzo dobrze - powiedzia艂, przysuwaj膮c krzes艂o. Zamaszystym ruchem r臋ki rozsun膮艂 na stoliku w wachlarz karty ze 艣wie偶ej talii.

- Najwy偶sze przeciw najni偶szym. Panie?

Julia pochyli艂a si臋 nad stolikiem. Wylosowa艂a pierwsza, wyci膮gaj膮c dziesi膮tk臋 trefl.

- Doskonale. - Lord Devellyn lekko sk艂oni艂 si臋 w stron臋 Sidonie. - Madame Saint-Godard?

Sidonie, z zamkni臋tymi oczyma, przebieg艂a palcami tam i z powrotem po wachlarzu kart.

- Ho, ho! - odezwa艂 si臋 Alasdair. - Mamy tutaj powa偶nego gracza, Dev.

- Wszystko, co warto robi膰, sir Alasdairze, warto robi膰 powa偶nie - odpar艂a Sidonie.

Nag艂ym ruchem palca odwr贸ci艂a kr贸low膮 pik.

- C贸偶, krucho ze mn膮 - powiedzia艂 Devellyn.

- Tak m贸wi膮 - odrzek艂 Alasdair. Odwr贸ci艂 tr贸jk臋 karo i g艂臋boko westchn膮艂. - Miejmy to za sob膮, Dev.

Devellyn wyci膮gn膮艂 kart臋, zerkn膮艂 na ni膮, po czym rzuci艂 na st贸艂 dw贸jk臋 trefl.

- Daj mi ca艂usa, Al - powiedzia艂 oschle. - Jeste艣my partnerami na dzi艣 wiecz贸r.

- Dobrze! - powiedzia艂a Julia z o偶ywieniem. - To powinno by膰 zabawne. Panowie, jakie stawki?

- Gwinea za punkt - zasugerowa艂 Devellyn.

Julia wyd臋艂a wargi.

- To niemal niewarte wysi艂ku, wasza lordowska mo艣膰.

- To ca艂kiem niewarte wysi艂ku - poskar偶y艂 si臋 Alasdair. - Wola艂bym raczej obejrze膰 pami膮tki pani Crosby.

- Zamknij si臋 i graj, Alasdairze - rozkaza艂 markiz.

Przez p贸艂 godziny przerzucali karty w艣r贸d na og贸艂 dowcipnej pogaw臋dki, a Sidonie by艂a zdecydowana wygra膰. Na "Weso艂ej Pannie" nauczy艂a si臋 wszystkiego, co mo偶na by艂o wiedzie膰 o kartach, a Julia by艂a t臋gim graczem w wista. Niestety, nie zacz臋艂o si臋 obiecuj膮co.

W trzeciej grze ich szcz臋艣cie si臋 odwr贸ci艂o. Kiedy kolej rozdawania przysz艂a na Sidonie, da艂a sobie komplet czerwieni, po czym odwr贸ci艂a atut, co przyprawi艂o sir Alasdaira o chichot. Z艂o偶y艂 swoje karty i postuka艂 naro偶nikiem atutow膮 kart臋.

- Mam przeczucie, 偶e tym razem przepad艂e艣, stary przyjacielu.

Devellyn przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 w kart臋.

- Kr贸lowa kier - mrukn膮艂. - My艣lisz, 偶e to z艂y omen, Alasdairze?

I tak by艂o. Panie ruszy艂y szturmem, zabieraj膮c osiem lew w pierwszym robrze. Drugi i trzeci posz艂y niemal r贸wnie doskonale. Gdy panowie wyszli na zero, a panie ju偶 mia艂y zako艅czy膰, sir Alasdair zacz膮艂 偶artowa膰 o tym, 偶e rozgromi艂y ich Amazonki.

Julia i Alasdair zrobili przerw臋, 偶eby nape艂ni膰 swoje kieliszki. Rozdawanie przesz艂o na lorda Devellyna, kt贸ry odwr贸ci艂 karo jako atutow膮 kart臋.

- Och, bodaj go! - powiedzia艂a Julia, ogl膮daj膮c swoje karty. - Dzi艣 prze艣laduje mnie pech!

Sir Alasdair za艣mia艂 si臋.

- Czy mog臋 pani przypomnie膰, madam, 偶e prowadz膮 panie cztery do zera?

- Tak - powiedzia艂 markiz ozi臋ble. - Je偶eli pani szcz臋艣cie nie dopisa艂o, to tylko chwilowo, jestem najzupe艂niej pewien.

- W rzeczy samej, co by pani powiedzia艂a, gdyby by艂a tym oto starym Devem? - doda艂 Alasdair. - Pech pod膮偶a za nim od tygodnia, niczym zab艂膮kany pies.

Julia podnios艂a wzrok znad kart.

- Ale偶 to okropne - mrukn臋艂a. - Niefart w grze, wasza lordowska mo艣膰?

- Niezupe艂nie - mrukn膮艂 markiz. - Prosz臋 zaczyna膰, madam.

Julia wyrzuci艂a czarn膮 dw贸jk臋, ale Alasdair wyra藕nie straci艂 zainteresowanie gr膮.

- Czy偶by nie s艂ysza艂a pani tej historii, pani Crosby? - zapyta艂; jego g艂os brzmia艂 jak z艂o艣liwy szept.

- Och, na lito艣膰 bosk膮, Alasdairze! - powiedzia艂 Devellyn. - Graj w te cholerne karty!

Alasdair rzuci艂 bezwarto艣ciow膮 贸semk臋 pik i trajkota艂 dalej.

- Widzi pani, zacz臋艂o si臋, gdy panna Lederly wyrzuci艂a przez okno wszystkie jego nocniki - m贸wi艂. - Potem by艂y ko艂atki w jego schodach. A nast臋pnie jego kuzyn Richard nieoczekiwanie wyzion膮艂 ducha…

- Kuzyn trzeciego stopnia - zagrzmia艂 markiz. - I jakie偶 to mog艂o by膰 nieoczekiwane, Alasdairze? Ten cz艂owiek mia艂 dziewi臋膰dziesi膮t dwa lata.

- A jednak twoje szcz臋艣cie od tej pory kula艂o coraz bardziej, staruszku - kontynuowa艂 Alasdair. - Nie mog臋 uwierzy膰, pani Crosby, 偶e nie s艂ysza艂a pani o wszystkim, co si臋 wydarzy艂o.

Julia straci艂a nieco rumie艅ca. Wyra藕nie wyczuwa艂a, do czego zmierza Alasdair.

- Nasze kondolencje, wasza lordowska mo艣膰 - zdo艂a艂a wyszepta膰.

Sidonie zmusi艂a si臋 do u艣miechu.

- M贸j Bo偶e, Devellyn! - powiedzia艂a, wyrzucaj膮c kolejn膮 czarn膮 kart臋. - Alasdair zupe艂nie zapomnia艂 o pa艅skim wczorajszym wypadku.

Julia wygl膮da艂a na jeszcze bardziej skonfundowan膮.

- Wypadku?

- Tak, panna Lederly podpali艂a jego dywan - Alasdair wtr膮ci艂 si臋 rado艣nie.

Julia wygl膮da艂a na os艂upia艂膮.

- Dlaczego?

Devellyn pos艂a艂 Julii spojrzenie spode 艂ba.

- Powiedzmy tylko, 偶e mia艂em seri臋 diabelnych niefart贸w, madam - powiedzia艂, bij膮c atutem i zabieraj膮c lew臋. - Ale wydaje si臋, 偶e szcz臋艣cie si臋 odwraca. Alasdairze, mo偶e powiniene艣 zaj膮膰 si臋 gr膮 zamiast plotkowaniem?

Alasdair rzuci艂 karty z u艣miechem od ucha do ucha.

- Teraz musz臋 opowiedzie膰 wszystko, Dev! - powiedzia艂. - Moje panie, ten oto m贸j przyjaciel jest te偶 najnowsz膮 ofiar膮 Czarnego Anio艂a. Uraczy艂bym was soczystymi szczeg贸艂ami, ale nie nadaj膮 si臋 one dla uszu dam.

- Ucisz si臋, Alasdairze - powiedzia艂 markiz.

Julia 艂ykn臋艂a resztk臋 sherry.

- Czarny Anio艂? - powiedzia艂a Sidonie niewinnie. - Obawiam si臋, 偶e nie rozumiem.

- Nie? Czarny Anio艂 - sir Alasdair powt贸rzy艂, jak gdyby chcia艂 pobudzi膰 jej pami臋膰. - Robin Hood w sp贸dnicy, kt贸ry poluje na d偶entelmen贸w z towarzystwa.

Oczy Sidonie rozszerzy艂y si臋.

- Doprawdy, sir Alasdairze! Z pewno艣ci膮 nie istnieje co艣 takiego?

- Chce pani powiedzie膰, 偶e nie s艂ysza艂a o wyczynach Anio艂a, madami

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Obawiam si臋, 偶e nie nale偶ymy zbytnio do towarzystwa.

W g艂臋bi domu zegar wybi艂 dziesi膮t膮. Julia odchrz膮kn臋艂a.

- Chyba napij臋 si臋 jeszcze sherry - powiedzia艂a. - Odnosz臋 nie艣mia艂e wra偶enie, 偶e gra w艂a艣nie si臋 zako艅czy艂a.

- Tak, o wiele bardziej wola艂bym zw臋dzi膰 pani pud艂o z pami膮tkami - zgodzi艂 si臋 Alasdair.

- Tylko oferma ko艅czy, kiedy dostaje baty, Alasdairze. - Devellyn spojrza艂 na Sidonie. - Pikieta, moja droga?

Julia i sir Alasdair przenie艣li si臋 do stolika przy oknie. Markiz zacz膮艂 starannie sortowa膰 tali臋 kart, odrzucaj膮c blotki.

Sidonie spojrza艂a na niego.

- Wasza lordowska mo艣膰, tak naprawd臋 nie 偶yczy pan sobie gra膰 w pikiet臋, nieprawda偶?

- Nie znosz臋 jej - przyzna艂, zr臋cznie tasuj膮c to, co zosta艂o z talii. - Ale to wym贸wka, 偶eby posiedzie膰 spokojnie z tob膮 i jednocze艣nie unika膰 Alasdaira.

Zatrzyma艂a jego r臋k臋, dotykaj膮c lekko r臋kawa. Na moment ich spojrzenia si臋 spotka艂y.

- Nie potrzebuje pan wym贸wki - powiedzia艂a cicho. - To m贸j dom, wasza lordowska mo艣膰. A Julia jest moj膮 przyjaci贸艂k膮, nie przyzwoitk膮.

Uni贸s艂 ostro jedn膮 brew.

- Jest pani bardzo m艂oda, moja droga.

- Niezbyt daleko mi do trzydziestki - mrukn臋艂a. - Jak pan niedawno mi przypomnia艂.

- Okropne z mojej strony, przyznaj臋 - powiedzia艂. - Tym bardziej 偶e nie wygl膮dasz na to. Jak d艂ugo, moja droga, by艂a艣 zam臋偶na?

U艣miech Sidonie zblad艂.

- Dziesi臋膰 lat.

Ponownie przetasowa艂 karty, nie patrz膮c na nie. Zamiast tego wpatrywa艂 si臋 w jej oczy, intensywnie i pewnie.

- Wysz艂a艣 za m膮偶 jako dziecko - odezwa艂 si臋.

- Ale偶 nie. Mia艂am siedemna艣cie lat.

- Czy w wieku siedemnastu lat wiedzia艂a艣, co robisz? Ja z pewno艣ci膮 nie wiedzia艂em.

- Wiele dziewcz膮t wychodzi za m膮偶 w tym wieku.

Devellyn wykona艂 r臋k膮 niejasny gest.

- Aran偶owane ma艂偶e艅stwa, tak - powiedzia艂. - Ale ty, Sidonie? Twoje ma艂偶e艅stwo nie zosta艂o zaaran偶owane, jestem pewien.

- Dlaczego pan tak m贸wi?

- S膮dz臋, 偶e wysz艂aby艣 za m膮偶 tylko, gdyby艣 uwa偶a艂a, 偶e jeste艣 zakochana.

- Zna mnie pan tak dobrze, wasza lordowska mo艣膰, przy tak kr贸tkiej znajomo艣ci?

- Tak - odpar艂. - Czy si臋 myl臋?

Po drugiej stronie pokoju Alasdair i Julia wybuchn臋li gromkim 艣miechem. Alasdair odwr贸ci艂 si臋 na krze艣le i wyj膮艂 co艣 z pudla, jak gdyby chcia艂, 偶eby Devellyn na to popatrzy艂. By艂 to staromodny gorset.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, co oni wyprawiaj膮? - mrukn膮艂 Devellyn. - Nie, niewa偶ne. Maj膮 na siebie nawzajem z艂y wp艂yw. A teraz odpowiedz na moje pytanie.

Sidonie przygryz艂a warg臋.

- Nie, nie myli si臋 pan - przyzna艂a. - Ja uciek艂am z Pierre'em… a nawet uciek艂am ze szko艂y… poniewa偶 uwa偶a艂am, 偶e jestem zakochana.

- A by艂a艣 zakochana?

Sidonie zawaha艂a si臋.

- By艂am… samotna - odpar艂a. - Ale tak, czu艂am wszystko to, o czym czyta si臋 w mi艂osnych wierszach, cho膰 teraz wydaj膮 si臋 one tak niem膮dre.

- Czy s膮 niem膮dre? - zapyta艂 markiz.

- Bardzo niem膮dre.

- Moja droga, rozczarowujesz mnie - mrukn膮艂. - 呕ywi艂em nadziej臋, 偶e poeci tak og贸lnie maj膮 racj臋, i 偶e mi艂o艣膰 dobrej kobiety mo偶e kt贸rego艣 dnia odkupi膰 nawet mnie.

- S膮dz臋, 偶e droczy si臋 pan ze mn膮, wasza lordowska mo艣膰.

Przechyli艂 g艂ow臋 na bok.

- Czy偶by? Nie wydaje mi si臋.

- Jakiego wi臋c odkupienia pan poszukuje? Je偶eli pragnie pan tylko wybaczenia ze strony spo艂ecze艅stwa, wasza lordowska mo艣膰, wiele mo偶e zosta膰 wybaczone z powodu tytu艂u. - Zawaha艂a si臋 przez chwil臋. - A z powodu tytu艂u ksi膮偶臋cego, niemal wszystko.

Devellyn roze艣mia艂 si臋 tak g艂o艣no, 偶e Julia i Alasdair odwr贸cili si臋 na krzes艂ach. Tym razem Alasdair trzyma艂 par臋 czerwonych jedwabnych pantofli z haremu o zagi臋tych noskach.

Sidonie wybra艂a ten moment, by zaryzykowa膰 wp艂yni臋cie na niebezpieczne wody. Kiedy spojrzenie Devellyna na nowo pochwyci艂o jej wzrok, wzi臋艂a g艂臋boki wdech.

- Wasza lordowska mo艣膰, jak rozumiem, ma pan rodzin臋 - powiedzia艂a, jak gdyby nigdy nic. - Czy jeste艣cie sobie bliscy?

Markiz uni贸s艂 jedno rami臋.

- Niespecjalnie - odpar艂. - Moja matka nie pochwala tego, jak 偶yj臋, a m贸j ojciec i ja traktujemy si臋 z uprzejm膮 ozi臋b艂o艣ci膮.

- Och - odpowiedzia艂a 艂agodnie. - To si臋 cz臋sto zdarza, nieprawda偶?

- Ozi臋b艂o艣膰 w rodzinnych kontaktach? - Spojrza艂 na ni膮 czujnie. - Brzmi to tak, jak gdyby艣 m贸wi艂a z do艣wiadczenia.

Sidonie zawaha艂a si臋.

- M贸j ojciec zmar艂, kiedy by艂am w szkole - odpar艂a. - A moja matka mia艂a w艂asne 偶ycie. By膰 mo偶e nie byli艣my sobie obcy. Ale nikt z nas nie by艂 bliski drugiemu.

- Przykro mi - powiedzia艂.

Unios艂a brew i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- 艢miem twierdzi膰, 偶e istniej膮 gorsze rzeczy - odrzek艂a. - A co z panem? Czy nie ma pan innej rodziny? 呕adnych braci lub si贸str?

Spojrzenie markiza zapad艂o si臋 w g艂膮b.

- Mia艂em brata - powiedzia艂, a jego d艂o艅 zag艂臋bi艂a si臋 w kieszeni surduta. - Dop贸ki nie zgin膮艂, byli艣my nieroz艂膮cz…

Jego d艂o艅 zastyg艂a.

Sidonie nagle poczu艂a si臋 s艂abo.

- Co si臋 sta艂o?

Devellyn wycofa艂 d艂o艅 i u艣miechn膮艂 si臋 oschle.

- Nosi艂em kiedy艣 jego miniatur臋 - odpar艂. - Ale by艂em z ni膮 nieostro偶ny. Jednak po tylu latach noszenia jej przy sobie nie mog臋 ca艂kiem przywykn膮膰 do tej pustej kieszeni.

Sidonie poczu艂a, jak krew odp艂ywa jej z twarzy.

- Tak mi przykro.

Wzruszy艂 ramionami.

- Ach, c贸偶, chcia艂em tylko pokaza膰 jego podobizn臋 - powiedzia艂. - Greg by艂 bardzo przystojny, mia艂 w oczach 偶yczliwo艣膰, kt贸rej ja, niestety, nie posiadam.

- Nie jestem do ko艅ca przekonana, 偶e to prawda - odpar艂a niezgrabnie Sidonie.

- Urocze k艂amstwo - odpowiedzia艂. - A co z tob膮, moja droga? Kto nazywa ci臋 Sid, kiedy ja nie mog臋?

Ale Sidonie wci膮偶 my艣la艂a o m艂odym m臋偶czy藕nie z miniatury.

- Mam brata, George'a - odpar艂a matowym g艂osem. - Jest znacznie starszy i troch臋… - Urwa艂a, nie potrafi膮c dobra膰 w艂a艣ciwych s艂贸w.

- Troch臋 co?

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Trudno wyja艣ni膰 moje relacje z George'em - powiedzia艂a. - On jest kim艣 wi臋cej ni偶 brat, ale mniej ni偶 rodzic.

- My艣l臋, 偶e rozumiem.

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 blado.

- Nie jestem pewna.

- Mog艂aby艣… opowiedzie膰 mi wi臋cej?

Otworzy艂a usta i zamkn臋艂a je, nie wydaj膮c d藕wi臋ku.

- George uciek艂 z domu, kiedy by艂 bardzo m艂ody - przem贸wi艂a wreszcie. - Zada艂 si臋 ze z艂ym, niebezpiecznym towarzystwem… Nie mam na my艣li, hulak贸w, w艂贸cz臋g贸w czy rozpuszczonych bogatych ch艂opc贸w. Mam na my艣li naprawd臋 niebezpieczne towarzystwo. A potem tak偶e byli艣my… obcy sobie, jak my艣l臋. Ale nie z wyboru, je偶eli dostrzega pan r贸偶nic臋?

- My艣l臋, 偶e tak - powiedzia艂. - I rozumiem te偶, 偶e jeste艣 do niego bardzo przywi膮zana.

Skin臋艂a g艂ow膮.

- Po ucieczce George;a nie widzia艂am go przez d艂ugi czas. Matka wys艂a艂a mnie do szko艂y. My艣la艂am, 偶e nie zobacz臋 go ju偶 nigdy wi臋cej, ale wkr贸tce po moim 艣lubie odnalaz艂 mnie. Bardzo si臋 ucieszy艂am.

- A teraz jest innym cz艂owiekiem, jak s膮dz臋 - powiedzia艂 Devellyn.

Sidonie zapatrzy艂a si臋 w stolik.

- To by zale偶a艂o od tego, jak si臋 to definiuje.

Devellyn znowu uni贸s艂 brew.

- Ten tw贸j brat wydaje si臋 tajemniczym cz艂owiekiem.

Jej spojrzenie powoli przenios艂o si臋 na niego.

- Zawsze byli艣my tylko George i ja - powiedzia艂a 艂agodnie. - George jest… silny. Nieco srogi, naprawd臋. Ale kiedy by艂am ma艂a, wydawa艂o si臋, jak gdyby by艂 jedyn膮 osob膮, na kt贸r膮 mog臋 liczy膰. Papa rzadko bywa艂 w pobli偶u, a matka zawsze k艂贸ci艂a si臋 z nia艅kami i guwernantkami, wi臋c nie zostawa艂y d艂ugo. - Urwa艂a i zakry艂a sobie usta koniuszkami palc贸w. - Och, m贸j Bo偶e! Dlaczego ja to wszystko panu m贸wi臋?

- Z powodu mojej wsp贸艂czuj膮cej twarzy pe艂nej troski? - podsun膮艂.

Sidonie popatrzy艂a na niego sceptycznie.

- Nie, zdecydowanie nie.

Markiz u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Po prostu m贸w dalej.

I co dziwne, tak zrobi艂a, nie maj膮c w艂a艣ciwie poj臋cia dlaczego.

- George by艂 jedynym synem papy - ci膮gn臋艂a. - Ale nasi rodzice nie byli… nie byli ma艂偶e艅stwem. Byli艣my tylko mniej wa偶n膮 rodzin膮 papy.

- Ach, rozumiem.

- Tak, c贸偶, to dosy膰 d艂uga i nieszcz臋艣liwa historia - powiedzia艂a. - Nie powinnam pana ni膮 ju偶 wi臋cej zanudza膰.

Markiz od艂o偶y艂 na bok tali臋 kart.

- Jest wiele rzeczy w moim 偶yciu, o kt贸rych wola艂bym nie dyskutowa膰 - przyzna艂. - My艣l臋, 偶e rozumiem.

Nagle sir Alasdair wsta艂.

- Dobry Bo偶e, Dev! - powiedzia艂. - Jest wp贸艂 do jedenastej.

Devellyn wyci膮gn膮艂 zegarek.

- Rzeczywi艣cie - zgodzi艂 si臋, wstaj膮c. - Moje panie, jestem pewien, 偶e nadu偶yli艣my ju偶 waszej go艣cinno艣ci.

- Och, nie! - odezwa艂a si臋 Julia. - Musicie panowie ju偶 i艣膰?

Sir Alasdair wygl膮da艂 na nieco zak艂opotanego.

- Obawiam si臋, 偶e mamy spraw臋 w Stepney - odpar艂. - Niestety, to nie mo偶e czeka膰.

- Stepney! - powiedzia艂a Julia. - Zamierzacie by膰 poza domem przez p贸艂 nocy!

Sir Alasdair za艣mia艂 si臋.

- Zazwyczaj tyle jeste艣my, madam - powiedzia艂. - Dzi臋kuj臋 pani za wyborne towarzystwo. Obawiam si臋, 偶e tam, dok膮d si臋 udajemy, nie znajdziemy tak mi艂ego.

Lord Devellyn tak偶e podzi臋kowa艂 paniom i dope艂niono wszystkich odpowiednich po偶egna艅. P贸藕niej Sidonie i Julia razem odprowadzi艂y swoich go艣ci po schodach na d贸艂 i zwr贸ci艂y im ich laski, p艂aszcze i kapelusze.

Nieco zasmucona Julia patrzy艂a za nimi, jak mijali pr贸g, po czym zamkn臋艂a drzwi i westchn臋艂a.

- C贸偶 za przeuroczy d偶entelmeni! - powiedzia艂a, jak gdyby zapominaj膮c o swojej wcze艣niejszej niech臋ci. - Nie bawi艂am si臋 tak dobrze ju偶 od wiek贸w.

Rozdzia艂 8

W kt贸rym Lisa i Inga doznaj膮 g艂臋bokiego rozczarowania

- Lepiej chod藕my na Great Russell Street po doro偶k臋. - W g艂osie Alasdaira pobrzmiewa艂a zaduma. - Nie b臋dzie dobrze, je偶eli Tenby us艂yszy, 偶e widziano tw贸j pow贸z gdziekolwiek w pobli偶u domu Siska.

Lord Devellyn oderwa艂 wzrok od kawa艂ka chodnika, kt贸ry pilnie studiowa艂.

- Co m贸wi艂e艣, Alasdairze? - odezwa艂 si臋. - Nie uwa偶a艂em.

Alasdair zatrzyma艂 si臋.

- Spotkanie z sier偶antem Siskiem - powiedzia艂 z naciskiem. - Jezu Chryste, my艣lisz o tej kobiecie, nieprawda偶?

Devellyn pokr臋ci艂 g艂ow膮. Alasdair powinien by艂 u偶y膰 liczby mnogiej, gdy偶 prze艣ladowa艂y go dwie. Devellyn obsesyjnie duma艂 o nich na zmian臋 - niekiedy nawet w tej samej chwili. Ale dlaczego teraz? I dlaczego dwie? Dobry Bo偶e, czy偶 dwie kobiety mog艂y by膰 bardziej r贸偶ne?

- Chod藕 - powiedzia艂 Alasdair. - Z 偶yciem, Dev.

Devellyn zastanowi艂 si臋 przez moment.

- Chyba nie dzisiaj, Alasdairze - odpar艂 wreszcie. - Jestem zm臋czony.

- Dobry Bo偶e, chcesz Czarnego Anio艂a czy nie? - W glosie Alasdaira pojawi艂a si臋 irytacja. - Sier偶ant nas si臋 spodziewa. Mo偶emy go przekupi膰, 偶eby pracowa艂 dla nas, nie dla Tenby'ego, je偶eli chcesz, ale liczy si臋 czas.

Markiz po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Alasdaira, po czym pozwoli艂, by si臋 zsun臋艂a.

- Bez w膮tpienia, staruszku - odpar艂. - Ale nie dzisiaj. Wy艣l臋 pos艂a艅ca, by zrekompensowa膰 temu cz艂owiekowi jego stracony czas. Czy to wystarczy?

Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶, to twoj膮 miniatur臋 ukrad艂a, Dev - powiedzia艂, ruszaj膮c przed siebie chodnikiem. - Jak sobie chcesz. Je偶eli o mnie chodzi, to uwa偶am, 偶e noc jest jeszcze m艂oda. Chyba p贸jd臋 do mateczki Lucy i zobacz臋, czy lisa i Inga s膮 zaj臋te.

Markiz uni贸s艂 brew.

- Ach, tak - powiedzia艂. - Te 艣liczne szwedzkie siostry, o kt贸rych wszyscy m贸wi膮.

Alasdairowi rozja艣ni艂a si臋 twarz.

- Bli藕niaczki, Dev! - poprawi艂. - Zwinne, d艂ugonogie blondynki o piersiach jak z obrazu Rubensa i w艂osach o barwie kukurydzy, zwisaj膮cych a偶 do szparek w ich soczystych ty艂eczkach.

- Takie dobre, h臋?

Alasdair uni贸s艂 brew.

- Quin Hewitt przysi臋ga, 偶e Lisa potrafi zaple艣膰 nogi w kostkach za g艂ow膮, a Inga mo偶e wyssa膰 mosi膮dz z dziesi臋ciocalowego 艣wiecznika.

- Hm… - odezwa艂 si臋 Devellyn. - To obrazowe.

Alasdair zach臋caj膮co klepn膮艂 go w plecy.

- A skoro Inga potrafi wyssa膰 mosi膮dz ze 艣wiecznika, to nie b臋dzie dla niej problemu, 偶eby wyssa膰 wszystkie k艂opoty z twojej dzidy, h臋? A potem Lisa mo偶e u偶y膰 tych swoich sprytnych ma艂ych r膮czek, 偶eby wymasowa膰 ca艂e napi臋cie z twoich ramion. W przeno艣ni, oczywi艣cie. Albo nawet dos艂ownie, je偶eli wolisz.

- Moje k艂opoty, Alasdairze, siedz膮 w g艂owie - powiedzia艂 markiz. - Tej, kt贸ra tkwi na moich napi臋tych ramionach. I 偶adne wysysanie ani masowanie dzisiaj tego nie naprawi.

Alasdair wygi膮艂 brew.

- Wszystko sp艂ywa w d贸艂, staruszku - odparowa艂. - W przeno艣ni. I dos艂ownie. A teraz chod藕, nie 艂am si臋. Co艣 ci powiem, nawet hymny b臋d臋 z tob膮 艣piewa艂. Przez ca艂膮 drog臋 do Lucy.

- Dobry Bo偶e - powiedzia艂 Devellyn. - 呕aden z nas nie jest a偶 tak pijany, Alasdairze. Poza tym w pe艂ni ufam, 偶e potrafisz czym艣 produktywnie zaj膮膰 zar贸wno Ils臋 jak i Ing臋 beze mnie.

- Ale Dev, tym, czego naprawd臋 ci potrzeba, jest…

- Porz膮dny sen - przerwa艂 markiz.

- Ale bli藕niaczki, staruszku! - nalega艂 Alasdair. - B臋dzie nawet lepiej ni偶 z tymi trzema francuskimi filles de joie, kt贸re wynaj臋li艣my przy rue Richer zesz艂ej wiosny! Pami臋tasz t臋, kt贸ra ci膮gle wrzeszcza艂a: "Mocniej! Mocniej!", p贸ki nie uderzy艂e艣 si臋 o zag艂贸wek i nie pad艂e艣?

Devellyn nareszcie si臋 roze艣mia艂.

- Czy musisz mi przypomina膰?

Alasdair wyszczerzy艂 z臋by.

- Zatem chod藕, Dev. To ci 艣wietnie zrobi.

- Innym razem, Alasdairze - powiedzia艂 markiz stanowczo. - Przeka偶, prosz臋, moje przeprosiny lisie i Indze.

- Ostatnio, staruszku, martwi臋 si臋, co ci臋 nasz艂o - odpar艂 Alasdair, odwracaj膮c si臋, 偶eby odej艣膰. - Swego czasu nie przepu艣ci艂by艣 nawet dziurze po s臋ku w gnij膮cym p艂ocie. Teraz przepuszczasz szwedzkie bli藕niaczki.

- Powa偶ny b艂膮d, bez w膮tpienia - mrukn膮艂 markiz, k艂ad膮c zn贸w ci臋偶k膮 d艂o艅 na ramieniu Alasdaira. - Wytrzymaj chwil臋, dobrze?

- To ju偶 brzmi lepiej - powiedzia艂 jego przyjaciel wielkodusznie. - I mo偶esz pierwszy mie膰 Ils臋, je偶eli wolisz.

Devellyn zn贸w pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie - odrzek艂 cicho. - Nie, ja nie id臋. Ale powiedz mi, Alasdairze… Co pomy艣la艂e艣 o naszym wieczorze? A raczej co pomy艣la艂e艣 o madame Saint-Godard?

Alasdair milcza艂 przez d艂ug膮 chwil臋.

- My艣l臋 - powiedzia艂 wreszcie - 偶e siedzisz w g贸wnie po kolana, Dev.

Poni偶ej poziomu ulicy przy Bedford Place, w pomywalni domu numer czterna艣cie, Sidonie i Julia pomaga艂y pani Tuttle i Meg znosi膰 na d贸艂 talerze, porcelan臋 i obrusy, tak 偶eby wszystko mog艂o zosta膰 nale偶ycie pozmywane. Ich dom by艂 ma艂y i daleki od formalno艣ci. Proszona kolacja, nawet niewielka, by艂a obci膮偶eniem dla s艂u偶by.

Po chyba dziesi臋ciu wycieczkach do kuchni Sidonie nareszcie powlok艂a si臋 przez trzy kondygnacje schod贸w na g贸r臋 do swojej sypialni. Wyczerpana, zdj臋艂a ubranie, rzuci艂a je na bez艂adn膮 stert臋, po czym naga pad艂a na 艂贸偶ko z tomikiem poezji. Ale ksi膮偶ka nie przyku艂a jej uwagi na d艂ugo, i w po艂owie Serenady indyjskiej Shelleya przeturla艂a si臋 na plecy i zapatrzy艂a w sztukateri臋 na suficie, a s艂owa dziko k艂臋bi艂y si臋 w jej g艂owie.

Wstaj臋 z 艂o偶a, 艣ni膮c o tobie -

Jaki艣 duch czy jaki艣 ptak

Prowadzi mnie - kt贸偶 to wie? -

Pod twe okno, dzieci臋 moje!

Ale ona ju偶 by艂a przy swoim oknie - a tak naprawd臋 to kiedy nikt nie patrzy艂, przy ka偶dym oknie wychodz膮cym na Bedford Place. I wiedzia艂a, 偶e w domu po drugiej stronie ulicy lampy pogas艂y ju偶 dawno temu. Okno Devellyna, znajdowa艂o si臋 zapewne na trzeciej kondygnacji i by艂o w nim ca艂kiem ciemno. 呕adne 艣wiat艂o nie pali艂o si臋 przed jego domem - ani w samym domu tak偶e nie, mog艂aby si臋 o to za艂o偶y膰.

Sidonie westchn臋艂a g艂o艣no, sfrustrowana czym艣, czego nie potrafi艂a nazwa膰. Dlaczego londy艅ska noc wydawa艂a si臋 taka gor膮ca i parna? Zegar na dole wybija艂 p贸艂noc. Sidonie przeturla艂a si臋 znowu, po czym chwyci艂a poduszk臋 i ubi艂a j膮 w nie do ko艅ca satysfakcjonuj膮cy kszta艂t. By膰 mo偶e by艂o tak gor膮co i parno dlatego, 偶e chocia偶 potkn臋艂a si臋, wchodz膮c po schodach u boku Devellyna, my艣la艂a wtedy o nim. A zw艂aszcza o tym, jak zobaczy艂a go nagiego. I rozci膮gni臋tego na swoim 艂贸偶ku. Albo na jej 艂贸偶ku. Albo… Och, Bo偶e! Traci艂a rozum.

Nie potrafi艂a odgadn膮膰, dlaczego obsesyjnie nawiedza艂y j膮 my艣li o tym m臋偶czy藕nie. By艂, jak sam przyzna艂, gburem. Nie by艂 romantyczny. Nie by艂 gibki ani nie mia艂 wdzi臋ku, nie by艂 nawet przystojny w tradycyjnym sensie tego s艂owa. Ubiera艂 si臋 porz膮dnie, ale brakowa艂o mu elegancji. By艂 typowym m臋偶czyzn膮, otwartym i zuchwa艂ym. By艂 te偶 艂otrem - chocia偶 nieco bardziej czystego serca ni偶 my艣la艂a na pocz膮tku.

Ale dlaczego w og贸le o nim my艣la艂a? A zw艂aszcza dlaczego p艂awi艂a si臋 w szokuj膮cych wizjach jego nagiego cia艂a? Czy by艂 grzesznikiem, czy te偶 艣wi臋tym?

By膰 mo偶e dzia艂o si臋 tak dlatego, 偶e Devellyn stanowi艂 wyzwanie. M贸wi膮c szczerze, pragn臋艂a go - i to w g艂臋boko erotyczny spos贸b. Zdumiewa艂o j膮, 偶e mog艂a j膮 poci膮ga膰 surowa, prymitywna si艂a. Nie by艂o tu osobistego uroku. Tylko czysta pierwotna energia. Devellyn po prostu wzi膮艂by, czego by chcia艂, bez k艂opotania si臋 upi臋kszaniem tego s艂owami czy sztuczkami.

Pomy艣la艂a o nim z tamtej nocy "Pod Kotwic膮".

Pragn臋 ci臋, powiedzia艂 do Ruby Black. Podaj swoj膮 cen臋.

Na wspomnienie tych s艂贸w - takich otwartych, takich surowych i takich szczerych - przebieg艂 j膮 dreszcz. Ale by艂a w nim te偶 krucho艣膰. Przez wi臋kszo艣膰 czasu dotyka艂 jej 艂agodnie, i przeprosi艂, kiedy post膮pi艂 inaczej. W 艣wietle lampy Sidonie przesun臋艂a d艂oni膮 po nakryciu, zamkn臋艂a oczy i dotkn臋艂a swego cia艂a. Och, tak. To by艂 jej wstydliwy sekret. Te偶 tego pragn臋艂a. Posmakowa艂a go. I teraz to, kim by艂, nie mia艂o znaczenia.

Z jednej strony to by艂a ulga: znowu czu膰 fizyczn膮 偶膮dz臋. Przynajmniej jej zdolno艣膰 po偶膮dania m臋偶czyzny nie umar艂a, jak si臋 tego kiedy艣 obawia艂a. Sidonie zawsze cieszy艂a si臋 seksem - dop贸ki nie odkry艂a, 偶e Pierre robi to z kim艣 innym. Potem straci艂o to sw贸j urok.

A teraz urok powr贸ci艂. Urok. To nieszcz臋sne s艂owo, kt贸re zd膮偶y艂a znienawidzi膰. Lord Devellyn nie by艂 uroczy. By艂 zwierz臋ciem. I wiedzia艂a bez cienia w膮tpliwo艣ci, 偶e powiedzia艂by "tak". Gdyby go zapyta艂a. Dostrzeg艂a to w jego oczach. Odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u i pog艂aska艂a si臋 lekko. Bo偶e, jaka偶 niegodziwa z niej kobieta.

Przez chwil臋 Sidonie bawi艂a si臋 szalon膮 my艣l膮, by po prostu przej艣膰 na drug膮 stron臋 ulicy i poprosi膰 Devellyna, by wzi膮艂 j膮 do 艂贸偶ka. Wizja nazbyt zapiera艂a dech w piersi, by nad ni膮 duma膰, a dawno ju偶 nic nie zapar艂o Sidonie tchu. Nawet jej eskapady o p贸艂nocy z flirtowaniem, oszukiwaniem i kradzie偶膮 straci艂y t臋 moc.

Czy mog艂aby to zrobi膰? Czy mog艂aby po prostu go poprosi膰, ot tak? Nie. Zbyt 艣mia艂e, nawet jak dla niej. No i istnia艂a kwestia tego przekl臋tego tatua偶u… Poza tym, jak si臋 pociesza艂a, Devellyn sp臋dza艂 noc poza domem. Wyruszy艂 na jaki艣 podb贸j z sir Alasdairem. Mo偶na by艂o sobie tylko wyobra偶a膰, czym si臋 zajmuje.

W tej chwili kot wskoczy艂 na 艂贸偶ko, przerywaj膮c dziwny nastr贸j. I nagle Sidonie u艣wiadomi艂a sobie, co musi zrobi膰. A mo偶e raczej co pragnie zrobi膰. Ignoruj膮c t臋 drobn膮 prawd臋, wsta艂a z 艂贸偶ka. Zawsze wykorzystuj膮cy okazj臋 Thomas wyci膮gn膮艂 si臋 leniwie na ciep艂ym miejscu, w kt贸rym le偶a艂a, i patrzy艂 na ni膮, jak porusza艂a si臋 po pokoju, zbieraj膮c swoje rzeczy. Na jego pyszczku malowa艂 si臋 beznami臋tny wyraz istoty m膮drzejszej i wy偶szej. Zapewne uwa偶a艂 j膮 za idiotk臋.

- Ciekawo艣膰 to pierwszy stopie艅 do piek艂a, prawda, Tommy?

Kot zamruga艂 z艂otymi oczami, wyci膮gn膮艂 tyln膮 艂ap臋 i zacz膮艂 skuba膰 swoje pazury.

Thomas mia艂 racj臋. Mia艂a w艂a艣nie zrobi膰 co艣 niewyt艂umaczalnie g艂upiego. A jednak wydawa艂o si臋, 偶e nie mo偶e si臋 powstrzyma膰. Ale to by艂a s艂uszna rzecz. Prawda?

Po zmyciu z siebie perfum zwyk艂ym mocnym myd艂em Sidonie ubra艂a si臋 szybko w ni mniej, ni wi臋cej tylko buty na mi臋kkiej podeszwie, we艂nian膮 koszul臋 i lu藕ne spodnie. Potem splot艂a w艂osy w warkocz, zwin臋艂a go ciasno na czubku g艂owy i naci膮gn臋艂a sk贸rzany kapelusz z du偶ym rondem. Zawin臋艂a przedmioty nale偶膮ce do Devellyna, w tym i z艂ote puzderko z miniatur膮, w zwyk艂e chusteczki do nosa, wepchn臋艂a do ma艂ego jedwabnego woreczka, a na wierzch wrzuci艂a pieni膮dze Devellyna. Nie potrafi艂a zatrzyma膰 tak 藕le zdobytych 艂up贸w. Jakiekolwiek by艂y grzechy Devellyna - a bez w膮tpienia mia艂 ich krocie - nie nale偶a艂y do tych, o kt贸re go kiedy艣 obwinia艂a. Nie wyrzuci艂 na ulic臋 panny Lederly ani 偶adnej innej ze swych kochanek. Wr臋cz przeciwnie. I teraz Sidonie wiedzia艂a, 偶e m臋偶czyzna z miniatury to jego ukochany zmar艂y brat. Czu艂a si臋 zawstydzona, 偶e zbyt szybko wyci膮gn臋艂a wnioski.

W domu panowa艂a cisza. Sidonie zr臋cznie przywi膮za艂a do cia艂a torb臋 bawe艂nianym sznurem i wsun臋艂a do kieszeni bilecik wizytowy w艂amywacza - niewielki, srebrzysty m艂otek do rozbijania szk艂a. Na wszelki wypadek. Potem owin臋艂a si臋 w talii cienk膮, mocn膮 lin膮 przymocowan膮 do ma艂ego haka - ten drobiazg zachowa艂a z czas贸w 偶eglowania po morzach. Wsun臋艂a koszul臋 w spodnie, 偶eby zakry膰 to wszystko. Bez paska spodnie nieco opada艂y. Mimo to i tak mia艂y uczyni膰 jej wspinaczk臋 bezpieczniejsz膮.

Julia by艂a w 艂贸偶ku, a Meg ci膮gle na samym dole, 艂atwo wi臋c by艂o wy艣lizgn膮膰 si臋 przez stajnie i dalej w op艂otki Great Russell Street. Kiedy si臋 upewni艂a, 偶e mo偶e porusza膰 si臋 nie b臋d膮c widzian膮, przemkn臋艂a przez skrzy偶owanie niczym cie艅. Mimo to wiedzia艂a, 偶e to, co robi, jest niesamowicie niebezpieczne. Tak naprawd臋 to wszystko, co robi艂 Czarny Anio艂, by艂o niebezpieczne. I niem膮dre. Nie wspominaj膮c ju偶 o tym, 偶e najprawdopodobniej daremne.

Dlaczego wi臋c - pyta艂a sama siebie po raz setny - wci膮偶 to robi艂a? Niewa偶ne, ilu wykorzystywanym kobietom pomog艂a, niewa偶ne ilu egoistycznych arystokrat贸w ukara艂a, nigdy nie osi膮gnie pomsty, kt贸rej tak naprawd臋 pragn臋艂a. Co jeszcze smutniejsze, jej dzia艂ania by艂y tylko kropl膮 w morzu ludzkiej niedoli. Mo偶e pom贸c ledwie jednej czy dw贸m osobom na sto czy dwie艣cie. A wi臋c dlaczego robi to dalej?

Pragnienie 艣mierci, tak okre艣li艂a to kiedy艣 Julia. Pocz膮tkowo Julia odrzuca艂a z miejsca b艂agania Sidonie, by uczy膰 j膮 u偶ywania kostium贸w i gry aktorskiej. Sidonie pokona艂a jednak jej op贸r i udowodni艂a, 偶e ma wrodzony talent na艣ladowczy. Poza tym tu nie chodzi艂o o pragnienie 艣mierci. Tu chodzi艂o… o dawanie ludziom wyboru.

Ona sama mia艂a bardzo niewielki. Jej matka prawie 偶adnego, kiedy jej cnota przepad艂a. A wszystko to by艂o win膮 jej ojca, pot臋偶nego cz艂owieka, kt贸ry kiedy co艣 sobie upatrzy艂, bra艂 to i nie dba艂 o przekl臋te konsekwencje. Ona i George. Oni byli tymi przekl臋tymi konsekwencjami - 偶ywymi, oddychaj膮cymi skutkami nieposkromionego egoizmu.

Nie mo偶e ju偶 o tym rozmy艣la膰. Nie teraz. Rozmy艣lanie o tym to prosta droga, by pope艂ni膰 b艂膮d. By 藕le oceni膰 sam膮 siebie - albo sw贸j cel - kiedy drobny b艂膮d mo偶e przynie艣膰 fatalne skutki. Tylko skupiaj膮c si臋 na drobnych rzeczach - na odg艂osie krok贸w, szepcie, intuicyjnym, dobrze wyliczonym zerkni臋ciu we w艂a艣ciw膮 stron臋 - dokona wa偶nych rzeczy. Jak gdyby po to, by jej o tym przypomnie膰, co艣 zapiszcza艂o w ciemno艣ciach. Zamar艂a. Jaki艣 ci臋偶ar, co艣 niemal podskakuj膮cego, przemkn臋艂o ledwo wyczuwalnie po czubku jej buta.

To tylko mysz. Sidonie uspokoi艂a oddech i pozbiera艂a si臋. Na ty艂ach domu Devellyna panowa艂y egipskie ciemno艣ci, a brama, oczywi艣cie, by艂a zamkni臋ta. Sidonie wgramoli艂a si臋 na ogrodzenie od strony ogrodu i wyjrza艂a ponad nie. 艢wiat艂o gazowych latarni tu nie dociera艂o. Przy poruszaniu trzeba si臋 by艂o kierowa膰 wyczuciem i instynktem. Sidonie przerzuci艂a przez p艂ot drug膮 nog臋, przez chwil臋 balansowa艂a, opieraj膮c si臋 na r臋kach, po czym jak kot opu艣ci艂a si臋 w mrok.

Wyl膮dowa艂a g艂adko; jej mi臋kkie buty zachrz臋艣ci艂y na wysypanym 偶wirem podw贸rzu. Przykucn臋艂a, nas艂uchuj膮c. Cicho jak w grobie. I dwa razy ciemniej. Ty艂 domu by艂 nieo艣wietlony, nie licz膮c w膮skiego okna w suterenie pod oknem gabinetu. Zapewne pomieszczenie dla s艂u偶by. Lepiej go unika膰.

Po przeciwnej stronie ogrodu Sidonie mog艂a dostrzec niewyra藕ny zarys szeregu przybud贸wek, s膮siaduj膮cych z domem z jednej strony. Wyg贸dka. Kom贸rka. Zapewne szopa, w kt贸rej sk艂adowano popi贸艂. Zbli偶aj膮c si臋, Sidonie trzyma艂a si臋 w cieniu, przemykaj膮c si臋 z plecami przy 艣cianie. Wielki kosz na 艣mieci sta艂 w miejscu najbardziej oddalonym od domu. 艁atwo by艂o wspi膮膰 si臋 na niego, a potem na niski daszek wyg贸dki. Sidonie ruszy艂a po dachach w stron臋 domu, a potem przyjrza艂a si臋 ciemnym oknom na g贸rze.

Teraz trudniejsza cz臋艣膰. Popatrzy艂a w g贸r臋 - dwa pi臋tra w g贸r臋 - tam, gdzie najpewniej znajdowa艂y si臋 pokoje pana domu. Czy sypialnia Devellyna b臋dzie na lewo, czy na prawo? Ostatecznie okaza艂o si臋 to jednak bez znaczenia. Po prawej bieg艂a ku g贸rze solidna rynna. Dostanie si臋 do okna po prawej i stamt膮d ruszy dalej. By膰 mo偶e b臋dzie mia艂a szcz臋艣cie i znajdzie si臋 w pokoju Devellyna. By膰 mo偶e b臋dzie mia艂a pecha i zastanie okno zamkni臋te. W takim przypadku rozs膮dnie z jej strony by艂oby st艂uc szyb臋, wrzuci膰 worek do 艣rodka i umkn膮膰. Ale w jaki艣 spos贸b wiedzia艂a, 偶e si臋 do tego nie ograniczy. Och, ale偶 jest niem膮dra!

Jej oczy w pe艂ni przystosowa艂y si臋 do ciemno艣ci. Potrzebowa艂a jednak czterech pr贸b, zanim by艂a w stanie przymocowa膰 lin臋 do rynny. Kiedy tego dokona艂a, powoli wdrapa艂a si臋 na g贸r臋, cicho podci膮gaj膮c si臋 wzd艂u偶 艣ciany domu. Dla Sidonie wspinaczka nie by艂a trudniejsza od pracy przy 偶aglach, a to robi艂a niejeden raz. Choroba i dezercja zbiera艂y 偶niwo w艣r贸d za艂ogi zawsze w nieodpowiedniej chwili. A zatem komenda: Wszyscy na pok艂ad! nabiera艂a nagle nowego znaczenia. Pierre mia艂 otwarty umys艂 i by艂 wdzi臋czny za pomoc w potrzebie. Sidonie wkr贸tce zaznajomi艂a si臋 dobrze z odciskami i ze spodniami.

Rozejrza艂a si臋 w ciemno艣ciach i sun臋艂a dalej. Okno by艂o g艂臋boko osadzone i sporych rozmiar贸w, dzi臋ki Bogu. I cz臋sto u偶ywane. Otworzy艂o si臋 cicho i bez wielkiego wysi艂ku. Sidonie prze艂o偶y艂a nog臋 przez parapet i z miejsca uderzy艂a j膮 wo艅 w pokoju. Tyto艅 i lipa, i le艣ny aromat myd艂a. A u podstaw tego wszystkiego ciep艂y zapach m臋偶czyzny. Devellyna. Sidonie rozpozna艂aby go wsz臋dzie.

Ta my艣l zbi艂a j膮 z tropu i jej noga zahaczy艂a o parapet, potr膮caj膮c pobrz臋kuj膮c膮 torb臋 uwi膮zan膮 do jej talii. Pok贸j nie wydawa艂 si臋 du偶y. Sidonie pr贸bowa艂a rozpozna膰 solidne, kwadratowe meble. Przy 艣cianie naprzeciwko wysoka ozdobna szafa. Obok niej jaki艣 kufer albo komoda. Albo to mo偶e by艂o krzes艂o? Nie, zbyt du偶e. Po jej lewej mglisty zarys 艂贸偶ka przys艂oni臋tego ciemn膮 tkanin膮. Dalej, przy przycz贸艂ku w nogach 艂贸偶ka, dostrzeg艂a to, czego szuka艂a. Toaletk臋.

Podesz艂a do niej, zadar艂a po艂臋 koszuli i zr臋cznie odwi膮za艂a torb臋. Wy艂o偶y艂a najpierw banknoty. Potem zacz臋艂a rozwija膰 pozosta艂e rzeczy, jedn膮 po drugiej, i uk艂ada膰 je na stoliku.

Devellyn obudzi艂 si臋 nagle, s艂ysz膮c odg艂os, kt贸rego nie rozpozna艂. Kto艣 szpera艂 w jego pokoju. Honeywell? Fenton? Ale nie zobaczy艂 艣wiecy. Nawet ta, przy kt贸rej czyta艂, stopi艂a si臋. Podni贸s艂 g艂ow臋 z oparcia krzes艂a, na kt贸rym niem膮drze przysn膮艂, i od艂o偶y艂 na bok gazet臋. Nie by艂 sam. Podmuch ch艂odnego nocnego powietrza zawirowa艂 w pokoju. Okno. Nie powinno by膰 otwarte.

Po cichu zsun膮艂 bose stopy z otomany i pochyli艂 si臋 do przodu. W nogach 艂贸偶ka majaczy艂a smuk艂a sylwetka. Metal brz臋kn膮艂 delikatnie na jego toaletce. Jaki艣 cholerny z艂odziej? Tak, i to m艂ody, s膮dz膮c po wygl膮dzie.

Na Boga, nie zn贸w! Markiz wsta艂 bezszelestnie. 呕a艂owa艂, 偶e ten czort nie nosi艂 bia艂ej nocnej koszuli. W ciemno艣ci ledwie m贸g艂 dostrzec szczup艂膮 posta膰 kradn膮c膮 jego dobytek. To tylko ch艂opiec. Markiz zapewne po艂ama艂by mu obie r臋ce, zanim 艂otrzyk zda艂by sobie spraw臋, co go dopad艂o.

Devellyn nie czul wsp贸艂czucia. Skoczy艂 do przodu, powalaj膮c ch艂opaka na w膮ski przesmyk pod艂ogi mi臋dzy 艂贸偶kiem a toaletk膮. Co艣 metalowego brz臋kn臋lo o pod艂og臋. Ch艂opiec st臋kn膮艂, kiedy markiz, na nim wyl膮dowa艂, ale co dziwne, nie wydawa艂 偶adnych innych d藕wi臋k贸w. Mimo to by艂 szybki. I niezno艣nie cichy. Kopa艂 i m艂贸ci艂 r臋kami, po czym dal Devellynowi niez艂ego kuksa艅ca w 偶ebra w 艣lepym trafieniu w ty艂.

- Uch! - st臋kn膮艂 Devellyn. - Nie ruszaj si臋, ty z艂odziejski b臋karcie!

Przez chwil臋 potoczyli si臋 i run臋li na dywan, splataj膮c r臋ce i nogi, wymachuj膮c 艂okciami. Devellyn hukn膮艂 g艂ow膮 ch艂opaka o przycz贸艂ek 艂贸偶ka. Ale m艂odzieniec by艂 twardy. Zakl膮艂 cicho i tym razem trafi艂 Devellyna 艂okciem w gard艂o. Devellyn zacz膮艂 si臋 d艂awi膰. Ch艂opak pr贸bowa艂 podci膮gn膮膰 si臋 po dywanie w kierunku otwartego okna, i niewiele zabrak艂o, 偶eby mu si臋 uda艂o.

Devellyn poczolga艂 si臋 za nim, chwytaj膮c go za kostk臋.

- Na Boga, dopilnuj臋, 偶eby艣 zawis艂!

Kolejne st臋kni臋cie i ch艂opak prawie si臋 wywin膮艂, paznokciami toruj膮c sobie drog臋 po dywanie mi臋dzy przycz贸艂kiem 艂贸偶ka a toaletk膮. Devellyn z艂apa艂 z艂odzieja za kostk臋, potem za kolano, bezlito艣nie wlok膮c go ku sobie centymetr po centymetrze. Kiedy ju偶 go mia艂, odwr贸ci艂 go i przerzuci艂 nog臋 nad cia艂em ch艂opaka, przygwa偶d偶aj膮c go swoim ci臋偶arem.

Przez kilka sekund przybysz walczy艂 jak tygrys, szarpi膮c i drapi膮c, i z ca艂ych si艂 staraj膮c si臋 wy艣lizgn膮膰 spod Devellyna. I w艂a艣nie wtedy pope艂ni艂 niemal fatalny b艂膮d. Pr贸bowa艂 kopn膮膰 Devellyna w j膮dra.

- Co, ty cholerny, zasmarkany gnojku! - rykn膮艂 markiz.

Pr贸bowa艂 znowu pochwyci膰 ch艂opaka w pasie, ale dzieciak si臋 nie da艂. Wygina艂 si臋 jak piskorz, ale nie by艂 do艣膰 szybki. Devellyn z艂apa艂 go. Ale nie w pasie.

- C贸偶, niech mnie licho porwie! - odezwa艂 si臋 markiz, maj膮c d艂o艅 wype艂nion膮 ciep艂膮, kr膮g艂膮 piersi膮.

Z艂odziej przesta艂 wi膰 si臋 i kr臋ci膰. On - nie, ona! - le偶a艂a rozci膮gni臋ta pod cia艂em Devellyna, dysz膮c ci臋偶ko. Devellyn nawet si臋 nie zasapa艂. Otworzy艂 usta, 偶eby wrzasn膮膰 na Honeywella, by przyni贸s艂 lamp臋, kiedy z艂odziejka znowu zakl臋艂a. Tym razem co艣 w jej g艂osie sprawi艂o, 偶e Devellyn zamar艂.

- Co, do cholery?

- S艂uchaj no, ja艣nie panie - wyszepta艂a Ruby Black. - Daj pan spok贸j, dobra? To nie to, co pan my艣lisz.

Ol艣nienie spad艂o na niego jak m艂ot. Przez moment Devellyn nie m贸g艂 jasno my艣le膰. Gi臋tkie cia艂o Ruby by艂o kr膮g艂e i ciep艂e pod nim. Nie wiedzia艂, co si臋 u diab艂a dzieje, ale nie mia艂 zamiaru jej pu艣ci膰. Zw艂aszcza nie jej pier艣. 艢cisn膮艂 j膮 brutalnie.

Cicho krzykn臋艂a w ciemno艣ciach.

- No, to nie to, co pan my艣lisz - wyszepta艂a ponownie. - Daj mi pan wsta膰, dobra?

Devellyn warkn膮艂.

- Co takiego, ty bezczelna, z艂odziejska ma艂a suko! - prychn膮艂. - Ze wszystkich nies艂ychanych zuchwalstw…

Ruby wi艂a si臋 bezradnie.

- Niczego nie zwin臋艂am - sykn臋艂a. - Daj mi pan wsta膰 i ruszam w swoj膮 stron臋.

Devellyn zdar艂 kapelusz z jej g艂owy i przesun膮艂 d艂oni膮 po jej w艂osach, jak gdyby to mog艂o zaprzeczy膰 temu, co jego obola艂e, rozpalone cia艂o ju偶 wiedzia艂o. Nie pomog艂o. To by艂a Ruby, bez dw贸ch zda艅. Ale tym razem jej w艂osy by艂y 艣ci膮gni臋te mocno do ty艂u, zwini臋te do g贸ry jak u jakiej艣 wymuskanej, uk艂adnej guwernantki. Nagle zapragn膮艂 zobaczy膰 ich jaskrawy blask. Ale ta my艣l tylko przyczyni艂a si臋 do zwi臋kszenia jego z艂o艣ci. Chwyci艂 gar艣ci膮 zwini臋ty pukiel jej w艂os贸w i przyci膮gn膮艂 jej twarz do swojej.

- Pu艣膰 mnie - szepn臋艂a. - Prosz臋.

- Och, nie, Ruby - odpar艂. - Tym razem masz porachunki z diab艂em, pami臋tasz?

- Przynios艂am z powrotem twoje cacka, ja艣nie panie. Pu艣膰 mnie pan.

Ale Devellyn si臋 zatrzyma艂. Sam d藕wi臋k jej g艂osu… Wydawa艂o si臋, 偶e jego m贸zg przesta艂 funkcjonowa膰. S艂ysza艂 tylko jej ci臋偶ki oddech w ciemno艣ci. Czu艂 tylko ciep艂e, pe艂ne kr膮g艂o艣ci jej cia艂o. I by艂a w nim w艣ciek艂o艣膰; ten kipi膮cy gniew i frustracja, kt贸re st臋偶a艂y w co艣, co zaleg艂o niczym czarna smo艂a na dnie jego duszy.

Nagle szarpn臋艂a si臋, chc膮c si臋 uwolni膰.

- Och, nie, kotku - sykn膮艂, przyciskaj膮c wargi do jej ucha. - Mamy niedoko艅czone interesy, ty i ja.

Przyciskaj膮c j膮 ca艂ym swoim ponadstukilowym ci臋偶arem, Devellyn wepchn膮艂 jedn膮 r臋k臋 pod jej po艣ladki i uni贸s艂 jej biodra w stron臋 swojego cz艂onka. Wi艂a si臋 desperacko; to by艂o niem膮dre posuni臋cie. Devellyn poczu艂, jak rozpieraj膮 go gniew i 偶膮dza. Chcia艂 mie膰 lamp臋. 艢wiec臋. Cokolwiek. Ale wiedzia艂 lepiej. By艂a zbyt szybka. Zbyt bystra. A wi臋c zamiast tego zacisn膮艂 mocniej palce na jej w艂osach, odchyli艂 jej g艂ow臋 do ty艂u i przesun膮艂 z臋bami po jej szyi.

Ruby krzykn臋艂a cicho i wi艂a si臋 pod nim. Ale nocna koszula Devellyna ju偶 zrolowa艂a si臋 wok贸艂 jego pasa od jej miotania si臋. Jej desperacja przys艂u偶y艂a si臋 tylko temu, 偶e klapa jej spodni ociera艂a si臋 o jego sztywniej膮cy cz艂onek.

Brutalnie masowa艂 jej pier艣, 艣ciskaj膮c j膮 w d艂oni, a potem 艣cisn膮艂 jej sutek. Nie mia艂a nic pod prost膮 satynow膮 koszul膮. By艂 tego pewien. Pragn膮艂 wi臋cej. Pragn膮艂 jej dotyka膰. Niecierpliwie przesun膮艂 si臋, by wyszarpn膮膰 jej koszul臋 ze spodni, ale przekona艂 si臋, 偶e ju偶 jest na zewn膮trz.

- Nie - szepn臋艂a Ruby. - Och, nie. Pu艣膰 mnie.

- Och, nie - sykn膮艂, 艣lizgaj膮c si臋 jedn膮 d艂oni膮 pod jej koszul膮, w g贸r臋 po nagim, dr偶膮cym ciele. - Mam zamiar wzi膮膰 to, za co zap艂aci艂em, ty krewka ma艂a suko.

Zadr偶a艂a, kiedy po艂o偶y艂 nag膮 d艂o艅 na jej piersi.

- Przynios艂am z powrotem twoj膮 fors臋 - upiera艂a si臋. - Tam na stole. Zobacz pan.

- I mam ci臋 zostawi膰, 偶eby艣 znowu dala susa przez okno? - wyszepta艂. - Ani mi si臋 艣ni.

Zatka艂a pod nim, kiedy powoli sun膮艂 d艂oni膮 po jej ciele, ale zabrak艂o jej tchu, a sutek stercza艂 mocno, gdy tylko jego naga d艂o艅 j膮 musn臋艂a.

- Podoba ci si臋 to? - wychrypia艂.

- Nie.

- K艂amczucha - odpar艂 Devellyn.

- Prosz臋. B艂agam.

Zachichota艂 i przybli偶y艂 usta do jej ust.

- Och, Ruby, uwielbiam s艂ucha膰, jak b艂agasz - powiedzia艂. Potem poca艂owa艂 j膮 brutalnie, otwieraj膮c jej usta szeroko swoimi i wsuwaj膮c si臋 g艂臋boko za pierwszym pchni臋ciem.

Poczu艂 jej wydech, poczu艂 jej ciep艂y oddech na swoim policzku, a potem poczu艂, jak jej biodra si臋 unosz膮. Rozgorza艂a w nim 偶膮dza, silniejsza ni偶 kiedykolwiek. Wysun膮艂 j臋zyk z jej ust i wepchn膮艂 go znowu, odchylaj膮c jej g艂ow臋 do ty艂u, na pod艂og臋.

Ruby skr臋ci艂a si臋, podsycaj膮c jego po偶膮danie. Devellyn poczu艂 si臋 tak, jak gdyby mia艂 zaraz wybuchn膮膰. Jego d艂o艅 przesun臋艂a si臋 na klap臋 jej spodni i szarpn臋艂a brutalnie. Guzik podda艂 si臋, odskoczy艂 i upad艂 cicho na dywan. Devellyn nie przestawa艂 ca艂owa膰 jej mocno i zacz膮艂 ci膮gn膮膰 jej spodnie, niezdarnie i gor膮czkowo. Musia艂 j膮 mie膰. Musia艂 znale藕膰 si臋 w niej. Odp臋dzi艂 obaw臋, 偶e ona nie jest ch臋tna. I fakt, 偶e le偶eli na pod艂odze, zaklinowani mi臋dzy stolikiem a 艂贸偶kiem. I, co najwa偶niejsze, 偶e nie mia艂 poj臋cia, kim ona naprawd臋 jest. Nie mia艂 ochoty zwalnia膰, 偶eby o to zapyta膰.

Jej lu藕ne spodnie podda艂y si臋 艂atwo. Zbyt 艂atwo. Po艂o偶y艂 d艂o艅 p艂asko na jej brzuchu i poczu艂 dreszcz na jej ciep艂ej sk贸rze, kiedy sun膮艂 w d贸艂. Nagle si臋 zatrzyma艂.

- Bo偶e Wszechmog膮cy - wydysza艂. Poni偶ej nie by艂o niczego, tylko jej nagie cia艂o, mi臋kkie i zapraszaj膮ce. Devellyn oderwa艂 usta od jej ust. - Nie masz tam na sobie zupe艂nie nic.

Ruby odsun臋艂a twarz.

- Nie planowa艂am si臋 pozbywa膰 portek, co nie?

Ale Devellyn nie by艂 w nastroju na pogaduszki. Zamiast tego szarpni臋ciem podsun膮艂 jej koszul臋 wy偶ej, obna偶aj膮c obie piersi. U艂o偶y艂 d艂onie na jej ramionach i przytrzyma艂 j膮. Jego usta muska艂y s艂odki, twardy sutek. Otoczy艂 go ciep艂y zapach Ruby. Wdycha艂 go g艂臋boko, a potem wessa艂 brodawk臋 mi臋dzy wargi i przygryz艂.

Ruby krzykn臋艂a cicho, a jej biodra unios艂y si臋, by znowu spotka膰 si臋 z nim w s艂odkim, instynktownym odruchu. Och, tak. Jej cia艂o go pragn臋艂o, nawet je偶eli jej umys艂 tego nie chcia艂. Przez d艂ug膮 chwil臋 ssa艂 j膮 i skuba艂 z臋bami, kiedy ona zmaga艂a si臋 z jego ci臋偶arem. Jego z臋by by艂y bardziej brutalne ni偶 delikatne. Jego szorstki zarost drapa艂 jej wra偶liwe cia艂o, a on o tym wiedzia艂. Lecz Devellyn wydawa艂 si臋 niezdolny do 艂agodnych ruch贸w. Nieco si臋 ba艂, 偶e je偶eli zwolni, to zacznie zastanawia膰 si臋 nad tym, co robi.

A Ruby nie by艂a ju偶 d艂u偶ej taka oporna. Jej biodra wci膮偶 unosi艂y si臋 na spotkanie z nim. Jej oddech przeszed艂 w szybkie, desperackie sapni臋cia. Nadal j膮 ss膮c, jedn膮 r臋k膮 艣ci膮gn膮艂 w d贸艂 jej spodnie. To by艂o niewygodne i dziwaczne, ale musia艂 znale藕膰 si臋 w niej. Jego cz艂onek by艂 gor膮cy i twardy jak kowad艂o. Jego g艂owa uton臋艂a w jej zapachu. Przesun膮艂 d艂oni膮 w d贸艂 po jej brzuchu i nie zatrzymywa艂 si臋. Jej rozpalone cia艂o sprawia艂o, 偶e cierpia艂. Wsun膮艂 palec w jej skr臋cone loczki, a potem g艂臋biej, zanurzaj膮c go w ciep艂ym, wilgotnym 偶arze.

Ruby wyda艂a cichy, wysoki okrzyk. By艂a wilgotna. Nawet bardzo. B艂aga艂a. Jej napi臋ta pochwa, gor膮ca i zapraszaj膮ca, wci膮ga艂a jego palec. Devellyn by艂 wstrz膮艣ni臋ty. Przesuwa艂 palcem tam i z powrotem, a Ruby j臋cza艂a, odchyliwszy g艂ow臋 jakby w ge艣cie zaproszenia.

- Och, Bo偶e! - j臋kn臋艂a.

Odwr贸ci艂 twarz ku jej szyi i lekko przygryz艂 mi臋kkie cia艂o poni偶ej ucha.

- Chcesz mnie - warkn膮艂. - Powiedz to, Ruby.

- Nie.

- Powiedz mi, 偶e tego chcesz, Ruby.

Za艣mia艂a si臋 w ciemno艣ci, cicho i z gorycz膮.

- Moje cia艂o ci臋 chce - wyszepta艂a, a jej glos nagle zabrzmia艂 inaczej. - No to dalej. Zr贸b to, Devellyn. Miejmy to za sob膮.

Devellyn otrz膮sn膮艂 si臋 z nagiego przeb艂ysku niepewno艣ci.

- Mnie to wystarczy.

A potem brutalnie rozepchn膮艂 kolanem jej nogi szeroko na boki. Wepchn膮艂 cz艂onek mi臋dzy jej nogi tak, by m贸c przesuwa膰 nim tam i z powrotem w g艂adkim, wilgotnym gor膮cu. Ruby zacz臋艂a pod nim dr偶e膰. Jej oddech sta艂 si臋 szybszy. Dobry Bo偶e, by艂a r贸wnie napalona jak on.

Devellyn nie m贸g艂 czeka膰. Przytrzyma艂 j膮 za oba ramiona i zdo艂a艂 wsun膮膰 si臋 g艂臋boko za pierwszym pchni臋ciem.

Ruby wrzasn臋艂a pod nim, ale byt to kr贸tki, 艂agodny d藕wi臋k. Odg艂os szoku, pomy艣la艂. Ale nie b贸lu. Nadal trzymaj膮c j膮 mocno, wycofa艂 si臋 i wsun膮艂 ponownie. Przez d艂ug膮 chwil臋 wpycha艂 si臋 w ni膮 rytmicznie, niewiele my艣l膮c o jej wygodzie czy potrzebach. Tamto si臋 nie liczy艂o. To by艂o to, czego chcia艂. O czym marzy艂. Do czego si臋 palii. 艢wiat odp艂yn膮艂. Devellyn podda艂 si臋 instynktowi i pozwoli艂, 偶eby Ruby wci膮ga艂a go g艂臋biej i g艂臋biej w zmys艂ow膮 otch艂a艅.

Przy艂o偶y艂 twarz do jej szyi i wci膮gn膮艂 zn贸w w nozdrza jej czysty, zwyczajny zapach.

- Ruby, Ruby, Ruby.

U艣wiadomi艂 sobie, 偶e te ochryp艂e szepty to jego g艂os. By艂a ciep艂a, teraz niemal oblewa艂a si臋 pod nim potem, a jej biodra nie przestawa艂y si臋 ku niemu podnosi膰. Na moment jego umys艂 rozja艣ni艂 si臋 i Devellvn pomy艣la艂, 偶eby przesta膰. To by艂o z艂e. Prawda?

Musia艂 zawaha膰 si臋 w trakcie ruchu. Noga Ruby oplot艂a si臋 wok贸艂 jogo pasa, 艣ci膮gaj膮c go w d贸艂.

- Nie przestawaj - wydysza艂a. - Nie… nie teraz.

W kt贸rej艣 chwili musia艂 pu艣ci膰 jej r臋ce. Dotyka艂y go ca艂ego, cieple i nagl膮ce, g艂adz膮c jego cia艂o przez nocn膮 koszul臋. Potem odnalaz艂y jego po艣ladki, nagie pod koszul膮, i nak艂ania艂y go, by porusza艂 si臋 mocniej. Szybciej. Po偶膮danie go za艣lepi艂o. Oboje stali si臋 jak zwierz臋ta, rozgor膮czkowane i g艂odne, drapi膮ce si臋 nawzajem paznokciami, desperacko d膮偶膮ce do spe艂nienia.

- Tak - j臋kn臋艂a, jakby to s艂owo zosta艂o wydarte z jej piersi. Potem przyci膮gn臋艂a jego twarz do swojej, ugryz艂a go w warg臋, a偶 poczuta smak krwi, po czym wcisn臋艂a j臋zyk w g艂膮b jego ust, ponaglaj膮c go. Co艣 w nim pop艂yn臋艂o ku niej, stopi艂o si臋 z ni膮, kiedy ona wci膮偶 unosi艂a si臋 pod nim, by przyjmowa膰 jego pchni臋cia.

Devellyn zamkn膮艂 oczy i modli艂 si臋, by nigdy wi臋cej jej nie utraci膰. Nie zamierza艂 wcale wypu艣ci膰 jej z tego pokoju. Nigdy jeszcze nie prze偶y艂 takiego seksu w ca艂ym swoim 偶yciu; nigdy nie pozna艂 kobiety, kt贸ra mog艂aby mu sprosta膰, ale, dobry Bo偶e, ta mu sprosta艂a. Cios za cios, wychodzi艂a mu naprzeciw. Popchn膮艂 jej r臋ce nad g艂ow臋, przytrzymuj膮c j膮, by przyjmowa艂a pchni臋cia jego bioder. Wsuwa艂 si臋 i wsuwa艂, tak mocno, 偶e poczu艂, jak kolana piek膮 go od ocierania si臋 o dywan. Jej delikatne, kr贸tkie westchnienia sta艂y si臋 szybsze. Jej palce zag艂臋bi艂y si臋 w jego ciele. Bo偶e, by艂a blisko. Devellyn uwolni艂 jedn膮 r臋k臋 i uj膮艂 d艂oni膮 jej twarz z jednej strony.

- Poczuj to dla mnie, kochana - wyj臋cza艂, a potem j膮 poca艂owa艂, powoli i g艂臋boko, teraz delikatniej.

Pomy艣la艂, 偶e p艂acze. Poczu艂 smak soli i 艂ez. Jej szybkie westchnienia zamieni艂y si臋 w ciche okrzyki rozkoszy.

- W艂a艣nie tak, kochana, w艂a艣nie tak - odpar艂. - Poczuj to co ja.

Kolejny okrzyk, i oddech rozsadza艂 jej pier艣.

- Och, tak - b艂aga艂a. - Tak, och, tak jak teraz… tak jak teraz…

Jej s艂owa wzywa艂y go, pobudza艂y go, g艂osem tak teraz innym, a jednak tak znajomym. Niczym erotyczny sen, kt贸ry 艣ni艂 od nowa i od nowa. Nie przestawa艂 kocha膰 si臋 z ni膮, wsuwaj膮c si臋 tak g艂臋boko i tak mocno, 偶e wyczuwa艂, jak cal za calem przesuwaj膮 si臋 po dywanie z ka偶dym jego pchni臋ciem. Kolana pali艂y go 偶ywym ogniem. P艂uca pracowa艂y mu jak miechy. I wtedy poczu艂 jej eksplozj臋, a sam te偶 zapad艂 si臋 w g艂膮b, porywaj膮c j膮 ze sob膮. Porusza艂 si臋 mocno i szale艅czo w tych ostatnich, ob艂膮ka艅czych pchni臋ciach. Poczu艂, jak przez ich zmagania przesuwa si臋 pod nim po dywanie. Potem i jego ogarn臋艂o bia艂e, wybuchaj膮ce 艣wiat艂o. Jeszcze raz i jeszcze raz, wpompowywal nasienie g艂臋boko w Ruby. Jej nogi i ramiona ciasno owija艂y si臋 wok贸艂 niego, kiedy doko艅czy艂 ostatnim, imponuj膮cym pchni臋ciem.

I wtedy co艣 paln臋艂o go w czubek g艂owy. O艣lepiaj膮cy b贸l, kt贸ry wydawa艂 si臋 roz艂upywa膰 mu czaszk臋. To by艂a jego ostatnia sensowna my艣l.

Sidonie us艂ysza艂a upiorny trzask ko艣ci i gwa艂townie powr贸ci艂a do rzeczywisto艣ci. Na niej, Devellyn wydawa艂 ostatni j臋k, po czym pad艂 jak martwy. Sidonie wpad艂a w pop艂och.

- Devellyn? - Szturcha艂a go gor膮czkowo. - Devel-lyn? - zawo艂a艂a. - Dobry Bo偶e! Czy nic ci nie jest?

Nawet nie drgn膮艂.

Sidonie pospiesznie zacz臋艂a maca膰, co by艂o nad ich g艂owami. Przycz贸艂ek 艂贸偶ka. Jego dolna kraw臋d藕 wygl膮da艂a na dwucalow膮 p艂yt臋 z d臋biny. Niemal wsun臋艂a si臋 pod t臋 przekl臋t膮 rzecz. Ale Devellyn by艂 ogromnym, bardzo wysokim m臋偶czyzn膮. Nawet kiedy le偶a艂 na brzuchu. Och, Bo偶e! Czy偶by przesun臋li si臋 a偶 tak daleko po dywanie? A potem nagle, i bardzo niedorzecznie, przysz艂o jej do g艂owy, 偶e lord Devellyn umrze z powodu urazu czaszki, a ona nawet nie zna jego imienia. A on nie wiedzia艂 nawet, kim ona jest. Po twarzy Sidonie pop艂yn臋艂y potoki 艂ez.

Jako艣 zdo艂a艂a wy艣lizgn膮膰 si臋 spod niego, ci膮gle wzywaj膮c go szeptem. Devellyn wa偶y艂 z p贸艂 tony, a cia艂o mia艂 twarde jak skata. Sidonie stara艂a si臋 nie p艂aka膰, stara艂a si臋 my艣le膰 jasno. Kiedy ju偶 si臋 uwolni艂a, stan臋艂a na trz臋s膮cych si臋 nogach, podci膮gn臋艂a spodnie i pomkn臋艂a do okna od frontu. 艢wiat艂o. Potrzebowa艂a 艣wiat艂a. Odsun臋艂a ci臋偶kie zas艂ony, a potem pospiesznie wr贸ci艂a do Devellyna.

Do pokoju dosta艂 si臋 s艂aby poblask gazowego 艣wiat艂a z Bedford Place. By膰 mo偶e to wystarczy. Sidonie pad艂a na kolana obok Devellyna. Teraz wszystko sta艂o si臋 jasne. Devellyn uderzy艂 g艂ow膮 o solidny drewniany przycz贸艂ek - ofiara swego w艂asnego niezmordowanego zapa艂u. W po艣piechu szuka艂a 艣lad贸w krwi. 呕adnych. Dzi臋ki Bogu. Puls? Tak, silny i miarowy. Sidonie kamie艅 spad艂 z serca.

- Och, Devellyn, ty przero艣ni臋ty wole! - zawo艂a艂a, g艂aszcz膮c d艂oni膮 ty艂 jego g艂owy. - Mog艂e艣 si臋 zabi膰!

W tej w艂a艣nie chwili markiz wyda艂 g艂臋boki, nieludzki j臋k. Sidonie zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi i desperacko rozejrza艂a si臋 doko艂a. Co teraz? Czeka膰? Przyzna膰 si臋? Ucieka膰? Z pewno艣ci膮 nie mog艂a zostawi膰 go tak, le偶膮cego i rannego. Gdzie, u licha, s膮 jego s艂u偶膮cy? Na pewno co艣 s艂yszeli?

Ale jego s艂u偶膮cy, jak ju偶 wcze艣niej zauwa偶y艂a, byli nieco tch贸rzliwi. Zapewne znajdowali si臋 dwa pi臋tra ni偶ej, kul膮c si臋 ze strachu - je偶eli w og贸le us艂yszeli cokolwiek.

Markiz znowu j臋kn膮艂. Prze偶yje, pomy艣la艂a Sidonie. Ale potrzebny mu l贸d na g艂ow臋. By膰 mo偶e nawet lekarz. Pilna potrzeba oczy艣ci艂a jej umys艂. Szybko poprawi艂a mu nocn膮 koszul臋. Potem pozapina艂a to, co zosta艂o z jej guzik贸w przy spodniach, chwyci艂a kapelusz, upchn臋艂a po艂y koszuli i poszuka艂a m艂otka. Znikn膮艂. Tak jak i ona powinna.

Rezygnuj膮c z szukania w ciemno艣ciach swojej torby i m艂otka, Sidonie maca艂a 艣cian臋 przy 艂贸偶ku, a偶 natrafi艂a na sznur od dzwonka. Potem poci膮gn臋艂a mocno - trzy razy - i skierowa艂a si臋 do okna. Kiedy znalaz艂a si臋 ju偶 na zewn膮trz i balansowa艂a na linie, zamkn臋艂a za sob膮 okno, zsun臋艂a si臋 nieco w d贸艂 i zaczeka艂a, a偶 艣wiat艂o lampy obla艂o parapet. Odetchn臋艂a z ulg膮. Kto艣 nadszed艂. Devellyn b臋dzie mia艂 opiek臋.

A rankiem, kiedy obudzi go 艣wiat艂o dnia, zobaczy miniatur臋 le偶膮c膮 na toaletce. I by膰 mo偶e wspomni dziwne spotkanie z… czym? Z czu艂o艣ci膮? Z frustracj膮? Sidonie nie wiedzia艂a nawet, co sama czuje.

Ale wiedzia艂a, 偶e co艣 w jej 偶yciu nagle i nieub艂aganie si臋 zmieni艂o. Opanowywa艂o j膮 co艣 niepokoj膮cego. Bo偶e, najwy偶sza pora umyka膰. Powoli, z najwy偶sz膮 ostro偶no艣ci膮 i w ciszy zsuwa艂a si臋 po linie. Chcia艂a dosta膰 si臋 do domu. Chcia艂a by膰 sama ze swoimi my艣lami. Chcia艂a pami臋ta膰, cho膰by tylko przez chwil臋, jak to by艂o kocha膰 si臋 z niegodziwym markizem Devellynem.

Rozdzia艂 9

Poca艂unek Judasza

Przed jedenast膮 rano nast臋pnego dnia lord Devellyn by艂 pijany. Nie by艂 kompletnie zalany czy dok艂adnie zamroczony. Tylko lekko wstawiony. Roz艂o偶y艂 si臋 w swoim sk贸rzanym fotelu przy kominku w gabinecie, popijaj膮c szkock膮 whisky - kt贸rej zwykle u偶ywa艂 do cel贸w leczniczych - i czeka艂, a偶 zacznie dzia艂a膰, kiedy sir Alasdair MacLachlan wkroczy艂 do pokoju w po艣piechu, nie czekaj膮c, a偶 zostanie zaanonsowany.

- Co si臋 sta艂o, u diab艂a? - przyjaciel markiza za偶膮da艂 odpowiedzi. - Honeywell m贸wi, 偶e mia艂e艣 wypadek.

Devellyn przygl膮da艂 si臋 po艂yskuj膮cym z艂otym kroplom w szklaneczce.

- A wi臋c mia艂em - odpar艂 wreszcie, z naciskiem wymawiaj膮c ka偶de s艂owo. - Wypadek. Nazwiskiem Ruby Black.

- Ruby Black…? - Alasdair sta艂 teraz nad nim, wpatruj膮c si臋 w jego g艂ow臋. - Bo偶e, Dev, co za 艣liwa! - powiedzia艂. - I do tego czerwona.

- Tak, c贸偶, powiniene艣 zobaczy膰 moje kolana - mrukn膮艂 Devellyn.

Alasdair ostro偶nie szturchn膮艂 guza palcem.

- Czy to boli?

- Nie… - Devellyn przerwa艂, 偶eby wyda膰 z siebie dono艣ne czkni臋cie. - Ju偶 nie.

Alasdair zmru偶y艂 oko na widok szklaneczki.

- Co masz w tym szkle, staruszku?

Devellyn zacz膮艂 si臋 艣mia膰, ale to za bardzo bola艂o.

- Jak brzmia艂o to stare szkockie powiedzenie twojej babci, Alasdairze? - mrukn膮艂. - Whisky nie wyleczy przezi臋bienia…?

- Tak, ale b臋dzie w u偶ytku znacznie milsza ni偶 wi臋kszo艣膰 innych lekarstw - doko艅czy艂 Alasdair.

- Tak, w艂a艣nie to. - Devellyn skin膮艂 g艂ow膮, zauwa偶aj膮c z zamglon膮 oboj臋tno艣ci膮, 偶e kolekcja scen my艣liwskich na 艣cianach jego gabinetu zaczyna na przemian wyostrza膰 si臋 i rozmazywa膰. Nie by艂 pewien, czy spowodowa艂 to alkohol, czy wstrz膮s m贸zgu.

Alasdair przysun膮艂 sobie krzes艂o i usiad艂 obok przyjaciela.

- Honeywell m贸wi, 偶e przewr贸ci艂e艣 si臋 i uderzy艂e艣 w g艂ow臋 - powiedzia艂 cicho. - Czy to prawda?

Devellyn za艣mia艂 si臋.

- Niezupe艂nie - odpar艂. - Zesz艂ej nocy kto艣 z艂o偶y艂 mi wizyt臋, Alasdairze. Czarny Anio艂. A ten guz, jak s膮dz臋, mo偶e by膰 drobnym mi艂osnym klepni臋ciem.

Alasdair odsun膮艂 si臋.

- Dev, naprawd臋 masz wstrz膮s m贸zgu - odrzek艂. - Chcesz powiedzie膰, 偶e Anio艂 zadzwoni艂 do twoich drzwi i po prostu wszed艂 do 艣rodka tanecznym krokiem, jak gdyby nigdy nic? A potem waln膮艂 ci臋 w 艂eb i zwia艂? Co ukrad艂a tym razem?

Moja dusz臋, pomy艣la艂. Ale na g艂os odpowiedzia艂:

- Nic, Alasdairze. I to si臋 dzia艂o w mojej sypialni. Obudzi艂em si臋 i zasta艂em t臋 kobiet臋 stoj膮c膮 przy mojej toaletce.

- W艂ama艂a si臋? - powiedzia艂 Alasdair. - Bo偶e, a to 艣mia艂a sztuka!

- To za ma艂o powiedziane. - Devellyn zaczyna艂 czu膰 si臋 odrobin臋 trzezwiejszy; to cud, przed kt贸rym si臋 broni艂.

- Bo偶e, Dev! Co zrobi艂e艣, kiedy j膮 z艂apa艂e艣?

Markiz zagapi艂 si臋 w pod艂og臋.

- Ach, Alasdairze, nie chcesz wiedzie膰 - mrukn膮艂, wysuwaj膮c szklaneczk臋. - Prosz臋, czy mo偶esz nape艂ni膰 to dla mnie? I pocz臋stuj si臋 tak偶e, je偶eli nie uwa偶asz, 偶e jest za wcze艣nie.

- Na Boga, jest za wcze艣nie - powiedzia艂 Alasdair, podchodz膮c do karafki na stoliku. - Nawet jak dla mnie.

- A wi臋c g艂owa ci臋 nie boli tak, jakby艣 mia艂 majcher wbity w czaszk臋 - odpar艂 markiz. - Bo inaczej by艂by艣 wdzi臋czny za cokolwiek, co zabija ten b贸l.

- Powiedz mi tylko, co si臋 sta艂o - za偶yczy艂 sobie Alasdair, nalewaj膮c alkohol.

Devellyn bardzo ostro偶nie pozwoli艂 g艂owie opa艣膰 z powrotem na fotel.

- Nie jestem do ko艅ca pewien - powiedzia艂, czekaj膮c, a偶 pok贸j przestanie si臋 obraca膰. - My艣l臋… My艣l臋, naprawd臋, 偶e waln膮艂em g艂ow膮 o przycz贸艂ek 艂贸偶ka.

Alasdair wcisn膮艂 mu szklaneczk臋 w d艂o艅 i spojrza艂 na niego z niedowierzaniem.

- Przycz贸艂ek 艂贸偶ka? - powt贸rzy艂 jak echo. - Dobry Bo偶e, Dev! Co艣 ty robi艂?

Devellyn popatrzy艂 na niego z kwa艣n膮 min膮.

- Pami臋tasz te francuskie dziewcz臋ta przy rue Richer?

Oczy jego przyjaciela zrobi艂y si臋 okr膮g艂e.

- Och, Bo偶e! - j臋kn膮艂, a ostatnia sylaba zabrzmia艂a jak spadaj膮cy g艂az. - Dev, ty nie…! A ona… ona ci pozwoli艂a?

Markiz oderwa艂 wzrok od oczu Alasdaira.

- Nie by艂o wiele miejsca na negocjacje.

- Jezu Chryste!

Markiz wzruszy艂 ramionami, podni贸s艂 jedwabn膮 torb臋 le偶膮c膮 obok popielniczki i wyj膮艂 z niej ma艂y srebrzysty m艂otek.

- Inna mo偶liwo艣膰 - powiedzia艂, obracaj膮c go i przygl膮daj膮c si臋 jego dziwnie zako艅czonej g艂贸wce - jest taka, 偶e stukn臋艂a mnie tym w g艂ow臋. To teoria Fentona.

Alasdair wzi膮艂 m艂otek.

- Powiedzia艂e艣 mu, 偶e to by艂 Czarny Anio艂?

Devellyn pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie widzia艂em potrzeby, by kogokolwiek o艣wieca膰 - odpowiedzia艂. - Powiedzia艂em mu tylko, 偶e to by艂 z艂odziej. Znalaz艂 torb臋 i m艂otek… to jakie艣 narz臋dzie w艂amywaczy, jak s艂ysza艂em… le偶膮ce na moim dywanie. Ale nie, nie wierz臋, 偶e mnie uderzy艂a. W ka偶dym razie nie tym.

Markiz do艣膰 艣mia艂o wywija艂 m艂otkiem, trzymaj膮c go za koniuszek trzonka.

Alasdair pochwyci艂 m艂otek w polowie obrotu i wsun膮艂 z powrotem do jedwabnej torby.

- Dev - powiedzia艂 w zamy艣leniu. - Mo偶e powinienem odszuka膰 Siska?

Markiz upi艂 艂yczek whisky.

- Nie k艂opocz si臋 - odpar艂. - Nie potrzebujemy go teraz. Ruby przynios艂a wszystko z powrotem.

- Masz halucynacje - powiedzia艂 Alasdair. - A jej imi臋 nawet nie brzmi Ruby. My艣l臋, 偶e najlepiej wezwa膰 lekarza, 偶eby obejrza艂 tego guza.

- Tak jak tu przed tob膮 siedz臋, Alasdairze - odrzek艂 markiz, grzebi膮c w kieszeni szlafroka. - Obudzi艂em si臋 dzi艣 rano i zobaczy艂em wszystko u艂o偶one na mojej toaletce.

Zr臋cznym ruchem otworzy艂 miniatur臋 Grega. Alasdair rozdziawi艂 usta.

- C贸偶, niech mnie diabli! - odezwa艂 si臋, ju偶 prawie zrywaj膮c si臋 z krzes艂a. - Tenby musi o tym us艂ysze膰.

Devellyn wyci膮gn膮艂 r臋k臋, chwyci艂 Alasdaira za ko艂nierz surduta i pchn膮艂 go z powrotem na krzes艂o.

- Ani s艂owa, do cholery - powiedzia艂 ze 艣mierteln膮 powag膮. - Ani pary z ust. Ani pi艣nij, mruknij czy szepnij o tym, Alasdairze! Nie r贸b tego, je偶eli cenisz sobie 偶ycie.

Alasdair odsun膮艂 r臋k臋.

- Niez艂a pr贸ba, Dev - powiedzia艂. - Ale ja wiem, 偶e ty zawsze strzelasz tak, 偶eby zrani膰.

- Tym razem zrobi臋 wyj膮tek.

- Dlaczego? Jakie to ma znaczenie z Tenbym?

Devellyn ostro偶nie wyci膮gn膮艂 si臋 w fotelu.

- To sprawa osobista.

- Tak jak nasz obiad zesz艂ego wieczora by艂 spraw膮 osobist膮? - zaryzykowa艂 Alasdair. - Bo偶e, Dev! Nie potrafi臋 powiedzie膰, na czyim punkcie masz wi臋ksz膮 obsesj臋, madame Saint-Godard czy Ruby Black.

Nawet cho膰 markiz by艂 pijany, co艣 w tym stwierdzeniu dziwnie go uderzy艂o. Devellyn niemal nie m贸g艂 znie艣膰, gdy wymawiano te nazwiska jednym tchem. Ruby by艂a mrokiem. Ale Sidonie, och, ona by艂a 艣wiat艂em. By艂a ch艂odn膮 elegancj膮 i wyrafinowanym pi臋knem. Ruby nie mia艂a 偶adnej z tych cech. Ruby widzia艂a ciemno艣膰, kt贸ra tkwi艂a w m臋偶czy藕nie. Tak jak dzikie zwierz臋 wyczuwa艂o strach, tak ona potrafi艂a wyczu膰 w nim g艂贸d i desperacj臋. I Devellyn tylko modli艂 si臋, 偶eby teraz, kiedy nareszcie mia艂 t臋 kobiet臋, m贸g艂 o niej zapomnie膰 raz a dobrze.

Ale nie zapomni, czy偶 nie? Devellyn ju偶 to wiedzia艂; obawia艂 si臋 tego. To nie fizyczny b贸l stara艂 si臋 zag艂uszy膰 alkoholem. To by艂 pal膮cy g艂贸d. Ju偶 p艂on膮艂 dla niej na nowo. I w jaki艣 spos贸b wiedzia艂, 偶e m贸g艂by wzi膮膰 Ruby Black tysi膮c razy, ale tkwi膮ca w niej ciemno艣膰 b臋dzie go nadal wzywa膰.

Alasdair odchrz膮kn膮艂. G艂owa Devellyna podnios艂a si臋 znad pustego szk艂a. Dopiero wtedy zda艂 sobie spraw臋, 偶e Alasdair przyni贸s艂 ze sob膮 do gabinetu kopert臋. Doskona艂e odwr贸cenie uwagi. Markiz zako艅czy艂 dyskusj臋 z Alasdairem o kobietach.

- Co tam masz, staruszku? - zapyta艂 swojego go艣cia.

Tym razem to Alasdair wygl膮da艂 na zmartwionego.

- C贸偶, tak w艂a艣ciwie to jest pow贸d, dla kt贸rego sk艂adam ci wizyt臋 o tak nieludzko wczesnej godzinie - powiedzia艂. - Zesz艂ej nocy znalaz艂em j膮 le偶膮c膮 na moim biurku.

Devellyn prze偶y艂 jedn膮 z najbardziej przera偶aj膮卢cych chwil w 偶yciu.

- Co to takiego?

Alasdair zawaha艂 si臋, po czym otworzy艂 kopert臋.

- List - przyzna艂. - Od twojej matki.

- Od mojej matki?

Alasdair nagle wygl膮da艂 jak winowajca.

- Czy pami臋tasz, Dev, tego rzymskiego denara, kt贸rego posiada艂 tw贸j ojciec? Tego srebrnego, z g艂ow膮 Wespazjana?

Devellyn by艂 zbity z tropu.

- Co? Z tej starej kolekcji monet dziadka? To wszystko 艣mieci, czy偶 nie?

W oczach Alasdaira zapala艂 si臋 teraz entuzjazm.

- Dev, przysi臋gam, ty nigdy nie s艂uchasz - odpar艂. - Mo偶e my艣lano, 偶e to 艣mieci, osiemdziesi膮t lat temu, kiedy podr贸偶owa艂 po kontynencie i je zbiera艂. Ale przypadkiem czy 艣wiadomie zdoby艂 kilka 艣wietnych okaz贸w. A denar Wespazjana jest, niestety, najznakomitszym z nich.

Devellyn nagle nabra艂 podejrze艅.

- Jak niestety?

Alasdair skrzywi艂 si臋.

- Wiadomo tylko o trzech istniej膮cych.

Markiz przypatrywa艂 mu si臋 przez chwil臋.

- Alasdairze, dlaczego mam poczucie, jakbym mia艂 zaraz zosta膰 poca艂owany przez Judasza? - zapyta艂. - B膮d藕 co b膮d藕, m贸wimy tu tylko o jednej sztuce srebra.

- Por贸wnywanie siebie do Jezusa, Dev, to wyj膮tkowe naci膮ganie.

- Naci膮ganie! - Devellyn z niesmakiem odsun膮艂 szklaneczk臋. - Powinienem naci膮gn膮膰 ciebie, Alasdairze… na ko艂o tortur! A wi臋c m贸w dalej. Co matka ci obieca艂a?

Alasdair zwiesi艂 g艂ow臋.

- Dev, ona planuje otworzy膰 dom przy Grosvenor Square - powiedzia艂. - I wydaje uroczysty bal.

- Tak? I co z tego?

- Ja… c贸偶, to z okazji siedemdziesi膮tych urodzin ksi臋cia.

- Och, dobry Bo偶e, Alasdairze. Wiem o tym!

- I wypada akurat w czasie, kiedy ksi臋偶na czuje si臋 sk艂onna, jak m贸wi, pozby膰 si臋 kolekcji monet.

- I?

- I je偶eli przyjd臋 na bal, ona obiecuje udzieli膰 mi prawa pierwokupu.

- I…? - Powtarzane s艂owo brzmia艂o coraz g艂o艣niej.

- I je偶eli zdo艂am przekona膰 ci臋, 偶eby艣 tak偶e przyszed艂, jej wysoko艣膰 b臋dzie sobie 偶yczy艂a, abym otrzyma艂 tego Wespazjana - powiedzia艂 Alasdair. - Jako dow贸d jej szacunku dla…

- …dla twojego zach艂annego ma艂ego ducha - doko艅czy艂 Devellyn.

- Dev, ty nie rozumiesz! - u偶ala艂 si臋 Alasdair. - Sprzeda艂bym dusz臋 za t臋 monet臋!

- Tak, i jak rozumiem, moj膮 r贸wnie偶.

- Dev, to nie tak! A poza tym, co nam b臋dzie szkodzi艂o p贸j艣膰 tam i powdzi臋czy膰 si臋 do przyjaci贸艂 twojej matki przez jeden wiecz贸r? Co nam mo偶e zrobi膰 tw贸j ojciec, wytarga膰 nas za uszy?

S艂ysz膮c to, Devellyn cisn膮艂 szklaneczk膮 whisky do kominka. I trafi艂. Roztrzaskane szk艂o i z艂ote krople spad艂y na palenisko.

Alasdair by艂 ju偶 na nogach.

- C贸偶! - powiedzia艂, pospiesznie upychaj膮c list do kieszeni. - Mniemam, 偶e lepiej b臋dzie, je偶eli ju偶 sobie p贸jd臋.

- Tak - odpar艂 lord Devellyn. - Ja te偶 mniemam, 偶e tak b臋dzie lepiej.

Nast臋pnego dnia Sidonie spa艂a do p贸藕na, mitr臋偶y艂a czas w pokoju przez godzin臋, po czym zaj臋艂a si臋 lekcjami i domowymi zaj臋ciami a偶 do popo艂udnia, ca艂y czas staraj膮c si臋 unika膰 Julii. By艂a sztywna i obo卢la艂a, i obawia艂a si臋 troch臋, 偶e nocne wybryki mog艂y卢by da膰 si臋 wyczyta膰 z jej oczu. O jedenastej mia艂a pann臋 Leslie na lekcj臋 dobrych manier, a zaraz po卢tem przyby艂a panna Brewster, by przygotowywa膰 si臋 do swojego pierwszego uroczystego obiadu. Zanim zaj臋cia si臋 zako艅czy艂y, Sidonie by艂a wyczerpana. Nie zobaczy艂a przyjaci贸艂ki a偶 do popo艂udnia, kiedy to wesz艂a do bawialni akurat w chwili, gdy Julia pi艂a herbat臋.

- Sidonie! - Julia wydawa艂a si臋 by膰 wdzi臋czna za urozmaicenie. - Do艂膮cz do mnie. - Ju偶 nape艂nia艂a drug膮 fili偶ank臋.

Sidonie nie mia艂a wielkiego wyboru. Poza tym nie mog艂a unika膰 艣wiata, czy偶 nie? I najwyra藕niej nie mia艂a s艂owa "idiotka" wypisanego na czole, skoro Julia zachowywa艂a si臋 tak, jak gdyby wszystko by艂o w porz膮dku.

- Dzi臋kuj臋. Fili偶anka herbaty b臋dzie mile widziana. - Sidonie zaj臋艂a swoje ulubione miejsce przy stoliku ko艂o okna i bez skrupu艂贸w wrzuci艂a trzy kostki cukru do fili偶anki. Dzisiaj tego potrzebowa艂a.

- Przepraszam, 偶e tak zaspa艂am.

Julia popatrzy艂a na ni膮 badawczo.

- Wyj膮tkowy wiecz贸r, czy偶 nie?

Nie wiesz nawet po艂owy, pomy艣la艂a Sidonie, wyjmuj膮c 艂y偶eczk臋 z g臋stej cieczy. B臋dzie musia艂a sp臋dzi膰 dodatkowe p贸艂 godziny mocz膮c si臋 w gor膮cej k膮pieli tylko po to, by ukoi膰 wszystkie obola艂e miejsca.

- Lord Devellyn by艂 raczej wi臋kszym d偶entelmenem, ni偶 wcze艣niej s膮dzi艂am - m贸wi艂a dalej Julia. - I najwyra藕niej nie mia艂 poj臋cia, kim jeste艣.

- Nie - odpowiedzia艂a Sidonie. - I zamierzam sprawi膰, by tak zosta艂o.

- Doskona艂a my艣l. - Julia odstawi艂a fili偶ank臋 i otworzy艂a gazet臋. - Och, sp贸jrz! Jutro w Haymarket zaczynaj膮 gra膰 Hamleta!

- Uch - odpar艂a Sidonie. - C贸偶 za przygn臋biaj膮ca sztuka.

- Poprosz臋 Henriett臋 Wheeler, 偶eby posz艂a - powiedzia艂a Julia, poci膮gaj膮c nosem. - Wiesz, jej brat Edward ma lo偶臋.

- Mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz si臋 dobrze bawi膰.

Ale ku jej 偶alowi Julia zmieni艂a temat rozmowy.

- A teraz szczerze, Sidonie. Mia艂am w膮tpliwo艣ci, czy zdo艂asz kogokolwiek oszuka膰, kiedy zaczyna艂a艣 t臋 spraw臋 z Anio艂em - m贸wi艂a. - Ale Devellyna nabra艂a艣 ca艂kiem dobrze.

Tak, ale jak d艂ugo mo偶e jej to uchodzi膰? Sidonie ba艂a si臋 - i teraz tylko w po艂owie by艂 to strach przed ujawnieniem. Do tego strachu przywyk艂a. Tak w艂a艣ciwie niemal rozsmakowa艂a si臋 w zwi膮zanym z tym dreszczyku. Ale jej popl膮tane uczucia by艂y zupe艂nie now膮 udr臋k膮.

Ile jeszcze? Och, nied艂ugo. Nawet ona rozumia艂a, 偶e istniej膮 pewne rzeczy, kt贸rych nawet najlepszy na艣ladowca na 艣wiecie nie zdo艂a艂by ukry膰. Wzrost. Zapach. Westchnienie. Instynkt to pot臋偶na rzecz. Sidonie wiedzia艂a ju偶 do艣膰, jak s膮dzi艂a, 偶eby rozpozna膰 Devellyna w t艂umie w kompletnie ciemnym pokoju. Jej sk贸ra zna艂a 偶ar jego dotyku, jej uszy dudni膮cy d藕wi臋k jego g艂osu. I ju偶 dawno temu zapami臋ta艂a jego srog膮, urodziw膮 twarz.

Sidonie odstawi艂a fili偶ank臋 i zamkn臋艂a oczy. Bo偶e drogi, co ona uczyni艂a? Co rozp臋ta艂a? Dlaczego nie mog艂a pozby膰 si臋 go ze swych my艣li?

Przed kolejn膮 fal膮 samobiczowania ocali艂o j膮 szybkie pukanie do drzwi. Devellyn? Och, Bo偶e! Z sercem w gardle pomkn臋艂a do okna, tylko po to, by zobaczy膰 na progu pann臋 Hannaday i jej s艂u偶膮c膮.

- Wielkie nieba, Sidonie - powiedzia艂a Julia, podnosz膮c si臋 spokojnie. - Jeste艣 p艂ochliwa jak biedny Thomas.

Wkr贸tce pann臋 Hannaday pocz臋stowano herbat膮. Dziewczyna mia艂a na sobie kapelusz w kolorze s艂onecznej 偶贸艂ci i sukni臋 spacerow膮 w niebiesko-偶贸艂te pasy, pasuj膮ce do jej m艂odego wieku. Oczy mia艂a okr膮g艂e i b艂yszcz膮ce.

- Naprawd臋 nie mog臋 zosta膰 - powiedzia艂a, zadyszana. - Bardzo przepraszam, 偶e przychodz臋, kiedy nie mia艂y艣my wyznaczonej lekcji, ale chcia艂am tylko powiedzie膰… C贸偶, powiedzie膰 pani, 偶e… Och, rety, m贸wi臋 jak taki g艂uptas!

- Ale wygl膮da pani na szcz臋艣liwego g艂uptasa - uspokoi艂a j膮 Julia, podaj膮c jej talerz z herbatnikami.

- Droga panno Hannaday, prosz臋 nam przekaza膰 swoje wie艣ci.

Dziewczyna przez chwil臋 patrzy艂a to na Sidonie, to na Juli臋.

- Jutro jest ten dzie艅 - wyjawi艂a wreszcie. - Czy mo偶ecie panie uwierzy膰? Charles wszystko przygotowa艂. Ale to pani musz臋 podzi臋kowa膰, madame Saint-Godard. - Na m艂odzie艅czej twarzy panny Hannaday malowa艂y si臋 rumieniec i podniecenie.

- Jutro jest ten dzie艅? - powt贸rzy艂a Julia.

- Uciekamy o p贸艂nocy - wyszepta艂a dziewczyna. - Pan Giroux wynaj膮艂 nam sw贸j pow贸z, i jedziemy prosto do Gretna Green. Och, czy偶 to nie brzmi podniecaj膮co?

Sidonie poczu艂a nag艂y niepok贸j.

- A zatem Charles przyj膮艂 posad臋 u pana Giroux? B臋dziecie mieli z czego 偶y膰?

- Och, pan Giroux to najbardziej 偶yczliwa dusza, jak膮 mo偶na sobie wyobrazi膰 - powiedzia艂a panna Hannaday. - Wie pani, 偶e Charles stara艂 si臋 zrobi膰 wszystko jak nale偶y. Poprosi艂 o moj膮 r臋k臋 i stawi艂 czo艂o z艂o艣ci papy. Oczywi艣cie, papa mu odm贸wi艂. Potem Charles b艂aga艂 o czas, by m贸g艂 udowodni膰 swoj膮 warto艣膰, i b艂aga艂 pap臋, 偶eby nie wydawa艂 mnie za m膮偶 za degenerata takiego jak Bodley, a papa z miejsca wyrzuci艂 go z pracy za jego zuchwalstwo.

- Och, rety - mrukn臋艂a Julia.

- Ale wszystko wysz艂o na dobre - upiera艂a si臋 panna Hannaday. - Charles pracuje w Giroux & Chenault ju偶 od trzech dni. Pan Giroux m贸wi, 偶e Charles to geniusz, je偶eli chodzi o rachunki… Oczywi艣cie, to prawda - doda艂a z dum膮 zaczerwieniona przysz艂a panna m艂oda.

Julia u艣miechn臋艂a si臋 jak kot do miski 艣mietanki.

- Zapewniam ci臋, chcia艂abym zobaczy膰 min臋 twojego papy, kiedy zda sobie spraw臋, 偶e znikn臋艂a艣.

- A ja chcia艂abym zobaczy膰 min臋 Bodleya - mrukn臋艂a ponuro Sidonie.

- Ja wola艂abym raczej nie widzie膰 偶adnej z nich przez jaki艣 czas - powiedzia艂a panna Hannaday, nieco zasmucona. Od razu si臋 jednak rozpromieni艂a. - Czuj臋 si臋 najszcz臋艣liwsz膮 dziewczyn膮 na 艣wiecie, madame Saint-Godard, i zawdzi臋czam to wszystko pani.

- Jeste艣 bardzo mi艂a, moja droga.

Panna Hannaday odstawi艂a fili偶ank臋.

- C贸偶, nie powinnam dawa膰 papie powod贸w do podejrze艅 - powiedzia艂a. - Lepiej b臋dzie, je偶eli p贸jd臋 do domu. Mam dziwaczne przeczucie, 偶e o wp贸艂 do sz贸stej powali mnie atak niestrawno艣ci i 偶e p贸jd臋 prosto do 艂贸偶ka. Ale najpierw mam tyle pakowania do doko艅czenia. - U艣miechn臋艂a si臋 i mrugn臋艂a do pa艅, po raz pierwszy wygl膮daj膮c tak, jak powinna wygl膮da膰 m艂oda kobieta stoj膮ca u progu zam膮偶p贸j艣cia.

Panie za艣mia艂y si臋. Kiedy rozmowa dobieg艂a ko艅ca, Sidonie zadzwoni艂a po s艂u偶膮c膮 panny Hannaday i odprowadzi艂a dziewczyn臋 do drzwi.

Machaj膮c po raz ostatni na po偶egnanie pannie Hannaday, Sidonie prawie odwr贸ci艂a si臋, by zn贸w wej艣膰 do domu. Jednak dok艂adnie w tej chwili elegancki pow贸z z czw贸rk膮 koni markiza Devellyna wyjecha艂 zza rogu i poturkota艂 ulic膮. Wyra藕nie oczekuj膮c jego przybycia, markiz wyszed艂 przez frontowe drzwi. Zobaczywszy Sidonie, uchyli艂 kapelusza, u艣miechn膮艂 si臋 niemal niepewnie, i ruszy艂 w jej stron臋.

Sidonie udawa艂a, 偶e go nie widzi. Cofn臋艂a si臋 i delikatnie zamkn臋艂a drzwi.

Kiedy znalaz艂a si臋 w 艣rodku, opar艂a si臋 o nie, przyciskaj膮c d艂onie do ch艂odnego, g艂adkiego drewna. Nadesz艂a pora, powiedzia艂a sobie, 偶eby wraca膰 do interes贸w. Mia艂a spraw臋 do za艂atwienia z lordem Bodleyem, kiedy tylko Amy Hannaday znajdzie si臋 bezpieczna w drodze do Szkocji. I zdecydowanie nadesz艂a pora, by zapomnie膰 o markizie Devellynie. Staranie, by utrzymywa膰 z nim jakiekolwiek przyjacielskie stosunki, by艂o teraz nie tylko szale艅stwem, by艂o niebezpieczne. Ten m臋偶czyzna m贸g艂 by膰 艂otrem, ale wcale nie by艂 tak g艂upi, jak pocz膮tkowo s膮dzi艂a. W istocie, Sidonie ch臋tnie by si臋 za艂o偶y艂a, 偶e pod mask膮 autoironii i niedba艂ego zachowania ten m臋偶czyzna by艂 nadspodziewanie bystry.

Trzy dni potrzebowa艂a Sidonie, by upewni膰 si臋, kim jest markiz Bodley, gdy偶 tym razem planowa艂a wszystko bardzo ostro偶nie. Nie mia艂a zamiaru zaniedba膰 starannego przygotowania kolejnej ze swych nocnych przyg贸d. Miejska rezydencja Bodleya, jak odkry艂a, znajdowa艂a si臋 w blisko rogu Charles Street, zaledwie o kilka metr贸w od St. James Square.

Ka偶dego wieczora po zapadni臋ciu zmroku Sidonie przemyka艂a si臋 przez ogrodzenie placu i kry艂a w krzakach z teatraln膮 lornetk膮. Z tego dogodnego miejsca mia艂a niezas艂oni臋ty widok na dobrze o艣wietlone wej艣cie do domu jego lordowskiej mo艣ci. Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e Bodley by艂 starszy, ni偶 si臋 spodziewa艂a. By艂 to wysoki, szczup艂y m臋偶czyzna o w膮skim, nieco zakrzywionym nosie, cienkich, okrutnych ustach, i w艂osach, kt贸re zwisa艂y ciemne i ci臋偶kie wok贸艂 twarzy. Kiedy szed艂, zadziera艂 nos pod bardzo dziwnym k膮tem, i mia艂 staro艣wiecki zwyczaj noszenia w palcach monokla.

Wizja jego chudych, przypominaj膮cych szpony r膮k na pannie Hannaday wystarczy艂a, 偶eby Sidonie zrobi艂o si臋 niedobrze. A wed艂ug s艂贸w George'a przera偶aj膮ca prawda by艂a taka, 偶e Bodley preferowa艂 艂贸偶kowe partnerki znacznie m艂odsze, ni偶 jego by艂a narzeczona. Bez w膮tpienia uczyni艂 wyj膮tek dla jej zaawansowanego wieku - mia艂a ca艂e siedemna艣cie lat, je偶eli Sidonie dobrze pami臋ta艂a - ze wzgl臋du na swoje oczekiwania co do hojnego posagu od jej ojca. Sidonie pozwoli艂a, by ta my艣l w偶era艂a si臋 w jej serce niczym kwas, tak by mog艂a nie czu膰 ani cienia lito艣ci dla Bodleya, ani odrobiny 偶alu z powodu tego, co mia艂a mu zrobi膰.

Teraz pewna, 偶e dobrze przypatrzy艂a si臋 kolejnej ofierze Czarnego Anio艂a, Sidonie zacz臋艂a 艣ledzi膰 Bodleya, ucz膮c si臋 jego ulubionych miejsc i nawyk贸w. We wtorkowy wiecz贸r poszed艂 do White'a. gdzie sp臋dzi艂 ca艂y czas. Sidonie podda艂a si臋 o drugiej nad ranem i wr贸ci艂a do Bloomsbury, pogr膮偶o卢na w my艣lach. Kiedy przyby艂a do domu, dowiedzia艂a si臋, 偶e wcze艣niej tego wieczora przyszed艂 lord Devellyn. Julia by艂a poza domem, na obiedzie ze starymi przyjaci贸艂mi z teatru. Devcllyn zostawi艂 wizyt贸wk臋, ale bez wiadomo艣ci.

W 艣rodowy wiecz贸r Bodley pojecha艂 swoim powozem na bal w Portland Place, gdzie zn贸w pozosta艂 do p贸藕na w nocy. Sidonie wr贸ci艂a do domu i zasta艂a czekaj膮c膮 na ni膮 Juli臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e Devellyn raz jeszcze pojawi艂 si臋 pod nieobecno艣膰 Sidonie, rzekomo po to, by przynie艣膰 podarunek Julii. By艂a to butelka bordeaux z jego piwniczki, rocznik, dla kt贸rego Julia wyrazi艂a szczeg贸lne upodobanie podczas wsp贸lnej kolacji. Ale Julia nie da艂a si臋 zwie艣膰. Bezlito艣nie droczy艂a si臋 z Sidonie.

Sidonie za艣 poczu艂a lekkie uk艂ucie zazdro艣ci, 偶e to Julia cieszy艂a si臋 kieliszkiem madery przy kominku z lordem Devellynem, podczas gdy ona tkwi艂a skulona w wilgotnych zau艂kach Marylebone. Potem, w czwartek, do Sidonie u艣miechn臋艂o si臋 szcz臋艣cie. Po sp臋dzeniu wieczoru w Oriental Club Bodley odes艂a艂 pow贸z i s艂u偶b臋 pr贸cz jednego lokaja i wyruszy艂 w kierunku St. James Park.

To okazja, na kt贸r膮 trudno by艂o liczy膰. Sidonie pod膮偶y艂a za nim, trzymaj膮c si臋 cienia i krzak贸w wzd艂u偶 g艂贸wnej alei najlepiej, jak potrafi艂a. Jej m臋ski str贸j - a by艂a ubrana jak gazeciarz nios膮cy pusty worek - chroni艂 j膮 przed zbyt 艣mia艂ymi zaczepkami.

Wkr贸tce Bodley da艂 znak swojemu lokajowi, by si臋 zatrzyma艂. Znajdowali si臋 w g艂臋bi parku i Sidonie czu艂a rosn膮cy niepok贸j. Bodley zwolni艂 kroku i min膮艂 w艂贸cz膮c膮 si臋 zgraj臋 dandys贸w, kt贸rzy cz臋stowali si臋 nawzajem butelk膮 i palili cygara. Kiedy si臋 od nich oddali艂, skr臋ci艂 w stron臋 ciemniejszej, mniej ucz臋szczanej cz臋艣ci parku. Sidonie uzna艂a, 偶e nierozwa偶nie by艂oby go 艣ledzi膰.

Nieca艂e dziesi臋膰 minut p贸藕niej Bodley wr贸ci艂, skin膮艂 na swego s艂u偶膮cego, po czym poszed艂 prosto do gospody "Pod Z艂otym Krzy偶em" u wylotu Strandu. S艂u偶膮cy zaczeka艂 na zewn膮trz. Sidonie zastanawia艂a si臋, czy wej艣膰 za Bodleyem do 艣rodka, kiedy ulic膮 nadszed艂 jaki艣 przystojny m艂odzieniec w mundurze podporucznika. Powita艂 lokaja po nazwisku, a s艂u偶膮cy co艣 mu poda艂 - pieni膮dze albo kawa艂ek papieru.

M艂ody m臋偶czyzna spojrza艂 na to niemal z niesmakiem, mrukn膮艂 co艣, po czym otworzy艂 drzwi. Skojarzenie by艂o jasne. Rendez-vous zosta艂o wcze艣niej zaaran偶owane, a m艂ody m臋偶czyzna wykazywa艂 do niego nik艂y zapa艂. Niestety, nie by艂o nic, co Sidonie mog艂aby dla niego teraz zrobi膰. Wtopi艂a si臋 w t艂um sp贸藕nionych przechodni贸w i znik艂a.

By艂o dok艂adnie tak, jak m贸wi艂 George. Bodley kupowa艂 lub przymusza艂 swoich kochank贸w - i bez w膮tpienia by艂 z kolei szanta偶owany przez niekt贸rych z nich. Teraz Sidonie musia艂a u艂o偶y膰 plan. 艢wie偶o uprasowany mundur aspiranta wisia艂 w jej szafie, i nadesz艂a pora, 偶eby dobrze go wykorzysta膰. Poprzysi臋g艂a, 偶e lord Bodley po偶a艂uje swojej kolejnej ma艂ej przechadzki po parku.

Sidonie w艣lizgn臋艂a si臋 mi臋dzy stajnie i nieco zdenerwowana skierowa艂a si臋 do tylnych drzwi swojego domu. Wraca艂a o wiele wcze艣niej ni偶 zazwyczaj i nie by艂oby dobrze, gdyby gadatliwa Meg zobaczy艂a j膮 w stroju gazeciarza. Sidonie rozwa偶a艂a pozostanie w cieniu do czasu, a偶 pogasn膮 艣wiat艂a w pomieszczeniach dla s艂u偶by. Ale w tej w艂a艣nie chwili przez s膮siaduj膮ce okno zobaczy艂a sylwetk臋 Julii. Czeka艂a. Musia艂a mie膰 艣wie偶e plotki albo jakie艣 ostrze偶enie. Sidonie podesz艂a do schodk贸w na ty艂ach i lekko podrapa艂a w szyb臋. Julia otworzy艂a okno i wci膮gn臋艂a j膮 do 艣rodka.

- Cicho! - szepn臋艂a, pop臋dzaj膮c Sidonie w g贸r臋 po schodach. - Meg jeszcze si臋 nie po艂o偶y艂a. Chod藕, chc臋 ci co艣 pokaza膰.

Z Juli膮 za plecami Sidonie w艣lizgn臋艂a si臋 do swojego pokoju, na wp贸艂 licz膮c na to, 偶e Devellyn znowu z艂o偶y艂 wizyt臋, a potem w my艣lach karc膮c si臋 za w艂asn膮 g艂upot臋. Rzuci艂a pusty worek na gazety na 艂贸偶ko, zdar艂a z g艂owy kapelusz i od razu posz艂a po butelk臋 sherry. Napatrzywszy si臋 dobrze na lorda Bodleya w akcji, potrzebowa艂a nieco pokrzepienia.

Julia jednak odchrz膮kn臋艂a niecierpliwie. Jej podniecenie by艂o wyra藕nie widoczne. Kiedy tylko Sidonie wcisn臋艂a wino w d艂o艅 towarzyszki, Julia wyci膮gn臋艂a co艣 z kieszeni i podnios艂a w triumfalnym ge艣cie.

- Co to jest? - zapyta艂a Sidonie, opadaj膮c na krzes艂o.

Julia tak偶e usiad艂a.

- To, moja droga, jest zaproszenie na jedno z naj艣wietniejszych wydarze艅 sezonu - odpar艂a. - Doroczny bal dobroczynny lorda Walrafena! Wybacz mi, ale rozpozna艂am piecz臋膰 i po prostu musia艂am je otworzy膰.

Sidonie wyj臋艂a zaproszenie z wyci膮gni臋tej d艂oni Julii. Lord Walrafen?

- Ale ja go nie znam - zaprotestowa艂a. - To znaczy wiem, kim jest… Kt贸偶 nie wie? Ale dlaczego mia艂by mnie zaprasza膰 na sw贸j bal?

Julia wyj臋艂a jeszcze jeden kawa艂ek papieru i pomacha艂a nim jak wachlarzem.

- 艢miem twierdzi膰, 偶e ma to co艣 wsp贸lnego z tym pilnym listem, kt贸ry je poprzedzi艂 - odpar艂a. - Pani Arbuckle napisa艂a, 偶eby powiedzie膰, i偶 zostali zaproszeni, i 偶e prosi ci臋 o towarzyszenie pannie Arbuckle, kt贸ra ogromnie pragnie uczestniczy膰 w balu.

Pa艅stwo Arbuckle? Nagle co艣 zaskoczy艂o w g艂owie Sidonie.

- Tak, lord Walrafen jest mecenasem Towarzystwa Nazareta艅skicgo, nieprawda偶? - mrukn臋艂a do siebie. - Tak jak lady Kirton.

- By膰 mo偶e, ale c贸偶 z tego?

Sidonie zastanowi艂a si臋 nad tym.

- Pami臋tam, jak po wieczorku muzycznym u lady Kirton panna Arbuckle powiedzia艂a, 偶e zamierza poprosi膰 ojca, by przekaza艂 znaczny datek dla Towarzystwa Nazareta艅skiego.

- C贸偶, musia艂 by膰 olbrzymi - odpar艂a Julia. - To jest wydarzenie, do udzia艂u w kt贸rym aspiruje ca艂e towarzystwo. P贸jdziesz?

Sidonie rozwa偶y艂a to.

- Tak, dlaczego nie? - odpowiedzia艂a, unosz膮c g艂ow臋. - To wspania艂a okazja dla panny Arbuckle. A lord Walrafen jest kim艣 w rodzaju reformisty. W rzeczy samej, George powiada, 偶e to wspania艂y cz艂owiek.

Oczy Julii rozszerzy艂y si臋.

- George zna lorda Walrafena?

- Och, by艂aby艣 zaskoczona, kogo George zna - powiedzia艂a Sidonie. - Czy pami臋tasz wyprawy, kt贸re podejmowa艂 do Somerset i do Szkocji w zesz艂ym roku? To by艂o jakie艣 tajemnicze zlecenie dla Walrafena.

- Och - odpar艂a Julia. - George ma wiele tajemniczych zlece艅, nieprawda偶? Czy zostanie zaproszony na bal?

- To mo偶liwe - odpowiedzia艂a Sidonie. - M贸wi si臋, 偶e Walrafen jest do艣膰 liberalny w doborze przyjaci贸艂. Ale George nigdy by nie poszed艂.

Twarz Julii posmutnia艂a.

- Nie, nie poszed艂by, prawda?

Sidonie odstawi艂a wino i przeci膮gn臋艂a si臋 d艂ugo i ospale.

- A wi臋c - odezwa艂a sic, ziewaj膮c - kiedy jest ten bal, Julio?

Julia spojrza艂a na zaproszenie.

- Ju偶 za tydzie艅 - odpar艂a. - Och, moja droga, musimy zdoby膰 ci co艣 do ubrania! Mo偶e mog艂abym przeszy膰 t臋 jedwabn膮 sukni臋 w kolorze wina, kt贸ra nale偶a艂a do twojej matki. Albo mo偶e zielony atlas? Czy masz odpowiednie buciki? Tak, jestem pewna, 偶e masz. Potem b臋dziemy musia艂y poszpera膰 w bi偶uterii twojej matki, 偶eby znale藕膰 co艣 odpowiedniego…

Kiedy Julia trajkota艂a o po艅czochach, naszyjnikach i w艂osach, my艣li Sidonie skierowa艂y si臋 do wewn膮trz. Odprowadzi pann臋 Arbuckle na wielki bal lorda Walrafena, tak. Ale nie by艂a ca艂kiem gotowa, by o tym my艣le膰 ani to planowa膰. Nie wymaza艂a jeszcze z pami臋ci wyrazu, jaki dostrzeg艂a na twarzy m艂odego oficera marynarki, z kt贸rym Bodley spotka艂 si臋 dzi艣 w nocy. Obawia艂a si臋, 偶e to b臋dzie prze艣ladowa艂o j膮 we 艣nie.

W pi膮tkowy ranek lord Devellyn zaszokowa艂 samego siebie - i wprawi艂 w os艂upienie s艂u偶b臋 - wstaj膮c o dziewi膮tej i schodz膮c na d贸艂 na 艣niadanie.

- 艢-N-I-A-D-A-N-l-E - burkn膮艂 do dw贸ch lokaj贸w, kt贸rzy nie mogli uwierzy膰 w艂asnym oczom, widz膮c go schodz膮cego po schodach kompletnie ubranego i kompletnie przytomnego. - Poranny posi艂ek z jajek, bekonu i grzanki. 艢miem twierdzi膰, 偶e s艂yszeli艣cie o czym艣 takim?

Pierwszy lokaj rzuci艂 si臋 w kierunku schod贸w kuchennych.

- Powiem kucharzowi.

Lord Devellyn zasiad艂 w pokoju 艣niadaniowym, kt贸rego okna wychodzi艂y na Bedford Place. Dzie艅 wygl膮da艂 na s艂oneczny, nawet do艣膰 ciep艂y, i zas艂ony w 艂ukowo zwie艅czonym oknie zosta艂y odsuni臋te, by mo偶na by艂o podziwia膰 dzie艅 w jego pe艂nej krasie. Jednak ledwie umilk艂 odg艂os krok贸w pierwszego lokaja, kiedy po drugiej stronie ulicy, pod numerem czternastym, otworzy艂y si臋 drzwi i wysz艂y przez nie madame Saint-Godard z pani膮 Crosby. Ta pierwsza wygl膮da艂a szczeg贸lnie pon臋tnie w mu艣linowej sukni o barwie 偶onkili, kt贸ra pi臋knie kontrastowa艂a z jej czarnymi jak atrament w艂osami i leciutko oliwkow膮 sk贸r膮.

Devellyn odwr贸ci艂 si臋 na krze艣le.

- Ty, tam! - odezwa艂 si臋 do lokaja przy drzwiach. - Henry Polk, zgadza si臋?

Polk pospiesznie wszed艂 do pokoju.

- Sir?

Devellyn wskaza艂 w stron臋 ulicy. Dwie damy niemal mija艂y teraz jego frontowe okno.

- Masz jakie艣 poj臋cie, dok膮d one si臋 wybieraj膮 o takiej porze?

Polk wydawa艂 si臋 zaskoczony tym pytaniem.

- Nie mam poj臋cia, sir.

- W og贸le? - warkn膮艂 markiz.

Polk szybko odzyska艂 rezon.

- 艢mia艂bym rzec, 偶e na zakupy, wasza lordowska mo艣膰. Panie uwielbiaj膮 robi膰 zakupy o poranku.

Markiz chrz膮kn膮艂.

- A co z t膮 dziewczyn膮, Meg? Czy ona nigdy nie wspomina o ich planach?

- Tylko kiedy j膮 pytam, sir.

- C贸偶, to pytaj, do diab艂a - burkn膮艂. - I to pytaj cz臋sto. Rozumiesz mnie?

Devellyn wychyli艂 si臋 mocniej w stron臋 okna. By艂 piekielnie zm臋czony nieznajomo艣ci膮 rozk艂adu dnia Sidonie Saint-Godard, chocia偶 sam nie wiedzia艂 dlaczego, albo dlaczego mia艂oby go to interesowa膰. Nie m贸g艂 porzuci膰 swojej niem膮drej obsesji na punkcie Czarnego Anio艂a - c贸偶, przynajmniej do pewnego stopnia - nim nie popadnie w now膮. Dwukrotnie w tym tygodniu zachodzi艂 do domu pod numerem czternastym, nigdy nie zastaj膮c Sidonie, i mia艂 nieja卢sne podejrzenie, 偶e m贸g艂by zachodzi膰 tam ka偶dego dnia, a nada艂 odchodzi艂by rozczarowany.

Devellyn nie m贸g艂 si臋 zdecydowa膰, czy po prostu dawano mu kosza, czy te偶 Sidonie Saint-Godard nagle sta艂a si臋 w tym sezonie najbardziej rozrywan膮 kobiet膮 w mie艣cie. Na Boga, c贸偶 ona robi wieczorami?

Panie znikn臋艂y teraz za rogiem. Polk odchrz膮kn膮艂 g艂o艣no.

- Mo偶e by to pomog艂o, sir, gdybym dosta艂 dodatkowe p贸艂 dnia wychodnego.

- Hm! - odezwa艂 si臋 Devellyn. - Niez艂y z ciebie negocjator, prawda?

- Staram si臋, sir - przyzna艂 Polk.

- Kiedy Meg ma swoje p贸艂 dnia? - warkn膮艂 Devellyn.

- Och, ona ma popo艂udnia we 艣rody i soboty, sir.

- Dobrze, we藕 je - burkn膮艂. - Ale ostrzegam ci臋, Polk, b臋d臋 chcia艂 co艣 w zamian.

- Rozumiem, milordzie - mrukn膮艂 lokaj. - Mo偶e pan na mnie liczy膰.

- C贸偶, jutro jest sobota - odpar艂 markiz. - Kuj 偶elazo, p贸ki gor膮ce.

Niestety, s艂o艅ce nie za艣wieci艂o ponownie przez kilka dni. Kwiecie艅 wkroczy艂 do Londynu okropn膮 ulew膮 i ku nieko艅cz膮cej si臋 frustracji Sidonie la艂o trzy dni bez przerwy. Wiedzia艂a, 偶e pr贸by 艣ledzenia lorda Bodleya nic przynios艂yby nic dobrego; 偶aden cz艂owiek ani zwierz nie zapu艣ci艂by si臋 do parku w tak膮 ulew臋, a Sidonie wyczuwa艂a ju偶, 偶e Bodley to m臋偶czyzna, kt贸ry niczego nie ceni sobie tak bardzo jak w艂asn膮 wygod臋. I tak wi臋c Sidonie patrzy艂a, jak nieprzerwane potoki deszczu sp艂ywaj膮 po jej oknach, i zaj臋艂a si臋 obr臋bianiem, cerowaniem i szyciem, dop贸ki nie zacz臋艂a my艣le膰, 偶e od tego oszaleje.

Lord Devellyn przesta艂 zagl膮da膰; wydawa艂o si臋, 偶e czegokolwiek chcia艂 - je偶eli w og贸le czego艣 chcia艂 - ju偶 przesta艂o go to interesowa膰. Sidonie stara艂a si臋 nie odczuwa膰 rozczarowania. Przypomina艂a sobie, 偶e, b膮d藕 co b膮d藕 jej celem jest unikanie tego m臋偶czyzny, a tak偶e zapomnienie o ma艂ej przygodzie na dywanie w jego sypialni. Zw艂aszcza p贸藕no w nocy, w tych dziwnych, pe艂nych napi臋cia chwilach, kiedy przyp艂yw emocji nieub艂aganie przyci膮ga艂 j膮 do okna. Tam spogl膮da艂a na dom lorda Devellyna po drugiej stronie ulicy i zastanawia艂a si臋.

Czy jest w domu? Z inn膮 kobiet膮? Czy w og贸le my艣li o niej, o Ruby Black? Doprawdy, to by艂o troch臋 偶a艂osne. Sidonie, cz臋sto impulsywna, ale rzadko g艂upia, zamienia艂a si臋 w idiotk臋.

Julia podczas z艂ej pogody zaj臋艂a si臋 przygotowywaniem garderoby Sidonie na bal u lorda Walrafena. Kiedy ju偶 Sidonie wysta艂a si臋 na wp贸艂 naga na krze艣le przez chyba ca艂y ranek, Julia zabra艂a si臋 do pracy, wpinaj膮c szpilki i zszywaj膮c, a od czasu do czasu rozrywaj膮c co艣 ze z艂o艣ci膮 na kawa艂ki. Ale Sidonie nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e w noc balu b臋dzie jedn膮 z najlepiej ubranych dam. Julia przesz艂a przez wszystkie szczeble teatralnej kariery, zaczynaj膮c jako m艂oda garderobiana. Dzi臋ki temu posiad艂a wiele umiej臋tno艣ci i 偶adnej z nich nie zapomnia艂a. Mia艂a te偶 w艂asne pomys艂y. Na przyk艂ad to, jak powinien zosta膰 skrojony stanik sukni Sidonie.

- Julio, nie! - odezwa艂a si臋 Sidonie podczas kt贸rej艣 szczeg贸lnie uci膮偶liwej przymiarki. - Ja mam by膰 przyzwoitk膮, nie debiutantk膮.

Julia tylko si臋 za艣mia艂a.

- 呕adna debiutantk膮 nie mog艂aby nosi膰 stanika tak wysoko, duszko - odpar艂a Julia. - I to jest wszystko w dobrym gu艣cie, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e zgodnie z najnowsz膮 mod膮.

Wywi膮za艂a si臋 dysputa, kt贸ra zako艅czy艂a si臋 tym, 偶e stanik podsun膮艂 si臋 w g贸r臋 o co najmniej centymetr. Sidonie ju偶 mia艂a spiera膰 si臋 dalej, kiedy do pokoju wesz艂a Meg z ponur膮 min膮 i spuszczonym wzrokiem.

- O co chodzi, Meg? - zapyta艂a Sidonie.

- Kucharka m贸wi, 偶e ma coraz wi臋kszy katar - zrelacjonowa艂a markotnie dziewczyna. - M贸wi, 偶e wszystko przez t臋 wilgo膰. M贸wi, 偶e idzie do 艂贸偶ka z gor膮cym ok艂adem z gorczycy, i 偶e mam paniom powiedzie膰, 偶e nic nie ma na obiad, i 偶e jeszcze trzeba zrobi膰 zakupy.

Julia i Sidonie wymieni艂y spojrzenia. Najpewniej pani Tuttle znowu dobra艂a si臋 do sherry. Julia odwr贸ci艂a si臋 plecami do Meg i westchn臋艂a, jakby g艂臋boko pokrzywdzona.

- Czy mo偶esz si臋 tym zaj膮膰?

- Tak, psze pani.

Dziewczyna wbi艂a wzrok w pod艂og臋. Sidonie zeskoczy艂a z krzes艂a.

- Och, te偶 k艂opot! - powiedzia艂a. - Ja mog臋 to zrobi膰. Ranek ju偶 prawie min膮艂, a we 艣rod臋 Meg ma wolne popo艂udnie.

Twarz dziewczyny rozpromieni艂a si臋. Julia nadal trzyma艂a w g贸rze szpilki.

- Ale co z t膮 sukni膮 balow膮?

- Jutro - odpowiedzia艂a Sidonie, ju偶 wy艣lizguj膮c si臋 z sukienki. - Meg, przynie艣 mi list臋 i koszyk, potem doko艅cz swoje zaj臋cia i id藕. Potrafi臋 upichci膰 omlet na obiad.

Wkr贸tce mia艂a po偶a艂owa膰 swojej wycieczki. Z koszykiem zawieszonym na 艂okciu i w najl偶ejszej ze swych peleryn narzuconej na ramiona, Sidonie zesz艂a po schodach na chodnik tylko po to, by kto艣 brutalnie 艣cisn膮艂 j膮 od ty艂u za rami臋.

Okr臋ci艂a si臋 i zobaczy艂a par臋 w膮skich, brzydkich oczu, piorunuj膮cych j膮 wzrokiem.

- Pani! - odezwa艂 si臋 napastnik. - Na Boga, pom贸wi臋 sobie z pani膮, pom贸wi臋!

Sidonie pr贸bowa艂a si臋 odsun膮膰.

- Pan Hannaday! - powiedzia艂a wynio艣le. - Zechce pan uprzejmie zdj膮膰 r臋k臋 z mojego ramienia.

Ale zamiast tego m臋偶czyzna chwyci艂 j膮 jeszcze mocniej.

- To pani nam贸wi艂a do tego moj膮 Amy! - sykn膮艂. - Pani! Pani i te laissez-faire francuskie g艂upstwa! Teraz niech pani patrzy, jakich przysporzy艂a mi k艂opot贸w.

- Panie Hannaday, pan wybaczy. - Sidonie cofn臋艂a si臋 o krok, ale on pod膮偶y艂 za ni膮. - 呕ycz臋 sobie, by mnie pan pu艣ci艂, sir. Potem mo偶emy porozmawia膰 o pa艅skich k艂opotach jak cywilizowani ludzie.

- A wi臋c przyznaje si臋 pani, 偶e wiedzia艂a! - rykn膮艂. - W艣cibska suka.

- Sir, nie przyznaj臋 si臋 do niczego pr贸cz faktu, 偶e pa艅skie palce zaraz zatamuj膮 mi kr膮偶enie.

Nagle pot臋偶na 艂apa wystrzeli艂a pomi臋dzy nich, chwyci艂a nadgarstek pana Hannadaya i 艣cisn臋艂a go tak mocno, 偶e chrupn臋艂y ko艣ci.

- Wydaje mi si臋 - powiedzia艂 markiz Devellyn - 偶e ta dama w艂a艣nie poprosi艂a pana o usuni臋cie r臋ki, sir. Teraz mo偶e pan to zrobi膰. Albo zrobi臋 to ja. Na trwa艂e.

Hannaday odsun膮艂 si臋, rozmasowuj膮c sobie nadgarstek.

- Kim pan, do diab艂a, jest?

- Doprawdy, kim - mrukn膮艂 Devellyn. - Powiedzmy tylko, 偶e jestem zatroskanym s膮siadem.

- C贸偶, ta oto pa艅ska s膮siadka zatroszczy艂a si臋 o kierowanie moj膮 rodzin膮 - powiedzia艂 piskliwie. - Wbi艂a zuchwale, niepos艂uszne pomys艂y do g艂owy mojej c贸rki. Ale jestem pewien, 偶e to nie pa艅ska sprawa.

Lord Devellyn popatrzy艂 Sidonie g艂臋boko w oczy, jak gdyby chc膮c si臋 upewni膰, 偶e nic jej nie jest.

- Wydaje si臋, 偶e w艂a艣nie uczyni艂em to swoj膮 spraw膮 - odpar艂, skupiaj膮c si臋 zn贸w na Hannadayu. - A pan, sir, nie jest d偶entelmenem, skoro zaczepia pan dam臋 w taki spos贸b na ulicy.

Hannaday odsun膮艂 si臋, jakby go uderzono. Najwyra藕niej by艂a to najgorsza z obelg, jak膮 m贸g艂 us艂ysze膰 kto艣 ze 艣redniego szczebla spo艂ecznej drabiny.

- Na Boga, sir, powinienem pana za to wyzwa膰 - o艣wiadczy艂. - Ta kobieta to k艂amczucha i intrygantka, i nic panu do tego.

- Teraz mog臋 panu oszcz臋dzi膰 k艂opotu z wyzywaniem mnie - powiedzia艂 lord Devellyn, zdejmuj膮c jedn膮 r臋kawiczk臋. Bez zawahania uderzy艂 ni膮 m臋偶czyzn臋 w twarz.

D艂o艅 Hannadaya poszybowa艂a do policzka, a na twarzy malowa艂 mu si臋 wyraz bezgranicznego szoku. Jego palce odsun臋艂y si臋 od twarzy i teraz wpatrywa艂 si臋 w nie, jak gdyby spodziewaj膮c si臋 widoku krwi.

Devellyn 艂ypn膮艂 na niego z niesmakiem.

- Sir, musz臋 spyta膰 pana o nazwisko.

Hannaday oderwa艂 wzrok od d艂oni.

- Thomas Hannaday - odpowiedzia艂 nieco g艂ucho. - Kim pan jest?

Markiz sk艂oni艂 si臋 sztywno.

- Markiz Devellyn - odpar艂. - Ale ci, z kt贸rymi spotykam si臋 podczas pojedynk贸w, zazwyczaj zw膮 mnie Diab艂em z Duke Street. Jestem znany z tego, 偶e strzelam, by zrani膰, ale tym razem sugeruj臋, by nie liczy艂 pan na t臋 drobn膮 wspania艂omy艣lno艣膰.

Hannaday najwyra藕niej rozpozna艂 nazwisko Devellyna.

- Pan! Pan jeste艣 szalony!

- Tak m贸wi膮 - powiedzia艂 Devellyn. - A teraz, kim b臋dzie pa艅ski sekundant?

- Ale… ale… m贸j sekundant…?

- Sir, zaatakowa艂 pan dam臋 w miejscu publicznym i s艂ownie zakwestionowa艂 jej dobre imi臋 - przypomnia艂 mu Devellyn. - Ma pan szcz臋艣cie, 偶e nie obdar艂em go ze sk贸ry tu i teraz.

- Ale… ale… ja mam spraw臋 z madame Saint-Godard! - zawo艂a艂 m臋偶czyzna. - Ona zach臋ci艂a moj膮 c贸rk臋 do ucieczki! I to jeszcze do ucieczki z kochankiem! Do Gretna Green z nielicz膮cym si臋 ksi臋gowym, o tak… A ona nigdy by tego nie zrobi艂a, gdyby kto艣 nie wbi艂 jej takiego pomys艂u do g艂owy.

Devellyn by艂 niewzruszony.

- Niech pan poda nazwisko sekundanta, sir, albo z艂o偶y przeprosiny.

- Ale moja Amy mia艂a po艣lubi膰 markiza Bodleya! - j臋cza艂 Hannaday.

- Dobry Bo偶e, cz艂owieku! - Twarz Devellyna wykrzywi艂a si臋 z odrazy. - Nie jestem pewien, czy za to wystarcz膮 przeprosiny.

Hannaday nagle podj膮艂 decyzj臋, by zmniejszy膰 swoje straty. Zasznurowa艂 usta i uk艂oni艂 si臋 pospiesznie i byle jak, gdzie艣 og贸lnie w stron臋 Sidonie.

- Wybaczy pani, madame Saint-Godard - wydusi艂 z siebie. - M贸wi艂em pochopnie.

Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby odej艣膰, ale Devellyn chwyci艂 go za rami臋 i poprowadzi艂 kilka krok贸w chodnikiem.

- Drobne ostrze偶enie dla pana, Hannaday - wyszepta艂 tak cicho, 偶e Sidonie ledwie zdo艂a艂a dos艂ysze膰. - Niech no tylko nazwisko tej damy pojawi si臋 na pa艅skich ustach w miejscu publicznym, a zabij臋 pana na miejscu. Czy rozumie mnie pan, sir!

Oczy Hannadaya zw臋zi艂y si臋 jeszcze bardziej, co by艂o zdumiewaj膮cym wyczynem. Warga Devellyna wygi臋艂a si臋.

- Wierzy mi pan, prawda?

Wreszcie Hannaday kr贸tko skin膮艂 g艂ow膮.

- Och, ja wszystko o panu wiem.

Devellyn pu艣ci艂 jego rami臋 i uk艂oni艂 si臋.

- A zatem do widzenia panu, panie Hannaday.

Markiz wr贸ci艂 do Sidonie. Nadal sta艂a na ostatnim stopniu swoich schod贸w, jedn膮 r臋k膮 wci膮偶 kurczowo trzymaj膮c si臋 偶elaznej por臋czy. Delikatnie dotkn膮艂 jej ramienia.

- Dobrze si臋 czujesz?

Sidonie pu艣ci艂a por臋cz.

- Dzi臋kuj臋, tak - powiedzia艂a. - C贸偶 za wstr臋tny, wstr臋tny m臋偶czyzna.

Devellyn spojrza艂 na ni膮 badawczo.

- Czy on naprawd臋 mia艂 zamiar wyda膰 swoj膮 dzierlatk臋 za starego Bodleya?

- Tak. - Sidonie prychn臋艂a, wypowiadaj膮c to s艂owo.

- Chryste - powiedzia艂 markiz. - A ja my艣la艂em, 偶e to m贸j ojciec mnie nie lubi.

- To zbyt ohydne, by o tym rozmy艣la膰, czy偶 nie?

- Zatem wiesz, co to za jeden?

Przytakn臋艂a bez s艂owa, ze wzrokiem wci膮偶 utkwionym w plecach Hannadaya. Krew zastyg艂a jej w 偶y艂ach. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e Hannaday j膮 zaskoczy艂, a to naprawd臋 bardzo 藕le. I niemal zrujnowa艂 jej dobr膮 reputacj臋. Kilka s艂贸w do w艂a艣ciwych uszu i m贸g艂by dopilnowa膰, by nigdy nie przyj臋艂a kolejnej uczennicy i nigdy nie uczestniczy艂a w kolejnym wydarzeniu towarzyskim, cho膰by najmniejszym. Ale dzi臋ki lordowi Devellynowi teraz nie o艣mieli si臋 tego zrobi膰. Tego by艂a ca艂kiem pewna. I by艂a wdzi臋czna.

- Chod藕my, Sidonie. - Devellyn zaskoczy艂 j膮, podaj膮c jej rami臋. - Ruszajmy.

Gwa艂townie przywo艂ana do rzeczywisto艣ci, popatrzy艂a na niego niepewnie.

- Chod藕my? - powt贸rzy艂a. - Chod藕my dok膮d?

U艣miechn膮艂 si臋.

- Tam, gdzie si臋 wybiera艂a艣, zanim ten ordynarny pies nie po艂o偶y艂 na tobie 艂apy - powiedzia艂. - Covent Garden Market, jak si臋 domy艣lam, skoro masz koszyk.

Rzeczywi艣cie, tam si臋 wybiera艂a. Mia艂a tylko nadziej臋, 偶e zosta艂o jeszcze co艣 do kupienia. Ale nagle pomys艂, by i艣膰 na zakupy z markizem Devellynem, uderzy艂 j膮 jako co艣 szale艅czo niestosownego. Popatrzy艂a na niego z zaciekawieniem.

- Zazwyczaj nie robi pan zakup贸w na Covent Garden, czy偶 nie?

- C贸偶 - odpowiedzia艂 z zak艂opotaniem. - Nie w ci膮gu dnia.

Sidonie tylko pokr臋ci艂a g艂ow膮 i przyj臋艂a podsuni臋te rami臋. Pan Hannaday prawie poszed艂 w zapomnienie, i ruszyli w drog臋. D艂ugie nogi Devellyna po艂yka艂y przestrze艅; od czasu do czasu musia艂 si臋 przywo艂ywa膰 do porz膮dku i zwalnia膰 kroku z przepraszaj膮cym u艣miechem.

Sidonie odpowiedzia艂a u艣miechem. Och, Bo偶e, jaki偶 z niej g艂uptas! Nie powinna by膰 z nim. To by艂o niebezpieczne… i niepokoj膮ce. Przywieraj膮c do jego ramienia, mog艂a wyczu膰 ten sam erotycznie m臋ski zapach, kt贸ry unosi艂 si臋 w jego pokoju tamtej nocy. Na moment zapomnia艂a, gdzie si臋 znajduje, i prawie wpad艂a na gazeciarza, kt贸ry zbyt szybko skr臋ci艂.

Devellyn podtrzyma艂 j膮 i zatrzyma艂 si臋.

- Wszystko w porz膮dku?

Zawstydzona, spu艣ci艂a wzrok. Jej spojrzenie, niestety, trafi艂o na jego spodnie. Rumieniec na nowo obla艂 jej policzki, kiedy powr贸ci艂o wspomnienie tego, co zrobili. Sidonie nagle nie mog艂a z艂apa膰 tchu.

- Ten 艂ajdak ci臋 zdenerwowa艂. - G艂os Devellyna brzmia艂 jak ciche warkni臋cie. - Mo偶e jednak powinienem go zastrzeli膰.

- Nic mi nie jest - upiera艂a si臋. - Chod藕my dalej. Ruszajmy.

Ulice prowadz膮ce poza Bloomsbury by艂y spokojne. Lord Devellyn przytrzymywa艂 d艂o艅 Sidonie na swoim ramieniu, a j膮 sam膮 przytrzymywa艂 nieco bli偶ej, ni偶 zapewne wypada艂o. Ale Sidonie nadal by艂a mu wdzi臋czna. Zupe艂nie zapomnia艂a o swoim postanowieniu, by go unika膰.

Nagle Devellyn nachyli艂 si臋 bardzo blisko.

- Wybacz mi moj膮 podejrzliw膮 natur臋, moja droga - powiedzia艂. Jego oddech owion膮艂 ciep艂em jej ucho. - Ale czy umo偶liwi艂a艣 niefortunne znikni臋cie panny Hannaday?

Spojrza艂a na niego z ukosa.

- Co pan sugeruje, wasza lordowska mo艣膰?

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 dziwnie, p贸艂g臋bkiem.

- Sam nie jestem ca艂kiem pewien - przyzna艂. - Wiem tylko, 偶e kiedy jeste艣my razem, przy艂apuj臋 si臋 na podejrzeniach, 偶e kryjesz w sobie niezbadane zakamarki.

Sidonie milcza艂a przez chwil臋.

- Je偶eli jej pomog艂am… je偶eli… to nie 偶a艂uj臋 tego - odpowiedzia艂a wreszcie. - On mia艂 zamiar wyda膰 j膮 za chorego, okrutnego m臋偶czyzn臋 tylko po to, 偶eby jego wnuki mog艂y nosi膰 tytu艂. A Amy kocha艂a innego i chocia偶 on nie jest ani zamo偶ny, ani utytu艂owany, to jest dobrym cz艂owiekiem.

Devellyn pragmatycznie wzruszy艂 ogromnym ramieniem.

- A wi臋c mo偶e g艂odowa膰 w imi臋 mi艂o艣ci, moja droga.

- Mo偶e b臋dzie warto.

Devellyn popatrzy艂 sceptycznie, a potem ust膮pi艂.

- Tak, zapewne to lepsze ni偶 Bodley.

Sidonie rzuci艂a mu szybkie spojrzenie z ukosa.

- Prosz臋 mi powiedzie膰, wasza lordowska mo艣膰, czy pan by艂 kiedy艣 zakochany? - zapyta艂a pogodnie. - Nie, niech pan nie piorunuje mnie wzrokiem! Kiedy艣 to pan zada艂 mi to samo pytanie.

Devellyn otworzy艂 usta, a potem zn贸w je zamkn膮艂.

- Nie, nie… zakochany - powiedzia艂 wreszcie. - By膰 mo偶e co艣 gorszego.

- Jaki偶 dziwny dob贸r s艂贸w.

- To by艂a diablo dziwna sytuacja - mrukn膮艂.

Ws艂uchiwa艂a si臋 w odg艂os jego obcas贸w na chodniku i zamilk艂a, maj膮c nadziej臋, 偶e b臋dzie m贸wi艂 dalej.

- Czy kiedykolwiek pragn臋艂a艣 czego艣, Sidonie, tak strasznie, 偶e niemal doprowadza艂o ci臋 to do szale艅stwa? - zapyta艂 wreszcie. - Czego艣, co sprawia艂o, 偶e nie mog艂a艣 sobie znale藕膰 miejsca, co kaza艂o ci ka偶dej nocy siedzie膰 na skraju 艂贸偶ka z g艂ow膮 w d艂oniach i sercem w gardle? Czego艣, co prawie, prawie mia艂a艣… a potem straci艂a艣 tak nagle, 偶e przez to cierpia艂a艣… co, tego nie wiem. Zaw贸d? Niespe艂nione pragnienie? Nie. Nie mam na to okre艣lenia.

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nigdy.

- C贸偶, m贸dl si臋, by tak zosta艂o - powiedzia艂.

- M贸wimy tu o kobiecie?

- O lisicy - poprawi艂. - Czarownicy. O niezwyk艂ej, p艂omiennow艂osej uwodzicielce.

- Wielkie nieba! Kim ona by艂a?

Milcza艂 przez chwil臋.

- Tak w艂a艣ciwie to nie wiem.

- Ale jak mo偶e pan… - Sidonie urwa艂a, doznaj膮c nagle ol艣nienia.

- Jak mog臋 nie wiedzie膰? - doko艅czy艂, nie艣wiadom jej niepokoju. - To jest by膰 mo偶e opowie艣膰 na inn膮 okazj臋.

Sidonie nagle przystan臋艂a.

- Ta kobieta, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂a, patrz膮c na niego. - Czy panu… przesz艂o?

Wydawa艂o si臋, 偶e mi臋艣nie na jego twarzy si臋 napi臋艂y.

- Tak… - Jego g艂os ucich艂, a oczy nape艂ni艂y si臋 smutkiem. - Nie, Sidonie. Musz臋 powiedzie膰, 偶e nie przesz艂o. A jednak sko艅czy艂em z ni膮. To mog臋 ci przyrzec.

C贸偶. Sidonie mia艂a odpowied藕 przynajmniej na jedno ze swoich pyta艅, nieprawda偶? Je偶eli nie myli艂a si臋 w domys艂ach, Devellyn od czasu do czasu my艣la艂 o Ruby Black. W艂a艣ciwie zabrzmia艂o to tak, jakby by艂 ogarni臋ty obsesj膮. Ale dlaczego? Ruby Black by艂a tylko prostytutk膮 z dok贸w, a przynajmniej on tak my艣la艂.

Ruszyli dalej, oboje milcz膮cy, i Sidonie znowu zda艂a sobie spraw臋, jaka jest niem膮dra, pozostaj膮c w jego blisko艣ci. Co zrobi艂aby, gdyby si臋 nagle odwr贸ci艂 i j膮 oskar偶y艂? Zerkn臋艂a na niego z ukosa i znowu poczu艂a w dole brzucha to dziwne, ciep艂e uczucie roztapiania si臋. Dobry Bo偶e, topi艂a si臋. Zamienia艂a si臋 w mi臋kk膮, kleist膮, uczuciow膮 papk臋. Z powodu 艂otra.

A jednak nie da艂o si臋 zaprzeczy膰 fizycznej wspania艂o艣ci Devellyna, je偶eli wola艂o si臋 m臋偶czyzn nieco bardziej szorstkich ni偶 wyrafinowanych, bardziej m臋skich ni偶 czaruj膮cych. Zadziwia艂 urod膮 ze swymi ciemnymi, potarganymi w艂osami i mocnymi ko艣ciami policzkowymi. Z艂amany nos i b艂yszcz膮ce oczy nadawa艂y mu piekielny rodzaj uroku, a Devellyn wystarczaj膮co przyk艂ada艂 stara艅 do swojej garderoby, 偶eby wygl膮da膰 dystyngowanie, ale nie na tyle, by kto艣 kiedykolwiek zarzuci艂 mu wymuskanie.

I te wargi! Och, by艂y grzesznie, zmys艂owo pe艂ne. Wspomnienie jego ust, gor膮cych i wymagaj膮cych, na jej w艂asnych, wci膮偶 powraca艂o do Sidonie z zapieraj膮c膮 dech szybko艣ci膮. Devellyn by艂 te偶 m臋ski, posiada艂 wszystkie archaiczne cechy, kt贸re wi膮za艂y si臋 w tym s艂owem - i co dziwne, Sidonie nie uwa偶a艂a ju偶, 偶e to koniecznie musi by膰 co艣 z艂ego. By膰 mo偶e mia艂o to co艣 wsp贸lnego z tym, jak zgni贸t艂 nadgarstek pana Hannadaya w swojej d艂oni.

Co wi臋cej, zaczyna艂a my艣le膰, 偶e Devellyn jest nie tylko bystrzejszy, ni偶 przedtem s膮dzi艂a, ale 偶e jest w nim te偶 znacznie wi臋ksza g艂臋bia. Chocia偶 sprawia艂 wra偶enie rozwi膮z艂ego nicponia, przy bli偶szej znajomo艣ci mo偶na by艂o zacz膮膰 dostrzega膰, 偶e wcale nie jest taki nieskomplikowany.

- Lordzie Devellyn… - zacz臋艂a nagle.

- Ja mam imi臋, Sidonie - przerwa艂, u艣miechaj膮c si臋 do niej. - Brzmi ono Aleric, gdyby艣 zechcia艂a go u偶y膰.

Aleric. Niezwyk艂e imi臋. Sidonie poczu艂a, jak co艣 zamigota艂o g艂臋boko w jej pami臋ci, po czym zgas艂o.

- Zanim opu艣cili艣my Bedford Place - m贸wi艂a dalej - za偶artowa艂e艣 o tym, 偶e tw贸j ojciec ci臋 nie lubi.

Nasta艂a d艂uga cisza.

- To w艂a艣ciwie nie by艂 偶art - odpar艂. - Jak ju偶 kiedy艣 powiedzia艂em, m贸j ojciec i ja jeste艣my sobie obcy.

- Tak, pami臋tam to - odrzek艂a z zadum膮. - Czy by艂oby strasznie zuchwale z mojej strony zapyta膰 dlaczego?

Dotarli do szerokich, stromych stopni wiod膮cych do 艣w. Jerzego. Devellyn zatrzyma艂 si臋 na chodniku i zmru偶y艂 oczy w po艂udniowym s艂o艅cu. Potem, jak gdyby podejmuj膮c jak膮艣 decyzj臋, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i otworzy艂 bram臋 prowadz膮c膮 na w膮ski ko艣cielny dziedziniec. Wprowadzi艂 j膮 do 艣rodka, a Sidonie wesz艂a z gotowo艣ci膮, kt贸ra j膮 zaskoczy艂a.

Zaledwie o kilka krok贸w dalej sta艂a kamienna 艂awka. Devellyn omi贸t艂 j膮 chusteczk膮, nim gestem zaproponowa艂 Sidonie zaj臋cie miejsca. Co dziwne, nie do艂膮czy艂 do niej, przechadza艂 si臋 tylko tam i z powrotem po delikatnej wiosennej trawie.

- Przebywasz w Londynie od niedawna - powiedzia艂 wreszcie. - Rok, jak mi si臋 zdaje?

- Mniej wi臋cej - odpada.

Lord Devellyn za艣mia艂 si臋 z nut膮 goryczy.

- Tak wi臋c zapewne sta艂em si臋 teraz tematem starych plotek - powiedzia艂. - Ojciec i ja por贸偶nili艣my si臋, kiedy by艂em m艂ody. Nie, nie m艂ody. To sugeruje, 偶e nie wiedzia艂em, co robi臋. Ja wiedzia艂em. Mia艂em dwadzie艣cia dwa lata i mn贸stwo do艣wiadczenia.

- Mn贸stwo do艣wiadczenia? - powt贸rzy艂a z pow膮tpiewaniem. - Pami臋tam, kiedy ja mia艂am dwadzie艣cia dwa lata.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Ja nie - odpar艂. - Sp臋dzi艂em tamten rok… i trzy czy cztery przed nim… jak nieprzytomny, pij膮c, graj膮c i 艂ajdacz膮c si臋. M贸j brat i ja… - Tu przerwa艂, szperaj膮c w kieszeni, i wyci膮gn膮艂 z niej a偶 nazbyt znajom膮 miniatur臋. - To m贸j brat - powiedzia艂, z 艂atwo艣ci膮 otwieraj膮c puzderko. - Mia艂 na imi臋 Gregory.

Sidonie wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a z艂otej oprawy.

- Ty… znalaz艂e艣 - powiedzia艂a. - Ciesz臋 si臋.

Przez chwil臋 Devellyn tylko wpatrywa艂 si臋 w portret.

- Znalaz艂em - powiedzia艂, delikatnie zamykaj膮c puzderko. - Przysi臋gam, Sidonie, nie wiem, kt贸ry z nas by艂 gorszy, Greg czy ja. Byli艣my wcielonymi diab艂ami. I do tego nieroz艂膮cznymi. A jednak zawsze starali艣my si臋 zale藕膰 sobie nawzajem za sk贸r臋. Ale to by艂a 偶yczliwa rywalizacja, przysi臋gam. Zawsze tak w艂a艣nie by艂o.

- M贸j brat jest ode mnie znacznie starszy - odpar艂a Sidonie. - Ale chyba rozumiem.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Chcia艂bym te偶 rozumie膰 - powiedzia艂. - Chcia艂bym m贸c zrozumie膰, co sta艂o si臋 tamtej wiosny. Patrz膮c wstecz, przypuszczam, 偶e Greg si臋 zakocha艂. I to nie w kobiecie z do艣wiadczeniem, lecz w dziewczynie dopiero wchodz膮cej w 艣wiat. Przysi臋gam, nie wierzy艂em, 偶e to na powa偶nie. My艣la艂em, 偶e po prostu troch臋 si臋 do niej zaleca, 偶eby zadowoli膰 ojca.

- Ojciec pragn膮艂, 偶eby tw贸j brat si臋 ustatkowa艂?

- Rozpaczliwie - odpowiedzia艂 Devellyn. - I przypuszczam, 偶e Greg rzeczywi艣cie zacz膮艂 to bra膰 pod uwag臋. Ale potem kto艣 z naszej bandy dobrze urodzonych obibok贸w postawi艂 dziesi臋膰 gwinei na to, 偶e nie zdo艂am zwabi膰 pannicy do ciemnej biblioteki i skra艣膰 jej ca艂usa.

- A zdo艂a艂e艣?

- By艂em dostatecznie zadufany w sobie, 偶eby spr贸bowa膰 - m贸wi艂. - A ona wydawa艂a si臋 ch臋tna. Ale Greg 艣ledzi艂 nas i wpad艂 do pokoju. By艂 siny z w艣ciek艂o艣ci. Oskar偶y艂 mnie o to, 偶e pr贸buj臋 zrujnowa膰 dziewczynie reputacj臋, i zamachn膮艂 si臋 na mnie. Odda艂em. To nie by艂 pierwszy raz, kiedy dochodzi艂o mi臋dzy nami do b贸jki na pi臋艣ci z jakiego艣 g艂upiego powodu. Ale tym razem m贸j pierwszy cios go powali艂. Roztrzaska艂 sobie czaszk臋 o kant biurka.

Sidonie ostro wci膮gn臋艂a powietrze.

- Dobry Bo偶e - szepn臋艂a. - Czy on… umar艂?

- Nie od razu. - Devellyn ju偶 nawet na ni膮 nie patrzy艂. - Rodzice zabrali go na g贸r臋… bo widzisz, to by艂 bal, w naszym domu przy Grosvenor Square… a on wytrzyma艂 nieprzytomny przez… Nie pami臋tam. Dwa tygodnie? Miesi膮c? Bo偶e, nie wiem! Wzywali doktor贸w i chirurg贸w… wr贸偶bit贸w i uzdrawiaczy te偶, bez w膮tpienia. Ojciec szala艂. Puszczali mu krew. Stawiali mu ba艅ki… Dobry Bo偶e, czy kiedykolwiek widzia艂a艣, jak to si臋 robi?… A potem zrobili mu trepanacj臋 czaszki, wszystko w jakim艣 beznadziejnym staraniu, 偶eby go obudzi膰. Ale on si臋 nie obudzi艂. A potem umar艂.

- Och - odezwa艂a si臋 s艂abo Sidonie. - Och, wasza lordowska mo艣膰, tak mi przykro.

Jego drwi膮cy u艣mieszek powr贸ci艂.

- To omal nie zabi艂o mojego ojca - powiedzia艂. - Jego rozpacz by艂a bezgraniczna. Nies艂abn膮ca. I a偶 nazbyt jasno da艂 po sobie pozna膰, 偶e 偶a艂uje, i偶 to ja nie umar艂em zamiast Grega. Powiedzia艂, 偶e to parodia, i偶 to ja mam zaj膮膰 miejsce Grega jako dziedzic, skoro zabi艂em go w艂asnymi r臋koma.

- Och, wasza lordowska mo艣膰, jestem pewna, 偶e to nie jest prawda.

Odwr贸ci艂 si臋 ku niej nagle, z p艂on膮cymi oczyma.

- Ja jestem pewien, 偶e jest - zgrzytn膮艂 z臋bami. - Powiedzia艂 to. Powtarza艂 to raz po raz. I to jeszcze nie wszystko, co m贸wi艂. Powiedzia艂… i mia艂 zupe艂n膮 s艂uszno艣膰… 偶e tylko jego dobre imi臋 uchroni艂o mnie od szubienicy. Wieszano ludzi za mniejsze przewinienia. I czasami modli艂em si臋 do Boga, 偶eby mnie powiesili.

Trzyma艂 teraz z艂ote puzderko w zaci艣ni臋tej pi臋艣ci; sk贸ra jego r臋kawiczki napina艂a si臋 tak mocno, 偶e Sidonie zacz臋艂a si臋 obawia膰, i偶 mo偶e p臋kn膮膰. Pomy艣la艂a o szklanej tafli w 艣rodku i wysun臋艂a d艂o艅. Devellyn nawet nie spojrza艂 w d贸艂, kiedy zdj臋艂a jego palce z puzderka i wsun臋艂a mu je z powrotem do kieszeni.

- To by艂 wypadek - powiedzia艂a, wyci膮gaj膮c r臋k臋. - Tragiczny wypadek, tak, ale jednak wypadek.

- Sam nie wiem - mrukn膮艂. Potem wydawa艂o si臋, 偶e u艣wiadomi艂 sobie, i偶 mocno trzyma j膮 za r臋k臋. - Chod藕my, ruszajmy st膮d, zanim B贸g na 艣mier膰 porazi mnie piorunem za to, 偶e stoj臋 na po艣wi臋conej ziemi.

Sidonie nie mia艂a serca wypytywa膰 go dalej. Tak naprawd臋 偶a艂owa艂a, 偶e w og贸le poruszy艂a ten temat. Pocieszaj膮co 艣cisn臋艂a jego d艂o艅 i wsta艂a. Kiedy szli razem w milczeniu, my艣la艂a o tym, co Jean-Claude powiedzia艂 jej tamtej nocy w zau艂ku. Markiz Devellyn zabi艂 w艂asnego brata.

Sidonie nie uwierzy艂a w to. Wydawa艂o si臋, 偶e to nie ma wp艂ywu na jej zdanie o tym m臋偶czy藕nie. Cieszy艂a si臋 tylko, i偶 podj臋艂a ryzyko zwr贸cenia mu miniatury.

Nie wypowiedzieli ani s艂owa, dop贸ki nie skr臋cili z Drury Lane. Devellyn zatrzyma艂 si臋. nakry艂 jej d艂o艅 swoj膮 d艂oni膮 i 艣cisn膮艂 j膮 uspokajaj膮co.

- Tutaj powinienem ci臋 opu艣ci膰.

Sidonie widzia艂a ju偶 w oddali krz膮tanin臋 przy targowych straganach. Sprzedawcy kwiat贸w byli nieliczni, ale taczki z warzywami wci膮偶 toczy艂y si臋 tu i tam. Min膮艂 ich zm臋czony straganiarz z w贸zkiem, wracaj膮cy z objazdu, wci膮偶 zachwalaj膮cy sw贸j towar g艂osem pozbawionym entuzjazmu.

- Kapusta! Marchew! Endywia!

- Dzi臋kuj臋 panu za odprowadzenie mnie a偶 tutaj - powiedzia艂a. - Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e sprawunki to na pewno nie jest pa艅ski spos贸b na przyjemne sp臋dzenie popo艂udnia.

Jaka艣 dziwna emocja przemkn臋艂a przez jego twarz.

- Sidonie, to nie tak.

- A zatem jak? - zapyta艂a. - Devellyn, co si臋 sta艂o?

Nagle uj膮艂 jej r臋k臋 i zaci膮gn膮艂 Sidonie w cie艅 zau艂ka. Opar艂 j膮 plecami o ch艂odne ceg艂y i popatrzy艂 w oczy z niesamowit膮 intensywno艣ci膮.

- Nie jestem m臋偶czyzn膮 tego rodzaju, z kt贸rym kobieta taka jak ty powinna pokazywa膰 si臋 publicznie - powiedzia艂. - Nie, je偶eli chcesz zachowa膰 reputacj臋.

Sidonie zapomnia艂a o swoim postanowieniu, by go unika膰.

- Przyja藕艅 ceni臋 sobie ponad wszystko, wasza lordowska mo艣膰 - odrzek艂a. - Gdyby艣my byli przyjaci贸艂mi, nie dba艂abym o to, jakie wnioski wyci膮gn膮 inni.

- Przyjaci贸艂mi? - powt贸rzy艂, k艂ad膮c wielkie, ciep艂e d艂onie na jej przedramionach. - Mam nadziej臋, 偶e ju偶 nimi jeste艣my, Sidonie.

Pomy艣la艂a o tym, jak szybko pospieszy艂 jej dzisiaj z pomoc膮.

- Tak - przyzna艂a. - Tak, oczywi艣cie 偶e jeste艣my.

Jego u艣cisk zel偶a艂. Wci膮偶 wytrzymuj膮c jej spojrzenie, pochyli艂 g艂ow臋.

- Tylko 偶e ja nie jestem pewien, czy to wystarczy - wyszepta艂.

Poca艂unek byt nieunikniony. Sidonie poczu艂a, jak jej ramiona opadaj膮. Us艂ysza艂a, jak jej koszyk uderza o bruk. A w nast臋pnej chwili lord Devellyn musn膮艂 wargami jej wargi. Nie by艂 to poca艂unek ani natarczywy, ani dziki, ale cudownie delikatna pieszczota. Pytanie. B艂aganie. I ona mu odpowiedzia艂a, chocia偶 przysi臋ga艂a sobie, 偶e tego nie zrobi. Zamiast tego odchyli艂a g艂ow臋 do tylu, zamkn臋艂a oczy i podda艂a mu si臋.

Jego usta przesuwa艂y si臋 po jej ustach, jego wargi przechyla艂y si臋 tam i z powrotem, jak gdyby by艂a czym艣 kruchym i drogocennym. Jego r臋ce pu艣ci艂y jej ramiona i przesun臋艂y si臋 wy偶ej, tak 偶e jego ciep艂e, szerokie d艂onie mog艂y obj膮膰 jej twarz. Jego kciuki g艂adzi艂y jej ko艣ci policzkowe, delikatnie niczym skrzyd艂o ptaka.

Sidonie wypu艣ci艂a powietrze, wzdychaj膮c, i pozwoli艂a d艂oniom 艣lizga膰 si臋 po jego roz艂o偶ystych, mocnych plecach. Niem膮drze nak艂ania艂a go, by ogrzewa艂 j膮 ciep艂em swojego cia艂a, by pog艂臋bi艂 poca艂unek. Zamiast tego on oderwa艂 usta od jej ust. Jego s艂owa by艂y wyra藕ne i opanowane.

- Och, Sidonie, to musi si臋 sko艅czy膰. - Pochy艂a艂 ku niej g艂ow臋, a偶 jego czo艂o opar艂o si臋 ojej czo艂o. - Zobacz, co ja ci robi臋! W zau艂ku, na rany Chrystusa. Tak mi przykro.

By艂o mu przykro. Pragn膮艂 jej, tak. Ale najwyra藕niej nie w spos贸b, w jaki pragn膮艂 Ruby Black. Nie by艂o w nim nami臋tnego szale艅stwa. Sidonie odsun臋艂a od siebie uk艂ucie rozczarowania i uj臋艂a d艂oni膮 jego policzek.

- Devellyn, wszystko w porz膮dku - szepn臋艂a. - Nikogo tu nie ma. Nikt nie widzi.

- Pragn臋 ci臋, Sidonie - odpowiedzia艂. - Do diab艂a, czy ty tego nie widzisz? By膰 mo偶e powinna艣 mnie spoliczkowa膰 za zuchwalstwo. Ale ja ci臋 pragn臋, jako… jako kochanki. Nie jakiej艣 kokietki, 偶eby oprowadza膰 si臋 z ni膮 publicznie, ale… ale czego艣 innego. Czego艣 intymnego, tylko mi臋dzy nami.

- Tajemnej kochanki? - szepn臋艂a.

Ta my艣l nie uderzy艂a jej jako co艣 nie na miejscu, chocia偶 powinna. Ale opar艂a d艂onie o jego pier艣 i odp臋dzi艂a t臋 my艣l. Nigdy nie mog艂aby odda膰 si臋 markizowi Devellynowi. Sidonie przygryz艂a warg臋 i w my艣lach przeklina艂a dzie艅, w kt贸rym zrobi艂a sobie ten piekielny, g艂upi tatua偶.

Devellyn opacznie zrozumia艂 jej wahanie. Opu艣ci艂 r臋ce i spojrza艂 obok niej, w g艂膮b zau艂ka.

- Grzeczna dziewczynka - powiedzia艂 cicho. - Nie r贸b tego. Nie marnuj si臋 tak.

Ju偶 po raz drugi udziela艂 jej takiego ostrze偶enia. Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do jego policzka i z powrotem zwr贸ci艂a jego twarz ku swojej.

- To nie by艂oby zmarnowanie, Devellyn - powiedzia艂a. - Zaufaj mojemu doborowi przyjaci贸艂, a wybieram ich dobrze. Ale by膰 twoj膮 kochank膮? Przykro mi. Nie mog臋.

Jego oczy byty bardzo powa偶ne.

- Zatem pr贸偶no by艂oby mi mie膰 nadziej臋?

Sidonie z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

- Na cokolwiek poza przyja藕ni膮? - zapyta艂a. - Tak.

Nachyli艂 si臋 i podni贸s艂 jej pusty koszyk.

- Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮 i zawiesi艂a sobie koszyk na r臋ku. - Nie mog臋 ci tego wyja艣ni膰.

- Dama nie musi wyja艣nia膰 takich rzeczy - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋. Ale by艂 to wymuszony u艣miech, i wiedzieli o tym oboje.

- Chod藕 ze mn膮 na targ - powiedzia艂a pospiesznie. - Przyda mi si臋 pomoc przy niesieniu zakup贸w.

- Jaka偶 z ciebie k艂amczucha, Sidonie Saint-Godard - odpar艂.

Ale wzi膮艂 koszyk i ruszy艂 za ni膮 jak pos艂uszny spaniel, kiedy Sidonie przebiera艂a w towarach wystawionych na straganach na targu. Jednak, co dziwne, jej umys艂 wci膮偶 powraca艂 do Ruby Black - kobiety, kt贸rej Devellyn po偶膮da艂 z nami臋tno艣ci膮, kt贸r膮 sam okre艣la艂 jako szale艅cz膮. Z nami臋tno艣ci膮 sprawiaj膮c膮 mu b贸l i odbieraj膮c膮 sen. Naprawd臋, pot臋偶ne s艂owa. Zastanawia艂a si臋, jak by to by艂o, sta膰 si臋 przedmiotem obsesji takiego m臋偶czyzny?

I wtedy uderzy艂o j膮, 偶e to by艂a ona. Ona by艂a Ruby. Dlaczego wci膮偶 odczuwa艂a te ma艂e uk艂ucia zazdro艣ci? Dobry Bo偶e! To stawa艂o si臋 niedorzeczne. Poczu艂a si臋 znowu jak uczennica, zakochana po uszy - w nieskruszonym hulace! Odsun臋艂a od siebie t臋 my艣l i zmusi艂a si臋 do skupienia na sprawunkach.

O tej porze roku by艂o zatrz臋sienie warzyw korzeniowych i niedostatek zieleniny, kt贸r膮 Sidonie uwielbia艂a. Kierowa艂a si臋 w g艂膮b targu, systematycznie przegl膮daj膮c produkty i najlepsze wrzucaj膮c do koszyka. Nagle, k膮tem oka, wypatrzy艂a ostatni p臋k szklarniowych broku艂贸w, le偶膮cy w p艂ytkim koszu zaledwie na wyci膮gni臋cie r臋ki. Si臋gn臋艂a po niego dok艂adnie wtedy, gdy chwyci艂a go w膮ska d艂o艅 o d艂ugich palcach.

Sidonie nie uznawa艂a poddawania si臋 z wdzi臋kiem.

- Obawiam si臋, 偶e to by艂o moje! - nalega艂a, jeszcze zanim spojrza艂a w du偶e, z艂ote oczy swojego brata.

- Kul臋 si臋 ze strachu przed tak膮 nieugi臋t膮 stanowczo艣ci膮, moja droga. - George Kemble omi贸t艂 wzrokiem lorda Devellyna, po czym upu艣ci艂 broku艂y do ich koszyka. - Prosz臋, przedstaw mnie swemu towarzyszowi.

Lordowi Devellynowi nie spodoba艂y si臋 ani wygl膮d, ani ton smuk艂ego, nienagannie ubranego m臋偶czyzny, kt贸ry sta艂 naprzeciwko nich. By艂 uderzaj膮co przystojny, ale w niebezpieczny spos贸b, niczym w膮偶 poruszaj膮cy si臋 w o艣wietlonej promieniami s艂o艅ca wodzie. Nie by艂 ani m艂ody, ani stary, a jego spojrzenie wynio艣le - i zupe艂nie bez l臋ku - przesun臋艂o si臋 po Devellynie od st贸p do g艂owy.

Sidonie z zak艂opotaniem zsun臋艂a d艂o艅 z r臋kawa Devellyna.

- Witaj, George - odezwa艂a si臋. - Co za niespodzianka.

- Tak s膮dz臋 - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - A teraz, moja kochana, co z t膮 prezentacj膮?

Sidonie odzyska艂a rezon.

- Lordzie Devellyn, to m贸j brat, George Bau… To znaczy, George Kemble.

Devellyn przez moment zastanawia艂 si臋, co mia艂a na ko艅cu j臋zyka, ale nie k艂opota艂 si臋 tym d艂ugo.

- Mi艂o mi, oczywi艣cie - powiedzia艂 Kemble. Jego b艂yszcz膮ce oczy przeczy艂y jego s艂owom. Potem zn贸w przeni贸s艂 zainteresowanie na Sidonie. - Moja droga, chcia艂bym, 偶eby艣 zjad艂a ze mn膮 dzi艣 kolacj臋. O si贸dmej. Przy艣l臋 pow贸z.

Sidonie zmarszczy艂a czo艂o.

- Nie mog臋 - odpar艂a. - Obieca艂am, 偶e przygotuj臋 kolacj臋 dla Julii.

George Kemble nie przyj膮艂 g艂adko odmowy.

- Co za bzdura! - warkn膮艂. - Ta kobieta to twoja dama do towarzystwa. Z pewno艣ci膮 nie musisz by膰 jej kuchark膮?

- George! - W glosie Sidonie zabrzmia艂o upomnienie. - Tuttle jest chora, a Meg ma wychodne. Nie mog臋 wyj艣膰. - Pochyli艂a si臋 i leciutko poci膮gn臋艂a krawat m臋偶czyzny, cho膰 i tak by艂 ju偶 u艂o偶ony nienagannie. - Prosz臋, teraz jeste艣 idealny. Odwiedz臋 ci臋 w pi膮tek, jak zwykle, George.

Brat sk艂oni艂 si臋 im sztywno.

- A zatem 偶ycz臋 wam obojgu mi艂ego dnia.

Bardzo ponury nastr贸j naszed艂 lorda Devellyna, kiedy patrzy艂, jak m臋偶czyzna oddala si臋 dumnym krokiem. I ju偶 wiedzia艂, 偶e Sidonie zobaczy si臋 z bratem na d艂ugo przed nastaniem pi膮tku - czy b臋dzie tego chcia艂a, czy nie.

Obok niego Sidonie odchrz膮kn臋艂a.

- Cebula - powiedzia艂a, przesuwaj膮c si臋, jak gdyby po to, by poprowadzi膰 go w stron臋 przeciwn膮 ni偶 poszed艂 jej brat. - Potrzebna mi cebula. I jajka.

Z czystej irytacji Devellyn wzi膮艂 jej r臋k臋 i z powrotem po艂o偶y艂 j膮 sobie na r臋kawie.

- C贸偶, moja droga - mrukn膮艂. - Czy nadal mam ufa膰 twojemu doborowi przyjaci贸艂?

Oczy Sidonie rozszerzy艂y si臋.

- Co masz na my艣li?

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 ch艂odno.

- C贸偶, by膰 mo偶e 藕le zrozumia艂em - zdo艂a艂 powiedzie膰. - Ale dla mnie to wygl膮da艂o tak, jak gdyby tw贸j brat zamierza艂 wybiera膰 ich za ciebie. Mo偶e b臋dzie lepiej, je偶eli p贸jd臋.

Blady u艣miech Sidonie ulotni艂 si臋.

- Nie. Prosz臋.

- Przepraszam - powiedzia艂 cicho.

Sidonie zacisn臋艂a usta. Sztywno skin臋艂a g艂ow膮, po czym si臋 odwr贸ci艂a. Kiedy si臋 obejrza艂, znikn臋艂a ju偶 za rogiem w nast臋pnym rz臋dzie stragan贸w. Sfrustrowany i zniech臋cony Devellyn szed艂 kr臋t膮 drog膮 pomi臋dzy rz臋dami i kramami, z powrotem w kierunku, z kt贸rego przyszli, w my艣lach besztaj膮c si臋 za to, 偶e postawi艂 Sidonie w tak niezr臋cznej sytuacji, jednocze艣nie 偶ycz膮c George'owi Kemble'owi, 偶eby poszed艂 do diab艂a.

Niestety, Kemble nie poszed艂 do diab艂a. Zamiast tego prawie zatarasowa艂 mu drog臋, kiedy przegl膮da艂 szereg powi膮zanych w p臋czki zi贸艂. Obrzuci艂 Devellyna pe艂nym jadu spojrzeniem, kiedy ten go mija艂, i 艣mia艂o cofn膮艂 si臋 prosto pod jego nogi.

- Ma艂a rada, staruszku - mrukn膮艂, unosz膮c ciemn膮 brew. - Zabaw si臋 z moj膮 siostr膮, a b臋dziesz przeklina艂 ten dzie艅.

Devellyn gwa艂townie zatrzyma艂 si臋 i 艂ypn膮艂 gro藕nie na ni偶szego od siebie m臋偶czyzn臋. Jednak Kemble si臋 nie cofn膮艂. Zamiast tego wychyli艂 si臋 jeszcze nieco w stron臋 Devellyna, co by艂o niepokoj膮ce dla m臋偶czyzny nawyk艂ego do onie艣mielania ludzi swoim wzrostem.

- Z czym, do diab艂a, masz problem, Kemble? - zapyta艂 wreszcie.

Drwi膮cy u艣miech wygi膮艂 wargi m臋偶czyzny.

- Ja nie miewam problem贸w - powiedzia艂, powracaj膮c do ogl膮dania p臋czk贸w zi贸艂. - A przynajmniej nie na d艂ugo. Zamiast nich mam szeroki wachlarz rozwi膮za艅. Trzymaj si臋 z daleka od mojej siostry, albo znajd臋 jakie艣 dla ciebie.

Devellyn poczu艂, jak buzuje w nim w艣ciek艂o艣膰.

- Na Boga, to brzmi jak gro藕ba.

- A wi臋c nie jeste艣 taki t臋py, na jakiego wygl膮dasz. - Kemble wrzuci艂 p臋czek zielonkawoszarych ro艣linek do swojego koszyka. - A jednak to nie by艂by dla mnie k艂opot wpakowa膰 ci kulk臋 w m贸zg… je偶eli jeszcze jaki艣 masz.

- Te偶 co艣, ty wystrojony ma艂y parweniuszu! - Devellyn chwyci艂 go za 艂okie膰, ale Kemble odtr膮ci艂 go z niesmakiem.

Zacz臋li przyci膮ga膰 gapi贸w, a dziewczyna pilnuj膮ca w贸zka z zio艂ami rozs膮dnie si臋 cofn臋艂a. U艣miech Kemble'a stal si臋 sarkastyczny.

- Nie masz poj臋cia, kim jeste艣my, prawda? - sykn膮艂. - Nie jeste艣 艣wiadom tego, co si臋 tutaj dzieje. Jeste艣 g艂upcem, Devellyn. Nawet wi臋kszym g艂upcem, ni偶 si臋 spodziewa艂em.

Po raz drugi tego dnia Devellyn zdziera艂 z d艂oni r臋kawiczk臋. Ale Kemble tylko si臋 roze艣mia艂 i lekcewa偶膮co machn膮艂 r臋k膮.

- Och, nie zdejmuj, Devellyn - powiedzia艂. - Ja nie jestem d偶entelmenem. Nie musz臋 przyjmowa膰 twojego wyzwania. Mog臋 ci po prostu strzeli膰 w plecy, je偶eli zechc臋. A teraz zabieraj si臋 i znajd藕 sobie jak膮艣 parti臋 kart, 偶eby pooszukiwa膰, albo jak膮艣 dziewuch臋, 偶eby sobie pobryka膰. Co b膮d藕, cokolwiek, 偶eby si臋 odczepi膰 od mojej siostry.

Devellyn po prostu stal, oszo艂omiony, z na wp贸t zdj臋t膮 r臋kawiczk膮. George Kemble upu艣ci艂 par臋 monet na skraj w贸zka z zio艂ami i spokojnie odszed艂.

Rozdzia艂 10

W kt贸rym Lisa i Inga zostaj膮 sprawiedliwie wynagrodzone

Dom mateczki Lucy by艂 ciesz膮cym si臋 wyj膮tkowo z艂膮 s艂aw膮 lupanarem, mieszcz膮cym si臋 w wyj膮tkowo zakazanym zak膮tku Soho. Wino by艂o tam zno艣ne, kobiety ch臋tne, a Lucy tak brzydka, 偶e przy niej jej dziewcz臋ta wydawa艂y si臋 pi臋kne jak 艂ab臋dzie. A wi臋c lordowi Devellynowi nie by艂o trudno powiedzie膰 "tak", kiedy Alasdair i Quin Hewitt pojawili si臋, 偶eby wyci膮gn膮膰 go na - jak to okre艣lili - porz膮dn膮 zabaw臋. B膮d藕 co b膮d藕, jaki偶 mia艂 pow贸d, 偶eby powiedzie膰 "nie"? By艂 m臋偶czyzn膮 wolnym, bogatym i wiecznie niezale偶nym.

Przybyli na miejsce o dziesi膮tej, przejrzeli ofert臋, i nim up艂yn臋艂o p贸艂 godziny, Quin wybra艂 sobie blondyn臋 o szczeg贸lnie krzepkim wygl膮dzie i zabra艂 j膮 na g贸r臋 - na, jak to powiedzia艂, szybki numerek. Zbli偶a艂a si臋 ju偶 p贸艂noc, a Quina od tamtej pory jeszcze nie widziano.

Alasdair nachyli艂 si臋 nieco bli偶ej.

- Dev, my艣lisz, 偶e zjad艂a go 偶ywcem?

- Zale偶y, ile jej zap艂aci艂. - Develiyn leniwie upi艂 艂yk wina, kt贸re dzisiejszej nocy wcale nie wydawa艂o si臋 zno艣ne. Ci膮gle pr贸bowa艂 przetrawi膰 swoje starcie z George'em Kemble'em.

Roz艂o偶yli si臋 na dw贸ch wy艣cielanych otomanach pokrytych jak膮艣 dziwaczn膮, wpadaj膮c膮 w fiolet tkanin膮, i patrzyli, jak Lisa i Inga Karlsson zabawiaj膮 ma艂y t艂umek d偶entelmen贸w o wygl膮dzie wyj膮tkowych hulak贸w czym艣, co uchodzi艂o za ich s艂ynne wyst臋py taneczno-muzyczne, ale co sk艂ada艂o si臋 tylko ze sporej ilo艣ci podskakiwania, pisk贸w i sk艂on贸w. I by艂y nagie - albo tak diabelnie bliskie nago艣ci, 偶e nie robi艂o to r贸偶nicy. Wszystko, czym dobry B贸g obdarzy艂 je kiedy艣 w rodzinnym Gothenburgu, wystawa艂o przez rozci臋cia, p臋kni臋cia czy przejrzyste paseczki. To by艂o tanie, wulgarne i, c贸偶… okropnie zabawne przedstawienie. M臋偶czyzna musia艂by by膰 martwy, 偶eby nie podnieci膰 si臋 nagim ty艂eczkiem Lisy, a Devellyn przez moment mia艂 wyborny widok.

Lisa i Inga, kt贸re aspirowa艂y do kariery aktorskiej, by艂y takim rarytasem, 偶e mateczka Lucy serwowa艂a je raczej jako przek膮sk臋 ni偶 jako danie g艂贸wne. Albo mo偶e by艂a to bardziej strategia zarzucania przyn臋ty. Tylko najbogatsi d偶entelmeni mogli pozwoli膰 sobie na zap艂acenie horrendalnej kwoty, jak膮 Lucy liczy艂a sobie za przyjemno艣膰 w towarzystwie bli藕niaczek. Wystawia艂a je zatem na niewielkim podwy偶szeniu w salonie, jako propozycj臋 bardziej egalitarnej rozrywki, co 艣ci膮ga艂o klient贸w w jej progi ca艂ymi stadami. Jednak kiedy ch艂op napatrzy艂 si臋 dostatecznie d艂ugo lub zrobi艂 si臋 dostatecznie zdesperowany, to albo p艂aci艂 偶膮dan膮 cen臋, albo wynajmowa艂 co艣 ta艅szego. Mateczka Lucy mia艂a ta艅sze.

- Wiesz, dzisiaj po prostu nie mam ochoty na nic ta艅szego - odezwa艂 si臋 Alasdair, bawi膮c si臋 swoimi mankietami czy r臋kawami surduta, czy jeszcze czym艣 innym, w wykalkulowanej pr贸bie unikni臋cia patrzenia Devellynowi w oczy. Alasdair by艂 taki przewidywalny. - Wynajmijmy Ils臋 i Ing臋 - m贸wi艂 dalej. - Nikt jeszcze ich nie zaj膮艂, a na Boga, sta膰 nas na to.

Devellyn by艂 zbyt zm臋czony - albo zbyt… sam nie wiedzia艂, co - 偶eby si臋 sprzecza膰.

- 艢wietnie - odpar艂, podnosz膮c si臋 z otomany. - Zap艂ac臋.

- Ale偶 sk膮d, nawet nie chc臋 o tym s艂ysze膰! - powiedzia艂 Alasdair, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi. - Pozw贸l mnie, staruszku.

Devellyn wiedzia艂, 偶e kiedy Szkot nalega, 偶eby za cokolwiek zap艂aci膰, m膮dry cz艂owiek nabiera podejrze艅; ale my艣lami by艂 zbyt daleko, 偶eby akurat teraz o tym pami臋ta膰. Alasdair oddali艂 si臋 na, jak si臋 poniewczasie wydawa艂o, przyd艂ug膮 pogaw臋dk臋 z mateczk膮 Lucy, kt贸ra wygl膮da艂a tak, jakby zapomnia艂a si臋 dzi艣 rano ogoli膰. Dwadzie艣cia minut p贸藕niej zn贸w si臋 gdzie艣 oddali艂, zostawiaj膮c Devellyna samego z bli藕niaczkami w ciemnym, przegrzanym pokoju na g贸rze - zapewne by艂 to jego spos贸b przeproszenia za fiasko z monet膮 Wespazjana. Inga - a przynajmniej Devellyn s膮dzi艂, ze to by艂a Inga - kl臋cza艂a mi臋dzy jego butami i rozpycha艂a jego kolana szeroko na boki. Przesun臋艂a jedn膮 d艂oni膮 w g贸r臋 po jego kroczu i wyda艂a rozkoszny odg艂os, kt贸ry nie wymaga艂 t艂umaczenia.

Devellyn by艂 tylko cz艂owiekiem; poczu艂, jak jego pachwina robi si臋 coraz cieplejsza i ci臋偶sza. Dziewcz臋ta by艂y osza艂amiaj膮co pi臋kne, Ilsa zachichota艂a i stan臋艂a z ty艂u za jego krzes艂em. Poczu艂, jak jej nagie piersi, ciep艂e i ci臋偶kie, ocieraj膮 si臋 o jego cia艂o, kiedy pochyli艂a si臋, 偶eby wessa膰 mi臋dzy z臋by p艂atek jego ucha.

- Ssanie bardzo dobre, ja'? - odezwa艂a si臋 Inga, spogl膮daj膮c na niego przez, firank臋 jasnych rz臋s. - My lubimy tobie to robi膰. My ju偶 ci臋 rozweseli膰, widzisz?

Niech diabli porw膮 Alasdaira, 偶e przedstawi艂 go jako nieszcz臋艣liw膮 ofiar臋 losu! Ale sprytne paluszki Ingi ju偶 rozpi臋艂y mu po艂ow臋 guzik贸w. Erekcja Devellyna wystrzeli艂a spomi臋dzy fa艂d p艂贸tna i we艂ny, kiedy Inga je rozsun臋艂a. Tak, bardzo weso艂e, rzeczywi艣cie.

- Ooch, taki du偶y - Inga mrukn臋艂a jak kot, z kokieteryjn膮 mink膮 ujmuj膮c jego sztywny cz艂onek mi臋dzy d艂onie. - Chyba za du偶y dla ma艂a Inga.

Devellyn za艣mia艂 si臋.

- Och, bardzo w to w膮tpi臋, moja droga.

I rzeczywi艣ci w膮tpi艂. Dziewcz臋ta u mateczki Lucy by艂y przechodzone jak wczorajsze po艅czochy. Kiedy Ilsa si臋gn臋艂a r臋k膮, 偶eby rozwi膮za膰 jego krawat, Inga pochyli艂a si臋 do przodu tak, 偶e m贸g艂 zobaczy膰 jej po艣ladki w kszta艂cie serca. Wprawnie przebieg艂a czubkiem j臋zyka po jego cz艂onku.

- We藕 go, Inga - zach臋ca艂a j膮 siostra. - Dasz rad臋.

Ale obraz znoszonej po艅czochy nagle i niezatarcie utrwali艂 si臋 w umy艣le Devellyna. Popatrzy艂 w d贸艂 na to, co robi艂a Inga, i raptem go to zniesmaczylo. Mo偶e niezupe艂nie to, co robi艂a. Ani to, 偶e robiono to jemu. Ale chodzi艂o tu po prostu… po prostu o miejsce. Atmosfer臋. O fakt, 偶e musia艂 zap艂aci膰 za swoj膮 przyjemno艣膰; 偶e nikt nigdy nie zaoferowa艂 mu ani nigdy nie zaoferuje tego za darmo dlatego, 偶e go pragnie. Tak w艂a艣ciwie a偶 do dzi艣 na Covent Garden nigdy nawet nie poprosi艂 nikogo, nie trzymaj膮c ju偶 jednej r臋ki na portfelu. Ale Sidonie nie nale偶a艂a do kobiet, kt贸rym oferuje si臋 pieni膮dze. Inga mia艂a go teraz w ustach.

- Ona dobrze rozwesela膰, ja? - szepn臋艂a Ilsa, zapraszaj膮co ocieraj膮c nag膮 piersi膮 o jego policzek.

Ale to nie by艂o szczeg贸lnie dobre. I z pewno艣ci膮 nie rozwesela艂o… C贸偶. chyba 偶e tylko ten jeden dziarski ma艂y element jego anatomii.

Bo偶e, to nie jest to, czego chc臋, pomy艣la艂. Tego, czego chcia艂, nie mia艂 dosta膰. Si臋gn膮艂 w d贸艂 i wsun膮艂 palce w p艂owe w艂osy Ingi.

- Przykro mi, moja droga - powiedzia艂 艂agodnie. - To po prostu na mnie nie dzia艂a.

Ilsa przesta艂a ociera膰 si臋 o niego piersi膮 i przechyli艂a si臋 nad jego ramieniem, 偶eby gniewnie spojrze膰 na jego krocze.

- Co ty m贸wi膰, nie dzia艂a? - zapyta艂a z oburzeniem. - Stenhard, jak wielka ceg艂a, ten tutaj!

- Ja, i gruby te偶 jak ceg艂a - mrukn臋艂a Inga, przysiadaj膮c na pi臋tach.

Po raz pierwszy w 偶yciu Devellyn poj膮艂 fakt, 偶e cia艂o mo偶e pragn膮膰 jednej rzeczy, a umys艂 zupe艂nie innej. I 偶e jego umys艂, kiedy ju偶 pozwoli mu dzia艂a膰, zamierza wygrywa膰. Zawsze. Co zapewne t艂umaczy艂o, dlaczego tak cz臋sto przydawa艂y si臋 olbrzymie ilo艣ci alkoholu.

Ta prawda dotar艂a do niego tak raptownie i tak wyra藕nie, 偶e sta艂 ju偶, upychaj膮c po艂y koszuli, kiedy Inga podnios艂a si臋, wygl膮daj膮c na wdzi臋czn膮. Jednak lisa nie by艂a zadowolona. Obesz艂a krzes艂o Devellyna i zacz臋艂a szarpa膰 pasemka zwiewnej szatki, z kt贸rej si臋 w艂a艣nie wyswobodzi艂a.

- Do diab艂a - odezwa艂a si臋, wyra藕nie zmagaj膮c si臋 ze swoj膮 frustracj膮 i ze swoj膮 angielszczyzn膮. - Daj spok贸j, Inga. On do niczego. My i艣膰 ta艅czy膰.

- Nej da! Nie ta艅czy膰 wi臋cej! - odpar艂a jej siostra ze znu偶eniem. - Stopy mnie bole膰. Teraz ja chc臋 pracowa膰 tylko na plecach.

Devellyn zapi膮艂 ostatni guzik.

- Nie musicie ta艅czy膰 - powiedzia艂, chytrze uk艂adaj膮c klap臋 spodni w strategicznym miejscu. - Wymkn臋 si臋 tylnym wyj艣ciem. Wy dwie po prostu poha艂asujcie troch臋 spr臋偶ynami 艂贸偶ka, zr贸bcie z tego dobre przedstawienie, a potem zamknijcie drzwi i… c贸偶, utnijcie sobie drzemk臋 albo co.

- Ja? - Ilsa spyta艂a z niedowierzaniem.

- Ja - odpar艂a Inga. - Drzemka dla mnie dobrze brzmie膰.

- A zatem nalegam, moja droga - powiedzia艂 Devellyn, rzucaj膮c Indze dziesi臋ciofuntowy banknot ekstra.

Dziewcz臋ta popatrzy艂y jedna na drug膮 rozszerzonymi oczyma, jakby nie mog艂y poj膮膰, 偶e trafi艂a im si臋 taka gratka. Albo mo偶e w艂a艣nie podawa艂y w w膮tpliwo艣膰 psychiczne zdrowie Devellyna. Na pewno robi艂 to jego ci膮gle sztywny cz艂onek. Ale w ka偶dym razie nim Devellyn na nowo zawi膮za艂 krawat, Ilsa ju偶 podskakiwa艂a na 艂贸偶ku z ca艂ych si艂, podczas gdy Inga siedzia艂a na krze艣le j臋cz膮c, dysz膮c i wrzeszcz膮c: "Tak! Och, Och! Tak, tak!". Devellyn patrzy艂 na to z podziwem. By膰 mo偶e Ilsa i Inga maj膮 jednak przed sob膮 przysz艂o艣膰 w teatrze? Pokr臋ci艂 tylko g艂ow膮, i gdzie艣 pomi臋dzy "Och! Och!" i "Tak, tak!" skorzysta艂 z okazji i po cichu wymkn膮艂 si臋 za drzwi.

Nast臋pnego popo艂udnia do Londynu wr贸ci艂 deszcz, po kt贸rym tym razem nadci膮gn臋艂a mg艂a, okrywaj膮ca miasto niczym koc, 艣mierdz膮cy dymem w臋glowym i starymi rybami. Jednak mg艂a nie by艂a tego dnia jeszcze najgorsza. W pomieszczeniach dla s艂u偶by w domu pod numerem czternastym sprawy domowe nie mia艂y si臋 dobrze. Bladym 艣witem pani Tuttle zwlok艂a si臋 z 艂贸偶ka, 偶eby przygotowa膰 艣niadanie, ale jej bezustanny kaszel wstrz膮sa艂 domem w posadach przez ca艂y dzie艅. Sidonie czu艂a si臋 nieco winna. Najwyra藕niej to nie sherry po艂o偶y艂a biedn膮 kobiet臋 do 艂贸偶ka.

Z powodu wilgoci Meg zosta艂a pos艂ana do wype艂nienia wszystkich obowi膮zk贸w kucharki na zewn膮trz domu - co by艂o pewnym sposobem, 偶eby trwa艂y dwukrotnie d艂u偶ej, jako 偶e zawsze mitr臋偶y艂a czas przed domem Devellyna w cz臋sto owocnej nadziei, i偶 Henry Polk wyjdzie i zrobi do niej ciel臋ce oczy. Nie powinno by膰 zatem niespodziank膮, ze kiedy pani Tuttle pos艂a艂a dziewczyn臋 do piekarni przy Great Russell Street, Meg nie wr贸ci艂a od razu.

Min臋艂a cala godzina i Sidonie ju偶 prawie postanowi艂a otworzy膰 drzwi i po prostu zawo艂a膰 na drug膮 stron臋 ulicy poprzez mg艂臋, kiedy us艂ysza艂a trza艣ni臋cie drzwi na dole. A zatem Meg wr贸ci艂a. W sam膮 por臋, 偶eby us艂ysze膰 najnowszy atak charkni臋膰 i kaszlni臋膰 Tuttle.

Zatroskana Sidonie zasta艂a Juli臋 w pokoju bawialnym.

- Czy zniesiesz kolejny omlet na obiad?

Julia podnios艂a wzrok znad szycia.

- Tuttle naprawd臋 ma si臋 kiepsko, prawda? - zaduma艂a si臋. napr臋偶aj膮c nitk臋. - Zastanawiam si臋, czy nie powinny艣my pos艂a膰 po doktora Ketwella?

Sidonie posta艂a jej ch艂odny u艣miech.

- P贸jd臋 przekaza膰 z艂e nowiny.

Ale jak si臋 wydawa艂o, kucharka mia艂a si臋 wystarczaj膮co dobrze, 偶eby wda膰 si臋 w ma艂e ploteczki. Sidonie by艂a akurat w po艂owie kuchennych schod贸w, kiedy us艂ysza艂a przetykan膮 chichotami rozmow臋 dw贸ch s艂u偶膮cych rozmawiaj膮cych przyciszonymi g艂osami.

- A Henry m贸wi, 偶e kt贸rego艣 razu to zajrzeli do gabinetu, i co zobaczyli, jak nie tego ca艂ego sir Alasdaira nieprzytomnego na otomanie! - us艂ysza艂a dalszy ci膮g opowie艣ci Meg. - A lord Devellyn le偶a艂 jak trup, na pod艂odze na samym 艣rodku pokoju! Ci膮gle byli w p艂aszczach i butach, i zataczali si臋 jak pijani marynarze, kiedy pokoj贸wka ich obudzi艂a, bo wygarnia艂a popi贸艂.

- No, ten lord Devellyn - odezwa艂a si臋 pani Tuttle pos臋pnie. - To niegodziwy go艣膰, jak s艂ysza艂am.

- Och, dobrze pani s艂ysza艂a, psze pani - powiedzia艂a Meg prawie szeptem. - Zesz艂ego wieczora to pojechali do Soho i zostali tam na p贸艂 nocy. Po wszystkim zapomnieli o biednym Wittle'u i wracali na piechot臋 ca艂膮 drog臋 do domu, jego lordowska mo艣膰 艣piewa艂 hymny, a sir Alasdair wybija艂 rytm lask膮, wal膮c w dno baiy艂ki po piwie. Henry m贸wi, 偶e byli w bardzo pod艂ym burdelu, naprawd臋.

- Zwa偶aj na j臋zyk, dziewczyno! - ostrzeg艂a pani Tuttle,

- No, jak mam to nazwa膰? - zapyta艂a Meg. - Klasztor? W ka偶dym razie Henry m贸wi, 偶e to jest u mateczki Lucy, i 偶e zawsze tam chodz膮. Jednego razu zostali ca艂e trzy dni. M贸wi, 偶e to prawdziwy przybytek grzechu. Ale brzmi niecnie, co nie?

Tuttle odpowiedzia艂a kolejnym napadem kaszlu, co pozwoli艂o Sidonie zej艣膰 po schodach z ha艂asem. Obie s艂u偶膮ce podnios艂y niewinne spojrzenia.

- Pani wraca do 艂贸偶ka - Sidonie nakaza艂a Tuttle, kt贸ra obiera艂a ziemniaki i cebule. - Ja doko艅cz臋 te jarzyny, podczas gdy Meg sprowadzi doktora Ketwella.

Kiedy obie s艂u偶膮ce zacz臋艂y protestowa膰, Sidonie przerwa艂a im nietypowym dla niej ostrym tonem.

- Czy chocia偶 ten jeden raz wy dwie mo偶ecie po prostu zrobi膰 to, co m贸wi臋?

I zrobi艂y. Meg ochoczo narzuci艂a peleryn臋, za艣 Tuttle pogramoli艂a si臋 do swojego pokoju, zostawiaj膮c Sidonie z ostrym no偶em i do po艂owy obran膮 stert膮 ziemniak贸w, kt贸re natychmiast posieka艂a na nier贸wne kawa艂ki, wymieniaj膮c w my艣lach wszystkie co ciekawsze cz臋艣ci anatomii lorda Devellyna.

A wi臋c wybra艂 si臋 zesz艂ej nocy do mateczki Lucy, tak? Ciach! Ciach! Ciach! Dlaczego by艂a zaskoczona? 艁up! Ciach! Czy偶 to nie tego rodzaju tandetne miejsce, w kt贸rym cz臋stych odwiedzin spodziewa艂aby si臋 po m臋偶czy藕nie takim jak Devellyn? I nazywanie domu Lucy "prawdziwym przybytkiem grzechu" by艂o jak nazwanie Royal Pavilion bastionem spokojnej elegancji.

Bior膮c si臋 za krojenie cebul, stwierdzi艂a, 偶e mo偶e znale藕膰 pociech臋 w jednym. Przynajmniej lord Devellyn nie cierpia艂 nadmiernie z tego powodu, 偶e odm贸wi艂a mu swoich uczu膰. Znalaz艂 co艣 przyjemnego do roboty na wiecz贸r. Przecie偶 nie wyobra偶a艂a sobie, 偶e b臋dzie odbywa艂 jakie艣 ciche, samotne czuwanie przy ogniu? Nie, oczywi艣cie nie. Diabe艂 z Duke Street musia艂 dba膰 o swoj膮 reputacj臋. Sidonie spojrza艂a w d贸艂 i zda艂a sobie spraw臋, 偶e posieka艂a cebule na wi贸rki.

- I c贸偶? - zapyta艂 markiz Devellyn, kiedy Henry Polk wr贸ci艂 przez frontowe drzwi. - Mam nadziej臋, 偶e nie marudzi艂e艣 na moim progu we mgle przez czterdzie艣ci pi臋膰 minut na pr贸偶no.

Polk wygl膮da艂 na zmieszanego.

- Nie jestem ca艂kiem pewien, sir.

- Nie jeste艣 pewien? - hukn膮艂 Devellyn. - C贸偶, co powiedzia艂a, cz艂owieku? Co wiedzia艂a?

Jego s艂owa zabrzmia艂y ostrzej, ni偶 zamierza艂. Nie lubi艂 znajdowa膰 si臋 w upokarzaj膮cej pozycji, kiedy musia艂 wypytywa膰 swoich s艂u偶膮cych o to, co si臋 dzieje w jego w艂asnym domu, a co dopiero w cudzym. S艂u偶ba ju偶 zastanawia艂a si臋, dlaczego ich zazwyczaj oboj臋tny chlebodawca zwraca tyle uwagi na ludzi mieszkaj膮cych po drugiej stronie ulicy.

Polk roz艂o偶y艂 r臋ce w wyrazistym ge艣cie.

- To podejrzana sytuacja, milordzie - przyzna艂. - Wydaje mi si臋, 偶e te panie nie m贸wi膮 wiele Meg.

Devellyn ju偶 mia艂 na ko艅cu j臋zyka, 偶e by膰 mo偶e jej chlebodawczynie zauwa偶y艂y sk艂onno艣膰 Meg do plotkowania. Potem poszed艂 po rozum do g艂owy i zamiast tego wr贸ci艂 do salonu.

- Co przez to rozumiesz, 偶e nie m贸wi膮 jej wiele? - zapyta艂, siadaj膮c z powrotem przy serwisie kawowym, kt贸ry porzuci艂 chwil臋 wcze艣niej. - Dziewczyna tam mieszka, czy偶 nie? Musi zna膰 rozk艂ad ich zaj臋膰.

- Tak by mo偶na s膮dzi膰, sir - zgodzi艂 si臋 Polk. - Ale kiedy pr贸bowa艂em dowiedzie膰 si臋, gdzie by艂a madame Saint-Godard przez wszystkie te wieczory w zesz艂ym tygodniu, wydawa艂o si臋, 偶e Meg nie by艂a pewna, czy ona w og贸le wychodzi艂a z domu.

- Do diab艂a! Jak to mo偶liwe?

Polk wzruszy艂 ramionami.

- Meg m贸wi, 偶e s艂yszy, jak madame przychodzi i wychodzi o dziwnych porach - odpar艂 lokaj. - M贸wi, 偶e nie ma pokoj贸wki, chocia偶 pani Crosby czasami czesze jej w艂osy wieczorem. Poza tym sama robi wszystko przy sobie i sama zajmuje si臋 swoimi sprawami. M贸wi, 偶e ma apartament na g贸rze, i 偶e siedzi w nim zamkni臋ta z tym du偶ym czarnym kotem, kt贸rego przywioz艂a z Francji. Meg m贸wi, 偶e rozmawia z nim.

Devellyn podejrzewa艂, 偶e lepiej z kotem ni偶 z Meg. Przynajmniej Sidonie nie by艂a g艂upia. Co艣 ukrywa, pomy艣la艂, i robi to diabelnie dobrze.

- C贸偶, a co z tym bratem? - zapyta艂. - Tym George'em Kemble'em?

Polk drapa艂 si臋 teraz po g艂owie.

- C贸偶, tu mamy troszk臋 zamieszania - powiedzia艂 lokaj. - Meg zdradzi艂a, 偶e madame mo偶e mie膰 dw贸ch lub trzech braci, z tego co wie, ale ona nigdy nie widzia艂a 偶adnego w domu.

Devellyn wyt臋偶y艂 umys艂. M贸j brat, powiedzia艂a Sidonie, zada艂 si臋 ze z艂ym, niebezpiecznym towarzystwem…

Z pewno艣ci膮 ten go艣膰 posiada艂 paskudn膮 stron臋 osobowo艣ci. Nie wygl膮da艂 te偶 na faceta, kt贸rego chcia艂oby si臋 mie膰 za wroga. Zatem jak z艂y i niebezpieczny by艂 George Kemble? Albo czy w og贸le by艂 jej bratem? Sidonie - a przynajmniej tak zak艂ada艂 Devellyn - jest Francuzk膮, chocia偶 jej akcent by艂 rzeczywi艣cie s艂aby. M臋偶czyzna, kt贸rego Devellyn spotka艂 w Covent Garden, m贸wi艂 z nieomylnie angielskim akcentem, i to akcentem wy偶szych sfer.

- Pan wybaczy, sir - wtr膮ci艂 Polk. - Ale pan powiedzia艂 Kemble? Jak ta rodzina aktor贸w?

- Nie, zdecydowanie nie - odpar艂 Devellyn z irytacj膮. - By艂 na to zbyt dobrze wykszta艂cony.

- Ale nigdy wcze艣niej nie wymienia艂 pan jego nazwiska, sir - naciska艂 Polk. - Czy tak samo si臋 pisze?

Devellyn zastanowi艂 si臋.

- Tak my艣l臋. Dlaczego?

- M贸j brat Ben, ten, kt贸ry pracuje w policji rzecznej, zna go艣cia ze Strandu o takim nazwisku - powiedzia艂 Polk. - Bardzo nad臋ty facet, kt贸ry zajmuje si臋 ozdobnymi rzeczami.

- Ozdobnymi rzeczami?

- "Znakomite ozdoby", tak ma napisane na drzwiach - wyja艣ni艂 Polk. - Zaraz za rogiem od ko艣cio艂a 艣w. Marcina. Handluje sztuk膮, bi偶uteri膮 i bardzo drogimi starymi rzeczami… Jak je nazywaj膮…? Antyki. Jak rze藕by z Egiptu i stare figurki zrobione przez Chi艅czyk贸w, co to umarli tysi膮c lat temu.

- Co ty powiesz? - zaduma艂 si臋 Devellyn.

Polk z entuzjazmem przytakn膮艂.

- Mn贸stwo bogatych pan贸w robi tam interesy - powiedzia艂. - Ben raz mnie zabra艂, 偶eby kupi膰 szpilk臋 do kapelusza na urodziny mamy, i by艂 tam sam premier. Kupowa艂 poz艂acany zegar, naprawd臋.

- Wellington, h臋? - odezwa艂 si臋 Devellyn. - Powiedzia艂bym, 偶e ten Kemble to mo偶e by膰 ten sam cz艂owiek.

Polk spojrza艂 na niego ostrzegawczo.

- C贸偶, ten ca艂y Kemble, o kt贸rym m贸wi臋, jest dobrze znany policji - powiedzia艂. - To st膮d Ben go zna, czy raczej wie, kto to jest.

- Podejrzany typ?

Polk wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶, na pewno zna wielu takich - przyzna艂. - Przemytnik贸w i paser贸w. Ben m贸wi, 偶e inspektorzy z policji zagl膮daj膮 tam regularnie, wypytuj膮c go o pewne rzeczy i pokazuj膮c mu pewne rzeczy. Kemble pomaga im od czasu do czasu, ale bardzo po cichu, je偶eli pan rozumie, co mam na my艣li. A czasami, jak m贸wi Ben, cz艂owiek nie wie, czy mu ufa膰, czy nie.

Markiz prychn膮艂.

- To zdecydowanie pasuje do tego go艣cia.

- C贸偶, nie 艣mia艂bym udziela膰 rady, sir - powiedzia艂 jego s艂u偶膮cy, kt贸ry wyra藕nie by艂 got贸w to uczyni膰. - Ale ja by艂bym ostro偶ny na pa艅skim miejscu. Ben m贸wi, 偶e ten ca艂y Kemble ma przyjaci贸艂 w bardzo wysokich kr臋gach. Osobi艣cie zna pana Peela, naprawd臋, i ma pos艂uchanie u wielu tog w mie艣cie.

- Tog? - spyta艂 Devellyn.

- S臋dzi贸w - wyja艣ni艂 Polk. - I ludzi w Ministerstwie Spraw Wewn臋trznych te偶.

Devellyn odsun膮艂 kaw臋 na bok.

- A wi臋c, to nie zwyk艂y, prosty sklepikarz, h臋?

- Och, nie, sir - odpar艂 Polk. - Co to, to na pewno nie.

- Hm - mrukn膮艂 Devellyn. - Bardzo dziwne. Dzi臋kuj臋, Polk. Jeste艣 wolny.

Polk odwr贸ci艂 si臋, 偶eby odej艣膰, po czym nagle okr臋ci艂 si臋 znowu.

- Milordzie, jest jeszcze co艣.

- Tak?

- M贸wi艂 pan, 偶e chce pan wiedzie膰, czy panie maj膮 jakie艣 zobowi膮zania towarzyskie - powiedzia艂. - Meg m贸wi, 偶e madame ma i艣膰 na bal za kilka dni. M贸wi, 偶e to bardzo wytworne przyj臋cie, wydaje je przyjaciel pana Peela, kt贸ry jest kim艣 wa偶nym w rz膮dzie. Ona m贸wi, 偶e o tym wie, bo pani Crosby szyje dla madame sukni臋 balow膮.

- Jakie dziwne - odezwa艂 si臋 Devellyn. - Kto? Kiedy?

- Nie wiedzia艂a kiedy, sir - przyzna艂 Polk. - Ale nazwisko s艂ysza艂a, bo pani Crosby o tym m贸wi艂a. To Walrafen, sir. Lord Walrafen.

Tej nocy Sidonie ubiera艂a si臋 na swoj膮 nocn膮 misj臋 z najwy偶sz膮 pieczo艂owito艣ci膮. Po zwini臋ciu w艂os贸w do g贸ry na艂o偶y艂a mundur aspiranta marynarki - bia艂膮 kamizelk臋, obcis艂e spodnie i eleganck膮 ciemnoniebiesk膮 kurtk臋, ozdobion膮 z艂otymi guzikami i wysokimi mankietami. Odrobina makija偶u, by uwydatni膰 ko艣ci policzkowe i zasugerowa膰 najl偶ejszy cie艅 zarostu, i Sidonie by艂a gotowa w艂o偶y膰 kapelusz. Tak przystrojona, z idealnym marynarskim sznytem, zacz臋艂a 膰wiczy膰 rozko艂ysany ch贸d 偶eglarza. Napatrzy艂a si臋 na niego do艣膰 podczas swoich podr贸偶y, nie by艂o to wi臋c tak膮 wielk膮 sztuk膮.

Thomas podni贸s艂 wzrok, ch艂on膮c widok z koci膮 oboj臋tno艣ci膮.

- Co s膮dzisz, staruszku? - zapyta艂a go, przygl膮daj膮c si臋 sobie w lustrze.

Thomas ods艂oni艂 pazury i zacz膮艂 wbija膰 je w dywan.

- Znakomite spostrze偶enie! - mrukn臋艂a Sidonie.

Przetrz膮sn臋艂a toaletk臋, a偶 znalaz艂a sztylet. Ostro偶nie go schowa艂a i pochyli艂a si臋, 偶eby pog艂aska膰 kota.

Thomas podni贸s艂 si臋 na tylne 艂apki i otar艂 艂ebkiem o jej kolano. Niewyt艂umaczalnie przebieg艂 j膮 dziwny dreszcz. Thomas zazwyczaj nie by艂 taki czu艂y; chyba 偶e chodzi艂o o jedzenie. Sidonie otrz膮sn臋艂a si臋 z osobliwego uczucia, podnios艂a kota, 偶eby go cmokn膮膰, po czym usadowi艂a go na 艣rodku 艂贸偶ka.

- Zagrzej mi miejsce, Tommy - powiedzia艂a, ostatni raz drapi膮c go po szyi. - Nied艂ugo wr贸c臋.

Raz jeszcze spojrza艂a w lustro, przygl膮daj膮c si臋 kapeluszowi. To mog艂a by膰 jej pora偶ka, pomy艣la艂a z 偶alem. Bodley zorganizowa艂 spotkanie ze swym ostatnim kochankiem w gospodzie. D偶entelmen powinien w takich okoliczno艣ciach zdj膮膰 kapelusz. Niech臋tnie znowu rozpu艣ci艂a w艂osy i si臋gn臋艂a po no偶yczki.

W tej w艂a艣nie chwili wesz艂a Julia, cicho zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

- Meg jest ju偶 w 艂贸偶ku, a Tuttle 艣pi po laudanum doktora Ketwella. - Julia stan臋艂a jak wryta i spojrza艂a z przera偶eniem na no偶yczki w uniesionej r臋ce Sidonie. - Och, Bo偶e, Sidonie, to szale艅stwo!

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋.

- Och, Julio, czy偶 nie wygl膮dam jak marynarz? M贸j makija偶 jest dobrze wykonany, prawda?

Ale Julii nie da艂o si臋 ju偶 zadowoli膰. Zaklina艂a si臋, 偶e plany Sidonie wymykaj膮 si臋 spod kontroli. Sidonie oskar偶y艂a j膮, 偶e robi si臋 boja藕liwa. Julia zagrozi艂a, 偶e powie George'owi. Sidonie rzuci艂a jej wyzwanie, by to zrobi艂a. Jak zwykle, do niczego nie dosz艂y.

- C贸偶 - powiedzia艂a Julia 偶arliwie - przynajmniej nie niszcz przez to swoich 艣licznych w艂os贸w.

- A zatem ty musisz je dla mnie zamaskowa膰 - podkusi艂a j膮 Sidonie. - Ja nie posiadam twoich zdolno艣ci.

Z wyra藕n膮 niech臋ci膮 Julia cicho wysz艂a z pokoju i wr贸ci艂a z peruk膮 wyj臋t膮 z jednego ze swoich kufr贸w. Bez s艂owa wpinaj膮c wsuwki, skr臋ci艂a w艂osy Sidonie w bole艣nie ciasne zwoje, po czym bez trudu naci膮gn臋艂a na nie peruk臋. Rezultat by艂 nadzwyczajny. Sidonie uca艂owa艂a przyjaci贸艂k臋 w policzek, podzi臋kowa艂a jej, a potem wy艣lizgn臋艂a si臋 w londy艅ski mrok.

Skierowa艂a si臋 na zach贸d, my艣l膮c i zachowuj膮c si臋 tak, jak m贸g艂by to robi膰 m艂ody m臋偶czyzna - id膮c z zadartym podbr贸dkiem, 艣ci膮gni臋tymi ramionami i swobodnie w臋druj膮cym spojrzeniem. Nikt nie zwr贸ci艂 na ni膮 uwagi, pr贸cz dw贸ch ciemnookich ulicznic wa艂臋saj膮cych si臋 w ciemno艣ciach przy Golden Cross. Sidonie pomy艣la艂a o tym, jak Bodley zwabi艂 do 艣rodka ostatniego m艂odego m臋偶czyzn臋, zatrz臋s艂a si臋 i przyspieszy艂a kroku, mijaj膮c frontowe drzwi.

Obrze偶a St. James Park 艂agodzi艂o gazowe 艣wiat艂o. Wirowa艂o k艂臋biastymi, 偶贸艂tawymi aureolami wok贸艂 latarni, niezdolne przenikn膮膰 g艂臋biej w mrok. Nie by艂o deszczu, dzi臋ki Bogu, i nie by艂o te偶 zimno, aie tu, w pobli偶u rzeki, mg艂a nie zacz臋艂a si臋 podnosi膰. Przez moment Sidonie zastanowi艂a si臋 nad powrotem. Z drugiej strony za艣 w Londynie mo偶na by umrze膰 ze staro艣ci, czekaj膮c na przejrzyst膮 noc. A ilu niewinnych mo偶e wykorzysta膰 Bodley, kiedy ona b臋dzie czeka艂a?

Wybra艂a 艣cie偶k臋 biegn膮c膮 wok贸艂 wschodniego skraju parku, tak jak poprzednio Bodley. Po jej prawej nieoznakowany elegancki pow贸z sta艂 zaparkowany przy rogu New Street; stajenny przytrzymywa艂 konie, a stangret skuli艂 si臋 pod grubym p艂aszczem, 艣pi膮c, jak mo偶na by s膮dzi膰 po jego pozie. Nie byli to jednak s艂u偶膮cy Bodleya. Sidonie ruszy艂a dalej w mrok.

Po jej lewej para w umizgach powoli sz艂a w stron臋 wody; ich g艂owy nachyla艂y si臋 ku sobie, kiedy rozmawiali. Lokaj i pokoj贸wka, s膮dz膮c z wygl膮du. Przysz艂a jej na my艣l Meg i jej rosn膮ce zauroczenie s艂u偶膮cym Devellyna. Mia艂a nadziej臋, 偶e miody m臋偶czyzna jest uczciwy. I mia艂a te偶 nadziej臋, 偶e Meg uwa偶a na to, co m贸wi. Pogr膮偶ona w takich my艣lach, Sidonie zasz艂a ju偶 艣cie偶k膮 do艣膰 daleko, nim to zauwa偶y艂a. Zadar艂a g艂ow臋 do g贸ry, 偶eby zorientowa膰 si臋, gdzie jest, ale zamiast tego wesz艂a prosto na m艂odego dandysa, dos艂ownie odbijaj膮c si臋 od niego w ciemno艣ci.

- Hej偶e! - mrukn膮艂 m臋偶czyzna, pospiesznie chwytaj膮c j膮 za rami臋, kiedy si臋 potkn臋艂a. - Spokojnie, ch艂opcze! - Porz膮dnie klepn膮艂 j膮 w plecy.

Ten gest, tak m臋ski, zaskoczy艂 j膮. Sidonie otworzy艂a usta i jako艣 uda艂o jej si臋 wydoby膰 glos m艂odego marynarza.

- Prosz臋 o wybaczenie, sir - powiedzia艂a. - Nie uwa偶a艂em, jak id臋.

Ale spojrzenie dandysa omiata艂o j膮 teraz z rozmy艣lnym zainteresowaniem. Sidonie pr臋dko zauwa偶y艂a, gdzie mia艂 umieszczon膮 chusteczk臋, i jego kciuk zaczepiony tak od niechcenia o kamizelk臋.

- Zmierza si臋 w stron臋 Admiralicji? - zapyta艂, jak gdyby dla nawi膮zania rozmowy.

Sidonie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie - powiedzia艂a. - To znaczy, tak. Og贸lnie w tamt膮 stron臋. - Skin臋艂a g艂ow膮, 偶eby si臋 go pozby膰. - Raz jeszcze prosz臋 o wybaczenie, sir. Dobranoc.

Dandys uchyli艂 swego bardzo eleganckiego kapelusza i patrzy艂 za ni膮 z 偶alem. Zostawi艂a go na wysypanej 偶wirem 艣cie偶ce, wci膮偶 wpatruj膮cego si臋 w ni膮. Zaledwie nieco dalej powinna zobaczy膰 miejsce, gdzie lord Bodley opu艣ci艂 swego lokaja. Tak, w艂a艣nie przy tym drzewie. Wypu艣ci艂a powietrze i odpr臋偶y艂a si臋 nieco. Pomimo ciemno艣ci zaczyna艂a dostrzega膰 ma艂e grupki dobrze ubranych d偶entelmen贸w, spaceruj膮cych w艣r贸d drzew i krzew贸w, pal膮cych i prowadz膮cych b艂ahe konwersacje. Sporo z nich mia艂o uwieszone u boku kobiety wiadomego pokroju, wszystkie radosne i roze艣miane. Sidonie zastanawia艂a si臋 cynicznie, ile z nich by艂o naprawd臋 szcz臋艣liwe, a ile weso艂o艣ci by艂o tylko gr膮 obliczon膮 na to, by zapewni膰 sobie porz膮dny posi艂ek i cieple 艂贸偶ko na noc.

Kawa艂ek dalej wysz艂a w pobli偶u promenady. U wylotu Great George Street jaki艣 pow贸z zatrzyma艂 si臋 przy kraw臋偶niku, i kiedy go mija艂a, dolecia艂 j膮 艂atwy do rozpoznania zapach opium, utrzymuj膮cy si臋 w wilgotnym powietrzu. Opium? W St. James'? Po zapadni臋ciu zmroku park rzeczywi艣cie najwyra藕niej stawa艂 si臋 miejscem, do kt贸rego chodzi艂o si臋, szukaj膮c okazji do grzechu.

Sidonie przechadza艂a si臋 tam i z powrotem wzd艂u偶 wschodniego skraju parku przez dobr膮 godzin臋, ale nie dostrzeg艂a ni 艣ladu Bodleya ani jego s艂u偶膮cego. Jednak trzykrotnie inni d偶entelmeni zaczynali si臋 do niej zbli偶a膰, spogl膮daj膮c taksuj膮co, cho膰 ostro偶nie. Zatrzymywa艂a ich wzrokiem. To by艂o zrozumia艂e. Ruszali dalej, albo przenosili uwag臋 na inny obiekt. Ale w ko艅cu nawet ci przystojni, pr贸偶nuj膮cy m臋偶czy藕ni zaczynali si臋 wykrusza膰, niekt贸rzy sami lub z kobietami, inni w parach, znikaj膮c wraz ze swymi cygarami i 艣miechem. W oddali zegar wybija艂 p贸艂noc, a jego d藕wi臋k we mgle brzmia艂 g艂ucho i samotnie.

Zda艂a sobie spraw臋, 偶e to na nic. Bodley nie przyjdzie tej nocy. Nawet odg艂osy ruchu ulicznego poza granicami parku zaczyna艂y cichn膮膰. Sidonie otrz膮sn臋艂a si臋 z rozczarowania. Wiecz贸r przyda艂 si臋 jako dobra pr贸ba. Ruszy艂a szybkim krokiem w kierunku ruchliwego, dobrze o艣wietlonego Strandu. Postanowi艂a, 偶e p贸jdzie od ty艂u wzd艂u偶 ulicy. Z dala od ucz臋szczanej drogi, na wypadek gdyby George wybra艂 si臋 na przechadzk臋, ale dostatecznie blisko, by by膰 bezpieczn膮. Nagle us艂ysza艂a za sob膮 chrz臋st 偶wiru.

Natychmiast przystan臋艂a; niem膮dry ruch. Rozejrza艂a si臋 doko艂a. Nic. Ale okropny dreszcz przebiegi jej po plecach. Dobry Bo偶e! To by艂a tylko jej wyobra藕nia. By艂a sama w ciemno艣ci, ale niezbyt daleko od cywilizacji. S艂ysza艂a turkot powozu jad膮cego w stron臋 Charing Cross, ledwie o dwie minuty drogi st膮d. Ruszy艂a, czuj膮c si臋 odrobin臋 bezpieczniejsza, ale i tak jeszcze raz sprawdzi艂a sztylet w kieszeni kurtki.

Jednak za chwil臋 znowu co艣 us艂ysza艂a - albo mo偶e co艣 wyczu艂a. Albo mo偶e po prostu traci艂a zimn膮 krew. Najwyra藕niej jej kryminalna kariera wyko艣lawi艂a si臋 jako艣 od czasu, kiedy natkn臋艂a si臋 na markiza Devellyna. Sidonie zaczyna艂a wierzy膰, 偶e ten m臋偶czyzna rzuci艂 na ni膮 jak膮艣 kl膮tw臋.

Teraz ostro偶na, skr臋ci艂a, by p贸j艣膰 skr贸tem w stron臋 Whitehall. Szybko przeci臋艂a ulic臋, na kt贸rej nie by艂o ruchu, i zagubi艂a si臋 w艣r贸d kr贸likarni, zbli偶aj膮c si臋 do Scotland Yardu. Zapewne by艂 to nierozwa偶ny wyb贸r. Budynki rz膮dowe wzd艂u偶 rzeki by艂y puste o tej porze, podczas gdy puby i kawiarnie Strandu znajdowa艂y si臋 prowokacyjnie poza jej zasi臋giem.

Poczu艂a cie艅 poruszenia na moment przed tym, jak kto艣 j膮 pochwyci艂.

Sidonie okr臋ci艂a si臋, machn膮wszy jedn膮 nog膮 w wysokim, podst臋pnym kopni臋ciu; sztuczki tej nauczy艂a si臋 od pewnego kanto艅skiego marynarza. Trafi艂a napastnika w 偶ebra. Zatoczy艂 si臋. Sidonie odzyska艂a r贸wnowag臋, przenios艂a ci臋偶ar na palce jednej stopy i okr臋ci艂a si臋 ponownie. Jej but trafi艂 go w gard艂o, kiedy si臋 podnosi艂. Cale zdarzenie trwa艂o ledwie 偶e dwie sekundy. Napastnicy mieli przewag臋 liczebn膮. Kolejny m臋偶czyzna z艂apa艂 j膮 od ty艂u i przyci膮gn膮艂 do siebie.

- Hej, patrzaj no, co my tu mamy, Budley - odezwa艂 si臋 chrapliwie nad jej ramieniem. - Chyba ch艂opta艣 okr臋towy zna jak膮艣 sztuczk臋 czy dwie.

- Odwalcie si臋! - warkn臋艂a Sidonie, staraj膮c si臋 wyrwa膰. - Obaj. - Ale strach chwyci艂 j膮 za gard艂o. Zwalczy艂a go. To chuligani, powiedzia艂a sobie. W najgorszym razie rabusie.

Ten, kt贸rego nazwano Budleyem, podchodzi艂 do niej teraz, ci膮gle rozmasowuj膮c sobie 偶ebra. By艂 m艂ody. Nieogolony. R臋ce mia艂 brudne, a ubi贸r byle jaki.

- Odwalcie si臋, h臋? - powiedzia艂. - Ostre s艂owa jak na marynarzyka, przyci艣ni臋tego do muru.

Chwyci艂 j膮 brutalnie i obaj m臋偶czy藕ni razem przyszpilili jej ramiona do wilgotnego kamienia.

- Mnie to wygl膮da na ciot臋, Budley - odezwa艂 si臋 drugi, przysuwaj膮c twarz do jej twarzy. - Ciekawe, co ma w kieszeniach, h臋? Przyszed艂 z parku, co nie. Pewnie ch艂opta艣 dzisiaj za bardzo zdumia艂, z t膮 swoj膮 laluniowat膮 dupci膮.

Budley nachyli艂 si臋 i wsun膮艂 r臋k臋 do jej kieszeni - tej pustej. Sidonie musia艂a odsun膮膰 twarz. Teraz czu艂a jego wo艅. Kwa艣ny oddech. Niemyta sk贸ra, cuchn膮ca starym potem. I obaj byli wstawieni, albo na tyle tego bliscy, by przeszkadza艂o im to w os膮dzie i wyczuciu czasu.

Szarpn臋艂a si臋 mocno i prawie trafi艂a go znowu 艂okciem.

- Powiedzia艂em, odwalcie si臋! - warkn臋艂a.

Budley 艂ypn膮艂 na ni膮 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- Wy, panieneczki, lubicie si臋 w艂贸czy膰 po St. James po nocy - powiedzia艂. - Hej, Pug, mia艂e艣 kiedy艣 jakiego艣?

- W 偶yciu. - W g艂osie Puga nagle zabrzmia艂o przera偶enie.

Budley pchn膮艂 jej rami臋.

- Co ty na to, 偶eby艣my mu 艣ci膮gn臋li te marynarskie 艂achy do kostek i porz膮dnie go wydupczyli?

- Jezu Chryste! Tutaj?

Budley wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

- Czemu nie? - spyta艂. - Mnie on tam si臋 podoba, no.

- Jezuniu, Budley, chcesz, 偶eby przegni艂a ci ku艣ka? - powiedzia艂 jego kompan. - Po prostu bierzmy, co ma po kieszeniach, i zwiewajmy st膮d.

Sidonie wykorzysta艂a chwil臋 niepewno艣ci. Uderzy艂a 艂okciem do ty艂u z ca艂ych si艂. Powietrze uciek艂o Budleyowi z p艂uc, i pochyli艂 si臋 do przodu, d艂awi膮c si臋 g艂o艣no. Obr贸ci艂a si臋 i trafi艂a Puga w gard艂o kantem d艂oni. Poskutkowa艂o. Budley rzuci艂 si臋 do przodu, ale Sidonie uskoczy艂a, wyci膮gaj膮c n贸偶.

- Cofnijcie si臋 - warkn臋艂a - albo przysi臋gam na Boga, przytn臋 wam obu skrzyde艂ka.

Budley poblad艂 i opu艣ci艂 r臋ce. Chuligan nazywany Pugiem nadal trzyma艂 si臋 za gard艂o. Sidonie cofn臋艂a si臋 o trzy kroki, po czym odwr贸ci艂a si臋 i da艂a nura w mrok, p臋dz膮c w kierunku Strandu.

Ale najwyra藕niej nie zamierzali si臋 poddawa膰. Sidonie us艂ysza艂a 艂omot ich krok贸w w ciemno艣ciach za sob膮. Pogna艂a na 艂eb na szyj臋 w boczn膮 uliczk臋, rozchlapuj膮c ka艂u偶e i, co gorsza, wypadaj膮c w pobli偶u nabrze偶a w臋glowego Scotland Yardu, z trudem 艂api膮c oddech. Nabrze偶e opada艂o stromo w mroku. Nie porusza艂a si臋 tam 偶adna ludzka istota.

- Tutaj. - Glos Budleya ni贸s艂 si臋 z艂owrogim echem w zau艂ku. - Widzia艂em go.

Sidonie pobieg艂a na o艣lep, skr臋caj膮c i zmieniaj膮c kierunek w pl膮taninie podw贸rek, z kt贸rych jedno wychodzi艂o na drugie, a potem wzd艂u偶 rzeki. Nor-thumberland, pomy艣la艂a. Northumberland Street prowadzi do Strandu. Rozejrza艂a si臋 doko艂a w desperacji. Dociera艂o tu troszk臋 艣wiat艂a. 艢wieca w oknie na g贸rze. Latarnia ko艂ysz膮ca si臋 na przep艂ywaj膮cej 艂odzi. Us艂ysza艂a, jak kto艣 niestrudzenie za ni膮 pod膮偶a. Rzeka znik艂a jej z oczu. Oddech Sidonie wydawa艂 si臋 g艂o艣ny w ciemno艣ci.

Raptem jaka艣 twarz wy艂oni艂a si臋 z mroku.

- Sakiewka! - burkn膮艂 Pug. - Dawaj, i to ju偶!

Przybli偶y艂 si臋 do niej b艂ysk metalu.

Sidonie wrzasn臋艂a i rzuci艂a si臋 na niego z w艂asnym ostrzem, trafiaj膮c go w r臋k臋. St臋kn膮艂, zakl膮艂 i odst膮pi艂. Sidonie ruszy艂a biegiem, p臋dem mijaj膮c Hungerford Market z pustymi i ciemnymi straganami. Skr臋ci艂a na nast臋pnym rogu. 艢wiat艂o ulicznej latarni pojawi艂o si臋 raptownie. Northumberland. Dzi臋ki Bogu. Dostrzeg艂a nietypowy k膮t, pod jakim ulica styka艂a si臋 z Craven Street, i pomkn臋艂a tam.

W艂a艣nie wtedy poczu艂a b贸l. Nadal biegn膮c, z艂apa艂a si臋 za rami臋 woln膮 r臋k膮. Ciep艂o. Mokro. 艢wiat艂o lampy zata艅czy艂o jej przed oczyma. Sidonie zachwia艂a si臋 i upu艣ci艂a n贸偶. Brz臋kn膮艂 na bruku.

George Kemble rozkoszowa艂 si臋 kieliszkiem dwunastoletniego porto i czytaniem po raz kolejny ulubionego fragmentu z Wieku rozumu, kiedy rozleg艂o si臋 jakie艣 b臋d膮ce zdecydowanie nie na miejscu walenie do jego drzwi na dole. Kemble by艂 typem nocnego marka, to prawda. Ale nie pochwala艂, 偶eby ktokolwiek zak艂贸ca艂 mu wiecz贸r z Thomasem Paine'em i butelk膮 Quinta do Noval rocznik 1818, nie b臋d膮c wcze艣niej um贸wionym.

Walenie do drzwi rozleg艂o si臋 na nowo. Po drugiej stronie pokoju Maurice przesta艂 chrapa膰 i podni贸s艂 g艂ow臋 z oparcia swojego klubowego fotela.

- Znowu mamy pijak贸w, George - zrz臋dzi艂. - Od zaplecza.

Z pogardliwym westchnieniem Kemble od艂o偶y艂 na bok ksi膮偶k臋, wyj膮艂 z kredensu kieszonkowy pistolecik i wzi膮艂 艣wiecznik. Tak uzbrojony, zszed艂 na d贸艂 po schodach prowadz膮cych na zaplecze jego sklepu.

Walenie do drzwi os艂ab艂o, staj膮c si臋 teraz bardziej nieregularnymi stukni臋ciami bez przekonania. Kemble przesun膮艂 trzy masywne rygle, zabezpieczaj膮ce jego tylne drzwi, po czym podni贸s艂 艣wiec臋, gdy je uchyli艂. W ciemno艣ci m艂ody oficer marynarki osun膮艂 si臋 po pijacku na jego pr贸g, jednym ramieniem opieraj膮c si臋 o ceg艂y, a r臋k膮 przyciskaj膮c drugie rami臋.

- Prosz臋… - zdo艂a艂 wychrypie膰. - Prosz臋… Rana…

Kemble nie by艂 sk艂onny opu艣ci膰 pistoletu - nauczy艂 si臋 sztuczek swojego rzemios艂a na w艂asnej sk贸rze - ale odstawi艂 艣wiec臋, 偶eby wsun膮膰 r臋k臋 pod 艂okie膰 m艂odzie艅ca. Niestety, za p贸藕no. Aspirant przewr贸ci艂 oczami, jego kolana ugi臋艂y si臋, i ch艂opak pad艂 jak martwy na progu. Dopiero wtedy Kemble zauwa偶y艂 krew. Zaplami艂a niebiesk膮 tkanin臋, kt贸ra by艂a rozerwana tam, gdzie przedtem m艂odzieniec trzyma艂 r臋k臋, a na plecach by艂o jeszcze gorzej. Kemble pozwoli艂, by jego r臋ka opad艂a.

- C贸偶! - mrukn膮艂. - I ju偶 po moim wieczorze. - A potem doda艂 g艂o艣niej, w kierunku schod贸w: - Maurice! Maurice, lepiej tu zejd藕! Jaki艣 b臋cwa艂 z marynarki da艂 si臋 zad藕ga膰 w zau艂ku.

- Znowu? - Kroki Maurice'a ju偶 zagrzmia艂y na schodach.

Znajdowali si臋 w po艂owie drogi do schod贸w; ch艂opiec zwisa艂 na ramieniu Kemble'a. a Maurice zamyka艂 poch贸d.

- Zaczekaj, George - powiedzia艂 Maurice, podnosz膮c wy偶ej 艣wiec臋. - Ch艂opak gubi kapelusz. - Pochwyci艂 spadaj膮ce nakrycie g艂owy. - No, no! - m贸wi艂 dalej. - C贸偶 my tutaj mamy?

Kemble obejrza艂 si臋 przez rami臋, staraj膮c si臋 nie ugi膮膰 pod wa偶膮cym prawie sze艣膰dziesi膮t kilogram贸w bezw艂adnym cia艂em.

- Nie wiem, co my mamy, Maurice - powiedzia艂. - Ale ja mam chore kolano. Ruszaj.

Maurice przechyli艂 艣wiec臋.

- Ale偶 George, ten ch艂opak ma na sobie peruk臋 - powiedzia艂, podwa偶aj膮c palcem jej tylny brzeg.

- Do diab艂a! - powiedzia艂 Kemble.

Maurice milcza艂 przez chwil臋.

- A bardziej dok艂adnie… to nawet nie jest ch艂opak.

- Do diab艂a! - powt贸rzy! Kemble.

- Nie, jest jeszcze gorzej - mrukn膮艂 Maurice, trzymaj膮c peruk臋 w dw贸ch palcach niczym zawszonego szczura.

- Gorzej? - Kr臋gos艂up Kemble'a mia艂 teraz ochot臋 p臋kn膮膰. - Co mog艂oby by膰 gorszego ni偶 krwawi膮cy marynarzyk na twoim progu?

Maurice wyprostowa艂 si臋, podni贸s艂 艣wiec臋 i wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶, stary druhu, mam nadziej臋, 偶e si臋 myl臋 - powiedzia艂. - Ale wygl膮da na to, 偶e ten krwawi膮cy marynarzyk to twoja siostra.

Pi臋膰 minut p贸藕niej u艂o偶yli rzekomego marynarza w pustej sypialni. Kemble przesta艂 zastanawia膰 si臋 na glos, w jaki to niedorzeczny, niebezpieczny, skandaliczny bigos wdepn臋艂a jego siostra, podczas gdy Maurice wybieg艂 z pokoju, by sprowadzi膰 podkuchenn膮.

- Dobry Bo偶e, nie wierz臋! - Kemble oderwa艂 guziki z kamizelki Sidonie, rozchylaj膮c j膮. - Czy 偶eglowanie dooko艂a 艣wiata i zwisanie na linach z no偶em w z臋bach nie by艂o wystarczaj膮co niebezpieczne? Musia艂a艣 i艣膰 i wst膮pi膰 do cholernej marynarki?

Jego siostra zacz臋艂a porusza膰 si臋 na 艂贸偶ku.

- Oooch - j臋kn臋艂a.

Ciach! Ciach! No偶yczki Kemble'a posz艂y w ruch, rozcinaj膮c szwy kamizelki na ramieniu.

- Naprawd臋, mog艂em ci kupi膰 nast臋pny statek, Sid - m贸wi艂 dalej. - Je偶eli tego w艂a艣nie pragn臋艂a艣. Czy tak by艂o? By艂o tak?

- Au膰 - mrukn臋艂a. - Przesta艅.

Nie potrafi艂 przesta膰. Serce podesz艂o mu do gard艂a. Czy to tylko jedna rana? Czy jest p艂ytka? Nie w serce, prosz臋, Bo偶e. Ju偶 rozci膮艂 zakrwawion膮 kurtk臋 i cisn膮艂 j膮 na pod艂og臋. Wyszarpn膮艂 spod Sidonie kamizelk臋 poplamion膮 krwi膮, wstrz膮艣ni臋ty na widok w艂asnych trz臋s膮cych si臋 r膮k. Dobry Bo偶e, jemu r臋ce nigdy si臋 nie trz臋s艂y.

Krew przesi膮k艂a przez koszul臋 jak g臋sty klaret. Jaskrawa biel. Jeszcze jaskrawsza czerwie艅. Kemble prze偶y艂 chwil臋 paniki, emocji dot膮d mu nieznanej. Chwyci艂 no偶yczki i rozci膮艂 r臋kaw od nadgarstka do ramienia. Pierwsze ci臋cie zrani艂o j膮 w g贸rn膮 cz臋艣膰 ramienia, brzydkie i ziej膮ce. Jednak apaszka, kt贸r膮 wcze艣niej na dole zawi膮za艂 wok贸艂 rany, zatamowa艂a krwawienie.

Maurice przyni贸s艂 p艂ytk膮 misk臋 i znowu wyszed艂 w po艣piechu. Bia艂y r臋cznik p艂ywa艂 w paruj膮cej wodzie niczym ma艂a zjawa nie z tego 艣wiata. Kemble rozci膮艂 drugi r臋kaw Sidonie, nie zobaczy艂 tam niczego, a potem ciachn膮艂 grubsz膮 tkanin臋 zakrywaj膮c膮 jej pier艣. Zbyt p贸藕no zorientowa艂 si臋, 偶e skr臋powa艂a sobie piersi pasem bielonego p艂贸tna. Zerwa艂 je i zrzuci艂 na pod艂og臋. Sidonie b臋dzie zapewne zak艂opotana, kiedy u艣wiadomi sobie, 偶e widzia艂 j膮 na wp贸艂 nag膮. Szkoda. To kara za to, 偶e tak go wystraszy艂a.

Z tak膮 my艣l膮 Kemble od艂o偶y艂 no偶yczki, spojrza艂 na nag膮 kibi膰 swojej siostry, i nagle zabrak艂o mu tchu.

Dobry Bo偶e! Och, dobry Bo偶e…

- George? - mrukn臋艂a s艂abym g艂osem, trzepocz膮c rz臋sami. - Och, George. To takie… g艂upie.

G艂upie. Tak, to by艂o odpowiednie s艂owo. Kemble zamkn膮艂 oczy, potem otworzy艂 je ponownie, ale nic si臋 nie zmieni艂o. Ta okropna rzecz - ta wstr臋tna plama - tkwi艂a tam nadal, czarna jak skorpion na jej piersi.

R臋ka Sidonie przesun臋艂a si臋 po nakryciu i na 艣lepo namaca艂a jego palce.

- George - szepn臋艂a. - George… czy ja… wykrwawi臋 si臋 na 艣mier膰?

- Nie - odpowiedzia艂 jej brat pos臋pnie. - Och, nie, moja droga. Poniewa偶 najpierw zamierzam ci臋 udusi膰.

Rozdzia艂 11

Przes艂uchanie si臋 rozpoczyna

W ko艅cu Kemble wmusii w siostr臋 siln膮 dawk臋 narkotyku, po czym sam zszy艂 jej rany. Och, wrzeszcza艂a i m艂贸ci艂a r臋kami, i grozi艂a, 偶e okaleczy intymne cz臋艣ci jego cia艂a, u偶ywaj膮c s艂贸w, kt贸rych 偶adna dama nie powinna zna膰, a co dopiero pos艂ugiwa膰 si臋 nimi ze swobod膮. Ostatecznie jednak narkotyk wzi膮艂 g贸r臋. Kem doko艅czy艂 prac臋, odci膮艂 ostatni kawa艂ek jedwabiu, po czym 艂ykn膮艂 膰wier膰 kwarty brandy.

Z pewno艣ci膮 nie by艂 to pierwszy raz, kiedy kogo艣 zszywa艂 - i by艂o to o wiele lepsze ni偶 p臋tla na szubienicy, kt贸r膮 by zapewne otrzyma艂a, gdyby nieodpowiednia osoba zobaczy艂a ten piekielny tatua偶 na jej piersi. Kemble ociera艂 g膮bk膮 jej twarz i chodzi艂 tam i z powrotem, a偶 wreszcie, jako艣 tak po po艂udniu, Sidonie zacz臋艂a si臋 rusza膰. Potem jego gniew i przera偶enie, i jego okropny, rozrywaj膮cy od 艣rodka strach, nie zna艂y granic.

- A wi臋c to ty jeste艣 tym nies艂awnym Czarnym Anio艂em! - powiedzia艂 tego wieczora, kiedy usiad艂a z kubkiem s艂abego roso艂u. - T膮 艣wi臋t膮 patronk膮 upad艂ych kobiet! Tym robinhoodowatym krzy偶owcem! L'ange noire! Co po francusku, oczywi艣cie, znaczy sakramencka, wykrwawiaj膮ca si臋 idiotka!

- George! - powiedzia艂a, kiedy obr贸ci艂 si臋 i podszed艂 zn贸w do jej 艂贸偶ka. - Nigdy nie przeklinasz w obecno艣ci dam!

- Ale ty nie jeste艣 dam膮! - odparowa艂. - Ty jeste艣 wariatk膮 o samob贸jczych sk艂onno艣ciach, z tatua偶em na piersi!

Sidonie spiorunowa艂a go wzrokiem znad kubka z roso艂em.

- Nie mog臋 uwierzy膰, ze rozci膮艂e艣 moje ubranie!

- A co wola艂aby艣, 偶ebym zrobi艂? - odpar艂. - Zostawi艂 ci臋, 偶eby艣 dosta艂a zaka偶enia od jakiego艣 ci臋cia w brzuch, kt贸re przegapi艂em?

Sidonie westchn臋艂a i odstawi艂a kubek.

- Zaczynam 偶a艂owa膰, ze tego nie zrobi艂e艣 - powiedzia艂a. - I nigdy nie s膮dzi艂am, George, 偶e tak si臋 b臋dziesz wyg艂upia艂.

- Och, co za 艂otrzyca! - odrzek艂 Kemble. - Nigdy nie chcia艂a艣, 偶ebym si臋 dowiedzia艂… bo wiedzia艂a艣, co bym zrobi艂.

- Co? - spyta艂a wyzywaj膮co. - Co by艣 zrobi艂? Nie jeste艣 moim m臋偶em. George. Z pewno艣ci膮 nie jeste艣 moim ojcem. Nie mo偶esz mnie powstrzyma膰.

Kemble pochyli艂 si臋 nad 艂贸偶kiem i pos艂a艂 jej sw贸j najpaskudniejszy szvderczy u艣mieszek.

- Nie mog臋. moja droga? - warkn膮艂. - Tylko mnie wypr贸buj. Sprawi臋, 偶e wyl膮dujesz na ty艂ku, skuta jak zwierz臋 w 艂adowni frachtowca do Bostonu tak szybko, 偶e nie zd膮偶ysz nawet powiedzie膰 "Niech mnie diabli wezm膮!".

Sidonie nie mog艂a uwierzy膰 swoim uszom. Nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂a, by George m贸wi艂 tak ch艂odno. C贸偶, przynajmniej nie do niej. Pr贸bowa艂a wzi膮膰 g艂臋boki oddech, by m贸c go nale偶ycie obsztorcowa膰, ale co艣 posz艂o 藕le, jej oddech urwa艂 si臋, i tylko zala艂a si臋 艂zami.

Jej brat ju偶 by艂 przy 艂贸偶ku i przyci膮ga艂 j膮 do siebie, zanim zorientowa艂a si臋, o co mu chodzi.

- Och, Sid, nie p艂acz! - b艂aga艂. - Och, Chryste, przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.

- Uch! - st臋kn臋艂a z 艂kaniem. - Moje szwy, George.

Ostro偶nie odsun膮艂 j膮 od siebie.

- Och, Sidonie - powiedzia艂. - Na lito艣膰 bosk膮, co ty wyprawiasz?

Nie mog艂a z艂apa膰 tchu.

- Och, to… to… to tak trudno wyja艣ni膰! - zakwili艂a.

- Musisz spr贸bowa膰 - odpar艂, wyjmuj膮c chusteczk臋 i trzymaj膮c j膮, 偶eby mog艂a wytrze膰 sobie nos, jakby Sidonie by艂a dzieckiem.

A zatem spr贸bowa艂a; spr贸bowa艂a opowiedzie膰 mu wszystko, ale wychodzi艂a z tego niesk艂adna, przetykana 艂zami, chaotyczna historia. O tym, jak zacz臋艂a si臋 czu膰 zm臋czona 艣wiatem i bezu偶yteczna. Jak cierpia艂a z powodu pustki, kt贸r膮 pozostawi艂a po sobie niewierno艣膰 Pierre'a - a w ko艅cu i jego 艣mier膰. Londyn przywo艂a艂 zbyt wiele wspomnie艅 o ich matce; o tym jak smutne to by艂o, i jak zaczyna艂a si臋 zastanawia膰, czy powr贸t do domu nie by艂 b艂臋dem, kiedy pewnego popo艂udnia wydawa艂o si臋, 偶e to wszystko sprzysi臋g艂o si臋 przeciwko niej i dopad艂o j膮 naraz.

Ogl膮da艂a wystawy sklep贸w przy Bond Street w jakiej艣 pr贸偶nej nadziei, 偶e nowy kapelusz mo偶e odmieni膰 jej 偶ycie - a przynajmniej j膮 rozweseli膰 - kiedy wytworny d偶entelmen wyszed艂 ze sklepu modniarskiego, prowadz膮c pod rami臋 subteln膮, dobrze wychowan膮 dam臋. Sidonie patrzy艂a, jak dziewczyna ze s艂u偶by podchodzi do nich pospiesznie, z zal臋knion膮 min膮, z brzuchem zaokr膮glonym przez ci膮偶臋. W odpowiedzi d偶entelmen po prostu zepchn膮艂 j膮 ze swej drogi i podsadzi艂 dam臋 do powozu. S艂u偶膮ca zacz臋艂a b艂aga膰.

- Jak mo偶e pan pozwoli膰 swojemu dziecku g艂odowa膰? - Sidonie us艂ysza艂a jej szept.

M臋偶czyzna za艣mia艂 si臋 i zaci膮艂 batem swoje urodziwe, doborowe siwki.

- Dziwki! - mrukn膮艂, spogl膮daj膮c ze swojej 艂awki z pogard膮. - Maj膮 tak wielu klient贸w, 偶e nie potrafi膮 odr贸偶ni膰 jednego od drugiego.

Dziewczyna wygl膮da艂a tak, jakby otrzyma艂a cios, a potem zala艂a si臋 艂zami. 艢liczna dama tylko obejrza艂a si臋 przez rami臋, kiedy odje偶d偶ali, a na twarzy malowa艂a si臋 jej mieszanina lito艣ci i wzgardy.

W Sidonie co艣 p臋k艂o. Jej znudzenie ulotni艂o si臋, a w jego miejsce zapali艂o si臋 s艂uszne oburzenie. Odkry艂a nazwisko owego d偶entelmena, i tak narodzi艂 si臋 Czarny Anio艂. Pomywaczka tego d偶entelmena posiada teraz czterysta funt贸w ulokowane na trzy procent i domek we wschodniej Anglii.

George przyjrza艂 jej si臋 ch艂odno i znowu zacz膮艂 spacerowa膰 po pokoju.

- Prosz臋, moja droga, m贸w dalej.

Sidonie niesk艂adnie wyduka艂a reszt臋. Wszystko, pr贸cz udzia艂u Jean-Claude'a. Opowiedzia艂a bratu o poszczeg贸lnych kobietach, kt贸rym pomog艂a, i o pieni膮dzach, kt贸rych cz臋sto dostarcza艂a Towarzystwu Nazareta艅skiemu - zawsze we wdowich szatach i w grubym welonie.

- Ach, Towarzystwo Nazareta艅skie - jej brat odezwa艂 si臋 ostrzegawczo. - B膮d藕 ostro偶na, moja droga. Zacne panie, kt贸re s膮 tam wolontariuszkami, nie s膮 g艂upie.

Sidonie pomy艣la艂a znowu o bystrym spojrzeniu lady Kirton. Nie, ona nie by艂a g艂upia. Sidonie wzruszy艂a ramionami i zako艅czy艂a, m贸wi膮c George'owi o posiniaczonej twarzy Amy Hannaday i o tym, jak 艣ledzi艂a lorda Bodleya w St. James Park. George'owi nagle krew odp艂yn臋艂a z twarzy.

- Dobry Bo偶e! - wykrzykn膮艂, siadaj膮c na 艂贸偶ku i chwytaj膮c j膮 za obie d艂onie. - Bodley! Pos艂uchaj mnie, Sidonie… Nie masz poj臋cia, jakie ryzyko podejmujesz!

Sidonie zmru偶y艂a oczv.

- Potrafi臋 sobie radzi膰 z m臋偶czyznami takimi jak Bodley.

- Nie, g艂uptasie, nie potrafisz! - wyszepta艂 jej brat. - Bodley nie jest jednym z twoich rozpuszczonych, gnu艣nych bogaczy. On wiedzie 偶ycie, o kt贸rym ty nic nie wiesz… I modl臋 si臋 do Boga, 偶eby艣 si臋 nie dowiedzia艂a! Nie potrafisz sobie wyobrazi膰, jak funkcjonuje jego 艣wiat, ten kr膮g rajfur贸w i oprych贸w, i dzieci臋cej prostytucji. Sidonie, oni zabij膮 cho膰by i dziecko, nawet nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie. Nie masz poj臋cia o zagro偶eniu.

- Och? - Sidonie unios艂a brwi. - A ty masz?

Twarz George'a spochmurniala.

- Wiem o tym znacznie wi臋cej, ni偶bym sobie 偶yczy艂 - powiedzia艂. - Zapominasz, 偶e sam radzi艂em sobie w 偶yciu, odk膮d mia艂em zaledwie czterna艣cie lat.

- W tym kr臋gu rajfur贸w, oprych贸w i tak dalej? - naciska艂a.

- Tak, na jego obrze偶ach - odburkn膮艂; jego oczy b艂yszcza艂y teraz gniewem.

Sidonie spojrza艂a na niego oskar偶ycielsko.

- Ale ty nie musia艂e艣 radzi膰 sobie sam, George - powiedzia艂a. - Mog艂e艣 wr贸ci膰 do domu. Do matki i do mnie. Z pewno艣ci膮 偶ycie z nami by艂o lepsze ni偶 偶ycie na w艂asny rachunek?

George milcza艂; milcza艂 tak uparcie, 偶e Sidonie obawia艂a si臋, i偶 w艂a艣nie dokona艂a w ich wzajemnych relacjach wyrwy nie do naprawienia.

- Powiedzia艂bym, 偶e by艂o - odpowiedzia艂 wreszcie. - Powinienem by艂 wr贸ci膰 do domu, Sid. Ale by艂em miody i hardy. I nienawidzi艂em ojca. Nienawidzi艂em jego wizyt. Nienawidzi艂em jego k艂amstw i tego, co nam uczyni艂. Nam wszystkim, w艂膮cznie z matk膮. Dobry Bo偶e, tak si臋 przypochlebia艂a. Tak manipulowa艂a.

- By艂a taka zdesperowana - wtr膮ci艂a 艂agodnie Sidonie.

- Tak - potwierdzi艂. - To te偶.

- George - powiedzia艂a Sidonie cicho. - Czy ty… czy ty zna艂e艣 m臋偶czyzn takich jak Bodley?

Jego oczy by艂y pos臋pne.

- Nauczy艂em si臋 ich unika膰 - odpar艂. - I nauczy艂em si臋 robi膰 to w bezwzgl臋dny spos贸b. To, Sidonie, jest jedyny spos贸b, 偶eby przetrwa膰 na ulicy.

Sidonie odwr贸ci艂a wzrok. George nie pu艣ci艂 jej r膮k. Wzi臋艂a g艂臋boki wdech i wysun臋艂a je z jego u艣cisku.

- Mama powiedzia艂a kiedy艣… - jej glos przeszed艂 w szept - powiedzia艂a, 偶e sprzeda艂e艣 si臋. George. Bogatym ludziom. I powiedzia艂a, 偶e zrobi艂e艣 to celowo. 呕eby zawstydzi膰 ojca.

Gniew zn贸w b艂ysn膮艂 w jego oku.

- Cokolwiek uczyni艂em, uczyni艂em to, co musia艂em - zgrzytn膮艂 z臋bami. - I na Boga, zmieni艂em nazwisko… Przyj膮艂em pierwsze z brzegu, jakie przysz艂o mi na my艣l. Od dziesi臋cioleci nie jestem George'em Bauchetem. I dokona艂em czego艣, czego ani ojciec, ani matka nie zrobili nigdy w 偶yciu, Sidonie. Sam do czego艣 doszed艂em, w艂asnym staraniem i w艂asn膮 nieust臋pliwo艣ci膮, w pocie czo艂a.

- Och, George! - Sidonie wyszepta艂a, wyci膮gaj膮c do niego r臋ce. - Ja nigdy si臋 ciebie nie wstydzi艂am.

Ale wydawa艂o si臋, 偶e jej brat ju偶 jej nie s艂yszy.

- Tak, mo偶e i by艂em z艂odziejem i kanciarzem, albo otar艂em si臋 o to bardzo blisko - powiedzia艂 chrapliwym g艂osem. - Ale pi膮艂em si臋 w g贸r臋 ci臋偶k膮 prac膮, moja ma艂a. Czy by艂em te偶 zigolakiem? Niekt贸rzy mogliby tak powiedzie膰. Nie dbam o to. Nauczy艂em si臋 klasy i stylu, i nauczy艂em si臋 tego od najlepiej ubranych m臋偶czyzn w mie艣cie… To ten rodzaj klasy, kt贸ry zawsze umyka艂 matce, mimo jej subtelno艣ci.

Sidonie si臋gn臋艂a r臋k膮, by go dotkn膮膰.

- George, chyba rozumiem.

Ale George jeszcze nie sko艅czy艂.

- I kiedy zosta艂em kamerdynerem, Sidonie, by艂em najlepszym w Londynie. A kiedy zosta艂em handlarzem, doszed艂em do maj膮tku w ci膮gu trzech lat. Dokona艂em tego wszystkiego, bo nigdy nie zapomnia艂em tego, czego nauczy艂em si臋 na ulicy… Czego nauczyli mnie ludzie tacy jak Bodley. By膰 bezwzgl臋dnym. Nie, Sid, ja nigdy nie b臋d臋 taki jak ojciec. Nigdy nie b臋d臋 ksi臋ciem Gravenelem. Ale czymkolwiek jestem, zapracowa艂em na to. Nie czeka艂em, a偶 moja b艂臋kitna krew co艣 mi przyniesie. I chocia偶 ludzie mog膮 obrzuca膰 mnie wyzwiskami za plecami, to do cholery, nie 艣miej膮 mi tego powiedzie膰 w twarz.

Sidonie poczu艂a, 偶e jej oczy nape艂niaj膮 si臋 艂zami.

- Nikt nie obrzuca ci臋 wyzwiskami, George - szepn臋艂a. - Nikt by si臋 nie o艣mieli艂. Ale te偶 nikt by nie chcia艂.

George za艣mia艂 si臋 z nut膮 goryczy, ponownie uj膮艂 jej palce i pochyli艂 g艂ow臋 tak nisko, 偶e spocz臋艂a na ich z艂膮czonych d艂oniach.

- Devellyn chce - powiedzia艂, zwracaj膮c si臋 do nakrycia. - Widzia艂em jego oczy w Covent Garden.

- Sprowokowa艂e艣 go, George.

Kemble westchn膮艂 i podni贸s艂 g艂ow臋.

- Cokolwiek mu robisz, Sidonie, teraz musisz tego zaprzesta膰. To bezwarto艣ciowy 艂ajdak, wiem, ale nie powinni艣my 偶yczy膰 mu 藕le.

- Co chcesz przez to powiedzie膰? - poci膮gn臋艂a go za j臋zyk. - Co twoim zdaniem ja mu robi臋?

Jej brat wzruszy艂 ramionami.

- Cokolwiek to jest, to szale艅stwo - upiera艂 si臋 艂agodnie. - Po prostu zaprzesta艅… wszystkiego. Nie zmienisz 艣wiata, moja kochana. Nie nawr贸cisz tych m臋偶czyzn. To daremne.

Jego ton dotkn膮艂 j膮 do 偶ywego.

- Jak 艣miesz m贸wi膰, 偶e moja praca jest daremna! - obruszy艂a si臋. - Pomagam tym wykorzystanym kobietom. Wiem, 偶e tak! Mo偶e b臋d臋 to robi膰, dop贸ki mnie nie powiesz膮.

Jej brat szorstko 艣cisn膮艂 jej zdrowe rami臋.

- Sidonie, ty g艂uptasie, oni naprawd臋 ci臋 powiesz膮! - powiedzia艂. - Istniej膮 bezpieczniejsze, lepsze sposoby, by pomaga膰 uci艣nionym. A je偶eli oszukujesz sama siebie, obrabowanie kilku samolubnych arystokrat贸w nie uczyni nas ani troch臋 mniej nie艣lubnymi dzie膰mi. Nie wywy偶szy mnie i nie poni偶y Devellyna. Nie zmieni tego, co ojciec zrobi艂 matce… i z cholern膮 pewno艣ci膮 nie sprawi, by to, czym si臋 sta艂a, by艂o troch臋 bardziej powa偶ane.

Sidonie spojrza艂a na niego z niedowierzaniem.

- Ale偶 ja nigdy nie my艣la艂am, 偶e sprawi!

- Tak. My艣la艂a艣. Pr贸bujesz pom艣ci膰 grzechy ojca r贸wnie mocno, jak starasz si臋 pom艣ci膰 grzechy tych g艂upich d偶entelmen贸w, kt贸rych upokarzasz. Nie oszukuj samej siebie.

- C贸偶 za nonsens! - odpowiedzia艂a. - Nie b臋d臋 tego s艂ucha膰, George, s艂yszysz mnie?

Potrz膮sn膮艂 ni膮 jeszcze raz.

- Sidonie, nie b臋d臋 siedzia艂 oboj臋tnie, kiedy ty dajesz si臋 zabi膰 pr贸buj膮c pom艣ci膰 z艂o, kt贸rego nie mo偶na naprawi膰. A to w艂a艣nie pr贸bujesz zrobi膰. Nawet ja to widz臋.

Nagle Sidonie zachcia艂o si臋 p艂aka膰. Bola艂a j膮 g艂owa, bola艂o j膮 rami臋, i wszystko w jej 偶yciu wydawa艂o si臋 wywraca膰 do g贸ry nogami. Czy George mia艂 racj臋? Czy urzeczywistnia艂a jak膮艣 niem膮dr膮 dzieci臋c膮 bajk臋, w kt贸rej niegodziwcy dostaj膮 to, na co zas艂u偶yli, a dobrzy 偶yj膮 d艂ugo i szcz臋艣liwie?

- Och, Bo偶e! - odezwa艂a si臋 wreszcie. - Czy nie ma sprawiedliwo艣ci, George? Matka nie jej zazna艂a. Ani nie zazna艂a nadziei. Ojciec jej to zrobi艂. Odebra艂 jej nadziej臋, ale nigdy za to nie zap艂aci艂.

- A ty nie mo偶esz sprawi膰, 偶eby zap艂aci艂, kochana - odpar艂. Jego g艂os zabrzmia艂 teraz 艂agodniej. - Och, zapewne mo偶e ci si臋 uda膰 osi膮gn膮膰 to, 偶eby zap艂acili niekt贸rzy, niekiedy. Ale tylko je偶eli ich przy艂apiesz. I tylko przez kr贸tk膮 chwil臋. To nie jest warte twojej g艂owy.

Sidonie poci膮gn臋艂a nosem.

- A wi臋c niewinne kobiety nadal b臋d膮 oszukiwane, wykorzystywane i unieszcz臋艣liwiane? - zapyta艂a. - I nikt nie mo偶e tego pom艣ci膰?

- Pora dorosn膮膰, Sidonie. - G艂os jej brata by艂 delikatny. - Matka nigdy nie by艂a nieszcz臋艣liwa… Och, by膰 mo偶e na pocz膮tku, ale to przesz艂o. Ona lubi艂a dramatyzowa膰. Lubi艂a pi臋kne przedmioty. I z ca艂膮 pewno艣ci膮 lubi艂a by膰 w centrum uwagi. Oto dlaczego zosta艂a艣 odes艂ana do szko艂y, moja droga, pami臋tasz? Twoja m艂odo艣膰 i uroda stawa艂y si臋 zbyt wielkim kontrastem.

G艂owa Sidonie zaczyna艂a teraz pulsowa膰.

- By膰 mo偶e masz s艂uszno艣膰 - szepn臋艂a, przyciskaj膮c koniuszki palc贸w do skroni. - Och. Bo偶e, George! Ju偶 sama nie wiem!

Brat poca艂owa艂 j膮 lekko w czo艂o, po czym wsta艂 z 艂贸偶ka.

- Chcia艂bym ci co艣 pokaza膰 - powiedzia艂.

Wyszed艂 z pokoju i wr贸ci艂 z roz艂o偶on膮 gazet膮. Wskaza艂 jakie艣 drobne og艂oszenie.

- Oto dlaczego chc臋, 偶eby艣 trzyma艂a si臋 z dala od Devellyna - powiedzia艂. - On ci臋 szuka, moja droga. Zadaje pytania. Szpera. Poci膮ga za sznurki. I pr臋dzej czy p贸藕niej kto艣 mo偶e si臋 wygada膰.

- Jest tylko Julia, a ona pr臋dzej by umar艂a.

Ale Sidonie wzi臋艂a gazet臋. Czcionka by艂a drobna, ale s艂owa wyra藕ne.

Je偶eli panna Ruby Black, ostatnio widziana w Southwark, zg艂osi si臋 do pan贸w Browna i Penningtona przy Gracechnreh Street i udowodni swoj膮 prawdziw膮 to偶samo艣膰, nie stanie si臋 jej 偶adna krzywda i otrzyma ona propozycj臋 finansow膮, kt贸ra b臋dzie dla niej bardzo korzystna.

- Dobry Bo偶e! - szepn臋艂a. - Czy to dzisiejsza gazeta?

- Sprzed kilku dni - przyzna艂. - Ale ty podejmujesz 艣miertelne ryzyko, Sid, cho膰by tylko pozwalaj膮c Devellynowi widzie膰, jak idziesz ulic膮. I bez wzgl臋du na to, czy jeste艣 Czarnym Anio艂em, czy nie, z pewno艣ci膮 nie masz 偶adnego interesu w tym, by widywano ci臋 na mie艣cie z nim pod rami臋.

George mia艂 racj臋. Wiedzia艂a, 偶e tak. Zyska艂a sobie troch臋 czasu, powt贸rnie czytaj膮c wiadomo艣膰.

- George - odezwa艂a si臋 z zaciekawieniem. - Sk膮d to wiesz?

- Wiem co, moja droga?

- 呕e to Devellyn zamie艣ci艂 to og艂oszenie - odpar艂a. - Nazwisko Ruby Black bez w膮tpienia zosta艂o otr膮bione w polowie londy艅skich klub贸w. Najwyra藕niej ty o nim s艂ysza艂e艣. By膰 mo偶e kto艣 inny je zamie艣ci艂?

George pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Ma艂o prawdopodobne - powiedzia艂. - Brown i Pennington s膮, b膮d藕 co b膮d藕, jego prawnikami.

- A sk膮d wiesz?

George powoli wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶, po prostu tak przypuszczam - przyzna艂. - To prawnicy ksi臋cia Gravenela i jego dziedzic贸w od niepami臋tnych czas贸w. To dlatego og艂oszenie przyku艂o moj膮 uwag臋.

- Ksi臋cia Gravenela? - powt贸rzy艂a matowym g艂osem.

- Prawnicy ojca, Sidonie - przypomnia艂 jej. - Na Boga, widzia艂em t臋 nazw臋 na dostatecznie wielu dokumentach. A ta drobna renta, kt贸r膮 dostawa艂a matka? Przychodzi艂a za po艣rednictwem Browna i Penningtona. Co kwarta艂, jak w zegarku.

- George! - szepn臋艂a. Jej r臋ka wyci膮gn臋艂a si臋, 偶eby chwyci膰 rami臋 brata. - Och, Bo偶e, George, co ty m贸wisz?

Mina jej brata z艂agodnia艂a.

- Nie wiesz?

Sidonie przy艂o偶y艂a sobie d艂o艅 do czo艂a.

- Aleric - mrukn臋艂a. - Jego imi臋… brzmi Aleric. I jego nazwisko rodowe, ale偶 tak, to Hilliard, czy偶 nie? Widzisz, teraz si臋 domy艣lam. Nie wiem. Nigdy nie spyta艂am. Och, Bo偶e. Jaka偶 by艂am g艂upia!

- Hilliard, tak - powiedzia艂 cicho George. - Zosta艂 dziedzicem Gravenela po 艣mierci swego brata.

Dziwne, nieprzyjemne uczucie chwyci艂o j膮 za gard艂o.

- To by艂 wypadek, George - zaprotestowa艂a. - Tylko wypadek. A jednak, pomy艣le膰, 偶e jeste艣my… jeste艣my spokrewnieni! Jak blisko? Dobry Bo偶e, George, powiedz mi!

- Odlegle - odpar艂, wzruszaj膮c ramionami. - Mo偶e jacy艣 kuzyni trzeciego stopnia. Kiedy ojciec zmar艂 nie pozostawiaj膮c syna…

- Prawowitego syna - wtr膮ci艂a.

- Tak, niewa偶ne - mrukn膮艂. - W ka偶dym razie potem tytu艂 przechodzi艂 tak daleko po rodzinie, 偶e a偶 straci艂em rachub臋. Obecny ksi膮偶臋 to nieugi臋ty, bardzo prawy go艣膰. Zupe艂nie nie taki, jak nasz ojciec. I z pewno艣ci膮 zupe艂nie nie taki, jak jego w艂asny syn.

Ale g艂owa Sidonie pulsowa艂a.

- Kuzyni! - j臋kn臋艂a. - George, dlaczego nie uprzedzi艂e艣 mnie, kiedy wspomnia艂am o nim po raz pierwszy?

- Poniewa偶 nienawidz臋 rozpami臋tywania przesz艂o艣ci - odpar艂. - I nie cierpi臋 rozm贸w o Devellynie, kt贸ry otrzyma艂 wszelkie korzy艣ci tego 艣wiata i marnotrawi je. Poza tym, moja droga, nie mia艂em powod贸w s膮dzi膰, 偶e to ma znaczenie. Sk膮d mia艂em wiedzie膰, co ty knujesz?

Sidonie przytakn臋艂a s艂abo.

- Tak. Tak, oczywi艣cie. Rozumiem.

Ale George przygl膮da艂 jej si臋 teraz czujnie.

- Moja droga, czy si臋 myli艂em?

- Myli艂e艣 si臋? W czym?

- Czy to ma znaczenie?

Sidonie milcza艂a przez d艂ug膮 chwil臋.

- Nie - wyszepta艂a wreszcie. - Nie, George. My艣l臋, 偶e to nie ma znaczenia.

- Dobrze - powiedzia艂 George, poklepuj膮c jej d艂o艅. - Na chwil臋 mnie zaniepokoi艂a艣. Teraz 艣pij, Sidonie. Kilka dni odpoczynku postawi ci臋 na nogi.

Sidonie odstawi艂a kubek i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Musz臋 wraca膰 do domu - odpar艂a. - Bal dobroczynny Walrafena jest w czwartek. Mam zabra膰 pann臋 Arbuckle.

- Musisz odpoczywa膰 - powiedzia艂 jej brat surowszym tonem. - Zobaczymy, jak si臋 b臋dziesz miewa膰, kiedy nadejdzie czwartek.

Sidonie patrzy艂a za nim, kiedy zacz膮艂 si臋 oddala膰, z 艂贸偶ka piorunuj膮c go wzrokiem. Na progu Gcorgc si臋 odwr贸ci艂.

- Jeszcze jedno, staruszko - mrukn膮艂. - Te typki, kt贸re ci臋 zrani艂y… Us艂ysza艂a艣 jakie艣 imiona?

Sidonie zamkn臋艂a oczy.

- Pug - powiedzia艂a. - Jeden nazywa艂 si臋 Pug. A drugi, ten nazywa艂 si臋 Budley. Dlaczego pytasz? Czy ich znasz?

George u艣miechn膮艂 si臋 blado.

- 呕a艂uj臋, ale nie mam tego zaszczytu - odpar艂. - Przeoczenie, kt贸re wkr贸tce naprawi臋.

Rozdzia艂 12


Kiedy uderza grom

Natura m臋偶czyzny, jak powiedzia艂 Francis Bacon, bywa cz臋sto ukryta, czasami okie艂znana, ale rzadko zd艂awiona. W naturze markiza Devellyna le偶a艂y niegodziwo艣膰 i pob艂a偶anie sobie. Jednak wbrew wybornej teorii pana Bacona jego natura wydawa艂a si臋 ostatnio stawa膰 coraz bardziej niepewna, a niekt贸re z jego najmocniej zakorzenionych cech - apatia, pr贸偶niactwo i brak umiaru, by wymieni膰 ledwie kilka z nich - podupada艂y. Zszarpa艂 sobie nerwy po偶膮daniem - nie, raczej obsesj膮 - na punkcie dw贸ch kobiet, z kt贸rych 偶adnej nie m贸g艂 teraz zlokalizowa膰.

Sidonie najwyra藕niej znikn臋艂a. Obserwowa艂 nieustannie jej drzwi, kiedy by艂 w domu. Kiedy wychodzi艂, rozgl膮da艂 si臋 za Ruby Black na ka偶dym rogu ulicy; jego oczy przeszukiwa艂y t艂um, gor膮czkowo szukaj膮c skrawka czerwieni. Powiedzia艂 Alasdairowi, 偶e nie interesuje go ju偶 znalezienie jej. Ale to by艂o k艂amstwo. Nie m贸g艂 pozby膰 si臋 z umys艂u wspomnienia jej dotyku, jej smaku.

Zacz膮艂 czu膰 si臋 tak, jak gdyby tajemniczy wr贸g przyczai艂 si臋 w g艂臋bi jego umys艂u, znienacka poci膮gaj膮c za sznurki w przyp艂ywach sza艂u, niczym jaki艣 sadystyczny lalkarz, i ka偶膮c mu robi膰 rzeczy, kt贸re zdecydowanie nie by艂y w jego stylu. I musia艂 to by膰 ten sam wr贸g, kt贸ry w najbli偶szy czwartek swoimi piekielnymi wid艂ami przeznaczenia wypchn膮艂 Devellyna z ciemnego powozu Alasdaira na czerwony pluszowy dywan, prowadz膮cy do sali balowej Walrafena.

Sta艂 tam niczym jagni臋 przyprowadzone na rze藕, podczas gdy wykrzykiwano jego nazwisko tak, 偶e us艂ysza艂a po艂owa towarzyskiej 艣mietanki. Wszyscy odwr贸cili si臋, 偶eby si臋 gapi膰. Potem udaj膮c, 偶e nic takiego nie robili, odwr贸cili oczy i zacz臋li szepta膰. Niestety, wr贸g jeszcze nie sko艅czy艂 z Devellynem. Pos艂a艂 go prosto przez ca艂y pok贸j do k膮ta, gdzie Sidonie Saint-Godard przebywa艂a razem ze wszystkimi wdowami i damami do towarzystwa. Niekt贸rzy mogliby to uzna膰 za 艣mia艂e posuni臋cie. By艂 to jednak bardziej odruch; ucieczka bez zastanowienia w kierunku czego艣 znanego i podnosz膮cego na duchu. W jaki艣 spos贸b Sidonie sta艂a si臋 tym, i nie tylko tym.

Ona tak偶e wpatrywa艂a si臋 w niego. Stanowczym ruchem uj膮艂 j膮 pod rami臋.

- Zata艅czymy - warkn膮艂.

To nie by艂o zaproszenie. Sidonie zamkn臋艂a usta i wcisn臋艂a kieliszek orszady komu艣 stoj膮cemu obok. Dopiero wtedy Devellyn poj膮艂 prawdziw膮 g艂臋bi臋 okrucie艅stwa losu. Lady Kirton - jedna z najbli偶szych przyjaci贸艂ek jego matki - odwr贸ci艂a si臋, 偶eby wzi膮膰 kieliszek.

- Dobry Bo偶e! - powiedzia艂a. - Aleric…?

Devellyn zastyg艂 bez ruchu. Przed dwa dziesi臋ciolecia mia艂 w nosie towarzystwo, ale nawet on nie o艣miela艂 si臋 zrobi膰 afrontu Isabel, hrabinie wdowie Kirton i profesjonalnemu wzorowi cn贸t.

- Dobry wiecz贸r, madam. - Sk艂oni艂 si臋 szybko. - Czy dobrze si臋 pani miewa?

- Na tyle dobrze, by przetrwa膰 wstrz膮s z powodu ujrzenia ciebie. - 艁ypn臋艂a na r臋k臋, trzymaj膮c膮 艂okie膰 Sidonie. - Madame Saint-Godard, czy mam przedstawi膰 pani膮 temu szubrawcowi?

Sidonie zaczerwieni艂a si臋.

- Ja… nie, dzi臋kuj臋 pani - odpowiedzia艂a. - Dobrze si臋 znamy.

- Nie wierz臋, 偶e si臋 do tego przyzna艂a艣 - odezwa艂 si臋, przyci膮gaj膮c j膮 ku sobie.

Sidonie po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego r臋ce.

- Czy mia艂am wyb贸r? - odpar艂a. - A przy okazji, Devellyn, je偶eli masz ch臋膰 odegra膰 Huna Attyl臋, to Julia ma w swoim teatralnym kufrze jeden z tych he艂m贸w z rogami.

Devellyn pr贸bowa艂 wymy艣li膰 soczyst膮 ripost臋, kiedy us艂ysza艂 muzyk臋. Och, Bo偶e. Walc? Ale niech b臋dzie. Nie by艂 szczeg贸lnie dobry w bardziej zawi艂ych ta艅cach, i na Boga, mia艂 co艣 do powiedzenia.

Sidonie wygl膮da艂a na oszo艂omion膮, ale z wdzi臋kiem pop艂yn臋艂a w pierwszy obr贸t.

- Nigdy nie widzia艂am m臋偶czyzny, kt贸ry wygl膮da艂by bardziej 偶a艂o艣nie nie na swoim miejscu - powiedzia艂a. - Dlaczego, u licha, jeste艣 tutaj?

- A gdzie, u licha, ty by艂a艣? - zapyta艂 stanowczo.

Cofn臋艂a si臋, niemal gubi膮c krok.

- Pan wybaczy? - odpowiedzia艂a ch艂odno. - Nie wiedzia艂am, 偶e mam si臋 przed panem t艂umaczy膰, wasza lordowska mo艣膰.

- M贸wi艂a艣, 偶e jeste艣my przyjaci贸艂mi, Sidonie - powiedzia艂 burkliwie. - Przyjaciele nie znikaj膮 na trzy dni bez s艂owa. Je偶eli mnie unikasz, wola艂bym raczej, 偶eby艣 to powiedzia艂a.

- Devellyn, po艂owa Izby Lord贸w patrzy, jak ta艅cz臋 z tob膮 walca - przypomnia艂a mu. - Czego to, dok艂adnie, twoim zdaniem unikam?

Muzyka przycich艂a i urwa艂a si臋.

- Psiakrew! - odezwa艂 si臋. - Czy to ju偶 koniec?

Twarz Sidonie z艂agodnia艂a.

- Sko艅czy艂o si臋, kiedy zaczynali艣my, Devellyn - odpowiedzia艂a. - Bal takie, a przynajmniej jego wi臋ksza cz臋艣膰. To by艂 ostatni taniec przed kolacj膮.

Devellyn rozejrza艂 si臋 po sali. Pragnienie ucieczki sta艂o si臋 jeszcze silniejsze. Tancerze znikali z parkietu, ale on nie puszcza艂 r臋ki Sidonie. Poci膮gn臋艂a go ze zniecierpliwieniem.

- Devellyn, musz臋 i艣膰.

Obrzuci艂 j膮 spojrzeniem.

- Nie, prosz臋 - wyszepta艂. - Sidonie, musz臋 z tob膮 porozmawia膰.

- Nie mog臋. - Sidonie rozejrza艂a si臋 doko艂a, zaniepokojona. - Towarzysz臋 pannie Arbuckle.

- Tylko pi臋膰 minut - powiedzia艂 b艂agalnie. - Wszyscy id膮 na kolacj臋. Na pewno b臋dzie dostatecznie bezpieczna?

Sidonie przebieg艂a wzrokiem t艂um.

- Zapewne - zgodzi艂a si臋. - Zobacz臋 tylko, z kim zasiada do sto艂u. Gdzie b臋dziesz?

- Na g贸rze - odpar艂. - B臋d臋 czeka艂.

Tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e panna Arbuckle zwiesza艂a si臋 na ramieniu jakiego艣 baroneta o ch艂opi臋cej twarzy, 艣wie偶o przyby艂ego ze wsi. Otacza艂o ich z p贸艂 tuzina niewinnie wygl膮daj膮cych m艂odych ludzi, mi臋dzy kt贸rymi na dok艂adk臋 znajdowa艂a si臋 czyja艣 niezam臋偶na ciotka. Sidonie skin臋艂a g艂ow膮 z aprobat膮 i wymkn臋艂a si臋. Lord Devellyn przechadza艂 si臋 po korytarzu na g贸rze tu偶 przed toalet膮 dla pa艅, zbieraj膮c przy tym wszelkie mo偶liwe przera偶one spojrzenia. Wydawa艂 si臋 tego nie艣wiadom.

- Tutaj - powiedzia艂, kiedy korytarz opustosza艂.

Otworzy艂 drzwi i wci膮gn膮艂 Sidonie do ma艂ego, kiepsko o艣wietlonego pokoju bawialnego. Na kominku p艂on膮艂 s艂aby ogie艅, ale pok贸j by艂 pusty. Bez s艂owa Devellyn odwr贸ci艂 j膮 i poca艂owa艂.

Jego poprzedni poca艂unek by艂 zaskakuj膮co subtelny. Ten by艂 inny. Tym razem wzi膮艂 j膮 w posiadanie, z miejsca rozchyli艂 usta nad jej ustami i smakowa艂 j膮 g艂臋boko. Jego r臋ce prze艣lizgn臋艂y si臋 w g贸r臋 po jej plecach, przytrzymuj膮c j膮 艂agodnie, ale stanowczo. Sidonie nic nie mog艂a na to poradzi膰. Gdzie艣 w jej g艂臋bi ma艂a iskra rozgorza艂a w p艂omie艅. Stopnia艂a przy nim, a jej ramiona otoczy艂y go w pasie. Oddech Devellyna sta艂 si臋 gwa艂towny, jego nozdrza rozszerza艂y si臋 mocno, kiedy znowu przesuwa艂 ustami po jej ustach, smakuj膮c j膮 bardzo dok艂adnie.

Jego r臋ka zacisn臋艂a si臋 na jej sp贸dnicach i zacz臋艂a powoli podsuwa膰 je ku g贸rze. Sidonie musia艂a zd艂awi膰 ochot臋 udzielenia mu zach臋ty. Czu艂a si臋 rozpustna, niemal g艂upio zdesperowana. I wtedy przypomnia艂a sobie, gdzie jest. Z kim jest.

- Przesta艅 - szepn臋艂a, kiedy jego otwarte usta zsuwa艂y si臋 po jej szyi.

- Och, Sidonie - odezwa艂 si臋 chrapliwie. - Czy musz臋?

Zamkn臋艂a oczy i pozwoli艂a, by jej g艂owa opar艂a si臋 o 艣cian臋 za ni膮. Niczego tak nie pragn臋艂a, jak podda膰 si臋 jego dotykowi znawcy. Ale rozpocz臋艂aby co艣, czego nie o艣mieli艂aby si臋 doko艅czy膰.

- Tak, przesta艅 - odpar艂a. - Nie mo偶emy.

Wycofa艂 si臋 powoli. W blasku ognia z kominka jego spojrzenie wi臋zi艂o jej oczy, kiedy jego r臋ce podnios艂y si臋, by obj膮膰 jej twarz.

- Wiem, 偶e to z艂e, Sidonie, pragn膮膰 ciebie - powiedzia艂. - Ale ci臋 pragn臋. Wystarczaj膮co, by zrobi膰 z siebie cholernego durnia. Wystarczaj膮co, by wystawi膰 na ryzyko twoj膮 reputacj臋. I mimo ca艂ej mojej bezpo艣rednio艣ci i z艂ego charakteru nie jestem ci oboj臋tny. Jestem? Powiedz mi, Sidonie. Musz臋 wiedzie膰.

Sidonie oderwa艂a spojrzenie od niego i popatrzy艂a niewidz膮cym wzrokiem w g艂膮b pokoju.

- Wiesz, 偶e nie - powiedzia艂a. - Chcia艂abym, 偶eby tak by艂o. Mog艂oby by膰 艂atwiej.

- M贸wi膮, 偶e nic, co warto mie膰, nie przychodzi 艂atwo - odpar艂. - Na Boga, zaczynam w to wierzy膰.

- Czy to dlatego przyszed艂e艣 dzisiaj, Devellyn? - zapyta艂a. - 呕eby spr贸bowa膰 mnie uwie艣膰?

- Nie powinienem by艂 wcale przychodzi膰 - odpowiedzia艂. - Jutro b臋dziemy na j臋zykach ca艂ego Mayfair. A tw贸j brat zapewne spr贸buje mnie zabi膰. Ale, Sidonie, potrzebuj臋 ci臋.

- Ty mnie potrzebujesz? - W jej g艂osie zabrzmia艂o niedowierzanie.

- Potrzebuj臋, tak. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zamkn膮艂 oczy. - Nie potrafi臋 tego wyt艂umaczy膰, Sidonie, nawet samemu sobie - m贸wi艂 dalej. - Pozw贸l mi przyj艣膰 do ciebie dzi艣 w nocy. Pozw贸l mi kocha膰 si臋 z tob膮. Prosz臋.

Jego dotyk by艂 grzesznie kusz膮cy, jego s艂owa niemal trafia艂y jej do przekonania, i Sidonie zaczyna艂a podejrzewa膰, jak w艂a艣ciwie zyska艂 sobie sw贸j przydomek.

- Dlaczego ja, Devellyn? - zapyta艂a. - Jest tysi膮c innych kobiet, kt贸re m贸g艂by艣 mie膰.

Za艣mia艂 si臋 drwi膮co.

- Sidonie, ja mia艂em tysi膮c innych kobiet.

- Ale ja nie mia艂am kochanka od czasu Pierre'a - odpar艂a. - Nic nie wiem o tym, jak co艣 takiego si臋 odbywa.

- Dyskretnie - odrzek艂, przyk艂adaj膮c wargi do jej skroni. - Dzi艣 w nocy, kiedy wr贸cisz do domu, zapal 艣wiec臋 w oknie swojej bawialni, je偶eli wszystko b臋dzie w porz膮dku. Przyjd臋 pod twoje drzwi. Czy wpu艣cisz mnie do 艣rodka?

Sidonie z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

- Tak - odpowiedzia艂a. - Ale dlatego, 偶e musimy porozmawia膰.

- Rozmawia膰! - st臋kn膮l. - Jezu Chryste, Sidonie! Dlaczego kobiety zawsze chc膮 rozmawia膰? Nie jestem w tym dobry, do diab艂a. Wpu艣膰 mnie do swojego 艂贸偶ka, kochana, a poka偶臋 ci, co czuj臋.

Sidonie obliza艂a wargi.

- Niech臋tnie przyznaj臋, jak bardzo mnie kusisz, Devellyn - szepn臋艂a. - Prosz臋, czy jeste艣 usatysfakcjonowany?

Opar艂 czo艂o na jej czole, i Sidonie poczu艂a, jak jego cia艂o odpr臋偶a si臋 z ulg膮.

- Usatysfakcjonowany? - powt贸rzy艂. - Nic mnie nie usatysfakcjonuje, odk膮d zobaczy艂em ciebie, Sidonie. Ale czuj臋 si臋 troch臋 pocieszony.

- Pocieszony? Dlaczego?

- Dwa dni temu my艣la艂em, 偶e nie zobacz臋 ci臋 nigdy wi臋cej - wyszepta艂. - Za ka偶dym razem, kiedy zagl膮da艂em, ciebie nie by艂o, a pani Crosby mnie unika艂a.

Sidonie odchrz膮kn臋艂a. Nadszed艂 czas, by by膰 szczer膮 wobec Devellyna. Na tyle, na ile mog艂a.

- Prawda jest taka - zacz臋艂a - 偶e mia艂am ma艂y wypadek. Julia niewiele o tym wiedzia艂a.

- Wypadek? - Jego oczy badawczo przygl膮da艂y si臋 jej twarzy w 艣wietle 艣wiecy. - Co to za wypadek?

Zawaha艂a si臋.

- Pewnego wieczora spacerowa艂am sama w pobli偶u rzeki, kiedy…

- Sama? - wtr膮ci艂. - Po nocy?

- Tak, taka by艂aby te偶 reakcja Julii - mrukn臋艂a Sidonie. - I tak, dosta艂am ju偶 nauczk臋, dzi臋kuj臋 bardzo. Dw贸ch rzezimieszk贸w mia艂o ochot臋 mnie obrabowa膰. Ja nie mia艂am na to ochoty. I w toku dosy膰 burzliwej debaty kto艣 wyci膮gn膮艂 n贸偶.

- N贸偶! - Spojrzenie Devel艂yna przemkn臋艂o si臋 po niej z desperacj膮. - Dobry Bo偶e, czy dobrze si臋 czujesz?

Sidonie spu艣ci艂a wzrok.

- Ca艂kiem dobrze - odpowiedzia艂a. - Uciek艂am i posz艂am do George'a, tylko z lekkim skaleczeniem. On zszy艂 mi ran臋 i kaza艂 zosta膰, dop贸ki nie wydo-brzalam.

- Ran臋…! - G艂os Devellyna zabrzmia艂 matowo. - M贸j Bo偶e! Gdzie?

Sidonie dotkn臋艂a swojego prawego ramienia. Jego r臋ce od razu znalaz艂y si臋 na niej, odsuwaj膮c jej szal.

- Poka偶 mi - rozkaza艂, ci膮gn膮c j膮 za r臋kaw. - Zdejmij to, Sidonie. Chc臋 zobaczy膰. Teraz.

Jego ruchy by艂y dziwnie rozpaczliwe. Szal Sidonie zsun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Jej r臋kaw, ju偶 zaprojektowany tak, by ods艂ania膰 rami臋, z 艂atwo艣ci膮 zsun膮艂 si臋, uwidoczniaj膮c g贸rny brzeg banda偶a.

- Bo偶e drogi - szepn膮艂 Devellyn, przebiegaj膮c dr偶膮cym palcem wzd艂u偶 g贸rnej kraw臋dzi opatrunku. - Zabij臋 cz艂owieka, kt贸ry to zrobi艂. Jak powa偶na jest ta rana? Ile szw贸w? Jezu Chryste, Sidonie, tw贸j brat nie powinien bra膰 si臋 za zszywanie ran! A co, je偶eli wda艂oby si臋 zaka偶enie? Co? 艢ci膮gnij ten banda偶. Chc臋 to zobaczy膰.

- To nie jest konieczne - odpowiedzia艂a sztywno. Zacz臋li szarpa膰 si臋 z r臋kawem, Sidonie podci膮ga艂a go w g贸r臋, a Devellyn 艣ci膮ga艂 w d贸艂. - Rana si臋 goi. Wszystko jest dobrze.

- Do licha, nie sprzeczaj si臋! - warkn膮艂.

I w tej w艂a艣nie chwili drzwi za nimi stan臋艂y otworem.

- Och, rety, to nie jest gabinet Walrafena! - za膰wierka艂 damski glos. - Czy pomylili艣my drog臋, Cole?

Sidonie i Devellyn zamarli. Wysoki, przystojny d偶entelmen, zjedna r臋k膮 ci膮gle na ga艂ce u drzwi, sta艂 na progu, patrz膮c prosto na nich - a dok艂adniej na jak najbardziej ods艂oni臋te rami臋, kt贸re Devellyn zamierza艂 obna偶y膰.

- Najmocniej przepraszam! - powiedzia艂, wstrz膮艣ni臋ty. Potem mrukn膮艂 przez rami臋: - Ten pok贸j jest zaj臋ty, Isabel. Chod藕my gdzie艣 indziej.

Ale dama - a 艣ci艣lej bior膮c, lady Kirton - ju偶 min臋艂a go i wesz艂a.

- Madame Saint-Godard! - mrukn臋艂a, a jej twarz obla艂a si臋 rumie艅cem. - Och, rety!

Sidonie mog艂a si臋 tylko domy艣la膰, jakie wra偶enie sprawia艂a, z w艂osami i ubraniem w nie艂adzie i z wargami napuchni臋tymi od poca艂unk贸w Devellyna. Markiz niezdarnie podci膮gn膮艂 r臋kaw Sidonie, po czym rzuci艂 jej pytaj膮ce spojrzenie, z wyrazem niezadowolenia w oczach.

- Wyjd藕! - powiedzia艂a.

Sk艂oniwszy si臋 szybko, markiz ruszy艂 w kierunku drzwi.

- Zapewne marnuj臋 czas, m贸wi膮c to - zgrzytn膮艂 z臋bami w stron臋 lady Kirton. - Ale to nie to, co si臋 wydaje.

Lady Kirton zasznurowa艂a wargi. Devellyn uk艂oni艂 si臋 sztywno.

- Pani wybaczy. Musz臋 i艣膰.

Na te s艂owa wysoki d偶entelmen tak偶e pospiesznie wyszed艂, wci膮偶 z wyrazem szoku na twarzy.

- Isabel, p贸藕niej przejrzymy te papiery - powiedzia艂, nim zatrzasn膮艂 drzwi.

Lady Kirton spojrza艂a na Sidonie i u艣miechn臋艂a si臋 blado.

- Prosz臋 mi wybaczy膰, madame - powiedzia艂a, podchodz膮c bli偶ej. - Czy dobrze si臋 pani czuje?

- Najzupe艂niej, dzi臋kuj臋 pani - odpar艂a ch艂odno Sidonie. - Ale w obronie lorda Devellyna, wasza lordowska mo艣膰, powinnam powiedzie膰, 偶e…

- Och, nie musisz go przede mn膮 broni膰, moja droga! - przerwa艂a lady Kirton, ale jej policzki wci膮偶 by艂y zar贸偶owione. - Zna艂am tego hultaja jeszcze zanim zacz膮艂 biega膰 w kr贸tkich spodenkach.

- S膮dz臋, 偶e to m贸j obowi膮zek - powiedzia艂a Sidonie sztywno, odchylaj膮c r臋kaw tak, by by艂o wida膰 banda偶. - Widzi pani, w zesz艂ym tygodniu mia艂am wypadek. Zosta艂am napadni臋ta przez opryszk贸w.

Lady Kirton poblad艂a.

- Jakie偶 to okropne!

- Istotnie - zgodzi艂a si臋 Sidonie. - Kiedy Devellyn us艂ysza艂 o moim zranieniu, po prostu zapragn膮艂… upewni膰 si臋… - S艂owa j膮 zawiod艂y, no bo jak mia艂a wyt艂umaczy膰 to, co sama ledwie rozumia艂a? - Widzi pani, jeste艣my s膮siadami. Przyjaci贸艂mi. Obawiam si臋, 偶e da艂 si臋 ponie艣膰 zaniepokojeniu.

Jej oczy sta艂y si臋 cieplejsze.

- Tak, c贸偶, ten banda偶 zaniepokoi艂by ka偶dego, moja droga.

Sidonie pr贸bowa艂a poprawi膰 r臋kaw, ale tkanina zaczepi艂a o banda偶.

- Pozw贸l - mrukn臋艂a jej lordowska mo艣膰. Od艂o偶y艂a na bok stert臋 papier贸w, kt贸re przynios艂a, i podesz艂a, 偶eby pom贸c Sidonie.

- Czy masz pod spodem szwy?

- Z p贸艂 tuzina, o ile pami臋tam - odpowiedzia艂a Sidonie. - Nie by艂am ca艂kiem przytomna, kiedy je zak艂adano.

Lady Kirton wyg艂adzi艂a r臋kaw na ramieniu Sidonie.

- No ju偶, ju偶 dobrze - zagrucha艂a. - Wszystko w porz膮dku. Wielkie nieba, opryszki! Jakie偶 ekscytuj膮ce 偶ycie prowadzisz!

- Ekscytuj膮ce? - Sidonie odwr贸ci艂a si臋 twarz膮 do niej. - Ja bym tak nie powiedzia艂a.

Jej lordowska mo艣膰 niewinnie zatrzepota艂a powiekami.

- Ale odnios艂am wra偶enie, 偶e 偶eglowa艂a艣 doko艂a 艣wiata ze swoim 艣wi臋tej pami臋ci m臋偶em - odpar艂a. - I masz… c贸偶, masz swoje uczennice. I swoje lekcje. I wszystko inne, co… c贸偶, co robisz. Teraz zosta艂a艣 napadni臋ta przez opryszk贸w. Mnie nigdy nie przytrafia si臋 nic ekscytuj膮cego.

Sidonie nabra艂a obaw, 偶e cho膰 lady Kirton m贸wi艂a niesk艂adnie, to do czego艣 zmierza艂a.

- Nie by艂am 艣wiadoma, madam, 偶e uczenie uwa偶ane jest za szczeg贸lnie ekscytuj膮ce.

Lady Kirton unios艂a brwi i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po d艂o艅 Sidonie.

- Podczas mojego wieczorku muzycznego zauwa偶y艂am tak偶e to - powiedzia艂a, unosz膮c ubran膮 w r臋kawiczk臋 d艂o艅 Sidonie. - Kiedy przewraca艂a艣 strony dla panny Arbuckle przy fortepianie. Jestem w艣cibska, czy偶 nie?

- Pani wybaczy?

Zanim Sidonie zorientowa艂a si臋, lady Kirton zsun臋艂a jej r臋kawiczk臋. Lekko przebieg艂a wskazuj膮cym palcem wok贸艂 nagiego nadgarstka Sidonie.

- To niezwyczajna blizna - mrukn臋艂a, wpatruj膮c si臋 w ni膮. - Otarcie od liny, jak si臋 domy艣lam?

- Wypadek na pok艂adzie statku - przyzna艂a Sidonie.

- Tak, pok艂ad statku mo偶e by膰 niebezpiecznym miejscem - powiedzia艂a jej lordowska mo艣膰. - Ale 艣miem twierdzi膰, 偶e nieustraszona dziewczyna mo偶e szybko nauczy膰 si臋 wi膮za膰 marynarskie w臋z艂y, pracowa膰 przy 偶aglach, wspina膰 si臋 na maszty i robi膰 wszystkie te rzeczy, wymagaj膮ce zr臋czno艣ci.

Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.

- Niekiedy to konieczne - zgodzi艂a si臋. - W tym przypadku pomaga艂am zwija膰 偶agiel, ale zachowa艂am si臋 nieostro偶nie.

- Ach, nigdy nie wolno do tego dopuszcza膰! - powiedzia艂a jej lordowska mo艣膰, poklepuj膮c d艂o艅 Sidonie. - Rozmaite niebezpieczne rzeczy mog膮 si臋 przytrafi膰, kiedy kto艣 robi si臋 nieostro偶ny. Czy wiesz, moja droga, 偶e widzia艂am tylko jeszcze jedn膮 tak膮 blizn臋 w ca艂ym moim 偶yciu.

Sidonie zachwia艂a si臋.

- Je… jeszcze jedn膮?

Spojrzenie lady Kirton nie pozwoli艂o jej odwr贸ci膰 wzroku.

- Tego rodzaju blizny s膮 dosy膰 rzadkie, nieprawda偶?

- Ja… ale偶 sk膮d, powiedzia艂abym, 偶e s膮 ca艂kiem powszechne.

- U m臋偶czyzn, zapewne - zgodzi艂a si臋 jej lordowska mo艣膰, puszczaj膮c r臋k臋 Sidonie. - Ale zna艂am jeszcze tylko jedn膮 kobiet臋 z tak膮 blizn膮. Zatem b膮d藕 czujna, moja droga, je偶eli nie chcesz, aby kto艣 to zauwa偶y艂. B膮d藕 ostro偶na, kiedy… Och, niech wymy艣l臋 jaki艣 przyk艂ad! Tak, kiedy si臋gasz przez szerok膮 lad臋, by co艣 komu艣 wr臋czy膰. Na przyk艂ad pieni膮dze? Bo widzisz, kr贸tka r臋kawiczka odchyli si臋 nieco, kiedy przechylisz r臋k臋.

Sidonie nagle zrobi艂o si臋 s艂abo. Wyci膮gn臋艂a r臋ce i chwyci艂a oparcie fotela, 偶eby si臋 przytrzyma膰. Ostrze偶enie George'a na temat jej wizyt w Towarzystwie Nazareta艅skim zabrzmia艂o jej echem w uszach. B膮d藕 ostro偶na, moja droga, powiedzia艂. Zacne panie, kt贸re s膮 tam wolontariuszkami, nie s膮 g艂upie.

Ale lady Kirton nadal trajkota艂a o statkach i balach i skrzypcach, jak gdyby nie zasz艂o 偶adne wstrz膮saj膮ce wydarzenie.

- Pani wybaczy? - Sidonie odezwa艂a si臋 wreszcie.

- Kadryl, moja droga - powt贸rzy艂a lady Kirton, u艣miechaj膮c si臋 do niej dobrotliwie. - S艂ysz臋, 偶e skrzypce zaczynaj膮 gra膰 kadryla. Kolacja musia艂a si臋 zako艅czy膰. Mo偶e wr贸cimy do sali balowej i poszukamy panny Arbuckle?

Po przybyciu do domu Sidonie nie marnowa艂a czasu, tylko od razu zapali艂a 艣wiec臋. By艂a podenerwowana. Z powodu zawoalowanych aluzji lady Kirton i powiedzenia Devellynowi tego, czego dowiedzia艂a si臋 od brata. K艂amstwa zaczyna艂y ja dusi膰. Jaka艣 jej cz臋艣膰 wierzy艂a, 偶e Devellyn roze艣mieje si臋 i powie, 偶e dla niego to nie ma znaczenia. Jednak dla Sidonie to mia艂o znaczenie. Ju偶 do艣膰 przed nim ukrywa艂a. Nie chcia艂a ukrywa膰 i tego.

Ostro偶nie odsun臋艂a aksamitn膮 zas艂on臋 i postawi艂a 艣wiec臋 na parapecie. Szyba by艂a zaparowana, i znowu zacz臋艂o pada膰. Po drugiej stronie ulicy, w domu Devellyna by艂o ciemno. A jednak musia艂 by膰 niedaleko, bo ju偶 za par臋 sekund Sidonie us艂ysza艂a ciche pukanie do drzwi. Przenios艂a 艣wiec臋 na st贸艂 i ponownie zasun臋艂a zas艂on臋.

By艂 przemoczony, kiedy otworzy艂a drzwi.

- Wielkie nieba, wejd藕 do 艣rodka! - powiedzia艂a, pomagaj膮c mu zdj膮膰 palto. Otrz膮sn臋艂a z niego krople deszczu i zanios艂a je do pokoju bawialnego, 偶eby obesch艂o na krze艣le.

Natychmiast podszed艂, 偶eby j膮 poca艂owa膰, ale odepchn臋艂a go delikatnie.

- Usi膮d藕, prosz臋 - odezwa艂a si臋. - Jest co艣, co chcia艂abym ci powiedzie膰.

Skrzywi艂 si臋.

- To mi si臋 nie spodoba, nieprawda偶?

Mimo to usiad艂, i nie przerywa艂, kiedy Sidonie powtarza艂a mu to, co powiedzia艂 jej George.

- Nie do wiary! - odezwa艂 si臋, kiedy sko艅czy艂a. - Claire Bauchet, h臋?

- Zna艂e艣 j膮?

Jego wzrok b艂膮dzi艂 gdzie艣 daleko.

- S艂ysza艂em, jak o niej wspominano - mrukn膮艂. - Jej zwi膮zek z poprzednim ksi臋ciem raczej nie by艂 tajemnic膮.

Sidonie podnios艂a si臋 i zacz臋艂a spacerowa膰 po pokoju.

- Wiem - odpar艂a. - Ale ja przebywa艂am daleko st膮d przez wiele lat, Devellyn. Nikt mnie teraz nie pami臋ta. A ja nie pragn臋 wyst臋powa膰 z pokrewie艅stwem z Gravenelem… czy z moj膮 matk膮, je偶eli chcesz zna膰 prawd臋.

Wyraz jego twarzy pokaza艂, 偶e co艣 mu si臋 skojarzy艂o.

- George Bauchet - powiedzia艂 powoli. - To tak omal nie nazwa艂a艣 swojego brata w Covent Garden. Dlaczego przyj膮艂 nazwisko Kemble?

- George por贸偶ni艂 si臋 z naszymi rodzicami, kiedy byl bardzo m艂ody - szepn臋艂a, wci膮偶 chodz膮c. - Jak rozumiem, zmieni艂 nazwisko, 偶eby unikn膮膰 kojarzenia z nimi. On… on wybra艂 te偶 偶ycie, kt贸remu nasi rodzice stanowczo si臋 sprzeciwiali. By膰 mo偶e wiesz, co mam na my艣li?

Devellyn wzruszy艂 ramionami.

- Tak s膮dz臋 - odpar艂. - Dla mnie to ma艂o znaczy. Ale co to oznacza dla nas? Dlaczego tw贸j brat tak mnie nienawidzi?

Sidonie spojrza艂a na niego ze smutkiem w oczach.

- My艣l臋, 偶e m贸j brat jest tylko cz艂owiekiem, Devellyn - powiedzia艂a 艂agodnie. - Kt贸rego艣 dnia ty przejmiesz tytu艂, kt贸ry nale偶a艂by do niego, gdyby 偶ycie by艂o sprawiedliwe. Czy potrafisz zrozumie膰 uraz臋, jak膮 zapewne 偶ywi, ale kt贸rej nie pojmuje nawet on sam?

- Tak, oczywi艣cie, jak m贸g艂by czu膰 inaczej? - Devellyn wyci膮gn膮艂 do niej r臋ce. - Przykro mi, Sidonie - powiedzia艂, ujmuj膮c jej palce. - Ty i George dostali艣cie gorsze karty, ale zagrali艣cie nimi najlepiej jak si臋 da. Ja dosta艂em lepsze 偶ycie, ni偶 na to zas艂ugiwa艂em, i do艣膰 starannie je sknoci艂em. Chcia艂bym, 偶eby tytu艂 przeszed艂 na niego… On przyni贸s艂by mu wi臋cej chwa艂y ni偶 ja kiedykolwiek zdo艂am… Ale to przeznaczenie, kt贸rego nikt z nas nie mo偶e zmieni膰.

- Wiem. - Sidonie 艣cisn臋艂a mocniej jego d艂onie, a on pocieszaj膮co u艣cisn膮艂 jej palce.

Zatrzyma艂 jej spojrzenie.

- C贸偶, nie mo偶emy dzisiejszej nocy rozwi膮za膰 naszych problem贸w rodzinnych, nieprawda偶? - powiedzia艂, powoli przyci膮gaj膮c j膮 do siebie. - Chod藕, Sidonie, daj swojemu nowemu kuzynowi ca艂usa.

Podesz艂a do niego, wiedz膮c doskonale, 偶e nie powinna pozwala膰 na ten u艣cisk. Wiedz膮c, 偶e je偶eli kiedykolwiek mu si臋 odda, je偶eli kiedykolwiek znajdzie si臋 z nim w 艂贸偶ku, on pozna prawd臋 i znienawidzi j膮. Dlaczego tak trudno by艂o powiedzie膰 "nie" temu m臋偶czy藕nie? Nie by艂a pewna. Wiedzia艂a tylko, 偶e co艣 w nim wydawa艂o si臋 j膮 przyci膮ga膰, uzupe艂nia膰 j膮. Byli niespokojnymi duchami, ona i Devellyn; oboje nosili w sercach dotyk mroku. Na zewn膮trz byli inni. Ale w 艣rodku, jak si臋 obawia艂a, podobni. Teraz czu艂a -czu艂a to od samego pocz膮tku - jak straszliwie jest go g艂odna. To by艂o co艣, co wykracza艂o poza zmys艂owo艣膰, chocia偶 - pomy艣la艂a - oboje s膮 istotami bardzo zmys艂owymi.

Przyci膮gn膮艂 j膮 jeszcze troch臋, a偶 si臋 zetkn臋li. Jego usta spocz臋艂y na jej ustach, 艂agodne, lecz uparte. Otworzy艂a je dla niego i pozwoli艂a mu robi膰, co chcia艂. Tylko poca艂unek, powiedzia艂a sobie. Ale to by艂o k艂amstwo. Nie chcia艂a zatrzymywa膰 si臋 na poca艂unku.

Jedna z jego ci臋偶kich r膮k zsun臋艂a si臋 w d贸l po jej plecach i obj臋艂a po艣ladki, przyci膮gaj膮c j膮 zupe艂nie ku niemu. Poczu艂 si臋 tak, jak tamtej nocy "Pod Kotwic膮", mia艂 ju偶 wyra藕n膮 i upart膮 erekcj臋 pod tkanin膮 wieczorowych spodni. Jego usta ze艣lizgn臋艂y si臋 w d贸l po jej szyi.

- Bo偶e, wci膮偶 ci臋 pragn臋, Sidonie - powiedzia艂. - Chc臋 ci臋 p… nie, niech to diabli, to nie w porz膮dku! - Z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋… - Sidonie, ja chc臋…

- Wiem, czego chcesz - szepn臋艂a, a jej wargi przycisn臋艂y si臋 do jego ucha.

- Wiesz? - wychrypia艂. - To dobrze, bo ja mam ma艂o do艣wiadczenia w proszeniu o to grzecznie.

- Ale grzeczno艣膰 jest troch臋 jak urok, czy偶 nie? - mrukn臋艂a, spogl膮daj膮c na niego spod spuszczonych rz臋s. - Sztuczna. Ulotna. Niekiedy… nudna.

Poca艂owa艂 j膮 znowu.

- Pozw贸l mi - szepn膮艂; jedna jego r臋ka sun臋艂a ku jej piersi. - Pozw贸l mi ci臋 mie膰. Pozw贸l mi po prostu ci臋 posmakowa膰, Sidonie. Bo偶e, min臋艂y wieki, odk膮d pragn膮艂em czego艣 tak rozpaczliwie.

Ale to nie by艂y wieki, pomy艣la艂a Sidonie. To by艂o zaledwie kilka dni. Pragn膮艂 Ruby Black naprawd臋 rozpaczliwie. Ale teraz nie potrafi艂a znie艣膰 my艣lenia o tym. Devellyn masowa艂 jej pier艣 ciep艂膮, szerok膮 d艂oni膮, i wszelka racjonalna my艣l jej uciek艂a.

- Devellyn - szepn臋艂a. - Ja nie mog臋 tego zrobi膰.

- Mo偶esz - nalega艂, poci膮gaj膮c tkanin臋, 偶eby obna偶y膰 jej praw膮 pier艣. Jej sutek natychmiast stwardnia艂 pod jego dotykiem, i Devellyn pog艂adzi艂 j膮 kciukiem, jak gdyby by艂 to rzadki klejnot. - Sidonie - szepn膮艂; jego glos by艂 艂agodny, ale nieznosz膮cy sprzeciwu. - Pr贸bowa艂em si臋 temu opiera膰, ale nie mog臋. Musz臋 ci臋 mie膰.

- Tutaj?

- Tutaj jest doskonale - powiedzia艂.

M贸wi膮c to, poci膮gn膮艂 jej lewy r臋kaw w d贸l jej ramienia, w pe艂ni ods艂aniaj膮c pier艣. Oddech Sidonie sta艂 si臋 szybki i urywany. Musia艂a si臋 zatrzyma膰. Musia艂a. Ale teraz wargi Devellyna by艂y na niej, wsysaj膮c twardy czubek piersi w gor膮cy wir ust. Spojrza艂a w d贸艂 na jego pe艂ne, zmys艂owe usta, obserwuj膮c, jak jego j臋zyk dra偶ni si臋 z ni膮 tak okrutnie, i jej umys艂 rozp艂yn膮艂 si臋 w po偶膮daniu. Pragn臋艂a go. Bo偶e, te偶 zamierza艂a go mie膰, i do diabla ze skutkami.

- 艢wieca - wykrztusi艂a. - Zga艣 j膮.

- Zgasi膰? - Jego g艂os by艂 s艂aby od rozczarowania. Pozwoli艂a d艂oniom przebiec po jego plecach.

- Tak, prosz臋 - szepn臋艂a. - Czy bardzo ci to przeszkadza?

- Ani troch臋. - Odwr贸ci艂 si臋 i, nie puszczaj膮c jej, zdmuchn膮艂 艣wiec臋.

Ciemno艣膰 zala艂a pok贸j, ch艂odny i cichy. Devellyn wtuli艂 twarz w jej szyj臋.

- Jeste艣 przemarzni臋ta - wyszepta艂; poczu艂a na sk贸rze ciep艂o jego s艂贸w. - Rozpal臋 ogie艅 w kominku.

- Nie - powiedzia艂a pospiesznie. - Ty mnie ogrzejesz.

Przesun膮艂 r臋koma wzdiu偶 jej bok贸w w d艂ugiej, spokojnej pieszczocie. Potem wr贸ci艂 ustami do jej ust. Jedna r臋ka wci膮偶 unosi艂a i pie艣ci艂a jej pier艣, podczas gdy druga pow臋drowa艂a do guzik贸w na plecach sukni, rozpinaj膮c je umiej臋tnie, jakby robi艂 to przedtem z tysi膮c razy. Zapewne tak by艂o. Powinna powiedzie膰 "nie". Ale zamiast tego przycisn臋艂a si臋 do niego 艂apczywie i zatraci艂a w nast臋pnym poca艂unku. Poczu艂a, 偶e jej suknia sp艂ywa w d贸艂 po biodrach i opa卢da doko艂a kostek.

To, co teraz do niego czul膮, to nie by艂a tylko cielesna t臋sknota. By艂a to t臋sknota serca i duszy. Sidonie przekroczy艂a pr贸g rozs膮dku. Zakochiwa艂a si臋 bezgranicznie, i nikt nie by艂by tym bardziej zaskoczony ni偶 ona sama. Devellyn poca艂owa艂 j膮 g艂臋biej, i ostatni okruch jej w膮tpliwo艣ci stopnia艂. Przynajmniej ten jeden raz, powiedzia艂a sobie. Przynajmniej ten jeden raz odda mu si臋 i b臋dzie mia艂a nadziej臋, 偶e to wspomnienie jej wystarczy.

Na zewn膮trz deszcz wzmaga艂 si臋, wiatr formowa艂 z niego 艣ciany wody, kt贸re uderza艂y o okna i ceglane mury. Przez w膮sk膮 szpar臋 mi臋dzy zas艂onami widzia艂a, jak sp艂ywa艂 po szybie; krople odbija艂y s艂abe 艣wiat艂o gazowej latarni. Ale w pogr膮偶onej w mroku bawialni narasta艂o poczucie cichej intymno艣ci, jak gdyby byli dwojgiem kochank贸w samych na ca艂ym 艣wiecie. Sidonie pozwoli艂a d艂oniom w臋drowa膰, dok膮d chcia艂y. To by艂 najwy偶szy luksus. Devellyn by艂 ca艂y okazem m臋skiej si艂y i fizycznej urody; ko艅czyny mia艂 d艂ugie i mocne, a musku艂y napr臋偶one od mocy. Chocia偶 wcze艣niej widzia艂a go nagiego tylko przez moment, to wspomnienie wyry艂o si臋 w jej pami臋ci.

W ciemno艣ci rozbierali si臋 nawzajem, nie zadaj膮c pyta艅 ani si臋 nie odzywaj膮c. S艂owa wydawa艂y si臋 takie niepotrzebne, tak burz膮ce naturalny rytm. Jego surdut opad艂 na bok, w 艣lad za nim jej halka. Kamizelka, spodnie, po艅czochy i kalesony sp艂ywa艂y na pod艂og臋, a偶 wreszcie stan臋li razem nadzy w ciemno艣ci. Pozwoli艂 r臋kom przebiega膰 po niej, jak gdyby na 艣lepo ucz膮c si臋 na pami臋膰 kr膮g艂o艣ci i linii. Namaca艂 jej twarz i ramiona, jej biodra i tali臋, a potem znowu zwa偶y艂 w d艂oniach jej piersi. Sutki Sidonie zap艂on臋艂y, kiedy otar艂y si臋 o nie jego d艂onie. Co艣 ciep艂ego i cudownego wirowa艂o w niej przez ca艂e cia艂o a偶 do brzucha, a jej kolana ugi臋艂y si臋 z t臋sknoty.

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby si臋 przytrzyma膰, i w odpowiedzi Devellyn wzi膮艂 j膮 na r臋ce w pe艂nym wdzi臋ku, zdumiewaj膮co romantycznym ge艣cie. Przed kominkiem le偶a艂 gruby we艂niany dywan, tam Devellyn przykl臋kn膮艂.

- Chcesz m贸j surdut, 偶eby si臋 przykry膰? - zapyta艂, k艂ad膮c j膮 delikatnie.

R臋ce Sidonie skwapliwie wyci膮gn臋艂y si臋 ku niemu.

- Tylko ciebie.

Rozci膮gn膮艂 swe cia艂o nad ni膮, os艂aniaj膮c j膮 przed ch艂odem nocy i podpieraj膮c w艂asny ci臋偶ar na 艂okciach. Nakry艂 j膮 zupe艂nie; jego d艂ugie, muskularne nogi przyciska艂y j膮 do mi臋kkiej we艂ny. Przez d艂ug膮 chwil臋 tylko j膮 ca艂owa艂, jego wargi rozchyla艂y si臋 nad jej wargami, jego j臋zyk bada艂 g艂臋bi臋 jej ust, a potem wi艂 si臋 wok贸艂 jej warg. Jego cierpliwo艣膰 i 艂agodno艣膰 wstrz膮sn臋艂y ni膮. Jak zawsze, pachnia艂 lip膮 i czym艣 drzewnym - pomy艣la艂a, 偶e kasztanem - i rozgrzanym, podnieconym m臋偶czyzn膮. Wdycha艂a go i czu艂a przeszywaj膮cy b贸l. Jego usta by艂y teraz na jej piersi, ss膮c j膮 i dra偶ni膮c, kiedy jego druga r臋ka pie艣ci艂a jej sutek. Ogarn臋艂o j膮 po偶膮danie, ka偶膮c jej unie艣膰 biodra ku niemu.

- Czy jeste艣 ch臋tna, kochana? - mrukn膮艂. - Czego pragniesz?

Jej odchylona giowa opar艂a si臋 na dywanie, kiedy Sidonie instynktownie wi艂a si臋 pod nim.

- Ciebie, Devellyn - wyszepta艂a prawd臋 w ciemno艣膰. - Zawsze ciebie.

- Aleric - powiedzia艂 艂agodnie.

- Aleric.

Jego usta powr贸ci艂y do jej ust, a ona przyj臋艂a go 艂apczywie, wci膮gaj膮c jego j臋zyk w usta i przesuwaj膮c po nim w艂asnym. Ca艂owa艂a go g艂臋boko, a jej potrzeba wydawa艂a si臋 nim kierowa膰. Z cichym j臋kiem rozkoszy pog艂adzi艂 d贸艂 jej brzucha, sprawiaj膮c, 偶e jej sk贸ra zacz臋艂a dr偶e膰, gdy jej dotyka艂. Potem wsun膮艂 r臋ce mi臋dzy jej uda, dotykaj膮c intymnego miejsca.

Sidonie zn贸w zacz臋艂a si臋 wi膰.

- Mmm - mrukn臋艂a. - Pragn臋 ci臋 teraz.

Za艣mia艂 si臋 cicho w ciemno艣ci i przesun膮艂, a偶 poczu艂a, 偶e kl臋czy mi臋dzy jej nogami. Stanowczo u艂o偶y艂 d艂onie na wewn臋trznej stronie jej ud i rozepchn膮艂 je szeroko, ale nie wspi膮艂 si臋 na ni膮, tak jak tego pragn臋艂a.

- Wracaj - b艂aga艂a cichym i zanikaj膮cym g艂osem. - Na mnie. Prosz臋, Alericu. Prosz臋.

Zamiast tego uni贸s艂 jej kostki ponad swoje szerokie ramiona i wsun膮艂 r臋ce pod jej biodra. To by艂a najbardziej dekadencka pozycja, jak膮 mo偶na by艂o sobie wymy艣li膰; jej biodra podniesione do g贸ry przez jego pot臋偶ne r臋ce i ramiona. Wci膮偶 na kolanach, pochyli艂 g艂ow臋 i lekko dotkn膮艂 jej j臋zykiem, prosto w najbardziej wra偶liwe miejsce.

Sidonie wyda艂a niezrozumia艂y d藕wi臋k, tylko do tego by艂a zdolna.

- Podoba ci si臋 to, kochana? - zachrypia艂. Potem w艣lizgn膮艂 j臋zyk daleko mi臋dzy jej p艂atki, g艂adz膮c j膮 g艂臋boko. Dzika 偶膮dza zatrz臋s艂a ni膮 jak jeszcze nic, czego dot膮d zazna艂a.

Chcia艂a poczeka膰, przeci膮gn膮膰 t臋 chwil臋 i rozkoszowa膰 si臋 t膮 dekadencj膮. Ale kiedy g艂adzi艂 j膮 zn贸w i zn贸w, dotykaj膮c j臋zykiem jej s艂odkiego, sekretnego centrum, zacz臋艂a dygota膰. Wbi艂a palce w dywan, pr贸buj膮c powstrzyma膰 fale, kt贸re mog艂y j膮 powali膰. Jej wysi艂ki by艂y daremne. Ka偶dy jego dotyk by艂 s艂odkim, gor膮cym p艂omieniem, kt贸ry zn贸w posy艂a艂 ciep艂e, cudowne uczucie w g艂膮b jej brzucha i ni偶ej, a偶 wi艂a si臋 i 艂ka艂a z niespe艂nienia.

Powr贸ci艂a na ziemi臋 i wyci膮gn臋艂a do niego r臋ce, us艂ysza艂a w艂asny g艂os, b艂agaj膮cy go cicho. Pragn臋艂a jego ci臋偶aru i jego ciep艂a.

- Ochocza dziewczyna - powiedzia艂, uk艂adaj膮c j膮 na dywanie. Przeni贸s艂 si臋 na ni膮 i szeroko rozchyli艂 jej nogi swoimi kolanami. Przez chwil臋 zajmowa艂y si臋 ni膮 jego palce, w艣lizguj膮c si臋 do 艣rodka, g艂臋boko w wilgo膰, kt贸r膮 mog艂a poczu膰 i us艂ysze膰.

- Taka 艣liczna - wyszepta艂. - Taka spragniona, Sidonie. Pochlebiasz mi.

- Pragn臋 ci臋 - powiedzia艂a. - Prosz臋, Alericu, teraz?

I pragn臋艂a go z zaskakuj膮c膮 desperacj膮. Chcia艂a, 偶eby ci臋偶ar jego cia艂a przycisn膮艂 j膮 do mi臋kkiego dywanu, chcia艂a, by wype艂ni艂a j膮 jego wyra藕na twardo艣膰. Wyci膮gn臋艂a r臋ce i wzi臋艂a go w d艂onie. J臋kn膮艂, wydaj膮c g艂臋boki, pierwotny odg艂os, i odchyli艂 si臋 do ty艂u, 偶eby w pe艂ni wystawi膰 si臋 na jej dotyk. Jego widoczne zadowolenie o艣mieli艂o j膮. Jeszcze raz i jeszcze raz g艂adzi艂a jego poka藕n膮 erekcj臋, zachwycaj膮c si臋 jej jedwabistym, ciep艂ym ci臋偶arem, tkwi膮c膮 w nim ledwie tamowan膮 si艂膮.

J臋kn膮艂 zn贸w i nachyli艂 si臋 do przodu, 偶eby podeprze膰 si臋 na jednej r臋ce, z g艂ow膮 pochylon膮 nisko nad jej g艂ow膮. A potem rozmy艣lnymi, okrutnie powolnymi ruchami wsun膮艂 si臋 w ni膮. Rozochocona Sidonie podnios艂a si臋, by przyj膮膰 go g艂臋biej, ale on zmusi艂 j膮 swymi pot臋偶nymi ramionami, 偶eby znowu u艂o偶y艂a biodra na dywanie.

- Och, powoli, kochana! - ostrzeg艂 j膮. - Zwolnij. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, co ty ze mn膮 robisz.

Z rozmys艂em zacisn臋艂a mi臋艣nie wok贸艂 jego rozpalonego cz艂onka, a Devellyn wyda艂 odg艂os czystego b贸lu.

- Och, figlarka! - wychrypia艂. - Le偶 spokojnie, albo na nic wi臋cej nie przydam ci si臋 tej nocy.

Zach艂annie u艂o偶y艂a si臋 na dywanie. Centymetr po centymetrze, rozpalony, zanurza艂 si臋 w niej, po czym z zapa艂em zacz膮艂 uderza膰 mocno i g艂臋boko. Gdzie艣 w oddali grom przetoczy艂 si臋 po niebie i strugi deszczu przybra艂y na sile. Dwoje kochank贸w, ukrytych przed 艣wiatem. Ochranianych przez noc. Uderza艂 w ni膮 raz po raz, zatrzymuj膮c si臋, a potem zanurzaj膮c si臋 ca艂y g艂臋boko i s艂odko, pieszcz膮c jej cia艂o z ka偶dym ruchem.

Rytm Devellyna by艂 idealny. Wkr贸tce urywany odg艂os oddechu, rozrywaj膮cego mu pier艣, wype艂ni艂 mrok.

- Sidonie! Och, kochana!

Sidonie poczu艂a, jak jej cia艂o pod nim o偶ywia si臋 i zaczyna dr偶e膰. Grom przetoczy艂 si臋 ponownie, bli偶szy i g艂o艣niejszy. Z gard艂owym okrzykiem Deveilyn zag艂臋bi艂 si臋 do ko艅ca i wtedy, niespodziewanie, Sidonie zapomnia艂a o ca艂ym bo偶ym 艣wiecie. Otoczy艂y j膮 艣wiat艂o i rado艣膰. A potem zala艂y j膮 sk艂臋bione fale rozkoszy.

Cale wieki p贸藕niej Sidonie na wp贸艂 wr贸ci艂a do przytomno艣ci, kiedy poczu艂a, 偶e Devellyn wsuwa poduszk臋 z sofy pod jej g艂ow臋. Potem przytuli艂 si臋 do niej i przyci膮gn膮艂 j膮 w wygi臋cie w艂asnego cia艂a.

Odpr臋偶y艂a si臋, oparta o silny mur jego piersi, roz卢kosznie nie艣wiadoma burzy, i zn贸w odp艂yn臋艂a.

Chocia偶 Devellyn ledwie m贸g艂 dostrzec zarys jej twarzy, to patrzy艂 na drzemi膮c膮 Sidonie, wydawa艂o si臋, 偶e ca艂ymi godzinami. Sam nie m贸g艂 spa膰. Burzliwa pogoda nie mog艂a si臋 r贸wna膰 z zam臋tem w jego umy艣le i sercu. W jego sercu. A偶 do teraz nie by艂 nawet pewien, czy jakie艣 posiada. Wielkie nieba, wpad艂 po uszy. Ta skr臋caj膮ca mu wn臋trzno艣ci potrzeba, kt贸r膮 odczuwa艂 w stosunku do niej, by艂a prawdziwa, jak sobie u艣wiadomi艂. I zosta艂a ledwie - tylko ledwie - zaspokojona. Jego serce i umys艂 pragn臋艂y jej znowu. Ale cia艂o potrzebowa艂o odpoczynku.

B艂yskawica rozci臋艂a niebo i o艣wietli艂a pok贸j, rzucaj膮c odrobin臋 艣wiat艂a na twarz Sidonie. Ale on nie potrzebowa艂 艣wiat艂a, 偶eby zapami臋ta膰 jej ka偶dy rys. Jej delikatny nos. Jej pi臋kne, owalne oczy, osadzone leciutko sko艣nie. Atramentowoczarne, misternie wygi臋te brwi, kt贸re je podkre艣la艂y. Jakie偶 to dziwne, 偶e by艂a w po艂owie Angielk膮 - w po艂owie z Hilliard贸w -skoro wygl膮da艂a tak bardzo na Francuzk臋. Jak m贸g艂 nie wiedzie膰? Nie odgadn膮膰? Tak wiele pragn膮艂 si臋 o niej dowiedzie膰. O tak wiele pragn膮艂 zapyta膰. Wci膮偶 by艂a dla niego tajemnicza, a dla niego to by艂a m臋czarnia. Zaskoczy艂o go, 偶e tak jest. Pozna艂 mn贸stwo kobiet w fizycznym sensie, ale jego ciekawo艣膰 nigdy nie posun臋艂a si臋 dalej.

Daleki grom przetoczy艂 si臋 znowu, i Devellyn zastanowi艂 si臋, kt贸ra jest godzina. S艂u偶ba mo偶e nied艂ugo zacz膮膰 si臋 krz膮ta膰. By膰 mo偶e powinien obudzi膰 Sidonie i samemu wyj艣膰? Mia艂 nadziej臋, 偶e znowu zaprosi go do 艂贸偶ka, i to nied艂ugo. Dobrzej膮 usatysfakcjonowa艂. I nigdy nie czerpa艂 z tego takiej przyjemno艣ci. To tak偶e by艂o niepokoj膮ce. Niech臋tnie odsun膮艂 si臋 od jej ciep艂ego cia艂a. Przy pojawiaj膮cym si臋 od czasu do czasu rozb艂ysku 艣wiat艂a dostrzega艂, 偶e le偶a艂a na prawym boku, cudownie odpr臋偶ona, z twarz膮 na wp贸艂 zwr贸con膮 do poduszki, kt贸r膮 wsun膮艂 jej pod g艂ow臋. Trudno mu by艂o j膮 opuszcza膰.

By膰 mo偶e nie musia艂 jeszcze i艣膰? Poszpera艂 w stercie ubra艅, wydoby艂 sw贸j kieszonkowy zegarek, podszed艂 do okna i odsun膮艂 jedn膮 z zas艂on. Ale wiatr zgasi艂 po艂ow臋 ulicznych latarni i w s艂abym, 偶贸艂tawym 艣wietle Devellyn nie m贸g艂 rozr贸偶ni膰 cyfr. Poirytowany, odwr贸ci艂 si臋 od okna, ale w tej w艂a艣nie chwili pok贸j eksplodowa艂 艣wiat艂em, rozb艂yskuj膮cym raz, dwa, trzy razy, zanim z nieba rozleg艂 si臋 grzmot. Devellyn zamar艂, z r臋k膮 nadal przytrzymuj膮c膮 zas艂on臋, a oczyma utkwionymi wci膮偶 w jej pi臋knym ciele. Jej ciep艂ej sk贸rze o barwie ko艣ci s艂oniowej. Jej pe艂nych, idealnych piersiach…

Co艣 przypominaj膮cego panik臋 chwyci艂o go za gard艂o. Devellyn szarpni臋ciem odsun膮艂 zas艂on臋 do ko艅ca i przemaszerowa艂 przez pok贸j. Upad艂 na kolana, wpatruj膮c si臋 w skrawek cia艂a, o艣wietlony przez b艂yskawic臋. Przez chwil臋 nie by艂 w stanie oddycha膰. Poczu艂, jak jego palce wbijaj膮 si臋 jak szpony w dywan, na kt贸rym le偶a艂a, ale jego r臋ce byty zdr臋twia艂e.

Widzia艂 to ju偶. Otar艂 r臋k膮 brew i poczu艂 fal臋 zimnego potu na twarzy. Dobry Bo偶e w niebiesiech! To nie mo偶e by膰 prawda! Przeznaczenie nie mog艂oby by膰 tak zimne i okrutne. Nie, nawet wobec niego. W 偶贸艂tawym p贸艂mroku m贸g艂 prawie udawa膰, 偶e to siniec. Ale tak nie by艂o. To nie by艂o czym艣, co m臋偶czyzna m贸g艂by sobie wymy艣li膰 po najbardziej zmys艂owym, najbardziej poruszaj膮cym do艣wiadczeniu w swoim 偶yciu. Dobry Bo偶e, musia艂 pomy艣le膰!

Ale nieludzki odg艂os ju偶 wydziera艂 si臋 z jego piersi; co艣 ci臋偶kiego i d艂awi膮cego, niczym zbyt d艂ugo t艂umiony szloch. Mia艂 ochot臋 wy膰 z potwornego b贸lu.

Chcia艂 sprawi膰, by kuli艂a si臋, naga, podczas gdy on b臋dzie 偶膮da艂 odpowiedzi. Poczu艂, jak jego gard艂o si臋 zaciska, i poczu艂 pal膮cy, nag艂y nap贸r 艂ez pod powiekami.

To nie by艂o tylko oszustwo. To by艂a zdrada. Wcale nie by艂 pewien, czy m贸g艂by przetrwa膰 kolejn膮. Jak gdyby wyrywaj膮c si臋 spod kontroli, jego r臋ka otoczy艂a jej delikatne gard艂o. W mroku wygl膮da艂a tak krucho, tak niewinnie, ale w tej chwili Devellyn mia艂 straszliw膮 ch臋膰 j膮 udusi膰.

Sidonie musia艂a poczu膰 jego zaciskaj膮ce si臋 palce, bo obudzi艂a si臋 gwa艂townie i zesztywnia艂a.

- Devellyn…?

Chwyci艂 j膮 za oba ramiona i szarpn膮艂 w g贸r臋.

- Wstawaj, niech ci臋 diabli! - warkn膮艂. - Kim ty jeste艣? Powiedz mi!

Sidonie pr贸bowa艂a go odepchn膮膰.

- Przesta艅 - szepn臋艂a. - Sprawiasz mi b贸l.

Potrz膮sn膮艂 ni膮 mocno.

- Ty zdradliwa suko! - powiedzia艂. - Jak mog艂a艣 to zrobi膰? - Wyczu艂, 偶e w pe艂ni dosz艂a do siebie, wyczu艂 moment, w kt贸rym domy艣li艂a si臋, 偶e jej podst臋p dobieg艂 ko艅ca.

- Devellyn, przesta艅! - odezwa艂a si臋, niezdarnie podnosz膮c si臋 na kolana. - Masz senny koszmar.

- Masz cholern膮 racj臋, mam koszmar.

Poruszy艂a si臋, 偶eby uciec, ale on chwyci艂 j膮 i znowu poci膮gn膮艂 w d贸艂.

- Widzia艂em to, Sidonie. Wiem, kim jeste艣.

- Wi… widzia艂e艣… co?

Potrz膮sn膮艂 ni膮 znowu.

- Na Boga, nie udawaj! Ta och-jaka-porz膮dna madame Saint-Godard! Wystrychn臋艂a艣 ich wszystkich na dudka, czy偶 nie? - Poczu艂, jak jej cia艂o zwisa z rezygnacj膮.

- To nie tak, jak my艣lisz - szepn臋艂a, pr贸buj膮c wyszarpn膮膰 si臋 z jego uchwytu. - To nie tak.

Bezlito艣nie wzmocni艂 u艣cisk.

- I gdzie ja to ju偶 s艂ysza艂em? - odparowa艂, zaciskaj膮c palce na jej ramieniu. - Co ty knujesz, Sidonie? W co ty grasz?

Sidonie szlocha艂a teraz cicho.

- Zostaw mnie w spokoju - szepn臋艂a, opadaj膮c. - Wyno艣 si臋, Devellyn. Ja ci臋 nie prosi艂am, 偶eby艣 tutaj przyszed艂. I niczego nie knuj臋, to ja zrobi艂am z siebie idiotk臋 przed tob膮.

Odepchn膮艂 j膮, upad艂a na dywan. W ciemno艣ci do卢strzeg艂, 偶e si臋ga po halk臋, jak gdyby chcia艂a okry膰 swoj膮 nago艣膰. Popatrzy艂 na ni膮 z odraz膮.

- Czarny Anio艂! - powiedzia艂, podnosz膮c si臋. - Naprawd臋 my艣la艂a艣, 偶e zrobisz ze mnie durnia, tak? C贸偶, to nie zdarzy si臋 drugi raz, ty podst臋pna ma艂a wied藕mo.

Narzuca艂 na siebie ubranie. Sidonie wci膮偶 kuli艂a si臋 na dywanie.

- Niczego nie my艣la艂am - szepn臋艂a. - Nie planowa艂am tego!

Devellyn za艣mia艂 si臋 z gorycz膮.

- Ludzie tacy jak ty zawsze planuj膮, Sidonie - odpar艂. - Zawsze jakie艣 wykr臋ty, zawsze jaki艣 kant. My艣lisz, 偶e mo偶esz po prostu rozchyli膰 dla mnie nogi, wci膮gn膮膰 mnie w gr臋 i ocygani膰 ponownie? O co ci chodzi艂o tym razem? O wi臋cej pieni臋dzy? Czy o w艂asn膮 rozrywk臋?

Sidonie przycisn臋艂a sobie d艂o艅 do ust, t艂umi膮c szloch.

- Odda艂am ci twoje pieni膮dze, Alericu - za艂ka艂a. - Odda艂am ci wszystko. Niech ci臋 diabli, odda艂am ci swoje serce.

Devellyn poczu艂, jak jego w艂asne 艂zy wzbieraj膮 coraz bardziej pal膮co pod powiekami. 呕eby je zdusi膰, brutalnie poutyka艂 po艂y koszuli i odwr贸ci艂 si臋, 偶eby odszuka膰 kamizelk臋.

- Brudne k艂amstwa i krokodyle 艂zy - zgrzytn膮艂 z臋bami. - Daj spok贸j z teatralnymi sztuczkami, Sidonie. Zdradzi艂a艣 mnie.

- O czym ty m贸wisz? Dok膮d idziesz?

- Do domu - odpowiedzia艂. - Do domu, upi膰 si臋. I zamierzam pozosta膰 pijany przez d艂ugi czas, wi臋c trzymaj si臋 ode mnie z daleka, albo nie b臋d臋 odpowiedzialny za to, co zrobi臋, s艂yszysz mnie?

Unios艂a obie r臋ce do ust i zap艂aka艂a cicho.

- Czy ty… czy p贸jdziesz na policj臋?

Devellyn pochyli艂 si臋, porwa艂 p艂aszcz i szyderczo spojrza艂 jej w twarz.

- Z twojego powodu? - zapyta艂 z niedowierzaniem. - Dlaczego mia艂bym si臋 trudzi膰? Dla mnie jeste艣 martwa, Sidonie. R贸wnie martwa, jak gdybym wbi艂 ci ostrze w to twoje niewierne, ma艂e serce.

Opu艣ci艂 j膮 i zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi. S艂ysza艂 szlochanie, kt贸re teraz wstrz膮sa艂o jej cia艂em, nios膮ce si臋 echem po domu. Nie obchodzi艂o go wcale, czy cala s艂u偶ba w tym domu us艂ysza艂a. Przeszed艂 ciemnym korytarzem i wyszed艂 na Bedford Place, trzaskaj膮c drzwiami tak mocno, 偶e zatrz臋s艂y si臋 szyby w oknach. Deszcz ci膮gle pada艂. Jezu Chryste! Nagle zrobi艂o mu si臋 s艂abo, zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie od poczucia straty i niedowierzania.

Odwr贸ci艂 si臋 na progu. Krople deszczu odbija艂y si臋 od niego. Popatrzy艂 w okno, w kt贸rym zaledwie kilka godzin wcze艣niej zap艂on臋艂a jej 艣wieca. Zastyg艂, niepewny, co ma zrobi膰. W艣ciek艂o艣膰 wci膮偶 w nim buzowa艂a. Mia艂 ochot臋 co艣 st艂uc, co艣 spali膰. Och, Bo偶e, pomocy! Pomy艣la艂 o tym, jak przedtem czeka艂 na deszczu, modl膮c si臋, 偶eby zapali艂a t臋 艣wiec臋, i o nadziei, kt贸ra wype艂ni艂a jego serce, kiedy pojawi艂 si臋 maty p艂omyczek. Jakie偶 to by艂o okrutne uczucie. Nadzieja nie by艂a dla niego. Wiedzia艂 to ju偶 od dawna. A teraz zdrada Sidonie by艂a r贸wnie gorzka jak krew w jego ustach. Zobaczy艂 to. Czarnego Anio艂a.

Co gorsza, wiedzia艂 ju偶 wcze艣niej. Devellyn zmusi艂 si臋, by sobie przypomnie膰. Czy偶 nie mia艂 wra偶enia - tak, na samym pocz膮tku! - 偶e przypomina mu Ruby Black? Czy偶 nie zastanawia艂 si臋, jak mo偶e pali膰 si臋 do dw贸ch kobiet jednocze艣nie - dw贸ch tak na poz贸r r贸偶nych kobiet - i czu膰, 偶e daremne po偶膮danie ich obu doprowadza go do ob艂臋du? To prawda, 偶e zupe艂nie nie wygl膮da艂y podobnie. A jednak w g艂臋bi serca, wiedzia艂. Ale to, co wiedzia艂o serce, jego logiczny umys艂 odrzuci艂 jako nieprawdopodobne.

Zesz艂ej nocy zachowa艂 si臋 skandalicznie, 艣ci膮gaj膮c uwag臋 na Sidonie swoj膮 niechcian膮 atencj膮, a potem pozwalaj膮c, by przy艂apano ich na czym艣 znacznie gorszym. By艂o mu przykro. Wtedy wierzy艂, 偶e skompromitowa艂 dam臋; tym razem kogo艣, o kogo g艂臋boko si臋 troszczy艂. Tym razem chodzi艂o o jego 偶ycie i jego serce, i tak, nawet o jego nadziej臋, cho膰 tak s艂ab膮 i dopiero si臋 rodz膮c膮. Ale ona nie by艂a dam膮. A on nie mia艂 przysz艂o艣ci. Powinien by艂 o tym pami臋ta膰. A jednak jako艣 zatraci艂 si臋 w pe艂nych 偶aru oczach Sidonie i pozwoli艂, by oszukano go podw贸jnie.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i przy艂o偶y艂 d艂o艅 do szyby w miejscu, gdzie przedtem p艂on膮艂 ma艂y p艂omyczek. Zimna. Zimna jak 艣mier膰. 艁zy nap艂yn臋艂y znowu i tym razem po prostu zmusi艂 si臋, by odej艣膰 od drzwi i da膰 im pop艂yn膮膰. Sta艂 po艣rodku Bedford Place, pozwalaj膮c, by deszcz la艂 si臋 na niego, a偶 woda nas膮czy艂a jego w艂osy i jego p艂aszcz, i nawet ubranie pod spodem. Pomy艣la艂 o Sidonie i obawia艂 si臋, 偶e tym razem bolesne poczucie straty mo偶e go zabi膰.

Alasdair pojawi艂 si臋 na Bedford Place nied艂ugo po po艂udniu. Poprzedniego wieczora on i Devellyn rozstali si臋 po wej艣ciu do domu Walrafena, i wtedy widzieli si臋 po raz ostatni. Teraz Alasdair zosta艂 wprowadzony do gabinetu Devellyna przez Honeywella, kt贸ry lito艣ciwie przyni贸s艂 tac臋 z kaw膮. Alasdair musia艂 wyczu膰, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku, ale spokojnie spacerowa艂 po pokoju, dop贸ki Honeywell sobie nie poszed艂.

Stoj膮c przy oknie, patrzy艂, jak Devellyn nalewa kaw臋 dr偶膮c膮 r臋k膮.

- Nic ci nie jest, staruszku? - zapyta艂. - Wygl膮dasz, jakby艣 mia艂 za sob膮 trzydniow膮 popijaw臋.

Devellyn otworzy艂 usta, ale nie pad艂y 偶adne s艂owa.

- Chcia艂bym, 偶eby tak by艂o - przyzna艂 wreszcie. - Ale wyznam, 偶e nie by艂em w stanie prze艂kn膮膰 cho膰by 艂yczka sherry.

Jego przyjaciel przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 badawczo w jego twarz.

- Dev, czy jeste艣 chory?

Devellyn spojrza艂 na niego z przygn臋bieniem.

- Alasdairze, wydarzy艂o si臋 co艣 okropnego - wyszepta艂. - Chyba trac臋 rozum. Zaczynam my艣le膰, 偶e tak jest.

Alasdair po艂o偶y艂 ci臋偶k膮 r臋k臋 na jego ramieniu.

- Jak dla mnie, wygl膮dasz tak normalnie jak zawsze, staruszku - powiedzia艂. - Poza tym, 偶e jeste艣 blady jak trup. Bo偶e, mniej poblad艂e艣, kiedy Porterfield przedziurawi艂 ci rami臋 za to, 偶e przespa艂e艣 si臋 z jego 偶on膮.

Devellyn podszed艂 do krzes艂a.

- Usi膮d藕, na mi艂o艣膰 bosk膮.

Alasdair usiad艂.

- Ju偶. A teraz m贸w.

- Twoje milczenie, Alasdairze - wychrypia艂 Devellyn. - Na tw贸j honor… nie, na twoje 偶ycie… Musz臋 mie膰 pewno艣膰, 偶e zachowasz milczenie.

Alasdair z przej臋ciem pochyli艂 si臋 do przodu.

- Je偶eli o nie prosisz, masz je, Dev - odpowiedzia艂. - Wiesz o tym.

Devellyn przez d艂ug膮 chwil臋 w ciszy wpatrywa艂 si臋 w g艂膮b pokoju.

- Znalaz艂em moj膮 Nemezis, Alasdairze - powiedzia艂. - Znalaz艂em moj膮 Ruby Black.

- Doprawdy? - spyta艂 Alasdair, marszcz膮c brew. - To dobra wiadomo艣膰, czy偶 nie? Ale nie wiedzia艂em, 偶e jej szuka艂e艣.

- Niemniej znalaz艂em j膮, i to ca艂kiem przez przypadek. - Glos Devellyna brzmia艂 matowo. - Widzisz, Ruby Black to… to… Jezu, Alasdairze. To Sidonie.

Alasdair milcza艂 przez chwil臋.

- Masz na my艣li to, 偶e madame Saint-Godard i… i ta dziwka "Pod Kotwic膮"…?

- Tak.

- Banialuki, Dev! Jak mo偶esz nawet tak my艣le膰?

- Ja to wiem - powiedzia艂 g艂ucho. - Musisz mi zawierzy膰, 偶e widzia艂em dow贸d.

Alasdair uni贸s艂 brew.

- Nawet w pijanym widzie, Dev, nie masz zbyt wielkiej wyobra藕ni - zgodzi艂 si臋. - A w tej chwili wygl膮dasz przera偶aj膮co trze藕wo.

- Przera偶aj膮co, tak - powt贸rzy艂 Devellyn. - Niemal boj臋 si臋 st臋pi膰 sobie zmys艂y, boj臋 si臋, czego jeszcze m贸g艂bym si臋 dowiedzie膰.

- My艣l臋, 偶e zosta艂e艣 wprowadzony w b艂膮d, Dev - powiedzia艂 Alasdair. - Madame Saint-Godard jest taka wyrafinowana. Czy jeste艣 najzupe艂niej pewien?

Do diab艂a, czy by艂 pewien?

Tak. 艢wiat艂o by艂o ulotne, ale zobaczy艂 to. I z tego powodu opu艣ci艂 j膮 w 艣lepej furii. Dobry Bo偶e, zrobi艂 z siebie durnia na balu u Walrafena zesz艂ego wieczora. Potem wyszed艂 z balu z solennym zamiarem zrobienia czego艣 jeszcze bardziej g艂upiego. Poszed艂 nawet do domu przy Grosvenor Square na tyle zdesperowany, by szuka膰 matki, kt贸rej, dzi臋ki Bogu, nie by艂o w domu. I przez ca艂y ten czas by艂 ca艂kowicie trze藕wy. W艂膮cznie z tym, co si臋 wydarzy艂o potem.

Pozwoli艂 g艂owie opa艣膰 i opar艂 j膮 na r臋kach.

- Chryste, Alasdairze, sam nie wiem! - powiedzia艂. - Nie, to nieprawda. Jestem pewien. A ona ani nie zaprzecza, ani nie potwierdza. My艣l臋, 偶e doprowadzi艂a mnie do ob艂臋du.

Alasdair przez chwil臋 milcza艂.

- C贸偶, je偶eli te dwie kobiety to jedna i ta sama - odezwa艂 si臋 z niech臋ci膮 - to by wyja艣nia艂o par臋 rzeczy. Na przyk艂ad to, dlaczego niekt贸rzy przysi臋gaj膮, 偶e Czarny Anio艂 to Francuzka albo W艂oszka. I dlaczego Sidonie tak cz臋sto nie ma w domu.

- Ale jak to mo偶liwe? - zapyta艂 Devellyn, teraz 偶a艂uj膮c, 偶e nie potrafi podwa偶y膰 w艂asnego argumentu. - Polk nieustannie obserwuje jej drzwi. Nigdy nie wiedzia艂 jej wychodz膮cej z domu ubranej jak prostytutka czy pokoj贸wka ani w 偶adnym z tych przebra艅, kt贸rych u偶ywa艂 Anio艂.

- Och, ona jest na to zbyt bystra - odpowiedzia艂 jego przyjaciel. - Zapewne wymyka si臋 przez zau艂ek albo przez tylne okno. Wiemy ju偶, 偶e Czarny Anio艂 potrafi si臋 wspina膰, a Sidonie sp臋dzi艂a du偶o czasu na morzu, gdzie cz艂owiek uczy si臋 najr贸偶niejszych przydatnych rzeczy. A co do tatua偶u, c贸偶, nie jest to co艣, co mo偶na 艂atwo zrobi膰 w Londynie. Ale na niekt贸rych tropikalnych wyspach… - Alasdair uni贸s艂 ramiona i pozwoli艂 s艂owom zawisn膮膰 w powietrzu, jak gdyby chcia艂 da膰 Devellynowi czas na ich przyswojenie.

- Dobry Bo偶e, powinienem by艂 j膮 udusi膰, kiedy mia艂em okazje! - zgrzytn膮艂 z臋bami, wal膮c pi臋艣ci膮 w por臋cz fotela. - I jeszcze mog臋 to zrobi膰!

- Rety, Dev! - R臋ka Alasdaira wysun臋艂a si臋, 偶eby powstrzyma膰 pi臋艣膰 przyjaciela. - Sk膮d taka w艣ciek艂o艣膰? Nawet je偶eli mamy racj臋, jakie porachunki masz z Czarnym Anio艂em?

Devcllyn spojrza艂 na niego w os艂upieniu.

- Dobry Bo偶e, cz艂owieku! Ona mnie obrabowa艂a i upokorzy艂a!

Alasdair przechyli艂 g艂ow臋 na bok i przyjrza艂 mu si臋 uwa偶nie.

- Tak, i je偶eli dobrze pami臋tam, zwr贸ci艂a wszystko bez wyj膮tku - powiedzia艂 spokojnie. - Za艣 co do upokorzenia, Dev, ty i ja wykonali艣my tu cholernie dobr膮 robot臋. Ty narobi艂e艣 tego paskudnego rabanu "Pod Kotwic膮", a potem ja roznios艂em opowie艣膰 po ca艂ym mie艣cie. Ale o ile ty albo ja wiemy, ani s艂owo na ten temat nie pad艂o z ust Anio艂a.

Devellyn nie pomy艣la艂 o tym w takim 艣wietle. Czarny Aniol zwr贸ci艂 mu ca艂膮 jego w艂asno艣膰, to prawda. I zada艂a sobie mn贸stwo trudu, 偶eby to zrobi膰. Ale to kaza艂o mu przypomnie膰 sobie, jak j膮 potraktowa艂. Dobry Bo偶e! Uderzy艂 j膮. Rzuci艂 si臋 na ni膮, jak gdyby by艂a zwyk艂膮 nierz膮dnic膮. M臋偶czyzna nie ma prawa nikogo traktowa膰 w taki spos贸b. Devellyn poczu艂 now膮 fal臋 md艂o艣ci. Jak ona mog艂a cho膰by spojrze膰 mu teraz w twarz? Jak ona mog艂a go nie nienawidzi膰?

C贸偶, mo偶e nienawidzi艂a. Mo偶e wszystko to by艂o zemst膮.

Nie, nie, to nie tak. Pokr臋ci艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 w niej pouk艂ada膰. Sidonie wcale nie zachowywa艂a si臋 w taki spos贸b. Zachowywa艂a si臋 tak, jak gdyby po偶膮da艂a go szale艅czo. Powiedzia艂a, 偶e odda艂a mu swoje serce. Bo偶e, czy ten koszmar m贸g艂 sta膰 si臋 jeszcze gorszy?

W tej chwili do pokoju wszed艂 Henry Polk.

- Prosz臋 o wybaczenie, milordzie - powiedzia艂 z wahaniem. - Nie wiedzia艂em, 偶e jest pan zaj臋ty.

- Niewa偶ne - odpar艂 Devellyn. - O co chodzi?

Lokaj rzuci艂 niespokojne spojrzenie na Alasdaira.

- Co? Co? - dopytywa艂 si臋 markiz. - Nim si臋 nie przejmuj.

Polk niech臋tnie wszed艂 g艂臋biej do pokoju i wr臋czy艂 Devellynowi li艣cik, mocno nadpalony na rogu.

- Meg zobaczy艂a, jak madame wrzuca to do kominka dzi艣 rano - powiedzia艂. - I jeszcze jedna dziwna rzecz, milordzie. Meg m贸wi, 偶e madame p艂acze przez ca艂y dzie艅.

Alasdair obrzuci艂 Devellyna podejrzliwym spoj卢rzeniem.

- Meg m贸wi, 偶e pani Crosby te偶 jest w strasznym stanie - m贸wi艂 dalej Polk. - Co艣 wydarzy艂o si臋 p贸藕no w nocy, jakie艣 poruszenie w pokoju bawialnym od frontu. Meg nie wiedzia艂a co.

Devellyn wzi膮艂 li艣cik.

- Jak Meg zdoby艂a ten list, je偶eli madame Saint-Godard wrzuci艂a go do ognia?

- Madame by艂a roztargniona i nieostro偶na - odpowiedzia艂 Polk. - List nie zaj膮艂 si臋 ogniem, a kiedy Meg wesz艂a, 偶eby posprz膮ta膰 po 艣niadaniu, madame znowu wysz艂a. Meg pomy艣la艂a, 偶e to mo偶e mie膰 co艣 wsp贸lnego z ca艂ym tym zamieszaniem.

List zosta艂 zapiecz臋towany czarnym woskiem z odciskiem gryfa le偶膮cego z podniesion膮 g艂ow膮, teraz nieco nadtopionym. Ale nie by艂o adresu ani nawet nazwiska. Devellyn otworzy艂 list i rzuci艂 okiem na m臋skie pismo, kt贸re byioby eleganckie, gdyby pisz膮cy si臋 nie spieszy艂.

Dzi艣 wieczorem "Pod Krzy偶em". Bar. Pilne. Godzina dziewi膮ta.

Bonne chance, J-C

- Kto to dostarczy艂? - warkn膮艂 Devellyn.

Polk pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Meg m贸wi, 偶e nie ma poj臋cia, jak madame to dosta艂a ani od kogo to przysz艂o. Chocia偶 napisane troch臋 dziwnie.

- I piekielnie lakoniczne - mrukn膮艂 Devellyn. - Bonne chance. Francuski, nieprawda偶?

- Aha, to znaczy "powodzenia" - odpar艂 Alasdair.

Polk niespokojnie przest膮pi艂 z nogi na nog臋.

- 艢miem powiedzie膰, 偶e teraz wyrzuc膮 Meg, sir, czy偶 nie, sir? Je偶eli odkryj膮, 偶e mi to da艂a?

- Ca艂kiem mo偶liwe - mrukn膮艂 markiz, znowu ogl膮daj膮c list.

Alasdair wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- Daj mi spojrze膰, Dev.

Ale Polk wci膮偶 tu by艂.

- Milordzie? - odezwa艂 si臋 lokaj. - Je偶eli j膮 zwolni膮 bez referencji, to c贸偶, b臋d臋 musia艂 post膮pi膰 uczciwie, prawda? B臋d臋 musia艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰.

- Moje gratulacje - burkn膮艂 Devellyn, podaj膮c li艣cik Alasdairowi.

Alasdair rzuci艂 okiem na list.

- Chryste, Dev, co zamierzasz zrobi膰?

Devellyn pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Dlaczego ona mia艂aby robi膰 takie niebezpieczne rzeczy, Alasdairze? Dlaczego? Do diab艂a z tym, ja musz臋 wiedzie膰.

- Sir? - powiedzia艂 Polk, patrz膮c znacz膮co na swego pana. - Jak pan s膮dzi?

- Co? - Devellyn wreszcie na niego spojrza艂. - O co chodzi, Polk?

Lokaj westchn膮艂 ze znu偶eniem.

- Je偶eli Meg zostanie zwolniona przez madame - powiedzia艂 - i ja b臋d臋 musia艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰, b臋d臋 potrzebowa艂 wi臋cej miejsca, czy偶 nie, sir? I troch臋 prywatno艣ci?

Devellyn 艣ci膮gn膮艂 brew.

- Co, 偶adnej podwy偶ki?

Polk wydawa艂 si臋 to rozwa偶a膰.

- To wspania艂omy艣lne z pana strony, sir - odpar艂. - Ale ja nie jestem z tych, co korzystaj膮 z okazji. By膰 mo偶e m贸g艂by pan po prostu da膰 posad臋 Meg, dop贸ki nie pojawi膮 si臋 dzieci?

Devellyn westchn膮艂 i wetkn膮艂 list do kieszeni surduta.

- Dlaczego tak si臋 dzieje, Polk, 偶e mam przeczucie, i偶 b臋d臋 mia艂 na g艂owie ciebie, Meg i wasze wyimaginowane potomstwo a偶 do dnia S膮du Ostatecznego? - zapyta艂. - A wi臋c id藕. O偶e艅 si臋 ze smarkul膮. R贸wnie dobrze kto艣 tutaj mo偶e by膰 szcz臋艣liwy.

W tej w艂a艣nie chwili kto艣 zako艂ata艂 do frontowych drzwi; d藕wi臋k rozni贸s艂 si臋 echem po domu.

- B臋d臋 musia艂 si臋 tym zaj膮膰, sir - powiedzia艂 Polk, pospiesznie opuszczaj膮c pok贸j.

Alasdair popatrzy艂 na markiza z niepokojem.

- Spodziewasz si臋 kogo艣, Dev?

Devellyn popatrzy艂 na zegarek.

- Och, obawiam si臋, 偶e tak, Alasdairze - mrukn膮艂 ponuro. - To niemal na pewno b臋dzie moja matka.

Alasdair w okamgnieniu zerwa艂 si臋 z krzes艂a.

- Lepiej znikn臋 z oczu, staruszku - powiedzia艂. - I my艣l臋, 偶e powiniene艣 p贸j艣膰 dzi艣 wieczorem do zajazdu "Pod Krzy偶em" i za艂atwi膰 t臋 spraw臋 z Sidonie raz a dobrze.

- Dlaczego powinienem, do diab艂a?

Alasdair, ju偶 przy drzwiach, spojrza艂 na niego nieco smutnie.

- Nie ma co ukrywa膰, Dev, zakocha艂e艣 si臋 w tej kobiecie - powiedzia艂. - Rzuci艂e艣 dziwki, hazard i picie. By艂oby szkoda, gdyby Sidonie da艂a si臋 zabi膰 po takim nies艂ychanym pokazie skruchy.

Da艂a si臋 zabi膰? Przebieg艂 go zimny dreszcz, kiedy ponownie wyci膮ga艂 list. Alasdair mia艂 s艂uszno艣膰. Devellyn za艂o偶y艂, 偶e Sidonie zaprzestanie swoich sztuczek, teraz, kiedy on dowiedzia艂 si臋, kim jest. Ale ten list sugerowa艂, 偶e zamierza艂a znowu wcieli膰 si臋 w Czarnego Anio艂a. Jego tre艣膰 przywodzi艂a na my艣l tajemnic臋 w stylu p艂aszcza i szpady. I zosta艂 dostarczony przez jakiego艣 bezimiennego ulicznika, albo wsuni臋ty pod wycieraczk臋, na to Devellyn postawi艂by ostatniego szylinga. To by艂 sygna艂 dla niej, by co艣 zrobi艂a. Ale co?

I wtedy uderzy艂a go my艣l. W li艣cie nie napisano: "spotkaj si臋 ze mn膮 "Pod Krzy偶em". By艂o zupe艂nie mo偶liwe, 偶e Anio艂 mia艂 spotkanie z kim艣 innym. By膰 mo偶e z kim艣, kogo pisz膮cy wybra艂? Lub wskaza艂? W艂a艣ciwie to im wi臋cej Devellyn o tym my艣la艂, tym bardziej wierzy艂, 偶e autor listu to jaki艣 wsp贸艂spiskowiec. Wiele prostytutek mia艂o rajfur贸w i sutener贸w. To por贸wnanie zniesmaczy艂o Devellyna, ale by艂o ca艂kiem mo偶liwe, 偶e Czarny Anio艂 tak偶e korzysta艂 z czyjej艣 pomocy.

Devellyn nie mia艂 czasu, by roztrz膮sa膰 to d艂u偶ej. Raptem do pokoju wkroczy艂a jego matka, wygl膮daj膮ca po kr贸lewsku w sukni z bladoniebieskiego jedwabiu i strojnym, ozdobionym pi贸rami kapeluszu, kt贸ry doskonale pasowa艂 do jej oczu. Wygl膮da艂a promiennie. I nieco… triumfuj膮co. Och, to nie wr贸偶y艂o nic dobrego.

- Alericu, drogi ch艂opcze! - powiedzia艂a, ujmuj膮c w d艂onie jego obie r臋ce, kiedy podszed艂. - Jaki jeste艣 dzi艣 blady.

- Nic mi nie jest, mamo - odpar艂, nadstawiaj膮c policzki dla jej ca艂us贸w. - Ty wygl膮dasz kwitn膮co.

Honeywell, kt贸ry sp臋dzi艂 dwadzie艣cia lat w s艂u偶bie ksi臋偶nej, z szacunkiem szed艂 za ni膮, nios膮c tac臋 z herbat膮. Sprz膮tn膮艂 star膮 kaw臋, pozostawiaj膮c jej wysoko艣ci zdj臋cie r臋kawiczek i nalanie herbaty.

- C贸偶! - zacz臋艂a, podaj膮c Devellynowi fili偶ank臋. - Powiedziano mi, 偶e wczorajszego wieczora odwiedzi艂e艣 Grosvenor Square.

Devellyn bardzo serdecznie 偶a艂owa艂, 偶e to zrobi艂. Zbyt p贸藕no.

- Tak, madam. Ale to by艂 raczej chwilowy impuls.

- I powiedziano mi te偶, 偶e widziano ci臋 wczorajszego wieczoru na ma艂ej gali dobroczynnej Walrafena - delikatnie bada艂a grunt. - To wywo艂a艂o niema艂e poruszenie, m贸j drogi. Jednak偶e zosta艂e艣 zaproszony?

Devellyn wzruszy艂 ramionami.

- Alasdair to zaaran偶owa艂 - mrukn膮艂. - Najwyra藕niej Walrafen zaprosi ka偶dego, kto m贸g艂by g艂osowa膰 na torys贸w kiedykolwiek w tym stuleciu albo w nast臋pnym.

Ksi臋偶na zamruga艂a powiekami.

- Wielkie nieba! Nie wiedzia艂am, 偶e masz polityczne zainteresowania.

- Ani ja - odpar艂 oschle. - Ale znasz Alasdaira.

- Z pewno艣ci膮. - Matka u艣miechn臋艂a si臋 sztywno, jakby ten fakt by艂 dla niej bolesny. - W ka偶dym razie, zesz艂ego wieczora by艂am u stryjecznej babki Admety i gra艂am w pikiet臋 z Horatiem, kiedy kuzyn George wpad艂 i powiedzia艂…

- Zaraz! - Devellyn powstrzyma艂 j膮 ruchem r臋ki. - Gra艂a艣 w pikiet臋? Z terierem?

Jego matka zarumieni艂a si臋.

- Och, to trudno wyt艂umaczy膰 - powiedzia艂a, machn膮wszy z lekcewa偶eniem. - W ka偶dym razie, chcia艂am powiedzie膰, 偶e kuzyn George przysi臋ga艂, i偶 widzia艂 ci臋 u Walrafena, co by艂o dosy膰 zaskakuj膮ce. A potem, kiedy nasz lokaj powiedzia艂, 偶e by艂e艣 na Grosvenor Square, zabrak艂o mi s艂贸w.

- Tak, c贸偶, ju偶 ci to przesz艂o, nieprawda偶? - odpar艂 Devellyn.

Jego matka nie po艂kn臋艂a przyn臋ty.

- W rzeczy samej, m贸j kochany, gdybym wiedzia艂a, 偶e mog臋 si臋 ciebie spodziewa膰, nie czeka艂abym tyle lat, by na nowo otworzy膰 ten dom.

Devellyn w roztargnieniu zacz膮艂 miesza膰 cukier w swojej herbacie.

- Jak powiedzia艂em, to by艂 chwilowy impuls.

Podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂, 偶e matka obserwuje jego r臋k臋 z przera偶eniem.

- M贸j Bo偶e, Alericu! Ty nie s艂odzisz. A na pewno nie trzy kopiate 艂y偶eczki.

- Madam? - Spojrza艂 w d贸艂, a偶 do tej chwili nie zdaj膮c sobie sprawy, co robi. - Och, musia艂em gdzie艣 nabra膰 tego nawyku.

- C贸偶, porzu膰 go natychmiast! - poradzi艂a. - To wcale nie s艂u偶y talii.

Devellyn upi艂 艂yk herbaty.

- Zapami臋tam to, mamo.

Jego matka popatrzy艂a na niego dziwnie.

- Wielkie nieba, jeste艣 dzisiaj potulny! Czy jeste艣 chory? Czy masz gor膮czk臋?

Odstawi艂 fili偶ank臋 i przez chwil臋 siedzia艂 w milczeniu. Zesz艂ego wieczoru poszed艂 do matki, bo martwi艂 si臋 o reputacj臋 Sidonie, a nie wiedzia艂, dok膮d jeszcze m贸g艂by si臋 zwr贸ci膰 o pomoc. Teraz korci艂o go, by zobaczy膰 Sidonie z p臋tl膮 na szyi, w przeno艣ni, w sensie opinii towarzystwa o niej. Ale w jej przypadku by艂 tylko krok do tego, by naprawd臋 j膮 powieszono.

Prawda by艂a taka, 偶e Sidonie by艂a bezpieczna tylko wtedy, kiedy jej reputacja pozostawa艂a bez zastrze偶e艅. Nie chcia艂, by schwytano j膮 z jego powodu, niewa偶ne, co mu zrobi艂a.

- Nie, nie mam gor膮czki - powiedzia艂, wkraczaj膮c na cienki l贸d. - Tak w艂a艣ciwie, mamo, to mam problem. Albo raczej mog艂em stworzy膰 problem dla kogo艣 innego.

Jasne brwi jego matki unios艂y si臋 w g贸r臋 na te s艂owa.

- Rety - mrukn臋艂a. - Co si臋 sta艂o?

Devellyn powiedzia艂 prosto z mostu:

- Och, to co zwykle. Zwabi艂em niewinn膮 m艂od膮 kobiet臋 do ciemnego pokoju i pr贸bowa艂em nastawa膰 na jej cnot臋. A przynajmniej tak to wygl膮da艂o dla ludzi, kt贸rzy natkn臋li si臋 na nas w bawialni lorda Walrafena.

Jego matka poblad艂a.

- Bo偶e - odezwa艂a si臋. - Jak daleko to zasz艂o?

Markiz wzruszy艂 ramionami.

- Ca艂owa艂em j膮 ca艂kiem porz膮dnie, i to by艂o po niej wida膰 - przyzna艂. - Co gorsza, zsun膮艂em jej jeden r臋kaw prawie do 艂okcia.

Jego matka zamkn臋艂a oczy.

- Och, Alericu! - Jej 艂agodne s艂owa zwi臋kszy艂y tylko jego gniew.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, bada艂em ran臋 na ramieniu tej damy! - powiedzia艂 na swoj膮 obron臋. - Zosta艂a niedawno napadni臋ta przez opryszk贸w.

- Jakie偶 to okropne!

- C贸偶, by艂a dostatecznie nieobliczalna i g艂upia, 偶eby sama wychodzi膰 z domu po zmroku - powiedzia艂 zgry藕liwie. - I wcale nie jestem pewien, czy zamierza przesta膰.

- Wielkie nieba! - odezwa艂a si臋 ozi臋ble jego matka. - Nieobliczalna i g艂upia? B臋dzie raczej niesforna.

- Oszcz臋d藕 mi sarkazmu, mamo - burkn膮艂. - Staram si臋 wyt艂umaczy膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e szarpa艂em si臋 z ubraniem tej damy.

Jej wysoko艣膰 powstrzyma艂a u艣miech.

- Ale偶 bardzo prosz臋, m贸w dalej.

Devellyn skrzywi艂 si臋.

- Chcia艂em zobaczy膰 ran臋 - powt贸rzy艂. - Musia艂em si臋 dowiedzie膰, jak jest powa偶na. Ona nie chcia艂a mi pokaza膰. Zmagali艣my si臋 z r臋kawem, kiedy zostali艣my nakryci. I jestem pewien, 偶e to wygl膮da艂o jak zupe艂nie innego rodzaju zmagania.

- A teraz prosisz mnie o rad臋?

- Tak, bo wiem, jak skandal mo偶e zbruka膰 niewinn膮 kobiet臋 - powiedzia艂, ca艂kiem zapominaj膮c, 偶e Sidonie mog艂a by膰 daleka od niewinno艣ci. - Nie chc臋, by nast臋pna kobieta ucierpia艂a przez moje grubia艅skie zachowanie.

Twarz matki posmutnia艂a.

- Ach, my艣lisz o Jane - mrukn臋艂a. - Ale Jane jest teraz lady Helmshot, Alericu, od niemal dwunastu lat. W rzeczy samej, nie widz臋, 偶eby zbytnio ucierpia艂a.

- Zosta艂a zmuszona do po艣lubienia m臋偶czyzny dwa razy starszego od niej.

- Zmuszona? - jego matka odezwa艂a si臋 przewrotnie.

- Nie wiem, co masz na my艣li.

- C贸偶, o艣wiadczy艂e艣 si臋 Jane, nieprawda偶?

- Nast臋pnego dnia, jak kaza艂 ojciec - odwarkn膮艂. - A ona odm贸wi艂a mi bez namys艂u.

- Tak, ale wtedy tw贸j brat jeszcze 偶y艂 - powiedzia艂a cicho jego matka. - I wszyscy, w艂膮cznie z Jane, mieli艣my nadziej臋, 偶e obudzi si臋 i powr贸ci do normalnego 偶ycia.

- Tak, c贸偶, nie zrobi艂 tego, prawda? I to tak偶e jest moja wina.

Ksi臋偶na odstawi艂a fili偶ank臋 i przycisn臋艂a sobie koniuszki palc贸w do skroni.

- Alericu, nie mam serca toczy膰 teraz tej bitwy - odpowiedzia艂a ze znu偶eniem. - Co wi臋cej, zmierzam do czego艣 zgo艂a innego.

- Zatem na mi艂o艣膰 bosk膮, matko, po prostu to powiedz.

- Zamiast tego zadam ci pytanie - odpar艂a. - Jak s膮dzisz, dlaczego Jane posz艂a z tob膮 do tej ciemnej biblioteki? Ty nie mia艂e艣 widok贸w na tytu艂.

- Chcia艂a, 偶eby Greg poczu艂 zazdro艣膰 - przyzna艂.

- Tak, i to te偶 podzia艂a艂o - powiedzia艂a matka. - Gregory wpad艂 jak burza, got贸w strzec swojego ma艂ego podboju przed chciwymi r臋kami brata. Jakie偶 romantyczne!

- C贸偶, chyba b臋d臋 wiedzia艂, co odpowiedzie膰 nast臋pnym razem, kiedy oskar偶ysz mnie, 偶e jestem cyniczny, mamo - odpar艂 Devellyn.

Jego matka za艣mia艂a si臋.

- Ja cyniczna? - spyta艂a. - C贸偶, bardzo dobrze wiem, 偶e gdyby艣cie wy dwaj nie pok艂贸cili si臋, i gdyby Greg nie upad艂…

Devellyn przerwa艂 jej.

- Dobry Bo偶e, matko, on nie upad艂 - wtr膮ci艂. - Ja go uderzy艂em, do diab艂a, i to z rozmys艂em.

Ale jego matka niewzruszenie m贸wi艂a dalej:

- Jak powiedzia艂am, gdyby Greg nie upad艂, to dobrze wiem, 偶e Jane by艂aby teraz lady Devellyn. Ale zamiast tego lord Helmshot o艣wiadczy艂 jej si臋 dwa dni p贸藕niej, i Jane… jak to mawiaj膮 u White'a? Tak, zaasekurowa艂a swoje akcje i rozpocz臋艂a d艂ugie zar臋czyny.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 gorzko.

- Ty nigdy nie lubi艂a艣 Jane, nieprawda偶?

Matka wzruszy艂a w膮skimi ramionami.

- Ona wiedzia艂a, co pomy艣li Greg, kiedy posz艂a z tob膮 sama do tego pokoju - powiedzia艂a. - By艂a oportunistk膮. I w ko艅cu Greg by艂by to dostrzeg艂, ale do tej pory m贸g艂 j膮 ju偶 r贸wnie dobrze po艣lubi膰.

- Nie jestem pewien, jak przeszli艣my do dyskusji o Jane i Gregu, matko - odpar艂 Devellyn.

- Tak, wybacz mi, chcia艂e艣 mojej rady, czy偶 nie?

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 sarkastycznie.

- I drogo za to p艂ac臋, prawda?

Jego matka zacz臋艂a poprawia膰 fa艂dy swojej niebieskiej sukni.

- Ogromnie by mi pomog艂o, gdybym pozna艂a nazwisko tej damy, Alericu.

- Och, nie, nie poznasz - odrzek艂. - Nazwisko tej damy nie ma tu znaczenia.

Bo偶e, co za bzdury! B臋dzie mia艂o wielkie znaczenie, je偶eli wyjdzie na jaw.

Matka poci膮gn臋艂a nosem.

- C贸偶, czy jest szanowana? Przyzwoita?

- Do licha, gdyby by艂a jak膮艣 podfruwajk膮, czy by艂bym tu teraz, zmuszaj膮c si臋 do przechodzenia przez twoje tortury?

- Zrozumia艂am, Alericu - odpowiedzia艂a. - A zatem ta dama jest przyzwoita. Czy jest pann膮?

- Wdow膮 - odpar艂 sztywno. - Ale m艂od膮, i bez wielkich koneksji.

- Ach, rozumiem - powiedzia艂a matka, po czym umilk艂a na d艂ug膮 chwil臋. - Oczywi艣cie, je偶eli szczerze pragniesz chroni膰 jej dobre imi臋, najlepszym wyj艣ciem by艂oby ma艂偶e艅stwo.

Devellyn popatrzy艂 na matk臋, jakby nigdy o tym nie pomy艣la艂.

- Ma艂偶e艅stwo? - powiedzia艂. - Ma艂偶e艅stwo ze mn膮? Jeste艣 r贸wnie szalona jak stryjeczna babka Admeta, je偶eli s膮dzisz, 偶e moje nazwisko przyda艂oby jej reputacji cho膰 cie艅 ochrony. I szczerze m贸wi膮c, mamo, nie chc臋 tej kobiety.

Matka chyba uzna艂a ten argument.

- A wi臋c dobrze - mrukn臋艂a. - Zatem nie b臋dzie wesela. Ilu ludzi by艂o 艣wiadkami tej kompromituj膮cej sytuacji?

- Tylko dwoje - burkn膮艂 Devellyn. - To by艂a twoja przyjaci贸艂ka Isabel i ten jej przyjaciel. Ten wysoki, jasnow艂osy Adonis, kt贸ry o偶eni艂 si臋 z lady Kildermore.

- Ach, wielebny pan Amherst!

- Do licha! Pastor? Coraz gorzej!

- Zwa偶aj na j臋zyk, Alericu - wtr膮ci艂a jego matka zdawkowo. - I nie musisz si臋 zbytnio martwi膰 Amherstem. Z tego cz艂owieka nie wydoby艂oby si臋 plotki nawet si艂膮.

Devellyn odpr臋偶y艂 si臋 nieco. Jego matka pochyli艂a si臋 nad sto艂em i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- Mo偶e powinnam po prostu wst膮pi膰 na Berkeley Square i zostawi膰 wizyt贸wk臋 Isabel - powiedzia艂a. - Wiesz, 偶e jeste艣my starymi przyjaci贸艂kami.

Poruszy艂a si臋, jak gdyby chcia艂a wsta膰, ale pod wp艂ywem impulsu chwyci艂 j膮 za r臋k臋.

- Mamo, zaczekaj - wychrypia艂. - Mo偶e nie powinna艣 jeszcze i艣膰.

Jej twarz poblad艂a, i ksi臋偶na usiad艂a zn贸w z zatroskan膮 min膮.

- O co chodzi, m贸j drogi?

Przez chwil臋 przygryza艂 warg臋; s膮dzi艂, 偶e ten nawyk zwalczy艂 w dzieci艅stwie.

- Sk艂ama艂em - odezwa艂 si臋 wreszcie. - Nazwisko tej damy mo偶e mie膰 znaczenie.

Poklepa艂a go po r臋ce.

- I tak mia艂am zapyta膰 Isabel.

- Isabel nie wie wszystkiego - powiedzia艂. - Widzisz, ta dama m艂odo wysz艂a za m膮偶 za francuskiego kapitana okr臋tu. Po jego 艣mierci przyjecha艂a tu z Francji i zaj臋艂a dom naprzeciwko mojego przy Bedford Place. A偶 do niedawna my艣la艂em, 偶e jest Francuzk膮.

Jego matka unios艂a brew.

- A nie jest?

Devellyn pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Jej nazwisko brzmi madame Saint-Godard. Ale zanim wysz艂a za m膮偶, nazywa艂a si臋 Sidonie Bauchet. Czy j膮 znasz?

Matka zmarszczy艂a czo艂o i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ma brata, kt贸ry przyj膮艂 nazwisko Kemble - m贸wi艂 dalej Devellyn. - Jest handlowcem ze Strandu, bardzo zamo偶nym. I odkry艂em, 偶e ma wp艂ywowych przyjaci贸艂, mi臋dzy innymi Walrafena. Ale poza tym rodzina porusza si臋 na obrze偶ach wy偶szych sfer. Nie s膮 dobrze ustosunkowani, a ona ceni sobie swoje dobre imi臋.

Matka zareagowa艂a ze zrozumieniem.

- Isabel nie b臋dzie plotkowa膰, m贸j kochany.

- Mamo, jeste艣 pewna? - zapyta艂 z naciskiem. - Czuj臋 si臋 tutaj podw贸jnie odpowiedzialny. Bo widzisz, ta dama jest nasz膮 dalek膮 krewn膮. To c贸rka poprzedniego ksi臋cia.

Jego matka wygl膮da艂a na zdezorientowan膮.

- Nie, m贸j drogi, ona zmar艂a w Indiach.

Devellyn wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby 艣cisn膮膰 jej d艂o艅.

- Jego nie艣lubna c贸rka - powiedzia艂. - Jest dzieckiem Claire Bauchet. Metresy Gravenela, mamo.

- Och, rety! - Spojrzenie jego matki z艂agodnia艂o. - To tam by艂a c贸rka? Teraz przypominam sobie ma艂ego ch艂opca, a偶 nazbyt dobrze. Tw贸j ojciec by艂 oczywi艣cie oburzony, ale c贸偶 mia艂 zrobi膰.

- Zna艂a艣 Claire Bauchet?

Matka pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ciotka Admeta j膮 zna艂a, jak pami臋tam - odpar艂a. - Biedna, biedna dziewczyna. Doprowadzi艂 j膮 do zguby.

- Doprowadzi艂 j膮 do zguby…?

Spojrzenie jego matki zn贸w nabra艂o ostro艣ci.

- Poprzedni ksi膮偶臋 - powiedzia艂a cicho. - Mademoiselle Bauchet by艂a guwernantk膮 jego c贸rki w Stoneleigh. By艂a m艂oda i bardzo pi臋kna. Kiedy nie odwzajemni艂a jego zalot贸w, uciek艂 si臋 do przemocy. Nasi starsi s艂u偶膮cy wci膮偶 o tym szepcz膮.

- Dobry Bo偶e! Sidonie nigdy o tym nie wspomina艂a.

- A zatem nie poruszaj tego tematu - przestrzeg艂a go matka. - Ksi膮偶臋 by艂 jej ojcem. Mo偶e 偶ywi膰 do niego uczucie.

Albo uraz臋, pomy艣la艂 Devellyn. Mog艂a nawet pragn膮膰 zemsty. Ale jej ojciec ju偶 nie 偶y艂.

- I ta biedna Claire Bauchet - mrukn膮艂 - zosta艂a z tym niegodziwym psem? Przez tyle lat?

Oczy jego matki rozszerzy艂y si臋.

- Jaki偶 mia艂a wyb贸r? - zapyta艂a, unosz膮c eleganckie ramiona. - Nosi艂a jego dziecko.

Devellyn poczu艂 w艣ciek艂o艣膰 i w艂a艣ciwie nie wiedzia艂 dlaczego.

- Na Boga, ja bym go zabi艂!

- Och, Alericu, ty g艂uptasie. - W oczach matki pojawi艂a si臋 irytacja. - Niczego takiego by艣 nie zrobi艂.

- Zrobi艂bym - upiera艂 si臋. - I ch臋tnie poszed艂bym na szubienic臋.

- M贸wisz jak m臋偶czyzna! - odpar艂a. - Ta biedna dziewczyna by艂a zgubiona, Alericu, i by艂a w ci膮偶y. Nie mog艂a sobie pozwoli膰 na satysfakcj臋 zabicia go. Twierdz臋, 偶e wy, m臋偶czy藕ni, nie wiecie nic o macierzy艅stwie. Nawet przed narodzinami matka zniesie wszystko i po艣wi臋ci wszystko, 偶eby chroni膰 swoje dziecko. Nie mo偶esz nawet w po艂owie poj膮膰, jakie to oddanie.

Devellyn umilk艂 i zaduma艂 si臋 nad tym. By膰 mo偶e gniew jego matki by艂 usprawiedliwiony. Pomy艣la艂 o niej, o tym, jaka wydawa艂a si臋 zawsze drobna i krucha. A jednak broni艂a go do upad艂ego podczas tych mrocznych, piekielnych ostatnich dni 偶ycia Grega. Pami臋ta艂 k艂贸tnie, okropne oskar偶enia, jakie rzuca艂a w twarz jego ojcu. Broni膮c go, omal nie zniszczy艂a w艂asnego ma艂偶e艅stwa. A kiedy jego ojciec wci膮偶 by艂 rozgoryczony, ona uda艂a si臋 do w艂asnego ojca, bardzo zamo偶nego cz艂owieka, i b艂aga艂a go o wsparcie dla Devellyna.

Dziadek uczyni艂 to, i znacznie wi臋cej. Uczyni艂 Devellyna swoim dziedzicem, umo偶liwiaj膮c mu kontynuowanie 偶ycia d偶entelmena. I chocia偶 Devellyn byl g艂臋boko wdzi臋czny, ci膮gle odrzuca艂 spor膮 tego cz臋艣膰 z powodu w艣ciek艂o艣ci i goryczy. Jak m贸g艂 nie doceni膰 jej po艣wi臋cenia?

Wpatrzy艂 si臋 w herbat臋 i potarga艂 sobie r臋kami w艂osy.

- Przykro mi, mamo - wyszepta艂. - Nie my艣l臋 dzi艣 jasno.

Jego matka usiad艂a spokojniej na krze艣le.

- Ta kobieta - odezwa艂a si臋. - Sidonie. Czy to dobra osoba, twoim zdaniem?

Przytakn膮艂.

- Tak - powiedzia艂. - Tak, jest cudowna.

I w tej chwili naprawd臋 tak my艣la艂. Jego oburzenie na ni膮 posz艂o w niepami臋膰. Czu艂, 偶e Sidonie to najwspanialsza osoba, jak膮 kiedykolwiek spotka艂. Posiada艂a ka偶d膮 kobiec膮 zalet臋, jak膮 mo偶na by艂o sobie wyobrazi膰. Tak w艂a艣ciwie to bardzo przypomina艂a mu kobiet臋, kt贸ra siedzia艂a naprzeciwko niego. Delikatna. Elegancka. Pragmatyczna. Z sercem i duchem lwicy.

Podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂 matk臋 stoj膮c膮 przed nim.

- Alericu, musz臋 teraz odwiedzi膰 Isabel - powiedzia艂a, ca艂uj膮c go znowu. - Prosz臋, zaufaj mi, m贸j drogi, 偶e zajm臋 si臋 tym. Nie znosz臋 widzie膰 ci臋 tak zasmuconego.

Devellyn poczu艂, jak ostatnie pozosta艂o艣ci obaw odp艂ywaj膮. Ufa艂 swojej matce. Nie obiecywa艂aby czego艣, czego nie by艂aby w stanie spe艂ni膰. Reputacja Sidonie pozostanie nienaruszona - przynajmniej przez niego.

Jego matka by艂a ju偶 prawie za drzwiami.

- A przy okazji, gratuluj臋 - powiedzia艂a, zatrzymuj膮c si臋. - Honeywell m贸wi, 偶e dom przy Duke Street jest got贸w i 偶e wracacie tam w przysz艂ym tygodniu.

- Naprawd臋? - mrukn膮艂 Devellyn. - A wi臋c zapewne tak.

- Alericu! Nie wydajesz si臋 zadowolony.

Devellyn wzruszy艂 ramionami.

- Och, sam nie wiem, matko. Jestem nieco zm臋czony mieszkaniem przy Duke Street, je偶eli wiesz, co mam na my艣li.

Jego matka zmarszczy艂a nos.

- C贸偶, Bloomsbury nie jest obecnie okolic膮 zbyt modn膮.

Devellyn za艣mia艂 si臋 g艂臋boko.

- Tak jak i ja, mamo - powiedzia艂, wstaj膮c i podaj膮c jej rami臋. - Tak jak i ja.

Ksi臋偶na Gravenel nie marnowa艂a ani chwili, spiesz膮c przez miasto do Mayfair. O tej porze na ulicach by艂o t艂oczno od wspania艂ych powoz贸w i lokaj贸w, gdy偶 przedstawiciele wy偶szych sfer w po艣piechu przemieszczali si臋, odwiedzaj膮c nawzajem swoje domy, zostawiaj膮c wizyt贸wki, dostarczaj膮c kwiaty i og贸lnie buduj膮c szale艅stwo towarzyskiego sezonu. Jednak ksi臋偶na by艂a ca艂kiem pewna, 偶e zastanie swoj膮 przyjaci贸艂k臋 z dzieci臋cych lat w domu przy Berkeley Square. Lady Kirton nie by艂a wielk膮 wielbicielk膮 towarzystwa.

Lady Kirton nie siedzia艂a jednak przy swoim biurku. Musia艂a chyba wygl膮da膰 przez okno w pokoju bawialnym od frontu, bo sama otworzy艂a drzwi.

- Elizabeth, nareszcie! - powiedzia艂a. - Chod藕 szybko do biblioteki. Nie mamy chwili czasu do stracenia.

Ksi臋偶na by艂a zbita z tropu.

- To ty wiesz, dlaczego przysz艂am?

Lady Kirton m膮drze skin臋艂a g艂ow膮.

- W sprawie madame Saint-Godard, tak? - szepn臋艂a, poci膮gaj膮c ksi臋偶n臋 w g艂膮b korytarza. - I tego, co wydarzy艂o si臋 wczorajszego wieczora u Walrafena? Powinna艣 by艂a zobaczy膰 twarz Alerica, moja droga.

- Och, s膮dz臋, 偶e ta go z艂ama艂a, Isabel - powiedzia艂a ksi臋偶na. - My艣l臋, 偶e wpad艂 po uszy.

- Zgadzam si臋 - odpar艂a jej przyjaci贸艂ka. - Nigdy nie widzia艂am, 偶eby A艂eric tak zupe艂nie straci艂 zimn膮 krew, i to wszystko przez jakie艣 zranienie!

Ksi臋偶na unios艂a brwi.

- A wi臋c wierzysz w t臋 g艂upi膮 historyjk臋?

- Historyjk臋 o przygodzie madame Saint-Godard z jakimi艣 pospolitymi rzezimieszkami? - zapyta艂a Isabel. - Och, w rzeczy samej! Ale nie uwa偶am, 偶e jest g艂upia. My艣l臋, 偶e jest straszna. Bo widzisz, moja droga, ja wiem co艣 o naszej drogiej madame Saint-Godard i jej sk艂onno艣ci do szukania k艂opot贸w. By膰 mo偶e wi臋cej ni偶 wie Aleric.

- Doprawdy?

- Och, obawiam si臋, 偶e tak - odpowiedzia艂a lady Kirton, cicho zamykaj膮c drzwi. - I uwierz mi, Elizabeth, kiedy m贸wi臋, 偶e nie mamy ani chwili do stracenia, 偶eby doprowadzi膰 t臋 par臋 do o艂tarza!

Rozdzia艂 13

Wiecz贸r w zaje藕dzie

Przed wp贸艂 do dziewi膮tej Devellyn ulokowa艂 si臋 strategicznie w pokoju, z kt贸rego wida膰 by艂o wej艣cie do zajazdu "Pod Krzy偶em". Zabezpieczy艂 si臋, jakie艣 sze艣膰 godzin wcze艣niej wysy艂aj膮c Polka do Cheapside, 偶eby wynaj膮艂 mu pok贸j na noc. Potem chodzi艂 tam i z powrotem po gabinecie, dop贸ki lokaj nie powr贸ci艂 z kluczem oraz jak膮艣 niedorzeczn膮 opowie艣ci膮 o tym, jak to przekupi艂 ober偶yst臋, 偶eby dosta膰 pok贸j z najlepszym widokiem, pos艂uguj膮c si臋 przy tym reszt膮 z dziesi臋ciofuntowego banknotu Devellyna.

Devellyn wzi膮艂 klucz i machn膮艂 r臋k膮, ucinaj膮c wyja艣nienia. Chodz膮c, mocno zaciska艂 klucz w d艂oni, a偶 metal wbija艂 mu si臋 w cia艂o. Powiedzia艂 sobie, 偶e nie ma potrzeby przychodzi膰 sporo przed dziewi膮t膮. Jednak ju偶 sta艂 - a raczej garbi艂 si臋 - przy oknie od ponad p贸艂 godziny, wpatruj膮c si臋 w ruch uliczny na Wood Street. Posia艂 na d贸艂 po befsztyk, ale dzisiaj smakowa艂 on jak gotowana podeszwa.

Pok贸j by艂 nieco lepszy. Upchni臋ty pod okapem dachu, jak gdyby dodany po namy艣le, by艂 ma艂y i nijaki. Devellyn musia艂 si臋 przygarbi膰, 偶eby stan膮膰 przy oknie albo przej艣膰 przez drzwi. Pok贸j by艂 wyposa偶ony jedynie w w膮sk膮 ram臋 艂贸偶ka, umywalk臋 i solidny stolik z par膮 krzese艂. Devellyn, sfrustrowany i niecierpliwy, ograniczony w ciasnym pokoju, zaczyna艂 czu膰 si臋 jak lew w klatce.

Ale chodzi艂o mu o widok, nie o atmosfer臋. Mia艂 bardzo silne poczucie, 偶e je偶eli b臋dzie m贸g艂 zobaczy膰 Sidonie w roli Czarnego Anio艂a, zdo艂a pogodzi膰 si臋 z prawd膮. By膰 mo偶e zaakceptowa膰 j膮 i 偶y膰 z tym dalej. A jednak nerwy mia艂 napi臋te jak postronki. Czy ona przyjdzie? Czy on j膮 zobaczy? Tak, na Boga, zobaczy. I by艂 zdecydowany po艂o偶y膰 temu kres, raz a dobrze.

Mimo p贸藕nej pory zajazd t臋tni艂 偶yciem. Na o艣wietlonym 艣wiat艂em lamp podw贸rzu przechodnie i stajenni kr臋cili si臋 gor膮czkowo. Powozy nieustannie zaje偶d偶a艂y i odje偶d偶a艂y, kilka z nich by艂o l艣ni膮cymi, niebieskimi dyli偶ansami pocztowymi, wracaj膮cymi z trasy. Ludzie wszelkich stan贸w pospiesznie przechodzili przez frontowe drzwi, niekt贸rzy szukaj膮c noclegu, inni po prostu na pint臋 portera w barze.

Bar. W li艣cie specjalnie wymieniono to miejsce. Szanowana dama nie 偶yczy艂aby sobie, by widziano j膮 z m臋偶czyzn膮 w publicznym barze, czy偶 nie? Czarny Anio艂 b臋dzie zatem ubrany jak kto艣 mniej szanowa卢ny. By膰 mo偶e Devellyn wypatrywa艂 Ruby Black?

Ruby. Tak. To mog艂a by膰 Ruby.

Dobry Bo偶e. Nie by艂o 偶adnej Ruby. Musi wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Przeczesa艂 r臋k膮 w艂osy i pr贸bowa艂 skupi膰 si臋 na ciemno艣ciach za oknem. I w tej w艂a艣nie chwili j膮 zobaczy艂. Przesz艂a przez o艣wietlony fragment podw贸rza, 艣mia艂ym krokiem, ko艂ysz膮c biodrami. Ruby Black. Chocia偶 mia艂a na sobie ciemn膮 peleryn臋, narzucon膮 nonszalancko na ramiona, jej czerwona aksamitna sukienka i jaskraworude w艂osy by艂y 艂atwe do rozpoznania. Z g贸ry wygl膮da艂a i porusza艂a si臋 tak niepodobnie do Sidonie, 偶e Devellyn zdumiewa艂 si臋 przemian膮.

Pop臋dzi艂 na d贸艂 po dwa stopnie naraz, po czym min膮艂 publicznie dost臋pne cz臋艣ci zajazdu, a偶 dotar艂 do bocznego wej艣cia do baru. To pomieszczenie by艂o nieco lepiej o艣wietlone ni偶 "Pod Kotwic膮" i Devellynowi do艣膰 艂atwo by艂o zaj膮膰 pozycj臋 tu偶 za drzwiami. Cofn膮艂 si臋 w cie艅 wielkiego kredensu i patrzy艂, jak Ruby przechadza si臋 mi臋dzy stolikami.

Kogo艣 szuka艂a. Wydawa艂o si臋, 偶e bezskutecznie, bo wreszcie usiad艂a przy w膮skim stole z ty艂u sali i zwr贸ci艂a twarz w stron臋 g艂贸wnego wej艣cia. Jednak co najmniej tuzin par g艂odnych oczu obserwowa艂 j膮, napawaj膮c si臋 jej ustami i piersiami, i pon臋tnymi kr膮glo艣ciami bioder, kt贸re otula艂 dopasowany - zbyt dopasowany - czerwony aksamit. Patrzyli na ni膮 艣mia艂o, jakby by艂a na sprzeda偶. B膮d藕 co b膮d藕, przecie偶 takie wra偶enie chcia艂a sprawia膰. Devellyn poczu艂, 偶e jego gniew niebezpiecznie si臋 wzmaga. Mia艂 piekieln膮 nadziej臋, 偶e Sidonie bawi si臋 swoim ma艂ym podst臋pem. To by艂 ostatni, na jaki zamierza艂 jej pozwoli膰.

I wtedy do sali wszed艂 nowy klient, uderzaj膮co przystojny m艂ody m臋偶czyzna o bystrych czarnych oczach. By艂 szczup艂y, delikatnej budowy, ubrany z elegancj膮 rodem z Bond Street. W 艣wietle lamp niespiesznie rozejrza艂 si臋 sali. Jednak w ko艅cu zauwa偶y艂 spojrzenie Sidonie i podszed艂. Po zamienieniu kilku s艂贸w usiad艂 z wywa偶on膮 gracj膮.

Ruby - Sidonie ochoczo pochyli艂a si臋 nad sto艂em. Jej sk贸ra by艂a ciemniejsza, twarz mniej 艣ci膮gni臋ta, a pieprzyk, jak zauwa偶y艂 Devellyn, przemie艣ci艂 si臋 od ust do k膮cika oka. Nieostro偶nie z jej strony. A jednak go to korci艂o. Po jakich艣 pi臋ciu minutach rozmowa si臋 o偶ywi艂a. Wyraz twarzy m艂odego m臋偶czyzny sta艂 si臋 偶arliwy. A to znaczy艂o, 偶e zapewne jest tylko kwesti膮 czasu, kiedy Ruby zan臋ci go do zrobienia czego艣 g艂upiego.

W tej chwili przesz艂a obok nich pos艂uguj膮ca dziewczyna z tac膮 pe艂n膮 kufli, na chwil臋 zas艂aniaj膮c Devellynowi widok. Stara艂 si臋 wyjrze膰, niezdecydowany, jaki powinien by膰 jego nast臋pny krok. By膰 mo偶e powinien po prostu podej艣膰 i ostrzec m艂odego m臋偶czyzn臋, kt贸ry ca艂kiem wyra藕nie straci艂 g艂ow臋. Tak, najwidoczniej by艂 do艣膰 naiwny, 偶eby da膰 si臋 zwabi膰 w pu艂apk臋 Czarnego Anio艂a. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 przez st贸艂 i chwyci艂 jej d艂o艅. Cofn臋艂a si臋, skin臋艂a g艂ow膮, potem zn贸w si臋 odpr臋偶y艂a, jak gdyby zosta艂a zawarta jaka艣 umowa.

Bar robi艂 si臋 coraz bardziej zat艂oczony, gwar rozm贸w i dym g臋stnia艂y. Napi臋cie tak偶e ros艂o. A potem nast膮pi艂a nieprzyjemna chwila. M臋偶czyzna si臋gn膮艂 do kieszeni p艂aszcza i wyci膮gn膮艂 portfel. Mimo to jednak tylko do艣wiadczony gracz dostrzeg艂by pieni膮dze, kt贸re tak sprytnie schowa艂 w d艂oni, a potem poda艂 przez st贸艂.

Sidonie wzi臋艂a je, wsun臋艂a do swojej wy艣wiechtanej torebki i poruszy艂a si臋, jak gdyby chcia艂a wsta膰. D偶entelmen zrobi艂 to samo. Devellyn by艂 ju偶 w po艂owie sali, zanim sam poj膮艂, o co mu chodzi.

Ruby - nie, Sidonie - zobaczy艂a go, kiedy podchodzi艂. Wpad艂a w pop艂och i upu艣ci艂a torebk臋. M艂ody m臋偶czyzna nie by艂 艣wiadomy sytuacji, dop贸ki Devel-lyn nie chwyci艂 Sidonie za rami臋 i nie odci膮gn膮艂 od stolika.

M臋偶czyzna obr贸ci艂 si臋; jego oczy rozb艂ys艂y z w艣ciek艂o艣ci膮.

- Hola, monsieur! - powiedzia艂 z wyra藕nym akcentem. - Niech j膮 pan natychmiast pu艣ci!

Devellyn zbli偶y艂 twarz do m艂odego m臋偶czyzny.

- Hola, ty naiwny ma艂y fanfaronie - warkn膮艂 przyciszonym g艂osem. - Ta tutaj to nie dziwka za dwa pensy. A teraz wyno艣 si臋 i podzi臋kuj Bogu, zanim obedrze ci臋 ze wszystkiego pr贸cz kaleson贸w.

Dla Sidonie gra by艂a wyra藕nie sko艅czona. Wydawa艂o si臋, 偶e na jego oczach przemieni艂a si臋 z Ruby w Sidonie.

- Id藕! - rozkaza艂a m艂odemu m臋偶czy藕nie, kiedy Devellyn odci膮ga艂 j膮 od stolika. - Id藕, ju偶!

Miody m臋偶czyzna z oci膮ganiem rzuci艂 jej ostatnie spojrzenie i skierowa艂 si臋 w stron臋 drzwi. Devellyn porwa艂 torebk臋 i cisn膮艂 ni膮 za nim.

- I zabieraj swoje cholerne pieni膮dze! - rykn膮艂. - Ona nie jest na sprzeda偶.

J膮kaj膮c si臋 z oburzenia, Sidonie pr贸bowa艂a wyrwa膰 si臋 z jego u艣cisku.

- Puszczaj, ty brutalu! - odezwa艂a si臋. - Przesta艅! Zgniatasz mi nadgarstek.

Jeden czy dw贸ch klient贸w zacz臋艂o podnosi膰 si臋 z krzese艂, jak gdyby chcieli przyj艣膰 jej z pomoc膮. Potem, zobaczywszy wzrost Devellyna, usiedli z powrotem. Sidonie stara艂a si臋 sama wyrwa膰 z jego uchwytu, ale Devellyn by艂 bezlitosny. Powl贸k艂 j膮 przez bar do schod贸w i ruszy艂 na g贸r臋, ignoruj膮c dwie gapi膮ce si臋 na nich pos艂ugaczki.

- Puszczaj mnie, ty 艣winio! - Sidonie z rozmys艂em zahaczy艂a stop膮 o kraw臋d藕 stopnia i uwiesi艂a si臋 na Devellynie, stawiaj膮c op贸r. Devellyn tylko si臋 pochyli艂, z艂apa艂 j膮 wp贸艂 i przerzuci艂 sobie przez rami臋.

Wyl膮dowa艂a na nim z g艂o艣nym "uch!" i na moment zabrak艂o jej tchu.

Devellyn pogna艂 po schodach, po czym odwr贸ci艂 si臋, 偶eby wej艣膰 na nast臋pn膮 kondygnacj臋. Sidonie wci膮偶 si臋 wierci艂a i wymachiwa艂a r臋koma. Klepn膮艂 j膮 porz膮dnie w pup臋.

- Uspok贸j si臋, ty ma艂a j臋dzo!

- Postaw mnie! - wrzasn臋艂a, ok艂adaj膮c jego plecy pi臋艣ciami. - Devellyn, niech ci臋 diabli, postaw mnie. - Potem zmieni艂a taktyk臋. - Pomocy! Pomocy! Porywaj膮 mnie!

Devellyn kopni臋ciem otworzy艂 drzwi, cisn膮艂 Sido卢nie na 艂贸偶ko i zatrzasn膮艂 drzwi za sob膮.

- Oni ci臋 nie s艂ysz膮, Ruby - warkn膮艂.

Sidonie niezdarnie si臋 podnios艂a. Jej piersi omal nie wyla艂y si臋 spod ciasnego aksamitu.

- Czego ode mnie chcesz? - prychn臋艂a. - Czego?

Wskaza艂 g艂ow膮 w kierunku baru.

- Mo偶e po prostu wezm臋 to, co za zap艂aci艂 tw贸j 艣liczny Francuz - zaproponowa艂, a jego r臋ce pow臋drowa艂y do rozporka spodni. - By艂oby cholernie szkoda pozwoli膰, 偶eby taka niez艂a sztuka jak ty przesz艂a ko艂o nosa.

- Pos艂uchaj, Devellyn, to nie by艂o to, na co wygl膮da艂o. - Sidonie omiata艂a spojrzeniem pok贸j, jak gdyby szukaj膮c drogi ucieczki. - Jean-Claude to przyjaciel. Pr贸bowa艂 mnie ostrzec. Kto艣… paser… w艂a艣nie zosta艂 aresztowany.

Wci膮偶 艂ypi膮c gro藕nie, Devellyn skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi i opar艂 si臋 plecami o drzwi.

- Och, nie musz臋 tego znosi膰! - Sidonie pomkn臋艂a do okna i pchn臋艂a je bezsilnie.

- Cukiereczku, nigdy ci si臋 to nie uda - ostrzeg艂 j膮. - I zapewne z艂ama艂aby艣 sobie nog臋, gdyby ci si臋 uda艂o.

Pogardliwie obejrza艂a si臋 przez rami臋.

- Nie b膮d藕 g艂upcem, Devellyn - sykn臋艂a. - Nawet nie u艂ama艂abym sobie paznokcia.

Devellyn podni贸s艂 r臋k臋.

- Ach, zapomnia艂em! - powiedzia艂. - Czarny Anio艂 potrafi niemal wyfruwa膰 przez okna, prawda?

- Dlaczego mia艂oby ci臋 to obchodzi膰? - spyta艂a prowokuj膮co. - My艣la艂am, 偶e dla ciebie jestem martwa. My艣la艂am, 偶e chcia艂e艣… Zaraz, niech to sobie pouk艂adam… Tak, wbi膰 mi n贸偶 w serce. Czy dobrze pami臋tam?

Jej ton niewyt艂umaczalnie rozz艂o艣ci艂 go jeszcze bardziej. Devellyn przemierzy艂 pok贸j dwoma susami. Zn贸w chwyci艂 ja za rami臋, zawl贸k艂 do umywalki i chlusn膮艂 p贸艂 kwarty wody do miednicy.

- Zmyj to plugastwo z twarzy - warkn膮艂. - Zanim znowu poczujesz moj膮 r臋k臋 na ty艂ku.

Sidonie okr臋ci艂a si臋 i paln臋艂a go d艂oni膮 w twarz.

- Tylko spr贸buj.

Jej ton by艂 lodowaty, oczy p艂on臋艂y ogniem, i nagle nie wygl膮da艂a ju偶 jak Ruby, ani nawet jak Sidonie. Teraz by艂a 偶yw膮 kopi膮 George'a Kemble'a - podobie艅stwo by艂o uderzaj膮ce.

Devellyn pu艣ci艂 j膮 i dotkn膮艂 dwoma palcami swojego piek膮cego policzka.

- Po prostu to zmyj, Sidonie - powiedzia艂 zn贸w. - Prosz臋.

Buntowniczo wytrzyma艂a jego spojrzenie.

- Co艣 nie tak, ja艣nie panie? - odezwa艂a si臋. - Podoba艂o ci si臋 ostatnim razem, no nie?

Devellyn potrz膮sn膮艂 ni膮 lekko, potem cofn膮艂 si臋, nie przestaj膮c wpatrywa膰 si臋 w jej oczy.

- Sko艅cz z tym! - za偶膮da艂. - Niech ci臋 diabli, przesta艅 pos艂ugiwa膰 si臋 tym g艂osem. Te ubrania… zdejmij je. Sko艅cz z tym! Z tym wszystkim, s艂yszysz?

Ale teraz wydawa艂o si臋, 偶e wst膮pi艂 w ni膮 diabe艂.

- Co艣 nie tak, Devellyn? - szepn臋艂a, tym razem w艂asnym g艂osem. - Czy ta niegrzeczna Ruby jest dla ciebie zbyt kobieca? Czy nie chcia艂by艣 po prostu sam zedrze膰 z niej ubrania? Czy to nie to doprowadza ci臋 do szale艅stwa?

- Zamknij si臋, Sidonie! - krzykn膮艂. - Ty nie jeste艣… ty nie jeste艣 ni膮.

Teraz nadesz艂a jej kolej, by przyprze膰 go do muru, chocia偶 m贸g艂 to powstrzyma膰 w ka偶dej chwili. Zamiast tego stan膮艂 przy 艂贸偶ku z g艂ow膮 pochylon膮 pod niskim sufitem. Przez chwil臋 po prostu na niego patrzy艂a.

- Czy wiesz, w czym tkwi tw贸j problem, Devellyn?

- Moich problem贸w - zgrzytn膮艂 z臋bami - jest bez liku. I 偶aden z nich to twoja sprawa, do cholery.

Wtedy Sidonie zaszokowa艂a go, k艂ad膮c d艂o艅 p艂asko na jego brzuchu i przesuwaj膮c j膮 w d贸艂, a偶 zamkn膮艂 oczy i zadr偶a艂. A ona sun臋艂a dalej w d贸艂, do zapi臋cia jego spodni, i dalej, a偶 natkn臋艂a si臋 na jego cz艂onek, ju偶 twardy jak ska艂a i pulsuj膮cy. Przesuwaj膮c d艂oni膮 w g贸r臋 i w d贸艂, Sidonie wyda艂a rozkoszny odg艂os i pochyli艂a g艂ow臋, a偶 jej wargi niemal dotyka艂y jego gard艂a.

- Twoim problemem, Devellyn - szepn臋艂a; poczu艂 jej ciep艂y oddech na sk贸rze - jest to, 偶e ty pragniesz kobiet takich jak Ruby. Pragniesz przewidywalno艣ci. 呕eby wszystko by艂o proste i wygodne. 呕eby mo偶na by艂o sobie p贸j艣膰 po wszystkim. I nie chcesz 偶adnych pyta艅, kiedy sko艅czysz… bo po cz臋艣ci l臋kasz si臋, jakie mog艂yby by膰 odpowiedzi.

Zamkn膮艂 oczy i nas艂uchiwa艂 w艂asnego oddechu, rozrywaj膮cego mu p艂uca.

- Sko艅cz z tym, Sidonie.

Ale ona nie sko艅czy艂a. Dalej przesuwa艂a r臋k膮 po jego podbrzuszu, sprawiaj膮c, 偶e napina艂 si臋 we艂niany materia艂 jego spodni.

- Tak, jestem Czarnym Anio艂em, Devellyn - szepn臋艂a. - Jestem Ruby Black, t膮 z艂膮 dziewczyn膮, do kt贸rej si臋 palisz, i w艂a艣nie trzymam w d艂oni dow贸d. A ty mo偶esz odwr贸ci膰 si臋 plecami do Sidonie nawet bez po偶egnania tylko dlatego, 偶e okaza艂a si臋 kim艣 gorszym ni偶 cnotliwa ma艂a wd贸wka z naprzeciwka.

- Zamknij si臋, Sidonie. - Jego g艂os wydawa艂 si臋 teraz obcy. - Po prostu milcz. To nie tak.

Przytkn臋艂a wargi do jego sk贸ry.

- Jeste艣 pewien? - szepn臋艂a s艂odko. - By膰 mo偶e s膮dzisz, 偶e kobiety takie jak Ruby s膮 wszystkim, na co zas艂ugujesz. Albo mo偶e zbyt si臋 boisz zaanga偶owa膰 w cokolwiek bardziej skomplikowanego.

Chwyci艂 j膮 za nadgarstek i oderwa艂 od swojego cia艂a.

- Kiedy艣 to mog艂a by膰 prawda - zgrzytn膮艂 z臋bami. - Ale teraz, ja… do ci臋偶kiego diabla, sam nie wiem! Opu艣ci艂em ci臋, Sidonie, bo jeste艣 k艂amczuch膮. Zobaczy艂em prawd臋. Tatua偶. Jak mog艂a艣 to przede mn膮 ukrywa膰, niech ci臋 diabli? Jak mog艂a艣 pozwoli膰, 偶ebym za tob膮 t臋skni艂, kocha艂 si臋 z tob膮, i nigdy mi nie powiedzie膰? Jak?

Ulotni艂o si臋 z niej nieco bojowego nastroju.

- Ja… Ja pope艂ni艂am b艂膮d - szepn臋艂a. Jej spojrzenie z艂agodnia艂o.

- Jaki b艂膮d? - zapyta艂 stanowczym tonem. - To, 偶e mnie ok艂ama艂a艣? Czy to, 偶e mi si臋 odda艂a艣?

Zamkn臋艂a oczy i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie - szepn臋艂a. - Kochanie si臋 z tob膮 mog艂o by膰 nierozwa偶ne. Ale nie czu艂am, 偶e… nie czu艂am, 偶e to b艂膮d. Dop贸ki mnie nie opu艣ci艂e艣.

Devellyn wzi膮艂 g艂臋boki i chrapliwy wdech.

- Dobry Bo偶e, chyba si臋 w tobie zakocha艂em - wykrztusi艂. - Teraz my艣l臋 po prostu, 偶e zwariowa艂em. Zatem wyja艣nij to, Sidonie, skoro jeste艣 tak cholernie bystra. Bo to mnie ostatnio prze艣laduje nocami. Martwi臋 si臋, 偶e kto艣 poder偶nie ci gard艂o w jakim艣 zau艂ku albo za艂o偶y ci stryczek na szyj臋. To nie jakie艣 pieprzne fantazje o portowej dziwce, kt贸ra tak naprawd臋 nigdy nie istnia艂a.

Kurtyna czarnych rz臋s opad艂a w d贸艂. Sidonie spojrza艂a na niego z dziwn膮 mieszanin膮 fascynacji i czujno艣ci.

- Och, Czarny Anio艂 istnieje - szepn臋艂a. - I ona jeszcze nie sko艅czy艂a.

W Devellynie co艣 p臋k艂o. A potem jego usta by艂y na jej ustach, gor膮ce i mocne. Jego r臋ce j膮 obj臋艂y. Jego g艂owa uton臋艂a w jej zapachu i nie m贸g艂 trze藕wo my艣le膰. Pomimo swoich 艣mia艂ych s艂贸w Sidonie pr贸bowa艂a si臋 wywin膮膰, ale przytrzyma艂 j膮 przy sobie zdeterminowany. Wreszcie poczu艂, jak si臋 poddaje; poczu艂, jak opiera si臋 o jego cia艂o, oddaj膮c si臋 jego 偶ar艂ocznym ustom i niecierpliwemu dotykowi.

Przez d艂ug膮 chwile ca艂owa艂 j膮, przytrzymuj膮c mocno wystawion膮 na pastw臋 jego ataku. Odpowiedzia艂a poca艂unkiem, jej dr偶膮ce r臋ce przesuwa艂y si臋 po nim, jej oddech by艂 ledwie s艂yszalny w ciszy panuj膮cej w pokoju. Wype艂ni艂 d艂onie jej piersiami i zanurzy艂 si臋 w jej usta j臋zykiem, g艂臋boko i natarczywie. Westchn臋艂a i wyszepta艂a jego imi臋 w mrok lichego pokoiku.

- Alericu. Alericu.

I co艣 w brzmieniu tego s艂owa na jej wargach sprawi艂o, 偶e zebra艂o mu si臋 na p艂acz. By艂o tak bliskie, a jednak tak odlegle, niczym echo z jego przesz艂o艣ci. Wezwanie. B艂agalne wo艂anie do czego艣, czym niegdy艣 by艂. Potrzebowa艂 jej. Potrzebowa艂 wyrzuci膰 z. siebie cierpienie, gniew i zaw贸d, i odczu膰 to samo, co czul zesz艂ej nocy. Dzikie emocje wezbra艂y w nim, a wraz z nimi nadci膮gn膮艂 przeszywaj膮cy do g艂臋bi b贸l. Ona. Zawsze ona. Kimkolwiek jest.

Czu艂, jak jego cia艂o pulsuje w rytm serca. Spojrzeniem przeczesa艂 pok贸j. Rozchwierutane 艂贸偶ko nie wygl膮da艂o zach臋caj膮co, nie do tego, co mia艂 zamiar zrobi膰. Popchn膮艂 j膮 wi臋c dwa kroki w ty艂, w stron臋 sto艂u, i nie my艣l膮c wiele, zrzuci艂 cynow膮 tac臋 na pod艂og臋. Metal brz臋kn膮艂 o drewniane deski, ale Devellyn si臋 nie zatrzyma艂.

Po艂o偶y艂 j膮 na plecach na mocnej d臋binie i jedn膮 r臋k膮 podci膮gn膮艂 jej sp贸dnic臋. Drug膮 rozpi膮艂 w艂asne ubranie, a potem przyci膮gn膮艂 j膮 na skraj sto艂u. Musia艂 wcze艣niej zedrze膰 z niej majtki - nawet tego nie pami臋ta艂 - po czym zanurzy艂 si臋 w ni膮 g艂臋boko jednym g艂adkim pchni臋ciem.

Krzykn臋艂a i wyci膮gn臋艂a do niego r臋ce. Devellyn, kt贸ry wci膮偶 sta艂, pochyli艂 si臋 nad jej cia艂em i poca艂owa艂 j膮. Odpowiedzia艂a, ca艂uj膮c go d艂ugo i g艂臋boko, a potem pr贸bowa艂a z艂apa膰 oddech i nie mog艂a. Po偶膮danie p艂on臋艂o w nim tak, jak gdyby poprzednia noc wcale si臋 nie wydarzy艂a. Osobno byli niczym. Byli nieprawdziwi. Niekompletni. Razem, tej nocy, byli niczym gor膮czka pot臋偶nego po偶aru, szybkiego i wszechogarniaj膮cego.

W mroku Sidonie zn贸w wyszlocha艂a jego imi臋, i zabrzmia艂o to jeszcze bardziej s艂odko, kiedy wygi臋艂a si臋 ku niemu. Potem zatraci艂 si臋, uderzaj膮c raz za razem, pozwalaj膮c, by bia艂e 艣wiat艂o op艂ywa艂o go, p贸ki nie spocz膮艂 na jej ciele, dr偶膮cym i wyczerpanym.

Po d艂ugiej chwili zdo艂a艂 jako艣 znale藕膰 si艂臋, by podnie艣膰 j膮 ze sto艂u i zanie艣膰 na 艂贸偶ko. Ostro偶nie usiad艂 i usadowi艂 j膮 sobie na kolanach. Przytkn膮艂 wargi do jej czo艂a.

- Zada艂em ci b贸l? - Jego g艂os zabrzmia艂 jak chrapliwy szept.

Wyda艂a z siebie dziwny odg艂os, co艣 pomi臋dzy szlochem a 艣miechem.

- Nie.

Nagle oderwa艂 usta.

- Przepraszam - mrukn膮艂. - Tak bardzo ci臋 przepraszam, Sidonie. Nie mia艂em zamiaru… Ty nie jeste艣 jak… - Nie potrafi艂 dobra膰 w艂a艣ciwych s艂贸w na wyja艣nienie tego, co sam ledwie pojmowa艂. - Ach, Sidonie. Nie mog臋 znie艣膰 偶ycia bez ciebie. Niech B贸g ma nas oboje w opiece.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, zadziwiona.

- Dlaczego, Devellyn? - szepn臋艂a. - Dlaczego ja?

- Nie wiem - wyszepta艂. Jego usta przycisn臋艂y si臋 do zag艂臋bienia jej szyi. - Ja nie wiem dlaczego, Sidonie. To ob艂臋d. Ale zakocha艂em si臋.

Pochwyci艂a jego twarz w d艂onie i zmusi艂a go, by spojrza艂 jej w oczy.

- Wiesz, kim jestem, Devellyn.

- To nie ma znaczenia - powiedzia艂, u艣wiadamiaj膮c sobie, jak prawdziwe by艂y te s艂owa. - Pragn臋 ci臋. Potrzebuj臋 ci臋. I wcale nie jestem pewien, czy zas艂ugujesz na taki los.

W jej oczach pojawi艂o si臋 zmieszanie.

- Zapyta艂e艣 mnie, czy ostatnia noc by艂a pomy艂k膮 - szepn臋艂a. - C贸偶, sam widzisz, co z tego wynik艂o. Podj臋艂am niem膮dre ryzyko, by mie膰 co艣, czego rozpaczliwie pragn臋艂am. A teraz zosta艂am nakryta. Jak to mo偶e by膰 pomy艂k膮, cokolwiek z tego? Widzisz, stale zadaj臋 sobie to pytanie. Jak co艣, co by艂o… tak pi臋kne, mog艂o by膰 z艂e?

- Nie by艂o - odpowiedzia艂.

Zwr贸ci艂a twarz ku jego koszuli.

- Och, Bo偶e - szepn臋艂a do jego rozche艂stanego krawata. - Cokolwiek si臋 sta艂o, by艂o tego warte.

Devellyn przytkn膮艂 wargi do czubka jej g艂owy i wci膮gn膮艂 w nozdrza ciep艂y zapach. Jej s艂owa sprawi艂y, 偶e znowu nadci膮gn膮艂 strach.

- Dobry Bo偶e, Czarny Anio艂! - powiedzia艂. - Dlaczego, Sidonie? Dlaczego? Och, moja mi艂o艣ci, czy nie wiesz, 偶e mogliby ci臋 powiesi膰? Dlaczego, w imi臋 Bo偶e, robisz te niebezpieczne rzeczy i wiedziesz to dziwne, potajemne 偶ycie?

Sidonie patrzy艂a, jak na twarzy Devellyna maluj膮 si臋 niezwykle jak dla niego emocje. Obawa i niepewno艣膰. Pewien 偶al. Zas艂ugiwa艂 na odpowied藕. Z wahaniem spr贸bowa艂a jak膮艣 mu da膰. Ale nie by艂o to bardziej sk艂adne ni偶 wtedy, kiedy m贸wi艂a to George'owi. I Devellynowi podoba艂o si臋 to jeszcze mniej.

Jego oczy pociemnia艂y, ale jak gdyby dla z艂agodzenia swoich s艂贸w podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby pog艂adzi膰 jej policzek.

- Sidonie, istniej膮 lepsze, bezpieczniejsze sposoby, 偶eby pomaga膰 tym, kt贸rym wiedzie si臋 gorzej - powiedzia艂. - To, co ty robisz, jest takie niebezpieczne. To szale艅stwo.

- M贸wisz jak George.

Jego glos zabrzmia艂 teraz 艂agodniej.

- To musi si臋 sko艅czy膰, Sidonie. Niewa偶ne, co stanie si臋 mi臋dzy nami. Obiecaj mi.

Westchn臋艂a.

- Jak mog臋? - odpar艂a wreszcie. - Nie zrobi臋 tego, Devellyn. Nie mog臋. Czy ty nie rozumiesz? Nie zamierza艂am zakocha膰 si臋 w tobie. Tak mocno stara艂am si臋 trzyma膰 z dala, ale ty nie… ty nie…

- Nie przyj膮艂bym "nie" za odpowied藕? - podsun膮艂. - To prawda, i teraz te偶 nie przyjm臋. Sidonie, Czarny Anio艂 nie 偶yje.

- Nie - szepn臋艂a. - Nie dla mnie.

- Sko艅cz z tym, zanim ci臋 z艂api膮 - b艂aga艂. - Czy mo偶esz mi przysi膮c, 偶e tak si臋 nie stanie?

Milcza艂a przez d艂ug膮 chwil臋.

- Nie s膮dz臋, by si臋 tak sta艂o - wyszepta艂a. - Ale lady Karton… Och, Bo偶e! My艣l臋, 偶e ona wie, albo w najlepszym razie si臋 domy艣la. S膮dz臋 jednak, 偶e nic nie powie.

- Ja poradz臋 sobie z lady Kirton - powiedzia艂 ponuro. - Ale Sidonie, kto jeszcze opr贸cz ciebie i Julii mo偶e wiedzie膰? Kto jeszcze m贸g艂by si臋 tego domy艣li膰?

- 呕e Czarny Anio艂 i ja to ta sama osoba? - szepn臋艂a. - Nikt inny nie wie do艣膰, 偶eby si臋 domy艣li膰. Opr贸cz ciebie, Alericu. A jednak…a jednak ty si臋 tego nie domy艣li艂e艣.

- Mo偶e to dziwne, ale chyba si臋 domy艣li艂em - zaprzeczy艂. - To by艂o jednak tak nie na miejscu, 偶e m贸j umys艂 nie m贸g艂 tego ogarn膮膰. Obawiam si臋 jednak, 偶e inny umys艂 b臋dzie bardziej wnikliwy. Obawiam si臋, 偶e w ko艅cu kto艣 gdzie艣 co艣 powie albo co艣 zapami臋ta, Sidonie. I co my wtedy zrobimy?

- Tak si臋 nie stanie - przyrzek艂a. - Zawsze jestem nadzwyczaj ostro偶na.

Devellyn 偶a艂owa艂, 偶e nie czuje si臋 r贸wnie pewny.

- Wiesz, 偶e najlepsz膮 ochron膮 by艂oby po艣lubienie mnie - powiedzia艂. - Moja reputacja nie zda ci si臋 na wiele, je偶eli chodzi o powa偶anie u ludzi, ale przynajmniej nikt nie o艣mieli si臋 oskar偶y膰 ci臋 o przest臋pstwo.

Sidonie podnios艂a jego r臋k臋 i poca艂owa艂a kostki jego palc贸w.

- Jeste艣 bardziej rycerski, Devellyn, ni偶 chcia艂by艣 przyzna膰 - powiedzia艂a. - To by艂a jedna z pierwszych rzeczy, kt贸re u ciebie zauwa偶y艂am. To prawda, 偶e brak ci uroku. A jednak… oczarowujesz mnie bardziej ni偶 jakikolwiek m臋偶czyzna.

Na moment wstrzyma艂 oddech.

- Czy to znaczy "tak"?

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- To znaczy zdecydowane "nie" - odpar艂a. - Jest zbyt wielu potrzebuj膮cych pomocy. Tak wiele krzywd do naprawienia. Postaraj si臋 zrozumie膰, Alericu. A poza tym twoja rodzina by艂aby wstrz膮艣ni臋ta.

Wydawa艂o si臋, 偶e jego cia艂o zesztywnia艂o.

- M贸j ojciec jest wstrz膮艣ni臋ty ka偶dym moim oddechem - powiedzia艂. - Jednak moja matka by艂aby taka wdzi臋czna, 偶e zapewne pad艂aby ci do st贸p.

- Alericu, oni postrzegaliby mnie tylko jako ubog膮 krewn膮 - ostrzeg艂a Sidonie. - Ubog膮 krewn膮 z nieprawego 艂o偶a, kt贸rej matka by艂a…

Dotkn膮艂 palcem jej warg, przerywaj膮c jej w p贸艂 s艂owa.

- Nie m贸w tego, Sidonie - wyszepta艂. - Ona by艂a twoj膮 matk膮. Za艣 co do mojej, to by艂aby wdzi臋czna, 偶e mnie bierzesz.

Sidonie spojrza艂a na niego z ukosa.

- Musisz by膰 szalony.

- Zapewne - przyzna艂. - A jednak nie zni贸s艂bym, gdyby co艣 ci si臋 sta艂o albo gdyby艣 da艂a si臋 powiesi膰. Sidonie, wci膮偶 mnie to zdumiewa, kiedy o tym my艣l臋, ale ja chc臋, 偶eby艣 za mnie wysz艂a i urodzi艂a mi dzieci. Przez tych kilka ostatnich godzin 偶y艂em jak w piekle, roztrz膮saj膮c tylko, co mo偶e si臋 z tob膮 sta膰. Och, Sidonie, czy nie jestem ci bliski? Chocia偶 troszeczk臋?

Sidonie zamkn臋艂a oczy.

- Och, jeste艣 - szepn臋艂a. - Troch臋 mnie przera偶a ta g艂臋bia moich uczu膰 do ciebie. Ja… ja ci臋 kocham, Devellyn. No prosz臋, powiedzia艂am to. Czy teraz zwr贸cisz si臋 przeciwko mnie i u偶yjesz tego jako broni?

Zamiast tego poca艂owa艂 j膮 偶arliwie.

- Dzi臋ki ci, Bo偶e - powiedzia艂 chrapliwie. - Wyjd藕 za mnie, Sidonie. Prosz臋.

Otworzy艂a oczy i spojrza艂a na niego.

- Och, jak ty mnie kusisz.

- A wi臋c powiedz "tak", Sidonie! - domaga艂 si臋. - Po prostu to powiedz. Zapewni臋 ci bezpiecze艅stwo.

Zawaha艂a si臋, i to da艂o mu nadziej臋.

- Och, Devellyn! Co ludzie powiedz膮?

- Powiedz膮, 偶e zawar艂a艣 okropny zwi膮zek - odpar艂, ujmuj膮c jej obie r臋ce i spogl膮daj膮c g艂臋boko w oczy. - Pos艂uchaj, Sidonie - powiedzia艂. - Za kilka dni moja matka wydaje bal. Wielk膮 fet臋 dla uczczenia urodzin mojego ojca. Chc臋, 偶eby艣 przysz艂a. Moja matka zamierza ci臋 zaprosi膰 i wprowadzi膰 do towarzystwa. I… i twojego brata te偶. Ju偶 jej powiedzia艂em…

- O nas? - wtr膮ci艂a Sidonie, a jej oczy rozszerzy艂y si臋. - Och, Devellyn, nie mog艂e艣 tego zrobi膰!

U艣miechn膮艂 si臋 niezr臋cznie.

- O tobie, tak - powiedzia艂. - I o twoim bracie. Nie okaza艂a niezadowolenia. W istocie posun臋艂a si臋 nawet do tego, 偶eby zasugerowa膰, 偶e zwa偶ywszy nasz膮 niefortunn膮 scen臋 w bawialni Walrafena, powinienem ci臋 po艣lubi膰.

Ona jednak popatrzy艂a na niego ze smutkiem w oczach.

- Alericu, to si臋 nie uda - powiedzia艂a. - Mam swoj膮 przesz艂o艣膰. Przesz艂o艣膰, z kt贸rej chyba nie chc臋 rezygnowa膰. I nawet je偶eli twoja matka mnie akceptuje, tw贸j ojciec nigdy tego nie zrobi.

- Do diab艂a! - odpar艂. - Jakie to ma znaczenie?

- By膰 mo偶e 偶adnego - zgodzi艂a si臋. - Ale przypuszczam, 偶e dla ciebie znaczy to wi臋cej, ni偶 przyznajesz.

Znowu zacz膮艂 protestowa膰, a ona przy艂o偶y艂a dwa palce do jego warg.

- Tak, ju偶 dobrze, ty arogancki tyranie - powiedzia艂a. - P贸jd臋 na ten bal. Tak, wywlok臋 moj膮 rodzinn膮 histori臋 z ukrycia, publicznie wydob臋d臋 j膮 na 艣wiat艂o dzienne. I kiedy tam b臋d臋, postaram si臋 jak potrafi臋 wywrze膰 dobre wra偶enie. Lecz ty mnie prosisz, 偶ebym zrezygnowa艂a z Czarnego Anio艂a. A to jest najbardziej znacz膮ca rzecz, jak膮 zrobi艂am kiedykolwiek w moim nic nieznacz膮cym 偶yciu.

Mocno przytrzyma艂 jej r臋ce.

- B膮d藕 moj膮 偶on膮 - powiedzia艂. - Ju偶 samo to b臋dzie olbrzymim zadaniem, Sidonie. Przynajmniej jestem bogaty. Markiza Devellyn mo偶e uczyni膰 wiele dobrego dzi臋ki pieni膮dzom swego m臋偶a.

Spojrza艂a na niego podejrzliwie.

- Je偶eli ja dokonam takiego po艣wi臋cenia… nie 偶ebym obiecywa艂a, 偶e tak zrobi臋… to co ty by艣 uczyni艂 w zamian?

- Co ja bym uczyni艂? Do diab艂a, co to znaczy?

- Tw贸j ojciec jest hardy, tego jestem pewna - powiedzia艂a. - Ale je偶eli on wyci膮gnie r臋k臋 do zgody, niewa偶ne jak nieznacznie, czy ty j膮 przyjmiesz? Dla dobra swojej matki?

- Ja tylko chc臋 si臋 z tob膮 o偶eni膰 - mrukn膮艂. - A ojciec pr臋dzej by umar艂, ni偶 wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- Mo偶esz si臋 zdziwi膰. - Lekko dotkn臋艂a jego ramienia. - Albo mo偶esz mie膰 zupe艂n膮 racj臋. M贸wi臋 ci tylko to, Alericu: nie zostawiaj 偶adnych niedopowiedze艅 mi臋dzy wami. Ja tak zrobi艂am i zmarnowane s艂owa pozostawi艂y w moich ustach gorycz.

艁ypn膮艂 na ni膮 sceptycznie.

- Co masz na my艣li?

Sidonie umilk艂a na chwil臋.

- George m贸wi, 偶e m贸j podst臋p z Czarnym Anio艂em bierze si臋 z moich uczu膰 wobec matki - powiedzia艂a wreszcie. - A ja… c贸偶, obawiam si臋, 偶e on mo偶e mie膰 racj臋. Kiedy by艂am m艂oda, nie rozumia艂am, jak okropne by艂o jej 偶ycie i jak wielk膮 ha艅b臋 kaza艂 jej znosi膰 ojciec. By艂am zraniona, kiedy mnie odes艂a艂a. Czu艂am si臋 niekochana. A zatem uciek艂am.

- Biedna dziewczyna - mrukn膮艂, przyk艂adaj膮c wargi do jej czo艂a.

Sidonie odepchn臋艂a go tak, by m贸c spojrze膰 mu w oczy.

- I trzyma艂am si臋 z daleka, Alericu - m贸wi艂a dalej. - Nawet w tych p贸藕niejszych latach, kiedy ojciec ju偶 nie 偶y艂, a ona b艂aga艂a mnie, 偶ebym j膮 odwiedzi艂a, ja ignorowa艂am ka偶dy jej wysi艂ek. Tak naprawd臋 to czerpa艂am z tego jak膮艣 przewrotn膮 przyjemno艣膰. Bardzo du偶o my艣la艂am o tym w ci膮gu tych kilku ostatnich tygodni i s膮dz臋, 偶e gdzie艣 w g艂臋bi zawsze czu艂am, 偶e p贸藕niej b臋dzie czas na pojednanie. Nigdy nie my艣la艂am, 偶e ona umrze tak m艂odo. A teraz tak naprawd臋 nawet nie wiem, jak膮 by艂a osob膮. Wiem tylko, 偶e pope艂nia艂a b艂臋dy, jak my wszyscy. I wiem, 偶e cokolwiek chcia艂a mi powiedzie膰… je偶eli w og贸le… teraz nie mo偶e ju偶 nigdy zosta膰 powiedziane.

Devellyn wiedzia艂, 偶e mia艂a racj臋. 艢mier膰 ma w sobie straszliw膮 ostateczno艣膰.

- Ale m贸j ojciec rezyduje zaledwie o kilka mil st膮d, w Kent - zaprotestowa艂. - Gdyby chcia艂 si臋 pojedna膰, ju偶 dawno m贸g艂 to zrobi膰. Nasz gniew, Sidonie, jest bardziej zimny, bardziej zab贸jczy.

- Doskonale! - powiedzia艂a, wzdychaj膮c. - Pami臋taj tylko, Alericu, 偶e je偶eli zgodz臋 si臋 na to, o co prosisz, nie zawaham si臋 wyra偶a膰 moich opinii i trosk.

Devellyn rzuci艂 jej ponure spojrzenie.

- Na Boga, Alasdair ostrzega艂 mnie, 偶e to si臋 wydarzy.

- 呕e co si臋 wydarzy?

- Wtr膮canie si臋. Wtykanie nosa. Nak艂anianie. - Jego warga zadrga艂a od u艣mieszku, ale uda艂o mu si臋 zachowa膰 nachmurzon膮 min臋. - Wszystkie te rzeczy, kt贸re kobiety zaczynaj膮 robi膰, kiedy tylko ch艂op pomy艣li o ustatkowaniu si臋.

Sidonie odsun臋艂a si臋 i spojrza艂a na niego.

- A zatem chcesz wycofa膰 swoj膮 propozycj臋 ma艂偶e艅stwa? - powiedzia艂a, t艂umi膮c u艣miech. - Ale偶 bardzo prosz臋. M贸j brat bez w膮tpienia b臋dzie w si贸dmym niebie.

Devellyn nie zamierza艂 wycofywa膰 propozycji. Zamiast tego siedzia艂 zafascynowany, kiedy Sidonie zrywa艂a ma艂e kawa艂eczki gumy zza uszu, zmywa艂a makija偶, a potem rozpu艣ci艂a swoje prawdziwe w艂osy. Kilka prostych skr臋t贸w i w艂osy znowu by艂y upi臋te i eleganckie. Przewr贸ci艂a peleryn臋 na drug膮 stron臋 o nierzucaj膮cej si臋 w oczy szarej barwie, i zapi臋艂a j膮 dok艂adnie. Dzi臋ki Bogu, nadszed艂 czas, by wr贸ci膰 do domu.

Kiedy wyszli, trzyma艂a go pod rami臋, a ciep艂o tego dotyku by艂o koj膮ce. Wci膮偶 ogarnia艂o go poczucie ulgi. By艂a bezpieczna. Kocha艂a go. By膰 mo偶e jeszcze jej nie przekona艂, 偶e wart jest jej mi艂o艣ci i tego po艣wi臋cenia, na kt贸re musi si臋 zdoby膰. Ale po raz drugi w swoim odra偶aj膮cym, roztrwonionym 偶yciu De-vellyn pozwoli艂, by nadzieja zaja艣nia艂a mu w sercu.

Nadzieja wkr贸tce przygas艂a. Wcze艣niej unikn膮艂 zat艂oczonego frontowego wej艣cia do zajazdu, wyprowadzaj膮c Sidonie ty艂em i w boczn膮 uliczk臋, kt贸ra przecina艂a Gutter Lane. Teraz zastanawia艂 si臋, czy nie by艂 to b艂膮d. Gutter Lane pod pewnymi wzgl臋dami zosta艂a trafnie nazwana, kojarz膮c si臋 z rynsztokiem. Pomimo blisko艣ci ruchliwej dzielnicy City okolic臋 upstrzy艂o kilka burdeli, co bardziej rzuca艂o si臋 w oczy, kiedy zamykano kawiarnie i kantory.

Raptem z domu tu偶 przed nimi przez frontowe drzwi wypad艂a ty艂em dziewczyna, kln膮c jak marynarz, gdy potkn臋艂a si臋 na stopniach. Wyl膮dowa艂a na pupie na ulicy. Za偶ywna, krzykliwie ubrana kobieta wysz艂a na pr贸g i splun臋艂a za ni膮.

- I tyle se mo偶esz zrobi膰 z tymi swoimi 艂adniu艣kimi manierami, moja droga - powiedzia艂a kobieta. - Nie mam pracy dla damulek takich jak ty.

Dziewczyna ju偶 wsta艂a, ale jej z艂ote w艂osy zwisa艂y bez艂adnie, a jaskrawopurpurowa suknia by艂a poplamiona b艂otem.

- Ech, odwal si臋, ty wredna stara wied藕mo - wrzasn臋艂a w g贸r臋 schod贸w. - Nie b臋dzie mnie obraca艂 偶aden stetrycza艂y cap, co to nie ma ni jednego z臋ba w g臋bie. Daj go Maryanne i niech ona se go bierze. Ta to si臋 bzyka ze wszystkim.

Wtedy rajfurka zesz艂a po schodkach i mocno uderzy艂a dziewczyn臋 na odlew. Sidonie, oczywi艣cie, zostawi艂a Devellyna i pop臋dzi艂a naprz贸d.

- Hej tam! - krzykn臋艂a, odci膮gaj膮c rajfur臋. - Zostaw j膮 w spokoju! Jakie masz prawo j膮 bi膰?

- Jakie prawo? - zapyta艂a rajfurka z niedowierzaniem. - Jest mi winna za czynsz. A tobie co do tego, tak w og贸le? - Potem podejrzliwie 艂ypn臋艂a na Devellyna. - Wracaj tutaj i zamknij jadaczk臋, Bess. Niech ci pa艅stwo id膮 w swoj膮 stron臋.

Ale Sidonie nie mia艂a takiego zamiaru. Podesz艂a do dziewczyny, kt贸ra wyciera艂a wierzchem d艂oni smu偶k臋 krwi.

- Moja droga, nie musisz tu zostawa膰 - powiedzia艂a. - Mam pieni膮dze. Mog臋 ci znale藕膰 miejsce do spania na dzisiejsz膮 noc.

Dziewczyna popatrzy艂a na ni膮 szyderczo.

- Na dzisiaj? - powt贸rzy艂a kpi膮co. - I co mi to da? Ja musz臋 pracowa膰, co nie? I nie dam si臋 zamkn膮膰 w jakim艣 cholernym przytu艂ku, je艣li o tym m贸wisz.

Sidonie po艂o偶y艂a jej d艂o艅 na ramieniu.

- Moja droga, wszystko by艂oby lepsze ni偶 to.

Dziewczyna unios艂a brew i szarpni臋ciem uwolni艂a rami臋.

- Naprawd臋? - powiedzia艂a cicho. - No, to ju偶 wol臋 se obedrze膰 kolana do 偶ywego, obracana przez jakiego艣 starego capa, ni偶 szorowa膰 pod艂ogi i g艂odowa膰. - Po tych s艂owach dziewczyna rzuci艂a si臋 z powrotem po schodach na g贸r臋 i wbieg艂a do domu.

- Zaczekaj! - zawo艂a艂a Sidonie. - Nie m贸wi臋 o przytu艂ku. Prosz臋! Wys艂uchaj mnie.

Ale dziewczyna ju偶 znik艂a. Rajfura pos艂a艂a im protekcjonalny u艣miech i zatrzasn臋艂a drzwi.

Sidonie wygl膮da艂a, jakby mia艂a zaraz wybuchn膮膰 p艂aczem. Devellyn otoczy艂 j膮 ramieniem i przyci膮gn膮艂 do siebie.

- Pr贸bowa艂a艣, kochana - powiedzia艂 cicho. - Ona wybra艂a sw贸j los.

- I jest z tysi膮c takich jak ona - odpar艂a ze smutkiem. - Ona nie zna innego wyj艣cia. Tylko to albo przytu艂ek! Tak w艂a艣nie my艣li. I to nie jest w porz膮dku, Devellyn! To nie jest sprawiedliwe.

- Ta dziewczyna nie jest taka jak twoja matka, Sidonie - przypomnia艂 jej 艂agodnie. - Tak naprawd臋 nic ich nie 艂膮czy.

- Obie czu艂y si臋 uwi臋zione w pu艂apce, czy偶 nie? - odparowa艂a Sidonie. - To jest co艣, co je 艂膮czy. Bo偶e, 偶a艂uj臋, 偶e w og贸le opowiedzia艂am ci o George'u i jego przekl臋tej teorii!

Devellyn 艂agodnie poci膮gn膮艂 j膮 dalej ulic膮.

- Nie mo偶esz ocali膰 ich wszystkich, Sidonie - odpar艂. - Nawet Czarny Anio艂 nie ma do艣膰 sztuczek w zanadrzu.

Ramiona Sidonie opad艂y.

- Ale Czarny Anio艂 m贸g艂 co艣 zrobi膰, Devellyn - szepn臋艂a. - A z pewno艣ci膮 nawet ma艂e co艣 jest lepsze ni偶 nic.

Przez jaki艣 czas szli w milczeniu.

- Jak s膮dz臋, to jest tw贸j problem, Sidonie - powiedzia艂 wreszcie. - Ma艂e co艣. To w艂a艣nie starasz si臋 robi膰. Dzia艂a膰 na obrze偶ach. Na marginesie. Ale, moja droga, mo偶e powinna艣 my艣le膰 w szerszej skali?

Sidonie westchn臋艂a ze znu偶eniem.

- A co to ma w艂a艣ciwie znaczy膰?

Devellyn z zadum膮 potar艂 sw贸j ca艂odniowy zarost.

- Sam nie jestem ca艂kiem pewien - powiedzia艂. - Niech si臋 nad tym zastanowi臋. Mo偶e m贸g艂bym ci臋 zaskoczy膰 oryginalnym pomys艂em, kt贸ry si臋 narodzi w tej mojej zardzewia艂ej starej g艂owie.

Devellyn oczekiwa艂 siedemdziesi膮tych urodzin swego ojca niczym cz艂owiek id膮cy na szubienic臋. Przera偶a艂 go kolejny wypad w sam 艣rodek towarzystwa, i troch臋 si臋 obawia艂, i偶 jego ojciec mo偶e po prostu uda膰, 偶e go nie widzi. Po swoim dziwnym spotkaniu w zaje藕dzie Devellyn spotka艂 si臋 z matk膮 i postawi艂 jej sw贸j diabelski warunek: Sidonie i jej brat maj膮 zosta膰 przyj臋ci jako dawno niewidziani krewni w zamian za obecno艣膰 Devellyna na balu. Jego matka zgodzi艂a si臋 na to niemal zbyt szybko, a w jej oku pojawi艂 si臋 dziwny b艂ysk.

W powietrzu wisia艂 dziwny nastr贸j wyczekiwania, niczym przeczucie, kt贸re ma si臋 tu偶 przed tym, jak czyja艣 fortuna odmienia si臋 przy karcianym stoliku. By艂o tak, jak gdyby dano mu w 偶yciu nowe rozdanie. A wi臋c czy ods艂oni膮 si臋 kr贸le i walety? Czy jak zwykle fiasko - dw贸jki i tr贸jki?

Czekanie na odpowied藕 Sidonie by艂o najgorsz膮 tortur膮. Kiedy teraz byli razem, nie m贸g艂 powstrzyma膰 ch臋ci przyci艣ni臋cia jej. A jednak nadzieja nie by艂a stracona. Jej poca艂unki sta艂y si臋 bardziej nami臋tne ni偶 kiedykolwiek, a protesty wyra藕nie slably. M贸wi膮c w kategoriach romantycznej przeno艣ni, rozpocz膮艂 obl臋偶enie na progu jej domu, co rano posy艂aj膮c kwiaty, co wiecz贸r czekoladki, a bi偶uteri臋 tak cz臋sto, jak tylko si臋 o艣mieli艂. T臋 ostatni膮 zawsze zwraca艂a, ale przynajmniej przyci膮ga艂 jej uwag臋.

Nareszcie nadszed艂 wyznaczony wiecz贸r. Oczywi艣cie, sir Alasdair MacLachlan pojawi艂 si臋 wcze艣niej, 偶eby go zadr臋cza膰 i udziela膰 mu wszelkiego typu spontanicznych, zwariowanych rad na temat 偶ycia, mi艂o艣ci i niebezpiecze艅stw, jakie niesie kobiecy umys艂. Alasdair popija艂 brandy, siedz膮c przy toaletce, kiedy Fenton wciska艂 Devellyna w jego wieczorowy str贸j. Nie min臋艂o wiele czasu, nim rozmowa zesz艂a na ksi臋偶n臋 Gravenel.

- A wi臋c powiesz jej, 偶e zmusi艂em ci臋 do przyj艣cia? - zapyta艂 Alasdair, podnosz膮c sw贸j kieliszek do 艣wiat艂a lampy i wpatruj膮c si臋 w z艂oty p艂yn w 艣rodku.

- Nie powiem jej niczego takiego - odpar艂 Devellyn. - W rzeczy samej my艣l臋, 偶e powiem jej, i偶 przyszed艂em og艂osi膰 swoje zar臋czyny.

- Do czarta! - odezwa艂 si臋 Alasdair, opuszczaj膮c kieliszek. - Teraz nigdy nie dostan臋 tego denara Wespazjana. S艂uchaj, Dev, czy Sidonie wie, co planujesz?

- Niezupe艂nie. - Devellyn uni贸s艂 podbr贸dek, tak by Fenton m贸g艂 dobrze za艂o偶y膰 mu krawat. - Po prostu m贸g艂bym j膮 zaskoczy膰 i og艂osi膰 to tak czy owak. A kiedy ju偶 si臋 stanie, ona b臋dzie musia艂a mnie po艣lubi膰, czy偶 nie?

Alasdair wygl膮da艂, jakby mia艂 w膮tpliwo艣ci.

- C贸偶, staruszku, wiesz, co mawiaj膮 - ostrzeg艂. - P臋kni臋tego dzwonu nigdy si臋 nie naprawi. Ona mo偶e ci nie wybaczy膰.

- Oszcz臋d藕 mi tych swoich szkockich frazes贸w, Alasdairze - mrukn膮艂 Devellyn. - Kto艣 musi zadba膰 o bezpiecze艅stwo tej kobiety, a ja odchodz臋 od zmys艂贸w.

- Zatem ten romans to czysto humanitarny gest, h臋?

- Podbr贸dek wy偶ej, milordzie - gdera艂 Fenton, mocuj膮c si臋 teraz z jego krawatem.

Devellyn umilk艂, kiedy kamerdyner ko艅czy艂 go ubiera膰.

- Dzi臋kuj臋, Fenton - mrukn膮艂, gdy praca dobieg艂a ko艅ca. - Uwi艂e艣 kolejny cud.

- W istocie - powiedzia艂 ch艂odno Alasdair. - Markiz wygl膮da prawie jak cywilizowany cz艂owiek.

- Ale偶 z ciebie pochlebca, Alasdairze - odpar艂 Devellyn, k艂ad膮c d艂o艅 na ramieniu przyjaciela. - Chod藕. Mam co艣 do za艂atwienia na Strandzie, i obawiam si臋, 偶e to nie b臋dzie przyjemne.

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e George Kemble nie by艂 jedynym mieszka艅cem Londynu, kt贸remu pisane by艂o mie膰 tego wieczora nieoczekiwanego go艣cia. Tu偶 przed zapadni臋ciem zmroku zadzwoni艂 dzwonek u drzwi domu pod numerem czternastym. Jako 偶e Julia dokonywa艂a ostatnich poprawek przy balowej sukni Sidonie, a Meg zn贸w gdzie艣 przepad艂a, Sidonie sama pospieszy艂a, by otworzy膰 drzwi. Nagle zabrak艂o jej powietrza w p艂ucach, kiedy zobaczy艂a hrabin臋 Kirton stoj膮c膮 na jej progu i ozdobiony herbem pow贸z jej lordowskiej mo艣ci czekaj膮cy przy kraw臋偶niku.

Jej lordowska mo艣膰 u艣miechn臋艂a si臋 ciep艂o.

- Dobry wiecz贸r, madame Saint-Godard - powiedzia艂a. - Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e zechcia艂aby pani towarzyszy膰 mi na bal u Gravenela.

- Towarzyszy膰 pani? - Sidonie popatrzy艂a na ni膮 z niem膮dr膮 min膮.

Dwa purpurowe pi贸ra podskoczy艂y rado艣nie na ka卢peluszu, kiedy jej lordowska mo艣膰 skin臋艂a g艂ow膮.

- Elizabeth i ja uzna艂y艣my, 偶e to nie ca艂kiem stosownie, 偶eby przyjecha艂a pani sama - mrukn臋艂a. - A jak rozumiem, pani brat odrzuci艂 zaproszenie. Czy mog臋 wej艣膰?

Sidonie odzyska艂a opanowanie.

- Tak, ale偶 prosz臋 - odpar艂a z trudem. - Kim jest Elizabeth?

- Ale偶 to ksi臋偶na Gravenel - odpowiedzia艂a lady Kirton, jakby to by艂o oczywiste. - Jeste艣my dobrymi przyjaci贸艂kami z dziewcz臋cych lat. Czy Aleric nie wspomina艂 o tym?

Sidonie zaprowadzi艂a jej lordowsk膮 mo艣膰 do pokoju bawialnego.

- Nie, nie tymi s艂owami - odpar艂a. - I pani 偶yczy sobie, bym z ni膮 pojecha艂a? Na bal?

Lady Kirton roz艂o偶y艂a r臋ce.

- Chyba 偶e ma pani inne plany?

Nagle Sidonie zrozumia艂a.

- A zatem powiedzia艂a pani? - spyta艂a. - Mam na my艣li ksi臋偶n膮. Powiedzia艂a pani, 偶e by艂am niegdy艣… czy 偶e jestem… dalek膮 krewn膮?

Lady Kirton podesz艂a do przodu i do艣膰 stanowczo poklepa艂a Sidonie po policzku.

- Drog膮 kuzynk膮, kt贸ra niedawno wr贸ci艂a do domu z zagranicy - poprawi艂a. - Niedawno sko艅czywszy 偶a艂ob臋. Oto, jak widzisz, dlaczego tak ma艂o bywa艂a艣 w towarzystwie. A teraz zepnij si臋 w sobie, drogie dziecko. I na mi艂o艣膰 bosk膮, zapami臋taj t臋 opowie艣膰!

Ju偶 prawie zmierzcha艂o, kiedy pow贸z Devellyna zajecha艂 pod sklep Kemble'a na Strandzie.

Wzd艂u偶 ca艂ej ulicy witryny ciemnia艂y jedna po drugiej, podczas gdy kawiarnie nape艂nia艂y si臋 raptownie. Devellyn otworzy艂 drzwi na o艣cie偶 i zeskoczy艂 na d贸艂, dr偶膮c przed czekaj膮cym go zadaniem.

- Wchodzisz? - zapyta艂 Alasdaira, stoj膮c na chodniku.

Alasdair leniwie machn膮艂 r臋k膮.

- Trzech to ju偶 t艂um, staruszku - odpowiedzia艂. - A widok krwi odbiera mi apetyt.

Devellyn odwr贸ci艂 si臋 i wszed艂 do sklepu, zatrzymuj膮c si臋 tylko, by przeczyta膰 napis na mosi臋偶nej plakietce na drzwiach. Jego wej艣cie obudzi艂o ma艂y dzwoneczek nad g艂ow膮. W pierwszej chwili by艂 zdumiony. Znakomite ozdoby, akurat! Dekoracyjne os艂ony na donice i zegary, wazony i flakoniki, serwisy do herbaty, tarcze i miecze - a wszystko to walczy艂o o woln膮 przestrze艅. I wszystko wygl膮da艂o na straszliwie stare i kosztowne. Dalej by艂o z p贸艂 mili antycznej bi偶uterii, kt贸ra migota艂a w gablotach jak p艂ynny ogie艅.

Ale Devellyn nie mia艂 czasu, 偶eby si臋 temu przygl膮da膰. M艂ody m臋偶czyzna - bardzo znajomo wygl膮daj膮cy m艂ody m臋偶czyzna - wy艂oni艂 si臋 zza zielonych aksamitnych kotar. Na jego twarzy przelotnie pojawi艂 si臋 niepok贸j, ale m臋偶czyzna ukryt go i spojrza艂 na Devellyna lekcewa偶膮co.

- Zamykamy, monsieur - oznajmi艂. - Musi pan przyj艣膰 w inny dzie艅.

- Na Boga, ja ci臋 znam! - powiedzia艂 Devellyn, podchodz膮c do lady. - I policz臋 si臋 z tob膮 p贸藕niej. Teraz chc臋 si臋 widzie膰 z Kemble'em.

Brwi m艂odego Francuza unios艂y si臋.

- Ale ja tego nie polecam, sir. On w艂a艣nie konsultuje si臋 z szefem kuchni co do kolacji.

Devellyn rozp艂aszczy艂 swoje wielkie d艂onie na szklanej ladzie i przechyli艂 si臋 przez ni膮.

- Nic mnie nie obchodzi, czy w艂a艣nie obcina sobie paznokcie u st贸p nagusie艅ki w k膮pieli! - Potem zn贸w si臋 odpr臋偶y艂. - Och, te偶 co艣! Gdzie艣 tutaj musz膮 by膰 jakie艣 drzwi! - mrukn膮艂, po czym pomaszerowa艂 za lad臋 i za kotary.

- Non, non! - zawo艂a艂 Francuz, p臋dz膮c za nim przez aksamit. - Stop!

Ale Devellyn ju偶 znalaz艂 tylne schody i ruszy艂 na g贸r臋.

- Dzi臋ki - powiedzia艂 przez rami臋. - Zrobi臋 mu niespodziank臋.

Dotar艂 do drzwi na g贸rze i zapuka艂 zdawkowo. Ale George Kemble, jak si臋 zdawa艂o, ju偶 zako艅czy艂 rozmow臋 ze swoim kucharzem. Devellyn zasta艂 go w ma艂ym, lecz luksusowym salonie, nalewaj膮cego co艣, co wygl膮da艂o jak sherry, drugiemu m臋偶czy藕nie, kt贸ry wygl膮da艂 jakby nieco znajomo. Obaj natychmiast zwr贸cili wzrok na Devellyna; drugi m臋偶czyzna od艂o偶y艂 gazet臋 i zacz膮艂 podnosi膰 si臋 z krzes艂a.

Kemble omi贸t艂 markiza spojrzeniem.

- C贸偶, czy to nie drogi kuzyn Aleric! - odezwa艂 si臋 z pogard膮. - Co za niespodzianka.

- Przepraszam, 偶e nachodz臋 - powiedzia艂 Devellyn, opieraj膮c si臋 ramieniem o framug臋, jak gdyby zamierza艂 zosta膰 d艂u偶ej. - Ale wiem, 偶e odm贸wi艂by艣 spotkania ze mn膮.

- Zdumiewaj膮co potrafisz pojmowa膰 rzeczy oczywiste, Devellyn.

Devellyn uni贸s艂 podbr贸dek.

- Pos艂uchaj, Kemble - powiedzia艂. - Ty i ja musimy od艂o偶y膰 na bok to, co nas r贸偶ni. Potrzebuj臋 tego, 偶eby艣 dzi艣 wiecz贸r poszed艂 ze mn膮.

- P贸j艣膰 z tob膮? - Kemble odstawi艂 karafk臋 z winem.

Devellyn nagle poczu艂 si臋 niezr臋cznie. Potrzebowa艂 pomocy tego cz艂owieka, cho膰 tak razi艂o go przyznanie si臋 do tego.

- Na bal u mojego ojca - naciska艂. - Wiem, 偶e otrzyma艂e艣 zaproszenie.

- I rozbawi艂o mnie ono ogromnie - odpowiedzia艂 Kemble z kwa艣nym u艣miechem.

Drugi m臋偶czyzna zbli偶y艂 si臋.

- George, przedstaw nas, prosz臋.

- Wybacz mi, Maurice - odpar艂 Kemble, i spe艂ni艂 jego pro艣b臋.

Devellyn wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

- Wygl膮da pan diabelnie znajomo - powiedzia艂, 艣ci膮gaj膮c brew. - Zaraz! Giroux. Jest pan moim nowym krawcem, nieprawda偶?

- Jeden z moich asystent贸w uszy艂 dla pana par臋 kamizelek - odpowiedzia艂 Giroux, prychaj膮c. - Ale nie pochwalam zbytnio kolor贸w, jakie wybra艂 pa艅ski cz艂owiek.

Devellyn zmru偶y艂 jedno oko.

- 呕贸艂te ko艅skie siki? I co艣 jakby sple艣nia艂y szary?

- Obawiam si臋, 偶e tak. - Spojrzenie Girouxa prze艣lizn臋艂o si臋 krytycznie po wieczorowym stroju Devellyna.

Devellyn wzruszy艂 ramionami.

- C贸偶, a wi臋c w drog臋 - powiedzia艂. - Chod藕cie obaj.

Giroux odsun膮艂 si臋 o krok, przera偶ony.

- Na bal u Gravenela?

Devellyn patrzy艂 na to jednego, to na drugiego.

- Powinni艣cie obaj pomy艣le膰 o Sidonie - odezwa艂 si臋. - Dzisiejszy wiecz贸r jest wa偶ny. Ona potrzebuje przy sobie rodziny.

- Sidonie ma zamiar przez to przechodzi膰? - zapyta艂 Kemble.

- Obieca艂a mi powt贸rnie zaledwie wczoraj wieczorem - odpowiedzia艂 Devellyn z pewno艣ci膮 siebie. - P贸jdzie, a ja my艣l臋, 偶e jeste艣cie jej winni to, 偶eby te偶 p贸j艣膰.

Giroux wr贸ci艂 na swoje krzes艂o.

- Musi pan by膰 szalony - odpar艂, z werw膮 pacn膮wszy gazet臋. - Zapewne ubiera艂em polowe d偶entelmen贸w, kt贸rzy tam b臋d膮.

- Dobrze - odpar艂 Devellyn. - A zatem nie trzeba b臋dzie pana przedstawia膰.

- Pozwoli pan, 偶e wyja艣ni臋 to dok艂adniej, wasza lordowska mo艣膰 - powiedzia艂 Giroux zjadliwie. - M臋偶czy藕ni nie 偶ycz膮 sobie zna膰 m臋偶czyzn, kt贸rzy weszli z nimi w tak za偶y艂y kontakt, jak mierzenie obwodu ich pasa i poprawianie im przyrodzenia, 偶eby uzyska膰 kr贸j bez 偶adnych fa艂dek. A ja, m贸wi膮c szczerze, nie 偶ycz臋 sobie zna膰 ich. To by艂oby bardzo z艂e dla interes贸w. Prowadz臋 interesy i chcia艂bym prowadzi膰 je nadal, prosz臋 pana. Mo偶e mi pan wierzy膰 lub nie, ale nie 偶ycz臋 sobie, by pa艅ska rodzina wysz艂a na g艂upc贸w z powodu zaproszenia mnie.

Oczywi艣cie, mia艂 racj臋.

- P贸j艣cie tam le偶y w moim interesie nawet mniej ni偶 w jego - wtr膮ci艂 Kemble. - I mam jeszcze mniej ch臋ci.

Devellyn 艂ama艂 si臋 pod presj膮.

- Ale jeste艣 moim dawno zaginionym, wielce ukochanym kuzynem, do cholery! Matka pragnie ci臋 publicznie u艣ciska膰 i przywr贸ci膰 na 艂ono rodziny.

- Och, te偶 co艣! - odpar艂 Kemble. - Chyba nie wyobra偶asz sobie, 偶e to prze艂kn臋?

- Towarzystwo to prze艂knie - warkn膮艂 Devellyn. - Pomy艣l o przysz艂o艣ci swojej siostry. 呕a艂uj臋, 偶e oznajmiam to tak prosto z mostu, Kem, ale Sidonie i ja pobieramy si臋 na mocy specjalnej licencji w przysz艂ym tygodniu.

Kemble wygl膮da艂 na przera偶onego.

- Na pewno 偶artujesz.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 sztywno.

- Obawiam si臋, ze odrobink臋 naruszy艂em jej cze艣膰.

Oblicze Kemble'a napi臋艂o si臋.

- Ty 艂ajdaku! - warkn膮艂. - Powinienem ci臋 wybato偶y膰.

- My艣la艂em, 偶e zamierza艂e艣 mnie zastrzeli膰 w ciemnej uliczce - przypomnia艂 mu Devellyn.

Kemble chodzi艂 teraz tam i z powrotem po pokoju.

- M贸j Bo偶e! Ona na pewno si臋 na to nie zgodzi艂a! Nie, zgodzi艂a si臋, prawda? Do licha! Wiedzia艂em, 偶e ta dziewczyna napyta sobie biedy! Ale ma艂偶e艅stwo? Z tob膮?

Devellyn zmusi艂 si臋 do zachowania spokoju.

- Oczywi艣cie, zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e nie zas艂uguj臋 na ni膮 - powiedzia艂. - W rzeczy samej, nawet nie rozwa偶a艂bym obarczania jej swoj膮 osob膮, ale jest jeszcze jedna, nawet bardziej pal膮ca przyczyna, dla kt贸rej Sidonie potrzebuje m臋偶a. M贸j maj膮tek i tytu艂 os艂oni膮 j膮 przed wszelkimi pod艂ymi plotkami, jakie mog艂yby si臋 pojawi膰 i sprowokowa膰 pytania. Rozwa偶 to, staruszku, a s膮dz臋, 偶e zrozumiesz, co mam na my艣li.

Kemble 艂ypn膮艂 na niego nieprzyjemnie.

- Ty pokr臋tny nikczemniku.

Devellyn spojrza艂 z g贸ry na ni偶szego m臋偶czyzn臋.

- Tak czy inaczej jeste艣my ju偶 zar臋czeni - sk艂ama艂 zuchwale. - Dzisiaj zostanie to og艂oszone. Moja matka zamierza postara膰 si臋, 偶eby Sidonie zosta艂a przyj臋ta przez ca艂e towarzystwo. P贸藕niej mo偶esz mnie wyzwa膰 na pojedynek, je艣li sobie 偶yczysz. Ale teraz masz powinno艣膰 wzgl臋dem siostry.

Maurice zaszele艣ci艂 gazet膮.

- Obawiam si臋, 偶e tu ci臋 ma, George - powiedzia艂 niemal weso艂o. - W艂贸偶 kamizelk臋 z kremowego jedwabiu. Przy tym kolorze twoje oczy wygl膮daj膮 na bardziej uczciwe.

- Nadal podoba mi si臋 opcja z wybato偶eniem - Kemble mrukn膮艂 do karafki z sherry. - To i szybki prom do Francji rozwi膮偶膮 wi臋kszo艣膰 problem贸w Sidonie.

- A mo偶e jej si臋 tu podoba? - zasugerowa艂 niewzruszenie Devellyn. - Przykro mi, 偶e to m贸wi臋, Kem, ale twoja siostra nie jest ca艂kiem oboj臋tna wobec mnie.

Kem nadal spogl膮da艂 gro藕nie, ale wyra藕nie si臋 poddawa艂.

- Zapewne mnie to zrujnuje - burkn膮艂. - Chryste! Zostan臋 publicznie przedstawiony jako cz艂onek rodziny Hilliard贸w! Moja anonimowo艣膰 przepadnie. Ludzie z p贸艂艣wiatka, z kt贸rymi si臋 kontaktuj臋, nie b臋d膮 chcieli mnie zna膰. Jak cz艂owiek ma w takich warunkach prowadzi膰 interesy?

Devellyn patrzy艂 na niego przez chwil臋.

- A m贸wi膮c o anonimowo艣ci - powiedzia艂 - lepiej zapytam ci臋 o to nazwisko. Kemble. Sk膮d, u diab艂a, je wytrzasn膮艂e艣?

- Z napisu na teatralnym namiocie, kiedy mia艂em czterna艣cie lat - warkn膮艂 Kemble. - Wybacz mi 艂askawie, 偶e nie 偶yczy艂em sobie d艂u偶ej by膰 Bauchetem, czy co gorsza, Hiliardem.

Devellyn przyja藕nie klepn膮艂 go w 艂opatki.

- Doskonale wiem, co masz na my艣li, staruszku - mrukn膮艂. - To cholerne nazwisko ci膮偶y mi jak kamie艅 u szyi.

Kemble obrzuci艂 go kwa艣nym spojrzeniem spode 艂ba, po czym wla艂 sobie do gard艂a resztk臋 wina, jak gdyby ubieranie si臋 na bal wymaga艂o wzmocnienia.

- Dobry Bo偶e! - Devellyn popatrzy艂 na r臋k臋, trzymaj膮c膮 n贸偶k臋 kieliszka. - Wsadzi艂e艣 te paluchy w imad艂o?

Kemble spojrza艂 na swoje posiniaczone stawy, ostro偶nie zaciskaj膮c d艂o艅 w pi臋艣膰.

- Nie, nie w imad艂o - powiedzia艂 ch艂odnym tonem.

- Ja tylko zawar艂em zesz艂ej nocy kilka nowych znajomo艣ci w St. James.

- Tak, dobrzy starzy Pud i Bud - powiedzia艂 Maurice Giroux z kolejnym pogardliwym prychni臋ciem. - Czaruj膮cy m艂odzie艅cy. Wkr贸tce zaprosimy ich na obiad.

Kemble prychn膮艂.

- Pug i Budley - poprawi艂. - I jedyne, co b臋d膮 je艣膰 na obiad, to bulion i puree z rzepy. A teraz, jak s膮dz臋, musz臋 p贸j艣膰 si臋 ubra膰 i przygotowa膰 na wyrzucenie na 艣mietnik 偶ycia, jakie znam. Ale ty, Devellyn, zap艂acisz mi za to.

- C贸偶, pomy艣l o tym jako o swego rodzaju kompromisie, staruszku - powiedzia艂 Devellyn, wychodz膮c za nim z pokoju. - Przypomnisz sobie, 偶e gdzie艣 w tej rodzinie kr膮偶y sobie tytu艂 ksi膮偶臋cy. Ten, kt贸ry powinien by膰 tw贸j, a kt贸rego ja niespecjalnie pragn臋.

- Tak, c贸偶, w艂a艣ciwie nie sp臋dza mi to snu z powiek - odpar艂 Kemble, id膮c szybko korytarzem.

- A jednak najlepiej by艂oby, gdyby艣my zachowali tytu艂 bezpiecznie uczepiony naszej ga艂臋zi drzewa genealogicznego, nieprawda偶?

Kemble obr贸ci艂 si臋, by stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz.

- Moja ga艂膮藕 tego drzewa u艂ama艂a si臋 dawno temu - powiedzia艂 lodowato. - I zapewniam ci臋, Devellyn, 偶e nie chodzi tu o zawieranie kompromisu.

- Ja my艣l臋, 偶e tak - odrzek艂 Devellyn. - Kiedy Sidonie mnie po艣lubi, wszyscy b臋dziemy po艂膮czeni do艣膰 nierozerwalnie, czy偶 nie? I w ko艅cu wszystko zostanie pouk艂adane tak jak powinno, 偶e tak powiem, bo tytu艂 ksi膮偶臋cy przejdzie ostatecznie na twojego siostrze艅ca.

- Ja nie mam siostrze艅ca - powiedzia艂 sucho Kemble.

Devellyn zarzuci艂 mu r臋k臋 na ramiona.

- Okropne przeoczenie z twojej strony, kuzynku - powiedzia艂. - Ale ja usilnie pracuj臋 nad jego naprawieniem.

W korytarzu zapad艂a d艂uga, ci臋偶ka cisza.

- Ciesz si臋, Devellyn, 偶e moja prawa pi臋艣膰 jest poobijana - odpowiedzia艂 wreszcie Kemble. - Bardzo, bardzo si臋 ciesz.

Sidonie ju偶 偶a艂owa艂a obietnicy z艂o偶onej Devellynowi, kiedy znalaz艂a si臋 w t艂umie czekaj膮cym u drzwi rezydencji ksi臋cia Gravenel. Wej艣cie to, z masywnymi marmurowymi stopniami, elegancko p贸艂koli艣cie o艣wietlone, dzi臋ki czemu wydawa艂o si臋 jeszcze szersze, by艂o dla niej a偶 nazbyt znajome. Jako dziecko wpatrywa艂a si臋 w nie za ka偶dym razem, kiedy wieziono ich przez Grosvenor Square, i zastanawia艂a si臋, dlaczego ona i George nie s膮 do艣膰 dobrzy, by tu mieszka膰.

Sidonie wraz z lady Kirton przekroczy艂a pr贸g i dumny lokaj zdj膮艂 peleryn臋 z jej ramion. Drugi, chudy, odziany na czarno sk艂oni艂 si臋 i u艣miechn膮艂 wynio艣le, kiedy go mija艂a. Wtedy lady Kirton po艂o偶y艂a r臋k臋 na jej ramieniu i 艣cisn臋艂a j膮, by doda膰 otuchy. Sidonie przywo艂a艂a u艣miech na twarz i dalej sz艂a w zbity t艂um. I wtedy ich zobaczy艂a. Ksi臋cia i ksi臋偶n臋 Gravenel.

Matka Alerica by艂a blad膮, delikatnie zbudowan膮 istot膮, ubran膮 w ob艂ok r贸偶owej koronki, kt贸ry powinien wygl膮da膰 艣miesznie na kobiecie w jej wieku. A jednak wygl膮da艂 doskonale. Ksi臋偶na zobaczy艂a Sidonie stoj膮c膮 z lady Kirton i jej oczy zab艂ys艂y.

- Och, moje drogie dziecko! - wykrzykn臋艂a, wyci膮gaj膮c do niej r臋ce, jak gdyby by艂y najlepszymi przyjaci贸艂kami. - Sp贸jrz, kochanie! To kuzynka Sidonie.

Nikt, kto na nich patrzy艂, nie odgad艂by, 偶e to ich pierwsze spotkanie. Ksi臋偶na przyci膮gn臋艂a Sidonie blisko siebie i uca艂owa艂a j膮 w oba policzki, co nie po卢zosta艂o niezauwa偶one przez podstarza艂e plotkarki, czekaj膮ce za plecami lady Kirton. I zaraz potem Sidonie stan臋艂a przed ksi臋ciem Gravenelem, wysokim, kanciastym m臋偶czyzn膮, kt贸ry ma艂o by艂 podobny do syna. W jego oczach nie by艂o ciep艂a, i tylko dziwny u艣miech drga艂 w jednym k膮ciku jego ust.

- Droga kuzynka Sidonie! - mrukn膮艂, unosz膮c jej d艂o艅 prawie do swoich warg. - C贸偶 za niespodzianka.

- Domy艣lam si臋 - powiedzia艂a nie艣mia艂o.

Pos艂a艂 jej osch艂y u艣miech. Sidonie zdo艂a艂a jako艣 dygn膮膰 i ruszy膰 dalej, nie wywracaj膮c si臋 na twarz. Ale kiedy zanurza艂a si臋 w t艂um, czu艂a na sobie przewiercaj膮ce j膮 na wskro艣 spojrzenie ksi臋cia. Wyra藕nie zaspokaja艂 偶yczenia 偶ony.

W sali balowej nie by艂o nikogo, kogo by dobrze zna艂a, i tylko kilka os贸b, kt贸re wygl膮da艂y znajomo. Owszem, obraca艂a si臋 wcze艣niej w wy偶szych sferach. Ale to by艂a zupe艂nie inna warstwa spo艂ecze艅stwa. To by艂 sam szczyt haute. Najbardziej b艂臋kitna krew Anglii. Sidonie by艂a wdzi臋czna, 偶e lady Kirton nalega艂a, by przyjecha艂y razem.

W艂a艣nie wtedy ciemnow艂osy d偶entelmen o szerokich barach otar艂 si臋 o nie, potr膮caj膮c 艂okie膰 hrabiny. Odwr贸ci艂 si臋, jak gdyby chc膮c j膮 przeprosi膰.

- Ach, Isabel! - zawo艂a艂. - Jak mi艂o ci臋 widzie膰! Dwa bale w jednym sezonie? Dla ciebie to rekord, nieprawda偶?

Lady Kirton wymieni艂a z nim uprzejmo艣ci, po czym g艂adko zmieni艂a temat.

- Och, zaniedba艂am przedstawienia mojej przyjaci贸艂ki! - zaszczebiota艂a. - Madame Saint-Godard jest kuzynk膮 Gravenela, kt贸ra niedawno powr贸ci艂a z zagranicy i hojnie wspiera Towarzystwo Nazareta艅skie. Sidonie, to sir James Seese, kt贸ry zasiada w naszej radzie.

Hojnie wspiera Towarzystwo Nazareta艅skie? C贸偶, tak te偶 mo偶na by to uj膮膰.

Przystojny m臋偶czyzna sk艂oni艂 si臋 i poprosi艂 j膮 do ta艅ca. Lady Kirton skin臋艂a g艂ow膮 w kierunku parkietu, i jej oczy si臋 rozszerzy艂y. Sidonie u艣miechn臋艂a si臋 i przyj臋艂a wyci膮gni臋t膮 do niej r臋k臋.

Kiedy ta艅czyli, Sidonie rozgl膮da艂a si臋 za Devellynem. Sp贸藕nia艂 si臋. Gdy muzyka ucich艂a, sir James odprowadzi艂 j膮 do lady Kirton, kt贸ra bezzw艂ocznie zaczepi艂a 艂okciem kolejnego d偶entelmena. Ten zosta艂 przedstawiony i pos艂any po szampana. M艂odzi d偶entelmeni, wysocy d偶entelmeni, d偶entelmeni grubi, 艂ysi i przystojni. Lady Kirton zna艂a ich wszystkich. Niekt贸rych przywo艂ywa艂a skinieniem d艂oni lub kiwni臋ciem palca. A wszyscy oni wydawali si臋 szcz臋艣liwi, mog膮c spe艂ni膰 rozkaz jej lordowskiej mo艣ci.

- Ten 艂okie膰 b臋dzie do jutra ca艂y siny, je偶eli wci膮偶 b臋dzie go pani unosi膰 - Sidonie mrukn臋艂a do hrabiny, kiedy oddali艂 si臋 kolejny przystojny d偶entelmen.

- Och, nie b臋d臋 musia艂a! - odpowiedzia艂a lady Kirton. Jej bystre oczy przebiega艂y po t艂umie. - Popatrz na te wszystkie spojrzenia, rzucane w nasz膮 stron臋. Wkr贸tce to oni przyjd膮 do nas. A za nimi ich 偶ony, ich kochanki i ich mamusie. Towarzystwo nie potrafi znie艣膰 tajemnicy, a ty, moja droga, stanowisz zagadk臋 najczystszej wody.

Sidonie ogarn膮艂 niepok贸j.

- Czuj臋 si臋 jak oszustka - wyzna艂a. - Kuzynka ksi臋cia, doprawdy! Ludzie ju偶 zastanawiaj膮 si臋, dlaczego nigdy o mnie nie s艂yszeli.

Hrabina wzruszy艂a ramionami.

- Gravenel trzyma艂 si臋 z dala od towarzystwa przez wiele lat, a ty by艂a艣 za granic膮 - odpar艂a. - I jeste艣, w istocie, jego kuzynk膮.

- Jednak jego mi艂o艣膰 spotka艂 mnie dopiero dzi艣 wieczorem - mrukn臋艂a Sidonie. - Czuj臋 si臋 tak, jak gdybym zosta艂a mu narzucona.

Ale lady Kirton nadal wspina艂a si臋 na palce, przygl膮daj膮c si臋 st艂oczonym ludziom.

- On post膮pi tak, jak 偶yczy sobie jego 偶ona - odmrukn臋la. - Duma Gravenela zaprowadzi艂a go donik膮d. Sp贸jrz, czy to nie tw贸j brat jest z nim teraz? O tam, w korytarzu przy pokoju karcianym?

Zaskoczona Sidonie odwr贸ci艂a si臋. Ogarn臋艂a j膮 ulga. George jednak przyszed艂! Sta艂 z r臋koma za艂o偶onymi za plecami i wygl膮da艂 na nieco skr臋powanego, rozmawiaj膮c z Gravenelem. Ubrany by艂 wy艣mienicie, jak zawsze. Dzi艣 wieczorem za艂o偶y艂 prosto skrojony oficjalny surdut, czarny jak smo艂a, i jedwabn膮 kamizelk臋 barwy ko艣ci s艂oniowej, kt贸ra wygl膮da艂a, jakby kosztowa艂a maj膮tek. Ksi膮偶臋 m贸wi艂 do niego przyciszonym g艂osem, ale nie wygl膮da艂 wrogo ani nawet szczeg贸lnie nieprzyja藕nie.

Jednak spojrzenie George'a pozosta艂o ch艂odne. Najwyra藕niej odpowiada艂 na szereg pyta艅. Biedny George. By艂 ogromnie skrytym cz艂owiekiem. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie 偶yczy艂, to pojawi膰 si臋 na imprezie tego rodzaju. Przyszed艂 dla niej. Oczywi艣cie. Gravenelowi trudno by艂oby przygarn膮膰 do serca jedno z nich, pomijaj膮c drugie.

Mimo to b臋d膮 nieuniknione szepty na temat ich historii, ich nieprawego pochodzenia i sposobu 偶ycia ich matki. Ludzie b臋d膮 m贸wi膰, 偶e Sidonie nie jest niemal niczym wi臋cej ni偶 tylko wytworn膮 guwernantk膮, a jej brat jest jeszcze gorszy. Zajmowa艂 si臋 handlem. I po co to wszystko? 呕eby mog艂a mie膰 wielkie wej艣cie w 艣wiat Gravenela?

Nie. 呕eby mog艂a by膰 z m臋偶czyzn膮, kt贸rego kocha. Nagle Gravenel po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu George'a, jakby serdecznie si臋 z nim 偶egnaj膮c, po czym skierowa艂 si臋 do sali balowej. Przedziera艂 si臋 przez t艂um, przystaj膮c, by przyj膮膰 偶yczenia od os贸b, kt贸re go pozdrawia艂y. W ko艅cu dotar艂 do Sidonie i sk艂oni艂 si臋.

- Chcia艂bym z pani膮 zata艅czy膰, kuzynko - powiedzia艂. - Ale m贸j doktor m贸wi mi, 偶e nie mog臋. Czy zamiast tego przejdzie si臋 pani ze mn膮 po ogrodzie?

Sto par oczu wlepia艂o si臋 w ni膮, kiedy opuszcza艂a sal臋 balow膮 pod rami臋 z ksi臋ciem. Teraz jej to偶samo艣膰 b臋dzie na ustach wszystkich. Wkr贸tce Sidonie i ksi膮偶臋 znikn臋li z oczu ludziom z sali. Gravenel nosi艂 si臋 z godno艣ci膮, a jednak wyczuwa艂a, 偶e jest znacznie os艂abiony. Jego cera nie wygl膮da艂a zdrowo, i szcdl bardzo powoli. Na ko艅cu portyku Gravenel przystan膮艂, 偶eby z艂apa膰 oddech.

- Powiedzieli pani, jak s膮dz臋, 偶e nie miewam si臋 zbyt dobrze?

Sidonie by艂a wstrz膮艣ni臋ta.

- Nie, wasza mi艂o艣膰 - odpar艂a. - Przykro mi.

Wzruszy艂 jednym ramieniem.

- Ach, c贸偶 - powiedzia艂. - Tylko dobrzy umieraj膮 m艂odo. A przy okazji, dzi艣 ko艅cz臋 siedemdziesi膮t lat.

Najwyra藕niej 艂膮czy艂o go z synem autoironiczne poczucie humoru.

- Czy pa艅scy lekarze nie mog膮 nic zrobi膰?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮. Jego oczy nadal wpatrywa艂y si臋 w ogr贸d, o艣wietlony 艣wiat艂em lamp.

- Och, b臋d臋 si臋 trzyma艂 przy 偶yciu jeszcze przez kilka miesi臋cy… mo偶e nawet rok czy dwa - odpowiedzia艂, a jego ton by艂 dziwnie oboj臋tny. - Ale w ko艅cu ka偶dy umiera.

- Przykro mi - powiedzia艂a znowu. - Aleric mnie nie informowa艂.

Spojrzenie ksi臋cia uciek艂o w g艂膮b.

- Ale ona musia艂a mu powiedzie膰 - zaduma艂 si臋. - Mam na my艣li moj膮 偶on臋. Musia艂a. Inaczej nigdy by tu nie przyszed艂.

- Aleric przyby艂? - Sidonie poczu艂a nag艂膮 fal臋 rado艣ci. - Nie widzia艂am go.

- Jego matka zmusza go, 偶eby towarzyszy艂 jej przy obchodzeniu sali, jak si臋 domy艣lam - powiedzia艂 Gravenel. - Miota si臋 bezradnie, oczywi艣cie, i pragnie pospieszy膰 do pani, ale jego matka przypomina mu o decorum.

Sidonie nie wyczula w jego tonie ani aprobaty, ani pot臋pienia. Za nimi odg艂osy zabawy rozp艂ywa艂y si臋 w nocnym powietrzu. Brz臋czenie szk艂a i szklanych naczy艅. D藕wi臋ki strojonych skrzypiec.

- A zatem m贸wi膮, 偶e umieram - odezwa艂 si臋 ksi膮偶臋, 艣ci膮gaj膮c siw膮 brew. - A moja 偶ona prosi mnie o ostatni膮 rzecz. 呕eby艣my si臋 pojednali, Aleric i ja. Twierdzi, 偶e kiedy odejd臋, ona nie b臋dzie mia艂a si臋 na kim oprze膰. Pragnie zgody mi臋dzy nami wszystkimi.

- To brzmi tak, jakby ogromnie zale偶a艂o jej na was obu - powiedzia艂a Sidonie.

- M贸j syn i ja jeste艣my sobie teraz zupe艂nie obcy - odpar艂 beznami臋tnie. - Woleli艣my, by tak to by艂o.

Sidonie wcale nie by艂a pewna, czy Aleric tak w艂a艣nie wola艂, ale powstrzyma艂a si臋 od riposty.

Oddech ksi臋cia uspokoi艂 si臋 ju偶. Znowu poda艂 jej rami臋 i razem zeszli po trzech stopniach do ogrodu.

- Czy m贸j syn poprosi艂 o pani r臋k臋, madame Saint-Godard? - zapyta艂 otwarcie. - Moja 偶ona tak s膮dzi.

Sidonie nie widzia艂a sensu w zaprzeczaniu.

- Tak. Poprosi艂.

- Rozumiem - odpar艂 ksi膮偶臋. - A zatem przynajmniej potraktowa艂 pani膮 honorowo.

Sidonie poczu艂a uk艂ucie gniewu.

- Nigdy nie widzia艂am, by Aleric post膮pi艂 niehonorowo.

- Niekt贸rzy mogliby si臋 nie zgodzi膰 - powiedzia艂 ksi膮偶臋 rzeczowym tonem. - Czy powie pani "tak"?

Przez chwil臋 nie by艂o s艂ycha膰 nic pr贸cz chrz臋stu 偶wiru pod ich stopami.

- Nie jestem pewna - odpowiedzia艂a wreszcie.

Ksi膮偶臋 spojrza艂 na ni膮 dziwnie.

- Uwa偶a go pani za kiepski materia艂 na m臋偶a?

- Wr臋cz przeciwnie - mrukn臋艂a.

- C贸偶, mawiaj膮, 偶e z nawr贸conego hulaki najlepszy m膮偶 - zaduma艂 si臋 ksi膮偶臋. - Czy pani go nie kocha?

Sidonie mia艂a na ko艅cu j臋zyka s艂owa, 偶e to nie jego sprawa.

- Kocham go bardzo - odpar艂a. - Ale jestem wdow膮 i przywyk艂am 偶y膰 po swojemu. Mam te偶 na uwadze, co mog艂oby powiedzie膰 towarzystwo.

Ksi膮偶臋 zatrzyma艂 si臋 i popatrzy艂 na ni膮 z pewnym zaskoczeniem.

- Okoliczno艣ci pani narodzin s膮, oczywi艣cie, niefortunne - odpar艂 do艣膰 ch艂odno. - Ale wina le偶y po stronie pani ojca. Je偶eli pani i Aleric pobierzecie si臋, bez w膮tpienia dostarczy to tematu d艂a plotkarzy na jakie艣 dwa tygodnie. Ale my, Hilliardowie, jeste艣my ponad skandale. One nie mog膮 nas zniszczy膰.

Sidonie nie spodoba艂 si臋 jego ton.

- Stare plotki si臋 nie licz膮 - powiedzia艂a. - By膰 mo偶e powinien pan kontynuowa膰 t臋 rozmow臋 z Alerikiem. Da膰 mu swoje b艂ogos艂awie艅stwo, albo je偶eli pan nie mo偶e, to da膰 mu rad臋. Jest mu pan to winien.

Sidonie zamierza艂a odej艣膰, ale ksi膮偶臋 chwyci艂 j膮 za rami臋. Zobaczy艂a w jego oczach smutek.

- Nie zamierza艂em zawie艣膰 swojego syna, madame, je偶eli to pani sugeruje - odpar艂. - Czy tak zrobi艂em? By膰 mo偶e. Jednak kroczymy t膮 drog膮 od wielu lat. Mo偶na si臋 zastanawia膰, czy jest jaki艣 sens, by pr贸bowa膰 zawr贸ci膰.

- Zawsze jest sens - odpowiedzia艂a Sidonie. - Dop贸ki starcza tchu, jest sens. Ma pan syna, sir. Musi pan tylko p贸j艣膰 do niego i powiedzie膰, co ma pan do powiedzenia, cokolwiek to jest. Niekt贸rzy rodzice nie maj膮 takiego wyboru.

Sidonie chcia艂a odczuwa膰 dla niego wsp贸艂czucie, ale to by艂o trudne. W oczach Alerica zobaczy艂a, co uczyni艂a mu duma tego cz艂owieka, i jaka艣 jej cz膮stka pragn臋艂a wykrzycze膰 t臋 prawd臋. W ko艅cu nie mia艂a serca, by to zrobi膰. Po prostu odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a.

Rozdzia艂 14

W kt贸rym Horatio ma co艣 do powiedzenia

Lady Kirton, oczywi艣cie, czeka艂a tu偶 przy przeszklonych drzwiach, wychodz膮cych na sal臋 balow膮. Sir James powr贸ci艂, by stan膮膰 przy niej. Kiedy zobaczy艂a Sidonie i ksi臋cia, wysz艂a im naprzeciw z u艣miechem, ale jej mina natychmiast spochmurnia艂a.

- Wasza mi艂o艣膰, wygl膮dasz nader niezdr贸w - mrukn臋艂a.

- Jestem niezdr贸w - odpar艂. - O czym m贸j lekarz z rado艣ci膮 przypomina mi ka偶dego dnia.

- Ten spacer by艂 zbyt wyczerpuj膮cy. - Skarci艂a go wzrokiem. - Musisz uda膰 si臋 do swego gabinetu i odpocz膮膰. Wiesz, Fredericku, co m贸wi膮 lekarze! Dziesi臋膰 minut z nogami uniesionymi do g贸ry co godzina.

Gravenel pos艂usznie wyci膮gn膮艂 kieszonkowy zegarek.

- A wi臋c dobrze - mrukn膮艂 zrz臋dliwie. - Ale obieca艂em Elizabeth, 偶e sp臋dz臋 kilka minut z moj膮 zbzikowan膮 star膮 ciotk膮.

- Och, Admeta tu jest?

- Obawiam si臋, 偶e tak - odpowiedzia艂. - Przyprowadzi艂a te偶 tego przekl臋tego psa. W czerwonej aksamitnej kamizelce.

- Admeta? - powt贸rzy艂a lady Kirton. - W kami卢zelce?

- Pies, Isabel. Pies.

Lady Kirton postuka艂a w kieszonkowy zegarek, kt贸ry ksi膮偶臋 wci膮偶 trzyma艂 otwarty.

- Uwolnij si臋 od ciotki Admety. A potem natychmiast do gabinetu!

Ksi膮偶臋 oddali艂 si臋, a lady Kirton niemal momentalnie powiedzia艂a:

- Na niebiosa, 偶ycie towarzyskie jest do艣膰 m臋cz膮ce, prawda? Chyba te偶 dam odpocz膮膰 moim stopom. Sir Jamesie, czy zechce pan towarzyszy膰 Sidonie do mojego powrotu?

- B臋d臋 zaszczycony - odpar艂 sir James.

Ale lady Kirton ju偶 ich zostawi艂a.

Z d艂oni膮 matki spoczywaj膮c膮 delikatnie na jego ramieniu, Devellyn przechadza艂 si臋 po sali balowej, nie zauwa偶aj膮c tak naprawd臋 twarzy w t艂umie. Pozdrawia艂 ludzi od niechcenia. Na pytania odpowiada艂 mechanicznie. Znowu czu艂 si臋 schwytany w pu艂apk臋, jak obcy we w艂asnej sk贸rze.

Up艂yn臋艂o sporo czasu, odk膮d by艂 w domu przy Grosvenor Square. Nie bywa艂 tu od 艣mierci Grega i mrocznych, pe艂nych l臋ku dni, kt贸re j膮 poprzedzi艂y, kiedy jego ojciec bez przerwy przebywa艂 przy 艂贸偶ku Grega. Aby znale藕膰 ukojenie, matka zacz臋艂a si臋 modli膰, cz臋sto ca艂ymi godzinami. Devellyn tak偶e poszuka艂 pociechy, ale czerpa艂 j膮 z butelki. Jednak oboje sko艅czyli na kolanach, i to na pr贸偶no. Wszyscy troje 偶yli niczym widma, czekaj膮ce po tej stronie wieczno艣ci na co艣, co z ka偶dym up艂ywaj膮cym dniem wygl膮da艂o na coraz bardziej nieuchronne.

A potem nieuchronne sta艂o si臋 realne i Greg odszed艂. Jego brat. Jego najlepszy przyjaciel. Pozosta艂a tylko cicho p艂acz膮ca matka i ojciec, w kt贸rego oczach p艂on臋艂o oskar偶enie. W艣ciek艂o艣膰 jego ojca by艂a niepohamowana, jego oskar偶enia okropne. I wszystkie a偶 nazbyt prawdziwe. Wtedy i nadal uwa偶a艂 Alerica za jedynego winnego.

Dzisiejszego wieczora Gravenel powita艂 George'a Kemble'a - dalekiego kuzyna z nieprawego 艂o偶a, kt贸rego nigdy wcze艣niej nie spotka艂 - z wi臋ksz膮 serdeczno艣ci膮 ni偶 w艂asnego dziedzica. Dla Alerica mia艂 zarezerwowane ledwie najbardziej surowe skinienie g艂owy. Natomiast matka powita艂a go z przesadnym entuzjazmem, zacz臋艂a poprawia膰 mu krawat i trajkota膰 co艣 banalnego, jakby przez to mog艂a odwr贸ci膰 uwag臋 innych od faktu, 偶e Gravenel omal nie odci膮艂 si臋 od w艂asnego syna. Ponownie.

Aleric u艣miechn膮艂 si臋 i u艣cisn膮艂 d艂o艅 m臋偶czyzny, z kt贸rym rozmawia艂a jego matka. Wymieni艂 kolejne mechaniczne powitanie. Nagle kto艣 chwyci艂 jego rami臋 z wielk膮 stanowczo艣ci膮.

- Wybacz, Elizabeth - powiedzia艂a lady Kirton. - Czy mog臋 po偶yczy膰 twego syna na moment? Potrzebuj臋 nieco 艣wie偶ego powietrza.

U艣miech jego matki zastyg艂.

- Isabel, czy co艣 ci dolega?

Lady Kirton wachlowa艂a si臋 dramatycznie.

- Nic takiego, czego nie wyleczy chwila odpoczynku.

Aleric by艂 podejrzliwy, ale tak wdzi臋czny, 偶e mo偶e zostawi膰 za sob膮 t艂um, 偶e ma艂o go obchodzi艂o, dok膮d zabiera go lady Kirton. Poprowadzi艂a go w stron臋 gabinetu ojca, id膮c krokiem do艣膰 ra藕nym jak na pulchn膮 starsz膮 kobiet臋, kt贸r膮 ogarn臋艂y duszno艣ci.

Pok贸j w 艣rodku niewiele si臋 zmieni艂 od czas贸w dzieci艅stwa Devellyna. Markiz ch艂on膮艂 wspomnienia, kiedy lady Kirton podesz艂a do sk贸rzanej sofy przy oknie i usadowi艂a si臋, jak gdyby zamierza艂a chwil臋 tu pozosta膰. Przypomniawszy sobie o swoich powinno艣ciach, Aleric od razu ruszy艂, 偶eby otworzy膰 okno, ale dama powstrzyma艂a go gestem.

- Podst臋p, m艂ody cz艂owieku! Tylko podst臋p.

Zmru偶y艂 oczy.

- Tak w艂a艣nie my艣la艂em.

- Alericu - powiedzia艂a rozkazuj膮co. - Pragn臋 z tob膮 pom贸wi膰.

Devellyn spl贸t艂 r臋ce za plecami i mocno je zacisn膮艂.

- Nieszczeg贸lnie poci膮gaj膮 mnie pogaw臋dki, madam.

Hrabina lekcewa偶膮co machn臋艂a r臋k膮.

- Ja b臋d臋 m贸wi膰 - zapewni艂a go. - Wszystko, co ty musisz robi膰, to mrukn膮膰 kilka odpowiedzi.

艁ypn膮艂 na ni膮 z ukosa.

- Niczego nie obiecuj臋, madam.

Nie zniech臋ci艂o to lady Kirton.

- Podoba mi si臋 twoja madame Saint-Godard - powiedzia艂a. - Twoja matka s膮dzi, 偶e jeste艣 ni膮 oczarowany. To prawda, czy偶 nie?

Devellyn rozwa偶y艂 odm贸wienie odpowiedzi, tak dla zasady. Ale jaki w tym sens?

- To prawda - powiedzia艂.

Hrabina spojrza艂a na niego nieco chytrze.

- Czy zamierzasz po艣lubi膰 t臋 dziewczyn臋, Alericu?

Milcza艂 przez chwil臋. Ju偶 przemy艣la艂 swoj膮 pochopn膮 decyzj臋 o og艂oszeniu zar臋czyn, i teraz szczerze 偶a艂owa艂, 偶e wspomnia艂 o tym Alasdairowi.

- My艣l臋, 偶e wszyscy si臋 zgodz膮, i偶 nie jestem najlepsz膮 parti膮, madam - powiedzia艂 wreszcie. - Ale tak, poprosi艂em j膮 o to.

Lady Kirton odpr臋偶y艂a si臋 nieco.

- A ona odpowiedzia艂a, 偶e…?

Devellyn nieznacznie i sztywno skin膮艂 g艂ow膮.

- Ta dama rozwa偶a moj膮 propozycj臋 - odpar艂. - Nie potrafi臋 powiedzie膰, co si臋 wydarzy.

Lady Kirton wydawa艂a si臋 starannie dobiera膰 nast臋pne s艂owa.

- Alericu, jak dobrze znasz madame Saint-Godard?

Devellyn zesztywnia艂.

- Do艣膰 dobrze, madam. Na tym poprzesta艅my.

- Ale czy znasz jej… jej nawyki i zaj臋cia? - naciska艂a hrabina. - Jej zainteresowanie, hm, zagadnieniami spo艂ecznymi? Rzeczy, kt贸re le偶膮 jej na sercu?

Do diab艂a, do czego zmierza ta stara plotkarka? Potem Devellyn przypomnia艂 sobie s艂owa Sidonie: Lady Karton… My艣l臋, 偶e ona wie, albo w najlepszym razie domy艣la si臋.

Spojrza艂 na hrabin臋 zupe艂nie otwarcie.

- Wiem wszystko, madam - powiedzia艂. - Wszystko, co ma prawo wiedzie膰 m膮偶. Nie ma szansy na to, bym m贸g艂 dowiedzie膰 si臋 o czymkolwiek z jej przesz艂o艣ci, co by zmieni艂o moje uczucia do niej. One s膮 sta艂e.

Lady Kirton znowu machn臋艂a r臋k膮.

- Och, nie w膮tpi臋 w g艂臋bi臋 twojego uczucia, Alericu. Zawsze by艂e艣 m艂odzie艅cem nadzwyczaj oddanym osobom, kt贸re kocha艂e艣. M贸wi臋 bardziej o… o jej ochotniczej pracy.

- O jej ochotniczej pracy?

Oczy lady Kirton rozszerzy艂y si臋 prostodusznie.

- Tak, ona… hm, ona ma jakie艣 zaj臋cia, prawda?

Devellyn nie potrafi艂 d艂u偶ej pohamowa膰 u艣miechu.

- Takie jak praca w ko艣ciele czy w k贸艂ku dobroczynnym dla pa艅? - podsun膮艂. - Gdy o tym pomy艣l臋, przypominam sobie, jak wspomina艂a raz, 偶e lubi szy膰 dla biednych. Albo mo偶e to by艂y rob贸tki na drutach. Wydawa艂a si臋 niezdecydowana.

Lady Kirton spojrza艂a na niego karc膮co.

- Alericu, madame Saint-Godard prowadzi niebezpieczn膮 gr臋. My艣l臋, 偶e domy艣lasz si臋 jak膮.

- Ach, to! - powiedzia艂. - Zastanawia艂em si臋, czy mo偶e pani do tego zmierza. Prosz臋 by膰 spokojn膮, 偶e ochotnicza praca Sidonie wkr贸tce dobiegnie ko艅ca.

- Czy ona si臋 na to zgadza? - zapyta艂a ostro hrabina.

Devellyn zawaha艂 si臋.

- Niezupe艂nie - przyzna艂. - Ale zgodzi si臋.

Lady Kirton wygl膮da艂a na nieco uspokojon膮.

- Ach, zatem dopilnujesz tego! - powiedzia艂a. - Dzi臋ki Bogu, Alericu. s膮dz臋, 偶e musisz po艣lubi膰 j膮 od razu. To w艂a艣nie powiedzia艂am twojej matce, a Elizabeth m贸wi…

Dobry Bo偶e!

- Moja matka…?

- Alericu - m贸wi艂a dalej hrabina. - 呕adne z nas nie ma czasu do stracenia. Je偶eli naprawd臋 j膮 kochasz, s膮dz臋, 偶e musisz j膮 po艣lubi膰 za specjalnym zezwoleniem najszybciej, jak to mo偶liwe. Twoja matka si臋 zgadza.

Aleric burkn膮艂.

- My艣li, 偶e nikt inny mnie nie zechce, h臋?

Lady Kirton pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie, nie, to wcale nie tak - zapewni艂a go. Potem dramatycznie 艣ciszy艂a g艂os. - Alericu, pewien cz艂owiek przyszed艂 do Towarzystwa Nazareta艅skiego jakie艣 dziesi臋膰 dni temu. Sier偶ant policji.

Devellynowi serce podskoczy艂o do gard艂a.

- Zadawa艂 pytania, m贸j drogi - ci膮gn臋艂a. - Pytania o kobiet臋 w czerni, kt贸r膮 widywano w towarzystwie. By膰 mo偶e to zbieg okoliczno艣ci, ale…?

- Dobry Bo偶e! - wyszepta艂. - Sier偶ant Sisk?

- Znasz go? - spyta艂a lady Kirton. - Ja spotka艂am go raz… w mojej pracy spotyka si臋 wszelkiego typu ludzi… i jest on dobrze znany pewnym moim przyjacio艂om. Alericu, on jest nieust臋pliwy.

Nieprzyjemny ch艂贸d przenikn膮艂 Devellyna.

- Dobry Bo偶e - powiedzia艂 raz jeszcze.

Lady Kirton si臋gn臋艂a po jego d艂o艅.

- Alericu - powiedzia艂a, 艣ciskaj膮c j膮. - Jak dobrze znasz brata Sidonie?

- Dostatecznie dobrze, 偶eby mnie znielubi艂 - odpar艂. - Ale mnie toleruje.

- Ten sier偶ant policji jest znajomym pana Kemble'a - powiedzia艂a. Jej g艂os przeszed艂 teraz w szept. - Wiem to z dawniejszych do艣wiadcze艅. Mo偶e powiniene艣 mu opowiedzie膰 o Sisku? M贸g艂by艣 to zrobi膰? Widzisz. Kemble to cz艂owiek, kt贸ry potrafi zaj膮膰 si臋 sprawami. Sprawi膰, by problemy znikn臋艂y. Je偶eli wiesz, co mam na my艣li.

S膮dz膮c po posiniaczonych k艂ykciach, kt贸rymi m贸g艂 si臋 poszczyci膰 Georgc Kemble, Devellyn wiedzia艂 dok艂adnie, co mia艂a na my艣li. Kemble nie by艂 ros艂ym m臋偶czyzn膮, ale by艂 szczup艂y i zwinny, o lekko z艂o艣liwych oczach. A znaki na jego palcach uk艂ada艂y si臋 w wyra藕ny wz贸r; wz贸r, kt贸ry tylko jeden m臋偶czyzna na pi臋膰dziesi臋ciu zdo艂a艂by rozpozna膰. Devellyn rozpozna艂 i m贸g艂 si臋 za艂o偶y膰, 偶e Kemble nosi艂 na pi臋艣ciach kawa艂ek mosi膮dzu, kiedy t艂uk艂 do nieprzytomno艣ci napastnik贸w Sidonie. A nie by艂 to przedmiot tego rodzaju, jaki wi臋kszo艣膰 facet贸w nosi w kieszeni surduta.

W ciszy gabinetu Devellyn przytakn膮艂.

- Pom贸wi臋 z nim - zgodzi艂 si臋. - I je偶eli…

Przerwa艂 mu odg艂os otwieranych drzwi gabinetu.

Devellyn podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂 sylwetk臋 ojca na progu. Natychmiast zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, a w g艂owie poczu艂 pustk臋. Lady Kirton tak偶e wsta艂a.

- Wasza mi艂o艣膰! - powiedzia艂a z sympati膮. - C贸偶! W艂a艣nie wychodzi艂am.

Po tych s艂owach hrabina skierowa艂a si臋 prosto do drzwi, zmuszaj膮c Gravenela, by albo ca艂kiem wszed艂, albo wyszed艂 z pokoju.

Wszed艂.

Devellyn ruszy艂 w 艣lad za lady Kirton, ale jego ojciec uni贸s艂 r臋k臋.

- Zosta艅, prosz臋.

Devellyn zatrzyma艂 si臋.

Ojciec zamkn膮艂 drzwi, a potem zacz膮艂 i艣膰 w g艂膮b pokoju.

- Okropny 艣cisk, prawda? - powiedzia艂 niemal z roztargnieniem. - S膮dz臋, 偶e towarzystwo st臋skni艂o si臋 za twoj膮 matk膮.

- Jest wy艣mienit膮 gospodyni膮 - odpar艂 Deve艂lyn.

Jego ojciec podszed艂 do swojego biurka i wysun膮艂 szuflad臋.

- Cygaro? - zaproponowa艂, wyjmuj膮c dwa. Devellyn spojrza艂 na nie sceptycznie.

- Czy pozwolili ci pali膰, sir?

Jego ojciec za艣mia艂 si臋.

- Kto? Lekarz? Twoja matka?

Devellyn nie odpowiedzia艂.

Po d艂ugiej, pe艂nej wyczekiwania chwili ojciec westchn膮艂, ponownie otworzy艂 szuflad臋 i wrzuci艂 cygara z powrotem. Wyszed艂 zza biurka i przez moment stal w milczeniu, z nieobecnym spojrzeniem. Devellyn dostrzega艂, 偶e nie by艂 to ju偶 m臋偶czyzna taki jak niegdy艣. Przynajmniej nie w sensie fizycznym. Sk贸r臋 mia艂 poszarza艂膮, a twarz wychud艂膮.

- Czy ja ci臋 zawiod艂em, Alericu? - zapyta艂 ni st膮d, ni zow膮d. - Powiedz mi. Czy zawiod艂em rodzin臋 jako ojciec i jako m膮偶?

Niezno艣na cisza przyt艂acza艂a w dalszym ci膮gu.

- Co takiego?

Jego ojciec pokr臋ci艂 g艂ow膮 i usiad艂 na sofie, opieraj膮c 艂okcie na kolanach i garbi膮c si臋, jak gdyby z wyczerpania.

- Widzisz, teraz czytam to w jej twarzy - powiedzia艂. - Ka偶dego przekl臋tego dnia. Elizabeth mnie obwinia o to wszystko. Nawet o 艣mier膰 Grega.

Zdumiony Devellyn ruszy艂 w stron臋 sofy.

- Ojcze, ja…

- Och, tak - powiedzia艂 ksi膮偶臋, jak gdyby odpieraj膮c sprzeciw. - Za Grega. Gdybym byl bardziej surowy. Gdybym zmusi艂 was obu do p贸j艣cia na uniwersytet. Gdybym obci膮艂 wam pieni膮dze, kiedy zacz臋li艣cie szale膰. Gdybym, gdybym, gdybym! Gdybym by艂 lepszym ojcem, by膰 mo偶e ca艂ego tego b贸lu… albo jego cz臋艣ci… da艂oby si臋 unikn膮膰. Tak w艂a艣nie my艣li.

- Nie mog臋 powiedzie膰, by艣 mnie zawi贸d艂 - odezwa艂 si臋 Devellyn. - By膰 mo偶e, ojcze, zawiod艂em sam siebie.

Jego ojciec przez d艂ug膮 chwil臋 siedzia艂 w milczeniu, ale Devellyn s艂ysza艂 jego 艣wiszcz膮cy oddech.

- Im d艂u偶ej trzyma艂e艣 si臋 z dala - wyszepta艂 wreszcie - tym 艂atwiej by艂o ci臋 obwinia膰.

Devellyn zawaha艂 si臋, nim odpowiedzia艂.

- M贸wisz o 艣mierci Grega, prawda? - powiedzia艂 艂agodnie. - Z ca艂ym szacunkiem, sir, wini艂e艣 mnie od samego pocz膮tku.

- Doprawdy? - mrukn膮艂 ksi膮偶臋. - Tak, tak, wiem, ze tak. Elizabeth mi to m贸wi. Ale ja nie pami臋tam teraz tych strasznych dni. Ani tego, co przedtem, ani co potem. Tak pami臋膰 nas chroni. Ale nie jestem pewien, czy chroni mnie przed tragedi膮 艣mierci Grega, czy… czy czym艣 zupe艂nie innym.

- C贸偶 jest innego? - zapyta艂 cicho Devellyn.

Przez pewien czas cisz臋 przerywa艂 tylko odg艂os ci臋偶kiego oddechu ksi臋cia.

- Moje zatrwa偶aj膮ce zachowanie potem - szepn膮艂 wreszcie. - M贸j… m贸j ob艂臋d, bo tym mi si臋 to teraz zdaje. 艢lepy ob艂臋d. M贸j Bo偶e, Alericu, nawet nie wiesz, jak ja cierpia艂em.

Szcz臋ka Devellyna by艂a zaci艣ni臋ta tak mocno, 偶e obawia艂 si臋, i偶 mo偶e p臋kn膮膰.

- My艣l臋, 偶e wiem, sir - powiedzia艂 sztywno. - Ja straci艂em brata i mego najlepszego przyjaciela. Wi臋kszo艣膰 mojej rodziny zosta艂a mi wydarta. Musia艂em jednak znosi膰 win臋 najlepiej, jak potrafi艂em. Nie mia艂em innego wyboru.

- Ach, by艂e艣 taki m艂ody! - Ksi膮偶臋 pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Taki niedo艣wiadczony.

Devellyn pr贸bowa艂 zaprzeczy膰.

- Nie taki m艂ody, sir. I nie taki niedo艣wiadczony, jak chcia艂by艣 s膮dzi膰.

Jego ojciec wyda艂 dziwny odg艂os, co艣 mi臋dzy szlochem a kaszlni臋ciem.

- Ale by艂e艣 moim dzieckiem - powiedzia艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - Moim dzieckiem. Elizabeth wci膮偶 mi o tym przypomina艂a. A ja nie mog艂em si臋 zdoby膰, by zrobi膰 cokolwiek. Cokolwiek.

- Co chcesz przez to powiedzie膰, sir? C贸偶 tu by艂o… albo c贸偶 tu jest do zrobienia? Greg odszed艂. Okropna rzecz ju偶 si臋 wydarzy艂a.

Ojciec roz艂o偶y艂 szeroko r臋ce.

- Nie wiem - wycharcza艂. - Przeprosi膰 ci臋? Zamachn膮膰 si臋 na ciebie? Rozpacza膰 z tob膮? Modli膰 si臋? Krzycze膰? Rwa膰 sobie w艂osy z g艂owy? - Oddech rozrywa艂 mu teraz pier艣.

- Sir, s膮dz臋, 偶e nie powiniene艣 si臋 denerwowa膰 - powiedzia艂 Devellyn szeptem. - To z pewno艣ci膮 ci nie s艂u偶y.

Jego ojciec wydawa艂 si臋 go nie s艂ysze膰.

- M贸wisz, 偶e te偶 ponios艂e艣 strat臋, Alericu - zachrypia艂. - I to prawda. Bo偶e mi艂osierny, to prawda. Straci艂e艣 brata. I ojca, 艣miem twierdzi膰. A ja straci艂em dw贸ch syn贸w. I nie wiedzia艂em, jak odnale藕膰 tego, kt贸ry si臋 zagubi艂. Ja nadal… nie wiem.

Glos Devellyna zabrzmia艂 niemal 艂amliwie w tej ciszy.

- Ojcze, co chcesz, abym zrobi艂? Co chcesz, 偶ebym powiedzia艂?

Odpowied藕 pad艂a z wi臋ksz膮 moc膮, ni偶 by艂by si臋 tego spodziewa艂.

- Chc臋, 偶eby艣 przyjecha艂 do domu, Alericu - powiedzia艂 jego ojciec. - Do Stoneleigh. Przynajmniej na kr贸tki czas.

- Przyjecha膰 do domu? - W g艂osie Devellyna zabrzmia艂o pow膮tpiewanie. - Ojcze, ja… Ja nie wiem. Czy jeste艣 pewien, sir, 偶e tego w艂a艣nie pragniesz?

Ksi膮偶臋 spr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰.

- Czy ma znaczenie, czego ja pragn臋? - zapyta艂. - Umieraj膮cy cz艂owiek nie mo偶e pozwoli膰 sobie na luksus czasu, Alericu. Mam krzywdy do naprawienia i 偶on臋 do uszcz臋艣liwienia. Ran臋 do zaleczenia… t臋, kt贸r膮 bezrozumnie zada艂em mojej rodzinie.

Devellyn nie wiedzia艂, co powiedzie膰. Przez tak d艂ugi czas modli艂 si臋, by jego ojciec wyci膮gn膮艂 cho膰by najw膮tlejsz膮 ga艂膮zk臋 oliwn膮. Ale to nie by艂a tylko ga艂膮zka. To by艂o co najmniej p贸艂 drzewa. A jednak waha艂 si臋. Nie mog艂o to wypa艣膰 w gorszej chwili. Musia艂 my艣le膰 o Sidonie. Nie by艂 sk艂onny zostawi膰 jej samej i bez ochrony z tym ca艂ym Siskiem depcz膮cym jej po pi臋tach. Poza tym trzeba by艂o uporz膮dkowa膰 sprawy mi臋dzy nimi, i to szybko, bo inaczej grozi艂o mu szale艅stwo.

Ojciec odezwa艂 si臋 znowu, tym razem g艂osem niemal rozmarzonym.

- Jak wiesz, nad jeziorem jest stary domek z kamienia - powiedzia艂 w zadumie. - Ja nie znam si臋 na takich sprawach, ale twoja matka m贸wi, 偶e jest bardzo romantyczny. W zesz艂ym roku nawet go odnowi艂a.

Dcvellyn nie nad膮偶a艂.

- Domek obok przystani, sir? - odpar艂. - Tak, jest urokliwy.

Oczy jego ojca powoli spotka艂y jego wzrok.

- Jak m贸wi twoja matka, jest to idealne miejsce na miesi膮c miodowy. - Przerwa艂 i odchrz膮kn膮艂 z trudem. - Pomy艣leli艣my… albo twoja matka zasugerowa艂a… 偶e ty i twoja Sidonie mogliby艣cie zechcie膰 sp臋dzi膰 tam cz臋艣膰 waszej podr贸偶y po艣lubnej.

Devellynowi zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie.

- Dzi臋kuj臋, sir - powiedzia艂. - Ale Sidonie jeszcze nie powiedzia艂a "tak".

- Powie - odpar艂 ksi膮偶臋. - Doprowadzi艂em j膮 do tego, jak s膮dz臋.

- Co takiego?

Jego ojciec wsta艂, ale z wyra藕nym wysi艂kiem.

- Sidonie powie "tak", Alericu. A potem powie, 偶e pragn臋 tego, na co nie zas艂uguj臋 - wyszepta艂. - I to mo偶e by膰 prawda. Pragn臋 czego艣, czemu wci膮偶 zaprzecza艂em. M贸wi艂em Elizabeth, 偶e tego nie chc臋, poniewa偶 duma nie pozwoli艂aby mi powiedzie膰 nic innego.

- Czego, ojcze?

- Pragn臋 mie膰 z powrotem swoj膮 rodzin臋, zanim umr臋 - szepn膮艂. - I by膰 mo偶e, je偶eli B贸g jest bardzo wyrozumia艂y, wnuka.

Devellyn zaduma艂 si臋 nad tym przez chwil臋. Czy jego ojciec na to zas艂uguje? C贸偶, czy Greg zas艂ugiwa艂, by umrze膰? Czy Devellyn zas艂ugiwa艂, by go za to ukarano? Dzisiejszej nocy jaki艣 cz艂ek w St. James mo偶e zosta膰 rozjechany przez dyli偶ans pocztowy, podczas gdy na s膮siedniej ulicy jaki艣 inny napcha sobie kieszenie kilkoma setkami nieuczciwie zdobytych funt贸w uprawiaj膮c hazard u Crockforda. I 偶aden z nich nie b臋dzie zas艂ugiwa艂 na sw贸j los. Prawda jest taka, 偶e ludzie rzadko dostaj膮 w tym 偶yciu to, co im si臋 nale偶y. To nale偶a艂o do przysz艂ego 偶ycia, tego, na kt贸re Devellyn nie mia艂 wp艂ywu. Ale mia艂 przynajmniej nieco wp艂ywu na to 偶ycie.

Roz艂o偶y艂 ramiona. A jego ojciec wszed艂 w jego obj臋cia.

A jednak jeszcze nie wydawa艂o si臋 s艂uszne, by m贸c przytuli膰 ojca. By膰 mo偶e w ko艅cu tak si臋 stanie. A mo偶e nie. Po prostu b臋d膮 musieli przedrze膰 si臋 przez to i zobaczy膰, co z tego wszystkiego wyjdzie. Devellyn mocno poklepa艂 ojca po plecach.

- My艣l臋, 偶e powiniene艣 usi膮艣膰, sir - powiedzia艂. - Podnios臋 ci stopy.

- Musz臋 wygl膮da膰, jakby zaraz mia艂a mnie zabra膰 kostucha - zrz臋dzi艂 ksi膮偶臋, i nagle zabrzmia艂o to jak s艂owa ojca, kt贸rego Devellyn pami臋ta艂. - Po艂owa ludzi na balu dzi艣 mi to m贸wi艂o.

Wyci膮gn膮艂 si臋 jednak na sofie i cho膰 nie przerywa艂 zrz臋dzenia, opar艂 buty na por臋czy.

Devellyn chwyci艂 poduszk臋 z pobliskiego krzes艂a i pr贸bowa艂 wsun膮膰 j膮 pod stopy ojca, kiedy ksi膮偶臋 odezwa艂 si臋 znowu.

- Co do balu - powiedzia艂 g艂osem pe艂nym zadumy. - Elizabeth 偶yczy sobie, 偶eby艣my wyg艂osili 艂adne mowy podczas kolacji, dzi臋kuj膮c wszystkim za 偶yczenia i tak dalej.

- Doskona艂y pomys艂 - odpar艂 Devellyn, siadaj膮c na krze艣le.

- I jest jeszcze co艣, Alericu, co, jak s膮dz臋, powinno zosta膰 powiedziane - ci膮gn膮艂 ksi膮偶臋. - Je偶eli si臋 zgadzasz, oczywi艣cie?

Devellyn by艂 zaskoczony.

- Ale偶, ja nie wiem, sir - powiedzia艂. - Nie wydaje mi si臋, 偶eby to by艂a moja sprawa, co zostanie powiedziane.

- Ach, zatem si臋 mylisz - odrzek艂 ksi膮偶臋, splataj膮c r臋ce na brzuchu. - B膮d藕 tak dobry, Alericu, i zadzwo艅 na s艂u偶b臋.

- Tak, oczywi艣cie - odpar艂 Devellyn, podnosz膮c si臋 natychmiast. - Czego sobie 偶yczysz, sir?

- Widzie膰 drogiego starego kuzyna George'a - powiedzia艂 ksi膮偶臋. - Powiedz lokajowi, kt贸ry przyjdzie, 偶eby go sprowadzi艂.

Sidonie poczu艂a ulg臋, kiedy Aleric przyszed艂, by porwa膰 j膮 do ostatniego ta艅ca przed kolacj膮. Stanowi艂 mi艂y sercu widok, kiedy tak prze艣lizgiwa艂 si臋 przez t艂um, wy偶szy o g艂ow臋 od reszty ludzi. Po denerwuj膮cym wieczorze, jaki mia艂a za sob膮, Sidonie musia艂a si臋 pohamowa膰, by nie zarzuci膰 mu ramion na szyj臋 i nie oprze膰 g艂owy o szeroki, silny mur jego piersi. Jednak by艂a pewna, 偶e dziewcz臋cy, trzpiotowaty u艣miech na jej twarzy nie pozosta艂 niezauwa偶ony.

Po ta艅cu do艂膮czy艂 do nich sir Alasdair MacLachlan, kt贸ry nikomu nie towarzyszy艂 i nie mia艂 partnerki do kolacji. Wspania艂omy艣lnie poda艂 rami臋 lady Kirton i we czw贸rk臋 ruszyli do sto艂u. Panowie odeszli, powracaj膮c z talerzami uginaj膮cymi si臋 od 艂ososia, krewetek w sosie 艣mietanowym i szparag贸w na zimno. Sir Alasdair zabawia艂 ich w uroczy spos贸b przez ca艂y posi艂ek. Devellyn siedzia艂 w milczeniu, ale raz czy dwa jego d艂o艅 pow臋drowa艂a pod st贸艂 i na kolana Sidonie, 偶eby uspokajaj膮co 艣cisn膮膰 jej palce. Dziwne jednak, 偶e prawie nic nie zjad艂.

- Dobrze si臋 czujesz? - szepn臋艂a, kiedy lady Kirton i sir Alasdair oddalili si臋, by wybra膰 co艣 ze s艂odyczy na stole po drugiej stronie pokoju.

- Ca艂kiem dobrze - powiedzia艂, cho膰 by艂 blady. - Wyjd藕my na zewn膮trz. Przewietrzmy si臋 troch臋.

Odci膮gn膮艂 j膮 od sto艂u i potem przez pust膮 sal臋 balow膮. Drzwi wychodz膮ce na portyk wci膮偶 by艂y otwarte, i Devellyn szed艂, p贸ki nie dotar艂 na sam skraj, jak gdyby chcia艂 jak najbardziej oddali膰 si臋 od domu, nie opuszczaj膮c go. Delikatnie przyci膮gn膮艂 Sidonie do siebie i otoczy艂 j膮 ramionami.

Sidonie otar艂a si臋 policzkiem o klap臋 jego surduta.

- Widzia艂e艣 si臋 z nim? - zapyta艂a. - Czy by艂… uprzejmy?

Westchn臋艂a z ulg膮, kiedy poczu艂a, jak skin膮艂 g艂ow膮.

- Jest mu przykro, Sidonie - wyszepta艂, przerywaj膮c, by g艂o艣no prze艂kn膮膰 艣lin臋. - Wierz臋, 偶e tak jest. I rozmawiali艣my. W ka偶dym razie troch臋. Nie wiem, co z tego wyniknie, ani jak post膮pimy dalej, ale przynajmniej to jaki艣 pocz膮tek.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego, a jego wargi u艂o偶y艂y si臋 na jej wargach, delikatne jak mu艣ni臋cie skrzyd艂a motyla.

- Kocham ci臋, Sidonie - powiedzia艂 pewnym tonem. - Tak bardzo ci臋 kocham. - Nagle odsun膮艂 si臋 od niej i wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni. - Sp贸jrz, mam co艣 dla ciebie. Co艣 jakby prezent 艣lubny.

Zmarszczy艂a czo艂o, kiedy wyci膮gn膮艂 z艂o偶ony gruby papier. Roz艂o偶y艂 go i poda艂 jej. Sidonie prze艣lizgn臋艂a po nim wzrokiem i popatrzy艂a na Devellyna z os艂upieniem.

- Akt prawny? - mrukn臋艂a. - Na dom? Ale ja mam dom. Alericu, ja… ja nie rozumiem.

Devellyn u艣miechn膮艂 si臋 do niej ch艂opi臋cym u艣miechem.

- Nie jaki艣 tam dom, Sidonie - powiedzia艂, z dum膮 wskazuj膮c palcem adres. - Dom schadzek.

- Kupi艂e艣… - Urwa艂a, 偶eby g艂o艣no prze艂kn膮膰 艣lin臋. - Kupi艂e艣 mi… dom nierz膮du jako prezent 艣lubny…?

Jego oczy rozszerzy艂y si臋 z zaniepokojeniem.

- Tylko sp贸jrz na adres, Sidonie - zaprotestowa艂. - Widzisz? To ten przy Gutter Lane. Ten dom obok zajazdu "Pod Krzy偶em".

Patrzy艂a na niego, oniemia艂a.

- Och, m贸j Bo偶e.

Jego u艣miech powr贸ci艂.

- M贸wi艂em ci, Sid, 偶eby my艣le膰 szerzej - powiedzia艂. - Teraz dom jest tw贸j. Je偶eli nie podoba ci si臋 to, czym on jest, to mo偶esz zmieni膰 go w co艣 innego.

- Ale偶 ja nawet nie wiem, jak to poj膮膰! - mrukn臋艂a, wracaj膮c spojrzeniem do dokumentu.

- Sidonie, czy nie rozumiesz? - odpar艂 niecierpliwie. - Je偶eli tylko mnie po艣lubisz, b臋dziesz mia艂a 艣rodki i wp艂ywy, 偶eby zmienia膰 rzeczy na wi臋ksz膮 skal臋. By膰 mo偶e… C贸偶, nie jestem dobry w os膮dzaniu takich rzeczy, ale mo偶e dom powinien by膰… Och, sam nie wiem… My艣la艂em o herbaciarni?

Popatrzy艂a na niego z niedowierzaniem.

- Herbaciarni?

- Z jakimi艣 pokojami do wynaj臋cia na pi臋trze? - zasugerowa艂 ochoczo. - B膮d藕 co b膮d藕, to ca艂kiem du偶y dom. Herbaciarnia, kawiarnia albo gospoda. Cokolwiek. Ka偶da z tych rzeczy umo偶liwi艂aby tym kobietom uczciw膮 prac臋. Nie by艂yby ju偶 d艂u偶ej w pu艂apce i nie potrzebowa艂yby Czarnego Anio艂a, 偶eby si臋 za nie m艣ci艂. Popro艣 lady Kirton o pomoc. Ona ma ogromne do艣wiadczenie w takich dobroczynnych przedsi臋wzi臋ciach.

Sidonie wspi臋艂a si臋 na palce i uca艂owa艂a k膮cik jego ust.

- Och, Alericu, kocham ci臋 - powiedzia艂a. - Kocham ci臋 ca艂ym sercem. Nie takim czu艂ostkowym, niem膮drym rodzajem mi艂o艣ci, o jakim m贸wi膮 poeci. To co艣 g艂臋bszego i bardziej wszechogarniaj膮cego.

Uj膮艂 jej twarz swoj膮 szerok膮 d艂oni膮.

- Sidonie - szepn膮艂. - Wyjdziesz za mnie, prawda? Porzucisz to niebezpieczne 偶ycie i zamiast tego b臋dziesz wiod艂a bardzo d艂ugie i nudne ze mn膮. Wiem, 偶e na ciebie nie zas艂uguj臋, ale przysi臋gam, 偶e postaram si臋 okaza膰 godnym, je偶eli mnie zechcesz. Tak w艂a艣ciwie to moja matka ju偶 planuje dla nas miesi膮c miodowy.

- Chyba 偶artujesz.

U艣miechn膮艂 si臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Obawiam si臋, 偶e nie - odpar艂. - A teraz, zrobisz to, czy偶 nie? Prosz臋, powiedz "tak", moja kochana.

Sidonie spojrza艂a zn贸w na niego i pos艂a艂a mu promienny u艣miech.

- Tak - szepn臋艂a. - Tak, m贸j kochany, b臋d臋 zaszczycona, wychodz膮c za ciebie. Nie dlatego, 偶e kupi艂e艣 mi dom, ale dlatego, 偶e u艣wiadomi艂am sobie, i偶 nie potrafi臋 bez ciebie 偶y膰.

Zaraz potem od strony ogrodu dobieg艂 dziwny odg艂os, jakby szurania. Sidonie odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a ma艂ego, zlotobr膮zowego psa, p臋dz膮cego 艣cie偶k膮 w kierunku portyku. Jego pazury rozkopywa艂y 偶wir. Stworzenie mia艂o na sobie ma艂膮 czerwon膮 kamizelk臋, a jego j臋zyk zwisa艂 niczym kr贸tki we艂niany szalik, powiewaj膮cy na wietrze. Pies z entuzjazmem podbieg艂 do Alerica i zacz膮艂 podskakiwa膰 na tylnych 艂apach, machaj膮c przednimi.

- Och. tutaj jeste艣, Horatio! - powiedzia艂 skrzypi膮cy g艂os od strony ogrodu.

Pomarszczona stara dama w pasuj膮cej do kamizelki czerwonej sukni wesz艂a w kr膮g 艣wiat艂a lampy i ruszy艂a przez szeroki trawnik do portyku.

- Ach, Alericu, ty hultaju! Horatio szuka ci臋 przez ca艂y wiecz贸r.

Aleric pu艣ci艂 Sidonie i przesun膮艂 si臋 na bok.

- Szuka, doprawdy? - zapyta艂, pochylaj膮c si臋, by pog艂aska膰 zwierzaka.

Pomi臋dzy entuzjastycznymi podskokami i dyszeniem psa Aleric przedstawi艂 Sidonie swojej ciotce Admecie.

Sidonie wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

- Mi艂o mi, madam, oczywi艣cie.

U艣miech Admety zblad艂; odwr贸ci艂a si臋 do swojego psa.

- O co chodzi, kochany? - zapyta艂a. - 呕yczysz sobie… czego?

Aleric spojrza艂 na ni膮 z portyku.

- Ja nic nie m贸wi艂em, ciociu.

Admeta niecierpliwie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Horatio - powiedzia艂a. - M贸wi臋 do Horatia. Chod藕 tu, m贸j kochany, chod藕 w moje ramiona.

Pies okr臋ci艂 si臋 i podbieg艂 do niej. Wzi臋艂a go na r臋ce i stan臋艂a z wyj膮tkow膮 gracj膮 jak na osob臋 tak w膮t艂膮.

- Tak, tak - m贸wi艂a zach臋caj膮co, kiedy pies wierci艂 si臋 i liza艂 jej twarz. - Tak s膮dzisz? Tak, zrobi臋 to. Zapytam.

Odwr贸ci艂a si臋 do Alerica z promiennym u艣miechem.

- Horatio m贸wi, 偶e mam wam pogratulowa膰! - powiedzia艂a. - M贸wi, Alericu, 偶e wy dwoje w艂a艣nie si臋 zar臋czyli艣cie! Czy to prawda?

Aleric i Sidonie wymienili spojrzenia.

- To prawda - przyzna艂. - Ale jeszcze nie og艂osili艣my tego publicznie.

Admeta za艣mia艂a si臋 z rado艣ci膮.

- Horatio wie! - odpar艂a. - Wiesz, on widzi rzeczy stamt膮d! - Woln膮 r臋k膮 wskaza艂a na niebo. Pies znowu zacz膮艂 si臋 wierci膰. - Tak, tak, m贸j kochany, jestem pewna, 偶e mo偶esz.

Wr臋czy艂a psa Sidonie.

Z oczyma jak spodki, Sidonie wzi臋艂a psa.

- Horatio chce uca艂owa膰 pann臋 m艂od膮 - powiedzia艂a szelmowsko Admeta.

I tak zrobi艂, li偶膮c Sidonie od podbr贸dka po ucho.

- Dzi臋kuj臋 - mrukn臋艂a Sidonie, ostro偶nie oddaj膮c psa.

- C贸偶 - powiedzia艂a Admeta. - Jeste艣my sp贸藕nieni na kolacj臋. Nasze najserdeczniejsze gratulacje!

Sidonie by艂a w stanie tylko patrze膰 za nimi.

- Co u licha?

- Mo偶na wy艂膮cznie zgadywa膰 - odpar艂 oschle Aleric. - Ona my艣li, 偶e pies to jej zmar艂y m膮偶. Albo 偶e jest jakim艣 metapsychicznym medium. Nie jestem ca艂kiem pewien, co g艂upiego sobie umy艣li艂a.

Sidonie obr贸ci艂a si臋, 偶eby na niego spojrze膰.

- Alericu, ta kobieta ma co najmniej dziewi臋膰dziesi膮t lat, jak nie wi臋cej - powiedzia艂a srogo. - Niemo偶liwe, 偶eby pods艂ucha艂a nas z drugiego ko艅ca trawnika. By膰 mo偶e to nie jest takie g艂upie?

Aleric tylko pokr臋ci艂 g艂ow膮 i wzi膮艂 j膮 za r臋k臋. Trzymaj膮c si臋 za r臋ce, wr贸cili przez sal臋 balow膮, by do艂膮czy膰 do innych go艣ci, kt贸rzy do tej pory ko艅czyli ju偶 kolacj臋. Weszli akurat w chwili, gdy rozleg艂 si臋 ostry d藕wi臋k dzwoneczka. Pospiesznie zaj臋li miejsca, ale oczom Sidonie nie umkn膮艂 dziwny gest, jakim Aleric da艂 znak swojej matce.

Sidonie podnios艂a wzrok i zobaczy艂a, 偶e rodzice Alerica wstali. Jej mi艂o艣膰 delikatnie postuka艂a widelcem w kieliszek z winem.

- Drodzy przyjaciele! - zacz臋艂a czystym, dono艣nym g艂osem. - Dzi臋kuj臋 wam wszystkim ogromnie, 偶e przybyli艣cie tu dzisiejszego wieczora, by uczci膰 szcz臋艣liw膮 okazj臋, jak膮 s膮 siedemdziesi膮te urodziny Gravenela. I aby 艣wi臋towa膰 z nami ponowne otwarcie tego 艣licznego domu, kt贸ry my…

Gravenel chrz膮kn膮艂 niecierpliwie.

Jej mi艂o艣膰 zerkn臋艂a na niego, po czym przyspieszy艂a.

- Prosz臋, Fredericku, zostawiam to tobie.

Ksi膮偶臋 odchrz膮kn膮艂 raz jeszcze.

- Zebrali艣my si臋 tu dzisiaj, 偶eby og艂osi膰 nie tylko moje urodziny - powiedzia艂. - Jest jeszcze o wiele wa偶niejsza okazja… Kt贸rej, szczerze m贸wi膮c, cz臋sto my艣la艂em, 偶e mog臋 nie do偶y膰. A zatem chcia艂bym poprosi膰 mojego kuzyna George'a o powstanie. George? George, gdzie jeste艣? Ach… tak, jest tam z ty艂u.

- Alericu…? - szepn臋艂a Sidonie, a jej r臋ka mocno 艣cisn臋艂a jego d艂o艅. - Co si臋 dzieje? - Odwr贸ci艂a si臋, 偶eby spojrze膰 na brata, kt贸ry sta艂 w g艂臋bi sali.

Aleric lekko poblad艂. Ksi膮偶臋 podni贸s艂 kieliszek.

- Niekt贸rzy z was znaj膮 mego kuzyna, pana George'a Kemble'a - m贸wi艂 dalej. - Inni z was by膰 mo偶e nie. Ale obaj prosimy was, by艣cie teraz wznie艣li toast i 艣wi臋towali z nami zar臋czyny mojego ukochanego syna i dziedzica, Alerica, lorda Dev…

Ca艂a sala przerwa艂a mu zbiorowym okrzykiem zdumienia.

Ksi膮偶臋 za艣mia艂 si臋.

- Tak, teraz rozumiecie, dlaczego my艣la艂em, 偶e mog臋 wcze艣niej umrze膰 - powiedzia艂. Ca艂y t艂um odpowiedzia艂 na to wybuchem 艣miechu. - A zatem Elizabeth, George i ja prosimy was, by艣cie pogratulowali Alericowi i jego przysz艂ej 偶onie, mojej kuzynce Sidonie Saint-Godard, siostrze George'a.

Z g艂臋bi sali rozleg艂 si臋 czysty i spokojny glos George'a:

- Za Alerica i Sidonie - powiedzia艂, podnosz膮c kieliszek.

- Za Alerica i Sidonie - odpowiedzieli zdumieni go艣cie.

Patrzyli to na swoje kieliszki z winem, to na szcz臋艣liw膮 par臋. W odpowiedzi Aleric poci膮gn膮艂 Sidonie, by wsta艂a, i sk艂oni艂 si臋, wci膮偶 mocno trzymaj膮c j膮 za r臋k臋. Sidonie jako艣 zdo艂a艂a dygn膮膰, nie padaj膮c przy tym nieprzytomna. Po drugiej stronie sali ksi膮偶臋 uchwyci艂 wzrok Sidonie.

- Kuzynko Sidonie - powiedzia艂. - Witaj w… c贸偶, rzek艂bym, 偶e troch臋 si臋 powtarzam… ale moja droga, witaj w rodzinie.

Ksi膮偶臋 usiad艂. George natychmiast si臋 ulotni艂. W ci膮gu kilku sekund wszyscy go艣cie wr贸cili do swoich talerzy albo do swoich ploteczek, albo tego, czym akurat si臋 zajmowali.

Sir Alasdair i lady Kirton promienieli; ona rado艣ci膮, on - rozbawieniem. Sidonie spojrza艂a na Alerica.

- Czy wiedzia艂e艣, 偶e on zamierza to zrobi膰? - zapyta艂a kategorycznie.

Aleric u艣miechn膮艂 si臋 z zak艂opotaniem.

- Nie zdawa艂em sobie sprawy, 偶e zrobi to tak publicznie.

- Oszcz臋dzi艂 ci wi臋c k艂opotu, nieprawda偶? - zauwa偶y艂 sir Alasdair. - Teraz nie b臋dziesz musia艂 sam robi膰 z siebie durnia.

Sidonie odwr贸ci艂a si臋 do niego.

- A co to ma znaczy膰?

Alasdair spogl膮da艂 to na jedno, to na drugie.

- Dev, czy ja czego艣 nie zrozumia艂em? Czy偶 nie m贸wi艂e艣 tu偶 przed balem o chwytaniu byka za rogi i zaskoczeniu Sidonie og艂oszeniem zar臋czyn, tak 偶eby nie mia艂a innego wyboru jak tylko…

- Alasdairze - wtr膮ci艂 ch艂odno Devellyn. - Czy cho膰 raz m贸g艂by艣 si臋 zamkn膮膰?

Alasdair weso艂o wzruszy艂 ramionami.

- I mam sk艂onno艣膰 do okropnego paplania, czy偶 nie? - zgodzi艂 si臋. - Nigdy nie wiadomo, co mog臋 powiedzie膰 za chwil臋. A przy okazji, Dev, twoja matka i ja rozmawiali艣my wcze艣niej o tym denarze Wespazjana. Czy nie mia艂e艣 jej czego艣 powiedzie膰? Czego艣 o twoim powodzie, dla kt贸rego tu dzisiaj przyszed艂e艣?

Devellyn odepchn膮艂 krzes艂o.

- Tak - zgrzytn膮艂 z臋bami. - Tak, na Boga, by艂o co艣. Zamierzam jej powiedzie膰, Alasdairze, 偶eby da艂a ci t臋 przekl臋t膮 rzymsk膮 monet臋 raz na zawsze. A potem skre艣li艂a si臋 na sta艂e z listy naszych go艣ci.

Epilog

W kt贸rym dobrzy umieraj膮 m艂odo

Sidonie rozbudzi艂a si臋, czuj膮c jak 艣wiat艂o i cie艅 przesuwaj膮 si臋 po jej powiekach. Otworzy艂a je i usiad艂a, zaskoczona. Unosz膮c jedn膮 r臋k臋, by os艂oni膰 sobie oczy przed s艂o艅cem, odepchn臋艂a ksi膮偶k臋 i na wp贸艂 usiad艂a, 偶eby zobaczy膰, 偶e 艂贸dka zn贸w podiyfowa艂a daleko od domku, zostawiaj膮c Thomasa wyleguj膮cego si臋 leniwie na odleg艂ym brzegu. P艂yn臋li teraz pr臋dko w przeciwn膮 stron臋. Wierzby nad wod膮 ko艂ysa艂y si臋 na wietrze, rzucaj膮c migotliwe cienie na ca艂膮 艂贸dk臋.

Sidonie usiad艂a, zaznaczy艂a stron臋 w ksi膮偶ce i od艂o偶y艂a j膮. C贸偶, tak w艂a艣ciwie nie by艂a to ksi膮偶ka, lecz jeden z dziennik贸w jej matki. Teraz ich lektura by艂a jako艣 mniej bolesna, i krok po kroku Sidonie zaczyna艂a przynajmniej rozumie膰 Claire Bauchet: kobiet臋, kt贸ra nie by艂a ani dobr膮, ani z艂膮 osob膮, lecz po prostu cz艂owiekiem. Cieszy艂a si臋 teraz bardzo, 偶e Julia nic wyrzuci艂a tych dziennik贸w.

Odpoczywaj膮c na dziobie 艂贸dki, naprzeciwko Sidonie, jej m膮偶 opar艂 si臋 na zwini臋tym kocu. Nie mia艂 na sobie nic pr贸cz spodni i koszuli, kt贸rej podwini臋te po 艂okcie r臋kawy ods艂ania艂y wspania艂e przedramiona. S艂o艅ce pon臋tnie k艂ad艂o si臋 plamkami na jego w艂osach, ale Aleric nie zauwa偶y艂 zadurzonego spojrzenia Sidonie. gdy偶 by艂 ca艂kowicie pogr膮偶ony w lekturze.

U艣miechaj膮c si臋 do siebie, Sidonie przesz艂a na 艣rodkow膮 艂awk臋, chwyci艂a wios艂o i odepchn臋艂a si臋 nim od mi臋kkiego mu艂u na dnie jeziora. Nagle wyrwany z zaczytania Aleric podni贸s艂 wzrok, a wiatr lekko rozrzuci艂 jego ciemne w艂osy.

- Och - odezwa艂 si臋. - Znowu zdryfowali艣my, prawda?

- Marny z ciebie kapitan - burkn臋艂a dobrotliwie. - Teraz musz臋 z powrotem zepchn膮膰 nas na s艂o艅ce.

- Tak, c贸偶, to robota dla pierwszego oficera - mrukn膮艂 jej m膮偶. - A tw贸j nos zaraz si臋 przypiecze.

Sidonie zanurzy艂a g艂臋boko oba wios艂a i patrzy艂a, jak jej m膮偶 czyta, kiedy 艂贸dka przesuwa艂a si臋 z powrotem na ospa艂y nurt w jeziorze. U艣miechn臋艂a si臋 do siebie znowu, a serce wype艂ni艂a jej nag艂a rado艣膰. To by艂a przyt艂aczaj膮ca fala emocji, kt贸ra teraz ogarnia艂a j膮 coraz cz臋艣ciej.

Przebywali tu w Stoneleigh przez ca艂e sze艣膰 tygodni, odk膮d powr贸cili z miesi臋cznej podr贸偶y po艣lubnej do W艂och. Tutaj, w b艂ogim spokoju Kentu, kochali si臋, 艣miali i zaczynali budowa膰 fundamenty doskona艂ego ma艂偶e艅stwa. Domek, kt贸ry zaoferowali im rodzice Alerica, by艂 urokliwy i zapewnia艂 prywatno艣膰. Wystarczaj膮c膮 dla nami臋tnych nocnych k膮pieli i romantycznych piknik贸w nad jeziorem.

Matka Alerica by艂a w si贸dmym niebie, maj膮c ich tak blisko. Gravenel bardzo stara艂 si臋 zn贸w by膰 ojcem, a Aleric, jak u艣wiadomi艂a sobie Sidonie, by艂 niemal pogodzony ze 艣wiatem. Wci膮偶 pozostawa艂 jednak mroczny cie艅, i wiedzia艂a, 偶e to go martwi, chocia偶 rzadko o tym m贸wi艂. Cie艅 Czarnego Anio艂a.

Och, niczego nie mo偶na by艂o teraz udowodni膰. I Aleric niemal na pewno zdo艂a艂by j膮 ochroni膰. A jednak, kiedy tak wiele w ich 偶yciu nareszcie si臋 u艂o偶y艂o, martwi艂 si臋, 偶e co艣 mo偶e p贸j艣膰 藕le.

Tego popo艂udnia jednak by艂 dziwnie milcz膮cy. Sidonie przesta艂a wios艂owa膰 i na powr贸t rozsiad艂a si臋 na stercie poduszek, 偶eby mu si臋 przygl膮da膰. 艁贸dka ko艂ysa艂a si臋 koj膮co na wodzie, niemal j膮 usypiaj膮c.

- Co czytasz, kochanie? - zapyta艂a, przeci膮gaj膮c si臋 sennie w s艂o艅cu. - Czy to ten list od Alasdaira, kt贸ry przyszed艂 dzi艣 rano?

Aleric podni贸s艂 wzrok i mrugn膮艂 do niej.

- Tak, i jest w nim pe艂no ploteczek z miasta.

Co艣 艂obuzerskiego w jego tonie kaza艂o jej znowu usi膮艣膰.

- Na przyk艂ad?

Aleric spojrza艂 do listu.

- Takich jak fakt, 偶e tw贸j stary przyjaciel lord Bodley uciek艂 na kontynent z tymi paroma kosztowno艣ciami, kt贸re zdo艂a艂 zgarn膮膰 - odpowiedzia艂. - Wydaje si臋, 偶e stal si臋 kompletnie niewyp艂acalny, a d艂u偶nicy ci膮gn臋li go do s膮du.

- 呕ycie w ub贸stwie na kontynencie to i tak co艣 lepszego, ni偶 to, na co sobie zas艂u偶y艂.

- Cierpliwo艣ci, moja kochana - mrukn膮艂, rozwijaj膮c co艣, co wyj膮艂 z listu. - Z czasem ludzie tacy jak Bodley zawsze marnie ko艅cz膮.

Sidonie spojrza艂a na niego z zaciekawieniem.

- Co tam rozwijasz?

Aleric zacz膮艂 si臋 艣mia膰.

- Alasdair przys艂a艂 pierwsz膮 stron臋 ze 艣rodowego "Timesa" - odpar艂. - Napisa艂, 偶e by艂o w nim co艣, co powinienem zobaczy膰.

- Co? - Sidonie przesun臋艂a si臋 w kierunku dziobu, a偶 艂贸dka zachybota艂a niebezpiecznie.

Aleric popatrzy艂 na ni膮 roze艣mianym wzrokiem.

- Marny z ciebie 偶eglarz, Sid - powiedzia艂. - Usi膮d藕, zanim nas utopisz.

Zmuszaj膮c si臋 do cierpliwo艣ci, Sidonie usiad艂a i u艂o偶y艂a fa艂dy sp贸dnicy wok贸艂 kolan. Patrzy艂a, nie mog膮c oderwa膰 wzroku, jak wyraz twarzy jej m臋偶a zaczyna przechodzi膰 od 艂agodnego rozbawienia w co艣, co wygl膮da艂o jak atak apopleksji. Albo agonia. Albo niepohamowana, bezgraniczna weso艂o艣膰. Sidonie nie by艂a pewna.

- M贸j kochany - odezwa艂a si臋 wreszcie, podnosz膮c si臋 na kolana. - O co chodzi? Czy co艣 si臋 sta艂o?

- Przygotuj si臋, moja droga - powiedzia艂 jej m膮偶 z namaszczeniem. - Obawiam si臋, 偶e mam z艂e wie艣ci.

- Co? Jakiego rodzaju z艂e wie艣ci?

- Czarny Anio艂 - odpar艂. - Obawiam si臋, 偶e jej 偶ycie nieodwo艂alnie dobieg艂o kresu.

- Alericu, pleciesz bzdury - powiedzia艂a Sidonie.

Wyrwa艂o mu si臋 co艣, jak parskni臋cie 艣miechem.

- A jednak, moja droga, ona nie 偶yje - powiedzia艂 z trudem. - Schwytana na gor膮cym uczynku i zastrzelona na 艣mier膰, jak amen w pacierzu.

Sidonie popatrzy艂a na niego ze zdziwieniem.

- To niemo偶liwe! Kto sp艂ata艂 taki figiel?

- Oto s艂owa eksperta - przerwa艂 jej m膮偶 oschle. - Ty wiesz wszystko, co mo偶na wiedzie膰 o 偶artach, nieprawda偶, moja kochana?

Sidonie pr贸bowa艂a pochwyci膰 gazet臋, ale Devellyn uni贸s艂 j膮 wysoko nad g艂ow臋.

- Jakie by艂y okoliczno艣ci? - spyta艂a kategorycznie, kiedy 艂贸dka ko艂ysa艂a si臋 gro藕nie. - Kto twierdzi, 偶e by艂 ofiar膮?

Znowu zajrza艂 do gazety.

- Ten nikczemny hultaj, sir Alasdair MacLachlan by艂 celem Anio艂a - odpowiedzia艂. - A wydarzy艂o si臋 to… tak, niech no spojrz臋… w lo偶y w Drury Lane Theatre, wed艂ug s艂贸w sier偶anta policji, niejakiego pana Mortimera Siska. Czy to nie przyjaciel twojego brata?

- Sisk! - Sidonie powiedzia艂a z oburzeniem. - Ten pies! Udusz臋 go jego najpaskudniejszym krawatem!

Devellyn spojrza艂 na ni膮 z udawanym wsp贸艂czuciem.

- Wygl膮da na to, 偶e Czarny Anio艂 zwabi艂 kochliwego sir Alasdaira do pustej lo偶y na tete-a-tete po przedstawieniu - m贸wi艂 dalej. - Niestety, kiedy pr贸bowa艂a ograbi膰 go z jego w艂asno艣ci, odkry艂a, 偶e Alasdair by艂 uzbrojony… w co艣 wi臋cej ni偶 sw贸j zwyk艂y dowcip i wdzi臋k. To musia艂o by膰 niesamowicie ekscytuj膮ce. Czarny Anio艂 pr贸bowa艂a wyrwa膰 mu pistolet z r臋ki i przypadkiem sama si臋 postrzeli艂a.

- To… ale偶 to kompletny nonsens!

- Byli 艣wiadkowie - uprzedzi艂 j膮 jej m膮偶.

- 艢wiadkowie?

- W rzeczy samej, kilkoro - odpar艂 Aleric. - Dwie pocz膮tkuj膮ce aktorki, Ilsa i Inga Karlsson, kr臋ci艂y si臋 jeszcze za kulisami. A ten wz贸r cn贸t, lady Kirton, przysn臋艂a sobie w swojej s膮siedniej lo偶y. Harmider j膮 obudzi艂, i widzia艂a ca艂膮 scen臋.

- Lady Kirton? - powiedzia艂a Sidonie. - Ale… to jest niepoj臋te!

- Nie dla mnie, moja droga! - odpar艂 jej m膮偶. - W rzeczy samej, wygl膮da mi na to, 偶e na istnienie Anio艂a opad艂a kurtyna, 偶eby unikn膮膰 wszelkich podejrze艅… albo bis贸w… kiedy wr贸cimy do Londynu.

- Julia! - Oczy Sidonie rozszerzy艂y si臋 raptownie. - Ona bra艂a w tym udzia艂!

- W rzeczy samej - mrukn膮艂 jej m膮偶, wracaj膮c spojrzeniem do listu. - Alasdair pisze, 偶e odegra艂a urocze zw艂oki.

- Och, udusz臋 j膮.

- Hm - odezwa艂 si臋 jej m膮偶. - Jednym z paskudnych krawat贸w Siska?

Sidonie opad艂a na dno 艂贸dki i wybuchn臋艂a 艣miechem.

- Ach, c贸偶, moja kariera przest臋pczyni zako艅czy艂a si臋, czy偶 nie, Devellyn? Przynajmniej Czarny Anio艂 odszed艂 w spektakularny spos贸b.

Zapatrzy艂a si臋 na b艂臋kitne niebo i s艂ucha艂a, jak jej m膮偶 rzuca na bok papiery. Przeszed艂 nad 艂awkami na czworakach i podci膮gn膮艂 si臋, 偶eby u艂o偶y膰 si臋 na niej.

- Sidonie, moja kochana - powiedzia艂, a potem poca艂owa艂 j膮 d艂ugo i mocno. - Sidonie, jedyna rola, jak膮 chc臋, 偶eby艣 teraz odgrywa艂a, to rola mojej kochanki i przyjaci贸艂ki.

- Och, to brzmi nieco monotonnie, Devellyn - odpar艂a, wydymaj膮c wargi. - Jednak to s膮 moje ulubione role.

Wzruszy艂 ramionami, i szeroki u艣miech pojawi艂 si臋 na jego twarzy.

- C贸偶, je偶eli kiedykolwiek stan臋 si臋 niezno艣ny, Sid, przypuszczam, 偶e b臋dziesz mog艂a za艂o偶y膰 swoj膮 rud膮 peruk臋, zwi膮za膰 mnie i odgrywa膰 Ruby Black przez jedn膮 czy dwie noce?

- Je偶eli kiedykolwiek…? - Sidonie za艣mia艂a si臋. - Och, obawiam si臋, 偶e Ruby b臋dzie bardzo zapracowan膮 dziewczyn膮.

Jego mina spowa偶nia艂a. Musn膮艂 wargami jej czo艂o.

- A teraz, czy m贸wi艂em ci ju偶, moja kochana, jaki jestem z ciebie dumny? - zapyta艂. - Jeste艣 dzielniejsza i uczciwsza ni偶 ktokolwiek, kogo kiedykolwiek pozna艂em. Nie mo偶esz ocali膰 ka偶dego, to prawda. Ale z ca艂膮 pewno艣ci膮 ocali艂a艣 mnie.

Odpowiedzia艂a poca艂unkiem i zapatrzy艂a si臋 w jego oczy.

- Alericu - powiedzia艂a. - Zabierz nas na brzeg, m贸j drogi.

Odsun膮艂 si臋 i spojrza艂 na ni膮 z zaciekawieniem.

- Zdaje mi si臋, 偶e masz kolejny diabelski plan - mrukn膮艂.

Popchn臋艂a go, znowu ko艂ysz膮c 艂贸dk膮.

- Tak, bo teraz mam jeszcze jedn膮 rol臋 do odegrania, m贸j kochany - mrukn臋艂a. - T臋, kt贸r膮 zapomnia艂e艣 doda膰 do listy. A teraz rusz si臋, pr贸偶niaku! Ty te偶 masz tutaj obowi膮zki.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej szeroko.

- Doprawdy? - powiedzia艂. - Ciekawe jakie!

- Chyba mo偶esz si臋 domy艣li膰 - odpowiedzia艂a, k艂ad膮c nag膮 d艂o艅 na jego udzie i powoli przesuwaj膮c j膮 w g贸r臋.

- Nie jestem pewien - odpar艂, ze wzrokiem utkwionym w jej palcach. - M贸j m贸zg chyba si臋 wy艂膮czy艂.

Sidonie spojrza艂a na niego spod firanki ciemnych rz臋s.

- Obieca艂e艣 swojemu ojcu, 偶e jest jeszcze jedna rzecz, kt贸rej dokonasz, nim umrze - mrukn臋艂a. - Ja tylko sugeruj臋, m贸j kochany, 偶e pora uczciwie zabra膰 si臋 do pracy.

S艂ysz膮c to, jej m膮偶 chwyci艂 za wios艂a.

- C贸偶, hej-ho, Sid! - powiedzia艂, wios艂uj膮c z pot臋偶n膮 si艂膮. - Niech nikt nigdy nie m贸wi, 偶e Diabe艂 z Duke Street to m臋偶czyzna, kt贸ry wykr臋ca si臋 od swoich obowi膮zk贸w!

Billingsgate - targ rybny w Londynie [wszystkie przypisy pochodz膮 od t艂umaczki].

Psalm (X). Domine, refugium factus es nobis, w przek艂adzie Jana Kochanowskiego.

Gretna Green - wioska na po艂udniu Szkocji, dok膮d ucieka艂y angielskie pary, by wzi膮膰 艣lub bez zgody rodzic贸w.

Scarlet Raven (ang.) - Szkar艂atny Kruk

coal (ang.) - w臋giel

W przek艂adzie Antoniego Langego.

gutter (ang.) - tu: kana艂 艣ciekowy, rynsztok.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carlyle Liz MacLachlan?mily Jeden ma墓鈥歽 grzeszek
Carlyle Liz MacLachlan Family 02 Jeden ma艂y grzeszek
Carlyle Liz Diabe艂 wcielony 03 Diabelskie sztuczki
Carlyle Liz Pakt Z Diablem
Carlyle Liz Wdowka
Carlyle, Liz Pakt z diab艂em
353 ufo diabelska sztuczka
Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki
Kate Hoffmann Diabelskie sztuczki(1)
Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki T181
Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki
181 Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki
Krzysztof Korsak DIABELSKIE SZTUCZKI (WYWIAD Z EGZORCYST膭
Carlyle Liz Lorimer Family 02 Pakt z diab艂em
Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki 2
181 Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki
Hoffmann Kate Diabelskie sztuczki(2)

wi臋cej podobnych podstron