Carlyle Liz
PAKT Z DIABŁEM
Piotr Maksymowicz
Prolog
Diabeł podskakuje
Podobno zima na wybrzeżu Somerset ma w sobie jakieś posępne piękno. Lecz dla niektórych osób luty 1827 roku był po prostu posępny. Aubrey Farquharson uważała, że mogło być jednak gorzej. Przecież mogła to być zima roku 873.
Był to rok, gdy mieszkańcy pewnej lokalnej wioski, ograbieni, głodujący i umęczeni, usypali kopiec na wzgórzu ponad Kanałem Bristolskim, aby obserwować czy nie nadpływają najeźdźcy z dalekiej północy. Lecz, jak to zwykle bywa z najeźdźcami, ci byli groźni i nieustępliwi. Z konieczności więc niedługo potem mały kopiec stał się wieżą obserwacyjną, a wieża bastionem, zaś po wielu latach kopiec zmienił się w zamek Cardow, zwany tak od skalistej wyniosłości, na której stanął.
Posiadając tak duże strategiczne znaczenie, Cardow został wkrótce otoczony murami pod sztandarem króla Wesseksu. Jednak od samego początku zamkowi przeznaczone było zostać miejscem cierpienia i smutku. Niektórzy mówili, że Cardow został zbudowany z kamienia zmieszanego z łzami - i z pewnością wypłakano tam wiele łez. W końcu zamek został spustoszony w czasie drugiej wojny duńskiej, dzielni chłopcy z załogi byli paleni, torturowani i obdzierani ze skóry przez wikinga Gunthruma i jego siepaczy. Najbardziej barbarzyński z nich nazywał się Magnus Waelrafaen lub Kruk Śmierci, zwany tak z powodu wyciętego na czole znaku w postaci wielkiego czarnego ptaka z rozpostartymi szeroko skrzydłami, drapieżnika spadającego prosto na niczego niespodziewające się ofiary.
Ta symbolika była bardzo stosowna. Po splądrowaniu zamku Magnus zdecydował się przejrzeć wojenne łupy. Znalazł sobie piękność w osobie dziedziczki Cardow i silą wziął ją za żonę. Była jasnowłosą, błękitnooką saską dziewczyną imieniem Ermengilda, a imię to dosłownie oznaczało "silna w walce". Jednakże Magnus nie zrozumiał aluzji. Nazwał zamek i wioskę swoim imieniem i osiadł tam na dobre.
Przez dwa lata wikingowie łupili Wessex, a Magnus łupił swoją żonę. Lecz Ermengilda znosiła wszystko z godnością. W końcu król Wesseksu, później zwany Alfredem Wielkim, zmusił pogańskich wikingów do uległości - nie tylko wobec Anglii, lecz wobec całego Chrześcijaństwa. Gunthrum odpłynął, poniósłszy sromotną klęskę, i zabrał swoich siepaczy. Magnus zostawił żonę, która była w trzecim miesiącu ciąży, i poprzysiągł, że powróci.
Nim spełnił tę obietnicę, zamek na szczycie Cardow - czy jak tam kto wolał nazywać wzgórze - stał się w pełni ufortyfikowanym bastionem. Jednak dla Ermengildy te umocnienia miały niewielkie znaczenie. Gdy zobaczyła okręt męża wpływający do kanału, zeszła nad fosę, objęła mocno Magnusa na zwodzonym moście, po czym zatopiła między jego łopatkami ostrze swojego najlepszego kuchennego noża.
W ten sposób, przynajmniej jak niesie wieść, zakończyło się pierwsze z wielu nieudanych małżeństw w zamku Cardow.
Aubrey Farquharson usłyszała tę opowieść i wiele innych w czasie podróży z Birmingham. Lekarz okrętowy, który siedział naprzeciwko niej w dyliżansie pocztowym, pochodził z Bristolu, więc z radością zabawiał całe towarzystwo opowieściami o tych stronach. Aubrey podziękowała mu, wysiadła w Minehead i pobiegła do obskurnego zajazdu pocztowego tylko po to, aby potwierdzić swoje najgorsze obawy.
Właściciel zajazdu powiedział, że spóźniła się na powóz, który wysłano po nią z Cardow. Służący majora Lorimera zrezygnowali z czekania jakieś dwie godziny temu. Ale była też dobra wiadomość. Właściciel zajazdu miał stary powóz do wynajęcia. Do wynajęcia. Ta część wiadomości nie była już tak radosna. Aubrey nie miała jednak wyboru. Wyjęła z mieszka monety i wyruszyła na spotkanie losu.
Gdy powóz zjechał z głównego gościńca i przekroczył starą fosę, wspinając się mozolnie pod górę, Aubrey przysunęła się do okienka i podniosła wzrok, zaciśniętą dłonią ścierając z szyby mgiełkę. Stojący na szczycie zamek mógłby być inspiracją dla jakiejś przerażającej powieści grozy pióra pani Radcliffe. Brakowało jedynie stada kruków, które poderwałyby się, tworząc złowieszczą chmurę na tle ołowianego nieba.
Jednak ta myśl przypominała jej ponurą legendę o Waelrafaenie. Aubrey wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Nie chciała spędzić następnych dziesięciu lat faktycznie uwięziona w tej twierdzy. I z pewnością nie chciała przywozić dziecka w tak posępne miejsce. Złe zawieszony powóz zakołysał się, gdy woźnica skierował konie w kolejny zakręt, a kola wbiły się głęboko w błoto, szukając kontaktu z twardym podłożem. Wewnątrz unosił się zapach pleśniejącej skóry i kwaśny odór gnijącego drewna. Siedzący naprzeciwko Iain podniósł wzrok na Aubrey. Oczy chłopca były okrągłe, twarz ciągle blada. Jak ona może ciągnąć pięcioletnie dziecko w nieznane? Trudy podróży z pewnością nasilą jego chorobę. Na pewno ktoś mógł był zaopiekować się…
Ale nie. Nie było nikogo, komu mogłaby powierzyć Iaina.
- Czy on da ci tę pracę, mamusiu? - spytał cicho chłopiec. - Ja naprawdę nie chciałem zwymiotować w Marlborough. Czy mam mu powiedzieć, to znaczy majorowi, że to była moja wina?
Aubrey pochyliła się, by pogłaskać Iaina po lśniących, czarnych włosach. Miał takie same włosy jak jej ojciec. I takie sarno imię. Tego bała się zmienić. Można było wyjaśnić chłopcu, że musi przyjąć nowe nazwisko i zapomnieć, że kiedykolwiek miał inne. Łatwo też było wygładzić jego lekko irlandzki akcent, aby mógł uchodzić za zwykłego chłopaka z północnej Anglii, której kopalnie pozbawiły go ojca. Ale zmienić jego imię? Lub jej imię?
Nie, to było wbrew wszelkim instynktom. Co więcej, dziś mogła być zmuszona do tego, by wykorzystać jego imię jako swój główny atut. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Lecz uczyni wszystko, co będzie trzeba, aby zapewnić chłopcu dach nad głową i zmylić trop myśliwskich psów. Z pewnością nie było lepszego miejsca niż zamek Cardow, tak oddalony i niedostępny.
- Iain - szepnęła. - To nie twoja wina. Nic nie mów, dobrze? Znajdziemy miejsce, gdzie będziesz mógł się położyć, a ja zajmę się majorem Lorimeiem. Obiecuję ci, że da mi tę pracę.
Iain oparł się wygodniej i zamknął oczy. Powóz zaczął podjeżdżać z głośnym turkotem po kocich łbach w kierunku bramy wjazdowej. W górze, na środku łukowatego zwieńczenia bramy, przez wąską szparę w oknie sączyło się słabe światło. Poniżej Aubrey dojrzała masywne żelazne kolce starej kraty, która została podniesiona, aby mogli wjechać do środka. A może podniesiono ją przed trzystu laty i pozostawiono w tej pozycji, zardzewiałą, zapomnianą. Lecz gdy powóz przejeżdżał przez bramę, Aubrey uniosła wzrok na czarny dach karety i poczuła nieprzyjemny dreszcz. Spłynęła na nią zupełnie nieracjonalna myśl, że krata opadnie z chrzęstem za ich plecami, na zawsze zamykając ich wewnątrz zamkowych murów.
Na podwórcu pochylony woźnica wysadził ich pod starodawną wiatą, bagaże postawi! na ziemi, po czym wdrapał się z powrotem na kozioł. Aubrey chciała zawołać, aby zaczekał, lecz ugryzła się w język. Znowu padał rzęsisty deszcz. Woźnica z pewnością chciał jak najszybciej pokonać krętą, niebezpieczną drogę powrotną do domu. gdyż z każdą chwilą błota będzie coraz więcej. Chwyciwszy Iaina mocno za rękę, odwróciła się do masywnych drzwi i zastukała kołatką.
- Nie było mowy o dziecku - stwierdziła pokojówka, która odebrała od nich peleryny. Na jej twarzy malowało się powątpiewanie, lecz oczy patrzyły życzliwie. Aubrey pomyślała, że pewnie ich nie wyrzuci za drzwi, spróbowała więc się uśmiechnąć.
Pokojówka wzruszyła ramionami.
- A Pevsner, znaczy się kamerdyner, poszedł do pubu z odźwiernym - mówiła dalej. - Gdybv nie to, spytałabym go, co teraz robić.
Służący na popijawie o tej porze dnia? Dziwne.
- Nie wspomniałam o Iainie w moim liście do majora Lorimera - rzekła Aubrey - ale on nie sprawia kłopotów. Mogę spytać, jak ci na imię?
- Betsy, psze pani.
- A więc dziękuję ci, Betsy - Aubrey ponownie uśmiechnęła się. - Czy Iain mógłby poleżeć na sienniku koło paleniska w kuchni, gdy ja tymczasem rozmówię się z majorem? Na pewno nawet nie zauważycie jego obecności.
Betsy przyjrzała się chłopcu, mrużąc oczy.
- Chyba nie będzie w tym żadnej szkody, psze pani - odezwała się w końcu. - Lecz była pani oczekiwana przed podwieczorkiem. Potem major już nikogo nie przyjmuje.
- Bardzo przepraszam - powiedziała cicho. - Nasz dyliżans miał opóźnienie. - To było dość niewinne kłamstwo.
Betsy przekazała obie peleryny oraz chłopca czekającej obok, młodszej dziewczynie, która przyglądała się nowo przybyłym szeroko otwartymi oczami, znamionującymi duży spryt. Widocznie do Cardow nieczęsto przybywali goście, gdyż meble pokrywała gruba warstwa kurzu. Aubrey pocałowała lekko Iaina w policzek, po czym chłopiec wraz z dziewczyną zniknęli w klatce schodowej po drugiej stronie holu.
Jak przystało na jej status w nowym miejscu zamieszkania, Aubrey nie zaproponowano, by spoczęła w saloniku, lecz wskazano miejsce na sofie w holu. Betsy rzuciła jej jeszcze jeden powątpiewający uśmiech, po czym weszła na górę szerszymi, znacznie bardziej eleganckimi schodami, które wiodły na galeryjkę biegnącą wzdłuż całego pomieszczenia.
Aubrey próbowała uspokoić nerwy, rozglądając się dookoła. Sala była obszerna i wysoko sklepiona, bardzo średniowieczna w swoim charakterze. A także średniowieczna w zapachu, gdyż unosiła się w niej wilgotna woń zgnilizny. Aubrey mogła sobie tylko wyobrazić pleśń, zalegającą pod gobelinami. Pajęcze sieci wielkości małych żagli były widoczne na kroksztynach podpierających galerię. Dwa wielkie kominki wyraźnie zaniedbano, zaś identyczne, marmurowe przewody kominowe nosiły ślady sadzy. Nad południowym kominkiem wisiał herb; czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami na krwistoczerwonym tle, zaś samą tarczę trzymały dwa wyprostowane lwy.
Cóż. Niewątpliwie lordowie Walrafen przekazywali bardzo wyraźne przesłanie. Jednak pomimo widocznego herbu i pleśni, zamek modernizowano przynajmniej raz lub dwa razy w czasie jego tysiącletniej historii. Na kamiennej podłodze leżały tureckie dywany, mocno już wytarte. Meble wyglądały tak, jakby zostały wykonane w epoce króla Wilhelma i królowej Marii, połowę ścian pokrywały tkaniny, zaś drugą połowę dębowa boazeria z epoki Jakuba I, której kręte rzeźbienia sczerniały z biegiem czasu, dopasowując się do galerii.
Kiedy Aubrey uniosła wzrok, aby się jej dokładnie przyjrzeć, usłyszała pomruk głosów dobiegający z tamtej strony. Jego natężenie wskazywało, że rozmowa szybko przybiera formę kłótni. Chwilę później w całym domu dał się słyszeć huczący głos:
- Powiedz jej, że ta posada jest już zajęta, do licha ciężkiego - krzyczał jakiś mężczyzna. - I koniec! A teraz wynoś się, zdziro! I zabierz tę tacę. To żarcie nie nadaje się nawet dla świń.
Znowu zabrzmiał cichy pomruk, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie naczyń.
- Tak ma być, jak mówię! - zagrzmiał znowu głos. - Wynoś się w końcu i nie kłóć się ze mną.
Kolejny pomruk, pobrzękiwanie.
- Więc dzieciaka też wyrzuć! Jest pół do piątej. No, jazda. Teraz piję whisky.
Jeszcze jeden pomruk, a po nim krótki, pełen bólu okrzyk i brzęk tłuczonego szkła.
Aubrey bezwiednie skoczyła na nogi i pobiegła po schodach. Galeria była szeroka, nieoświetlona; przechodziła w korytarz, gdzie znajdował się rząd cofniętych w niszach drzwi. Na kamiennych płytach podłogi dojrzała słabe światło. Bez wahania wtargnęła do pokoju.
Tuż przy drzwiach Betsy na klęczkach zbierała odłamki porcelany i wkładała je do fartucha. Aubrey rozejrzała się po mrocznym pomieszczeniu. W palenisku płonął slaby ogień, stanowiący jedyne źródło światła. To była biblioteka.
- Wszystko w porządku? - spytała, klękając, aby pomóc Betsy, która aż trzęsła się z powodu tłumionych emocji.
- Nie, z nią nic nie jest w porządku - warknął z ciemności męski glos. - Idiotka. A ty kim w ogóle jesteś, że wpadasz tu bez ceremonii?
Aubrey wstała. Jej oczy przyzwyczajały się do półmroku.
- Czy major Lorimer?
W najbardziej oddalonym narożniku pomieszczenia stał w głębokim cieniu fotel z wysokim oparciem, ustawiony tak, jakby siedzący w nim mężczyzna nie chciał być widoczny. Aubrey nie widziała jego sylwetki. Wstał niepewnie, chwycił łaskę i podszedł ciężkim krokiem do Aubrey, przechylony mocno na prawą stronę.
Służąca wciąż zbierała z podłogi kawałki rozbitej porcelany, które powbijały się w dywan. Mężczyzna stanął przed Aubrey i obejrzał ją od stóp do głowy prawym okiem. Lewe było jedynie pomarszczoną fałdą ciała, wciągniętą w oczodół niczym wielki pępek. Lewa ręka mężczyzny wydawała się zupełnie sztywna, lewa noga była w połowie ucięta. Był znacznie starszy i o wiele bardziej porywczy niż oczekiwała. No i miał o wiele większy pociąg do alkoholu.
Podszedł nieco bliżej, wspomagając się drewnianą nogą i zmrużył oko.
- Kimże jesteś, do licha ciężkiego?
Aubrey stała prosto, wytrzymując jego spojrzenie.
- Dobry wieczór, majorze Lorimer - powiedziała spokojnie. - Nazywam się Montford, nowa gospodyni.
- Co? - warknął, pochylając się nad służącą. - Podaj mi rękę, do licha ciężkiego.
Aubrey niepewnie wyciągnęła dłoń. Major ujął ją i potarł między kciukiem a palcem wskazującym, jakby sprawdzał jakość zwiniętej na beli wełny.
- He! - Prychnąl. - Jeśli jesteś cholerną gospodynią, to ze mnie jest arcybiskup Canterbury.
Aubrey miała już tego dosyć.
- Jestem zwykłą gospodynią, a nie cholerną - odparła. - Czy nie ma pan w swoim słowniku innych przymiotników?
Przez chwilę stał nieruchomo, mrugając co chwila zdrowym okiem. Po chwili przeniósł wzrok na Betsy.
- Wynocha, no już. - Dźgał ją laską, wymawiając kolejne sylaby. - Zostaw nas samych, głupia krowo!
- Niech pan przestanie - rzuciła Aubrey, starając się chwycić laskę. - Niech pan natychmiast przestanie. - Jednak Betsy już pośpiesznie opuszczała pokój. W przytrzymywanym fartuchu pobrzękiwały skorupy rozbitych naczyń.
Major oparł się oburącz na lasce i pochylił nad Aubrey.
- A teraz, pani… panno… jakże się pani nazywa, do licha ciężkiego?
- Montford - powiedziała wyraźnie.
- Więc, pani Montford - zawtórował obłudnie - ileż ty masz lat?
- Dwadzieścia osiem - skłamała.
Roześmiał się.
- Wątpię. - Jednak teraz w jego głosie nie było już takiej złości. - A ten chłopak, którego tu przytargałaś, czyje to nasienie? Twojego ostatniego chlebodawcy?
Aubrey poczuła, jak się czerwieni
- Mojego niedawno zmarłego męża, proszę pana. - to kłamstwo już trudniej przeszło jej przez gardło.
Wyczuł jej wahanie i chwycił ją za drugą dłoń. Obrączka błysnęła w słabym świetle.
- Był urzędnikiem w kopalni - powiedziała. - Pochodzimy z Northumbrii.
Puścił jej rękę, uniósł wzrok.
- Dla mnie wyglądasz jak Szkotka.
- Tak… być może - przyznała. - Moja babka pochodziła ze Sterling.
- To i tak bez znaczenia - warknął. - Stanowisko gospodyni jest obsadzone.
Aubrey uparcie pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni.
- Pan obiecał tę pracę mnie, majorze Lorimer - powiedziała, wyjmując sfałszowane referencje. - Napisał pan, że mam przywieźć list od ostatniego pracodawcy. I jeśli list okaże się dla pana satysfakcjonujący, wówczas otrzymam tę posadę.
- Więc sama widzisz! - uciął. - Nie jest satysfakcjonujący.
Aubrey pomachała mu listem przed oczami.
- Nawet pan na niego nie spojrzał! - powiedziała z oburzeniem. - Przyjechałam aż z Birmingham, żeby dla pana pracować.
Major złapał list.
- To nie dla mnie! - warknął, kuśtykając w kierunku biurka obok okna. - Ale dla mojego cholernego… to znaczy dla bratanka, Gilesa. To jego dom, nie mój. - Rzucił list na biurko.
- Wszyscy wiedzą, kto to jest lord Walrafen. Ale powiedziano mi, że jego lordowska mość rzadko odwiedza Cardow. A czy teraz może mi pan wyjaśnić, w jaki sposób udało się panu znaleźć kogoś na stanowisko, które mnie zostało zaproponowane ledwie trzy dni temu?
Uśmiechnął się szyderczo.
- Pyskata jesteś, pani Montford.
Nie dała za wygraną.
- Nie podoba mi się, gdy jestem przedmiotem czyjejś zabawy, majorze Lorimer - rzekła stanowczo. - Co więcej, to chyba oczywiste, że Cardow potrzebuje gospodyni. Czy jego lordowska mość ma pojęcie, w jakim stanie jest jego rodzinne gniazdo?
Major zaśmiał się chrapliwie.
- To dla niego żadna różnica - odparł. - Nawet by nie mrugnął okiem, gdyby nazajutrz zamek zawalił się w gruzy. A teraz, dziewczyno, dalej mi stąd. Betsy znajdzie tobie i chłopcu jakieś miejsce na dzisiejszą noc. Zmieniłem zdanie co do gospodyni. Nie potrzebuję więcej służby, która pęta się po zamku, wypija moją whisky i wsadza nos w moje sprawy.
Aubrey zrozumiała, że major nie żartuje. Widać było, że często pije, z jego skóry sączyła się woń regularnie spożywanego alkoholu. Miał niechlujnie zawiązaną apaszkę, na twarzy kilkudniowy zarost. Jednak pomimo wszystko wyczuwało się w nim jeszcze resztki honoru. Był starszy od jej ojca, lecz trzymał się prosto, jak na żołnierza przystało. Znienawidziła go od pierwszego wejrzenia, jednakże, o dziwo, musiała przyznać, że wzbudza jednak respekt.
Nie mając innego wyboru, Aubrey otworzyła torebkę i wyjęła drugi list, którego narożniki z biegiem czasu zdążyły się już pozaginać. Bez słowa podała pismo majorowi.
Lorimer popatrzył na nią dziwnie.
- Co to jest?
- Jeszcze jeden list, proszę pana.
- Co takiego? - Niechętnie wziął go do ręki. - Od kogo?
- Od pana. Daje pan w nim słowo honoru, jako oficer i dżentelmen. Kiedy zmarł mój ojciec, napisał go pan do mojej matki, obiecując pomoc, gdybyśmy kiedykolwiek jej potrzebowali.
Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy major usiadł w fotelu kolo biurka. Poszła za nim. Otworzył list i odwrócił go w stronę ognia. Po dłuższej chwili owinął nim pierwsze pismo, wreszcie wrzucił oba do szuflady.
- Ach, Boże, biedna Janet - szepnął. - Więc ona nie żyje?
- Tak, proszę pana.
- A najstarsza córka? - chrząknął. - Chyba bogato wyszła za mąż, co? Czy ona nie może ci pomóc?
- Muireall była zawsze chorowita. Zmarła wkrótce po mamie.
Major nawet na nią nie spojrzał.
- Wiedziałem, że wyglądasz jak Szkotka - szepnął, zakrywając dłonią twarz. - Masz oczy i włosy swojej matki.
- Tak - powiedziała cicho.
- Więc masz kłopoty, co? - prychnął. - I oczekujesz, że cię z nich wyciągnę? Przyjechałaś pod niewłaściwy adres. Ja jestem tylko starym, schorowanym żołnierzem, bez żadnych możliwości, który ma akurat tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na whisky i dziwki.
- Proszę pana - odezwała się błagalnie - ja potrzebuję tylko pracy. Szansy, żeby zarobić na swoje utrzymanie.
Znowu się roześmiał, patrząc w ciemność.
- To była robota Iaina, że wpadłem w ten nałóg - powiedział głosem cichego wyznania. - Nie dziwki, ale whisky. Nazywał je Glasgow Gold.
- Papa lubił dobrą whisky.
Spojrzał na nią, mrużąc oko.
- Twój ojciec był wart dużo pieniędzy, dziewczyno - rzekł podejrzliwie. - Dlaczego potrzebujesz pracy?
Zawahała się.
- Potrzebuję jej, ale proszę, niech pan mi nie zadaje pytań na temat życia mojego ojca. I niech pan nikomu nie mówi, że mnie zna.
- Ale przecież naprawdę cię nie znam.
- Tak - powiedziała szybko. - Jestem po prostu panią Montford. Pańską gospodynią.
W odpowiedzi major pochylił się i podniósł swoją w połowie opróżnioną butelkę. Na biurku stała brudna szklanka, którą powoli napełnił płynem.
- Na temat życia twojego ojca, co? - chrząknął. - Chyba zmarnował je przeze mnie.
- Nie może pan tak myśleć.
Rzucił jej ogniste spojrzenie.
- Nie masz pojęcia o moich myślach! - uciął. - Do licha ciężkiego, przestań mnie tu zagadywać! - Po chwili zwęził oko w wąską szparkę. - Czekaj no, coś mi się kołacze po głowie.
- Tak? - Z trudem przełknęła ślinę.
- Ostatniej wiosny gazety pisały o jakimś skandalu. - Przechylił głowę na bok i podrapał się. - A może było to przed rokiem? Jakieś znajome nazwisko, o ile sobie przypominam. Jeszcze nie zapiłem się na tyle, żeby to zapomnieć! Ha! Pani Montford, gówno prawda. Założę się o dziesięć gwinei, że tu też mnie okłamałaś.
Aubrey zamknęła oczy.
- Proszę, niech mnie pan już o nic więcej nie pyta.
- Nie będę! - zapewnił ją. - Nie chcę wiedzieć nic więcej o tobie i twoich kłopotach. Wywiążę się ze zobowiązania wobec twojego ojca, ale to wszystko, słyszysz?
- Tak, proszę pana.
Przeniósł wzrok na płomienie w kominku.
- Kobieta z twoim pochodzeniem nie powinna być służącą.
- To uczciwa praca, proszę pana. Mam doświadczenie w prowadzeniu dużego domu.
- Nic mnie nie obchodzi, czy potrafisz odróżnić maglownicę od wyciągarki. Gdyby Giles mi pozwolił, wyrzuciłbym ich wszystkich na zbity pysk. Ale mi nie pozwala. A teraz w dodatku jeszcze ty mi się zwaliłaś na głowę.
Aubrey milczała.
Major zaklął pod nosem, niepewnym ruchem odstawił butelkę, jakby z trudem oceniał odległość do blatu biurka.
- A więc będzie tak - podjął, ocierając rękawem usta. - Lubię zimną whisky i gorącą kąpiel. Chcę dostawać herbatę o czwartej i kolację o szóstej. Tu, w tym pokoju. Na tacy.
Aubrey odetchnęła z ulgą.
- Tak jest, proszę pana.
- I żeby mi nikt nawet nie pisnął, chyba że zamek stanie w ogniu albo w kanale pojawi się francuska flota. Nie pytaj mnie o nic, co ma związek z prowadzeniem domu, bo nie mam na ten temat żadnego zdania. Nie pytaj mnie też o zarządzanie posiadłością, gdyż nic o tym nie wiem i nie mam ochoty się dowiedzieć.
Aubrey udało się skinąć głową.
- Tak jest.
Ale Lorimer znowu nabrał powietrza.
- Śniadania nie jadam. Nie przyjmuję gości. Otwieraj moją korespondencję. Jeśli przyjdzie rachunek, zapłać go. Jeśli sprawa dotyczy majątku, przedstaw ją Gilesowi. A jeśli co innego, spal list. Jeśli pójdę do miasteczka i przyprowadzę sobie dziwkę, to moja sprawa. Jeśli z pijaństwa stracę przytomność i narobię pod siebie, to moja sprawa. Jeśli zechcę rozebrać się do naga i biegać z gołą dupą po balustradach, co by to było, pani Montford?
- Pańska sprawa, sir?
- Zgadza się, do licha ciężkiego. A jeśli komuś się to nie podoba, mogą iść i się powiesić. Nadążasz za mną, pani Montford?
- Tak, proszę pana.
Lorimer uśmiechnął się sarkastycznie.
- I jeszcze jedno, pani Montford: nie cierpię dzieci. Więc trzymaj tego swojego mazgaja z daleka ode mnie, słyszysz? Bo jeśli mi się nawinie pod rękę, to przysięgam na Boga, że nauczę go wszystkiego, co umiem, zaczynając od wyrażenia "do licha ciężkiego".
Aubrey poczuła, jak kolana się pod nią uginają.
- Tak, proszę pana - odpowiedziała. - Przyrzekam, że będę go trzymać z daleka od pana. Czy… coś jeszcze?
Major zarechotał.
- No pewnie! Za dwa dni cała okolica będzie szeptać, że jesteś moją kolejną kochanicą z Londynu. Mówią tak za każdym razem, gdy najmuje się tu do pracy urodziwa kobieta.
Aubrey zrobiło się niedobrze.
- A więc! - warknął, wychylając jednym haustem całą szklaneczkę whisky. - Masz swoją bezcenną posadę, pani Montford. Niech przyniesie ci dużo radości.
Ukłoniła się nieskładnie.
- Dzie… dziękuję panu.
Major Lorimer beknął.
Uciekła z pokoju.
Rozdział 1
W którym lord de Vendenheim
wcale nie
jest rozbawiony
Wrzesień 1829 r.
Było cudowne popołudnie w Mayfair. Okna mieszkań i sklepów szeroko otwarto, aby wpuścić do środka jesienną bryzę. Na całej Hill Street pokojówki wykorzystywały ciepły słoneczny dzień, by posprzątać scbody prowadzące do domów. Woźnice chętnie zdejmowali kapelusze, gdy ich powozy przy wtórze stukotu końskich kopyt o bruk przejeżdżały ulicą, zaś na chodniku stało pół tuzina odźwiernych, którzy wdychając świeże powietrze czekali na cokolwiek do zrobienia.
Biblioteka lorda Walrafena była idealnie położona, by można było rozkoszować się tak pięknym dniem - znajdowała się w narożniku domu na drugim piętrze.
Wszystkie cztery okna były otwarte. Za plecami słyszał gruchające gołębie, które muskały i poprawiały sobie piórka. Jednak w przeciwieństwie do pokojówek Walrafen nie był zadowolony - zresztą w ogóle rzadko taki bywał - a teraz rzucił przeczytany właśnie list na biurko i spojrzał spode łba na swojego asystenta.
- Ogilvy! - ryknął. - Te gołębie! Wygoń je z tych cholernych parapetów!
Siedzący przy sekretarzyku Ogilvy zdawał się nie rozumieć, ale po chwili zerwał się na nogi i z laską w ręku skoczył ku oknom.
- A sio! - zawołał pośród odgłosów uderzeń i furkotu skrzydeł. - A sio mi stąd!
Po czym ukłonił się sztywno i wrócił do pisania. Walrafen odchrząknął. Czuł się trochę głupio. Być może młody Ogilvy nie był jeszcze w pełnym tego słowa znaczeniu sekretarzem, ale chyba przeganianie gołębi nie należało do jego obowiązków. Walrafen otworzył usta, żeby go przeprosić, lecz w tym momencie mocniejszy powiew wiatru otworzył leżącą na biurku teczkę i dwuletnia korespondencja zaczęła fruwać po pokoju, tworząc małe tornado.
Walrafen zaklął głośno.
- Nie dość, że ta kobieta co tydzień nęka mnie swoimi patetycznymi pismami - mełł w ustach przekleństwo, zbierając papiery - to jeszcze teraz cale dossier pani Montford opętał diabeł.
W istocie tak to wyglądało, gdyż teraz powietrze było zupełnie nieruchome. Ogilvy stuknął lekko brzegiem teczki o biurko Walrafena.
- Nic się nie stało, proszę pana. - Wręczył Walrafenowi teczkę. - Wszystko jest na swoim miejscu.
Książę uśmiechnął się krzywo.
- Tego właśnie się obawiam.
Chłopak także wyszczerzył zęby i wrócił do swojego zajęcia. Walrafen otworzył teczkę i ponownie zaczął czytać leżący na wierzchu list.
Zamek Cardow
21 września
Wasza Lordowska Mość,
Tak jak wyjaśniłam w moich czterech poprzednich listach, nadeszła ostatnia chwila, by podjąć decyzję w kwestii zachodniej wieży. Nie otrzymawszy od Waszej Lordowskiej Mości żadnej odpowiedzi, wzięłam sprawę w swoje ręce i posłałam do Bristolu po architekta. Panowie z firmy Simpson & Verney stwierdzili, że istnieje głębokie pęknięcie w ścianie zewnętrznej, zaś fundament niebezpiecznie się przesunął. Bardzo proszę o instrukcję, czy mamy wieżę zburzyć, czy też ją podeprzeć i wzmocnić? Zapewniam Waszą Lordowska Mość, że jest mi to obojętne i pragnę jedynie podjęcia decyzji, zanim wieża zawali się na któregoś z ogrodników, a o dobrego ogrodnika teraz bardzo trudno.
Oddana sługa Waszej Lordowskiej Mości
Pani Montford
Na Boga, czy to naprawdę już piąty list w kwestii tej zapleśniałej starej wieży? Sądził, że już dawno sama załatwiła całą sprawę. Walrafen nie miał ochoty o tym myśleć. Najęła już architektów. Tak, gdy Cardow i wszystko co się w nim znajduje, jest pod solidną opieką pani Montford, mógł spokojnie zapomnieć o zamku, dokładnie tak, jak sobie życzył. Bezpiecznie mógł nie robić zupełnie nic. Cóż za zadziwiający luksus.
Wziął do ręki następną kartkę kancelaryjnego papieru. Ha! Kolejny z jej ulubionych tematów do zrzędzenia. Wuj Elias. Biedak na pewno nie zaznał przy niej chwili spokoju.
Wasza Lordowska Mość,
Pański wuj wciąż niedomaga, tym razem, jak mi się wydaje, cierpi z powodu kolki żółciowej. Nie wpuszcza do siebie Crenshawa, a w zeszłym tygodniu rzucił w głowę doktora pustą butelka, gdy ten wsiadał do karety. Chybił jednak, ponieważ wzrok ma równie słaby jak wątrobę. Mimo to błagam Pana, by zwrócił Pan na niego uwagę i spróbował namówić go do współpracy…
- Kobieto - mruknął Walrafen do karki papieru - jeśli twoje nieustające zrzędzenie jest bezskuteczne, to ja nie mam nawet cienia szansy.
- Słucham, milordzie? - Ogilvy podniósł wzrok.
Walrafen uniósł list, trzymając go dwoma palcami niczym mocno przybrudzoną chusteczkę.
- Aha - rzekł domyślnie chłopak. - Gospodyni.
Tak, gospodyni. Cierń w jego boku. Uśmiechnął się smutno, włożył list do teczki, a potem, wiedziony dziwnym impulsem, sięgnął po następny. Marzec dwa lata temu! To był jeden z jego ulubionych początków korespondencji.
Wasza Lordowska Mość,
Pański wuj znowu wyrzucił mnie z posady. Proszę mnie zawiadomić, czy mam zostać, czy też odejść. Jeśli mam odejść, to proszę o przyjęcie do wiadomości, że należy mi się 1 funt 8 szylingów i 6 pensów, które zapłaciłam aptekarzowi w zeszłym tygodniu, kiedy Pański wuj złośliwie połknął kluczyk do kasetki z pieniędzmi. (Pokłóciliśmy się wtedy, gdyż miał ochotę nabyć w miasteczku nieopodatkowaną brandy). Jeśli mam zostać, bardzo proszę, żeby Wasza Lordowska Mość napisał do niego, gdyż musimy odzyskać kluczyk do kasetki i że ten obowiązek, że się tak wyrażę, spoczywa na nim…
Biedny wuj Elias. W wyobraźni widział go, jak pochyla się nad nocnikiem z nożem do papieru w dłoni, i pani Montford stoi za nim, prawdopodobnie z gotowym do użycia palcatem. Walrafen parsknął śmiechem, zignorował zdziwione spojrzenie Ogilvy'ego i sięgnął po następny list. O, tak! Ten został napisany wczesną wiosną, kiedy to przewracała cały dom do góry nogami. W jego myślach pojawiła się nutka ciekawości, jak stary zamek wygląda obecnie.
Wasza Lordowska Mość,
Czy jest Pan świadomy, że w dolnej szufladzie komody, stojącej w Pańskiej dawnej garderobie, znajduje się sześć zdechłych ropuch? Betsy twierdzi, że wyjeżdżając do Eton nakazał Pan, by niczego w środku nie ruszać. Ale ponieważ było to w 1809 roku, a teraz mamy 1829, pomyślałam, że najlepiej będzie wyjaśnić tę sprawę. Jeśli wolno mi dodać, rzeczone ropuchy mają obecnie postać proszku i kości.
Składam wyrazy współczucia w powodu tej straty.
Pani Montford
PS. Pański wuj znowu mnie zwolnił. Proszę mnie zawiadomić, czy mam zostać, czy też nie.
Walrafen rzucił list na bok, po czym uchwycił dwoma palcami nasadę nosa. Chciało mu się śmiać. A także płakać. Jedź sobie, jedź, pomyślał. I krzyżyk na drogę, pani Montford!
Ale tak naprawdę wcale nie chciał, żeby odeszła. Wcale a wcale. Nagle papier wydał mu się zbyt jasny na jego oczy. Poczuł nadchodzący ból głowy. Ta kobieta miał dar irytowania go. A jednocześnie była zabawna i zuchwała. Zaś czasami boleśnie zjadliwa.
I to był największy problem. Gdy miał przypływ uczciwości, przyznawał, że ta kobieta wywołuje w nim poczucie winy i od niemal trzech lat czyni to z zastraszającą regularnością. Z każdym miesiącem jej listy stawały się coraz ostrzejsze, było w nich coraz więcej spostrzeżeń, ich autorka wysuwała coraz śmielsze żądania. Bał się je otwierać, ale czytał wielokrotnie. Zwykle nie fatygował się pisaniem odpowiedzi, w wyniku czego napływały kolejne listy. Powinien był ją zwolnić, gdy przejawiła pierwsze oznaki bezczelności.
Jednakowoż listy od pani Montford czasami go rozśmieszały, a śmiech rzadko gościł w jego życiu. Przywodziły na myśl żywe obrazy domu jego dzieciństwa. W każdym razie te przyjemne. Dziwne, ale czasami miał wrażenie, że pani Montford chce go tam zwabić. W jej listach było coś więcej niż cynizm i pretensje. Coś, co przemawiało do niego cichym, tajemniczym głosem.
Wziął jeszcze inny list, pochodzący z ostatniego maja. Narożniki kartki były już pozaginane. Przeczytał znajomy fragment.
Jałowiec ciernisty ma w tym roku wyjątkowy odcień zieleni. Szkoda, że nie może Pan tego zobaczyć. Chińskie róże wyglądają bardzo obiecująco, a Jenks mówi mi, że zamierza zbudować pergolę w pobliżu otoczonego murami ogrodu…
Dlaczego pisała do niego takie rzeczy? I dlaczego on czytał to tyle razy? Walrafen zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy jego gospodyni jest urodziwa. Nie był pewien, ile ma lat, lecz z listów wynikało, że jest młoda. Młoda i pełna życia, wuj Elias zawsze wolał dawać zajęcie w pozycji poziomej niż pionowej co ładniejszym służącym. Ciekawe, czy ten lubieżny stary kozioł ją też zaciągnął do łóżka.
Na pewno tak. W przeciwnym razie już dawno zmusiłby ją do ucieczki. Nikt ze służby nie wytrzymałby z wujem Eliasem za te nędzne pieniądze, jakie płacił pani Montford. Nikt nie byłby aż tak zdesperowany. A może jednak?
To pytanie sprawiło, że poczuł się trochę… w sumie nie wiedział, jak się poczuł. Oczywiście nie chciał, by żaden Anglik lub Angielka, przyciśnięci biedą lub przynależnością do klasy, zajmowali posadę, która była dla nich nie do przyjęcia. Coraz mocnej bolała go głowa. Boże, była dla niego prawdziwym utrapieniem, ta zrzędliwa pani Montford! Co o obchodziło, czy zachodnia wieża przetrwa, czy też nie zawali? Niemalże było mu wszystko jedno, czy ogrodnicy przeżyją ewentualną katastrofę. Dobry Boże!
Nie, to nie tak. Nie po to przez całą karierę walczył o prawa pracowników, aby teraz tak lekceważąco zaniedbać własnych. Ale jeśli w ogóle nic nie zrobi, sprawą zajmie się pani Montford. Oj, będzie na niego zła. Spadnie na jego głowę deszcz wyniosłych słów, po którym nastąpi grad rachunków i kwitów. Ale za to wszystko w Cardow byłoby jak należy.
A co do swojego znużenia, Walrafen musiałby czytać całą tę korespondencję jako pokutę. Albo rozrywkę. Sam nie wiedział co. Znowu zastanowiło go, dlaczego taka inteligentna kobieta pozwoliła wleźć na siebie sapiącemu wujowi Eliasowi. Poczuł kłujący ból w skroni.
- Ogilvy! - powiedział ostro. - Zaciągnij zasłony zadzwoń po kawę.
- Tak, milordzie. - Ogilvy popatrzył na niego podejrzliwie. Lecz zanim zdążył wstać, ktoś gwałtownie otworzył drzwi.
- Lord de Vendenheim - zaanonsował lokaj.
W tym momencie do pomieszczenia wkroczył Max, przyjaciel Walrafena.
- Per amor di Dio! - mruknął Max, ściągając rękawiczki. - Nie jesteś ubrany!
Szczupły, śniadoskóry, nieco przygarbiony Max zawsze brzmiał irytująco i arogancko. Fakt, że Walrafen stał wyżej od niego nie stanowił dla Maksa problemu, nawet gdy był niższym inspektorem policji rzecznej w Wapping, a Walrafen w tym samym czasie jednym z bardziej wpływowych członków Izby Lordów. Jeśli byłeś głupcem, Max traktował cię jak głupca. W ten sposób przejawiał się jego egalitaryzm.
Teraz patrzył ze złością wzdłuż swego długiego, oliwkowego nosa.
- Idziesz ze mną?
Siedzący za biurkiem Ogilvy zaklął cicho.
- Milordzie! Parada kostiumowa!
Walrafen uśmiechnął się, zacisnąwszy usta.
- Raczej nie mogą zacząć bez nas, stary przyjacielu - rzekł, wstając. - Ale najpierw pójdę na górę, żeby się przebrać. Sam nie wiem, kiedy zleciał mi czas.
Max spojrzał na otwartą teczkę na biurku. Długimi, ciemnymi palcami wziął pierwszy z wierzchu list.
- Ach, znowu ta twoja gospodyni - powiedział ze zrozumieniem. - Giles, kiedy przestaniesz bawić się z tą kobietą w kotka i myszkę?
Walrafen rzucił przyjacielowi nieprzyjemne spojrzenie.
- To już moja sprawa. - Próbował nie kuleć na zesztywniałej od długotrwałego siedzenia nodze. Max ruszył za nim z listem w ręku. Gdy lokaj zdejmował Walrafenowi surdut i apaszkę, Max usiadł w ulubionym fotelu gospodarza i na głos odczytał całe przeklęte pismo.
- Niezwykłe z niej stworzenie! - powiedział w końu. - Bardzo chciałbym ją poznać.
Walrafen parsknął śmiechem.
- Cicha woda…?
Max uniósł ciemne brwi.
- Ta woda wcale nie jest cicha - w jego głosie brzmiała pewność. - Założę się, że jest pełna stłumionego pragnienia… i jeszcze czegoś więcej. Ciekawe… tak, ciekawe, co to takiego.
Walrafen pochylił się bardziej nad lustrem i poprawił fałdy nowej apaszki.
- Max, pani Montford to tylko służąca. Arogancka, namolna gospodyni.
- Więc wyrzuć ją z pracy.
- Co takiego? I zrzucić ją na kark jakiemuś innemu biedakowi? - Walrafen zaśmiał się. - Nigdy nie zwalniałem służby, nie dając referencji. No chyba że służący popełnił morderstwo albo coś jeszcze gorszego. A poza tym, jakiż ona stanowi dla mnie kłopot?
- Duży kłopot, z tego co widziałem w twoich oczach. - Max wstał i otworzył szeroko drzwi. - I raczej wątpię, by uczyniła coś równie stosownego jak morderstwo i tym samym uwolniła cię od twojego, jak ty to określasz? Łagodnego zaniedbania? Tak, wtedy byłbyś zmuszony wrócić do domu, co?
Walrafen przeszedł obok niego.
- Zostaw ten list i chodźmy wreszcie - powiedział. - Teraz na ulicach w okolicach Whitehall będą już tłumy. Będziemy musieli iść na piechotę.
- Tak, a czyja to wina?
Walrafen miał rację. Zanim dotarli do Charing Cross, musieli torować sobie drogę przez ciżbę. Zwykła o tej porze rzeka ubranych w czarne płaszcze urzędników i właścicieli sklepów z okularami na nosie wypływała z Westminsteru w poszukiwaniu lunchu, jednak dziś była ściśnięta do wąskiej strugi poprzez rzędy powozów i karet. W biurze Maksa korytarze pełne były biegających we wszystkie strony policjantów w długich, niebieskich mundurach i wysokich nakryciach głowy. Na klatkach schodowych tłoczyli się urzędnicy i biurokraci, a nawet kilka dam w czepkach i z parasolkami w dłoni.
Pośród tego chaosu dały się słyszeć rzucane krzykiem ostatnie rozkazy. Wreszcie dotarli do drzwi Maxa. Ale pokój był już zajęty. Przy oknie stali kobieta z mężczyzną, spoglądając na kłębiący się poniżej tłum. Na dźwięk otwieranych drzwi kobieta odwróciła się, lecz Giles już instynktownie wiedział, kim jest. Była to Cecilia, młoda wdowa po jego ojcu, ze swoim drugim mężem Davidem, lordem Delacourt.
- Dzień dobry, Cecilio - powiedział Walrafen, kłaniając się. - I Delacourt. Co za niespodzianka.
- Witaj, mój drogi Milesie - odparła. - Max! Mieliśmy nadzieję, że cię tu spotkamy.
Podpłynęła do Walrafena, nadstawiając policzek do pocałunku. Oczywiście, pocałowałby ją, tak jak zawsze. Lecz nagle zza sukni Cecilii wybiegi mały chłopiec i stanął między nimi.
- Giles! Giles! - zawołał. - Spotkaliśmy sierżanta Siska! Pozwolił mi ponosić swój kapelusz. Czy ty i lord de Vendenheim pójdziecie razem z nim w paradzie?
Czując lekką ulgę, Walrafen wziął chłopca na ręce.
- Nie, ale wygłoszę bardzo nudne przemówienie, Simon. Sam chciałbym mieć ten nowy płaszcz Siska. Strasznie mi się podobają jego duże, mosiężne guziki.
Chłopiec roześmiał się. Mąż Cecilii odsunął się od okna.
- Cecilia i Simon uparli się, żeby obejrzeć przysięgę młodych policjantów - odezwał się przepraszająco Delacourt. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? - Mówił do Maksa, ale jego wzrok spoczywał na Walrafenie.
- Ależ skąd - odparł Max.
- To dobrze. Jeśli macie już panowie swoje przemówienia i program przysięgi, chętnie zabierzemy was do Bloomsbury naszą karetą. Simon, wskakuj tacie na barana, zejdziemy na dół.
Chłopiec wgramolił się na ojca wprost z objęć Walrafena. Max otworzył szeroko drzwi.
Cecilia uśmiechnęła się, kładąc dłoń na ramieniu Walrafena.
- Giles, jestem dziś z ciebie bardzo dumna - szepnęła. - Dzięki tobie czuję się kochającą macochą.
Walrafen wpatrywał się w jej piękne, niebieskie ozy, czekając, aż inni opuszczą pokój.
- Nie opowiadaj bzdur, Cecilio - powiedział cicho. - Już nie jesteś moją macochą, lecz żoną Delacourta i matką Simona, na litość boską!
Popatrzyła na niego dziwnie.
- Mam tego pełną świadomość. Czy te rzeczy wzajemnie się wykluczają? Zawsze byłeś mi bardzo bliski, Giles. Oczywiście nie jako pasierb, lecz jako… brat, że tak powiem.
Jako brat. A więc platonicznie. Zawsze taka była. i tylko na to mógł teraz mieć nadzieję. W oczach Kościoła Cecilia zaiste była jego matką, nie mogłaby więc zostać nikim więcej - co było idealnie zgodne z intencją jego ojca, gdy się z nią żenił, niech go wszyscy diabli! A potem, chyba po to, by zadać mu jeszcze większe cierpienie, ojciec zmarł przedwcześnie, umożliwiając Delacourt’owi - który był kundlem niegodnym całować rąbek jej sukni - aby sprytnie wśliznął się w jej życie. Ku zdumieniu wszystkich stał się wiernym mężem. I lepiej, aby pozostał jej wierny, pomyślał Walrafen. W przeciwnym razie musiałby go zabić. A szkoda by było, bo polubił tego dumnego pyszałka.
Delikatnie wyprowadził Cecilię z pokoju Maksa.
- Jestem starszy od ciebie - przypomniał jej, gdy schodzili po schodach. - Gdy wyszłaś za ojca, miałem dwadzieścia trzy lata i już zasiadałem w Izbie Gmin. To brzmi głupio, gdy nazywasz siebie moją macochą.
Cecilia zaśmiała się i pogładziła go po policzku.
- Mój biedny Giles! - Wydęła lekko wargi. - David i ja jesteśmy twoją rodziną, czy tego chcesz czy nic. A właśnie, skoro mowa o rodzinie, powiedz mi, co tam u Eliasa? Nie odpowiada na moje listy.
- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych to nie miejsce dla damy, Cecilio - stwierdził, ignorując jej pytanie. - Czy mąż nie może cię zatrzymać przy Curzon Street, gdzie jest twoje miejsce?
Znowu się roześmiała.
- Jesteś bardzo nieugięty, Giles. Nie mogłabym sobie odmówić tej przyjemności. Peelowi na pewno nie udałoby się przepchnąć tej ustawy w parlamencie bez twoich wpływów i dużego wkładu pracy ze strony Maksa. Wszyscy tak mówią.
Walrafen nie odpowiedział. Cecilia także milczała. Już wkrótce cala piątka stała na zarezerwowanych dla nich miejscach na podium, pozdrawiając paradujące w nowych mundurach oddziały nowo utworzonej Policji Metropolitalnej. Mężczyźni w szerokich płaszczach i wysokich kapeluszach wyglądali naprawdę imponująco. Wkrótce było już po nudnych przemówieniach, nowi funkcjonariusze zostali zaprzysiężeni, dobiegły końca wiwaty. Cecilia ponownie nadstawiła policzek, który Walrafen posłusznie ucałował. Razem Maksem podziękowali za propozycję powrotu do Mayfair karetą Delacourta, po czym spacerkiem ruszyli Upper Guilford Street.
- To wyjątkowa kobieta, co? - odezwał się Max, patrząc, jak Cecilia macha do nich na pożegnanie poprzez tłum ludzi.
Walrafen nie odpowiedział. Cecilia była więcej niż wyjątkowa. Była wręcz niezrównana.
- A propos wyjątkowych kobiet - rzekł w końcu. - Gdzie twoja żona?
- W domu w Gloucestershire - stwierdził trochę ponuro Max. - Lada chwila na świat ma przyjść jej nowa siostrzenica lub siostrzeniec, a prawdopodobnie i jedno, i drugie.
- A ty, stary przyjacielu? - spytał Walrafen. - Pojedziesz za nią? Miasto wkrótce opustoszeje. Zaczyna się sezon łowiecki.
Max przepchnął się obok gazeciarza. Byli już na Russel Square.
- Chyba tak - odpowiedział. - Zwykle spędzamy zimę w Katalonii. Ale nie wtedy, gdy dziecko jest w drodze.
- Moglibyście zostać w mieście z Peelem - zasugerował Walrafen.
Max pokręcił głową.
- Peel też pewnie wyjedzie. Jego ojciec niedomaga.
- Ach, tak. I pewnie wkrótce to on zostanie sir Robertem? Zamiast ukochanego ojca będzie miał tytuł. Nie uzna tego za uczciwą zamianę.
Max popatrzył na niego dziwnie.
- Czy ty się tak czułeś, gdy zmarł twój ojciec?
Walrafen spoglądał na otwarty plac.
- Śmierć ojca była szokiem dla mnie i dla Cecilii - odezwał się w końcu. - Cieszył się doskonałym zdrowiem.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, przyjacielu.
Walrafen spojrzał nań spode łba.
- Nigdy nie przestajesz być inspektorem policji, co? Nie, Max, nic nie czułem, gdy zmarł mój ojciec. Zawsze byliśmy sobie obcy. Pomimo wysiłków Cecilii, aby nas pogodzić, w chwili jego śmierci ledwie ze sobą rozmawialiśmy. I nie mogę powiedzieć, że było mi smutno, gdy odszedł. Czy z tego powodu masz o mnie teraz gorsze zdanie?
Max zaskoczył Walrafena, bo delikatnie poklepał go po plecach.
- Nie, Giles - powiedział cicho. - Nigdy nie mógłbym zmienić zdania o tobie. Ale myślę, że marnujesz czas, pozostając teraz w mieście sam jak palec. Bo to właśnie zamierzasz, prawda?
Giles zastanowił się przez chwilę. Prawda była taka, że nie miał dokąd jechać. Ach, przecież Cecilia zapraszała go do majątku Delacourtów w Derbyshire. Jednak to byłoby nie po dżentelmeńsku - przyjąć gościnę mężczyzny, pragnąc jego żony. Oczywiście zawsze mógł pojechać do Gloucestershire z Maksem i Catherine i spędzić sezon łowiecki, polując w ich majątku. Czuł że Max lada chwila go zaprosi. Lecz ciepło i pobudliwość licznej rodziny Catherine zawsze powodowały, że czuł się trochę nieswojo, jakby brakowało mu czegoś, czego nawet nie umiał nazwać.
Tak więc pozostał mu jedynie Cardow. I związane z nim wspomnienia.
- Max, jestem zbyt zajęty - powiedział w końcu. - Tyle jeszcze trzeba zrobić przed sesją parlamentu. Wzrasta poparcie dla tej nowej grupy dążącej do radykalnych reform, więc Peel ma prawo czuć się zaniepokojony. Równość to piękna koncepcja, której zasady popieram, ale może wymknąć się spod kontroli.
Max spojrzał na niego dziwnie.
- Mój ojciec wspierał kiedyś pewien radykalny ruch - stwierdził ostrzegawczo. - I skończył tak, że dostał kulkę w głowę, a to dzięki Napoleonowi. Tak więc, Giles, uważaj na to, co robisz, bo w przeciwnym razie twoje szlachetne koncepcje zaczną strzelać ciebie. A ja znajdę się w trudnym położeniu, bo będę musiał zgadnąć, kto to zrobił: Wigowie, związki zawodowe, radykałowie, czy też twoja własna postrzelona partia.
Giles wzruszył ramionami.
- Ktoś musi martwić się o przyszłość Anglii, Max. To jest praca mojego życia.
Max zaśmiał się chrapliwie.
- Drogi przyjacielu. Życie to o wiele więcej niż tylko praca. Sam w końcu to zrozumiałem. - Po chwili dodał pół żartem. - Mam pewną myśl. Znajdź sobie żonę. Mogę ci to naprawdę polecić, a poza tym potrzebujesz dziedzica. Kogoś oprócz Eliasa, na litość boską!
- Mam dalekich kuzynów. Gdzieś tam… nie - wiem, chyba w Pennsylwanii? Któryś z nich wróci, jeśli zostanie wystarczająco dużo pieniędzy. Amerykanie to oportuniści do szpiku kości.
Max znowu wybuchnął śmiechem.
- A czy nie ma pewnej pulchnej, ładnej dziewczyny na wsi w Somerset, która bardzo cię potrzebuje? W końcu musisz jechać do domu i pokazać tej pyskatej gospodyni, gdzie jej miejsce.
- Pani Montford? - zaśmiał się Walrafen. - Prędzej bym ją udusił.
Max popatrzył na niego zaskoczony, lecz się nie zatrzymał.
- Powiedz mi, Giles, czy ta twoja pani Montford jest stara czy młoda? A może w średnim wieku?
Walrafen obojętnie wzruszył ramionami.
- Pewnie dość młoda. One zawsze takie są.
- Co masz na myśli?
- Wuj Elias najmuje je do pracy. A jak sądzisz, co miałem na myśli?
- Aha - domyślił się Max. - Więc oprócz funkcji gospodyni ma ona także inne obowiązki?
Walrafen zawahał się.
- Cóż, dawnymi czasy często tak było - przyznał. - Ale wuj nie jest już młody. Jednak dochodzi do mych uszu, że często kłóci się z panią Montford, i to ostro.
- Tak? Skąd o tym wiesz?
- Od lokaja Pevsnera. Myślę, że pani Montford też nieźle utarła mu nosa. Ale ponieważ wuj nigdy mi się na nią nie skarżył, należy mniemać, że coś tam jest między nimi. Wuj nie ma duszy dobroczyńcy.
Nastało milczenie. Szli przez Berkeley Square, gdy Max odezwał się ponownie.
- Jak tam dziś twoja noga, Giles? - spytał. - Chyba trochę kulejesz.
Lecz jak na jedno popołudnie Giles miał już dosyć Maksa i jego wtrącania się.
- Nie jesteś odpowiedzialny za stan mojej nogi - warknął. - Chodźże, na litość boską i przestańmy wreszcie gadać o bzdurach.
Max popatrzył na niego, jakby zastanawiał się, jakie bzdury Giles miał na myśli. Swoją nogę? Ojca? Cardow? Tyle możliwości! I wszystkie nieprzyjemne. Lecz jako dobry przyjaciel nie powiedział już nic więcej.
Rozdział 2
W którym dochodzi
do
bardzo niekorzystnej transakcji
Wejście do zachodniej wieży Cardow już od dawna było zabronione dla służby. Nikt tam nie chodził, gdyż w środku było wilgotno i ponuro, wszędzie walały się połamane meble. Lecz północna wieża, z której roztaczał się widok przez kanał w kierunku Walii, była zupełnie inna. Na jej górnej kondygnacji znajdowały się niektóre z najcenniejszych skarbów Cardow, po części dlatego, że służba i okoliczni mieszkańcy od dawna przysięgali, iż miejsce to jest nawiedzone przez duchy. Na początku siedemnastego wieku żona trzeciego księcia wyskoczyła z okna na czwartym piętrze, roztrzaskując sobie czaszkę na kamiennym podwórcu. Od tamtej pory wielu przestraszonych członków służby wspinało się na wzgórze po wieczorze spędzonym w pubie, aby zobaczyć ducha lady Walrafen na parapecie okna. Faktycznie, małżeństwa często źle się kończyły w Cardow.
Otworzywszy ostrożnie drzwi, Aubrey uniosła latarnię i rozejrzała się po poddaszu. Zobaczyła kolistą ścianę bez nawet jednego okna. Żadnych duchów nie było widać.
- Rety! - szepnęła Betsy, gdy płomień zaczął niespokojnie tańczyć. - Pani Montford, czy tu są nietoperze?
Aubrey wyzbyła się wszelkich złych przeczuć.
- Wcale bym się nie zdziwiła - odpowiedziała idąc wzdłuż ściany. - Są też pewnie myszy i pająki.
- Ale te nietoperze, psze pani… - głos Bet w drżał. - Mówią, że one wysysają krew. A ja nie chcę stracić krwi.
Aubrey zaczęta żałować, że nie zostały na dole. gdzie ich krew mogła sobie cieplutko i spokojnie krążyć w żyłach.
- Nietoperze nie wysysają krwi - powiedziała odważniej, niż się w istocie czuła. - A jeśli te portrety tu są, muszę je znaleźć. Ile ich jest?
Betsy odepchnęła na bok stary dziecięcy wózek, spod którego, popiskując, uciekła przestraszona mysz.
- Pół tuzina, psze pani, albo i więcej. Ale są za duże, żebyśmy mogły je znieść.
Aubrey podniosła miotłę, którą wtaszczyła tu po krętych schodach, i ściągnęła jedną z wielkich pajęczyn. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ukazał się wielki, dość wysoko umieszczony portret.
- Dobry Boże - wyszeptała. - Popatrz na to.
- O matko - zawtórowała Betsy. - Czy to ta, która rzuciła się z okna?
Jednak nie. Ta dama miała na sobie luźna suknię, taką, jakie widziało się przed stu laty.
- To raczej prababka majora - powiedziała Aubrey, zawieszając latarnię na haczyku sterczącym ze ściany. - Pomóż mi to zdjąć.
Wspólnym wysiłkiem dźwignęły portret i odsunęły go na bok. Za nim znajdował się następny, jeszcze większy i wspanialszy. Trudno było odgadnąć jego wiek, gdyż młoda kobieta na nim była w kostiumie: greckiej todze i wieńcu na głowie.
- Ja ją znam - powiedziała zdecydowanym głosem Betsy. - To jest nasza pani, która skoczyła z galerii i złamała sobie kark. Ten obraz wisiał w holu, gdy przybyłam tu jako pomywaczka.
- Skoczyła? - przeraziła się Aubrey.
Betsy wzruszyła ramionami.
- Niektórzy mówią, że skoczyła, inni że spadła. To matka obecnego pana. Ciężko to przeżył, to całe gadanie o samobójstwie. Był wtedy małym chłopcem. I pastor też zaczął opowiadać jakieś okropności, więc stary pan musiał go uciszyć, budując nowe probostwo.
- Straszne.
- To była czarna plama na całej rodzinie. A ludzie gadają, że to jest klątwa ciążąca na zamku Cardow. Żadna zamężna kobieta nie może być tu szczęśliwa.
- No cóż, ta biedaczka wróci na należne jej miejsce w holu - odparła raźnie Aubrey. - Wyciągnijmy portret, a potem przyniosą go lokaje.
Betsy pociągnęła, lecz z wyraźną niechęcią.
- A jeśli jego lordowska mość nie zechce, żeby te obrazy znowu wisiały na ścianie? - spytała, posapując z wysiłku. - W końcu ktoś specjalnie schował je tutaj, prawda? Poza tym w miejscu tego obrazu już od bardzo dawna wisi niebiesko-złoty gobelin.
Aubrey zmarszczyła czoło. Jej cierpliwość już się kończyła.
- Czy ktoś powiedział, że nie chce ich z powrotem na ścianie?
Betsy otrzepała ręce z kurzu i wzruszyła ramionami.
- Chyba słyszałam coś takiego, psze pani, tylko nie pamiętam, kto to powiedział.
Jednak Aubrey nie zmieniła zdania.
- Te gobeliny są już postrzępione i brudne. Trzeba je zdjąć. A przecież nie możemy patrzyć na gole, kamienne ściany, prawda?
Betsy wyglądała tak, jakby było jej wszystko jedno. Lecz gdy odsuwały obraz na bok, nagle na jej buzi pojawiła się nieskrywana przyjemność. Pod spodem był ukryty kolejny portret, tym razem młodej damy o włosach niemal tak rudych jak włosy Aubrey.
- Ojej. niech pani zobaczy. To ostatnia lady Walralen.
Aubrey przyjrzała się. Obraz był szokująco nowoczesny. Młoda kobieta miała okrągłą, piękną twarz, śliczne niebieskie oczy, które śmiały się do malarza. Miała bujne kształty, niemal pulchne, nosiła na sobie niemodną już suknię z wysoką talią.
- Hm, nie miałam pojęcia… - wyjąkała Aubrey, czując lekkie zakłopotanie. - Chciałam powiedzieć, nikt nigdy nie wspominał, że pan był żonaty.
Betsy się roześmiała.
- Nie, psze pani, nie ten pan, nie obecny lord Walrafen. To jego macocha, lady Cecilia Markham-Sands. Ten obraz był namalowany w Londynie tuż przed jej ślubem ze starszym bratem majora Lorimera.
Aubrey osłupiała.
- Boże miłosierny! Ileż on miał lat?
- Pewnie z pięćdziesiąt - Betsy zmrużyła oczy. -Ale wydawała się w nim zakochana. To musiało być dobre małżeństwo, bo była jedyną lady Walrafen, która nie umarła w Cardow.
- A gdzie umarła?
Betsy wybuchła rubasznym śmiechem.
- Ależ ona nie umarła, psze pani! Pochowała księcia niedługo po ślubie. A potem wyszła za starego przyjaciela. Teraz jest lady Delacourt. Zajmuje się dobroczynnością dla biednych, wydaje bale i robi różne inne rzeczy, jakie są w modzie.
Aubrey była zupełnie zbita z tropu. W czasie swojego dwuletniego pobytu w Cardow nigdy o tym nie dyszała. Z całą pewnością ta dama nie zostawiła śladu swej bytności w Cardow.
- Nie… nie mieli dzieci?
Betsy zawahała się.
- Myślę, że chyba nie mogli - powiedziała ściszonym głosem. - Pamięta pani Maddy, która była tu praczką? Mówiła, że stary pan zawsze uganiał się za spódniczkami. Ale tuż przed ślubem dopadł Maddy w pralni i nic nie mógł zdziałać, jeśli pani wie, o czym mówię.
Aubrey aż poczerwieniała ze złości.
- Nie plotkuj o rodzinie, której służysz, Betsy - zbeształa ją. - To lekceważące.
Betsy spuściła głowę, ale tylko na chwilę.
- W każdym razie ta lady Walrafen była tu najwyżej trzy, cztery razy - powiedziała, spoglądając na portret młodej kobiety. - Ale mówię pani, jakaż była mila. Wcale się nie wywyższała. Raz na Boże Narodzenie przywiozła nam wszystkim podarki i pomagała pani Jenks przygotować koszyki dla mieszkańców. Ale stary książę wcale nie interesował się Cardow.
- Najwyraźniej jego syn też się nie interesuje. - Aubrey wciąż była zła, że lord Walrafen ignoruje jej listy w sprawie walącej się zachodniej wieży.
Betsy spojrzała na nią z zapałem.
- Zabierzmy ten portret na dół, psze pani. Ona jest śliczna. Poza tym obraz wisiał w wielkim holu nad południowym kominkiem. Możemy przenieść tę wielką, starą tarczę z tym okropnym gawronem to galerii.
- Wydaje mi się, Betsy, że to kruk, a nie gawron - poprawiła ją delikatnie Aubrey. - I myślę, że nie będzie żadnej szkody, jeżeli…
Wtem rozległ się okropny dźwięk, niski, nieludzki łoskot, jakby pod ich stopami otwierała się pokrywa grobowca. Kamienna podłoga zadrżała. Betsy zaczęła wrzeszczeć. Płomień latarni zatańczył dziko. Boże! Czy to trzęsienie ziemi? Lawina? W Somerset?
Stojący na podwórzu lokaj zakrzyknął:
- Uciekajcie! Uciekajcie!
I wtedy Aubrey zrozumiała. Zaczęła uciekać przez ciemność, zapominając o duchach i latarni. Skoczyła na schody, po omacku chwytając desperacko linę. aby nie stoczyć się głową w dół, gdy w panice zbiegała po krętych stopniach.
- O Jezu, święta Mario i Józefie! - słyszała za plecami modlącą się Betsy. - Ktoś tu umrze.
Aubrey wciąż biegła, tłumiąc krzyk. Dwie kondygnacje niżej napotkała ciężkie dębowe drzwi, wychodzące na barbakan. Rzuciła się rozpaczliwie, żeby odciągnąć zasuwę.
- O Boże! O Boże! - powtarzała Betsy i skoczyła jej z pomocą. Łoskot ustał, rozległ się płacz dziecka.
Lokaj wciąż krzyczał. Zardzewiała zasuwa odskoczyła nagle, miażdżąc kciuk Aubrey. Gdy znalazła się na zewnątrz, pobiegła bez zastanowienia po murze.
Betsy deptała jej po piętach.
Aubrey zobaczyła stertę gruzu leżącego na ścianie. Połowa zachodniej wieży wisiała otwarta niczym krwawiąca rana. W wyniku zawalenia się około dziesięć metrów parapetu oderwało się od murów. Mężczyźni wciąż biegali po podwórzu. W końcu wraz z Betsy dotarła do wyburzonego przedpiersia.
- Cofnijcie się! - krzyknął Pevsner. - Pani Montford! Wszystko zaraz runie!
Ale w tym momencie Aubrey udało się zajrzeć poza wyłamaną krawędź. Zakryła ręką usta. Boże! Dobry Boże! Poniżej, w zwałach gruzu, pokrywającego klomb, zobaczyła kawałek białego płótna. I rozrzucone podręczniki szkolne. I małą rączkę, wycelowaną w niebo.
Ogarnął ją strach.
- Iain! - krzyknęła. - Iain! Iain!
Poczuła, jak Betsy obejmuje ją wpół i odciąga od krawędzi. Przez chwilę szarpała się z nią, lecz po chwili zadziałał instynkt. Pobiegła do północnych schodów. Musiała zbiec na dół. Musiała dostać się do Iaina.
Niewiele pamiętała z tego, co było później. Jakoś udało im się wrócić po wysokim murze i zejść nieuszkodzonymi schodami do ogrodu. Aubrey pamiętała, że biegła pośród grządek w kierunku klombu, odsuwając rękami gałęzie z twarzy. W końcu rzuciła się na kolana i zaczęła odrzucać na bok kamienie. Dwóch ogrodników dotarło tam przed nią.
Stojący dalej Pevsner wciąż krzyczał, żeby się odsunęli. Że reszta wieży lada chwila się zawali. Aubrey nie zwracała na to uwagi. Ogrodnicy nie przestawali odrzucać kamieni. W końcu jeden z nich dotarł do Iaina i objął go wpół.
- Oddycha! - zawołał Jenks, wyciągając dziecko z rumowiska.
Drugi z ogrodników złapał Aubrey za rękę.
- Niech pani ucieka!
Usłyszała, jak za jej plecami od ściany odrywa się z chrzęstem kolejny kamień i spada na klomb. Zamarła ze strachu o Iaina. Betsy pchnęła ją mocno między łopatki, aby zaczęła biec. I wtedy znowu rozległ się ten sam łoskot co poprzednio. Z góry runęła kolejna lawina skał, drewna i łupków - wszystko co leszcze pozostało z zachodniej wieży. Jakimś cudem udało im się jednak przenieść Iaina do środka. Betsy od razu podniosła alarm w kuchni i wrzaskiem kazała posługaczowi, żeby sprowadził doktora Crenshawa.
Pokój Iaina przylegał do pokoju Aubrey, łączył się z jej salonikiem. Wnieśli chłopca do środka, a gdy kładli go na łóżku, zatrzepotał powiekami.
- Mamo - szepnął ledwie dosłyszalnym głosem. Twarz miał pokrytą pyłem. - Mamo, major… szedł tam. Spadł. Kamienie… kamienie leciały…
Płacząca Aubrey położyła dłoń na czole syna i powiedziała mu, żeby leżał spokojnie. Stojący po drugiej stronie wąskiego łóżka Jenks, główny ogrodnik, uchwycił jej spojrzenie i pokręcił głową.
- Pijany - powiedział bezgłośnie, ruszając wyraźnie ustami. Ruchem głowy wskazał drugiego ogrodnika. - Phelps go wyciągnął z rumowiska. Był nieprzytomny, ale nic złego mu się nie stało.
Aubrey zacisnęła oczy i pomyślała o lordzie Walrafenie. O jego okrucieństwie i zaniedbaniu. O całkowitym braku odpowiedzialności. To była jego wina! Boże, przywiozła tu Iaina, żeby był bezpieczny! A teraz z powodu nieudolności tego człowieka jej dziecko niemalże straciło życie.
Otworzyła powieki i popatrzyła na Jenksa. wcale go nie widząc.
- Niech Bóg ma go w opiece. Tym razem posunął się za daleko - wyszeptała pewnym siebie, ponurym szeptem. - Tym razem go zabiję.
Crenshaw skończył swoją pracę przy świecach. Iain miał złamane dwa żebra i palec. Dotkliwie zwichnął lewą nogę w kostce, zaś rany na głowic wymagały założenia sześciu szwów. Pośród modlitw Aubrey lekarz wymawiał słowa takie, jak bolesność i wstrząs.
Z trudem go rozumiała, z trudem odpowiadała na zadawane pytania i tłumiła łzy.
Według słów ogrodników, Iain biegł na wzgórze z miasteczka, gdy ujrzał Lorimera kuśtykającego po ogrodzie. Major potknął się - lub też zemdlał - pod zachodnią wieżą. I wtedy z budowli zaczęły się sypać kamienie, z początku nieliczne. Przerażeni ogrodnicy patrzyli, jak chłopiec biegnie prosto w tę lawinę. Całe szczęście, że murek okalający klomb przyjął na siebie główny impet kamiennej nawałnicy.
Lecz Iain został ranny. Ciężko ranny. Gdy lekarz pakował swoje narzędzia, Betsy siedziała przy małym palenisku, w blasku płomieni zwijając bandaże. Aubrey skryła się w cieniu koło łóżka, trzymając chłopca za zdrową rękę. która, dzięki Bogu, zaczęła się ogrzewać. Lampa na stoliku rzucała tajemnicze cienie na twarz doktora, gdy pochylił się, ostatni raz sprawdzając stan chłopca.
W końcu lekarz wrzucił do skórzanej torby ostatnie z narzędzi i spojrzał na Aubrey.
- Mamy dużo szczęścia, pani Montford, że żadne z tych żeber nie przebiło płuca. Teraz z powodu bólu chłopiec będzie oddychał bardzo płytko, więc musi pozostać w bezruchu. Niech mu pani poda laudanum, żeby lepiej spał.
- Chociaż doznał wstrząsu? Czy to konieczne?
Doktor uśmiechnął się uspokajająco i lekko dotknął jej dłoni.
- To pozwoli mu odpocząć. Co do wstrząsu, to już najmniejsze zmartwienie. Jak tam jego astma?
- Nie miał ataków - odpowiedziała. - Morskie powietrze dobrze mu służy.
- Może z niej wyrósł - stwierdził z nadzieją Crenshaw. - Jutro pojawią się duże siniaki. Nawet wewnętrzne organy chłopca są teraz bardzo wrażliwe. Straci apetyt. Niech pani Jenks przygotuje mocny wołowy bulion. I nic więcej.
Aubrey wstała, żeby podać doktorowi płaszcz.
- Biedne maleństwo - odezwała się Betsy, podchodząc do łóżka. - Ominie go festyn żniwny. A Jenks mu obiecał, że go tam zabierze. Tak się cieszył.
Doktor Crenshaw odwrócił się jeszcze od drzwi.
- A kiedy ten festyn? Za dwa tygodnie?
- W przyszłą sobotę - odparła Betsy.
Crenshaw uśmiechnął się trochę smutno.
- Cóż, nie polecałbym mu udziału w wyścigu w workach. Na razie bezwzględnie niech nie opuszcza łóżka. Myślę, że potem jego organizm sam odpowie, co może, a czego nie może robić.
Betsy się uśmiechnęła. Aubrey podziękowała doktorowi i odprowadziła go schodami i korytarzami aż do wielkiej sali. Od strony kanału nadeszła kolejna burza, więc kareta Crenshawa czekała pod zadaszoną bramą.
- Wrócę tu jutro, pani Montford! - zawołał pośród strug deszczu.
Lokaj otworzył drzwi karety. Dopiero wtedy Aubrey przypomniała sobie o drugim pacjencie.
- Doktorze, proszę zaczekać! W jakim stanie jest major?
Crenshaw osłonił się płaszczem przed ulewa.
- Obawiam się, że w takim jak zwykle. Ma kilka dodatkowych siniaków. Ale nie musi pani go doglądać. Pani Jenks posłała dziewczynę, żeby pomogłavmu ułożyć się do snu.
A więc major znowu spił się jak bela. Ostatnio działo się tak z zastraszającą regularnością. Jej kłótnie z majorem obrosły już legendą w zamku i okolicy. Służba uważała, że przeciwstawianie się majorowi to szaleństwo. A jednak niezmiennie wdawała się z nim w polemiki.
Z pewnym smutkiem patrzyła na karetę doktora, która z chrzęstem oddalała się w kierunku głównej bramy, ledwie już widoczna w zapadającym mroku. Żałowała, że nie mogła mu powiedzieć o tym, jakim człowiekiem był kiedyś major. Żałowała, że nie mogła wyjaśnić, dlaczego warto było kłócić się z nim, gdy nikt inny nie śmiał tego robić.
Major był niegdyś najbliższym przyjacielem jej ojca. W czasie wieloletniej służby pod rozkazami Lorimera ojciec wymieniał jego nazwisko w każdym liście. Pisał o jego męstwie, honorze, umiejętnościach frontowej walki. A gdy ojciec zginął pod gradem francuskich kul, gdy usiłował zabrać rannego Lorimera z pola bitwy pod Waterloo, Aubrey wcale nie czuła w sercu gniewu, że major żyje, podczas gdy ojciec poległ. Mierziło ją jednak, że major tak bezsensownie marnuje resztę życia. Nie mogła znieść myśli, że ofiara jej ojca była bezcelowa.
A jednak jej prośby pozostawały niemal zupełnie bez echa. Stopniowo ogarniała ją obawa, że nic nie powstrzyma Lorimera przed powolnym samobójstwem. I że nic nie powstrzyma służby przed pokątnym naśmiewaniem się z jej wysiłków i spekulacjami, dlaczego tak dobrze ułożona gospodyni zgadza się na podobne traktowanie ze strony człowieka, który nieustannie warczał i przeklinał ich wszystkich.
Jakiś metaliczny szczęk przywrócił ją do teraźniejszości. Kareta Crenshawa znikła, odźwierny opuszczał kratę. Aubrey odwróciła się i poszła do domu.
Musi przestać martwić się tak o Lorimera. Musi. Na litość boską, przecież jest tylko gospodynią.
Na szczęście w ciągu kolejnych dziesięciu dni stan Iaina znacznie się poprawił. Siniaki powoli zanikały, chodzi! coraz sprawniej. Co ważniejsze, nie było ani śladu astmy, na którą chłopiec długo cierpiał, szczególnie jesienią. Tak więc Aubrey nie widziała żadnego racjonalnego powodu, dlaczego chłopak nie miałby wziąć udziału w festynie żniwnym.
Dzień zaczął się pięknym, ciepłym świtem, tak pięknym, jak tylko może być jesienny poranek w Somerset. O wpół do jedenastej słońce ogrzewało już kamienne płyty, którymi wyłożony był dziedziniec otoczony niskim murem. W dolnej części zamku kucharki i służące krzątały się, szykując kosze z jedzeniem. Aubrey z ciekawością obserwowała te przygotowania.
Jeden ze stajennych przyprowadził wózek, otwarto więc podwójne boczne drzwi, aby go załadować. Głośne rozmowy służby odbijały się echem od kamiennych ścian. Świadoma drażliwości majora, Aubrey wstała, aby uciszyć służące. Gdy otworzyła drzwi, zobaczyła jak Lettie i Ida biegną od strony spiżarni. Na zagiętych palcach obu rąk niosły za ucho po dwa dzbanki jabłecznika, chichotały przy tym ze stajennych, którzy ładowali wózek na zewnątrz. Na dźwięk otwieranych drzwi do pokoju Aubrey dziewczęta wymieniły zmieszane spojrzenia, ukłoniły się nisko i pośpiesznie ruszyły dalej. Aubrey już otworzyła usta, żeby je zbesztać, ale szybko zrezygnowała. Przecież to tylko śmiech. I odrobina jabłecznika.
Wiedziona impulsem, zawołała jednak:
- Lettie, zaczekaj!
Zatrzymały się gwałtownie koło pomywalni. Lettie odwróciła się, spuszczając wzrok.
- Tak, pani Montford?
- Zabierzcie tę beczułkę piwa z piwnicy - powiedziała. - Jenks pomoże wam ją załadować.
Dziewczęta uśmiechnęły się i szybko pobiegły drobnym krokiem z dzbankami.
To była mała nagroda za dobrą pracę - udział w festynie i pikniku na zielonej trawce we wsi. Ten jeden dzień Aubrey da sobie radę sama w zamku. Nie miała nic przeciwko temu. Służba naprawdę wykonała ciężką pracę, by doprowadzić Cardow do takiego stanu, w jakim był obecnie: eleganckiego, uporządkowanego domostwa.
A Iain, cóż, przecież nie mogła bez końca nad nim czuwać. Miał już prawie osiem lat. Ogrodnik Jenks i jego żona, która była kucharką, kochali go jak własnego wnuka. To było bardzo ważne, by Iain miał w życiu jakiś męski autorytet. Poza tym, tłumaczyła sama sobie, że chłopiec już wydobrzał na tyle, aby jechać na festyn. Tak powiedział doktor Crenshaw.
W tej chwili w korytarzu pojawił się cień. Aubrey uniosła wzrok i ujrzała pana Brewstera, młodzieńca, którego firma Simpson & Verney przysłała, tutaj, aby nadzorował wyburzanie resztek zachodniej wieży. Był ubrany do wyjścia, w ręku trzymał kapelusz.
- Wybiera się pani na festyn? - spytał.
Uśmiechnęła się.
- Nie, panie Brewster. Ktoś musi doglądać pewnych rzeczy domu.
Także odpowiedział uśmiechem.
- A jakież to rzeczy zmuszają panią do pozostania w tych murach w tak piękny dzień?
Zawahała się.
- Trzeba podać majorowi kawę. - Zabrzmiało to jak marna wymówka, ale nie miała zamiaru opuszczać pustego zamku. - Poza tym ktoś musi otwierać drzwi, gdyby przyszli goście.
Brewster przechylił głowę do tyłu z głośnym śmiechem.
- Niechże pani da spokój! Przez cały tydzień, odkąd tu jestem, dzwonek u drzwi nie odezwał ani razu.
Zarumieniła się.
- Nie mogę iść - powtórzyła. - Ale pan powinien. Poza tym dałam całej służbie wychodne, nie ma więc nikogo, kto mógłby pod pańskim nadzorem odgarniać kamienie.
- Jak pani sobie życzy, madame. - Z uśmiechem nałożył kapelusz, pochylił się pod szeroką dębową belką i wyszedł na podwórze, gdzie ładowano wózek.
Posmutniała Aubrey wróciła do swego saloniku. Ona i pan Brewster byli pod pewnymi względami podobni, pod innymi zupełnie różni. W przeciwieństwie do Pevsnera, oboje zajmowali najwyższe stanowiska pośród osób zatrudnionych w Cardow, a inni traktowali ich z respektem. Pevsner, niestety, cieszył się mniejszym szacunkiem, za co mógł winić jedynie siebie samego. Przed przybyciem Aubrey dopuścił do rozluźnienia dyscypliny i pozwolił sobie na pewną poufałość w relacjach ze służbą niższej rangi.
- Mamusiu, jestem gotowy - odezwał się za jej plecami cienki głos.
Odwróciła się i przyklękła, gniotąc sobie czarną suknię, aby przygarnąć Iaina.
- Świetnie wyglądasz - powiedziała, uściskawszy go lekko. - A teraz musisz być bardzo grzeczny. Słuchaj pana Jenksa i…
- Wiem - przerwał jej. - Nie przesadzaj.
- Tak - rzekła cicho. - Nie przesadzaj, kochanie.
Nawykowo pogłaskała chłopca po głowie i zajrzała mu w oczy. Oczy jej ojca. A także jej siostry, Muireall. Intensywnie niebieskie oczy Farquharsonów, oglądane wielokrotnie na starych portretach, które wisiały w galerii w Cragwell Court. Zimne, posępne twarze Szkotów. Nigdy nie myślała, że będzie jej ich brakowało. A teraz, gdy już nigdy nie miała ich ujrzeć, w końcu zaczęła za nimi tęsknić. Szybko zdusiła w sobie tę chwilę nostalgicznej słabości.
Iain dojrzał w jej obliczu nutkę zadumy.
- Czuję się dobrze - powiedział z naciskiem. - Naprawdę, mamusiu.
Aubrey zamknęła swe zielone oczy i pochyliła się, by pocałować syna w czoło. Dobry Boże, pomyślała. Nadal pachnie jak niemowlak. Iain szybko cmoknął ją w policzek i nieco kuśtykając, pobiegł na zalane słońcem podwórze, gdzie pan Jenks ładował piwo.
Niedługo potem koła wózka - pełnego koców, koszyków i beczułek - zagrzechotały na bruku. Aubrey patrzyła, jak ostatni z lokajów zamyka bramę i znika na ścieżce wiodącej ku wsi. Posmutniała, chwyciła ciężkie skrzydła drzwi i pociągnęła je, aż się zawarły. Wtedy, dla bezpieczeństwa, nałożyła na nie drewnianą antabę.
Belka wskoczyła na swoje miejsce z głośnym hukiem. Zamek Cardow opustoszał. Aubrey otrząsnęła się ze smutku i skierowała w stronę kuchni. W jej nowym życiu nie było miejsca na użalanie się nad sobą. Minęła już jedenasta, u więc pora porannej kawy majora. Dziś, niech Bóg ma ją w swojej opiece, będzie musiała obsłużyć go osobiście.
Z kuchni do południowej wieży było daleko, w dodatku pokój majora znajdował się na trzecim piętrze. Zanim dotarła do jego drzwi, zdążyła dostać lekkiej zadyszki. Denerwowała się. Nie lubiła karmić lwa w jego jaskini. Zapukawszy krótko, weszła, postawiła tacę obok łóżka i przeszła na drugą stronę pokoju, aby odsunąć ciężkie gobeliny.
Słyszała majora za zasłonami rozpostartymi wokół łóżka. Słońce ogrzewało wnętrze, a on mełł w ustach przekleństwa. Nie lubił tej porannej rutyny, jej uporczywego nalegania, by każdego ranka zjadł grzanki i wypił kawę. Jednak wymuszała to na nim od czasu swojego przybycia do Gardów. Przecież musiał coś jeść.
- Dzień dobry, majorze - powiedziała żywo. - Gorąca kawa. Proszę usiąść i wypić.
Kolejne przekleństwo, po którym zaczął się dusić i krztusić.
- A, to ty? - wyrzucił z siebie. - Przyszłaś, żeby znowu mnie nękać?
Aubrey miała skrytą nadzieję, że zapomniał o straszliwej kłótni, którą mieli poprzedniego wieczoru.
- Uzgodniliśmy, że służba może iść na festyn żniwny, sir. Nie pamięta pan?
- Tak, tak, pamiętam. Niech cię wszyscy diabli! - warknął, zdrową ręką odsuwając jedną z bocznych zasłon wokół łóżka. - Jestem pijakiem, a nie idiotą.
Usiadł, odziany w nocną koszulę, i popatrzył na nią nieufnie. Poprzedniego wieczoru bardzo nadużył mocnych trunków, więc dziś wyglądał gorzej, o ile było to w ogóle możliwe. Miał niezdrową cerę i wzdęty brzuch, mimo że ciało było wychudzone niemal do kości. Co gorsza, znowu nawet nie tknął kolacji, co zresztą było powodem wczorajszej kłótni.
Aubrey splotła dłonie.
- Proszę wypić kawę - powiedziała z naciskiem. – I musi pan zjeść tosty. Nalegam.
Skrzywił się niemiłosiernie.
- Musi pan zjeść tosty - przedrzeźniał ją papuzim falsetem. - Czy muszę ci przypominać, pani Montfont, że jesteś służącą w tym domu, ja zaś służącym nie jestem. Będę jadł to, na co mam ochotę i kiedy mam ochotę. I wyprostuj ręce. Wyglądasz zbyt pobożnie.
Rozplotła dłonie i spojrzała na niego ponuro.
- Majorze, nie może pan tak pić i zarazem odmawiać przyjmowania posiłków - ostrzegła go. - Błagam pana, niech pan o siebie zadba. Martwię się pana stanem zdrowia.
Mruknął pod nosem szczególnie obrzydliwe przekleństwo.
- Majorze Lorimer, niechże pan powściągnie swój język.
Zaczerwienił się.
- Mam powściągnąć mój język? - ryknął. - Zjeść moje grzanki? Co za parszywe życie. - Zamaszystym ruchem zdrowego ramienia strącił tacę ze stolika na podłogę.
- Och! - Rzuciła się na ratunek, ale było już za późno. Czajnik stał do góry dnem na dywanie, w centrum powiększającej się, herbacianej plamy. Tosty, masło, marmolada, wszystko porozrzucane, przesiąknięte wilgocią, leżało tuż obok.
- Bardzo proszę, pani Montford - odezwał się obłudnie. - Tosty i herbata zostały już skonsumowane.
Szybkimi, pełnymi złości ruchami postawiła tacę i zaczęła układać na niej srebra i naczynia.
- Wcale nie zostały - odparła. - A teraz idę na dół, żeby przygotować nową tacę. Tym razem przyniosę gotowane jajko.
- Nie chcę żadnego piekielnego jajka!
- Ale pan je zje. - Rzuciła mu mroczne spojrzenie. - W przeciwnym razie. Bóg mi świadkiem, opróżnię wszystkie butelki whisky z piwnicy prosto do ścieków i wrócę tu w porze lunchu z całym udźcem baranim, który… który pan skonsumuje!
Była to pusta groźba, ale Aubrey nic lepszego nie przyszło do głowy. Podniosła tacę i zobaczyła, że major aż trzęsie się z oburzenia.
- Nie ośmieliłabyś się! - warknął. - Tknij moją whisky, a przysięgam na Boga, że natychmiast cię wyrzucę z posady!
Oczywiście nie zrobiłby tego. Oboje mieli już lego świadomość. Nie chciał, żeby odeszła. Pomimo jego wrednego charakteru zaprzyjaźnili się w pewien sposób. Westchnęła smutno, odstawiła tacę i nachyliła się, by ująć w dłonie jego zdrową rękę.
- Proszę, nie kłóćmy się. - Z uśmiechem poklepała go lekko po ręce. - Te nasze kłótnie wywołują jedynie niepokój u służby. Wczoraj wieczorem mieli obawy, że się pozabijamy.
- Ale przecież nikogo ze służby tutaj nie ma, prawda? - odparł złośliwie. - Wszyscy poszli do wsi.
Wzruszyła ramionami.
- Są dni, kiedy nawet tam nas słychać.
Coś w jej głosie musiało go nieco udobruchać. Przestał warczeć, otarł usta wierzchem obsypanej starczymi plamami dłoni.
- No dobrze - odezwał się jakby z rezygnacją. - Przynieś to diabelne jajko. Chyba będę musiał je spróbować.
- Dziękuję, sir - zaczęła zabierać się do odejścia. - Podgrzeję też masło, tak jak pan lubi.
Nagle uścisnął mocniej dłoń swojej gospodyni i rzucił jej dziwne, niemal ukradkowe spojrzenie.
- Aubrey - zachrypiał. - Gdzie jest chłopiec?
Nie był to pierwszy raz, gdy użył jej imienia. O dziwo, zawsze w takiej sytuacji miał szkliste oczy i tracił pewność siebie.
- Nie rozumiem, majorze - odparła cicho. - O kogo pan pyta?
- O chłopca! O chłopca! - powiedział niecierpliwe. - Przecież mamy tu tylko jednego, prawda?
Aubrey zdumiała się. Major nigdy nie mówił o Ianie.
- Jenks zabrał go na festyn.
- Aha. - Ściągnął usta i znowu wyglądał tak jak zwykle. - Tak, Iain. Betsy mówiła, że złamał żebro, gdy zawaliła się wieża.
Złamał sobie więcej niż żebro, lecz Aubrey ugryzła się w język.
- W rzeczy samej, sir.
- Hm… - Zdjął szlafmycę, żeby wsunąć palce między siwe włosy i podrapać się w głowę. - Podaj no kuferek - powiedział w końcu. - Nie, nie ten, do diabła! Drewniany. Na toaletce.
Znalazła go i przyniosła mu do łóżka. Otworzył wieczko i wyjął zegarek na złotym łańcuszku, po czym puścił go prosto w dłoń Aubrey.
- Masz - burknął jeszcze bardziej oschle niż zwykle - Daj go chłopcu.
Aubrey patrzyła. Czasomierz leżał na jej dłoni, ciężki jak kamień. Bez wątpienia był wykonany z litego złota.
- Majorze, my absolutnie nie możemy…
- Żadnego mi tu absolutnie! - przerwał jej. - Daj go chłopcu, do diaska.
Przyglądała się majorowi przez chwilę. Białko jego zdrowego oka było żółte, nos bulwiasty, z nabrzmiałymi żyłami. Skóra zwisała luźno na jego kościstej twarzy.
- Dlaczego pan to robi?
Zmarszczył czoło.
- Jenks powiedział, że chłopiec próbował odciągnąć mnie od spadających kamieni - wymamrotał. - Oczywiście niepotrzebnie. Nic mi się nie stało. Ale był odważny. Ten zegarek dostałem w podarku od twojego ojca i jego żołnierzy. To było następnego lata po Tuluzie. Teraz jest mi już niepotrzebny.
- Sir, ja nie mogę. - Próbowała mu go oddać, lecz odepchnął jej dłoń. - Tak jak pan mówi, jestem tylko służącą - zaprotestowała. - Nie mogę przyjąć czegoś takiego.
- Przecież nie tobie go dałem, prawda? - warknął. - Daj go chłopcu. Na kopercie ma wygrawerowany numer regimentu jego dziadka. Chcę, żeby chłopak go miał.
Przygryzła wargę.
- Dobrze - powiedziała cicho. - Pod jednym warunkiem.
- Naprawdę? - rzucił wyzywająco. - A jakiż to warunek?
- Że wpuści pan jutro doktora Crenshawa. Jest pan chory. Musi pan poddać się badaniu i zastosować do jego zaleceń. Taki jest mój warunek.
Znowu zatrząsł się, lecz tylko na chwilę, może ze złości, może z powodu złego samopoczucia. Tego nie wiedziała.
- W porządku! - wyrzucił z siebie w końcu. - Przyprowadź tu drania, jeśli myślisz, że mi to w czymś pomoże. Jutro mi odpowiada. W ogóle to zaprośmy go na podwieczorek! Może zagramy w pikietę? - Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się chrapliwie.
Rozstrzygnąwszy kolejny spór na swoją korzyść, Aubrey włożyła sobie zegarek do kieszeni.
- Dziękuję, sir - odezwała się raźnie. - Napiszę list do Crenshawa zaraz po tym, jak przyniosę panu jajko.
- Zrób to, pani Montford - rzucił obłudnie.
Odwróciła się do drzwi, lecz glos majora zatrzymał ją w miejscu, gdy już sięgnęła do gałki u drzwi.
- Aubrey, czekaj.
- Tak, majorze? - spojrzała na niego.
- Ty i chłopiec… - zaczął. Jego cały sarkazm nagle gdzieś znikł. - Wszystko jest dobrze? Nikomu nie mówiłaś, że tu jesteście?
Pokręciła głową.
- Nikomu, sir.
Pokiwał głową, jakby samemu sobie.
- I dasz chłopcu zegarek?
- Tak, majorze - odparła przez ramię. - W końcu dam.
- W końcu?
Spojrzała w bok.
- Jest za mały, żeby już teraz powiedzieć mu o pewnych rzeczach - wydusiła z siebie. - Dam mu zegarek, gdy osiągnie pełnoletniość. Czy tak może być?
Lorimer wymamrotał coś, co zabrzmiało jak zgoda. Trzymając tacę na jednej dłoni, zamknęła za sobą drzwi.
Pełnoletniość Iaina, pomyślała, spoglądając na mosiężną gałkę u drzwi. Dobry Boże! To jeszcze tak daleko. A zarazem za blisko. Och, o wiele za blisko. Gdy odwróciła się i odeszła pustym korytarzem, zegarek kołysał się całym swym ciężarem w jej kieszeni.
Rozdział 3
Umiłowani przez bogów umierają młodo
Wczesny ranek był zawsze najbardziej gorączkową porą dnia w biurze lorda Walrafena. Urzędnicy, gońcy, polityczni pochlebcy - wszyscy biegali tu i tam, przychodzili i wychodzili, nosząc przeróżne akta, propozycje ustaw, pilne pisma. W przeciwieństwie do większości angielskiej arystokracji, Walrafen nie para! się polityką. On się nią żywił, poił, oddychał. Był maklerem władzy. Budowniczym koalicji. A także piorunochronem kontrowersji.
Walrafen szczycił się tym, że był jedynym parem, który nigdy nie opuścił sesji parlamentarnej w czasie sprawowania swego stanowiska w Izbie Gmin. Podobnie rzecz się miała w Izbie Lordów, gdy odziedziczył ojcowski tytuł. A w marcu zyskał sobie prawdziwą chwałę, gdy nie zasnął podczas całej, czterogodzinnej tyrady Peela na temat emancypacji katolików.
Nominalnie Walrafen był torysem, chociaż wielu z nich wcale się do niego nie przyznawało. Jednakowoż wszyscy się go bali. Umiał być szorstki, arogancki i makiaweliczny, gdy mu to odpowiadało, lecz największy kłopot z Walrafenem - o czym częściej szeptano niż mówiono na głos - polegał na tym, iż był on, Boże miej go swej w opiece, liberałem. Lub też miał tak liberalne poglądy, jak torys mógł sobie na nie pozwolić, nie narażając się na postawienie pod pręgierzem na środku Whitehallu. Książę twierdził, że w Anglii wiesza się zbyt wielu przestępców, głodzi na śmierć zbyt wielu biednych. Chciał otwartymi ramionami zaprosić do parlamentu Irlandczyków. Widywano go w salonach literackich w towarzystwie tego ponurego, żydowskiego gogusia parweniusza, Benjamina Disraeli. Był tak samo odważny w swoich politycznych aspiracjach. Wszystko to wywoływało dość szokujące wrażenie.
Walrafen nie miał nic przeciwko szokowaniu ludzi, o ile działo się to w dobrej intencji. Jednak tego ranka nie miał nawet jednej wolnej chwili, zaś w zakamarkach umysłu drążyła go pewna niepokojąca myśl. Dotyczyła osobistej, kłopotliwej sprawy, a takie tusze sprawiały mu najwięcej trudności. Z mechaniczną precyzją wykonywał rutynowe czynności, podpisując dziesięć dokumentów leżących na biurku, a następnie przekazując je pojedynczo Wortwhistle’owi, swojemu staremu kanclerzowi.
- Dziękuję, milordzie - mówił Wortwhistle, otrzymując po kolei każdy dokument i kłaniając się przy tym staromodnie, aż okulary zsuwały mu się na czubek nosa.
Gdy ostatni dokument został podpisany, stojący w kolejce za drzwiami gońcy odetchnęli z ulgą. Lokaj Smythe wzywał ich gestem po kolei do środka, aby każdy z nich mógł przedstawić sprawę, tak pilnie wymagającą atencji jego lordowskiej mości. Walrafen szybko przebiegał wzrokiem każde pismo, wymieniał kilka słów, znowu mechanicznie podpisywał dokument, po czym goniec pędził do Whitehallu czy też innego miejsca, skąd właśnie przybył.
- Następny, Smythe - zawołał Walrafen do lokaja, gdy Wortwhistle zniknął w swoim pokoju.
Odchrząknąwszy, Smythe rozłożył listę i postąpił krok do przodu.
- Pierwsza rzecz, milordzie: na dole czeka sir James Seese. Pragnie wiedzieć, czy wasza lordowska mość nadal planuje wziąć udział w otwarciu nowego oddziału chirurgicznego w szpitalu św. Tomasza o godzinie wpół do czwartej?
- Tak, spotkam się z nim kwadrans wcześniej.
- Tak jest, milordzie. - Smythe spojrzał na listę. - Lady Karton przysłała listowne zapytanie, czy wasza lordowska mość może być gospodarzem jutrzejszego spotkania Stowarzyszenia Nazareńskiego? Major Lauderwood cierpi na podagrę.
Walrafen zwrócił się do swojego asystenta.
- Zapisz to, Ogilvy. Kolacja na siódmą, Smythe, potem spotkanie zarządu w salonie. Dopilnuj, żeby była zupa żółwiowa dla lady Delacourt i znajdź butelkę Bordeaux, rocznik 1809, dla wielebnego Amhersta.
- Tak jest, milordzie.
W tym momencie odezwał się kurant małego zegara, który stał na biurku Ogilvy'ego. Ten chwycił szybko kalendarz swojego pracodawcy.
- Milordzie, za godzinę lunch u White'a z premierem i ministrem spraw wewnętrznych.
- Wellington i Peel razem? Czy byłem na tyle głupi, aby się na to zgodzić? - Zmuszając się do uśmiechu, Walrafen odsunął do tyłu krzesło. Chciał udać się na górę i przebrać, lecz wcale nie wstał, jak można by się było spodziewać. Ogilvy i Smythe zastygli w milczeniu.
W końcu lokaj odchrząknął.
- Czy coś jeszcze, milordzie?
Walrafen jakby go nie słyszał, bezwiednie przesuwał leżące na biurku papiery.
- Poranna poczta, Smythe - powiedział wreszcie. - Czy to wszystko, co przyszło?
- No, tak, milordzie. - Lokaj wydawał się lekko zakłopotany.
- Rozumiem. - Walrafen znowu zaczął przerzucać kartki.
- Czy oczekiwał pan czegoś więcej, sir'? - spytał troskliwie Ogilvy.
- Nie. - Walrafen pokręcił głową, lecz wewnętrzny lęk jakoś nie chciał ustąpić. - Chyba nie.
Wstał i wyszedł. Lecz gdy szedł korytarzem, a potem schodami do mieszkania, wciąż czuł drążący go niepokój. Tyle wiadomości, tyle listów i nie od pani Montford? Minęły już dwa tygodnie od ostatniej korespondencji. Dziwne. Od czasu, gdy wuj najął tę kometę, Walrafen rzadko zaznawał spokoju trwającego dłużej niż tydzień. A teraz bite dwa tygodnie zupełnej ciszy? Czyżby jego postawa wreszcie popchnęła ją do ostateczności. Może odeszła? Czy wuj Elias doprowadził ją do obłędu?
Dobry Boże! Nic nie wiedział. A to, o zgrozo, właśnie jego doprowadzało do obłędu.
Nagle zrozumiał, że jego problem polega na tym, że potrzebuje nowej kochanki. Musiał przestać rozmyślać o swojej macosze i jej nowym mężu, o swojej gospodyni i jej męczących listach, a przede wszystkim powinien przestać się zamartwiać zamkiem Cardow i swoim dawnym życiem. Zamiast tego trzeba mu było zatopić swoje frustracje między udami jakiejś dorodnej kokoty. Niemal żałował, że porzucił Yvette… nie, Yvonne, lecz zaczęła narzekać na jego długie godziny pracy.
Może nic jej nie obchodziło, że połowa Londynu żyje w ubóstwie, którego ona nie mogła nawet próbować zrozumieć. Może nie chciała, aby przypominano jej, że w Anglii regularnie bito dzieci, więziono je i wieszano, bo taki był kaprys wyższej klasy. Nie, Yvonne - czy jak tam miała na imię - zawsze bardziej martwiła się o to, czy jej kapelusz pasuje do rękawiczek. Nagle zdał sobie sprawę, iż nowa kochanka wcale nie poprawi mu złego samopoczucia, które ostatnio nie odstępowało go ani na krok.
Złe samopoczucie? Boże, jakież to melodramatyczne! Nie był już osieroconym dzieckiem, relegowanym do szkoły z internatem lub pomieszczeń dla służby, aby już nie przeszkadzał ojcu swoją obecnością. Przeklinając pod nosem, Walrafen wpadł jak bomba do sypialni, aby jak najprędzej przebrać się i wyjść. Jednak Bidwell, służący, ledwie zdążył zdjąć z niego poranny surdut, gdy do pokoju wszedł lokaj.
- Milordzie - odezwał się trochę nienaturalnym głosem Smythe. - Właśnie przybył goniec…
- Niech czeka - uciął książę. - Jestem umówiony na lunch.
- …z Cardow - dokończył złowieszczo lokaj.
- Z Cardow?
Walrafen gestem odprawił Bidwella, który czekał z czystą apaszką. Smythe nie wyglądał dobrze,
- No, mów - rzekł Walrafen nieco łagodniej. - Co się stało?
Smythe uśmiechnął się smutno.
- Złe wieści, milordzie.
Nagle Walrafena ogarnęło złe przeczucie. To był jeden z tych momentów, gdy intuicja podpowiadała mu jakąś mrożącą krew w żyłach treść.
- To wuj Elias? - wyszeptał. - O niego chodzi, prawda?
- Bardzo mi przykro, sir - rzekł cicho Smythe. - Major Lorimer nie żyje.
- Mój Boże - na chwilę przymknął oczy. - Jak to się stało, Smythe?
- To niezbyt przyjemna sprawa, milordzie - wymamrotał lokaj. - Miejscowy sędzia pokoju prosi, żeby wasza książęca mość natychmiast przyjechał do Cardow.
- To się rozumie samo przez się. - Walrafen niecierpliwie wskazał Bidwellowi, żeby poszedł do garderoby. - Powiedziałeś: sędzia pokoju? A co on ma z tym wspólnego?
Smythe jeszcze bardziej się zasępił.
- Bardzo mi przykro, milordzie, ale wydaje się, że wuj waszej książęcej mości zmarł w niejasnych okolicznościach.
Walrafen był bliski mdłości. Poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Nagle ogarnęło go wrażenie osamotnienia. Wielkie nieba, jakże to się mogło stać? Znowu pomyślał o ledwie skrywanych żalach pani Montford. Lecz Elias zawsze sprawiał na nim wrażenie niezwyciężonego.
- Jak umarł? - spytał cicho.
W ciężkiej ciszy słyszał Bidwella, który krzątał się i wyciągał kufry z garderoby.
- Został zastrzelony, milordzie - powiedział w końcu Smythe.
- Co takiego? - Walrafen z niedowierzaniem spojrzał na lokaja. - Jak? Przez kogo? Bóg mi świadkiem, że dopilnuję, aby sprawcy zostali powieszeni, i potem poszli prosto do piekła. - Zupełnie zapomniał, że jest przeciwnikiem kary śmierci.
- Podobno złodziej włamał się do biblioteki i zaskoczył go.
- Złodziej? - spytał ostro Walrafen. - W Cardow? Żaden by się nie ośmielił. Poza tym tam są wysokie, ufortyfikowane mury, a położone niżej okna mają kraty. Dwie ściany murów obronnych i zamykane na głucho bramy.
- Może ktoś otworzył zamki wytrychem, milordzie? - wyraził przypuszczenie Smythe.
- Nie takie zamki - oparł ponuro Wal raf en. - Cardow to prawdziwa forteca. Nawet okna biblioteki znajdują się dziesięć metrów nad ziemią. Nikt, absolutnie nikt nigdy nie zakradł się do Cardow. W każdym razie nie w ciągu ostatnich ośmiu wieków.
- Ojej - Smythe jeszcze bardziej się zafrasował.
Lecz książę przystąpił już do działania. Energicznie nałożył surdut i skierował się do drzwi.
- Wyślij wiadomość do premiera, Smythe - polecił. - Muszę przełożyć nasze spotkanie. Odwołaj sir Jamesa, przesuń na późniejszy termin spotkanie Stowarzyszenia Nazareńskicgo i wyślij gońca do lady Delacourt na Curzon Street. Niech będzie gotowa, żeby o trzeciej wyruszyć do Cardow.
Na twarzy Smythe'a odmalowało się lekkie zaskoczenie.
- Milady będzie towarzyszyła waszej książęcej mości?
- Będzie musiała - odparł ponuro Walrafen. - Ja będę miał na głowie tę okropną sprawę, a na pewno przybędą jacyś goście, trzeba więc będzie wydawać obiady i zająć się Bóg wie ilu innymi rzeczami. A ona jest w końcu szwagierką zmarłego. I ma obowiązki wobec tej rodziny.
Ostatecznie Cecilia z przyjemnością podjęta się wypełnienia swojej powinności. Walrafen już od dawna wiedział, że jego macocha lubi czuć się potrzebna i ceni sobie bycie częścią rodziny Lorimera, choć Bóg tylko raczy wiedzieć dlaczego. W czasie związku małżeńskiego z jego ojcem stała się kółeczkiem zębatym, wokół którego wszyscy się kręcili. Po śmierci męża pozostawała w kontakcie z niemal wszystkimi członkami jego rodziny. A co najważniejsze, pomimo sporów i nieporozumień, Walrafen i Cecilia od dawna byli bliskimi przyjaciółmi. Wmówił sobie, że to lepsze niż nic. A właśnie teraz potrzebował jej pomocy.
Tak więc odczuł głęboką ulgę, kiedy kwadrans przed czasem przybyła na Hill Street, gotowa do dalekiej podróży na zachód. Oczywiście, tak jak Walrafen oczekiwał, towarzyszył jej Delacourt. Był mężem Cecilii, nie pozwoliłby więc, aby znikła mu z oczu. Poza tym Cecilia mogła czasami coś napsocić.
Łącznie były cztery powozy, z czego dwa załadowane bagażami i służbą. Z pozostałych dwóch jeden był przeznaczony dla Walrafena i młodego Ogilvy'ego, i ostatni dla lorda i lady Delacourt.
Podróż ciągnęła się w nieskończoność, nawet gdy zbliżali się już do celu. Co gorsza, Walrafen zapragnął wracać, zanim jeszcze przybył do Cardow. Jeśli Me uda, chciałby wyjechać stąd już nazajutrz.
Lecz jeszcze bardziej pragnął schwytać mordercę wuja. Znajdzie sposób, by znieść pobyt w Cardow, nawet jeśli to zamek pozbawił Eliasa życia. Wprawdzie nie byli ze sobą blisko, lecz wuj w głębi serca był dobrym człowiekiem. Wszystko poświęcił królowi i ojczyźnie. To nie do pomyślenia, aby zabójca wuja mógł odejść nie poniósłszy kary. Byłaby to czysta niesprawiedliwość. A czyż sprawiedliwość nie była głównym motorem jego działania? Skoro mógł wywalczyć trochę sprawiedliwości dla biedoty zamieszkującej Anglię, z pewnością mógł to też zrobić dla pamięci własnego wuja?
Walrafen z zaskoczeniem poczuł ciepło rozchodzące się wokół jego oczu. Ogarnął go żal. Dobry Boże, mógł już dawno przestać zapraszać wuja do Londynu, a po prostu kazać mu przyjechać na stale. Powinien był zamknąć Cardow na cztery spusty, nie pozostawiając Eliasowi wyboru. Wtedy być może nie doszłoby do tragedii. Jednak Walrafen bezlitośnie odsunął od siebie tę wizję. To by nigdy nie wyszło. Elias był strasznie upartym człowiekiem.
Niestety, tego popołudnia, gdy przybyli do Cardow, Kanał Bristolski pokrywała mgła. W Somerset opary rozprzestrzeniały się w stronę lądu, spowijając pola, lasy i wsie grubą warstwą miękkiej otuliny. Z powodu panującej wilgoci chora noga mocno dawała się Walrafenowi we znaki. U podnóża wzniesienia skręcili w lewo na stromą drogę, wiodącą do zamku. Wszystkie pojazdy po kolei z głuchym stukotem przekroczyły most ponad fosą.
Żeby się czymś zająć, Walrafen spojrzał przez okienko karety bezpośrednio do góry, usiłując ujrzeć zachodni mur zamku. Jednak nic nie zobaczył. Ale wiedział, że tam jest, gruby, niezmienny, górujący nad jego głową pośród gęstej mgły. Tym razem nie będzie stąd żadnej ucieczki. Walrafen dopiero później zrozumiał, że gdyby nie mgła, natychmiast spostrzegłby przerażające, ziejące pustką ruiny zachodniej wieży. Spostrzegłby też, że ktoś, zapewne Pevsner, ustawił służbę na dziedzińcu w formalnym szyku.
Jednak wraz z wysokością mgła gęstniała. Kiedy jego kareta przejechała pod barbakanem i zatrzymała się na środku placu, zamiast pod wiatą, Walrafen otworzył drzwi i wyciągnął laskę, aby dać swojemu woźnicy nauczkę. Lecz gdy wysiadł, zobaczył dwa szeregi służby, stojące w oparach mgły. Odziani w posępną czerń i wykrochmaloną na sztywno biel kłaniali się dwójkami, w idealnej zgodzie, spuszczając wzrok, bez uśmiechu na ustach - gdy Walrafen i Ogilvym przechodzili między nimi.
Przed frontowymi drzwiami stał kamerdyner z czarną opaską na ramieniu.
- Witamy w domu, milordzie.
- Dzień dobry, Pevsner. Widzę, że zadbałeś o wszystko.
Jednak Walrafen wcale nie patrzył na służącego, jego wzrok spoczywał na wysokiej, szczupłej dziewczynie, która stała obok niego. Pomyślał o niej "dziewczyna", gdyż była delikatna i smukła, lecz już odrobinkę - tylko odrobinkę - po swojej pierwszej młodości. Na tle prostej, czarnej sukni jej szyja miała najczystszy odcień alabastru, jaki kiedykolwiek widział. Miała bardzo wyraźnie zarysowane, lecz delikatne kości policzkowe. Była tak wysoka jak Pevsner, jej kasztanowe włosy niemal zupełnie chowały się pod czepkiem, spięte z tyłu bardzo mocno, wydawało się nawet, że boleśnie. Lecz mimo wszelkich wysiłków nie udało się jej wyglądać jak gospodyni.
Walrafen spojrzał znacząco na Pevsnera. Ten ocknął się.
- Milordzie, niech mi będzie wolno przedstawić panią Montford. Jest tu z nami już prawie trzy lata.
Pani Montford skłoniła się tak głęboko i z taką gracją, jak debiutantka na królewskim dworze. Cofnęła ramiona, wyprostowała mocno plecy.
- Witamy waszą książęcą mość w zamku Cardow - powiedziała, wymawiając twardo "r" i zaokrąglając ostatnią sylabę. Lecz wcale na niego nie patrzyła. Patrzyła na wskroś przez niego. To go rozdrażniło. I tak miał już napięte nerwy.
- Pani Montford - uciął. - Nasze stosunki ułożą się znacznie lepiej, jeśli będzie pani na mnie patrzyć, gdy do pani mówię.
Zesztywniała na te słowa.
- Proszę o wybaczenie, milordzie - odparła chłodno. - Nie wiedziałam, że te słowa były skierowane do mnie.
Walrafen spojrzał jej prosto w oczy i doznał szoku po tym, co w nich zobaczył. Niechęć, Głęboką, nieskrywaną, wypełniającą jej spojrzenie niesamowitym odcieniem zieleni. Przez chwilę szukał słów, lecz zaraz jej wzrok się zmienił i teraz spoglądała na niego spod beznamiętnej maski oddanej służącej. Walrafen poczuł się na krótko zdezorientowany.
Musiał sobie to wszystko wcześniej wyobrazić. Cardow zawsze odbierał mu pewność siebie.
- W takim razie, pani Montford, teraz z całą pewnością mówię właśnie do pani. - Rzucił Pevsnerowi laskę, ściągając rękawiczki. - Proszę przyjść do mojego gabinetu za pół godziny, jeśli laska.
- Wedle życzenia, milordzie. - Mówiła głębokim, pięknie modulowanym głosem, który jednak dotknął go do żywego. Po chwili ukłoniła się znowu, powoli, z namaszczeniem, nie spuszczając z niego wzroku, jakby wyzywająco. Lub może prowokująco. Ale do czego?
Usłyszał za sobą kroki Cecylii, gruchającej i poklepującej przyjaźnie mijanych członków służby, którzy odpowiadali ciepło, już nie tak posępnie ułożeni.
- Pani Montford - odezwał się sztywno. - To jest wdowa po moim zmarłym ojcu, obecnie lady Delacourt, oraz jej małżonek, lord Delacourt. Proszę im zapewnić wszelkie możliwe wygody.
Cecilia dotknęła ramienia lokaja.
- Wszystko wspaniale wygląda, Pevsner. Ale puść już wszystkich do środka, bo taka tu wilgoć. Tak, dobrze. Witam. Pani Montford, prawda? Bardzo się cieszę, że Cardow ma znowu gospodynię z prawdziwego zdarzenia.
Bez słowa komentarza ruszył pierwszy do domu, który wyglądał tak samo, jakim go pamiętał. Uderzyła go woń pszczelego wosku i mydła, kojący zapach staromodnej czystości. To jednak, stwierdził poniewczasie, było wspomnieniem z młodości, bowiem w czasie dwóch czy trzech ostatnich wizyt zamek bardziej śmierdział stęchlizną… no i wyglądał na bardzo zaniedbany.
Za jego plecami Cecilia szczebiotała do pani Montford o okropnych warunkach panujących w zajeździe, gdzie przyszło im spędzić ostatnią noc. Oczy Walrafena przyzwyczajały się do ciemności. Z radością i pewnym niepokojem przeszedł z sieni do wielkiej sali i zaczął wodzić dookoła ciekawym wzrokiem. Jednak coś tu było nie tak, jak powinno. Czegoś brakowało. I nagłe zrozumiał. Na Boga, znikły jego gobeliny! Przesuwał spojrzenie z jednej pustej ściany na drugą. Po chwili zobaczył coś jeszcze gorszego.
Musiał dość głośno zaczerpnąć powietrza, bo już po sekundzie stanęła przy nim Cecilia.
- Och, Giles! Nie wiedziałam, że powiesiłeś tu mój stary portret. - Tym razem Giles wcale nie myślał o Cecilii. Wpatrywał się nie w jej portret, ale w drugi, który wisiał naprzeciwko.
Boże! Jego matka w wieku siedemnastu lat była niezrównanie piękna. We wczesnej młodości jej oczy wciąż jaśniały pełnym nadziei szczęściem, które miało niezmiennie trwać przez całą wieczność. Jednakże te oczekiwania się nie spełniły. Tak, kontrast między osobą, którą wówczas była, a tą, którą się stała, wciąż budził w nim ogromny żal. I mimo piękna tego obrazu, pomimo miłości, jaką darzył matkę, Walrafen poczuł wściekłość, widząc jej portret wiszący właśnie tutaj, w miejscu, którego tak nienawidziła.
To małżeństwo, zawarte wbrew jej woli, było fatalną pomyłką. Słusznie czy też niesłusznie, zmusiła męża, żeby za to zapłacił, sama przelewając całą miłość na Gilesa, swoje jedyne dziecko. Nie, matka nie miała wyboru, musiała żyć w Cardow. Za karę ojciec zabronił jej opuszczać to przeklęte miejsce. Lecz, na Boga, przecież mogła nawet zza grobu wybrać miejsce, gdzie ma wisieć jej portret.
- Pani Montford - powiedział złowróżbnie cichym głosem. - Niech pani tu podejdzie.
Zewsząd zbliżali się służący. Wszyscy mówili jednocześnie, gdy wnoszono i sortowano bagaże. Walrafen zdał sobie sprawę, że blokuje przejście od strony drzwi,
- Pani Montford! - Tym razem ryknął na cały głos. - Proszę tu przyjść!
Na chwilę wszyscy służący zamarli. Poczuł ciepło w okolicach łokcia, chociaż nie odrywał wzroku od portretu.
- Słucham, milordzie? - powiedziała chłodno jego gospodyni.
- Czy to pani jest odpowiedzialna za ten portret?
- Odpowiedzialna za portret? - Zabrzmiało to prawie uniżenie. - Rzeczywiście, jestem odpowiedzialna za cały dom, więc…
- Do diabła, kobieto! - przerwał jej. - To pani powiesiła go tutaj czy nie?
- Tak - odparła szybko. - To była moja decyzja.
Giles przygwoździł ją swoim spojrzeniem.
- Spotkamy się nie za pół godziny, lecz za dziesięć minut - warknął. - W moim gabinecie.
Popatrzyła na niego z dużą, jak na służącą, dozą pogardy.
- Oczywiście, milordzie.
Ogilvy już układał potrzebne rzeczy na biurku Walrafena, kiedy dokładnie dziesięć minut później pani Montford weszła do gabinetu. Uwagi księcia nie uszło pełne współczucia spojrzenie, jakie młodzieniec rzucił w kierunku gospodyni. Skrywane rozdrażnienie Walrafena było dobrze wyczuwalne dla wszystkich, którzy go znali. Najgorsze jednak było to, że sam nie wiedział, dlaczego tak się złości.
Po części z powodu portretu, po części z powodu tego miejsca, tego domu, wspomnień. Po części też, musiał przyznać, to jej wina. Była piękna w pewien nienarzucający się, elegancki sposób. Nie spodziewał się tego, więc elegancja Aubrey denerwowała go. Czekał na nią przy wysokich oknach, z których rozpościerał się widok na górny podwórzec.
- Przynajmniej jest pani szybka - powiedział, zamykając kieszonkowy zegarek.
- Tak - odparła po prostu. - Zawsze. Czym mogę służyć, milordzie?
- Po pierwsze, pani Montford, może pani mi wyjaśnić pewne zagadki. - To nie było pytanie.
Stała tuż za progiem. Uniosła podbródek z nutką arogancji.
- Czy chodzi o portret, milordzie?
Walrafen poczuł, jak bezwiednie zaciska szczęki.
- Zacznijmy od początku. Co się stało z moimi flamandzkimi gobelinami? Wisiały w wielkiej Sali od trzystu lat, a teraz wracam do zamku i widzę, że znikły. A w ich miejsce wisi portret, którego nie miała pani pozwolenia wyjmować z przechowalni. Ma być natychmiast zabrany.
Pani Montford wcale się nie zająknęła, jak tego oczekiwał.
- W ciągu godziny portret matki waszej lordowskiej mości zostanie usunięty - powiedziała spokojnie. - Co do gobelinów, tak, są piękne, ale zapleśniały i grozi im zniszczenie. Dobrały się do nich myszy i wygryzły kilka narożników.
- Myszy…?
- W domu było ich pełno, gdy przyjechałam - wyjaśniła. - Więc gobeliny pojechały do Flandrii w celu renowacji. Kilka miesięcy temu przesłałam wycenę tej usługi.
Przesłała? Pewnie tak, niech to diabli. Lecz pani Montford mówiła dalej.
- Gdy lokaje będą zdejmować portret matki waszej lordowskiej mości, czy mają też usunąć portret lady Delacourt?
Tak, miał takie pragnienie, lecz zrobienie tego teraz byłoby raczej niezręczne. Cecilia już zobaczyła obraz.
- Zostawić go - uciął. - Ale zdejmijcie portret mojej matki i… i schowajcie do skrzyni. Nie chcę, żeby tam wisiał. To znaczy, chciałem rzec, pragnę zabrać go ze sobą, gdy będę wyjeżdżać.
Kłamał i ona dobrze o tym wiedziała. Nadal wyglądała wyniośle, jak królowa, prostując ramiona niczym dama w głęboko wyciętej sukni balowej. Lecz pani Montford nosiła ubranie zgodne ze swoim stanowiskiem: suknię z czarnej krepy aż po samą szyję. U jej paska w szczupłej talii wisiał pęk kluczy, intensywnej barwy włosy zakrywał czepek z czarnej koronki.
- Natychmiast rozkażę zapakować go do skrzyni - powiedziała chłodnym, w pełni kontrolowanym głosem. - Czy coś jeszcze, milordzie?
- Owszem - rzekł ponuro. - W przeszłości przywykłem do tego, że mogłem przejść do tego gabinetu idąc przez południowe skrzydło i dalej zachodnią klatką schodową. A teraz moją drogę blokują drewniane belki i rozwieszone płócienne płachty. Życzę sobie, proszę pani, aby te rzeczy zostały natychmiast usunięte.
- Usunięte? - Tym razem straciła już opanowanie i odezwała się ostrym tonem.
Walrafen poczuł w czaszce ból, jakby ktoś wbił mu sztylet.
- Proszę pani, nie podobała mi się wcale ta pięciominutowa wędrówka przez pomieszczenia służby, jaka musiałem odbyć, żeby się tu dostać. - Przyłożył palce do skroni. - Wkrótce przybędą tu goście. To był najgorszy moment, żeby zaczynać prace renowacyjne. A ponadto nie przypominam sobie, żeby prosiła pani o pozwolenie na podjęcie tych działań.
Jej zielone oczy ponownie zapłonęły nienawiścią.
- To nie są renowacje. Usuwamy gruz.
- Co takiego?
Jej twarz aż stężała ze złości.
- Zachodnia wieża zawaliła się.
Walrafen z wrażenia upuścił zegarek, który zakołysał się na dewizce.
- Co… co takiego? - Powtórzył.
- Zachodnia wieża - powiedziała ponownie, jakby rozmawiała z imbecylem. - Zawaliła się. Czego się pan spodziewał, milordzie, jeśli nic pan nie zrobił w tej sprawie?
- Nic nie zrobiłem? - prychnął. - Ale mówiła pani… sądziłem… że pani…
- Napisałam do pana pięć listów - przerwała mu, przymykając oczy w wąskie szparki. - I wszystkie były stratą mojego czasu. A teraz przejście musiało zostać zablokowane z obu stron, nie po to, aby sprawić panu niewygodę, milordzie, lecz aby zabezpieczyć pańskich służących przed spadającym gruzem. Bóg raczy wiedzieć, co następne się zawali.
Walrafen nie w pełni jeszcze przetrawił jej słowa, lecz wiedział, że nadeszła chwila, aby pokazać pani Montford, gdzie jest jej miejsce.
- Nie podoba mi się pani ton. Sugeruje pani, że nie okazuję troski o moich pracowników?
Z irytacją uniosła obie dłonie.
- Na Boga, czy naprawdę niczego pan nie rozumie? W pobliżu tego miejsca pracują ludzie, bawią się dzieci. To było niebezpieczne i nadal takim jest. Czy nadal życzy pan sobie usunięcia tych barierek?
W jej ostatnich słowach zabrzmiała wyraźna insynuacja.
- Ale powinna pani ponownie do mnie napisać. Nie zrobiła pani tego. Dlaczego?
Teraz wręcz zatrzęsła się od z trudem hamowanego gniewu.
- Dalsze dyskusje wydawały się próżne - rzuciła ostro. - Jasno poinformowałam pana, milordzie, że wieża jest niestabilna. A potem sprawy poszły już naturalnym biegiem i wieża zawaliła się pod własnym ciężarem. Zarządziłam usunięcie kamieni i wymurowanie cegłami wszystkich przejść.
- To jest nie do przyjęcia - wyrzucił z siebie Walrafen. Dobry Boże, czyżby miało spełnić się jego życzenie? Czyżby Cardow miał się niebawem zamienić w ruinę? Nagle zrozumiał, że wcale tego nie chce. - Bez tej wieży zamek utraci swoją symetrię. I trzeba będzie iść ćwierć mili, aby dostać się z jednego krańca na drugi.
Uniosła brwi.
- Więc życzy pan sobie, milordzie, aby ją odbudować?
- Jak najbardziej.
Sztywno skłoniła głowę, zupełnie jakby to ona zakończyła już rozmowę.
- Natychmiast zawiadomię o tym Simpsona i Verneya - stwierdziła.
Simpson & Verney? Do diabła, to architekci! Dopiero wtedy przypomniał sobie jej prośbę wyrażoną w ostatnim liście.
Bardzo proszę o instrukcję, czy mamy wieżę zburzyć, czy też ją naprawić? Pragnę jedynie podjęcia decyzji, zanim wieża zawali się na któregoś z ogrodników…
Poczuł się trochę niedobrze. Jej arogancja była nie do przyjęcia, to oczywiste, lecz faktycznie ignorował tę kobietę dość skutecznie. A tym razem powstały w wyniku tego chaos przerastał jej umiejętności. Być może jest dobrą gospodynią, ale przecież nie ma kwalifikacji kamieniarza.
- Pani Montford…
Zatrzymała się gwałtownie. Jej dłoń już spoczywała na gałce od drzwi.
- Słucham?
- Mam nadzieję… chciałem rzec, mam nadzieję, że w tym wypadku nikt nie został zabity ani ranny?
- Nie, nikt nie został zabity. - To ostatnie słowo wymówiła z dziwnie silnym akcentem.
- To dobrze. Bardzo dobrze.
Bez słowa odwróciła się, aby odejść.
Jednak Walrafen nie chciał jej jeszcze puścić. Co się z nim dzieje? I dlaczego tak się wyżywa na tej kobiecie? Do tej pory jedynym jej przewinieniem były przysyłane co dwa tygodnie listy i niezmordowane wysiłki, mające na celu nakłonienie go, by zaczął wypełniać swoje obowiązki wobec Cardow. A skoro ją ignorował, czyż zachodnia wieża nie była doskonałym przykładem tego, co mogło się stać w wyniku jego zaniedbania?
Odchrząknął głośno.
- Pani Montford…
Znowu odwróciła się.
- Tak, milordzie?
- Nie straciła pani jeszcze swojej posady. - Usiłował mówić nieco łagodniejszym tonem, lecz nie bardzo mu się to udało. - Pragnę panią poinformować o gościach, których przybycia należy wkrótce oczekiwać.
Pani Montford wyjęła z kieszeni kartkę papieru, przeszła przez gabinet i wręczyła ją Walrafenowi. Spostrzegł, że miała szczupłe, sprawne dłonie. Naprawdę piękne. I wcale nie drżały.
- Razem z proboszczem przygotowaliśmy listę - powiedziała.
Oderwał w końcu wzrok od jej dłoni i przeniósł go na papier. Ciotka Harriet i jej rodzina z Bath. Cioteczny dziadek ze strony babki. Dwóch kuzynów z Walii. Czytał dalej, wszystkiego sześć linijek, w których widniały imiona wszystkich jego krewnych, nie licząc Amerykanów. Znowu odchrząknął.
- Wydaje się, że to rozsądna… i kompletna lista.
- Miło mi to słyszeć - odparła cierpko.
Aby zająć czymś ręce, Walrafen znowu otworzył zegarek i patrzył na niego bezwiednie. Znowu zastanawiał się, czy ta kobieta, o z pozoru tak delikatnym wyglądzie, była kochanką jego wuja? A zresztą, co za różnica? Dlaczego w ogóle o tym myśli?
Pani Montford chrząknęła niecierpliwie.
- Czy coś jeszcze, milordzie?
Udało mu się kiwnąć głową.
- Tak. Chcę pani powiedzieć, że podczas pobytu lady Delacourt w zamku, to od niej będzie pani przyjmować polecenia dotyczące spraw domowych. Proszę ją traktować tak, jakby nadal była tu panią. Nie chcę być nagabywany w sprawach rozkładu dnia, posiłków, kto gdzie ma spać, albo też kiedy kto przyjeżdża lub wyjeżdża. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
- Tak jest, milordzie.
- I niech ją pani umieści w jej dawnych pokojach.
Zawahała się.
- W głównej sypialni zamku?
- Tak.
Szybko przeszła przez gabinet i pociągnęła za sznurek od dzwonka.
- Bagaże zostały już wniesione na górę.
- Więc proszę je kazać natychmiast przenieść.
Tym razem rzuciła mu ironiczne spojrzenie.
- Właśnie dzwonię po Betsy.
- Świetnie - machnął lekceważąco ręką.
Zadzwoniła i przeniosła wzrok na jego twarz.
- A w których pokojach jego lordowska mość życzy sobie zamieszkać?
- Wszystko jedno - odparł szybko. - Gdzieś blisko Ogilvy'ego.
- Pański dawny pokój w północnym skrzydle?
Pokręcił głową.
- Nie. Nie lubię tej części zamku. Poza tym jest jeszcze kwestia tych zdechłych ropuch w mojej garderobie. Może one też czekają, żeby mnie straszyć w nocy. - To ostatnie zdanie wypowiedział już bardzo cicho.
Wydało mu się, że w kącikach ust pani Montford dostrzegł coś na kształt słabego uśmiechu.
- A więc chińska sypialnia? - spytała. - Znajduje się w pobliżu.
- Dobrze.
W tym momencie do gabinetu weszła nieśmiało jedna ze służących. Pani Montford odwróciła się do drzwi.
- Betsy, poproś lokajów, żeby przenieśli bagaże lorda i lady Delacourt do głównej sypialni. Natomiast jego lordowska mość życzy sobie zamieszkać w chińskiej sypialni.
- Tak jest, psze pani. - Pokojówka wydawała się zdziwiona, lecz była posłuszna.
- Kiedy skończysz - podjęła pani Montford - pójdź do spiżarni i przygotuj napar z ziół dla jego lordowskiej mości. Pamiętasz, jaki?
- Tak, psze pani. - Betsy szybko wybiegła z gabinetu.
- Napar! - odezwał się Walrafen. - Po co, w imię Boga?
Splótłszy dłonie, pani Montford wyglądała teraz irytująco pedantycznie.
- Boli pana głowa, milordzie - powiedziała. - I widzę, że oszczędza pan lewą nogę.
- Nic mi nie jest - prychnął. - I przypuszczam, że mój lekarz z dezaprobatą odniósłby się do ziołowych kleików.
- W to akurat nie wątpię. - Znowu wyczuł dziwny akcent, jaki położyła na ostatnie słowo. - Lecz tawuła zawiera dużo salicyny.
Jej pewność siebie rozzłościła go. Poza tym zirytował się, że miała rację co do jego głowy i nogi.
- Salicyna - burknął. - W życiu o tym nie słyszałem.
- To substancja, która łagodzi stany zapalne. Bardzo dobra na reumatyzm.
- Na litość Boską, kobieto, nie mam żadnego reumatyzmu!
- Oczywiście, milordzie.
Walrafen odczuł wyraźnie, że jest przedmiotem kpiny. Wcale mu się to nie podobało.
- Pani Montford - rzekł sztywno - wróćmy do bieżących spraw. Gdzie zostało ułożone ciało mojego wuja?
- W pozłacanym salonie - odparła. - Czy życzy pan sobie, milordzie, aby zostało stamtąd natychmiast usunięte?
- Co takiego?
- Wydaje się pan ogólnie niezadowolony z położenia wszystkich rzeczy w tym domu - powiedziała spokojnie. - Więc jeśli życzy pan sobie, milordzie, aby wuj został przeniesiony gdzieś indziej, natychmiast się tym zajmę.
- Nie. - Walrafen musiał zwalczyć falę żalu, jaka niespodziewanie go ogarnęła. Nie chciał, żeby został przeniesiony, do diabla, pragnął, aby wuj żył. Aby żył, był zdrowy, żeby kuśtykał po zamku, powarkując i przeklinając. Lecz również tego pani Montford nie mogła sprawić.
- Złocisty salon to duże pomieszczenie - Giles zmusił się, by podjąć przerwany wątek. - Czy dużo osób przyszło, żeby złożyć wyrazy szacunku?
- Pół hrabstwa - rzekła. - Dwa razy.
Tak, pomyślał. Większość wizytujących kierowała się zapewne ciekawością niż żalem. Gospodyni uważała podobnie. Słyszał w jej głosie lekki sceptycyzm. Znowu spojrzał na nią, tym razem dogłębnie studiując jej twarz. Naprawdę nie wiedział, co o niej myśleć. Chyba milczał zbyt długo, ponieważ pani Montford kolejny raz odchrząknęła.
- Czy coś jeszcze, milordzie?
- Tak, pani Montford. - Zapomniałem spytać, ile pani ma lat?
- Ile mam lat? Trzydzieści, milordzie.
Uśmiechnął się sceptycznie. Był pewien, że teraz go okłamała. Zresztą, co go to obchodzi? Albo może wykonywać swoją pracę, albo nie.
- Dziękuję, pani Montford. To wszystko.
- Dziękuję, milordzie - odparła sztywno.
- Aha, jeszcze jedno.
Odwróciła się w milczeniu.
- Zdaję sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy teraz podenerwowani. Dlatego spojrzę przez palce na ten wyniosły ton, jakim pani ze mną wcześniej rozmawiała. Lecz na przyszłość proszę pamiętać, że bez względu na to, jak znakomitą jest pani gospodynią, nie będę tolerował bezczelności ze strony mojej służby. Czy to jest jasne?
Znowu przybrała maskę zupełnej obojętności.
- Zupełnie jasne, sir.
Nagle Walrafen zapragnął zostać sam. Przytłoczył go żal, poczucie straty, obowiązku. A pani Montford zbyt wiele ujrzała swoimi pełnymi gniewu, zielonymi oczami. Była zbyt inteligentna, wygadana, a przede wszystkim zbyt piękna. Zupełnie się tego nie spodziewał. I z tego powodu będzie odczuwał dyskomfort. W rzeczy samej kusiło go, by po prostu odprawić tę kobietę, lecz jakoś nie mógł się na to zdobyć. Cardow jej potrzebował, poza tym oczekiwali pełnego domu gości. Boże, jakże dokuczliwe są te przeklęte rodzinne obowiązki. Nic dziwnego, że ziejący ogniem tłum radykałów w Londynie wydawał się mniej przerażający od życia w Cardow. I pomyśleć, że Max uważał go za odważnego!
- Dziękuję, pani Montford. Może pani iść.
Asystent, który nie otworzył ust w obecności gospodyni, teraz patrzył z dziwną miną za wychodzącą kobietą.
- Ogilvy, w ciągu godziny chcę się widzieć z lekarzem wuja - powiedział, stając przy biurku u boku młodzieńca. - A z proboszczem jutro z samego rana.
- A co z miejscowym sędzią pokoju?
- Z Higginsem? Jego też umów na jutro.
Lecz Ogilvy wydawał się zdezorientowany. Walrafen zaczynał odczuwać brak starego Wortwhistle'a, lecz był on już za słaby, by spędzić tyle godzin w karecie wyposażonej w nawet najlepsze resory.
- Ogilvy, wyglądasz tak, jakbyś czegoś nie rozumiał.
Chłopak stał z oczami wbitymi w drzwi. Po chwili przeniósł wzrok na swojego pracodawcę.
- Ta gospodyni - zaczął niepewnie. - Pani Montford. Jak pan sądzi, milordzie, skąd ona pochodzi?
Walrafen podniósł z biurka plik listów, które Ogilvy właśnie wypakował.
- Zdaje się, że z północy - odparł roztargniony. - Z Newcastle.
Ogilvy zmarszczył czoło.
- Nie - rzekł cicho. - Nie wydaje mi się.
Walrafen uniósł jedną brew.
- Znasz ją?
Ogilvy pokręcił głową.
- Nie, ale jej głos… - zaczął. - Nie głos. Akcent. Jest szkocki. Słaby, a także bez wątpienia szlachecki. Lecz mimo to…
Dla Walrafena wszystko, co znajdowało się na północ od Whitehallu mogło równie dobrze znajdować się na ciemnej stronie księżyca.
- Być może, wszystko jedno - mruknął, przeglądając stertę korespondencji. - Powiedz mi, Ogilvy, jak to możliwe, że te listy z kondolencjami dochodzą tak szybko? To naprawdę niepojęte.
- Rzeczywiście, milordzie - zgodził się młodzieniec. - Zupełnie niepojęte.
Przy wyjściu z gabinetu lorda Walrafena Aubrey udało się cicho zamknąć drzwi, tak jak przypominała to wszystkim służącym. Mieli widzieć wszystko, lecz sami być niewidoczni. Nie płacono im za uczucia. Dlaczego więc teraz sama jak oszalała biegła po schodach na górę z sercem w gardle?
Ponieważ w tej chwili niemalże zrujnowała sobie życie. Wystarczająco złe było już samo to, że nie umiała trzymać języka za zębami. To dlatego zatrzymała się za drzwiami gabinetu, aby zapanować nad nerwami. I stała tam na tyle długo, aby usłyszeć tę niewinną uwagę Ogilvy'ego.
Akcent. Jest szkocki. Słaby, a także bez wątpienia szlachecki…
Nie czekała już, aby usłyszeć odpowiedź księcia. Straciła panowanie nad sobą, miejsce złości zajęła panika. Nie myśląc, puściła się pustym korytarzem. Coraz bardziej się bała. Ogarnęło ją znajome uczucie bezsilności i strachu. Chciała uciec. Biec przed siebie. Nagle zatrzymała się, sięgając do pęku kluczy wiszącego u jej paska. Nikt nie może oglądać jej w takim stanie. Absolutnie nikt.
Udało się jej otworzyć drzwi do pustej sypialni. Wpadła do środka, jakby sam diabeł deptał jej po piętach. Zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie, przyciskając mocno dłonie do dębowych desek, jakby miały się rozerwać za jej plecami. Boże, jak mogła dopuścić, aby sprawy wymknęły się spod kontroli? Jak mogła stracić panowanie nad sobą?
Major nie żyje. A teraz przyjechał on, człowiek o zimnych oczach i pogardliwym uśmieszku na ustach. Ale nie tylko tej pogardy się bała. Na pewno padnie wiele pytań. Podejrzeń. I wszędzie pełno obcych ludzi. Ktoś może ją rozpoznać. Albo Iaina…
Och, dlaczego ośmieliła się kłócić z lordem Walrafenem? Miała szczęście, że od razu jej nie wyrzucił.
Przecież Iain jest od niej całkowicie uzależniony.
Aubrey chwyciła poduszkę z łóżka i przyłożyła ją do ust, tłumiąc łkanie, które wstrząsało jej ciałem. O Boże! O Boże! Musi się uspokoić. Ze względu na dziecko musi wziąć się w garść. Zachować trzeźwość myśli. I pracę. I trzymać język za zębami. Krótko mówiąc, musi uczynić wszystko, aby zadowolić teg'o aroganckiego lorda Walrafena, nawet jeśli miałoby to ją zabić, gdyż teraz wszystko się zmieniło.
Major nie żyje. A zamek Cardow przestał być dla niej bezpieczną kryjówką.
Rozdział 4
Pokój z widokiem
Giles z zadowoleniem ujrzał dżentelmena, który wkroczył do jego gabinetu późnym popołudniem tego samego dnia, chociaż mężczyzna ów w niewielkim stopniu przypominał krągłego, rozczochranego chłopaka, z którym bawił się w dzieciństwie. Geoffrey Crenshaw pośpiesznie wszedł do środka: poły koszuli miał niedbale wetknięte w spodnie, na mankiecie płaszcza widniała ciemna plama zaschniętej krwi. Teraz był szczupły i kościsty, niósł skórzaną torbę w dłoni, a sądząc po wyglądzie - na barkach dźwigał ciężar całego świata.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział doktor, wyciągając dłoń do powitania. - Dobrze cię widzieć znowu w domu, Walrafen.
Giles wskazał mu miejsce na krześle.
- Zaprosiłem cię w złym momencie?
Crenshaw uśmiechnął się.
- Jack Bartle miał niemile spotkanie z kosą, no i wypił kilka kufelków za dużo. Ale napisałeś, że to pilne, więc zszyłem go i natychmiast przyjechałem. Tak mi przykro, Walrafen, z powodu tej historii z twoim wujem. Co za tragedia. Od pogrzebu matki spędziłeś tu nie więcej niż dwa tygodnie, a teraz wracasz na pogrzeb wuja. Szkoda, że to śmierć sprowadza cię do domu.
Giles poszedł do okna i z powrotem.
- To nie jest mój dom, Crenshaw - rzekł cicho. - Ale przyjeżdżam tu, gdy muszę. Spełniam moją powinność.
Crenshaw przez chwilę wyglądał na zakłopotanego.
- Walrafen, jesteśmy starymi przyjaciółmi - powiedział w końcu. - Razem spędziliśmy tu wiele wspaniałych chwil. Wiem, że twoja matka nie lubiła tego miejsca, ale czy naprawdę jest ono tak okropne?
Książę wymownie uniósł dłonie.
- Rozejrzyj się dookoła, Crenshaw. Niczego tu dla niej nie było. Była młoda i piękna, pełna życia. Ten ponury stary zamek, morze, mgła, kompletna izolacja, Jezu, przecież to wyssało z niej całe życie.
- Miała ciebie, ty byłeś jej życiem.
- Tak, a mój ojciec również i to chciał jej odebrać, prawda?
- Wielu chłopców wyjeżdża do szkół, Giles - powiedział cicho doktor. - To nie musiał być koniec świata.
Giles odwrócił się do okna i spoglądał w ciemność.
- Nie możemy nic zrobić w sprawie tamtej tragedii, Crenshaw. Skoncentrujmy się na obecnej, którą jest nadzieja pomścić.
- Oczywiście. Jak mogę ci pomóc?
Giles chciał poznać opinię przyjaciela na temat śmierci Eliasa. Crenshaw był dobrym lekarzem, podobnie jak niegdyś jego ojciec. Giles lubił go i miał do niego zaufanie.
Popijając brandy, Crenshaw opowiedział, jak został wezwany do zamku tamtego popołudnia, gdy Eliasa spotkała śmierć. Był to dzień festynu żniwnego. Jeden z lokajów przybiegł z Cardow do wsi, trochę podpity, krzycząc ile sił w płucach, że major został zamordowany.
Crenshaw chwycił torbę i przebiegł całą drogę na wzgórze do zamku, ale nie było już cienia nadziei. Miejscowy konstabl i sędzia pokoju przybyli niedługo potem. Okna w bibliotece były otwarte, co nie wywołało niczyjego zdziwienia, jako że dzień był ciepły. W zamku nie było żadnych śladów włamania.
Giles z trudem przyjmował to wszystko do wiadomości.
- A właściwie to kto znalazł mojego wuja?
Crenshaw zawahał się.
- Chyba pani Montford.
- Usłyszała strzał?
Doktor spoglądał w swoją brandy.
- Z tego co wiem, omyłkowo wzięła go za odgłos zabawy, dochodzący z festynu. Dopiero gdy przyszła po tacę, zrozumiała, że on nie żyje.
- Wielkie nieba!
Crenshaw pochylił się do przodu.
- To nie miało już znaczenia, Walrafen - powiedział z naciskiem. - Dostał prosto w pierś. Nie przeżył nawet jednego pacierza.
- W pierś? - Walrafen odstawił brandy, starając się uspokoić oddech. - Geoff, nie sądzisz chyba… on na pewno nie…
Crenshaw pokręcił głową.
- Nawet o tym nie myśl - ostrzegł go. - Wiesz najlepiej, co ludzie by zaczęli gadać. Zresztą nie znaleziono żadnej broni.
Giles zastanowił się, przeczesując dłonią włosy.
- Jaki był stan jego zdrowia? Czy mógł się czuć przygnębiony?
- Zdrowie miał zszargane - przyznał Crenshaw. - Spuchnięta wątroba, pożółkła skóra. Gasł w oczach, ale nie chciał się leczyć. Jednak żołnierze, szczególnie tak odważni jak Lorimer, nie popełniają samobójstwa. To byłoby niehonorowe.
- Tak, oczywiście - powiedział Giles. - Nigdy nie brałem tego pod uwagę.
Crenshaw odstawił kieliszek, stukając nim niezręcznie o blat.
- Więc przestań o tym teraz myśleć - rozkazał mu. - Chcesz, żeby Korona przejęła jego cały majątek?
Książę uśmiechnął się smutno.
- Niewiele miał, jeśli nie liczyć swojej reputacji bohatera.
- A czyż nie jest to najcenniejsza ze wszystkich rzeczy? - Crenshaw wymownie rozłożył ręce. - On z pewnością nie zasłużył na to, żeby zostać wrzuconym do grobu w środku nocy bez słowa chrześcijańskiej modlitwy. To jest zacofane, pełne podejrzliwych ludzi miasteczko, Giles. Jeszcze niecałe dziesięć lat temu grzebaliśmy samobójców na rozdrożach, przebiwszy ich serca kołkami. Niechaj Kościół pochowa majora jak należy, a reszta to już zmartwienie policji.
Giles westchnął.
- Jesteś pewien, że to było morderstwo?
- A cóżby innego? Żadnej broni, pusty dom. Ktoś po prostu wykorzystał festyn, być może Cyganie, i pomyślał, że łatwo może zdobyć parę szylingów. Na pewno nie wiedzieli o majorze.
Giles popatrzył na niego pustym wzrokiem.
- Dom był pusty?
Crenshaw zawahał się.
- Pani Montford dala wszystkim wolne, żeby mogli iść na festyn.
- Dziwne. - Giles myślał przez chwilę. - Jak dobrze ją znasz?
Znowu doktor musiał się zastanowić.
- Chyba tak dobrze jak wszyscy. Jest raczej… samotniczką. Osobą raczej bezkompromisową. Lecz bardzo kompetentną. Wystarczy, że się tu rozejrzysz, aby to zobaczyć. Przed jej przyjazdem zamek wyglądał jak chlew… - Crenshaw nieco przybladł.
- Chlew - powtórzył sucho Walrafen. - Tak, wiem. Pani Montford regularnie pisała do mnie skargi na ten temat. - Urwał na chwilę. - Zmiany, jakie tu wprowadziła, odbierają mowę, co? Ten dom ma teraz w sobie dużo ciepła.
Crenshaw uśmiechnął się, zaciskając usta.
- Cardow od dawna jest jednym z najważniejszych majątków w Anglii. I wreszcie na taki wygląda. Nie ma wątpliwości, czyja to jest zasługa.
Lord w zadumie pociągnął łyk koniaku.
- Powiedz mi, Crenshaw, co wiadomo o tej kobiecie? Czy jest, a raczej, czy była… no, kochanką wuja?
Resztka rumieńca odpłynęła z twarzy doktora.
- To nie jest moja sprawa.
- Tak, tak, ale co ludzie mówią? - spytał niecierpliwie Giles. - Jak sam mówiłeś, to małe miasteczko.
- Właśnie - zgodził się, szukając wzrokiem dna w swoim kieliszku. - Dlatego nie możesz wierzyć nawet w połowę tego, co wpadnie ci w ucho. Z początku, rzeczywiście, było trochę plotek. Miała swoje sposoby na tego starego czarta, wybacz to określenie, i myślę, że on ją też lubił, bo przymykał oczy na jej wtrącanie się do wszystkiego. Ale tak naprawdę największy wpływ na tę gadaninę miał fakt, że wkrótce po jej przybyciu major przestał… uganiać się za kobietami.
- Chciałeś powiedzieć: za dziwkami.
Doktor uśmiechnął się blado.
- Tak, za dziwkami. I więcej czasu spędzał w domu. Lecz śmiem twierdzić, że był to raczej wpływ starego wieku i alkoholu na… jego wigor, jeśli wiesz, co nam na myśli.
Walrafen uśmiechnął się krzywo.
- Chyba wiem. Powiedz mi, jaka jest opinia sędziego pokoju?
- Starego Higginsa? - Na twarzy Crenshawa odmalowało się rozczarowanie. - Oczywiście podejrzewa panią Montford. Sądzi, że ona coś ukrywa, poza tym zawsze najłatwiej jest przyczepić się do kogoś obcego, prawda? Ona trzyma się na uboczu i rzadko chodzi do miasteczka, chyba że potrzebuje jej któryś mieszkańców. Tak więc Higgins wysnuł teorię, że pewnie między nią i majorem doszło do kolejnej z ich słynnych kłótni, która tym razem wymknęła się spod kontroli. Ale nie ma racji. Aubrey Montford nie zabiła twojego wuja.
Stanowczość doktora zaskoczyła Walrafena. Mimo wszystko był skłonny się z nim zgodzić. Kobieta, którą właśnie poznał, nie wydawała się zdolna do takiej zbrodni. Och, wcale nie wątpił, że pani Montford była zdolna do popełnienia morderstwa. Ale zrobiłaby to starannie, metodycznie, nie zaś w wyniku utraty panowania nad sobą, pozostawiając plamy krwi na dywanie i pobojowisko w domu.
- Chyba jesteś pod dużym wrażeniem mojej gospodyni - mruknął Giles.
Crenshaw uśmiechnął się chłopięco.
- Może trochę. Na dobre mi to wyszło. Ale przyznaj sam, że to wyjątkowa piękność. Ma też w sobie pewien urok, o ile mężczyzna nie boi się silnych, kompetentnych kobiet.
- Nie zauważyłem - skłamał Giles. Z pewnością miał mieszane odczucia co do pani Montford. Była denerwująca. Nie podobał mu się jej ostry język ani też szczypta wyniosłej arogancji w zachowaniu. Lecz nie uszedł jego uwagi błysk humoru w oczach, gdy wspomniał o zdechłych ropuchach. To przynajmniej trochę ostudziło jego gniew, jeśli nawet nie zmienił tonu swojego głosu.
Crenshaw miał rację. Była wyjątkową pięknością. Lecz jej delikatna twarz w kształcie serca z błyszczącymi, zielonymi oczami wyglądała zbyt inteligentnie. Miała też gęste, rude włosy, które jakoś zawsze wymykały się spod czepka, jakby chciały być dobrze widoczne. Tak, jej wygląd zaskoczył go. Elias zawsze miał upodobanie do zmysłowych kobiet.
- Aubrey - zastanawiał się. - To jest jej imię? Dziwne, nie znałem go. Czy Higgins ma w ogóle jakieś dowody przeciwko niej?
Doktor wzruszył ramionami.
- Na jej ubraniu było dużo krwi - przyznał. - Podobno była sama w domu, gdyż uparła się, by zostać, podczas gdy inni wyszli. Poza tym Higgins twierdzi, że gdy rozmawiali, była zdecydowanie zbyt spokojna. Ale w końcu przecież pani Montford nie należy do histeryczek.
Giles pomyślał, że to prawda. Dziś przecież szła z nim łeb w łeb i nie ustąpiła ani o cal. Żadnych łez, żadnych oznak histerii, które z pewnością ujawniłyby się u większości znanych mu kobiet. Jego gniew nie zrobił na niej widocznego wrażenia, nawet gdy zagroził, że ją zwolni.
Zastanowił się, co mogłoby naruszyć tę jej maskę. Czy to w ogóle jest maska? Może ta kobieta prócz kręgosłupa ze stali ma w sobie coś więcej? I być może coś ukrywa, tak jak podejrzewał Higgins.
W tym momencie otworzyły się drzwi. Giles podniósł wzrok zobaczył Pevsnera.
- Proszę o wybaczenie, milordzie, nie wiedziałem, że jest tu doktor Crenshaw. - Już chciał wyjść, lecz Walrafen go zatrzymał.
- Pevsner. Wydajesz się czymś poruszony.
Rzeczywiście, lokaj miał zaciśnięte usta, jakby był czymś zniesmaczony, na przykład właśnie znalazł zdechłego szczura na stole w jadalni. Wszedł do środka i spojrzał przelotnie na Crenshawa i zamknął drzwi.
- Z przykrością muszę zawiadomić, że zginął zegarek kieszonkowy wuja waszej lordowskiej mości.
- Jego zegarek? - Giles wydawał się zniecierpliwiony.
- Był szczerozłoty, milordzie, wysadzany szafirami - odpowiedział lokaj na swoje usprawiedliwienie. - Wuj waszej lordowskiej mości bardzo go cenił. Zawsze trzymał go w kuferku na stole. Pakowałem jego rzeczy, ale zegarka w pokojach nie znalazłem. Obawiam się, że został skradziony.
Walrafen westchnął. Po prawdzie, dobra materialnie miały dla Eliasa wielkiego znaczenia.
- Zgłoszę to Higginsowi - odpowiedział. - Dziękuję ci za sumienność.
- Jeśli zegarek wkrótce się nie znajdzie - naciskał lokaj - chyba powinniśmy przeszukać cały dom.
- Oczywiście - Giles machnął ręką. - Zajmij się tym, Pevsner.
Lokaj skłonił się i wyszedł. Crenshaw gwałtownie wstał z krzesła.
- Ja też powinienem już iść, chyba że mogę ci być jeszcze w czymś pomocny?
- Nie, Crenshaw, dziękuję. - Giles wstał i wyciągnął do niego rękę, lecz po chwili szybko ją cofnął. - Zaczekaj, było coś. Ogilvy sortował pocztę i znalazł w niej list adresowany do ciebie.
Podszedł do biurka i pomagając sobie kciukiem, przeglądał plik korespondencji.
- Jest. - Podał doktorowi list. - Ogilvy znalazł go na bocznym stoliku w wielkiej sali. W zamieszaniu ktoś zapewne położył na nim przychodzącą pocztę.
Crenshaw przyglądał się złożonej kartce.
- To jest pismo pani Montford - powiedział, łamiąc pieczęć. Przebiegł wzrokiem pismo, po czym z wyraźną ulgą podał je Gilesowi.
- Zdumiewające - stwierdził Giles, czytając. - Pani Montford prosiła cię o przybycie do zamku, żebyś zbadał mojego wuja? Pisze, że on wyraził na to zgodę. Trudno mi w to uwierzyć.
- Po co miałaby kłamać? - spytał Crenshaw. - List został napisany rano w dniu jego śmierci. Najwidoczniej oczekiwała, że nazajutrz będzie żył. Nikt nie jest na tyle przebiegły, aby zaplanować to wszystko z góry.
- Lecz Giles doskonale wiedział, że pani Montford naprawdę jest bardzo przebiegła. Lecz czy mogła być morderczynią? Nie.
- Oczywiście, masz rację - powiedział do doktora. - Więc zabierz ten list ze sobą, mam dosyć własnej korespondencji.
Crenshaw uśmiechnął się.
- Cieszę się, że twój sarkazm jest wciąż na swoim miejscu. - Wsunął list do kieszeni płaszcza, uścisnął Gilesowi dłoń i ruszył ku drzwiom.
- Zaczekaj, Crenshaw! Może zostałbyś na kolacji? Wkrótce przyjedzie rodzinka z Bath. Szczerze mówiąc, czuję się osaczony.
Doktor spojrzał na niego ze współczuciem.
- Sabrina, Sarah i Susan?
- Chyba to są Sylvie, Sybil i Serena. A może Sandra? Nie potrafię ich odróżnić. No i oczywiście ciotka Harriet.
Crenshaw syknął, wskazując swój poplamiony krwią rękaw.
- Wybacz, przyjacielu - odparł dość wesoło. - Nie prezentuję się wystarczająco dobrze.
Chociaż nikt, kto ją widział, niczego by się nie domyślił, jednak o piątej Aubrey była już niemal chora z niepokoju. Nie dość że udało się jej obrazić swojego pracodawcę już przy pierwszym spotkaniu, w dodatku teraz zbliżała się pora pierwszego formalnego posiłku w Cardow. Obecna miała być połowa rodziny Lorimera.
Aubrey metodycznie obeszła wszystkie sale recepcyjne w zamku, starannie sprawdzając podłogi, meble i draperie. Często zatrzymywała się, żeby poprawić jakąś fałdę lub przesunąć doniczki z kwiatami. Wszystko musiało wyglądać perfekcyjnie. Czysto i elegancko. Było to zadanie, jakie postawiła nie tylko służbie, ale i sobie samej. Nie zamierzała dawać księciu Walrafen tej satysfakcji, aby sobie pomyślał, że jego gospodyni jest nie tylko bezczelna, ale i niekompetentna.
Skończywszy obchód po salach, przeszła do jadalni. Pokojówki po raz ostatni usuwały resztki kurzu, zanim lokaje zaczną nakrywać do stołu. Jednak gdy się zbliżyła, zobaczyła szeroko otwarte drzwi. Wyraźnie słyszała głosy. Zbyt wyraźnie. Tuż za progiem przystanęła. Zobaczyła, jak Betsy poleruje wiszące wzdłuż ścian lustrzane żyrandole. Lecz Lettie i Ida wcale nie wydawały się bardzo zajęte. Stały przed oknami, głowa w głowę, międląc językami, patrząc między draperiami na leżące poniżej ogrody.
- Jest tak samo ładna jak zawsze - powiedziała Lettie z podziwem. - Nigdy nie widziałam tak bujnych rudych włosów. A lord Walrafen to ciągle przystojniak. Ale ma w oczach smutek, prawda?
- A Betsy mówi, że kazał pani Montford osadzić milady w jego pokojach - Aubrey usłyszała szept Idy. - Czy to nie dziwne? Wszystkie bagaże trza było nosić dwa razy.
Lettie prychnęla.
- Aleś ty zielona, Ida. A ty przecież pochodzisz z Londynu!
- Co? - spytała Ida, wyraźnie obrażona.
Aubrey wiedziała, że powinna im przerwać, lecz nie mogła oderwać nóg od podłogi. Lettie odsunęła zasłonę jeszcze dalej.
- Lepiej niech lord Delacourt dobrze zamknie drzwi do sypialni swojej żony - podjęła Lettie. - Wszyscy wiedzą, że Walrafena wciąż do niej ciągnie. Popatrz na nich tylko. Robią do siebie maślane oczy.
- Dajże spokój - odparła Ida. - Ona wcale nie ma maślanych oczu. A poza tym, czy to nie ona była żoną starego pana?
Lettie znowu parsknęła.
- Taaa, tylko dlatego, że stary pan był szybszy od pana Gilesa. I specjalnie zrobił mu na złość. To był niecny człowiek, zawsze macał i szczypał tam, gdzie nie powinien.
- Cichajże! - syknęła Ida. - Chcesz, żeby Montford nas usłyszała?
Aubrey wkroczyła energicznie do sali, krzyżując ramiona na piersi.
- Obawiam się, że już trochę za późno - powiedziała cicho. - Ida, Lettie, co tu się dzieje?
Dziewczęta odwróciły się z przerażeniem.
- Nic takiego, psze pani - odparła Lettie.
- A dla mnie to brzmiało zupełnie jak ploty i to najbardziej obrzydliwe - stwierdziła Aubrey. - Jeśli skończyłyście, zabierajcie swoje rzeczy i wracajcie na dół. Pomożecie lokajom pucować stojaki i wino.
Pokojówki złapały swoje ściereczki i pognały z nimi para królików. Betsy skończyła czyścić żyrandole i podszedłszy do okna, postawiła wiadro na podłodze. W pomieszczeniu dała się odczuć ostrą woń octu.
Aubrey wyjrzała przez okno. Lord Walrafen nadal przechadzał się po ogrodach pod rękę z lady Delacourt. Ona zaś śmiała się, odchylając głowę do tyłu, a promienie zachodzącego słońca cudownie rozświetlały jej włosy. Walrafen musiał odnieść podobne wrażenie, bo zatrzymał się, zerwał zieloną gałązkę z pobliskiego krzewu i zatknął ją za jej uchem. Z rozmarzoną miną dotknął lekko policzka towarzyszącej mu damy. Tworzyli cudowną parę - tak cudowną, że wyglądało to wręcz na zaloty.
- Dziewczęta plotkowały, Betsy - powiedziała cicho Aubrey, zaabsorbowana sceną w ogrodzie. - Mówiły… obrzydliwe rzeczy. O milordzie i lady Delacourt.
Dziewczyna nachyliła się do okna.
- Myślę, że to w większości jest prawda, psze pani. Chociaż Lettie nie powinna kłapać jęzorem, to niczego sama nie wymyśla.
- Aha - odparła Aubrey miękkim głosem. - Nie wiedziałam. Poczuwszy dziwną ulgę, puściła odchyloną zasłonę.
Niedługo przed kolacją krewni Gilesa z Bath rzeczywiście przybyli do Cardow, zmieniając wspólny posiłek w długie, męczące spotkanie, wypełnione mnóstwem pytań, na które nie miał ochoty odpowiadać. Ciotka Harriet i jej córki - stare panny - były okropnymi paplami, ale jej mąż, Miles, okazał się człowiekiem spokojnym. Dzięki Bogu, że była tu Cecilia, która z wdziękiem odbijała większość wścibskich indagacji za pomocą głupawego szczebiotania. Pomocny okazał się także mąż Cecilii, bezwstydnie flirtujący z ciotką i kuzynkami Gilesa przy wszystkich siedmiu serwowanych jedno po drugim dań.
Zresztą kolacja okazała się szokującym wydarzeniem także pod innym względem. Giles spodziewał się najgorszego, gdyż służba była nawykła jedynie do obsługi wuja Eliasa, znanego z. dość niskich standardów. Na ile się orientował, połowa służby nigdy w życiu nie podawała do stołu, a mimo to każdy szczegół był dopracowany - od idealnie zaprasowanych obrusów po serwowane na zakończenie kolacji porto. Wiedział, że nie jest to zasługa biednego Pevsnera. Wyczuwał tu rękę pani Montford.
Wreszcie posiłek dobiegł końca, Giles mógł więc się udać do chińskiej sypialni i natychmiast zapaść w głęboki sen. Gdy wstał o świcie, nałożywszy szlafrok, niecierpliwie zadzwonił po kawę. W nocy miał przybyć kurier z Whitehallu, więc Ogilvy z pewnością przygotowywał już dla niego dokumenty do przejrzenia. O dziewiątej miał umówione spotkanie z sędzią pokoju. Chociaż nadal był zdeterminowany, aby znaleźć zabójcę wuja, to jednak przerażała go związana z tym biurokracja. Poza tym odczuwał dyskomfort na myśl, iż podejrzanym jest ktoś z jego służby, nawet jeśli tą osobą była pani Montford. Szczególnie jeśli tą osobą była pani Montford.
Myśląc o tym, podszedł do okna i energicznie odsunął ciężkie aksamitne zasłony. Chciał sprawdzić, czy mgła się już uniosła, lecz metalowe kółka zasłon nie przestały jeszcze brzęczeć, gdy Walrafen ryknął i cały głos, wołając swego lokaja. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Bidwell wpadł do sypialni, ledwie odziany, ocierając sen z powiek.
Giles wypowiedział tylko trzy słowa.
- Pani Montford - zacharczał. - Natychmiast.
- Ależ milordzie. Nie jest pan ubrany, żeby przyjmować kogokolwiek!
- Giles odwrócił się do niego.
- To jest gospodyni, Bidwell, a nie królowa Anglii. Idź na dół i przyprowadź ją. Natychmiast.
Niecałe dwie minuty później pani Montford stała u jego boku przy oknie. Wyraźnie dyszała, co sprawiło mu pewną satysfakcję. Spokojnym ruchem i podniósł rękę i wskazał coś za szybą.
- Pani Montford - odezwał się bardzo cicho - jeśli spojrzy pani prosto w dół z tego klifu, co pani zobaczy, oczywiście poza tą okropną mgłą? A może lepiej spytać czego pani nie zobaczy?
Zmarszczyła czoło.
- No… - zaczęła - nic nie widzę… chciałam powiedzieć, milordzie, nie jestem pewna…
Giles opuścił rękę.
- Morze! Morze! - huknął. - Co się stało z morzem? Chyba, proszę pani, ocean nie wysechł w czasie mojego pobytu w Londynie? Nie sądzę też, aby spakowala pani Kanał Bristolski i wysłała go na przykład… do Azji Mniejszej albo innego miejsca końcu świata. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, pani Montford, ale czy kiedyś nie był to zamek nadbrzeżny z widokiem na morze?
Otworzyła na chwilę usta, lecz zaraz je zamknęła.
- W rzeczy samej, milordzie - powiedziała w końcu, połyskując zielonymi oczami. - Czy to tragizowanie jest naprawdę konieczne? Chodzi przecież tylko o fragment lądu zalewany wodami przypływu. Bóg wie…
- Jestem absolutnie przekonany, że Bóg nie miał z tym nic wspólnego - uciął Giles, spoglądając na płaski kawałek żyznego pola, ledwie widocznego poprzez mgłę. - O co tu chodzi, proszę pani? To niewiarygodne! Nie do pomyślenia! Cokolwiek pani tam zrobiła, niech pani to odkręci. Natychmiast. Chcę mieć stąd widok na morze. Zrozumiano?
Pani Montford wyprostowała się. Walrafen odniósł wrażenie, że przybyło jej kilka centymetrów wzrostu.
- Zrozumiano - rzuciła. - Ale lepiej będzie, jeśli powiem panu Bartle i ósemce jego dzieci, żeby najpierw spakowali swoje rzeczy, na wypadek gdyby ich nowa chata została zatopiona. Jest położona w takim miejscu, że woda dosięgnie jej jako pierwszej.
Giles miał już wygłosić kolejną tyradę, lecz jakoś nie udało mu się nabrać pełnych pluć powietrza.
- Jack Bartle? A co on ma z tym wspólnego?
Gwałtownym ruchem wskazała miejsce za oknem.
- Zajmuje się jednym z gospodarstw, które rozbudowaliśmy zeszłej wiosny w ramach odzysku ziemi. Być może, milordzie, nie w pełni zrozumiał pan naturę i zakres projektu dotyczącego osuszania lądu, gdy wyjaśniłam go panu listownie.
Giles uniósł dłoń.
- Zaraz, chwileczkę…
Lecz pani Montford nie chciała czekać.
- A może po prostu był to jeszcze jeden z wielu moich listów, których nie raczył pan przeczytać? Ale to nieistotne. Jeśli życzy pan sobie, aby to odkręcić i nie interesuje się faktem, że trzech z pańskich dzierżawców wraz z żonami i dziećmi zostanie pozbawionych domu i pracy, to na pewno znajdę jakiś sposób, aby to zrealizować. W końcu, milordzie, jestem po to, aby spełniać każdy pański kaprys.
Tego było Gilesowi za wiele.
- Proszę pani - wybuchnął - ja nie mam żadnych kaprysów.
Kobieta była na tyle bezczelna, że wzięła się pod boki.
- A jakie słowo pan woli, milordzie?
- Może pani to nazywać, jak pani chce - warknął. - Ale niech pani nie zapomina, że otrzymuje pani zapłatę za wykonywanie moich poleceń.
Spojrzała na niego drwiąco.
- Co też z przyjemnością robię, milordzie, przy tych rzadkich okazjach, kiedy udaje mi się dowiedzieć, co też pan sobie życzy. Myślałam, że chce pan, aby osuszono tę ziemię. Nie wyraził pan odmiennego zdania.
Do diabła, nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek słyszał o tej propozycji. Ale przecież miał w zwyczaju czytać jedynie zabawne fragmenty, pomijając to, co nudne lub wymagające od niego zastanawiania się nad sprawami dotyczącymi Cardow. Osuszanie ziemi należało do tych ostatnich dwóch kategorii.
Palec pani Montford cały czas wskazywał miejsce za oknem.
- Sądziłam, milordzie, że jest pan wielkim politycznym przywódcą zwykłych ludzi - powiedziała z nutą goryczy. - Czy ma pan pojęcie, ilu ludziom te nowe pola dają pracę? Nie tylko tym z majątku, ale i z miasteczka? Czy piękny widok z pańskiego okna wart jest pozbawienia ich środków do życia?
W tym momencie nadeszła błogosławiona odsiecz w postaci tacy z kawą. Giles nalał sobie filiżankę i wychylił duszkiem parujący płyn. Spłynął przełykiem, parząc jego wnętrze. Do diabła z tym widokiem! Nawet nie o to mu chodziło. Chodziło o to, że stracił kontakt ze swoją ziemią, z tym domem. Wprowadzone zmiany obchodziły go o wiele bardziej, niż mógł przypuszczać. A do tego jeszcze ta bezczelna gospodyni! Na Boga, nie wiedział, czy ma ją zabić, czy też ucałować. I jedno, i drugie zamknęłoby jej usta.
Co takiego? O nie! Nie, nie, nie. Gospodyniom płaci się za prowadzenie domu, kochankom za… no, za to, co robią. Tylko głupiec mógł pomieszać te rzeczy. Zresztą pani Montford nie była jeszcze taką najgorszą jędzą. Otrząsnął się z tych wariackich myśli.
- Osuszanie! - odezwał się w końcu, popijając kawę. - A w ogóle czyj to był pomysł? Nie rozumiem, co się teraz dzieje. Kto tu rządzi, pani Montford? Kto podjął te wszystkie ważne decyzje i wysunął propozycje? Kto rządzi tym majątkiem? No, może mi pani to wyjaśnić?
O dziwo, na te słowa jakby zeszło z niej powietrze.
- Pański wuj, milordzie - powiedziała słabo. - A ja… można powiedzieć, pomagałam.
Obrzucił ją spojrzeniem zmrużonych oczu.
- Jasne, i można też powiedzieć, że ryby mają głos - zauważył, z brzękiem odstawiając filiżankę. - Ale wie pani co, jednak ja tego nie powiem.
Na chwilę zapanowało milczenie.
- No dobrze! - syknęła w końcu, to był mój pomysł. Mój. Ale, milordzie, pieniądze naprawdę nie rosną na drzewach! Posiadłość musi przynosić dochody, bo koniec końców jest to przecież interes, prawda? Musimy utrzymać budynki, wypłacać pensje, konserwacja zamku kosztuje całą fortunę. Trzeba nieustannie unowocześniać gospodarstwo rolne przy majątku. Rola to nasz jedyny kapitał, a te pola na dole mogą się stać żyłą złota. A skąd mamy mieć pieniądze, jeśli pańska posiadłość nie przynosi dochodów? A czy pan, milordzie, jest wiecznie bijącą fontanną bogactwa? Jest pan? Czy marnowałam mój czas? Proszę, niech pan powie od razu, a wrócę do mojego pokoju i będę prasować poszewki na poduszki do samego dnia Sądu Ostatecznego!
Prasować poszewki na poduszki? Więc jednak w końcu udało mu się nią wstrząsnąć. Gdy miała złość w oczach i rumieniec na twarzy, była jeszcze ładniejsza. Ale o tym nie powinien myśleć.
- A jakie to ma, do diabła, znaczenie? - mruknął, nalewając sobie kawę. - Może i jestem wiecznie bijącą fontanną bogactwa. Po prostu nigdy nie przestaję o tym myśleć, ot co.
- Nie marnuj, a nie będziesz w potrzebie - rzuciła przysłowie.
Spojrzał na nią ostro.
- Z pani to prawdziwa kopalnia mądrości! Muszę to sobie przypomnieć, gdy roztrwonię swoje życie i majątek w jakiejś tandetnej jaskini hazardu.
W jednej chwili krew odpłynęła z jej twarzy.
- Proszę o wybaczenie, milordzie - wykrztusiła, otwierając szeroko wystraszone oczy. - Bez względu na pańskie… niedociągnięcia, nikt nie może pana oskarżyć o rozrzutność.
Niedociągnięcia? Niemal roześmiał się na głos. Pani Montford była zażenowana, a on czerpał z tego niewymowną przyjemność.
- A co się w ogóle dzieje ze starym Erstwilderem? - spytał, próbując powstrzymać uśmiech. - Czy to nie on zajmował się sprawami dotyczącymi nieruchomości? Dlaczego nie napisał do mnie o tych planach osuszania ziemi?
Niemal usłyszał, jak fizycznie coś w niej pęka.
- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała, uderzając się dłonią w czoło. - Erstwilder uciekł z żoną właściciela zajazdu na miesiąc przed moim przybyciem! Nigdy nie zatrudnił pan w jego miejsce nikogo innego, milordzie!
Hm… Ten mały skandal zupełnie wypadł mu z głowy. Zastanawiał się, o czym jeszcze mógł zapomnieć. Pani Montford wiedziała wszystko. Rzeczywiście, czyż nie po nią posłał w chwili, gdy zobaczył odmienny od oczekiwanego widok z okna? Nawet mu do głowy nie przyszło szukać Erstwildera czy Pevsnera albo kogoś innego ze służby. Pani Montford tu rządzi i wszyscy dobrze o tym wiedzą. Jego małe zaniedbanie spowodowało powstanie potwora w osobie szczupłej zarządczyni o kasztanowych włosach i złośliwym spojrzeniu, zaś on nie zrobił nic, żeby ją utrzymać w ryzach.
Teraz nie wiedział, czy ma się śmiać, czy kląć. Ogarniało go wrażenie, że uwikłał się w jakąś francuską farsę, którą w dodatku sam napisał. Jednak jego gospodyni wydawała się uwikłana w coś o wiele gorszego. Z pewnością żałowała, że w odpowiedniej chwili nie ugryzła się w język.
- Droga pani Montford - powiedział trochę zgryźliwie. - Wygląda pani tak, jakby sama potrzebowała naparu z czarnego bzu.
- Z tawuły - powiedziała cicho, przesuwając dłoń z czoła na oczy. - To napar z tawuły.
- Wszystko jedno. - Wielkodusznym gestem wskazał tacę. - Proszę napić się kawy. Czasem pomaga na ból głowy. Wiem coś o tym.
Wszedł Bidwell, szybko też znalazła się druga filiżanka. Lokaj doprowadził panią Montford do fotela,
Giles wcisnął jej w dłoń filiżankę z kawą. Gdy ją brała, przesunęła nieznacznie palcami po jego dłoni. Nagle ich spojrzenia się spotkały, elektryzujący impuls emocji przeskoczył między nimi jak błyskawica. Metafizycznie. Odczucie poza granicami racjonalnego pojmowania… ale jakie? Nie wiedział. Poczuł jednak, jak serce skoczyło mu w piersi.
Przez moment się zawahał. Boże, czy ona tego przypadkiem nie wyczuła? Byli tak blisko, że ujrzał złociste kropki na jej zielonych tęczówkach. Miała tak delikatną skórę, że widział słabe pulsowanie na jej szyi. Pachniała czymś znajomo słodkim. Zabrał szybko rękę i z trudem przełknął ślinę.
Minęła dłuższa chwila, zanim ponownie odważył się na nią spojrzeć. Lecz pani Montford wyglądała tak, jak gdyby niczego nie czuła. Ostrożnie popijała kawę, jakby w obawie, że ktoś usiłuje ją otruć. Nie patrzyła mu w oczy. Bidwell wycofał się z powrotem do garderoby. Jakie to dziwne odczucie, gdy zostawali sami. A jednak z drugiej strony - całkowicie naturalne, że była tu, choć przez chwilę za jej sprawą poczuł się nieswojo. I pomimo że był w szlafroku, nieogolony, a pościel na łóżku leżała w nieładzie.
Jeszcze dziwniejsze było to, że wcale jakoś nie miał ochoty jej odsyłać, chociaż poznali się ledwie poprzedniego dnia. Lecz przecież nie byli sobie obcy. Korespondowali od lat. W pewien trudny do wyjaśnienia sposób sprawiało mu to przyjemność. Przynajmniej te części listów, na które zwracał uwagę…
- Niech pani posłucha - odezwał się, gdy odstawiła filiżankę. - Najwyraźniej jestem tu zagubiony, popełniam same błędy. Chyba czas, żebym się podksztalcił. Zapewne najlepiej będzie zacząć od przejrzenia ksiąg. Rachunków domowych i ksiąg całej nieruchomości. Przypuszczam, że ma je pani w swoim saloniku. Czy piątek będzie odpowiedni?
Otworzyła usta, po chwili zamknęła je.
- W moim sposobie prowadzenia ksiąg nie ma żadnych nieścisłości - powiedziała wreszcie.
Zobaczył, że jest podenerwowana. I znowu się zastanowił, czy przypadkiem czegoś przed nim nie ukrywa. Może w związku ze śmiercią wuja?
- Nigdy nie sugerowałem, że coś jest nie w porządku - stwierdził trochę łagodniej. - Po prostu chcę się dowiedzieć, zobaczyć, jak sobie radzimy. Więc czy piątek, powiedzmy o godzinie drugiej, pasuje do pani rozkładu dnia?
- Oczywiście, jestem do dyspozycji - wstała z fotela, kierując się ku drzwiom. Na chwilę zapadła cisza, lecz Aubrey odwróciła się jeszcze raz i spojrzała na niego. Coś w niej pękło, pozbawiło ją mocy. - Milordzie, chciałabym spytać… czy naprawdę zamierza pan mnie tu jeszcze zatrzymać?
- Zatrzymać panią?
Zesztywniała i wyraźnie pobladła.
- Tak. To znaczy teraz, gdy sytuacja uległa zmianie.
Giles natychmiast wzmocnił czujność.
- Ma pani na myśli śmierć mojego wuja?
- No… tak.
O co jej chodzi? Teraz, gdy jestem podejrzana o morderstwo? Lecz Crenshaw rzucił cień wątpliwości na tę pogłoskę. Zresztą przecież wiedział, na Boga, że ona nie jest morderczynią. Czy jednak miał się okazać podwójnym głupcem? Postanowił być ostrożny.
- Dlaczego miałbym pani nie zatrzymać?
Opuściła rzęsy, wbijając wzrok w podłogę.
- Myślałam, że mógłby pan po prostu… no, nie wiem, może zamknąć ten dom na cztery spusty?
I wtedy zobaczył to bardzo wyraźnie na jej twarzy. Niema obawa. Bezgłośnie błaganie. Wygląd przestraszonego zwierzaczka, któremu właśnie lemiesz wywrócił całe gniazdo. Przymus błagania na pewno ranił jej dumę, lecz właśnie to robiła, lub też w przybliżeniu to, na ile Aubrey Montford była w stanie błagać.
Tak, chciał, aby jej twarda skorupa rozpadła się na kawałki. Teraz zobaczył na niej pęknięcie. Dlaczego jednak nie odczuwał satysfakcji? Przez chwilę pomyślał o swojej nad nią władzy. Dar utrzymania się. Pieniądze. Schronienie. Jedzenie. Boże, wcale nie odczuwał zadowolenia. A jak ona musi się czuć, będąc od niego zależną?
Odchrząknął i podszedł do niej.
- Pani Montford, kwestia zamknięcia domu na cztery spusty w ogóle nie istnieje - powiedział, stając może odrobinę za blisko. - Czy jest jakiś powód, dla jakiego uważa pani, że nie będzie w stanie zaspokoić moich potrzeb? Lub służyć mi w każdy możliwy sposób?
Zmusił ją, żeby popatrzyła mu w oczy. Przez chwilę wahała się.
- Nie, milordzie - rzekła cicho. - Zrobię najlepiej jak będę umiała wszystko, o co pan poprosi.
Dobra odpowiedź, pomyślał Giles. Przynosiła na myśl dziwne, żywe obrazy.
- A więc nie będę miał powodów, żeby panią zwolnić, prawda?
Skłoniła się lekko.
- Dziękuję, milordzie. - Zatrzepotała szybko rzęsami i wtedy po raz pierwszy dojrzał napięcie, może nawet strach w jej oczach.
- Dziękuję, pani Montford - powiedział. - Jest pani wolna.
Położyła dłoń na gałce u drzwi.
- Milordzie. Nadal może je pan zobaczyć.
- Słucham?
Spojrzała na niego przez ramię.
- Morze. Zobaczy je pan, gdy mgła się podniesie. Naprawdę. Jest tylko troszkę dalej, to wszystko. - Po tych słowach otworzyła drzwi, szybko i zgrabnie przecisnęła czarną suknię na drugą stronę i znikła.
W pokoju nastała dziwna pustka.
Rozdział 5
W którym ciotka Harriet wsadza kij w mrowisko
- Nie przyjmuję tego do wiadomości! - powiedział lord do sędziego pokoju później tego samego ranka.
- Nie przyjmuję do wiadomości oskarżania kogoś z mojej służby, panie Higgins.
Giles celowo usadowił Higginsa po drugiej stronie biurka w gabinecie. Sam dobrze nie wiedział, dlaczego przyjmuje tak agresywne stanowisko w imieniu pani Montford. Prawie nie znał tej kobiety.
Higgins pochylił się do przodu.
- Pański wuj nie żyje, milordzie. A ja nikogo jeszcze nie oskarżyłem. Jedynie zadawałem pytania dotyczące gospodyni na zamku.
Giles patrzył na niego twardym wzrokiem.
- Doskonale wiem, że mój wuj nie żyje - powiedział zimno. - I pragnę, aby jego zabójcę dosięgła sprawiedliwość. I właśnie to do pana należy. Pan natomiast podejrzewa panią Montford, mając moje zapewnienie, że jest niewinna.
Higgins żałośnie rozłożył ręce.
- Milordzie, powszechnie wiadomo, że dochodziło między nimi do ostrych kłótni. Wieczorem przed jego śmiercią ich krzyki były słyszane w całym zamku. Lokaj powiedział mi, że została rozbita taca z porcelaną.
Giles oparł się wygodniej i taksował wzrokiem mężczyznę.
- Właśnie potwierdza pan moje słowa, panie Higgins - rzekł spokojnie. - Pani Mont lord kłóciła się z moim wujem każdego tygodnia. Często pisała do mnie, uskarżając się na jego zdrowie i zachowanie. Za dużo pił, źle się odżywiał. To było przyczyną problemów. Ale mam wrażenie, że pani Montlord starała się utrzymać go przy życiu, a nie zastrzelić na śmierć.
- Chyba można tak to rozumieć - stwierdził niechętnie Higgins.
- I ja właśnie tak to rozumiem - potwierdził Giles. - Niech więc pan szuka gdzie indziej. Intensywniej. Do dzieła.
Higgins wydawał się bardzo sfrustrowany.
- Wobec tego jeszcze raz przesłucham wszystkich służących na okoliczność tego, co widzieli. Popytam we wsi, czy nie widziano jakichś obcych. Lecz mówię panu, milordzie, że nikogo nie było.
- Doktor Crenshaw wspominał o Cyganach.
- W tej części Somerset nie było Cyganów od ostatniego świętego Michała, milordzie - powiedział smutno Higgins. - Poza tym Cyganie nie zabijają ludzi. Mówi się, że to złodziejaszki i oszuści, co może, ale nie musi być prawdą. Jednak na pewno nie mordują, jeżdżąc po kraju.
Giles nie mógł znieść myśli, że Elias został zastrzelony przez osobę, którą znal.
- A jeśli zabójca pragnął jedynie… dokonać kradzieży? - spytał. - I przypadkowo natknął się na wuja Eliasa?
Higgins wzruszył ramionami.
- Lecz jak dostał się do środka? I skąd wzięła się broń?
Giles zrozumiał, że jest jak tonący, który chwyta się brzytwy.
- Wuj zawsze miał w pokoju pistolet - powiedział nagle. - Gdy byłem chłopcem, trzymał go w szufladzie biurka w bibliotece. Czasami wyjmował go i czyścił.
Wreszcie udało mu się zainteresować Higginsa.
- Cały czas go miał?
Była to jedna z wielu rzeczy, których Giles nie wiedział, choć powinien.
- Możemy się przekonać - rzekł, wstając zza biurka.
Biblioteka znajdowała się w przeciwległym końcu zachodniego skrzydła, lecz można tam było dojść w kilka chwil. Sędzia pokoju deptał mu po piętach. Kiedy Giles dotarł do drzwi, zawahał się. Przedtem nie chciał tu wejść, bo nie mógł znieść myśli, że ma zobaczyć miejsce, gdzie wuj wydał ostatnie tchnienie.
Jednak, oczywiście, pokój był w idealnym porządku. Bez wątpienia dzięki pani Montford. Nie było wielkiego tureckiego dywanu, który przez dziesięciolecia leżał na podłodze, lecz poza tym wszystko wyglądało jak dawniej. Biurko stało koło okien przy przeciwnej ścianie. Giles podszedł tam i chwycił górną szufladę. Otworzyła się lekko. A nie powinna. Powinna być zamknięta na klucz. Serce w nim zamarło.
Była pusta, naturalnie jeśli nie liczyć butelki po whisky i pliku pożółkłych listów, rozrzuconych na spodzie.
- Pytałem gospodynię o broń - odezwał się Higgins, kiedy Giles przeglądał zawartość szuflady. - Stwierdziła, że o żadnej broni nic nie wie.
Giles niepewnie oblizał wargi.
- No cóż, była tu krótko.
Crenshaw popatrzył na niego pytająco.
- A kiedy pan, milordzie, po raz ostał ni widział tę broń?
Całe życie temu, pomyślał ze smutkiem.
- Przed wielu laty - odparł cicho. - Teraz wydaje się, że przed wiekami. Może jednak się myliłem.
Lunch z rodziną był dla Gilesa jeszcze większą męczarnią niż kolacja. Z dnia na dzień przy stole zasiadało coraz więcej krewnych, których Cecilia umiejętnie trzymała w ryzach. Na szczęście drużyna złożona z ciotki Harriet i jej trzech córek, Sybil, Sylvie i Soni była w okrojonym składzie, gdyż Sybil położyła się do łóżka z migreną, jaka ją dopadła w wyniku stresu doznanego po utracie ukochanego wuja - tak przynajmniej twierdziła ciotka. Giles powstrzymał się od złośliwej uwagi, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat żadna z nich ani razu go nie odwiedziła.
Miejsce Sybil przy stole zajął cioteczny dziadek Frederick, o wiele cichszy od swojej poprzedniczki, gdyż przesypiał prawie każde rodzinne spotkanie. Giles nie miał do niego pretensji. Drużynę z Bath trudno było na dłuższą metę powstrzymać od paplania. Przy drugim daniu rozmowa przybrała jednak dość nieprzyjemny obrót.
Cecilia zaczęła wesoło jak ptaszek.
- Mam nadzieję, że wszyscy dobrze spali? - spytała, gdy służba zbierała talerze po pierwszym daniu. - Szczerze mówiąc, ja spałam jak zabita.
Giles gestem odprawił lokajów, gdy Sylvie - a przynajmniej zdawało mu się. ze to Sylvie - aż się zatrzęsła.
- Cecilio, jak możesz używać tak okropnych wyrażeń? - spytała, gdy za ostatnim lokajem zamknęły się drzwi. - Nie mogłam zmrużyć oka, wiedząc, że biedny wuj Elias został zamordowany praktycznie w swoim łóżku.
- W rzeczy samej, Sylvie, został zamordowany w bibliotece - odparła, podsuwając tacę z sosami wujowi Frederickowi, który, niestety, już chrapał. -Mogłybyście zamieszkać w gospodzie. Podobno właściciel w końcu wytrzebił szczury, chociaż czystość pościeli może pozostawiać jeszcze trochę do życzenia.
Sylvie przybladła.
- Przecież nie to miałam na myśli, Cecilio - wyjąkała. - Chciałam powiedzieć, że to nadal pozostaje niewyjaśnioną zagadką. Znaczy, śmierć wuja Eliasa. No bo… kto to zrobił?
- Na Boga, oczywiście, że zrobiła to gospodyni - odrzekła ciotka Harriet, gryząc piklowanego ogórka. - Moja służąca Addie już słyszała o tym od Milsona, trzeciego lokaja.
Giles z brzękiem odłożył widelec.
- W takim razie Milson będzie musiał znaleźć sobie nową pracę i to bez słowa referencji - powiedział złowróżbnie cichym głosem. - A ty, ciociu, nic nie wiesz o pani Montford. Więc proszę, nie wypowiadaj się na jej temat.
Delacourt oparł się wygodnie w swoim krześle i leniwie kręcił kieliszkiem.
- Myślałem, że była ci zadrą w oku - mruknął do Gilesa. - Może ten Higgins w końcu ci ją wyjmie.
- Oby - zawtórowała ciotka Harriet. - Moja Addie mówi, że ta kobieta groziła śmiercią biednemu Eliasowi. Tak mówi służba. A groźba to już dowód.
Cecilia się roześmiała.
- Moja droga Harriet, gdyby rzeczywiście pani Montford to zrobiła, nie byłoby ani jednego dowodu. Uwierz mi, pracowałam z nią. Słowa rzeczowa i kompetentna tylko w niewielkim stopniu oddają sprawiedliwość jej przymiotom.
- Co to za bzdury. - Giles poczuł, że oblewa go fala gniewu. - Proszę, zmieńcie temat.
- Ale mama ma rację - odezwała się Sonia. - Ta gospodyni naprawdę mu groziła. Pierwszy ogrodnik słyszał to i zgłosił panu Higginsowi.
Giles rzucił jej ostre spojrzenie.
- Jesteś w tym domu niecałą dobę i już wiesz wszystko? To śmieszne. Dlaczego pani Montford miałaby grozić wujowi?
Siedząca obok Soni ciotka Harriet otworzyła szeroko oczy z niewinną miną. Giles natychmiast zrozumiał, że musi się mieć na baczności. Doświadczenie mówiło mu, że kobiety zawsze wyglądają najbardziej niewinnie, gdy rozsiewają najobrzydliwsze plotki.
- Sądząc po tym, co ludzie o nich gadają, wydaje się to oczywiste. Bóg świadkiem, że mój brat nie był święty.
- A według mnie to ma coś wspólnego z zawaleniem się wieży - wtrąciła Sonia. - Addie powiedziała, że syn gospodyni pobiegł za wujem, kiedy spadały kamienie. Chłopiec niemalże stracił życie. Z jakiegoś powodu jego matka ubzdurała sobie, że to wszystko wuja wina.
Niemalże stracił życie? O czym one gadają, na litość boską?
Zanim zdążył odzyskać mowę, ciotka Harriet pokiwała aprobująco głową.
- Były też przypadki kradzieży powiedziała. - Zginął stary złoty zegarek Eliasa, ten, który został mu podarowany przez porucznika lorda Kenrossa po Tuluzie. Zapamiętaj me słowa, Giles: twoja gospodyni go zabrała.
- Ciociu - uciął Giles. Z trudem panował nad sobą. - Zapewniam cię, że się mylisz.
Pokręciła głową.
- Nie, drogi chłopcze. Ja już dobrze znam ten typ kobiet. Są zbyt piękne i dumne. A żadna z tych cech nie przystoi służącej. Często cię ostrzegałam, że nie można po prostu opuścić domu i powierzyć go służbie, która…
- Dobry Boże, zobaczcie, która godzina - przerwał jej Delacourt, odchylając się mocno do tyłu. - Kuzynko Soniu… wolno mi nazywać cię kuzynką, prawda? Podobno w pobliżu znajduje się klif, z którego rozpościera się zachwycający widok na morze. Czy wiesz, gdzie to jest?
Sonia zatrzepotała rzęsami.
- Och, tak! Widok zapiera dech w piersi.
- A ja najbardziej uwielbiam te chwile, gdy brakuje mi tchu - uśmiechnął się, ukazując duże, nieskazitelnie białe zęby. - Poza tym już obiecałaś mi wspólną przechadzkę dziś po południu. Czy mogę cię wykorzystać? Lady Harriet, Sylvio, będę w pełni szczęśliwy, jeśli do nas dołączycie.
Cecilia przewróciła oczami, zatrzymując wzrok na Gilesie. Dzięki Bogu, flirtowanie jej męża wystarczyło, by położyć kres temu koszmarnemu wspólnemu posiłkowi. Kobiety z chichotem podążyły na Delacourtem, niczym stadko pyszniących się i gęgających gąsek. Giles wrył sobie w pamięć, że powinien kupić mu całą skrzynkę tych okropnych karaibskich cygar, które tak uwielbiał.
Lecz gdy patrzył, jak jego wujowie ruszają się z miejsc i drepczą ku sali bilardowej, poczuł, iż ulga z powodu zakończonego lunchu nie jest w stanie stłumić ogarniającego go strachu. Chyba dobrze zrozumiał, do czego prowadziły poranne pytania Higginsa? Sędzia pokoju naprawdę wziął na celownik panią Montford, i to nie bez powodu. Plotki służby okazały się bardzo niebezpieczne.
Giles poszedł do swojego gabinetu, żeby zastanowić się, jak położyć temu wszystkiemu kres. Usiedział tylko chwilę i zaraz zadzwonił po lokaja.
- Powiedz mi, Pevsner, kto tu teraz jest pierwszym ogrodnikiem?
Zapytany uśmiechnął się obłudnie.
- Cały czas Jenks, milordzie. A drugim jest Phelps.
- Tak myślałem. - Ale to nie miało sensu. Ujął pióro i bawił się nim przez chwilę. - Powiedz Jenksowi, żeby tu przyszedł. Mam pomysł, żeby wykarczować sad i zrobić w jego miejsce francuski ogród wodny. Wiesz, o co chodzi: fontanny, nagie nimfy, szumiące wodospady.
Pevsner nie mógł powstrzymać zduszonego okrzyku przerażenia.
- Natychmiast, milordzie.
Lokaj wyszedł. W tej samej chwili do uszu Gilesa dotarł turkot kół karety na bruku dziedzińca. Wyjrzał przez okno i zobaczył zatrzymujący się powóz, z którego wysiadło dwóch starszych mężczyzn w wysokich cylindrach i powłóczystych pelerynach. Cecilia wybiegła na zewnątrz, aby ich przywitać, podczas gdy pani Montford wydała polecenia lokajom, aby zajęli się bagażami i końmi. To musieli być kuzyni z Walii ze strony babki. Przyjechali chyba ze Swansea. Widział ich może raz lub dwa razy w życiu. Niedługo zejdzie, żeby przywitać nowych gości.
A więc to już wszyscy. Jutro zaś pogrzeb. Potem wszyscy wyjadą i będzie koniec. Koniec, ale niezupełnie. Nawet nie w połowie. Dopóki nie odkryje prawdy.
- Milordzie?
Odwróci! się. W drzwiach stał Jenks, trzymając w dłoniach sztywny, płócienny kapelusz.
- Wejdź - powiedział Giles, wracając do biurka. - I zamknij drzwi.
- Tak jest, milordzie.
Giles znał go cale życie. Ogrodnik nie opowiadał plotek. Poza tym obaj nie mieli czasu, żeby owijać w bawełnę.
- Posłuchaj, Jenks - zaczął. - Nie mogę czegoś pojąć. Dlaczego powiedziałeś sędziemu pokoju, iż pani Montford groziła śmiercią mojemu wujowi?
Ogrodnik cofnął się gwałtownie, jakby otrzymał cios.
- Nie, milordzie - stwierdził stanowczo. - Nic takiego nie mówiłem. To Phelps nagadał coś Pevsnerowi, zanim mogłem go zmitygować. Teraz jest mu przykro, milordzie, ale poniewczasie.
Giles pokręcił głową, nadal nic nie rozumiejąc.
- Dlaczego, na Boga, miałby ją oskarżyć? To jest bardzo szkodliwe. Mówią, że pani Montford groziła mu tuż po runięciu wieży. Na pewno…
- Ależ nie, milordzie. Ona nie to miała na myśli. Niepokoiła się o swojego chłopaka. Miał połamane żebra, obite płuca. Po prawdzie, był w kiepskim stanie. Kiedy z Phelpsem wyciągnęliśmy go z rumowiska, myśleliśmy, że nie żyje.
- Boże! - wyszeptał Giles. – Wyciągnęliście… jej syna? Wszystko mi wyjaśnij. Jenks. I powtórz, co dokładnie pani Montford powiedziała.
Ogrodnik zaczął jeszcze mocniej miętosić kapelusz.
- No więc?
Jenks się zaczerwienił.
- Milordzie. Pracuję sumiennie dla waszej książęcej mości, a wcześniej pracowałem dla jego ojca i dziadka. Razem czterdzieści lat.
- Tak, wiem - odparł łagodnie. - Zawsze byłeś przykładnym pracownikiem.
- Wiosną odchodzę na emeryturę. Mary wpadła na pomysł, żebyśmy kupili domek w Penzance.
Giles próbował się uśmiechnąć.
- Cieszę się razem z wami. Daję ci moje słowo dżentelmena, że cokolwiek tutaj powiesz nie wymaże twoich czterdziestu lat sumiennej służby.
Jenks zmrużył oczy.
- Dobrze milordzie. Powiedziałbym, że Phelps źle to zrozumiał. Pani Montford nie życzyła śmierci majorowi. Ona życzyła śmierci waszej książęcej mości. Ale tylko w tamtej chwili. I tylko dlatego, ponieważ myślała, że jej chłopak umrze. Czy wasza lordowska mość to rozumie?
Połamane żebra. Obite płuca. Boże, naturalnie, że rozumiał. Słuchał dalej, coraz bardziej ogarnięty poczuciem wstydu.
- To dobra, ciężko pracująca kobieta, milordzie. Nie mogła pojąć, dlaczego po tylu jej listach nie było żadnej decyzji w sprawie wieży. Po prawdzie ja sam też tego nie rozumiałem. A potem wieża zawaliła się na biednego małego Iaina.
A więc chłopiec ma na imię Iain. Giles gwałtownie usiadł.
- Nie zdawałem sobie sprawy… ale to żadne usprawiedliwienie… Nie będę gadał po próżnicy. Posłuchaj, Jenks. Sędzia pokoju będzie znowu rozmawiał ze wszystkimi. Powiedzcie mu, ze ona życzyła śmierci właśnie mnie; nie obchodzi mnie nic poza prawdą. Jak sam wspomniałeś, ona nie mogła poważnie tak myśleć, więc to i tak nie ma znaczenia, prawda?
- Tak jest, milordzie - Jenks wydawał się zaskoczony.
Giles wstydził się nieco swojego wybuchu. Lecz Jenksowi mógł zaufać.
- Dziękuję, że przyszedłeś - wydusił z siebie w końcu. - Teraz już idź. I… dziękuję ci za szczerość. Z przyjemnością odwiedzę ciebie i panią Jenks w Penzance w przyszłym roku.
Ciągle nieco zdziwiony ogrodnik skinął głową i odwrócił się do wyjścia.
Zmieszany Giles odchrząknął.
- Jeszcze jedno, Jenks. Chciałem zasięgnąć twojej opinii. Powiedz mi tak w zaufaniu, czy inni służący nie lubią pani Montford?
Jenks zastanowił się.
- Myślę, że z początku jej nie lubili - przyznał. - Zwłaszcza ci leniwi. Ale ona jest sprawiedliwa i nie prosi ich o nic takiego, czego sama nie chciałaby zrobić. Po prostu jest skryta.
- Tak, rozumiem. Jeszcze jedna, ostatnia rzecz. Powiedziałem Pevsnerowi, że będziemy rozmawiać o urządzeniu w miejsce sadu francuskiego ogrodu wodnego.
- Dobry Boże!
Giles uśmiechnął się nieznacznie.
- Więc powiedz mu, że odwiodłeś mnie od tego pomysłu i na tym zakończyła się nasza rozmowa. Rozumiesz, o co mi chodzi?
- Ach - Jenks się rozpromienił. - Tak jest, milordzie.
Minęła już północ, kiedy Giles skończył wysyłać gońców do Whitehallu i zwolnił Ogilvy'ego do jego pokoju. To był ciężki dzień, którego część spędził przeglądając osobiste rzeczy wuja. I niczego nie znalazł. W sumie sam nie wiedział, czego szukał. Jakiego rodzaju dowodów należało szukać w sprawie morderstwa? Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, żeby wysłać po Maksa, albo może po jego współpracownika, George'a Kemble. Ten człowiek miał nos jak pies gończy, gdy w grę chodziło wywęszenie jakiegoś skandalu. Zdecydował, że omówi tę kwestię z Cecilią, która dobrze znała obu mężczyzn.
Ogarnięty takimi myślami, przeszedł do sypialni, zdjął surdut i kamizelkę, potem nalał sobie spory kieliszek brandy. Po nim następny, lecz w ogóle nie chciało mu się spać. W końcu miał już w sobie tyle alkoholu, żeby zdobyć się na odwagę i zrobić to, co zrobić pragnął, lecz czego bardzo się obawiał od samego przyjazdu. Stwierdził, że teraz jest równie dobra pora jak każda inna. Z pewnością będzie miał więcej prywatności.
Z jego sypialni do wschodniego skrzydła Cardow, gdzie znajdowały się eleganckie pokoje, było daleko. Z powodu zawalenia się wieży, najkrótsza droga wiodła przez część zamku zajmowaną przez służbę - od przyjazdu regularnie korzystał z tej trasy. I nie miał nic przeciwko temu, gdyż mógł częściej widywać panią Montford przy pracy, a nawet czasem zamienić z nią parę słów pod byle jakim, wymyślonym na poczekaniu pretekstem.
Złocisty salon był dużym pokojem, z pietyzmem udekorowanym na francuski styl w początkach panowania Jerzego III. O ile Giles pamiętał, salon nie był nigdy używany, jeśli pominąć sytuację, gdy spoczywał w nim obłożnie chory dziadek. Pogrzeb matki był szybki i cichy, ojciec zaś zmarł przy Hill Street. A teraz Giles pozostał sam, jako ostatni w linii. To była bardzo smutna refleksja.
Dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się bezgłośnie. Za nimi ukazało się połyskujące światło chyba z tuzina świec, starannie ustawionych wokół leżącego ciała. Solidna, wykonana z angielskiego dębu trumna znajdowała się na środku pomieszczenia. Mary wyłożono czarnym, wytwornym aksamitem. Z szacunkiem, choć także z pewną dozą niechęci, Giles zbliżył się i doznał szoku.
Ciało Eliasa było wątłe i poorane zmarszczkami - był to drobny mężczyzna, a nie silny, dzielny żołnierz. Miał trupią twarz. Gilesa ogarnęło przemożne uczucie, że wuj długo tak właśnie wyglądał, zanim zabrała go śmierć. Boże, jak to możliwe, że tak się zmienił?
Ktoś - niewątpliwie była to pani Montford - położył mu na piersi bukiecik tawuły. Giles wyciągnął dłoń, by dotknąć kwiatków, gdy wtem zdał sobie sprawę, że w głębokim cieniu siedzi jakaś postać. Podniósł głowę i odchrząknął wyczekująco. Była to ubrana na czarno kobieta z powłóczystym woalem na głowie, który zakrywał włosy. Nie wstała, nie odezwała się, nie uczyniła żadnego gestu, by mógł ją rozpoznać. Ale on i tak wiedział. O tak, czuł jej obecność w kościach.
Oczywiście, tradycja nakazywała, aby ciało wuja nie było pozostawione samo sobie, więc Giles w duchu cieszył się, że służba pilnuje tego starego zwyczaju. Poza tym nie było ani konieczne, ani nawet właściwe, żeby ktoś odzywał się do niego, kiedy był pogrążony w żalu. Tak więc Giles uczynił to, za czym tęsknił: pochylił głowę, by zmówić w milczeniu swoją osobistą modlitwę nad ciałem Eliasa.
Trwało to chyba dłużej niż myślał, bo gdy się wyprostował i otworzył oczy, światło świec niemalże go oślepiło. W tym momencie ktoś jednak zmącił mu spokój - usłyszał szybki stukot obcasów na marmurowej podłodze. Odwrócił się od trumny i zobaczył dziewczynę, w której rozpoznał Idę, trzecią pokojówkę.
Spostrzegłszy go, zatrzymała się, zakryła dłonią usta i wykonała głęboki ukłon. Wtedy siedząca w cieniu kobieta wstała i podeszła bliżej, podnosząc woal, który odsłonił rudozłote włosy, częściowo rozpuszczone, jakby do snu.
Pani Montford skinęła głową Gilesowi, po czym dyskretnie przeniosła wzrok na dziewczynę.
- Betsy zmieni cię o czwartej - szepnęła. - Jeśli nie dasz rady nie spać, musisz przysłać kogoś po mnie, rozumiesz?
Dziewczyna przytaknęła i poszła w kierunku krzesła, by zająć miejsce.
Ze swojego miejsca na progu Aubrey obserwowała Walrafena. Teraz był odwrócony do niej plecami. Powinna odejść, nie chciała przebywać w jego obecności dłużej, niż było to konieczne. Jednak widziała w nim smutek, którego wcześniej nie wyczuła. Przygarbił się, z jego oczu bił głęboki żal. To było zupełnie niezgodne z tym, co o nim myślała. W gruncie rzeczy spodziewała się, że Walrafen w ogóle nie będzie w żałobie po śmierci wuja. Kierowana impulsem, wróciła do salonu.
Lord nie spojrzał na nią. Jego dłonie zaciskały się na brzegu trumny tak mocno, że palce wyraźnie bielały w słabym świetle świec. Instynktownie położyła rękę na jego dłoni. Był to gest bardzo poufały, lecz w tych okolicznościach całkiem na miejscu.
Odwrócił w jej stronę pochyloną wciąż głowę. Ich spojrzenia spotkały się. Aubrey zabrała rękę.
- On odpoczywa w spokoju, milordzie - powiedziała cicho. - Jestem tego pewna.
Książę wyprostował się, wstał i chwycił się palcami za grzbiet nosa, jakby ból mógł zatamować łzy.
- Zapewne ma pani rację - szepnął. - Ufam, że to, czego mu brakło na ziemi, będzie mu teraz towarzyszyć przez wieczność.
- W pańskiej boleści nie ma nic wstydliwego, milordzie. Poniósł pan wielką stratę. On był dobrym człowiekiem.
Walrafen zaśmiał się krótko, a jego pełen goryczy śmiech odbił się echem w dużej sali.
- Myśli pani, że o tym nie wiem? - spytał, lecz w jego głosie nie było złości.
- Na pewno pan wie, milordzie - odparła cicho. - Lecz czasem pomaga, gdy słyszymy, jak mówią to inni.
Przyglądał się jej w milczeniu.
- Czy w swoim krótkim życiu straciła pani wielu bliskich? Chyba pani wie, jakie to uczucie? - W tym momencie niespodziewanie zmarszczył twarz. - Proszę o wybaczenie. Zapomniałem, że pochowała pani męża.
Aubrey nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.
- Straciłam też oboje rodziców - odezwała się w końcu. - I siostrę, którą się przez kilka lat opiekowałam. Tak, milordzie, wiem, co to znaczy stracić kogoś bliskiego. I wiem, co oznacza winić siebie za czyjąś śmierć.
Patrzył na nią spod ciężkich powiek.
- Pani siostra była niesprawna?
- Cierpiała na zanik mięśni - odparła Aubrey, sama nie wiedząc, dlaczego opowiada mu o Muireall. - I na astmę. W końcu po prostu… umarła z osłabienia.
- Przykro mi. Nie ma już pani żadnej rodziny?
- Nie - wyszeptała. - Tylko Iaina.
Walrafen milczał dłuższą chwilę.
- Czy zawsze odczuwa się takie wątpliwości, gdy nadchodzi koniec? - Przeniósł wzrok na wuja. - Czy zawsze zastanawiamy się, czy można było zrobić coś inaczej? Coś więcej? Teraz obawiam się, że popełniłem błąd, ulegając jego życzeniu, żeby zostawić go tu samego. Lecz w końcu tu spędził dzieciństwo.
Wczoraj gotowa była go oskarżyć, że zaniedbał swojego wuja. Dziś wyglądało to już inaczej. Aubrey ponownie dotknęła jego dłoni.
- A jaki pan miał wpływ na to, gdzie on mieszkał i jak żył? - spytała łagodnie. - Żadnego, jeśli się dobrze zastanowić. On był upartym człowiekiem, milordzie. Proszę mi wierzyć. Toczyłam z nim nieustanne boje o to, żeby się dobrze odżywiał i nie zapił… - Urwała.
- Żeby nie zapił się na śmierć? - domyślił się książę. - Wiem, że często się o to kłóciliście. Czasem trochę się bałem otwierać pani listy.
- Od czasu do czasu padały między nami ostre słowa - odparła trochę asekurancko.
Lecz Walrafen wyglądał teraz w takim samym stopniu pokornie, w jakim jeszcze kilka godzin temu był pewny siebie.
- Może powinienem był nalegać, aby zamieszkał ze mną w Londynie. - Bezwiednie wskazał dłonią leżące ciało. - Nie powinienem był dopuścić, żeby znalazł się w takim stanie, wątły i slaby.
Pokręciła głową.
- Nie był słaby, milordzie - zaprzeczyła łagodnie. - Dusza i ciało to dwie zupełnie różne rzeczy, a major był silny jak nikt inny. Po prostu zamęczyła go choroba.
- Tak pani myśli? - wyszeptał.
Aubrey wiedziała, że stąpa po bardzo cienkim lodzie.
- Milordzie, żołnierz obserwuje to wszystko, co w ludziach najgorsze - powiedziała w końcu. - I musi żyć, mając w pamięci okropności wojny, których my nie jesteśmy w stanie pojąć. To odwaga żołnierzy chroni nas przed tymi okropnościami, lecz oni płacą za to straszliwą cenę. I jeśli nie giną w boju, wtedy czasami umierają w domu, powolną śmiercią. Nie wolno nam o tym zapominać. Musimy pamiętać, jaki mamy wobec nich dług.
- To bardzo mądre słowa, pani Montford. I pełne współczucia. Czy pani mąż był może wojskowym?
Pokręciła głową. Nie ośmieliła się wspomnieć o swoim ojcu, opowiedzieć o jego śmierci. Zamilkli na dłuższą chwilę.
- Dziękuję, pani Montford.
Walrafen odwrócił się i wyszedł. Aubrey została, aby zmówić jeszcze jedną modlitwę. Potem też wyszła. Zaskoczona, ujrzała, że książę nadal stoi w zacienionym korytarzu.
Teraz, bez surduta, Walrafen wyglądał trochę mniej formalnie. Miał na sobie gładką, białą koszulę z podkasanymi do łokci rękawami, odsłaniającymi dobrze umięśnione ręce. Pewnie ćwiczy boks, pomyślała. A przynajmniej uprawia szermierkę. Nagle zastanowiła się, co on właściwie robi, stojąc tu w korytarzu i obserwując ją.
- Chce pan jeszcze zostać, milordzie? - spytała zmieszana. - Mogę odesłać Idę, jeśli pragnie pan zostać sam z wujem.
Ruszył, idąc krok w krok z nią.
- Nie, już skończyłem. Czekałem na panią.
Aubrey wzmogła czujność. Milcząca poufałość, która zaistniała między nimi w salonie, zaczęła blaknąć.
- Długo nie kładzie się pani spać - podjął książę.
- Tak jak pan, milordzie.
Stukot ich kroków odbijał się echem w pustym, kamiennym korytarzu.
- Zorganizowała pani czuwanie przy moim wuju - rzekł cicho. - Dziękuję.
Spojrzała na niego dziwnie, nie zwalniając kroku.
- Niektórzy uważają to za nienormalne, ale dla mnie jest to należyty sposób okazania szacunku.
- Ma to dla pani ogromne znaczenie, prawda?
- Aby wszystko robić należycie? Tak.
Zatrzymał się gwałtownie. Nie mając większego wyboru, zrobiła to samo. Tę część zamku oświetlały kaganki wiszące na ścianach między wysokimi, łukowatymi oknami. W migotliwym blasku świec, Walrafen zajrzał Aubrey głęboko w oczy.
- Ja nie jestem złym człowiekiem, pani Montford - odezwał się cicho.
Na chwilę odebrało jej mowę.
- Nie musi się pan przede mną usprawiedliwiać, milordzie. - Uniosła lekko brwi.
Uśmiechnął się słabo.
- Dlaczego więc, gdy jestem przy pani, czuję się tak, jakbym powinien?
Zesztywniała.
- Proszę o wybaczenie, milordzie, jeśli kiedykolwiek tak się zachowałam.
Najwyraźniej nie chciał jej tak szybko uwolnić z krępującej sytuacji.
- Dlaczego nie powiedziała mi pani. ze jej syn został ranny, gdy zawaliła się wieża?
Ogarnęły ją mieszane uczucia, gwałtowne, nieoczekiwane.
- Byt mojego syna chyba nie leży w sferze pana zainteresowań, milordzie - powiedziała bardziej szorstko, niż zamierzała.
- To nieprawda. On mieszka pod moim dachem. Gdyby nie interesował mnie jego byt, rzeczywiście okazałbym się człowiekiem bez serca, a wtedy miałaby pani powód, aby źle o mnie myśleć. Ale pani nie myśli o mnie źle. Wie pani, co ja uważam?
- To nie moja sprawa, milordzie. - Cofnęła się. Z jednego z nawowych okien padło na jej ramię światło księżyca.
- Zastanawiam się, pani Montford, czy ukryła to pani przede mną, aby nie musiała pani przyznać, że naprawdę mnie to obchodzi - szepnął. - Być może czasami jest pani łatwiej uważać mnie za człowieka bez serca.
- Milordzie, ja w ogóle naprawdę rzadko myślę o panu.
- Czyżby? - uniósł brew. - Przykro mi to słyszeć.
Przybladła, zrozumiawszy, co właśnie powiedziała.
- Chciałam rzec, milordzie, że staram się pilnie wypełniać moje obowiązki, aby wszyscy byli zadowoleni. Lecz poza tym…
- Tak, tak - przerwał jej łagodnie. - Nie kłóćmy się. Jestem wdzięczny za pani dobroć. I chcę, aby pani wiedziała, że przykro mi z powodu pani syna. Do tego wypadku przyczyniło się moje zaniedbanie, a tego nigdy sobie nie wybaczę.
Spuściła wzrok na podłogę.
- Iain jest tutaj wbrew pana woli, milordzie - szepnęła. - Przecież ja o tym wiem.
- Pani Montford. Pani syn jest mile widziany w moim domu - powiedział cicho. - Zawsze tak było. I pragnę, aby całkowicie wyzdrowiał.
Aubrey zwalczyła nagłą, niezrozumiałą potrzebę ucieczki.
- Doktor Crenshaw zapewnia mnie, że wyzdrowieje. Teraz muszę pana pożegnać, milordzie. Muszę iść do kuchni. - Ukłoniła się jeszcze raz, po czym szybko zawróciła, żeby odejść.
Giles stanowczo położył dłoń na jej ramieniu. Poczuł, jak zadrżała pod jego dotykiem.
- Proszę zaczekać - szepnął.
Oczywiście usłuchała. Wszak pracowała dla niego.
W połyskującym świetle Giles uważnie obserwował jej twarz, każdy jej ruch. Czasami wydawało mu się, że dostrzega w niej radość, która jednak nigdy do końca nie przebijała na zewnątrz. Z drugiej strony: kimże on był, aby oceniać radość u innych ludzi?
- Aubrey - powiedział cicho. - To pani imię, prawda? W moim odczuciu jest wyjątkowo piękne.
Patrzyła nań długo, z ukosa, lecz nie odezwała się. Uniósł niepewnie rękę, lecz zaraz ją opuścił.
- Chcę popatrzyć na panią przez chwilę - odezwał się chrapliwie. - Pani jest… w ciągłym ruchu. Lub też ciągle chowa się pani w cieniu. Ciągle… och, sam już nie wiem, coś mnie frustruje.
Nie odpowiadała, a on wytrzymał jej spojrzenie.
- Czy mogę zadać pani dziwne pytanie? Wyczuł jej zaniepokojenie.
- Tak?
- Wczoraj w mojej sypialni… - Urwał i przełknął z wysiłkiem. - Czułem, że jest coś… sam nie wiem… coś, co przeskoczyło między nami. To było wtedy, gdy podawałem pani kawę. Chciałem spytać, czy… pani też coś czuła?
Wolno pokręciła głową.
- Nie - mruknęła. - Niczego sobie nie przypominam.
Wciąż stała posłusznie w świetle księżyca, wyprostowana, z kręconymi włosami wokół twarzy, ze znużeniem w pięknych, mądrych oczach. Był pewien, że wie, o czym myślał.
Pragną! jej.
Jak to możliwe, na Boga, że zbliżają się do tego tak szybko, on i jego wyniosła gospodyni? Jeszcze dziś rano grała mu na nerwach. O zgrozo, przecież jest jego służącą.
Lecz służba mogła być mieczem obusiecznym. Znowu omiótł ją wzrokiem i poczuł, jak przytłacza go władza. Władza, jaką miał nad jej życiem i zapewnieniem jej środków na utrzymanie. Nigdy nie czerpał przyjemności z wpływów, jakie przynosiła mu jego pozycja. Nie czynił tego również teraz, lecz tylko klasztorny mnich mógłby nie zwrócić uwagi na to, że mógł mieć wszystko, gdyby tylko poprosił. A może raczej gdyby po prostu sobie wziął - to było bardziej uczciwe postawienie sprawy. Była to straszliwa, podniecająca, niemalże przyprawiająca o mdłości pokusa.
Pomyślał, że płakała w czasie nocnego czuwania. W nikłym świetle widział ślady łez, ledwie odznaczające się na tle alabastrowej skóry. Na Boga, musiał się tego dowiedzieć. Co ona o nim myśli? Czy go nienawidzi? Czy coś do niego czuje? Czy kiedykolwiek została kochanką wuja?
Nie, to już nie było żadną kwestią. Teraz chodziło o to, czy zostałaby jego, Gilesa, kochanką. Czy czułaby obrzydzenie, wchodząc do jego łoża? Jak bardzo zależy jej na stanowisku? Jego myśli podążały w takim kierunku, że poczuł ciarki na plecach. Wizyta w Cardow stawała się koszmarem. Jak to możliwe, że szarpią nim tak różne, rozdzierające emocje? Jak to możliwe, że czuje zarazem żal i pożądanie? Winę i skruchę?
Nie wiedział tego. Miał tylko świadomość, że Aubrey przemawia do jakiejś ogromnej pustki, która istniała w jego wnętrzu. W słabym świetle księżyca napawał się jej widokiem, poczuł, że nie może oddychać, poczuł twardnienie w kroczu. Nie mógł się powstrzymać: uniósł dłoń i pogładził ją po policzku.
- Pani Montford - szepnął. - A czy teraz pani coś czuje?
Nie poruszyła się, nie przemówiła, ale też nie spuściła wzroku. Przeciwnie, patrzyła mu prosto w oczy. Lecz mimo to czuł, jak ona drży pod jego dotykiem. Usłyszał jej przyspieszony oddech, patrzył na drgające płatki nosa. I nagle zdał sobie sprawę, że pragnie Aubrey Montford bardziej, niż kiedykolwiek kogoś lub czegoś pragnął. W takim stopniu, że gotów był zrobić coś, co zawsze z obrzydzeniem obserwował u innych mężczyzn: zmusić słabszą osobę do poddania się jego woli. Nie fizycznie, lecz subtelnie, wykorzystując swoją władzę i wpływy.
Nie. Nie zrobi tego. To byłoby szaleństwo. Nie znał jej, nie wiedział nawet, czy mógłby jej w pełni zaufać. Co więcej, jakiś instynkt mówił mu, że ona coś ukrywa. A jednak nawet najszlachetniejsze życiowe zasady, sprawy, o które najbardziej usilnie walczył, teraz wydawały się blaknąć w porównaniu z ogarniającym go pożądaniem. Przenikały go dzika żądza i piekący do żywego wstyd, pulsując niczym krew w żyłach. Po raz pierwszy w życiu Giles w pełni zrozumiał, jak niebezpieczne może być tak niepohamowane pragnienie.
Trzeba było to skończyć. Opuścił rękę.
- Pożegnam już panią - odezwał się cicho. - Dziękuję za posługę, którą oddala pani tej nocy mojemu wujowi. To przejaw wielkiego szacunku.
- On był człowiekiem, który zasługiwał na wielki szacunek - powiedziała.
Aubrey nie zeszła do kuchni. Zła i wstrząśnięta do głębi czekała, aż książę zniknie w czeluściach klatki schodowej, potem zaś udała się do swojego saloniku. Zanim tam dotarła, trzęsła się, jakby ogarnięta jakąś chorobą. Po raz pierwszy, jak sięgała pamięcią, nie poszła od razu do małej sypialni Iaina, aby upewnić się, że chłopiec spokojnie śpi. Zamiast tego drżącą dłonią postawiła czajnik na piecyku i usiadła przy biurku, splatając dłonie między kolanami.
O Boże, pomyślała i zacisnęła mocno oczy. Czy uda się jej to przeżyć? Ostatnie spotkanie było najgorsze ze wszystkich. Jak to możliwe, żeby mężczyzna zachowywał się tak dwulicowo? Jak on mógł z jednej strony być taki skromny i honorowy - zwłaszcza gdy oczekiwała bardziej lordowskiej pogardy - z drugiej zaś patrzyć na nią z takim ogniem w oczach? Aubrey rozchyliła powieki i poczuła ciepło jego dotyku na policzku. A teraz ponownie nawiedziły ją pytania, które zadawał jej rano w swojej sypialni.
Czy jest jakiś powód, dla jakiego uważa pani, że nie będzie w stanie zaspokoić moich potrzeb? Lub służyć mi w każdy możliwy sposób?
Już wtedy zastanawiała się, czy w tych słowach jest ukryte głębsze znaczenie. Przypomniała sobie, jak spojrzała na niego, na jego niekompletny strój, na piękne zimne jak lód oczy i szczecinę zarostu, który kładł się cieniem na nienaturalnie pięknej twarzy - i poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg. Lecz nic nie powiedziała. Nic poza skromną obietnicą, że się postara. Bo nie miała wyboru.
Po prawdzie teraz też go nie miała. Gdyby lord Walrafen zapukał teraz do jej drzwi i kazał jej przyjść na górę do jego łoża, nie miałaby żadnej deski ratunku. Mógł jej kazać wszystko. Wszystko. Ta myśl przyprawiła ją o kolejne drżenie, sama nie wiedziała dlaczego. Wyobraziła sobie, jak leżą razem nago pośród skotłowanej pościeli na jego szerokim łożu z baldachimem. Ta wizja przyniosła ze sobą upokorzenie i niepokój, którego nie umiała do końca zrozumieć.
Aubrey nie była naiwna. Takie rzeczy dzieją się w wielkich domach każdego dnia. Książę przynajmniej nie jest żonaty, nie byłoby więc cudzołóstwa. To mała pociecha. A gdyby po prostu odmówiła mu, czy od razu by ją wyrzucił? Czy po prostu przekazałby ją w łapy tego sędziego pokoju o paciorkowatych oczkach, aby postąpił z nią wedle swego uznania? I jak długo zabrałoby Higginsowi odkrycie prawdy?
Morderczyni. Już kiedyś nosiła to miano jak pętlę na szyi i nadal czuła na sobie jego brzemię. Drugi raz przylgnie do niej z jeszcze większą łatwością. Może powinna zabrać Iaina i uciekać? Zaoszczędziła trochę pieniędzy, wciąż miała kilka klejnotów po matce. I zegarek. Lecz ten należał do Iaina, poza tym byłoby niebezpiecznie sprzedać go teraz. Aubrey czuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Czuła się osaczona, unieruchomiona. Z pewnością ucieczka oznaczałaby przyznanie się do winy.
Dawno temu przysięgła przy łożu śmierci Muireall, że zaopiekuje się Iainem jak własnym dzieckiem. Że będzie go chronić bez względu na cenę. Z radością - nie, wręcz z zapałem - podjęła się tego zadania. A lord Manders, bogaty, prowadzący hulaszczy tryb życia, był zadowolony, że ktoś inny go wyręczy. Ktokolwiek. Wychowanie wątłego, cierpiącego na astmę dziecka - szczególnie takiego, które o wiele za bardzo przypominało swoją zmarłą matkę - nie było jednym z jego życiowych priorytetów. Aubrey natomiast podjęła szybkie działanie, być może zbyt szybkie, aby go ukarać.
Lecz nawet lord Manders nie zasłużył na to, co mu się przydarzyło. Prawdziwy koszmar, powtórka historii o Kainie i Ablu. Tyle w niej było zawiści i kipiącej złości. Obserwowanie. Spiskowanie. Bogactwo, ziemia, majątek wykraczający poza wyobraźnię większości ludzi - wszystko to należało do lorda Mandersa. W drodze dziedziczenia. A teraz należało do jego syna.
Lecz Iain nie mógł jeszcze rościć sobie praw do spuścizny. A to przesądzało wcześniejszą kwestię: co jest teraz najlepsze dla Iaina? Oczywiście, pozostanie w Cardow. Chłopiec czuł się tu dobrze, nie chorował; z dala od zakopconego i zimnego Edynburga, a na brzegu czystego morza w Somerset chłopiec rozkwitał. Ponadto lord Walrafen mógł ich ochronić. Owszem, miał co do niej pewne podejrzenia, lecz nie była w jego oczach morderczynią, tyle przynajmniej wyczytała z jego twarzy. Mogła ten fakt spożytkować. A także wykorzystać Walrafena, czyż nie? Czy zabiłoby ją, gdyby z konieczności mu się oddała? I czy byłoby to aż tak obrzydliwe?
Boże! Obawiała się, że wcale nie czułaby obrzydzenia. Nie podobały się jej - a raczej za bardzo podobały - doznania, jakie wywołał w niej jego dotyk. Doznania ciepłe, zdrożne, pokrętne, z pewnością wspaniałe i grzeszne. Lecz Aubrey nie bała się grzechu. Popełniła ich wiele w swoim krótkim, dwudziestosześcioletnim życiu, i zmuszona sytuacją, popełniłaby kolejne. Poza tym wcale nie myślała o swoim bezpieczeństwie. Bo i po co? Jej dawne życie i przyszłość, jakiej kiedyś z radością oczekiwała, stały się już tylko marzeniem. Minie jeszcze sporo lat, zanim Iain będzie w stanie wziąć swój los w swoje ręce.
Znów pomyślała o lordzie Walrafenie, o przyjemności, jaką obiecywał jego dotyk. Wystraszyła się, że straci Cardow, który stał się jej ustroniem. Wystraszyła się też samej siebie. Tęskniła za dotykiem drugiego człowieka. Za kimś, kogo mogłaby z wzajemnością przytulić. A czasami, gdy zaglądała Walrafenowi w oczy, powstawało w niej pragnienie zupełnie innego dotyku. Tak, był przystojny i zapewne dobrze o tym wiedział. Był też znacznie młodszy niż oczekiwała, miał niewiele ponad trzydzieści lat.
Nie wiedzieć czemu, spodziewała się starszego, bardziej nadętego mężczyzny. A tymczasem książę okazał się szybki i przebiegły. Był wysoki, szeroki w barkach, lecz trochę jakby zbyt szczupły. Miał niemal czarne włosy bez odrobiny siwizny, gładką twarz o wydatnych, pięknych rysach. Wysokie czoło. Cienki nos. Arystokrata z krwi i kości. A w dodatku mężczyzna przywykły do tego, że osiąga swoje cele. W jego lśniących, szarych oczach nie było nawet cienia uśmiechu, lecz potrafił jednym aroganckim spojrzeniem ogarnąć wszystko dookoła.
Nie, nie uszło jej uwagi to, w jaki sposób wodził za nią wzrokiem, gdy mijali się na korytarzach. Nie uszedł jej uwagi ów przepływ emocji między nimi, gdy dotknął jej dłoni rano w sypialni. O tak, odczuła to.
Nie jest złym człowiekiem.
Tak jej dziś powiedział. O dziwo, już wcześniej sama zaczęła w to wierzyć. Było mu przykro z powodu Iaina. W to też wierzyła. Widziała, jak pochylał się nad ciałem wuja i długo się modlił. To nie było udawanie. Widziała jego nabrzmiałe łzami oczy.
Nie był złym człowiekiem. Na wiele sposobów był człowiekiem dobrym. Bóg jeden wie. ze widziała gorszych. Co więcej, Walrafen to jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Anglii. Mógłby być z niego potężny sprzymierzeniec. Mógłby? Walrafen był człowiekiem z zasadami, człowiekiem, który poprzysiągł przestrzegać prawo, a ona złamała już wiele z jego paragrafów.
W czajniku zagotowała się woda. Automatycznie wstała, żeby zrobić herbatę. Wreszcie przestała się trząść. Rozsądek - jak zwykle - pomógł jej zwalczyć strach. Zimne, racjonalne myślenie. Przetrwa to. Pogodzi się z sytuacją i zrobi to, co konieczne. Iain będzie bezpieczny. Wszystko jakoś się ułoży. Trzeba w to uwierzyć.
Zresztą Walrafen nie zabawi długo w Somersct. Przecież nienawidzi Cardow. Niewątpliwie to odosobnienie, które ona pokochała, dla niego musi być śmiertelnie nudne. Gdy tylko wszystkie sprawy związane z wujem zostaną załatwione, powróci do pełnego przepychu londyńskiego życia, wraz z lady i lordem Delacourt. Pewnie miną kolejne trzy lata, nim lord Walrafen wróci do rodzinnego gniazda. To było pocieszające. Jeśli to się wymknie spod jej kontroli, chyba oszaleje.
Rozdział 6
W którym lord Walrafen źle się zachowuje
Gilesowi szybko minął dzień pogrzebu Eliasa. Tyle dobrego można było powiedzieć o dniu tak bardzo przepełnionym bólem. Zgodnie z oczekiwaniami pogrzeb okazał się smutną ceremonią, zważywszy okoliczności śmierci Eliasa i drążące Gilesa poczucie winy, którym obciążony schodził ze wzgórza na cmentarz. Co gorsza, przeciągłe zawodzenia ciotki Harriet, gdy wyprowadzono trumnę, zdawały się lecieć z wiatrem po całej okolicy. Giles wmawiał sobie, że jej żal jest szczery, że rozdziera ją cierpienie, bo oto chowa ostatniego ze swoich braci - lecz sam do końca w to nie wierzył.
Nie musiał długo znosić jej teatralnego występu. Następnego ranka Cecilia wraz z pomysłową panią Montford spakowały wszystkich jego krewnych i wysłały ich w drogę po zboczu Cardow Tor, zaopatrując podróżnych w podnóżki z rozgrzanych cegieł i wiklinowe kosze z lunchem. Giles ze smutkiem stwierdził, że za nikim z nich nie będzie tęsknił.
Stał w swoim gabinecie, patrząc, jak ostatnia kareta, należąca do ciotecznego wuja Fredericka, z głośnym dudnieniem pokonuje zwodzony most i znika za zakrętem. Nagle rozzłościł się, że jego rodzina tak bardzo oddaliła się od siebie, zarówno geograficznie, jak i emocjonalnie. W ciągu tych ostatnich kilku dni bardzo potrzebował szczerego pocieszenia. I podtrzymania na duchu, dobrej rady. Tymczasem samodzielnie dźwigał brzemię tego smutku, tak jak każdego innego smutku w swoim życiu.
Był okres, dość krótki, kiedy zwrócił swe uczucia do Cecilii. Lecz teraz ona miała męża i dwóch wspaniałych synów. Giles podjął stanowczą decyzję, że gdy założy rodzinę, nie będzie w niej miejsca na kłótnie i oziębłość, i wtedy zawsze będą razem. Kiedyś w Cardow mieszkały całe armie ludzi. Na pewno w jego murach pomieszczą się dwie czy trzy duże rodziny, by w spokoju razem żyć.
Nagle zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w ciągu dwudziestu lat pomyślał o Cardow jak o domu. I po raz pierwszy rozważał pozostanie w zamku lub zamieszkanie tu z rodziną. Pierwszy raz od momentu, gdy ojciec sprzątnął mu sprzed nosa Cecilię, poważnie zastanawiał się nad własną przyszłością w kwestii życia osobistego. Swoją karierę parlamentarną tworzył z ogromnym zaangażowaniem. Był posłem w Izbie Gmin, potem przeszedł do Izby Lordów. Cieszył się zaufaniem króla i jego doradców. Zdążył już odrzucić kilka rządowych stanowisk, włączając Lorda Pieczęci. Cierpliwie czekał na właściwe miejsce, które da mu władzę. Nie czynił jednak żadnych planów dotyczących osobistego życia.
Znajdź sobie żonę, powiedział mu Max.
Niewątpliwie Giles potrzebował dziedzica. Miał trzydzieści trzy lata i po prawdzie nie wiedział, czy kuzyni, z którymi dawno stracił kontakt, wciąż żyją. Być może są łajdakami, rabują banki, może to maklerzy. Albo kowboje. Ameryka jest pełna takich ludzi. I nagle okazało się, że wcale nie ma ochoty narażać Cardow i swojego książęcego majątku na takie ryzyko.
Wpatrywał się w jesienny poranek, który tym razem nie był mglisty, i obserwował łódź rybacką płynącą w górę kanału. Tak naprawdę to nie widział się w roli męża. Co za wstyd. Dopiero co wykłócał się o kobietę, swoją gospodynię. Kobietę, której ledwie dotknął. Oczywiście miał więcej kochanek niż był w stanie zliczyć, lecz emocje, jakie czuł wobec pani Montford - nie, wobec Aubrey - były skomplikowane i niejednoznaczne.
Od momentu przybycia do Cardow czuł jej obecność. Tu, w jego domu. Tak, jakby stała się jego częścią. Niemalże wyczuwał, jak przemieszcza się z miejsca na miejsce, wypełniając swoje codzienne obowiązki. Często jego zmysły wyostrzały się tuż przed jej wejściem do pokoju lub pojawieniem się zza zakrętu korytarza, zanim jeszcze usłyszał ciche pobrzękiwanie kluczy, które nosiła u paska. A wtedy ogarniała go dziwna, niedająca się nazwać tęsknota, skręcająca mu trzewia. To było… takie pierwotne. Bolesne. Zapierające dech. Lecz on skrywał te odczucia, chował je głęboko, chociaż zawsze mu towarzyszyły, nawet gdy myślał o czymś innym.
I właśnie wtedy, jakby po to, aby mu przypomnieć, że powinien pomyśleć o czymś innym, stojący na kominku zegar wybił dziewiątą, a do pokoju wszedł energicznym krokiem Ogilvy, dzierżąc w dłoni plik papierów.
- Dzień dobry, milordzie - powiedział rześko. - Mamy dziś przed sobą dużo zajęć.
Giles popatrzył na materiały, które Ogilvy wykładał na biurku, i pomyślał z niechęcią, że myślenie o Aubrey będzie musiał zepchnąć gdzieś w zakamarki swojego umysłu, gdzie jednak będzie ono kiełkować przez resztę dnia. Jaka szkoda, że nie może po prostu się z nią ożenić. W końcu to ją chciałby zaciągnąć do łóżka. Z pewnością ta kobieta miała w dobie ducha i poczucie niezależności, co czyniłoby z niej świetną żonę dla polityka. Niestety, arystokrata z politycznymi ambicjami nie może ożenić się ze swoją gospodynią.
- No więc, Ogilvy, co mamy dziś w planach? - Giles zmusił się do uśmiechu.
- Sędzia pokoju pragnie spotkać się z waszą lordowską mością w dogodnej dla pana chwili, milordzie. Pan premier prosi o sprawdzenie swojej odpowiedzi na propozycje lorda Greya, dotyczące reformy parlamentarnej. Potem jest przewidziany lunch z lordem i lady Delacourt. A o drugiej ma pan, milordzie, do przejrzenia rachunki domowe i księgi majątkowe z panią Montford.
Ach! Nareszcie coś, na co warto czekać. Popołudnie sam na sam ze swoją zdobyczą.
Aubrey denerwowała się. I to bardzo. Chodziła tam i z powrotem po swoim salonie, przesuwając wilgotne dłonie po sukni, ten człowiek - Higgins, sędzia pokoju - cały poranek spędził w zamku. Przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, żeby nie kręcić się tu w dniu pogrzebu majora. Dziś jednak koniecznie chciał jeszcze raz wszystkich przesłuchać. Zakłócił jej codzienną rutynę, niepokoił służbę, wywołując kolejne plotki. A teraz zbliżała się już druga.
O drugiej sprawy przybiorą jeszcze gors/y obrót. Lord Walrafen będzie przeglądał jej rachunki. Nie miała obaw, jeśli chodzi o prowadzoną przez siebie księgowość, gdyż ta była wzorowa. Nie bała się też, że Walrafen znajdzie jakiś błąd w jej zarządzaniu domem czy majątkiem. Oczywiście, mógł dać jej szorstki wykład na temat jakiegoś bzdurnego wydatku, lecz w końcu zrobi to, co zwykle: zmięknie, przeprosi i przyzna jej rację. A ona miała rację. Prawie zawsze. Aubrey zamknęła oczy i próbowała to zapamiętać.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, odwróciła się więc i ujrzała go. Szerokie barki wypełniały niemal cale wejście.
- Dzień dobry, pani Montford - powiedział cichym, lecz władczyni głosem.
- Dzień dobry, milordzie - wydusiła z siebie. - Księgi są przygotowane.
Wszedł do pokoju, wypełniając go swoją osobą. Dzisiaj książę miał na sobie typowy strój na wieś: wysokie, wypolerowane buty, bufiaste bryczesy i ciemnobrązowy surdut, który pasował na niego jak ulał. Z błyszczącymi, szarymi oczami i twardą, gładko ogoloną twarzą, wyglądał w każdym calu jak bogaty, arogancki arystokrata.
Przez moment te błyszczące oczy zatrzymały się na niej, aż poczuła ciepło spływające na policzki. Przywołując się do porządku, zaprowadziła go w drugi koniec pokoju i grzecznie wskazała dwie sterty ksiąg: zielone dotyczyły majątku, brązowe rachunków domowych.
Czuła się bardzo niezręcznie, stojąc obok niego nad małym biurkiem. Może dlatego, że zawsze nosił tak prosto uszyte ubranie, nigdy nie zdawała sobie sprawy, jakim jest rosłym mężczyzną. Mimo że dość szczupły, miał jednak szerokie ramiona, pod którymi na pewno nie kryły się poprawiające ich kształt poduszki. Pachniał mydłem i kosztowną kolońską wodą. Aubrey była wysoka, lecz on przewyższał ją o dobre dziesięć centymetrów. Miał długie palce i szybko poruszające się dłonie. Miał też bystry umysł. Z łatwością pojął jej sposób księgowania, wreszcie zakołysał się na piętach, obserwując Aubrey. Próbowała się uśmiechnąć.
- Jak pan widzi, milordzie, stosujemy standardowe wpisy dla rachunków domowych oraz zmodyfikowany system podwójnych wpisów dla rachunków majątkowych, które są bardziej skomplikowane i obejmują różne formy przychodów.
- Dla mnie to wszystko jest jasne jak słońce, pani Montford - powiedział miękko. - Dobrze sobie pani radzi z liczbami.
Cofnęła się o krok.
- Dziękuję. Czy mam zadzwonić po lokaja? Mogę się obejść kilka dni bez tych ksiąg. A w gabinecie, milordzie, będzie pan mógł łatwiej studiować rachunki w każdej wolnej chwili.
Zmrużył oczy, taksując ją wzrokiem.
- Ja nie mam wolnych chwil, proszę pani - powiedział cicho. - Chcę to zrobić tutaj i teraz. Czy to stanowi problem?
Tyle w kwestii wcześniejszego planu. Starała się nie okazać zdenerwowania.
- Oczywiście że nie, milordzie. Co będzie panu potrzebne? Ołówki? Papier?
Wskazał trzymany pod pachą foliał.
- Herbata - powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. - Dzbanek mocnej herbaty i trochę mleka. Czy to stanowi problem?
Jeszcze bardziej się zarumieniła.
- Oczywiście że nie, milordzie.
Podeszła do dzwonka.
- A czy moja obecność w tym pomieszczeniu będzie stanowić jakikolwiek problem? - spytał, jakby próbował ją przygwoździć w mało istotnej kwestii.
- Skądże. - Niezgrabnie postawiła czajnik na ogniu, po czym podniosła mały dzbanek. - Tylko poślę po świeże mleko.
Lord Walrafen usiadł za biurkiem Aubrey i wydał się sobie taki ogromny na jej małym krześle. Lecz gdy tylko dotknęła klamki, rozległo się energiczne pukanie w drzwi i do środka weszła Betsy. Ujrzawszy lorda, zatrzymała się tuż za progiem.
- Nie zwracaj na mnie uwagi - powiedział, wskazując gestem, żeby weszła. - Pani Montford, czy poradzi sobie pani przez chwilę przy swoim stole?
Aubrey odstawiła dzbanek.
- Oczywiście. Wejdź, Betsy. - W wąskim pomieszczeniu była zmuszona przecisnąć się koło lorda Walrafena, by wziąć swój dziennik i ołówek. Zapach Gilesa ponownie podrażnił jej nozdrza. Otrząsnęła się z tego wrażenia, zaś Betsy podeszła za nią do dębowego stołu na środku pokoju. - Czy przeliczyłaś pościel w pokojach gościnnych?
- Tak, psze pani. Zabrałyśmy pościel z dziesięciu łóżek, a jedna poszewka na poduszkę poszła do zaszycia.
- Świetnie. - Aubrey zwilżyła czubek ołówka i usiadła. - A kto zajmie się narzutami? Chcę, żeby wszystko było przykryte w zachodnim skrzydle zanim nadejdzie wieczór.
- Lattie i Ida już prawie skończyły, psze pani. Czy mamy też przykryć draperie?
Aubrey zastanowiła się. Nie było powodu, aby przypuszczać, że w najbliższej przyszłości Cardow odwiedzą kolejni goście.
- Tak, draperie też. Tylko niech Lettie uważa ze szpilkami. I proszę, wyszczotkujcie wszystkie dywany, lecz nie piaskujcie ich ani nie trzepcie, o ile to nie będzie absolutnie konieczne.
- Powiem im, psze pani. A pani Jenks chciałaby się dowiedzieć, co ma powiedzieć rzeźnikowi na resztę tygodnia. Czy mamy zmniejszyć zamówienia?
- Tak, o połowę, bo niemal wszyscy wyjechali - odparła Aubrey. - Lecz możemy mieć jeszcze gości, poza tym są lord i lady Delacourt.
- Oni jutro wyjeżdżają - odezwał się głęboki głos od strony biurka.
Aubrey aż podskoczyła.
- Proszę?
Książę uśmiechnął się nieznacznie.
- Niech pani nie planuje posiłków dla nich po jutrzejszym dniu. Powiedziałem im, żeby na mnie nie czekali.
- Więc pan, milordzie… nie wyjeżdża razem z nimi? - wykrztusiła Aubrey. - Chciałam powiedzieć, planuje pan zostać? Tutaj?
Lord Walrafen lekko uniósł brwi.
- Wolałbym nie przenosić się do gospody - rzekł sucho. - Podobno mają kłopot ze szczurami.
Aubrey wstała tak gwałtownie, że strąciła ołówek na podłogę.
- Wcale nie miałam tego na myśli, milordzie.
Lecz lord Walrafen nagle spojrzał na nią szelmowsko.
- Dlaczego, pani Montford, odnoszę wrażenie, jakby chciała się pani mnie pozbyć?
Spostrzegła, jak jego wargę ogarnia drżenie. Obserwował ją kątem oka, niby to studiując długą kolumnę liczb. Po chwili to drżenie przybrało postać szerokiego uśmiechu. Betsy parsknęła śmiechem.
- Betsy!
Pokojówka poczerwieniała z wysiłku.
- Przepraszam.
Wtedy roześmiał się Walrafen. Naprawdę śmiał się, spoglądając to na Aubrey, to na Betsy. Ołówek wisiał bezwładnie w jego dłoni.
- Sama jest pani sobie winna - powiedział. - Ten wyraz pani twarzy to naprawdę rzecz bezcenna. Wydaje się, że przyjechałem tu, stawiając pani królestwo na głowie, a teraz nie mam dość przyzwoitości, żeby się wynieść, gdy powinienem. Czy nie tak?
- Oczywiście, że nie!
Walrafen wciąż się śmiał.
- Ciekawe, o co pani chodzi? - mówił jakby sam do siebie. - Chyba pani razem z Pevsnerem nie wzięliście się znowu za morski szmugiel? Robili to niektórzy moi przodkowie i nieźle na tym zarabiali.
- Milordzie, będzie pan tu mile widziany tak długo, jak zechce pan zostać - rzekła Aubrey. - Nie sugerowałam nic innego.
Lord Walrafen uśmiechnął się do Betsy.
- Myślę, że ona coś ukrywa, co, Betsy? - Mrugnął do niej. - Co ty na to?
- Chyba najlepiej będzie, jeśli wrócę do pracy - odparła.
- Dobry pomysł - stwierdził książę. - Ale najpierw przynieś mi trochę mleka do herbaty, dobrze? Zdaje się, że pani Montford o mnie zapomniała.
Lecz Giles szybko się przekonał, że pani Montford wcale o nim nie zapomniała. Nie zapomniała o nim w czasie pełnych dwóch godzin, które spędził ukryty w jej saloniku, na zmianę sprawdzając jej księgowość i obserwując ją przy pracy. Jej rozmowy ze służbą były gładkie i profesjonalne. Podobnie jak zapisy w księgach. W niczym nie mógł się dopatrzyć błędu.
Nie uszły też jego uwagi spojrzenia, które rzucała, gdy myślała, że on tego nie widzi. Owszem, spoglądała na niego i to dość często. Między nimi niezaprzeczalnie wisiało napięcie, wręcz namacalne. Jednakże ze zwykłą sobie energią i zaangażowaniem wypełniała codzienne obowiązki. Robiła to z wdziękiem i dużą dozą kobiecości, chodząc po pokoju szybkim, lekkim krokiem, zaś fałdy czarnej sukni szeleściły wokół jej stóp.
Zdał sobie sprawę, że obserwowanie jej sprawia mu przyjemność. Dziś jej gęste, kasztanowe włosy wydawały się bardziej puszyste. Przebywając w swoich pokojach nosiła je odkryte. Jej kształtna szyja mogła być wyrzeźbiona z najbardziej kremowego odcienia marmuru. Jak zwykle miała mocno cofnięte ramiona, a dzięki tej postawie sprawiała wrażenie iście królewskiej elegancji. Od czasu do czasu rzucał jej ukradkowe spojrzenie i patrzył, jak jej twarz się zmienia, gdy służący przychodzili do niej z kolejnymi sprawami. Chwilami marszczyła czoło w konsternacji, lecz raz czy dwa razy uśmiechnęła się, a wtedy w całym pokoju od razu robiło się ciepło.
Przeglądał ostatnią księgę, gdy druga pokojówka, dziewczyna imieniem Lettie, przyszła po czyste obrusy. Patrzył, jak Aubrey podchodzi do jednej z wysokich szaf, stojących wzdłuż ściany, a następnie otwiera ją kluczem z pęku, który nosiła u paska. Wyciągnęła się wysoko ku górze, zaś zaintrygowany Giles obserwował, jak suknia opina jej zachwycającą pupę.
Pomyślał, że chciałby ująć w dłonie te cudowne wzgórki. Poczuł suchość w ustach. Pił już piątą filiżankę herbaty, lecz to nie pomagało. Aubrey podała stertę śnieżnobiałych obrusów dziewczynie, która odwróciła się, aby odejść.
Giles wstał.
- Lettie - powiedział. - Przez następną godzinę proszę nam nie przeszkadzać.
- Tak jest, milordzie. - Aż podskoczyła, zaskoczona.
- Zawiadom o tym służbę domową, jeśli łaska. Muszę wypytać panią Montford w sprawie tych rachunków. Powiedz Betsy, że teraz ona rządzi.
Aubrey rzuciła mu mroczne spojrzenie, lecz nie odezwała się. Lettie złożyła głęboki ukłon, przycisnęła obrusy do piersi i wybiegła z pokoju. Aubrey nadal stała przy szafie. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Giles podszedł i stanął przed nią, aż się skurczyła, oparta plecami o szafę.
- Chyba powinniśmy przenieść księgi na stół, milordzie - odezwała się niespokojnym głosem. - Tam jest więcej miejsca.
- Ja je wezmę. Są za ciężkie dla pani.
Lecz pomimo dobrych intencji - gdyż były dobre, nieprawdaż? - nie uczynił ruchu, aby podnieść księgi. Zamiast tego zbliżył się do niej jeszcze bardziej i wsunął palec pod jej podbródek.
Spojrzała na niego poprzez wachlarz gęstych, ciemnych rzęs, by za chwilę szybko opuścić wzrok. Nagle strasznie zapragnął przywrzeć ustami do jej ust i zanurzyć dłoń w jej gęstych, kasztanowych włosach. Zupełnie jakby jego dłoń miała swoją własną wolę, Giles uniósł podbródek Aubrey i zmusił ją, by znowu na niego spojrzała.
- Pani Montford? - powiedział cicho. - Może powinniśmy przestać bawić się w kotka i myszkę?
Pobladła, jeszcze mocniej opierając się łopatkami o szafę. Tkwiła w pułapce między drzwiami i Walrafenem.
- Cze… czego pan chce ode mnie, milordzie? - szepnęła.
Zbliżył się o kolejny cal, aż poczuł przez surdut jej ciepłe piersi.
- W tej chwili? - przemówił dziwnie zduszonym głosem. - Nie chcę, aby prezentowała mi pani swoje umiejętności w prowadzeniu domu.
Zamknęła oczy, przełykając z trudem.
To sprawiło, że pocałunek stał się nieunikniony. Trzymając ją mocno za podbródek, nachylił do niej usta. Nie walczyła z nim, ale też nie oddala pocałunku. Po prostu stała sztywno, ze stoickim spokojem, gdy dotykał jej wargami, delikatnie gryząc, ssąc, chłonąc jej smak.
Przyszło mu do głowy, że zachowuje się zupełnie nie jak on, lecz jakiś popędliwy, pozbawiony samodyscypliny chłystek. A przecież nigdy taki nie był. To jednak nie miało znaczenia. Ogarnęła go fala niepohamowanego pożądania. Przywar! do niej ciałem, czując jej drżenie, które jednak, jak się obawiał, nie wynikało z podniecenia. Była niemalże jak dziewica, nietknięta przez mężczyznę.
Powinien był przestać w tej chwili. Lecz ten jeden raz w życiu samodyscyplina sprawiła mu zawód. Po prostu desperacko jej pragnął. Znowu wpił się w nią ustami, tym razem wsuwając dłoń w jej włosy nad karkiem, aby nie mogła ruszyć głową.
- Rozchyl usta - szepnął.
Posłusznie spełniła to życzenie, lecz nadał czuł, jak cala drży. Gwałtownie wsunął język w jej usta, kolistymi ruchami wodząc po jej cofniętym języku. Wydawało się, że ona nie umie całować, ale nic miało to znaczenia. Miała ciepłe wargi, lekko korzenny oddech. Jęknął cicho, jeszcze głębiej wciskając się w jej usta. Tak się zatracił w gorączce pocałunku, że niemal nie zauważył, gdy zaczęła reagować. Poczuł, jak małe, delikatne palce obejmują go w pasie. Ogień przeszywał całe jego ciało. I wtedy dotknęła go językiem. Delikatnie, na próbę, lecz nie było wątpliwości.
Ciągle drżąca, wspięła się na palce. To była niewielka reakcja, lecz wystarczająca. Krew uderzyła mu do głowy. Ostrożnie przekrzywiła głowę na bok i sama głębiej wniknęła w jego usta. Ogarnęła go dzika żądza, poczuł w sobie uwolnione z klatki zwierzę. Rzucił spojrzenie w kierunku dużego stołu.
Przez moment rozważał, czy zadrzeć jej suknię i posiąść ją właśnie tam, w jasnych promieniach popołudniowego słońca, które wdzierały się do pokoju. Wyobrażał sobie, jak światło wydobywa z jej włosów czerwony ogień, gdy wyjmie z nich spinki. Wyobrażał sobie jej nagie ramiona, niczym z bladego alabastru, na tle drewnianego blatu, jej obnażone piersi, sterczące, z ciemnymi sutkami. Sięgnął dłonią pojedna z nich.
Ale to nie wystarczy. Tak, to za mało. Przypomniał sobie, że drzwi nie są zamknięte na klucz.
Niemalże w samą porę. Usłyszał za plecami chrobot naciskanej klamki. Aubrey oderwała się od Gilesa, odpychając go.
- Przestań - wydyszała. - Odsuń się!
Odskoczyli od siebie w momencie, gdy do pokoju wszedł Jenks, niosący naręcze długich jak miecze liściastych łodyg, ozdobionych białymi kwiatami. Ogrodnik zaczerwienił się gwałtownie i spuścił wzrok.
O Boże, pomyślał Giles. Stało się.
- Bardzo przepraszam - wymamrotał Jenks. - Kazała pani przynieść i wyłożyć tutaj gladiole, zanim Ida umyje wazony.
- Tak, rzeczywiście. - Aubrey w końcu oderwała się od szafy. - Połóż je na stole. Ja właśnie próbowałam…
- Wyjąć z włosów pająka - przerwał jej Giles. - Widziałem, jak spuścił się z sufitu i chciałem go wyjąć
Pająk? Boże, co za dureń. Jenks nie uwierzył w ani jedno słowo.
- Podobno ukąszenie pająka może być niebezpieczne - dodał niezręcznie.
- Tak, to prawda - ogrodnik podniósł oczy, unikając jednak wzroku swego pana. - Czy będzie coś jeszcze, proszę pani, zanim z Phelpsem wezmę się za żywopłoty?
Giles chwycił swój skórzany foliał i podszedł do drzwi.
- Pójdę już, pani Montford. Moje pytania mogą poczekać.
Nie spojrzała na niego. Była blada jak śmierć.
- Jak, milordzie.
- Dobrego dnia wam życzę - powiedział Giles.
- Połóż te kwiaty, Jenks - usłyszał słowa Aubrey, gdy już wyszedł. - Gdziekolwiek. I idź już.
Giles cicho zamknął drzwi i zawahał się. Na szczęście korytarz prowadzący przez skrzydło, gdzie były pomieszczenia dla służby, okazał się pusty. Zamknął oczy, oparł się o zimną, kamienną ścianę, przyciskając dłoń do czoła. Boże, ależ wszystko popsuł.
Co on w ogóle chciał zrobić? I jak mógł być aż takim nieudacznikiem? Połowa mężczyzn, których znał, zapewne regularnie uwodziła służące. A on został przyłapany w momencie, gdy po raz pierwszy całował swoją gospodynię. Co gorsza, poniżył Aubrey.
W tej chwili zaskrzypiały zawiasy i na korytarz wyszedł Jenks. Giles energicznie odchrząknął. Ogrodnik odwrócił się, mrużąc oczy.
- Nie pomyliłeś się, Jenks - powiedział cicho lord. - Nie będę obrażał twojej inteligencji udając, że było inaczej.
- To chyba nie moja sprawa, milordzie. - Lecz jego mroczne spojrzenie wyrażało co innego.
- Owszem, nie twoja - zgodził się chłodno Walrafen. - Ale jest to sprawa pani Montford.
- Ja nie roznoszę plotek, milordzie, jeśli o to chodzi - rzeki ponuro.
Giles zbliżył się do niego.
- Wiem. Dlatego miałem szczęście, że to byłeś ty, a nie ktoś z domowej służby. Ot, po prostu, zapomniałem się, Jenks. Jak powiedziałeś, to nie twoja sprawa, lecz chciałem, abyś to wiedział.
Ogrodnik zmierzył go wzrokiem.
- Więc powiem panu tyle, milordzie - odezwał się cicho. - Aubrey Montford to dobra dziewczyna. I ma już dość innych kłopotów.
Z tymi słowy nałożył czapkę i odszedł korytarzem, pozostawiając Gilesa w bagnie mieszanych emocji, pożądania, poniżenia, a co najgorsze, całkowitego braku wyrzutów sumienia. Najwidoczniej nie miał dość wyczucia, by wiedzieć, kiedy należy położyć kres dalszym stratom. Jak tylko Jenks znikł mu z oczu, Giles wrócił do jaskini lwa, nie zadając sobie nawet trudu, by zapukać.
Aubrey nie mogła uwierzyć, gdy lord Walrafen ponownie wkroczył do jej pokoju. Czy ten człowiek nie ma wstydu? Czy nie spowodował już dosyć kłopotów? Widocznie nie. Długonogi i piękny w swojej męskości, stąpał po podłodze, jakby była jego własnością. Bo i była.
Wstała z krzesła, które stało przy stole, obserwując go uważnie.
Rzucił swój foliał z arystokratyczną pogardą.
- Odbyłem rozmowę z Jenksem - odezwał się chłodno. - Z jego strony nie będziesz miała żadnych kłopotów.
Coś w niej pękło.
- Ach, więc odbył pan rozmowę z Jenksem? - syknęła, wychodząc zza biurka. - Jakiż wielkopański gest, milordzie. I cóż pan mu powiedział? Żeby już nigdy nie przeszkadzał, gdy pan deprawuje swoje pracownice?
Popatrzył na nią ze zdziwieniem, które szybko przekształciło się w coś innego. Podszedł bliżej, tak blisko, że dostrzegła czarne plamki na jego tęczówkach.
- Droga pani, gdybym chciał ją zdeprawować, to już kilka dni temu ściągnąłbym jej bieliznę do kostek. Ja tylko cię pocałowałem, i to nie bez twojego przyzwolenia.
- Jak pan śmie! - Aubrey zupełnie zapomniała o swoim planie, aby trzymać język za zębami. Współpracować. Zrobić wszystko, żeby utrzymać swoje stanowisko. - Jak pan śmie mnie obwiniać za swoje uchybienie?
Wzruszył ramionami.
- Przykro mi, że poczułaś się zawstydzona. To nie było moją intencją.
- Aha, skoro więc nie mógł pan mi się oprzeć, to wszystko jest do wybaczenia? - stwierdziła cynicznie. - Zapewne ogarnęło pana pożądanie na widok znakomicie prowadzonych przeze mnie ksiąg? A może chodzi o moje umiejętności prasowania obrusów?
- Po prawdzie - przerwał jej - sprawił to twój tyłeczek, Aubrey. Suknia przywiera doń bardzo zapraszająco, gdy sięgasz rękami w górę.
Pobladła.
- Rozumiem - wyszeptała. - Więc niczym dojrzałe jabłuszko mam być zawsze gotowa do schrupania?
Walrafen uniósł brew, słysząc to porównanie.
- Wybacz, moja droga, ale naprawdę sprawiłaś takie wrażenie. Ale może byłem skołowany. Może to nie twój język czułem w ustach?
Instynktownie zamierzyła się ręką, aby go uderzyć.
Uniósł dłoń tak szybko, jak kot, który rzuca się na swoją zdobycz, chwytając jej nadgarstek i przyciągając Aubrey do siebie.
- Nawet o tym nie myśl, moja droga - powiedział niskim, złowieszczym tonem. - Tolerowałem twoją bezczelność już wystarczająco długo.
- Więc przyjmij i to do wiadomości, lordzie Walrafen - odparła groźnym szeptem. - Sama wybieram tego, z kim dzielę loże. Nikt nie będzie mi rozkazywał.
Walrafen już nie wyglądał na dżentelmena. Pociemniało mu w oczach, zacisnął usta. Aubrey nerwowo wciągnęła powietrze, czując woń rozpalonego, rozzłoszczonego samca. Jego kosztowna woda kolońska straciła swój wyrafinowany aromat.
- Co do twojego łoża, Aubrey - szepnął jej gorąco prosto do ucha - może przypomnij sobie, do kogo ono należy? A co do rozkazywania, tak, masz wolny wybór. Więc dokonaj mądrego wyboru.
- A ja sądziłam, że pan jest dżentelmenem.
Odsunął się, omiatając wzrokiem jej twarz.
- Politykiem - poprawił ją. - Prawdziwy dżentelmen nie wiedziałby, co z tobą zrobić.
- A pan to wie?
Podjął wyzwanie. Z płonącymi oczami przygarnął ją do siebie.
- Chyba zaczyna mi się to udawać - powiedział i znowu ją pocałował.
Tamten pierwszy pocałunek ją przytłoczył. A obecny był czystą, wyzwoloną emocją. Burzą gorącej krwi i oślepiającego światła. Walrafen otworzył usta, przycisnął je do jej ust, wsuwając język do środka, a wreszcie przycisnął ją do stołu.
Walczyła z nim, uderzając go rękami po ramionach, odwracając od niego twarz. Gdy to nic nie dało, próbowała go ugryźć. Złapał oba jej nadgarstki i przygwoździł do blatu, przytrzymując Aubrey swoim ciałem. Wyczuła dowód jego pożądania, twardy, niepozostawiający cienia wątpliwości. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały.
Walrafen próbował zaczerpnąć powietrza.
- Nie walcz ze mną, Aubrey - warknął. Jej oddech też był urywany.
- Puść mnie.
Lecz coś w jego oczach ją zaskoczyło. Ujrzała dzikość, gorejące szaleństwo, którego dotąd nie była sobie w stanie wyobrazić. Był w nich także ból. Sprawiła mu cierpienie. A mimo to wyglądał jak mężczyzna, który zawsze dostawał to, czego chce. Igrała z ogniem.
- Puść mnie - szepnęła znowu.
Ale luzując ucisk na jej nadgarstkach, zbliżał do niej usta, a jej oczy, zdradzieckie oczy, powoli zamykały się, wyrażając kapitulację.
- Czy na pewno tego chcesz? - mówił grzesznym, lecz zarazem delikatnym jak jedwab głosem. - Na pewno, Aubrey?
Zesztywniała, leżąc na stole. O Boże! A więc tu tkwi problem? Ona nie była pewna. Każdy ludzki kontakt, każda emocja - tak, nawet pożądanie i gniew - były lepsze od pustki, w której żyła.
To chwilowe wahanie stało się jej zgubą. Książę pocałował ją znowu miękkimi, ciepłymi wargami, które rozpływały się na jej ustach. Miłosna pieszczota. Aubrey tonęła. Zatracała się w zamęcie i pragnieniu. Leniwie przesuwał usta po jej ustach, smakując, muskając, ogrzewając oddechem jej skórę. Wsuwał delikatnie palce w jej włosy z tyłu głowy. Aubrey poczuła, że wszystko się wali.
W końcu zdała sobie sprawę, że uwolnił jej nadgarstki. Przesunął dłoń z jej włosów ku twarzy, dotykając jej, jakby była zrobiona z najdelikatniejszej porcelany. Miał ciepły dotyk, subtelnie i bez wysiłku uniósł ją ze stołu. Objął Aubrey w talii, mocno, bezpiecznie. Nie wiedząc dlaczego, chciała cały swój ciężar i ciężar całego świata złożyć na jego mocnym ciele.
- Aubrey, przepraszam - szepnął jej w usta. - Aubrey…
Znalazł rozchylonymi, gorącymi ustami jej szyję. Jedną dłonią przesuwał po jej krągłych pośladkach, pieszcząc łagodnie. Nie opierała się, a wtedy wolno podwinął jej suknię. Poczuła przez pończochy chłodny powiew. Długimi, ciepłymi palcami chwycił ją pod biodrem, wsuwając je we wklęsłość i przyciągając ją do siebie. Znowu poczuła bijący od niego żar, siłę napiętych mięśni, przebijającą przez ubranie.
Wtem rozległ się stukot końskich kopyt na kocich łbach pod oknem. Z łoskotem zajechał jakiś powóz. Hałas wdarł się do świadomości Gilesa. Jakby powracając ze świata marzeń, uniósł głowę i spojrzał na Aubrey. Rozluźnił dłoń, a suknia opadła swobodnie, zakrywając jej nogi.
Patrzyła na niego długo, milcząco.
- Czego pan chce, milordzie? - szepnęła w końcu.
- Czego pan ode mnie żąda?
Błądził spojrzeniem po jej twarzy, wewnętrznie rozdarty, zakłopotany.
- Sam nie wiem - powiedział jakby do siebie. - Przepraszam. Lepiej… lepiej już pójdę.
Odwrócił się i ciężkim krokiem poszedł do drzwi. Przygarbił się, dłonie mocno zacisnął w pięści. W jednej chwili drzwi otworzyły się, zamknęły, i już go nie było. Aubrey objęła się rękami, podeszła do zimnego paleniska i przyłożyła czoło do półki nad kominkiem. Poczuła goryczkę starego popiołu, gdy mocno, niespokojnie wciągnęła powietrze. Pragnęła go. Tak. Pomimo całej jego wyniosłej arogancji, pragnęła go. Wcale się nie pomylił, odgadując to. Wynikało stąd jasno, że jeśli kiedykolwiek lord Walrafen każe jej przyjść do swego łoża, ucierpi tylko duma. A cała reszta nie będzie miała większych oporów.
Rozdział 7
Interludium w ogrodzie różanym
Krótko przed kolacją Giles znalazł się w zamkowych ogrodach, sam nie wiedząc, dlaczego tu przyszedł. Całe popołudnie nie mógł się uwolnić od poczucia winy i oczekiwania, zupełnie jakby dźgało go jakieś niewidzialne ostrze. Ale czego, na litość boską, oczekiwał?
Wszystkiego. Czegokolwiek. Następnego słowa, które ona wypowie, następnego jej oddechu, po prostu jej widoku, wymiany ukradkowych spojrzeń -każda z tych rzeczy wydawała mu się manną z nieba. Lecz prawda była żałosna. Zatrzymał się i położył dłoń na kamiennym słupku przy furtce, zamykając oczy. Ach, jakże jej pragnął. I ona też go pragnęła, przynajmniej jej ciało. Ten ostatni pocałunek był zupełnie inny, w swym natężeniu o wiele bardziej niebezpieczny.
A jednak użyte przez nią słowo "rozkazywać" dotknęło go do żywego. Dotknęły go jej przypuszczenia, tak mocno, że ze złości chciał jej coś zrobić. Wziąwszy pod uwagę jego despotyczne zachowanie, zasłużył sobie na coś znacznie gorszego. Lecz dlaczego użyła tego zwrotu, skoro jej własne pożądanie było tak bardzo widoczne? Mimo wszystko ją uwiódł, a raczej był bardzo tego bliski. Nie był głupcem, by mieć jakiekolwiek złudzenia co do jej niechęci. Lub też swojego haniebnego zachowania. Dżentelmen nie naciskałby aż tak agresywnie. Dżentelmen nie dopuściłby, aby słowo "rozkazywać" nadal wisiało w powietrzu.
Pomimo obecnych wątpliwości Giles zawsze uważał się za dżentelmena w każdym calu. Może się mylił? A może po prostu napotkał coś, co było w stanie odrzeć go z warstwy dobrego wychowania? Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym.
Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą otoczony murem różany ogród. Porastały go wiecznie zielone rośliny, które pięły się tak wysoko, że z trudem rozpoznał ścianę. Było to idealne miejsce, by na chwilę schować się przed całym światem.
Przy wejściu podniósł ozdobny skobel i pchnął furtkę, która otworzyła się przy wtórze skrzypienia zawiasów. W środku ceglany mur nie wydawał się już taki wysoki, lecz oprócz tego ogród wcale się nie zmienił od czasów jego dzieciństwa. Giles z lubością wchłonął pieprznie-słodki zapach chińskich róż, starannie pielęgnowanych przez Jenksa. Ściany pokryte były gatunkami pnącymi, zaś na pięknie utrzymanych grządkach rosły sztywne krzaczki. Każdy gatunek oznaczono na małej ceramicznej tabliczce, lecz teraz zapach bezlistnych już róż był jedynie wspomnieniem.
Na środku ogrodu stała ta sama fontanna, którą pamiętał z dzieciństwa - trójka pulchnych cherubinków, lejących wodę z dzbanków do okrągłego zbiornika. Poszedł wolno w tamtą stronę po żwirowej ścieżce, włożył dłoń w strumień wody i patrzył, jak spływa mu po palcach, pryska na wszystkie strony jak kropelki deszczu.
Chryste, ale zimna. Tak zimna jak biedny Elias w grobie. Jak cały Cardow. I niemal tak zimna, jak kiedyś wydawała się jego dumna, wyniosła gospodyni. Lecz ona wcale nie była taka, jaka się wydawała. W zadumie odwrócił rękę. Płynąca strumieniem woda rozpryskiwała się o jego dłoń.
- Nie wolno tego robić - odezwał się z głębokiego cienia cieniutki głosik. - Nie wolno rozpryskiwać wody.
Odruchowo Giles cofnął rękę, lecz po chwili przypomniał sobie, że przecież jest tutaj panem i władcą. Minął fontannę i znalazł się w chłodnej głębi ogrodu. Dookoła znajdowały się ustawione parami ławki, a na najbardziej odległej siedział mały, ciemnowłosy dzieciak - może ośmioletni chłopiec, który nawet nie sięgał nogami ziemi.
Teraz zeskoczył z ławki i podszedł bliżej nierównym krokiem. Nie, chłopak wyraźnie kulał. Skonsternowany Giles zrozumiał, że to musi być syn Aubrey. Stając przy ławce najbliższej Gilesa, podniósł swe poważne, niebieskie oczy i odstawił kij krykietowy, którym zapewne wcześniej się bawił.
- Mama mówi, że nie wolno nam bawić się fontanną - rzekł z namaszczeniem. - Nie jest nasza.
Z powodów, których sam nie mógł wyjaśnić, Giles usiadł i gestem wskazał chłopcu miejsce naprzeciwko.
- Wszystko jest w porządku - powiedział cicho. - Jestem lord Walrafen.
- Aha - odrzekł chłopiec, lecz chyba nie zrozumiał znaczenia tego, co usłyszał.
A może to wcale nie miało znaczenia? Giles się uśmiechnął. Nie, to nie miało żadnego znaczenia.
Nie w wielkim wymiarze życia. A teraz zdecydował, że podoba mu się bycie kimś nieważnym.
- Lubisz się tu bawić?
Chłopiec skinął głową.
- Czasami bawię się, że tu jest fort i że atakują Indianie.
Gilesowi zachciało się śmiać.
- Ty musisz być młody Montford - powiedział.
Oczy chłopca zaokrągliły się, jakby nagle zrozumiał, że zapomniał o dobrych manierach. Z opóźnieniem i dość nieśmiało wyciągnął rękę. To, oczywiście, było jeszcze bardziej niewłaściwe, gdyż był dzieckiem służącej. Jednak Giles entuzjastycznie uścisnął jego dłoń.
- Jestem Iain - powiedział cicho malec.
A więc to jest chłopiec, który został ciężko ranny. Chłopiec, na którego Pevsner tak się złościł trzy lata temu. Trzeba przyznać, że przyjęcie gospodyni z dzieckiem u boku było dziwne. Lecz - na ile Giles się orientował - Elias był zadowolony, mając przy sobie tych dwoje.
- A więc, Iain, widziałeś kiedyś prawdziwego Indianina?
Chłopiec pokręcił głową z trochę smutną miną.
- Nie, ale oni są odważni i dzicy. Mieszkają w Ameryce. A czy pan tam był?
- Niestety nie. - Giles uniósł wzrok na mury Cardow, teraz szare na tle błękitnego nieba. - Ale kiedyś mieszkałem w tym zamku. Do czasu, aż byłem w twoim wieku.
Chłopiec popatrzył na niego ciekawie.
- A potem dokąd pan pojechał?
- Pojechałem… - Do piekła i z powrotem. Powiedział jednak co innego. - Wyjechałem do szkoły. Ojciec uznał, że tak będzie najlepiej dla mnie.
- Aha. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi wyjechać. Ale lubię szkolę.
Giles zmusił się do uśmiechu.
- Moja mama też nie chciała, abym wyjeżdżał - wyrzekł. - Chodzisz do szkoły w miasteczku?
Chłopiec przytaknął.
- Jestem dobry z arytmetyki.
- Zupełnie jak twoja mama! - zauważył Giles. Uważnie przejrzał prowadzone przez nią księgi, które były w absolutnym porządku. Jeśli nawet Aubrey była nieuczciwa, on nie znalazł na to żadnych dowodów. Z pewnością umiała mnożyć pieniądze. Jego majątek zaczął przynosić ładny zysk, stawiając Gilesa w godnej pozazdroszczenia pozycji bogatego człowieka, który jest na najlepszej drodze, by się stać obrzydliwie bogatym człowiekiem.
Chłopiec milczał.
- Wiesz, Iain - odezwał się Giles, omiatając wzrokiem otoczenie. - Gdy byłem mały, ten ogród często zamykano. Ale czasem udało mi się tu wśliznąć. Mój wuj Elias wychodził ze mną i sadzał mnie sobie na barana, żebym mógł przeleźć przez mur.
Znowu oczy Iaina się zaokrągliły.
- To bardzo wysoko.
Giles mrugnął do niego.
- Umiałem zsuwać się po kracie, po której pięły się róże - wyznał. - Tylko zewnętrzna ściana była trudna do pokonania.
Chłopiec popatrzył na niego z podziwem.
- Znałeś mojego wuja? - spytał nagle i zastanowił się, po co w ogóle prowadzi tę rozmowę. Ale teraz było już za późno. - Major Lorimer był moim wujem.
Iain spoglądał na niego z kamienną twarzą.
- Nie wolno mi było niepokoić majora. Poza tym on już nie żyje. Mama mówi, że jego ciało jest… wystawione w sali. Żeby ludzie mogli wyrazić mu szacunek. Kazała ubrać go w mundur.
Giles przełknął z trudem.
- Tak, wyglądał w nim wspaniale. A wczoraj go pochowaliśmy, więc już nie leży w sali.
- Aha. - Iain najwyraźniej musiał przetrawić tę informację. - W każdym razie mama powiedziała, że major był bardzo odważny. Był sławnym bohaterem wojennym. Potrzebował dużo odpoczynku. Dlatego nie mogłem go niepokoić.
Giles doznał szoku, czując, jak łzy napływają mu do oczu.
- Tak, Iain. On był bohaterem wojennym. Wielkim bohaterem.
Iain wzruszył ramionami.
- Chyba każdy żołnierz jest zmęczony. Czy był miłym wujem?
- Nie słyszałem o lepszym. - Ogarnięty emocjami, zrozumiał, że taka właśnie jest prawda. Elias był najlepszym wujem, o jakim mógł marzyć mały chłopiec. Lecz potem poszedł na wojnę i wrócił cały w strzępach.
To ich odwaga chroni nas przed tymi okropnościami, lecz nasi żołnierze płacą za to straszliwą cenę. Tak powiedziała pani Montford.
W tych pełnych pasji słowach było coś, co nawiedzało Gilesa, jakby ukryta była w nich poważniejsza treść. Lecz jedno było pewne. Prawda bolała niemiłosiernie.
- A czy ty masz ulubionego wuja? - spytał Giles. Wciąż miał ściśnięte gardło. - Mówię ci, oni są warci tyle złota, ile sami ważą.
Chłopiec milczał dłuższą chwilę.
- Miałem wuja - odpowiedział w końcu. - Dawno temu.
- To dobrze - uśmiechnął się Giles. - Jak się nazywał?
- Fergus. Fergus McLau… - Iain nagle znieruchomiał. - Nie, jakoś inaczej. Zapomniałem.
- To się zdarza.
- Chyba tak.
Obaj czuli się trochę niezręcznie. Giles zmienił temat.
- Masz tu ładny kij do krykieta. Grywasz?
Iain wzruszył ramionami.
- Znam reguły, ale nie umiem uderzać kijem.
Giles poklepał go po kolanie.
- Nauczysz się. Kiedyś umiałem nieźle rzucać piłką. Jakieś dwadzieścia lat temu. Ale chyba nie wszystko zapomniałem. Może któregoś dnia poćwiczymy razem.
Iain się rozpromienił.
- Bardzo chętnie.
- A teraz życzę ci miłego popołudnia w ogrodzie. - Giles mówił weselej, niż się czuł. - Muszę już iść, obowiązki mnie wzywają. - Uderzył się dłońmi po udach i wstał. Lecz, tak jak to czasem się zdarzało, lewe kolano trochę ugięło się pod nim. Kulejąc, musiał zrobić dwa kroki do przodu, aby odzyskać równowagę.
- Pan kuleje - powiedział Iain. - Ja też.
Giles znowu poczuł niesmak. Odwrócił się do niego.
- Słyszałem, że zostałeś ranny, gdy zawaliła się wieża. Bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że wkrótce będziesz normalnie chodził.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- Tak - odparł bezbarwnym głosem. - Tak powiedział doktor Crenshaw. A czy pan został ranny w czasie upadku?
Giles próbował się uśmiechnąć.
- Nie. Zostałem postrzelony.
Iain zrobił wielkie oczy.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Giles mrugnął do niego.
- A kto pana postrzelił - spytał chłopiec, ogarnięty przerażeniem. - Rzezimieszek?
- Nie, przemytnik - szepnął ponuro Giles.
- Naprawdę?
Giles mimo wszystko postanowił opowiedzieć tę historię.
- Tak. Dostałem kulę na ciemnej ścieżce nad graniczną rzeką. To było bardzo pechowe miejsce.
Oczy Iaina zrobiły się jak spodki.
- I pan też strzelił? Zabił go pan?
Giles uśmiechnął się.
- To była kobieta. Nigdy nie wolno odwracać się plecami do rozgniewanej kobiety, bo one mogą być bardzo niebezpieczne. Nie zabiłem nikogo. Ale to było porywające przeżycie.
- A co potem się stało? Chciałbym usłyszeć całą opowieść.
Giles pokręcił głową.
- Teraz muszę przebrać się przed kolacją, bo w przeciwnym razie pan Jenks będzie bardzo niezadowolony. Ale któregoś dnia opowiem ci tę całą ponurą historię, jeśli twoja mama mi pozwoli.
- Aha - powiedział cicho chłopiec. - No to do widzenia.
Giles ruszył w kierunku furtki.
- A, jeszcze jedno, Iain - zawołał przez ramię.
- Tak, proszę pana?
- Możesz się chlapać w mojej fontannie, jeśli chcesz. Powiem twojej mamie, że pozwalam.
Chłopiec uśmiechnął się radośnie. Pomachał Gilesowi, który właśnie zamykał za sobą furtkę.
Było to dziwnie przyjemne interludium, pomyślał Giles, słysząc za plecami skrzypienie zawiasów. Mimo że nie znalazł odosobnienia, którego szukał, miło spędził tych kilka chwil z osobą, która niczego od niego nie chciała.
Syn Aubrey Montford był bystrym, uroczym chłopcem, może trochę nieśmiałym. Giles mógł mu współczuć. W dzieciństwie sam też był poważny i zadumany. Niektórzy twierdzili, że nadal ma te cechy. W każdym razie chłopiec bardzo poprawił mu nastrój, chociaż myślami Giles wciąż był przy Aubrey Montford.
- Przemytnik postrzelił lorda Walrafena - obwieścił Iain, popijając kakao tego wieczoru.
Aubrey uniosła wzrok znad swojego zajęcia, którym było cerowanie rozdartej poszewki na poduszkę.
- Co takiego?
- Przemytnik postrzelił lorda Walrafena - powtórzył, dmuchając w kubek, żeby ostudzić gorący napój. - Nad rzeką graniczną.
Oboje siedzieli koto paleniska, jak zwykle po kolacji. Do tej chwili Iain zachowywał się dziwnie milcząco. Zaś jej nerwy były jak postronki. Tym razem nie rozczulała się nad nim, tak jak zwykle.
- Kto ci naopowiadał tych bzdur? - spytała, wracając do szycia.
Iain popatrzył na nią niewinnie.
- On sam. Przyszedł do ogrodu różanego. I powiedział też, że mogę chlapać się w fontannie.
Aubrey popatrzyła na niego uważnie.
- Na pewno źle zrozumiałeś. - Starannie zawiązała supeł. - Mężczyźni tacy jak milord nie dają się postrzelić przemytnikom.
- Ale on się dał - nalegał Iain. - Kulał, a ja go spytałem dlaczego.
- Iain! - Zganiła go.
- Ale właśnie wtedy powiedział mi o tych przemytnikach - wyjaśnił. - Bardzo niebezpiecznych, jak mówił. A jeśli mu pozwolisz, to gotów jest opowiedzieć mi całą historię.
- Naprawdę? - mruknęła, odgryzając końcówkę nici. - Zobaczymy. Ale proszę cię, nie niepokój milorda. Mieszkamy tu w jego domu. On płaci mi pensję.
O czym tak niedawno i bez ogródek ml przypomniał.
- Wcale go nie niepokoiłem - bronił się Iain. - Tyle że on chlapał się w fontannie, a ja powiedziałem mu, że nie wolno…
- O Boże! - przerwała Aubrey.
Chłopiec się zawstydził.
- Nie wiedziałem, kto to taki.
Aubrey odłożyła szycie na bok i ujęła chłopca za podbródek.
- Wszystko dobrze, Iain. Wiem, że byłeś grzeczny i okazywałeś szacunek.
- Tak. I on też był miły. Słyszałem, jak Betsy mówi, że to sztywniak, ale sztywne to on ma tylko kolano. No i jest śmieszny.
Lord Walrafen śmieszny? Przymknęła oczy i zapamiętała, żeby obsztorcować Betsy.
- Ostrzegał mnie też przed kobietami - podjął Iain. - Powiedział, że nie wolno odwracać się do nich plecami. Bo w taki sposób dostał kulę.
Aubrey uniosła brew.
- Zaraz, niech no sprawdzę, czy dobrze zrozumiałam tę straszną historię. Lord Walrafen został postrzelony przez przemytnika koło nadgranicznej rzeki z powodu kobiety?
Iain pokręcił głową.
- To właśnie kobieta do niego strzeliła.
Dzisiaj chłopca najwyraźniej ponosiła wyobraźnia.
- Może coś pokręciłeś, mój drogi? - zasugerowała delikatnie. - Zobacz, która już godzina. Powinieneś być w łóżku.
Posłusznie dopił czekoladę i zsunął się z krzesła. Popatrzył dziwnie na Aubrey.
- Mamo, czy lord Walrafen będzie teraz z nami mieszkał?
Przyciągnęła go do siebie i pocałowała szybko w czoło.
- Nie, kochanie, nie może tu zostać - odparła, mając nadzieję, że się nie myli. - Ma w Londynie ważną pracę w rządzie.
- Aha. - Iain spuścił oczy. - A jak długo zostanie?
- Pewnie kilka dni. Dlaczego pytasz?
Wzruszył ramionami, patrząc na swoje stopy.
- Bo on umie grać w krykieta.
Aubrey uśmiechnęła się w zadumie. Iain potrzebował dorosłego mężczyzny w swoim życiu. Ledwie pamiętał ojca. I Muireall. Była zbyt chora, żeby dobrze wypełniać rolę matki. Małżeństwo złamało jej ducha. Jednakże dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby jej mąż nie umarł. Tajemnicza śmierć szwagra oznaczała koniec życia, jakie Aubrey dotąd poznała: beztroskiego, w komforcie i dobrobycie. A także uczyniła z Iaina sierotę, zdanego na łaskę innych.
Do tego momentu pan Jenks pomagał wypełnić tę pustkę w życiu Iaina. Lecz wiosną ogrodnik przechodził na emeryturę. Na kogo wtedy chłopiec przeniesie swoją uwagę? Przecież nie na lorda Walrafena, bo ten z pewnością nie znajdzie czasu dla dziecka służącej. A teraz Iain miał taką właśnie pozycję. W wyniku jej lekkomyślnie podjętej decyzji był zmuszony tutaj mieszkać, praktycznie na czyjejś łasce. Czy to było w porządku? Uczciwe? Czy Aubrey popełniła straszny błąd, odciągając Iaina od jego przeznaczenia?
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie poprosić księcia o pomoc. Była zmęczona, strasznie zmęczona, samodzielnie dźwigając to brzemię. Wydawało się, że Walrafen polubił chłopca. Niewątpliwie miał możliwości, by ochronić go przed każdym, kto mu źle życzył. Zapewne Fergus McLaurin bałby się tknąć chłopca, będącego pod opieką wielkiego lorda Walrafena? Lecz Fergus - i przeznaczenie Iaina - był daleko. Co z oczu, to i z serca, napomniała się. Jak się zorientowała, tak właśnie Anglicy postrzegają Szkocję i wszystko, co Szkocji dotyczy. A zresztą, dlaczego Walrafen miałby się troszczyć o Iaina? Nie był za niego odpowiedzialny, wszak chłopiec pozostawał pod jej opieką. Walrafen nie miał wobec nich żadnych zobowiązań. Co więcej: dlaczego miałby uwierzyć jej, a nie Fergusowi? Fergus powiedziałby po prostu, że ona jest morderczynią, której cudem udało się uniknąć stryczka. Powiedziałby, że uprowadziła Iaina.
Delikatnie poprowadziła chłopca przez salonik do wąskiej spiżarni, która po wstawieniu małego łóżka i szafki służyła łanowi za sypialnię. Nie było w zwyczaju, że gospodyni zjawiała się z dzieckiem. Miała dużo szczęścia, że znalazła tę pracę. I że przyjęto ją razem z Iainem. I że major okazał się człowiekiem honoru, który dotrzymał słowa. Utrzymanie stanowiska w Cardow warte było o wiele większych poświęceń.
Lecz czy warte było oddania swojego ciała lordowi Walrafen? Przymknęła oczy, rozważając tę myśl. Tak. Tak, zrobi to, jeśli będzie musiała. I nie wolno jej dłużej tego roztrząsać. Przeżyje to. A nawet, z pomocą nieba, będzie czerpać z tego przyjemność.
Iain leżał już pod kołdrą.
- Śpij dobrze, kochanie - szepnęła, gdy skończył modlitwę.
Ziewnął, rozdziawiając szeroko usta.
- Dobrze, mamusiu. Ty też dobrze śpij.
Nachyliła się nad wąskim łóżkiem, by odsunąć mu z czoła kosmyk włosów.
- Iain - powiedziała, kierowana nagłym impulsem. - Jeśli kiedyś obudzisz się w nocy i mnie nie znajdziesz, wiesz, co masz zrobić?
Kiwnął głową, szorując włosami po poduszce.
- Mam pójść do pokoju Betsy - mruknął sennie.
- Tak, kochanie. Idź do Betsy.
Pocałowała go jeszcze raz, zdmuchnęła świecę i wróciła do swojego saloniku. W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zesztywniała. I tak cały czas była spięta. Nie miała nastroju na rozwiązywanie domowych problemów, ani też, o zgrozo, na wizytę Walrafena.
Lecz gdy otworzyła drzwi, ze zdziwieniem ujrzała Pevsnera. To było dość niezwykle, że lokaj zjawił się u niej w pokoju. Miała złe przeczucie.
- Niech pan wejdzie - powiedziała tak grzecznie, jak umiała. - Długo pan dziś pracuje.
- No, tak, nie mam dużego wyboru - odparł gorzko lokaj. - Ten Higgins całe popołudnie był w zamku i wywrócił nam wszystko do góry nogami. Dopiero teraz skończyliśmy zmywać po kolacji.
Chrząknęła współczująco. Nawet lubiła Pevsnera, choć jak na jej gust, był odrobinę zbyt leniwy. No i rozsiewał plotki.
- Niech pan usiądzie. Właśnie miałam zrobić sobie gorącą czekoladę. Może pan też się napije?
- Nie, dziękuję. - Usiadł na krześle, które wcześniej zajmował Iain. - Czy chłopiec już śpi?
- Tak. - Uniosła na niego wzrok znad garnuszka. - A dlaczego pan pyta?
- Chcę z panią pomówić. O tym morderstwie.
Nalała sobie kubek czekolady.
- Więc słucham.
Zacisnął usta.
- Na pewno słyszała pani, że zginął złoty zegarek majora?
Aż podskoczyła, oblewając sobie dłoń napojem.
- Au! - Otarła rękę rogiem fartucha. - Przepraszam. Co pan mówił? Coś o zegarku?
- Skradziono złoty zegarek majora - powiedział lokaj zgryźliwie. - Ten kosztowny, z szafirami wokół tarczy. Jestem pewien, że to któryś parobek go zabrał. I pewnie też zamordował majora.
Z trudem przełknęła.
- Nikt z zaniku nie zrobiłby tego. Poza tym wszyscy byli z panem na festynie, prawda?
Zignorował jej pytanie.
- Pozwoliłem sobie porozmawiać z milordem o kradzieży. Jest oczywiście zbulwersowany tą sprawą. Ma to zbadać Higgins. Myślę, że tymczasem powinniśmy przewrócić do góry nogami sypialnie pokojówek i przekonać się, czy znajdziemy złodzieja.
- Panie Pevsner! To na pewno nie będzie konieczne.
Zesztywniał.
- Już się zająłem lokajami i służbą niższego szczebla. Teraz musimy się zabrać za żeński personel.
- Przeszukał pan ich pokoje? - spytała ze złością.
Lecz lokaje byli w tym momencie jej najmniejszym zmartwieniem. Boże, powinna była pomyśleć, że przecież ktoś zauważy brak zegarka. I tak nigdy go nie chciała. Przez moment zastanawiała się, czy nie wyrzucić go do stawu. Wiedziała jednak, że serce jej na to nie pozwoli. Może mogłaby podłożyć go w pokoju majora? Bez wątpienia każdy zakamarek pomieszczenia został przeszukany. Pojawienie się zegarka wywołałoby większe zainteresowanie niż jego zniknięcie.
Pevsner unikał odpowiedzi na jej pytanie.
- Nie przeszukałem ich pokojów - przyznał w końcu. - Ale odbyłem z nimi długie rozmowy. Byłem stanowczy i powiedziałem, że jeśli dowiedzą się, gdzie jest zegarek, mają o tym natychmiast zameldować.
- Bardzo dobrze. - Aubrey usiłowała trzymać na wodzy ogarniający ją strach i gniew. - Ja zrobię to samo z pokojówkami. Wszyscy muszą być traktowani jednakowo.
- Zegarek znajdował się w kuferku jeszcze na trzy dni przed śmiercią majora - nie ustępował kamerdyner. - Pomagałem mu się ubrać i widziałem go na własne oczy. I jest coś jeszcze.
- Doprawdy? Co takiego?
Nachylił się bliżej.
- Wszczęto śledztwo w sprawie śmierci majora.
Wzdrygnęła się.
- Śledztwo? - Oczywiście, powinna to przewidzieć.
- Bez wątpienia wszyscy członkowie służby znajdą powód, by wziąć w tym udział, bo cala sprawa jest dość nieprzyzwoita. - Pociągnął nosem. - Myślę, że powinniśmy im zapewnić dużo zajęć, aby nie byli przesłuchiwani.
Aubrey poczuła mdłości. Co za okropny dzień.
- Kiedy ma się odbyć to przesłuchanie?
- Za dwa dni. W dużej sali w gospodzie. Miało się odbyć wcześniej, lecz koroner chorował. Oczywiście i pani, i ja mamy być obecni.
- Naprawdę? - Ogarnęła ją panika. - Dlaczego?
Popatrzył na nią dziwnie.
- Przecież jest pani głównym świadkiem - rzekł dobitnie. - Musi pani złożyć zeznanie.
Rozdział 8
W którym lady Delacourt wyrusza z misją
Po bezsennej nocy Aubrey wstała następnego ranka jeszcze przed świtem. Nie miała czasu, żeby martwić się śledztwem lub obawiać wszędobylskich rąk lorda Walrafena. Wciąż była gospodynią na zamku Cardow - przynajmniej do chwili, aż dostanie od księcia kopniaka - a dziś był dzień wyjazdu lorda i lady Delacourt. Już przed siódmą Betsy została wezwana, żeby pomóc służącej milady w pakowaniu bagażu. Na nieszczęście minęło ledwie dziesięć minut, gdy Ida spadła ze schodów do zmywalni i okropnie skręciła nogę w kostce, przez co w czasie śniadania brakowało służących.
Nie mając wyboru, Aubrey po raz pierwszy - lecz nie ostatni tego ranka - udała się do saloniku, gdzie podawano posiłek. Weszła drzwiami dla służby i postawiła tacę z kawą, żeby odsunąć zasłony. Przesunęła palcem po bufecie, żeby sprawdzić, czy nie jest zakurzony, następnie schyliła się i z grymasem niezadowolenia na twarzy podniosła z dywanu skrawek płótna. Lokaje nakryli już do stołu, położyli srebrne sztućce i serwety. Na środku Lettie postawiła wazon z białymi gladiolami. Na oko wszystko wyglądało dobrze.
Lecz przy bliższych oględzinach znalazła widelec, którego blask nie do końca się jej podobał. Usłyszała, jak Lettie wsuwa do podgrzewacza tace z cynadrami, bekonem i pomidorami. Podeszła do niej z widelcem.
- Zanieś to na dół do głównej spiżarni - powiedziała służącej. - Powiedz Pevsnerowi, że takie czyszczenie jest niewystarczające.
Lettie uniosła brwi.
- O, to mu się nie spodoba, proszę pani.
- Niech każe lokajom porządnie polerować sztućce - odparła niecierpliwie. Jednak po chwili zrobiło się jej żal dziewczyny. - No dobrze, daj mi to. Dasz radę sama ustawić wszystko na barku?
Lettie z ulgą kiwnęła głową. Lecz zanim Aubrey wróciła po wymianie niemiłych słów i sztućców z Pevsnerem, Walrafen i lord Delacourt siedzieli już przy stole. Podeszła cicho, żeby położyć czysty widelec przy nakryciu Delacourta w nadziei, że nikt jej nie zauważy.
Jednak on podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko.
- Dzień dobry, pani Montford. Co my tu mamy?
- Jeden z widelców nie był idealnie błyszczący - odpowiedziała. - Bardzo przepraszam.
- Brałem już do ust gorsze rzeczy - odparł wesoło. - Moje standardy są bardzo niskie.
Walrafen niemal się zakrztusił, popijając kawę. W tym momencie do salonu weszła lady Delacourt, szeleszcząc podróżną suknią z niebieskiego muślinu w paski, który znakomicie pasował do barwy jej oczu. Przy niej Aubrey poczuła się jak stara koścista wrona. Lady Delacourt miała piękną figurę, była zachwycająca mimo niezadowolenia malującego się na jej twarzy. Trzymała gazetę, którą po chwili zamaszyście położyła tuż przy talerzu Walrafena.
Aubrey czmychnęła do przyległej spiżarni, lecz zostawiła uchylone drzwi.
- Dzień dobry, Cecilio - usłyszała Walrafena. - Co to takiego?
Nie mogąc się powstrzymać, zajrzała przez szparę do środka. Lady Delacourt właśnie podeszła do barku.
- To jest Times z ostatniej środy, Giles. - Nalała sobie filiżankę kawy. - Nie czytałeś?
- Nie. - Otworzył gazetę.
- Dolny lewy róg - powiedziała, siadając. - Wygląda na to, że konserwatyści świetnie się bawią.
- O Boże - odezwał się Delacourt i nachylił, by spojrzeć Walrafenowi przez ramię. - Co znowu się stało?
- Kolejna opowieść o śmierci Eliasa - powiedziała ze złością. - Bardzo ich cieszy, że wielki Walrafen sam nie potrafi dociec prawdy. Nie sądzisz, Giles, że ten Higgins zbyt długo ociąga się z wyjaśnieniem śmierci wuja?
- A co ty byś kazała mu zrobić, Cecilio? - spytał Walrafen. - Powiesić losowo wybranego człowieka?
Delacourt czytał drobny druk, a po chwili chwycił gazetę i gwizdnął cicho.
- No co? - warknął Walrafen. - Przeczytaj na głos.
Delacourt odchrząknął złowieszczo.
- Być może lord Walrafen, nasz perwersyjny konserwatywny liberał, w końcu przyzna to, co my, jego oponenci w tej debacie, wiemy już od dawna - przeczytał. - Że łagodność prawa i konsolidacja kar za przestępstwa w Anglii to po prostu parodia. Rzezimieszki, łotry i zimnokrwiści mordercy panoszą się po kraju wedle swojej woli, o czym Walrafen przekonał się na własnej skórze. Szybkie i nieodwracalne wieszanie jest jedynym pewnym środkiem odstraszającym przestępców.
Walrafen jęknął.
- Kogo oni cytują?
Lady Delacourt spojrzała na niego sponad brzegu filiżanki.
- Lorda Ridge - powiedziała sucho. - A to przecież twój przyjaciel, Giles. Ciekawe, co mówią twoi wrogowie.
Delacourt usiadł.
- Konserwatyści chcą cię znokautować - rzekł ponuro. - A to osłabi twoje szanse, by wesprzeć propozycje Peela dotyczące reformy parlamentarnej, co ma nastąpić wiosną.
Walrafen zaklął pod nosem.
- Giles - powiedziała nagle lady Delacourt. - Podjęłam decyzję. Gdy tylko wrócę do domu, przyślę ci tu Maksa.
- Naprawdę? Nie wiedziałem, że objęłaś biedaka w posiadanie.
Aubrey znowu zajrzała do środka. Lord spokojnie smarował grzankę masłem. Lady Delacourt zmarszczyła brwi.
- Przecież wiesz, co mam na myśli. Nie kłóć się! Ten Higgins to głupiec. Jeśli natychmiast nie stłumisz plotek, będą się ciągnęły przez całą wieczność. I co wtedy z tobą będzie?
Walrafen z westchnieniem odłożył nóż.
- Zapewne wciąż będę opłakiwał zmarłego wuja.
Lady Delacourt pobladła.
- Oczywiście. Ale to nikomu nie pomoże, gdy twoja polityczna kariera legnie w gruzach.
Siedzący po drugiej stronie stołu jej mąż wybuchnął śmiechem.
- Jestem pewien, że konserwatystom bardzo by to pomogło. Chyba musimy wysłać tego Higginsa, żeby przesłuchał lorda Ridge. Może to on zabił Eliasa? Ale Cecilia ma rację w jednej kwestii. Powinieneś posłać po Maksa.
O kim oni mówią? Aubrey nie bardzo rozumiała, co oznacza mina lorda.
- Tak, ale oderwałbym go od żony i rodziny - powiedział cicho.
Lady Delacourt wzruszyła ramionami.
- Jeśli twoja kariera się zakończy, Max i Peel mogą pójść na dno razem z tobą.
Przez chwilę w salonie dał się słyszeć jedynie brzęk sztućców, trącających porcelanę. Cecilia odchrząknęła.
- No dobrze - powiedział w końcu Walrafen. - Porozmawiaj z nim, Cecilio. Jeśli uda mu się coś zdziałać, będę bardzo wdzięczny.
Delacourt odsunął swój talerz.
- Ściągnij tu również Kemble’a.
- Dlaczego? - uśmiechnął się Walrafen. Czy razem z polityczną karierą diabli wezmą też moją szafę? Czy naprawdę potrzebna mi tu wysoce ceniona opinia Kemble'a w kwestii aktualnie panującej mody?
Delacourt był wyraźnie zdziwiony.
- Potrzebujesz kogoś, kto nie boi się pobrudzić sobie rąk - odparł. - Kogoś, kto mniej sobie robi z dyscypliny niż Max. - Wstał i podszedł do barku. Aubrey otworzyła podgrzewacz i wyjęła półmisek z jajkami.
- A, tutaj są - powiedział Delacourt. - Jest pani uosobieniem perfekcjonizmu, pani Montford.
- Dziękuję, milordzie.
- A właśnie. - Wrócił na swoje miejsce. - Chciałem panią spytać o jej akcent. Czasami wychwytuję jego charakterystyczne cechy. Skąd pani pochodzi?
Stojąca przy barku Aubrey zamarła w bezruchu.
- Z Northumbrii, milordzie. - Wybrała to miejsce, jako najbardziej na północ wysuniętą część Anglii.
- O, a z której części?
Poczuła przyspieszone bicie serca.
- Z okolic Bedlington, milordzie.
Delacourt roześmiał się.
- Jakiż ten świat jest mały! Mam wuja w Morpeth!
Lady Delacourt niezręcznie postawiła filiżankę na spodku. Jej mąż spoglądał radośnie na panią Montford.
- Moim wujem jest sir Nigel Digby - powiedział, patrząc na nią porozumiewawczo. - Musiała pani o nim słyszeć.
Aubrey pokręciła głową.
- Niestety, nie. Raczej trzymaliśmy się na uboczu.
- Nie słyszała pani o sir Nigelu Digby z Longworth? - dopytywał się Delacourt, jakby chciał przywrócić jej pamięć. - Nie musi pani starać się być miłą. Wiem, że jest uważany za dziwaka.
- Raczej za kompletnego wariata - przerwała lady Delacourt. - Bo nim jest.
- Ja… być może słyszałam to nazwisko - powiedziała Aubrey. Pragnęła uciec z salonu.
- O Boże! - odezwał się Walrafen, jakby w końcu zrozumiał, o co Delacourtowi chodzi. Czy to ten wuj, który… ma upodobanie do…
- Tak, tak, do noszenia damskich ubrań - przerwał Delacourt, podnosząc widelec. - Mógłby zabić, żeby tylko posiąść tę szarą serżę, którą pani nosi, pani Montford. Lubi przebierać się za emerytowaną guwernantkę.
Lady Delacourt westchnęła.
- Kochanie, czy musimy o tym mówić?
- I wielki z niego plotkarz - podjął jej mąż. - Ale miejscowy wikariusz ma dobre serce, więc zachęca wszystkich, by brali udział w tej komedii. W tym roku pozwalają mu nawet przewodniczyć zebraniu Kobiecego Stowarzyszenia Botanicznego w Bedlington. Wujaszek Nigel ma dobrą rękę do różyczek, ot co.
- Rozumiem - wykrztusiła Aubrey.
Lady Delacourt nagle odsunęła swoje krzesło.
- Wielkie nieba, zobaczcie, która godzina! David, każę znosić nasze kufry na dół. A ty bądź tak miły i każ podstawić karety.
Tym samym temat sir Nigela zniknął, a lady Delacourt ruszyła do drzwi. Walrafen odwrócił się bokiem, aby widzieć, jak Cecilia wychodzi z pokoju. Aubrey spostrzegła uwielbienie, które odmalowało się na jego twarzy. O dziwo, odczuła to dosyć boleśnie, jakby ktoś dźgnął ją nożem w serce. Ciekawe, czy Delacourt to zauważył.
Obaj panowie wstali, gdy lady Delacourt opuszczała salon. Jej mąż podszedł do dzbanka z kawą i przechylił go mocno, by napełnić filiżankę. A niech to, pomyślała Aubrey. Prawie pusty.
Delacourt usiadł, lecz Walrafen splótł dłonie na plecach i zaczął chodzić po salonie wzdłuż barku.
- Jeśli będzie padało, nadbrzeżne drogi mogą być niebezpieczne - ostrzegł. - Jedźcie górną drogą nad torfowiskiem, z dala od klifów.
Delacourt oparł się wygodniej, spoglądając na gospodarza.
- Martwisz się o Cecilię, przyjacielu?
Walrafen pociemniał na twarzy.
- O was oboje - uciął. Chcąc się czymś zająć, podszedł do barku, żeby nalać sobie kawy. Aubrey modliła się, żeby w dzbanku było jeszcze dosyć płynu.
Delacourt wciąż przyglądał się Walrafenowi z ironicznym uśmiechem.
- Musisz mi wybaczyć, Giles, jeśli czasami nie umiem zapomnieć, że kiedyś chciałeś poślubić Cecilię - rzekł cicho. - Wszyscy wiedzą, że gdy szła za mąż, twój ojciec zagarnął ją dla siebie tylko po to, by ją tobie zabrać. Śliska sprawa, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Walrafen odwrócił się, wzruszając ramionami.
- To prawda, co mówisz - przyznał. - By nie wspomnieć o poniżeniu.
Delacourt zaśmiał się.
- No, tak. Nigdy nie zapominaj, stary przyjacielu, że przed laty stałem tuż za tobą w tej długiej, beznadziejnej kolejce adoratorów naszej damy. I powiedziała mi radośnie, że mogę iść do diabła. To właśnie, mój drogi Gilesie, było totalnym poniżeniem.
Walrafen wykrzywił usta w grymasie, który można było uznać za uśmiech.
- Modlę się tylko o to, by nigdy nie poznała prawdziwych motywów, jakimi kierował się ojciec prosząc ją o rękę - powiedział cicho. - Mam nadzieję, że ona wciąż myśli, że on ją kochał.
Rysy twarzy Delacourta złagodniały.
- Chroniłem ją przed tym, Giles. Tak samo jak przed całym złem tego świata. Obiecuję ci, że Cecilia nigdy nie doświadczy nawet chwili nieszczęścia, o ile będę w stanie mu zapobiec.
Walrafen zaglądał w swoją pustą filiżankę. Aubrey nie mogła dłużej czekać. Zebrawszy całą odwagę, wzięła drugi dzbanek i weszła do salonu.
Wicehrabia uśmiechnął się radośnie na jej widok.
- Oto i niezastąpiona pani Montford ze świeżą kawą - zaczął odgrywać rolę gnuśnego szlachcica. - Mon ange. - Złapał ją za rękę, gdy przechodziła obok niego. - Ten grubianin nie zasługuje na kobietę tak pełną gracji i talentu. Czy da się pani namówić na ucieczkę wraz ze mną na Curzon Street?
Aubrey nie odpowiedziała na to pytanie.
- Czy mogę napełnić pana filiżankę, lordzie Delacourt?
- Nie trzeba. - Machnął ręką. - Niech pani zostawi dzbanek. Sami sobie poradzimy. - Natychmiast zmienił temat. - A co do deszczu, to chyba masz rację, Giles. Co będziesz robił przez resztę dnia? Chyba nie spędzisz go z sędzią pokoju?
Walrafen prychnął niechętnie.
- Higgins ma niedługo zjawić się z raportem o postępach śledztwa. - Zapatrzył się w okno. - Kompletna strata czasu. Potem resztę dnia spędzę na obchodzie majątku.
- Ach, obowiązki! Uwierz mi, Giles. dźwigasz ciężar, któremu nie dałoby rady dwóch ludzi. Patrząc na ciebie, jestem niemal wdzięczny losowi za moją zmarnowaną młodość. Przynajmniej mam do czego wracać we wspomnieniach.
- O ile pamiętam, twoja zmarnowana młodość trwała dwadzieścia lat - rzekł sucho Giles.
- Celny strzał, przyjacielu.
Walrafen odwrócił się gwałtownie od okna.
- A propos, pani Montford - powiedział niespodziewanie. - Czy umie pani jeździć konno?
- Co proszę, milordzie? - Stanęła twarzą do niego. Walrafen wydawał się lekko poirytowany.
- Czy umie pani jeździć konno? - powtórzył.
- Z panem, milordzie? - Niemalże wybuchła. W tej chwili do salonu wróciła Cecilia.
- Wybieracie się we dwójkę na konną przejażdżkę? - spytała wesoło. - Cudownie. Ale może pani Montford nie ma sukni do konnej jazdy? - Spojrzała na Aubrey. - Mogę pani zostawić moją.
Aubrey nie była w stanie wytrzymać jej wzroku.
- Dziękuję, milady, ale mam własną.
Wszyscy troje przyglądali się jej dziwnie, jakby zdumieni faktem, że gospodyni posiada suknię do konnej jazdy.
- No cóż - odezwała się Cecilia. - To dobra wiadomość. Moja suknia pewnie sięgałaby pani do kolan. Kochanie, jesteś już gotowy?
Delacourt skoczył na nogi.
- Do diabła! - rzucił się do drzwi. - Zapomniałem o naszych karetach.
Aubrey wróciła do spiżarni, lecz tym razem dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Przez chwilę zajęła się układaniem talerzy, nasłuchując szmeru rozmowy w salonie. To było dość długie pożegnanie. W końcu zapadła cisza. Aubrey z ulgą wzięła tacę, żeby zabrać serwis do kawy. Gdy jednak otworzyła drzwi, lady Delacourt wciąż tam była, zamknięta w objęciach Walrafena.
Puścił ją i pocałował w czoło. Natychmiast cofnęła się o krok.
- No to do widzenia, mój drogi - pociągnęła go za apaszkę, jakby chciała ją poprawić. - Natychmiast przyślę ci Maksa i pana Kemble. Może Kem nauczy Bidwella paru nowych sztuczek z chusteczką.
- Do widzenia, Cecilio. Dziękuję, że przyjechałaś i wyciągnęłaś mnie z tego bagna.
Odwróciła się i z głośnym cmoknięciem posłała mu buziaka.
- Zawsze do usług, Giles. Wystarczy, że poprosisz, przecież wiesz. 1 do widzenia pani. Miło mi było panią poznać. - Z tymi słowy wyszła, zostawiając Aubrey sam na sam z Walrafenem w salonie, w którym nagle jakby zrobiło się zimno i ponuro.
Jednak książę zdawał się tego nie odczuwać. Szybkim krokiem podszedł do drzwi.
- A więc za dwie godziny, pani Montford? - Zatrzymał się na progu. - Wystarczy pani czasu?
- Czasu na co, milordzie?
- Chcę objechać cały majątek. I wszystko zobaczyć. Każde zaorane pole, każdą oborę, każdy zakątek Cardow, aż po słupki przy bramie.
Aubrey chwyciła się pierwszej wymówki, jaka jej przyszła do głowy.
- Obawiam się, że idzie na deszcz, milordzie.
Roześmiał się.
- Niech więc pani weźmie parasol! - powiedział nieoczekiwanie wesołym głosem.
Rozdział 9
Trzy małe kłamstwa
Deszcz nie nadszedł na czas, by uchronić Aubrey od złego losu. Książę czekał na nią w wielkiej sali, niecierpliwie uderzając palcatem w swoje buty z długimi cholewami. Wyruszyli na piechotę, zaczynając od zabudowań najbliższych zamku, obejmujących spiżarnię dziczyzny, gołębnik i chłodnię. Aubrey starała się być rzeczowa i ignorować to, co wydarzyło się między nimi wczoraj. Potrzebowała tej pracy. I pamiętała, że książę nie skrzywdził jej w pewien konkretny sposób - nigdy nie podał w wątpliwość jej umiejętności. Uważał je za coś oczywistego.
- Wielkie nieba - odezwał się Walrafen, gdy szli przez sad w kierunku stajni. - Moglibyśmy tu wyżywić pół armii.
Wybrał dla Aubrey gniadą klacz. Kiedy jechali przez niedawno osuszone, nisko położone tereny, zadawał inteligentne pytania o konstrukcję instalacji odwadniającej, zdumiony żyznością gleby. Gdy mijali nową chatę Jacka Bartle, jego żona wyszła na dwór, żeby jak zwykle porozmawiać, lecz zamilkła, ujrzawszy towarzyszącego Aubrey lorda Walrafena.
Jednak książę był zadziwiająco przyjazny i rozmawiał z kobietą tak, jakby ostatni raz widzieli się tydzień temu. Nawet pytał o jej dzieci, wymieniając ich imiona, i zagadnął o wypadek męża.
- O, Jack powoli wraca do zdrowia, milordzie - odpowiedziała. - Dziękuję.
- Czy mogę przysłać pani coś z zamku? - spytała Aubrey. - Ostatnio bardzo nam obrodził pasternak.
- Przydałby się balsam z dzikiej róży, pani Montford. Doktor Crenshaw mówi, po ranie Jacka nie będzie blizny, jeśli smarować ją takim balsamem.
- Zrobię go jutro - obiecała, gdy wyruszali w dalszą drogę.
Książę popatrzył na nią dziwnie.
- Czy wszyscy moi dzierżawcy znają panią tak dobrze?
- Muszą mieć kogoś, do kogo mogą się zwrócić o pomoc, milordzie. Poza tym to ja odbieram od nich czynsz.
- Naprawdę? - spytał zaskoczony. - Ależ oczywiście. Przecież nie mam agenta do spraw nieruchomości.
Aubrey nie odpowiedziała. Prawda była taka, że z chęcią przejęła obowiązki Erstwildera - po części dlatego, że się nudziła, a poza tym ktoś musiał tę pracę wykonać, zaś książę nikogo nowego nie przysłał. Tak więc - podobnie jak to miało miejsce w małym majątku w Szkocji, który był wianem jej matki - zajęcie to krok po kroku przechodziło na barki Aubrey, tak wolno, że nikt tego nie zauważył. A teraz książę był w pełni świadomy, kto tak naprawdę zarządza Cardow, lecz najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Czyżby to było wotum zaufania? A może kolejny przejaw tego, że nie dba o sprawy własnego majątku'?
W milczeniu objechali wzgórze. Po przeciwnej do morza stronie Cardow znajdowały się większe pola uprawne, łącznie ze spichlerzami, dzierżawionymi gospodarstwami oraz nowym młynem. Walrafen przedtem powiedział, że chciałby obejrzeć wszystko. Co więcej, Aubrey była dumna z przeprowadzonych przez siebie zmian.
- Czy praca na dwa etaty była trudna? - spytał po jakimś czasie Walrafen. - Przepracowywała się pani?
- Gospodyni nie ma wiele obowiązków, gdy w zamku tak rzadko mieszka właściciel lub ktoś z jego rodziny - odpowiedziała szczerze. - Pański wuj nie był wymagający.
- W takim razie założę się, że z radością pożegnała pani ciotkę Harriet - rzekł sucho. - Nie wspominając o reszcie rodzinki.
Zawahała się.
- To nie jest dobre dla zamku, milordzie, gdy nie mieszka w nim nikt z rodziny - powiedziała cicho. - Majątek to żywy, oddychający organizm. Nieobecność rodziny sprawia, że nie tętni życiem, że służba się rozleniwia, daje wrażenie, że pan…
- Że się nim nie interesuję? - poddał Walrafen. - Ja bardzo interesuję się moimi dzierżawcami i personelem. Ale nie dbam o zamek. Przytłacza mnie… a przynajmniej kiedyś przytłaczał.
- Kiedy tu przybyłam, odniosłam wrażenie, że to bardzo ponure miejsce - przyznała. - Ale gdy w nim zamieszkać, okazuje się, że zamek posiada rzadką cechę: czuje się w nim ogromny spokój. A zarazem ma w sobie dramatyzm, jakiego mogłyby pozazdrościć inne wielkie zamki.
Znowu dziwnie na nią spojrzał.
- A widziała pani wiele takich zamków?
Od razu zrozumiała swój błąd.
- Może jeden albo dwa.
- To były pani miejsca pracy?
- Tak.
Zadumał się na chwilę.
- Niech mi pani powie, moja droga, skąd pani tyle wie o zarządzaniu majątkiem? Takie sprawy zazwyczaj nie są w gestii gospodyni domu, prawda?
Aubrey patrzyła prosto przed siebie.
- Pan Erstwilder zostawił znakomite zapisy.
- To niezwykłe. Przez te wszystkie lata, gdy go znałem, skreślił do mnie jedynie kilka słów. Nigdy nie spotkałem mniej czarującego człowieka.
- A jednak oczarował żonę kowala - mruknęła.
Książę roześmiał się, odchylając głowę. Pomyślała, że on zbyt rzadko się śmieje. Lubiła, gdy w jego oczach tańczyły wesołe ogniki, gdy na jego twarzy pojawiał się temperament. A kiedy jego wzrok zatrzymał się na dłużej na jej oczach, coś zaczęło w niej topnieć.
Dojechali do starego spichrza. Aubrey chciała uniknąć dalszych rozmów na temat swojej przeszłości. Chciała też przestać myśleć o oczach Walrafena, a zamiast tego pokazać mu nowy dach spichrza, wykonany z łupków. Zsiadła z konia na stary pieniek. Wolała to od niepokoju, jaki wywołałby w niej książę, gdyby objął ją w talii, osobiście pomagając jej zejść na ziemię.
Chyba to zauważył, bo spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami, po czym gładko sam zeskoczył z siodła. Lecz gdy lewą nogą dotknął ziemi, sprawy przybrały zły obrót. Kolano ugięło się pod nim, przez co niemalże się przewrócił. Puścił cugle i zdołał utrzymać równowagę, zataczając się do tyłu. Aubrey instynktownie podbiegła do Walrafena i objęła go w pasie.
Spojrzał na nią z góry, lekko zmieszany.
- Znowu mój reumatyzm - powiedział sucho.
Na jej twarzy odmalowało się zdziwienie.
- A tak, ten reumatyzm, którego pan nie ma. Przypominam sobie.
- Na Boga, ma pani dziś poczucie humoru.
Walrafen z wysiłkiem stał na chorej nodze, dała mu więc spokój.
- Może powinien pan odpocząć pod tym drzewem - zaproponowała.
- Świetny pomysł.
Jednak uwiązał konia i po chwili usiadł obok niej bez widocznego cierpienia. Drzewo było rozłożystym dębem o niemal nagich gałęziach. Z cichym sykiem Walrafen wyprostował nogę i oparł się o pień.
Aubrey rzuciła nań ukradkowe spojrzenie.
- Syn powiedział mi, że spotkał pana wczoraj w ogrodzie - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie był impertynencki.
- Obawia się pani, że impertynencja jest dziedziczna? - uśmiechnął się. - Nie, zachowywał się bez zarzutu. Musi być pani z niego bardzo dumna.
- Tak, jestem.
Walrafen popatrzył na nią i znowu się roześmiał. To i lekka bryza, która właśnie zwichrzyła mu włosy, sprawiły, że wyglądał niemal chłopięco.
- Aubrey, widzę, że pani otwiera usta - nachylił się bliżej. - I ma pani na końcu języka kolejne, zapewne impertynenckie pytanie.
Aubrey zwróciła uwagę, że użył jej imienia.
- Iain powiedział, że pan kuleje z powodu postrzału w nogę. Z ręki jakiegoś przemytnika. Pewnie chciał pan chłopca rozbawić. Ale tak naprawdę nie ma pan reumatyzmu, prawda?
Książę bezwiednie masował sobie kolano.
- Tak powiedziałem, gdy się poznaliśmy - rzekł z całkowitym spokojem. - Lecz pani wolała widzieć we mnie człowieka zramolałego i złamanego.
Zrobiła wielkie oczy.
- Nic takiego nie pomyślałam, milordzie.
Spojrzał jej w oczy.
- Więc co pani o mnie sądzi? - spytał łagodnie, sugestywnie.
Odwróciła wzrok.
- Że jest pan młodym mężczyzną w kwiecie wieku. I że nie ma pan reumatyzm ani artretyzmu, ani nic w tym rodzaju. Ale od czasu do czasu pan kuleje.
Walrafen milczał.
- To jest opowieść, która może zainteresować jedynie małych chłopców - odezwał się wreszcie. - Dałem się wciągnąć w jeden z ekscentrycznych projektów Cecilii. Dom opieki dla nieszczęsnych sikorek. Jak się okazało, niektóre dziewczęta były zaangażowane w działalność jeszcze bardziej niegodziwą niż prostytucja.
- Ojej. A co to było?
Uśmiechnął się słabo.
- Przemyt opium. Pewnej nocy ja i Delacourt natknęliśmy się na rzezimieszków wyładowujących towar przy Tamizie. Jedna z kul zbłądziła, a na jej drodze stanęła moja noga.
- Aha - powiedziała. - To brzmi dość… nieprzyjemnie. - Lecz po prawdzie brzmiało to zupełnie niezgodnie z jej wyobrażeniem o księciu. Zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle zna tego człowieka.
Walrafen wzruszył ramionami.
- Rana nie była groźna dla życia. Jednak urwała kawałek ścięgna, czy też więzadła, albo czegoś tam, czego mi teraz czasem brakuje. No i kość mnie boli, gdy zbiera się na deszcz.
W tej chwili mocniejszy podmuch wiatru uwolnił kosmyk ułożonych włosów Aubrey. Spojrzała na ciemniejące niebo.
- Milordzie, czy teraz też pana boli?
- Jak diabli - przyznał. Wokół nich spadły pierwsze krople rzęsistego deszczu.
Aubrey zerwała się jak oparzona, chwyciła cugle swojego konia i pobiegła do otwartej stodoły. Książę poszedł jej śladem. Zaczęło lać jak z cebra.
- Mówiłem, żeby wziąć parasol! - zawołał, przekrzykując szum.
Wprowadzili konie w głąb stodoły i przywiązali cugle. We wnętrzu pachniało sianem i gnijącym ziarnem, a teraz również słodkim deszczem. Aubrey wpatrywała się w ciemność, gdy z poddasza zeskoczył pręgowany rudy kot i przebiegł obok nich, rzucając im podejrzliwe spojrzenie.
Walrafen otrzepał kapelusz z wody i powiesił go na zardzewiałym gwoździu. Aubrey podobnie. Ulewa szumiała głośno, wielkie krople rozbryzgiwały się na ziemi przed stodołą.
- To nie potrwa długo - zawołał książę. - Znajdźmy sobie spokojniejsze miejsce.
W tylnej części znaleźli stertę czystego siana. Lord usiadł, opierając łokieć na zgiętym kolanie. Wyglądało na to, że czuje się jak w domu. Aubrey zebrała suknię i przysiadła obok. Przez pewien czas jedynie słuchali deszczu, który osłabł i jakby się oddalał. W stodole zrobiło się niemal intymnie, co wprawiało Aubrey w niemałe zakłopotanie. Na chwilę pogrążyła się w myślach.
Rzucił jej smętne spojrzenie.
- Nie musisz się obawiać, Aubrey - powiedział łagodnie. - W takim obcym miejscu raczej nie będę ci się narzucał.
Zaczęła skubać fałdy sukni, powoli je wygładzając. Walrafen wciąż wpatrywał się w ciemność.
- Czy jest ci przykro, że cię pocałowałem? - spytał. - Czy mam jeszcze raz za to przeprosić?
Zastanowiła się. Czy było jej przykro? Oczywiście, było to niestosowne. Nie miała jednak pewności, czy chciałaby wymazać to z pamięci. Niewiele miała wspomnień związanych z taką fizyczną przyjemnością i raczej nie zanosiło się, by miała jej wiele doświadczyć.
- Nie będę kłamać, milordzie, i nie powiem, że niczego nie czułam. Ale to, co zrobiliśmy, nie było mądre.
Odwrócił się do niej przodem, szukając odpowiedzi nienasyconymi, połyskującymi srebrem oczami.
- Czy naprawdę było to tak strasznie głupie? - spytał. - Pod płaszczykiem twojej złości i całej mojej arogancji istniała jednak gorąca namiętność.
- Jestem pańską sługą, milordzie.
Zacisnął dłoń w pięść, by po chwili bezsilnie opuścić ją na siano.
- Jesteś kobietą, Aubrey. Piękną, ponętną kobietą. Jakże mogłoby być niemądre pragnąć ciebie?
Pokręciła głową.
- Tamten pocałunek był bez sensu. I to musi być koniec. My nie jesteśmy… nie jesteśmy sobie przeznaczeni.
- Przeznaczeni? - powtórzył zdumiony. - A czego byś chciała, Aubrey, zanim prześpisz się ze mną? Ślubnej obrączki? Dobrze się zastanów nad odpowiedzią.
Gwałtownie odwróciła wzrok. Chcę, abyś patrzył na mnie tak jak na lady Delacourt, powiedziała w myślach. Chcę, abyś włożył mi we włosy zieloną gałązkę i muskał ustami moje czoło.
Nie, to nie wystarczy.
- Jestem pańską sługą, milordzie - rzekła ponownie.
- Aubrey - odezwał się ponurym głosem. - Jeśli jeszcze raz powiesz do mnie "milordzie", gdy jesteśmy sami, wtedy na pewno cię pocałuję.
- Jak więc mam mówić?
- Giles - odparł.
Potrząsnęła głową.
- To zbyt poufałe.
Zaklął pod nosem i odwrócił się do drzwi. Tym razem oparł oba łokcie na kolanach, jakby chciał się od niej odgrodzić. Wpatrywał się w padający deszcz.
Teraz wyglądał jakoś młodziej. W oczach nadal miał smutek, lecz wydawał się bardziej odprężony; zresztą poruszał się po domu w mniej oficjalny sposób niż tuż po przyjeździe do Cardow. Często go widywała, gdy przemierzał część zamku przeznaczoną dla służby, wymieniając uprzejmości z każdą napotkaną osobą. I zaczął nosić bardziej swobodne ubranie, jak przystało na dżentelmena ceniącego wiejskie życie - w barwach zieleni i brązu, nieodłącznie z bufiastymi bryczesami. Wolał to od bardziej formalnej czerni i granatu, które bez wątpienia były wymagane w mieście. Lecz pewne rzeczy się nie zmieniły. Wciąż był zachwycająco przystojny. I umiał być nieznośnie arogancki.
Przez dłuższy czas po prostu siedziała na słomie, wędrując wzrokiem po jego twarzy. Ciemne włosy i srebrzyste oczy doskonale ze sobą kontrastowały, zaś mocno zarysowana szczęka o idealnym kształcie znamionowała upór. Miał prosty, cienki nos, który nadawał mu wybitnie arystokratyczny profil. A gdy się śmiał… och! Czuła ucisk w żołądku.
Walrafen musiał w końcu poczuć na sobie jej wzrok. Oparł się na łokciu i spoglądał na nią w zadumie.
- Aubrey - powiedział nieoczekiwanie - czy bardzo kochałaś swojego męża?
Natychmiast spojrzała w inną stronę.
- Chyba tak.
- Ludzka niepewności! Ale prawdziwa miłość rzadko bywa niepewna, moja droga.
- A skąd pan wie o takich emocjach? - spytała. Za późno. Przypomniała sobie lady Delacourt. - Przepraszam - dodała szybko. - Nie powinnam tego mówić. Na pewno cierpiał pan na swój sposób.
Uniósł brew.
- Nigdy nie miałem żony.
Poczuła się, jakby diabeł dźgnął ją widłami.
- Po kątach mówi się, że nadal kocha pan lady Delacourt - powiedziała. - I że nie pokocha pan nikogo innego.
- Do licha! - burknął. Podniósł źdźbło słomy i zaczął je żuć. - Tak mówią?
- Słyszałam przypadkowo raz, może dwa razy.
- Nie wydajesz się z tego specjalnie zadowolona, moja droga.
Nie chciała, żeby mówił do niej "moja droga" tym swoim niskim, mrocznym głosem.
- Moje zadowolenie lub niezadowolenie nie leży w kręgu pana zainteresowań.
Znowu popatrzył na nią śmiejącymi się oczami.
- Ale mogłoby leżeć - zasugerował.
Zignorowała go.
- Odezwałam się nie w porę, milordzie. Przepraszam.
- O, a to coś nowego.
- Co proszę? Co jest nowe?
Roześmiał się.
- Tylko przeprosiny, Aubrey. Bo odzywasz się nie w porę od bardzo dawna. - Zamilkł. - A co do lady Delacourt, zabiegałem o nią przez pewien czas, gdy byliśmy bardzo młodzi. Jest urocza i piękna. Lecz nie umiałem doprowadzić tego do końca. A kto się waha, ten przegrywa. Wiesz, jak to jest.
Aubrey próbowała być uprzejma.
- Przykro mi, że pan ją stracił, milordzie.
Wzruszył ramionami.
- Ale to cofa nas do mojego wcześniejszego stwierdzenia. Prawdziwa miłość rzadko bywa niepewna.
- Nie kochał jej pan? - O Boże, jest coraz gorzej! Czy nie mogłaby ugryźć się w język?
Lecz Walrafen najwyraźniej zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Na pewno kiedyś byłem nią zauroczony - odezwał się. - Ale teraz jesteśmy rodziną. I najbliższymi przyjaciółmi.
Była to trochę dwuznaczna odpowiedź. I nagle Aubrey zdała sobie sprawę, że nie chce żadnych dwuznaczności. W głębi serca pragnęła, by lord Walrafen zaprzeczył, że kiedykolwiek pożądał swojej pięknej macochy. Już sam fakt, że odczuwała takie pragnienie, przeraził ją. Oderwała od niego wzrok i zaczęła znów układać fałdy sukni.
W półmroku, jaki panował we wnętrzu stodoły, Giles obserwował, jak na twarzy Aubrey malują się różne emocje. Bawiąc się fałdami sukni, nieco przybladła i zacisnęła mocno szczęki. Ciekaw był, o czym myśli. Chyba nie była zazdrosna? Za każdym razem odtrącała jego zaloty. Wydawało się, że nie interesuje się nim w najmniejszym stopniu.
Lecz czuła do niego pożądanie. Tyle się wczoraj dowiedział, prawda? Gdy była w jego ramionach, drżała, ogarnięta namiętnością. Jakież to było podniecające, silne wrażenie. Szybko się przekonał, że przy Aubrey czuje w sobie więcej życia, jest bardziej męski nawet niż wtedy, gdy miał dwadzieścia lat. A wszystko to pomimo faktu, że ta kobieta ledwie pozwalała mu się dotknąć.
Lecz w Aubrey było coś więcej niż namiętność. I więcej niż opanowanie. Miała w sobie urodę, której nie były w stanie skryć bure szaty, ale też piękno wewnętrzne, co właśnie teraz zrozumiał. A wszystko to skrywało melancholię, pewien smutek, poczucie samotności, które sama sobie narzuciła. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Miała swoje tajemnice, to na pewno. Chyba nikt tak naprawdę jej nie znał.
Ona trzyma się na uboczu, powiedział Crenshaw. Lecz Giles pomyślał, że musi być coś jeszcze. Znowu się zastanowił się, co też Aubrey może skrywać przed światem. Zaczynał tworzyć w swojej głowie pewne mgliste teorie, lecz ciągła niepewność doprowadzała go do szału. Nie dlatego, że obawiał się prawdy, bo - o dziwo - wcale się jej nie bał. Nie mógł jednak znieść, że Aubrey z taką łatwością umie się od niego odgradzać. Nie mógł znieść myśli, że ona najwyraźniej nikogo nie potrzebuje. A zwłaszcza jego.
- Aubrey - odezwał się, wyrywając ją z zamyślenia. - Myliłem się co do tego deszczu.
- Co proszę?
Znowu oparł się na łokciu i uniósł na nią wzrok.
- Ta ulewa nie skończy się tak szybko. A ja nudzę się jak mops. Czy grywasz w gry salonowe?
Spojrzała na niego dziwnie?
- Takie jak szarady?
- Tak, coś w tym rodzaju. Ale miałem na myśli raczej zgadywankę. Simon, najstarszy syn Cecilii, bardzo je lubi. Zwłaszcza grę w trzy małe kłamstwa.
- Nie znam jej zasad, milordzie.
Zmusił się do szerokiego uśmiechu.
- Zawsze możemy je tworzyć w czasie gry - mrugnął okiem. - Ale ogólnie gramy honorowo. Ja zadaję pytanie, a ty możesz odpowiedzieć zgodnie z prawdą albo skłamać. Jeśli uda ci się oszukać mnie trzy razy, możesz to zgłosić w dowolnej chwili i wygrać grę. Ale ja mam trzy próby. Jeśli odgadnę, czy mówiłaś prawdę, musisz ponieść karę, jaką wybiorę. Mimo to, nie musisz mówić mi, jaka jest prawda.
- Tak? - spytała podejrzliwie. - A jakież to kary musiałabym ponieść?
- Jakiś drobiazg, głupstwo. Kiedyś Simon kazał mi stanąć na głowie, co skończyło się niezbyt pięknie. Czasami musiałem zaśpiewać "Nasz Bóg jest opoką" przez zatkany nos. Ale zazwyczaj muszę skakać po pokoju na jednej nodze.
Aubrey popatrzyła na niego jak na szaleńca.
- Chyba to nie dla mnie.
- Aubrey - uciął dyskusję. - Możemy tu tkwić jeszcze godzinę. Próbuję być dżentelmenem. Chyba najlepiej będzie, jeśli pomożesz mi się czymś zająć.
Przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło.
- No dobrze.
Uśmiechnął się i swobodnie opadł na siano, krzyżując ramiona pod głową. Aubrey podciągnęła kolana i objęła je rękami.
- Teraz musisz grać honorowo, Aubrey - ostrzegł. - Ja zaczynam, bo i tak już odpowiedziałem na twoje pytania. Ten kto wygra trzy rundy, będzie mistrzem.
- Dobrze - zgodziła się niechętnie.
Wpatrując się w dachowe krokwie, zastanawiał się. Najlepiej zacząć od prostych pytań, żeby uśpić jej czujność.
- Co jadłaś dziś na śniadanie?
Zarumieniła się ślicznie.
- Nic.
Obserwował ją z namysłem.
- Nie podam tego w wątpliwość. Ale dlaczego nic? Nie byłaś głodna?
Spojrzała na niego sztywno.
- To są już dwa pytania, milordzie.
Skrzywił się niezadowolony.
- No to odpowiedz na pierwsze pytanie.
- Byłam zbyt zdenerwowana, żeby jeść - przyznała. - Chciałam, żeby ostatni dzień pobytu lady i lorda Delacourt wypadł jak najlepiej i żeby odjechali bez żadnych problemów. Potem pokłóciłam się z Pevsnerem o źle wypolerowane sztućce i zupełnie straciłam apetyt.
- Często się kłócicie z Pevsnerem?
Zmarszczyła czoło.
- Czy to należy do tej gry, milordzie? Bo jeśli tak, to muszę wymyślić jakieś subtelne kłamstwo.
- Nieważne. Wracamy do gry. Po kim odziedziczyłaś te cudowne zielone oczy?
Cudowne zielone oczy zamrugały do niego.
- Po matce. - Odpowiedziała tak szybko, że to musiała być prawda.
- W porządku. Jak miała na imię?
- Janet.
- Oj, Aubrey - złajał ją. - Musisz próbować mnie okłamać, bo inaczej nigdy nie wygrasz.
Skinęła głową z pewną - jak mu się zdało - determinacją.
- A jaka jest najlepsza rzecz, którą odziedziczyłaś po ojcu? - spytał?
- Czy to nie jest raczej pytanie o własną opinię, milordzie?
Zaczynał tracić cierpliwość.
- Odpowiedz na pytanie, Aubrey.
- Ściągnęła brwi.
- Moja… nieustępliwość. Chodzi mi o jej charakter, nie o samą cechę.
- Wystarczy - rzeki Giles. - Nie będę tego kwestionował. Bóg wie najlepiej, jaka jesteś nieustępliwa.
Spojrzała na niego wilkiem.
- A kiedy ja będę mogła zadać pytania, milordzie?
- Gdy skończy się ta runda. A teraz, gdzie się urodziłaś?
Zawahała się o sekundę za długo.
- W Northumbrii.
Giles wolno pokręcił głową. Przypomniał sobie jej powściągliwość przy śniadaniu, a także podejrzenia Ogilvy'ego.
- Nie - odparł. - Zakwestionuję to.
Wyglądała na obrażoną.
- Dlaczego?
Wyciągnął rękę i objął palcami jej nadgarstek.
- Ponieważ taki jest mój przywilej - rzekł cicho. - Więc skłamałaś?
Usiłowała się uwolnić, ale jej nie pozwolił.
- Tak - powiedziała w końcu. - Skłamałam. Celny strzał.
- Więc gdzie naprawdę się urodziłaś? - Wciąż trzymał ją za rękę.
Pokręciła głową.
- Milordzie, nie może mnie pan w kółko pytać o to samo. To nieuczciwe. Pomniejszy pan szanse mojej wygranej.
- Tak, i jeszcze coś mi się od ciebie należy, prawda? - Przyciągnął ją trochę bliżej. Chciała zrobić coś głupiego, lecz nie umiał się powstrzymać. - Prawie zapomniałem o twojej karze. Obawiam się, że musisz mnie pocałować.
Aż syknęła ze złości, próbując się wyrwać.
- Milordzie, to jest zupełnie co innego niż skakanie na jednej nodze!
Roześmiał się.
- Wcale nie twierdziłem, że będziesz musiała skakać na jednej nodze, moja droga. Powiedziałem, że to będzie jakiś drobiazg, coś głupiego.
- Całowanie to nie jest coś głupiego - wysyczała. - To jest niebezpieczne. Myśli pan, że nie wyciągnęłam wniosków z wczorajszego dnia? To nie jest gra zgodna z pańskim wcześniejszym opisem, milordzie.
- Aubrey, przecież jestem politykiem. Sprytnie przekręcone słowo to moje narzędzie pracy.
- To nie jest przekręcanie słów, ale ignorowanie honorowych zasad.
- Aubrey, moja droga. - Energicznie pociągnął ją za rękę. Straciwszy równowagę, przewróciła się na siano obok niego. Spojrzeli sobie w oczy z bliska. - Jeszcze pięć minut temu - podjął - powiedziałaś, że tamten pocałunek nie był mądry. Zaprzeczasz, że to powiedziałaś?
Na moment jej oczy zabłysły.
- Nie, nie dam panu tej satysfakcji.
Wolną dłonią delikatnie dotknął swoich ust.
- Więc pocałuj mnie tutaj, jeśli łaska. Widzisz, Aubrey, znam cię zbyt dobrze, aby dać ci furtkę, przez którą się wywiniesz. Nie tęsknię za tym, by poczuć twe wargi na mojej dłoni, lecz tu, na ustach.
Przez moment sądził, że tego nie zrobi, lecz ona oparła się na łokciu, przymknęła oczy i pocałowała go.
Spodziewał się, że będzie ją musiał przytrzymać, że ona muśnie go szybko ustami i natychmiast odskoczy. Lecz Aubrey postanowiła honorowo dotrzymać słowa. Jej wargi były miękkie, słodko delikatne. Giles uniósł głowę i oparł dłoń na jej talii. Z westchnieniem przylgnęła do niego, całując kusząco, lecz wciąż niewinnie.
Nie mogąc się oprzeć, objął ją ramieniem i przyciągnął jeszcze bliżej. Teraz leżała połową ciała na nim, powoli, rytmicznie całując jego usta. Pachniała bzem i końmi, pachniała kobiecością. Gdy odrobinę się uniosła, przyciągnął ją z powrotem. Nie opierała się, nawet gdy rozchylił usta. Zamiast tego, zaczęła wodzić językiem po jego dolnej wardze.
Całowali się wolno, leniwie, smakując się nawzajem, jakby mieli przed sobą całą wieczność. Jakby nie leżeli koło siebie w obcym miejscu. On nie dbał o to, lecz Aubrey nie było wszystko jedno. Coś przywróciło ją do rzeczywistości i energicznie oderwała się od niego. Oddychając szybko, spoglądała na Gilesa z góry. Smukłe dłonie opierała na jego piersi.
- Już - powiedziała ledwie dosłyszalnie. - Zapłaciłam moją karę.
Próbował ją przyciągnąć.
- Aubrey - odezwał się błagalnie. - Proszę, nie przestawaj.
Odwróciła wzrok.
- Poniosłam karę - powtórzyła. - Niech mnie pan nie dręczy, milordzie.
- Zostały mi jeszcze dwie.
Znowu skierowała na niego przestraszone oczy.
- Co takiego?
- Dwie próby - zasapał. - Odpowiedz mi teraz, Aubrey. Natychmiast. Kochałaś swojego męża?
Zmarszczyła twarz, zaciskając oczy.
- Odpowiedz - zażądał.
Zaprzeczyła ruchem głowy, wciąż nie otwierając oczu.
- Nie - szepnęła. - Muszę powiedzieć, że go nie kochałam.
- Jak miał na imię? - rzucił szorstko. Nie zdążyła jeszcze złapać oddechu.
- Co takiego?
- Jego imię. Tego męża, którego nie kochałaś. Jak miał na imię?
Przez chwilę myślał, że mu nie odpowie.
- Charles - szepnęła wreszcie.
Od razu wiedział, że to kłamstwo.
- Nie - rzekł przez zaciśnięte zęby. - Podważę to.
Otworzyła oczy.
- Dobrze - powiedziała. - Jak pan sobie życzy.
- Czy kłamiesz, Aubrey? Jeśli tak, przyznaj się.
- Tak. Kłamię.
Tym razem nie powiedział jej, jaka jest kara. Po prostu pociągnął ją ku sobie i pocałował. Jeśli poprzedni pocałunek był iskrą, ten okazał się prawdziwym płomieniem. Wszystko stanęło w ogniu, wymknęło się spod kontroli. Udało mu się położyć ją na plecy i przycisnąć swoim ciałem. Padający deszcz i aromat siana gdzieś znikły. Była już tylko ona.
Raz po raz wpijał się w jej wargi, smakując, dotykając, ucząc się ich kształtu. Odpowiadała tym samym, dotyk za dotyk, wnikała w jego usta, dysząc przy tym gwałtownie. Błądziła dłońmi po jego ciele, pieszcząc i głaszcząc. Pragnienia, by ją posiąść, nie dało się opanować, głód połączenia ich ciał stal się nieodparty. Ale z tego mogły wyniknąć tylko kłopoty.
- Aubrey, Aubrey. - Wtulił twarz w jej szyję, wciągając kobiecy zapach. - Dlaczego mi to robisz?
- Nie robię - wydusiła. - Nie chciałam.
Gładził ją po ramieniu, talii, potem przesunął dłoń niżej. Rozpostarł pałce, przywierając nimi do kształtnej wypukłości jej biodra. Ścisnął je przez wełnianą suknię, by po chwili unieść Aubrey i przyciągnąć do siebie. Jęknęła, instynktownie prężąc ciało ku niemu. Wygłodniała. Spragniona. Płonął żądzą, by ją zaspokoić.
Przetoczył się na boki zaczął szarpać guziki jej kaftana. Rozsunął go, zaczął pieścić lewą pierś. Była ciepła. Idealna. Aubrey wciąż miała zamknięte oczy, oddychała nierówno. Zachowywała się biernie, pozwalała mu się dotykać tak jak chciał. Ale był pewien, że go pragnęła. Kciukiem delikatnie pieścił sutek przez warstwę bawełny, czuł, jak twardnieje. Nie mogąc się powstrzymać, przyłoży! do niego usta, zaczął ssać, krążyć językiem, aż wilgotny materiał przylgnął do brodawki. Odsunął się i patrzył.
- Aubrey - zachrypiał. - Jesteś taka piękna.
Obrócił się na bok, jakby we śnie, jakby w każdej chwili ona mogła go zatrzymać i rzucić z powrotem w koszmar zwykłej codzienności. Z pewną desperacją rozpiął guzik sukni. Czy mu na to pozwoli? Kolejny guzik został uwolniony. Nie odzywała się, jedynie patrzyła mu w oczy, miękko, a zarazem pożądliwie.
- Pozwól mi cię dotknąć, kochanie - powiedział. - Zobacz.
Guziki były już odpięte. Podciągnął jej suknię aż do pasa. Niezdolny do pełnej samokontroli, sięgnął ręką do wzgórka ukrytego pod miękką, białą bawełną reform. Zadrżała. Czyżby z pożądania? Obserwując ją, Giles wsunął palce między jej nogi, delikatnie masując, badając. W odpowiedzi Aubrey jęknęła cicho, poruszając miarowo krtanią, gdy tymczasem jej głowa opadła na siano.
Zupełnie przypadkowo znalazł rozcięcie w materiale i łagodnie wsunął palec w jej pokryte meszkiem ciało. Pocałował ją, gorąco, namiętnie. Znowu jęknęła słodko, wydychając gwałtownie powietrze. Wszedł głębiej, wniknął w jej gorejącą kobiecość. Poczuł ten zapach, na który jego krew zareagowała ogniem, coraz bardziej gorącym. Gdy w następnej chwili dotknął tajemne miejsce, poczuł, jak Aubrey sztywnieje.
- Nie ruszaj się - szepnął, nachylony do jej ust. - Nie ruszaj. Tylko rozchyl nogi. Pozwól mi cię dotknąć.
Rozluźniła się trochę, opadając bezwładnie w siano, pozwalając, by sięgnął dłonią jeszcze głębiej. Słodki koralik był już twardy i lśniący od wilgoci. Pocierał go lekko, zwilżywszy sobie palec, wreszcie znowu dotknął ją w to samo miejsce. Zaczerpnęła szybko powietrza. Zaczął krążyć czubkiem palca, aż jej oddech przeistoczył się w serię urywanych westchnień. Jej gorąca wilgoć coraz obficiej drażniła wszystkie zmysły Gilesa.
Zrozumiał, że go pragnęła, a przynajmniej pragnęło go jej ciało. Na samą myśl poczuł przeszywające podniecenie. Wdarł się w jej usta, wciskając Aubrey mocno w siano, swym udem rozsunął jej nogi jeszcze szerzej. Tym sposobem była już zupełnie otwarta na jego dotyk. Pieścił ją językiem i palcem, czuł, jak budzi się w niej wulkan, jak otwiera się dla niego coraz bardziej, wręcz napiera na jego dłoń. Delikatne nozdrza Aubrey rozszerzały się miarowo. Oderwał usta od jej warg, patrząc na nią, pieszcząc.
Miała zamknięte oczy, odwróconą w bok twarz, rozchylone w niemym jęku usta, urywany, szybki oddech.
- Przestań - szepnęła. - Proszę. Ja nie mogę.
Przywarł rozpalonymi ustami do jej skroni.
- Chcę cię w moim łóżku, Aubrey. - Wciąż ją pieścił. - Dziś wieczorem, gdy wszyscy pójdą spać. Przyjdź do mnie. Obiecuję, że będę delikatny.
Nie odezwała się. Nie otworzyła oczu.
- Nie powinnam tego chcieć - wyszeptała.
- Ale chcesz! Na litość boską, nie torturuj mnie. Pragniesz tego tak samo jak ja. Powiedz.
Lekko kiwnęła głową, szeleszcząc kasztanowymi włosami po sianie.
-Tak.
- A więc dziś wieczorem.
- Nie. Proszę, nie dzisiaj.
- Aubrey, dlaczego? - Oderwał od niej dłoń i zaczął poprawiać suknię.
- A proboszcz? - rzuciła niechętnie. - Razem z Crenshawem przychodzą dziś na kolację. Pewnie potrwa do późna. I to byłoby takie… takie… sama nie wiem!
Do diabła! Zupełnie zapomniał o proboszczu, który mógł gadać przez całą noc.
- Więc jutro - powiedział błagalnie. - Przyjdź do mnie jutro, Aubrey, dobrze?
Otworzyła oczy, lecz nie spoglądała w jego kierunku. Teraz rumieniła się ze wstydu.
- A czy mam jakiś wybór, milordzie? Moje ciało jest zdradzieckie, ty zaś niepohamowany.
Chociaż prawdziwe, słowa te nieco go ostudziły.
- Jesteś namiętną kobietą, Aubrey. Nie ma w tym żadnego wstydu. I czujesz do mnie pożądanie.
- Tak - wyznała przez ściśnięte gardło.
Otarł ustami jej szczupłą szyję, zamknął oczy, jeszcze raz zaciągnął się zapachem.
- Nikt się nie dowie, Aubrey. Co może być złego w tym, że dwoje ludzi w odosobnieniu zaznaje wspólnie cielesnej przyjemności?
Wyczuł, jak tysiące myśli przemykają przez jej głowę, jak w powietrzu wisi wiele niezadanych dotąd pytań. Wiedział, że mógłby jej zostawić łatwą furtkę ucieczki z tej sytuacji, pozwolić, by mu odmówiła, tak jak nakazywało jej sumienie. Lecz ciało Aubrey pragnęło jego ciała tak samo, jak on pragnął jej. W końcu zwiotczała w jego ramionach. Czyżby to była oznaka rezygnacji? Poddania się?
- Przyjdziesz? - rzucił gwałtownie.
Zaskoczyła Gilesa, odwracając głowę i przyciskając usta do jego włosów.
- Tak. - Poczuł jej ciepły oddech. - Tak. Jutro. O północy, milordzie.
Rozdział 10
W którym pani Montford prosi o przysługę
- Mamo, co Ida miała na myśli, gdy powiedziała, że korner to zezowaty stary głupiec? - spytał Iain następnego wieczora. Bawił się kijem do krykieta przy kominku.
Aubrey, która właśnie przechodziła koło okien, zatrzymała się.
- To się wymawia "koroner" - poprawiła, spoglądając na niego z uśmiechem. - To tylko taki żargon Idy.
- Co to jest żargon?
- To taki rodzaj gwary, kochanie. A poza tym ona w ogóle nie powinna tak mówić. On był bardzo miłym dżentelmenem.
- No a co ten korner robi? - spytał, ćwicząc uderzenie kijem.
- Koroner - potargała mu włosy. - Myślę, że spędzasz z Idą za dużo czasu. A koroner to pan, który prowadzi interrogację, takie rozmowy, gdy nie wiadomo, w jaki sposób ktoś umarł.
Iain oparł kij o palenisko.
- Czy był miły dla ciebie? Zadawał ci pytania?
- Tak. I to, i to.
Odsunęła zasłony i spojrzała na ciemny podwórzec. Jedynym źródłem światła były latarnie przy bramie. Dni stawały się coraz krótsze i zimniejsze. Słyszała wiatr gwiżdżący pośród murów, zupełnie jak w grudniu. Niemalże pragnęła, aby było to prawdą. Bo do grudnia lord Walrafen z pewnością wyniesie się już do Londynu.
Puściła kotarę i przyłożyła dłoń do brzucha. Już od rana czuła się trochę chora. Całe to śledztwo wstrząsnęło nią do głębi. Tylu ludzi wbijało w nią wzrok.
Naturalnie powiedziała prawdę. Koroner zadawał niezbyt inteligentne pytania, zaś ona odpowiadała bardzo inteligentnie. A teraz, gdy było po wszystkim, oczekiwała ją kolejna próba. Nie zapomniała o obietnicy danej Walrafenowi.
- Możemy dziś zagrać? - spytał Iain.
Odwróciła się.
- Oczywiście - odparła, wdzięczna, że może pomyśleć o czymś innym. - Ty coś wybierz, a ja tymczasem przygotuję czekoladę.
Chłopiec pojaśniał.
- Dobro i zło - powiedział, biegnąc do swojego pokoju.
Zdusiła sardoniczny śmiech. Właśnie dziś musiał wybrać właśnie tę grę, prawda? Sama miała w planach zły uczynek, podczas gdy przez większość dnia starała się przedstawić go sobie w myślach jako dobry.
Kończyła przygotowywać czekoladę, gdy Iain przysunął stolik do kominka i rozłożył planszę. Aubrey właśnie stawiała jego kubek, gdy ktoś zapukał cicho w drzwi. Niemal zemdlała, gdy do środka wkroczył lord Walrafen.
Sama nie wiedząc jak, znalazła się tuż przy nim.
- Milordzie - powiedziała, ledwie chwytając powietrze. - Jest dopiero wpół do ósmej.
Jednak lord Walrafen myślał o czymś innym niż o umówionym spotkaniu. W rzeczy samej wydawał się jakby skrępowany.
- Tak… cóż… w moim gabinecie jest bardzo zimno. Już zapomniałem, jak silny może być ten zimny wiatr od strony kanału.
Aubrey trzymała dłoń na klamce w nadziei, że niespodziewany gość zaraz wyjdzie.
- W przyszłym tygodniu każę wymienić szyby w oknach gabinetu - zapewniła go. - A tymczasem powiem lokajowi, żeby przyniósł więcej węgla…
Walrafen machnął ręką.
- Niechże pani siada! Po prostu pomyślałem sobie, że… że wpadnę tu na chwilę z wizytą. To z pewnością najcieplejszy pokój w całym zamku.
- Tak, bo… jest od strony podwórza - wyjąkała. - Tę ścianę osłaniają zamkowe mury.
Splótł dłonie i rozejrzał się dookoła. W tym geście wyglądał niemal jak mały chłopczyk.
- Czyżbym wyczuwał zapach czekolady?
Spojrzała na grzejną płytę.
- Tak. Czy chciałby pan…?
- Z rozkoszą.
- Gramy w dobro i zło - odezwał się Iain przyjaźnie. - Jakiego koloru pionek dla pana?
Lord podszedł do stolika i spojrzał na planszę.
- Nowa gra w nagradzanie dobra i karanie zła - odczytał. - Dla młodzieży obu płci. - Rzucił Aubrey krótkie spojrzenie. - Czuję się dziś bardzo młodzieńczo, pani Montford. Więc chyba kwalifikuję się do gry, o ile nie ma pani żadnych obiekcji?
Aubrey przyniosła mu czekoladę.
- Oczywiście, że nie mam.
Pośpiesznie przysunął sobie krzesło, które stało pod ścianą.
- Kapitalnie! - Usiadł, klaszcząc w dłonie. - Biorę czerwony.
Wciąż się zastanawiając, po co Walrafen przyszedł, Aubrey przyniosła pozostałe kubki i sama zajęła miejsce. Jego tu obecność wydawała się nienaturalna. Nienaturalna, choć miła. Lord uniósł wzrok znad planszy i uchwycił jej spojrzenie. Uśmiechnął się ciepło. Po raz pierwszy spostrzegła, że ma na lewym policzku głęboki dołek. I nagle poczuła się szczęśliwa, że jest blisko niego.
Na sygnał Iaina zaczęli grać, i to z dość komicznym rezultatem, co było nietrudne do przewidzenia.
- Wyrzucił pan cztery - powiedział chłopiec do lorda. - To znaczy, że może pan uciec z Domu Poprawczego i przejść aż na pole Szaleństwo.
- Czy to dobrze?
Iain wzruszył ramionami.
- To lepsze, niż wylądować na Hipokryzji. - Zakręcił bączkiem. - O, ja idę od razu do Prawdy!
Iain szybko objął prowadzenie nad opieszałymi przeciwnikami. Lord Walrafen kuśtykał do przodu, ledwie rozumiejąc zasady gry. Natomiast Aubrey udało się wylądować na Impertynencji, Uporze i Lenistwie.
- A niech mnie! - zawołał lord, gdy trafiła na to ostatnie pole. - To nie może być! Pani Montford nigdy nie jest leniwa. - Podniósł jej pionek i postawił go na samym środku, oznaczonym jako Cnota.
Spojrzała na niego ponad krawędzią swojego kubka.
- Co za hojność, milordzie - powiedziała. - Ale nic nie przeszkodziło panu zostawić mnie na Impertynencji i Uporze.
Uśmiechnął się.
- Kto ma nieczyste sumienie…
Iain kręcił głową.
- Nie może zostać na Cnocie - zaprotestował. - Musi wrócić i zrobić to jak trzeba.
- Obawiam się, że on ma rację, milordzie - wydusiła z siebie Aubrey. - Cnota nie jest dla mnie w tych dniach odpowiednim miejscem.
Lord podniósł jej pionek i postawił go na polu Luksus.
- A więc tutaj, pani Montford? - spytał znacząco.
- Czy gra pan według zasad, lordzie Walrafen? - spytał Iain grzecznie.
Lord mrugnął do Aubrey.
- Czasami o tym zapominam.
Ściągnęła usta, odstawiając czekoladę.
- Luksus również nie jest dla mnie odpowiednim miejscem - rzekła, obrzucając wzrokiem planszę.
- Ale ja bardzo bym chciał panią tam zatrzymać, pani Montford - odparł. - To znaczy w luksusie. Jeśli tylko pani mi pozwoli.
Aubrey usilnie szukała słów. Tymczasem Iain niewinnie wkroczył do akcji i przyniósł jej ocalenie, stawiając pionek na właściwym miejscu. - Bardzo wolno gracie - mruknął. - A ja muszę być w łóżku o wpół do dziewiątej.
Lord Walrafen wydawał się trochę zawstydzony i już do końca rozgrywki grał zgodnie z zasadami. Oczywiście, zwycięzcą został Iain. Potem odłożył planszę, zaś Aubrey wyjęła książkę, którą chłopiec właśnie czytał. Gdy podniosła wzrok, ujrzała, jak lord pomaga mu złożyć stolik, który razem oparli o ścianę.
- Czytamy teraz Robinsona Crusoe pióra pana Defoe, milordzie - odezwała się, wracając do swojego krzesła. - Mam nadzieję, że to pana nie znudzi?
Uśmiechnął się lekko.
- Ależ skądże, łaskawa pani. Mogę więc zostać?
Iain z ziewnięciem opadł na fotel.
- Powinien pan zostać - poradził. - Właśnie czytamy o tym, jak Robinson zaczyna trzeci rok życia na wyspie i martwi się o zbiory zboża.
- Więc to doskonały przykład dla mnie - rzekł Walrafen. - Powiedziano mi, że nie interesuję się w wystarczającym stopniu moimi zbiorami.
- Nigdy tego nie mówiłam - zaprzeczyła Aubrey.
Walrafen uniósł brwi.
- Nie swoimi ustami, oczywiście - przyznał. - Proszę, niech pani czyta.
Zaczęła. Przeczytała jednak tylko sześć stron, gdy Walrafen położył dłoń na jej ramieniu. Podniosła wzrok znad książki. Iain zasnął w fotelu, przechylony na bok.
- Nie chciałbym, żeby coś strzyknęło mu w szyi, gdy się obudzi - powiedział cicho.
Odłożyła książkę i wstała.
- Dzieci raczej nie mają takich dolegliwości, milordzie, ale najlepiej będzie, jeśli zaniosę go do łóżka.
Lecz Walrafen już wziął chłopca na ręce.
- Mam go. Pokaż mi drogę.
Otworzyła drzwi do pokoju Iaina.
- Może potrzebny mu dodatkowy koc? - szepnął, gdy okrywała syna. - Jest bardzo zimno.
Pokoik był tak mały, że dwoje ludzi z trudem mogło się w nim poruszać. Wskazała szafkę przy łóżku.
- W dolnej szufladzie, jeśli mogę prosić - powiedziała.
Otworzył szufladę i podniósł leżący na wierzchu koc. Jednakże przez chwilę z upodobaniem pogładził dłonią starannie złożony pled w szkocką kratę, który znajdował się pod spodem. A dokładniej mówiąc, w rodową kratę klanu Farquharsonów. Widząc to, Aubrey wpadła w panikę, lecz zaraz wytłumaczyła sobie, że to mało prawdopodobne, by książę rozpoznał barwy jednego z pomniejszych szkockich klanów. Na pewno nie wyjmie i nie rozłoży pledu.
Tymczasem on wstał i z uśmiechem podał jej brązowy koc. Razem rozpostarli go nad łóżkiem Iaina, po czym cicho wyszli i zamknęli drzwi. Lord Walrafen zatrzymał się, odwrócił do Aubrey i przesunął palcami po jej policzku.
- Dziękuję ci, Aubrey - powiedział miękko. - Jesteście bardzo mili, że pozwoliliście mi spędzić wieczór w swoim towarzystwie.
Spojrzała na niego spokojnie.
- Czy zostanie pan i posiedzi ze mną przy kominku, milordzie? - spytała cicho. - Chciałabym porozmawiać.
W świetle świec twarz Walrafena jakby przybladła.
- To brzmi złowieszczo, Aubrey.
Uśmiechnęła się krzywo.
- Być może - zgodziła się. - Czy mogę nalać trochę sherry? Ja też się napiję.
Walrafen przeczesał dłonią włosy.
- Coraz mniej mi się to podoba - powiedział. - Aubrey, jeśli chodzi o to, co wydarzyło się w…
- Nie o to chodzi - przerwała.
Podeszła do barku stojącego pod oknem i nalała dwa kieliszki sherry. Jeden podała Walrafenowi, po czym usiadła naprzeciwko niego. Migotliwe światło świec padało z lewej strony na jego twarz, rzucając nieregularne cienie.
Napiła się wina w nadziei, że doda jej sił.
- Chciałabym prosić o pomoc w pewnej małej sprawie - zaczęła. - Chociaż to może zabrzmieć bezczelnie.
- Na pewno nie, moja droga - odstawił kieliszek.
Nie wydawał się specjalnie zaskoczony, a wręcz jakby odczuł ulgę. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powiedzieć mu całej prawdy. Towarzysząca im atmosfera intymności była tak kusząca, a brzemię jej winy tak ogromne. Ale czy on by jej uwierzył? Co by powiedział? Co pomyślał?
To były łatwe pytania. Walrafen zrozumiałby, że skrywał pod swoim dachem przestępczynię. Ten fakt mógł całkowicie zniszczyć jego karierę i rodzinę. Nawet nie miała pojęcia, jakie ciążą na niej zarzuty. Z pewnością porwanie i kradzież.
Poczuła, jak lord dotyka lekko jej ramienia.
- Moja droga, co się dzieje? Jak mogę ci pomóc?
Wróciła myślami do teraźniejszości.
- Chciałam prosić o przysługę - powiedziała w końcu. - Teraz, gdy major nie żyje, a pan Jenks odchodzi, nie ma już nikogo, komu mogę zaufać.
Nachylił się bardzo blisko.
- Tak, oczywiście. Aubrey, jeśli chodzi o pieniądze, to spokojnie, ja mam dużo…
- Nie, to nie pieniądze - wpadła mu w słowo. Jego rozumowanie ubodło ją, co dało się słyszeć w jej głosie. - Chodzi o to, że śmierć pańskiego wuja boleśnie przypomniała mi, iż życie jest takie niepewne. Jestem samodzielnie odpowiedzialna za Iaina, a gdyby kiedyś coś się ze mną stało…
- Coś się z tobą stało? Na litość boską, co chcesz przez to powiedzieć?
Ze wzruszeniem ramion przylgnęła plecami do oparcia.
- Każdego dnia ludzie umierają, milordzie. Wpadają do studni, zapadają na zapalenie płuc, ulegają zatruciom…
- No dobrze. Jakie jest twoje życzenie?
- Mam tutaj list dla Iaina. Chciałabym, żeby otrzymał go w dniu osiągnięcia pełnoletniości. I testament. Są zalakowane i znajdują się w mojej Biblii. Mam trochę oszczędności i biżuterii. Pamiątki rodzinne. Wszystko jest w szufladzie, z której wyjął pan koc. Chciałabym, żeby to zostało przekazane proboszczowi wraz z prośbą, aby wziął Iaina i wychowywał go jak swego. Czy zrobi pan to dla mnie?
Pokręcił głową.
- Mówisz bez sensu, Aubrey. Nic ci się nie stanie. Nie pozwolę na to. I nie pozwolę, żeby chłopiec poszedł do obcych.
- Tutejszy proboszcz to przecież nie obcy - powiedziała cicho. - A Iain nie ma dokąd iść.
- Tu jest jego dom, Aubrey - stwierdził, jakby to było zupełnie oczywiste. - Po co ma przeprowadzić się pół mili stąd i mieszkać w małym jak klitka probostwie z mężczyzną tak starym, że mógłby być jego dziadkiem?
- Bo o to proszę.
Ściągnął usta.
- Czy o to samo prosiłaś mego wuja? - spytał. Przytaknęła.
- Owszem, kilka miesięcy po moim przyjeździe do Cardow. Mimo tego, co ludzie sobie myślą, ufałam mu, że zrobi, co należy. W głębi serca był człowiekiem honoru.
Spojrzał na nią posępnie.
- A dlaczego właśnie mnie o tym mówisz?
Podniosła wzrok.
- Bo doszłam do wniosku, że pan jest taki sam. Jesteście bardzo podobni do siebie. I to jest komplement, nie obelga.
Wstał z krzesła, by przyklęknąć na jedno kolano u jej boku.
- Aubrey, moja droga. - Ujął w dłonie jej twarz. - Nic ci się nie stanie. Ani mnie. Ani Iainowi. Lecz gdyby jednak coś się wydarzyło, klnę się na mój honor, że zaopiekuję się chłopcem w taki czy inny sposób.
Zamknęła oczy.
- Nie wolno mu opuścić Somerset. Niech mieszka w zamku lub w wiosce, to już zostawiam pańskiemu uznaniu. Ale niech tu zostanie. Niech pan go chroni, błagam pana.
Wtedy pocałował ją, stapiając usta z jej ustami, delikatnie, podnosząc ją na duchu. Kiedy się odsunął, o dziwo, wyglądała na uspokojoną.
- Aubrey, nie mówmy już o złych rzeczach, które po prostu się nie wydarzą. A ja przyszedłem tu z zupełnie innego powodu. Znacznie przyjemniejszego, jeśli się zastanowić.
- Żeby mi przypomnieć o mojej obietnicy?
Na te słowa jego oczy nieco pociemniały.
- Wolę to określić mianem naszego wspólnego ustalenia - rzekł. - Chcesz go dotrzymać?
Skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.
Zawahał się i przez moment Aubrey myślała, że chciał się wycofać. Nadal miał pochmurny wzrok, którym błądził po jej twarzy. W końcu z westchnieniem opuścił ręce.
- Za godzinę? - szepnął. - Czy wtedy w domu nastanie już cisza?
Do tej pory Giles wydeptywał ścieżkę na dywanie w swojej sypialni, maszerując tam i z powrotem w jedwabnym szlafroku, z kieliszkiem najlepszego koniaku w dłoni. Jeszcze nie do końca docierało do niego, że juz za chwilę będzie miał nową kochankę. I że to jest służąca. To było wbrew jego naturze. Zapewne, lecz na samą myśl o Aubrey w swoim łożu ożywiał się i niecierpliwił.
Wkrótce po powrocie z jej salonu zwolnił swego pokojowego, potem kazał przynieść butelkę szampana, który teraz stał w srebrnym kubełku obok łóżka, owinięty przesiąkniętą od skondensowanej wilgoci białą serwetą. Jednak stracił już ochotę na szampana i wziął coś mocniejszego. Lecz być może Aubrey zechce wypić kieliszek. Z doświadczenia wiedział, że kobiety lubią być zdobywane przy butelce dobrego szampana.
Lecz przecież Aubrey nie jest zwykłą kochanką, prawda? Kiedy mężczyzna rozmawia z ułożoną, profesjonalną kurtyzaną, ma do czynienia z całym arsenałem flirciarskich sztuczek oraz długą listą wymagań finansowych. Och, można śmiać się, drażnić, pochlebiać, i załatwiać wszystko punkt po punkcie. Obie strony jednak wiedzą, jak skończy się wieczór, a potem jaki będzie koniec związku.
To właśnie działało mu na nerwy, gdy myślał o zaciągnięciu Aubrey do łóżka. Tutaj nic nie wiedział. Prawdę mówiąc, trochę się bał, w co się pakuje. Czasami, gdy mężczyzna pożegluje zbyt blisko niebezpiecznej wody, czuje zmieniające się napięcie morza. Za każdym razem, kiedy całował Aubrey, odnosił właśnie takie wrażenie. Ogarniał go dziwny, zmysłowy mrok, ciągnął w jakąś otchłań, gdy tylko dotykał jej warg. Lecz mimo małżeńskiej przeszłości, Aubrey była niedoświadczona. Tylko głupiec by tego nie zauważył. Może nie będzie wiedziała, co robić? Może okaże się beznadziejna w łóżku?
Parsknąwszy śmiechem, Giles odstawił pusty kieliszek i podszedł do otwartego okna. Rozłożył ramiona, wychylił się, by nasycić się morską bryzą, która już nie sprawiała wrażenia tak lodowatej. Och, przecież dobrze wiedział, jaka Aubrey okaże się w łóżku. Na pewno nie znudzi się przy niej. Będzie zniewalająca. Już tego zaznał. I nic tego nie zmieni, nawet jej brak doświadczenia.
Pragnął jedynie, żeby była bardziej otwarta na jego propozycje. Tymczasem była niechętna, o czym dobrze wiedział. Jednak to namiętna, zmysłowa istota. Giles musi użyć wszystkich swoich umiejętności, aby zagrać na tej namiętnej naturze, uwieść ją tak zupełnie, by nie mogła oprzeć się własnej żądzy.
W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi. Odwrócił się od okna i przeszedł przez pokój trzema szybkimi krokami, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Gwałtownie otworzył drzwi i ujrzał ją, stojącą na progu, wciąż ubraną w suknię z szarej serży, którą nosiła wcześniej. Nie miała koronek, żadnych zdobień, jedynie rząd guzików z przodu. Powinna wyglądać nieciekawie, a tymczasem odcień jej włosów wydawał się jeszcze bardziej żywy, a skóra jeszcze piękniejsza.
- Dobrze - ujął ją za łokieć i wciągnął do środka. - Nie rozpuściłaś włosów.
Gdy spojrzała na niego pytająco, uśmiechnął się krzywo.
- Cały dzień myślałem o tym, jak to będzie, gdy rozpuszczę ci włosy.
Jej oczy się zaokrągliły.
- Milordzie… - zaczęła niezręcznie. - Obawiam się, że… że okażę się niezbyt… - zabrakło jej słów.
Natychmiast przyciągnął ją, chwycił w ramiona i pocałował, tak jak wcześniej tamtego popołudnia w stodole. Lecz teraz podeszła do niego spięta, sztywna na całym ciele. Oddała pocałunek, lecz nie było w nim ciepła. Poczuł jej ramiona, którymi objęła go w pasie, lecz palce miała zimne i twarde niczym szczęki imadła, nie zaś miękkie, ruchliwe.
- Rozchyl usta, kochanie - szepnął.
Przeszedł ją dreszcz, lecz pozwoliła mu wtargnąć językiem w jej usta. Więc wszedł, głęboko, smakując ją, przyciągając bliżej jej ciało, aż w końcu poczuł, jak się poddaje. Przywierała do niego piersiami, nie była już taka sztywna jak przed chwilą. Smakował ją głęboko, dokładnie, aż w końcu zaczęła reagować.
W nagłym przypływie delikatności oderwał się od niej, tamując swą niecierpliwość. Ujął ją subtelnie za dłoń i poprowadził w głąb pokoju.
- Chodź, Aubrey. Napijesz się szampana?
- N… nie, dziękuję - odpowiedziała słabo, omiatając wzrokiem łóżko, jakby mogło być bramą do wiecznego potępienia. - Wolałabym, żebyśmy raczej… przeszli do sedna, milordzie.
Zatrzymał się gwałtownie.
- Przeszli do sedna?
Skinęła głową.
- Czy… czy mam… położyć się na łóżku?
O Boże, to wcale nie miało tak być. Zachowywała się jak kandydatka na męczennicę. Kobiety zazwyczaj z entuzjazmem zabiegały o jego względy. Puścił ją i ujął dłońmi jej twarz.
- Spójrz na mnie, Aubrey - szepnął. - Czy chcesz tego? Czy pragniesz mnie?
Patrzył, jak oblała się rumieńcem.
- Czy pragnę pana? - powtórzyła żałośnie. - Pragnęłam dwa dni temu. Przecież pan wie. Ale… nie jestem w tym specjalnie dobra. Nie miałam wielu… doświadczeń. Jestem pewna, że okażę się nieodpowiednia, milordzie.
Przybrał łagodniejszy wyraz twarzy.
- Aubrey, moja droga, słowo "nieodpowiednia" zupełnie do ciebie nie pasuje. Po prostu nie bój się. Byłaś już zamężna. Kobiety i mężczyźni na całym świecie robią to tak samo.
- Tak? - spytała. - Nie byłam pewna.
To była bardzo dziwna odpowiedź, lecz obawiał się dalej ją indagować. Może obawiał się tego, co mógłby usłyszeć - jak później przyszło mu do głowy. Więc zamiast zadawać trudne pytania, usiadł na brzegu łóżka i pociągnął ją, by usiadła obok. Odwrócił ją nieco, aby siedziała zwrócona do niego plecami. Miała dziś upięte włosy, odsłaniające zgrabny kark. Widok był tak kuszący, że Giles pochylił głowę i przylgnął ustami do jej gołej skóry. Westchnęła tak cicho, że bardziej wyczuł jej głos niż go usłyszał. Powoli zaczął wyjmować szpilki z jej włosów.
Gęste pukle opadały jeden po drugim, tworząc lśniącą zasłonę w barwach czerwieni i złota. Patrząc na to, Giles zastanawiał się, czy jej mąż był kiepskim kochankiem. Może okazał się brutalem? Albo umarł młodo? Nie pytał, nie chciał wiedzieć. Nie mógłby znieść myśli o tym, że kiedykolwiek była w łóżku z innym mężczyzną. Pociągnął ją więc dalej na swoje łoże z postanowieniem, by wymazać z jej pamięci wspomnienia o wszystkich innych.
Opierając się o wezgłowie, podciągnął jedno kolano i wziął Aubrey w ramiona, tak że leżała plecami na jego piersi. Jakoś wyczuł, że będzie jej łatwiej, jeśli nie będzie jej patrzył prosto w oczy. Oparła stopy na łóżku. Działając pod wpływem impulsu, Giles sięgnął ręką i zdjął jej pantofle, które spadły na podłogę. Fałdy szarej sukni okrywały mu lewe kolano, kaskadą wylewając się aż poza łóżko.
Wsunął podbródek ponad jej ramię i odwrócił twarz ku cudownej, długiej szyi.
- Dziękuję ci, Aubrey - szepnął jej do ucha. Przytrzymując ją jedną ręką w pasie, zanurzył twarz w jej szyi, drugą dłoń zaś przesuwał po linii guzików na sukni. Gdy doszedł do pierwszego od góry, zręcznie odpiął go, odsłaniając kilka centymetrów alabastrowej skóry.
- Czy… mamy to zrobić przy zapalonych świecach? - wyszeptała.
- Tak - powiedział cicho, lecz stanowczo. - Jesteś zbyt piękna, by skrywać cię w ciemności.
Powoli, metodycznie rozpinał po kolei guziki. Pod szarą serżą nie nosiła gorsetu, lecz delikatną halkę z niezwykle cienkiego materiału. Ściegi były tak wyszukane, że piękniejszych nigdy nie kupił za swoje pieniądze, pod szyją halka była wykończona malutkimi kokardkami z jasnobłękitnego jedwabiu. Podziwiał je, lecz po chwili całkowicie zmienił bieg swych myśli, gdy ostatnie dwa guziki wyswobodziły się z dziurek.
Teraz widział zarys jej sutków, jak skarb, znajdujący się tuż poza zasięgiem jego dotyku, ciemny, lekko sterczący przez cienką warstwę batystu. Drżącą dłonią rozwiązał wstążkę pod szyją i odsunął materiał. Jej piersi były małe, lecz idealne, o ciemnoróżowych obwódkach. Lekko dotknął kciukiem brodawki i patrzył urzeczony, jak rośnie i twardnieje pod jego palcem.
- Ach…. - wyszeptała.
Nagle zrobił się niecierpliwy, w wyobraźni błysnął mu obraz leżącej pod nim i krzyczącej Aubrey. Zaczekaj, powstrzymał sam siebie. Jeszcze nie teraz. Dalej pocierał i pieścił jej piersi. W jego dłoniach jakby nabrzmiały, oba sutki stanęły na baczność. Gdy dotykał jej lewą ręką, prawa rozpinała pozostałe guziki, aż szara serża była otwarta po linię talii.
Wtedy przyłożył usta do jej szyi, chwytając skórę zębami, gryząc z nadzwyczajną delikatnością.
- Lubisz tak?
Lubiła. Jej ciało reagowało na każdy dotyk Gilesa. Językiem łagodnie koił miejsce po ugryzieniu, potem trącał nosem i całował jej szyję, aż zaczęła niespokojnie ocierać się o niego. Wciągnął jej zapach: zwykłego mydła, bzu, podnieconej kobiety. Był odurzający. Niecierpliwie wsunął prawą dłoń pod koronki jej reform, aż znalazł miękkie, sprężyste futerko między jej udami. Była już wilgotna.
- Rozsuń nogi, kochanie - rozkazał.
Osunęła jedną nogę, otwierając się dla niego. Wtedy dotknął najbardziej intymnego miejsca, wsunął palce w fałdy jej kobiecości. Westchnęła cicho, gdy delikatnie potarł łechtaczkę. Pomyślał, że teraz mógłby ją wziąć. Była gotowa. Lecz starał się zaczekać, by wydobyć z niej całą namiętność.
Dłonią spoczywającą na jej piersi wciąż drażnił sutek, drugą badał głębię między udami. Drżała na całym ciele, przywierała do niego, oparła głowę na jego ramieniu. Chciał rozebrać ją powoli, lecz nacisk jej bioder na jego członek stawał się nie do zniesienia.
Po prostu nie mógł dłużej czekać. Jakoś udało mu się wysunąć ją spomiędzy swoich nóg i stanąć obok łóżka. Bez żadnych wstępów ściągnął czarny, jedwabny szlafrok, który opadł na podłogę.
Niemal krzyknęła, gdy zobaczyła lorda Walrafena zupełnie nagiego. Był piękny, to na pewno, chociaż nie miała wielkiego doświadczenia, aby to ocenić. Był lśniący i smukły jak kot, miał szeroką pierś, która wydawała się szerszą bez ubrania niż w nim. Miał masywne uda, pokryte czarnymi włosami, a między nimi był… hm, hojnie wyposażony. Wręcz przerażająco. Była całkowicie pewna, że nie będą do siebie dopasowani.
Myśli Walrafena najwyraźniej krążyły gdzie indziej. Wrócił na łóżko niemalże jak drapieżnik, popchnął ją na poduszki i pocałował, głęboko, mocno, wciskając jej głowę w puchową miękkość. Miała suknię rozpiętą do pasa, podciągniętą do góry spódnicę. Był prawie cały nad nią. Powinna się czuć zawstydzona, taka obnażona pod jego ciałem, lecz wcale tak się nie czuła.
Potem wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Aubrey myślała, że Giles ją rozbierze, lecz on zacharczał coś, podwinął spódnicę i zaczął niezdarnie szarpać jej reformy, aż w końcu je ściągnął. Wtedy wczołgał się na nią, sapiąc coś, co brzmiało jak przeprosiny, brutalnie rozsunął jej nogi. I wsunął się do środka swym nabrzmiałym członkiem, natarczywie, pożądliwie próbując elastyczność jej ciała.
Trochę się bała. Czuła, że on nad sobą nie panuje. A może i dobrze. Teraz albo nigdy. Rozchyliła nogi, zamykając oczy. Wbił się w nią z taką siłą, że prawie nie czuła oporu, gdy pękała jej błona dziewicza. Lecz ból okazał się ostry. Przygryzła wargę, żeby nie krzyknąć.
- Wszystko w porządku? - zacharczał.
Musiał coś podejrzewać.
Skinęła głową. Uniósł się na ramionach i zaczął wchodzić w nią, raz, drugi, dziesiąty. Potem odchylił głowę do tyłu, zaciskając oczy, krzywiąc usta w niemym krzyku. To był cudowny widok, gdy poczuła w sobie ciepło tryskającego nasienia.
W końcu opadł na nią, ciężki, spocony, i przez dłuższą chwilę w pokoju słychać było tylko jego głośne sapanie.
- O Boże, Aubrey - odezwał się w końcu, dysząc w jej włosy. - Ty chyba mi tego nigdy nie wybaczysz, prawda?
Minęła bardzo długa chwila, nim padło kolejne słowo. Aubrey nie wiedziała, co powiedzieć. Niby co miała mu wybaczyć? Poruszyła się nieco, a wtedy on objął ją jeszcze mocniej.
- Nie odchodź - szepnął błagalnie, unosząc się na łokciach, żeby na nią popatrzyć. - Następnym razem będzie lepiej. Przysięgam.
Mówił tak, jakby miała prawo wyboru. A miała?
- Wcale nie chciałam odejść.
Spoglądał na nią przez zmierzwione włosy, nabierając rumieńców.
- Aubrey, przysięgam ci, że nigdy dotąd tego nie zrobiłem - powiedział przepraszająco. - W każdym razie od kiedy ukończyłem osiemnaście lat.
Aubrey nie miała pojęcia, o czym on mówi. Twarz mu złagodniała.
- Sprawiłem ci ból, kochanie? - szepnął, głaszcząc ją po policzku wierzchem dłoni. - Chyba sprawiłem. Źle coś… oceniłem. Nie byłaś gotowa.
Wyglądało na to, że potrzebował potwierdzenia.
- Byłam gotowa - odparła cicho, lecz to ostatnie słowo wypadło słabo, niepewnie.
Znowu uśmiechnął się krzywo, a gdy to robił, wyglądał niemal chłopięco.
- Byłaś zbyt zwarta. Boże, przez chwilę myślałem nawet…
Przełknęła z trudem.
- Że co?
- Sam nie wiem - wydawał się zaintrygowany. - Bałem się, że sprawiłem ci ból.
Ogarnęła ją lekka panika. Jaka szkoda, że nie wypytała Muireall dokładniej, gdy miała po temu sposobność.
- A teraz cię przygniatam. - Zsunął się z Aubrey i położył obok niej.
Wciąż leżała, na wpół ubrana, mając poskręcane pończochy, spódnicę stłamszoną pod spodem w bardzo nieelegancki sposób. Przynajmniej nie pokrwawiła mu prześcieradła. Nie będzie musiała już teraz kłamać mu o swoich krwawieniach.
- Milordzie, czy mogłabym…
- Giles - powiedział stanowczo, gładząc ją po buzi. - Aubrey, proszę cię, nie "milorduj" mi w łóżku. Teraz jesteśmy kochankami, nawet jeśli bardzo źle się do tego zabrałem.
Uniosła się na łokciu.
- Nie sprawiłeś mi bólu. To nie było w żaden sposób niemiłe.
Aż stęknął.
- Boże, ty naprawdę przeklinasz mnie tą marną pochwałą. Więc to "nie było niemiłe"! Widzę, że będę musiał wiele naprawić dzisiejszej nocy.
Usiadła.
- Dzisiejszej nocy?
Na jego twarzy pojawił się niepokój.
- Chyba już nie wychodzisz?
Nie bardzo rozumiała.
- Zostanę, milor… - urwała. Z jednej strony zabronił używać swego tytułu, jednak jego imię nie mogło przejść jej przez gardło. - Zostanę tak długo, jak sobie życzysz.
Nachmurzył się, podobnie jak to miało miejsce w jej salonie.
- Tak długo, jak ja sobie życzę? - powtórzył. - A co ty na to? Jakie jest twoje życzenie? Jesteś bardzo piękna, moja droga. Niczego nie pragnę tak bardzo, jak kochać się z tobą przez resztę nocy, ale tak jak należy. Jednakże nie chcę, aby to była jałmużna.
Leżał obok Aubrey, wsparty na łokciu, patrzył jej prosto w oczy. Miał zaciśnięte usta, cierpienie w srebrzystych oczach. Zrozumiała, że znowu sprawiła mu ból. Nie chciała tego z powodów daleko wykraczających poza desperacką potrzebę zachowania swojej pracy. Zaczynały ją ogarniać przeróżne emocje wobec lorda Walrafena, a główną był nagły przypływ czułości, który wręcz utrudniał jej oddychanie.
Przyłożyła prawą dłoń do jego policzka, nadal gorącego od rumieńca.
- Nie, to nie żadna jałmużna - szepnęła. - Jesteś piękny. Wspaniały. Każda rozumna kobieta doceniłaby łaskawość losu, idąc z tobą do łóżka. Lecz ja nie jestem zbyt doświadczona, milordzie. Obawiam się, że to właśnie ja stanowię rozczarowanie. A nie ty.
Długo wpatrywał się w pogniecione prześcieradła.
- Aubrey, czy od śmierci męża nie miałaś kochanka?
- Nie.
Zaczął się bawić rozprutym rąbkiem pościeli. Aubrey zapamiętała, że trzeba to będzie zeszyć.
- Chciałbym cię spytać, moja droga, czy twoje małżeństwo było krótkie?
- Bardzo krótkie.
- I ty tak naprawdę nie masz dużego doświadczenia, prawda?
- Już o tym mówiłam, prawda?
Zaśmiał się.
- A ja nie słuchałem, prawda? Wybacz, moja droga. Przywykłem do bardzo doświadczonych kobiet w łóżku. Po prawdzie innych w ogóle nie znałem.
Spłynęła na nią fala rozczarowania. Więc jednak w ogóle nie dała mu przyjemności. Widocznie uprawianie miłości nie było tak proste, jak opowiadała Muireall. Najwyraźniej od kobiety oczekiwano, by robiła coś więcej niż tylko zamknęła oczy i leżała spokojnie. Zaś Aubrey nie miała o niczym pojęcia. Mało prawdopodobne, by lord jeszcze kiedyś ją do siebie zaprosił.
Ale to chyba dobrze? Dlaczego więc czuje się zdruzgotana? Zacisnęła oczy i sama sobie odpowiedziała. Ponieważ mimo całego strachu i niepewności, to było cudowne wrażenie, gdy wnikał głęboko w jej ciało. Ponieważ miał silne ramiona, a ona była spragniona dotyku drugiego człowieka. I ponieważ jego pieszczoty doprowadziły ją na granicę czegoś… nieuchwytnego.
Czy to miał na myśli, gdy mówił o dawaniu jej przyjemności? Czyżby mogło być jej więcej? I jak wiele mogłaby znieść, zanim to niepojęta żądza przerodzi się w coś o wiele silniejszego? Aubrey miała wrażenie, jakby ziemia osuwała się jej spod nóg. Powinna szybko uskoczyć w bok - na jedną lub drugą stronę.
Zdała sobie sprawę, że lord Walrafen czeka na jej słowa. Odchrząknęła niepewnie.
- Poprawię się, nabiorę doświadczenia - szepnęła. - Na pewno uda mi się nauczyć robić to jak należy, jeśli mi pokażesz.
I wtedy zrobił bardzo dziwną rzecz. Spojrzał na Aubrey maślanym wzrokiem, ujął jej twarz w dłonie i zaczął ją obsypywać pocałunkami.
- Ach, Aubrey - przywarł ustami do jej czoła. - Jeśli się nauczysz, popadnę w ogromne kłopoty. A ty musisz się nauczyć tylko jednego: czerpać z tego przyjemność.
- Tak myślisz? - miała niespokojny głos.
Pocałował ją ostatni raz, w czubek nosa.
- Potrzebny ci kochanek, który potrafi nad sobą zapanować - roześmiał się. - Byłem zbyt rozpalony, moja droga. Kochajmy się znowu, lecz teraz inaczej. Zostań ze mną, pozwól, że ci pokażę. Proszę.
Inaczej? W milczeniu kiwnęła głową. Jakby była małym dzieckiem, zsunął razem poły rozpiętej sukni.
- Może skorzystasz z mojej łazienki? - zaproponował łagodnie, sięgając jednym palcem po swój leżący na podłodze szlafrok. - Idź i rozgość się. A gdy wyjdziesz, zostaw tam wszystkie swoje ubrania. Wstyd mi, że nawet cię do końca nie rozebrałem.
- Tak. Dobrze.
Złagodniał na twarzy.
- Możesz nałożyć ten szlafrok, jeśli lepiej się w nim poczujesz.
Wzięła go i zrobiła tak, jak ją poprosił. W łazience była blaszana balia z wciąż jeszcze ciepłą wodą, obok leżały świeże ręczniki. Powoli zdjęła ramiączka sukni i halki, po czym zrzuciła je, zastanawiając się nad tym, co ma zrobić. On był skłonny ją już puścić. Gdyby skorzystała, mógłby to być koniec, lord mógł się nią już więcej nie zainteresować, i pozwolić jej spokojnie wykonywać obowiązki.
Lecz na to było już za późno. Wciąż jej pożądał. O dziwo, sprawiało jej to przyjemność. Myła się drżącymi dłońmi. Dzięki Bogu krwawiła bardzo lekko. Tylko mała plamka była widoczna po wewnętrznej stronie szarej spódnicy. Nałożyła jedwabny szlafrok, który zawisł na jej ramionach, chłodny i lekki, spowijając Aubrey słabym męskim zapachem. Jego zapachem.
Kiedy wyszła, stał zupełnie nagi przy łóżku, ściągając narzutę. Bez ubrania czuł się dość swobodnie. Niewątpliwie liczne kochanki mówiły mu już, jak piękne ma ciało. Tylko blada, pomarszczona blizna kolo kolana zakłócała tę doskonałość.
Gdy podeszła, odwrócił się, a świece rzuciły światło i cienie na jego pięknie wyrzeźbione ciało. Ramiona i brzuch były pięknie umięśnione, pierś pokryta meszkiem ciemnych włosów, które rozrzedzały się schodząc do naprężonego brzucha, gęstniejąc ponownie między udami. Niemalże z zainteresowaniem spojrzała na jego penis, znowu częściowo rozbudzony. I poruszał się uparcie z każdym jej krokiem.
Oblicze Gilesa złagodniało, po czym przyciągnął Aubrey do siebie, tuląc jej głowę do szyi w geście bardziej obronnym niż zmysłowym. Nagle ze zdziwieniem stwierdziła, że całe napięcie gdzieś odpłynęło. Poczuła się bezpiecznie, strach i obawa znikły. Była wolna, wolna, by cieszyć się radością, przynajmniej w tym momencie. Uzależniające wrażenie dla kogoś, kto od bardzo dawna nie doświadczył wolności ani radości.
Ośmielona, objęła go i palcami wodziła po twardych mięśniach na plecach Gilesa. Cudowne wrażenie. Pozwoliła sobie na bardziej dokładną eksplorację. Czuła drzemiącą w nim siłę. Był jak koń czystej krwi, stał spokojnie, bez ruchu, pozwalając się gładzić i wodzić palcami po sprężystym ciele. Po chwili sięgnęła pośladków. Wydał cichy, pełen żądzy jęk i przylgnął do niej całym sobą.
- Aubrey - szepnął. Odsunął się odrobinę, położył dłonie na jej ramionach i zsunął powoli jedwabny szlafrok. Owionęło ją chłodne powietrze. Sutki samoistnie stwardniały. Spostrzegł to i wyraźnie zamruczał. Powędrował głodnym, ognistym wzrokiem w dół, przeszywając ją na wylot.
Ogarnął ją wstyd, lecz tylko na krótko, bo zaraz się go pozbyła. Ta chwila była tak bardzo obiecująca. Tylu rzeczy nie było jej dane zaznać, lecz tego sobie nie odmówi. Dokładnie jeszcze nie wiedziała, co się kryje pod słowem, niemniej pragnęła tego zaznać. Pragnęła, by lord Walrafen zrobił z jej ciałem wszystkie rzeczy, które obiecywały jego usta, oczy i westchnienia. Lecz najbardziej chciała, by znowu posiadł jej ciało, by w nią wszedł, tak głęboko, aż znowu zazna owego efemerycznego, cudownego wrażenia.
- Aubrey - zachrypiał. - Jakaś ty piękna. - Usiadł na krawędzi łóżka i przyciągnął ją, tak że stanęła między jego udami. Szukał nienasyconymi ustami piersi, a gdy ją znalazł, przymknął oczy, przesłaniając policzki gęstymi, czarnymi rzęsami. Ciepłe dłonie przesuwał po plecach Aubrey, uniemożliwiając jej poruszanie się. Ssał bardzo długo, aż w końcu przeniknęło ją mroczne, skręcające od środka doznanie.
Przesunął usta niżej, pieszcząc językiem linię ostatniego żebra, zostawiając wilgotny ślad, niczym gorący płomień. Zatrzęsła się. Odszukał językiem pępek, okrążył go, wniknął do środka. Westchnęła, ogarnięta kolejną falą przyjemności, a wtedy zaczął podgryzać delikatnie brzuch i sięgnął dłonią pośladków. Łagodnie rozsunął jej uda. Gdy poddała się temu niememu rozkazowi, zbliżył dłoń, aby ją dotknąć. Tym razem palce z łatwością wśliznęły się do środka. Ta wilgotność była niemal wstydliwie głośna.
Oderwał usta od brzucha Aubrey.
- Połóż się - wyrzucił z siebie zduszone słowa. Patrzył pożądliwie na jej krocze.
Posłuchała go. Oparła się o wezgłowie, ani na moment nie spuszczając z niego wzroku. Zastanawiała się, co on teraz zrobi. Wyglądał dość onieśmielająco.
Wziął ją za ramiona, pochylił się i zaczął całować, otwierając szeroko usta. Tym razem chętnie wciągnęła język Gilesa, lizała go swoim, zataczając małe kółka. Jęknęła, gdy przeniósł się na jej szyję, potem na obojczyk, i niżej. Szorował szczeciną zarostu po jej skórze, a ona, ożywiona, drżała oczekując dalszego ciągu.
Usiadł na swoich piętach, opierając dłonie na wewnętrznej stronie jej ud. łagodnieje rozchylając. Zawstydzona, chciała odwrócić wzrok, lecz mroczne spojrzenie Gilesa nakazywało patrzyć mu prosto w oczy. Obserwując twarz Aubrey, pieścił ją palcami, lekko masując najczulsze miejsce. Westchnęła, bezwiednie unosząc się, wyginając całe ciało. Przeniósł wzrok na swoją dłoń i z lubością przyglądał się swojej pieszczocie. Poczuła, że tonie. Na moment zamknęła oczy, a wtedy on, trochę niedelikatnie, włożył w nią dwa palce.
Zatrzęsła się, otworzyła oczy, próbowała usiąść. Położył drugą dłoń płasko na jej brzuchu, przytrzymując do łóżka.
- Chcę cię posmakować, Aubrey. Lubisz to? Pozwolisz mi, żebym dal ci przyjemność w ten sposób?
Pokręciła głową.
- Ja nie… nie wiem.
Znowu zaczął ją pocierać kciukiem po wzgórku.
- Tylko powiedz, że tego chcesz - szepnął, gdy się prężyła, wychodząc mu na spotkanie. - Powiedz, żebym cię doprowadził do szczęścia ustami.
- Chcę tego - wyrzuciła z siebie urywanym głosem. I naprawdę tego chciała. Pragnęła wszystkiego, co mógł jej dać. Lecz gdy pochylił się i dotknął językiem miejsca, które przedtem pieścił palcami, krzyknęła cicho, wyginając się mocno, wciskając głowę w miękkie poduszki wezgłowia.
Usłyszała, jak jęknął. Sięgnął dłońmi, by rozchylić ją jeszcze szerzej, kciukami wniknął do wnętrza, rozwierając jej gniazdko. Chciała umrzeć ze wstydu. Z przyjemności. Z tęsknoty. Każda targająca nią emocja nagle wychynęła na powierzchnię, wyeksponowana, naga, tak jak ciało. Bardzo delikatnie wodził po niej językiem, zadając torturę lekkim, słodkim dotykiem. Naprężała się z każdym jego ruchem. Przycisnął ją do łóżka i wszedł językiem do środka.
Szeroko otworzyła oczy, szukając go rozpaczliwie ręką, szarpiąc za włosy, jakby mogła go powstrzymać, zatrzymać to doznanie, które wiodło ją ku mrocznej, niebezpiecznej przepaści. Nie ustawał, lizał ją i drażnił. W ciszy, jaka panowała w pokoju, ktoś ciężko oddychał, niemal łkając. Mgliście zdała sobie sprawę, że to właśnie ona. A on wciąż ją pieścił, pchając ją coraz głębiej, potęgując jej pragnienia. Wciągała ją wirująca, zmysłowa mroczność. Pragnęła… jakże czegoś pragnęła. Pragnęła, by przestał. Pragnęła, by nigdy nie przestawał. Zdesperowana wyszeptała coś i chciała go odepchnąć.
- Nie - powiedział ostro. - Otwórz się, kochanie. Daj mi siebie.
Mocniej nacisnął jej uda i przytrzymał je, szykując się do ataku. Każdy dotyk sprawiał, że wstrząsały nią dreszcze. Ściskała w dłoniach pościel tak mocno, jakby broniła się przed utonięciem. Gdy przesunął językiem po najbardziej wrażliwym miejscu, zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć. Ujrzała rozbłysk światła, jakby cały pokój eksplodował. Jej ciało rozprysło się na kawałeczki, pozostawiając ją drżącą z pożądania.
Po chwili wróciła na ziemię, wróciła w swoje ciało, poczuła na sobie ciepły ciężar Gilesa. Szeptał jej do ucha słodkie, kojące słowa, kolanem znowu rozchylając jej uda. A potem usiadł i spojrzał na nią niemal przepraszająco. Powędrował lewą dłonią ku swojej pokaźnej erekcji. Zaczął wykonywać posuwiste, rytmiczne ruchy ręką, a ona patrzyła jak zahipnotyzowana. Wydawał się niechętny, lecz nagle w jego oczach pojawiła się desperacja.
- Aubrey - wykrztusił. - Muszę cię mieć.
Wciąż trzymając członek w dłoni, pieścił się, pocierając nim o jej rozgrzane, wilgotne ciało, drażniąc, zadając męczarnię obojgu. Instynktownie zgięła nogi.
- Wejdź we mnie - szepnęła. - Chcę cię poczuć tak głęboko.
Spocony, pochylił się nad Aubrey i wtargnął w jej wnętrze, rozpalony, gorący, centymetr po centymetrze. Była mokra, rozluźniona i całkowicie otwarta. Ból, który odczuła poprzednio, teraz okazał się ledwie zauważalny. Położyła dłonie na jego pośladkach i pociągnęła, aby wszedł w nią jeszcze głębiej.
Zatopił się w Aubrey do końca przy wtórze gardłowego okrzyku. Leżała spokojnie, całkowicie otwarta, z radością poddająca się gwałtownej, rytmicznej penetracji. Trudno jej było w to uwierzyć, zaczęła odczuwać nieodparte pragnienie.
- O Boże, Aubrey - zacharczał, wbijając się w nią. - Powinienem być delikatniejszy.
Pokręciła głową, szeleszcząc włosami po poduszce.
- Nic nie mów - szepnęła. - Proszę, nic nie mów.
Narastało w niej napięcie. Chciała tylko czuć, nie myśleć. Jego natarczywe ruchy coraz bardziej zbliżały ją znowu do tamtego oślepiającego blasku. Ogarnął ją zapach rozgrzanego ciała Gilesa. Oddychał coraz gwałtowniej. Wchodził w nią coraz głębiej. Znowu wygięła szyję do tyłu, zanurzając głowę w poduszkach, wychodząc mu naprzeciw bez żadnej rezerwy. I wtedy zatrzęsła się i zatraciła w otaczającym ją świecie. Jakby gdzieś z daleka usłyszała jego krzyk, raz, po chwili znowu. Poczuła, jak na nią pada, oddychając ciężko. A potem nie wiedziała już nic.
Rozdział 11
W którym lord Walrafen czyni propozycję
Gilesa obudziło słabe, migotliwe światło i niejasne poczucie, że w jego życiu zdarzyło się coś bardzo ważnego. Wspierając się na łokciu zobaczył, jak świece w świeczniku dogasają. Ile czasu spał? Zmrużył oczy. Na małym zegarze była czwarta.
Obok niego Aubrey leżała na boku z policzkiem opartym na dłoni. Wyglądała tak niewinnie. Boże, przecież ona naprawdę była niewinna, lub prawie niewinna, co zresztą nie stanowiło żadnej różnicy. Z powrotem opadł na poduszki, gdy właśnie pierwsza ze świec zasyczała i zgasła. Aubrey szepnęła coś przez sen i przysunęła się do niego.
Dobry Boże, co on najlepszego zrobił? Wpatrywał się w baldachim. Oczywiście, sam tego chciał. Dlaczego więc efekt wydawał się taki… głęboki? Zaniepokoił się. Ten romans, który nawiązał z gospodynią, nagle wydał się zbyt niepewny, kruchy.
Ogarnęło go pragnienie, żeby ją obudzić i od razu wyjaśnić sytuację między nimi. W rzeczy samej, powinien ją obudzić. Aubrey miała swoją dumę. Nie chciałaby zostać zobaczona nago w łóżku swego pana przez którąś z pokojówek. Przynajmniej dopóki nie podejmą wspólnie jakichś decyzji. Odwrócił się, aby potrząsnąć ją za ramię i zobaczył, że ma otwarte oczy. Patrzyła na niego z niepokojem.
- Dzień dobry - powiedział, całując ją lekko w czoło.
- Która godzina? - Ziewnęła i usiadła. Przyciskała kołdrę do piersi. - Muszę już iść.
Pociągnął ją z powrotem w pościel.
- Dopiero czwarta. - Przylgnął do jej ciała. - Zostań jeszcze.
- Ida niedługo wstanie. Zobaczy mnie.
Ujął jej twarz w dłonie.
- Aubrey, kochanie, nie odchodź - szepnął. - Chcę ci powiedzieć, ile dla mnie znaczyła ta noc spędzona z tobą.
Mimo panującego mroku wyczuł, jak Aubrey się rumieni.
- Cieszę się, milordzie. Jesteś wspaniały. Ale ja naprawdę muszę iść, jeśli nikt ma nie zobaczyć, jak opuszczam tę sypialnię. Żadne z nas tego nie chce.
Nie podobała mu się desperacja w jej głosie.
- Posłuchaj mnie, Aubrey - powiedział nagle. - Nie dbam o to. Jestem tobą oczarowany.
Złagodniała na twarzy.
- Ale ty mnie prawie nie znasz, milordzie. I z pewnością dbasz o to, co mówi o tobie twoja służba w twoim własnym domu. A ja bardzo dbam, co się mówi o nas obojgu.
Znowu ją pocałował, ogniście, namiętnie.
- Aubrey, to nie wystarczy. Nie może tak być. Nie możesz zostać w Cardow.
Zesztywniała.
- Co proszę?
W jego słowach brzmiała desperacja.
- Posłuchaj mnie, jestem przyzwyczajony do tego, że zapewniam moim kochankom dostatek - powiedział z przejęciem. - Nie chcę, żebyś pracowała, a na pewno nie dla mnie. Chcę, żebyś miała piękne rzeczy, wygodne życie. Nic drwiłem wczoraj, gdy mówiłem, że chciałbym cię utrzymać w luksusie. Może uważasz mnie za wariata, ale nim nie jestem. Przysięgam. Chcę, żebyś była ze mną.
- Jako twoja kochanka? - Pobladła. - Chcesz mi… płacić? Jak kurtyzanie?
Odsunął się z wrażenia.
- To bardzo radykalne postawienie sprawy.
- Nie - szepnęła przerażonym głosem. - To nie jest radykalne, lecz szczere.
Poczuł się tak, jakby panika wycisnęła mu z pluć całe powietrze. Coś, co wydawało się dobre jeszcze kilka chwil temu, teraz poszło w zupełnie złym kierunku. Czarna pustka, samotność, znowu groziła wciągnięciem go w swoją otchłań.
- Potrzebuję cię - powiedział po prostu. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo. Chcę, abyś była ze mną. W Londynie, nie tutaj. Na Boga, przecież nie możesz dla mnie pracować.
- Jeśli mam być opłacana za bycie twoją kochanką, to z pewnością będę dla ciebie pracowała, i to w najbardziej podły sposób - wyszeptała.
Giles nie chciał tego słuchać.
- Aubrey, mam rezydencję, cudowny dom w mieście, tuż obok Regent's Parku. Ty i oczywiście Iain będziecie tam szczęśliwi. Będziesz miała własną służbę. Karetę. Znajdę dobrego nauczyciela. Zaopiekuję się wami na zawsze. Tak bardzo ciebie pragnę.
- Pragniesz mnie - powtórzyła. - I tylko to się dla ciebie liczy.
- Liczy się wszystko, co ma z tym związek - odparł.
Potrząsnęła głową.
- Jestem twoją gospodynią, milordzie. Tu, w Cardow. Jeśli każesz mi dzielić z tobą łoże, zrobię to, ale…
Usiadł gwałtownie.
- Jeśli ja ci każę…?
Zacisnęła wargi, lecz po chwili się rozluźniła.
- Jeśli będę dzielić z tobą łoże bez względu na powody, to moja sprawa - wyjaśniła. - Jesteś wspaniałym kochankiem. Ale ja nie jestem niczyją dziwką, milordzie, i nie będę opłacana za to, co razem robimy. Nie mogę jechać do Londynu. I nie postawię mojego syna w sytuacji, którą będę się wstydziła mu wyjaśnić. Jestem twoją gospodynią. W Cardow.
- W Cardow? - powtórzył bezbarwnie.
- Tak. Chyba że mnie zwolnisz.
Podciągnął kolana i wsparłszy na nich łokcie, ujął twarz w dłonie.
- Nie bądź śmieszna, Aubrey - rzekł, wpatrując się w pościel.
- Ale masz nade mną tę władzę - powiedziała cicho. - Takie są realia, milordzie.
Na Boga, ona mówi poważnie! Przygwoździł ją spojrzeniem.
- Takie jest twoje zdanie o mojej osobie? Naprawdę uważasz, że mógłbym cię zwolnić? Za coś takiego?
Odwróciła wzrok.
- Wielu mężczyzn by tak zrobiło.
Zaswędziała go ręka, żeby ją uderzyć. Ale nagle zrozumiał, że miała rację. Większość mężczyzn rzeczywiście tak by postąpiła. I miał nad nią władzę. Wykorzystał ją już, czyż nie? Oczywiście, subtelnie, aby nie wywoływać w sobie poczucia winy. Lecz ta władza, różnica w pozycji, często gościła w jego myślach. Był pewien, że w jej myślach także.
Wyczuł, że jej nie przekona bez względu na poczynione obietnice. Otchłań była czarna, otwarta, głodna. Czuł, jak jego świat - i wielki plan, z którego ledwie zdawał sobie sprawę - za chwile legną w gruzach. Nieoczekiwanie zachciało mu się płakać.
- Powiedz mi jedno, Aubrey - szepnął, przyciskając dłonie do oczu. - Czy podobały ci się moje zabiegi ostatniej nocy? Nie chodzi mi o czysto fizyczne spełnienie, ale czy w ogóle odczuwałaś przyjemność z mojego dotyku? Z przebywania w moich ramionach, gdy spałaś? Czy też wszystko to robiłaś w ramach obowiązków?
Usłyszał, jak żałośnie wciąga powietrze.
- Nie rób mi tego, milordzie - zachrypiała. - Jeśli masz w sercu choć odrobinę litości, nic pytaj mnie o to.
- Ale ja pytam - rzucił twardo. - Na Boga, mam jeszcze jakieś prawa w tym naszym układzie.
- Oczywiście, że odczuwałam przyjemność z twojego dotyku - odpowiedziała trzęsącym się głosem. - Oczywiście, że tego pragnęłam. Jestem służącą, milordzie. Nie mam nikogo. Jeśli nie liczyć mego dziecka, od wielu lat nie zaznałam ludzkiego dotyku, odrobiny czułości. Oczywiście, że twoje zabiegi sprawiały mi przyjemność. Pragnęłam ich. Czy to nie jest widoczne? Czy tak trudno pojąć, jak wygląda moje życie?
Spojrzał na Aubrey zimno.
- A jak według ciebie wygląda moje życie? Wydaje ci się, że dotyk, który kupowałem i za który płaciłem, tak bardzo się różni? Myślisz, że handel wymienny z kurtyzanami za ich czułości daje mężczyźnie szczęście?
- A jednak właśnie to chciałeś mi zaproponować, milordzie - szepnęła.
Walnął pięścią w wezgłowie.
- Nie, na Boga, wcale nie! - ryknął.-– Mnie… zależy na tobie, Aubrey. To jest zupełnie co innego, lub też mogłoby być, o ile byś się zgodziła.
- To nigdy nie jest coś innego - odparła. - Poza tym nie znasz mnie.
- Owszem - uciął. - Znam cię. - Pomyślał, że rzeczywiście ją zna. - W ciągu tych ostatnich kilku lat wiele się o tobie dowiedziałem. Może nie znałem cię w sensie fizycznym, lecz znałem twój umysł, a nawet w niewielkim stopniu twoje serce. Dowiedziałem się, co myślisz, co cenisz. A teraz ujrzałem, jak reagujesz na mój dotyk, jak mnie rozpalasz. Do diabła, nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem.
- Muszę już iść, milordzie - powiedziała z nutą przeprosin w głosie. - Czy mogę?
Ze złością wskazał jej drzwi.
- Tak, do diabla - warknął. - Nie chciałbym grać ci na nerwach moją obecnością ani chwili dłużej, niż to naprawdę konieczne.
- To nie tak - szepnęła. - Wiesz, że to nieprawda.
W milczeniu usiadł na brzegu łóżka, okrył uda prześcieradłem, ściskając jeden jego koniec w zaciśniętej pięści. Słuchał, jak Aubrey cichutko ubiera się za jego plecami. Nie odzywała się, on zaś nie wykonał kolejnego ruchu do chwili, aż usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. I już było po wszystkim. Po prostu wyszła.
A niech to piekło pochłonie! Wszystko zepsuł! Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jej pragnie, do chwili gdy wyskoczył z tą swoją niestosowną propozycją.
Stwierdziła, że on wcale jej nie zna. Logicznie biorąc, musiał się z nią zgodzić. Lecz nie opuszczało go uczucie, że pragnie jej już od bardzo dawna, znacznie dłużej niż od tygodnia, gdy przybył do Cardow.
Czuł się tak, jakby gdzieś, pośród jej listów z trzech ostatnich lat, narastało w nim zainteresowanie Aubrey, wręcz zaintrygowała go. Nie było to zauroczenie, lecz coś innego. Obsesja?
Nie, to też nie. Pokręcił głową i opuścił ją bezsilnie na dłonie.
Lecz po chwili przyszło mu na myśl, że jest jeszcze ognik nadziei. Jeśli Aubrey nie zamieszka u niego, przecież on może przyjeżdżać do niej. Tu, do Cardow. Boże, pewnie zamęczyłby swoich woźniców i siebie samego doprowadził do skrajnego wyczerpania. Z karierą mógłby się pożegnać. Lecz niewiele go to obchodziło. Powoli kiełkowała w nim myśl, że zamek mógłby się znowu stać jego domem.
Co ważniejsze, Aubrey wcale nie powiedziała, że nie będzie jego kochanką. Stwierdziła tylko, że nie będzie utrzymanką. Skoro zdołał uwieść ją raz, powiedzie mu się też przy kolejnej próbie. Do licha, jeśli tak bardzo zależy jej na tej pracy, niech ją sobie ma. Oczywiście, stało mu to ością w gardle, lecz jaka była alternatywa? Zycie bez możliwości widywania jej? Gdyby miał być ze sobą szczery, zupełnie nie wiedział, jakie byłyby losy Cardow, gdyby stąd odeszła. Musiał wziąć pod uwagę dobro swojej ziemi i jej mieszkańców. Więc może rzeczywiście był na najlepszej drodze, by zostać panem na włościach?
Z tą nadzieją w głowie wstał i poszedł do łazienki. Był tak zamyślony, że prawie nie zauważył zimnej wody w balii, że biały ręcznik, który rozłożył, jest już mokry. Zastanawiał się intensywnie nad zakupem nowej, szybszej, lepiej zawieszonej karety, aby móc przyjeżdżać tu z Londynu. Mógłby poprosić Ogilvy'ego, aby zrobił rozeznanie w tej sprawie. Podjąwszy decyzję, zanurzył narożnik ręcznika w balii. W tym momencie zobaczył plamkę krwi.
Była blada. Tak blada, że mógłby śmiało udać, iż jej nie widzi. Dłuższą chwilę spoglądał na bladoróżową, rozmazaną smugę na swoim białym ręczniku, usiłując zrozumieć, jakimże sposobem się skaleczył, skoro jeszcze nie ostrzył swojej brzytwy. W końcu tknęła go myśl. Naga prawda, która patrzyła mu prosto w twarz. Usłyszał w uszach przeraźliwy ryk, zobaczył przed oczami czerwoną poświatę.
- Aubrey! - Wrzasnął, wychodząc z łazienki. Rzucił ręcznik na podłogę. - Aubrey! Do diabła! Wracaj tu! Wracaj tu natychmiast!
Odpowiedziała mu cisza.
Po prawdzie, jeśli dopisało mu szczęście, to nikt go nie usłyszał. Docierała do niego straszna prawda. Aubrey nie wróci. W każdym razie nie do jego sypialni. Nie wróci, jeśli tylko będzie w stanie się od tego powstrzymać. Przecież nawet tym razem nie chciała przyjść. A jednak zmusił ją. Zmanipulował. Uwiódł.
Była dziewicą. Co do tego miał pewność. Krew nie mogła się pojawić z innego powodu. Nie miała nigdy męża. To kolejne sprytne oszustwo Aubrey. A on sam miał już wcześniej pewne podejrzenia, jednak nie chciał wyjaśnić wszystkiego do końca w obawie przed tym, czego mógłby się dowiedzieć. Bóg jeden wie, co ona jeszcze ukrywa. Jedno nie budziło wątpliwości: w sensie seksualnym była zupełnie niewinna.
A teraz z nich dwojga to on miał większe obawy. Musi ją znaleźć. Przeprosić. Ona zaś będzie musiała złożyć wyjaśnienia - i to dość obszerne. Potem razem zdecydują, co z tym wszystkim począć. Do diabla z karierą. Po prostu zmusi ją do małżeństwa. Miał jednak straszne przeczucie, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Aubrey podejdzie sceptycznie do takiej propozycji. Wiedział też, jak zareagują inni. Uznają to za zbędny akt podjętej emocjonalnie decyzji. Lecz czy naprawdę miało to dla niego takie znaczenie?
W każdym razie te decyzje muszą zaczekać. Teraz trzeba było zrobić przynajmniej jedno. Powoli, spokojnie, wrócił do łazienki, otworzył brzytwę i wykonał małe nacięcie na swojej szyi. Potem wziął ręcznik i otarł krew.
Lecz mimo obmyślonego planu, mimo całej determinacji, by naprawić swoje zaniedbanie i oszczędzić Aubrey wstydu, został jeden mały drobiazg, o którym zapomniał. Zapomniał wrócić do sypialni i zabrać leżące na stoliku przy łóżku spinki do włosów.
Pośród emocjonalnego oszołomienia między śniadaniem i lunchem, Aubrey zrozumiała drugi popełniony przez siebie błąd. Dzięki Bogu nie było to tak wstrząsające jak oddanie dziewictwa lordowi Walrafenowi. Jednak, pochłonięta niespokojnymi myślami o śledztwie i obsesji na punkcie swego chlebodawcy, Aubrey zupełnie zapomniała dostarczyć pani Bartle obiecany balsam z dzikiej róży. Owszem, zrobiła go, lecz leżąc na marmurowym blacie w jej salonie, balsam niewiele mógł pomóc na ranę Jacka Bartle.
Na nieszczęście dziś był dzień prania. Co gorsza, biedna Ida nadal miała bardzo spuchniętą kostkę. A nikogo innego nie można było wysłać. Wzięła ze spiżarni wiklinowy koszyk, napełniła go pasternakiem, włożyła też bochenek świeżego chleba oraz balsam i poszła do kuchni, aby powiedzieć pani Jenks o swoim wyjściu. Wracając, zobaczyła Pevsnera, który wraz z sędzią pokoju stał w korytarzu.
Nie było lepszego momentu, żeby stąd uciec. Poza tym potrzebowała czasu, aby przemyśleć pewne rzeczy. Niezauważona, poszła skrótem obok piwniczki, gdzie trzymano piwo, i ruszyła ku bramie.
Lord Walrafen zawsze był w pewnym stopniu perfekcjonistą. I jak większość takich ludzi, skrycie odczuwał lęk przed porażką, często z dość dziwnym skutkiem. Na przykład przez większość dorosłego życia nawiedzał go senny koszmar, w którym stado nauczycieli akademickich z Cambridge wpadało do Izby Lordów i chwytało go za obie ręce. Przed rozpoczęciem sesji oświadczali na glos, że Walrafen nie zdał końcowych egzaminów i dlatego nie może zasiadać w żadnej z izb. Czasami posuwali się nawet do stwierdzenia, że otrzymał tytuł w wyniku pomyłki. Albo że jest kompletnie nieudolny i cała jego kariera to wielka lipa.
I istocie, głupców, ludzi nieudolnych i niewykształconych w parlamencie nie brakowało. W przeciwnym razie połowa miejsc byłaby pusta. Ta świadomość jednak wcale nie odegnala koszmarów. Ani nie zmieniła ich zakończenia. Gdy wyciągali go z izby, Walrafen patrzył po sobie i stwierdzał, że jest zupełnie nagi. I tak samo poczuł się krótko po lunchu tego dnia, który i tak był już dostatecznie zły.
Jakby Giles nie miał dość kłopotu, starając się rozgryźć swoją gospodynię, gdy usiadł za biurkiem, w drzwiach pojawił się lokaj. O dziwo, sędzia pokoju trzymał się w cieniu za jego plecami, z jakimś zawiniątkiem w ręku.
- Wejdźcie, proszę - powiedział książę. W głębi serca wolałby, aby sobie poszli.
Pevsner wydawał się bardzo z siebie zadowolony. To nie mógł być dobry znak.
- Milordzie - odezwał się ponuro. - Obawiam się, że dokonaliśmy szokującego odkrycia.
Higgins położył zawiniątko na biurku tak ostrożnie, jakby w środku znajdował się Święty Graal. Był to wełniany, niebiesko-zielony pled w cienkie czerwone i żółte paski. Wyglądał jakoś znajomo, lecz nie na tyle, by Walrafen mógł usprawiedliwić nim wizytę niespodziewanych gości.
- Tak? Co takiego? - rzucił niecierpliwie.
Lokaj teatralnym gestem rozwinął pled, w którym znajdowała się mała szkatułka, zapewne owinięta dla lepszego zabezpieczenia. Walrafen sięgnął po pierwszą rzecz, która wpadła mu w oko - krótki sznur pereł, bardzo pięknych, o ile znal się na rzeczy. Był też medalion na ciężkim złotym łańcuchu, grawerowana srebrna brosza z wielkim czerwonym kamieniem, trzy złote pierścionki i dwie oprawione w złocone ramki miniatury, tak piękne, że mogły być namalowane przez samego Olivera, słynnego miniaturzystę. Pod spodem leżało kilka małych drobiazgów, lecz niestety żaden z nich nie był w stanie ukryć dużego złotego zegarka.
Walrafen odsunął krzesło i splótł dłonie na biurku. Zrobiło mu się niedobrze. O Boże! Przypomniał sobie, gdzie widział ten pled.
- Co chcecie z tym zrobić? - spytał cicho. - Komu to pokazaliście? - W zaistniałych okolicznościach nie były to odpowiednie pytania.
Sędzia machnął ręką nad pledem, jakby sprawa była oczywista.
- Milordzie, znaleźliśmy to wszystko w pokojach pańskiej gospodyni i nikt inny tego nie widział. Lecz zegarek bez wątpienia należał do pańskiego wuja. Bóg raczy wiedzieć, skąd wzięła pozostałe rzeczy. Wniosek jest boleśnie oczywisty.
Lord wstał.
- Boleśnie dla kogo? - warknął. - Jestem pewien, że żadnemu z was nie sprawiło szczególnego bólu szperanie w osobistych rzeczach pani Montford.
Pevsner cofnął się, jakby otrzymał mocny cios. I niewiele brakowało. Giles musiał mocno zaciskać rękę na oparciu krzesła, żeby nie uderzyć służącego.
- Ależ mi… milordzie! - wyjąkał lokaj. - Przecież to zegarek majora!
- Rzeczy, które znaleźliście, stanowią prawnie własność pani Montford - Giles usłyszał swój głos. - To pamiątki rodzinne. Niedawno sama mi o nich opowiadała.
Higgins z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Milordzie, chyba nie twierdzi pan, że zegarek należy do niej? Jest na nim inskrypcja z nazwiskiem majora Lorimera.
- Skoro go ma, należy do niej - uciął Giles. - I tyle. A teraz chciałbym wiedzieć, dlaczego przeszukiwaliście szafkę jej syna.
Lokaj i sędzia wymienili znaczące spojrzenia. Giles zorientował się, że powiedział za dużo.
- Milordzie - zaczął służący. - Niedawno otrzymałem od waszej lordowskiej mości pozwolenie na przeszukanie całego domu.
Czy naprawdę dał takie pozwolenie? Była to raczej drastyczna decyzja.
Lokaj jakby czytał w jego myślach.
- Przeszukano pokoje wszystkich, mój także. Tak sobie życzyła pani Montford. Nalegała, by sprawdzić wszystkich, bo w przeciwnym razie poszukiwania nie byłyby uczciwe.
Giles odniósł dziwne wrażenie, że Pevsner przekręca słowa Aubrey, lecz teraz nie mógł tego dowieść.
- No więc sami widzicie - powiedział. - Jeśli przeszukania dokonano na jej polecenie, to musi być pewna swojej niewinności.
Higgins delikatnie odchrząknął.
- A czy jest pan całkowicie pewien, milordzie, że te wszystkie przedmioty należą do pańskiej gospodyni?
Coś w nim pękło.
- Do diabła, czy nie powiedziałem tego przed chwilą? Nie dawniej niż dwa dni temu ta kobieta mówiła mi o rodzinnych pamiątkach, które trzymała w dolnej szufladzie szafki w sypialni syna. Poprosiła mnie, żebym mu przekazał te rzeczy, gdyby coś się z nią stało. Widziałem ten koc na własne oczy. Wspomniała też o Biblii zawierającej testament i o liście. Je też znaleźliście?
Pevsner i Higgins znowu wymienili spojrzenia. Poczuł jakby ulgę. Tak, musieli zobaczyć tam Biblię i te pisma. Giles mógłby na to postawić ostatnią gwineę.
- Więc to są te rodzinne pamiątki, o których mówiła? - spytał Higgins.
Giles popatrzył na niego niecierpliwie.
- Nie będę jej obrażał, pytając o to.
- Są dość drogie jak na gospodynię, milordzie.
- Na Boga, Higgins, ona zarządza całym majątkiem! Gdyby nie była uczciwa, mogłaby wykorzystać tysiące sposobów, za których pomocą oszukałaby mnie z większą łatwością i na znacznie większą sumę. Dlaczego miałaby się połaszczyć na jakiś śmieszny zegarek?
Lecz zegarek wcale nie był śmieszny, o czym obaj wiedzieli. Higgins rozłożył ręce.
- Rozumiem, milordzie, lecz jeśli nie spyta jej pan o zegarek, sam będę musiał to zrobić - powiedział cicho. - Muszę wykonać moją pracę, czy mi się to podoba, czy nie. Daję panu wybór, milordzie, który z nas ma przeprowadzić z nią tę rozmowę.
Oczywiście, Giles chciał to zrobić osobiście. W rzeczy samej pragnął stanąć z nią twarzą w twarz i zażądać szczerych odpowiedzi. Miał już powyżej uszu półprawd, uników i kłamstw. Tylko nie chciał, żeby Pevsner i Higgins o tym wiedzieli. Teraz już wiedział, że będzie musiał ją poślubić, żeby zdławić w zalążku wszelkie obrzydliwe plotki.
- Chętnie ją spytam w pana imieniu - rzekł tak uprzejmie, jak potrafił. - Sądzę jednak, panie Higgins, że ta sprawa dotycząca śmierci mojego wuja ciągnie się już zbyt długo. Psuje atmosferę w całym domu. W tej sytuacji zamierzam sprowadzić z Londynu eksperta od spraw kryminalnych.
Higgins pobladł.
- Jakiego eksperta, milordzie?
- Byłego inspektora policji - odparł Giles, modląc się w duchu, by Max był już w drodze. - Wicehrabiego de Vendenheim-Selestat, jeśli chodzi o ścisłość.
- Dobry Boże! Francuza? - Higgins był wyraźnie przerażony.
- Alzatczyka - poprawił Giles. - I bliskiego współpracownika ministra spraw wewnętrznych. Peel uważa go za wybitnego śledczego we wszelkich sprawach kryminalnych. Jestem pewien, że rozwikła tę sprawę.
- W takim razie życzę mu powodzenia. - Jednak Higgins wydawał się obrażony. A to z pewnością nie wyszłoby Aubrey na dobre.
- Oczywiście, będzie potrzebował pańskiej pomocy - dodał pośpiesznie Giles. - Będzie pan musiał pomagać mu w śledztwie. Wyjaśnić wszystko, co pan do tej pory odkrył. Jestem pewien, że z jego doświadczeniem i przy pańskim współudziale szybko zakończycie tę sprawę.
Higgins częściowo się udobruchał. Pevsner nie ośmielił się odezwać. Zostawili rozłożony pled na biurku i wyszli. Giles natychmiast podszedł do markieterii koło okna i wypił pól szklaneczki brandy.
Popijając i przykładając co chwila szklankę do czoła, zaczął chodzić tam i z powrotem przy biurku. Dobry Boże w niebiosach! Nieszczęście było blisko. Mimo zapewnień, jakich udzielił Higginsowi, Giles nie miał bladego pojęcia, co Aubrey robiła z zegarkiem wuja. Tak bardzo chciał w nią wierzyć, i zaiste wierzył. Lecz wcale nie ułatwiała mu zadania. Chętnie potrząsnąłby nią tak mocno, że zaczęłaby grzechotać swoimi perłowymi ząbkami. W wyobraźni już widział jej zielone kocie oczy, które zwężają się w cienkie szparki.
Niech to diabli! Chciał, żeby ten zegarek po prostu zniknął. Odwrócił się od okna, żeby na niego popatrzyć. Nie zniknął. Wciąż leżał na środku biurka, odbijając złotą kopertą promień słońca, rozpraszając go w dziesiątki jasnych punktów, widocznych na suficie. Odstawił szklankę, wziął zegarek i otworzył kopertę. O dziwo, wciąż pamiętał dzień, gdy wuj go otrzymał, latem 1814 roku. Giles przyjechał wtedy do Londynu w przerwie międzysemestralnej i ujrzał Eliasa wygodnie ulokowanego przy Hill Street.
Pewnego wieczoru wuj wybrał się na kolację u White'a z kilkoma swoimi żołnierzami. Wrócił z zegarkiem w kieszeni, bardzo rozentuzjazmowany, ciągnąc za sobą jednego z podwładnych, jak stwierdził, swojego ulubionego i najlepszego oficera. Giles pamiętał tylko, że był to spokojny, ciemnowłosy mężczyzna o miłym uśmiechu. We trójkę wypili razem butelkę whisky dla uczczenia tej okoliczności, gdyż oficerowie wierzyli - jak się okazało niesłusznie - że ich koszmar na kontynencie europejskim dobiegł końca.
Giles nigdy nie zapomniał, jak ich gość z wyraźną niechęcią mówił, że wkrótce sprzeda swój oficerski patent. Późno odziedziczył szlachecki tytuł, zdaje się, że szkocki, i nie miał synów. Jakże on się nazywał? Ciotka Harriet niedawno go wspominała. Kenway? Canwell? Ale te nazwiska nic brzmiały szkocko. Chyba w ogóle się pomylił.
W każdym razie wuj chyba tylko raz mówił o tamtym gościu i o zegarku. Zdaje się, że biedak nie zdążył sprzedać patentu. Zamiast tego razem z Eliasem wrócił do Belgii, kiedy Napoleon zdobył się na ostatni zryw ku chwale. I tam zginął, pozostawiając Eliasowi jedyną pamiątkę w postaci tego właśnie zegarka.
Giles zamknął kopertę, odłożył piękny czasomierz i zawinął wszystko w pled. Mimo smutnych wspomnień, jakie się z nim wiązały, był to chyba najwspanialszy zegarek, jaki kiedykolwiek widział. Same tylko szafiry miały dużą wartość. Jaki więc pożytek byłby z niego dla Aubrey, o ile nie zamierzała go sprzedać? I dlaczego, na miłość boską, wuj miałby oddać tak ukochaną pamiątkę służącej? Jeszcze tydzień temu powiedziałby, że to prezencik od dżentelmena dla kochanki, gdyż zegarek łatwo można było spieniężyć.
Jednak wuj bardzo cenił ów przedmiot, zaś Aubrey nie była jego kochanką. Gdyby nawet Giles miał jakiekolwiek wątpliwości w tym względzie, tamta smuga krwi na ręczniku ostatecznie by je rozwiała. Nagromadziło się już zbyt wiele pytań. Dlaczego Aubrey kryla się ze swoim dziewictwem? Dlaczego schowała zegarek Eliasa? I co jeszcze mogła trzymać w tajemnicy? Jednak najbardziej niepokojące pytanie brzmiało: dlaczego on sam skłamał, żeby ją chronić?
Obawiał się, że zna odpowiedź na ostatnie pytanie. Lecz zamiast rozważyć to dokładniej, wychylił kolejną porcję brandy i stał koło okna, aż usłyszał, jak do pokoju wchodzi Ogilvy.
- Dzień dobry, milordzie.
- Może i dobry - mruknął Giles, nie odwracając się.
Dobiegł go szelest papieru, domyślił się więc. że Ogilvy podszedł do biurka, lecz wciąż myślami był gdzie indziej.
- Pled klanu Farquharsonów - mruknął młodzieniec. - Milordzie, skąd to się tu wzięło?
Giles nie był w nastroju, by cokolwiek wyjaśniać.
- Co, ten kocyk? - Podszedł do biurka i odsunął go na bok. Nieważne. - Masz poranną pocztę?
- Tak jest. - Ułożył listy w równym rzędzie. - Tu są te najpilniejsze.
Giles sztywno skinął głową, więc Ogilvy odszedł od biurka. Książę usiadł i próbował skoncentrować się na korespondencji. Bezskutecznie.
- Ogilvy! - warknął. Młodzieniec zerwał się na nogi.
- Tak, milordzie?
- Znajdź panią Montford. I przyprowadź ją do mnie.
Rozdział 12
W którym prawda zaczyna wychodzić na jaw
Po wizycie u pani Bartle Aubrey nie spieszyła się z powrotem do zamku. Szła powolutku ścieżką, zatrzymując się nad stawem koło wzgórza, aby zerwać kilka bazi. Ułożywszy je w pustym koszyku, usiadła na skalistym występie i oddała się rozmyślaniom na temat, który przez cały dzień krążył jej w głowie. Lord Walralen. Giles.
Spojrzała nad gładką jak lustro powierzchnią stawu i uśmiechnęła się. Nawet po spędzeniu nocy w jego łożu dziwnie było o nim myśleć po prostu jako o Gilesie. Ale myślała o nim, teraz już prawic bez przerwy. Wspominała te cudowne doznania, gdy czuła na swoim ciele jego usta i dłonie. Myślała o przyjemności, jaką niewątpliwie mu dala. Pamiętała jednak także ból, który widziała w jego oczach na samym końcu. Żałowała, że nie może cofnąć tamtych słów lub przynajmniej ich złagodzić.
Powiedział, że nie będzie jej do niczego zmuszał. Postanowiła mu uwierzyć. Mimo wszystkich niedoskonałości wydawał się człowiekiem honoru. A teraz przekonała się, że jest też cudownym kochankiem. Zamknęła oczy, wystawiła twarz ku jesiennemu słońcu i przywołała w pamięci jego piękne rysy. Bardzo przyzwyczaiła się do codziennych rozmów z nim, także do kłótni. Zaczynała tęsknić za jego dźwięcznym śmiechem, za odgłosem jego szybkich kroków w zamkowych korytarzach. Po raz pierwszy od wielu lat odżyła. Była szczęśliwa. Niemal bezpieczna.
Cały dom też odżył. Stal się prawdziwym domem, gdy Giles tu przyjechał. Ze smutkiem pomyślała, że pewnie niedługo opuści Cardow i wróci do Londynu. Ciekawa była, jak długo tym razem nie będzie go w zamku. Znowu cały rok? A może pięć? Nerwowo zaczerpnęła powietrza. Jakie to dziwne, że teraz niepokoi ją perspektywa rozstania. W zamku znowu nastanie pustka, kiedy on wyjedzie.
Jednak bez względu na swoją za nim tęsknotę, nie przyjmie jego propozycji. Kusiło ją. Zastanawiała się, jak by to było: dzielić z nim łoże i całe życie. Mieć do kogo się przytulić i być przytulaną. Mieć kogoś, kto się nią po prostu zaopiekuje. Jakiż to byłby luksus! Lecz nawet gdyby miała się tak zniżyć, musiała myśleć o Iainie. Zresztą Londyn był dla nich obojga zbyt niebezpieczny.
Zanim wróciła z przechadzki, popołudniowe słońce zdążyło już ogrzać wewnętrzny, wyłożony kocimi łbami podwórzec. Przeszła na drugą stronę i dostała się do zamku koło kuchni. Lettie i Ida stały koło służbówki, szepcząc o czymś zawzięcie. Na dźwięk otwieranych drzwi urwały rozmowę i spojrzały na Aubrey szeroko otwartymi oczami. Ida z trudem zdusiła wybuch śmiechu.
Aubrey umieściła koszyk na stoliku koło drzwi.
- Skończyłyście już pomagać w pralni? - spytała trochę niecierpliwie. Jeśli tak, Lettie, możesz wywoskować podłogę w złotym salonie, a ty, Ida, idź, połóż się i rozprostuj chorą nogę.
Dziewczęta dygnęły i pośpiesznie odeszły. Odwiązawszy czepek, poszła korytarzem w kierunku swojego saloniku, gdy ze spiżarni wychynęła Betsy i chwyciła Aubrey za ramię.
- Tutaj, psze pani. - Wciągnęła ją do środka.
- Na litość boską - mruknęła Aubrey. - O co chodzi?
Betsy zamknęła drzwi.
- Proszę - Wcisnęła jej coś w rękę. - Niech pani to schowa.
Aubrey spojrzała. Spinki do włosów? Boże! Spinki! Życzliwa twarz Betsy oblała się rumieńcem.
- Złapałam je, zanim Lettie zdążyła się im przyjrzeć. Ale już zaczynają szeptać.
Wciąż oszołomiona Aubrey podniosła wzrok.
- Szeptać?
- Tak. A jeśli te spinki są pani, to ja nie chcę o tym nic wiedzieć - stwierdziła stanowczo Betsy. - Ale spinki to spinki, a w tym domu niewiele kobiet je nosi.
Aubrey zamknęła oczy i zacisnęła dłoń tak mocno, że metal zaczął się wrzynać w ciało. Nie wiedziała, co powiedzieć. Albo też czemu zaprzeczyć.
- Poza tym pan Ogilvy czeka teraz na panią - podjęła Bctsy, zajmując się jedną z półek. - Jest w pani salonie od dobrych dziesięciu minut. Chyba warto sprawdzić, czego chce.
- Tak - rzekła cicho. - Pójdę do niego. Bctsy odwróciła się do niej.
- Ja bardzo przepraszam, psze pani - odezwała się łagodnie. - Ale czy pani dobrze się czuje? Ostatnio wydaje się pani jakaś inna.
Aubrey zmusiła się, żeby kiwnąć głową.
- Czuję się dobrze. Dziękuję ci, Betsy. - Z tymi słowy opuściła spiżarnię. Wstążki jej czepka wciąż zwisały luźno, gdy szła w kierunku swojego pokoju.
Gdy wkroczyła do środka, Ogilvy zerwał się na nogi.
- Pani Montford - odezwał się grzecznie. - Jego lordowska mość życzy sobie widzieć panią w swoim gabinecie. To chyba pilna sprawa.
- Oczywiście. Już idę.
Jakby we śnie, odłożyła spinki i zdjęła czepek. Wciąż była w szoku po tym, co usłyszała od Betsy. Wielkie nieba, jakże mogła być taka głupia? A teraz to, właśnie ta rzecz, której się obawiała od chwili, gdy dziś rano wyszła z sypialni Walrafena. Została wezwana do jego gabinetu.
Być może książę zamierzał dalej wiercić jej dziurę w brzuchu, aby została jego metresą? Jeśli będzie zostawiać swoje spinki na jego meblach, być może powinna na tę propozycję przystać. I tak jej reputacja legnie w gruzach. Gdy pojawiła się w Cardow, przez wiele miesięcy służba podejrzewała, że jest kochanką majora. Trudno jej było wysoko nosić głowę i wykonywać swoje obowiązki. Z czepkiem bezwiednie trzymanym w ręku udała się do gabinetu.
Walrafen rzucił się do przodu, jakby chciał ją powitać w momencie, gdy przekroczyła próg. Przyjrzała mu się badawczo. Od razu zauważyła, że źle wygląda i w pierwszym porywie chciała wybiec mu naprzeciw, pogładzić dłonią po policzku i spytać, co się stało. Ale gdy stanął nieco z boku, zobaczyła leżący na biurku pled.
Zabrakło jej tchu. Nagle wszystko się zmieniło. Musiała poblednąć, bo książę ujął ją silną, ciepłą ręką pod łokieć.
- Aubrey, czy dobrze się czujesz?
Nie czuła się dobrze. Podeszła do biurka tak ostrożnie, jakby leżał na nim zwinięty w kłębek wąż. Zakryła dłonią usta i odwróciła się do Gilesa. Z trudem hamowała łzy.
Spojrzał na nią z powątpiewaniem.
- Obawiam się, moja droga, że musisz mi wyjaśnić parę spraw.
Poczuła się tak, jakby została publicznie znieważona.
- Kto przeszukiwał moje rzeczy? - szepnęła. - Kto to zrobił?
Przeniósł wzrok na pled, po czym znowu spojrzał na Aubrey.
- Pevsner i Higgins - powiedział cicho.
- Na czyje polecenie? - spytała ostro. - Pańskie? To był pański pomysł, milordzie? Dlaczego pan mnie po prostu nie spytał?
Położył rękę na jej ramieniu.
- Aubrey, wygląda na to, że faktycznie dałem Pevsnerowi pozwolenie na przeszukanie całego domu. Bardzo mi przykro. Jednak będziesz musiała wyjaśnić, skąd masz ten zegarek. Obecnie to jest wszystko, co mogę zrobić, aby utrzymać Higginsa w ryzach.
Podniosła leżącą na pledzie miniaturę Muireall i pogłaskała palcem ramkę. I wtedy uderzyła ją inna, jeszcze bardziej przerażająca myśl.
- Moja Biblia - wyszeptała, rozglądając się gorączkowo po pokoju. - Ma ją pan? Gdzie jest?
Poprowadził ją do fotela i zmusił, żeby usiadła.
- Biblia jest bez wątpienia tam, gdzie ją zostawiłaś - rzekł łagodnie. - Coś tak niewinnego nie mogło zainteresować Pcvsnera. A teraz powiedz mi, Aubrey, co u ciebie robi zegarek mojego wuja?
Spojrzała mu w oczy, które były pełne spokoju i ciepła. Powoli docierało do niej, że książę nie jest jej wrogiem. W jego głosie nie było złości, jedynie zdziwienie. Mówił tak, jakby naprawdę chciał ją chronić. Czy nie z tego powodu poszła z nim do łóżka? By zdobyć jego pomoc, gdyby miała jej kiedykolwiek potrzebować? Teraz musi z tego skorzystać, chociaż ta myśl wcale nie była radosna.
- Major mi go dał - powiedziała w końcu. - A raczej dał mi zegarek, abym ja przekazała go Iainowi.
- Iainowi? Dlaczego?
Wzruszyła lekko ramionami.
- Mówił, że Iain chciał go ostrzec, gdy waliła się wieża. Zdawał się tym… poruszony. Ale ja nie chciałam tego zegarka. Powiedziałam mu, że Iain jest za miody. Bardzo chciałam mu go zwrócić, ale uparł się. Więc ja… no cóż, zawarłam jeszcze raz pakt z tym diabłem. Żeby osiągnąć to, co chciałam. Z nim często trzeba było właśnie tak postępować.
Walrafen klęknął przy fotelu, ujął jej dłoń i zaczął ją pocierać, jakby chciał przywrócić jej krążenie i mowę.
- Jaki pakt, Aubrey?
Przełknęła z wysiłkiem.
- Powiedziałam, że wezmę zegarek, ale tylko pod warunkiem, że pozwoli doktorowi Crenshawowi się zbadać. I to następnego dnia. Ku mojemu zdziwieniu wyraził zgodę. Więc przyjęłam zegarek. Pomyślałam, że warto. - Spojrzała na Gilesa, w milczeniu błagając go, aby spróbował zrozumieć. - Lecz on nie zobaczył się już z Crenshawem. Po prostu… umarł.
Ścisnął jej dłoń.
- Aubrey, dlaczego nie powiedziałaś mi tego wszystkiego? Dlaczego nie przyznałaś się, że masz zegarek?
Pokręciła głową.
- Bo nikt by mi nie uwierzył.
Położył ręce na ramionach Aubrey i zajrzał jej głęboko w oczy.
- Skoro mówisz, że mój wuj dał ci ten zegarek, to ja ci wierzę. - Mówił powoli i wyraźnie. - Wierzę ci.
- Dziękuję - wyszeptała. - Ale Pevsner będzie mówił, milordzie, i…
- Giles - poprawił ją. Znów ścisnął jej palce. - Po prostu Giles. Dobrze, Aubrey?
Z trudem hamowała łzy.
- Dobrze.
- A Pevsner będzie mówił na własną zgubę - dodał.
W jego głosie było tyle pocieszenia, tyle przekonania. I nagle zapragnęła powiedzieć mu wszystko. Zrzucić z siebie to brzemię i z płaczem paść mu w ramiona. Lecz takie wyznanie postawiłoby go w trudnym położeniu. Złożył ślubowanie, że będzie przestrzegał prawa. Niestety, zgodnie z prawem Aubrey była winna porwania dziecka, a może także czegoś gorszego. Anglia zapewniała kobietom niewielkie prawa, gdy chodziło o dzieci. Przecież nawet nie uznano by jej za matkę laina. A potem, oczywiście, nastąpiłoby najgorsze. Oddaliby chłopca pod opiekę jedynego żyjącego krewnego. Czyli jego wuja, Fergusa McLaurina.
Nie, wyznanie nie będzie korzystne dla niej, tym bardziej dla Iaina. Co jej przyszło do głowy, że wciągnęła chłopca w ten mętlik?
- Teraz żałuję, że w ogóle kiedykolwiek ujrzałam na oczy ten zegarek - zapłakała. - Że dałam się w to wszystko wplątać. Ja tylko chciałam… chciałam zrobić dobrze. Nie pojmowałam, jak wszystko się skomplikuje.
- Aubrey, o czym ty mówisz? - spytał bardzo cicho.
Załkała. Być może zrozumiała, że powiedziała za dużo.
- Dopiero dużo później dowiedziałam się, że uznano ten zegarek za zaginiony - powiedziała zgodnie z prawdą. - W całym zamieszaniu w ogóle o tym nie pomyślałam. Zegarek wydawał się taką… błahostką, gdy major już nie żył.
- Tak, chyba rozumiem.
- Potem przyszedł ten ciemnooki pan Higgins i zadawał okropne pytania. Zrozumiałam, że mnie podejrzewa. Że nic, co powiem, nie może mi pomóc. A zegarek jeszcze pogorszy sprawę. No i teraz pogorszy.
Wciąż trzymał dłoń na ramieniu Aubrey i poczuł, jak z ulgą zapadła się w fotel. Pomyślał, że chociaż trochę musiała mu ufać. On zaś chciał ufać jej. Wierzyć w każde słowo. Czy był największym głupcem na świecie? Zakochanym głupcem? Bez względu na powody, Aubrey kłamała. Wiedział to. Dlaczego nie mógł tego zaakceptować?
- Aubrey, kim są te osoby na miniaturach? - spytał. Nie uszły jego uwagi ich wykwintne stroje. I nie wiedzieć czemu wątpił, by ta elegancja była jedynie sprawką gorliwego artysty. Zauważył też duże podobieństwo sportretowanych. - To twoja rodzina?
Kiwnęła głową, sięgając dłonią do oczu.
- Moja siostra Muireall. I jej mąż.
Znowu zastanawiał się, czy ona nie kłamie.
- Wcale nie jesteś do niej podobna - naciskał.
Zaśmiała się żałośnie.
- Tak, wcale - zgodziła się. - Odziedziczyła wygląd ojca i temperament matki, a ja dokładnie na odwrót.
- Byłyście tylko wy dwie? Żadnych braci?
- Tylko my dwie.
Przez chwilę czekał, a gdy się zorientował, że Aubrey więcej nie powie, opuścił dłoń i przeszedł wolno na drugą stronę gabinetu. Chwilę patrzył niewidzącymi oczami przez okno, szukając słów, by wyrazić wszystko, co chciał powiedzieć.
- Aubrey, dlaczego mnie okłamywałaś w tylu sprawach?
- Nie bardzo rozumiem…
Splótł dłonie za plecami.
- Mówiłaś mi, że twoje małżeństwo trwało bardzo krótko - rzekł posępnie. - Przybyłaś tu, aby dla mnie pracować, podając się za młodą wdowę. Twierdziłaś, że jesteś doświadczoną gospodynią. Że pochodzisz z północy, że Iain jest twoim synem i że… na Boga, Aubrey! - W końcu odwrócił się do niej. - Czy cokolwiek z tego jest prawdą? Cokolwiek? Powiedz mi. Tu nie chodzi tylko o zegarek. Chcę ci pomóc. Błagam cię. Powiedz mi wszystko teraz, zanim zrobi to ktoś inny.
Milczenie pogłębiało się.
- O co właściwie jestem oskarżona?
Pokonał gabinet trzema dużymi krokami.
- Wiem, że skłamałaś w jednej sprawie, Aubrey - zachrypiał. - Wczorajszej nocy miałem w swoim łożu dziewicę. Dziewicę. Nie wdowę. Nigdy nie miałaś męża, prawda?
- O Boże - szepnęła.
- Dlaczego, Aubrey? Dlaczego mi o tym skłamałaś? Nie pojmujesz powagi sytuacji? Nie wiesz, co myśmy zrobili?
Uniosła dłoń w żałosnym geście niemocy.
- A który dom przyjąłby młodą panienkę na gospodynię, milordzie? - Po policzku spływała pojedyncza łza. - Czy ty byś to zrobił? Musiałam zarobić na chleb i znaleźć bezpieczne miejsce dla Iaina. Z początku, owszem, byłam szczera. Lecz szybko dowiedziałam się, że nikt mnie nie zatrudni.
- Mogłaś sprzedać biżuterię. Niektóre z tych drobiazgów wyglądają na kosztowne.
- Te drobiazgi to pamiątki rodzinne. - Zgniotła chusteczkę w pięści. - Lecz nie o to chyba chodziło, prawda? Wiem, co miałeś na myśli, jednak mylisz się…
- Nie, nie wiesz, co ja myślę - przerwał jej. - Próbuję znaleźć jakiś sposób, żeby ci pomóc.
Napięcie Aubrey nieco opadło.
- Mam nadzieję zachować to, co zostało, dla Iaina - powiedziała łagodniej. - Tak, kiedyś mieliśmy trochę ładnych drobiazgów, lecz wiele z nich sprzedałam. A to co zostało… to nasze zabezpieczenie na czarną godzinę.
- A co z Iainem, Aubrey? - spytał pustym głosem.
- Czyim jest dzieckiem?
Spojrzała na Gilesa niepewnie.
- Jest synem mojej siostry. Ale… adoptowałam go. Jest mój w każdy istotny sposób.
- Twojej siostry, inwalidki?
- Tak - szepnęła. - Zapewne nie powinna była w ogóle urodzić dziecka, ale jej mąż chciał mieć syna, żeby odziedziczył… żeby przejął rodowe nazwisko.
- Wielu mężczyzn postępuje podobnie - potwierdził przez zaciśnięte zęby.
- Tak. Byłam przy siostrze w czasie połogu. Potem nie miała już ani siły, ani chęci, żeby być chłopcu matką.
- A on nosi twoje nazwisko, ponieważ…?
Przełknęła ciężko.
- Tak wydawało się bezpieczniej. Ojciec Iaina zmarł wkrótce po Muireałl, a w związku z jego śmiercią wyniknął pewien skandal, jak to często bywa w wypadku młodych mężczyzn, którzy wiodą bujne i niebezpieczne życie.
Giles uniósł lekko brwi.
- Jaki skandal?
Zawahała się.
- To sprawa rodzinna, milordzie. Kiedy Iain dorośnie, wtedy zachęcę go, aby przyjął nazwisko ojca i je oczyścił. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Kusiło go, by wytrząsnąć z niej całą prawdę, lecz czuł przed nią respekt, jak też szanował jej dotychczasowe przeżycia.
- Aubrey, czy w ogóle miałaś jakieś doświadczenie w prowadzeniu domu, gdy tu przybyłaś?
Od razu otworzyła szeroko zdumione oczy.
- Całe lata. Nigdy nie skłamałabym, jeśli chodzi o moje kwalifikacje, milordzie.
Dziwne, ale jej uwierzył. Nie miał pojęcia, gdzie dokładnie Aubrey narysowała linię oddzielającą prawdę od fałszu, lecz miał pewność, iż taka linia istnieje. Pomyślał, że chyba zaczyna tracić rozum. Przybył do Cardow pełen gniewu i poczucia winy, z mocnym zamiarem pomszczenia śmierci wuja. A tymczasem spędzał większość czasu na próbach oczyszczenia z zarzutów, by nie wspomnieć o uwiedzeniu, jedynej podejrzanej. Zachowywał się nieracjonalnie. A miało być jeszcze gorzej.
- A więc nie było żadnego małżeństwa ani ślubu - powiedział sucho. - Zdeflorowałem dziewicę. Iain jest w gruncie rzeczy sierotą. A teraz jeszcze ta sprawa z zegarkiem mojego wuja. Myślę, moja droga, że istnieje tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Chyba będziesz musiała mnie poślubić.
Zakaszlała nerwowo, przykładając rękę do piersi, jakby nie mogła oddychać.
- Milordzie, czy to… jakiś żart?
- Obawiam się, że nie.
- Milordzie, wiem, że chcesz być uprzejmy, ale…
- Ale co, Aubrey?
Pokręciła głową.
- Jak możesz nawet sugerować coś takiego? Nie jestem z twojego świata, milordzie. Co gorsza, jestem podejrzana o morderstwo. Czy to możliwe, że jedno z nas nie pojmuje implikacji tych faktów? Bo ja je rozumiem bardzo dobrze. Małżeństwo ze mną byłoby dla ciebie towarzyskim i politycznym samobójstwem.
- Jednakże wydaje mi się, że nasze światy nie różnią się aż tak bardzo, jak to przedstawiasz - powiedział cicho. - Zaś jeśli chodzi o towarzyskie samobójstwo, niewiele dbam towarzystwo.
- A twoja kariera? Czy odrzucisz wszystko to, na co tak ciężko pracowałeś, wszystkie ideały, aby ukarać siebie za odebranie dziewictwa służącej?
- Znaczysz dla mnie trochę więcej niż zwykła służąca, Aubrey. Przyznaję, że kariera też jest ważna, ale widziałem już polityków, którzy popełniali gorsze rzeczy niż mezalians. Może zostanę uznany za ekscentryka.
- O nie! Musisz przestać o tym myśleć, milordzie. Musisz przestać myśleć o Higginsie i kłopotach, jakich mógłby przysporzyć. Potrafię o siebie zadbać, jeśli zajdzie taka konieczność.
- Może już zaszła.
- Nie. - Energicznie pokręciła głową. - Dam sobie radę. Niczego nie udowodnią, gdyż ja nic nie zrobiłam.
- Prawda nie zawsze jest w stanie ocalić niewinnych ludzi, moja droga.
Pobladła. Przez moment pomyślał, że wreszcie zaczęła bać się Boga i że zgodzi się na jego propozycję. Czekał z nadzieją w bijącym mocniej sercu.
Jednak ona się nie zgodziła.
- Jesteś bardzo miły, milordzie - odezwała się wreszcie. - To dla mnie zaszczyt. Ale ja nie chcę wychodzić za mąż. Moje obecne życie odpowiada mi. Co do przeszłości, to już moja prywatna sprawa. Nie będzie miała wpływu na wykonywanie przeze mnie służbowych obowiązków.
Wtedy ujął w dłonie obie jej ręce i pochylił się, aby lekko pocałować ją w czoło.
- Nie mam wyboru, muszę to zaakceptować. Lecz jeśli kiedykolwiek poprosisz mnie o pomoc, pomogę ci. Musisz tylko powiedzieć. Będziesz pamiętała?
Spojrzała na niego z bólem i smutkiem w oczach. Lecz nie poprosiła, aby się nią zaopiekował. W ogóle o nic nie poprosiła, chociaż, jak zdał sobie sprawę później, mógł zrobić setki rzeczy, aby ułatwić jej życie, nie poślubiając jej. Aubrey po prostu podeszła do biurka, zwinęła pled i wyszła.
Rozdział 13
Nowy pryncypał, nowe
porządki
Obserwowali ją.
Była tego pewna. Znowu związali jej nadgarstki.
Próbowała obrócić się na bok. Stoczyć ze słomy. Stanąć na nogi. Sznur wrzynał się w jej ciało. Ciągnął w dół. Bez odrobiny luzu. Beznadziejnie.
Rozległo się echo kroków. W ciemności ktoś spoglądał na nią z góry, omiatając wzrokiem całą jej postać. Po chwili, jakby szyderczo, podszedł bliżej i uśmiechnął się.
- Dobty dzień, moja śliczna pani.
Natrząsał się z niej. W świetle lampy połyskiwały jego żółte zęby, jak u parszywego psa. Przeciągnął metalowym prętem po kracie. Uderzenia odbijały się głuchym echem od grubych kamiennych murów.
- Nie stałbym tak blisko, bo możesz stracić oko - odezwał się z cienia czyjś chrapliwy glos. To ten dntgi. Ten, który ją związał. Dyszał na jej kark. Dotykał piersi.
Myśleli, że chciała się zabić. Albo zabić ich. Lub każdego, kto za bardzo się zbliżył.
- Od dawna nie widziałem takiej dzikuski - powiedział strażnik stojący za kratami.
Ten w cieniu, z batem w ręku, się roześmiał.
- Tak, zupełnie zbzikowana - zgodził się. - Już nie wygląda tak ślicznie. Żadnych ozdóbek, drogich ubrań. A włosy tak brudne, że nawet szczur nie uwiłby w nich gniazda.
Strażnik prychnął i plunął przez kraty na słomę.
- Już nie jest wysoko urodzoną damą. Raczej królową łachmaniarzy.
Miała dosyć. Obróciła się, wsparła na łokciu i odplunęła.
Miała lepsze oko. Strażnik odskoczył, z niedowierzaniem patrząc na swoje buty.
- Ty ruda suko!
Coś zaskrzypiało. To był on. Z batem w ręku.
- Czas, żeby dać milady nauczkę, co?
- Nie!- krzyknęła Aubrey. - Nie! Ja mam być sądzona. Mam mieć uczciwy proces.
- Tak, a ja mam gdzieś twój uczciwy proces, śliczna damulko - zacharczał. - Tu, w mojej ręce.
Usłyszała uderzenie skóry o kamienną podłogę. Krzyknęła.
I krzyczała tak, aż się obudziła.
Usiadła na łóżku, czując w gardle smak strachu i gorycz żółci. Przez jej głowę przebiegały setki myśli. Wstrzymała oddech. Zaczęła szaleńczo poklepywać pościel wokół siebie. Wełna. Płótno. Zapach czystości. Zamknęła oczy i jednym długim westchnieniem wypuściła z płuc powietrze.
Sen. To tylko sen.
Drżenie powoli ustępowało. Jak zwykle, zapaliła lampę i poszła z nią do pokoju Iaina. Chłopiec leżał na boku z jedną piąstką wciśniętą w narzutę.
Spał. Bezpieczny. Tak jak ona. Otrząsnęła się z resztek przerażenia, rozluźniła spięte ramiona, czując, jak pulsujące szybko serce wraca do normalnego tempa.
Wróciwszy na palcach do łóżka, skróciła knot, aż zgasł, po czym wczołgała się pod pościel. Gdzieś w oddali rozległ się grzmot, chociaż na podwórzu za oknem wciąż padał deszcz. W korytarzu koło pomieszczeń służby stary zegar wybił trzecią. Zwinęła się w kłębek. Tej nocy już nie zaśnie.
Tego popołudnia, gdy do Cardow przybył tajemniczy lord de Vendenheim, niebo nie wróżyło nic dobrego. Chociaż Aubrey nie oczekiwała gości, sprawdzała dywany w wielkiej sali i wtedy usłyszała stukot kopyt i kół na zewnętrznym podwórcu. Pamiętając o deszczu, pobiegła szybko do drzwi i ujrzała zgrabną czarną karetę, zaprzężoną w czwórkę czarnych koni, która zbliżała się do bramy. Konie musiały być niedawno wymienione, bo gnały z ogromną prędkością. Na szczęście krata była podniesiona i woźnica w czarnym kapeluszu sprawnie przemknął przez bramę, mając jedynie kilka centymetrów wolnego miejsca.
Konie zatrzymały się gwałtownie, rozbryzgując kopytami deszczową wodę. W tym momencie po ciemniejącym niebie przemknęła błyskawica, a ktoś siedzący w powozie jednym energicznym ruchem otworzył drzwiczki. Nie czekając na asystę, z pojazdu wysiadł ubrany od stóp do głów na czarno mężczyzna. Był tak wysoki, że w rzeczy samej żadnej asysty nie potrzebował. Lecz jego towarzysz zaczekał na podstawienie stopni, a potem z irytacją machnął ręką, żeby je wytarto. W końcu wyszedł.
Aubrey przytrzymała otwarte drzwi. Pierwszy z mężczyzn zbliżył się i złożył jej głęboki, staromodny ukłon.
- Jestem de Vendenheim - dokonał prezentacji. - Jego lordowska mość mnie oczekuje.
Woźnica już zdejmował bagaże. Aubrey się przedstawiła.
- Witam w zamku Cardow - powiedziała. - Zostanie pan na dłużej? - spytała niepewnie, gdyż twarde spojrzenie jego czarnych oczu wytrącało ją z równowagi.
- Tak sądzę. - De Vendenheim mówił z lekkim kontynentalnym akcentem. Słowa wydobywały się jakby z głębi jego piersi. Ciemne włosy miał gładko zaczesane do tyłu, co nadawało mu śródziemnomorski wygląd. Nie był przystojny, lecz za to bardzo intrygujący.
Za jego plecami niższy mężczyzna wciąż miotał się wokół karety, strzelając palcami i wydając gorączkowe polecenia woźnicy, lokajowi i każdemu, kto był w zasięgu głosu. Był jakiś kłopot z neseserem. A potem z pudłem na kapelusze. Z kocem na nogi. Nic mu nie pasowało. De Vendenheim obserwował go obojętnie, w końcu sytuacja została z grubsza opanowana i mężczyzna wszedł do środka, zdjął kapelusz i zaczął go delikatnie otrząsać z wody. Był w średnim wieku, miał bystre, złocistej barwy oczy i w przeciwieństwie do odzianego na czarno towarzysza nosił ubranie tak eleganckie, że podobnego Aubrey nie widziała jeszcze w swoim życiu.
- To mój współpracownik, pan Kemble – przedstawił de Vendenheim. - A to pani Montford, gospodyni.
- Bardzo mi miło - odezwał się Kemble, chociaż jego głos wcale o tym nie świadczył. - Proszę mi powiedzieć, pani Montford, czy tu kiedykolwiek przestaje padać?
Zdusiła uśmiech.
- Nie na długo - rzekła cicho, prowadząc ich dalej do środka.
- Max! - zakrzyknął głos z galeryjki. - Przyjechałeś więc! Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.
Odwróciła się i ujrzała, jak Walrafen schodzi po szerokich schodach. Wyglądał tak pięknie, że aż coś ścisnęło ją w żołądku. Barczysty, rozluźniony, bez śladu napięcia, które towarzyszyło mu przez dwa ostatnie dni.
- Oczywiście, że przyjechałem - odparł de Vendenheim.
Walrafen uścisnął mu dłoń, po czym zwrócił się do bardziej eleganckiego mężczyzny.
- I pan Kemble - powiedział ciepło. - Witam w Cardow.
- Obrzydliwa pogoda, Walrafen. - Kemble ściągnął rękawiczki. - Szkoda że twój wuj nie dał się zamordować w jakimś przyjemniejszym miejscu.
- Co masz na myśli? - spytał sucho Giles.
- Południe Francji. - Kemble rozejrzał się po sali.
Jednak książę nie sprawiał wrażenia obrażonego.
- Jestem zdumiony, że przyjechałeś. Co cię przekonało?
- Szantaż.
- Żaden szantaż - poprawił de Vendenheim głębokim głosem. - Po prostu Kem wszedł w posiadanie czegoś, co określę mianem sprzeniewierzonego lichtarza od Verzeliniego, oczywiście zupełnie przypadkowo. Mimo to gotów był wykonać przepraszający gest.
Lecz pan Kemble zdawał się tego nie słuchać. Jego bystre oczy powędrowały ku maczudze i tarczy, które wisiały nad galerią.
- Duńskie z piętnastego wieku - mruknął z aprobatą. - Bardzo mi się to podoba. Może dałbyś się namówić na sprzedaż?
- Dziękuję, ale nie - odparł Walrafen, gdy tymczasem Aubrey kazała lokajom zabrać płaszcze i kapelusze nowo przybyłych. - Mieliście dobrą podróż?
De Vendenheim rzucił Kemble'owi ostrzegawcze spojrzenie.
- Znakomitą - powiedział. - Słuchaj, Giles, może od razu zabierzemy się do rzeczy? Kem ma wszystkie akta. Będzie nam potrzebny duży stół. No i, co oczywiste, wasz sędzia pokoju.
- Naturalnie - rzekł Walrafen. - Pani Montford, proszę przygotować pokoje dla gości i zanieść tam ich bagaże.
- Tak, oczywiście.
Stała na środku wielkiej sali i patrzyła, jak odchodzą. Lord Walrafen szedł w środku, mając po bokach de Vendcnheima i Kemble'a. Rozmawiali cicho. Zaczęła rozumieć, po co tu przyjechali. Poczuła chłód. Dlaczego lord nie powiadomił jej, że oczekuje gości?
Stanąwszy na najwyższym schodku, Walrafen się odwrócił. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Pani Montford - powiedział. - Proszę odszukać Ogilvy'ego i wysłać powóz po pana Higginsa. Niech obaj przyjdą do biblioteki.
W ciągu godziny pan Kemble rozpakował swoje starannie poskładane dokumenty i rozłożył je równiutko na stole w bibliotece. Giles zasiadł u jego szczytu i przyglądał się. Kem i Max rzeczywiście przejęli się swoją misją.
- Po lewej mamy listę twoich służących i dzierżawców - wyjaśnił Max. - Na środku pobieżne notatki lady Delacourt dotyczące miejsca pobytu tych osób w godzinie morderstwa i tego, co, jak twierdzą, widzieli, słyszeli lub podejrzewali.
- Czyli plotki - wtrącił Kem konspiracyjnym szeptem. - Najbardziej interesujący materiał dowodowy.
Max spojrzał na niego gniewnie.
- A na końcu mamy szkic ukazujący plan biblioteki i jego położenie względem innych pomieszczeń w tym skrzydle zamku.
- Na Boga - odezwał się Walrafen. - Jesteście bardzo skrupulatnie przygotowani.
- To lady Delacourt była skrupulatna - poprawił Max, siadając na krześle. - Zrobiła doskonałe notatki. Jest tylko jedna rzecz, Giles, którą niezupełnie rozumiem.
- Co takiego?
Max oparł łokcie na stole i delikatnie złożył palce.
- W tych notatkach bardzo często pojawia się jedno nazwisko - powiedział chicho. - Twoja gospodyni, pani Montford.
- To niedorzeczne - rzekł Giles.
Kem uśmiechnął się lekko.
- Dokładnie to samo mówi lady Delacourt. A jednak to nazwisko występuje raz po raz w jej własnych notatkach.
- Co wiesz o tej kobiecie? - wtrącił się Max. - Skąd ona tu przybyła?
- Gdzieś z północy, jeśli dobrze zrozumiałem. - Giles dostrzegł wymowne spojrzenie, jakie rzucił mu Ogilvy. - Chociaż obecny tu Ogilvy może się z tym nie zgodzi.
- Doprawdy? - Max uniósł brwi.
Młodzieniec oblał się rumieńcem.
- No cóż, ja sam pochodzę z Kirkcudbright.
- I co? - spytał Max.
Ogilvy wzruszył ramionami.
- Czasami gdy pani Montford się złości, brzmi dla mnie bardziej szkocko. Ale co to za różnica?
- W rzeczy samej - mruknął Max, przenosząc wzrok na rozłożone papiery.
Kemble, który wciąż stał, delikatnie oparł czubki palców na stole.
- A więc zaczynajmy. Musimy przejrzeć zeznania, które miejscowa policja zebrała jako materiał dowodowy i zbadać wyniki śledztwa, jakie przeprowadził koroner.
Giles zmarszczył czoło.
- A co dalej?
Kemble wzruszył ramionami.
- Wtedy zaczniemy od początku. Ponękam trochę służbę, a Max zajmie się dzierżawcami i mieszkańcami miasteczka. Wszystko trzeba zbadać jeszcze raz.
W tym momencie do biblioteki wszedł pan Higgins, niosąc pod pachą jeszcze więcej dokumentów. Giles dokonał prezentacji, po czym stanął przy oknie z filiżanką herbaty, pozostawiając Ogilvy'emu wykonanie kopii. Nic więcej nie mógł powiedzieć. Stał przy biurku wuja, popijał herbatę i wyglądał przez okno, słuchając jednym uchem rozmowy, która toczyła się za jego plecami. Atmosfera nieco się ociepliła. Kemble najwyraźniej oczarował Higginsa.
Jednak po chwili Giles w ogóle przestał ich słuchać. Sprawa była w dobrych rękach. Max miał wieloletnie doświadczenie w policyjnej robocie. Zaś Kemble miał wieloletnie doświadczenie w… tego Giles do końca nie wiedział. Kem był rzekomo sprzedawcą antyków, bibelotów i kosztowności. Miał przyjaciół na górze i na dole społecznej drabiny i zawsze szeroko otwarte uszy. Tak, sprawa była rzeczywiście w dobrych rękach.
Giles skupił się na widoku, który rozpościerał się ponad biurkiem Eliasa. Ciekawe, czy to właśnie oglądał wuj w ostatnim dniu swego życia? Czy siedząc przy biurku patrzył na szary, ponury deszcz, który spływał po zamkowych murach, skapywał z drzew? Zapewne nie. To był dzień żniwnego festynu, zapewne słoneczny i ciepły. Ale może lało jak z cebra? Nigdy nie przyszło mu do głowy, aby o to zapytać. Aubrey na pewno znała odpowiedź.
Aubrey. Aubrey, która zdawała się wiedzieć wszystko. A nie mówiła prawie nic. Nigdy nie opuszczała jego myśli. Czul się tak, jakby dokonała się między nimi jakaś głęboka zmiana, lecz żadne z nich nie umiało nazwać jej słowami. Może dlatego, że nie byli w stanie uzgodnić, na czym polegała? Pomyślał, że to chyba romans. A ona… co myślała? Że po prostu zaspokaja potrzeby swojego pana? Na samą myśl robiło mu się niedobrze.
Oczywiście nie ufała mu, podczas gdy on tak bardzo chciał jej wierzyć. To umożliwiło powstanie między nimi niepewnego rozejmu. Przez ostatni tydzień niemalże się unikali. Teraz zdał sobie sprawę, że nawet zapomniał ją zawiadomić o przybyciu gości. Miał nadzieję, że Aubrey czuje się dobrze, że Pevsner nie pisnął nikomu słowa o zegarku wuja. Lecz wśród służby dało się wyczuć pewien niepokój, niemal namacalny, gdy przechodził w pobliżu zajmowanych przez służących pomieszczeń, co miało miejsce przynajmniej dwa, trzy razy dziennie. Padały dziwne spojrzenia. Tłumione szepty. Domykano drzwi przy wtórze cichnących rozmów.
Usłyszał za plecami śmiech.
Odwrócił się. Przy stole panowała pełna współpracy, swobodna atmosfera. Lecz Giles szybko wrócił myślami do Aubrey. Zastanawiał się, co mógłby zrobić, żeby przełamać zaistniały między nimi impas. Ciekawe, czego ona od niego oczekuje? Czy w ogóle czegokolwiek? Może niczego? A czego on sam chce?
Nie chciał być bez niej. Tylko to wiedział na pewno.
Nagle zorientował się, że w bibliotece zapadła cisza. Postawił filiżankę na kamiennym parapecie i powoli się odwrócił. Wszyscy patrzyli w jego kierunku.
- Giles - powiedział cicho Max. - Możesz podejść na chwilę?
- Oczywiście. - Wrócił do stołu.
Kostropate brwi Maxa były mocno ściągnięte. Wskazał palcem leżący na blacie arkusz papieru.
- Chodzi o ten raport w sprawie zaginionego zegarka - zaczął. - Czy mam rozumieć, że został odnaleziony? W rzeczach twojej gospodyni?
Giles zrozumiał, że powinien był już wcześniej wspomnieć o zegarku.
- Owszem, to prawda - odpowiedział tak spokojnie, jak umiał. - Powiedziała mi, że Elias podarował jej ten zegarek. Ja jej wierzę.
- Ty jej wierzysz? - powtórzył jak echo Max.
- Wszystko co mówiła, miało sens. - Zrelacjonował im wyjaśnienia Aubrey.
W oczach Kemble'a zabłysły złośliwe ogniki.
- Ja tego nie kupuję, Walrafen.
- Ale ja tak - odparł Giles po prostu.
Max odchylił się i przyjrzał Gilesowi.
- Dlaczego?
Prawda uderzyła Gilesa jak obuchem.
Bo ją beznadziejnie kocham. Bo muszę jej zaufać, jeśli mam zostać przy zdrowych zmysłach.
Jednakże nie powiedział tego na głos, nie zrobił z siebie kompletnego osła. Na szczęście nadeszło boskie ocalenie, bo przypomniał sobie list zaadresowany do doktora Crenshawa.
- Pani Montford napisała list, w którym polecała Crenshawowi, aby przyjechał zbadać Eliasa - stwierdził. - W całym zamieszaniu, jakie wynikło po śmierci wuja, pismo zostało porzucone na stole w wielkiej sali i nigdy nie dotarło do miasteczka. Po co miałaby wzywać doktora, gdyby miała powody myśleć, że Elias nie dożyje tej wizyty?
Max nie wydawał się przekonany.
- Może go wezwała, gdyż jest bardzo sprytną kobietą - mruknął. - Albo też bardzo niewinną. To trzeba będzie ustalić. A teraz, panowie, co z lokajem Milsonem? Gdzie jego zeznanie?
Nagle za plecami Gilesa otworzyły się drzwi i obiekt jego zadumy wkroczył do biblioteki w towarzystwie jednej z pokojówek, która niosła tacę z herbatą i kruchymi ciastkami. Giles zdał sobie sprawę, że od śniadania prawie nic nie jadł. A goście pewnie umierali z głodu. Wierzył, że Aubrey dojdzie do podobnego wniosku i zajmie się tym w jak najbardziej kompetentny sposób.
Pan Kemble zrobił miejsce na małym stoliku, po czym Aubrey z pomocnicą zaczęły stawiać na nim talerze, platery i dzbanki.
- Uważaj, przyjacielu - Giles usłyszał ledwie dosłyszalny glos Maksa, który nagle zjawił się u jego boku. - Bo zaraz potkniesz się o własny język.
Giles rzucił mu mroczne spojrzenie.
- Co też ty mówisz?
Max wzruszył ramionami.
- Powinieneś był wyrzucić swoją bezczelną gospodynię, gdy miałeś po temu sposobność. Nie bardzo podoba mi się to, co tu widzę.
Zanim Giles zdążył powiedzieć mu, żeby pilnował własnych spraw, zbliżył się Kem z miarką w dłoni.
- Max, skoro tak stoisz i robisz dobre wrażenie, weź to ode mnie, bo chcę zmierzyć odległość od drzwi do tych okien.
Max poszedł, żeby mu pomóc. Zdumiony Giles patrzył, jak mężczyźni chodzą po pokoju, dokonują pomiarów dystansu między drzwiami a oknami a także między podłogą a sufitem. Obliczono wszystkie możliwe odległości. Po chwili podeszli do biurka Eliasa.
- Panie Higgins, czy dokładnie w tym miejscu znaleziono majora Lorimera? - spytał Max.
- Tak jest. Lecz krzesło było bardziej odsunięte.
- I siedział twarzą do okna?
- Tak, tylko jedno ramię miał przechylone w stronę drzwi.
- Rozumiem. - Max sięgnął ponad biurkiem i pchnął jedno z okiennych skrzydeł. Wychylił się mocno i przez chwilę patrzył na znajdujące się poniżej ogrody. - Kem, zmierz odległość od krzesła przez biurko do tego szerokiego parapetu.
Kemble wykonał polecenie.
- Panie Higgins - podjął Max. - Co znajduje się za tym ogrodem, dokładnie poza tymi drzewami?
Higgins pokręcił głową.
- Zupełnie nic. Jesteśmy tu na samym szczycie wzgórza. Poza tym, milordzie, major został zastrzelony raczej z bliskiej odległości, nie zaś z daleka.
Rozpryski krwi były na jednej stronie biurka i na dywanie, który już stąd zabrano.
Max wychylił się ponad biurkiem, żeby spojrzeć na podłogę.
- Przypomina mi się lord Collup, który zastrzelił się, gdy ładował pistolety przed pojedynkiem.
- Tak - zgodził się Higgins. - Ale tu nie znaleziono żadnej broni.
- A okna były otwarte czy zamknięte?
- Wszystkie były otwarte - odparł wyraźnie zdziwiony sędzia pokoju. - To był ciepły dzień. Ale nikt nie mógłby wspiąć się po ścianie. Milordzie, czego właściwie pan szuka?
Max pokręcił głową.
- Sam nie wiem.
Giles miał tego dosyć. Gdyby został tu jeszcze dłużej, chyba by oszalał. Stojąc tu bezczynnie, narażał się na cierpienia wywołane myślami o Aubrey. A rozmowa o śmierci i plamach krwi tylko przypominała mu o zmarłym wuju.
Ukłonił się swoim gościom.
- Panowie, zostawiam was. Kolacja będzie o siódmej. Higgins, pana też zapraszam.
Z tymi słowy uciekł z biblioteki, zabierając ze sobą wszystkie ponure tajemnice. Szybko poszedł mrocznym korytarzem, szukając azylu w swoim gabinecie. Lecz w połowie drogi wpadł na Aubrey, która właśnie wychodziła z pustej sypialni.
Ogarnęło go istne szaleństwo. Jakby tę chwilę podarowała mu opatrzność, nie był w stanid się powstrzymać. Zanim zdał sobie sprawę, co robi, rzucił się na nią, zaciągnął ją z powrotem do sypialni, zatrzaskując drzwi.
- Aubrey - przylgnął do niej mocno. Nie czekał na odpowiedź. Zaczął ją całować, trzymając jej twarz w dłoniach. Usta przyciskał do jej policzków i czoła. - Aubrey, unikasz mnie. Nie rób tego.
- Nie… nie unikam - szepnęła.
- Nie kłam. - Rozgorączkowany, zbliżył rozchylone usta do jej ust. Z ulgą i radością ujrzał, jak rozchylają się i łakną jego pocałunku. Bez wahania objęła go za szyję. Przywarł do niej, poczuł ciepło kobiecych kształtów Aubrey, gdy lgnęła do niego.
Boże, jak bardzo jej pragnął. Pragnął zatopić w jej objęciach swoją samotność i smutek. Pragnął czuć jej ręce na swoim ciele. Odchylił ją i zaczął całować w szyję. Po chwili zszedł niżej.
- Milordzie - szepnęła. - Nie tutaj.
Giles sam nie wiedział, co się wtedy stało. Chwycił ją mocno za ramiona i zaczął potrząsać.
- Dlaczego nie tutaj? - pyta! natarczywie. - Dlaczego nie teraz? Dlaczego musimy tak żyć, Aubrey? Ukrywając się. Udając. Dlaczego nie jesteśmy wolni, by okazywać, jak nam wzajemnie na sobie zależy?
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i wolno pokręciła głową.
- Nie zaczynaj znowu - szepnęła. - Proszę, Giles, błagam.
A więc jednak. Zwróciła się wreszcie do niego po imieniu. Giles. Zamknął oczy i przytulił ją mocno, wyrażając swoją wdzięczność i obawę. Obawę przed utratą tego, czego podświadomie pragnął. Teraz niemal żałował, że zaprosił Maksa do Cardow. Pragnął mieć to wszystko już za sobą i ruszyć dalej.
- Przyjdź do mnie dzisiaj w nocy - szepnął, opierając usta o jej wtosy. - Proszę cię. Nie rozkazuję. Przyjdź do mojej sypialni. Potrzebuję cię.
Znieruchomiała na chwilę.
- Dobrze. Przyjdę. Ja… też cię potrzebuję. Nie będę się wypierać.
Wtedy odsunął ją i zajrzał jej głęboko w oczy, które wilgotniały od łez. I wtedy zobaczył cały ból i żal. Poczucie beznadziejności.
- Aubrey, nie płacz - zachrypiał. - Nie płacz, kochana. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi.
W odpowiedzi zamrugała, by odegnać łzy, uśmiechnęła się słabo i pocałowała Gilesa w policzek.
- Jesteś dla mnie cenniejszy, niż mogą to wyrazić słowa, Giles. Nigdy nie myśl inaczej. Nigdy. - Po tych słowach minęła go i uciekła na korytarz.
Nie ruszył się z miejsca, jakby przygwożdżony do podłogi. Słuchał dźwięku jej oddalających się kroków. I wciąż tak stał, samotny w zapadającym zmroku, wdychając resztkę jej zapachu, który unosił się w powietrzu, niezdolny wymazać obrazu jej smutnych oczu.
Chyba stał tam dość długo, lecz po pewnym czasie zobaczył, że knot palącej się przy łóżku lampy stal się już ledwie widoczny. A więc to był czyjś pokój. Tylko czyj? Rozejrzał się. Na krześle pod oknami stał podróżny kufer. Nagle otworzyły się drzwi i Giles ujrzał wpatrzone w siebie złociste oczy George Kemble'a.
Kem uśmiechnął się domyślnie.
- Walrafen, ty szczwany psie! - zawołał, z gracją zdejmując surdut. - Nigdy nie uważałem, że jesteś w moim typie.
Giles także zdobył się na uśmiech.
- Nie jestem. Twoja cnota jest przy mnie zupełnie bezpieczna.
Kem roześmiał się, odchylając do tyłu głowę.
- Ja i moja cnota rozstaliśmy się jakieś trzydzieści lat temu. - Podszedł do kufra i zaczął w nim szperać. Wyjął z niego srebrną piersiówkę i rzucił ją Gilesowi. - Za to ty, drogi przyjacielu, wyglądasz tak, jakby ktoś właśnie wykorzystał cię, przyciskając do kolumny przy łóżku.
- Tak też się czuję. - Giles chwycił flaszkę. - Co to jest?
- Dwudziestoletni armagnac. - Kem starannie układał surdut na krześle. - Z gwarancją, że zmyje z ciebie wszystkie smutki, których natury nawet nie śmiem się domyślać. Napij się. Ja zaś wezmę jeszcze gorącą kąpiel przed kolacją.
Przez trzy dni Max i Kem zajmowali bibliotekę, wychodząc jedynie na posiłki, albo też w celu przeprowadzenia przesłuchań. Higgins cały czas deptał im po piętach. Giles odpowiadał na ich pytania według swojej najlepszej wiedzy, zabawiał przy kolacji, lecz poza tym trzymał się na uboczu.
I tak nic mógł sobie ze wszystkim poradzić. Sprawy między nim i Aubrey nie zbliżały się do jakiegoś wyjaśnienia. W jego łóżku drżała jak płonąca oliwa, bardziej namiętna i chętna niż którakolwiek ze znanych mu kurtyzan, nie można jej było jednak zatrzymać na diużej. W zamku była tak samo cicha i skryta jak zawsze. Dwie różne kobiety w tym samym ciele.
Późnym popołudniem wychodził spotkać się z Iainem w ogrodzie, gdy chłopiec wracał ze szkoły, mozolnie wspinając się na wzgórze. Tam ćwiczyli krykieta aż do zmroku. Czasami nawet udało im się namówić Jenksa, żeby do nich dołączył jako trzeci. Służący czasem gapili się na nich, lecz Giles przestał się tym przejmować. Iain był dobrym chłopcem i miał zadatki na niezłego zawodnika.
Rankiem czwartego dnia Giles zszedł na śniadanie dość wcześnie. Max siedział już przy stole. Miał bardziej ponure oblicze niż zwykle, co było niemałym osiągnięciem.
- Czy możemy porozmawiać prywatnie, Giles? - spytał, gdy nalano kawę, po wymianie zdawkowych powitań.
Książę ruchem ręki nakazał służbie opuścić salę.
- Oczywiście.
Max odstawił filiżankę.
- Znaleźliśmy się w impasie, drogi przyjacielu. Śledztwo Higginsa to amatorszczyzna, lecz na ile się zorientowałem, niczego nie przeoczył.
Giles poczuł, jakby coś w nim pękło.
- Tego się obawiałem.
Max uniósł dłonie w jednym ze swoich bardziej wymownych gestów.
- Pewnie nie chciałbyś tego usłyszeć, przyjacielu, ale jedyną podejrzaną jest twoja gospodyni.
- Nie. - Giles odsunął talerz. Stracił apetyt.
- W chwili śmierci majora była sama w domu, na swoje własne życzenie - mówił spokojnie Max. - Na sukni miała ślady krwi. Ona i major często odbywali zajadłe kłótnie, a jedna z nich miała miejsce poprzedniego wieczoru. Zaś niecałe dwa tygodnie wcześniej słyszano, jak mówiła, że go zabije.
Giles zamknął oczy, kręcąc głową.
- Max, to było nieporozumienie.
- Znaleziono u niej zegarek wart małą fortunę - naciskał. - Tej okoliczności nigdy nie wyjawiła z własnej woli, mimo że zegarek uznano za zaginiony.
- Dostała go od mojego wuja - stwierdził stanowczo Giles. - Wierzę w to.
Max jednak nie ustępował.
- Tak, a miesiąc temu wierzyłeś, że była jego kochanką - powiedział, ignorując pełne złości spojrzenie Gilesa. - Co więcej, o ile się nie mylę - podjął cicho - od tamtej pory zwabiła cię do swojego łóżka.
Książę wyrżnął pięścią w stół tak mocno, że sztućce oderwały się od blatu, a filiżanki zaklekotały na spodkach.
- Max, do diabła, nie słuchałeś ani jednej rzeczy, którą powiedziałem - ryknął. - Ani słowa więcej, bo, jak mi Bóg miły, będę cię musiał odwołać!
Max zwęził oczy.
- Va 'al diavolo! - prychnął.
- Uważaj, przyjacielu - ostrzegł Giles. - Moja znajomość włoskiego jeszcze nie zardzewiała.
Zdegustowany Max odsunął się od stołu.
- Giłes, co cię opętało? Zawsze byłeś taki racjo nalny. Analityczny. Ponad wszystkim.
Książę spojrzał na niego znacząco.
- A ty sądzisz, że to takie dobre cechy, Max? Iść przez życie… niczego nie czując? Żyć bez poczucia radości, bez ryzyka?
- Nie to miałem na myśli.
- Całkiem możliwe.
Max odwrócił wzrok i patrzył w głąb pokoju.
- Bardzo się zmieniłeś od czasu, gdy się widzieliśmy przed miesiącem.
- Chyba już mnie zmęczyło bycie takim jak wtedy - odparł cicho Giles.
Oblicze Maksa nieco złagodniało.
- Posłuchaj, Giles, takie kłótnie to do nas niepodobne. Nie jestem tu, by prowadzić oficjalne śledztwo. W każdej chwili mogę spakować rzeczy i wrócić do domu, jeśli tego chcesz. Ale to nie byłoby rozsądne.
- Max, ty nic nie rozumiesz.
- Przeczytałem wszystkie dokumenty ze sześć razy. Chyba udało mi się to ogarnąć.
- Nie - Giles popatrzył na niego żałośnie. - Ja ją kocham.
- Dannazione! - zaklął Max pod nosem, zaciskając pięści na stole. - Tego się obawiałem.
- Kocham ją - powtórzył. - I chyba ją poznałem.
- Giles, w dużym stopniu o to właśnie mi chodzi - rzekł łagodniej Max. - Ty jej nie znasz. Prawie nic o niej nie wiesz. Przyznaj to.
- Wiem, co mam w sercu.
- Tak, w twoim sercu, Giles. - Dotknął go lekko w ramię. - Ale czy wiesz, co ona ma w swoim?
- Nie jest nieuczciwa - powiedział. Jednak słowa Maksa zaniepokoiły go.
Max uśmiechnął się smutno.
- Nikt nie wie nawet, skąd przyjechała, jakie ma pochodzenie. A ty nie pozwolisz mi jej nacisnąć, prawda?
- Nie. - Giles pokręcił głową. - Ona dość już przeszła. Wybacz, ale będziesz musiał odkryć prawdę innymi sposobami.
Max ujął Gilesa za ramię.
- Posłuchaj, stary druhu, przecież twój wuj musiał o niej coś wiedzieć? W końcu to on ją najął. Musiał dostać coś na piśmie. Może jakieś referencje?
- Tego rodzaju rzeczy zawsze były przechowywane w gabinecie - odparł słabo Giles. - Dałem ci już wszystko. - Lecz nagle zrozumiał, że to nie jest zgodne z prawdą. Przypomniał sobie o pożółkłych kopertach rozrzuconych w szufladzie biurka w bibliotece, dokładnie tam, gdzie powinien się znajdować pistolet Eliasa. Pewnie to nic ważnego, a jednak…
- W bibliotece było trochę starych listów - powiedział. - Zapewne bez znaczenia. Ale to wydało mi się dziwne.
Max odsunął krzesło od stołu.
- Chodźmy.
Biblioteka była pusta. Giles natychmiast podszedł do biurka przed szerokim oknem.
- Elias trzymał w tej zamkniętej szufladzie stary pistolet. - Giles wysunął ją i wyjął ze środka butelkę po whisky. - Właśnie go szukałem, gdy znalazłem te listy.
- Czy szuflada była zamknięta na klucz?
- Nie.
Listy leżały nietknięte, były ich może dwa tuziny. W ostatnich latach Elias chyba rzucał listy na stertę, zamiast na nie odpowiadać. Stał się odludkiem. A więc czy to było miarą jego życia? Kupka starych listów, na które nie odpisał? Czy podobny los czeka Gilesa? Być może. Ponieważ zanim poznał Aubrey, był taki sam jak wuj, choć doszedł do samotności in¬ną drogą. Wykorzystywał swoje wpływy i politykę, aby odgrodzić się od świata, zamiast uciekać do odległego zamku. Stal się emocjonalnym samotnikiem.
Podszedł za Maksem do kominka i zaczął przeglądać listy.
- No cóż - powiedział, od razu rzucając niemal połowę pism na stolik. - Cecilia twierdziła, że Elias nie odpisywał na jej korespondencję. Ale wydaje się, że przynajmniej ją czytał.
Max wyglądał na rozczarowanego.
- Nie ma więcej?
Giles przejrzał kolejnych kilka listów.
- Nie, tu jest kilka listów od starych towarzyszy broni. Pytają o zdrowie i tym podobne. Wątpię, czy na nie odpowiedział. Ale zaczekaj, tu jest coś dziwnego.
Max nachylił się.
- Dziwnego? Jak to?
Giles przez chwilę oglądał list.
- To nie jest list do wuja Eliasa - rzeki powoli - lecz od niego. Zaadresowany do niejakiej lady Kenross z Dundee i wysłany z… Belgii?
Max przysunął się, aby też przeczytać.
- Dobry Boże, spójrz na datę - powiedział. - Sześć dni po Waterloo. I spójrz na pierwszy akapit. Pisze do tej kobiety, żeby zawiadomić ją o śmierci męża.
Giles w zadumie podniósł oczy.
- Pamiętam go. Lord Kenross. Kiedyś odwiedził nas na Hill Street. Byli dość bliskimi przyjaciółmi.
- Twój wuj chyba bardzo boleśnie odczuł jego śmierć. - Max przebiegał wzrokiem po kartce. - Wydaje się bardzo niespokojny o tę lady Kenross i jej córki. Ciekawe, jakim sposobem ten list do niego wrócił?
- Nie wiadomo. - Giles wziął kolejne pismo. - O, ten bardziej cię zainteresuje, Max. Tu jest list z podaniem pani Montford o przyjęcie jej na gospodynię w Cardow.
Max chwycił kartkę.
- Wysłany z Birmingham - mruknął, oglądając go uważnie. - Napisany jakoby w odpowiedzi na jego ogłoszenie.
- Tak, co dalej?
- Ona pisze, że obecnie mieszka u krewnych, w następstwie śmierci swojego męża - podjął Max, jakby mówił do siebie. - Urzędnik w kopalni, co? Ciekawe, na co umarł. Twierdzi, że ostatnio mieszkała w Northumbrii, zatrudniona przez jakiegoś pana Harnetta z Bedlington, który nieoczekiwanie zmarł… Wielkie nieba, ludzie w jej życiu mają skłonność do nagłej śmierci, prawda?… A teraz szuka podobnego stanowiska.
Jednak Giles nie zareagował na ten sarkazm. Co to za bzdura z krewnymi w Birmingham? Parę dni temu Aubrey twierdziła, że nie ma żadnej rodziny. Poza tym przypomniał sobie jej powściągliwość w odpowiedziach na niewinne pytania Delacourta o Bedlington. Zaś co do zmarłego męża, urzędnika w kopalni… cóż, na ten temat Giles znał już prawdę.
Lecz Max nie zauważył przedłużającego się milczenia przyjaciela.
- Pani Montford pisze, że gdy przyjedzie, przedstawi referencje od poprzedniego pracodawcy. - Złożył list. - No, co jeszcze tam masz?
Giles wrócił myślami do teraźniejszości.
- Jeszcze jedno pismo. - Wziął ostatni list i natychmiast szeroko otworzy! zdumione oczy. - Na Boga, czyżby to były owe referencje?
- Co? - Max zabrał mu kartkę i zaczął ją czytać. - Od niejakiej pani Preston z Morphet, która twier dzi, że pani Montford była u niej zatrudniona przez dwa lata. Bardzo sumienna pracownica. Odeszła, gdyż miała wyjść za mąż i osiedlić się w Bedlington. - Max przygarbił się. - Wydaje się, że to przejrzysta sprawa.
Lecz to wcale nie było przejrzyste. Giles poczuł ciarki na plecach. Wuj Delacourta, Nigel, mieszkał w Morpeth, zaś Aubrey w ogóle o nim nie słyszała Przecież to absurd. Czy można mieszkać w takiej dziurze jak Morpeth i nie słyszeć o miejscowych ekscentrykach? A szczególnie o zbzikowanym starym baronecie, który biega po mieście w damskich sukniach i przewodniczy stowarzyszeniu botanicznemu?
Być może Aubrey powiedziała tak, żeby oszczędzić Delacourtowi wstydu? Lecz Delacourt nie miał wstydu, co było widoczne. Zresztą sam pierwszy zaczął mówić na temat wuja Nigela. A więc cały życiorys Aubrey był starannie sfabrykowany.
- Coś tu nie gra - powiedział.
- Jak to? - zainteresował się Max.
Giles pokręcił głową.
- Nie mogę powiedzieć.
- Nie możesz? - spytał Max z powątpiewaniem. - Czy nie chcesz?
Giles nie miał siły, żeby znów się kłócić. Gwałtownie wstał z krzesła.
- Nieważne. - Wrzucił listy z powrotem do szuflady, którą szybko zamknął.
Max poszedł za nim przez pokój.
- Może lepiej będzie, jeśli osobiście pojadę do Bedlington, przyjacielu? - Położył Gilesowi rękę na ramieniu. - Byłbyś na mnie bardzo zły, gdybym to zrobił?
- To daleko - rzekł posępnie Giles. - I w imię czego? Bez względu na to, czego się dowiesz, nie przestanie mi na niej zależeć. To właśnie jest najgorsze. Poza tym nigdy nie uwierzę, że skrzywdziła Eliasa. Nigdy.
Max stał przez chwilę w milczeniu.
- Ale masz świadomość, że ona coś ukrywa, prawda? Ze nie była szczera?
Giles zapatrzył się w okno. Kiwnął głową. Zabrakło mu słów.
Max wciąż stał przy biurku Eliasa.
- Myślę, że powinieneś mi powiedzieć wszystko, co wiesz, stary przyjacielu - odezwał się nadspodziewanie łagodnym głosem.
- Wszystko, co wiem? - powtórzył Giles. - Wiem bardzo niewiele. Ale obawiam się, że jeśli pojedziesz do Northumbrii, a nawet pod ten adres w Birmingham, nie znajdziesz nikogo, kto zna Aubrey Montford. Pewnie powiedzą, że ona nie istnieje.
Max przemyślał to.
- Cóż - rzekł powoli - nie polegaj w osądach na swoich obawach. Lubię tę twoją panią Montford, Giles. Naprawdę bardzo bym chciał oczyścić ją z zarzutów. Więc najlepiej będzie, jeśli wraz z Kemem wybiorę się w podróż. Zgadzasz się?
- To już od ciebie zależy - wyszeptał w końcu Giles. - Ale jeśli masz jechać, jedź od razu, Max. Zanim zmienię zdanie.
- Pójdę do Kema przekazać mu złą wiadomość - westchnął Max. - Giles - dodał po chwili. - Powiesz jej?
Potrząsnął głową.
- Nie. Niczego więcej nie powiem. Dopóki nie skończy się ten koszmar.
Max wyciągnął dłoń.
- Więc daj mi te listy. Wszystkie. Muszę mieć adresy.
Rozdział 14
Zasnąć, może śnić
Pięć dni po przybyciu do Cardow pan Kemble i lord de Vendenheim opuścili zamek w takim samym pośpiechu, jaki towarzyszył ich przyjazdowi. W zimny, pogodny ranek wsiedli do swojej czarnej karety. Wydawali się jacyś nieobecni, posępni. Aubrey wcale się nie zmartwiła ubytkiem gości, którzy pojawili się w Cardow w oczywistym celu. W czasie ich pobytu zamek ogarnęło kłopotliwe milczenie.
Zanim się odwróciła, by wejść do zamku, spojrzała w górę i zobaczyła księcia, który stał na barbakanie z rękami splecionymi na plecach, rozstawiwszy szeroko nogi obute w długie buty. Miał rozpięty płaszcz, którego poły targał wiatr. Patrzył na krętą drogę, wiodącą po zboczu wzgórza Cardow, widocznie obserwując oddalającą się karetę, aż znikła mu z widoku.
Tego dnia zaszła w nim jakaś zmiana. Zaczął zachowywać się z rezerwą. I wyglądał jakoś mizernie; wyraźnie pogłębiły się zmarszczki wokół jego oczu, znowu surowo zaciskał usta, tak jak dawniej. I chociaż często czuła na sobie jego wzrok, tak samo przeszywający i żarliwy jak przedtem, teraz nie starał się zaciągnąć jej do łóżka. W codziennych kontaktach wisiało między nimi namacalne napięcie, świadomość pytań, na które nie padły odpowiedzi, niedokończonej kłótni.
Z powodu tego dystansu powinna zaznać ulgi, a tymczasem ogarniała ją coraz większa panika. Przerażająca myśl, że popełniła ogromny błąd. Ze coś cennego wyślizguje się z jej ręki, a ona nie może na to nic poradzić. Mijające dni powoli zaczynały przypominać najbardziej mroczny czas, jaki spędziła w Szkocji, gdy zimne więzienne mury odgrodziły ją od laina i wszystkiego, co kochała. Lecz obecny mur był innego rodzaju, bo przynajmniej częściowo sama go zbudowała. Jednak nie okazał się dość mocny. Mur runął, wszystko się zawaliło, a ona beznadziejnie zakochała się w Walrafenie.
Wciąż walczyła z tą straszliwą prawdą, gdy znowu ogarnęło ją złe przeczucie, niemal dwa tygodnie po wyjeździe lorda de Vcndenheima. Przypadkowo szła przez wielką salę, gdy przyniesiono pocztę. Na samym wierzchu leżał gruby list. Pochylone mocno pismo musiało być dobrze znane każdemu, kto zajmował się porządkowaniem biblioteki w czasie wizyty de Vendenheima. Pisywał sporo luźnych notatek dla siebie, jak się wydawało w trzech lub czterech różnych językach.
Z początku nie zastanawiała się nad tym listem. Lecz coś na kopercie zwróciło jej uwagę, więc przyjrzała się dokładniej.
Birmingham. List nadano z Birmingham.
Spłynęło na nią dobrze znane uczucie panicznego zimna, które jednak zdusiła w zarodku. Birmingham to przecież duże miasto. Może wicehrabia miał tam jakąś sprawę? Albo rodzinę? Rzeczywiście istniało wiele przyczyn mogących wyjaśnić wizytę w takim miejscu.
Tego wieczoru zasiadła z Iainem koło piecyka, smażąc grzanki z serem. Chłopiec szczegółowo wyjaśniał przebieg popołudniowego treningu w kry-kieta, której to praktyki książę na szczęście nie zarzucił.
- A następna odbita piłka poleciała powyżej parteru - chwalił się chłopiec. - Lord Walrafen powiedział, że gdybyśmy grali naprawdę, na pewno zdobyłbym tym uderzeniem sześć punktów.
Aubrey zwilżyła kciuk i nachyliła się, żeby otrzeć smugę sadzy z policzka Iaina.
- Bardzo lubisz lorda Walrafena, prawda? - powiedziała cicho, jakby do siebie.
O dziwo, okrągła twarz chłopca jakby się wydłużyła.
- Mamo, kiedy parlament zbiera się na ponowne zgro… zgromadzenie?
- Ojej, co za pytanie. Uczysz się tego w szkole?
Pokręcił głową. Kosmyk lśniących, czarnych włosów opadł mu na oczy.
- Nie. Ale słyszałem, jak pan Ogilvy mówił, że muszą wracać do Londynu, kiedy to się stanie.
Aubrey podała mu kawałek sera.
- Zgromadzenie to takie zebranie - wyjaśniła. - Ale do tego pozostało jeszcze trochę czasu.
- Aha. - Iain wpatrywał się w ogień.
Aubrey patrzyła na niego ze smutkiem. Wyjazd Gilesa ciążył bardzo im obojgu. Na pewno nie mógłby zostać w Cardow zbyt długo. Kiedyś ta myśl napawała ją nadzieją, lecz teraz odczuwała głębokie rozczarowanie. Ze swoim rozczarowaniem mogła sobie poradzić, lecz martwiło ją rozżalenie Iaina. Czyżby popełniła błąd, pozwalając księciu zaprzyjaźnić się z chłopcem? A może należało spytać, czy mogła temu zapobiec? Kiedy Giles czegoś chciał, był bardzo nieustępliwy.
Iain ziewnął. Objęła go i przytuliła.
- Czas spać, kochanie. - Pocałowała go w czubek głowy.
Już niedługo chłopiec leżał w łóżku, a zanim Aubrey zdążyła dobrze ułożyć koce, usłyszała jego miarowy, spokojny oddech. Zasnął. Kiedy się wyprostowała, poczuła ostry ból w plecach. Potarła palcami to miejsce. Wcześniej razem z Betsy sortowały jabłka w spiżarni i wkładały je do skrzynek, przeładowanych owocami.
Postanowiła, że pozwoli sobie na luksus gorącej kąpieli. Rozniecenie ognia w sypialni zajęło kilka chwil. Wyciągnęła z rogu na środek swojej niewielkiej sypialni niedużą balię, jednak aby ją napełnić, musiała odbyć sześciokrotną wędrówkę do kuchennego bojlera. Wspomniała z pewną nostalgią, a także wstydem dni, kiedy wcale jej nie interesowało, skąd pochodzi gorąca woda, w której się kąpała.
W trakcie ostatniej wędrówki z kuchni Aubrey nie spostrzegła, że drzwi jej salonu, które zostawiła szeroko otwarte, były teraz częściowo przymknięte. Trzymając w rękach konwie z wodą, ramieniem pchnęła drzwi, weszła do środka i zamarła.
W jej fotelu przy kominku siedział książę, w zamyśleniu opierając podbródek na dłoni. Ubrany był bardzo nieformalnie, miał zakasane rękawy koszuli aż po łokcie, zaś kamizelkę i pantofle w ogóle zrzucił. Zaskoczona, musiał wydać cichy okrzyk, gdyż od razu odwrócił głowę. W jego oczach wyraźnie widziała nieme pytanie. Powoli wstał, zauważył, że dźwiga ciężkie konwie, i natychmiast podbiegł, aby jej pomóc.
Szybko zamknęła drzwi.
- Były otwarte - powiedział cicho. - Ale ciebie nigdzie nie widziałem.
Nie czekając na odpowiedź, zaniósł konwie do sypialni i opróżnił jedną z nich do balii. Ruchy miał lekkie, pełne gracji, tak jakby wykonywał podobną pracę każdego dnia przez całe życie. Mimo niepewności w oczach, czuł się w tej sypialni raczej swobodnie. Z pewnym zażenowaniem zrozumiała, że pewnie już wcześniej szukał jej w sypialni.
Z wahaniem podeszła do balii, opierając czubki palców na profilowanym, miedzianym oparciu.
- Gdybym powiedziała, że mnie zaskoczyłeś, zabrzmiałoby to nie na miejscu - powiedziała.
Miał smutek w oczach.
- Czasami, Aubrey, sarn siebie zaskakuję.
Przyjrzała mu się.
- Po co tu przyszedłeś?
Nabrał głęboko powietrza, wpatrzony w puste konwie, leżące na podłodze.
- Aubrey, ja naprawdę próbowałem - szepnął. - Próbowałem i nie mogę już dłużej. Nie mogę trzymać się od ciebie z daleka. - Znowu uniósł na nią swe srebrzyste oczy, w których kryło się niewypowiedziane pytanie.
- Giles, czy ja prosiłam, żebyś się trzymał z daleka?
Pokręcił głową i rozłożył ramiona. Zbliżyła się i sama objęła go za szyję. Przycisnął ją do piersi.
- Pragnę być w tobie, Aubrey - szepnął, muskając ustami jej włosy. - Pragnę kochać się z tobą. Mocno i szybko. A potem jeszcze raz, powoli i słodko.
- Giles…
Pocałował ją szybko.
- Aubrey, czuję jak krew we mnie płonie, gdy myślę o tobie. - Muskał ją delikatnie po twarzy. - Nie mam możliwości wyboru. To jest nieuniknione. Chciałbym, żeby było inaczej… bo wtedy obojgu nam byłoby łatwiej, prawda? Ale jest jak jest i nie chcę trzymać się z dala od ciebie.
- Więc bądź przy mnie - szepnęła. - Giles, bądź przy mnie. Pomyślałam, że to byłoby najgorsze, gdybyś miał trzymać się z dala ode mnie.
Całował ją gorącymi, rozchylonymi ustami. Mocniej objęła go za szyję, stanęła na palcach, przywarła doń bardzo mocno, jakby chciała się w niego wtopić. Złączyć się. Być dwojgiem ludzi, których łączy namiętność i dają sobie nawzajem tak wiele, jakby byli jednym ciałem. Poczucie straty, z którym ostatnio walczyła, osłabło, w końcu całkowicie znikło. I nagle miłość do Gilesa wypłynęła na samą powierzchnię jej istnienia.
- Giles - szepnęła, gdy sięgał ustami do jej szyi. - Bardzo za sobą tęskniłam.
- Aubrey. Pozwól mi pokazać ci, co czuję.
Całował jej szyję wokół kołnierzyka sukni. Dłońmi powędrował ku włosom Aubrey i zaczął powoli wyjmować z nich spinki. Wtedy spojrzał na nią z góry, łagodnymi, pełnymi namiętności oczami.
- Przerwałem ci kąpiel. Pozwól, że ci pomogę.
Oblała się rumieńcem, słysząc tę propozycję.
- No co? - spytał. - Nie wyglądam na pokojówkę damy? To prawda, że mam niewielkie doświadczenie. Pozwól mi nabrać wprawy, rozczesać ci włosy.
Wyjął spinkę, wciąż wpatrując się w oczy Aubrey, gdy opadały kolejne pukle. Gdy miała już rozpuszczone włosy, wsunął w nie dłonie i rozczesał palcami.
- Włosy są twoją chlubą - wyszeptał. Powtarzał te same ruchy, głaszcząc jej głowę długimi, smukłymi palcami, rozciągając włosy niczym zasłonę. Spuściła wzrok i poddała się temu uspokajającemu rytmowi.
Nagle Giles zamarł.
- Czy Iain śpi? Nie obudzi się?
Otworzyła przestraszone oczy. Iain.
W odpowiedzi sięgnął ręką za jej plecami, pchnięciem domknął drzwi i przekręcił zamek.
- Już - szepnął. - Tak na wszelki wypadek. - Odszukał dłońmi guziki sukni, zaczął je powoli odpinać.
Powinna go powstrzymać, lecz tego nie zrobiła. Nie mogła. Ogarnął ją jakiś obezwładniający letarg. Czarna krepa spadla u jej stóp, po chwili tym samym śladem podążyła bielizna.
Przyklęknął, żeby zwinąć jej pończochy do kostek. Aubrey energicznie zrzuciła pantofle. Ujął ciepłymi dłońmi jej piersi, masując kciukami wokół sutków. Rozmarzona, przymknęła oczy, odchyliła do tyłu głowę.
- O Boże - powiedział. - Taka jesteś piękna. Ale kąpiel czeka.
Otworzyła oczy i roześmiała się. Wskazał głową balię.
- Woda jest jeszcze gorąca.
Podniósł z łóżka zwiniętą kołdrę i zręcznie rzucił ją przed rozpalonym ogniem. Potem to samo zrobił z dwoma ręcznikami, które utworzyły małą stertę koło balii. Odwrócił się do Aubrey. Nie poruszyła się.
- No, wchodź do środka.
- Ale to takie… dziwne.
- Nie dla mnie, kochanie. - Wziął ją za ramię i podprowadził do balii.
- Mmm - mruknęła, wchodząc do wody. Starała się nie myśleć o tym, jak nieswojo się czuje, zażywając kąpieli w jego obecności.
Giles uklęknął na jednym kolanie koło balii, po stronie przeciwnej do kominka. Wyciągnął koszulę ze spodni, ściągnął ją przez głowę i rzucił na łóżko. Ciepło płomieni ogrzewało mu skórę, podkreślając kształt mięśni na ramionach i piersi. Był pięknie, perfekcyjnie zbudowany. Aubrey wątpiła, by kiedykolwiek o tym myślał.
Wpatrywała się w niego. Nabrał wody w dłonie i uniósł je nad jej głowę.
- Oprzyj się - szepnął. - Rozluźnij.
Poczuła spływające ciepło. Powtarzał to wiele razy, zwilżając jej włosy kojącą wodą, która spływała po plecach. O dziwo, rzeczywiście się rozluźniła. To, że była myta przez inną osobę, podziałało na nią bardzo odprężaj ąco.
- Czym je myjesz? - spytał, wybudzając ją z marzeń.
Wskazała ceramiczny słoik na sekretarzyku. Wziął go, wyjął pokaźny korek i nachylił się, by powąchać.
- Bez - powiedział. - Zawsze tym pachniesz.
- Napar z bzu - wyjaśniła. - A także mydło i parę innych rzeczy.
Nabrał mazidła na dwa palce.
- Sama to robisz?
- Tak, w spiżarni.
Uśmiechnął się, jakby ta wiadomość sprawiła mu przyjemność. Zaczął miarowo masować jej włosy, co chwilę napinając mięśnie ramion i klatki piersiowej. Aubrey zupełnie się zrelaksowała, nurzając się w cudownym aromacie. Lecz tym razem nie zamknęła oczu. Nie. Widok jego ciała, obnażonego od pasa w górę, prężącego się nad balią, działał zbyt inspirująco. Poczuła się nieco grzesznie, obserwując jego ruchy.
Gdy skończył, spłukał jej włosy, powoli i rytmicznie nabierając wodę w dłonie.
- Masz ściereczkę do twarzy? - spytał.
- Jest gdzieś tutaj. - Zaczęła szukać ręką w balii.
Wziął myjkę, a Aubrey znowu poczuła się zawstydzona. Lecz Giles podniósł już mydło z leżącej na podłodze mydelniczki i zaczął je pienić na ście-reczce.
- Gotowe - powiedział, gdy byl zadowolony z efektu. - A teraz poproszę o rękę, jeśli łaska, moja pani.
Moja pani…
W jednej chwili poczuła serce w gardle. Musiała zesztywnieć, bo na twarzy Gilesa ujrzała rozczarowanie.
- Aubrey, co się stało?
Zbyt szybko wyciągnęła rękę z wody, ochlapując mu spodnie, lecz chyba tego nie zauważył.
- Nic. Trochę piany dostało mi się do oka.
Całkowicie pochłonęło go mycie jej ramion, którą to czynność wykonywał w skupieniu, z namaszczeniem, jakby stanowiła najważniejszy punkt całego dnia. Powoli, metodycznie namydlał i pocierał każdy fragment jej skóry, poza tymi, które najbardziej tęskniły do jego dotyku. Skórę Gilesa pokrywała już cienka warstwa lśniącego potu, który powstał od panującej wokół wilgoci i ciepła. Teraz uniósł się nieco wyżej i oparł dłoń na przeciwległej krawędzi balii.
- Chyba cię poproszę, żebyś sama dokończyła - powiedział, podając jej mydło.
- Mam to zrobić? - spytała skonfundowana.
- Jestem w wyjątkowym nastroju do oglądania - powiedział bardzo sugestywnie. - Teraz chyba kolej na twoje piersi?
Chciał po prostu patrzyć, jak ona się kąpie? Ale może to miało sens. Przecież i jej sprawiał przyjemność widok, gdy się poruszał, wyciągał, gdy ją myl, nawet gdy się pocił, pochylony nad balią. Niepewnie namydliła dłonie i zaczęła delikatnie masować piersi. Zaskoczona poczuła, jak sutki od razu twardnieją, jakby siedziała nie w balii z gorącą wodą, lecz w śnieżnej zaspie.
Gilesowi wyraźnie podobał się ten widok. Oczy zaczęły mu błyszczeć, nie spuszczał ich z jej dłoni. Ośmielona, zaczęła wykonywać koliste ruchy opuszkami palców, w końcu uniosła obie piersi dłońmi.
- Urodzona kusicielka - powiedział zduszonym głosem.
I taką się czuła. Jakby wykonywała erotyczny rytuał, coś pięknego, naturalnego, przeznaczonego tylko dla jego oczu. Znowu namydliła dłonie, przymknęła oczy, opierając głowę na krawędzi balii. Czuła się cudownie. Zaczęła się pieścić, powoli wmasowując mydło w piersi, w końcu delikatnie ściskając sutki, gdy je spłukiwała.
- Boże wszechmogący! - zachrypiał Giles.
Powtórzyła swoje ruchy i bardziej wyczuła niż zobaczyła, jak on wstaje i pochyla się nad nią. Otworzyła oczy. Ujrzała tuż nad sobą jego twarz.
- Kobieto, daj mi to mydło - zażądał.
Wyłowiła je z wody. Opierając się jedną ręką na przeciwległym brzegu balii, pochylił się bardzo nisko, zbliżając usta do prawej piersi Aubrey. Zaczął delikatnie lizać sutek. Z głębokim westchnieniem wygięła się, wychodząc mu naprzeciw.
Znowu wydała jęk, tym razem nieco głośniejszy, gdy sięgnął dłonią pod jej prawe udo. Lekko wyjął z wody jej nogę, opierając stopę na krawędzi balii.
- Oprzyj się. I zamknij oczy.
Posłuchała go. Na Boga, zbyt była zawstydzona, żeby patrzyć. Lekko odepchnął jej lewe kolano, otwierając ją na jego dotyk. Ciepła woda pieściła ją intymnie. Giles mruknął z aprobatą, odszukał mydło i zaczął w erotyczny sposób przesuwać je tam i z powrotem. Wielokrotnie wkładał je, na przemian ze swoimi palcami, między rozchylone uda Aubrey. Szybko zrobiła się wilgotna. Mokra. Od mydła, ciepłej wody i swego pożądania. Czuła, że jest rozwarta. Obnażona. Oddychała coraz szybciej.
- Chcę zobaczyć, jak dochodzisz - zachrypiał.
Niepewnie oblizała usta, lecz nie ośmieliła się otworzyć oczu.
- Zrobisz to? - spytał.
Kiwnęła głową, lub przynajmniej usiłowała to zrobić. Giles z pluskiem upuścił mydło. Aż krzyknęła cicho, gdy dotknął ustami jej piersi. Chciwie mył ją, po chwili pociągnął i zaczął ssać sutek. Delikatnie włożył w nią palec. Poczuła się grzesznie, cudownie, gdy dotykał ją w taki sposób. Kiedy była gotowa, wszedł w nią drugim palcem, zaś kciukiem delikatnie pocierał nabrzmiały koralik w fałdach jej kobiecości.
Z kolejnym westchnieniem odchyliła się do tylu. Gładkim niczym satyna kciukiem wodził dookoła najczulszego punktu. Ustami wciąż drażnił i torturował pierś. Zaczęła odczuwać coraz mocniejsze pulsowanie w głowie.
- Tak, kochanie - powiedział śpiewnie. - Zrób to. Poddaj się.
Szepnęła coś bardzo cicho.
- Co? - spytał, niemalże nie odrywając się od jej ciała.
Zesztywniała na całym ciele.
- Och… ach… tak… to…
Uniosła biodra, szukając jego dłoni. Dłonie zacisnęła na brzegu balii, wstrząsana spazmatycznym dreszczem. I wtedy zupełnie rozsypała się, instynktownie wyrzucając z siebie okrzyk rozkoszy. Machinalnie. Spłynęły na nią pulsujące fale, wciągnęły głęboko, by po chwili wyrzucić ją na spokojne wody.
- Giles - powiedziała cicho, gdy napięcie powoli opadło. - Och, Giles, próbowałam nie zakochać się w tobie.
- Próbowałaś? - szepnął gorącym oddechem. - Mam nadzieję, że ci się nie udało.
- Zupełnie się nie udało. Nic a nic. Jesteś największą radością mojego życia.
Jakby przez mgłę uświadomiła sobie, że Giles unosi ją z balii w kaskadach spływającej wody. Ukląkł przy ręczniku i położył Aubrey, rozgrzaną od kąpieli i miłosnych uniesień. Nie chciała już nigdy otwierać oczu, tylko leżeć tam, koło ognia, i pozwolić Gilesowi wycierać jej ciało.
Jednak noc była zimna i Aubrey szybko zaczęła marznąć. Gdy zaczął wyciskać wodę z jej włosów, drżała z chłodu. Wtedy wstał. Otworzyła oczy i zobaczyła, jak ściąga z siebie resztę ubrania.
- Masz cudowne ciało. - Oparła się na łokciu, żeby go lepiej widzieć.
Uśmiechnął się słabo, niemal z zażenowaniem, po czym znów ją podniósł i przeniósł bliżej ognia.
- Dzikus! - zawołała cicho. - I co dalej?
- Teraz ja - zamruczał, układając ją na kołdrze w taki sposób, że leżała twarzą do ognia. - Ale zażywając przyjemności, nie chcę cię zamrozić na śmierć.
Położył się za nią i wtulił w jej ciało, przywierając miednicą do jej szerokich bioder. Natychmiast poczuła na pupie jego twardą erekcję. Była taka rozgrzana. Rozgrzana i nasycona. Lecz wciąż miała siłę, by jęknąć z rozkoszy, gdy objął ją ramieniem i oparł dłoń na jej brzuchu.
Miał nadzieję, że dał jej swoje dziecko. Ta nagła myśl uderzyła Gilesa tak mocno, że aż wstrzymał oddech. Boże, chyba oszalał. Już wcześniej igrał z ogniem. Aubrey nie była doświadczoną kobietą. Pewnie nic nie wiedziała o poczęciu, a on chciał znowu zasiać w niej swoje nasienie. Ta świadomość powinna go przerazić, ale nie przeraziła.
Zmęczył się już ostrożnym, w pełni zaplanowanym życiem. Aubrey wyzwalała w nim pragnienie do popełniania szaleństwa. Do narażania się na niebezpieczeństwo, do nierozważnego postępowania. Mówiąc krótko: do życia, jakiego pragnął dla swej przyjemności, zamiast martwienia się o dobrobyt społeczny lub oczekiwania społeczne wobec jego osoby.
Lecz mimo wszystko nie chciał swymi uczynkami skrzywdzić Aubrey.
I postanowił, że jej nie skrzywdzi. Bez względu na to, co się stanie, ona musi być jego. Zaopiekuje się nią. A opieka, jakiej potrzebowała w tej właśnie chwili, bardzo mu odpowiadała. Zaczęła wydawać krótkie, słodkie westchnienia, przesuwając biodrami po jego nabrzmiałym członku. Teraz mógł myśleć tylko o tym, by rozchylić jej nogi i wejść w nią. Zatracić się w tym sprężystym, cudownym ciele.
Żałował, że nie może zaczekać. Czy kiedykolwiek nasyci się nią w takim stopniu, że powstrzyma swoje pożądanie? Dziś to raczej niemożliwe. Gładził ją po smukłej talii, biodrze, udzie o barwie kości słoniowej. Chciał ją wielbić. Pieścić i smakować. Lecz ciało miał niecierpliwe. Zbyt długo czekał na zbliżenie z Aubrey. Mocniej przylgnął do niej męskością, całując jej szyję.
- Unieś kolano, kochanie. - Sunął dłonią po udzie Aubrey.
Zerknęła niepewnie przez ramię, lecz spełniła tę prośbę. Przysunął się i wsunął sztywny członek między jej uda. Poczuł wilgoć słodkich fałdów, która jeszcze bardziej go podnieciła. Zaczął się rytmicznie poruszać, w przód i w tył, oddychając coraz szybciej, coraz bardziej chrapliwie.
- Och, Aubrey - jęknął, muskając jej ucho. - Cofnij biodra.
Zrobiła to niemal instynktownie. Wciskał się w jej wilgotną, jedwabistą szczelinę, która wciągała go, chciwie obejmując każdy centymetr jego rozpalonego ciała. Wciąż poruszał biodrami, poczuł, jak Aubrey wstrząsają dreszcze.
- Zjedź na mnie głębiej - zachrypiał. - Weź mnie, kochanie.
Posłuchała go, chociaż ruchy miała niepewne, bardziej czujne. Giles nie mógł już czekać. Wstrzymując oddech, wszedł w nią z całą mocą, wydając gardłowy okrzyk. Poczuł, jak przez moment zesztywniała, przyzwyczajając się do tej nagłej inwazji. Na próbę uniosła biodra i cofnęła je, nadziewając się jeszcze mocniej. Jęknął z rozkoszy i sam zanurzył się w Aubrey ze zdwojoną siłą.
Powoli ich wspólny rytm nabierał tempa, ocierali się biodrami, oddychali coraz szybciej. Giles przesunął dłoń z jej brzucha ku pokrytemu włoskami wzgórkowi. Jeden palec wniknął głębiej, szukając ziarenka rozkoszy. Znalazł je. Aubrey zajęczała głośno. Wnikał w nią coraz mocniej, wciągany coraz głębiej. Głębiej w miłość.
Poczuł, jak Aubrey napręża ciało, jak przenika ich wspólny rytm. Niedługo też zaczęła łkać, dyszeć z każdym jego pchnięciem. Zataczał opuszkami palców małe kółka przy jej najczulszym miejscu. Zaczęły targać nią wyraźnie wyczuwalne wstrząsy. Pilnował się desperacko, by nie wybuchnąć, podczas gdy Aubrey próbowała zrzucić z siebie nagromadzone napięcie.
- Tak, kochanie - przycisnął usta do jej wilgotnej szyi. - Bierz mnie. Tak… właśnie tak…
Zamarła w jego objęciach, miotana spazmatycznym dreszczem. Krzyknęła cicho, lecz wyraźnie. Nie mogła wytrzymać orgazmu. Giles wykonał kolejny ruch, czując, jak eksploduje. Wszystko ogarnął mrok, gdy pulsował, przytrzymując Aubrey ze wszystkich sił.
Obudziła się na dźwięk trzaskającego popiołu w palenisku. Ogień przygasał. Musieli się zdrzemnąć. Nadal leżeli objęci na kołdrze przed kominkiem. Czuła się wysuszona. Emocjonalnie i fizycznie wypatroszona. I pełna obaw, bo wydawało się jej, że nie ma prawa odczuwać takiego szczęścia. Lecz była szczęśliwa. I zamierzała, przynajmniej tej nocy, smakować swe szczęście.
Musiała znowu odpłynąć, bo obudziła się przytulona do Gilesa, szepcząc przy tym jakieś pełne niepokoju słowa.
Kolejny zły sen, powiedziała sobie, z wysiłkiem wydostając się z oparów sennej mgły. Tak, kolejny zły sen, który ponownie rozegrał się w jej wyobraźni. Nie było żadnego więzienia. Fergus znajdował się daleko stąd. Ona zaś była wolna, Iain bezpieczny, a tu i teraz istniał tylko Giles, prawdziwy, ciepły, męski, który poszukiwał jej gorączkowo rozchylonymi ustami.
- Już dobrze, kochanie - szepnął. - Jestem tu.
Przytulił ją, całując długo i namiętnie. Aby jeszcze bardziej poprawić Aubrey samopoczucie, przewrócił ją na plecy i bez wstępów położył się na niej. Kochał się z nią powoli, w milczeniu. Gdy skończyli, zaniósł ukochaną do łóżka, okrył pościelą i sam legł obok. Uśmiechnęła się.
- Stopy ci wystają?
- To rzeczywiście bardzo małe łóżko - zgodził się.
- Gospodynie zazwyczaj nie zabawiają u siebie gości.
Dusząc śmiech, przytulił ją, dłonią wodząc po pięknych włosach, wolno, uspokajająco, tak jak lubiła.
- Chyba nie spałaś zbyt dobrze, kochanie?
- Chyba śnił mi się jakiś koszmar.
- Chyba? - Poczuła jak przesunął się, aby na nią spojrzeć.
- Nie pamiętam tego snu. I nie chcę go sobie przypomnieć.
Przez chwilę obejmował ją w milczeniu, jednak wyczuła narastające w powietrzu napięcie.
- Aubrey, kochanie - rzekł w końcu. - Przyszedłem tu także dlatego, aby cię o coś spytać.
- Naprawdę? - Od razu wzmogła czujność.
Uśmiechnął się słabo.
- Tak, ale coś zupełnie odwróciło moją uwagę, prawda? Aubrey, czy miałaś kiedykolwiek rodzinę w Birmingham?
Nabrała nerwowo powietrza. Była już bardzo zmęczona kłamstwami, jakie mówiła Gilesowi.
- Nie miałam.
Widziała wyraźnie, jak ją uważnie obserwuje.
- Lecz kiedyś powiedziałaś memu wujowi, że tak właśnie było. Czy dobrze pamiętam?
Przełknęła z trudem.
- Tak… powiedziałam to, ale tylko na początku. Byłam sama, mieszkałam z Iainem w tym zajeździe i wtedy zobaczyłam ogłoszenie twojego wuja w gazecie… poczułam, że to zrządzenie losu. Bałam się, że nie zaaprobuje młodej kobiety, która podróżuje samopas.
- Rozumiem. A to doświadczenie w zarządzaniu domem. Skąd je masz?
- Zajmowałam się domem… mojej rodziny. Początkowo dla matki, później dla siostry. Prowadziłam oba domy we wszystkich aspektach tego zajęcia. I bardzo dobrze mi szło.
- Aha. I nigdzie więcej nie pracowałaś?
Zacisnęła palce na poduszce, zamknęła oczy.
- Giles, czy musimy właśnie teraz o tym rozmawiać?
Ujął ją pod brodę.
- Aubrey, kochanie, spójrz na mnie.
Nie otworzyła oczu.
- Twój przyjaciel Max pojechał do Birmingham, prawda? - spytała cicho.
- Tak, skąd wiesz?
- Dziś przyszedł list. A on ma dość wyjątkowy charakter pisma.
- Ach, tak.
- Nie ufa mi. Nie mogę go za to winić. Wynikła z tego bardzo niedobra historia. Żałuję, że się dałam wciągnąć.
Szukał czegoś wzrokiem na jej twarzy.
- Ale ty wcale nie dałaś się wciągnąć, Aubrey. Po prostu… znalazłaś się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Czyż nie tak?
- W takim razie powinnam była pobiec do miasteczka, gdy tylko usłyszałam strzał. Nie powinnam była wchodzić do biblioteki i dotykać go. To było bardzo głupie. Ale myślałam, że może zdołam mu pomóc. Nie wiedziałam, że żadna pomoc już nie jest możliwa. Do chwili, gdy ujrzałam ranę.
Spojrzał na nią współczująco.
- Kochana, tak mi przykro.
Zamilkła. Przytulona do Gilesa, czuła miarowe, powolne bicie jego serca.
- Giles, kiedyś powiedziałeś, że jeśli poproszę, abyś mi zaufał, uczynisz to - szepnęła. - Czy mówiłeś szczerze?
- Tak - odparł po krótkim wahaniu.
Ostrożnie dobierała słowa.
- Jestem tu, w Cardow, od prawie trzech lat. Uwielbiam to miejsce za jego spokój, który ty nazywasz izolacją. Poza tym naprawdę bardzo lubię moją pracę i z dumą wykonuję wszelkie obowiązki. Nie szukałam, naprawdę nie szukałam tego… romansu… ale gdybym miała cię więcej nie ujrzeć, albo gdybyś mnie odprawił, byłabym zdruzgotana. Lecz nie widzę, co przeszłość, czyjakolwiek przeszłość, może mieć z tym coś wspólnego. Przecież ja wcale nie wypytuję cię o twoje przeszłe życie, prawda?
- To prawda. Nie wypytujesz.
- Przykro mi, że twój przyjaciel mnie podejrzewa - podjęła. - Jednak jestem winna tylko i wyłącznie swojej głupoty. Przykro mi, że twój wuj nie żyje. Bardzo go lubiłam, mimo że to zapewne dziwnie zabrzmiało. Ale on nie żyje, Giles. I lord de Vendenheim tego nie zmieni.
- Aubrey, co ty mówisz? - Gładził ją po policzku. - Uważasz, że powinniśmy dać sobie spokój?
- Tak - odparła szybko. - Zaufaj mi, nic dobrego z tego nie wyniknie. Wszystkie te słowa tylko pogłębiają nasze rany.
W słabym świetle ujrzała, jak Giles marszczy brwi.
- Jednak sprawiedliwości powinno stać się zadość.
Zaśmiała się gorzko.
- Sąd złożony ze zwykłych ludzi rzadko przysłużą się sprawiedliwości. Sam kiedyś to powiedziałeś. Według mnie, zemsta, tak jak osądzenie, przynależne są jedynie Bogu. Nie obchodzi mnie, co de Vendenheim sobie myśli. Chyba udowodniłam już moją lojalność jako służąca.
- Właśnie o to chodzi - stwierdził. - Nie chcę cię jako służącej…
- Ale ja mogę być tylko nią, Giles - przerwała, przykładając mu dłoń do serca. - I tego tylko pragnę. Nie możesz tego zaakceptować? Czy nie wystarczy nam… samo to?
Na chwilę przymknął oczy, jakby nie mógł na nią patrzyć.
- Jeszcze dwie godziny temu mówiłaś, że mnie kochasz - odezwał się chłodniejszym tonem. - Czy to była prawda? Czy też część twojej "lojalności jako służącej"?
Oderwała się od niego, jakby ją uderzył.
- Wyjdź! - syknęła, popychając go dłonią w pierś. - Wyjdź z mojego łóżka!
Delikatnie chwycił ją za nadgarstek i położył na plecy, przyciskając ciężarem swojego ciała.
- Ale to jest moje łóżko - szepnął, wyraźnie dotknięty. - Tak samo ty jesteś moja, Aubrey, bez względu na to, jak chcesz siebie określać. Bez względu na to, kim jesteś i co zrobiłaś. Jesteś moja. Teraz i zawsze.
- Znowu chcesz odgrywać rolę pana i władcy? - spytała z goryczą. - No, dalej. Bierz mnie, Giles, tu i teraz. Tak po prostu. Wbrew mojej woli. Spróbuj.
Minęła mu chęć do walki. Opadł na nią bezwładnie.
- Do diabła, Aubrey! To wcale nie jest tak - szepnął, wtulony w jej szyję. - Tu nie chodzi o posiadanie. To coś… gorszego. Desperacja. Albo obsesja.
Mrugając, zwalczyła łzy, bezwładnie wtapiając się w miękką pościel.
- Wszyscy jesteśmy spięci. Przykro mi, że nie mogę obnażyć przed tobą swojej duszy, Giles. Przykro mi, że nie mogę być tym, kim byś chciał.
Pogłaskał ją po głowie i delikatnie pocałował.
- Jesteś tym, kogo chcę, Aubrey - głos mu złagodniał. - I w mym sercu jesteś moja. Ale masz rację. Nigdy nie mogę mieć ciebie na własność.
- Kocham cię, Giles - szepnęła. - Jesteś zadowolony? Powiedziałam to znowu, gdy całe pożądanie wypłynęło z mojego ciała. Ale nie jestem kobietą dla ciebie. Nie na długo.
- Nie rozumiem.
Zacisnęła usta, kręcąc głową.
- Pewnego dnia zechcesz się ożenić. Ale musisz wybrać kogoś, kto pomoże ci w karierze, kogoś z twojego świata. Masz obowiązek wobec swego arystokratycznego tytułu i swej rodziny.
- Ha, obowiązek - powtórzył. - To akurat rozumiem bardzo dobrze. Całe życie wykonuję obowiązki. Ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek będę w stanie robić to, co uczyni mnie szczęśliwym. Czy chciałabyś, abym miał małżeństwo podobne do małżeństwa mojej matki? Albo żebym się ożenił z pobudek materialnych i dynastycznych?
- Nie, z pobudek politycznych - odparła. - Masz władzę, by pomagać ludziom, którzy nie są w stanie samodzielnie sobie poradzić. Nic nie może stanąć temu na przeszkodzie.
- A więc znowu chodzi o moją karierę, prawda? Chyba mam jej już nieco dosyć. Owszem, moja praca jest ważna. Nie zapominam o tym, Aubrey.
Pocałowała jego dłoń.
- Jak długo jeszcze, Giles? - Potarła policzkiem o jego palce. - Jak długo tu zostaniesz, zanim będziesz musiał wrócić do Londynu?
- Miałem wyjechać już dwa tygodnie temu - przyznał. - Koniecznie powinienem być w mieście. Lecz nie mogę znieść myśli o tym, że miałbym ciebie zostawić. A także, o dziwo, że miałbym opuścić ten dom.
Spojrzała na niego przez rzęsy.
- Może polubiłeś trochę ten stary zamek?
- Teraz widzę go takim, jaki jest. Własnymi oczami, a nie oczami innych. Odkryłem, że nie jest więzieniem, lecz okazałym domem o swojej własnej osobowości. To żywy, oddychający organizm, jak to trafnie określiłaś.
Patrzyła na niego spokojnie.
- Czy naprawdę kiedyś uważałeś go za więzienie?
Przewrócił się na plecy, wbijając wzrok w sufit.
- Moja matka czuła się tu jak w więzieniu - przyznał. - Przybyła do zamku jako siedemnastoletnia oblubienica, w dużej mierze wbrew swojej woli. Zawsze mówiła, że najbardziej obawia się, iż umrze w Cardow.
Odsunęła mu włosy w oczu.
- To było nieszczęśliwe małżeństwo? Twój ojciec nie kochał jej?
Uśmiechnął się smutno.
- Kochał ją za bardzo. Zaś ona jego wcale.
- Aha. Co za nieszczęście.
- Nigdy nie chciała tu mieszkać - szepnął. - Mówi się, że żadna małżonka nigdy nie była szczęśliwa w Cardow. To bardzo stary, położony na odludziu zamek. Zapewne także nawiedzony. Chyba czasami doprowadzał ją do szaleństwa. No i naprawdę tu umarła. Tragicznie.
Przysunęła się do Gilesa.
- Tak… słyszałam, że wypadła.
- Pewnie słyszałaś, iż popełniła samobójstwo - odparł. - Ale tak nie było. On ją wypchnął, nawet jeśli nie własnymi rękami, to słowami. Nie wiem już, jakiej użył broni.
- Wypchnął ją? Myślałam… to znaczy, zrozumiałam, że…
- Że wyskoczyła? - Wolno pokręcił głową. - Nie, on ją popchnął. - Gilesowi załamał się głos. - A przynajmniej tak to dla mnie wyglądało. Oczywiście dziecko nie może w pełni wierzyć swoim zmysłom. O tym też pamiętam.
- Mój Boże - popatrzyła na niego zszokowana. - Nie było cię tam?
Pokiwał głową.
- Czy widziałaś tę maczugę, która jest zawieszona pod galerią? Mama miała na sobie ulubioną suknię z niebieskiego aksamitu, a jej rąbek zahaczył o jeden z kolców. Kiedy się rozrywała, rozległ się przerażający, mrożący krew w żyłach dźwięk. Nigdy go nie zapomniałem.
Aubrey zrobiło się niedobrze.
- Dlaczego? Dlaczego on zrobił coś takiego?
- Bo się kłócili. Jak zwykle o mnie. Ojciec był rozgoryczony. Kiedyś ją kochał, wtedy zresztą też, ale gdy dała mu dziedzica, odtrąciła go. Tym razem ojciec groził, że mnie odeśle. Do szkoły, aby zrobili tam ze mnie mężczyznę. Ale tak naprawdę chciał ją ukarać za jej miłość do mnie. Mama zaczęła płakać, mówiła, że umrze, że uwięzienie w Cardow beze mnie doprowadzi ją do śmierci.
Aubrey zrobiła żałosną minę.
- Jakież to smutne.
Giles znowu wpatrywał się w ciemność.
- Ojciec tylko wzruszył ramionami i wyszedł z biblioteki, lecz ona za nim pobiegła. Nigdy nie odpuszczała. Niemalże czerpała przyjemność z tych kłótni. Więc wypadli na galerię. Deptała mu po piętach, krzycząc i wrzeszcząc. I wtedy… popchnęła go. A on jej oddał, tyle że mocniej. Przeleciała przez balustradę.
- Boże miłosierny - objęła go mocniej.
Zamrugał.
- Zewsząd zbiegli się służący, a ojciec zaczął krzyczeć, że postradała rozum, że wyskoczyła. To kłamstwo było mu na rękę, dopóki nie przyszedł proboszcz i nie przypomniał mu o karze za samobójstwo.
- Och, Giles. - Widziała na jego twarzy cierpienie.
- Cały jej majątek zostałby skonfiskowany przez Koronę. Jako szaloną i przeznaczoną śmierci, pochowaliby ją w ciemną noc nawet bez pacierza.
- Tak, wiem.
- Oczywiście, perspektywa takiego upokorzenia zmieniła podejście ojca do sprawy. - Srebrzyste oczy Gilesa nagle przygasły, poszarzały. - Zrozumiał, że rodzina okryłaby się hańbą, więc nagle okazało się, że mama po prostu wypadła przez balustradę. Wypadek. Może i tak było. Chryste, sam już nie wiem.
Zamknęła oczy.
- Giles, tak mi przykro.
- Nienawidziłem za to ojca. I nadal nienawidzę. Ale teraz, gdy jestem starszy, rozumiem, że mama specjalnie robiła mu na złość. A on był małostkowy i zazdrosny. Jednak ona nie chciała zaakceptować swojego losu i korzystać z życia, na ile to było możliwe.
- To było zaaranżowane małżeństwo?
Wolno pokiwał głową.
- Lecz przecież pastor nie przystawił jej pistoletu do głowy - odezwał się. - Wypowiedziała słowa małżeńskiej przysięgi. I nie dotrzymała ich na kilka sposobów. Kochałem ją. Naprawdę kochałem. Lecz teraz, gdy spędziłem tu trochę czasu, gdy patrzę oczami dorosłego mężczyzny, a nie pogrążonego w żalu chłopca, moje wspomnienia stają się bardziej wyraziste. I zaczynam się zastanawiać, czy już nie dosyć tego ciągłego obwiniania.
Aubrey dokładniej przykryła ich pościelą, przytulając się do Gilesa, bo chyba tego właśnie najbardziej teraz potrzebował.
- A co stało się z tobą, gdy ona umarła?
- Wyjechałem do szkoły - odparł rzeczowo. - Ojciec nie chciał mnie tu widzieć. A ja nie wróciłem do chwili, aż po prostu nie miałem wyboru. Zawsze tak traktowałem Cardow, po prostu ignorowałem jego istnienie. Na jego szkodę, jak się obawiam. Być może i ja popełniam grzech mojej matki.
- Jak to?
Uśmiechnął się gorzko.
- Być może nie wykorzystuję tego, co przynosi mi los. Być może ignorowałem rodzinne obowiązki i pozwoliłem, by inni płacili za moje cierpienie.
Aubrey nie wiedziała, co powiedzieć. W jego słowach było sporo prawdy. Ona jednak nie czuła już w sobie tej złości na niego i rozdrażnienia jego postawą co wcześniej. Może teraz, gdy go zna, kocha go, wszystko wygląda bardziej przejrzyście? A może ma klapki na oczach. Przestało ją to obchodzić. Oparła głowę na piersi Gilesa, wsłuchała się w bicie jego serca. Wkrótce też oboje zasnęli.
Rozdział 15
W którym pan Kemble zostaje zdradzony
Lord de Vendenheim wyznawał taką niepisaną zasadę, że jeśli w śledztwie cokolwiek mogło się nie udać, to zawsze się nie udawało. A potem działo się coś jeszcze gorszego. Oczywiście, w Birmingham nic nie wyszło, więc napisał do Gilesa, żeby go o tym zawiadomić. Było to zapewne marnowaniem atramentu, bo Giles - niech go wszyscy diabli! - wiedział o wiele więcej, niż chciał wyjawić.
Potem, gdy wyjechali z Birmingham do Bedlington, wydarzyło się "coś jeszcze gorszego". Razem z Kemem spożyli zapiekane ostrygi w tawernie, znajdującej się odrobinę za daleko w głębi lądu, co miało przewidywalne, mizerne skutki. Gdy już oderwali głowy od nocników i chwiejnie ruszyli pod adres, który Aubrey Montford podała w swoich referencjach, zamiast rezydencji znaleźli sklep z kapeluszami. Gdy spytali w nim o osobę nazwiskiem Montford, zostali odesłani do sklepu tytoniowego, zaś stamtąd do domu na wsi. Rozpadający się, stary dom był własnością gburowatego drania nazwiskiem Montwell, posiadającego też trzy bardzo źle wychowane buldogi, którym nie spodobał się zapach francuskiej wody kolońskiej Kembłe'a.
Stamtąd uciekli na kolejny etap poszukiwań wiatru w polu, które to poszukiwania musieli doprowadzić do końca, jako że na pewno gdzieś na dzikich polach Northumbrii była kiedyś rodzina o nazwisku Montford. Na pewno, bo po kolei wszyscy chłopi, stajenni i kowale, których o pytali, wkładali sobie kciuki pod szelki, spluwali na ziemię i grzecznie potwierdzali tę informację. Jednakże nie byli w stanie uzgodnić nazwy miejscowości.
Zdenerwowany Max zatrzymał się, aby kopnąć kamień leżący na wyżłobionej koleinami wiejskiej drodze, którą właśnie szli. Niestety, kamień odskoczył w bok i uderzył Kema prosto w zadek. Ten odwrócił się i rzucił Maksowi ostre spojrzenie.
- Max, jest mi bardzo przykro, że twoja bezcenna kareta straciła kolo w Darlington - powiedział, unosząc dłoń. - Ale ten cały bałagan nie wyniknął z mojej winy.
Max wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu.
- Nie? A z czyjej?
- Nie widziałem tego rowu! - wykrzyknął. - Czy te wiejskie głupki nie mogą ich kopać trochę dalej od drogi? A ten gruchot nie był wart połowy ceny, którą zapłaciłeś za jego wynajęcie. Jak go teraz oddamy ze złamaną osią? Nie mów mi tylko, żebym poszukał kowala. Jak zobaczę jeszcze jednego z tych umorusanych, owłosionych, spoconych zwierzaków, to zacznę wrzeszczeć!
- No, nie wiem, Kem - odparł zadumany Max. - Temu z Hepscott chyba bardzo się spodobałeś.
Nadąsany Kem skrzyżował ramiona i poszedł dalej.
- Nie prosiłem się o to wszystko! - przypomniał Maksowi. - A jak dotychczas, znalazłem się w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc i teraz włóczę się przez tuzin wiosek o koszmarnych nazwach. - Kem poszukał w płaszczu flaszki z armagnacem. - Boże Wszechmogący! Co za koleiny! Gdzie się podziewa ten szkocki brukarz, gdy jest potrzebny?
- Pewnie nie żyje. Poza tym McAdam nie wybrukował całej Anglii. Daj sobie spokój, Kem, i ruszaj dalej.
- Nie poganiaj mnie - warknął Kem. - Wiesz co, bycie twoim przyjacielem nie jest warte takich poświęceń. Poza tym, co to za człowiek, który szantażuje przyjaciół? Powinienem był wrzucić ten przeklęty lichtarz do Tamizy, gdy miałem sposobność… Hej, a co to takiego? - Kem zatrzymał się w dziwnej pozie na środku drogi, wykwintnie trzymając piersiówkę między dwoma palcami.
I wtedy Max też to zobaczył. Przekrzywiony znak, któremu brakowało kilku gwoździ, lecz wytężywszy wzrok, można go było odczytać poprzez wysoką trawę.
- Farma Montford - powiedział cicho, przekrzywiając głowę na bok. - Na Boga, czyżby to było… Teren wygląda na zarośnięty.
- Więc to musi być tutaj! - stwierdził Kem.
Poszli drogą składającą się z dwóch kolein, między którymi znajdował się szeroki pas trawy. Po przejściu pół mili nawet Max zaczynał tracić cierpliwość. Wtem wyszli spomiędzy krzaków na polanę, na środku której stał dom. Mały, smutny dom, kryty strzechą, który jakby ześlizgiwał się ku polom, z których pochodził. Z boku sterczała krzywo zbudowana z kamienia stodoła. W pobliżu na pałąkowatych nogach przechadzało się kilka krów, wśród których znajdował się chłop, tak samo zmęczony i wymizerowany jak jego skromne domostwo.
- Błoto! - syknął Kem, wskazując palcem podwórko obok stodoły. - Jeszcze więcej błota!
- Nie, to nawóz. - Max patrzył na muł pokrywający ziemię. - I to świeży, o ile mnie nos nie myli.
- Ma foi! - mruknął Kem, ruszając dalej. - Co za przeklęta wycieczka.
Chłop już ich zauważył i powoli wychodził im naprzeciw. Max przedstawił siebie i Kema, po czym spytał:
- Czy pan Montford?
- Niestety nie - odparł radośnie gospodarz.
- Ale to jest farma Montford - powiedział Kem, przechodząc niemal w krzyk.
Chłop zsunął do tyłu skórzaną czapkę.
- Tak było. Ale teraz wszyscy nie żyją. Dostałem to gospodarstwo od kuzyna żony. Dostał je w spadku.
- Tak - odezwał się Max. - Rozumiem. Ale my szukamy rodziny kobiety o nazwisku Montford. Z zawodu gospodyni.
Mężczyzna rozjaśnił się.
- Tak, tak, zgadza się. - Chłop wyciągnął sękaty palec ku niebu. - To jedna z sióstr Elberta, kuzyna mojej żony. Poszła gdzieś na gospodynię, ale nie pamiętam która to.
- Może Montford? - spyta! trochę drwiąco Kem.
Chłop tylko się zaśmiał.
- Ale ma pan dziwne poczucie humoru. Pewnie, że to była Montford, ale czy Anna, czy Mary, czy Jane to już nie pamiętam.
- A może Aubrey - zasugerował Max.
Gospodarz splunął o cal od włoskich kamaszy Kerna.
- Może i tak - rzekł w końcu. - Rzadkie imię, Aubrey. Tak czy owak, dawno temu pojechała na północ, żeby gospodarzyć domem jakiegoś bogacza.
- Jak daleko na północ? - rzucił Kem. Wyraźnie czuł, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
- O daleko, panie. - Pokiwał życzliwie głową. - Daleko. Gdzieś koło Dundee.
- O Boże! - Kem przyłożył rękę do serca.
Chłop nie zwracał na niego uwagi.
- Ten bogacz to był jakiś szkocki lord - mówił dalej, ale chyba umarł i jego tytuł przejął młodszy brat. I zatrzymał ją tam. Potem i on umarł, słyszałem, że zastrzelony przez starego Boneya, no i pojawił się jakiś kuzyn. Więc pewnie ona cały czas tam jest, jeśli sama nie wyzionęła ducha, ale o tym to już nic nie wiem, a pewnie powiedzieliby mi, bo to przecie krewna żony.
Kem niecierpliwie postukiwał nogą, lecz Max rachował na palcach wszystkich książąt, których spotkała śmierć. Zdumiony popatrzył na chłopa.
- Ile czasu minęło od wyjazdu pani albo też panny Montford?
Gospodarz poprawił sobie nakrycie głowy i w zadumie spoglądał na pantofle Kema, który cofnął się o krok.
- Mówiła o sobie "pani" - rzeki w końcu. - Ale nie była panią. Wyjechała w osiemset drugim lub coś koło tego, ale to żadna różnica.
- Prawie trzydzieści lat temu? - Kem gwizdnął przez zęby. - I po to złamałem oś w karecie? To nie może być kobieta, której szukamy.
Chłop uniósł brwi i przeniósł wzrok na Maksa.
- Mieliśmy tylko tę jedną, wielmożny panie - powiedział niemal przepraszająco. - A może to chodzi o Monttwell albo Cowpen?
- Nie! - Kem tupnął nogą, obryzgując łajnem Maksa. - Nie, nie nie. Tylko nie Montwell! Nie Cowpen! I nie Szkocja, na litość boską! Max, błagam cię. Zabierz mnie do domu. Teraz. Natychmiast.
Max uśmiechnął się przepraszająco do gospodarza.
- A ten szkocki lord. Może jego nazwisko pan pamięta?
Zapytany wolno pokręcił głową.
- Niestety. Ale było jakieś dziwaczne. Penknife? Penrose? Albo może zaczynało się od Hen… coś tam.
- A może to nazwisko kończyło się na "ross"? -Max spytał chłopa. - To dość często spotykana końcówka w Szkocji.
Gospodarz z wrażenia zerwał czapkę z głowy i trzepnął nią o spodnie.
- Ależ tak! To nie był Penknife ani Penrose, lecz Kenross!
- Kenross? - Kem od razu przestał żartować. - Cóż za zdumiewający zbieg okoliczności.
- Nie ma czegoś takiego, przyjacielu - rzekł ponuro Max. - Zdumiewający, czy też nie, ale to nie jest zbieg okoliczności.
Milson, trzeci lokaj w Cardow, był typowym pracownikiem Pevsnera. Zbyt młody, zbyt przystojny, zbyt zaprzyjaźniony z pokojówkami. Poza tym leniwy. Jednak Aubrey nauczyła się dość wcześnie, że niewiele może zrobić w kwestii wad Milsona - co najwyżej zwracać uwagę na te najbardziej drastyczne i patrzyć wymownie na Pevsnera, aż ten przywoła swojego podwładnego do porządku. Linia podziału między domenami kamerdynera i gospodyni nie była wyrazista, mimo to istniała.
Jednym z obowiązków Milsona było zebranie lamp każdego wieczoru. W lampiarni pod schodami musiał umyć szklane klosze z sadzy, przyciąć knoty i napełnić lampy oliwą. Często w czasie popołudniowego obchodu Aubrey znajdowała lampę, która nie odpowiadała standardom. Dziś w samej tylko malej jadalni znalazła aż dwie.
Zapisała to na swojej liście, po czym zaniepokojona przeszła do saloniku. Do lamp jednak nie dotarła. Gdy znalazła się w pokoju kredensowym, łączącym oba pomieszczenia, zatrzymał ją jakiś dziwny dźwięk.
- Na lewo! Na lewo! - wrzasnął ktoś w salonie.
- Moja lewa czy twoja le… - resztę zagłuszył potężny rumor.
- Ojej - powiedział jakiś cienki glos. - To cynowy półmisek. Z bocznego stolika.
Iain? Tak, niewątpliwie. Lecz jemu nie wolno było przychodzić do części mieszkalnej. A już na pewno nie wolno mu było strącać półmisków.
Odłożyła notes i uchyliła drzwi. Zaskoczona ujrzała Gilesa, który przeszedł tuż obok z wyciągniętymi przed siebie ramionami, niczym upiór. Aubrey patrzyła na niego w milczeniu. Lord miał oczy przewiązane białą serwetą, a na głowie srebrny kandelabr.
- Uwaga, kominek! - zawołał Iain.
Giles zgrabnie skręcił w lewo, omijając przeszkodę, ale świeczka przechyliła się i spadła.
- Tym razem uda mi się przejść dookoła - zadeklarował lord. - Jeszcze tylko te okna.
Zaciekawiona Aubrey pchnęła drzwi i weszła do środka.
- O rany - powiedział Iain, jeszcze cieńszym głosikiem.
Giles zatrzymał się, kandelabr zakołysał się niebezpiecznie.
- Co znowu?
- Mama - powiedział słabo chłopiec. Jest tutaj.
Giles chwycił podstawkę lichtarza, odwrócił się i jednym palcem zsunął opaskę z oczu. Uśmiechał się szeroko.
Aubrey wyszła na środek pokoju, kręcąc głową.
- A co panowie tutaj robicie?
- Niczego nie rozbiliśmy - powiedział Iain. - Naprawdę.
- Tylko graliśmy w trzy małe kłamstwa - wyznał Giles, odstawiając świecznik. - No i musiałem ponieść karę.
- Karę? - powtórzyła, patrząc na cynowy półmisek, który potoczył się aż na sam środek salonu. - A jakaż to kara? Postrącać wszystkie naczynia z półek?
Giles walczył jeszcze z opaską.
- Musiałem obejść cały pokój z zawiązanymi oczami i lichtarzem na głowie - stwierdził niemal z dumą. - To była moja trzecia próba i śmiem twierdzić, że tym razem by mi się udało.
Iain patrzył na Aubrey poważnie.
- Padał deszcz, więc nic mogliśmy pograć w krykieta po szkole - wyjaśnił pośpiesznie. - Ale to jest równie dobra zabawa.
- Czyżby? - spytała sucho.
Chłopiec przytaknął.
- Wygrałem już dwie rundy.
Przeniosła wzrok na lorda, który ku jej zdumieniu mrugnął jednym okiem.
- Iain - powiedział. - Zdaje się, że przeszkadzamy twojej mamie w obchodzie. Może dokończymy innym razem?
Chłopiec, wciąż obawiający się reprymendy, zabrał ze stołu szkolne książki i wykonał szybki odwrót, zostawiając Aubrey z Gilesem, który zupełnie nie radził sobie z rozsupłaniem serwety.
- Niech to diabli! - szarpnął ją mocno. - Rozwiąż mnie, Aubrey, dobrze?
Przygryzła wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Również w jego oczach zobaczyła wesołe ogniki. Podniosła ręce, żeby rozwiązać węzeł, gdy Giles objął ją wpół i przyciągnął.
- Lubię, gdy krzątasz się po domu - powiedział, muskając nosem jej włosy. - Lubię, gdy jesteś w pobliżu, by obronić mnie przede mną samym.
Poczuła na twarzy falę gorąca.
- Giles, nie powinniśmy - zganiła go. - Nie tutaj.
- Nie, oczywiście. Przecież tutaj nie można, prawda? - spytał.
Zabolało ją, gdy ujrzała, że przestał się uśmiechać, że znowu go rozczarowała. Sama też była zawiedziona. Przez ostatnie dwa tygodnie zadręczała się, próbując znaleźć wyjście z tej nieszczęsnej sytuacji. Nie mogła nie myśleć o przyszłości, jaką jej zaproponował. Z każdym mijającym tygodniem, z każdą nocą spędzaną w jego ramionach, z każdym wyszeptanym czułym słowem czuła, że coraz bardziej go kocha.
Lord chciał ją poślubić. Nie dbał o to, że ona jest gospodynią, wynajętą służącą. Nic nie wiedział o rodzicach Iaina, a mimo to od razu zaakceptował chłopca jako równego sobie, obdarzył go przyjaźnią. Nawet dawniej, gdy miała znaczny posag i dobre nazwisko, poślubienie bogatego, wpływowego politycznie angielskiego lorda byłoby dla Aubrey towarzyskim triumfem. A teraz było po prostu niemożliwością.
- Nareszcie - powiedziała, rozluźniając węzeł. - Jesteś wolny. - Wiedziona impulsem, pocałowała go w policzek.
Giles wciąż trzymał dłonie na jej biodrach.
- Jestem wolny? Wcale tego nie czuję. Przeciwnie, czuję się uwięziony. Obawiam się, że zniewolony już na zawsze.
Milczała.
- Aubrey, spójrz na mnie - rozkazał. - Jest coś, o czym musimy porozmawiać.
- Tak? - podniosła na niego wzrok.
- Niedługo muszę wyjechać - powiedział cichym, smutnym głosem. - Muszę wrócić do Londynu. Wiesz o tym, prawda? Że dłużej nie może być tak, jak do tej pory?
- Wiem, Giles. Wiem, że tam masz swoje życie. Twoja praca jest bardzo ważna. Nic nie może ci w niej przeszkadzać.
- Ale ty i Iain też jesteście ważni - przyznał. - Tych kilka tygodni z tobą odmieniło mnie. Otworzyło mi oczy zarówno na moje życiowe błędy, jak na piękno tego miejsca. Zrozumiałem, ile życia, prawdziwego życia, nie było mi dane dotąd zaznać. Zrozumiałem też, czego pragnę zaznać przez resztę moich dni na tym świecie.
- I ja zdałam sobie sprawę z paru rzeczy - powiedziała.
Nauczyłam się kochać, tak w pełni, całkowicie, ni¬czego nie oczekując, beznadziejnie. Dowiedziałam się, co to jest prawdziwa radość.
Jednak nie powiedziała tego głośno. Czuła te słowa głęboko w sercu, gdy była z Gilesem.
Ujął ją za ramiona.
- Chcę cię jeszcze raz poprosić, Aubrey, żebyś wyjechała ze mną do Londynu. Wyjdź za mnie za mąż. I pozwól mi zaopiekować się tobą i Iainem.
Pokręciła głową.
- Dziękuję za ten zaszczyt, Giles, ale nie mogę.
Pociemniało mu w oczach.
- Czy byłaś kiedyś w Londynie?
- Nie - odparła szczerze.
Posępnie zacisnął szczęki.
- I nie zamierzasz tam jechać, prawda?
- Co masz na myśli?
Przyciągnął ją bliżej.
- Aubrey, czy ty naprawdę mnie kochasz?
- Tak. - Kochała go. Zaprzeczanie już ją męczyło.
- Wierzę ci. Raczej nie jestem człowiekiem próżnym ani takim, którego łatwo oszukać, a czuję twoją miłość w twoim dotyku, nie tylko w zmysłowych pieszczotach, lecz w każdym delikatnym muśnięciu twych palców. I widzę ją w twych oczach, chociaż pewnie ty temu wszystkiemu zaprzeczysz.
- Nie zaprzeczę.
- Dlaczego więc mi odmawiasz? Do diabła, podaj mi choć jeden dobry powód.
Zamknęła oczy i odwróciła twarz w bok.
- Nie mogę - szepnęła. - Proszę, Giles, nie naciskaj mnie. Proszę.
Rozluźnił dłonie, którymi trzymał ją za ramiona. W jego głosie powiało chłodem.
- Wobec tego muszę wyjechać z końcem listopada. Nie sobie pomóc. A ja nie mogę zrobić już nic więcej, żeby pomóc memu wujowi. Nie będę tu siedział i wciąż cię błagał. Duma mi na to nie pozwoli.
- Rozumiem - rzekła cicho.
Uśmiechnął się zimno.
- Tak więc, z końcem listopada - powtórzył. - Chyba że zdecydujesz się mi zaufać.
Rozdział 16
W którym straszna przygoda pana Kemble ma swój ciąg dalszy
- Wciąż nie rozumiem, po co musieliśmy tu przyjechać - złościł się Kem, gdy ujrzeli w oddali kamienne mury Gragwell Court. Mieli jeszcze do pokonania z pół mili, a po długiej podróży, która wydawała się trwać już od miesięcy, Max zaczynał odczuwać niejakie zrozumienie dla nieustannej zrzędliwości Kerna. Szkocja jesienią nie była najciekawszym miejscem. Przynajmniej miał teraz własną karetę, zaopatrzoną w rozgrzane cegły, wełniane koce oraz wszystkie cztery koła.
Gniazdem lorda Kenross był osiemnastowieczny dwór, zbudowany na wierzchołku wzgórza, nieopodal Dundee. Nietrudno było dopytać się o drogę, chociaż Max żadną miarą nie był w stanie odpowiedzieć Kemowi na jego pytanie. Po co tu przyjechali? Co zmusiło go do podjęcia działania, o które nawet Giles, najlepszy jego przyjaciel, wcale nie prosił? Zapewne robił to ze zwykłego uporu.
- Ignorujesz mnie? - spytał zaczepnie towarzysz podróży.
- Chciałbym jeszcze raz zobaczyć tę broszę. - Max próbował strzelić palcami, ale miał grube rękawiczki na zesztywniałych dłoniach.
Kem niechętnie sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął jedwabne zawiniątko. Max wyjął z niego broszę oprawioną w srebro, z dużym czerwonym kamieniem, większym od opuszki kciuka.
- Jak to nazwałeś? - spytał.
- Cytryn z Madery. Ma przynajmniej dwadzieścia karatów.
Max zbliżył go do okna i patrzył, jak kamień odbija światło.
- Jest bardzo cenny?
- No wiesz? Gdyby był taki cenny, czybym go ukradł? Co ty sobie o mnie myślisz?
- Nie staram się udawać, że rozumiem twoją moralność, Kem - rzucił sucho Max - jedynie zwracam uwagę na jej elastyczność. Nasza pani Montford pewnie dostanie ataku serca, gdy stwierdzi brak tej pamiątki pośród innych rzeczy, które trzyma w swoim pledzie.
Kem skrzywił się.
- Przecież go oddam! Prawdziwy złodziejaszek ukradłby jej obrożę z pereł. Po prostu chciałem przyjrzeć się tej broszy przez jubilerską lupę.
- I czego się dowiedziałeś?
- Że nabywca był zamożny, a teraz zapewne nie żyje, gdyż przedmiot ma ponad pięćdziesiąt lat. Poza tym jest francuski, a nie angielski. Na rewersie jest znak pracowni. Chauvin i Truffaut, paryska firma o świetnej reputacji. Ale te jej perły, Max! Hors con-cours! Aż mi serce pękało, gdy musiałem je zostawić w spokoju.
Max zważył broszę w dłoni i popatrzył przez kamień na Cragwell Court, który był już dość blisko.
- Jak sądzisz, przyjacielu, dowiemy się tutaj czegoś o naszej tajemniczej pani Montford?
- Której? - spytał sucho Kem.
Max zdumiał się.
- Aha, więc masz jakąś teorię?
- Stawiam dziesięć funtów. - Kem wyciągnął do niego rękę. - Wchodzisz?
Max bezmyślnie uścisnął mu dłoń.
Gdy kareta zatrzymała się przed domem, żaden lokaj nie wyszedł im na spotkanie. Cragwell Court wyglądał na opuszczony. Jednak gdy Kem pociągnął za sznur dzwonka, w końcu zjawiła się blada, ładna pokojówka. Powiedziała, że mieszkańcy przebywają większość czasu za granicą. Kiedy spytali o gospodynię, dziewczyna dygnęła i odeszła.
- Szykuj pieniądze, stary przyjacielu - odezwał się Kem, wyciągając rękę.
- Nie tak szybko - warknął Max.
W tym momencie zza rogu wyszła dobrze zbudowana kobieta o szerokich ramionach, ubrana w brązową suknię z czesankowej wełny - uosobienie kompetencji i rzeczowości.
- Witam szanownych panów. Czym mogę służyć?
- Czy pani Montford? - spytał Max. Matrona uśmiechnęła się.
- Zgadza się. Bardzo proszę do środka.
- Dziesięć funtów - syknął Kem, gdy szli korytarzem. Wprowadziła ich do żółtego salonu, który to kolor bez wątpienia wybrano w celu zrekompensowania braku słońca o tej porze roku. Po dokonaniu prezentacji Max nie bardzo wiedział, jak grzecznie poprosić tę damę, by zechciała wyjaśnić pochodzenie swojego nazwiska. W tej sytuacji wyjął list zaadresowany do lady Kenross.
Spojrzała nań i pokręciła głową.
- Na pewno nie chodzi o obecną lady Kenross - wskazała palcem datę. - List napisano do lady Janet, która poślubiła poprzedniego lorda, lecz zmarła przed kilku laty.
Max spojrzał na nią badawczo.
- Jak długo pani tu mieszka, pani Montford?
- W lipcu minęło dwadzieścia sześć lat. - Wyprostowała się na krześle. - Prowadziłam ten dom dla trzech ostatnich lordów. To bardzo dobra rodzina. A dlaczego pan pyta?
Max z Kemem wymienili spojrzenia, po czym ten ostatni wyjął broszę. Kobieta wstrzymała oddech.
- Skąd pan to ma? To była brosza matki milady.
Poznałabym ją wszędzie.
Max pochylił się do przodu.
- Pani Montford - odezwał się łagodnie. - Czy może pani powiedzieć, jakim sposobem ta brosza mogła się znaleźć w posiadaniu młodej kobiety, która używa pani nazwiska i pracuje jako gospodyni w Somerset?
Przyłożyła dłoń do piersi.
- Używa mojego nazwiska? Jeszcze jedna Lydia Montford? Nie, nie mam pojęcia.
- To nie Lydia - poprawił Max. - Nosi imię Aubrey.
- O Boże! Boże! - Zaczęła załamywać ręce.
- Pani Montford - ponaglił ją Max. - Czy rozpoznaje pani to imię?
Spoglądała z pobladłą twarzą to na jednego, to na drugiego.
- Czy panowie jesteście z policji?
Kemble wykonał ręką wytworny gest.
- Ależ moja droga. Czy wyglądamy na policjantów?
Kobieta zacisnęła usta i jeszcze raz uważnie się im przyjrzała.
- Więc porucznik Farquharson i lady Janet mieli dwie córki - powiedziała wreszcie. - Zanim jeszcze został piątym lordem Kenross. Muireall była starsza, Aubrey młodsza. Dobra z niej była dziewczyna. Jeśli słyszeli panowie co innego, to znaczy że was okłamano. A jeśli ona podaje się za mnie, to nie mam nic przeciwko…
- Chce pani powiedzieć, że ją znała? - przerwał Max.
Popatrzyła na niego nieufnie.
- Owszem! Biedactwo przyjechało do Cragwell, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. - Uśmiechnęła się do swoich myśli. - Lubiła piec ciasteczka, słuchać moich opowieści o dorastaniu w Northumbrii. Strasznie się śmiała, gdy mówiłam o małych wioskach i ich zabawnych nazwach.
- Sam się z nich śmiałem - stwierdził Kem.
Popatrzyła na niego dziwnie i wróciła do teraźniejszości.
- Tak jak mówiłam, po Waterloo, gdy razem z lady Kenross musiała przenieść się do wdowiego majątku po zmarłym mężu, odwiedzałam je co dwa tygodnie. Lady Aubrey zawsze miała mnóstwo pytań, a ja robiłam, co tylko mogłam, żeby zaspokoić jej ciekawość. Była bardzo dobra dla swojej matki i nie bała się ciężkiej pracy. Zajmowała się wszystkim. Gospodarstwem, domem, rachunkami. A potem robiła to samo dla biednej lady Manders, po śmierci ich matki.
- Lady Manders? - spytał nagle Kem.
- Jej siostry, Muireall - powiedziała gospodyni, jakby to było oczywiste. - Poślubiła lorda Manders, przystojnego utracjusza. Lecz Muireall była inwalidką, nie mogła dotrzymać mu kroku. Proszę mi wybaczyć, panowie, ale jaki jest cel waszej wizyty?
- Próbujemy odnaleźć Aubrey Montford - powiedział Kem. - Bardzo się o nią niepokoimy.
Kobieta zesztywniała.
- Ona nazywa się lady Aubrey Farquharson - zaprzeczyła. - A on właśnie powiedział, że ona przebywa w Somerset!
Kem zawahał się, lecz tylko przez mgnienie oka.
- I tak było - powiedział słodko. - Nie mamy jednak pewności, gdzie może być teraz. Nie widzieliśmy jej od paru tygodni.
Na twarzy kobiety odmalowała się żałość.
- Więc znowu uciekła? - Zaczęła szukać chusteczki po kieszeniach, żeby otrzeć łzę. - Biedna dziewczyna. Jak zaszczute zwierzę, gonione przez sforę psów. To straszne! Po prostu straszne!
- Spokojnie, pani Montford - rzekł łagodnie Kem. Usiadł na sofie obok gospodyni, podając jej chusteczkę. - Niech pani to z siebie wyrzuci.
- Przed czym ucieka biedna Aubrey?
- Jak to? Przed ohydnym, kłamliwym Fergusem McLaurinem! - Urwała, żeby wydmuchać nos w chusteczkę Kerna. - Ale o tym panowie chyba wiedzieli.
- Tak przypuszczałem - skłamał Kem głosem gładkim jak jedwab.
- A ja zamartwiłam się prawie na śmierć, rozmyślając, co też się stało z moją małą dziewczynką - powiedziała pani Montford, łkając głośno. - Oczywiście, uciekła, gdy tylko proces o morderstwo dobiegł końca i wypuścili ją z więzienia.
- Dobry Boże! - syknął Max. - Z więzienia?
Kem spojrzał na niego ostrzegawczo.
- No tak, to zrozumiałe.
- Oczywiście, a kto by nie uciekł? - zawołała pani Montford.
- Tylko głupiec - zgodził się Kem. - A jaki miała wybór?
- Żadnego! - odparła płacząca gospodyni.
Kem pokręcił głową.
- W istocie, żadnego.
- Przecież było jasne, do czego dążył Fergus.
- Zawsze miałem swoje podejrzenia. - Kem urwał na chwilę. - A co pani podejrzewała?
Pani Montford zaczęła wpadać w histerię.
- Myślę, że on sam zabił tego głupca, swojego brata, lorda Mandersa… Pogrzebaczem. A potem chciał zwalić winę na biedną Aubrey. Fergus zawsze zazdrościł bratu. Dlatego nigdy dobrze się między nimi nie układało.
- Zawsze się nad tym zastanawiałem - rzekł Kem. - Ale cóż to za zdumiewająca teoria!
Pokiwała energicznie głową.
- A co do teorii, drogi panie, może pan zapisać i tę: gdyby proces zakończył się powieszeniem mojej kochanej Aubrey, następny byłby biedny lord Manders! Wtedy Fergus dopiąłby swego, prawda?
- No właśnie. - Kem zastanowił się. - A jak pani myśli, o co mu chodziło?
Popatrzyła na niego dziwnie.
- O co mu najbardziej chodziło? - dodał pośpiesznie. - W końcu przecież o… pieniądze, prawda?
- No cóż - rzekła w zadumie. - W sumie to zawsze chodzi o pieniądze. Ale majątek w Tayside jest bardzo piękny. Jest jeszcze mały zamek w dolinie Loary. Ale Fergus najbardziej chciał zostać lordem Manders. Zawsze z zazdrością patrzył na tytuł brata. A skoro Fergus mógł zamordować własnego brata, to co mogło go powstrzymać przed podobnym czynem wobec małego bratanka?
- Z pewnością nic! - stwierdził Kem.
- Tak pan sądzi?
- Morderców rzadko cokolwiek jest w stanie powstrzymać.
- Tak właśnie myślałam. - Otarła oczy.
- Znakomicie rozumie pani ludzką naturę.
- Tak mi się zawsze wydawało - powiedziała, pociągając nosem. - Więc gdy lady Aubrey porwała małego lorda Mandersa prosto z kołyski w środku nocy, wcale jej nie potępiałam!
- Ależ oczywiście, że nie! - Kem wydawał się autentycznie oburzony. - A kto mógłby ją potępić?
- Dzięki Bogu, że są ludzie tacy jak pan.
- Przecież nawet głupiec widziałby, że Fergus to nic dobrego.
- To jasne jak słońce. - Popatrzyła na Kema jak na bohatera. - Ale nie wiem, co w tej sprawie można teraz zrobić, panie Kemble. - Znowu załkała.
- Myślałem o tym, żeby samemu go wyzwać na pojedynek. - Kem wyjął następną chusteczkę.
- Och. - Teraz wybuchnęła prawdziwym płaczem. - Ale przecież pan nie może!
Kem spochmurnial.
- Nie mogę? Czyżby był tchórzem? Kaleką? Jaki jest powód?
- Nieee! - jęknęła, zabierając mu chusteczkę. - On nie żyje!
- Nie żyje? Kiedy? Gdzie?
- W Edynburgu! - powiedziała, wydmuchawszy głośno nos. - W zeszłym tygodniu! Lord Carthard przyłapał go w łóżku z łady Carthard i zadusił go jego własną apaszką!
- Niemożliwe! - powiedział oburzony Kem. - Nie będę więc mógł dokonać na nim zemsty?
Max przewrócił oczami i wstał.
- Chodź, Kem - powiedział cicho. - Jeśli to ci poprawi samopoczucie, możemy iść i nasikać na jego grób.
Wciąż obejmując ramieniem panią Montford, Kem niewinnie podniósł wzrok.
- O czym ty gadasz? To nie wracamy jeszcze do domu?
- Obawiam się, że nie, stary przyjacielu - powiedział ponuro. - Wstawaj i módl się, żeby w Edynburgu była ładna pogoda.
To był dzień, który nie powinien nadejść w środku listopada, a już na pewno nie na wybrzeżu Somerset. Jednakże ten piękny dzień przyszedł, bezchmurny, chłodny, pełen nacłziei poranek. Ta nadzieja spełniła się i po południu było już niemal ciepło i bardzo słonecznie. Niedziela. Jedna z nieczęstych chwil, gdy Aubrey mogła zrobić sobie przerwę w wypełnianiu obowiązków.
Oczywiście Iain o tym wiedział. Patrzył na nią prosząco. Nie mogąc mu odmówić, włożyła do koszyka kilka pierogów z mięsem, trochę sera i jabłek, po czym oboje wybrali się na dwumilową wędrówkę do zatoczki pod klifem. Ten szeroki, osłonięty pas piachu był ulubionym miejscem zabaw i poszukiwań laina, gdyż przypływ wyrzucał na brzeg różne ciekawe rzeczy. Już po kwadransie znalazł kawałek zardzewiałego łańcucha, brązową butelkę bez korka i kawałek drewna o kształcie, jak ją zapewniał, magicznego jednorożca.
Ułożywszy zdobycze na kocu, Iain powrócił ku stercie skał przy samej linii wody. szukając ukrytego złota przemytników, które według niego musiało być gdzieś tam ukryte. Zaczął od grzebania długim kijem w mokrym piachu między skalami. Nagle na kocu pojawił się jakiś cień. Podniosła głowę i poczuła, jak serce w niej zamiera.
Tuż za nią stał Giles, jak zwykle piękny w swoim wiejskim ubraniu: wysokie buty, bryczesy i stary płaszcz z szorstkiej wełny, którego poły poruszała morska bryza. Mrużył oczy przed słońcem. Aubrey nie widziała go bez obecności służby od kilku dni. I nagle zrozumiała, jak puste to były dni.
Giles cały czas obserwował, jak Iain kopie w piasku.
- Szuka złota piratów? - spytał w zadumie. - A może łupu piratów? Ciekawe, czego tak naprawdę szuka.
Roześmiała się.
- Pewnie po trochu tego i tego - odpowiedziała, szczerze ucieszona jego widokiem. - Usłyszał, jak Jenks mówi, że francuscy przemytnicy handlowali na tych wodach, i przypuszcza, że płacono im złotem.
- Dobrze przypuszcza - odparł. - Mogę się przysiąść?
Nagle ogarnęła ją nieśmiałość.
- Tak, proszę. - Pochyliła się, żeby wygładzić koc.
- Pewnie się zastanawiasz, co mnie tu sprowadza. - Usiadł, rozprostowując długie nogi.
- To prawda - przyznała.
Giles wciąż patrzył na Iaina.
- Szedłem za wami. Chciałem z tobą porozmawiać. A gdy zobaczyłem z okna gabinetu, że wychodzicie, postanowiłem przekonać się, dokąd idziecie z tym koszykiem i kocem. To wyglądało na… przyjemną wycieczkę.
- Przyjemną? Złazić po skalistym klifie, żeby posiedzieć na piasku nad wodą? Myślę, że większość ludzi uznałaby to za nudne.
Odwrócił się do niej. W jego srebrnych oczach widziała powagę.
- Ja tak nie uważam. Nic, co robię z tobą lub Iainem nie jest dla mnie nudne. - Impulsywnie ujął jej dłoń, którą opierała na kocu, i zaczął ją całować. - Przepraszam cię, moja droga, że wtedy mówiłem do ciebie tak szorstko.
- Nie musisz przepraszać.
Wykrzywił usta w uśmiechu.
- To tylko połowiczne przeprosiny. Naprawdę wszystko, co wtedy powiedziałem, było prawdą. - Przyglądał się jej dłuższą chwilę. - Ale kocham cię i odległość tego nie zmieni. Chociaż niemalże chciałbym, aby było inaczej.
- I ja cię kocham, Gilcs. Proszę, zawsze o tym pamiętaj. I rozumiem, że masz obowiązki w Londynie.
Spojrzał na nią znacząco.
- A ja chyba już tego nie rozumiem. Aubrey, czy naprawdę mam z tego wszystkiego zrezygnować? Czy to stanowiłoby dla ciebie różnicę? Czy dzięki temu mógłbym zdobyć twoją rękę? Kocham cię, lecz nie rozumiem, dlaczego mi nie ufasz.
Przez moment odczuwała pokusę. I to wielką. Lecz potem wróciła rzeczywistość. To nie chodzi jedynie o zamieszkanie w Londynie. I nie tylko o jego działalność publiczną, w której jest narażony na krytykę. Chodzi o to, że Aubrey żyje kłamstwem. Jest przestępcą. Może go zrujnować. Pokręciła głową, tłumiąc łzy, które napływały do jej oczu.
- Nie wolno ci myśleć o rezygnacji z kariery - szepnęła. - Giles, obiecaj mi, że tego nie zrobisz. To byłoby niewłaściwe. Niewłaściwe, gdybym o to prosiła i niewłaściwe, gdybyś to uczynił.
- Naprawdę? - Przygarbił się nieco. - Chyba sam znam odpowiedź. Jest wiele rzeczy, które natychmiast trzeba zrobić.
Dotknęła jego ramienia.
- Coś cię dręczy, Giles. Coś oprócz mnie.
Dłuższą chwilę wpatrywał się w morze. Kiedy w końcu przemówił, w jego głosie wyczuła zadumę i lekki niepokój.
- Anglia jest na krawędzi kryzysu. Czuję to. Nie mogę sobie pozwolić, żeby robić to co sam chcę, kiedy nasz naród cierpi głód. Związki zawodowe chwytają za broń. Radykałowie domagają się tak daleko idących reform, że kraj może ulec rozdarciu. A jeśli król umrze, co może się zdarzyć, to niech Bóg ma nas w swojej opiece. Rząd Wellingtona będzie zmuszony do udziału w wyborach powszechnych, do których jesteśmy słabo przygotowani. Moglibyśmy utracić kontrolę nad Izbą Gmin. Bóg raczy wiedzieć, ile władzy przechwyciliby radykałowie.
- A gdyby do tego doszło, będziesz tym bardziej potrzebny, Giles - powiedziała spokojnie. - Będziesz musiał być głosem rozsądku, tak jak zawsze nim byłeś.
Uśmiechnął się ponuro.
- Bardzo bym chciał, żeby ktoś inny przejął ode mnie tę rolę głosu rozsądku. Dla odmiany, miałbym ochotę iść na wagary. Czy to coś złego?
- Nie, ale to niemo… - nagle urwała z głośnym krzykiem. Iain ześlizgnął się ze skały.
Giles zerwał się na nogi, zanim jeszcze Aubrey zdążyła zebrać fałdy sukni. Pobiegł za skalny nawis i po chwili wrócił, niosąc chłopca. Przerażona, ruszyła im naprzeciw.
- Iain, co się stało? - spytała zadyszana.
- Ja… spadłem - syknął, starając się po męsku powstrzymać łzy. Na jego skroni widniała brzydka rana, z której sączyła się krew.
Giles zaniósł go na koc, po czym usiadł i posadził sobie chłopca na kolanach. Aubrey przyklękła obok. Giles spojrzał na nią uspokajająco.
- Skały są śliskie - powiedział, wyciągając z kieszeni chusteczkę. - Z tyłu całe są pokryte wodorostami. Nic mu nie będzie.
Przesunęła dłonią po włosach chłopca i odsunęła je do tyłu, aby Giles mógł otrzeć ranę.
- Au! - skrzywił się Iain.
- Nie ruszaj się - powiedział łagodnie Giles. - Pozwól mi oczyścić ranę z piasku, dobrze? Obiecuję, że nie będzie bolało.
Iain zrobił zbolałą minę, ale siedział spokojnie. Aubrey była pod wrażeniem. Widziała, że chłopiec pragnie za wszelką cenę zadowolić Gilesa, który z wielką delikatnością przystąpił do oczyszczenia rany.
- Już - powiedział lord. - O nic się nie martw. Jeśli twoja mama się zgodzi, chyba możesz powrócić do poszukiwań skarbów. - Popatrzył na Aubrey, która skinęła głową.
- Ale jestem już głodny.
Roześmiała się.
- To zawsze oznaka zdrowia. - Przyciągnęła koszyk na środek koca.
- To ja już sobie pójdę - stwierdził Giles.
- Powinien pan zostać - rzekł Iain. - Pani Jenks dała nam pierogi z mięsem.
Aubrey uspokajająco dotknęła ręki Gilesa.
- Mamy dużo jedzenia.
- Miałem nadzieję to usłyszeć - odparł z humorem. - Nie jadłem lunchu w plenerze od… hm… nigdy.
Słońce grzało Aubrey w plecy. Powoli wyjmowała jedzenie z koszyka.
- Czyż kolacje na świeżym powietrzu nie są ostatnim krzykiem mody w czasie sezonu w Londynie, milordzie? - rzekła z ironią, podając mu ser. - Sądziłam, że pański kalendarz jest pełen takich ekscytujących towarzyskich wydarzeń.
Ułamał kawałek cheddara i podał Iainowi.
- To nie to samo - powiedział, patrząc, jak chłopiec zaczyna jeść.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że Giles intensywnie się jej przygląda. Poczuła dobrze już znane przyspieszone bicie serca, jakby właśnie przeskoczyła na koniu półtorametrowy żywopłot. Poczuła, że wypływa bezwolnie na nieznane wody. Jakiś przypływ wiary.
I raptem zapragnęła to zrobić. Uchwycić się tej wiary. Była już tak zmęczona unikaniem Gilesa. Nieustannym udawaniem. Potrzebowała jego pomocy. Jego potrzebowała. Nagle wydało się jej, że najmądrzejszym zachowaniem pod słońcem będzie złożenie swego losu i przyszłości w ręce lorda Walrafena.
Ale co z Iainem? Czy dla chłopca to też byłoby najlepsze? Giles bardzo go lubi, dba o niego, było to widoczne we wszystkim, co robił. Teraz znowu odwrócił się do Iaina. Patrzyła, jak lamie pieróg na pół i z uśmiechem podaje go dziecku. Gdy chłopiec zaczął jeść, twarz Gilesa jeszcze złagodniała, dołek w jego policzku stal się jeszcze bardziej wyraźny.
Aubrey zdała sobie sprawę, że jest zmęczona. Zmęczona nieustanną walką, którą musiała prowadzić sama, bez niczyjej pomocy podejmując decyzje o przyszłości Iaina. W ciągu trzech lat zmienił się z dziecka w młodzika. Zaś ona, mimo całej swej dojrzałości i determinacji, nie była do tego wszystkiego przygotowana. Do macierzyństwa i do życia w wiecznej ucieczce, w ciągłym zagrożeniu. Jednak udało się jej uchronić Iaina przed szponami wuja, zapewnić mu stabilne życie.
Czy to coś złego, że pragnie też stabilności dla siebie? Ze chce kochać Gilesa, być przez niego kochana, zostać jego żoną, urodzić jego dzieci? To, co jej dziś zaproponował było ogromnie kuszące. Zaproponował jej samego siebie. A tym samym dał jej drugą szansę na realizację marzeń. Na kochającego męża. Dom. Prawdziwą rodzinę dla Iaina.
Ale co Giles by pomyślał, gdyby powiedziała mu o ciążących na niej zarzutach, o tych wszystkich oskarżeniach? Nie miała pewności. Musiałaby mu zaufać, uwierzyć, że jej przeszłość go nie zrujnuje, podjąć to całe ryzyko. Zrobić krok w ciemność, ogarnięta owym przypływem wiary.
Jednak cokolwiek Giles mógłby pomyśleć o niej i jej postępkach w Szkocji, miała pewność, że jednak zapewniłby Iainowi bezpieczeństwo. Fergus na pewno nie byłby już niebezpieczny dla chłopca, gdyby ten znajdował się pod opieką Gilesa, nawet z pewnej odległości. Tak, powinna w to uwierzyć, właśnie teraz, gdy jest spokojna, gdy nie ma w sercu strachu. Lord Walrafen ma ogromne wpływy i wielki autorytet. Całe ministerstwo spraw zagranicznych pozostaje do jego dyspozycji. Iain byłby bezpieczny.
Właśnie wtedy Giles znowu popatrzył na nią i się uśmiechnął. W jego spojrzeniu było tyle wyrazu. Szczęście i zaduma. Zadowolenie. I odrobina żądzy. Bryza od strony kanału rozwiewała mu ciemne włosy, nadawała blask oczom. Tak, to dobry człowiek. Szczery. Może nadeszła już pora, aby i ona zdobyła się na szczerość?
Tej nocy szła do jego sypialni, ogarnięta gwałtowną potrzebą. Czuła, ze pragnie go bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Jednak w jej myśli wkradł się też element niepewności, podobnie jak pierwszej nocy, gdy odwiedziła go nie wiedząc, czy tego chce, oszołomiona i skrępowana.
Dziś była daleka od niechęci, mimo to czuła dziwne podenerwowanie. Czy gdy weźmie ją w ramiona, gdy między ich nagimi ciałami znikną wszelkie bariery, nadal będzie odczuwała tę samą pewność co po południu? Czy z równą pewnością siebie powierzy losowi wszystko, co do tej pory wywalczyła? A może to przekonanie, które czuła wcześniej, było jedynie mrzonką, fałszywym wrażeniem zażyłości, jakie odniosła pod wpływem opiekuńczości Gilesa wobec Iaina? Wydawało się jej, że sparaliżowana stoi na progu i boi się wykonać krok do przodu.
Lecz powrót do życia bez Gilesa wydawał się już niemożliwy. Podczas spędzonych razem licznych nocy najpierw kochali się powoli i namiętnie, a potem rozmawiali szeptem do wczesnych godzin poranka. Bardzo jej tego brakowało. Możliwość takiej rozmowy wydawała się jej niemalże luksusem. A przecież to taka zwykła, prozaiczna rzecz: rozmowa. Dla większości ludzi coś oczywistego. Aubrey jednak wiedziała lepiej.
Otworzyła drzwi bez pukania. W pierwszej chwili jej nie usłyszał. Stał w czarnym szlafroku z dłonią wspartą na kominku, wpatrując się w migoczące płomienie. Włosy, które urosły już za bardzo w czasie jego pobytu w Cardow, opadły mu na oczy. Wyglądał tak pięknie, surowo, a zarazem bezbronnie.
Odchrząknęła cicho.
Natychmiast jego oblicze złagodniało.
- Aubrey. - Podszedł do niej i od razu wziął w objęcia. - Aubrey, kochanie.
Jakże łatwo było wejść w jego ramiona. Jeszcze łatwiej do jego łoża. Nie mogła już się wypierać, że go pożąda. Łatwiej byłoby jej zatrzymać słońce. Pośpiesznie, szybkimi ruchami niezręcznych palców rozebrali się nawzajem. Ubranie spadło na podłogę, a po chwili znaleźli się w chłodnej pościeli. Był dziś w szczególnie wielkiej potrzebie. Wyczuła to, gdy tylko ją dotknął. Ogarnęło go ogniste zapamiętanie, jakby ich dni były już policzone. Nie rozmawiali, bo w ostatnich tygodniach ich zbliżenia uniosły się ponad słowa, pokonały granicę normalnej komunikacji, osiągnęły nowy poziom głębokiego porozumienia.
Kochał ją ustami, dłońmi, pieszcząc, wnikając w nią, smakując i kojąc, ale bez pośpiechu. Aubrey z radością wodziła rękami po jego ciele, które było masą naprężonych, płaskich mięśni. Przesunęła dłoń po jego boku, a potem niżej. Zajęczał, gdy ujęła jego nabrzmiały członek, zważyła go w dłoni, delektowała się jego jedwabistą gładkością. Przywołała w pamięci odczucia, jakich doznawała, łącząc się z nim w płomiennym szaleństwie.
Długo jedynie pieścili się wzajemnie. Dla Aubrey Giles ciągle był nowym, cudownym zjawiskiem, które chciała zgłębić. On jednak nie mógł już dłużej czekać. Położył się na plecy, ujął Aubrey w talii i posadził na sobie.
- Kochaj mnie, Aubrey - poprosił błagalnie. - Weź mnie do środka. Kochaj mnie.
Już wcześniej dobrze ją nauczył. Nauczył odczuwać głód i zaspokajać go w sposób, którego tylko on sam mógł jej dostarczyć. Chciwie ujęła go w dłonie, odrzuciła głowę do tyłu i z westchnieniem nadziała się na niego. Jęknął cicho, przesunął swe ciemne dłonie z talii Aubrey na jej jasne uda. Kiedy się znowu uniosła, zacisnął mocniej chwyt, wbijając głowę w poduszki tak mocno, że wszystkie ścięgna jego szyi mocno się napięły.
Jeździła po nim nienasycona, unosząc się i opadając, patrząc, jak na jego pięknej twarzy maluje się coraz większe pożądanie. Dziwiła ją jej własna moc, dzięki której mogła go oczarować. Niezmierzona siła jej uczucia. Przez minuty, które równie dobrze mogły okazać się godzinami, ich ciche głosy wypełniały ciemność, aż w końcu westchnienia Aubrey stawały się coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze. Zamknęła oczy, pochyliła się, żeby oprzeć dłonie na piersi Gilesa, żeby czuć tkwiącą w nim potęgę, gdy rytmicznie unosił biodra. Rozpuszczone włosy spływały jej po ramionach, dotykając jego barków.
Doznania wciągały ją w ciemną, kłębiącą się chmurę pożądania. Zapach mężczyzny, potu i seksu wirował dookoła nich w uderzającym do głowy, zmysłowym amoku. Dysząc lekko, pochyliła się, żeby pocałować go w szyję i poczuła smak soli. Zlizała ją i wyprostowała się. Patrzył na nią. Po chwili znowu przyciągnął twarz Aubrey do swojej i wtopił się w jej usta, rytmicznie wciskając w nią język. Poczuła ciepło dłoni Gilesa, gdy chwycił ją za pośladki, aby jeszcze szerzej się otworzyła na miłosne ruchy.
Myślała tylko o tym, że ciało Gilesa jest w jej wnętrzu, czuła tylko siłę, z jaką gładko w nią wchodził, doprowadzając do tej lśniącej, cudownej otchłani. Dyszał coraz intensywniej. Czuła narastające coraz bardziej napięcie jego ciała. W końcu krzyknął triumfalnie. Doszli jednocześnie, pośród feerii błyskających świateł, gorących płomieni i bezbrzeżnego zachwytu.
Opadła bezsilnie na jego rozgrzane ciało. Czuła się jak wypatroszona. Objął ją i leżeli tak, pierś w pierś, serce w serce.
- Kocham cię, Aubrey - powiedział, muskając jej włosy. - Nic na to nie poradzę. Kocham cię.
Poczuła się tak bezpiecznie z tymi słowami, w jego ramionach, że po prostu zasnęła.
Rozdział 17
W którym de Vendenheim powraca w triumfie
Usłyszała okropne zgrzytanie szorstkiego i zardzewiałego metalu o metal. Skorodowany klucz w starym zamku. Uderzała zaciekłe w trzymające ją ramiona. Bezskutecznie. Znowu niewidzialne wrota zamknęły się za nią z chrzęstem, odbierając wszelką nadzieję. Następna brama. Następny klucz. Następne schody. Coraz niżej i niżej w rozdziawioną paszczę nicości.
Miała wykręconą między łopatkami rękę, która popychała ją w ciemność. Krew przestała krążyć. Było jej zimno. Bardzo zimno. Wokół pełno wilgoci, zmieszanej z wonią zgnilizny. Potknęła się, z trudem utrzymując równowagę.
Przed jej oczami ukazała się zimna kamienna cela, o szeroko otwartych, grubych drzwiach. Jakimś sposobem wiedziała, że te są juz ostatnie. Ostatnie drzwi. Ostatni zamek. Jeśli się zatrzasną, nigdy stąd nie wyjdzie. Wykręcone ramię juz nie bolało. W ogóle niczego nie czuła. Jedynie przenikające do szpiku kości przerażenie. Czuła w ustach smak strachu, kwaśny niczym wymiociny. Ktoś za plecami dyszał mz nad jej uchem.
- Wścibska suka!
Fergus. Boże, to był Fergus.
- Tym razem już się nie wymkniesz. Już nie…
A więc znalazł ją. Miał ją w swojej władzy. Ale ona nie podda się tak łatwo.
- Nie! - krzyknęła, zamierzając się na niego. - Nie, nie pójdę tam! Jestem niewinna! Niewinna! Nie możesz… nie możesz… - Słowa uwięzły jej w gardle. Chciała uciekać, walczyć. Nie mogła oddychać. Poruszać się. Fergus trzymał ją mocno i pchał, wpychał do środka… aż otchłań więziennej celi stanęła przed nią jak głodna swej ofiary przepaść. Aubrey wrzasnęła. I jeszcze raz.
- Aubrey! - rozległ się gdzieś z daleka czyjś glos, mocny, wyraźny. - Aubrey, na litość boską, obudź się!
Próbowała odskoczyć, odepchnąć go, lecz czyjeś silne ramiona przyciskały ją do łóżka.
- Aubrey, przestań - rozkazał. - Przestań ze mną walczyć. Trzymam cię. Jesteś bezpieczna.
Silne ręce puściły ją. Obudziła się z niejasną świadomością, że ktoś ją podnosi i przyciska do ciepłej, szerokiej piersi. Twarz miała mokrą od gorących łez. Ciągle łkała.
- Bogu dzięki - usłyszała szept Gilesa. - Och, Aubrey.
Giles. To tylko Giles. Nikogo więcej nie było.
I wtedy naprawdę się rozpłakała jak małe dziecko, wtulając twarz w jego szyję.
- Och, Giles. - Miała krótki, urywany oddech. - Myślałam… myślałam… Och, Giles…
Pocałował ją w skroń.
- Cicho, kochanie, jestem tu. A ty jesteś bezpieczna. Już na zawsze.
Próbowała powstrzymać łzy, lecz spływająca przez nią ulga jakimś sposobem utrudniała to zadanie. Krew zaczęła znowu krążyć w wykręconej uprzednio ręce, dając wrażenie tysiąca ukiuć ostrych szpilek, co jeszcze szybciej sprowadziło ją na ziemię. Starała się usiąść prosto, lecz ręka wciąż była bezwładna.
- Moje ramię - szepnęła.
Delikatnie przesunął ją na jej stronę łóżka.
- Musiałaś sobie je podwinąć i leżeć na nim podczas snu. - Poprawił Aubrey poduszkę. - Daj mi je.
Zdrową ręką odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.
- Miałam zły sen. - Patrzyła, jak długimi, pięknymi palcami masuje jej rękę, przywracając czucie.
- To chyba mało powiedziane - odparł, unosząc na nią spojrzenie swych srebrzystych oczu. - To był jakiś koszmar. Walczyłaś ze mną jak prawdziwa diablica.
Pociągnęła nosem, ale milczała, wciąż przyglądając się jego zabiegom.
- Co ci się śniło? - spytał, wciąż nie spuszczając wzroku z twarzy Aubrey. - Krzyczałaś przez sen. Że gdzieś nie pójdziesz. Czego się bałaś?
Pokręciła głową.
- Nie wiem.
Patrzył na nią łagodnie, lecz z nutą niedowierzania. Widziała, że poczuł się dotknięty.
- Już kiedyś miałaś ten sam sen - powiedział cicho. Słyszałem, jak mówiłaś we śnie. Czułem, jak się miotałaś.
Przełknęła z trudem i przytaknęła.
- To prawda.
Objął ją ramieniem. Miał taki miły zapach. Był ciepły, dawał poczucie bezpieczeństwa. Czasami w objęciach Gilesa czuła się tak pewnie, jakby była w stanie pokonać każdą przeszkodę. Emanująca z niego siła niemalże dawała się dotknąć.
- Aubrey, chyba już czas, żebyś powiedziała mi, o co tu chodzi - powiedział stanowczo. - Czy nie widzisz, co przez ciebie przechodzimy'.' Nie cierpię oglądać cię w takim stanie. Zastraszoną, cierpiącą. Chcę ci pomóc. I chcę, żebyś mi zaufała. Chcę znać przyczynę, która powoduje nawroty tego sennego koszmaru.
Ale to nie był jedynie senny koszmar. To był koszmar, który stał się częścią jej życia. Dopiero w Cardow ten horror odsunął się nieco w cień. Dopiero tu ona i Iain zaczęli żyć niemal normalnym życiem. Czy miała z tego wszystkiego zrezygnować?
Boże! A więc to koniec. Ten przypływ wiary. Ryzyko, które należy podjąć, aby w ogóle mieć cień nadziei na jakąkolwiek przyszłość z Gilesem. Nagle zapragnęła mieć to już za sobą.
- Dobrze więc - szepnęła w końcu. - Nie chcę w tej chwili mówić o śnie, ale opowiem ci o sobie i Iainie. O naszym życiu przed przyjazdem do Cardow.
Pocałował ją w skroń.
- Chcę to usłyszeć.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie.
- Ale to może zmienić twoje uczucia do mnie, Giles.
Wciąż patrzył na nią kamiennym wzrokiem.
- "Miłość nie będzie miłością, jeśli jest zmienna, mogąc mieć odmianę"1 - zacytował, dotykając wierzchem dłoni jej policzka.
Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.
- Wiesz już, że Iain nie jest moim dzieckiem.
- Tak, jest synem twojej siostry.
- Muireall była delikatna, lecz cudowna. Miała ten rodzaj słabości, który przyciąga mężczyzn, gdyż podkreślał jej urodę. Pewnie wiesz, o czym mówię.
- Moim zdaniem to siła, a nie słabość, podkreśla urodę kobiety - stwierdził cicho, unosząc ramię. - Lecz zapewne wielu mężczyzn nie zgodziłoby się ze mną.
Spuściła wzrok.
- No właśnie. Muireall miała wielu adoratorów. I w końcu dobrze wyszła za maż, przynajmniej wtedy tak się wydawało, za młodzieńca z dobrej rodziny z Edynburga.
- W Szkocji? - mruknął figlarnie. - Mów dalej.
Zacisnęła pięść na pościeli.
- Douglas nie był dobrym mężem. Lubił towarzystwo i… szybkie tempo życia. Wykwintne stroje. Polowania. Inne kobiety.
Giles chrząknął współczująco. Obojętnie wzruszyła ramionami.
- Był taki, jaki był - powiedziała po prostu. - Zepsuty młody człowiek. No i… bogaty.
Giles milczał.
- Jak bogaty? - spytał w końcu.
Westchnęła.
- Bogaty nawet według angielskich standardów. Oczywiście, pragnął syna, lecz dla Muireall donoszenie ciąży było ogromnie trudne. Zanim doszło do rozwiązania, zdążyła się rozchorować i rozczarować małżeństwem. Zaczęła więdnąć, coraz słabsza i zgorzkniała. Przez kilka ostatnich lat jej życia mieszkałam z nią, zajmowałam się Iainem i gospodarowałam domem.
Poczuła, jak Giles kiwa głową.
- Pamiętam, jak o tym mówiłaś.
- Lecz ja i Douglas nie byliśmy w dobrych stosunkach - przyznała. - Zaniedbywał Muireall i swojego syna. Chyba obwiniałam go za jej śmierć, lecz głównie nie mogłam znieść tego, że ignorował Iaina. Udawałam, że odejdę, lecz nie mogłam zostawić chłopca, no i nie miałam dokąd pójść. Poza tym Douglas mnie potrzebował, ale w taki sposób, żebym była uległa i nie wchodziła mu w drogę. Niestety, wcale taka nie byłam.
- Można sobie wyobrazić, jakiego doznał wstrząsu - mruknął Giles.
Spróbowała się uśmiechnąć.
- Coraz bardziej zaniedbywał Iaina. Wtedy nieoczekiwanie z Londynu do Edynburga wrócił przyrodni brat Douglasa. Wydało mi się to dziwne, bo nie byli ze sobą blisko. Mimo to pewnego wieczoru obaj wybrali się na popijawę i wrócili objęci, śpiewając jakieś głupie szanty. Iain usłyszał ich i śmiejąc się zbiegł po schodach na powitanie. Ale Douglas nazwał go pasożytem i odepchnął na bok. Iain upadł, uderzył się o poręcz i rozciął sobie usta.
- Takiego drania powinno się porządnie wychłostać - rzekł ponuro Giles.
Aubrey poczuła, jak do jej oczu cisną się gorące łzy.
- Biedny Iain, zawsze tęsknił za ojcowskim zainteresowaniem. Ale kiedy się przewrócił, po prostu coś we mnie pękło. Douglas i ja strasznie się wtedy pokłóciliśmy, i to nie była nasza pierwsza scysja. Jego brat po prostu stał z boku i się śmiał. Cała służba to słyszała. To było… nieprzyjemne. Bardzo nieprzyjemne. Chyba przez całe życie miałam ostry język.
Pocałował ją w czubek głowy.
- Ale to śliczny języczek - powiedział, jakby chciał ją pocieszyć.
Zaśmiała się przez łzy.
- Obaj bracia pili w salonie do późnej nocy. Położyłam Iaina do łóżka i sama udałam się na spoczynek. A rano Douglasa znaleziono martwego na podłodze w salonie. Został uderzony pogrzebaczem w podstawę czaszki. Pogrzebaczem zabranym z kominka.
Giles tego się nie spodziewał.
- O Boże!
Ogarnęła ją panika.
- Giles, na tym pogrzebaczu wciąż była jego krew… włosy… - szepnęła. - Nie żył. Był zimny. Nic nie dało się już dla niego zrobić. Wezwano konstabla. A potem sędziego pokoju. I Fergusa.
- Fergusa? - W głosie Gilesa zabrzmiała wzmożo¬na uwaga.
- Fergus McLaurin. Przyrodni brat Douglasa.
- Nazwisko brzmi znajomo.
Znowu się zaśmiała, krótko, z goryczą.
- Tak myślałam. W każdym razie Fergus powiedział sędziemu, że Douglas i ja pokłóciliśmy się, nie raz, lecz dwa razy. Stwierdził, że zostawił nas w trakcie ognistej wymiany zdań i poszedł do domu. Powiedział, że groziłam Douglasowi i mówiłam, że to przez niego moja siostra tak młodo umarła. Lecz Fergus stwierdził też, że był pijany i uznał to wszystko za świetny żart. Nawet mu nie przyszło do głowy, że Douglas mógł być w niebezpieczeństwie ze strony kobiety, więc wyszedł i udał się do domu.
Kiedy Giles mocniej przytulił Aubrey, poczuła ogromną ulgę.
- Ale przecież oni chyba nie uwierzyli temu McLaurinowi? To było jego słowo przeciwko twojemu.
- On… znalazł świadka - szepnęła ledwie dosłyszalnie. - Lokaja, który pracował tam od niedawna. Może to sam Fergus go zatrudnił. Naprawdę nie wiem. Dopiero o wiele później przyszło mi to do głowy. Rozumiesz? Byłam tak potwornie naiwna. Z początku wydawało mi się to sennym koszmarem. Błędem, który zostanie szybko naprawiony. Ale potem zrozumiałam, że nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc. Ani Iain. Ani rodzice i starsza siostra, którzy nie żyli. Czułam się strasznie osamotniona. I zaczęłam się zastanawiać, jak dawno temu Fergus to wszystko zaplanował.
- To okropne - powiedział cicho Giles. - Ale dlaczego? Z jakiego powodu miałby coś takiego zaplanować? Z nienawiści? Z chęci zemsty?
- Dla władzy - odparła Aubrey. Odwróciła się, aby patrzeć Gilesowi prosto w oczy. - Douglas McLaurin był nie tylko bogatym człowiekiem. I nie tylko starszym bratem Fergusa. Douglas był szóstym lordem Manders.
Patrzyła, jak Giles blednie. Czekała, aż zepchnie ją z łóżka i wyrzuci z domu. Lecz on objął ją mocniej, tak mocno, że obawiała się, czy nie połamie jej kości. To był cudownie kojący ból.
- Boże Przenajświętszy! Morderstwo lorda Manders!
- Pamiętasz tę sprawę?
- Tak - szepnął. - Tak, trochę pamiętam. Kryminalne aspekty sprawy zainteresowały Peela. Tam był… na Boga, Aubrey, tam był proces.
P czuła łzy w oczach.
- Kiedyś mówiłam ci. że był skandal w mojej rodzinie - powiedziała po prostu. - To ja byłam tym skandalem. Zabrano mnie od Iaina i uwięziono za morderstwo.
Przywarł ustami do jej czoła.
- Moja kochana! Moja najdroższa!
Ta czułość niemal ją rozbroiła. Z trudem zdusiła łkanie.
- Moja porywczość i ostry język dały Fergusowi do ręki wszystkie atuty. Po trzech miesiącach spędzonych w więzieniu zostałam postawiona przed sądem za zabójstwo lorda Manders.
- Ależ to potworność!
- Materiał dowodowy był niezwykle przekonujący. Fergus bardzo stosownie udawał wyrzuty sumienia za sprawienie zawodu zmarłemu bratu. Jego świadek nie popełnił żadnej pomyłki. Jedynie moje dobre imię i moja płeć uchroniły mnie przed szubienicą. To oraz mój pastor, który miał dość odwagi, żeby wystąpić w mej obronie.
- Ale przecież uniewinniono cię - powiedział nagle Giles. - Wypuszczono na wolność. Prawda?
Pokręciła głową.
- Stwierdzono, że zarzuty przeciwko mnie nie są udowodnione. - Rozumiesz, co to za diabeł? Luka prawna, która w Anglii nie istnieje.
Zmarszczył czoło, wpatrując się w ogień.
- To oznacza, że jesteś wolna.
- Nie, to oznacza, że wypuszczają cię z więzienia - rzekła z goryczą. - Ale nigdy nie jesteś wolny. Werdykt "wina nieudowodniona" zostawia nad tobą cień wątpliwości. Utraciłam dobre imię. A także Iaina i dom. Fergus zabrał wszystko, co było dla mnie cenne. I niewiele już zostało mi do stracenia.
Wolno pokręcił głową.
- Ale dlaczego. Aubrey? Jak to możliwe, żeby być aż tak okrutnym?
- Myślę, że zrobił to dla pieniędzy. Dla tytułu. Jest pewna niewielka szansa, że to był wypadek. Pijacka sprzeczka, która wymknęła się spod kontroli. Albo może zgadali się, że sypiają z tą samą barmanką. Ale to tylko spekulacja. Niczego nie wiem! I nigdy się nie dowiem.
- Dla tytułu? - Giles zaczynał ogarniać to wszystko. - Ale Iain jest…
- Tak, Iain jest - powtórzyła. - To duży dylemat dla Fergusa. Tylko ten dzieciak stał pomiędzy Fergusem i tytułem lordowskim. Douglas nie żył, ja zostałam wyrzucona na ulicę, zaś Fergus wprowadził się do domu. żeby ostentacyjnie zaopiekować się potomkiem brata.
- Więc nasz Iain jest lordem Manders. - Giles był wyraźnie zdumiony. - Ma tytuł, fortunę i majątek, a może nawet dwa lub trzy, a mieszka tutaj? W pomieszczeniach dla mojej służby? Przez tyle lat?
- Nic mu to nie zaszkodziło. Przeciwnie, uważam, że wyszło mu na korzyść.
Chwycił ją za ramiona.
- Aubrey, czy mój wuj o tym wiedział?
Od razu z jej oczu popłynęły łzy.
- Nie jestem pewna, co on wiedział - przyznała. - Major Lorimer nie interesował się światem poza swoimi czterema ścianami. Ja nie okłamałam majora co do tego, kim jestem.
Spojrzał na nią dziwnie.
- Jak to? Powiedziałaś mu, że jesteś szwagierką Mandersa, czy nie?
Przygryzła wargę, kręcąc głową.
- Zdałam się na jego łaskę i poprosiłam o tę pracę. Zobaczyłam ogłoszenie, które zamieścił, i rozpoznałam jego nazwisko. Kiedyś był przyjacielem mojego ojca i… czuł, że ma pewien dług wobec mojej rodziny.
- Jaki dług? - spytał natarczywie.
Wzruszyła ramionami.
- Szczegóły są mało istotne. Ale poprosiłam majora, żeby go spłacił, zatrudniając mnie i pozwalając zamieszkać w zamku także klinowi. Z początku nie chciał, ale później… chyba w pewien sposób mi zaufał.
Giles zamyślił się.
- Kim był twój ojciec?
Sama nie wiedząc dlaczego, zawahała się.
- Nazywał się Iain Farquharson - powiedziała w końcu. - Służył pod rozkazami majora Lorimera na kontynencie. Byli bardzo zżyci. Zginął pod Waterloo, próbując wyciągnąć majora z pola walki. Po tym wydarzeniu major chyba nigdy nie wybaczył sobie, że przeżył.
Coś dziwnego pojawiło się na obliczu Gilesa.
- Farquharson. A nie Montford. Iain Farquharson. I to nie wszystko, Aubrey. Teraz… przypominam sobie.
- Co? - spytała. - O czym ty mówisz?
Spojrzał na nią szeroko otwartymi, lecz pełnymi smutku oczami.
- On został porucznikiem lordem Kenrossem, prawda? Kiedyś go poznałem. Pewnego wieczoru on wraz z kilkoma innymi żołnierzami dali wujowi Eliasowi podarunek. Ale nie byle jaki. To był zegarek. - Skoncentrował spojrzenie. - O Boże! To dlatego ci go dał!
Wpatrywała się w pościel.
- Dał go Iainowi - poprawiła. - Tak jak ci mówiłam.
Ale Giles kręcił głową.
- Aubrey, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Nie przyznałaś się, kim jesteś, kim był twój ojciec? Wszyscy wiedzieli, że porucznik lord Kenross dał Eliasowi ten zegarek.
- A cóż mogło mi dać takie wyznanie? - spytała cicho. - Podanie prawdziwego nazwiska byłoby równoznaczne z wyznaniem, że byłam już morderczynią i porywaczką. Dopiero wybuchłyby plotki. Pomyśl tylko. Córka księcia przebrana za gospodynię. W końcu te plotki kosztowałyby mnie wolność, a także wolność Iaina.
- Nie może tak dłużej być. Trzeba wszystko wyjaśnić, wyprostować.
Chwyciła go mocno za ramię.
- Nie, tego nie można wyprostować! Czy nic nie rozumiesz?
Pokręcił w zadumie głową.
- Aubrey, nie możecie oboje żyć tutaj w taki sposób. Nie możesz wciąż udawać pani Montford, niezbyt uczciwej gospodyni, która skradła zegarek mojego wuja.
- Opinia złodziejki niewiele mnie obchodzi - wbiła palce w jego ciało. - Lady Aubrey Farquharson jest uważana za morderczynię. Którą z nich dwóch wolałbyś zatrudnić?
- Aubrey, co ty mówisz?
Ręce jej drżały.
- Czy rozumiesz, że ja porwałam to dziecko? Że mały lord został zabrany ze swego łóżka w środku nocy? Ukradłam ubrania, biżuterię, nawet pieniądze. Wszystko należało do nas, ale prawo inaczej na to patrzy. Czy wyobrażasz sobie, co się ze mną stanie, jeśli zostanę złapana? Czy masz pojęcie, co się stanie z Iainem?
- Dobry Boże! - Giles wpatrywał się w ciemność.
- Posłuchaj, Fergus McLaurin nie wie, gdzie jest Iain. Nikt tego nie wie. Tylko ty. Rozumiesz, co mówię? Tylko ty.
Miał zasępioną minę.
- Naprawdę boisz się, że ten McLaurin mógłby skrzywdzić chłopca?
- Wiem, co zrobił Douglasowi. I mnie. Dlaczego miałby się powstrzymać? A jeśli to element całej układanki? Jeden wielki, diabelski plan? Podjąłbyś takie ryzyko?
-Nie - szepnął. - Nie mógłbym. Nie z Iainem.
Jeszcze mocniej ścisnęła jego ramię.
- Och, Giles. To byłoby takie proste! Iain jest zupełnie bezbronny, ufny. Fergus nie nadaje się do wychowywania dziecka, ale jest bardzo przebiegły. Ukartowałby wszystko tak, żeby to wyglądało na chorobę. Albo wypadek. Czy teraz już rozumiesz, dlaczego nie chciałam ci powiedzieć? I dlaczego nie chcę opuścić tego miejsca?
Przygarnął ją mocno.
- Przepraszam cię, kochana. Za to wszystko, co wycierpiałaś.
Znowu zaczęła płakać, wtulając się w jego pierś. Uwierzył jej. Naprawdę jej uwierzył.
- Zapewnij nam bezpieczne schronienie, Giles. Pozwól nam zostać w spokoju w Cardow.
Znowu przycisnął ciepłe wargi do jej skroni.
- Zrobię coś więcej, moja droga - obiecał. - Znajdę jakiś sposób, żeby oczyścić ten cały bałagan. I naprawię wszystko dla ciebie i Iaina. Przysięgam.
Była nieprzyjemna, zimna noc, gdy lśniąca kareta lorda de Vendenheima zbliżała się do zamku Cardow. Niestety nie była ani tak samo lśniąca, ani czarna jak w dniu, gdy razem z Kemble'em wyruszyli na północ, aby szukać wiatru w polu. Oprócz wybicia koła w Darlinglon, połamali również dyszel w pobliżu Leeds, zniszczyli zawias od drzwi w Derbyshire, a potem, kawałek za Bath, zmęczony stangret otarł się o dyliżans pocztowy, zostawiając ślady niebieskiej farby na czarnej politurze.
Maksa nie było w domu już tak długo, że żona szykowała się, by go zamordować. Gdyby miał spędzić jeszcze jeden miesiąc z Kemble'em, wtedy przyjąłby śmierć jako wielką łaskę. Jednak Catherine mogła nie okazać się aż taka łaskawa. Co do Kema, to leżał pochrapując na jednej z ław, z głową tuż obok przywiązanych apaszką drzwi, zaś Max siedział na koźle i poszturchiwał woźnicę, żeby nie zasnął. Cudownym zrządzeniem losu ten był na tyle rozbudzony, że sprawnie pokonał wąską bramę Cardow, nad którą wisiała ciężka krata.
Drugi cud polegał na tym, że jeden z lokajów pół-drzemal i wyszedł im na spotkanie, aby zabrać bagaże. Kemble odwiązał drzwi, wysiadł, przeciągnął się i zataczając się, wszedł do środka.
- Do jutra więc - ziewnął przez ramię. - Idę do mojego pokoju, przyjacielu.
- Czy trzeba przygotować dla panów łóżka? - zaniepokoił się chłopak, podnosząc torbę, która chyba była cięższa od niego.
- Chyba w przeszłym życiu byłem pokojówką - rzekł Kem. - Poradzę sobie. - Z tymi słowy podniósł swój podróżny kufer i ruszył po schodach.
Max popatrzył na chłopaka z pewnym współczuciem.
- Obawiam się, że ja nie jestem aż tak zaradny. I muszę cię poprosić, żebyś obudził swojego pana.
- Ojej. Jest wpół do czwartej, milordzie.
- Wiem. Ale jeśli cię to pocieszy, jego lordowska mość na pewno ucieszy się na mój widok.
Giles faktycznie się ucieszył, także z tego, że lokaj najpierw zapukał, dając Aubrey czas na ucieczkę do łazienki z naręczem ubrań.
- Przyślę wam kawę - szepnęła, gdy przyszedł do niej, aby zapiąć jej suknię. Potem wyślizgnęła się z sypialni, a Giles obmył twarz wodą, ubrał się i poszedł prosto do biblioteki. Miał dość wyraźne przeczucie, że to będzie długi dzień. Kiedy wszedł do środka, Max stał przy zimnym kominku, przeglądając oprawiony w skórę notes. Wyglądał jakoś mizernie.
- Na Boga, gdzie wyście byli? - powiedział Giles, idąc przez pokój, by uścisnąć mu dłoń. - Mogę przysiąc, że zrzuciłeś z dziesięć kilo.
Max wcale nie okazał radości.
- Giles - odezwał się ponuro. - Czy wiesz, co to jest haggis? Albo howtowdie? Albo cullen skink?
- Cullen Skink? - uśmiechnął się Giles. - Chyba chodziłem z nim do szkoły w Eton.
- Zgaduj jeszcze raz.
- To chyba szkockie potrawy, prawda?
Max wykrzywił się z obrzydzeniem.
- Tak, na własną szkodę przekonałem się, że Szkoci nie mają pojęcia o dobrym winie, żywią się owsem, puddingiem z łoju i zwierzęcymi flakami, pełnymi różnych świństw, które nigdy nie były przeznaczone do jedzenia dla ludzi. Drogo mi za to zapłacisz, przyjacielu. - Odrzucił na bok notes. - A nie zacząłem nawet obliczać, ile mi jesteś winien za prawie cały miesiąc spędzony w jednej klatce z George Kemble'em. Ale to ci się opłaci, Giles, bo mam do opowiedzenia taką historię, że padniesz.
- Aha. - Giles zajął miejsce w fotelu przy kominku. Czuł się zmęczony, i to nie tylko z powodu braku snu. - Chyba już ją słyszałem. I to dość niedawno.
Max usiadł naprzeciwko Gilesa. Przez moment stukał palcem w poręcz fotela, zastanawiając się, jak zacząć.
- A więc ona ci powiedziała? - spytał wreszcie. - To znaczy Aubrey. Czy wiesz, kim ona naprawdę jest?
- Max, ja zawsze wiedziałem, kim ona jest. Ale teraz znam jej historię, a przynajmniej jej część. Wiem, że to lady Aubrey Farquharson, że oskarżono ją o zamordowanie lorda Manders. Wciąż nie mogę się otrząsnąć z szoku.
Max nieco się odprężył.
- Cieszę się, że ci powiedziała - powiedział z ulgą. - To wydaje się zupełnie fantastyczne, że twoja gospodyni jest faktycznie zbiegłą szlachcianką, a chłopiec to arystokrata. Zdumiewające… chociaż z drugiej strony wcale nie. W każdym razie była zamieszana w bardzo paskudną sprawę.
Giles zacisnął dłoń i oparł ją na kolanie.
- Dlatego jutro wyjeżdżam do Londynu. Chcę, żebyś pojechał ze mną, Max. Zamierzam odbyć dłuższą rozmowę z naszym ministrem spraw krajowych.
- Z Peelem? Po co? - Max uniósł swoje krzaczaste, czarne brwi.
Giles przymrużył oczy.
- Chcę raz na zawsze położyć temu kres - stwierdził posępnie. - Chcę, żeby Aubrey została uznana za całkowicie niewinną, zaś jej oskarżyciel był łamany kołem do utraty tchu. Chcę też, aby chłopiec mógł pozostać pod moją opieką do uzyskania pełnoletniości. Chcę, aby odzyskał nazwisko i prawo do tytułu.
- Naprawdę?
Giles pochylił się.
- Ja chcę się z nią ożenić, Max - powiedział nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Prosiłem ją o to już od kilku tygodni, a nie dopiero od chwili, gdy mi powiedziała, kim jest.
- Jestem w stanie w to uwierzyć.
- Peel jest mi coś winien, Max. Wiesz o tym. Nie odmówi załatwienia tej sprawy. Znajdzie sposób na tego McLaurina.
- Nie wątpię w twoją determinację. Ani bezwzględność. Lecz z prawdziwą przyjemnością powiem ci, że nie ma takiej potrzeby, abyś go łamał kołem. McLaurin bardzo stosownie sam zakończył życie.
Giles wciąż siedział z rozdziawionymi ustami, gdy do biblioteki weszła Aubrey, niosąc tacę z chlebem, masłem i kawą. Max skoczył na nogi i szybko odebrał od niej tacę. Zarumieniła się i spłoszona odwróciła wzrok.
- Czy to już będzie wszystko, milordzie?
Giles wstał i wyciągnął do niej ręce.
- Chodź, moja droga - powiedział cicho. - Usiądź.
Muszę ci powiedzieć, że Max odwiedził Szkocję.
- Naleję kawy - rzekł Max. - Przyda się nam.
Aubrey pobladła, milcząca, przestraszona, jednak pozwoliła, by Giles zaprowadził ją do fotela.
Max próbował uśmiechnąć się, lecz nie było mu łatwo nadać obliczu łagodnego wyrazu.
- Pani ojczyzna nie jest szczególnie gościnna o tej porze roku, lady Aubrey - powiedział, uważnie przechylając dzbanek. - Ale udało się nam wykonać zadanie, którego się podjęliśmy.
Wędrowała wzrokiem od Gilesa do Maksa i z powrotem.
- Mogę sobie tylko wyobrazić, co pan teraz myśli - rzekła w końcu. Głos miała nadspodziewanie mocny i czysty. - Ale ja nie miałam wyboru. Żadnego. Czy może pan to zrozumieć? Zrobiłam to, co musiałam.
Max podał jej filiżankę kawy, lecz nie zauważyła tego gestu, więc postawił ją po prostu na stole.
- Nigdy nie chciałam sprawiać nikomu kłopotów - podjęła, nie spuszczając z niego wzroku. - Pragnęłam jedynie spokojnie pracować. Być może powinnam była wyjaśnić, ale nie uczyniłam tego… Byłam taka…
- Przerażona? - poddał Max.
Spuściła oczy.
- Właśnie. Przerażona.
- I zapewne nie bez przyczyny.
Stwierdzenie Maksa sprawiło, ze zaczęła mówić nieco cieplejszym tonem.
- Żałuję, że moje milczenie naraziło pana na takie niewygody - powiedziała. Giles nachylił się i położył rękę na jej dłoni. - Niedawno wszystko wyznałam lordowi Walrafenowi. Odbył pan tę męczącą podróż zupełnie niepotrzebnie.
- Ależ skąd. - Max nalał sobie kawy. - O ile uzna pani za niepotrzebne odkrycie prawdy i udowodnienie paru kłamstw.
- Jakiej prawdy? - Aż podskoczyła w fotelu.
Max powoli mieszał kawę.
- No cóż, muszę stwierdzić, że Fergus McLaurin marnie skończył. Nie będę pani zanudzał szczegółami, ale zmarł łagodniejszą śmiercią, niż sobie zasłużył. Potem Kem i ja odnaleźliśmy pani lokaja i odbyliśmy z nim szczerą rozmowę.
- Szczerą? - prychnął Giles. - Taki człowiek nie rozumie znaczenia słowa "szczerość".
Max wzruszył ramionami.
- Może dręczyły go wyrzuty sumienia? A może podziałało na niego prawe kolano Kema? W każdym razie po niewielkiej… hm… perswazji okazał się bardzo rozmowny.
- To było chyba dosyć bolesne? - spytał Giles.
Max zrobił poważną minę.
- Owszem, było - przyznał. – Kem, jak wiecie, ma dość porywczy charakter. Pogoda w Szkocji bardzo dawała mu się we znaki, a gdy przemokły mu ulubione włoskie pantofle, czara się przepełniła. Lokaj Fergusa stanął na jego drodze w bardzo złym momencie.
- Jaki pech - rzekł sucho Giles.
Max uśmiechnął się.
- W każdym razie zaciągnęliśmy go do sędziego. W sytuacji, gdy Fergus już nie żył, a Kem był w parszywym nastroju, nasz delikwent okazał się bardzo rozmowny.
- Bogu dzięki - powiedział Giles. Kątem oka zobaczył, jak Aubrey z ulgą zapada się w fotel.
- Szczerze mówiąc, Giles, nawet nie było to konieczne - Max znowu wzruszył ramionami. - Z biegiem czasu opinia publiczna zaczęła przechylać się na korzyść lady Aubrey. W Edynburgu McLaurin dał się poznać ze złej strony. Pośród służby nikt nigdy nie wątpił w jej niewinność.
Policzki Aubrey nieco się zaróżowiły.
- Kilku służących przemawiało w mojej obronie - szepnęła. - Po rozprawie opiekunka Iaina specjalnie zostawiła niedomknięte drzwi do jego sypialni, abym mogła go zabrać. Strasznie się bałam. Mam nadzieję, że Fergus nie mścił się na niej.
Max uśmiechnął się.
- Myślę, że Fergus miał wtedy co innego na głowie. Nie brakowało mu wrogów. Większość czasu spędzał oglądając się za plecy.
Wszystko, co mówił Max, zaczynało powoli docierać do Aubrey. Wyraźnie spływało z niej całe napięcie.
- Ale co to oznacza? Czy wobec tego sprawa jest zakończona? Tak po prostu?
- Tak po prostu - powiedział łagodnie Max. - Nie ma przeciwko pani żadnych zarzutów. Przeciwnie, panowała atmosfera współczucia… i zażenowania u niektórych urzędników.
- Ale jest jeszcze ten drugi… - zaczęła niezręcznie. - Czy myśli pan, że… To znaczy, widziałam to w pańskich oczach… Chodzi o powód, dla którego pojechał pan do Szkocji…
Giles popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Aubrey, kochanie, o czym ty mówisz?
Max oparł się wygodniej w fotelu, trzymając filiżankę na spodku.
- Mówi o majorze Lorimerze - powiedział cicho. - Bo ta śmierć jest przedmiotem naszego zainteresowania, prawda?
- Dla mnie to żywi są przedmiotem zainteresowania - Giles poruszył się nieswojo.
- Spokojnie. - Max wykonał uspokajający gest ręką. - Tę zagadkę także rozwiązałem.
- W Szkocji? - spytał Giles. - Ciekawe jak. Nic mi nie przychodzi na myśl.
- No właśnie, widzisz, Giles? - Max w zamyśleniu pociągnął łyk kawy. - Wypowiedziałeś kluczowe słowo. Myślenie. To właśnie powinien robić każdy dobry policjant. Niestety, moje umiejętności już przyrdzewiały. Próbowałem to nadrobić czytaniem, badaniem, przesłuchiwaniem, a nie przyszło mi do głowy, żeby logicznie pomyśleć.
- A teraz pomyślałeś?
Ale Max nie patrzył na niego, lecz na Aubrey.
- Moja droga, czy nie sądzi pani, że powinniśmy w końcu wyjaśnić tę nieprzyjemną historię?
Zerwała się na nogi, blada jak śmierć.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
Max chrząknął współczująco.
- Lady Aubrey - odezwał się. - Znakomite plany! Czasem ich realizacja się udaje. Lecz pani miała jedynie plan sklecony na poczekaniu, prawda?
Giles wstał.
- Max, nie pozwolę na to!
Lecz Aubrey już szła w kierunku drzwi.
- Dłużej tego nie zniosę - powiedziała. - Nie mogę. Nie dam rady. - Wyszła, trzaskając drzwiami.
- Niech cię diabli, Max! - rzucił ze złością Giles. - Czy ona jeszcze za mało przeszła? Zostaw ją w spokoju.
Max podszedł do biurka Eliasa i spojrzał przez okno.
- Ona wróci. - Podniósł do ust filiżankę. - Zobaczysz. I jestem bardzo ciekawy, co ze sobą przyniesie.
Rozdział 18
W którym major Lorimer przemawia
Aubrey rzeczywiście wróciła po kilku minutach. Weszła do biblioteki bez pukania. Wyraźnie jeszcze przed chwilą płakała. Miała ze sobą książkę, małą Biblię w czarnej skórzanej oprawie. W środek były wetknięte liczne koperty i papiery. Spojrzała na Gilesa smutno, niemal przepraszająco, w końcu podeszła do biurka, przy którym stał Max. Podała mu jedną z kartek, którą wyjęła z Biblii.
- Niechaj będzie tak, jak pan sobie życzy, lordzie de Vendenheim - powiedziała z rezygnacją. - Niech brzemię tej wiedzy spocznie przez chwilę na pana barkach. Bo moje ramiona są już bardzo zmęczone.
Przestraszony bladością jej twarzy, Giles podszedł i zaprowadził Aubrey do fotela. Usiadła i zaczęła pić letnią kawę, trzymając filiżankę w drżącej dłoni. Giles patrzył, jak Max przebiega błyszczącym wzrokiem po kartce.
- Dio mio! - szepnął.
- O co chodzi? - spytał ostro Giles.
Max spojrzał z żalem na Aubrey i wyciągnął rękę z listem. Giles podszedł do okna, wziął pismo, odwrócił się ku stojącej na biurku lampie. Nawet w jej migotliwym świetle zdecydowany charakter pisma nie budził wątpliwości.
Moja droga Aubrey
Wybacz, że uciekam jak tchórz. Mam nadzieję, że nie zbryzgam dywanu, bo wiem, że nie spoczniesz, dopóki nie doprowadzisz go do porządku. Prawda jest taka, że wolę spalić się w piekle, niż być ciężarem dla Ciebie, Gilesa czy kogokolwiek innego. Umieram w bólu i nic nie pomogą mi mikstury z brązowych butelek Crenshawa. Niech pastor pochowa mnie, kiedy i jak chce. Gdy umrę, będzie mi wszystko jedno, czy nazwą mnie tchórzem. Może Bóg ulituje się nade mną. Może zabierze mnie do Twojego ojca, gdzie powinienem się znaleźć już dawno tema. Dziękuję Ci za wszystko, co próbowałaś zrobić. Życzę szczęścia Tobie i chłopcu.
- Mocny Boże! - Giles zmusił się, żeby przeczytać list jeszcze raz. Potem trzymał go w wyciągniętej ręce, patrząc na Aubrey, która siedziała w drugim końcu biblioteki. Miała zamknięte oczy, splecione dłonie spoczywały na kolanach. Przeniósł wzrok na stojącego obok Maksa.
- Chyba powinienem był się domyślić.
- Ale Aubrey nie chciała, żeby ktokolwiek się domyślił - rzekł cicho Max.
Otworzyła oczy, nagle czyste i szczere.
- Nie sądzę, że zrobił coś złego - powiedziała. - I nie uważam go za tchórza.
Max uniósł brew.
- Przystawienie sobie pistoletu do piersi rzeczywiście wymaga nie lada odwagi.
Giles nie mógł zebrać myśli.
- Ale dlaczego, Aubrey? Dlaczego?
Rzuciła Maksowi jeszcze jedno nieufne spojrzenie.
- Było dokładnie tak, jak on mówi - przyznała. Jej dłonie znowu opanowało drżenie. - Nie miałam żadnego planu. Wpadłam tu i zobaczyłam krew. I list. Spanikowałam. Wiedziałam, że jeśli nic nie zrobię, ludzie zaczną o nim mówić okropne rzeczy. I o całej rodzinie. Nie mogłam tego znieść.
Giles podszedł i stanął przy niej. Ujął jej dłoń.
- Moja kochana.
Lecz ona wciąż patrzyła na fotel stojący przy biurku, wyraźnie ogarnięta wspomnieniem.
- Wiedziałam, że ktoś mógł usłyszeć strzał - szepnęła. - Może nawet ktoś wcześniej wrócił z festynu. Więc zabrałam pistolet i list. Myślałam, że bez tych rzeczy nikt niczego nie udowodni. Wtedy wydawało mi się to sensowne.
- Ale narażałaś się na ogromne ryzyko! - mówił delikatnie Giles. - Co myślałaś?
- Wcale nie myślałam! - podniosła głos o całą oktawę. - Po prostu nie myślałam. Gdybym się zastanowiła, zrozumiałabym, że będzie prowadzone śledztwo. Że padną pytania o moją przeszłość. Nawet przez wzgląd na majora Lorimera nie zaryzykowałabym wyjawienia tajemnicy Iaina. Lecz wtedy, gdy zobaczyłam go martwego, wiedziałam, że nie mogę go narazić na pogardę i litość.
- I bardzo rozsądnie schowała pani jeszcze ten list - mruknął Max.
- Tym razem nie obawiałam się. ze zostanę powieszona za morderstwo - powiedziała pewnym siebie głosem. - Obawiałam się odesłania mnie do Szkocji. Lecz nie mogłam wyjawić prawdy i pozwolić, żeby major został potraktowany przez Kościół jak wyrzutek. Żeby nazywano go tchórzem. Zbyt wiele dla nas zrobił, dla nas wszystkich. Przecież w innych okolicznościach w tym fotelu mógł siedzieć mój ojciec lub jakiś inny odważny żołnierz.
- Tak, masz rację - powiedział cicho Giles. I znowu przypomniał sobie jej elokwencję, gdy wypowiedziała nad trumną wuja słowa: "I jeśli nie giną w boju, wtedy czasami umierają w domu, powolną śmiercią. Nie wolno nam o tym zapominać. Musimy pamiętać, jaki mamy wobec nich dług".
Ona nie zapomniała. Tymczasem większość świata wyrzuciła z pamięci majora Lorimera i poświęcenia, jakie poniósł dla króla i kraju. Lecz Aubrey, osierocona przez wojnę, pamiętała. Zastanawiał się, czy miałby w sobie dość siły, by zachować się tak jak ona.
- A teraz - stwierdził - trzeba wszystko odkręcić.
- Nie! - Wyrzuciła do góry rękę. - Nie można!
- Aubrey - powiedział z wymówką w głosie. - Nie możemy zostawić tego podejrzenia, które wisi nad twoją głową. Próbowałaś. Mój wuj by to docenił.
Mocno zaciskała dłonie.
- Po prawdzie to teraz będzie jeszcze gorzej! - spojrzała błagalnie na Maksa. - Lordzie de Vendenheim, niech pan mu powie. Bardzo proszę.
Max trzymał ręce za plecami, wyraźnie zamyślony, poważny.
- Rozumiem, lady Aubrey, że pozbyła się pani pistoletu?
Zarumieniła się lekko.
- No… chciałam.
Gwałtownie podniósł głowę.
- Co to znaczy: chciałam?
Spojrzała gdzieś w bok.
- Chciałam się go pozbyć jak najszybciej - szepnęła. - Na wypadek, gdyby ktoś wbiegł do biblioteki. Pomyślałam, że wrócę po niego później i wrzucę go do stawu…
- Maledizione! - rzucił ostro Max. - Czy zrobiła to pani?
Przygryzła usta, spoglądając w doi.
- Nie mogłam. I zrobiłam bardzo głupią rzecz. - Jaką?
Wstała i przeszła przez pokój. W głębokim cieniu stał ogromny wazon, wysoka, orientalna urna nieznanego pochodzenia, może był to dzban na wodę. Stał tam zawsze - o ile Giles pamiętał - na rzeźbionym mahoniowym postumencie w ciemnym narożniku biblioteki. Jako mały chłopiec czasami mierzył swój wzrost stając przy wazonie. Gdy wyjeżdżał do szkoły, czubek jego głowy ledwie sięgał górnej krawędzi naczynia.
Aubrey zajrzała do wnętrza.
- Tu go wrzuciłam - powiedziała przepraszająco. Giles i Max z lampą w ręku podeszli bliżej. - Sama nie wiem, co wtedy myślałam. - Wciąż patrzyła do środka. - Szukałam miejsca, gdzie nikomu nie przyszloby do głowy sprawdzać, ale tak się śpieszyłam…
Max nachylił się, przyświecając lampą.
- Na Boga! Nawet gdyby ktoś tu zajrzał, to w środku jest za ciemno, by cokolwiek zobaczyć.
Aubrey złożyła przed sobą dłonie jak skarcona uczennica.
- To było jedyne bezpieczne miejsce, jakie udało mi się znaleźć. Ale potem nie mogłam tam sięgnąć i wyjąć pistoletu. I dobrze, bo nikt go nie znalazł.
- Per fortuna - rzekł Max. tym razem swobodniejszym tonem. - Staw z rybkami byłby o wiele gorszym pomysłem.
Aubrey zmarszczyła czoło.
- Ale pan też nie może go dosięgnąć, milordzie. Nawet pańskie ramie nie jest wystarczająco długie.
Max z uśmiechem odstawił lampę.
- Wyjmę go - powiedział. - Ale Giles musi mi pomóc. Lady Aubrey, niech pani uklęknie i sięgnie do środka, gdy my przechylimy wazon.
Było to rzeczywiście eleganckie rozwiązanie. W środku delikatnego naczynia zagrzechotał metal, ale na szczęście nic nie pękło. Aubrey wsunęła tam ramię.
- Czuję coś zimnego - powiedziała. Kręciła ręką na różne sposoby, aż w końcu udało się jej wydobyć pistolet przez wąski otwór wazonu. Wstała i wyciągnęła broń w kierunku Maksa.
- Doskonale się spisałaś, moja droga - odezwał się Giles.
Mężczyźni bez żadnych kłopotów postawili wazon na miejscu. Max wziął pistolet, po czym podszedł do jednego z okien bezpośrednio nad biurkiem majora Lorimera, zdjął haczyk i otworzył je. Bez słowa wyjaśnienia oparł lufę o metalową ramę okna, wzdłuż której z wyraźną przyjemnością przeciągnął broń. W wyniku tego zabiegu na lufie powstała długa, brzydka rysa. Ku przerażeniu obecnych Max wyrzucił pistolet przez okno w kierunku znajdującego się poniżej ogrodu.
- Co, do licha? - spytał Giles, patrząc, jak broń zatacza luk i niknie w ciemności, lądując gdzieś w krzakach.
Max stał wciąż w tym samym miejscu, wychylając się przez okno, z rękami opartymi na biurku.
- Mam nieodparte przeczucie, że pan Higgins niedługo dokona wielkiego odkrycia w tej sprawie - powiedział.
Giles i Aubrey wymienili pytające spojrzenia.
- Wolno wiedzieć dlaczego?
Max odszedł od okna.
- Każdy głupiec dostrzeże, że pistolet przypadkowo wypalił, gdy major trzymał go w dłoni. Siła eksplozji musiała rzucić broń ponad biurkiem i dalej przez okno, gdzie lufa została uszkodzona o metalową ramę.
- Higgins tego nie łyknie!
- Zostawimy Higginsa panu Kemble - rzekł Max. - Kilka trafnych pytań, parę subtelnych sugestii i ręczę, że Kemble jeszcze przed lunchem doprowadzi Higginsa do poszukiwań na klęczkach w tamtych krzewach.
- Doprawdy? - Giles uśmiechnął się. - Chyba masz duże zaufanie do zdolności dedukcyjnych Higginsa.
- Mam zaufanie do Kemble'a - stwierdził kwaśno Max. - Poza tym to nie jest wcale aż takie naciąganie. W zeszłym roku tak właśnie zginął lord Collup, podczas czyszczenia pistoletu. Wspomniałem o tym Higginsowi w dniu mojego przyjazdu. A więc gdy znajdzie broń, zwrócę uwagę na zadrapanie na lufie. Zaś Kem zauważy, że pasuje ono do rysy na ramie okna. Higgins wyciągnie z tego wniosek, a my publicznie ogłosimy go geniuszem. Potem dowiemy się, że Peel wezwie go do ministerstwa, a ja będę dla niego pracował. - Smutno pokręcił głową.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem, Max. - Giles objął Aubrey ramieniem. - A teraz, kochanie, musisz iść do siebie i odpocząć. To będzie długi dzień. Czeka nas mnóstwo pracy.
Tego wieczoru w sali przeznaczonej dla służby panowała pełna wyczekiwania cisza. Personel Cardow rzadko wzywano na wspólne spotkanie. Teraz wszyscy siedzieli nieruchomo, skoncentrowani, śledząc wzrokiem lorda Walrafena, który chodził tam i z powrotem, jakby specjalnie budując napięcie. W końcu stanął przed nimi i mocno odchrząknął.
- Wiem, że wszyscy zastanawiacie się, po co was tu wezwałem - powiedział. Autorytet jego głosu wypełnił całe pomieszczenie. - Chodzi o wyjaśnienie pewnych starych nieporozumień i zawiadomienie was o kilku zmianach, które wkrótce zajdą w Cardow.
Spojrzał na Maksa i Higginsa, którzy stali za jego plecami. Aubrey obserwowała całą scenę z tylnej części sali. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może nawet lat, czuła się dziwnie spokojna. Nie wiedziała dokładnie, co Giles zamierza obwieścić służbie. Zakładała, że dotyczyło to położenia kresu plotkom o majorze Lorimerze.
- Dziś po południu pan Higgins dokonał wspaniałego i zdumiewającego odkrycia - podjął lord poważnym głosem. - I ponieważ dotyczy ono śmierci mojego wuja, dotyczy też nas wszystkich. Uznałem, że będzie najlepiej, jeśli usłyszycie to z jego własnych ust.
Chrząkając pompatycznie, sędzia pokoju wystąpił na środek. Gdy zaczął mówić, napięcie osiągnęło szczyt. Od czasu do czasu spoglądał na de Venden-heima, jakby w poszukiwaniu weny. Publiczność jak urzeczona kiwała głowami, gdy wyjaśniał pojęcia takie jak trajektoria i balistyka. Gdy podawał kolejne nieznane dotąd fakty, w pomieszczeniu rozlegał się pomruk zdumienia.
- Konkludując - powiedział w końcu Higgins - będę prosił koronera, aby ponownie zebrał przysięgłych w tej sprawie i zrewidował werdykt, zmieniając go na śmierć w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Dziękuję wam wszystkim za współpracę w czasie tego tragicznego i męczącego śledztwa.
Zebrani odetchnęli z ulgą, gdy Higgins usiadł. Wtedy jego miejsce ponownie zajął Giles.
- A teraz chciałbym wyjaśnić jeszcze jedną rzecz - powiedział. - Dotyczy ona mojego wuja i pewnych jego tajemniczych zachowań w ostatnich latach. A także dotyczy pani Montford.
Aubrey z trudem stłumiła okrzyk zdumienia.
Giles patrzył przez salę pełną krzeseł i stołów prosto w oczy Aubrey, jakby kolejne słowa miały być przeznaczone właśnie dla niej.
- W Cardow zajdą zmiany. Mam nadzieję, że bardzo dobre. I chciałbym, aby każde z was zrozumiało, dlaczego tak będzie. Chciałbym też, abyście poznali pewną tajemnicę, której ani mnie, ani panu Higginsowi nie wolno było do tej pory wyjawić.
Oczy wszystkich byty wpatrzone w Walrafena. Jenks wiercił się na krześle, Pevsner rozdziawił szeroko usta.
- Wielu z was zna historię o tym, jak major Lorimer został ranny pod Waterloo. Wiecie też, że żył jedynie z łaski Boga i dzięki pomocy swojego najlepszego przyjaciela, porucznika lorda Kenrossa.
Pokiwali głowami. Słyszeli tę opowieść. Przez chwilę Giles teatralnie chodził po sali.
- Jednak nie wiecie pewnie, że pani Montford jest córką porucznika lorda Kenrossa.
Rozległy się stłumione okrzyki osłupienia. Pevsner wyglądał tak, jakby zaraz miał się udusić. Giles uśmiechnął się do Aubrey.
- Mój wuj ofiarował pani Montford tę posadę tylko po to, żeby ochronić ją i małego Iaina przed straszliwym niebezpieczeństwem. Albowiem Iain wcale nie jest synem pani Montford, lecz jej siostrzeńcem. Ponadto Montford wcale nie jest ich prawdziwym nazwiskiem.
- O rany! - wyrwało się Betsy. Szybko zakryła ręką usta.
Lord spojrzał na nią z uśmiechem.
- Fascynująca historia, prawda. Betsy? Lady Aubrey i jej siostrzeniec musieli się tu ukryć, pod skrzydłami mojego wuja, do czasu zakończenia niezwykle skomplikowanego śledztwa, które prowadziło ministerstwo spraw krajowych.
Lord de Vendenheim i pan Higgins poważnie pokiwali głowami.
- Niezwykle skomplikowane śledztwo - mruknął de Vendenheim. - Bardzo szczegółowe. Okropna tragedia.
- Owszem, sprawa dotyczyła okropnej tragedii - przytaknął Giles. - Ale teraz z radością mogę powiedzieć, że owa tragedia, a było to zabójstwo ojca Iaina, została w końcu wyjaśniona. - Giles przybrał poważną minę, tak jakby przemawiał w Izbie Lordów. - Przestępcy zostali doprowadzeni przed oblicze sprawiedliwości. Naprawiono też ogromną krzywdę, i to częściowo dzięki mojemu wujowi.
- Był z niego niezwykłej odwagi dżentelmen - odezwał się jeden z siedzących w pierwszym rzędzie stajennych.
Giles spojrzał na niego z wdzięcznością.
- To prawda, Jim. Teraz nie mogę powiedzieć o tym nic więcej, lecz w ciągu najbliższych tygodni pewne szczegóły na pewno przenikną gazet. Mogę za to obwieścić najwspanialszą wiadomość: że Iain może teraz wrócić do swojego domu w Szkocji, a także - tu Giles zrobił teatralną pauzę - przyjąć przysługujący mu tytuł i pozycję. Iain Mc Laurin, lord Manders.
Znowu rozległy się pełne zaskoczenia, ciche okrzyki. Służący patrzyli w lewo i w prawo, wymieniając spojrzenia z sąsiadami, zerkali przez ramię na Aubrey.
- O matko, czy to prawda? - Betsy niemal wstała z krzesła. - Biedny mały Iain? To lord?
Aubrey zaczerwieniła się, kiwając głową.
- Ale błagam was, traktujcie go tak samo jak dotąd!
Giles odchrząknął. Wszyscy przenieśli wzrok z powrotem na niego.
- Oczywiście to nie byłoby właściwe, żeby ciotka księcia nadal służyła nam tutaj za gospodynię - powiedział.
Betsy przygarbiła się, Jenks uniósł brwi.
- Jednakże - mówił dalej Giles - poprosiłem ją, aby została tutaj w zupełnie innej roli. Aby została jako moja żona. Pani na Cardow.
Rozległy się szepty. Pevsner wyglądał tak, jakby miał lada chwila zemdleć i spaść z krzesła. Siedzący z przodu Jim roześmiał się w głos.
- Milordzie, co znaczy: poprosiłem? - spytał wesoło. - Czy jeszcze nie dała odpowiedzi?
Giles posmutniał.
- Jeszcze nie, Jim. Prosiłem ją o to od paru tygodni. I zaczynam pogrążać się w rozpaczy.
Betsy wybuchła śmiechem.
- Już ja się zajmę panią, milordzie - powiedziała z pogróżką w głosie. - Proszę przekazać swoje kłopoty w ręce Betsy.
- Świetny pomysł - rzekł lord, unosząc ręce, jakby dawał wszystkim znak, aby powstali. - A teraz, zdaje się, że mamy trochę sherry i wspaniały biszkopt z owocami, który zrobiła pani Jenks. Dacie się skusić?
- Ja się dam - powiedział stajenny Jim.
Lord Walrafen uśmiechnął się do wszystkich.
- Znakomicie! W takim razie zapraszam was do wspólnego toastu. Jeśli nawet nie za moje zaręczyny, to może przynajmniej za moje piękne nadzieje.
Epilog
W którym ktoś musi wypić piwo, którego sam nawarzył
Wieczór corocznego balu charytatywnego, wydawanego przez lorda Walrafena, dla jego gospodyni zdawał się nie mieć końca. Aubrey pragnęła być sama tylko z mężem. Zamiast tego musiała stać przy wejściu jego domu w Mayfair, całując w policzki i ściskając dłonie, gdy ostatni goście wychodzili po schodach.
Przy Hill Street nocny stróż ogłaszał godzinę trzecią, powoli mijając stojące z pospuszczanymi łbami konie, które stały na chodniku aż po Berkley Square. Zaproszenie na bal lorda Walrafena od dawna było jednym z najbardziej prestiżowych zaproszeń sezonu, a w tym roku stało się jeszcze bardziej poszukiwane ze względu na pogłoski i przeróżne spekulacje. I to o człowieku, który zwykle nie był przedmiotem plotek.
Lecz cała ta paplanina wcale nie zaszkodziła jego karierze. Aubrey sama to przyznała, wymieniając uścisk dłoni z panem Peelem i zapraszając go do środka. W rzeczy samej heroiczne czyny wuja Gilesa stawały się coraz bardziej bohaterskie przy każdym kolejnym opowiadaniu jego historii. Część tej chwały spłynęła na Gilesa. Zanim jeszcze skończyli opowiadać o tym, jak to major Lorimer dzielnie ochraniał Aubrey i Iaina przed tym podłym mordercą, przyjaciele Gilesa uświetnili jego reputację jako prawego człowieka.
Obywatele miasteczka Waha len zamówili marmurowy pomnik ku czci majora Lorimera, który stanął na terenie zieleni. W Edynburgu Sędzia Najwyższy Szkocji przybył na ślub Aubrey, pełen szacunku i poważania. Giles oczywiście zaprosił wszystkich wpływowych mieszkańców miasta. Nikt nie ośmielił się odmówić.
Nagle tuż obok Aubrey usłyszała delikatne chrząknięcie i od razu wróciła do rzeczywistości. Odwróciła się z pięknym uśmiechem.
- Dobry wieczór, moja droga - powiedziała niska, dostojna kobieta. Pocałowała Aubrey mocno w oba policzki, potrząsając piórami wpiętymi w turban. - Dziękuję za zaproszenie.
- To dla mnie prawdziwa przyjemność, lady Kirton.
I rzeczywiście, była to wielka radość. Lady Karton była szczególną przyjaciółką jej męża, a także ciotką lorda de Vendenheima lub też inną jego bliską krewną. Życzliwa dama wzięła Aubrey pod swoje skrzydła, gdy tylko przybyli do Londynu. Razem z Cecilią ciągały Aubrey po Bond Street i przynajmniej do połowy domów w Mayfair.
- Urządziłaś wspaniały bal, moja droga - podjęła lady Kirton głośnym, niemal scenicznym głosem. - O wiele lepszy od tych, które Giles organizował samodzielnie! Jakie to szczęście, że w końcu się ożenił. Ale wciąż nie mogę się pogodzić z tym, że nie byłam na waszym ślubie. Towarzyskie wydarzenie roku!
Aubrey skinęła na lokaja, żeby przyniósł szal lady Kirton.
- Żałuję, że nie mogła pani być z nami. Mąż nalegał, żebyśmy wzięli ślub w Edynburgu.
Lady Kirton wzięła Aubrey pod łokieć ze zdumiewającą siłą, odciągając ją nieco na bok.
- I bardzo dobrze zrobił, drogie dziecko! - szepnęła. Glos jej spoważniał. - Zawsze musisz ufać jego politycznym instynktom.
- Politycznym instynktom?
- Oczywiście! W Londynie to się liczy najbardziej. I cieszę się, że zaczęłaś tutejsze życie w taki sposób, w jaki zamierzasz je kontynuować. Wróciłaś do Edynburga triumfalnie, moja droga, a teraz rzucasz cały Londyn na kolana. Dla Gilesa będziesz najcenniejszym skarbem. Już to czuję.
- Jest pani bardzo miła.
Lady Kirton odwróciła się, aby lokaj mógł nakryć szalem jej ramiona.
- Pamiętaj, że w przyszłym tygodniu urządzam wieczorek na twoją cześć - znowu mówiła mocniejszym głosem. - Zaś w następny piątek odbędzie się bal u brata Ceeilii. Potem przyjęcie ogrodowe u pani Gastelli. Moja droga, wkrótce zapraszanie cię będzie ostatnim krzykiem mody. Już ja i Cccilia tego dopilnujemy.
Wtem zjawił się Giles i objął Aubrey ramieniem.
- Ona już jest ostatnim krzykiem mody w pewnych kręgach - powiedział, unosząc do ust drugą ręką dłoń lady Kirton. - Na przykład w moich. A teraz, idź sobie, Isabel. Nowo zaślubiony małżonek ma ciekawsze rzeczy do roboty niż zawracanie głowy gościom.
Lady Kirton niezbyt delikatnie poklepała go lorgnon po dłoni.
- Bezczelny smarkacz! - powiedziała i ruszyła na dół po schodach. Kolejnych dwadzieścia kilkoro gości poszło jej śladem. Przyległa sala balowa już opustoszała.
W tym momencie Aubrey poczuła na łokciu czyjąś chłodną dłoń. Odwróciła się i ujrzała Delacourta.
- Świetnie się spisałaś, moja droga - powiedział. - Bardzo ożywiłaś ten potwornie nudny sezon. I pozwolę sobie wyrazić zdanie, że naprawdę cudownie wyglądasz w tej sukni. Jaki to kolor? Chyba pawi?
- I to mówi człowiek, który wie wszystko o pawiach - mruknął Giles.
Aubrey zaśmiała się.
- Możesz to sobie nazywać, jak tylko chcesz, milordzie.
- A więc pawi. - Delacourt nachylił się bliżej, mrugając konspiracyjnie. - Skoro już nie potrzebujesz tamtej szarej serży, czy mógłbym ją zabrać dla wuja Nigela?
- Jak to: nie potrzebuję?
- Poddaj się z wdziękiem, Davidzie - poradził mu Giles. - Pamiętaj, że ona jest Szkotką. Będzie szorować podłogi w tej sukni, aż poobciera sobie kolana.
Delacourt przyłożył czubki palców do swojej piersi, udając wzburzenie.
- Chyba żartujesz? Milady szoruje podłogi?
Aubrey patrzyła na nich zdziwiona.
- Przecież nie robię tego sama - zaprotestowała. - W przeszłości było podobnie, chyba że służba…
- Sprawa wygląda tak - przerwał jej Giles. - W tym tygodniu przyłapałem ją co najmniej sześć razy, gdy zaglądała pod łóżka i wodziła palcami po meblach.
Aubrey wyglądała na obrażoną.
- Przecież niektóre kobiety, nawet te zamożne, same prowadzą swoje domy! - powiedziała. - Co w tym złego? Muszę robić coś pożytecznego. I chcę tego, zwłaszcza w Cardow.
Delacourt uniósł ramię.
- Na razie jesteś uziemiona przy Hill Street do końca sesji parlamentu. Więc może ja znajdę dla ciebie jakieś zajęcie? Pogratulujcie nam, przyjaciele. Cecilia znowu jest w błogosławionym stanie i szuka kogoś, kto na kilka miesięcy zajmie jej miejsce w Stowarzyszeniu Nazareńskim.
- I to miałabym być ja? - spytała Aubrey, mile połechtana. - Nie mam żadnego doświadczenia w działalności charytatywnej.
- Nonsens, moja droga - stwierdził Delacourt. - Jesteś urodzoną organizatorką. Zresztą lady Kirton sama sobie nie poradzi. Kilka tygodni w tym piekielnym miejscu uczyni z ciebie prawdziwy wzór do naśladowania dla całego Londynu. Wiem coś o tym.
- Wiesz coś o tym?
Uśmiechnął się słabo.
- Niemal utraciłem reputację - stwierdził. - A oto i moja ukochana. Właśnie wychodzi z sali balowej.
Kwadrans później Aubrey zsunęła palcami pantofle i odrzuciła je w kierunku garderoby. Giles zdjął surdut i kamizelkę, stając przed Aubrey w samej koszuli, co stanowiło naprawdę piękny widok.
- Oj, moje stopy - powiedziała. Zsunęła pończochy i rzuciła je w bok. - Cieszę się, że już po balu. Mam nadzieję, kochany, że byłeś ze mnie dumny.
- Aubrey, ty nie musisz w ogóle niczego robić, abym był z ciebie dumny. - Uniósł brwi i spojrzał na nią z góry. - Zawsze jestem z ciebie dumny. A wiesz, co najbardziej mnie cieszy?
Podeszła bliżej i zaczęła odwiązywać mu krawat.
- Cieszy cię, że jestem beznadziejnie zauroczona twoją męską urodą?
- No tak, to też - roześmiał się. - Ale prawdę mówiąc, myślałem o Cardow. O tym, jak pięknie wyglądałaś, gdy po raz pierwszy cię tam ujrzałem. Byłaś częścią tego miejsca. Rozumiem, jak bardzo kochasz zamek i mam zamiar tam z tobą wrócić, kiedy to tylko będzie możliwe.
Aubrey upuściła krawat na podłogę.
- Obiecujesz?
- Klnę się na mój honor. - Pocałował ją w czubek nosa. - Naprawdę chcę tam wrócić, Aubrey. Chcę, aby Iain tam dorastał. I naprawdę tęsknię do tego miejsca. Czy wiesz, jakie to cudowne uczucie? Pomyślałem też, jak bardzo się cieszę, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem i że nie ma już wątpliwości, iż klątwa zamku Cardow została przełamana.
Objęła go w pasie, przytulając policzek do koszuli.
- Chodzi ci o tę głupią legendę, że żadna panna młoda nie może być tam szczęśliwa?
Całował ją w szyję, co zupełnie nie pozwalało jej skupić myśli.
- O to też - mruknął, muskając ustami jej skórę.
- Według mnie - powiedziała z wysiłkiem - nie została jedynie przełamana, lecz rozbita w drobny maczek. Kocham i ciebie, i Cardow. Jestem bardzo szczęśliwą panną młodą i czuję się tam szczęśliwsza niż gdziekolwiek indziej. Ja też tęsknię do zamku.
- Tak jak ja do ciebie - odparł, rozogniony. - Gdziekolwiek będziesz, Aubrey, tam będzie mój dom.
Ogarnęła ją fala pożądania, głęboka i gwałtowna.
- Naprawdę?
- O tak - powiedział cicho, odsuwając się odrobinę. - Delacourt miał rację. Pawi to rzeczywiście twój kolor.
- Tak? - Zatrzepotała rzęsami. - Wczoraj twierdziłeś, że mój kolor to szmaragdowy.
- Jestem politykiem. - W oczach Gilesa powoli rozpalała się żądza. - Ledwie wczoraj lord Grey oskarżył mnie o to, że zawsze mówię to, co pomaga mi osiągnąć zamierzony cel.
- Tak powiedział? Obrzydliwe.
- No cóż, tacy są wigowie. - Wzruszył ramionami. - A właśnie, kochanie, czy mówiłem ci już, jak bardzo podobają mi się twoje perły?
Niepewnie dotknęła ozdobnej obroży.
- Te perły?
Pokiwał głową, spuszczając powieki.
- Pamiętam pierwszy raz, kiedy je zobaczyłem - szepnął, jedną ręką sięgając do guzików na plecach niebieskiej sukni balowej. - I pamiętam, że mimo całego cierpienia pomyślałem wtedy, jak pięknie te perły wyglądałyby na tle twej nagiej skóry.
- I wyglądają?
- Tak, niezwykle pięknie - powiedział, po czym zamilkł na mgnienie oka. - O ile dobrze widzę.
Popatrzyła na niego trochę zdezorientowana.
- Czy potrzebujesz więcej świec?
Poczuła, jak rozpiął następny guzik.
- Nie, kochana. - Zbliżył do niej usta. - Tylko… trochę więcej nagiej skóry.
1 William Szekspir. Sonet 116. przekład: Maciej Słomczyński (przypis tłumacza).