Carlyle Liz MacLachlan鷐ily Jeden ma墓鈥歽 grzeszek


Prolog

Mecz bokserski

Tego dnia w skwarne wrze艣niowe popo艂udnie sir Atasdair MacLachlan poni贸s艂 to, co jego babka Mac-Grcgor obiecywa艂a mu ju偶 od prawie trzydziestu lat -a mianowicie zas艂u偶one konsekwencje swoich czy­n贸w. Babcia powtarza艂a to wielokrotnie, ale on nigdy nie traktowa艂 jej s艂贸w powa偶nie. Do uko艅czenia 贸smego roku 偶ycia s膮dzi艂, 偶e staruszka mamrocze co艣 o spadku, gdy偶 zawsze my艣la艂a o pieni膮dzach. Tak wi臋c traktowa艂 to jak jej kolejne powiedzonko, takie jak „na kolacje z diab艂em przynie艣 d艂uga 艂y偶k臋'' i jej ulubione „pr贸偶no艣膰 gubi cz艂owieka, a pycha..."

C贸偶, nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, co takiego po­woduje pycha, ani nie mia艂 ochoty si臋 nad tym zasta­nawia膰, poniewa偶 tego wyj膮tkowo gor膮cego popo艂u­dnia mia艂 my艣li zaprz膮tni臋te czym艣 zupe艂nie innym -Rozkosz膮, czyli Bliss - gdy偶 takie imi臋 nosi艂a 偶o­na wiejskiego kowala. Gdy rozleg艂 si臋 odg艂os pierw­szego wystrza艂u, wydawa艂o si臋, 偶e przepowiednia babki si臋 spe艂ni.

- A niech mnie! - wrzasn臋艂a Bliss, odpychaj膮c AJa.sdaira. - To m贸j stary!

Zapl膮tany w spodnie A艂asdair przetoczy艂 si臋 na wi膮zce s艂omy i usiad艂. Wypluwaj膮c z ust kurz, szu­ka艂 rozpaczliwie paska.

- Dobra, Bliss, wiem, 偶e tam jeste艣! - ponury glos kowala ni贸s艂 si臋 echem po rozleg艂ej stajni. - Wy艂a藕 razem z tym swoim przekl臋tym Szkotem.

- Rany, znowu - mrukn臋艂a Bliss zm臋czonym g艂osem. Zd膮偶y艂a ju偶 podci膮gn膮膰 pantalony i w艂a艣nie poprawia­艂a sp贸dnic臋. - Do tej pory zawsze mi si臋 udawa艂o go ja­ko艣 okpi膰, ale ty lepiej zwiewaj gdzie pieprz ro艣nie. Mnie nie zrobi krzywdy, ale ciebie ani chybi ukatrupi.

Pospiesznie wci膮gaj膮c r臋kawy koszuli. Alasdair pokaza艂 z臋by w u艣miechu.

- B臋dziesz po mnie p艂aka膰, najdro偶sza?

Bliss wzruszy艂a ramionami. Ma艂a szkoda, kr贸tki 偶ai. Ale Alasdair tylko si臋 tym chlubi艂. Drzwiczki dziel膮ce boksy zamyka艂y si臋 po kolei z nieuchronn膮 ostateczno艣ci膮.

- Chod藕 tu, skurczybyku - wrzasn膮艂 kowal. - St膮d nie ma innego wyj艣cia, nie uda ci si臋 wymkn膮膰!

Alasdair cmokn膮艂 Biiss w policzek i podci膮gn膮艂 si臋 do po艂owy 艣cianki dziel膮cej boksy.

- Pa, moja s艂odka - powiedzia艂, mrugaj膮c filuter­nie. - By艂a艣 tego warta.

Bliss rzuci艂a mu cyniczne spojrzenie i zatrzasn臋艂a drzwiczki, a Alasdair podci膮gn膮艂 si臋 zgrabnie wy偶ej i wskoczy艂 do s膮siedniego boksu.

- Zg艂upia艂e艣 do reszty, Will? - zaskrzecza艂a te­atralnie Bliss. - Od艂贸偶 ten pistolet, zanim si臋 zabi­jesz. Nie wolno mi si臋 zdrzemn膮膰? Ca艂y dzie艅 bie­gam /, g贸ry na d贸艂 z wod膮 i piwem jak jaka艣 s艂u偶膮ca.

- Chyba wiem, kogo tu obs艂ugiwa艂a艣, panienko. -Gro藕ny g艂os dochodzi艂 teraz z bard/o bliska. - I gdzie on si臋 podzia艂? - Przysi臋gam na Boga, 偶e tym razem go zabij臋.

Alasdair uchyli! drzwi i wyjrza艂. Chryste Jezu. Sam nie byt u艂omkiem, ale m膮偶 Bliss z wyszczerzonymi 偶贸艂tymi z臋bami wygl膮da艂 jak rozjuszony baw贸艂.

Od pasa w g贸r臋 nie mia艂 na sobie nic poza usmolo­nym fartuchem. K臋pki czarnych w艂os贸w pokrywa艂y je­go szerokie bary, spocony tors, a nawet plecy. W jed­nej r臋ce 艣ciska艂 gro藕nie kos臋, a w drugiej zardzewia艂y pistolet, kt贸rego bli藕niak wystawa艂 zza paska od spodni.

Dwa pistolety. Jeden strza艂.

A niech to. Alasdair zda艂 艣piewaj膮co egzamin z matematyki na uniwersytecie w St, Andrews i szyb­ko obliczy艂 swoje szans臋. Rezultat zupe艂nie go nie zachwyci艂, ale zanadto kocha艂 偶ycie, 偶eby si臋 podda膰 bez walki.

Bliss zmoczy艂a r膮bek fartuszka i wytar艂a sadze z twarzy rozsierdzonego olbrzyma.

- Cicho, Will - szepn臋艂a. - Nie ma tu nikogo po­za mn膮, naprawd臋.

Alasdair uchyli艂 drzwiczki nieco szerzej i zobaczy艂, jak Bliss bierze m臋偶a pod r臋k臋 i ci膮gnie w stron臋 wyj­艣cia. Odczekaj chwil臋 i na palcach wyszed艂 z boksu. Niestety, nast膮pi艂 na grabie i dwumetrowy d臋bowy trzonek r膮bn膮艂 go prosto mi臋dzy oczy. Alasdair zakl膮艂 szpetnie i rymn膮艂 jak d艂ugi na ziemi臋.

- Jeste艣, bratku! - rykn膮艂 kowal. - Wracaj, ty par­szywy kundlu!

Alasdair by艂 mocno zamroczony, ale nie straci艂 przytomno艣ci. Kowal wyrwa艂 si臋 偶onie i ruszy! z po­wrotem w stron臋 boks贸w. Alasdair kopn膮! grabie, zrobi艂 unik w lewo i przemkn膮艂 jak strza艂a obok roz­sierdzonego draba. Kowal rykn膮艂 jak ranny byk i od­wr贸ci艂 si臋, ale by艂o ju偶 za p贸藕no.

Alasdair wypad艂 prosto w o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce, do­k艂adnie w chwili, gdy z po艂o偶onej w dolinie 艂膮ki do-

tar艂 do niego ryk t艂umu. Nielegalny, ale bardzo po­pularny mecz bokserski przywi贸d艂 po艂ow臋 londy艅­skich rzezimieszk贸w do ma艂ej wioski w Surrey. Za­krwawiony arystokrata uciekaj膮cy przed kowalem uzbrojonym w kos臋 stanowi艂 nie lada widok.

Alasdair s艂ysza艂 wyra藕nie ci臋偶kie kroki kowala bie­gn膮cego za nim w d贸艂 wzg贸rza. Kowal sapa艂 z wysi艂­ku. Alasdair oceni艂 sytuacj臋. Ust臋powa艂 przeciwni­kowi si艂膮, ale m贸g艂 nadrobi膰 to szybko艣ci膮 i sprytem. Niemniej jednak stary Will mia艂 na艂adowan膮 strzel­b臋 i s艂uszny pow贸d do gniewu. Pan B贸g na pewno nie sta艂 po stronic amatora wdzi臋k贸w 偶ony kowala.

Alasdair dobiegi do st贸p wzg贸rza i zacz膮艂 si臋 prze­myka膰 pomi臋dzy zaparkowanymi tam powozami. Kowal nie biega艂 najlepiej, wi臋c bardzo szybko pozo­sta艂 w tyle. Alasdair okr膮偶y艂 p贸艂 艂膮ki, miotaj膮c si臋 mi臋dzy powozami i rozpaczliwie przeszukuj膮c wzro­kiem morze twarzy. Zapachy wilgotnej trawy, rozla­nego piwa i 艣wie偶ego gnoju zla艂y si臋 w nieprzyjemny kwa艣ny wyziew.

Teraz dochodzi艂y do niego ju偶 wyra藕nie wrzaski t艂umu, przerywane od czasu do czasu uderzeniem cia艂a o cia艂o. Jeden z bokser贸w przewr贸ci艂 si臋, t艂um zn贸w zacz膮艂 rycze膰 z uciechy i w tej samej chwili Alasdair zobaczy艂, jak przez t艂um przepycha si臋 jego brat z kuflem piwa w r臋ku. Za nim bieg艂 Ouin.

Spotkali si臋 obok wielkiego staro艣wieckiego po­wozu.

- Co si臋, u diab艂a, sta艂o? - spyta艂, gdy znale藕li si臋 ju偶 poza zasi臋giem wzroku gapi贸w.

- I co to za goliat ci臋 goni? - spyta艂 Ouin. - Musia艂 ci臋 nie藕le zdzieli膰 mi臋dzy oczy.

Alasdair opar艂 si臋 o pow贸z, by z艂apa膰 oddech.

- Powiedzmy po prostu, 偶e czas si臋 st膮d ulotni膰. I to natychmiast.

- Ulotni膰? - spyta艂 z niedowierzaniem Quin. - Po­stawi艂em na t臋 walk臋 dwadzie艣cia funt贸w.

Merrick spowa偶nia艂.

- Dlaczego? Co si臋 sta艂o?

- Znowu jaka艣 sp贸dniczka! -j臋kn膮艂 Quin. - Nie mo­g艂e艣 tym razem przyprawi膰 rog贸w komu艣 mniejszemu?

Alasdair oderwa艂 plecy od 艣ciany powozu, wpatru­j膮c si臋 w 艂膮k臋. Merrick chwyci艂 go mocno za rami臋.

- Nie! Nie zrobi艂e艣 tego! Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- To by艂a Biiss, ta dziewczyna, kt贸ra roznosi艂a piwo. - Wygl膮da艂a tak, jakby musia艂a si臋 na chwil臋 po艂o偶y膰. Z mojej strony to by艂 tylko taki humanitarny akt.

- A niech ci臋, Alasdair! - wykrzykn膮艂 jego brat. -A ja mia艂em na tyle rozumu, 偶eby nie...

Cicho! - przerwa艂 Quin, odrzucaj膮c kufel. On tu idzie.

Zwaliste, spocone, pomrukuj膮ce cielsko zbli偶a艂o si臋 nieuchronnie w ich kierunku od strony 艂膮ki, wy­machuj膮c strzelb膮 i kos膮, kt贸ra b艂yszcza艂a z艂owr贸偶b­nie w s艂o艅cu.

- Lepiej wiejmy - mrukn膮艂 Alasdair.

- Nigdzie si臋 st膮d nie ruszam - powiedzia艂 zimno Merrick. - Poza tym zostawi艂em pow贸z w King's Arms.

- On ma jeszcze jeden nab贸j - ostrzeg艂 Alasdair. -Ja mo偶e sobie nawet na to zas艂u偶y艂em, ale czy na­prawd臋 chcesz, 偶eby ten wsiowy g艂upek zabi艂 przy­padkowego przechodnia?

- Najpierw trzeba prze偶y膰, a walczy膰 b臋dziemy p贸藕niej - powiedzia艂 Quin.

- Do diab艂a z wami - warkn膮艂 Merrick.

Ca艂a tr贸jka pobieg艂a w stron臋 艣cie偶ki wij膮cej si臋 wok贸艂 szczytu wzg贸rza i skr臋caj膮cej na ty艂y wioski. By艂o tam mn贸stwo ludzi spaceruj膮cych lub kupuj膮­cych placki i piwo od chytrych sprzedawc贸w, kt贸rzy

porozstawiali tam swoje namioty. Na miejsce przyby­li te偶 w臋drowni handlarze i Cyganie z ca艂ym asorty­mentem zabawek, napar贸w i talizman贸w. Z wioski w g贸rze dochodzi艂y skoczne d藕wi臋ki skrzypiec.

Ouin przepycha艂 si臋 przez stopniowo rzedn膮cy t艂um, za nim szed艂 Alasdair i jego brat. Przed kolej­nym skr臋tem Ouin uskoczy! z drogi m臋偶czy藕nie z be­czu艂k膮 na ramieniu. Merrick pod膮偶y艂 w jego 艣lady. Alasdair potr膮ci艂 m臋偶czyzn臋 w 艂okie膰. Handlarz po­tkn膮艂 si臋, zakl膮艂 i upu艣ci艂 beczu艂k臋, kt贸ra potoczy艂a si臋 z hukiem w d贸艂 艣cie偶ki.

- Co za zr臋czno艣膰! - sykn膮艂 jadowicie Merrick. Alasdair popatrzy艂 w d贸艂 wzg贸rza i dostrzeg艂, 偶e

kowal zaczyna ich dogania膰. Nie dalej jak metr przed nim beczu艂ka p臋k艂a i trysn臋艂a z niej fontan­na spienionego piwa. Jej w艂a艣ciciel najwyra藕niej po­stanowi艂 p贸j艣膰 w sukurs kowalowi i do艂膮czy艂 do po­艣cigu.

Za nast臋pnym zakr臋tem zamajaczy艂 w贸z pomalo­wany na r贸偶ne odcienie zieleni. Obok stat namiot z poplamionego p艂贸tna w krat臋. Ouin zeskoczy艂 ze 艣cie偶ki i uchyli艂 plandek臋,

- Szybko! - rzuci艂. - Tutaj!

Merrick zanurkowa艂 w mrok. Alasdair bez waha­nia poszed艂 w jego 艣lady. Przez chwil臋 s艂ycha膰 by艂o tylko ich urywane oddechy. Oczy Alasdaira przyzwy­czaja艂y si臋 wci膮偶 do ciemno艣ci, gdy nagle ode/wal si臋 g艂os.

- Rzu膰 grosika, Angliku.

Przy rozklekotanym stoliku siedzia艂a Cyganka, wy­ci膮gaj膮c szczup艂膮 d艂o艅 z d艂ugimi palcami.

- Nie jestem Anglikiem - rzuci艂 bez 偶adnego szczeg贸lnego powodu.

Otaksowa艂a go wzrokiem jak konia na padoku.

- To nie do ko艅ca prawda - odpar艂a.

Alasdair by! w istocie po mieczu w jednej czwartej Anglikiem. Poczu艂 niewyt艂umaczalny niepok贸j.

- Rzu膰 grosika - powt贸rzy艂a, strzelaj膮c elegancki­mi palcami. - A mo偶e wola艂by艣 wyj艣膰? To nie schro­nisko, tu si臋 robi pieni膮dze.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, zap艂a膰 jej - nakaza艂 Merrick, wygl膮daj膮c z namiotu. Kawa艂ek dalej kowal prowa­dzi艂 o偶ywion膮 dysput臋 z m臋偶czyzn膮 od beczki - naj­wyra藕niej omawiali taktyk臋. Alasdair si臋gn膮艂 do kie­szeni p艂aszcza, wyj膮艂 portmonetk臋 i po艂o偶y艂 monet臋 na d艂oni kobiety.

- Trzy - warkn臋艂a, z irytacj膮 strzelaj膮c palcami. -Po jednej za ka偶dego.

Alasdair zn贸w si臋gn膮艂 do portmonetki.

- Siadajcie - rozkaza艂a. - Wszyscy trzej. Ci g艂upcy za wami nie przyjd膮. Nie o艣miel膮 si臋.

Quin i Merrick wlepili w ni膮 zdumiony wzrok. Unios艂a rami臋 i kaskada czarnych l艣ni膮cych w艂o­s贸w zas艂oni艂a jej twarz.

- No co? - spyta艂a wyzywaj膮co. - Macie inne wyj艣cie?

Ouin, zdecydowanie najpos艂uszniejszy z ca艂ej tr贸j­ki, przysun膮艂 sobie sto艂ek na trzech nogach i wykona艂 polecenie Cyganki.

- R贸b, co ona ka偶e, Merrick - powiedzia艂. - Na ra­zie nic nam innego nie pozosta艂o.

Merrick podszed艂 do stolika i przeszy艂 Alasdaira morderczym spojrzeniem.

- Daj mi r臋k臋 - za偶膮da艂a.

Alasdair pos艂usznie wyci膮gn膮艂 d艂o艅. Cyganka przytrzyma艂a j膮 przez chwil臋, a potem, jakby rozja­艣niaj膮c obraz, potar艂a kciukiem linie papilarne. W namiocie poczuli si臋 bezpieczni. Kobieta przysu­n臋艂a bli偶ej lamp臋 i podkr臋ci艂a knot, wype艂niaj膮c na­miot 偶贸艂tawym 艣wiat艂em. Alasdair zauwa偶y艂 nagle, 偶e jest niezwykle pi臋kn膮 kobiet膮.

- Masz jakie艣 nazwisko, Angliku? - mrukn臋艂a, wci膮偶 wpatruj膮*, si臋 w jego d艂o艅.

- MacLachlan.

- MacLachlan... - powt贸rzy艂a. - My艣l臋, MacLa­chlan, 偶e jeste艣 z艂ym cz艂owiekiem.

Alasdair cofn膮艂 si臋.

- Ale偶 sk膮d! - zaprotestowa艂. - Ca艂kiem porz膮dny ze mnie ch艂op. Zapytaj zreszt膮, czy mam jakich艣 wro­g贸w.

Oderwa艂a wzrok od jego d艂oni i unios艂a kruczo­czarn膮 brew.

- A tamci na zewn膮trz, czy to twoi przyjaciele? Alasdair poczu艂, 偶e oblewa si臋 rumie艅cem.

- Nieporozumienie - wyj膮ka艂. - Tak si臋 czasem zdarza.

Zmarszczy艂a brwi.

- S膮 r贸偶ne rodzaje z艂a - powiedzia艂a niskim, gar­d艂owym g艂osem. - A ty pope艂ni艂e艣 wiele grzech贸w.

- Co, teraz zmieniasz si臋 w ksi臋dza? - tym razem to on zdoby艂 si臋 na ironi臋. - Dobrze, zgrzeszy艂em. Przepowiedz mi przysz艂o艣膰, moja pi臋kna, i miejmy to wreszcie za sob膮.

Cyganka odsun臋艂a jednak jego d艂o艅 i si臋gn臋艂a po r臋­k臋 Merricka. Widz膮c, jak m臋偶czyzna mru偶y ze z艂o艣ci膮 oczy, zawaha艂a si臋. Z twarz膮 w bliznach i zimnym spoj­rzeniem b艂臋kitnych oczu brat Alasdaira nie wygl膮da艂 przyja藕nie. W ko艅cu jednak uleg艂 zakusom Cyganki.

Przesun臋艂a kciukiem po nier贸wno艣ciach jego d艂oni.

- Jeszcze jeden MacLachlan - mrukn臋艂a. - Diabelny szcz臋艣ciarz z diabelskim spojrzeniem.

Mcrrick roze艣mia艂 si臋 ochryple.

- Podw贸jnie przekl臋ty, prawda? Skin臋艂a wolno g艂ow膮.

- Widz臋 to tutaj - dotkn臋艂a plamki pod jego pal­cem wskazuj膮cym. - I tu - musn臋艂a sarn 艣rodek jego

d艂oni. Zwykle opanowany Merrick a偶 si臋 wzdrygn膮艂 pod wp艂ywem tego dotyku.

- Masz talent tw贸rczy - orzek艂a kr贸tko. - Jeste艣 artyst膮.

Merrick zawaha艂 si臋. - W pewnym sensie tak -zgodzi! si臋 po chwili.

- I tak jak wiciu artyst贸w grzeszysz pych膮 - ci膮gn臋­艂a. - Osi膮gn膮艂e艣 wiele sukces贸w, ale nic zazna艂e艣 szcz臋艣cia. Stwardnia艂e艣 od nadmiernej dumy i gory­czy w sercu.

- Tak膮 mam przed sob膮 przysz艂o艣膰? - spyta艂 cy­nicznie Merrick.

Popatrzy艂a na niego otwarcie i skin臋艂a g艂ow膮.

- Prawie na pewno. - A ju偶 z pewno艣ci膮 taka by艂a twoja przesz艂o艣膰. - Odepchn臋艂a jego r臋k臋 i si臋gn臋艂a po d艂o艅 Ouina.

- Grzeszy艂em nieraz - przyzna艂 Quin. - Na wszyst­kie moje grzechy nie starczy nawet miejsca na d艂oni.

Pochyli艂a si臋 nad jego r臋k膮 i uciszy艂a go psykni臋ciem.

- Jeste艣 impulsywny - powiedzia艂a. - Dzia艂asz gwa艂townie. Najpierw robisz, potem my艣lisz.

Ouin za艣mia艂 si臋 nerwowo.

- Chyba si臋 nie mylisz.

- 1 zap艂acisz za to - ostrzeg艂a Cyganka. Ouin milcza艂 przez chwil臋.

- Wydaje mi si臋, 偶e ju偶 zap艂aci艂em - odrzek艂 w ko艅cu.

- Zap艂acisz raz jeszcze - powiedzia艂a spokojnie. -1 to w najgorszy mo偶liwy spos贸b, je偶eli nie naprawisz wyrz膮dzonego z艂a.

- Kt贸rego z艂a? - za艣mia艂 si臋 nerwowo. - Usta jest d艂uga.

Spotkali si臋 wzrokiem.

- Przecie偶 wiesz - odpada. - Dobrze wiesz. Ouin kr臋ci艂 si臋 nerwowo na sto艂ku.

- Nie jestem pewien.

Cyganka wzruszy艂a ramionami i przesun臋艂a pal­cem wskazuj膮cym po jego kciuku.

- Ponios艂e艣 ostatnio wielk膮 strat臋.

- M贸j ojciec... zmar艂.

- Ach tak. - Jak si臋 nazywasz?

- Quin - odpar艂. - Quinten Hewitt czy raczej Wynwood. Lord Wynwood.

Zn贸w mrukn臋艂a co艣 pod nosem.

- Wy, Anglicy, macie tyle imion - mrukn臋艂a, opusz­czaj膮c jego d艂o艅, jakby si臋 nagle zm臋czy艂a. - A teraz id藕cie st膮d. Wszyscy. Wracajcie do powozu i jed藕cie. Nie uda mi si臋 was powstrzyma膰 przed zmarnowa­niem sobie 偶ycia. Wasz los jest przes膮dzony. Jed藕cie -ponagli艂a Cyganka. - Ci ludzie odeszli. I nie wr贸c膮. A to los ukarze ci臋 za twoje grzechy, MacLachlan, nie ci zidiocieli wie艣niacy.

Merrick skoczy艂 na r贸wne nogi. Ouin roze艣mia艂 si臋 i trudem.

- Przykro mi Alasdair - powiedzia艂. - Przynaj­mniej mnie i Merrickowi jako艣 si臋 uda艂o. - U艣miech­n膮艂 si臋 do kobiety, kt贸rej uroda robi艂a coraz wi臋ksze wra偶enie na Alasdairze.

- Uda艂o si臋 wam? - podnios艂a oczy na Quina. -Przecie偶 nie przepowiedzia艂am wam przysz艂o艣ci.

Alasdair zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e to prawda. Cyganka powiedzia艂a wiele, ale wywr贸偶y艂a ma艂o,

Merrick odwr贸ci艂 si臋 do nich plecami i zn贸w wyj­rza艂 przez pot臋 namiotu.

- Prosz臋 m贸wi膰 dalej - zach臋ca艂 Ouin. - Czego si臋 mamy spodziewa膰? Bogactwa? Egzotycznych podr贸­偶y? Czego?

Zawaha艂a si臋 lekko.

- To nie g艂upia gra salonowa, sir. Naprawd臋 chce pan wiedzie膰?

- Ja... - zaj膮kn膮! si臋 Ouin. - Tak, dlaczego nie? Cyganka popatrzy艂a w dal.

- Jak lo wy, Anglicy, m贸wicie? Aha, ju偶 pami臋­tam: Dzieciaki zawsze wracaj膮 na grz臋d臋.

- Kurczaki - poprawi艂 Ouin. - Zwykle m贸wi si臋

0 kurczakach.

- Jest pan pewien? - spyta艂a ostro. - W ka偶dym ra­zie, nikt nic uniknie konsekwencji swoich niegodziwo艣ci. Nic mo偶ecie tak po prostu bra膰. korzysta膰, wy­zyskiwa膰 i nic ponie艣膰 za to 偶adnej kary. Musicie za­cz膮膰 p艂aci膰 za swoje grzechy. I to przyniesie wam los.

- Niegodziwo艣ci? - spyta} Alasdair. - Grzechy? -To surowe s艂owa. pani.

- Nazywaj je jak chcesz - powiedzia艂a Cyganka

1 wzruszy艂a ramionami, wprawiaj膮c w ruch kolczyki. - Ale zap艂acicie za wszystko, Mac Lachlanowie. I do­staniecie nauczk臋. To, co nast膮pi, b臋dzie tak realne i bolesne, jak ten siniak mi臋dzy oczami.

Merrick zakl膮艂 cicho, ale nie odwr贸ci艂 g艂owy.

- M臋czy mnie ju偶 ta tragedia grecka - warkn膮艂. -Idziemy.

- Zaczekaj chwil臋, Merrick. - Ouin patrzy艂 niespo­kojnie na kobiet臋. - Czy to jedno z tych cyga艅skich przekle艅stw?

Kobiecie b艂ysn臋艂y oczy.

- Lordzie Wynwood, jest pan takim g艂upcem - od­par艂a. - Czyta pan zbyt wiele ksi膮偶ek. - Sami rzucili­艣cie na siebie przekle艅stwo, bez mojej pomocy. Teraz musicie wynagrodzi膰 krzywdy. Naprawi膰 b艂臋dy.

Merrick odwr贸ci艂 si臋 przez rami臋.

- Brednie - warkn膮艂-

- Ale stanie si臋 tak, jak powiedzia艂am - szepn臋艂a. Poryw ch艂odnego wiatru wdari si臋 nagle pod poty

namiotu i przyprawi艂 Alasdaira o dreszcz. Odwr贸ci艂 M臋 i zobaczy艂, ze jego brat wyszed艂 ju偶 na zewn膮trz

i ruszy! z powrotem 艣cie偶k膮. Quin wzruszy} ramiona­mi i pod膮偶y艂 w jego 艣lady.

Alasdair nigdy nie dawa艂 si臋 艂atwo zastraszy膰, na­wet w sytuacji, gdy tak by艂oby dla niego lepiej. U艣miechn膮艂 si臋 wi臋c i osun膮! na taboret po艣rodku namiotu.

- Drogie dziewcz臋 - zacz膮艂, przechylaj膮c si臋 przez st贸艂. - Teraz, kiedy nie ma ju偶 tych filistr贸w, musz臋 ci臋 wreszcie zapyta膰, czy kto艣 ci ju偶 m贸wi艂, 偶e masz oczy koloru koniaku, a usta niczym p艂atki r贸偶y?

- Tak, a po艣ladki jak dwie marmurowe bile - od­parta sucho. - Wierz mi, MacLachlan. Ju偶 to wszyst­ko s艂ysza艂am.

U艣miech zamar艂 Alasdairowi na wargach.

- Ach, jaka szkoda.

Cyganka rzuci艂a mu zamy艣lone spojrzenie i wsta艂a.

- Id藕 ju偶 sobie. Wyno艣 si臋 z mojego namiotu i daj sobie spok贸j z tymi wy艣wiechtanymi s艂贸wkami. Ju偶 do艣膰 masz przez nie k艂opot贸w.

Alasdair spu艣ci艂 g艂ow臋 i za艣mia艂 si臋 kr贸tko.

- To nie by艂 najlepszy dzie艅 - przyzna艂. Przez chwil臋 Cyganka milcza艂a.

- Biedny MacLachlan - szepn臋艂a w ko艅cu. - I tak nie wiesz jeszcze wszystkiego.

Nieprzyjemny powiew wiatru zn贸w musn膮艂 jego kark, lecz kiedy tym razem uni贸s艂 g艂ow臋, jego pi臋k­nej wr贸偶ki ju偶 w namiocie nie by艂o.

Rozdzia艂 1

W kt贸rym zrywa si臋 burza z piorunami

Gdy Alasdair wr贸ci! do swojej kamienicy przy Great Oueen Street, zbyi machni臋ciem r臋ki pytanie kamer­dynera o kolacj臋, rzuci艂 na krzes艂o p艂aszcz oraz fular, po czym roz艂o偶y! si臋 na zniszczonej sofie w saloniku i ochoczo powr贸ci艂 do stanu pijackiego ot臋pienia, w kt贸rym czu艂 si臋 tak doskonale w drodze do domu.

Potrzeba mu by艂o du偶o brandy, by m贸g艂 znie艣膰 to­warzystwo swoich kompan贸w. Ouin, zirytowany utra­ta dwudziestu funt贸w, przez cala drog臋 do Wandsworth narzeka艂. Merrick, m艂odszy brat Alasdaira, nigdy nie potrzebowa艂 pretekstu, by popa艣膰 w ponury nastr贸j. Nieodmiennie znajdowa艂 si臋 w艂a艣nie w takim, a nie innym stanie. Odlatuj膮c w zapomnienie, Alasdair /d膮偶y艂 jeszcze pomy艣le膰, 偶e pi臋kna Cyganka nie pomyli艂a si臋 przynajmniej w stosunku do jego brata.

Przez chwil臋 po prostu drzema艂, zbyt bezsilny, by wsta膰 i i艣膰 spa膰. Jednak tu偶 przed p贸艂noc膮 obudzi艂 go ha艂as za oknem. Otworzy艂 wi臋c niech臋tnie jedno oko : przekona艂 si臋, ze nies艂ychany upa艂 przyni贸s艂 gwa艂town膮 burz臋. Alasdair ziewn膮艂, podrapa艂 si臋 po g艂o­wie i zapad艂 z powrotem w sen z mi艂ym poczuciem bezpiecze艅stwa. Wkr贸tce potem do jego uszu dobie­g艂o jednak natarczywe pukanie do drzwi.

Wyt臋偶y艂 wszystkie si艂y, by go nic s艂ysze膰 i przywar! do resztek snu. kt贸ry 艂膮czy艂 jako艣 Bliss, pi臋kna Cygan­k臋 i butelk臋 dobrego szampana. Lecz walenie ode­zwa艂o si臋 ponownie, akurat w chwili, gdy Cyganka za­cz臋艂a przesuwa膰 mu uwodzicielsko palcami po ple­cach. A niech to! Wellings przecie偶 powinien otwo­rzy膰... Jednak tego nie zrobi艂, a walenie nie ustawa艂o.

Bardziej zirytowany ni偶 zatroskany Alasdair zwl贸k艂 si臋 z kanapy, zn贸w podrapa艂 po g艂owie i ruszy艂 na podest wychodz膮cy na hol. Tymczasem Wellings zszed艂 ju偶 do foyer i otworzy艂 drzwi. Alasdair spojrza艂 w d贸艂 i zobaczy艂, 偶e w progu stoi - jak s膮dzi艂 - jaka艣 s艂u偶膮ca i trzyma w r臋ku kosz z mokr膮 bielizn膮.

Wellings m贸wi艂 nieco podniesionym g艂osem, co nieomylnie wskazywa艂o na irytacj臋.

- Jak ju偶 dwukrotnie t艂umaczy艂em: sir Alasdair nie przyjmuje samotnych kobiet - m贸wi艂. - A ju偶 na pewno nie o tej porze. Prosz臋 wraca膰 do powozu. Zanim umrze pani w progu na zapalenie p艂uc.

Z tymi s艂owami chwyci艂 za klamk臋, ale kobieta wsun臋艂a najpierw stop臋, a p贸藕niej ca艂膮 nog臋 mi臋dzy drzwi a framug臋.

- Lepiej przesta艅 ple艣膰 g艂upstwa i pos艂uchaj, panie - powiedzia艂a kobieta z akcentem, jakiego nie po­wstydzi艂aby si臋 nawet babka MacGregor. - Sprowa­dzisz pana na d贸艂 i lepiej si臋 pospiesz, bo nie rusz臋 si臋 st膮d ani na krok i b臋d臋 wali膰 do drzwi, a偶 zobacz臋 na schodach Pana Boga we w艂asnej osobie i wszyst­kich 艣wi臋tych.

Alasdair zdawa艂 sobie oczywi艣cie spraw臋 z tego, 偶e pope艂nia niewybaczalny b艂膮d. lecz wiedziony czym艣, co m贸g艂 nazwa膰 jedynie chwilow膮 niepoczytalno艣ci膮, zaczai powoli schodzi膰 ze schod贸w. Zrozumia艂 bowiem, 偶e jego go艣膰 to nie 偶adna leciwa s艂u偶膮ca, ale dziewczyna. A pranie... nic by艂o praniem. Wi臋cej na razie nie m贸g艂 powiedzie膰. W po艂owie schod贸w odchrz膮kn膮艂 g艂o艣no.

Wellings i dziewczyna jak na komend臋 podnie艣li g艂owy. W tej samej chwili Alasdair poczu艂 si臋 tak, jakby otrzyma! cios w 偶o艂膮dek. Dziewczyna mia艂a oczy o najczystszym odcieniu zieleni, jaki mia艂 dot膮d okazj臋 ogl膮da膰. Ch艂odne, czyste spojrzenie sp艂yn臋艂o po jego ciele niczym alpejski strumie艅, pozostawia­j膮c go bez tchu, jak gdyby kto艣 obla艂 go nagle wia­drem zimnej wody.

- Chcia艂a si臋 pani ze mn膮 widzie膰? - wykrztusi艂. Podnios艂a na niego wzrok.

- Je艣li nazywa si臋 pan MacLachlan, to tak - od­par艂a. - I wygl膮da pan dok艂adnie tak, jak s膮dzi艂am.

Alasdair w膮tpi艂, by m贸g艂 poczyta膰 to sobie za kom­plement. 呕a艂owa艂, 偶e nie jest jeszcze ca艂kiem trze藕­wy. Mia艂 okropne wra偶enie, 偶e powinien mie膰 si臋 na baczno艣ci przed t膮 osob膮 - mimo 偶e by艂a blada, krucha i przemoczona do suchej nitki. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 spod zawini膮tka. Alasdair u艣cisn膮艂 j膮 i wyczu艂, 偶e nawet jej r臋kawiczka jest zupe艂nie mokra.

- Nazywam si臋 Esmee Hamilton - powiedzia艂a cierpko.

Alasdair zdoby艂 si臋 na serdeczny u艣miech.

- Mi艂o mi, panno Hamilton. - Czy my si臋 znamy?

- Nie, pan z pewno艣ci膮 o mnie nie s艂ysza艂. Mimo :o zajm臋 panu chwil臋. - Rzuci艂a Wellingsowi dziwne spojrzenie. - Na osobno艣ci, je艣li 艂aska.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 wymownie.

- Pora do艣膰 niezwyk艂a jak na wizyty, panno Hamilton.

- Tak, ale dano mi do zrozumienia, ze pan prowa­dzi do艣膰 osobliwy tryb 偶ycia.

Alasdair zaniepokoi艂 si臋, lecz ciekawo艣膰 przewa偶y艂a, eleganckim gestem skierowa艂 dziewczyn臋 do .salo­niku, po czym posia艂 Wellingtona po herbat臋 i su­che r臋czniki. Dziewczyna zatrzyma艂a si臋 obok sofy stoj膮cej najbli偶ej ognia i nachyli艂a si臋 nad zawini膮t­kiem.

Do diab艂a, kto to jest? Z pewno艣ci膮 Szkotka, gdy偶 nie pr贸bowa艂a nawet ukry膰 swojego akcentu. Gdyby nie niezwyk艂e zielone oczy, wygl膮da艂aby niemal jak dziecko. Nie mog艂a mie膰 zreszt膮 wi臋cej ni偶 siedemna­艣cie, osiemna艣cie lat i cho膰 niestaranny ubi贸r zupe艂­nie na to nie wskazywa艂, pochodzi艂a chyba z dobrego domu. Co oznacza艂o, 偶e dla ich wsp贸lnego dobra mu­sia艂 si臋 jej jak najszybciej pozby膰.

Z ta my艣l膮 otworzy艂 raz jeszcze drzwi do salonu. Spojrza艂a na niego z dezaprobat膮.

- Obawiam si臋, 偶e m贸j kamerdyner mylnie odczy­ta艂 pani intencje - powiedzia艂. - Tak m艂oda osoba jak pani nie powinna przebywa膰 ze mn膮 sam na sam.

W tej samej chwili zawini膮tko poruszy艂o si臋. Alas­dair omal nie wyskoczy艂 ze sk贸ry.

- Dobry Bo偶e! - krzykn膮艂 i podszed艂 bli偶ej, by na nie popatrze膰.

Spod kilku kocyk贸w wyjrza艂a male艅ka n贸偶ka. Pan­na Hamilton odsun臋艂a pierwsz膮 mokr膮 warstw臋 i Alasdairowi zawirowa艂o przed oczami na widok drobnej r膮czki, dw贸ch zaspanych oczek o d艂ugich rz臋sach i wspania艂ych r贸偶anych usteczek.

- Ma na imi臋 Sorcha -szepn臋艂a panna Hamilton. - Chyba 偶e zechce pan zmieni膰 to imi臋.

Alasdair odskoczy艂 do ty艂u, jakby zawini膮tko mo­g艂o wybuchn膮膰.

- Chyba 偶e... 偶e co?

- Zechce pan zmieni膰 jej imi臋 - powt贸rzy艂a pan­na Hamilton, taksuj膮c go wzrokiem. - Mimo 偶e sprawami to ogromny b贸l, musz臋 j膮 panu odda膰. Nic mog臋 opiekowa膰 si臋 ni膮 tak troskliwie, jak na to zas艂uguje. Alasdair roze艣mia艂 si臋 cynicznie.

- Nie, nie - powiedzia艂 tonem nie znosz膮cym sprzeciwu. - Z tej m膮ki nie b臋dzie chleba, panno Hamilton. Gdybym kiedykolwiek z pani膮 spal, z pewno­艣ci膮 bym to pami臋ta艂.

Panna Hamilton podesz艂a do niego nieco bli偶ej.

- Ze mn膮? Na Boga. panie MacLachlan! Czy pan oszala艂?

- Prosz臋 wybaczy膰 - powiedzia艂 sztywno. - Mo偶e ja czego艣 nie rozumiem. B艂agam, prosz臋 mi wyja艣ni膰, po co pani przysz艂a. I prosz臋 nic s膮dzi膰, 偶e jestem g艂upcem.

Usta dziewczyny drgn臋艂y.

- No c贸偶, mi艂o mi to s艂ysze膰 - powiedzia艂a, zn贸w taksuj膮c go wzrokiem. - Ju偶 zacz臋艂am si臋 obawia膰, ze jest inaczej.

Alasdair nie mia艂 ochoty znosi膰 obelg ze strony dziewczyny, kt贸ra wygl膮da艂a jak zmok艂a kura. Potem jednak u艣wiadomi艂 sobie, jak on sam si臋 prezentuje. Spa艂 w ubraniu, tym samym, kt贸re w艂o偶y艂 rano na mecz. Potem uprawia艂 ostry seks, zosta艂 ranny, ucieka艂 przed szale艅cem i podczas trzygodzinnego powrotu do domu upi艂 si臋 do nieprzytomno艣ci. Nic goli艂 si臋 co najmniej od dwudziestu godzin, mia艂 oka­za艂ego guza na czole i rozczochrane w艂osy. Nie艣mia­艂o przeci膮gn膮艂 po nich r臋k膮.

Dziewczyna patrzy艂a na niego z dziwn膮 mieszani­n膮 odrazy i strachu. Z zupe艂nie niezrozumia艂ych po­wod贸w zacz膮艂 偶a艂owa膰, 偶e nie ma na sobie surduta ani fulara.

- Prosz臋 zrozumie膰, panno Hamilton - wykrztusi艂 wreszcie. - Nie mam ochoty na pani docinki, szcze­g贸lnie 偶e...

- Ach, ma pan z pewno艣ci膮 racj臋, wiem - w jej glo­sie nie by艂o ju偶 obrzydzenia, pozosta艂 jedynie strach.

- Jestem zm臋czona i /.irytowana, tak, ale na swoj膮 obron臋 mog臋 powiedzie膰, 偶e jestem w podr贸偶y pra­wie tydzie艅, a przez ostatnie dwa dni pr贸bowa艂am pana odszuka膰 w tym okropnym, brudnym mie艣cie.

- Sama?

- Dla dobra Sorchy, tak - przyzna艂a. - Bardzo prze­praszam.

Alasdair pohamowa艂 gniew.

- Prosz臋 usi膮艣膰 i zdj膮膰 mokry p艂aszcz i r臋kawiczki

- poprosi! stanowczo.

Gdy uczyni艂a, jak kaza艂, po艂o偶y艂 jej rzeczy przy drzwiach i zacz膮艂 przechadza膰 si臋 po pokoju. - Prosz臋 mi zatem powiedzie膰, panno Hamilton, kto jest matk膮 dziecka, je艣li to nie pani?

Wreszcie jej policzki zarumieni艂y si臋.

- Moja matka - powiedzia艂a cicho. - Lady Achanalt.

- Lady Acha... kto?

- Lady Achanalt - dziewczyna zmarszczy艂a brwi. -Nie pami臋ta jej pan?

Ku swemu zdumieniu rzeczywi艣cie nic- pami臋ta艂 i od razu si臋 do tego przyzna艂.

- M贸j Bo偶e! - Zarumieni艂a si臋 jeszcze mocniej. -Biedna mama! Pewnie sobie wmawia艂a, 偶e zachowa j膮 pan w pami臋ci a偶 po gr贸b, albo wierzy艂a w jakie艣 inne romantyczne bzdury.

- A偶 po gr贸b? - powt贸rzy艂, i. trudem zwalczaj膮c md艂o艣ci. - Gdzie ona, u diabla, jest?

- Niestety, nie 偶yje. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w kierunku male艅kich, ale eleganckich pere艂ek na szyi i zacz臋艂a si臋 nimi nerwowo bawi膰. - Zmar艂a. Zupe艂nie nagle.

- Prosz臋 przyj膮膰 wyrazy wsp贸艂czucia, panno Hamilton.

Panna Hamilton zblad艂a.

- Niech pan zachowa swoje wsp贸艂czucie dla c贸rki - powiedzia艂a. - Nawiasem m贸wi膮c, jej pe艂ne nazwi­sko brzmi lady Sorcha Guthrie. - Ponad dwa lata te­mu zosta艂a pocz臋ta w sylwestra. Mo偶e to co艣 panu przypomni?

Alasdair poczu艂 lekk膮 konsternacj臋.

- No... nic.

- Ale przecie偶 musi pan pami臋ta膰. By艂 bal, bal ma­skowy u lorda Morwena w Edynburgu. Rozumiem, ze taki rodzaj bachanali贸w. 'lam si臋 poznali艣cie. Prawda?

Jego puste spojrzenie najwyra藕niej ni膮 wstrz膮sn臋艂o.

- Bo偶e, podobno m贸wi艂 jej pan, 偶e to mi艂o艣膰 od pierwszego wejrzenia! - W glosie panny Hamilton pobrzmiewa艂a teraz nieskrywana rozpacz. I 偶e na tak膮 kobiet臋 czeka艂 pan cale 偶ycie. Mama by艂a wysok膮 brunetk膮 o pe艂nych kszta艂tach. Bardzo pi臋k­n膮. Bo偶e! Naprawd臋 nic pan nie pami臋ta?

Alasdair si臋gn膮艂 pami臋ci膮 wstecz i zrobi艂o mu si臋 jeszcze bardziej s艂abo. Rzeczywi艣cie, ponad dwa lata i emu by艂 w Edynburgu. Podj膮艂 nietypow膮 dla siebie Decyzje, by sp臋dzi膰 艣wi臋ta w domu, gdy偶 jego wuj Angus wr贸ci艂 w艂a艣nie z zagranicy. J sp臋dzili razem sylwestra. W Edynburgu. Bal te偶 si臋 odby艂. i o ite do­brze pami臋ta艂, bawili si臋 ostro. To Angus go w to wci膮gn膮艂, a potem musia艂 odholowa膰 do domu. Po-'.a strasznym noworocznym kacem niewiele mu z te-鈻爅.o zosta艂o w pami臋ci.

- No c贸偶 - powiedzia艂a zrezygnowanym g艂osem. -Mama mia艂a zawsze s艂abo艣膰 do 艂adnych ch艂opc贸w.

艁adnych ch艂opc贸w? Jej te偶 si臋 podoba艂'? I kim, u li­cha, by艂a ta lady Achanalt? Alasdair 艂ama艂 sobie g艂o­w臋, nerwowo przeczesuj膮c palcami w艂osy. M艂oda ko­bieta siedzia艂a wci膮偶 na kanapie obok 艣pi膮cego dziecka i nie spuszcza艂a z niego wzroku. Nie patrzyla mu ju偶 jednak spokojnie prosto w oczy, byki naj­wyra藕niej zmartwiona i troch臋 smutna.

- Sorcha jest mi bardzo droga, panie MacLachlan - powiedzia艂a cicho. - To moja siostra i b臋d臋 j膮 za­wsze bardzo kocha膰. Ale m贸j ojczym, Jord Achanalt... on nigdy nic darzy艂 jej uczuciem. Od samego pocz膮tku.

- Wi臋c to nie jest jej ojciec? - spyta} Alasdair. -Jest pani tego ca艂kiem pewna?

Dziewczyna spu艣ci艂a wzrok na swoje przemoczone buty.

- I on by艂 tego pewien - szepn臋艂a. - On i mama ni­gdy nic... - zawiesi艂a g艂os.

- Do Ucha1. - wykrzykn膮艂 Alasdair. - Co nigdy?

- Nie wiem - obla艂a si臋 rumie艅cem. - Nic z tego nie rozumiem. Ale on wiedzia艂. Mama niczego mi poza tym nie zdradzi艂a. Ale pewnego dnia rozp臋ta艂a si臋 burza. Rzuci艂a mu to prosto w twarz. Naprawd臋 nigdy do pana nie pisa艂a? Ani pan do niej?

Alasdair przycisn膮! palce do skroni.

- Bo偶e!

Popatrzy艂a na niego markotnie.

- Troch臋 za p贸藕no na modlitwy - powiedzia艂a. -Niech pan pos艂ucha, MacLachlan, ostatnie dwa lata by艂y dla nas straszne. Robi艂am wszystko co mog艂am, 偶eby jako艣 poprawi膰 sytuacj臋, ale teraz moja rola si臋 ko艅czy. Mama nie 偶yje i wszystko spada na pana. Przykro mi.

W pokoju na chwil臋 zapad艂a cisza. Alasdair prze­chadza艂 si臋 tam i z powrotem przed kominkiem, stu­kaj膮c obcasami o marmurow膮 pod艂og臋. Dziecko. Nie艣lubne. Bo偶e. Nie, to si臋 nie dzieje naprawd臋.

- Jak umar艂a? -j臋kn膮艂 w ko艅cu.

- Na zapalenie p艂uc - odpar艂a g艂uchym g艂osem. -Co艣 ca艂kiem zwyczajnego. Zawsze chcia艂a umrze膰 w bardziej dramatycznych okoliczno艣ciach. Nazywa­艂a to poetyck膮 艣mierci膮. Ale epidemia szala艂a wtedy w Szkocji jak po偶ar. My艣l臋, ze taka by艂a wola boska. Alasdair podejrzewa艂, 偶e by膰 mo偶e m膮偶 owej damy zaofiarowa艂 Panu Bogu swoja pomoc.

- Bardzo mi przykro, panno Hamilton - powiedzia艂 w ko艅cu. - Niestety, naprawd臋 nie mog臋 zaopiekowa膰 si臋 dzieckiem. Bo o to pani chodzi艂o, prawda? S膮dzi­艂a pani, 偶e b臋dzie jej lepiej tutaj. Zapewniam pani膮, 偶e nic mog艂a si臋 pani bardziej pomyli膰.

Popatrzy艂a na niego dziwnie.

- To, co ja sadze, nie ma 偶adnego znaczenia. Alasdair postanowi艂 jednak zrzuci膰 z siebie raz na zawsze ci臋偶ar, kt贸ry spad艂 na niego tak nieoczekiwanie.

- Rozumiem, ze 偶a艂oba po matce wyzwoli艂a w pa­ni romantyczne uczucia - odpar艂. - Ale ja jestem twardym graczem. Do艣wiadczonym draniem. 1 kobieciarzem najgorszego gatunku. Ostatnim m臋偶czy­zn膮 na 艣wiecie, kt贸ry powinien wychowywa膰 dziecko. Niech pani idzie do domu. pani Hamilton. Mi臋dzy mn膮 a pani matk膮 nic by艂o mi艂o艣ci, ani wielkiej, ani 偶adnej. Przed Bogiem i w obliczu prawa to lord Aehanalt jest ojcem Sochy i na pewno zamartwia si臋 teraz na 艣mier膰.

Panna Hamilton za艣mia艂a si臋 ironicznie.

- W takim razie to pan jest romantycznym g艂up­cem, panie MacLacblan - powiedzia艂a. - Jeszcze wi臋kszym, ni偶. moja matka. Achanalt nie dba o pra­wo, a w Szkocji to on mo偶e uchodzi膰 za Boga. Sor-clia i ja nie mamy domu. Rozumie pan?

Alasdair przerwa艂 swoj膮 przechadzk臋 i wbi艂 w ni膮 wzrok, zaciskaj膮c pi臋艣ci.

- Dobry Bo偶e! - wykrztusi!. - Ten cz艂owiek wyrzu­ci艂 was z domu?

Panna Hamilton wzruszy艂a ramionami.

- Dlaczeg贸偶by nie? - odpar艂a. - Nie jeste艣my z nim spokrewnione. Nie 艂膮cz膮 nas wi臋zy krwi. Nie mamy rodze艅stwa ani dziadk贸w. Achanalt nie jest nam nic winien. A je艣li mi pan nie wierzy, prosz臋 do niego napisa膰 i zapyta膰, co o tym s膮dzi. Z pewno­艣ci膮 ch臋tnie panu odpowie.

Alasdair zapad艂 si臋 w fotel.

- Chryste Panie, pani matka umar艂a, a on po pro­stu...

- Spakowa艂 nasze rzeczy do powozu, zanim jesz­cze lekarz stwierdzi艂 zgon - powiedzia艂a panna Hamilton. - Na szcz臋艣cie pozwoli艂 nam wyjecha膰 powo­zem. Mieszka艂y艣my do tej pory z jego rodzin膮, co by­艂o naprawd臋 trudne do zniesienia.

- Zatem wyrzek艂 si臋 dziecka? - spyta艂 Alasdair ze zgroz膮.

- Nie stwierdzi艂 r贸wnie偶 publicznie, 偶e dziecko jest pa艅skie. - Na to jest zbyt dumny. Ale jego czyny m贸­wi膮 g艂o艣niej ni偶 s艂owa, prawda? Sk艂adam los Sorchy w pa艅skie r臋ce. Jest pan nasz膮 ostatni膮 desk膮 ratunku.

- A rodzina pani ojca'.' Nie mo偶e was przyj膮膰'/ Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- M贸j ojciec nie mia艂 ani pieni臋dzy, ani rodziny -powiedzia艂a panna Hamilton. - By艂 chyba, niestety, utracjuszem... Podobnie jak drugi m膮偶 mamy. I trze­ci. Mama najwyra藕niej mia艂a sk艂onno艣ci do tego ty­pu m臋偶czyzn.

- Ten Achanalt nic nale偶y chyba do takiego gatun­ku'.'

- Nie, jest tylko zwodniczo przystojnym 艂ajdakiem. 殴le go oceni艂a.

- 1 nikogo innego ju偶 nie macie? Dziewczyna roze艣mia艂a si臋 smutno.

- Mama mia艂a starsz膮 siostr臋, ale ona dwa lata te­mu wyjecha艂a do Australii. Nie wiem, czy w og贸le zamierz膮 wr贸ci膰, nawet nie jestem pewna, czy 偶yje. Pi­sa艂am do niej... ale to s艂aba nadzieja.

- Rozumiem - odpar艂 wolno Aiasdair, mocno ju偶 przestraszony faktem, 偶e zaczyna sobie zdawa膰 spra­w臋 z powagi sytuacji.

Nagle dziewczyna pochyli艂a si臋 nad 艣pi膮cym dziec­kiem.

- Naprawd臋 musz臋 ju偶 i艣膰 - powiedzia艂a, mruga­j膮c. - Bardzo mi przykro, aie naprawd臋 musz臋.

Alasdair poczu艂, 偶e ziemia usuwa mu si臋 spod n贸g.

- I艣膰? Dok膮d? - zapyta艂.

Dziewczyna najwyra藕niej walczy艂a ze 艂zami.

- Wyje偶d偶am rano, pierwszym powozem. - Poszpera艂a w torebce i wyj臋艂a ma艂膮 br膮zow膮 butelk臋. -Sorcha z膮bkuje - doda艂a szybko. - Ro艣nie jej ostatni g贸rny z膮b trzonowy. Je偶eli zacznie p艂aka膰 i nie uda si臋 panu jej uspokoi膰, prosz臋 wetrze膰 troszk臋 tej mikstury w sw臋dz膮ce dzi膮s艂o.

Alasdair wyba艂uszy! oczy.

- Wetrze膰?

Panna Hamilton u艣miechn臋艂a si臋 przez 艂zy.

- To olejek kamforowy - powiedzia艂a. - Niech pan w艂o偶y jej do ust ma艂y palec. Wyczuje pan nie­wielkie zgrubienie na dzi膮艣le. Prosz臋 mi wierzy膰, skoro ja sobie z tym radz臋, panu te偶 si臋 uda. A po­za tym jutro mo偶e pan przecie偶 zatrudni膰 nia艅k臋. No bo taki ma pan przecie偶 zamiar, prawda? Bardzo do艣wiadczon膮 nia艅k臋, rzecz jasna. Sorcha to spokojne dziecko. Na pewno nie sprawi panu k艂opotu.

Alasdair wlepi艂 wzrok w br膮zow膮 butelk臋.

- Co to, to nie, panno Hamilton. Nie zamierzam robi膰 takich rzeczy. Niepotrzebna mi ta butelka. Ni­gdzie nie b臋d臋 wk艂ada! palc贸w. Nie b臋d臋 obmacywa艂 dzi膮se艂.

- My艣l臋, 偶e wk艂ada艂 je pan ju偶 w gorsze miejsca -mrukn臋 ja.

Alasdair by艂 jednak tak przera偶ony, 偶e nawet si臋 nic obrazi艂. Ona naprawd臋 zamierza艂a odjecha膰. Przez chwil臋 nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu. Ci臋偶ar odpowie­dzialno艣ci i strach przed tym, co go czeka, po prostu go przygniot艂y. Nie m贸g艂 si臋 z tego otrz膮sn膮膰.

Jego przemoczona ptaszyna wk艂ada艂a ju偶 r臋ka­wiczki i 艂yka艂a 艂zy.

- Prosz臋 zaczeka膰 - zaprotestowa艂. - to si臋 nie dzieje naprawd臋. Dok膮d... do kogo chce pani jecha膰?

- Do Bournemouth - odpar艂a, 艣ciskaj膮c po raz ostatni ukochan膮 siostrzyczk臋. - Dosta艂am tam po­sad臋 guwernantki. I tak mia艂am szcz臋艣cie. Brakuje mi przecie偶 do艣wiadczenia. Doktor Campbell zna mojego pracodawc臋, to emerytowany pu艂kownik, i zwr贸ci艂 si臋 do niego w moim imieniu. Nie mam in­nego wyboru.

- Nie ma pani wyboru? - On sam nie znal tego po­j臋cia.

Panna Hamilton popatrzy艂a na niego powa偶nie.

- Zosta艂am kompletnie sama - powiedzia艂a. -Na szcz臋艣cie Sorcha jest w lepszej sytuacji, bo ma pa­na. Panie MacLachlan, prosz臋 nie zawie艣膰 tego dziecka.

- Na Boga, przecie偶 ja w og贸le nie zamierzam si臋 ni膮 zajmowa膰 - zaprotestowa艂.

Panna Hamilton cofn臋艂a si臋 o krok. Alasdair nie spuszcza艂 z niej wzroku.

- Ale... ale dziecko! Prosz臋 zaczeka膰, panno Ha­milton! Przecie偶 na pewno mo偶e j膮 pani zatrzyma膰. To tylko... tylko ma艂e dziecko. Jej utrzymanie nie kosztuje wiele.

- Dlaczego tak mi pan to utrudnia? - krzykn臋艂a panna Hamilton. - 呕adna rodzina nie zatrudni guwernantki z dzieckiem. Ka偶dy oczywi艣cie pomy艣li, ze to moja nie艣lubna c贸rka i odprawi mnie z kwitkiem. Alasdair popatrzy! na ni膮 markotnie.

- W艂a艣nie - powiedzia艂. - Sk膮d mam niby wie­dzie膰, 偶e to nie pani c贸rka?

Oczy panny Hamilton rozb艂ys艂y gniewem.

- Samolubny 艂ajdak! - krzykn臋艂a. - W dalszym ci膮­gu zamierza si臋 pan wypiera膰... stosunk贸w ma艂偶e艅­skich z moj膮 matk膮?

- Czego? - spyta艂 z niedowierzaniem. - Ja nawet nie wiem, jak si臋 pisze „ma艂偶e艅ski". Ale je偶eli mnie pani pyta, czy nie zabawi艂em si臋 z ni膮 za kotar膮 w pewnego pijackiego sylwestra, to musz臋 przyzna膰, 偶e owszem, tak, to si臋 mog艂o zdarzy膰.

- Bo偶e - szepn臋艂a z przera偶eniem. - Pan napraw­d臋 jest 艂ajdakiem, prawda?

- Przyznaj臋 si臋 do winy! - wykrzykn膮艂, wznosz膮c d艂onie do nieba. - Pope艂ni艂em przest臋pstwo. I jestem z tego powodu bardzo zadowolony.

Panna Hamilton wyd臋艂a pogardliwie usta.

- Przykro mi, 偶e musz臋 odda膰 panu dziecko, kt贸re tak kocham - powiedzia艂a. - Ale ju偶 lepiej by膰 nie­艣lubn膮 c贸rk膮 艂ajdaka, ni偶 sko艅czy膰 w sieroci艅cu. A ju偶 na pewno lepiej ni偶 zosta膰 ze mn膮, bo nic jej nie mog臋 da膰, cho膰 bardzo mnie to boli. - Otar艂a 艂z臋, poci膮gn臋艂a nosem i szybkim ruchem zdj臋艂a przemo­czon膮 torb臋 z kanapy.

Alasdiur zast膮pi艂 jej drog臋.

- Panno Hamilton! Nie mo偶e mnie pani przecie偶 wpakowa膰 w tak膮 kaba艂臋 i po prostu sobie p贸j艣膰!

Odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie.

- W kaba艂臋 to wpakowa艂 pana pa艅ski ciupciaczek. lak wi臋c prosz臋 nawet nie pr贸bowa膰 zwala膰 winy na mnie.

Alasdair wybuchn膮艂 gromkim 艣miechem.

- Ciupciaczek! Co艣 takiego! Panno Hamiiton! Unios艂a r臋k臋, jakby chcia艂a mu wymierzy膰 poli­czek.

- Prosz臋 ze mnie nie drwi膰! Wypraszam sobie! Przesta艂 si臋 艣mia膰, chwyci! j膮 za r臋k臋 i podni贸s艂 do ust.

- No ju偶 dobrze. To poca艂unek na zgod臋. Jestem pewien, 偶e znajdziemy wyj艣cie, kt贸re zadowoli obie strony, prawda, panno Hamilton. Naprawd臋 nie wi­dz臋 problemu.

Popatrzy艂a na jego posiniaczone czo艂o.

- Kto艣 przy艂o偶y艂 panu w g艂ow臋 - mrukn臋艂a. -I pewnie j膮 uszkodzi艂.

- Prosz臋 pos艂ucha膰. Najwyra藕niej nie chce si臋 pa­ni rozstawa膰 z siostr膮. A ja jestem bardzo bogatym cz艂owiekiem.

- Tak? - W jej zm臋czonych oczach rozb艂ys艂a iskierka nadziei. - C贸偶 to za wyj艣cie?

Alasdair wzruszy艂 ramionami i przybra艂 niewinny wyraz twarzy, na jaki nigdy nie dawa艂a si臋 nabra膰 babka MacGregor, Panna Hamilton nie by艂a jednak najwyra藕niej tak przenikliwa, gdy偶 wyraz jej oczu zdecydowanie z艂agodnia艂. Bo偶e, jakim by艂 draniem! A ona wygl膮da艂a tak 艣licznie!

- Mo偶e kupi臋 pani domek? - zaproponowa艂. -Na przyk艂ad nad morzem? I zaproponuj臋 roczna pensj臋? Jest pani bardzo m艂oda, to prawda. Ale przy odrobinie wysi艂ku... zdo艂a pani chyba udawa膰 m艂od膮 wdow臋?

Panna Hamilton stanowczo pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- M艂ode wdowy ciesz膮 si臋 szacunkiem jedynie w贸wczas, gdy mieszkaj膮 z rodzin膮 zmar艂ego m臋偶a -powiedzia艂a ze swoim charakterystycznym akcentem - lub z w艂asn膮. Nikt nie uwierzy w t臋 star膮 bajeczk臋 o m艂odej wdowie z domku nad morzem. I doskonale pan o tym wie. - W jej g艂osie zn贸w pobrzmiewa艂a pogarda. - Wezm膮 mnie za latawic臋, a to zrujnuje przy­sz艂o艣膰 Sorchy.

- Chyba pani przesadza.

- Sam pan wie, 偶e nic - odpar艂a z naciskiem. - Po­za tym Socha zas艂uguje na ojca, nawet je艣li temu oj­cu daleko do idea艂u. A je艣li ju偶 musi by膰 b臋kartem, to niech b臋dzie b臋kartem bogacza. Mo偶e jej pan za­pewni膰 w艂a艣ciwie wszystko. Mo偶e ja pan stroi膰 i kszta艂ci膰. Dzi臋ki temu otrzyma przynajmniej szans臋 na godne 偶ycie. - Ze Izami w oczach wyrwa艂a mu r臋­k臋, odwr贸ci艂a si臋 i 艂kaj膮c cicho, ruszy艂a do drzwi.

- Nie, nie pozwol臋 pani odej艣膰 - powiedzia艂. - Pro­sz臋 pomy艣le膰... o dziecku. Prosz臋 pomy艣le膰, na co b臋­dzie nara偶ona pod moim dachem. Mo偶e pozwol臋 si臋 jej bawi膰 scyzorykiem? Mo偶e dodam narkotyk贸w do owsianki? Gorzej! Naucz臋 j膮 gra膰 w karty i ko艣ci. Trosze nie zapomina膰 o tym, 偶e jestem 艂ajdakiem!

Spojrzenie panny Hamilton na pewno przyprawi­艂by go o wzw贸d, gdyby nie to, 偶e jego cz艂onek zwin膮艂 si臋 w ma艂y, nieruchomy p膮czek ju偶 na samym pocz膮tku rozmowy.

- Nie o艣mieli si臋 pan! - sykn臋艂a. - Ucieka si臋 pan \n starych, wytartych sztuczek, panie MacLachlan!

Alasdair poczu艂, 偶e ogrania go wstyd - nigdy nikogo nie oszuka艂 - wyj膮wszy rzecz jasna m臋偶贸w swoich kochanek. I w艂a艣nie z tego powodu znalaz艂 si臋 teraz w tym po偶a艂owania godnym po艂o偶eniu. Wprawdzie chcia艂 si臋 wyprze膰 tego dziecka, ale panna Hamilton by艂a bardzo przekonuj膮ca. Co wi臋cej, pami臋ta艂 jak przez mg艂臋, ze wtedy, na balu, nie藕le narozrabia艂. Puczucie winy nie dawa艂o mu spokoju. Zawsze mia艂 s艂abo艣膰 do starszych brunetek o bujnych kszta艂tach. I najwyra藕niej z jedna z nich sp臋dzi艂 kiedy艣 upojnego sylwestra. Rany boskie! Co te偶 jej musia艂 naopowiada膰, 偶eby si臋 z nim przespa艂a? No bo tak w艂a艣nie musia艂o by膰, przespa艂 si臋 z ni膮 raz, to by艂 po prostu szybki numerek, o kt贸rym szybko za­pomnia艂. 呕adnych uczu膰. Ani obaw o konsekwencje. Bo偶e! Co艣 mu jednak majaczy艂o w pami臋ci. Jakie艣 kotary - aksamitne, ci臋偶kie draperie ociera艂y mu si臋 o plecy... I zapach starych sk贸rzanych obi膰. A mo偶e przypomina艂 mu si臋 inny grzeszek, pope艂niony w in­nym miejscu i w innych okoliczno艣ciach?

Nie, to by艂o jednak w bibliotece. Zawsze na balu czy przyj臋ciu udawa艂o mu si臋 znale藕膰 jak膮艣 pust膮 bi­bliotek臋. Zwabi艂 pewnie t臋 lady Achanalt za kotar臋, wyszepta艂 do ucha par臋 s艂odkich k艂amstewek, zdj膮艂 jej szybko majtki i wzi膮艂 na stoj膮co. Nie by艂by to zreszt膮 pierwszy i jedyny taki wyst臋p.

- Panie MacLachlan! - Ostry g艂os panny Hamilton wyrwa艂 go z zamy艣lenia. - Zmia偶d偶y mi pan r臋k臋.

Zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e 艣ciska jej obie d艂onie. Nagle dozna艂 ol艣nienia.

- Dlaczego w艂a艣ciwie musi pani jecha膰 do Bournemouth?

- Bo musz臋 pracowa膰 - powiedzia艂a twardo. - Je­stem zdana na w艂asne si艂y, nie rozumie pan?

- Ale dlaczego nie mo偶e pani po prostu zosta膰 tutaj? Odsun臋艂a si臋 o krok.

- Tutaj? Z panem?

Pochwyci艂 jej pogardliwe spojrzenie.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮! Jako... jako moja guwernantka! Panna Hamilton unios艂a brwi.

- Nie w膮tpi臋, 偶e osoba, kt贸ra pe艂ni艂a te obowi膮zki, nie wywi膮za艂a si臋 z nich nale偶ycie - odpar艂a. - Ale jest pan ju偶 chyba za stary i zbyt zdemoralizowany na to, by pana wychowywa膰.

艁ypn膮艂 na ni膮 spod oka.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮! Jako guwernantka dziecka! Te­go dziecka! Je偶eli mam pozwoli膰 jej zosta膰, dlaczego to pani nic mia艂aby si臋 ni膮 zaj膮膰? Nikt si臋 niczego nie domy艣li, a lepszej opiekunki przecie偶 nie znajd臋! To troch臋 j膮 zaskoczy艂o.

- Ja... ja... - wyj膮ka艂a, mrugaj膮c. ~ To g艂upie. Sorcha nie ma jeszcze dw贸ch lat. Potrzebuje nia艅ki, nie guwernantki.

Alasdair postanowi! sobie solennie, 偶e znajdzie jednak wyj艣cie z tego moralnego labiryntu.

- A kto tak twierdzi? Kto ustanawia regu艂y? Czy istnieje jaki艣 poradnik, o kt贸rym nie wiem? - Rzuci艂 szybkie spojrzenie na 艣pi膮ce dziecko. - Prosz臋 na ni膮 popatrze膰. Jest na pewno bardzo inteligentna, jak wszyscy MacLachlanowie. No, prawie wszyscy. M贸j brat Mcrrick nauczy艂 si臋 czyta膰 w wieku trzech lat. Znal te偶 wszystkie dzia艂ania matematyczne.

- Wi臋c przyznaje si臋 pan do ojcostwa? Alasdair zawaha艂 si臋.

- Nie wykluczam, 偶e to mo偶liwe. Musz臋 jeszcze zasi臋gn膮膰 porady prawnika, zanim wezm臋 za ni膮 pe艂­na odpowie... - Z jakiego艣 dziwnego powodu nie m贸g艂 doko艅czy膰 s艂owa.

- Odpowiedzialno艣膰? - podsun臋艂a s艂odko pan-i.i Hamilton. - To proste s艂owo. Tylko pi臋膰 sylab. Na pewno si臋 go pan nauczy.

Alasdair obawia艂 si臋 powa偶nie, 偶e panna Hamilton ma racj臋.

- Ma pani wszystkie cechy po偶膮dane u guwernantki - odparowa艂. - Ci臋ty j臋zyk i protekcjonalny ton..

- Zgadzam si臋 z panem. I dzi臋kuj臋 za komple­ment.

Przez chwil臋 patrzy艂 na ni膮 w milczeniu, przeklina艂 swoj膮 bezradno艣膰.

- I co pani powie na moj膮 propozycj臋? Ile zarabia guwernantka? Ile b臋dzie mnie kosztowa膰 ta nowo odkryta odpowiedzialno艣膰?

Waha艂a si臋 tylko chwil臋.

- Sto pi臋膰dziesi膮t funt贸w rocznic wystarczy.

- A niech to! - pr贸bowa艂 si臋 skrzywi膰. - Nie umie pani k艂ama膰, panno Hamilton.

Zamruga艂a niewinnie.

~']o mo偶e udzieli mi pan wskaz贸wek w tym zakre­sie? M贸wiono mi, 偶e ucze艅 powinien na艣ladowa膰 mi­strza.

Alasdair zw臋zi艂 oczy.

- Prosz臋 pos艂ucha膰. Mo偶e pani wymusi膰 na mnie pensj臋, ale prosz臋 si臋 zdeklarowa膰: zostaje pani czy nie.

Przygryz艂a warg臋 i popatrzy艂a na 艣pi膮ce dziecko.

- '1'rzysta funt贸w za pierwszy rok, p艂atne z g贸ry - od­par艂a. - Bezzwrotnie, nawet je艣li zmieni pan zdanie. Cho膰by mia艂o to nast膮pi膰 ju偶 w przysz艂ym tygodniu.

"tylko ostatni g艂upiec m贸g艂 przyj膮膰 takie warunki. Zada艂a wi臋cej, ni偶 wynosi艂o wynagrodzenie ca艂ej s艂u偶by rocznie. W艂a艣nie mia艂 jej powiedzie膰, 偶eby po­sz艂a do diab艂a, gdy dziecko zacz臋to strasznie p艂aka膰. Zapominaj膮c o pieni膮dzach, panna Hamilton pode­sz艂a do kanapy, wyj臋艂a dziewczynk臋 z koszyka i wzi臋­艂a j膮 w ramiona. Spod mokrej we艂nianej czapeczki wygl膮da艂y rozczochrane, rude kosmyki.

- Cicho, cicho, skarbie - powiedzia艂a 艣piewnie panna Hamilton, klepi膮c mat膮 po plecach.

Bobas zagrucha艂 w odpowiedzi. Alasdair zacz膮艂 w艂a艣nie odzyskiwa膰 r贸wnowag臋, kiedy Sorcha unio­s艂a g艂贸wk臋 i popatrzy艂a mu prosto w twarz. I wtedy zn贸w poczu艂 si臋 tak, jakby otrzyma艂 silny cios prosto w 偶o艂膮dek. Chwiej膮c si臋 lekko, przysun膮艂 sobie krze­s艂o w obawie, 偶e upadnie.

Panna Hamilton odwr贸ci艂a si臋,

- Bo偶e, 藕le si臋 pan czuje? - spyta艂a, ruszaj膮c po­spiesznie w jego stron臋.

Alasdair otrz膮sn膮艂 si臋 z trudem.

- Nie, wszystko w porz膮dku, dzi臋kuj臋. Mam po pro­stu za sob膮 m臋cz膮cy dzie艅.

- To wszystko przez tego okropnego siniaka - po­wiedzia艂a panna Hamilton. Samog艂osk臋 „o" wyma­wia艂a identycznie jak babka MacGrcgor. - Krew od­p艂yn臋艂a panu z m贸zgu. Prosz臋 zrobi膰 sobie ok艂ad i po艂o偶y膰 si臋 do 艂贸偶ka.

Alasdair pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Najpierw musz臋 za艂atwi膰 interesy - rzek艂 z naci­skiem. - Tak wi臋c zap艂ac臋 pani sto pi臋膰dziesi膮t funt贸w...

- Trzysta - przypomnia艂a. - Z g贸ry.

To by艂 zwyk艂y rozb贸j na prostej drodze, ale nie mia艂 wyboru.

- Dobrze - mrukn膮艂. - I zajmie si臋 pani dzieckiem, dop贸ki... czego艣 innego nic wymy艣l臋.

Jej twarz skurczy艂a si臋 dziwnie. Wyra偶a艂a jednak najwyra藕niej szczere uczucia.

- Bo偶e - j臋kn膮艂. - Co znowu? Wypu艣ci艂a spazmatycznie powietrze.

- To taka wa偶na decyzja - wyzna艂a. -- Ju偶 powoli oswoi艂am si臋 z faktem, 偶e musz臋 odda膰 panu Sorch臋, t teraz to... Chyba nie jestem przygotowana...

- To cholernie dobrze pani udaje - powiedzia艂. -lak by si臋 pani zachowa艂a na moim miejscu? Jeszcze p贸l godziny temu zajmowa艂em si臋 w艂asnymi sprawa­mi i 艣ni艂em pi臋kny sen, a teraz bez pardonu wkroczy艂a i pani z Sorch膮 w moje 偶ycie. Szczerze m贸wi膮c, to du偶a komplikacja.

Na pannie Hamilton nie wywarto to jednak wielkiego wra偶enia.

- Mia艂am na my艣li wy艂膮cznie to, 偶e nie jest to chyba tak zwany przyzwoity dom. Nie zawaham si臋 nawet powiedzie膰, 偶e mieszkaj膮c tutaj, zniszczy艂abym sobie reputacj臋. Z drugiej strony, to ju偶 chyba nic ma znaczenia.

Aiasdair wyprostowa艂 si臋.

- Prowadz臋 kawalerskie gospodarstwo, zgoda -przyzna艂. - Ale nie sprowadzam tu kochanek ani te偶 nie uwodz臋 s艂u偶膮cych. I ju偶 na pewno nie flirtuj臋 z dziewczynami, je艣li to pani mia艂a na my艣li.

- Nie wiem, co mia艂am na my艣li - odparta pan­na Hamilton, poklepuj膮c Sorche po plecach. - Nie na tym polega m贸j problem. Nie mam obycia w 艣wie­cie. Nawet o wychowaniu dzieci nie mia艂am poj臋cia, dop贸ki mama 偶y艂a. Mieszka艂am w ma艂ych szkockich wioskach. Zdaj臋 sobie jednak spraw臋, 偶e pewne rze­czy nie przystoj膮 damie, a zamieszkanie pod pa艅skim dachem z pewno艣ci膮 do nich nale偶y. Z drugiej strony kusi mnie pan perspektyw膮 opieki nad w艂asn膮 siostr膮.

Jej nag艂a bezradno艣膰 wzbudzi艂a w nim trosk臋, cho膰 nie rozumia艂, z jakiego powodu.

- Prosz臋 pos艂ucha膰, panno Hamilton. Je艣li dziecko ma tu zosta膰, pr臋dzej czy p贸藕niej b臋dzie potrze­bowa艂o guwernantki - powiedzia艂. - Je艣li nie jest pa­ni zbyt m艂oda, by ni膮 zosta膰, dlaczego nie mia艂aby si臋 pani podj膮膰 tych obowi膮zk贸w? Nie mam 偶adnych ku­zynek, kt贸re mog艂yby si臋 ni膮 zaj膮膰. No, chyba 偶e ode­s艂a艂bym j膮 do Szkocji, ale bior膮c pod uwag臋, jak szybko roznosz膮 si臋 plotki, jest to chyba ostatnie miejsce, gdzie powinna zamieszka膰. Ma pani jaki艣 lepszy pomys艂'.'

- Nie - odpar艂a bardzo cicho. - Nie mam 偶adnego pomys艂u.

- Wi臋c dam pani te trzysta funt贸w - oznajmi艂. -A pani rozwi膮偶e m贸j problem. Czy to brzmi fair?

Panna Hamilton poci膮gn臋艂a nosem.

- Och, na pewno tego po偶a艂uj臋. Ju偶 to przeczu­wam.

W tej samej chwili zjawi艂 si臋 kamerdyner z pod­wieczorkiem. Aiasdair odsun膮艂 tac臋.

- Zmienili艣my plany, Wellings. B膮d藕 tak. uprzejmy i zanie艣 posi艂ek do salki lekcyjnej.

- Do salki lekcyjnej, prosz臋 pana? Alasdair u艣miechn膮艂 si臋.

- Tak, chyba w艂a艣nie zyska艂em podopieczn膮 - odp艂at. wskazuj膮c gestem dziecko, kt贸re przysn臋艂o na ramieniu panny Hamilton. To dziecko moich dale­kich krewnych, kt贸rzy zupe艂nie nieoczekiwanie zmar­li. A panna Hamilton jest guwernantk膮 dziewczynki -doda艂, sk艂adaj膮c uk艂on w kierunku kobiety. - Wetlings przyniesie pani baga偶e i przygotuje pok贸j. A rano po­zna pani reszt臋 s艂u偶by. Potem zajmiemy si臋... - zrobi艂 nieokre艣lony gest r臋k膮 - zajmiemy si臋 tym wszystkim, co zawsze si臋 robi w takich okoliczno艣ciach.

- I napisze pan natychmiast do Edynburga? - nalega艂a panna Hamilton.

- Bezzw艂ocznie - potwierdzi艂.

A potem sir Alasdair pozostawi艂 swoj膮 now膮 gu­wernantk臋 pod kompetentn膮 opiek膮 Wellingsa i uda! si臋 na g贸r臋. Poczucie bezpiecze艅stwa min臋艂o bezpowrotnie. Dziecko! W jego domu! W dodatku zosta艂 kim艣, kim zupe艂nie nie mia艂 ochoty zostawa膰: ojcem! Bo偶e! S艂owa „powa偶na komplikacja" nie od­dawa艂y w najmniejszym stopniu skali problemu.

Chwil臋 p贸藕niej Esmee Hamilton przekona艂a si臋, 偶e w salce lekcyjnej stoi trzymetrowy st贸艂 bilardowy z wytartym suknem. Przylegaj膮cy do niej pok贸j dziecinny przerobiono na palarni臋. Wstawiono tam zniszczone sk贸rzane meble oraz p贸艂ki, na kt贸rych powinny sta膰 ksi膮偶ki i zabawki, nie za艣 drewniane pud艂a, kt贸re Wellings nazwa艂 „numizmatyczn膮 ko­lekcj膮 sir Alasdaira".

Esmee nie mia艂a si艂y zadawa膰 pyta艅, zmarszczy艂a wi臋c tylko z niesmakiem nos i posz艂a za Wellingsem, kt贸ry nagle stal si臋 znacznie bardziej uprzejmy.

- T臋dy idzie si臋 do sypialni, kt贸ra r贸wnie偶 przyle­ga do salki lekcyjnej - powiedzia艂. - Jak si臋 pani tu podoba?

Esmee po艂o偶y艂a Sorch臋 na 艂贸偶ku i rozejrza艂a si臋. Pok贸j nie by艂 du偶y, lecz wysoki i dzi臋ki temu prze­stronny i przewiewny.

- Tak. dzi臋kuje - odpar艂a. - Jest 艣liczny, ale oba­wiam si臋, 偶e nie ma tu ani 艂贸偶eczka, ani ko艂yski.

- Chyba nie, madam.

Pom贸g艂 jednak Esmee ustawi膰 du偶膮 komod臋 na dw贸ch krzes艂ach obok jej 艂贸偶ka.

Od 艣mierci matki zd膮偶y艂a si臋 ju偶 przyzwyczai膰 do takich prowizorek. To w艂a艣nie utwierdzi艂o j膮 w przekonaniu, 偶e Sorcha musi mie膰 normalny dom. Dziecko zas艂u偶y艂o sobie na lepsze, bardziej ustabili­zowane 偶ycie. I bardziej kompetentnych rodzic贸w. Esmee wcale nie by艂a pewna, czy doros艂a do roli mat­ki. Ale ten 艂otr z do艂u by艂 z pewno艣ci膮 jeszcze gorszy.

Wellings przyni贸s艂 jej dzbanek gor膮cej wody i so­lennie przeprosi艂, 偶e po艣ciel nie jest odpowiednio przewietrzona. A potem powiedzia艂 Esmee dobranoc i wyszed艂. Dziewczyna natychmiast zamkn臋艂a drzwi na klucz i patrz膮c na solidny zamek z br膮zu, dozna艂a natychmiastowego uczucia ulgi pomieszanej ze smut­kiem. Jej matka nie 偶y艂a, a Szkocja by艂a tak daleko.

Dzi艣 jednak nic ju偶 im nie grozi艂o. Mia艂y gdzie spa膰. a rano mog艂y si臋 .spodziewa膰 艣niadania. Niby tak ma艂o, a ostatnio zacz臋艂o znaczy膰 tak wiele.

Ile偶 by da艂a za to, by by膰 starsza i m膮drzejsza. Przede wszystkim starsza. Za osiem lat mia艂a otrzy­ma膰 spadek po dziadku, a by艂a to ca艂kiem niez艂a for­tuna. Ale osiem lat to kawa艂 czasu. Sorcha b臋dzie w贸wczas dziesi臋cioletni膮 dziewczynk膮. A tymczasem musz膮 polega膰 wy艂膮cznie na rozs膮dku Esmee, je艣li takowy w og贸le istnia艂. Ach, jaka szkoda, 偶e ciotka Rowena nic wr贸ci艂a do domu...

Esmee podesz艂a do Sorchy. kt贸ra ju偶 prawie usn臋艂a. usiad艂a na 艂贸偶ku i za wszelk膮 cen臋 postanowi艂a powstrzyma膰 艂zy. Nie powinna zajmowa膰 si臋 dzie膰­mi. A ju偶 na pewno nie powinna mieszka膰 w tym do­mu: nawet ona, zupe艂nie niedo艣wiadczona, by艂a o tym przekonana.

Sir Alasdair MacLachlan by艂 jeszcze gorszy, ni偶 s膮­dzi艂a. Okaza艂 si臋 nie tylko zwyk艂ym 艂ajdakiem - nie ukazywa艂 nawet cienia skruchy. Poza tym by艂 zab贸jczo przystojny. I dla niego, i dla kobiet w jego otocze­niu by艂oby znacznie lepiej, gdyby nie grzeszy艂 uroda. Nawet gdy si臋 z艂o艣ci艂, w jego oczach pob艂yskiwa艂y iskierki u艣miechu, tak jakby niczego nie traktowa艂 powa偶nie, a jego jasne w艂osy, mimo 偶e rozczochrane, l艣ni艂y z艂oci艣cie w 艣wietle lampy.

Gdy poca艂owa艂 ja w r臋k臋, poczu艂a dziwny skurcz 偶o艂膮dka. Zapewne wynika艂 z niepokoju, ze zbli偶y艂 si臋 :o niej tak do艣wiadczony dra艅. Co gorsza, sir Alas-:.!fr w og贸le nic pami臋ta艂 mamy. Bo偶e, c贸z za upokorzenie Aie Hsinee porzuci艂a dum臋 sze艣膰set mil st膮d obawia艂a si臋. bardzo powa偶nie, 偶e b臋dzie coraz cz臋艣ciej o niej zapomina膰.

Zm臋czona, ale wci膮偶 jeszcze pe艂na energii, ruszy艂a z powrotem do salonu, gdzie pali艂 si臋 tylko jeden kinkiet. rzucaj膮cy dziwne cienie na 艣ciany i p贸艂ki. Opad艂a bezw艂adnie na podniszczon膮, star膮 sof臋 i natychmiast, uderzy艂a j膮 znajoma wo艅. MacLachlan. Bez w膮tpienia on. Dostrzeg艂a p艂aszcz rzucony niedbale na stoj膮ce obok krzes艂o. Z trudem ignoruj膮c niepokoj膮co m臋ski zapach dra偶ni膮cy jej nozdrza, wzi臋艂a z nieporz膮dnie u艂o偶onego stosiku na stole ksi膮偶k臋 oprawn膮 w sk贸r臋.

Odczyta艂a ma艂e, z艂ote literki na grzbiecie: Theorie Analyti膮ue des Probabilities de Laplace'a. Esmee otworzy艂a ksi膮偶k臋 i przeczyta艂a par臋 stron. Mimo swojej nie najlepszej francuszczyzny dosz艂a do wnio­sku, 偶e teorie autora zwi膮zane w jaki艣 spos贸b z aryt­metyk膮 s膮 dla niej stanowczo za trudne. By艂a zreszt膮 przekonana, 偶e MacLachlan r贸wnie偶 ich nie rozu­mie. Mo偶e zostawi艂 tu ksi膮偶k臋 w charakterze preten­sjonalnej dekoracji? Rozejrza艂a si臋 szybko po zagra­conym, cuchn膮cym pokoju i natychmiast odrzuci艂a t臋 my艣l. Nie, MacLachlan nie ro艣ci艂 sobie pretensji do wyrafinowanego gustu.

Teraz ju偶 zaciekawiona, wzi臋艂a kolejn膮 ksi膮偶k臋. Tym razem by艂 to naprawd臋 wiekowy wolumin z pop臋­kan膮 sk贸rzan膮 opraw膮. De Ratiociniis in Ludo AJeae niejakiego Huygensa. Tym razem jednak nie mog艂a si臋 zorientowa膰, o co chodzi w tre艣ci, gdy偶 ksi膮偶k臋 na­pisano w j臋zyku, kt贸rego w og贸le nie zna艂a. Tak czy inaczej, by艂o w niej mn贸stwo cyfr i wzor贸w.

Co na Boga? Szpera艂a dalej. Pod kolejnymi sze­艣cioma ksi膮偶kami le偶a艂 plik kartek pokrytych gryzmo艂ami i liczbami. Wygl膮da艂o to jak wytw贸r umys艂u szale艅ca, co zreszt膮 pasowa艂o doskonale do jej wy­obra偶enia o MacLachlanie. Ale wszystkie u艂amki zwyk艂e, dziesi臋tne i dziwne adnotacje wzmaga艂y tyl­ko jej b贸l g艂owy. Esmee u艂o偶y艂a ksi膮偶ki w porz膮dny stosik, zdmuchn臋艂a 艣wiec臋 i wr贸ci艂a do Sorchy.

Na widok szcz臋艣liwej, spokojnej twarzy dziecka dozna艂a uczucia ulgi. Tak, przyj臋艂a oburzaj膮c膮 pro­pozycj臋 MacLachlana. C贸偶 innego jej pozosta艂o? Mia艂a zostawi膰 siostr臋 tylko dlatego, by zachowa膰 w艂asne dobre imi臋? Trudno si臋 naje艣膰 nieskaziteln膮 reputacj膮. Nie mo偶na si臋 na niej wyspa膰, nie mo偶­na znale藕膰 pod ni膮 schronienia. A nikt inny nic m贸g艂 im zapewni膰 wsp贸lnego mieszkania.

MacLachlan - chocia偶 by艂 niew膮tpliwie 艂ajdakiem, w dodatku zapatrzonym w siebie - nie wykazywa艂 na szcz臋艣cie nawet zadatk贸w na okrutnika. to j膮 zdziwi艂o. Z jej do艣wiadczenia wynika艂o bowiem, 偶e w艂a艣nie najprzystojniejsi m臋偶czy藕ni s膮 najbardziej okrutni. Czy偶 lord Achanalt nic by艂 tego najlepszym przyk艂adem'.'

Rozejrza艂a si臋 po pokoju, obrzucaj膮c wzrokiem 艣ciany pokryte z艂ocistym jedwabiem i wysokie, w膮­skie okna z mi臋sistymi kotarami. Pok贸j by艂 mniejszy, lecz o wiele bardziej elegancki ni偶 kt贸rekolwiek lo­kum, jakie zajmowa艂y w Szkocji. Fakt, 偶e MacLachlan nie wyrzuci艂 ich na ulic臋, uwa偶a艂a za prawdziwy cud. Przecie偶 tego w艂a艣nie si臋 spodziewa艂a. Ojczym potraktowa艂 ja w ten spos贸b. Przez chwil臋 艣miech Esmee g贸rowa艂 nad .smutkiem. Po Achanalcie od dawna spodziewa艂a .si臋 wy艂膮cznie najgorszego.

Jak matka tak mog艂a tak po prostu umrze膰 i zostawi膰 c贸rki na 艂asce tego niegodziwca?

Rozbieraj膮c si臋, dostrzeg艂a na kominku zegar . Wp贸艂 do drugiej. Za pi臋膰 godzin odje偶d偶a pow贸z do Bournemouth. Gdyby mia艂a zmieni膰 zdanie nale偶a艂oby to zrobi膰 jeszcze tej nocy. By艂a dziewczyn膮 ze Szkocji, ale doskonale zdawa艂a sobie spraw臋 z tego, ze je艣li zostanie w tym domu m臋偶czyzn膮 o reputacji MacLachlana, straci wszelkie szanse na zatrudnienie w porz膮dnym domu. MacLachlan by艂 przystojny nawet w dezabilu niebezpiecznie przystojny. Nie podoba艂 si臋 jej oczywi艣cie, 偶e jej si臋 nie podoba艂. Lecz w jej 偶y艂ach p艂yn臋艂a krew matki i to r贸wnie偶 by艂o niebezpieczne.

Mimo wszelkich obaw i tej mieszaniny smutku jak膮 odczuwa艂a po 艣mierci matki, w jej

u powoli budzi艂a si臋 nie艣mia艂a nadzieja. Myj膮c si臋 w cieplej wodzie, kt贸r膮 przys艂a艂 jej na g贸r臋 We艂-Jings, Esmee rozkoszowa艂a si臋 tym przyjemnym uczuciem. On zamierza艂 to zrobi膰. MacLachlan za­mierza艂 ofiarowa膰 Sorchy prawdziwy dom. Zdziwio­na takim obrotem sprawy zrozumia艂a, 偶e przyjecha­艂a do Londynu, nie oczekuj膮c nawet przez chwil臋, 偶e jej blef oka偶e si臋 tak skuteczny.

Wk艂adaj膮c koszul臋 nocn膮, my艣la艂a, 偶e MacLa­chlan nie zapewni Sorchy mi艂o艣ci, nie przeniknie w g艂膮b jej duszy. Nie b臋dzie ojcem w 偶adnym znacze­niu tego s艂owa. Ale nie wyrzuci jej z domu, a Esmee nauczy艂a si臋 ju偶 dawno nie 偶膮da膰 zbyt wie­le i cieszy膰 si臋 nawet najdrobniejszym sukcesem.

Dok艂adnie w tej samej chwil Sorcha zrzuci艂a z sie­bie ko艂dr臋. Esmec podesz艂a do 艂贸偶eczka, 偶eby popra­wi膰 po艣ciel i otuli膰 mat膮. Ze zdziwieniem zauwa偶y艂a, 偶e jej siostra nic 艣pi. Na widok Esmee szeroko otworzy艂a zadziwiaj膮co niebieskie oczy, roze艣mia艂a si臋 swoim gulgocz膮cym 艣miechem i klasn臋艂a w r膮czki.

Esmee uj臋艂a jej d艂onie w swoje i mocno 艣cisn臋艂a palec.

- Jeste艣 szcz臋艣liwa, kruszynko - spyta艂a Esmee, podnosz膮c ma艂膮 pi膮stk臋 do ust. - S膮dzisz, 偶e to mo­偶e by膰 jednak tw贸j dom?

Rozdzia艂 2

W kt贸rym pan Hawes zdradza tajemnic臋

Dobry Bo偶e! Co takiego zrobi艂e艣? - Merrick MacLachlan przechyli艂 si臋 przez st贸艂, 偶eby popatrze膰 na brata.

- Powiedzia艂em jej, 偶e mo偶e zosta膰 - powt贸rzy艂 Alasdair. - By艂a pierwsza w nocy i szala艂a burza. Co mia艂em robi膰?

- Ka偶 jej zbiera膰 manatki - poradzi艂 Quin, prze艂y­kaj膮c cynaderki. - Przecie偶 to najstarsza sztuczka na 艣wiecie. Nie wierze, 偶e da艂e艣 si臋 na to nabra膰. Merrick z obrzydzeniem odsun膮艂 krzes艂o.

- To pewnie przez to, 偶e dosta艂e艣 wczoraj po g艂owie - powiedzia艂, podchodz膮c do stolika, by dola膰 sobie kawy. - Jaka艣 ladacznica staje w progu z dzieckiem w zawini膮tku, m贸wi 偶e to twoje, a ty tak po prostu jej wierzysz?

- To nie 偶adna ladacznica, tylko sp艂oszone dziewczyna - Alasdair ucieszy艂 si臋 nagle, ze nie wspomnia艂 o trzystu funtach, kt贸re wymusi艂a na nim pan­na Hamilton. Pow臋drowa艂 wzrokiem po pokoju i zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy jego brat przypadkiem nie ma racji. Mo偶e naprawd臋 goni艂 w pi臋tk臋? Chyba uwierzy艂, 偶e gdy nastanie dzie艅, ca艂y ten koszmar mi­nie. Tak si臋 jednak nie sta艂o.

- B臋dziesz to jad艂? - spyta艂 Ouin, wskazuj膮c na poka藕ny stosik w臋dzonych 艣ledzi, kt贸re Alasdair na艂o偶y艂 sobie na talerz.

- Prosz臋, mo偶esz wzi膮膰 wszystkie - zaproponowa艂 Alasdair troch臋 za p贸藕no, gdy偶 Ouin wydzioba艂 ju偶 widelcem potowe porcji. - Chocia偶 nie bardzo rozu­miem, jak mo偶esz je艣膰 po tym wszystkim, co nas wczoraj spotka艂o.

- Mam strusi 偶o艂膮dek - odpar艂 Ouin, dojadaj膮c jajka. - Mi臋kniesz, Alasdair. Jeszcze kawy, Mcrrick?

Merrick nape艂ni艂 fili偶ank臋 Quina i wr贸ci艂 na krzes艂o.

- Co powiedzia艂e艣 s艂u偶bie? W domu wrze chyba od plotek.

- Moi s艂u偶膮cy nigdy niczemu si臋 nie dziwi膮 - od­pad spokojnie Alasdair. - Zakomunikowa艂em Wellingsowi, 偶e jestem prawnym opiekunem dziecka i on naprawd臋 w to uwierzy艂. - Tym bardziej 偶e pan­na Hamilton jest Szkotk膮 i zdecydowanie bardziej wygl膮da na moj膮 c贸rk臋 ni偶 na dziewczyn臋, kt贸r膮 m贸g艂bym si臋 zainteresowa膰.

- Ale kto艣 mo偶e pami臋ta膰 twoj膮 wypraw臋 do Szko­cji i doda膰 dwa do dw贸ch - powiedzia艂 Quin. - Wy­je偶d偶asz przecie偶 tak rzadko.

Alasdair odwr贸ci艂 si臋 do niego.

- Rzeczywi艣cie bardzo rzadko. W ci膮gu ostatnich trzech lat tylko raz by艂em w domu. Jednak w tamtym szczeg贸lnym roku obaj sp臋dzali艣my sezon 艂owiecki w Northumbrii u lorda Devona.

- Tak, pami臋tam - odpar艂 Ouin.

- Zamierzali艣my zosta膰 na wakacje - ci膮gn膮艂 Alas­dair. - Ale wtedy ty i Dev znale藕li艣cie te dwie dziew­czyny w Newcastle, a ja czu艂em si臋 jak pi膮te ko艂o u wozu.

- Chcieli艣my si臋 z tob膮 podzieli膰 - mrukn膮艂 Ouin. Alasdair pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Zapragn膮艂em pojecha膰 do domu - powiedzia艂 -Tym bardziej 偶e by艂em ju偶 w po艂owic drogi. I mia艂em ze sob膮 tylko jednego s艂u偶膮cego.

- O co ci chodzi? - warkn膮艂 Merrick.

- O to, 偶e nikt poza Ouinem i Devellyncm nie mo­偶e pami臋ta膰 mojej wyprawy do Szkocji. Ani tamtej, ani 偶adnej innej.

- Wci膮偶 jestem zdania, 偶e musisz si臋 jej pozby膰 -rzek艂 z naciskiem Merrick. - Do tej pory nigdy nie czu艂e艣 si臋 za nikogo odpowiedzialny i ten berbe膰 chyba tego nie zmieni.

- Sam Pan B贸g wie, 偶e nie chc臋 mie膰 b臋karta w domu - powiedzia艂 chmurnie Alasdair. - Ale niech mnie diabli, je艣li pozwol臋, 偶eby ta ma艂a umar艂a z g艂o­du. Za dobrze pami臋tam, jak to jest by膰 niechcianym dzieckiem.

- Ojciec by艂 surowy, to fakt - zgodzi! si臋 Merrick. Ale nigdy nic g艂odowali艣my.

- M贸w za siebie - rzuci艂 przez z臋by Alasdair. - S膮 r贸偶ne rodzaje g艂odu.

- W takim razie ode艣lij je do zajazdu, dop贸ki ca艂a sprawa si臋 nie wyja艣ni - wtr膮ci! Quin, wyczuwaj膮c zbli偶aj膮c膮 si臋 k艂贸tni臋.

Alasdair pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie mia艂bym sumienia - powiedzia艂. - Dziewczynka to prawic niemowie, a i sama panna Hamilton jest w艂a艣ciwie dzieckiem. Wydaje si臋 tak niedo艣wiadczo­na i wra偶liwa. W膮tpi臋, czy kiedykolwiek przedtem wystawi艂a bodaj czubek nosa na po艂udnie od Irwernes.

- B臋dziesz idiot膮, je偶eli nie wy艣lesz do diab艂a tej malej oszustki razem z jej bachorem - powiedzia艂 Merrick. - Poza tym wuj Angus ci nic pomo偶e. Po偶a艂owa艂 w maju na Malaje.

- Naprawd臋? - zdziwi艂 si臋 Alasdair. - Kompletnie zapomnia艂em.

- Co za r贸偶nica? - napiera艂 Merrick. - Powiedzia艂­by ci tylko, ze lady Achanalt bardzo niewiele r贸偶ni艂a si臋 od zwyk艂ej puszczalskiej i nie ma sposobu, by do­wie艣膰, 偶e dziecko jest twoje.

Alasdair odepchn膮艂 talerz.

- I tu, bracie, mo偶esz si臋 myli膰 - odparowa艂. - I mu­sz臋 przyzna膰, 偶e nic podoba mi si臋 twoje podej艣cie do ca艂ej spraw)'. - Odruchowo zadzwoni艂 na s艂u偶膮ce­go, ale na jego wezwanie stawi艂 si臋 sam kamerdyner.

- Tak, panie?

- Czy panna Hamilton ju偶 si臋 obudzi艂a, Wellings? Kamerdyner otworzy艂 szeroko oczy ze zdziwienia.

- Tak, panie - odpar艂. - Wsta艂a przed 艣witem i po­prosi艂a o papier listowy.

- O papier listowy? - powt贸rzy艂 Alasdair. Wellings skin膮艂 g艂ow膮.

- Chcia艂a, by jeden z jej List贸w odjecha艂 porannym powozem do Bournemouth - odpar艂. - A teraz jest chyba w salce lekcyjnej.

Tak. Emerytowany pu艂kownik w Bournemouth. Tak wi臋c naprawd臋 zamierza艂a zosta膰. Alasdair opad艂 na krzes艂o.

- Sprowad藕 j膮 na d贸艂 - powiedzia艂. - I powiedz, 偶eby zabra艂a dziecko.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 w jadalni panowa艂a pe艂na na­pi臋cia cisza, a potem rozleg艂o si臋 ciche pukanie do drzwi i wesz艂a panna Hamilton. Wydawa艂a si臋 jeszcze bardziej krucha ni偶 w nocy. Po艂ow臋 jej poci膮­g艂ej twarzy o pi臋knych rysach zajmowa艂y b艂yszcz膮ce, zielone oczy. Mia艂a na sobie br膮zow膮 we艂nian膮 suk­ni臋, w kt贸rej - cho膰 powinna wygl膮da膰 tandetnie -prezentowa艂a si臋 elegancko. Odcie艅 br膮zu pasowa艂 idealnie do jej w艂os贸w splecionych w lu藕ny w臋ze艂.

Ca艂a ta kombinacja stroju i uczesania uwydatni艂a tyl­ko jej cer臋 o barwie ko艣ci s艂oniowej i po raz pierwszy od jej przybycia Alasdair zda艂 sobie spraw臋, 偶e nic ma do czynienia ze zwyczajn膮 dziewczyn膮. Esmee promieniowa艂a eleganckim, subtelnym pi臋k­nem, lecz by艂o to pi臋kno kobiece, nie dziewcz臋ce. Ta 艣wiadomo艣膰 przyprawi艂a go o lekki niepok贸j.

- Prosz臋 wej艣膰, panno Hamilton - powiedzia艂.

Dygn臋艂a niezgrabnie i wprowadzi艂a Sorch臋 do ja­dalni. Tego ranka dziewczynka mia艂a na sobie koron­kow膮 sukienk臋 i pantalony do kostek. Wskazuj膮c co艣 za oknem, potruchta艂a bez wahania w tamtym kierunku.

- Panno Hamilton, to m贸j brat Merrick MacLachlan - powiedzia艂 Alasdair. - A to hrabia Wynwood. Chcieli zobaczy膰 dziecko. Czy mog艂aby pani po­kaza膰 siostr臋 mojemu bratu?

Panna Hamilton by艂a najwyra藕niej zmieszana i zbita z tropu, ale pos艂usznie powiod艂a dziewczynk臋 a stron臋 Merricka, kt贸ry zadziwi艂 ich wszystkich, kl臋­kaj膮c obok ma艂ej.

- Ile ona ma dok艂adnie lat? - spyta艂.

- W pa藕dzierniku sko艅czy dwa - odpar艂a pan­na Hamilton, przebieraj膮c nerwowo pere艂ki na szyi.

Alasdair zauwa偶y艂 ten gest ju偶 poprzedniego wieczoru, ale by艂 zbyt zdenerwowany, by go zarejestrowa膰. Merrick wpatrywa艂 si臋 w twarz dziewczynki. Jakby w odpowiedzi Sorcha po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na kolanie, jakby zamierza艂a na nim usi膮艣膰.

- Daj ziegalek - powiedzia艂a, si臋gaj膮c do 艂a艅cusz­ka z zegarkiem. - 艁adny ziegalek, 艂adny.

Panna Hamilton zarumieni艂a si臋 lekko i natych­miast zapomnia艂a o per艂ach.

Nic, nic! - upomnia艂a ostro siostr臋, odci膮gaj膮c jej r膮czk臋.

- Daj, daj - wo艂a艂a dziewczynka.

- Cicho - uspokaja艂a siostr臋 panna Hamilton, bio­r膮c j膮 na kolana. - B膮d藕 grzeczna.

Mcrrick podni贸s艂 si臋 z pod艂ogi i popatrzy艂 na brata.

- Chcia艂e艣, 偶ebym si臋 przyjrza艂 jej oczom - powie­dzia艂 spokojnie.

- Owszem - przyzna艂 Alasdair.

- To niczego nie dowodzi - powiedzia艂 Merrick.

- Czy偶by? A gdzie ty sp臋dzi艂e艣 tamtego sylwestra?

- Nic wyg艂upiaj si臋 - mrukn膮艂 Mcrrick oburzony. - To z pewno艣ci膮 nie jest moje dziecko.

- Ma oczy w dziwnym kolorze - zauwa偶y艂 Quin. -1 to wszystko zaczyna by膰 naprawd臋 niepokoj膮ce. Pa­mi臋tacie, co m贸wi艂a Cyganka?

- Pogadamy o tym innym razem -wtr膮ci艂 Merrick, nie spuszczaj膮c wzroku z Alasdaira.

- Wol臋 teraz - odpar艂 Alasdair. - To oczy Mac-Gregor贸w, prawda? Zimne i najbardziej niebieskie, jakie widzia艂em w 偶yciu.

- Jasnoniebieskie oczy ma wielu m臋偶czyzn. I ka偶­dy z nich mo偶e by膰 jej ojcem.

- Dobrze by by艂o -warkn膮艂 Alasdair. - Ale ten od­cie艅 jest wyj膮tkowo rzadki.

- Zaleca艂bym troch臋 rozwagi, stary - wtr膮ci艂 Quin, rzucaj膮c stroskane spojrzenie na pann臋 Hamilton.

Alasdair jednak nie spuszcza! wzroku z brata.

- Nie r贸b z siebie b艂azna, Merrick - powiedzia艂 z naciskiem. - Nie mam 偶adnego interesu, by bra膰 odpowiedzialno艣膰 za to dziecko, tym bardziej ze nie pami臋tam, 偶ebym kiedykolwiek poszed艂 do 艂贸偶ka z jej matk膮, ale...

- A teraz jednak 艂贸偶ko? - wtr膮ci艂a ironicznie pan­na Hamilton, przerywaj膮c mu w p贸艂 s艂owa. - Wyda­wa艂o mi si臋. 偶e nie by艂o 偶adnego 艂贸偶ka, tylko zabawa za kotara w sylwestra.

Ouin i Mcrrick wyba艂uszyli na ni膮 oczy.

- Panno Hamilton! No wie pani!

- Do艣膰 tego. nas艂ucha艂am si臋 ju偶 do艣膰 bzdur. - Ja­sna cera panny Hamilton przybra艂a ogni艣cie r贸偶owa barw臋. - Zachowujecie si臋 jak dzikusy. A Sorcha nie jest „tym dzieckiem", tylko pa艅ska c贸rk膮 i ma imi臋. B臋d臋 wdzi臋czna, je艣li zechc膮 panowie tak j膮 nazy­wa膰. - Nagle zwr贸ci艂a si臋 do Merricka: - Pa艅skie ma­niery pozostawiaj膮 wiele do 偶yczenia. Mo偶e by膰 pan zupe艂nie spokojny, 偶e Sorcha nie jest pa艅ska c贸rk膮. Nawet moja matka, g艂upia marzycielka, nie pozwoli­艂aby si臋 uwie艣膰 prostakowi o ptasim m贸偶d偶ku, kt贸ry w dodatku nie ma ani grania wdzi臋ku.

Z tymi s艂owami panna Hamilton zakr臋ci艂a si臋 na pi臋cie i ruszy艂a do drzwi na tyle wdzi臋cznym kro­kiem, na ile jej na to pozwala艂o dziecko niesione na biodrze. Panna Sorcha najwyra藕niej nic mia艂u jednak ochoty opuszcza膰 towarzystwa. Wyrywaj膮c si臋 siostrze ze wszystkich si艂, wskazywa艂a paluszkiem Merricka.

- Nie. nic - krzycza艂a, wij膮c si臋 jak szalona. -- Daj 'iegalck! Daj!

Kiedy znikn臋艂y im z oczu, Ouin opad! ze 艣miechem na krzes艂o.

Ciesz臋 si臋. 偶e to ci臋 bawi - sykn膮艂 Alasdair. Och. rzeczywi艣cie, jest taka niewinna! - Ouin nie m贸g艂 powstrzyma膰 艣miechu. - Taka niedo艣wiadczona. Po prostu dzierlatka! Masz wreszcie za swoje! Co masz na my艣li?

Nie do艣膰, ze Cyganka rzuci艂a na ciebie kl膮tw臋, to jeszcze przyj膮艂e艣 pod sw贸j dach prawdziw膮 piekielnic臋 -w dodatku bardzo urodziw膮, szczeg贸lnie z tymi rumie艅cami na policzkach. Chyba rozum ci odj臋艂o!

Esmec bieg艂a jak wicher po schodach, przyciska­j膮c do siebie Sorch臋. Dobry Bo偶e! Pozwoli艂a si臋 wy­prowadzi膰 i. r贸wnowagi w najgorszym mo偶liwym mo­mencie. Dobrze przynajmniej, ze nie rozpakowa艂a kufra. Straci艂aby tylko czas, a tak od razu wyl膮duje na ulicy.

Dosz艂a do pokoju, gwa艂townie otworzy艂a drzwi i zderzy艂a si臋 z jednym ze s艂u偶膮cych. Zniszczone sk贸­rzane meble znikn臋艂y, a lokaje wynosili w艂a艣nie ostatnie pudla.

- Pani wybaczy - powiedzia艂 sztywno jeden z nich. - Sir Alasdair kaza艂 uprz膮tn膮膰 pok贸j.

Rzeczywi艣cie. W 艣rodku zosta艂 tylko st贸艂 i dwa drewniane krzes艂a. Ulotni艂 si臋 nawet zapach tytoniu.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a. - Pewnie nie mog臋 ju偶. liczy膰 na inne stosowne meble?

- Jakiego rodzaju? - odezwa艂 si臋 nagle z ty艂u niski, dono艣ny glos.

Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e sir Alasdair MacLachlan poszed艂 za ni膮 na g贸r臋. Serce stan臋艂o jej w gar­dle.

- Stu... s艂ucham?

- Czego pani potrzeba, panno Hamilton? - po­wt贸rzy艂 ciszej. - Wellings zaraz to pani przyniesie.

W panice zbiera艂a rozproszone my艣li.

- Jakiego艣 stolika - odpar艂a, stawiaj膮c Sorchc na pod艂odze. Dziewczynka pobieg艂a od razu do swo­ich zabawek.

- Prosz臋 m贸wi膰 dalej - zach臋ca艂. - Jakiego do­k艂adnie stolika?

Chyba nic zamierza艂 ich znowu wyrzuci膰.

- Niskiego, odpowiedniego dla Sorchy. I krzese­艂ek. Mo偶e jeszcze 艂贸偶eczka?

MacLachlan u艣miechn膮艂 si臋, a w jego piwnych oczach rozb艂ys艂y ciep艂e 艣wiate艂ka.

- Dlaczego stawia pani na ko艅cu znaki zapytania, panno Hamilton? To mi do pani nie pasuje. Po­za tym Sorcha potrzebuje z pewno艣ci膮 jeszcze cze­go艣, nie tylko stolika i krzese艂.

- Chyba... chyba tak - j膮ka艂a Esmee, przeklinaj膮c w艂asn膮 g艂upot臋. Czego tak naprawd臋 potrzebowa艂y dzieci? Sama dopiero niedawno nauczy艂a si臋 karmi膰 siostr臋, chroni膰 j膮 przed buzuj膮cym kominkiem, usy­pia膰.

- Mo偶e jeszcze wysokiego krzese艂ka i bujanego fo­telika? - ci膮gn臋艂a, pr贸buj膮c przypomnie膰 sobie sprz臋ty z pokoju dziecinnego u lorda. Achanalta. -I takiego ma艂ego w贸zeczka, jakie czasem widuje si臋 w parkach.

- Wiem, spacer贸wki - powiedzia艂. - Przyda艂by si臋 te偶 chyba grubszy dywan. Na wypadek, gdyby rzuci艂a si臋 na pod艂og臋 w ataku furii...

Esmee zaczerwieni艂a si臋 jeszcze bardziej.

- Ma humorki, to prawda.

MacLachlan zn贸w si臋 u艣miechn膮艂, a u艣miech mia艂 stanowczo zbyt uroczy.

- Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Czy偶 nie tak, mo­ja droga? Oczywi艣cie! Dobre, spokojne dziecko, na pewno nie sprawi panu ani odrobiny k艂opotu...

Esmee odwr贸ci艂a wzrok.

- Jestem pewna, 偶e to wszystko przez t臋 podr贸偶. I te nag艂e zmiany w 偶yciu.

U艣miech natychmiast przygas艂.

- No c贸偶 - odparowa艂. -- Lepszy ko艅 wy艣cigowy ni偶 poci膮gowy.

Lokaj wyni贸s艂 ostatnie pud艂o i delio zamkn膮艂 drzwi. MacLachlan wszed艂 dalej do pokoju, zatrzy­ma! si臋 przy oknie i wyjrza艂 na ulic臋.

- Nie lubi mnie pani, prawda, panno Hamilton? -powiedzia艂 w ko艅cu. - Zaryzykuj臋 nawet stwierdze­nie, 偶e pani mn膮 gardzi.

Esmee otworzy艂a usta i natychmiast zamkn臋艂a je z powrotem.

- Przepraszam za swoje zachowanie w salonie -szepn臋艂a.

Wydal 艣mieszny, niewyra藕ny d藕wi臋k. Czy偶by t艂u­mi艂 艣miech?

~ Rzeczywi艣cie, ma pani okropny charakter - po­wiedzia艂. - Nie jestem pewien, czy Merrick zdo艂a przyj艣膰 do siebie po tym, co od pani us艂ysza艂.

~ Nie wiem, co we mnie wst膮pi艂o.

Diabe艂. Takiej w艂a艣nie odpowiedzi oczekiwa艂a. MacLachlan odwr贸ci艂 si臋 jednak do niej i popatrzy艂 w oczy.

- Zachowali艣my si臋 okropnie - przyzna艂. - Cho膰 naprawd臋 nie jeste艣my gburami. A Quin jest zwykle bardzo uprzejmy. Tylko ta ca艂a sytuacja... Sama pa­ni widzi, 偶e to wszystko jest troch臋 dziwne.

- Dziwne? - powt贸rzy艂a Esm膰e. - Jestem raczej zaskoczona, 偶e takie rzeczy nie zdarzaj膮 si臋 cz臋艣ciej. Tak mi si臋 przynajmniej wydaje na podstawie tego, co wiem o 偶yciu.

- Wida膰 wiod艂a pani niezwyk艂e 偶ycie. Dok艂adnie w tym momencie Sorcha poci膮gn臋艂a j膮 za sp贸dnic臋.

- Nie, ty zdejmij.

Esmee nachyli艂a si臋 i pomog艂a Sorchy zdj膮膰 lalce sukienk臋.

- Najpierw trzeba rozpi膮膰 haftk臋, kochanie - po­wiedzia艂a, nachylaj膮c si臋 nad dzieckiem. - O tak.

Sorcha odesz艂a do swoich zabawek, kt贸re Esmee u艂o偶y艂a wcze艣niej na ma艂ym dywaniku obok rega艂u. Nie wykazywa艂a szczeg贸lnego zainteresowa­nia MacLachlanem. Co zreszt膮 mia艂o swoje zalety.

- Jak ona pani膮 nazywa'.' - spyta艂. Esmee wzruszy艂a ramionami.

-- Me albo jako艣 podobnie. Nie potrafi wym贸wi膰 ca艂ego imienia.

MacLachlan obserwowa艂 Sorch臋 niczym przyrod­nik, kt贸ry odkry艂 w艂a艣nie nowy gatunek zwierz臋cia. Patrz膮c na jego profil, Esmee zauwa偶y艂a po raz ko­lejny, jaki jest przystojny. Oczywi艣cie, mia艂 lubie偶ne usta i cienie pod oczami. Nie w膮tpi艂a, ze MacLachlan jest na dobrej drodze, by zosta膰 niegodziwym draniem, zreszt膮 ju偶 na takiego wygl膮da艂. Zauwa偶y艂a te oznaki ju偶 poprzedniego wieczoru, gdy podda艂a go niemal badaniom klinicznym, by oceni膰, z jak gro藕nym przeciwnikiem przyjdzie jej si臋 zmierzy膰.

Co dziwne, teraz MacLachlan nie zachowywa艂 si臋 wcale jak wr贸g. W艂a艣ciwie by艂 r贸wnie speszony jak ona. Mo偶e naprawd臋 czu艂 si臋 niezr臋cznie? 艢mier膰 la­dy Achanalt wprowadzi艂a w ich 偶ycie zam臋t. Esmee ca艂膮 wiedz臋 o wychowywaniu dzieci musia艂a posi膮艣膰 b艂yskawicznie. To j膮 przera偶a艂o.

Zauwa偶y艂a, 偶e Sorcha podnosi r膮czk臋 do buzi. A to nigdy nie oznacza艂o nic dobrego.

- Och! - krzykn臋艂a, podbiegaj膮c do malej.

MacLachlan depta艂 jej po pi臋tach. Gdy dopad艂a Sorchy, wyj膮艂 z wilgotnych paluszk贸w dziewczynki 艢ni膮cy przedmiot.

- Nie! - wy艂a Sorcha. - Daj mi, daj!

- Co艣 podobnego - mrukn膮艂 MacLachlan, ogl膮daj膮c dok艂adnie swoj膮 zdobycz. - M贸j zaginiony rzym­ski numizmat.

- Co to jest? - Esmee pochyli艂a si臋 nad Sorcha. -jaki艣 stary pieni膮偶ek?

- Owszem, nawet bardzo - potwierdzi艂 MacLachlan, chowaj膮c monet臋. Esmee wypu艣ci艂a z obj臋膰 wij膮ce si臋 dziecko i rzucaj膮c ostatnie spojrzenie na MacLachlana, wr贸ci艂a do lalki.

- A co jej pani powiedzia艂a? - spyta艂. - Co艣 na te­mat ust?

- Tak, 偶e wszystko bierze do buzi. Nie zna pan cel­tyckiego?

Wzruszy! ramionami.

- Kiedy艣 si臋 uczy艂em.

Pochyli艂 si臋 i poklepa艂 niezr臋cznie Soreh臋 po g艂o­wie, zupe艂nie jakby by艂a ma艂ym pieskiem. Esmee uzna艂a to jednak za wyraz czu艂o艣ci.

- Esmee - powt贸rzy艂, zwracaj膮c ku niej wzrok. -Troch臋 wyszukane imi臋, prawda?

- Tak, moja matka mia艂a wyrafinowany gust.

- Te偶 odnios艂em takie wra偶enie. A ojczym to chy­ba jaki艣 ogr. Jak to sie sta艂o, 偶e tego typu kobieta za­war艂a takie ma艂偶e艅stwo?

Pytanie zbi艂o ja nieco z tropu.

- Moja matka uchodzi艂a za pi臋kno艣膰. A Aehanalt kolekcjonowa艂 pi臋kne przedmioty.

- Rozumiem.

- Na pocz膮tku - ci膮gn臋艂a Esmee, cho膰 sama nie rozumia艂a, dlaczego kontynuuje temat - mama uwa­偶a艂a zaloty starszego, bogatego d偶entelmena za ro­mantyczn膮 przygod臋. Za p贸藕no zrozumia艂a, 偶e Aehanalt traktuje ja po prostu jak swoj膮 w艂asno艣膰, cz臋艣膰 zbior贸w.

- Nie kocha艂 jej?

Esmee popatrzy艂a na niego dziwnie.

- My艣l臋, 偶e kocha艂 j膮, nawet za bardzo. Tym rodza­jem mi艂o艣ci, kt贸ra wystawiona na pr贸b臋 przybiera okrutny charakter.

- A matka wystawia艂a go na pr贸by?

- Chyba lubi艂a wzbudza膰 jego zazdro艣膰. A nawet doprowadza膰 do sza艂u.

- Jak to?

- Po 艣lubie przesta艂 j膮 adorowa膰. Nic spe艂nia艂 jej oczekiwa艅, s膮dzi艂, 偶e nie musi ju偶 zabiega膰 o jej wzgl臋dy, gdy偶 sianowi jego w艂asno艣膰. Niestety, mama potraktowa艂a to jak wyzwanie. A potem sprawy... na­bra艂y rozp臋du.

- A pani znalaz艂a si臋 mi臋dzy m艂otem a kowad艂em - powiedzia艂 w zamy艣leniu. -- To nie mog艂o by膰 przy­jemne.

Spu艣ci艂a wzrok.

- Prosz臋 si臋 mn膮 nie k艂opota膰, panie MacLachlan. Powinien pan si臋 raczej skupi膰 na Sorchy.

MacLachlan waha艂 si臋 chwil臋.

- Prosz臋 mi powiedzie膰, czy ona. to znaczy Sorcha... czy ona rozumie... czy zdaje sobie spraw臋 z tego. 偶e jej matka nie 偶yje?

Esmee wolno skin臋艂a g艂ow膮.

- Tak, w jakim艣 sensie tak. Odk膮d wyjecha艂y艣my ze Szkocji, ani razu o ni膮 nie zapyta艂a. - Zawaha艂a si臋 chwile. - Zatem przyjmuje pan do wiadomo艣ci, 偶e Sorcha jest pa艅sk膮 c贸rk膮? S膮dz膮c po uwagach, jakie robi艂 pan w jadalni, wnioskuj臋, 偶e tak.

Przeszed艂 przez pok贸j i ukl膮k艂 przy ma艂ej, wpra­wiaj膮c Esmee w zdumienie. Dziewczynka popatrzy艂a na niego, zachichota艂a i si臋gn臋艂a po lalk臋.

- Widzis? Lala. Od Me. Widzis?

- Owszem, widz臋. 艢liczna. Mo偶e j膮 ubierzemy? Ubierzemy- zgodzi艂a si臋 Sorcha. Zacz膮艂 metodycznie ubiera膰 lalk臋. Widz膮c, jak niezdarnie poczyna sobie z haftkami, dziecko zn贸w zacz臋艂o si臋 艣mia膰.

- Mo偶e wam pomog臋? - zaofiarowa艂a si臋 Esmee. zapinanie takich haftek wymaga wprawy. MacLachlan podni贸s艂 wzrok znad pod艂ogi i zmarszczy艂 brwi.

- Co艣 podobnego - mrukn膮艂. - Chyba lepiej sobie radz臋 w przeciwnym kierunku.

Esmee d艂go szuka艂a stosownej riposty. Tymcza­sem MacLachlan uj膮艂 delikatnie podbr贸dek dziew­czynki i odwr贸ci艂 j膮 twarz膮 do siebie.

- Widzia艂a pani mojego brata? - spyta艂.

- Trudno by艂o nie zwr贸ci膰 na niego uwagi. MacLachlan pog艂aska艂 Sorch臋 po nosku, wsta艂 i podszed艂 do Esmee.

- Ale czy naprawd臋 dobrze mu si臋 pani przyjrza艂a1' - spyta艂 z naciskiem. - Odziedziczy艂 rysy po matce.

-- Powiedzia艂 pan, ze ma oczy MacGregor贸w. Ale szczerze m贸wi膮c, nie przygl膮da艂am mu si臋 dok艂ad­nie. - MacLachlan wsta艂 i podszed艂 do niej bli偶ej. Stanowczo zbyt blisko.

- Te oczy czasem naprawd臋 budz膮 niepok贸j. Merrick patrzy jak wilk zaczajony na skraju lasu. Ma ta­kie przenikliwe, lodowate spojrzenie. - Esmee czu艂a ciep艂o emanuj膮ce z jego cia艂a. - A pani ma pi臋kne oczy, jest to jednak pi臋kno do艣膰 konwencjonalne. S膮 jak szmaragdy z ciemnobr膮zowymi plamkami, kt贸­rych zreszt膮 z daleka zupe艂nie nic wida膰.

Esmee cofn臋艂a si臋 o krok.

- To absurd, prosz臋 przesta膰.

- Nic na to nie poradz臋. 呕ycie bywa absurdalne, panno Hamilton. Prosz臋 spojrze膰 mi w oczy i powie­dzie膰, co pani widzi.

- W pa艅skich oczach? - .spyta艂a Ironicznie. S膮 Zwyczajne. Bo偶e, jak mog艂a lak k艂ama膰. Przecie偶 MacLachlan mia艂 oczy barwy whisky roz艣wietlonej s艂o艅cem, z艂ociste, pi臋kne, o czarnych rz臋sach niemal tak d艂ugich jak jej w艂asne.

- Ma pan br膮zowawe oczy - powiedzia艂a cicho. Maj膮 S膮dny kolor, ale wydaj膮 mi si臋 do艣膰 zwyczajne.

- Racja - u艣miechn膮艂 si臋 w zamy艣leniu. Oczy mam zupe艂nie inne ni偶 Sorcha, a jednak.,.

- A jednak co?

Pokr臋ci! g艂ow膮 i oderwa艂 od niej w/rok.

- To nic mo偶e by膰 przypadek - powiedzia艂 nagle cicho. - Nigdy nie widzia艂em u nikogo takich oczu. U nikogo... z wyj膮tkiem mojej babki i Merricka.

Przysz艂a jej do g艂owy straszna my艣l.

- Chyba nie sugeruje pan, ze...

Odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i wybuchn膮! 艣miechem.

- Dobry Bo偶e. nie! - rykn膮艂. - Przez ostatnie dzie­si臋膰 lat m贸j brat prawic nie wyje偶d偶a艂 z Londynu. W艂a艣ciwie nie odchodzi艂 od biurka. Poza tym chyba nigdy nie zada艂by sobie trudu, by uwodzi膰 kobiet臋. W przeciwie艅stwie do zwyk艂ych 艣miertelnik贸w nie przepada za podbojami. Woli p艂aci膰.

Esmee prychn臋艂a z irytacj膮.

- Prosz臋 nie m贸wi膰 takich rzeczy przy dziecku. Stropi艂 si臋 lekko.

- Przepraszam pani膮 - powiedzia艂 natychmiast. -Trudno mi wykorzeni膰 z艂e nawyki. Poza tym wci膮偶 za­pominam, 偶e i pani jest w艂a艣ciwie jeszcze dzieckiem.

- Ale偶 panie MacLachlan! - Popatrzy艂a na niego zimno. - Mam dwadzie艣cia dwa lata.

- Bo偶e! Naprawd臋? - jego twarz zdradzaj膮 szczere zdumienie.

- Tak. A czuj臋 si臋 na czterdzie艣ci. U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo.

- A ja naprawd臋 mam prawic czterdzie艣ci i nawet nie pami臋tam, jak to jest mie膰 dwadzie艣cia dwa lata - odpar艂, cofaj膮c si臋 o krok. - Teraz ju偶 chyba p贸jd臋, skoro to wszystko, czego jej trzeba.

- Trudno mi powiedzie膰.

Zn贸w si臋 u艣miechn膮!, a w k膮cikach jego z艂otych oczu pojawi艂y si臋 zmarszczki.

- Czy Sorcha ma jeszcze jakie艣 zabawki opr贸cz tych paru drobiazg贸w? - spyta艂. - Mo偶e przyda艂by si臋 jej ko艅 na biegunach i par臋 ksi膮偶eczek?

Esmee skin臋艂a g艂ow膮.

-Tak, ksi膮偶ki i zabawki by艂yby cudowne - przyzna­艂a. - Wi臋kszo艣膰 naszych rzeczy zosta艂a w domu.

MacLachlan skin膮艂 g艂ow膮. Intymny nastr贸j prys艂. Odsun膮! si臋 od niej i zanikn膮艂 w sobie. Dobrze. Bar­dzo dobrze. Potrzebowa艂a spokoju.

- Nie b臋dzie mnie w domu do p贸藕nego wieczora -powiedzia艂. - Albo i... nocy. Ale Wellings zrobi dla pani zakupy. Je艣li jeszcze przyjdzie pani co艣 do g艂o­wy, prosz臋 to umie艣ci膰 na li艣cie.

- Dzi臋kuj臋 -- powiedzia艂a, id膮c za nim do drzwi. Zatrzyma艂 si臋 nagle w progu.

- W艂a艣nie, by艂bym zapomnia艂... - pogrzeba艂 w kieszeni, wyj膮艂 zwitek bia艂ego papieru i wcisn膮艂 jej w d艂o艅. - Trzysta funt贸w. Z g贸ry. Pomy艣la艂em, 偶e prawdziwa Szkotka o twardym sercu b臋dzie wola艂a got贸wk臋.

Mia艂 ciep艂膮 r臋k臋, kt贸rej dotyk dzia艂a艂 na ni膮 dziw­nie uspokajaj膮co.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a.

Wolno cofn膮艂 d艂o艅 i uczucie ciep艂a znik艂o.

- Prosz臋 mi teraz powiedzie膰, panno Hamilton, czy to pani ubezpieczenie na wypadek, gdybym zmie­ni艂 zdanie co do Sorchy?

Opu艣ci艂a wzrok i nie odpowiedzia艂a. A zatem od­gad艂 trafnie.

Otworzy艂 drzwi i zawaha艂 si臋.

- Nie b臋dzie to pani potrzebne - powiedzia艂. -Cho膰 jestem pewien, ze przekona pani膮 o tym wy­艂膮cznie czas - z tymi s艂owami odszed艂.

Alasdair wyszed艂 z domu natychmiast po wysianiu listu do wuja Angusa. Na szcz臋艣cie okaza艂 si臋 przewi­duj膮cy i kaza艂 wcze艣niej wys艂a膰 wieczorowe stroje do domu swojej przyjaci贸艂ki, Julii. Tego wieczoru obieca艂 zabra膰 j膮 do teatru i nie zamierza艂 wraca膰 wcze艣niej.

Wchodz膮c do klubu, rozwa偶a艂, czy nic wprowadzi膰 mc po prostu do Julii i nie zostawi膰 domu przy Great Oucen Street swoim niespodziewanym go艣ciom. To nie by艂 jednak dobry pomys艂. Musia艂 przecie偶 pilno­wa膰 swojej nowej guwernantki, a i Julia nie by艂a na tyle g艂upia, 偶eby go przyj膮膰. Co wi臋cej, dom w Bedford nie byt nawet jej w艂asno艣ci膮. Nale偶a艂 do jej przyjaci贸艂­ki Sidonie Saint-Godard, kt贸ra wysz艂a niedawno a m膮偶 za markiza Devellyna. Julia podobnie jak Alasdair straci艂a przyjaci贸艂k臋, kt贸ra da艂a si臋 zwie艣膰 i/wonom weselnym. 1 to ich po艂膮czy艂o.

•Alasdair podni贸s艂 wzrok na park 艢wi臋tego Jakuba. Tego dnia s艂o艅ce 艣wieci艂o wyj膮tkowo mocno, -.wi臋c wszystkie nianie z okolicy wyleg艂y na ulice. Ich fartuszki trzepota艂y na wietrze, w贸zki czeka艂y .'s艂usznie w pogotowiu. Wybra艂 najkr贸tsz膮 tras臋, po przek膮tnej parku, ale gdy by艂 ju偶 w po艂owic drogi upad艂a na niego ma艂a dziewczynka o z艂otych, kr臋conych loczkach, kt贸ra ci膮gn臋艂a za sob膮 zabawk臋.

- Hola! - powiedzia艂 Alasdair, zatrzymuj膮c sj臋 w p贸艂 kroku.

Dziecko przestraszy艂o si臋 i omal nie upad艂o, lecz niania na szcz臋艣cie zd膮偶y艂a z艂apa膰 je w por臋.

- Pan raczy wybaczy膰 - powiedzia艂a zarumieniona. \ic patrzy艂a pod nogi.

Zawstydzona dziewczynka chwyci艂a zabawk臋 i wtuli艂a g艂贸wk臋 w rami臋 niani.

- Nic si臋 nie stato - mrukn膮艂, uchylaj膮c kapelusza. - Jak ona ma na imi臋?

Niania otworzy艂a szeroko oczy.

- Penelopc, sir- odparta ze zdziwieniem w glosie. Alasdair zajrza艂 kobiecie przez ramie.

-Jak si臋 masz, Penelope. Co ty tam masz? Pieska?

- To konik - odpar艂a ponuro dziewczynka. - Br膮­zowy konik.

- Nazwa艂a艣 go jako艣?

- Apollo - powiedzia艂a dziewczynka.

Niania przerazi艂a si臋 nie na 偶arty. Najwyra藕niej nie mia艂a zwyczaju konwersowa膰 w parku z bezdziet­nymi kawalerami. Nadszed艂 zatem czas na anielski u艣miech. Alasdair b艂ysn膮艂 z臋bami, a serce niani za­cz臋艂o topnie膰.

Odzyskawszy pewno艣膰 siebie, Alasdair przywo艂a艂 na pomoc ca艂y sw贸j urok osobisty.

- 艢liczne dziecko - powiedzia艂. - I z pewno艣ci膮 pa­ni膮 uwielbia. To naprawd臋 wzruszaj膮ce. D艂ugo si臋 pani ni膮 opiekuje?

- Od urodzenia - odpar艂a niania. - Przedtem wychowywa艂am jej brata.

Przest臋powa艂a z nogi na nog臋, jakby zamierza艂a odej艣膰. Tymczasem Penelope zacz臋艂a si臋 jej wyrywa膰. Niania postawi艂a ja na ziemi.

- Chyba ju偶 p贸jdziemy - odezwa艂a si臋 niania. -Jeszcze raz bardzo przepraszam.

Penelope, kt贸ra odzyska艂a ju偶 si艂y, zrobi艂a par臋 krok贸w naprz贸d, ci膮gn膮c weso艂o konika.

- Chyba idziemy w t臋 sam膮 stron臋 - powiedzia艂 Alasdair. - Czy mog臋 paniom towarzyszy膰?

Niania popatrzy艂a na niego niepewnie.

- Tak, panie. Dlaczego nie?

- Nie bardzo znam si臋 na dzieciach - wyzna艂, zr贸wnuj膮c si臋 z Penelope. - Ile ona ma lat?

- W 艣wi臋ta sko艅czy sze艣膰.

- Aha - powiedzia艂 Alasdair. - Wydaje si臋 mniej­sza. Czy jest wystarczaj膮co wysoka jak na dziecko w tym wieku?

Kobieta nastroszy艂a si臋 jak ura偶ona kura.

- Nawet za wysoka.

- Naprawd臋? Ma ju偶 guwernantk臋?

- Oczywi艣cie, panie. - Ale to ja zabieram dzieci na spacer i bawi臋 si臋 z nimi.

- Rozumiem. Tak wi臋c Penelope ma i nia艅k臋, i gu­wernantk臋.

- Tak, panie - odparta niania obronnym tonem. -Wychowanie dzieci to ci臋偶ka praca.

Alasdair my艣lai chwil臋.

- Bardzo 艂adnie si臋 wys艂awia. W jakim wieku dziecko zaczyna p艂ynnie m贸wi膰?

- Lito艣ci, panie. Nie zna pan 偶adnych dzieci? Alasdair zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.

- Wstyd przyzna膰, ale nie. Mam m艂odszego brata, ale dzieli nas niewielka r贸偶nica wieku.

- No c贸偶, trzylatki papla zwykle jak papugi - odar艂a niania. - Przedtem gaworz膮 co艣 we w艂asnym j臋zyku.

Szli wolno przez park - Penelope z Apollem z przodu, Alasdair i niani膮 z ty艂u. Kobieta okaza艂a mc towarzyska i Alasdair zada艂 jej mas臋 pyta艅 na temat wychowywania dzieci. Patrzy艂a na niego od czasu do czasu pytaj膮co, ale stara艂a si臋 odpowiada膰 w miar臋 wyczerpuj膮co. U wylotu parku Alasdair uchyli艂 kapelusza, podzi臋kowa艂 za rozmow臋 i ruszy艂 szybkim krokiem do White'a.

Czu艂 si臋 jak idiota, rozmawiaj膮c z obc膮 osob膮 o dzieciach. Ale chcia艂 wiedzie膰, do diabla! Musia艂 zrozumie膰, co w艂a艣ciwie go czeka na tym zupe艂nie nieoczekiwanym zakr臋cie. A z jakich艣 niezrozumia艂ych dla siebie powod贸w wola艂 o to nie pyta膰 panny Hamilton. Nie traktowa艂 jej oczywi艣cie jak wroga. W ka偶dym razie niezupe艂nie. Niemniej jednak mia艂 wra偶enie, 偶e trzyma w r臋ku klucz do niezrozumia艂ej tajemnicy. Do czego艣 zupe艂nie nieuchwytnego.

Tego ranka czul si臋 jak intruz we w艂asnym domu. Palarnia znikn臋艂a, st贸艂 bilardowy mia艂 wkr贸tce po­dzieli膰 jej los, a w ich miejsce zjawi艂y si臋 kobiety -jedna z nich ma艂a i uparta, druga niepokoj膮co 艂adna, o inteligentnych, przenikliwych oczach i w艂osach wci膮偶 pachn膮cych Szkocja. Juz lepiej wyj艣膰 na idiot臋 przed nieznajom膮 tutaj w parku, ni偶 zb艂a藕ni膰 si臋 we w艂asnym domu przy tej guwernantce i w艂asnym dziecku.

Bo偶e! Rzeczywisto艣膰 wr贸ci艂a do niego z ca艂膮 wyra­zisto艣ci膮, burz膮c wolny od trosk porz膮dek, jaki panowa艂 do tej pory w jego 偶yciu. Alasdair wcisn膮! g艂臋biej kapelusz, by ukry膰 przera偶enie w oczach i przyspie­szy艂 kroku. Jeden grzeszek i taka historia! Stanowczo za wiele jak na jeden dzie艅.

Esm膰c podj臋艂a decyzj臋 w sprawie swoich dalszych krok贸w wczesnym popo艂udniem. Szybko wyci膮gn臋艂a kufer i wyj臋艂a z niego buciki Sorchy. Popatrzy艂a na nie sm臋tnie i westchn臋艂a. Buciki nie prezentowa­艂y si臋, niestety, najlepiej.

- Chod藕, m贸j skarbie - powiedzia艂a, sadzaj膮c so­bie dziewczynk臋 na biodrze. - Nie chc臋, 偶eby艣 w艣r贸d tych angielskich elegantek wygl膮da艂a jak 偶ebraczka.

Razem zesz艂y na d贸艂. Sorclia dotyka艂a po drodze wszystkiego, co wpad艂o jej w r臋ce. Na ostatnim pode­艣cie zauwa偶y艂a wazon, kt贸ry jej si臋 spodobaj. Po­wstrzymywana przez Esmee zacz臋ta si臋 energicznie wyrywa膰. Nie wypuszczaj膮c dziewczynki z obj臋膰, Esmee pchn臋艂a drzwi biodrem i ruszy艂a naprz贸d. Niestety, nie dostrzeg艂a Rttricka, kt贸ry nadchodzi! z przeciwnej strony. Rozhu艣tane drzwi uderzy艂y go mocno w 艂okie膰 i lokaj z trudem zme艂艂 w ustach prze­kle艅stwo.

- Co ja narobi艂am! - krzykn臋艂a Esmee. - Na pod­艂odze le偶a艂 stos jedwabnych fular贸w i czarnych we艂­nianych ubra艅. - Och, panie Ettrick! Prosz臋 mi wy­baczy膰!

- Doprawdy - odezwa艂 si臋 lokaj, 艂ypi膮c na ni膮 spod 艂ba. - Dopiero co sko艅czy艂em je czy艣ci膰!

Esmee postawi艂a Sorch臋 na pod艂odze i przykl臋k艂a, aby ratowa膰 艣wie偶o wyprasowane fulary.

Tak mi przykro - powiedzia艂a. - Mia艂am zaj臋te r臋ce. Nie zauwa偶y艂am pana.

Ettrick otrzepywa艂 z kurzu eleganck膮 marynark臋. 鈻 Chyba nic si臋 nie sta艂o - powiedzia艂, zdejmuj膮c r臋kawa jaki艣 paproszek. -Tylko ma艂a plamka. - zawo艂a艂 jednego ze s艂u偶膮cych.

O co chodzi. Ettrick? - spyta艂 z irytacj膮 Hawes. Musze jeszcze sko艅czy膰 te buty. prawda? I nrick wskaza艂 mu marynark臋.

Sir Alasdair 偶yczy sobie, by dostarczono mu te :rzeczy do domu pani Crosby. Musze si臋 tam znale藕膰 przed czwart膮.

- Jakbym nie mia艂 nic lepszego do roboty, jak jecha膰 do Bloomsbury- j臋kn膮艂 s艂u偶膮cy.

- Nie masz - zawyrokowa艂 Ettric, u艣miechaj膮c si臋. - I na mi艂o艣膰 bosk膮, zapakuj to tym razem w pokrowiec.

I i trick podszed艂 do sto艂u i przyjrza艂 si臋 fularom. mcc. jednym okiem patrz膮c na Sorch臋, wzi臋艂a do r臋ki szczotk臋 do ubra艅. Ciekawo艣膰 okaza艂a si臋 silniejsz od dyskrecji.

- Kim jest pani Crosby?

S艂u偶膮cy chrz膮kn膮艂 znacz膮co, lokaj westchn膮艂.

- Fani Crosby to wyj膮tkowa przyjaci贸艂ka pana Alas-daira.

- Jedna z wielu - wykrzykn膮艂 s艂u偶膮cy. - Mo偶esz przecie偶 powiedzie膰 tej dziewczynie prawd臋, skoro ma tutaj mieszka膰. Pani Crosby to aktorka, jed­na z kochanek pana Alasdaira. Ale niech si臋 pani nic wa偶y m贸wi膰 o tym g艂o艣no.

Ettrick popatrzy艂 gniewnie na s艂u偶膮cego, ale ju偶 si臋 nie odezwa}. Esmee szybko wyczy艣ci艂a buty Sorchy i wycofa艂a si臋 do dziecinnego pokoju.

Szczeg贸lna przyjaci贸艂ka. Jak to powiedzia艂 s艂u偶膮­cy, jedna z wielu. Zatem ile szczeg贸lnych przyjaci贸­艂ek m贸g艂 mie膰 cz艂owiek pokroju MacLachlana? On sam nie m贸g艂 si臋 pewnie tego doliczy膰. A ju偶 z pew­no艣ci膮 nie pami臋ta! wszystkich, co dowodzi艂o raz jeszcze, jak naiwna by艂a jej matka. I st膮d p艂ynie na­uka, by nie da膰 si臋 zwie艣膰 urokowi MacLachlana i je­go piwnym oczom, kt贸rymi patrzy艂 czule g艂贸wnie na kobiety.

By nie irytowa膰 si臋 tym, co przychodzi艂o jej do g艂o­wy, Esmee postanowi艂a zaj膮膰 si臋 czym艣 innym. Ubra­艂a Sorch臋 w p艂aszczyk i kapelusz, w艂o偶y艂a jej czyste buciki i poinformowa艂a Wellingsa, 偶e wybieraj膮 si臋 na spacer. Esmee nie by艂a do ko艅ca pewna, co nale­偶y do obowi膮zk贸w guwernantki, lecz spacery niew膮t­pliwie wchodzi艂y w ich zakres, gdy偶 Wellings nie wy­razi艂 zdziwienia,

- Idziemy tam - powiedzia艂a Sorcha, gdy Esmee znios艂a j膮 wreszcie na sam d贸艂. - Tam, Me! -Idziemy tam!

Wellings u艣miechn膮艂 si臋 dobrotliwie.

- Wie, czego chce, prawda? Esmee skin臋艂a g艂ow膮.

- Tak, i zawsze informuje o tym innych - wymam­rota艂a, stawiaj膮c wyrywaj膮ce si臋 dziecko na pod艂o­dze, by zapi膮膰 p艂aszcz. - Czy mo偶esz mi powiedzie膰, Weliings, jak mam i艣膰 do Mayfair? Nie jestem ca艂­kiem pewna.

- Dom pana Alasdaira le偶y raczej na uboczu - od­par艂 i udzieli艂 jej stosownych wskaz贸wek. -Esmee zrozumia艂a od razu, 偶e Sorcha nie da rady przej艣膰 takiego dystansu samodzielnie. Nie mia艂a jednak odwagi wynaj膮膰 powozu, a w贸zka jeszcze nie kupiono, wi臋c wyruszy艂a drog膮 wskazan膮 przez ka­merdynera. Zdecydowa艂a, 偶e gdy ma艂a si臋 zm臋czy, we藕mie j膮 po prostu na r臋ce.

Na zewn膮trz panowa艂 przyjemny ch艂贸d, powietrze pachnia艂o deszczem. Po przej艣ciu niezmierzonych wr臋cz - jak jej si臋 wydawa艂o - po艂aci parku dotar艂a na skraj Mayfair i zacz臋艂a si臋 powoli orientowa膰 w okolicy. By艂a ju偶 tutaj dwukrotnie i eleganckie do­my z czas贸w kr贸la Jerzego wydawa艂y si臋 jej a偶 nadto znajome.

Z Sorcha na biodrze i p臋kni臋tym p臋cherzem na palcu ruszy艂a pod g贸r臋 w stron臋 Grosvenor Squ-arc. Mia艂a za sob膮 trudy tygodniowej podr贸偶y, bar­dzo nieprzyjemne dwa dni w Londynie i zaczyna艂a ju偶 powoli nienawidzi膰 Anglii oraz wszystkiego, co si臋 z ni膮 wi膮偶e. Jedyn膮 zalet膮, je艣li w og贸le mo偶na to by艂o w ten spos贸b okre艣li膰, by艂 sir Alasdair MacLa-chlan. Niemniej jednak Esmee czu艂a, 偶e nie powin­na mieszka膰 z tym cz艂owiekiem pod jednym dachem, udaj膮c guwernantk臋 w艂asnej siostry. Mama z艂aja艂aby j膮 porz膮dnie za tego rodzaju zachowanie - u艣wiado­mi艂a sobie Esmee. chocia偶, wydawa艂o jej si臋 to para­doksalne.

Wiedzia艂a, 偶e gdy wie艣膰 o podopiecznej Alasdaira rozejdzie si臋 w艣r贸d elit, plotki stan膮 si臋 wr臋cz nieuniknione. Esmee liczy艂a si臋 z tym, 偶e b臋dzie wiod艂a skromne 偶ycie, ale dzi臋ki porannemu spotkaniu w salonie u艣wiadomi艂a sobie z ca艂膮 ostro艣ci膮 swoje po艂o偶enie. By艂a s艂u偶膮ca i nawet w domu ojczyma nie zazna艂a tak lekcewa偶膮cego traktowania. W dalszym ci膮gu 艣wierzbi艂a j膮 r臋ka, by wymierzy膰 policzek bra­tu Alasdaira. Przynajmniej lord Wynwood okaza艂 si臋 ca艂kiem mity, nie usz艂o jej uwagi karc膮ce spojrzenie, jakim obrzuci艂 Merricka MacLachlana.

Nieco zdyszana Esmee przystan臋艂a przed l艣ni膮cy­mi zielonymi drzwiami, by posadzi膰 sobie Sorch臋 na drugim biodrze.

- Zielone, Me - powiedzia艂a dziewczynka, wska­zuj膮 drzwi. - Zielone.

Tak. Zielone. Zupe艂nie tak samo jak przez dwa ostatnie dni. I zupe艂nie tak samo skobel by艂 opusz­czony. Esmee nie przysz艂a tu jednak na darmo. Wspi臋艂a si臋 na place i zastuka艂a o framug臋. Do jej uszu dotarto g艂uche echo.

- Niech to diabli - szepn臋艂a.

- I.:eh, ty diable - powt贸rzy艂a Sorcha. Bo偶e! Musia艂a zacz膮膰 uwa偶a膰 na st贸wa.

- Niedobre drzwi, prawda, skarbie? - spyta艂a, wy­ciskaj膮c na policzku dziecka g艂o艣ny poca艂unek. -Dlaczego nigdy nie chc膮 si臋 przed nami otworzy膰?

Dok艂adnie w tej samej chwili pod dom podjecha艂o czerwono-czarne lando. Ze 艣rodka wysiad艂 chudy, ciemnow艂osy m臋偶czyzna, kt贸ry odes艂a艂 stangreta do stajni. Pow贸z odjecha艂 natychmiast i zacz膮艂 skr臋­ca膰 w Charles Street. Zaciekawiona Esmee posz艂a dalej. Lando przejecha艂o kilkana艣cie metr贸w w d贸艂 i znikn臋艂o za zakr臋tem. Esmee pospieszy艂a za nim.

Nieoznaczona aleja wi艂a si臋 mi臋dzy wysokimi mu­rami z ceg艂y. Esmee sz艂a dalej, odliczaj膮c po drodze mijane domy. Lando zatrzyma艂o si臋 tu偶 za zakr臋tem i stangret zeskoczy! z kozia, by porozmawia膰 z kobie­t膮, kt贸ra stal膮 na chodniku z koszykiem na ramieniu. Esmee natychmiast podesz艂a w ich stron臋. Dostrze­gli j膮 od razu i odwr贸cili si臋 do niej.

- Przepraszam... - zacz臋ta Esmee bez tchu. - Mo­偶e pa艅stwo tu mieszkaj膮?

- A gdzie偶by indziej? - odpar艂a kobieta ze zdzi­wieniem.

Esmee posadzi艂a sobie Sorch臋 na drugim biodrze.

- Mo偶e mi pani powie, czy lady Tatton jest wci膮偶 pa艅stwa s膮siadk膮? - spyta艂a. - Ko艂atka jest opusz­czona i...

- Wiem! - wykrzykn臋艂a kobieta. - Ona pojecha艂a do Australii.

Esmee poczu艂a wyra藕ny przyp艂yw ulgi.

- Dzi臋ki Bogu - szepn臋艂a. - Ju偶 tak dawno nie mia艂am od niej 偶adnych wie艣ci. - Czy w domu nie ma s艂u偶by?

Widz膮c, 偶e nie ma tu nic do roboty, stangret wsko­czy艂 na kozio艂, cmokn膮! na konia i odjecha艂.

- Tylko Finchowie. Opiekuj膮 si臋 domem - odpar­艂a kobieta z koszem. - Ale Bess, to znaczy pani Hnch... pojecha艂a we wtorek do Deptford, bo za­chorowa艂a jej matka.

- Ach tak - powiedzia艂a Esmee. W jej g艂osie wy­ra藕nie s艂ycha膰 by艂o zaw贸d.

Kobieta zn贸w przyjrza艂a si臋 Esm膰e.

- Chce si臋 pani zobaczy膰 z jej lordowsk膮 mo艣ci膮? Bo z tego co wiem, ona si臋 nikogo nie spodziewa. Przynajmniej Bess nic mi nie m贸wi艂a, a na pewno co艣 tam by wspomnia艂a.

- Tak... szukam jej - przyzna艂a Esm膰e. - Nie wi­dzia艂am si臋 z ni膮 od lat.

- Wyjecha艂a z c贸rk膮 przy nadziei i jej dzieckiem -wyja艣ni艂a kobieta. - Potem dziecko zachorowa艂o i urodzi艂y si臋 bli藕niaki. Wtedy ju偶 jedno wynik.lt) z drugiego, jak to mawia Bess. Skoro jednak lady Tatton nie sprzeda艂a domu, wida膰 zamierza wr贸ci膰. Sorcha poruszy艂a si臋 niespokojnie.

- Jabu.艣ko, Mc - zawo艂a艂a. - Daj jabu艣ko. Kobieta wyj臋艂a jab艂ko z kosza i poda艂a dziewczynce.

- 艢liczna dziewuszka - powiedzia艂a z u艣miechem. - I ma takie niezwyk艂e niebieskie oczy. Chcesz ja­b艂uszko, skarbie?

Sorcha rozp艂yn臋艂a si臋 w u艣miechu, zaciskaj膮c i otwieraj膮c pi膮stk臋, tak jak rano, kiedy chcia艂a za­bra膰 Merrickowi zegarek.

- Dzi臋kuj臋, ale nie trzeba - powiedzia艂a Esmee. -Ona nie jest g艂odna, naprawd臋.

- Och, prosz臋 pozwoli膰 mi j膮 pocz臋stowa膰 - odpar­艂a s艂u偶膮ca, wciskaj膮c owoc w 艂apczyw膮 pi膮stk臋 Sor* chy. - W艂a艣nie wr贸ci艂am z targu, jest 艣wie偶ute艅kie.

Obawiaj膮c si臋 gniewu Sorchy, Esmee podzi臋kowa­艂a za pocz臋stunek. Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 do dziew­czynki.

- 艢liczna - ci膮gn臋艂a. - A co do lady Tatton, to mo­偶e mog艂abym zostawi膰 dla niej wiadomo艣膰 u Bess.

Esmee o偶ywi艂a si臋 nagle.

- List - powiedzia艂a pospiesznie. - Mam list dla la­dy Tatton. Gdyby by艂a pani tak uprzejma...

Kobieta popatrzy艂a na nia wsp贸艂czuj膮co.

- Dobrze, przeka偶臋 go Bess, ale o ile wiem...

- Tak, tak, rozumiem - powiedzia艂a Esmee. - Ona si臋 tu szybko nic zjawi. Mo偶e jednak pani Finch przechowa dla niej ten list. Niezale偶nie od tego, kie­dy wr贸ci.

Kobieta wzi臋ta kopert臋, kt贸r膮 Esmee wyj臋艂a z kie­szeni.

- S膮dz臋, 偶e mo偶e go przes艂a膰. Esmee pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- To zajmie strasznie du偶o czasu, a ja ju偶 wysia艂am dwa listy, kt贸re chyba w og贸le nic dotar艂y do celu.

Kobieta skin臋艂a wsp贸艂czuj膮co g艂ow膮 i zn贸w spoj­rza艂a na Sorche, kt贸ra tymczasem zatopi艂a z臋by w mi臋kkim mi膮偶szu jab艂ka.

- Co za oczy - powiedzia艂a raz jeszcze, patrz膮c po­rozumiewawczo na Esmee. - Pewnie po ojcu?

Rozdzia艂 3

W kt贸rym panna Hamilton dostaje nauczk臋

Alasdair przys艂uchiwa艂 si臋 spokojnemu, cichemu odde­chowi Julii, kt贸ra spala u jego boku ju偶 od kilku go­dzin. Byt to mi艂y, koj膮cy d藕wi臋k. Sen jednak nic nad­chodzi艂. Nie mog膮c d艂u偶ej le偶e膰, wsta! z 艂贸偶ka i prze­ni贸s艂 si臋 na szezlong przy oknie, by nic zak艂贸ca膰 Ju­lii wypoczynku. Patrzy艂 w艂a艣nie na Bedford i poli­cjanta w niebieskim mundurze, kt贸ry spacerowa艂 spokojnie wok贸艂 latarni, gdy Julia si臋 obudzi艂a.

- Alasdairze - mrukn臋艂a, opieraj膮c si臋 na 艂okciu. -Kt贸ra godzina?

- Ko艂o czwartej - odpar艂. - Obudzi艂em ci臋, kocha­nie?

Julia wsta艂a, otuli艂a si臋 szlafrokiem i podesz艂a do okna.

- Co si臋 dzieje? - spyta艂a. - Zwykle 艣pisz snem sprawiedliwych.

Za艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Pan B贸g naprawi艂 sw贸j b艂膮d - odpali艂. - Od paru godzin nie mog臋 zmru偶y膰 oka.

- Przykro mi - powiedzia艂a. - O m贸j Bo偶e! lv pa­lisz! Chyba troch臋 na to za wcze艣nie.

- 'I贸 zale偶y z jakiego punktu widzenia. Mo偶e za p贸藕no. - Chwyci! j膮 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 na sof臋. -Przepraszam, Julio. - Mam zgasi膰?

- Wiesz, 偶e nie musisz. - Podwin臋艂a pod siebie no­gi i nakry艂a stopy szlafrokiem. - Julia by艂a pulchna, 艣liczna i dobra; Alasdair, kt贸ry pozna艂 j膮 przed paro­ma miesi膮cami, cieszy艂 si臋 ka偶d膮 chwil膮 sp臋dzan膮 w jej towarzystwie.

- Podoba艂a ci si臋 sztuka, kochanie?

Strz膮sn膮艂 popi贸艂 z cygara. - Twoja przyjaci贸艂ka Henrietta grata naprawd臋 艣wietnie.

- Daj spok贸j, przecie偶 w og贸le nie zwr贸ci艂e艣 na ni膮 uwagi.

- Jak to! Poszli艣my do teatru g艂贸wnie po to, by j膮 zobaczy膰.

Julia po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na policzku. - Dobrze. W takim razie kogo gra艂a? W 艣wietle ksi臋偶yca nie zdo艂a艂 ukry膰 wyrazu zmie­szania na twarzy.

- Ja... no dobrze. Julio. Obawiam sie. ze b艂膮dzi­艂em my艣lami gdzie indziej.

Julia wzruszy艂a lekko ramionami.

- Niewa偶ne - mrukn臋艂a. - Ale zanim znikniesz, musz臋 ci co艣 powiedzie膰.

Alasdair zgasi艂 cygaro, kt贸re nagle przesta艂o mu smakowa膰.

- Ja te偶, Julio. Pozw贸l, 偶e zaczn臋 i b臋dziemy to mieli za sob膮.

- Wiedzia艂am! - W glosie Julii pobrzmiewa艂a gorzka ironia. - Jak ona ma na imi臋? Pewnie jest dwa razy m艂odsza i chudsza!

- O wiele wi臋cej ni偶 dwa razy - przyzna艂. - Ma na imi臋 Sorcha.

- Wi臋c to Szkotka. Gratuluj臋. Zawsze twierdzi艂am, ze trzeba si臋 trzyma膰 swoich. Jak d艂ugo j膮 znasz?

Gdy Alasdair ko艅czy艂 opowie艣膰, przez okienko w dachu s膮czy艂 si臋 ju偶 艣wit. Gdy zaczyna艂, Julia pode­sz艂a do stolika i nala艂a mu szklaneczk臋 ulubionej whisky, kt贸r膮 zawsze trzyma艂a w pogotowiu. Teraz, kiedy us艂ysza艂a fina艂 tej historii, sama postanowi艂a si臋 napi膰.

- Bo偶e! - szepn臋艂a, odwracaj膮c si臋 od stolika. -Naprawd臋 s膮dzisz, 偶e...7

Alasdair opar艂 czo艂o o d艂o艅.

- Naprawd臋 niewiele pami臋tam. Tyle tylko, 偶e zro­bi艂em co艣. czego rankiem ju偶 zacz膮艂em 偶a艂owa膰, je艣li wiesz, o co mi chodzi.

- Doskonale wiem - odpar艂a ze wsp贸艂czuciem. -AJe w ko艅cu musy. ryJe na sumieniu, 偶e mog艂o to by膰 ca艂kiem co艣 innego.

Pokr臋ci艂 ji艂ow膮.

- To dziecko to sk贸ra zdj臋ta z mojego hrata Mer-ricka.

Julia klasn臋艂a j臋zykiem.

- A ta m艂oda kobieta? Jej siostra? Co z ni膮?

- To te偶 prawie dziecko - j臋kn膮艂 Alasdair.

- Naprawd臋? Ile ma lat?

- Mo偶e siedemna艣cie? Nie! Czekaj, m贸wi艂a, 偶e dwadzie艣cia dwa.

Julia za艣mia艂a si臋 g艂o艣no.

- Dwadzie艣cia dwa? Alasdairze! Przecie偶 to doro­s艂a kobieta!

- Ale偶 sk膮d. Gdyby nie to, 偶e ca艂e jej ubranie na­si膮k艂o deszczem, nic wa偶y艂aby wi臋cej ni偶 czterdzie艣ci kilogram贸w. Poza tym jest tak naiwna, jak tylko by­waj膮 dziewczyny ze Szkocji.

- M贸j drogi. W wieku dwudziestu dw贸ch lat po­chowa艂am ju偶 m臋偶a i rzuci艂am dw贸ch protektor贸w, A je艣li chodzi o naiwno艣膰, to pozory czasem myl膮. Teraz naprawd臋 musz臋 ci co艣 powiedzie膰.

Alasdair podni贸si szklaneczk臋 z whisky.

- Naprawd臋 trudno mi sobie wyobrazi膰 wi臋kszy galimatias.

Tu jednak si臋 myli艂. Julia wyprostowa艂a plecy, odstawi艂a whisky i splot艂a sztywno d艂onie na podol-ku.

- Ta nowina mo偶e ci臋 naprawd臋 zaszokowa膰 -ostrzeg艂a. - Ale w twoim wieku nic musisz si臋 chyba obawia膰 apopleksji.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 spod oka.

- Jak wiesz, mam trzydzie艣ci sze艣膰 lat. M贸w偶e wreszcie.

Julia poca艂owa艂a go w policzek.

- M贸j drogi - wyrwa艂a i wci膮gn臋艂a g艂o艣no powie­trze. - Jestem... przy nadziei.

Alasdair upu艣ci艂 szklank臋, kt贸ra z cichym stuko­tem wyl膮dowa艂a na dywanie.

- Bo偶e... Julio... - Zmru偶y艂 oczy. - Nic, nic m贸­wisz chyba powa偶nie. Miej偶e lito艣膰.

Po艂o偶y艂a mu ciep艂膮 d艂o艅 na kolanie.

- Nie 偶artuj臋 - powiedzia艂a cicho. - Jestem oczy­wi艣cie ca艂kiem rozkojarzona, nawet m贸j lekarz jesz­cze nie doszed艂 do siebie, ale to prawda. Tyle 偶e dziecko nie jest twoje.

Zakrztusit si臋 lekko i otworzy艂 jedno oko.

- Nie... nie moje? Julia zmarszczy艂a brwi.

- Przyrzekali艣my sobie tylko przyja藕艅. Nie widuje­my si臋 czasem ca艂ymi tygodniami - odpar艂a. - Czy ty by艂e艣 mi wierny?

Odchrz膮kn膮艂 g艂o艣no.

- No c贸偶, musz臋 przyzna膰, 偶e nie jestem pewny... Zacisn臋艂a mocniej d艂o艅.

- Pozw贸l, 偶e b臋d臋 szczera. Wiem wszystko o Indze Karlsson i jej mieszkanku przy Long Acrc.

- Daj spok贸j! Po prostu pozwoli艂em jej tam miesz­ka膰. Jeste艣my tyiko przyjaci贸艂mi.

- Tak jak my? - spyta艂a ironicznie. - A o 偶onie lor­da Fealda nawet nic b臋dziemy rozmawia膰. Ani o tej pokoj贸wce z ober偶y w Wapping. Nie wspominaj膮c o francuskiej tancerce. Wiem, ze kobiety ci臋 uwiel­biaj膮. Nie musisz tego przede mn膮 ukrywa膰.

Prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- Niczego nic ukrywam - sk艂ama艂. Julia za艣mia艂a si臋 gio艣no.

- Ale偶 ukrywasz. Kr臋cisz jak z艂apany na gor膮cym uczynku o艣mioletni urwis, kt贸ry m贸wi, 偶e nic nie ma na sumieniu. Zupe艂nie nic. A m贸wi to uroczo i z u艣mie­chem niewini膮tka, a wszyscy wiedz膮, 偶e k艂amie.

- Nigdy mi nic podobnego nie przysz艂o do g艂owy. Jak m贸g艂bym w og贸le pomy艣le膰 o lndze, skoro je­stem z tob膮?

- Ho Inga to pi臋kna blondynka, w dodatku tak szczup艂a, ze porusza si臋 zwinnie niczym kot. Mo偶e dlatego? - zasugerowa艂a Julia. - I o dwadzie艣cia lat m艂odsza ode mnie.

- Inga nie jest w moim typie - odpar艂 szczerze Alasdair. - Poza tym nas 艂膮czy co艣 szczeg贸lnego.

- Owszem, mog艂abym by膰 twoj膮 matk膮 - powie­dzia艂a sucho. - To przera偶aj膮cy szczeg贸艂.

Chwyci艂 j膮 za rami臋.

- Bzdura - odpad i zaraz spojrza艂 na ni膮 z trosk膮.

- Ale na dziecko jest chyba jednak troch臋 za p贸藕no... Kto jest ojcem? Co zamierzasz?

- Modli膰 si臋 - odpar艂a ze st艂umionym u艣miechem.

- A ojcem jest brat Hcnrietty. Przyja藕nimy si臋 prze­cie偶 od dwudziestu lat.

- Hdward Wheeler? Fen dramaturg? - Alasdair popatrzy艂 na ni膮 pytaj膮co. - Kochasz, go. Julio?

Roze艣mia艂a si臋 d藕wi臋cznie.

- Co za pytanie! Doprawdy... Alasdairze. Szanuj臋 go i bardzo lubi臋. - Po艂o偶y艂a sobie d艂o艅 na brzuchu. - I pragn臋 tego dziecka, da艂abym wszystko, 偶eby je urodzi膰.

- Chcesz wyj艣膰 za niego za ma/? - popatrzy艂 na ni膮 spod oka. - Powinna艣 to zrobi膰.

Zn贸w si臋 roze艣mia艂a.

- 'Ib taki z ciebie rozpustnik? Zaczynam przypusz­cza膰, ze nie zas艂u偶y艂e艣 na swoj膮 reputacj臋.

- Nie kpij, Julio. To powa偶na sprawa. Posmutnia艂a.

鈻- Wiem. Ale nie mam poj臋cia, co zrobi膰. Powie­dzia艂am oczywi艣cie Edwardowi o dziecku. Jeste艣my w trudnej sytuacji. W naszym wieku nikomu nie spie­szy si臋 do o艂tarza, tym bardziej ze moje szans臋 na urodzenie dziecka s膮 raczej... nikle.

- M贸j Bo偶e. 呕ycz臋 ci jednak wszystkiego najlep­szego.

U艣miechn臋艂a si臋 smutno. Jeszcze rok, dwa i by艂oby to w og贸le niemo偶liwe

powiedzia艂a. - Zreszt膮, dop贸ki nie zacz臋艂y si臋 md艂o艣ci, my艣la艂am, 偶e to co艣 zupe艂nie innego.

Alasdair wiedzia艂, co sugeruje Julia. Mia艂a co naj­mniej czterdzie艣ci lat, zapewne znacznie wi臋cej. Jako by艂a aktorka potrafi艂a si臋 zr臋cznie maskowa膰. Ale ci膮偶a? Zmartwi! si臋 nie na 偶arty.

- Zachowa si臋 przyzwoicie? "l贸 znaczy Wheeler?

- My艣l臋, 偶e tak - odparta. - Chocia偶 wci膮偶 jest mocno zszokowany. Ja jednak chc臋 tego dziecka, po­mimo wszystko.

Wsta艂 i poca艂owa艂 j膮 w r臋k臋.

- Potrzebujesz m臋偶a. Julio. Jestem o tym absolut­nie przekonany.

Popatrzy艂a na niego wilgotnymi oczami. Masz racj臋, pomy艣l臋 o tym.

- Chcesz, 偶ebym pom贸wi} z Whcelerem? Zrobi臋 to bardzo ch臋tnie.

Julia zbladta.

~ Bo偶e! Nie! W艂a艣nie pr贸buj臋 ci powiedzie膰, 偶e ty i ja... 偶e nie powinni艣my si臋 widywa膰. - Zni偶y艂a glos do szeptu. - To nie by艂oby m膮dre. Zatem jak w piosen­ce Auld tang syne - dawne dobre dni mamy ju偶 za sob膮.

Alasdair si臋gn膮艂 po koszul臋 i wci膮gn膮艂 j膮 przez g艂ow臋.

- Wi臋c to rozstanie? - spyta艂 偶artobliwie. - Po tym wszystkim, co dla siebie znaczyli艣my, chcesz mnie rzuci膰 jak stary but. Nagle i bez namys艂u?

Julia zn贸w zacz臋ta si臋 u艣miecha膰.

- Nie, to te偶 wygl膮da艂oby troch臋 dziwnie, prawda'? Przecie偶 wszyscy wiedz膮, jak bardzo si臋 przyja藕nimy.

Alasdair poca艂owa艂 j膮 w czubek nosa.

- Okropnie dziwnie, ma!a. Oczy Julii rozb艂ys艂y rado艣nie.

- Nie, nie mog艂abym si臋 z tob膮 rozsta膰 - powie­dzia艂a. - Nie p贸jd臋 tytko ju偶 nigdy z tob膮 do 艂贸偶ka.

- Wielka szkoda - odpar艂 szczerze.

Esmee sta艂a przy oknie w salce szkolnej i patrzy艂a, jak Alasdair MacLachlan wysiada dziarsko z powozu i wchodzi po schodach na g贸r臋. Cho膰 od 艣niadania min臋艂y ju偶 jakie艣 cztery godziny, MacLachlan wci膮偶 mia艂 na sobie wieczorowe ubranie, kt贸re poprzed­niego dnia czy艣ci艂 Ettrick. Nie by艂o go w domu ca艂膮 noc i sam tylko Pan B贸g raczy! wiedzie膰, gdzie zosta­wi艂 swoje inne stroje. Dr臋czy艂y j膮 podejrzenia. Ca艂y miniony dzie艅 wyczuwa艂a jego nieobecno艣膰. I to nie­mile wra偶enie towarzyszy艂o jej r贸wnie偶 w nocy, za­nim wreszcie zasn臋艂a.

- Prosz臋 pani...

Odsun臋艂a si臋 od okna i zobaczy艂a za sob膮 jednego ze s艂u偶膮cych.

- Gdzie mam to postawi膰? - Drewniane krzese艂ka by艂y ma艂e, trzyma艂 po jednym w ka偶dej r臋ce.

Esmee otworzy艂a szeroko oczy.

- A s膮 jeszcze jakie艣 inne? - S艂u偶膮cy wnosi艂 meble ju偶 od godziny.

- Tak, madam. W sumie dziesi臋膰. Dziesi臋膰?

- Ale偶 to zb臋dne - powiedzia艂a Esmee. - Dlacze­go Wellings kupi艂 a偶 tyle?

- Nie wiem, madam. I.ismec pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ustaw je przy stole razem z pozosta艂ymi cztere­ma - powiedzia艂a. - Reszt臋 zostaw przy 艣cianie.

By i jeszcze jeden problem. Jak zauwa偶y艂 MacLa-chlan. wszystko co m贸wi艂a, brzmia艂o jak pytanie. Wiedzia艂a, co to znaczy by膰 dam膮 i umia艂a wydawa膰 s艂u偶bie uprzejme polecenia. Teraz jednak sama sta艂a -ie s艂u偶膮c膮 albo prawie s艂u偶膮c膮. A tak naprawd臋 to r/ula si臋 w tym typowo angielskim domu jak ni pies, ni wydra. Szkockie pozosta艂o w sir Alasdairze wy-lacznie zami艂owanie do whisky, reszta cech narodo­wych ju偶 dawno zanik艂a. Bardzo tego 偶a艂owa艂a.

W tej samej chwili rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. ( klwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e Wellings zn贸w ogl膮da meble.

鈻 Czy to wystarczy? - spyta艂.

- Tak, dzi臋kuj臋. - Skin臋艂a r臋k膮 w stron臋 lekko uchy­lonych drzwi pokoju dziecinnego. - Sorcha ju偶 艣pi w swoim nowym 艂贸偶eczku. Po co nam tyle krzese艂ek?

Wellings uni贸s艂 brwi.

Nie mam poj臋cia, madam - odpar艂. - Sir Alasda-11 sarn postanowi艂 zrobi膰 wczoraj zakupy. Chyba

chcia艂 przywie藕膰 wszystko, czego w jego mniema mo偶e potrzebowa膰 dziecko.

- Rozumiem.

W duszy Es ni cc- musia艂a przyzna膰, 偶e pok贸j wygl膮­da艂 przepi臋knie. Na lakie zbylki nie pozwoli艂by sobie jednak 偶aden Szkot. Mo偶e MacLachlan spodziewa艂 si臋 go艣ci? A mo偶e w Londynie mieszka艂 ca艂y t艂um je­go nie艣lubnych dzieci1'

Wellings sk艂oni艂 si臋 lekko.

- Sir Alasdair prosi, by wypi艂a pani z nim kaw臋 w salonie. Za p贸艂 godziny, je艣li to pani odpowiada,

- Obawiam si臋, 偶e to nie b臋dzie mo偶liwe. Sorcha mo偶e si臋 obudzi膰, a wtedy...

- Sir Alasdair wy艣le Lydie na g贸r臋.

Esmee pozna艂a ju偶 Lydie, dziewczyn臋 o rumia­nych policzkach, kt贸ra przynios艂a im herbat臋 i pos艂a­艂a 艂贸偶ka. Mimo to by艂a zdziwiona, 偶e MacLachlan sam zdecydowa艂 si臋 zadba膰 o ich potrzeby.

- Lydia jest najstarsza z o艣miorga rodze艅stwa -powiedzia艂 kamerdyner uspokajaj膮co. - 艢wietnie ra­dzi sobie 2. dzie膰mi.

Poczuta dziwny skurcz. Lydia nie mog艂a mie膰 ni偶­szych kwalifikacji ni偶 Lsmec. Mo偶e Wel艂ings ju偶 po­dejrzewa艂, 偶e jego pan zatrudni艂 oszustk臋. Mo偶e gdyby nie zgodzi艂a si臋 zosta膰, Sorcha zaopiekowa艂­by si臋 kto艣 bardziej kompetentny. Kto艣, kto na­prawd臋 potrafi艂by ja wychowa膰. Do niedaw­na Esmee wy艂膮cznie si臋 z nia bawi艂a. A teraz lo wy­dawa艂o jej si臋 luksusem. 1 bezpowrotnie nale偶a艂o do przesz艂o艣ci.

- Panno Hamilton? - Kamerdyner przypomnia艂 jej o swoim istnieniu. - Co z kaw膮?

Unios艂a g艂ow臋.

- W takim razie zgoda - powiedzia艂a. - Za pot go­dziny.

Lydia zjawi艂a si臋 wkr贸tce z rob贸tk膮 w koszyku, by zaj膮膰 sobie czas. Esmec posz艂a do pokoju doprowa­dzi膰 si臋 do porz膮dku. Wtedy w lustrze wisz膮cym nad toaletk膮 zobaczy艂a swoje odbicie. Popatrzy艂a na ni膮 para zielonych oczu szeroko osadzonych pod ciemnymi 艂ukowatymi brwiami. By艂y to oczy jej matki, najwi臋kszy przymiot jej urody.

Cz臋sto s艂ysza艂a, 偶e jest do niej podobna, lecz ta my艣l wcale nie dodawa艂a jej otuchy - raczej j膮 prze­ra偶a艂a. Dzia艂o sie tak szczeg贸lnie w贸wczas, gdy znaj­dowa艂a si臋 w otoczeniu m臋偶czyzn takich jak MacLach-lan i czul膮 przyspieszone t臋tno. W艂osy jej matki przy­pomina艂y jednak sw膮 barw膮 dojrza艂e kasztany, a jej w艂asne mia艂y bli偶ej niesprecyzowany odcie艅 ciemny blond. By艂y tak grube i g臋ste, 偶e cz臋sto wymyka艂y si臋 spod upi臋cia. Nos nie wyr贸偶nia艂 si臋 niczym szczeg贸l­nym, podobnie jak podbr贸dek, w odr贸偶nieniu od idealnego wr臋cz podbr贸dka matki. Nie mog艂a si臋 te偶 poszczyci膰 偶adnym s艂odkim do艂eczkiem ani pie-przykiem.

Nagle odskoczy艂a od lustra. Bo偶e, ale偶 wybra艂a so­bie moment na studiowanie urody! Mimo drobnej postury i bardzo m艂odego wygl膮du osi膮gn臋艂a ju偶 wiek, w kt贸rym l膮duje si臋 ju偶 na bocznym torze i te­go nic nie mog艂o zmieni膰. Kiedy艣 mo偶e i marzy艂a o debiucie w Londynie, ale przez ma艂偶e艅stwa matki w臋drowa艂y z jednego maj膮tku do drugiego, za ka偶­dym razem coraz dalej od stolicy.

Lord Achanalt nigdy nie proponowa艂 Esm膰e udzia­艂u w licznych podr贸偶ach, matka zabiera艂a j膮 jednak do lnvernes lub sklep贸w w Edynburgu. Oczywi艣cie do domu zapraszano te偶 go艣ci, odbywa艂y si臋 przyj臋cia. Zanim Achanalt po艂o偶y艂 temu kres, matka miata spo­re grono wielbicieli, gdy偶 uwielbia艂a budzi膰 zazdro艣膰 w swoim m臋偶u. Gdy jednak Esmee upomina艂a si臋

o bardziej urozmaicone 偶ycic towarzyskie, m;iik;i wv-dyma艂a tylko wargi.

- Zaczekaj - mawia艂a. -- Zaczekaj, a偶 ciocia Ri we­na wr贸ci z zagranicy. Wtedy zadebiutujesz. Obiecuje.

Obiecuj臋.

Potem jednak pochowa艂a przedwcze艣nie trzech m臋偶贸w i zacz臋ta panicznie ba膰 si臋 samotno艣ci. Jedy­nym sta艂ym elementem 偶ycia matki sta艂a si臋 jej c贸r­ka. Achanalt, za kt贸rego wysz艂a, gdy Esinee sko艅czy­艂a szesna艣cie lat. szybko zgorzknia艂 i zamkn膮艂 si臋 w sobie. Po dw贸ch szcz臋艣liwych latach w starym zam­ku coraz cz臋艣ciej rozbrzmiewa艂o s艂owo „rozw贸d".

- Jak kot goni膮cy za w艂asnym ogonem - us艂ysza艂a Esmee kiedy艣 ogrodnika. - Jak ju偶 ja dopad艂, stary diabe艂, sam nie wie, co ma robi膰. Sko艅czy艂y si臋. 艂owy, sko艅czy艂a zabawa.

I by艂o to niezwyk艂e trafne podsumowanie roman­su lorda i lady Achanalt.

„Stary diabe艂" nigdy nie traktowa艂 fismee ze szczeg贸lna rewerencj膮. Gdy wreszcie wyrzuci艂 ja z domu, odczula co艣 na kszta艂t ulgi, cho膰 oczywi艣cie by艂o to uczucie g艂upie i zupe艂nie nieuprawnione. Nie mog艂a jednak pozwoli膰 sobie na panik臋, zwa偶ywszy na odpowiedzialno艣膰, jak膮 na ni膮 na艂o偶y艂 Achanalt, Teraz te偶 musia艂a zachowa膰 spok贸j. Alasdair Mac-Lachlan, niezale偶nie od -swojej urody, nie m贸g艂 wprowadzi膰 chaosu w jej 偶ycie. Ta my艣l przypomnia­艂a jej, 偶e s.ic guzdr/.e. Szybko poprawi艂a \vlus\ \ -/.bic-gla na d贸艂.

Tak jak si臋 spodziewa艂a, znalaz艂a Macl.aclila-na w gabinecie. Zd膮偶y艂 si臋 ju偶 przebra膰 w ciemnozie­lony surdut, kamizelk臋 w tym samym kolorze i 艂adne br膮zowe spodnie. Wykrochmalony krawai zawi膮za艂 elegancko pod 艣wie偶o wygolonym podbr贸dkiem. Na­prawd臋 by艂 uderzaj膮co przystojny i fakt. 偶e mout lak

wygl膮da膰 po rozpustnej nocy, jednak ja zdenerwo­wa艂. Uwa偶a艂a, 偶e powinien cho膰 troch臋 zbledn膮膰.

Zdziwi艂o j膮 to, 偶e MacLachlan usiad艂 nic obok ta­cy z kaw膮, lecz za biurkiem - nic rozpiera艂 si臋 ju偶 le­niwie, lecz siedzia艂 sztywno wyprostowany niczym my艣liwski pies, czujny i skoncentrowany. Nawet, je艣li skutki upojnej nocy sp臋dzonej w mie艣cie z pani膮 Crosby dawa艂y mu si臋 we znaki, nie by艂o tego po nim wida膰.

Wesz艂a g艂臋biej do pokoju i zobaczy艂a, 偶e MacLachlan wcale nic pracuje. Skupi艂 si臋 na jakiej艣 grze karcia­nej, ci臋偶kie z艂oto w艂osy opad艂y mu na oczy. Nagle, t艂umi膮c przekle艅stwo, zebra艂 karty i zr臋cznym ru­chem potasowa艂 talie. Ponowi艂 t臋 czynno艣膰, ca艂kowi­cie skupiony na kartach, zro艣ni臋tych niemal z jego eleganckimi d艂o艅mi o d艂ugich palcach. Niezwykle szybkich i zr臋cznych.

Podesz艂a do biurka i od razu wyczu艂a chwil臋, gdy zda艂 sobie spraw臋 z jej obecno艣ci. MacLachlan na­tychmiast od艂o偶y艂 laiie i popatrzy艂 na ni膮 jak przebu­dzony ze snu. Wsta艂 i w tym samym momencie jego oczy nabra艂y zn贸w leniwego, ospa艂ego wyrazu.

- Witam pani膮 - powiedzia艂. - Prosz臋 spocz膮膰.

Ruszy艂a w stron臋 fotela, kt贸ry jej wskaza艂 - pi臋k­nego sheratona stoj膮cego przy stoliku do herbaty. Pok贸j byt utrzymany w dw贸ch kolorach - b艂臋kitnym i kremowym. Niebieskie jedwabne tapety przecina艂y szklane s艂upy mi臋dzy oknami, nogi zapada艂y w jasny dywan. S艂u偶膮cy wni贸s艂 male艅k膮 tac臋 z kaw膮 i posta­wi艂 j膮 przy ko艅cu stoki. MacLachlan poprosi艂 j膮. by nape艂ni艂a fili偶anki. Kawa by艂a mocna i aromatyczna, przypomina艂a jej czarny aksamit.

- Wellings twierdzi, ze zabra艂a pani wczoraj dziec­ko na spacer - powiedzia艂. - Mam nadziej臋, ze by艂o mi艂o.

Z jakiego艣 powodu nic wspomnia艂a ani s艂owom o wizycie u ciotki Roweny. M贸g艂by to uzna膰 za prze­jaw g艂upoty lub desperacji.

- Londyn to wielkie miasto - mrukn臋艂a. Ale by­艂o milo.

- Dok膮d poszty.艣cie?

- Chyba do Mayfair.

- To pi臋kna dzielnica - zauwa偶y艂. - Wola艂em jed­nak zawsze t臋 spokojn膮 okolic臋.

- Rzeczywi艣cie, tu jest znacznie milej -- powiedzia­艂a, popijaj膮c ostro偶nie gor膮c膮 kaw臋. - Czy regularnie grywa pan w karty, panie MacLachlan?

Jego cyniczne spojrzenie obudzi艂o w niej niepok贸j.

- Przecie偶 pani wie - powiedzia艂 niskim, lekko .schrypni臋tym g艂osem. - A tak na marginesie, jak to si臋 dzieje, 偶e przy pani czuj臋 si臋 zupe艂nie jak w Ar-gyllshirc? Nawet si臋 dziwi臋, 偶e nie nazywa mnie pani wodzem.

- Wodzeni jest pan by膰 mo偶e dla swojego klanu. Jego wzrok stwardnia艂.

- Nie mam ju偶 klanu, panno Hamilton. Ziemi臋, owszem, cho膰 nie tyle, by warto by艂o si臋 tym chwali膰. M贸j ojciec walczy艂 przeciwko jakobitom, a za swoj膮 s艂u偶b臋 otrzyma艂 od kr贸la och艂ap w postaci tytu艂u ba-roneta.

- Od kr贸la Anglii.

- Nie rozumiem.

- Tytu艂 baroneta nada艂 pa艅skiemu ojcu kr贸l An­glii.

MacLachian uni贸s艂 brwi.

- Wi臋c nie jest pani prawdziw膮 Szkotk膮, tylko far­bowanym lisem?

- Innych nie ma - powiedzia艂a z wyra藕nym akcen­tem.

Za艣mia艂 si臋.

- Prosz臋 mi zatem powiedzie膰, panno Hamilton, na­le偶y pani do zwolennik贸w kr贸la? Ukrywam jakobit臋?

Esm膰e u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.

- Mo偶e ukrywa pan po prostu mi艂o艣niczk臋 prawdy historycznej - powiedzia艂a z u艣miechem. - Czy mam si臋 do pana zwraca膰: sir Alasdair?

Poruszy! si臋 niespokojnie i zacz膮艂 zn贸w miesza膰 kaw臋 wolno, leniwie. To by艂o dla niego charaktery­styczne. Tak zachowywa艂 si臋 zawsze. Z wyj膮tkiem tych chwil, kiedy mia艂 w r臋kach karty.

- Wszystko mi jedno - powiedzia艂 w ko艅cu. - Mo­偶e mnie pani nazywa膰, jak pani chce. Nie jestem dro­biazgowy.

- Nie wierz臋 - powiedzia艂a. - Z pewno艣ci膮 jest pan bardzo dok艂adnym graczem.

Podni贸s艂 na ni膮 wzrok znad stolika i u艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Chyba nie ma pani zbyt wysokiego mniemania o moich zdolno艣ciach - powiedzia艂. - Je艣li jednak przeanalizowa膰 spraw臋 dok艂adnie, m艂ody biedny Szkot mo偶e dzi臋ki nim odnale藕膰 swoje miejsce w 艣wiecie.

- Byl pan bez grosza przy duszy? 鈻- popatrzy艂a na jego elegancki surdut, kt贸ry kosztowa艂 zapewne wi臋cej ni偶 potowa ca艂ej jej garderoby.

- Nie a偶 tak. - W jego oczach pojawi艂y si臋 niebez­pieczne b艂yski. - Teraz jednak jestem, jak mi to pani niedawno przypomnia艂a, bardzo bogatym cz艂owie­kiem. I zapewniam, 偶e moje dochody nie pochodz膮 z dzier偶awy.

- Mo偶e uzyska艂 pan maj膮tek, wykorzystuj膮c inne ludzkie s艂abostki - zasugerowa艂a. 鈻- Gry losowe s膮 ju偶 z za艂o偶enia bardzo niesprawiedliwe.

- Jc艣ii kto艣 jest na tyle g艂upi, 偶eby zasiada膰 ze mn膮 do kart, co mnie obchodz膮 jego s艂abo艣ci? - odpar艂

spokojnie. - Poza tym nigdy nic oddaj臋 spi aw I om m i. Opieram wszystko na prawdopodobien.sfuie i si.-tiy-styee, czym艣 tak realnym i namacalnym, a- mu/na to przedstawi膰 na skrawku papieru.

- Jak to dziwnie brzmi - odparowa艂a. Pr贸buje pan nada膰 wadom poz贸r szlachetno艣ci. Pi/ecie/ ka偶­dy wic, 偶e gra w karty to kwestia szcz臋艣cia.

- Naprawd臋?

Si臋gn膮艂 po tali臋 i jednym mistrzowskim ruchem roziozyl ja na stole. - Prosz臋 wybra膰 jedna kart臋. 艁ypn臋艂a na niego przez st贸艂.

- Nic jeste艣my na jarmarku.

- Mo偶e obawia si臋 pani, 偶e mimo obycia w 艣wiecie ten jeden jedyny raz nie ma pani racji?

Szybkim ruchem wyci膮gn臋艂a kart臋.

- Wspaniale - powiedzia艂. - Teraz trzyma ja pani w r臋ku...

- Jest pan niezwykle dok艂adny. Atmosfera wyra藕nie si臋 zag臋szcza艂a.

- Czarna lub czerwon膮 - ci膮gn膮艂. - Szans臋 sa r贸w­ne. prawda1?

- 'lak. ale to nie ma nic wsp贸lnego z nauka.

- Owszem, ma 鈻犫枲 odpar艂. -鈻 Jest jeszcze zreszt膮 in­na zmienna.

- My艣l臋, 偶e jest ich pi臋膰dziesi膮t dwie. Zn贸w uni贸s艂 brew.

- Prosz臋 ze mn膮 wsp贸艂pracowa膰, panno HamiHon. Karta, kt贸r膮 trzyma pani w r臋ku. to albo as, albo fi­gura, albo blotka, kt贸ra nie by艂aby zreszt膮 najlep­szym wyborem.

- Wi臋c rniaiam racje, l贸 ty}ku kwestia szcz臋艣cia. Uni贸s艂 palec.

- A prawdopodobie艅stwo, 偶e jest to blotka r贸wna si臋 trzydzie艣ci sze艣膰 do pi臋膰dziesi臋ciu dw贸ch, czy偶 nie?

- No tak.

- W takim razie zak艂adam, ze wyci膮gn臋艂a pani blotk臋. To bardzo prawdopodobne. I jeszcze zaryzy­kuj臋 twierdzenie, 偶e jest to karta czerwona.

Esm膰c zerkn臋艂a na kart臋 i zaczerwieni艂a si臋.

- Mog臋 rzuci膰 okiem?

Niech臋tne po艂o偶y艂a na stole 贸semk臋 karo.

- Mia艂 pan po prostu szcz臋艣cie.

- Tylko co do koloru. Taka jest w艂a艣nie r贸偶nica mi臋dzy prawdopodobie艅stwem a szcz臋艣ciem. Teraz prosz臋 od艂o偶y膰 t臋 kart臋 i wylosowa膰 inna.

- Przecie偶 to absurdalne -zaprotestowa艂a, ale po­s艂usznie wykona艂a polecenie.

- Teraz wyliczenia b臋d膮 inne - powiedzia艂, patrz膮c jej prosto w oczy. - Mamy pi臋膰dziesi膮t jeden kart, bo 贸semka karo wypad艂a z gry.

Nalega艂, wi臋c powt贸rzyli zabaw臋 dwana艣cie razy. Pomyli! si臋 tylko w czterech przypadkach. Hsmee triumfowa艂a, iecz niestety, Alasdair z losowa­nia na losowanie zwi臋ksza艂 swoj膮 skuteczno艣膰. Za ka偶dym razem ocenia艂 szans臋. Czerwone kontra czarne. Figury kontra blotki. Po nied艂ugim czasie od­gadywa艂 ju偶 trafnie nie tylko rodzaj karty i jej barw臋, ale nawet numer i konkretny kolor.

Esmee kr臋ci艂o si臋 w g艂owie. Co gorsza, niezale偶nie od tego. co losowa艂a, Alasdair pami臋ta艂 dok艂adnie poprzednie karty i na tej podstawie wnioskowa艂, ja­kie jeszcze pozosta艂y w talii. Pomy艣la艂a o ca艂ej kolek­cji ksi膮偶ek na temat kart i niech臋tnie dosz艂a do wnio­sku, 偶e Alasdair przeczyta艂 dok艂adnie wszystkie i za­pami臋ta艂 ich tre艣膰.

Gdy odgad艂 trafnie cztery razy z rz臋du, podda艂a si臋,

- Przecie偶 to idiotyczne - powiedzia艂a, odk艂adaj膮c ostatni膮 kart臋. - Nie zaprosi艂 mnie pan tu chyba po to, 偶eby艣my grali w karty.

Wzruszy) lekko ramionami i przesun膮! d艂oni膮 po blacie.

- Przecie偶 to pani zdyskredytowa艂a m贸j spos贸b za­rabiania na 偶ycie - powiedzia艂 spokojnie. -- Bronie si臋 tylko przed tymi okrutnymi i bezpodstawnymi oskar偶eniami.

Fismee za艣mia艂a si臋.

- Ale / pewno艣ci膮 nie utrzymuje si臋 pan dzi臋ki m膮dro艣ci.

-鈻 S膮dzi pani, 偶e mi jej brak? - spyta艂 zaczepnie. Zawaha艂a si臋.

- Tego nie powiedzia艂am.

- Aic sugerowa艂a pani. ze jestem po prostu 艂ad­nym ch艂opcem.

- Nic podobnego - odpar艂a i zda艂a sobie spraw臋, 偶e k艂amie. - 'lak czy inaczej, gra w karty nie wymaga szczeg贸lnego intelektu.

- Graki pani kiedy艣 w vingt-ct-un, panno Hamil-ton? - spyta! ponuro. - To niech pani p贸jdzie na g贸­r臋, we藕mie sto funt贸w z ka艂amarza albo pudla na ka­pelusz, bo nie wiem, gdzie je pani ukry艂a, i sprawdzi swoje tezy.

Hsmee otworzy艂a usta i zamkn臋艂a je z powrotem Ze swoimi z艂otymi w艂osami i lekko ochryp艂ym g艂osem MacLachlan by艂 diab艂em, co gorsza, diab艂em, kt贸ry wygl膮da艂 jak anio艂, i nic mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e ogra j膮 do centa tylko po to, by udowodni膰 swoje racje.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a. - Nie lubi臋 hazardu.

- Ale postawi艂a pani wszystko na jedn膮 kart臋, przyje偶d偶aj膮c z tym dzieckiem do Londynu.

- Ona nie jest „tym dzieckiem" - powiedzia艂a Hsm膰e. - Ma na imi臋...

- "lak, tak - wykrzykn膮艂, machaj膮c niecierpliwie r臋k膮. 鈻- Ma na imi臋 Sorcha. Pami臋tam. Prosz臋 da膰 mi czas. panno Hamilton, abym m贸g艂 si臋 przyzwye/.ai膰

do tak ogromnych zmian, jakie zasz艂y tak nagle w moim 偶yciu.

Przez chwil臋 pili kaw臋 w milczeniu. Hsmee bez skutku poszukiwa艂a jakiego艣 neutralnego tematu.

- Co tam u niej? - spyta艂 w ko艅cu. - Zadomowi艂a si臋?

- Och tak - odpar艂a Lsmee. - To odporne dziecko.

- Co pani ma na my艣li? Ksmee otworzy艂a usta.

- Trudno to wyt艂umaczy膰. Soreha ma silna wol臋 i uwa偶a, 偶e mo偶e oczarowa膰 cale otoczenie i osi膮­gn膮膰 w ten spos贸b wszystko, co chce,

Sir Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 nagle, a doieczki w jego zbyt urodziwej twarzy pog艂臋bi艂y si臋 niebezpiecznie.

- Hmin - mrukn膮艂. - Ciekawe, sk膮d si臋 to u niej bierze?

Esmee poczu艂a nagle, 偶e jest niesprawiedliwa, wr臋cz grubia艅ska. Przecie偶 Alasdair nie ponosi艂 偶ad­nej winy za to, 偶e urodzi艂 si臋 taki przystojny i uroczy. On tylko wiedzia艂, jak swoje atuty wykorzystywa膰.

Z nieobecnym wyrazem twarzy wyci膮gn膮艂 kart臋 i zacz膮艂 obraca膰 j膮 w palcach, nie odrywaj膮c od niej wzroku. Bsm膰e szuka艂a w my艣lach czego艣 konstruk­tywnego do powiedzenia.

- Dzi臋kuj臋 za meble - wyj膮ka艂a w ko艅cu. - Dosta­艂am strasznie du偶o krzese艂ek. Ale to bardzo mi艂o z pa艅skiej strony.

- Milo? - powt贸rzy艂, leniwie obracaj膮c w r臋ku kar­t臋. - Ja rzadko bywam mi艂y dla kogokolwiek. A je艣li ju偶 mi si臋 to zdarza, to kieruje mn膮 albo instynkt sa­mozachowawczy, albo ch臋膰 sprawienia sobie przy­jemno艣ci.

- Rozumiem. - Zdumia艂a j膮 ta rozbrajaj膮ca szcze­ro艣膰. - A jak by艂o tym razem?

-Tym razem chcia艂em sprawi膰 przyjemno艣膰 sobie - odpar艂. - Chcia艂em zn贸w zobaczy膰 ten ciep艂y b艂ysk

w pani oczach, taki sam jak wtedy, gdy mi pani dzie-kowata... taki jak teraz. Wpadia pani w moje- sidta. •- Zabi膰 dobroci膮? - mrukn臋艂a. - Ze mn膮 nic p贸j­dzie panu tak 艂atwo. Powinien pan wiedzie膰, 偶e Szkoci s膮 ulepieni z innej gliny.

- Obawia艂bym si臋 bardziej tego, 偶e zabi膰 mo偶e pa­ni膮 ci臋偶ka praca- powiedzia艂 cicho. - Dowiedzia艂em si臋 z wiarygodnego 藕r贸d艂a, ze dzieci potrzebuj膮 za­r贸wno nia艅ki, jak i guwernantki. Zgadza si臋 pani z tak膮 opini膮?

Esmee bardzo si臋 zdziwi艂a.

- W idealnym 艣wiecie tak.

Sir Aiasdair wyj膮艂 kart臋 z talii i po艂o偶y艂 na stole. As kier.

- Niech zatem pani 艣wiat zawsze b臋dzie idealny.

Przez chwil臋 patrzy艂a tylko na jego eleganck膮 r臋­k臋, czuj膮c, 偶e ogarnia j膮 niepok贸j. Nie lubi艂a przeby­wa膰 sam na sam z tym m臋偶czyzn膮 o eleganckich dio-niach i niskim, schrypni臋tym glosie.

- Co pan na my艣li? -wydusi艂a w ko艅cu.

-- Chc臋 wynaj膮膰 nia艅k臋 - powiedzia艂. - Za dzie艅 lub dwa Wellings przyprowadzi pani kandydatki. Prosz臋 wybra膰 kogo艣 odpowiedniego.

Esm膰c zabrak艂o s艂贸w.

- Jest pan naprawd臋 zbyt 艂askawy. Nie wiem, co powiedzie膰.

- Mo偶e: „Jestem pana dozgonn膮 d艂uzniczka". Al­bo „oddan膮 niewolnic膮?".

Te s艂owa, ciep艂e, ale dwuznaczne zala艂y j膮 jak cie­p艂a lala, co natychmiast wzbudzi艂o w niej niech臋膰.

- Chyba nie.

MacLachlan wzruszy艂 niedbale ramionami.

- W takim razie mo偶e naleje mi pani jeszcze jed­n膮 fili偶ank臋 kawy - zaproponowa艂. - Wypi艂em po­przedni膮 ju偶 dziesi臋膰 minut temu.

lismee spu艣ci艂a wzrok, zawstydzona tym zaniedba­niem. Fili偶anka MacLachlana stal膮 pusta na brzegu stotu. Podni贸s艂 j膮 i przesun膮艂 w jej kierunku. Esmee instynktownie wyci膮gn臋艂a r臋k臋, ale zrobi艂a to tak niezgrabnie, 偶e czajniczek przewr贸ci艂 si臋 i kawa pop艂yn臋艂a na ubranie MacLachlana.

- Rany boskie! -wrzasn膮艂.

Nie pami臋ta艂a, co dok艂adnie sta艂o si臋 p贸藕niej. Mu­sia艂a zerwa膰 si臋 z krzes艂a. Caie szcz臋艣cie, 偶e mia艂a przy sobie chusteczk臋, wi臋c ukl臋k艂a przy nim i zacz臋­艂a bezradnie wyciera膰 jego kremow膮 kamizelk臋. Czu艂a si臋 przy tym jak ostatnia idiotka.

- Och, tak mi przykro.

MacLachlan odsun膮艂 si臋 od sto艂u, by oszacowa膰 straty.

- Do diab艂a, to by艂o gor膮ce!

- Oparzy艂am pana? - spyta艂a. - Boli?

Nagle z niewyt艂umaczalnych powod贸w zebra艂o jej si臋 na pl膮cz. To by艂a ostatnia kropla.

- Do wesela si臋 zagoi - MacLachlan po艂o偶y艂 jej eiepi膮 d艂o艅 na ramieniu.

-- Naprawd臋 wszystko jest w porz膮dku. Prosz臋 zo­stawi膰 t臋 kamizelk膮 i spojrze膰 na mnie.

Spojrzenie Esmee pos艂usznie pow臋drowa艂o w g贸r臋.

- Och nie! - Fular te偶 byt poplamiony. - Jest kom­pletnie zniszczony!

Uniosia r臋k臋, by zetrze膰 kaw臋, jakby osuszenie tkaniny mog艂o w czymkolwiek pom贸c.

MacLachlan odsun膮艂 jej r臋k臋 i 艣cisn膮艂 mocno w d艂oni.

- Miewa艂em gorsze prze偶ycia - szepn膮艂, pochyla­j膮c si臋 tak mocno, 偶e musn膮艂 oddechem jej w艂osy. -Prosz臋 si臋 teraz podnie艣膰, bo jeszcze kto艣 m贸g艂by wy­ci膮gn膮膰 z tego /byt pochopne wnioski, co, bior膮c pod uwag臋 moj膮 reputacj臋, jest ca艂kiem prawdopo­dobne.

Nie zrozumia艂a, o co mu chodzi.

- Przepraszam?

MacLachlan westchn膮! i mimowolnie odsun膮艂 krzes艂o, poci膮gaj膮c j膮 za sob膮. Stali ocklak-in <k! sie­bie zaledwie par臋 centymetr贸w. Esm膰c stula / g艂ow膮 na jego piersi i r臋k膮 w dioni.

Milcza艂 chwil臋, wpatrzony w splecione palce.

- Droga panno Hamilton...

- Tak?

Wykrzywi艂 twarz w u艣miechu.

- Nic znam nikogo, kto by bardziej zaciekle obgry­za艂 paznokcie.

Zarumieniona po uszy odrzuci艂a g艂ow臋, wyrwa艂a mu r臋k臋 i schowa艂a j膮 za plecy.

Chwyci艂 jej drug膮 d艂o艅 i przyjrza艂 si臋 uwa偶nie.

- Wcale nie jestem pewien, czy to w og贸le s膮 pa­znokcie.

Esm膰e wci膮偶 nie mog!a doj艣膰 do siebie po incy­dencie z kaw膮.

-- To okropny zwyczaj - przyzna艂a, wpatruj膮c si臋 w r臋k臋. - Chcia艂abym z tym sko艅czy膰.

Wbi艂 wzrok w jej twarz.

- A ja chcia艂bym rozumie膰, dlaczego si臋 pani tak nad nimi zn臋ca.

Nie puszcza艂 jej r臋ki, cho膰 nie trzyma! jej zbyt mocno.

- Czasem po prostu je obgryzam - powiedzia艂a ci­cho. - To nic nie znaczy.

- Esm膰e... - Zaniepokoi艂a j膮 czul膮 nuta w jego glosie. - Kochanie, pani si臋 naprawd臋 czym艣 martwi. Czy mog臋 jako艣 pom贸c?

Poczu艂a nagle, 偶e dr偶y jej podbr贸dek.

- Niech si臋 pan nawet nie wa/.y... Niech si臋 pan nawet nie wa偶y mi wsp贸艂czu膰!

Popatrzy艂 na ni膮 serdecznie.

- Chc臋, 偶eby mi pani powiedzia艂a, co jest nic tak -nalega艂. - Nagle zmienit ton. - Chodzi o mnie, praw­da. Esmee? Czy to ja tak pani膮 wyprowadzam z r贸w­nowagi? - m贸wi膮c to, pu艣ci艂 jej r臋k臋 i cofn膮艂 si臋.

Bo偶e. Nic. przecie偶 nie chodzi艂o o niego. Dlacze­go zreszt膮 w og贸le o to dba艂? Dlaczego nie okaza艂 sie nieczu艂ym 艂ajdakiem? Dlaczego bywa) nic do znie­sienia, a potem nagle zaczyna艂 jej wsp贸艂czu膰?

- Nie chodzi o pana - powiedzia艂a, bawi膮c si臋 ner­wowo sznurkiem pere艂. - Nie chodzi o pana i w og贸­le nie ma to nic wsp贸lnego z panem. Panie MacLach-lan. prosz臋 mnie po prostu zostawi膰 w spokoju.

- Nie wiem, czy to dobre wyj艣cie. - M贸wi艂 cicho, ale stanowczo. - Robi pani dobr膮 min臋 do z艂ej gry, aleja wiem swoje. Jest pani zm臋czona?

- Dam sobie rad臋! - krzykn臋艂a, puszczaj膮c jego r臋­k臋. 鈻• Na pewno dam sobie rad臋. Czy dlatego zatrud­nia pan nia艅k臋? Uwa偶a pan, 偶e nie znam si臋 na wy­chowywaniu dzieci? I jeszcze ta kawa... przepra­szam, zagapi艂am si臋. - W jej glosie pobrzmiewa艂a te­raz histeryczna nutka, aJc nie przestawa艂a m贸wi膰. I potrafi臋 zaj膮膰 si臋 Sorch膮. Naprawd臋!

- Panno Hamilton, 1o wszystko jest naprawd臋 zb臋dne -- powiedzia艂. - Jest pani zm臋czona, t臋skni pani za domem i wci膮偶 op艂akuje matk臋. Ona nie 偶y­je i na pani膮 spad艂o zbyt du偶o obowi膮zk贸w. Jestem pewien, 偶e czasem czuje si臋 pani naprawd臋 zbyt sa­motna. Czy nie wolno okaza膰 mi pani cho膰 odrobiny wsp贸艂czucia?

Wyda艂a jaki艣 odg艂os. J臋kn臋艂a? Zatka艂a? Sama nie by艂a pewna. I nagle poczu艂a, 偶e otaczaj膮 j膮 czyje艣 sil­ne ramiona. I mia艂a wra偶enie, 偶e nikt nigdy przed­tem nie okaza艂 jej takiej czu艂o艣ci.

Nie powinna by艂a oczywi艣cie tego robi膰, ale opar艂a sie o jego tors. mocny i twardy niczym .skala Gibralta-

ru. Pachnia艂 krochmalem, pi偶mem i m臋偶czyzn膮. Nagle uleg艂a pokusie i zatopi艂a nos w jego poplamionym lu-larze i zap艂aka艂a. Naprawd臋 t臋skni艂a /.a domem. I za matka. I ba艂a si臋. Bala si臋 przede wszystkim siebie.

- Popatrz na mnie, pani - poprosi艂. - Popaliy.

Podnios艂a na niego wzrok, bezg艂o艣nie o co艣 pro­sz膮c, cho膰 nie wiedzia艂a o co. Wzmocni! u艣cisk, opu­艣ci艂 lekko rz臋sy i nakry艂 ustami jej usta. Krew jej za­wrza艂a. Mia艂a ochot臋 zatopi膰 si臋 w jego ciele, skry膰 si臋 w nim. Zamiast lego zmru偶y艂a lekko oczy i rozchy­li艂a wargi. 1 zgodnie z tym. co przewidywa艂a, poczu艂a jego wargi na swoich, tak jakby to by艂o nieuchronne.

Poruszy艂a g艂ow膮, pragn膮c, by pog艂臋bi艂 poca艂unek. Jego zg艂odnia艂e usta przylgn臋艂y do jej warg. Poczuta dziwny skurcz 偶o艂膮dka, zacz臋ta spazmatycznie oddy­cha膰. To byioz艂c. Och, jak bardzo z艂e. Jaka艣 tajemni­cza siia pcha艂a jednak jej cia艂o w stron臋 jego cia艂a. J臋kn臋艂a, a jego j臋zyk wsun膮! si臋 mi臋dzy rozchylone wargi. 艁agodnie ponaglana, odchyli艂a g艂ow臋 i na­mi臋tnie odda艂a poca艂unek.

MacLachlan wyda艂 cichy pomruk i wsun膮! je偶yk g艂臋biej. Bo偶e, co za dziwne uczucie! Nigdy przedtem czego艣 takiego nic prze偶ywa艂a. Oddycha艂a szybko, p艂ytko, wspi臋艂a si臋 na palce, oplotia go d艂o艅mi w pa­sie i przesun臋艂a je wy偶ej, rozkoszuj膮c sie jego cie­p艂em i sil膮.

- Esmee - tchn膮艂 w jej usta i pog艂臋bi艂 poca艂unek. Wyczu艂a, 偶e dr偶膮 mu mi臋艣nie, przypomina艂 zniecier­pliwionego ogiera.

Odsun臋艂a lekko twarz.

- Bo偶e... -- szepn臋艂a.

Przesun膮艂 wargami po jej policzku i sznurku pere艂, kt贸re mia艂a na szyi. Ciep艂a, ci臋偶ka d艂o艅 przesun臋艂a si臋 jej po kr臋gos艂upie i opad艂a na biodro, pieszcz膮c je delikatnie poprzez tkanin臋 sukni.

Ho偶e, miaia tak do艣膰 samotno艣ci, 'lak t臋skni艂a za czyim艣 dotykiem. Za tym. Podda艂a si臋 tej t臋skno­cie i przylgn臋艂a do niego mocniej. Czul膮, 偶e zacho­wuje si臋 niestosownie, g艂upio. Mimo to wbita palce w jedwab koszuli os艂aniaj膮cej mu plecy.

W odpowiedzi MacLachlan wsun膮艂 jej d艂o艅 we w艂osy i odchyli艂 mocniej g艂ow臋 do ty艂u - b艂膮dzi艂 deli­katnie wargami po jej szyi, zaw臋drowa艂 a偶 na kark. Wiedzia艂, ze pozwoli mu na wszystko, czego zechce, a jednak si臋 zawaha艂.

- Och. nie - szepn臋艂a.

- Nie? - W jego g艂osie odezwa艂a si臋 wyra藕nie nut­ka holu.

Esmee spr贸bowa艂a poruszy膰 g艂ow膮.

- Nie przestawaj -wykrztusi艂a. - Prosz臋.

Ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Jego ciep艂e usta nie dotyka­艂y ju偶 jej szyi. W pokoju by艂o s艂ycha膰 tylko jego chra­pliwy oddech. Wolno podni贸s艂 g艂ow臋, by na ni膮 po­patrze膰. Przez okno wpad艂 promie艅 popo艂udniowe­go s艂o艅ca, o艣wietli) jego plecy i poz艂oci艂 w艂osy. Oprzytomnia艂a.

- Esmee -- w jego oczach b艂ysn臋艂a rozpacz. -Esmee, Bo偶e... ja...

Odwr贸ci艂a powoli wzrok, przera偶enie odebra艂o jej mow臋. Przesun膮! d艂o艅mi po jej ramionach i cofn膮艂 je powoli. Odwr贸ci艂 wzrok. Na tle porannego s艂o艅ca wygl膮da艂 jak anio艂. Jak Lucyfer, kt贸ry zjawi艂 si臋 tam, by kusi膰 i dr臋czy膰. Bo偶e, co ona narobi艂a?

Odwr贸ci艂a si臋 i uciek艂a.

(.idy Esmee wpad艂a do pokoju dziecinnego, Lydia kl臋cza艂a przy stoliku i uk艂ada艂a na nim elementarze Sorchy.

- Dzie艅 dobry, panno Uamilton - powiedzia艂a. - Pa­nienka ju偶 si臋 obudzi艂a i jest w znakomitym humorze.

Esmee popatrzy艂a na ni膮 nieprzytomnie.

- Dzi臋kuj臋 - wymamrota艂a. - Zaraz... zaraz przyjd臋.

Nie zwracaj膮c uwagi na pytaj膮ce spojrzenie Lydii, Esmee wbieg艂a do sypialni. Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi i oparta si臋 o framug臋.

Bo偶e, o Bo偶e. Zakryta dioni膮 usta. Co ona narobi-ia? Rozejrza艂a si臋 bezradnie po pokoju i w lustrze na 艣cianie dostrzeg艂a swoje odbicie. W艂osy mia艂a w nie艂adzie, twarz kredowobiai膮. Mo偶na si臋 by艂o bez trudu domy艣li膰, czym si臋 zajmowa艂a.

Esmee odwr贸ci艂a wzrok. Bo偶e! I dlaczego tu by艂o tak zimno'/ Zadr偶a艂a i dotkn臋艂a d艂o艅mi bark贸w, na kt贸rych wci膮偶 czu艂a ciep艂o jego r膮k. Pami臋ta艂a, jak opuszcza艂 je niech臋tnie, gdy si臋 cofa艂a.

Za艣mia艂a si臋 gorzko. Ze zrozumia艂ych wzgl臋d贸w niech臋tnie wypu艣ci艂 j膮 z obj臋膰. Byta tak 艂atw膮 zdoby­cz膮. Wpad艂a w jego r臋ce zupe艂nie niespodziewanie. Jaki m臋偶czyzna zrezygnowa艂by z czego艣, co znajdo­wa艂o si臋 dok艂adnie w zasi臋gu jego r臋ki. Na pewno nie Alasdair MacLachlan. 'len na pewno nie odm贸­wi艂 sobie nigdy 偶adnej przyjemno艣ci, teraz z pewno­艣ci膮 liczy艂 na wi臋cej. I byta to jej wina. Da艂a si臋 po­nie艣膰 zdradzieckim uczuciom.

Jaka matka, taka c贸rka.

Poczu艂a, ze ze wstydu pali j膮 twarz. Z pewno艣ci膮 tak w艂a艣nie my艣la艂. I oczywi艣cie mia艂 racj臋. Taka by艂a tajem­nica Esmee, takie by艂y jej obawy. Tego si臋 wstydzi艂a.

Nie mia艂a szans, by kiedykolwiek dor贸wna膰 matce urod膮. Nie. podobie艅stwo mi臋dzy nimi tkwiio znacz­nie g艂臋biej. Obie mia艂y gwa艂towny charakter, ci臋ty dowcip i nieposkromiony j臋zyk. I co艣 jeszcze. Ten bo­lesny g艂贸d. T臋 g艂upi膮 samotno艣膰, kt贸ra przeszywa艂a serce niczym lodowaty strach, przy膰miewaj膮cy zmy­s艂y, prze艂amuj膮cy jednak wszelkie opory. Jaka mat­ka, taka c贸rka. Bo偶e, jak ona nienawidzi艂a tego po­wiedzenia.

Ostry krzyk przywr贸ci艂 Esmec do rzeczywisto艣ci. Z dziecinnego pokoju dochodzi艂y wrzaski Sorchy, przerywane od czasu do czasu surowymi napomnie­niami Lydii. Jak zwykle dobry humor dziewczynki nie trwa艂 d艂ugo. Teraz znowu co艣 posz艂o nie po jej my艣li. Mo偶e jednak ma艂a wcale nie czu艂a si臋 dobrze w nowym domu.

Esmec wpad艂a do pokoju i zobaczy艂a, 偶e siostra wspi臋艂a si臋 na parapet. Trzyma艂a si臋 go ze wszystkich swoich dzieci臋cych sil, kopi膮c Lydi臋, kt贸ra nie dawa­艂a sobie z ni膮 rady.

- Prosz臋 pu艣ci膰, panienko! - przekonywa艂a niania.

- Prosz臋 natychmiast pu艣ci膰. Sorcha krzycza艂a przera藕liwie.

Wyczuwaj膮c opory Lydii, Esmee chwyci艂a dziecko w talii i poci膮gn臋艂a je bezlito艣nie do ty艂u.

- Nie, nie! - wy艂a Sorcha. - Popatrz tylko, Me! Tyl­ko popatrz!

Esmee postawi艂a ja stanowczo na pod艂odze. -Ty ma艂a z艂o艣nico! -powiedzia艂a, daj膮c jej klapsa.

- Wstyd mi za ciebie.

Dziewczynka wyrwa艂a si臋 siostrze, podesz艂a do sto­lika i ze zdumiewaj膮c膮 sil膮 zrzuci艂a wszystkie klocki na pod艂og臋. Kawa艂ki drewnu spad艂y ze stolika i poto­czy艂y si臋 w k膮ty pokoju.

Oczywi艣cie nie nast膮pi艂 przez to koniec 艣wiata. Zwa­偶ywszy na charakter Sorchy, nie wydarzy艂o si臋 nawet nic nadzwyczajnego. Tym razem jednak Esmee wybuchn臋-艂a p艂aczem. Lydia natychmiast do niej podbieg艂a.

- Och, tak mi przykro, panienko - krzykn臋艂a. -Ledwo si臋 odwr贸ci艂am, a ju偶 mi si臋 wymkn臋艂a. - To si臋 ju偶 wi臋cej nie powt贸rzy, obiecuj臋.

Esmee zacz臋艂a szlocha膰 jeszcze g艂o艣niej.

- Oczywi艣cie, 偶e si臋 powt贸rzy -j臋kn臋艂a. - A to dla­tego, 偶e nie potrafi臋 jej niczego nauczy膰. Jest coraz

gorzej. Nic potrafi臋 by膰 matk膮. Nic wiem, j;ik ja wy­chowa膰!

- Ale偶 nie, panienko - powiedzia艂a stanowczo Ly-dia. To nie ma nic wsp贸lnego z pani膮. Naprawd臋.

- Sorcha by艂a bardzo grzeczna. To znaczy... za 偶y­cia matki. W ci膮gu ostatnich tygodni bardzo si臋 zmieni艂a na gorsze.

Lydia poklepa艂a j膮 wsp贸fczuj膮co po ramieniu.

- Z pewno艣ci膮 t臋skni za matk膮, to prawda. Ale chyba nie dlatego tak si臋 zachowuje. Jest po prostu w takim wieku. Chce koniecznie postawi膰 na swoim.

- Co to znaczy? - Hsmee poci膮gn臋艂a nosem.

- Mama nazywa艂a takie dzieci upiornymi dwulat­kami. Straszy艂a moich braci bli藕niak贸w, 偶e wsadzi ich do beczki b臋dzie karmi膰 przez dziurk臋, dop贸ki nic sko艅cz膮 trzech lat. Omal tego nic zrobi艂a.

Esm膰e zdoby艂a si臋 na s艂aby u艣miech. Wiedzia艂a, 偶e Lydia stara si臋 po prostu by膰 uprzejma. Zn贸w jej si臋 zebra艂o na pl膮cz. Czu艂a a偶 nudlo wyra藕nie, 偶e to ona odpowiada ca艂kowicie za up贸r Sorchy. Lydia potrafi-ja jednak post臋powa膰 dzie膰mi. J sam pan B贸g wi­dzia艂, 偶e Hsmee potrzebuje pomocy.

- Odpowiada ci zaj臋cie pokoj贸wki? - spyta艂a, ocieraj膮c oczy. - Czy pani Henry pozwoli ci zaj膮膰 si臋 czym艣 innym'.'

Lydia nie zd膮偶y艂a jednak odpowiedzie膰, gdy偶 Sor­cha dostrzeg艂a tymczasem 艂zy Esm膰e, potruchta艂a przez pok贸j i przytuli艂a si臋 do jej kolan.

- Nie p艂ac, Me - powiedzia艂a powa偶nie. - Nie plac. Sorcha b臋dzie gzecna.

Rozdzia艂 4 芦}.

W kto tym sir Alasdair podejmuje wa偶nego go艣cia

Alasdair wypad] z gabinetu i z niemym przera偶eniem patrzy艂 za Hsmee, kt贸ra bieg艂a po schodach na gor臋.

- Przepraszam! - krzykn膮艂. - Czekaj! Wracaj, do dia­bla!

Ale bsm膰c nie mia艂a ochoty s艂ucha膰 rozkaz贸w. Na kolejnym zakr臋cie zniszczona szara sp贸dnica za­wirowa艂a dziko i znik艂a mu / oczu. Niech to diabli! Przecie偶 nie m贸g艂 gonie jej po schodach na oczach s艂u偶by. I co w艂a艣ciwie by zrobi艂, gdyby ja z艂apa艂? Po­ca艂owa艂? Zabi艂? Sam nie by艂 tego pewien. Czego w艂a艣ciwie chcia艂1'

Pragn膮艂 odzyska膰 swoj膮 wolno艣膰, rozkoszowa膰 si臋 ni膮. Pragn膮艂, by wszystkie bez wyj膮tku - zar贸wno w艣cibskie kusicielski, jak i rozwrzeszczane ma艂e ko­bietki wynios艂y si臋 z jego domu i wsiad艂y do pierw­szego powozu do Szkocji.

Nie by艂 pewien, jak d艂ugo sta艂 u szczytu schod贸w i wpatrywa艂 si臋 w kret臋 wzniesienia balustrad i stop­ni. Kiedy si臋 w ko艅cu ockn膮艂, pi臋kny zegar wisz膮cy nad wej艣ciowymi drzwiami wybija! w艂a艣nie po艂udnic,

a jego 偶a艂obne zawodzenie roznosi艂o si臋 po caSym domu.

Slyszat dochodz膮ce z g贸ry wrzaski Sorchy, kt贸rej zapewne odm贸wiono tego, czego pragn臋艂a. Sorcha okaza艂a si臋 upart膮 ma艂膮 z艂o艣nic膮, a on nie mia艂 poj臋­cia, co z tym zrobi膰. T臋 spraw臋 zostawi艂 jednak Esmee w nadziei, 偶e nie pakuje jeszcze walizek.

Nagle run膮艂 jego ca艂y 艣wiat i Alasdair odczul nag艂膮 ch臋膰 ucieczki. Pragn膮艂 nade wszystko uciec od domu, od swojego dziecka i wszystkich swoich okropnych b艂臋d贸w. Tak jak m贸wi艂 to Esmec od samego pocz膮t­ku, nie nadawa艂 si臋 na ojca. A bior膮c pod uwag臋 spo­s贸b, w jaki potraktowa艂 Esmee, nie nadawa艂 si臋 r贸w-me偶 na pracodawc臋.

Ocli. wiedzia艂, co si臋 o nim m贸wi. Wiedzia艂, 偶e sza­nuj膮ce si臋 matrony usuwa艂y mu z drogi swoje c贸rki, a tak偶e i to, 偶e jedynie jego maj膮tek i urok osobisty powstrzymywa艂y elity przed uznaniem go za perso­na non grata. Wiedzia艂 r贸wnie偶 i o tym, 偶e bolesne oskar偶enia Julii nie s膮 pozbawione podstaw. Tak, k艂ama艂 i oszukiwa艂, ilekro膰 w gr臋 wchodzi艂y kobiety. I rozsiewa艂 egoistycznie swoje ziarno, nie zastana­wiaj膮c si臋 gi臋biej nad tym, jaki mo偶e by膰 tego rezul­tat i kto mo偶e z tego powodu cierpie膰. A偶 do dzi艣 jednak nie poni偶y艂 si臋 do tego stopnia, by uwodzi膰 dziewice o twarzy dziecka.

- Wellings! - rykn膮艂, ruszaj膮c w d贸艂 po schodach. - Wellings, gdzie si臋 podziewasz, do diab艂a?

Kamerdyner zjawi艂 si臋, gdy Alasdair stan膮艂 na ostatnim stopniu.

- Podaj mi kapelusz - zakomenderowa艂, stoj膮c ju偶 przy drzwiach. - Kapelusz i lask臋. Natychmiast.

Wellings nie spieszy艂 si臋 zbytnio.

- Chce pan wyj艣膰?

- Tak, do klubu - odpar艂. 鈻- I nic zamierzam szyb­ko wraca膰. B臋d臋 poza domem ca艂y dzie艅, mo偶e na­wet caia noc.

- Ale偶 sir 鈻- zaprotestowa艂 艂agodnie Wcllings. -Pan MacLachlan wybiera si臋 tu na lunch.

- W takim razie go nakarm - odparowa艂 Alasdair. Welhngs, wyra藕nie ura偶ony, zadart nos.

- Pa艅ski fular i marynarka, sir. S膮 brudne. Chryste! Kawa! Alasdair pospieszy艂 z powrotem

na g贸r臋, zdzieraj膮c z siebie g贸rn膮 cz臋艣膰 ubrania. Gdy zszed艂 z powrotem na d贸艂, Wellings trzyma艂 wci膮偶 ko艅cami palc贸w jego kapelusz i lask臋. Ignoruj膮c kry­tyczne spojrzenie kamerdynera. Alasdair ul偶y艂 sobie troch臋 i trzasn膮艂 drzwiami tak, 偶e w oknach zad藕wi臋­cza艂y szyby, po czym wyskoczy艂 na ulic臋 jak rozpusz­czony dzieciak. Kt贸rym zapewne byt. Ju偶 sam nie wiedzia艂, co o tym s膮dzi膰.

Quina znalaz艂 szybko i od razu go nam贸wi艂 na wiecz贸r w mie艣cie -wiecz贸r, kt贸ry rozpocz膮艂 si臋 ju偶 o drugiej po po艂udniu. Zaszli do swoich czte­rech czy pi臋ciu ulubionych restauracji, a w miar臋 uptywu czasu Alasdair stopniowo zapomina艂 o k艂o­potliwych kobietach, kt贸re nawiedzi艂y jego dom. W艂a艣ciwie prawie zapomnia艂 o tym, co zrobi艂 Esmee. Prawie.

W ko艅cu Ouin postanowi艂 sp臋dzi膰 wiecz贸r w do­mu publicznym - zawsze mia艂 na to ochot臋. Alas­dair nie chcia艂 do ko艅ca 偶ycia widzie膰 偶adnej kobie­ty bez wzgl臋du na wiek. Pogodzili si臋 jednak i udali razem do mamy Lucy, domu schadzek i wszelkiej swawoli. Z nieogolonym podbr贸dkiem i szerokimi ramionami Lucy sama nie przypomina艂a kobiety, ale zatrudnia艂a par臋 nieco bardziej delikatnych przed­stawicielek p艂ci pi臋knej.

Szybko oceniaj膮c stan rzeczy, Lucy wysia艂a Quina na g贸r臋 w towarzystwie jedne] z bardziej do艣wiadczo­nych prostytutek, a Alasdaira do pokoju na zapleczu, gdzie sp臋dzi) kilka godzin na grze i piciu, cho膰 zwykle stara) si臋 nie 艂膮czy膰 obu tych czynno艣ci, lego wieczo­ru postanowi) jednak zrobi膰 wyj膮tek. Przegra) tysi膮c funt贸w, myli) trefle z kierami i w dodatku nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, czyim jest d艂u偶nikiem.

Nad ranem Quin wsadzi) go do powozu i wysia艂 do domu. Pami臋ta艂 jak przez mg艂臋, 偶e Wellings i lil-triek wci膮gn臋li go do sypialni, rozebrali ze spodni i koszuli, a potem, ufni w sii臋 grawitacji zostawili le­z膮cego na sofie, nie zaci膮gaj膮c nawet kotar w oknach.

Alasdair nie ruszy! si臋 a偶 do 艣witu, kiedy obudzi艂o go poranne s艂o艅ce, kt贸re razi艂o go w oczy. Ho偶e. jak strasznie bola艂a go g艂owa. Obawia艂 si臋 powa偶nie, ze wkr贸tce przyp艂aci 偶yciem swoje ostre picie. Woiai trzyma膰 sie bezpieczniejszych na艂og贸w - hazardu i kobiet. Krzywi膮c si臋 z niesmakiem, Alasdair prze­wr贸ci) si臋 na drugi bok i zn贸w zapad艂 w sen.

W艂a艣nie zacz膮艂 chrapa膰, gdy co艣 ciep艂ego i wilgot­nego dotkn臋艂o jego czo艂a. Obudzi艂 si臋 nagle i zoba­czy! przed oczyma male艅ki paluszek.

'- Cio...7

Kto艣 zachichota艂.

Zachichota艂? Alasdair wyt臋偶y) wzrok i zobaczy), ze stoi przed nim jego brat. Nie, nie... Merrick by) wy偶szy. Przymkn膮艂 oczy, pokr臋ci} gtow膮 i spr贸bowa艂 jeszcze raz. Ach, tak. Dziecko. Dziecko podobne do jego brata.

Niemal dozna艂 ulgi.

- Ach, to ty? - spyta). - Co ty tutaj robisz'.'

- Wstawaj - wyja艣ni艂a Sorcha. chwytaj膮c nog臋 od stolika i podci膮gaj膮c si臋 do g贸ry.

Nie! - krzykn膮t, celuj膮c palcem w dziecko. - B臋­dziesz si臋 teraz tu pa艂臋ta膰? Ty ju偶 chodzisz? Ach tak! Teraz pami臋tam.

Sorcha wydawa艂a si臋 ubawiona. Za艣mia艂a si臋 i wskaza艂a palcem jego g艂ow臋.

Alasclair przeczesa艂 palcami w艂osy.

- 艢mieszne, tak? A swoje widzia艂a艣? S膮 kr贸ciutkie i stercz膮 jak druty. Jak oni ci臋 k艂ad膮? Na tej twardej szkockiej g艂owie?

Sorcha zas艂oni艂a d艂oni膮 usta.

- Pacieiek - oznajmi艂a. - Me i ja do palku. Ka膰ki. Alasdair nie rozumia艂 do ko艅ca, o co chodzi, wi臋c

wola艂 zmieni膰 temat.

- Pos艂uchaj, nie mo偶esz by膰 tu sama. Czy kto艣 nie powinien si臋 tob膮 zaj膮膰?

Sorcha zainteresowa艂a si臋 tymczasem przedmiota­mi pozostawionymi na stoliku. Zegarek nie wzbudzi艂 jej zainteresowania, zaj臋艂a si臋 natomiast czym艣 zu­pe艂nie innym.

- Piciu - powiedzia艂a, stukaj膮c w jego szklaneczk臋 <\o whisky. - Daj tego.

Whisky? A niech to. Przypomnia艂 sobie, 偶e kaza艂 Wellingsowi nala膰 sobie szklaneczk臋, wda艂 si臋 z nim w dyskusj臋 i po wymianie zda艅 nic upif ani 艂yka. Od razu zapad艂 w sen.

Sorcha przysun臋艂a sobie szklaneczk臋.

- Piciu - powiedzia艂a. - Daj piciu.

- Nte - zaprotestowa艂, (nistitwiuj膮c szklank臋. - Ib nie dla dzieci, niezale偶nie od tego, czego ci臋 tam w Szkocji nauczyli.

Sorcha wykrzywi艂a buzi臋, wyra藕nie gotowa si臋 roz­p艂aka膰. Alasdair wiedzia艂, 偶e tego z pewno艣ci膮 nie zniesie. Przetoczy! si臋 wi臋c na bok i posadzi艂 dziecko na kanapie.

- W takim razie chod藕 tutaj - powiedzia艂, uk艂ada­j膮c ja sobie na podotku.

- I nie krzycz, na mi艂o艣膰 bosk膮. A teraz si臋 po艂贸偶.

0 tak nieludzkiej godzinie wszystkie moje dzieci po­winny spa膰.

Sorcha zn贸w si臋 roze艣mia艂a i ku jego ogromnemu zdziwieniu przytuli艂a do niego, zwin臋艂a d艂o艅 w pi膮st­k臋 i zamkn臋艂a oczy

Alasdair odwr贸ci艂 g艂ow臋, by spojrze膰 na jej delikat­ne, dzikie, rudawe loczki, kt贸re 艂askota艂y go w nos

1 pachnia艂y czym艣 艣wie偶ym i czystym. Niewinno艣ci膮? Dziecko by艂o na jego piersi niczym siodki ci臋偶ar, kt贸­ry d藕wiga艂 bez najmniejszego wysi艂ku. Sorcha wygl膮­da艂a tak, jakby zdecydowanie zamierza艂a tu zosta膰.

- Kto艣 pewnie po ciebie przyjdzie, prawda? - po­wiedzia艂. - Przecie偶 ci臋 tu nie zostawi膮.

Sorcha wsadzi艂a kciuk do buzi.

- Mama - powiedzia艂a. - Me mama.

Esmee zawsze wstawa艂a wcze艣nie. Lydia otrzyma­艂a polecenie, by budzi膰 j膮 codziennie o wp贸t do si贸d­mej, tote偶 zdziwi艂a si臋 bardzo, gdy przed 艣witem us艂ysza艂a skrzypni臋cie drzwi. Zaspana, w obawie przed porannym ch艂odem, Esmee naci膮gn臋艂a sobie ko艂dr臋 na g艂ow臋. Lydia jednak nie zamierza艂a jej bu­dzi膰 i Esruec ch臋tnie /„n贸w zapad艂a w s.en.

Chwil臋 p贸藕niej - w ka偶dym razie wydawa艂o si臋 jej, ze min臋艂a zaledwie chwilka - Llsmee obudzi艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e poranne s艂o艅ce 艣wieci prosto w jej okna.

- Dzie艅 dobry, panienko - powiedzia艂a energicznie Lydia, odsuwaj膮c zas艂ony. - Jaki pi臋kny dzie艅! Sor­cha na pewno b臋dzie chcia艂a si臋 wybra膰 do parku.

Lism膰e odrzuci艂a ko艂dr臋 i postawi艂a stopy na plu­szowym dywaniku przed 艂贸偶kiem.

- Chyba masz racj臋 - odpar艂a, ziewaj膮c. I nag艂e powr贸ci艂o tamto wspomnienie. - Lydto, wchodzi艂a艣 tu wcze艣niej?

Lydia odwr贸ci艂a si臋 od okna.

- To znaczy kiedy?

- Przed 艣witem, chodzi mi o to, 偶e... - Urwa艂a w p贸l s艂owa i wbi艂a wzrok w nowe 艂贸偶eczko Sorchy. -

0 Bo偶e!

Lydia wypu艣ci艂a z r臋ki sznur od zas艂on, podbieg艂a do 艂贸偶eczka i rozpaczliwie zacz臋艂a przeszukiwa膰 po­艣ciel.

- Jak to si臋 sta艂o? Jak ona to zrobi艂a?

- Nie wiem. - Esm膰e ruszy艂a w stron臋 salki lekcyj­nej. Lydia pobieg艂a prosto do pokoju dziecinnego. Przeszukawszy gor膮czkowo oba pomieszczenia, spo­tka艂y si臋 przy 艂膮cz膮cych je drzwiach.

- Nic, panienko - szepn臋艂a Lydia. - O Bo偶e! Do­k膮d ona mog艂a p贸j艣膰?

Esmec ju偶 wk艂ada艂a szlafrok.

- Id藕 na tyty, Lydio - poleci艂a. - Popro艣 pani膮 Henry, z臋by posiata po pomoc. Ja zajm臋 si臋 frontem

1 znajd臋 Wcllingsa.

Rsmee b艂yskawicznie znalaz艂a si臋 na dole.

- Wellings! - krzykn臋艂a. - Wellings!

Wychyn膮艂 zza rogu. Hsmee chwyci艂a go za rami臋, oszala艂a z przera偶enia.

-Wellings! Sorcha znikn臋艂a!

- Znikn臋艂a? - Kamerdyner cofn膮艂 si臋 o krok. - Jak to znikn臋艂a?

- Z 艂贸偶eczka- krzykn臋艂a Esmee. - Obudzi艂am si臋, a jej tam nie by艂o.

'Wellings zblad艂.

- Niemo偶liwe!

- Porywacze! - zawo艂a艂a Hsmec. - Ho偶e! S膮 w Londynie jacy艣 kidnaperzy?

Wellings pokr臋ci艂 g艂owa.

- Nikt nic wchodzi) do domu. Nikt z niego r贸wnie偶 nic wychodzi艂. Mog臋 za to r臋czy膰. Pewnie wygramo­li艂a si臋 z 艂贸偶eczka i wyl膮dowa艂a na tej swojej twardej g艂owie. Nic si臋 jej nie staio.

- O Bo偶e! Bo偶e!

- Jestem pewien, 偶e kreci si臋 gdzie艣 w pobli偶u - za­pewni艂 ja Wellings. - Przeszukajmy sza艂y i schowki.

Razem pobiegli do salki, bsmec mia艂a serce w gardle. Bardzo szybko ca艂e pi臋tro a偶 si臋 zaroi艂o od s艂u偶by. Przeszukano szafy, schowki, a nawet pra-sowalni臋. Ani 艣ladu Sorchy. Lydia bieli艂a z p艂aczem po korytarzu i zagl膮da艂a cio kat贸w, kt贸re ju偶 wielo­krotnie sprawdzano. Esmee zrobi艂o si臋 niedobrze.

- Przeszukaj reszt臋 domu i ogrody, Wellings -szepn臋艂a, przyciskaj膮c palce do ust. - A ja p贸jd臋 i za­raz, nui o wszystkim powiem.

Wellings popatrzy! na ni膮 pytaj膮co. Powie pani co? I komu?

- Sir Akisdairowi. Musz臋 mu przecie偶 powiedzie膰, 偶e /gubi艂am Sorche.

Wellings zawaha艂 si臋 wyra藕nie.

- Panno Hamihon, ma pani na sobie nocn膮 bielizn臋. Popatrzy艂a na niego nieprzytomnie.

- Pan Alasdair widywa艂 ju偶 chyba kobiety w lakim stroju.

- Obawiam si臋. 偶e niezupe艂nie w takim - mrukn膮艂 kamerdyner, patrz膮c na szlafrok I.ismee zapi臋ty wy­soko pod szyj膮. F.smee nie zwr贸ci艂a na niego uwagi i pospieszy艂a w stron臋 schod贸w. Na kolejnym pi臋trze pobieg艂a korytarzem prosto do sypialni A艂asdaira i zapuka艂a delikatnie w lekko uchylone drzwi.

Zatrzyma艂a sie z r臋ka na klamce i zawaha艂a sie.

- Prezentuje si臋 pan przyzwoicie? -Absolutnie nie, ale jestem ubrany.

W艂o偶y艂a g艂ow臋 do 艣rodka i zobaczy艂a, ze MacLach-lan le偶y na sofie przy palenisku. Powstrzymuj膮c 艂zy, podesz艂a bli偶ej.

- Obawiam si臋. sir, 偶e sta艂o si臋 co艣 strasz...

W tej samej chwili dostrzeg艂a 艣pi膮ce dziecko. Z trudem powstrzymuj膮c okrzyk, post膮pi艂a naprz贸d. Sorcha opar艂a r膮czk臋 o ow艂osiony tors Macl.achla-na, tors bardzo muskularny, teraz niemal ca艂kowicie widoczny przez rozpi臋t膮 koszule.

Mac Lach lan odwr贸ci艂 ku niej g艂ow臋.

- Zn贸w odebra艂o pani mow臋?

Odzyskawszy energi臋, podbieg艂a do sofy i porwa艂a dziecko w obj臋cia.

- Bo偶e! Co pan robi? - krzykn臋艂a, g艂adz膮c wtosy dziewczynki. - Jak pan 艣mie? Sk膮d pan j膮 wzi膮艂? Jak d艂ugo?

- Hola! Hola! - MacLaehlan wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Do­sy膰 tego przes艂uchania. Dziecko jest tu od p贸艂 godziny, mo偶e d艂u偶ej, i o ile wiem, przysz艂o tu z wtasnej woli.

- Oczywi艣cie! A pan j膮 po prostu zatrzyma艂! - Te­raz w jej g艂osie wyra藕nie s艂ycha膰 byto oburzenie. -I nic pan w tej sprawie nie zrobi艂? Po nikogo pan nie zadzwoni艂? Nie zawiadomi艂, ze jest u pana?

Oczy MacLachlana biysn臋iy gro藕nie.

- A pani nie pomy艣la艂a o tym, by zatrzyma膰 j膮 w jej w艂asnym pokoju? Poza tym to chyba moje dziecko! I mog臋 z nim przebywa膰, gdzie tylko zechc臋. Ojco­stwo ma dwie strony. Je艣li nie przestanie pani na mnie krzycze膰, zabior臋 j膮 do Crocklorda na karty.

Wci膮偶 senna Sorcha przeciera艂a pi膮stkami oczy. Esmee poczuta, 偶e pali j膮 twarz.

- Nie o艣mieli艂by si臋 pan!

Popatrzy艂 na ni膮 spod przymru偶onych powiek.

-Nic wie pani, do czego jestem zdolny - powie­dzia艂 ostrzegawczo. - Ju偶, chyba wspomina艂em, 偶e nic nadaj臋 si臋 na ojca. A teraz prosz臋 zabra膰 dziewczyn­k臋 do jej pokoju i zatrzyma膰 ja- tam, na mi艂o艣膰 bosk膮. Prosz臋 zaczeka膰! Jak, u diab艂a, ona si臋 tu dosta艂a?

Esm膰c zatrzyma艂a si臋 w p贸艂 kroku.

- Wysz艂a z 艂贸偶eczka. Kiedy Lydia przyszfa ods艂oni膰 okna, ju偶 jej tam nie by艂o.

- Wi臋c z tego, co pani wic, sama zesz艂a po scho­dach albo wysz艂a przez okno?

Esm膰c ruszy艂a na niego jak rozsierdzona lwica.

- Nie musi mi pan wytyka膰 moich b艂臋d贸w! - wybu­ch艂a. - Jestem ich doskonale 艣wiadoma. Tak, mog艂a ulec wypadkowi. To moja wina, przyznaj臋, i jestem tym przera偶ona tak, jak i pan powinien by膰. Ale pan nie jest. Cala ta sytuacja po prostu pana bawi. Jak ju偶 pan przesianie si臋 艣mia膰, mo偶e pan przyj艣膰 na g贸r臋 i wr臋czy膰 mi wym贸wienie, je艣li zdo艂a si臋 pan wspi膮膰 na schody i nie skr臋ci膰 przy tym karku.

Alasdair kisit si臋 we w艂asnym sosie przez ca艂y dzie艅, w艣ciek艂y na siebie i z艂y na Esm膰c. Mia艂a oczy­wi艣cie racj臋. Powinien byl zadzwoni膰 na s艂u偶膮cego w chwili, gdy dziewczynka zjawi艂a si臋 w pokoju. Po­winien byt si臋 domy艣li膰, 偶e inni b臋d膮 si臋 martwi膰. Ale by艂 bardzo os艂abiony i to po prostu nic przysz艂o mu do g艂owy. Nie zamierza艂 jednak przyznawa膰 si臋 do winy przed Esm膰c, by nie narazi膰 si臋 na jej wzgar­dliwe komentarze.

Kiedy jego stary przyjaciel Dcvcllyn wys艂a艂 mu za­proszenie do Whitc'a, odczu艂 natychmiastow膮 ulg臋. Taki plan na popo艂udnie wyda艂 mu si臋 niemal ideal­ny. Potrzebowa艂 oddechu, a z Dcvellynem zawsze

艣wietnie si臋 bawi艂. A potem m贸gt sobie znale藕膰 ko­lejna rozrywk臋. Mo偶e uda艂oby mu si臋 pokona膰 nowo nabyta awersj臋 do kobiet i sp臋dzi膰 par臋 godzin mi臋­dzy mlecznymi udami Ingi Karlsson? Dzi臋ki temu zapomnia艂by o Hsmee.

Zadzwoni艂 po littricka. K膮pa艂 si臋 i ubiera艂 w po­nurym milczeniu. Kiedy wreszcie w臋ze艂 krawata przybra艂 odpowiedni kszta艂t, Alasdair cofn膮艂 si臋 o krok i przejrza艂 w lustrze.

- Przepraszam za ostatni wiecz贸r- mrukn膮艂. Chy­ba zachowa艂em si臋 okropnie.

Ettrick u艣miechn膮艂 si臋 dyskretnie.

- Pozwoli! si臋 pan wnie艣膰 do 艣rodka. Potem nie 偶y­czy艂 pan sobie jednak, bym zdj膮艂 panu ubranie. Ani po艂o偶y艂 do 艂贸偶ka. Kaza艂 pan sobie nala膰 whisky. W skr贸cie, mieli艣my z panem r贸偶ne problemy.

Alasdair po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Ettricka, prze­prosi艂 go raz jeszcze, zbieg艂 na d贸t i wyszed艂 na ulic臋, prosto w s艂o艅ce. R贸偶ne problemy. Co za niedom贸wie­nie! A najpowa偶niejszym problemem ze wszystkich by­艂a lismee. W艂a艣nie ta sprawa irytowa艂a go najbardziej.

Wci膮偶 by艂 na siebie zly za to, co zrobi! poprzednie­go dnia. Lista zasad, kt贸rymi si臋 kierowa艂 w 偶yciu, nie by艂a mo偶e zbyt d艂uga, ale „nic figlowa膰 ze s艂u偶膮­cymi" znajdowa艂o si臋 zdecydowanie w czo艂贸wce. Ale przecie偶 Esmee nie by艂a s艂u偶膮c膮. Nie, sprawa przed­stawia艂a si臋 znacznie gorzej. Mia艂 do czynienia z do-br/c wychowan膮 mioth} 贸am膮. Siostr膮 jego w艂asnej c贸rki. B艂aga艂 j膮, by zosta艂a, cho膰 wiedzia艂, 偶e jest m艂oda i niedo艣wiadczona.

To wszystko wystarczy艂o, by go zastrzeli膰.

Gdy przechodzi艂 energicznie na drug膮 stron臋 Prin-cess Street, o ma艂o nie wpad艂 pod w贸z pocztowy. Ko­nie stan臋艂y d臋ba, dzwoni膮c kopytami o bruk. Stan­gret zatr膮bi艂 w r贸g. Pasa偶erowie zacz臋li krzycze膰.

Jezu Chryste! Alasdah wr贸ci艂 na chodnik i wyci膮­gn膮艂 chusteczk臋. Pot zalewa艂 mu czo艂o. Zawsze s膮­dzi艂, 偶e spotka si臋 ze Stw贸rca podczas pojedynku z jakim艣 pijanym m臋偶em swojej kochanki, a o ma艂o nie wpad艂 pod ko艂a dyli偶ansu. A to nasun臋艂o mu ko­lejn膮 my艣l. Sorcha. By艂 przecie偶, chc膮c nie chc膮c, od­powiedzialny za to dziecko. 呕ycie i maj膮tek nie sta­nowi艂y ju偶 wyl膮c/nie jego w艂asno艣ci. Co by si臋 sta艂o z dzieckiem, gdyby le偶a艂 teraz na ulicy, wydaj膮c ostatnie tchnienie?

Zosta艂aby jej tylko siostra, trzysta funt贸w od Alas-daira, ta okropna lalka, kt贸r膮 wci膮偶 rozbiera艂a, i nie­wiele wi臋cej. Po jego 艣mierci Hsmee nic zdo艂a艂aby udowodni膰, 偶e Sorcha jest jego c贸rk膮... do diab艂a, nawet teraz mia艂aby z tym trudno艣ci, chocia偶 on wci膮偶 偶y艂. Nie艣lubne dzieci nie mia艂y 偶adnych praw opr贸cz tych, kt贸re wyra藕nie im si臋 przyzna艂o.

A to wymaga艂o jednego z tych prawnik贸w o orlim nosie i kartki papieru z ca艂ym tym prawniczym be艂ko­tem, kt贸r膮 musia艂by przeczyta膰 i podpisa膰, cho膰 nie rozumia艂by z tego ani s艂owa. I ta my艣l okaza艂a si臋 ostatnim gwo藕dziem do trumny czego艣, co jeszcze nie­dawno zapowiada艂o si臋 jako obiecuj膮ce popo艂udnie z bardziej lub mniej interesuj膮cym zako艅czeniem oznaczaj膮cym uda Ingi lub inne cz臋艣ci jej anatomii.

Alasdair westchn膮艂 g艂臋boko, w艂o偶y艂 chusteczk臋 z powrotem do kieszeni i poszed艂 do White'a. Gdy dotar艂 do prawie pustej o tej porze kawiarni, rozpo­godzi艂 si臋 nieco na widok przyjaciela, kt贸ry siedzia艂 przy stoliku pod oknem. Markiz Devcl!yn nie by艂 jednak ca艂kiem przytomny, o nie. Niewa偶ne. Kilka­krotnie udzieli艂 ju偶 Alasdairowi bardzo cennych rad w pijanym widzie lub nawet w p贸艂艣nie.

Od 艂at m贸wi艂o si臋 o tym. by wyrzuci膰 Dcvelly-na z klubu, ale jego ojciec by艂 ksi臋ciem, wi臋c nikt nic

o艣mieli艂 si臋 tego zrobi膰. Alasdair nic opowiada艂 si臋 po 偶adnej ze stron. Markiz by艂 niew膮tpliwie troch臋 nieokrzesany. Teraz buja艂 si臋 na krze艣le, krzy偶uj膮c nogi na blacie stolika. G艂ow臋 odrzuci艂 do tylu, roz­chyli艂 usta i wydawai d藕wi臋ki jak 艣winia po艂ykaj膮ca ogryz臋k.

Alasdair rozejrza艂 si臋. Nie dojrza艂 w pobli偶u niko­go znajomego, wi臋c kopn膮艂 od spodu blat stolika. De-vellyn ockn膮艂 si臋 z przekle艅stwem na ustach, a buja­j膮ce si臋 krzes艂o opad艂o na wszystkie cztery nogi.

- 'lb ty, prawda? - spyta艂, gdy przejrza艂 na oczy. -Szukasz guza?

- Wiesz, co mawia babka MacGregor- powiedzia艂 Alasdair, siadaj膮c. - Kto szuka, ten znajdzie.

- Daj mi spok贸j z babk膮 MacGregor - mrukn膮艂 Deve艂lyn. - Kt贸ra godzina?

- Wp贸艂 do pierwszej? Kiedy odp艂yn膮艂e艣? Devellyn przetar艂 pi臋艣ciami oczy.

- Nic pami臋tam.

Nadszed艂 s艂u偶膮cy i Alasdair od razu wys艂a艂 go po kaw臋. kt贸rej bez w膮tpienia potrzebowa艂 Devellyn.

- Mani niesamowit膮 wiadomo艣膰. Na pewno ci臋 za­skoczy - powiedzia艂 do markiza.

- Mnie ju偶 nic nie zaskoczy - odpar艂 markiz. - Po­za tym chyba ju偶 wszystko wiem. Jad艂em wczoraj ko­lacj臋 z. Ouinem. Bredzi艂 co艣 o tym, 偶e ca艂膮 wasz膮 tr贸j­k臋 przekl臋艂a jaka艣 Cyganka.

- Moje przekle艅stwo ma na imi臋 Sorcha - przy­zna艂 Alasdair. - Albo Esmee - doda艂 w my艣lach. Wszystko zale偶a艂o od punklu widzenia.

- S艂ysza艂em - powiedzia艂 markiz. - Co zamierzasz? Alasdair uni贸s艂 obie brwi.

- Mam wobec nich zobowi膮zania, cho膰 m贸j prze­m膮drza艂y braciszek nie mo偶e si臋 z tym pogodzi膰.

l)evellvn wzruszy艂 ramionami.

- Ka偶 mu si臋 powiesi膰. A sam r贸b, co uwa偶asz za stosowne. - Urwa艂 i ziewn膮艂 szeroko. - 艁adna?

Alasdair wolno skin膮艂 g艂ow膮.

- Naprawd臋 urodziwa- przyznaj. - A przy tym spokojna i elegancka.

Devellyn popatrzy艂 na niego dziwnie.

- Nigdy nic s艂ysza艂em o spokojnym i eleganckim dziecku.

Alasdair poczu艂, 偶e zalewa si臋 rumie艅cem.

- Masz na my艣li Sorche? - mrukn膮艂. - Tak, Sorcha jest 艣liczna jak brzoskwinka. Ale ja m贸wi艂em o jej siostrze.

- Siostra! -zachichota艂 Devellyn. -A ja my艣la艂em, 偶e to okropna z艂o艣nica.

Alasdair uzna艂, 偶e czas zmieni膰 temat.

- Gdzie jest Sidonic?

- Spieszy艂em tu w interesach, a ona 藕le si臋 czuje w moim faetonie, wi臋c przyjedzie w przysz艂ym tygo­dniu powozem matki. S膮 teraz w Stoneleigh z Tho-masem i kilkunastoma motkami we艂ny. Mama na­uczy艂a Sid robi膰 na drutach.

- Dobry Bo偶e! Czarny Anio艂 Londynu zosta艂 rap­tem udomowiony? - gor膮czkowo szuka艂 czego艣 sen­sownego do powiedzenia. - Kot Thomas pewnie sza­leje z rado艣ci w艣r贸d tych k艂臋bk贸w we艂ny...

Markiz przewr贸ci艂 oczami.

- Ten koszmarny kocur ma chyba inne zaj臋cia. Nie mo偶na spokojnie p贸j艣膰 do ogrodu, 偶eby sie nie po­tkn膮膰 o jakiego艣 martwego gryzonia. Krety, nietope­rze, szczury, myszy polne, co tam jeszcze chcesz. Czasem przynosi je na schody. Wczoraj Fcnton po­艂kn膮艂 si臋 o takiego zwierzaka. Wrzeszcza艂 tak. 偶e s艂y­cha膰 go by艂o nawet w Brighton.

Fenton, lokaj Dcvellyna, mia艂 s艂abe nerwy i chory 偶o艂膮dek, ale fantastycznie wi膮za艂 muszki. Alasdair

chcia艂 go ju偶 od dawna zwabi膰 do siebie, ale honor mu na to nie pozwala艂. Mo偶na sypia膰 z 偶on膮 przyja­ciela i nie nara偶a膰 si臋 na ostracyzm towarzyski, ale kradzie偶 lokaja by艂a zdecydowanie w z艂ym tonie. Fentonowi nie pozostawa艂o nic innego, jak tylko si臋 pogodzi膰 ze wszystkimi uci膮偶liwo艣ciami 偶ycia na wsi, W tym momencie przyniesiono kaw臋. Alasdair za­miesza艂 swoj膮 i to przypomnia艂 mu, jak robi艂 dok艂ad­nie to samo dzi艣 rano i co si臋 sta艂o p贸藕niej. Ale to nie wystarczy艂o. Musia艂 przesta膰 my艣le膰 o pannie Esmee Hamilton w og贸le, a szczeg贸lnie o tym, jak ma艂e i kr膮g艂e s膮 jej po艣ladki. I jak s艂odko i mi臋kko smakowa艂y jej usta.

- Cukru? - Alasdair popatrzy艂 przez s.t贸i. Dcvcllyn podsun膮艂 mu ponownie cukiernic臋.

- S艂odzisz?

Alasdair pokr臋ci! g艂ow膮.

- Nie, dzi臋kuj臋 - wykrztusi艂. - Mam nadziej臋, 偶e Sidonie dobrze si臋 czuje.

Devellyn zwiesi艂 g艂ow臋.

- Nie bardzo - powiedzia艂. - Co rano zwraca 艣nia­danie. A ja na to patrz臋 i wiem, 偶e to wszystko przeze mnie. Patrz臋 i wiem, 偶e najgorsze jeszcze przede mn膮. W dodatku potem, jak si臋 to ju偶 wszystko sko艅czy, i tak nie b臋d臋 umia艂 utrzyma膰 ma艂ego w spodniach, wi臋c zn贸w wr贸cimy do punktu wyj艣cia.

Alasdair uni贸s艂 brwi.

- Dzi臋kuj臋, 偶e podzieli艂e艣 si臋 ze mn膮 swoim opty­mizmem.

Ale Devellyn ju偶 go nie s艂ucha艂.

- Alasdair - powiedzia艂, wychylaj膮c si臋 naprz贸d. -Nie jestem pewien, czy wytrzymam jeszcze sze艣膰 miesi臋cy tego piek艂a.

Devellyn, zwyk艂e niewra偶liwy jak nosoro偶ec, wyda­wa艂 si臋 absolutnie wyko艅czony ci膮偶膮 偶ony. Alasdair

zaczynai si臋 czu膰 nieswojo. Pomy艣la艂 o tajemniczej la­dy Achanalt i o tym, co ona musia艂a /.nosi膰. Bied­na kobieta nic mogia nawet liczy膰 na wsparcie m臋偶a. Nie mia艂a m臋偶a ani nawet kochanka, z kt贸rym mogia dzieli膰 smutek czy rado艣膰, zak艂adaj膮c, 偶e w og贸le tro­ch臋 tej rado艣ci za/na ta. Przecie偶 by艂o zupe艂nie prze­ciwnie - jej ma艂偶onek 偶yczy艂 jej wszystkiego najgor­szego. Ponownie odezwa艂o si臋 w nim poczucie winy.

- Co艣 ci powiem, Dev - mrukn膮艂, przechylaj膮c si臋 przez st贸艂. 鈻- Ca艂e to narzekanie jest dobre dla p艂acz­liwych kobiet. My musimy podchodzi膰 do k艂opot贸w po m臋sku. Powinni艣my natychmiast wyruszy膰 na Du­ke Street, otworzy膰 butelk臋 najta艅szej brandy i po­rz膮dnie si臋 upi膰.

Dcvcllyn nie pozwoli艂 si臋 d艂ugo prosi膰. Wyruszyli w drog臋 w dobrej komitywie i szybko dotarli do po­siad艂o艣ci markiza przy Maylair. Ledwo jednak otwo­rzyli butelk臋 i wypili po szklaneczce, Alasdair przy­pomnia艂 sobie o swoim przekle艅stwie. 1 swoich obo­wi膮zkach. Nowych zobowi膮zaniach moralnych. Co wi臋cej, dopiero niedawno pozby艂 si臋 kaca i brandy przyprawi艂a go o niemi艂e skurcze 偶o艂膮dka.

- Jak si臋 nazywa ta twoja kancelaria. Dev? 鈻 spy­ta艂. -Ta w City'/

Devellyn wpatrywa艂 si臋 w pusty kieliszek.

- Brown i Pennington - odpar艂. - Mie艣ci si臋 przy Gracechurch Street.

Ma.eLachlan.owie zawsze korzystali z, us艂ug, Stcr-linga, Alasdair nigdy nie musia艂 korzysta膰 z us艂ug miejscowych prawnik贸w.

- S膮 dyskretni? - spyta艂. - Mo偶na na nich polega膰?

- Ca艂kowicie.

- W takim razie musz臋 i艣膰 - powiedzia艂, odstawia­j膮c z brz臋kiem szklank臋

Ale Dev albo go nie us艂ysza艂, albo nie /rozumia艂. Z cygarem w z臋bach si臋gn膮艂 po butelk臋 i przechyli艂 j膮 nad szklank膮 Alasdaira.

O pi膮tej po po艂udniu Esm膰e ko艅czy艂a w艂a艣nie roz­mow臋 z pani膮 Dobbs, pi膮t膮 kandydatk膮 na nia艅k臋, s艂odk膮, pogodn膮 kobiet膮, oddan膮 najwyra藕niej ka偶­demu powierzonemu sobie zadaniu. Esmee nie mia­艂a serca jej powiedzie膰, 偶e Sorcha jada nia艅ki na 艣nia­danie i mia偶d偶y pogodne usposobienia pod obcasem swojego bucika. Tego ranka zd膮偶y艂a ju偶 wyla膰 na pod­艂og臋 ca艂膮 owsiank臋, w napadzie sza艂u podrze膰 skar­petk臋, wysmarowa膰 kreda ca艂y pok贸j dziecinny, a po­tem wrzuci膰 do sedesu szpilki do w艂os贸w Lydii. Tylko 偶e Lydia wiedzia艂a ju偶 przynajmniej, na co j膮 sta膰.

Esm膰e podnios艂a si臋 z kanapy w gabinecie Mac-Lachiana, 偶a艂uj膮c, 偶e Wcllings nie wybra艂 innego po­mieszczenia na te rozmowy.

- Dam pani zna膰 - powiedzia艂a, wyci膮gaj膮c r臋k臋 do pani Dobbs. - Dzi臋kuj臋, 偶e pani przysz艂a.

Zadzwoni艂a po lokaja, 偶eby odprowadzi艂 pani膮 Dobbs do drzwi, posk艂ada艂a papiery i zesz艂a na d贸艂, aby por贸wna膰 swoje zapiski z notatkami Wcllingsa. Mo偶e on zauwa偶y艂 co艣, co usz艂o jej uwadze.

Po kr贸tkiej wymianie informacji Esmee podzi臋ko­wa艂a mu i odwr贸ci艂a si臋, by wyj艣膰. W艂a艣nie wtedy roz­leg艂o si臋 pukanie do drzwi. Wellings otworzy艂 i zoba­czyli kobiet臋 w fioletowym kapeluszu. Sta艂a na pierwszym schodku, na ramieniu trzyma艂a mu艣li­nowy pokrowiec.

- Dobry wiecz贸r - powiedzia艂a pogodnie. - Czy sir Alasdair jest w domu?

- Nie - odpar艂 ciep艂o kamerdyner. - Przykro mi, madam.

Kobieta wesz艂a do 艣rodka.

- No c贸偶, wpad艂am tylko to zostawi膰. - Wr臋czy艂a pokrowiec Wellingsowi i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 do Esmee. -Bardzo mi mi艂o. Pani nazywa si臋 chyba Hamilton i jest pani guwernantk膮. Jaka pani 艣liczna. Ja nazywam si臋 Julia Crosby, przyja藕ni臋 si臋 z panem A艂asdairem.

Esmee by艂a tak zdziwiona, 偶e prawie odj臋艂o jej mow臋.

- lak... to znaczy nazywam sie Hamilton.

- Bardzo mi milo. - Pani Crosby zn贸w odwr贸ci艂a si臋 do Wellingsa. - Prosz臋 dopilnowa膰, 偶eby to dotar­艂o do littricka. B臋dzie wiedzia艂, co z tym zrobi膰.

W mu艣linowym pokrowcu z pewno艣ci膮 by艂o ubra­nie - spodnie i marynarka, kt贸re zostawi! u niej Mac-Lachlan, cho膰 kobieta okaza艂a si臋 na tyle taktowna, by nie powiedzie膰 tego wyra藕nie.

- Dzi臋kuje pani - odpar艂 kamerdyner. - Czy mog臋 zaproponowa膰 herbat臋 albo co艣 innego do picia?

- Pod warunkiem 偶e przy艂膮czy si臋 do mnie pan­na Hamilton.

Esmee otworzy艂a usta i znowu je zamkn臋艂a.

- Mnie r贸wnie偶 jest bardzo mi艂o - odpada.

Pani Crosby u艣miechn臋艂a si臋, a jej u艣miech roz­艣wietli艂 pok贸j. Esmee bez trudu uwierzy艂a, 偶e pani Crosby jest aktork膮, gdy偶 by艂a pi臋kna i jej uroda przykuwa艂a uwag臋. Nie sprawia艂a jednak wra偶enia kobiety w gu艣cie Alasdaira. Wygl膮da艂a na starsz膮, starsz膮 nawet od matki Esmee, mia艂a sk艂onno艣ci do tycia i 艣mieszki wok贸艂 oczu. Esmee wydawa艂o si臋, 偶e Macl.achlan gustuje raczej w szczup艂ych tancer­kach o kocich ruchach i narowistym usposobieniu.

Popatrzy艂a zn贸w na pani膮 Crosby i poczu艂a uk艂u­cie zazdro艣ci. Jak MacLachlan 艣mia艂 ca艂owa膰 j膮 lak nami臋tnie, skoro sypia艂 z tak... mi艂膮 kobiet膮?

Bo rn贸g] sobie na to pozwoli膰. Bo ona mu na to pozwoli艂a. A nawet go do tego zach臋ca艂a. Pani Crosby odchrz膮kn臋艂a g艂o艣no.

- No c贸偶 - powiedzia艂a Hsmee z udan膮 weso艂o­艣ci膮. - Przejdziemy do salonu?

Razem ruszy艂y po schodach na g贸r臋, a tymczasem Wellings zam贸wi艂 herbat臋.

- Zdaje si臋, 偶e sir Alasdair kupowa艂 ostatnio przy Strund mebelki dla dzieci - zauwa偶y艂a pani Crosby. - Wystarczy艂oby chyba dla pu艂ku dzieci. Na­robi艂 wok贸艂 siebie sporo zamieszania.

Esmee zerkn臋艂a prze/ rami臋.

- Miai pos艂a膰 Wellingsa. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobi艂.

- Tak, Wellings jest uosobieniem dys...

Nagle rozleg艂 si臋 t艂umiony krzyk, Esmee odwr贸ci­艂a si臋 ponownie i zobaczy艂a, jak pani Crosby pada na kolana, chwytaj膮c jedn膮 r臋k膮 dywan, drug膮 艣ci­skaj膮c 艂ono.

- Wellings! - krzykn臋艂a Esmee. - Wellings!

- Och -j臋kn臋艂a pani Crosby. - Bo偶e! Twarz mia艂a bia艂膮 jak kreda, elegancki kapelusz spad艂 jej z g艂owy i sturla艂 si臋 w d贸艂 po schodach.

Esmee przykl臋k艂a i chwyci艂a kobiet臋 za r臋k臋.

- Co si臋 sta艂o? Czy mo偶e mi pani powiedzie膰? Wellings zjawi艂 si臋 ponownie, za nim jeden z lokaj贸w. Rzuci艂 tylko okiem na pani膮 Crosby i przeni贸s艂

wzrok na Esmee.

- Niech pani wyjdzie schodami od ogrodu i powie Hawesowi, 偶eby natychmiast sprowadzi艂 doktora. Szybko.

Min臋艂o par臋 minut krz膮taniny- Esmee zrobi艂a, co jej kaza艂 Wellings i wys艂a艂a I lawesa do miasta na naj­lepszym koniu MacLachlana. M臋偶czy藕ni doprowa­dzili jako艣 pani膮 Crosby do 艂贸偶ka i pos艂ali po pani膮

Henry. Starsza pani wy艂ania艂a si臋 co chwila z pokoju z. ponur膮 min膮 i wysy艂a艂a m臋偶czyzn po r贸偶ne napoje, prze艣cierad艂a i inne rzeczy.

- Wyzdrowieje? - spyta艂a Esmee. k艂ad膮c delikatnie d艂o艅 na ramieniu pani Henry. - Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o?

Ale pani Henry tylko kr臋ci艂a g艂ow膮.

Zanim doktor Strauss dotar艂 na miejsce, min臋艂a wieczno艣膰. Byt pulchnym, starszym panem w drucia­nych okularach i m贸wi艂 z wyra藕nym szkockim akcen­tem. Przez chwile konferowa艂 z powa偶n膮 mina z pani膮 Henry, po czym wszcdi do pokoju. Esmee nie wiedzia­艂a, co ma ze sob膮 pocz膮膰, wi臋c wesz艂a na g贸r臋. 偶eby za­j膮膰 si臋 Sorch膮. Lydia wycina艂a w艂a艣nie laleczki z papie­ru, przykuwaj膮c w ten spos贸b ca艂kowicie uwag臋 dziec­ka. Raz. czy dwa Sorcha pr贸bowa艂a marudzi膰, ale Ly­dia 艣wietnie dawaia sobie z ni膮 rad臋. Esmec przypatry­wa艂a .si臋 tej scenie z podziwem dla talentu pokoj贸wki, kt贸ra doskonale radzi艂a sobie z humorami ma艂ej.

P贸艂 godziny p贸藕niej Hsmee zesz艂a z powrotem na d贸艂 i zobaczy艂a, ze wyra藕nie poruszony MacLachlan stoi na progu w towarzystwie lekarza i cicho z nim roz­mawia. Zobaczy艂 Lsmee i szybko ruszy i w jej kierunku.

- ('o sie sta艂o, panno Hamilton? Potkn臋艂a si臋? Upa­dla?

- Nie wiem - powiedzia艂a Esmee. - Chyba nie. Doktor ju偶 kr臋ci! g艂ow膮,

- Twierdzi, 偶e nie - powiedzia艂 z naciskiem. - M贸­wi, 偶e nagle chwyci艂y j膮 skurcze i b贸l.

- Ho偶e... -szepn膮艂 MacLachlan, przesuwaj膮c d艂o­ni膮 po w艂osach. - Czy jest... jeszcze nadzieja?

Doktor nie mia艂 zbvt radosnej miny.

- Mo偶e - powiedzia艂 z wahaniem. - B贸l usta艂, a dziecka nic straci艂a. W ka偶dym razie jeszcze nie.

Dziecko? Pani Crosby oczekiwa艂a dziecka? Esmee zacz臋艂o si臋 kr臋ci膰 w g艂owie.

Us艂ysza艂a za sob膮 szepty m臋偶czyzn.

- Ale co si臋 sta艂o'.' - spyta) g艂o艣niej MacLaehlan. -.laka jest tego przyczyna1? I et) mo偶na w艂a艣ciwie zro­bi膰? Ma le偶e膰? Sta膰 na g艂owie? Co robi膰?

- Nie wiem, et) si臋 sta to - wyzna艂. - Przeciwko niej przemawia wiek. Musi pan sobie zdawa膰 z tego spraw臋.

MacLachlan straci艂 panowanie nad sob膮.

- Wcale nie! - prawie krzykn膮艂. Przecie偶 kobiety w tym wieku bardzo cz臋sto rodz膮 dzieci.

- I jeszcze cz臋艣ciej je trac膮 - odpar艂 doktor. - 'la­ka jest wola natury.

- Babka MacGrcgor urodzi艂a swoje ostatnie dziecko, kiedy mia艂a prawie pi臋膰dziesi膮t lat - rykn膮艂 MacLachlan. - J do dzi艣 potrafi mi zfoi膰 sk贸r臋.

Doktor Strauss chwyci艂 MaeLachlana za 艂okie膰.

- Nie musi pan krzycze膰, sir Alasdair - powiedzia艂. - Zrobimy, co w naszej mocy, obiecuj臋. A teraz, je艣li pan pozwoli, wr贸c臋 do pacjentki.

- 'Jak, tak, dobrze - mrukn膮艂 MacLachlan, burz膮c w艂osy. - Uczyni臋 wszystko, by panu pom贸c. Wszyst­ko. Prosz臋 mnie dobrze /rozumie膰, ona tak bardzo pragnie tego dziecka.

Doktor trzyma艂 ju偶 jedn膮 r臋k臋 na klamce. - Je艣li dziecko ma prze偶y膰, pani Crosby musi le偶e膰 zupe艂nie nieruchomo, dop贸ki nie ustanie krwawienie. A to mo偶e trwa膰 wiele dni. a nawet tygodni. W 偶adnym wypadku nie wolno jej wstawa膰.

MacLachlan prze艂kn膮艂 艣lin臋

- Przywi膮偶臋 j膮 do t贸偶ka, je艣li b臋dzie trzeba.

- Nie b臋dzie pan musia艂 - odpar艂 ponuro doktor. Ona te偶 jest gotowa do po艣wi臋ce艅. Prosz臋 teraz zo­stawi膰 t臋 spraw臋 mnie.

MacLachlan skin膮艂 g艂ow膮 i zwr贸ci艂 si臋 do Esm膰c, tak jakby to ona by艂a nast臋pna na li艣cie katastrof, kt贸rymi musia艂 si臋 zaj膮膰.

- A pani p贸jdzie ze mna do gabinetu - powiedzia艂 zdecydowanym tonem. - Mamy par臋 spraw do om贸­wienia.

Esmee zblad艂a.

- Chod藕my, panno Hamilton - powt贸rzy艂 z naci­skiem.

Doktor ju偶 znikn膮艂 im z oczu. MacLachlan chwy­ci! Esmee za rami臋 i poprowadzi艂 stanowczo przez korytarz. Otworzy艂 drzwi, wepchn膮艂 j膮 do 艣rodka i zamkn膮艂 pok贸j.

- Bo偶e! - powiedzia艂, oddychaj膮c ci臋偶ko. - Co za koszmarny dzie艅!

- I kto to m贸wi? - spyta艂a cierpko Esmee. - To co ma powiedzie膰 pani Crosby, kt贸ra traci krew z pa艅­skiej krwi? To dopiero jest koszmar.

Szcz臋ka MacLachlana drgn臋艂a niebezpiecznie.

- Nie jest mi oboj臋tne cierpienie Julii - wycedzi艂 przez 偶eby. - Ch臋tnie wzi膮艂bym je na siebie, gdybym m贸g艂. Ale mog臋 post膮pi膰 tylko jak przyjaciel.

- Nie 偶ycz臋 偶adnej kobiecie takich przyjaci贸艂. Szwenda si臋 pan po mie艣cie z butelk膮 brandy, a ona roni w艂a艣nie pana kolejne dziecko.

Nie usiad艂a, czego on nawet nic zauwa偶y艂. Prze­chadza! si臋 teraz mi臋dzy oknami zjedna r臋k膮 na kar­ku, drug膮 na biodrze. Coraz mocniej zaciska艂 szcz臋­ki, coraz szybciej pulsowa艂a mu 偶y艂ka na skroni.

- No i co? - natar艂a na niego ostro. - Nie ma pan nic wi臋cej do powiedzenia?

Odwr贸ci艂 si臋 nagie.

- Teraz niech pani mnie pos艂ucha, ma艂a wied藕mo - powiedzia艂. - I to uwa偶nie, bo powt贸rz臋 to tylko raz. Dziecko Julii Crosby to nie pani sprawa, ale je­艣li ju偶 o to chodzi, to moja r贸wnie偶 nie.

- To prawda. Nic moj膮 spraw膮 jest to, 偶e zostawia pan b臋karta w ka偶dej parafii - odparowa艂a Esmee.

- Ma pani racj臋. Mo偶e rzeczywi艣cie tak jest. Ale skoro ju偶 broni臋 si臋 przed pani atakiem, to prosz臋 przyj膮膰 do wiadomo艣ci, 偶e wcale nie sp臋dzi艂em ca艂e­go dnia z butelk膮.

- Rzeczywi艣cie! Ale cuchnie pan brandy!

- Tak jak wczoraj kaw膮 - warkn膮艂. - Ani pani, ani lord Devellyn nie grzeszycie zr臋czno艣ci膮. On wyla艂 mi brandy na spodnie.

Esmee nic wierzy艂a w ani jedno siowo.

- Pewnie. Nic byio pana ca艂y dzie艅, a kiedy wreszcie wr贸ci艂 pan do domu, 艣mierdzi pan, jakby sp臋dzi艂 cale popo艂udnie w rynsztoku. Co mo偶na sobie pomy艣le膰?

Wycelowa艂 palec w jej twarz.

- Panno Hamilton, gdybym chcia艂, 偶eby kto艣 mnie upomina艂, obra偶a艂 albo wychowywa艂, wzi膮艂bym sobie 偶on臋, a nie guwernantk臋 - sykn膮艂. - Poza tym nie p艂ac臋 pani za my艣lenie.

Esmee poczu艂a, jak narasta w niej gniew.

- A za co? - spyta艂a ostro, kiedy zn贸w zacz膮艂 space­rowa膰 po pokoju. - Za zaspokojenie potrzeb mojego pana, kiedy zn贸w najdzie go ochota na zabawy? Prosz臋 mnie upomnie膰, je艣li zn贸w pomyl臋 swoje obowi膮zki.

Odwr贸ci艂 si臋 z w艣ciek艂o艣ci膮, chwyci艂 j膮 za ramio­na i popchn膮艂 na drzwi.

- Zamknij si臋. Esmee -warkn膮艂. - Chocia偶 raz si臋 zamknij, do cholery.

I nagle zacz膮艂 j膮 ca艂owa膰 - nami臋tnie i brutalnie.

Pr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰, ale nie wypuszcza艂 jej z ob­j臋膰. Szorowa艂 zarostem po deiikatnej sk贸rze jej twa­rzy, r臋ce mocno zacisn膮! na ramionach.

Usi艂owa艂a si臋 oswobodzi膰. Nozdrza mia艂 rozsze­rzone, usta gor膮ce i natarczywe. Co艣 si臋 w niej za艂a­ma艂o, poddaio, kaza艂o rozchyli膰 usta. by odda膰 mu poca艂unek. Gdy wsun膮! j臋zyk g艂臋biej, zadr偶a艂a. W tej pieszczocie nie by艂o czu艂o艣ci, tylko zwierz臋cy, prymi-

tywny g艂贸d. Zacz臋艂a odpycha膰 jego ramiona, a gdy to nie odnios艂o skutku, uderza膰 w nie pi臋艣ciami.

Przerwa艂 poca艂unek r贸wnie gwa艂townie, jak go za­cz膮艂, i popatrzy艂 jej w oczy - nozdrza wci膮偶 mia艂 roz­szerzone, oddycha艂 g艂臋boko i szybko. A potem przy­mkn膮艂 powieki.

- Niech to diabli - szepn膮艂. - Nic. niech mnie diabli. Na chwile zapad艂a przera偶aj膮ca cisza. W ko艅cu

przerwa艂a ja Esmee.

- Powinnam pana zabi膰 - wycedzi艂a przez z臋by. Prosz臋 mnie wi臋cej nie dotyka膰, panie MacLachlan. Ja nic jestem pani膮 Crosby. Nie jestem nawet moj膮 matk膮, bo chyba si臋 panu co艣 pomyli艂o. Prosz臋 teraz zabra膰 te lubie偶ne r臋ce, bo kopn臋 pana w..., tak 偶e si臋 pan nie pozbiera.

Odepchn膮艂 j膮 od drzwi, nie otwieraj膮c oczu.

- Tak, prosz臋 i艣膰 - szepn膮艂, odwracaj膮c si臋 do niej plecami. - Prosz臋 i艣膰, na Boga. I prosz臋 tu ju偶 wi臋cej nie wraca膰, niezale偶nie od tego, co b臋d臋 m贸wi艂.

Gdy otwiera艂a drzwi, zawiasy skrzypn臋艂y na znak protestu.

- lismee? - wykrztusi艂 chrapliwie. Odwr贸ci艂a si臋 z r臋k膮 na klamce.

Nawet na ni膮 nie patrz膮c, MacLachlan wyj膮艂 z p艂asz­cza plik dokument贸w.

- Prosz臋 to zabra膰 - powiedzia艂. - I schowa膰 w bezpiecznym miejscu. - Niech pani zabierze te pa­piery, nawet je艣li b臋dzie pani cbckiki st膮d wyjecha膰.

Rozdziaf 5

Spacer w parku

*)

Kolejne dwa tygodnie up艂yn臋艂y w bardzo pesymi­stycznym nastroju, gdy偶 choroba pani Crosby wytr膮­ci艂a wszystkich domownik贸w z r贸wnowagi. Dama zo-stafa umieszczona w sypialni w pobli偶u frontowych drzwi. Le偶a艂a z gtow膮 i stopami opartymi o stos po­duszek. Codziennie po po艂udniu Hsmee zagl膮da艂a do niej i proponowa艂a, 偶e jej poczyta, ale pani Cros­by zawsze odmawia艂a. Wydawa艂a si臋 za偶enowa­na swoj膮 sytuacj膮.

Codziennie przychodzi艂 doktor Strauss i mamrota艂 co艣 do chorej swoim dziwnym akcentem. A raz, gdy Esmee zapomnia艂a zapuka膰 do drzwi wystarczaj膮co g艂o艣no, zobaczy艂a MacLachlana, kt贸ry siedzia艂 przy J贸zku pani Crosby z giow膮 opart膮 o jej d艂onie. By艂a to bardzo intymna, poruszaj膮ca scena. 呕adne /, nich nic zauwa偶y艂o Esmee. kt贸ra poczu艂a uk艂ucie jakiego艣 dziwnego 偶alu, i cicho zamkn臋艂a drzwi.

Pani Crosby mia艂a te偶 innych go艣ci. Para o nazwi­sku Wheeler przychodzi艂a codziennie rano. regular­nie jak w zegarku. Pan Wheeler. przystojny m臋偶czy­zna oko艂o pi臋膰dziesi膮tki, wygl膮da艂 zawsze tak, jakby

bola艂 go brzuch. Esm膰c by艂a niemal pewna, 偶e widy­wa艂a go wcze艣niej podczas niedzielnych mszy u 艢wi臋­tego Jerzego, lecz nigdy nie widzia艂a z nim 偶ony.

1 tak mija艂y dni. Pani Ctosby stopniowo odzyski­wa艂a humor i rumie艅ce. Przed up艂ywem trzech tygo­dni od jej upadku doktor Strauss przyjecha艂 na Gre-at Ouccn Street powozem i z p艂贸ciennymi noszami. Pan Wheelcr i jeden ze s艂u偶膮cych znie艣li chora ostro偶nie po schodach i zawie藕li do domu. MacLa-chlan przepad艂 bez wie艣ci.

Z wyj膮tkiem epizodu w pokoju pani Crosby E.sniee prawie go nic widywa艂a. Znika艂 na ca艂e noce i wraca艂 nad ranem w okropnym stanie.

- Zn贸w podci臋ty- szepn膮! raz Ettrick do Welling-sa, nios膮c na g贸r臋 szklank臋 wody sodowej i dzbanek kawy. Nawet z daleka Iismee widzia艂a, 偶e zmarszcz­ki znacznie mu si臋 pog艂臋bi艂y - wygl膮da艂 teraz na­prawd臋 na trzydzie艣ci sze艣膰 lal, czyli dok艂adnie na ty­le, ile mial. czego dowiedzia艂a si臋 od Lydii.

Bvl atrakcyjniejszy od Merricka, ale opr贸cz wzro­stu i szerokich bar贸w nie byle miedzy nimi ani 艣ladu podobie艅stwa. Alasdair odznacza艂 si臋 z艂ocista uroda smuk艂ego boga, a ciemnow艂osy Mernck mia艂 smag艂a cer臋 i brzydka szram臋 na szcz臋ce. Sprawia艂 wra偶enie okrutnika. Wiedzia艂a od Lydii. 偶e mieszka w bardzo ekskluzywnym miejscu, zwanym Albany, gdzie za­mo偶ni kawalerowie z towarzystwa wynajmowali apartamenty.

Mo偶e z tego powodu Mernck traktowa艂 jadalni臋 starszego brata jak w艂asn膮. Przy tych rzadkich oka­zjach, gdy mia艂a okazj臋 go widzie膰, stara艂a si臋 pa­trze膰 na niego z g贸ry, co nie by艂o 艂atwe z powodu r贸偶nicy wzrostu. Niemniej jednak udawa艂o jej si臋 osi膮gn膮膰 efekt. Merrick MacLachian k艂ania艂 si臋 jej zawsze sztywno i odchodzi艂.

Czasem towarzyszy艂 mu lord Wynwood, kt贸ry od­nosi! si臋 do niej ciep艂o i mia艂 偶yczliwe spojrzenie. Za­wsze pyta艂 j膮 o Sorch臋, a dwukrotnie, gdy czekat na MacLachlana, zaprosi艂 na wsp贸ln膮 kaw臋. By艂 bar­dzo mi艂ym rozm贸wc膮 i Esmec ch臋tnie sp臋dza艂a czas w jego towarzystwie.

Sorcha wci膮偶 miewa艂a napady z艂ego humoru, ale Lydia zosta艂a oficjalnie zatrudniona jako jej nia艅ka. Codziennie po po艂udniu zast臋powa艂a Esmee, kt贸ra mog艂a dzi臋ki temu zej艣膰 na d贸艂 i wypi膰 herbat臋 w to­warzystwie Wellingsa i pani Henry, co dawa艂o jej upragnione chwile wytchnienia.

W tym czasie schemat zacz膮艂 si臋 powtarza膰. Esmee schodzi艂a na d贸艂 i niemal w tej samej chwili MacLachlan, kt贸ry tymczasem zd膮偶y艂 ju偶 ocuci膰 si臋 ka­w膮 i wod膮 sodow膮, wchodzi] na g贸r臋 do .salki lekcyjnej.

Wiedzia艂a od Lydii, 偶e po prostu siada艂 w pokoju i patrzy艂, jak bawi si臋 Sorcha. 呕ywi膮c nik艂膮 nadziej臋 na to, 偶e jest w stanie czegokolwiek to dziecko na­uczy膰, Esmee kupi艂a kred臋 i ma艂膮 tablic臋. Niestety, Sorcha nie wykazywa艂a specjalnego zainteresowania alfabetem. Zdecydowanie bardziej lubi艂a schematycz­ne postacie i surrealistyczne obrazki, jakie rysowa艂 dla niej MacLachlan. Czasem Sorcha prosi艂a go te偶 o po­moc przy ubieraniu lalki lub ustawianiu klock贸w.

Nadesz艂a po艂owa pa藕dziernika i wtedy nast膮pi艂o niepisane zawieszenie broni mi臋dzy MacLachlanem i Esmee. Tak jakby si臋 um贸wili, oboje unikali sytuacji sam na sam. Jednak pewnego popo艂udnia Esmee ze­sz艂a na podwieczorek, kt贸ry tego dnia wyj膮tkowo si臋 op贸藕ni艂 przez jaki艣 maty kryzys w kuchni. Kr臋ci艂a si臋 po domu przez ponad kwadrans, a potem wr贸ci艂a do salki lekcyjnej.

Zajrza艂a do 艣rodka - MacLachlan przycupn膮艂 na jednym z ma艂ych drewnianych krzese艂ek, Sorcha

siedzia艂a na blacie stolika. Pozosta艂ych dziewi臋膰 krzese艂ek, kt贸re okaza艂y si臋 zupe艂nie zb臋dne, w ta­jemniczy spos贸b znikn臋to z pokoju. W kacie kto艣 ustawi艂 ]cdnak ma艂y namiot, kt贸rego plandeka z br膮­zowego koca wydawa艂a si臋 podejrzanie wybrzuszo­na. No c贸偶. Krzese艂ka jednak na co艣 si臋 przyda艂y.

Zn贸w skierowa艂a uwag臋 na Sorch臋 i MacLachla-na, kt贸rzy razem wygl膮dali do艣膰 dziwnie - on w d艂u­gich br膮zowych butach zajmuj膮cych niemal ca艂膮 sze­roko艣膰 sto艂ika, Sorcha w lalbaniastej sp贸dniczce, w kt贸rej przypomina艂a ma艂膮 ksi臋偶niczk臋.

Na stoliku le偶a艂o kilka ksi膮偶ek nieznanych Esmee. W艣r贸d nich znajdowa艂y si臋 r贸wnie偶 i te w sztywnych oprawach, z obrazkami, kt贸re wcze艣niej zajmowa艂y miejsce na p贸艂kach w sypialni. Sorcha i jej ojciec ogl膮daii w艂a艣nie jedn膮 z nich. I w tej w艂a艣nie chwili Fsmee zauwa偶y艂a, 偶e Sorcha ma w buzi co艣 okr膮g艂e­go i l艣ni膮cego.

- Sk膮d ona to wzi臋艂a'? - krzykn臋艂a, wpadaj膮c do po­koju.

MacLachlan podni贸s艂 wzrok na dziewczynk臋.

- Niech to diabli! -wykrzykn膮艂. - Daj to, gagatku! Fsmee przygotowywa艂a si臋 ju偶 w duchu na kolejny

napad z艂o艣ci. Nieoczekiwanie dziecko wyplu艂o ta­jemniczy przedmiot prosto na d艂o艅 ojca, za艣miewa­j膮c si臋 do rozpuku.

Alasdair wytar艂 go o nogawk臋.

- Bo偶e - powiedzia艂. - Kolejny babilo艅ski numi­zmat.

- Ta cenna moneta? - spyta艂a Esmee. - Sk膮d ona je bierze?

MacLachlan u艣miechn膮艂 si臋 艂obuzersko i wskaza艂 otwart膮 skrzynk臋.

- Pr贸buj臋 nauczy膰 to dziecko szacunku do numi­zmatyki.

Rsmee popatrzy艂a na niego niewidz膮eym wzro­kiem. Przez chwil臋 nic widzia艂a nic poza b艂yskiem w jego oczach. A potem zebra艂a wszystkie si艂y i przy­wo艂a艂a si臋 do porz膮dku.

- To znaczy kolekcjonowanie monet - wyja艣ni艂, nie艣wiadom, jak na ni膮 dzia艂a.

Zdoby艂a si臋 na nonszalancki ton.

- Odk艂adanie ich do szkatu艂ki'.' My艣la艂am, 偶e dla S/kotow to naturalne.

MacLachlan odrzuci艂 g艂ow臋 do tylu i roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Rzeczywi艣cie, dla wi臋kszo艣ci tak - przyzna艂. -Ale. panno Hamilton, to s膮 drogie i cenne monety.

- W takim razie dobrze - powiedzia艂a, opieraj膮c jedn膮 r臋k臋 na biodrze. - Co niezwyk艂ego jest w tej, kt贸r膮 teraz 偶uje Sorcha?

MacLachlan zmarszczy艂 brwi.

- A niech mnie diabli! - wykrzykn膮艂, odbieraj膮c dziewczynce monet臋.

- Niech diabli - powt贸rzy艂a Sorcha. Nastroszy艂 si臋 jeszcze bardziej.

- Nie m贸w tak.

- Nie m贸w tak - zawt贸rowa艂a dziewczynka.

- Dziecko natychmiast uczy si臋 wszystkiego -orzek艂a Esm膰e surowo.

MacLachlan westchn膮艂 g艂臋boko.

- Nie krzycz na mnie, Esmee, robi臋, co mog臋. Esm膰e u艣miechn臋fa si臋.

- Tak, wiem, co si臋 m贸wi na temat dobrych ch臋ci - mrukn臋艂a. - Co robili艣cie? - Odwr贸ci艂a do siebie tablic臋 i zrobi艂a zdziwion膮 min臋.

- To opos - wyja艣ni! MacLachlan.

- Widzis? Opos - powt贸rzy艂a Sorcha, wskazuj膮c rysunek. - Widzis?

Esmee przekrzywi艂a g艂ow臋, 偶eby si臋 lepiej przyjrze膰.

- O-pos?

- P贸艂nocnoameryka艅ski torhacz - wyja艣ni艂 Mac­Lachlan.

- Naprawd臋? Jest bardzo...

- Brzydki? - podpowiedzia艂 MacLachlan. - Pew­nie pani s膮dzi, 偶e brak mi talentu. Ale zapewniam pani膮, 偶e tak nie jest. Oposy to bardzo nieatrakcyjne zwierz臋ta.

Esmee popatrzy艂a na niego spod oka.

- A co mu wystaje z czo艂a?

- L贸g - powiedzia艂a Sorcha. Widzis? L贸g!

- Widz臋 - mrukn臋艂a Esmee. - Rogaty torbacz? Fa­scynuj膮ce!

MacLachlan u艣miechn膮! si臋 nie艣mia艂o.

- Nic, to taki r贸g jak u jednoro偶ca. Lismee u艣miechn臋艂a si臋 jeszcze szerzej. -- Jednoro偶ca?

MacLachlan zburzy艂 w艂osy dziewczynki.

- Nie zapomnia艂em o urodzinach tego skrzata -odpar艂. - Albo, szczerze m贸wi膮c, dowiedzia艂em si臋 o nich wczoraj od Wcllingsa. Kupi艂em jej now膮 ksi膮­偶eczk臋 z obrazkami. Najbardziej podoba艂a jej si臋 hi­storyjka o jednoro偶cach.

Esmee wzi臋艂a ksi膮偶eczk臋 do r臋ki. Jej u艣miech przygas艂. Nie s膮dzi艂a, 偶e MacLachlan b臋dzie pami臋­ta艂 o urodzinach Sorchy.

-Jajej kupi艂am drewniany w贸zeczek. I r臋kawiczki.

- Wi臋c jest rozpieszczan膮, tuata. ksi臋偶niczk膮 - od­par艂, - A dzi艣 ksi臋偶niczka chce, 偶eby wszystkie zwie­rz膮tka mia艂y na g艂owach rogi.

Sorcha pukn臋艂a palcem w tablic臋.

- L贸g? Widzis'' - spyta艂a dumnie. Olo偶ce maj膮 togi. MacLachlan zdj膮艂 j膮 ze sto艂u i posadzi艂 sobie

na kolanach.

- Jednoro偶ce tak - poprawi艂, strzepuj膮c kred臋 z paluszk贸w dziewczynki ko艅cem fulara. - Ale opo­sy, te prawdziwe, ich nie maja. Narysowa艂em tak, 偶e­by sprawi膰 ci przyjemno艣膰.

Sorcha zachichota艂a i zacz臋ta si臋 bawi膰 jego szpil­ka do krawata. W odpowiedzi poprawi艂 jej kr臋cone w艂oski, zak艂adaj膮c je dziewczynce za ucho.

lismee patrzy艂a na nich, a dziwne ciep艂o zalewa艂o jej serce. Niestety, ta ciep艂a fala opad艂a ni偶ej, a偶 do kolan, os艂abiaj膮c znacznie jej si艂y. Przebywanie w towarzystwie lego m臋偶czyzny byto naprawd臋 nie­m膮dre. Niewiele my艣l膮c cofn臋艂a r臋k臋 z oparcia krze­s艂a, na kt贸rym siedzia艂 MacLachlan, i odsun臋艂a si臋

0 krok.

Po chwili zda艂a sobie spraw臋, 偶e jej gest nie pozo­sta艂 bez odpowiedzi. MacLachlan poca艂owa艂 Sorch臋

1 postawi艂 j膮 na ziemi.

- Id藕, kruszynko. - Z tymi s艂owami wsta艂 i zacz膮艂 zamyka膰 kufer. Sorcha wyjrza艂a zza sto艂u. Jej dol­na warga dr偶a艂a niebezpiecznie.

- Wychodzi pan? - spyta艂a Esmee.

Popatrzy艂 na ni膮 dziwnie twardo i zacisn膮艂 usta, jakby poczu艂 nagle jaki艣 ostry b贸l.

- Chyba powinienem.

Esmec nic wiedzia艂a, co powiedzie膰. Oczywi艣cie nie chcia艂a, by zosta艂. Niemniej jednak Sorcha naj­wyra藕niej przepada艂a za jego towarzystwem. Impul­sywnie wydagn臋hi reke, by dotkn膮膰 jego rinmcnki, zatrzyma膰, by powiedzie膰... w艂a艣nie... co?

Na szcz臋艣cie wybra艂 akurat t臋 chwil臋, by zrobi膰 krok naprz贸d i si臋gn膮膰 po ostatnie pude艂ko.

- Nie wiedzia艂am, 偶e zbiera pan monety - powie­dzia艂a g艂upawo.

U艣miechn膮艂 si臋, ale jego oczy pozosta艂y powa偶ne.

- I to bard/o chciwie - wyzna艂. - To takie przyzwy­czajenie z dzieci艅stwa, kt贸re stato si臋 czym艣 w rodza­ju obsesji, w dodatku bardzo kosztownej.

IEsmee my艣la艂a o lym przez chwil臋. Hobby dziwnie nie pasowa艂o do charakteru cz艂owieka, kt贸rego jed­nak w pewnym stopniu zna艂a.

- 'Iii chyba zaj臋cie wymagaj膮ce wiedzy - spyta艂a. Roze艣mia艂 si臋. nie podnosz膮c wzroku znad pudel.

- M贸j ojciec mawia艂, ze to tylko kaprys bogacza i chyba mia艂 racj臋 - odpar艂. - Nie, je艣li szuka pani in­telektualisty w mojej rodzinie, panno Hamilton, to jest nim raczej m贸j brat. Ma wiedz臋 i smykatk臋 do interes贸w, ja natomiast urod臋 i wdzi臋k osobisty.

Esmee nie wiedzia艂a, co na to odpowiedzie膰. Mac-Lachlan zrobi艂 taki ruch, jakby chcia艂 podnie艣膰 pu­d艂a, ale nagle zamar艂 w bezruchu.

- Co do uroku osobistego, panno Hamilton, nie zapomnia艂em, 偶e jestem pani winien przeprosiny -powiedzia艂 cicho. - Moje zachowanie par臋 tygodni temu pozostawia艂o wiele do 偶yczenia. Przykro mi, powinienem byi przeprosi膰 pani膮 wcze艣niej.

Hsmee wola艂aby zdecydowanie, 偶eby Alasdair nie przypomina! jej o nieprzyjemnej sytuacji w gabinecie.

- Nie m贸wmy o tym wi臋cej - odezwa艂a si臋 sztyw­no. - Ale to mi przypomina, 偶e nie podzi臋kowa艂am panu za dokumenty.

Zerkn膮艂 na Sorch臋.

- Rozumie pani ich znaczenie? - spyta艂. - Schowa­艂a je pani w bezpiecznym miejscu?

Prze艂kn臋艂a g艂o艣no 艣lin臋 i skin臋艂a giow膮, Czasem nie potrafi艂a si臋 na niego gniewa膰 tak bar­dzo, jak na to zas艂ugiwa艂. Umia艂 wykorzystywa膰 jej chwilowe s艂abo艣ci.

- Widywa艂am ju偶 testamenty - odpar艂a. - Musz臋 przyzna膰, 偶e spad艂 mi z serca wielki ci臋偶ar.

- Tym si臋 w艂a艣nie zajmowa艂em, panno Hamilton, tego popo艂udnia, gdy zachorowa艂a pani Crosby - po­wiedzia艂 bezbarwnym, wyzutym z uczu膰 g艂osem.

- Ustanowi艂em te偶 dziedzica moich ziem w Szko­cji - ci膮gn膮艂. - W ko艅cu dostan膮 si臋 Merrickowi, cho膰 on twierdzi, 偶e ich nic przyjmie.

- Rozumiem, co to znaczy ustanowienie dziedzic­twa - powiedzia艂a.

- Ale ten dom i wszystko inne przypadnie w udzia­le Sorchy - ci膮gn膮艂. Merrick na pewno lego dopilnu­je, w razie, no c贸偶, w razie czego. Wiem, ze pani za nim nie przepada. Nic na to nie poradz臋. Ale mo偶na na nim polega膰. Sorcha ju偶 nigdy wi臋cej nje zostanie bez dachu nad g艂owy.

Zanim Esmee zdo艂a艂a wymy艣li膰 stosown膮 odpo­wied藕, MacLachlan zabra艂 pud艂a i wyszed艂.

Esmee nie widzia艂a MacLachlana a偶 do nast臋pnej niedzieli, a i w贸wczas zupe艂nie si臋 tego spotkania nie spodziewa艂a. Zgodnie ze swym nowym zwyczajem zostawi艂a Sorch臋 pod opiek膮 Lydii, a sama posz艂a na porann膮 msz臋 do ko艣cio艂a 艢wi臋tego Jerzego, gdzie zawsze ucz臋szcza艂a ciotka Rowena. 1 dlatego Esmee r贸wnie偶 zacz臋艂a tam chodzi膰. Mimo wszystko czu艂a si臋 troch臋 nieswojo w tak eleganckim miejscu.

Tej niedzieli zn贸w wypatrzy艂a pana Whcclera we frontowej 艂awie, ale zn贸w nie towarzyszy艂a mu 偶ona. Kazanie by艂o nudne, wierni obcy. Po mszy Esmee po­sz艂a na Great Ouecn Street, odczuwaj膮c ogromn膮 t臋­sknot臋 za domem. Co dziwne, jej my艣li zaprz膮ta艂 pan Whecler.

P贸藕nym popo艂udniem ubra艂a Sorch臋 w jej najlep­szy p艂aszczyk i poprosi艂a s艂u偶膮cego, by zni贸s艂 ze

schod贸w w贸zeczek. Dzie艅 byt ch艂odny, powietrze wilgotne, po niebie przetaczaiy si臋 z艂owieszcze chmury, lecz Esmee zapragn臋艂a nagle zielonej, otwartej przestrzeni, cho膰by mia艂 by膰 to tylko park 艢wi臋tego Jakuba.

- Idziemy, idziemy - papla艂a rado艣nie Sorcha, wskazuj膮c na sw贸j pojazd. - Sorcha idzie do pal ku, Sorcha i Me do palku do kacek...

Tak jak zwykle rado艣膰 dziecka poprawi艂a nie naj­lepszy humor Esmee. Wsadzi艂a Sorche do w贸zka, za­pi臋艂a jej p艂aszczyk i ze 艣miechem uca艂owa艂a ma艂e r膮czki.

Alasdair dostrzeg艂 t臋 urocz膮 par臋 na ulicy, gdy po­d膮偶a艂 w stron臋 domu. Zawaha艂 si臋 przez chwil臋: po­dej艣膰, przemkn膮膰 obok, czy te偶 po prostu odej艣膰, tak jak to uczyni艂 ostatnim razem. Decyzja ta wydawa艂a mu si臋 bole艣nie podobna do wybor贸w, jakich musia艂 dokona膰 w swoim obecnym 偶yciu, wybor贸w, kt贸re zaczyna艂y mu ci膮偶y膰.

Cala ta okropna historia zacz臋艂a si臋 od tego, 偶e nic chcia艂 mie膰 nic wsp贸lnego z tym dzieckiem. To jed­nak bardzo szybko okaza艂o si臋 niemo偶liwe. Przesta! ju偶 nawel czeka膰 na list od wuja Angusa i porzuci艂 wszelk膮 nadziej臋 ucieczki. Co dziwniejsze, wcale ju偶 jej nie pragn膮艂. Sorcha okazata si臋 naprawd臋 ujmuj膮­cym stworzeniem. Upartym i sk艂onnym do napad贸w z艂o艣ci, to prawda. Ale nale偶a艂a do niego i Alasdair za­czyna艂 powoli rozumie膰, co to znaczy by膰 ojcem.

Nie, to nic sprawa Sorchy najbardziej go teraz dr臋­czy艂a. Prawdziwym utrapieniem stal膮 si臋 jej siostra. Esmee by艂a nie tylko pi臋kna, ale okaza艂a si臋 Szkotk膮 w ka偶dym calu. Jej g艂os, zachowanie, a nawet zapach

przywo艂ywa艂y stare wspomnienia i budzi艂y jakie艣 dziwne t臋sknoty. By膰 mo偶e za utracon膮 m艂odo艣ci膮. Pragn膮艂 le偶e膰 z ni膮 na wrzosowisku i wyjmowa膰 szpil­ki z jej w艂os贸w. Pragn膮艂 j膮 rozbiera膰 wolno i delikat­nie, by w ko艅cu ujrze膰 jej alabastrowe cia艂o na tle zieleni... Patrze膰, jak w ko艅cu przymyka oczy na znak poddania.

W pewnym momencie uleg艂 rozpaczy, nie mia艂 po­j臋cia, co robi膰 i marzy艂 tylko o tym, by zrzuci膰 z sie­bie ci臋偶ar odpowiedzialno艣ci. IZsmee wydawa艂a si臋 w贸wczas jego jedyn膮 nadziej膮. Teraz okaza艂a si臋 wieczn膮 kar膮. Nawet teraz nic m贸g艂 ani na chwil臋 przesta膰 my艣le膰 o jej ko艂ysz膮cych si臋 biodrach i wdzi臋cznym ruchu r膮k unosz膮cych Sorch臋. Ten na­g艂y przyp艂yw po偶膮dania, jaki nagle odczu艂, wyda} mu si臋 niemal nieprzyzwoity. Przecie偶 widok kobiety opiekuj膮cej si臋 dzieckiem nie m贸g艂 mie膰 erotyczne­go charakteru. Co dziwniejsze, kobieta, kt贸ra za­prz膮ta艂a jego my艣li, by艂a o kilkana艣cie lat m艂odsza i zupe艂nie niedo艣wiadczona.

Przy lym nie nale偶a艂a do tych g艂upiutkich, naiw­nych kobiet - zupe艂nie nie mie艣ci艂o mu si臋 to w g艂o­wie. Wr臋cz przeciwnie - odznacza艂a si臋 rozs膮dkiem i zmys艂em praktycznym. Rozumia艂a, 偶e 偶ycie bywa ci臋偶kie i wymaga po艣wi臋ce艅. Tak, wiedzia艂a o tym bardzo dobrze, pewnie o wiele lepiej ni偶 on sam, gdy偶 nie musia艂, a偶 do teraz, dokonywa膰 偶adnych trudnych wybor贸w.

Nie wiedzia艂a jednak nic o 艣wiecie, o m臋偶czyznach takich jak on. Gdyby mia艂a ojca lub brata, Alasdair musia艂by si臋 wyt艂umaczy膰 ze swojego zachowania ju偶 par臋 tygodni temu.

Zapina艂a w艂a艣nie p艂aszczyk Sorchy, narzucony na 偶贸艂t膮, mu艣linow膮 sukienk臋. Dziecko siedzia艂o spo­kojnie, patrzy艂o na siostr臋 i papla艂o rado艣nie. W od-

powiedzi Esm膰c unios艂a r膮czki dziewczynki do ust i uca艂owa艂a je serdecznie. Na widok tego prostego ge­stu Alasdair poczu艂 dziwny skurcz w swym twardym, samolubnym sercu, jak膮艣 bolesna t臋sknot臋 za... za czym - nic wiedzia艂. Odni贸s艂 nagle wra偶enie, 偶e nie nale偶y do nikogo i nie posiad艂 nikogo na w艂asno艣膰.

Stai si臋 zwyk艂ym, bezpa艅skim psem t臋skni膮cym za ciep艂em i domem, zagl膮daj膮cym ukradkiem przez drzwi i okna do dom贸w, w kt贸rych go艣ci艂o szcz臋艣cie. Mi艂o艣膰. Radosny 艣miech. Rodzinny obiad, 艣wiece na stoic. Rzeczy, kt贸re jak dotychczas s膮dzi艂, nie mia艂y znaczenia.

Zupe艂nie jakby szuka艂 miejsca, kt贸re m贸g艂by na­zwa膰 domem, cho膰 dom przecie偶 mia艂. Tak dziw­nych, spl膮tanych uczu膰 nie do艣wiadcza艂, odk膮d wyje­cha艂 ze Szkocji. Po tym jak Sorcha i I;smee wkroczy­艂y w jego 偶ycie, Alasdair czu艂 sie bardziej samotny ni偶 kiedykolwiek. Mo偶e dlatego, 偶e u艣wiadomi艂 sobie, za czym warto t臋skni膰, co straci艂.

Impulsywnie zdj膮艂 kapelusz i podszed艂 do nich.

Hsmee upycha艂a w艂a艣nie zwini臋ty kocyk za pleca­mi Sorchy.

- Dobry wiecz贸r, panno Hamilton - powiedzia艂. -Wybiera si臋 pani do parku?

Podnios艂a g艂ow臋, i natychmiast obla艂a si臋 rumie艅cem.

- Tak jak co dzie艅.

- Czasem widz臋, jak wychodzicie. - Dzi臋ki Bogu, nie mia艂a poj臋cia, ile偶 to razy sta艂 przy oknie, pr贸bu­j膮c wytrze藕wie膰, i patrzy艂, jak jej zwinne r臋ce przygo­towuj膮 Sorch臋 do spaceru.

- Troch臋 pada - doda艂.

- Och, to tylko m偶awka - odpar艂a. - Nie jestem ta­kim tch贸rzem, 偶eby si臋 przestraszy膰 paru chmur.

- Nawet tak nie my艣la艂em - mrukn膮艂. - Czy mog臋 si臋 do was przy艂膮czy膰?

- Boj臋 si臋, 偶e zanudzi si臋 pan na 艣mier膰. Alasdair uwa偶nie popatrzy艂 jej w twarz.

- Esmee, chyba musi pani zdecydowa膰, czy mam by膰 ojcem, czy tylko 藕r贸dtcm dochodu.

Ta uwaga zbita j膮 troch臋 z pantaiyku.

- Obawiam si臋, 偶e tego wyboru musi dokona膰 pan, nie ja.

Alasdair po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na d艂oni.

- To czasem trudne - powiedzia艂. - Szczeg贸lnie w贸wczas, gdy widz臋, jak 藕le si臋 pani czuje w moim to­warzystwie.

Popatrzy艂a na niego ponuro.

- Wa艂cz z kim艣 innym - powiedzia艂 cicho. - Ja przyznaj臋 si臋 do winy. I przysi臋gam, ze ju偶 nigdy...

- Chod藕 - krzykn臋艂a nagle Sorcha, chwytaj膮c obie­ma r膮czkami w贸zek. - Idziemy do pal ku. Do kacki.

Alasdair roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no. Nie by艂o mu dane doko艅czy膰 przysi臋gi.

- Samolubna psotnica. W dodatku nieuleczalna.

- Owszem, potrafi zale藕膰 za sk贸r臋 - zgodzi艂a si臋 Esmee.

- Nie wiem, czy poradzi艂by sobie- z nia ca艂y bata­lion guwernantek - powiedzia艂. - Widzia艂a pani t臋 dziur臋, kt贸ra wyci臋艂a w zas艂onie, gdy Lydia i ja zbie­rali艣my jej zabawki? - Ta niecnota chwyci艂a no偶yczki tak szybko, ze niech mnie diabli.

Esm膰e nie zgani艂a go za przekle艅stwo.

- Naprawi艂am t臋 zaston臋 - powiedzia艂a. - Mam nadziej臋, 偶e dziury tak bardzo nie wida膰.

- Da艂em jej bur臋 - powiedzia艂.

- Ja r贸wnie偶 - wyzna艂a Esm膰e. - Ale to chyba nie­wiele pomog艂o.

Alasdair roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- A kiedy ju偶 zabraknie nam cierpliwo艣ci, moja droga, b臋dziemy musieli po prostu bezlito艣nie ztoi膰

jej sk贸r臋. I tak b臋dzie to trwa艂o kolejnych pi臋tna艣cie lat. Wie pani o tym, prawda?

- Oczywi艣cie, 偶e wiem - Esmee wbi艂a wzrok w chodnik. - Aie ja nie potrafi臋 si臋 na to zdoby膰.

Alasdair skin膮艂 ponuro.

- Doskonale to rozumiem. Tak wi臋c w tym si臋 zga­dzamy.

- Czy偶by? - Raptownie podnios艂a g艂ow臋.

- Tak - odpar艂. - Wyrok b臋dzie musia艂a wykona膰 Lydia.

-- Ach tak! - Esmee zakrztusi艂a si臋 ze 艣miechu. -Nie ma pan wstydu, panie MacLachlan! Alasdair u艣miechn膮! si臋 krzywo.

- Ale o tym ju偶 pani膮 uprzedza艂em, prawda? Sorch臋 zm臋czy艂o to op贸藕nienie.

- Do palku! Do palku!

Alasdair pochyli艂 si臋 i uni贸s艂 wci膮偶 jeszcze s艂odki, niemal niemowl臋cy podbr贸dek dziecka.

- Idziemy do parku - powiedzia艂. - Mo偶esz to po­wt贸rzy膰1?

- Idziemy do palku - odpar艂a. - Idziemy ju偶. Alasdair w艂o偶y艂 z powrotem kapelusz.

- Panno Hamilton, nasz tyran przem贸wi艂.

Tym razem spacer do parku wyda艂 si臋 Esmee kr贸t­szy i znacznie przyjemniejszy ni偶 zwykle. U wylotu Great Oucen Street znajdowa艂y si臋 szerokie schody, kt贸rymi mo偶na by艂o zej艣膰 na ulic臋 po艂o偶ona ni偶ej. Dot膮d nie mog艂a korzysta膰 z tego skr贸tu, ale tym ra­zem MacLachlan zni贸s艂 w贸zek Sorchy.

Sorcha krzykn臋艂a rado艣nie i zaklaska艂a w d艂onie. Kiedy MacLachlan postawi艂 w贸zek na chodniku, wy­ci膮gn臋艂a do niego r膮czki.

- Na 艂膮cki! - za偶膮da艂a.

I ku zdziwieniu Esm膰e MacLachlan pochyli艂 si臋 pos艂usznie, by wyj膮膰 ma艂膮 z w贸zka. Po艂o偶y艂a mu jed­nak d艂o艅 na ramieniu.

- Nie trzeba - powiedzia艂a. - Da sobie rad臋. Zn贸w obdarzy艂 j膮 swoim krzywym u艣miechem,

po czym wyj膮艂 dziecko z w贸zka i posadzi艂 je sobie na biodrze. Sorcha obj臋艂a go za szyj臋 jedn膮 r臋k膮, a dru­g膮 wskazywa艂a wszystkie napotykane przedmioty.

- 艁adny piesek - powiedzia艂a na widok zadbane­go teriera, kt贸ry w艂a艣nie przechodzi艂 obok w towa­rzystwie swojego pana. - Koniki - doda艂a, wskazuj膮c przeje偶d偶aj膮cy pow贸z.

- Czarne - doda艂 MacLachian. - Cztery czarne konie.

- Calne - odezwa艂a si臋 dziewczynka. - Ctely calne konie.

- A tu s膮 bia艂e - ci膮gn膮艂. - Powt贸rz: bia艂e.

鈻 Bia艂e - powt贸rzy艂a dziewczynka. - 艁adne.

I tak to si臋 ci膮gn臋艂o, dop贸ki nie dotarli do parku.

- By艂a ju偶 z ni膮 pani w Hyde Parku1? - spyta艂 Mac­Lachlan. - To troch臋 dalej, ale po drodze znowu spo­tkamy pi臋kne konie.

- Ale czy b臋d膮 kaczki? - spyta艂a Esmee z udan膮 trosk膮. - Nasz tyran musi zobaczy膰 kaczki.

- Oczywi艣cie, 偶e s膮. Nawet 艂ab臋dzie.

- Sorcha nazywa je kaczkami.

MacLachian popatrzy艂 na ni膮 i za艣mia艂 si臋 ser­decznie.

- W takim razie to pewnie s膮 kaczki.

Esm膰e zorientowa艂a si臋 nagle, 偶e spacer u boku MacLachlana sta艂 si臋 dla niej czym艣 zupe艂nie natu­ralnym. By膰 mo偶e nie powinna pokazywa膰 si臋 pu­blicznie w jego towarzystwie, ale kto m贸g艂 j膮 zoba­czy膰? Kogo to obchodzi艂o? Tu, w Anglii, by艂a nikim.

I nikogo nie mia艂a. Nikogo opr贸cz Sorchy i co dziw­ne, w艂a艣nie MacLachlana.

Pewnie kierowa艂a ni膮 jaka艣 dziwna obsesja, ale nie mog艂a przesta膰 o nim my艣le膰. Niezale偶nie od tego, jak ja zfo艣cit, nie mog艂a go ignorowa膰 i nie mog艂a za­pomnie膰 o tych cudownych doznaniach, jakie wstrz膮­sn臋艂y jej cia艂em w chwili, gdy spotka艂y si臋 ich usta.

1 czasem - o nie, cz臋sto - fantazjowa艂a o nim. Bu­dzi艂a si臋 w gor膮czce, marz膮c, 偶e zn贸w j膮 przytuli, ze ich cia艂a si臋 zetkn膮. Ale za tym kry艂o si臋 szale艅stwo, nic wspominaj膮c ju偶 o smutku i zrujnowanej reputa­cji. Mia艂a znacznie m膮drzejszy i bardziej rozs膮dny pow贸d, by pozwoli膰 MacLachlanowi towarzyszy膰 so­bie na przechadzce. Byt ojcem Sorchy. Stara艂 si臋.

Rzuci艂a jeszcze jedno spojrzenie na jego rze藕bio­ny profil i zda艂a sobie spraw臋, 偶e czuje si臋 niemal szcz臋艣liwa. By艂a to konstatacja zdumiewaj膮ca i odro­bin臋 niepokoj膮ca zarazem.

Szybko dotarli do I lyde Parku, kt贸ry dotychczas by艂 jej znany jedynie z poludniowo-wschodniego ko艅ca.

MacLachlan wskaza! jej posiad艂o艣膰 ksi臋cia Wel-lingtona.

- 'Iwierdzi, 偶e wydal na remont ponad sze艣膰dzie­si膮t tysi臋cy funt贸w - powiedzia艂, gdy mijali dom. -1 lubi na to narzeka膰 przed ka偶dym mo偶liwym s艂u­chaczem.

- C贸偶 za marnotrawstwo -- skomentowa艂a Ksmee. - Prosz臋 pomy艣le膰 tylko, jaki doch贸d przynios艂aby ta suma na oprocentowanym koncie.

- Uwaga godna prawdziwej c贸ry Kaledonii - po­wiedzia艂 MacLachlan, gdy weszli na zielone po艂acie parku. lam wybra艂 艂awk臋 nad zakr臋conym stawem zwanym Serpentine.

Esmee wyj臋ta kocyk, by ochroni膰 Sorch臋 przed wil­goci膮. Dziewczynka oczywi艣cie zrzuci艂a okrycie i za-

czci a biega膰 po bujnej trawie. Zbiera艂a w niej mlecze i koniczyny, kt贸re rzuca艂a bez艂adnie na roz艂o偶ony pled. Teraz zza chmur wyjrza艂o s艂o艅ce. MacLachlan, kt贸ry ju偶 siedzia艂 na 艂awce obok, podni贸s艂 g艂ow臋, spoj­rz膮 i w g贸r臋 i zmru偶y艂 oczy.

- Powiedzia艂em wczoraj, 偶e jestem winien pani przeprosiny - odezwa艂 si臋 cicho. - Chc臋 je teraz do­ko艅czy膰. Dwukrotnie zachowa艂em si臋 w stosunku do pani po prostu karygodnie. Nie mam 偶adnego wy­t艂umaczenia, mog臋 tylko obieca膰, 偶e to si臋 wi臋cej nie powt贸rzy.

Hsmee wyczu艂a jego 偶al ju偶 wcze艣niej, nawet w贸w­czas, gdy wychodzi艂a z jego gabinetu. Niemniej jed­nak przeprosiny bardzo j膮 zdziwi艂y.

- Nie pan jeden pope艂ni艂 b艂膮d - powiedzia艂a w ko艅cu. Ja tylko pogorszy艂am sytuacj臋.

- 呕a艂uj臋, 偶e w og贸le pozwoli艂em pani zosta膰 - po­wiedzia艂 nagle ponuro i cicho. - Ale niech mnie dia­bli, je艣li wiem, co mam teraz zrobi膰.

- Chcia艂am zosta膰 z Sorch膮 - powiedzia艂a nieocze­kiwanie dr偶膮cym g艂osem. Pan pozwoli艂 mi dokona膰 wyboru.

- I pani tego nie 偶a艂uje? Nie chce mnie pani po­sta膰 do diab艂a?

Zn贸w zacz臋艂a si臋 bawi膰 naszyjnikiem. Nagle ode­rwa艂a od niego d艂onie i 艣cisn臋艂a je mocno na podotku.

- Mo偶e nie jestem wcale tak niewinna, jak pan sa­dzi - szepn臋艂a. Mo偶e przypominam moja matk臋. G艂upi膮, romantyczn膮 kobiet臋 dzia艂aj膮c膮 jak magnes na przystojnych 艂ajdak贸w.

Odwr贸ci艂 si臋 do niej nagle.

- Esmee, nie jest jeszcze dla pani za p贸藕no - po­wiedzia艂. - Moja babka mieszka w Argyllshire i trzy­ma si臋 z dala od towarzystwa, ale mam tam r贸wnie偶 ustosunkowanych przyjaci贸艂.

Esm膰c nie zrozumia艂a, o czym on m贸wi.

- Co pan ma na my艣li?

- Zas艂uguje pani na co艣 wi臋cej ni偶 偶ycie wype艂nio­ne ci臋偶k膮 prac膮.

- Opieka nad Sorch膮 to nie jest ci臋偶ka praca - od­par艂a. -Je艣li uwa偶a pan, 偶e nie nadaj臋 si臋 na guwer­nantk臋, prosz臋 to wyra藕nie powiedzie膰.

Szybko nakryt jej d艂o艅 swoj膮 i 艣cisn膮艂 serdecznie.

- Chodzi艂o mi tylko o to, 偶e powinna mie膰 pani w艂asne 偶ycie. Mo偶e jest kto艣, kto m贸g艂by pani膮 spon­sorowa膰? Mo偶e matka Devellyna, ksi臋偶na Gravenel? Musi by膰 kto艣 taki.

Popatrzy艂a na niego z niedowierzaniem.

- To znaczy, co konkretnie robi膰? Owin膮膰 mnie w bia艂y at艂as i zabra膰 do Almack?

Wzruszy艂 ramionami.

- Nie zale偶y pani na takich rzeczach?

- Och, mo偶e kiedy艣 mi zale偶a艂o - odparta gorzko.

Rzeczywi艣cie, jeszcze kilka miesi臋cy temu z pew­no艣ci膮 skorzysta艂aby z takiej okazji. Potem wszystko si臋 zmieni艂o. Nie tylko w zwi膮zku ze 艣mierci膮 jej mat­ki. Nie tylko dlatego, ze musia艂a zaj膮膰 si臋 Sorch膮. Wszystko mia艂o tu swoje znaczenie. Chodzi艂o przede wszystkim o niego. A on chcia艂 si臋 jej pozby膰, pod­czas udv ona zupe艂nie nie mia艂a ochoty wyje偶d偶a膰. I ta konstatacja mocno ni膮 wstrz膮sn臋艂a.

- Jest pani m艂oda. Esm膰e - powiedzia艂 pozornie bez zwi膮zku. Jakie znncy.cnic min] dhi mego je} wiek? Patrzy艂a, jak napinaj膮 mu si臋 mi臋艣nie na szyi. - Po co mia艂aby pani mieszka膰 pod jednym dachem z takim 艂obuzem jak ja... 偶e nic wspomn臋 ju偶 o... innych rze­czach.

W tej samej chwili Sorch膮 po艂o偶y艂a pi膮stk臋 na udzie MacLachlana, prezentuj膮c mu dumnie po­gnieciony p臋czek koniczyny.

- Widzis? - spyta艂a. - 艁adne, plawda? Byi jej wdzi臋czny za t臋 zmian臋 tematu.

- Widz臋 najpi臋kniejszy kwiatek na 艣wiecie - krzykn膮艂, unosz膮c j膮 wysoko w g贸r臋. - Znalaz艂em go w trawie.

Sorcha pisn臋艂a rado艣nie i pozwoli艂a si臋 posadzi膰 na kolanie. Razem patrzyli na przebiegaj膮ce obok konie.

- Calny konik - powiedzia艂a Sorcha.

- Czarny ko艅. A teraz b臋dzie co艣 trudnego. Kasz­tanek.

- Kastanek - wyrecytowa艂a, wskazuj膮c konia. Esmee patrzy艂a na nich, zdziwiona zmian膮, jak膮

obecno艣膰 Sorchy wzbudzi艂a w MacLachlanie. Z艂a­godnia艂 mu wzrok i rysy twarzy. Wargi wykrzywione zwykle w cynicznym grymasie rozchyla艂y si臋 teraz w szczerym u艣miechu, ujmuj膮c mu lat i dodaj膮c wdzi臋ku.

W trudnych chwilach Esmee cz臋sto zapytywa艂a sa­m膮 siebie, co te偶 widzi w takim zatwardzia艂ym nicpo­niu. I nagle zrozumia艂a. W艂a艣nie to. Zmian臋, kt贸ra tak bardzo rzuca艂a si臋 w oczy w tych mi艂ych, beztro­skich chwilach. Stawa艂 si臋 w贸wczas innym cz艂owie­kiem. A Sorcha innym dzieckiem. Za艣 co do Lismee -no c贸偶, czy to na dobre, czy na z艂e, ona r贸wnie偶 si臋 zmienia艂a.

Sorcha siedzia艂a tak przez p贸艂 godziny, paplaj膮c o wszystkich i wszystkim, co widzia艂a. Gdy si臋 ju偶 tym zm臋czy艂a, odwr贸ci艂a si臋 i zacz臋艂a bawi膰 guzikami je­go marynarki. Kilka z nich nawet skutecznie rozpi臋­ta. MacLachlan patrzyt tylko na ni膮 przyzwalaj膮cym wzrokiem. Kiedy zacz臋艂a powoli zsuwa膰 mu si臋 z ko­lan, pozwoli艂 jej zej艣膰.

Posz艂a dalej w d贸艂 wzg贸rza i zn贸w zacz臋艂a zbiera膰 kwiatki. MacLachlan popatrzy艂 niemal niewidz膮cym wzrokiem na kolejnego je藕d藕ca.

- Zbli偶a si臋 godzina najwi臋kszego ruchu - powie­dzia艂 w ko艅cu. - W parku ju偶 nied艂ugo zrobi si臋 tiok. Chyba powinienem ju偶 i艣膰.

Na te st贸wa Esmee 艣cisn臋艂o si臋 serce. Nie zdaj膮c sobie nawet z tego sprawy, zn贸w zacz臋ta przesuwa膰 palcami po naszyjniku. Tym razem jednak, niestety, rozleg艂 si臋 cichy trzask.

- Och, nie! - krzykn臋艂a, patrz膮c na rozsypuj膮ce si臋 per艂y. - Naszyjnik mamy!

- Niech to! - zakl膮艂 Alasdair, widz膮c periy podska­kuj膮ce na trawie.

- Bo偶e! - lismee zacz臋艂a przeszukiwa膰 nerwowo fakty sp贸dnicy.

- Prosz臋 nie wstawa膰 - zakomenderowa艂 MacLaeh-lan. Kl臋cza艂 ju偶, zbieraj膮c per艂y z trawy. -鈻 Niech pani trzyma to, co zosta艂o na sznureczku. Ma pani kie­sze艅?

- lak, dzi臋kuj臋. - Hsmee przycisn臋艂a zerwany sznurek do piersi jedn膮 r臋k膮, a drug膮 odebra艂a od niego klejnoty. - To naszyjnik, kt贸ry marna dosta­艂a w posagu. Podarowa艂a mi te per艂y na siedemnaste urodziny. Ale偶 jestem niem膮dra!

- Znajdziemy wi臋kszo艣膰 /. nich - uspokaja艂. -Znam dobrego jubilera, kt贸ry potrafi je naprawi膰.

Nie min膮艂 jednak u艂amek sekundy, a oboje zapo­mnieli o per艂ach.

Esmee podnios艂a wzrok i krzykn臋艂a.

P贸藕niej Alasdair nawet nie pami臋ta艂, 偶e skoczy艂 na r贸wne nogi. Nie pami臋ta艂, jak zbiegai ze wzg贸rza. Kolejne chwile przep艂yn臋艂y mu w pami臋ci jak fale, nawet moment, kiedy podbiega艂 do nadje偶d偶aj膮cego powozu. Pasa偶erowie rozmawiali weso艂o, wyci膮gaj膮c

twarze do s艂o艅ca. Nie patrzyli na 艣cie偶k臋. Nie zauwa­偶yli dziecka, kt贸re z rozpostartymi ramionami bieg艂o w stron臋 stawu.

- Sorcha! - S艂owa eksplodowa艂y mu z plu膰, zag艂u­szone t臋tentem galopuj膮cych kopyt. W ostatniej chwili ko艅 skr臋ci! w stron臋 stawu, faeton odbi艂 na prawo i oma) si臋 nie przewr贸ci艂. Otoczy艂y go krzy­ki. Hsmee. Sorchy. I jego w艂asny. Rozpaczliwe- r偶e­nie. Podkowy przeci臋艂y powietrze i Sorcha upadla. A potem zobaczyt ko艂o bezlito艣nie orz膮ce ziemi臋. Ja­kim艣 cudem porwa艂 dziewczynk臋 z trawy, pow贸z przejecha艂 obok, unosz膮c postrz臋pione skrawki mu­艣linu i koronki. P贸藕niej by艂o ju偶 tylko dziecko - za­krwawione i nieruchome w jego ramionach.

Z sercem w gardle po艂o偶y! j膮 na ziemi. Esm膰e wci膮偶 wykrzykiwa艂a imi臋 siostry. Kl臋cz膮c w trawie, Alasdair uj膮艂 twarz dziewczynki w d艂onie.

- Sorcha! - wychrypia艂. - Otw贸rz oczy!

- Bo偶e! Bo偶e! - Hsmee pad艂a na kolana obok Alasdaira. - Sorcha!

Alasdairowi zrobi艂o si臋 s艂abo. Widok boksera '/-拢 zmasakrowan膮 twarz膮 lub m臋偶czyzn postrzelonych w pojedynku by艂 niczym w por贸wnaniu z tym. Sorcha wygl膮da艂a strasznie. Z rany na g艂owie s膮czy艂a si臋 krew. Lewa r臋ka zwisa艂a z barku pod dziwnym k膮­tem. Mu艣linowa sp贸dnica oderwa艂a si臋 od staniczka sukienki. Nie zd膮偶y).

Esm膰c szlocha艂a teraz histerycznie i odgarnia艂a w艂osy z czo艂a dziewczynki.

- Czy ona... Bo偶e... czy ona?

Alasdair ju偶 wcze艣niej przy艂o偶y艂 patce do szyi Sorchy.

- Puls - wykrztusi艂 z trudem. - Wyczuwam puls. Us艂ysza艂 nad sob膮 g艂osy i podni贸s艂 wzrok. Faeton

przeje偶d偶a! w艂a艣nie z ogromn膮 szybko艣ci膮 przez bra­m臋 w stron臋 Knightsbridgc.

- Pojechali po lekarza - powiedzia艂 czyj艣 zdener­wowany g艂os. - Bo偶e! Nie widzieli艣my jej. Tak mi przykro. Biedne dziecko!

Okrzyki przywiod艂y na miejsce wypadku stra偶nika w granatowym uniformie. Ukl膮k艂 obok Hsm膰c i ode­rwa艂 ja od Soichy.

- Dobrze ju偶 dobrze - powiedzia艂 艂agodnie. - Nie wolno jej rusza膰. Czekamy na doktora. B臋dzie musia艂 sprawdzi膰 ko艣ci i inne rzeczy. Prosz臋 si臋 uspokoi膰.

- Ale jej r臋ka! - krzykn臋艂a Esmee, zakrywaj膮c usta r臋kami. - Bo偶e! Prosz臋 spojrze膰 na jej r臋k臋.

- Rzeczywi艣cie, mo偶e by膰 z艂amana - zgodzi艂 si臋 mundurowy. - Ale mo偶e tylko wyskoczy艂a ze stawu. M艂ode ko艣ci .szybko si臋 zrastaj膮. Ju偶 cicho, cicho. Za­raz przyjedzie doktor.

Esmec wychyli艂a si臋 jednak zza stra偶nika i chwy­ci艂a ma艂a n贸偶k臋 Sorchy, jak ton膮cy chwytaj膮cy si臋 tratwy.

- To wszystko moja wina - szlocha艂a w traw臋. -Bo偶e! Jak mog艂am? Dla naszyjnika! Bo偶e!

Wiedziony instynktem Alasdair przytuli艂 j膮 do piersi.

- Cicho! - upomnia艂 ja surowo. - Je艣li kto艣 tu za­wini艂, to tylko ja.

- Jak pan mo偶e tak m贸wi膰?! - lism膰e zalewa艂a 艂zami jego fular. -- Opieka nad Sorch膮 to m贸j obo­wi膮zek! M贸j! A teraz prosz臋 popatrze膰!

- Cicho! - powt贸rzy艂, - Ona wyzdrowieje. Na pew­no. Przysi臋gam. - Wznosi艂 mod艂y do Boga, by jego obietnica si臋 spe艂ni艂a.

W tej samej chwili Sorcha zatrzepota艂a lekko rz臋­sami, a Alasdair poczu艂 dziwne ciep艂o wype艂niaj膮ce mu oczy i zrozumia艂, 偶e p艂acze.

- Zwichni臋ta! - or/ekl ponuro doktor Reid, wstaj膮c od f贸偶ka dziewczynki. - Zwichni臋ta, ale nie z艂amana.

- Chryste, to moja wina - wychrypia艂 Alasdair, nie spuszczaj膮c wzroku z twarzy Sorchy. - Na pewno. Pami臋tam, 偶e ja szarpn膮艂em. Bardzo mocno. Wtedy mia艂em wra偶enie, 偶e co艣 si臋 urywa. Ib by艂o okropne.

- Mata cena - powiedzia艂 z naciskiem doktor. -Szczeg贸lnie 偶e ko艂o omal nie przejecha艂o jej na p贸t. Zwichni臋cie to nic w por贸wnaniu ze zmia偶d偶eniem przez ko艂o powozu.

Od wypadku up艂yn臋艂a co najmniej godzina, cho膰 Alasdairowi zdawa艂o si臋, 偶e jest to zaledwie chwilka. Jeden z m艂odych pasa偶er贸w faetonu sprowadzi艂 roz­gniewanego doktora Reida. Alasdair zna艂 go z wi­dzenia, doktor pojawi艂 si臋 na niejednym porannym spotkaniu, by pozszywa膰 „kolejnego przerasowione-go g艂upca", jak nazywa艂 uczestnik贸w pojedynku. Burkliwy i nieprzebieraj膮cy w s艂owach doktor nie za­chowywa艂 si臋 szczeg贸lnie mi艂o przy 艂贸偶ku pacjenta -w艂a艣ciwie ju偶 doprowadzi艂 Esm膰e do histerii - ale nikt lepiej od niego nie 艂ata艂 ran. A w tamtej chwili Alasdair wybaczy艂by nawet samemu diab艂u, gdyby ten posiad艂 t臋 w艂a艣nie umiej臋tno艣膰.

Sorcha le偶a艂a bezw艂adnie na 艂贸偶ku, kt贸re wydawa­艂o si臋 zbyt obszerne jak na t臋 krucha istotk臋. By艂o to zreszt膮 to samo 艂贸偶ko, kt贸re dot膮d zajmowa艂a Julia. Reid kaza艂 zanie艣膰 ma艂膮 do najbli偶szego pokoju, to­te偶 Alasdair wykona艂 po prostu jego polecenie. Sor­cha j臋cza艂a, ale ani razu nie otworzy艂a oczu. Teraz Alasdair i Bsm膰c stali po obu stronach 艂贸偶ka i Bsmee cicho p艂aka艂a.

- Dlaczego nie odzyskuje przytomno艣ci? - szepn臋­艂a Esmee. - Dlaczego?

Doktor starannie rozk艂ada艂 na bia艂ym p艂贸tnie na­rz臋dzia.

- Jutro powinna przyj艣膰 do siebie. Mog艂aby w艂a艣ci­wie zaraz si臋 obudzi膰, ale zaaplikowa艂em jej lauda-num. Nie mia艂em zreszt膮 wyboru - r臋ka wypad艂a z torebki stawowej.

- Cierpi? - spyta艂a nerwowo Esmee. - Boli ja? Bo­偶e! Musz臋 wiedzie膰.

Doktor zanikn膮艂 torb臋 i odstawi艂 j膮 na bok.

- Nie nie czuje - odpar艂. - Cho膰 mamy przed sob膮 noc. Podkowa uderzy艂a j膮 w g艂ow臋 i st膮d ta rana, ale na szcz臋艣cie czaszka nie jest naruszona. Mia艂a szcz臋­艣cie. Gdyby kopyto trafi艂o w skro艅 lub podstaw臋 czaszki, to ju偶 za tydzie艅 ma艂a le偶a艂aby w grobie.

Esmee j臋kn臋艂a cicho i ukry艂a twarz w chusteczce. By艂a kompletnie za艂amana. Alasdair uczyni艂 kolejny wysi艂ek, by przem贸wi膰.

- A co z r臋k膮, panie doktorze? Co mo偶emy zrobi膰 z r臋k膮9

- Ju偶 pos艂a艂em po fachowca - powiedzia艂 Reid. -To siary chirurg. Musimy nastawi膰 r臋k臋, p贸ki dziec­ko jest nieprzytomne. To strasznie bolesny zabieg. Najlepiej, by wykonywa艂y go jednocze艣nie dwie oso­by, a艂e m贸j przyjaciel z Chelsea w艂a艣nie sk艂ada nog臋. Mam nadziej臋, 偶e zd膮偶y przed wieczorem.

- A je艣li nic? - krzykn臋艂a Esmee. - Co si臋 wtedy stanie? Czy to mo偶e czeka膰? Nie S臋piej posfa膰 po ko­go艣 innego? Czas nie jest tu przecie偶 bez znaczenia!

Alasdair prze艂kn膮艂 g艂o艣no 艣lin臋.

- Mo偶e ja m贸g艂bym pom贸c?

Doktor Rcid rzuci艂 mu poirytowane spojrzenie.

- Nie trzeba - powiedzia艂. - Ob艂o偶臋 staw lodem i zaczekamy. Potem zeszyj臋 g艂ow臋. A pan niech za­bierze 偶on臋 do 艂贸偶ka i poda jej solidn膮 porcj臋 brandy.

Eismee 艣ciska艂a chusteczk臋.

- Ale ja... ja nie jestem... to znaczy... my nie... Sorcha to moja siostra. Poza tym nie znosz臋 brandy. A ju偶 na pewno nic zostawi臋 Sorchy. Nie mog臋!

Doktor rzuci艂 ponure spojrzenie na Alasdaira i pokaza艂 mu g艂ow膮 drzwi. Esmee opad艂a na krzes艂o obok 艂贸偶ka i wzi臋艂a Sorch臋 za r臋k臋. Panowie niemal niezauwa偶alnie wyszli z pokoju.

- Prosz臋 j膮 zabra膰 na g贸r臋 - zaleci! Reid, kiedy tyl­ko zamkn臋艂y si臋 za nimi drzwi. Nie chc臋 tu 偶adnych p艂acz膮cych kobiet, kt贸re bez przerwy o co艣 pytaj膮, kiedy ja musz臋 pracowa膰.

AJa.sdair zawaha) si臋 wyra藕nie.

- Nie wiem - powiedzia艂. - Ona jest okropnie upar...

- Do diab艂a! -wrzasn膮艂 doktor. - Widzia艂 pan kie­dy艣, jak si臋 nastawia r臋k臋?

Alasdair skrzywi艂 si臋 na to wspomnienie.

- Owszem, raz - przyzna艂. - Ale wszyscy byli艣my wtedy pijani jak bele.

- Wi臋c chyba pan wie, 偶e nie jest to mi艂y widok. -Najpierw jednak musz臋 zeszy膰 dziecku g艂ow臋. A po­za tym, je艣li jednak stwierdz臋 opuchni臋cie m贸zgu, b臋d臋 musia艂 ogoli膰 jej g艂ow臋 i wykona膰 trepanacj臋 czaszki. Chce pan, 偶eby ona na to patrzy艂a?

- Trepanacj臋? - wykrztusi艂 Alasdair. S艂ysza艂 o ta­kich okropno艣ciach od Devellyna. - Bo偶e! Nie! Mo­dl臋 si臋, 偶eby do tego nic 膰oszlo.

Doktor Reid popatrzy艂 na niego z ukosa.

- Nie dojdzie - mrukn膮艂. - Widzia艂em ju偶 sporo ta­kich przypadk贸w, wi臋c wiem. Ale prosz臋 pami臋ta膰, 偶e dziecko nie mo偶e nawet mrugn膮膰 okiem przed wscho­dem s艂o艅ca. A je艣li mrugnie, b臋d臋 musia艂 zn贸w je u艣pi膰.

- Nie chc臋, 偶eby cierpia艂a - mrukn膮] Alasdair.

- Nie b臋dzie, je艣li pozwolicie mi pracowa膰 w spo­koju - powiedzia艂 Reid. - A ostatni膮 rzecz膮, jakiej mi trzeba, jest kobieta pochylona nad 艂贸偶kiem przez ca­la noc. I to taka, kt贸ra b臋dzie mnie co pi臋膰 minut py­ta艂a, czy ma艂a 偶yje, czy nie oddycha za szybko albo za wolno, czy nie jest zbyt blada, zbyt rozpalona albo y/<\ zimna - rozumie pan chyba, o co mi chodzi.

Alasdair odpr臋偶y艂 si臋 nieco.

- W takim razie zostaje pan na noc?

- Je艣li b臋d臋 mia艂 spok贸j, to tak. A teraz prosz臋 wy艣wiadczy膰 nam wszystkim przys艂ug臋. Niech pa艅­stwo id膮 na g贸r臋 i zostan膮 tam do czasu, kiedy was poprosz臋.

Dwie minuty p贸藕niej Alasdair popycha艂 delikatnie Fsmee na g贸r臋.

- Chc臋 zosta膰 z Sorcha! - protestowa艂a, staj膮c na pode艣cie. - A je艣li b臋dzie mnie potrzebowa膰?

Poprowadzi艂 j膮 na kolejny podest.

- Ona jest w dobrych r臋kach, Esm膰e - rzek艂 sta­nowczo. - Nie jest jej pani potrzebna.

Hsmee popatrzy艂a na niego tak, jakby ja uderzy艂.

- No tak, ma pan racj臋 - krzykn臋艂a. - Oczywi艣cie, 偶e nic jestem jej potrzebna. Dzi艣 po po艂udniu na nic si臋 jej nie przyda艂am. Sam pan widzi, co si臋 sta艂o.

Tak jak w parku przytuli! j膮 do siebie instynktownie,

- Cicho, Esm膰e - szepn膮艂 jej do ucha. - Jest jej pa­ni niezb臋dna. Ale nie teraz. Doktor musi si臋 skupi膰. Przysi臋ga, 偶e Sorcha nie odzyska przytomno艣ci...

- W艂a艣nie tego si臋 boj臋 - j臋kn臋艂a Esmee.

- Bo poda艂 jej laudanum - doko艅czy艂 szybko Alas­dair.

W tej samej chwili ze schod贸w zszed艂 Wcllings.

- Whisky - powiedzia艂 bezg艂o艣nie Alasdair, a ka­merdyner skina! tylko g艂ow膮.

Ju偶 w salce lekcyjnej Esmee zacz臋ta chodzi膰 nie­spokojnie po pokoju, przenosz膮c wzrok z jednego k膮ta w drugi. Nawet Alasdairowi pok贸j bez Sorchy wydal si臋 zimny i bezduszny. Przez jaki艣 czas nic nie m贸wi艂, patrzy艂 tylko na Esmee, pr贸buj膮c odczy­ta膰 jej my艣li. Wini艂a siebie za wypadek tak samo jak on.

Od tych przera偶aj膮cych chwil w parku postarza艂 si臋 o dziesi臋膰 lat. Pami臋ta艂, jak k艂ad艂 Sorch臋 w trawie i czul, 偶e jego 偶ycie si臋 ko艅czy. Uchodzi z niego nie­ub艂aganie wraz krwi膮 s膮cz膮c膮 si臋 z dziecka. 1 w pew­nej chwili zrozumia艂, co Esmee mia艂a na my艣li, gdy m贸wi艂a tak dobitnie o cierpieniu Julii. Straci膰 dziec­ko! Czy mo偶na sobie wyobrazi膰 bardziej przeszywa­j膮cy b贸l?

Mo偶e podobne cierpienie powoduje utrata siostry, matki... Biedna Esmee. Znios艂a tak wiele i z tak sto­ickim spokojem. Stal przy wygas艂ym kominku i pa­trzy艂, jak chodzi po pokoju, bierze do r臋ki zabawki i zn贸w stawia je na miejsce, poprawia ksi膮偶ki, kt贸re i tak stoj膮 r贸wniutko na p贸艂ce. I ani na chwil臋 nie przestaje p艂aka膰. Alasdair nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej pa­trze膰 na jej cierpienie. Podszed艂 i uj膮艂 delikatnie jej d艂o艅.

- To nie pani wina, Esmee - powiedzia艂 cicho. - I nie moja, cho膰 odczuwam straszne wyrzuty sumienia.

Popatrzy艂a na niego, po艂ykaj膮c 艂zy.

- Ale to ja mia艂am si臋 ni膮 opiekowa膰 - szepn臋艂a. -To by艂o moje zadanie. M贸j siostrzany obowi膮zek.

Rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi i wesz艂a Lydia z ta­c膮. Wellings, niech Pan B贸g ma go w swojej opiece, przys艂a艂 pe艂n膮 karafk臋 whisky, dwie szklaneczki,

a tak偶e talerz z serem, chlebem i zimnym mi臋sem, kt贸re i tak miato pozosta膰 nietkni臋te.

- Dzi臋kuj臋, t.ydio -- szepn膮艂 - Teraz ju偶 zosta艅 na dole. 1 powiedz Wcllingsowi, ze pannie Hamilton nie wolno przeszkadza膰, dop贸ki nie po艣le po ni膮 dok­tor Reid.

Lydia dygn臋艂a, popatrzy艂a na nich smutno i wysz艂a.

- Och, Alasdairze! - krzykn臋艂a tismee. gdy za­mkn臋艂y si臋 za ni膮 drzwi. - Co ja zrobi艂am'.' A je艣li ona jednak umrze7 Nie znios臋 tego!

Alasdair by艂 na tyle m膮dry, by nie bagatelizowa膰 jej obaw. On sam wci膮偶 si臋 ba艂. A przecie偶 Hsniee do艣wiadczy艂a ju偶 艣mierci kogo艣 najbli偶szego. W艂a艣nie pochowa艂a matk臋, kobiet臋, kt贸ra, s膮dz膮c z opisu, by艂a silna i pe艂na 偶ycia. Straci艂a tez ojca i trzech ojczym贸w. Teraz jej .siostra Je偶a艂a bez ruchu na 艂贸偶ku, blada jak 艣mier膰. Dla Usmee 偶ycie z pew­no艣ci膮 nie by艂o wieczne. Zdziwi艂a go jego w艂asna ch臋膰. by porwa膰 j膮 w ramiona i scalowa膰 艂zy. M膮drzej by艂o jednak otrze膰 je chusteczk膮, nala膰 szklaneczk臋 whisky i wcisn膮膰 jej w d艂o艅.

- lo przynajmniej nie jest woda dla 偶ab - powie­dzia艂 tonem przeprosin. - Prosz臋 wypi膰.

- Dzi臋kuj臋. - Esmee bez wahania wychyli艂a whisky i zn贸w zacz臋艂a si臋 przechadza膰 po pokoju. Zatrzymy­wa艂a si臋 tylko po to, by upi膰 whisky. Alasdair zaczai si臋 zastanawia膰, czy nie powinien wyj艣膰 z. pokoju. Mo偶e powinien zadzwoni膰 po Lydi臋? Ale chcia艂, nie, nuisiui zosta膰 z ni膮. Dlatego ani nie wyszed艂, ani nie sprowadzi! Lydii, przeklinaj膮c siebie w duchu za obie te decyzje.

S艂o艅ce zachodzi艂o, jego ostatnie promienie zabar­wi艂y 艣wiat za oknami na przyt艂umiony r贸偶owy kolor, intymno艣膰, jak膮 zawsze ze sob膮 nios艂a ciemno艣膰, zbli偶a艂a si臋 do drzwi. Alasdair opr贸偶ni艂 szklaneczk臋.

odstawi艂 ja na bok. i zn贸w zacz膮艂 wznosi膰 do nieba bezg艂o艣ne mod艂y o wyzdrowienie Sorehy.

- Co ja narobi艂am! - glos Esniee by艂 lekko schryp­ni臋ty, przepe艂niony Izami. •- Nigdy nie umia艂am zaj­mowa膰 si臋 dzie膰mi. Ja i mama mia艂y艣my zawsze za­st臋py s艂u偶膮cych. Robi艂y za nas wszystko.

- Uwa偶am, 偶e 艣wietnie daje sobie pani rad臋 - po­wiedzia艂.

- Oczywi艣cie przewidzia艂am, 偶e Achanalt mnie wyrzuci - ci膮gn臋艂a, jakby nie s艂ysza艂a jego s艂贸w. - Ale zostawi膰 dziecko? - spyta艂a histerycznie. Jak on m贸g艂? Jak? Przecie偶 musia艂 wiedzie膰... Bo偶e! Wie­dzia艂, ze jestem beznadziejna. - Odstawifa prawie pust膮 szklaneczk臋 i uj臋艂a g艂ow臋 w d艂onie. - Bo偶e, Alasdairze! On chyba w艂a艣nie tego chcia艂!

Alasdair podszed艂 do niej i obj膮艂 ramieniem. Mo­偶e jednak ten pomys艂 z whisky nie by艂 najlepszy?

- Niech pani usi膮dzie - powiedzia艂, rozgl膮daj膮c si臋 niecierpliwie po pokoju. - Bo偶e! Czy my ju偶 tu nie mamy 偶adnych normalnych krzese艂?

Podnios艂a giow臋 i popatrzyfa na mafe krzese艂ka, lak jakby ich nigdy wcze艣niej nie widzia艂a.

- lam - odpar艂a gard艂owym g艂osem.

Poszed艂 za ni膮 jak g艂upi. Do sypialni. 艁o偶e z bal­dachimem by艂o ju偶 zasiane, w kominku buzowa艂 ogie艅. Drugie 艂贸偶eczko, to male艅kie, kt贸re kupi艂 dla Sorehy. stato puste. Esm膰e zblad艂a.

Alasdair wzi膮艂 j膮 za 艂okie膰 i poprowadzi! w stron臋 dw贸ch krzese艂 przy kominku.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a. -- Jest pan bardzo mi艂y. Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek uwa偶a艂am inaczej.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 z trosk膮.

- Nawet diabe艂 wydaje si臋 milszy z dna szklanki -szepn膮艂. - Siadaj, moja droga.

Po raz pierwszy zwr贸ci艂 si臋 do niej w tak poufa艂y spos贸b.

Powiod艂a r臋kami po ciele, jakby zrobi艂o jej si臋 zimno.

- Trudno mi usiedzie膰 spokojnie - powiedzia艂a schrypni臋tym g艂osem. - Czuj臋 si臋 tak, jakbym mia艂a wybuchn膮膰.

Uj膮艂 j膮 delikatnie za ramiona.

- Esmee, Sorcha wyzdrowieje - uspokaja艂. - Zo­baczysz.

- Sk膮d wiesz? - krzykn臋艂a. - Jak mo偶esz, by膰 tego pewien?

Wzmocni! u艣cisk i lekko ni膮 potrz膮sn膮),

- Wyzdrowieje. Jestem o tym przekonany.

Zatka艂a i opar艂a si臋 o niego ca艂ym cia艂em, zarzuca­j膮c mu ramiona na szyj臋. A po chwili obejmowa艂 j膮 tak jak wtedy, tego strasznego dnia, 艁ismee p艂aka艂a mu w koszul臋, jakby zaraz mia艂o p臋kn膮膰 jej serce. Alasdair przywar艂 ustami do jej skroni.

- Cicho, kochanie - szepn膮艂. - Wszystko jest do­brze. Zaufaj mi, Esmee. Po prostu mi zaufaj.

Zaufa膰 mu? Co on, na mi艂o艣膰 bosk膮, mia艂 na my艣li? Lecz zamiast odtr膮ci膰 go ze wstr臋tem, Esmee prze­艂kn臋艂a tylko 艣lin臋 i skin臋艂a g艂ow膮.

- Skoro tak m贸wisz, wierz臋 ci.

Wiedzia艂a, 偶e nie powinna wierzy膰 temu najbar­dziej zatwardzia艂emu grzesznikowi w spo艂eczno艣ci chrze艣cija艅skiej. Ale w tamtej chwili on chcia艂, 偶eby mu wierzy艂a. Pragn膮艂 zas艂u偶y膰 cho膰 na chwil臋 na t臋 potrzeb臋, jak膮 dostrzeg艂 w jej oczach. Przytuli艂a mu policzek do piersi.

- Och. Alasdairze! - powiedzia艂a tak cicho, ze led­wo j膮 s艂yszaf. - Och, obejmij mnie na chwil臋. Prosz臋.

'lak wi臋c wzi膮艂 j膮 w ramiona i przyci膮gn膮艂 do sie­bie. Obr贸ci! g艂ow臋, by zn贸w uca艂owa膰 jej skro艅. Spojrza艂a na niego wilgotnymi oczyma. Wyda艂a jaki艣

cichy d藕wi臋k, tak jakby z艂apa艂a powietrze, i on, nie wiadomo kiedy i jak, schyli! g艂ow臋.

Ich usta spotka艂y si臋 - m贸g艂by przysi膮c, 偶e przez przypadek - wi臋c oparta si臋 o niego ca艂ym ci臋偶arem cia艂a, prosz膮c bezg艂o艣nie o co艣, co zupe艂nie jej si臋 nic nale偶a艂o.

Lecz Alasdairowi pozosta艂a jeszcze odrobina przy­zwoito艣ci. Uni贸s艂 giow臋 i spojrza艂 na ni膮 pytaj膮co.

- Nic, Alasdairze, nie jestem tak wstawiona, 偶e­bym nie wiedzia艂a, co robi臋 - szepn臋艂a.

Kolejna 艂za sp艂yn臋艂a jej po policzku, wi臋c instynk­townie schyli艂 g艂ow臋 i star艂 ja ustami. Lsmee zn贸w wydala cichy, prosz膮cy d藕wi臋k i obj臋艂a go za szyj臋.

Przesun膮! wzrokiem po jej twarzy, bladej teraz jak ko艣膰 s艂oniowa, zalanej Izami i jako艣 przekona艂 sam siebie, 偶e by艂oby niegrzecznie odm贸wi膰 jej tej jednej kr贸tkiej chwili pociechy. Dlatego opu艣ci艂 wolno d艂o艅, do tej pory spoczywaj膮c膮 na jej ramieniu, w za­g艂臋bienie jej plec贸w, rozpostar艂 palce i przesun膮! r臋­k膮 w g贸r臋 i w d贸艂, cz臋艣ciowo pozbywaj膮c si臋 w ten spos贸b r贸wnie偶 w艂asnego strachu. Zatopi艂 twarz w jej w艂osach i wdycha艂 stodki zapach Lsmee, ten znajomy zapach wrzosowisk i las贸w. Zapach domu. Jej zapach.

Hsmee wspi臋艂a si臋 niecierpliwie na palce i dotkn臋­艂a wargami jego ust. przyprawiaj膮c go tym samym o zawr贸t g艂owy. Cudem przypomnia艂 sobie, jak bar­dzo jest jeszcze niedo艣wiadczona i odwzajemni! po­ca艂unek delikatnie i czule. Nie tego jednak chcia艂a. Esmec rozchyli艂a usta, prowokuj膮c, by obj膮艂 j膮 w po­siadanie.

Logika gdzie艣 si臋 zapodzia艂a. Alasdair wsun膮艂 j臋­zyk w jej usta, wyra藕nie wyczuwaj膮c smak whisky. Jej oddech pachnia艂 korzennie i owocowo, smakowa!

slodko-gorzko. R臋ce Hsmee zacz臋艂y b艂膮dzi膰 po jego ciele, niepewnie i niecierpliwie zarazem.

Alasdair wiedzia艂, 偶e ci臋偶kie prze偶ycia dzia艂aj膮 niekiedy w ten spos贸b na ludzi. Ocieraj膮c si臋

0 艣mier膰, odczuwaj膮 czasem potrzeb臋, by zapo­mnie膰 o strachu dzi臋ki zupe艂nie innym doznaniom. Ale nic wyja艣ni! tego Esni膰e, gdy偶 zabrak艂o mu s艂贸w. Wsun膮艂 wi臋c d艂o艅 mi臋dzy jej 艂opatki gestem, kt贸ry, jak mia艂 nadziej臋, by艂 bardziej opieku艅czy ni偶 nami臋tny.

To jednak nie przynios艂o po偶膮danych skutk贸w. Oderwa艂a usta od jego warg.

- Alasdairzt: - wyszepta艂a. - Nie zostawiaj mnie dzi艣 samej.

Znaczenie jej s艂贸w by艂o zupe艂nie jasne.

- Esmee - szepn膮艂. - To nie wystarczy. Jeste艣 zde­nerwowana, a ja do ciebie nie pasuj臋. Poza tym pa­mi臋taj, 偶e nawet mnie nie lubisz.

Niespokojnie obliza艂a wargi.

- Pomyli艂am si臋 - odpar艂a. - Przez ciebie boj臋 si臋 samej siebie.

Musn膮艂 wargami jej policzek.

- B贸j si臋, kochanie - szepn膮艂 jej prosto do ucha. -Nie jestem d偶entelmenem.

Wygi臋艂a szyj臋 tak, by przesun膮艂 wargi ni偶ej.

- Po prostu zosta艅 - prosi艂a. - Pozw贸l mi zapo­mnie膰 o tym strasznym dniu. Nie mog臋 by膰 sama. Nie znios臋 tego. Nie dzi艣.

W jej g艂osie wyra藕nie pobrzmiewa艂 prowokuj膮cy ton, ale wm贸wi艂 sobie, 偶e Esmee jest przecie偶 mtoda

1 niedo艣wiadczona. Chcia艂 ukoi膰 jej l臋k o Soreh臋, nie daj膮c przy tym wyrazu swemu po偶膮daniu. Ale z tym problemem zmaga艂 si臋 ju偶 od paru tygodni. Esmee budzi艂a w nim takie 偶膮dze, 偶e bal si臋 spa膰 we w艂asnym domu. Ba艂 si臋, 偶e w ko艅cu nie wytrzyma, ze

do niej p贸jdzie, gdy偶 pomimo k艂贸tni i nieporozu­mie艅 wyczuwa! doskonale, 偶e mi臋dzy nimi iskrzy po­偶膮danie.

Och, jak偶e 艂atwo by艂oby mu uwie艣膰 t臋 niewinn膮 istot臋! A ju偶 szczeg贸lnie teraz, gdy oboje cierpieli i bali si臋 zosta膰 sami ze swoim strachem. Ta on mu­sia艂 wycofa膰 si臋 pierwszy. Lecz gdy zn贸w musn臋艂a ustami jego wargi i wsun臋艂a mu r臋ce na plecy, powie­dzia艂 sobie w duchu „tak", przymkn膮艂 oczy i poca艂o­wa艂 j膮 g艂臋boko, mocno, tak 偶e jej cia艂o przycisn臋艂o si臋 mocno do wybrzuszenia w jego spodniach.

Jak偶e by艂a naiwna, jak偶e on by艂 pod艂y. Poczu艂 ch艂贸d na plecach. Zdejmowa艂a mu koszul臋. Dotyka艂a go ma艂ymi, ciep艂ymi d艂o艅mi, przyprawiaj膮c o dr偶enie.

- Bo偶e, Esm膰c - wyj膮ka艂. - Nie.

Do tej pory nie ogranicza艂 si臋 w niczym. Samody-scyp艂ina by艂a mu obca - z wyj膮tkiem tych kr贸tkich chwil przy karcianym stoliku. Nigdy nie odmawia艂 sobie, bra艂 to, czego pragn膮艂, a teraz pragn膮艂 Esmee. Co zreszt膮 nie by艂o niczym nowym. Pozwoli艂 jej wi臋c zdj膮膰 sobie marynark臋, b艂膮dzi膰 palcami przy pasku od spodni. A sam opu艣ci艂 d艂o艅 na s艂odkie wygi臋cie jej pupy. Pozwoli艂 sobie i jej zapomnie膰 o strachu, pozwoli艂 si臋 porwa膰 nami臋tno艣ci.

Esmee nie ca艂owa艂a go juz jak niewinna dziewczy­na. W skroniach pulsowa艂a mu krew, zapomnia艂 o szlachetnych postanowieniach. Oderwa艂 usta od jej warg, wsun膮艂 palce w jej w艂osy i zacz膮艂 ca艂owa膰 szyj臋.

Esmee wzdrygn臋艂a si臋 nagle.

- Chc臋... o, tak... chc臋.

Wiedzia艂, czego chce. A nigdy nie by艂 艣wi臋ty. Ro­zebra艂 j膮 z wpraw膮 do艣wiadczonego 艂ajdaka, odrzuci艂 na bok sukni臋, gorset, majtki - wszystko, nawet te kilka szpilek, kt贸re wci膮偶 jeszcze tkwi艂y w jej w艂o­sach. I ani na chwile nie oderwa艂 ust od jej warg.

Wiedzia艂 偶e jeszcze tego po偶a艂uje, wiedzia艂, 偶e przyjdzie mu za to zap艂aci膰 straszn膮 cen臋. Ale zn贸w wdycha艂 jej zapach i pozwala艂, by ta dziwna miesza­nina strachu i po偶膮dania przy膰mi艂a mu rozum.

Esmee nie okaza艂a ani 艣ladu za偶enowania, gdy ob­j膮艂 g艂odnym spojrzeniem jej nagie cia艂o. Mo偶e byt to efekt wypitej whisky? A mo偶e odezwa艂a si臋 jej praw­dziwa natura, naturalny instynkt? Nie dba艂 o to, oczarowa艂o go alabastrowe zakrzywienie jej bioder, uda, kr膮g艂e wzniesienie piersi.

Byia tak krucha i delikatna, 偶e obawia艂 si臋, 偶e wy­rz膮dzi jej krzywd臋. Lecz zielone oczy. tak przenikli­we i szczere jak tego dnia, gdy si臋 poznali, spokojnie wytrzymywa艂y jego wzrok. Ci臋偶kie br膮zowe sploty, kt贸re kiedy艣 wydawa艂y mu si臋 zwyczajne, opad艂y jej na piersi. Gdy zatopi艂 w nich twarz, uderzy艂 go zapach miodu pomieszanego z wrzosem, i by艂 zgubiony.

P贸藕niej nawet nie pami臋ta艂, 偶e si臋 rozebra艂 i za­ni贸s艂 j膮 do 艂贸偶ka. Pami臋ta艂 jednak, jak przygni贸t艂 j膮 do materaca ca艂ym swoim ci臋偶arem. Piersi mia艂a nie­oczekiwanie pe艂ne, a gdy wzi膮艂 jedn膮 z nich do ust i zacz膮艂 ssa膰. 艂ismee wykrzykn臋艂a jego imi臋.

Zaw艂adn膮艂 nim przera偶aj膮cy instynkt posiadacza, cho膰 w贸wczas nie byi do ko艅ca 艣wiadom niebezpie­cze艅stwa, jakie si臋 z tym wi膮za艂o. Esmee by艂a m艂oda, pi臋kna i niewinna, a on m贸g艂 jej t臋 niewinno艣膰 odebra膰.

Esmee poczu艂a, jak jej 艂ono zalewa s艂odka gor膮ca fa­la. Instynktownie wygi臋艂a ku niemu cia艂o i krzykn臋艂a. Nie by艂a g艂upia - wiedzia艂a, 偶e daje mu co艣 nieodwo艂al­nego, ale nie mia艂o to dla niej znaczenia. Chcia艂a si臋 za­traci膰 w tym pi臋knym m臋偶czy藕nie. Pragn臋艂a, by z艂ago­dzi艂 jej b贸l i pozwoli艂 zapomnie膰 o strachu.

- Alasdairze - ponagli艂a. - Prosz臋.

On jednak uj膮艂 tylko jej twarz w obie d艂onie, przy­mkn膮! powieki i zacz膮艂 ca艂owa膰 - g艂臋boko i wolno.

Zakr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie. Jego prowokuj膮cy zapach - myd艂a, tytoniu, potu i whisky - dra偶ni艂 jej nozdrza i powodowa艂 skurcze 偶o艂膮dka. Unios艂a nog臋 i owin臋­艂a j膮 wok贸艂 jego uda, tak, by ich biodra si臋 zetkn臋艂y. On jednak odsun膮艂 j膮 niemal brutalnie i skupi艂 cai膮 uwag臋 na drugiej piersi, a jego z艂ote w艂osy opad艂y mu na czo艂o i przys艂oni艂y oczy. Wci膮偶 przygniataj膮c j膮 do materaca, wsun膮艂 sutek do ust. Wyda艂a kr贸tki, cichy okrzyk, ale nic by I to okrzyk b贸lu, tylko czego艣 znacznie przyjemniejszego, uderzaj膮cego do g艂owy, nieposkromionego.

Po艂o偶y艂a si臋 zn贸w na poduszce, zatopi艂a paznokcie w jego d艂oniach i pozwoli艂a, by robi艂 to, co chce, ob­serwuj膮c go dyskretnie spod rz臋s. Byt taki pi臋kny... kochanek, kt贸rego nie powinna by艂a mie膰. Ale wy­rzuty sumienia musia艂y poczeka膰 do nast臋pnego dnia. Teraz musia艂a zapomnie膰. Cia艂o Alasdaira by艂o szczup艂e i mocne, zbudowane z p艂askich r贸wnin i na­pi臋tych zakrzywie艅. Nogi i ramiona mia艂 umi臋艣nio­ne, poro艣ni臋te zaskakuj膮co ciemnymi w艂osami. A ten ciep艂y, jedwabisty ci臋偶ar, kt贸ry czu艂a mi臋dzy udami... och!

- Pragn臋 ci臋 - powiedzia艂a, ledwo zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, 偶e odwa偶y艂a si臋 wypowiedzie膰 te s艂o­wa g艂o艣no.

W odpowiedzi Alasdair przesun膮艂 usta w d贸艂, na jej brzuch, i usiad艂 na pi臋tach. Z艂ota zas艂ona wci膮偶 przy­s艂ania艂a mu oczy, odgradzaj膮c ich od siebie, Nowi-cjuszka i mistrz. Niewolnica i jej pan. Obj膮艂 j膮 w posia­danie swymi ciemnymi oczami i niesko艅czon膮 urod膮. Po艂o偶y! jej swoj膮 szerok膮, ciep艂膮 d艂o艅 na brzuchu. Niespiesznymi ruchami zsuwa艂 d艂o艅 ni偶ej, coraz ni偶ej, a偶 w ko艅cu jego kciuk dotkn膮艂 g臋stwiny w艂os贸w pod brzuchem, rozsun膮艂 fa艂dy sk贸ry i 艂贸偶ko zako艂ysa-艂o si臋 pod Esmee. Alasdair wyda艂 udr臋czony j臋k i ko-

艂anem rozsun膮艂 szerzej jej uda, wsun膮J mi臋dzy nie r臋­k臋 i zn贸w jej dotkn膮艂, co sta艂o si臋 ju偶 niemal nie do zniesienia.

- Och, Esmec - szepn膮艂 niema] z 偶alem. - Co za zmys艂owe, pi臋kne stworzenie.

Po艂o偶y艂 obie d艂onie po wewn臋trznej stronie jej ud, rozsun膮! je bardzo .szeroko, a potem schyli艂 g艂ow臋 i dotkn膮艂 jej j臋zykiem

- Ach! - krzykn臋艂a, daj膮c upust rozkoszy.

- Rozlu藕nij si臋, kochanie - szepn膮). - Otw贸rz si臋 dla mnie. Dam ci ukojenie.

Dam ci ukojenie.

Wi艂a si臋 pod jego dotykiem. Bo偶e! Byt na pewno do tego zdolny. Ale co jej proponowa艂? Rozsun膮艂 kciukami mi臋kkie fa艂dy. J臋zyk wsun膮艂 si臋 g艂臋biej, dra偶ni膮c wilgotny zakamarek, wzniecaj膮c podniece­nie, ;i偶 wreszcie odnalaz艂 sedno i jej cia艂o zadr偶a艂o spazmatycznie. Lecz nic zaprzesta艂 tortury, daj膮c jej rozkosz kr贸tkimi, lekkimi ruchami i posuwistymi po­ci膮gni臋ciami palc贸w, a偶 w ko艅cu poczu艂a, jak rozpa­da si臋 na kawa艂ki.

Wr贸ci艂a do przytomno艣ci i w ciemno艣ci pokoju zobaczy艂a, 偶e Alasdair kl臋czy nad ni膮. Gdy zoba­czy艂a jego ogromny wzw贸d, gwa艂townie wci膮gn臋艂a powietrze. Podni贸s艂 g艂ow臋 i odrzuci! z艂ote w艂osy do ty艂u. Teraz popatrzy艂 jej w oczy i sam zacz膮艂 si臋 pie艣ci膰, zaciskaj膮c d艂o艅 na niewiarygodnie d艂ugim cz艂onku.

Esrnee prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 zapra­szaj膮cym gestem. On jednak po艂o偶y艂 si臋 obok i prze­rzuci艂 nog臋 przez jej cia艂o. Zaspokojona i niepew­na polo偶yja si臋 na boku, twarz膮 w jego stron臋. S膮dzi­艂a, 偶e powinien zrobi膰 co艣 wi臋cej, nie tylko patrze膰 jej w oczy, ale nie wiedzia艂a, co si臋 stanie.

- Alasdairzc, chc臋, chc臋...

- Ciii, kochanie - szepn膮艂, k艂ad膮c jej palec na ustach. - Wiem, czego chcesz. Przetoczy艂 si臋 bli­偶ej, odwr贸ci艂 j膮 na plecy i nakry艂 w艂asnym cia艂em.

A wi臋c jednak. Nadesz艂a ta chwila, kt贸rej obawia艂a si臋 ka偶da kobieta. Obawia艂a i pragn臋艂a zarazem. Lecz nie wszed艂 w jej cia艂o, na co by艂a gotowa. Zamiast te­go zn贸w j膮 poca艂owa艂, szoruj膮c jej twarz zarostem, rozchyli艂 nozdrza i zacz膮艂 coraz szybcie] oddycha膰.

- Dotknij mnie -j臋kn膮艂, jakby jego s艂owa dobywa­艂y si臋 gdzie艣 z g艂臋bi brzucha. - Dotknij mnie, Esm膰e. - Niemal brutalnie chwyci艂 jej d艂o艅 i poprowadzi艂 w stron臋 swego cz艂onka.

Hsmee zrobiia, o co prosi艂, wsuwaj膮c d艂o艅 mi臋dzy ich cia艂a, .lego penis by艂 jedwabisty w dotyku, lecz twardy i gor膮cy, pulsowa艂 si艂膮. Zacz臋ta go pie艣ci膰, tak jak on sam siebie pie艣ci艂, zaciskaj膮c mocno d艂o艅 na jego cz艂onku.

- .leszcze - wychrypia艂, przymykaj膮c oczy.

Esmee us艂ucha艂a, oczarowana, ledwo powstrzymy­wana moc膮 jego cia艂a. Zadr偶a艂 i nakry艂 ustami jej wargi, ca艂uj膮c gor膮co, Esmee poczu艂a, jak ro艣nie w niej poczucie si艂y, wiara w to, 偶e jest zdolna da膰 mu rozkosz.

Alasdair opl贸t艂 d艂ugie delikatne palce wok贸艂 jej d艂oni, przesuwaj膮c je tam i /, powrotem po nabrzmia­艂ym cz艂onku, wsuwaj膮c jednocze艣nie stanowczo j臋zyk w je) usta. Powt贸rzy艂a pieszczot臋, jego dr偶enie nara­sta艂o, a偶 w ko艅cu wysun膮艂 j臋zyk z jej ust i wyda艂 lek­ki gard艂owy j臋k. Dotkn臋艂a go raz jeszcze, jego cu­downe cia艂o wygi臋艂o si臋 w 艂uk, usta wyda艂y cichy triumfalny okrzyk. A potem poczu艂a skurcze jego cz艂onka i wilgo膰 na brzuchu.

Uczucie spe艂nienia i spokoju nie trwa艂o jednak d艂u­go. Po godzinnej drzemce w ramionach Esmee otwo­rzy艂 oczy. Czul wyrzuty sumienia. Wysun膮艂 si臋 nie-

ch臋tnie z jej ciep艂ych ramion, wyszed艂 z t贸偶ka i wr贸ci) z mokr膮 szmatk膮.

Otworzy艂a oczy i zesztywniaia.

- Sorcha? - wychrypia艂a, opieraj膮c si臋 na jednym 艂okciu i odgarniaj膮c w艂osy w twarzy.

- Jeszcze nic nie wiadomo. - Pog艂adzi艂 j膮 po twa­rzy. - Odpoczywaj, Hsmec. Jest p贸藕no. Poprosz臋 Re-ida, 偶eby natychmiast ci臋 zawiadomi艂, je艣li w jej sta­nic zajdzie jaka艣 zmiana.

Usiad艂a, odrzucaj膮c ko艂dr臋. Inna na jej miejscu za­pewne naci膮gn臋艂aby j膮 na siebie, aby si臋 okry膰, ale Iismee nie wydawa艂a si臋 speszona.

- Wychodzisz? - spyta艂a, patrz膮c mu w twarz. Sam pan B贸g wiedzia艂, 偶e nie mia艂 na to ochoty.

- Tak b臋dzie lepiej. S艂u偶膮cy zaczn膮 plotkowa膰.

- Alasdairze - zacz臋艂a i urwa艂a. - Chc臋, 偶eby艣 mi powiedzia艂, dlaczego...

Nie mia艂a na my艣li jego odej艣cia i doskonale o tym wiedzia艂. Chryste, najpierw tak trudno mu si臋 by艂o tego wyrzec, a teraz jeszcze musia艂 si臋 t艂umaczy膰. Ugi膮艂 jedn膮 nog臋 na materacu i usiad艂.

- Iism膰e, da艂a艣 mi ogromn膮 przyjemno艣膰 - odpar艂. - Mo偶emy to tak zostawi膰?

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

-Nie.

Odgarn膮艂 jej w艂osy za ucho.

- Jeste艣 bardzo m艂oda - zacz膮艂. Otworzy艂a usta, by przem贸wi膰, ale po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na wargach. - A ja widzia艂em wi臋cej ni偶 powinienem.

Popatrzy艂a na niego surowo.

- Jestem niedo艣wiadczon膮 dziewczyn膮, to prawda, ale nic ignorantk膮. Mi臋dzy jednym a drugim jest du­偶a r贸偶nica.

Poca艂owa艂 j膮 delikatnie.

- Mo偶e porozmawiamy o tym jutro, kiedy ju偶 przestaniemy si臋 ba膰?

Odwr贸ci艂a od niego oczy i utkwi艂a wzrok w ciem­no艣ciach.

- Wi臋c mnie nie chcia艂e艣? - spyta艂a. - To ja ci臋 uwodzi艂am'? Narzuca艂am ci si臋? Odpowiedz, MacLach-lan.

Wi臋c byt zn贸w MacLachlanem.

- Pragn膮艂em ci臋, Esmee - odpar艂. 鈻- Ale chcie膰 i mie膰 prawo do tego, by wzi膮膰, to dwie r贸偶ne rzeczy.

Przesun臋艂a d艂oni膮 po w艂osach.

- By艂am g艂upia, prawda? - szepn臋艂a. - Czasem my艣l臋, 偶e g臋艣 ma wi臋cej rozumu ode mnie.

Alasdair nic wiedzia艂, co odpowiedzie膰, lecz rozu­mia艂 w peini jej zal. Patrzy艂, jak ze艣lizguje si臋 z 艂贸偶ka i w blasku ognia podchodzi do stosu ubrania le偶膮ce­go na dywanie. By艂a taka krucha i pi臋kna. S艂owo pi臋kno nie wystarczy艂o jednak, by ja opisa膰, a ta kru­cho艣膰 okaza艂a si臋 zwodnicza. "lej nocy odnalaz艂 w jej ramionach nie tylko rozkosz, ale i spok贸j. A tak偶e poczucie si艂y, 艣wiadomo艣膰, 偶e jesl tam, gdzie by膰 po­winien. Mimo to nie pasowa艂 do Ksmee. I ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 nic mia艂 prawa do jej lo偶a.

Esmee wr贸ciia do 艂贸偶ka w majtkach i koszuli.

- Po艂贸偶 si臋, kochanie - powiedzia艂. - 1 spr贸buj za­sn膮膰.

Zn贸w pokr臋ci艂a uparcie g艂ow膮, a jej l艣ni膮ce w艂osy rozsypa艂y si臋 na ramionach.

- Musz臋 i艣膰 do siostry - odpar艂a. - Nie b臋d臋 nie­pokoi膰 doktora, przysi臋gam. Ale nie zaznam spoko­ju, dop贸ki jej nie zobacz臋.

Rozdzia艂 6

W kt贸rym lady Tatton jest przera偶ona

Nast臋pnego dnia, gdy tylko nasta艂 艣wit, Alasdair wsia艂 z. 艂贸偶ka - czut si臋 tak, jakby nad g艂ow膮 zawis艂 mu miecz Damoklesa, a w艂a艣ciwie nawet dwa lub trzy miecze. Przede wszystkim prawie nie spa艂. Ale by u艣pi膰 czujno艣膰 Ettricka, zdj膮艂 ubranie i za艂o偶y艂 szlafrok. Po raz pi膮ty od p贸艂nocy pospieszy艂 na d贸艂, by sprawdzi膰, jak si臋 czuje Sorcha.

Dr Reid uni贸s艂 si臋 na krze艣le i rozpl贸t艂 trzymane na brzuchu d艂onie.

- Godzin臋 temu lekko si臋 poruszy艂a - relacjono­wa艂. - 殴renice reaguj膮 na 艣wiat艂o, a r臋ka wygl膮da nie藕le. Chyba najgorsze mamy za sob膮, sir Alasdair.

- Dzi臋ki Bogu. - Podszed艂 do 艂贸偶ka i uj膮艂 male艅k膮 d艂o艅 Sorchy. Na my艣l o b贸lu, kt贸ry musia艂a znosi膰, czul. 偶e opuszcza go odwaga. Ale istotnie, w jej wy­gl膮dzie nast膮pi艂a zauwa偶alna zmiana, wydawa艂o si臋, 偶e zasn臋艂a g艂臋bokim snem.

Naprawd臋 czu艂a si臋 lepiej.

Dozna艂 przyp艂ywu niezmiernej ulgi.

Doktor wsta艂.

~ My艣l臋, ze ko艂o po艂udnia obudzi si臋 na dobre. Wtedy postaramy si臋 ustali膰, jak bardzo cierpi. Przez dzie艅 lub dwa b臋dzie pewnie niespokojna.

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 i powi贸d艂 d艂oni膮 po mi臋k­kich loczkach Sorchy.

- Och, ona nie zniesie b贸lu - odpar艂, u艣miechaj膮c si臋 w duchu. - I na pewno da nam o tym g艂o艣no zna膰.

- Mtun - mrukn膮艂 doktor. - Rozpuszczona, prawda? Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- Ja woi臋 m贸wi膰, 偶e po prostu kochana do szale艅­stwa.

Po wyj艣ciu doktora po艂kn膮艂 such膮 grzank臋 i popi艂 kaw膮, po czym ubra艂 si臋 pospiesznie. Mia艂 przed so­b膮 koszmarny dzie艅. Wiedzia艂, co trzeba /.robi膰 i bar­dzo 藕le si臋 z tym czu艂. Nie wiedzia艂 tylko - ze strachu, czy z innych powod贸w. By艂o mu jednak bardzo przy­kro, ze do tego dopu艣ci艂.

W holu Wcllings wr臋czy艂 mu lask臋 i kapelusz.

- Pa艅ski brat mia艂 tu dzi艣 je艣膰 艣niadanie - powie­dzia艂, wzdychaj膮c.

Alasdair spojrza艂 na kamerdynera z niedowierza­niem.

- Powiedz mi, Wcllings, czy m贸j brat nie jest boga­ty jak Krezus?

Kamerdyner przekrzywi艂 lekko g艂ow臋.

- Chyba tak, sir.

- W takim razie powiedz mu. 偶eby wybudowa艂 so­bie dom i zatrudni艂 kucharza - zasugerowa艂 Alas­dair. wciskaj膮c kapelusz na g艂ow臋, - Sk膮py Szkot! W razie czego, b臋d臋 na Oxford Street, na zakupach.

Wellings uni贸s艂 brwi.

- Na zakupach, .v/>?

Alasdair pos艂a艂 mu krzywy u艣miech.

- Pewne rzeczy, Wellings, nie mog膮 czeka膰.

To byl cud. A przynajmniej tak s膮dzi艂a Esmee. O wp贸艂 do dziesi膮tej Sorcha obudzi艂a si臋 i obudzi艂a ca艂y dom. Esmec ostro偶nie posadzi艂a sobie ma艂膮 na kolanach, nie zapominaj膮c ani na chwil臋 o jej zwichni臋tej r臋ce. Sorcha skrzywi艂a si臋 i wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- Owsianka - poleci艂a Esmee Lydii, przewiduj膮c, co zaraz nast膮pi.

- Owsianka? - Lydia odsun臋艂a pokrywk臋 z tacy, kt贸r膮 przyni贸s艂 do pokoju Hawes, po czym pospie­szy艂a w ich kierunku z 艂y偶k膮 i waz膮.

Esmee unios艂a 艂y偶k臋 i natychmiast zapad艂a cisza.

- Chaps! - powiedzia艂a dziewczynka, otwieraj膮c buzi臋.

Esmee i Lydia westchn臋艂y niemal jednocze艣nie.

- Rozpuszczona pannica - mrukn膮艂 doktor, wk艂a­daj膮c do czarnej torby metalowe narz臋dzia.

Lydia przewr贸ci艂a oczami.

- Prosz臋 mnie teraz pos艂ucha膰: dzisiaj nic opr贸cz tej owsianki i odrobiny bulionu. 呕adnego biegania, chodzenia po schodach. I w 偶adnym wypadku prosz臋 jej nie k膮pa膰. Jutro przyjd臋 zn贸w z samego rana. Do tego czasu, w razie gdyby zrobita si臋 niespokojna, prosz臋 podawa膰 jej dwie krople tego p艂ynu z br膮zo­wej butelki i pozwoli膰 spa膰 do woli.

Esmee zdoby艂a si臋 na s艂aby u艣miech,

- Dzi臋kuj臋, doktorze - powiedzia艂a. - Lydia od­prowadzi pana do drzwi, gdy b臋dzie pan gotowy do wyj艣cia.

Kiedy jednak doktor wyszed艂 na dobre, zostawia­j膮c Esmee wy艂膮cznie z wyrzutami sumienia i siostr膮 do towarzystwa, odezwa艂o si臋 w niej znowu poczucie winy. Pomy艣la艂a o brzydkich szwach na g艂贸wce

dziewczynki i na chwil臋 zn贸w strach odebra艂 jej od­dech. Chwila nieuwagi i taka straszna historia! Mia­艂a szcz臋艣cie, 偶e dziecko nic zgin臋艂o na miejscu.

Tak naprawd臋 ulga, jakiej dozna艂a nad ranem, gdy Sorcha zatrzepota艂a rz臋sami, nie pokona艂a do ko艅ca strachu. Najwyra藕niej nie wystarczy艂o, 偶e okaza艂a si臋 z艂膮 opiekunk膮. Z MacLachlancm te偶 post膮pi艂a g艂u­pio. Dopu艣ci艂a, by strach i jakie艣 trudne do nazwania uczucie 艣ciska艂o jej serce.

I co mia艂a teraz zrobi膰? Jak si臋 nale偶y zachowa膰 po czym艣 takim? Nie ma co udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o i obiecywa膰 sobie, 偶e ju偶 si臋 nie powt贸rzy, je艣li ona nadal b臋dzie tu mieszka膰. Niemal偶e b艂aga艂a Alasdaira, by wzi膮艂 j膮 do 艂贸偶ka. Post膮pi艂a jeszcze bar­dziej g艂upio ni偶 jej matka - Alasdair nie musia艂 si臋 nawet sili膰 na s艂odkie k艂amstewka. Po prostu nie chcia艂a si臋 od niego odczepi膰. Jaki m臋偶czyzna odm贸­wi艂by w takiej sytuacji.

No c贸偶, przynajmniej wyci膮gn膮艂 wnioski z pope艂­nionych b艂臋d贸w. Nie zostawi艂 jej brzemienn膮, tak jak pani膮 Crosby i jej w艂asn膮 matk臋. Za to powinna by膰 mu wdzi臋czna. Obszed艂 si臋 z ni膮 r贸wnie偶 nadspo­dziewanie czule. Sprawi艂, 偶e czu艂a si臋 po偶膮dana i... prawie kochana. I to by艂y zapewne dwa najwi臋ksze niebezpiecze艅stwa. Okaza艂a si臋 zbyt bezbronna. I zupe艂nie samotna.

Nie powinna by艂a przyjmowa膰 propozycji Alasda­ira i mieszka膰 z nim pod jednym dachem. Poprzed­niego dnia udowodni艂a az nadto wyra藕nie, 偶e nic nadaje si臋 na guwernantk臋. Lydia by艂a znacznie lepsz膮 nia艅k膮. Nie pozwoli艂aby dziecku wbiec pod pow贸z.

Nadszed艂 czas, by zda膰 sobie spraw臋 z okropnej prawdy: zgodzi艂a si臋 zosta膰 z Sorch膮 kierowana czy­stym egoizmem. Nie mia艂a kwalifikacji, by by膰 nia艅-

k膮 lub guwernantk膮. A kiedy Sorcha wyzdrowieje... Esmee nie mog艂a teraz o tym my艣le膰.

Te rozwa偶ania przerwa艂a Sorcha, tak jakby chcia艂a przypomnie膰 siostrze o wa偶niejszych sprawach. Esmee pochyli艂a g艂ow臋 i uca艂owa艂a delikatnie sinia­ka na czole siostry.

- Moje s艂odkie male艅stwo - szepn臋艂a. - By tam dla ciebie okropna matka.

Sorcha popatrzy艂a na ni膮 powa偶nie.

- Chaps - powiedzia艂a.

Esmee z trudem powstrzyma艂a 艣miech - zanurzy­艂a 艂y偶k臋 w owsiance i zn贸w zacz臋艂a j膮 karmi膰. Do­k艂adnie w tej samej chwili w pokoju zjawi艂a si臋 Lydia z rozszerzonymi ze strachu oczami.

- Chyba b臋dzie lepiej, je艣li zejdzie pani na d贸艂 -powiedzia艂a. - Przed domem stoi du偶y czarny pow贸z zaprz臋偶ony w cztery konie, a jaka艣 dama robi strasz­n膮 awantur臋 Wellingsowi.

Esmee uca艂owa艂a Sorch臋 i odda艂a j膮 w r臋ce l.ydii.

- Kto to mo偶e by膰?

- Nigdy |ej przedtem nie widzia艂am - powiedzia艂a dziewczyna, bior膮c tyzk臋. - Ale us艂ysza艂am pani imi臋, a Wcllings jest blady jak 艣ciana.

A

- Jak ju偶 pani m贸wi艂em, pana Alasdaira nic ma w domu - g艂os Wellingsa ni贸s艂 si臋 echem po ca艂ym domu. - Ale je艣li zechce pani zaczeka膰...

- Na pewno nie - odpar艂 obra偶ony kobiecy alt. -Nie podr贸偶owa艂am p贸l nocy po to, 偶eby czeka膰. -Prosz臋 natychmiast sprowadzi膰 pann臋 Hamilton. Po­znam przyczyny tego karygodnego zachowania.

Esmee stan臋艂a na ostatnim stopniu i zamar艂a z przera偶enia.

- Ciocia Rowena?

Dama odwr贸ci艂a glowe tak gwa艂townie, 偶e jej bo­gato udekorowany pi贸rami kapelusz niemal nie spad艂 jej z g艂owy.

- Esmee! - krzykn臋艂a, ruszaj膮c ku niej. - Och, Esmee, moje drogie dziecko. Co tu si臋 dzieje, na Boga?

Esmee u艣cisn臋艂a ciotk臋.

- Wr贸ci艂a艣 do domu, pani - powiedzia艂a bez tchu.

- A ja si臋 ba艂am, 偶e ju偶 nie wr贸cisz!

- Drogie dziecko - powiedzia艂a jej lordowska mo艣膰.

- Tw贸j list dotar艂 do mnie z ogromnym op贸藕nieniem, ale wyjecha艂am, kiedy tylko Ann poczu艂a si臋 troch臋 le­piej. Chyba nie sadzi艂a艣, 偶e opuszcz臋 ci臋 w potrzebie?

- Nic, pani, ale nie by艂am pewna, czy b臋dziesz mo­g艂a przyjecha膰 i ile czasu to zajmie. Pisa艂am do cie­bie dwukrotnie do Australii.

- Och, poczta jest tak beznadziejnie wolna. - La­dy Tatton odsun臋艂a Esmee od siebie, zaciskaj膮c usta.

- A ja po prostu umiera艂am ze zmartwienia. Tw贸j ostatni list dosta艂am ju偶 w Southampton i od razu wyruszy艂am w drog臋. Drogie dziecko, musimy poroz­mawia膰. Ka偶 temu okropnemu cz艂owiekowi odej艣膰.

Esmee popatrzy艂a na kamerdynera.

- Och, ciociu - powiedzia艂a. - Nic miej pretensji do Wellingsa. On by艂 dla mnie bardzo dobry i w ni­czym nie zawini艂.

- No tak - powiedzia艂a lady Tatton. - Wszystkie­mu winna jest twoja matka. Gdyby zdrowy rozs膮dek mierzono na pensy, Rosamund nie kupi艂aby sobie za sw贸j przydzia艂 nawet wst膮偶ki do w艂os贸w.

Esmee poczu艂a, 偶e si臋 rumieni.

- Prosz臋 do salonu - powiedzia艂a. - Wellings, czy mog臋 ci臋 prosi膰 o kaw臋? Lady Tatton, jak si臋 zapew­ne domy艣li艂e艣, to moja ciotka, niedawno wr贸ci艂a z zagranicy.

Przez nast臋pne p贸艂 godziny Esmee t艂umaczy艂a ciotce Rowenie, co ostatnio wydarzy艂o si臋 w jej 偶yciu. Lady Tatton rzewnymi 艂zami op艂aka艂a 艣mier膰 siostry, lecz wkr贸tce sta艂o si臋 jasne, 偶e jej irytacja jest znacz­nie silniejsza ni偶 偶al.

Rowena by艂a o dziesi臋膰 lat starsza od Rosamund i bardzo cz臋sto wybawia艂a j膮 z k艂opot贸w i trudnych sytuacji. Orzek艂a wi臋c, 偶e przedwczesna 艣mier膰 sio­stry to wynik czterech wyczerpuj膮cych ma艂偶e艅stw i licznych romans贸w.

Esmee stara艂a si臋 jej wyja艣ni膰, co sta艂o si臋 p贸藕niej. O lordzie Achanalcie opowiada艂a bez skr臋powania, gdy偶 wci膮偶 wrza艂 w niej gniew. Kiedy jednak zacz臋艂a t艂umaczy膰, dlaczego zwr贸ci艂a si臋 o pomoc do Mac-Lachlana i dlaczego zgodzi艂a si臋 pozosta膰 w jego do­mu, poczu艂a si臋 niemal tak rozwi膮z艂a, jak jej matka.

Ciotka jednak byta na tyle mi艂a, 偶e nie wspomnia­艂a o tym nawet s艂owem.

- Moje drogie dziecko - powiedzia艂a, wyci膮gaj膮c chusteczk臋 i ocieraj膮c oczy. - Jak Rosamund mog艂a do tego dopu艣膰?

- Nie s膮dz臋, by tego chcia艂a, ciociu Roweno. Lady Tatton 偶a艂o艣nie poci膮gn臋艂a nosem.

- Kiedy sko艅czy艂a艣 siedemna艣cie lat, b艂aga艂am j膮, by pozwoli艂a ci ze mn膮 zamieszka膰. Ale odm贸wi艂a. P艂aka艂a i twierdzi艂a, 偶e jeste艣 za m艂oda. Przecie偶 mo­g艂a艣 by膰 ju偶 teraz 偶on膮, matk膮, mie膰 m臋偶a, kt贸ry za­j膮艂by si臋 ca艂膮 t膮 spraw膮. Mog艂a艣 mie膰 pieni膮dze pa­py, kt贸re u艂atwi艂yby ci 偶ycie. A zamiast tego znalaz艂y­艣my si臋 w tym, a nie innym po艂o偶eniu - teatralnym gestem unios艂a r臋ce. - Serce mi p臋ka na sam膮 my艣l o tym, 偶e wyrzucono ci臋 z domu i pozostawiono na 艂asce w艂asnego rozumu.

Esmee w膮tpi艂a, czy ma w og贸le jaki艣 rozum, ale wola艂a si臋 nie odzywa膰.

Lady Tatton powiod艂a wzrokiem po salonie -po tym samym pokoju, w kt贸rym Esmee zawar艂a sw贸j diabelski pakt z MacLachlanem. Przypomnia艂a sobie teraz, jak w贸wczas wygl膮da艂 - niechlujny, nie­ogolony, pokaleczony, a jednak nawet w takim stanie uderzaj膮co przystojny. Zastanawia艂a si臋, kt贸re z nich bardziej si臋 wtedy ba艂o. Gdyby wspomnienia nic ra­ni艂y tak mocno jej serca, pewnie by si臋 roze艣mia艂a.

Ciotka wyrwa艂a j膮 z zamy艣lenia.

- Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e mieszkasz w tej jaskini rozpusty - powiedzia艂a ostro. - O czym ty w艂a艣ciwie my艣la艂a艣? I co sobie wyobra偶a艂 MacLachlan? 艁aj­dak! Niewinna m艂oda kobieta pod jego dachem? Po­winien by艂 wiedzie膰, czym to grozi.

- Ja r贸wnie偶 wiem. - Szczeg贸lnie po minionej nocy. - Ale co mia艂am robi膰? Nic innego nie przysz艂o mi do g艂owy. Sir Alasdair jest ojcem Sorchy.

Lady Tatton poci膮gn臋艂a nosem.

- Nie mo偶emy by膰 jednak tego pewne, prawda? Esmee pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- S艂ysza艂am, jak mama wykrzycza艂a to Achanalto-wi prosto w twarz - powiedzia艂a. - Zasta艂a go w 艂贸偶­ku z jedn膮 z pokoj贸wek i wpadia w straszny gniew. Dlaczego mia艂aby k艂ama膰?

- Och, nie wiem - odpar艂a lady Tatton. - W ka偶­dym razie MacLachlan na pewno nie chce wychowy­wa膰 tego biednego stworzenia. Na pewno uda si臋 go przekona膰, by z niej zrezygnowa艂. A nikt nie uzna za niew艂a艣ciwe, 偶e Achanalt wys艂a艂 c贸rk臋 na wycho­wanie do ciotki.

Esmee pomy艣la艂a o testamencie MacLachla-na i o tym, jak patrzy艂 na Sorch臋 w salce lekcyjnej te­go popo艂udnia, gdy zajmowali si臋 kolekcj膮 monet. I potem, gdy ze 艂zami w oczach pochyla艂 si臋 nad jej wiotkim cia艂kiem w parku. Mo偶e i by艂 rozpustnym

艂ajdakiem. Ale iajdacy te偶 czasem kochaj膮 dzieci, to si臋 przecie偶 zdarza.

- Nie jestem pewna, ciociu. Nawet nie wiem, czy nale偶y go o to prosi膰. MacLachlan bardzo si臋 do niej przywi膮za艂.

Lady Tatton popatrzy艂a na ni膮 spod zmarszczo­nych brwi.

- Mam nadziej臋, 偶e nie przywi膮za艂 si臋 do ciebie. Bo ty nic mo偶esz tu zosta膰. To w og贸le nie wchodzi w rachub臋. Musimy si臋 zastanowi膰, jak wyja艣ni膰, co tu w og贸le robi艂a艣, kiedy zaczn膮 si臋 plotki.

Cio艂ka Rowena chcia艂a, by si臋 st膮d wyprowadzi艂a?

Oczywi艣cie, 偶e tak. Przecie偶 Esmee wys艂a艂a jej trzy listy z pro艣b膮 o pomoc. I w艂a艣ciwie po co mia艂aby tu mieszka膰, pomijaj膮c jej przywi膮zanie do siostry. A jednak jaka艣 jej cz膮stka krzycza艂a g艂o艣no, 偶e nie chce wyje偶d偶a膰, 偶e to jest jej dom. By艂o to jednak ostatnie miejsce na ziemi, gdzie by艂a potrzebna. I w dodatku nie sprawdzi艂a si臋 jako opiekunka.

Co gorsza, odziedziczy艂a po matce brak rozs膮dku w sprawach m臋sko-damskich. Zaciska艂a wi臋c mocno palce na kolanach, a偶 w ko艅cu 艣cierp艂y jej r臋ce.

- Pracowa艂am tu jako guwernantka - powiedzia艂a w ko艅cu. - To prawda i zamierzam przy niej obstawa膰.

- Moje drogie, naiwne dziecko. - Przecie偶 sir Alas-dair jest najgorszym rodzajem kobieciarza, jaki mo偶­na sobie wyobrazi膰. To jego jedyne zaj臋cie. No, jeszcze ograbia m艂odych, naiwnych m臋偶czyzn z ich maj膮tk贸w.

- Skoro s膮 na tyle g艂upi, by siada膰 z nim do kart, by膰 mo偶e zas艂uguj膮 na sw贸j los - powiedzia艂a cicho Esmee. - Wiedz膮 przecie偶, z kim maj膮 do czynienia.

Lady Tatton zmru偶y艂a oczy.

- Poza tym - ci膮gn臋艂a Hsmee - w膮tpi臋, by ktokol­wiek nas wypytywa艂. - Sir Alasdair nic bywa w towa-

rzystwie, a i tu mieszkamy z dala od Mayfair. Co wi臋­cej, ma bardzo dyskretnych s艂u偶膮cych. Lady Tatton poci膮gn臋艂a nosem.

- Tak, dyskrecja to pewnie warunek pracy w tym domu - zauwa偶y艂a. - Ile czasu zajmie ci pakowanie si臋? Pani Finch i jej m膮偶 przygotowuj膮 ju偶 dla cie­bie apartament. Dla ciebie i dla Sorchy. je艣li sir Alasdair zgodzi si臋 j膮 odda膰, a bardzo na to licz臋. Mam nieco wi臋ksze do艣wiadczenie w kontaktach z takimi d偶entelmenami, o ile to w og贸le w艂a艣ciwe s艂owo.

Bsmee u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. Ju偶 prawie zapo­mnia艂a, 偶e jej ciotka jest tak gadatliwa.

- Jeste艣 pewna ciociu? - spyta艂a. - Nie chc臋, by moja obecno艣膰 przysporzy艂a ci k艂opot贸w.

- Nonsens - odparta kr贸tko lady Tatton. - Jeste艣 moja siostrzenic膮 i kocham ci臋. Mam nadziej臋, 偶e o tym wie艣/.. Damy odp贸r wszelkim plotkom i nie b臋­dzie to trudne, gdy偶 jak wiesz, ja ciesz臋 si臋 nieposzla­kowan膮 wr臋cz reputacj膮. Poza tym dzi臋ki tobie b臋d臋 mia艂a na wiosn臋 jakie艣 zaj臋cie.

- Naprawd臋? Jakie?

Lady Tatton rozszerzy艂a oczy.

- Wprowadz臋 ci臋 w 艣wiat, dziecino. Nic mam nic innego do roboty teraz, gdy Ann臋 wyjecha艂a i dzieci s膮 odchowane. B臋dziesz jeszcze cz臋艣ciowo w 偶a艂obie, wi臋c nie mo偶emy my艣le膰 o 偶adnym spektakularnym debiucie, co z ^woy膮 urod膮 mia艂oby niew膮tpliwie miejsce w innych okoliczno艣ciach. Zreszt膮 na taki tradycyjny debiut jeste艣 jednak troch臋 w zbyt za­awansowanym wieku. Jednak wielu d偶entelmen贸w woli starsze, rozs膮dniejsze dziewcz臋ta.

-S艂ucham?

Lady Tatton poklepa艂a j膮 po ramieniu.

- W艂a艣nie pr贸buj臋 ci powiedzie膰, 偶e znajdziemy ci rozs膮dnego m臋偶a. Mo偶e nawet nie powinny艣my z tym czeka膰 a偶 do wiosny.

- Och - szepn臋艂a Esmee. - Nie, chyba...

- Nonsens - wykrzykn臋艂a lady Tatton. - Im wcze艣niej, tym lepiej. Trzeba uprzedzi膰 wszelkie plotki na temat Sorchy.

Esmee zacisn臋艂a usta.

- Nie, ja chyba nie wyjd臋 za m膮偶.

- Nie wyjdziesz za m膮偶? A co z twoim wspania艂ym posagiem?

Esni膰c zacz臋艂a 偶a艂owa膰, 偶e Annc nie ma wi臋cej dzieci, kt贸rymi mog艂aby si臋 zaj膮膰 lady Tatton.

- Posag i Vak iliKfom臋, Wcity ?,kofio.-c teytt贸e艣ci lat, prawda? Wtedy nie b臋dzie mi ju偶 potrzebny m膮偶. Mo偶e zostan臋 star膮 pann膮 i zamieszkam na wsi ze sfor膮 ps贸w i tuzinem kot贸w?

Lady Tatton chwyci艂a jej d艂o艅.

- Widz臋, 偶e nie powinnam ci臋 ponagla膰. W takim razie wszystko jasne. Od dzi艣 a偶 do wiosny b臋dziemy urz膮dza艂y tylko skromne kolacje i przyj臋cia. B臋­dziesz si臋 艣wietnie bawi膰. I bardzo szybko zapo­mnisz o tym niefortunnym zwi膮zku z sir Atasdairem MacLachlanem. A gdyby艣 spotka艂a go przypadkiem, musisz odwr贸ci膰 g艂ow臋 i udawa膰, 偶e go nie znasz.

- Nie mog臋 tak post膮pi膰 - odpar艂a Esmee. - On jest ojcem Sorchy.

Lady Tatton wyd臋艂a wargi.

- Ale to typ m臋偶czyzny, jakiego porz膮dna nieza­m臋偶na panna w og贸le nie powinna zna膰, moja droga.

Esmee zesztywniala.

- Nic mog臋 straci膰 z oczu Sorchy - powiedzia艂a stanowczo. - Nie, nie zgadzam si臋. To zbyt okrutne.

Lady Tatton my艣la艂a chwil臋.

- Dobrze - powiedzia艂a. - Rozumiem, 偶e dziecko ma opiekunk臋. Mo偶e ona b臋dzie j膮 przyprowadza膰 na wizyty? Z tego co wiem, sir Aiasdair nie wstaje, a nawet czasem nie wraca przed po艂udniem, wi臋c nie b臋dzie za ni膮 t臋skni艂. Na pewno co艣 wymy艣l臋, zaufaj mi, Esm膰c. Za 偶adne skarby 艣wiata nie chcia艂abym unieszcz臋艣liwi膰 ani ciebie, ani Sorchy.

To s艂odko-gorzkie spotkanie zako艅czy艂o si臋 wizyt膮 lady Tatton u Sorchy, kt贸r膮 szacowna dama uzna艂a za urocze dziecko. Rowena rozczula艂a si臋 przez chwil臋 nad ran膮 Sorchy i w ko艅cu zadeklarowa艂a, ze z przy­jemno艣ci膮 zaadoptowa艂aby dziewczynk臋. W ko艅cu wsta艂a i uca艂owa艂a ma艂膮 w oba policzki. Nie chcia艂a zo­stawia膰 Esmee, ale w ko艅cu przyj臋艂a do wiadomo艣ci jej decyzj臋 i obieca艂a wr贸ci膰 p贸藕nym popo艂udniem.

Lyclia odprowadzi艂a dam臋 do drzwi.

Esmee usiad艂a i zacz臋艂a p艂aka膰.

Nie艣wiadom, 偶e ich poranny rytua艂 uleg艂 zak艂贸ce­niu za spraw膮 damy z wielkiego 艣wiata, sir Aiasdair MacLachlan wchodzi艂 szybko na schody mniej wi臋cej trzy godziny potem, jak po nich zszed艂, czuj膮c si臋 ca艂­kowicie pogodzony ze 艣wiatem. Humor poprawi艂y mu dwa zdarzenia o zupe艂nie odmiennym charakte­rze. W艂a艣nie min膮艂 Hawesa, swojego drugiego s艂u偶膮­cego, \ dowiedzia艂 楼>\臋, 偶e SotcIya -/.'i偶^daAa 艣v\\adat\\a.

A drugim powodem jego dobrego nastroju by艂o to, 偶e w kieszeni jego p艂aszcza tkwi艂y dwa pude艂ecz­ka, kt贸rych zawarto艣膰 wybiera艂 przez ca艂e rano w sklepie jubilerskim, i pogodzi艂 si臋 ju偶 ca艂kowicie z my艣l膮, 偶e pokusa, jakiej uleg艂, uszczupli艂a mu port­fel o kilka tysi臋cy funt贸w. W jasnym 艣wietle poranka cena ta nie wydawa艂a mu si臋 wcale zbyt wyg贸rowana.

Przy drzwiach powita) go Weliings.

- Podobno mamy jakie艣 dobre wie艣ci - powiedzia艂 Alasdair. oddaj膮c mu kapelusz i lask臋.

Wellings wygl膮da艂 jednak tak, jakby kto艣 przed chwila umar艂.

- Co? - krzykn膮! Alasdair. - Bo偶e! Cz艂owieku! Dziecko'?! Co si臋 sta艂o?

- Mamy powa偶ny problem, sir - odpar艂 ponuro Wellings. - Pewna dama...

- To pan! - odezwa艂 si臋 nagie ostry g艂os u szczytu schod贸w. - Sir Alasdair MacLachlan.

Alasdair odwr贸ci! si臋 i zobaczy艂, 偶e Lydia prowa­dzi do drzwi eleganck膮 dam臋.

- Bo偶e! Lady Tatton! 'Ib pani?

Jej lordowska mo艣膰 natar艂a na niego niczym armata.

- Jak pan widzi. A teraz, kiedy ju偶 mamy prezen­tacj臋 za sob膮, musz臋 panu zaj膮膰 kilka minut.

Alasdair wiedzia艂 doskonale, 偶e kobiety, kt贸re na­ruszaj膮 艣wi臋to艣膰 jego sanktuarium, rzadko przynosz膮 dobre wie艣ci.

- S艂u偶臋 pani - powiedzia艂. - Tym bardziej 偶e jest ju偶 pani w moim domu.

Lady Tatton zadar艂a nos i wmaszerowala do salo­nu jak do w艂asnego. Alasdair popatrzy艂 na Welling-sa, kt贸ry wygl膮da艂 tak, jakby usi艂owa艂 prze艂kn膮膰 cy­tryn臋.

Co lu si臋, u diabla, dzieje? Alasdair poda艂 pakunki knmcT脫yncrom i zamkn;}) za sob膮 drzwi.

- W czym mog臋 pani pom贸c? - zapyta艂, zdejmuj膮c r臋kawiczki. - Rozumiem, 偶e sprowadza pani膮 jaka艣 nag艂a sprawa, przecie偶 ledwo si臋 znamy.

- Ja pana nie znam, sir - odpar艂a jadowicie. - Jed­nak narobi艂 pan nam mas臋 k艂opot贸w i przyby艂am, by si臋 nimi zaj膮膰.

Alasdair zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 drogi.

- S艂ucham?

- Moje siostrzenice! - warkn臋艂a. - Uwi臋zi艂 je pan w swoim domu!

Pod艂oga usun臋艂a mu si臋 nagle spod st贸p. Siostrze­nice lady Tatton? 艢wi臋ty Bo偶e! Mimo zaskoczenia zdoby艂 si臋 na to, by oboj臋tnym gestem od艂o偶y膰 r臋ka­wiczki na stolik.

- Nie wiedzia艂em, ze trzymam w domu wi臋藕ni贸w.

- Zrujnowa艂 pan reputacj臋 lismee - o艣wiadczy艂a lady Tatton. - Prosz臋 si臋 ze mn膮 nie bawi膰 w kotka i myszk臋.

Teraz naprawd臋 si臋 zdenerwowa艂 i wykorzysta艂 wszystkie swoje umiej臋tno艣ci pokerzysty, by nie da膰 tego po sobie pozna膰.

- Rozumiem, 偶e jest pani jej ciotk膮 - powiedzia艂 oboj臋tnie. - Wr贸ci艂a pani z dalekich woja偶y?

Popatrzy艂a na niego jak na wariata.

- Oczywi艣cie, 偶e jestem jej ciotka. Prosz臋 tylko nie m贸wi膰, 偶e pan o tym nie wiedzia艂.

Wykrzywi艂 wargi w kwa艣nym u艣miechu.

- Nie wiedzia艂em - odpar艂. - Ale nie ma to dla mnie znaczenia. Sorcha jest moj膮 c贸rk膮.

- Czego powinien si臋 pan wstydzi膰 - powiedzia艂a jej lordowska mo艣膰. - Wystarczy艂oby w zupe艂no艣ci, 偶e zosta艂a uznana za c贸rk臋 tego 艂otra Achanalta, ale pan... nie, to ju偶 stanowczo za du偶o.

Alasdair szybko straci艂 cierpliwo艣膰. Powr贸t do domu nic okity.a) si臋 tak mi艂y, jak si臋 spodziewa艂, a jiu zupe艂­nie nie podoba艂o mu si臋 por贸wnanie do Achanalta.

- Nie upad艂em jeszcze tak nisko, 偶eby wyrzuci膰 z domu dzieci i skaza膰 je na 艣mier膰 g艂odow膮 - wark­n膮艂. - Ale teraz s艂ucham. Prosz臋 powiedzie膰, o co pa­ni chodzi i zostawi膰 mnie w spokoju. Przykro mi z powodu 艣mierci pani siostry, ale los mojego dziec­ka to nie pani sprawa.

- Niemniej jednak musz臋 dba膰 o dobro Esmee. A pan zrujnowa艂 jej reputacj臋.

- Bo偶e! Czego pani ode mnie chce? Ja jej tu nie zaprasza艂em!

- Nie, ale przekona艂 j膮 pan, by zosta艂a - warkn臋艂a lady Tatton. - Wiedzia艂 pan, 偶e jest niewinna, niedo­艣wiadczona i zrozpaczona. Zrobi艂 pan z tego u偶ytek, nie bacz膮c na jej dobre imi臋.

Oskar偶enia lady Tatton coraz celniej trafia艂y w czu艂y punkt.

- Co... - g艂os Alasdaira nagle si臋 za艂ama艂. - Co Esmee pani powiedzia艂a?

Lady Tatton popatrzy艂a na niego podejrzliwie.

- Twierdzi, 偶e to wszystko jej wina. Nie pana. Ale ja nie wierz臋 w ani jedno jej s艂owo. Jest zielona jak szczypiorek i pan doskonale o tym wie.

Alasdair oderwa艂 od niej wzrok i rozejrza艂 si臋 po pokoju. Przez chwile wydawa艂o mu si臋, 偶e czas stan膮艂 w miejscu, a jego up艂yw mierzy tylko zegar stoj膮cy na kominku.

- W takim razie o偶eni臋 si臋 z ni膮 - powiedzia艂 w ko艅cu. - Nic b臋dzie ju偶 powodu, by m贸wi膰 o jej zrujnowanej reputacji.

Lady Tatton wstrzyma艂a oddech.

- Dobry Bo偶e - j臋kn臋艂a. - To wykluczone! Zwr贸ci艂 na ni膮 oczy i uczyni艂 ogromny wysi艂ek, by zapanowa膰 nad g艂osem.

- Jako jej m膮偶 b臋d臋 najszcz臋艣liwszym z ludzi - po­wiedzia艂. - Nie by艂 do ko艅ca pewien, czy to ma艂偶e艅­stwo jest dobrym rozwi膮zaniem dla Esmee, ale teraz, gdy lady Tatton wypomnia艂a mu wszystkie grzechy, 艂atwiej by艂o mu og艂osi膰 swoj膮 decyzj臋, kt贸r膮 ju偶 i tak podj膮艂.

Jednak lady Tatton najwyra藕niej nie akceptowa艂a tego rozwi膮zania.

- Wykluczone! - warkn臋艂a. - A mo偶e usi艂uje mi pan zasugerowa膰, 偶e jest jaki艣 pow贸d, dla kt贸rego Esmee nie sta艂aby si臋 godn膮 partnerk膮 innego m臋偶­czyzny?

Alasdair wci膮gn膮! powietrze.

- Z takiej 偶ony jak Esmee by艂by dumny ka偶dy m臋偶czyzna - odpar艂. - A ja, cho膰 wiem, 偶e absolutnie na ni膮 nie zas艂uguj臋, sta艂em si臋 pono膰 przyczyn膮 jej zrujnowanej reputacji.

Lady Tatton spojrza艂a na niego twardo.

- Unieszcz臋艣liwi艂by pan t臋 dziewczyn臋 - odparo­wa艂a. - Ju偶 i tak zniszczy艂 pan 偶ycie jej matce. Z ja­kiego powodu Hsm膰e mia艂aby pa艣膰 w obj臋cia hazar-dzisty i kobieciarza, m臋偶czyzny, kt贸ry jest szlachci­cem dopiero od dw贸ch pokole艅? Mo偶e moja siostra rzeczywi艣cie miewa艂a kaprysy, ale w naszej rodzinie b艂臋kitna krew p艂ynie ju偶 od czas贸w podboju norma艅skiego. Co wi臋cej, urody Esmee i jej dobrego wycho­wania nic mo偶na zakwestionowa膰. Tak, by艂by z niej dumny ka偶dy m臋偶czyzna. I je艣li jest pan cho膰 w cz臋­艣ci d偶entelmenem, zostawi j膮 pan w spokoju, wycofa si臋, zamilknie i pozwoli, by wysz艂a za ma偶 za kogo艣, kto jest jej wart.

Zn贸w zapad艂a d艂uga cisza. Alasdair podszed艂 do okna i wyjrza艂 na ulic臋. Kolejny raz poczu艂, jak ogarnia go gniew, 偶e co艣 cennego wymyka mu si臋 z r膮k. Ogarn膮艂 go strach, 偶e straci na zawsze co艣, cze­go tak bardzo pragn膮艂.

Ale Esmee nie grozi艂o to, 偶e rozerw膮 j膮 na cz臋艣ci ko艂a powozu. Nie wykrwawia艂a si臋 na 艣mier膰. Otrzy­mywa艂a szans臋. Szans臋, by zosta膰 kim艣, by wie艣膰 偶y­cie, do jakiego predestynowa艂o j膮 pochodzenie i tra­dycje rodzinne. A on... c贸偶, on by艂 dok艂adnie tym, za kogo uzna艂a go lady Tatton. I nie mia艂 dla siebie 偶adnego usprawiedliwienia.

Jego ojciec nie wyrzek艂 si臋 go, gdy byt miody, tak jak uczynit to ojciec Devellyna. Nie cierpia艂 z powo­du utraty pierwszej mi艂o艣ci jak Merrick. Jego prze­sz艂o艣膰 nie kryta 偶adnych mrocznych, romantycznych tajemnic jak przesz艂o艣膰 Quina. Byt po prostu uro­czym utracjuszem. Taki spos贸b post臋powania wybra艂 sobie sam. A teraz, gdy zbli偶a艂 si臋 ju偶 do jesieni 偶y­cia, a nawet je艣li nic jesieni, to bardzo p贸藕nego lata, nie mia艂 prawa, by chc膮c to jako艣 sobie zrekompen­sowa膰, poci膮gn膮膰 za sob膮 m艂odo艣膰, pi臋kno oraz nie­winno艣膰 tylko dlatego, ze pozwoli艂 sobie na m艂o­dzie艅cz膮 nami臋tno艣膰 wobec dziewczyny, do kt贸rej nie miat prawa. A mi艂o艣膰 wkr贸tce i tak na pewno by mu przesz艂a.

- Jest pani przekonana, 偶e znajdzie pani dla niej dobr膮 parti臋? - spyta艂 w ko艅cu g艂ucho.

- Mam tak膮 nadziej臋 - powiedzia艂a. - Pa艅scy s艂u­偶膮cy plotkuj膮?

- Nie - odpar艂 z przekonaniem. - Ponadto darz膮 pann臋 Hamiiton najwy偶szym szacunkiem.

- Zatem do 艣wi膮t wydam j膮 za m膮偶 - obieca艂a la­dy Tatton.

Wyczul jednak wahanie w jej glosie. By艂 o tym ab­solutnie przekonany. _?

Lady Tatton westchn臋艂a g艂o艣no.

- Oczywi艣cie Esmee nie ma ochoty przeprowadzi膰 si臋 do mnie bez siostry. Tak wi臋c s膮dz臋, 偶e najlepiej by by艂o, gdyby pan po prostu zgodzi艂 si臋...

Odwr贸ci艂 si臋 od okna. Na jego twarzy malowa艂a si臋 w艣ciek艂o艣膰.

- O, nie! - wychrypia艂. - To nie wchodzi w rachu­b臋! Niech pani nawet nie 艣mie o lo prosi膰.

- Przyznaj臋, ze sytuacja jest trudna - powiedzia艂a. - Ale Sorcha jest moj膮 siostrzenic膮 i...

- I moj膮 c贸rk膮 - doko艅czy). - Moj膮! Jestem ca艂ko­wicie zdolny do wychowania dziecka. Mog臋 zapew­ni膰 jej nawet luksusowe 偶ycic. Je艣li Esmee zechce mnie opu艣ci膰, niech pani膮 diabli. Ja jej nie powstrzy­mam. Ale moje dziecko? Nigdy!

Lady Tatton stropi艂a si臋 nieco.

- Prawd臋 powiedziawszy, Esmec od艂o偶y艂a decyzj臋 do popo艂udnia - przyzna艂a. - Chyba chce najpierw porozmawia膰 z panem.

- Nie trzeba - powiedzia艂 urywanym g艂osem... -Wola艂bym nawet, 偶eby tego nie robi艂a.

- Ja te偶 jej to m贸wi艂am, ale przecie偶 pan j膮 zna. I. niestety, nie wiem, co Esmee tak naprawd臋 my艣li. Ale to mo偶e by膰 naprawd臋 co艣 bardzo g艂upiego. Gdyby wi臋c powiedzia艂a lub zrobi艂a co艣 niem膮drego, prosz臋, by pami臋ta艂 pan o swojej obietnicy. Prosz臋 od艂o偶y膰 na bok swoje egoistyczne pomys艂y i przynaj­mniej raz w 偶yciu zrobi膰 co艣 dla kogo艣 innego. Ca艂e 偶ycie Esm膰e by艂o pe艂ne rozczarowa艅. Nie musi za­zna膰 kolejnego w ma艂偶e艅stwie.

Alasdair poczu艂, ze trz臋sie si臋 z w艣ciek艂o艣ci.

- Innymi s艂owy chce j膮 pani wyda膰 za kogo艣 roz­s膮dnego i szanowanego? - zgrzytn膮艂. Niezale偶nie od tego, czy ten powa偶any m膮偶 wzbudzi w niej jakie艣 uczucie, doceni sil臋 charakteru, uszanuje niezale偶­no艣膰? To wszystko ma pewnie, wed艂ug pani, drugo­rz臋dne znaczenie. 1 s膮dzi pani, 偶e w ten spos贸b oszcz臋dzi jej pani rozczarowa艅?

- Widz臋, 偶e trafi艂am w pana czu艂y punkt - powie­dzia艂a jej lordowska mo艣膰.

Zn贸w odwr贸ci艂 si臋 do okna, tym razem z d艂o艅mi zaci艣ni臋tymi na parapecie.

- Lady Tatton. Wystawia pani na ci臋偶ka pr贸b臋 mo­j膮 i tak ju偶 niezbyt wysok膮 kultur臋 osobist膮. Odnio­s艂a pani jednak pyrrusowe zwyci臋stwo. Mo偶e zabra膰

pani jedn膮 ze swoich siostrzenic i wyda膰 j膮 za pierw­szego konkurenta, kt贸ry si臋 jej nadarzy. A teraz niech pani b臋dzie tak 艂askawa i opu艣ci m贸j dom. Us艂ysza艂 tylko trzask zamykanych drzwi.

A sta艂o si臋 to wkr贸tce potem, jak Lydia wr贸ci艂a bez tchu do pokoju Sorchy, by ostrzec Esmee, 偶e la­dy Tatton dopad艂a sir Alasdaira, gdy ten wchodzi艂 do domu. Tymczasem Sorcha, zgodnie z przewidy­waniami doktora Reida, zacz臋艂a zachowywa膰 si臋 bar­dzo niespokojnie i Esmee musia艂a j膮 nosi膰 po poko­ju, dop贸ki dziewczynka nie zapad艂a w sen.

Lecz nawet gdy ju偶 po艂o偶y艂a siostr臋 do 艂贸偶eczka, kontynuowa艂a sw贸j nerwowy spacer, rozwa偶aj膮c bo­lesny wyb贸r, jakiego musia艂a dokona膰, i jednocze艣nie martwi膮c si臋, 偶e jej ciotka potraktowa艂a sir Alasdaira bardzo niesprawiedliwie. Chodzi艂a tak tam i z po­wrotem z sercem w gardle. Jednocze艣nie czeka艂a na sir Alasdaira, zastanawiaj膮c si臋, co te偶 od niego us艂yszy.

My艣la艂a, 偶e najlepiej by byio, gdyby nie m贸wi艂 nic. Czy偶 jeszcze przed przybyciem ciotki nie pogodzi艂a si臋 z faktem, 偶e powinna - nie, 偶e musi - natychmiast wyprowadzi膰 si臋 od sir Alasdaira? Nic mog艂a wci膮偶 tu mieszka膰 i by膰 jego utrzymank膮. Jednak w marze­niach Alasdair wpada艂 do pokoju, pada艂 jej do st贸p i b艂aga艂, by zosta艂a. W chwilach, gdy rozs膮dek bra艂 g贸r臋, wyobra偶a艂a sobie po prostu, 偶e rozpocznie dys­kusj臋 podobn膮 do tej, jak膮 prowadzili pierwszego wieczoru, i zmusi j膮 do zmiany decyzji.

Nic takiego jednak nie mia艂o miejsca i w porze lunchu, kt贸ry odes艂a艂a, zanim jeszcze postawiono przed ni膮 tac臋, Esmee zrozumia艂a, 偶e Alasdair

w og贸le si臋 do niej nie wybiera. Ta my艣l bardzo ja do­tkn臋艂a, ale nie mog艂a odej艣膰, nie zamieniwszy z nim cho膰by paru s艂贸w.

Znalaz艂a go w gabinecie. Drzwi by艂y zamkni臋te, ale wyczula jego obecno艣膰. Zupe艂nie tak jak jego za­pach w korytarzu. Wci膮gn臋艂a g艂臋boko powietrze i za­puka艂a.

- Wej艣膰 -warkn膮艂. Wsun臋艂a g艂ow臋 do 艣rodka.

- Mam nadziej臋, 偶e nie przeszkadzam. Podni贸s艂 g艂ow臋 znad biurka.

- Ach to ty, moja droga? - Gwa艂townie zamkn膮艂 szuflad臋, ale zdo艂a艂a jeszcze dostrzec, 偶e schowa艂 w niej dwa ma艂e zielone pude艂ka.

Wesz艂a do pokoju i nagle poczu艂a si臋 niezr臋cznie.

- Zdaje si臋, 偶e pozna艂e艣 moj膮 ciotk臋? Podni贸s艂 si臋 z krzes艂a.

- Co takiego? - spyta艂 troch臋 nieprzytomnie. -Tak, rzeczywi艣cie, lady Tatton. Wielce szacowna da­ma.

- To prawda - zgodzi艂a si臋 Esmee. - Ale czasem zachowuje si臋 jak smok.

MacLachlan zdoby艂 si臋 na u艣miech.

- Tak jak wszystkie szacowne damy.

Esmee bezskutecznie pr贸bowa艂a zdoby膰 si臋 na u艣miech.

- Wiesz ju偶 zatem, po co przysz艂a?

MacLachlan podszed艂 do okna. Jedn膮 r臋k臋 trzy­ma艂 na biodrze, drug膮 z艂apa艂 si臋 za kark. Ju偶 wie­dzia艂a, 偶e jest to u niego oznaka z艂o艣ci lub niepoko­ju. Gdy si臋 jednak odwr贸ci艂, popatrzy艂 na ni膮 zupe艂­nie spokojnie.

- Rozumiem, 偶e masz nas opu艣ci膰.

- Czy偶by? - spyta艂a ostro. - My艣la艂am, 偶e mo偶emy najpierw o tym porozmawia膰.

- Esm膰c - popatrzy艂 na ni膮 z lekk膮 nagan膮. - Nie ma o czym m贸wi膰. Musisz odej艣膰.

艢wiat zawirowa艂, jakby pod艂oga usun臋艂a si臋 nagle spod jej st贸p, co dot膮d wydawaio jej si臋 niemo偶liwe.

- Musz臋 odej艣膰? - powt贸rzy艂a. - Najpierw mnie b艂agasz, 偶ebym zosta艂a, a teraz po prostu ka偶esz mi si臋 pakowa膰?

Wzi膮艂 n贸偶 z biurka i zacz膮艂 si臋 nim bawi膰.

- Nadarzy艂a si臋 po prostu nieoczekiwana okazja - po­wiedzia艂, podnosz膮c ostrze do 艣wiat艂a. - Twoja ciotka ma doskonale koneksje. Mo偶e wprowadzi膰 ci臋 w 艣wiat, o kt贸rym wi臋kszo艣膰 ludzi mo偶e tylko pomarzy膰.

- Ale nie ja.

- K艂amczucha - odpar艂 z u艣miechem. - Kt贸ra dziewczyna o tym nie marzy?

- Nie jestem dziewczyn膮 - warkn臋艂a. - A je艣li ni膮 by艂am, to 艣mier膰 matki po艂o偶y艂a temu kres.

- To prawda - zgodzi艂 si臋 szybko. Nawet zbyt szybko. jak na gust Hsmee. - Jeste艣 cudown膮 m艂od膮 kobiet膮, pe艂n膮 wdzi臋ku. 1 masz przed sob膮 ogromne mo偶liwo艣ci.

- Ty chyba nie rozumiesz. Ona chce, 偶ebym wysz艂a za m膮偶.

- Naprawd臋? - Milcza艂 chwil臋. - Chyba powinna艣 to zrobi膰.

Esmee nie rozumia艂a, co si臋 dzieje.

- A ostatnia noc?

- Ostatnia noc? - spyta艂 spokojnie. - Przecie偶 pi-iem. Jak zwykle.

Rozszerzy艂a oczy.

- Chyba nie chcesz mi wm贸wi膰, 偶e nie pami臋tasz?

- Nie ca艂kiem - powiedzia艂. - Nie bardzo. Esmee unios艂a r臋ce.

- I kto tu k艂amie? - krzykn臋艂a. - Nie wypi艂e艣 wi臋­cej ni偶 kieliszek. Ka偶dy Szkot dolewa sobie wi臋cej do porannej owsianki.

Od艂o偶y] n贸偶 i uj膮艂 jej dio艅. By艂a zimna jak l贸d.

- Esmee - powiedzia艂. - Nie powinni艣my m贸wi膰 o wczorajszej nocy. Dla twojego dobra musimy uda­wa膰, 偶e nic si臋 w og贸le nie wydarzy艂o. Oboje bardzo si臋 bali艣my, wi臋c robili艣my i m贸wili艣my rzeczy, kt贸re w innych okoliczno艣ciach nie mia艂yby miejsca.

Popatrzy艂a na niego oskar偶ycielsko.

- Nie zrobi艂am niczego, czego nie chcia艂am zrobi膰 - odpar艂a. - Kochali艣my si臋. Mo偶e nie dos艂ownie, ale nie mo偶esz mi powiedzie膰, 偶e to nic nie znaczy.

- Ale nie znaczy艂o - powiedzia艂 艂agodnie. - Jeste艣 m艂oda. Nie rozumiesz m臋偶czyzn, nie wiesz, jak...

- Ach tak! - wykrzykn臋艂a, wyrywaj膮c r臋k臋 z jego u艣cisku. - Jestem g艂upi膮 g臋sia, tak? Pos艂uchaj mnie zatem, MacLachlan, i s艂uchaj dobrze. Wszyscy mi po­wtarzaj膮, 偶e jestem m艂oda i g艂upia. Mam tego do艣膰, bo wcale tak nie jest. Oboje dobrze o tym wiemy. A ja wiem jeszcze, 偶e chcesz mnie od siebie odp臋dzi膰.

Popatrzy艂 na ni膮 twardo.

- Nie, ja tylko przyjmuj臋 do wiadomo艣ci to, czego ty nic potrafisz zaakceptowa膰 - odpar艂 lodowato. -Nie 偶yli艣my w prawdziwym 艣wiecie, zbli偶yli艣my si臋 do siebie troch臋 za bardzo i to ja ponosz臋 za to od­powiedzialno艣膰. Poflirtowali艣my, zgoda, i by艂o bar­dzo przyjemnie. Ale je艣li tu zostaniesz, to jak s膮dzisz, co si臋 jeszcze wydarzy? Przecie偶 nie musz臋 ci m贸wi膰, moja droga, 偶e nale偶臋 do facet贸w, kt贸rzy marz膮 o 偶e­niaczce.

Prychn臋la z oburzenia.

- Zatem musisz znale藕膰 takiego, kt贸ry si臋 z tob膮 o偶eni - doko艅czy艂. - Jeste艣 pi臋kn膮, zmys艂ow膮 kobie­t膮. Lady Tatton wr贸ci艂a do kraju w sam膮 por臋.

Nagle chwyci艂y j膮 md艂o艣ci. Esmee po艂o偶y艂a r臋k臋 na 偶ot膮dku. -- To moja ciotka ci臋 do tego zmusi艂a.

- Na mifo艣膰 bosk膮, Esmee. Jestem prawie dwa ra­zy starszy od ciebie. Twoja ciotka mnie po prostu za­wstydzi艂a.

- Nie wierz臋 - odparowa艂a. - Po prostu chcesz po­st膮pi膰 jak d偶entelmen.

Zn贸w roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Och, Esmee. Ju偶 s艂ysz臋, jak 艣mieje si臋 ze mnie ca艂a 艣mietanka towarzyska Londynu. Sir Alasdair MacLachlan sk艂ada si臋 w ofierze na o艂tarzu dam­skiego honoru.

- Pewnie - sarkn臋艂a. - 艢wietny 偶art, prawda? Ale Alasdair nie ust臋powa艂.

- S膮dzisz, 偶e jestem dobry i szlachetny? Tylko dlatego 偶e pomog艂em ci zapomnie膰 o okropnym, tragicznym zdarzeniu? Je艣li tak naprawd臋 s膮dzisz, jeste艣 r贸wnie romantyczna i g艂upia jak twoja matka. Czerpa艂em przyjemno艣膰 z twojego ciata i wierz mi, gdy wychodzi艂em z twojego 艂贸偶ka, nie czu艂em si臋 dobry i szlachetny. Nie ma we mnie ani krzty ro­mantyzmu. 呕yj臋 tu i teraz, a nie marzeniami o ja­kiej艣 wspanialej przysz艂o艣ci. Jed藕, jed藕 z ciotk膮 i u艂贸偶 sobie jako艣 偶ycie. Zapomnij o mnie i o Sor-chy. Niech lady Tatton znajdzie ci jakiego艣 kultural­nego, szanowanego m艂odzie艅ca, kt贸ry da ci wtasne dzieci.

Esmee pomy艣la艂a, 偶e Alasdair postrada艂 zmys艂y.

- Jak偶ebym mog艂a? - spyta艂a z niedowierzaniem. - Straci艂am przecie偶 niewinno艣膰.

- Zaufaj mi, moja droga, jeste艣 uosobieniem nie­winno艣ci.

- Ale po tym, co si臋 sta艂o wczoraj, jaki m臋偶czyzna b臋dzie chcia艂...

- Zachowa艂a艣 dziewictwo - odpowiedzia艂.

- To szczeg贸艂 - odparowa艂a.

- Mo偶e, ale ten drobny szczeg贸艂 bardzo si臋 liczy.

Przez chwil臋 milcza艂a. Nie czu艂a si臋 juz niewinn膮 dziewczyn膮. Z drugiej strony to, co jej powiedzia艂, nie by艂o niczym nowym. Sama ju偶 podj臋艂a tak膮 decy­zj臋. Nic s膮dzi艂a jednak, 偶e us艂yszy t臋 prawd臋 wy艂o偶o-n膮 tak ch艂odno i logicznie z jego pi臋knych ust. Ust, kt贸re pie艣ci艂y j膮 i pociesza艂y par臋 godzin wcze艣niej. Zadr偶a艂a na samo wspomnienie i przez chwil臋 zacz臋-ia si臋 ba膰, 偶e zn贸w zrobi z siebie idiotk臋.

Mo偶e by艂a podobna do matki, ale ca艂e 偶ycie stara­艂a si臋 by膰 inna. Chcia艂a chroni膰 serce i my艣li, ale sir Alasdair okaza艂 si臋 jej zgub膮. Tak bardzo pragn臋艂a go o to wini膰. Wci膮gn臋艂a spazmatycznie powietrze.

- Wi臋c my艣lisz, 偶e jestem g艂upia i romantyczna? -spyta艂a. - Podobna do matki?

Co艣 w nim p臋k艂o.

- Sk膮d mam wiedzie膰? - wybuchn膮艂. - Przecie偶 ja jej nawet nie pami臋tam. Takim w艂a艣nie jestem m臋偶­czyzn膮, Esm膰e. Mia艂em w 艂贸偶ku setki takich dam jak lady Achanalt, kochanek, kt贸rych imion nic jestem w stanie sobie przypomnie膰. Ciebie te偶 ledwo znam, a ty nie znasz mnie.

Poczuta, 偶e do oczu nap艂ywaj膮 |ej 艂zy, ale szybko je rozp臋dzi艂a.

- Och, znam ci臋, MacLachlan - odpar艂a spokoj­nie. - Znam ci臋 lepiej, ni偶by艣 chcia艂.

- Daj spok贸j, Bsmee. By艂a艣 tu zaledwie par臋 tygo­dni. Poza Szkocj膮 nie znasz 偶adnego innego 艣wiata. Bierz to. co dostajesz od 偶ycia. Nic uzale偶niaj si臋 od takiego prostaka jak ja.

- Jak偶ebym mog艂a? - odparowa艂a. - Przecie偶 po­wiedzia艂e艣, 偶e mnie nie chcesz.

Odwr贸ci艂 si臋 do okna, by na ni膮 nie patrze膰.

- Jed藕 do ciotki. Mam mas臋 pracy.

- W takim razie dobrze. Zegnaj. Zamierzam o to­bie zapomnie膰. To chyba nawet nie b臋dzie trudne.

- Z pewno艣ci膮! - wykrzykn膮艂.

- Nie w膮tpi臋. Ale o siostrze nie zapomn臋. Nie mo­偶esz nas rozdzieli膰.

Nie odwr贸ci艂 si臋 od okna.

- Wcale nie mia艂em takiego zamiaru -wychrypia艂. - Mo偶esz j膮 widywa膰, kiedy Tylko zechcesz. Lydia b臋­dzie ci j膮 przywozi膰. Ustal to wszystko z Wellingsem. A teraz, jak m贸wi艂em, mam mas臋 pracy.

Esmee wyprostowa艂a si臋 i ruszy艂a do drzwi, lecz gdy by艂a ju偶 u celu, odwr贸ci艂a si臋, by rozja艣ni膰 kolej­n膮 dr臋cz膮c膮 j膮 w膮tpliwo艣膰.

- Chc臋 wiedzie膰 jeszcze jedno - powiedzia艂a z r臋­k膮 na klamce. - Roszcz臋 sobie prawo do tego, by ci臋 o co艣 zapyta膰, je艣li nie z innych powod贸w, to przynaj­mniej jako siostra Sorchy.

- O co? -warkn膮艂 niecierpliwie.

- Czy zamierzasz po艣lubi膰 pani膮 Crosby? Milcza艂 bardzo d艂ugo. Ogarn膮艂 j膮 strach, 偶e posu­n臋艂a si臋 za daleko.

~ Bo偶e, mam nadziej臋, 偶e nie - powiedzia艂. - Ale zdarzaj膮 si臋 przecie偶 jeszcze dziwniejsze rzeczy.

I o, co nast膮pi, b臋dzie tak realne i bolesne jak ten si­niak mi臋dzy oczami.

Us艂ysza艂 za sob膮 trza艣niecie drzwi. Alasdair po­chyli艂 g艂ow臋 i potar艂 nasad臋 nosa. A jednak s艂owa pi臋knej Cyganki wci膮偶 pobrzmiewa艂y mu w my艣lach.

Sami rzucili艣cie na siebie przekle艅stwo, bez mo­jej pomocy. Teraz musicie wynagrodzi膰 wyrz膮dzo­ne krzywdy. Naprawi膰 b艂臋dy.

Bo偶e, przecie偶 pr贸bowa艂 odpokutowa膰 za grzechy, naprawi膰 zlo. Wynagrodzi膰 wszystkie krzywdy. Dlacze­go by艂o to tak bolesne? Dlaczego ten przekl臋ty g艂os wci膮偶 do niego przemawia艂? Wiedzia艂, co musi zrobi膰.

Co mia艂 jednak do zaoferowania tak pi臋knej m艂o-dcj damie jak Esmee? Nazwisko? Reputacj臋? Gdyby znalaz艂 cho膰 jedn膮 tak膮 rzecz, gdyby m贸g艂 udowod­ni膰 lady Tatton, 偶e si臋 myli cho膰by pod jednym wzgl臋dem, na pewno nie da艂by spokoju tej dziewczy­nie. Rzuci艂by si臋 jej do st贸p i obieca艂, 偶e b臋dzie tak dobrym m臋偶em, jak to tylko mo偶liwe.

Ale lady Tatton mia艂a, niestety, racj臋. M贸g艂 si臋 szczyci膰 tylko wdzi臋kiem, urod膮 i szcz臋艣ciem przy karcianym stoliku. I tak jak powiedzia艂, nie ma­rzy艂 o 偶eniaczce. Zdecydowanie nie. Nigdy nie by艂 wierny 偶adnej kobiecie i cho膰 teraz czu艂, 偶e si臋 zmie­ni艂, nie m贸g艂 by膰 tego pewien.

Co wa偶niejsze, czy na to zas艂ugiwa艂a Esmec? Na­le偶a艂o jej si臋 wszystko, co najlepsze. Powinna pozna膰 艣wiat, zyska膰 pozycj臋 w towarzystwie. Zy膰 szcz臋艣liwie i dostatnio. Wyj艣膰 za m膮偶 za szanowanego m臋偶czy­zn臋, dok艂adnie takiego, jakiego lady Tatton zamie­rza艂a dla niej znale藕膰.

Lady Tatton. Bo偶e w niebiesiech! Nic s膮dzi艂, 偶e je­go przemoczona ptaszyna jest spokrewniona z fila­rem angielskiej 艣mietanki towarzyskiej. Ale czy gdy­by o tym wiedzia艂, zachowa艂by si臋 inaczej?

Na to pytanie znal odpowied藕 i 藕le si臋 przez to czu艂. Gdyby zna艂 prawd臋, nie wpu艣ci艂by Esmee do swojego salonu. Zerwa艂by z 艂贸偶ek ca艂膮 s艂u偶b臋 i wysia艂 w ulew­ny deszcz na poszukiwanie odpowiedniej przyzwoit-ki i stosownego domu, w kt贸rym mog艂aby si臋 schro­ni膰. U kogokolwiek. U matki Deva. U siostry Ouina. U Julii. Ju偶 nawet dom Ingi by艂by lepszy ni偶 jego w艂asny.

On jednak potraktowa艂 Esmee jak prost膮 dziew­czyn臋, za kt贸r膮 j膮 zreszt膮 uwa偶a艂. Teraz zna艂 prawd臋. By艂a wyj膮tkowa, wyj膮tkowa w spos贸b, kt贸ry go ocza­rowa艂. Wyj膮tkowa w spos贸b, kt贸ry nie mia艂 nic

wsp贸lnego z pozycj膮 spo艂eczn膮 lady Tatton. A teraz ponosi艂 kar臋 za pope艂niony b艂膮d.

W tej samej chwili us艂ysza艂 ci臋偶kie kroki na scho­dach. Na pode艣cie sta艂 kamerdyner.

- O co chodzi, Wcllings? S艂u偶膮cy zawaha艂 si臋 lekko.

- Panna Hamilton poprosi艂a o /niesienie walizek.

- Tak? Wi臋c znie艣 je na d贸艂. Wcllings wy艂amywa艂 sobie palce.

- Aje ona m贸wi... m贸wi, 偶e si臋 wyprowadza. Do ciotki. Czy to prawda?

Alasdair u艣miechn膮! si臋 krzywo.

- Chyba tak b臋dzie najlepiej, nie s膮dzisz? Kamerdyner poczerwienia艂 lekko.

- Chyba nie.

Alasdair popatrzy艂 na swoje r臋ce i zobaczy艂, ze zn贸w machinalnie si臋gn膮艂 po n贸偶. Od 艣ciskania r臋ko­je艣ci a偶 pobiela艂y mu k艂ykcie.

- Panna Hamilton nie jest niewolnic膮 - powiedzia艂 w ko艅cu. - Zr贸b to, o co prosi.

Wcllings podszed艂 bli偶ej do biurka, spojrza艂 na n贸偶 i po艂o偶y! przed MacLachlanem cienki pakunek owi­ni臋ty w bia艂y, lekko zmi臋ty papier.

- Co to jest, u diabla? Wellings cofn膮艂 si臋 o krok.

- Nie wiem, sir. Panna Hamilton prosi艂a, 偶ebym to panu odda艂.

Alasdair popatrzy艂 jeszcze raz na paczuszk臋 i 艣ci­sn臋艂o mu si臋 serce.

- Wellings - powiedzia艂 ochryp艂ym g艂osem.

- Tak, sir? Upu艣ci艂 n贸偶.

- Powiedz pani Henry, 偶eby zatrudni艂a inn膮 poko­j贸wk臋 - powiedzia艂, gdy n贸偶 upad艂 na pod艂og臋. - Ly-

dia b臋dzie si臋 teraz przez ca艂y dzie艅 zajmowa艂a dzieckiem.

Wci膮偶 patrz膮c na niego podejrzliwie, Wcllings uk艂oni艂 si臋 i wyszed艂.

Alasdair podni贸s艂 zwitek papieru i zwa偶y艂 go w d艂oni. Przymkn膮艂 oczy i zmusi艂 si臋, by g艂臋biej ode­tchn膮膰. Nie musia艂 ogl膮da膰 paczki. Wiedzia艂, co jest w 艣rodku. Trzysta funt贸w. W got贸wce.

Jak wida膰, Esm膰e nic potrzebowa艂a ju偶 polisy ubezpieczeniowej. Nie potrzebowa艂a Alasdaira. Spe艂ni艂o si臋 wreszcie jego 偶yczenie, by si臋 jej pozby膰 i mie膰 wreszcie 艣wi臋ty spok贸j.

Rozdzia艂 7 <鈾

Nowa dziewczyna w mie艣cie

Dopiero po trzech dniach przy Grosvcnor Squarc Esm膰e zda艂a sobie spraw臋, 偶e jej 偶ycie ju偶 do niej nie nale偶y. Mo偶e tak zreszt膮 by艂o lepiej. Dr臋czy艂a j膮 sa­motno艣膰, ale tempo dzia艂ania lady Tatton nic pozo­stawia艂o zbyt wicie czasu na rozmy艣lania.

Esmee mia艂a wra偶enie, 偶e ca艂e Mayfair jednocze­艣nie dowiedzia艂o sie, 偶e jej ciotka wr贸ci艂a z zagrani­cy, co poci膮gn臋艂o za sob膮 fal臋 ciekawo艣ci i mn贸stwo zaprosze艅 na podwieczorki, wieczory literackie i ko­lacje. Esmec jednak nie uczestniczy艂a w nich ca艂ym sercem.

Ciotka wyczuwa艂a jej melancholijny nastr贸j i z po­cz膮tku podchwytliwymi pytaniami pr贸bowa艂a wyson-dowa膰 jego przyczyn臋. Kiedy ta taktyka zawiod艂a, zdecydowa艂a si臋 na radykalne rozwi膮zanie - zakupy.

W ci膮gu tego tygodnia do domu nieprzerwanym strumieniem nap艂ywa艂y stroje. Lady Tatton narzeka艂a, 偶e jej w艂asna garderoba po latach sp臋dzonych za gra­nic膮 ca艂kowicie wysz艂a z mody, a Esmec otrzyma艂a tu­ziny wieczorowych sukni, p艂aszczy podr贸偶nych, pelis, szali i but贸w, a wszystko w ciemnych, subtelnych ko艂o-

rach, stosownych, jak j膮 zapewnia艂a lady Tatton, dia rodziny wci膮偶 jeszcze pogr膮偶onej w 偶a艂obie.

Gdy odpakowywa艂y ostatnie pud艂o, Esm膰e wyrazi­艂a swoje w膮tpliwo艣ci co do szafirowej peleryny, kt贸r膮 garderobiana ciotki w艂a艣nie roz艂o偶y艂a na 艂贸偶ku.

- Niem膮dre dziecko - powiedzia艂a lady Tatton, wyg艂adzaj膮c wieczorow膮 sukni臋. - Twoja mama nie 偶yje od paru miesi臋cy. W dodatku na szcz臋艣cie w czerwcu zmar艂 kr贸l.

Esmee otworzy艂a szeroko oczy ze zdziwienia.

- S艂ucham?

Lady Tatton u艣miechn臋艂a si臋.

- Towarzystwu znudzi艂y si臋 ju偶 skromne przyj臋cia i ciemne kolory - powiedzia艂a swobodnie. Dlatego nikt nas nie pot臋pi, skoro wszyscy powinni by膰 w 偶a­艂obie po odej艣ciu naszego ukochanego monarchy, czego oczywi艣cie nikt nie przestrzega.

-Och... nie s膮dzi艂am...

- Doskonale si臋 prezentujesz w nasyconych bar­wach - ci膮gn臋艂a lady Tatton. - Dobrze, 偶e nie jeste艣 blondynk膮. - Odwr贸ci艂a si臋 do toaletki z sukni膮 w kolorze ober偶yny w r臋ku. - Pickens, uprasuj j膮. Panna Hamilton wyst膮pi w niej jutro na kolacji u la­dy Gravencl. A ja w艂o偶臋 t臋 jedwabn膮 w odcieniu sre­brzystej szaro艣ci.

Esmee podesz艂a do okna i wyjrza艂a na ogromny. zielony ogr贸d. Tak bardzo t臋skni艂a za Sorch膮. Cza­sem p贸藕no w nocy kr臋ciia si臋 na 艂贸偶ku ze strachu, 偶e pope艂ni艂a b艂膮d. A gdy Lydia przyprowadza艂a ma艂膮 z wizyt膮, oczy Esmee w臋drowa艂y zawsze w kierunku okropnej rany na czole dziewczynki. Prawda byia ta­ka, 偶e ona potrzebowa艂a Sorchy znacznie bardziej ni偶 Sorcha jej.

Ale co mia艂a teraz w艂a艣ciwie zrobi膰 ze swoim 偶y­ciem? Po 艣mierci matki zda艂a sobie spraw臋, 偶e musi

si臋 wreszcie zaj膮膰 swoimi sprawami. I wbrew temu, co m贸wi艂a ciotce Rowenie, nic chcia艂a wcale doko­na膰 偶ywota na wsi w towarzystwie kot贸w i ps贸w. Ma­rzy艂a o rodzinie. Pragn臋艂a mie膰 dzieci. 1 nag艂e, zupe艂­nie sobie tego nic u艣wiadamiaj膮c, zacz臋艂a my艣le膰, 偶e osi膮gnie to wszystko u boku MacLachlana.

Oczywi艣cie sani taki pomys艂 wydawa艂 si臋 jej 艣miesz­ny. Gdyby MacLachlan mia艂 ochot臋 za艂o偶y膰 rodzin臋, m贸g艂, a w艂a艣ciwie powinien, o偶eni膰 si臋 z pani膮 Crosby. W dodatku par臋 tygodni temu. Nie my艣la艂 o Esmee. 1 tak mia艂a szcz臋艣cie, 偶e nie odwr贸ci艂 si臋 od Sorchy.

A 艂isniee musia艂a si臋 teraz zaj膮膰 swoim w艂asnym 偶yciem i pogodzi膰 z my艣l膮, 偶e jej marzenia nigdy si臋 nie spe艂ni膮. Nic mog艂a dokonywa膰 tak g艂upich wybo­r贸w jak jej matka. Lecz tymczasem musia艂a wej艣膰 w 艣wiat. Musia艂a spotyka膰 si臋 z lud藕mi. Musia艂a ro­bi膰 te wszystkie rzeczy, jakich oczekiwa艂a od niej ciotka. A jednak wcale nie by艂a pewna, czy ma ocho­t臋 na kolejn膮 kolacj臋.

Lady Tatton z pewno艣ci膮 rozpu艣ci艂a wici - wszelki­mi sposobami znanymi matkom c贸rek na wydaniu i swatkom - ze jej siostrzenica potrzebuje m臋偶a. Wspomnia艂a tez z pewno艣ci膮 o posagu. Nie da艂o si臋 inaczej wyt艂umaczy膰 faktu, 偶e samotni d偶entelmeni otaczali j膮 tak licznie przez ostatnie dni.

Esmee nie w膮tpi艂a w dobre intencje ciotki, lecz nie cieszy艂o jej zainteresowanie tych wszystkich m臋偶czyzn. Jej my艣li i serce kierowa艂y si臋 wci膮偶 w stron臋... tam, gdzie nie powinny w臋drowa膰. Nie­mniej jednak nie mog艂a nie przyj膮膰 zaproszenia ksi臋偶nej Gravencl, kt贸ra mieszka艂a zaledwie dwa domy dalej.

Esmee pozna艂a ksi臋偶n膮 tego samego dnia, kiedy przeprowadzi艂a si臋 do ciotki. Niska, jasna blondynka zbieg艂a ze schod贸w na powitanie, gdy tylko ich po-

w贸z zajecha艂 przed jej dom. Wygl膮da艂a jak uroczy maty skrzat.

- Och, Roweno! -wykrzykn臋艂a. - S膮dzi艂am, 偶e ju偶 nigdy nie wr贸cisz! Czekam na ciebie od wiek贸w!

Lady Tatton troch臋 si臋 zdziwi艂a, gdy偶 ksi臋偶­na mieszka艂a na wsi ju偶 od lat.

- Ale zn贸w, jak widzisz, prowadzimy dom otwarty - powiedzia艂a lady Gravenel. - W przysz艂ym tygo­dniu wydajemy kolacje. Bardzo skromne przyj臋cie. Obie musicie przyj艣膰. Absolutnie nie przyjmuj臋 do wiadomo艣ci odmowy. Zaprosz臋 do towarzystwa jeszcze dw贸ch pan贸w.

- Czujemy si臋 zaszczycone - odpar艂a ciotka.

- A w poniedzia艂ek Isabel wybiera si臋 do mnie na herbat臋 - doda艂a ksi臋偶na. - Przyjd藕 i ty, Roweno. B臋dzie jak dawniej. Panno Hamilton, prosz臋 si臋 do nas przy艂膮czy膰.

Tak wi臋c nie by艂o wyj艣cia. Podwieczorek i kolacja w towarzystwie ksi臋偶nej. Esmee by艂aby przera偶ona tak膮 perspektyw膮, gdyby nic fakt, 偶e ciotka by艂a taka mi艂a.

Na podwieczorku zjawi艂o si臋 mn贸stwo os贸b, a Isa­bel okaza艂a si臋 ksi臋偶n膮 Kirton, pulchn膮, sympatycz­n膮 wdow膮, kt贸ra mieszka艂a o pi臋膰 minut drogi od nich, przy Berkeley Square. Otaksowa艂a Esmee, jakby ocenia艂a jej mo偶liwo艣ci, a nast臋pnie usiad艂a na obitej brokatem sofie z lady Tatton, po czym obie zacz臋艂y szepta膰 co艣 do siebie, upewniaj膮c si臋 dyskret­nie, czy nikt nie s艂ucha.

Esmee zauwa偶y艂a, ze lady Kirton poklepuje ciotk臋 po r臋ce i patrzy na ni膮 wsp贸艂czuj膮co spod przymru­偶onych powiek. Oczywi艣cie jedno z jej przenikliwych spojrze艅 dosi臋g艂o r贸wnie偶 Esmee, co 艣wiadczy艂o wy­ra藕nie o tym, 偶e szykuj膮 si臋 k艂opoty.

Rozwa偶ania Hsmec przerwa艂a jednak Pickcns, kt贸ra wy艂oni艂a si臋 z garderoby z ober偶ynow膮 sukni膮,

kt贸ra przerzucona przez rami臋, wygl膮da艂a niczym je­dwabisty wodospad.

Suknia by艂a tak ciemna, 偶e w 艣wietle 艣wiec musia­艂a sprawia膰 wra偶enie czarnej. Ca艂kowity brak ozd贸b, koronek czy wst膮偶ek, z kt贸rych zrezygnowano ze wzgl臋du na 偶a艂ob臋, nadawa艂 jej jeszcze bardziej ele­gancki charakter.

- Och, panienko! - wykrzykn臋艂a garderobiana, prezentuj膮c sukni臋. - Czy偶 nie jest prze艣liczna?

Esmee zdoby艂a si臋 na u艣miech.

- Nigdy nie widzia艂am 艂adniejszej. - Nawet naj­pi臋kniejsze suknie jej matki nie mog艂y si臋 r贸wna膰 z t膮 dyskretnie szykown膮 kreacj膮.

Pickens przy艂o偶y艂a do niej sukni臋 i wskaza艂a lu­stro. Esmee spojrza艂a na swoje odbicie i wstrzyma艂a oddech z wra偶enia. G艂臋boka barwa pasowa艂a do jej ciemnych w艂os贸w i jasnej karnacji.

- Panienko - powiedzia艂a Pickens. - Zrobi pani ju­tro prawdziw膮 furor臋. Mam nadziej臋, 偶e z艂amie pani komu艣 serce.

Esmee poczu艂a ogromn膮 satysfakcj臋.

Naprawd臋 wygl膮da艂a pi臋knie. Wydawa艂a si臋 te偶 wy偶sza i niemal dor贸wnywa艂a urod膮 matce. Skoro Alasdair jej nie chcia艂, niech go iicho porwie. Kto艣 inny na pewno zechce. Kto艣, kto nie b臋dzie jej na­zywa艂 g艂upiutk膮 dziewczynk膮 i nie odrzuci okazy­wanych uczu膰. I nagle Esmee postanowi艂a, 偶e b臋­dzie si臋 艣wietnie bawi膰 tym polowaniem na m臋偶a, a ju偶 na pewno zrobi z tego prawdziwe przedsta­wienie.

Min臋艂y dwa tygodnie od wyprowadzki Esm膰e. Alas­dair by艂 w艂a艣nie u Crockforda w towarzystwie swojego

brata i Ouina, gdy lordowi Devellynowi w ko艅cu uda­艂o si臋 go odnale藕膰. By艂o p贸藕no, dobrze po p贸艂nocy, i Devellyn marzy艂 o 偶onie i 艂贸偶ku, dok艂adnie w lej ko­lejno艣ci. Musia艂 jednak najpierw wype艂ni膰 swoj膮 nie-cierpi膮c膮 zw艂oki misj臋.

Martwi艂 si臋 bardzo o Alasdaira. Zreszt膮 nie bez powodu, gdy偶 Alasdair i Quin byli nie藕le wstawieni i grali w ko艣ci z dwoma zr臋cznymi szulerami z Soho.

- Mi艂o mi was widzie膰 - powiedzia艂 Devellyn, sia­daj膮c obok Merricka MacLachlana.

- Nam r贸wnie偶 - odpar艂 Merrick. - Chocia偶 naj­ch臋tniej bym stad wyszed艂. Co za melina!

- Widz臋 - zgodzi艂 si臋 Devellyn, wskazuj膮c g艂ow膮 st贸艂. - Oni te偶 o tym wiedz膮. Co si臋 sta艂o Quinowi?

Merrick wzruszy艂 ramionami.

- Matka ciosa mu ko艂ki na g艂owie. Chce, 偶eby zna­laz艂 sobie 偶on臋.

- Jego nie偶yj膮cy ojciec r贸wnie偶 o tym marzy艂 - po­wiedzia艂 markiz.

- A w niego te偶 wst膮pi艂 diabe艂 - doda艂 Merrick, wskazuj膮c g艂ow膮 brata. - Zwykle nigdy nie gra po pi­janemu o takie stawki.

- No c贸偶 - odpar艂 markiz. - Wiesz, co mawia艂a babka MacGrcgor. - Warto艣膰 rzeczy mierzy si臋 ch臋­ci膮 jej zdobycia.

Merrick wygi膮艂 wargi w sardonicznym u艣miechu.

- Sugerujesz, 偶e to ta guwernantka jest wszystkie-

winna/ Devellyn wzruszy艂 ramionami.

- Tak podejrzewam - odpar艂. - A co na to Ouin?

- On w og贸le nie my艣li - powiedzia艂 Merrick. -A co do guwernantki, od pocz膮tku wiedzia艂em, 偶e narobi k艂opot贸w.

- Czy偶by? - spyta艂 s艂odko Devellyn. - Nasz przyja­ciel du偶o przegra艂?

- Chyba ze dwie艣cie funt贸w. Nawet gdy jest kom­pletnie pijany i ma dw贸ch oszust贸w za partner贸w, ja­ko艣 daje sobie rad臋. Ale to gra losowa, nie potrzeba tu umiej臋tno艣ci.

- Chyba trzeba po艂o偶y膰 temu kres - powiedzia艂 markiz, podchodz膮c do sto艂u. Po艂o偶y艂 ci臋偶k膮 d艂o艅 na ramieniu Alasdaira. MacLachlan podni贸s艂 wzrok i zmarszczy! brwi, jakby nie m贸g艂 skupi膰 wzroku na twarzy Deve!lyna.

- Musz臋 z wami porozmawia膰 - powiedzia艂 Devel-lyn. - Taki ma艂y alarm.

Alasdair odwr贸ci艂 si臋 i zachwia艂 lekko.

- Czy to nie mo偶e zaczeka膰, przyjacielu? W艂a艣nie zamierza艂em si臋 odegra膰.

Dcvcllyn popatrzy艂 na niego powa偶nie.

- Alasdairze, chyba przyjaciel w potrzebie jest wa偶niejszy od jakiej艣 艣miesznej sumy.

Alasdair zastanowi艂 si臋 chwil臋.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂 szybko. - Panowie -zwr贸ci艂 si臋 w stron臋 szuler贸w. - 'Lycz膮 wam dobrej nocy.

Quin, kt贸ry szed艂 obok Alasdaira, ruszy艂 na poszu­kiwanie wolnego stolika. Gdy przyniesiono brandy, Devellyn wyprostowa艂 si臋 na krze艣le i przytuli! szklank臋 do kamizelki.

- Potrzebuj膮 dw贸ch odwa偶nych, silnych m臋偶czyzn. Ochotnik贸w do wykonania pewnej niebezpiecznej misji. I nie mog臋 wr贸ci膰 do domu, dop贸ki ich nie znajd臋.

Alasdair odstawi! szklank臋 z g艂o艣nym brz臋kiem.

- Id臋, Dev! - powiedzia艂, chwiej膮c si臋 lekko. -Niech mnie diabli porw膮, je艣li kiedykolwiek zostawi臋 ci臋 w potrzebie.

- Zawsze mog臋 na ciebie liczy膰 - powiedzia艂 markiz. - Czy znajd臋 w艣r贸d was drugiego takiego 艣mia艂ka?

Merrick mrukn膮! z niedowierzaniem: - Akurat... 艣mia艂ka...

Ouin r贸wnie偶 spojrza艂 na niego z pow膮tpiewa­niem.

- Jaka偶 to niebezpieczna misja? Devellyn zrobi艂 powa偶n膮 min臋.

- Kolacja. A dok艂adniej jutrzejsza kolacja u mojej matki. Sporz膮dzi艂a list臋 go艣ci i potrzebuje jeszcze dw贸ch pan贸w,

- Zaraz, Dev - zaprotestowa艂 Alasdair. - To nie jest niebe... niebe... zpieczne.

- Je艣li tak uwa偶asz, to znaczy, 偶e nie znasz przyja­ci贸艂 mojej matki - powiedzia艂 markiz. - Poza tym co艣 jej zawdzi臋czasz. Ograbi艂e艣 j膮 niemal /, kolekcji mo­net papy. Wizyta na kolacji to najmniejsza rekom­pensata, jak膮 jej mo偶esz zaproponowa膰, a poza tym ju偶 si臋 w艂a艣ciwie zgodzi艂e艣.

Merrick odstawi艂 szklank臋.

- Przykro mi Devellyn, ale um贸wi艂em si臋 na jutro z ameryka艅skimi bankierami. I to w dodatku wiele miesi臋cy temu.

- Mog艂em si臋 tego domy艣li膰 - odpaii Devellyn, odsuwaj膮c si臋 od sto艂u. - Wygl膮da na to, 偶e padnie na ciebie, Ouin.

- Dlaczego nie? Nie mam nic lepszego do roboty.

- Dobry ch艂opak - powiedzia艂 Devellyn z u艣mie­chem. - Wi臋c punkt sz贸sta przy Grosvenor Squarc. I przypaszcie miecze. Na kolacji zjawi膮 si臋 na pewno wszystkie stare plotkarki.

Wieczorem, przed kolacj膮 u ksi臋偶nej, lady Tatton przesta艂a si臋 nagle podoba膰 jedwabna srebrnoszara suknia i tu偶 przed wyj艣ciem zamieni艂a ca艂y dom

w piek艂o. Pickens podgrzewa艂a 偶elazko, by wypraso­wa膰 inn膮 kreacj臋, a Esmee szuka艂a ciemnoniebie­skiego szala ciotki i jej wisiora z agatem. Szybko od­nalaz艂a obie te rzeczy i zesz艂a na d贸i. by usi膮艣膰 przy oknie w salonie, sk膮d widzia艂a, jak z kolejnych powoz贸w zatrzymuj膮cych si臋 przed domem lady Gravenel wysiadaj膮 dobrze ubrani go艣cie.

W ko艅cu wysz艂y z domu o par臋 minut za p贸藕no. Lady latton podaki Esmee rami臋.

- Dzi艣 wieczorem na przyj臋ciu b臋dzie kilku nie­z艂ych kandydat贸w na m臋偶a - powiedzia艂a ciotka, ba­wi膮c si臋 fa艂dami szala.

- Ciociu Roweno - odpar艂a Esmee. - Wcale nie je­stem pewna, czy interesuj膮 mnie ci panowie, cho膰 nic w膮tpi臋, 偶e s膮 atrakcyjni.

- Rozumiem, moja droga. - Ciotka lekko odsun臋­艂a r臋k臋. - Rozumiem, ale trzeba rozwin膮膰 skrzyd艂a, prawda? U艣miecha膰 si臋 i flirtowa膰. Wachlowa膰 si臋 umiej臋tnie, tak jak ci pokaza艂am. Musisz nabra膰 tro­ch臋 og艂ady przed rozpocz臋ciem sezonu.

- Wi臋c mam wykorzysta膰 tych d偶entelmen贸w, by zdoby膰 troch臋 do艣wiadczenia - mrukn臋艂a Esm膰e, gdy wchodzi艂y po schodach na g贸r臋.

- Oczywi艣cie! - potwierdzi艂a ciotka. - Chodzi w艂a艣nie o do艣wiadczenie.

Ksi臋偶na i ksi膮偶臋 czekali na nich w ogromnym salo­nie urz膮dzonym w stylu francuskim, utrzymanym w tonacji z艂ota i ko艣ci s艂oniowej, elegancko umeblo­wanym, obwieszonym lustrami w z艂oconych ramach. Lord Gravenel, kt贸ry nic czu艂 si臋 najlepiej, siedzia艂 obok 偶ony w fotelu na k贸艂kach. Oboje u艣miechn臋li si臋 serdecznie do Esmee. kt贸ra rozejrza艂a si臋 z podzi­wem po pokoju. Lecz gdy lord Gravenel podni贸s艂 do ust r臋k臋 lady Tatton, Esmee dostrzeg艂a, 偶e jej ciot­ka sztywnieje. W pokoju zabrak艂o nagle powietrza.

Och, tylko nie to!

- Moja droga Elisabeth - szepn臋艂a lady Tatton, gdy ksi膮偶臋 wita艂 si臋 z Esmee. - Prosz臋, powiedz, 偶e to nic sir Alasdair MacLachlan stoi tam pod 艣cian膮.

Ksi臋偶na roze艣mia艂a si臋.

- Och, Rowcno, przecie偶 on nic ma a偶 tak zrujno­wanej reputacji, prawda? - spyta艂a cichym, d藕wi臋cz­nym g艂osem. - Musz臋 przyzna膰, 偶e mam s艂abo艣膰 do tego 艂otra.

Ciotka Rowena nie wydawa艂a si臋 przekonana.

- Gdy wyje偶d偶a艂am z miasta, niecz臋sto bywa艂 w to­warzystwie.

- Niewiele si臋 zmieni艂o - odpar艂a ksi臋偶na. - Tam, gdzie si臋 pojawia, zawsze wrze od plotek. Ate nie b膮d藕 dla niego zbyt surowa, Rowcno. Ten biedny d偶entelmen przyszed艂 tu pod przymusem.

- Pod przymusem? - zdziwi艂a si臋 lady Tatton.

- M贸j syn przyprowadzi艂 go sita - odpar艂a ksi臋偶na, odwracaj膮c si臋 do Esmec. - Witam, panno Hamil-ton. Pi臋knie pani dzi艣 wygl膮da.

Lady Tatton nie spuszcza艂a jednak wzroku z Mac-Lach la na.

- Tak, zapomnia艂am, ze MacLachlan przyja藕ni si臋 z Devellynem.

- Nie mia艂a艣 okazji go pozna膰? - spyta艂a ksi臋偶na. Lady Tatton zawaha艂a si臋 lekko.

- Och, rozmawia艂am z nim przelotnie. Jeste艣my w pewnym stopniu spokrewnieni. W bardzo niewiel­kim stopniu. - Zdoby艂a si臋 na wymuszony u艣miech. -Wiesz! Szkoci! Je艣li si臋 dobrze poszuka, nietrudno odnale藕膰 w dalekiej przesz艂o艣ci jakie艣 wi臋zy krwi.

- W pewnym stopniu spokrewnieni? - szepn臋艂a Esmec, gdy odesz艂y od ksi臋偶nej. - Co masz na my艣li?

Rowena przystan臋艂a i zacz臋艂a ostentacyjnie popra­wia膰 szal.

- Esmee, przemy艣la艂am nasz膮 strategi臋 - szepn臋-ta. - Co b臋dzie, je艣li wszyscy dowiedz膮 si臋 o Sorchy? MacLachlan powiedzia艂 s艂u偶bie, 偶e twoja siostra jest dzieckiem dalekiej zmar艂ej kuzynki.

- Nikt nie uwierzy艂 w t臋 bajk臋 - powiedzia艂a Esm膰e.

- Niemniej jednak taka jest nasza wersja i musimy si臋 jej trzyma膰 - odpar艂a ciotka. - I zawsze jest mo偶­liwo艣膰, 偶e zostaniesz w to wpl膮tana. Na szcz臋艣cie MacLachlan cieszy si臋 wystarczaj膮cym szacunkiem, by otrzyma膰 zaproszenie do takiego domu. Zreszt膮, gdyby艣my zacz臋艂y studiowa膰 dok艂adnie nasze drzewo genealogiczne, okaza艂oby si臋, 偶e on naprawd臋 jest naszym kuzynem. Ale st膮pamy po cienkim lodzie. A teraz przesta艅 tak na niego patrze膰.

- Ciociu, przecie偶 nie patrz臋. - I rzeczywi艣cie, nie patrzy艂a. Kiedy ju偶 min膮艂 jej pierwszy szok, odwr贸ci­艂a wzrok od MacLachlana i zmusi艂a si臋, by skierowa膰 uwag臋 na innych, „do艣wiadczalnych" m臋偶czyzn. Zreszt膮 do艣wiadczenie zdoby艂a ju偶 przy Alasdairze... Na sam膮 my艣l o tym. co z nim robi艂a, obla艂a si臋 ru­mie艅cem. I w chwili gdy ciotka poprowadzi艂a j膮 w g艂膮b pokoju i przedstawi艂a dw贸m przystojnym, lecz nazbyt wyfiokowanym panom, Esm膰e wygl膮da艂a na­prawd臋 prze艣licznie.

- Lordzie Thorpe, panie Smathers. - Esm膰e dy­gn臋艂a grzecznie. - Bardzo mi mi艂o.

Lord Thorpe pochyli艂 si臋 nad jej d艂oni膮.

- Mnie r贸wnie偶. Droga lady Tatton, o tej porze ro­ku w mie艣cie jest tak nudno. Dlaczego chowa艂a pani przed nami taki klejnot?

- Czy to pani pierwszy pobyt w Londynie? - wtr膮­ci艂 Smathers. - Je艣li tak, przedstawi臋 pani膮 mojej siostrze. Ona wie najlepiej, o jakich atrakcjach nie wolno tu zapomnie膰.

Kobieta stoj膮ca za nimi odwr贸ci艂a si臋 i u艣miechn臋­艂a. Lady Tatton posia艂a lorda Thorpe po dwa kieliszki sherry, a panna Smathcrs zacz臋艂a opowiada膰 d艂ugo i szeroko o British Museum. Esmee przyj臋艂a rami臋 pa­na Smathersa i robi艂a wszystko, by Alasdair zauwa偶y艂, jak dobrze si臋 bawi. Nie mog艂a pozwoli膰 na to, by ten arogant s膮dzi艂, 偶e to z jego powodu w艂o偶y艂a 偶a艂ob臋.

Lord i lady Devcllyn obserwowali sal臋 balow膮 nie­pewni, czy w艂a艣ciwie zrozumieli Alasdaira.

- Bo偶e! - powiedzia艂 Devellyn. - Przecie偶 to ta twoja z艂o艣nica!

- Tak, siostra Sorchy - mrukn膮艂 Alasdair. - Pan­na Esmee Hamilton.

- A niech mnie! - szepn膮艂 Devellyn. - Inaczej j膮 sobie wyobra偶a艂em.

- Jest przepi臋kna - powiedzia艂a jego 偶ona. - Co za cudowna cera, jakie pi臋kne, bujne w艂osy! Ju偶 sobie wyobra偶am, jak wygl膮daj膮, gdy rozpu艣ci je na ramiona!

Alasdair nie musia艂 sobie tego wyobra偶a膰. Wiedzia艂 doskonale, jak wygl膮daj膮, a to wspomnienie sprawi艂o, ze puls zacz膮艂 mu bi膰 niebezpiecznie szybko. Patrzy艂, jak Esmee idzie przez t艂um dumnie wyprostowa­na i wdzi臋cznie sk艂ania g艂ow臋, rozdaj膮c u艣miechy.

A ten parweniusz Smathers po艂o偶y艂 sobie jej d艂o艅 na ramieniu, jakby zamierza艂 j膮 zaprowadzi膰 w jaki艣 pusty k膮t pokoju na ciche t膰te a tete. Alasdair patrzy艂 z irytacj膮, jak lord Thorpe bierze z tacy kieliszek sherry i z przymilnym u艣miechem zajmuje miejsce u jej drugiego boku.

- Przypomina rze藕b臋, kt贸r膮 kiedy艣 widzia艂am w Wenecji - szepn臋艂a lady Devellyn. - Madonn臋 z marmuru. Tak膮 spokojn膮 i pi臋kn膮, ale nieust臋pliw膮.

- Ubrana troch臋 zbyt zwyczajnie - zauwa偶y艂 De-vellyn. - Ale elegancko. I jest opanowana.

Alasdair musia艂 przyzna膰 mu racj臋. Mia艂a wypro­stowane plecy, w艂osy uniesione do g贸ry, tak by ods艂a­nia艂y szczup艂y kark i mimo niskiego wzrostu porusza­艂a si臋 jak ksi臋偶na.

Dok艂adnie w tym momencie u jej boku zjawi艂a si臋 prawdziwa ksi臋偶na. Pan Smathers i lord Thorpc zo­stali z tylu, a u艣miechy znikn臋ly im z ust. Matka De-vellyna uj臋艂a Esmee pod jedno rami臋, lady Tatton pod drugie i we trzy ruszy艂y w g艂膮b salonu. Alasdair zrozumia艂 zbyt p贸藕no, 偶e zmierzaj膮 w jego kierunku.

- Lady Tatton - powiedzia艂a pogodnie ksi臋偶na -pami臋ta pani mojego syna, markiza Devellyna?

Gdy dokonywano prezentacji, Alasdair milcza艂 jak gr贸b. Gdy przysz艂a na niego kolej, lady Tatton dy­gn臋艂a lekko

- Ju偶 si臋 poznali艣my.

Pochyli艂 si臋 nad jej d艂oni膮, nast臋pnie nad d艂oni膮 Esmee i nie powiedzia艂 nic ponad to, co si臋 m贸wi w takich okoliczno艣ciach. Najpierw my艣la艂, 偶e Esmee nie podniesie wzroku znad pod艂ogi. W ko艅cu jednak to zrobi艂a, patrz膮c mu prosto w oczy, tak sa­mo jak tego wieczoru, gdy si臋 poznali. Efekt by艂 po­dobny. Powietrze usz艂o mu z plu膰. To czyste zielon­kawe spojrzenie przeszywaj膮ce go na wylot! Pozba­wiaj膮ce jakiejkolwiek mo偶liwo艣ci obrony. Czu艂 si臋 tak, jakby Esmee znaki ka偶d膮 jego my艣l. Zna艂a go le­piej ni偶 on sam siebie.

- Mi艂o mi zn贸w pana widzie膰, sir Alasdair. - Zato­pi艂 si臋 w jej ciep艂ym g艂osie i lekkim szkockim akcen­cie, kt贸ry ni贸s艂 ze sob膮 mi艂e wspomnienia. Zda艂 so­bie spraw臋, jak bardzo za nim t臋skni艂. Nieco speszo­ny pu艣ci艂 jej r臋k臋 i cofn膮艂 si臋 gwa艂townie. Esm膰e od­wr贸ci艂a si臋 do Ouina i obdarzy艂a go u艣miechem.

A potem trzy damy oddali艂y si臋 i Alasdairowi nic po­zosta艂o nic innego, jak odprowadzi膰 je wzrokiem.

Kolacja, kt贸ra odby艂a si臋 p贸藕niej, by艂a jednym z najkoszmarniejszych do艣wiadcze艅 w jego 偶yciu, to­te偶 podczas pierwszych trzech da艅 rzuca艂 tylko De-vowi pe艂ne wyrzutu spojrzenia. W ko艅cu to on go tu­taj przyprowadzi艂. Jak na zwyczaje Mayiair nie za­proszono zbyt wielu os贸b i wszyscy nie藕le si臋 znali. Tak wi臋c rozmawiali weso艂o, a 艣miechy wydawa艂y si臋 a偶 nazbyt szczere. Alasdair musia艂 przyzna膰, 偶e ksi臋偶na wiedzia艂a, jak organizowa膰 przyj臋cia.

Siedzia艂 mi臋dzy Sk艂onie i Isabe], lady Kirton, przy­jaci贸艂k膮 ksi臋偶nej z dzieci艅stwa. Alasdair bardzo lubi艂 stateczna lady Kirton. filantropk臋, kt贸ra nawi膮zywa­艂a przyja藕nie we wszystkich sferach i mimo wieku by­艂a wci膮偶 dowcipna i skora do 偶art贸w. Par臋 miesi臋cy wcze艣niej pomog艂a mu przygotowa膰 spisek, dzi臋ki kt贸remu Czarny Anio艂 odszed艂 w zapomnienie i no­wo narodzona Sidonic mogia cieszy膰 si臋 szcz臋艣ciem u boku swego m臋偶a.

Jednak tego wieczoru nawet towarzystwo lady Kir­ton nie budzi艂o zainteresowania Alasdaira. Odpowia­da艂 mrukliwie na jej pytania, a偶 w ko艅cu s臋dziwa da­ma zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 innego d偶entelmena, a Alas­dair zosta艂 sam w rozgwarze towarzyskich rozm贸w.

Zauwa偶y艂, 偶e Esmee siedzi mi臋dzy Smathersem i panem Edgarem Nowellem, kt贸ry mia艂 opini臋 jed­nej z najlepszych partii, dobrotliwym, nudnym m艂o­dzie艅cem, protegowanym politycznym ksi臋cia. Esmee, konwersuj膮c z s膮siadami, ani na chwil臋 nie przestawa艂a si臋 u艣miecha膰. Kt贸偶 m贸g艂by przypusz­cza膰, 偶e to nieokrzesane dziecko sranie si臋 prawdzi­w膮 gwiazd膮 sezonu?

Esmee 艣mia艂a si臋 w艂a艣nie z jakiego艣 偶artu, kt贸ry Noweli wyszepta] jej stanowczo zbyt blisko do ucha.

Aby nie pozosta膰 w tyle, Smathers poto偶yi jej r臋k臋 na dtoni. By艂 to raczej 艣mia艂y gest. Esmee odwr贸ci艂a si臋 do niego ze szczerym zainteresowaniem. Alas-dair poczu艂 dziwny skurcz 偶o艂膮dka.

- Pi臋kna, prawda? - szepn膮} mu do ucha jaki艣 g艂os. Przywr贸cony do rzeczywisto艣ci Alasdair popatrzy艂

nieprzytomnie na lady Kirton.

- S艂ucham?

Obrzuci艂a go 偶ywym, pogodnym spojrzeniem.

- Panna Hamilton. Widz臋, 偶e wpad艂a panu w oko.

- Raczej jej suknia - odpar艂 spokojnie. - Nie wi­dz臋 dok艂adnie, jaki ma kolor. Chyba nie jest ca艂kiem czarna.

- Ober偶yna - mrukn臋艂a lady Kirton. - To biedne dziecko na wiosn臋 straci艂o matk臋. Pozna艂am j膮 w ze­sz艂ym tygodniu na podwieczorku u ksi臋偶nej, a potem widzia艂y艣my si臋 drugi raz z okazji wieczoru literac­kiego w Park Lane. Du偶o rozmawia艂y艣my.

- Jest doprawdy czaruj膮ca. Lady Kirton upi艂a ma艂y 艂yk wina.

- Wiem od lady Tatton, 偶e jej siostrzenica nie b臋­dzie ta艅czy膰 po kolacji. Panna Smathers zamierza gra膰 na pianoforte.

- Nie wiedzia艂em - odpar艂. Lady Kirton u艣miechn臋艂a si臋.

- Jestem pewna, ze m艂oda dama ch臋tnie przejdzie si臋 po salonie.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 wymownie.

- Chyba mylnie odczyta艂a pani obiekt moich zain­teresowa艅.

W oczach lady Kirton pojawi艂y si臋 weso艂e ogniki.

- Och, czy偶by? - powiedzia艂a udawanym starczym g艂osem. - Chyba powinnam by艂a w艂o偶y膰 binokle. Ale ta dziewczyna jest bez w膮tpienia bardzo 艂adna, jej matka by艂a s艂ynn膮 szkock膮 pi臋kno艣ci膮, a dziadek za-

pisat jej dziewi臋膰dziesi膮t tysi臋cy funt贸w, wi臋c chyba poradzi sobie w 偶yciu, prawda?

Alasdair pomy艣la艂, 偶e si臋 przes艂ysza艂.

Lady Kirton zamruga艂a oczami.

-Jej matka s艂yn臋艂a z urody - powt贸rzy艂a. - Podob­no hrabia Strathan i ksi膮偶臋 Langwell pojedynkowali si臋 nawet o ostatni taniec w jej karnecie.

Alasdair pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie... testament. My艣la艂em, 偶e to biedna rodzina. Lady Kirton zn贸w niewinnie zamruga艂a.

- To prawda, ojciec straci艂 maj膮tek i umar艂, ton膮c w d艂ugach. Ale jej dziadek ze strony matki zbi艂 fortu­n臋 na statkach. Gdy umar艂, Rowena by艂a ju偶 偶on膮 Tattona. A Rosamund... nie pami臋tam. Prawdopo­dobnie po艣lubi艂a kolejnego utracjusza.

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 s艂abo.

- Kosztowne przyzwyczajenie.

- Tak w艂a艣nie s膮dzi艂 jej ojciec. I jako dobry, oszcz臋dny Szkot powierzy艂 sw贸j maj膮tek funduszowi powierniczemu z przeznaczeniem dla Ann臋 i Estnee, swoich wnuczek, kt贸ry mia艂y otrzyma膰 w posagu lub w dniu trzydziestych urodzin, niezale偶nie od tego, w jakiej kolejno艣ci wydarzenia te mia艂yby nast膮pi膰. Wi臋c co pan obstawia?

- Obstawiam? - Alasdair nie zrozumia艂 pytania.

- Co nast膮pi najpierw? Urodziny czy 艣lub? - naci­ska艂a lady Kirton. - Czy s膮dzi pan, 偶e taka 艂ad­na dziewczyna pozostanie pann膮 do trzydziestych urodzin i to teraz, gdy jest ju偶 znana w mie艣cie. Bo ja jestem pewna, 偶e nie!

- Ja nie wiem - odpar艂. - Modli艂 si臋 jednak, by Esmee wysz艂a za m膮偶. Im wcze艣niej, tym lepiej.

Lady Kirton dotkn臋艂a delikatnie jego ramienia.

- Kto艣 powinien j膮 jednak przestrzec przed Sma-thersem, nie s膮dzi pan? - szepn臋艂a. - Jest chyba r贸w-

nie niewinna jak 艂adna. A lady Tatton mo偶e nie wie­dzie膰, 偶e Smathers obci膮偶y艂 hipotek臋 swojego maj膮t­ku w Shropshire. Stysza艂am, 偶e straci艂 fortun臋 na ameryka艅skiej gie艂dzie.

Wreszcie Alasdair zrozumia艂, do czego zmierza lady Kirton. Smathers byl 艂owc膮 posag贸w. A Esmee odzie­dziczy艂a ogromny maj膮tek. I by艂a jak owieczka prowa­dzona na rze藕. Jedyna nadzieja w tym, 偶e lady Tatton nie spu艣ci jej z oka.

- Oczywi艣cie, jest jeszcze lord Thorpe - ci膮gn臋艂a lady Kirton. - Ma tytu艂 i nazwisko, ale jego matka to prawdziwy potw贸r, a on pozostaje ca艂kowicie pod jej wp艂ywem. Pan nie jest zainteresowany o偶enkiem, wi臋c...

- Bo偶e, oczywi艣cie, 偶e nie!

- Tak my艣la艂am. I dlatego pewnie, pozostaj膮c z da­la od tych spraw, nic s艂ysza艂 pan pewnie, 偶e a偶 trzy damy porzuci艂y Thorpe'a z powodu jego matki, kt贸­ra doprowadza艂a je do rozpaczy. Czy mo偶e pan sobie wyobrazi膰 gorszy los m艂odej 偶ony?

Nic, nie m贸g艂. Opowie艣膰 lady Kirton brzmia艂a na­prawd臋 ponuro.

- Jest jeszcze ten pan Noweli - powiedzia艂a lady Kirton. - Prosz臋 popatrze膰, jakie wywar艂a na nim wra偶enie. Noweli zostanie z pewno艣ci膮 wybrany do Izby Gmin. W艂a艣nie on najlepiej nadaje si臋 na m臋偶a Esmee.

Alasdair upu艣ci艂 widelec.

- Chyba nie m贸wi pani powa偶nie!

Lady Kirton przy艂o偶y艂a do piersi czubki palc贸w.

- Jestem 艣miertelnie powa偶na.

- To tak jak Noweli - odpar艂 Alasdair. - Bo偶e, Isa-bel, przecie偶 nigdy nie spotka艂em wi臋kszego nudzia­rza. Niezale偶nie od tego, kogo po艣lubi, panna m艂oda za艣nie przed ko艅cem 艣lubnego 艣niadania.

- Mo偶e pan ma racj臋 - zgodzi艂a si臋 lady Kirton. -Co pan zatem powie na pana Daviesa. To Walijczyk, zgoda, ale jest laki przystojny.

- W Spitalfields mieszka jego kochanka z trojgiem dzieci.

- Co艣 takiego! Pan Shelby?

- Beznadziejny fircyk.

-To prawda. Sir Henry Bathstone?

- On chyba ma nieco odmienne upodobania. My­艣l臋, 偶e rozumie pani, co chc臋 przez to powiedzie膰.

Lady Kirton zar贸偶owi艂a si臋 lekko.

- Och! Chyba tak... Ju偶 wiem. Pa艅ski przyjaciel Wynwood?

- Wykluczone - warkn膮艂 Alasdair. - Quin wyrzek艂 si臋 mi艂o艣ci.

- Bzdura! - Lady Kirton trzepn臋la go delikatnie po ramieniu. - A co ma do tego mi艂o艣膰? On musi si臋 o偶eni膰. Co 艣rod臋 grywam w wista z jego matk膮.

- Naprawd臋? - spyta艂 sztywno.

- Oczywi艣cie - odpar艂a surowo jej lordowska mo艣膰. - 1 wiem, 偶e Quin ju偶 wkr贸tce si臋 o偶eni. Jego ojciec le偶y w grobie i biedna lady Wynwood mo偶e polega膰 wy艂膮cznie na sobie. Je艣li Ouin umrze, nie pozostawiwszy dziedzica, ca艂y maj膮tek wpadnie w r臋­ce jakiego艣 dalekiego kuzyna. To okropny cz艂owiek, nawet nazwisko ma straszne. Enoch Hewitt! Co艣 po­dobnego. Brzmi tak, jakby si臋 chcia艂o wykaszle膰 o艣膰.

- Quin nie dba o to, co kto odziedziczy.

- Mo偶e on nie, ale jego matka z pewno艣ci膮 tak -odpar艂a lady Kirton. - A Ouin nigdy nie zostawi jej w trudnej sytuacji. I nie odbierze jej te偶 nadziei na wnuki, o kt贸rych tak marzy, odk膮d zosta艂a wdo­w膮. Zreszt膮 obieca艂 jej, 偶e w przysz艂ym roku na pew­no si臋 o偶eni, mo偶e nawet wcze艣niej.

- Dobry Bo偶e! Ouin!?

- Quin - potwierdzi艂a stanowczo dama. - Teraz, gdy o tym pomy艣l臋, dochodz臋 do wniosku, 偶e ideal­nie do siebie pasuj膮. Lady Wynwood, jak zapewne s艂ysza艂e艣, jest Szkotk膮 ze strony matki. Pokocha pan­n臋 Hamilton i jej drobne dziwactwa. Zaraz porozma­wiam o tym z Rowen膮.

Alasdair poczu艂 co艣 na kszta艂t paniki.

- Isabel, nie r贸b tego - przerwa艂. - Quin jest... nicponiem. Przecie偶 wiesz. Nie b臋dzie jej wierny.

Lady Kirton popatrzy艂a na niego kpi膮co.

- M贸j drogi - szepn臋艂a. Nie ma przecie偶 lepszego m臋偶a ni偶 艂otr nawr贸cony na dobr膮 drog臋 przez 艣lub­na ma艂偶onk臋. A panna Hamilton owinie go sobie wok贸艂 palca w ci膮gu dw贸ch tygodni. Poza tym Ouin jest jeszcze do艣膰 miody, nie sko艅czy艂 nawet trzy­dziestki.

- Ma dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat - przyzna艂 Alasdair. Lady Kirton za艣wieci艂y si臋 oczy.

- Wspaniale. Panna Hamilton, cho膰 wcale na to nie wygl膮da, ma dwadzie艣cia dwa. Stanowimy zgrany zesp贸艂, Alasdairze. Za ka偶dym razem, gdy si臋 spoty­kamy, przychodz膮 nam do g艂owy 艣wietne pomys艂y. Mo偶e zaprosz臋 cat膮 czw贸rk臋 do teatru? Rowena b臋­dzie zachwycona.

Alasdair odstawi艂 kieliszek, tr膮caj膮c nim lekko

0 kant talerza. Strach 艣ciska艂 go za gard艂o. Ouin? Bo­偶e, ostatni m臋偶czyzna, jaki by艂 potrzebny Esmee.

Quinby艂 znakomitym kompanem i 艣wietnym przy­jacielem, ale 偶aden m臋偶czyzna nie chcia艂by go wi­dzie膰 w roli m臋偶a w艂asnej siostry. A ju偶 na pewno nie m臋偶a kobiety, kt贸r膮... a niech to! Ten rozpustnik

1 hulaka zd膮偶a艂 prost膮 drog膮 do piek艂a. Zna艂 wszyst­kie najbardziej zakazane zabawy wielkiego Londynu i czu艂 poci膮g do najgorszego rodzaju kobiet. Im bar­dziej nikczemnych, tym lepiej. Nie uznawa艂 偶adnych

zasad. A je艣li chodzi o morale, nie r贸偶ni艂 si臋 niczym od Alasdaira.

No tak, byt m艂odszy, sporo m艂odszy. I pochodzi艂 ze starej, dobrej rodziny. Innymi s艂owy bardzo angiel­skiej. Ale nie dor贸wnywa艂 mu maj膮tkiem. Ani. urod膮. Z drugiej strony oczy Ouina nic nabra艂y jeszcze tego twardego wyrazu i nie wydawa艂 si臋 na tyle cyniczny i zm臋czony 偶yciem, by matki usuwa艂y mu z drogi swoje c贸rki. Przynajmniej nie zawsze.

Dlaczeg贸偶by jednak mia艂 si臋 tym przejmowa膰? Nic musia艂 si臋 przecie偶 martwi膰 o Esmee. Nie zapra­sza艂 jej do swojego 偶ycia, nie zaprasza艂 jej nawet do 艂贸偶ka, cho膰 ten pomys艂 chodzi艂 mu cz臋sto po g艂o­wie. Na mi艂o艣膰 bosk膮! Wierzy艂, 偶e Esmec b臋dzie umia艂a pozby膰 si臋 Quina. A skoro lady Tatton darzy-艂a tak膮 niech臋ci膮 jego, Alasdaira, nic mogia zaak­ceptowa膰 r贸wnie偶 i Quina. C贸偶, powodzenia! Cokol­wiek mia艂o si臋 wydarzy膰, nie by艂 to jego problem. Czuj膮c si臋 rozgrzeszony, Alasdair chwyci艂 kieliszek i wychyli艂 go do dna.

- Alasdairze... - szept zdawa艂 si臋 dobiega膰 z dale­ka. - Alasdairze.

- S艂ucham?

Lady Kirton u艣miechn臋艂a si臋.

- Obawiam si臋, 偶e wypi艂e艣 moje wino.

- Co艣 podobnego - mrukn臋艂a lady Tatton, wk艂ada­j膮c r臋kawiczki. - Wiele musia艂o si臋 zmieni膰 podczas mojego pobytu za granic膮. Sir Alasdair MacLachlan na przyj臋ciu u Elisabeth! Prze偶y艂am prawdziwy szok!

Esmee podnios艂a wzrok znad gazety.

- To prawda. Mnie to r贸wnie偶 zdziwi艂o. Lady Tatton poprawi艂a kapelusz.

- I dodatku Isabel, taka m膮dra, rozs膮dna kobie­ta. Przecie偶 ona prawie si臋 do niego 艂asi艂a! I lord Wynwood! Jego r贸wnie偶 uwa偶ano za rozpustnika! Lubi臋 jednak jego matk臋. Trudno o lepsze pocho­dzenie. Z drugiej strony sam Wynwood? Nie jestem ca艂kiem pewna, czy Elisabeth i Isabel maj膮 racj臋, sugeruj膮c...

Esmee wr贸cita spojrzeniem do gazety.

- C贸偶 takiego sugeruj膮, ciociu?

- Niewa偶ne. - Chwyci艂a torebk臋. - Jeste艣 pewna, Esmee, 偶e nie p贸jdziesz z nami? - spyta艂a po raz trzeci. - To tylko przymiarka, cho膰 nie rozumiem, dlaczego madame Panaut za偶膮da艂a kolejnej, w do­datku o takiej porze. P贸藕niej jednak mog艂yby艣my si臋 wybra膰 na Bond Street i obejrze膰 te buciki, kt贸re tak ci si臋 podoba艂y.

Esmee od艂o偶y艂a gazet臋 i wsta艂a.

- Dzi臋kuj臋, ale nie - odpada. - Lydia przywiezie dzisiaj Sorch臋.

- Zapomnia艂am - stropi艂a si臋 Rowena. - Przeka偶 jej pozdrowienia.

Esmee poca艂owa艂a ciotk臋 w policzek i odprowa­dzi艂a do drzwi. Ledwo pow贸z lady Tatton znikn膮艂 jej oczu, z rogu Upper Brook Street wy艂oni艂 si臋 kolejny, znany jej dobrze z widzenia. Tym razem Lydia przy­jecha艂a wcze艣niej.

Grimond, kamerdyner, gdzie艣 znikn膮艂 i Esm膰c po­stanowi艂a go nie wzywa膰. Sama otworzy艂a drzwi i ze­sz艂a rado艣nie po schodach. Ale to nie Lydia wysiad艂a z powozu z Sorch膮 w ramionach.

- Dzie艅 dobry - powiedzia艂 Alasdair.

- Me! - pisn臋艂a Sorcha. - Patrz! Patrz! Lala! 艁ad­na, widzis?

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 rado艣nie i poda艂 Sorch臋 Esmee.

- Lydia 藕le si臋 dzi艣 czu艂a - powiedzia艂. - Postano­wi艂em wi臋c, 偶e sam przywioz臋 Sorch臋.

- Widz臋 - odpar艂a Esmee s艂abym g艂osem. - Wej­dziesz?

Z dzieckiem na biodrze wr贸ci艂a do salonu i przy­sun臋艂a Alasdairowi krzes艂o. Usiad艂, patrz膮c na ni膮 niema] niespokojnie. Esmee posadzi艂a sobie Sorch臋 na kolanach, zmartwiona, 偶e tak bardzo ucieszy艂 j膮 widok A艂asdaira.

Sorcha papla艂a rado艣nie na temat lalki.

- Widzis sukienk臋, Me? - pyta艂a. - Widzis? Ma now膮 sukicneck臋. 1 buciki. 1 iadne w艂oski.

- Bo偶e! Tyle nowych st贸w - Esmee uca艂owa艂a dziewczynk臋 w czubek g艂owy, omijaj膮c skaleczenie. -艢liczna lalka. Nowa?

- Nowa - zgodzi艂a si臋 Sorcha, zdejmuj膮c jeden z satynowych pantofelk贸w lalki. - Widzis poncoski?

Alasdair odchrz膮kn膮艂 g艂o艣no.

- Pomy艣la艂em, 偶e trzeba jej sprawi膰 now膮 lalk臋. A ta dosta艂a ca艂膮 wyprawk臋. Sorcha bardzo lubi ubiera膰 i rozbiera膰 lalki.

Esmee u艣miechn臋艂a si臋.

- I ma ju偶 ca艂kiem sprawne paluszki. Alasdair popatrzy艂 na ni膮 zagadkowo.

- Jak to si臋 dzieje, 偶e dzieci tak szybko rosn膮? -spyta艂. - W tym tygodniu zacz臋艂a m贸wi膰 pe艂nymi zdaniami.

Esmee poczu艂a ucisk w gardle.

- To okropne, prawda? - powiedzia艂a cicho. - Kie­dy mama umar艂a, Sorcha by艂a prawie niemowl臋ciem. A teraz, gdy na ni膮 patrz臋, widz臋 ma艂膮 dziewczynk臋. To tempo mnie przera偶a.

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋.

- Zaczynam wierzy膰, 偶e wieczna troska to prze­kle艅stwo wszystkich rodzic贸w. Ale musimy pami臋-

tac, 偶e Sorcha nie jest skorupk膮 od jajka. To silna, odporna dziewczynka. Sama tak kiedy艣 m贸wi艂a艣. Sorcha zdj臋艂a tymczasem lalce sukienk臋.

- Halka. Widzis halk臋? I majtecki. Zdejm臋 m膮j-tecki.

- Wzbogaci艂a swoje s艂ownictwo - zauwa偶y艂a z lek­kim rozbawieniem. - Potrafi ju偶 nazwa膰 chyba wszystkie cz臋艣ci damskiej garderoby.

Uni贸s艂 lekko brwi i b艂ysn膮艂 z臋bami w u艣miechu.

- No c贸偶. Sama twierdzi艂a艣, 偶e nale偶y si臋 uczy膰 od mistrz贸w.

Bsmec popatrzy艂a na niego z lekk膮 nagan膮.

- Powiedz mi, co z Lydi膮, mam nadziej臋, 偶e to nie zapalenie gard艂a, kt贸re ostatnio dopad艂o Mayfair?

- Obawiam si臋. 偶e jest znacznie gorzej. - Alasdair skrzywi艂 si臋 lekko. - Zwichn臋艂a sobie nadgarstek.

- Och! Jak to si臋 sta艂o?

- Ten ma艂y diabe艂ek wyrwa艂 si臋 jej wczoraj i pop臋­dzi艂 w stron臋 schod贸w. Wywi膮za艂a si臋 walka i jak wi­da膰, w jej wyniku Lydia ponios艂a uszczerbek na zdro­wiu.

Esmee poczu艂a przyp艂yw paniki.

Ruszy艂a w stron臋 schod贸w? Och, Sorcha by艂a sta­nowczo zbyt uparta. Przecie偶 i ona mog艂a ucierpie膰! Biedna Lydia! Mo偶e jednak nie dawa艂a sobie rady z tym dzieckiem? Esm膰e nie wiedzia艂a, cieszy膰 si臋, czy martwi膰.

Alasdair czyta艂 w jej my艣lach.

- Sorcha jest bardzo trudnym dzieckiem. Nawet ca艂y batalion nianiek nie mia艂by przy niej ani chwili wytchnienia. Ale nie mo偶emy owin膮膰 j膮 w kokon.

- No tak, masz racj臋. - Dotkn臋艂a delikatnie rany na g艂owie dziecka. - Odczu艂am naprawd臋 wielk膮 ulg臋, gdy zdj臋to jej szwy.

- Doktor Reid twierdzi, 偶e blizna nic b臋dzie wi­doczna, gdy zg臋stniej膮 jej wioski - powiedzia艂 Alas-dair. - Mo偶esz si臋 o to nie martwi膰.

Sorcha wywin臋艂a si臋 g艂adko z obj臋膰 Esm膰e i pobie­g艂a do ojca z lalk膮 w jednej r膮czce, a halk膮 w drugiej. O metr od niego potkn臋艂a si臋 jednak i o ma艂o nie przewr贸ci艂a.

Alasdair pochwyci! ja jednak w por臋, posadzi艂 na kolanie, zrobi艂 surow膮 min臋 i zgani艂 za bieganie po salonie. Sorcha wydawa艂a si臋 s艂ucha膰, wpatrzo­na w twarz ojca 艣ciska艂a lalk臋. Esm膰e zda艂a sobie spraw臋, 偶e reakcja Alasdaira by艂a nie tylko szybka, ale r贸wnie偶 instynktowna. Rodzicielska. Zosta艂 oj­cem i w bardzo subtelny spos贸b dawaJ temu wyraz.

Nie, nie musia艂a si臋 ju偶 martwi膰 o Sorch臋, bardziej o sam膮 siebie i w艂asne serce.

Zako艅czywszy kazanie, Alasdair odgarn膮艂 w艂osy z czo艂a Sorchy. Dziewczynka odwr贸ci艂a si臋 i wr臋czy­艂a mu lalk臋.

- Zdejmij bucik - rozkaza艂a. - Zdejmij ten.

- Rzeczywi艣cie, jest troch臋 uparty - zgodzi艂 si臋 Alasdair i zr臋cznie rozpi膮艂 pantofelek.

Sorcha pisn臋艂a rado艣nie i zesz艂a mu z kolan. Zabra­艂a lalk臋 oraz jej ubranka i potruchta艂a pod okno, gdzie iady Tatton urz膮dzi艂a jej k膮cik zabaw. Dziewczynka zdj臋艂a pokrywk臋 z du偶ego wiklinowego kosza i zacz臋­艂a wyrzuca膰 na dywan pozostawione w nim zabawki.

- Czuje si臋 tu jak u siebie w domu - zauwa偶y艂 Alasdair.

- To prawda - potwierdzi艂a Esm膰e.

Przez chwil臋 patrzyli na ni膮 w milczeniu. Sorcha opr贸偶ni艂a ca艂kowicie kosz i zacz臋艂a si臋 bawi膰.

- Alasdairze - spyta艂a Esmee, nie odrywaj膮c wzro­ku od Sorchy. - Dlaczego tu przyjecha艂e艣?

Przez chwil臋 mia艂a wra偶enie, 偶e nie odpowie. Po­patrzy艂 na ni膮 troch臋 wyzywaj膮co.

- Twoja ciotka by艂aby temu przeciwna - powiedzia艂. -Ale Sorcha to moja c贸rka i mam prawo jej towarzyszy膰.

- Mojej ciotki nie ma w domu - odpar艂a. - I nie o to pyta艂am.

Opu艣ci艂 wzrok.

- Chcia艂em ci co艣 da膰 - odrzek艂, si臋gaj膮c do kie­szeni. Doby艂 z niej p艂askie, zielone pude艂ko z zielo­nego aksamitu i poda艂 Esmee. Pude艂eczko wygl膮da­艂o znajomi). Esmee wzi臋艂a je niepewnie do r臋ki.

- Otw贸rz je - powiedzia艂. - Prosz臋. Zaciekawiona, uchyli艂a pokrywk臋. W 艣rodku

b艂yszcza艂 wspania艂y sznur pere艂. Unios艂a naszyjnik do g贸ry i z zachwytu wstrzyma艂a powietrze. Per艂y oprawiono w zdobione z艂oto i inkrustowano diamen­cikami. By艂y r贸wne, znacznie wi臋ksze od tych. kt贸re zgubi艂a w parku.

- Pi臋kne - szepn臋艂a. - Ale nie mog臋 przyjmowa膰 od ciebie prezent贸w.

- To nie prezent, tylko rekompensata - powie­dzia艂. - Wiem, 偶e to nie to samo. co per艂y twojej mat­ki, ale nic innego nic przysz艂o mi do g艂owy.

- S膮 wyj膮tkowe.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 z lekkim 偶alem.

- Chcia艂em ci je da膰 ju偶 wtedy... nast臋pnego ran­ka. Kiedy jednak wr贸ci艂em do domu od jubilera, mia­艂a艣 za sob膮 wizyt臋 lady Tatton i wszystko potoczy艂o si臋 ju偶 bardzo szybko. Potem ju偶 o nich nie my艣la艂em... a偶 do wczoraj. Nie mia艂a艣 nic na szyi i pomy艣la艂em... a zreszt膮. W ka偶dym razie nale偶膮 teraz do ciebie.

Esmee poczu艂a, 偶e oblewa si臋 rumie艅cem.

- Naprawd臋 nie mog臋 - powt贸rzy艂a, podaj膮c mu pu­de艂ko. - Dzi臋kuj臋. Jestem jednak pewna, 偶e ciotka Ro-wena uzna艂aby taki podarunek m bardzo niew艂a艣ciwy.

B艂ysn膮艂 gro藕nie oczami.

- A jestem pewien, 偶e nic mnie to nie obchodzi -powiedzia艂. - We藕 je, Esmee. Prosz臋. - Chc臋, 偶eby艣 je mia艂a. Poza tym, kto si臋 domy艣li, 偶e to nie s膮 per­艂y twojej matki? Przecie偶 wygl膮daj膮 podobnie.

Esmee pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ja b臋d臋 o tym wiedzia艂a - odpar艂a. - Domy艣lam si臋 te偶, ile kosztowa艂y. S膮 przepi臋kne i wspania艂e do­pasowane rozmiarem.

- 1 twoje - doko艅czy艂 stanowczo. Esm膰c po艂o偶y艂a pude艂ko na kolanach.

- Dobrze wi臋c-powiedzia艂a. - Od艂o偶臋 je dla Sorchy.

- Jak sobie 偶yczysz - warkn膮艂.

- Prosz臋 ci臋, Alasdairze - szepn臋艂a. - Nic k艂贸膰my

si臋-

Skin膮艂 jej kr贸tko g艂ow膮 i pow臋drowa艂 spojrzeniem ku Sorchy. kt贸ra w艂a艣nie wznios艂a wok贸艂 rozebranej lalki murek z klock贸w.

Esmee otworzy艂a ponownie pude艂ko i popatrzy艂a na per艂y, pr贸buj膮c rozp臋dzi膰 nap艂ywaj膮ce do oczu 艂zy. Dlaczego ten podarunek sprawi艂, ze poczu艂a si臋 tak okropnie? Dlaczego czu艂a przenikliwy b贸l serca, a per艂y ci膮偶y艂y jej jak kamienic? Czy tylko to im zo­sta艂o? Te kr贸tkie chwile wymuszonych spotka艅, ostro偶nie dobierane s艂owa? Troska o dziecko, kt贸re oboje kochali? Nic, nie mog艂o wystarczy膰. To zupe艂­nie nie mog艂o wystarczy膰. Zamkn臋艂a pude艂eczko i odzyska艂a panowanie nad sob膮.

- Mam nadziej臋, 偶e Wellings i reszta s艂u偶by ma si臋 dobrze.

- Owszem - odpar艂.

- A pani Crosby? - pyta艂a dalej zaskakuj膮co spo­kojnym g艂osem. - Mam nadziej臋, 偶e ju偶 ca艂kiem do­sz艂a do siebie.

Nic spuszcza艂 wzroku z Sorchy.

- Nie widzia艂em si臋 z ni膮 od dw贸ch dni. Ale wydo-brza艂u. Ma nawet rumie艅ce. I przybiera na wadze.

- Milo mi to s艂ysze膰 - powiedzia艂a szczerze. -Zdziwi艂a mnie twoja wczorajsza obecno艣膰 u lady Gravenel. Dobrze si臋 bawi艂e艣?

~ Nieszczeg贸lnie - odpar艂. - A ty?

- Lady Gravenel jest bardzo go艣cinna. Milo z jej strony, 偶e mnie zaprosi艂a.

Tym razem popatrzy艂 na nia spokojnym, nieodgad-nionym wzrokiem.

- Jeste艣 chyba zapraszana wsz臋dzie - zauwa偶y艂. -Lady Tatton chyba ci臋 nie oszcz臋dza.

- Ciotka chce, 偶ebym obraca艂a si臋 w towarzystwie - przyzna艂a. - 1 korzysta艂a z 偶ycia, niezale偶nie od te­go, co ona przez to rozumie.

Zn贸w ten dziwny, st艂umiony u艣miech.

- Chyba wiesz, co to znaczy - powiedzia艂. - Chce ci臋 wyda膰 za m膮偶.

- Tak lo si臋 to robi w Londynie, prawda? - spyta­艂a Esmee. - Rodzina wystawia ci臋 na widok publicz­ny jak konia na padoku, a potem aran偶uje ma艂偶e艅­stwo z odpowiednim kawalerem.

- Tak mi m贸wiono. Ale tacy rzadko bywaj膮 w mo­ich kr臋gach. Przynajmniej dzi臋ki wam kolejny rok w Mayfair nie b臋dzie taki nudny jak zawsze.

Esmee zw臋zi艂a oczy.

- Na lito艣膰 bosk膮! - warkn臋艂a. - Co ci臋 to w艂a艣ci­wie obchodzi? Przecie偶 nie dbasz o towarzystwo. Iy nawet tu nie mieszkasz. Ciocia Rowena chce, 偶ebym by艂a szcz臋艣liwa, a dla niej to oznacza ma艂偶e艅stwo.

Patrzy! na ni膮 przez chwil臋 z wyra藕n膮 trosk膮.

- A dla ciebie, Esmee? - spyta艂 ciszej. - Jestem po prostu ciekaw. 1 obchodz膮 mnie twoje plany, bo m臋偶czyzna, kt贸rego po艣lubisz, stanie si臋 tak czy ina­czej cz臋艣ci膮 偶ycia Sorchy.

Esmee chciata podwa偶y膰 ten spos贸b my艣lenia, a na­de wszystko zetrze膰 mu z warg ten kpi膮cy u艣miech. Niestety, nie znalaz艂a 偶adnego rozs膮dnego powodu, by to zrobi膰. Zerwa艂a si臋 z krzes艂a i zacz臋ta przemie­rza膰 salon.

- Wiesz, 偶e nie po艣lubi艂abym m臋偶czyzny, kt贸ry nic darzy艂by Sorchy uczuciem - odpar艂a gniewnie. - Nie po tym, co sama przesz艂am, wi臋c jak 艣miesz sugero­wa膰 co艣 podobnego?

Poniewa偶 ona wsta艂a, on te偶 si臋 podni贸s艂. Tkwi艂 teraz niczym rze藕biony pos膮g obok krzes艂a i patrzy艂 na Esmee. Nie wygl膮da艂 ju偶 teraz jak przystojny, cza­ruj膮cy bon vivant. Mia艂 twarde, zm臋czone spojrzenie, a szcz臋ki zaci艣ni臋te tak mocno, 偶e dr偶a艂y mu mi臋艣nie policzka. Wreszcie sk艂oni艂 g艂ow臋.

- Wybacz.

Zbyt rozgniewana, by odpowiedzie膰, odwr贸ci艂a si臋 i zn贸w rozpocz臋ta sw贸j spacer po pokoju.

- I owszem, uwa偶am, 偶e powinnam wyj艣膰 za m膮偶 -powiedzia艂a. - O ile sobie przypominam, ty r贸wnie偶 by艂e艣 tego zdania.

- Powinna艣 - powt贸rzy艂 Alasdair, ignoruj膮c reszt臋. - Cho膰 musz臋 przyzna膰, 偶e to brzmi ponuro.

Skrzy偶owa艂a ramiona na piersiach i wyjrza艂a na ogr贸d.

- Mia艂am na my艣li to, 偶e musz臋 si臋 ustatkowa膰 -odpar艂a, sil膮c si臋 na spok贸j. - Nic chc臋 by膰 taka jak moja matka. Nie szukam podniet i dramatycznych prze偶y膰. Chc臋 mie膰 swoje 偶ycie i rodzin臋, chc臋 zna­le藕膰 swoje miejsce, bo nigdy go nic mia艂am. Nie rozu­miesz?

Wreszcie zacz膮艂 jej s艂ucha膰, zapomnia艂 na chwil臋 o sobie i swoich 偶alach.

- Chcia艂bym - powiedzia艂.

Nie odwracaj膮c si臋 od okna, Esmee unios艂a r臋ce.

- Zawsze mieszka艂am w cudzym domu - szepn臋­艂a. - By艂am cz臋艣ci膮 cudzego 偶ycia. Opiekowali si臋 mn膮 kolejni ojczymowie, czasem mnie tolerowali, czasem nawet lubili. Ale to nie to samo, co w艂asny dom. Nie masz poj臋cia, jak to jest. Czujesz si臋 jak pi膮te ko艂o u wozu. Jaki艣 zakurzony k膮t w nieu偶ywa­nym pokoju. Zb臋dny, niepotrzebny. A mam ju偶 te­go do艣膰.

- Bardzo mi przykro.

Esmee po艂o偶y艂a sobie palce na ustach, by nie do­da膰 jeszcze czego艣 r贸wnie g艂upiego. Czu艂a, jak z jego cia艂a bije 偶ar, wci膮gn臋艂a powietrze, gdy po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu. Mia艂 ciep艂膮, ci臋偶k膮 d艂o艅, jego do­tyk przynosi艂 ukojenie, cho膰 wiedzia艂a, 偶e nie powin­na oczekiwa膰 od niego pociechy.

- Przykro mi - powt贸rzy艂. - Ale mo偶e rozumiem ci臋 lepiej, ni偶 s膮dzisz.

Milcza艂 chwil臋.

- Nauczy艂em si臋 ju偶, 偶e mo偶na si臋 czu膰 niepo­trzebnym, nawet je艣li si臋 偶yje w艂asnym 偶yciem - po­wiedzia艂 w ko艅cu. - I mieszka w miejscu, kt贸re jest pozornie dla ciebie stworzone.

Unios艂a podbr贸dek i popatrzy艂a na jego niewyra藕­ne odbicie w szybie.

- Co to ma znaczy膰'?

- Och, nie wiem - powiedzia艂. - Przypominam so­bie moje dzieci艅stwo w Szkocji. Czasem mi si臋 wyda­je, 偶e to nie by艂o moje miejsce.

- Mia艂e艣 tani dom i rodzin臋.

- Z pewno艣ci膮 - przyzna艂. - Ale poczucie przyna­le偶no艣ci to co艣 wi臋cej. O wiele wi臋cej. I bardzo trud­no to wyja艣ni膰.

- Chcia艂abym zrozumie膰.

Alasdair wygl膮da艂 tak, jakby 偶a艂owa艂, 偶e w og贸le rozpocz膮艂 ten temat.

- By艂em po prostu inni ni偶 ca艂a reszta mojej rodzi­ny - powiedzia艂 cicho. - Szkoci s膮 rozs膮dni, trze藕wo my艣l膮cy, zreszt膮 sama o tym dobrze wiesz, a moja ro­dzina posiada艂a obie te cechy a偶 w nadmiarze. A ja... ja nie by艂em taki. Lubi艂em figle i psoty. Siedzia艂 we mnie diabe艂, jak mawia艂a babka MacGregor. Nie po­trafi艂em by膰 powa偶ny przez, dwie minuty. Jeszcze w szkole pi艂em i uprawia艂em hazard, a p贸藕niej za­chowywa艂em sie jeszcze gorzej. Sprawi艂em mojemu ojcu laki zaw贸d, 偶e wola艂em przyjecha膰 do Londynu i zej艣膰 mu z oczu. Takie rozwi膮zanie odpowiada艂o zreszt膮 wszystkim zainteresowanym.

- Ale dlaczego? - spyta艂a. - M艂odzi ludzie musz膮 si臋 przecie偶 wyszumie膰, a ty jeste艣 bardzo inteligentny.

- Mia艂em g艂ow臋 do liczb - przyzna艂. - Ale nie chcia艂em rozwija膰 swoich zdolno艣ci, pomijaj膮c gr臋 w karty. Poza tym nie mia艂em 偶adnych zalet, chyba 偶e we藕miemy pod uwag臋 wygl膮d i urok osobisty. M贸j ojciec jednak z pewno艣ci膮 tego nie ceni艂. Przy ka偶dej okazji pyta艂, dlaczego nie jestem podobny do Mer-ricka.

- Chcia艂, 偶eby艣 by艂 taki jak Merrick? - spyta艂a ze zgroz膮 Esmee.

- Uwa偶a艂 go za idea艂. Mia艂 wszystko, czego zabra­k艂o mnie. Byi nie tylko bystry, ale i b艂yskotliwie inte­ligentny, nie tylko pracowity, ale i natchniony. M膮­dry, podczas gdy ja tylko uroczy. Nie pasowa艂em do rodziny geniuszy pragn膮cych osi膮gn膮膰 wszystko.

Esmee zn贸w pomy艣la艂a o ksi膮偶kach pe艂nych skom­plikowanych wzor贸w, kt贸re znalaz艂a w palarni. Pod­niszczonych, z o艣limi uszami. W dodatku nie pisa­nych po angielsku, tylko raczej po francusku, holen­derski! albo nawet po niemiecku. Kto艣 je jednak czy­ta艂, studiowa艂 dog艂臋bnie, wr臋cz obsesyjnie, a mog艂a si臋 nawet za艂o偶y膰, 偶e nie by艂 to Merrick MacLachlan.

- Czasem mi si臋 wydaje, 偶e musisz si臋 sili膰 na ten wdzi臋k i urok - zauwa偶y艂a. - Starasz si臋 bardzo, 偶e­by si臋 nie stara膰.

Popatrzy艂 na ni膮 sm臋tnie.

- Sp臋dzi艂em pi臋tna艣cie lat mojego 偶ycia przekona­ny, 偶e podrzuci艂a mnie Cyganka. Dopiero p贸藕niej dowiedzia艂em si臋 od babki MacGregor, 藕e by艂a przy moich narodzinach i przesta艂em wierzy膰 w te brednie.

Hsmee opu艣ci艂a ramiona.

- Jakie to smutne. Smutne i dla ciebie, i dla twoje­go brata.

- Z pewno艣ci膮 - przyzna艂 Alasdair. - Merrick nigdy nic by艂 dzieckiem, a ja nigdy nie przesta艂em. Ale na pewno bym si臋 z nim nie zamieni艂. Nie, nawet teraz.

- I nigdy nie je藕dzisz do Szkocji, prawda? Kto艣 mi

0 tym m贸wi艂, chyba Wellings. Zdj膮艂 d艂o艅 z. jej ramienia.

- Nie, prawie nigdy - potwierdzi艂. - Nigdy za ni膮 nie t臋skni艂em. A偶 do niedawna. A teraz czasem si臋 zasta­nawiam, czy nie brakowa艂oby mi czasem cho膰 troch臋 tego pracowitego 偶ycia, gdybym tylko sobie na to po­zwoli艂. Nie wydaje mi si臋 ju偶 tak ponure, jak kiedy艣.

W jego g艂osie pojawi艂 si臋 jaki艣 ton. dot膮d Esmee nieznany. Odwr贸ci艂a si臋 do niego, oparta ple­cami o zas艂ony, s膮dz膮c, 偶e si臋 cofnie. Ale on si臋 nie cofn膮艂. Przeciwnie, przyku艂 j膮 spojrzeniem swoich z艂ocistych oczu, oczu. kt贸re nigdy dot膮d nie wydawa­艂y jej si臋 r贸wnie powa偶ne. Lub zbola艂e. Nie dotkn膮艂 jej, cho膰 emanuj膮ce od niego ciep艂o pozwoli艂o jej my艣le膰, 偶e mia艂by na to ochot臋. Wstrzyma艂a wi臋c od­dech i czeka艂a.

Ale jej nie dotkn膮艂. Opar艂 si臋 tylko r臋k膮 o 艣cian臋

1 nachyli艂 do jej ucha.

- Powiedz mi - zacz膮t dziwnie chrapliwym g艂osem. - Jeste艣 tu szcz臋艣liwa? Zadowolona z w艂asnego wy­boru?

Zacisn臋艂a d艂o艅 na zas艂onie.

- Z mojego wyboru? - powt贸rzy艂a z trudem. - Ale偶 ja go nie dokona艂am, Alasdairze. Nie pami臋tasz? Nikt mnie nie pyta艂, czego pragn臋. Nikt nigdy o to nic pyta. I m臋czy mnie to, 偶e wszyscy wiedz膮 lepiej ode mnie, czego chc臋. Chyba wiesz, o co mi chodzi.

Alasdair otworzy艂 usta, po czym zn贸w je zamkn膮艂. D艂ugo wpatrywa艂 si臋 w jej oczy z r臋k膮 na 艣cianie tu偶 za jej ramieniem. Esmee pragn臋艂a, by przem贸wi艂, sa­ma chcia艂a przerwa膰 t臋 cisz臋, ale s艂owa nie przecho­dzi艂y jej przez gard艂o.

Jej wyb贸r? To by艂 chyba jaki艣 偶art. Przecie偶 to jego wybra艂a, cho膰 taka konstatacja nie napawa艂a jej ra­do艣ci膮. A偶 si臋 pali艂a clo tego, by go poca艂owa膰, ude­rzy膰 lub po prostu powiedzie膰, by poszed艂 do diab艂a. Ale nic takiego nie zrobi艂a. Wybawi艂a j膮 Sorcha, kt贸­ra krzykn臋艂a rado艣nie i potoczy艂a po pod艂odze rz膮­dek klock贸w.

Czar prys艂. Alasdair odwr贸ci艂 wzrok i cofn膮艂 si臋.

- Przepraszam Esmee - powiedzia艂.

Tym razem jednak nie wiedzia艂a, za co przeprasza. Za to, 偶e jej pragnie? Czy za to, 偶e jej nie pragnie? Czy te偶 za co艣 zupe艂nie innego? Mimo przemowy na temat ch臋ci posiadania w艂asnego 偶ycia Esmee po-cz,uta si臋 nagle bardzo m艂oda i niedo艣wiadczona.

Alasdair przeszed艂 przez pok贸j, by oszacowa膰 straty.

- Dobrze, myszko - powiedzia艂 spokojnie. - Ile mia艂a艣 klock贸w? Mam policzy膰?

- Policy膰 - zgodzi艂a si臋 Sorcha, wskazuj膮c kr贸lew­skim gestem porozrzucane zabawki.

Liczy艂 g艂o艣no, a dziewczynka powtarza艂a za nim.

- Jedena艣cie - powiedzia艂, gdy ulo偶yi z powrotem klocki. - Bardzo du偶o. A ty jeste艣 bardzo m膮dr膮 dziewczynk膮.

- M膮dl膮 - potwierdzi艂a Sorcha, burz膮c klocki.

Alasdair uni贸s艂 jej podbr贸dek i poca艂owa艂 w czu­bek g艂owy. Po czym wsta艂 i popatrzy] w czujne teraz oczy Esmee.

- Musz臋 i艣膰 - powiedzia艂. - Tak naprawd臋 nie za­mierza艂em nawet wchodzi膰. Czy mog臋 odebra膰 Sor-chc za dwie godziny?

Esm膰e wbi艂a wzrok w jaki艣 punkt ponad jego ra­mieniem.

- Kiedy ci b臋dzie wygodnie.

Wzi膮艂 kapelusz i lask臋, kt贸re zostawi艂 na krze艣le.

- W takim razie za dwie godziny - powiedzia艂, sk艂aniaj膮c lekko g艂ow臋. - Dzi臋kuj臋. Wyjd臋 sam.

Zanim przysz艂o jej do g艂owy jakie艣 zimne i olicjal-ne po偶egnanie, zamkn膮艂 za sob膮 drzwi.

Rozdzia艂 8

W kt贸rym sir Alasdair udziela rady

<*}

Sir Alasdair MacLachlan wypad艂 z domu lady Tatton na ulic臋, nie wyja艣niaj膮c niczego stangretowi, kt贸ry stat obok koni i patrzy艂 na swojego pana. kt贸ry odda­la} si臋 w kierunku Piccadiliy.

Z ulic zje偶d偶ajy ju偶 wozy i taczki dostawc贸w, ust臋­puj膮c miejsca powozom wioz膮cym arystokrat贸w na poranne spotkania oraz gazeciarzom roznosz膮­cym ponure poranne opowie艣ci.

Trup ze .sztyletem w piersiach wSouthawark. Plot­ki o dymisji Wellingtona. Rozruchy. Alasdair pusz­cza! wszystko mimo uszu.

Do diab艂a! .lak ona 艣mie! Jak ta dziewczyna 艣mie kwestionowa膰 jego decyzje? Jak 艣mie budzi膰 w nim l臋k, 偶e post膮pi! g艂upio, a jego postanowienie mo偶e spowodowa膰 nieodwracalne skutki! I jak 艣mie jesz­cze w dodatku tak pi臋knie wygl膮da膰, gdy si臋 z艂o艣ci!

Kto艣 wyla艂 z okna wiadro wody. Gdzie艣 w oddali rozleg艂o si臋 bicie ko艣cielnych dzwon贸w. Rozczochra­ny m艂odzieniec w do po艂owy rozpi臋tym surducie za­wo艂a艂 do Alasdaira po imieniu, gdy si臋 mijali. Alas-

dair par艂 dalej naprz贸d, nic zwracaj膮c uwagi na to, co si臋 wok贸艂 niego dzia艂o.

Tak, niech j膮 diabli! Esmee Hamilton sta艂a si臋 zmor膮 jego 偶ycia, tego samego 偶ycia, kt贸re do tej po­ry uznawa艂 za ca艂kiem wygodne i nieskomplikowane. Tera/ wszystko si臋 jednak zmieni艂o. A mo偶e zawsze wygl膮da艂o inaczej, ni偶 mu si臋 wydawa艂o. I teraz, gdy 艂uski opad艂y mu z oczu, gdy zacz膮艂 rozumie膰, jak ma­艂o znacz膮ce i trywialne by艂o dot膮d jego 偶ycie, musia艂 co艣 z tym zrobi膰, nawet je艣li nie dJa samego siebie, to cho­cia偶 dla Sorchy. Musia艂 pomy艣le膰 o przysz艂o艣ci i prze­sta膰 wype艂nia膰 pustk臋 tanimi przyjemno艣ciami i kosztownymi zbytkami. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie go to kosztowa艂o wiele wysi艂ku, na kt贸ry do tej pory nie potrafi艂 si臋 zdoby膰.

Na rogu Mount Street pod wp艂ywem impulsu skr臋ci艂 w stron臋 Hyde Parku, wtulaj膮c giow臋 w ra­miona, by uchroni膰 si臋 przed zimnym, jesiennym wiatrem. Nie pomy艣la艂, by wzi膮膰 p艂aszcz. Tak na­prawd臋 nie pomy艣la艂 o niczym. Gdyby cho膰 przez chwil臋 rozwa偶y艂 len szalony pomys艂, by pojawi膰 si臋 wraz /. Sorch膮 przy Grosvenor Square, z pewno艣ci膮 wysia艂by tam kogo艣 innego. Wellingsa. Hawesa. Ka偶­dy m贸g艂 zaj膮膰 miejsce w powozie obok Sorchy.

Nie zwraca艂 uwagi na wiatr buszuj膮cy za ko艂nie­rzem surduta. Ch艂贸d dodawa艂 mu nawet energii. Czu艂 si臋 tak, jakby od tygodni trawi艂a go jaka艣 go­ryczka. A !o w,szy.s!ko od chwiJJ, gdy E.sm膰e HamiJ-ton, niech j膮 licho, odnalaz艂a drog臋 do jego domu i serca. Tuz obok niego przenikn臋艂a dwuk贸艂ka, omal nie zwalaj膮c go z n贸g. Us艂ysza艂 tylko pobrz臋kiwanie uprz臋偶y i uskoczy艂 na chodnik, patrz膮c jak spod k贸艂 powozu tryska b艂oto i ko艅skie odchody. Przywiod艂o mu to na my艣l wszystkie inne niebezpiecze艅stwa, ja­kie wok贸艂 czyha艂y na niego.

Ju偶 w parku skierowa艂 si臋 w stron臋 iawki w pobli­偶u Serpcntine, miejsca, gdzie siedzia艂 z Esmec tego dnia, gdy Sorcha uleg艂a tragicznemu wypadkowi. W dniu, kiedy wszystko si臋 zmieni艂o. I jednocze艣nie nie zmieni艂o si臋 nic.

Bezmy艣lnie tr膮ci艂 nog膮 grudk臋 idemi pod 艂awk膮 i ku swemu zdumieniu dostrzeg艂 w trawie przybru­dzon膮 per艂臋. Podni贸s艂 j膮, wytar艂 i wsun膮! do kieszeni. Pami膮tka po wypadku Sorchy. Wida膰 odnalaz艂 j膮 po to, by mu przypomina艂a, 偶e nigdy nie powinien traci膰 zdrowego rozs膮dku.

Nie, nie mia艂 powodu, by jecha膰 do lady Tatton. Jednak tak bardzo pragn膮艂 zobaczy膰 te per艂y na szyi Esmee. Tak bardzo chcia艂, by zdobi艂y jej dekolt ka偶­dego wieczoru, gdy pije wino i je kolacj臋 w towarzy­stwie londy艅skich elit. Tak bardzo pragn膮! czerpa膰 przyjemno艣膰 ze 艣wiadomo艣ci, 偶e jest to podarunek od niego, podczas gdy inni mog膮 tylko cieszy膰 oczy jej pi臋knem. Skromne, po偶a艂owania godne marze­nia. Niemniej jednak nie m贸g艂 o nich zapomnie膰.

C贸偶, lo nie mia艂o znaczenia. Esm膰e nic zamierza­艂a nosi膰 perci. Wszystko jedno, z jakiego powodu. Patrzy艂 beznami臋tnie na mew臋, kt贸ra ko艂uj膮c nad Serpcntine. wydala nagle 偶a艂osny krzyk. Wida膰 przywia艂 j膮 tu nocny szkwa艂 i ptak czu艂 si臋 troch臋 za­gubiony. Alasdair zna艂 to uczucie. Wlozy艂 r臋ce do kieszeni i poszuka艂 na pocieszenie swojej ma艂ej periy.

Esmee by艂o bardzo przykro, gdy dwie godziny p贸藕niej do drzwi zadzwoni艂 stangret Aiasdaira, by odebra膰 Sorch臋. Zni贸s艂 dziecko na d贸艂 do powozu i przez otwarte drzwi poda艂 je Alasdairowi, kt贸ry wy-

艂oni艂 si臋 z g艂臋bi. Gdy brat j膮 na r臋ce, jego sygnet, kt贸­ry tak dobrze zna艂a, b艂ysn膮艂 w s艂o艅cu. Zdawa艂 si臋 nic zauwa偶a膰 obecno艣ci Esmee, nie wychyli艂 si臋 nawet na tyle daleko, by pokaza膰 twarz. Poczu艂a, jak do oczu nap艂ywaj膮 jej gor膮ce Izy, odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i gwa艂townie zamkn臋艂a za sob膮 drzwi. Sytu­acja wydata jej si臋 okropna - zachowywali si臋 jak ma艂偶e艅stwo walcz膮ce o dziecko, zbyt sk艂贸cone, by mieszka膰 pod jednym dachem.

My艣la艂a o tym przez d艂u偶szy czas, potem jednak jej uwag臋 odwr贸ci艂y r贸偶ne niespodzianki, jedne mi艂e, inne stanowczo mniej przyjemne. Pierwsz膮 z nich by艂 bukiet r贸偶 od pana Nowella wraz z zaproszeniem na przeja偶d偶k臋 po parku nast臋pnego popo艂udnia. Druga - li艣cik od panny Smalhers z propozycja wsp贸lnej wyprawy z jej bratem do Akademii Kr贸lew­skiej na wystaw臋 pejza偶y.

Pisa艂a w艂a艣nie odpowiedzi na oba listy, gdy ciotka wr贸ci艂a od madame Panaut z pudlem, w kt贸rym pyszni艂a si臋 suknia z ciemnobr膮zowej satyny.

- Pi臋knie pasuje do twoich w艂os贸w - powiedzia艂a ciotka. - Wiedzia艂am, 偶e tak b臋dzie. - Poprosi艂am madame, by uszyta j膮 dodatkowo jako niespodziank臋.

Esmee dotkn臋艂a szlachetnej tkaniny.

- Ciociu, jeste艣 dla mnie zbyt dobra.

Lady Talton zby艂a jednak t臋 uwag臋 machni臋ciem r臋ki.

- Teraz trzeba j膮 tylko dopasowa膰, bo musisz si臋 w ni膮 ubra膰 do teatru w przysz艂膮 艣rod臋.

- Do teatru?

Lady Tatton u艣miechn臋艂a si臋 tajemniczo.

- Zosta艂y艣my zaproszone do lo偶y lady Kirton - po­wiedzia艂a. - Mam ogromn膮 ochot臋 i艣膰. Lady Kirton zaprosi艂a te偶 lady Wynwood i jej syna. Chc臋 pozna膰 tego m艂odzie艅ca.

- Ale do teatru? - spyta艂a zn贸w Esmee.

- Nie b臋dzie to przecie偶 farsa, tylko adaptacja W臋dr贸wki Pielgrzyma, a jest to dzie艂o naprawd臋 bar­dzo moralne i pouczaj膮ce.

Esmee pomy艣la艂a, 偶e 艣miertelnie si臋 wynudzi. Nie mia艂a r贸wnie偶 ochoty na wiecz贸r w towarzystwie Wynwooda i jego matki. Jej Cierpliwo艣膰 nadwer臋偶y艂a si臋 ju偶 mocno podczas konwersacji nawet przez te dziesi臋膰 minut, gdy przechadza艂a si臋 w jego towarzy­stwie w salonie lady Gravenel. Nie mog艂a ani na chwil臋 przesta膰 my艣le膰 o tym. co te偶 Alasdair m贸g艂 o niej powiedzie膰 Wynwoodowi. A potem jesz­cze przypomnia艂a sobie sw贸j 偶enuj膮cy wybuch sprzed kilku tygodni.

Bo偶e. Powiedzia艂a Alasdairowi, ze jego maniery pozostawiaj膮 wiele do 偶yczenia, a jego brata nazwa­艂a prostakiem. W dodatku nazwa艂a ich wszystkich dzikusami, cho膰 Wynwood jako jedyny z trzech d偶entelmen贸w obecnych wtedy w salonie nie potrak­towa艂 jej i Sorchy jak mebli, o kt贸rych si臋 m贸wi, o kt贸re mo偶na si臋 nawet poki贸ci膰. jakby nie mia艂y uczu膰. A potem zachowywa艂 si臋 bardzo mi艂o. Dla­czego stanowi艂o to teraz pow贸d jej troski?

U lady Gravcnel Wynwood stara! si臋 j膮 zabawi膰. Pyta艂 o Sorch臋 i opowiedzia艂 jej zabawn膮 histori臋 ze swojego dzieci艅stwa w Buckinghamshire i kilku przygodach, jakie prze偶y艂 w towarzystwie wiecznie zm臋czonego 偶yciem lorda Devejlyna i braci Mac-Lachlan. Jednak gdy poczu艂a si臋 lepiej jego towarzy­stwie, dostrzeg艂a, w jaki spos贸b patrzy na nich lady Wynwood.

- Esmee! - g艂os lady Tatton przywo艂a艂 j膮 do rze­czywisto艣ci. - Co tam masz?

Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e ciotka stoi przy biur­ku.

- Ach, zaproszenia - odpar艂a. - Chyba powinnam przyj膮膰 oba.

Lady Tatton powachlowala si臋 bilecikiem od pan­ny Smathers.

- Dlaczego mi si臋 wydaje, 偶e zaproszenie wys艂ano w czyim艣 imieniu? - zakpi艂a. - Mo偶e to byt pomys艂 pana Smathersa?

Esm膰c u艣miechn臋艂a si臋.

- Chyba masz racj臋, ciociu - przyzna艂a. - Przynaj­mniej biedny pan Noweli zdoby艂 si臋 na odwag臋 i wy­s艂a艂 w艂asne.

Lady Tatton wzi臋艂a li艣cik do r臋ki.

- Przeja偶d偶ka po parku z panem Nowellem - za-艣wiergota艂a. - Chyba powinna艣 si臋 zgodzi膰, moja droga. - Jest zbyt nudny na m臋偶a, ale taka znajo­mo艣膰 na pewno ci nie zaszkodzi.

W tej samej chwili do pokoju wszed艂 kamerdyner z dwiema wizyt贸wkami na srebrnej tacy.

- Jaka艣 dama i d偶entelmen do pani, madam. Lady Tatton rzuci艂a zaproszenia na biurko i chwy­ci艂a wizyt贸wki.

- Bo偶e! To od Wynwooda! I jego matki! - Unios艂a g艂ow臋. - Szybko! Musimy ich przyj膮膰 w salonie.

Widz膮c, 偶e Esmee si臋 waha, chwyci艂a j膮 za 艂okie膰 i poci膮gn臋艂a do drzwi.

- Za dwie minuty, Grimond. - Och, Esmee, czy偶­by艣 mia艂a jak膮艣 brudn膮 smug臋 na sukni? Szybko j膮 zetrzyj! Pospiesz si臋! We藕 moj膮 chusteczk臋. I wypro­stuj si臋, je艣li Ja艣ka. Tak prezentujesz si臋 znacznie le­piej.

Esmee posz艂a za ni膮 do salonu, prostuj膮c plecy.

- Aie po co przyszli teraz, skoro w 艣rod臋 mamy i艣膰 razem do teatru?

Nie musia艂a si臋 nad tym d艂ugo zastanawia膰. Lady Wynwood, wysoka, szczup艂a kobieta, wesz艂a szybko

do salonu, szeleszcz膮c jedwabiem, i poca艂owa艂a lady Tatton w oba policzki. Lord Wynwood sk艂oni艂 si臋 Esmee z nie艣mia艂ym u艣miechem na ustach.

- Och, Roweno! - wykrzykn臋艂a lady Wynwood, chwytaj膮c si臋 za serce. - Co za okropna historia! Ku­charka zachorowa艂a na to zapalenie gard艂a, kt贸re kr膮偶y od dawna po okolicy.

- Och, moje biedactwo - lady Tatton poklepa艂a ja czule po r臋ce.

- Nie wiesz jeszcze najgorszego - j臋kn臋艂a lady Wynwood. - W poniedzia艂ek wydaj臋 kolacj臋. - Czy mo偶esz mi poda膰 przepis na t臋 ma艣膰, o kt贸rej wczo­raj wspomina艂a艣?

- Ok艂ad z gotowanej cebuli? Oczywi艣cie. - Lady Tatton podesz艂a do biurka, za ni膮 pod膮偶y艂a lady Wynwood. - Musi by膰 bardzo gor膮cy. Na tyle gor膮cy. by wyci膮gn膮膰 chorob臋, ale nie poparzy膰.

Esm膰e u艣miechn臋艂a si臋 do lorda Wynwooda i wskaza艂a mu krzes艂o stoj膮ce obok kominka.

- Prosz臋 spocz膮膰, panie, dop贸ki ta tragiczna histo­ria nie znajdzie szcz臋艣liwego rozwi膮zania.

B艂臋kitne oczy Wynwooda b艂ysn臋艂y z rozbawie­niem,

- Panno Hamilton, bardzo mi si臋 podoba pani po­czucie humoru - powiedzia艂. - Chyba w艂a艣nie la pa­ni cecha przyku艂a od pocz膮tku moj膮 uwag臋.

Ksmec popatrzy艂a na niego sceptycznie.

- Dziwne - powiedzia艂a. - S膮dzi艂am, 偶e jestem ra­czej sk艂onna do histerycznych wybuch贸w w obecno­艣ci obcych.

Odrzuci艂 g艂ow臋 i roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no. Obie damy odwr贸ci艂y si臋 od biurka.

- Chyba mnie pani rozumie, panno Hamilton -odpar艂. - Ma pani fantastyczne poczucie humoru, nawet je艣li jest pani w bardzo z艂ym humorze.

- Och, rzeczywi艣cie, by艂am wtedy bardzo zta - od­par艂a.

- Z pewno艣ci膮 nie zdarza si臋 to pani zbyt cz臋sto -ci膮gn膮艂. - Jest pani pewnie w g艂臋bi serca dobrodusz­na i mila. Sam pan B贸g wic, 偶e Merrick nawet anio­艂a wyprowadzi艂by z r贸wnowagi, a Alasdair nie jest ani o jot臋 lepszy.

- Staram si臋 patrze膰 optymistycznie na 艣wiat, lor­dzie Wynwood - odpar艂a. - Cho膰 ostatnio nie by艂o to 艂atwe.

Zmarkotnia艂.

- T臋skni pani za siostr膮, prawda? To takie s艂odkie stworzenie.

- Raczej ma艂y diabe艂ek. - Esmee u艣miechn臋艂a si臋 z przymusem. - Ale i tak za ni膮 t臋skni臋. Bardzo. Do tej pory prawie si臋 z ni膮 nic rozstawa艂am. Jest mi trudniej, ni偶 s膮dzi艂am.

- Bardzo pani wsp贸艂czuj臋 - powiedzia艂 Wynwood. - Znalaz艂a si臋 pani w trudnym po艂o偶eniu. Mo偶e ode­rw臋 pani膮 od smutnych my艣li cho膰 na jeden wiecz贸r. Rozumiem, 偶e lady Kirton zaprosi艂a pani膮 wraz z ciotk膮 do teatru. Mam nadziej臋, 偶e si臋 pani do nas przy艂膮czy.

- Tak, mia艂y艣my taki zamiar - powiedzia艂a. - Cho膰 nie znam tre艣ci tej sztuki.

- W臋dr贸wki Pielgrzyma. Chyba ma na celu pod­nie艣膰 nasze morale. Mam tylko nadziej臋, 偶e moje nie za艂amie si臋 zupe艂nie pod tak膮 presj膮.

W tej samej chwili lady Tatton zamkn臋艂a szuflad臋 i zacz臋艂a zwija膰 kartk臋 w rulonik. Lord Wynwo­od wsta艂.

- Musz臋 i艣膰 - powiedzia艂. - Mama niezbyt dobrze si臋 dzi艣 czuje. Obieca艂em jej swoje towarzystwo.

- Jakie to mi艂e z pana strony - odpar艂a Hsinee. Zn贸w u艣miechn膮艂 si臋 nie艣mia艂o.

- Czasem trzeba si臋 zachowywa膰 odpowiedzialnie, niezale偶nie od tego, czy ma si臋 na to ochot臋, czy nie.

Wkr贸tce potem lord i lady Wynwood zacz臋li si臋 偶egna膰 i umawia膰 na 艣rod臋.

- No prosz臋! - powiedzia艂a lady Tatton, gdy Gri-niond zamkn膮艂 za nimi drzwi. - Wszystko posz艂o zna­komicie.

- C贸偶 takiego?

Lady Tatton cofn臋艂a si臋 o krok.

- Chyba nie uwierzy艂a艣 w te g艂upstwa o cebuli? -spyta艂a.

Esmee zamruga艂a.

- A nie powinnam?

Ciotka poklepa艂a y膮 delikatnie po ramieniu.

- Stawiam dziesi臋膰 do jednego, 偶e kucharka ma po prostu katar - powiedzia艂a. - Nie zauwa偶y艂a艣, jak lady Wynwood przygl膮da艂a si臋 twojej sukni1? I moim zas艂onom? Umeblowaniu? Oszacowa艂a nawet kr贸j uniformu Grimonda! A nast臋pnym razem zacznie pociera膰 moje srebra, z臋by zobaczy膰, czy to czasem nie plater. Nie, chcia艂a nas po prostu zaskoczy膰. Rozpoczyna badania.

Esmee zrobi艂a przera偶on膮 min臋.

- Badania?

- Oczywi艣cie. Chce si臋 upewni膰, czy ty, a w艂a艣ciwie my nadajemy si臋 dla jej syna.

Esmee nadawa艂a si臋 z pewno艣ci膮 na przeja偶d偶k臋 z panem Nowellcm, kt贸ry mocno j膮 zaskoczy艂, zaje偶­d偶aj膮c pod dom nowym powozem zaprz臋偶onym w dwa konie. Mo偶e 藕le oceni艂a m艂odego polityka? Uzna艂a go za cz艂owieka powa偶nego, ale kompletne­go nudziarza.

Przy bli偶szym poznaniu okaza艂o si臋 jednak, ze po­waga Nowella graniczy z bufonad膮. W drodze do parku uraczy艂 j膮 opowie艣ci膮 o tym, jak Wellington

usi艂uje torpedowa膰 reformy parlamentarne, a gdy je­chali wzd艂u偶 Rottcn Row, oskar偶y艂 go o spiskowanie z katolikami. Anglikom zagra偶a艂a cywilizacyjna za­g艂ada, a win臋 za ten stan rzeczy ponosi艂 w ca艂o艣ci Wellington.

Esmee, kt贸ra szczerze sympatyzowa艂a z katolika­mi, nie zada艂a sobie z trudu, by spyta膰 Nowella o to, w jaki spos贸b Anglicy traktuj膮 swoich p贸艂nocnych s膮­siad贸w. Jego pogl膮dy na ten temat musia艂yby si臋 okaza膰 przeciwne ni偶 jej, tote偶 uzna艂a, 偶e nic warto z nim dyskutowa膰.

Gdy jednak przejechali ca艂膮 d艂ugo艣膰 parku, No­weli zmieni] temat i zapyta艂 j膮 niespodziewanie, czy mia艂aby ochot臋 zobaczy膰 jego nowy dom.

- W艂a艣ciwie jeszcze nie ca艂kiem m贸j - przyzna艂 niemal nie艣mia艂o. - Nie jest jeszcze sko艅czony.

Temat zainteresowa艂 Esmee.

- A gdzie jest ten dom? Daleko st膮d?

- Ale偶 nie - odpar艂. - W pobli偶u Chelsea.

Esmee przytakn臋艂a ze zrozumieniem, cho膰 nie by­艂a ca艂kiem pewna, gdzie le偶y Chelsea. Po niespe艂­na dw贸ch miesi膮cach w Londynie zm臋czy艂y j膮 space­ry wci膮偶 po tych samych parkach i skwerach i po­zdrawianie wci膮偶 tych samych os贸b.

Ulice, kt贸rymi wyje偶d偶ali z Hyde Parku, nie by艂y zat艂oczone i Noweli pop臋dzi艂 konie. Esmee przytrzy­mywa艂a kapelusz jedn膮 r臋k膮 i cieszy艂a si臋 przeja偶d偶­k膮. Na kra艅cach Be]gravii ich oczom ukaza艂y si臋 no­we pi臋kne rezydencje w r贸偶nych fazach budowy.

- M贸j dom jest dalej - powiedzia艂 Noweli.

Wkr贸tce zostawili za sob膮 pi臋kne rezydencje. No­weli skr臋ci艂 kilkakrotnie i min臋li kolejno otwarte po­le, schludny ko艣ci贸艂ek, a nawet par臋 sklepik贸w, czyli fragmenty ma艂ych wsi, kt贸re mia艂y wkr贸tce zosta膰 po艂kni臋te przez miasto. Wreszcie zamajaczy艂y

przed nimi ceglane mury. Domy wygl膮da艂y podobnie jak kamienice w Mayfair, tyle 偶e by艂y nowocze艣niej­sze i bardziej reprezentacyjne. Min臋li kiJka uko艅czo­nych rezydencji i pan Noweli wyjecha艂 na drog臋, przy kt贸rej mia艂a wkr贸tce stan膮膰 jego elegancka po­siad艂o艣膰.

Na kamienistym terenie trwa艂y prace. Wsz臋dzie kr臋cili si臋 ludzie z 艂opatami, m艂otkami i kielniami. Po lewej stronie dwaj geometrzy ustawiali tr贸jn贸g. Dalej sta艂 w贸z wype艂niony zapraw膮 murarska, za nim dwuk贸lka z ceg艂膮. Obok l艣ni艂 czarny pow贸z ze stan­gretem. Noweli wskaza艂 r臋k膮 pi臋kn膮 ceglano-mar-nutrow膮 budowl臋, kt贸ra od zewn膮trz wydawa艂a si臋 wyko艅czona. Otacza艂y j膮 jednak zwa艂y kamieni i ce­gie艂 oraz niedoko艅czony fundament.

- Numer cztery Ballachulish Close - powiedzia艂 z dum膮 m艂odzian.

Esmee by艂a pod wra偶eniem. Jak si臋 okaza艂o, pan Noweli nie potrzebowa艂 cudzego maj膮tku... chyba 偶e musia艂 sp艂aci膰 hipotek臋. Porzuci艂a jednak te cynicz­ne refleksje i u艣miechn臋艂a si臋.

- Ballachulish Close - powt贸rzy艂a. - 'l贸 bardzo szkocka nazwa.

Noweli skin膮艂 g艂ow膮.

- Dom zaprojektowa艂 i wybudowa艂 architekt, kt贸­ry jest rodowitym Szkotem. - Ma okropny charakter, ale jest geniuszem. Nie pozwala po艂o偶y膰 nawet jed­nej ceg艂y bez swojej zgody, pilnuje wystroju, bud偶e­tu, absolutnie wszystkiego dogl膮da osobi艣cie. Pierw­szego grudnia mam otrzyma膰 tytu艂 w艂asno艣ci, je艣li ten szaleniec zgodzi si臋 rozsta膰 z domem.

- Jaki pi臋kny! - zachwyca艂a si臋 Esmee. - I nigdy jeszcze nie widzia艂am przy pracy tylu robotnik贸w na­raz.

Noweli zaniepokoi艂 si臋 nagle.

- Mo偶e to nie jest odpowiednie miejsce dla damy?

- Ale偶 sk膮d! - odpar艂a. - My艣l臋 jednak, 偶e po­winni艣my wraca膰. Ciotka zacznie si臋 o mnie niepo­koi膰.

Noweli wyprowadzi艂 pow贸z z posesji; wyje偶d偶aj膮c, omal nie zahaczy艂 o czarn膮 dwuk贸tke. Stangret krzykn膮艂 ostrzegawczo i popatrzyi na niego gro藕nie, a Esmee wstrzyma艂a ze strachu oddech.

- Prosz臋 si臋 nie niepokoi膰 - powiedzia艂 spokojnie Noweli. - To w艂asno艣膰 MacLachlana, a jego sta膰 na kilka takich powoz贸w.

lismee popatrzy艂a na niego ze zdziwieniem.

- Przepraszam... -wyj膮ka艂a. - Czyj to pow贸z?

- Merricka MacLachlana, tego architekta - od­par艂 z roztargnieniem. - On i jego brat to g艂贸wni in­westorzy tej budowy. Ale zaraz... pani jest chyba z nimi spokrewniona. Wydaje mi si臋, 偶e lady Grave-nel m贸wi艂a kiedy艣 co艣 takiego.

- Tak: chyba tak, ale nie jestem tego pewna.

Esm膰e popatrzy艂a za siebie i prawie na jej 偶ycze­nie zza rogu numeru czwartego wy艂oni艂 si臋 Merrick MacLachlan i stan膮艂 na niskim fundamencie przyle­gaj膮cym do budynku. P艂aszcz i surdut prezentowa艂y si臋 nienagannie jak zwykle, ale spodnie by艂y zaku­rzone a偶 do kostek. Min臋 mia艂 oczywi艣cie pochmur­n膮, brzydka blizna na policzku wydawa艂a si臋 wyra藕-niejsza ni偶 zwykle. Co gorsza, nie by艂 sam.

- Witam, panowie - powiedzia艂 Noweli, gdy m臋偶­czy藕ni podeszli do powozu. - Panna Hamilton i ja w艂a艣nie podziwiali艣my dom.

Bracia wymienili spojrzenia i powitali ich grzecz­nie, ale ch艂odno.

- Mo偶e pan tu przyje偶d偶a膰 do woli, Noweli - ode­zwa! si臋 Merrick - ale dom nie b臋dzie gotowy do grudnia i 偶adne 偶yczenia tego nie zmieni膮.

Noweli popatrzy! na Esmee z lekko zawstydzon膮 min膮.

- Troch臋 si臋 im naprzykrzam - przyzna艂. - Sir Alasdairze. czy brat uwzgl臋dni! pa艅sk膮 pomoc przy swoim projekcie?

Alasdair roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Na szcz臋艣cie dla niego i dla pana. Noweli, nie uczyni) tego.

Merrick MacLachlan patrzy! niepewnie to na Alasdaira, to na Esmee.

- Chyba jednak dobrze si臋 sta艂o, 偶e pan przyjecha艂 - powiedzia艂 do Nowella. - W 艣rodku jest Penworth i nic mo偶e si臋 zdecydowa膰, kt贸ry komin wybra膰. Ja wol臋 jeden, on drugi. Mo偶e pan sam wybierze. Tylko przy okazji zniszczy pan buty.

Noweli zerkn膮艂 niemal po偶膮dliwie na dom, a po­tem zawaha艂 si臋 - Esmee nie wiedzia艂a jednak, czy chodzi mu o buty, czy te偶 pozostawienie jej samej w towarzystwie Alasdaira.

- Alasdair popilnuje panu koni - powiedzia艂 Mer­rick.

- Z przyjemno艣ci膮 - potwierdzi艂 Alasdair. 呕膮dza wzi臋艂a g贸r臋. Noweli zeskoczy艂 z koz艂a.

- Zaraz wracam, panno Hamilton.

Patrz膮c za nim, Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no. -Twoja ciotka nie by艂aby nim teraz szczeg贸lnie za­chwycona, prawda?

- Od pocz膮tku nie by艂a - przyzna艂a Esmee. - Mam tylko na nim po膰wiczy膰 swoje kobiece sztuczki, do­p贸ki nie nadarzy si臋 kto艣 naprawd臋 godny uwagi.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 ponuro, ale po chwili wybuchn膮艂 g艂o艣nym 艣miechem.

- Naprawd臋 tak powiedzia艂a? - spyta艂. - M贸j Bo­偶e! Wepchn膮艂em ci臋 w szpony Machiavellego w sp贸dnicy.

Esmee popatrzy艂a na niego wynio艣le.

- Owszem - odpar艂a. - i ciesz臋 si臋, 偶e wreszcie przyzna艂e艣, czyja to by艂a decyzja.

Zw臋zi艂 oczy i zacisn膮艂 szcz臋ki.

- Nie igraj ze mn膮, Esmee - przestrzeg艂. - Nikt ci臋 nic zmusza艂 do odej艣cia, a ju偶 na pewno nie do bez­wstydnych flirt贸w z tymi wszystkimi m臋偶czyznami.

Esm膰c unios艂a brwi.

- Do bezwstydnych flirt贸w? - powt贸rzy艂a. - S膮dz臋, 偶e przeceniasz moje mo偶liwo艣ci. - A co do zmusza­nia, to czu艂am niemal bat na plecach.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zacisn膮艂 d艂onie tak mocno, 偶e zbiela艂y mu k艂ykcie.

- Rozumiem - wycedzi艂. - A kto b臋dzie kolejn膮 much膮 w twojej paj臋czynie?

- O ile sobie przypominam, to tw贸j przyjaciel Wynwood - odpar艂a swobodnie. - Ma mnie zabra膰 w 艣rod臋 do teatru.

Us艂ysza艂a jak zakl膮艂 cicho pod nosem.

- Ouin? - upewni艂 si臋 z niedowierzaniem. - Do te­atru?

- lak, ale trudno mi b臋dzie z nim tam bezwstydnie flirtowa膰. Sztuka ma g艂臋bokie przes艂anie moralne i chyba zostawi臋 wachlarz w domu, w艂o偶臋 skromn膮 sukni臋 i ogranicz臋 si臋 wy艂膮cznie do niegro藕nej kokie­terii. Oczywi艣cie wszystko po to. by zachowa膰 pozo­ry przyzwoito艣ci.

- Wybieracie si臋 na W臋dr贸wk臋 Pielgrzyma'?

- lak. i co z tego? - spyta艂a, powa偶niej膮c. - Na­prawd臋 nie rozumiem, czego ty w艂a艣ciwie ode mnie chcesz. My艣la艂am, 偶e mam znikn膮膰 ci z oczu i wyj艣膰 jak najszybciej za ma偶, a tymczasem 偶adne z moich poczyna艅 nie znajduje uznania w twoich oczach.

- Ale W臋dr贸wka Pielgrzymal Przecie偶 to... ach, niewa偶ne.

- Nie odpowiedzia艂e艣 na pytanie. Pos艂a艂 jej kolejne ponure spojrzenie.

- Chc臋, 偶eby艣 pojecha艂a do domu, jak tylko wr贸ci ten niem膮dry Noweli - powiedzia艂. - I nie przyzna­waj si臋 ciotce, 偶e tu by艂a艣. Plac budowy to nie miej­sce dla dam.

Esmec popatrzy艂a niespokojnie na dom.

- Tez mia艂am takie wra偶enie. Nigdy nie wiem, jak si臋 zachowa膰. W Szkocji robi艂am, co mi si臋 podoba艂o.

- Ale nie jeste艣my w Szkocji.

- Owszem, zauwa偶y艂am - odpar艂a. - A ty nic pa­sujesz do tego kraju podobnie jak ja.

Nie patrzy艂 ju偶 na ni膮, wodzi艂 wzrokiem po zwa­艂ach kamieni i cegie艂.

- Nie pasuj臋 - zgodzi艂 si臋 szybko. - Ale Merrick ubrda艂 sobie, 偶e zbuduje takiego nowoczesnego potwo­ra dla naszej babki. Oczywi艣cie ona nie ma na to ocho­ty. Dlatego ja musz臋 wyst膮pi膰 w charakterze mediatora i wyja艣ni膰 Mcrrickowi, dlaczego jeden z jego pomys艂贸w nie jest wcale tak genialny, jak mu si臋 wydaje.

- Och, on / pewno艣ci膮 nie przyjmie tego do wiado­mo艣ci. - Esm膰c unios艂a g艂ow臋 i zmru偶y艂a oczy przed s艂o艅cem. - Ale twoja babka jest w Szkocji, prawda? Dlaczego mia艂aby wyje偶d偶a膰?

Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- Bo tam jest gorszy klimat i trudniej si臋 偶yje - od­par艂. - Ona jednak daje sobie jako艣 rad臋 z moj膮 posia­d艂o艣ci膮. Zarz膮dza zimnym, starym zamkiem i ca艂膮 ar­mi膮 s艂u偶by. Nie, nie s膮dz臋, 偶eby chcia艂a porzuci膰 takie niezale偶ne 偶ycic dla odrobiny ciep艂a i paru wyg贸d.

- I mia艂aby racj臋 - powiedziafa Esmee. Popatrzy艂 na ni膮 z aprobat膮.

- Ty post膮pi艂aby艣 tak samo jak ona, prawda? I naj­ch臋tniej zaraz wr贸ci艂aby艣 do domu1?

Milcza艂a chwil臋.

- Nic mam dok膮d wraca膰 - odparta kr贸tko. - 1 nie znios艂abym 偶ycia z dala od Sorchy.

Jeden z koni poruszy艂 si臋 niespokojnie i Alasdair zacz膮艂 g艂adzi膰 go po szyi wolnymi, niemal hipnotyzu­j膮cymi ruchami.

- Je艣li chcesz wzbudzi膰 we mnie poczucie winy. to wiedz, 偶e ci si臋 to nie uda - powiedzia艂. - Jestem jej ojcem, a ka偶dy ojciec jest lepszy niz 偶aden.

Esmee zesztywniala.

- Czy kiedykolwiek twierdzi艂am inaczej? - spyta艂a.

- Ja nawet nie zna艂am swojego prawdziwego ojca i nie 偶ycz臋 tego Sorchy. Nigdy nawet nie sugerowa­艂am, 偶e powinna si臋 od ciebie wyprowadzi膰.

- W przeciwie艅stwie do twojej ciotki. -Alasdair wci膮偶 g艂adzi艂 konia, jakby celowo unika艂 jej spojrzenia. -Rsmee, dlaczego mi nie powiedzia艂a艣, 偶e jeste艣 bogata'/

Zamruga艂a ze zdziwieniem.

- Bogata? - powt贸rzy艂a. - Przecie偶 nie jestem. To znaczy my艣l臋, 偶e wnios臋 mojemu przysz艂emu m臋偶owi spory posag, je艣li w og贸le wyjd臋 za m膮偶. Ale teraz te pie­ni膮dze nie przynosz膮 mi przecie偶 ani odrobiny po偶ytku.

- Jednak jeste艣 dziedziczk膮. Nagle wst膮pi艂 w ni膮 diabe艂.

- 呕a艂ujesz, 偶e tak si臋 pospieszy艂e艣? Popatrzy! na ni膮 twardo.

- 'la uwaga zupe艂nie do ciebie nie pasuje - warkn膮艂.

- Robi臋 to, co uwa偶am za najlepsze dla ciebie i Sorchy.

- Znowu to samo! Traktujesz mnie stanowczo zbyt protekcjonalnie. Biedna Esm膰e. Taka m艂oda. Taka naiwna. Musimy o ni膮 zadba膰.

- Do licha, czego ty ode mnie chcesz? - wybuch­n膮艂. - Powiedz wreszcie! Tylko dobrze si臋 zastan贸w!

lismee opiera艂a si臋 wci膮偶 o pow贸z Nowella, wpa­trzona w rozgniewan膮 twarz Alasdaira.

- Niczego - szepn臋艂a. - Niczego.

- 1 tak jest najlepiej - zgodzi艂 si臋 natychmiast. -Pami臋taj tylko o jednym! Co innego 艂adna buzia, co innego maj膮tek. Gdy wchodz膮 w gr臋 pieni膮dze, trze­ba zachowa膰 ostro偶no艣膰, lylko tyle chcia艂em ci po­wiedzie膰. 艁owcy posag贸w s膮 bardzo sprytni. Miej si臋 na baczno艣ci!

W tej samej chwili z domu wyszed艂 Merrick, a za nim Noweli, kt贸ry ostro偶nie st膮pa! po u艂o偶onych prowizo­rycznie deskach tworz膮cych 艣cie偶k臋. Hsmee patrzy艂a na niego oboj臋tnie,

- Jak s膮dzisz, Alasdairze? - spyta艂a. - Czy m贸j przystojny konkurent jest 艂owc膮 posag贸w?

Krew uciek艂a mu z twarzy.

- Noweli? - spyta艂. - Chyba nie. Popatrzy艂a na niego spod oka.

- A pan Smathers? - spyta艂a, przykuwaj膮c jio wzrokiem. - Lord Thorpe? A Wynwood, tw贸j przy­jaciel? Co mi radzisz? Tak 艣wietnie wiesz, co b臋dzie dla mnie najlepsze.

Oczy b艂ysn臋艂y mu gniewnie.

- Wi臋c dobrze - odpar艂. - Skoro pytasz, to Sma­thers jest 艂owc膮 posag贸w. Thorpe maminsynkiem, a Noweli jest r贸wnie interesuj膮cy jak marynowany 艣led藕. Jestem zdziwiony, ze twoja swatka nie potrafi si臋 postara膰 o lepsz膮 parti臋.

- Nie powiedzia艂e艣 nic na temat lorda Wynwooda - zauwa偶y艂a.

Oderwa艂 od niej wzrok.

- Nie mog臋 - powiedzia艂 cicho. - To m贸j przyja­ciel. Ale je艣li si臋 o偶eni, to tylko z obowi膮zku.

- A nie z mi艂o艣ci? - spyta艂a. - To mia艂e艣 na my艣li? Bo je艣li tak, to mo偶esz spokojnie ta艅czy膰 na naszym weselu. Nie szukam mi艂o艣ci. Ju偶 nie.

Alasdair odwr贸ci艂 si臋 i zamilk艂. Merrick i Noweli sko艅czyli rozmow臋 i pod膮偶ali w: ich kierunku. Noweli

podzi臋kowa艂 szybko Alasdairowi, pop臋dzi] konie i ruszy艂. W ostatniej chwili Esmee odwr贸ci艂a g艂ow臋 i obejrza艂a si臋. Merrick MacLachian znikn膮艂 z pola widzenia. Ale Alasdair stal wci膮偶 na 艣cie偶ce j patrzy艂 na odje偶d偶aj膮cych.

W 艣rod臋 wieczorem na. ulicach prowadz膮cych do teatru zaroi艂o si臋 od powoz贸w. Rsmee siedzia艂a przy oknie, staraj膮c si臋 nie gapi膰 na innych z min膮 prowincjuszki, kt贸r膮 mimo wszystko jednak przecie偶 by艂a. Ciotka Rowena twierdzi艂a, 偶e ca艂y Londyn wy­biera si臋 na premier臋 W臋dr贸wki Pielgrzyma; nikt nie chcia艂 by膰 pos膮dzony o to, 偶e jest mniej 艣wi膮tobliwy czy pobo偶ny ni偶 jego s膮siad. Niekt贸rzy oczekiwali nawet dobrej zabawy.

Dla Esmee wyprawa do teatru stanowi艂a napraw­d臋 艣wietn膮 rozrywk臋, gdy偶 nigdy nic ogl膮da艂a praw­dziwej sztuki, z wyj膮tkiem przedstawie艅 w臋drownych teatr贸w na letnich jarmarkach.

Ju偶 na miejscu wprowadzono je do eleganckiej lo偶y obitej aksamitem w kolorze burgunda. Esmee mia艂a zaj膮膰 miejsce z przodu, obok lorda Wynwooda, a trzy damy usadowi艂y si臋 za nimi i natychmiast zacz臋ty wy­mienia膰 uwagi na temat go艣ci zebranych w teatrze.

Wynwood zachowywa艂 si臋 bardzo uprzejmie, za­proponowa艂 zimne napoje i prowadzi艂 uprzejm膮 konwersacj臋, dop贸ki nie zgas艂y 艣wiat艂a. A jednak wy­czuwa艂a w nim niepok贸j. Wci膮偶 si臋 rozgl膮da艂, a jego s艂owa brzmia艂y nienaturalnie.

Esmee nie mia艂a jednak czasu, by si臋 nad tym za­stanowi膰. S艂ysza艂a bowiem za sob膮 coraz bardziej rozgor膮czkowane szepty. Wyt臋偶y艂a s艂uch, by zrozu­mie膰 s艂owa.

- Co za tupet - mrukn臋艂a jej ciotka. - Dumna jak paw! I w dodatku zamierza gra膰 wi臋cej ni偶 jedna rol臋.

Lady Kirton m贸wi艂a cicho i spokojnie.

- Wydaje mi si臋 jednak, 偶e on przyszed艂 tu z jej siostr膮, a obie panny Karlsson naprawd臋 dobrze gra­j膮. Kiedy艣 je nawet pozna艂am.

- Okropno艣膰! - wykrzykn臋艂a ciotka Hsm膰e. -Przy okazji tego okropnego wypadku przy Drury La­ne, prawda, kiedy zamordowano Czarnego Anio艂a?

- Ona si臋 zastrzeli艂a - poprawi艂a lady Kirton. - To by艂 wypadek.

- Tak czy inaczej, znalaz艂a艣 si臋 w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie - stwierdzi艂a lady Wynwood. - A potem jeszcze policja i to zatrzyma­nie, w dodatku w towarzystwie tych okropnych si贸str Karlsson. Ja bym z pewno艣ci膮 zemdla艂a.

- Nie mdlej臋 na widok krwi, Gwendon - powie­dzia艂a spokojnie lady Kirton. - A wizyta w komisa­riacie w towarzystwie dw贸ch aktorek to te偶 nic strasznego. Wszystkie trzy by艂y艣my 艣wiadkami tego wypadku i spe艂nia艂y艣my sw贸j obywatelski obowi膮zek. A siostry wydawa艂y mi si臋 bardzo mi艂e.

Lady Wynwood zignorowa艂a ca艂kowicie t臋 taktow­n膮 uwag臋.

- Mam jednak nadziej臋, 偶e Ouintcn nie wystawi si臋 nigdy na takie po艣miewisko, jak on. I uda, 偶e jej nie zna.

Lord Wynwood zapad艂 si臋 g艂臋biej w fotel. Esmee mia艂a ochot臋 si臋 rozejrze膰 i sprawdzi膰, kto w艂a艣ciwie budzi takie emocje jej towarzyszek, ale tymczasem zgas艂o 艣wiat艂o.

Z uwagi na d艂ugo艣膰 sztuki pomini臋to wst臋p i lismec wychyli艂a si臋 niecierpliwie do przodu.

- Czyta艂a pani t臋 alegori臋 pana Bunyana, panno Hamilton?

U艣miechn臋艂a si臋 zawstydzona.

- Pr贸bowa艂am - wyzna艂a. - Dotar艂am a偶 do Doli­ny Cienia 艢mierci, ale potem uzna艂am, 藕c biedny chrze艣cijanin b臋dzie musia艂 walczy膰 o wieczne zba­wienie bez mojego udzia艂u. A pan sko艅czy艂?

Roze艣mia艂 si臋 cicho.

- Ja przeczyta艂em W臋dr贸wk臋... a偶 dwukrotnie. Za ka偶dym razem gro偶ono mi no偶em, a konkretnie scyzorykiem. M贸j guwerner okaza艂 si臋 niezwykle upartym cz艂owiekiem, dlatego pami臋tam niemal ka偶de s艂owo i je艣li b臋dzie pani mia艂a jakie艣 pytania, prosz臋 si臋 nie kr臋powa膰.

Rozleg艂y si臋 d藕wi臋ki niebia艅skiej muzyki, kurty­na skrzypn臋艂a i ods艂oni艂a ch贸r.

- Bo偶e - szepn膮艂 Wynwood, krzywi膮c si臋 bole艣nie. - Powinni naoliwi膰 te k贸艂ka.

Ch贸r sk艂ada艂 si臋 trzech anio艂贸w ubranych na bia­艂o, z p艂on膮cymi pochodniami w d艂oniach. Anio艂 sto­j膮cy w 艣rodku - wysoka, zapieraj膮ca dech pi臋kno艣膰 z jasnymi, niemal bia艂ymi w艂osami opadaj膮cymi jej a偶 do pasa - uni贸s艂 pochodni臋 i post膮pi艂 napr/.贸d. Przem贸wi艂y jednocze艣nie, zwiastuj膮c mrocznymi, te­atralnymi g艂osami wszystkie nieszcz臋艣cia i tragedie. jakie mia艂y wkr贸tce nast膮pi膰. Zaraz potem na scenie pojawi艂 si臋 aktor graj膮cy Pielgrzyma i rozpocz膮艂 si臋 pierwszy akt.

Sztuka mia艂a przemy艣lan膮, zwart膮 konstrukcj臋. Zachowano jedynie najwa偶niejsze w膮tki. Trzy pi臋kne anio艂y nic schodzi艂y ze sceny, spajaj膮c akcj臋. Ani na chwil臋 nie wypuszcza艂y pochodni z d艂oni i Esmee zacz臋艂a si臋 obawia膰, 偶e zdr臋twiej膮 im r臋ce.

Esm膰e 艣ledzi艂a z uwag膮 perypetie bohatera, jego spotkanie z m臋drcem oraz przygody na Bagnach Moralnych i w Twierdzy Zw膮tpienia, jakie dane mu by艂o prze偶y膰 w drodze do Niebia艅skiego Miasta.

Jednak bard/o szybko przedstawienie zacz臋艂o j膮 nu­dzi膰 i zacz臋ta rozgl膮da膰 si臋 po sali w poszukiwaniu nowych wra偶e艅.

Nie musia艂a d艂ugo czeka膰. Chwil臋 p贸藕niej Chrze­艣cijanin opu艣ci艂 scen臋 wyj艣ciem po lewej stronie, a kurtyna zacz臋艂a opada膰, nie zwa偶aj膮c na piskliwe protesty sznur贸w i w贸zk贸w, jeszcze g艂o艣niejsze ni偶 w贸wczas, gdy si臋 wznosi艂a.

Esmee odpr臋偶y艂a si臋. Dobrn臋li do przerwy. Us艂y­sza艂a za sob膮 podniecone szepty dam. Wynwood wsta艂 i sk艂oni艂 g艂ow臋.

- Prosz臋 mi wybaczy膰, panno Hamilton. W艂a艣nie zobaczy艂em kogo艣, komu musz臋 z艂o偶y膰 uszanowanie.

Ponaglany przez matk臋 przyni贸s艂 najpierw napoje. a potem wyszed艂. Trzy damy wznowi ty rozmow臋. Esmee zosta艂a sama z przodu lo偶y i cieszy艂a wzrok wi­dokiem elegancko ubranych ludzi siedz膮cych naprze­ciwko. Nagle us艂ysza艂a za sob膮 st艂umiony okrzyk, podnios艂a wzrok i poczu艂a nag艂y skurcz serca.

Alasdair. Alasdair, do kt贸rego podchodzi艂 w艂a艣nie lord Wynwood. I Alasdair nie by艂 sam. Kto艣- bardzo pi臋kna kobieta - siedzia艂a obok. Ubrana na czerwo­no, na g艂owic mia艂a kapelusz z jaskrawym pi贸rem. Esmee od razu j膮 pozna艂a - by艂a to jasnow艂osa anie-lica z ch贸ru. U艣miecha艂a si臋 teraz do Wynwooda, a na jej twarzy malowa艂a si臋 rado艣膰.

Wynwood stan膮艂 obok Alasdaira i uca艂owa艂 jej d艂o艅. A.ktorka opu艣ci艂a r臋k臋 i m贸w popalrzyla na Aiasdaira, zalotnie trzepocz膮c rz臋sami. Esm膰e po­czu艂a przeszywaj膮ce uczucie zazdro艣ci. Kobieta by艂a bardzo pi臋kna i Esmee nie mog艂a si臋 nadziwi膰, jak zdo艂a艂a tak szybko zej艣膰 ze sceny w zupe艂nie innej suk­ni. Wtedy zn贸w us艂ysza艂a za sob膮 g艂os lady Wynwood.

- I co on w艂a艣ciwie sobie wyobra偶a? - pyta艂a wy­ra藕nie poirytowana dama. - Powinnam, powinnam...

- Co powinna艣, Gwendolyn? - spyta艂a lady Kirton.

- Da膰 mu klapsa? To dorosiy m臋偶czyzna. A ona zo­stanie kiedy艣 wielk膮 aktork膮. Poza tym jest go艣ciem Alasdaira, nie Wynwooda.

- Raczej kochank膮 - sprostowa艂a lady Wynwood.

- Jedn膮 z wielu. 1 wszyscy o tym wiedz膮.

- Nie s膮dz臋 - odpar艂a lady Kirton. Nawet ona jed­nak wydawa艂a si臋 lekko strapiona. - 艂b chyba ta anielica z ch贸ru jest, a raczej by艂a jego kochank膮. W lo偶y siedzi jej siostra.

Siostry, pomy艣la艂a Esmee. A wi臋c s膮 dwie. To jej zupe艂nie nie pociesza艂o.

- Co艣 podobnego - powiedzia艂a lady Tatton. -A to dopiero historia.

- Owszem, a sir Alasdair to tw贸j kuzyn - przypo­mnia艂a lady Wynwood, jakby chcia艂a przerzuci膰 cz臋艣膰 winy na lady Tatton.

- Nie jestem pewna - odpar艂a lady Tatton. - A je­艣li nawet, to bardzo daleki.

Lord Wynwood opu艣ci艂 ju偶 tymczasem lo偶臋 Alasda­ira. Alasdair i blond pi臋kno艣膰, siostra anielicy, szeptali co艣 do siebie gor膮czkowo. Esmee siedzia艂a spokojnie z d艂o艅mi splecionymi na kolanach. Jej os艂oni臋te r臋ka­wiczkami k艂ykcie pobiela艂y z w艣ciek艂o艣ci. Kochanka, tak? Czy siostra kochanki? A mo偶e sir Alasdair za­kosztowa艂 obu? To by艂oby nawet do niego podobne.

Przez kolejne dziesi臋膰 minut pr贸bowa艂a odzyska膰 spok贸j. Potem, wr贸ci艂 lord Wynwood l napojami- Po­da艂 je damom i popatrzy艂 na Esmee z lekkim smut­kiem. Zmusi艂a si臋 do u艣miechu i przyj臋艂a szklank臋. Wynwood usiad艂 obok, akurat w chwili, gdy piszcz膮­ce w贸zki zacz臋艂y unosi膰 kurtyn臋.

Biedny Chrze艣cijanin sta艂 teraz na 艣rodku sceny, za艂amany pod ci臋偶arem poniesionych kl臋sk; wygl膮­da艂 bardzo ponuro. Ch贸r sta艂 tym razem po prawej

stronie. Tak jak poprzednio, dok艂adnie w chwili, gdy ods艂oni艂a je kurtyna, trzy anielice wyst膮pi艂y naprz贸d z pochodniami w d艂oniach, a ich pi臋kne bia艂e suknie zawirowa艂y lekko wok贸艂 ich st贸p.

Tym razem jednak co艣 posz艂o nie tak. Najbardziej wysuni臋ty na prawo r贸g kurtyny nie uni贸s艂 si臋 zgodnie z krokiem anio艂a. 艢rodkowy anio艂, najwy偶szy z trzech, zachwia艂 si臋 lekko, gdy kurtyna musn臋艂a mu czo艂o. Drugi potkn膮艂 si臋 o wiruj膮c膮 sp贸dnic臋. Trzeci jednak post膮pi艂 dzielnie naprz贸d z uniesion膮 pochodni膮 i nie do ko艅ca uniesiona kurtyna zaj臋艂a si臋 ogniem.

Na chwil臋 wszyscy zamarli. Pierwszy anio艂 spojrza艂 w g贸r臋 i krzykn膮艂 przera藕liwie. Kurtyna p艂on臋艂a. Ogie艅 trawi艂 bezlito艣nie tkanin臋 na ca艂ej jej d艂ugo艣ci. Rozp臋ta艂o si臋 piek艂o.

- Po偶ar! Po偶ar! - krzykn膮艂 kto艣 na widowni. Chrze艣cijanin rzuci艂 tob贸艂 i skoczy艂 na parter,

za nim anio艂y. Siedz膮cy na dole widzowie z krzykiem ruszyli do wyj艣cia.

Wynwood uj膮艂 Esmee za rami臋.

- Pan Bunyan chcia艂 nas zapewne przestrzec przed ogniem piekielnym, ale to chyba troch臋 za wie­le - powiedzia艂.

- Bo偶e! Bo偶e! - krzycza艂a jego matka. - Quinten! Zginiemy!

Lady Kirton odsun臋艂a kotar臋 lo偶y i popchn臋艂a la­dy Tatton do wyj艣cia.

- Esmee! Gdzie jest Esmee? - krzycza艂a lady Tat­ton. - Nic rusz臋 si臋 bez niej na krok.

- Tutaj, pani - krzykn膮艂 Wynwood. kt贸ry trzyma艂 pod rami臋 i Esmee, i swoj膮 matk臋. Dym zaczyna艂 gry藕膰 ich w oczy. - Szybciej, drogie panie, szybciej!

- Och, Quintcnie - j臋cza艂a jego matka, - Nie zo­stawi艂e艣 dziedzica. Och, m贸wi艂am, 偶eby艣 si臋 o偶eni艂. A teraz widzisz! Umrzemy!

- Mamo, na mi艂o艣膰 bosk膮, szybciej! - ponagla艂, ci膮gn膮c za sob膮 Esmee. - Id藕 za lady Tatton, id藕!

Doszii do g贸rnego balkonu, gdzie sta艂 juz zbity t艂um. Zewsz膮d dochodzi艂y krzyki i pl膮cze. Lady Tat­ton od czasu do czasu odwraca艂a g艂ow臋, by spraw­dzi膰, czy idzie za ni膮 Esmee. Lady Wynwood krzy­cza艂a najg艂o艣niej ze wszystkich.

- Wszystko dostanie si臋 teraz Enochowi! -wola艂a. - Temu n臋dznikowi! Wszyscy zginiemy.

W korytarzu na g贸rze roi艂o si臋 od ludzi. Damy przepycha艂y si臋 w stron臋 w膮skich schod贸w, podczas gdy d偶entelmeni, ci prawdziwi, spokojnie stali z bo­ku. Wynwood popycha艂 kobiety naprz贸d. W noz­drza Esmee uderzy艂 sw膮d p艂on膮cego materia艂u. Po­czu艂a, jak ogarnia j膮 panika, ale zdobyta si臋 na spo­k贸j.

Gdy dotarli do szczytu schod贸w, Wynwood stan膮艂 z, boku.

- Pop臋d藕 je, pani, b艂agam - powiedzia艂 do Esmee. ~ Niech lady Kirton idzie z przodu, ona nie straci g艂owy, a ty z tytu. We藕cie do 艣rodka moj膮 matk臋 i la­dy Tatton.

Esm膰c skin臋艂a g艂ow膮 i kaszl膮c od dymu, zacz臋艂a schodzi膰 po schodach. Wci膮偶 czu艂a tam lekki stru­mie艅 艣wie偶ego powietrza, co uzna艂a za dobry znak. Szybko skierowa艂a damy w tamtym kierunku. Jednak gdy by艂y ju偶 w po艂owie schod贸w, dym zg臋stnia艂. La­dy Wyjwood zamar艂a.

- Quinten? - zawo艂a艂a. - gdzie on jest? Nigdzie bez niego nie p贸jd臋.

- Prosz臋 posuwa膰 si臋 naprz贸d - nakaza艂a stanow­czo Esmee. - Panowie p贸jd膮 za nami.

Twarz lady Wynwood poszarza艂a ze strachu.

- Nie! Nie! Nie zostawi臋 go tutaj!

- Ruszaj si臋, krowo! - krzykn膮! rozw艣cieczony m臋偶czyzna i popchn膮艂 lady Wynwood ponad ramie­niem Esmee,

Stoj膮ca na czwartym stopniu przed podestem lady Wynwood polecia艂a w d贸艂, poci膮gaj膮c za sob膮 pozo­sta艂e damy. Esmee chcia艂a j膮 z艂apa膰, lecz m臋偶czyzna zmi贸ti j膮 z drogi silnym ciosem w pjecy. Potkn臋艂a si臋, upad艂a i poczu艂a ostry b贸l w lewej nodze. Wszyscy krzyczeli i pchali si臋 do drzwi.

Esm膰c przetoczy艂a si臋 na d贸艂 ze sp贸dnic膮 podka-san膮 do kolan. Wok贸艂 k艂臋bi艂 si臋 t艂um. Zapanowa艂 chaos. Na schodach pojawili si臋 m臋偶czy藕ni. Wszyscy wykrzykiwali jakie艣 rozkazy i wskaz贸wki.

- Drzwi! Drzwi! - krzykn膮艂 kto艣 g艂o艣no. - To tam! Esmee unios艂a si臋 na 艂okciach i krzykn臋艂a. Nikt jej

jednak nie us艂ysza艂. Pr贸bowa艂a si臋 podnie艣膰, ale jej lewe koJano przeszyi okropny b贸l. Za sob膮 s艂ysza艂a odg艂os ci臋偶kich krok贸w. Gdzie艣 w oddali rozbi艂o si臋 szk艂o. Chwyci艂a co艣 - mo偶e por臋cz - by unie艣膰 si臋 lub przeczo艂ga膰 przez dym. Nagle od strony przeciwle­g艂ych schod贸w wyr贸s艂 przed ni膮 jaki艣 cie艅.

- Hsmee - ten g艂os pozna艂aby zawsze i wsz臋dzie. -Esmee! Bo偶e! Nicei si臋 nie sta艂o?

Silne, mocne ramiona niemal bez wysi艂ku unios艂y j膮 z pod艂ogi.

- Alasdair! -j臋kn臋艂a. - Jak dobrze ci臋 widzie膰.

- Ciebie r贸wnie偶 - odpar艂, zerkaj膮c przez rami臋. -Mam j膮. Hso! - krzykn膮艂. - Id藕. szukaj Ingi!

Kobieta w czerwieni wy艂oni艂a si臋 nagle z k艂臋b贸w dymu.

- Spotkamy si臋 na dworze - wydusi艂a. - Twoja przyjaci贸艂ka w porz膮dku?

- Tak! Id藕! - Alasdair torowa艂 sobie drog臋 przez t艂um. Kobieta w czerwieni przemkn臋艂a obok i znik-

n臋艂a. - Schowaj twarz w moim p艂aszczu, Esmee - na-ka/.ai. - Nie wdychaj dymu. Co si臋 sta艂o?

- Skr臋ci艂am nog臋. Spad艂am ze schod贸w - m贸wi艂a bez艂adnie, a jej s艂owa tlumil p艂aszcz Alasdaira. - Po­pchn膮艂 nas jaki艣 m臋偶czyzna.

- Dra艅 - wycedzi艂 przez z臋by. - Gdzie do licha jest Quin? I reszta pa艅?

- Nie wiem - odparta - Mo偶e ju偶 wyszli.

Nagle uderzy艂 ich powiew 艣wie偶ego powietrza. Drzwi. Kilka d艂ugich krok贸w i Alasdair wypad艂 na ze­wn膮trz, zamiataj膮c sp贸dnic膮 Esmee o jedn膮 z kolumn podtrzymuj膮cych fasad臋 teatru. Przez drzwi i okna bu­cha艂 dym. T艂um wylewa艂 si臋 na zewn膮trz. Esmee od­wr贸ci艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a wok贸艂 siebie grupki osmalo­nych, kaszl膮cych ludzi. Go艣cie pobliskich kawiarni i tawern wylegli na ulice, by zaoferowa膰 pomoc lub po prostu popatrze膰. Nikt jednak nie zostawa艂 na uli­cy d艂ugo. Ogie艅 m贸g艂 si臋 szybko rozprzestrzeni膰.

Esmee rozgl膮da艂a si臋, na pr贸偶no poszukuj膮c ciot­ki. Nagle na ulicy pojawi艂 si臋 w贸z pe艂en m臋偶czyzn.

- Cofn膮膰 si臋 - krzyczeli. -- Przejazd dla stra偶ak贸w!

T艂um rozst膮pi艂 si臋 niczym Morze Czerwone. Alas­dair dopad艂 schod贸w prowadz膮cych do jakiego艣 bu­dynku i wni贸s艂 j膮 na g贸r臋, jakby by艂a lekka jak pi贸rko.

- Chyba jeste艣my tu na razie bezpieczni - powie­dzia艂. - W kt贸r膮 stron臋 posz艂a twoja ciotka?

- My艣l臋, 偶e wysz艂a przez te same drzwi, co my -wydusi艂a Esmee, kaszl膮c.

Nagle ich oczom ukaza艂 si臋 dziwny pojazd zaprz臋­偶ony w cztery konie. Przypomina艂 silnik parowy na k贸艂kach. M臋偶czy藕ni zeskoczyli na ulic臋 i zacz臋li wydawa膰 rozkazy wo藕nicom.

Alasdair zn贸w zwr贸ci艂 ca艂膮 swoj膮 uwag臋 na Esmee. Twarz mia艂 sin膮 ze strachu i osmalon膮 sadz膮. O艣wie­tlony od ty艂u poprzez p艂omienie zn贸w przywi贸d艂 jej

na my艣l upad艂ego anioia. A przynajmniej jej w艂asne­go Anio艂a Str贸偶a. Cho膰 na t臋 noc.

- Nie wiem, jak d艂ugo mo偶emy tu zosta膰 - powie­dzia艂. - Boj臋 si臋 zostawi膰 ci臋 sam膮, cho膰 powinienem poszuka膰 innych.

Esmec my艣la艂a chwil臋.

- Musieli wyj艣膰 przez te drzwi - powiedzia艂a. - Nie mogli trafi膰 nigdzie indziej.

Patrzy艂 na jej kolano.

- Bardzo ci臋 boli?

- To tylko zwichni臋cie. A co z tob膮? U艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Jak na kogo艣, kto omal nie umar艂 ze strachu, miewani si臋 ca艂kiem nie藕le. - Modl臋 si臋, by B贸g oca­li艂 wszystkich.

Popatrzy]i przed siebie. Okno na pi臋trze teatru wypad艂o z framugi, posypuj膮c chodnik okruchami szk艂a. W 艣lad za nimi buchn臋艂a ognista kula, rozpa­daj膮c si臋 na ma艂e p艂omyki wznosz膮ce si臋 w g贸r臋, po偶eraj膮ce bezlito艣nie resztki drewna. Esmee po­czu艂a mrowienie wzd艂u偶 kr臋gos艂upa. Mia艂a szcz臋­艣cie. Co by si臋 sta艂o, gdyby Alasdair nie zd膮偶y艂 na czas? Czy kto艣 us艂ysza艂by jej krzyk? Czy zdo艂a艂a­by wyj艣膰? Wyczo艂ga膰 si臋? Nie chcia艂a nawet o tym my艣le膰.

- Szuka艂e艣 mnie? - spyta艂a cicho.

- Tak.

- Dlaczego?

- Dlaczego? - Popatrzy艂 na ni膮 dziwnie. Bo... bo my艣la艂em... och, nie wiem. Widzia艂em, jak Ouin wy­ci膮ga ci臋 z lo偶y i pomy艣la艂em... co艣 by艂o nie tak. Po­czu艂em niepok贸j. To wszystko. Niepok贸j.

- Niepok贸j - powt贸rzy艂a Esmee.

Otar艂a si臋 o 艣mier膰, a ocali} j膮 niepok贸j cz艂owieka, kt贸ry zacz膮艂 jej szuka膰. Przeczucie m臋偶czyzny, kt贸ry

deklarowa艂, 偶e 偶yje chwila i nie ma w sobie ani krzty romantyzmu.

C贸i, ju偶 rvie by艂a pewna, 偶e w to wierzy. Co jednak mog艂a zrobi膰? On byt o tym przekonany, opinia in­nych nie mia艂a znaczenia. Sytuacja by艂a wi臋c bezna­dziejna. Podnios艂a wzrok i wyda艂a g艂o艣ny okrzyk.

- Alasdairze, twoje w艂osy-zacz臋艂a. - S膮... tak...

- Co si臋 sta艂o? - Niezr臋cznie jak ch艂opiec przecze­sa艂 je palcami, a w艂a艣ciwie to, co z nich zosta艂o, i zblad艂.

Przymkn臋艂a oczy i skin臋艂a g艂ow膮.

- Ach, mocno przerzedzone - szepn臋艂a. - Przynaj­mniej przed dwa tygodnie damy nie b臋d膮 mia艂y cze­go g艂aska膰. - Nie zdawa艂a sobie sprawy z tego, 偶e p艂acze, dop贸ki nie usiad艂 przy niej na stopniu.

- lismee, Esm膰e - uspokajaj, otaczaj膮c ja ramie­niem. - Moje w艂osy s膮 niewa偶ne. Nie zale偶y mi na nich. Nie p艂acz, kochanie. Ju偶 dobrze. Jeste艣my bezpieczni. Twoja ciotka te偶. Zaufaj mi. Znajd臋 j膮. Przysi臋gam.

- Wiem - za艂kala. - Wiem. Ufam ci.

Przytuli艂 j膮 i przesun膮! osmalonym k艂ykciem po jej policzku, co sprawi艂o, 偶e zacz臋艂a p艂aka膰 jeszcze g艂o艣­niej.

- Po prostu bardzo si臋 przestraszy艂a艣. To wszystko. Esinee pokr臋ci艂a g艂ow膮, a jej rozczochrane w艂osy

rozsypa艂y si臋 na ko艂nierzu jego p艂aszcza. To nic by艂 tylko strach wywo艂any po偶arem ani nawet brakiem wie艣ci o ciotce. Chodzi艂o o niego. O nich. W艂a艣nie otwiera艂a usta, by mu o lym powiedzie膰, gdy nagie us艂yszeli wo艂anie.

- Dzi臋ki Bogu! Panna Hamijton! - Lord Wynwo-od ruszy艂 schodami w ich stron臋. - Panno Hamilton, nic si臋 pani nie sta艂o? Alasdairze, co si臋 dzieje?

Alasdair odsun膮艂 Esmee i wsta艂.

- Panna Hamilton .skr臋ci艂a nog臋. Potrzebuje lekarza.

- Lord Wynwood! - zawo艂a艂a Esmee. - Jak to do­brze! A gdzie jest reszta? Znalaz艂 pan moj膮 ciotk臋?

- Nic im si臋 nic sta艂o i czekaj膮 na nas w pobli偶u sa­li koncertowej. Stoi tam r贸wnie偶 m贸j pow贸z - od­par艂. - By艂a pani bardzo dzielna, panno Hamilton. Gdzie jest panna Karlsson, Alasdairze? Nie powinie­ne艣 si臋 ni膮 zaj膮膰?

Alasdair zesztywniai.

- Lisie nic si臋 nie sta艂o - powiedzia艂 kr贸tko. - Ale panna Hamilton nie mo偶e chodzi膰. Trudno j膮 zosta­wi膰 sam膮 w tak niebezpiecznej sytuacji.

Wynwood przykl膮k艂 obok Esmee, kt贸ra wci膮偶 sie­dzia艂a na stopniach.

- Moja droga, boli pani膮'/

- To tylko skr臋cone kolano - odpar艂a. Popatrzy艂 na ni膮 wsp贸艂czuj膮co.

- Nigdy chyba nie by艂a pani na gorszym przedsta­wieniu teatralnym.

- Do tej pory to byfo jedyne - wyzna艂a Esmee. -Przynajmniej dobrze je zapami臋tam. - 1 chyba dam rad臋 i艣膰, je艣li si臋 na kim艣 opr臋.

- Nonsens - zaprotestowa艂 Alasdair, - Zanios臋 ci臋 do powozu.

Aie lord Wynwood sam wzi膮艂 j膮 na r臋ce. tak samo bez wysi艂ku jak przedtem Alasdair. Przez chwil臋 pa­nowie patrzyli na siebie niemal smutno. W ko艅cu Wynwood skin膮艂 gj.ow膮..

- W takim razie id臋: przyjacielu - powiedzia艂 spo­kojnie. - Musz臋 odwie藕膰 damy bezpiecznie do domu. Spotkamy si臋 p贸藕niej u White'a przy lampce brandy?

Alasdair pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nic, chyba nie dzisiaj, Ouin.

A potem szybko zszed艂 ze schod贸w i znikn膮艂 w t艂u­mie.

Mimo swojego nastroju - mieszaniny rozpaczy, za­zdro艣ci i gniewu - Alasdair zmusi艂 si臋 jako艣, by po­szuka膰 Lisy. Niezale偶nie od tego, co sugerowa艂 Ouin, Alasdair czut si臋 w obowi膮zku dopilnowa膰 bezpiecznego powrotu si贸str do domu. Na szcz臋艣cie odnalaz艂 Inge i dwa inne anio艂ki w Broad Cort. Wci膮偶 w bia艂ych sukniach i z aureolami nad g艂owami siedzia艂y przy oknie gospody. Przedstawia艂y co naj­mniej interesuj膮cy widok.

Nie czu艂y si臋 藕le, gdy偶 ober偶ysta i inni panowie nie 偶a艂owali im wina i jab艂ecznika. W osmalonej bia艂ej sukni Inga wygl膮da艂a jeszcze pi臋kniej ni偶 zwykle. Alas­dair niemal zacz膮艂 偶a艂owa膰, 偶e nie mieszka ju偶 w jego ma艂ej garsonierze przy Long Acre. Po tak strasznym wieczorze wola艂by nie wraca膰 do domu sam.

Ale Inga oczekiwa艂aby czego艣 wi臋cej ni偶 tylko przyjacielskiego u艣cisku, a on nie m贸g艂 jej da膰 nic ponadto. Tak wi臋c poca艂owa艂 j膮 w policzek, zawo艂a艂 pow贸z, wsadzi艂 do niego dziewcz臋ta, a sam pieszo ruszy艂 do domu.

Min膮艂 teatr - silnik parowy zapali艂 si臋 i dymi艂 bar­dziej ni偶 p艂on膮cy budynek. Nie trysn臋艂a z niego ani kropla wody i po偶ar dogasa艂 bez niczyjej pomocy. A艂asdair zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 obok ros艂ego po­rucznika, kt贸ry pozosta艂 na posterunku.

- Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki, 偶e nikt nie zgina艂 - za­meldowa艂 porucznik. - Cud. Prawdziwy cud. Sp艂on臋­艂a tylko scena i cz臋艣膰 g贸rnych schod贸w, chyba 偶e zn贸w buchnie ogie艅.

Alasdair podzi臋kowa艂 mu i zawaha艂 si臋. M臋偶czy­zna wygl膮da艂 bardzo znajomo.

- Simpkins, sir- przypomnia艂 mu porucznik. - 7en z Hyde Street.

Simpkins. Tak, to on przyby艂 na miejsce po wypad­ku Sorchy.

- Pami臋tam - powiedzia艂 Atasdair. - I bardzo mi przykro, 偶e nie podzi臋kowatem panu wtedy za pomoc.

- Bo i nie by艂o za co. Nic nie zrobi艂em. Mam na­dziej臋, 偶e dziewczynka dochodzi do siebie?

- Kolejny cud - odpar艂 Alasdair. - Ma tylko bli­zn臋, kt贸r膮 mo偶e si臋 chwali膰.

Porucznik u艣miechn膮艂 si臋 i zapl贸t艂 r臋ce na brzuchu.

- A pa艅ska cudowna 偶ona? Tak bardzo mi jej by艂o 偶al. 艢liczne, s艂odkie stworzenie, ci臋偶ko to prze偶y艂a. Szkotka, prawda? Pozna艂em po akcencie.

- Szkotka, owszem - mrukn膮艂 Alasdair i odczu艂 ta­ki sam 偶al jak w贸wczas, gdy Ouin przyszed艂 na scho­dy, by zabra膰 Esm膰e. - Ale to guwernantka mojej c贸rki. Nic 偶ona.

Posterunkowy zrobi艂 bardzo zdziwion膮 min臋.

- Pan raczy wybaczy膰, sir - powiedzia艂, drapi膮c si臋 po g艂owie. - Tak tylko pomy艣la艂em... wbi艂em sobie do g艂owy... no, w ka偶dym razie ciesz臋 si臋, 偶e wszyst­ko w porz膮dku.

Alasdair podzi臋kowa艂 mu ponownie i ruszy艂 w stron臋 domu jeszcze szybszym krokiem. Wszyscy, dzi臋ki Bogu, prze偶yli po偶ar, ale pod innymi wzgl臋da­mi trudno byto mu sobie wyobrazi膰 gorszy wiecz贸r. 呕ona. Jak ten porucznik m贸g艂 tak pomy艣le膰. Prze­cie偶 on by艂 dla Esmee za stary. Na pewno za stary.

Och. zna艂 tych podstarza艂ych amant贸w, kt贸rzy 偶e­nili si臋 z kobietami na tyle m艂odymi, 偶e mog艂yby by膰 ich c贸rkami, a cz臋sto nawet z m艂odszymi. Tacy m臋偶­czy藕ni wybierali dziewcz臋ta, kt贸re nie mia艂y specjal­nego wyboru. Naiwne panienki ze wsi, kt贸rych oj co-

wie przegrali w karty maj膮tki rodzinne i stracili ich posagi. Na sam膮 my艣l o tym, co musia艂y znosi膰, cier­p艂a mu sk贸ra. Nie, kobiety nic wst臋powa艂y dobro­wolnie w takie zwi膮zki ma艂偶e艅skie.

Ale to nie by艂 dok艂adnie taki sam przypadek. Esmee by艂a o czterna艣cie lat od niego m艂odsza. I nie straci艂a posagu. Nie mog艂aby by膰 jego c贸rka. No, nie do ko艅ca. 1 ch臋tnie przyjmowa艂a zaloty Quina, kt贸ry nie sko艅czy! trzydziestki. Trzydzie艣ci lat by艂o wie­kiem ca艂kiem rozs膮dnym, Aie trzydzie艣ci sze艣膰 ju偶 nie. Dlaczego? W ko艅cu r贸偶nica wynosi艂a sze艣膰 czy siedem lat. Nie wydawa艂a si臋 znacz膮ca. Dlaczego a偶 tak si臋 tym przejmowa艂?

Z powodu Sorchy. 1 okoliczno艣ci, w jakich zosta艂a pocz臋ta. A raczej ze wzgl臋du na to, czyj膮 by艂a c贸rk膮. Czu艂, 偶e nie powinien sypia膰 z c贸rk膮 lady Achanalt ze wzgl臋du na to, co mi臋dzy nimi zasz艂o, nawet je艣li niezbyt dok艂adnie to pami臋ta艂. Bo偶e, gdyby rzeczy­wi艣cie zap艂odni艂 t臋 biedn膮 kobiet臋, a nast臋pnie si臋 z ni膮 o偶eni艂, tak jak uczyni艂by to na jego miejscu ka偶­dy przyzwoity m臋偶czyzna, prawdopodobnie na tym by si臋 sko艅czy艂o. Ko艣ci贸艂 zakaza艂by mu na zawsze kontakt贸w z Esmee, kt贸ra by艂aby uznana za jego c贸rk臋. Tak jak Sorcha.

Ale Alasdair nie potrzebowa艂 偶adnych ko艣cielnych zakaz贸w. Sam odm贸wi艂 sobie Esmee, bez niczyjej pomocy. Do tego stopnia, 偶e nawet nie chcia艂 z ni膮 rozmawia膰 o jej w艂asnej przysz艂o艣ci. Przyszta do nie­go po rad臋, a on j膮 prawie wy艣mia艂. Pomy艣la艂, 偶e naj­lepiej zaniecha膰 wszelkich kontakt贸w z t膮 dziewczy­n膮, lak wi臋c przeci膮艂 wszelkie 艂膮cz膮ce ich wi臋zy. Przemierzaj膮c w ciemno艣ci park, przypomnia艂 sobie raz jeszcze, ze to on dokona艂 takiego wyboru.

A teraz zjawi艂 si臋 Ouin. I gdyby Esmee potrakto­wa艂a powa偶nie jego zaloty, A艂asdair sp臋dzi艂by reszt臋

偶ycia, wyobra偶aj膮c sobie Esm膰c w 艂贸偶ku swojego naj­lepszego przyjaciela. A jej m臋偶a. Wyobra偶a艂by sobie tak膮 scen臋 przy ka偶dym spotkaniu.

Chcia艂, by wysz艂a za m膮偶. Wmawia艂 nawet sobie, 偶e im szybciej to nast膮pi, tym lepiej. Ostrzeg艂 ja na­wet przed takimi 艂owcami posag贸w jak Smatlicrs i nudziarzami w rodzaju NoweSla. A ona nawet mu za to nie podzi臋kowa艂a.

Bo偶e. tak bardzo chcia艂, by ten wiecz贸r wreszcie dobieg艂 ko艅ca. Ruszy! w g贸r臋 Cockpit Slairs i po­spieszy) w stron臋 Great Oueen Street. Czu艂 niemal rozpaczliw膮 potrzeb臋 znalezienia si臋 we w艂asnym do­mu, gdzie m贸g艂by w ciszy wypi膰 szklaneczk臋 whisky. Albo dwie. A nawet sze艣膰.

Nie by艂o mu to jednak pisane, gdy偶 zanim jeszcze zapuka艂 do drzwi, us艂ysza艂 krzyki Sorchy.

Otworzy艂 mu Wellmgs.

- Koszmar, panie - powiedzia艂. - Ju偶 od dziesi臋ciu minut nie udaje mi si臋 uspokoi膰 panienki.

Na g贸rze zobaczy艂 Lydi臋 w czepku nocnym z Sor-ch膮 w ramionach. Dziewczynka wyrywa艂a si臋 nia艅ce i az ochryp艂a od krzyku. Lydia - pomijaj膮c nawet zwichni臋ty nadgarstek - by艂a u kresu wytrzyma艂o艣ci.

- Okropno艣膰 - j臋kn臋艂a Lydia. z trudem przekrzy­kuj膮c mai膮. - Mo偶e dosta艂a kolki. Obudzi艂a si臋 w ta­kim stanie, ze nie mam poj臋cia, co to mo偶e by膰.

Alasdair wyci膮gn膮艂 r臋ce.

- Co si臋 dzieje, male艅ka - spyta艂. - O co chodzi? Chod藕 do mnie, myszko.

Dziewczynka wyci膮gn臋艂a r臋ce.

- Me! -zawy艂a. Buzi臋 mia艂a spuchni臋t膮 od p艂aczu, Izy p艂yn臋艂y jej po policzkach strumieniami. Przytuli­艂a si臋 do Alasdaira i odwr贸ci艂a od Lydii.

- Me! - krzycza艂a. - Me! Ja chc臋 do Me! Zaraz! Popatrzy! pytaj膮co na Lydi臋.

- Ona chce, 偶eby panna Hamilton przysz艂a - po­wiedzia艂a nia艅ka niemal przepraszaj膮cym tonem. -Krzyczy, odk膮d si臋 obudzi艂a.

Alasdair zacz膮艂 przemierza膰 pok贸j, k艂epi膮c ryt­micznie dziewczynk臋 po plecach.

- Mo偶e p贸jdziesz na d贸艂, Lydio i zagrzejesz troch臋 mleka - powiedzia艂 cicho. - I ka偶 je komu艣 przynie艣膰 na g贸r臋. Musisz oszcz臋dza膰 r臋k臋. Ja tu sobie pora­dz臋. - Sorcha rzeczywi艣cie zacz臋艂a si臋 powoli uspo­kaja膰.

- Tak, sir, jak pan sobie 偶yczy - odpar艂a i dygn臋艂a grzecznie. - Ale ona... zniszczy panu surdut.

Klapy surduta by艂y mokre od 艂ez i czego艣 znacznie gorszego.

- Nigdy go nie lubi艂em - odpar艂 z westchnieniem. - Mo偶e zagrzejesz mleko dla nas trojga, Lydio? Przed nami chyba d艂uga noc.

Lydia dygn臋艂a raz jeszcze i wysz艂a.

I tak si臋 zako艅czy艂y jego marzenia o whisky. Za­miast tego czeka艂a go szklanka mleka w pokoju dzie­cinnym. A najzabawniejsze byto to, 偶e wcale si臋 tym nie zmartwi艂. Znacznie bardziej obchodzi艂a go Sor­cha, kt贸ra wci膮偶 艂ka艂a cichutko w jego ramionach. Dziewczynka by艂a spocona i gor膮ca, ale s膮dzi艂, 偶e po prostu zm臋czy艂 j膮 atak furii. Nic podejrzewa艂 cho­roby, cho膰 nic m贸g艂 by膰 tego ca艂kiem pewien. Pod­szed艂 jednak do okna, rozsun膮艂 zas艂ony i otworzy艂 okiennice. Owia艂o ich 艣wie偶e wieczorne powietrze, a powiew by艂 tak silny, 偶e potarga艂 resztki jego w艂o­s贸w.

Sorcha wydawa艂a si臋 spokojniejsza. Przytuli艂a mo­kry policzek do jego surduta, a jej 艂kanie zamieni艂o si臋 w czkawk臋. Przez chwil臋 Alasdair sta艂 po prostu przy oknie, patrz膮c na ciemne ulice Westminsteru i wci膮gaj膮c w p艂uca rze艣kie powietrze, i my艣lai, czy

nie nara偶a dziecka na przezi臋bienie. A je艣li dostanie zapalenia plu膰? Mo偶e ju偶 si臋 rozchorowa艂a? Bo偶e, gdzie si臋 podziewa艂a Esmee, gdy tak bardzo jej po­trzebowa艂?

By艂a u ciotki. Gdzie偶by indziej? Sani j膮 tam wy­s艂a艂! I gdy stal lak przy oknie ze 艣ci艣ni臋tym sercem i dr偶膮cym dzieckiem w ramionach, zda艂 sobie nagle spraw臋, 偶e pope艂ni艂 najwi臋kszy b艂膮d swego 偶ycia,

- Me! - zatka艂a znowu Sorcha, wbijaj膮c mu pi膮st­k臋 w klap臋. - Ja chc臋 do Me.

A艂asdair pochyli艂 g艂ow臋 i uca艂owa艂 ja w czo艂o.

- Wiem, kochanie - szepn膮艂. - Wiem. A co najgor­sze, ja te偶.

Rozdzia艂 9

VF kt贸rym panna Hamilton otrzymuje 艣mia艂膮 propozycj臋

$

Nast臋pnego dnia Esmee siedzia艂a w saloniku z noga na taborecie, gdy do pokoju wpad艂a ciotka i oznajmi­艂a, 偶e w艂a艣nie przyszli lady i lord Wynwood.

- Grimond zaraz przyprowadzi ich na g贸r臋 - po­wiedzia艂a, rozgl膮daj膮c sie niespokojnie po pokoju. -Chyba nic powinna艣 schodzi膰 do salonu. Jak my艣lisz, mo偶na ich tu przyj膮膰?

Iismee od艂o偶y艂a z u艣miechem rob贸tk臋.

- To 艣liczny, przytulny pokoik, ciociu. Za bardzo si臋 tym przejmujesz.

Wprowadzono go艣ci - lady Wynwood od razu po­desz艂a do Esmee i uca艂owa艂a j膮 w policzek.

- Moje biedactwo - powiedzia艂a. - Mam nadzieje, r/e nie cierpisz.

Esmee szeroko otworzy艂a oczy.

- Nie ma mowy o 偶adnym cierpieniu, madam. Tro­ch臋 boli mnie kolano, ale pod koniec tygodnia ju偶 b臋d臋 mog艂a ta艅czy膰.

Lady Wynwood wyprostowa艂a si臋, ale nie zdj臋艂a r臋ki z oparcia krzes艂a.

- Dzielna dziewczynka! - oznajmi艂a, k艂ad膮c drug膮 d艂o艅 na sercu. - Wynwood, czy偶 to nie prawdziwa bohaterka? J sp贸jrz, jak pi臋knie wygl膮da po tym wszystkim, co si臋 zdarzy艂o ubieg艂ej nocy.

Lord Wynwood nie艣mia艂o skierowa艂 matk臋 w stro­n臋 krzes艂a.

- Je艣li chodzi o mnie, to zniszczy艂em tylko wieczo­rowe buty, biegaj膮c za tob膮 po ulicy - powiedzia艂. -Ale teraz, je艣li usi膮dziemy, to mo偶e lady latton ka偶e nam poda膰 co艣 do picia.

Lady Tatton natychmiast zadzwoni艂a po lokaja, kt贸ry b艂yskawicznie przyni贸s艂 na g贸r臋 tac臋 z kaw膮. Najpierw rozmawiali o teatrze - kto tam byt, co mia艂 na sobie, co robi艂. Lady Wynwood szybko jednak po­rzuci艂a ten temat i popatrzy艂a na lady 'latton z uda­n膮 niewinno艣ci膮.

- Ale to ju偶 mamy za sob膮, prawda? - powiedzia­艂a. - Roweno, tak sobie pomy艣la艂am, ze mo偶e chcia­艂aby艣 mi pokaza膰 sw贸j ogr贸d.

- Ogr贸d? - zdziwi艂a si臋 lady latton. - Ale偶 Gwen-dolyn, przecie偶 mamy listopad!

- Chodzi mi o cebulki, kt贸re zakwitn膮 na wiosn臋 -wyja艣ni艂a szybko lady Wynwood. - Chcia艂abym zoba­czy膰 aran偶acj臋 klomb贸w. S艂ysza艂am, 偶e masz naj­pi臋kniejsze 偶onkile w mie艣cie. Moje nigdy nie kwit­n膮. Jestem pewna, 偶e ogrodnik pope艂nia jaki艣 b艂膮d.

- No c贸z - powiedzia艂a wolno lady Tatton. - W ta­kim razie zmieni臋 buty.

- 艢wietny pomys艂. - Lady Wynwood chwyci艂a to­rebk臋. - Id臋 z tob膮.

Esmee. przys艂uchuj膮ca si臋 ze zdziwieniem tej wy­mianie zda艅. popatrzy艂a pytaj膮co na lorda Wynwooda, gdy tylko damy zamkn臋艂y za sob膮 drzwi. Quin skuji艂 si臋 nienaturalnie na krze艣le i z trudem powstrzymy­wa艂 艣miech.

- Panno Hamilton - powiedzia艂, gdy odzyska艂 wreszcie panowanie nad sob膮. - Chyba pani rozu­mie, dlaczego zostali艣my sami.

Popatrzy艂a na niego z u艣miechem.

- Ja ju偶 chyba nic nie rozumiem, lordzie Wynwood.

- Mam teraz pani膮 poprosi膰 o pozwolenie na zalecanie si臋 do pani - powiedzia艂. - Moja matka chce, 偶ebym si臋 o偶eni艂 i chyba uzna艂a pani膮 za ideal­n膮 kandydatk臋 na 偶on臋.

Esm膰e pod艣wiadomie powt贸rzy艂a gest lady Wyn­wood i pretensjonalnym gestem po艂o偶y艂a sobie r臋k臋 na sercu.

- Bo偶e - wykrztusi艂a. - To... takie nieoczekiwane.

- Nie wiedzia艂a pani, 偶e mam si臋 wkr贸tce o偶eni膰? Esmee poczu艂a ciep艂o w okolicy serca.

- Jestem nowa w mie艣cie. Pochodz臋 ze Szkocji. Poza tym ta niefortunna historia z Sorch膮... Nie 艂u­dz臋 si臋, panie. Wiem, 偶e nie da si臋 unikn膮膰 plotek na temat okoliczno艣ci narodzin mojej siostry. Dla pa艅skiej matki ma to r贸wnie偶 z pewno艣ci膮 jakie艣 znaczenie.

Wynwood u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

- Moja matka bardzo si臋 wczoraj przestraszy艂a -odpar艂. - Ca艂e 偶ycie przemkn臋艂o jej przed oczami i pod koniec tej z艂owr贸偶bnej wizji zorientowa艂a si臋 nagle, 偶e nie ma wnuk贸w. M贸j 艣lub sta艂 si臋 dla niej absolutnym priorytetem. W ko艅cu wybra艂a pani膮, nie bacz膮c na konsekwencje.

- Dlaczego? - spyta艂a cicho Esmee. - Poniewa偶 nadaj臋 si臋 na 偶on臋?

- Nie. Poniewa偶 mi si臋 pani podoba - powiedzia艂 szczerze. - Poza tym ona wic, 偶e nie przypomina pa­ni w niczym tych g艂upiutkich dzierlatek, kt贸re poja­wi膮 si臋 w przysz艂ym sezonie na ma艂偶e艅skim rynku. Na propozycj臋 ma艂偶e艅stwa /, kobiet膮 tego rodzaju

m贸g艂bym si臋 nie zgodzi膰. A pani, mimo 偶e na to nie wygl膮da, jest ju偶 kobiet膮, nie dziewczyn膮.

Esm膰e opu艣ci艂a wzrok na splecione na kolanach r臋ce.

- Czasem czuj臋 si臋 jak dziewczynka - wyzna艂a. -Wola艂abym by膰 bardziej obyta w 艣wiecie. Chcia艂a­bym zrozumie膰, jakie prawa nim rz膮dz膮.

Wynwood wychyli艂 si臋 do przodu.

- Pani ciotka i moja matka sadza, 偶e b臋dziemy do­brym ma艂偶e艅stwem, panno Hamilton. A co pani na to?

- Nie wiem - odparta. - To wszystko dzieje si臋 zbyt szybko. A pan mnie nawet nie zna. Ledwo zamieni­li艣my ze sob膮 par臋 st贸w.

Zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.

- Odk膮d si臋 poznali艣my, darz臋 pani膮 ogromnym szacunkiem. Jest pani dobra i kocha pani siostr臋. Ma pani du偶o wdzi臋ku, dobre manier)', mo偶na na pani polega膰. Takich cech szukam w 偶onie.

- Ale czy w og贸le chce si臋 pan o偶eni膰? - spyta艂a rozpaczliwie.

Wzruszy艂 ramionami i oderwa艂 od niej wzrok.

- Jestem praktycznym cz艂owiekiem, panno Hamil­ton. Kilka miesi臋cy temu zmar艂 m贸j ojciec i musz臋 przej膮膰 po nim sched臋 tak szybko, jak to mo偶liwe. Przysz艂o艣膰 mojej matki stoi pod wielkim znakiem za­pytania, je艣li si臋 nie o偶eni臋. A ja, mimo 偶e jestem nicponiem, bardzo j膮 kochani. I dlatego chc臋 si臋 wy­wi膮za膰 ze swoich obowi膮zk贸w.

Esmie voxe艣miata si臋 hucznie.

- Ciotka Rowena zawsze powtarza, 偶e m臋偶czyzna, kt贸ry kocha matk臋, jest dobrym kandydatem na m臋偶a.

- A pani, panno Hamilton? - spyta艂 Wynwood. -Nie my艣li pani o rodzinie?

- Moja rodzina to Sorcha i ciotka Rowena - od­par艂a. - Je艣li w moim 偶yciu nie pojawi si臋 nikt inny, mi艂o艣膰 do nich w zupe艂no艣ci mi wystarczy.

- I to jest r贸wnie偶 pow贸d mojej propozycji - po­wiedzia艂 i raptownie sk艂oni艂 g艂ow臋. - Pani wybaczy. Jeszcze jej nawet nie przedstawi艂em. Panno Hamil-ton. czy uczyni mi pani ten zaszczyt i zostanie moj膮 偶on膮? Zanim pani odpowie, prosz臋 rozwa偶y膰, co b臋­dzie najlepsze dla pani siostry.

- Co pan ma na my艣li?

- Wiem, kim s膮 rodzice Sorchy - ci膮gn膮艂. - Nic musi pani przede mn膮 niczego ukrywa膰. Rozumiem, dlaczego znalaz艂a si臋 pani w tej sytuacji i tym bar­dziej za to pani膮 szanuj臋.

- Dzi臋kuje - powiedzia艂a cicho.

- Gdyby Alasdair zgodzi艂 si臋 odda膰 dziecko, by艂­bym bardzo szcz臋艣liwy. On jednak tego nie zrobi. Nawet nie b臋d臋 prosi艂. Je艣li jednak Sorcha b臋dzie sp臋dza膰 du偶o czasu w naszym domu i b臋dzie trakto­wana jak ukochana siostrzenica lub c贸rka chrzestna, nikt nie b臋dzie mia艂 nic przeciwko temu. Przyja藕ni臋 si臋 z Alasdairem od lat.

Esm膰e rozwa偶a艂a przez chwil臋 zalety takiego roz­wi膮zania. Gdyby zosta艂a lady Wynwood, mog艂aby uczestniczy膰 w 偶yciu Sorchy i nikt nie zadawa艂by 偶ad­nych pyta艅. I to by艂oby naprawd臋 wspania艂e. Ale ja­ko 偶ona Wynwooda widywa艂aby si臋 r贸wnie偶 bardzo cz臋sto z Alasdairem. Nagle poczu艂a, 偶e cisn膮 si臋 jej do oczu Izy. Poio偶yla sobie d艂o艅 na ustach, by je po­wstrzyma膰.

Lord Wynwood wsta艂 z krzes艂a i zatrzyma艂 si臋 nie­pewnie.

- Prosz臋 wybaczy膰 - powiedzia艂. - Zachowuj臋 si臋 tak, jakby wszystko by艂o jasne. A przecie偶 nic nie zo­sta艂o ustalone. 呕yczenia pani ciotki i mojej matki s膮 drugorz臋dne. B臋d臋 szcz臋艣liwy, je艣li uzna mnie pani po prostu za swojego przyjaciela.

Jego uprzejmo艣膰 pogarsza艂a tylko sytuacj臋.

- Problem, lordzie Wynwood, polega na tym. 偶e ja pana nic kocham! - krzykn臋艂a. - Nie mog臋 pana ko­cha膰. Nie powiem wi臋cej, by to wyja艣ni膰, ale jestem

0 wiele mniej niewinna, ni偶 oczekiwa艂by tego jaki­kolwiek d偶entelmen po pannie m艂odej.

Jego spokojny u艣miech znikn膮艂 mu z warg.

- Rozumiem, 偶e by艂 kto艣 przede mn膮 - powiedzia艂 cicho. - Rozumiem to jednak lepiej, ni偶 pani s膮dzi.

1 ja r贸wnie偶 pani nie kocham. Aie bardzo pani膮 lu­bi臋. Zwyczajnie i szczerze. Poza tym nic spodziewam si臋 dziewicy w moim ma艂偶e艅skim 艂o偶u.

Esrnee zblad艂a.

- Och, nie jest a偶...

- Prosz臋 ju偶 nic nie m贸wi膰 - przerwa艂, unosz膮c d艂o艅. - Niech nasza przesz艂o艣膰 pozostanie przesz艂o­艣ci膮. Zreszt膮, bior膮c pod uwag臋 moje wyst臋pki, nie­jeden uzna艂by te o艣wiadczyny za zbytni膮 艣mia艂o艣膰.

Esm膰e przygryz艂a doln膮 warg臋.

- Wie艂u m臋偶czyzn rozwa偶a tak膮 mo偶liwo艣膰 - od­par艂a. - Ale s膮dz臋, 偶e ich uwag臋, przyci膮ga w duzej mierze m贸j posag.

U艣miechn膮艂 si臋 sucho.

- Ja nie potrzebuj臋 pieni臋dzy pani dziadka - po­wiedzia艂. - Je艣li mnie pani przyjmie, podzielimy je mi臋dzy Sorch臋 i jedno z naszych dzieci.

Jedno z naszych dzieci.

Och, Esmee tak bardzo pragn臋艂a dzieci. Pragn臋艂a ich rozpaczliwie, cho膰 nie umia艂a ich wychowywa膰. Nic by艂a jednak pewna, czy pragnie lorda Wynwooda, mi­mo ze by艂 z pewno艣ci膮 przystojnym i mi艂ym m臋偶czyzn膮.

Stary zegar na kominku nieub艂aganie odmierza) czas. Mija艂y minuty.

- Nie mo偶e pani podj膮膰 decyzji? - powiedzia艂, przerywaj膮c cisz臋. - Nie chce pani wyj艣膰 za m膮偶?

- Ale偶 chc臋.

U艣miechn膮艂 si臋.

- C贸偶, zar臋czyny nic s膮 zobowi膮zuj膮ce dla dam -przypomnia艂. - Mog臋 zwodzi膰 matk臋 do ko艅ca sezo­nu, a pani mo偶e spokojnie zaczeka膰, a偶 minie rok 偶a-ioby po matce. A potem, je艣li w dalszym ci膮gu nie b臋dzie pani pewna, odwo艂a pani 艣lub.

- Nie mog艂abym zrobi膰 czego艣 podobnego! -krzykn臋艂a.

- Och, postaram si臋 o wygodn膮 wym贸wk臋 - uspo­kaja艂 lord Wynwood. - Zrobi臋 co艣 tak wstr臋tnego, 偶e nikt nie b臋dzie mia艂 do pani o to pretensji. Zreszt膮 mo偶e nawet nie b臋d臋 si臋 musia艂 o to stara膰. Potrafi臋 sobie komplikowa膰 偶ycie.

- C贸偶 - Hsmee wci膮gn臋艂a powietrze. - W takim razie moja odpowied藕 brzmi: tak.

Wynwood u艣miechn膮艂 si臋 naprawd臋 szczerze.

- Panno Hamilton, uczyni艂a mnie pani najszcz臋­艣liwszym cz艂owiekiem na ziemi.

Popatrzy艂a na niego prosz膮co.

- Zacznijmy tak, jak zamierzamy kontynuowa膰. B膮d藕my zawsze ze sob膮 szczerzy.

Jego u艣miech przyblad艂 nieco.

- W takim razie najszcz臋艣liwszym cz艂owiekiem w Mayfair- sprostowa艂. - A teraz mam do pani pro艣b臋.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂a Esmee. - Prosz臋 m贸wi膰.

- Matka chce pozosta膰 a偶 do wiosny w moim ma­j膮tku w Buckinghamshire - ci膮gn膮艂. - To tylko par臋 godzin drogi od miasta. Kiedy tylko tam si臋 zadomo­wi, pragnie wyda膰 przyj臋cie na nasz膮 cze艣膰. Tak膮 skromn膮 uroczysto艣膰, tylko dla najbli偶szej rodziny i przyjaci贸艂. Chce, aby wszyscy pani膮 poznali, szcze­g贸lnie lord Chesley. nasz s膮siad. Na pewno bardzo go pani polubi, cieszy si臋 sympati膮 wszystkich zna­nych mi os贸b. Ma pani ochot臋 pojecha膰?

Esmee bezg艂o艣nie otwiera艂a i zamyka艂a usta. To wszystko dzia艂o si臋 zbyt szybko. Nie by艂a gotowa. Ale przyj臋艂a propozycj臋 Wynwooda.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂a w ko艅cu. - B臋d臋 za­szczycona.

- 艢wietnie! -wykrzykn膮艂, wstaj膮c t. krzes艂a. Musz臋 przekaza膰 mamie dobre nowiny. Z pewno艣ci膮 si臋 ucieszy. I na pewno oka偶e si臋 艣wietn膮 te艣ciow膮. Zna swoje miejsce. A gdyby o nim zapomnia艂a, na pewno jej o nim przypomn臋.

- Dzi臋kuje, lordzie Wynwood - wykrztusi艂a Esmee. - Jest pan z pewno艣ci膮 bardzo uprzejmy.

Chwyci艂 jej d艂o艅 i gor膮co uca艂owa艂.

- Teraz musi mnie pani nazywa膰 Quincm. Lub Ouintcnem, je艣li pani woli.

- W takim razie niech b臋dzie Ouin. A ja mam na imi臋 Esmee.

- Esmee. 艢licznie.

1 w taki oto spos贸b uk艂ad zosta艂 zawarty. Lord Wynwood - Ouin - uca艂owa艂 jej d艂o艅 i wyszed艂, pozo­stawiaj膮c j膮 w takiej samej pozie, w jakiej j膮 zasta艂, z nog膮 wspart膮 o taboret i ze strasznym zam臋tem w g艂owie.

- D/iceeennik! Dzieeeennik! - g艂os gazeciarza dzwoni艂 g艂o艣no w ostrym, jesiennym powietrzu. -Dymisja premiera! Czytaaajcie!

Alasdair mia艂 w艂a艣nie zamiar skr臋ci膰 do parku, ale zawaha艂 si臋, znalaz艂 luk臋 pomi臋dzy ko艅mi i powoza­mi, by kupi膰 gazet臋. Ostatnio nie interesowa艂y go wiadomo艣ci, ale nag艂e trz臋sienie ziemi w rz膮dzie za­ciekawi艂oby nieboszczyka.

- Dzieeennik! Tutaj! - krzycza艂 ch艂opiec, chowaj膮c pieni膮dze Alasdaira. - Kr贸l przyjmuje dymisje. Czy-taaajcie! Wszystkie szczeg贸艂y!

Alasdair otworzy! gazet臋 i ruszy艂 w stron臋 White'a.

- Jak s膮dzisz, MacLachlan? - dobiegi go z tylu ja­ki艣 gfos. - Nareszcie koniec z We Jling tonem'.'

Alasdair zobaczy艂 za sob膮 m艂odzie艅ca ze swojego klubu.

- Wybiera si臋 pan do White'a? M臋偶czyzna energicznie skin膮艂 g艂ow膮.

- Za nic nic przegapi艂bym takiego wydarzenia. -Wiadomo艣膰 dnia! Najpierw Wynwood, a teraz to!

Alasdair zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie. Nie widzia艂 si臋 z OnJnein od po偶aru w teatrze, czyli od trzech dni.

- Co z Wynwoodem? - zapyta艂, patrz膮c ch艂opcu w oczy.

M艂odzieniec lekko si臋 zarumieni艂.

- Dok艂adnie nic wiem - powiedzia艂. - S艂ysza艂em. 偶e si臋 偶eni. Tenby przeczyta艂 o tym rano w ..Timesic". - Wskaza艂 trzyman膮 przez Alasdaira gazet臋. - Je艣li to prawda, to tutaj te偶 o tym pisz膮. Mo偶e zobaczymy?

Ziemia zachwia艂a si臋 Alasdairowj pod stopami.

- P贸藕niej - wydusi艂 i ruszy艂 w stron臋 klubu. Nie m贸g艂 si臋 ju偶 zmusi膰 do rozmowy z m艂odzie艅cem, kt贸ry przyspieszy! kroku.

艢lub? Dobry Bo偶e! Quin zamierza艂 si臋 偶eni膰? Alas­dair poczu艂 si臋 nagle bardzo 藕le. Z r臋ki, w kt贸rej trzy­ma艂 gazet臋, odp艂yn臋艂a krew. W uszach szumia艂o mu tak, jakby mia艂 zemdle膰. Nie zwraca艂 ju偶 uwagi na ruch.

Ouin si臋 偶eni? Och, wiedzia艂 przecie偶, 偶e to nieunik­nione. Ale ona chyba nie... Nie, nie tak szybko. Prze­cie偶 Ouin nawet nie zd膮偶y艂 wszystkiego przemy艣le膰.

Ale Ouin nie my艣la艂, tylko dzia艂a艂. Alasdair wszed艂 na niskie schodki i zobaczy艂 portiera, kt贸ry otworzy艂 przed nim drzwi.

- Dzie艅 dobry panu - odezwa艂 si臋 s艂u偶膮cy, bior膮c od niego kapelusz. - Dzie艅 bogaty w wydarzenia, prawda?

- Tak s艂ysza艂em - odpar艂 Alasdair, ruszaj膮c w stro­n臋 kawiarni, na szcz臋艣cie zupe艂nie pustej. Zaj膮艂 sto­lik i odprawi艂 s艂u偶膮cego. Frampton czy Hampton, znikn膮艂. Alasdair otworzy艂 gazet臋 - nic interesowa艂 go ju偶 Wellington, ale kto艣 zupe艂nie inny. Szybko znalaz艂 stron臋, na kt贸rej zwykle opisywano takie do­wody szale艅stwa. 1 znalaz艂. Czarno na bia艂ym. Ca艂­kiem dos艂ownie.

Zamruga艂 oczami i spr贸bowa艂 si臋 skupi膰. S艂owa jednak ta艅czy艂y mu przed oczami.

艢lub wiosn膮... c贸rka zmar艂ej hrabiny Achanall.

Pr贸bowa艂 co艣 z lego zrozumie膰, ale mia艂 wra偶enie, 偶e to jaka艣 senna mara, co艣, przed czym pr贸bowa艂 bezskutecznie uciec. Dok艂adnie w tej samej chwili us艂ysza艂 chrz膮kni臋cie i zobaczy艂 Ouina, kt贸ry sta艂 w drzwiach z pochylon膮 g艂ow膮 i patrzy} na niego sm臋tnie,

鈻- Podobno przyszed艂 tu z tob膮 Ivrarnpton - ode­zwa艂 si臋 Ouin. - Nie z艂o偶ysz mi gratulacji?

Przez chwil臋 Alasdair nic m贸g艂 doby膰 z siebie g艂osu.

- Nie jestem pewien - odpar艂 sztywno. - Dlaczego dowiaduj臋 si臋 o tym z gazet? Nie zas艂uguj臋 na pry­watn膮 rozmow臋?

- Matka nie wytrzyma艂a - wyja艣ni艂 Quin, opieraj膮c si臋 ramieniem o framug臋. - Po偶ar okropnie ja. wy­straszy艂. Uzna艂a, 偶e woli by膰 hrabin膮 na utrzymaniu syna, ni偶 le偶e膰 na cmentarzu i straszy膰 po nocach linocha, kt贸ry odziedziczy wszystko. Polubi艂a pann臋 Hamilton i wprowadzi艂a sw贸j zamiar w czyn. A ja musz臋 przyzna膰, ze nie mam nic przeciwko temu.

- W takim razie 艣wietnie - powiedzia艂 Alasdair grobowym g艂osem. - Ciesz臋 si臋, 偶e matka aprobuje

tw贸j wyb贸r. Aie czy przysz艂o ci do g艂owy, 偶e mo偶e najpierw powiniene艣 o tym porozmawia膰 ze mn膮?

- Dlaczego mia艂bym to robi膰? - spyta艂 szczerze Quin. - Przecie偶 Esmee nic dla ciebie nie znaczy, prawda? My艣la艂em, 偶e chcesz si臋 jej pozby膰.

- Bo偶e, przecie偶 ona jest siostr膮 Sorchy - powie­dzia艂 cicho Alasdair. - I moj膮... i kim艣, za kogo czu­j臋 si臋 przynajmniej cz臋艣ciowo odpowiedzialny. Oczy­wi艣cie, 偶e odgrywa wa偶n膮 rol臋 w moim 偶yciu.

Ouin podszed艂 do stolika.

- Ma szcz臋艣cie, 偶e nie zrujnowa艂e艣 jej reputacji -powiedzia艂 cicho, ale z wyra藕n膮 nagan膮 w g艂osie. -Szczerze m贸wi膮c, o co ci w艂a艣ciwie chodzi? Chcia艂e艣, 偶eby wysz艂a za m膮偶 i zesz艂a ci z drogi. No wi臋c osi膮­gn膮艂e艣 sw贸j cel.

Alasdair wsta艂 z krzes艂a i zacz膮艂 przechadza膰 si臋 niespokojnie po kawiarnianej sali.

- Dlaczego, Ouin? - wychrypia艂. - Dlaczego ze wszystkich kobiet z Londynie wybra艂e艣 w艂a艣nie j膮? Mo偶esz mi to wyt艂umaczy膰?

Quin wydawa艂 si臋 zdziwiony.

- Lubi臋 j膮. Wydaje si臋 rozs膮dna.

- Rozs膮dna? - powt贸rzy艂 Alasdair. - Je艣li chcesz przez to powiedzie膰, 偶e przymknie oko na twoje dziwki, to mo偶esz si臋 bardzo rozczarowa膰. Szkoci nie s艂yn膮 z wyrozumia艂o艣ci.

Quin po艂o偶y) mu ci臋偶ko r臋k臋 na ramieniu.

- Uwaga, przyjacielu - warkn膮艂. - Moje ma艂偶e艅­stwo i to, co si臋 w nim b臋dzie dzia艂o, to nie twoja sprawa. Dam jej dzieci, pi臋kne domy i tytu艂. Wierz mi, nie b臋dzie mia艂a powodu do narzekania.

Alasdair milcza艂 chwil臋.

- A co z mi艂o艣ci膮?

- W艂a艣nie - prychn膮艂 Ouin. - Powiedzia艂em, 偶e za­mierzam da膰 jej dzieci, na Boga! To wystarczy. Nie.

nie kocham jej, ona te偶 mnie nie kocha. I nic si臋 w tej sprawie nie zmieni.

- Powiedzia艂a ci to? Quin zarumieni艂 si臋 lekko.

- To nie tw贸j interes, atc tak, powiedzia艂a. Alasdair prze艂kn膮艂 艣lin臋. Pr贸bowa艂 zebra膰 my艣li.

Czu艂 si臋, jakby ton膮艂.

- Jeste艣 pewien? -wykrztusi艂. - Czy jeste艣 pewien, 偶e ona w艂a艣nie tego chce? Czy przypadkiem ciotka nie zmusza jej do 艣lubu?

- Jej ciotka dowiedziaia si臋 o naszych planach ju偶 po fakcie - odpar艂 Ouin. - By艂a oczywi艣cie zachwy­cona. Nie, Esmee nikt do niczego nie zmusza艂. Bo偶e! Alasdairze! O co ci chodzi? Zachowujesz si臋 jak pies ogrodnika! Je艣li chcia艂e艣 si臋 z ni膮 o偶eni膰, nic nie sta­艂o na przeszkodzie.

- Jestem ojcem jej siostry - zgrzytn膮艂 Alasdair. -Ponad dziesi臋膰 lat od niej starszym. Niewa偶ne, czego chcia艂em, a czego nie chcia艂em.

- Masz racj臋 - zgodzi艂 si臋 Quin. - Bo ona przyj臋艂a moje o艣wiadczyny. - Usiad艂 na krze艣le, z kt贸rego wsta艂 Aiasdair i patrzy艂 przez chwil臋 na przyjaciela. -Do diab艂a! My艣la艂em, 偶e si臋 ucieszysz! My艣la艂em, 偶e tak b臋dzie najlepiej dla Sorchy! Dla nas wszystkich!

Alasdair chodzi艂 tam i z powrotem po sali, ale Ouin ju偶 si臋 nie odezwa艂.

- Nie zas艂ugujesz na ni膮, Ouin - powiedzia艂 w ko艅­cu Ates贸itir. - Wiew, 偶e nie zas艂ugujesz. Nie mo偶esz jej da膰 serca i mi艂o艣ci, nie b臋dziesz jej kocha艂 tak, jak powinna by膰 kochana.

- Z powodu Viviany? - spyta艂 cicho, ju偶 bez sarka­zmu w g艂osie.

- Owszem, a tak偶e z powodu tych wszystkich in­nych kobiet, kt贸re mia艂e艣 po niej - odpar艂 Alasdair. - M贸g艂by艣 wybrukowa膰 sobie drog臋 do piek艂a swo-

imi utrzymankami i dziwkami. A Esmee jest niewin­na jak dziecko. Pomy艣l, co robisz. Quin popatrzy艂 na niego z ukosa.

- Twierdzi, 偶e nie jest a偶 tak bardzo niewinna - od­pad cicho. - Czy nie powiniene艣 mi przypadkiem o czym艣 wypomnie膰?

Alasdair wpatrywa艂 si臋 w 艣cian臋.

- B膮d藕 dla niej dobry - zgrzytn膮艂. - Tylko o to ci臋 prosz臋. A jak nie, to nie b臋d臋 si臋 nawet fatygowa艂, 偶eby ci臋 wyzwa膰 na pojedynek. Od razu wsadz臋 ci n贸偶 mi臋dzy 偶ebra.

Ouin zacisn膮艂 d艂onie na por臋czy krzes艂a, jakby mia艂o go to powstrzyma膰 od zadania ciosu. Alasdair wola艂by nawet, by Quin nie pr贸bowa艂 nad sob膮 pa­nowa膰, tylko rzuci艂 si臋 na niego z pi臋艣ciami i stworzy艂 mu pretekst do bijatyki.

Ale nie dopisa艂o mu szcz臋艣cie. Ouin wsta艂 i lekko si臋 uk艂oni艂.

- Niebawem mama wydaje kolacj臋 w Arlington -powiedzia艂 spokojnie. - To przyj臋cie tylko dla bli­skich przyjaci贸艂 i rodziny. Chcemy uczci膰 zar臋czyny. Zapraszam serdecznie ciebie i Merricka.

- Ja nie przyjd臋 - odpar艂. - A nie wiem, co zrobi m贸j brat.

- Sani porozmawiam z Merrickiem - odpar艂 g艂ad­ko Ouin. - Je艣li si臋 jednak nic zjawisz, b臋dzie to wy­gl膮da艂o do艣膰 dziwnie. Jeste艣 jednym z moich najbli偶­szych przyjaci贸艂. Poza tym mama rozpowiada, 偶e je­ste艣 spokrewniony z Esmee.

- Zn贸w te sztuczki lady Tatton - sykn膮艂 Alasdair.

- Niewa偶ne. Ze wzgl臋du na nasz膮 d艂ugoletni膮 przyja藕艅 prosz臋 ci臋, 偶eby艣 jednak przyjecha艂.

Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- Pomy艣l臋 o tym - powiedzia艂.

Esra膰c sp臋dzi艂a kilka kolejnych dni u boku lorda Wynwooda. Je藕dzili do parku, poszli do zoo, zjedli kolacj臋 u przyjaci贸艂, obejrzeli wystaw臋 w muzeum. Mimo smutku, jaki ci膮gle jej towarzyszy艂, Esmee do­brze si臋 czul膮 w towarzystwie Ouina.

Wynwood by艂 bardzo mity i niczego od niej nie wy­maga艂. Tak bardzo go polubi艂a, 偶e ogarn臋艂o j膮 nawet poczucie winy. Na pewno m贸g艂 sobie znale藕膰 idealn膮 偶on臋. Tak膮, kt贸ra by go kocha艂a i by艂a mu w pe艂ni od­dana.

Ich zar臋czyny by艂y dla wszystkich zaskoczeniem. Jak si臋 p贸藕niej dowiedzia艂a, panowie z klubu Whi-te'a robili zak艂ady, czy Ouin w og贸le si臋 o偶eni. Lady Tatton nie myli艂a si臋 co do jego reputacji niepopraw­nego kobieciarza, jednak gdy Esmee porusza艂a w 偶artach ten temat, lord Wynwood 艣mia艂 si臋 tylko i nie odpowiada艂.

Wi臋kszo艣膰 porank贸w sp臋dza艂a z Sorch膮, ale nie widywa艂a Alasdaira. By艂a ciekawa, co my艣li o jej za­r臋czynach. Jaka艣 jej dziecinna cz膮stka 艂udzi艂a si臋, 偶e to go troch臋 dotkn臋艂o. A mo偶e nic o tym nie wie­dzia艂? Albo te偶, co bardziej prawdopodobne, by艂 my­艣lami gdzie inaczej, to znaczy przy pani Crosby -tam, gdzie powinien by膰. No i mia艂 te swoje blond-wlose aktorki.

W ch艂odnym 艣wietle dnia pr贸bowa艂a my艣le膰 o tym wszystkim bez emocji. Chcia艂a wymaza膰 z pami臋ci s艂odko-gorzkie tygodnie sp臋dzone w Londynie, gdy zwyk艂e spotkanie na schodach przyprawia艂o j膮 o dr偶enie serca.

Teraz jednak, gdy m贸wiono o Alasdairze w jej obecno艣ci, nauczy艂a si臋 przybiera膰 poz臋 uprzejmej rezerwy. I dawa艂a sobie z tym 艣wietnie rad臋. W nocy

jednak jej strategia nie by艂a ju偶 lak skuteczna. Wte­dy my艣la艂a o jego zakazanych poca艂unkach i gor膮­cych pieszczotach. O tym, jak dr偶a艂y mu r臋ce, gdy dotkn膮艂 jej po raz pierwszy. Tak, by艂 do艣wiadczonym libertynem. Ale ona zazna艂a przy nim rozkoszy.

Od samego pocz膮tku instynkt podpowiada艂 jej, 偶e nie jest mu oboj臋tna. Nie rozumia艂a jednak, dlacze­go Alasdair nigdy z ni膮 na ten temat nie rozmawia. Ale z drugiej strony, o czym mia艂 m贸wi膰. Nie chcia艂 si臋 偶eni膰. A ona... byia po prostu naiwna. Jak mog艂a si臋 tak g艂upio w nim zakocha膰? Czu艂a si臋 tak niedo­艣wiadczona, za jak膮 j膮 uwa偶a!.

Drugi tydzie艅 po zar臋czynach up艂ywa艂 nieco ina­czej. Lorda Wynwooda widywa艂a rzadziej, a gdy si臋 spotykali, wydawa) jej si臋 dziwnie obcy. Zmiana by艂a tak wyra藕na, 偶e zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy Ouin nie wyczuwa jej obsesyjnej mi艂o艣ci do Alasdaira. Gdy jednak wyrazi艂a obaw臋, 偶e by膰 mo偶e podj臋li zbyt po­chopn膮 decyzj臋, lord Wynwood rozc.艣miaf si臋 tylko i cmokn膮艂 j膮 w policzek.

Poca艂unek nie pasowa艂 zupe艂nie do jego chmurne­go spojrzenia. Co gorsza, bardzo j膮 rozczarowa艂... zbyt dobrze pami臋ta艂a grzeszne u艣ciski Alasdaira. f zaraz potem u艣wiadomi艂a sobie wreszcie, 偶e to z Ouinem b臋dzie dzieli膰 ma艂偶e艅skie 艂o偶e. Nie by艂a pewna, czy jest do tego zdolna.

Raz pr贸bowa艂a rozmawia膰 z ciotk膮 Rowen膮, ale s艂owa nic przechodzi艂y jej przez gard艂o. My艣la艂a na­wet, by odwiedzi膰 pani膮 Crosby, ale by艂 to bardzo dziecinny pomys艂. Czego si臋 mog艂a dowiedzie膰 od tej biedaczki? Prawdy? Poza tym pani Crosby mia艂a w艂asne problemy.

Zagubiona i nieszcz臋艣liwa, zacz臋ta pisa膰 do Alas-daira, by powiadomi膰 go o swoich zar臋czynach - listy najpierw by艂y bardzo oficjalne, potem niema) przyja­cielskie, w ko艅cu b艂agalne i gor膮ce. Wszystkie j膮 za­wstydza艂y i wszystkie kolejno podar艂a. To nie mia艂o sensu. Nic nie 艂膮czy艂o jej z Alasdairem. 1 dlatego po­kazywa艂a si臋 z lordem Wynwoodem. Skr臋cone kola­no przestawa艂o bole膰, a wizyta w Buckinghamshire zbli偶a艂a si臋 z ka偶dym dniem.

- Doprawdy! - wykrzykn臋艂a lady Tatton, wysuwa­j膮c g艂ow臋 z powozu. - Arlington Park to naprawd臋 wspania艂a posiad艂o艣膰!

Ze swojego okna Esmee widziaia tylko ogromne zielone po艂acie, gdzieniegdzie stada jeleni, l艣ni膮ce ma艂e jeziorka i malownicze zagajniki. Wioska Ar-lington Grccn znikn臋艂a jej z oczu za bram膮 p贸艂 kilo­metra wcze艣niej. Ciotka Esmee najwyra藕niej mia艂a ze swojego miejsca znacznie lepszy widok, gdy偶 opi­sywa艂a teraz dom, do kt贸rego si臋 zbli偶a艂y, w najdrob­niejszych szczeg贸艂ach.

- Och, to styl paladia艅ski, Esmee - wykrzykn臋艂a. -Trzy, nie, chyba nawet cztery pi臋tra. Co najmniej dwadzie艣cia sypialni. A ta ceg艂a! Co za cudowna, g艂臋­boka czerwie艅! Na pewno kilka klatek schodowych. Na 艣rodku podjazdu fontanna! Och moja droga, zo­bacz tylko!

Esmee z pewno艣ci膮 by zobaczy艂a, gdyby ciotka nie zas艂ania艂a jej widoku. Nie potrafi艂a jednak wykrze­sa膰 z siebie zbyt wielkiego entuzjazmu dla wspania­艂ego parku. Ca艂a ta historia wydawa艂a si臋 jej zupe艂-

nie surrealistyczna. Czuia si臋 tak. jakby 偶y艂a cudzym 偶yciem - w tym eleganckim stroju, w towarzystwie elit. podczas gdy w g艂臋bi duszy pozosta艂a dawn膮 Esmee, kt贸ra - przera偶ona i w艣ciek艂a - stan臋艂a nie­dawno w progu domu sir Alasdaira.

W ci膮gu kilku chwil jej nowe 偶ycie wr贸ci艂o na pierwszy plan, a jej oczom ukaza艂a si臋 ca艂a wspa­nia艂a posiad艂o艣膰 Arlington. Lady Wynwood schodzi艂a po kr臋tych schodach z szeroko roz艂o偶onymi r臋kami. Szybko wymieniono zdawkowe poca艂unki, rozpako­wano baga偶e. Wsz臋dzie kr臋cili si臋 s艂u偶膮cy w pi臋knych liberiach.

W 艣rodku by艂o gorzej. Krewni Wynwooda ju偶 przybyli i nie mogli si臋 doczeka膰 spotkania z narze­czon膮, kt贸rej wcze艣niej nie znali, 'lak wi臋c lord Wyn­wood wzi膮艂 Esmee pod r臋k臋 i przedstawia艂 j膮 kolej­no ca艂ej armii ciotek i kuzyn贸w.

- Musisz by膰 zm臋czona podr贸偶膮, moja droga - po­wiedzia艂, odprawiaj膮c grzecznie wyj膮tkowo natr臋tn膮 ciotk臋, kt贸ra chcia艂a zobaczy膰 ogrody. - Wybacz, 偶e tak to d艂ugo trwa艂o. Mama ju偶 patrzy na mnie wil­kiem. Na pewno chce zaprowadzi膰 ciebie i lady Tat-ton do waszych pokoi.

Esmee przydzielono sypialni臋, garderob臋 i ma艂y salonik. Jej ciotka zaj臋艂a s膮siedni apartament. Na 艣rodku sypialni Esmee sta艂o pi臋kne 艂o偶e z balda­chimem i po艣ciel膮 w barwach z艂ota i ko艣ci s艂oniowej. Obok znajdowa艂 si臋 wielki kominek, w kt贸rym buzo­wa艂 ogie艅, chroni膮c j膮 skutecznie przed wiejskim ch艂odem. Kolacja mia艂a si臋 zacz膮膰 o sz贸stej.

'lego dnia zjawi艂o si臋 tylko kilka os贸b najbli偶ej spokrewnionych. Wuj Wynwooda zd膮偶y艂 ju偶 wr贸ci膰 do Anglii, ale wypoczywa艂 po podr贸偶y w pobliskim maj膮tku. Pozostali go艣cie mieli przyby膰 nast臋pnego dnia na bardziej oficjaln膮 kolacje.

Skoro t艂um w salonie okaza艂 si臋 tylko „kilkoma najbli偶szymi krewnymi", Esm膰e zacz臋艂a si臋 zastana­wia膰, jak wgl膮da艂oby przyj臋cie w pe艂nym sk艂adzie. Lord Wynwood mia艂 tylko jedn膮 siostr臋. Esmee za­tem s膮dzi艂a, 偶e jego rodzina nie jest zbyt liczna. Te­raz zobaczy艂a, jak dalece si臋 pomyli艂a.

Lady Wynwood mia艂a sze艣膰 si贸str, dwie ciotki i wu­ja, a ka偶de z nich w艂asne rodziny. Cioteczna babka la­dy Wynwood, lady Chariottc Hewitt, mieszka艂a w ma艂ym domku na terenie posiad艂o艣ci. Siostra lady Wynwood, lady Alice, mia艂a troje w艂asnych dzieci. Nie偶onaty brat lady Wynwood. lord Chesley, r贸wnie偶 zaprosi艂 przyjaci贸艂 do swojego maj膮tku. Tak wi臋c go­艣ci przyby艂o znacznie, znacznie wi臋cej, ni偶 mog艂a oczekiwa膰, a艂e przysi臋g艂a sobie, 偶e jako艣 to wytrzyma.

Gdy zmyta z siebie podr贸偶ny kurz i uczesa艂a si臋, podesz艂a do okna. Przez jaki艣 czas po prostu tam sta­艂a i patrzy艂a na typowo angielski ogr贸d i my艣la艂a, 偶e tak bardzo chcia艂aby teraz znale藕膰 si臋 w Szkocji, w domu swojej matki. Dawno temu marzy艂a o wyje藕­dzie do Anglii, by pozna膰 inny 艣wiat i znale藕膰 sobie m臋偶a. Ale teraz, gdy marzenie si臋 spe艂ni艂o, nie da艂o jej 偶adnej satysfakcji. Nie wzi臋艂a pod uwag臋 faktu, 偶e zakocha si臋 w 艂ajdaku, kt贸ry w dodatku nic odwza­jemni jej uczu膰.

Przy oknie by艂o ch艂odno, a lismee wci膮偶 mia艂a na sobie cienk膮 koszulk臋. B艂膮dz膮c my艣lami gdzie in­dziej, si臋gn臋艂a po szal, kt贸ry mia艂a na sobie podczas podr贸偶y, i przerzuci艂a go sobie przez rami臋.

Wtedy us艂ysza艂a trza艣niecie i zobaczy艂a, ze ciotka wchodzi do pokoju przez drzwi 艂膮cz膮ce oba aparta­menty.

- Poprosi艂am Pickens. z臋by odprasowa艂a dla cie­bie t臋 ciemnoniebiesk膮 sukni臋 - zacz臋艂a ciotka. -Mo偶e by膰?

Esmee odwr贸ci艂a si臋 od okna.

- Tak, z pewno艣ci膮. Bardzo dzi臋kuj臋, ciociu.

W ko艅cu ciotka przyjrza艂a jej si臋 uwa偶nie i po­smutnia艂a.

- Drogie dziecko! - zawo艂a艂a, ruszaj膮c ku niej przez pok贸j. - Gdzie masz po艅czochy? W tej koszu­li i szalu, z rozpuszczonymi w艂osami, wygl膮dasz jak sierota.

Esmee zdoby艂a si臋 na s艂aby u艣miech.

- Jestem sierot膮, ciociu.

Lady Tatton odsun臋艂a j膮 od okna.

- Nic to mia艂am na my艣li. W艂贸偶 teraz szlafrok i usi膮d藕 przy toaletce. Uczesz臋 ci臋, a Pickens tymcza­sem uprasuje sukni臋.

Esmee pos艂usznie usiad艂a. Lady Tatton wzi臋艂a szczotk臋 i zabra艂a si臋 do dzie艂a.

- Musisz mi powiedzie膰, co ci臋 trapi - zacz臋ta. -Jeste艣 taka zmartwiona. 呕a艂ujesz swojej decyzji? Ta­kie wahania s膮 zupe艂nie naturalne.

- Nie o to chodzi - wyja艣ni艂a Esmee. - Przyjecha艂o tu po prostu tyle os贸b, wok贸艂 tych zar臋czyn zrobi艂o si臋 okropne zamieszanie. I dom... Jest taki ogromny.

- Dom twojego ojczyma te偶 byl bardzo du偶y. -Ciotka rytmicznie przeci膮ga艂a szczotk膮 po jej d艂u­gich w艂osach. - Zreszt膮 wi臋kszo艣膰 szkockich posia­d艂o艣ci mo偶na por贸wna膰 z Arlington. Castle Kerk na przyk艂ad to jeden z najpi臋kniejszych dom贸w na p贸艂noc od Yorku.

- Cast艂e Kerk? - spyta艂a Esmee. - Nigdy o nim nie s艂ysza艂am.

Zobaczy艂a w lustrze, 偶e ciotka badawczo jej si臋 przygl膮da.

- To siedziba MacLachlan贸w z Argylishire. Donn sir Alasdaira. Nie wiedzia艂a艣?

Esmee poczu艂a, 偶e si臋 lekko rumieni.

- Nigdy o tym nie wspomina艂 - odpar艂a. - Ale szkockie posiad艂o艣ci nie maj膮 tak oficjalnego cha­rakteru, prawda? W ka偶dym razie ja nie odnosz臋 ta­kiego wra偶enie. A tutaj to jest zupe艂nie naturalne. Nie czuj臋 tu ciep艂a.

Ciotka powiod艂a szczotk膮 po w艂osach Esmee d艂u­gim, posuwistym ruchem.

- Esmee - powiedzia艂a w ko艅cu cicho. - Dlaczego przyj臋艂a艣 o艣wiadczyny lorda Wynwooda?

Esmee podnios艂a g艂ow臋 i w lustrze pochwyci艂a spojrzenie ciotki.

- My艣la艂am, 偶e tak b臋dzie najlepiej. Lubi臋 go, to chyba dobra partia. Sama tak m贸wi艂a艣. Zgodzi艂am si臋 te偶 ze wzgl臋du na Sorch臋.

- Ze wzgl臋du na Sorch臋? - Lady Tatton podnios艂a gios. - A co Sorcha ma z tym wsp贸lnego?

Esmee wy艂o偶y艂a ciotce argumenty Wynwooda.

- Nawet ty, ciociu Roweno, musisz przyzna膰, 偶e je­艣li tak dalej p贸jdzie, wszyscy zaczn膮 si臋 zastanawia膰, kim ona w艂a艣ciwie jest - zako艅czy艂a Esmee. - Teraz rzadko przyjmujemy wizyty, a domy przy Grosvenor Squarc praktycznie 艣wiec膮 pustkami. Ale za par臋 miesi臋cy zaczn膮 si臋 plotki.

- Tak - przyzna艂a niech臋tnie lady Tatlon. - Trudno si臋 nie zgodzi膰 z logik膮 Wynwooda.

- Ale...? - spyta艂a Esmee, wyczuwaj膮c wahanie w jej g艂osie.

Lady Tatton od艂o偶y艂a /, trzaskiem szczotk臋.

- Drogie dziecko - zacz臋艂a. - Nic mo偶esz 偶y膰 dla Sorchy. Ju偶 i tak po艣wi臋ci艂a艣 zbyt wiele dla kaprys贸w innych. Rosamund przetrzymywa艂a ci臋 w Szkocji, gdzie by艂a艣 niewolnic膮 jej histerii i kaprys贸w.

- Ale ona naprawd臋 mnie kocha艂a - szepn臋艂a Esmee, 艂ykaj膮c 艂z臋. Wiem, 偶e tak by艂o. Ona tylko ba­艂a si臋 zosta膰 sama.

Oczy ciotki pociemnia艂y z gniewu.

- Rosamund zmarnowa艂a sobie 偶ycic - zaprotesto­wa艂a. - Zawsze szuka艂a kogo艣, na kim mog艂aby si臋 oprze膰, zawsze by艂a pewna, 偶e prawdziwe szcz臋艣cie czeka tuz za rogiem. Czasem 偶a艂uj臋, 偶e nic wytrwa艂a we wdowie艅stwie. A ironia losu polega na tym, 偶e gdyby wysz艂a za pierwszego m臋偶czyzn臋, w kt贸rym si臋 zakocha艂a, nic /Jego by si臋 nie sta艂o, a ty nie popa­d艂aby艣 w tarapaty.

Esm膰e zby艂a milczeniem fakt, 偶e gdyby matka nie po艣lubi艂a jej ojca, jej w og贸le nie by艂oby na 艣wiecie.

- Jakiego m臋偶czyzn臋? - spyta艂a. - Kim on by艂? Lady Tatton przygryz艂a jednak warg臋 i wygl膮da艂a

tak, jakby 偶a艂owa艂a, 偶e w og贸le si臋 odezwa艂a.

- Rosamund nigdy nie zdradzi艂a jego nazwiska. Wspomnia艂a o nim raz, najwy偶ej dwa. Jednak ta mi­艂o艣膰 wywar艂a ogromny wp艂yw na jej 偶ycie.

Hsmee bardzo si臋 zdziwi艂a.

- A ten m臋偶czyzna jej nie kocha艂? Nie chcia艂 si臋 z ni膰} o偶eni膰?

- Chyha chcia艂 - odpar艂a ciotka. - Ale to by艂 typ podr贸偶nika, 偶eglarz, odkrywca, kto艣 w tym rodzaju, i nie chcia艂 zrezygnowa膰 ze swoich pasji. Rosamund nie mog艂a si臋 z tym pogodzi膰. Potrzebowa艂a kogo艣, kto by stale lczal u jej st贸p. Dosz艂a zatem do wnio­sku, 偶e ten romans to pomy艂ka, a jej podr贸偶nik mo­偶e umrze膰 na lcbr臋, zgin膮膰 w huraganie lub innych strasznych okoUc7.vv^cuKh. \ Uvkv hyl koniec.

Esm膰e zacz臋艂a powoli dostrzega膰 ca艂y absurd sy­tuacji.

- Ciociu, dlaczego mi to wszystko opowiadasz?

- Dziecko, nie mam poj臋cia. - Rowena za艂o偶y艂a pukiel w艂os贸w Hsmec za ucho. - My艣l臋, ze serce nie zawsze nas prowadzi w niew艂a艣ciwym kierunku.

Esmee rozszerzy艂a oczy.

- Nic? - spyta艂a ostro. - A ja my艣la艂am, 偶e w przy­padku mamy sprowadzi艂o na ni膮 same k艂opoty.

- Och, nie - zaprotestowa艂a lady Tatton. - K艂opoty spowodowa艂 rozum. Ona po prostu my艣la艂a za du偶o.

- Naprawd臋? - Esm膰e zastanawia艂a si臋 przez chwil臋 nad uwag膮 ciotki. - Mo偶e i masz racj臋.

Lady Tatton waha艂a si臋 przez chwil臋.

- Bo偶e, mam nadziej臋, 偶e nie po偶a艂uj臋 tej rozmo­wy - mrukn臋艂a niemal do siebie. - Obym tylko ci臋 nie skierowa艂a na z艂膮 drog臋. Ale prawda jcsl taka, Esmee, 偶e czasem doprowadzamy do tego, 偶e rozum albo, co gorsza, strach prowadzi nas zbyt daleko. A serce wie najlepiej. Przez ostatnie dwa tygodnie nie by艂a艣 sob膮. Wynwood to dobra partia, ale nie wiem, czy to na pewno odpowiedni m膮偶 dla ciebie.

Esmee wzruszy艂a ramionami.

- Gdybym go nie przyj臋艂a, wi臋kszo艣膰 kobiet uzna­艂aby mnie za wariatk臋.

Lady Tatton u艣miechn臋艂a si臋 艂agodnie.

- Po prostu si臋 nie spiesz - poradzi艂a. - I nic dzia­艂aj pochopnie.

Esm膰e poczu艂a na sobie ogromne brzemi臋 winy. Ciotka stara艂a si臋 tak bardzo i post臋powa艂a wobec niej tak wspania艂omy艣lnie, lak bardzo zaie偶afo jej na przysz艂o艣ci siostrzenicy.

- Przyrzekam - odpar艂a. - Nigdy nie b臋d臋 dziala­la pod wp艂ywem impulsu i nie przynios臋 ci wstydu.

- Nie, na to jeste艣 zbyt rozs膮dna - powiedzia艂a ciot­ka. - Niepotrzebnie o tym wspomina艂am. A z czasem przekonasz si臋, 偶e to ma艂偶e艅stwo ma naprawd臋 sens.

Esmee milcza艂a chwil臋.

- Ja te偶 mam taka nadziej臋. Ale co b臋dzie, je艣li... dojd臋 do innych wniosk贸w?

Lady Tatton poklepa艂a j膮 uspokajaj膮co po ramie­niu.

- C贸偶, je艣li po jakim艣 czasie uznasz, 偶e on ci jed­nak nie odpowiada, wrzucimy nasz膮 rybk臋 z powro­tem do morza - powiedzia艂a. - Oczywi艣cie b臋d膮 plot­ki, ale szczerze m贸wi膮c, Wynwood ma nic najlepsz膮 reputacj臋. Przetrwamy burz臋.

- Nie mog艂abym z nim tak post膮pi膰. Lady 'latton u艣miechn臋艂a si臋 smutno.

- Nie by艂oby to najlepsze wyj艣cie - zgodzi艂a si臋. Poza tym Gwendolyn... to zupe艂nie inna sprawa. Trafi艂abym z pewno艣ci膮 na jej czarn膮 list臋 przynaj­mniej na dwa miesi膮ce. Musia艂abym jako艣 okupi膰 swoj膮 win臋. Aic to i tak lepsze ni偶 ma艂偶e艅stwo, kt贸re mog艂oby ci臋 unieszcz臋艣liwi膰.

- Och, ciociu, nie chcia艂abym ci臋 stawia膰 w trudnej sytuacji.

- Ja r贸wnie偶 bym tego nie chcia艂a - odpar艂a 艂ady Tatton. - Ale je艣li ja przetrwam, ty r贸wnie偶. Oczywi­艣cie je艣li w og贸le dojdzie do takiej sytuacji. A teraz powiedz, gdzie s膮 te per艂y od twojej matki? Od wie­k贸w ich nie widzia艂am.

- Per艂y? - Esmee zerkn臋艂a na kuferek stoj膮cy przy toaletce. Wci膮偶 my艣la艂a o tym, co m贸wi艂a ciotka na temat rozumu i serca. - S膮 w kieszeni kufra w ta­kim zielonym aksamitnym pude艂eczku.

- Wspaniale - powiedzia艂a ciotka. - Dzi艣 ka偶臋 Pic-kens uczesa膰 ci臋 w kok. To odpowiednia fryzura dla m艂odej kobiety, kt贸ra zamierza wyj艣膰 za m膮偶. I dla­tego per艂y b臋d膮 konieczne.

Esmee u艣miechn臋艂a si臋.

- Dzi臋kuj臋, ciociu. Mo偶e b臋d臋 dzi臋ki nim wygl膮­da艂a na starsz膮 i wy偶sz膮?

- Z pewno艣ci膮. - Lady Tatton otworzy艂a puzderko i wyda艂a kr贸tki okrzyk. - Bo偶e, dziecko! Dlaczego nie nosi艂a艣 ich wcze艣niej?

Esmee pomy艣la艂a o pierwszej mi艂o艣ci swojej matki i straconych szansach.

- Wiesz, sama tego nie rozumiem - odparia. -Pewnie post膮pi艂am bardzo g艂upio. Powinnam je by艂a wk艂ada膰 codziennie, ju偶 od rana.

- Oczywi艣cie - zgodzi艂a si臋 ciotka. - Po prostu za­pieraj膮 dech. Ju偶 zapomnia艂am, jak wygl膮daj膮 stare per艂y Rosamundy.

Podr贸偶, kt贸r膮 nast臋pnego dnia odbyli obaj bracia MacLachlan, nie by艂a mi艂a dla 偶adnego z nich, gdy偶 obaj nie mieli ochoty na wizyt臋 w dziczy Bucking-hamshire, aczkolwiek z zupe艂nie innych powod贸w. Czekali jednak z wyjazdem do ostatniej chwiJi w na­dziei, 偶e co艣, mo偶e r臋ka boska, im w tym przeszko­dzi. Nic takiego si臋 jednak nie sta艂o. Co gorsza, listo­padowy dzie艅 by艂 ponury, zasnuty mg艂膮 i zanim do­jechali do granicy hrabstwa, s艂o艅ce ca艂kowicie skry艂o si臋 za chmurami, a w powozie zapanowa艂 ch艂贸d, pa­suj膮cy zreszt膮 do nastroju Alasdaira.

- Nie uprzyjemniasz mi tej podr贸偶y - powiedzia艂 Merrick, siedz膮cy naprzeciwko brata. - B膮d藕 艂askaw pami臋ta膰, 偶e to ja jestem ponurakiem. Ty masz by膰 mi艂y i czaruj膮cy.

- Daj spok贸j - mrukn膮艂 Alasdair. Rzeczywi艣cie, czaruj膮cy!

Merrick tylko si臋 roze艣mia艂.

- Poza tym ty przecie偶 nie znosisz takich przyj臋膰 -zauwa偶y艂 Alasdair. - Dlaczego w og贸le przyj膮艂e艣 za­proszenie?

Merrick wzruszy艂 ramionami.

- To tak, jakbym patrzy! na zamieszki albo egzeku­cj臋 - wyzna艂. - Poci膮ga mnie atmosfera takich sytuacji.

Nagle zmieni) temat.

- Kt贸ra godzina? - Wyj膮! z kieszeni zegarek, otworzy艂 go i odwr贸ci艂 w stron臋 resztek 艣wiat艂a.

- Za kwadrans czwarta - mrukn膮艂 Alasdair. - Zga­dza si臋?

- Co do minuty.

- A dlaczego ty jedziesz na t臋 kolacj臋? Alasdair nic wytrzyma艂 jego spojrzenia.

- Niech mnie licho we藕mie, je艣li wiem.

Pow贸z skr臋cif. 偶ywopfot zosta艂 za nimi, dzi臋ki cze­mu do 艣rodka wpad艂a odrobina 艣wiat艂a. Alasdair mia艂 ochot臋 zapali膰 latarni臋, ale ciemno艣膰 wydala mu si臋 nagle znacznie bezpieczniejsza.

Mcrrick pracowicie glansowat zegarek chusteczk膮.

- Lord Devellyn o czym艣 mi wczoraj przypomnia艂 - powiedzia艂. - Jedno z powiedzonek babki MacGre-gor. Warto艣膰 rzeczy mierzy si臋 ch臋ci;) ich posiadania.

- Kompletna bzdura - odpar艂 Alasdair. - Przynaj­mniej w tym przypadku. I wiem, do czego zmierzasz. Devellyn nie zadaje sobie trudu, by zachowa膰 dla sie­bie w艂asne opinie.

Merrick uni贸s艂 krzaczaste brwi.

- Czy偶by'/

Alasdair patrzy艂 przez chwil臋 na brata.

- Estnee nie musia艂a si臋 wyprowadza膰, 偶ebym do­ceni艂 jej prawdziw膮 warto艣膰. Zas艂uguje na wszystko, co najlepsze. Ale nic chc臋, 偶eby艣 robi艂 mi wyk艂ad na temat zasad dobrego wychowania czy te偶 rozwa­gi, bo taki w艂a艣nie mas?, zamiar, prawda?

- Ja? Wyk艂ad? - Merrick zn贸w si臋 roze艣mia艂. - Chy­ba musia艂bym raczej zasugerowa膰, ze w tym wypadku okaza艂e艣 zbyt wielk膮 rozwag臋. Przyznaj臋, ze nie rozu­miem, co w niej widzisz, ale je艣li pragn膮艂e艣 tej dziew­czyny, dlaczego nie sprowadzi艂e艣 jej z powrotem?

Alasdair chciai zaprzeczy膰, 偶e bra艂 pod uwag臋 ta­k膮 mo偶liwo艣膰. Ale po co mia艂by to robi膰? Merrick czytai w nim zawsze jak w otwartej ksi臋dze.

- Jestem za stary i zbyt zm臋czony - powiedzia艂. -A ona wie za ma艂o o 艣wiecie.

- Och, daj spok贸j! - odparowaf jego brat. - Jesz­cze nic sko艅czy艂e艣 czterdziestki. A panna Hamilton nie jest naiwn膮 ma艂膮 g膮sk膮.

- Przecie偶 mia艂em romans z jej matk膮! - Alasdair straci! panowanie nad sob膮. - Romans, kt贸rego na­wet nie pami臋tam.' Zostawi艂em j膮 z dzieckiem. Z dzieckiem, kt贸re musz臋 teraz wychowa膰. To siostra Esmee, na mi艂o艣膰 bosk膮!

- Czy lo stanowi艂o jaki艣 problem dla panny Hamil­ton? - naciska艂 Merrick.

- Przecie偶 ona ma dwadzie艣cia dwa lata! Co ona mo偶e wiedzie膰?

- Z tego, co zd膮偶y艂em zauwa偶y膰, ca艂kiem sporo. -Merrick wydawa艂 si臋 wreszcie zadowolony z po艂ysku zegarka. - Poza tym m臋偶czyznom cz臋sto przytrafiaj膮 si臋 nie艣lubne dzieci. - M贸g艂bym wymieni膰 co naj­mniej p贸艂 tuzina znajomych, kt贸rzy s膮. wybacz, b臋­kartami. A jednak powiod艂o im si臋 w 偶yciu. Maj膮 pieni膮dze i stanowiska. Dobrze si臋 o偶enili.

- M臋偶czyznom to si臋 rzeczywi艣cie zdarza - przy­zna艂 niech臋tnie Alasdair.

- Kobietom te偶 - powiedzia艂 dobitnie jego hrat. -Daj dziecku nazwisko. Rozpie艣膰 t臋 dziewczynk臋. Opiekuj si臋 ni膮. Wierz mi, 艣wiat b臋dzie j膮 traktowa艂 dok艂adnie jak ty.

- Na razie Sorcha jest zbyt ma艂a. z臋by cokolwiek z tego zrozumie膰. - Ale w odpowiednim czasie na pewno j膮 adoptuj臋. A gdyby 艣wiat traktowa艂 j膮 tak jak ja, zosta艂aby z pewno艣ci膮 kr贸low膮 Anglii.

Pow贸z zn贸w zacz膮艂 skr臋ca膰. Merrick opar艂 si臋 o przeciwleg艂膮 艣cian臋.

- Panna Hamilton zar臋czy艂a si臋 do艣膰 niespodzie­wanie - powiedzia艂 lekko znudzonym g艂osem. - S膮­dzisz, 偶e j膮 do tego zmuszono?

Alasdair zwin膮艂 d艂o艅 w pi臋艣膰, jakby chcia艂 w co艣 uderzy膰.

-- Quin przysi臋ga, 偶e nie. A ja mu chyba wierz臋. Poza tym ona nie tak 艂atwo ulega naciskom.

- W takim razie nic bardzo rozumiem - odpar艂 Merrick. - To niezbyt typowa sytuacja, a Quin nie cieszy si臋 najlepsz膮 opini膮.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - zgrzytn膮艂 Alasdair. - Nie wiem, co ona sobie w艂a艣ciwie wyobra偶a艂a. Chcia艂bym j膮 o to zapyta膰. S膮dzi艂em, 偶e znajdzie kogo艣 warto­艣ciowego, kogo艣, na kim mog艂aby polega膰.

- Rozumiem - powiedzia艂 Merrick. - Mia艂e艣 wi臋c zatem jaki艣 plan. Zdradzi艂e艣 go pannie Hamilton?

- Owszem, udzieli艂em jej kilku rad - odpar艂 Alas­dair. - C贸偶 mia艂em robi膰?

- Rzeczywi艣cie - odpar艂 Merrick ze 艣mierteln膮 po­waga. - Mam nadziej臋, drogi bracie, 偶e nie wywo艂asz dzi艣 skandalu. Jeste艣 przecie偶 przyjacielem Quina.

- Nie musisz mi o tym przypomina膰 - warkn膮艂 Alasdair. - Nie b臋dzie 偶adnego skandalu.

Merrick milcza艂 chwil臋, ale cisza nie trwa艂a d艂ugo.

- Powiedz mi, czy panna Hamilton odwzajemnia­艂a... jak by to nazwa膰... tw贸j szacunek?

Alasdair wzruszy艂 lekko ramionami.

- Przez jaki艣 czas mia艂em wra偶enie, 偶e darzy mnie sentymentem - przyzna艂. - Ale jak ju偶 powiedzia­艂em, jest m艂oda. A teraz mo偶e si臋 zawsze zwr贸ci膰 do ciotki.

- Wcale nie jest taka m艂oda - zaprzeczy艂 Merrick. - Wi臋kszo艣膰 kobiet w jej wieku jest ju偶 zam臋偶-

na i ma dzieci. Quin uwa偶a j膮 za m膮dr膮, rozs膮dn膮 osob臋. Czy偶by zaleca艂 si臋 do jakiej艣 innej panny Ha-milton?

Alasdair popatrzy艂 na niego ponuro.

- Alasdairze, je艣li pragn膮艂e艣 tej dziewczyny, dla­czego...

- Przesta艅, na mi艂o艣膰 bosk膮! - wykrzykn膮艂 AJas-dair. - I tak na wszystko jest ju偶 za p贸藕no!

Merrick pokr臋ci艂 wolno g艂ow膮.

- Nie jest, dop贸ki 艣lub si臋 nie odb臋dzie. Jeszcze nic si臋 nie sta艂o. Ale uwa偶aj. Znam ci臋 i wiem, co po­trafisz.

Tymczasem pow贸z wjecha艂 na most. Alasdair wyj­rza艂 przez okno na Arlington Green, a potem skr臋ci­li w bram臋.

- Jeste艣my prawie na miejscu - powiedzia艂 cicho.

- Musimy pami臋ta膰, 偶e dla Quina to wa偶na i radosna uroczysto艣膰.

Jego brat nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem.

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej rozpakowywali ju偶 baga偶e. Alasdair popatrzy艂 na Quina, kt贸ry wyszed艂 im na­przeciw. Wygl膮da艂 jak chmura gradowa. Najwyra藕­niej radosne przyj臋cie przybra艂o niew艂a艣ciwy obr贸t. W Alasdairze zn贸w zatli艂a si臋 iskierka nadziei? Czy偶by Esmee odzyska艂a rozum?

Ouin popatrzy艂 na Alasdaira zimno i twardo. Nie m贸g艂 doby膰 z siebie g艂osu.

- Ouin? - Alasdair po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu.

- Przyjacielu, co艣 si臋 sta艂o?

- Nic - warkn膮艂 Ouin. - Przynajmniej mam tak膮 nadziej臋.

- Wygl膮dasz, jakby艣 zobaczy艂 ducha - powiedzia艂 Merrick.

- Nie ducha - odpar艂 Ouin. - W ka偶dym razie jesz­cze nie. - Ouin popatrzy艂 podejrzliwie w kierunku la-

su, kt贸ry oddziela艂 jego rezydencj臋 od posiad艂o艣ci wuja, lorda Chesleya.

- Wuj jest w domu? - spyta艂 niewinnie Alasdair.

- Powr贸t syna marnotrawnego - za偶artowa艂 Quin. I jakby chciaf si臋 zmusi膰 do lepszego nastroju, klep­n膮艂 jowialnie Alasdaira w plecy. - Nie zwracajcie uwagi na moje humory. Ponosi mnie wyobra藕nia... Zar臋czyny i tak dalej. Wejd藕cie i pom贸偶cie mi zmy膰 wszystkie troski szklaneczk膮 brandy.

Rozdzia艂 10

W kt贸rym sir Alasdair pope艂nia kolejny b艂膮d

)

- Jeste艣 gotowa, kochanie?

Esm膰c zerkn臋艂a do lustra. Lady Tatton sta艂a w drzwiach w zielonej sukni i pasuj膮cych do niej pan­toflach.

Pickens od艂o偶y艂a kilka niewykorzystanych szpilek i Esmee wsta艂a.

- No i co? - spyta艂a, wyg艂adzaj膮c sukni臋. Lady latton post膮pi艂a naprz贸d.

- Pi臋knie - powiedzia艂a, nakazuj膮c Esmee obr贸t. - Moja droga Pickens! Przesz艂a艣 sam膮 siebie.

W istocie. Esmee z trudem rozpoznawa艂a kobiet臋, kt贸ra patrzy艂a na ni膮 z lustra. Ta kobieta wygl膮da艂a jak... no c贸偶... jak kobieta. Byta wysoka i wytworna. Ciemnoszara suknia mia艂a prosty kr贸j, aie ods艂oni臋­te ramiona i spory dekolt. Na szyi pyszni艂y si臋 per艂y od Alasdaira, a we w艂osach drugi sznur, po偶yczony od ciotki.

- Mam dla ciebie prezent - powiedzia艂a lady Tat­ton, wyci膮gaj膮c r臋k臋.

Esmee popatrzy艂a na ma艂y aksamitny woreczek.

- Ciociu, nie mo偶esz...

- To specjalna okazja - upiera艂a si臋 ciotka. - Nie otworzysz?

Esmee rozwi膮za艂a sznureczek i wysypa艂a zawar­to艣膰 na otwart膮 d艂o艅. Jej oczom ukaza艂y si臋 prze­pi臋kne kolczyki - per艂y z brylantami.

- Och - powiedzia艂a bez tchu. - Jakie eleganckie!

- Teraz nale偶膮 do ciebie - powiedzia艂a lady Tatton, dotykaj膮c jednego z kolczyk贸w. - W艂o偶y艂am je w dniu 艣lubu z Tattonem i s膮 dla mnie bardzo cenne. Pozw贸l, 偶e ci je zapn臋. Wynwood na pewno chcia艂by, 偶eby jego przysz艂a 偶ona prezentowa艂a si臋 godnie i elegancko.

Esmee poczu艂a, 偶e 艂zy nap艂ywaj膮 jej do oczu. Tak bardzo pragn臋艂a, by ten dzie艅 mia艂 dla niej r贸wnie szczeg贸lny charakter, jak dla jej ciotki.

- Ciociu, nie mog臋 ju偶 niczego od ciebie przyjmo­wa膰 - powiedzia艂a. - I tak by艂a艣 dla mnie zbyt hojna.

- I zawsze b臋d臋. - Lady Tatton odsun臋艂a si臋 nieco, by z daleka oceni膰 swoje dzie艂o. - Chod藕my teraz na d贸艂. Musimy dzielnie stawi膰 czo艂o przysz艂o艣ci.

Ju偶 od korytarza do uszu [Ismee dobiega艂y d藕wi臋­ki skrzypiec. Lady Wynwood upar艂a si臋, 偶e zam贸wi kwartet smyczkowy.

- Stworz膮 cudowny nastr贸j - twierdzi艂a. - 1 Che-sley tak bardzo kocha muzyk臋.

- Widzia艂am par臋 minut temu powozik Chesleya -powiedzia艂a lady Tatton, gdy schodzi艂y w d贸艂 kr臋ty­mi, szerokimi schodami. - Pami臋taj, 偶e to m艂odszy brat Gwendolyn i ona rozpieszcza go jak dziecko.

Esmee cz臋sto s艂ysza艂a, jak Wynwood opowiada o wuju.

- Chyba nie jest a偶 tak m艂ody.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - powiedzia艂a lady Tatton. -Ma mo偶e z pi臋膰dziesi膮tk臋. To podr贸偶nik i mecenas sztuki, zar贸wno tutaj, jak i na kontynencie.

- Nic b臋d臋 mia艂a o czym z nim rozmawia膰!

- Nonsens. Z pewno艣ci膮 go oczarujesz.

Z okazji zar臋czyn lady Wynwood udost臋pni艂a go­艣ciom ogromn膮 sal臋 balow膮 i dwa salony. S艂u偶膮cy w czerni wyrastali jak spod ziemi, zalewaj膮c zebra­nych strumieniami szampana, podawanego na ta­cach po艂yskuj膮cych z艂oci艣cie w 艣wietle tysi膮ca 艣wiec. Srebro l艣ni艂o tak, 偶e mo偶na si臋 by艂o w nim przegl膮­da膰, dywany by艂y nieskazitelnie czyste. Gospodarze, rodzina Hewitt贸w, chcieli tego wieczoru zaprezento­wa膰 艣wiatu sw贸j wielki styl.

Salon niemal p臋ka艂 od go艣ci; wi臋kszo艣膰 z nich Esm膰c mia艂a ju偶 okazj臋 pozna膰. Przysz艂o jednak par臋 os贸b, kt贸re widzia艂a po raz pierwszy. Wynwood przed­stawia艂 j膮 wia艣nie swoim znajomym, gdy poczu艂a, ze nagle sztywnieje.

Esmee posz艂a za jego spojrzeniem - patrzy艂 wyra藕­nie w stron臋 kwartetu. Sta艂 tam bogato ubrany m臋偶­czyzna w towarzystwie paru innych os贸b, z kt贸rych 偶adna nie wygl膮da艂a na s膮siada lub krewnego i Iewit-t贸w.

- Czy to tw膰>j wuj, lord Chesley? - spyta艂a Ksmee. - Mam wielk膮 ochot臋 go pozna膰.

- Nie b臋d臋 mu teraz przeszkadza艂 - odpar艂 spokoj­nie Wynwood. - Teraz odprowadz臋 ci臋 do ciotki. Matka zabija mnie wzrokiem. Chyba o czym艣 zapo­mnia艂em.

Esmee nie widzia艂a nigdzie w pobli偶u jady Wyn­wood, lecz do艂膮czy艂a do ciotki, kt贸ra stal膮 otoczo­na wianuszkiem kobiet po przeciwnej stronie poko­ju, i usiad艂a spokojnie przy niej, s艂uchaj膮c paplaniny entuzjastek sztuki ogrodniczej omawiaj膮cych w艂a艣nie zalety r贸偶nych nawoz膰tw.

Znudzona Esmee zacz臋艂a b艂膮dzi膰 wzrokiem po po­koju. Lord Chesley pochyli艂 si臋 w艂a艣nie nad wiolon-

czclist膮. Wr贸ci艂a lady Wynwood i rozmawia艂a teraz z przyjaci贸imi Chesleya. Jej syn znikn膮艂 z horyzontu.

Dok艂adnie w tej chwili Esmec poczu艂a na sobie czyj艣 pal膮cy wzrok. Obr贸ci艂a si臋 przez prawe rami臋 i z wra偶enia zaparto jej dech w piersiach. W drzwiach stal sir Alasdair MacLachlan ubrany w eleganck膮 czer艅, z kieliszkiem sherry w d艂oni. Niemal kpi膮co uni贸s艂 go do g贸ry i wychyli艂 zawarto艣膰.

Przez chwil臋 Esm膰e nie mog艂a z艂apa膰 oddechu. Az do tej chwili nie wierzy艂a, 偶e Alasdair /jawi si臋 na­prawd臋 w Arlington. Nie przyjecha艂 zreszt膮 sam, tu偶 za nim stal jego brat. Dlaczego to uczyni艂? Chcia艂 j膮 zadr臋czy膰 na 艣mier膰? Zacz臋艂a 偶a艂owa膰, 偶e w艂o偶y艂a per艂y. Pali艂y teraz jej cia艂o, tak samo jak jego wzrok.

Esm膰e wr贸ci艂a do rozmowy, ale czu艂a, jak p艂on膮 jej policzki. Bo偶e, zachowywa艂a si臋 absurdalnie. Przecie偶 oni si臋 przyja藕nili. Dlaczego Alasdair mia艂­by odrzuci膰 zaproszenie? Musia艂a si臋 zacz膮膰 przy­zwyczaja膰 do tego, ze MacLachlan stanie si臋 cz臋艣ci膮 jej 偶ycia, je艣li - nie - kiedy wyjdzie za Wynwooda. Niecierpliwie porzuci艂a te rozwa偶ania i rozejrza艂a si臋 po pokoju w poszukiwaniu czego艣, co odwr贸ci艂oby jej uwag臋 od Alasdaira.

Go艣cie Chesleya wydawali si臋 interesuj膮cy. Esmee skupi艂a na nich ca艂膮 uwag臋. Byt w艣r贸d nich w膮t艂y, niemal rachityczny m臋偶czyzna w zbyt obszer­nym ubraniu. Jego haczykowaty, ogromny nos zda­wa艂 si臋 nim kierowa膰. Obok stal niepozorny trzydzie­stolatek odnosz膮cy si臋 do starszego pana z ogromn膮 rewerencj膮.

Najbardziej interesuj膮ca by艂a jednak kobieta -prawdziwa pi臋kno艣膰, z pewno艣ci膮 nie Angielka, przewy偶szaj膮ca wzrostem obu pan贸w. Kruczoczarne w艂osy zaczesa艂a g艂adko od twarzy o klasycznych, nie-

mai rze藕bionych rysach. Oczy wydawa艂y si臋 jeszcze ciemniejsze ni偶 w艂osy.

Kobieta stata obok starszego m臋偶czyzny z kielisz­kiem szampana w r臋ku i spod nieprawdopodobnie d艂ugich rz臋s obserwowa艂a t艂um. Mia艂a na sobie czer­won膮 sukni臋 z du偶ym dekoltem, a z uszu zwisa艂y jej dwie ogromne rubinowe kute. Czarny kaszmirowy szai na jej ramionach wygl膮da艂 jak udrapowany r臋k膮 artysty. Jedynie jej nos nie byi ca艂kowicie doskona艂y, szpeci艂 go niewielki garb u nasady.

Do Esmee podesz艂a cioteczna prababka Wyn-wooda, lady Charlotte.

- Pozna艂a ju偶 pani hrabin臋 Bergonzi? - spyta艂a. Esmee odwr贸ci艂a si臋 do niej.

- Hrabin臋 Bergonzi?

- To 艣piewaczka operowa - wyja艣ni艂a staruszka. -Ale wysz艂a dobrze za ma偶. W zesz艂ym tygodniu wr贸­ci艂a z Wenecji z ojcem, Umbertem Alcssandrim.

- Z Umbertem Alcssandrim? - Esmee s艂ysza艂a o wielkim w艂oskim kompozytorze. - Co oni tutaj ro­bi膮'?

W oczach staruszki pojawi艂 si臋 figlarny b艂ysk.

- Trwoni膮 pieni膮dze Chesleya - wyja艣ni艂a. - Kt贸ry chce wystawi膰 oper臋.

- Oper臋? - powt贸rzy艂a Esmee. Lady Charlolte poci膮gn臋艂a nosem.

- Chesley to dyletant - odpar艂a. - I zawsze wydaje pieni膮dze na jakie艣 g艂upstwa. A ju偶 szczcg艅huc po­ci膮gaj膮 go arty艣ci. Z kontynentu, je艣li rozumiesz, o co mi chodzi.

- Chyba tak - mrukn臋艂a Esmee. Dama podnios艂a si臋 z krzes艂a.

- Chod藕, dziecko - powiedzia艂a. - Przedstawi臋 ci臋. Esmee nie mia艂a zbyt wielkiego wyboru.

- Chesley.' - zawo艂a艂a Jady Charlotte, gdy zbli偶y艂y si臋 do kwartetu. - Chesley, daj spok贸j z t膮 muzyk膮 i podejd藕 tu natychmiast.

Chesley oderwa艂 si臋 od swojego towarzystwa i podszed艂 do nich, u艣miechaj膮c si臋 posius/.nie.

- Ciociu Charlotte - powiedzia艂, unosz膮c jej d艂o­nie do ust. - Moja droga, nie wygl膮dasz na wi臋cej ni偶 siedemdziesi膮t lal. A kim jest ta m艂oda pi臋kno艣膰? Tylko mi nie m贸w, 偶e to narzeczona mojego sio­strze艅ca.

- Oczywi艣cie, 偶e tak, g艂upcze - odpar艂a ciotka. -Uk艂o艅 si臋 swojemu przysz艂emu niem膮dremu wujko­wi, moja droga.

Esmee dygn臋艂a.

- Dobry wiecz贸r, milordzie.

- Co za okrutny 艣wiat - j臋cza艂 Chesley. - Wszyst­kie pi臋kno艣ci s膮 zawsze zaj臋te.

Ciotka Charlotte za艣mia艂a si臋 g艂o艣no.

- Nigdy w 偶yciu nie szuka艂e艣 kobiety - odpar艂a. -A teraz przedstaw t臋 dziewczyn臋 przyjacio艂om ze 艣wiata muzyki.

Lord Chesley uj膮艂 Esmee pod rami臋 i po偶eglowa艂 z ni膮 w stron臋 ciemnow艂osej pi臋kno艣ci.

- Moja droga, czy mog臋 ci przedstawi膰 narzeczo­n膮 mojego siostrze艅ca, pann臋 Hamilton? -zapyta艂. -Panno Hamilton, to hrabina Viviana Bergonzi di Vincenza.

Esm膰e dy^u臋ta grzecznie.

- Jestem zaszczycona.

Hrabina patrzy艂a na ni膮 odwa偶nymi, ciemnymi oczyma.

- Gratuluj臋 z powodu zar臋czyn, panno Hamilton -powiedzia艂a perfekcyjn膮 angielszczyzn膮. - 呕ycz臋 pa­ni wielu szcz臋艣liwych lat w zwi膮zku ma艂偶e艅skim.

Hrabina zn贸w otaksowa艂a j膮 wzrokiem.

- Prosz臋 wybaczy膰, 偶e przeszkodzili艣my w uroczy­sto艣ci rodzinnej - szepn臋艂a. - Chesley nic wyja艣ni! nam dok艂adnie, z jakiej okazji odbywa si臋 przyj臋cie.

- Och, daj spok贸j, Vivie - odpar艂 hrabia. - Co za r贸偶nica?

Hrabina przenios艂a spojrzenie na lorda Chcsleya.

- Pewnie 偶adna - odpar艂a spokojnie. - Panna Ha-milton to jedyna mi艂a osoba w towarzystwie.

Dok艂adnie w tym momencie zaanonsowano kolacj臋.

- Dzi臋ki Bogu - powiedzia艂a ciotka Charlotte. -Umieram z g艂odu. Chod藕, dziecko. Innych go艣ci mo­偶esz pozna膰 po kolacji. Mam nadziej臋, 偶e pani Prat-ter przygotowa艂a nam dzi艣 swojego s艂ynnego kraba w sosie curry.

Esm膰e nie musia艂a jednak czeka膰, a偶 sko艅czy si臋 kolacja, by pozna膰 pozosta艂ych go艣ci. Siedzia艂a obok bladego m艂odzie艅ca, kt贸ry przyby艂 na przyj臋cie z lor­dem Chesleyem. Hrabin臋 posadzono gdzie艣 dalej. Miejsce po lewej stronie Rsmee zaj膮艂 Wynwood, ale nie wydawa艂 si臋 zainteresowany rozmow膮. Ciotka Esmee spocz臋艂a obok Alasdaira, naprzeciwko hrabi­ny i nie sprawia艂a wra偶enia zachwyconej.

M艂ody cz艂owiek obok Esmee przedstawi! si臋 cicho jako lord Digleby Bereslord, m艂odszy syn marki­za jakiego艣 tam. Esmee zaczyna艂a si臋 ju偶 powoli gu­bi膰, kto jest kim i pod艣wiadomie wyrzuca艂a z pami臋­ci nazwiska wszystkich nieobecnych. Lord Digleby na szcz臋艣cie nie wymaga艂 od niej wiele uwagi. Wyda­wa艂 si臋 szcz臋艣liwy, paplaj膮c o sobie i swojej pracy z wielkim maestro Alessandrim.

- Jest pan zatem kompozytorem? - spyta艂a zdu­miona Esmee.

M艂ody cz艂owiek zarumieni艂 si臋 lekko.

- Owszem, panno Hamilton. G艂贸wnie jednak pi­sz臋 libretta. Nel fomuggio ma by膰 moj膮 pierwsz膮

opera, a Chesley zdecydowa艂, 偶e kto艣 musi mi pom贸c w skomponowaniu muzyki.

- Cheslcy zdecydowa艂? Zn贸w rumieniec.

- To m贸j mecenas, panno Hamilton - powiedzia艂 lord Digleby. - Wszyscy siynni kompozytorzy ich maj膮.

Esmee sadzi艂a raczej, 偶e sponsorzy wspieraj膮 g艂o­duj膮cych artyst贸w. A skoro lord Digleby byt synem markiza, nale偶a艂 chyba do innej kategorii.

- C贸偶, mam nadziej臋, 偶e w Buckinghamshire znaj­duje pan inspiracje do pracy. 'Iii jest z pewno艣ci膮 przepi臋knie.

Lord Dig艂eby istotnie wydawa艂 si臋 natchniony. Mia艂 zosta膰 w wiejskiej posiad艂o艣ci Chesleya do cza­su uko艅czenia swojego dzie艂a. A signor Alessandri przyjecha艂 za namow膮 Chesleya a偶 z Wenecji, by mu w tym pom贸c. Wierzy艂 zapewnieniom lorda, 偶e Di­gleby to wybitny talent muzyczny.

Esmee zastanawia艂a si臋 w duchu, czy signor Ales­sandri i jego wspania艂a c贸rka teraz, gdy poznali ju偶 Digleby'ego. nie maj膮 przypadkiem ochoty czmych­n膮膰 z tej pi臋knej wiejskiej posiad艂o艣ci i uda膰 si臋 z po­wrotem do Wenecji. Ale mo偶e Digleby naprawd臋 by艂 zdolny? Pogr膮偶ona w zadumie zn贸w poczu艂a na so­bie czyje艣 pal膮ce spojrzenie. Zerkn臋艂a szybko w bok i dostrzeg艂a, 偶e Alasdair patrzy 艣mia艂o i ca艂kiem wy­ra藕nie w jej kierunku. Szybko odwr贸ci艂a wzrok i po­czu艂a, 偶e si臋 rumieni.

Co za ironia losu. Ten arogant. kt贸rym gardzi艂a i kt贸­rego tak bardzo pragn臋艂a, nie odrywa艂 od niej wzroku, a przysz艂y m膮偶 w og贸le nie zwraca艂 na ni膮 uwagi.

A potem przysz艂o najgorsze. Lady Wynwood wznio­s艂a toast za szcz臋艣cie m艂odej pary. Esm膰e patrzy艂a spo­kojnie, jak wszyscy go艣cie ujmuj膮 w d艂onie kieliszki i krzycz膮:,, Za Esm膰e i Ouina!". Potem panowie za-

cz臋li dobrotliwie 偶artowa膰 / Ouina, a panie sk艂ada艂y Esm膰c 偶yczenia. Esmee czul膮 si臋 jak. sko艅czo­na oszustka, a Wynwood u艣miecha艂 si臋 sztucznie.

Kolacja nie ci膮gn臋艂a si臋 jednak w niesko艅czono艣膰, kawa i ta艅ce te偶 wreszcie dobieg艂y ko艅ca. Tym razem jednak Wynwood nie odst膮pi艂 jej ani na krok, a go艣ci wyprowadzi艂a ciotka Charlotie. Potem Wynwood wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i zabra艂 z salonu do ma艂ej niszy obok bi­blioteki.

- Pewnie jeste艣 zm臋czona, moja droga - powie­dzia艂, ujmuj膮c ja za r臋k臋. - Chyba masz ochot臋 si臋 po艂o偶y膰.

鈻- Wielk膮 - przyzna艂a. - Ale jeszcze chwil臋 zacze­kam. Nie chce, by twoja matka uzna艂a, ze jestem nie­grzeczna.

Wynwood milcza艂 chwil臋.

- Hsmee... ja - urwa艂 i pokr臋ci] g艂ow膮. - Nie po­艣wi臋ci艂em ci dzi艣 wieczorem dostatecznej uwagi. To niedopuszczalne. Prosz臋 ci臋 zatem o wybaczenie. Po­staram si臋 by膰 lepszym m臋偶em ni偶 narzeczonym.

Esmee wytrzyma艂a jego spojrzenie.

- Panie, je艣li si臋 wahasz... - zacz臋艂a ostro偶nie. Przerwa} jej gwa艂townie.

- Absolutnie nie. - Pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰, lecz jego oczy pozosta艂y powa偶ne.

- Te偶 jeste艣 chyba zm臋czony. Dobrze spa艂e艣? Tym razem u艣miechn膮艂 si臋 sardonicznie.

- Nieszczeg贸lnie. Patrz, przy pode艣cie stoi mama i lady Tatton. Wszyscy id膮 na g贸r臋. Ty chyba te偶 po­winna艣 si臋 po艂o偶y膰. Spij dobrze.

Esmee poda艂a mu policzek do poca艂unku, wysz艂a na korytarz i posz艂a za innymi go艣膰mi na g贸r臋. Ani na chwil臋 nie opuszcza艂o jej wra偶enie, 偶e lord Wyn­wood pragnie si臋 jej jak najszybciej pozby膰.

U szczytu schod贸w po偶egna艂a si臋 z ciotk膮.

- Mam ci przys艂a膰 Pickcns, moja droga? - spyta艂a lady Tatton. - Jeste艣 chyba bardzo zm臋czona.

Esm膰e pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Dam sobie rad臋. Dobranoc, ciociu. Jeszcze raz dzi臋kuj臋.

Wr贸ci艂a do pokoju i zacz臋艂a si臋 rozbiera膰. Upora­艂a si臋 z zapi臋ciem naszyjnika i wzi臋艂a do r臋ki per艂y od Alasdaira. Uton臋艂y jej w d艂oni, gor膮ce i ogromne jak 艂zy, kt贸rymi je skropi艂a. I ci臋偶kie jak serce, t艂uk膮­ce si臋 w jej piersi.

Lecz serce mia艂a dobrze ukryte, a 艂zy roni艂a za­wsze w samotno艣ci. Po艂o偶y艂a per艂y na toaletce, nie chcia艂a ju偶 patrze膰 na zielone pude艂ko. Pickens mo­g艂a je schowa膰 na miejsce nast臋pnego dnia.

Wolno i metodycznie zdj臋艂a ubranie i roz艂o偶y艂a je na kanapie. Nie mog艂a si臋 pozby膰 uczucia, 偶e ten wiecz贸r by艂 nieudany r贸wnie偶 dla Wynwooda. Oba­wia艂a si臋, 偶e pope艂ni艂a b艂膮d, przyjmuj膮c jego o艣wiad­czyny. Mia艂 racj臋. Prawie zupe艂nie si臋 ni膮 nie zajmo­wa艂, a co najgorsze, ona zupe艂nie o to nie dba艂a. Nie robi艂o jej to 偶adnej r贸偶nicy. Nawet nie zwraca艂a uwa­gi na to, czy jest w pokoju, czy nie, podczas gdy za­wsze dok艂adnie wiedzia艂a, w kt贸rym miejscu siedzi A艂asdair MacLachlan.

Nie, nie t臋skni艂a za towarzystwem Wynwooda. Nie czu艂a si臋 spragniona jego widoku. I wiedzia艂a, 偶e to si臋 nigdy nie zmieni - zawiera艂a ma艂偶e艅stwo z roz­s膮dku, nie z mi艂o艣ci. Nic mog艂a zatem oczekiwa膰 wi臋kszych poryw贸w gor膮cych uczu膰.

Rozpu艣ci艂a w艂osy i po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka z przywie­zion膮 z Londynu ksi膮偶k膮. Po raz drugi przeczyta艂a trzeci rozdzia艂 i zrozumia艂a, 偶e powie艣膰 w og贸le jej nie interesuje. Wci膮偶 wraca艂a my艣lami do sir Alasda­ira. Do jego ironicznej miny. Sposobu, w jaki wzni贸s艂 kieliszek na jej cze艣膰.

Zamkn臋艂a ksi膮偶k臋 z gniewnym trzaskiem. Nie by艂 jej oboj臋tny. Wyczuwa艂a, nic -wiedzia艂a, 偶e tak jest. Ale on nie zamierza艂 si臋 偶eni膰. Odsy艂aj膮c j膮 do ciot­ki, pos艂u偶y艂 si臋 w艂a艣nie tym argumentem, a ona mu uwierzy艂a. Mia艂 trzydzie艣ci sze艣膰 lat i zgodnie z tym, co g艂osi艂a plotka, nigdy nie bra! pod uwag臋 ma艂偶e艅­stwa. Czego wi臋c chcia艂? I czego ona chcia艂a? Mia艂a­by zosta膰 kolejn膮 pani膮 Crosby?

Hsmee rzuci艂a ksi膮偶k膮 o 艣cian臋. Ta uderzy艂a o ko­minek, otworzy艂a si臋 i spad艂a na pod艂og臋. Esmec zda­艂a sobie spraw臋, 偶e ten akt agresji sprawi艂 jej ulg臋. By膰 mo偶e powinna cz臋艣ciej ulega膰 instynktom. 呕a艂owa艂a, 偶e nie mo偶e r贸wnie 艂atwo wyrzuci膰 Alasdaiia ze swo­ich my艣li.

Popatrzy艂a na zegar z poz艂acanego br膮zu stoj膮cy na nocnym stoliku. Wiedzia艂a, 偶e w takim stanie nie zmru偶y oka. Cicho wy艣lizn臋艂a si臋 t贸偶ka i za艂o偶y艂a szlafrok. W ogromnej bibliotece Wynwood贸w mu­sia艂a znale藕膰 co艣 ciekawego do czytania. Mo偶e co艣

0 Amazonkach, kt贸re wrzuca艂y niepos艂usznych m臋偶­czyzn do kot艂贸w z wrz膮cym olejem? Chyba zaczyna­艂a myli膰 mitologi臋 z w艂asnym 偶yciem... Niewa偶ne. Pomys艂 z wrz膮cym olejem bardzo jej si臋 spodoba艂.

Z lichtarzem w r臋ce zesz艂a ze schod贸w o艣wietlo­nych tylko jednym kinkietem. Min臋ia sal臋 balow膮

1 salon, uwa偶nie odliczaj膮c pokoje. lak. Biblioteka by艂a tutaj.

Otworzy艂a cicho drzwi i stwierdzi艂a ze zdumie­niem, 偶e w kominku wci膮偶 pali si臋 ogie艅. Niestety, zo­rientowa艂a si臋 zbyt p贸藕no, 偶e nic jest w pokoju sama.

- Szukasz lorda Wynwooda, moja droga? - spyta艂 nieprzyjemny, suchy g艂os.

Na krze艣le z szerokim oparciem siedzia艂 Aiasdair, trzymaj膮c nogi na stole i szklank臋 ze z艂otym p艂ynem w r臋ku. lismee popatrzy艂a na niego ostro.

- Nic, mo偶e wyda ci si臋 to dziwne, ale szuka艂am ksi膮偶ki.

Alasdair wsta艂 z krzesia.

- W takim razie nie kr臋puj si臋 - powiedzia艂, zata­czaj膮c r臋k膮 luk. - Jest tu chyba z osiem tysi臋cy to­m贸w.

Esmee zmru偶y艂a oczy, pr贸buj膮c przenikn膮膰 wzro­kiem mrok.

- Jeste艣 sam?

Alasdair u艣miechn膮艂 sie gorzko.

- Mcrrick I Ouin nie byli zachwyceni moim towa­rzystwem. Posiali mnie do diab艂a i poszii spa膰.

- Rzeczywi艣cie, patrzy艂e艣 dzi艣 na wszystkich wil­kiem. - Hsmee nie zamierza艂a go pociesza膰. - Nie wiem, po co przyjecha艂e艣, skoro wci膮偶 szukasz za­czepki.

Zako艂ysa艂 si臋 na pi臋tach.

- My te偶 si臋 k艂贸cimy, Esmee? Rzuci艂a mu pow艂贸czyste spojrzenie.

- A o co mieliby艣my si臋 k艂贸ci膰?

- Co za pytanie! - Odstawi艂 szklank臋. - O Sorch臋? O pogod臋? O m臋偶a, kt贸rego wybra艂a艣?

lisrn膰c wytrzyma艂a jego spojrzenie.

- Nie podoba ci si臋 m贸j wyb贸r? - Na chwil臋 od­wr贸ci艂 od niej wzrok. Mia艂 jaki艣 inny ni偶 zwykle wy­raz oczu. Kry艂 si臋 w nich smutek. Mo偶e 偶al? Chyba nie by! pijany. Od kolacji trzyma艂 w r臋ku wci膮偶 ten sam kieliszek brandy.

Z艂agodnia艂a i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- Mo偶e pope艂ni艂am b艂膮d - powiedzia艂a cicho. -Nie wiem. Ale wiem, 偶e ja i Ouin musimy sobie sami z tym poradzi膰. Nie skrzywdz臋 go, Alasdairzc. Nie mog臋 te偶 sprawi膰 zawodu ciotce.

- Wi臋c chcesz pope艂ni膰 to g艂upstwo? Wzruszy艂a ramionami.

- Sprawy zasz艂y chyba za daleko. Zreszt膮 tak na­prawd臋 nic ma powodu, by zmieni膰 zdanie.

Oczy pociemnia艂y mu jeszcze bardziej.

- Powiedz, Ouin o nas wie?

- O nas? - spyta艂a dr偶膮cym z napi臋cia g艂osem. - Nas nic ma. Da艂e艣 mi to a偶 nazbyt jasno do zrozumienia.

- Do licha, przecie偶 wiesz, o co mi chodzi. Czy wie, 偶e byli艣my kochankami?

Esm膰e poczu艂a, 偶e krew odp艂ywa jej z twarzy.

- Przecie偶 twierdzi艂e艣, 偶e nic si臋 nie sta艂o. 呕e je­stem dziewic膮 i mog臋 po艣lubi膰, kogo zechc臋.

Zacisn膮艂 szcz臋ki.

- Ale nie kogo艣 takiego jak Ouin - odpari, chwy­taj膮c j膮 za ramiona. - Esmee, on nie jest wiele lepszy ode mnie. Poza tym ty go nie kochasz.

- Mi艂o艣膰! - powiedzia艂a z pogard膮, odwracaj膮c od niego oczy. - Czasem zaczynam my艣le膰, 偶e to ty nic nie wiesz o 艣wiecie, Alasdairze...

Uj膮艂 jej podbr贸dek i zbli偶y艂 jej twarz do swojej twarzy.

- Popatrz mi w oczy i powiedz, 偶e go kochasz, a przysi臋gn臋, 偶e ci臋 ju偶 nie tkn臋.

- Nic chc臋 go kocha膰! - krzykn臋艂a. - Nie widzisz9 Mog臋 mie膰 tylko nadziej臋 na ma艂偶e艅stwo z rozs膮d­ku, nie z mi艂o艣ci! Nie chc臋 post臋powa膰 tak g艂upio jak moja matka, zakochiwa膰 si臋 po uszy i po艣lubia膰 jed­nego 艂ajdaka po drugim.

Poszuka艂 wzrokiem jej twarzy.

- Przecie偶 w艂a艣nie to robisz - szepn膮艂. - A kim偶e innym jest Ouin?

Popatrzy艂a na niego 艣mia艂o.

- Pragniesz mnie? - spyta艂a. - Czy o to ci chodzi? Bo je艣li tak, to mnie we藕- Jakie to ma znaczenie? Lord Wynwood postawi艂 spraw臋 jasno. Nie musi mie膰 偶ony dziewicy.

Przesun膮艂 palcami po jej policzku, potem po w艂osach.

- Powinienem to zrobi膰 - warkn膮艂. Powinienem ci臋 zaci膮gn膮膰 na pod艂og臋 i posi膮艣膰. Je艣li chcesz od­da膰 cnot臋 bezwarto艣ciowemu 艂ajdakowi, r贸wnie do­brze mo偶esz odda膰 j膮 mnie.

Zabrzmia艂o to jak gro藕ba, ale nie przynosi艂o po偶膮­danego efektu. Odwrotnie, Esmee poczu艂a, 偶e jego s艂owu obudzi艂y w niej 偶膮dz臋. Nic potrafi艂a opanowa膰 e mocj i.

- No prosz臋 - prowokowa艂a. - Zr贸b to. Zach臋cam. Zacisn膮艂 gniewnie pi臋艣膰.

- Iy ma艂a idiotko! - wykrztusi艂. - Czy wiesz, co ro­bisz? Jeste艣 tu ze mn膮 sama i...

Jej cia艂o dr偶a艂o z w艣ciek艂o艣ci i t艂umionego po偶膮da­nia.

- Przesta艅 mi wmawia膰, 偶e nic wiem, czego chc臋. I nie udawaj, 偶e ci臋 nie znam. Poznaj臋 ten zapach... zapach 偶膮dzy. Wiem, 偶e mnie pragniesz. I ja ciebie pragn臋, cho膰 to idiotyczne.

Alasdair wiedzia艂, 偶e powinien odej艣膰. St膮pa艂 po cien­kim lodzie. Esmee nale偶a艂a do innego. Do przyjaciela. Lecz w korku 偶膮dza wzi臋艂a g贸r臋 nad honorem. Przyci­sn膮艂 wargi do jej ust i poca艂owa艂 j膮 nami臋tnie. Esmee odwzajemni艂a gor膮co poca艂unek, nie by艂a ju偶 mat膮 niewinn膮 dziewczynk膮.

Pozwala艂a mu na wszystko, rozchyli艂a usta i bawi­艂a si臋 jego j臋zykiem. Pr贸bowa艂 zebra膰 my艣li. Zatrzy­ma膰 si臋. Ale Esmee tuli艂a si臋 do niego, dr臋cz膮c go swoim powabnym, kr膮g艂ym cia艂em. Gdy przerywa艂 poca艂unek, wsuwa艂a mu j臋zyk g艂臋boko do ust, dra偶­ni膮c bezlito艣nie. A gdy chcia艂 si臋 odsun膮膰, wsun臋艂a mu r臋ce pod surdut.

- Alasdairze - dra偶ni艂a go wargami o smaku gor膮­cego jedwabiu, przywar艂a sercem do jego serca. -Spraw, bym o tobie zapomnia艂a - szepn臋艂a. - We藕

mnie. Odbierz mi t臋 straszn膮 t臋sknot臋. Zaspok贸j g艂贸d. Nic chc臋 ju偶 tego wi臋cej.

- Esmee, kochanie - szepn膮艂. - B臋dzie tylko gorzej.

- Spr贸buj. - Przesun臋艂a ustami po jego szyi. Tylko spr贸buj. Chocia偶 raz.

Poszuka艂 jej ust, zn贸w wymienili nami臋tny poca艂u­nek. Niemo偶liwe sta艂o si臋 mo偶liwe. Zapomnia艂

0 swoim postanowieniu. Przechyli艂 j膮 do ty艂u i przy­pomnia艂 sobie, jaka jest malutka. Przy niej czu艂 si臋 niemal niezr臋cznie, niezgrabnie. Ale nie by艂 ju偶 ch艂opcem. Spa艂 z tyloma kobietami, 偶e nie potrafi艂by ich nawet policzy膰. Teraz jednak chcia艂 p贸j艣膰 do 艂贸偶­ka z Esmee. Ostatni膮 kobiet膮 w swoim 偶yciu, nieza­le偶nie od tego, co przyniesie przysz艂o艣膰.

Do 艣lubu nic nie jest pewne - us艂ysza艂 s艂owa swoje­go brata. - Nic si臋 jeszcze nie sta艂o.

J臋kn臋艂a cicho z rozkoszy i wsun臋艂a mu palec za pa­sek. Male艅ki, dr臋cz膮cy paluszek. Pragn臋艂a go. A on jej. Nadszed艂 ich czas.

- Bo偶e - szepn膮艂 niemal prosz膮co. Musia艂 j膮 mie膰

1 nie mia艂 ju偶 si艂y z tym walczy膰. Przesun膮艂 ustami po jej szyi, wci膮gaj膮c w nozdrza zapach wrzosu, tak jakby wydawa艂 ostatnie tchnienie. Czu艂 zapach spo­koju i rado艣ci. Domu.

- Alasdairze... Prosz臋 - szepn臋艂a. Cudem zdo艂a艂 si臋 na chwil臋 opanowa膰.

- Jeste艣 pewna? - spyta艂, unosz膮c jej g艂ow臋. - Wo-Jafbym umrze膰, ni偶 zrobi膰 ci krzywd臋.

- Boli mnie to, 偶e nie mog臋 ci臋 mie膰 - odpar艂a. -Pr贸bowa艂am ci臋 nie pragn膮膰, ale ten b贸l nie opusz­cza mnie ani na chwil臋. My艣l臋, 偶e gdyby艣...

- Chryste... - Przymkn膮艂 oczy i pochyli艂 g艂ow臋 nad jej ramieniem. - P贸jd臋 za to sma偶y膰 si臋 w pie­kle.

Musn臋艂a wargami jego ucho.

- Postaram si臋 przynajmniej uprzyjemni膰 ci t臋 po­dr贸偶.

Uni贸s艂 g艂owy i popatrzy! na ni;]. Cieple p艂omyki igraj膮ce w jej oczach nie by艂y odblaskami buzuj膮cego w kominku ognia, lo by艂a 艣wiadomo艣膰 kobieco艣ci. Mocy. Prawdziwa, niebezpieczna i przeznaczona wy­艂膮cznie dla niego. Iismee ju偶 nie by艂a dziewczyn膮. Za­stanawia艂 si臋, czy w og贸le kiedykolwiek tak s膮dzi艂. Po­g艂aska! ja kciukiem po policzku, ale to nie wystarczy艂o. Wtuli艂a twarz w jego otwart膮 d艂o艅, usta mia艂a wci膮偶 rozchylone, po偶膮dliwe. Dotkn臋艂a lekko j臋zykiem wn臋­trza jego d艂oni i mrukn臋艂a co艣 cicho, nami臋tnie.

Przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i przycisn膮艂 tak mocno, 偶e jego intencje sta艂y si臋 jasne. Wsun膮艂 palce w jej w艂o­sy na skroniach i uj膮艂 jej twarz w d艂onie, ani na chwi­l臋 nie przestaj膮c jej ca艂owa膰. Czu艂, jak buzuje jej sk贸­ra, a serce bije coraz mocniej i mocniej..

Zag艂臋bi艂a si臋 j臋zykiem we wn臋trze jego ust i za­dr偶a艂a w jego ramionach. Si臋gn臋艂a do paska szlafro­ka i szybko go rozwi膮za艂a. R臋ce jej nie dr偶a艂y, prze­艣lizn臋艂y si臋 艣mia艂o po jego torsie i ramionach, zrzu­caj膮c surdut na pod艂og臋.

Kamizelka posz艂a w jego 艣lady. Fular podda艂 si臋 bez walki jej zwinnym palcom. W kominku trzaska艂 ogie艅, wybuchaj膮c w powietrze tysi膮cem ma艂ych iskierek. Alasdair czul, 偶e 偶yje. Czu艂 rado艣膰, rado艣膰 cz艂owieka, kt贸ry otrzyma艂 drug膮 szans臋 na 偶ycie. Mi-slvcznc niema! pulsowanie krwi i my艣li nie ustawa艂o. 艢ci膮gn膮艂 z niej szlafrok, a zaraz potem koszul臋.

Bo偶e! By艂a naga, jak j膮 Pan B贸g stworzy艂. Przesu­n膮艂 d艂o艅mi po jej ciele, delektuj膮c si臋 jego nieskazi­telnym pi臋knem. Esmee niecierpliwi艂a si臋. tak jakby ogarn膮艂 j膮 strach, 偶e wr贸ci inr rozum. Szybko wyci膮­gn臋艂a mu koszul臋 ze spodni, nie ustajac w nami臋t­nych poca艂unkach.

Zrzuci艂 spodnie, a potem reszt臋 - kalesony, buty, wszystko - no jeden spory stos i zosta艂 w samej ko­szuli.

Od razu zacz臋ta go zn贸w ca艂owa膰, ("idy zwolni! nieco tempo, wydala rozpaczliwy j臋k.

- Nie przestawaj, Alasdairze - b艂aga艂a. - Nie my艣l. Nie pozw贸l mi my艣le膰.

艁atwo da艂 si臋 przekona膰. Przyciskaj膮c cz艂onek do jej brzucha, uni贸s艂 j膮 za po艣ladki i podni贸s艂. Po-ci膮gn臋艂a go w d贸艂. opadli na perski dywan, u艂o偶y艂 ja tak, by plecy ogrzewa艂 jej ogie艅. By艂a taka mi臋kka i pi臋kna. S艂odka i gor膮ca. Gdy patrzy艂, jak jej naga sk贸ra l艣ni w p艂omieniach, czu艂 pulsowanie w l臋d藕­wiach. Lsmee odwr贸ci艂a si臋 i zacz臋艂a zrywa膰 z niego koszul臋.

Pom贸g艂 jej niezr臋cznie, jedn膮 r臋k臋 pod艂o偶y艂 pod jej po艣ladki i prze艂o偶y艂 j膮 na siebie. Przetoczyli si臋 jak zapa艣nicy i teraz ca艂ym ci臋偶arem cia艂a przy­gni贸t艂 j膮 do dywanu i rozsun膮艂 jej nogi kolanem, a potem przesun膮艂 d艂o艅 w d贸艂 brzucha i z 艂atwo艣ci膮 w艂o偶y艂 palec w gorej膮ca kobieco艣膰.

Gdy Alasdair jej dotkn膮艂, Hsmee my艣la艂a, 偶e wy­buchnie. Le偶a艂a pod nim. cia艂o pulsowa艂o jej bole艣nie z po偶膮dania. Jego usla wessa艂y jej pier艣 i ogarn臋艂a j膮 czysta 偶膮dza, kt贸ra nie r贸wna艂a si臋 z 偶adnym znanym jej dot膮d uczuciem. Wci膮ga! coraz g艂臋biej jej sutek, a palcem okr膮偶a艂 sedno jej 偶膮dz. Hsmee j臋cza艂a z po­偶膮dania, wij膮c si臋 pud naporem jego pieszczot.

Mo偶e by艂a ladacznic膮. Mo偶e by艂a gorsza ni偶 mat­ka. 'Icraz nie mia艂o to znaczenia. Nic nic mia艂o zna­czenia opr贸cz tego okropnego b贸lu mi臋dzy nogami.

- Teraz - dysza艂a zd艂awionym szeptem. - Pozw贸l mi... daj... och, Bo偶e.

Gdy Alasdair dotkn膮艂 jej twardego kobiecego p膮czka, wyrzuci艂a biodra do g贸ry i rozszerzy艂a nogi.

- Wolniej, kochanie - mrucza艂, smakuj膮c czubek jej ucha. - Pozw贸l si臋 pie艣ci膰. Poczuj to... tutaj... mhm.

Esmee wirowa艂o g艂owie od jego zapachu, zapachu myd艂a i potu, zapachu pi偶ma i lubie偶nej 偶膮dzy. Mia­艂a ochot臋 si臋 w nim zatopi膰.

- Och, pi臋knie, pozw贸l da膰 sobie rozkosz... b臋dzie idealnie... kochanie

- Jest idealnie - dysza艂a. - Nie mog臋... prosz臋...

Uni贸s艂 si臋 na 艂okciu i nie przestaj膮c jej pie艣ci膰, ob­serwowa艂 jej twarz. W艂o偶y艂 jej g艂臋boko j臋zyk do ust i j臋kn膮艂. Na udzie czu艂a jego gor膮cy, ogromny cz艂onek. My艣l o nim przera偶a艂a j膮 i podnieca艂a jednocze艣nie.

Wci膮偶 j膮 pie艣ci艂, ale to nie wystarcza艂o. Szale艅stwo. Wypchn臋艂a biodra do g贸ry, wsun膮艂 w ni膮 drugi palec, rozszerzy艂. Kciuk pow臋drowa艂 wy偶ej, dra偶ni艂 teraz sam koniuszek jej kobieco艣ci, dr臋czy艂 i torturowa艂.

- Chcesz, 偶ebym wszed艂, kochanie? - wychrypia艂. - Pragniesz mnie? A偶 do b贸lu?

- Tak - szepn臋艂a, ocieraj膮c si臋 tam i powrotem o jego r臋k臋. - Tak.

Schyli艂 g艂ow臋 i uj膮艂 w z臋by koniuszek jej ucha, ko­ordynuj膮c ruch j臋zyka z pieszczot膮 kciuka. Wygi臋艂a plecy w luk i j臋kn臋艂a.

Usiad艂 na jej kolanach. Mi臋dzy nimi wyrasta艂 jego jedwabisty, gor膮cy cz艂onek. Esmee wzi臋艂a go do r臋ki, zachwycona jego wielko艣ci膮 i si艂膮. Alasdair wzdry­gn膮艂 si臋 lekko i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u. Przesun臋艂a d艂o艅 w d贸艂, a potem jeszcze raz w g贸r臋. Z jego gar­d艂a wydoby艂 si臋 chrapliwy warkot, a na koniuszku pe­nisa pojawi艂a si臋 wilgotna kropelka, lismee dotkn臋艂a jej kciukiem, rozcieraj膮c na czubku cz艂onka.

Ta pieszczota zyska艂a wyra藕nie jego uznanie. Mia艂 teraz mocno zamkni臋te oczy, rozszerzone nozdrza. Podni贸s艂 g艂ow臋, w艂osy opad艂y mu na oczy.

- Wejd藕 we mnie - szepn臋艂a. - Zr贸b to, prosz臋.

Nic mog艂a z艂apa膰 tchu. Bala si臋, 偶e przestanie. Lecz r贸wnym szale艅stwem by艂o ci膮gn膮膰 to dalej. Szale艅stwem, za kt贸rym t臋skni艂a. Mog艂a my艣le膰 wy­艂膮cznie o nim, o jego dotyku, ustach, istocie.

Bez st贸wa po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu, drug膮 wci­sn膮艂 w ni膮 wolno, lecz stanowczo sw膮 napr臋偶on膮, tward膮 m臋sko艣膰. Esmee przymkn臋艂a oczy i rozsun臋­艂a nogi, spokojna i gotowa na jego przyj臋cie. Ucisk by艂 przera偶aj膮cy, ale ani przez chwil臋 nie chcia艂a te­go przerwa膰. Z艂e czy dobre, to co mia艂o nast膮pi膰, sta膰 si臋 musia艂o. Ko艂ysa艂 si臋 do przodu i do ty艂u, wchodzi艂 coraz g艂臋biej z ka偶dym kolejnym pchni臋­ciem.

Poczu艂a ostry, nag艂y b贸l i krzykn臋艂a, otworzy艂 oczy i popatrzy艂 na ni膮 pytaj膮co. Esmee obj臋艂a d艂o艅mi je­go biodra, zacisn臋艂a mu palce na po艣ladkach i po­pchn臋艂a g艂臋biej. B贸l nie mia艂 znaczenia. Wycofa! si臋 i wszed艂 w ni膮 jeszcze raz z gard艂owym okrzykiem. Okrzykiem triumfu. Wypchn臋艂a biodra do przodu. Wype艂ni艂 j膮 sob膮, posiad艂 - przynajmniej na te jedn膮, kr贸tk膮 chwil臋. To on nadawa艂 rytm, rytm czystej roz­koszy. Esmee, kierowana kobiecym instynktem, 艣mia艂o wychodzi艂a mu naprzeciw.

Szybko zapomnia艂a o b贸lu. Owin臋艂a nogami jego tali臋 i poci膮gn臋艂a g艂臋biej. Nie panowa艂a nad uczu­ciem, jakie narasta艂o w g艂臋bi jej cia艂a. Popycha艂a go dalej. Wchodzi艂 w ni膮 coraz szybciej, coraz mocniej. To byto co艣 cudownego, co艣, czego nie potrafi艂a okre艣li膰. Esmee przymkn臋艂a oczy i nabrzmia艂ymi od po偶膮dania s艂owami b艂aga艂a, by nie przestawa艂.

Alasdair okie艂zna艂 j膮 ca艂kowicie, na jego czo艂o wy­st膮pi艂y krople potu. Jedna z nich, wielka i gor膮ca, spad艂a jej na piersi. Co艣 w niej p臋k艂o, wyrwa艂o si臋 ku niemu. By膰 mo偶e to by艂o jej serce.

- Sp贸jrz na mnie, Esmee - rozkaza艂. - Sp贸jrz ua mnie.

Uwi臋zi艂 j膮 gor膮cym spojrzeniem ciemnych oczu. A potem wszed艂 w ni膮 szybko, mocno, g艂臋boko, do ko艅ca i jej 艣wiat eksplodowa艂. Cale jej jestestwo pulsowa艂o z rozkoszy. Krzykn臋艂a. Zala艂o ich 艣wiailo, czyste, gor膮ce. 1'oczula, jak wlewa w ni膮 gor膮ce na­sienie i us艂ysza艂a gard艂owy okrzyk spe艂nienia. Opa­d艂a na dywan, bezw艂adna i szcz臋艣liwa.

Alasdair przycisn膮艂 j膮 do pod艂ogi.

- Och, Esm膰e - wydysza艂, z trudem chwytaj膮c od­dech. - Och, najdro偶sza.

Esmee zdrzemn臋艂a si臋 chyba na chwil臋, cudownie zaspokojona, niemal szcz臋艣liwa. Alasdair wstat, pod­szed艂 do drzwi i przekr臋ci艂 klucz w zamku. Och, jak g艂upio si臋 zachowali. Ale lepiej p贸藕no ni偶 wcale. Wr贸ci艂, w艂o偶y! jej koszul臋 i reszt臋 ubrania.

Wiedzia艂a, 偶e nie mog膮 tu zosta膰, rozci膮gni臋ci przed kominkiem niczym leniwe koty. Czeka艂a, by powiedzia艂 to Alasdair, ale on si臋 nic odzywa艂. Po艂o­偶y艂 si臋 na boku i obj膮艂 j膮 w talii. Nie rozmawiali - by膰 mo偶e bali si臋 odezwa膰.

Ogie艅 wygasi. Ws艂uchana w spokojny oddech Alasdaira poczu艂a, jak ogarnia j膮 spok贸j. U艣cisk jego ramienia wydawa艂 si臋 jej tak naturalny. Ilekro膰 Wyn-wood chcia艂 j膮 poca艂owa膰, instynktownie odwraca艂a g艂ow臋. A do tego m臋偶czyzny tuli艂a si臋 z 艂atwo艣ci膮, ja­k膮 powinna uzna膰 za przera偶aj膮c膮.

Ale wcale si臋 nie ba艂a. To, co zrobili, by艂o nie­uchronne. Wiedzia艂a od pocz膮tku, 偶e Alasdair jest draniem i niewiele si臋 pomyli艂a. Lecz by艂 jeszcze kim艣 innym. Oczywi艣cie, posiada! nieodparty urok.

wspania艂膮 aparycj臋, lecz za tym wszystkim sta艂 jesz­cze honor. By膰 mo偶e odziedziczy艂a temperament po matce, by膰 mo偶e pozwoli艂a, by serce wzi臋艂o g贸r臋 nad rozs膮dkiem, ale teraz o to nie dba艂a.

Wolno obr贸ci艂a si臋 w jego ramionach. Miat otwar­te, senne oczy. Instynktownie wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i prze­sun臋艂a palcem po jego pi臋knych, grzesznych ustach.

Uczyni艂a co艣 nieodwracalnego, co艣 niegodnego, co艣, co wydawa艂o si臋 jej niezrozumiale. A jednak wcale tego nie zalowaia. Nie mia艂a poj臋cia, co powie Wynwoodowi.

- Pewnie wyzwie mnie na pojedynek zanim jeszcze dojdzie do 艣lubu - powiedzia艂 Alasdair, jakby czyta艂 w jej my艣lach. - Na jego miejscu z pewno艣ci膮 bym tak post膮pi艂.

Esmee pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie kocha mnie na tyle, by robi膰 sobie taki k艂opot.

- Wi臋c jest przekl臋tym g艂upcem - powiedzia艂 Alasdair, patrz膮c w sufit. - Jeszcze wi臋kszym ni偶 ja kiedy艣.

Esmee popatrzy艂a mu w twarz, ale ju偶 si臋 nie ode­zwa艂. Tak bardzo chcia艂a, by jej wyzna艂, co si臋 teraz dzieje w jego sercu. Zawis艂y jednak mi臋dzy nimi jej zar臋czyny z Quinem i wiedzia艂a, 偶e nast臋pny krok nale偶y do niej. Wiedzia艂a, co powinna zrobi膰, to na niej spoczywa艂 ten obowi膮zek, nie na Alasdairzc.

Przez chwile patrzy艂 na ni膮 niemal b艂agalnie. Ale czego pragn膮艂? O co prosi艂? Odwr贸ci艂 wzrok, jakby to, co zobaczy艂 w jej oczach, sprawia艂o mu b贸l. Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i spletli palce. Przycisn膮艂 wargi do jej d艂o­ni i odwr贸ci艂 wzrok.

- Jaka艣 twoja cz膮stka z pewno艣ci膮 mnie nienawi­dzi, Bsmee - powiedzia艂. - Za to, co zrobi艂em Sor-chy. Twojej matce. Tobie. Ca艂e 偶ycie nie my艣la艂em o innych, o tym, jak膮 szkod臋 mo偶e im wyrz膮dzi膰 mo-

|.i hcztroska. Mo偶na by rzec. 偶e teraz zn贸w pope艂ni­艂em podobny b艂膮d, kochaj膮c si臋 z tob膮.

- Och. nie m贸w o tym. - Ani o mamie. Ani o Qu-inic. Nawet o Sorchy. Przez chwil臋 starajmy si臋 uda­wa膰, 偶e tych komplikacji po prostu nie ma. Jeste艣my tylko my - ty i ja.

- Aie one s膮. - W mroku czu艂a jego wzrok. - Czy b臋dziesz mog艂a popatrze膰 kiedy艣 na mnie ze Sorch膮 w ramionach bez nutki 偶alu czy goryczy? Powiedzia­艂a艣, 偶e nie ma nas, i rzeczywi艣cie nas nie ma lub by膰 nic powinno. Chcia艂em da膰 ci 偶ycic, jakie by艂o ci przeznaczone, a Sorchy ojca, na jakiego zas艂u偶y艂a. Ale to takie trudne. Gdybym spotka艂 kogo艣 takiego jak ty dziesi臋膰 lat temu, mo偶e nie zmarnowa艂bym so­bie 偶ycia.

- Wiec mo偶e przesta艅 je marnowa膰 cho膰 teraz -zaproponowa艂a. - Ale to chyba dyskusja na inne miejsce i inny czas.

By艂o wiele pyta艅, kt贸re chcia艂a mu zada膰. Te pyta­nia mog艂y jednak poczeka膰. Jutro musia艂a wyja艣ni膰 spraw臋 z Wynwoodcm i poprosi膰 go o wybaczenie. A potem... 偶ycie by艂o takie nieprzewidywalne. Alas­dair dotkn膮艂 ustami jej czo艂a. Esm膰e przysi臋g艂a sobie nie my艣le膰 o przysz艂o艣ci, o bolesnych zadaniach, ja­kie j膮 czeka艂y. Po艂o偶y艂a mu tylko g艂ow臋 na ramieniu i nic uciek艂a do pokoju, tak jak to ju偶 dawno powin­na by艂a zrobi膰.

Nagle us艂yszeli za drzwiami jaki艣 ha艂as i podsko­czyli ze strachu. Alasdair przycisn膮艂 usta do jej ucha.

- Ciii... - szepn膮艂. - To s艂u偶ba. Estnee poczu艂a, 偶e ma serce w gardle.

- O tej porze? - Us艂ysza艂a skrobanie, jakby kto艣 wy­biera艂 艂opat膮 popi贸艂 z kominka. Zad藕wi臋cza艂o wiadro.

- Do licha. Zaraz tutaj b臋d膮! - sykn膮艂 Alasdair. Zaczn膮 si臋 zastanawia膰, kto zaryglowa艂 drzwi. - Qu~

in chyba zatrudnia s艂u偶膮cych, kt贸rzy cierpi膮 na bez­senno艣膰. Wsta艂 cicho i zwinnie jak kot, wyg艂adzi艂 ubranie.

Esmec poczu艂a przyp艂yw paniki.

- Jak si臋 st膮d wydostaniemy? Alasdair poda艂 jej r臋k臋.

- T臋dy - szepn膮艂. - Tu jest siara stuzb贸wka, kt贸r膮 mo偶na przej艣膰 do salonu. A oni niech si臋 g艂owi膮, jak to si臋 sta艂o, ze drzwi s膮 zamkni臋te.

Esmec otuli艂a si臋 szlafrokiem i pospieszy艂a za nim. Drzwi slu偶b贸wki otworzy艂y si臋, ale w pokoju by艂o ca艂kiem ciemno. W艣lizgn臋li sie do 艣rodka, Alasdair obj膮艂 j膮 w talii.

- Trzymaj si臋 mnie - szepn膮艂.

Ostro偶nie omija艂 meble. Esmee s艂ysza艂a g艂osy s艂u­偶膮cych, debatuj膮cych na temat zamkni臋tych drzwi. Alasdair otworzy艂 pok贸j z drugiej strony i wyjrza艂 na korytarz.

- Nikogo nie ma - szepn膮艂, otulaj膮c j膮 szlafro­kiem. - Id藕, kochanie. Nie mog膮 nas zobaczy膰 ra­zem.

Esmee nie chcia艂a si臋 z nim rozstawa膰, z 艂atwo艣ci膮 to wyczul. Poca艂owa艂 j膮 szybko i nami臋tnie.

- Och, Lism膰e, Esm膰e - szepn膮艂, przyciskaj膮c go­r膮czkowo usta do jej szyi. - Co si臋 z nami stanie?

- Niczego nie 偶a艂uj臋 - szepn臋艂a pospiesznie. - Po­wiedz, Alasdairze, 偶e czujesz to samo.

Poczu艂a na sobie jego gor膮ce spojrzenie.

- A ja bardzo, Esm膰c - odpar艂. - Ale, niech mi Pan B贸g pomo偶e, zrobi艂bym to samo jeszcze raz.

- Tak jak ja - odpar艂a zwyczajnie. - Wpakowali­艣my si臋 naprawd臋 w tarapaty.

Zacisn膮艂 r臋ce na jej talii.

- Esmee, nie mam prawa niczego od ciebie 偶膮da膰 - szepn膮艂 ochryple. - I nie b臋d臋. Zr贸b to, co dla cie-

bic najlepsze, najdro偶sza. Uwa偶aj na siebie. Dbaj

0 swoje serce.

Esm膰c chcia艂a mu powiedzie膰, 偶e jest ju偶 za p贸藕­no na to, by dba膰 o serce. Od dawna nale偶a艂o do nie­go. Lecz teraz my艣la艂a raczej o ci臋偶kim zadaniu, ja­kie j膮 czeka艂o.

- Zobaczymy si臋 jutro, a raczej dzi艣 - powiedzia艂a pospiesznie. - Prawda?

Pokr臋ci! g艂ow膮 i wci膮gn膮艂 gwa艂townie powietrze.

- O 艣wicie Merrick wyje偶d偶a do Londynu - powie­dzia艂. - Musz臋 z nim jecha膰.

- Musisz? - przesun臋艂a d艂oni膮 po rozczochranych w艂osach.

- To jedyne honorowe wyj艣cie w tych okoliczno­艣ciach - powiedzia艂 pustym g艂osem. - Nic mog臋 te­raz korzysta膰 z go艣cinno艣ci Quina i jego narzeczonej.

Od strony biblioteki dobieg艂y ich odg艂osy krz膮ta­niny. S艂u偶膮cym uda艂o si臋 widocznie jako艣 otworzy膰 drzwi i posuwali si臋 wyra藕nie w ich kierunku. Alas-dair wypchn膮艂 delikatnie Esmec na zewn膮trz. Waha­艂a si臋 chwil臋, a potem pomy艣la艂a o ryzyku, na jakie si臋 nara偶a. Rzuci艂a ostatnie spojrzenie na Alasdaira

1 wysz艂a.

Wesz艂a cichutko na schody, pewna, 偶e tej nocy nie zmru偶y oka. W艣lizn臋艂a si臋 do pokoju, zapali艂a lamp臋 i zwin臋艂a si臋 na 艂贸偶ku z t膮 sam膮 nudn膮 powie艣ci膮, z kt贸rej powodu zesz艂a na d贸艂.

Alasdair powiedzia艂, ze niczego od niej nie chce. Mia艂a zrobi膰 to, co dla niej najlepsze. Ale decyzj臋 podj臋艂a ju偶 bardzo dawno i najbardziej zale偶a艂o jej w艂a艣nie na Alasdairze. To si臋 nie zmieni艂o i nie mog艂o si臋 zmieni膰. A to znaczy艂o, 偶e wszystko inne: Wyn-wood, pani Crosby, ciocia Rowena, Sorcha. wszystkie te sprawy jako艣 si臋 u艂o偶膮. Musz膮 si臋 u艂o偶y膰.

Rozdzia艂 11

W kt贸rym hrabina Bergonzi wyci膮ga bro艅

搂i

Gdy na horyzoncie ukaza艂y si臋 pierwsze smugi 艣wiatia, Esmee wsta艂a i podesz艂a do okna, by po­trze膰, jak odje偶d偶a pow贸z Alasdaira. Nie musia艂a czeka膰 zbyt d艂ugo. Przyciskaj膮c palce do szyby, cze­ka艂a, az s艂u偶膮cy za艂aduj膮 baga偶e. Potem z domu wy­szli Alasdair i Merrick w towarzystwie Wynwooda i panowie po偶egnali si臋.

Alasdair zawaha! si臋 chwil臋, 艣cisn膮) praw膮 d艂o艅 Wynwooda, lew膮 po艂o偶y艂 mu na ramieniu, jakby chcia艂 go o czym艣 przekona膰. Wymienili par臋 s艂贸w. Stangret trzasn膮艂 batem na konie i pow贸z potoczy艂 si臋 naprz贸d.

I tak to si臋 sko艅czy艂o. Alasdair odjecha艂. Hsmee od­wr贸ci艂a si臋 od okna i zacz臋艂a przygotowywa膰 sobie ubranie. Wi臋kszo艣膰 go艣ci spala jeszcze g艂臋bokim snem i nie by艂o sensu odk艂ada膰 tego, co musia艂a zrobi膰. Nic chc膮c dzwoni膰 na s艂u偶膮c膮, umy艂a si臋 w zimnej wodzie. Cia艂o mia艂a obola艂e, a gdy si臋 my艂a, zauwa偶y艂a w wo­dzie kropelk臋 krwi. Alasdair byt delikatny, ale i tak odmieni! j膮 na zawsze. Nale偶a艂a teraz do niego.

Ubieraj膮c si臋 i czesz膮c w艂osy, pomy艣la艂a, 偶e nigdy nie zostanie 偶on膮 Wynwooda. A on by艂 dla niej prze-

ci臋偶 bardzo dobry. Tak bardzo chcia艂a go kocha膰, tak bardzo pragn臋艂a oszcz臋dzi膰 mu upokorze艅. Poszpera­艂a w walizce, wyj臋ta chusteczk臋 i wysz艂a na korytarz. Zawaha艂a si臋. Mo偶e znajdzie Wynwooda w jadalni?

Siedzia艂o ju偶 tam par臋 os贸b, Wynwooda jednak nic by艂o.

- Dzie艅 dobry, lady Charlotte - powiedzia艂a.

- Och, dzie艅 dobry, panno Hamilton - odpar艂a starsza pani. - I po co ta 艂ady? Musisz mnie teraz na­zywa膰 cioci膮.

Hsm膰e u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.

- Dzi臋kuj臋. Jest pani bardzo mila. Lady Charlotte roze艣mia艂a si臋.

- Widz臋, 偶e jeste艣 rannym ptaszkiem, podobnie jak ja. Mog臋 ci nala膰 kawy?

Hsmee zawaha艂a si臋 w progu.

- W艂a艣ciwie szuka艂am lorda Wynwooda. Widzia艂a go pani?

W oczach staruszki pojawi艂y si臋 psotne b艂yski.

- Wpad艂 na kaw臋 i uda! si臋 do gabinetu - powiedzia­艂a. -- Wci膮偶 tam chyba siedzi. Wiesz, jak go znale藕膰?

Esm膰c wykr臋ca艂a w d艂oniach chusteczk臋.

- Nie bardzo. Mo偶e wska偶e mi pani drog臋? Lady Charlolte odstawi艂a fili偶ank臋 i spodek.

- Lepiej b臋dzie, je艣li ci臋 tam po prostu zaprowa­dz臋. To bardzo du偶y dom. Wychowa艂am si臋 tutaj.

Ruszy艂a korytarzem w tempie, kt贸re wydawa艂o si臋 zbyt szybkie jak na kobiet臋 w jej wieku.

- Gabinet jest na ty艂ach domu - rzuci艂a przez rami臋. - W tej starej cz臋艣ci, okna wychodz膮 na ogr贸d za do­mem. Ouin zawsze si臋 tam chowa przed Gwendolyn.

Esmee sz艂a za ni膮 -- ciotka skr臋ci艂a w lewo, nast臋p­nie w prawo i wesz艂y na niskie schody. Min臋艂y dwie pokoj贸wki zaj臋te czyszczeniem dywan贸w i ich oczom ukaza艂y si臋 solidne d臋bowe podwoje.

- O, jest! - szepn臋艂a lady Charlotte, pchaj膮c drzwi. Czasem zapominam w艂asnego nazwiska, panno Ha-miiton, ale zawsze trafi臋 tam gdzie chc臋.

Zamar艂a w progu.

Na biurku le偶a艂a kobieta, opieraj膮ca si臋 gwa艂townie poca艂unkom m臋偶czyzny, kt贸ry przypiera艂 j膮 do blatu. Kobieta wymachiwa艂a r臋kami i wierzga艂a jak rozsier­dzona klacz, ale m臋偶czyzna - dobry Bo偶e, to by艂 Wyn-wood! - przytrzymywa艂 mocno jej nadgarstki.

Cudem odwr贸ci艂a twarz.

- Fa schifo! - splun臋艂a, wierzgaj膮c kolanem, tak jakby chcia艂a go mocno kopn膮膰. - Sporco! Z艂a藕 ze mnie, ty stara angielska 艣winio!

T艂umi膮c przekle艅stwo. Wynwood odsun膮艂 si臋 troch臋. W tej samej chwili Esmee dojrza艂a w jej r臋ce szpicrut臋. Kobieta smagn臋艂a ni膮 mocno Wynwooda po twarzy, krew zbryzgala nieskaziteln膮 biel jego koszuli. 呕adne z tych dwojga nie dostrzeg艂o obecno艣ci obu dam w ga­binecie. Zauwa偶yli je dopiero, gdy ciotka Wynwooda zemdla艂a i osun臋艂a si臋 wdzi臋cznie na pod艂og臋.

Esmee chyba krzykn臋艂a. Jak spod ziemi zjawi艂y si臋 s艂u偶膮ce. Hrabina Bergonzi odepchn臋艂a Wynwooda i podesz艂a do Chariottc. potykaj膮c si臋 o r膮bek swojej amazonki.

Upad艂a niezgrabnie na kolana, ale nie zwr贸ciia na to uwagi.

- Ouin, ty g艂upcze! - krzykn臋艂a, odgarniaj膮c w艂osy z twarzy lady Charlotte. - Zabi艂e艣 ciotk臋 I

Hsmee przy艂o偶y艂a palce do szyi staruszki.

- Puls ma bardzo nier贸wny - szepn臋艂a. - Ale 偶yje. Wynwood sta艂 jak s艂up soli. Przez francuskie okno

za biurkiem wpada艂 do pokoju strumie艅 ch艂odnego powietrza.

- Zamknijcie to okno - warkn臋艂a Esmee. -wood, po艣lij po lekarza. I pospiesz si臋, na Koga!

Wynwood ruszy) do drzwi, lady Chariotte wydala 偶a艂osny j臋k.

- Och, poreretia - mrukn臋艂a hrabina, wci膮偶 g艂asz­cz膮c staruszk臋, po twarzy. - Och, non ci credo.

Gdy Esmee zn贸w podnios艂a wzrok, Wynwood w艂a­艣nie wychodzi艂 z pokoju. Patrzy艂y za nim dwie poko­j贸wki z szeroko otwartymi oczami i ustami. Bo偶e, na pewno wszystko widzia艂y.

Doktor nie po艣wi臋ci? lady Chariotte zbyt wiele czasu.

- Na szcz臋艣cie nie stwierdzi艂em 偶adnych z艂ama艅 -og艂osi艂 zebranym zgromadzonym w salonie lorda Wynwooda. - Puls ma jednak wci膮偶 nieregularny, ale lak ju偶 jest od dziesi臋ciu lat. Musi ca艂y dzie艅 le偶e膰 i przyjmowa膰 to samo lekarstwo na serce, co zwykle. Jutro zn贸w b臋dzie sob膮 i wr贸ci do domu. Mam przy­najmniej tak膮 nadziej臋.

- Dzi臋ki Bogu. - Lady Wynwood przytuli艂a chus­teczk臋 do piersi. - Obawia艂am si臋 najgorszego.

- To wszystko przez t臋 krew - zapewni艂 j膮 starszy d偶entelmen stoj膮cy obok. - Chariotte nie znosi wi­doku krwi.

- Chyba ma s艂abe serce - powiedzia艂a lady Wyn­wood. - Mo偶e za bardzo si臋 zm臋czy艂a.

Lord Wynwood przesun膮艂 d艂oni膮 po ranie na po­liczku. Odk膮d s艂u偶膮cy zanie艣li ciotk臋 na g贸r臋, ani na chwil臋 nie przerwa艂 swego spaceru po pokoju. Je­go ciotka, lady Aiice, patrzy艂a na niego z k膮ta, wi膮­偶膮c coraz to nowe supe艂ki na chusteczce.

- Pami臋tasz, Helen, jak Chariotte zemdla艂a i wy­pad艂a z powozu, kiedy przejechali艣my wiewi贸rk臋? -ci膮gn膮! d偶entelmen stoj膮cy u boku lady Wynwood.

- O Bo偶e, tak! - powiedzia艂a srebrzystowlosa da­ma, zapewne kolejna ciotka. - Trzeba jej by艂o za艂o­偶y膰 sze艣膰 szw贸w.

Esmee odchrz膮kn臋艂a.

- To by艂 te偶 okropny wypadek - powiedzia艂a spo­kojnie. - Wynwood. nie powiniene艣 si臋 tak skrada膰 i straszy膰 ludzi. Hrabina zareagowa艂a gwa艂townie, poniewa偶 si臋 przerazi艂a.

W pokoju na chwil臋 zaleg艂a cisza. Lady Wyn­wood popatrzy艂a dziwnie na Esmee znad chusteczki.

- Tak, okropny wypadek - potwierdzi艂a. - Mamy szcz臋艣cie, 偶e ciotka Charlotte nie z艂ama艂a biodra. Quinie, musisz nast臋pnym razem bardziej uwa偶a膰.

- lak mi przykro - powt贸rzy艂 po raz dziesi膮ty. -Tak bardzo mi przykro.

Doktor wydawa艂 si臋 lekko za偶enowany.

- Ja ju偶 chyba p贸jd臋 - powiedzia艂. - Zajrz臋 jutro do Jady Charlotte. Ona jednak nic jest coraz mfodsza.

Gdy zam臋t ustal, do jadalni weszli inni go艣cie, kt贸rzy czekali na 艣niadanie. Lady Atice wyci膮gn臋艂a matk臋 z pokoju, mamrocz膮c co艣 o dzieciach. Hrabina ju偶 daw­no opu艣ci艂a gabinet t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 do niego we­sz艂a, czyli przez francuskie okno. Inni wci膮偶 spali. Ale mimo wysi艂k贸w Rsm膰e, by zatuszowa膰 spraw臋, plotka musia艂a obiec ca艂y dom jeszcze przed po艂udniem.

Esmee zosta艂a sama z Wynwoodem w salonie. Musia艂a teraz zrealizowa膰 sw贸j zamiar, z jakim przy­sz艂a do niego do gabinetu. Odwr贸ci艂a si臋. - Quin pa­trzy艂 niewidz膮cym wzrokiem przez okno, jakby nie­艣wiadom jej obecno艣ci.

Po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- B臋dzie skandal - powiedzia艂a cicho. - Ale mo偶e­my stawi膰 mu jako艣 czo艂a. Spr贸bujmy podtrzyma膰 bajeczk臋 o wypadku.

Lord Wynwood nawet na ni膮 nie spojrza艂.

- Esmec, pozw贸l, 偶e wyt艂umacz臋•-•

- Nic trzeba - odpar艂a. - Wola艂abym o tym nic m贸wi膰.

- Wcale ci si臋 nie dziwie. Jestem sko艅czonym g艂upcem, co gorsza, upokorzy艂em ci臋. Czy mo偶esz mi wybaczy膰?

- Tu nie chodzi o wybaczenie - powiedzia艂a cicho.

- Je艣li tak sadzisz, moja droga, to te偶 jeste艣 g艂upia. Bsmee wci膮gn臋艂a powietrze.

- Musz臋 ci wyja艣ni膰, 偶e szuka艂am ci臋 rano, by ci powiedzie膰, 偶e nie mog臋 wyj艣膰 za ciebie za m膮偶. Po­pe艂ni艂am straszny b艂膮d, przyjmuj膮c twoje o艣wiadczy­ny. Wybacz mi.

Odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Nie dziwi臋 si臋, 偶e chcesz wszystko odwo艂a膰. Co za wstyd! I to chyba ja powinienem przeprasza膰!

- Nie s艂uchasz mnie - powiedzia艂a stanowczo. -Chcia艂am zerwa膰 zar臋czyny ju偶 rano, zanim... prze­szkodzi艂am ci w... tym, czym si臋 zajmowa艂e艣.

- Zniszczy艂em sobie 偶ycie. W艂a艣nie tym! - wy­buchn膮艂.

Esmee wzruszy艂a ramionami.

- Tak czy inaczej, nie ma to zwi膮zku z moj膮 decy­zj膮. - Powiem o tym r贸wnie偶 twojej matce. Nie chc臋, by ci臋 o to wini艂a.

Wynwood przygarbi艂 plecy.

- Wy艣l臋 zawiadomienie do „Tiniesa" - powie­dzia艂, przeczesuj膮c palcami rozczochrane w艂osy. Nikt si臋 nie zdziwi. Przykro mi, 偶e tak si臋 to sko艅­czy艂o.

- Niech ci nic b臋dzie przykro - szepn臋艂a. - Uwierz mi, nie powinnam si臋 by艂a na to godzi膰. A wczoraj w nocy wydarzy艂o si臋 co艣, co ostatecznie mnie o tym przekona艂o.

Wynwood oderwa艂 si臋 od framugi i zaczai prze­mierza膰 pok贸j.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e to b臋dzie dobre ma艂偶e艅­stwo - powiedzia艂. - My艣la艂em, 偶e mo偶emy spr贸bo­wa膰. By艂em g艂upi, s膮dz膮c, 偶e... och, do diab艂a, dla­czego nie s艂ucha艂em Alasdaira?

- Alasdaira?

- On od pocz膮tku twierdzi艂, 偶e si臋 dla ciebie nie nadaj臋 - przyzna艂 Wynwood. - I wiedzia艂em, 偶e ma racj臋. Ale si臋 艂udzi艂em, 偶e mnie odmienisz. To si臋 chyba jednak nie uda艂o, prawda? Nawet Alasdair to widzia艂. Wczoraj chcia艂 mnie st艂uc na kwa艣ne jab艂ko.

- Alasdair? Dlaczego?

- Uwa偶a艂, 偶e po艣wi臋cam ci za ma艂o uwagi - odpar艂 Wynwood. - M贸wi艂, 偶e wygl膮dasz na nieszcz臋艣liw膮. Chcia艂, 偶ebym odwo艂a艂 zar臋czyny, ale przecie偶 nie mog艂em tego zrobi膰. - U艣miechn膮艂 si臋 krzywo. - Te­raz jednak zrobi艂a艣 to za mnie.

Esm膰e popatrzy艂a w pod艂og臋.

- Tak b臋dzie najlepiej - powiedzia艂a. - Zupe艂nie do siebie nie pasujemy.

Przez chwil臋 patrzy艂 na ni膮 w milczeniu.

- Czy偶by艣 w g艂臋bi serca by艂a romantyczk膮, Esmee? - spyta艂 w ko艅cu z namys艂em. - Wierzysz., 偶e ka偶de­mu z nas los przeznaczy艂 tylko jednego idealnego partnera?

- Tak, tak chyba mo偶e by膰 - odpar艂a Esmee z na­mys艂em.

Odwr贸ci艂 si臋 do okna i opar艂 r臋ce o framug臋. Pa-trzyt d艂ugo w przestrze艅. Esmee zacz臋艂a si臋 zastana­wia膰, czy nie powinna po prostu wyj艣膰.

- Nie wiem, Esm膰e, co jest mi臋dzy tob膮 a Alasda-irem - powiedzia艂 cicho. - A teraz to ju偶 pewno艣ci膮 nie m贸j interes.

Chcia艂a mu przerwa膰, ale uni贸s艂 prosz膮co d艂o艅.

- Prosz臋, pozw贸l mi m贸wi膰. Przynajmniej tyle by艂a mu winna. Patrzy! na ni膮 niemal prosz膮co.

- Chc臋 tylko powiedzie膰, 偶e je艣li jest mi臋dzy wami cho膰 cienka ni膰 sympatii, nie pozw贸l, by si臋 wam wy­mkn臋艂a. Przynajmniej dop贸ki nie b臋dziesz pewna, 偶e nic si臋 nic da z ni膮 zrobi膰. Bo gdy ju偶 j膮 wypu艣cisz, przypadkiem lub celowo, mo偶esz utraci膰 j膮 na za­wsze.

Esm膰c nie mog艂a patrze膰 mu w oczy.

- To z pewno艣ci膮 dobra rada - odpar艂a. - A teraz, wybacz, musz臋 p贸j艣膰 i powiedzie膰 ciotce, jaka jest moja decyzja.

- Nic chcia艂bym, by by艂a na ciebie zia - powiedzia艂 Wynwood. - W ka偶dym razie wyznaj jej prawd臋.

- Prawda jest taka, 偶e do siebie nie pasujemy - po­wt贸rzy艂a. - I nigdy nie pasowali艣my. Nam obojgu pi­sany jest inny los. Byli艣my niem膮drzy, s膮dz膮c inaczej.

U艣miechn膮艂 si臋 niemal smutno.

- Moja ma艂a Esmee - szepn膮艂. - Zawsze taka roz­s膮dna. Dlaczego nic mo偶emy si臋 kocha膰? 呕ycic sta­艂oby si臋 o tyle dla nas 艂atwiejsze...

Odwzajemni艂a smutny u艣miech.

- Zaczynam my艣le膰, 偶e nie mamy wp艂ywu na to. kogo kochamy - odpar艂a. - A nikt nam nie obiecy­wa艂, 偶e 偶ycie b臋dzie 艂atwe. - Wspi臋ta si臋 lekko na palce i poca艂owa艂a go w policzek.

Szybko wybieg艂a z pokoju, czuj膮c, ze zbiera si臋 jej na pl膮cz. Ciotka na pewno ju偶 nie spala. Wierzy艂a, 偶e poprze jej decyzj臋, ale mia艂a tak zszarpane nerwy, 偶e chcia艂a mie膰 za sob膮 ten kolejny etap.

Wesz艂a do sypialni, gdy tylko us艂ysza艂a odpowied藕 na pukanie.

Lady Tatton le偶a艂a sztywno w 艂贸偶ku, a jej twarz przypomina艂a kamienn膮 mask臋. Przed ni膮 stata taca

z nietkni臋tym 艣niadaniem. Pickens przynios艂a za­pewne poranne wie艣ci wraz z gor膮ca czekolad膮.

- Nic nie m贸w! - nakaza艂a lady Tatton, unosz膮c r臋­k臋. Nawet koronki zdobi膮ce jej nadgarstek trz臋s艂y si臋 z oburzenia.

- lb ha艅ba! Co za obelga! Nawet nie pr贸buj go broni膰! Zawsze ci m贸wi艂am, 偶e Wynwood to nicpo艅 i 艂ajdak!

- lak, ciociu - zgodzi艂a si臋 Esmee z udan膮 niech臋­ci膮. - Nie mog臋 zaprzeczy膰, 偶e mnie nie ostrzega艂a艣. Odwo艂a艂am zar臋czyny i chyba dobrze post膮pi艂am.

- M膮dra dziewczynka - pochwali艂a ciotka. -Z plotkami damy sobie jako艣 rade. Bozc, czuj臋, 偶e nadchodzi migrena. Pickens, m贸j ocet! Dzi艣 po po艂u­dniu wracamy do Londynu. Ka偶 spakowa膰 rzeczy. A z Gwendolyn porozmawiam natychmiast, jak tylko dojd臋 do siebie.

Esmee przycupn臋艂a na brze偶ku 艂贸偶ka.

- Prosz臋 ci臋, nie obwiniaj lady Wynwood. - Prze­cie偶 ona nie ma wi臋kszego wp艂ywu na swojego syna, podobnie jak ty nie mog艂a艣 zapobiec post臋powaniu mojej matki.

Lady Tatton poci膮gn臋艂a nosem, ale wyraz oburze­nia na jej twarzy nieco zel偶a艂.

- To prawda, 艣wi臋ta prawda - zgodzi艂a si臋. - Mimo wszystko on ci臋 jednak obrazi艂. Co za skandal! 1 to w dodatku ze 艣piewaczk膮! Ju偶 zacz臋艂y si臋 plotki.

Esmee po艂o偶y艂a d艂o艅 na r臋ce ciotki.

- I tak zamierza艂am odwo艂a膰 zar臋czyny - powie­dzia艂a. - Naprawd臋. Dosz艂am do wniosku, 偶e nic mo­g臋 wyj艣膰 za Wynwooda i zbiera艂am si臋 w艂a艣nie na od­wag臋, 偶eby ci o tym powiedzie膰.

- Odwag臋? - powt贸rzy艂a z niedowierzaniem lady Tatton. - Drogie dziecko! Nigdy nie namawia艂abym ci臋 przecie偶 do ma艂偶e艅stwa z szubrawcem.

Esniee zdoby艂a si臋 na s艂aby u艣miech.

- Wiem - odpar艂a. - A teraz, wybacz, te偶 musz臋 si臋 spakowa膰. 1 przyznam, ciociu, 偶e z przyjemno艣ci膮 zn贸w zobacz臋 Londyn.

- Hmm - mrukn臋艂a ciotka, patrz膮c na ni膮 podejrz­liwie z ukosa. - Nie wiedzia艂am, 偶e tak si臋 rozsmako­wa艂a艣 w miejskim 偶yciu, moja droga.

Rozdzia艂 12

W kt贸rym kapitan MacGregor wszystko wyja艣nia

Esm膰e obudzi艂a si臋 przy Grosvenor Square, odczu­waj膮c dziwn膮 mieszanin臋 strachu i nadziei. Co艣 mu­sia艂o si臋 wydarzy膰. Czu艂a to w swoich szkockich ko­艣ciach. Niezdolna, by ukoi膰 nerwy, zesz艂a na d贸i i za­cz臋艂a spacerowa膰 po salonie, gdy Grimond wni贸s艂 do pokoju tac臋.

- Ma pani ochot臋 na porann膮 kaw臋 i gazet臋, pa­nienko? - spytai grzecznie. - Jej lordowska mo艣膰 wci膮偶 藕le si臋 czuje i chce jeszcze pole偶e膰.

- Poprosz臋 - odpar艂a Esmee. Przynajmniej w ten spos贸b mog艂a zaj膮膰 sko艂atane my艣li.

Usiad艂a na sofie, roz艂o偶y艂a gazet臋 i zacz臋艂a czyta膰 o kolejnym dniu plotek na temat rezygnacji Welling-tona. A potem zda艂a sobie spraw臋, ie wie艣膰 o jej ze­rwanych zar臋czynach te偶 mogja przedosta膰 si臋 do prasy. Kord Wynwood chcia艂 j膮 od razu poda膰 do wiadomo艣ci publicznej. Najwyra藕niej, podobnie jak Esmee, pragn膮艂 mie膰 ju偶 ten epizod za sob膮.

Zapach 艣wie偶ej farby drukarskiej dra偶ni艂 jej noz­drza, gdy przegl膮da艂a kolejne stronice. Niemal na­tychmiast znalaz艂a to, czego szuka艂a. Wynwood mu-

sia艂 chyba wys艂a膰 wiadomo艣膰 specjalnym kurierem. Zwi臋z艂膮 notk臋 zamieszczono na g贸rze strony. I taki jest koniec najkr贸tszych zar臋czyn w historii londy艅­skich elit - pomy艣la艂a Esmee.

Musia艂o to rzecz jasna poci膮gn膮膰 za sob膮 lawin臋 komentarzy. Nic dziwnego, 偶e ciotk臋 rozbola艂a g艂o­wa. Z tego powodu Esmee by艂o naprawd臋 bardzo przykro, wzi臋艂a wi臋c fili偶ank臋 i na pociech臋 upi艂a ostro偶nie 艂yk gor膮cej kawy. Nic by艂a to jednak m膮dra decyzja, gdy偶 omal si臋 ni膮 nic zakrztusiia.

Odstawi艂a fili偶ank臋 z g艂o艣nym szcz臋kiem i o two­rzy f a szerzej gazet臋. C贸偶 艂am wydrukowano tu偶 pod og艂oszeniem Wynwooda? Nazwisko wydawa艂o si臋 znajome. Edward Whcelcr, Ale notka nic mia艂a przecie偶 sensu. Przeczyta艂a wszystko raz jeszcze, s艂o­wo po s艂owie. Tym razem dozna艂a ol艣nienia. Przypo­mnia艂a sobie, co powiedzia艂 Alasdair tego dnia, gdy si臋 pok艂贸cili.

Dziecko Julii Crosby {o nie pani sprawa, ale je艣li ju偶 o to chodzi, to moja r贸wnie偶 nie.

Bo偶e. jak偶e by艂a niem膮dra!

Szybko z艂o偶y艂a gazet臋 i wysz艂a na korytarz, gdzie kamerdyner ustawia艂 w艂a艣nie wazon z kwiatami.

- Grimondzie, wychodz臋 na d艂ugi spacer - mruk­n臋艂a, ruszaj膮c szybko w stron臋 schod贸w.

W mgnieniu oka wfo偶yia p艂aszcz i wzi臋艂a torebk臋, ale r臋ce przesta艂y jej dr偶e膰 dopiero w okolicach May-fair. W prawej d艂oni trzyma艂a gazet臋. Pan Wheelcr by艂 znanym dramalopisarzem. Tyle wiedzia艂a. Nic poza tym nie mia艂o sensu.

Henrictta by艂 siostr膮 pana Wheelera. Nie jego 偶on膮. Pani Wheeler okaza艂a si臋 pann膮 Whecler. Jak mog艂a my艣le膰 inaczej? By艂a taka g艂upia, tyle razy si臋 pomyli艂a.

Nadszed艂 czas, by wreszcie porozmawia膰 powa偶­nie z Alasdairem. Nic zamierza艂a pozostawia膰 mu

w tej sprawie 偶adnego wyboru. Mog艂a nawet, je艣li nie mia艂aby 偶adnego mne禄o wyj艣ciu, po艂o偶y膰 si臋 w progu jego domu. Musia艂a postawie na swoim albo umrze膰. Chodzi艂o o jej 偶ycic. Musiaia przej膮膰 nad nim kon­trol臋, lak jak powiedzia艂a ciotka, musia艂a wreszcie przesta膰 po艣wi臋ca膰 si臋 dla innych.

My艣l nie by艂a mi艂a, ale nawet je艣li Julia Crosby spodziewa艂a si臋 dziecka Alasdaira. Bsmce uzna艂a, 偶e mi艂o艣膰 i wojna maja swoje prawa. Teraz jednak na­wet ta przeszkoda przesta艂a istnie膰. By艂a taka szcz臋­艣liwa. Dozna艂a ulgi. Nie. szala艂a po prostu z rado艣ci. Sir Alasdair Mac Lach km by膰 mo偶e byl 艂ajdakiem i uroczym nicponiem, ale, na lioga, by! jej pisany i musia艂a go zdoby膰.

Wiatr smaga艂 jej twa iv, i szarpa艂 p艂aszcz, gdy sz艂a skr贸tem przez niemal pusty park. Na ulicach te偶 nie by艂o ludzi. Przy Great Quecn Street panowa艂 bez­ruch, szele艣ci艂y tylko opad艂e li艣cie, a z eleganckiego powozu u wylotu ulicy wysiada艂 jaki艣 m臋偶czyzna. Hsmee wesz艂a na schody domu Alasdaira i g艂o艣no zapuka艂a do drzwi.

Wellings otworzy艂 drzwi i u艣miechn膮艂 sie szeroko.

- Dzie艅 dobry, panno Ilamillon. Przysz艂a pani do panienki'.' U艣miech zel/nl lekko. - Nie powin­na by艂a pani posia膰 po Lydi臋?

- Nie, nie chc臋 si臋 widzie膰 ani z I.ydi膮, ani z Sor-ch膮. tylko z sir Alasdaircm. Obud藕 go natychmiast. I powiedz mu. 偶e nie wyjad臋, dop贸ki nie zejdzie na d贸艂 i nie zamieni ze mn膮 paru s艂贸w.

Wellings zawaha! si臋 lekko.

- Chyba go nie ma- odpar艂. 鈻- Wyjecha艂 do miasta powozem jakie艣 dziesi臋膰 minut temu.

iisni膰e /mi臋艂a gazet臋, ale w tej samej chwili rozle­g艂o si臋 kolejne pukanie do drzwi. Wellings zmarszczy! brwi.

- Przepraszam, panienko.

Otworzy! drzwi. W progu stal postawny jegomo艣膰, len sam, kt贸ry wysiada! z powozu u wylotu ulicy. Nieznajomy wype艂nia! sob膮 drzwi.

- Pan wybaczy... -zacz膮艂 szkockim akcentem. - Czy to rezydencja MacLachlan贸w ? Chyha pomyli艂em domy.

Wellings otaksowa艂 ubranie m臋偶czyzny.

- Obawiam si臋, ze sir Alasdair wyszed艂. M臋偶czyzna od艂o偶y艂 kapelusz i zacz膮艂 rozpina膰 d艂u­gi p艂aszcz.

- Och. jaka szkoda 鈻犫枲鈻 powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋 do drzwi. - Wnie艣cie m贸j kulcr i walizy, Winters -krzykn膮艂. - Chyba znale藕li艣my tego m艂odzie艅ca.

Wellings mia艂 wyra藕nie obra偶on膮 min臋.

- Czy sir Alasdair oczekuje pan贸w?

- W膮tpi臋 - powiedzia艂. Pod p艂aszczem mia艂 grana­towy mundur marynarki wojennej. - Ale i tak mnie przyjmie, nie ma wyboru. Jestem jego krewnym. Ka­pitan Angus MacGregor. do us艂ug. Gdzie jest siedzi­ba admiralicji?

Weliings wyci膮gn膮! r臋ko w stron臋 siedziby rz膮du.

- Zaraz za rogiem.

- Wspaniale, wspaniale - mrukn膮艂 MacGregor -Jutro si臋 tam wybior臋.

S艂u偶膮cy kapitana wnosili baga偶e, a us艂yszawszy magiczne s艂owo ,.krewny'', Wellings wskazywa艂 tylko, gdzie je maj膮 siawia膰. Rsmee obserwowa艂a ca艂膮 sce­n臋 rozszerzonymi oczyma.

Wuj Alasdaira okaza艂 si臋 najbardziej nieatrakcyj­nym m臋偶czyzn膮, jakiego mia艂a okazj臋 pozna膰. Nie by艂 wprawdzie tak niski, jak si臋 wydawa艂, ale postur臋 mia艂 byka. Rozczochrane, siwo-rude w艂osy stercza艂y mu bez艂adnie na wszystkie strony, twarz mia艂 smag艂膮 i pomarszczon膮.

Brakowa艂o mu kilku przednich z臋b贸w i mia艂 chy­ba co najmniej dwukrotnie /.艂amany nos. z kt贸rego 艂uszczy艂a si臋 sk贸ra, jakby uleg艂 niedawno poparzeniu s艂onecznemu. Lewe oko zezowa艂o okropnie jak u pi-nUa. kt贸ry zapomnia艂 w艂o偶y膰 opask臋.

Nagle kapitan MacGregor popatrzy艂 na ni膮 z zain­teresowaniem.

- Kim pani jest, je艣li 艂aska? I wchodzi pani czy wy­chodzi?

- Wchodz臋 - odpar艂a nieco wynio艣le. - Czekam na sii Alasdaira.

Kapitan otaksowa艂 ja w/rokiem.

- lak jak my wszyscy 鈻- powiedzia艂 niskim g艂osem. - Jako艣 znajomo pani wygl膮da. Prosz臋 mi przypo­mnie膰 swoje nazwisko.

- Hamilton - powiedzia艂a, sk艂adaj膮c mu sztywny uk艂on. - Esmee Hamilion.

- Ach tak! Panna Hamilton - powiedzia艂 kapitan, pocieraj膮c zaro艣ni臋ty podbr贸dek. - Alasdair wspo­mina艂, ze pani tu jest.

- Wcale mnie tutaj mc ma zaprotestowa艂a gniewnie Iism膰e. - 1贸 znaczy jestem, ale z wizyt膮.

- Naprawd臋? - Kapitan odwr贸ci艂 si臋 do Wellingsa. kt贸ry odprawi艂 innych s艂u偶膮cych. - Prosz臋 nam przy­nie艣膰 kaw臋 i troch臋 whisky. Panna Hamilton i ja do­trzymamy sobie towarzystwa, dop贸ki nie wr贸ci m贸j siostrzeniec

- Jest dopiero wp贸艂 do dziesi膮tej, sir.

- 'lak? - kapitan zmru偶y艂 oczy. - Co pani ma na my艣li?

Wellings zblad艂 i popatrzy艂 wymownie na Esmee. kt贸ra tylko wzruszy艂a ramionami. Nie zna艂a plan贸w Alasdaira, ale z whisky czy bez, nie zamierza艂a si臋 stad rusza膰 ani na krok.

- B臋dziemy w salonie. Wellings - powiedzia艂a. -Z przyjemno艣ci膮 wypijemy kaw臋,

Kapitan poszed艂 za ni膮 ci臋偶kim krokiem do salo­nu. Zdziwi艂a si臋, ze Ala.sdair wspomnia艂 o niej wujo­wi. Dlaczego lo zrobi艂? Rozpaczliwie szuka艂a w pa­mi臋ci jakiej艣 wzmianki na temat Angusa MacGrego-ra, ale nic nie przychodziio jej do g艂owy.

Odiozyla gazd臋, w.skazaia imi krzes艂o i zaj臋艂a miejsce naprzeciwko. Kapitan usiad艂 i uderzy艂 si臋 ra­do艣nie po kolanach.

- Tak wi臋c jest pani najstarsza c贸rk膮 Rosannmd, prawda? - Odziedziczy艂a pani po niej urod臋, trudno by wi臋c by艂o me pozna膰.

Zdziwiona Esmee zamruga艂a oczami.

- Zna艂 pan moj膮 mask臋?

- Oczywi艣cie - powiedzia艂. - Szkocja to maty kraj, wszyscy si臋 tam znaj膮. Wielka by艂a z niej pi臋kno艣膰! Nigdy nie pozna艂em kobiety, kt贸ra mog艂aby si臋 z ni膮 r贸wna膰, cho膰 B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e pr贸bowa艂em -za艣mia艂 si臋 kapitan i pokr臋ci艂 g艂ow膮, jakby dopad艂y go wspomnienia.

lisinee unios艂a brwi.

- Jak j膮 pan pozna艂?

- Podczas jej debiutu. Nigdy o mnie nie wspomi­na艂a?

Esm膰e pokr臋ci艂a g艂ow膮, kapitan posmutnia艂.

- By艂em ni膮 zauroczony. .Juk wszyscy inni. kt贸rzy kiedykolwiek mieli okazj臋 j膮 pozna膰. Wtedy awanso­wa艂em ju偶 na porucznika i dylem tak z siebie dumny, jak tylko dumny mo偶e by膰 m艂ody oficer.

Ta uwaga wzbudzi艂a u艣miech Esmee.

- Chyba si臋 domy艣lam. Kapitan przesia艂 si臋 u艣miecha膰.

•- Oczywi艣cie, kiedy przyszed艂em na bal. wszystkie miejsca w karnecie mia艂a ju偶 zaj臋te. To odebra艂o mi

troch臋 odwagi. Ale potem para pijanych hrabiczy-k贸w zac/臋la si臋 k艂贸ci膰 o nast臋pny lanicc i dostrze­g艂em swoj膮 szans臋. ~ Podni贸s艂 wzrok na Lsmee i mru­gn膮! zdrowym okiem. - A Ros臋 wysz艂a ze mn膮 do ogrodu i patrzy艂a na pojedynek.

- Jakie to romantyczne! - zauwa偶y艂a. - A w ko艅cu pan odp艂yn膮艂 i nigdy ju偶 jej nic zobaczy艂'.1

-鈻 Bo偶e, nie! - powiedzia艂 kapitan. - Zaleca艂em si臋 do niej rozpaczliwie co najmniej miesi膮c. Naprawd臋. Nawet si臋 o艣wiadczy艂em, cho膰 teraz: to si臋 ni o/e wy­dawa膰 nieroztropne! Prosz臋 si臋 nie 艣mia膰, panienko. Kiedy艣 mia艂em wszystkie z臋by i bujna, rud膮 czupryn臋.

Hsmee popatrzy艂a na niego uwa偶nie, pr贸buj膮c wy-obca/.i膰 sobie, jak wy臋i膮dal zn mtodu, ale nie prz.y-sz艂o jej to 艂atwo.

- I co si臋 sta艂o?

- Och, Ros臋 by艂a zbyt m膮dra, 偶eby mnie przyj膮膰 -odpar艂 smutno. - Powiedzia艂a, 偶e nie wyjdzie za ma­rynarza, a ja by艂em zbyt g艂upi, 偶eby zrezygnowa膰 z podr贸偶y. Nie mog臋 jej o to wini膰. Teraz dopiero wi­dz臋, 偶e tyli! wspaniaKch ch艂opak贸w wyp艂yn臋艂o w mo­rze i nigdy ju偶 nie wr贸ci艂o.

Nagle Iisniee co艣 sobie przypomnia艂a.

Czy偶by to byt ten m臋偶czyzna, o kt贸rym m贸wi艂a ciotka Rowena? Pierwsza mi艂o艣膰 jej matki.' Wyda­wa艂o si臋 to niemo偶liwe. A jednak nie do ko艅ca. Mi­mo okropnej aparycji kapitan niew膮tpliwie by艂 uro-c/.y. Hsmee z艂o偶y艂a d艂onie na kolanach i wci膮gn臋艂a g艂臋boko powietrze.

- Je艣li to panu pomo偶e, to matka wspomina艂a pa­na zawsze z. ogromnym sentymentem, kapitanie.

Kapitan u艣miechn膮艂 sie szeroko.

Pewnie - odpar艂 z szerokim u艣miechem. - Za­wsze mia艂a preiensje. ze dokona艂em takiego wyboru. A ja jej powtarza艂em, ze to ona mnie nie chcia艂a.

I tak to si臋 ci膮gn臋艂o. Ale na zawsze po/ostali艣my do­brymi przyjaci贸艂mi.

- Ach tak... - 艁ismee wyprostowa艂a plecy. -• Byli-艣cie zatem w kontakcie?

Kapitan wzruszy! ramionami.

- O ile pozwala艂y mi na to podr贸偶e. Czasem jaki艣 iist, jedno czy dwa spotkania na rok. Szkocja to nic jest, jak ju偶 m贸wi艂em, wielki kraj, ale jako艣 nigdy nie uda艂o mi si臋 jej z艂owi膰 mi臋dzy jednym zama偶p贸j-艣cicm a drugim. Kiedy艣 jej nawet wspomnia艂em, 偶e to ironia losu. Wszyscy jej pi臋kni m臋偶owie padali jak muchy, a ja by艂em zdrowy jak ryba, cho膰 brzyd艂em z dnia na dzie艅.

- I chcia艂 si臋 pan z ni膮 o偶eni膰? Zn贸w wzruszy! ramionami.

- Ach, w marzeniach tak - powiedzia艂. - Ale mo­偶e lepiej si臋 sta艂o... Rosamund mia艂a wielki tempe­rament i gdyby艣my zostali ma艂偶e艅stwem, chyba by­艣my si臋 pozabijali, a tak tylko czasem... niewa偶ne...

Nagle w korytarzu rozleg艂 si臋 odg艂os krok贸w i do 艣rodka wszed艂 Alasdair, zdejmuj膮c r臋kawiczki. Twarz mia艂 lekko zar贸偶owion膮 od wiatru.

- Esmee! - zawo艂a艂, rozk艂adaj膮c ramiona. Hstnee instynktownie ruszy艂a w jego stron臋 i pad艂a

mu w obj臋cia.

- Moja kochana! - tchn膮艂 w jej w艂osy. - M贸wili, 偶e wysz艂a艣 na spacer. Nie powinna艣 by艂a tu przychodzi膰. Dlaczego na mnie nic z/AczekiUa艣?

lismee odsun臋艂a si臋 troch臋.

- Mam ju偶 tlo艣膰 czekania, jeste艣 zbyt powolny. Kapitan odchrz膮kn膮艂 g艂o艣no.

- Co trzeba zrobi膰, m艂odzie艅cze, 偶eby dosta膰 w tym domu troch臋 kawy'?

Alasdair odwr贸ci! si臋 i popatrzy艂 na niego z niedo­wierzaniem.

- Angus! - krzykn膮). - Co...?

Wuj wsta艂 i panowie serdecznie u艣cisn臋li sobie r臋ce.

- Przyjecha艂em, kiedy tylko otrzyma艂em tw贸j list -powiedzia艂 Angus. powa偶niej膮c. - O dziecku. Prze­praszam, 偶e to tak d艂ugo trwa艂o.

Alasdair po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu.

- Niewa偶ne - odpari. - Wszystko ju偶 za艂atwione. Angus 艂ypn膮艂 na hsmee.

- Widz臋 - mrukn膮艂. Alasdair zarumieni艂 si臋 lekko.

- Poza tym nie musia艂e艣 przyje偶d偶a膰 a偶 do Londy­nu - doda艂. 鈻 Lisi w zupe艂no艣ci by wystarczy艂.

Angus przenosi艂 spojrzenie z A艂asdaiia na Fsmee.

- No, nie jestem ca艂kiem pewien - powiedzia艂. -Sprawa wymaga chyba wi臋kszego zachodu.

Nagle Esmee ogarn臋艂y z艂e przeczucia. Przysun臋艂a si臋 do Alasdaiia, kt贸ry patrzy艂 na wuja dziwnym wzrokiem. Wtedy wszed艂 Uawes z kaw膮 i whisky, ale nik艂 nie zwr贸ci艂 na niego uwagi.

- Zatem s艂ucham ci臋, Angusie - powiedzia艂 Alas­dair, gdy s艂u偶膮cy opu艣ci艂 pok贸j.

Angus wskaza艂 Lsmee.

-Ona tez s艂ucha - zauwa偶y艂. - A to nie jest rozmo­wa przeznaczona dla uszu dam.

- M贸w, wuju - nakaza艂 Alasdair. - Skoro przyje­cha艂e艣 taki szmat drogi, wida膰 sprawa jest na tyle wa偶na, 偶e Lsmee musi si臋 z ni膮 r贸wnie/ zapozna膰.

Wuj roz艂o偶y艂 r臋ce.

- No c贸偶. prawda jest taka... przerwa艂 i westchn膮艂 ci臋偶ko. - A wi臋c prawda jest laka, ze to dziecko... no c贸偶, ono nie jest twoje. Nie wiem, sk膮d wynik艂o to ca­艂e zamieszanie i przykro mi, 偶e przeze mnie mia艂e艣 takiego straci艂a.

- Nie moje? Ale偶 Sorcha jest moj膮 c贸rk膮. Wiem to od Esmee. Mylisz sie.

Angtis wolno pokr臋ci) g艂ow膮.

- Nic. ch艂opcze. Nic pami臋tasz? To moja c贸rka i nic zwale ci jej na kark. To nic by艂oby uczciwe.

Lsmee popatrzy艂a na Alasdaira. kt贸ry by艂 blady jak 艣ciana.

- Przecie偶 lo niemo偶liwe - powiedzia艂a. - Wiem. By艂am przy tym.

-鈻 By艂a艣 przy tym? Nie przypominani sobie. Hsmee poczu艂a, jak oblewa si臋 rumie艅cem.

- S艂ysza艂am wyznanie mojej matki.

- Ach tak? -- spyta艂 Angus. - 1 c贸偶 ona takiego m贸­wi艂a?

lism膰c zaczerwieni艂a si臋 jeszcze bardziej.

- Zasta艂a Achanalta w... kr臋puj膮cej sytuacji z jed­n膮 z pokoj贸wek - przyzna艂a. - /. taka 艂adn膮 kokiet­k膮, kt贸rej /awszc musieli艣my pilnowa膰... i ten widok doprowadzi艂 j膮 do furii. Wszyscy sWszeli艣my te k艂贸t­ni臋.

Tak'.' - spyta艂 kapitan. - Wi臋c by艂a zla? M贸w da­lej, dziecko.

Alasdaii skrzy偶owa艂 r臋ce na piersiach.

- Po co przywo艂ywa膰 takie stare dzieje? - zapyta艂. - Nic mam ochoty tego s艂ucha膰. Nie obchodzi mnie. kto sypia艂 / kucharkami. A poza tym. Angusie. Sor-chy nikt nikomu nie zwala艂 na g艂ow臋.

Nic doczeka艂 si臋 jednak 偶adnej icakcji na swoj膮 przemow臋. Hsmee wylewa艂a z siebie potok s艂贸w, jak­by nic mog艂a go powstrzyma膰.

- Pobieg艂am do pokoju - powiedzia艂a. - Ostrzec ich. 偶e slu/ba wszystko s艂yszy. Dziewczyna wci膮偶 by­艂a naga. okry艂a si臋 tylko prze艣cierad艂em. Wyrzuci艂am j膮. Rodzice nie zwracali na mnie uwagi, widzia艂am. ve mama uderzy艂a ojczyma. \ od lego si臋 zac/臋lo.

Alasdaii" prychn膮l z niedowierzaniem.

- Jak to1' Nic nic rozumiem.

- To proste. Ojczym oskar偶y艂 j膮, ze nosi w tonie b臋karta. Twierdzi艂, 偶e wie o tym od miesi臋cy. A po­tem... Bo偶e... naplu艂a mu w twarz i przyzna艂a si臋. Powiedzia艂a, 偶e si臋 z tego cieszy i pos艂a艂a no do dia­bla.

Angus skin膮艂 g艂ow膮. - Tak, by艂a w艣cickia i szcz臋艣li­wa, 偶e wreszcie mo偶e mu dopiec.

- Owszem - przyzna艂a Esmee. - Wpad艂a w praw­dziw膮 furi臋.

- To ca艂kiem podobne do Rosamund - powiedzia艂. -Ale przecie偶 o mnie trudno by膰 zazdrosnym, prawda1/

Esmee popatrzy艂a na niego dziwnie.

- Co pan ma na my艣li?

- Sp贸jrzcie lylko mi mnie - kapitan wskaza艂 miej­sce po brakuj膮cych z臋bach. - Jaka zazdro艣膰 m贸g艂­bym wzbudzi膰 z takim brzuchem, posiwia艂ymi rudy­mi w艂osami i wyszczerbionym u艣miechem?

Alasdair u艣miechn膮艂 si臋 gorzko.

- To jaka艣 bzdura!

- Pos艂uchaj mnie, ch艂opcze - powiedzia艂 Angus. -Przy艂apa艂a Achanalta z 艂adn膮 dziewczyn膮 i co, mia艂a si臋 pochwali膰 mn膮? Mn膮? Starym wilkiem morskim, kt贸ry po dwudziestu pi臋ciu latach na morzu straci艂 resztki urody? Nie, lepiej rzuci膰 mu w twarz przystoj­nego m艂odzie艅ca. Poza tym Alasdair by) w tym cza­sie ju偶 o jakie艣 siedemset mil stamt膮d. A ja lubi艂em wraca膰 do siebie, do domu, przynajmniej raz na jaki艣 czas, a Rosamund mia艂a do mnie stabo艣膰. Nie chcia­艂a widzie膰 mojej g艂owy wbitej na pul.

- Ale jak? - krzykn臋艂a Esmee. - Jak ona mog艂a zrobi膰 co艣 takiego Sorchy?

Alasdair usiad艂 na sofie i wtuli艂 twarz w d艂onie.

- To nieprawda - powiedzia艂. - Nieprawda. Angus przechadza艂 si臋 teraz tum i z powrotem

po pokoju i nie zwraca艂 na niego uwagi.

- Rosa nic my艣la艂a o dziecku, tylko o zem艣cie. Po­za tym nic przypuszcza艂a, 偶e umrze. 'lak jak my wszyscy s膮dzi艂a, 偶e zd膮偶y jeszcze jako艣 uporz膮dkowa膰 swoje 偶ycic. Tak mi si臋 przynajmniej wydaje.

Ilsm膰c usiad艂a obok Alasdaira.

- Bozc!

-Nie! -powiedzia艂 stanowczo Alasdair. -Ja... ja to pami臋tam, Angusie. Dlaczego m贸wisz takie rzeczy?

Nagle przesta艂 chodzi膰 po pokoju i popatrzy艂 na niego z g贸ry.

- Co takiego pami臋tasz, ch艂opcze? Alasdair wzruszy艂 ramionami.

- By艂em nie藕le podci臋ty - przyzna艂. - I robi艂em co艣, o czym z g贸ry wiedzia艂em, 偶e b臋d臋 tego 偶a艂owa艂. Co艣 wstydliwego.

- 1 prawie ci si臋 to uda艂o - powiedzia艂 Angus, rzu­caj膮c szybkie spojrzenie na Esm膰e.

- Co takiego? - spyta艂 Alasdair. Co? By艂o jeszcze gorzej?

Angus przekrzywi艂 g艂ow臋.

- Mo偶e nie gorzej - powiedzia艂. - Ale czy jeste艣 pewien, 偶e mam m贸wi膰 o tym g艂o艣no?

- Dlaczego nie. u licha? - Alasdair wzni贸s艂 r臋ce do nieba.

Angus chichota艂 pod nosem.

- Chcia艂e艣 obsika膰 palm臋 lady Morwen! Alasdair uni贸s艂 gwa艂townie g艂ow臋.

- Co takiego?

- Byte艣 pijany jak bela - ci膮gn膮艂 Angus. I strasznie chcia艂o ci si臋 sika膰. Powiedzia艂e艣, ze idziesz do toale­ty, ale pomyli艂e艣 drzwi. Dowlokie艣 si臋 jako艣 za kotar臋 za podestem dla muzyk贸w, potkn膮艂e艣 o pud艂o na wio­lonczel臋, zdj膮艂e艣 spodnie i nie mog艂e艣 icli wio偶y膰.

Alasdair j臋kn膮艂 bole艣nie,

- Chryste... Ta kotara... by艂a aksamitna?

- Tak. m贸j panie. Kolejny j臋k.

- Kto艣 to widzia艂?

Angus poklepa艂 go serdecznie po ramieniu.

- Nic, ale panie prze偶y艂yby szok, gdyby kto艣 ods艂o­ni艂 wtedy kotar臋 - powiedzia艂. - Nie, nie martw si臋. Zrobili艣my porz膮dek i doszed艂em do wniosku, 偶e czas si臋 wynosi膰, zanim kt贸ry艣 z nas oberwie kuik臋, tym bard/iej 偶e wiedzia艂em, co mam na sumieniu.

Hsmee nie wid/ia艂a nic 艣miesznego w ca艂ej sytuacji. Wpadia w panik臋. Kapitan MacCiregor by艂 kochan­kiem jej matki? Bo偶e, wydawa艂o si臋 jej to niewiary­godne. Matka wola艂a zawsze przystojnych nicponi贸w. Nie mog艂a sobie jej wyobrazi膰 ze starym wilkiem morskim o twarzy jak stare siod艂o, i co si臋 teraz sta­nie z Soreh膮? Nie, jak to wszystko mog艂o si臋 sta膰?

I przypomnia艂a sobie nagle wszystkie kalumnie, jakie rzuca艂a na Alasdaira.

- Bo偶e! - przycisn臋艂a r臋ce do policzk贸w. - Ale偶 narobi艂am ba艂aganu!

- Nie. ba艂aganu narobi艂a twoja matka, niech spo­czywa w spokoju.

Hsmee nie zwraca艂a jednak na niego uwagi.

- Alasdairze, jestem ci winna najszczersze prze­prosiny.

Angus popatrzy艂 na ni膮 dziwnie.

- Dlaczego? - spyta艂. - Co takiego zrobi艂a艣? Esm膰e wbi艂a wzrok w dywan. Zrobi艂o si臋 jej nie-

dobrze.

- Powiedzia艂am tyle okropnych rzeczy! Nie mog臋 nawet o tym spokojnie my艣le膰!

Alasdair nie wydawa艂 si臋 jednak zainteresowany jej przeprosinami. Wci膮偶 patrzy艂 niespokojnie na wuja.

- Jeste艣 pewien, Angusie? - spyta! pustyni g艂osem. - Pr贸bowa艂em si臋 ostatnio pogodzi膰 z czym艣, co

uzna艂em za prawd臋. To dziecko jest dla mnie bardzo wa偶ne.

-- Oczywi艣cie, ch艂opcze - powiedzia艂 Angus zm臋­czonym g艂osem, - Jestem o tym przekonany.

Esm膰c po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Alasdaira.

- Sorcha ma rzeczywi艣cie oczy MacGregor贸w - po­wiedzia艂a. - I chyba tw贸j wuj ma racj臋 co do mamy. Post膮pi艂a po prostu kr贸tkowzrocznie. Poza tym ciot­ka Rowena... powiedzia艂a mi co艣... ale to niewa偶ne. Wybacz mi wszystko, co kiedykolwiek ci zarzuca艂am.

Alasdair uj膮艂 jej twarz w obie d艂onie.

- Nie myli艂a艣 si臋 tak bardzo, moja droga -odpar艂. - Musz臋 przyj膮膰 chyba do wiadomo艣ci wyznania wu­ja. Nie ma powodu, by k艂ama膰. Ale okropna prawda jest taka, 偶e to mog艂em by膰 ja. I cho膰 tak nie jest. to chyba po raz pierwszy w 偶yciu wola艂bym, 偶eby tak by­艂o. Wicie razy w 偶yciu post膮pi艂em jak 艂ajdak. Ile? Nie pami臋tam.

Angus patrzy艂 na nich z zainteresowaniem.

- Co by艣 wola艂, ch艂opcze'?

Alasdair popatrzy艂 wujowi w oczy i zacisn膮艂 szcz臋ki.

- Angusie, nie chc臋 z tob膮 walczy膰, ale nie oddam Sorchy.

Angus cofn膮艂 si臋 ze zdziwieniem.

- Chcesz zatrzyma膰 dziecko? - spyta艂. - My艣la艂am, 偶e wychowuje j膮 panna Ha milion.

Esmee poci膮gn臋艂a 偶a艂o艣nie nosem.

- Tak by艂o, ale ciotka Rowena... Angus za艣miat si臋 cicho.

- Ach, Rowena - powiedzia艂. - J膮 te偶 pami臋tam.

- Angusie, to przestaje by膰 zabawne. Angus podni贸s艂 r臋ce do g贸ry.

- Wiesz ch艂opcze, co powtarza twoja babka: kur­czaki zawsze wracaj膮 do gniazda. Ale tym razem jak wida膰, pomyli艂y kurnik.

Alasdair zmarszczy艂 brwi.

- Tak m贸wi ta? - spyta艂 i zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci. -Wi臋c Sorcha znalaz艂a tu swoje gniazdo i tu zostanie

- powiedzia艂. - Wychowywa艂em j膮 jak w艂asn膮 c贸rk臋. Nie zna innego ojca. Achanait nie zwraca艂 na ni膮 przecie偶 najmniejszej uwagi i m贸wi臋 ci, 偶e tak 艂atwo jej nie oddam.

Hsmee zacz臋艂a rozumie膰, ze Alasdair m贸wi po­wa偶nie. Naprawd臋 nie zamierza! rezygnowa膰 z Sor-chy. Byt naprawd臋 w艣ciek艂y. Mi臋sie艅 na policzku drga艂 mu niebezpiecznie.

Angus usiad艂 i podrapa艂 sie po g艂owie.

- To c贸偶 tu mo偶na zrobi膰? 鈻- mrukn膮艂. - Sam Pan B贸g wie, 偶e marynarz nic mo偶e wychowywa膰 dziec­ka. Nie mia艂em nawet takiego zamiaru. Ale chce dla niej jak najlepiej. Prawda jest taka, ze ona - wskaza艂 na Hsmee - ona ma wi臋ksze prawa do ma艂ej ni偶 ty czy ja. Poza tym kobiety znaj膮 si臋 lepiej na wychowa­niu dzieci.

- Ja wiem, co jest najlepsze dla Sorchy - warkn膮艂 Alasdair. - Rozumiem j膮. Wychowam j膮 razem z Hsmee.

Angus zrobi艂 stropion膮 min臋.

- My艣la艂em, 偶e Esmee mieszka z Rowen膮.

- Tak, to kolejny problem, jaki zamierzam rozwi膮­za膰 - powiedzia艂 Alasdair, pogrzeba艂 w kieszeni i wyj膮! z niej aksamitne pude艂ko. By艂o zielone, po­dobnie jak to. w kt贸rym by艂y per艂y, tylko mniejsze. Po艂o偶y艂 je obok serwisu i pos艂a艂 Hsmee wyzywaj膮ce spojrzenie. Ale o tym podyskutujemy na osobno艣ci

- doda艂.

- Ach! - westchn膮艂 Angus i w.slai. - To mog臋 p贸j艣膰 na g贸r臋 ze szklaneczk膮 whisky?

Alasdair machn膮艂 r臋kaw stron臋 drzwi.

- Tak, tak - powiedzia艂. - Id藕. Id藕 koniecznie.

MacGregor stan膮艂 obok Esmec i po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu.

- Nic b贸j si臋, kochanie. Jestem bogaty i zadbam

0 Sorch臋. Zreszt膮 i tak potrzebuj臋 spadkobiercy. Esmee popatrzy艂a mu w oczy.

- Ale co my jej powiemy?

Angus poklepa艂 ja 艂agodnie po ramieniu.

- Kiedy b臋dzie pe艂noletnia, mo偶esz jej powie­dzie膰, co chcesz. Zostanie lady Sorch膮 Guthrie. two­j膮 ukochan膮 m艂odsz膮 siostrzyczk膮. Achanalt temu nie zaprzeczy, nie zrobi skandalu, a je艣li nawet, za­bij臋 go. Mo偶esz jej te偶 powiedzie膰, 偶e jej rodzice bardzo j膮 kochali, ale zmarnowali sobie 偶ycic, cho膰 pragn臋li dla niej wszystkiego najlepszego. Mo偶esz te偶 zmieni膰 jej nazwisko i powiedzie膰, 偶e jest twoj膮 c贸rk膮... twoj膮 i Alasdaira, bo ni膮 przecie偶 b臋dzie, prawda?

Esm膰c otworzy艂a usta i zn贸w je zamkn臋艂a.

- No c贸偶. Przynajmniej nie brakuje nam pomys艂贸w. Angus popatrzy艂 na ni膮 raz jeszcze i wzi膮t do r臋ki

karafk臋 z whisky.

- Masz jeszcze czas, wi臋c si臋 zastan贸w - poradzi艂. - Ale tak czy inaczej, dziecko potrzebuje obojga ro­dzic贸w, prawda? A rodzicami nie s膮 ci, kt贸rzy ci臋 po­cz臋li, lecz ci, kt贸rzy obdarzyli ci臋 mi艂o艣ci膮.

Wolno skin臋艂a g艂ow膮.

- To prawda.

Angus wyszed艂 i cicho zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Alasdair patrzy艂 za nim z niedowierzaniem.

- Co za dzie艅! A nawet nie sko艅czy艂 si臋 ranek! Co na to wszystko powiesz?

- Jestem w szoku - Esmee te偶 wci膮偶 patrzy艂a na drzwi. - Wyobra藕 sobie tylko, kapitan MacGregor

1 moja matka! Ale on chyba by艂 jej wieik膮 mi艂o艣ci膮. Mam teraz zam臋t w g艂owic.

- Ja czuj臋 si臋 tak ju偶 od kilku tygodni - odpar艂 Alasdair. - A o co chodzi z ta wielk膮 utracona mi艂o­艣ci膮?

Esmee po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na policzku.

- Och, to taka romantyczna historia, kt贸r膮 opo­wiedzia艂a mi ciotka. Ku przestrodze.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 czule

- Rozumiem. A jaki p艂yn膮! z niej mora艂? Esmee poca艂owa艂a go delikatnie w usta.

- Ze powinno si臋 zawsze s艂ucha膰 g艂osu swego ser­ca - powiedzia艂a. - Bo czasem pierwsza mi艂o艣膰 jest t膮 prawdziw膮 i nie wolno jej straci膰 za 偶adn膮 cen臋.

-Ach tak!

-Tak - potwierdzi艂a. - Moja matka post膮pi艂a ina­czej, co sta艂o si臋 przyczyn膮 jej wszystkich nieszcz臋艣膰. Ja chc臋 by膰 m膮drzejsza, chwyci膰 to, co przeznaczy艂 mi los i kurczowo si臋 tego trzyma膰. Mo偶e b臋d臋 szcz臋­艣liwa. Mo偶e nie podziel臋 losu matki.

Alasdair pog艂aska! j膮 po policzku.

- Moja kochana, nie znalem 偶adnej kobiety po­dobnej do ciebie. Ty jeste艣 po prostu Esmec. Ideal­na Esmee.

Hsmec zdoby艂a si臋 na u艣miech.

- Tobie za to daleko do idea艂u - powiedzia艂a. -Masz strasznie du偶o wad i post臋pujesz jak 艂otr. Nie­stety, nie potrafi臋 si臋 oprze膰 tej kombinacji.

Alasdair przyku艂 j膮 wzrokiem.

- Bytem takim g艂upcem. 1 zrozumia艂em to dok艂ad­nie jeszcze przed wizyt膮 Angusa.

- 'lak, to prawda, by艂e艣 g艂upcem - potwierdzi艂a. W oczach b艂ysn臋艂y mu weso艂e iskierki.

- Mo偶e powinni艣my zacz膮膰 od pocz膮tku'? Co tu robisz? Nie powinna艣 przychodzi膰 tu sama...

- Tak. chyba ju偶 o tym wspomina艂e艣 - powiedzia­艂a, podnosz膮c gazet臋.

- Co to jest? Dzisiejsza gazeta? Ta sama, kt贸ra czyta艂em, zanim wyruszy!cm na Grosvenor Street?

Popatrzy艂a na niego nie艣mia艂o. ~ Wi臋c wiesz ju偶. 偶e zerwa艂am zar臋czyny z Wyn-woodem? Posmutnia艂.

- Tak. pojecha艂em od razu do twojej ciotki i do­wiedzia艂em si臋. 偶e wysz艂a艣. Nie b臋d臋 udawa艂, 偶e si臋 nie ciesz臋. I nie pozwol臋, 偶eby艣 mi zn贸w uciek艂a. Nie chc臋, by艣 偶y艂a u boku takiego 艂otra jak ja, ale jednak zamierzam ci臋 o to prosi膰, je艣li si臋 zgodzisz. Kocham ci臋 ca艂ym sercem.

- I ja ciebie kocham - powiedzia艂a, ujmuj膮c jego d艂onie. - Przysz艂am tu, by rzuci膰 si臋 na ciebie jak nie­rz膮dnica. Wiem, 偶e ryzykowne jest 偶ycie z cz艂owie­kiem o twojej reputacji, aie zamierzam si臋 na to zde­cydowa膰, niezale偶nie od konsekwencji.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej czaruj膮co.

- Och, nie b臋dzie si臋 to kosztowa艂o zbyt wiele wy­si艂ku. Szczeg贸lnie je艣li zamierzasz si臋 zachowa膰 jak nierz膮dnica. - Przesta! si臋 u艣miecha膰. - Mam tylko nadziej臋, 偶e Ouin mnie za to nie znienawidzi.

- Och, Quin ma inne sprawy na g艂owie - mrukn臋­艂a. - Chyba nawet nie zauwa偶y艂, 偶e wyjecha艂am.

- Dra艅! Nie wierz臋!

Esm膰c u艣miechn臋艂a si臋 ukradkiem.

- Lepiej uwierz. Ale to ca艂kiem inna historia. Je艣li chodzi jednak o t臋 gazet臋, to co艣 jeszcze zwr贸ci艂o w niej moj膮 uwag臋.

- Ha! - wykrzykn膮艂, pod膮偶aj膮c wzrokiem za jej palcem. - A niech mnie! Nie doczyta艂em do ko艅ca! Ciesz臋 si臋, 偶e Wheeler post膮pi艂 honorowo wobec Ju­lii. To mi oszcz臋dzi pojedynku.

Esmee postuka艂a niecierpliwie palcem w gazet臋.

- Diaczego mi nie powiedzia艂e艣, 偶e Henrietta Whecler to jego siostra?

Popatrzy艂 na ni膮 nieprzytomnie.

- A po co? Ledwo j膮 znam. Co za r贸偶nica? Esmee wzruszy艂a ramionami.

- Niewa偶ne. Tak wi臋c pan Wheeler jest ojcem dziecka pani Croshy?

- Tak twierdzi Julia. A co? Pos膮dza艂a艣 o to mnie? Esmee pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Chyba ci nie uwierzy艂am.

Alasdair popatrzy艂 na ni膮 ponuro i zn贸w posmut­nia艂.

- Prawda jest taka, 偶e to mog艂o by膰 moje dziecko. I wcale si臋 tym nie szczyc臋. Ale nie jest moje, a Julia wysz艂a za m膮偶 za Whce艂era. 呕ycz臋 im wiele szcz臋艣cia.

- W takim razie wszystko jasne. A teraz powiedz mi, co masz w tym pude艂eczku? - spyta艂a Esmee.

Alasdair opu艣ci! wzrok, ciemne rz臋sy przys艂oni艂y mu oczy.

- Co艣, co kupi艂em dla ciebie ju偶 dawno. Zanim przyjecha艂a twoja ciotka i wywr贸ci艂a do g贸ry nogami moje 偶ycie.

- Zanim przyjecha艂a ciotka? - powt贸rzy艂a. - Cie­kawe! Czy mog臋 to teraz dosta膰?

- Nie - odpar艂, bior膮c do r臋ki pude艂ko i lekko uchylaj膮c wieczko. W 艣rodku le偶a艂 pier艣cionek z sza­firem i brylantem, na kt贸ry wydal prawdziw膮 fortun臋 kiJJca tygodni wcze艣niej.

Otworzy艂a szeroko oczy.

- Nie? "

- Nie - zatrzasn膮艂 pude艂ko. - Najpierw musisz przyj膮膰 moje o艣wiadczyny i przyrzec, 偶e pomo偶esz mi wychowa膰 Sorch臋 i dziewi臋cioro innych dzieci, jakie b臋dziemy mie膰.

- Musz臋? - spyta艂a, si臋gaj膮c po pude艂ko. - Ale dlaczego dziewi臋cioro?

Alasdair schowa! pude艂ko za plecami.

- Bo mamy dziewi臋膰 wolnych krzese艂ek w pokoju dziecinnym - powiedzia艂. - A dobry Szkot nigdy ni­czego nie marnuje, prawda?

Esm膰e cofn臋艂a si臋 i zmarszczy艂a brwi.

- Dlatego je kupi艂e艣? Ale chyba nie planowa艂e艣...

- Nigdy niczego nie planowa艂em - odpar艂. - Ale babka MacGregor twierdzi, 偶e intuicja p艂ata nam czasem figle.

Esm膰e odebra艂a mu zr臋cznie pier艣cionek.

- Nie po艣lubiam ci臋 dla intuicji - powiedzia艂a, otwieraj膮c pude艂ko. -A ju偶 na pewno nie dla powie­dzonek twojej babci. Ale ten pier艣cionek! Kochany! 'Io ca艂kiem co innego! Dla takiego pier艣cionka mo­g艂abym wyj艣膰 nawet za... Angusa.

Z t艂umionym przekle艅stwem Alasdair popchn膮艂 j膮 na kanap臋 i przytuli艂.

- Nie, moja kochana szkocka dziewczynko! Albo Alasdair MacLachlan, albo nikt. Nie oddam ci臋 ju偶 nigdy 偶adnemu m臋偶czy藕nie.

Esmee popatrzy艂a na niego spod rz臋s. -鈻 Nie? - spyta艂a, pocieraj膮c prowokuj膮co udem o jego udo. 1 z niez艂ym skutkiem.

- Nie, nawet za tysi膮c lat - przysi膮g艂. 鈻- 1 jeszcze ty­si膮c lat p贸藕niej.

Na twarz Ksmee wyp艂yn膮艂 spokonw. szcz臋艣liwy u艣miech.

- W takim razie wsta艅 i zamknij (e drzwi - szepn臋­艂a, opuszczaj膮c rz臋sy. - Zosta艂o ci dziewi臋膰 krzese­艂ek, a i tak zmarnowa艂e艣 ju偶 mn贸stwo czasu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carlyle Liz MacLachlan Family 02 Jeden ma艂y grzeszek
Carlyle Liz MacLachlan?mily Diabelskie sztuczki
Carlyle Liz Pakt Z Diablem
Carlyle Liz Wdowka
Carlyle, Liz Pakt z diab艂em
Carlyle Liz Diabe艂 wcielony 03 Diabelskie sztuczki
Carlyle Liz Lorimer Family 02 Pakt z diab艂em
Brymora Kaczy艅ski Logistyka wytw贸rni mas bitumicznych ppt
Spektrometria mas NMAZ
oznaczanie mas molowych
14 06 Wytwornie mas bitumicznych i betoniarnie
MAS wszystkie pytania testowe 2007
linia 4 punkty 2 punkty jeden kolor, makra zwcad
jeden kazdy zaden cwiczenia, Nauka polskiego FOR FOREIGNERS
jeszcze jeden 艣wit

wi臋cej podobnych podstron