Mato Grosso
Wacław Korabiewicz
Czytelnik
Warszawa 1989
Opracowanie graficzne Teresa Kawińska
Zdjęcia ze zbiorów autora
Redaktor techniczny Alina Szubert-Jarosławska
© Copyright by Wacław Korabiewicz, Warszawa 1959 ISBN 83-07-01818-8
Nieżyjącemu już
Tadeuszowi
to nowe wydanie
poświęcam
Rio de Janeiro
W głębokiej a wąskiej zatoce Atlantyku leży poszarpana skałami dolina. Na niej niby
ogromna biała ośmiornica rozpościera się, wplecione pomiędzy górskie zbocza,
najpiękniejsze miasto świata:
Z każdego punktu widać tutaj albo rozległy lazur oceanu, albo zmierzwioną wełnę
tropikalnych gąszczy pnących się ku skalistym szczytom. Te wiecznie zielone,
miękkie od roślinności łańcuchy górskie stanowią najbardziej charakterystyczną
cechę brazylijskiego krajobrazu.
Kiedy statek zbliża się do brzegów Afryki, widać przede wszystkim równą linię żółtej
gliny, tutaj, w Brazylii, ląd wynurza się z oceanicznej toni asymetrią łagodnie
zaokrąglonych, nakładających się wzajemnie, wysokich wzgórz, pokrytych aż po sam
czubek puszystą wełną szmaragdowych odcieni. Rio de Janeiro wyłania się właśnie
spomiędzy takich gąszczy, aby szeregiem półksiężycowatych plaż zstąpić w otchłań
oceanu. Kilkunastopiętrowe drapacze chmur, rzucone refleksem zachodzącego słońca
na powierzchnię wody, łamią się tu w kompleks jakiejś bajkowej dekoracji splątanych
ze sobą kwadratów i trójkątów, poprzecinanych gdzieniegdzie plamami kąpielowych
kostiumów.
Trzy główne, parokilometrowe plaże, najeżone bagnetami latarń, łączą
średniowieczne mury pionierskich jeszcze fortów. Plaże te rozpostarły się szerokimi
półokręgami niby ostrza ogromnych kos nastawionych w obronie lądu przed atakiem
morskiego przypływu.
Skrępowane w swoim rozwoju górami, powędrowało sobie miasto wzdłuż ich
grzbietów i rozrosło się w ten sposób do nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarów.
Bez samochodu trudno tutaj żyć. Z biura do domu jedzie się godzinę albo i dwie.
Śródmieście to dzielnica handlowa. Elita społeczeństwa zamieszkuje owe długie,
zamknięte z obu stron przełęcze, tylko „pospólstwo” pnie się ku szczytom. Parę
wzgórz, dzięki wcześnie zbudowanej tu kolei elektrycznej, zdobyło sobie wyjątkowo
szlachetne prawo obywatelstwa, reszta zasługuje na pogardliwy ruch ramion. Tam
mieszkają najubożsi Murzyni, stawiając domki z blaszanek od benzyny i innego
śmiecia. Wzgórza te leżą przeważnie w środku najwytworniej szych dzielnic. Stąd
takie kontrasty, taka rozmaitość widoków. Obok luksusowego drapacza chmur, tuż
pod jego dachem, świecą w słońcu zbite z desek i obwinięte drutem szałasy z puszek
od konserw. Najbardziej wymyślna architektura ostatnich czasów obok
najskrajniejszej nędzy i prymitywu. Wystarczy dziesięć minut spaceru, aby spod
kryształowych lampionów mahoniowej windy trafić w otoczenie najnędzniejszych
murzyńskich kurników. Te dzielnice są tak brudne i opuszczone, że chyba tylko żar
brazylijskiego słońca zapobiega epidemiom i ratuje ludność przed masową śmiercią.
Słońce też wybiela tu cudownie bieliznę, dzielnice te bowiem utrzymują się
przeważnie z prania. Dlatego na klombach i trawnikach wszędzie widać kolorowe
szmaty porozwieszane i porozkładane, gdzie się tylko da.
Żadne chyba miasto na świecie nie wrzeszczy tak klaksonami aut, motorami
samochodów i klekotem zardzewiałych, rozpadających się tramwajów, jak Rio de
Janeiro. Istne piekło ruchu i zgiełku. Ambicją bowiem każdego szofera jest jak
najwięcej trąbić i jeździć po wariacku. Toteż wciąż zdarzają się nieszczęśliwe
wypadki.
Architektura miasta, jak już wspomniałem, jest ogromnie zróżnicowana. Drapacze
nieba, czyli tak zwane edyficja, godne pierwszej nagrody na światowych konkursach.
Północnoamerykańska edukacja przy południowym temperamencie dała Brazylii
doskonałych inżynierów. Tak pięknie rozwiązanych, marmurem wykładanych hallów
i klatek schodowych nie spotkałem nigdzie na świecie. Ponadto Rio jest ojczyzną
żelaznych krat plecionych na wzór krat średniowiecznych. Kraty w oknach, kraty w
bramach i w ogrodzeniach, pełno asymetrycznych wygibasów, układających się w
orientalne arabeski. Bez wątpienia przyszło to niegdyś od Maurów, jak wiele innych
cech miejscowego budownictwa.
Rio rozbudowuje się z dużą swobodą. Kto chce wymalować sobie okna na
pomarańczowo, ten maluje. Kto chce mieć płot fioletowy, ten go ma. A że gust
południowca nie zna reguł, kakofonia barw i form prywatnych willi jest bardziej niż
okropna. Zdarzają się prócz tego wybryki indywidualne w rodzaju słynnego Pałacu
Wdowy. Oto pewnej niewieście przyśnił się którejś nocy rodzony mąż-nieboszczyk.
Biedaczysko jęczał przeraźliwie, jako że wszystkie lucypery piekła znęcały się nad
nim srodze. Wołał o pomoc, błagał wierną swoją małżonkę o natychmiastowe
wystawienie takiego domu, który by odtworzył dokładnie grozę piekła — dopiero
wtedy dusza jego będzie mogła być wyzwolona. Dobra kobieta miała więcej pie-
niędzy niż oleju w głowie, przeto bez trudu pokonała opór zdumionych architektów.
Jako wynik snu i pieniędzy wyrosło przy chodniku jednej z najwytworniejszych
dzielnic miasta monstrum, jakiego świat nie widział. Pełno tam rzeźb alegorycznych,
nieforemnych a straszliwych, pełno gzymsów i nie dokończonych wieżyczek,
występów i fantastycznych wygibasów.
Co kraj to obyczaj, a więc i w Rio swoistych obyczajów nie braknie. Na przykład w
tramwajach biletów nie dają. Pono przyczyną tego jest nadmierna wrażliwość
Brazylijczyka, który nie mógłby znieść kwitowania płaconych przez siebie pieniędzy.
W rezultacie licznych a burzliwych protestów bilety zniesiono. Zamiast nich
konduktor odbierając gotówkę pociąga za sznur od licznika, a ten wydzwania
odpowiednią cyfrę. Oczywiście, dla uproszczenia roboty, konduktor dzwoni hurtowo.
Nieszczęśliwy jest ten pasażer, co usiadł pod dzwoniącym zegarem. Jak odbywa się
kontrola czynności konduktora, tego żaden z tubylców wytłumaczyć nie potrafi.
W autobusach sprawa ma się trochę inaczej. Tu wsiadający pasażer otrzymuje z rąk
szofera ebonitowy krążek, którego kolor odpowiada danemu odcinkowi jazdy. Przy
wysiadaniu krążek oddaje się z powrotem szoferowi, wrzucając jednocześnie do
skarbonki pieniądze. Ta dość skomplikowana czynność znakomicie gimnastykuje
umysł. W Brazylii nie wolno być roztrzepanym. Zanim się Europejczyk przyzwyczai,
wysiada zazwyczaj zamyślony z gotówką w kieszeni i ebonitowym krążkiem w ręku.
Dopiero gdzieś na trzecim skręcie ulicy łapie go zasapany szofer błagając o zwrot
należności. Poza tym obliczanie kursów autobusowych jest fenomenalnie ciekawe.
Oto jadąc, dajmy na to, z punktu A do B, możemy zapłacić trzykrotnie mniej, aniżeli
wracając tą samą drogą z punktu B do A. Zależy to od numeru autobusu. Tak więc
stały mieszkaniec Rio może żyć taniej od naiwnego turysty.
Za dnia mało się widuje kobiet. Zjawiają się one dopiero około godziny piątej po
południu. Wychodzą już wtedy na ulice miasta stuprocentowo gotowe, czyli
wymalowane i wygładzone jak lalki. Bez myśli i bez wyrazu. Idą krokiem sta-
tecznym, pełnym gracji. Manekiny mody. Wbrew słońcu i upałowi. Wbrew zresztą
opinii, jaką się o nich wysłuchuje na każdym niemal rogu. Wydają się sztywne,
bezduszne i nieczułe. Prócz własnego wyglądu i... wystaw sklepowych nie interesuje
ich zgoła nic. Patrząc na piękną twarz Brazylijki, niby na kolorową reklamę
pachnącego mydła, mimo woli szuka się pod jej brodą jakowegoś sznurka, za którego
pociągnięciem umalowane wargi rozchyliłyby się wreszcie do żywszego uśmiechu.
Kobieta brazylijska podczas ulicznego spaceru stanowi uosobienie cnoty. Jest to
zapewne wpływ tradycji hiszpańsko-portugalskiego katolicyzmu.
Towarzyskie życie Rio wydaje się natomiast znacznie uproszczone. Na przykład nie
są tu wcale potrzebne dzwonki domowe — łatwiej i przyjemniej stanąć przed
drzwiami lub oknem i klaskać w dłonie dopóty, dopóki zbudzony gospodarz się nie
odezwie. Takie postępowanie ma tę dodatnią stronę, że po kilku już klaśnięciach we
wszystkich okolicznych drzwiach i oknach zjawiają się próżniaczo uśmiechnięte
twarze i z pustej ciekawości zaczynają wypytywać, skąd przychodzisz i do kogo,
wiele masz lat i co jadłeś na obiad. Po paru wizytach w różnych dzielnicach miasta
ma się już obszerne znajomości. Idąc chodnikiem, kłaniasz się na wszystkie strony
licznym „serdecznym przyjaciołom”.
Chcąc wynająć pokój można dać ogłoszenie w miejscowym „Jornal do Brasil”. Ale
ogłoszenie kosztuje. Istnieje więc inna, lepsza i bezpłatna droga. Oto trzeba iść
chodnikiem z głową zadartą, pilnie zważając, co dzieje się w górze. Tam, na
sznurkach wywieszonych z okien, fruwają najprzeróżniejsze śmieci: pudełka od
papierosów, kawałki patyków, szmatki do podłogi... W ten sposób gospodarz
mieszkania, bez opłacania podatku, informuje przechodniów, że ma coś do wynajęcia,
a co? — wejdź i spytaj.
Kawa brazylijska nie zna konkurencji, toteż zyskała sobie zasłużoną popularność. W
co trzecim domu (bez przesady) znajduje się kawiarnia. Organizacja obsługi
doskonała. Można na siedząco, można na stojąco, jak kto woli. Cena ustabilizowana
w całym kraju i nie zależy od klasy lokalu. Czekać na kelnera nie trzeba — krąży bez
przerwy pomiędzy stolikami z dwoma imbrykami w ręku. Z płaceniem także nie ma
kłopotu. Zostawia się na stole standardową kwotę i wychodzi z kawiarni.
Mieszkam w dzielnicy murzyńskiej. Co prawda nie w chatce z blaszanek, tylko w
przyzwoitym domu — bo i takie tu są — w dobrym punkcie, to znaczy nie za wysoko
i nie za nisko, a przede wszystkim za przyzwoitą cenę. Otwarte drzwi mego
mieszkania wychodzą na publiczne schody, stanowiące dla mnie nie byle jaką
rozrywkę. Niby na ekranie egzotycznego filmu przesuwają się tędy najprzeróżniejsze
typy, ale uwagę moją zawsze przyciąga młoda Mulatka. Od dziecka widać nawykła
do dźwigania ciężarów, płynie bowiem po stromych schodach, z wiadrem pełnym
wody na głowie, zupełnie bez wysiłku. Kołysze biodrami, ale jej głowa wraz z całą
górną częścią ciała pozostaje nieruchoma.
Stała mieszkanka Rio de Janeiro nazywa się potocznie: carioca (stąd pochodzi nazwa
tańca), ta dziewczyna nie należy do sosjety, więc nie zasługuje na nazwę carioca.
Zresztą carioca to malowana lala, moja Mulatka jest istotą żywą.
Jak mówiłem, Rio otaczają łańcuchy gór i aby trafić w inne zakątki Brazylii, trzeba
przebyć tę naturalną zaporę. Kilka zaledwie stacji kolejowych w górę — a upał już
znika i lżej jest oddychać. Toteż miejscowa plutokracja tutaj właśnie posiada swoje
wytworne wille, a najbardziej wziętą i modną miejscowością wypoczynkową jest
Petropolis.
Z otaczających miasto skalistych szczytów dwa zdobyły już sobie sławę
wszechświatową: Corcovado i Pao de Acucar (Głowa Cukru).
Corcovado wyróżnia się spośród otoczenia ostrością i wysokością. Dominuje nad całą
okolicą. Na jego szczycie stoi olbrzymia figura Chrystusa z ramionami rozłożonymi
na kształt krzyża.
Głowa Cukru jest pojedynczą, nawisłą nad oceanem skałą, otoczoną dokoła zieloną
łąką. Z tej łąki właśnie aż na sam szczyt prowadzi linowa kolejka. Trzeba tam jechać
tuż przed zachodem słońca, wtedy bowiem wszystkie okna ogromnego miasta
zapalają się odbiciem gorejących płomieni i po chwili niebo całe zaczyna
szkarłatnieć, a na jego tło występuje biała postać Chrystusa z Corcovado. Widok
podniosły i uduchowiony, jedyny chyba na świecie: Misterium, które potrafi nawet
rozflirtowanym parkom brazylijskim nakazać ciszę i szacunek. Nikt o tej porze nie
krzyczy i nikt się nie śmieje. Stojąc z kapeluszem w ręku na szczycie Cukrowej
Głowy zamierasz mimo woli, wpatrzony w szkarłatną dal, jakby urzeczony
nadziemskim zjawiskiem. Dokoła próżnia. Pod tobą błękit oceanu. Jesteś zawieszony
w przestrzeni. Z dalekiego horyzontu na wprost ciebie, trochę wyżej, rośnie łuna
przecudnym kontrastem purpury, seledynu i szmaragdu. Granice tych barw tworzą
zęby wzgórz i z nich właśnie idzie ku tobie, błogosławiąc wyciągniętymi ramionami,
biały Chrystus, symbol pokoju.
Przybyszowi z dalekiej Europy, ogarniętej wojenną pożogą, całe Rio de Janeiro
wydaje się symbolem pokoju. Fale oceanu głuszą echa strzałów z odległego
kontynentu. Przewrażliwiony, zgorączkowany, nerwowo chory uchodźca europejski
biega chodnikami upalnego miasta miesiąc i drugi, dziwiąc się ludziom tutejszym, że
chodzą powoli i zawsze mają czas... A manhd (do jutra) — to charakterystyczny
zwrot brazylijski. „Poczekaj. Nie śpiesz się... A manha”.
I oto biedny, chory Europejczyk przeobraża się z dnia na dzień. Coraz wolniej chadza
ulicami, coraz leniwiej ociera pot z czoła, coraz częściej się uśmiecha. Coraz mniej
wymaga dokładności w pracy i coraz mniej widzi tragedii w próżniactwie...
Piękno miasta przełamuje wreszcie wszelkie lody. Jego urok zniewala. Rio de Janeiro
— bajka realnego życia. Bajka, urzekająca każdego, kto tu przybywa.
Dość już miasta
„Jakże to pan, ze swoją włóczęgowską naturą, może tak długo usiedzieć na miejscu?”
— pyta mnie któregoś dnia jeden z miejscowych Polaków. Ma rację. Już mi się ckni
od dawna. Już mam po uszy widoku zbolałych twarzy naszych uchodźczyń,
obnoszących siebie niby symbol narodowego cierpienia. Już mam dosyć
dyrektorskich brzuszków utyskujących przy piwie na brak gotówki. Mam
obrzydzenie do kompanii zdetronizowanych książąt i hrabiów albo właścicieli
latyfundiów lub koncernów sukna. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta właśnie
kategoria rodaków najdalej uciekła. Mniejsze rybki nie potrafiły przecisnąć się
poprzez oczka formalistycznych sit: wizowo-paszportowych łapówek,
transportowych opłat i... komitetowych zasiłków. Małe rybki zostały po bytności w
obozach koncentracyjnych w Hiszpanii albo we Francji. Tylko najgrubsze dały sobie
radę i.... dopłynęły do Brazylii. Źle się czuję wśród nich i obco. Pomaga mi
przypadek. Oto pewnego wieczoru w pewnym polskim domu oglądam fotografie.
Wśród nich trafiają się często zdjęcia z dzikiego lasu: upolowane pumy, jaguary i
krokodyle, a na ich tle, w bohaterskiej zawsze pozie, z ręką na karabinie, powtarza się
jakiś, wciąż ten sam, jegomość o spiczastym nosie.
— Kto to taki? — pytam ciekawie.
— O, to wielki myśliwy-samotnik. Mieszka stale w głębi dziewiczej puszczy. Ma tam
podobno swoje łodzie, na których poluje.
— A z czego żyje?
— Podobno od czasu do czasu zaprasza milionerów amerykańskich i ci płacą mu za
przewodnictwo. Zresztą nie potrafię poinformować dokładnie. Jeżeli ta postać
interesuje pana bliżej, proszę udać się do pana L. To jego wielki przyjaciel.
Oczywiście zaraz nazajutrz udaję się na poszukiwania. Zresztą nietrudno odnaleźć
pana L., jest bowiem urzędnikiem naszego konsulatu.
— Chodzi panu o Stanisława? Ma pan szczęście. Właśnie bawi w Rio, co się rzadko
zdarza. Niech pan idzie do niego zaraz, bo jeszcze gotów zwiać. Podobno szykuje
jakąś nową wyprawę.
Nie tracę czasu, pędzę na Praca da Republica. Nie znam dokładnie adresu, wiem
tylko, że ów Stanisław mieszka w podrzędnym, małym hoteliku. Ale tych hotelików
tutaj bez liku i wszystkie bliźniaczo do siebie podobne. Przy każdym piwiarnia z
tłumem obdartusów. Klepię ich po łopatkach, wypijam kilka szklanic piwa, byle
pociągnąć za język i trafić na trop. W rezultacie takiego postępowania, po godzinie
albo i więcej, mocno trzymając kieszenie, znalazłem się w wąskim i mrocznym
korytarzu. Pukam we wskazane drzwi.
— Entra!
Otwieram. Spod śmieci nie widać podłogi. Dwa nie zasłane łóżka. Na jednym z nich
pełno skrzynek i tobołów, drugie puste. Parę strzelb opartych o ścianę. Duży stół
zarzucony papierami i resztkami chleba. Kilka pustych puszek od konserw.
Zza stołu zrywa się jakaś postać w płóciennym ubraniu khaki i podciąga opadające
spodnie. Rozpięta niechlujnie koszula, zmierzwione w nieładzie blond włosy. Nie
pierwszej już młodości, mocno opalona twarz zdradza objawy zażenowania.
— Pan Stanisław?
— Czym mogę służyć?
— Słyszałem, że się pan wybiera wkrótce w głąb puszczy na polowanie. Chciałem się
dowiedzieć, jak się to robi? Czy takie same możliwości istnieją dla mnie? Może mi
pan łaskawie coś doradzi?
Stanisław podskakuje z wyraźnym ukontentowaniem. W ogóle zdradza
niepohamowaną nerwowość i chaotyczność.
— Czy szanowny pan ma pieniądze i chce za przyjemność płacić, czy też odwrotnie:
pieniędzy nie ma i chce jeszcze zarobić?
Ależ oczywiście pieniędzy nie ma. Natomiast jest żona i dziecko. Ostatni
zaoszczędzony grosz muszę im zostawić. W paru słowach określam swoje położenie:
uchodźca, lekarz bez pracy i... żeglarz bez statku.
W miarę mego opowiadania Stanisław zapala się. Szeroko gestykulując biega wszerz
i wzdłuż pokoju. Mówi o cudach Mato Grosso, o tym, że on jeden jest prawdziwym
znawcą tych dzikich, nie deptanych jeszcze terenów. Że jest naukowcem-
przyrodnikiem, szanowanym przez miejscowe uniwersytety. Że Muzeum Narodowe
Brazylii chce mu właśnie powierzyć kierownictwo wielkiej naukowej ekspedycji.
Proponuje znakomite warunki materialne. Prócz tego wszystkie gimnazja dają
zamówienia na ptaki. Lekką ręką można zarobić tysiące. W ciągu paru lat można stać
się bogatym człowiekiem i właśnie ja, doktor Wacław Korabiewicz, jestem tym
wybrańcem szczęśliwego losu. Mogę oto natychmiast jechać razem z nim jako
zawodowy taksidermista, czyli wypychacz zwierząt.
— Ależ — protestuję — ja nie mam pojęcia o wypychaniu !
— Nic nie szkodzi. To żadna sztuka. Jako lekarz krajał pan chyba niejednego
człowieka, a więc i bydlę potrafi pan skroić. Zresztą ja nauczę pana, bo jestem
mistrzem tej sztuki. Poza tym weźmie pan kilka lekcji w Museu Nacional, ażeby
wypychać modern, rozumie pan: classico.
Z dalszego potoku słów wynikało, że Stanisław czeka na gotówkę od jakiegoś
przyjaciela. Przyjaciel ten również ma wybrać się z nami, jako finansujący całe
przedsięwzięcie.
— Pieniędzy, panie, u niego, jak lodu... Największy jednak kłopot z tym, że wyjechał,
a tu czas leci i gotówka potrzebna. Najlepszy okres myśliwski mija. Każdy dzień
drogi.
Stanisław jest zdenerwowany zwłoką. Cała impreza może wziąć w łeb. Gdyby tak
skądś wytrzasnąć osiem tysięcy! Najlepszy interes zrobi ten szczęśliwiec, który tę
sumę pożyczy.
Tu Stanisław chwyta ołówek i głośno robi kalkulację. Z kalkulacji wynika zupełnie
jasno, że po pięciu miesiącach polowania i po sprzedaniu wypchanej kolekcji każdy
wróci z pięciu tysiącami w kieszeni, a wierzyciel otrzyma swoje osiem, plus drugie
tyle jako procent od kapitału.
— Powiadam panu: kokosowy interes. Nie trzeba złota szukać. A tymczasem musimy
czekać bezczynnie, bo gotówki tej brak. Zanim przyjaciel wróci, najlepszy okres
polowania przeminie.
Gorączkowo obmyślam, ile jeszcze zostało oszczędności. Perspektywa kolosalnych
zarobków w uchodźczych warunkach, a do tego niesamowicie romantyczne przygody
w puszczy zupełnie już mnie otumaniły.
— To tylko początek — ciągnie Stanisław w zapale. — To tylko skromny początek.
Ja jestem dobrym araigo, więc gdy zżyjemy się ze sobą, będziemy organizowali
wyprawę za wyprawą. Otrzymamy patent na wypychanie i dostawę ptaków dla
wszystkich muzeów świata. Otworzymy wielki interes, wielką firmę. Prócz tego
nabierzemy od czasu do czasu jakiegoś milionera, niech płaci. A gdy pan raz pozna
Mato Grosso, już więcej pan do Europy nie wróci. Zaręczam panu... Co to za kraj, co
to za cudowny kraj!
Już obliczyłem. Mam sześć tysięcy. Dotychczas nie brałem ani grosza z pomocy
społecznej, skoro więc teraz mam aż tak pewną sposobność zarobku, mogę
zabezpieczyć rodzinę w Komitecie, a po powrocie z lasu zwrócić pożyczkę. Pokusa
jest zbyt wielka, żeby się wahać.
— Właściwie to ja mam... sześć tysięcy — bąkam nieśmiało — ale, widzi pan, to jest
moje całe bogactwo. Nie mogę ryzykować. Żona, dziecko... Jeśli będę mieć
stuprocentową gwarancję zwrotu przynajmniej tej sumy... Czy może mi pan dać taką
gwarancję na piśmie?
— Ależ nie ma nawet o czym gadać! Mnie tu każdy zna. Proszę tylko zapytać, kto to
jest Stanisław. Zresztą, mój panie, z ołówkiem w ręku udowodniłem zyski. Ja się na
tej robocie znam. Już mnie w butelkę nie nabiją. To pana najświętszy obowiązek dać
te pieniądze, aby je podwoić. Po trzech miesiącach zacznę już panu spłacać, a w
grudniu otrzyma pan zamiast sześciu... dwanaście tysięcy. I jeszcze prócz tego będzie
pan miał regularny zarobek miesięczny za wypychanie: jeden tysiąc.
Wszystkie wątpliwości pierzchły. Czułem się po prostu wniebowzięty. Urok przygód
zabarwił wszystko na kolor różowy. Co prawda nie znam się na cenach ptaków ani na
robocie, ale Stanisław jest najlepszym taksidermistą i słynnym myśliwym, więc jego
obliczenia muszą być wiarygodne. Zresztą na własne oczy widziałem zamówienia
szkół. Powiada, że piętnaście ptaków wypcham dziennie, co — licząc minimalnie po
trzy milrejsy od sztuki — wyniesie 45 milrejsów, czyli miesiecznie 1350. Żaden
urzędnik brazylijski tak dobrze nie zarabia. Układ więc staje. Wręczam pieniądze
Stanisławowi, a on mi daje kwit, z którego najzupełniej jasno wynika, że w grudniu
otrzymam gotówkę podwojoną. Jutro przystąpimy do organizowania wyprawy.
Tymczasem dumny jak paw i z sercem na dłoni wracam do domu.
— Dzień dobry panu — woła ktoś po polsku. Staję zdumiony. Mało mam tutaj
znajomych i trudno jest kogoś spotkać w tak dużym mieście. To pan W., jeden z
weselszych i milszych rodaków na obczyźnie. Serdecznie ściskamy sobie dłonie.
— Skąd bogowie prowadzą?
Opowiadam całą przygodę. Mówię z zapałem o nowej, szczęśliwej znajomości.
Oczywiście sprawę pożyczki przezornie ukrywam. Po co mają o tym ludzie trąbić?
— Więc widzi pan, będę zarabiać tysiąc milrejsów miesięcznie i przy tym zwiedzę
całe Mato Grosso. Nauczę się nowego fachu. Co pan na to? Dobry interes?
Pan W. patrzy na mnie z serdecznym politowaniem i kiwa głową:
— Tak. Zrobi pan interes, i to nawet doskonały, jeżeli jako pierwszy okaz do
wypchania wybierze pan samego Stanisława. Obawiam się jednak, że to on pana
wypcha. Z niejednym już to zrobił. Niech pan będzie z nim ostrożny. Radzę, panu
trzymać się jak najdalej od finansowych z nim interesów.
Jestem wściekły. Nie chcę wierzyć. W Brazylii wszyscy Polacy są ze sobą skłóceni.
Widocznie i pan W. ma jakieś osobiste porachunki ze Stanisławem. Normalne zjawis-
ko. Nie ma się czym przejmować. A zresztą... już za późno.
Następnego dnia od wczesnego ranka przystępujemy do zakupów. Przede wszystkim
hamaki, potem brezentowe marynarskie worki do pakowania rzeczy, latarki
elektryczne itp. Prowiant zakupimy na ostatnim postoju. Stąd zabierzemy tylko
amunicję. Pakujemy ją w małe worki, ażeby nie kazali oddawać na bagaż.
Podczas zakupów Stanisław gada bez przerwy. Mówi wyłącznie o sobie, o swojej
sławie myśliwskiej, o swych szalonych stosunkach, o tym, jak go wszyscy szanują i
jak bogato zaopatrzony jest w sprzęt. Na fazendzie Jose Velhó, ostatniej siedzibie
ludzkiej przed puszczą, ma flotyllę własnych doskonałych łodzi motorowych oraz
arsenał broni. Tam też, pod opieką wiernego sługi compadre Lino, który pracuje u
senhora Rodriąueza (właściciela fazendy), hoduje się psiarnia, jakiej nie ma w całej
szerokiej okolicy.
— A konie, mój panie! Co za konie! Będziemy na nich robili ekskursje w głąb
Pantanalu (część nizinna stanu Mato Grosso). Siodeł nie zabraknie, mam ich całą
kolekcję.
Któregoś wieczoru wyjął Stanisław spod poduszki gruby skoroszyt i zaczął z niego
czytać urywki pamiętnika. Czytał patetycznie, zasłuchany w melodię własnego głosu
niby głuszec na tokowisku. Mimo napuszonego stylu treść istotnie niesamowita.
Znajomość przyrody głęboka. Dosadność wyrażeń doskonała. Jednym słowem, trochę
pracy korektorskiej, a można z tego zrobić pierwszorzędnej wartości dzieło
podróżnicze. Główną wadą pamiętnika są ciągłe makaronizmy. Widocznie pod
wpływem przebywania wśród kabokli (mieszkańcy puszczy, zwykle mieszańcy
białych z Indianami) zatracił autor czystość języka. Przynajmniej jedna czwarta
pamiętnika pisana jest po portugalsku.
— Przed drukiem musiałby pan przetłumaczyć to wszystko na język polski.
— Gdzie tam! Nie można! Straciłoby na wartości. Jakże kaboklo może mówić po
polsku? Niechże pan weźmie na przykład tutaj; compadre Lino u mnie powiada: „O,
senhor esta muito trabalhando”. Jakże inaczej to wyrazić? Może: „Pan jest dużo
pracujący?” To głupio brzmi. To nie oddaje charakteru.
Trudno przekonać Stanisława, a widząc jego zapał do odczytywania tych
makaronizmów oświadczyłem pewnego dnia, że wolę tego dalej nie słuchać, mimo
woli bowiem mogę ulec wpływowi stylu i popełnić później plagiat. Patrzył na mnie
długo i badawczo, po czym odłożył skoroszyt z powrotem pod poduszkę.
— Pan jest człowiekiem uczciwym. To dobrze.
Na kilka dni przed startem w drogę Stanisław zakomunikował mi, że nie życzy sobie,
abym zabierał ze sobą aparat fotograficzny.
— Mato Grosso, mój panie, to moja własność. Nikt do niego nie ma prawa, tylko ja.
Ja mam aparat i fotografuję.
Nie kłócę się. Daję spokój. Jakoś tam będzie, ale moja sympatia do towarzysza z
wolna zaczyna przygasać. Przyjaźń z nim wygląda coraz mniej zachęcająco.
Prócz nas dwóch jedzie jeszcze Tadeusz — instruktor pilotażu z Krakowa. Nie znam
go bliżej. Wygląda śmiesznie: chudy, przygarbiony, ofermowato poczciwy. Boję się,
aby nam w drodze nie połamał się w kawałki. Jedzie jako siła pomocnicza w
wypychaniu. Pono już w Polsce tym się trudnił. W przeciwieństwie do Stanisława nic
o sobie nie mówi. Zobaczymy, co z tej pomocy wyniknie. Wygląda, jakby do trzech
zliczyć nie umiał.
Nareszcie — wśród dwudziestu dwóch pakunków — znaleźliśmy się na peronie.
Wszystko to trzeba „przeszmuglować” do wagonu, żeby nie płacić bagażowego.
Najdrobniejszy z pakunków obrywa swoim ciężarem rękę, są to bowiem naboje do
karabinów.
Stanisław wydaje rozkazy: „Zanieś no pan te paczki w lewo! Tamte w prawo, a
prędko!” My biegamy posłusznie jak pociągowe osły. Trwa to dobre pół godziny.
Wreszcie udaje się nam, zasapanym i zziajanym, spocząć na laurach. Zdobywamy
przedział. W tymże momencie przychodzi mi do .głowy dziwna myśl: dlaczego
Stanisław wciąż tylko dyryguje, a my nosimy ciężary? Mamy wszakże być
towarzyszami jednej i tej samej ekspedycji, na równych prawach. Ba, jestem nawet
jej finansistą. Gdzież więc owa zapowiadana koleżeńskość? Gdzież ów dobry amigo?
Dalej tak być nie może. Trzeba się solidarnie bronić.
Pociąg niemiłosiernie trzęsie. Do mózgu napływają przeróżne refleksje. Niepokoją
mnie moje nikłe wiadomości z zakresu wypychania. Czy aby podołam trudnemu
zadaniu?
Dwa tylko razy próbowałem tej roboty w muzeum. Dali mi raz świnkę morską, innym
razem ptaka. Siedziałem nad nimi po kilka godzin i coś tam ostatecznie ku ogólnej
uciesze wyszło. Według słów Stanisława sama dyrektorka muzeum zachwycała się
moimi zdolnościami, rokując świetną przyszłość. Jednakże, opierając się na tym
pierwszym smutnym doświadczeniu, obliczałem dochody już nieco inaczej. W ciągu
dwunastu godzin intensywnej pracy mógłbym przygotować najwyżej cztery ptaki, ale
nigdy... piętnaście, stąd i projektowany dzienny zarobek nagle zmalał z czterdziestu
pięciu milrejsów na... dwanaście. Dzielę się tymi refleksjami ze Stanisławem.
— Ależ co pan gada! To tylko początek! Pierwsze pana kroki. Sama dona Eliza
(dyrektorka muzeum) jest pełna uznania dla pańskiej pracy. A jeżeli ja panu mówię:
piętnaście, to znaczy piętnaście! — dodał zły.
Nie wypadało mieć wątpliwości.
Podróż tymczasem zaczynała się doskonale. Pogoda ani za gorąca, ani za zimna. Co
prawda wagonem rzuca bezlitośnie, jakby maszynista uczył się dopiero swojego
zawodu. Ale mamy gdzie siedzieć, toteż całą noc siedzimy, choć na sztywno, tłumoki
bowiem z nabojami nie pozwalają na wyprostowanie kolan i zmianę pozycji. Nie ma
gdzie nóg wepchnąć. Jedziemy drugą klasą, co na miejscowe stosunki stanowi wiel-
kie jaux pas. Pół drzemię, pół śnię. Wyobrażam już siebie w hamaku pomiędzy
drzewami. Węże dusiciele zaglądają pod moskitierę, a puma porykuje tuż obok. I oto
nagle uderza mnie wielka niesprawiedliwość. Dlaczego Stanisław ma spać we
wnętrzu dużej łodzi na sprężynowym łóżku, a my — niedoświadczeni Europejczycy
— mamy dyndać pomiędzy drzewami, narażeni na wszelkie niebezpieczeństwa
puszczy? Do Stanisława poprzez wodę nie trafi żadne zwierzę, podczas gdy do nas
droga otwarta. Pragnienie przygód i awantur zagłusza jednak wkrótce te niepokoje.
Niech będzie, co ma być...
— Panie Stanisławie! — odzywam się sennym głosem.
— A czego? A czego? — zrywa się przerażony.
— Czy aby będzie pan miał wystarczającą ilość broni dla nas wszystkich? Czy
dostanę dobry karabin?
— Niech pan teraz śpi i nie zawraca głowy. Mówiłem już panu, że w Jose Velho
wszystko jest, czego tylko dusza zapragnie.
— Oby tak nie było jak z tym koleżeństwem! — mruczy Tadeusz, a świat roztapia się
nam w jakowąś ojrę-mojrę. Coś szarpie mną i targa, ale już nie wiem, czy to wagon
kolejowy, czy onca (jaguar). Mniejsza z tym. Jakoś tam będzie. Majaczy mi się
znowu hamak. Okropne! Taka wisielcza pozycja nie odpowiada memu pojęciu o
wypoczynku. „Głupi! — upominam sam siebie — wszakże nie będzie ci gorzej
aniżeli teraz na paczkach z amunicją.” Racja. Zasypiam wreszcie. Ale nie na długo.
Czarne niemowlę drze się wniebogłosy. Rozglądam się. Publiczność żywcem
przeniesiona z ulic Rio de Janeiro, może nawet trochę bielsza. Więc czemu uważa się
klasę drugą za upośledzenie? W tej chwili odpowiedź przychodzi sama: pociąg wpada
w pierwszy tunel, a potem już bez przerwy z jednego tunelu w drugi. Okien nie ma.
Gryzący dym wciska się do wnętrza. Robi się szaro i duszno. Oczy bolą. Dostaję
ataku kaszlu. Już przestaję dziwić się czarnemu dziecku, ja darłbym się na jego
miejscu jeszcze rozpaczliwiej. Gdzieś z mglistej oddali dobiega głos Stanisława:
— W klasie pierwszej są okna, tam można wytrzymać...
Tak. Teraz rozumiem. Dopłaciłbym każdą cenę, byleby tej męczarni nadszedł kres.
Tchu już nie mogę złapać.
Ucieczka od cywilizacji
Mato Grosso jest drugim z kolei, co do wielkości stanem Republiki Brazylijskiej. Nie
byle co: około milion trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Tylko
niewielka część tego stanu jest zaludniona. Olbrzymią resztę stanowi las zamieszkały
przez zwierzęta albo dzikie szczepy Indian. Mówiąc ściśle, tak zwany Wielki Las
(Mato Grosso) pokrywa jedynie północną część stanu o tej nazwie, granicząc ze
stanem Amazonas. Na południu rozpościerają się moczary i tak zwane Compos
Cerrados, czyli suche stepy.
Klimat Mato Grosso — ze względu na olbrzymi teren — jest niejednolity: na
północy, blisko równika — podrównikowy, tropikalny, w centrum — zwrotnikowy, a
ku południowi — umiarkowany. Zresztą na całej przestrzeni zależny od dwóch pór
roku: tempo seco (pora sucha) i tempo das aguas (pora deszczowa).
Z chorób endemicznych trzy są najbardziej rozpowszechnione: malaria, trąd i choroba
Chagasa. Ta ostatnia stanowi prawdziwą plagę. Roznosi ją pluskwiak zwany tu popu-
larnie barbeiro (golarzem), jako że przeważnie gryzie w okolicę brody. Żyje w
szparach podłogi i glinianych ścian tubylczych kaboklerskich ranchos. Roznoszony
przez te pluskwiaki pasożyt wywołuje objawy kretynizmu. Chorobę tę kabokle na-
zywają papo albo papudo.
Stolicą Mato Grosso jest dzisiaj miasto Cuiaba. Założone zostało przed dwoma
wiekami przez poszukiwaczy złota. Do niedawna jeszcze było skromną osadą i
dopiero w ostatnich latach nagle dźwignęło się dzięki przeniesieniu tu stołecznych
urzędów. Dawniejsza stolica, Villa Bella de Mato Grosso, założona została w 1752
roku nad brzegami rzeki Guapore. Już wtedy w epoce kolonizacji liczyła dziesięć
tysięcy mieszkańców, posiadała piękne kościoły i bogate wille. Wszystko to nagle
zamarło. Na rozkaz wszechwładnego dyktatora-prezydenta przeniesiono stolicę.
Powodem tych przenosin był zabójczy klimat i wielka odległość od centrum kraju.
Dziś Villa Bella znajduje się w kompletnej ruinie. Bujna roślinność zaległa porzucone
domy. Węże i małpy stały się głównymi mieszkańcami. Można tam kupić wytworny
pałac dosłownie za parę groszy. Z ludności zostało ledwie kilkuset Murzynów. W
życiu potocznym Villa Bella nosi nazwę: Cidade Morta, czyli Martwe Miasto.
Północno-wschodni róg prowincji Mato Grosso to jedna z ostatnich białych plam
mapy świata. Tereny jeszcze nie badane, leżące pomiędzy Rio das Mortes i rzeką
Xingu. W tych to olcolicach znajdują się podobno owe legendarne, a może naprawdę
istniejące stare kopalnie złota, porzucone przez pierwszych eksploatatorów z powodu
Indian i klimatu. Krążą o tym niesamowite historie: o jakichś ruinach miast i świątyń,
o niewyczerpanych bogactwach. Niejeden już awanturnik przypłacił ciekawość
życiem. Do dziś wyruszają w tamtą stronę wyprawy i najczęściej ślad po nich ginie.
Rzeka Śmierci pochłania wszelkie tajemnice. Zamieszkały nad nią szczep Indian
Chawantes nie znosi białych i morduje każdego, kto się odważy zapuścić w tamte
strony. Tam właśnie zaginął przed kilkunastu laty pułkownik Fawcett, w
poszukiwaniu którego organizowano aż trzy wielkie wyprawy — na próżno (patrz:
Peter Fleming „Przygoda brazylijska”).
Rio das Mortes wypływa spod Cuiaba i biegnie na północ. Nie warto próbować
żeglugi tą rzeką, znane jest bowiem przypisywane Indianom szczepu Chawantes
powiedzenie: „Biali nas nie interesują, ciekawi nas jedynie kolor ich krwi”. Indianie
tego szczepu nie poddają się cywilizacji. Pojmani w niewolę szybko umierają.
Niedaleko zamieszkuje inny szczep: Bororo. Ten, w całości już ujarzmiony,
dogorywa w rezerwatach. Nikt o tych Indian nie dba. Nikt tu nie chroni wymierającej
rasy. Przeciwnie, Brazylia wstydzi się swoich praojców. Pragnie jak najszybciej
oczyścić się z zarzutu „dzikiego pochodzenia”. Zakazano nawet wysyłać za granicę
pocztówki z fotografiami Indian. Murzyni są bardziej bliscy sercu Brazylii.
Przeznaczeniem wyprawy naszej nie jest Rio das Mortes ani w ogóle Wielki Las.
Dążymy do szerokiego Pantanalu, czyli do nizinnego dorzecza rzeki Paragwaj,
ujętego w klamry górami Serra do Amolar od zachodu i płaskowyżem Planalto
Central od wschodu. Cały ten olbrzymi obszar w porze deszczów stoi pod wodą i
dopiero teraz, gdzieś w kwietniu, można tu płynąć łodzią i rozkoszować się
polowaniem, jakiego się nie spotka w żadnym innym zakątku świata. Gęste lasy
Amazonki tłumią zwierzostan, nie ma tam tego rozmachu co w Pantanalu. Zwierzęta
kochają wodę i przestrzeń — tu właśnie tego nie braknie.
Wcale nie jest łatwo trafić z asfaltowej jezdni Rio de Janeiro w dziki teren Pantanalu.
Trzeba się wpierw solidnie namordować w straszliwie natłoczonych pociągach, na
prymitywnych rzecznych statkach, wreszcie na prywatnych motorówkach Taką
właśnie mordęgę rozpoczęliśmy dzisiaj.
Stosy wykarczowanych pni zalegają tory kolejowe. Lokomotywy pochłaniają
niezliczoną ilość drzewa, ale na szczęście zawsze jest go tu w bród. Ponad
czuprynami lasów pniemy się ciągle pod górę. Temperatura opada szybko. Na roz-
grzewkę małe letniskowe stacyjki poją nas czarną kawą. Znowu gwizd i znowu jazda.
Coraz dłuższe tunele. Coraz bardziej duszące dymem. Dopiero rano zaczynamy
zjeżdżać w dół na kawowe plantacje stanu Sao Paulo. Oczy moje, nawykłe do
zbożowej szachownicy polskich pól, obco się jakoś czują pośród tego labiryntu
jednostajnie zielonych, rzędami płynących ku horyzontowi, nie owocujących już
drzewek. Plantacje z czasów niewolnictwa.
— To ziemia zupełnie już wyjałowiona — tłumaczy Stanisław. — Tysiącami akrów
ciągnie się aż do samej granicy Mato Grosso. Plantacje kawy przeniesiono dalej, na
nowe tereny. Tu się tylko pasie bydło.
— Jakże można pozwolić na taką rabunkową gospodarkę? — oburzam się.
— W ostatnich czasach rząd zapobiega temu energicznie, ale przedtem nikt się o
ziemię nie troszczył — tłumaczy dalej Stanisław. — Kawa rodzi przeciętnie lat
trzydzieści, kiedy więc przestawała owocować, “kupowało się nowe tereny.
Trzydzieści lat zbiorów tysiąckrotnie amortyzuje kupno ziemi. Po co więc łamać
sobie głowę nad płodozmianami, nad jakąś racjonalną gospodarką? Łatwiej kupić
nowy teren i wyjałowić go jak poprzedni.
Już drugi dzień jazdy pociągiem dobiega końca — pora opowiedzieć coś więcej o
swych towarzyszach.
Stanisław jest agronomem z wykształcenia. Przybył do Brazylii przed szesnastu laty
wprost z belgijskiego uniwersytetu. Przybył z gotówką w ręku, bronią myśliwską i...
psami. Zamierzał polować na grubego zwierza. Ale piękne Rio zatrzymało go na czas
dłuższy. Zaczął robić „szalone” interesy. Stracił na nich po kolei: psy, strzelby i
gotówkę. Potem dobrnął wreszcie do interioru i rozkochał się w sertonie (dzikie
tereny). Odtąd nie porzuca już życia koczowniczego. Z cywilizacją zerwał zupełnie.
Za ojczyznę obrał sobie Pantanal, a rzekę Piquiri za swoje udzielne królestwo. W
ostatnich latach wpadł na doskonały sposób zdobywania gotówki zapraszając
amerykańskich milionerów na polowania. Niewątpliwie dorobiłby się na tym fortuny,
gdyby nie wojna. Milionerzy zrzekli się udziału w ostatniej wyprawie, motywując to
potrzebą pilnowania zagrożonych businessów.
Prawdopodobnie ze zmartwienia Stanisław ciężko “zachorował i cały rok spędził w
okolicy Rio na farmie.
Mam zwyczaj porównywania ludzi do zwierząt. Stanisław należy do
ptakopodobnych. Jego ostry a długi nos, małe oczka i zawsze skołtuniony czub
łudząco przypominają srokę. Poza tym duże rogowe okulary, maleńki wzrost i
wiecznie opadające spodnie przypominają jakiegoś krasnoludka z filmu „Królewna
Śnieżka”.
Drugi mój towarzysz, Tadeusz, to raczej chomik albo inny gryzoń z tych
najpoczciwszych, co to nikomu krzywdy nie czynią. Nos, usta, wąsiki i broda —
wszystko do kupy. Wygląda jednym słowem jak królik podczas jedzenia kapusty.
Charakter jego odpowiada wyglądowi. Chłop najlepszego serca i najczystszej duszy.
Podczas gdy Stanisława aż rozsadza samochwalstwo, ten jest uosobieniem
skromności. Podczas gdy pierwszy jest przedstawicielem egoizmu, ten stanowi
przykład koleżeńskiego altruizmu. Tak więc kompanów mam dobranych: doskonale
się nawzajem uzupełniają. Dwa kontrasty połączone myśliwską manią. Na tym tle
następuje całkowite porozumienie. O polowaniu mówią zawsze z wielkim zapałem,
energicznie przy tym gestykulując. Nie potrzebują słyszeć słów, żeby zrozumieć
temat rozmowy. W mimice i gestach obaj są niezrównani. Stanisław trzyma prym w
gadulstwie. Jeżeli jakimś cudem nie ma nic do gadania, wówczas z rękami w kie-
szeniach i z zadartym na potylicę kapeluszem kiwa się na piętach. Jedynym strojem,
jaki toleruje, są długie spodnie khaki i takaż marynarka. Ma dwa takie garnitury:
jeden na co dzień, drugi od święta. Nie ma zresztą pomiędzy nimi żadnej różnicy: oba
jednakowo pogniecione i jednakowo brudne. Jedyne, co Stanisław myje i myje
starannie, to zęby. Poza tym bojkotuje zarówno czystość, jak porządek. Kobiet nie
uznaje z zasady. Od jedenastu lat, wzorem Podbipięty, żyje w absolutnej cnocie,
chociaż złośliwe języki mówią inaczej. Co do zoologii mogę powiedzieć śmiało, że
Stanisław nadaje się równie dobrze na wykładowcę-profesora, jak i na muzealny
okaz. Od dziecka pono siedzi po uszy w katalogach. Każde zwierzę ukazujące się na
horyzoncie zostaje natychmiast ochrzczone mianem łacińskim. Mimo to, jako
człowiek o ciasnym zakresie zainteresowań i jako odludek spędzający większą część
życia pośród kabokli, Stanisław nie robi wrażenia inteligenta. Może przyczynia się do
tego owa zewnętrzna i wewnętrzna niechlujność, bo w głowie u niego wieczny chaos
sprzeczności. Jakaś przedziwnie rażąca dysharmonia: z jednej strony czuje głęboką
pogardę dla cywilizacji i idącego stamtąd zakłamania, z drugiej zaś strony jest
najpłytszym snobem. Niby samotnik stroniący od ludzi, a dba o opinię najgłupszego z
kabokli. Dumny indywidualista w marzeniach — płaszczy się jak lokaj przed każdym
ziemskim autorytetem. Gardząc formami zewnętrznymi — lubi tanie efekty.
Fotografuje się w bohaterskich pozach w specjalnie na ten cel przechowywanym
kolonialnym czaku.
Im dalej pociągiem, tym coraz dziwniejsze typy wsiadają na stacjach: coraz
szersze kapelusze na głowach, coraz smrodliwszy tytoń w fajkach.
Już czwarty dzień i czwartą noc tak jedziemy i dopiero jutro przekroczymy granicę
stanu Sao Paulo.
Coraz więcej pasażerów o rysach indiańskich. Czasami wsiądzie Indianin czystej
krwi i ten odbija swym wyglądem od otoczenia. Zwłaszcza piękny był starzec o nieco
przypłaszczonym, ale orlim nosie, ubrany w szkarłatny płaszcz z wełny. Głowę nosił
wysoko i patrzył na nas z góry.
— Z jakiego szczepu? — spytałem Stanisława.
— Terranos. Z tego plemienia rekrutowali się słynni Indianie Cavalheiros, którzy
atakowali białych, gdy ci lądowali na wybrzeżu morskim. Dziś pracują przeważnie
przy budowie i naprawie kolei, chociaż to oni właśnie przez dłuższy czas
uniemożliwiali swymi napadami budowę tejże kolei. Losy się odmieniają. Pan nawet
nie wyobraża sobie, w jakim tempie wyrosły tutaj cywilizacyjne ośrodki. Weźmy jako
przykład miasto Bauru, gdzie jutro zmienimy pociąg. Przed trzydziestu laty była to
jeszcze nieprzystępna puszcza. Właśnie tutaj żyli ci niezwalczeni Indianie, którzy
wymierają dziś w okolicznych rezerwatach.
— A co to? — wykrzykuję nagle z wyciągniętym przed siebie palcem.
— Osada poszukiwaczy diamentów — odpowiada Stanisław. — Kiedyś omalże i
mnie nie wciągnięto w ten hazard. Nieszczęśliwi ludzie. Nałogowcy. Żyją stale w
nędzy, podsycani nadzieją lepszego jutra.
— Czy jeden drugiego nie okrada?
— Gdzież tam! Zlinczowano by takiego momentalnie. Tu panuje samorząd i
samosąd. Prawa ostre i bezwzględne. A gdy zdarzy się,, że któryś znajdzie większy
diament, myśli pan, że starczy na długo? Parę miesięcy bumblowania w Sao Paulo i
już wraca w łachmanach. Któregoś roku był jeden taki u mnie. Przysięgał, że więcej
tu nie wróci. A po miesiącu już uciekł do swoich diamentów. Tacy oni wszyscy. To
jakby miejscowe Monte Carlo.
Znowu kawa. Bezkresne rzędy krzewów, tym razem jeszcze owocujących. Trochę
dalej wypalone obszary lasów, przygotowane pod kawę karczowiska. Chatynki
ubogich pionierów toną w bananowych gajach. To mrówki, które oczyszczają pole
dla nadciągających krezusów. Im dalej w głąb, tym więcej stojącego jeszcze lasu.
Strusie podchodzą pod sam pociąg. Wiele drzew obsypanych kwieciem zamiast liści.
Nareszcie mijamy rzekę Parane — naturalną granicę stanu Mato Grosso.
Majestatyczna, szeroka, podobna do naszej Wisły, tyle że leży pod Krzyżem
Południa.
Rozpoczyna się ów słynny Pantanal. Kędy okiem sięgnąć, aż po daleki horyzont
pokurczone drzewa na ubogiej łące.
— O, patrzcie, panowie, ten sęp z czerwoną głową to cacador (myśliwy), inaczej
zwany: minister. Jeżeli on krąży, to znak, że tutaj jest dobra zwierzyna. To najlepszy,
nieomylny wskaźnik dla myśliwego — krzyczy Stanisław, a oczy mu przy tym
błyszczą. Już go zaczyna brać. Tadeusz coraz dzielniej sekunduje. Obaj przywarli do
szyby, rozpłaszczyli na niej nosy i czekają. Jeszcze moment, a zaczną chyba strzelać z
okien.
Ja nie mogę niestety oddać się bezpośredniej obserwacji przyrody, bowiem najbliższy
mój sąsiad pluje mi wciąż pomiędzy buty i nie zawsze trafia w wolną przestrzeń. Za
chwilę tenże jegomość bierze się do obierania pomarańcz i skórki rzuca mi wprost na
kolana. Byłbym zły, gdyby nie skośne, a wielomówiące spojrzenia jakiejś ładnej
blondynki. Właśnie zamierzam przenieść się na jej ławkę, gdy wtem... wielki rumor,
wstrząs i pociąg staje. Nic nie zdradza potrzeby tego nagłego przystanku. Wysiadamy
tłumnie, by odbyć dłuższą debatę z konduktorem.
— Zamiast pytać o przyczynę, niech senhor idzie i sam zobaczy — odpowiada
konduktor z flegmą. — Ciekawe zobaczyć. Na przestrzeni kilometra wszystkie mutry
ścięte.
Rzeczywiście. Pług ochronny, który pcha przed sobą lokomotywa, spadł z szyn i
wlokąc się obok, pościnał śruby przy podkładach.
— Mogliśmy łatwo skoziołkować, to nie żarty — zauważam.
— I jeszcze jak — odpowiada konduktor.
— Ale to tutaj zwykła rzecz — dodaje Stanisław.
Tracimy pół dnia i jakoś przepychamy się do najbliższej stacji. Miasteczko bardzo
ciekawe i typowe. Dwie uliczki pod ostrym kątem wybiegają od dworca, aby utonąć
zaraz w dzikim stepie, Nic więcej. Owszem, są jeszcze dwie kawiarnie, ale brak jajek,
jarzyn i chleba. Brak w ogóle wszystkiego poza jeijao, czyli czarną fasolą, i
suszonym mięsem.
Nazajutrz pędzimy innym pociągiem i nową lokomotywą. Pędzimy naprawdę szybko.
Widocznie maszynista chce nadrobić stracony czas. Wagon aż się zatacza. Nawet
strusie uciekają.
— No, no... — mruczy Stanisław i kiwa głową. Jakby w odpowiedzi na to
powątpiewanie rozlega się okropny pisk hamulców, walizki spadają z siatek, Tadeusz
wali głową w mój brzuch i pociąg staje.
— Ano — powiada flegmatycznie nowy konduktor — podobno resor pękł w
lokomotywie.
— To zwykła tutaj rzecz — uspokaja Stanisław.— Bez katastrofy trudno jest przecie
przebywać takie przestrzenie.
Zgoda i na katastrofy, ale jakaż u licha może być gwarancja, że następnym razem nie
pęknie cały wagon? Patrzymy z Tadeuszem na siebie jak oberwani ze stryczka wi-
sielcy. Może się jeszcze kilka razy uda. Rzecz zaczyna być diabelnie ciekawa. Znowu
tracimy w polu cały dzień, aż pod wieczór przychodzi nowa lokomotywa z nowym
prawdopodobnie resorem. Gdzieś koło północy docieramy do rzeki Paragwaj. Odtąd
popłyniemy już statkiem.
Kapitan statku jest zły jak szerszeń, bo z powodu opóźnienia pociągu zmuszony był
do wydania pasażerom kolacji. Wściekle zimno. Szczękamy zębami.
— To jeszcze nic — powiada Stanisław — pewnego razu o tej samej porze
wyniesiono z wagonu kilka kobiet zamarzłych na śmierć.
Im dalej od Rio, tym więcej niesamowitych historii opowiada nam Stanisław.
Wygląda, jakby nas chciał teraz odstraszyć. Miało być tak ciepło, że projektowaliśmy
spać nago. Dziś zapytuje mnie nagle, czy zabrałem ze sobą wystarczającą ilość
koców.
— W hamaku bardzo zimno — powiada — straszliwie po plecach mrozi.
— Panie doktorze — zaczyna szeptem Tadeusz — obawiam się, że mi papierosów
nie starczy. Kupiłem ich duży zapas, ale tyle mi ich Stanisław wypala.
— Niechże pan nie będzie głupi i niech mu pan nie daje.
— Jakże mogę odmówić, jeśli się sam tego nie domyśla?
W tym momencie w otwartych drzwiach kabiny staje nasz miły amigo.
— Panie Tadeuszu, ma pan papierosika? Zapomniałem rozpakować walizę.
— Niechże pan ją rozpakuje — wtrącam zirytowanym głosem — na to nigdy nie jest
za późno.
Spojrzał na mnie złym wzrokiem. Czuję, że walka pomiędzy nami zaczyna się na
dobre.
Stanisław Myśliwiec
Wygnani z ojczystego kraju,
wodami rzeki Paragwaju
płyniemy bez celu i przed siebie,
wpatrzeni w Krzyż, ten Krzyż na niebie.
Na rzeki obcej wstęgę długą
księżyc srebrzystą rzuca smugę,
od brzegów leci cykad skrzek,
jak żabi chór od polskich rzek.
Byśmy nie byli tacy sami
z naszą tęsknotą i myślami,
księżyc tu przyszedł — stary druh
od polskich miedz i polskich dróg.
PIEŚŃ PARAGWAJU
Kabina wcale wygodna. Cztery łóżka na trzech. Jedno więc zamieniamy w skład
amunicji. W krąg zielono. Żadne wyższe drzewo nie wystrzeli ponad zmierzwioną
płaszczyznę. Krokodyle stanowią tu jeszcze sensację, toteż pasażerowie wypatrują ich
ciekawie. Rzeka szeroka. Płyniemy samym jej środkiem. Kapitan gdzieś z górnego
mostku strzela do krokodyli i wciąż pudłuje. Stanisław podekscytowany lata od burty
do burty, wykrzykując na widok każdego nowego ptaka. Rozumiem go doskonale.
Nie był w tych stronach od dwu lat i oto teraz wraca. Cenię w nim to przywiązanie do
pierwotnej natury i to go w moich oczach wybiela.
Właśnie mijamy dwa krokodyle wygrzewające się na błotnistym występie. Leżą od
nas w odległości może stu, może więcej metrów. Tadeusz chwyta karabin i strzela od
oka. Jeden z gadów podrzuca komicznie łeb w górę i zostaje w miejscu, drugi zsuwa
się pospiesznie do wody. Na pokładzie wybucha entuzjazm. Najbliższa Brazylijka
omal że nie zawisa Tadeuszowi na szyi. Tylko Stanisław jest wściekły, że to nie on
zabił. Nie potrafi ukryć swojej dziecinnej zazdrości. Aż mu szczęki latają.
— Widzę, że pan umie strzelać — mówi do Tadeusza protekcjonalnie łaskawym
tonem. — Będę miał z pana pociechę. Chociaż to był bardzo łatwy strzał, ale zawszeć
wymagał trochę umiejętności.
Na drugi dzień dobijamy do portu rzecznego Corumba — jednego z większych miast
stanu Mato Grosso. Mamy tu spędzić trzy dni na zakupach. Są to ostatnie sklepy na
naszym szlaku. Stanisław oczywiście gdzieś ginie. Widocznie odwiedza przyjaciół,
my z Tadeuszem łazimy noga za nogę w poszukiwaniu jakowychś przygód. Trudno tu
jednak coś ciekawszego znaleźć. Typowa kolonizacyjna tandeta: kościółek w
standardowym, dominikańsko-barokowym stylu, klasztor ze szkołą, no i wrzeszcząca
dzieciarnia.
Wściekła nuda wciąga nas do środka. Może coś zobaczymy? Może z kimś
pogadamy?
Zakonnik w białym habicie szablonowo się uśmiecha. Trzeba go pozdrowić, ale jak?
Słowa obcego języka z trudem się nam jeszcze układają.
— Senhores estrangeiros? (panowie cudzoziemcy?) — zapytuje.
Coś bąkamy z onieśmieleniem głuchoniemych.
— Niemcy?
— Nie.
— Anglicy?
— Ależ nie!
— Więc?
— Polacy.
I oto zachodzi rzecz niebywała, zjawisko, jakie potrafi wycisnąć łzy u
najodporniejszego człowieka. Ksiądz wyciąga ramiona i serdecznie, po bratersku nas
ściska.
— A bodajby was, niechże was nie znam! — woła najczystszą polszczyzną. —
Skądże aż w takim zapadłym kącie?
Okazuje się, że jest ich tutaj trzech: ks. Płonka, ks. Paczkowski i ks. Walaszek. W
Cuiaba pono pracuje jeszcze jeden. W przyjacielskiej atmosferze wędrujemy do
saloniku-poczekalni, gdzie gawędzimy wesoło. Ks. Paczkowski rwie się do wojska na
kapelana. Jest pełen patriotycznego zapału. Nie wie tylko, czy go zakon puści.
Opowiadają nam jeden przez drugiego wiadomości z radia. Każda klęska aliantów
cieszy, że to niby nie my jedni doznaliśmy porażki, że i silniejsi uciekają.
Odchodzimy z żalem, niby z rodzinnego domu. Obiecujemy odwiedzić go w drodze
powrotnej.
— Dlaczego pan nic nam nie mówił o polskich zakonnikach w Corumba? — pytamy
Stanisława przy kolacji.
— Bo nie mam z nimi nic wspólnego — pada odpowiedź sucha i krótka.
Później stwierdziliśmy, że Stanisław wyraźnie zapobiega naszym spotkaniom z jego
znajomymi, jakby się bał ich opinii o sobie. Podobno z misjonarzami także miał
jakieś przykre historie.
Po przespaniu się w obskurnym hotelu idziemy na zakupy. Nie są one zbyt
skomplikowane: cukier, ryż, fasola i farinha (tu: mąka maniokowa). Patrzymy na
siebie z Tadeuszem coraz mniej wesoło. Wreszcie zbieram się na odwagę i proszę
Stanisława o kupienie sucharów.
— Kabokle tego nie jedzą — pada odpowiedź.
— Może kabokle nie jedzą, ale ja to jem...
— Jeśli pan chce, może pan kupować. Ja tego nie kupię.
Byłem całkowicie zdany na łaskę lub niełaskę Stanisława. On miał moje pieniądze.
Nie posiadałem żadnej sankcji. Gdybym teraz porzucił wyprawę, cała wina za
materialne jej niepowodzenie spadłaby na mnie i stałaby się pretekstem do rzekomej
niemożliwości spłacenia długu. Byłem głęboko przekonany, że Stanisław tylko czeka
na takie zakończenie sprawy. Wiedziałem już, że nie zależy mu bynajmniej na jakimś
wypychaniu, tylko na zabawie w polowanie. Zabawę miał zapewnioną, a więc teraz
moja obecność tylko ciążyła.
Składamy się z Tadeuszem na spółkę i kupujemy worek sucharów. Chowamy je na
dnie naszych kuferków. Kto wie, co jeszcze nas czeka? Im bliżej poznajemy
współtowarzysza, tym na większe gotujemy się niespodzianki.
O czwartej po południu Stanisław zamawia wózek konny na bagaż, który ma przybyć
o szóstej.
— Ja wychodzę, ale wrócę na czas. Niech panowie zaczekają i beze mnie nie ładują.
Stanisław starannie strzepuje odświętną marynarkę. Czyni to ruchem majestatycznym
i teatralnym. Domyślamy się: rozpocznie zaraz swoje chełpliwe opowiadanie. Z
pewnością nie wytrzyma. Rzucając na siebie porozumiewawcze spojrzenia czekamy,
aż zacznie. Kąciki warg drżą nam od śmiechu.
— Idę, panowie, na obiad do samego kapitana portu — rozpoczął prostując się
dumnie.
Już kilkakrotnie przedtem ogłaszał tę wielką nowinę i ani razu nie spadliśmy z
krzeseł. Przeciwnie, udajemy obojętność. Więc dalej otrzepuje marynarkę:
— Oho! Kapitan portu to nie byle jaka figura, to capitao da fregata. Nie każdy ma do
niego dostęp, a ja... na obiad. To mój wielki przyjaciel. Wrócę o szóstej. Muszę teraz
śpieszyć, bo capitao czeka. To nie byle jaki honor. Oho!
W najpoczciwszym człowieku tkwi pewna doza złośliwości, więc nawet Tadeusz nie
wytrzymał i spokojnym a słodkim głosem zaczyna:
— W Polsce było tak samo. Każda prowincjonalna dziura miała swoich dygnitarzy:
ksiądz proboszcz, aptekarz, komendant posterunku, no i jako czwarty do brydża...
agronom albo dziedzic. Tutaj w Corumba dochodzi do towarzystwa kapitan portu.
W tym momencie Stanisław przekraczał już próg pokoju i nagle nad nim skamieniał.
Po prostu zatkało go z oburzenia.
— Co pan gada! Pan nic nie rozumie! Co poczta i co apteka? Kapitanowi podlegają
wszystkie porty Mato Grosso, cała prawie rzeka Paragwaj. Do niego byle kto nie
chodzi. On z byle kim nie rozmawia. Tylko ja, bo mnie tu ludzie znają i szanują...
Poczta... apteka... Tak powiedzieć może tylko taki laik jak pan... Ignorante!
Stanisław im bardziej się denerwuje, tym więcej pakuje makaronizmów, czasami
zapomina się na dobre i wali na całego po portugalsku. Mamy wówczas pyszną
zabawę. Nie przerywamy mu nigdy.
Punktualnie o szóstej zajechał przed hotel zamówiony wózek, ale Stanisław jeszcze
nie wrócił. Woźnica, chłop barczysty i srogi, nie chciał słyszeć o żadnym czekaniu.
Nie ma czasu - trzeba albo ładować natychmiast, albo płacić za stracony czas. Nie
mając innego wyjścia zgarniamy wszystko do walizek i ruszamy na przystań.
Nagle w perspektywie ulicy ukazuje się rozczochrana postać. Z czerwoną twarzą,
kogucim truchtem goni Stanisław. Z rąk zwiesza mu się para zielonych spodni,
odebranych z pralni.
— Co panowie robicie najlepszego?! Jakże można! Co ja teraz zrobię? Ze spodniami
przez miasto, taka hańba! Jeszcze mnie, Boże broń, sam capitao zobaczy. Jak ja teraz
wyglądam! Kapitan przyjdzie na statek mnie odprowadzić. Taka figura, panowie
rozumieją, co za honor.
— Ależ rozumiemy, rozumiemy...
— Gdy on przyjdzie na statek, to wówczas wszyscy staną tak! — Tu Stanisław
przyłożył dłoń do czapki i stuknął obcasami. Przy swojej małej figurze wygląda w tej
wojskowej postawie tak komicznie, że obaj z Tadeuszem parskamy wesołym, nie
hamowanym śmiechem.
Chwilę patrzy na nas, jakby nic nie rozumiał, wreszcie opuszcza dłoń i biegnie dalej.
Port Corumba to zwykłe gliniane klepisko, stopniowo opadające ku wodzie. Wygląda
jak nasze swojskie poidło dla bydła i koni. Kilka prymitywnych łodzi przewozi
bagaże i pasażerów na zakotwiczony opodal statek.
Stanisław biega i wrzeszczy. Co chwila chwyta się to za spodnie, to za beret na
głowie. Należy do tego rodzaju ludzi, co mając wielkie pretensje do geniuszu
organizatorskiego, wnoszą jedynie zgiełk, chaos i chorobliwy pośpiech. Na wszelkie
moje uwagi pada zawsze ta sama odpowiedź:
— Nie pan mnie będzie uczył. U mnie organizacja to grunt. Ja wiem, co robię.
Miały być na statku zarezerwowane kabiny. Statek stał sobie w porcie aż trzy dni,
było więc dostatecznie dużo czasu. Okazuje się w ostatniej chwili, że biletów nie
mamy. Tylko z łaski pozwalają nam wnieść manatki na pokład. Siedzimy więc
skromnie na tobołkach, podczas gdy Stanisław krzycząc biegnie na brzeg po bilety.
Coraz nowi pasażerowie wybierają sobie najlepsze kabiny. Za dziesięć minut statek
ma ruszyć. Co to będzie? Może nas wyrzucą?
Jakiś poważny jegomość podchodzi do nas i pyta uprzejmie o Stanisława. Domyślam
się, że to ów osławiony kapitan portu. Tak więc szczyt snobistycznych marzeń
Stanisława obrócił się wniwecz. Honorowa osoba nie została podjęta „honorowo”. Na
szczęście gość jest dostatecznie miły i wyrozumiały, a zresztą przybył tu wcale nie
dla Stanisława, lecz by dokonać swej służbowej powinności. Nikt nie pada przed nim
plackiem i nikt nie zrywa się na baczność. Demokratyczne stosunki Brazylii i tutaj
obowiązują. Więc „wielki” kapitan klepie się przyjacielsko po łopatkach z byle kim i
co krok. Na parę minut przed podniesieniem kotwicy, z portkami w rękach, wpada
Stanisław.
— Ach, ekscelencjo! — płaszczy się w ukłonach. — Nie mogłem. Ekscelencja
przebaczy.
Capitao nie gniewa się, jest wyrozumiały. Poklepał także i Stanisława. Wysiadł przed
samym odbiciem statku, nawet nie patrząc w naszą stronę.
Kurtyna pochylonych nad wodą drzew jęła się szybko cofać. Zakryła wnet niknący
plan rozrzuconego na wzgórku miasta. Poprzez chaos liści mrugają od czasu do czasu
świetliste żuki ulicznych latarni. Są coraz dalsze, coraz migotliwsze, aż wkrótce
stopią się w różową chmurkę ni to pozachodniej łuny, ni to świtania księżyca.
Nierównym stukotem wgryzamy się oto w miąższ rzeki. Wleczemy za sterem
pokarbowany tren połyskującej wody. Ostrodziobe czółna rybaków niby ogromne
cielska krokodyli czają się w przybrzeżnych szuwarach. Coraz ich mniej zresztą na
szlaku. Odchodzą ku miastu. Przyciemniona mrokiem nocy zieleń tropikalnym
gąszczem oplotła nam wzrok. Uzbrojeni w najsilniejsze szkła pryzmatycznych
lornetek, stukonny silnik Diesla i stalowy pancerz statku, stajemy się oto nagle
niewolnikami pierwotnej natury. Lornetka w nocy straciła swą moc. Silnik nie może
rozpędzić biegu. Pancerz pęknie jak łupinka orzecha pod naporem pierwszej lepszej
skały. A tu rzeka złośliwie się kręci, jakby właśnie chciała pokazać swoją moc
zdradziecką i łaskę wielką, że pozwala nam płynąć.
Wyspy ruchomych zielsk i kwiatów, oderwanych od macierzy ziemi, niby rusałki
wodne łudzą biednego sternika, ocierając się lubieżnie o burty statku, szeleszcząc i
kusząc ku szuwarom.
Od Pantanalu leci skrzek cykad. Powietrze nasiąkło aromatem wodnych lilii.
— Panowie! — woła Stanisław natchnionym jakimś głosem. — Panowie, to balsam,
to balsam! Tu się dopiero czuje prawdziwe życie! Nie oddam tego za milion knajp!
Tym okrzykiem zasłużył w oczach moich na odpuszczenie wszystkich
dotychczasowych świństw i grzechów. Pal go sześć! Nędzny jest, bo nędzny, ale się
zna na dobrych rzeczach.
Od Corumba do fazendy Jose Velho czeka nas jeszcze podróż trzydniowa. Nudna i
monotonna. Wśród brzegów bliźniaczo do siebie podobnych. Nawet ptaki wciąż te
same, a krokodyle w dalszym ciągu uciekają.
Dopiero drugiego dnia podszedł do nas łańcuch gór, malowniczo pognieciony, niby
sztuka jedwabiu w wystawowym oknie.
Niestety, jak rzeka, tak i statek zrezygnowały z przebijania się na drugą stronę. Poszły
więc sobie boczkiem dokoła. Uniknęliśmy w ten sposób porohów.
Stanisławem owładną tymczasem stan ekstazy. Zbudził nas już o czwartej w nocy i
odtąd skacze z miejsca na miejsce, bez przerwy coś nam pokazując.
— Patrz pan, tam dwa kajmany!
— Patrz pan, jak się tam gotuje woda, to piranie kogoś pożerają!
— Patrzcie panowie, tam tuiuiu, bocian brazylijski, jaki wielki!
Z końcem drugiej doby weszliśmy w rzekę Cuiaba, wstrętnie żółtą od płynącej gliny.
Krokodyle nabrały śmiałości. Stukot statku już ich nie przeraża. Leżą po trzy albo i
po cztery razem, z pootwieranymi paszczami. Niektóre wywindowały się na kilka
metrów w głąb lądu i błyszczą stamtąd wilgotną czernią obrzydliwych cielsk. Jedne
przyległy zdradziecko do wywróconych pni, inne, do połowy zanurzone w wodzie,
parą kaprawych oczek śledzą ruchy najbliższej czapli. Czaple jednak najwyraźniej
kpią sobie z tego niebezpiecznego sąsiedztwa. Widocznie dufne w moc swoich
skrzydeł, kołują nad paszczą potwora, jakby złośliwie prowokując jego cierpliwość.
A może istnieje nie znany nam pakt o nieagresji? Mądrość Księgi Dżungli przemawia
tu z każdego kąta. Na przykład owocożerna, tłusta i smaczna ryba pacu spokojnie i
bezpiecznie pływa tuż obok piranii, będących postrachem brazylijskich wód, nie
stanowi bowiem dla nich żadnej konkurencji. Natomiast olbrzymia dorada — wagi
120 kg — bardzo często pada ofiarą małych, żarłocznych, mięsożernych piranii.
Stanisław zna Księgę Dżungli i dlatego pomimo małego wzrostu czuje się tu
bezpiecznie. My z Tadeuszem coraz bardziej tchórzymy.
Im dalej w głąb, tym więcej niespodzianek, tym więcej informacji mrożących krew w
żyłach. Może taką metodę straszenia obrał sobie Stanisław, żeby nas ostatecznie
zrazić i zniechęcić? Jednakże osiąga tym wręcz przeciwny skutek. Dziś podczas
obiadu pyta nagle, czy latarki nasze są dostatecznie silne.
— O co panu chodzi? — wołamy obydwaj.
— A bo gdy jaguar zacznie krążyć koło waszych hamaków, czymże mu w nos
zaświecicie?
— Tam do licha! Przyznam się, że możliwość taka nie przychodziła mi jeszcze do
głowy. Kiedy w Rio de Janeiro wahaliśmy się: jechać czy też nie, wówczas Stanisław
zapewniał o nadzwyczajnym bezpieczeństwie, o cieple, o słońcu, o arsenale broni
do dyspozycji. Teraz opowieści o jaguarach mnożą się z dnia na dzień.
— Cóż mi latarka pomoże, kiedy nie mam karabinu — zaczynam chytrze, ażeby
wyłudzić raz jeszcze potwierdzenie owego arsenału.
— Po co panu broń, skoro Tadeusz będzie spał obok, a dla niego cośkolwiek może się
i znajdzie.
Podrywam się na nogi. Własnym uszom nie wierzę. Więc nie otrzymam broni?...
Wśród dzikich bestii w lesie bez karabinu? Ale daję spokój. Opanowuję nerwy. Na
miejscu zobaczymy. To pewno taki żart.
— Czy tylko jaguar atakuje? Tylko jaguar jest niebezpieczny w nocy?
— Kto ich tam wie — odpowiada flegmatycznie i ziewając Stanisław. — Kto ich tam
wie. Wszystko zależy od szczęścia i humoru. Tapiry na przykład nie znoszą, gdy się
im na drodze stanie. Dziki przychodzą na szczekanie psa. Anakonda pełza przy
wodzie, a hamaki wasze będą właśnie przy wodzie...
Miałem już tego dość. Brak środków obrony i zależność całkowita od łaski
antypatycznego człowieka zaczynały mnie naprawdę niepokoić. Dobrze mówić
Stanisławowi, kładącemu się na swoje sprężynowe łóżko trzy metry od brzegu, w
bezpiecznej łodzi. Ostatecznie dobrze będzie i Tadeuszowi z karabinem w dłoni, ale
ja z gołymi rękami, niby jagnię na pożarcie... Dziękuję!
— Jakże więc mam się przed tym wszystkim bronić? — pytam siląc się na spokój.
Stanisław chwycił się za nos i mocno zań pociągnął:
— Węch, mój panie. Pratica do mato (doświadczenie leśne). Oto co. Posiedzi tam
pan parę lat i nauczy się, a bez tego... ignorante.
Z rzeki Cuiaba wpadamy z kolei w rzekę Sao Lourenco.
W pewnym miejscu Cuiaba rozwidlając się obejmuje długą wyspę, zamieszkałą w
całości przez wymierający już szczep Indian Guato. Dzisiaj nie są już oni obiektem
ciekawym dla badań etnograficznych. Dawne obyczaje i rękodzielnictwo ustąpiły
całkowicie żebraczej tandecie. Chodzą w łachmanach jak kabokle, ale rysy ich twarzy
wyróżniają się godnością i powagą. Jakiś melancholijny smutek wyziera z ich
skośnych, mongolskich oczu.
Sensacja. Oto Stanisław ukazał się na pokładzie w przekomicznie żółtych portkach ze
skóry jelenia. Pono ma to być przedmiot marzeń prawdziwego myśliwego wielkiej
zwierzyny. Jak sztubak, któremu wydaje się, że cały świat patrzy na jego po raz
pierwszy włożone długie spodnie, tak teraz Stanisław podchodzi kolejno do każdego
pasażera i po kilku słowach zwraca uwagę na spodnie, że to nie byle co, że to jeleń,
że to prawdziwy. Jest przy tym ogromnie podniecony i nienaturalny. Krzyczy i głośno
gestykuluje.
— No — mówi Tadeusz kiwając z politowaniem głową — teraz to z niego
prawdziwy myśliwiec.
Myśliwiec!. Co za znakomita nazwa dla Stanisława. Odtąd już go inaczej nie
będziemy nazywali.
Myśliwiec jest wielkim dzieckiem. Może po prostu przewróciło się biedakowi w
głowie od długoletniego przewodzenia intelektualnego w gronie analfabetów
puszczańskich. Wciąż słychać jego skrzeczący głos. Obnosi swoje artykuły, czyta je
patetycznym tonem, pokazuje fotografie, przy tym każde opowiadanie kończy
okrzykiem:
— Ja to ślicznie opisałem w pewnej gazecie! Bez łez nie potrafi pan słuchać.
Cudowny opis! A co za forma, co za styl!
Nabijamy się z niego coraz bardziej. Od samego Rio na przykład zapraszał nas na
piwo, a po wypiciu ulatniał się i nie płacił.
Postanowiliśmy dać mu odpowiednią nauczkę. Tu na statku piwo jest w trójnasób
droższe. Zaprosiliśmy więc go któregoś wieczora i gdy rachunek wzrósł do
odpowiednich rozmiarów, zostawiliśmy biedaka samego. Niechaj chociaż raz zapłaci.
Odtąd co godzina proponujemy mu piwo, ale nic nie słyszy, głuchy jest jak pień.
Odzwyczaiłem także Tadeusza od częstowania papierosami.
Nareszcie mijane brzegi urosły do poziomu przyzwoitych lasów. Czasami ten zbity,
zielony mur, splątany lianami i storczykami, przerywa się nagle, prześwitując wodą.
Są to tak zwane lagoa, czyli rozlewiska rzeki na kształt jezior. Takie laguny
połączone są zazwyczaj z macierzystą rzeką wąskim przesmykiem wody.
Gdzieniegdzie leżą tutaj olbrzymie liście Victoria regia.
Gdyby nie kpiny z Myśliwca, byłoby nam doprawdy nudno na statku. Podróżni
nieciekawi. Przeważnie pastuchy bydła. Mają tylko ładne, szerokie spodnie,
wyszywane po bokach kolorowym sznurkiem.
Toteż pożegnanie statku przeszło bez sentymentalnych westchnień. Po długiej desce
przerzuconej na brzeg wyszliśmy przed ganek schludnej fazendy. Ma to być kres
cywilizacji, a zarazem siedziba największego przyjaciela Myśliwca. Należy
oczekiwać rozczulających scen powitania. Niestety, nikogo nie widać. Czyżby
gospodarze wyjechali?
Nie. Oto zbliża się powolnym krokiem sędziwy senhor, a za nim dzieciarnia. Zbliża
się obojętnie, a raczej niechętnie. Łaskawie czyni gest w stronę pokojów. Natomiast
Stanisław rozpoczyna już wokół niego swój służalczy, jak zwykle, taniec.
To Jose Velho. Tutaj znajdziemy ów arsenał bogatej broni, psiarnię, jakiej nikt na
świecie nie posiada, konie do jazdy, no i wiernego sługę — compadre Lino, który ma
nam towarzyszyć w wyprawie. Tutaj też stoi więc ta flotylla cudownych łodzi.
W hamakach
Fazenda Jose Velho, jedno z ostatnich siedlisk ludzkich na szlaku dziewiczych
terenów, nie wygląda bynajmniej tak źle. Dom okazały, murowany, wystawiony
został pono za cenę skór zwierząt upolowanych w jednym tylko szczęśliwym sezonie.
Od domu prowadzi do rzeki szeroka polana, a na niej kilka starych palm królewskich.
Tuż obok, za kolczastym drutem, szereg zapuszczonych, tandetnie skleconych i
zmurszałych już krzyży świadczy, że ludzie miejscowi — ludzie natury — śmierć
traktują normalnie, bez tragicznych wstrząsów. Tu się wszystko rozwiązuje prościej:
był — nie ma. Kłopot niewielki. Wynieść ciało parę kroków za płot, a samemu
wrócić do powszedniego życia.
Gospodarz, senhor Rodriguez, pełen królewskości w ruchach i starej jakieś
portugalskiej rasy we krwi, zaprasza na skromne śniadanie. Mięso na pierwsze, mięso
na drugie, mięso na trzecie danie i byłoby jeszcze na czwarte, gdyby nie nasz
energiczny protest.
Ktoś nawykły do polskich warunków wiejskiego bytowania zapyta zdziwiony:
„Gdzież oni kupują tyle mięsa?” Nie zapominajmy. Jesteśmy w Pantanalu, nizinie
stepowej, bodaj najlepszym pastwisku świata. Nasz senhor Rodriguez posiada około
dwóch tysięcy wołów i mniej więcej co trzy dni bije jednego z nich. Poza tym
półdzikie świnie uganiają stadami prawie pod samym domem. O ptactwie — lepiej
nie mówić. Bez końca, bez liku. Tylko jarzyn nie ma. Gleba nieurodzajna, a ludzie
leniwi. Jedyną postać węglowodanów stanowią maniokowa mąka i czarna fasola,
narodowy przysmak brazylijskich kaboklów. Wodę do picia bierze się oczywiście z
rzeki. Mętna jest, ale dobra. Tu już bowiem żadna rura ściekowa nie trafia.
Posiłek celebruje sam gospodarz domu. Czyni to z taką godnością, jakby odprawiał
religijne misterium. Sam własnoręcznie napełnia nam talerze.
Senhor Rodriguez nie umie czytać, ale jest podobno najmądrzejszym człowiekiem w
całej szerokiej okolicy. Gdybyśmy go posadzili na katedrze profesorskiej
uniwersytetu, nie raziłby swoim wyglądem nikogo. Pięćdziesięcioletnia pani
Rodriguezowa nosi na twarzy resztki niepośledniej urody, a w łonie — niezbite
dowody żywotności. Od czasu do czasu staje za progiem, pytając, co ma z kolei
podać na stół. Zwyczaj kaboklerski bowiem każde niewiastom jadać osobno. Wpływ
Maurów sięga poprzez wieki i przez oceany.
Tak więc gospodyni nasza ma przy dzielnej pomocy starego Rodrigueza porodzić
dziecko. Ale to nikomu tu nie imponuje, bowiem ojciec Rodrigueza, popularnie
zwany coronel (pułkownik) jeszcze w wieku lat dziewięćdziesięciu i dwóch nie
zaniedbywał swoich obowiązków małżeńskich w stosunku do trzech domowych
kobiet. Dwie z tych kobiet pochodziły z plemienia Guato, więc nie wywoływały
zazdrości.
Należy przyznać, że dziewczyny tego plemienia Indian szalenie przypadały mi do
gustu. Gotów byłbym zmienić się w owego dziadka coronel. Jedna z jego kochanek,
dziś licząca lat dwadzieścia pięć, dziewczyna o przepięknych chińskich oczach i
lamparcich ruchach, od czasu do czasu ukazuje się na naszym podwórku. Pono żyje
teraz z bratem Rodrigueza. Ten szczęśliwy spadkobierca pułkownika spłodził z
Indianką śliczną córeczkę. Ona to właśnie pęta mi się wciąż pod nogami. Nie znoszę
małych dzieci, ale dalibóg zaadoptowałbym tę żabę bez namysłu. Co za oczy, co za
kokieteria w tym dziecku! A przy tym uderza w niej jakaś tajemnicza kultura: spadek
po Aztekach czy Atlantydzie... Tajemnica ta nadaje jej buzi wyraz mądrości, jakiej z
pewnością nie posiada.
Co za wspaniały widok! Pędzi oto polaną wprost na mnie konny vaqueiro (pastuch
bydła — cowboy) i na trzydziestometrowym lasso prowadzi byka. W takiej że
odległości za bykiem goni drugi vaqueiro, przytrzymując rozszalałe zwierzę liną od
tyłu. Oba lassa wplątały się w bawole rogi i próżno biedak miota się na boki, próżno
podrzuca wściekle łeb do góry. Da susa naprzód, to go od tyłu szarpią. Co się osadzi
zadem, to go naprzód ciągną. Praez cały czas tej walki obie linki napięte są niby
cięciwy łuku. Trudna robota i niebezpieczna. Od maleństwa trzeba się do niej
zaprawiać. Niejeden taki vaqueiro zginął od rogów.
Wspaniałym galopem mija mniej jeździec pierwszy i zakręca dokoła drzewa tak, aby
napięte o pień lasso przyciągnęło doń rogi byka. W tym czasie drugi vaqueiro
zatoczył koniem w przeciwnym kierunku, obwijając lasso parokrotnie koło pnia. W
ten sposób zwierzę znalazło się w potrzasku, z drzewem pomiędzy rogami.
Vaqueiros zsiedli z koni i powolnymi ruchami biorą się do kręcenia papierosów. Nie
byle jaka to robota skręcić papieros brazylijski. Więc przede wszystkim należy odciąć
z wiszącej przy pasie kiełbaski kawałek tytoniu zwanego guano. Nazwa zresztą
całkowicie odpowiada wyglądowi. Takie guano kraje się ostrym nożem na cieniutkie
plasterki. Plasterek kładzie się na dłoni i drugą dłonią kruszy się tak długo, aż
wszystkie włókna dobrze się porozdzielają. Gdy to nastąpi, wówczas palacz sięga do
drugiej kieszeni i wyciąga stamtąd liść kukurydzy. Od tego momentu rozpoczyna się
właściwe zawijanie, które trwa do pięciu minut i stanowi prawdziwą rozkosz dla
prawdziwego mateiro (leśny człowiek). Guano jest tak mocne, że zabija każdego
najjadowitszego gada. Na własne oczy widziałem, jak maleńka kuleczka nikotyny
wyjęta z kaboklerskiej fajki i włożona w paszczę urutu, powodowała u gada
natychmiastowe śmiertelne skurcze.
Podczas gdy młodzi vaqueiros kręcili papierosy, konie, śledząc bacznie każdy ruch
pojmanego byka, coraz mocniej napinały lassa.
Puściwszy ostatnie dymy vaqueiros wrócili do przerwanego zajęcia. Z przezornej
odległości zarzucili bykowi sznur na tylne pęciny, następnie ciągnąc ten sznur w
jedną stronę, mocnym szarpnięciem za ogon w stronę przeciwną powalili byka na
ziemię i nie upłynęła minuta, jak biedny więzień nie mógł już poruszyć się ani w
prawo, ani w lewo. A przy tej całej robocie nie znać było najmniejszego wysiłku obu
pastuchów — jakby rzecz odbywała się nie na łączce fazendy Sao Jose Velho, lecz na
żółtej arenie cyrku.
Gdy vaqueiros siedli z nami przy stole, okazało się, że są to synowie Rodrigueza.
Przypomniałem sobie zachwyty Stanisława nad ich dzielnością w polowaniu na
jaguary. Jeden liczy lat dziewiętnaście, drugi dwadzieścia parę. Każdy już ma za sobą
po kilkanaście skór tych zwierząt.
Kiedy myliśmy ręce w rzece, Myśliwiec zwraca się do mnie:
— A czemuż to pan nie popływa trochę?
— Bo pan sam przed kilku dniami nastraszył mnie piraniami i krokodylami.
— No bywa, ale tu wszyscy się kąpią i jak dotąd nic się nikomu nie stało...
Nie wiem, co mam o tym myśleć. Na wprost poprzez rzekę leżą dwa krokodyle.
Piranie łapiemy na wędkę tuzinami. Opowiadają o nich niesamowite historie.
Pokazują obgryzione ofiary. No, ale mnie do kąpieli nie trzeba namawiać, ściągam
ubranie i już jestem w wodzie. Walczę z prądem, który pcha mnie ku środkowi. Czuję
się dość niepewnie. Dziwna metoda: najpierw straszyć, a potem kpić z nieśmiałości.
Wylazłem jakoś na brzeg cały i zdrów. To zachęciło do kąpieli w dniu następnym.
Dopiero na trzeci dzień pyta mnie Myśliwiec z głupia frant:
— Pan się kąpie w rzece?
— Chyba pan sam to widzi.
— Nie radzę, nie radzę. Właśnie przed chwilą mówiono mi, że w tym miejscu
widziano dużą rybę rają, a to nie żarty. To gorsze od piranii. Rają ma kolec jadowity.
Straszny ból, nie do wytrzymania.
— Więc czemuż pan mnie do tej kąpieli tak namawiał?
Tadeusz twierdzi, że Myśliwiec chce się mnie pozbyć i szuka po temu wszelkich
sposobności. Nie wierzę jednak w taką perfidię.
Dziś podchodzi do stołu duży pies i łasi się do moich nóg. Podaję mu kawał mięsa.
Długo wącha, jakby się namyślał, wreszcie nagłym ruchem wyrywa mi kęs z ręki.
— Panie — powiadam do Myśliwca — ten pies omal mi ręki nie odgryzł.
— To nie ze złości. Trudno mu brać delikatnie, skoro nie posiada języka. Piranie
odgryzły mu język, gdy pił wodę z rzeki.
Znowu piranie, wszędzie piranie — zmora tego kraju.
— Jutro pokażę panom konia z obgryzionymi nozdrzami — dodaje Myśliwiec
złośliwie. — Przyzwyczai się pan. Trochę cksperiencji.
— Czy i z ludźmi zdarzają się podobne wypadki? Myśliwiec aż się żachnął:
— Wiele pan tylko chce! Obok na fazendzie zeszłego roku piranie pozbawiły chłopca
męskości. Czyż nie tak było, senhor Rodriguez?
Gospodarz roześmiał się szeroko i jowialnie:
— He, he, he... si, senhores.
Tak więc wszelkie groźby Mato Grosso co pewien czas wracają w większym
nasileniu, a potem znowu wszystko jakoś przycicha. Człek zapomina, włazi do wody,
kąpie się jak w Wiśle i jest mu z tym dobrze. Chodzi po lesie boso, wdrapuje się na
drzewa i jest także dobrze, chociaż nie zawsze. Istnieją bowiem takie gatunki drzew,
do których nie wolno podchodzić. Tu, od głównego pnia aż po najcieńszą gałązkę,
krążą tunele wypełnione żółtymi mrówkami, zwanymi: novato. Mrówki te uzbrojone
w kleszcze gryzą wściekle i zajadle. Wystarczy tylko dotknąć palcem gałązkę drzewa
zwanego także novato, a posypią się stamtąd tysiące napastników i zagryzą, zadręczą
na śmierć. Jaja tych mrówek stanowią ulubiony przysmak małp, które siadając
bezpiecznie na sąsiednim drzewie wyciągają rękę po gałązkę novato i poty nią trzęsą,
aż ostatnia mrówka spadnie, wówczas wybierają jaja.
Pewien niemiecki myśliwy został osaczony przez stado dzików, a wiedząc z
doświadczenia, że jedyną ucieczką w takim wypadku jest wdrapanie się na drzewo,
uczynił to natychmiast. Miał biedak nieszczęście trafić na... novato. Wytworzyła się
sytuacja tragiczna: w dole stado dzików, a na nim tysiące gryzących mrówek.
Przesiedział tak, wrzeszcząc wniebogłosy, zaledwie parę minut, ale to wystarczyło.
Zdjęto go nieprzytomnego i omal w szpitalu życia nie zakończył.
Przygotowania do wymarszu naszej ekspedycji trwają bez przerwy. Inwentarz
zastaliśmy w stanie opłakanym. Osławiona „flotylla” składa się z czterech drążonych
w pniu canoe i to najpodlejszego gatunku. Piąta łódź praktycznie gorsza jest od
najzwyklejszego koryta.
Zapowiadanego „arsenału” broni odszukać nie potrafiliśmy. Widocznie zjadły go
szczury.
Poza psem Rodrigueza, któremu pirania odgryzła język, innych psów, czyli owej
znakomitej „psiarni” Stanisława, także nie było. O koniach — lepiej nie mówić.
Szkoda słów. Ulotniły się.
Dziś po raz pierwszy spaliśmy w hamakach.
Hamak marynarski naśladuje łóżko. Napina się go ze wszech stron, aby można było
jakoś ułożyć pościel i przybrać mniej więcej normalną pozycję ciała.
Brazylijski hamak — wprost przeciwnie, wiesza się jak worek, luźno. Sypia się w
nim na skos. Wówczas kręgosłup skręca się w spiralę, ręce i nogi wyginają się w
przeciwne strony, a lewe ucho zjeżdża na prawą łopatkę. W tej przemiłej pozycji
człowiek zaczyna wypoczywać, czyli mówiąc dosadniej: czeka na błogosławiony
świt.
Poza przedziwną właściwością gimnastykowania znieruchomiałych artretycznie
stawów ma jeszcze hamak tę znakomitą zaletę, że najmniejszy wietrzyk, a zwłaszcza
przejmujący chłód poranka odczuwa się rozkosznie na obnażonych plecach. Poza tym
sen w łóżku jest montonnie jednak i nudny. Hamak zaś, przy najmniejszej próbie
zmiany położenia ciała, usiłuje przeszkodę wyrzucić. Daje to rozrywkę i trenuje w
równowadze. Jednym słowem, nie masz to nad hamak. Niech żyją wygoda i komfort!
Kiedym się dziś obudził, poranek już stał w pełni, cichością urzeczony. Niziutko po
wodzie pełzła lekka mgła, chłonąc w siebie jaskrawe barwy wschodu. Po obu
stronach rzeki stał mur tropikalnych gąszczy. Pod nimi dekoracyjnie porozmieszczały
się aligatory. Od czasu do czasu górą przeszybuje czerwonogłowy minister. Nie
pracuje skrzydłami, lecz nastawiwszy lotki na wiatr i przeginając się na boki, to wzbi-
ja się, to znów opuszcza bezszelestnie, niby duch Pantanalu.
Żaden głos nie mąci omglonego poranku. Nawet smukła canoe bez szmeru sunie
wzdłuż brzegu. To stary Rodriguez wypłynął na wczesny połów. Zasłania go
olbrzymi ciernisty kapelusz, spleciony z palmowych włókien. Ostropióre jak grot
indiańskiej dzidy wiosło miarowo zagłębia się w wodę. Półksiężycowate fale biegną
w ślad każdego ruchu, wlokąc za sobą powłóczysty tren. Zapach rześkiej a świeżej
wilgoci paruje ku wysuszonej słońcem ziemi. Każdy liść, każda trawa srebrzą się rosą
i piją, chciwie piją, drżąc przed widmem zabójczego gorąca.
Z wolna mgła niknie. Opada miękkim dywanem rozpylonych kropel. Słońce wstaje.
Pomarańczowa kula brutalnie się wyrywa z objęć ziemi.
Jakiś ptak zaczyna nagle kwilić tragicznym wołaniem. Mato Grosso budzi się do
walki o byt. Komu nie powiodły się nocne łowy — teraz wychodzi na żer. Gromada
żółtodziobych tukanów, komicznie podrygując skrzydłami, ciągnie ku bananowym
plantacjom. Za nimi, frywolnie trzepiąc ogonkiem, rzuciły się do roboty maleństwa
różnorakie a śmieszne: jasie-gliniarze, co gniazda lepią z gliny, i jasie-stolarze, jasie-
tkacze i jeszcze inne Jasie, których bez liku jest w Brazylii.
Jakiś ladaco naśladuje tykanie zegarka, inny — ten zegar nakręca. Wesoło się naraz
robi. Wesoło i buńczucznie. Mam już wyłazić z hamaka, gdy nagle chmara czarnych
komarów opadła mnie i nuże w moskitierze szukać dziury. Nie znalazły. Okutałem
się szczelniej.
— Panowie! Szanowni panowie! Słońce dawno już wzeszło, a wy śpicie! — krzyczy
Myśliwiec trawiony gorączką niepokoju.
Od najwcześniejszego już ranka biega truchtem koło łodzi i smaruje coś smołą.
Myśliwiec to geniusz brudzenia się. Osmolony od czubka włosów aż po pięty,
wiecznie coś robi. Nocami tłucze się z latarką. Przekłada manatki z miejsca na
miejsce. We dnie lata od chatki do chatki i zewsząd słychać jego skrzekliwy zrzędny
głos. Co robi — robi po dyletancku.
Byle jak i byle prędzej. Sam o swojej robocie sądzi jak najlepiej. Tylko przede mną
przestał się już chwalić, bo wie, że trafi na kpiny. W kaboklach ma lepszych
słuchaczy, więc woli iść do nich.
Oto siedzę w tej chwili na skrzynce z benzyną i pochylony nisko, mieszam łopatką
cukier, żeby prędzej wysechł na słońcu. Gdy wyschnie, zacznę go zsypywać w
blaszanki. Oślepiająca jego biel wpełza mi po nerwie ocznym aż do mózgu. Świdruje
do bólu. Jest mi przy tym słodko.
Cała nasza prowizja musi być lutowana w puszkach, inaczej mrówki oraz inne bichos
zjedzą wszystko, zanim my spróbujemy. W tym kraju prawo do życia wydziera jeden
drugiemu bez żadnego pardonu. Nie zginie tylko ten, kto umie się bronić.
Moją żmudną pracę z cukrem urozmaicają chowane przez Rodriguezów, na wpół
oswojone ptaki. Żyjąc na wolności, co chwila zlatują z gałęzi do ręki, aby
poszczebiotać przyjaźnie i sprawdzić, jak idzie robota. Olbrzymi, zielonopióry
kaczor” piżmowy kiwa się poważnie na boki, czując się wybrańcem losu pośród stada
kaczek domowych. Dwie oswojone arancuangi przerzucają mi szpilki i ołówki w
poszukiwaniu czegoś dla nich pożyteczniejszego. Czarny wieprzek, którego co chwila
odpędzam od cukru, nosi na swym grzbiecie długą grzywę, a z pyska sterczą mu kły.
Ale z tych wszystkich trzpiotów stanowczo bezkonkurencyjny jest w sympatyczności
jasio-kurczę: pomarańczowo-czarna, puszysta kulka przekomicznie trzepie
skrzydłami i kłótliwie skrzeczy na znak protestu, że to niby taki duży człowiek i
mądry, a odpędza ją od takiej dużej kupy cukru. Trzeba przyznać kurczakowi rację,
więc pozwalam mu psocić. Odganiam go jedynie dla zachowania mego prestiżu. Od
czasu do czasu jasio-kurczę skacze mi na ramię, co niezmiernie przeszkadza w
robocie. Wówczas, ażeby nie straszyć milusińskiego, zamieram na dłuższą chwilę,
niechaj sobie poswawoli przy uchu. W rękę nie da się szelma złapać. Jest chytry i
zwinny. Z wszelkich moich zakusów najwyraźniej drwi.
Gdyby nie jasio-kurczę, przesypywanie cukru byłoby nudne nie do zniesienia.
Czasami przychodzą do mnie najbliżsi sąsiedzi, kabokle albo Indianki ze szczepu
Guato. Pierwsi ubrani są w długie skórzane fartuchy, ozdobione frędzlami. Fartuch
taki stanowi symboliczny mundur zawodowego pastucha, a w życiu codziennym
służy do ochraniania spodni przed uderzeniem ostrych traw podczas uganiania się
konno za bydłem. Wszyscy zatrzymują się ciekawie nade mną, popatrzą, pogadają
trochę i odchodzą. Rozmowa nie klei się z tej prostej przyczyny, że nie znam
portugalskiego.
Tadeusz nie ma przekonania do piranii i w ogóle do wszystkiego, co tutaj pływa w
wodzie. Żadna siła nie zdołała go dotychczas zmusić do kąpieli. Dziś jednak dał się
jakoś wyjątkowo namówić. Tłukł przy tym biedaczysko rękami i nogami, aby tylko
odstraszyć krokodyle. Gdy wylazł na brzeg, był blady z emocji.
— Ja, panie doktorze, nie jestem taki tchórz, na jakiego może wyglądam, ale widzi
pan, każdy człowiek ma swoje słabostki. Miewałem w życiu niejedną awanturę.
Butelki od piwa latały koło głowy jak te komary. A ja nic, w sam środek zawsze
lazłem. A beczkę, panie tego, to na osiemdziesiąt metrów nad ziemią wykręcę
(Tadeusz jest również pilotem), ale istnieją na świecie takie różne małe licha, przed
którymi za nic nie ustaję, nie wytrzymam ze strachu i zwieję. Ot, na przykład, kiedy
idzie na mnie taka mizerota, takie chucherko, taki sobie niepozorny dentysta w
białym fartuchu, trzymając w ręku szczypce do rwania zębów. Pan, panie doktorze,
nie uwierzy, ale ja wówczas naprawdę mdleję albo uciekam oknem. Taki to już ze
mnie dziwny człowiek.
Tadeusz lubi mówić szczegółowo, długo i powoli. Przy tym zatrzymuje się często
pomiędzy jednym zdaniem a drugim, gubiąc przerwaną myśl. Wówczas wołam do
niego: „zapłon!” Jako lotnik, orientuje się w mig i płynie dalej.
— Piranie, panie, o zupełnie jak ten dentysta. Jeszcze chwilka, a zemdlałbym w
wodzie z przerażenia.
Hamaki nasze z powodu braku odpowiednio rozstawionych drzew wiszą tuż obok
siebie. Tadeusz wisi nieco wyżej i musi wdrapywać się do swojego po blaszance od
benzyny. Ja dyndam tuż nad ziemią.
Z wieczora odbywa się wyłapywanie komarów pod zamkniętą już moskitierą. Ani
dowcip, ani doskonałość metod nic tu nie pomogą. Te małe bestyjki zawsze wynajdą
drogę do środka. Tadeusz jest wyjątkowo wrażliwy na ukąszenia, dlatego nienawidzi
komarów i poluje na nie ze szczególną zawziętością. Natychmiast, gdy któregoś
złapie, wydaje tryumfalny okrzyk, wówczas ja z kolei odpowiadam mu strofką mar-
sza pogrzebowego.
Jedno z drzew podtrzymujących nasze hamaki stoi nad samym brzegiem rzeki. Pod
nim właśnie upodobał sobie miejsce jakiś większy krokodyl. Znamy go jedynie z
basowego porykiwania. Jest poza tym tchórzliwy i przebiegły. Nie daje się nam ani
rusz podejść. Tej nocy urządzimy na niego specjalną zasadzkę.
Żal mi Tadeusza. Nogi w okolicy kostek ma pokryte ranami. Podczas śniadania i
kolacji komary tną nas pod stołem wyłącznie w te miejsca. Ostatnio wpadliśmy na
doskonały pomysł i wkładamy do skarpetek gazetę — chroni od ukąszeń. Poza tym w
moskitierze Tadeusza jest dziura. Dziś ją dopiero z radością wynalazł. Ta właśnie
dziura była powodem paru bezsennych nocy. Dziś rano orzekł głosem spokojnym i
flegmatycznym:
— Wszystkich Niemców po wojnie należy tutaj skierować, bo Brazylia jest
prawdziwym czyśćcem.
Byłem nawet skłonny uwierzyć w te jego słowa, kiedy biorąc z wieszaka płaszcz
kąpielowy zostałem nagle silnie ukłuty w udo. Bezwiednie chwytam się za bolące
miejsce, a wówczas zaczyna mnie coś ciąć raz po razie. Zrozumiałem: przyczyna
mieści się w kieszeni płaszcza. Gorączkowym ruchem wytrząsam z niej całą
zawartość. Razem z chustką do nosa wypada na ziemię tłusta, pokryta kępami
zbitych, rudych włosów gąsienica. Przyzwyczajony już do niespodzianek tego kraju,
pędzę co tchu do Myśliwca z pytaniem, jak prędko umrę. Na szczęście tym razem
obawy moje są płonne. Ukłucia liszki tatarany powodują tylko kilkudniowy wyprysk i
obrzęk. U mnie nawet takie objawy nie wystąpiły. Po paru już minutach czułem się
zupełnie dobrze.
W związku z tą przygodą powstała zaraz pieśń:
Ledwie oczy przetrzesz z rana, już cię kłuje tatarana.
Chcesz się napić z rzeki wody, już cię chwyta wpół krokodyl.
Siedzisz sobie na walizie,
już cię mrówka w tyłek gryzie.
Skromnie siedzisz na tłumoku, już lavolho lezie w oko.
Tu swawolny Tadeuszek
nie powinien łapać muszek.
Lepszą frajdę znajdzie tato, gdy go w zadek dźgnie novato.
W czyśćcu brazylijskim człek ani minuty nie może być pewny siebie. Słusznie jeden
z miejscowych kaboklerskich filozofów, co to nie umie ani pisać, ani czytać,
powiedział raz do Myśliwca:
— Doktor z miasta to żaden doktor. W Mato Grosso doktorami jesteśmy my: Indianie
i kabokle.
Noce mamy jasne, księżycowe. Krzyż Południa urzęduje nad naszymi hamakami. Nie
podnosząc głowy widzę go poprzez muślin moskitiery. Wieczory dłużą się
niesamowicie z powodu braku przyzwoitej lampy. Ani blask ogniska, ani suchotniczy
płomyk sztormówki nie usposabiają do umysłowej pracy. Nawet kilka wierszy
pamiętnika trudno mi jest sklecić. Już o godzinie wpół do ósmej leżymy w hamakach,
gawędząc o wszystkim i o niczym. Słońce zachodzi o szóstej, więc te półtorej
godziny wydają się wiekami. Spędzamy je zwykle w canoe na rzece. Myśliwiec
bardzo niechętnie patrzy na te eskapady, prawdopodobnie obawiając się o całość
czółna. Rzeczywiście, pomimo wielkiej mojej praktyki włóczęgowsko-wodnej nie
czuję się na tym chybotliwym, drążonym pniu całkowicie bezpieczny. Miejscowi
kabokle wiosłują na stojąco, czego ja nie mogę zrozumieć, bo sam wpełzam doń na
czworakach.
Z powodu wartkiego prądu musimy wracając trzymać się tuż przy brzegu. Ze
względu na wielką ilość drzemiących krokodyli takie ocieranie się o przybrzeżne
zielska nie jest ani przyjemne, ani bezpieczne. Co chwila z pluskiem i łomotem wali
się niewidzialne cielsko. Z biegiem czasu oswoimy się pewnie. Teraz jednak wygląda
to niesamowicie. Pod wieczór zjawia się vento do sul (wiatr z południa). Potrafi on,
według relacji Myśliwca, w parę minut oziębić temperaturę powietrza z trzydziestu
pięciu stopniu Celsjusza do zera. Tym razem na szczęście nie jest tak źle. Powitanie
wiatru wypadło nawet zupełnie przyjemnie, jako że chmary nieznośnych moskitów
nie zjawiły się wcale.
Kiedyśmy wychodzili od Rodrigueza po kolacji, drzewa szumiały już na dobre.
Luźno porozwieszane płótna obozowiska łopotały na alarm. Dokuczliwy ziąb
przeszył aż do szpiku kości. Wciągam na siebie kolejno wszystko, co mam pod ręką.
Dopiero teraz oceniamy w całej pełni złośliwość hamaków. Diabelski to wymysł.
Proszę sobie wyobrazić siebie zawieszonego w worku i nago w szalonym jakim
przeciągu. Dlaczego nago? — rzecz prosta. Cała złośliwość polega właśnie na tym, że
nie można zasłać pościeli. W chwili wpełzania do środka, wszystko, co przedtem
ułożyło się tam w jakim takim porządku, zbija się w chaotyczny bigos. Próżno byś
usiłował tę kocowo-prześcieradłową kulę jakoś rozwikłać. Bywali mądrzejsi i
bardziej doświadczeni, a też nie potrafili tego dokonać. Szaleńcze! Lepiej nie
zaczynaj. Posłuchaj rady starszych: wdziej na siebie wszystkie koszule, jakie
posiadasz, potem piżamy, potem swetry, a na to ubrania i płaszcze. W tych
warunkach człowiek kulturalny, nawykły do zmiany bielizny, nie może czuć się w
hamaku dobrze. Stanisław natomiast, którry zielonych swoich spodni zdaje się nigdy
nie zdejmować, wyśpiewuje hymny pochwalne na cześć hamaka, bo hamak
prawdopodobnie usprawiedliwia go we własnym sumieniu z wrodzonego
niechlujstwa.
Szczękając zębami z przeraźliwego zimna, dla rozgrzewki podkładam kolejno to
prawą, to lewą rękę pod krzyż. Noc pełznie w nieskończoność. Oka nie zmrużyłem.
Nad ranem dziwny chlip dobiega moich uszu. Takiego dźwięku nie wydaje ani
krokodyl, ani ptak-zegarmistrz, ani żaden z małych jasiów. Sięgając po nóż od
marchewki, spoglądam w podejrzanym kierunku. Chlipnięcie powtarza się tuż obok
mnie, a bezpośrednio po nim następuje mocne utarcie nosa.
Domyśliłem się.
Tadeusz jest chłopem nadzwyczaj sentymentalnym. Przypomniał więc sobie
biedaczysko, że dziś właśnie są imieniny jego żony i że ona tam głoduje w
okupowanej Polsce.
Znam te jego troski. Nierzadko ustaje, nagle w pracy i trzeba go wtedy jakoś
otrzeźwić, by odwrócił wzrok i nie patrzał w jeden punkt nieruchomo. Więc
odchylam czym prędzej moskitierę. Oczy mego przyjaciela są naprawdę mokre, a z
wąsa właśnie spływa na usmarowany smołą palec ostatnia łza. Cóż mu w takiej chwili
mówić? Czyż my Polacy mamy jakieś argumenty na pociechę?
Od szeregu dni jesteśmy wybrudzeni jak nieboskie stworzenia, bo z rozkazu
Myśliwca flotyllę pokrywa się smołą. Oczywiście najwięcej pracuje przy tym
Tadeusz. Dziś jednak wyjątkowo robota mu się nie klei. Co chwila odchodzi na bok,
aby tęsknie wygrać jakąś melodię ze wspomnień. Tadeusz jest wirtuozem w grze na
ustnej harmonijce. Wlewa w nią całą swoją płaczliwą duzę. Dlatego dzień imienin na-
szych żon (Janiny) wygląda jak rzewny, nieprzerwany koncert.
Od południa pogoda zaczęła się psuć. Z horyzontu wyrósł porwany czub gradowych
chmur, a bezgłośne błyskawice szarpią nam nerwy. Świat zamarł w oczekiwaniu
czegoś wielkiego, co ma na pewno nastąpić. Ptactwo pochowało się gdzieś do
przedwczesnego snu i tylko jakaś samotna, opóźniona czapla, skrzecząc głośno,
ciągnie w poprzek rzeki.
Wiatr ustał. Najdrobniejsze gałązki drzew zwisły w bezruchu.
— Ciężko na duszy — zawyrokował Tadeusz kręcąc papierosa. — Jestem przesądny.
Musi im tam być bardzo źle teraz, skoro taka sobacza pogoda.
— Głupstwo — pocieszam, jak mogę — co ma pogoda w Brazylii do stanu rzeczy w
Polsce? A zresztą, czego pan chce od pogody: cisza, spokój...
Jakby w odpowiedzi na te słowa, rozległ się głuchy pomruk dalekiego grzmotu i
nagle przygnał Pędziwiatr Tuwima. Zakręcił piaskiem nadbrzeżnym, aż wiosła
frunęły z miejscowych canoe. Frunęły także blaszanki od benzyny, kilka worków,
desek i paczek. Stuk, brzęk, łopotanie zwariowanych płacht. Krzyk troski o
marnowany dobytek i nagła, podświadoma jeszcze trwoga przed czymś
nieopanowanym, potężnym a niezależnym od naszej woli. Serce zabiło szybciej i
gwałtowniej, jakby po silnej dawce kofeiny.
— Cukier zmoknie! Przykryć cukier!
— Linki od brezentu wzmocnić! Linki pękną!
— Siodła pod dach! Siodła pod dach!
Wrzask, rwetes, tupanina. A pędziwiatr tymczasem ścichł. Przywarł za drzewami,
patrzy na swoje dzieło i czeka. Znowu ładna pogoda, jakby nigdy nic. Słońce zaszło.
Noc tropikalna jak zwykle raptownie zapadła kurtyną, tylko gwiazdy tym razem nie
zapaliły się wcale. Niebo zakryła deszczowa powłoka szarzyzny.
Idę po latarnię, ale już za późno.
Potężny wstrząs rzucił mną o najbliższy pień drzewa. Jęczący, przeciągły gwizd
przeszedł po wierzchołkach i oślepiająca jasność ukazała nagle pęknięte linki, latające
hamaki, toczące się kuferki i chaos różnych nierozpoznawalnych przedmiotów
płynących wspólną rzeką z wiatrem. Bezładne ludzkie krzyki zagłuszył straszliwy
grom tuż nad moją głową. W tymże momencie lunął z/nieba potok. Popielata,
ruchoma zasłona wody zakryła wszystkich i wszystko. Takiego deszczu jeszcze nie
widziałem. W równych, szybkich odstępach, niby kanonada diabelskiej artylerii, walą
teraz grzmoty, poprzedzane zygzakami rażących błyskawic.
Chcąc ratować, co się jeszcze da, pochylony do przodu, prawie na czworakach,
pełznę pod prąd wiatru i wody. Niestety! Zerwany brezent oddał już wszystko na
pastwę. Po omacku wyławiam to ten, to inny przedmiot, ale w stanie beznadziejnym.
Daję więc wreszcie spokój. Wicher zbija mnie co chwila z nóg. Mój
„nieprzemakalny” płaszcz przemókł do cna. Nie mam już na sobie suchej nitki. Pędzę
co sił do domu Rodrigueza myśląc o biednym Tadeuszu. Pewnie Myśliwiec zaprzągł
go do jakieś roboty na deszczu, a Tadeusz nie potrafi nikomu odmówić.
Z trudem otwieram drzwi. Miłe ciepło bucha z oświetlonej izby. Cała rodzina w
komplecie. Wszyscy, skupieni dokoła stołu, aż pokładają się od śmiechu. Przy stole
ociekający wodą Tadeusz częstuje rozbawione towarzystwo lampkami cachasy.
Spryciarz nawet w ciemności potrafił wyłowić butelkę i uratował ją od rozbicia.
Niestety, senhora i jej piękna młodsza siostra opuszczają pokój. Nie wypada im zbyt
długo przestawać z mężczyznami. Uczę starego Rodrigueza układać pasjanse z kart.
Mato Grosso
— Ten pasjans — powiadam do niego — nazywa się Grób Napoleona.
— Aha — potakuje mi ze zrozumieniem — Tumulo na Polonia (Grobowiec w
Polsce).
Nie przyszło mi do głowy, że może być na świecie człowiek, który nie słyszał nawet
o istnieniu Bonapartego.
Spędzamy noc pod dachem Rodrigueza. Rano przy śniadaniu jeden z synów głosem
obojętnym, jak gdyby mówił o polepszeniu się pogody, komunikuje nam, że obok na
pastwisku dwa jaguary pożarły tej nocy krowę. Sądząc z miny opowiadającego,
wypadek ten musiał należeć do najpowszedniejszych. Dziwny świat i dziwni ludzie.
Pewnie i my się do tego wkrótce przyzwyczaimy.
Cały dzień schodzi na reperacji zamokłego dobytku. Straciłem kilka książek i cały
papier listowy. Na szczęście suchary wyszły z pogromu cało.
Pod drzewem, gdzie wiszą nasze hamaki, złapaliśmy czarną wdowę — największego
pająka Brazylii. Ma fioletowo-czarne, piękne futro i potrafi pono zatruć człowieka na
śmierć. Swoją drogą ta Brazylia to cudowny kraj! Ciągła zabawa w ciuciubabkę:
ukąsi czy nie ukąsi? Podczas dzisiejszego snu dzielił mnie od tego pająka zaledwie
jeden metr. Któż może wiedzieć, co za licho przyjdzie tu jutro? Nauczyłem się po tej
tataranie i po tym pająku przetrząsać co rano kieszenie ubrania. Zaglądam pod każdą
fałdkę i do pantofli. „Eksperiencji”, jak mówi Myśliwiec, nabywa się z czasem.
Nie ma takiej czynności w Mato Grosso, która by nie pociągała za sobą ryzyka: jeżeli
nie kalectwa, to przynajmniej bólu. Nawet spełnianie potrzeb fizjologicznych wyma-
ga tutaj wyższej filozofii. Gąszcze kłujących zielsk i lian uniemożliwiają biednemu
człowiekowi przysiad. Już zda się wszystko w porządku, a tu cię znowu coś rani.
Poza tym obejrzyj dokładnie okolicę. Czy aby nie siedzi gdzie w pobliżu mucha
mamangaba, której ukąszenia wystrzegaj się. Albo pająk-ptasznik, albo czerwona
maleńka koralówka. Może gałąź, pod którą siedzisz, pochodzi z drzewa novato? Patrz
dobrze, czy tatarana nie spadnie ci za kołnierz albo gniazdo os nie zwisa nad głową.
Gdy cała ta dokładna inspekcja wypadnie pomyślnie i z westchnieniem ulgi
ponawiasz swój przysiad, nagle z wyciem bólu rozpoczynasz skoki — to maleńkie,
czarne mrówki naszły cię po bucie. Chodzą gęsiego, strumieniem i biada temu, kto im
na drodze stanie.
Nareszcie zrozumiałem, dlaczego Rodriguez, wybierając się za ścianę domu po
drzewo na opał, przypasuje rewolwer. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Chociaż tych
najgorszych, tych przeróżnych, takich jak tatarana, mamangaba czy złośliwe mrówki,
żadna kula nie ubije.
Myśliwiec wymyśla coraz nowe preteksty, aby tylko odwlec dzień startu. Z jego
nieostrożnych półsłówek domyślić się łatwo, że jeszcze w Rio umówił się na
spotkanie z owym doktorem w określonym miejscu i w określonym terminie. Teraz
więc pragnie jakoś do tego dnia dociągnąć.
Wszystkie manatki dawno już załadowane. Odnowiona „flotylla” przycumowana do
brzegu. Motory tylko czekają na pociągnięcie rozpędowego sznurka.
Nie mając żadnej konkretnej roboty płyniemy z Tadeuszem na polowanie. On ze
strzelbą w ręku klęczy na dziobie, ja zaś jednostronną łopatką wiosłową prowadzę
łódź we wskazanym kierunku. Tak błądzimy długi czas po przybrzeżnych szuwarach.
Zwierzęta i ptaki są jednak nadzwyczaj czujne i nie dają się podejść. Dopiero po
godzinie albo i więcej udaje się nam przydybać śpiącego krokodyla. Celny strzał w
oko kładzie go trupem na miejscu. Jest to pierwszy — nie licząc tego na statku —
krokodyl w życiu Tadeusza, zapałał więc ku niemu wielkim sentymentem i
postanowił wziąć go do czółna. Próżno tłumaczę mu, że to wariacja, że krokodyl
niewiele mniejszy od czółna i wywrócimy się jak dwa razy dwa jest cztery. Nie.
Uparł się przy swoim, nie pojedzie inaczej. Jakoś więc, z trudem i mozołem
układamy nieboszczyka na dnie kajaka. Płyniemy.
Nagle, ku memu przerażeniu, zabity krokodyl podnosi się na cztery łapy i złośliwie
otwiera paszczę. Tadeusz stoi do niego plecami i nic nie widzi.
— Panie Tadeuszu! — wołam nieswoim głosem. — Krokodyl żyje!
W tym momencie łódka się mocno przechyla — to na dobre już ożyły potwór próbuje
przesadzić burtę. Jeszcze kilka takich prób, a będzie po nas. Nie wiem, co mam robić,
bo oto bestia otwiera szeroko paszczę i z chrapliwym sykiem posuwa się ku mnie.
Bezwiednym odruchem pakuję mu wiosło w zęby. To pobudza go do nowego skoku.
Canoe przechyla się gwałtownie, nabieramy pełno wody, ale śliskie cielsko nareszcie
wypada.
— Co pan najlepszego wyprawia! — krzyczy Tadeusz obracając ze złością głowę i w
tejże chwili kamienieje.
Odtąd pojęcie zimnego potu przestaje być dla mnie abstrakcją. Nie możemy z
Tadeuszem wykrztusić słowa.
Wracamy milcząc. Dość na dzisiaj. Niespodzianki Mato Grosso przekraczają
najśmielsze przypuszczenia. A przecież to tylko początek. Jeszcześmy nie dotarli do
dziewiczej puszczy.
— Niech pan patrzy! Co to?! — woła Tadeusz wskazując na gałąź, gdzie przytulony
nieruchomo leży metrowej długości jaszczur z kogucim grzebieniem wzdłuż grzbietu.
— To iguan — szepczę z przejęciem. — Nie wiem na pewno, ale prawdopodobnie
iguan. Zielonych jaszczurów nie ma.
Włazimy ostrożnie na pień drzewa. Iguan udaje, że nas nie widzi. Dzieli mnie od
niego zaledwie jeden metr. Już zamierzam chwycić go za kark, gdy nagłym
sprężystym skokiem odrywa się od gałęzi i z wysokości co najmniej czterech metrów
spada do rzeki.
Przygoda z krokodylem i iguanem poprawiła nam mocno humory. Wiemy już, ze
warto dalej jechać. Im dalej, tym będzie ciekawiej. Niepewność jutra zaczyna nęcić.
Oby tylko Myśliwiec nie odłożył wyprawy. Mamy wystartować nazajutrz wczesnym
rankiem.
Start
Oto skład naszej flotylli: środkiem płynie na motorze, jako wół pociągowy, obciążona
bagażami, drążona z jednego olbrzymiego pnia canoe — „Anjanga”. Jeśli się zważy
jej rozmiary, jest naprawdę imponująca, ale mimo swej wielkości okropnie
chybotliwa i przejście z jednego jej końca na drugi wymaga nie byle jakiej
zręczności.
„Anjangę” pokrywa brezent zgniłej barwy, mocno już zmurszały i jak wszystko co
należy do Myśliwca, utrzymany w żałosnym stanie.
Metrowej długości odcinki dzioba i rufy wolne są od balastu. Na dziobie siedzi nasz
camarada, Joao. Do pasa nagi, w kapeluszu z wielkim rondem wygląda jak jeden z
czterdziestu rozbójników Ali Baby. Camarada udaje obserwatora. Funkcja ta
praktycznie jest mało potrzebna, Myśliwiec bowiem stale ciągnie samym środkiem
rzeki, a rzeka jest dostatecznie szeroka i głęboka. Camarada zresztą doskonale ocenia
korzystną dla siebie sytuację i lekko pochrapując, mocno drzemie.
Ciągnie nas motor „Penta”, który odznacza się tą właściwością, że po parogodzinnej
gorliwej pracy, zwłaszcza gdy tropikalne słońce trochę go przygrzeje, nabiera oślej
mądrości wschodu i... nie daje się już więcej eksploatować. Na pokładzie „Anjangi”
powstaje wówczas niebywała konsternacja. Kto żyje, chwyta za drągi, fachowo
zwane tu zingami, i nastawiwszy je bojowo ku najbliższemu lądowi, czeka na zde-
rzenie.
W tym czasie Myśliwiec ciągnie osła za ogon, to znaczy ciągnie za specjalny sznurek,
ażeby wprowadzić w ruch rozpędowe koło motoru. Ale „Penta” nie jest taka głupia,
ma czas i... poczeka.
Brzegi porośnięte są przeważnie gęstym lasem, którego rozłożyste i splątane korony
daleko wystają ponad krawędź wody. Pędzona bezwładem impetu, kawalkada łodzi
wrzyna się w taką zieloną czuprynę, zanim ostrza zing zdołają uchwycić jakikolwiek
punkt oporu. Zderzenie takie może uszkodzić niejeden cenny przedmiot, a nawet
strącić któregoś z nas do rzeki. Tak więc przeżycia załogi, związane z takim protes-
tem motoru, zależą od ilości i wielkości spotkanych przed chwilą krokodyli.
Po obu stronach statku „Anjangi”, uczepione doń łańcuchami, płyną jeszcze cztery
łodzie. Tuż z lewej, burta w burtę, sunie łódź równoważna, pokryta wodoszczelnym
pokładem i posmarowana smołą. Z racji czarnego koloru i ponurego kształtu łódź tę,
ku rozpaczy Myśliwca, nazwaliśmy „Trumną”. Za „Trumną”, po tej samej stronie, na
luźnym holu dynda się najmilszy nasz pupilek, zawsze uprzywilejowany, bo
pozbawiony bagażu, ratowniczy kajaczek.
Teraz przejdźmy na prawą burtę. Jako pierwsza, równolegle z „Trumną” płynie
„Zmora”, czyli dziurawe paskudztwo, wiecznie reperowane i wiecznie cieknące.
Niesie ona na swym karku dwie paki z benzyną, mówiąc z brazylijska: gazoliną. Pod
ich ciężarem „Zmora” topi się co chwila i ta właśnie chęć ucieczki pod wodę
przyniosła jej haniebne imię.
W ogonie „Zmory” płynie „Kalosz”, zwany szumnie ślizgaczem. Jest on
najczęstszym i ulubionym tematem gadulstwa Myśliwca. Ujmując rzecz technicznie
— to fantastyczny zlepek niezliczonej ilości warstw blachy i drzewa. Te warstwy
powstawały chronologicznie, co roku, w miarę wykrywania nowych przecieków. Tak
więc bez większego trudu można określić wiek tej łodzi, jak według rogów określa
się wiek krowy.
„Znakomita”, konstrukcja „Kalosza” stawia tak wielki opór wodzie, że posuwa się on
na motorze niewiele szybciej od całej flotylli razem wziętej.
Dla uzupełnienia opisu dodam, że na rufie „Anjangi” przy sterze motoru siedzi
zawsze Myśliwiec, a przed jego nosem rozpoczyna się brezentowy dach „Anjangi”,
pokrywający mieszkalną część statku. Tu, na stosie przeróżnych skrzyń z amunicją i
żywnością oraz na bałaganie starego żelastwa, stoi łóżko siatkowe z moskitierą. Do
przeciwległego jego końca przytyka stolik z radiem i budzikiem. Na tym kończy się
kajuta, czyli pokój sypialny. Dalej rozpościera się skład aprowizacyjny, inaczej:
ładownia statku.
Słowo „prowiant” mogłoby z łatwością wprowadzić każdego w błąd. Jest to bowiem
pojęcie zbyt wyraźne i w znaczeniu swoim nazbyt komfortowe. Po prostu jest ono
zbyt dalekie od zobrazowania naszego przyszłego menu. W dziale prowiantowym
naszego magazynu znajdują się: ryż, czarna fasola, farinha, czyli tarte trociny z
korzenia manioku, wreszcie cukier oraz sól. To wszystko. Gdybyśmy chcieli ten spis
urozmaicić, zostałaby nam tylko jedna jedyna droga — napisać wszystko w
odwrotnym porządku, to znaczy: sól, cukier farinha, ryż.
Farinha, feijao i ryż stanowią przeklętą trójcę sertonu brazylijskiego. Jest to jedyne
pożywienie przeciętnego kabokla oraz przedmiot kulinarnych marzeń naszego
Myśliwca.
Jak u dorastającego młodzieńca papieros i długie spodnie są miernikiem mądrości i
dojrzałości, tak trójca owych brazylijskich delikatesów w pojęciu Myśliwca stanowi
próbę i chrzest wielkiego wtajemniczenia puszczy.
Ze swej strony nie mogę zrozumieć popularności tych produktów. Ważą dużo, gotują
się długo, a po zjedzeniu dają niesamowitą ociężałość. Jedynym usprawiedliwieniem
chyba jest ich taniość. Owsiane płatki na przykład, przy lekkości i smaku, są już
znacznie wygodniejsze, a makaron gotuje się przecież dosłownie pięć minut. W
pojęciu Myśliwca jednak samo myślenie o tych produktach jest najwyższym przestęp-
stwem i hańbą.
Przy zakupach w Corumba próbowaliśmy podsunąć projekty pewnych urozmaiceń.
Odpowiedź była zawsze jedna i niezmienna:
— Żaden kaboklo tego nie jada.
Argument ten przygniatał nas swoim ciężarem, opuściwszy więc ze wstydem oczy
milkliśmy.
Gdzieś około południa spoza zakrętu rzeki wyłoniła się jakaś osada.
— Tu mieszka mój przyjaciel Lino — przejętym głosem powiada Myśliwiec. — Jest
to ostatnia fazenda na drodze. Należy do Ireneo, do niego sam Getulio Vargas
przylatuje w gościnę samolotem. Ireneo to wielki człowiek. On mnie nadzwyczajnie
szanuje. Tutaj będziemy zwozili ptaki po wypchaniu.
Lądujemy przy wysokim, urwistym brzegu. Jakiś kaboklo staruszek szoruje piaskiem
garnek.
— O właśnie, to mój Lino, wierny sługa! — wykrzykuje Myśliwiec radośnie,
wychylając się z czółna. — Lino, Lino! Compadre, como vai? (jak się masz, kumie?).
Staruszek podnosi leniwie głowę, prostuje plecy, przykłada flegmatycznie dłoń do
czoła, po czym stwierdziwszy przyczynę tego wołania schyla się z powrotem do
przerwanej pracy. Myśliwiec jest najwyraźniej skonfundowany. Wszakże to ów
przywiązany do niego jak pies compadre Lino, ów kandydat do współpracy z nami,
oddany na śmierć i życie, który według słów Myśliwca miał za nim pognać aż na kraj
świata. O nim to wszakże mówił tak dużo jeszcze w Rio de Janeiro.
Myśliwiec nie daje za wygraną. Ledwieśmy przybyli, już biegnie do Lina.
Obserwujemy z Tadeuszem rozmowę tych dwojga „przyjaciół”. Uśmiechamy się przy
tym złośliwie, Lino bowiem nie okazuje najmniejszego zadowolenia. Robi nawet
wrażenie, jakby się chciał odczepić od przyjacielskich poklepywań i wrócić czym
prędzej do mycia swojego garnka. Rozmowa nie trwa długo.
— Lino ogromnie zmartwiony — tłumaczy po powrocie Myśliwiec — nie może
niestety z nami płynąć. Ireneo, właściciel tych terenów, przymusza wszystkich do
pracy dla siebie. Oni nienawidzą tego Irenea, ale to wpływowy człowiek i wiele od
niego zależy. Przykro patrzyć na biednego Lina, jak on rozpacza, że nie może ze mną
iść — mówi Myśliwiec, a my z Tadeuszem krztusząc się od tłumionego śmiechu
porozumiewamy się wzrokiem.
Ta rozmowa Myśliwca z compadrem Lino i wyjazd w dalszą drogę stały się
momentem przełomowym w stosunkach wewnętrznych wyprawy. Myśliwiec w
naszej opinii skończył się już całkowicie. Przestaliśmy go odtąd traktować poważnie.
Wszystkie dotychczasowe zapewnienia i obietnice okazały się jedną wielką blagą.
Zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że o każdy szczegół będziemy musieli starać się
samodzielnie i co sobie wywalczymy, będzie nasze.
Jednakże świadomość wystrychnięcia mnie na dudka truła w dalszym ciągu nerwy.
Nie mogłem już zawrócić. Musiałem dalej pełnić rolę wypychacza, aby zapewnić
Myśliwcowi jak największy zarobek. Tylko takie postępowanie mogło jeszcze
zagwarantować nikłe nadzieje odzyskania pożyczonych pieniędzy.
A Myśliwiec doskonale zdawał sobie sprawę, że trzyma mnie w ręku. Nie
przejmował się zbytnio ani pracą, ani losem wypchanych okazów. Gdyby nie troska
Tadeusza, stracilibyśmy wszystko. On to tylko z pieczołowitością i oddaniem chował
ptaki przed deszczem, chronił przed robactwem i jemu zawdzięczamy wszystko,
cośmy do muzeum zdołali przywieźć, a co w rezultacie dało Myśliwcowi pieniądze i
sławę zoologa, nam zaś satysfakcję ze spełnionego obowiązku.
Odpłynęliśmy z fazendy Irenea z ciężkim sercem. Niewesoło wyglądała nasza
przyszłość.
— Panie doktorze!
— Co?
— Pluń pan na interes. Grunt, że jesteśmy w Mato Grosso, a to przecież coś znaczy.
Ma rację Tadeusz. Trzeba brać, co się daje. Nie każdy może tu trafić. Marzenia
włóczęgowskiej duszy spełnione. Wpływamy oto w teren zupełnie dziki. Ostatnia
zamieszkana placówka poza nami. Rozpoczyna się nowy świat i nowe życie.
Pieniądze to wszakże głupstwo. Wiwat! Niech żyje Mato Grosso!
Odbiliśmy dziś wczesnym rankiem, a celem naszym jest ujście rzeki Piquiri. Tam
mamy czekać na przybycie jakiegoś doktora, rzekomego przyjaciela Myśliwca.
Właściwie nie mogę dotychczas zrozumieć, jaką rzeką płyniemy. Każdy z tubylców
inaczej tłumaczy. Jedni mówią, że to Paragwaj, drudzy kategorycznie temu przeczą.
Mapy Mato Grosso nie są dokładne. Tak na przykład rzeka Piquiri, do której
zdążamy, nie figuruje na nich w ogóle, albo zjawia się w zupełnie innym miejscu.
Ustaliłem dwie możliwości: albo płyniemy Paragwajem, albo rzeką Sao Lourenco.
Zresztą cóż to ma za znaczenie? Woda jak woda, wszędzie jednakowa: pachnie
wilgocią i ajerami. Brzegi monotonne. Plątanina karłowatych drzew albo słoniowej
trawy.
Pierwszy chrzest
Przez cały dzień nic nie jemy. Myśliwca to jednak nie wzrusza. Jest święcie
przekonany, że tak jak jest — jest najlepiej. Monotonny warkot „Penty” przyprawia o
mdłości. Nie znoszę motorów w ogóle. Jestem żeglarzem, a nie maszynistą.
Szczególnie źle działa warkot na pusty żołądek. Parokrotnie próbuję przypomnieć
Myśliwcowi, że nie zaszkodziłoby trochę przegryźć.
— Jak pan sądzi, może by się tak zatrzymać na kwadransik?
— Już pan mnie nie będzie uczył. Wszystko doskonale obmyślone.
Ano, jak obmyślone — to obmyślone. Dlatego pewnie dobijamy dopiero o zmroku.
Stromym, błotnistym brzegiem wspinamy się na małą polankę, gdzie w otoczeniu dzi-
kich gąszczy stoi jakieś opuszczone rancho. Nikt w nim nie mieszka. Siad
niedawnego ogniska świadczy o tym, że czasem ktoś tu jednak zagląda. Połowę
rancha tworzy dach na słupach, bez ścian. Pod nim właśnie rozpinamy hamaki.
Robimy to już po omacku, włażąc co chwila jeden na drugiego. Z ogniskiem na
szczęście nie mamy kłopotu. Kupy suchych liści opadłych z olbrzymich palm
zalegają dokoła. Jeden taki liść mierzy chyba z pięć metrów. Joao roznieca stos. Jasny
płomień dopomaga nam ostatecznie przy uwiązaniu hamaków.
Nocne ptaki zaczęły już kwilić. W odblasku szkarłatnego ognia korony drzew spowite
lianami i warkocze nawisłych nad nami chwastów przybrały formy jakichś koszmar-
nych strachów. Jeszcześmy się nie oswoili dostatecznie z niesamowitością dzikiego
otoczenia. Cała polana ma najwyżej pięćdziesiąt kroków wszerz i tyleż wzdłuż,
otoczona dokoła nieprzystępnym murem lasu. Wszystko w krąg szeleści i porusza gię,
jakby tysiące płazów pełzło ku nam i tysiące jaguarów skradało się zdradziecko.
Dżungla tętni życiem. Dlatego idziemy spać wcale nieodważnie. Różnica między tym
pierwszym noclegiem naszej wędrówki a noclegami w Jose Velho tak jest ogromna,
jak ogromna jest różnica pomiędzy tym pierwszym noclegiem a następnymi w
szczerym, nie deptanym jeszcze Mato Grosso. Ale stopniowo człowiek się hartuje. Co
w dzieciństwie przeraża, na starość śmieszy.
Gdzieś koło północy zbudził nas straszliwy rejwach. To Myśliwiec lata jak opętany.
Przyjechał wielki gość. Ponieważ przewidywaliśmy rolę, jaką w tej całej komedii
miał odegrać doktor, nie spieszymy z powitaniem. Poznamy go dopiero z rana.
Jegomość o poczciwie nalanych policzkach i okrągłym brzuszku, ubrany w komplet
sportowo-myśliwski, obwieszony wszelką bronią według katalogu firmy
mundurującej bogatych maniaków — oto sławetny a honorowy gość Myśliwca,
wielki Doktor Cezar. Na jego wybitnie wypuczonym brzuszku spoczywa lornetka. Na
szerokim pasie naboje i nóż. Z tyłu nowiutki rewolwer. Na obu ramionach po jednej
strzelbie. Słowem, arsenał nie byle jaki, a niebezpieczny i dla otoczenia, i dla
właściciela.
Już od świtu, natychmiast po starcie, Doktor rozpoczyna strzelaninę do przeróżnych
żywych obiektów. Na szczęście przez cały dzień tej zwariowanej pukawki nie trafił
do żadnego z nich. W końcu krokodyle i ptaki przestały się nim interesować, jako że
biuro informacji Mato Grosso pracuje sprawnie i sądzę — pracuje lepiej nawet od
wszystkich europejskich radiostacji. Każdy o wszystkim wie. Nawet ryby. Ale o tym
potem. .
Doktor przywiózł sporą ilość pomarańcz, zajadamy je więc przez całą drogę.
Oszukiwany żołądek nie daje się jednakże podejść. Nie tylko nam, ale i Doktorowi
zrzedła mina. Już czwarta po południu, a my wciąż płyniemy bez przerwy. Myślałem,
że wczorajszy dzień był wyjątkiem. Teraz widzę, że to taka reguła. Próbuję znowu
tłumaczyć Myśliwcowi nonsens jego postępowania. Wszakże za dwie godziny będzie
zupełnie ciemno. Zanim hamaki się rozwiesi, zanim się strawę ugotuje, zanim...
— Pan mnie nie będzie uczył.
Nie wiadomo, czym by się ta cała historia skończyła, gdyby nie nasz mądry, cudowny
osioł „Penta”. Pyknął kilka razy i stanął.
Płaczący lianami brzeg i groźnie powykręcane ramiona podmytych wodą konarów
czekały tylko na zabawę z płótnami „Anjangi”, worami prowizji i resztą drobiazgów
porozkładanych na pokładzie. Szczęściem, przytomny zawsze camarada chwycił się
węzłowego splotu korzeni i oporem tarzano wy ch mięśni zatrzymał całą flotyllę w
miejscu.
Myśliwiec tymczasem, wycierając pot z czoła, to zdejmuje, to znów zakłada sznurek
na motor. Mięsień policzkowy drga mu coraz szybciej na znak wzrastającej irytacji.
Wiemy, że nie o nas troszczy się on w tej chwili, tylko o los znakomitego gościa,
zwanego Ekscelencją. Gniewa nas obu z Tadeuszem to płaszczenie się przed tym
brazylijskim poczciwcem. Domyślamy się, że na znajomości tej buduje Myśliwiec
swoje przyszłe plany finansowe.
Na zakotwiczonym statku panuje grobowa cisza, tylko nieudane warknięcia upartej
„Penty” drażnią nam nerwy. Trwa to dobre pół godziny. Nagle przerywając swoje
kręcenie motoru Myśliwiec wersalskim gestem i z przemiłym uśmiechem zwraca się
do Doktora:
— Niedaleko stąd jest doskonały nocleg. Ekscelencja życzy sobie kawy czy herbaty?
W beznadziejnej naszej sytuacji, kiedy nie możemy zapalić motoru, pytanie to ma w
sobie tyle komizmu, że nawet poczciwy Brazylijczyk uśmiecha się żałośnie, a my z
Tadeuszem parskamy śmiechem. Myśliwcowi policzki zadrgały jeszcze szybciej.
Chwycił się sznurka, jak tonący słomki, i znowu motor warknął, lecz na krótką tylko
chwilę.
Głód skręca nam kiszki. Głowa pęka z bólu. Człowiek marzy o solidniejszym
pokarmie, a ten znowu z kawą wyjeżdża! Po dzisiejszej rannej kawie, po wczorajszej
wieczornej herbacie odważa się jeszcze z taką propozycją wystąpić.
Słońce zachodziło już za korony drzew. Od rzeki zawiał wilgotny chłód. Ryby
zaczęły pluskać na powierzchni.
— Nie ma innej rady — odzywa się skruszony Myśliwiec — trzeba zapalić mały
motorek. Zawiozę Ekscelencję na najbliższą plażę, a sam potem wrócę, żeby
uruchomić „Anjangę”.
„Mały motorek” — przedmiot chełpliwych przechwałek Myśliwca, znudził się już
nam, jako nieustanny temat gadulstwa. „Mały motorek” — najlepszy i najdroższy,
specjalnie odstąpiony przez jakąś firmę ze względu na „szaloną” reklamę, jaką
Myśliwiec swoim sławnym imieniem tej firmie przyniesie. „Mały motorek” — ideał
wynalazków amerykańskich, o którym Myśliwiec mówił każdemu, kogo tylko w
drodze spotkał.
Przesiadamy się do „Kalosza”, a Myśliwiec zakłada sznurek na swego pupila.
Zakłada go flegmatycznie, poprawia, celuje, aby dobrze trafić w rowek, wreszcie,
spojrzawszy na nas, z całej siły pociąga. Nic. Nawet warknięcia brak. Cudowny
Jonson nie chce ruszyć. Może przez solidarność dla starszej wiekiem „Penty”?
Chichoczemy z Tadeuszem jak dwaj sztubacy. Stosunek nasz do towarzysza
ekspedycji ułożył się już zdecydowanie negatywnie. Nie mamy z tego tytułu
najmniejszych wyrzutów sumienia.
Po piętnastominutowym bezskutecznym kręceniu przesiadamy się z powrotem na
„Anjangę”. Słońca już dawno nie ma. Las spochmurniał. Ptaki znikły znad wody.
— Motor pewnie wystygł — zawyrokował Myśliwiec.
I wtedy właśnie zaterkotał...
Karłowata roślinność brzegów tworzy po obu stronach rzeki dwa ciemne, monotonnie
jednakowe wały. Płyniemy szybko, szeleszcząc burtami po liściach kamelotów. Coraz
ich więcej i więcej. Coraz szersze platformy, coraz bardziej liliowe. Czasami zdaje
się, że dziób łodzi uderzy w brzeg, a to tylko wyspa kamelotów.
— Ekscelencja widzi tam daleko czuby wyższych drzew? To armadory. Tam
przenocujemy — uspokaja Myśliwiec swojego gościa.
Nie rozumiem, co to znaczy „armador”. Nie śmiem jednak pytać o to teraz. Grunt, że
będziemy wkrótce jedli i spali.
Joao pierwszy wyskoczył na nieponętny a kłujący zielskami brzeg. Olbrzymim
ostrzem wielkiego noża, zwanego fakonem, jął kosić trawę, z której podniosła się od
razu niezliczona chmara much i komarów, gryząc niemiłosiernie nasze białe ciała.
Wyczyszczona w ten sposób polana mierzyła najwyżej pięć metrów średnicy. Dokoła
napierał zielony mur lasu, którego jeden tylko bok przeświecał koronkowo ku
srebrzystej rzece.
Czułem się w tym dzikim otoczeniu pnącej roślinności jak omotany w sieć, żywcem
rzucony na pożarcie jaguarom, a może włochatym pająkom. Jedyna jeszcze ucieczka
— to pachnąca świeżością rzeka. Z jakąż dziką rozkoszą wpełzłbym teraz w jej
chłodną toń, ale gdzież tam! Oto lecą stamtąd ryki licznych krokodyli witających
ciemnię nocy, a wraz z nią najlepszą porę żeru. Gdzież więc masz się obrócić, biedny
człowieku? Zewsząd czyha śmierć. Znalazłeś się oto w pułapce bez wyjścia.
Lekkomyślne pragnienie zabawy i przygód sprowadziło cię tu nieoględnie, w
zasadzkę najczystszej prawdy, najszczerszej walki o prawo do życia. Stanąłeś nagle
twarzą w twarz wobec szranków śmiertelnych i nie na żarty.
Tuż obok czai się może złośliwy jaguar, śledzi cię już od godziny i bada każdy twój
ruch, a ty o tym nie wiesz, ty go nie widzisz. Zechce ci skoczyć na pierś — uczyni to
w jednym mgnieniu oka. Nie zdążysz nawet pomyśleć o swojej dwururce. Trzeba tu
mieć oczy przenikliwe, dla których ani gąszcz, ani mgła, ani noc nie znaczą nic. Tu
trzeba mieć węch, czuć zapach krwi krążącej w żyłach. Trzeba umieć wyczuwać złą
myśl, aby się w czas zasłonić przed nią.
Słabyś, przybyszu z Europy. Nazbyt długo dałeś się tam za rękę wodzić po
asfaltowych równiach ulic i posadzkach lśniących korytarzy. Zbyt pieczołowicie
otulano cię tam w puch i kuszono zapachami perfum. Zatraciłeś wszystko, w co
matka natura pierwotnie cię obdarzyła, i oto kiedyś przypadkiem do niej wrócił,
drżysz przy każdym szeleście liścia i nie wiesz, niezdaro, co masz dalej czynić.
— Głupstwo! — mówię do siebie półgłosem, ściskając rękojeść kuchennego noża,
jedynej broni, jaką mi Myśliwiec raczył dać w prezencie.
A jednak wierzę w prawo dżungli, wierzę, że mnie żadne zwierzę nie napadnie. Imię
człowieka dostatecznie Jest straszne, aby dotrzeć nawet tu, w głąb Mato Grosso, i
przerazić. Nawet niezwyciężona onga krąży nieśmiało dokoła ogniska, zawsze w
przepisowej odległości i zawsze z należnym szacunkiem. Największy z kajmanów
unosi się na mój widok i z trudem wlokąc tłusty brzuch po piasku, wciska się czym
prędzej w lśniącą gładź rzeki.
To nic, że nie lubię strzelać. Broni mnie sam fakt przynależności do gatunku „Homo
sapiens”. Nie zaszkodzi oczywiście na wszelki wypadek dorzucić trochę drzew do
ogniska — płomień doskonale zabezpiecza przed napadem dzikich zwierząt.
— Może by pan ten ogień na całą noc jakoś wykombinował? — mówi Doktor z
hamaka, usiłując głosowi swemu nadać pozory spokoju i obojętności.
Każdy z nas, nowicjuszy, odgrywa jeden przed drugim komedię. W rzeczywistości
taki pierwszy nocleg na bezludziu, pełnym nieokreślonych odgłosów i pełzań,
przerywanych basowym rykiem, przyprawia o niemiły strach i Wówczas, o dziwo,
mądry, edukowany wielce człowiek staje się nJgłuP” szym ze strusi. Zjawia się w nim
bowiem nie opanowane niczym pragnienie wpakowania się jak najprędziej w hamak
i tam z głową pod kocem, uszami na ramieniu czuć się bezpiecznym jak u Pana
Bogiem za piecem.
Vem pra qui, vem pra od!... Nao voltar! (Idź tędy, idź tutaj!... Nie wracaj!) — drze się
tymczasem arancuanga (rodzaj bażanta). Powtarza się ten krzyk sztafetą wzdłuż rzeki,
wciąż dalej i dalej, aż ginie w nieskończonej perspektywie kłócącego się ze sobą
echa. Najpierwotniejszy tam-tam to Mato Grosso, chronologicznie wyprzedzający
wszelkie sygnały murzyńskiej Afryki.
Vem pra qui, vem pra a&!... Nao voltar! — przeraźliwie skrzeczy arancuanga tuż nad
moją głową i natychmiast podchwytuje ten głos najbliższy ptasi sąsiad.
Kogóż one do licha tak tu zapraszają? Czy straszliwą anakondę, drzemiącą opodal
nad wodą? Czy pumę zaszytą w pantanalskie trawy? Czy owego pająka, co wspina się
może fałdami mojej moskitiery? Pająka, którego ukąszenie przyprawia o śmierć?
Daleki, ledwie słyszalny krzyk wstrząsnął lasem i natychmiast zamarł.
— Panowie słyszeli? — zapytuje półgłosem Myśliwiec. — To albo jeleń, albo małpa
duszona.
Tylko w naszym spaczonym pojęciu śmierć oznacza konanie męczące i długie. W
krainie Wielkiego Lasu to zaledwie jedno mgnienie oka, jeden błysk świadomości,
jeden krzyk rozpaczy. Jeden i już... beznadziejny.
Nikt na ratunek nie śpieszy, nikt nie posyła karetki pogotowia. Jeno ogromny, czarny
sęp urubu wspaniałym, szybowniczym lotem pędzi na miejsce wypadku i nieruchomo
rozpostarłszy skrzydła krąży cierpliwie, aż i na niego przyjdzie wreszcie kolej.
Owinąwszy ubranie w sztywne płótno worka żeglarskiego, aby się doń żadne bicho
nie dostało, wciągam nogi do wnętrza hamaku. I oto rozpoczyna się codzienna walka
z kocami. Tak zwana walka o wygodną pozycję. Odbywa się ona oburącz i obunóż.
Czasami pomaga się tu i głową, ale zawsze na ślepo. W wyniku tej walki oczywiście
jestem przegrany, ale nie o to wcale chodzi. Celem jest właśnie ostateczne umęczenie.
Dopiero osiągnięcie tego stanu pozwoli biednemu Europejczykowi usnąć w byle
jakiej pozycji, może głową w dół, a może nogami w rozkroku.
Tak właśnie jakoś spałem do chwili, kiedy coś ostrego dziobnęło mnie silnie gdzieś
pod piąte żebro.
Na zwykłym przyzwoitym łóżku usiadłbym tylko z przerażenia, ale tu na ten luksus
nawet pozwolić sobie nie można. Hamak bowiem ma tę przedziwną własność, że wy-
rzuca z siebie każdą nieostrożną zawartość.
Ukłucie pochodzi od strony sąsiedniego hamaka i ta świadomość od razu mnie
uspokaja.
— O co chodzi? — pytam Tadeusza półszeptem.
— Pan nic nie słyszy? Proszę dobrze posłuchać. Nasłuchuję. Chór cykad. Daleki
gwizd nocnego ptaka. Poza tym nic. Śmiertelna cisza.
— Zawraca pan głowę! — burczę złowrogo.
— Niech pan lepiej słucha — nalega Tadeusz. Znowu parę chwil cierpliwego
nadstawiania ucha.
Nagle, tuż nad moją głową, tuż blisko, rozpoczyna się zbiorowe czmychanie, jakby
stu gruźliczych starców rozkaszlało się na drzewie i jęło rzucać do siebie piłkami.
Szelest liści, nerwowa ruchawka gałęzi, raz tu, to znowu tam...
Tadeusz, nie uchylają moskitiery, puszcza snop światła latarki na drzewo pionowo w
górę. Teraz widzę nad sobą szybko skaczące z drzewa jakieś nieokreślone cienie,
których kształtu ani wielkości nie mogę uchwycić.
— To nocne małpy, macacos da noite — wyrokuję tonem znawcy, a serce wali mi w
piersi. Zresztą nie jestem wcale pewny, jedynie pragnę za takiego uchodzić w oczach
Tadeusza. O małpach myślę na podstawie charakterystycznego bardzo czmychania i
zwariowanej ruchliwości, jakiej nie ma żadne inne zwierzę.
Obie nogi podjechały gdzieś wysoko w górę, aż pod sam sznur wiążący hamak do
drzewa, i w momencie gdy snop światła elektrycznej latarki myszkuje za małpami, w
dalekiej perspektywie zwężającej się moskitiery ujrzałem własne stopy, a obok kilka
utuczonych już krwią moją komarów. Unieszkodliwione łapczywością będą tak
drzemać poczciwie aż do dnia następnego. Chwała więc Bogu, będę już spał
spokojnie aż do samego rana.
Zdeterminowanym ruchem obracam się na bok i hamak chwyta się pretekstu, aby
mnie wyrzucić. Nie daję się jednak. Pagórkowate fałdy wrzynają mi się pomiędzy
nogi. Kula z koca gniecie kark. Wałek piżamowej nogawki dawno już zatrzymał
obieg krwi. Mały Jasiek skręca palce lewej stopy w prawo, a prawej w lewo. Przednie
guziki puloweru wciskają się gdzieś pod bok i doprawdy trzeba nadludzkiego zmor-
dowania, żeby w takich warunkach ponownie usnąć.
Basowym, wstrętnie chrapliwym rykiem szczeknął niedaleko krokodyl i natychmiast
odpowiedziały mu inne. Nie podobała się im widocznie nasza ludzka rozmowa o
małpach.
Głowa moja wisi chyba najwyżej sześć metrów od głowy krokodyla.
— Panie doktorze — szepcze Tadeusz — pamięta pan tego wczorajszego, co wyszedł
do nas z głębi lasu? Może i ta bestia aż pod hamak podpełznie.
— Milcz pan! — burczę wściekłym tonem. — Mógłby też pan coś weselszego na noc
wymyślić.
Nowy basowy pomruk rozlega się tuż obok mojego łóżka. Tym razem zupełnie jakiś
inny, w brzmieniu cichszy, ale groźniejszy. Znam go z zoologicznych ogrodów.
Wstrzymuję dech i wytężam słuch. Cisza. Zda się własny puls słyszę. Pomruk
powtarza się w tejże odległości. Onca!
— Pan słyszy?
— Cicho! — strofuję szeptem. Wydaje mi się bowiem, że zwierzę stoi tuż obok
mojego hamaka. Wydaje mi się, że najmniejszy głos, najmniejszy ruch z naszej strony
spowoduje krwiożerczy jego skok. Cała moja nadzieja w broni Tadeusza. Ja nie
posiadam nic, nawet kuchennego noża.
Jakby w odpowiedzi na moje ukryte myśli, błyska nagle snop światła i w jego
uchwycie widzę wymierzoną przed siebie lufę Tadeuszowego pistoletu.
Nowy pomruk, tym razem daleko głośniejszy przeszywa powietrze. Warkocze jakoś
gardłowo i raptem przechodzi w świszczący dyszkant.
— Tfu! Psiakrew! — krzyczy Tadeusz. — To Doktor chrapie.
Śmiejemy się na głos, a małpy aż się krztuszą nam do wtóru. Mocniej zawijam głowę
w koce, żeby nie doznawać już innych omamień. Tracę wreszcie świadomość
niebezpieczeństwa. Mato Grosso przestaje istnieć.
W Krokodylej Zatoce
Poranny chór arancuang rozbrzmiał jak zwykle, przywołując nas do rzeczywistości.
W kościach łamie. Krzyż boli, jak gdybym całą noc dźwigał ciężary. W pęcinach
swędzą komarowe bąble.
Pierwsza puszczańska noc minęła szczęśliwie. Pierwszy nasz chrzest. W uszach
brzmią mi odgłosy lasu z filmu „Trądy Horn”. Wczoraj słyszałem to samo.
Siedząc w miękkim fotelu, z przechyloną wygodnie głową i przymrużonymi oczami,
łatwiej jest jednak przeżywać niesamowite emocje egzotyki. Słyszałem nieraz gromy
rzucane na głowy różnych pisarzy podróżników za ich patos, przesadę,
nieprawdopodobieństwa opisywanych przygód. Sam podzielałem wówczas poglądy
krytyków. Po przebyciu wielu, wielu najdzikszych włóczęg zmieniam dziś zdanie.
Najbardziej egzotyczne filmy, najbardziej emocjonująca lektura nie zdołają oddać
grozy, wzruszenia, momentów upadającej radości czy załamania — słowem: smaku
prawdziwej przygody przeżywanej w rzeczywistości.
Joao, ta istna małpa leśna, prócz porwanych portek, koszuli i kapelusza, nie posiada
nic. Nie marznie nigdy i nigdy się nie poci. Gdy siedzi w kucki na własnych piętach,
czuje się szczęśliwy. W tej pozycji może wytrwać aż do wieczora. Komary go nie tną.
Nie widziałem, aby się kiedykolwiek przed nimi opędzał. Na chybotliwym czółnie,
wymachując wiosłem, stoi jak linoskoczek z parasolem i lawiruje pomiędzy korzenia-
mi drzew na najszybszym prądzie. Po wysokiej, kłującej trawie Pantanalu kroczy
bosą nogą tak, jakby tam nigdy żadnych gadów nie było. Drapieżne kolce traw nie
czepiają się jakoś jego lśniącej skóry. Europejskie wojny tyleż go obchodzą, ile owe
niewidoczne węże. Wszelkie dyplomatyczno-socjalne racje niedostępne są jego
pierwotnej naturze. Żyje, aby żyć, to znaczy: jeść, spać, oddychać i jeszcze...
uśmiechać się poczciwie do każdego napotkanego amigo i klepać go przyjaźnie po
ramieniu.
Ekscelencja Doktor zaprotestował przeciwko głodówkowej modzie podróżowania.
Wylądowaliśmy przeto dzisiaj już w samo południe. Myśliwiec bez trudu zastrzelił
arancuangę. Należy mu przyznać, że trafia doskonale.
Joao wziął się do kucharzenia. Ma być ryż w rosole z arancuangi i — jak zawsze —
feijao na drugie. Zanim to nastąpi, bierzemy z Tadeuszem małe canoe i płyniemy w
stronę najbliższej zatoki, słynnej z ogromnej ilości krokodyli. Stąd pochodzi jej
nazwa: Bahia dos Jacares.
W porze deszczów cały Pantanal, czyli olbrzymi teren dorzecza Paragwaju, zawarty
pomiędzy płaskowyżem Planalto Central i łańcuchami gór Serra do Amolar, zamienia
się w Polesie. Kędy okiem sięgnąć — woda, woda i woda. Tylko najwyższe pagórki
zielonymi czubami karłowatych krzaków wystają nad powierzchnię, tworząc wyspy i
wysepki, niby arki Noego dla biednych zwierząt. Podobno w okresie tym pomiędzy
zwierzętami najróżniejszego gatunku następuje zawieszenie broni. Kozły, kapiwary,
jelenie i pumy wspólną gromadą cisną się na suchy ląd, a krzywdę czynią sobie
jedynie dla nasycenia głodu.
— Co w tym czasie robią jaguary? — pytam któregoś dnia Myśliwca korzystając z
szalonej okazji łaskawego humoru.
— Płyną do wysp.
— Wszakże jaguary należą do rodziny kotów, a koty unikają wody — zauważam
zdziwiony.
— Bieda uczy wynalazków — odpowiada Myśliwiec. — Pan kiedyś zobaczy ślady
jaguara po obu stronach rzeki jako dowód, że tędy właśnie przepłynął. Onca w Mato
Grosso to jeden z lepszych pływaków.
Z początkiem marca Pantanal zaczyna wysychać. Coraz więcej zielonych wysp, a
coraz mniej wody. Wreszcie zostają tylko jeziora i zatoki. Te ostatnie biegną czasami
kilkanaście kilometrów wąskim a wysokościennym korytarzem, udając do złudzenia
rzekę. Zjawiają się tu nawet słabe wsteczne prądy. W miesiącach późniejszych, gdy
wody znacznie opadną, zatoczki bywają odcięte od rodzinnych rzek, tworząc jak
gdyby wąskie jeziora. Jak przedtem w okresie deszczów do wysp, tak teraz w okresie
suszy i gorąca — do wody ciągną wszystkie zwierzęta. Taka bahia staje się
przytuliskiem dla fauny i flory. To jest właśnie najcudowniejszy raj Mato Grosso,
Czasami zatoka wysycha zupełnie i biedne krokodyle odbywają wówczas lądową
wędrówkę poprzez las i pola ku najbliższej wodzie. Podobno te bestie, obdarzone
jakmiś nie znanym bliżej zmysłem orientacji, nigdy nie błądzą.
Bahia dos Jacares oddzieliła się w ten sposób od rzeki Piquiri niewielką płycizną
piasku. Musimy wysiąść, aby przepchać czółno na drugą stronę. Brazylijskie canoe
nie jest bynajmniej tak lekkie, na jakie wygląda. Drążony, namokły pień drzewa
przedstawia ciężar nie lada i trzeba się solidnie namordować, zanim łódeczkę taką
przeforsuje się z jednej wody na drugą.
Oczom naszym przedstawił się widok niesamowity. Pod czystym, lazurowym
sklepieniem nieba, w obramowaniu świeżej zieleni młodziutkiej, jakby strzyżonej
trawy, rozpościera się oto przed nami kilometrowej średnicy jezioro, a na nim tysiące
czarnych, nieruchomych kropek. Kropkami tymi są łby chłodzących się w ten sposób
krokodyli. To ich królestwo, to ich niczym niezmącony raj.
Spojrzeliśmy z Tadeuszem po sobie na znak solidarnego niezdecydowania i
solidarnego wstrętu. A jednak Myśliwiec mówił, że po tym jeziorze pływał łodzią.
Nie bardzo się nam chce wierzyć. Tak często potrafi zmyślać.
— Jak pan sądzi? Czyżby to prawda?... Czyżby to możliwe?... — pyta Tadeusz i kręci
głową.
— Buja na pewno jak we wszystkim dotychczas — odpowiadam spokojnie.
— Co będzie jednak, jeżeli to prawda, a my stchórzymy?
W odległości najwyżej trzech kroków przed dziobem naszego canoe żywa barykada z
kajmanów broni dostępu do ich wodnego królestwa. Kaprawe oczy patrzą na nas
zimno, jak gdyby czekając tylko na okazję do walki. Poprzez kryształową
powierzchnię wody przeświecają grzebieniaste ogony głębiej zanurzonego bractwa.
— Próbujmy — mówi Tadeusz nieswoim głosem, chwytając z rezygnacją za burtę
łodzi.
— Próbujmy — odpowiadam takimże głosem czyniąc to samo.
Dziób canoe przekracza niedozwoloną granicę. Pierwszy szereg krokodyli, zdumiony
bezczelnością wroga, wycofuje się powoli w głąb wody.
Bojąc się zanurzyć stopy wskakujemy czym prędzej do wnętrza. Nagły ten skok omal
nie wywraca łodzi. Energicznie wymachując wiosłami ratujemy równowagę. Na
szczęście strach kajmanów jest większy od naszego. Tłukąc wodę ogonami, nikną
gdzieś w głębi. My posuwamy się coraz dalej i dalej naprzód.
— Panie Tadeuszu! Lepiej zawróćmy! Niech no pan tylko spojrzy, ile ich tam przed
nami. Co będzie, jeśli zaatakują?
— Niech pan patrzy lepiej poza siebie — odpowiada na to Tadeusz i jeszcze mocniej
wiosłuje.
Rzucam okiem we wskazanym kierunku i mrowie przebiega mi skórę. Nie ma już
odwrotu. Wszystkie zanurzone przed chwilą krokodyle, jakby czyniąc strategiczny
manewr, wypłynęły teraz za nami na powierzchnię. Nie mamy więc wyboru.
Trójkątne łby powolnym, sennym ruchem zwracają się ku nam i gapią się
niewzruszone. Niektóre z nich większe są od łodzi. Próbując naszej odwagi, groźnie
syczą, a gdy i to nie pomaga, warczą jak drażnione psy. Dopiero uderzenie wiosłem
po łbie kładzie kres tym eksperymentom i zostaje po nich tylko skłębiony ogonem wir
i rozchodzące się kręgi wody.
Stopniowo przyzwyczajamy się do tego otoczenia. Coraz mniejszą uwagę zwracając
na krokodyle rozglądamy się po okolicy. Już po kilkunastu minutach stają się one dla
nas rzeczą tak zwykłą i tak powszednią jak gołębie na miejskim placu. Szkoda, nie
mamy przy sobie chleba, ażeby im podrobić.
Zobojętniali na niebezpieczeństwo wody, podnosimy oczy ku niebu. W żadnym kraju
nie spotka się tak różnokolorowego ptactwa jak tu. Żółtozielone tukany z obręczą
szkarłatną na brzuchu, niebieskie arary i seledynowe papużki, maleńkie jaśki
przeróżne, to czarne, to szkarłatne, i kolibry mieniące się w słońcu niby świętojańskie
żuki. A każdy leci inaczej, jakby patenty sobie zastrzegły. Ten podryguje komicznie,
tamten jednostajnym ruchem ciężko tłucze powietrze, inny znowu igra z przestrzenią
jak latawiec z wiatrem.
Utopiłem wzrok w niebie, zapominając o świecie.
— Niech pan mocniej wiosłuje, bo krokodyle coraz bliżej — ostrzega Tadeusz.
Po prawej stronie mamy wyspę, niedostępną, oplecioną lianami. Na wprost
rozpościera się typowy Pantanal z kępkami różnorakich drzew i krzewów, rzadko w
tym samym kolorze, a nigdy w tym samym odcieniu. Gama barw odpowiada ptakom,
jest tylko bardziej pastelowa. Kierujemy się w lewo, ku seledynowej przestrzeni
otwartej szeroko łąki. Tu krokodyli coraz więcej. Chcąc widocznie przyjrzeć się
nowemu dziwadłu, jakim dla nich jesteśmy, zbliżają się gromadnie. Siedzimy na dnie
koryta z łokciami tuż nad powierzchnią wody. Łódź przy tym jest wąska dosłownie
oblega nam biodra. Im bardziej się denerwuję, tym mocniej się kajak chybocze. Na
wszelki wypadek ściskam kolanami długi fakon, ale wątpię, czy starczy czasu na jego
użycie. Pamiętam nieprawdopodobne historie czytane kiedyś w tomiku Brehma o
zwinności atakujących krokodyli. Pocieszam się, że to było w Indiach, tutaj, w Mato
Grosso, pewno jest inaczej... Tłukę wiosłem coraz silniej i coraz szybciej, a Tadeusz
dzielnie mi w tym sekunduje. Jeden z krokodyli podejrzanym ruchem zawraca nagle
wprost na nas.
— Spójrz no pan, atakuje! — woła rozpromieniony Tadeusz nastawiając lufę do
strzału.
„Oczywiście — myślę sobie — atak trafi nie na dziób, tylko na rufę, czyli prosto na
mnie, a ja właśnie nie mam rewolweru”. Głośno jednak „cieszę się” razem z Tadeu-
szem, przekładając wiosło na zagrożoną stronę.
Krokodyl niegłupi. Zatrzymał się w odległości kilku metrów, wyszczerzył zęby,
syknął złośliwie i już chciał dać nura, ale nie zdążył.
Padł strzał i jego prawe oko zalało się krwią. Raz tylko klapnął łbem o wodę, więcej
się już nie pokazał.
Ani ten strzał, ani dziwna śmierć nie uczyniły na kajmanach żadnego wrażenia. W
dalszym ciągu pływają sobie leniwie, pełne wzgardy i lekceważenia.
— Ach! — woła Tadeusz z wściekłością przez zęby — ja tym skurczybykom
pokazałbym, gdzie rak zimuje, gdyby tak z tysiąc nabojów więcej!
Wierzę. Teraz już wierzę w Tadeusza i jego strzały.
Lądujemy na trawie angielskiego parku Mato Grosso. Gdzieniegdzie prześwitują
rudoczerwone łysiny piasku, jakby naumyślnie rozsypane tutaj dla zabicia monotonii.
Na nich bieleją w słońcu czaszki krokodyli i blaszki rozsypanych przez wiatr ich
pancerzowych kostek.
Co spowodowało śmierć tych potworów? Czy starość, czy słońce, czy onca?
Odpowiedzieć na to zdoła jedynie mądry, stary urubu, najlepszy informator
Pantanalu.
Dobrze znany przeraźliwy skrzek wyrywa nas z zamyślenia. To dwie przytulone na
gałęzi drzewa arary protestują chórem, żeśmy zmącili im czułe tete d tete. Nie umyka-
ją bynajmniej, jeno kraczą głośno, przekrzywiwszy duże dzioby. Widocznie mają
pierwszeństwo do tej wygodnej, poziomej gałęzi. Słuszność po ich stronie.
Tadeusz jest sentymentalny, zna honor myśliwego. Nie strzela do zwierząt, które
pokładają w nim zaufanie. A jednak złośliwość ludzka bierze w nas górę. Klaskaniem
w dłonie straszymy flirtującą parę. Nie ustępują łatwo. Kłócą się jeszcze z nami, jak
mogą. Trzepoczą skrzydłami, a gdyby umiały po polsku, powiedziałyby z pewnością:
„Durnie!” Na szczęście papugi Pantanalu nie są tak uczone.
Koliber jak rozkręcona sprężyna zawirował tuż przed moim nosem i usiadł na
liliowym kwieciu. Fioletowe gołąbki wielkości wróbli, u nas nie znane, frunęły całą
rodziną na sąsiednie drzewo. I znowu jakieś ptaki tu i tam: tęczowe, dziwaczne w
kształtach, grubodziobe, długonogie, niewspółmierne w proporcjach, a jednak jakoś
szybujące. Prawdziwy rozlatany festyn kolorowych kwiatów. Bengalskie ognie
bożego, słonecznego dnia.
— Siady tapira! — pochyla się Tadeusz nad odciskami w piasku.
Skąd on to wie? Dla mnie są to tylko foremne, nic nie mówiące dołki. Tadeusz nigdy
tutaj nie był. Nigdy nie widział tapira, a oto wyrokuje teraz niby urodzony kaboklo.
Widocznie w prawdziwym myśliwym siedzi atawistyczny instynkt tropiciela. Chociaż
nie wie nic, ale nosem już czuje. Wierzę mocno w dziedziczność zamiłowań.
— O, tędy znowu szła onca!
— Niech sobie idzie na zdrowie, byleby nie przyszła do mnie — odpowiadam
spokojnie i ta obojętność drażni Tadeusza. Obserwuję przemianę, jakiej Tadeusz
podlega na widok zwierzyny albo na widok jej tropu. Oczy mu błyszczą, ręce drżą.
— Chodźmy lepiej na ryż i feijao, bo kiszki mi marsza grają — mówię
flegmatycznie.
Ale kto by tam Tadeusza od strzelby odciągnął. Nie słyszy mnie nawet. Coś znowu
węszy i trbpi.
— Panie Tadeuszu! — wołam głośniej. — Chodźmy wreszcie jeść!
— Jeszcze tylko momencik. Niech pan sobie płynie, ja pójdę wzdłuż brzegu.
Łatwo powiedzieć: „Niech pan sobie płynie”. Samemu tak wśród krokodylich łbów i
bez broni. Nie przyznaję się jednak do strachu. Płynę. Jak dotąd kajmany są grzeczne
i nie gryzą. Tadeusz każe mi co chwila przybijać do brzegu, bo znalazł już tam coś
nadzwyczajnego. Co prawda nie było wypadku, abym żałował tej swojej fatygi.
— Patrz pan, co za koczkodany! — woła Tadeusz i aż tańczy z uciechy. Komiczny z
niego chłop, stary a dziecinny. Reaguje na wszystko spontanicznie i bezpośrednio.
Podpływam do krzaków, pod którymi leżą dwa małe krokodylki, najwyżej
dwadzieścia centymetrów każdy. Tadeusz przyciska jednego z nich patykiem do
ziemi, ja zaś chwytam go palcami za kark. Rozdziawił szeroko paszczę i skrzeczy po
swojemu: „Mamo!” Serca nasze odporne są jednak na krokodyle skargi. Przedziwnie
nie znosimy tych bestii. Ulitowałbym się nad każdym stworzeniem, tylko nie nad
krokodylem. Zaglądam mu sadystycznie w gardło, a on za każdym takim ruchem
usiłuje bronić się zębami.
— Zabierajmy szczeniaki i w nogi, bo jeszcze matka gotowa przyjść w obronę —
mówi Tadeusz wsiadając szybko do łodzi. Jakby w odpowiedzi ukazuje się tuż
niedaleko duża trójkątna głowa.
Ryż był znakomity. Woda z Piquiri jeszcze smaczniejsza. Joao zdał dziś egzamin ze
sztuki kulinarnej. Arancuanga ma mięso białe i delikatne, łudząco podobne do
naszego indyka.
Już wypycham
Zielony las — dziewiczy las
na rzece Piquiri.
Nie było nas — ten sam był las
na rzece Piquiri.
W splątaniu lian i piór palmowych ciemni
ponura noc ukryła moc tajemnic.
Bojową pieśń wróg niewidzialny śpiewa,
czai się śmierć z każdego niemal drzewa.
Zielony las — dziewiczy las
na rzece Piquiri.
Nie było nas — ten sam był las
na rzece Piquiri.
Co chwila ryk i jakieś dziwne szumy.
To sucuri splotami dusi pumę,
to urubu szponami chwyta węża,
bo prawem tu: kto silny, ten zwycięża.
Drapieżny świat, łakomy świeżej krwi,
nas śledzi z brzegów rzeki Piquiri.
PIESN PIQUIRI
Po trzech tygodniach męki dziś po raz pierwszy mogę powiedzieć, że w nocy spałem.
Oto wbrew pogardliwym ruchom ramion Myśliwca i wbrew jego zapewnieniom, że
kabokle będą się ze mnie śmiali, odważyłem się na najwyższy nietakt wobec
tutejszych obyczajów. Napiąłem hamak po swojemu, to znaczy po marynarsku, na
sztych z poprzeczkami. Umożliwiło mi to nareszcie wyprostowanie moich długich
nóg. Jak dotąd budziłem się każdej nocy przynajmniej z dziesięć razy. Tej nocy jeden
tylko raz, i to z powodu Tadeusza. Trącił mnie trzonkiem latarki, abym zrzucił ze
swojej moskitiery... żabę. Jeszcze chwila, a wdrapałaby się do środka. Ze wszystkich
zwierząt brzydzę się najbardziej żaby i właśnie ona jak na ironię losu poczuła do mnie
taką sympatię. Wychylam się z hamaka, trzęsąc co sił połami muślinu. Tuż spod
samej ręki basowym klapnięciem spada olbrzymia, wielkości co najmniej dużej
męskiej dłoni żaba i kica dalej. Dlaczego wszelkie paskudztwa czują do mnie pociąg?
Te różne tatarany, mrówki i żaby! Węża jeszcze brakowało do kompletu!
— No, chwała Bogu — powiada Myśliwiec w dziesięć minut po wystartowaniu
naszej flotylli z noclegu. — To był ostatni punkt nawiedzany jeszcze przez
cywilizację. Teraz przez pięć miesięcy nie zobaczycie panowie ani jednego
człowieka.
— A kogóż to wczoraj albo i przedwczoraj widzieliśmy? — zapytuję zdumiony.
— Istniała jednak możliwość, bo tu docierają czasami rybacy. Dalej dzicz zupełna.
Mogę dać panom gwarancję na piśmie, że o parę kroków w bok od rzeki noga ludzka
jeszcze nie stanęła.
Takie słowa wywierają głębokie wrażenie. Mimo woli obracam głowę i szukam
czegoś innego, jak gdybym przekraczał w tym momencie granicę dwóch różnych
światów. Tymczasem wokół nas panuje ta sama monotonia Pantanalu, jak wczoraj i
jak przedtem. Jak na morzu: tam stalowy błękit, tu bezkresna zieleń.
Wszystkie głosy puszczy stały się już nam znajome, a nawet po trochu zaczynają
nużyć. Chciałoby się, aby wyjce zmieniły melodię, a tukan przestał tak komicznie
drygać małymi skrzydełkami. Dlaczego nie poszybuje przykładem tuiuiu? Zawsze ten
sam wysoki, gliniasty brzeg, najeżony kolcami niedostępnej trawy. Czasami przyjdzie
nad jego krawędź ciekawy termitnik i obrócony szpikulcem ku niebu, grozi nam niby
palec bożej przestrogi. Gdy zniknie ten wysoki, żółty brzeg, znajdziesz go
natychmiast po przeciwnej stronie rzeki. To tylko takie changement des places
podyktowane zakrętem rzeki. Teraz widzimy z kolei zmierzwioną wełnę błotnistych
krzewów z połyskującą linią czarnej ziemi, nakrapianej często przecinkami krokodyli.
Próżno byś szukał na niebie jakiejś chmury. Zwycięskie słońce praży i oślepia.
Siedzimy w łódkach kompletnie nadzy i nawet trochę wstydzę się tych głupich papug.
Rozplotkują może po całym Mato Grosso. Rozgadają Bóg wie co o mojej
bezwstydności: nudysta!... ekshibicjonista!... Wiadomo — papugi!
Siedzę oto nad samym brzegiem rzeki na pniu podmytego drzewa i piszę pamiętnik.
W odległości najwyżej trzech metrów leżą dwa duże krokodyle i patrzą mi w oczy.
Czujemy do siebie wzajemną antypatię.
Im dalej w głąb Pantanalu, tym zwierzęta mniej reagują na naszą obecność. Groźny
pan i władca świata powoli schodzi tu do roli kozła albo innego jaszczura, takiego
zwykłego sobie ich leśnego kolegi. Szczególnie krokodyle, nawykłe do panowania w
wodzie, patrzą na nas z wyraźnym lekceważeniem. My też przestajemy reagować na
takie czy inne sąsiedztwo. Pilnujemy jedynie swoich własnych spraw i tego, aby się
nam krzywda jaka nie działa.
Joao na przykład, czyszcząc ryby, musi oganiać się nożem przed kajmanami, żeby te
dranie ryb mu nie kradły. Tadeusz dzisiaj rano okazał się mniej sprytny, dlatego jakaś
ryba porwała mu szczoteczkę do zębów.
Przez cały dzień pracowaliśmy nad urządzeniem obozu. W tym celu oczyściliśmy
plac z gałęzi i traw, doprowadziliśmy potrzebne ścieżki oraz zbudowaliśmy stoły,
krzesła i pomost w głąb zatoki, celem umożliwienia mycia nóg. Stanisław oczywiście
nie rozumie tej całej pracy, uważając ją za marnowanie czasu.
Wszelkie czynności wymagają tu podwójnego wysiłku, a to z powodu niedostępnych
gąszczy. Musimy torować sobie drogę fakonem, a nierzadko nawet siekierą.
Szczęściem drzewa tutejsze są przeważnie kruche i słabo trzymają się gleby.
Wystarczy oprzeć się łokciem o gruby pień, a już leci , na ziemię. Najgorsze są liany.
Elastycznie umykają spod uderzenia noża, oplatają się dokoła ciała i w ogóle kpią z
bezsilności ludzkiej.
Z wolna przeistaczamy się z Tadeuszem z naiwnych nowicjuszy w starych praktyków
leśnych. Daleko nam jeszcze do ideału, którym jest zawsze niedosiężny w pojęciu
Myśliwca... kaboklo.
W zatoce, nad którą rozbiliśmy obozowisko, jest znacznie mniej krokodyli aniżeli w
Bahia dos Jacares. Nie przeszkadza to jednak Tadeuszowi w pierwszym zaraz dniu
zabić ich dwadzieścia kilka.
Najadłem się dziś niemałego strachu. Oto łapiąc z kajaka ryby na wędkę spostrzegłem
nagle zbliżający się ku pływakowi wyjątkowo duży łeb krokodyla. Tadeusz sięgnął
po rewolwer i padł strzał, ale tym razem zamiast w oko, potwór dostał kulą w sam
środek czoła. Nabój zrykoszetował, a przerażony krokodyl z otwartą szeroko paszczą
ruszył wprost na nas do ataku. Działo się to wszystko w odległości najwyżej pięciu
metrów, trzeba było działać błyskawicznie. Gdyby na miejscu Tadeusza znalazł się
gorszy jakiś strzelec, sprawa nasza byłaby przegrana. Natychmiast jednak padł drugi
strzał i to w chwili gdy głowę bestii dzielił od nas zaledwie metr. Woda zbałwaniła
się pod uderzeniem potężnego ogona, a ciało gada jęło kurczyć się w szaleńczym
salto mortale. Nasza łódź zatańczyła obertasa w miejscu. Krokodyl to chował się, to
znów pojawiał się na powierzchni, lawirując jakoś to po jednej, to po drugiej stronie.
Parę razy odbiliśmy go wiosłem od burty, parę razy trzasnęliśmy go mocno po łbie,
ale jak z jego strony, tak i z naszej były to tylko podświadome samoobronne odruchy.
Wreszcie ostatni krąg skotłowanej wody zamarł. Nastąpił moment denerwującego
wyczekiwania.
Siedzimy milcząc i głupkowaty uśmiech nie chce zejść nam z twarzy. Zdajemy sobie
doskonale sprawę, że w tej właśnie chwili wycofaliśmy swoje życie z ryzykownej
loterii. Tadeusz drgnął i mruknął przez zęby:
— Dużo przeżyłem samowolnych kraks, a żadnej nie zląkłem się tak bardzo, jak tego
drania. Tak, tak — dodał po chwilowym namyśle — alem przypieprzył
skurczybykowi.
Zauważyłem, że krokodyle straciły jakoś animusz. W bliskości naszego obozowiska
już ich w ogóle nie widać, a przed łodzią czują odpowiedni respekt. Z grubsza licząc
padło ich tutaj w ciągu pierwszych trzech dni z sześćdziesiąt sztuk.
Nie wiem, jak się to nawet stało, bo Tadeusz kule oszczędza i na krokodyle nie
marnuje, ot, tylko tak czasami, od niechcenia.
Z dniem dzisiejszym rozpoczyna się nasza rzeczywista praca, to znaczy wypychanie
ptaków. Mam być głównym mistrzem tej sztuki, chociaż dalibóg nie czuję w tym
kierunku najmniejszego powołania. Rozgoryczony na cały świat, babrzę się w
cuchnącym mięsie zdechłych ptaków, a poczciwy Tadeusz sekunduje mi w tym
wiernie, od czasu do czasu pocieszając miłym słowem.
Jastrzębie i sępy przyglądają się nam ze wszech stron, kracząc przekomicznie.
Wiedzą szelmy, że za chwilę stracę cierpliwość i rzucę wszystkim o ziemię. Wówczas
nastąpi dla nich moment radosny, wyczekiwany od dawna, moment smakowitej
uczty.
Jestem wściekły na cały świat, a najbardziej na siebie samego. Jakżem mógł podjąć
się takiej wstrętnej, hyclowskiej roboty! Pode mną leży kupa powyrywanego pierza, a
na stole straszliwie ogołocone, z powykręcanymi skrzydłami i nogami trzy ptasie
tułowia. Na szczęście nie mogą mi już czynić wyrzutu wzrokiem, albowiem ich gałki
oczne zostały zjedzone przed chwilą przez duże czarne mrówki.
Trzy nie heblowane deski od skrzynek z benzyną, oparte na czterech badylach
wkopanych w ziemię — to mój stół do pracy, moje laboratorium. Stół nieostrożnie
umieściłem poza obrębem obozowiska i na domiar wszystkiego od strony
najdzikszego lasu. Najczęściej jestem zupełnie sam, bo Tadeusz musi polować.
Dostał od Myśliwca jakiś stary, przewiązany sznurkiem napoleoński karabin, nabija
go patykiem od góry i jakoś strzela. Gdyby nie Tadeusz, nie mielibyśmy żadnej
roboty. Myśliwiec z Doktorem bawią się tylko w spacery, a dostarczone przez nich
ptaki przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy: połamane nogi, połamane skrzydła i
wszystkie pióra we krwi.
Tak więc siedzę przeważnie samotnie i bez żadnej dosłownie broni. Przedzielony
jestem od ogniska rozwieszonymi hamakami. Trochę przyzwyczaiłem się już do
wiecznych szelestów za plecami, ale to nie pomaga mi w pracy. Jak stwierdziłem,
najwięcej hałasu robią kurki leśne, grzebiące w liściach. Raz wypadł na polanę duży
jeleń i nagle zobaczywszy mnie bardzo się przestraszył. Komicznie podrzucił rogi,
stanął dęba i jednym susem znikł w gąszczu.
W pierwszych jeszcze dniach obracałem głowę za każdym głośniejszym szelestem.
Później nastąpiło zobojętnienie. Dziś zamiast obracać głowę, kurczę się tylko w sobie
i zamieram na dłuższą chwilę, oczekując, kiedy ten tajemniczy skok wreszcie nastąpi.
Kury i jastrzębie najłatwiej się oswajają. Kilka z nich znamy już i wołamy na nie po
imieniu. Jastrząb Kuba wykazuje największą inteligencję i w nagrodę za to, mimo
swych pięknych piór, nie trafił dotąd do naszej kolekcji. Wabikiem dla ptaków jest
wyrzucane przez nas mięso. Kury łażą mi po nogach, podbierając zrzucone kawałki.
Przez cały dzień siedzę z watą w uszach i z okularami na oczach. Wata i okulary
chronią mnie przed lavolhos, czyli muszkami mikroskopijnej wielkości,
wdzierającymi się w przewody uszne i pod powieki. Pomimo juz znacznego
oswojenia się z tą dziką sytuacją, czuję się, jakbym siedział w zoologicznym
ogrodzie, gdzie pijany dozorca powypuszczał z klatek na wolność wszystkie lwy i
tygrysy.
Kiedym wykręcał właśnie skrzydło ostatniemu ptakowi, Tadeusz, zajęty w tym czasie
gotowaniem obiadu, podniósł nagle wielki krzyk. Musiało tam coś zajść naprawdę
niebywałego. Nie tracąc więc ani chwili czasu i przecierając okulary w pędzie, lecę
na miejsce wypadku. Już Tadeusza przy ognisku nie ma. Widzę go z daleka, jak w
gorączkowym pośpiechu ładuje się razem z Joao do łodzi. Nie krzyczą już więcej,
przeciwnie, zachowują myśliwskie milczenie. Z kalibru broni, jaką ze sobą biorą,
widzę, że się zanosi na grubszą robotę.
Podnoszę lornetkę i patrzę w kierunku drzewa, za którym nikną. Niezupełnie jeszcze
podmyte, pochyliło się nad lustro wody zasłaniając sobą widok na przeciwległy
brzeg. Wyłapując przezroczyste plamy zieleni, ciekawie gonię wzrokiem po
krzakach, ale niestety, nic jakoś zobaczyć nie mogę.
Zielona równina wysokiej trawy, dalej stłoczone niby barany w słońcu karłowate
krzewy i przerywana linia wżerającej się w tę trawę wody — to wszystko. Powoli i
systematycznie posuwam się lornetką wzdłuż brzegu i badam uważnie każdy
szczegół.
Oto ibis czerwonodzioby duma na swoim długim szczudle. Tam czapla śnieżnobiała
rozwala skrzydła na kształt wyskubanego orła z austriackiego herbu i wietrzy sobie
pióra. Dalej gromada kajmanów wyleguje się w bezpiecznym oddaleniu, a tu znowu
dwa ogromne a niezdarne tuiuiu rozkiwanym krokiem biegają po plaży, jakby dwóch
kłócących się ze sobą starców.
Patrzę przez szkła coraz obojętniej, nie wierząc, aby te co dzień spotykane grupki
mieszkańców Mato Grosso mogły tak zdenerwować moich towarzyszy. Posuwam się
więc perspektywą powiększających szkieł dalej, trochę w głąb lądu i zatoki. Wpełzam
nad słoneczną polanę lasu, zbiegającą złocistym piaskiem ku liliowym kwiatom
kamelotów. Aż nagle... zrozumiałem wszystko, a gdy zrozumiałem, zrobiło mi się
niewymownie smutno. Gdybym znał w tej chwili język puszczy, krzyknąłbym na cały
głos, aby tysiącznie odbitym echem ostrzec wszystkie biedne zwierzęta przed
grożącym niebezpieczeństwem — niebezpieczeństwem zdradzieckiego człowieka.
Z wyciągniętą przed siebie szyją, na szeroko rozstawionych racicach, z nozdrzami
przy wodzie stoi oto spokojnie ogromny jeleń błotny. Raz po raz wznosi rosochate
rogi i rozejrzawszy się dokoła, znowu pije. Czasem zbrzydzi sobie zmąconą
nieostrożnie wodę i wolnym, poważnym krokiem przechodzi nieco dalej, to znów
bliżej i znowu pije... pije.
Wiem, że za chwilę nastąpi strzał i czuję, jak mi krew odbiega od skroni, puls
przestaje bić. Walczy w tej chwili we mnie miłość do przyrody z solidarnością
członka ekspedycji myśliwskiej. Skórom się już raz wybrał do lasu, aby ko-
lekcjonować zwierzynę, śmieszną wydaje się zabawa w dziecinne sentymenty. A
jednak to oczekiwanie na strzał z zasadzki przekracza wytrzymałość moich
pacyfistycznych nerwów.
Wzywam się w otaczający mnie nastrój beztroskiej ciszy. Odczuwam i rozumiem
doskonale stan ufnej radości życia, jaka ożywia duszę jelenia. Świeżo jest mu i
bujnie, ochoczo i pewnie ze świadomością potęgi rogów. Ryknie buńczucznie i zaraz
odpowie mu z oddali łania. Przyjdzie w lękliwym zażenowaniu, udając, że niby
niechcący. Przyjdzie tutaj na liliowy dywan kamelotów i przytuleni do siebie poczną
odtąd pić razem. W aksamitnie wilgotnych nozdrzach odbijają się im najsubtelniejsze
tchnienia zapachów. Symfonia mdłych oparów miodu, wiecznie otwartego w
gościnnych dziuplach niegryzących brazylijskich pszczółek. Może nawet zapach
zachodzącego słońca, może nawet zapach chmur. Wszystko to nagle zaczynam teraz
rozumieć tym lepiej i tym boleśniej, im bliższy jest ów śmiertelny strzał.
Nagle jeleń wysoko podniósł rogi. Słucha, węszy.
Gdybyż to była prawda! Gdybyż on słyszał i uciekł!
Tymczasem minuty dłużą się w nieskończoność, a lornetka drży w moim ręku.
Wieleż to przemyśleć człowiek zdoła w ciągu tych paru minut oczekiwania!
Jest.
Brutalne, ostre, dalekie szczęknięcie stali.
Jeleń nagłym ruchem podrzuca głowę i patrzy. Nie rozumie, że ten gorący ból, co
przewiercił mu na moment piersi, to jest koniec. Koniec beztroski, koniec radości,
koniec wszystkiego. Postąpił więc parę kroków naprzód, jakby się chciał przekonać,
czy boli jeszcze i tu... zachwiał się. Klęknął przed niewiadomym i nie rozumiał dalej.
Aż przyszedł drugi strzał i ten położył kres.
Tadeusz jest ostrożny. Nasłuchał się myśliwskich opowieści, chociażby tej ostatniej
Myśliwca, który przeleżał pod nie dobitym jeleniem, wtłoczony rogami w błoto, aż
do dnia następnego. Przez długą więc chwilę jeleń leży sam, myśliwych nie widać.
Rozlega się jeszcze jeden huk, prawdopodobnie na wszelki wypadek. Dobicie.
Opuszczam lornetkę i odchodzą w głąb obozowiska. Nie jestem ciekaw tego, co ma
nastąpić dalej. Dosyć mam już codziennych mordów i tej kąpieli we krwi. A to
zaledwie trzeci dzień biwakowania.
Step płonie
„Anjanga” stoi przy brzegu przymocowana rufą i dziobem , do pobliskich drzew. Z
lądem łączy ją poza tym deska, która od czasu do czasu pod ciężarem przechodzącego
po nią Myśliwca wpada z pluskiem do wody. Na dzień wszystkie płótna odsłania się
dla wentylacji. W nocy natomiast w obawie przed muchami i komarami szczelnie
dopina się wszystkie guziki. Myśliwiec siedzi najczęściej przy swoim stoliku do
późnego wieczoru, studiując gatunki mrówek. Czyni to naturalnie nie przez naukową
ciekawość, tylko przez chciwość. Biedak uwierzył, że na tych mrówkach zarobi
kokosy, bo od setki płacą kilka groszy.
„Anjanga”, oświetlona od wnętrza latarnią, wygląda niby chińska dżonka. Lubię
pływać po nocy kajakiem. Jest nastrojowo. Zwłaszcza nastrojowo powraca się z
ciemnej nocy mając za cel gorejącą za brunatnym płótnem latarnię Myśliwca.
Któregoś popołudnia siedziałem jak zwykle przy pracy, gdy sześć słodkowodnych
wydr zaczęło głośno prychać tuż przy samym brzegu. Były widocznie zdumione tak
dziwaczną zmianą, jaka zaszła w ich okolicy. Raz po raz uśmiechniętym pyskiem
spoglądają nam z bliska w twarz. Nie ma w nich ani krzty obawy, tylko straszliwe
zdziwienie. Rozpoczynają rodzinną zabawę. To jedna, to druga niezdarnie wpełza
przy pomocy płetw na skośnie zanurzone a zwisłe z brzegu gałęzie, po czym jeszcze
niezgrabniej wali się za chwilę z powrotem do wody, a cała reszta wydr, serdecznie
popiskując, śmieje się chóralnym, ludzkim prawie śmiechem.
Oczywiście pierwszą myślą człowieka jest mord. Mimo rządowego zakazu polowania
na wydry krwiożercza żyłka zwycięża. Myśliwiec porywa karabin i strzał za strzałem
kładą kres ciekawości zwierzęcej. Wydry nikną pod powierzchnią. Joao z całą
pewnością wytrawnego znawcy twierdzi, że tylko trzy z sześciu uszły żywo, resztę
znajdziemy nazajutrz, gdy w żołądkach ich powstaną trupie gazy i spowodują
wypłynięcie ciał.
Istotnie, w ściśle określonym czasie jedna z wydr wypłynęła. Niestety, mocno już
nadszarpnięta przez piranie. Dwie inne zostały widocznie pożarte przez krokodyle.
Czyż warto było psuć nastrój prymitywnej ufności zwierząt dla tak nikłego efektu?...
Joao rozwiesza płaty skóry na słońcu, a Myśliwiec krąży dokoła i zaciera wszelkie
ślady, aby broń Boże tajemnica kłusowniczego strzału nie dotarła do policji.
Najwidoczniej dręczy go sumienie i jeszcze większy strach.
Trzymetrowej wysokości trawa uniemożliwia naszym myśliwym polowanie. Toteż
podpalają z trzech odległych od siebie stron Pantanal, który purpurową łuną ognia
idzie z wiatrem. Trzask pękających od żaru pni drzewnych imituje armatnie strzały.
Gdy patrzę na to niebywałe u nas zjawisko, przychodzą mi na myśl płonące stepy
Dzikich Pól, podpalanych niegdyś przez Tatarów. Analogia ogromna: my także, jak
owi Tatarzyni, najechaliśmy obcy kraj spokojnie żyjących zwierząt, tępiąc je
niemiłosiernie ogniem i nożem. Gałązka draśnie nam ramię, już tniemy fakonem.
Młode drzewko nieostrożnie stanie w drodze i oto jednym cięciem topora walimy je
na bok. Takie tu tego niezliczone bogactwo, bezpańskie i niczyje. Żadna ustawa nie
broni. Żadne oko nie dopilnuje. Jedno potarcie zapałki i słup ognia na szerokość
dziesiątków i kilometrów. Tysiące mniejszych i większych istnień poniesie |śmierć w
płomieniach. Ognista granica posuwa się naprzód i nikt jej nie zdoła zatrzymać.
Chyba że litościwa rzeka stanie na drodze albo ulewny deszcz spadnie
niespodziewanie — poza programem. Teraz panuje pora sucha.
Czy zatrzyma się ten ogień i gdzie się zatrzyma, to dla nas, niszczycieli, jest rzeczą
drugorzędną. My mamy piękny widok nocą. Wielkopański festyn fajerwerków.
Neronowe świece z płonących stworzeń.
Gromady urubu i jastrzębi ściągają zewsząd jak na pole bitwy. W niskim, koszącym
locie porywają raz po raz umykające z ognia płazy i szczury. Na tle płomiennych ję-
zyków i popielatoróżowych kłębów dymu czarnymi kręgami ponurej zasadzki
zawisły te ptaki niby pętle diabelskiego lassa. Żaden wąż nie ujdzie ich szponom,
żadna żaba nie ukryje się w błocie. Suchy trzask parzącej lawiny posuwa się
konsekwentną a upartą obławą okrutnie i bezwzględnie, powoli a perfidnie. Jeszcze
jest daleko, ale piędź po piędzi przyjdzie tu na pewno. Trzeba umykać z rodzinnych
gniazd, dziupli i nor. Trzeba opuścić stare termitniki, z takim mozołem budowane
przez lata. Tyle żmudnej a zmarnowanej pracy. Jedynie sprytny tatu-pancernik
niczego się nie lęka. Jego dom to głęboki labirynt podziemnych korytarzy. Nic dla
niego nie znaczy wędrujący ogień. Dopóki zgliszcza nie wystygną, przesiedzi gdzieś
na dolnych piętrach, aby się znowu wytoczyć na chłodną powierzchnię, niby
zwycięski wagonik pancerny — zapowiedź nowoczesnej techniki.
Niesamowicie piękna jest dzisiejsza noc z łunami palących się traw dokoła. I woda
cicha, uśpiona już woda, szkarłatem odbić parująca.
Subtelnie przezroczysty obłok różowego dymu ściele się po ziemi i wodzie, niby
celowo rozrzucony przed komarami miękki muślin. A nad tym misterium dzikiego
średniowiecza tropikalne niebo zaległo granatowym półkolem i rojem zapalonych już
gwiazd. Poprzez cieniutką warstwę niewidzialnej sadzy księżyc przybiera barwę
ciemnej pomarańczy, jakby symulował zachodzące słońce.
Pokurczone korony karłowatych drzew Pantanalu na tle otaczającej purpury
wyglądają niby cienie apokaliptycznych bestii, skamieniałych w lęku przed
niebezpieczeństwem ognia.
Krokodyl przeszkadza
Z wędkami w ręku siedzimy z Tadeuszem na samym środku rzeki. Milczymy.
Ulegliśmy urokowi chwili. Nieokreślone jakieś, pijane myśli krążą po naszych łbach i
plotą się mimo woli w rymy niewesołych piosenek — ni to tęsknoty za czymś real-
nym, ni to tęsknoty za czymś nierealnym. Żale spełnione i marzenia nigdy nie
dosięgłe mglistym odbiciem chaotycznie postrzępionych obrazów migoczą na
połyskującym szkarłacie wody. A my do bólu rozwarłszy źrenice, bezmyślnie
patrzymy w to zaczarowane migotanie.
Tadeusz jest zły. Nazwano go dzisiaj fuszerem, nie rybakiem. Jego, który ze
skromnej, urzędniczej pensji wynajmował pod Krakowem rybne stawy, żeby tylko
móc przesiedzieć niedzielę z wędką w ręku. Jego, który studia psychologiczne
przeprowadzał nad życiem szczupaka i wyhodował dziesiątki rybołówców. Jego
nazwano... fuszerem. Upokorzenie piekące bólem niesprawiedliwości. Obelga
najgorsza, jakiej najpoczciwsza nawet dusza nie zniesie. Zawziął się więc oto w tej
chwili, aby pokazać całemu światu, co potrafi.
Ale co tu gadać! Warunki wędkowania u nas i w Brazylii to dwa najzupełniej
odmienne zjawiska.
Joao położył się obok na dnie drugiego czółna i za każdym naszym niepowodzeniem
zarykuje się od śmiechu. Nie mam osobiście najmniejszej pretensji do znajomości
sztuki wędkarskiej. Tadeusza jednak rani ten śmiech. Z każdą wyciągniętą przez nas
piranią Joao wykrzykuje ironicznie:
— Bom pacu! Muito bom pacu!
Pacu jest to najlepsza z miejscowych ryb: tłusta, delikatna i zupełnie bez ości. Piranię
natomiast traktujemy jako ostateczność. Mięso jej jest suche, twarde i straszliwie
ościste. Zresztą piranię każde dziecko potrafi złapać, byle gdzie i byle czym, nawet na
strzępek gałganka.
Sztuka łowienia ryb w Brazylii polega na tym, ażeby dobra ryba przyszła, a pirania
przynęty nie wzięła. Każda ryba ma tutaj swoje gusta i te gusta właśnie należy znać.
Jedna lubi mięso, inna tylko owoce. Jedna chwyta przynętę na powierzchni, a druga
na określonej głębokości. Jedna stojącą, a druga tylko w ruchu. Jedna chwyta rano, a
druga wieczorem. Znawcą tych wszystkich sekretów jest każdy kaboklo albo
Indianin, a z nich chyba najlepszy to nasz Joao.
Tego wieczoru ja pierwszy złapałem rybę, ale niestety, nie potrafiłem jej zdjąć z
haczyka. Prócz ostrych zębów i zwykłych a znanych nam skrzeli, miała po obu
bokach tułowia dwa długie, podobne do palców rogi najeżone igłami, jak piła. Za
każdym zbliżeniem ręki, rogi te nagłym a silnym ruchem przyciskały się do tułowia,
grożąc zmiażdżeniem palca. Tadeusz pomagał mi w tej robocie, aż wreszcie
złożyliśmy jakoś potwora na dno łodzi. Przez cały czas dzisiejszego wędkowania
przeszkadza nam wyjątkowo duży i wyjątkowo bezczelny krokodyl. Zwabiony
zapachem przynęty stara się nas podejść. Gdyby tak połknął mi haczyk, dopiero
miałbym historię! W pewnej chwili, jakby podrażniony ruchem mojej wędki,
krokodyl rusza do ataku. Zawsze opanowany Tadeusz tym razem nie wytrzymuje
nerwowo i szybko. ucieka wzdłuż łodzi po wiosło.
— Muito bom... bardzo dobrze! — zawyrokował Joao, celnie rzucając wiosłem w łeb
krokodyla. Nic go nie wyprowadzi z równowagi. Jest zawsze na miejscu i zawsze
przytomny.
Skruszony Tadeusz wraca na dawne stanowisko, a razem z nim wyłania się łeb tegoż
samego krokodyla. Tym razem jednak nie reagujemy już na jego obecność. Co ma
być — niech będzie. Mamy także swoją ambicję i swój honor. Krokodyl zrozumiał
nasze dobre intencje i też dał spokój. W przedziwnej odtąd zgodzie patrzymy
wszyscy trzej na sznurek czekając, co się tam teraz kolejno ukaże. I oto nagle coś
mocno szarpnęło.
— Panie Tadeuszu! Ratunku, bo nie dam rady! — wrzeszczę ciągnąc wędkę do góry.
— Nie tak ostro, bo pęknie — poucza mnie zamiast udzielić pomocy. — Na miłość
boską, nie tak raptownie i płasko... do siebie.
W tej chwili duża, różowa ryba plusnęła nad powierzchnią i w dzikich skokach jęła
rzucać się na boki. Trwa to zaledwie kilka sekund. Cicho i nad podziw zręcznie pod-
pływa krokodyl i zerwawszy sznurek znika razem z naszą rybą w głębinach.
Spojrzeliśmy z Tadeuszem na siebie, a miny musiały być bardzo głupie, skoro Joao
potężnym basem ryknął swoje „muito bom” i padł na dno łodzi trzymając się za
brzuch od serdecznego śmiechu.
Dość mamy na dzisiaj tych kompromitujących eksperymentów. Idźmy lepiej spać.
— Panie doktorze! Czy aby to nie nasz krokodyl? — pyta Tadeusz wskazując palcem
pod ster „Anjangi”.
— Rzeczywiście — odpowiadam z wściekłością i już biegnę po oszczep.
Zrzucamy obuwie i pokładem „Anjangi” boso skradamy się na jej rufę. Tym razem
już nam nie ujdzie. Nie przeczuwając zasadzki leży sobie spokojnie tuż pod sterem.
Stojąc nad nim nabieram rozmachu i z całej siły walę ostrzem prosto w środek
obrzydliwego łba. Czuję moc własnego ciosu i zgrzyt ześlizgującej się po kości stali.
Woda oblewając mnie od stóp do głowy zabulgotała pod uderzeniem ogona.
— Jak pan myśli? Gotów? — pytam dumnie.
I jakby w odpowiedzi na to, kilkanaście metrów dalej wyłania się z wody tak dobrze
nam znana głowa.
— To Rasputin — zawyrokował Tadeusz spluwając pogardliwie. — Żadna siła go nie
weźmie, lepiej dajmy spokój. Nie będę doń więcej strzelał. Szkoda kul. Niech
zostanie naszym przyjacielem.
Odtąd bezczelny kajman stał się naszym... Kubą.
Kuba — to najczulsze przezwisko, najwyższa pieszczota Tadeusza. Mamy już Kubę-
jastrzębia. Mamy Kubę-leśną kurę. Teraz przybył do tej grupy wiernych przyjaciół
Kuba-krokodyl.
— Dlaczego kto tylko jest dla pana sympatyczny, ten zaraz staje się Kubą? —
zapytuję.
— Bo miałem w Polsce takiego psa. Był nadzwyczajnie mądry i dobry. Postrzelili mi
go źli ludzie.
Prawdopodobnie w Kubie-krokodylu pokutuje ludzka dusza. Dziś dokazał on cudów
odwagi i zręczności. Jak wierny pies przy nodze, towarzyszył mi przy łapaniu ryb na
wędkę. Przykuty nosem do sznurka, czekał cierpliwie, aż ryba zapluszcze. Musiałem
śpieszyć z podnoszeniem wędki, ażeby łajdak zdobyczy mojej nie zdążył ukraść. Tak
więc, bez najmniejszej zresztą do siebie urazy, rywalizowaliśmy ze sobą o
pierwszeństwo w szybkości działania. Na początku, kiedy nie miałem wprawy, zerwał
mi parę ryb, ale teraz rzadko ta sztuka mu się udaje. Kilka razy dostał wędką po
pysku i groźnym sykiem dał znać, że się mu to nie podoba. Jednakże nie ustąpił z
zajętej pozycji. Prawa do rybołówstwa są tutaj dla wszystkich jednakowe. Protekcji
się nie uznaje.
Ponieważ nie zdradzał już wobec mnie zamiarów wojowniczych, nie otwierał pyska i
nie ryczał, przeto dałem mu spokój. Przyzwyczaiłem się nawet do jego towarzystwa.
— Wie pan co — mówi Tadeusz — zostawiajmy sobie tylko dobre ryby, a jemu
oddawajmy wszystkie piranie.
Odtąd sprawiedliwie dzielimy się zdobyczą. Mądry krokodyl zrozumiał widocznie
naszą umowę. Odsunął się teraz troszkę dalej i czeka. Rzuconą rybę bierze w zęby
flegmatycznie jak należną mu ratę i za każdym razem niknie po chwili w głębinach,
aby znów się ukazać w tym samym co przedtem miejscu.
Urocze są krokodyle oczy w nocnym mroku, kiedy się rzuci na nie snopem światła
latarki. Błyszczą rdzawozłociście jak para lecących żuków.
Tadeusz miewa czasami wspaniałe koncepty. Oto gdy nasycony piraniami nasz Kuba-
krokodyl nie chwycił którejś ryby, poczciwy Tadeusz zaproponował, abym podał mu
ją na widelcu.
— Niech pan lepiej pójdzie po talerz — odpowiadam na to bijąc wędką po trójkątnym
łbie. Zanurzył się i znowu jest przy nas. Wygląda jakby to lubił. Jakby nadstawiał się
na podrapanie głowy.
Fabryka bohaterów
Trzeba zmienić miejsce postoju. Samiśmy temu winni. Co najmniej ze dwadzieścia
ustrzelonych krokodyli prześwieca na płyciznach wydętymi brzuchami, śmierdząc
niemiłosiernie. Z tej racji coraz dalej musimy płynąć po wodę do picia.
Poza tym leniwy Joao wyrzuca resztki ptasie do wody, twierdząc, że piranie wszystko
zawsze pożrą. Słowo „resztki” brzmi nadzwyczaj skromnie. W praktyce te resztki
przedstawiają pokaźną ilość mięsiwa. Jako przykład niech posłuży kalkulacja z dnia
poprzedniego. Tak więc wyrzucono do wody: jelenia — 75 kg, dwa mutum (rodzaj
głuszca) — 10 kg, jedną kaczkę piżmową — 4 kg, jedną arancuangę — 1,5 kg,
czternaście piranii — 7 kg, jedną wydrę — 30 kg, jednego jastrzębia — 2 kg, dwie
czaple — 3 kg. W sumie więc na dnie spoczęło w dniu wczorajszym 132,5 kg mięsa.
Oczywiście nie każdego dnia mamy wydrę i jelenia, ale na ich miejsce przychodzą
inne zwierzęta, jak kapiwary, dziki, jeżozwierze i tak w kółko Macieju.
Więc coraz mniej przyjemnie pić wodę z zatoki, a leniwy Joao nie lubi odpływać
daleko. Dla niego jest rzeczą całkowicie obojętną, skąd pochodzi woda. On może ją
pić spod brzucha zdechłego krokodyla.
Ostatnio jesteśmy świadkami niebywałych komedii. Oto poczciwy nasz ekscelencja
Doktor przy pomocy usłużnego Myśliwca robi w krąg siebie atmosferę wielkiego
bohaterstwa. Im bliżej przyglądam się temu widowisku, tym większej nabiera ono
głębi psychologicznej. Tak właśnie należy żyć i tak robić autoreklamę.
Jeszcze zanim poznałem Doktora, już Stanisław pokazał mi pięknie wydaną broszurę
z górnobrzmiącym tytułem:
„Doktor Cezar jako lekarz, mąż stanu i literat”.
Na pierwszej stronie widniała fotografia z twarzą i gestem Mussoliniego. Ten sam
teatralny wyraz koncentracji woli i energii. Gdy zestawię poczciwe a safandulskie
oblicze Doktora z owym marsem Mussoliniego, ogrania mnie śmiech pusty.
Owa książka zawierała cztery artykuły podpisane czterema odmiennymi nazwiskami.
Każdy z nich traktował o innej dziedzinie „wielkich zasług” Doktora Cezara.
Patetyczny ton panegiryków przejrzyście zdradzał autoreklamę. Podstawione na-
zwiska przyjaciół nie przemawiały do przekonania. Na przykład na zakończenie
artykułu chwalącego Doktora jako sławę lekarską widniał szereg nazwisk, a wśród
nich trzy z tytułem: „Student medycyny”. Tak więc ów sławny profesor zbierał opinię
o sobie wśród swoich własnych uczniów!... Po przejrzeniu książki spodziewałem się
ujrzeć snoba z zadartym podbródkiem, ale nie przewidziałem takiej zabawy i tak
wielkiej uciechy, jaka dziś właśnie nastąpiła.
Nasz Myśliwiec, pełen płaszczącego się szacunku, w niskich ukłonach pomaga
Doktorowi przy zapinaniu jego niezliczonych pasów. To ubieranie się na bohatera
trwa chyba dobre pół godziny. Dostojny brzuch bowiem nie pozwala na zbytni
pośpiech. Biedny Cezar aż sapie ze zmęczenia, kiedy korkowe czako uwieńczyło
wreszcie jego bojowy rynsztunek. Gdy tak bogato obwieszony siadł na dnie wąskiego
czółna, już nie było mowy, aby się mógł tam poruszyć. Na szczęście nie chodziło mu
zupełnie o to. Miał inne cele. Oto Myśliwiec szykował swój olbrzymi aparat
fotograficzny, ustawiał go na brzegu niby filmowy jupiter na zdjęciach Hollywoodu.
Gdy wszystko już było gotowe i aparat miał za chwilę prztyknąć, nagle Doktor
podnosi niesamowity wrzask. Skonfudowany Myśliwiec w lot zrozumiał, o co mu
chodzi, kopnął się ku namiotowi po zapomnianą tam lornetkę. Jakże kompromitująco
doprawdy wyglądałby na fotografii nasz Cezar bez zawieszonej na szyi myśliwskiej
lornetki!
Po dokonaniu zdjęć płyniemy wszyscy na niewielką przejażdżkę. Z czołobitną
uniżonością, co chwila tytułując ekscelencją, Myśliwiec uczy Cezara, jak należy
trzymać broń w ręku. Tak dobijamy do pobliskiej plaży, gdzie leży już od dnia
wczorajszego zabity przez Tadeusza krokodyl. Żeby groźniej wyglądał, wsadza mu
Myśliwiec między zęby patyk, a Doktor w tym czasie próbuje różnych teatralnych
póz. Wystawia więc nogę tuż przed ziejącą paszczę potwora i ślicznym, w róg
oprawnym nożem odważnie dziobie trupie oko. Jednak nie podobała mu się ta
pozycja, więc chwytając oburącz pysk krokodyla, klęka obok. Myśliwiec biega w
ukłonach dokoła i wciąż fotografuje.
Mniej więcej to samo odbyło się po chwili w naszym obozowisku. Tam od rana już
czekał wielki stos pomordowanych ptaków. Do kolekcji były one niezdatne,
próżnośmy więc z Tadeuszem łamali głowę, jaki może być cel tego makabrycznego
stosu. Teraz sprawa się całkowicie wyjaśniła. Oto bohaterski Cezar stanął przed
ptakami jako największy myśliwy, najlepszy profesor i najmądrzejszy mąż stanu
Mato Grosso. Do jego książki przybył w ten sposób nowy dział: „Doktor Cezar jako
myśliwy”. Tak to się fabrykuje wielkich podróżników.
Przypomniała mi się teraz pewna scena sprzed kilkunastu lat, kiedy w gościnie u
doktorowej X... w Kurytybie zauważyłem przerzucone poprzez poręcz salonowej
kanapy dwie śliczne skóry jaguarów.
— Pan chyba poznaje te skóry? — pyta mnie uprzejma gospodyni.
— Jakże mogę poznać, wszak po raz pierwszy jestem w pani domu — odpowiadam
zdumiony.
Na to pani doktorowa bierze skóry z kanapy, wynosi do ogrodu, wiesza je na
poziomej gałęzi rozłożystego drzewa i pytająco patrzy na mnie.
— No, a teraz nic panu te skóry nie mówią?
— Dalibóg, nic — odpowiadam w zażenowaniu.
Wówczas doktorowa przynosi książkę jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy
podróżników i pokazuje tam wydrukowaną fotografię. Widzę oto przed sobą zgrabną
sylwetkę myśliwego w bohaterskiej pozie, z ręką na karabinie, a za nim jako tło...
oczy przecieram, sam sobie nie wierzę, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, stoi to
samo rozłożyste drzewo, z tą samą poziomą gałęzią, a na niej te same dwie skóry
zdjęte z salonowej kanapy. Pod fotografią napis: „Autor w sercu dżungli na tle
zdobycznych trofeów”, czy coś podobnego, dosłownie nie pamiętam.
— Dał pani w prezencie? — mruczę, aby coś powiedzieć.
— Ależ broń Boże! Te skóry leżały tutaj znacznie wcześniej, zanim on do nas
zawitał.
Tak się więc robi autoreklamę. Uczmy się żyć, panie Tadeuszu, uczmy się od Doktora
Cezara i od owego autora.
Ptaki, które w tej chwili leżą na stosie tworząc tło do snobistycznej fotografii, są to
biedne urubu, czaple i jastrzębie, kury i kaczki, których setki można tutaj nabić nie
tylko ze strzelby, ale po prostu uderzeniem kija w łeb. Bywają naprawdę takie
momenty, kiedy się podchodzi do stada urubu na odległość trzech kroków, a one
tkwią w miejscu nieruchome, z szeroko rozwartymi od gorąca skrzydłami, bez
najmniejszego objawu strachu.
Takie to właśnie najtrudniejsze trofea zebrał poczciwy nasz bohater Mato Grosso na
cierpliwe klisze aparatu i powiezie je ze sobą dla żądnej wrażeń prasy wielkiego mia-
sta. Najgrubszymi czcionkami umieści swoje nazwisko i swoje korkowe czako, i
twarz zmarszczoną na wzór Mussoliniego.
Biedny nasz skromny Joao namęczył się solidnie przy ściąganiu pomordowanych
przez Tadeusza krokodyli. Zwalił je początkowo na kupę, a potem pozawieszał za
ogony na drzewie. To utworzyło znowu odmienne a tak frapujące tło do nowej
fotografii. Na tym tle stają teraz kolejno to Cezar, to Myśliwiec, wzajemnie się
fotografując. A że obaj nie znają systemu aparatu Leica, więc za każdym
prztyknięciem głośno czytają przepisy. Czy to nie może doprowadzić do wściekłości?
Widmo jaguara
Ognisko nasze wygląda makabrycznie i ponuro. Nad dogorywającymi głowniami
tkwi z lekka pochylony, obłupany spory patyk, przenizany na wylot przez ćwiartkę
klatki piersiowej jelenia.
Świeże jeszcze mięso kapie krwią, a przez jego szkarłat przeświecają białe żebra.
Przypomina to ochłapy nie dokrojonych ludzkich ciał w prosektorium
uniwersyteckim albo obrazki z ludożerczych powieści Mayne Reida.
Przypalona pieczeń bez soli pachnie mdłym ścierwem i nosi romantyczną nazwę
surasco. Nie brałem jeszcze udziału w ludożerczych festynach, jestem jednak głęboko
przekonany, że panujący tam nastrój, łącznie z tym miłym zapachem, nie odbiega
daleko od nastroju chwili, jaką przeżywam.
Amatorzy mięsa powiadają, że surasco z jelenia pieczone na rożnie to delikates,
jakich nie ma więcej na świecie. Rzecz to możliwa.
Jestem bardzo, ale to bardzo głodny. Od trzech dni wiszą przy ogniu te ścierwa, a ja
modlę się, aby wreszcie zgniły lub po prostu spaliły się na węgiel.
Farynia, a dosłownie trociny, z których tak niedawno śmiałem się serdecznie, stała się
teraz moim jedynym pożywieniem i jedynym przysmakiem. Prawdopodobnie wkrótce
zacznę zjadać świece stearynowe, jak odkrywcy bieguna północnego.
Chwała Bogu, poradziłem sobie jakoś z moskitierą i sypiam już nieźle. Wszelaka
mądrość w puszczy przychodzi stopniowo. Zanim się ją posiądzie, trzeba koniecznie
spłacić pewien okup.
Hamak myśliwski jest wnizany w trochę szerszy od niego muślinowy worek. Ten
worek opada dwiema fałdami na metr poniżej dolnej linii hamaka. Obie fałdy mają
tendencję do zamykania się w kierunku środkowym. Procedura układania się do snu
wygląda w ten sposób, że po owinięciu nóg w koce, po ułożeniu poduszek ostatnią
czynnością jest wychylenie ręki, by złączyć pod sobą fałdy moskitiery tak, ażeby jed-
na weszła w drugą. W ten sposób hamak zostaje idealnie odseparowany od świata
zewnętrznego. Oczywiście należy przyjąć zasadę, że na wszelkie nasze sposoby —
komary mają także swoje. I nie było wypadku, żeby kilka komarów nie wlazło do
środka.
Jak dotąd, nigdy jeszcze w życiu nie cierpiałem na reumatyzm. Teraz łamią mnie
wszystkie kości, a zwłaszcza nie mogę zupełnie rozprostować palców. Dopomaga do
tego arszenik, w którym przez cały dzień pracy moczę dłonie. Dokoła paznokci
porobiły mi się rany i nie chcą się ani rusz zagoić.
— Panie Tadeuszu, bądźmy jednak ostrożni z tym arszenikiem — mówię którego
dnia, a on na to jak na lato, odkłada nóż, bierze strzelbę i ginie od razu w krzakach.
Mądry sobie, a z czym ja teraz pójdę?
Komary nie znają miłosierdzia. Tadeuszowi ropieją już nogi i biedak wpada w
rozstrój nerwowy, szaleje. Myśliwiec spogląda na nas jak na maminsynków.
Pogardliwie wzrusza ramionami. Istotnie, on mniej jakoś cierpi. Sądzę, że powodem
tego jest brud. Z reguły mało się myje i od czasu do czasu dostaje jakichś wysypek.
Na przykład jako stali goście w jego stopach mieszkają bichosdepe (pchełki drążące).
My z Tadeuszem jakoś ich unikamy, również unikamy przeklętych kleszczy, których
tutaj jest zatrzęsienie. Wiszą na drzewach jak roje pszczół i za lekkim trąceniem
spadają. Lekarski instynkt naprowadził mnie na doskonały wynalazek. Oto co-
dziennie przed zachodem słońca szorujemy się z Tadeuszem piaskiem rzecznym aż
do czerwoności skóry, następnie nacieramy się rozczynem kreoliny. Chociaż i tak po
każdej kąpieli jeden drugiemu zdejmujemy z ciała kleszcze.
Znowu ślady jaguara. Krążył dookoła hamaków, zaledwie parę metrów od ogniska.
Myśliwiec, udając wielkiego znawcę, twierdzi, że to wciąż ten sam jaguar i że trzeba
go koniecznie zabić, bo się zanadto rozzuchwala.
— To nie żarty, panowie. Onca, która raz zasmakuje krwi ludzkiej, już człowiekowi
nie przepuści.
Cały dzień przeszedł pod znakiem tego jaguara. Pod wieczór Myśliwiec jął coś
majstrować przy swoim „Kaloszu”. Założył motor, a na dziobie ustawił reflektor. Tuż
przed zachodem słońca zawołał na nas, abyśmy się gotowali do drogi.
— Musimy koniecznie złapać tę bestię, gdy przyjdzie pić wodę.
Płyniemy wolno pod prąd rzeki. Mija godzina. Już ściemniało się na dobre. Wreszcie
zawracamy zapalając reflektory.
Rażący snop światła przenika gąszcze wybrzeża. Miedziane ogniki krokodylich oczu
błyszczą tu i tam. Posuwamy się teraz bez motoru, nadając kierunek tylko wiosłem.
Suniemy zaledwie parę metrów od brzegu. Każde przewrócone drzewo, każda
zawisła nad wodą liana lub wgryzająca się w las łączka — wszystko staje się
tajemnicze i jakby żywe. Ta mimowolna personifikacja przyrody wkrótce zaczyna
mnie męczyć. Dość mam już tych wilków, jaguarów i węży, chociaż nie widziałem
jeszcze ani jednego z nich. Marzę o prędszym powrocie do hamaka, marzę o
zmrużeniu znużonych światłem elektrycznym powiek. Moi towarzysze zachowują się
inaczej. W nich gra instynkt mordu i gonitwy za tym mordem. Dlatego są wyraźnie
podekscytowani. Ręce im drżą i raz po raz nerwowo podrzucają strzelby. Szepczą
półgłosem swoje myśliwskie spostrzeżenia i pokazują palcami wciąż dalsze i dalsze
zakręty rzeki:
— Tam coś na pewno będzie. Jaguary lubią takie drzewa.
— Na takich plażach powinny siedzieć kapiwary.
— Patrz pan, głowę dam za to, że to sucuri tam leży...
Już biwak dawno został poza nami, już dziesiątki przypuszczalnych sucuri i
spodziewanych jaguarów minęliśmy bezpiecznie, a mrok nocy kpi najwyraźniej z
wszelkich myśliwskich zakusów. Wreszcie z rezygnacją zarządzono odwrót.
Łowy na osławionego jaguara nie powiodły się. Oczywiście winę tego niepowodzenia
zwalą pewnie na mnie, jestem bowiem laikiem, a więc złą maskotą w polowaniu.
Po powrocie zastajemy w domu wielki niepokój. Oto palący się Pantanal przyszedł z
wiatrem aż nad sam brzeg zatoki, gdzie leży na przeciwległym brzegu nasz obóz.
Stanisław przestraszył się o los „Anjangi”. Poradziłem mu, aby zmoczył płótno, co
też natychmiast z zapałem jął czynić. My z Tadeuszem chwytamy czym prędzej
czółno, aby zaobserwować z bliska linię płomieni. Właściwie znamy już to zjawisko.
Tym razem jednak siła ognia jest daleko większa. Palą się już nie tylko trawy, ale
cały las galeriowy biegnący wzdłuż rzeki. Trzask pękających pni i pąsowy żar
napełnia nas podświadomym lękiem istot słabych, stojących wobec nieopanowanej
potęgi żywiołu. Gdyby nie zaplecze pozostawionych niedaleko łodzi, nie czulibyśmy
się wcale pewnie.
Idziemy tak długo, jak długo skóra twarzy na to pozwala. Nad głową krążą płatki
sadzy i olbrzymy-ptaki. Traktują nas prawdopodobnie jako zbiegów przed ogniem,
którzy za chwilę staną się także jego ofiarami.
Tadeusz podnosi broń i strzela. Duży brunatny jastrząb ciężko wali się do naszych
stóp. Jest ranny w skrzydło. Podchodzimy doń ostrożnie z nadstawioną strzelbą,
przygotowani każdej chwili do obrony. Szarpnął się na nasz widok do lotu, lecz zaraz
upadł na grzbiet. Rozstawiwszy szeroko skrzydła otwarł dziób i nastawił szpony.
Czeka.
— Oho, tak go nie weźmiemy — mruczy Tadeusz i okiem znawcy ogląda skrzydła.
— Nic już z niego nie będzie, trzeba dobić.
— A może? — bronię go jeszcze. — A może skrzydła zeszyję?
Zamiast odpowiedzi pada strzał z rewolweru. Parę śmiertelnych drgawek i ptak
cichnie na zawsze.
Wracamy do obozu. Rzeka wstrzymała już pożar. Namiotom naszym nic nie grozi.
Myśliwiec, świecąc latarką, myszkuje po krzakach. Co chwila nachyla się, to znów
przysiada. Na cieniu wygląda jak krasnoludek z bajki.
— Wiecie panowie, kto tu przed chwilą był? — pyta nas po dłuższym milczeniu.
— Kto? — rzucamy obojętnie i na odczepnego.
— Ta sama onca co zwykle. O, proszę tylko spojrzeć, świeżutki ślad!
— Więc podczas gdy my szukaliśmy jej po dalekich brzegach rzeki, ona przyszła
sobie najspokojniej tutaj.
Tadeusz ukląkł i patrzy. Oczom własnym nie wierzy. Istotnie. Ale czegóż ona od nas
chce?...
Zły duch w potrzasku
Wypychanie ptaków to rzecz wcale niełatwa. Przede wszystkim pomiędzy ptakiem
europejskim a ptakiem tropikalnym istnieje zasadnicza różnica. Ptak tropikalny nosi
lekkie suknie, to znaczy ma cieniutką i bardzo delikatną skórę, którą łatwo rozszarpie
każdy nieostrożny ruch palca, a tym bardziej noża. Jeden z takich ptaszków,
szczególnie piękny, jakby się uwziął na mnie. Ani rusz nie mogłem go spreparować.
Namęczyłem się, napociłem, nazłościłem! Szyłem, cerowałem, lepiłem i sztu-
kowałem, aż wreszcie ze łzami w oczach trzasnąłem biedakiem o ziemię i poszedłem
spać.
Dziś od samego rana trzyma się mnie dobry humor i ptaki jakoś idą.
Nie znoszę ptasiego mózgu ani w przenośni, ani w realnym życiu wypychacza.
Zasmarowany nim cały stół i ręce, i dusza. Pomyśleć tylko: palcami w mózgu. To
brzmi gorzej nawet niż: kaloszami w duszy.
Nie znoszę imitacji ani odtwarzania przyrody w sztuce. Wszelkie kwiaty na obrazach
albo tak zwana martwa natura dla mnie nie istnieją. Czymże innym jest wypychanie
ptaków, jak tylko nieudaną symulacją życia? Całe szczęście, że nie wypycham na
drutach i nie jestem zmuszony kazać nieboszczykom śpiewać albo latać. Nasze
wypychanie jest wypychaniem naukowym, wyłącznie do użytku muzeum. Dlatego
wszystkim ptakom nadajemy ten sam szablonowy kształt lotu ze złożonymi
skrzydłami, nogami w krzyż i dziobem przed siebie. Owijamy je w watę, niby
egipskie mumie. Piszemy znak hieroglifu i wkładamy do skrzyni. Co parę tygodni
Tadeusz rewiduje stan zbiorów i zawsze coś niedobrego znajdzie: to łapki się
zatłuściły, to nozdrza wyjadły mrówki (zbyt mało arszeniku), to znów zmierzwiły się
pióra.
Wypychanie jest bardzo ciężką pracą, zwłaszcza gdy trafi się na jastrzębia. Nie ma tu
obawy o przebicie skóry. Mocna jest bowiem jak podeszwa, ale za to przyrosła do
mięśni i nie daje się łatwo oddzielić.
A urubu? O tych lepiej nawet nie wspominać! Nie będzie nam obiad smakował.
Niech Bóg strzeże przed zadraśnięciem jego żołądka lub jelit. Cuchnąca padlina
rozłożonych już zupełnie krokodyli wypada wówczas na ręce i ohydną mazią wylewa
się na stół.
Papugom znowu nie można darować ich olbrzymich dziobów, z powodu których nie
daje się ściągnąć skóry ze łba. Ze szczególnym kunsztem trzeba wtedy nacinać szyje i
przez otrzymany otwór przeciągnąć dzioby.
Co tu długo gadać: wypychanie to podły fach! Wypychamy obaj z Tadeuszem. On to
robi daleko kunsztowniej ode mnie, ale strasznie powoli. Robi to nawet z wyraźnym
zamiłowaniem. Chucha w pióra i dmucha, gładzi i patrzy pod światło, jakby
wytwarzał jakieś pieścidełka.
Wieczorem zwykle łapiemy ryby w towarzystwie Kuby-krokodyla, który życie swoje
zawdzięcza bezczynności.
Dziś rozmowa nie klei się jakoś. Jesteśmy bardzo zmęczeni po całodziennym dniu
pracy. Nadmierna porcja zastrzelonych ptaków zmusza do pośpiechu. Przy
panujących obecnie upałach psują, się ogromnie prędko, a z nieświeżych ptaków
pióra zaraz wyłażą.
Tak więc jesteśmy zmęczeni i źli. Z Jego nastroju korzysta skwapliwie Kuba i
podbiera nam ryby. Komary tną niemiłosiernie, jakby na potwierdzenie przysłowia,
że na pochyłą brzozę wszystkie kozy skaczą. Nagle... co to?
Gdzieś za naszymi plecami, w głębi lasu, rozlegają się basowe tupnięcia dużego
zwierza.
Nadstawiamy uszy. Cisza. Znowu głuchy odgłos, ale już znacznie bliżej. Jak gdyby
jacyś niewidzialni zapaśnicy walczyli ze sobą. W nieregularnych odstępach słychać
uderzenia o ziemię, to słabsze, to znów mocniejsze, przeplatane chrzęstem łamanych
gałązek. Teraz jesteśmy już pewni. Słuch nie myli. Więc Tadeusz pędzi co sił po
karabin, a ja do Myśliwca na „Anjangę”.
— Panie Stanisławie, panie Stanisławie, coś idzie!
Myśliwiec nie dowierza laikom. Wyszedł bez strzelby na pokład i słucha. W tej
chwili parę słabszych uderzeń rozlega się tuż-tuż blisko. Myśliwiec i tego nie słyszy.
Ma bowiem słuch przytępiony. Drażni mnie to ogromnie. Znowu tętent. Tym razem
jakby sto nosorożców pędziło wprost na nas. Ten huk poderwał nareszcie Stanisława,
chwyta broń i gonimy przed siebie. Tadeusz pełznie jakiś dziwnie skurczony, jak
myśliwski pies na tropie. Staram się opanować szybki, nerwowy oddech. Stąpania i
odgłosy zajadłej walki zbliżają się wciąż ku nam. Nietrudno zorientować się w
kierunku. Za chwilę tam będziemy. Jeszcze najwyżej dziesięć kroków dzieli nas od
owych tajemniczych bestii. Karabiny podniesione do strzału. Nagle wytryska snop
elektrycznego światła. Przed nami pusta polana. Nikogo nie ma.
Przyczajamy się. Czekamy. Coś musi być. Nie ma cudów.
Nagle jakiś mały przedmiot podskakuje z ziemi, tłucze się na wszystkie strony jak
opętany, sprawiając niesamowity hałas. Chwilę stoimy jak wryci, nie rozumiejąc nic a
nic. Po czym Myśliwiec rzuca się naprzód i z głośnym śmiechem przypada do ziemi.
To gamba — mały workowaty gryzoń. Złapała się ogonem w nastawiony przez nas
potrzask i w obłąkańczych susach usiłuje biedaczka wyrwać się z żelaznej klamry,
klepiąc deską o ziemię. Biedna, poczciwa, niewinna mała gamba tak niemiłosiernie
nastraszyła wielkich ludzi.
Królewski sęp
Przedmiotem marzeń Myśliwca jest urubu-rei, czyli sęp królewski. Od pierwszego
dnia przybycia do puszczy wypatrujemy go wszyscy. Ma to być podobno nadzwyczaj
rzadki i piękny okaz, którego nie posiadają jeszcze muzea brazylijskie.
Każdego zabitego przez nas krokodyla otacza od razu stado sępów. Skaczą ociężale
po wydętym brzuszysku, wbijając dzioby pomiędzy kostki pancerza. Niełatwe to
musi być zadanie i niemało namęczy się biedny ptak, zanim się da wywiercić
pierwszy otwór i smrodliwa masa rozkładających się wnętrzności rozkosznie
połechce jego nozdrza. Wówczas szeroko rozstawiwszy łapy, wczepiony mocno
szponami, tłucze sęp dziobem niby górnik kilofem, a echo tych głuchych uderzeń
rozchodzi się szeroko po całej okolicy.
Makabryczne uczty sępów stały się dla nas widokiem najzupełniej powszednim i nikt
by na to nie zwracał najmniejszej uwagi, gdyby nie stałe poszukiwanie urubu-rei.
Królewskiego sępa znamy doskonale z opisów Myśliwca. Ma pomarańczowy czub na
głowie i takiegoż koloru dziób. Zwykły sęp-śmieciarz jest brązowoszary. Prócz tego
urubu-rei nosi białą kamizelkę i biały kołnierzyk. Wielkością przerasta znacznie inne
ptaki. Według zapewnień Myśliwca sęp królewski nie lubi się pospolitować. Lata
samotnie i samotnie jada. A kiedy zjawia się na horyzoncie, wszystkie inne prostackie
sępy ustępują mu natychmiast miejsca przy trupie.
Niestety upłynęło już tyle dni, a urubu-rei nie ukazał się. Tadeusz wprost umiera z
niecierpliwości. Jego ambicją jest ujrzeć ptaka, zanim spostrzegą go inni.
Jeszcze cenniejszy obiekt naszych marzeń stanowi jastrząb marevo, którego nie
posiada nawet Narodowe Muzeum w Rio de Janeiro. Widzimy go codziennie. Krąży
w odległości kilometra, ale nigdy bliżej. Przy moim złym wzroku nie mogę nawet
rozróżnić jego indywidualnych cech. Marevo jest nieuchwytny, czujny i mądry,
przebiegły i ostrożny, nie dający się nikomu podejść. Marevo to duch Mato Grosso.
Próżno bym silił się na jakieś górnolotne określenie, próżno bym kruszył pióro o
piękno opisu... nie potrafię. Nie potrafię oddać tej radości, tej dumy, tego
zdenerwowania w głosie, z jakim Tadeusz dzisiaj wrzasnął: „Urubu-rei!”
Nawet Myśliwiec, zawsze leniwy i nieprędki do wyskakiwania z „Anjangi” podczas
swej poobiedniej drzemki, na dźwięk tego magicznego słowa, podtrzymując
opadające spodnie, pędzi co sił do Tadeusza.
— Gdzie?... Gdzie?...
— Tam — szepcze Tadeusz pokazując kierunek najbliższej krokodylej padliny.
Dlaczego Tadeusz szepcze, zamiast mówić pełnym głosem, tego nie rozumiem.
Gromada sępów siedzi wszakże od nas co najmniej w odległości pół kilometra. A
więc nawet strzał z dubeltówki niełatwo je spłoszy. Najwidoczniej jednak nadmiar
emocji odebrał Tadeuszowi głos. Zresztą obaj z Myśliwcem szepczą teraz do siebie
na ucho, jakby konspirowali jakiś niebezpieczny zamach.
Wszyscy trzej podkradamy się ku upragnionemu celowi. Zaczyna się dobrze mi znana
z obozów harcerskich gra w podchodzenie. Wykorzystujemy oto każdą zasłonę, tylko
od czasu do czasu wychylając łeb spoza czupryny krzaków. Stado sępów jest coraz
bliższe i nawet ja przez swoje okulary potrafię odróżnić dwa ptaki odmienne od
reszty pospolitaków. Wbrew twierdzeniom Myśliwca urubu-rei nie trzyma się w
odosobnieniu. Niezależnie od klasowego pochodzenia i niezależnie od koloru szyi
wszystkie sępy zgodną kompanią rozdzierają cuchnące ścierwo. Początkowo bardzo
krytycznie nastawiony do Tadeuszowego odkrycia, teraz już nie wątpię w jego
prawdziwość. Widzę wyraźnie dwa królewskie olbrzymy. Obrzydliwa funkcja
trupożerców, jaką w tej chwili pełnią, nie potrafi im ująć królewskiego majestatu.
Bezkonkurencyjne są w piękności, dumne jakieś i pańskie.
Tymczasem następuje koło mnie walka o pierwszeństwo. Obaj myśliwi stracili
panowanie nad sobą i coraz prędzej, coraz mniej ostrożnie biegną naprzód, byleby
wyprzedzić jeden drugiego. Tadeusz zwycięża w tym biegu. Padł strzał z
napoleońskiej flinty i w odpowiedzi załopotały skrzydła. Szary obłok zwyczajnych
sępów poderwał się do lotu, a jeden z królewskich ptaków drga przed nami na ziemi.
Brutalnym tupotem nóg dopadają myśliwi swojej ofiary. Ani ohydny widok
porozciąganych dokoła krokodylich flaków, ani zabójczy smród gnijącego ścierwa
nie zdoła przyćmić piękna obrazu ani rozkoszy zwycięstwa.
Tadeusz stoi dumnie wyprostowany ściskając oburącz białą szyję sępa. Duże, w
pomarańczową obwódkę ujęte oczy ptaka, już bezsilne, patrzą na nas rozszerzoną
źrenicą. Po śnieżystobiałych piórach płynie strugą krew, pokrywając niby czarnym
płaszczem żałoby bezwładnie obwisłe skrzydła.
Tadeusz jest małego wzrostu, trzymany więc przezeń ptak dotyka łapami ziemi i
wygląda, jak gdyby stał obok.
— Nie ma czasu, panowie, nie ma czasu! — oglądając się na strony, gorączkowo
woła Myśliwiec. — Ten już nie ucieknie, trzeba szukać drugiego! Z całą pewnością
jest gdzieś niedaleko. On nigdy nie zostawi towarzysza w niedoli.
„Jakże to pięknie brzmi — pomyślałem. — Gdybyż tak było między ludźmi.”
Kroczymy szeroką tyralierą, skradając się po cichu wzdłuż koryta rzeki. I trzeba
takiego pecha, że właśnie ja, prawie ślepy, musiałem natknąć się pierwszy, nosem w
nos, na biednego zbiega. Siedział sobie na białej gałęzi trudno dostrzegalny.
Zły jestem na siebie, któż bowiem widział dobrowolnie przysparzać sobie tyle
kłopotu. Wszakże urubu-rei to jeden z najtrudniejszych do wypychania okazów.
Skóra przyrośnięta do mięśni, a przy tym białe pióra — prawdziwa zmora
wypychacza. Szkarłatna krew nie chce się z nich ani rusz wyprać, nie pomaga ani
benzyna, ani utleniona woda. I ja właśnie ujrzawszy królewskiego ptaka
instynktownie musiałem krzyknąć. Krzyk ten sprowadził myśliwych i zabili mi go na
miejscu.
Teraz od samiutkiego już rana harujemy razem z Tadeuszem. Na specjalnej
żerdce obok nas wiszą inne zaniedbane ptaki, niby wisielcy z przekrzywionymi łbami
i wydłużonymi szyjami. Potworny ten obraz nabiera jeszcze bardziej makabrycznego
wyrazu, gdyż dla oszczędzenia piór owijamy ptaki w prześcieradła.
Z Tadeusza prawdziwy sportowiec. Zna się na prawie myśliwskim, a przy tym ma
dobre serce. Strzela tylko wówczas, kiedy naprawdę potrzeba. Wyjątek od tej zasady
stanowią jedynie krokodyle, których nienawidzi z całego serca. Gdyby mu dać
dostateczną ilość amunicji, to w przeciągu krótkiego czasu na całym ogromnym
Pantanalu zostałby tylko jeden żywy krokodyl — Kuba.
Aby nie zasmarować krwią białych piór mojego urubu-rei, siedzę na nim jak na
koniu. Preparuję szyję i głowę, a cały tułów wisi w ten sposób poza mną. Wyglądam
niczym lajkonik krakowski albo i sam pan Twardowski na kogucie.
Kończymy robotę około jedenastej w nocy. Oba królewskie sępy, owinięte
pieczołowicie w watę, leżą na stole operacyjnym jak dwie mumie przeznaczone do
sarkofagów.
— Chodźmy wymyć ręce — mówi Tadeusz ponuro. Są to pierwsze jego słowa w dniu
dzisiejszym. Jesteśmy zmęczeni i wściekli. Pochylnią udeptanej trawy schodzimy po-
woli ku brzegowi. Piękny nów księżyca i miliardy tropikalnych gwiazd srebrzą wodę
i oto na tym romantycznym tle, niesiony prądem, mija nas bezszelestnie wydęty jak
bania brzuch martwego krokodyla, a na nim niby na tratwie siedzi nieruchomo
smutnie zadumany wielki... — urubu-rei.
Widok tak niesamowicie posępny i tak niesamowicie złośliwy, że patrząc zastygliśmy
w miejscu.
Ten rzadki okaz, na który czekaliśmy tygodniami, którego niełatwo jest zobaczyć
nawet we dnie, płynie sobie teraz mimo nas, drwiąc ze wszelkich obaw, niby nocna
mara, niby duch wypychanych przed chwilą braci.
Tadeusz mruczy
Od dłuższego czasu zastanawia nas jakiś dziwny odgłos, ni to basowe mruczenie, ni
to buczenie wody na wbitym w dno rzeki drągu. Szukamy przyczyny, przykładamy
ucho do ziemi (nauka pana Wołodyjowskiego), ale zabiegi te nie dają żadnych
rezultatów. Najniespodziewaniej w świecie dziś właśnie tajemnica wydała się sama.
Oto nad brzeg naszej zatoczki przyszło stado strusi i zaczyna w tenże sam sposób
mruczeć. Stanisław stoi przy nas i wcale się temu głosowi nie dziwi. A przecież
nieraz pytaliśmy go o to.
— Więc te strusie tak burczą — powiadam.
— A tak, podobno wydają one jakieś dźwięki, nigdy jednak nie udało mi się ich
usłyszeć — odpowiada spokojnie Stanisław.
Patrzę nań i nie bardzo rozumiem. Czy żartuje, czy się w ten sposób natrząsa ze mnie.
Wyraźny, wibrujący ton leci ponad wodą, jak gdyby wielki bumerang został w tej
chwili wypuszczony w powietrze.
— On przecie głuchy — szepcze Tadeusz. — Głuchy jak pień — dodaje złośliwie.
Strusie napiły się wody i tanecznym krokiem odeszły. Gdzieś koło południa
przypłynął zasapany Joao z prośbą o wydanie korkowego czaka.
— Po co? — pytamy zdziwieni — po co tobie korkowe czako?
— Senhor Doktor zabił jelenia i teraz chce się fotografować, ale nie ma czaka.
— Jakoś nie bardzo mi się chce wierzyć, aby Doktor potrafił zabić jelenia.
— No nie, to ja go zabiłem, ale Doktor chce sfotografować się, że to niby on zabił.
Joao wcale nie jest taki głupi, skoro zrozumiał już komedię tej gry w bohatera. Jak się
przekonałem, Joao nie tylko Doktorowi strzela zwierzynę. Myśliwiec także lubi się
nim posługiwać. Myśliwiec, głuchy i ślepy, widzi zwierzynę dopiero wówczas, gdy
się mu ją palcem pokaże. Ale wówczas strzela celnie. Tadeusz pęka wprost ze
śmiechu, gdy się wybiorą razem na polowanie. Według jego słów, Myśliwiec zgięty
wpół pędzi przed siebie, wpatrzony w jakiś punkt, a ptaki jeden po drugim uciekają
mu sprzed nosa.
Krokodyl Kuba zaczyna nabierać bardzo niebezpiecznych manier. Dziś na przykład
wylazł z wody i wszedł aż w sam środek obozu, aby porwać resztki jeleniny. Cieszę
się z tego ogromnie, bowiem mniej będzie tego przeklętego surasco.
Myśliwiec ostrzegł mnie dzisiaj, abym nie śpiewał nocami na rzece, bo ten śpiew
może ściągnąć na nasze głowy Indian Nietoperzy. Ma to być jakiś specjalny szczep
wędrujący tylko po nocach. Jestem głęboko przekonany, że żadnych podobnych.
Nietoperzy nie ma i Myśliwiec tylko w ten sposób straszy. Ale opowieść robi swoje i
odtąd przez kilka dni z rzędu rozpalamy z Tadeuszem większe ogniska.
Tadeusz jest typowym neurastenikiem. Miewa dnie boleściwe i wówczas twierdzi, że
umiera. Kładzie się do hamaka i jęczy — żadna siła nie zdoła go wówczas postawić
na nogi. Jako lekarz, wiem doskonale: nic mu właściwie nie jest. Opanowuję się całą
siłą woli, aby go nie zrugać, bo z jakiejże racji mam wypychać za dwóch. Nie
wyjawiam jednak swoich myśli głośno, a nawet przeciwnie, daję „choremu” aspirynę.
Tadeusz jest również straszliwie sentymentalny i sentymentalizm ten nachodzi go
falami na zmianę z owym bolesnym cierpieniem lub dziecięcą radością. Jednego dnia
wygrywa wesołe półeczki, podrygując przy tym do taktu, innego znowu dnia
harmonijka jego płacze tak rzewnie i tak tragicznie, że nawet niewrażliwy Stanisław
popada w ciężką zadumę.
Dziś Tadeusz, kładąc się spać, nagle z zadartą wysoko głową znieruchomiał. Nie
wiedziałem, co ten teatralny gest ma znaczyć. Wreszcie ponure jak noc westchnienie
wydobyło się z jego piersi:
— A jednak to nie nasze niebo!
Nocami koło mięsa coraz bezczelniej uwija się gamba. Skoro raz złapana za ogon
potrafiła się z pułapki jakoś oswobodzić, gwiżdże teraz widocznie na wszelkie
niebezpieczeństwa. Ślepe szczęście tak ją ośmieliło.
Znowu zostałem sam w obozie. Tadeusz popłynął dokądś łódką. Obozowisko nasze
leży w ostrym kącie pomiędzy korytem rzeki a odnogą zatoki. Gdyby nie okalające
nas gąszcze, widzielibyśmy dokoła biwaku krąg wody.
Siedzę tak sobie jak zwykle pochylony nad stolikiem pracy, aż nagle gdzieś niedaleko
rozlega się groźne mruczenie, jakieś obce i dotychczas zupełnie nie słyszane.
Chwytam karabin (wyjątkowo mi z łaski przez myśliwych zostawiony) i posuwam się
w podejrzanym kierunku. Jestem głęboko przekonany, że podchodzę w tej chwili
samego jaguara. „Byłby kapitalny kawał — myślę sobie — gdybym ja, laik
myśliwski, pogardzany i lekceważony, ja, nieszczęsny okularnik, miłujący zwierzęta i
brzydzący się ich mordowaniem, gdybym ja właśnie zabił jaguara”. Z bijącym więc
sercem podkradam się coraz ciszej i coraz bliżej, a pomruk tajemniczej bestii nie
ustaje. Już zaraz. Już jest przede mną. Teraz skoczy.
Nie. Nie skoczył.
Poprzez gałęzie ujrzałem lustro osłonecznionej wody i nasze canoe, a w nim
Tadeusza mruczącego żarliwie.
— Co pan tu robi? — zapytuję skonsternowany.
— Wabię krokodyle — powiada Tadeusz. Przez całą resztę dnia próżnujemy. Jest
bowiem niedziela. Pogodne słońce prześwietliło czystą wodę Piquiri aż do samego jej
dna, umożliwiając nam obserwację ryb. Zachowują się zupełnie inaczej niż u nas.
Obecność wielkiej ilości piranii stwarza potrzebę wiecznie czujnej samoobrony. Tak
więc tylko największe i najsilniejsze okazy, jak na przykład dorada, chodzą w
pojedynkę, reszta rybiego plebsu krąży kluczami niby gęsi po niebie. Na czele takich
kluczy i po bokach ciągną czujki wywiadowcze. Ryby dobierają się wiekiem. Oto
młode, całkiem jeszcze nie wyrośnięte, krzyżują drogę gromadom starszych i od
czasu do czasu z nagła a niespodziewanie błyśnie srebrną wstęgą pirania, jak gdyby
próbowała, czy warto atakować naprawdę. Za każdą taką próbą ryby momentalnie
zmieniają szyk, gotowe do zażartej walki. Najwięcej tu ryb różowych i wysmukłych,
zwanych preaputangi. To jedna z nich właśnie ukradła kiedyś Tadeuszowi
szczoteczkę do zębów.
Brazylijski bocian tuiuiu nie ma piór na szyi. Szyja ta jest niezdarnie gruba i tworzy
pośrodku butelkowate rozszerzenie. W trakcie łykania ryby zgrubienie to sięga
karykaturalnych wprost rozmiarów. Podobno z tej szyi ptaka można uszyć ładną
zamszową torebkę damską. Umawiamy się z Tadeuszem, że przygotujemy po jednej
takiej skórce dla naszych małżonek. Oczywiście umawiamy się po cichu, aby broń
Boże nie usłyszał tego Myśliwiec. Podobno zabijanie tuiuiu, jak zabijanie jelenia, jest
zabronione ustawą. Myśliwiec bardzo dokładnie przestrzega praw, jeśli dotyczą one
Tadeusza, sam natomiast zabija i wydry, i jelenie.
Tuiuiu kpią z naszych umów i poważnym krokiem łażą koło obozowiska po drugiej
stronie zatoki.
Prawie codziennie składają nam wizytę jelenie, ale już nikt ich nie bije. Ślady
najmniejszych kawałków ich skóry i sierści Myśliwiec starannie wyzbierał.
Oczekujemy jak zbawienia zapowiedzianego wyjazdu Doktora. Stanisław ma go
podobno odprowadzić aż do samego statku. Potrwa to dobrych kilka dni. Czekamy na
tę miłą okazję samotności. Dopieroż będzie raj!
Huragan
Hamaki nasze wiszą pod gołym niebem. Ufam słowom Myśliwca, że w porze suchej,
zwłaszcza w lipcu, o deszczu mowy być nie może.
A gdyby nawet stał się taki cud i niespodziewany deszczyk przyszedł, to najwyżej
mały kapuśniaczek, krótkotrwały i niewinny.
Wierzyliśmy.
Tymczasem, jak się okazało, Myśliwiec mówiąc tak. żałował tylko brezentów
namiotowych. To właśnie była najwyższa racja tych przekonywali. Sam schowany
pod dachem „Anjangi”, gwizdał na wszelkie przeciwności przyrody, był bezpieczny
jak u Pana Boga za piecem.
Około jedenastej w nocy zbudził mnie przeraźliwy rejwach. Przez sen słyszę wołanie
Myśliwca:
— Panowie! Huragan idzie, lepiej być ostrożnym, bo taki huragan o tej porze to nie
przelewki.
— Przecież pan sam zapewniał, że przyjść może tylko kapuśniaczek.
— Nie czas na gadanie — odburknął zły.
Biorę się do roboty. Tadeusz już zwinął swój hamak, a teraz z kolei gorączkowo
uwija się koło sprzątania wypchanych ptaków. Jego gorączka daleko odbiega od
powszednio przyjętego trybu postępowania. Tadeusz bowiem jest największym
guzdrałą, jakiego kiedykolwiek spotkałem w życiu.
Kilka metrów od hamaków, pomiędzy gałęziami czterech drzew, na wysokości
dwóch i pół metra wisi olbrzymia brezentowa płachta napięta, ku rozpaczy Myśliwca
i wbrew jego woli, dla ochrony suszących się ptaków przed słońcem. Wszystko
byłoby więc dobrze, gdyby deszcz zechciał padać normalnie jak u nas, w Polsce.
Tymczasem zanosiło się na coś wręcz odmiennego.
Przede wszystkim spadł nagle na nas potężny wicher. Wszystkie garnki, wiosła,
łodzie i blaszanki jednym dmuchnięciem zmiótł z horyzontu. Zasypało nas piaskiem
tak, że bolących powiek nie można otworzyć.
Zaraz przytoczył się grzmot nie z nieba chyba, ale z piekła rodem. Zagłuszył wszelkie
wrzaski. Przytłoczył nasze serca kamieniem do ziemi.
Błyskawica piękna, gruba jak brazylijskie sucuri przemknęła ponad głowami, a za nią
nowy wicher jeszcze potężniejszy i jakiś szum głuchy, jednostajny, jakby ocean wy-
lewał się z brzegów i kilkupiętrową falą miażdżył las pędząc ku nam.
Zanim zdążyliśmy coś pomyśleć, zanim resztki skrzyń z prowiantem znalazły się pod
płótnem, spadł na nas potok siekającej wściekle wody. Przyszedł bynajmniej nie z
góry, tylko od strony huraganowego wiatru. Gdzieś zupełnie z boku.
Rzucam się do układania ciężkich skrzyń w barykadę. Może osłoni? Może choć jedną
suchą nitkę zostawi?
Tadeusz tymczasem powrócił do swojej zwykłej flegmy i kończy wiązać napięty
hamak tuż pod samym dachem na wysokości dwóch metrów od ziemi. Śmieszną mi
się wydaje ta czynność, ale nie krytykuję. Czekając zmiłowania losu przykucam za
wałem ustawionych skrzyń razem z kocami i ptakami.
Tadeusz flegmatycznie pakuje się do swego hamaka pod niebo. I teraz dopiero
wyjaśnia się jego manewr, teraz dopiero rozumiem, ze wojnę z deszczem on właśnie
wygrał.
— Spryciarz z pana jednak — burczę dzwoniąc zębami.
— A widzi pan. To i w wojsku nieraz tak samo ze mną bywało. Ja, panie, powoli, nie
spiesząc się, a swoje zrobię. Raz przysłano nową eskadrę awionetek. Mówię panu, jak
cukierki, prosto z fabryki. Postawili wszystkie jak na pokaz szeregiem na lotnisku,
klinki powkładali pod koła, żadnego umocowania. A tu patrzę: chmura czarna jak
cholera na horyzoncie.
„Panie pułkowniku — mówię — niech pan lepiej samoloty zabezpieczy, bo huragan
idzie”. Spojrzał w niebo, skrzywił się lekceważąco i nuże na mnie wsiadać: „Nie
wtrącać się, swego pilnować, nie rezonować” itp. Pan to zna.
Nie rezonowałem więc, ale serce mi się krwawiło. Powiadam panu, jak przyszedł
wiatr, ot, taki, jak teraz, jak zabrał nam te ptaszki, to tylko wióry leciały. Calutka
eskadra w strzępy. Co za lament, co za krzyki! Ja, widzi pan, powoli robię, ale z
sensem. Ot i teraz. Pan tam skulony zębami szczęka, a ja sobie śpię jak długi.
Dobranoc — dodał złośliwie.
— No, a co z tym pułkownikiem zrobili? — pytam ciekawie.
— Z pułkownikiem? — Tadeusz zerwał się z posłania wyjątkowo energicznie. — O,
tym skurczybykom nigdy nic nie jest. Gdyby nie oni...
Przerwał.
Tadeusz lubi zatrzymać się w połowie zdania i trwać tak czasem długą chwilę, ale
potem wraca zwykle do tematu. Tym razem błyskawica wyjątkowo rażąca oślepiła
całą naszą budę, wykazując jakiś techniczny błąd w wiązaniu płótna.
Tadeusz organicznie nie znosi niedoskonałości. Jest pedantem i na poprawki nie
żałuje czasu ani energii. Wstał więc, aby coś mocniej podwiązać.
— No i „breguety” poszły, a pułkownik został, jak zwykle, jak zawsze.
W tej chwili u nas pod namiotem nastąpiło coś podobnego. Wicher wpadł i wygiął
dach w górę niby spadochron. Dziw, że nie wylecieliśmy w powietrze. Zatrzeszczało
w krokwiach, a sąsiednie drzewo, bardziej odsłonięte i podmyte rzeką, z głuchym
pluskiem poszło w wodę. Grom przetoczył się po nim, a las odpowiedział echem.
Cisza zaległa świat. Cisza oczekiwania czegoś gorszego.
Jak w teatrze przed podniesieniem kurtyny.
— No — mówi spokojnie Tadeusz — tym razem to widzi mi się, mokro panu
doktorowi będzie, bo wiatr właśnie zmienia kierunek.
Skąd on to wszystko wie? Rzeczywiście, cała Niagara przyszła wprost na mnie. Nie
było już sensu uciekać, skuliłem się więc tylko we dwoje, aby mi było nieco cieplej.
Z początku namokły skarpetki, potem nogawki piżamy. Po nagim brzuchu ciekły
chłodne strumyki, a ja podsuwałem się pod osłonę Tadeuszowego hamaka, ale
bezskutecznie.
— Jak się pan czuje? — pyta szelmowskim głosem Tadeusz. — Żałuję niezmiernie,
że w hamaku nie ma miejsca na dwóch.
Myśliwiec odpłynął
W egoizmie i skąpstwie Myśliwiec przeszedł dziś samego siebie. Oto chciał nas
zostawić w puszczy bez kawałka broni. Wsiedli z Doktorem do łodzi i załadowali
wszelkie strzelby, jakie tylko były w posiadaniu Myśliwca. Poczciwy Tadeusz przy-
szedł do mnie z żalem w oczach, ale sam nie protestował. Jemu można zrobić każde
świństwo. Dopóki sprawa dotyczy tylko jego osoby, milczy. Gdy zaś przybiera
charakter publiczny, wówczas Tadeusz zamienia się w Katona i Don Kichota w jed-
nej osobie i walczy w obronie pokrzywdzonych. Był pono delegatem od żołnierzy do
generała Sikorskiego we Francji i za to został sromotnie zbesztany. W Polsce przed
wojną także nie mógł zrobić kariery, bo wytykał swoim przełożonym wszystkie ich
społeczne grzechy. Jednym słowem, Tadeusz umie walczyć imię cudzej krzywdy.
Tym razem jednak, jak powiadam, sprawa dotyczyła wyłącznie nas samych i dlatego
wystąpić na widownię musiałem ja, a nie Tadeusz. Z początku wyczekiwałem patrząc
spokojnie na przygotowania Stanisława do odjazdu. Nie wierzyłem aż w taką jego
złośliwość. Sądziłem, że to żart. Być nie może, aby cena karabinu wyższa była od
ceny naszego życia. Dopiero gdy Stanisław naprawdę zapuścił motor do jazdy,
wystąpiłem naprzód i głosem kategorycznym zatrzymałem go w miejscu. Gdyby nie
obecność Brazylijczyka, rzecz przybrałaby inny zupełnie obrót. Tym jednak razem
panuję nad sobą, jak mogę. Zebrała się we mnie cała pogarda, cała niechęć do tego
człowieka. Wyłożyłem mu w słowach dobitnych a głośnych wszystko, cośmy z
Tadeuszem myśleli o nim, a na zakończenie wyraziłem swoje zdziwienie, że on,
doświadczony myśliwy, może pozwolić na zostawienie towarzyszy w głębi Mato
Grosso bez strzelby i bez najmniejszego środka samoobrony. Powiedziałem mu
jeszcze, że Kuba-krokodyl przy nim wygląda jak symbol piękna i szlachetności. Na
zakończenie tej górnolotnej i wielce salonowej przemowy kazałem mu natychmiast
wyjść z łodzi i wręczyć Tadeuszowi jeden z karabinów. Widocznie wyraz mojej
twarzy był wówczas tak stanowczy i tyle zawarło się w nim ostatecznej determinacji,
że Myśliwiec nie namyślał się ani chwili i milcząc wykonał rozkaz. Odpłynęli. Ja
jednak przez dłuższy jeszcze czas nie mogłem wrócić do równowagi.
— Czy przypomina pan sobie, jak niedawno opowiadał nam Myśliwiec o jaguarze,
który odwiedził go kiedyś w obozowisku? I teraz w kilka dni potem, śmie nas
zostawiać samych bez kawałka broni!
— Szkoda słów! — mówi Tadeusz. — Cieszymy się z kilkudniowego wypoczynku.
Co za rozkosz pomyśleć: jesteśmy sami.
Uświadomiłem sobie pełnię tej wielkiej radości i szczęścia. Dopiero teraz przez tych
kilka dni poznamy naprawdę życie puszczy. Jesteśmy sami!
— Pluń pan na ptaki. Zasłużyliśmy dawno na odpoczynek. Płyńmy lepiej w świat! —
woła Tadeusz chwytając za wiosła.
Ma rację.
Las galeriowy (wzdłuż dróg wodnych Pantanalu) to przede wszystkim plątanina
korzeni biegnących po wymytej powierzchni ziemi. Korzenie te tworzą mocną
pajęczynę, fantastycznie poprzeplataną, a przypominającą kłębowisko węży i żmij.
Trochę dalej od brzegu korzenie zagłębiają się — zamiast nich widać już tylko dywan
z uschłego zielska, liści, powojów i lian. Ponad tę sprężyście miękką warstwę
wybijają się pokracznie wygięte pnie karłowatych drzew. Nie dziwię się zresztą ich
takiej, a nie innej formie. Przez pół roku topione wodą, przez drugie pół palone
ogniem, dziw, że do tej pory przed śmiercią się jakoś ustrzegły. Gdy odratujemy w
myśli ten pokraczny las niezliczoną ilością kolczastych i gładkich lian, gdy wstawimy
w pozostałe jeszcze luki piękne bukiety kolczastej palmy tucum, otrzymamy
prawdziwy obraz niedostępnej dżungli, przez którą przebić się można jedynie
fakonem. Od czasu do czasu przez ten zielony mur przebiega ponury, cienisty tunel
udeptanej przez zwierzynę drogi. Tunelem takim człowiek spacerować może tylko na
czworakach.
Z początku nawierzchniowe korzenie galeriowego lasu napawały mnie nieustannym
strachem, bo przy krótkim wzroku nie mógłbym ich odróżnić od węża, jeśliby tam
przypadkowo trafił. Toteż wędrówki moje przez las trwały znacznie dłużej. Dzisiaj
skaczę na oślep, całkowicie obojętny, czy to korzeń, czy kark anakondy. Tadeusz
nazywa to formą dziecinady. Może tak jest w istocie. Cóż jednak mam robić? Czyż
mam w ogóle wyrzec się przyjemności spacerów?
Tadeusz jest kapitalny ze swoimi sentencjami, które wygłasza podczas naszych
wspólnych przepraw poprzez gąszcze.
— Widocznie pan nie kocha ani żony, ani córki; jakże można tak na ślepo deptać, co
się da i gdzie się da. Lepiej uwiązać kamień do szyi i skoczyć w głębię. Po co się
męczyć?
Najbardziej irytuje Tadeusza moja chorobliwa miłość do wody. Kiedy się kąpię, on
jak kokosz nad kaczątkiem biega po brzegu i gdacze wciąż morałami. Jest do
przesady ostrożny z wodą. Mimo że przezroczysta jak kryształ i widać przez nią
czysty piasek dna, on za Boga nie wejdzie nawet w najpłytsze miejsce.
Niedaleko obozu rzeka raptownie zakręca tworząc śliczną mieliznę. Szybki prąd
wypłukał tutaj piasek ze wszelkich gałęzi i zielsk. Każdą wolną chwilę spędzam tam,
zagłębiony po pas, pluszcząc się jak małe dziecko. Kiedym po raz pierwszy zawiózł
tam Tadeusza, patrzył na mnie z brzegu wzrokiem ponurym jak noc i długo z
politowaniem kiwał głową. W swoich pogniecionych i wypiętych na kolanach spod-
niach, w wypuszczonej na wierzch koszuli, z nie ogoloną a chudą twarzą, wyglądał
jak gruźliczy męczennik. Żałowałem go z całej duszy; że przez głupi upór poci się oto
w brudnej odzieży zamiast rozkoszować się urokiem zimnej wody.
— Pan, panie doktorze, nie wróci już z tej wyprawy — zawyrokował po chwili
smętnie.
Ani tego dnia, ani dni następnych nie udało mi się namówić go do kąpieli. Dopiero po
tygodniu jakoś przekonał się i zamoczył stopy. Z początku długo, bardzo długo,
stojąc golutki na suchym brzegu, mydlił się. Widocznie odsuwał w ten sposób
niemiły moment przykrej decyzji. Potem nagłym a szybkim kroczkiem wbiegł po
kostki do wody i badawczo oglądając powierzchnię przeświecającego piasku padł jak
długi, czyniąc przy tym niesamowity tumult rękami i nogami dla odstraszenia
wszelkich ewentualnych potworów, po czym natychmiast zerwał się jak oparzony i
jeszcze szybciej wybiegi na brzeg. Tak wyglądała jego pierwsza kąpiel.
Opisuję ten epizod bynajmniej nie po to, by ośmieszyć mego towarzysza, lecz by
wiernie odtworzyć nastrój tamtych dni w Mato Grosso. Tadeusz bowiem jest przecież
odważny, tylko do wody czuje specjalną idiosynkrazję. Na chybotliwej canoe
podkrada się do krokodyli łeb w łeb i drażni je z bliska, jak gdyby się bawił z
niewinnymi szczeniątkami. Nieraz siedząc za nim, aż drętwieję z przerażenia.
Tadeusz tylko się śmieje. A poprzez gąszcze dżungli przedziera się tak pewnie, jakby
szedł po parkietowej posadzce. Ale pirania i sucuri — to dwa słowa paraliżujące w
nim odwagę. Co tu długo gadać, nie lubi tych stworzeń. Nikt nie wytłumaczy mu, że
nie ma racji. Na nieszczęście, obie te bestie zamieszkują wodę. Stąd więc pochodzi
wstręt do kąpieli.
Co do sucuri, to żyłka myśliwska powoli zaczyna w Tadeuszu zwyciężać nad
strachem. Wczoraj bowiem dowiedział się od Stanisława, że ten wąż zapuszcza się
bardzo daleko w głąb lądu i niekoniecznie siedzi zawsze pod wodą. Nowina ta
ośmieliła Tadeusza. Ba, nawet go zachęciła do poszukiwań sucuri, jak niegdyś urubu-
rei. Dziś Tadeusz oświadczył mi wyraźnie, że nawet pragnie spotkać tego węża.
— Najlepiej będzie — powiada — gdy go spotkam wiszącego na gałęzi, wówczas
przyceluję ot tak: (tu parę teatralnych ruchów demonstracyjnych) — paf! w sam
pysk... i skóra moja.
Jaguar stał się w naszym pojęciu postacią legendarną. Gdyby nie jego cętkowane
futra widziane poprzednio na łodziach kaboklerskich, nie wierzyłbym w ogóle w
istnienie tych zwierząt. Wciąż tylko się słyszy:
— Onca była w obozie.
— Dwie spacerowały na plaży.
— Trzy pożarły jelenia.
Bardziej przekonały mnie świeże ślady, na które sam wczoraj kąpiąc się trafiłem. Nie
ulega najmniejszej wątpliwości, że wyjątkowo duży jaguar tędy właśnie przespace-
rował. Któż inny mógłby stawić metrowy krok kocim tropem? Dziś znowu taki sam
ślad pięciu pazurów zauważyłem przy samym obozie, ale ten był znacznie mniejszy
— widocznie tylko ocelot.
Płyniemy z Tadeuszem wzdłuż zatoki. Linia brzegów fantastycznie porwana wygina
się co chwila pod nawisłą koroną wywracających się drzew. Seledynowe łączki
wkradają się pomiędzy ciemny szmaragd starszej już roślinności. Ptaków niezliczone
mnóstwo. Bezszelestnie sunąca canoe nie straszy ich wcale. Najczęściej występują
biguatingi — futerkowe nurki o łabędzich szyjach i pokropionych srebrem
skrzydłach.
W zapale myśliwskim Tadeusz każe mi milczeć i co chwila odwraca się z palcem na
wargach. Na szczęście nie może długo wytrzymać w tym milczeniu i raz po raz
wyrywa się z jakimś okrzykiem. No bo jakże tu milczeć, gdy z głębi Pantanalu doleci
basowy pomruk stada strusi — albo — jakby na złość zgłodniałym żołądkom — z
pobliskiego gdzieś drzewa zabuczy smakowity mutum. Drzewo stoi tuż przy brzegu,
ale za wałem kolczastych krzewów. Chytry mutum wie na pewno o tej przeszkodzie i
dlatego właśnie buczy. Chce najwidoczniej podrażnić biednego Tadeusza. To nie
jeden mutum. Siedzi tam ich więcej, całe rozgdakane stado, drwiąc z naszej
niezdarności.
Wałęsając się za Tadeuszem, poznałem już wszystkie jego gesty i bez słowa
wyczytuję z nich ważność lub nieważność chwili. Oto właśnie podnosi palec ku górze
i coś pokazuje. Duży zielony iguan czai się na gałęzi do niewidzialnej muchy. Unosi
łapkę i wydłuża szyję, wywraca karykaturalnie gały oczne, leniwie i powoli jak na
zwolnionym filmie, aby nagle wystrzelić długi język i znowu go zwinąć w
zdradziecki rulon, wsadzając złapaną muchę w worek przełyku. Nawet nie drgnął
przy tej czynności, nie zmienił pozycji.
Różowy, duży ptak zrywa się sponad wody i leci nad naszymi głowami, dajemy mu
jednak spokój. Zbyt wielki jest na wypychanie, a niesmaczny do jedzenia. Z jego
różowych piór miałyby korzyć tylko europejskie strojnisie.
Fala straszliwego smrodu oblewa nagle canoe. To ustrzelony przed kilku dniami
krokodyl płynie wodą wprost na nas, a na nim jak zwykle kilka zadumanych urubu.
Czepiając się rękami lian, przyciągamy się do brzegu. Tu właśnie zahuczały przed
chwilą smakowite mutum. Korzystamy z możliwości przejścia. Mijamy wąski pas
gąszczów i przed oczami otwiera się szeroka przestrzeń stepu. Jakże inaczej wyglądał
ten step przed paru jeszcze tygodniami. Wówczas bez pomocy fakonu nie mogliśmy
się przedrzeć. Teraz, kędy okiem sięgnąć, hen, aż do dalekiego horyzontu, biegnie
przed nami czarna spopielała równina, najeżona gdzieniegdzie szpikulcami spalonych
termitierów.
Lawa ognistego żaru pochłonęła wszystko. Bujną roślinność przemieniła w ponure
pole śmierci. Cmentarz czarnych pomników. Dawniej najostrzejszym toporem nie
rozbiłbyś gniazda termitów, a teraz lekkim kopnięciem buta rozwalać je można w
proch. Nieprzebyta zapora trawy została pokonana jednym potarciem zapałki.
Kroczymy swobodnie niby po gładzi asfaltowego chodnika.
— Nie mamy tu co robić — mówi Tadeusz — wracajmy!
Ma rację. Trzeba poczekać, aż nowa trawa wyrośnie. To czarne pole ma w sobie tyle
smutku, jest tak makabryczne, że mimo woli przyśpieszamy kroku, już prawie
biegniemy z powrotem ku życiu. I znowu za chwilę chybotliwa canoe pruje toń niby
kozacka czajka na wodach Zaporoża. Pięć kajmanów przegrodziło drogę. Trzeba
przenieść łódź poprzez mieliznę. Dalej znowu głęboko. Kto by się tam dziś
zastanawiał albo liczył z kajmanami! Przeszły czasy naszych niemowlęcych stra-
chów. Jesteśmy już dziś prawdziwymi kaboklami.
— Co to? — pytam Tadeusza wskazując cętkowane, długie cielsko, wtulone w
błyszczącą glinę wybrzeża. Głosowi swemu staram się nadać ton spokojny, ale w
duszy jestem pewien, że to sucuri. Tadeusz nie widzi. Już minęliśmy owo miejsce,
krzaki je przysłoniły. Wolałbym nie wracać. Ambicja jednak bierze górę nad
strachem. Z wolna, nie pluszcząc wiosłami, zbliżamy się. Cętkowane ciało tkwi tam
gdzie przedtem. Tadeusz podnosi karabin, a ja z zamarłym tchem oczekuję, co ma
dalej nastąpić. Wyobrażam już sobie straszliwe mącenie wody pod skaczącym
olbrzymem.
— To tylko ogon krokodyla — mówi Tadeusz opuszczając lufę. Uderzymy w burtę
łodzi dla postrachu. Rzeczywiście ogon powoli wsuwa się pod powierzchnię wody.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedyśmy z pustymi rękami wracali do domu. Spoza
zakrętu wyłoniła się szara „Anjanga” na tle pstrych koszul Tadeusza, suszących się
po wielkim praniu.
Ciszę wieczoru przerwał krzyk arancuangi. Czy do snu nawołuje innych swoich
towarzyszy, czy tylko hołd oddaje szkarłatnemu słońcu? Jest to ostatnia jego pieśń.
Padł strzał. Załopotały skrzydła, ciężki łomot skruszył kilka gałęzi. Kogut liczy
sześćdziesiąt pięć centymetrów długości, jest rzadkim okazem. Mamy znakomity
rosół i dobrą skórkę do wypychania.
Dzisiejsza wichura rozdmuchała nie dopalone jakieś węgle i z dalekiego horyzontu
Pantanalu wyrósł znowu potężny czub purpurowy. Oto dwie łuny: wschodzący pożar
i zachodzące słońce. Walka człowieka z naturą. W miarę posuwających się
wskazówek zegarka słońce gaśnie, a łuna ognia zwycięsko rozpiera się na
ciemniejącym niebie. Wreszcie zachód przechodzi w odcienie pasteli i roztapia się
wśród zapalonych już gwiazd. Brutalny pożar, hucząc basowo strzałami pękających
pni, idzie coraz jaskrawszym słupem, wprost na nas.
Kładziemy się spać mając po trzech stronach wielkie ogniska. Przy jednym z nich
piecze się — tak wiernie piejąca nam jeszcze wczoraj swoje „vem pra qui, vem pra
ci” — arancuanga. Może nawet ta sama, co mnie dzisiaj zbudziła? W Mato Grosso
życie obojętne jest na wszelkie sentymenty. Odurzeni pieśnią lasu, zasypiamy.
Wszystko się dziś raduje, że Myśliwca nie ma. Cykady rozgwizdały się jak
zwariowane.
Noc wyjątkowo ciemna pomimo tylu gwiazd. Uświadamiam sobie nagle, że ogniska
nasze ułożyły się dokładnie w trzech kierunkach świata i tylko jedna północ została w
mroku. Tam właśnie leży nasza Europa.
Ryba woła ratunku
Hamak mój wisi bardzo wysoko, muszę się doń wspinać po skrzynkach od benzyny.
Joao nazywa go avion. Wygrywam na tej wysokości, bo fałdy moskitiery nie dotykają
ziemi, są przez to zawsze czyste, a i żaba nie zechce już wędrować do wnętrza ani...
„kłująca tatarana nie zbudzi mnie już z rana”.
Gdy spuszczam nogi z hamaka, długo muszę kombinować, o co je można oprzeć, aby
jakoś szczęśliwie wylądować na ziemi.
Dziś wyjątkowo nie spieszę się z tym lądowaniem. Wschód słońca, jakiego dawno
oczy moje nie oglądały, urzekł siłą swojego piękna. Fosforyzujący błękit powlókł
brzaskiem prześwitujące niebo. Mlecznopómarańczowy obłok dyskretnie znaczy
miejsce, skąd za chwilę wytoczyć się ma ognista kula. Wilgotne opary osnuły świat
muślinem, nadając wszystkim barwom ton pasteli. Z rzadka porozrzucane krzewy i
drzewa, nie dopalone jeszcze ostatnim pożarem, odbijają od tego jasnego tła rudą
czerwienią. Chłodny stalowy seledyn brzasku z wolna rozgrzewa się niewidocznym
jeszcze słońcem i mięknie. Coraz więcej w nim ciepła. Rumieńce dnia okraszają ho-
ryzont. Jak dotąd jestem samotny w tej obserwacji. Tylko barwy się budzą. Aż oto
nagle jakiś jeden, pierwszy krzyk zdziwienia, jakby pobudka do pracy. Za nim
natychmiast cały las, cały Pantanal ożył, rozruszał się, zawołał. Sztafetą poszło wo-
łanie arancuangi, potem zakrakały czaple. Chór wyjców odpowiedział bałagańskim
rozhoworem i krokodyle warknęły na znak solidarności. Czarnymi plamami śpiące po
suchych gałęziach gołoszyje urubu drgnęły z odrętwienia i nuże, ciężko przebierając
kosmatymi łapami, kiwać się ku sobie. Bocian tuiuiu zatoczył piórami wiraż niziutko
ponad zatoką i bezszelestnie opadł na liście. Jedyny na świecie śpiewający jastrząb
począł kwilić z początku ostrożnie, jakby nie wierząc sam sobie, że umie, a potem
coraz głośniej, coraz śmielej przechodząc w opętańczy jęk ni to skargi, ni to groźby.
Najtragiczniejszy głos Pantanalu.
Za chwilę pozostał już ze mną tylko wymyty dniem, wypoczęty i jasny błękit
zbudzonego nieba. Wszelkie odcienie namiętnej czerwieni znikły. Złociste i rażące
słońce wystrzeliło szybko w górę. Radosny świat rozsrebrzył się czystością wody i
łuskami pluszczących się ryb. Mistrzyni sportu, wysmukła dorada skacze na metr w
górę i zatoczywszy salto mortale, potężnym klapnięciem ogona daje znak, że się roz-
koszuje, że bawi się życiem. Najedzone krokodyle wciągają leniwie pękate
brzuszyska na łysiny piasku i coraz ich więcej dokoła. Ibisy, czaple, kormorany i inne
przeróżne kurki wodne, nurki i kaczki z dziwacznie pokręconymi dziobami zbierają
się zewsząd barwnie a krzykliwie. Kulami lecą z nieba ku błyszczącej wodzie, aby za
chwilę wynurzyć się z niej i wrócić na pierwotny posterunek obserwacji. Zimorodki,
podobne do naszych polskich, mienią się w słońcu, a ostroskrzydła mewa drażni
przypomnieniem Helu. Gdyby chociaż jeden śpiew ptasi był tutaj dla ucha miły.
Brazylijskie ptaki skrzeczą bez melodii, a niektóre drą się niemiłosiernie, naśladując
skrzyp nie smarowanych drzwi.
Wybieram się na ryby. Serce mi mówi, że wrócę dzisiaj z tuzinem dorad i co najmniej
dwoma tuzinami pacu.
Zakotwiczam się na głębinie, gdzie największy jest prąd. Z doświadczenia już wiem,
że tu właśnie lubią bawić się dorady. Wędka taka sama jak u nas, z tą tylko niewielką
różnicą, że wyciąłem ją własnoręcznie z kępy bambusów, nie płacąc za to nikomu ani
też nie pytając o pozwolenie. Dziób canoe uwiązałem mocno do lian i siedząc na
rufie, czekam cierpliwie na przepowiedziany dobry rezultat. Pływaka na sznurku nie
mam, tubylcy bowiem twierdzą, że miejscowe ryby tego nie lubią. De gustibus non
est disputandum. Tu podobno trzeba uważać nie na pływak, tylko na to, żeby ryba
całej łodzi nie wywróciła i nie odgryzła haczyka. Nie wierzę tym wszystkim
banialukom, na wszelki jednak wypadek koło haczyka zawiązałem poczwórny
sznurek.
Siedzę tak sobie, siedzę dobre pół godziny. Wreszcie mam już tego dość i wyciągam
wędkę. Idzie w górę gładko jak nigdy. Patrzę, a na końcu mego sznurka zamiast
stalowego, najlepszego haczyka, jaki posiadałem, wisi pędzelek pociętej zębami
pakuły.
„To wszystko piranie — pomyślałem — przeklęte piranie”.
Mądry Polak po szkodzie. Zakładam z kolei nowy hak, tym razem na skręconym
trzydziestocentymetrowej długości drucie. Tego przynajmniej już nie odgryzą.
Siedzę tak sobie, siedzę. Czas dłuży się od wyczekiwania. Wreszcie tracę znowu
cierpliwość i ciągnę wędkę w górę. Znowu idzie bez najmniejszego oporu. Tym
razem sytuacja się odmieniła: razem z haczykiem poszedł i cały mój skręcony drut.
Wściekły jestem jak sto diabłów. Każdy stracony haczyk to dla nas katastrofa. Mam
ich w ogóle bardzo mało i do końca wyprawy nie będzie żadnej okazji uzupełnienia
braków.
Słońce już zaszło. Mrok zatuszował szczegóły konturów. Niewyraźne pasma
jaśniejszej nieco szarzyzny — to plaże. Czarne kłęby — to zmierzwiony nadbrzeżny
las. Pokrzywione pokracznie na tle nieba zygzaki — to pewno nie dopalone suche
pnie. Łódź moja tkwi na samym środku zatoki, w odległości trzydziestu metrów,
może więcej, od brzegu. Wystarczyłoby, abym przy moim złym wzroku stracił
orientację kierunku... Ale nie kierunek jest w tej chwili rzeczą najważniejszą.
Ważnym natomiast staje się przeświadczenie o grożącym niebezpieczeństwie od
strony tego tajemniczego a niewidzialnego lądu. Któż bowiem wie, co czai się tam w
ciemności? A może właśnie na gałęzi, pod którą wiatr moją łódkę wpakuje, wisi
dwunastometrowy anakonda-dusiciel? Może chwycę się ręką jego śliskiego ciała?
Może ta spiralnie skręcona gałąź, odbita wraz z gwiazdami na lustrze wody, nagle
ożyje i zwinie się dookoła mojej szyi? W tym dziwnym kraju nie ma niemożliwości.
Boję się więc brzegu i żarliwie łowię uchem, czy aby zwodniczy prąd nie zbliżył nas
do siebie. I oto, gdy napięcie słuchu i nerwów dochodzi do szczytu, raptem tuż przy
burcie kajaka ogromna dorada skoczyła salto mortale i waląc ogonem, oblała mnie
całego. U nas w Europie wywrotka łódki to wesoły epizod. Tutaj — ryzyko utraty
życia, zwłaszcza teraz, w porze krokodylich łowów. Szelma dorada oblała mnie nie
tylko wodą, ale i zimnym potem. Długo nie mogę przyjść do równowagi i jeszcze
niezupełnie do niej wróciłem, kiedy wędka szarpnęła mną tak silnie, że o mały włos
nie wpadłem do wody. Przeciwstawiam się rybie, jak mogę. Wędka wygina mi się w
pałąk, a sznur napina jak cięciwa łuku. Ryba trzepocze gdzieś tam w głębi, a ja
czekam tylko momentu, kiedy sznur albo bambus pęknie i wówczas niechybnie
wywrócę się na wznak, razem z chybotliwym canoe. Jednakże zwyciężam. Trzymam
już rybę w ręku. Ale cóż za niespodzianka! Oto basowym, chrypliwym głosem woła
ratunku. Gniewa się na mnie za podstęp. Mówi, że to zbrodnia dotąd w Mato Grosso
nie tolerowana, że taki haczyk w przynęcie to tchórzliwe, niecne oszustwo. Ryba
woła na cały głos, skrzeczy i prostuje.
Ma oczywistą rację i dlatego nie chcę słuchać jej obrzydliwych krzyków. Szukam po
omacku na dnie łodzi swojego noża do marchewki, ale oczywiście gdzieś się
zapodział. A ryba wrzeszczy niesamowicie, coraz głośniej.
Wreszcie nóż jest. Wpycham go więc między zęby skrzeczącej gadule. Próbuję wyjąć
haczyk. W tej chwili spostrzegłem tuż pod swoim ramieniem fosforyzujące źrenice
krokodyla. Zwietrzył szelma rybę i czeka na nią, a może czeka na mnie? Kto go tam
wie! Przyzwyczaiłem się już do krokodyli, ale taka nocna niespodzianka, tuż pod
samą pachą, nie usposabia pogodnie. Zapominam więc chwilowo o rybie, chwytam
wiosło i walę nieproszonego gościa po łbie. Gwałtowny tumult ogonem — i już po
wszystkim. Uspokojona ryba znowu się rozgadała. Ostrożnie wpycham palce
pomiędzy skrzela, aby tym uniemożliwić jej chwyt za rękę i trzymając ją w ten spo-
sób, ruszam haczykiem. Gryzie wściekle, a śliczne jej, białe jak perły zęby kruszą się
na stali. Z tym jedynym trofeum wracam do Tadeusza. Straciłem na rybołówstwie
wiele godzin i nie mam ani tuzina dorad, ani dwóch tuzinów pacu.
Sucuri i raja
Kąpiel w rzece nie jest tu ani wskazana, ani bezpieczna. Pierwszy wróg to pirania,
drugi — rają, trzeci — sucuri, czwarty — krokodyl... Chyba czwórki tej wystarczy
dla odebrania ochoty do kąpieli. A jednak dzień spędzony przy cuchnącym mięsie i
pod promieniami słońca robi swoje. Człowiek znajduje się między młotem a
kowadłem. Sądzę nawet, że gdyby do wymienionych potworów dodać jeszcze
samego bazyliszka wileńskiego, to i on nie potrafiłby mnie odstraszyć od wody.
Woda w Piquiri jest smaczna, chłodna i przezroczysta, słowem ideał dla takiego
pływaka jak ja. Zresztą na pociechę trzeba podkreślić, że wszelkie zbliżające się
niebezpieczeństwo można w przezroczystej wodzie łatwo spostrzec. Poza tym
zwierzęta wodne nie lubią atakować na płyciznach. Tak więc potrafiłem sobie jakoś
logicznie wytłumaczyć potrzebę codziennej kąpieli i regularnie przed każdym
zachodem słońca wyruszamy z Tadeuszem szorować się piaskiem. Tadeusz, jak już
opisywałem przedtem, myje się na brzegu, a kładzie się w wodę tam, gdzie mu nawet
pleców nie pokrywa.
Wczoraj była niedziela, więc kąpiel nasza odbywała się wyjątkowo w południe.
Odpłynęliśmy też czółnem znacznie dalej niż zwykle, aż do szerokiej, bardzo pięknej
plaży przybrzeżnej. Pływałem długo i odważnie. Tadeusz w tym czasie pedantycznie
mydlił sobie ciało.
Nagle zupełnie bez żadnych powodów zjawia się we mnie lęk przed krokodylem. Nic
nie zdradza jego obecności. Woda w krąg spokojna i przezroczysta. Nie mogę jednak
opanować lęku, jak najszybciej wybiegam na brzeg i oto gdy mijam białego od
mydlanej piany Tadeusza, słyszę jego przerażony szept:
— Panie doktorze... panie doktorze...
Obracam głowę. Tadeusz stoi jakby skamieniały z podniesioną przed siebie ręką, a
tam, najwyżej dziesięć metrów od nas, wypełza powoli z wody na brzeg olbrzymi
sucuri, największy wąż świata. Głowę trzyma wysoko, haczykowato zadartą, patrząc
gdzieś w przeciwnym od nas kierunku. Pełznie majestatycznie, nie spiesząc się. Już z
sześć metrów grubego cielska wyłoniło się z rzeki, gdy nagle spostrzegł nas,
stojących bez ruchu, więc jednym potężnym, sprężystym skrętem zawrócił i znikł w
wodzie.
Stoimy, długą chwilę milcząc, jak urzeczeni. Wreszcie Tadeusz bąka:
— Patrz pan, karabin stoi obok, a ja głupi, ja idiota, zbaraniałem do reszty. Taka
okazja!
— To, że pan zbaraniał, to głupstwo. Ale ja przecie w tym samym miejscu przed
chwilą pływałem.
— Zawsze ostrzegałem pana. Mówiłem, że pan nie wróci. Jaka różnica, czy dziś, czy
jutro.
Czułem się dumny. Nie tylko dlatego, że udało mi się wreszcie zobaczyć sucuri na
własne oczy, ale właśnie dlatego, że razem z nim pływałem w rzece i nic złego mi się
nie stało. To był dopiero chrzest Mato Grosso.
W kilka dni po tym wypadku Tadeusz zastrzelił anakondę (druga nazwa sucuri).
Przywlókł go do obozu, bo wąż nie był dostatecznie wyrośnięty. Miał około pięciu
metrów. Zaskoczył go Tadeusz podczas drzemki nad brzegiem rzeki, niedaleko naszej
codziennej plaży. Stare egzemplarze anakondy sięgają dwunastu metrów. Taką
właśnie skórę oglądałem raz na ścianie w Kurytybie. Opowiadano mi w Paranie histo-
rię niesamowitą, trudną wprost do uwierzenia. Oto pewnego razu znikł bez śladu
pewien jeździec. Według wszelkich domysłów został ściągnięty z konia podczas
przeprawy przez las. Koń bowiem wrócił sam do domu. W kilka miesięcy później
zabito w tejże okolicy dwunastometrowego sucuri i po zdjęciu skóry znaleziono w
nim resztki długich butów z ostrogami; przy czym jedna ostroga przebiła skórę na
wylot: Sucuri nie jest jadowity. Należy do grupy węży-dusicieli. W przeciwieństwie
jednak do boa-constrictora, węża lądowego, sucuri przebywa prawie stale w wodzie
lub nad wodą. Pożywieniem jego są ryby, krokodyle i ptactwo wodne. Skóra sucuri
nie jest tak ładna jak boa, można ją łatwo nabyć u kabokli za niewielkie pieniądze.
Podczas gdy wąż-boa jest najlepszym przyjacielem tubylców zamieszkujących
dorzecze Amazonki — spełnia bowiem w domostwach tamtejszych rolę kota
zjadającego myszy i widzi się go bardzo często owiniętego pieszczotliwie dokoła szyi
gospodarzy — to anakonda nie daje się oswoić i nie cieszy się zresztą najmniejszą
sympatią ludzi.
Tadeusz wymyślił nowy sport, którym emocjonuje się coraz bardziej. Jest nim
polowanie na ryby dzirytem. Wysoko unosząc kolana, baletniczym krokiem skradamy
się wzdłuż linii brzegu, wypatrując śpiące w mule ryby. Ja świecę latarką, a Tadeusz
poluje. Wykazał wielki talent w rzucaniu dzirytem. Mało która ryba ujdzie z życiem.
W ten sposób zapewnił nam ostatnio kilka wspaniałych kolacji.
Ze względu na krokodyle, leżące przeważnie w kamelotach, taka nocna wędrówka
brzegiem nie jest stuprocentowo bezpieczna. Najwięcej strachu jednak przysparzają
kręte korzenie wypełzające zdradliwie aż w głąb wody. Jakież oko może je w nocy
odróżnić? Co krok więc podskakujemy nerwowo, tracąc na moment panowanie nad
sobą.
Snop światła latarki myszkuje po tej plątaninie cieni zwisających i cieni unoszących
się z podłoża. Czasami jakaś liana oplecie ramiona, jakby uścisk żyjących bestii,
czasami kolec agawy albo palmy tucum chwyci za ubranie i ciągnie ku sobie z
niemym uporem nocnej zjawy. Wszystko to przy normalnym stanie nerwów nie
czyniłoby z pewnością większego wrażenia, ale teraz, gdy uwaga nasza skupiona jest
na jednym punkcie światła, kiedy oczy aż z orbit wyłażą w pościgu za rybą, a każdy
szelest przeraża, takie dodatkowe niespodzianki złośliwiej przyrody sprowadzają na
człowieka zimny dreszcz lęku.
Mało jest przebić rybę dzirytem, trzeba ją umieć wyjąć z wody. Dziryt wyślizguje się
bardzo łatwo z przebitego ciała, a ranna ryba ucieka w głąb. Tak więc po wbiciu
ostrza należy natychmiast dziryt położyć na ziemię i z tej pozycji dźwigać powoli
ostrzem w górę.
Przez długi czas Tadeusz był niezmiernie dumny, że to on jest pierwszym wynalazcą
w Mato Grosso łapania ryb na dziryt. Joao parę razy chodził za nami jak cień, przypa-
trywał się robocie i nigdy nic nie mówił. Dziś podchodzi do mego stolika pracy i
powiada: „Muito bom araia, muito bom!”
Araia, czyli rają, jest to potwór morski z rodziny rekinów, ale do nich nic a nic
niepodobny. Nazwałbym tego potwora raczej nietoperzem wodnym albo flądrą ze
skrzydłami. Jednym słowem ni to ptak, ni to samolot, ni to ryba. Olbrzymie trójkątne
skrzydła, dwoje chytrych ślepi w niewidocznym łbie, a z tyłu zamiast ogona dwa
białe ościste szpikulce. Rają niebezpieczna jest właśnie z powodu tych zatrutych
ostrzy, które wbija w nieostrożnie postawioną obok nogę. Raje leżą zazwyczaj na
płask tuż przy brzegu albo na mieliznach, przy czym są zagrzebane do połowy w
piasku i przez to prawie niewidoczne. Obok piranii stanowią największą grozę rzek
brazylijskich. Według słów Myśliwca zraniony przez raję człowiek już po kilku
minutach zaczyna wyć z okropnego bólu oddając pod siebie kał i mocz. Niewielka
pozornie ranka natychmiast gangrenuje i pacjent spędza długie miesiące w szpitalu, a
gdy tego szpitala w pobliżu nie ma, zdarzają się wypadki śmierci.
Muito bom araia okazała się naprawdę wielkości fenomenalnej. Rozpiętość skrzydeł
wynosi półtora metra. Leży oto na piasku, przebita zaostrzonym patykiem. Jest koloru
szarożółtego, w ciemniejsze cętki. Przypomina trochę czapkę muchomora.
Biedny Tadeusz krąży jakoś koło mnie smutny i bez humoru.
— Co się z panem stało? — pytam.
— Ano, ten gałgan Joao upolował raję.
— Więc cóż, zazdrości mu pan?
— A pewnie — odpowiada Tadeusz ze złością — bo wie pan, czym on ją zabił?
— No?
— Dzirytem — odpowiada wściekły.
— Pewnie się tego od pana nauczył — odpowiadam na pocieszenie.
Tadeusz spojrzał na mnie nieufnie. Rozumiałem, że ambicja wynalazcy została w nim
boleśnie dotknięta. Odtąd dziryt poszedł w zapomnienie. Mniej było ryb na kolację.
Śmierć arary
Raz, dwa, trzy, cztery... — liczy Tadeusz kroki zbliżając się od wody ku mojemu
hamakowi — ... jedenaście!
— Co: jedenaście? — pytam go zaspanym jeszcze głosem.
— Jedenaście kroków od pana spacerował sobie przez caluteńką noc nasz
tajemniczy jaguar.
Mimo woli szybkim ruchem opuszczam nogi z hamaka.
— Niech pan patrzy, ot tutaj świeżutkie ślady, a my jako te święte jagniątka, rzucone
na ofiarę, chrapiemy niewinnie, zapomniawszy nawet o rozpaleniu ogniska.
Teoretycznie ognisko było rozpalone według wszelkich myśliwsko-kaboklerskich
metod, ale nie wiem czemu ta teoria w praktyce nie wygląda poważnie i ogień się nie
pali. Układamy go długim wałem w kierunku wiatru, spryskujemy wodą, aby się nie
skończył za prędko, i wszystko przemawia za tym, że winien się tlić przez całą noc.
Parokrotnie udało się nam jakoś ten ideał osiągnąć. Zwykle jednak drugą połowę
nocy spędzamy w zupełnej ciemności. O drzewo tutaj bardzo łatwo, tylko o dobre”
drzewo — trudniej. Najgorzej przedstawia się sprawa z transportem. Kłujące liany
szarpią skórę i biją po twarzy. Dłonie zajęte dźwiganiem kłód nie mogą się bronić. Po
kilku takich transportach drzewnych odechciało się nam bezpieczeństwa, a obecność
jaguara stała się od razu milsza i bardziej swojska niż przedtem. Kto by tam chciał
głowę sobie nim zawracać! Byle trochę chrustu na ugotowanie herbaty i stworzenie w
chwili zasypiania oszukańczej świadomości, że jednak jakiś tam płomyk migocze. Co
potem, to obojętne.
Pomiędzy hamakami wieszamy na sęku przyćmioną latarnię sztormową, licząc w
błogiej a naiwnej nadziei, że może zastąpi ognisko. Niestety, według zgodnej opinii
kabokli, żadna latarnia jaguarów nie odstrasza.
— Czemuż pan tak zaniemówił? — pyta Tadeusz. — Wszakże jaguar już poszedł i do
następnego wieczoru nie wróci. Póki jeszcze żyjemy, chodźmy wypychać ptaki. Jest
ich dzisiaj porcja dosyć duża.
Zachody słońca coraz piękniejsze i coraz niesamowitsze. Wzniecane przez naszych
myśliwych szerokie pożary Pantanalu pokryły całe niebo subtelną mgłą sadzy. W
ciągu dnia przy świetle nie widzi się jej wcale, dopiero gdy nastąpi wieczór i słońce
opuści się do poziomu tych mgieł, wygląda, jakby się chowało za przezroczystą,
fioletową kurtynę. Normalnie — rażące oczy, teraz daje się oglądać bez zmrużenia
powiek.
Olbrzymi, szkarłatny lampion chiński, zawieszony na tle fioletu — oto słońce nad
płonącym Pantanalem. Jak każde niezależne od woli ludzkiej, a rzadko tylko
spotykane zjawisko naprowadza ten widok na człowieka niesamowity jakiś dreszcz
niepokoju, że coś dzieje się na opak, nie tak, jak powinno się dziać normalnie. Takie
uczucie miewa się zwykle podczas zaćmienia słońca lub patrząc na potężne
błyskawice w czasie burzy.
Od kilku dni wstaję bardzo wcześnie, jeszcze przed brzaskiem. Wtedy jest
najpiękniej. Dziś na przykład rozśpiewał się poranek wyjątkowo głośno. Arancuangi
kompletnie powariowały z radości. Obsiadły gremialnie wszystkie okoliczne drzewa.
Powodem ich radości są chyba kwitnące piuva. Specjalnie słodkie muszą być te
kwiaty, skoro tak się o nie dobija cały świat ptasi. Od szeregu dni zamiłowanie to
stwierdzam podczas krwawej sekcji. Gardziele ptaków zamieniły się w worki
barwnych confetti. Płatki koloru różowolila dominują, są to właśnie kwiaty drzewa
piuva.
Od połowy lipca Pantanal zaczyna kwitnąć, co kilka dni zmieniając kolor. Drzewa
wkładają na siebie kwiaty zamiast liści. Tak więc dzisiaj mamy tydzień lila, potem
przyjdzie kolor żółty, po nim ciemnofioletowy i wówczas zwariują z kolei kolibry.
Potem będzie biało i tak w koło.
Siedzę z pochyloną głową nad rozprutym żwaczem ptasim i jest mi niezmiernie
smutno. Barwne pączki połkniętych kwiatów sypią się na moje palce niemym
wyrzutem popełnionej zbrodni. Nikomu wszakże te ptaki nie uczyniły krzywdy,
nikomu nie przeszkadzały, zbierały sobie kwiaty, a kwiatów tych aż za dużo, cały
Pantanal różowy. Czemuż więc im żałować, za co je zabijać?
Gdy tak dumam sobie smętnie z odłożonym na bok nożem, nagle ponad głową moją
rozgadały się dwie arary. Nie spotykałem ich dotąd w tej okolicy. Prawdopodobnie
przyleciały także do piuvy. Dlaczego jednak usiadły właśnie nad moją głową?
Papuzia ciekawość. Papuzia ciekawość i tyle.
Arary Pantanalu należą do największych i najrzadszych. Ich granatowe upierzenie z
żółtą obwódką dokoła oczu nie ma tej tandetnej pstrokacizny, jaka cechuje inne
papugi tego gatunku znad Amazonki. Są one, że tak powiem, bardziej rasowe i
bardziej „z towarzystwa”.
Skrzek arary nie jest sympatyczny. Drą się ochryple, zgrzytliwie i głośno, nie
wiadomo nigdy, dlaczego i po co. Przekrzywiają przy tym swoje potężne dzioby, jak
urodzeni krótkowidze.
Przytulone czule do siebie, siedzą oto nade mną i gapią się. Są nieprzyzwoicie
natrętne. Samca można łatwo poznać, jest bowiem znacznie większy od swojej
połowicy.
W tym momencie przychodzi mi raptem myśl do głowy. Wszakże obok nas, zaledwie
dwadzieścia metrów stąd, tkwi „Anjanga”, a w niej Myśliwiec. Po cóż więc te głupie
ptaki tak się drą niemiłosiernie? Nie rozumieją, że śmierć tuż obok tylko czyha na
szaloną okazję. Jakże je uspokoić teraz — jakże im wytłumaczyć naiwną dziecinadę?
Wszakże człowiek należy unikać. Wie o tym każde stworzenie dżungli, wie o tym
nawet... Kipling, a te, durne, przyleciały właśnie tutaj nad samą naszą głowę i
krzyczą. Szybko wstaję, aby je w porę jeszcze odstraszyć. I już, już mam dyskretnie
klasnąć w dłonie, gdy płótno „Anjangi” nagle się odsłania i wychodzi stamtąd
rozczochrany jak zwykle, w swoich nigdy nie zdejmowanych i nie dopiętych portkach
Stanisław Myśliwiec.
Za późno. Karabin trzyma w ręku. Tak wygląda brutalna rzeczywistość. Boso, w
rozchełstanej koszuli na włochatej piersi, podkrada się uzbrojona po zęby ludzka
pokraka do pięknych, granatowych ptaków, a one jeszcze bardziej są ciekawe, jeszcze
bardziej zdumione, przekrzywiają najspokojniej swoje wielkie łby na boki i patrzą.
Patrzą i myślą sobie pewno: „Swoją drogą śmieszne bydlę z tego człowieka, ni to
pająk duży, ni to ibis długonogi, ni to krokodyl na sztorc”.
Nie odlatują biedne ptaki. Wychodzą prawdopodobnie ze słusznego założenia, że
skoro krzywdy nikomu nie czynią, w drogę nikomu nie wchodzą, owoców nie kradną
(bo ich tutaj nie ma), więc czemużby się miały bać?
Pająkowaty potwór ludzki ma jednak swoiste upodobania i swoiste prawa uczciwości.
Strzał padł i mniejsza z papug zachwiała się niezdarnie. Zatrzepotała błękitem piór i
ciężko lecąc poprzez gałęzie, spadła do naszych nóg. Pozostały, zdrowy jeszcze
towarzysz odpowiedział jej mocniejszym krzykiem zdumienia, przekrzywiwszy dziób
patrzy na dół zdziwiony, co się takiego mogło jej nagle przydarzyć. Nie myśli wcale
uciekać. Któż by zostawił ukochaną bez pomocy! Nie rozumie, co się stało. Spadła z
gałęzi nagle i bez powodu, a teraz leży na trawie. Pochylił się więc i pyta. Kracze
dziwnie chrypliwie i smutno, a z dołu odpowiada mu ranna towarzyszka. Rozmowa
nie trwa długo. Myśliwiec podnosi karabin. Gruchnął drugi strzał i skrzydła wielkiego
ptaka obwisły bezwładnie (że też Stanisław ma talent w ich łamaniu!). Następuje
krótkotrwała walka o utrzymanie równowagi. Zdrowe skrzydło tłucze się niezdarnie o
gałąź. Myśliwiec spuszcza broń i patrzy z jakąś sadystyczną satysfakcją w górę.
Zauważyliśmy już dawno z Tadeuszem, że polowanie Myśliwiec zdaje się traktować
przede wszystkim jako przyjemność zabijania, bez sensu, bez celu, bez żadnego
prawa.
Myśliwiec nie spieszy się. Więc tragiczne krakanie trwa. Samiec wciąż jeszcze nie
ustępuje. Spadł o parę gałęzi niżej i tu zawisł szponami w górę, a głową na dół. Krew
ścieka mu ze skrzydła dużymi kroplami. Na nic wysiłek. Jeszcze parę rozpaczliwych
szarpnięć i biedny ptak wali się ciężko na trawę. Rzucamy się naprzód. Żałosna
dotychczas nuta krakania przechodzi nagle w ton bojowy. Obie papugi leżą na
plecach, gotowe do obrony. Rozwarły olbrzymie dzioby, nadstawiły pazury i czekają
na atak. Naiwne po raz drugi. Sądzą, że człowiek zacznie z nimi uczciwy i
prostolinijny bój. Dzięki potężnym mięśniom szczęki, zdolnym zmiażdżyć palec aż
do kości, są pewne zwycięstwa. Tymczasem chytry a tchórzliwy człowiek ani myśli
ryzykować. Na wszystko zna on podstępne sposoby. Podnosi z ziemi suchy patyk i
zbliża go do rannego ptaka, a ten, głupi, chwyta go zajadle pazurami obu łap i
dziobem, wgryza się weń aż do miąższu. Tego tylko właśnie potrzeba, aby jednym
nagłym ruchem chwycić ptaka za szyję i uchronić się w ten sposób przed
niebezpiecznym zgryzem. Szponów można się już nie bać. Naiwny ptak nie wypuści
dobrowolnie kija.
W ten sposób, łapami wsparta na patyku, chwycona za kark, może być arara
transportowana bezpiecznie. Myśliwiec niesie jedną, a ja w tenże sposób drugą. Obie
podczas drogi nie przestają się wzajemnie nawoływać jakimś dziwnie rozumnym
krakaniem. Wydaje mi się, że w niedługim czasie mógłbym ten ich języku zrozumieć.
Tadeusz ma pono wielką praktykę w hodowaniu dzikich zwierząt; poza tym —
kobieco tkliwe serce. Myśliwiec kocha przyrodę chyba tylko jako ulegalizowane
źródło emocjonującego mordu. Doniósł więc teraz swoją ararę do stołu operacyjnego,
gdzie rzucił ją silnie na ziemię z obojętnością i okrucieństwem tak
charakterystycznym dla jego duszy. Ma być wypchana, takie jest jej przeznaczenie, a
kiedy i jak umrze, to go zupełnie nie obchodzi.
Porozumiewamy się z Tadeuszem i wiemy już, co trzeba czynić. A więc przede
wszystkim lekarskie oględziny. Kładziemy z początku samca na stół. Trzymając
ostrożnie dziób i pazury, rozgarniam mu pióra na karku i skrzydłach. Jedno skrzydło
jest połamane w kilku miejscach. Niestety, nawet przy najszczerszych staraniach nic
się już nie da z nim zrobić. Stan beznadziejnie ciężki. Ze smutkiem odstawiamy
pacjenta na stronę. Z kolei idzie na stół jego małżonka.
Dziwna rzecz. Ptaki jakby rozumieją naszą dobrą intencję. Pierwszy jeszcze niby się
troszkę broni, ale bez żadnej zaciętości. Drugi natomiast poddaje się torturom z całą
świadomością koniecznej ich potrzeby. Wlepia we mnie jakby pytający wzrok, czy
aby da się jeszcze coś zrobić. Za każdym boleśniejszym ruchem moich palców
pojękuje z cicha jak ciężko ranny żołnierz. W ten sposób zeszywam na żywca pięć
dużych ran. Kula bowiem przebiegła wzdłuż kości ramieniowej, tworząc wloty i
wyloty na zgięciach skrzydeł, gruchocząc po drodze wszystkie stawy.
Wreszcie z dumą odkładam skalpel. Dokonałem zabiegu legę artis. Życie ptaka
zależy jedynie od ilości utraconej przedtem krwi.
Pod osłoną worka leży teraz na stole spokojny, jakby oczekując dalszego losu.
Przymrużone z lekka powieki drżą. Przy bandażowaniu obracamy go z Tadeuszem
bez najmniejszych już obaw. Nie próbuje nawet mścić się za doznany przed chwilą
ból. Przytwierdzamy oba skrzydła do tułowia mocnym bandażem. W ten sposób arara
przybiera postać zbiedzonej babuliny wiejskiej, owiniętej na krzyż chustą.
Obie papugi razem wiążemy na długich sznurach, umieszczając obok siebie.
Obserwujemy je z daleka. Pierwszą ich myślą jest wyswobodzić się z tych
krępujących więzów. Kładą się więc ostrożnie na wznak i leżąc w tak nienaturalnej
pozycji, cierpliwie a flegmatycznie gryzą dziobami supełki na nogach. Z tej żmudnej
pilności wyziera tyle samozaparcia, tyle uporu i wiary, jak gdyby była to już nie
pierwsza ich niewola i nie pierwszy tego rodzaju fortel. Zmieniam wkrótce sznury na
drut. Nie podobało się to wyraźnie papugom. Po paru nieudanych próbach
ponownego gryzienia, rezygnują. Opodal stoi rozłożyste drzewo. W gęstwinie jego
liści postanowiły teraz szukać schronienia. Pomagając sobie dziobami, ciężko i nieu-
dolnie jęły się drapać na pochyłą gałąź. Praca idzie mozolnie. Co chwila spadają
pojękując cicho z bólu. Po godzinie jednak zastajemy je obie na wysokiej gałęzi. Na
wpół drzemiąc siedzą oparte o siebie, zrezygnowane i ciche.
Za każdą naszą próbą zbliżenia się do nich powstaje chóralny skrzek niepokoju. To
nas ogromnie martwi i peszy. Krążymy dookoła jak urzeczeni, dręczeni wyrzutami
sumienia. Łamiemy wciąż głowę, jak by tu biedakom przyjść z pomocą. Biorę na
próbę blaszankę od skodensowanego mleka, napełniam ją wodą i ostrożnie podsuwam
pod dziób najbliższego ptaka. Jestem ostrożny i przygotowany na szybki ruch
ogromnego dzioba, który zmiażdżyłby mi w jednej chwili nadstawiony palec. Ale
papuga powoli przekrzywia łeb, krytycznie spogląda to na blaszankę, to na mnie i z
najwyższym spokojem zaczyna pić wodę. Groźny jej dziób mija moje drżące jeszcze
ze strachu palce tam i z powrotem, ani myśląc czynić mi krzywdy.
Ośmielony tą pierwszą próbą, napełniam łyżkę ryżem i podsuwam ją pod dziób ptaka.
Jak przedtem tak i teraz nie namyśla się długo. Badawczym wzrokiem lustruje podany
przedmiot, po czym ruchem pełnym rezerwy bierze kilka ziarnek, dusi je i smakuje
czarnym językiem. Niestety, ryż nie przypada do gustu. Zwyczajnie i po ludzku...
wypluwa. Powtarzam próbę z fasolą. Wynik ten sam. Wówczas posuwam się już do
granic najwyższego ryzyka, biorę jedno ziarno fasoli i podaję je papudze palcami pod
oczy. Przestraszony Tadeusz szepcze mi do ucha, że zostanę bez ręki, że nie ma
szpitala, a on się na ranach nic a nic nie zna.
Tadeusz stał dalej od ptaka i dlatego nie mógł zrozumieć jego smutnych spojrzeń. Nie
mógł z nich wyczytać tej ufności, którą wyczytałem ja. Widocznie jakiś szósty zmysł
działa pomiędzy nami bez słów i bez dotyku. Biedne ptaszysko ostrożnym, jakby
uczonym, subtelnym ruchem wyjęło ziarno fasoli z moich palców i przegryzłszy je na
pół, wypluło z niesmakiem.
— Jak idiotycznie przedstawia się człowiek wobec takiego biedactwa — roztkliwiał
się tymczasem Tadeusz. — Z czegóż możemy być dumni, my ludzie?
— Lepiej niech mi pan poradzi, co mamy dalej robić. Skąd wziąć jedzenie?
Wyczerpaliśmy już wszystkie możliwości naszej bogatej spiżarni. Poddałem jeszcze
ostatecznej próbie cukier, ale i ten zakwalifikowały papugi jako świństwo.
— Po cóżeś, głupia, przyleciała aż tutaj? — pytam ararę na głos, a Tadeusz obok,
milcząc, żuje papierosa i przestępuje z nogi na nogę, co zwykł czynić w najwyższym
zdenerwowaniu. Bezsilność w stosunku do czyjegoś cierpienia nie ma żadnej logiki.
Jest to uczucie gnębiące zarówno na widok rannego psa, jak tysiąca umierających
ludzi. Litość jest uczuciem czystym a bezkrytycznym i dlatego smutek nasz nie był
wówczas ani śmieszny, ani czułostkowy. Przed nami było cierpienie, które nas
obwiniało. Tej winy nie byliśmy w stanie naprawić i to było najważniejsze.
Poszliśmy spać na głodno. Papugi i my.
Gdzieś koło północy zbudziła mnie nagła myśl: „czekolada”. Resztki jej leżą gdzieś
na dnie pudełka. Nowa nadzieja podrywa mnie z hamaka. Mieszam proszek z wodą i
cukrem, a Tadeusz milcząc pomaga. Raz po raz rzucamy z czułością wzrok na
drzemiącą obok papugę. Jakby nas wyczuła. Otwiera oczy i przekrzywia łeb. Mój
Boże, dałbym wszystko w tej chwili za uratowanie jej życia. Już nie skrzeczy nawet,
gdy się do niej zbliżamy. Nie odsuwa się na drugi koniec gałęzi jak przedtem.
Przeciwnie. Jakby czekała na nowy nasz poczęstunek. Bez namysłu zanurza dziób w
czekoladowym płynie, ale tylko raz. Więcej nie próbuje. Zrezygnowani i przybici
wracamy do swoich hamaków.
— Panie Tadeuszu, chodźmy spróbować eksperymentu z drugą papugą, może będzie
mądrzejsza. Może się okaże mniej wybredna.
Idziemy świecąc przed sobą snopem światła elektrycznej latarki. Z daleka już
widnieje suchy badyl, a na nim przepiękny, olbrzymi, niebieski samiec. Ptak nie jest
zabandażowany i robi wrażenie zupełnie normalne. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów
dzieli nas od niego. Za chwilę zacznie w niepokoju, przeraźliwie kracząc, kiwać się
na boki. Zacznie przemierzać łapami długość gałęzi. Podchodzimy z Tadeuszem po-
woli, coraz wolniej, aby go nie straszyć. Nieruchomo zastygła postawa papugi czyni
na nas coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Nie mówimy do siebie, ale każdy o
jednym i tym samym myśli. Zachowanie się papug podczas operacji i potem w czasie
karmienia, ich mądrość i wdzięczna łagodność zdołały w nas wzbudzić przywiązanie.
Przyspieszamy kroku. Już biegniemy. Papuga w dalszym ciągu nie zmienia swojego
położenia. Przekrzywionym dziobem trzyma górną gałąź, a palce nóg kurczowo się
opierają na dolnej. Szkliste, martwe już oczy lśnią w odbiciu latarki. Stoimy jak
wryci. Zaskoczeni jesteśmy tym zupełnie dla nas niespodziewanym, a tak dziwnym
zakończeniem męki. Wzniesiony do poziomu naszych twarzy ptak patrzy oto z bliska
niemą skargą.
Ostrożnie i niemal z czułością dotykam olbrzymiego dzioba. Ruchem wahadłowego
bezwładu zakiwała się błękitna głowa. Pod badylem na trawie rdzawi się szeroko
plama zakrzepłej krwi. Biedny ptak musiał tak gasnąć powoli, zaciskając dziób na
gałęzi, aby z niej broń Boże nie upaść. Siłą gasnącej woli bronił się przed hańba
upadku z wolności ptasiej na niewolną ziemię.
Każda śmierć ma swój specyficzny wyraz. Ta była uosobieniem ciszy i tragicznego, a
raczej smętnego spokoju i rezygnacji. Ten smutek właśnie udzielił się nieuchwytnym
fluidem nam obu. Tadeusz dawno już zgasił latarkę, ale oswojony z ciemnością
wzrok doskonale odróżnia cień wiszącego przed nami ptaka.
W tej chwili doleciał nas szelest kulejących kroków i miarowy brzęk łańcucha.
Zdumieni obracamy głowy.
Wlokąc za sobą kawałek łańcucha, obandażowana na krzyż poplamioną chustką,
dużym i niezdarnym rozkiwanym krokiem idzie ku nam powoli nasza druga zraniona
arara. Czyżby przeczuła zgon towarzysza? Nie chciałem czekać na to, co miało teraz
nastąpić. Sam nie wiem, czemu zdawało mi się, że ta papuzia niema boleść
tysiąckrotnie może być głębsza od wszystkich ludzkich łkań i teatralnych krzyków i
że to bezgłośne i tragiczne spotkanie nierozłącznej dotąd pary puszczańskich
przyjaciół starga mi do reszty nadszarpnięte nerwy i ja, człowiek dorosły, zbłaźnię się
w dobie klęsk i prawdziwych nieszczęść głupim sentymentalizmem.
Zawracamy obaj szybkim krokiem do swoich hamaków.
Cały dzień następny schodzi nam na wytężonej pracy. Nie mam czasu. Wypychanie
pochłania uwagę i pamięć. Ogromny tuiuiu przypadł mi dzisiaj w udziale. Przy
najlepszych nawet chęciach nie skończę go do późnego wieczoru. Powiesiłem ptaka
za dziób na gałęzi i w ten sposób wywlekam go ze skóry. Mierzy dwa metry, czyli
jest wyższy ode mnie. Największą trudność przy wypychaniu sprawiają
śnieżystobiałe pióra. Ani się spostrzeżesz, jak krople krwi popsują ci całą robotę. Za
każdym cięciem muszę okrywać pióra workiem i wyczyniać istne akrobacje. Dopiero
wieczorem idę napoić moją biedną papugę. Jakże mogłem dotąd nie pomyśleć o tym!
Z blaszanką w ręku kieruję się ku badylowi. W tymże momencie przychodzi mi do
głowy myśl, że dawno już mojej papugi nie ma, wszakże zapomniałem ją przywiązać.
Trudno przecież wymagać od dzikiego ptaka, żeby siedział całą dobę w oznaczonym
ściśle miejscu. A zresztą może to i dobrze, że zapomniałem przywiązać. Znajdzie
sobie jakiś owoc i prędzej wykuruje sobie skrzydła. Nałożone szwy nie dopuszczą już
do krwotoku. Tak medytując zbliżam się do badyla. Przytulone do siebie głowami i
nieruchome, siedzą obie papugi. Czyżby i ta druga już nie żyła? Wstrzymałem
oddech. Podchodzę. Dwa miłujące się ptaki, ogromne, nierołączne, z obwisłymi
bezsilnie skrzydłami, patrzą oto w szkarłatną łunę zachodzącego słońca.
Chór arancuang zagrzmiał nagle harmonijnym wołaniem i pognał jak zwykle w dal.
Krokodyle warknęły od niechcenia i na ten wrogi głos jedna z papug sennym,
poważnym ruchem obraca głowę i nasłuchuje. Więc jednak żyje! Radość porwała
mnie z miejsca. Podbiegłem do niej z czułym słowem, jak do bliskiej już sobie istoty,
podsuwam miskę z wodą pod same oczy. Łapczywie siorbie wodę bez namysłu i
przymykając rozkosznie powieki, zadziera raz po raz w górę swoje straszliwie
niezdarne dziobisko. Dobry mój, rozumny ptak! Może mu będzie jednak lepiej. Może
w końcu wynajdziemy coś do jedzenia.
— Zabiorę cię na inny jakiś krzak. Nazbyt smutno tutaj tobie, prześpisz się,
zapomnisz. Chodźmy.
Pieczołowicie zdejmuję papugę z gałęzi. Nie stawia najmniejszego oporu i nie
protestuje głosem. Niosę ją przytuloną do boku jak niemowlę w pieluszkach.
Wybieram wygodne drzewo niedaleko obozu i sadzam ją tam na poziomej gałęzi,
dobrej do chwytu. Daję spokój wszelkim sznurkom. Zechce uciekać — wola boska.
Niech robi tak, jak jej lepiej, jak wygodniej.
W parę godzin później siedzimy sobie wszyscy trzej przy kolacyjnym stole. Mato
Grosso dawno już śpi. Rzeka zastygła w srebrze księżyca i prześwieca ku nam
postaciami duchów uformowanych czupryną liści. Chór żab i cykad wyciąga jeszcze
ostatnie akordy nocnej symfonii. Przyczajona cisza zwierzęcych łowów za chwilę ma
się rozpocząć.
Jao — nocny potępieniec, wygwizduje co kilka minut swój trójdźwiękowy sygnał. On
nigdy nie zamilknie.. To jego los, jego przeznaczenie gonić tak nocami poprzez
dżunglę i szukać, beznadziejnie wołać, skamleć monotonnym gwizdem o litość.
Poza tym nic już nie słychać. Chyba jeszcze ciężki plusk krokodyla wciągającego
swój obżarty brzuch do wody albo jakiś nadprogramowy a krótkotrwały wrzask
duszonej ofiary, ale to rzadko, bardzo rzadko się zdarza.
Pijemy herbatę znużeni gorącem dnia i komarami. Marzymy o hamaku. Czasami od
niechcenia ktoś rzuci słówko. Tadeusz właśnie zakończył którąś z opowieści
myśliwskich czy też lotniczych. Nie słyszałem jej wcale. Myśl moja, ciężka i
osowiała, nie chce się jakoś czepiać banalnych historii. Postrzelone tak niezręcznie
ptaki wracają mi wciąż przed oczy nużącym wyrzutem.
Raptem ciszę naszego zadumania przerywa jakiś donośny i tragiczny jęk. Jęk tak
przeraźliwie smutny i chrypliwy, tak wymowny, że dreszcz przerażenia wstrząsnął
naszą trójką. Mimo woli kierujemy wzrok ku Myśliwcowi. On chyba wie. On nam
zaraz wyjaśni. Może to łkanie pojedynczego szakala? A może lobo, wilk brazylijski,
wpadł krokodylowi w paszczę?
To nie ptak. To żaden ze znajomych krzyków.
Zamarliśmy nadstawiając uszu. Coś musi się stać. Coś, co rozwikła tajemnicę.
I oto dziki jęk powtarza się nagle jeszcze bliżej, donośniej i ostrzej. Jakby wołanie o
pomoc, o zrozumienie męki. Trwa przez kilka długich sekund, po czym załamuje się
w chrypliwy, duszący skrzek.
— Nie wiem — powiada Myśliwiec z namysłem i chce dalej o czymś głupim gadać,
ale Tadeusz innego jest widocznie zdania. Bo oto zrywa się raptem od stołu i
zdecydowanym a szybkim ruchem biegnie w stronę usłyszanego przed chwilą głosu.
Idę w ślad za nim. I oto w drodze uświadamiam sobie nagle, nabieram pewności, że
ten krzyk, to nocne, tragiczne wołanie przeznaczone było właśnie dla nas. Boję się
sprawdzić, czy rodzące się w duszy przypuszczenia są słuszne. Stajemy pod wysoką
gałęzią, rzucając na nią snop światła.
Oto leży nad nami arara z głową opuszczoną, ze smutnym gestem rezygnacji i
wzrokiem zasnutym już śmiertelną mgłą patrzy nam w oczy.
Wołała, więc przyszliśmy. Stoimy bezradni wobec śmierci. Uniosła dziób o parę
centymetrów w górę, jak gdyby pragnąc przekazać nam swoją wdzięczność za to,
swój ptasi, nieskomplikowany testament, i zbrakło jej siły. Głowa opadła w omdleniu
jeszcze niżej, dziób chwyta gałąź dla zachowania równowagi.
Dziwny jest ten instynkt zachowywania wysokości u ptaków. Widocznie upadek na
ziemię hańbi je nawet po śmierci. Jak gdyby po ciężkiej fizycznej pracy, opuściwszy
ramiona, wracamy milcząc do obozu.
Papugi zostały na swych posterunkach. Jutro rano zdejmie się z nich skórę.
Niestety, gdy przyszło do roboty, wszystko okazało się na nic. Skrzydła połamane nie
dały się zreperować. Kłakami wyrwane pióra, to zwykła robota Myśliwca. Strzela bez
planu i myśli. Gdy Tadeusz przyniesie jakiegoś ptaka, to można z góry przysiąc, że
jest cały i do wypychania dobry. Tadeusz, zanim kulę zepsuje, krąży koło swojej
ofiary, tam spojrzy, tu podceluje i często odchodzi bez zdobyczy.
— Czemu pan nie strzelał, wszakże to było tak blisko?
— A, bo widzi pan, niezręcznie się jakoś ustawiłem. Gdybym zastrzelił, połamałbym
ptaka.
Tak więc nie było najmniejszego sensu w zabiciu papug. Z jednej Tadeusz
spreparował sobie na pamiątkę czaszkę, a z drugiej pozostawiłem sobie parę długich,
niebieskich piór z ogona. To wszystko. Czyż warto było tak strzelać?
Biedne arary!
Jaszczury i jaja
Swoją drogą człowiek to jest wielki leń i wielki drań. Każdą sytuację potrafi
wykorzystać tak, aby ktoś lub coś za niego pracowało. Nawet w dzikim, bezludnym
Mato Grosso po paru tygodniach postoju wyręczamy się w pracy. Tak więc krokodyle
i sępy oczyszczają nam śmietniki. Jastrzębie pożerają nadmiar mięsa. Nic nie gnije i
nic nie zasmradza powietrza. Mrówki pięknie oczyszczają kości potrzebne dla
muzeum. Największą jednak pomoc mamy z maleńkich rybek, które tysiącami roją
się na naszym mieliźnianym brzegu. Po jedzeniu wkładamy po prostu talerze i miski
do wody i w ciągu godziny wszystko jest objedzone i wylizane na czysto.
Dziś mieliśmy kapitalne widowisko. Oto nad spopielonym Pantanalem, czyli mówiąc
z brazylijska: nad Cemadą, wyrosły nagle dwa olbrzymie czarne słupy. Po chwili
wierzchołki tych słupów rozrzuciły się wysoko na niebie w świetliste czuby i zaczęły
szybko posuwać się ku nam.
— O psiakrew! — wrzeszczy Stanisław i spiesznie zapina brezent nad „Anjangą”. —
Panowie, prędzej wszystko poprzykrywać, zaraz nas zarzuci popiołem!
— Trąby powietrzne — wytłumaczył domyślnie Tadeusz.
— Sam to widzę — odrzekłem obrażony. Poucza mnie jak dziecko.
Z odległości paru mil trąby przygnały z wiatrem tuż przed nasz obóz i nie wiem
dlaczego, raptem zawirowały szerzej i coraz większym kołem jęły opadać na ziemię.
— No, chwała Bogu, nasze szczęście, inaczej bylibyśmy czarni jak kominiarze —
westchnął z ulgą Myśliwiec.
Wracam do przerwanej pracy. Na warsztacie mam iguana. Śliczny okaz, wyjątkowo
długi i pięknej, seledynowej barwy.
— Ależ grubas! — powiada Tadeusz, gdy właśnie przecinam skalpelem obrzuszną i
dalsze błony jaszczura. Spod tych błon wyłania się jakaś dziwna wstęga ni to nabojów
karabinu maszynowego, ni to warszawskich parówek. Żółte, owalne gałki, połączone
ze sobą przezroczystą, bardzo mocną błoną. Początkowo nie mogłem sobie tego
zjawiska wytłumaczyć. Dopiero praktyczny Tadeusz przyszedł z pomocą w roz-
wiązaniu zagadki.
— To jaja — powiada flegmatycznie, jak gdyby szelma od urodzenia takie jaja jadał.
Jeżeli Tadeusz czegoś nie wie, to jego bujna fantazja myśliwska zawsze dopowie
resztę.
Przewiesiłem jajową taśmę jaszczura poprzez gałąź najbliższego drzewa i dalej
pracuję nad jego skórą. Tadeusz znikł jak zwykle w gąszczach w gonitwie za
ptakami. I oto normalnie szeleszczącą puszczę przejął jakiś niepowszedni tumult. Ten
tumult pędził w moim kierunku. Nie czekając, aż nieszczęście spadnie mi na kark,
chowam się do namiotu. Strusia mądrość każe mi zawsze kryć głowę w piasek. Innej
wszakże obrony nie mam. Karabiny mi zabierają, a mały skalpel w żadnym wypadku
broni nie zastąpi.
Wściekłe tupotanie ustało, a po chwili ciężkie westchnienie Tadeusza rozległo się tuż
koło mnie.
— Co u licha? — pytam wychodząc z namiotu, jakby nigdy nic.
— Biegnij pan, szybko, szybko!
Nie daję sobie tego powtarzać i pędzę co sił w nogach. Tadeusz leży już na brzuchu i
zagląda w jakąś dziurę.
— Bestia umknął mi przed samym nosem, ot tu. Musi na pewno siedzieć niedaleko.
— Co za bestia? — pytam ciekawie.
— Jaszczur. Wyjątkowo duży jaszczur. A może wąż, nie zauważyłem.
— Skoro jaszczur, to go weźmiemy żywcem. Dawaj pan tu łopatkę.
Tym razem ja z kolei udaję mędrca. Łapałem już bowiem jaszczury i znam doskonale
obyczaje tych gości.
Przynajmniej zemszczę się na Tadeuszu za jego wieczne mędrkowanie. Choć raz ja
będę nauczycielem. Stoję więc nad karkiem Tadeusza i dumnie rozkazuję. On klęczy
tymczasem na ziemi i cierpliwie rozkopuje norę według moich wskazówek.
— Nie w głąb, tylko wzdłuż i ostrożnie. Niechże pan uważa — pouczam — bardzo
łatwo odrąbać ogon.
— Stój! — krzyczę zadowolony, bo właśnie spod łopaty wyłonił się ostry czubek
szarego ogona.
— Teraz dawaj pan dwa grubsze patyki, ułóżmy je wzdłuż ogona, żeby go
zabezpieczyć przed uderzeniem łopaty.
Powoli posuwamy się naprzód w głąb, tak dochodzimy do kurczowo czepiających się
ziemi tylnych łapek.
— Teraz dosyć. Niech pan weźmie oburącz za tułów przy samych łapkach i z całej
siły ciągnie jaszczura do siebie, aż on zacznie słabnąć. Wówczas jedną ręką proszę
chwycić mu szyję, ale tak, żeby nie zdążył ugryźć. Drugą ręką w dalszym ciągu
proszę wyciągać go w ten sposób z nory.
Stopniowo, centymetr za centymetrem jaszczur wyłania się z dziury. Wreszcie
Tadeusz podnosi się z ziemi, tryumfalnym gestem trzymając złapanego jaszczura za
kark. Wisi bezwładnie i ma zamknięte oczy.
— Ojej! Zdechł! — szepcze Tadeusz. — Ale czymże go mogłem zranić?
— Niczym go pan nie zranił, jest to zwykła jaszczurza sztuczka. Proszę tylko nie
kłaść mniemanego nieboszczyka na ziemię, bo zwieje panu jednym susem. Strasznie
chytry naród te jaszczury — tłumaczę nie bez przechwałki w głosie.
Myjemy zdobycz w zatoce, rozglądając się przy tym na boki, czy aby Kuba-krokodyl
nie czatuje blisko. Wkrótce jaszczur idzie na stół operacyjny, niech się teraz Tadeusz
nim martwi, bo ja mam jeszcze swojego iguana.
— O Boże! Panie Tadeuszu, ratuj pan! — drę się wniebogłosy biegnąc co sił przed
siebie. Oto taśma z jajami iguana fruwa ku górze niesiona w dziobie przez drugiego
Kubę, Kubę-jastrzębia. Usiadł ladaco na wyższej gałęzi i stamtąd filuternie do mnie
mruga. Całe szczęście, że porwana taśma wagą swoją przewyższa możliwości
niewielkiego ptaka. Do tego jeszcze koniec wstęgi zaczepił się o sęk i biedak próżno
się teraz szarpie. Już jedno jajo wyciekło i kapie nam na głowy.
— A huź, stary draniu! — woła Tadeusz strasząc rękami i dziwi się, że ptak go się nie
boi.
Tadeusz w swoich na pół krótkich, na pół długich, szerokich hajdawerach, nie golony
przy tym od trzech tygodni, z szalikiem na uszach, jest tak dalece nieponętny, że na
miejscu jastrzębia dawno bym już uciekł.
Na szczęście nie wszystkie jaja powyciekały. Większą część wstęgi udało się
uratować. Natychmiast wziąłem się do wypieku placków. Kukurydziana mąka już
dawno się marnuje, więc co za szalona okazja, nareszcie będziemy mieli świeże
ciasto. Ani żółtko, ani białko niczym się nie różni od kurzego i placki wypadły
znakomicie. Nawet Myśliwiec, początkowo nieufny (że to niby kabokle tego nie
jedzą), spałaszował ich kilka, aż mu się uszy trzęsły.
Odtąd wypiekałem świeży chleb na śniadanie co rano, przez pięć kolejnych dni, na
tyle bowiem starczyło mi jajek. Bądź co bądź to nie byle jakie urozmaicenie naszego
puszczańskiego menu.
Jak nie było urubu-rei, tak nie było, a teraz już trzeci wisi na płotku. Tadeusz go tam
jak zwykle powiesił, więc idę zrobić urzędowe pomiary dla rejestru. Zaglądam w
oczy i zimny dreszcz przebiega mi skórę. Oto wiszący na stryku ptak patrzy na mnie
błyszczącym, najzupełniej żywym wzrokiem i ciężko wzdycha. Szeroko rozwarte
oczy mają w sobie tyle ludzkiego smutku, że nieświadomym jeszcze, instynktownym
ruchem zdejmuję biedaka z pętli układając na ziemi. Byłem pewien, że się teraz
zerwie do ucieczki, a on nawet nie drgnął. Niczym nie skrępowany leży oto na wznak
i dalej smutno patrzy, pełen cierpiącej rezygnacji.
— Panie Tadeuszu — wołam zdumiony — niechże pan patrzy, czy on żyje, czy nie?
Tadeusz przełożył głowę ptaka z ręki do ręki, spojrzał uważnie, pomacał mu powieki,
po czym spokojnie zawyrokował:
— Paraliż kręgosłupa. Długo nie będzie się męczył, lepiej jednak dobić. On wszystko
czuje i wszystko rozumie, tylko...
— Powiedzieć nie umie — dodałem szybko.
Tadeuszowi każde głupstwo podpowiedzieć można, zanim swoje sentencje wystęka.
Mądry z niego chłop, ale okropnie powolny.
Od paru dni szalejemy z Tadeuszem nad wyrobem główek piranii. Oto ten
pomysłowy człowiek wpadł na dowcip i spreparował jedną główkę na pokaz.
Oczyścił z mózgu i mięśni, wyjął gałki oczne, a całą resztę włożył w mrowisko. Na-
zajutrz głowa ryby aż lśniła od czystości. Mrówki wyjadły wszystko, co się tylko dało
wyjeść. Pozostała jedynie czaszka, obciągnięta srebrzystą łuską, wyszczerzona
drapieżnie sterczącymi zębami.
W ten sposób spreparowana pirania wyglądała naprawdę strasznie, zwłaszcza gdy
Tadeusz obnażył jej nieco dziąsła. Czarne czeluście oczodołów i jakieś inne otworki
naśladujące nozdrza oraz wysmukły kształt łba obok wystawionych krwiożerczo
szczęk, wszystko to nadawało główce niesamowicie dziki wyraz.
— Zobaczy pan, co ja z tego jeszcze później zrobię — dodaje znacząco Tadeusz. —
Wstawię szklane oczy, wygipsuję wnętrze i pomaluję paszczę na czerwono.
— Wie pan — wpadam z kolei na dowcip — a może by tak nazbierać tych główek, a
potem sprzedać? Niezły mógłby być interes.
Tadeusza aż podrywa się z miejsca. Chwyta harmonijkę i nuże wygrywać wesołe
półeczki. Potem nagłym ruchem obejmuje mnie i wycałowuje policzki.
— Naprawdę znakomita myśl, genialna myśl! Myśliwca szlag trafi z zazdrości. My
na tych piraniach bez najmniejszego wkładu pracy wyjdziemy lepiej aniżeli on na
swoich ptakach i mrówkach.
Tegoż jeszcze dnia złapaliśmy każdy po kilkanaście piranii i uciąwszy głowy,
złożyliśmy je między korzenie rozłożystego drzewa. Tam zwykły łazić wielkie,
brązowe, mięsożerne mrówki. Nasz biedny Kuba-krokodyl poszedł dziś spać na
głodno. Próżno wyczekiwał wieczornej porcji pogardzanych dotychczas ryb. Trudno,
życie jest życiem. Co dla jednego na dobre — to innym na złe wychodzi.
Nazajutrz, zacierając dłonie, pędzimy z Tadeuszem do tegoż drzewa po owoc
całonocnej mrówczej roboty i... o dziwo! Ani jednej mrówki i ani jednej czaszki.
Zachodzimy w głowę, co to być może. Kto je zabrał? Wyliczamy nawzajem
wszystkie możliwe zwierzęta i wreszcie dochodzimy do jednego wniosku: nikt inny
tylko Myśliwiec podpatrzył robotę i z zazdrości postanowił zniszczyć dzieło w
zarodku.
— A to gałgan!
— A to nędznik!
Szkoda mu było widocznie czasu, jaki tracimy.
Jednakże nie dajemy za wygraną. Wieczorem znowu łapiemy kilkanaście sztuk
piranii i, bacznie oglądając się na boki, wkradamy się w gąszcz lasu. Za opuszczonym
płótnem „Anjangi” błyszczy lampa, na jej tle wyraźnie rysuje się ostry profil
Myśliwca. Tym razem więc nie uda mu się nas podpatrzyć. Wkładamy główki
pomiędzy korzenie drzewa i pokrywamy od góry suchym listowiem. Mrówki na
pewno znajdą, byleby Myśliwiec nie trafił.
Już o wczesnym świcie pędzimy na miejsce. Liście rozrzucone, a piranii znowu ani
śladu. Jedno na drugiego spoglądamy, oczom własnym nie wierząc. Cały gmach
wielkich nadziei kokosowego interesu runął wniwecz. Ba, ale co to jest, komu to
zawdzięczamy?
W tej właśnie chwili odpowiedź sama spadła z nieba. Nad głowami zaszeleściły
gałęzie. Podnosimy wzrok. Z przekrzywioną wdzięcznie główką siedzi tam nasz
przyjaciel Kuba-jastrząb, a w dziobie trzyma jedną piranię.
— A kysz, złodzieju! — rzucił się Tadeusz. — Macie go niecnotę! To taka
wdzięczność? Za dobre serce, za dobrą sprawę, za to, żeśmy go nie ustrzelili dla
muzeum, za to, żeśmy go nie wypchali na lalkę! Taka to podłość u .ptaka. Idę po
strzelbę.
— Pluń pan — powiadam — a u nas, u ludzi, to niby inaczej.
— Prawda — szepcze Tadeusz ze zmienioną twarzą. A po chwili dodaje poważnie:
— Nędzny świat, głupi świat. Jeden drugiemu w paradę wchodzi, jeden drugiemu
buty szyje. I w Krakowie, pamiętam... Byłem wówczas kapralem. Żona, dwoje
dzieci. Bieda aż trzeszczy. Słowo daję, że czasem nie miałem za co chleba kupić.
Więc zasadziłem sobie ogródek warzywny przed oknami, a dom był w obrębie
lotniczych zabudowań. Przedtem nikomu niepotrzebny śmietnik i dzika trawa.
Zaorałem to wszystko własnymi rękami, a moi chłopcy pomagali. Wkrótce miałem
trochę buraków, trochę kartofli, ot tyle, żeby obiad urozmaicić. I co pan powie?
Pułkownikowi się nie podobało, że to niby on nie ma, a ja mam. Po paru tygodniach
kazał dróżkę prowadzić przez sam środek mojego ogródka. Jakby mu pola brakło. Ot,
dla szykany... Jak ten Kuba teraz...
Robiliśmy jeszcze kilka prób z piraniami, ale ten pierwszy zapał do roboty pierzchł
razem z sentencjami.Tadeusza na temat podłości świata. I w rezultacie kilka główek
trafiło do naszych walizek.
Któregoś wieczoru, a była to wyjątkowo piękna i gwiaździsta noc, noc zadumania,
której żaden ptak i żadne zwierzę niepotrzebnym krzykiem nie naruszy, kiedy
świerszcze i żaby nawet tłumią swój rechot, w taką właśnie noc gawędziliśmy we
trójkę wyjątkowo zgodnie i wyjątkowo przyjaźnie. Myśliwiec skrobiąc policzek
wywlekał historyjki z puszczańskiego życia. Tadeusz „odwalał” korkociągi na swoich
ćwiczebnych samolotach. Rozmawialiśmy wszyscy trzej cicho, poddani nastrojowi
chwili. Nie było słychać nawet plusku ryb. Widocznie tuliły się gdzieś na mulistym
dnie rzeki. Wiatr zupełnie ustał. Najmniejszy nawet ruch gałązki nie zdradzał nie-
pokoju.
Pomiędzy jednym opowiadaniem a drugim trwaliśmy w długim, milczącym
zawieszeniu. Nie spieszno nam było do hamaka ani do gadulstwa. Flegmatyczna
ociężałość szła od gwiazd, a opary z rzeki przymgliły jakoś temperamenty.
Wreszcie Myśliwiec wstał i wolnym krokiem począł zstępować z górki ku
„Anjandze”, a my za nim. Tadeusz kończył jeszcze jakąś historyjkę. Myśliwiec
wszedł na deskę łączącą łódź z brzegiem i tu nagle coś sobie przypomniał. Stojąc tak
w rozkroku na desce, tłumaczy plan jutrzejszych łowów i jutrzejszej pracy. Trwa to
sporą chwilę. Dzisiejszego wieczoru mówi głosem przytłumionym, jakby w kościele.
Stoimy z Tadeuszem tuż niedaleko, na samym brzegu.
Deska łącząca „Anjangę” z brzegiem biegnie tuż-tuż nad powierzchnią płytkiej wody.
Myśliwiec chcąc zapalić papierosa sięga do kieszeni po zapałki. W tym celu opuszcza
głowę i raptem wszyscy trzej jak na komendę wrzasnęliśmy wielkim głosem. Ten
głos nie pasował do nastroju wieczoru, cóż mieliśmy jednak innego zrobić ujrzawszy
pomiędzy nogami Myśliwca, pod samiuteńką deską, na której stał, spokojnie
wylegującego się naszego Kubę-krokodyla. Myśliwiec skoczył jak na sprężynie, a
przestraszony nagłością ruchu krokodyl jął spokojnie sobie spod deski wypełzać.
— No — szepnął Tadeusz z uznaniem — któż by się ośmielił, jak nie mój kochany
Kuba?
Przygoda ta zepsuła od razu całe misterium gwiaździstej nocy. Z głośnym już
śmiechem idziemy spać. Myśliwiec na krokodylu wyglądał przekomicznie. Cieszyło
nas jego przerażenie i ten akrobatyczny skok. Złośliwość nasza, gromadząca się od
tak długiego czasu, wybuchła teraz wesołym chichotem.
Swoją drogą kawalarz z tego Kuby.
Ucieczka
Myśliwca nie było przez kilka dni. Popłynął z pierwszym transportem skrzyń
wypchanych już ptaków. Postanowiliśmy odstawić je ratami do pewniejszego i
suchszego miejsca, bo w lesie, a zwłaszcza nad curicho, wyschłą zatoką, zbyt jest
wilgotno. Poza tym różnego rodzaju mrówki i inne bichos zakradają się wciąż do
eksponatów, wyjadając ptakom powieki.
Skrzynie Stanisław powiózł na fazendę Irenea, który — Jak już wiemy — jest jego
„wielkim przyjacielem”.
Projekt odjazdu Myśliwca z transportem skrzyń podtrzymaliśmy gorąco. Zresztą on
rwał się do niego nie mniej od nas. Podczas tych kilku dni wypoczęliśmy od widoku
jego niesympatycznej twarzy, a przy tym pozwoliliśmy sobie na niejeden spacer w
terenie.
Myśliwiec wrócił nieoczekiwanie prędko. O kilka dni za wcześnie. Wypadł z łodzi
jak bomba i przyzywając nas gestami palców pognał w głąb lasu, a my za nim. Tu,
przyciszając głos do szeptu i trwożliwie oglądając się na boki, zaczął nam tłumaczyć
potrzebę natychmiastowego zwijania biwaku i całkowitego zrezygnowania z dalszych
łowów.
— To nie żarty, panowie, musimy natychmiast wracać — prawił drżącym ze strachu
głosem. — Ireneo jest zły, a to bardzo niebezpieczny człowiek. Widocznie musiał mu
ktoś donieść o tym, że zabiliśmy jelenia i do tego w miejscu należącym jeszcze do
jego fazendy. Omyliłem się, sądziłem, że jesteśmy daleko. To curicho należy do
Irenea. Co teraz robić?... Co robić? Wszystko przepadło!
Stanisław biega po polanie zgięty wpół i wpatrzony w ziemię, jak uosobienie
najwyższego tragizmu. Jest jednak złym aktorem. Z ruchów jego wyziera teatralność i
blaga. Nie bierzemy więc dramatu do serca, przeciwnie, od razu przychodzi nam do
głowy, że to z jego strony jakiś podstęp. Ma widocznie dosyć naszego poważnego
traktowania pracy i chce za wszelką cenę od nas się odczepić, aby samotnie
przebumblować resztę moich pieniędzy.
— Dokąd więc zamierza pan teraz płynąć? — pytam ze wściekłym spokojem.
— W górach, niedaleko Corumba, jest przepiękne jezioro. Tam nikt jeszcze nie
polował, bo trzeba mieć specjalne pozwolenie od konsula Paragwaju, ale on mój
wielki przyjaciel...
— Wiemy, wiemy... — wykrzyknęliśmy chórem — znamy już pańskich przyjaciół!
— Ja się stąd nie ruszę przynajmniej z kilka dni — oświadczyłem kategorycznie,
robiąc zwrot na pięcie.
Stanisław pobiegł za mną, próbując mnie przekonać, że każdy dzień pobytu tutaj to
ryzyko życia. Ireneo bowiem wysłał już na pewno ludzi, aby nas zamordowali.
— Panowie nie znacie praw Mato Grosso — krzyczał, żywo gestykulując — tu każdy
każdego może zabić, a potem wytłumaczy, że to onca pożarła albo i krokodyl. Nikt
prawdy nie będzie dochodził.
W głowie nam się nie mogło pomieścić, z jakiej racji kulturalny Ireneo, dotąd tak
wielki „przyjaciel” Myśliwiec, miałby nagle wszystkich nas zamordować. Historia
zaczynała przybierać charakter tragikomiczny. Nie wierzyliśmy Stanisławowi, ale cóż
robić. Zależni byliśmy wyłącznie od jego łaski i fantazji. Smutek więc wstąpił w
nasze serca na myśl o prędkim powrocie. Każdy ptak, każdy krokodyl i każde niemal
drzewo przeobrażały się teraz we współczujących nam serdecznych przyjaciół, z
którymi trzeba się oto żegnać. Ciężar gniótł nam piersi. Rozumieliśmy doskonale, że
tracimy jedyną w życiu okazję pobytu w Mato Grosso i że nigdy już prawdopodobnie
tutaj nie wrócimy. Wszystkie obiecywane w tej chwili jeziora to mglista i
nieprawdopodobna bajka. Skończyło się nasze bajeczne Piquiri!
Tak więc po paru dniach płyniemy znowu na motorze, ale na małym, byleby tylko
nadawać kierunek łodziom. Silny prąd rzeki niesie nas dostatecznie szybko.
Krokodyle masami zalegają brzegi, bo nie odstrasza ich już głośne warkotanie nawet
silniejszej znacznie „Penty”.
Parokrotnie jesteśmy świadkami gremialnej ucieczki w las stada kapiwar, ale
Myśliwiec powstrzymuje się od strzałów. Groźny Ireneo wisi wciąż nad jego głową
niby ponura jakaś zmora.
Idąc z prądem wartkiej rzeki taką ciężką a niezdarną, powiązaną linami flotyllą,
trzeba pilnie uważać, na zakrętach się odpychać, bo jedno uderzenie o brzeg
równoznaczne jest z porwaniem wszystkich sznurów i pogubieniem manatków.
Krajobraz w niczym się nie zmienił. Pantanal szablonowo ustalił wszystkie swoje
dekoracje na całej przestrzeni tysiąca kilometrów. Prowadzą nas dwa wysokie wały
skołtunionej zieleni, zabłądzić trudno. Gdzieniegdzie tylko leży na poprzek,
samobójczo rzucony, nadpróchniały pień drzewa, aby się stać pomostem dla
niezliczonych pędów wybujałej, kwitnącej storczykami zieleni. Dzień jeden, dwa i
nie widać już siwizny jego kory, leży jak girlandami okręcony słup tryumfalnej
bramy.
Na tych pniach nad wodą zwykły siadywać długonogie czaple, skrzeczące ibisy albo
lśniące czarnym futrem, baletniczo wysmukłe biguatingi, jeśli nie ubiegł ich już
przedtem któryś ze zgrabniejszych i wiekiem młodszych kajmanów. Przekomicznie
wygląda taki wygrzewający się na pniu, zawieszony zda się w powietrzu, kwiatami
spowity... krokodyl.
Te na pół zatopione drzewa z tragicznie powykręcaną koroną stanowią
najwdzięczniejsze dla myśliwych tło do polowań. Ustrzelona zwierzyna łatwo się
daje złapać, bo spada do wody. Inaczej jest w gąszczu niedostępnych brzegów, gdzie
bez śladu może zginąć każdy zabity ptak. Kto nie próbował wspinać się od strony
wody na stromy brzeg brazylijskiej rzeki, ten myśliwskim opowieściom nigdy nie
uwierzy. Bez pomocy ostrego fakona i kroku nie postąpisz.
Gdzieś koło południa nasza flotylla utknęła na piasku. Oczywiście, smutna byłaby
dola, gdyby taka ciężka kolubryna jak „Anjanga” zechciała całym ładunkiem osiąść
na mieliźnie. Nie pomogłyby wówczas nasze słabe ramiona. Dlatego nie należy się
dziwić zdenerwowaniu Myśliwca ani tej szybkości, z jaką wpadł po pas w wodę. Tak
samo błyskawicznie skoczyłem i ja, żeby przepychać łódki bokiem, póki jeszcze nie
za późno. Nawet Tadeusz pchał razem z nami. Ambicja instruktora pilotażu
przemogła wszelkie uprzedzenia, a przecież co krok groziły nam zęby piranii, kolce
rai lub sploty anakondy. Woda była tu mętna i niepewna.
Na szczęście żadna z tych bestii nie zechciała atakować, co utwierdziło mnie
ostatecznie w głębokim przekonaniu, że żadne zwierzę nie atakuje człowieka bez
widocznej agresji z jego strony. Wyjątek stanowią rekiny.
O żadnej chyba rybie na świecie nie krąży tyle niesamowitych legend, co o piranii.
Zwyczaje piranii najlepiej znają i miejscowe psy i konie. Pijąc wodę z rzeki wyginają
się całym ciężarem ciała ku tyłowi i z wzrokiem utkwionym badawczo przed siebie,
wyprężywszy nogi, chłepczą szybko, nerwowymi rzutami zanurzając język i pysk
tylko na ułamek sekundy. A gdy przed nosem błyśnie pirania, jednym susem cofają
się na brzeg. Kiedy dyrektorka muzeum w Rio, płynąc łodzią, chciała opłukać sobie
dłoń i zanurzyła ją do wody, straciła palec. Na szczęście ani nam, ani Tadeuszowi w
tej pierwszej przymusowej kąpieli nic się nie stało.
Płyniemy jak zwykle na głodno aż do wieczora i teraz dopiero, przed samym
zachodem słońca, zaczyna się Myśliwiec oglądać za armadorami (są to silne drzewa,
zdolne utrzymać rozwieszone na nich hamaki).
Złośliwy los jak zwykle płata figle. Przed godziną mijaliśmy szeregi doskonałych
miejsc do lądowania, teraz, kiedy zaszła tego konieczność i chylące się do snu słońce
nie pozwala już na dalszą zwłokę, zaczęły się grząskie bagniska albo prostopadłe
urwiste ściany.
Słońce wkrótce znikło za zielonym murem Pantanalu i mrok otulił szybko ziemię.
Myśliwiec usiadł na popie i kręci nerwowo „Pentę”. Zawracamy, ażeby idąc z
powrotem pod prąd, tracić na próżno energię i czas. Na tym właśnie polega genialna
organizacja Myśliwca! Lądujemy w kompletnej ciemności, ale wyjątkowo
szczęśliwie. Na piasku witają nas liczne ślady grubej zwierzyny.
— Jeleń błotny, jeleń leśny, ocelot, kapiwary... — czyta głośno Tadeusz wielce już
uczony w Księdze Dżungli.
Na wprost przycumowanej „Anjangi” biegnie w głąb lasu szeroka droga, udeptana do
wodopoju przez tapiry. Korzystając z niej nie potrzebujemy kosić trawy.
— Panie Stanisławie — odzywam się ostrożnie — co mamy robić, gdy nas na
przykład tapiry napadną?
— Zawiesić hamaki jak najwyżej, to przejdą bezpiecznie pod wami. One strasznie są
uparte i głupie. Nie znoszą przeszkody na swojej drodze.
Przeszkodą jesteśmy w tej chwili właśnie my, czyli ja z Tadeuszem, bo Stanisław nie
wchodzi zupełnie w rachubę. On śpi jak król na swojej „Anjandze” i czując się bez-
piecznie daje mądre rady.
Mija spora chwila. Leżymy już w hamakach. Cisza, tylko Joao pochrapuje.
— Panie doktorze — szepcze Tadeusz.
— Co?
— Może by tak jeszcze wyżej podwiązać hamaki? Tapiry wszak to duże bestie.
Jesteśmy przedziwnie zgodni w takich wypadkach. Wstajemy i wspólnym wysiłkiem
dźwigamy hamaki o pół metra wyżej. Teraz to już prawdziwe — ,,aviony”. Przy tej
okazji idziemy jeszcze w las po grubsze kłody drzewa celem zabezpieczenia ogniska.
Z opałem nie ma kłopotu. To nie zgniła Europa — nikomu zań płacić nie
potrzebujemy.
Od czasu wyruszenia w dziki Pantanal pierwszy raz spotykamy prawdziwie
tropikalne lasy. Zwartym pierścieniem otaczają nas doborowo piękne gatunki palm.
Gigantyczne, pierzaste ich cienie rzuca nam pod nogi srebrzysty księżyc. Z nie-
których palm zwisają pałąkowate łodygi z kiśćmi orzechów. Są to łodygi acuri, znane
w całym Mato Grosso z ogromnych usług, jakie oddają w walce z komarami. Łodygę
taką wkłada się na chwilę w rozżarzone węgle, a potem na gorąco obtłukuje dookoła
kijem. Rozdzielone tym sposobem włókna tworzą niby koński ogon. Ogonem takim
biją się kabokle po plecach, odganiając roje much i komarów.
Gdzieś w środku nocy zbudził mnie okropny ziąb. Drzewa szumiały koronami,
moskitiera szarpała się na wichrze, a górą wyła wichura.
Vento do sul zjawia się zawsze nieoczekiwanie szybko. Poza szumem gałęzi nie
słychać wtedy żadnego głosu. Cały bowiem las zamiera. Nawykłe do tropikalnego
żaru biedne zwierzaki chowają się trwożliwie po norach i dziuplach. Rozhuśtane
palmowe wachlarze papierowym szelestem napędzają trwogę w ptasie serduszka.
Nawet krokodyle wolą głębinę jeszcze nie ostygłej wody. Uciekają czym prędzej, bo
wściekle czubiaste, nastroszone fale, idąc wzdłuż rzeki, walą o podmyty brzeg, jak
gdyby w zemście za jego nieugięty opór. Krokodyle nie znoszą gwałtownych prądów.
Vento do sul tchnieniem swoim zmroził nawet nas — ludzi śniegów i lodu.
Zwierzęcym instynktem tulę się w wałniane koce aż po same uszy, aż po wierzchołek
czupryny i dopiero silniejsza od vento do sul troska zrywa mnie nagle na równe nogi.
Ptaki! — co z naszymi ptakami? Zjawia się lęk, aby ich nie zmarnować, nie
zmarnować całej dotychczasowej pracy. Wszak prowizorycznie, tylko z gałązek, zbite
skrzynie leżą tuż ponad wodą.
— Panie Tadeuszu! — krzyczę jak najgłośniej. — Jak można tak mocno spać!
Tadeusz z reguły budzi się wściekły na cały świat i trudno go wtedy udobruchać.
Tym razem szczególnie mało się śpieszy, coś niewyraźnie mruczy, po czym dobitnie
określa miejsce, gdzie ma wszystkie ptaki razem ze mną, obraca się na drugi bok i
znowu chrapie. Cóż miałem robić? Sprawdziłem tylko brezenty i liny. Przykryłem, co
trzeba było, i poszedłem w jego ślady.
Stalowy, pochmurny ranek, tak obcy w kolorycie dla tego kraju, spowił dziś świat
lodowatym nastrojem. Opatulony w trzy pary portek i pięć swetrów, namówił mnie
Tadeusz do spaceru. Oczywiście, nie był to spacer długi., Tak zawsze bywa, kiedy z
wytrawnym myśliwym wybierze się do kompanii człowiek normalny, czyli
nienałogowiec.
Po kilku skokach i bardzo bolesnych upadkach na kłujące łodygi — myśliwy zaczyna
dawać znaki, aby siedzieć cicho. Sam natomiast zmienia się w węszącego wyżła.
Oczy mu błyszczą, ręce drżą, kończyny dolne zastygają w anormalnej pozycji psiej
stójki. Brakuje mu tylko ogona, by go po psiemu wyprężył, jak napiętą strunę.
Jak rozkaz, to rozkaz. Stoję więc bez ruchu, zły na cały świat i na siebie samego za
ten bezcelowy spacer. Nudzę się. Nie interesuje mnie zgoła owo jakieś niewidzialne
„coś”, za którym węszy mój opętany przyjaciel. Szukam wkoło siebie tematu, jaki by
mnie rozerwał w tej monotonii czekania. Dwa gniazda termitów zawisły nad głową,
oglądam więc je z obawą w sercu, czy może to gniazda os leśnych? Lada chwila runie
stamtąd chmara natrętnych owadów, wplącze mi się we włosy, w sweter i rękawy,
zmusi do sromotnej a hałaśliwej ucieczki. Wówczas nie pomoże nawet rozkaz
Tadeusza, bo wypłoszę mu swoim dzikim wrzaskiem ptaki z całej okolicy.
Gdzieś bardzo blisko padł strzał. Mogę nareszcie swobodnie się poruszyć.
Ale nie! Oto ukazuje się na tle gałęzi przerażona twarz Tadeusza i palcem na ustach
nakazuje mi ciszę. Czego on jeszcze chce? Nie tobie rezonować, laiku sakramencki.
Lepiej milcz i czekaj. Stercz w miejscu niby niepotrzebna tyka. Nie przeszkadzaj
innym w gonitwie za śmiercią. Tkwij w miejscu niezdarnie, skoro cię Bóg pokarał
nadmiernie czułym sercem. Nie potrafisz radować się odgłosem padającego ciała.
Stój dalej, nieużyteczny kiju!
Drugi strzał, za nim gruchot łamiących się gałęzi i tak dobrze znany głuchy pomruk
mutum.
„No, tym razem przynajmniej chociaż widomy pożytek” — przemknęła mi przez
głowę egoistyczna myśl, wlewając do przełyku kieliszek łakomej śliny. Mutum
bowiem kojarzy się z pojęciem najsmaczniejszego rosołu.
„A gdzież twoje zasady, obżartuchu przebrzydły, smakoszu nędzny? — zawstydziłem
sam siebie. — Czyżby wspomnienie smacznej pieczeni usprawiedliwiało już mord?”
Utonąłem w dziurawej filozofii chaotycznie poplątanych myśli i śledzę sobie prążki
liścia palmy acuri. Wiodą mnie one strzelistą, prostą drogą ku błękitowi nieba. Nie
słyszę dalszych strzałów, zapominam o Tadeuszu. Dobrze mi jest tak w samotności, a
beztroska błogość wstępuje mi w duszę. Jakże daleki jest ten dziwny świat od grozy
wojny. Oto koliber podryguje mi tuż przed nosem — chochlikowaty, łobuzerski wia-
traczek. Mrówki obrały drogę przez nieruchomy mój łokieć — pozwalam, niech sobie
idą. Komu to szkodzi? W Mato Grosso zabija się przecież tylko dla zaspokojenia
głodu, nigdy dla zabawy. Ja mrówek nie lubię. Ale Mato Grosso nie zna krzywdy
przez pustą złośliwość...
— Proszę! — z odcieniem dumy rzuca mi Tadeusz kilka ptaków pod same nogi. —
Niech pan spojrzy, jaki ten ładny. Ani jedno pióro nie złamane — mówi Tadeusz
chełpliwie.
— Tak, tak — potwierdzam jak najuprzejmiej i przypominam, że pora już iść do
pracy. Wkrótce ruszamy dalej, bo ptaki mogą się zepsuć do wieczora. Przynajmniej
skórę trzeba z nich ściągnąć, pióra obmyć w wodzie i zatamponować rany.
Przemykamy się z powrotem do łodzi.
Tadeusz toruje drogę. Nagle daje palcem znak. Znów cisza. Nowa stójka. Cóż u
licha? Wszak dosyć już mamy ptaków.
Tym razem jednak szykuje się coś grubszego. Tadeusz przypada aż do ziemi i czai się
teraz na łokciach. Ślepy jestem, nie widzę nic bez okularów. Uniósłszy ptaki do góry,
bocianim krokiem skradam się za pełznącym Tadeuszem. Czas dłuży się, a tu bez
zmiany taż sama cisza przed nami i za nami. Zaczyna mnie ta sytuacja śmieszyć:
— Panie Tad...
— Cyt!
Nic nie zrywa się do ucieczki. Nic nie łopocze skrzydłami. Nic nie mruczy i nie
ryczy. Doprawdy, nudni są ci myśliwi. Jakiś maniacki, chory naród.
— Co też pan widzi?
— Cyt!
Palec na wargach i zgorszony moją niecierpliwością wyraz twarzy Tadeusza. A niech
go wreszcie licho porwie, dość mam tych wszystkich akrobacji! Popychadłem jestem
czy niewolnikiem od noszenia bagażu? Już się na dobre gniewam:
— Kto idzie? Czy pan coś słyszy? — staję do walki o prawa wolnego człowieka.
— Tam! — pada słowo krótkie, pędzące w kierunku wytkniętego gdzieś w przestrzeń
palca. — Coś jest, lecz sam nie wiem, co.
Skoro sam Tadeusz nie wie, to już nikt wiedzieć nie może. Podążam dalej wytrwale,
uspokojony w sumieniu.
— Małpa! — woła nagle Tadeusz zrywając się do biegu. — To z tych, cośmy
strzelali w nocy. Pewnie biedaczka ranna.
W tym momencie puszysta kula zrywa się z liściastego posłania, toczy się niezdarnie
kilka kroków i znowu zamiera w lękliwym skuleniu. Podbiegamy. Małe, śliczne
małpiątko wtula głowę pomiędzy łapki, jakby czekając na miłosierdzie losu. A los
właśnie jest okrutny. Już w dniu wczorajszym dokonał swego. Teraz za późno. Jedna
kula przeszyła lędźwie, a druga strzaskała obie przednie łapki. Małpka nie była w
stanie pójść śladem skaczących szybko towarzyszy. Gdzieżby mogła zdążyć za
szybowniczym ich lotem z gałęzi na gałąź, z czuba na czub? Biedne zwierzątko, nie
większe od kociaka, z twarzą cierpiącego człowieka, spadło z wyżyn i zostało
samotne na pastwę męczeńskiego konania. Nocni bracia banderlogu śpią w tej chwili
na wyższych piętrach drzew, bezpieczni i wolni. A nad nią stoją oto dwie obce,
nieznane małpy i kiwają głowami. Macaco ma duże, wybitnie duże, smutne oczy i w
sarkastycznym uśmiechu wyszczerza zęby. Gdy podnosimy ją ostrożnie z ziemi, nie
broni się wcale. Jedwabiście miękka dłoń bezwładnie zwisa. Za najmniejszym
poruszeniem twarzyczka małpy marszczy się bólem i ledwie słyszalny pisk rozlega
się skarżące
Małpka musi być bardzo osłabiona, skoro nie próbuje nawet walczyć z napastnikami.
Przeciwnie, wydaje się być rada z ciepłego przytułku w moich ramionach. W ciągu
nocy vento do sul zmroził biedaczkę i teraz drży na całym ciele. Pakuje pyszczek pod
moją pachę.
Oglądam rany. Są śmiertelne. Pomoc wykluczona. Musi umrzeć. Biorę więc
drewnianą skrzynkę, wyściełam ją miękką trawą, z wierzchu gałgankami i kładę tam
małpę. Zwija się od razu w bezwładny kłębek przymykając znużone cierpieniem
oczy. Odchodzimy pełni szacunku dla powagi śmierci.
Przez cały dzień nie zaglądamy do skrzyni, aby zwierzątka nie niepokoić. I tak do
życia już jej nie powołamy.
Dopiero nazajutrz otwieramy ostrożnie wieko. Małpka leży w tej samej co przedtem
skulonej pozycji, z twarzą na chorej łapce, ale już nie oddycha. Stała się już tylko
obiektem do preparowania i niczym więcej. Za chwilę wypycham go i będzie leżał
przede mną na desce jak żywy z tą nieznaczną tylko różnicą, że zamiast dużych
piwnych oczu wytrzeszczy ku mnie białe gały z higroskopijnej waty.
Biwakowe reminiscencje
No, nareszcie umknęliśmy szczęśliwie z zasięgu morderczych obław Irenea. Piquiri
została już daleko poza nami. Trzeba jednak bezstronnie przyznać, że nowe nasze
obozowisko w niczym nie ustępuje poprzednim. Nawet przeciwnie, jest to
najpiękniejszy i najbardziej romantyczny z tych wszystkich zakątków, jakie
dotychczas spotykałem w swoich licznych włóczęgach. Mamy tu wszystko pod ręką,
doskonale rozplanowane: hamaki, jak zwykle obok siebie, pod osłoną koron
ogromnych armadorów, nad nimi zawieszona płachta brezentu. Od strony wody
Tadeusz ułożył wał kolących gałęzi. Tuż koło hamaka urządziliśmy pokój stołowy.
Dowcipne jakieś drzewo położyło się umyślnie, aby nam ułatwić sporządzenie ławki.
Przed tym pniem stoi stół jadalny, zbity z pokrywek od skrzyń z benzyną.
Oczyszczona z lian i kolców, wygodna ścieżka zbiega serpentyną ku „Anjandze”.
Niewielką polankę, z ogniskiem pośrodku, okala mur wyjątkowo dzikiego i
wysokiego lasu. Za tym murem z prawej strony leży spory gaj palmowy. Tu panuje
wieczna noc. Pierzaste liście acuri splotły się w mocny, zupełnie nieprzejrzysty pułap
i na błądzącym pomiędzy pniami człowieku sprawiają wrażenie mrocznego
podziemia o tysiącach słupów. Od czasu do czasu urozmaica ten dziwny, bajkowy las
olbrzymia kiść bananów Nie, to nie są banany, to tylko imitacja, bo są to orzeszki
acuri, zresztą bardzo smaczne. Nie ma tu patków. Nie ma życia. Opary gnijących liści
aż odurzają mdławym zapachem tropiku. Duszno. Ani jednego kolca, ani jednej
liany. Spaceruje się dokoła niby w arkadach wielkiej, naturalnej świątyni. Czy to
Egipt, czy Babilon?
Kiedyśmy wylądowali tu po raz pierwszy, Myśliwiec znalazł świeży ślad jaguara.
Niedawno .pił tu wodę. Myśliwiec ostrzegł więc nas, abyśmy byli ostrożni.
— Tu, moi panowie, nie ma żartów. Nic nie widać w krąg, łatwo wpaść w zasadzkę.
Stary Joao, kiedyśmy przepływali jego fazendę, mówił, że zeszłego tygodnia jaguar
napadł na dwóch Indian Guato, dziesięć metrów od ich domostwa. Indianin podobno
bronił się dzidą, ale zwierzę odtrąciło tę broń łapą i wówczas rozpoczęła się walka
wręcz. Guato miał jeszcze nóż w ręku. Towarzysz jego stał za drzewem skamieniały z
przerażenia. Walka trwała krótko. Obaj: jaguar i Indianin padli bez czucia. Jeden z
przebitym gardłem, drugi z połamanymi żebrami. Guato żył jeszcze, kiedy nadbiegła
pomoc. Zmarł dopiero w parę dni potem w szpitalu.
Zauważyliśmy, że ostatnimi czasy Myśliwiec szczególnie często opowiada nam
straszące historie o dzikich zwierzętach. Widocznie sądzi, iż tą metodą zrazi nas do
dalszego pobytu w terenie. Należy przyznać, że pomimo już nabytego doświadczenia
opowieści takie robią swoje. Jesteśmy ostrożniejsi i wrażliwsi na szelesty.
Pod wieczór, gdy myłem ręce w rzece, nagle tuż przede mną powstaje w wodzie
tumult. Po chwili wyłania się łeb krokodyla, który rzucając się na wszystkie strony,
ochrypłym jękiem woła ratunku. Znam już ten jęk. To anakonda dusi swoją ofiarę.
Kilkakrotnie wynurzał się jeszcze potworny łeb, z okrutnym rzężeniem.
— Będą tak walczyć ze sobą przez trzy dni — zawyrokował lakonicznie Stanisław.
— Trzy dni?! — wykrzykujemy niedowierzająco.
— A cóż myślicie, panowie, że krokodyl to serdelek? Oprócz anakondy nikt nie może
mu dać rady. Jaguar potrafi odgryźć jedynie ogon.
Wokół naszego nowego obozowiska specjalnie rojnie wylegują się krokodyle.
Szczególnie umiłowały sobie najbliższą wysepkę, gdzie dziesiątki ich porykują już od
wczesnego ranka. Druga, większa wyspa leży od nas w odległości kilometra, tam co
wieczór zlatują się łyżkonose flamingi, różowe, pasowo nakrapiane. Co rano liczne
ich klucze z donośnym krakaniem ciągną nam nad głowami, aby wieczorem znowu
tym samym szlakiem powracać. Wyglądają niby lecące po niebie anioły. Po ich
przelocie zbieramy na plaży pióra, długie, wysmukłe, z ciemnoszkarłatną łodygą.
Niejedna dama pozazdrościłaby nam takiej zdobyczy.
Najzabawniejszą cechą tych ptaków jest ich płaski, ogromny dziób, kształtu łyżki do
zupy. Dziobowi też temu zawdzięczają swoją nazwę: colhereiry (colher — łyżka).
Przeżywamy obecnie piękną porę Pantanalu, kiedy kwitną jednocześnie trzy
różnorakiej barwy drzewa. Liście ustąpiły miejsca kwiatom. Tak więc mamy znane
już drzewo lilaróżowe — piuva, mamy inne, ciemnofioletowe — paruma i trzecie, to
złośliwe drzewo novato, kwitnące kremowobrunatnie, nieładnie, ale oryginalnie.
Pracujemy z zapałem, milcząco. Ręce uwalane krwią po łokcie. Przede mną stoi
pudełko pełnej tłustej wody, na której powierzchni pływają kawałki mięśni i kilka
różnobarwnych gałek ocznych. Obok stolika wiszą jak zwykle z przekrzywionymi
główkami ptaki-wisielce. Oto nasz codzienny warsztat pracy...
Pogoda ponura i co chwila siąpi deszcz. Grzmoty toczą się gdzieś daleko, ale przejdą
prawdopodobnie obok nas. Ta spodziewana w każdej chwili wizyta burzy powoduje
gorączkowy pośpiech w wykańczaniu roboty. Żeby jeszcze zdążyć wypatroszyć
wnętrzności i uciec pod namiot. Nie chcemy zanieczyszczać wnętrza naszych
mieszkań padliną.
— Wkrótce otrzymam list od żony — powiada mi ni stąd, ni zowąd Tadeusz. I znowu
zapada milczenie.
W tej chwili jestem zajęty mozolnym odwracaniem skrzydła. Kilka opornych piór nie
chce się ułożyć w należytym kierunku. W pierwszym momencie nie zauważyłem
bezsensu tego lakonicznego zdania. Dopiero po dłuższej chwili bąkam obojętnie:
— Skądże taka pewność?
— Śnił mi się dziś gołąb pocztowy.
Parskam serdecznym śmiechem. Skupiona i poważna mina Tadeusza w zestawieniu z
naiwną treścią wypowiedzianego zdania usposabia mnie szczególnie humorystycznie.
— Mój kochany, może się wyśni panu przekaz dolarowy.
Tadeusz powoli, a z premedytacją kładzie swego ptaka na stół i ... wybucha:
— Może pan wierzyć lub nie, a ja mam dowody. Sny nie kłamią. Jeśli zaś chodzi
panu o pieniądze, to trzeba, żeby śniły się wszy. Wesz jest nieomylnym znakiem
gotówki.
— O czym mówicie? — pyta Myśliwiec podchodząc nagle do stolika.
— Pan Tadeusz tłumaczy mi swoje sny. Podobno ma otrzymać grubszą forsę, bo się
jemu pan dzisiaj przyśnił w nocy.
— At, głupstwo! — machnął pogardliwie ręką przysiadając obok na ławce. —
Opowiem lepiej panom pewną prawdziwą historię, jaka mi się właśnie w tej chwili
przypomniała. Mam przyjaciela w jednym z miasteczek prowincji Sao Paulo. Otóż
zjawia się któregoś dnia w jego domu pewien jegomość, o którym mówiono, że jest
Niemcem, i prosi go po polsku o znalezienie pracy. „Pan Polak?” — pyta zdziwiony
przyjaciel. „Tak” — pada odpowiedź. „Czemuż więc pan podaje się wszędzie za
Niemca?” „Ano, widzi pan — odpowiada przybysz, w zażenowaniu drapiąc się po
potylicy — bo widzi pan, jest to rzecz wielce skomplikowana i do tego... patrio-
tyczna. Ja nikomu tego nie mówię, ale panu w zaufaniu powiem. Pan, jak słyszę, jest
człowiekiem porządnym. Podaję się za Niemca, bo z zawodu, to ja jestem, widzi
pan... złodziej. Po co więc mają o mnie mówić, że jestem Polak?” Przyjaciela mego
ujęła ta szczerość i przyjął owego złodzieja do pracy, postawiwszy mu tylko warunek,
że nie będzie uprawiał swojego zawodu na własnym terenie. Układ stanął i
rzeczywiście złodziej okazał się najuczciwszym i najsumienniejszym pracownikiem.
— Z biguatingi zrobił pan jastrzębia — mówi Tadeusz patrząc wzgardliwie na owoc
mojej parogodzinnej pracy. — Jakże można tak kurczyć szyję? Biguatinga to przecie
ptak wodny, nurek. Ma szyję wysmukłą i długą. Tymczasem niechże pan tylko
spojrzy, ile pan napchał waty do środka. Niech pan ją jak najprędzej wyjmie.
Wszystkiemu winna pogoda. Gdy słońce przyświeca, wszystkie szyje wypadają u
mnie zgrabnie i Tadeusz nie robi żadnych uwag.
Z godziny na godzinę staje się coraz chłodniej. Przeklęty vento do sul rozpętał się na
całego. W nocy zerwał olbrzymią suchą gałąź i zrzucił ją z drzewa na hamak Tadeu-
sza. Biedak klnie teraz na czym świat stoi, bo ratując olinowanie namiotu musi zrąbać
całą resztę drzewa. Kto zna Tadeusza, ten wie, jak ciężko mu wstać z hamaka.
Pracować dziś nie można. Wicher nastroszył pióra ptakom, a nawet wyrywa je z rąk.
Poza tym co chwila pada deszcz.
Tadeusz wykańcza rozpoczętą wczoraj „duszę kota” (alma-de-gato) — brązowego
ptaka o puszystym i bardzo długim ogonie (stąd widocznie owa śmieszna nazwa).
Taką samą nazwę stosujemy do innego ptaka, który od czasu do czasu miauczy w
lesie. Myśliwiec zapewnia, że jest to genialny a sławny naśladowca wszelkich
dźwięków. Podobno ten mały łobuz potrafi wyprowadzać w pole najstarsze powagi
Mato Grosso, raz bowiem meczy jak samica mutum, to znów wydziera się jak
arancuanga, a podobno potrafi nawet mruczeć niby jaguar. Dusza kota ma piękne
czerwone obwódki dokoła oczu i przeogromne, ciemne rzęsy, jak u gwiazdy
filmowej.
Prócz duszy kota istnieje jeszcze opisywana przeze mnie kilkakrotnie dusza
zabłąkana, czyli po prostu jao. To ptak nieszczęśliwy. Jakaś fatalna reinkarnacja. I w
dzień, i w nocy biega to maleństwo po ziemi, nawołując kogoś płaczliwie żałosnym
gwizdaniem. Łatwo go bardzo ustrzelić, biegnie bowiem na każdy gwizd na oślep,
bez pamięci i dopiero przed samą lufą otrząsa się z zadumy, że to nie zguba i nie
zaginiony skarb, którego szuka, a tylko chytry i złośliwy człowiek. Biedny ptak ma
blade, fioletowe mięso, tak kruche, że rozłazi się pod dotykiem palca, a przy
gotowaniu bieleje całkowicie i smakiem przewyższa wszystkie napotykane gatunki
jadalnych ptaków. Nawet osławiony mutum mu nie dorównuje.
Tadeusz ma dla jaó specjalny sentyment. Za każdym jego nowym gwizdem ciężko
wzdycha i powtarza:
— Nieszczęsny ptak! Nieszczęsny ptak!
Z tym twierdzeniem nie może się zgodzić jedynie Myśliwiec. On ujmuje rzecz
całkiem zwyczajnie i całkiem realistycznie. Uważa jao za szczególnego wybrańca
losu, bo i dniem, i nocą ptak ten jednakowo dobrze widzi, a skoro bezustannie
gwiżdże, widocznie jest mu z tym dobrze. A zresztą...
— Czyżby tak pan gwizdał, gdyby był nieszczęśliwy?
Nieskomplikowane a pełne logiki pytanie Myśliwca, zdaje się, uspokoiło trochę
Tadeusza.
Któregoś z najbliższych wieczorów Myśliwiec wyjątkowo się rozgadał i nareszcie
usłyszeliśmy od niego prawdziwą historię jao. Oto dwoje młodych Indian rozkochało
się niegdyś w sobie na śmierć i życie. Sielanka jednak trwała krótko. Żli biali ludzie
przepłynęli aż na drugi brzeg Rio das Mortes (granica jeszcze nie podbitych
dotychczas szczepów) i porwali piękną Indiankę właśnie w czasie, kiedy oczekiwała
umówionego gwizdania. Długo Jaó-Indianin wypatrywał powrotu ukochanej.
Siadywał wieczorami nad urwistym brzegiem rzeki i gwizdał swój monotonny
umówiony znak. Nikt jednak nie przychodził. Zrozpaczony skoczył wreszcie w głąb
rzeki i nagle dusza jego siłą przeogromnego kochania i tęsknoty przeistoczyła się w
małego szarego ptaszka tejże nazwy. Błąka się odtąd po świecie, wciąż gwiżdżąc, w
poszukiwaniu ukochanej, jaó-pokutnik, tęskniący ptak.
Biguatinga — miejscowy nurek, ma futerko czarne, nakrapiane srebrem. Pono
Ameryka Północna szaleje za tym futerkiem na damskie kołnierze. Na skutek
wielkiego popytu Brazylia zabroniła zabijać biguatingi. Kto by tam jednak słuchał.
Dziesiątki skórek odchodzi do miast w każdym sezonie.
Ostatniej nocy majaczyły mi się pół-sny, pół-mary, w wyniku których wyobraziłem
sobie jak najwyraźniej, że do hamaka mego wkradł się oślizły, zielony wodorost-
potwór, coś w rodzaju roślinnego iguana i pakuje mi się pod poduszkę. Tadeusz w
tym czasie uwijał się obok z lampą, więc krzyknąłem na niego, aby czym prędzej
pomógł mi w wyrzuceniu tej zielonej bestii. Wywiązała się krótka a jak zwykle
dosadna rozmowa. Tadeusz bynajmniej nie spieszył się z przyjacielską usługą. Wolał
pierwej zaopatrzyć się na wszelki wypadek w rewolwer i nóż.
Niecierpliwiłem się ogromnie, byłem bowiem pewien, czułem najwyraźniej, jak ów
obrzydliwy potwór to się zwija, to się znów rozwija tuż pod moją głową.
Powtórzywszy więc tragiczne wołania o pomoc, a nie mogąc czekać dłużej, chwy-
ciłem płaza oburącz i mocnym szarpnięciem wyrzuciłem ga z hamaka. Jednocześnie
uprzytomniłem sobie, że owym spadającym na ziemię potworem jest tylko moja
własna, niewinna poduszka. Zdarzenie to świetnie ilustruje stan nerwów i
przemęczenie psychiczne, w jakim znajdowaliśmy się po pięciomiesięcznym już
biwakowaniu w Mato Grosso w atmosferze ciągłego niepokoju.
Takie zmory nocne prześladowały mnie już nieraz podczas innych wędrówek po
świecie i zawsze tylko w momentach kulminacyjnego napięcia nerwowego. Na
przykład w drodze kajakiem do Indii często zrywałem się nocami do ataku na
niewidzialnego wroga i dopiero żona chwytając za poły piżamy sprowadzała mnie do
rzeczywistości.
Nawet w Polsce trafiła mi się podobna a ciekawa przygoda. Oto podczas kajakowej
eskapady z Wilna do Poznania ulokowano mnie z dwoma towarzyszami na podłodze
w jakimś majątku. Za posłanie służyła nam cienka warstwa słomy, pokryta żaglowym
płótnem. Noc lipcowa i gorąca spowodowała, że spaliśmy zupełnie nago. W pewnej
chwili, ni stąd ni zowąd siadłem na posłaniu, oczy miałem otwarte i zda się,
rozumowałem najzupełniej przytomnie. Przede mną na tle absolutnej ciemni
fosforyzowało tajemnicze światło. Próchniejący pień czy świętojański robaczek? Ależ
nie. Skądże by pod tym światłem stał stolik ze świecą? Zimny pot oblał mnie na myśl
o pułapce. Oto zawlekli nas w jakąś matnię leśną. Mimo woli opuszczam ręce i
trafiam nimi w miękki podkład słomy, to już do reszty mnie przeraziło.
Równocześnie spostrzegam obok siebie nieruchomo rozwaloną, nagą postać
przyjaciela. „Zamordowany?” — przemyka mi przez myśl. Tłukę go w bok dla
sprawdzenia.
— Stefek! — wołam na cały głos. — Co tobie?
Zbudzony kuksańcem przyjaciel otwiera szeroko oczy i automatycznym, nawykowym
ruchem obu swoich pustych pięści zaczyna wiosłować. Pięści rytmicznie uderzają o
brezent wywołując szelest podobny do plusku wody. Ta opanowana i codzienna
czynność uspokaja mnie nerwowo. Siedzimy tak obok siebie dobrą chwilę. Ale to
światło?... Skądże u licha takie światło?
— Stefek — zwracam się do wioślarza — co tam za światło?
Stefek nie spuszczając dłoni od piersi, przerywa wiosłowanie i ciekawie patrzy we
wskazanym przeze mnie kierunku.
— Tobie się tylko tak wydaje, nie ma żadnego światła — odpowiada flegmatycznie,
wracając do przerwanego wiosłowania.
Znowu siedzimy obok milcząco, ale światło nie daje mi spokoju. Więc uderzam
pięścią drugiego towarzysza.
— Dorek, spójrz w tamtą stronę! Co to za światło? Drugi przyjaciel budzi się
najzupełniej trzeźwy, więc
metodą sztubacką podaje mi adres, dokąd mam się zwrócić z podobnie głupim
pytaniem, sam zaś odwraca się do mnie tyłem i głośno chrapie. Na jego trzeźwość
odpowiedziałem również trzeźwością. Cała przeżyta przed chwilą historia wydała mi
się ogromnie śmieszna, zwłaszcza że Stefek wciąż jeszcze i bez przerwy wiosłował.
Pchnąłem go w pierś, a on padł bezwładnie na pościel i natychmiast zawtórował
chrapaniem.
Nazajutrz obaj nie pamiętali o nocnym zdarzeniu. Dziś żałuję ogromnie, że
pozwoliłem wówczas Stefkowi zasnąć, może by tak przewiosłował aż do samiutkiego
rana.
Podobne halucynacje zdarzały mi się bardzo często po wyczerpujących kajakowych
żeglugach przez otwarte przestrzenie mórz.
Pająki
Precyzyjnie i ze zwykłą flegmą rozpina Tadeusz na wacie ogromnego pająka
ptasznika. Mimo tygodniowej głodówki pająk ten ma jeszcze dosyć siły, aby raz po
raz wyswobadzać kudłatą łapę z nakładanych mu więzów.
, Nasza „naukowa” ekspedycja nie posiada, niestety, najniezbędniejszej rzeczy, jaką
jest eter. W wyniku więc tej „doskonałej” organizacji Myśliwca, wszystkie nie dobite
zwierzęta trzeba sadystycznie dusić albo głodzić.
Jak już rzekłem, pomimo głodówki, ptasznik nie daje się dobrowolnie upozować
pomiędzy szpilkami. Tadeusz należy jednak do ludzi przedziwnie upartych i
konsekwentnych, toteż cierpliwie, po raz dziesiąty może, podpiera tę samą umykającą
wciąż nóżkę, kładąc ją pedantycznie na przeznaczone miejsce. Po każdym takim
ruchu podnosi deseczkę z pająkiem i przygląda mu się z uwagą. Oczywiście przez ten
czas pająk znowu nogę wystawi — i tak w koło, Macieju.
Staram się nie patrzeć, strasznie mnie to irytuje. Rzucam robotę i odchodzę na
dłuższy spacer. Wracam dopiero po godzinie.
Pomiędzy szpilkami nad pająkiem rozpościera się teraz wykończony już labirynt
nitek. Mają mu one nadać odpowiednią pozycję, w ten sposób będzie konał śmiercią
męczennika. To narzędzie pajęczej tortury przypomina mi obrazek z książki „Podróże
Guliwera”, gdzie w roli pająka leży zaplątany w nici olbrzym ludzki, a na brzuchu
jego tańczą krasnoludki.
— Nie myślałem nawet, że pan, panie Tadeuszu, potrafi być aż do tego stopnia
sadystą — zauważam chłodno.
— Tak, a wieleż krwi on się napił w swoim życiu. Przestańże pan wreszcie udawać
Chrystusa!
Może racja. Staram się wyobrazić sobie krwiożerczość pająka, żeby przestać się nad
nim litować.
Na pająki ptaszniki polujemy z Tadeuszem wieczorami już po kolacji. Jest to
polowanie nie mniej emocjonujące od łapania ryb na dziryt. Pająki wyłażą na nocne
żerowisko, czatując na swoje ofiary pomiędzy korzeniami dużych drzew. Czasami
można je znaleźć w ciemnych norach na zboczach urwisk. Niejeden wieczór upłynął
nam na myszkowaniu w plątaninie tropikalnych korzeni, zawsze w napięciu
nerwowym, bo licho wie, co z tych wszystkich dziur może wyskoczyć. Wżeramy się
elektryczną latarką w każdy podejrzany zakątek. Nierzadko musimy nawet wpełzać
pod rosochate kłody drzewne. Drapiemy przy tym ręce, a często nawet i policzki do
krwi.
Oślepiony światłem pająk nieruchomieje w miejscu, a wówczas można go z łatwością
przycisnąć patykiem do ziemi i następnie lekarską pincetą ująć wpół. Ptasznik jest
bardzo odważny. Z wściekłą determinacją atakuje zbliżający się doń koniec kija. Taki
bojowy wypad na kij psuje mi ogromnie nerwy. Często zapominając o ludzkiej
przewadze uciekamy co sił w nogach. Pająk ma w sobie coś z bazyliszka, hipnotyzuje
wzrokiem nie tylko małe muszki, ale i mnie, ogromnego człowieka. Czymże innym
mógłbym tłumaczyć moje stałe podekscytowanie podczas tych polowań?
W ten sam mniej więcej sposób schwytany został przez nas największy i
najpiękniejszy z dotychczasowych okazów. Byliśmy zeń dumni rokując świetną
przyszłość dalszym zbiorom. Ale cóż, kiedy szelma potrafił w ciągu jednej nocy
przegryźć grubą kopertę, w której siedział, potem pudełko od papierosów, w którym
leżała ta koperta, i drapnąć sobie, gdzie pieprz rośnie.
Ten pająk, którego przed chwilą Tadeusz tak zgrabnie omotał, także niemało dał się
nam we znaki. Przede wszystkim za mieszkanie obrał sobie nie korzenie drzewa,
tylko gliniastą, głęboką norę w zboczu pobliskiego wzgórza. Jedynie sokole oko
Tadeusza potrafiło go tam wyśledzić. Ja w ogóle żadnych pająków nie widzę, dopóki
mi ich Tadeusz wyraźnie nie pokaże. Według niego najłatwiej zobaczyć błyszczące w
świetle latarki oczy pająka.
Chociaż pająk został w tej gliniastej norze wykryty, kwestia wydobycia go stamtąd
bynajmniej nie była łatwa. Poprzez wąski otwór nie mogliśmy wsadzić ręki, a zresztą
kto by tam chciał narażać się na jadowite ukąszenie. Długo więc łamaliśmy sobie
głowy, jaki wynaleźć sposób. Jak go stamtąd wystraszyć? Wszelkie próby z kijami
zawiodły. Pająk zaszył się gdzieś w najodleglejszy kąt. Postanowiliśmy wreszcie
przebić się do nory idąc prostopadle od góry. Odmierzyliśmy w tym celu głębokość
poziomego tunelu. Liczył półtora metra. Następnie zmierzyliśmy grubość górnej
ściany, mierzyła pół metra. Ziemia zbita i twarda jak kamień utrudniała kopanie. Jako
jedyne narzędzie służył nam do tego topór. Tłuczemy nim na przemian, aż wreszcie
trafiamy w próżnię. Pająk w dalszym ciągu nie porusza się, nic sobie z nas nie robi.
Straszenie patykami także nie daje żadnego rezultatu. Najgorsze jest to oczekiwanie
na skok pająka w niespodziewanym kierunku.
Wreszcie przedsiębiorczy zawsze Tadeusz wpada na doskonały pomysł: wykurzyć
łajdaka wodą. Biegnę do rzeki, podczas gdy Tadeusz stoi na posterunku. Zastawiamy
teraz dolny otwór siatką, a przez górny wlewamy dwa wiadra wody. Mętny, żółty
wodospad wyrywa się wprost na Tadeusza, ale pająka w nim nie ma.
Następuje chwila konsternacji. Cóż u licha? Czyżby uciekł? Pochylam twarz usiłując
zajrzeć do groty. Tadeusz oświetla ją przez dolny otwór. I oto nagle wbrew wszelkiej
logice i wszelkim przewidywaniom, kosmate paskudztwo błyskawicznym ruchem
wypada prostopadle w górę, pod moją twarz. Zapominając o wszelkich ambicjach,
odskakuję w bok. Szczęściem pająk także ogłupiał i zamiast wykorzystać szczęśliwą
dla siebie okazję do ucieczki, zatrzymał się niezdecydowany na krawędzi studni.
Wówczas bohaterski Tadeusz z wrzaskiem tryumfu zarzucił nań siatkę.
Swoją drogą te polowania na pająki mają w sobie nieprzeparty urok. Nie mówię tu
ani o nastrojowym księżycu, ani o harmonijnym graniu cykad, ani o tropikalnej
duchocie idącej na nas spomiędzy korzeni palm — ot, zwykła ilustracja naszego
codziennego tutaj życia. To wszystko przestaje się wreszcie widzieć, a przypomni się
dopiero wtedy, gdy będzie utracone.
Nie w gwiazdach więc leżał urok polowania na pająki, tylko w tej emocji związanej...
z dziuplami. Od wczesnego dzieciństwa czyniły na mnie wrażenie czegoś
tajemniczego, bałem się ich, a jednak mnie pociągały. Dawniej wmawiali we mnie, że
tam siedzą krasnoludki, potem — że złośliwe skrzaty. Z kolei zagnieździły się tam
różne nietoperze i gady. A właśnie w Brazylii każda szczelina, każdy otwór w ziemi
są zamieszkałe. Bogata kolekcja jadowitych węży, ogromne jaszczury, pancerniki i
mrówkojady, czarne wdowy — największe pająki świata — wszystko to wkopuje się
w ziemię i najniespodziewaniej wyskoczyć ci może stamtąd na szyję.
Tadeusz idzie zawsze pierwszy jako szperacz. Idzie cicho, nieco przygarbiony, jak
kłusownik za niedozwoloną zwierzyną. Stawia nogi, wysoko i zawsze na palcach, aby
nie zaczepić o wystające korzenie. Kroczę za nim niby skromny giermek, choć
zamiast miecza niosę tak potrzebny kij bambusowy, zamiast szyszaka zwykłą
blaszankę od konserw.
Tadeusz ma kocie oczy, więc nic nie umknie jego uwagi. Nawet zgubioną szpilkę w
mig odnajdzie.
Na rzece Cuiaba nie jesteśmy sami. Tu wieczorami od przeciwległego brzegu dolatuje
rytmiczny, rumbowy takt gitar i różnych tykwowych grzechotek. Od czasu do czasu
rytm ten splata się w wysoki dyszkant i ponad możliwość własnego głosu wyciąga
jodłowaniem kaboklerskie piosenki. To pastuchy bydła urozmaicają sobie nudne
bezrobocie.
Bezludne przestrzenie Piquiri zostały daleko poza nami. Odzwyczailiśmy się od
ludzkich głosów. Rażą dzisiaj nasze uszy. Stanowczo wolimy pająki.
Deszcz z pogodnego nieba
Nie znam nic piękniejszego nad wyschłe łożyska tropikalnego ruczaju. Idzie się po
nim jak po wygodnej dróżce angielskiego parku. Miejscami, w zagłębieniach, gdzie
została jeszcze woda, tworzą się malownicze jeziorka, spowite w skołtuniony gąszcz
sitowia i wodnych kwiatów. W przeciwstawieniu do wyschłej od słońca i
wymęczonej żarem reszty dalszego lasu, nad curicho takim skupiają się wszelkie
odcienie świeżej, soczystej roślinności. Cała przebogata flora Brazylii zbiega się tutaj
w ucieczce przed posuchą. Wygląda jak gdyby na pokaz przygodnym turystom boski
ogrodnik nasadził wszelkie możliwe gatunki drzew i krzewów, a potem splątał je ze
sobą sznurami lian i storczykowych bukietów. Czasami ten kwiecisty mur,
pozwalając oczom na wypoczynek, przerywa się daleką perspektywą innych jezior i
stepów. Kilkunastometrowe kity opadają z wysokich drzew, tworząc luźno obwisłe
brązowe kurtyny, przez które trzeba się przedzierać. Każda nowa scena to żywy
pokaz dziewiczego życia puszczy, być może nie deptanej jeszcze przez człowieka
cywilizacji. Wszechpotężne prawo silniejszego znajduje tu pełnię wyrazu. Wał zieleni
piętrzy się zachłannie ku otwartemu nad curicho błękitowi nieba. Nic to, że kilka
słabszych palm usycha w cieniu rosochatego fikusa. Nic to, że stary, podmyty prądem
pień na próżno usiłuje puścić świeże pędy. Pora mu umrzeć. Kto może, niech zdąża
ku słońcu, depcząc słabych i niedołężnych. Życie tryska i upaja. Zmurszałe i zgniłe
formy nie trwają długo. Żar tropikalnego słońca, potop deszczu i miliardy
różnorakich stworzeń przeobrażają tutaj śmierć w życie.
Zielony, kędzierzawy las fryzuje sobie czuprynę. Liany omotane równoległą falą
powoju toczą się ku ziemi. Jakby najlepszy niebieski fryzjer ułożył im wieczną
ondulację. Tam znowu kokieteryjnym łukiem ciemniejszego szmaragdu przerzucił się
jakiś olbrzym drzewny na drugą stronę curicho i chcąc nie chcąc musisz teraz, dumny
człowieku, zginać kark, aby prześliznąć się poprzez mroczny, świeżością pachnący
tunel.
Łatwo jest wykonywać podobne akrobacje w naszych polskich lasach, ale tutaj każdy
spacer wyczerpuje nerwy. Tu trzeba mieć karabin w pogotowiu. Trzeba mieć oczy
przed sobą, a uszy za sobą. Trzeba umieć rozróżniać kształt i barwy gałęzi, rozróżniać
szelesty i piski. Jednym słowem, trzeba znać Księgę Puszczy. Pamiętaj, że mały
koliberek więcej czyni szumu aniżeli największa anakonda wisząca na drzewie.
Brazylijska puszcza ani na chwilę nie przestaje gadać i język jej należy sobie dobrze
przyswoić. Powtarzam: spacer dnem curicho to spacer dróżką angielskiego parku z
niewielką poprawką, że w parku tym pootwierano klatki z dzikimi zwierzętami.
Pootwierano także olbrzymie klatki z kolorowym ptactwem i to ptactwo oszalało
nagle z radości: świergocze, gwiżdże i kracze, fruwa, pluszcze się i skacze. Mieni się
w słońcu dziką jaskrawością piór.
Przecudne jest brazylijskie curicho...
Dziś właśnie korzystamy z okazji, że vento do sul uniemożliwił nam pracę. Idziemy
więc z Tadeuszem na przechadzkę. On jak zwykle uzbrojony, od buta aż po zęby,
niesie karabin, rewolwer i nóż. Ja idę sobie skromnie z tyłu i niosę życzliwie
uśmiechnięte serce włóczęgi, no i... nóż kuchenny, taki sobie zwykły, do skrobania
marchewki.
Tadeusz wyżywa się. Gra rolę wielkiego i doświadczonego myśliwego, a przede mną
ma szerokie pole do popisu.
Wietrzy nosem, maca tropy palcami i zawsze mądrze gada.
Pewnego dnia postanowił koniecznie, ale to koniecznie upolować jaguara. Widocznie
w jego myśliwskim pojęciu onca odgrywa takąż samą rolę, jak Cape Horn w życiu
żeglarza. Gdy „przepłynie” swojego pierwszego jaguara — odbierze chrzest. Słyszał,
że jaguary lubią psy. Więc od kilku dni Tadeusz bez przerwy szczeka. Wczoraj
znowu Myśliwiec opowiedział nam jakąś historyjkę o rozszarpanych owcach. Więc
dzisiaj Tadeusz bez przerwy beczy. Jak dotąd jednak wszystkie jego starania spełzają
na niczym. Cieszę się ogromnie, bo tak z uśmiechem w sercu i z kozikiem do
marchewki chodzić po dzikim lesie potrafił tylko święty Franciszek z Asyżu, a ja nim
nie jestem.
Vento do sul wystraszył wszystkie zwierzęta. Tylko szop-pracz napatoczył się nam
pod same nogi. On ma ciepłe futro, kpi więc z wszelkich chłodów.
Późnym wieczorem gawędzimy sobie z Tadeuszem o tym i owym. Stoimy pod
koronami dużych starych drzew, niedaleko płonącego ogniska. Ani jednej chmurki,
ciepło. Nagle z gwiaździstego, pogodnego nieba, tuż przed naszym nosem zaczyna się
lać ciurkiem woda. W zdumieniu podnosimy wzrok. Nic jednak nie zdradza deszczu.
Stoimy tak z zadartymi głowami czas dłuższy, sami nie wiedząc, co to może być.
Wreszcie wracamy do przerwanego wątku. Gawędząc przesuwamy się o kilka
kroków dalej, aż oto znowu przed nami zaczyna lać się woda.
— Cóż to u licha może być?
— Nic nie rozumiem — powiada Tadeusz.
W tym jednak momencie gdzieś bardzo wysoko ponad głowami zaczyna się coś
gwałtownie kołysać. Koronami drzew poszedł szum. Bez wątpienia jakiś duży zwierz
wędruje z miejsca na miejsce.
— A złośliwa szelma, to on nas tak chciał urządzić — krzyczy Tadeusz biegnąc po
karabin. — Poczekaj, ananasie, pokażę ja ci nieprzyzwoite kawały!
— To pewnie jaguatirica! — woła Stanisław pokładając się ze śmiechu.
Świecimy latarką w niebo. Nic nie widać. Czekamy cierpliwie, aż się coś znowu
poruszy. Cisza. Raptem gdzieś znacznie już dalej zaczyna padać obfity deszcz.
— Ma szelma spust — mówi z uznaniem Tadeusz.
— Pierwszy raz coś podobnego mi się przytrafia — odpowiada Stanisław biorąc
także karabin.
— Przecież to nie panu się przytrafiło, tylko jemu — flegmatycznie zauważa
Tadeusz.
Parskamy śmiechem i w tejże chwili ciężki szelest toczy się na nowo koronami
drzew. Pędzimy za nim.
Jesteśmy w bajecznych humorach. Ubawił nas ten figlarz. Świecimy trzema
latarkami, ale nie możemy go smugą złapać.
— To pewnie pana kolega samolotem tak leci — sili się na dowcip Stanisław.
— Mam, mam! — woła Tadeusz. — O, tam coś dużego, pewnie małpa.
Krążymy koło wskazanego miejsca, ale wciąż bezskutecznie. Nic nie widać. W końcu
Stanisław mówi:
— To nie małpa. Małpa nie potrafi tak spokojnie siedzieć.
Tymczasem znowu zaczyna lać, tym razem jeszcze głośniej i jeszcze więcej.
— Może on ma wiadro w ręku — śmieje się Tadeusz.
— To ze strachu, panowie — mówi tym razem poważnie Myśliwiec i jednocześnie
podnosi strzelbę. Pada strzał i nagle - deszcz ustaje.
— O, widzę! Zwiesił łeb. Trafiony! — krzyczy gorączkowo Tadeusz.
— Ale jakoś nie spada — mówię złośliwie, a uwaga moja podjudza obu. Odtąd
zaczynają strzelać na przemian, bez przerwy i... bez rezultatu. Tajemnicza małpa
została gdzieś na najwyższych gałęziach.
— Wlezę na górę — wyrywa się Tadeusz — popróbuję ją strząsnąć.
Pomagamy mu w tej mozolnej robocie. Drapie się coraz wyżej, aż ginie w cieniu
koron niczym druga, jeszcze nie zastrzelona małpa. Czekamy pełni emocji. Tadeusz
silnie trzęsie drzewem i coś ciężkiego, chrzęszcząc metalicznie, spada niedaleko nas
na ziemię. To jeżozwierz, czyli poczciwy uriso, jedno z najłagodniejszych stworzeń
brazylijskich. Tylko kabokle z niewiadomych zupełnie przyczyn boją się go
ogromnie. Opowiadają o nim nieprawdopodobne banialuki: między innymi, że potrafi
wyrzucać ze swego ciała ostre igły, które przebijając skórę wroga wędrują pomiędzy
mięśniami, najczęściej do serca. Oczywiście to bzdury, z których jedno jest tylko
prawdą, że igły po obu końcach jednakowo ostre i natłuszczone, trzymają się
rzeczywiście bardzo słabo skóry jeżozwierza.
Uriso jest mądry. Na przykład ulubionym jego przysmakiem jest owoc goiaba. Gdy
się naje tych owoców do syta, zabiera resztę do domu na zapas, a nie mając kieszeni
ani odpowiedniego worka, czyni to w sposób ogromnie dowcipny: mianowicie włazi
na drzewo i strząsa owoce na ziemię; następnie, najeżywszy kolce, tarza się po
owocach i nabija na szpikulce.
Po chwili nasz uriso piecze się na rożnie. Myślę, że niedługo i psa skosztujemy. Vento
do sul uniemożliwia polowanie, trzeba więc jeść, co się tylko da.
Rano przy pracy Tadeusz gwiżdże poloneza As-dur. I oto nad głowami naszymi ktoś
powtarza dokładnie pierwszą zwrotkę tej melodii. Nie wierzymy własnym uszom. Po
chwili jednak znowu to samo. Pędzimy więc do Stanisława i przyprowadzamy go za
poły. Przysłuchuje się czas dłuższy, a że jest głuchy, trudno mu jakoś z tym idzie.
Tadeusz prowokuje, gwiżdżąc ponownie zwrotkę poloneza. Widzimy, jak mały pta-
szek otwiera dziób i powtarza. Wprost nie do wiary!
— To irauna-do-bico-branco, naśladowca dźwięków, o którym już kiedyś panom
mówiłem — tłumaczy Myśliwiec. — Nie tylko on jest taki mądry. W Mato Grosso
wiele zwierząt potrafi naśladować cudze głosy. Nie wiem, czy to prawda, ale kabokle
twierdzą, że jaguatirica potrafi gwizdem wabić do siebie biednego jaó, który biegnie
prosto w jej paszczę.
Zdumiewający jest świat przyrody. Nieprawdopodobnie dziwny świat Mato Grosso.
Po chwili siedzimy znowu przy pracy.
— Wie pan — mówię do Tadeusza w głębokim zamyśleniu, wyjmując jednocześnie z
kubka trzonkiem cynowej łyżki potopione mrówki. — Według mnie istnieją tylko
ludzie zbłąkani, nie ma leniwych i nie ma niedołęgów. Każdy przynosi ze sobą na
świat drzemiące gdzie w podświadomości wielkie zamiłowanie do czegoś. I oto
rozpoczyna się gra w loteryjkę życia, czyli takie normalne i powszednie nasze
bytowanie. Wszystko teraz zależy od szczęścia, czy trafimy na okazję wyzwolenia
naszych zamiłowań, czy też nie. Większość ludzi nie trafia na właściwą drogę i od
razu zniechęca się. Stąd pochodzą wszelkie melancholie, neurastenie, histerie i w
ogóle tak zwane nieszczęścia. Jeżeli więc ktokolwiek źle i niewydatnie pracuje, to
znaczy, że robota go nie interesuje. Nie trafił na odpowiedni dla siebie kierunek.
Wprowadziłbym do wszystkich szkół średnich w ostatnim roku nauczania
obowiązkowe informatorium. Przez osiem miesięcy prowadziłbym tam seminarium
na temat wszelkich możliwości pracy, wszystkich istniejących szkół wyższych i
wydziałów i tym sposobem... patrz pan, psiakrew... tym sposobem... co wyjmę
mrówkę, to mi mucha wpadnie. No i co pan na to? Jakże tu pić herbatę?
Tadeusz przez cały czas moich zawiłych wywodów bezmyślnie miesza w swoim
kubku i bezgranicznie dobry, a smutny wzrok zatapia gdzieś w jakiś jeden punkt
zielonego lasu. Byłem przekonany, że mnie słyszy. Teraz na skutek mego pytania
oderwał wzrok od tego punktu i mówi poważnie a cicho:
— Łotry.
— Kto? — zdziwiłem się ogromnie.
— Jak to, kto? Oczywiście Szwaby. Przekroczyli linię Dniepru i pójdą teraz niby w
masło. Wojna się przedłuża...
— Jeden do Sasa, drugi do Łasa — mruczę wściekły. — Gadaj tu z takim.
Milkniemy na dłuższy czas. Na najbliższą gałązkę wtoczyła się tymczasem czarna,
aksamitna, puszysta kulka i uniósłszy purpurowy dziobek jęła wywodzić trele. Bico-
de-lacre, miły ladaco, jedno z najgłupszych ptasząt, co nie boi się człowieka. Jest
inne jeszcze, nazywa się surucua. Najbarwniejszy z ptaków, mieniący się zielenią o
szkarłatnym brzuszku.
Tym razem nie nadużywamy ptasiego zaufania. Bico-de-lacre przestał już nas
interesować. Wypchaliśmy pełny komplet tych ptaszków, czyli osiem sztuk. Surucua
zaś nie ma amatora ze względu na straszliwie cienką skórkę. Mistrz Tadeusz potrafił
wypchać tylko jedną, a ja zepsułem kilka i więcej nie próbuję.
Dziś mieliśmy trochę niepokoju. Oto Myśliwiec, który poszedł do lasu na kilka
godzin, przez dwa dni nie wracał. Wiedzieliśmy, że nie wziął ze sobą prowiantu,
musiało się coś stać.
Do tego stopnia obrzydził nam ten człowiek życie, że myśleliśmy teraz wyłącznie o
kłopotach, jakie spadną na nas w razie jego śmierci. Gotowi nam jeszcze nie uwierzyć
i posądzać później o morderstwo. Podobno w Mato Grosso istnieje zwyczaj
legitymowania się z czyjegoś zniknięcia fotografią zwłok na dowód, że ten ktoś został
rozszarpany przez dzikie zwierzę.
— A jeśli Myśliwca krokodyl pożarł? Jak go pan sfotografuje — pyta Tadeusz.
— Milcz pan lepiej i nie zawracaj głowy. Musimy płynąć na poszukiwania. Byłoby to
nie po koleżeńsku zostawić go w puszczy bez pomocy.
Zgodnie bierzemy się do wioseł i płyniemy wzdłuż zatoki w kierunku, dokąd według
wszelkiego prawdopodobieństwa musiał się Myśliwiec udać. Upływa pół dnia.
Docieramy wreszcie do końca zatoki, i spoza krzaków wyłania się motorowe canoe,
ale puste. Serce zatłukło nam żywszym tempem. A więc naprawdę coś się stało.
Prawie jednocześnie rozlega się gdzieś niedaleko strzał, a zaraz za nim drugi. Przy-
bijamy do brzegu nawołując radośnie, co sił starczy w płucach. Spoza kępy drzew
przedziera się ku nam czarne czupiradło. Tak brudnego jeszcześmy nikogo nie
oglądali. Twarz Myśliwca ginie pod grubą warstwą sadzy czy węgla. Ubranie
przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Spodnie bez guzików podtrzymuje jak zwykle
ręką.
— Niepokoiliśmy się o pana — mówię, aby coś powiedzieć — zaglądaliśmy do
błaszanek, czy aby dużo naboi pan ze sobą zabrał. Trudno się jednak było
zorientować...
Myśliwiec pobladł, jeżeli w ogóle ktoś zblednąć potrafi pod warstwą sadzy i węgla.
Nerwowym głosem szybko wypytuje:
— Jak głęboko panowie zaglądali do blaszanek? Jak głęboko...
Obaj z Tadeuszem zrozumieliśmy, że tam na dnie owych blaszanek pod warstwą
naboi przechowuje się jakaś tajemnica, najprawdopodobniej pieniądze. O Myśliwcu
krąży uparcie fama, jakoby posiadał grubszą gotówkę, do której się nie chce
przyznać. Ja ze swej strony nie bardzo wierzę tym wszystkim plotkom. Aczkolwiek
poznałem go z najgorszej strony, niemniej przekonany jestem głęboko, że jego nałóg
myśliwski i rozmiłowanie się w Pantanalu przewyższają znacznie chciwość na
gotówkę. Nie wierzę na przykład, aby Stanisław mógł wysiedzieć aż dwa lata w
mieście, mając pieniądze na drogę do Mato Grosso. Tymczasem, jak wiemy,
siedziałby on tam do dziś dnia, gdyby nie moja naiwna pożyczka. W jednej z
blaszanek leżało prawdopodobnie te parę tysięcy moich milrejsów, które Myśliwiec
chował na dalsze swoje życie w okresie deszczowym. Oczywiście wobec mnie
udawał, że już wszystko dawno wydał.
Tak więc przygoda skończyła się szczęśliwie i nie potrzebowaliśmy fotografować
zwłok.
Nocna wyprawa
Słońce dopiero co wystartowało do dziennego lotu i jeszcze nie widać go spoza
gęstych palmowych piór. Coraz nowe ptasie gwizdy rozlegają się dokoła, a saracura
— nasz codzienny przyjaciel i gość — już przyszła po swoją porcję mięsa.
Materia nie ginie. Jest to święta prawda. Co zamordujemy jednego dnia, to staje się
źródłem nowej siły w dniu następnym. Zastępy przeróżnych stołowników ściągają do
nas od wczesnego ranka i krążąc badawczo, wyzyskują każdą okazję.
Ledwie skończę patroszyć ptaka, a już z pobliskich gałęzi patrzą na moje ręce dwa
jastrzębie caracarai. Saracura najbezczelniej w świecie grzebie suche liście pomiędzy
moimi stopami i od czasu do czasu powietrzem wstrząsa suchy, basowy warkot ni to
samolotowego śmigła, ni to motoru łodzi. To urubu-myśliwiec, stuliwszy lotki, spada
z wysokości paruset metrów, aby naocznie sprawdzić, czy robota moja zbliża się już
do końca.
Maleńkie, brązowe mrówki też nie próżnują. Drapią się pośpiesznie po nogach stołu,
aby wgryźć się w nozdrza albo powieki spreparowanych ptaków.
Czarny okrągły żuczek, dobrawszy sobie wierną towarzyszkę życia, drąży po cichu
kanał wzdłuż martwych ścięgien ptasich nóg, aby tam właśnie, w wolnej przestrzeni
kolanowego stawu, założyć miłe a przytulne gniazdko. Za parę dni wylęgną się tam
białe, tłuste liszki i te dopiero pokażą nam, co potrafią. Te dopiero dadzą się nam we
znaki wyżerając nasady wszystkich piór i niszcząc całą pracę bezpowrotnie.
Nie trzeba mrówek. I bez niszczycielskiej roboty praca się nam jakoś nie klei. Noc
zeszła prawie nie przespana.
W kościach łamie i głowa boli, a wszystkiemu winne są owe colhereiry, które obrały
sąsiednią plażę na swoje nocne sejmiki. Tysiące ich ciągną nad naszymi głowami
regularnie każdego wieczoru, aby nie milknącym kłótliwym rozhoworem zmącić
nocną ciszę. Gwar ten słyszalny jest na parę mil dookoła.
Dziś w nocy zapolowaliśmy na nie z reflektorem. Oczywiście Myśliwiec nie wziąłby
mnie ze sobą, gdyby nie strach przed odmową Tadeusza.
Nie miałem zamiaru brać czynnego udziału w mordowaniu biednych ptaków, a
jednocześnie nie chciałem być zawalidrogą dla zwariowanych strzelców, przeto
wybrałem się jako widz-świadek w oddzielnej, małej i chybotliwej łódeczce.
Ruszyliśmy o zmierzchu przed samym zachodem słońca. Sławetny „Kalosz” idąc na
motorze wziął mnie na hol i tym sposobem w niespełna pół godziny znaleźliśmy się
na miejscu, to znaczy parę mil powyżej sejmikowej plaży. Było jeszcze zbyt jasno,
musieliśmy więc poczekać, aż się zupełnie ściemni. Przyczepieni do czupryny
przybrzeżnych kamelotów, schowani pod nawisłą koroną drzew, trwamy tak w
milczącym przyczajeniu.
Na zachodzie gaśnie łuna zmęczonego dnia. Olbrzymie dorady, tłukąc raz po raz
wodę stukilowym ciężarem srebrzystych cielsk, rozpoczęły swój wieczorny taniec z
prysiudami. Czasem wybuchnie tumult zbełtanej przez piranie wody. Plaża
colhereirów rozbrzmiewa coraz silniejszym wrzaskiem. Coraz nowy klucz różowych
ptaków opada z nieba. Jak zastępy tatarskiej konnicy spadają zgiełkliwe gromady
ptasie na to żółte, prawdziwe dzikie pole, aby radzić tam nie wiedzieć o czym i
odlecieć za chwilę nie wiadomo dokąd. Na tle krzykliwego chóru łatwo można
odróżnić piskliwy skrzek cyranek, których kilka stad przyplątało się nie wiadomo
czemu.
— Będzie co do kotła włożyć — mruczy oblizując się Tadeusz (człowiek, który bez
mięsa żyć nie może).
Colhereiry nie są jadalne. Nawet my, których los okrutny nauczył już każde świństwo
wkładać do ust, nie możemy się ani rusz zdecydować na ich mięso. Jadałem czaple,
jeżozwierza, krokodyli ogon (przysmak Indian Guato), jadłem jaja iguana i niejedno
jeszcze paskudztwo skosztowałbym dzisiaj, ale colhereiry, mimo różowego koloru
piór, nie trafiają do przekonania swoim straszliwie cuchnącym i jak purchawka
dmuchanym mięsem.
— Już ciemno — zadecydował Myśliwiec biorąc reflektor i karabin w ręce. Prawie
jednocześnie Tadeusz i ja wypuszczamy z rąk warkocze kamelotów, trzymających
nas do ej chwili w miejscu.
— Ach! — krzyczy Tadeusz, a spod jego łokcia wysuwa się głowa krokodyla,
bezszelestnie zagłębiając się w wodę.
— Widział pan coś podobnego? Leżał sobie niecnota ledwie dwa centymetry od
mojej ręki. I nic mi nie zrobił!
Zwykła brazylijska niespodzianka. Jeszcze jeden dorad szlachetności zwierząt. Bez
potrzeby nie czynią nikomu krzywdy, a może to Kuba podążył za nami aż tutaj? Nie
ma czasu na zastanawianie się. Płyniemy już z prądem. Wkrótce zostaję sam. Łódź
moich towarzyszy niknie gdzieś w mrocznym srebrze rzeki. Pracuję wiosłem jak
najciszej, tak aby tylko dziób canoe kierować zawsze do przodu. Szybki prąd zbliży
mnie i tak do celu. Ptasi wrzask rośnie i już prawie ogłusza. Nie wiem, z której strony
przyjdą strzały, bo nie widzę myśliwych. Raptem wpełzam w oczerety i giętka liana
obwija mi się w krąg szyi. Drętwieję jak Zagłoba pod „zdobytym” sztandarem.
Wstydzę się sam siebie, odpycham się wiosłem — i znowu oczerety. Wpadłem w
pułapkę bez wyjścia. Trzeba wracać na wiosłach pod prąd. Towarzysze moi muszą
już być na plaży. Jakby w odpowiedzi na te przypuszczenia tuż obok błyska snop
elektrycznej latarki i prawie jednocześnie uderzam dziobem w ich łódkę.
— Niech pana diabli porwą — warczy Myśliwiec. — Alboż pan mnie nie widzi?
Pytanie kapitalne. Oni mnie widzą, bo jestem na tle srebra rzeki. Ich łódka stoi w
plątaninie przybrzeżnych korzeni.
— Niech pan pomoże nam wyplątać się z tej matni.
Okrążam ich dookoła, odczepiam jakąś gałąź i znowu spływamy razem burta w burtę.
Te parę kilometrów nocnej eskapady trwa zda się wieczność, a ptaki tymczasem drą
się w tym samym wciąż miejscu.
Ledwie ich odczepiłem, a już znowu znikli. Tak smolistej nocy już dawno nie
pamiętam. Gdyby nie zbawczy prąd, błądzilibyśmy do rana. Do chóru colhereirów tak
przyzwyczailiśmy się, że po prostu przestaliśmy go słyszeć, jak się nie słyszy w
tropikalnych krajach codziennego skrzeku cykad. I oto nagle z tego harmonijnego
pogwaru wyrasta tęskne a ponure wołanie puchacza: „jaó murucututu”.
Odpowiedziały mu natychmiast inne takież wołania gdzieś bardzo daleko i cały sejm
colhereirów na moment zaniemówił. Cisza. Szelest trzcin. Powiew wiatru po czubach
drzew.
Cisza.
I znowu ozwał się wódz colhereirów, a za nim cały tysiączny obóz swobodnie się
rozgadał.
Zatrzymuję canoe na piasku mielizny, tuż prawie przy samych ptakach. Oczekiwanie
na strzały zaczyna mnie już męczyć. Gdzież są ci myśliwi? Może się znowu wplątali i
czekają na mój ratunek. Jakby w odpowiedzi, od strony sejmiku zrywa się basowy
grzmot, a raczej chóralny pomruk, i toczy się ponad moją głową. Łudząco
przypomina oklaskiwanie aktorów przez natłoczoną po brzegi salę olbrzymiego tea-
tru. To colhereiry, spłoszone jakimś stukiem, zerwały się do lotu. Widocznie
niezdarny Myśliwiec spłoszył je uderzeniem wiosła. Prawie jednocześnie na
bezgwiezdne niebo pada snop oślepiającego światła z reflektora. Tysiące różowych
mgiełek łopoczą w powietrzu. Wyglądają jak ogromne motyle.
Na szczęście nie padł ani jeden strzał Widocznie brak odpowiednich po temu
warunków. Przed chwilą gwarna jeszcze plaża opustoszała teraz w jednej chwili. Ale
snop latarni nie rezygnuje, nie gaśnie. Gorączkowo biega to tam, to tu po piasku.
Szpera w ciemnościach, myszkuje po kępkach krzaków, topi się w zatoczkach rzeki,
wydłuża w nieskończoną perspektywę, aż oto... stop. Zahipnotyzowany
niespodziewanym słońcem, stoi różowy ptak na nogach i patrzy przed siebie w jas-
ność.
Snop reflektora wydłużył się, wyprężył jak myśliwski pies do skoku i już nie
odchodzi, już nie puszcza ofiary. Widzę cień lufy i słyszę suchy, metaliczny trzask.
Ptak rozłożył szeroko skrzydła i przypadł piersią do piasku. Potem zerwał się i w
kulawych podskokach śpieszy ku najbliższej wodzie.
— Prędzej! Prędzej, bo ucieknie! — drze się ochryple Myśliwiec i tak jak stoi, w
długich swoich portkach, wpada po pas do rzeki. Dziobiąc przed sobą długą laską,
komicznie podrygując, biegnie, a przed nim — kontrastowo wspaniały — pędzi na
oślep różowy ptak. Tadeusz trzyma ich obu w orbicie reflektora, niby baletmistrzów
na wielkiej scenie życia. Zdrowy a brutalny człowiek góruje nad chorym a subtelnym
ptakiem. Zaraz go schwyci za skrzydła.
W tej chwili uświadamiam sobie, że jestem złym towarzyszem do polowań. Oto
najwyraźniej trzymam stronę przeciwnika. Brak mi tylko piór, ażeby razem z tym
biednym colhereirem zacząć uciekać i razem z nim przeklinać człowieka.
W snopie światła niby tryumfator staje przede mną Myśliwiec, trzymając w pięści
puszystą szyję zbiega. Różowe skrzydła obwisły. Głuchy stuk. To pada martwy ptak,
bezlitośnie rzucony na dno łodzi, bez czułostkowych sentymentów i bez straty czasu.
Znowu srebrny wąż światła zdradziecko pełza i węszy po piasku plaży. Znowu
zagląda w szpary, wspina się na drzewa i przenika gąszcze. Jak na kinowym ekranie
wyświetlane są kolejno fragmenty tropikalnej przyrody. Tu pióropusze acuri. lam
gęstwa tucum, a pomiędzy nimi i pod nimi mosiężne, połyskujące guziki — to oczy
krokodyli. Ale nic nie odbija równie jasno elektrycznych promieni, jak różowe pióra
colhereira. Próżno chciałby się biedak ukryć, próżno chciałby się zapaść w tej chwili
pod ziemię, już go Tadeusz trzyma na celu, już go ma. Oszołomiony ptak skamieniał
w miejscu i patrzy. Jakby oczarowany ową świetlną drogą, co go za chwilę ku śmierci
poprowadzi. Tadeusz nie celuje długo. Jego strzał jest nieomylny. W srebrzystej
smudze reflektora, z głową pomiędzy rozwartymi do lotu skrzydłami, leży różowy
martwy ptak.
Głupie, pozostałe jeszcze na plaży ptaki cierpliwie oczekują swojego losu.
Szczekanie karabinów nie wywiera na nich najmniejszego wrażenia. Nie rozumieją.
Jeden po drugim giną od kul. Historia gonitwy powtarza się do obrzydzenia.
Wieziemy już ze sobą siedem ofiar.
— Jeszcze nie jest późno — powiada Myśliwiec — może byśmy tak pomyszkowali
światłem wzdłuż brzegu rzeki?
Tadeuszowi nie trzeba takiej propozycji powtarzać. Oczy błyszczą mu jak u
krokodyla. Chwyta reflektor, nastawia i oto już mamy przed sobą film. Żywe obrazy
przesuwają się kolejno jak na wstędze. Obrazy tropikalnego lasu.
Nic nie umknie przed tym srebrzystym wężem. Każdy zakątek lądu, każda nora są
teraz widoczne. Myśliwiec trzyma palec na cynglu. Możliwości są tu ogromne, jeno
trzeba siedzieć z palcem na ustach cichuteńko, cichuteńko i broń Boże wiosłem nie
plusnąć. O tej porze zwierzęta ciągną do wodopoju, ścieżkami do wybranych plaż.
Mijamy szereg takich tunelowych wylotów, ale wszystkie puste. Niektóre z tych
otworów, jakby wywiercone w prostopadłej ścianie lasu, wiszą na kilka metrów
ponad powierzchnią rzeki. Chcąc napić się wody biedne zwierzęta muszą spełzać
brzuchami po korzeniach i piąć się po nich z powrotem.
W takiej właśnie komicznej pozycji znalazł się wilk brazylijski lobo, kiedyśmy go
chwycili w krąg światła. Przywarłszy brzuchem do wyśliganej pochyłości, z zadem
wysoko uniesionym w górę, chłeptał chciwie wodę.
Raptem poruszone językiem kręgi zaczęły jarzyć się oślepiająco. Zdumiony lobo
podniósł wzrok i skamieniał. Oto znad rzeki wyrastało ku niemu słońce. Mądry lobo
w podobne wybryki natury nie wierzył. Niedawno pożegnał jedno słońce, a do
drugiego miał jeszcze długą noc szczęśliwych łowców. Wołał więc bezpieczny mrok
od niepewnego słońca. Wfuliwszy puszysty ogon jął wspinać się ku leśnej swojej
kryjówce i gdy pazury tylnych łap mocno uchwyciły normalny poziom ziemi, dopiero
wówczas ciekawość przezwyciężyła w nim budzący się lęk. Odwrócił się i
nastawiwszy ostre uszy spojrzał raz jeszcze w tę dziwną tarczę nie widzianego dotąd
słońca. Ta właśnie ciekawość omal go nie zgubiła. Padł strzał i coś straszliwie
gwizdnęło mu przy pysku. Przerażony wilk uniósł przednie łapy w górę i zamarł w
pozycji grzecznego pokojowego pieska. W tym momencie Tadeuszowi ręka drgnęła i
snop światła skoczył w górę. Wilk oprzytomniał, jednym susem skrył się za kotarę
lian. Huknął drugi strzał, ale już za późno.
— Psiakrew! — zaklął Myśliwiec.
— Szkoda, wyjątkowo piękny okaz — rzekłem złośliwie, ale w duchu byłem rad z tej
jego ucieczki.
Widmo wilka i nieudane strzały podnieciły moich towarzyszy. Co chwila pochylają
się teraz ku sobie i szepczą coś gorączkowo. W nerwowych drgawkach pęta się
srebrzysty krążek światła po leśnych gąszczach, wierci je wciąż, chcąc ukraść
tajemnicę, a woda niesie łódkę coraz niżej i niżej, coraz dalej od naszych hamaków i
naszej kolacji.
— Nie wystarczy gazoliny, trzeba wracać — mruczy Myśliwiec.
Zmarzłem. Vento do sul daje się dobrze we znaki. Nie ma zresztą we mnie tego
cieplika, który działa na moich towarzyszy. Nie ma we mnie emocji myśliwskiej,
rozgrzewającej krew. Zacieram ręce, wcale się nie martwię powrotem. Mam zresztą
głębokie przekonanie, że poza szczęśliwym wilkiem nie napotykamy już nic. Vento
do sul nie jest przecież odpowiednią porą na polowanie. Cały świat siedzi wtedy sku-
lony w norach.
Motorek pociągnięty z nagła za sznurek, budząc się z dotychczasowego odrętwienia,
warknął gniewnie. Reflektor zmienił funkcję. Ze szpicla stał się szlachetnym
nawigacyjnym pilotem. Skoncentrowana plama sunie teraz przed dziobem canoe, w
porę oświetlając zdradziecko sterczące pnie albo żółtym mętem prześwitując przez
mielizny piasku. Myśliwiec ma wprawę i z tej racji nazywa siebie marinheiro.
Głównie koryto rzeki znaczą niesione bystrym prądem kępki kamelotów. W pro-
mieniach światła migoczą one teraz żywym srebrem, stwarzając bajkowy jakiś i
niesamowity nastrój.
Kontury „Anjangi” wyłaniają się spoza zakrętu. A nad dogasającym żarem ogniska
paruje kocioł z rosołem mutum.
Saracura
Saracura podobna jest do gładko uczesanej popielatej kulki, z brązowym
podbrzuszem i ostrym ogonkiem komicznie zadartym w górę. Ogonek ten, podobnie
jak u młodych psich szczeniąt, u saracury także kiwa się na boki i jest wyrazem smut-
ku albo radości.
Saracura należy oczywiście do ptactwa dzikiej brazylijskiej puszczy, ale dzięki
wrodzonej swej naiwności i pokrewieństwu z kurą daje się niezmiernie prędko i łatwo
oswoić. Zresztą z początku żadne szanujące się zwierzę nie zwraca najmniejszej
uwagi na człowieka. Nawet jeleń błotny, wielce z natury bojaźliwy i prawie zawsze
zażenowany, patrzy prosto w oczy, dopóki pierwsza kula nie nauczy go rozumu.
Krokodyle przez czas dłuższy mijają czółno tuż przy burcie i dopiero gdy liczne ich
trupy smrodliwym wieńcem obiegną okoliczne mielizny, a na ich wydętych, białych
brzuchach zaczną sobie pływać stada urubu, wówczas krokodyl — krokodylowi, ryba
— rybie, ptak — ptakowi solidarnie i po przyjacielsku przyniosą ostrzeżenie.
Wówczas prostolinijny a szczery świat prymitywu chowa się w głębsze gdzieś
gąszcze przed podstępną a obłudną kreaturą. Skryją się niedawni przyjaciele. Skryją
się wszyscy oprócz surucua w szkarłatnym futerku, bico-de-lacre, tej leśnej kokietki z
kolorową plamką przy dziobie, i jeszcze kilkorga drobiazgów najmniejszych, nikomu
niepotrzebnych, świergocących beztrosko a głupio.
Nie ucieknie także i sroczka niebieskopióra, i szary jastrząbek caracarai. Nazbyt
zainteresowane są tymi resztkami mięsa na stole. Złodziejaszki-niecnoty kradną spod
ręki, co się tylko da.
Sarscura też nie ucieknie, ale ona nie kradnie, jest bezinteresowna w swojej
naiwności. Zarówno uczciwa, jak głupia, wiadomo... kura.
Przede wszystkim nie umie zjawiać się cicho. Nie leci i nie płynie, tylko zawsze idzie
pieszo po ziemi, a raczej po suchych liściach. Nie stara się bynajmniej ukrywać swej
obecności. Instynkt grzebania każe jej przewrócić wszystko do góry nogami. Saracura
jest ogromnie prostolinijna i otwarta, niczego nie robi w sekrecie.
Po raz pierwszy saracura podeszła do obozu w czas przedwieczorny, kiedy byłem sam
i wypychałem ptaki. Chaotycznie jakieś i złe myśli męczyły mnie wówczas, więc nie
usłyszałem nawet szelestu dziwnych kroków za moimi plecami. A tymczasem szelest
narastał, jak gdyby ktoś ogromnie ciężki podkradał się z zamiarem śmiertelnego
skoku. Zimny pot oblał mi skórę, kiedy usłyszałem ten szelest. Nastawiłem właśnie
ucha, gdy tuż za plecami pękła grubsza gałązka. Zerwałem się wówczas na równe
nogi. Onca! Któż by inny?
Chwytam jedyną broń, jaką mi z litości sporządził w dniach ostatnich poczciwy
Tadeusz — oszczep. Nastawiam bohatersko ostrze w kierunku niebezpieczeństwa i w
tej pozycji zamieram w oczekiwaniu.
Kroki tymczasem oddalają się, to znów zbliżają, jakieś dziwne, czające się i
niepewne. Zdecydowanym ruchem odgarniam gałęzie na bok, aby skrócić
oczekiwanie. Co ma być, niech będzie.
Grunt w tym miejscu ostrym zboczem przechodzi w nizinną polanę. Wytężam wzrok.
Serce wybija hołubce, dłuższa cisza wzmaga nastrój niebezpieczeństwa. I oto gdzieś
u moich stóp rozlega się nowe szurganie po suchych liściach. Patrzę w tym kierunku.
Szara, śliczna kulka kiwa dobrodusznie ogonkiem na boki. Klasnąłem lekko w dłonie.
Wówczas truchcikiem odtoczyła się niespokojnie trochę dalej i znowu grzebie.
Następna wizyta powtórzyła się po paru dniach. Po tygodniu zaś saracura
zdecydowała się na odwiedziny oficjalne. Weszła mianowicie po pochyłej desce na
statek „Anjangę”.
Tadeusz oniemiał z zachwytu.
— A mojeż ty śliczności! — wołał rozrzewnionym głosem. Bał się przy tym nogą
ruszyć. Zamarł w miejscu, tak jak stał, ale kura nie zdradzała najmniejszej obawy.
Przeciwnie, czuła się na pokładzie ..Anjangi” jak we własnym domu. Powybierała ze
szpar pokładu resztki okruszyn mięsnych i zadarłszy wysoko dziób przełykała je
powoli, przymrużając oczy.
Rozanielony Tadeusz usiadł w kucki i jął po polsku słodkim jak miód głosem
przywoływać ptaka:
— Cip, cip, cip!
Niestety, saracura nie rozumiała po polsku i nie przyszła.
Tadeusz pobiegł czym prędzej do worka po ziarno i wrócił niebawem z pełną garścią.
Tym razem próba została uwieńczona nadspodziewanym powodzeniem. Ptak bez
wahania podszedł tuż-tuż do naszych kolan, a po zjedzeniu sporej porcji skierował się
zrównoważonym krokiem ku rzece, aby się tam napić wody.
Spojrzeliśmy po sobie głupkowato i niedowierzająco jak ludzie, którym przed chwilą
spłatano figla.
Odtąd ta saracura stała się naszym domownikiem. Nie wiedziała, biedaczka, że tej
właśnie bezgranicznej swojej naiwności i ufności zawdzięcza życie. Bowiem w tym
czasie mądrzejsze nieco i ostrożniejsze jej koleżanki ginęły jedna za drugą od
naszych kul i szły do kolekcji.
Dziś rano saracura przyprowadziła ze sobą mniejszą i nędzniejszą towarzyszkę, Obie
weszły na pokład „Anjangi” i gdyby miały ręce, jestem przekonany, weszłyby tam
objęte wpół. Nerwy nowicjuszki nie wytrzymały jednak tej próby, na pierwszy odgłos
moich kroków, mimo gdaczącego nawoływania przyjaciółki, zerwała się natychmiast
i uciekła.
Saracury są najlepszym barometrem Mato Grosso. Gdy słyszy się ich zbiorowy
kłótliwy krzyk: tri-pote, tri-pote... pote... pote... (trzy garnki, trzy garnki... garnki...
garnki...) — oznacza to z całą pewnością, że w dniu następnym vento do sul vento do
sul i temperatura jak zwykle nagle spadnie z upalnego żaru prawie do mrozu.
Saracura nigdy nie oszukuje, jest solidna i uczciwa we wszystkich swoich
poczynaniach.
Arkady Fiedler nie kłamie. Ryby naprawdę śpiewają w Ukajali i nie tylko tam,
śpiewają w całej dzikiej Brazylii. Milkną dopiero w zetknięciu z cywilizacją. Gdy
wieczorami pływa się czółnem po głębinie, słychać najwyraźniej w świecie jakieś
jęki, szepty, dziwne wołania — chóralny rozhowor, chwilami tak silny, że aż dno
łodzi wibruje rezonansem. Czyni to na człowieku niesamowite wrażenie, jakby duży,
bajkowy kot siedział pod nami czy też pod łodzią.
Ryby śpiewają przed samiutkim zachodem słońca, kiedy się szkarłat kładzie na wodę,
a wiatr idzie już spać.
Ryby w dziewiczych rzekach Brazylii sięgają kolosalnych wprost rozmiarów i prawie
wszystkie gatunki są zaopatrzone przez naturę w mocne uzębienie.
W słoneczną pogodę na Piquiri widziało się tysiące korowodów rybich. Jak na
baletowej scenie tańczyły przed nami poloneza, zmieniając szyki, splatając się w
kolumny ćwiczebne: różowe, sine i błękitne.
Gdy się rybę złapie na wędkę, zaczyna głośno protestować. Drze się na cały głos.
Szczególnie pod tym względem odznacza się kłótliwością batuado, ryba błotna o
szerokim i mało sympatycznym wąsatym pysku, zamiast płetw ma kolczaste
wyrostki. Pirania także wrzeszczy, ale nie tak przejmująco i nie tak
charakterystycznie. Z żywotnością tej ostatniej robiliśmy ciekawe doświadczenia, a
mianowicie: głowa jej w dziesięć minut po odcięciu od tułowia potrafiła jeszcze na
wylot przegryźć gruby patyk. Zęby piranii, trójkątne i straszliwie ostre, są
śnieżnobiałe i połyskują niby najprzedniejsza emalia. Szczęka jej wygląda jak piła,
zaś po złapaniu na wędkę rzuca się histerycznie i wściekle gryzie haczyk. Dlatego
niezmiernie trudno zachować czaszkę tej ryby z nie uszkodzonym uzębieniem.
Większość zębów kruszy się na haczyku.
Nieraz spędzamy z Tadeuszem wolny czas na obserwacji ryb w głębinie. Przekonany
jestem, że legenda o niebezpieczeństwie piranii jest mocno przesadzona. Wszakże i
wydry, i kapiwary, a czasem i jaguary pływają bezpiecznie. Zresztą dodajmy już dziś
do tego kompletu zwierząt także i mnie.
Pirania kocha krew, stąd biada stworzeniu rannemu. W kilka minut małe rybki
oczyszczą człowieka do kości. Niedawno byłem naocznym świadkiem żarłoczności
piranii. Płynęliśmy w trzech kajakach, gdy nagle z głębi rzeki wyłoniło się stado
kapiwar. Padły dwa strzały, trafiając w pysk jedno ze zwierząt. Krew zabarwiła wodę.
I oto w mgnieniu oka zakotłowało się w krąg. Setki srebrzystych pyszczków wpiły się
w policzki i brodę biednego zwierzęcia. Zszarpały na naszych oczach głowę w
strzępy. Zanim zdążyliśmy dopłynąć do nieszczęsnej ofiary, już cały jej pysk był
zjedzony, nie było oczu, nie było języka, tylko biało uzębione szczęki z otworami
oczodołów. Próżno ranne zwierzę ratowało się zadzieraniem głowy ponad wodę. Nic
nie pomagało. Raz uczepiona pirania uparcie trzyma się kawałka mięsa i dopiero gdy
go odgryzie, spada razem z nim z powietrza w wodę. Chwilami szarpiący się na boki
pysk rannej kapiwary oblepiony był lśniącymi rybami tak, że tworzył nad
powierzchnią jedną wielką srebrzystą kulę.
Dionizy
Joao porzucił nas już dawno, jeszcze na Piquiri. Jego miejsce zajął Dionizy.
Dionizy pochodzi z ojca — Murzyna i matki — Indianki ze szczepu Guato. Jest on
typowym kaboklem. Zawsze mile uśmiechnięty i beztroski, stara się usilnie
zrozumieć moje stękające portugalskie słowa, poparte obfitą gestykulacją rąk.
Tadeusz w ciągu trzech miesięcy złapał z pięć małych rybek, ale twierdzi, że był
najsławniejszym rybakiem w Polsce. Dionizy nie ma pretensji do żadnej sławy, nie
hodował też nigdy ryb w specjalnych stawach pod Krakowem, bo nie ma po temu
najmniejszej potrzeby. Gdy przed obiadem albo kolacją wypłynie na pół godziny,
powraca zawsze z dziesięciokilogramową doradą albo i doskonałą w smaku rybą
palmito.
Dziś znowu vento do sul wypłoszył wszystkie stworzenia do dziupli i na dno rzeki.
Krokodyle i ryby wpełzły gdzieś w muł. Dionizy więc nawet nie próbuje wypływać z
wędką. Chociaż nie studiował książek, zna tutejszą przyrodę jak nikt inny. Jego oczy
dojrzą to, czego my przez długi jeszcze czas nie widzimy. Zajęty przebieraniem
czarnej fasoli nagle wskazuje palcem jakiś daleki krzak i powiada spokojnie:
„Gamba”.
I rzeczywiście za chwilę wystraszamy stamtąd tego małego amerykańskiego
„kangurka”.
Dionizy chodzi po chybotliwej canoe niby wytworny elegant po salonowym
parkiecie, ja zaś pomimo pięciu miesięcy pobytu w Mato Grosso pełzam wciąż
jeszcze brzuchem po dnie łodzi w wiecznej obawie, że za chwilę się wywrócę. Przy
każdej próbie wstawania kolana mi drżą jak u paralityka i nie mogę opanować
strachu. Miejscowe canoe są przerażająco wywrotne, wystarczy dosłownie
dmuchnięcie...
Przy łapaniu ryb Dionizy wygląda jak aptekarz. Na dnie łodzi leżą koło niego
przeróżne gatunki przynęt, a więc: kulki misternie lepione z maniokowej mąki,
kawałki ryb, kawałki innego mięsa, jakieś leśne owoce, orzeszki i Bóg raczy
wiedzieć, co jeszcze. Wszystko to mierzy okiem znawcy, chwilę duma, skrobie się w
potylicę, po czym flegmatycznym ruchem coś z tego wkłada na haczyk. Nigdy nie
założy byle czego i bez wyboru. Tylko odpowiedni pokarm dla odpowiedniej ryby i w
odpowiednim czasie.
Pacu na przykład, najbardziej tłusta i najsmaczniejsza z ryb, lubi małe, okrągłe,
podobne do cytrynek owoce, rosnące zazwyczaj na drzewach pochylonych tuż nad
powierzchnią rzeki. W okresie owocowania pod koroną takiego drzewa aż się roi od
pacu. Spadające cytrynki łapane są już w powietrzu. Tu więc, a nie gdzie indziej,
należy zakotwiczyć łódkę i od czasu do czasu rzucać taki owoc, ale już na haczyku.
Podrywać rybę należy zdecydowanie i szybko, ażeby krzykiem nie zdążyła przerazić
swoich towarzyszek. Ryby Pantanalu są ogromnie przebiegłe. Po kilku połowach cała
reszta wynosi się gdzieś dalej i wraca dopiero po paru godzinach.
Dionizy pełni oczywiście rolę kucharza i wywiązuje się z tego zadania znakomicie.
Specjałem zaś jego są właśnie ryby.
Dochodzę do przekonania, że najpodlejszą rasą w świecie jest rasa białych, a z niej
szczególnie gatunek europejski. Nasz ociężały, wielkopostny a ponury zawsze chłop
nie da się przyrównać do kabokla. Ten ostatni pisać nie umie i nie słyszał nigdy o
istnieniu radia, ale gdy idzie, to gracja wyraża się w każdym jego ruchu, kiedy
przyjmuje gościa w domu jako gospodarz, to zda się nauki pobierał w Wersalu, gdy
jedzie konno, to jak na królewskiej defiladzie. Co za godność i co za powaga!
Dostojność i duma, honor i ambicja — Dionizy przoduje w posiadaniu tych
wszystkich cech.
Podczas vento do sul temperatura spada prawie do zera. Ten nagły spadek trudny jest
do zniesienia. Zdawałoby się, że właśnie my, ludzie północy, przyzwyczajeni do
chłodów, powinniśmy być bardziej odporni — ale gdzież tam!
Dziś spałem w ciepłej bieliźnie i w wełnianym swetrze, na to wszystko gruby
flanelowy kombinezon, a z wierzchu wełniany koc. Nie powiem, aby mi było za
ciepło. Co chwila budziłem się z wędrującym po plecach niemiłym dreszczem chłodu.
Dionizy spał w perkalowej koszuli na gołym ciele, ale z powodu vento do sul
wyjątkowo przykrył się starą moskitierą. Zapytany rano o samopoczucie, odpowiada
jak zwykle pogodnie uśmiechnięty, że czuje się nadzwyczajnie, bo noc była ciepła jak
w raju. Trzeba mu wierzyć, nie robi bowiem wrażenia człowieka zziębniętego.
Przed zachodem słońca musimy koniecznie przykrywać nogi i ręce, inaczej czeka nas
męczarnia nie do zniesienia. Komary tną niemiłosiernie. Tadeusz przez cały dzień i
całą noc jęczy. Wsuwamy w skarpetki papier, ale i to nie bardzo pomaga. Nie ma
bowiem takiego materiału, którego by tutejszy komar nie przegryzł.
Na ciele Dionizego nie udało mi się ani razu spostrzec komara. Pośród brzęczącej ich
chmary siedzi sobie z najspokojniejszą miną w kucki i dziwi się naszym wariackim
wymachiwaniom. Prawdopodobnie odstrasza je idący z jego czarnoczerwonej skóry
zapach. Szczęśliwy człowiek.
Dionizy nosi palmowy, szerokopoły kapelusz, który zagiął sobie po bokach, i
wygląda niczym ambasador republiki murzyńskiej z czasów Napoleona. Dowodem
jego czarnego dziedzictwa są włosy zmierzwione w dywanową wełnę. Dionizy nie
usiłuje stwarzać sztucznych pozorów. Nie smaruje czupryny olejem i nie wyprowadza
na głowie przedziału. Jest mu najzupełniej obojętne, co o nim ludzie pomyślą. Ludzie
puszczy są liberalniejsi i mądrzejsi od swoich współbratymców z miasta. Tutaj ani
różnica rasy, ani przynależność do klasy nie odgrywają najmniejszej roli. Również i
katolicka płytka dewocja — dość silna jeszcze w Rio czy też w Sao Paulo — tutaj w
głębi Mato Grosso przybrała formę wolnego wyznania. Ilość misjonarzy nie
wystarcza dla wymaganych obrzędów, więc ludzie chrzczą się i grzebią o własnych
siłach. Każda rodzina ma jakiś obrazek swojego świętego i ten święty właściwie zajął
miejsce rzeczywistego Boga. Do świętych modlą się zarówno o pogodę, jak i o
zdrowie dła bydła. Dzieci chrzczą imionami najzupełniej dowolnymi. Tak na
przykład spotkałem piękną kaboklerkę imieniem Cafeaspiryna (tabletki od bólu
głowy Bayera) i spotkałem młodzieńca imieniem: Salvarsan (powszechnie znany lek
w Brazylii). Do niedawno najpopularniejszym tu imieniem było wielce
„chrześcijańskie” imię: Hitler, ale po wybuchu wojny prezydent Getulio Vargas, na
dowód swojej solidarności alianckiej, nakazał przechrzcić owe kompromitujące
dzieci.
Tak więc Dionizy nie potrzebuje tutaj ukrywać swojego murzyńskiego pochodzenia.
Natomiast w miastach biedne Mulatki starannie przyprasowują zdradzieckie kędziory,
namaszczając je smarowidłami wszelkiego rodzaju, upinają szpilkami, choć nie
zawsze im się to udaje. Każdy włos sterczy osobno: jeden jeszcze w stronę Afryki, a
drugi już ku Europie. Brat Dionizego ma włosy proste i grube, podobne do lśniących
strączków, typowe dla Indian. Odziedziczył je pewno po matce Guato, siostra zaś
Dionizego... Ach, o niej lepiej nie mówić! To Wenus Mato Grosso...
Krokodyle i wampiry
Pogoda jakoś się ułożyła, to znaczy wiejący od kilku dni uento do sul nareszcie ustał i
słońce zarumieniło okoliczne piaski. Woda w curicho zaczęła szybko opadać.
Zwierzęta powyłaziły ze swoich kryjówek i z rozkoszą prostując kości, jęły rozglądać
się za żerowiskiem. Przed kilkunastoma właśnie dniami zaczęliśmy wiosnę. Niestety,
nie mogę wykryć najdrobniejszego nawet znaku, który by mógł zwiastować przełom
pory roku. Otaczająca zieloność coraz bardziej traci w moich oczach na
temperamencie i wyrazie. Jakiś obłudny zdawkowy uśmiech, niezmienny i
monotonny, do którego lepiej nie zbliżać się, bo ukłuje do krwi cierniami kolców.
Płyniemy z Tadeuszem na polowanie. Jak zwykle wiosłuję na popie, a on trzyma
karabin. Nie potrzebuję chyba dodawać, że obaj jesteśmy w stroju adamowym. Nawet
listek figowy nie jest nam potrzebny. Bo i po co? W ten sposób lepiej harmonizujemy
ze szczerym i bezpośrednim, pozbawionym wszelkiej pruderii światem prymitywu.
Co prawda, humorystycznie trochę wyglądają inteligenckie, chude łopatki Tadeusza,
sterczące mu z ramion niby skrzydła huzarii XX wieku. Ale cóż robić, nie od razu
mieszczuch przeistacza się w Indianina.
Zresztą pokraczna postać i pozorna słabość fizyczna Tadeusza zadają kłam
rzeczywistości. Bowiem tuż przed jego kolanami, oparty o burtę, leży nabity karabin.
Krokodyle rzeki Piquiri oraz okolicznych jezior nie znały właściwości karabinu i
dlatego ginęły setkami. Natomiast krokodyle rzeki Cuia-ba dobrze już znają
człowieka. O, nawet zbyt dobrze. Więc z odległości trzystu metrów zmykają w głąb
wody ruchem szybkim i zdecydowanym. Czasami któryś zapomni na chwilę o
grożącym niebezpieczeństwie, przymknie kaprawe powieki i zdrzemnie się, a gdy w
ostatnim momencie spostrzeże nadpływające czółno, wówczas z obłąkanego
przerażenia traci biedak głowę. Galopadowym krokiem pędzi do najbliższej wody i
biada człowiekowi, który stanie mu na drodze. Niektórzy w opowiadaniach swoich
nazywają taką oszalałą ucieczkę „atakowaniem człowieka”. Ja raczej określę to
zjawisko „przebijaniem się ku wolności”.
Najłatwiej dają się podejść krokodyle śpiące w kamelotach. Kwiaty zakrywają
wówczas canoe. Należy tylko płynąć z prądem przy brzegu, nie wiosłując. Krokodyl
nas nie widzi, a i my go też nie widzimy. Niebezpieczeństwo więc grozi obopólnie i
sprawiedliwie. Z wielką łatwością można wówczas wskoczyć na ogon śpiącej bestii,
co się przytrafiło właśnie niedawno Tadeuszowi. Dziób canoe został podrzucony tak
gwałtownie, że niewiele brakowało, a biedak wykąpałby się przymusowo obok
krokodyla. Po tym wypadku przyjaciel mój, którego wielkie zamiłowanie do wody
już poznaliśmy, przez czas dłuższy nie wypływał w ogóle na rzekę.
Podczas takiego bezszelestnego spływu zachodzą różne nieprzewidziane przygody.
Na przykład jakiś mądry, stary krokodyl, usłyszawszy podejrzany szmer, postanowił
na wszelki wypadek odpłynąć na środek rzeki. Źle jednak obliczył wynurzając się z
głębi tuż pod moją rękę. W pierwszej chwili błędu swego nie spostrzegł, był
odwrócony bowiem grzbietem do kajaka. Dopiero kiedym go trzasnął z całej siły
wiosłem, narobił wściekłego tumultu.
Naprawdę niebezpieczny staje się krokodyl dopiero wówczas, gdy się go zrani na
prądzie rzecznym, kiedy łódź znajduje się poniżej. Prąd znosi go wtedy wprost na
myśliwych. Obłąkany z bólu i przerażenia, rzuca się na oślep i w straszliwych
konwulsyjnych skrętach wali ogonem. Ruchy jego są nieobliczalne i bezplanowe.
Wynurza się nieoczekiwanie po to tylko, aby wywrócić straszliwego kozła i znowu
zniknąć. Łódkę uważa za nieprzyjaciela i niewątpliwie zatopiłby ją, gdyby nie
sparaliżowane kulą członki, odmawiające posłuszeństwa. Zamiast płynąć tam, gdzie
chce, bezwładnym a opętańczym świdrem kotłuje wodę, nadając całej walce jakiś
niesamowicie histeryczny charakter. Myśliwi są najzupełniej bezradni. Nurt rzeczny
bowiem niesie na nich skaczącego potwora zbyt szybko. Nie ma mowy o celowaniu, a
zresztą śmiertelne skoki rannego krokodyla są nieobliczalne w kierunku: raz nad
wodą, raz w głębinie. Jedyną troską myśliwych jest ucieczka z drogi i utrzymanie w
równowadze zbyt wąskiej i nazbyt chybotliwej „duszehubki”.
Dziś ustrzelony krokodyl dostał od Tadeusza nabój „przepisowy”, to znaczy w sam
środek oka. Oszalały z bólu, wyskoczył w pierwszym momencie wysoko w górę, po
czym zatoczywszy białym brzuchem salto spadł w wodę i tu, niezdarnie kręcąc
łapami i ogonem, jął szybować doskonałą śrubą wprost na nas. Tadeusz chwycił
rewolwer, a ja bosak.
Nawet bierne zderzenie się z krokodylem w takich warunkach oznacza niechybną
wywrotkę. Taka właśnie wywrotka na pewno by się nam zdarzyła, gdyby nie
szczęśliwy przypadek. Oto widząc w ostatniej chwili tuż pod swoją pachą biały
brzuch potwora, najzupełniej bezwiednie, samoobronnym odruchem wbiłem weń
ostrze bosaka. To spowodowało nagły, konwulsyjny rzut krokodyla w głąb wody.
Wynurzył się natychmiast, ale już po drugiej stronie łódki. Zdzieliłem go jeszcze raz
po łbie, a Tadeusz wystrzelił z rewolweru. W odpowiedzi powstał wściekły wir.
Krokodyl słabnącym, ostatecznym już ciosem trzepnął ogonem w dziób łodzi. Może
smutny byłby nasz los, gdyby nie przygodna liana nad moją głową. Chwyciłem się jej
w ostatnim momencie, gdy do połowy zalane canoe tańczyło obertasa. Zadarłszy
komicznie nogi Tadeusz upadł na dno. Szczęściem krokodyl był już za nami.
Jeszcze kilka razy zabielił się jego brzuch na powierzchni rzeki, a szeroko
rozcapierzone palce tłustych łap coraz niezdarnie], coraz leniwiej machają w
powietrzu.
— Psiakość! Szkoda, rzeka go uniosła — mówi Tadeusz plując wodą. — Tak
chciałem mieć jego zęby.
— Może zaczepi się gdzieś w kamelotach — pocieszałem od niechcenia, wiedząc
doskonale, że Tadeuszowi na tym krokodylu nie zależy. Powiedział tak tylko dla
wykazania swojej „zimnej krwi”. Oto w momencie, kiedy nasze życie zawisło na
włosku, a on pokryty wodą krztusił się na dnie łodzi, w takim właśnie momencie on
— wielki myśliwy brazylijskiej puszczy — myślał wyłącznie o... zdobyciu zębów
krokodylich. Rzeczywiście od kilku dni zbieramy takie zęby do naszyjników dla
naszych żon. Zęby i kosteczki z pancerza wybielone na słońcu stanowią doskonały
materiał na wyroby biżuteryjne. Żałuję, że pomysł ten tak późno przyszedł nam do
głowy. Tyle cudownych okazji zostało zmarnowanych. Dziesiątki krokodylich
pancerzy bezużytecznie rozsypało się po plażach Piquiri.
Początkowo zajęci byliśmy wyszukiwaniem zębów i kostek w przybrzeżnych
piaskach. Przekonaliśmy się jednak, że są one nieładne, zniszczone działaniem słońca
i wody. W ostatnich więc dniach postępujemy inaczej: po zabiciu krokodyla
odcinamy głowę i kawałki grzbietu, wrzucając to wszystko do blaszanki po benzynie.
Nazajutrz rano, po całonocnym gotowaniu, zarówno zęby, jak i kostki dają się bez
trudu wyłuskać, zachowując przy tym nieskalaną biel.
Drugie ryzykowne polowanie na krokodyle wypadło inaczej. Tym razem drzemał on
na błotnistym brzegu, obrócony pyskiem do rzeki. Gdy kula przebiła mu zamkniętą
powiekę, zerwał się przerażony i pomknął na oślep przed siebie. Właśnie tam, na jego
drodze, stała nasza łódź. Gdybym instynktownie nie pchnął jej wiosłem do przodu,
nastąpiłoby nieuniknione zderzenie, tymczasem rozszalały krokodyl, podrzucając
zbolałym łbem, przewalił się tuż za naszą rufą. Tyleśmy go widzieli.
Trzecia i ostatnia z przygód wypadła tegoż dnia wieczorem. Wyjątkowo duży gad
czekał na nas jak na przeznaczenie. Może liczył na potęgę swego ogona, może starcza
zarozumiałość przewróciła mu we łbie, słowem, mimo plusku wioseł i naszej głośnej
rozmowy ani myślał uciekać. Kiedyśmy byli tuż-tuż, blisko, leniwie, a niezdarnie
obrócił kaprawy łeb i przez nie domknięte szparki powiek najspokojniej śledził, co z
tego wyniknie.
Tymczasem czółno z dwojgiem śmiesznie pokracznych białych istot sunęło mu
wprost na ogon. Tyle miejsca dokoła, tyle głębokiej wody, tyle piasku, a te głupie i
uparte małpy przyczepiły się właśnie do jego ogona. Od dziesiątków lat przyzwyczaił
się sypiać zawsze na tym samym miejscu i każde bydlę o tym wie. Nikt i nigdy nie
śmiał go niepokoić. Zły był staruszek i leżałby tak sobie dalej na złość całemu światu,
gdyby nie podejrzany ruch błyszczącego patyka. Już kiedyś widział taki patyk i znał
jego tajemnicę. Na wszelki więc wypadek, powoli, nie spiesząc się, jął zawracać od
brzegu do wody. Tak więc łódka i krokodyl mijały się teraz niespełna trzy kroki od
siebie. Stary potwór nie spuszczał wzroku z obrzydliwego patyka. Nagle usłyszał
stamtąd dwa głuche szczeknięcia, jakby wielki tuiuiu zgrzytnął swym ogromnym
dziobem. Po każdym szczeknięciu padał wściekły krzyk:
— Psiakrew! Niewypał!
Na co odpowiadał flegmatyczny głos z tyłu:
— A widzi pan, do d... z taką amunicją.
Krokodyl dość miał już tego wszystkiego. Mruknąwszy pogardliwie, zanurzył głowę
w zmąconą wodę rzeki, a widząc nad sobą cień długiej canoe plunął złośliwie.
— Tutaj wykąpiemy się — zawołał nagle Tadeusz, rozzłoszczony niepowodzeniem.
Wlokąc za sobą szeroki tren prześwitującego piasku wżerała się w koryto rzeki ostra,
czysta mielizna. Wartki prąd wypłukał ją ze wszystkich lżejszych części i nawet rają
nie potrafiłaby się tutaj utrzymać swoimi mackami. Słowem, na środku rzeki Cuiaba
dwoje mieszczuchów czułą się bezpieczniej aniżeli przy brzegu w otuleniu
dyskretnych, tropikalnych gąszczy. Kąpiel zresztą nie polega bynajmniej na pły-
wackim wyścigu. Leżymy oto na wznak w płyciutkiej wodzie, pluszcząc się jak małe
dzieci i ciesząc się, że czysta woda oblewa nam prawie cały brzuch. Pozwolilibyśmy
sobie na głębszą kąpiel, gdyby rzeka zmieniła romantyczną nazwę Cuiaba na zwykłą
sobie i prozaiczną, dajmy na to: Wisła.
— Panie doktorze.
— Co?
— Myśliwiec opowiedział mi wczoraj historię o częrwonoskórych. Wie pan, skąd ta
nazwa pochodzi?
— Skąd?
— Ze znanej nam palmy urucum. Wydziela ona sok szkarłatnej barwy, który podobno
znakomicie chroni skórę przed komarami. Niektóre szczepy Indian smarowały się na
czerwono i tak umalowanych spotkali pierwsi odkrywcy.
— Dziwne, że Stanisław nigdy mnie nic podobnego nie opowiadał.
— To z zazdrości, żeby pan tego w książce nie opisał. Od czasu gdy pan mu
przeczytał urywek ze swego pamiętnika, przestał udzielać informacji.
Słusznie. Teraz dopiero rozumiem jego postępowanie. A nawet tę całą ucieczkę z
rzeki Piquiri. Nie chciał mi pokazać dalszej jej, podobno stokroć piękniejszej części,
schował ją zazdrośnie. Od dłuższego też czasu nie odpowiada na pytania dotyczące
miejscowych zwyczajów i legend. Zabronił mi również używać aparatu
fotograficznego. Twierdzi, że zdjęcia Pantanalu do niego tylko należą. Nie chcę robić
o to awantur, mam i bez tego dość tematów.
Tegoż dnia wieczorem rozpoczęliśmy z Tadeuszem. zwykłe nasze codzienne
polowanie na pająki. Myszkujemy światłem pomiędzy korzeniami, aż w pewnej
chwili, zapewne przypadkowo, oświetla Tadeusz górną część olbrzymiego
fikusowego pnia, gdzie spostrzegamy czarną otchłań wyjątkowo dużej dziupli. Żeby
zajrzeć do jej wnętrza, musimy piąć się na wysokość co najmniej trzech metrów. Przy
pomocy więc mego ramienia Tadeusz drapie się do góry. Trzymam go mocno za
nogi, aby nie zleciał. Ze zwykłą sobie flegmą wkłada zapaloną latarkę do środka.
Chwila ciszy.
— No, i co pan tam widzi?
Zamiast odpowiedzi, nagłym szarpnięciem Tadeusz zlatuje mi z ramion i pada jak
długi na ziemię.
— Co się stało? — pytam zaniepokojony.
— Nie wiem. Albo gniazdo jadowitych żmij, albo innych jakichś potworów — mówi
zmienionym głosem, usiłując opanować przyspieszony oddech. Przy tym raz po raz
spogląda w górę, jakby oczekując czyjejś napaści. Robi mi się także nieswojo. Po co
pchać się do tej jakiejś wstrętnej dziury. Lepiej odłożyć polowanie do ranka. Tadeusz
jest jednak odmiennego zdania. Ma po prostu bzika na punkcie szperania po
dziuplach i norach.
Pakujemy się więc obaj głowami w otwór. Błysk latarki. W głębi dziupli połyskuje
mrowie małych, ruszających się parzystych punkcików.
— Czyjeś oczy — szepce z przejęciem Tadeusz.
— Ale czyje? — pytam także szeptem, bardzo podekscytowany.
— Licho wie — odpowiada Tadeusz, nieufnie posuwając latarką. Nagle powstaje
przed nami szum i zgiełk. Ogniki zadygotały nerwowo. Jakieś skrzydła, jakieś
pazury; ni to zęby, ni to ogony, a ponad wszystkim świdrujący powietrze cieniutki
chóralny pisk.
Latarka uparcie i coraz głębiej wypatruje ciemności. Chyba Tadeusz szuka guza.
Raptem jak oparzeni spadamy na ziemię. Tuż obok naszych głów muskając nam
włosy i uszy lecą jakieś stworzenia.
— Nietoperze!
Ale naturalnie. Że też wcześniej nie przyszło nam to do głowy. Kamień spadł z serca.
Wróg został rozpoznany. Któż by się bał nietoperzy? Znamy je dobrze z Polski. Więc
Tadeusz drapie się z powrotem na pień drzewa i śmiało już pakuje głowę do dziupli.
— Ależ ich tu co najmniej setka! — woła zadowolony.
— Niech pan chwyta pierwszego lepszego — mówię podając mu długą pincetę.
Tadeusz posłusznie wkłada rękę, ale w tymże momencie koło jego ramion, głowy i
uszu zaczyna się sypać istny rój nietoperzy. Ruchami dłoni strącam kilka z nich. Niby
kamienie padają do moich stóp. Nagle Tadeusz drze się wielkim głosem:
— Ratunku! Atakuje, gryzie!...
Opędzamy się od napastników, które lecą na nas całą chmarą. Machamy rękami na
oślep.
— Widział pan, jakie kły? To wampiry — mówi nerwowo Tadeusz.
Chwytam jednego z nich przy pomocy pincety. Podnoszę do światła. Szczerzy do
mnie zęby z antypatycznej, psiej mordy. Nagłym obrotem szyi usiłuje chwycić mnie
za palec, ale to się nie udaje. Przez czerwoną błonę skrzydeł prześwieca latarka.
Wrzucam potworka do blaszanki. Siedzi już tam jeden iguan, jedna jaszczurka, dwa
pająki ptaszniki i pirania. Nie ma co, dobrane towarzystwo.
Podczas gdy my zajęci jesteśmy więzieniem zdobyczy i pochyleni nad pudłem
układamy to całe bractwo na wspólną kupę, z dziupli nad nami wciąż wylatują nowe
wampiry, jakby nie było im końca, jakby całe ich krocie zalegało pień.
Tadeusz ni stąd, ni zowąd ściąga kapelusz z głowy i tnąc nim na odlew niby pan
Podbipięta swoim Zerwijkapturem, zbija na ziemię parę ich dziesiątków.
— Co pan z tym będzie robił?
— Ano nic. Niech szelmy najedzą się tego strachu, cośmy się przez nich najedli przed
chwilą. Niech popróbują, jak to smakuje... — odpowiada Tadeusz, wysoko unosząc
nogi, aby któregoś niechcący nie rozdeptać. Swoją drogą dobry z niego chłop!
Powrót
Po całodziennej nieobecności wrócił przed chwilą Myśliwiec z fazendy Jose Velho i
znowu, jak ongiś na Piquiri, jął tragicznie biegać po polanie leśnej, chwytając się za
głowę. To siadał, to zrywał się, wzdychając przy tym i jęcząc niesamowicie. Jednym
słowem napraszał się, abyśmy w końcu wzięli udział w tym jego szalonym
zmartwieniu.
— Co się stało? — spytałem w końcu obojętnie i chłodno.
— Musimy i stąd jak najprędzej uchodzić. Ireneo zawziął się na nasze życie. Podobno
wysłał aż tutaj przekupionych ludzi. Musimy uciekać na Paragwaj. Tam są jeziora.
Śliczne jeziora. Zobaczą panowie, co to za raj. A tymczasem trzeba jechać na Jose
Velho.
Odgrywana komedia była zbyt naiwna i zbyt przejrzysta. Ciągłym przenoszeniem się
z miejsca na miejsce ptaków nie wypchamy. Już od tygodnia Stanisław zabrania Ta-
deuszowi strzelać, tłumacząc to także obawą przed właścicielem terenu. Gdybyśmy
dotarli rzeczywiście do tych jakichś jezior, z pewnością wymyśliłby nowe
przeszkody. Najwyraźniej chce się ode mnie odczepić, aby zrzuciwszy wszelkie obo-
wiązki, bawić się w polowanie.
Jestem bezsilny. Skoro się już raz dałem nabrać, nie pozostaje nic innego jak ustąpić z
pola nierównej walki i poddać się. W każdym wypadku pieniądze swoje uważałem za
stracone. Postanowiłem najbliższym statkiem wracać do Rio de Janeiro. Na szczęście,
będąc przezorny, zachowałem trochę gotówki na drogę powrotną.
Tadeusz, chociaż z pewnością niełatwa to była dla niego decyzja, nie chce przyjąć
proponowanej pożyczki — zostaje. Może w swej kryształowej uczciwości czuje się
zobowiązany wywiązać z umowy do końca? A może jego żyłka myśliwska nie
pozwoliła mu zrezygnować z dalszego tropienia dzikich bestii w brazylijskiej
puszczy?
W ostatnich dniach Myśliwiec zaczął skupować od okolicznych kabokli skóry
rozmaitych zwierząt. Wczoraj nabył dwa prześliczne młode jaguary. Prosiłem go o
odstąpienie jednego z nich. Po półrocznej pracy chcę bowiem przywieźć żonie
przynajmniej ten upominek. Odpowiedział, że upominki go nic nie obchodzą, a skóry
są potrzebne do handlu.
Poczciwy Tadeusz, uosobienie łagodności, wiecznie ustępliwy, zawsze koleżeński,
jednym słowem gołębie serce, przychodzi wczoraj pod wieczór do mnie jakiś
nienaturalnie blady i drżący:
— Panie doktorze, niech pan mi poradzi, co robić.
— Co się stało? — pytam zdziwiony.
— Stanisław namawia mnie, abym popłynął z nim na krokodyle. Wiem na pewno, że
chce mnie zamordować. To mu z oczu patrzy. Ja się na takich namowach znam. Mnie
on nie oszuka. Chce, abym usiadł z przodu. Wpakuje kulę w plecy, a potem wyrzuci.
Zaśmiałem się głośno, ale śmiech mój nie wypadł naturalnie.
— Co z panem! Takie głupstwa przychodzą do głowy! Wszakże Myśliwiec pana lubi.
Pan to nie ja. Niech pan płynie i nie zawraca sobie nonsensami głowy.
— Wpierw spławi mnie jako świadka, a potem to samo zrobi z panem.
— Głupstwo! Jeszcze raz mówię panu, że głupstwo. Niech się pan nie zastanawia
dłużej i płynie — nadrabiam miną popychając Tadeusza w kierunku łodzi.
— Na wszelki wypadek — mówi Tadeusz spuszczając wzrok — niech pan... niech
pan się ze mnie nie śmieje, ale gdyby tak naprawdę, to jeżeli pan wróci z tej wyprawy
żywy, a ja nie, proszę odszukać kiedyś żonę albo synków i dać im ten list.
Parskam ponownie śmiechem. Nie wierzę w te majaczenia. Myśliwiec wszakże
miał stokroć lepsze okazje w prawdziwie bezludnym Mato Grosso, jeszcze na
Piquiri. Wówczas byliśmy zupełnie w jego ręku. Jako doświadczony, mógł z nami
zrobić co tylko żywnie chciał. Gdzieżby więc teraz, niedaleko mieszkań ludzkich!
Dziecinne obawy. A zresztą Myśliwiec jest raczej komiczny aniżeli zły.
Piszę o tym wszystkim tylko i wyłącznie dla ilustracji nastroju i stanu naszych
nerwów. Oczywiście Tadeusz wrócił cały, zadowolony i uśmiechnięty.
Sentymentalne było pożegnanie z Tadeuszem, który zdecydował się pozostać. Żałuję
go z całej duszy. Obawiam się też, aby jego dobroć nie została zbytnio wyzyskana
przez Myśliwca.
Wieczór. Pomarańczowe skry lecą z komina. Topią się w granacie nieba. Stukot
maszyn zagłusza tropikalny gwar mijanych brzegów. Jednostajna zieleń galeriowego
lasu sprawia wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu. Ot, taka sobie morska żegluga po
zielonej nieskończoności. Z dolnego pokładu dolatuje rytm murzyńskiej samby.
To dziwne. Im bliżej do cywilizacji, tym silniej przygnębia myśl o wojnie. W głębi
dziewiczego lasu potrafiłem tygodniami trwać w oderwaniu od wszystkiego, co
pozostało. Teraz truję się, coraz bardziej truję.
Wnętrze statku rozbiło się na trzy segmenty. Pośrodku, przy improwizowanym stole
zasiadła gromada kabokli i rżną w karty. Są ubrani w piękne, szerokie, po bokach wy-
szywane spodnie pastuchów Mato Grosso. Spoza kolorowych pasów wymykają się
im śnieżnobiałe, koszule. Z fantazją pozawijali rękawy. Grają pogodnie, chociaż
krzykliwie. Tłuką pięściami w stół, raz po raz wybuchając rubasznym śmiechem.
Pochłania ich ta gra całkowicie. Nie obchodzi ich zgoła ani daleka wojna, ani czyjaś
nędza, ani opisywany w gazetach głód. Wieczorny wiatr mile odświeża zgrzane
upałem ciała, a filiżanki wybornej czarnej kawy odmładzają osłabione serca.
Delikatny papier kart aż się wygina pod dotknięciem mocnych paluchów.
Na dziobie statku jeszcze weselsza gromada wyzyskała wolną platformę, zakładając
improwizowaną orkiestrę. Bębny i grzechotki obok prawdziwych gitar tworzą jazgot
nie gorszy od najwytworniejszej muzyki brazylijskiego karnawału. Cały okalający
tłumek załogi i gości podryguje teraz zgodnie, wykrzywiając do siebie twarze w
dziecięcej błazenadzie. Nikogo w tym tańcu nie brak. Klepią się nawzajem po ra-
mionach i biodrach dla zadokumentowania wspólnoty uczuć bezmyślnych, ale...
życzliwych.
Patrzę na to z goryczą słowiańskiego pesymizmu, dziurawej filozofii i wrodzonego
krytycyzmu. Tej filozofii ciągłych a niepotrzebnych i niezdrowych porównań oraz
niczym nie uzasadnionego poczucia wyższości intelektualnej.
Bosman z gębą stuprocentowego marynarza, krępy a rubaszny, z którym na wszelki
wypadek lepiej jest żyć zawsze w zgodzie, walnął mnie po ramieniu, aż mimo woli
przysiadłem, i mruga filuternie okiem:
— Polonez, va dancar!
Nie idę. Sam nie wiem, dlaczego. Żałoba?... Smutek?... Nie wypada?... Diabli wiedzą,
jakie jeszcze reminiscencje pokutują w człowieku, pozbawionym prostych i
bezpośrednich form życia.
Wiem z całą pewnością, że gdybym w tej chwili zatańczył solo, popisując się
hołubcami na samym środku platformy, gdybym gwizdnął parę razy na palcach, ot,
tak sobie, dla pustej tylko uciechy, zyskałbym mir i poważanie u zebranych tutaj
ludzi. Wiem na pewno, że żaden z nich nie pomyślałby źle o stanie mojego umysłu,
nie uczyniłby pogardliwego ruchu ramion, a co najciekawsze nigdy nie posądziłby
mnie ani o niskie urodzenie, ani o kompromitację doktorskiego tytułu.
Odmówiłem jednak i nie tańczę. Natomiast oni czynią to z dzikim zapałem za mnie i
za siebie. Właśnie zerwał się Murzyn od głównego bębna, właściciel bardzo
eleganckiego garnituru i wyczynia biodrami komiczne wygibasy. Pasażerowie
pierwszej klasy, dziewczyny z najporządniejszych brazylijskich domów, przytupują
mu do taktu obcasami, wyśpiewując przy tym piskliwie z nadmiaru uciechy. Co kilka
minut, jakby dla ożywienia tej teatralnej akcji, przesuwa się przed oczami biały kelner
z tacą piwa.
Tu zgiełk przy kartach, tam wrzaskliwy jazgot orkiestry na tle miarowego gdakania
maszyn i chlupotu bocznych kół pędnych statku. Parne gorąco tropików. Czasem, gdy
cały ten bałagan na chwilę się uciszy, od lądu leci harmonijna melodia żab, cykad i
usypiających już ptaków.
Jestem samotny jak nigdy. Oderwany i obcy. Daleko bardziej oderwany, niż byłem
przedtem tam, na Piquiri. Czołgi pełzną mi poprzez powieki i ciążą ołowiem
wystrzelonych pocisków. Realnie i dotkliwie czuję cały bezsens wylewanej w tym
momencie krwi i niczym nie usprawiedliwioną, tak krzywdzącą nędzę mojego
narodu. Dlaczego ludzie się mordują na rozkaz zdegenerowanych dyplomatów?
Rodzi się we mnie głębokie przekonanie, że ginąca dziś młodzież obu walczących
stron mogłaby przecież wspólnie tańczyć na tym statku czy na innym podobnym taką
samą dziką sambę, a niemiecki robotnik i niemiecki bosman klepaliby przyjacielsko
po ramieniu swoich polskich kompanów...
Wróciłem do Rio.
W wygodnym fotelu, na plaży luksusowej Copocabany czytam gazetę:
„...10.000 jeńców rosyjskich zamorzono głodem w jednym z obozów Finlandii.”
„...Setki internowanych Polaków palą dziennie w obozach koncentracyjnych w
specjalnie na ten cel zbudowanych krematoriach...”
„...Wojskom alianckim udało się otoczyć dywizję niemiecką i wytłuc ją do nogi...”
„...Na ulicach miast Niemcy organizują łapanki i uprowadzają młode kobiety na
uciechę żołdactwu...”
Obok mnie w takimże samym fotelu czyta tę samą gazetę jakiś otyły Brazylijczyk i
chwytając się za brzuch, serdecznie się śmieje.
. — Czemu się pan tak śmieje? — zapytuję zdumiony.
— Ano, myślę sobie, wiele ci ludzie zarabiają na takiej wojnie, na tych wszystkich
sensacyjnych wiadomościach. Są może tacy, co naprawdę wierzą, że te okropności
istnieją, a przecież to idiotyczne.
Ma rację: idiotyczne!
Słońce przestało już parzyć dziennym upałem. Chyli się za Corcovado. Wietrzyk
idzie od oceanu. Tramwaje dzwonią jak co dzień, jak wczoraj i dawniej. Dzieciaki
wracają w piżamach z kąpieli w morzu. Pięknie wymalowane panie czekają na
limuzyny zajeżdżające pod chodnik. Z otwartych drzwi kawiarni dolatują wesołe
melodie. A na tle łuny zachodu, na tle purpury, biały Chrystus patrzy z góry na miasto
pokoju, na cud cudów, na Rio de Janeiro.
Przymrużam oczy. Odkładam gazetę na bok. Tak, ma chyba rację ten Brazylijczyk...
gazety kłamią. Czyżby to wszystko mogło być prawdą? Wszakże ludzie nie mogą być
gorsi od zwierząt...
Bo w Mato Grosso w tej chwili panuje spokój. Krokodyle poszły już spać, a
rozbiegane małpy, jeśli przyjdą w nocy, nikomu nie uczynią krzywdy. Poczmychają
ciekawie nad głową, zajrzą nam w twarz, uśmiechną się komicznie i pójdą dalej.
Onca zacznie krążyć dokoła ogniska jak zwykle i odejdzie sobie na własne
legowisko. Arancuangi usadowiły się do snu i jutro o wschodzie słońca zbudzą mnie
do pracy. Mato Grosso nie krzywdzi nikogo bez potrzeby...
Epilog
Co się stało z Tadeuszem?... Czy Myśliwiec pieniądze zwrócił?... Co słychać z
kolekcją wypchanych ptaków?...
Pytania nieważne, nieistotne, niepotrzebne.
W książce tej wzajemny stosunek ludzi był tylko i wyłącznie tłem niezbędnym dla
odtworzenia nastrojów naszej wyprawy, która dziś wydaje się prawie bajką. Gdyby
ktoś spytał: „Co się stało z saracurą?” albo: „Czy jastrząb caracarai zwrócił wreszcie
ukradzione główki piranii i co słychać z Kubą-krokodylem?” — zastanowiłbym się
wówczas nad tą zasadniczą kwestią i byłoby mi smutno, bo zdałbym sobie sprawę, że
owe przyjaźnie pozostały już tylko wspomnieniem. Że ci druhowie nasi z Piquiri
odeszli na zawsze i wątpię, czy kiedykolwiek, nawet gdybym tam wrócił, spotkałbym
ich. Nie smućcie się jednak. Zawsze znajdzie się tam jakiś Kuba, może jeszcze
lepszy, jeszcze wierniejszy?
Jesteście uparci. Pytacie mnie wciąż o Myśliwca i pieniądze. Ależ...
Ależ tak, sam przyszedł do mnie, zażenowany a skromny, i opuszczając wzrok
przyznaj że jest najgłupszym z ludzi, że nikt go pewnie nie szanuje i w ogóle... nie ma
żadnych przyjaciół.
Zaprosił nas Myśliwiec na piwo i wszystkie rachunki natychmiast popłacił.
Uprzejmym gestem proponował wciąż Tadeuszowi papierosy. Zapytał mnie, czy nie
potrzebuję czasem karabinu, i pozwolił mi fotografować wszystko, co tylko dusza
zapragnie. Podzielił się z nami po koleżeńsku zarobkiem ze sprzedanych ptaków...
Nie pytajcie więcej. Wszystko zakończyło się najlepiej, najszczęśliwiej.
Wracaliśmy z knajpy we trzech — trzech najserdeczniejszych przyjaciół. Nogi się
nam trochę plątały w takt samby „Aurora”, a na wargi natrętnie pchały się słowa
pieśni Piąuiry. Zwyczajem brazylijskim klepaliśmy się serdecznie po biodrach i
łopatkach.
Taki był nasz „happy end” — tak bowiem winna się kończyć każda Księga Miłości, a
za taką właśnie uważam Mato Grosso. Nie wolno jej plamić troską o byt powszedni, o
jakieś tam — jakże mało ważne! — pieniądze. Takie to głupie, takie małe, taki nic nie
znaczący drobiazg.
Wznieśmy wzrok wyżej, ku słońcu, które właśnie świeci nad Pantanalem i... w
każdym z nas.
Lusaka (Afryka Centralna) 1944 r.
Spis rozdziałów
Rio de Janeiro
Dość już miasta
Ucieczka od cywilizacji
Stanisław Myśliwiec
W hamakach
Start
Pierwszy chrzest
W Krokodylej Zatoce
Już wypycham
Step płonie
Krokodyl przeszkadza
Fabryka bohaterów
Widmo jaguara
Zły duch w postrzasku
Królewski sęp
Tadeusz mruczy
Huragan
Myśliwiec odpłynął
Ryba woła ratunku
Sucuri i raja
Śmierć arary
Jaszczury i jaja
Ucieczka
Biwakowe reminiscencje
Pająki
Deszcz z pogodnego nieba
Nocna wyprawa
Saracura
Dionizy
Krokodyle i wampiry
Powrót
Epilog
„Czytelnik”. Warszawa 1989. Wydanie IV.
Nakład 19 800 + 200 egz. Ark. wyd. 12,5; ark. druk. 13,75 + 0,75.
Papier offset, kl. IV, 71 g, 61 X 86 cm.
Oddano do składania w sierpniu 1988 r.
Podpisano do druku w maju 1989 r.
Druk ukończono w maju 1989 r.
Zakłady Graf. w Toruniu, ul. Katarzyny i
Zam. wyd. 419; druk. 1866. U-70.
Printed in Poland