Wacław Korabiewicz
Mato Grosso
Warszawa 1989
Nieżyjącemu już Tadeuszowi
to nowe wydanie poświęcam
Rio de Janeiro
W głębokiej a wąskiej zatoce Atlantyku leży poszarpana skałami dolina. Na niej niby ogromna
biała ośmiornica rozpościera się, wplecione pomiędzy górskie zbocza, najpiękniejsze miasto świata:
Z każdego punktu widać tutaj albo rozległy lazur oceanu, albo zmierzwioną wełnę tropikalnych
gąszczy pnących się ku skalistym szczytom. Te wiecznie zielone, miękkie od roślinności łańcuchy
górskie stanowią najbardziej charakterystyczną cechę brazylijskiego krajobrazu.
Kiedy statek zbliża się do brzegów Afryki, widać przede wszystkim równą linię żółtej gliny, tutaj,
w Brazylii, ląd wynurza się z oceanicznej toni asymetrią łagodnie zaokrąglonych, nakładających się
wzajemnie, wysokich wzgórz, pokrytych aż po sam czubek puszystą wełną szmaragdowych od-
cieni. Rio de Janeiro wyłania się właśnie spomiędzy takich gąszczy, aby szeregiem
półksiężycowatych plaż zstąpić w otchłań oceanu. Kilkunastopiętrowe drapacze chmur, rzucone
refleksem zachodzącego słońca na powierzchnię wody, łamią się tu w kompleks jakiejś bajkowej
dekoracji splątanych ze sobą kwadratów i trójkątów, poprzecinanych gdzieniegdzie plamami
kąpielowych kostiumów.
Trzy główne, parokilometrowe plaże, najeżone bagnetami latarń, łączą średniowieczne mury
pionierskich jeszcze fortów. Plaże te rozpostarły się szerokimi półokręgami niby ostrza ogromnych
kos nastawionych w obronie lądu przed atakiem morskiego przypływu.
Skrępowane w swoim rozwoju górami, powędrowało sobie miasto wzdłuż ich grzbietów i rozrosło
się w ten sposób do nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarów. Bez samochodu trudno tutaj żyć.
Z biura do domu jedzie się godzinę albo i dwie. Śródmieście to dzielnica handlowa. Elita
społeczeństwa zamieszkuje owe długie, zamknięte z obu stron przełęcze, tylko „pospólstwo” pnie
się ku szczytom. Parę wzgórz, dzięki wcześnie zbudowanej tu kolei elektrycznej, zdobyło sobie
wyjątkowo szlachetne prawo obywatelstwa, reszta zasługuje na pogardliwy ruch ramion. Tam
mieszkają najubożsi Murzyni, stawiając domki z blaszanek od benzyny i innego śmiecia. Wzgórza
te leżą przeważnie w środku najwytworniej szych dzielnic. Stąd takie kontrasty, taka rozmaitość
widoków. Obok luksusowego drapacza chmur, tuż pod jego dachem, świecą w słońcu zbite z desek
i obwinięte drutem szałasy z puszek od konserw. Najbardziej wymyślna architektura ostatnich
czasów obok najskrajniejszej nędzy i prymitywu. Wystarczy dziesięć minut spaceru, aby spod
kryształowych lampionów mahoniowej windy trafić w otoczenie najnędzniejszych murzyńskich
kurników. Te dzielnice są tak brudne i opuszczone, że chyba tylko żar brazylijskiego słońca
zapobiega epidemiom i ratuje ludność przed masową śmiercią. Słońce też wybiela tu cudownie
bieliznę, dzielnice te bowiem utrzymują się przeważnie z prania. Dlatego na klombach i trawnikach
wszędzie widać kolorowe szmaty porozwieszane i porozkładane, gdzie się tylko da.
Żadne chyba miasto na świecie nie wrzeszczy tak klaksonami aut, motorami samochodów i
klekotem zardzewiałych, rozpadających się tramwajów, jak Rio de Janeiro. Istne piekło ruchu i
zgiełku. Ambicją bowiem każdego szofera jest jak najwięcej trąbić i jeździć po wariacku. Toteż
wciąż zdarzają się nieszczęśliwe wypadki.
Architektura miasta, jak już wspomniałem, jest ogromnie zróżnicowana. Drapacze nieba, czyli tak
zwane edyficja, godne pierwszej nagrody na światowych konkursach. Północnoamerykańska
edukacja przy południowym temperamencie dała Brazylii doskonałych inżynierów. Tak pięknie
rozwiązanych, marmurem wykładanych hallów i klatek schodowych nie spotkałem nigdzie na
świecie. Ponadto Rio jest ojczyzną żelaznych krat plecionych na wzór krat średniowiecznych. Kraty
w oknach, kraty w bramach i w ogrodzeniach, pełno asymetrycznych wygibasów, układających się
w orientalne arabeski. Bez wątpienia przyszło to niegdyś od Maurów, jak wiele innych cech
miejscowego budownictwa.
Rio rozbudowuje się z dużą swobodą. Kto chce wymalować sobie okna na pomarańczowo, ten
maluje. Kto chce mieć płot fioletowy, ten go ma. A że gust południowca nie zna reguł, kakofonia
barw i form prywatnych willi jest bardziej niż okropna. Zdarzają się prócz tego wybryki
indywidualne w rodzaju słynnego Pałacu Wdowy. Oto pewnej niewieście przyśnił się którejś nocy
rodzony mąż-nieboszczyk. Biedaczysko jęczał przeraźliwie, jako że wszystkie lucypery piekła
znęcały się nad nim srodze. Wołał o pomoc, błagał wierną swoją małżonkę o natychmiastowe
wystawienie takiego domu, który by odtworzył dokładnie grozę piekła — dopiero wtedy dusza jego
będzie mogła być wyzwolona. Dobra kobieta miała więcej pieniędzy niż oleju w głowie, przeto bez
trudu pokonała opór zdumionych architektów. Jako wynik snu i pieniędzy wyrosło przy chodniku
jednej z najwytworniejszych dzielnic miasta monstrum, jakiego świat nie widział. Pełno tam rzeźb
alegorycznych, nieforemnych a straszliwych, pełno gzymsów i nie dokończonych wieżyczek,
występów i fantastycznych wygibasów.
Co kraj to obyczaj, a więc i w Rio swoistych obyczajów nie braknie. Na przykład w tramwajach
biletów nie dają. Pono przyczyną tego jest nadmierna wrażliwość Brazylijczyka, który nie mógłby
znieść kwitowania płaconych przez siebie pieniędzy. W rezultacie licznych a burzliwych protestów
bilety zniesiono. Zamiast nich konduktor odbierając gotówkę pociąga za sznur od licznika, a ten
wydzwania odpowiednią cyfrę. Oczywiście, dla uproszczenia roboty, konduktor dzwoni hurtowo.
Nieszczęśliwy jest ten pasażer, co usiadł pod dzwoniącym zegarem. Jak odbywa się kontrola
czynności konduktora, tego żaden z tubylców wytłumaczyć nie potrafi.
W autobusach sprawa ma się trochę inaczej. Tu wsiadający pasażer otrzymuje z rąk szofera
ebonitowy krążek, którego kolor odpowiada danemu odcinkowi jazdy. Przy wysiadaniu krążek
oddaje się z powrotem szoferowi, wrzucając jednocześnie do skarbonki pieniądze. Ta dość
skomplikowana czynność znakomicie gimnastykuje umysł. W Brazylii nie wolno być
roztrzepanym. Zanim się Europejczyk przyzwyczai, wysiada zazwyczaj zamyślony z gotówką w
kieszeni i ebonitowym krążkiem w ręku. Dopiero gdzieś na trzecim skręcie ulicy łapie go zasapany
szofer błagając o zwrot należności. Poza tym obliczanie kursów autobusowych jest fenomenalnie
ciekawe. Oto jadąc, dajmy na to, z punktu A do B, możemy zapłacić trzykrotnie mniej, aniżeli
wracając tą samą drogą z punktu B do A. Zależy to od numeru autobusu. Tak więc stały
mieszkaniec Rio może żyć taniej od naiwnego turysty.
Za dnia mało się widuje kobiet. Zjawiają się one dopiero około godziny piątej po południu.
Wychodzą już wtedy na ulice miasta stuprocentowo gotowe, czyli wymalowane i wygładzone jak
lalki. Bez myśli i bez wyrazu. Idą krokiem statecznym, pełnym gracji. Manekiny mody. Wbrew
słońcu i upałowi. Wbrew zresztą opinii, jaką się o nich wysłuchuje na każdym niemal rogu. Wydają
się sztywne, bezduszne i nieczułe. Prócz własnego wyglądu i... wystaw sklepowych nie interesuje
ich zgoła nic. Patrząc na piękną twarz Brazylijki, niby na kolorową reklamę pachnącego mydła,
mimo woli szuka się pod jej brodą jakowegoś sznurka, za którego pociągnięciem umalowane wargi
rozchyliłyby się wreszcie do żywszego uśmiechu. Kobieta brazylijska podczas ulicznego spaceru
stanowi uosobienie cnoty. Jest to zapewne wpływ tradycji hiszpańsko-portugalskiego katolicyzmu.
Towarzyskie życie Rio wydaje się natomiast znacznie uproszczone. Na przykład nie są tu wcale
potrzebne dzwonki domowe — łatwiej i przyjemniej stanąć przed drzwiami lub oknem i klaskać w
dłonie dopóty, dopóki zbudzony gospodarz się nie odezwie. Takie postępowanie ma tę dodatnią
stronę, że po kilku już klaśnięciach we wszystkich okolicznych drzwiach i oknach zjawiają się
próżniaczo uśmiechnięte twarze i z pustej ciekawości zaczynają wypytywać, skąd przychodzisz i do
kogo, wiele masz lat i co jadłeś na obiad. Po paru wizytach w różnych dzielnicach miasta ma się już
obszerne znajomości. Idąc chodnikiem, kłaniasz się na wszystkie strony licznym „serdecznym
przyjaciołom”.
Chcąc wynająć pokój można dać ogłoszenie w miejscowym „Jornal do Brasil”. Ale ogłoszenie
kosztuje. Istnieje więc inna, lepsza i bezpłatna droga. Oto trzeba iść chodnikiem z głową zadartą,
pilnie zważając, co dzieje się w górze. Tam, na sznurkach wywieszonych z okien, fruwają
najprzeróżniejsze śmieci: pudełka od papierosów, kawałki patyków, szmatki do podłogi... W ten
sposób gospodarz mieszkania, bez opłacania podatku, informuje przechodniów, że ma coś do
wynajęcia, a co? — wejdź i spytaj.
Kawa brazylijska nie zna konkurencji, toteż zyskała sobie zasłużoną popularność. W co trzecim
domu (bez przesady) znajduje się kawiarnia. Organizacja obsługi doskonała. Można na siedząco,
można na stojąco, jak kto woli. Cena ustabilizowana w całym kraju i nie zależy od klasy lokalu.
Czekać na kelnera nie trzeba — krąży bez przerwy pomiędzy stolikami z dwoma imbrykami w
ręku. Z płaceniem także nie ma kłopotu. Zostawia się na stole standardową kwotę i wychodzi z
kawiarni.
Mieszkam w dzielnicy murzyńskiej. Co prawda nie w chatce z blaszanek, tylko w przyzwoitym
domu — bo i takie tu są — w dobrym punkcie, to znaczy nie za wysoko i nie za nisko, a przede
wszystkim za przyzwoitą cenę. Otwarte drzwi mego mieszkania wychodzą na publiczne schody,
stanowiące dla mnie nie byle jaką rozrywkę. Niby na ekranie egzotycznego filmu przesuwają się
tędy najprzeróżniejsze typy, ale uwagę moją zawsze przyciąga młoda Mulatka. Od dziecka widać
nawykła do dźwigania ciężarów, płynie bowiem po stromych schodach, z wiadrem pełnym wody na
głowie, zupełnie bez wysiłku. Kołysze biodrami, ale jej głowa wraz z całą górną częścią ciała
pozostaje nieruchoma.
Stała mieszkanka Rio de Janeiro nazywa się potocznie: carioca (stąd pochodzi nazwa tańca), ta
dziewczyna nie należy do sosjety, więc nie zasługuje na nazwę carioca. Zresztą carioca to
malowana lala, moja Mulatka jest istotą żywą.
Jak mówiłem, Rio otaczają łańcuchy gór i aby trafić w inne zakątki Brazylii, trzeba przebyć tę
naturalną zaporę. Kilka zaledwie stacji kolejowych w górę — a upał już znika i lżej jest oddychać.
Toteż miejscowa plutokracja tutaj właśnie posiada swoje wytworne wille, a najbardziej wziętą i
modną miejscowością wypoczynkową jest Petropolis.
Z otaczających miasto skalistych szczytów dwa zdobyły już sobie sławę wszechświatową:
Corcovado i Pao de Acucar (Głowa Cukru).
Corcovado wyróżnia się spośród otoczenia ostrością i wysokością. Dominuje nad całą okolicą. Na
jego szczycie stoi olbrzymia figura Chrystusa z ramionami rozłożonymi na kształt krzyża.
Głowa Cukru jest pojedynczą, nawisłą nad oceanem skałą, otoczoną dokoła zieloną łąką. Z tej łąki
właśnie aż na sam szczyt prowadzi linowa kolejka. Trzeba tam jechać tuż przed zachodem słońca,
wtedy bowiem wszystkie okna ogromnego miasta zapalają się odbiciem gorejących płomieni i po
chwili niebo całe zaczyna szkarłatnieć, a na jego tło występuje biała postać Chrystusa z Corcovado.
Widok podniosły i uduchowiony, jedyny chyba na świecie: Misterium, które potrafi nawet
rozflirtowanym parkom brazylijskim nakazać ciszę i szacunek. Nikt o tej porze nie krzyczy i nikt
się nie śmieje. Stojąc z kapeluszem w ręku na szczycie Cukrowej Głowy zamierasz mimo woli,
wpatrzony w szkarłatną dal, jakby urzeczony nadziemskim zjawiskiem. Dokoła próżnia. Pod tobą
błękit oceanu. Jesteś zawieszony w przestrzeni. Z dalekiego horyzontu na wprost ciebie, trochę
wyżej, rośnie łuna przecudnym kontrastem purpury, seledynu i szmaragdu. Granice tych barw two-
rzą zęby wzgórz i z nich właśnie idzie ku tobie, błogosławiąc wyciągniętymi ramionami, biały
Chrystus, symbol pokoju.
Przybyszowi z dalekiej Europy, ogarniętej wojenną pożogą, całe Rio de Janeiro wydaje się
symbolem pokoju. Fale oceanu głuszą echa strzałów z odległego kontynentu. Przewrażliwiony,
zgorączkowany, nerwowo chory uchodźca europejski biega chodnikami upalnego miasta miesiąc i
drugi, dziwiąc się ludziom tutejszym, że chodzą powoli i zawsze mają czas... A manhd (do jutra) —
to charakterystyczny zwrot brazylijski. „Poczekaj. Nie śpiesz się... A manha”.
I oto biedny, chory Europejczyk przeobraża się z dnia na dzień. Coraz wolniej chadza ulicami,
coraz leniwiej ociera pot z czoła, coraz częściej się uśmiecha. Coraz mniej wymaga dokładności w
pracy i coraz mniej widzi tragedii w próżniactwie...
Piękno miasta przełamuje wreszcie wszelkie lody. Jego urok zniewala. Rio de Janeiro — bajka
realnego życia. Bajka, urzekająca każdego, kto tu przybywa.
Dość już miasta
„Jakże to pan, ze swoją włóczęgowską naturą, może tak długo usiedzieć na miejscu?” — pyta mnie
któregoś dnia jeden z miejscowych Polaków. Ma rację. Już mi się ckni od dawna. Już mam po uszy
widoku zbolałych twarzy naszych uchodźczyń, obnoszących siebie niby symbol narodowego
cierpienia. Już mam dosyć dyrektorskich brzuszków utyskujących przy piwie na brak gotówki.
Mam obrzydzenie do kompanii zdetronizowanych książąt i hrabiów albo właścicieli latyfundiów
lub koncernów sukna. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta właśnie kategoria rodaków najdalej
uciekła. Mniejsze rybki nie potrafiły przecisnąć się poprzez oczka formalistycznych sit: wizowo-
paszportowych łapówek, transportowych opłat i... komitetowych zasiłków. Małe rybki zostały po
bytności w obozach koncentracyjnych w Hiszpanii albo we Francji. Tylko najgrubsze dały sobie
radę i.... dopłynęły do Brazylii. Źle się czuję wśród nich i obco. Pomaga mi przypadek. Oto
pewnego wieczoru w pewnym polskim domu oglądam fotografie. Wśród nich trafiają się często
zdjęcia z dzikiego lasu: upolowane pumy, jaguary i krokodyle, a na ich tle, w bohaterskiej zawsze
pozie, z ręką na karabinie, powtarza się jakiś, wciąż ten sam, jegomość o spiczastym nosie.
— Kto to taki? — pytam ciekawie.
— O, to wielki myśliwy-samotnik. Mieszka stale w głębi dziewiczej puszczy. Ma tam podobno
swoje łodzie, na których poluje.
— A z czego żyje?
— Podobno od czasu do czasu zaprasza milionerów amerykańskich i ci płacą mu za
przewodnictwo. Zresztą nie potrafię poinformować dokładnie. Jeżeli ta postać interesuje pana
bliżej, proszę udać się do pana L. To jego wielki przyjaciel.
Oczywiście zaraz nazajutrz udaję się na poszukiwania. Zresztą nietrudno odnaleźć pana L., jest
bowiem urzędnikiem naszego konsulatu.
— Chodzi panu o Stanisława? Ma pan szczęście. Właśnie bawi w Rio, co się rzadko zdarza. Niech
pan idzie do niego zaraz, bo jeszcze gotów zwiać. Podobno szykuje jakąś nową wyprawę.
Nie tracę czasu, pędzę na Praca da Republica. Nie znam dokładnie adresu, wiem tylko, że ów
Stanisław mieszka w podrzędnym, małym hoteliku. Ale tych hotelików tutaj bez liku i wszystkie
bliźniaczo do siebie podobne. Przy każdym piwiarnia z tłumem obdartusów. Klepię ich po
łopatkach, wypijam kilka szklanic piwa, byle pociągnąć za język i trafić na trop. W rezultacie
takiego postępowania, po godzinie albo i więcej, mocno trzymając kieszenie, znalazłem się w
wąskim i mrocznym korytarzu. Pukam we wskazane drzwi.
— Entra!
Otwieram. Spod śmieci nie widać podłogi. Dwa nie zasłane łóżka. Na jednym z nich pełno
skrzynek i tobołów, drugie puste. Parę strzelb opartych o ścianę. Duży stół zarzucony papierami i
resztkami chleba. Kilka pustych puszek od konserw.
Zza stołu zrywa się jakaś postać w płóciennym ubraniu khaki i podciąga opadające spodnie.
Rozpięta niechlujnie koszula, zmierzwione w nieładzie blond włosy. Nie pierwszej już młodości,
mocno opalona twarz zdradza objawy zażenowania.
— Pan Stanisław?
— Czym mogę służyć?
— Słyszałem, że się pan wybiera wkrótce w głąb puszczy na polowanie. Chciałem się dowiedzieć,
jak się to robi? Czy takie same możliwości istnieją dla mnie? Może mi pan łaskawie coś doradzi?
Stanisław podskakuje z wyraźnym ukontentowaniem. W ogóle zdradza niepohamowaną
nerwowość i chaotyczność.
— Czy szanowny pan ma pieniądze i chce za przyjemność płacić, czy też odwrotnie: pieniędzy nie
ma i chce jeszcze zarobić?
Ależ oczywiście pieniędzy nie ma. Natomiast jest żona i dziecko. Ostatni zaoszczędzony grosz
muszę im zostawić. W paru słowach określam swoje położenie: uchodźca, lekarz bez pracy i...
żeglarz bez statku.
W miarę mego opowiadania Stanisław zapala się. Szeroko gestykulując biega wszerz i wzdłuż
pokoju. Mówi o cudach Mato Grosso, o tym, że on jeden jest prawdziwym znawcą tych dzikich, nie
deptanych jeszcze terenów. Że jest naukowcem-przyrodnikiem, szanowanym przez miejscowe
uniwersytety. Że Muzeum Narodowe Brazylii chce mu właśnie powierzyć kierownictwo wielkiej
naukowej ekspedycji. Proponuje znakomite warunki materialne. Prócz tego wszystkie gimnazja
dają zamówienia na ptaki. Lekką ręką można zarobić tysiące. W ciągu paru lat można stać się
bogatym człowiekiem i właśnie ja, doktor Wacław Korabiewicz, jestem tym wybrańcem
szczęśliwego losu. Mogę oto natychmiast jechać razem z nim jako zawodowy taksidermista, czyli
wypychacz zwierząt.
— Ależ — protestuję — ja nie mam pojęcia o wypychaniu !
— Nic nie szkodzi. To żadna sztuka. Jako lekarz krajał pan chyba niejednego człowieka, a więc i
bydlę potrafi pan skroić. Zresztą ja nauczę pana, bo jestem mistrzem tej sztuki. Poza tym weźmie
pan kilka lekcji w Museu Nacional, ażeby wypychać modern, rozumie pan: classico.
Z dalszego potoku słów wynikało, że Stanisław czeka na gotówkę od jakiegoś przyjaciela.
Przyjaciel ten również ma wybrać się z nami, jako finansujący całe przedsięwzięcie.
— Pieniędzy, panie, u niego, jak lodu... Największy jednak kłopot z tym, że wyjechał, a tu czas leci
i gotówka potrzebna. Najlepszy okres myśliwski mija. Każdy dzień drogi.
Stanisław jest zdenerwowany zwłoką. Cała impreza może wziąć w łeb. Gdyby tak skądś wytrzasnąć
osiem tysięcy! Najlepszy interes zrobi ten szczęśliwiec, który tę sumę pożyczy.
Tu Stanisław chwyta ołówek i głośno robi kalkulację. Z kalkulacji wynika zupełnie jasno, że po
pięciu miesiącach polowania i po sprzedaniu wypchanej kolekcji każdy wróci z pięciu tysiącami w
kieszeni, a wierzyciel otrzyma swoje osiem, plus drugie tyle jako procent od kapitału.
— Powiadam panu: kokosowy interes. Nie trzeba złota szukać. A tymczasem musimy czekać
bezczynnie, bo gotówki tej brak. Zanim przyjaciel wróci, najlepszy okres polowania przeminie.
Gorączkowo obmyślam, ile jeszcze zostało oszczędności. Perspektywa kolosalnych zarobków w
uchodźczych warunkach, a do tego niesamowicie romantyczne przygody w puszczy zupełnie już
mnie otumaniły.
— To tylko początek — ciągnie Stanisław w zapale. — To tylko skromny początek. Ja jestem
dobrym araigo, więc gdy zżyjemy się ze sobą, będziemy organizowali wyprawę za wyprawą.
Otrzymamy patent na wypychanie i dostawę ptaków dla wszystkich muzeów świata. Otworzymy
wielki interes, wielką firmę. Prócz tego nabierzemy od czasu do czasu jakiegoś milionera, niech
płaci. A gdy pan raz pozna Mato Grosso, już więcej pan do Europy nie wróci. Zaręczam panu... Co
to za kraj, co to za cudowny kraj!
Już obliczyłem. Mam sześć tysięcy. Dotychczas nie brałem ani grosza z pomocy społecznej, skoro
więc teraz mam aż tak pewną sposobność zarobku, mogę zabezpieczyć rodzinę w Komitecie, a po
powrocie z lasu zwrócić pożyczkę. Pokusa jest zbyt wielka, żeby się wahać.
— Właściwie to ja mam... sześć tysięcy — bąkam nieśmiało — ale, widzi pan, to jest moje całe
bogactwo. Nie mogę ryzykować. Żona, dziecko... Jeśli będę mieć stuprocentową gwarancję zwrotu
przynajmniej tej sumy... Czy może mi pan dać taką gwarancję na piśmie?
— Ależ nie ma nawet o czym gadać! Mnie tu każdy zna. Proszę tylko zapytać, kto to jest Stanisław.
Zresztą, mój panie, z ołówkiem w ręku udowodniłem zyski. Ja się na tej robocie znam. Już mnie w
butelkę nie nabiją. To pana najświętszy obowiązek dać te pieniądze, aby je podwoić. Po trzech
miesiącach zacznę już panu spłacać, a w grudniu otrzyma pan zamiast sześciu... dwanaście tysięcy.
I jeszcze prócz tego będzie pan miał regularny zarobek miesięczny za wypychanie: jeden tysiąc.
Wszystkie wątpliwości pierzchły. Czułem się po prostu wniebowzięty. Urok przygód zabarwił
wszystko na kolor różowy. Co prawda nie znam się na cenach ptaków ani na robocie, ale Stanisław
jest najlepszym taksidermistą i słynnym myśliwym, więc jego obliczenia muszą być wiarygodne.
Zresztą na własne oczy widziałem zamówienia szkół. Powiada, że piętnaście ptaków wypcham
dziennie, co — licząc minimalnie po trzy milrejsy od sztuki — wyniesie 45 milrejsów, czyli
miesiecznie 1350. Żaden urzędnik brazylijski tak dobrze nie zarabia. Układ więc staje. Wręczam
pieniądze Stanisławowi, a on mi daje kwit, z którego najzupełniej jasno wynika, że w grudniu
otrzymam gotówkę podwojoną. Jutro przystąpimy do organizowania wyprawy. Tymczasem dumny
jak paw i z sercem na dłoni wracam do domu.
— Dzień dobry panu — woła ktoś po polsku. Staję zdumiony. Mało mam tutaj znajomych i trudno
jest kogoś spotkać w tak dużym mieście. To pan W., jeden z weselszych i milszych rodaków na
obczyźnie. Serdecznie ściskamy sobie dłonie.
— Skąd bogowie prowadzą?
Opowiadam całą przygodę. Mówię z zapałem o nowej, szczęśliwej znajomości. Oczywiście sprawę
pożyczki przezornie ukrywam. Po co mają o tym ludzie trąbić?
— Więc widzi pan, będę zarabiać tysiąc milrejsów miesięcznie i przy tym zwiedzę całe Mato
Grosso. Nauczę się nowego fachu. Co pan na to? Dobry interes?
Pan W. patrzy na mnie z serdecznym politowaniem i kiwa głową:
— Tak. Zrobi pan interes, i to nawet doskonały, jeżeli jako pierwszy okaz do wypchania wybierze
pan samego Stanisława. Obawiam się jednak, że to on pana wypcha. Z niejednym już to zrobił.
Niech pan będzie z nim ostrożny. Radzę, panu trzymać się jak najdalej od finansowych z nim
interesów.
Jestem wściekły. Nie chcę wierzyć. W Brazylii wszyscy Polacy są ze sobą skłóceni. Widocznie i
pan W. ma jakieś osobiste porachunki ze Stanisławem. Normalne zjawisko. Nie ma się czym
przejmować. A zresztą... już za późno.
Następnego dnia od wczesnego ranka przystępujemy do zakupów. Przede wszystkim hamaki,
potem brezentowe marynarskie worki do pakowania rzeczy, latarki elektryczne itp. Prowiant
zakupimy na ostatnim postoju. Stąd zabierzemy tylko amunicję. Pakujemy ją w małe worki, ażeby
nie kazali oddawać na bagaż.
Podczas zakupów Stanisław gada bez przerwy. Mówi wyłącznie o sobie, o swojej sławie
myśliwskiej, o swych szalonych stosunkach, o tym, jak go wszyscy szanują i jak bogato
zaopatrzony jest w sprzęt. Na fazendzie Jose Velhó, ostatniej siedzibie ludzkiej przed puszczą, ma
flotyllę własnych doskonałych łodzi motorowych oraz arsenał broni. Tam też, pod opieką wiernego
sługi compadre Lino, który pracuje u senhora Rodriąueza (właściciela fazendy), hoduje się psiarnia,
jakiej nie ma w całej szerokiej okolicy.
— A konie, mój panie! Co za konie! Będziemy na nich robili ekskursje w głąb Pantanalu (część
nizinna stanu Mato Grosso). Siodeł nie zabraknie, mam ich całą kolekcję.
Któregoś wieczoru wyjął Stanisław spod poduszki gruby skoroszyt i zaczął z niego czytać urywki
pamiętnika. Czytał patetycznie, zasłuchany w melodię własnego głosu niby głuszec na tokowisku.
Mimo napuszonego stylu treść istotnie niesamowita. Znajomość przyrody głęboka. Dosadność
wyrażeń doskonała. Jednym słowem, trochę pracy korektorskiej, a można z tego zrobić
pierwszorzędnej wartości dzieło podróżnicze. Główną wadą pamiętnika są ciągłe makaronizmy.
Widocznie pod wpływem przebywania wśród kabokli (mieszkańcy puszczy, zwykle mieszańcy
białych z Indianami) zatracił autor czystość języka. Przynajmniej jedna czwarta pamiętnika pisana
jest po portugalsku.
— Przed drukiem musiałby pan przetłumaczyć to wszystko na język polski.
— Gdzie tam! Nie można! Straciłoby na wartości. Jakże kaboklo może mówić po polsku? Niechże
pan weźmie na przykład tutaj; compadre Lino u mnie powiada: „O, senhor esta muito
trabalhando”. Jakże inaczej to wyrazić? Może: „Pan jest dużo pracujący?” To głupio brzmi. To nie
oddaje charakteru.
Trudno przekonać Stanisława, a widząc jego zapał do odczytywania tych makaronizmów
oświadczyłem pewnego dnia, że wolę tego dalej nie słuchać, mimo woli bowiem mogę ulec
wpływowi stylu i popełnić później plagiat. Patrzył na mnie długo i badawczo, po czym odłożył
skoroszyt z powrotem pod poduszkę.
— Pan jest człowiekiem uczciwym. To dobrze.
Na kilka dni przed startem w drogę Stanisław zakomunikował mi, że nie życzy sobie, abym zabierał
ze sobą aparat fotograficzny.
— Mato Grosso, mój panie, to moja własność. Nikt do niego nie ma prawa, tylko ja. Ja mam aparat
i fotografuję.
Nie kłócę się. Daję spokój. Jakoś tam będzie, ale moja sympatia do towarzysza z wolna zaczyna
przygasać. Przyjaźń z nim wygląda coraz mniej zachęcająco.
Prócz nas dwóch jedzie jeszcze Tadeusz — instruktor pilotażu z Krakowa. Nie znam go bliżej.
Wygląda śmiesznie: chudy, przygarbiony, ofermowato poczciwy. Boję się, aby nam w drodze nie
połamał się w kawałki. Jedzie jako siła pomocnicza w wypychaniu. Pono już w Polsce tym się
trudnił. W przeciwieństwie do Stanisława nic o sobie nie mówi. Zobaczymy, co z tej pomocy
wyniknie. Wygląda, jakby do trzech zliczyć nie umiał.
Nareszcie — wśród dwudziestu dwóch pakunków — znaleźliśmy się na peronie. Wszystko to
trzeba „przeszmuglować” do wagonu, żeby nie płacić bagażowego. Najdrobniejszy z pakunków
obrywa swoim ciężarem rękę, są to bowiem naboje do karabinów.
Stanisław wydaje rozkazy: „Zanieś no pan te paczki w lewo! Tamte w prawo, a prędko!” My
biegamy posłusznie jak pociągowe osły. Trwa to dobre pół godziny. Wreszcie udaje się nam,
zasapanym i zziajanym, spocząć na laurach. Zdobywamy przedział. W tymże momencie przychodzi
mi do .głowy dziwna myśl: dlaczego Stanisław wciąż tylko dyryguje, a my nosimy ciężary? Mamy
wszakże być towarzyszami jednej i tej samej ekspedycji, na równych prawach. Ba, jestem nawet jej
finansistą. Gdzież więc owa zapowiadana koleżeńskość? Gdzież ów dobry amigo? Dalej tak być nie
może. Trzeba się solidarnie bronić.
Pociąg niemiłosiernie trzęsie. Do mózgu napływają przeróżne refleksje. Niepokoją mnie moje nikłe
wiadomości z zakresu wypychania. Czy aby podołam trudnemu zadaniu?
Dwa tylko razy próbowałem tej roboty w muzeum. Dali mi raz świnkę morską, innym razem ptaka.
Siedziałem nad nimi po kilka godzin i coś tam ostatecznie ku ogólnej uciesze wyszło. Według słów
Stanisława sama dyrektorka muzeum zachwycała się moimi zdolnościami, rokując świetną
przyszłość. Jednakże, opierając się na tym pierwszym smutnym doświadczeniu, obliczałem
dochody już nieco inaczej. W ciągu dwunastu godzin intensywnej pracy mógłbym przygotować
najwyżej cztery ptaki, ale nigdy... piętnaście, stąd i projektowany dzienny zarobek nagle zmalał z
czterdziestu pięciu milrejsów na... dwanaście. Dzielę się tymi refleksjami ze Stanisławem.
— Ależ co pan gada! To tylko początek! Pierwsze pana kroki. Sama dona Eliza (dyrektorka
muzeum) jest pełna uznania dla pańskiej pracy. A jeżeli ja panu mówię: piętnaście, to znaczy
piętnaście! — dodał zły.
Nie wypadało mieć wątpliwości.
Podróż tymczasem zaczynała się doskonale. Pogoda ani za gorąca, ani za zimna. Co prawda
wagonem rzuca bezlitośnie, jakby maszynista uczył się dopiero swojego zawodu. Ale mamy gdzie
siedzieć, toteż całą noc siedzimy, choć na sztywno, tłumoki bowiem z nabojami nie pozwalają na
wyprostowanie kolan i zmianę pozycji. Nie ma gdzie nóg wepchnąć. Jedziemy drugą klasą, co na
miejscowe stosunki stanowi wielkie jaux pas. Pół drzemię, pół śnię. Wyobrażam już siebie w
hamaku pomiędzy drzewami. Węże dusiciele zaglądają pod moskitierę, a puma porykuje tuż obok. I
oto nagle uderza mnie wielka niesprawiedliwość. Dlaczego Stanisław ma spać we wnętrzu dużej
łodzi na sprężynowym łóżku, a my — niedoświadczeni Europejczycy — mamy dyndać pomiędzy
drzewami, narażeni na wszelkie niebezpieczeństwa puszczy? Do Stanisława poprzez wodę nie trafi
żadne zwierzę, podczas gdy do nas droga otwarta. Pragnienie przygód i awantur zagłusza jednak
wkrótce te niepokoje. Niech będzie, co ma być...
— Panie Stanisławie! — odzywam się sennym głosem.
— A czego? A czego? — zrywa się przerażony.
— Czy aby będzie pan miał wystarczającą ilość broni dla nas wszystkich? Czy dostanę dobry
karabin?
— Niech pan teraz śpi i nie zawraca głowy. Mówiłem już panu, że w Jose Velho wszystko jest,
czego tylko dusza zapragnie.
— Oby tak nie było jak z tym koleżeństwem! — mruczy Tadeusz, a świat roztapia się nam w
jakowąś ojrę-mojrę. Coś szarpie mną i targa, ale już nie wiem, czy to wagon kolejowy, czy onca
(jaguar). Mniejsza z tym. Jakoś tam będzie. Majaczy mi się znowu hamak. Okropne! Taka wisielcza
pozycja nie odpowiada memu pojęciu o wypoczynku. „Głupi! — upominam sam siebie — wszakże
nie będzie ci gorzej aniżeli teraz na paczkach z amunicją.” Racja. Zasypiam wreszcie. Ale nie na
długo. Czarne niemowlę drze się wniebogłosy. Rozglądam się. Publiczność żywcem przeniesiona z
ulic Rio de Janeiro, może nawet trochę bielsza. Więc czemu uważa się klasę drugą za upośledzenie?
W tej chwili odpowiedź przychodzi sama: pociąg wpada w pierwszy tunel, a potem już bez przerwy
z jednego tunelu w drugi. Okien nie ma. Gryzący dym wciska się do wnętrza. Robi się szaro i
duszno. Oczy bolą. Dostaję ataku kaszlu. Już przestaję dziwić się czarnemu dziecku, ja darłbym się
na jego miejscu jeszcze rozpaczliwiej. Gdzieś z mglistej oddali dobiega głos Stanisława:
— W klasie pierwszej są okna, tam można wytrzymać...
Tak. Teraz rozumiem. Dopłaciłbym każdą cenę, byleby tej męczarni nadszedł kres. Tchu już nie
mogę złapać.
Ucieczka od cywilizacji
Mato Grosso jest drugim z kolei, co do wielkości stanem Republiki Brazylijskiej. Nie byle co:
około milion trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Tylko niewielka część tego
stanu jest zaludniona. Olbrzymią resztę stanowi las zamieszkały przez zwierzęta albo dzikie
szczepy Indian. Mówiąc ściśle, tak zwany Wielki Las (Mato Grosso) pokrywa jedynie północną
część stanu o tej nazwie, granicząc ze stanem Amazonas. Na południu rozpościerają się moczary i
tak zwane Compos Cerrados, czyli suche stepy.
Klimat Mato Grosso — ze względu na olbrzymi teren — jest niejednolity: na północy, blisko
równika — podrównikowy, tropikalny, w centrum — zwrotnikowy, a ku południowi —
umiarkowany. Zresztą na całej przestrzeni zależny od dwóch pór roku: tempo seco (pora sucha) i
tempo das aguas (pora deszczowa).
Z chorób endemicznych trzy są najbardziej rozpowszechnione: malaria, trąd i choroba Chagasa. Ta
ostatnia stanowi prawdziwą plagę. Roznosi ją pluskwiak zwany tu popularnie barbeiro (golarzem),
jako że przeważnie gryzie w okolicę brody. Żyje w szparach podłogi i glinianych ścian tubylczych
kaboklerskich ranchos. Roznoszony przez te pluskwiaki pasożyt wywołuje objawy kretynizmu.
Chorobę tę kabokle nazywają papo albo papudo.
Stolicą Mato Grosso jest dzisiaj miasto Cuiaba. Założone zostało przed dwoma wiekami przez
poszukiwaczy złota. Do niedawna jeszcze było skromną osadą i dopiero w ostatnich latach nagle
dźwignęło się dzięki przeniesieniu tu stołecznych urzędów. Dawniejsza stolica, Villa Bella de Mato
Grosso, założona została w 1752 roku nad brzegami rzeki Guapore. Już wtedy w epoce kolonizacji
liczyła dziesięć tysięcy mieszkańców, posiadała piękne kościoły i bogate wille. Wszystko to nagle
zamarło. Na rozkaz wszechwładnego dyktatora-prezydenta przeniesiono stolicę. Powodem tych
przenosin był zabójczy klimat i wielka odległość od centrum kraju. Dziś Villa Bella znajduje się w
kompletnej ruinie. Bujna roślinność zaległa porzucone domy. Węże i małpy stały się głównymi
mieszkańcami. Można tam kupić wytworny pałac dosłownie za parę groszy. Z ludności zostało
ledwie kilkuset Murzynów. W życiu potocznym Villa Bella nosi nazwę: Cidade Morta, czyli
Martwe Miasto.
Północno-wschodni róg prowincji Mato Grosso to jedna z ostatnich białych plam mapy świata.
Tereny jeszcze nie badane, leżące pomiędzy Rio das Mortes i rzeką Xingu. W tych to olcolicach
znajdują się podobno owe legendarne, a może naprawdę istniejące stare kopalnie złota, porzucone
przez pierwszych eksploatatorów z powodu Indian i klimatu. Krążą o tym niesamowite historie: o
jakichś ruinach miast i świątyń, o niewyczerpanych bogactwach. Niejeden już awanturnik
przypłacił ciekawość życiem. Do dziś wyruszają w tamtą stronę wyprawy i najczęściej ślad po nich
ginie. Rzeka Śmierci pochłania wszelkie tajemnice. Zamieszkały nad nią szczep Indian Chawantes
nie znosi białych i morduje każdego, kto się odważy zapuścić w tamte strony. Tam właśnie zaginął
przed kilkunastu laty pułkownik Fawcett, w poszukiwaniu którego organizowano aż trzy wielkie
wyprawy — na próżno (patrz: Peter Fleming „Przygoda brazylijska”).
Rio das Mortes wypływa spod Cuiaba i biegnie na północ. Nie warto próbować żeglugi tą rzeką,
znane jest bowiem przypisywane Indianom szczepu Chawantes powiedzenie: „Biali nas nie
interesują, ciekawi nas jedynie kolor ich krwi”. Indianie tego szczepu nie poddają się cywilizacji.
Pojmani w niewolę szybko umierają. Niedaleko zamieszkuje inny szczep: Bororo. Ten, w całości
już ujarzmiony, dogorywa w rezerwatach. Nikt o tych Indian nie dba. Nikt tu nie chroni wymiera-
jącej rasy. Przeciwnie, Brazylia wstydzi się swoich praojców. Pragnie jak najszybciej oczyścić się z
zarzutu „dzikiego pochodzenia”. Zakazano nawet wysyłać za granicę pocztówki z fotografiami
Indian. Murzyni są bardziej bliscy sercu Brazylii.
Przeznaczeniem wyprawy naszej nie jest Rio das Mortes ani w ogóle Wielki Las. Dążymy do
szerokiego Pantanalu, czyli do nizinnego dorzecza rzeki Paragwaj, ujętego w klamry górami Serra
do Amolar od zachodu i płaskowyżem Planalto Central od wschodu. Cały ten olbrzymi obszar w
porze deszczów stoi pod wodą i dopiero teraz, gdzieś w kwietniu, można tu płynąć łodzią i
rozkoszować się polowaniem, jakiego się nie spotka w żadnym innym zakątku świata. Gęste lasy
Amazonki tłumią zwierzostan, nie ma tam tego rozmachu co w Pantanalu. Zwierzęta kochają wodę
i przestrzeń — tu właśnie tego nie braknie.
Wcale nie jest łatwo trafić z asfaltowej jezdni Rio de Janeiro w dziki teren Pantanalu. Trzeba się
wpierw solidnie namordować w straszliwie natłoczonych pociągach, na prymitywnych rzecznych
statkach, wreszcie na prywatnych motorówkach Taką właśnie mordęgę rozpoczęliśmy dzisiaj.
Stosy wykarczowanych pni zalegają tory kolejowe. Lokomotywy pochłaniają niezliczoną ilość
drzewa, ale na szczęście zawsze jest go tu w bród. Ponad czuprynami lasów pniemy się ciągle pod
górę. Temperatura opada szybko. Na rozgrzewkę małe letniskowe stacyjki poją nas czarną kawą.
Znowu gwizd i znowu jazda. Coraz dłuższe tunele. Coraz bardziej duszące dymem. Dopiero rano
zaczynamy zjeżdżać w dół na kawowe plantacje stanu Sao Paulo. Oczy moje, nawykłe do zbożowej
szachownicy polskich pól, obco się jakoś czują pośród tego labiryntu jednostajnie zielonych,
rzędami płynących ku horyzontowi, nie owocujących już drzewek. Plantacje z czasów
niewolnictwa.
— To ziemia zupełnie już wyjałowiona — tłumaczy Stanisław. — Tysiącami akrów ciągnie się aż
do samej granicy Mato Grosso. Plantacje kawy przeniesiono dalej, na nowe tereny. Tu się tylko
pasie bydło.
— Jakże można pozwolić na taką rabunkową gospodarkę? — oburzam się.
— W ostatnich czasach rząd zapobiega temu energicznie, ale przedtem nikt się o ziemię nie
troszczył — tłumaczy dalej Stanisław. — Kawa rodzi przeciętnie lat trzydzieści, kiedy więc
przestawała owocować, “kupowało się nowe tereny. Trzydzieści lat zbiorów tysiąckrotnie
amortyzuje kupno ziemi. Po co więc łamać sobie głowę nad płodozmianami, nad jakąś racjonalną
gospodarką? Łatwiej kupić nowy teren i wyjałowić go jak poprzedni.
Już drugi dzień jazdy pociągiem dobiega końca — pora opowiedzieć coś więcej o swych
towarzyszach.
Stanisław jest agronomem z wykształcenia. Przybył do Brazylii przed szesnastu laty wprost z
belgijskiego uniwersytetu. Przybył z gotówką w ręku, bronią myśliwską i... psami. Zamierzał
polować na grubego zwierza. Ale piękne Rio zatrzymało go na czas dłuższy. Zaczął robić „szalone”
interesy. Stracił na nich po kolei: psy, strzelby i gotówkę. Potem dobrnął wreszcie do interioru i
rozkochał się w sertonie (dzikie tereny). Odtąd nie porzuca już życia koczowniczego. Z cywilizacją
zerwał zupełnie. Za ojczyznę obrał sobie Pantanal, a rzekę Piquiri za swoje udzielne królestwo. W
ostatnich latach wpadł na doskonały sposób zdobywania gotówki zapraszając amerykańskich
milionerów na polowania. Niewątpliwie dorobiłby się na tym fortuny, gdyby nie wojna. Milionerzy
zrzekli się udziału w ostatniej wyprawie, motywując to potrzebą pilnowania zagrożonych
businessów.
Prawdopodobnie ze zmartwienia Stanisław ciężko “zachorował i cały rok spędził w okolicy Rio na
farmie.
Mam zwyczaj porównywania ludzi do zwierząt. Stanisław należy do ptakopodobnych. Jego ostry a
długi nos, małe oczka i zawsze skołtuniony czub łudząco przypominają srokę. Poza tym duże
rogowe okulary, maleńki wzrost i wiecznie opadające spodnie przypominają jakiegoś krasnoludka z
filmu „Królewna Śnieżka”.
Drugi mój towarzysz, Tadeusz, to raczej chomik albo inny gryzoń z tych najpoczciwszych, co to
nikomu krzywdy nie czynią. Nos, usta, wąsiki i broda — wszystko do kupy. Wygląda jednym
słowem jak królik podczas jedzenia kapusty. Charakter jego odpowiada wyglądowi. Chłop
najlepszego serca i najczystszej duszy. Podczas gdy Stanisława aż rozsadza samochwalstwo, ten
jest uosobieniem skromności. Podczas gdy pierwszy jest przedstawicielem egoizmu, ten stanowi
przykład koleżeńskiego altruizmu. Tak więc kompanów mam dobranych: doskonale się nawzajem
uzupełniają. Dwa kontrasty połączone myśliwską manią. Na tym tle następuje całkowite po-
rozumienie. O polowaniu mówią zawsze z wielkim zapałem, energicznie przy tym gestykulując.
Nie potrzebują słyszeć słów, żeby zrozumieć temat rozmowy. W mimice i gestach obaj są
niezrównani. Stanisław trzyma prym w gadulstwie. Jeżeli jakimś cudem nie ma nic do gadania,
wówczas z rękami w kieszeniach i z zadartym na potylicę kapeluszem kiwa się na piętach. Jedynym
strojem, jaki toleruje, są długie spodnie khaki i takaż marynarka. Ma dwa takie garnitury: jeden na
co dzień, drugi od święta. Nie ma zresztą pomiędzy nimi żadnej różnicy: oba jednakowo
pogniecione i jednakowo brudne. Jedyne, co Stanisław myje i myje starannie, to zęby. Poza tym
bojkotuje zarówno czystość, jak porządek. Kobiet nie uznaje z zasady. Od jedenastu lat, wzorem
Podbipięty, żyje w absolutnej cnocie, chociaż złośliwe języki mówią inaczej. Co do zoologii mogę
powiedzieć śmiało, że Stanisław nadaje się równie dobrze na wykładowcę-profesora, jak i na
muzealny okaz. Od dziecka pono siedzi po uszy w katalogach. Każde zwierzę ukazujące się na
horyzoncie zostaje natychmiast ochrzczone mianem łacińskim. Mimo to, jako człowiek o ciasnym
zakresie zainteresowań i jako odludek spędzający większą część życia pośród kabokli, Stanisław
nie robi wrażenia inteligenta. Może przyczynia się do tego owa zewnętrzna i wewnętrzna
niechlujność, bo w głowie u niego wieczny chaos sprzeczności. Jakaś przedziwnie rażąca
dysharmonia: z jednej strony czuje głęboką pogardę dla cywilizacji i idącego stamtąd zakłamania, z
drugiej zaś strony jest najpłytszym snobem. Niby samotnik stroniący od ludzi, a dba o opinię
najgłupszego z kabokli. Dumny indywidualista w marzeniach — płaszczy się jak lokaj przed
każdym ziemskim autorytetem. Gardząc formami zewnętrznymi — lubi tanie efekty. Fotografuje
się w bohaterskich pozach w specjalnie na ten cel przechowywanym kolonialnym czaku.
Im dalej pociągiem, tym coraz dziwniejsze typy wsiadają na stacjach: coraz szersze kapelusze
na głowach, coraz smrodliwszy tytoń w fajkach.
Już czwarty dzień i czwartą noc tak jedziemy i dopiero jutro przekroczymy granicę stanu Sao Paulo.
Coraz więcej pasażerów o rysach indiańskich. Czasami wsiądzie Indianin czystej krwi i ten odbija
swym wyglądem od otoczenia. Zwłaszcza piękny był starzec o nieco przypłaszczonym, ale orlim
nosie, ubrany w szkarłatny płaszcz z wełny. Głowę nosił wysoko i patrzył na nas z góry.
— Z jakiego szczepu? — spytałem Stanisława.
— Terranos. Z tego plemienia rekrutowali się słynni Indianie Cavalheiros, którzy atakowali
białych, gdy ci lądowali na wybrzeżu morskim. Dziś pracują przeważnie przy budowie i naprawie
kolei, chociaż to oni właśnie przez dłuższy czas uniemożliwiali swymi napadami budowę tejże
kolei. Losy się odmieniają. Pan nawet nie wyobraża sobie, w jakim tempie wyrosły tutaj
cywilizacyjne ośrodki. Weźmy jako przykład miasto Bauru, gdzie jutro zmienimy pociąg. Przed
trzydziestu laty była to jeszcze nieprzystępna puszcza. Właśnie tutaj żyli ci niezwalczeni Indianie,
którzy wymierają dziś w okolicznych rezerwatach.
— A co to? — wykrzykuję nagle z wyciągniętym przed siebie palcem.
— Osada poszukiwaczy diamentów — odpowiada Stanisław. — Kiedyś omalże i mnie nie
wciągnięto w ten hazard. Nieszczęśliwi ludzie. Nałogowcy. Żyją stale w nędzy, podsycani nadzieją
lepszego jutra.
— Czy jeden drugiego nie okrada?
— Gdzież tam! Zlinczowano by takiego momentalnie. Tu panuje samorząd i samosąd. Prawa ostre i
bezwzględne. A gdy zdarzy się,, że któryś znajdzie większy diament, myśli pan, że starczy na
długo? Parę miesięcy bumblowania w Sao Paulo i już wraca w łachmanach. Któregoś roku był
jeden taki u mnie. Przysięgał, że więcej tu nie wróci. A po miesiącu już uciekł do swoich
diamentów. Tacy oni wszyscy. To jakby miejscowe Monte Carlo.
Znowu kawa. Bezkresne rzędy krzewów, tym razem jeszcze owocujących. Trochę dalej wypalone
obszary lasów, przygotowane pod kawę karczowiska. Chatynki ubogich pionierów toną w
bananowych gajach. To mrówki, które oczyszczają pole dla nadciągających krezusów. Im dalej w
głąb, tym więcej stojącego jeszcze lasu. Strusie podchodzą pod sam pociąg. Wiele drzew
obsypanych kwieciem zamiast liści. Nareszcie mijamy rzekę Parane — naturalną granicę stanu
Mato Grosso. Majestatyczna, szeroka, podobna do naszej Wisły, tyle że leży pod Krzyżem
Południa.
Rozpoczyna się ów słynny Pantanal. Kędy okiem sięgnąć, aż po daleki horyzont pokurczone
drzewa na ubogiej łące.
— O, patrzcie, panowie, ten sęp z czerwoną głową to cacador (myśliwy), inaczej zwany: minister.
Jeżeli on krąży, to znak, że tutaj jest dobra zwierzyna. To najlepszy, nieomylny wskaźnik dla
myśliwego — krzyczy Stanisław, a oczy mu przy tym błyszczą. Już go zaczyna brać. Tadeusz coraz
dzielniej sekunduje. Obaj przywarli do szyby, rozpłaszczyli na niej nosy i czekają. Jeszcze moment,
a zaczną chyba strzelać z okien.
Ja nie mogę niestety oddać się bezpośredniej obserwacji przyrody, bowiem najbliższy mój sąsiad
pluje mi wciąż pomiędzy buty i nie zawsze trafia w wolną przestrzeń. Za chwilę tenże jegomość
bierze się do obierania pomarańcz i skórki rzuca mi wprost na kolana. Byłbym zły, gdyby nie
skośne, a wielomówiące spojrzenia jakiejś ładnej blondynki. Właśnie zamierzam przenieść się na
jej ławkę, gdy wtem... wielki rumor, wstrząs i pociąg staje. Nic nie zdradza potrzeby tego nagłego
przystanku. Wysiadamy tłumnie, by odbyć dłuższą debatę z konduktorem.
— Zamiast pytać o przyczynę, niech senhor idzie i sam zobaczy — odpowiada konduktor z flegmą.
— Ciekawe zobaczyć. Na przestrzeni kilometra wszystkie mutry ścięte.
Rzeczywiście. Pług ochronny, który pcha przed sobą lokomotywa, spadł z szyn i wlokąc się obok,
pościnał śruby przy podkładach.
— Mogliśmy łatwo skoziołkować, to nie żarty — zauważam.
— I jeszcze jak — odpowiada konduktor.
— Ale to tutaj zwykła rzecz — dodaje Stanisław.
Tracimy pół dnia i jakoś przepychamy się do najbliższej stacji. Miasteczko bardzo ciekawe i
typowe. Dwie uliczki pod ostrym kątem wybiegają od dworca, aby utonąć zaraz w dzikim stepie,
Nic więcej. Owszem, są jeszcze dwie kawiarnie, ale brak jajek, jarzyn i chleba. Brak w ogóle wszy-
stkiego poza jeijao, czyli czarną fasolą, i suszonym mięsem.
Nazajutrz pędzimy innym pociągiem i nową lokomotywą. Pędzimy naprawdę szybko. Widocznie
maszynista chce nadrobić stracony czas. Wagon aż się zatacza. Nawet strusie uciekają.
— No, no... — mruczy Stanisław i kiwa głową. Jakby w odpowiedzi na to powątpiewanie rozlega
się okropny pisk hamulców, walizki spadają z siatek, Tadeusz wali głową w mój brzuch i pociąg
staje.
— Ano — powiada flegmatycznie nowy konduktor — podobno resor pękł w lokomotywie.
— To zwykła tutaj rzecz — uspokaja Stanisław.— Bez katastrofy trudno jest przecie przebywać
takie przestrzenie.
Zgoda i na katastrofy, ale jakaż u licha może być gwarancja, że następnym razem nie pęknie cały
wagon? Patrzymy z Tadeuszem na siebie jak oberwani ze stryczka wisielcy. Może się jeszcze kilka
razy uda. Rzecz zaczyna być diabelnie ciekawa. Znowu tracimy w polu cały dzień, aż pod wieczór
przychodzi nowa lokomotywa z nowym prawdopodobnie resorem. Gdzieś koło północy docieramy
do rzeki Paragwaj. Odtąd popłyniemy już statkiem.
Kapitan statku jest zły jak szerszeń, bo z powodu opóźnienia pociągu zmuszony był do wydania
pasażerom kolacji. Wściekle zimno. Szczękamy zębami.
— To jeszcze nic — powiada Stanisław — pewnego razu o tej samej porze wyniesiono z wagonu
kilka kobiet zamarzłych na śmierć.
Im dalej od Rio, tym więcej niesamowitych historii opowiada nam Stanisław. Wygląda, jakby nas
chciał teraz odstraszyć. Miało być tak ciepło, że projektowaliśmy spać nago. Dziś zapytuje mnie
nagle, czy zabrałem ze sobą wystarczającą ilość koców.
— W hamaku bardzo zimno — powiada — straszliwie po plecach mrozi.
— Panie doktorze — zaczyna szeptem Tadeusz — obawiam się, że mi papierosów nie starczy.
Kupiłem ich duży zapas, ale tyle mi ich Stanisław wypala.
— Niechże pan nie będzie głupi i niech mu pan nie daje.
— Jakże mogę odmówić, jeśli się sam tego nie domyśla?
W tym momencie w otwartych drzwiach kabiny staje nasz miły amigo.
— Panie Tadeuszu, ma pan papierosika? Zapomniałem rozpakować walizę.
— Niechże pan ją rozpakuje — wtrącam zirytowanym głosem — na to nigdy nie jest za późno.
Spojrzał na mnie złym wzrokiem. Czuję, że walka pomiędzy nami zaczyna się na dobre.
Stanisław Myśliwiec
Wygnani z ojczystego kraju,
wodami rzeki Paragwaju
płyniemy bez celu i przed siebie,
wpatrzeni w Krzyż, ten Krzyż na niebie.
Na rzeki obcej wstęgę długą
księżyc srebrzystą rzuca smugę,
od brzegów leci cykad skrzek,
jak żabi chór od polskich rzek.
Byśmy nie byli tacy sami
z naszą tęsknotą i myślami,
księżyc tu przyszedł — stary druh
od polskich miedz i polskich dróg.
PIEŚŃ PARAGWAJU
Kabina wcale wygodna. Cztery łóżka na trzech. Jedno więc zamieniamy w skład amunicji. W krąg
zielono. Żadne wyższe drzewo nie wystrzeli ponad zmierzwioną płaszczyznę. Krokodyle stanowią
tu jeszcze sensację, toteż pasażerowie wypatrują ich ciekawie. Rzeka szeroka. Płyniemy samym jej
środkiem. Kapitan gdzieś z górnego mostku strzela do krokodyli i wciąż pudłuje. Stanisław
podekscytowany lata od burty do burty, wykrzykując na widok każdego nowego ptaka. Rozumiem
go doskonale. Nie był w tych stronach od dwu lat i oto teraz wraca. Cenię w nim to przywiązanie
do pierwotnej natury i to go w moich oczach wybiela.
Właśnie mijamy dwa krokodyle wygrzewające się na błotnistym występie. Leżą od nas w
odległości może stu, może więcej metrów. Tadeusz chwyta karabin i strzela od oka. Jeden z gadów
podrzuca komicznie łeb w górę i zostaje w miejscu, drugi zsuwa się pospiesznie do wody. Na
pokładzie wybucha entuzjazm. Najbliższa Brazylijka omal że nie zawisa Tadeuszowi na szyi. Tylko
Stanisław jest wściekły, że to nie on zabił. Nie potrafi ukryć swojej dziecinnej zazdrości. Aż mu
szczęki latają.
— Widzę, że pan umie strzelać — mówi do Tadeusza protekcjonalnie łaskawym tonem. — Będę
miał z pana pociechę. Chociaż to był bardzo łatwy strzał, ale zawszeć wymagał trochę umiejętności.
Na drugi dzień dobijamy do portu rzecznego Corumba — jednego z większych miast stanu Mato
Grosso. Mamy tu spędzić trzy dni na zakupach. Są to ostatnie sklepy na naszym szlaku. Stanisław
oczywiście gdzieś ginie. Widocznie odwiedza przyjaciół, my z Tadeuszem łazimy noga za nogę w
poszukiwaniu jakowychś przygód. Trudno tu jednak coś ciekawszego znaleźć. Typowa
kolonizacyjna tandeta: kościółek w standardowym, dominikańsko-barokowym stylu, klasztor ze
szkołą, no i wrzeszcząca dzieciarnia.
Wściekła nuda wciąga nas do środka. Może coś zobaczymy? Może z kimś pogadamy?
Zakonnik w białym habicie szablonowo się uśmiecha. Trzeba go pozdrowić, ale jak? Słowa obcego
języka z trudem się nam jeszcze układają.
— Senhores estrangeiros? (panowie cudzoziemcy?) — zapytuje.
Coś bąkamy z onieśmieleniem głuchoniemych.
— Niemcy?
— Nie.
— Anglicy?
— Ależ nie!
— Więc?
— Polacy.
I oto zachodzi rzecz niebywała, zjawisko, jakie potrafi wycisnąć łzy u najodporniejszego człowieka.
Ksiądz wyciąga ramiona i serdecznie, po bratersku nas ściska.
— A bodajby was, niechże was nie znam! — woła najczystszą polszczyzną. — Skądże aż w takim
zapadłym kącie?
Okazuje się, że jest ich tutaj trzech: ks. Płonka, ks. Paczkowski i ks. Walaszek. W Cuiaba pono
pracuje jeszcze jeden. W przyjacielskiej atmosferze wędrujemy do saloniku-poczekalni, gdzie
gawędzimy wesoło. Ks. Paczkowski rwie się do wojska na kapelana. Jest pełen patriotycznego
zapału. Nie wie tylko, czy go zakon puści. Opowiadają nam jeden przez drugiego wiadomości z
radia. Każda klęska aliantów cieszy, że to niby nie my jedni doznaliśmy porażki, że i silniejsi ucie-
kają. Odchodzimy z żalem, niby z rodzinnego domu. Obiecujemy odwiedzić go w drodze
powrotnej.
— Dlaczego pan nic nam nie mówił o polskich zakonnikach w Corumba? — pytamy Stanisława
przy kolacji.
— Bo nie mam z nimi nic wspólnego — pada odpowiedź sucha i krótka.
Później stwierdziliśmy, że Stanisław wyraźnie zapobiega naszym spotkaniom z jego znajomymi,
jakby się bał ich opinii o sobie. Podobno z misjonarzami także miał jakieś przykre historie.
Po przespaniu się w obskurnym hotelu idziemy na zakupy. Nie są one zbyt skomplikowane: cukier,
ryż, fasola i farinha (tu: mąka maniokowa). Patrzymy na siebie z Tadeuszem coraz mniej wesoło.
Wreszcie zbieram się na odwagę i proszę Stanisława o kupienie sucharów.
— Kabokle tego nie jedzą — pada odpowiedź.
— Może kabokle nie jedzą, ale ja to jem...
— Jeśli pan chce, może pan kupować. Ja tego nie kupię.
Byłem całkowicie zdany na łaskę lub niełaskę Stanisława. On miał moje pieniądze. Nie posiadałem
żadnej sankcji. Gdybym teraz porzucił wyprawę, cała wina za materialne jej niepowodzenie
spadłaby na mnie i stałaby się pretekstem do rzekomej niemożliwości spłacenia długu. Byłem
głęboko przekonany, że Stanisław tylko czeka na takie zakończenie sprawy. Wiedziałem już, że nie
zależy mu bynajmniej na jakimś wypychaniu, tylko na zabawie w polowanie. Zabawę miał
zapewnioną, a więc teraz moja obecność tylko ciążyła.
Składamy się z Tadeuszem na spółkę i kupujemy worek sucharów. Chowamy je na dnie naszych
kuferków. Kto wie, co jeszcze nas czeka? Im bliżej poznajemy współtowarzysza, tym na większe
gotujemy się niespodzianki.
O czwartej po południu Stanisław zamawia wózek konny na bagaż, który ma przybyć o szóstej.
— Ja wychodzę, ale wrócę na czas. Niech panowie zaczekają i beze mnie nie ładują.
Stanisław starannie strzepuje odświętną marynarkę. Czyni to ruchem majestatycznym i teatralnym.
Domyślamy się: rozpocznie zaraz swoje chełpliwe opowiadanie. Z pewnością nie wytrzyma.
Rzucając na siebie porozumiewawcze spojrzenia czekamy, aż zacznie. Kąciki warg drżą nam od
śmiechu.
— Idę, panowie, na obiad do samego kapitana portu — rozpoczął prostując się dumnie.
Już kilkakrotnie przedtem ogłaszał tę wielką nowinę i ani razu nie spadliśmy z krzeseł. Przeciwnie,
udajemy obojętność. Więc dalej otrzepuje marynarkę:
— Oho! Kapitan portu to nie byle jaka figura, to capitao da fregata. Nie każdy ma do niego dostęp,
a ja... na obiad. To mój wielki przyjaciel. Wrócę o szóstej. Muszę teraz śpieszyć, bo capitao czeka.
To nie byle jaki honor. Oho!
W najpoczciwszym człowieku tkwi pewna doza złośliwości, więc nawet Tadeusz nie wytrzymał i
spokojnym a słodkim głosem zaczyna:
— W Polsce było tak samo. Każda prowincjonalna dziura miała swoich dygnitarzy: ksiądz
proboszcz, aptekarz, komendant posterunku, no i jako czwarty do brydża... agronom albo dziedzic.
Tutaj w Corumba dochodzi do towarzystwa kapitan portu.
W tym momencie Stanisław przekraczał już próg pokoju i nagle nad nim skamieniał. Po prostu
zatkało go z oburzenia.
— Co pan gada! Pan nic nie rozumie! Co poczta i co apteka? Kapitanowi podlegają wszystkie porty
Mato Grosso, cała prawie rzeka Paragwaj. Do niego byle kto nie chodzi. On z byle kim nie
rozmawia. Tylko ja, bo mnie tu ludzie znają i szanują... Poczta... apteka... Tak powiedzieć może
tylko taki laik jak pan... Ignorante!
Stanisław im bardziej się denerwuje, tym więcej pakuje makaronizmów, czasami zapomina się na
dobre i wali na całego po portugalsku. Mamy wówczas pyszną zabawę. Nie przerywamy mu nigdy.
Punktualnie o szóstej zajechał przed hotel zamówiony wózek, ale Stanisław jeszcze nie wrócił.
Woźnica, chłop barczysty i srogi, nie chciał słyszeć o żadnym czekaniu. Nie ma czasu - trzeba albo
ładować natychmiast, albo płacić za stracony czas. Nie mając innego wyjścia zgarniamy wszystko
do walizek i ruszamy na przystań.
Nagle w perspektywie ulicy ukazuje się rozczochrana postać. Z czerwoną twarzą, kogucim
truchtem goni Stanisław. Z rąk zwiesza mu się para zielonych spodni, odebranych z pralni.
— Co panowie robicie najlepszego?! Jakże można! Co ja teraz zrobię? Ze spodniami przez miasto,
taka hańba! Jeszcze mnie, Boże broń, sam capitao zobaczy. Jak ja teraz wyglądam! Kapitan
przyjdzie na statek mnie odprowadzić. Taka figura, panowie rozumieją, co za honor.
— Ależ rozumiemy, rozumiemy...
— Gdy on przyjdzie na statek, to wówczas wszyscy staną tak! — Tu Stanisław przyłożył dłoń do
czapki i stuknął obcasami. Przy swojej małej figurze wygląda w tej wojskowej postawie tak
komicznie, że obaj z Tadeuszem parskamy wesołym, nie hamowanym śmiechem.
Chwilę patrzy na nas, jakby nic nie rozumiał, wreszcie opuszcza dłoń i biegnie dalej.
Port Corumba to zwykłe gliniane klepisko, stopniowo opadające ku wodzie. Wygląda jak nasze
swojskie poidło dla bydła i koni. Kilka prymitywnych łodzi przewozi bagaże i pasażerów na
zakotwiczony opodal statek.
Stanisław biega i wrzeszczy. Co chwila chwyta się to za spodnie, to za beret na głowie. Należy do
tego rodzaju ludzi, co mając wielkie pretensje do geniuszu organizatorskiego, wnoszą jedynie
zgiełk, chaos i chorobliwy pośpiech. Na wszelkie moje uwagi pada zawsze ta sama odpowiedź:
— Nie pan mnie będzie uczył. U mnie organizacja to grunt. Ja wiem, co robię.
Miały być na statku zarezerwowane kabiny. Statek stał sobie w porcie aż trzy dni, było więc
dostatecznie dużo czasu. Okazuje się w ostatniej chwili, że biletów nie mamy. Tylko z łaski
pozwalają nam wnieść manatki na pokład. Siedzimy więc skromnie na tobołkach, podczas gdy
Stanisław krzycząc biegnie na brzeg po bilety. Coraz nowi pasażerowie wybierają sobie najlepsze
kabiny. Za dziesięć minut statek ma ruszyć. Co to będzie? Może nas wyrzucą?
Jakiś poważny jegomość podchodzi do nas i pyta uprzejmie o Stanisława. Domyślam się, że to ów
osławiony kapitan portu. Tak więc szczyt snobistycznych marzeń Stanisława obrócił się wniwecz.
Honorowa osoba nie została podjęta „honorowo”. Na szczęście gość jest dostatecznie miły i wyro-
zumiały, a zresztą przybył tu wcale nie dla Stanisława, lecz by dokonać swej służbowej powinności.
Nikt nie pada przed nim plackiem i nikt nie zrywa się na baczność. Demokratyczne stosunki
Brazylii i tutaj obowiązują. Więc „wielki” kapitan klepie się przyjacielsko po łopatkach z byle kim i
co krok. Na parę minut przed podniesieniem kotwicy, z portkami w rękach, wpada Stanisław.
— Ach, ekscelencjo! — płaszczy się w ukłonach. — Nie mogłem. Ekscelencja przebaczy.
Capitao nie gniewa się, jest wyrozumiały. Poklepał także i Stanisława. Wysiadł przed samym
odbiciem statku, nawet nie patrząc w naszą stronę.
Kurtyna pochylonych nad wodą drzew jęła się szybko cofać. Zakryła wnet niknący plan
rozrzuconego na wzgórku miasta. Poprzez chaos liści mrugają od czasu do czasu świetliste żuki
ulicznych latarni. Są coraz dalsze, coraz migotliwsze, aż wkrótce stopią się w różową chmurkę ni to
pozachodniej łuny, ni to świtania księżyca.
Nierównym stukotem wgryzamy się oto w miąższ rzeki. Wleczemy za sterem pokarbowany tren
połyskującej wody. Ostrodziobe czółna rybaków niby ogromne cielska krokodyli czają się w
przybrzeżnych szuwarach. Coraz ich mniej zresztą na szlaku. Odchodzą ku miastu. Przyciemniona
mrokiem nocy zieleń tropikalnym gąszczem oplotła nam wzrok. Uzbrojeni w najsilniejsze szkła
pryzmatycznych lornetek, stukonny silnik Diesla i stalowy pancerz statku, stajemy się oto nagle
niewolnikami pierwotnej natury. Lornetka w nocy straciła swą moc. Silnik nie może rozpędzić
biegu. Pancerz pęknie jak łupinka orzecha pod naporem pierwszej lepszej skały. A tu rzeka
złośliwie się kręci, jakby właśnie chciała pokazać swoją moc zdradziecką i łaskę wielką, że
pozwala nam płynąć.
Wyspy ruchomych zielsk i kwiatów, oderwanych od macierzy ziemi, niby rusałki wodne łudzą
biednego sternika, ocierając się lubieżnie o burty statku, szeleszcząc i kusząc ku szuwarom.
Od Pantanalu leci skrzek cykad. Powietrze nasiąkło aromatem wodnych lilii.
— Panowie! — woła Stanisław natchnionym jakimś głosem. — Panowie, to balsam, to balsam! Tu
się dopiero czuje prawdziwe życie! Nie oddam tego za milion knajp!
Tym okrzykiem zasłużył w oczach moich na odpuszczenie wszystkich dotychczasowych świństw i
grzechów. Pal go sześć! Nędzny jest, bo nędzny, ale się zna na dobrych rzeczach.
Od Corumba do fazendy Jose Velho czeka nas jeszcze podróż trzydniowa. Nudna i monotonna.
Wśród brzegów bliźniaczo do siebie podobnych. Nawet ptaki wciąż te same, a krokodyle w
dalszym ciągu uciekają.
Dopiero drugiego dnia podszedł do nas łańcuch gór, malowniczo pognieciony, niby sztuka
jedwabiu w wystawowym oknie.
Niestety, jak rzeka, tak i statek zrezygnowały z przebijania się na drugą stronę. Poszły więc sobie
boczkiem dokoła. Uniknęliśmy w ten sposób porohów.
Stanisławem owładną tymczasem stan ekstazy. Zbudził nas już o czwartej w nocy i odtąd skacze z
miejsca na miejsce, bez przerwy coś nam pokazując.
— Patrz pan, tam dwa kajmany!
— Patrz pan, jak się tam gotuje woda, to piranie kogoś pożerają!
— Patrzcie panowie, tam tuiuiu, bocian brazylijski, jaki wielki!
Z końcem drugiej doby weszliśmy w rzekę Cuiaba, wstrętnie żółtą od płynącej gliny. Krokodyle
nabrały śmiałości. Stukot statku już ich nie przeraża. Leżą po trzy albo i po cztery razem, z
pootwieranymi paszczami. Niektóre wywindowały się na kilka metrów w głąb lądu i błyszczą
stamtąd wilgotną czernią obrzydliwych cielsk. Jedne przyległy zdradziecko do wywróconych pni,
inne, do połowy zanurzone w wodzie, parą kaprawych oczek śledzą ruchy najbliższej czapli. Czaple
jednak najwyraźniej kpią sobie z tego niebezpiecznego sąsiedztwa. Widocznie dufne w moc swoich
skrzydeł, kołują nad paszczą potwora, jakby złośliwie prowokując jego cierpliwość. A może istnieje
nie znany nam pakt o nieagresji? Mądrość Księgi Dżungli przemawia tu z każdego kąta. Na
przykład owocożerna, tłusta i smaczna ryba pacu spokojnie i bezpiecznie pływa tuż obok piranii,
będących postrachem brazylijskich wód, nie stanowi bowiem dla nich żadnej konkurencji. Nato-
miast olbrzymia dorada — wagi 120 kg — bardzo często pada ofiarą małych, żarłocznych,
mięsożernych piranii.
Stanisław zna Księgę Dżungli i dlatego pomimo małego wzrostu czuje się tu bezpiecznie. My z
Tadeuszem coraz bardziej tchórzymy.
Im dalej w głąb, tym więcej niespodzianek, tym więcej informacji mrożących krew w żyłach. Może
taką metodę straszenia obrał sobie Stanisław, żeby nas ostatecznie zrazić i zniechęcić? Jednakże
osiąga tym wręcz przeciwny skutek. Dziś podczas obiadu pyta nagle, czy latarki nasze są dosta-
tecznie silne.
— O co panu chodzi? — wołamy obydwaj.
— A bo gdy jaguar zacznie krążyć koło waszych hamaków, czymże mu w nos zaświecicie?
— Tam do licha! Przyznam się, że możliwość taka nie przychodziła mi jeszcze do głowy. Kiedy w
Rio de Janeiro wahaliśmy się: jechać czy też nie, wówczas Stanisław zapewniał o nadzwyczajnym
bezpieczeństwie, o cieple, o słońcu, o arsenale broni do dyspozycji. Teraz opowieści o jaguarach
mnożą się z dnia na dzień.
— Cóż mi latarka pomoże, kiedy nie mam karabinu — zaczynam chytrze, ażeby wyłudzić raz
jeszcze potwierdzenie owego arsenału.
— Po co panu broń, skoro Tadeusz będzie spał obok, a dla niego cośkolwiek może się i znajdzie.
Podrywam się na nogi. Własnym uszom nie wierzę. Więc nie otrzymam broni?... Wśród dzikich
bestii w lesie bez karabinu? Ale daję spokój. Opanowuję nerwy. Na miejscu zobaczymy. To pewno
taki żart.
— Czy tylko jaguar atakuje? Tylko jaguar jest niebezpieczny w nocy?
— Kto ich tam wie — odpowiada flegmatycznie i ziewając Stanisław. — Kto ich tam wie.
Wszystko zależy od szczęścia i humoru. Tapiry na przykład nie znoszą, gdy się im na drodze stanie.
Dziki przychodzą na szczekanie psa. Anakonda pełza przy wodzie, a hamaki wasze będą właśnie
przy wodzie...
Miałem już tego dość. Brak środków obrony i zależność całkowita od łaski antypatycznego
człowieka zaczynały mnie naprawdę niepokoić. Dobrze mówić Stanisławowi, kładącemu się na
swoje sprężynowe łóżko trzy metry od brzegu, w bezpiecznej łodzi. Ostatecznie dobrze będzie i
Tadeuszowi z karabinem w dłoni, ale ja z gołymi rękami, niby jagnię na pożarcie... Dziękuję!
— Jakże więc mam się przed tym wszystkim bronić? — pytam siląc się na spokój.
Stanisław chwycił się za nos i mocno zań pociągnął:
— Węch, mój panie. Pratica do mato (doświadczenie leśne). Oto co. Posiedzi tam pan parę lat i
nauczy się, a bez tego... ignorante.
Z rzeki Cuiaba wpadamy z kolei w rzekę Sao Lourenco.
W pewnym miejscu Cuiaba rozwidlając się obejmuje długą wyspę, zamieszkałą w całości przez
wymierający już szczep Indian Guato. Dzisiaj nie są już oni obiektem ciekawym dla badań
etnograficznych. Dawne obyczaje i rękodzielnictwo ustąpiły całkowicie żebraczej tandecie. Chodzą
w łachmanach jak kabokle, ale rysy ich twarzy wyróżniają się godnością i powagą. Jakiś
melancholijny smutek wyziera z ich skośnych, mongolskich oczu.
Sensacja. Oto Stanisław ukazał się na pokładzie w przekomicznie żółtych portkach ze skóry jelenia.
Pono ma to być przedmiot marzeń prawdziwego myśliwego wielkiej zwierzyny. Jak sztubak,
któremu wydaje się, że cały świat patrzy na jego po raz pierwszy włożone długie spodnie, tak teraz
Stanisław podchodzi kolejno do każdego pasażera i po kilku słowach zwraca uwagę na spodnie, że
to nie byle co, że to jeleń, że to prawdziwy. Jest przy tym ogromnie podniecony i nienaturalny.
Krzyczy i głośno gestykuluje.
— No — mówi Tadeusz kiwając z politowaniem głową — teraz to z niego prawdziwy myśliwiec.
Myśliwiec!. Co za znakomita nazwa dla Stanisława. Odtąd już go inaczej nie będziemy nazywali.
Myśliwiec jest wielkim dzieckiem. Może po prostu przewróciło się biedakowi w głowie od
długoletniego przewodzenia intelektualnego w gronie analfabetów puszczańskich. Wciąż słychać
jego skrzeczący głos. Obnosi swoje artykuły, czyta je patetycznym tonem, pokazuje fotografie, przy
tym każde opowiadanie kończy okrzykiem:
— Ja to ślicznie opisałem w pewnej gazecie! Bez łez nie potrafi pan słuchać. Cudowny opis! A co
za forma, co za styl!
Nabijamy się z niego coraz bardziej. Od samego Rio na przykład zapraszał nas na piwo, a po
wypiciu ulatniał się i nie płacił.
Postanowiliśmy dać mu odpowiednią nauczkę. Tu na statku piwo jest w trójnasób droższe.
Zaprosiliśmy więc go któregoś wieczora i gdy rachunek wzrósł do odpowiednich rozmiarów,
zostawiliśmy biedaka samego. Niechaj chociaż raz zapłaci.
Odtąd co godzina proponujemy mu piwo, ale nic nie słyszy, głuchy jest jak pień. Odzwyczaiłem
także Tadeusza od częstowania papierosami.
Nareszcie mijane brzegi urosły do poziomu przyzwoitych lasów. Czasami ten zbity, zielony mur,
splątany lianami i storczykami, przerywa się nagle, prześwitując wodą. Są to tak zwane lagoa, czyli
rozlewiska rzeki na kształt jezior. Takie laguny połączone są zazwyczaj z macierzystą rzeką wą-
skim przesmykiem wody. Gdzieniegdzie leżą tutaj olbrzymie liście Victoria regia.
Gdyby nie kpiny z Myśliwca, byłoby nam doprawdy nudno na statku. Podróżni nieciekawi.
Przeważnie pastuchy bydła. Mają tylko ładne, szerokie spodnie, wyszywane po bokach kolorowym
sznurkiem.
Toteż pożegnanie statku przeszło bez sentymentalnych westchnień. Po długiej desce przerzuconej
na brzeg wyszliśmy przed ganek schludnej fazendy. Ma to być kres cywilizacji, a zarazem siedziba
największego przyjaciela Myśliwca. Należy oczekiwać rozczulających scen powitania. Niestety,
nikogo nie widać. Czyżby gospodarze wyjechali?
Nie. Oto zbliża się powolnym krokiem sędziwy senhor, a za nim dzieciarnia. Zbliża się obojętnie, a
raczej niechętnie. Łaskawie czyni gest w stronę pokojów. Natomiast Stanisław rozpoczyna już
wokół niego swój służalczy, jak zwykle, taniec.
To Jose Velho. Tutaj znajdziemy ów arsenał bogatej broni, psiarnię, jakiej nikt na świecie nie
posiada, konie do jazdy, no i wiernego sługę — compadre Lino, który ma nam towarzyszyć w
wyprawie. Tutaj też stoi więc ta flotylla cudownych łodzi.
W hamakach
Fazenda Jose Velho, jedno z ostatnich siedlisk ludzkich na szlaku dziewiczych terenów, nie
wygląda bynajmniej tak źle. Dom okazały, murowany, wystawiony został pono za cenę skór
zwierząt upolowanych w jednym tylko szczęśliwym sezonie. Od domu prowadzi do rzeki szeroka
polana, a na niej kilka starych palm królewskich. Tuż obok, za kolczastym drutem, szereg
zapuszczonych, tandetnie skleconych i zmurszałych już krzyży świadczy, że ludzie miejscowi —
ludzie natury — śmierć traktują normalnie, bez tragicznych wstrząsów. Tu się wszystko rozwiązuje
prościej: był — nie ma. Kłopot niewielki. Wynieść ciało parę kroków za płot, a samemu wrócić do
powszedniego życia.
Gospodarz, senhor Rodriguez, pełen królewskości w ruchach i starej jakieś portugalskiej rasy we
krwi, zaprasza na skromne śniadanie. Mięso na pierwsze, mięso na drugie, mięso na trzecie danie i
byłoby jeszcze na czwarte, gdyby nie nasz energiczny protest.
Ktoś nawykły do polskich warunków wiejskiego bytowania zapyta zdziwiony: „Gdzież oni kupują
tyle mięsa?” Nie zapominajmy. Jesteśmy w Pantanalu, nizinie stepowej, bodaj najlepszym
pastwisku świata. Nasz senhor Rodriguez posiada około dwóch tysięcy wołów i mniej więcej co
trzy dni bije jednego z nich. Poza tym półdzikie świnie uganiają stadami prawie pod samym
domem. O ptactwie — lepiej nie mówić. Bez końca, bez liku. Tylko jarzyn nie ma. Gleba nie-
urodzajna, a ludzie leniwi. Jedyną postać węglowodanów stanowią maniokowa mąka i czarna
fasola, narodowy przysmak brazylijskich kaboklów. Wodę do picia bierze się oczywiście z rzeki.
Mętna jest, ale dobra. Tu już bowiem żadna rura ściekowa nie trafia.
Posiłek celebruje sam gospodarz domu. Czyni to z taką godnością, jakby odprawiał religijne
misterium. Sam własnoręcznie napełnia nam talerze.
Senhor Rodriguez nie umie czytać, ale jest podobno najmądrzejszym człowiekiem w całej szerokiej
okolicy. Gdybyśmy go posadzili na katedrze profesorskiej uniwersytetu, nie raziłby swoim
wyglądem nikogo. Pięćdziesięcioletnia pani Rodriguezowa nosi na twarzy resztki niepośledniej
urody, a w łonie — niezbite dowody żywotności. Od czasu do czasu staje za progiem, pytając, co
ma z kolei podać na stół. Zwyczaj kaboklerski bowiem każde niewiastom jadać osobno. Wpływ
Maurów sięga poprzez wieki i przez oceany.
Tak więc gospodyni nasza ma przy dzielnej pomocy starego Rodrigueza porodzić dziecko. Ale to
nikomu tu nie imponuje, bowiem ojciec Rodrigueza, popularnie zwany coronel (pułkownik) jeszcze
w wieku lat dziewięćdziesięciu i dwóch nie zaniedbywał swoich obowiązków małżeńskich w
stosunku do trzech domowych kobiet. Dwie z tych kobiet pochodziły z plemienia Guato, więc nie
wywoływały zazdrości.
Należy przyznać, że dziewczyny tego plemienia Indian szalenie przypadały mi do gustu. Gotów
byłbym zmienić się w owego dziadka coronel. Jedna z jego kochanek, dziś licząca lat dwadzieścia
pięć, dziewczyna o przepięknych chińskich oczach i lamparcich ruchach, od czasu do czasu ukazuje
się na naszym podwórku. Pono żyje teraz z bratem Rodrigueza. Ten szczęśliwy spadkobierca
pułkownika spłodził z Indianką śliczną córeczkę. Ona to właśnie pęta mi się wciąż pod nogami. Nie
znoszę małych dzieci, ale dalibóg zaadoptowałbym tę żabę bez namysłu. Co za oczy, co za
kokieteria w tym dziecku! A przy tym uderza w niej jakaś tajemnicza kultura: spadek po Aztekach
czy Atlantydzie... Tajemnica ta nadaje jej buzi wyraz mądrości, jakiej z pewnością nie posiada.
Co za wspaniały widok! Pędzi oto polaną wprost na mnie konny vaqueiro (pastuch bydła —
cowboy) i na trzydziestometrowym lasso prowadzi byka. W takiej że odległości za bykiem goni
drugi vaqueiro, przytrzymując rozszalałe zwierzę liną od tyłu. Oba lassa wplątały się w bawole rogi
i próżno biedak miota się na boki, próżno podrzuca wściekle łeb do góry. Da susa naprzód, to go od
tyłu szarpią. Co się osadzi zadem, to go naprzód ciągną. Praez cały czas tej walki obie linki napięte
są niby cięciwy łuku. Trudna robota i niebezpieczna. Od maleństwa trzeba się do niej zaprawiać.
Niejeden taki vaqueiro zginął od rogów.
Wspaniałym galopem mija mniej jeździec pierwszy i zakręca dokoła drzewa tak, aby napięte o pień
lasso przyciągnęło doń rogi byka. W tym czasie drugi vaqueiro zatoczył koniem w przeciwnym
kierunku, obwijając lasso parokrotnie koło pnia. W ten sposób zwierzę znalazło się w potrzasku, z
drzewem pomiędzy rogami.
Vaqueiros zsiedli z koni i powolnymi ruchami biorą się do kręcenia papierosów. Nie byle jaka to
robota skręcić papieros brazylijski. Więc przede wszystkim należy odciąć z wiszącej przy pasie
kiełbaski kawałek tytoniu zwanego guano. Nazwa zresztą całkowicie odpowiada wyglądowi. Takie
guano kraje się ostrym nożem na cieniutkie plasterki. Plasterek kładzie się na dłoni i drugą dłonią
kruszy się tak długo, aż wszystkie włókna dobrze się porozdzielają. Gdy to nastąpi, wówczas palacz
sięga do drugiej kieszeni i wyciąga stamtąd liść kukurydzy. Od tego momentu rozpoczyna się
właściwe zawijanie, które trwa do pięciu minut i stanowi prawdziwą rozkosz dla prawdziwego
mateiro (leśny człowiek). Guano jest tak mocne, że zabija każdego najjadowitszego gada. Na wła-
sne oczy widziałem, jak maleńka kuleczka nikotyny wyjęta z kaboklerskiej fajki i włożona w
paszczę urutu, powodowała u gada natychmiastowe śmiertelne skurcze.
Podczas gdy młodzi vaqueiros kręcili papierosy, konie, śledząc bacznie każdy ruch pojmanego
byka, coraz mocniej napinały lassa.
Puściwszy ostatnie dymy vaqueiros wrócili do przerwanego zajęcia. Z przezornej odległości
zarzucili bykowi sznur na tylne pęciny, następnie ciągnąc ten sznur w jedną stronę, mocnym
szarpnięciem za ogon w stronę przeciwną powalili byka na ziemię i nie upłynęła minuta, jak biedny
więzień nie mógł już poruszyć się ani w prawo, ani w lewo. A przy tej całej robocie nie znać było
najmniejszego wysiłku obu pastuchów — jakby rzecz odbywała się nie na łączce fazendy Sao Jose
Velho, lecz na żółtej arenie cyrku.
Gdy vaqueiros siedli z nami przy stole, okazało się, że są to synowie Rodrigueza. Przypomniałem
sobie zachwyty Stanisława nad ich dzielnością w polowaniu na jaguary. Jeden liczy lat
dziewiętnaście, drugi dwadzieścia parę. Każdy już ma za sobą po kilkanaście skór tych zwierząt.
Kiedy myliśmy ręce w rzece, Myśliwiec zwraca się do mnie:
— A czemuż to pan nie popływa trochę?
— Bo pan sam przed kilku dniami nastraszył mnie piraniami i krokodylami.
— No bywa, ale tu wszyscy się kąpią i jak dotąd nic się nikomu nie stało...
Nie wiem, co mam o tym myśleć. Na wprost poprzez rzekę leżą dwa krokodyle. Piranie łapiemy na
wędkę tuzinami. Opowiadają o nich niesamowite historie. Pokazują obgryzione ofiary. No, ale mnie
do kąpieli nie trzeba namawiać, ściągam ubranie i już jestem w wodzie. Walczę z prądem, który
pcha mnie ku środkowi. Czuję się dość niepewnie. Dziwna metoda: najpierw straszyć, a potem kpić
z nieśmiałości.
Wylazłem jakoś na brzeg cały i zdrów. To zachęciło do kąpieli w dniu następnym. Dopiero na
trzeci dzień pyta mnie Myśliwiec z głupia frant:
— Pan się kąpie w rzece?
— Chyba pan sam to widzi.
— Nie radzę, nie radzę. Właśnie przed chwilą mówiono mi, że w tym miejscu widziano dużą rybę
rają, a to nie żarty. To gorsze od piranii. Rają ma kolec jadowity. Straszny ból, nie do wytrzymania.
— Więc czemuż pan mnie do tej kąpieli tak namawiał?
Tadeusz twierdzi, że Myśliwiec chce się mnie pozbyć i szuka po temu wszelkich sposobności. Nie
wierzę jednak w taką perfidię.
Dziś podchodzi do stołu duży pies i łasi się do moich nóg. Podaję mu kawał mięsa. Długo wącha,
jakby się namyślał, wreszcie nagłym ruchem wyrywa mi kęs z ręki.
— Panie — powiadam do Myśliwca — ten pies omal mi ręki nie odgryzł.
— To nie ze złości. Trudno mu brać delikatnie, skoro nie posiada języka. Piranie odgryzły mu
język, gdy pił wodę z rzeki.
Znowu piranie, wszędzie piranie — zmora tego kraju.
— Jutro pokażę panom konia z obgryzionymi nozdrzami — dodaje Myśliwiec złośliwie. —
Przyzwyczai się pan. Trochę cksperiencji.
— Czy i z ludźmi zdarzają się podobne wypadki? Myśliwiec aż się żachnął:
— Wiele pan tylko chce! Obok na fazendzie zeszłego roku piranie pozbawiły chłopca męskości.
Czyż nie tak było, senhor Rodriguez?
Gospodarz roześmiał się szeroko i jowialnie:
— He, he, he... si, senhores.
Tak więc wszelkie groźby Mato Grosso co pewien czas wracają w większym nasileniu, a potem
znowu wszystko jakoś przycicha. Człek zapomina, włazi do wody, kąpie się jak w Wiśle i jest mu z
tym dobrze. Chodzi po lesie boso, wdrapuje się na drzewa i jest także dobrze, chociaż nie zawsze.
Istnieją bowiem takie gatunki drzew, do których nie wolno podchodzić. Tu, od głównego pnia aż po
najcieńszą gałązkę, krążą tunele wypełnione żółtymi mrówkami, zwanymi: novato. Mrówki te
uzbrojone w kleszcze gryzą wściekle i zajadle. Wystarczy tylko dotknąć palcem gałązkę drzewa
zwanego także novato, a posypią się stamtąd tysiące napastników i zagryzą, zadręczą na śmierć.
Jaja tych mrówek stanowią ulubiony przysmak małp, które siadając bezpiecznie na sąsiednim
drzewie wyciągają rękę po gałązkę novato i poty nią trzęsą, aż ostatnia mrówka spadnie, wówczas
wybierają jaja.
Pewien niemiecki myśliwy został osaczony przez stado dzików, a wiedząc z doświadczenia, że
jedyną ucieczką w takim wypadku jest wdrapanie się na drzewo, uczynił to natychmiast. Miał
biedak nieszczęście trafić na... novato. Wytworzyła się sytuacja tragiczna: w dole stado dzików, a
na nim tysiące gryzących mrówek. Przesiedział tak, wrzeszcząc wniebogłosy, zaledwie parę minut,
ale to wystarczyło. Zdjęto go nieprzytomnego i omal w szpitalu życia nie zakończył.
Przygotowania do wymarszu naszej ekspedycji trwają bez przerwy. Inwentarz zastaliśmy w stanie
opłakanym. Osławiona „flotylla” składa się z czterech drążonych w pniu canoe i to najpodlejszego
gatunku. Piąta łódź praktycznie gorsza jest od najzwyklejszego koryta.
Zapowiadanego „arsenału” broni odszukać nie potrafiliśmy. Widocznie zjadły go szczury.
Poza psem Rodrigueza, któremu pirania odgryzła język, innych psów, czyli owej znakomitej
„psiarni” Stanisława, także nie było. O koniach — lepiej nie mówić. Szkoda słów. Ulotniły się.
Dziś po raz pierwszy spaliśmy w hamakach.
Hamak marynarski naśladuje łóżko. Napina się go ze wszech stron, aby można było jakoś ułożyć
pościel i przybrać mniej więcej normalną pozycję ciała.
Brazylijski hamak — wprost przeciwnie, wiesza się jak worek, luźno. Sypia się w nim na skos.
Wówczas kręgosłup skręca się w spiralę, ręce i nogi wyginają się w przeciwne strony, a lewe ucho
zjeżdża na prawą łopatkę. W tej przemiłej pozycji człowiek zaczyna wypoczywać, czyli mówiąc
dosadniej: czeka na błogosławiony świt.
Poza przedziwną właściwością gimnastykowania znieruchomiałych artretycznie stawów ma jeszcze
hamak tę znakomitą zaletę, że najmniejszy wietrzyk, a zwłaszcza przejmujący chłód poranka
odczuwa się rozkosznie na obnażonych plecach. Poza tym sen w łóżku jest montonnie jednak i nud-
ny. Hamak zaś, przy najmniejszej próbie zmiany położenia ciała, usiłuje przeszkodę wyrzucić. Daje
to rozrywkę i trenuje w równowadze. Jednym słowem, nie masz to nad hamak. Niech żyją wygoda i
komfort!
Kiedym się dziś obudził, poranek już stał w pełni, cichością urzeczony. Niziutko po wodzie pełzła
lekka mgła, chłonąc w siebie jaskrawe barwy wschodu. Po obu stronach rzeki stał mur tropikalnych
gąszczy. Pod nimi dekoracyjnie porozmieszczały się aligatory. Od czasu do czasu górą przeszybuje
czerwonogłowy minister. Nie pracuje skrzydłami, lecz nastawiwszy lotki na wiatr i przeginając się
na boki, to wzbija się, to znów opuszcza bezszelestnie, niby duch Pantanalu.
Żaden głos nie mąci omglonego poranku. Nawet smukła canoe bez szmeru sunie wzdłuż brzegu. To
stary Rodriguez wypłynął na wczesny połów. Zasłania go olbrzymi ciernisty kapelusz, spleciony z
palmowych włókien. Ostropióre jak grot indiańskiej dzidy wiosło miarowo zagłębia się w wodę.
Półksiężycowate fale biegną w ślad każdego ruchu, wlokąc za sobą powłóczysty tren. Zapach
rześkiej a świeżej wilgoci paruje ku wysuszonej słońcem ziemi. Każdy liść, każda trawa srebrzą się
rosą i piją, chciwie piją, drżąc przed widmem zabójczego gorąca.
Z wolna mgła niknie. Opada miękkim dywanem rozpylonych kropel. Słońce wstaje. Pomarańczowa
kula brutalnie się wyrywa z objęć ziemi.
Jakiś ptak zaczyna nagle kwilić tragicznym wołaniem. Mato Grosso budzi się do walki o byt. Komu
nie powiodły się nocne łowy — teraz wychodzi na żer. Gromada żółtodziobych tukanów,
komicznie podrygując skrzydłami, ciągnie ku bananowym plantacjom. Za nimi, frywolnie trzepiąc
ogonkiem, rzuciły się do roboty maleństwa różnorakie a śmieszne: jasie-gliniarze, co gniazda lepią
z gliny, i jasie-stolarze, jasie-tkacze i jeszcze inne Jasie, których bez liku jest w Brazylii.
Jakiś ladaco naśladuje tykanie zegarka, inny — ten zegar nakręca. Wesoło się naraz robi. Wesoło i
buńczucznie. Mam już wyłazić z hamaka, gdy nagle chmara czarnych komarów opadła mnie i nuże
w moskitierze szukać dziury. Nie znalazły. Okutałem się szczelniej.
— Panowie! Szanowni panowie! Słońce dawno już wzeszło, a wy śpicie! — krzyczy Myśliwiec
trawiony gorączką niepokoju.
Od najwcześniejszego już ranka biega truchtem koło łodzi i smaruje coś smołą. Myśliwiec to
geniusz brudzenia się. Osmolony od czubka włosów aż po pięty, wiecznie coś robi. Nocami tłucze
się z latarką. Przekłada manatki z miejsca na miejsce. We dnie lata od chatki do chatki i zewsząd
słychać jego skrzekliwy zrzędny głos. Co robi — robi po dyletancku.
Byle jak i byle prędzej. Sam o swojej robocie sądzi jak najlepiej. Tylko przede mną przestał się już
chwalić, bo wie, że trafi na kpiny. W kaboklach ma lepszych słuchaczy, więc woli iść do nich.
Oto siedzę w tej chwili na skrzynce z benzyną i pochylony nisko, mieszam łopatką cukier, żeby
prędzej wysechł na słońcu. Gdy wyschnie, zacznę go zsypywać w blaszanki. Oślepiająca jego biel
wpełza mi po nerwie ocznym aż do mózgu. Świdruje do bólu. Jest mi przy tym słodko.
Cała nasza prowizja musi być lutowana w puszkach, inaczej mrówki oraz inne bichos zjedzą
wszystko, zanim my spróbujemy. W tym kraju prawo do życia wydziera jeden drugiemu bez
żadnego pardonu. Nie zginie tylko ten, kto umie się bronić.
Moją żmudną pracę z cukrem urozmaicają chowane przez Rodriguezów, na wpół oswojone ptaki.
Żyjąc na wolności, co chwila zlatują z gałęzi do ręki, aby poszczebiotać przyjaźnie i sprawdzić, jak
idzie robota. Olbrzymi, zielonopióry kaczor” piżmowy kiwa się poważnie na boki, czując się wy-
brańcem losu pośród stada kaczek domowych. Dwie oswojone arancuangi przerzucają mi szpilki i
ołówki w poszukiwaniu czegoś dla nich pożyteczniejszego. Czarny wieprzek, którego co chwila
odpędzam od cukru, nosi na swym grzbiecie długą grzywę, a z pyska sterczą mu kły. Ale z tych
wszystkich trzpiotów stanowczo bezkonkurencyjny jest w sympatyczności jasio-kurczę:
pomarańczowo-czarna, puszysta kulka przekomicznie trzepie skrzydłami i kłótliwie skrzeczy na
znak protestu, że to niby taki duży człowiek i mądry, a odpędza ją od takiej dużej kupy cukru.
Trzeba przyznać kurczakowi rację, więc pozwalam mu psocić. Odganiam go jedynie dla za-
chowania mego prestiżu. Od czasu do czasu jasio-kurczę skacze mi na ramię, co niezmiernie
przeszkadza w robocie. Wówczas, ażeby nie straszyć milusińskiego, zamieram na dłuższą chwilę,
niechaj sobie poswawoli przy uchu. W rękę nie da się szelma złapać. Jest chytry i zwinny. Z
wszelkich moich zakusów najwyraźniej drwi.
Gdyby nie jasio-kurczę, przesypywanie cukru byłoby nudne nie do zniesienia.
Czasami przychodzą do mnie najbliżsi sąsiedzi, kabokle albo Indianki ze szczepu Guato. Pierwsi
ubrani są w długie skórzane fartuchy, ozdobione frędzlami. Fartuch taki stanowi symboliczny
mundur zawodowego pastucha, a w życiu codziennym służy do ochraniania spodni przed
uderzeniem ostrych traw podczas uganiania się konno za bydłem. Wszyscy zatrzymują się ciekawie
nade mną, popatrzą, pogadają trochę i odchodzą. Rozmowa nie klei się z tej prostej przyczyny, że
nie znam portugalskiego.
Tadeusz nie ma przekonania do piranii i w ogóle do wszystkiego, co tutaj pływa w wodzie. Żadna
siła nie zdołała go dotychczas zmusić do kąpieli. Dziś jednak dał się jakoś wyjątkowo namówić.
Tłukł przy tym biedaczysko rękami i nogami, aby tylko odstraszyć krokodyle. Gdy wylazł na brzeg,
był blady z emocji.
— Ja, panie doktorze, nie jestem taki tchórz, na jakiego może wyglądam, ale widzi pan, każdy
człowiek ma swoje słabostki. Miewałem w życiu niejedną awanturę. Butelki od piwa latały koło
głowy jak te komary. A ja nic, w sam środek zawsze lazłem. A beczkę, panie tego, to na osiemdzie-
siąt metrów nad ziemią wykręcę (Tadeusz jest również pilotem), ale istnieją na świecie takie różne
małe licha, przed którymi za nic nie ustaję, nie wytrzymam ze strachu i zwieję. Ot, na przykład,
kiedy idzie na mnie taka mizerota, takie chucherko, taki sobie niepozorny dentysta w białym
fartuchu, trzymając w ręku szczypce do rwania zębów. Pan, panie doktorze, nie uwierzy, ale ja
wówczas naprawdę mdleję albo uciekam oknem. Taki to już ze mnie dziwny człowiek.
Tadeusz lubi mówić szczegółowo, długo i powoli. Przy tym zatrzymuje się często pomiędzy
jednym zdaniem a drugim, gubiąc przerwaną myśl. Wówczas wołam do niego: „zapłon!” Jako
lotnik, orientuje się w mig i płynie dalej.
— Piranie, panie, o zupełnie jak ten dentysta. Jeszcze chwilka, a zemdlałbym w wodzie z
przerażenia.
Hamaki nasze z powodu braku odpowiednio rozstawionych drzew wiszą tuż obok siebie. Tadeusz
wisi nieco wyżej i musi wdrapywać się do swojego po blaszance od benzyny. Ja dyndam tuż nad
ziemią.
Z wieczora odbywa się wyłapywanie komarów pod zamkniętą już moskitierą. Ani dowcip, ani
doskonałość metod nic tu nie pomogą. Te małe bestyjki zawsze wynajdą drogę do środka. Tadeusz
jest wyjątkowo wrażliwy na ukąszenia, dlatego nienawidzi komarów i poluje na nie ze szczególną
zawziętością. Natychmiast, gdy któregoś złapie, wydaje tryumfalny okrzyk, wówczas ja z kolei
odpowiadam mu strofką marsza pogrzebowego.
Jedno z drzew podtrzymujących nasze hamaki stoi nad samym brzegiem rzeki. Pod nim właśnie
upodobał sobie miejsce jakiś większy krokodyl. Znamy go jedynie z basowego porykiwania. Jest
poza tym tchórzliwy i przebiegły. Nie daje się nam ani rusz podejść. Tej nocy urządzimy na niego
specjalną zasadzkę.
Żal mi Tadeusza. Nogi w okolicy kostek ma pokryte ranami. Podczas śniadania i kolacji komary tną
nas pod stołem wyłącznie w te miejsca. Ostatnio wpadliśmy na doskonały pomysł i wkładamy do
skarpetek gazetę — chroni od ukąszeń. Poza tym w moskitierze Tadeusza jest dziura. Dziś ją
dopiero z radością wynalazł. Ta właśnie dziura była powodem paru bezsennych nocy. Dziś rano
orzekł głosem spokojnym i flegmatycznym:
— Wszystkich Niemców po wojnie należy tutaj skierować, bo Brazylia jest prawdziwym czyśćcem.
Byłem nawet skłonny uwierzyć w te jego słowa, kiedy biorąc z wieszaka płaszcz kąpielowy
zostałem nagle silnie ukłuty w udo. Bezwiednie chwytam się za bolące miejsce, a wówczas zaczyna
mnie coś ciąć raz po razie. Zrozumiałem: przyczyna mieści się w kieszeni płaszcza. Gorączkowym
ruchem wytrząsam z niej całą zawartość. Razem z chustką do nosa wypada na ziemię tłusta,
pokryta kępami zbitych, rudych włosów gąsienica. Przyzwyczajony już do niespodzianek tego
kraju, pędzę co tchu do Myśliwca z pytaniem, jak prędko umrę. Na szczęście tym razem obawy
moje są płonne. Ukłucia liszki tatarany powodują tylko kilkudniowy wyprysk i obrzęk. U mnie
nawet takie objawy nie wystąpiły. Po paru już minutach czułem się zupełnie dobrze.
W związku z tą przygodą powstała zaraz pieśń:
Ledwie oczy przetrzesz z rana, już cię kłuje tatarana.
Chcesz się napić z rzeki wody, już cię chwyta wpół krokodyl.
Siedzisz sobie na walizie,
już cię mrówka w tyłek gryzie.
Skromnie siedzisz na tłumoku, już lavolho lezie w oko.
Tu swawolny Tadeuszek
nie powinien łapać muszek.
Lepszą frajdę znajdzie tato, gdy go w zadek dźgnie novato.
W czyśćcu brazylijskim człek ani minuty nie może być pewny siebie. Słusznie jeden z miejscowych
kaboklerskich filozofów, co to nie umie ani pisać, ani czytać, powiedział raz do Myśliwca:
— Doktor z miasta to żaden doktor. W Mato Grosso doktorami jesteśmy my: Indianie i kabokle.
Noce mamy jasne, księżycowe. Krzyż Południa urzęduje nad naszymi hamakami. Nie podnosząc
głowy widzę go poprzez muślin moskitiery. Wieczory dłużą się niesamowicie z powodu braku
przyzwoitej lampy. Ani blask ogniska, ani suchotniczy płomyk sztormówki nie usposabiają do
umysłowej pracy. Nawet kilka wierszy pamiętnika trudno mi jest sklecić. Już o godzinie wpół do
ósmej leżymy w hamakach, gawędząc o wszystkim i o niczym. Słońce zachodzi o szóstej, więc te
półtorej godziny wydają się wiekami. Spędzamy je zwykle w canoe na rzece. Myśliwiec bardzo
niechętnie patrzy na te eskapady, prawdopodobnie obawiając się o całość czółna. Rzeczywiście,
pomimo wielkiej mojej praktyki włóczęgowsko-wodnej nie czuję się na tym chybotliwym,
drążonym pniu całkowicie bezpieczny. Miejscowi kabokle wiosłują na stojąco, czego ja nie mogę
zrozumieć, bo sam wpełzam doń na czworakach.
Z powodu wartkiego prądu musimy wracając trzymać się tuż przy brzegu. Ze względu na wielką
ilość drzemiących krokodyli takie ocieranie się o przybrzeżne zielska nie jest ani przyjemne, ani
bezpieczne. Co chwila z pluskiem i łomotem wali się niewidzialne cielsko. Z biegiem czasu oswoi-
my się pewnie. Teraz jednak wygląda to niesamowicie. Pod wieczór zjawia się vento do sul (wiatr z
południa). Potrafi on, według relacji Myśliwca, w parę minut oziębić temperaturę powietrza z
trzydziestu pięciu stopniu Celsjusza do zera. Tym razem na szczęście nie jest tak źle. Powitanie
wiatru wypadło nawet zupełnie przyjemnie, jako że chmary nieznośnych moskitów nie zjawiły się
wcale.
Kiedyśmy wychodzili od Rodrigueza po kolacji, drzewa szumiały już na dobre. Luźno
porozwieszane płótna obozowiska łopotały na alarm. Dokuczliwy ziąb przeszył aż do szpiku kości.
Wciągam na siebie kolejno wszystko, co mam pod ręką. Dopiero teraz oceniamy w całej pełni
złośliwość hamaków. Diabelski to wymysł. Proszę sobie wyobrazić siebie zawieszonego w worku i
nago w szalonym jakim przeciągu. Dlaczego nago? — rzecz prosta. Cała złośliwość polega właśnie
na tym, że nie można zasłać pościeli. W chwili wpełzania do środka, wszystko, co przedtem ułożyło
się tam w jakim takim porządku, zbija się w chaotyczny bigos. Próżno byś usiłował tę kocowo-
prześcieradłową kulę jakoś rozwikłać. Bywali mądrzejsi i bardziej doświadczeni, a też nie potrafili
tego dokonać. Szaleńcze! Lepiej nie zaczynaj. Posłuchaj rady starszych: wdziej na siebie wszystkie
koszule, jakie posiadasz, potem piżamy, potem swetry, a na to ubrania i płaszcze. W tych
warunkach człowiek kulturalny, nawykły do zmiany bielizny, nie może czuć się w hamaku dobrze.
Stanisław natomiast, którry zielonych swoich spodni zdaje się nigdy nie zdejmować, wyśpiewuje
hymny pochwalne na cześć hamaka, bo hamak prawdopodobnie usprawiedliwia go we własnym
sumieniu z wrodzonego niechlujstwa.
Szczękając zębami z przeraźliwego zimna, dla rozgrzewki podkładam kolejno to prawą, to lewą
rękę pod krzyż. Noc pełznie w nieskończoność. Oka nie zmrużyłem. Nad ranem dziwny chlip
dobiega moich uszu. Takiego dźwięku nie wydaje ani krokodyl, ani ptak-zegarmistrz, ani żaden z
małych jasiów. Sięgając po nóż od marchewki, spoglądam w podejrzanym kierunku. Chlipnięcie
powtarza się tuż obok mnie, a bezpośrednio po nim następuje mocne utarcie nosa.
Domyśliłem się.
Tadeusz jest chłopem nadzwyczaj sentymentalnym. Przypomniał więc sobie biedaczysko, że dziś
właśnie są imieniny jego żony i że ona tam głoduje w okupowanej Polsce.
Znam te jego troski. Nierzadko ustaje, nagle w pracy i trzeba go wtedy jakoś otrzeźwić, by odwrócił
wzrok i nie patrzał w jeden punkt nieruchomo. Więc odchylam czym prędzej moskitierę. Oczy
mego przyjaciela są naprawdę mokre, a z wąsa właśnie spływa na usmarowany smołą palec ostatnia
łza. Cóż mu w takiej chwili mówić? Czyż my Polacy mamy jakieś argumenty na pociechę?
Od szeregu dni jesteśmy wybrudzeni jak nieboskie stworzenia, bo z rozkazu Myśliwca flotyllę
pokrywa się smołą. Oczywiście najwięcej pracuje przy tym Tadeusz. Dziś jednak wyjątkowo robota
mu się nie klei. Co chwila odchodzi na bok, aby tęsknie wygrać jakąś melodię ze wspomnień. Ta-
deusz jest wirtuozem w grze na ustnej harmonijce. Wlewa w nią całą swoją płaczliwą duzę. Dlatego
dzień imienin naszych żon (Janiny) wygląda jak rzewny, nieprzerwany koncert.
Od południa pogoda zaczęła się psuć. Z horyzontu wyrósł porwany czub gradowych chmur, a
bezgłośne błyskawice szarpią nam nerwy. Świat zamarł w oczekiwaniu czegoś wielkiego, co ma na
pewno nastąpić. Ptactwo pochowało się gdzieś do przedwczesnego snu i tylko jakaś samotna,
opóźniona czapla, skrzecząc głośno, ciągnie w poprzek rzeki.
Wiatr ustał. Najdrobniejsze gałązki drzew zwisły w bezruchu.
— Ciężko na duszy — zawyrokował Tadeusz kręcąc papierosa. — Jestem przesądny. Musi im tam
być bardzo źle teraz, skoro taka sobacza pogoda.
— Głupstwo — pocieszam, jak mogę — co ma pogoda w Brazylii do stanu rzeczy w Polsce? A
zresztą, czego pan chce od pogody: cisza, spokój...
Jakby w odpowiedzi na te słowa, rozległ się głuchy pomruk dalekiego grzmotu i nagle przygnał
Pędziwiatr Tuwima. Zakręcił piaskiem nadbrzeżnym, aż wiosła frunęły z miejscowych canoe.
Frunęły także blaszanki od benzyny, kilka worków, desek i paczek. Stuk, brzęk, łopotanie
zwariowanych płacht. Krzyk troski o marnowany dobytek i nagła, podświadoma jeszcze trwoga
przed czymś nieopanowanym, potężnym a niezależnym od naszej woli. Serce zabiło szybciej i
gwałtowniej, jakby po silnej dawce kofeiny.
— Cukier zmoknie! Przykryć cukier!
— Linki od brezentu wzmocnić! Linki pękną!
— Siodła pod dach! Siodła pod dach!
Wrzask, rwetes, tupanina. A pędziwiatr tymczasem ścichł. Przywarł za drzewami, patrzy na swoje
dzieło i czeka. Znowu ładna pogoda, jakby nigdy nic. Słońce zaszło. Noc tropikalna jak zwykle
raptownie zapadła kurtyną, tylko gwiazdy tym razem nie zapaliły się wcale. Niebo zakryła
deszczowa powłoka szarzyzny.
Idę po latarnię, ale już za późno.
Potężny wstrząs rzucił mną o najbliższy pień drzewa. Jęczący, przeciągły gwizd przeszedł po
wierzchołkach i oślepiająca jasność ukazała nagle pęknięte linki, latające hamaki, toczące się
kuferki i chaos różnych nierozpoznawalnych przedmiotów płynących wspólną rzeką z wiatrem.
Bezładne ludzkie krzyki zagłuszył straszliwy grom tuż nad moją głową. W tymże momencie lunął
z/nieba potok. Popielata, ruchoma zasłona wody zakryła wszystkich i wszystko. Takiego deszczu
jeszcze nie widziałem. W równych, szybkich odstępach, niby kanonada diabelskiej artylerii, walą
teraz grzmoty, poprzedzane zygzakami rażących błyskawic.
Chcąc ratować, co się jeszcze da, pochylony do przodu, prawie na czworakach, pełznę pod prąd
wiatru i wody. Niestety! Zerwany brezent oddał już wszystko na pastwę. Po omacku wyławiam to
ten, to inny przedmiot, ale w stanie beznadziejnym. Daję więc wreszcie spokój. Wicher zbija mnie
co chwila z nóg. Mój „nieprzemakalny” płaszcz przemókł do cna. Nie mam już na sobie suchej
nitki. Pędzę co sił do domu Rodrigueza myśląc o biednym Tadeuszu. Pewnie Myśliwiec zaprzągł
go do jakieś roboty na deszczu, a Tadeusz nie potrafi nikomu odmówić.
Z trudem otwieram drzwi. Miłe ciepło bucha z oświetlonej izby. Cała rodzina w komplecie.
Wszyscy, skupieni dokoła stołu, aż pokładają się od śmiechu. Przy stole ociekający wodą Tadeusz
częstuje rozbawione towarzystwo lampkami cachasy. Spryciarz nawet w ciemności potrafił
wyłowić butelkę i uratował ją od rozbicia. Niestety, senhora i jej piękna młodsza siostra opuszczają
pokój. Nie wypada im zbyt długo przestawać z mężczyznami. Uczę starego Rodrigueza układać
pasjanse z kart.
Mato Grosso
— Ten pasjans — powiadam do niego — nazywa się Grób Napoleona.
— Aha — potakuje mi ze zrozumieniem — Tumulo na Polonia (Grobowiec w Polsce).
Nie przyszło mi do głowy, że może być na świecie człowiek, który nie słyszał nawet o istnieniu
Bonapartego.
Spędzamy noc pod dachem Rodrigueza. Rano przy śniadaniu jeden z synów głosem obojętnym, jak
gdyby mówił o polepszeniu się pogody, komunikuje nam, że obok na pastwisku dwa jaguary
pożarły tej nocy krowę. Sądząc z miny opowiadającego, wypadek ten musiał należeć do
najpowszedniejszych. Dziwny świat i dziwni ludzie. Pewnie i my się do tego wkrótce
przyzwyczaimy.
Cały dzień schodzi na reperacji zamokłego dobytku. Straciłem kilka książek i cały papier listowy.
Na szczęście suchary wyszły z pogromu cało.
Pod drzewem, gdzie wiszą nasze hamaki, złapaliśmy czarną wdowę — największego pająka
Brazylii. Ma fioletowo-czarne, piękne futro i potrafi pono zatruć człowieka na śmierć. Swoją drogą
ta Brazylia to cudowny kraj! Ciągła zabawa w ciuciubabkę: ukąsi czy nie ukąsi? Podczas
dzisiejszego snu dzielił mnie od tego pająka zaledwie jeden metr. Któż może wiedzieć, co za licho
przyjdzie tu jutro? Nauczyłem się po tej tataranie i po tym pająku przetrząsać co rano kieszenie
ubrania. Zaglądam pod każdą fałdkę i do pantofli. „Eksperiencji”, jak mówi Myśliwiec, nabywa się
z czasem.
Nie ma takiej czynności w Mato Grosso, która by nie pociągała za sobą ryzyka: jeżeli nie kalectwa,
to przynajmniej bólu. Nawet spełnianie potrzeb fizjologicznych wymaga tutaj wyższej filozofii.
Gąszcze kłujących zielsk i lian uniemożliwiają biednemu człowiekowi przysiad. Już zda się wszy-
stko w porządku, a tu cię znowu coś rani. Poza tym obejrzyj dokładnie okolicę. Czy aby nie siedzi
gdzie w pobliżu mucha mamangaba, której ukąszenia wystrzegaj się. Albo pająk-ptasznik, albo
czerwona maleńka koralówka. Może gałąź, pod którą siedzisz, pochodzi z drzewa novato? Patrz
dobrze, czy tatarana nie spadnie ci za kołnierz albo gniazdo os nie zwisa nad głową. Gdy cała ta
dokładna inspekcja wypadnie pomyślnie i z westchnieniem ulgi ponawiasz swój przysiad, nagle z
wyciem bólu rozpoczynasz skoki — to maleńkie, czarne mrówki naszły cię po bucie. Chodzą
gęsiego, strumieniem i biada temu, kto im na drodze stanie.
Nareszcie zrozumiałem, dlaczego Rodriguez, wybierając się za ścianę domu po drzewo na opał,
przypasuje rewolwer. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Chociaż tych najgorszych, tych przeróżnych,
takich jak tatarana, mamangaba czy złośliwe mrówki, żadna kula nie ubije.
Myśliwiec wymyśla coraz nowe preteksty, aby tylko odwlec dzień startu. Z jego nieostrożnych
półsłówek domyślić się łatwo, że jeszcze w Rio umówił się na spotkanie z owym doktorem w
określonym miejscu i w określonym terminie. Teraz więc pragnie jakoś do tego dnia dociągnąć.
Wszystkie manatki dawno już załadowane. Odnowiona „flotylla” przycumowana do brzegu.
Motory tylko czekają na pociągnięcie rozpędowego sznurka.
Nie mając żadnej konkretnej roboty płyniemy z Tadeuszem na polowanie. On ze strzelbą w ręku
klęczy na dziobie, ja zaś jednostronną łopatką wiosłową prowadzę łódź we wskazanym kierunku.
Tak błądzimy długi czas po przybrzeżnych szuwarach. Zwierzęta i ptaki są jednak nadzwyczaj czuj-
ne i nie dają się podejść. Dopiero po godzinie albo i więcej udaje się nam przydybać śpiącego
krokodyla. Celny strzał w oko kładzie go trupem na miejscu. Jest to pierwszy — nie licząc tego na
statku — krokodyl w życiu Tadeusza, zapałał więc ku niemu wielkim sentymentem i postanowił
wziąć go do czółna. Próżno tłumaczę mu, że to wariacja, że krokodyl niewiele mniejszy od czółna i
wywrócimy się jak dwa razy dwa jest cztery. Nie. Uparł się przy swoim, nie pojedzie inaczej. Jakoś
więc, z trudem i mozołem układamy nieboszczyka na dnie kajaka. Płyniemy.
Nagle, ku memu przerażeniu, zabity krokodyl podnosi się na cztery łapy i złośliwie otwiera
paszczę. Tadeusz stoi do niego plecami i nic nie widzi.
— Panie Tadeuszu! — wołam nieswoim głosem. — Krokodyl żyje!
W tym momencie łódka się mocno przechyla — to na dobre już ożyły potwór próbuje przesadzić
burtę. Jeszcze kilka takich prób, a będzie po nas. Nie wiem, co mam robić, bo oto bestia otwiera
szeroko paszczę i z chrapliwym sykiem posuwa się ku mnie. Bezwiednym odruchem pakuję mu
wiosło w zęby. To pobudza go do nowego skoku. Canoe przechyla się gwałtownie, nabieramy
pełno wody, ale śliskie cielsko nareszcie wypada.
— Co pan najlepszego wyprawia! — krzyczy Tadeusz obracając ze złością głowę i w tejże chwili
kamienieje.
Odtąd pojęcie zimnego potu przestaje być dla mnie abstrakcją. Nie możemy z Tadeuszem
wykrztusić słowa.
Wracamy milcząc. Dość na dzisiaj. Niespodzianki Mato Grosso przekraczają najśmielsze
przypuszczenia. A przecież to tylko początek. Jeszcześmy nie dotarli do dziewiczej puszczy.
— Niech pan patrzy! Co to?! — woła Tadeusz wskazując na gałąź, gdzie przytulony nieruchomo
leży metrowej długości jaszczur z kogucim grzebieniem wzdłuż grzbietu.
— To iguan — szepczę z przejęciem. — Nie wiem na pewno, ale prawdopodobnie iguan.
Zielonych jaszczurów nie ma.
Włazimy ostrożnie na pień drzewa. Iguan udaje, że nas nie widzi. Dzieli mnie od niego zaledwie
jeden metr. Już zamierzam chwycić go za kark, gdy nagłym sprężystym skokiem odrywa się od
gałęzi i z wysokości co najmniej czterech metrów spada do rzeki.
Przygoda z krokodylem i iguanem poprawiła nam mocno humory. Wiemy już, ze warto dalej
jechać. Im dalej, tym będzie ciekawiej. Niepewność jutra zaczyna nęcić. Oby tylko Myśliwiec nie
odłożył wyprawy. Mamy wystartować nazajutrz wczesnym rankiem.
Start
Oto skład naszej flotylli: środkiem płynie na motorze, jako wół pociągowy, obciążona bagażami,
drążona z jednego olbrzymiego pnia canoe — „Anjanga”. Jeśli się zważy jej rozmiary, jest
naprawdę imponująca, ale mimo swej wielkości okropnie chybotliwa i przejście z jednego jej końca
na drugi wymaga nie byle jakiej zręczności.
„Anjangę” pokrywa brezent zgniłej barwy, mocno już zmurszały i jak wszystko co należy do
Myśliwca, utrzymany w żałosnym stanie.
Metrowej długości odcinki dzioba i rufy wolne są od balastu. Na dziobie siedzi nasz camarada,
Joao. Do pasa nagi, w kapeluszu z wielkim rondem wygląda jak jeden z czterdziestu rozbójników
Ali Baby. Camarada udaje obserwatora. Funkcja ta praktycznie jest mało potrzebna, Myśliwiec
bowiem stale ciągnie samym środkiem rzeki, a rzeka jest dostatecznie szeroka i głęboka. Camarada
zresztą doskonale ocenia korzystną dla siebie sytuację i lekko pochrapując, mocno drzemie.
Ciągnie nas motor „Penta”, który odznacza się tą właściwością, że po parogodzinnej gorliwej pracy,
zwłaszcza gdy tropikalne słońce trochę go przygrzeje, nabiera oślej mądrości wschodu i... nie daje
się już więcej eksploatować. Na pokładzie „Anjangi” powstaje wówczas niebywała konsternacja.
Kto żyje, chwyta za drągi, fachowo zwane tu zingami, i nastawiwszy je bojowo ku najbliższemu
lądowi, czeka na zderzenie.
W tym czasie Myśliwiec ciągnie osła za ogon, to znaczy ciągnie za specjalny sznurek, ażeby
wprowadzić w ruch rozpędowe koło motoru. Ale „Penta” nie jest taka głupia, ma czas i... poczeka.
Brzegi porośnięte są przeważnie gęstym lasem, którego rozłożyste i splątane korony daleko wystają
ponad krawędź wody. Pędzona bezwładem impetu, kawalkada łodzi wrzyna się w taką zieloną
czuprynę, zanim ostrza zing zdołają uchwycić jakikolwiek punkt oporu. Zderzenie takie może
uszkodzić niejeden cenny przedmiot, a nawet strącić któregoś z nas do rzeki. Tak więc przeżycia
załogi, związane z takim protestem motoru, zależą od ilości i wielkości spotkanych przed chwilą
krokodyli.
Po obu stronach statku „Anjangi”, uczepione doń łańcuchami, płyną jeszcze cztery łodzie. Tuż z
lewej, burta w burtę, sunie łódź równoważna, pokryta wodoszczelnym pokładem i posmarowana
smołą. Z racji czarnego koloru i ponurego kształtu łódź tę, ku rozpaczy Myśliwca, nazwaliśmy
„Trumną”. Za „Trumną”, po tej samej stronie, na luźnym holu dynda się najmilszy nasz pupilek,
zawsze uprzywilejowany, bo pozbawiony bagażu, ratowniczy kajaczek.
Teraz przejdźmy na prawą burtę. Jako pierwsza, równolegle z „Trumną” płynie „Zmora”, czyli
dziurawe paskudztwo, wiecznie reperowane i wiecznie cieknące. Niesie ona na swym karku dwie
paki z benzyną, mówiąc z brazylijska: gazoliną. Pod ich ciężarem „Zmora” topi się co chwila i ta
właśnie chęć ucieczki pod wodę przyniosła jej haniebne imię.
W ogonie „Zmory” płynie „Kalosz”, zwany szumnie ślizgaczem. Jest on najczęstszym i ulubionym
tematem gadulstwa Myśliwca. Ujmując rzecz technicznie — to fantastyczny zlepek niezliczonej
ilości warstw blachy i drzewa. Te warstwy powstawały chronologicznie, co roku, w miarę
wykrywania nowych przecieków. Tak więc bez większego trudu można określić wiek tej łodzi, jak
według rogów określa się wiek krowy.
„Znakomita”, konstrukcja „Kalosza” stawia tak wielki opór wodzie, że posuwa się on na motorze
niewiele szybciej od całej flotylli razem wziętej.
Dla uzupełnienia opisu dodam, że na rufie „Anjangi” przy sterze motoru siedzi zawsze Myśliwiec, a
przed jego nosem rozpoczyna się brezentowy dach „Anjangi”, pokrywający mieszkalną część
statku. Tu, na stosie przeróżnych skrzyń z amunicją i żywnością oraz na bałaganie starego żelastwa,
stoi łóżko siatkowe z moskitierą. Do przeciwległego jego końca przytyka stolik z radiem i
budzikiem. Na tym kończy się kajuta, czyli pokój sypialny. Dalej rozpościera się skład
aprowizacyjny, inaczej: ładownia statku.
Słowo „prowiant” mogłoby z łatwością wprowadzić każdego w błąd. Jest to bowiem pojęcie zbyt
wyraźne i w znaczeniu swoim nazbyt komfortowe. Po prostu jest ono zbyt dalekie od zobrazowania
naszego przyszłego menu. W dziale prowiantowym naszego magazynu znajdują się: ryż, czarna
fasola, farinha, czyli tarte trociny z korzenia manioku, wreszcie cukier oraz sól. To wszystko.
Gdybyśmy chcieli ten spis urozmaicić, zostałaby nam tylko jedna jedyna droga — napisać wszystko
w odwrotnym porządku, to znaczy: sól, cukier farinha, ryż.
Farinha, feijao i ryż stanowią przeklętą trójcę sertonu brazylijskiego. Jest to jedyne pożywienie
przeciętnego kabokla oraz przedmiot kulinarnych marzeń naszego Myśliwca.
Jak u dorastającego młodzieńca papieros i długie spodnie są miernikiem mądrości i dojrzałości, tak
trójca owych brazylijskich delikatesów w pojęciu Myśliwca stanowi próbę i chrzest wielkiego
wtajemniczenia puszczy.
Ze swej strony nie mogę zrozumieć popularności tych produktów. Ważą dużo, gotują się długo, a
po zjedzeniu dają niesamowitą ociężałość. Jedynym usprawiedliwieniem chyba jest ich taniość.
Owsiane płatki na przykład, przy lekkości i smaku, są już znacznie wygodniejsze, a makaron gotuje
się przecież dosłownie pięć minut. W pojęciu Myśliwca jednak samo myślenie o tych produktach
jest najwyższym przestępstwem i hańbą.
Przy zakupach w Corumba próbowaliśmy podsunąć projekty pewnych urozmaiceń. Odpowiedź
była zawsze jedna i niezmienna:
— Żaden kaboklo tego nie jada.
Argument ten przygniatał nas swoim ciężarem, opuściwszy więc ze wstydem oczy milkliśmy.
Gdzieś około południa spoza zakrętu rzeki wyłoniła się jakaś osada.
— Tu mieszka mój przyjaciel Lino — przejętym głosem powiada Myśliwiec. — Jest to ostatnia
fazenda na drodze. Należy do Ireneo, do niego sam Getulio Vargas przylatuje w gościnę
samolotem. Ireneo to wielki człowiek. On mnie nadzwyczajnie szanuje. Tutaj będziemy zwozili
ptaki po wypchaniu.
Lądujemy przy wysokim, urwistym brzegu. Jakiś kaboklo staruszek szoruje piaskiem garnek.
— O właśnie, to mój Lino, wierny sługa! — wykrzykuje Myśliwiec radośnie, wychylając się z
czółna. — Lino, Lino! Compadre, como vai? (jak się masz, kumie?).
Staruszek podnosi leniwie głowę, prostuje plecy, przykłada flegmatycznie dłoń do czoła, po czym
stwierdziwszy przyczynę tego wołania schyla się z powrotem do przerwanej pracy. Myśliwiec jest
najwyraźniej skonfundowany. Wszakże to ów przywiązany do niego jak pies compadre Lino, ów
kandydat do współpracy z nami, oddany na śmierć i życie, który według słów Myśliwca miał za
nim pognać aż na kraj świata. O nim to wszakże mówił tak dużo jeszcze w Rio de Janeiro.
Myśliwiec nie daje za wygraną. Ledwieśmy przybyli, już biegnie do Lina. Obserwujemy z
Tadeuszem rozmowę tych dwojga „przyjaciół”. Uśmiechamy się przy tym złośliwie, Lino bowiem
nie okazuje najmniejszego zadowolenia. Robi nawet wrażenie, jakby się chciał odczepić od
przyjacielskich poklepywań i wrócić czym prędzej do mycia swojego garnka. Rozmowa nie trwa
długo.
— Lino ogromnie zmartwiony — tłumaczy po powrocie Myśliwiec — nie może niestety z nami
płynąć. Ireneo, właściciel tych terenów, przymusza wszystkich do pracy dla siebie. Oni nienawidzą
tego Irenea, ale to wpływowy człowiek i wiele od niego zależy. Przykro patrzyć na biednego Lina,
jak on rozpacza, że nie może ze mną iść — mówi Myśliwiec, a my z Tadeuszem krztusząc się od
tłumionego śmiechu porozumiewamy się wzrokiem.
Ta rozmowa Myśliwca z compadrem Lino i wyjazd w dalszą drogę stały się momentem
przełomowym w stosunkach wewnętrznych wyprawy. Myśliwiec w naszej opinii skończył się już
całkowicie. Przestaliśmy go odtąd traktować poważnie. Wszystkie dotychczasowe zapewnienia i
obietnice okazały się jedną wielką blagą. Zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że o każdy szczegół
będziemy musieli starać się samodzielnie i co sobie wywalczymy, będzie nasze.
Jednakże świadomość wystrychnięcia mnie na dudka truła w dalszym ciągu nerwy. Nie mogłem już
zawrócić. Musiałem dalej pełnić rolę wypychacza, aby zapewnić Myśliwcowi jak największy
zarobek. Tylko takie postępowanie mogło jeszcze zagwarantować nikłe nadzieje odzyskania
pożyczonych pieniędzy.
A Myśliwiec doskonale zdawał sobie sprawę, że trzyma mnie w ręku. Nie przejmował się zbytnio
ani pracą, ani losem wypchanych okazów. Gdyby nie troska Tadeusza, stracilibyśmy wszystko. On
to tylko z pieczołowitością i oddaniem chował ptaki przed deszczem, chronił przed robactwem i je-
mu zawdzięczamy wszystko, cośmy do muzeum zdołali przywieźć, a co w rezultacie dało
Myśliwcowi pieniądze i sławę zoologa, nam zaś satysfakcję ze spełnionego obowiązku.
Odpłynęliśmy z fazendy Irenea z ciężkim sercem. Niewesoło wyglądała nasza przyszłość.
— Panie doktorze!
— Co?
— Pluń pan na interes. Grunt, że jesteśmy w Mato Grosso, a to przecież coś znaczy.
Ma rację Tadeusz. Trzeba brać, co się daje. Nie każdy może tu trafić. Marzenia włóczęgowskiej
duszy spełnione. Wpływamy oto w teren zupełnie dziki. Ostatnia zamieszkana placówka poza nami.
Rozpoczyna się nowy świat i nowe życie. Pieniądze to wszakże głupstwo. Wiwat! Niech żyje Mato
Grosso!
Odbiliśmy dziś wczesnym rankiem, a celem naszym jest ujście rzeki Piquiri. Tam mamy czekać na
przybycie jakiegoś doktora, rzekomego przyjaciela Myśliwca.
Właściwie nie mogę dotychczas zrozumieć, jaką rzeką płyniemy. Każdy z tubylców inaczej
tłumaczy. Jedni mówią, że to Paragwaj, drudzy kategorycznie temu przeczą. Mapy Mato Grosso nie
są dokładne. Tak na przykład rzeka Piquiri, do której zdążamy, nie figuruje na nich w ogóle, albo
zjawia się w zupełnie innym miejscu. Ustaliłem dwie możliwości: albo płyniemy Paragwajem, albo
rzeką Sao Lourenco. Zresztą cóż to ma za znaczenie? Woda jak woda, wszędzie jednakowa:
pachnie wilgocią i ajerami. Brzegi monotonne. Plątanina karłowatych drzew albo słoniowej trawy.
Pierwszy chrzest
Przez cały dzień nic nie jemy. Myśliwca to jednak nie wzrusza. Jest święcie przekonany, że tak jak
jest — jest najlepiej. Monotonny warkot „Penty” przyprawia o mdłości. Nie znoszę motorów w
ogóle. Jestem żeglarzem, a nie maszynistą. Szczególnie źle działa warkot na pusty żołądek. Paro-
krotnie próbuję przypomnieć Myśliwcowi, że nie zaszkodziłoby trochę przegryźć.
— Jak pan sądzi, może by się tak zatrzymać na kwadransik?
— Już pan mnie nie będzie uczył. Wszystko doskonale obmyślone.
Ano, jak obmyślone — to obmyślone. Dlatego pewnie dobijamy dopiero o zmroku. Stromym,
błotnistym brzegiem wspinamy się na małą polankę, gdzie w otoczeniu dzikich gąszczy stoi jakieś
opuszczone rancho. Nikt w nim nie mieszka. Siad niedawnego ogniska świadczy o tym, że czasem
ktoś tu jednak zagląda. Połowę rancha tworzy dach na słupach, bez ścian. Pod nim właśnie
rozpinamy hamaki. Robimy to już po omacku, włażąc co chwila jeden na drugiego. Z ogniskiem na
szczęście nie mamy kłopotu. Kupy suchych liści opadłych z olbrzymich palm zalegają dokoła.
Jeden taki liść mierzy chyba z pięć metrów. Joao roznieca stos. Jasny płomień dopomaga nam
ostatecznie przy uwiązaniu hamaków.
Nocne ptaki zaczęły już kwilić. W odblasku szkarłatnego ognia korony drzew spowite lianami i
warkocze nawisłych nad nami chwastów przybrały formy jakichś koszmarnych strachów.
Jeszcześmy się nie oswoili dostatecznie z niesamowitością dzikiego otoczenia. Cała polana ma
najwyżej pięćdziesiąt kroków wszerz i tyleż wzdłuż, otoczona dokoła nieprzystępnym murem lasu.
Wszystko w krąg szeleści i porusza gię, jakby tysiące płazów pełzło ku nam i tysiące jaguarów
skradało się zdradziecko.
Dżungla tętni życiem. Dlatego idziemy spać wcale nieodważnie. Różnica między tym pierwszym
noclegiem naszej wędrówki a noclegami w Jose Velho tak jest ogromna, jak ogromna jest różnica
pomiędzy tym pierwszym noclegiem a następnymi w szczerym, nie deptanym jeszcze Mato Grosso.
Ale stopniowo człowiek się hartuje. Co w dzieciństwie przeraża, na starość śmieszy.
Gdzieś koło północy zbudził nas straszliwy rejwach. To Myśliwiec lata jak opętany. Przyjechał
wielki gość. Ponieważ przewidywaliśmy rolę, jaką w tej całej komedii miał odegrać doktor, nie
spieszymy z powitaniem. Poznamy go dopiero z rana.
Jegomość o poczciwie nalanych policzkach i okrągłym brzuszku, ubrany w komplet sportowo-
myśliwski, obwieszony wszelką bronią według katalogu firmy mundurującej bogatych maniaków
— oto sławetny a honorowy gość Myśliwca, wielki Doktor Cezar. Na jego wybitnie wypuczonym
brzuszku spoczywa lornetka. Na szerokim pasie naboje i nóż. Z tyłu nowiutki rewolwer. Na obu
ramionach po jednej strzelbie. Słowem, arsenał nie byle jaki, a niebezpieczny i dla otoczenia, i dla
właściciela.
Już od świtu, natychmiast po starcie, Doktor rozpoczyna strzelaninę do przeróżnych żywych
obiektów. Na szczęście przez cały dzień tej zwariowanej pukawki nie trafił do żadnego z nich. W
końcu krokodyle i ptaki przestały się nim interesować, jako że biuro informacji Mato Grosso
pracuje sprawnie i sądzę — pracuje lepiej nawet od wszystkich europejskich radiostacji. Każdy o
wszystkim wie. Nawet ryby. Ale o tym potem. .
Doktor przywiózł sporą ilość pomarańcz, zajadamy je więc przez całą drogę. Oszukiwany żołądek
nie daje się jednakże podejść. Nie tylko nam, ale i Doktorowi zrzedła mina. Już czwarta po
południu, a my wciąż płyniemy bez przerwy. Myślałem, że wczorajszy dzień był wyjątkiem. Teraz
widzę, że to taka reguła. Próbuję znowu tłumaczyć Myśliwcowi nonsens jego postępowania.
Wszakże za dwie godziny będzie zupełnie ciemno. Zanim hamaki się rozwiesi, zanim się strawę
ugotuje, zanim...
— Pan mnie nie będzie uczył.
Nie wiadomo, czym by się ta cała historia skończyła, gdyby nie nasz mądry, cudowny osioł
„Penta”. Pyknął kilka razy i stanął.
Płaczący lianami brzeg i groźnie powykręcane ramiona podmytych wodą konarów czekały tylko na
zabawę z płótnami „Anjangi”, worami prowizji i resztą drobiazgów porozkładanych na pokładzie.
Szczęściem, przytomny zawsze camarada chwycił się węzłowego splotu korzeni i oporem tarzano
wy ch mięśni zatrzymał całą flotyllę w miejscu.
Myśliwiec tymczasem, wycierając pot z czoła, to zdejmuje, to znów zakłada sznurek na motor.
Mięsień policzkowy drga mu coraz szybciej na znak wzrastającej irytacji. Wiemy, że nie o nas
troszczy się on w tej chwili, tylko o los znakomitego gościa, zwanego Ekscelencją. Gniewa nas obu
z Tadeuszem to płaszczenie się przed tym brazylijskim poczciwcem. Domyślamy się, że na
znajomości tej buduje Myśliwiec swoje przyszłe plany finansowe.
Na zakotwiczonym statku panuje grobowa cisza, tylko nieudane warknięcia upartej „Penty” drażnią
nam nerwy. Trwa to dobre pół godziny. Nagle przerywając swoje kręcenie motoru Myśliwiec
wersalskim gestem i z przemiłym uśmiechem zwraca się do Doktora:
— Niedaleko stąd jest doskonały nocleg. Ekscelencja życzy sobie kawy czy herbaty?
W beznadziejnej naszej sytuacji, kiedy nie możemy zapalić motoru, pytanie to ma w sobie tyle
komizmu, że nawet poczciwy Brazylijczyk uśmiecha się żałośnie, a my z Tadeuszem parskamy
śmiechem. Myśliwcowi policzki zadrgały jeszcze szybciej. Chwycił się sznurka, jak tonący słomki,
i znowu motor warknął, lecz na krótką tylko chwilę.
Głód skręca nam kiszki. Głowa pęka z bólu. Człowiek marzy o solidniejszym pokarmie, a ten
znowu z kawą wyjeżdża! Po dzisiejszej rannej kawie, po wczorajszej wieczornej herbacie odważa
się jeszcze z taką propozycją wystąpić.
Słońce zachodziło już za korony drzew. Od rzeki zawiał wilgotny chłód. Ryby zaczęły pluskać na
powierzchni.
— Nie ma innej rady — odzywa się skruszony Myśliwiec — trzeba zapalić mały motorek.
Zawiozę Ekscelencję na najbliższą plażę, a sam potem wrócę, żeby uruchomić „Anjangę”.
„Mały motorek” — przedmiot chełpliwych przechwałek Myśliwca, znudził się już nam, jako
nieustanny temat gadulstwa. „Mały motorek” — najlepszy i najdroższy, specjalnie odstąpiony przez
jakąś firmę ze względu na „szaloną” reklamę, jaką Myśliwiec swoim sławnym imieniem tej firmie
przyniesie. „Mały motorek” — ideał wynalazków amerykańskich, o którym Myśliwiec mówił
każdemu, kogo tylko w drodze spotkał.
Przesiadamy się do „Kalosza”, a Myśliwiec zakłada sznurek na swego pupila. Zakłada go
flegmatycznie, poprawia, celuje, aby dobrze trafić w rowek, wreszcie, spojrzawszy na nas, z całej
siły pociąga. Nic. Nawet warknięcia brak. Cudowny Jonson nie chce ruszyć. Może przez
solidarność dla starszej wiekiem „Penty”?
Chichoczemy z Tadeuszem jak dwaj sztubacy. Stosunek nasz do towarzysza ekspedycji ułożył się
już zdecydowanie negatywnie. Nie mamy z tego tytułu najmniejszych wyrzutów sumienia.
Po piętnastominutowym bezskutecznym kręceniu przesiadamy się z powrotem na „Anjangę”.
Słońca już dawno nie ma. Las spochmurniał. Ptaki znikły znad wody.
— Motor pewnie wystygł — zawyrokował Myśliwiec.
I wtedy właśnie zaterkotał...
Karłowata roślinność brzegów tworzy po obu stronach rzeki dwa ciemne, monotonnie jednakowe
wały. Płyniemy szybko, szeleszcząc burtami po liściach kamelotów. Coraz ich więcej i więcej.
Coraz szersze platformy, coraz bardziej liliowe. Czasami zdaje się, że dziób łodzi uderzy w brzeg, a
to tylko wyspa kamelotów.
— Ekscelencja widzi tam daleko czuby wyższych drzew? To armadory. Tam przenocujemy —
uspokaja Myśliwiec swojego gościa.
Nie rozumiem, co to znaczy „armador”. Nie śmiem jednak pytać o to teraz. Grunt, że będziemy
wkrótce jedli i spali.
Joao pierwszy wyskoczył na nieponętny a kłujący zielskami brzeg. Olbrzymim ostrzem wielkiego
noża, zwanego fakonem, jął kosić trawę, z której podniosła się od razu niezliczona chmara much i
komarów, gryząc niemiłosiernie nasze białe ciała. Wyczyszczona w ten sposób polana mierzyła naj-
wyżej pięć metrów średnicy. Dokoła napierał zielony mur lasu, którego jeden tylko bok przeświecał
koronkowo ku srebrzystej rzece.
Czułem się w tym dzikim otoczeniu pnącej roślinności jak omotany w sieć, żywcem rzucony na
pożarcie jaguarom, a może włochatym pająkom. Jedyna jeszcze ucieczka — to pachnąca świeżością
rzeka. Z jakąż dziką rozkoszą wpełzłbym teraz w jej chłodną toń, ale gdzież tam! Oto lecą stamtąd
ryki licznych krokodyli witających ciemnię nocy, a wraz z nią najlepszą porę żeru. Gdzież więc
masz się obrócić, biedny człowieku? Zewsząd czyha śmierć. Znalazłeś się oto w pułapce bez
wyjścia. Lekkomyślne pragnienie zabawy i przygód sprowadziło cię tu nieoględnie, w zasadzkę
najczystszej prawdy, najszczerszej walki o prawo do życia. Stanąłeś nagle twarzą w twarz wobec
szranków śmiertelnych i nie na żarty.
Tuż obok czai się może złośliwy jaguar, śledzi cię już od godziny i bada każdy twój ruch, a ty o tym
nie wiesz, ty go nie widzisz. Zechce ci skoczyć na pierś — uczyni to w jednym mgnieniu oka. Nie
zdążysz nawet pomyśleć o swojej dwururce. Trzeba tu mieć oczy przenikliwe, dla których ani
gąszcz, ani mgła, ani noc nie znaczą nic. Tu trzeba mieć węch, czuć zapach krwi krążącej w żyłach.
Trzeba umieć wyczuwać złą myśl, aby się w czas zasłonić przed nią.
Słabyś, przybyszu z Europy. Nazbyt długo dałeś się tam za rękę wodzić po asfaltowych równiach
ulic i posadzkach lśniących korytarzy. Zbyt pieczołowicie otulano cię tam w puch i kuszono
zapachami perfum. Zatraciłeś wszystko, w co matka natura pierwotnie cię obdarzyła, i oto kiedyś
przypadkiem do niej wrócił, drżysz przy każdym szeleście liścia i nie wiesz, niezdaro, co masz dalej
czynić.
— Głupstwo! — mówię do siebie półgłosem, ściskając rękojeść kuchennego noża, jedynej broni,
jaką mi Myśliwiec raczył dać w prezencie.
A jednak wierzę w prawo dżungli, wierzę, że mnie żadne zwierzę nie napadnie. Imię człowieka
dostatecznie Jest straszne, aby dotrzeć nawet tu, w głąb Mato Grosso, i przerazić. Nawet
niezwyciężona onga krąży nieśmiało dokoła ogniska, zawsze w przepisowej odległości i zawsze z
należnym szacunkiem. Największy z kajmanów unosi się na mój widok i z trudem wlokąc tłusty
brzuch po piasku, wciska się czym prędzej w lśniącą gładź rzeki.
To nic, że nie lubię strzelać. Broni mnie sam fakt przynależności do gatunku „Homo sapiens”. Nie
zaszkodzi oczywiście na wszelki wypadek dorzucić trochę drzew do ogniska — płomień doskonale
zabezpiecza przed napadem dzikich zwierząt.
— Może by pan ten ogień na całą noc jakoś wykombinował? — mówi Doktor z hamaka, usiłując
głosowi swemu nadać pozory spokoju i obojętności.
Każdy z nas, nowicjuszy, odgrywa jeden przed drugim komedię. W rzeczywistości taki pierwszy
nocleg na bezludziu, pełnym nieokreślonych odgłosów i pełzań, przerywanych basowym rykiem,
przyprawia o niemiły strach i Wówczas, o dziwo, mądry, edukowany wielce człowiek staje się
nJgłuP” szym ze strusi. Zjawia się w nim bowiem nie opanowane niczym pragnienie wpakowania
się jak najprędziej w hamak i tam z głową pod kocem, uszami na ramieniu czuć się bezpiecznym
jak u Pana Bogiem za piecem.
Vem pra qui, vem pra od!... Nao voltar! (Idź tędy, idź tutaj!... Nie wracaj!) — drze się tymczasem
arancuanga (rodzaj bażanta). Powtarza się ten krzyk sztafetą wzdłuż rzeki, wciąż dalej i dalej, aż
ginie w nieskończonej perspektywie kłócącego się ze sobą echa. Najpierwotniejszy tam-tam to
Mato Grosso, chronologicznie wyprzedzający wszelkie sygnały murzyńskiej Afryki.
Vem pra qui, vem pra a&!... Nao voltar! — przeraźliwie skrzeczy arancuanga tuż nad moją głową i
natychmiast podchwytuje ten głos najbliższy ptasi sąsiad.
Kogóż one do licha tak tu zapraszają? Czy straszliwą anakondę, drzemiącą opodal nad wodą? Czy
pumę zaszytą w pantanalskie trawy? Czy owego pająka, co wspina się może fałdami mojej
moskitiery? Pająka, którego ukąszenie przyprawia o śmierć?
Daleki, ledwie słyszalny krzyk wstrząsnął lasem i natychmiast zamarł.
— Panowie słyszeli? — zapytuje półgłosem Myśliwiec. — To albo jeleń, albo małpa duszona.
Tylko w naszym spaczonym pojęciu śmierć oznacza konanie męczące i długie. W krainie
Wielkiego Lasu to zaledwie jedno mgnienie oka, jeden błysk świadomości, jeden krzyk rozpaczy.
Jeden i już... beznadziejny.
Nikt na ratunek nie śpieszy, nikt nie posyła karetki pogotowia. Jeno ogromny, czarny sęp urubu
wspaniałym, szybowniczym lotem pędzi na miejsce wypadku i nieruchomo rozpostarłszy skrzydła
krąży cierpliwie, aż i na niego przyjdzie wreszcie kolej.
Owinąwszy ubranie w sztywne płótno worka żeglarskiego, aby się doń żadne bicho nie dostało,
wciągam nogi do wnętrza hamaku. I oto rozpoczyna się codzienna walka z kocami. Tak zwana
walka o wygodną pozycję. Odbywa się ona oburącz i obunóż. Czasami pomaga się tu i głową, ale
zawsze na ślepo. W wyniku tej walki oczywiście jestem przegrany, ale nie o to wcale chodzi.
Celem jest właśnie ostateczne umęczenie. Dopiero osiągnięcie tego stanu pozwoli biednemu
Europejczykowi usnąć w byle jakiej pozycji, może głową w dół, a może nogami w rozkroku.
Tak właśnie jakoś spałem do chwili, kiedy coś ostrego dziobnęło mnie silnie gdzieś pod piąte żebro.
Na zwykłym przyzwoitym łóżku usiadłbym tylko z przerażenia, ale tu na ten luksus nawet pozwolić
sobie nie można. Hamak bowiem ma tę przedziwną własność, że wyrzuca z siebie każdą
nieostrożną zawartość.
Ukłucie pochodzi od strony sąsiedniego hamaka i ta świadomość od razu mnie uspokaja.
— O co chodzi? — pytam Tadeusza półszeptem.
— Pan nic nie słyszy? Proszę dobrze posłuchać. Nasłuchuję. Chór cykad. Daleki gwizd nocnego
ptaka. Poza tym nic. Śmiertelna cisza.
— Zawraca pan głowę! — burczę złowrogo.
— Niech pan lepiej słucha — nalega Tadeusz. Znowu parę chwil cierpliwego nadstawiania ucha.
Nagle, tuż nad moją głową, tuż blisko, rozpoczyna się zbiorowe czmychanie, jakby stu gruźliczych
starców rozkaszlało się na drzewie i jęło rzucać do siebie piłkami. Szelest liści, nerwowa ruchawka
gałęzi, raz tu, to znowu tam...
Tadeusz, nie uchylają moskitiery, puszcza snop światła latarki na drzewo pionowo w górę. Teraz
widzę nad sobą szybko skaczące z drzewa jakieś nieokreślone cienie, których kształtu ani wielkości
nie mogę uchwycić.
— To nocne małpy, macacos da noite — wyrokuję tonem znawcy, a serce wali mi w piersi. Zresztą
nie jestem wcale pewny, jedynie pragnę za takiego uchodzić w oczach Tadeusza. O małpach myślę
na podstawie charakterystycznego bardzo czmychania i zwariowanej ruchliwości, jakiej nie ma
żadne inne zwierzę.
Obie nogi podjechały gdzieś wysoko w górę, aż pod sam sznur wiążący hamak do drzewa, i w
momencie gdy snop światła elektrycznej latarki myszkuje za małpami, w dalekiej perspektywie
zwężającej się moskitiery ujrzałem własne stopy, a obok kilka utuczonych już krwią moją
komarów. Unieszkodliwione łapczywością będą tak drzemać poczciwie aż do dnia następnego.
Chwała więc Bogu, będę już spał spokojnie aż do samego rana.
Zdeterminowanym ruchem obracam się na bok i hamak chwyta się pretekstu, aby mnie wyrzucić.
Nie daję się jednak. Pagórkowate fałdy wrzynają mi się pomiędzy nogi. Kula z koca gniecie kark.
Wałek piżamowej nogawki dawno już zatrzymał obieg krwi. Mały Jasiek skręca palce lewej stopy
w prawo, a prawej w lewo. Przednie guziki puloweru wciskają się gdzieś pod bok i doprawdy
trzeba nadludzkiego zmordowania, żeby w takich warunkach ponownie usnąć.
Basowym, wstrętnie chrapliwym rykiem szczeknął niedaleko krokodyl i natychmiast odpowiedziały
mu inne. Nie podobała się im widocznie nasza ludzka rozmowa o małpach.
Głowa moja wisi chyba najwyżej sześć metrów od głowy krokodyla.
— Panie doktorze — szepcze Tadeusz — pamięta pan tego wczorajszego, co wyszedł do nas z
głębi lasu? Może i ta bestia aż pod hamak podpełznie.
— Milcz pan! — burczę wściekłym tonem. — Mógłby też pan coś weselszego na noc wymyślić.
Nowy basowy pomruk rozlega się tuż obok mojego łóżka. Tym razem zupełnie jakiś inny, w
brzmieniu cichszy, ale groźniejszy. Znam go z zoologicznych ogrodów. Wstrzymuję dech i
wytężam słuch. Cisza. Zda się własny puls słyszę. Pomruk powtarza się w tejże odległości. Onca!
— Pan słyszy?
— Cicho! — strofuję szeptem. Wydaje mi się bowiem, że zwierzę stoi tuż obok mojego hamaka.
Wydaje mi się, że najmniejszy głos, najmniejszy ruch z naszej strony spowoduje krwiożerczy jego
skok. Cała moja nadzieja w broni Tadeusza. Ja nie posiadam nic, nawet kuchennego noża.
Jakby w odpowiedzi na moje ukryte myśli, błyska nagle snop światła i w jego uchwycie widzę
wymierzoną przed siebie lufę Tadeuszowego pistoletu.
Nowy pomruk, tym razem daleko głośniejszy przeszywa powietrze. Warkocze jakoś gardłowo i
raptem przechodzi w świszczący dyszkant.
— Tfu! Psiakrew! — krzyczy Tadeusz. — To Doktor chrapie.
Śmiejemy się na głos, a małpy aż się krztuszą nam do wtóru. Mocniej zawijam głowę w koce, żeby
nie doznawać już innych omamień. Tracę wreszcie świadomość niebezpieczeństwa. Mato Grosso
przestaje istnieć.
W Krokodylej Zatoce
Poranny chór arancuang rozbrzmiał jak zwykle, przywołując nas do rzeczywistości. W kościach
łamie. Krzyż boli, jak gdybym całą noc dźwigał ciężary. W pęcinach swędzą komarowe bąble.
Pierwsza puszczańska noc minęła szczęśliwie. Pierwszy nasz chrzest. W uszach brzmią mi odgłosy
lasu z filmu „Trądy Horn”. Wczoraj słyszałem to samo.
Siedząc w miękkim fotelu, z przechyloną wygodnie głową i przymrużonymi oczami, łatwiej jest
jednak przeżywać niesamowite emocje egzotyki. Słyszałem nieraz gromy rzucane na głowy
różnych pisarzy podróżników za ich patos, przesadę, nieprawdopodobieństwa opisywanych
przygód. Sam podzielałem wówczas poglądy krytyków. Po przebyciu wielu, wielu najdzikszych
włóczęg zmieniam dziś zdanie.
Najbardziej egzotyczne filmy, najbardziej emocjonująca lektura nie zdołają oddać grozy,
wzruszenia, momentów upadającej radości czy załamania — słowem: smaku prawdziwej przygody
przeżywanej w rzeczywistości.
Joao, ta istna małpa leśna, prócz porwanych portek, koszuli i kapelusza, nie posiada nic. Nie
marznie nigdy i nigdy się nie poci. Gdy siedzi w kucki na własnych piętach, czuje się szczęśliwy.
W tej pozycji może wytrwać aż do wieczora. Komary go nie tną. Nie widziałem, aby się
kiedykolwiek przed nimi opędzał. Na chybotliwym czółnie, wymachując wiosłem, stoi jak
linoskoczek z parasolem i lawiruje pomiędzy korzeniami drzew na najszybszym prądzie. Po
wysokiej, kłującej trawie Pantanalu kroczy bosą nogą tak, jakby tam nigdy żadnych gadów nie
było. Drapieżne kolce traw nie czepiają się jakoś jego lśniącej skóry. Europejskie wojny tyleż go
obchodzą, ile owe niewidoczne węże. Wszelkie dyplomatyczno-socjalne racje niedostępne są jego
pierwotnej naturze. Żyje, aby żyć, to znaczy: jeść, spać, oddychać i jeszcze... uśmiechać się poczci-
wie do każdego napotkanego amigo i klepać go przyjaźnie po ramieniu.
Ekscelencja Doktor zaprotestował przeciwko głodówkowej modzie podróżowania. Wylądowaliśmy
przeto dzisiaj już w samo południe. Myśliwiec bez trudu zastrzelił arancuangę. Należy mu
przyznać, że trafia doskonale.
Joao wziął się do kucharzenia. Ma być ryż w rosole z arancuangi i — jak zawsze — feijao na
drugie. Zanim to nastąpi, bierzemy z Tadeuszem małe canoe i płyniemy w stronę najbliższej zatoki,
słynnej z ogromnej ilości krokodyli. Stąd pochodzi jej nazwa: Bahia dos Jacares.
W porze deszczów cały Pantanal, czyli olbrzymi teren dorzecza Paragwaju, zawarty pomiędzy
płaskowyżem Planalto Central i łańcuchami gór Serra do Amolar, zamienia się w Polesie. Kędy
okiem sięgnąć — woda, woda i woda. Tylko najwyższe pagórki zielonymi czubami karłowatych
krzaków wystają nad powierzchnię, tworząc wyspy i wysepki, niby arki Noego dla biednych
zwierząt. Podobno w okresie tym pomiędzy zwierzętami najróżniejszego gatunku następuje
zawieszenie broni. Kozły, kapiwary, jelenie i pumy wspólną gromadą cisną się na suchy ląd, a
krzywdę czynią sobie jedynie dla nasycenia głodu.
— Co w tym czasie robią jaguary? — pytam któregoś dnia Myśliwca korzystając z szalonej okazji
łaskawego humoru.
— Płyną do wysp.
— Wszakże jaguary należą do rodziny kotów, a koty unikają wody — zauważam zdziwiony.
— Bieda uczy wynalazków — odpowiada Myśliwiec. — Pan kiedyś zobaczy ślady jaguara po obu
stronach rzeki jako dowód, że tędy właśnie przepłynął. Onca w Mato Grosso to jeden z lepszych
pływaków.
Z początkiem marca Pantanal zaczyna wysychać. Coraz więcej zielonych wysp, a coraz mniej
wody. Wreszcie zostają tylko jeziora i zatoki. Te ostatnie biegną czasami kilkanaście kilometrów
wąskim a wysokościennym korytarzem, udając do złudzenia rzekę. Zjawiają się tu nawet słabe
wsteczne prądy. W miesiącach późniejszych, gdy wody znacznie opadną, zatoczki bywają odcięte
od rodzinnych rzek, tworząc jak gdyby wąskie jeziora. Jak przedtem w okresie deszczów do wysp,
tak teraz w okresie suszy i gorąca — do wody ciągną wszystkie zwierzęta. Taka bahia staje się
przytuliskiem dla fauny i flory. To jest właśnie najcudowniejszy raj Mato Grosso,
Czasami zatoka wysycha zupełnie i biedne krokodyle odbywają wówczas lądową wędrówkę
poprzez las i pola ku najbliższej wodzie. Podobno te bestie, obdarzone jakmiś nie znanym bliżej
zmysłem orientacji, nigdy nie błądzą.
Bahia dos Jacares oddzieliła się w ten sposób od rzeki Piquiri niewielką płycizną piasku. Musimy
wysiąść, aby przepchać czółno na drugą stronę. Brazylijskie canoe nie jest bynajmniej tak lekkie, na
jakie wygląda. Drążony, namokły pień drzewa przedstawia ciężar nie lada i trzeba się solidnie
namordować, zanim łódeczkę taką przeforsuje się z jednej wody na drugą.
Oczom naszym przedstawił się widok niesamowity. Pod czystym, lazurowym sklepieniem nieba, w
obramowaniu świeżej zieleni młodziutkiej, jakby strzyżonej trawy, rozpościera się oto przed nami
kilometrowej średnicy jezioro, a na nim tysiące czarnych, nieruchomych kropek. Kropkami tymi są
łby chłodzących się w ten sposób krokodyli. To ich królestwo, to ich niczym niezmącony raj.
Spojrzeliśmy z Tadeuszem po sobie na znak solidarnego niezdecydowania i solidarnego wstrętu. A
jednak Myśliwiec mówił, że po tym jeziorze pływał łodzią. Nie bardzo się nam chce wierzyć. Tak
często potrafi zmyślać.
— Jak pan sądzi? Czyżby to prawda?... Czyżby to możliwe?... — pyta Tadeusz i kręci głową.
— Buja na pewno jak we wszystkim dotychczas — odpowiadam spokojnie.
— Co będzie jednak, jeżeli to prawda, a my stchórzymy?
W odległości najwyżej trzech kroków przed dziobem naszego canoe żywa barykada z kajmanów
broni dostępu do ich wodnego królestwa. Kaprawe oczy patrzą na nas zimno, jak gdyby czekając
tylko na okazję do walki. Poprzez kryształową powierzchnię wody przeświecają grzebieniaste
ogony głębiej zanurzonego bractwa.
— Próbujmy — mówi Tadeusz nieswoim głosem, chwytając z rezygnacją za burtę łodzi.
— Próbujmy — odpowiadam takimże głosem czyniąc to samo.
Dziób canoe przekracza niedozwoloną granicę. Pierwszy szereg krokodyli, zdumiony bezczelnością
wroga, wycofuje się powoli w głąb wody.
Bojąc się zanurzyć stopy wskakujemy czym prędzej do wnętrza. Nagły ten skok omal nie wywraca
łodzi. Energicznie wymachując wiosłami ratujemy równowagę. Na szczęście strach kajmanów jest
większy od naszego. Tłukąc wodę ogonami, nikną gdzieś w głębi. My posuwamy się coraz dalej i
dalej naprzód.
— Panie Tadeuszu! Lepiej zawróćmy! Niech no pan tylko spojrzy, ile ich tam przed nami. Co
będzie, jeśli zaatakują?
— Niech pan patrzy lepiej poza siebie — odpowiada na to Tadeusz i jeszcze mocniej wiosłuje.
Rzucam okiem we wskazanym kierunku i mrowie przebiega mi skórę. Nie ma już odwrotu.
Wszystkie zanurzone przed chwilą krokodyle, jakby czyniąc strategiczny manewr, wypłynęły teraz
za nami na powierzchnię. Nie mamy więc wyboru. Trójkątne łby powolnym, sennym ruchem
zwracają się ku nam i gapią się niewzruszone. Niektóre z nich większe są od łodzi. Próbując naszej
odwagi, groźnie syczą, a gdy i to nie pomaga, warczą jak drażnione psy. Dopiero uderzenie
wiosłem po łbie kładzie kres tym eksperymentom i zostaje po nich tylko skłębiony ogonem wir i
rozchodzące się kręgi wody.
Stopniowo przyzwyczajamy się do tego otoczenia. Coraz mniejszą uwagę zwracając na krokodyle
rozglądamy się po okolicy. Już po kilkunastu minutach stają się one dla nas rzeczą tak zwykłą i tak
powszednią jak gołębie na miejskim placu. Szkoda, nie mamy przy sobie chleba, ażeby im pod-
robić.
Zobojętniali na niebezpieczeństwo wody, podnosimy oczy ku niebu. W żadnym kraju nie spotka się
tak różnokolorowego ptactwa jak tu. Żółtozielone tukany z obręczą szkarłatną na brzuchu,
niebieskie arary i seledynowe papużki, maleńkie jaśki przeróżne, to czarne, to szkarłatne, i kolibry
mieniące się w słońcu niby świętojańskie żuki. A każdy leci inaczej, jakby patenty sobie zastrzegły.
Ten podryguje komicznie, tamten jednostajnym ruchem ciężko tłucze powietrze, inny znowu igra z
przestrzenią jak latawiec z wiatrem.
Utopiłem wzrok w niebie, zapominając o świecie.
— Niech pan mocniej wiosłuje, bo krokodyle coraz bliżej — ostrzega Tadeusz.
Po prawej stronie mamy wyspę, niedostępną, oplecioną lianami. Na wprost rozpościera się typowy
Pantanal z kępkami różnorakich drzew i krzewów, rzadko w tym samym kolorze, a nigdy w tym
samym odcieniu. Gama barw odpowiada ptakom, jest tylko bardziej pastelowa. Kierujemy się w
lewo, ku seledynowej przestrzeni otwartej szeroko łąki. Tu krokodyli coraz więcej. Chcąc
widocznie przyjrzeć się nowemu dziwadłu, jakim dla nich jesteśmy, zbliżają się gromadnie.
Siedzimy na dnie koryta z łokciami tuż nad powierzchnią wody. Łódź przy tym jest wąska
dosłownie oblega nam biodra. Im bardziej się denerwuję, tym mocniej się kajak chybocze. Na
wszelki wypadek ściskam kolanami długi fakon, ale wątpię, czy starczy czasu na jego użycie.
Pamiętam nieprawdopodobne historie czytane kiedyś w tomiku Brehma o zwinności atakujących
krokodyli. Pocieszam się, że to było w Indiach, tutaj, w Mato Grosso, pewno jest inaczej... Tłukę
wiosłem coraz silniej i coraz szybciej, a Tadeusz dzielnie mi w tym sekunduje. Jeden z krokodyli
podejrzanym ruchem zawraca nagle wprost na nas.
— Spójrz no pan, atakuje! — woła rozpromieniony Tadeusz nastawiając lufę do strzału.
„Oczywiście — myślę sobie — atak trafi nie na dziób, tylko na rufę, czyli prosto na mnie, a ja
właśnie nie mam rewolweru”. Głośno jednak „cieszę się” razem z Tadeuszem, przekładając wiosło
na zagrożoną stronę.
Krokodyl niegłupi. Zatrzymał się w odległości kilku metrów, wyszczerzył zęby, syknął złośliwie i
już chciał dać nura, ale nie zdążył.
Padł strzał i jego prawe oko zalało się krwią. Raz tylko klapnął łbem o wodę, więcej się już nie
pokazał.
Ani ten strzał, ani dziwna śmierć nie uczyniły na kajmanach żadnego wrażenia. W dalszym ciągu
pływają sobie leniwie, pełne wzgardy i lekceważenia.
— Ach! — woła Tadeusz z wściekłością przez zęby — ja tym skurczybykom pokazałbym, gdzie
rak zimuje, gdyby tak z tysiąc nabojów więcej!
Wierzę. Teraz już wierzę w Tadeusza i jego strzały.
Lądujemy na trawie angielskiego parku Mato Grosso. Gdzieniegdzie prześwitują rudoczerwone
łysiny piasku, jakby naumyślnie rozsypane tutaj dla zabicia monotonii. Na nich bieleją w słońcu
czaszki krokodyli i blaszki rozsypanych przez wiatr ich pancerzowych kostek.
Co spowodowało śmierć tych potworów? Czy starość, czy słońce, czy onca? Odpowiedzieć na to
zdoła jedynie mądry, stary urubu, najlepszy informator Pantanalu.
Dobrze znany przeraźliwy skrzek wyrywa nas z zamyślenia. To dwie przytulone na gałęzi drzewa
arary protestują chórem, żeśmy zmącili im czułe tete d tete. Nie umykają bynajmniej, jeno kraczą
głośno, przekrzywiwszy duże dzioby. Widocznie mają pierwszeństwo do tej wygodnej, poziomej
gałęzi. Słuszność po ich stronie.
Tadeusz jest sentymentalny, zna honor myśliwego. Nie strzela do zwierząt, które pokładają w nim
zaufanie. A jednak złośliwość ludzka bierze w nas górę. Klaskaniem w dłonie straszymy flirtującą
parę. Nie ustępują łatwo. Kłócą się jeszcze z nami, jak mogą. Trzepoczą skrzydłami, a gdyby
umiały po polsku, powiedziałyby z pewnością: „Durnie!” Na szczęście papugi Pantanalu nie są tak
uczone.
Koliber jak rozkręcona sprężyna zawirował tuż przed moim nosem i usiadł na liliowym kwieciu.
Fioletowe gołąbki wielkości wróbli, u nas nie znane, frunęły całą rodziną na sąsiednie drzewo. I
znowu jakieś ptaki tu i tam: tęczowe, dziwaczne w kształtach, grubodziobe, długonogie,
niewspółmierne w proporcjach, a jednak jakoś szybujące. Prawdziwy rozlatany festyn kolorowych
kwiatów. Bengalskie ognie bożego, słonecznego dnia.
— Siady tapira! — pochyla się Tadeusz nad odciskami w piasku.
Skąd on to wie? Dla mnie są to tylko foremne, nic nie mówiące dołki. Tadeusz nigdy tutaj nie był.
Nigdy nie widział tapira, a oto wyrokuje teraz niby urodzony kaboklo. Widocznie w prawdziwym
myśliwym siedzi atawistyczny instynkt tropiciela. Chociaż nie wie nic, ale nosem już czuje. Wierzę
mocno w dziedziczność zamiłowań.
— O, tędy znowu szła onca!
— Niech sobie idzie na zdrowie, byleby nie przyszła do mnie — odpowiadam spokojnie i ta
obojętność drażni Tadeusza. Obserwuję przemianę, jakiej Tadeusz podlega na widok zwierzyny
albo na widok jej tropu. Oczy mu błyszczą, ręce drżą.
— Chodźmy lepiej na ryż i feijao, bo kiszki mi marsza grają — mówię flegmatycznie.
Ale kto by tam Tadeusza od strzelby odciągnął. Nie słyszy mnie nawet. Coś znowu węszy i trbpi.
— Panie Tadeuszu! — wołam głośniej. — Chodźmy wreszcie jeść!
— Jeszcze tylko momencik. Niech pan sobie płynie, ja pójdę wzdłuż brzegu.
Łatwo powiedzieć: „Niech pan sobie płynie”. Samemu tak wśród krokodylich łbów i bez broni. Nie
przyznaję się jednak do strachu. Płynę. Jak dotąd kajmany są grzeczne i nie gryzą. Tadeusz każe mi
co chwila przybijać do brzegu, bo znalazł już tam coś nadzwyczajnego. Co prawda nie było
wypadku, abym żałował tej swojej fatygi.
— Patrz pan, co za koczkodany! — woła Tadeusz i aż tańczy z uciechy. Komiczny z niego chłop,
stary a dziecinny. Reaguje na wszystko spontanicznie i bezpośrednio. Podpływam do krzaków, pod
którymi leżą dwa małe krokodylki, najwyżej dwadzieścia centymetrów każdy. Tadeusz przyciska
jednego z nich patykiem do ziemi, ja zaś chwytam go palcami za kark. Rozdziawił szeroko paszczę
i skrzeczy po swojemu: „Mamo!” Serca nasze odporne są jednak na krokodyle skargi. Przedziwnie
nie znosimy tych bestii. Ulitowałbym się nad każdym stworzeniem, tylko nie nad krokodylem.
Zaglądam mu sadystycznie w gardło, a on za każdym takim ruchem usiłuje bronić się zębami.
— Zabierajmy szczeniaki i w nogi, bo jeszcze matka gotowa przyjść w obronę — mówi Tadeusz
wsiadając szybko do łodzi. Jakby w odpowiedzi ukazuje się tuż niedaleko duża trójkątna głowa.
Ryż był znakomity. Woda z Piquiri jeszcze smaczniejsza. Joao zdał dziś egzamin ze sztuki
kulinarnej. Arancuanga ma mięso białe i delikatne, łudząco podobne do naszego indyka.
Już wypycham
Zielony las — dziewiczy las
na rzece Piquiri.
Nie było nas — ten sam był las
na rzece Piquiri.
W splątaniu lian i piór palmowych ciemni
ponura noc ukryła moc tajemnic.
Bojową pieśń wróg niewidzialny śpiewa,
czai się śmierć z każdego niemal drzewa.
Zielony las — dziewiczy las
na rzece Piquiri.
Nie było nas — ten sam był las
na rzece Piquiri.
Co chwila ryk i jakieś dziwne szumy.
To sucuri splotami dusi pumę,
to urubu szponami chwyta węża,
bo prawem tu: kto silny, ten zwycięża.
Drapieżny świat, łakomy świeżej krwi,
nas śledzi z brzegów rzeki Piquiri.
PIESN PIQUIRI
Po trzech tygodniach męki dziś po raz pierwszy mogę powiedzieć, że w nocy spałem. Oto wbrew
pogardliwym ruchom ramion Myśliwca i wbrew jego zapewnieniom, że kabokle będą się ze mnie
śmiali, odważyłem się na najwyższy nietakt wobec tutejszych obyczajów. Napiąłem hamak po
swojemu, to znaczy po marynarsku, na sztych z poprzeczkami. Umożliwiło mi to nareszcie
wyprostowanie moich długich nóg. Jak dotąd budziłem się każdej nocy przynajmniej z dziesięć
razy. Tej nocy jeden tylko raz, i to z powodu Tadeusza. Trącił mnie trzonkiem latarki, abym zrzucił
ze swojej moskitiery... żabę. Jeszcze chwila, a wdrapałaby się do środka. Ze wszystkich zwierząt
brzydzę się najbardziej żaby i właśnie ona jak na ironię losu poczuła do mnie taką sympatię.
Wychylam się z hamaka, trzęsąc co sił połami muślinu. Tuż spod samej ręki basowym klapnięciem
spada olbrzymia, wielkości co najmniej dużej męskiej dłoni żaba i kica dalej. Dlaczego wszelkie
paskudztwa czują do mnie pociąg? Te różne tatarany, mrówki i żaby! Węża jeszcze brakowało do
kompletu!
— No, chwała Bogu — powiada Myśliwiec w dziesięć minut po wystartowaniu naszej flotylli z
noclegu. — To był ostatni punkt nawiedzany jeszcze przez cywilizację. Teraz przez pięć miesięcy
nie zobaczycie panowie ani jednego człowieka.
— A kogóż to wczoraj albo i przedwczoraj widzieliśmy? — zapytuję zdumiony.
— Istniała jednak możliwość, bo tu docierają czasami rybacy. Dalej dzicz zupełna. Mogę dać
panom gwarancję na piśmie, że o parę kroków w bok od rzeki noga ludzka jeszcze nie stanęła.
Takie słowa wywierają głębokie wrażenie. Mimo woli obracam głowę i szukam czegoś innego, jak
gdybym przekraczał w tym momencie granicę dwóch różnych światów. Tymczasem wokół nas
panuje ta sama monotonia Pantanalu, jak wczoraj i jak przedtem. Jak na morzu: tam stalowy błękit,
tu bezkresna zieleń.
Wszystkie głosy puszczy stały się już nam znajome, a nawet po trochu zaczynają nużyć. Chciałoby
się, aby wyjce zmieniły melodię, a tukan przestał tak komicznie drygać małymi skrzydełkami.
Dlaczego nie poszybuje przykładem tuiuiu? Zawsze ten sam wysoki, gliniasty brzeg, najeżony
kolcami niedostępnej trawy. Czasami przyjdzie nad jego krawędź ciekawy termitnik i obrócony
szpikulcem ku niebu, grozi nam niby palec bożej przestrogi. Gdy zniknie ten wysoki, żółty brzeg,
znajdziesz go natychmiast po przeciwnej stronie rzeki. To tylko takie changement des places
podyktowane zakrętem rzeki. Teraz widzimy z kolei zmierzwioną wełnę błotnistych krzewów z
połyskującą linią czarnej ziemi, nakrapianej często przecinkami krokodyli.
Próżno byś szukał na niebie jakiejś chmury. Zwycięskie słońce praży i oślepia. Siedzimy w łódkach
kompletnie nadzy i nawet trochę wstydzę się tych głupich papug. Rozplotkują może po całym Mato
Grosso. Rozgadają Bóg wie co o mojej bezwstydności: nudysta!... ekshibicjonista!... Wiadomo —
papugi!
Siedzę oto nad samym brzegiem rzeki na pniu podmytego drzewa i piszę pamiętnik. W odległości
najwyżej trzech metrów leżą dwa duże krokodyle i patrzą mi w oczy. Czujemy do siebie wzajemną
antypatię.
Im dalej w głąb Pantanalu, tym zwierzęta mniej reagują na naszą obecność. Groźny pan i władca
świata powoli schodzi tu do roli kozła albo innego jaszczura, takiego zwykłego sobie ich leśnego
kolegi. Szczególnie krokodyle, nawykłe do panowania w wodzie, patrzą na nas z wyraźnym lek-
ceważeniem. My też przestajemy reagować na takie czy inne sąsiedztwo. Pilnujemy jedynie swoich
własnych spraw i tego, aby się nam krzywda jaka nie działa.
Joao na przykład, czyszcząc ryby, musi oganiać się nożem przed kajmanami, żeby te dranie ryb mu
nie kradły. Tadeusz dzisiaj rano okazał się mniej sprytny, dlatego jakaś ryba porwała mu
szczoteczkę do zębów.
Przez cały dzień pracowaliśmy nad urządzeniem obozu. W tym celu oczyściliśmy plac z gałęzi i
traw, doprowadziliśmy potrzebne ścieżki oraz zbudowaliśmy stoły, krzesła i pomost w głąb zatoki,
celem umożliwienia mycia nóg. Stanisław oczywiście nie rozumie tej całej pracy, uważając ją za
marnowanie czasu.
Wszelkie czynności wymagają tu podwójnego wysiłku, a to z powodu niedostępnych gąszczy.
Musimy torować sobie drogę fakonem, a nierzadko nawet siekierą. Szczęściem drzewa tutejsze są
przeważnie kruche i słabo trzymają się gleby. Wystarczy oprzeć się łokciem o gruby pień, a już leci
, na ziemię. Najgorsze są liany. Elastycznie umykają spod uderzenia noża, oplatają się dokoła ciała i
w ogóle kpią z bezsilności ludzkiej.
Z wolna przeistaczamy się z Tadeuszem z naiwnych nowicjuszy w starych praktyków leśnych.
Daleko nam jeszcze do ideału, którym jest zawsze niedosiężny w pojęciu Myśliwca... kaboklo.
W zatoce, nad którą rozbiliśmy obozowisko, jest znacznie mniej krokodyli aniżeli w Bahia dos
Jacares. Nie przeszkadza to jednak Tadeuszowi w pierwszym zaraz dniu zabić ich dwadzieścia
kilka.
Najadłem się dziś niemałego strachu. Oto łapiąc z kajaka ryby na wędkę spostrzegłem nagle
zbliżający się ku pływakowi wyjątkowo duży łeb krokodyla. Tadeusz sięgnął po rewolwer i padł
strzał, ale tym razem zamiast w oko, potwór dostał kulą w sam środek czoła. Nabój zrykoszetował,
a przerażony krokodyl z otwartą szeroko paszczą ruszył wprost na nas do ataku. Działo się to
wszystko w odległości najwyżej pięciu metrów, trzeba było działać błyskawicznie. Gdyby na
miejscu Tadeusza znalazł się gorszy jakiś strzelec, sprawa nasza byłaby przegrana. Natychmiast
jednak padł drugi strzał i to w chwili gdy głowę bestii dzielił od nas zaledwie metr. Woda
zbałwaniła się pod uderzeniem potężnego ogona, a ciało gada jęło kurczyć się w szaleńczym salto
mortale. Nasza łódź zatańczyła obertasa w miejscu. Krokodyl to chował się, to znów pojawiał się na
powierzchni, lawirując jakoś to po jednej, to po drugiej stronie. Parę razy odbiliśmy go wiosłem od
burty, parę razy trzasnęliśmy go mocno po łbie, ale jak z jego strony, tak i z naszej były to tylko
podświadome samoobronne odruchy. Wreszcie ostatni krąg skotłowanej wody zamarł. Nastąpił
moment denerwującego wyczekiwania.
Siedzimy milcząc i głupkowaty uśmiech nie chce zejść nam z twarzy. Zdajemy sobie doskonale
sprawę, że w tej właśnie chwili wycofaliśmy swoje życie z ryzykownej loterii. Tadeusz drgnął i
mruknął przez zęby:
— Dużo przeżyłem samowolnych kraks, a żadnej nie zląkłem się tak bardzo, jak tego drania. Tak,
tak — dodał po chwilowym namyśle — alem przypieprzył skurczybykowi.
Zauważyłem, że krokodyle straciły jakoś animusz. W bliskości naszego obozowiska już ich w ogóle
nie widać, a przed łodzią czują odpowiedni respekt. Z grubsza licząc padło ich tutaj w ciągu
pierwszych trzech dni z sześćdziesiąt sztuk.
Nie wiem, jak się to nawet stało, bo Tadeusz kule oszczędza i na krokodyle nie marnuje, ot, tylko
tak czasami, od niechcenia.
Z dniem dzisiejszym rozpoczyna się nasza rzeczywista praca, to znaczy wypychanie ptaków. Mam
być głównym mistrzem tej sztuki, chociaż dalibóg nie czuję w tym kierunku najmniejszego
powołania. Rozgoryczony na cały świat, babrzę się w cuchnącym mięsie zdechłych ptaków, a
poczciwy Tadeusz sekunduje mi w tym wiernie, od czasu do czasu pocieszając miłym słowem.
Jastrzębie i sępy przyglądają się nam ze wszech stron, kracząc przekomicznie. Wiedzą szelmy, że
za chwilę stracę cierpliwość i rzucę wszystkim o ziemię. Wówczas nastąpi dla nich moment
radosny, wyczekiwany od dawna, moment smakowitej uczty.
Jestem wściekły na cały świat, a najbardziej na siebie samego. Jakżem mógł podjąć się takiej
wstrętnej, hyclowskiej roboty! Pode mną leży kupa powyrywanego pierza, a na stole straszliwie
ogołocone, z powykręcanymi skrzydłami i nogami trzy ptasie tułowia. Na szczęście nie mogą mi
już czynić wyrzutu wzrokiem, albowiem ich gałki oczne zostały zjedzone przed chwilą przez duże
czarne mrówki.
Trzy nie heblowane deski od skrzynek z benzyną, oparte na czterech badylach wkopanych w ziemię
— to mój stół do pracy, moje laboratorium. Stół nieostrożnie umieściłem poza obrębem
obozowiska i na domiar wszystkiego od strony najdzikszego lasu. Najczęściej jestem zupełnie sam,
bo Tadeusz musi polować. Dostał od Myśliwca jakiś stary, przewiązany sznurkiem napoleoński
karabin, nabija go patykiem od góry i jakoś strzela. Gdyby nie Tadeusz, nie mielibyśmy żadnej
roboty. Myśliwiec z Doktorem bawią się tylko w spacery, a dostarczone przez nich ptaki
przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy: połamane nogi, połamane skrzydła i wszystkie pióra we
krwi.
Tak więc siedzę przeważnie samotnie i bez żadnej dosłownie broni. Przedzielony jestem od ogniska
rozwieszonymi hamakami. Trochę przyzwyczaiłem się już do wiecznych szelestów za plecami, ale
to nie pomaga mi w pracy. Jak stwierdziłem, najwięcej hałasu robią kurki leśne, grzebiące w
liściach. Raz wypadł na polanę duży jeleń i nagle zobaczywszy mnie bardzo się przestraszył.
Komicznie podrzucił rogi, stanął dęba i jednym susem znikł w gąszczu.
W pierwszych jeszcze dniach obracałem głowę za każdym głośniejszym szelestem. Później
nastąpiło zobojętnienie. Dziś zamiast obracać głowę, kurczę się tylko w sobie i zamieram na
dłuższą chwilę, oczekując, kiedy ten tajemniczy skok wreszcie nastąpi.
Kury i jastrzębie najłatwiej się oswajają. Kilka z nich znamy już i wołamy na nie po imieniu.
Jastrząb Kuba wykazuje największą inteligencję i w nagrodę za to, mimo swych pięknych piór, nie
trafił dotąd do naszej kolekcji. Wabikiem dla ptaków jest wyrzucane przez nas mięso. Kury łażą mi
po nogach, podbierając zrzucone kawałki.
Przez cały dzień siedzę z watą w uszach i z okularami na oczach. Wata i okulary chronią mnie
przed lavolhos, czyli muszkami mikroskopijnej wielkości, wdzierającymi się w przewody uszne i
pod powieki. Pomimo juz znacznego oswojenia się z tą dziką sytuacją, czuję się, jakbym siedział w
zoologicznym ogrodzie, gdzie pijany dozorca powypuszczał z klatek na wolność wszystkie lwy i
tygrysy.
Kiedym wykręcał właśnie skrzydło ostatniemu ptakowi, Tadeusz, zajęty w tym czasie gotowaniem
obiadu, podniósł nagle wielki krzyk. Musiało tam coś zajść naprawdę niebywałego. Nie tracąc więc
ani chwili czasu i przecierając okulary w pędzie, lecę na miejsce wypadku. Już Tadeusza przy
ognisku nie ma. Widzę go z daleka, jak w gorączkowym pośpiechu ładuje się razem z Joao do
łodzi. Nie krzyczą już więcej, przeciwnie, zachowują myśliwskie milczenie. Z kalibru broni, jaką ze
sobą biorą, widzę, że się zanosi na grubszą robotę.
Podnoszę lornetkę i patrzę w kierunku drzewa, za którym nikną. Niezupełnie jeszcze podmyte,
pochyliło się nad lustro wody zasłaniając sobą widok na przeciwległy brzeg. Wyłapując
przezroczyste plamy zieleni, ciekawie gonię wzrokiem po krzakach, ale niestety, nic jakoś zobaczyć
nie mogę.
Zielona równina wysokiej trawy, dalej stłoczone niby barany w słońcu karłowate krzewy i
przerywana linia wżerającej się w tę trawę wody — to wszystko. Powoli i systematycznie posuwam
się lornetką wzdłuż brzegu i badam uważnie każdy szczegół.
Oto ibis czerwonodzioby duma na swoim długim szczudle. Tam czapla śnieżnobiała rozwala
skrzydła na kształt wyskubanego orła z austriackiego herbu i wietrzy sobie pióra. Dalej gromada
kajmanów wyleguje się w bezpiecznym oddaleniu, a tu znowu dwa ogromne a niezdarne tuiuiu
rozkiwanym krokiem biegają po plaży, jakby dwóch kłócących się ze sobą starców.
Patrzę przez szkła coraz obojętniej, nie wierząc, aby te co dzień spotykane grupki mieszkańców
Mato Grosso mogły tak zdenerwować moich towarzyszy. Posuwam się więc perspektywą
powiększających szkieł dalej, trochę w głąb lądu i zatoki. Wpełzam nad słoneczną polanę lasu,
zbiegającą złocistym piaskiem ku liliowym kwiatom kamelotów. Aż nagle... zrozumiałem
wszystko, a gdy zrozumiałem, zrobiło mi się niewymownie smutno. Gdybym znał w tej chwili
język puszczy, krzyknąłbym na cały głos, aby tysiącznie odbitym echem ostrzec wszystkie biedne
zwierzęta przed grożącym niebezpieczeństwem — niebezpieczeństwem zdradzieckiego człowieka.
Z wyciągniętą przed siebie szyją, na szeroko rozstawionych racicach, z nozdrzami przy wodzie stoi
oto spokojnie ogromny jeleń błotny. Raz po raz wznosi rosochate rogi i rozejrzawszy się dokoła,
znowu pije. Czasem zbrzydzi sobie zmąconą nieostrożnie wodę i wolnym, poważnym krokiem
przechodzi nieco dalej, to znów bliżej i znowu pije... pije.
Wiem, że za chwilę nastąpi strzał i czuję, jak mi krew odbiega od skroni, puls przestaje bić. Walczy
w tej chwili we mnie miłość do przyrody z solidarnością członka ekspedycji myśliwskiej. Skórom
się już raz wybrał do lasu, aby kolekcjonować zwierzynę, śmieszną wydaje się zabawa w dziecinne
sentymenty. A jednak to oczekiwanie na strzał z zasadzki przekracza wytrzymałość moich
pacyfistycznych nerwów.
Wzywam się w otaczający mnie nastrój beztroskiej ciszy. Odczuwam i rozumiem doskonale stan
ufnej radości życia, jaka ożywia duszę jelenia. Świeżo jest mu i bujnie, ochoczo i pewnie ze
świadomością potęgi rogów. Ryknie buńczucznie i zaraz odpowie mu z oddali łania. Przyjdzie w
lękliwym zażenowaniu, udając, że niby niechcący. Przyjdzie tutaj na liliowy dywan kamelotów i
przytuleni do siebie poczną odtąd pić razem. W aksamitnie wilgotnych nozdrzach odbijają się im
najsubtelniejsze tchnienia zapachów. Symfonia mdłych oparów miodu, wiecznie otwartego w
gościnnych dziuplach niegryzących brazylijskich pszczółek. Może nawet zapach zachodzącego
słońca, może nawet zapach chmur. Wszystko to nagle zaczynam teraz rozumieć tym lepiej i tym
boleśniej, im bliższy jest ów śmiertelny strzał.
Nagle jeleń wysoko podniósł rogi. Słucha, węszy.
Gdybyż to była prawda! Gdybyż on słyszał i uciekł!
Tymczasem minuty dłużą się w nieskończoność, a lornetka drży w moim ręku. Wieleż to
przemyśleć człowiek zdoła w ciągu tych paru minut oczekiwania!
Jest.
Brutalne, ostre, dalekie szczęknięcie stali.
Jeleń nagłym ruchem podrzuca głowę i patrzy. Nie rozumie, że ten gorący ból, co przewiercił mu
na moment piersi, to jest koniec. Koniec beztroski, koniec radości, koniec wszystkiego. Postąpił
więc parę kroków naprzód, jakby się chciał przekonać, czy boli jeszcze i tu... zachwiał się. Klęknął
przed niewiadomym i nie rozumiał dalej. Aż przyszedł drugi strzał i ten położył kres.
Tadeusz jest ostrożny. Nasłuchał się myśliwskich opowieści, chociażby tej ostatniej Myśliwca,
który przeleżał pod nie dobitym jeleniem, wtłoczony rogami w błoto, aż do dnia następnego. Przez
długą więc chwilę jeleń leży sam, myśliwych nie widać. Rozlega się jeszcze jeden huk,
prawdopodobnie na wszelki wypadek. Dobicie.
Opuszczam lornetkę i odchodzą w głąb obozowiska. Nie jestem ciekaw tego, co ma nastąpić dalej.
Dosyć mam już codziennych mordów i tej kąpieli we krwi. A to zaledwie trzeci dzień
biwakowania.
Step płonie
„Anjanga” stoi przy brzegu przymocowana rufą i dziobem , do pobliskich drzew. Z lądem łączy ją
poza tym deska, która od czasu do czasu pod ciężarem przechodzącego po nią Myśliwca wpada z
pluskiem do wody. Na dzień wszystkie płótna odsłania się dla wentylacji. W nocy natomiast w
obawie przed muchami i komarami szczelnie dopina się wszystkie guziki. Myśliwiec siedzi
najczęściej przy swoim stoliku do późnego wieczoru, studiując gatunki mrówek. Czyni to naturalnie
nie przez naukową ciekawość, tylko przez chciwość. Biedak uwierzył, że na tych mrówkach zarobi
kokosy, bo od setki płacą kilka groszy.
„Anjanga”, oświetlona od wnętrza latarnią, wygląda niby chińska dżonka. Lubię pływać po nocy
kajakiem. Jest nastrojowo. Zwłaszcza nastrojowo powraca się z ciemnej nocy mając za cel gorejącą
za brunatnym płótnem latarnię Myśliwca.
Któregoś popołudnia siedziałem jak zwykle przy pracy, gdy sześć słodkowodnych wydr zaczęło
głośno prychać tuż przy samym brzegu. Były widocznie zdumione tak dziwaczną zmianą, jaka
zaszła w ich okolicy. Raz po raz uśmiechniętym pyskiem spoglądają nam z bliska w twarz. Nie ma
w nich ani krzty obawy, tylko straszliwe zdziwienie. Rozpoczynają rodzinną zabawę. To jedna, to
druga niezdarnie wpełza przy pomocy płetw na skośnie zanurzone a zwisłe z brzegu gałęzie, po
czym jeszcze niezgrabniej wali się za chwilę z powrotem do wody, a cała reszta wydr, serdecznie
popiskując, śmieje się chóralnym, ludzkim prawie śmiechem.
Oczywiście pierwszą myślą człowieka jest mord. Mimo rządowego zakazu polowania na wydry
krwiożercza żyłka zwycięża. Myśliwiec porywa karabin i strzał za strzałem kładą kres ciekawości
zwierzęcej. Wydry nikną pod powierzchnią. Joao z całą pewnością wytrawnego znawcy twierdzi,
że tylko trzy z sześciu uszły żywo, resztę znajdziemy nazajutrz, gdy w żołądkach ich powstaną
trupie gazy i spowodują wypłynięcie ciał.
Istotnie, w ściśle określonym czasie jedna z wydr wypłynęła. Niestety, mocno już nadszarpnięta
przez piranie. Dwie inne zostały widocznie pożarte przez krokodyle. Czyż warto było psuć nastrój
prymitywnej ufności zwierząt dla tak nikłego efektu?...
Joao rozwiesza płaty skóry na słońcu, a Myśliwiec krąży dokoła i zaciera wszelkie ślady, aby broń
Boże tajemnica kłusowniczego strzału nie dotarła do policji. Najwidoczniej dręczy go sumienie i
jeszcze większy strach.
Trzymetrowej wysokości trawa uniemożliwia naszym myśliwym polowanie. Toteż podpalają z
trzech odległych od siebie stron Pantanal, który purpurową łuną ognia idzie z wiatrem. Trzask
pękających od żaru pni drzewnych imituje armatnie strzały. Gdy patrzę na to niebywałe u nas
zjawisko, przychodzą mi na myśl płonące stepy Dzikich Pól, podpalanych niegdyś przez Tatarów.
Analogia ogromna: my także, jak owi Tatarzyni, najechaliśmy obcy kraj spokojnie żyjących
zwierząt, tępiąc je niemiłosiernie ogniem i nożem. Gałązka draśnie nam ramię, już tniemy fakonem.
Młode drzewko nieostrożnie stanie w drodze i oto jednym cięciem topora walimy je na bok. Takie
tu tego niezliczone bogactwo, bezpańskie i niczyje. Żadna ustawa nie broni. Żadne oko nie
dopilnuje. Jedno potarcie zapałki i słup ognia na szerokość dziesiątków i kilometrów. Tysiące
mniejszych i większych istnień poniesie |śmierć w płomieniach. Ognista granica posuwa się
naprzód i nikt jej nie zdoła zatrzymać. Chyba że litościwa rzeka stanie na drodze albo ulewny
deszcz spadnie niespodziewanie — poza programem. Teraz panuje pora sucha.
Czy zatrzyma się ten ogień i gdzie się zatrzyma, to dla nas, niszczycieli, jest rzeczą drugorzędną.
My mamy piękny widok nocą. Wielkopański festyn fajerwerków. Neronowe świece z płonących
stworzeń.
Gromady urubu i jastrzębi ściągają zewsząd jak na pole bitwy. W niskim, koszącym locie porywają
raz po raz umykające z ognia płazy i szczury. Na tle płomiennych języków i popielatoróżowych
kłębów dymu czarnymi kręgami ponurej zasadzki zawisły te ptaki niby pętle diabelskiego lassa.
Żaden wąż nie ujdzie ich szponom, żadna żaba nie ukryje się w błocie. Suchy trzask parzącej
lawiny posuwa się konsekwentną a upartą obławą okrutnie i bezwzględnie, powoli a perfidnie.
Jeszcze jest daleko, ale piędź po piędzi przyjdzie tu na pewno. Trzeba umykać z rodzinnych gniazd,
dziupli i nor. Trzeba opuścić stare termitniki, z takim mozołem budowane przez lata. Tyle żmudnej
a zmarnowanej pracy. Jedynie sprytny tatu-pancernik niczego się nie lęka. Jego dom to głęboki
labirynt podziemnych korytarzy. Nic dla niego nie znaczy wędrujący ogień. Dopóki zgliszcza nie
wystygną, przesiedzi gdzieś na dolnych piętrach, aby się znowu wytoczyć na chłodną powierzchnię,
niby zwycięski wagonik pancerny — zapowiedź nowoczesnej techniki.
Niesamowicie piękna jest dzisiejsza noc z łunami palących się traw dokoła. I woda cicha, uśpiona
już woda, szkarłatem odbić parująca.
Subtelnie przezroczysty obłok różowego dymu ściele się po ziemi i wodzie, niby celowo
rozrzucony przed komarami miękki muślin. A nad tym misterium dzikiego średniowiecza
tropikalne niebo zaległo granatowym półkolem i rojem zapalonych już gwiazd. Poprzez cieniutką
warstwę niewidzialnej sadzy księżyc przybiera barwę ciemnej pomarańczy, jakby symulował
zachodzące słońce.
Pokurczone korony karłowatych drzew Pantanalu na tle otaczającej purpury wyglądają niby cienie
apokaliptycznych bestii, skamieniałych w lęku przed niebezpieczeństwem ognia.
Krokodyl przeszkadza
Z wędkami w ręku siedzimy z Tadeuszem na samym środku rzeki. Milczymy.
Ulegliśmy urokowi chwili. Nieokreślone jakieś, pijane myśli krążą po naszych łbach i plotą się
mimo woli w rymy niewesołych piosenek — ni to tęsknoty za czymś realnym, ni to tęsknoty za
czymś nierealnym. Żale spełnione i marzenia nigdy nie dosięgłe mglistym odbiciem chaotycznie
postrzępionych obrazów migoczą na połyskującym szkarłacie wody. A my do bólu rozwarłszy
źrenice, bezmyślnie patrzymy w to zaczarowane migotanie.
Tadeusz jest zły. Nazwano go dzisiaj fuszerem, nie rybakiem. Jego, który ze skromnej, urzędniczej
pensji wynajmował pod Krakowem rybne stawy, żeby tylko móc przesiedzieć niedzielę z wędką w
ręku. Jego, który studia psychologiczne przeprowadzał nad życiem szczupaka i wyhodował dzie-
siątki rybołówców. Jego nazwano... fuszerem. Upokorzenie piekące bólem niesprawiedliwości.
Obelga najgorsza, jakiej najpoczciwsza nawet dusza nie zniesie. Zawziął się więc oto w tej chwili,
aby pokazać całemu światu, co potrafi.
Ale co tu gadać! Warunki wędkowania u nas i w Brazylii to dwa najzupełniej odmienne zjawiska.
Joao położył się obok na dnie drugiego czółna i za każdym naszym niepowodzeniem zarykuje się
od śmiechu. Nie mam osobiście najmniejszej pretensji do znajomości sztuki wędkarskiej. Tadeusza
jednak rani ten śmiech. Z każdą wyciągniętą przez nas piranią Joao wykrzykuje ironicznie:
— Bom pacu! Muito bom pacu!
Pacu jest to najlepsza z miejscowych ryb: tłusta, delikatna i zupełnie bez ości. Piranię natomiast
traktujemy jako ostateczność. Mięso jej jest suche, twarde i straszliwie ościste. Zresztą piranię
każde dziecko potrafi złapać, byle gdzie i byle czym, nawet na strzępek gałganka.
Sztuka łowienia ryb w Brazylii polega na tym, ażeby dobra ryba przyszła, a pirania przynęty nie
wzięła. Każda ryba ma tutaj swoje gusta i te gusta właśnie należy znać. Jedna lubi mięso, inna tylko
owoce. Jedna chwyta przynętę na powierzchni, a druga na określonej głębokości. Jedna stojącą, a
druga tylko w ruchu. Jedna chwyta rano, a druga wieczorem. Znawcą tych wszystkich sekretów jest
każdy kaboklo albo Indianin, a z nich chyba najlepszy to nasz Joao.
Tego wieczoru ja pierwszy złapałem rybę, ale niestety, nie potrafiłem jej zdjąć z haczyka. Prócz
ostrych zębów i zwykłych a znanych nam skrzeli, miała po obu bokach tułowia dwa długie,
podobne do palców rogi najeżone igłami, jak piła. Za każdym zbliżeniem ręki, rogi te nagłym a
silnym ruchem przyciskały się do tułowia, grożąc zmiażdżeniem palca. Tadeusz pomagał mi w tej
robocie, aż wreszcie złożyliśmy jakoś potwora na dno łodzi. Przez cały czas dzisiejszego wędko-
wania przeszkadza nam wyjątkowo duży i wyjątkowo bezczelny krokodyl. Zwabiony zapachem
przynęty stara się nas podejść. Gdyby tak połknął mi haczyk, dopiero miałbym historię! W pewnej
chwili, jakby podrażniony ruchem mojej wędki, krokodyl rusza do ataku. Zawsze opanowany
Tadeusz tym razem nie wytrzymuje nerwowo i szybko. ucieka wzdłuż łodzi po wiosło.
— Muito bom... bardzo dobrze! — zawyrokował Joao, celnie rzucając wiosłem w łeb krokodyla.
Nic go nie wyprowadzi z równowagi. Jest zawsze na miejscu i zawsze przytomny.
Skruszony Tadeusz wraca na dawne stanowisko, a razem z nim wyłania się łeb tegoż samego
krokodyla. Tym razem jednak nie reagujemy już na jego obecność. Co ma być — niech będzie.
Mamy także swoją ambicję i swój honor. Krokodyl zrozumiał nasze dobre intencje i też dał spokój.
W przedziwnej odtąd zgodzie patrzymy wszyscy trzej na sznurek czekając, co się tam teraz kolejno
ukaże. I oto nagle coś mocno szarpnęło.
— Panie Tadeuszu! Ratunku, bo nie dam rady! — wrzeszczę ciągnąc wędkę do góry.
— Nie tak ostro, bo pęknie — poucza mnie zamiast udzielić pomocy. — Na miłość boską, nie tak
raptownie i płasko... do siebie.
W tej chwili duża, różowa ryba plusnęła nad powierzchnią i w dzikich skokach jęła rzucać się na
boki. Trwa to zaledwie kilka sekund. Cicho i nad podziw zręcznie podpływa krokodyl i zerwawszy
sznurek znika razem z naszą rybą w głębinach. Spojrzeliśmy z Tadeuszem na siebie, a miny mu-
siały być bardzo głupie, skoro Joao potężnym basem ryknął swoje „muito bom” i padł na dno łodzi
trzymając się za brzuch od serdecznego śmiechu.
Dość mamy na dzisiaj tych kompromitujących eksperymentów. Idźmy lepiej spać.
— Panie doktorze! Czy aby to nie nasz krokodyl? — pyta Tadeusz wskazując palcem pod ster
„Anjangi”.
— Rzeczywiście — odpowiadam z wściekłością i już biegnę po oszczep.
Zrzucamy obuwie i pokładem „Anjangi” boso skradamy się na jej rufę. Tym razem już nam nie
ujdzie. Nie przeczuwając zasadzki leży sobie spokojnie tuż pod sterem. Stojąc nad nim nabieram
rozmachu i z całej siły walę ostrzem prosto w środek obrzydliwego łba. Czuję moc własnego ciosu i
zgrzyt ześlizgującej się po kości stali. Woda oblewając mnie od stóp do głowy zabulgotała pod
uderzeniem ogona.
— Jak pan myśli? Gotów? — pytam dumnie.
I jakby w odpowiedzi na to, kilkanaście metrów dalej wyłania się z wody tak dobrze nam znana
głowa.
— To Rasputin — zawyrokował Tadeusz spluwając pogardliwie. — Żadna siła go nie weźmie,
lepiej dajmy spokój. Nie będę doń więcej strzelał. Szkoda kul. Niech zostanie naszym przyjacielem.
Odtąd bezczelny kajman stał się naszym... Kubą.
Kuba — to najczulsze przezwisko, najwyższa pieszczota Tadeusza. Mamy już Kubę-jastrzębia.
Mamy Kubę-leśną kurę. Teraz przybył do tej grupy wiernych przyjaciół Kuba-krokodyl.
— Dlaczego kto tylko jest dla pana sympatyczny, ten zaraz staje się Kubą? — zapytuję.
— Bo miałem w Polsce takiego psa. Był nadzwyczajnie mądry i dobry. Postrzelili mi go źli ludzie.
Prawdopodobnie w Kubie-krokodylu pokutuje ludzka dusza. Dziś dokazał on cudów odwagi i
zręczności. Jak wierny pies przy nodze, towarzyszył mi przy łapaniu ryb na wędkę. Przykuty nosem
do sznurka, czekał cierpliwie, aż ryba zapluszcze. Musiałem śpieszyć z podnoszeniem wędki, ażeby
łajdak zdobyczy mojej nie zdążył ukraść. Tak więc, bez najmniejszej zresztą do siebie urazy,
rywalizowaliśmy ze sobą o pierwszeństwo w szybkości działania. Na początku, kiedy nie miałem
wprawy, zerwał mi parę ryb, ale teraz rzadko ta sztuka mu się udaje. Kilka razy dostał wędką po
pysku i groźnym sykiem dał znać, że się mu to nie podoba. Jednakże nie ustąpił z zajętej pozycji.
Prawa do rybołówstwa są tutaj dla wszystkich jednakowe. Protekcji się nie uznaje.
Ponieważ nie zdradzał już wobec mnie zamiarów wojowniczych, nie otwierał pyska i nie ryczał,
przeto dałem mu spokój. Przyzwyczaiłem się nawet do jego towarzystwa.
— Wie pan co — mówi Tadeusz — zostawiajmy sobie tylko dobre ryby, a jemu oddawajmy
wszystkie piranie.
Odtąd sprawiedliwie dzielimy się zdobyczą. Mądry krokodyl zrozumiał widocznie naszą umowę.
Odsunął się teraz troszkę dalej i czeka. Rzuconą rybę bierze w zęby flegmatycznie jak należną mu
ratę i za każdym razem niknie po chwili w głębinach, aby znów się ukazać w tym samym co
przedtem miejscu.
Urocze są krokodyle oczy w nocnym mroku, kiedy się rzuci na nie snopem światła latarki. Błyszczą
rdzawozłociście jak para lecących żuków.
Tadeusz miewa czasami wspaniałe koncepty. Oto gdy nasycony piraniami nasz Kuba-krokodyl nie
chwycił którejś ryby, poczciwy Tadeusz zaproponował, abym podał mu ją na widelcu.
— Niech pan lepiej pójdzie po talerz — odpowiadam na to bijąc wędką po trójkątnym łbie.
Zanurzył się i znowu jest przy nas. Wygląda jakby to lubił. Jakby nadstawiał się na podrapanie
głowy.
Fabryka bohaterów
Trzeba zmienić miejsce postoju. Samiśmy temu winni. Co najmniej ze dwadzieścia ustrzelonych
krokodyli prześwieca na płyciznach wydętymi brzuchami, śmierdząc niemiłosiernie. Z tej racji
coraz dalej musimy płynąć po wodę do picia.
Poza tym leniwy Joao wyrzuca resztki ptasie do wody, twierdząc, że piranie wszystko zawsze
pożrą. Słowo „resztki” brzmi nadzwyczaj skromnie. W praktyce te resztki przedstawiają pokaźną
ilość mięsiwa. Jako przykład niech posłuży kalkulacja z dnia poprzedniego. Tak więc wyrzucono
do wody: jelenia — 75 kg, dwa mutum (rodzaj głuszca) — 10 kg, jedną kaczkę piżmową — 4 kg,
jedną arancuangę — 1,5 kg, czternaście piranii — 7 kg, jedną wydrę — 30 kg, jednego jastrzębia
— 2 kg, dwie czaple — 3 kg. W sumie więc na dnie spoczęło w dniu wczorajszym 132,5 kg mięsa.
Oczywiście nie każdego dnia mamy wydrę i jelenia, ale na ich miejsce przychodzą inne zwierzęta,
jak kapiwary, dziki, jeżozwierze i tak w kółko Macieju.
Więc coraz mniej przyjemnie pić wodę z zatoki, a leniwy Joao nie lubi odpływać daleko. Dla niego
jest rzeczą całkowicie obojętną, skąd pochodzi woda. On może ją pić spod brzucha zdechłego
krokodyla.
Ostatnio jesteśmy świadkami niebywałych komedii. Oto poczciwy nasz ekscelencja Doktor przy
pomocy usłużnego Myśliwca robi w krąg siebie atmosferę wielkiego bohaterstwa. Im bliżej
przyglądam się temu widowisku, tym większej nabiera ono głębi psychologicznej. Tak właśnie
należy żyć i tak robić autoreklamę.
Jeszcze zanim poznałem Doktora, już Stanisław pokazał mi pięknie wydaną broszurę z
górnobrzmiącym tytułem:
„Doktor Cezar jako lekarz, mąż stanu i literat”.
Na pierwszej stronie widniała fotografia z twarzą i gestem Mussoliniego. Ten sam teatralny wyraz
koncentracji woli i energii. Gdy zestawię poczciwe a safandulskie oblicze Doktora z owym marsem
Mussoliniego, ogrania mnie śmiech pusty.
Owa książka zawierała cztery artykuły podpisane czterema odmiennymi nazwiskami. Każdy z nich
traktował o innej dziedzinie „wielkich zasług” Doktora Cezara. Patetyczny ton panegiryków
przejrzyście zdradzał autoreklamę. Podstawione nazwiska przyjaciół nie przemawiały do
przekonania. Na przykład na zakończenie artykułu chwalącego Doktora jako sławę lekarską widniał
szereg nazwisk, a wśród nich trzy z tytułem: „Student medycyny”. Tak więc ów sławny profesor
zbierał opinię o sobie wśród swoich własnych uczniów!... Po przejrzeniu książki spodziewałem się
ujrzeć snoba z zadartym podbródkiem, ale nie przewidziałem takiej zabawy i tak wielkiej uciechy,
jaka dziś właśnie nastąpiła.
Nasz Myśliwiec, pełen płaszczącego się szacunku, w niskich ukłonach pomaga Doktorowi przy
zapinaniu jego niezliczonych pasów. To ubieranie się na bohatera trwa chyba dobre pół godziny.
Dostojny brzuch bowiem nie pozwala na zbytni pośpiech. Biedny Cezar aż sapie ze zmęczenia,
kiedy korkowe czako uwieńczyło wreszcie jego bojowy rynsztunek. Gdy tak bogato obwieszony
siadł na dnie wąskiego czółna, już nie było mowy, aby się mógł tam poruszyć. Na szczęście nie
chodziło mu zupełnie o to. Miał inne cele. Oto Myśliwiec szykował swój olbrzymi aparat
fotograficzny, ustawiał go na brzegu niby filmowy jupiter na zdjęciach Hollywoodu. Gdy wszystko
już było gotowe i aparat miał za chwilę prztyknąć, nagle Doktor podnosi niesamowity wrzask.
Skonfudowany Myśliwiec w lot zrozumiał, o co mu chodzi, kopnął się ku namiotowi po
zapomnianą tam lornetkę. Jakże kompromitująco doprawdy wyglądałby na fotografii nasz Cezar
bez zawieszonej na szyi myśliwskiej lornetki!
Po dokonaniu zdjęć płyniemy wszyscy na niewielką przejażdżkę. Z czołobitną uniżonością, co
chwila tytułując ekscelencją, Myśliwiec uczy Cezara, jak należy trzymać broń w ręku. Tak
dobijamy do pobliskiej plaży, gdzie leży już od dnia wczorajszego zabity przez Tadeusza krokodyl.
Żeby groźniej wyglądał, wsadza mu Myśliwiec między zęby patyk, a Doktor w tym czasie próbuje
różnych teatralnych póz. Wystawia więc nogę tuż przed ziejącą paszczę potwora i ślicznym, w róg
oprawnym nożem odważnie dziobie trupie oko. Jednak nie podobała mu się ta pozycja, więc
chwytając oburącz pysk krokodyla, klęka obok. Myśliwiec biega w ukłonach dokoła i wciąż
fotografuje.
Mniej więcej to samo odbyło się po chwili w naszym obozowisku. Tam od rana już czekał wielki
stos pomordowanych ptaków. Do kolekcji były one niezdatne, próżnośmy więc z Tadeuszem łamali
głowę, jaki może być cel tego makabrycznego stosu. Teraz sprawa się całkowicie wyjaśniła. Oto
bohaterski Cezar stanął przed ptakami jako największy myśliwy, najlepszy profesor i najmądrzejszy
mąż stanu Mato Grosso. Do jego książki przybył w ten sposób nowy dział: „Doktor Cezar jako
myśliwy”. Tak to się fabrykuje wielkich podróżników.
Przypomniała mi się teraz pewna scena sprzed kilkunastu lat, kiedy w gościnie u doktorowej X... w
Kurytybie zauważyłem przerzucone poprzez poręcz salonowej kanapy dwie śliczne skóry jaguarów.
— Pan chyba poznaje te skóry? — pyta mnie uprzejma gospodyni.
— Jakże mogę poznać, wszak po raz pierwszy jestem w pani domu — odpowiadam zdumiony.
Na to pani doktorowa bierze skóry z kanapy, wynosi do ogrodu, wiesza je na poziomej gałęzi
rozłożystego drzewa i pytająco patrzy na mnie.
— No, a teraz nic panu te skóry nie mówią?
— Dalibóg, nic — odpowiadam w zażenowaniu.
Wówczas doktorowa przynosi książkę jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy podróżników
i pokazuje tam wydrukowaną fotografię. Widzę oto przed sobą zgrabną sylwetkę myśliwego w
bohaterskiej pozie, z ręką na karabinie, a za nim jako tło... oczy przecieram, sam sobie nie wierzę,
ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, stoi to samo rozłożyste drzewo, z tą samą poziomą gałęzią,
a na niej te same dwie skóry zdjęte z salonowej kanapy. Pod fotografią napis: „Autor w sercu
dżungli na tle zdobycznych trofeów”, czy coś podobnego, dosłownie nie pamiętam.
— Dał pani w prezencie? — mruczę, aby coś powiedzieć.
— Ależ broń Boże! Te skóry leżały tutaj znacznie wcześniej, zanim on do nas zawitał.
Tak się więc robi autoreklamę. Uczmy się żyć, panie Tadeuszu, uczmy się od Doktora Cezara i od
owego autora.
Ptaki, które w tej chwili leżą na stosie tworząc tło do snobistycznej fotografii, są to biedne urubu,
czaple i jastrzębie, kury i kaczki, których setki można tutaj nabić nie tylko ze strzelby, ale po prostu
uderzeniem kija w łeb. Bywają naprawdę takie momenty, kiedy się podchodzi do stada urubu na
odległość trzech kroków, a one tkwią w miejscu nieruchome, z szeroko rozwartymi od gorąca
skrzydłami, bez najmniejszego objawu strachu.
Takie to właśnie najtrudniejsze trofea zebrał poczciwy nasz bohater Mato Grosso na cierpliwe
klisze aparatu i powiezie je ze sobą dla żądnej wrażeń prasy wielkiego miasta. Najgrubszymi
czcionkami umieści swoje nazwisko i swoje korkowe czako, i twarz zmarszczoną na wzór
Mussoliniego.
Biedny nasz skromny Joao namęczył się solidnie przy ściąganiu pomordowanych przez Tadeusza
krokodyli. Zwalił je początkowo na kupę, a potem pozawieszał za ogony na drzewie. To utworzyło
znowu odmienne a tak frapujące tło do nowej fotografii. Na tym tle stają teraz kolejno to Cezar, to
Myśliwiec, wzajemnie się fotografując. A że obaj nie znają systemu aparatu Leica, więc za każdym
prztyknięciem głośno czytają przepisy. Czy to nie może doprowadzić do wściekłości?
Widmo jaguara
Ognisko nasze wygląda makabrycznie i ponuro. Nad dogorywającymi głowniami tkwi z lekka
pochylony, obłupany spory patyk, przenizany na wylot przez ćwiartkę klatki piersiowej jelenia.
Świeże jeszcze mięso kapie krwią, a przez jego szkarłat przeświecają białe żebra. Przypomina to
ochłapy nie dokrojonych ludzkich ciał w prosektorium uniwersyteckim albo obrazki z ludożerczych
powieści Mayne Reida.
Przypalona pieczeń bez soli pachnie mdłym ścierwem i nosi romantyczną nazwę surasco. Nie
brałem jeszcze udziału w ludożerczych festynach, jestem jednak głęboko przekonany, że panujący
tam nastrój, łącznie z tym miłym zapachem, nie odbiega daleko od nastroju chwili, jaką
przeżywam.
Amatorzy mięsa powiadają, że surasco z jelenia pieczone na rożnie to delikates, jakich nie ma
więcej na świecie. Rzecz to możliwa.
Jestem bardzo, ale to bardzo głodny. Od trzech dni wiszą przy ogniu te ścierwa, a ja modlę się, aby
wreszcie zgniły lub po prostu spaliły się na węgiel.
Farynia, a dosłownie trociny, z których tak niedawno śmiałem się serdecznie, stała się teraz moim
jedynym pożywieniem i jedynym przysmakiem. Prawdopodobnie wkrótce zacznę zjadać świece
stearynowe, jak odkrywcy bieguna północnego.
Chwała Bogu, poradziłem sobie jakoś z moskitierą i sypiam już nieźle. Wszelaka mądrość w
puszczy przychodzi stopniowo. Zanim się ją posiądzie, trzeba koniecznie spłacić pewien okup.
Hamak myśliwski jest wnizany w trochę szerszy od niego muślinowy worek. Ten worek opada
dwiema fałdami na metr poniżej dolnej linii hamaka. Obie fałdy mają tendencję do zamykania się w
kierunku środkowym. Procedura układania się do snu wygląda w ten sposób, że po owinięciu nóg w
koce, po ułożeniu poduszek ostatnią czynnością jest wychylenie ręki, by złączyć pod sobą fałdy
moskitiery tak, ażeby jedna weszła w drugą. W ten sposób hamak zostaje idealnie odseparowany od
świata zewnętrznego. Oczywiście należy przyjąć zasadę, że na wszelkie nasze sposoby — komary
mają także swoje. I nie było wypadku, żeby kilka komarów nie wlazło do środka.
Jak dotąd, nigdy jeszcze w życiu nie cierpiałem na reumatyzm. Teraz łamią mnie wszystkie kości, a
zwłaszcza nie mogę zupełnie rozprostować palców. Dopomaga do tego arszenik, w którym przez
cały dzień pracy moczę dłonie. Dokoła paznokci porobiły mi się rany i nie chcą się ani rusz zagoić.
— Panie Tadeuszu, bądźmy jednak ostrożni z tym arszenikiem — mówię którego dnia, a on na to
jak na lato, odkłada nóż, bierze strzelbę i ginie od razu w krzakach. Mądry sobie, a z czym ja teraz
pójdę?
Komary nie znają miłosierdzia. Tadeuszowi ropieją już nogi i biedak wpada w rozstrój nerwowy,
szaleje. Myśliwiec spogląda na nas jak na maminsynków. Pogardliwie wzrusza ramionami. Istotnie,
on mniej jakoś cierpi. Sądzę, że powodem tego jest brud. Z reguły mało się myje i od czasu do
czasu dostaje jakichś wysypek. Na przykład jako stali goście w jego stopach mieszkają bichosdepe
(pchełki drążące). My z Tadeuszem jakoś ich unikamy, również unikamy przeklętych kleszczy,
których tutaj jest zatrzęsienie. Wiszą na drzewach jak roje pszczół i za lekkim trąceniem spadają.
Lekarski instynkt naprowadził mnie na doskonały wynalazek. Oto codziennie przed zachodem
słońca szorujemy się z Tadeuszem piaskiem rzecznym aż do czerwoności skóry, następnie naciera-
my się rozczynem kreoliny. Chociaż i tak po każdej kąpieli jeden drugiemu zdejmujemy z ciała
kleszcze.
Znowu ślady jaguara. Krążył dookoła hamaków, zaledwie parę metrów od ogniska. Myśliwiec,
udając wielkiego znawcę, twierdzi, że to wciąż ten sam jaguar i że trzeba go koniecznie zabić, bo
się zanadto rozzuchwala.
— To nie żarty, panowie. Onca, która raz zasmakuje krwi ludzkiej, już człowiekowi nie przepuści.
Cały dzień przeszedł pod znakiem tego jaguara. Pod wieczór Myśliwiec jął coś majstrować przy
swoim „Kaloszu”. Założył motor, a na dziobie ustawił reflektor. Tuż przed zachodem słońca
zawołał na nas, abyśmy się gotowali do drogi.
— Musimy koniecznie złapać tę bestię, gdy przyjdzie pić wodę.
Płyniemy wolno pod prąd rzeki. Mija godzina. Już ściemniało się na dobre. Wreszcie zawracamy
zapalając reflektory.
Rażący snop światła przenika gąszcze wybrzeża. Miedziane ogniki krokodylich oczu błyszczą tu i
tam. Posuwamy się teraz bez motoru, nadając kierunek tylko wiosłem. Suniemy zaledwie parę
metrów od brzegu. Każde przewrócone drzewo, każda zawisła nad wodą liana lub wgryzająca się w
las łączka — wszystko staje się tajemnicze i jakby żywe. Ta mimowolna personifikacja przyrody
wkrótce zaczyna mnie męczyć. Dość mam już tych wilków, jaguarów i węży, chociaż nie
widziałem jeszcze ani jednego z nich. Marzę o prędszym powrocie do hamaka, marzę o zmrużeniu
znużonych światłem elektrycznym powiek. Moi towarzysze zachowują się inaczej. W nich gra
instynkt mordu i gonitwy za tym mordem. Dlatego są wyraźnie podekscytowani. Ręce im drżą i raz
po raz nerwowo podrzucają strzelby. Szepczą półgłosem swoje myśliwskie spostrzeżenia i pokazują
palcami wciąż dalsze i dalsze zakręty rzeki:
— Tam coś na pewno będzie. Jaguary lubią takie drzewa.
— Na takich plażach powinny siedzieć kapiwary.
— Patrz pan, głowę dam za to, że to sucuri tam leży...
Już biwak dawno został poza nami, już dziesiątki przypuszczalnych sucuri i spodziewanych
jaguarów minęliśmy bezpiecznie, a mrok nocy kpi najwyraźniej z wszelkich myśliwskich zakusów.
Wreszcie z rezygnacją zarządzono odwrót.
Łowy na osławionego jaguara nie powiodły się. Oczywiście winę tego niepowodzenia zwalą
pewnie na mnie, jestem bowiem laikiem, a więc złą maskotą w polowaniu.
Po powrocie zastajemy w domu wielki niepokój. Oto palący się Pantanal przyszedł z wiatrem aż
nad sam brzeg zatoki, gdzie leży na przeciwległym brzegu nasz obóz. Stanisław przestraszył się o
los „Anjangi”. Poradziłem mu, aby zmoczył płótno, co też natychmiast z zapałem jął czynić. My z
Tadeuszem chwytamy czym prędzej czółno, aby zaobserwować z bliska linię płomieni. Właściwie
znamy już to zjawisko. Tym razem jednak siła ognia jest daleko większa. Palą się już nie tylko
trawy, ale cały las galeriowy biegnący wzdłuż rzeki. Trzask pękających pni i pąsowy żar napełnia
nas podświadomym lękiem istot słabych, stojących wobec nieopanowanej potęgi żywiołu. Gdyby
nie zaplecze pozostawionych niedaleko łodzi, nie czulibyśmy się wcale pewnie.
Idziemy tak długo, jak długo skóra twarzy na to pozwala. Nad głową krążą płatki sadzy i olbrzymy-
ptaki. Traktują nas prawdopodobnie jako zbiegów przed ogniem, którzy za chwilę staną się także
jego ofiarami.
Tadeusz podnosi broń i strzela. Duży brunatny jastrząb ciężko wali się do naszych stóp. Jest ranny
w skrzydło. Podchodzimy doń ostrożnie z nadstawioną strzelbą, przygotowani każdej chwili do
obrony. Szarpnął się na nasz widok do lotu, lecz zaraz upadł na grzbiet. Rozstawiwszy szeroko
skrzydła otwarł dziób i nastawił szpony. Czeka.
— Oho, tak go nie weźmiemy — mruczy Tadeusz i okiem znawcy ogląda skrzydła. — Nic już z
niego nie będzie, trzeba dobić.
— A może? — bronię go jeszcze. — A może skrzydła zeszyję?
Zamiast odpowiedzi pada strzał z rewolweru. Parę śmiertelnych drgawek i ptak cichnie na zawsze.
Wracamy do obozu. Rzeka wstrzymała już pożar. Namiotom naszym nic nie grozi. Myśliwiec,
świecąc latarką, myszkuje po krzakach. Co chwila nachyla się, to znów przysiada. Na cieniu
wygląda jak krasnoludek z bajki.
— Wiecie panowie, kto tu przed chwilą był? — pyta nas po dłuższym milczeniu.
— Kto? — rzucamy obojętnie i na odczepnego.
— Ta sama onca co zwykle. O, proszę tylko spojrzeć, świeżutki ślad!
— Więc podczas gdy my szukaliśmy jej po dalekich brzegach rzeki, ona przyszła sobie
najspokojniej tutaj.
Tadeusz ukląkł i patrzy. Oczom własnym nie wierzy. Istotnie. Ale czegóż ona od nas chce?...
Zły duch w potrzasku
Wypychanie ptaków to rzecz wcale niełatwa. Przede wszystkim pomiędzy ptakiem europejskim a
ptakiem tropikalnym istnieje zasadnicza różnica. Ptak tropikalny nosi lekkie suknie, to znaczy ma
cieniutką i bardzo delikatną skórę, którą łatwo rozszarpie każdy nieostrożny ruch palca, a tym
bardziej noża. Jeden z takich ptaszków, szczególnie piękny, jakby się uwziął na mnie. Ani rusz nie
mogłem go spreparować. Namęczyłem się, napociłem, nazłościłem! Szyłem, cerowałem, lepiłem i
sztukowałem, aż wreszcie ze łzami w oczach trzasnąłem biedakiem o ziemię i poszedłem spać.
Dziś od samego rana trzyma się mnie dobry humor i ptaki jakoś idą.
Nie znoszę ptasiego mózgu ani w przenośni, ani w realnym życiu wypychacza. Zasmarowany nim
cały stół i ręce, i dusza. Pomyśleć tylko: palcami w mózgu. To brzmi gorzej nawet niż: kaloszami w
duszy.
Nie znoszę imitacji ani odtwarzania przyrody w sztuce. Wszelkie kwiaty na obrazach albo tak
zwana martwa natura dla mnie nie istnieją. Czymże innym jest wypychanie ptaków, jak tylko
nieudaną symulacją życia? Całe szczęście, że nie wypycham na drutach i nie jestem zmuszony
kazać nieboszczykom śpiewać albo latać. Nasze wypychanie jest wypychaniem naukowym,
wyłącznie do użytku muzeum. Dlatego wszystkim ptakom nadajemy ten sam szablonowy kształt
lotu ze złożonymi skrzydłami, nogami w krzyż i dziobem przed siebie. Owijamy je w watę, niby
egipskie mumie. Piszemy znak hieroglifu i wkładamy do skrzyni. Co parę tygodni Tadeusz
rewiduje stan zbiorów i zawsze coś niedobrego znajdzie: to łapki się zatłuściły, to nozdrza wyjadły
mrówki (zbyt mało arszeniku), to znów zmierzwiły się pióra.
Wypychanie jest bardzo ciężką pracą, zwłaszcza gdy trafi się na jastrzębia. Nie ma tu obawy o
przebicie skóry. Mocna jest bowiem jak podeszwa, ale za to przyrosła do mięśni i nie daje się łatwo
oddzielić.
A urubu? O tych lepiej nawet nie wspominać! Nie będzie nam obiad smakował. Niech Bóg strzeże
przed zadraśnięciem jego żołądka lub jelit. Cuchnąca padlina rozłożonych już zupełnie krokodyli
wypada wówczas na ręce i ohydną mazią wylewa się na stół.
Papugom znowu nie można darować ich olbrzymich dziobów, z powodu których nie daje się
ściągnąć skóry ze łba. Ze szczególnym kunsztem trzeba wtedy nacinać szyje i przez otrzymany
otwór przeciągnąć dzioby.
Co tu długo gadać: wypychanie to podły fach! Wypychamy obaj z Tadeuszem. On to robi daleko
kunsztowniej ode mnie, ale strasznie powoli. Robi to nawet z wyraźnym zamiłowaniem. Chucha w
pióra i dmucha, gładzi i patrzy pod światło, jakby wytwarzał jakieś pieścidełka.
Wieczorem zwykle łapiemy ryby w towarzystwie Kuby-krokodyla, który życie swoje zawdzięcza
bezczynności.
Dziś rozmowa nie klei się jakoś. Jesteśmy bardzo zmęczeni po całodziennym dniu pracy.
Nadmierna porcja zastrzelonych ptaków zmusza do pośpiechu. Przy panujących obecnie upałach
psują, się ogromnie prędko, a z nieświeżych ptaków pióra zaraz wyłażą.
Tak więc jesteśmy zmęczeni i źli. Z Jego nastroju korzysta skwapliwie Kuba i podbiera nam ryby.
Komary tną niemiłosiernie, jakby na potwierdzenie przysłowia, że na pochyłą brzozę wszystkie
kozy skaczą. Nagle... co to?
Gdzieś za naszymi plecami, w głębi lasu, rozlegają się basowe tupnięcia dużego zwierza.
Nadstawiamy uszy. Cisza. Znowu głuchy odgłos, ale już znacznie bliżej. Jak gdyby jacyś
niewidzialni zapaśnicy walczyli ze sobą. W nieregularnych odstępach słychać uderzenia o ziemię,
to słabsze, to znów mocniejsze, przeplatane chrzęstem łamanych gałązek. Teraz jesteśmy już pewni.
Słuch nie myli. Więc Tadeusz pędzi co sił po karabin, a ja do Myśliwca na „Anjangę”.
— Panie Stanisławie, panie Stanisławie, coś idzie!
Myśliwiec nie dowierza laikom. Wyszedł bez strzelby na pokład i słucha. W tej chwili parę
słabszych uderzeń rozlega się tuż-tuż blisko. Myśliwiec i tego nie słyszy. Ma bowiem słuch
przytępiony. Drażni mnie to ogromnie. Znowu tętent. Tym razem jakby sto nosorożców pędziło
wprost na nas. Ten huk poderwał nareszcie Stanisława, chwyta broń i gonimy przed siebie. Tadeusz
pełznie jakiś dziwnie skurczony, jak myśliwski pies na tropie. Staram się opanować szybki, nerwo-
wy oddech. Stąpania i odgłosy zajadłej walki zbliżają się wciąż ku nam. Nietrudno zorientować się
w kierunku. Za chwilę tam będziemy. Jeszcze najwyżej dziesięć kroków dzieli nas od owych
tajemniczych bestii. Karabiny podniesione do strzału. Nagle wytryska snop elektrycznego światła.
Przed nami pusta polana. Nikogo nie ma.
Przyczajamy się. Czekamy. Coś musi być. Nie ma cudów.
Nagle jakiś mały przedmiot podskakuje z ziemi, tłucze się na wszystkie strony jak opętany,
sprawiając niesamowity hałas. Chwilę stoimy jak wryci, nie rozumiejąc nic a nic. Po czym
Myśliwiec rzuca się naprzód i z głośnym śmiechem przypada do ziemi.
To gamba — mały workowaty gryzoń. Złapała się ogonem w nastawiony przez nas potrzask i w
obłąkańczych susach usiłuje biedaczka wyrwać się z żelaznej klamry, klepiąc deską o ziemię.
Biedna, poczciwa, niewinna mała gamba tak niemiłosiernie nastraszyła wielkich ludzi.
Królewski sęp
Przedmiotem marzeń Myśliwca jest urubu-rei, czyli sęp królewski. Od pierwszego dnia przybycia
do puszczy wypatrujemy go wszyscy. Ma to być podobno nadzwyczaj rzadki i piękny okaz, którego
nie posiadają jeszcze muzea brazylijskie.
Każdego zabitego przez nas krokodyla otacza od razu stado sępów. Skaczą ociężale po wydętym
brzuszysku, wbijając dzioby pomiędzy kostki pancerza. Niełatwe to musi być zadanie i niemało
namęczy się biedny ptak, zanim się da wywiercić pierwszy otwór i smrodliwa masa rozkładających
się wnętrzności rozkosznie połechce jego nozdrza. Wówczas szeroko rozstawiwszy łapy,
wczepiony mocno szponami, tłucze sęp dziobem niby górnik kilofem, a echo tych głuchych ude-
rzeń rozchodzi się szeroko po całej okolicy.
Makabryczne uczty sępów stały się dla nas widokiem najzupełniej powszednim i nikt by na to nie
zwracał najmniejszej uwagi, gdyby nie stałe poszukiwanie urubu-rei.
Królewskiego sępa znamy doskonale z opisów Myśliwca. Ma pomarańczowy czub na głowie i
takiegoż koloru dziób. Zwykły sęp-śmieciarz jest brązowoszary. Prócz tego urubu-rei nosi białą
kamizelkę i biały kołnierzyk. Wielkością przerasta znacznie inne ptaki. Według zapewnień
Myśliwca sęp królewski nie lubi się pospolitować. Lata samotnie i samotnie jada. A kiedy zjawia
się na horyzoncie, wszystkie inne prostackie sępy ustępują mu natychmiast miejsca przy trupie.
Niestety upłynęło już tyle dni, a urubu-rei nie ukazał się. Tadeusz wprost umiera z niecierpliwości.
Jego ambicją jest ujrzeć ptaka, zanim spostrzegą go inni.
Jeszcze cenniejszy obiekt naszych marzeń stanowi jastrząb marevo, którego nie posiada nawet
Narodowe Muzeum w Rio de Janeiro. Widzimy go codziennie. Krąży w odległości kilometra, ale
nigdy bliżej. Przy moim złym wzroku nie mogę nawet rozróżnić jego indywidualnych cech. Marevo
jest nieuchwytny, czujny i mądry, przebiegły i ostrożny, nie dający się nikomu podejść. Marevo to
duch Mato Grosso.
Próżno bym silił się na jakieś górnolotne określenie, próżno bym kruszył pióro o piękno opisu... nie
potrafię. Nie potrafię oddać tej radości, tej dumy, tego zdenerwowania w głosie, z jakim Tadeusz
dzisiaj wrzasnął: „Urubu-rei!”
Nawet Myśliwiec, zawsze leniwy i nieprędki do wyskakiwania z „Anjangi” podczas swej
poobiedniej drzemki, na dźwięk tego magicznego słowa, podtrzymując opadające spodnie, pędzi co
sił do Tadeusza.
— Gdzie?... Gdzie?...
— Tam — szepcze Tadeusz pokazując kierunek najbliższej krokodylej padliny. Dlaczego
Tadeusz szepcze, zamiast mówić pełnym głosem, tego nie rozumiem. Gromada sępów siedzi
wszakże od nas co najmniej w odległości pół kilometra. A więc nawet strzał z dubeltówki niełatwo
je spłoszy. Najwidoczniej jednak nadmiar emocji odebrał Tadeuszowi głos. Zresztą obaj z
Myśliwcem szepczą teraz do siebie na ucho, jakby konspirowali jakiś niebezpieczny zamach.
Wszyscy trzej podkradamy się ku upragnionemu celowi. Zaczyna się dobrze mi znana z obozów
harcerskich gra w podchodzenie. Wykorzystujemy oto każdą zasłonę, tylko od czasu do czasu
wychylając łeb spoza czupryny krzaków. Stado sępów jest coraz bliższe i nawet ja przez swoje
okulary potrafię odróżnić dwa ptaki odmienne od reszty pospolitaków. Wbrew twierdzeniom
Myśliwca urubu-rei nie trzyma się w odosobnieniu. Niezależnie od klasowego pochodzenia i nieza-
leżnie od koloru szyi wszystkie sępy zgodną kompanią rozdzierają cuchnące ścierwo. Początkowo
bardzo krytycznie nastawiony do Tadeuszowego odkrycia, teraz już nie wątpię w jego
prawdziwość. Widzę wyraźnie dwa królewskie olbrzymy. Obrzydliwa funkcja trupożerców, jaką w
tej chwili pełnią, nie potrafi im ująć królewskiego majestatu. Bezkonkurencyjne są w piękności,
dumne jakieś i pańskie.
Tymczasem następuje koło mnie walka o pierwszeństwo. Obaj myśliwi stracili panowanie nad sobą
i coraz prędzej, coraz mniej ostrożnie biegną naprzód, byleby wyprzedzić jeden drugiego. Tadeusz
zwycięża w tym biegu. Padł strzał z napoleońskiej flinty i w odpowiedzi załopotały skrzydła. Szary
obłok zwyczajnych sępów poderwał się do lotu, a jeden z królewskich ptaków drga przed nami na
ziemi.
Brutalnym tupotem nóg dopadają myśliwi swojej ofiary. Ani ohydny widok porozciąganych dokoła
krokodylich flaków, ani zabójczy smród gnijącego ścierwa nie zdoła przyćmić piękna obrazu ani
rozkoszy zwycięstwa.
Tadeusz stoi dumnie wyprostowany ściskając oburącz białą szyję sępa. Duże, w pomarańczową
obwódkę ujęte oczy ptaka, już bezsilne, patrzą na nas rozszerzoną źrenicą. Po śnieżystobiałych
piórach płynie strugą krew, pokrywając niby czarnym płaszczem żałoby bezwładnie obwisłe
skrzydła.
Tadeusz jest małego wzrostu, trzymany więc przezeń ptak dotyka łapami ziemi i wygląda, jak
gdyby stał obok.
— Nie ma czasu, panowie, nie ma czasu! — oglądając się na strony, gorączkowo woła Myśliwiec.
— Ten już nie ucieknie, trzeba szukać drugiego! Z całą pewnością jest gdzieś niedaleko. On nigdy
nie zostawi towarzysza w niedoli.
„Jakże to pięknie brzmi — pomyślałem. — Gdybyż tak było między ludźmi.”
Kroczymy szeroką tyralierą, skradając się po cichu wzdłuż koryta rzeki. I trzeba takiego pecha, że
właśnie ja, prawie ślepy, musiałem natknąć się pierwszy, nosem w nos, na biednego zbiega.
Siedział sobie na białej gałęzi trudno dostrzegalny.
Zły jestem na siebie, któż bowiem widział dobrowolnie przysparzać sobie tyle kłopotu. Wszakże
urubu-rei to jeden z najtrudniejszych do wypychania okazów. Skóra przyrośnięta do mięśni, a przy
tym białe pióra — prawdziwa zmora wypychacza. Szkarłatna krew nie chce się z nich ani rusz
wyprać, nie pomaga ani benzyna, ani utleniona woda. I ja właśnie ujrzawszy królewskiego ptaka
instynktownie musiałem krzyknąć. Krzyk ten sprowadził myśliwych i zabili mi go na miejscu.
Teraz od samiutkiego już rana harujemy razem z Tadeuszem. Na specjalnej żerdce obok nas
wiszą inne zaniedbane ptaki, niby wisielcy z przekrzywionymi łbami i wydłużonymi szyjami.
Potworny ten obraz nabiera jeszcze bardziej makabrycznego wyrazu, gdyż dla oszczędzenia piór
owijamy ptaki w prześcieradła.
Z Tadeusza prawdziwy sportowiec. Zna się na prawie myśliwskim, a przy tym ma dobre serce.
Strzela tylko wówczas, kiedy naprawdę potrzeba. Wyjątek od tej zasady stanowią jedynie
krokodyle, których nienawidzi z całego serca. Gdyby mu dać dostateczną ilość amunicji, to w
przeciągu krótkiego czasu na całym ogromnym Pantanalu zostałby tylko jeden żywy krokodyl —
Kuba.
Aby nie zasmarować krwią białych piór mojego urubu-rei, siedzę na nim jak na koniu. Preparuję
szyję i głowę, a cały tułów wisi w ten sposób poza mną. Wyglądam niczym lajkonik krakowski albo
i sam pan Twardowski na kogucie.
Kończymy robotę około jedenastej w nocy. Oba królewskie sępy, owinięte pieczołowicie w watę,
leżą na stole operacyjnym jak dwie mumie przeznaczone do sarkofagów.
— Chodźmy wymyć ręce — mówi Tadeusz ponuro. Są to pierwsze jego słowa w dniu dzisiejszym.
Jesteśmy zmęczeni i wściekli. Pochylnią udeptanej trawy schodzimy powoli ku brzegowi. Piękny
nów księżyca i miliardy tropikalnych gwiazd srebrzą wodę i oto na tym romantycznym tle, niesiony
prądem, mija nas bezszelestnie wydęty jak bania brzuch martwego krokodyla, a na nim niby na
tratwie siedzi nieruchomo smutnie zadumany wielki... — urubu-rei.
Widok tak niesamowicie posępny i tak niesamowicie złośliwy, że patrząc zastygliśmy w miejscu.
Ten rzadki okaz, na który czekaliśmy tygodniami, którego niełatwo jest zobaczyć nawet we dnie,
płynie sobie teraz mimo nas, drwiąc ze wszelkich obaw, niby nocna mara, niby duch wypychanych
przed chwilą braci.
Tadeusz mruczy
Od dłuższego czasu zastanawia nas jakiś dziwny odgłos, ni to basowe mruczenie, ni to buczenie
wody na wbitym w dno rzeki drągu. Szukamy przyczyny, przykładamy ucho do ziemi (nauka pana
Wołodyjowskiego), ale zabiegi te nie dają żadnych rezultatów. Najniespodziewaniej w świecie dziś
właśnie tajemnica wydała się sama. Oto nad brzeg naszej zatoczki przyszło stado strusi i zaczyna w
tenże sam sposób mruczeć. Stanisław stoi przy nas i wcale się temu głosowi nie dziwi. A przecież
nieraz pytaliśmy go o to.
— Więc te strusie tak burczą — powiadam.
— A tak, podobno wydają one jakieś dźwięki, nigdy jednak nie udało mi się ich usłyszeć —
odpowiada spokojnie Stanisław.
Patrzę nań i nie bardzo rozumiem. Czy żartuje, czy się w ten sposób natrząsa ze mnie. Wyraźny,
wibrujący ton leci ponad wodą, jak gdyby wielki bumerang został w tej chwili wypuszczony w
powietrze.
— On przecie głuchy — szepcze Tadeusz. — Głuchy jak pień — dodaje złośliwie.
Strusie napiły się wody i tanecznym krokiem odeszły. Gdzieś koło południa przypłynął zasapany
Joao z prośbą o wydanie korkowego czaka.
— Po co? — pytamy zdziwieni — po co tobie korkowe czako?
— Senhor Doktor zabił jelenia i teraz chce się fotografować, ale nie ma czaka.
— Jakoś nie bardzo mi się chce wierzyć, aby Doktor potrafił zabić jelenia.
— No nie, to ja go zabiłem, ale Doktor chce sfotografować się, że to niby on zabił.
Joao wcale nie jest taki głupi, skoro zrozumiał już komedię tej gry w bohatera. Jak się przekonałem,
Joao nie tylko Doktorowi strzela zwierzynę. Myśliwiec także lubi się nim posługiwać. Myśliwiec,
głuchy i ślepy, widzi zwierzynę dopiero wówczas, gdy się mu ją palcem pokaże. Ale wówczas
strzela celnie. Tadeusz pęka wprost ze śmiechu, gdy się wybiorą razem na polowanie. Według jego
słów, Myśliwiec zgięty wpół pędzi przed siebie, wpatrzony w jakiś punkt, a ptaki jeden po drugim
uciekają mu sprzed nosa.
Krokodyl Kuba zaczyna nabierać bardzo niebezpiecznych manier. Dziś na przykład wylazł z wody i
wszedł aż w sam środek obozu, aby porwać resztki jeleniny. Cieszę się z tego ogromnie, bowiem
mniej będzie tego przeklętego surasco.
Myśliwiec ostrzegł mnie dzisiaj, abym nie śpiewał nocami na rzece, bo ten śpiew może ściągnąć na
nasze głowy Indian Nietoperzy. Ma to być jakiś specjalny szczep wędrujący tylko po nocach.
Jestem głęboko przekonany, że żadnych podobnych. Nietoperzy nie ma i Myśliwiec tylko w ten
sposób straszy. Ale opowieść robi swoje i odtąd przez kilka dni z rzędu rozpalamy z Tadeuszem
większe ogniska.
Tadeusz jest typowym neurastenikiem. Miewa dnie boleściwe i wówczas twierdzi, że umiera.
Kładzie się do hamaka i jęczy — żadna siła nie zdoła go wówczas postawić na nogi. Jako lekarz,
wiem doskonale: nic mu właściwie nie jest. Opanowuję się całą siłą woli, aby go nie zrugać, bo z
jakiejże racji mam wypychać za dwóch. Nie wyjawiam jednak swoich myśli głośno, a nawet
przeciwnie, daję „choremu” aspirynę.
Tadeusz jest również straszliwie sentymentalny i sentymentalizm ten nachodzi go falami na zmianę
z owym bolesnym cierpieniem lub dziecięcą radością. Jednego dnia wygrywa wesołe półeczki,
podrygując przy tym do taktu, innego znowu dnia harmonijka jego płacze tak rzewnie i tak tragicz-
nie, że nawet niewrażliwy Stanisław popada w ciężką zadumę.
Dziś Tadeusz, kładąc się spać, nagle z zadartą wysoko głową znieruchomiał. Nie wiedziałem, co ten
teatralny gest ma znaczyć. Wreszcie ponure jak noc westchnienie wydobyło się z jego piersi:
— A jednak to nie nasze niebo!
Nocami koło mięsa coraz bezczelniej uwija się gamba. Skoro raz złapana za ogon potrafiła się z
pułapki jakoś oswobodzić, gwiżdże teraz widocznie na wszelkie niebezpieczeństwa. Ślepe szczęście
tak ją ośmieliło.
Znowu zostałem sam w obozie. Tadeusz popłynął dokądś łódką. Obozowisko nasze leży w ostrym
kącie pomiędzy korytem rzeki a odnogą zatoki. Gdyby nie okalające nas gąszcze, widzielibyśmy
dokoła biwaku krąg wody.
Siedzę tak sobie jak zwykle pochylony nad stolikiem pracy, aż nagle gdzieś niedaleko rozlega się
groźne mruczenie, jakieś obce i dotychczas zupełnie nie słyszane. Chwytam karabin (wyjątkowo mi
z łaski przez myśliwych zostawiony) i posuwam się w podejrzanym kierunku. Jestem głęboko
przekonany, że podchodzę w tej chwili samego jaguara. „Byłby kapitalny kawał — myślę sobie —
gdybym ja, laik myśliwski, pogardzany i lekceważony, ja, nieszczęsny okularnik, miłujący
zwierzęta i brzydzący się ich mordowaniem, gdybym ja właśnie zabił jaguara”. Z bijącym więc
sercem podkradam się coraz ciszej i coraz bliżej, a pomruk tajemniczej bestii nie ustaje. Już zaraz.
Już jest przede mną. Teraz skoczy.
Nie. Nie skoczył.
Poprzez gałęzie ujrzałem lustro osłonecznionej wody i nasze canoe, a w nim Tadeusza mruczącego
żarliwie.
— Co pan tu robi? — zapytuję skonsternowany.
— Wabię krokodyle — powiada Tadeusz. Przez całą resztę dnia próżnujemy. Jest bowiem nie-
dziela. Pogodne słońce prześwietliło czystą wodę Piquiri aż do samego jej dna, umożliwiając nam
obserwację ryb. Zachowują się zupełnie inaczej niż u nas. Obecność wielkiej ilości piranii stwarza
potrzebę wiecznie czujnej samoobrony. Tak więc tylko największe i najsilniejsze okazy, jak na
przykład dorada, chodzą w pojedynkę, reszta rybiego plebsu krąży kluczami niby gęsi po niebie. Na
czele takich kluczy i po bokach ciągną czujki wywiadowcze. Ryby dobierają się wiekiem. Oto
młode, całkiem jeszcze nie wyrośnięte, krzyżują drogę gromadom starszych i od czasu do czasu z
nagła a niespodziewanie błyśnie srebrną wstęgą pirania, jak gdyby próbowała, czy warto atakować
naprawdę. Za każdą taką próbą ryby momentalnie zmieniają szyk, gotowe do zażartej walki.
Najwięcej tu ryb różowych i wysmukłych, zwanych preaputangi. To jedna z nich właśnie ukradła
kiedyś Tadeuszowi szczoteczkę do zębów.
Brazylijski bocian tuiuiu nie ma piór na szyi. Szyja ta jest niezdarnie gruba i tworzy pośrodku
butelkowate rozszerzenie. W trakcie łykania ryby zgrubienie to sięga karykaturalnych wprost
rozmiarów. Podobno z tej szyi ptaka można uszyć ładną zamszową torebkę damską. Umawiamy się
z Tadeuszem, że przygotujemy po jednej takiej skórce dla naszych małżonek. Oczywiście
umawiamy się po cichu, aby broń Boże nie usłyszał tego Myśliwiec. Podobno zabijanie tuiuiu, jak
zabijanie jelenia, jest zabronione ustawą. Myśliwiec bardzo dokładnie przestrzega praw, jeśli
dotyczą one Tadeusza, sam natomiast zabija i wydry, i jelenie.
Tuiuiu kpią z naszych umów i poważnym krokiem łażą koło obozowiska po drugiej stronie zatoki.
Prawie codziennie składają nam wizytę jelenie, ale już nikt ich nie bije. Ślady najmniejszych
kawałków ich skóry i sierści Myśliwiec starannie wyzbierał.
Oczekujemy jak zbawienia zapowiedzianego wyjazdu Doktora. Stanisław ma go podobno
odprowadzić aż do samego statku. Potrwa to dobrych kilka dni. Czekamy na tę miłą okazję
samotności. Dopieroż będzie raj!
Huragan
Hamaki nasze wiszą pod gołym niebem. Ufam słowom Myśliwca, że w porze suchej, zwłaszcza w
lipcu, o deszczu mowy być nie może.
A gdyby nawet stał się taki cud i niespodziewany deszczyk przyszedł, to najwyżej mały
kapuśniaczek, krótkotrwały i niewinny.
Wierzyliśmy.
Tymczasem, jak się okazało, Myśliwiec mówiąc tak. żałował tylko brezentów namiotowych. To
właśnie była najwyższa racja tych przekonywali. Sam schowany pod dachem „Anjangi”, gwizdał na
wszelkie przeciwności przyrody, był bezpieczny jak u Pana Boga za piecem.
Około jedenastej w nocy zbudził mnie przeraźliwy rejwach. Przez sen słyszę wołanie Myśliwca:
— Panowie! Huragan idzie, lepiej być ostrożnym, bo taki huragan o tej porze to nie przelewki.
— Przecież pan sam zapewniał, że przyjść może tylko kapuśniaczek.
— Nie czas na gadanie — odburknął zły.
Biorę się do roboty. Tadeusz już zwinął swój hamak, a teraz z kolei gorączkowo uwija się koło
sprzątania wypchanych ptaków. Jego gorączka daleko odbiega od powszednio przyjętego trybu
postępowania. Tadeusz bowiem jest największym guzdrałą, jakiego kiedykolwiek spotkałem w
życiu.
Kilka metrów od hamaków, pomiędzy gałęziami czterech drzew, na wysokości dwóch i pół metra
wisi olbrzymia brezentowa płachta napięta, ku rozpaczy Myśliwca i wbrew jego woli, dla ochrony
suszących się ptaków przed słońcem. Wszystko byłoby więc dobrze, gdyby deszcz zechciał padać
normalnie jak u nas, w Polsce. Tymczasem zanosiło się na coś wręcz odmiennego.
Przede wszystkim spadł nagle na nas potężny wicher. Wszystkie garnki, wiosła, łodzie i blaszanki
jednym dmuchnięciem zmiótł z horyzontu. Zasypało nas piaskiem tak, że bolących powiek nie
można otworzyć.
Zaraz przytoczył się grzmot nie z nieba chyba, ale z piekła rodem. Zagłuszył wszelkie wrzaski.
Przytłoczył nasze serca kamieniem do ziemi.
Błyskawica piękna, gruba jak brazylijskie sucuri przemknęła ponad głowami, a za nią nowy wicher
jeszcze potężniejszy i jakiś szum głuchy, jednostajny, jakby ocean wylewał się z brzegów i
kilkupiętrową falą miażdżył las pędząc ku nam.
Zanim zdążyliśmy coś pomyśleć, zanim resztki skrzyń z prowiantem znalazły się pod płótnem,
spadł na nas potok siekającej wściekle wody. Przyszedł bynajmniej nie z góry, tylko od strony
huraganowego wiatru. Gdzieś zupełnie z boku.
Rzucam się do układania ciężkich skrzyń w barykadę. Może osłoni? Może choć jedną suchą nitkę
zostawi?
Tadeusz tymczasem powrócił do swojej zwykłej flegmy i kończy wiązać napięty hamak tuż pod
samym dachem na wysokości dwóch metrów od ziemi. Śmieszną mi się wydaje ta czynność, ale nie
krytykuję. Czekając zmiłowania losu przykucam za wałem ustawionych skrzyń razem z kocami i
ptakami.
Tadeusz flegmatycznie pakuje się do swego hamaka pod niebo. I teraz dopiero wyjaśnia się jego
manewr, teraz dopiero rozumiem, ze wojnę z deszczem on właśnie wygrał.
— Spryciarz z pana jednak — burczę dzwoniąc zębami.
— A widzi pan. To i w wojsku nieraz tak samo ze mną bywało. Ja, panie, powoli, nie spiesząc się, a
swoje zrobię. Raz przysłano nową eskadrę awionetek. Mówię panu, jak cukierki, prosto z fabryki.
Postawili wszystkie jak na pokaz szeregiem na lotnisku, klinki powkładali pod koła, żadnego umo-
cowania. A tu patrzę: chmura czarna jak cholera na horyzoncie.
„Panie pułkowniku — mówię — niech pan lepiej samoloty zabezpieczy, bo huragan idzie”.
Spojrzał w niebo, skrzywił się lekceważąco i nuże na mnie wsiadać: „Nie wtrącać się, swego
pilnować, nie rezonować” itp. Pan to zna.
Nie rezonowałem więc, ale serce mi się krwawiło. Powiadam panu, jak przyszedł wiatr, ot, taki, jak
teraz, jak zabrał nam te ptaszki, to tylko wióry leciały. Calutka eskadra w strzępy. Co za lament, co
za krzyki! Ja, widzi pan, powoli robię, ale z sensem. Ot i teraz. Pan tam skulony zębami szczęka, a
ja sobie śpię jak długi. Dobranoc — dodał złośliwie.
— No, a co z tym pułkownikiem zrobili? — pytam ciekawie.
— Z pułkownikiem? — Tadeusz zerwał się z posłania wyjątkowo energicznie. — O, tym
skurczybykom nigdy nic nie jest. Gdyby nie oni...
Przerwał.
Tadeusz lubi zatrzymać się w połowie zdania i trwać tak czasem długą chwilę, ale potem wraca
zwykle do tematu. Tym razem błyskawica wyjątkowo rażąca oślepiła całą naszą budę, wykazując
jakiś techniczny błąd w wiązaniu płótna.
Tadeusz organicznie nie znosi niedoskonałości. Jest pedantem i na poprawki nie żałuje czasu ani
energii. Wstał więc, aby coś mocniej podwiązać.
— No i „breguety” poszły, a pułkownik został, jak zwykle, jak zawsze.
W tej chwili u nas pod namiotem nastąpiło coś podobnego. Wicher wpadł i wygiął dach w górę
niby spadochron. Dziw, że nie wylecieliśmy w powietrze. Zatrzeszczało w krokwiach, a sąsiednie
drzewo, bardziej odsłonięte i podmyte rzeką, z głuchym pluskiem poszło w wodę. Grom przetoczył
się po nim, a las odpowiedział echem.
Cisza zaległa świat. Cisza oczekiwania czegoś gorszego.
Jak w teatrze przed podniesieniem kurtyny.
— No — mówi spokojnie Tadeusz — tym razem to widzi mi się, mokro panu doktorowi będzie, bo
wiatr właśnie zmienia kierunek.
Skąd on to wszystko wie? Rzeczywiście, cała Niagara przyszła wprost na mnie. Nie było już sensu
uciekać, skuliłem się więc tylko we dwoje, aby mi było nieco cieplej. Z początku namokły
skarpetki, potem nogawki piżamy. Po nagim brzuchu ciekły chłodne strumyki, a ja podsuwałem się
pod osłonę Tadeuszowego hamaka, ale bezskutecznie.
— Jak się pan czuje? — pyta szelmowskim głosem Tadeusz. — Żałuję niezmiernie, że w hamaku
nie ma miejsca na dwóch.
Myśliwiec odpłynął
W egoizmie i skąpstwie Myśliwiec przeszedł dziś samego siebie. Oto chciał nas zostawić w
puszczy bez kawałka broni. Wsiedli z Doktorem do łodzi i załadowali wszelkie strzelby, jakie tylko
były w posiadaniu Myśliwca. Poczciwy Tadeusz przyszedł do mnie z żalem w oczach, ale sam nie
protestował. Jemu można zrobić każde świństwo. Dopóki sprawa dotyczy tylko jego osoby, milczy.
Gdy zaś przybiera charakter publiczny, wówczas Tadeusz zamienia się w Katona i Don Kichota w
jednej osobie i walczy w obronie pokrzywdzonych. Był pono delegatem od żołnierzy do generała
Sikorskiego we Francji i za to został sromotnie zbesztany. W Polsce przed wojną także nie mógł
zrobić kariery, bo wytykał swoim przełożonym wszystkie ich społeczne grzechy. Jednym słowem,
Tadeusz umie walczyć imię cudzej krzywdy. Tym razem jednak, jak powiadam, sprawa dotyczyła
wyłącznie nas samych i dlatego wystąpić na widownię musiałem ja, a nie Tadeusz. Z początku
wyczekiwałem patrząc spokojnie na przygotowania Stanisława do odjazdu. Nie wierzyłem aż w
taką jego złośliwość. Sądziłem, że to żart. Być nie może, aby cena karabinu wyższa była od ceny
naszego życia. Dopiero gdy Stanisław naprawdę zapuścił motor do jazdy, wystąpiłem naprzód i
głosem kategorycznym zatrzymałem go w miejscu. Gdyby nie obecność Brazylijczyka, rzecz
przybrałaby inny zupełnie obrót. Tym jednak razem panuję nad sobą, jak mogę. Zebrała się we
mnie cała pogarda, cała niechęć do tego człowieka. Wyłożyłem mu w słowach dobitnych a
głośnych wszystko, cośmy z Tadeuszem myśleli o nim, a na zakończenie wyraziłem swoje
zdziwienie, że on, doświadczony myśliwy, może pozwolić na zostawienie towarzyszy w głębi Mato
Grosso bez strzelby i bez najmniejszego środka samoobrony. Powiedziałem mu jeszcze, że Kuba-
krokodyl przy nim wygląda jak symbol piękna i szlachetności. Na zakończenie tej górnolotnej i
wielce salonowej przemowy kazałem mu natychmiast wyjść z łodzi i wręczyć Tadeuszowi jeden z
karabinów. Widocznie wyraz mojej twarzy był wówczas tak stanowczy i tyle zawarło się w nim
ostatecznej determinacji, że Myśliwiec nie namyślał się ani chwili i milcząc wykonał rozkaz.
Odpłynęli. Ja jednak przez dłuższy jeszcze czas nie mogłem wrócić do równowagi.
— Czy przypomina pan sobie, jak niedawno opowiadał nam Myśliwiec o jaguarze, który odwiedził
go kiedyś w obozowisku? I teraz w kilka dni potem, śmie nas zostawiać samych bez kawałka broni!
— Szkoda słów! — mówi Tadeusz. — Cieszymy się z kilkudniowego wypoczynku. Co za rozkosz
pomyśleć: jesteśmy sami.
Uświadomiłem sobie pełnię tej wielkiej radości i szczęścia. Dopiero teraz przez tych kilka dni
poznamy naprawdę życie puszczy. Jesteśmy sami!
— Pluń pan na ptaki. Zasłużyliśmy dawno na odpoczynek. Płyńmy lepiej w świat! — woła Tadeusz
chwytając za wiosła.
Ma rację.
Las galeriowy (wzdłuż dróg wodnych Pantanalu) to przede wszystkim plątanina korzeni biegnących
po wymytej powierzchni ziemi. Korzenie te tworzą mocną pajęczynę, fantastycznie poprzeplataną,
a przypominającą kłębowisko węży i żmij. Trochę dalej od brzegu korzenie zagłębiają się — za-
miast nich widać już tylko dywan z uschłego zielska, liści, powojów i lian. Ponad tę sprężyście
miękką warstwę wybijają się pokracznie wygięte pnie karłowatych drzew. Nie dziwię się zresztą
ich takiej, a nie innej formie. Przez pół roku topione wodą, przez drugie pół palone ogniem, dziw,
że do tej pory przed śmiercią się jakoś ustrzegły. Gdy odratujemy w myśli ten pokraczny las
niezliczoną ilością kolczastych i gładkich lian, gdy wstawimy w pozostałe jeszcze luki piękne
bukiety kolczastej palmy tucum, otrzymamy prawdziwy obraz niedostępnej dżungli, przez którą
przebić się można jedynie fakonem. Od czasu do czasu przez ten zielony mur przebiega ponury,
cienisty tunel udeptanej przez zwierzynę drogi. Tunelem takim człowiek spacerować może tylko na
czworakach.
Z początku nawierzchniowe korzenie galeriowego lasu napawały mnie nieustannym strachem, bo
przy krótkim wzroku nie mógłbym ich odróżnić od węża, jeśliby tam przypadkowo trafił. Toteż
wędrówki moje przez las trwały znacznie dłużej. Dzisiaj skaczę na oślep, całkowicie obojętny, czy
to korzeń, czy kark anakondy. Tadeusz nazywa to formą dziecinady. Może tak jest w istocie. Cóż
jednak mam robić? Czyż mam w ogóle wyrzec się przyjemności spacerów?
Tadeusz jest kapitalny ze swoimi sentencjami, które wygłasza podczas naszych wspólnych
przepraw poprzez gąszcze.
— Widocznie pan nie kocha ani żony, ani córki; jakże można tak na ślepo deptać, co się da i gdzie
się da. Lepiej uwiązać kamień do szyi i skoczyć w głębię. Po co się męczyć?
Najbardziej irytuje Tadeusza moja chorobliwa miłość do wody. Kiedy się kąpię, on jak kokosz nad
kaczątkiem biega po brzegu i gdacze wciąż morałami. Jest do przesady ostrożny z wodą. Mimo że
przezroczysta jak kryształ i widać przez nią czysty piasek dna, on za Boga nie wejdzie nawet w
najpłytsze miejsce.
Niedaleko obozu rzeka raptownie zakręca tworząc śliczną mieliznę. Szybki prąd wypłukał tutaj
piasek ze wszelkich gałęzi i zielsk. Każdą wolną chwilę spędzam tam, zagłębiony po pas, pluszcząc
się jak małe dziecko. Kiedym po raz pierwszy zawiózł tam Tadeusza, patrzył na mnie z brzegu
wzrokiem ponurym jak noc i długo z politowaniem kiwał głową. W swoich pogniecionych i
wypiętych na kolanach spodniach, w wypuszczonej na wierzch koszuli, z nie ogoloną a chudą
twarzą, wyglądał jak gruźliczy męczennik. Żałowałem go z całej duszy; że przez głupi upór poci się
oto w brudnej odzieży zamiast rozkoszować się urokiem zimnej wody.
— Pan, panie doktorze, nie wróci już z tej wyprawy — zawyrokował po chwili smętnie.
Ani tego dnia, ani dni następnych nie udało mi się namówić go do kąpieli. Dopiero po tygodniu
jakoś przekonał się i zamoczył stopy. Z początku długo, bardzo długo, stojąc golutki na suchym
brzegu, mydlił się. Widocznie odsuwał w ten sposób niemiły moment przykrej decyzji. Potem
nagłym a szybkim kroczkiem wbiegł po kostki do wody i badawczo oglądając powierzchnię
przeświecającego piasku padł jak długi, czyniąc przy tym niesamowity tumult rękami i nogami dla
odstraszenia wszelkich ewentualnych potworów, po czym natychmiast zerwał się jak oparzony i
jeszcze szybciej wybiegi na brzeg. Tak wyglądała jego pierwsza kąpiel.
Opisuję ten epizod bynajmniej nie po to, by ośmieszyć mego towarzysza, lecz by wiernie
odtworzyć nastrój tamtych dni w Mato Grosso. Tadeusz bowiem jest przecież odważny, tylko do
wody czuje specjalną idiosynkrazję. Na chybotliwej canoe podkrada się do krokodyli łeb w łeb i
drażni je z bliska, jak gdyby się bawił z niewinnymi szczeniątkami. Nieraz siedząc za nim, aż
drętwieję z przerażenia. Tadeusz tylko się śmieje. A poprzez gąszcze dżungli przedziera się tak
pewnie, jakby szedł po parkietowej posadzce. Ale pirania i sucuri — to dwa słowa paraliżujące w
nim odwagę. Co tu długo gadać, nie lubi tych stworzeń. Nikt nie wytłumaczy mu, że nie ma racji.
Na nieszczęście, obie te bestie zamieszkują wodę. Stąd więc pochodzi wstręt do kąpieli.
Co do sucuri, to żyłka myśliwska powoli zaczyna w Tadeuszu zwyciężać nad strachem. Wczoraj
bowiem dowiedział się od Stanisława, że ten wąż zapuszcza się bardzo daleko w głąb lądu i
niekoniecznie siedzi zawsze pod wodą. Nowina ta ośmieliła Tadeusza. Ba, nawet go zachęciła do
poszukiwań sucuri, jak niegdyś urubu-rei. Dziś Tadeusz oświadczył mi wyraźnie, że nawet pragnie
spotkać tego węża.
— Najlepiej będzie — powiada — gdy go spotkam wiszącego na gałęzi, wówczas przyceluję ot tak:
(tu parę teatralnych ruchów demonstracyjnych) — paf! w sam pysk... i skóra moja.
Jaguar stał się w naszym pojęciu postacią legendarną. Gdyby nie jego cętkowane futra widziane
poprzednio na łodziach kaboklerskich, nie wierzyłbym w ogóle w istnienie tych zwierząt. Wciąż
tylko się słyszy:
— Onca była w obozie.
— Dwie spacerowały na plaży.
— Trzy pożarły jelenia.
Bardziej przekonały mnie świeże ślady, na które sam wczoraj kąpiąc się trafiłem. Nie ulega
najmniejszej wątpliwości, że wyjątkowo duży jaguar tędy właśnie przespacerował. Któż inny
mógłby stawić metrowy krok kocim tropem? Dziś znowu taki sam ślad pięciu pazurów zauważyłem
przy samym obozie, ale ten był znacznie mniejszy — widocznie tylko ocelot.
Płyniemy z Tadeuszem wzdłuż zatoki. Linia brzegów fantastycznie porwana wygina się co chwila
pod nawisłą koroną wywracających się drzew. Seledynowe łączki wkradają się pomiędzy ciemny
szmaragd starszej już roślinności. Ptaków niezliczone mnóstwo. Bezszelestnie sunąca canoe nie
straszy ich wcale. Najczęściej występują biguatingi — futerkowe nurki o łabędzich szyjach i
pokropionych srebrem skrzydłach.
W zapale myśliwskim Tadeusz każe mi milczeć i co chwila odwraca się z palcem na wargach. Na
szczęście nie może długo wytrzymać w tym milczeniu i raz po raz wyrywa się z jakimś okrzykiem.
No bo jakże tu milczeć, gdy z głębi Pantanalu doleci basowy pomruk stada strusi — albo — jakby
na złość zgłodniałym żołądkom — z pobliskiego gdzieś drzewa zabuczy smakowity mutum.
Drzewo stoi tuż przy brzegu, ale za wałem kolczastych krzewów. Chytry mutum wie na pewno o tej
przeszkodzie i dlatego właśnie buczy. Chce najwidoczniej podrażnić biednego Tadeusza. To nie
jeden mutum. Siedzi tam ich więcej, całe rozgdakane stado, drwiąc z naszej niezdarności.
Wałęsając się za Tadeuszem, poznałem już wszystkie jego gesty i bez słowa wyczytuję z nich
ważność lub nieważność chwili. Oto właśnie podnosi palec ku górze i coś pokazuje. Duży zielony
iguan czai się na gałęzi do niewidzialnej muchy. Unosi łapkę i wydłuża szyję, wywraca
karykaturalnie gały oczne, leniwie i powoli jak na zwolnionym filmie, aby nagle wystrzelić długi
język i znowu go zwinąć w zdradziecki rulon, wsadzając złapaną muchę w worek przełyku. Nawet
nie drgnął przy tej czynności, nie zmienił pozycji.
Różowy, duży ptak zrywa się sponad wody i leci nad naszymi głowami, dajemy mu jednak spokój.
Zbyt wielki jest na wypychanie, a niesmaczny do jedzenia. Z jego różowych piór miałyby korzyć
tylko europejskie strojnisie.
Fala straszliwego smrodu oblewa nagle canoe. To ustrzelony przed kilku dniami krokodyl płynie
wodą wprost na nas, a na nim jak zwykle kilka zadumanych urubu.
Czepiając się rękami lian, przyciągamy się do brzegu. Tu właśnie zahuczały przed chwilą
smakowite mutum. Korzystamy z możliwości przejścia. Mijamy wąski pas gąszczów i przed
oczami otwiera się szeroka przestrzeń stepu. Jakże inaczej wyglądał ten step przed paru jeszcze
tygodniami. Wówczas bez pomocy fakonu nie mogliśmy się przedrzeć. Teraz, kędy okiem sięgnąć,
hen, aż do dalekiego horyzontu, biegnie przed nami czarna spopielała równina, najeżona
gdzieniegdzie szpikulcami spalonych termitierów.
Lawa ognistego żaru pochłonęła wszystko. Bujną roślinność przemieniła w ponure pole śmierci.
Cmentarz czarnych pomników. Dawniej najostrzejszym toporem nie rozbiłbyś gniazda termitów, a
teraz lekkim kopnięciem buta rozwalać je można w proch. Nieprzebyta zapora trawy została
pokonana jednym potarciem zapałki. Kroczymy swobodnie niby po gładzi asfaltowego chodnika.
— Nie mamy tu co robić — mówi Tadeusz — wracajmy!
Ma rację. Trzeba poczekać, aż nowa trawa wyrośnie. To czarne pole ma w sobie tyle smutku, jest
tak makabryczne, że mimo woli przyśpieszamy kroku, już prawie biegniemy z powrotem ku życiu.
I znowu za chwilę chybotliwa canoe pruje toń niby kozacka czajka na wodach Zaporoża. Pięć
kajmanów przegrodziło drogę. Trzeba przenieść łódź poprzez mieliznę. Dalej znowu głęboko. Kto
by się tam dziś zastanawiał albo liczył z kajmanami! Przeszły czasy naszych niemowlęcych stra-
chów. Jesteśmy już dziś prawdziwymi kaboklami.
— Co to? — pytam Tadeusza wskazując cętkowane, długie cielsko, wtulone w błyszczącą glinę
wybrzeża. Głosowi swemu staram się nadać ton spokojny, ale w duszy jestem pewien, że to sucuri.
Tadeusz nie widzi. Już minęliśmy owo miejsce, krzaki je przysłoniły. Wolałbym nie wracać.
Ambicja jednak bierze górę nad strachem. Z wolna, nie pluszcząc wiosłami, zbliżamy się.
Cętkowane ciało tkwi tam gdzie przedtem. Tadeusz podnosi karabin, a ja z zamarłym tchem ocze-
kuję, co ma dalej nastąpić. Wyobrażam już sobie straszliwe mącenie wody pod skaczącym
olbrzymem.
— To tylko ogon krokodyla — mówi Tadeusz opuszczając lufę. Uderzymy w burtę łodzi dla
postrachu. Rzeczywiście ogon powoli wsuwa się pod powierzchnię wody.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedyśmy z pustymi rękami wracali do domu. Spoza zakrętu
wyłoniła się szara „Anjanga” na tle pstrych koszul Tadeusza, suszących się po wielkim praniu.
Ciszę wieczoru przerwał krzyk arancuangi. Czy do snu nawołuje innych swoich towarzyszy, czy
tylko hołd oddaje szkarłatnemu słońcu? Jest to ostatnia jego pieśń. Padł strzał. Załopotały skrzydła,
ciężki łomot skruszył kilka gałęzi. Kogut liczy sześćdziesiąt pięć centymetrów długości, jest rzad-
kim okazem. Mamy znakomity rosół i dobrą skórkę do wypychania.
Dzisiejsza wichura rozdmuchała nie dopalone jakieś węgle i z dalekiego horyzontu Pantanalu
wyrósł znowu potężny czub purpurowy. Oto dwie łuny: wschodzący pożar i zachodzące słońce.
Walka człowieka z naturą. W miarę posuwających się wskazówek zegarka słońce gaśnie, a łuna
ognia zwycięsko rozpiera się na ciemniejącym niebie. Wreszcie zachód przechodzi w odcienie
pasteli i roztapia się wśród zapalonych już gwiazd. Brutalny pożar, hucząc basowo strzałami
pękających pni, idzie coraz jaskrawszym słupem, wprost na nas.
Kładziemy się spać mając po trzech stronach wielkie ogniska. Przy jednym z nich piecze się — tak
wiernie piejąca nam jeszcze wczoraj swoje „vem pra qui, vem pra ci” — arancuanga. Może nawet
ta sama, co mnie dzisiaj zbudziła? W Mato Grosso życie obojętne jest na wszelkie sentymenty.
Odurzeni pieśnią lasu, zasypiamy. Wszystko się dziś raduje, że Myśliwca nie ma. Cykady
rozgwizdały się jak zwariowane.
Noc wyjątkowo ciemna pomimo tylu gwiazd. Uświadamiam sobie nagle, że ogniska nasze ułożyły
się dokładnie w trzech kierunkach świata i tylko jedna północ została w mroku. Tam właśnie leży
nasza Europa.
Ryba woła ratunku
Hamak mój wisi bardzo wysoko, muszę się doń wspinać po skrzynkach od benzyny. Joao nazywa
go avion. Wygrywam na tej wysokości, bo fałdy moskitiery nie dotykają ziemi, są przez to zawsze
czyste, a i żaba nie zechce już wędrować do wnętrza ani... „kłująca tatarana nie zbudzi mnie już z
rana”.
Gdy spuszczam nogi z hamaka, długo muszę kombinować, o co je można oprzeć, aby jakoś
szczęśliwie wylądować na ziemi.
Dziś wyjątkowo nie spieszę się z tym lądowaniem. Wschód słońca, jakiego dawno oczy moje nie
oglądały, urzekł siłą swojego piękna. Fosforyzujący błękit powlókł brzaskiem prześwitujące niebo.
Mlecznopómarańczowy obłok dyskretnie znaczy miejsce, skąd za chwilę wytoczyć się ma ognista
kula. Wilgotne opary osnuły świat muślinem, nadając wszystkim barwom ton pasteli. Z rzadka
porozrzucane krzewy i drzewa, nie dopalone jeszcze ostatnim pożarem, odbijają od tego jasnego tła
rudą czerwienią. Chłodny stalowy seledyn brzasku z wolna rozgrzewa się niewidocznym jeszcze
słońcem i mięknie. Coraz więcej w nim ciepła. Rumieńce dnia okraszają horyzont. Jak dotąd jestem
samotny w tej obserwacji. Tylko barwy się budzą. Aż oto nagle jakiś jeden, pierwszy krzyk zdzi-
wienia, jakby pobudka do pracy. Za nim natychmiast cały las, cały Pantanal ożył, rozruszał się,
zawołał. Sztafetą poszło wołanie arancuangi, potem zakrakały czaple. Chór wyjców odpowiedział
bałagańskim rozhoworem i krokodyle warknęły na znak solidarności. Czarnymi plamami śpiące po
suchych gałęziach gołoszyje urubu drgnęły z odrętwienia i nuże, ciężko przebierając kosmatymi
łapami, kiwać się ku sobie. Bocian tuiuiu zatoczył piórami wiraż niziutko ponad zatoką i
bezszelestnie opadł na liście. Jedyny na świecie śpiewający jastrząb począł kwilić z początku
ostrożnie, jakby nie wierząc sam sobie, że umie, a potem coraz głośniej, coraz śmielej przechodząc
w opętańczy jęk ni to skargi, ni to groźby. Najtragiczniejszy głos Pantanalu.
Za chwilę pozostał już ze mną tylko wymyty dniem, wypoczęty i jasny błękit zbudzonego nieba.
Wszelkie odcienie namiętnej czerwieni znikły. Złociste i rażące słońce wystrzeliło szybko w górę.
Radosny świat rozsrebrzył się czystością wody i łuskami pluszczących się ryb. Mistrzyni sportu,
wysmukła dorada skacze na metr w górę i zatoczywszy salto mortale, potężnym klapnięciem ogona
daje znak, że się rozkoszuje, że bawi się życiem. Najedzone krokodyle wciągają leniwie pękate
brzuszyska na łysiny piasku i coraz ich więcej dokoła. Ibisy, czaple, kormorany i inne przeróżne
kurki wodne, nurki i kaczki z dziwacznie pokręconymi dziobami zbierają się zewsząd barwnie a
krzykliwie. Kulami lecą z nieba ku błyszczącej wodzie, aby za chwilę wynurzyć się z niej i wrócić
na pierwotny posterunek obserwacji. Zimorodki, podobne do naszych polskich, mienią się w
słońcu, a ostroskrzydła mewa drażni przypomnieniem Helu. Gdyby chociaż jeden śpiew ptasi był
tutaj dla ucha miły. Brazylijskie ptaki skrzeczą bez melodii, a niektóre drą się niemiłosiernie,
naśladując skrzyp nie smarowanych drzwi.
Wybieram się na ryby. Serce mi mówi, że wrócę dzisiaj z tuzinem dorad i co najmniej dwoma
tuzinami pacu.
Zakotwiczam się na głębinie, gdzie największy jest prąd. Z doświadczenia już wiem, że tu właśnie
lubią bawić się dorady. Wędka taka sama jak u nas, z tą tylko niewielką różnicą, że wyciąłem ją
własnoręcznie z kępy bambusów, nie płacąc za to nikomu ani też nie pytając o pozwolenie. Dziób
canoe uwiązałem mocno do lian i siedząc na rufie, czekam cierpliwie na przepowiedziany dobry
rezultat. Pływaka na sznurku nie mam, tubylcy bowiem twierdzą, że miejscowe ryby tego nie lubią.
De gustibus non est disputandum. Tu podobno trzeba uważać nie na pływak, tylko na to, żeby ryba
całej łodzi nie wywróciła i nie odgryzła haczyka. Nie wierzę tym wszystkim banialukom, na
wszelki jednak wypadek koło haczyka zawiązałem poczwórny sznurek.
Siedzę tak sobie, siedzę dobre pół godziny. Wreszcie mam już tego dość i wyciągam wędkę. Idzie
w górę gładko jak nigdy. Patrzę, a na końcu mego sznurka zamiast stalowego, najlepszego haczyka,
jaki posiadałem, wisi pędzelek pociętej zębami pakuły.
„To wszystko piranie — pomyślałem — przeklęte piranie”.
Mądry Polak po szkodzie. Zakładam z kolei nowy hak, tym razem na skręconym
trzydziestocentymetrowej długości drucie. Tego przynajmniej już nie odgryzą.
Siedzę tak sobie, siedzę. Czas dłuży się od wyczekiwania. Wreszcie tracę znowu cierpliwość i
ciągnę wędkę w górę. Znowu idzie bez najmniejszego oporu. Tym razem sytuacja się odmieniła:
razem z haczykiem poszedł i cały mój skręcony drut. Wściekły jestem jak sto diabłów. Każdy
stracony haczyk to dla nas katastrofa. Mam ich w ogóle bardzo mało i do końca wyprawy nie
będzie żadnej okazji uzupełnienia braków.
Słońce już zaszło. Mrok zatuszował szczegóły konturów. Niewyraźne pasma jaśniejszej nieco
szarzyzny — to plaże. Czarne kłęby — to zmierzwiony nadbrzeżny las. Pokrzywione pokracznie na
tle nieba zygzaki — to pewno nie dopalone suche pnie. Łódź moja tkwi na samym środku zatoki, w
odległości trzydziestu metrów, może więcej, od brzegu. Wystarczyłoby, abym przy moim złym
wzroku stracił orientację kierunku... Ale nie kierunek jest w tej chwili rzeczą najważniejszą.
Ważnym natomiast staje się przeświadczenie o grożącym niebezpieczeństwie od strony tego
tajemniczego a niewidzialnego lądu. Któż bowiem wie, co czai się tam w ciemności? A może
właśnie na gałęzi, pod którą wiatr moją łódkę wpakuje, wisi dwunastometrowy anakonda-dusiciel?
Może chwycę się ręką jego śliskiego ciała? Może ta spiralnie skręcona gałąź, odbita wraz z
gwiazdami na lustrze wody, nagle ożyje i zwinie się dookoła mojej szyi? W tym dziwnym kraju nie
ma niemożliwości.
Boję się więc brzegu i żarliwie łowię uchem, czy aby zwodniczy prąd nie zbliżył nas do siebie. I
oto, gdy napięcie słuchu i nerwów dochodzi do szczytu, raptem tuż przy burcie kajaka ogromna
dorada skoczyła salto mortale i waląc ogonem, oblała mnie całego. U nas w Europie wywrotka
łódki to wesoły epizod. Tutaj — ryzyko utraty życia, zwłaszcza teraz, w porze krokodylich łowów.
Szelma dorada oblała mnie nie tylko wodą, ale i zimnym potem. Długo nie mogę przyjść do
równowagi i jeszcze niezupełnie do niej wróciłem, kiedy wędka szarpnęła mną tak silnie, że o mały
włos nie wpadłem do wody. Przeciwstawiam się rybie, jak mogę. Wędka wygina mi się w pałąk, a
sznur napina jak cięciwa łuku. Ryba trzepocze gdzieś tam w głębi, a ja czekam tylko momentu,
kiedy sznur albo bambus pęknie i wówczas niechybnie wywrócę się na wznak, razem z
chybotliwym canoe. Jednakże zwyciężam. Trzymam już rybę w ręku. Ale cóż za niespodzianka!
Oto basowym, chrypliwym głosem woła ratunku. Gniewa się na mnie za podstęp. Mówi, że to
zbrodnia dotąd w Mato Grosso nie tolerowana, że taki haczyk w przynęcie to tchórzliwe, niecne
oszustwo. Ryba woła na cały głos, skrzeczy i prostuje.
Ma oczywistą rację i dlatego nie chcę słuchać jej obrzydliwych krzyków. Szukam po omacku na
dnie łodzi swojego noża do marchewki, ale oczywiście gdzieś się zapodział. A ryba wrzeszczy
niesamowicie, coraz głośniej.
Wreszcie nóż jest. Wpycham go więc między zęby skrzeczącej gadule. Próbuję wyjąć haczyk. W
tej chwili spostrzegłem tuż pod swoim ramieniem fosforyzujące źrenice krokodyla. Zwietrzył
szelma rybę i czeka na nią, a może czeka na mnie? Kto go tam wie! Przyzwyczaiłem się już do
krokodyli, ale taka nocna niespodzianka, tuż pod samą pachą, nie usposabia pogodnie. Zapominam
więc chwilowo o rybie, chwytam wiosło i walę nieproszonego gościa po łbie. Gwałtowny tumult
ogonem — i już po wszystkim. Uspokojona ryba znowu się rozgadała. Ostrożnie wpycham palce
pomiędzy skrzela, aby tym uniemożliwić jej chwyt za rękę i trzymając ją w ten sposób, ruszam
haczykiem. Gryzie wściekle, a śliczne jej, białe jak perły zęby kruszą się na stali. Z tym jedynym
trofeum wracam do Tadeusza. Straciłem na rybołówstwie wiele godzin i nie mam ani tuzina dorad,
ani dwóch tuzinów pacu.
Sucuri i raja
Kąpiel w rzece nie jest tu ani wskazana, ani bezpieczna. Pierwszy wróg to pirania, drugi — rają,
trzeci — sucuri, czwarty — krokodyl... Chyba czwórki tej wystarczy dla odebrania ochoty do
kąpieli. A jednak dzień spędzony przy cuchnącym mięsie i pod promieniami słońca robi swoje.
Człowiek znajduje się między młotem a kowadłem. Sądzę nawet, że gdyby do wymienionych
potworów dodać jeszcze samego bazyliszka wileńskiego, to i on nie potrafiłby mnie odstraszyć od
wody.
Woda w Piquiri jest smaczna, chłodna i przezroczysta, słowem ideał dla takiego pływaka jak ja.
Zresztą na pociechę trzeba podkreślić, że wszelkie zbliżające się niebezpieczeństwo można w
przezroczystej wodzie łatwo spostrzec. Poza tym zwierzęta wodne nie lubią atakować na
płyciznach. Tak więc potrafiłem sobie jakoś logicznie wytłumaczyć potrzebę codziennej kąpieli i
regularnie przed każdym zachodem słońca wyruszamy z Tadeuszem szorować się piaskiem.
Tadeusz, jak już opisywałem przedtem, myje się na brzegu, a kładzie się w wodę tam, gdzie mu
nawet pleców nie pokrywa.
Wczoraj była niedziela, więc kąpiel nasza odbywała się wyjątkowo w południe. Odpłynęliśmy też
czółnem znacznie dalej niż zwykle, aż do szerokiej, bardzo pięknej plaży przybrzeżnej. Pływałem
długo i odważnie. Tadeusz w tym czasie pedantycznie mydlił sobie ciało.
Nagle zupełnie bez żadnych powodów zjawia się we mnie lęk przed krokodylem. Nic nie zdradza
jego obecności. Woda w krąg spokojna i przezroczysta. Nie mogę jednak opanować lęku, jak
najszybciej wybiegam na brzeg i oto gdy mijam białego od mydlanej piany Tadeusza, słyszę jego
przerażony szept:
— Panie doktorze... panie doktorze...
Obracam głowę. Tadeusz stoi jakby skamieniały z podniesioną przed siebie ręką, a tam, najwyżej
dziesięć metrów od nas, wypełza powoli z wody na brzeg olbrzymi sucuri, największy wąż świata.
Głowę trzyma wysoko, haczykowato zadartą, patrząc gdzieś w przeciwnym od nas kierunku. Peł-
znie majestatycznie, nie spiesząc się. Już z sześć metrów grubego cielska wyłoniło się z rzeki, gdy
nagle spostrzegł nas, stojących bez ruchu, więc jednym potężnym, sprężystym skrętem zawrócił i
znikł w wodzie.
Stoimy, długą chwilę milcząc, jak urzeczeni. Wreszcie Tadeusz bąka:
— Patrz pan, karabin stoi obok, a ja głupi, ja idiota, zbaraniałem do reszty. Taka okazja!
— To, że pan zbaraniał, to głupstwo. Ale ja przecie w tym samym miejscu przed chwilą pływałem.
— Zawsze ostrzegałem pana. Mówiłem, że pan nie wróci. Jaka różnica, czy dziś, czy jutro.
Czułem się dumny. Nie tylko dlatego, że udało mi się wreszcie zobaczyć sucuri na własne oczy, ale
właśnie dlatego, że razem z nim pływałem w rzece i nic złego mi się nie stało. To był dopiero
chrzest Mato Grosso.
W kilka dni po tym wypadku Tadeusz zastrzelił anakondę (druga nazwa sucuri). Przywlókł go do
obozu, bo wąż nie był dostatecznie wyrośnięty. Miał około pięciu metrów. Zaskoczył go Tadeusz
podczas drzemki nad brzegiem rzeki, niedaleko naszej codziennej plaży. Stare egzemplarze anakon-
dy sięgają dwunastu metrów. Taką właśnie skórę oglądałem raz na ścianie w Kurytybie.
Opowiadano mi w Paranie historię niesamowitą, trudną wprost do uwierzenia. Oto pewnego razu
znikł bez śladu pewien jeździec. Według wszelkich domysłów został ściągnięty z konia podczas
przeprawy przez las. Koń bowiem wrócił sam do domu. W kilka miesięcy później zabito w tejże
okolicy dwunastometrowego sucuri i po zdjęciu skóry znaleziono w nim resztki długich butów z
ostrogami; przy czym jedna ostroga przebiła skórę na wylot: Sucuri nie jest jadowity. Należy do
grupy węży-dusicieli. W przeciwieństwie jednak do boa-constrictora, węża lądowego, sucuri prze-
bywa prawie stale w wodzie lub nad wodą. Pożywieniem jego są ryby, krokodyle i ptactwo wodne.
Skóra sucuri nie jest tak ładna jak boa, można ją łatwo nabyć u kabokli za niewielkie pieniądze.
Podczas gdy wąż-boa jest najlepszym przyjacielem tubylców zamieszkujących dorzecze Amazonki
— spełnia bowiem w domostwach tamtejszych rolę kota zjadającego myszy i widzi się go bardzo
często owiniętego pieszczotliwie dokoła szyi gospodarzy — to anakonda nie daje się oswoić i nie
cieszy się zresztą najmniejszą sympatią ludzi.
Tadeusz wymyślił nowy sport, którym emocjonuje się coraz bardziej. Jest nim polowanie na ryby
dzirytem. Wysoko unosząc kolana, baletniczym krokiem skradamy się wzdłuż linii brzegu,
wypatrując śpiące w mule ryby. Ja świecę latarką, a Tadeusz poluje. Wykazał wielki talent w
rzucaniu dzirytem. Mało która ryba ujdzie z życiem. W ten sposób zapewnił nam ostatnio kilka
wspaniałych kolacji.
Ze względu na krokodyle, leżące przeważnie w kamelotach, taka nocna wędrówka brzegiem nie jest
stuprocentowo bezpieczna. Najwięcej strachu jednak przysparzają kręte korzenie wypełzające
zdradliwie aż w głąb wody. Jakież oko może je w nocy odróżnić? Co krok więc podskakujemy
nerwowo, tracąc na moment panowanie nad sobą.
Snop światła latarki myszkuje po tej plątaninie cieni zwisających i cieni unoszących się z podłoża.
Czasami jakaś liana oplecie ramiona, jakby uścisk żyjących bestii, czasami kolec agawy albo palmy
tucum chwyci za ubranie i ciągnie ku sobie z niemym uporem nocnej zjawy. Wszystko to przy nor-
malnym stanie nerwów nie czyniłoby z pewnością większego wrażenia, ale teraz, gdy uwaga nasza
skupiona jest na jednym punkcie światła, kiedy oczy aż z orbit wyłażą w pościgu za rybą, a każdy
szelest przeraża, takie dodatkowe niespodzianki złośliwiej przyrody sprowadzają na człowieka
zimny dreszcz lęku.
Mało jest przebić rybę dzirytem, trzeba ją umieć wyjąć z wody. Dziryt wyślizguje się bardzo łatwo
z przebitego ciała, a ranna ryba ucieka w głąb. Tak więc po wbiciu ostrza należy natychmiast dziryt
położyć na ziemię i z tej pozycji dźwigać powoli ostrzem w górę.
Przez długi czas Tadeusz był niezmiernie dumny, że to on jest pierwszym wynalazcą w Mato
Grosso łapania ryb na dziryt. Joao parę razy chodził za nami jak cień, przypatrywał się robocie i
nigdy nic nie mówił. Dziś podchodzi do mego stolika pracy i powiada: „Muito bom araia, muito
bom!”
Araia, czyli rają, jest to potwór morski z rodziny rekinów, ale do nich nic a nic niepodobny.
Nazwałbym tego potwora raczej nietoperzem wodnym albo flądrą ze skrzydłami. Jednym słowem
ni to ptak, ni to samolot, ni to ryba. Olbrzymie trójkątne skrzydła, dwoje chytrych ślepi w niewi-
docznym łbie, a z tyłu zamiast ogona dwa białe ościste szpikulce. Rają niebezpieczna jest właśnie z
powodu tych zatrutych ostrzy, które wbija w nieostrożnie postawioną obok nogę. Raje leżą
zazwyczaj na płask tuż przy brzegu albo na mieliznach, przy czym są zagrzebane do połowy w
piasku i przez to prawie niewidoczne. Obok piranii stanowią największą grozę rzek brazylijskich.
Według słów Myśliwca zraniony przez raję człowiek już po kilku minutach zaczyna wyć z
okropnego bólu oddając pod siebie kał i mocz. Niewielka pozornie ranka natychmiast gangrenuje i
pacjent spędza długie miesiące w szpitalu, a gdy tego szpitala w pobliżu nie ma, zdarzają się wy-
padki śmierci.
Muito bom araia okazała się naprawdę wielkości fenomenalnej. Rozpiętość skrzydeł wynosi półtora
metra. Leży oto na piasku, przebita zaostrzonym patykiem. Jest koloru szarożółtego, w ciemniejsze
cętki. Przypomina trochę czapkę muchomora.
Biedny Tadeusz krąży jakoś koło mnie smutny i bez humoru.
— Co się z panem stało? — pytam.
— Ano, ten gałgan Joao upolował raję.
— Więc cóż, zazdrości mu pan?
— A pewnie — odpowiada Tadeusz ze złością — bo wie pan, czym on ją zabił?
— No?
— Dzirytem — odpowiada wściekły.
— Pewnie się tego od pana nauczył — odpowiadam na pocieszenie.
Tadeusz spojrzał na mnie nieufnie. Rozumiałem, że ambicja wynalazcy została w nim boleśnie
dotknięta. Odtąd dziryt poszedł w zapomnienie. Mniej było ryb na kolację.
Śmierć arary
Raz, dwa, trzy, cztery... — liczy Tadeusz kroki zbliżając się od wody ku mojemu hamakowi — ...
jedenaście!
— Co: jedenaście? — pytam go zaspanym jeszcze głosem.
— Jedenaście kroków od pana spacerował sobie przez caluteńką noc nasz tajemniczy jaguar.
Mimo woli szybkim ruchem opuszczam nogi z hamaka.
— Niech pan patrzy, ot tutaj świeżutkie ślady, a my jako te święte jagniątka, rzucone na ofiarę,
chrapiemy niewinnie, zapomniawszy nawet o rozpaleniu ogniska.
Teoretycznie ognisko było rozpalone według wszelkich myśliwsko-kaboklerskich metod, ale nie
wiem czemu ta teoria w praktyce nie wygląda poważnie i ogień się nie pali. Układamy go długim
wałem w kierunku wiatru, spryskujemy wodą, aby się nie skończył za prędko, i wszystko
przemawia za tym, że winien się tlić przez całą noc. Parokrotnie udało się nam jakoś ten ideał
osiągnąć. Zwykle jednak drugą połowę nocy spędzamy w zupełnej ciemności. O drzewo tutaj bar-
dzo łatwo, tylko o dobre” drzewo — trudniej. Najgorzej przedstawia się sprawa z transportem.
Kłujące liany szarpią skórę i biją po twarzy. Dłonie zajęte dźwiganiem kłód nie mogą się bronić. Po
kilku takich transportach drzewnych odechciało się nam bezpieczeństwa, a obecność jaguara stała
się od razu milsza i bardziej swojska niż przedtem. Kto by tam chciał głowę sobie nim zawracać!
Byle trochę chrustu na ugotowanie herbaty i stworzenie w chwili zasypiania oszukańczej świa-
domości, że jednak jakiś tam płomyk migocze. Co potem, to obojętne.
Pomiędzy hamakami wieszamy na sęku przyćmioną latarnię sztormową, licząc w błogiej a naiwnej
nadziei, że może zastąpi ognisko. Niestety, według zgodnej opinii kabokli, żadna latarnia jaguarów
nie odstrasza.
— Czemuż pan tak zaniemówił? — pyta Tadeusz. — Wszakże jaguar już poszedł i do następnego
wieczoru nie wróci. Póki jeszcze żyjemy, chodźmy wypychać ptaki. Jest ich dzisiaj porcja dosyć
duża.
Zachody słońca coraz piękniejsze i coraz niesamowitsze. Wzniecane przez naszych myśliwych
szerokie pożary Pantanalu pokryły całe niebo subtelną mgłą sadzy. W ciągu dnia przy świetle nie
widzi się jej wcale, dopiero gdy nastąpi wieczór i słońce opuści się do poziomu tych mgieł,
wygląda, jakby się chowało za przezroczystą, fioletową kurtynę. Normalnie — rażące oczy, teraz
daje się oglądać bez zmrużenia powiek.
Olbrzymi, szkarłatny lampion chiński, zawieszony na tle fioletu — oto słońce nad płonącym
Pantanalem. Jak każde niezależne od woli ludzkiej, a rzadko tylko spotykane zjawisko naprowadza
ten widok na człowieka niesamowity jakiś dreszcz niepokoju, że coś dzieje się na opak, nie tak, jak
powinno się dziać normalnie. Takie uczucie miewa się zwykle podczas zaćmienia słońca lub
patrząc na potężne błyskawice w czasie burzy.
Od kilku dni wstaję bardzo wcześnie, jeszcze przed brzaskiem. Wtedy jest najpiękniej. Dziś na
przykład rozśpiewał się poranek wyjątkowo głośno. Arancuangi kompletnie powariowały z radości.
Obsiadły gremialnie wszystkie okoliczne drzewa. Powodem ich radości są chyba kwitnące piuva.
Specjalnie słodkie muszą być te kwiaty, skoro tak się o nie dobija cały świat ptasi. Od szeregu dni
zamiłowanie to stwierdzam podczas krwawej sekcji. Gardziele ptaków zamieniły się w worki
barwnych confetti. Płatki koloru różowolila dominują, są to właśnie kwiaty drzewa piuva.
Od połowy lipca Pantanal zaczyna kwitnąć, co kilka dni zmieniając kolor. Drzewa wkładają na
siebie kwiaty zamiast liści. Tak więc dzisiaj mamy tydzień lila, potem przyjdzie kolor żółty, po
nim ciemnofioletowy i wówczas zwariują z kolei kolibry. Potem będzie biało i tak w koło.
Siedzę z pochyloną głową nad rozprutym żwaczem ptasim i jest mi niezmiernie smutno. Barwne
pączki połkniętych kwiatów sypią się na moje palce niemym wyrzutem popełnionej zbrodni.
Nikomu wszakże te ptaki nie uczyniły krzywdy, nikomu nie przeszkadzały, zbierały sobie kwiaty, a
kwiatów tych aż za dużo, cały Pantanal różowy. Czemuż więc im żałować, za co je zabijać?
Gdy tak dumam sobie smętnie z odłożonym na bok nożem, nagle ponad głową moją rozgadały się
dwie arary. Nie spotykałem ich dotąd w tej okolicy. Prawdopodobnie przyleciały także do piuvy.
Dlaczego jednak usiadły właśnie nad moją głową? Papuzia ciekawość. Papuzia ciekawość i tyle.
Arary Pantanalu należą do największych i najrzadszych. Ich granatowe upierzenie z żółtą obwódką
dokoła oczu nie ma tej tandetnej pstrokacizny, jaka cechuje inne papugi tego gatunku znad
Amazonki. Są one, że tak powiem, bardziej rasowe i bardziej „z towarzystwa”.
Skrzek arary nie jest sympatyczny. Drą się ochryple, zgrzytliwie i głośno, nie wiadomo nigdy,
dlaczego i po co. Przekrzywiają przy tym swoje potężne dzioby, jak urodzeni krótkowidze.
Przytulone czule do siebie, siedzą oto nade mną i gapią się. Są nieprzyzwoicie natrętne. Samca
można łatwo poznać, jest bowiem znacznie większy od swojej połowicy.
W tym momencie przychodzi mi raptem myśl do głowy. Wszakże obok nas, zaledwie dwadzieścia
metrów stąd, tkwi „Anjanga”, a w niej Myśliwiec. Po cóż więc te głupie ptaki tak się drą
niemiłosiernie? Nie rozumieją, że śmierć tuż obok tylko czyha na szaloną okazję. Jakże je uspokoić
teraz — jakże im wytłumaczyć naiwną dziecinadę? Wszakże człowiek należy unikać. Wie o tym
każde stworzenie dżungli, wie o tym nawet... Kipling, a te, durne, przyleciały właśnie tutaj nad
samą naszą głowę i krzyczą. Szybko wstaję, aby je w porę jeszcze odstraszyć. I już, już mam
dyskretnie klasnąć w dłonie, gdy płótno „Anjangi” nagle się odsłania i wychodzi stamtąd
rozczochrany jak zwykle, w swoich nigdy nie zdejmowanych i nie dopiętych portkach Stanisław
Myśliwiec.
Za późno. Karabin trzyma w ręku. Tak wygląda brutalna rzeczywistość. Boso, w rozchełstanej
koszuli na włochatej piersi, podkrada się uzbrojona po zęby ludzka pokraka do pięknych,
granatowych ptaków, a one jeszcze bardziej są ciekawe, jeszcze bardziej zdumione, przekrzywiają
najspokojniej swoje wielkie łby na boki i patrzą. Patrzą i myślą sobie pewno: „Swoją drogą
śmieszne bydlę z tego człowieka, ni to pająk duży, ni to ibis długonogi, ni to krokodyl na sztorc”.
Nie odlatują biedne ptaki. Wychodzą prawdopodobnie ze słusznego założenia, że skoro krzywdy
nikomu nie czynią, w drogę nikomu nie wchodzą, owoców nie kradną (bo ich tutaj nie ma), więc
czemużby się miały bać?
Pająkowaty potwór ludzki ma jednak swoiste upodobania i swoiste prawa uczciwości. Strzał padł i
mniejsza z papug zachwiała się niezdarnie. Zatrzepotała błękitem piór i ciężko lecąc poprzez
gałęzie, spadła do naszych nóg. Pozostały, zdrowy jeszcze towarzysz odpowiedział jej mocniejszym
krzykiem zdumienia, przekrzywiwszy dziób patrzy na dół zdziwiony, co się takiego mogło jej nagle
przydarzyć. Nie myśli wcale uciekać. Któż by zostawił ukochaną bez pomocy! Nie rozumie, co się
stało. Spadła z gałęzi nagle i bez powodu, a teraz leży na trawie. Pochylił się więc i pyta. Kracze
dziwnie chrypliwie i smutno, a z dołu odpowiada mu ranna towarzyszka. Rozmowa nie trwa długo.
Myśliwiec podnosi karabin. Gruchnął drugi strzał i skrzydła wielkiego ptaka obwisły bezwładnie
(że też Stanisław ma talent w ich łamaniu!). Następuje krótkotrwała walka o utrzymanie
równowagi. Zdrowe skrzydło tłucze się niezdarnie o gałąź. Myśliwiec spuszcza broń i patrzy z
jakąś sadystyczną satysfakcją w górę. Zauważyliśmy już dawno z Tadeuszem, że polowanie
Myśliwiec zdaje się traktować przede wszystkim jako przyjemność zabijania, bez sensu, bez celu,
bez żadnego prawa.
Myśliwiec nie spieszy się. Więc tragiczne krakanie trwa. Samiec wciąż jeszcze nie ustępuje. Spadł
o parę gałęzi niżej i tu zawisł szponami w górę, a głową na dół. Krew ścieka mu ze skrzydła dużymi
kroplami. Na nic wysiłek. Jeszcze parę rozpaczliwych szarpnięć i biedny ptak wali się ciężko na
trawę. Rzucamy się naprzód. Żałosna dotychczas nuta krakania przechodzi nagle w ton bojowy.
Obie papugi leżą na plecach, gotowe do obrony. Rozwarły olbrzymie dzioby, nadstawiły pazury i
czekają na atak. Naiwne po raz drugi. Sądzą, że człowiek zacznie z nimi uczciwy i prostolinijny
bój. Dzięki potężnym mięśniom szczęki, zdolnym zmiażdżyć palec aż do kości, są pewne
zwycięstwa. Tymczasem chytry a tchórzliwy człowiek ani myśli ryzykować. Na wszystko zna on
podstępne sposoby. Podnosi z ziemi suchy patyk i zbliża go do rannego ptaka, a ten, głupi, chwyta
go zajadle pazurami obu łap i dziobem, wgryza się weń aż do miąższu. Tego tylko właśnie
potrzeba, aby jednym nagłym ruchem chwycić ptaka za szyję i uchronić się w ten sposób przed
niebezpiecznym zgryzem. Szponów można się już nie bać. Naiwny ptak nie wypuści dobrowolnie
kija.
W ten sposób, łapami wsparta na patyku, chwycona za kark, może być arara transportowana
bezpiecznie. Myśliwiec niesie jedną, a ja w tenże sposób drugą. Obie podczas drogi nie przestają się
wzajemnie nawoływać jakimś dziwnie rozumnym krakaniem. Wydaje mi się, że w niedługim czasie
mógłbym ten ich języku zrozumieć.
Tadeusz ma pono wielką praktykę w hodowaniu dzikich zwierząt; poza tym — kobieco tkliwe
serce. Myśliwiec kocha przyrodę chyba tylko jako ulegalizowane źródło emocjonującego mordu.
Doniósł więc teraz swoją ararę do stołu operacyjnego, gdzie rzucił ją silnie na ziemię z obojętnością
i okrucieństwem tak charakterystycznym dla jego duszy. Ma być wypchana, takie jest jej
przeznaczenie, a kiedy i jak umrze, to go zupełnie nie obchodzi.
Porozumiewamy się z Tadeuszem i wiemy już, co trzeba czynić. A więc przede wszystkim
lekarskie oględziny. Kładziemy z początku samca na stół. Trzymając ostrożnie dziób i pazury,
rozgarniam mu pióra na karku i skrzydłach. Jedno skrzydło jest połamane w kilku miejscach.
Niestety, nawet przy najszczerszych staraniach nic się już nie da z nim zrobić. Stan beznadziejnie
ciężki. Ze smutkiem odstawiamy pacjenta na stronę. Z kolei idzie na stół jego małżonka.
Dziwna rzecz. Ptaki jakby rozumieją naszą dobrą intencję. Pierwszy jeszcze niby się troszkę broni,
ale bez żadnej zaciętości. Drugi natomiast poddaje się torturom z całą świadomością koniecznej ich
potrzeby. Wlepia we mnie jakby pytający wzrok, czy aby da się jeszcze coś zrobić. Za każdym
boleśniejszym ruchem moich palców pojękuje z cicha jak ciężko ranny żołnierz. W ten sposób
zeszywam na żywca pięć dużych ran. Kula bowiem przebiegła wzdłuż kości ramieniowej, tworząc
wloty i wyloty na zgięciach skrzydeł, gruchocząc po drodze wszystkie stawy.
Wreszcie z dumą odkładam skalpel. Dokonałem zabiegu legę artis. Życie ptaka zależy jedynie od
ilości utraconej przedtem krwi.
Pod osłoną worka leży teraz na stole spokojny, jakby oczekując dalszego losu. Przymrużone z lekka
powieki drżą. Przy bandażowaniu obracamy go z Tadeuszem bez najmniejszych już obaw. Nie
próbuje nawet mścić się za doznany przed chwilą ból. Przytwierdzamy oba skrzydła do tułowia
mocnym bandażem. W ten sposób arara przybiera postać zbiedzonej babuliny wiejskiej, owiniętej
na krzyż chustą.
Obie papugi razem wiążemy na długich sznurach, umieszczając obok siebie. Obserwujemy je z
daleka. Pierwszą ich myślą jest wyswobodzić się z tych krępujących więzów. Kładą się więc
ostrożnie na wznak i leżąc w tak nienaturalnej pozycji, cierpliwie a flegmatycznie gryzą dziobami
supełki na nogach. Z tej żmudnej pilności wyziera tyle samozaparcia, tyle uporu i wiary, jak gdyby
była to już nie pierwsza ich niewola i nie pierwszy tego rodzaju fortel. Zmieniam wkrótce sznury na
drut. Nie podobało się to wyraźnie papugom. Po paru nieudanych próbach ponownego gryzienia,
rezygnują. Opodal stoi rozłożyste drzewo. W gęstwinie jego liści postanowiły teraz szukać
schronienia. Pomagając sobie dziobami, ciężko i nieudolnie jęły się drapać na pochyłą gałąź. Praca
idzie mozolnie. Co chwila spadają pojękując cicho z bólu. Po godzinie jednak zastajemy je obie na
wysokiej gałęzi. Na wpół drzemiąc siedzą oparte o siebie, zrezygnowane i ciche.
Za każdą naszą próbą zbliżenia się do nich powstaje chóralny skrzek niepokoju. To nas ogromnie
martwi i peszy. Krążymy dookoła jak urzeczeni, dręczeni wyrzutami sumienia. Łamiemy wciąż
głowę, jak by tu biedakom przyjść z pomocą. Biorę na próbę blaszankę od skodensowanego mleka,
napełniam ją wodą i ostrożnie podsuwam pod dziób najbliższego ptaka. Jestem ostrożny i
przygotowany na szybki ruch ogromnego dzioba, który zmiażdżyłby mi w jednej chwili
nadstawiony palec. Ale papuga powoli przekrzywia łeb, krytycznie spogląda to na blaszankę, to na
mnie i z najwyższym spokojem zaczyna pić wodę. Groźny jej dziób mija moje drżące jeszcze ze
strachu palce tam i z powrotem, ani myśląc czynić mi krzywdy.
Ośmielony tą pierwszą próbą, napełniam łyżkę ryżem i podsuwam ją pod dziób ptaka. Jak przedtem
tak i teraz nie namyśla się długo. Badawczym wzrokiem lustruje podany przedmiot, po czym
ruchem pełnym rezerwy bierze kilka ziarnek, dusi je i smakuje czarnym językiem. Niestety, ryż nie
przypada do gustu. Zwyczajnie i po ludzku... wypluwa. Powtarzam próbę z fasolą. Wynik ten sam.
Wówczas posuwam się już do granic najwyższego ryzyka, biorę jedno ziarno fasoli i podaję je
papudze palcami pod oczy. Przestraszony Tadeusz szepcze mi do ucha, że zostanę bez ręki, że nie
ma szpitala, a on się na ranach nic a nic nie zna.
Tadeusz stał dalej od ptaka i dlatego nie mógł zrozumieć jego smutnych spojrzeń. Nie mógł z nich
wyczytać tej ufności, którą wyczytałem ja. Widocznie jakiś szósty zmysł działa pomiędzy nami bez
słów i bez dotyku. Biedne ptaszysko ostrożnym, jakby uczonym, subtelnym ruchem wyjęło ziarno
fasoli z moich palców i przegryzłszy je na pół, wypluło z niesmakiem.
— Jak idiotycznie przedstawia się człowiek wobec takiego biedactwa — roztkliwiał się tymczasem
Tadeusz. — Z czegóż możemy być dumni, my ludzie?
— Lepiej niech mi pan poradzi, co mamy dalej robić. Skąd wziąć jedzenie? Wyczerpaliśmy już
wszystkie możliwości naszej bogatej spiżarni. Poddałem jeszcze ostatecznej próbie cukier, ale i ten
zakwalifikowały papugi jako świństwo.
— Po cóżeś, głupia, przyleciała aż tutaj? — pytam ararę na głos, a Tadeusz obok, milcząc, żuje
papierosa i przestępuje z nogi na nogę, co zwykł czynić w najwyższym zdenerwowaniu. Bezsilność
w stosunku do czyjegoś cierpienia nie ma żadnej logiki. Jest to uczucie gnębiące zarówno na widok
rannego psa, jak tysiąca umierających ludzi. Litość jest uczuciem czystym a bezkrytycznym i
dlatego smutek nasz nie był wówczas ani śmieszny, ani czułostkowy. Przed nami było cierpienie,
które nas obwiniało. Tej winy nie byliśmy w stanie naprawić i to było najważniejsze.
Poszliśmy spać na głodno. Papugi i my.
Gdzieś koło północy zbudziła mnie nagła myśl: „czekolada”. Resztki jej leżą gdzieś na dnie
pudełka. Nowa nadzieja podrywa mnie z hamaka. Mieszam proszek z wodą i cukrem, a Tadeusz
milcząc pomaga. Raz po raz rzucamy z czułością wzrok na drzemiącą obok papugę. Jakby nas
wyczuła. Otwiera oczy i przekrzywia łeb. Mój Boże, dałbym wszystko w tej chwili za uratowanie
jej życia. Już nie skrzeczy nawet, gdy się do niej zbliżamy. Nie odsuwa się na drugi koniec gałęzi
jak przedtem. Przeciwnie. Jakby czekała na nowy nasz poczęstunek. Bez namysłu zanurza dziób w
czekoladowym płynie, ale tylko raz. Więcej nie próbuje. Zrezygnowani i przybici wracamy do
swoich hamaków.
— Panie Tadeuszu, chodźmy spróbować eksperymentu z drugą papugą, może będzie mądrzejsza.
Może się okaże mniej wybredna.
Idziemy świecąc przed sobą snopem światła elektrycznej latarki. Z daleka już widnieje suchy badyl,
a na nim przepiękny, olbrzymi, niebieski samiec. Ptak nie jest zabandażowany i robi wrażenie
zupełnie normalne. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów dzieli nas od niego. Za chwilę zacznie w nie-
pokoju, przeraźliwie kracząc, kiwać się na boki. Zacznie przemierzać łapami długość gałęzi.
Podchodzimy z Tadeuszem powoli, coraz wolniej, aby go nie straszyć. Nieruchomo zastygła
postawa papugi czyni na nas coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Nie mówimy do siebie, ale
każdy o jednym i tym samym myśli. Zachowanie się papug podczas operacji i potem w czasie
karmienia, ich mądrość i wdzięczna łagodność zdołały w nas wzbudzić przywiązanie.
Przyspieszamy kroku. Już biegniemy. Papuga w dalszym ciągu nie zmienia swojego położenia.
Przekrzywionym dziobem trzyma górną gałąź, a palce nóg kurczowo się opierają na dolnej.
Szkliste, martwe już oczy lśnią w odbiciu latarki. Stoimy jak wryci. Zaskoczeni jesteśmy tym
zupełnie dla nas niespodziewanym, a tak dziwnym zakończeniem męki. Wzniesiony do poziomu
naszych twarzy ptak patrzy oto z bliska niemą skargą.
Ostrożnie i niemal z czułością dotykam olbrzymiego dzioba. Ruchem wahadłowego bezwładu
zakiwała się błękitna głowa. Pod badylem na trawie rdzawi się szeroko plama zakrzepłej krwi.
Biedny ptak musiał tak gasnąć powoli, zaciskając dziób na gałęzi, aby z niej broń Boże nie upaść.
Siłą gasnącej woli bronił się przed hańba upadku z wolności ptasiej na niewolną ziemię.
Każda śmierć ma swój specyficzny wyraz. Ta była uosobieniem ciszy i tragicznego, a raczej
smętnego spokoju i rezygnacji. Ten smutek właśnie udzielił się nieuchwytnym fluidem nam obu.
Tadeusz dawno już zgasił latarkę, ale oswojony z ciemnością wzrok doskonale odróżnia cień
wiszącego przed nami ptaka.
W tej chwili doleciał nas szelest kulejących kroków i miarowy brzęk łańcucha. Zdumieni obracamy
głowy.
Wlokąc za sobą kawałek łańcucha, obandażowana na krzyż poplamioną chustką, dużym i
niezdarnym rozkiwanym krokiem idzie ku nam powoli nasza druga zraniona arara. Czyżby
przeczuła zgon towarzysza? Nie chciałem czekać na to, co miało teraz nastąpić. Sam nie wiem,
czemu zdawało mi się, że ta papuzia niema boleść tysiąckrotnie może być głębsza od wszystkich
ludzkich łkań i teatralnych krzyków i że to bezgłośne i tragiczne spotkanie nierozłącznej dotąd pary
puszczańskich przyjaciół starga mi do reszty nadszarpnięte nerwy i ja, człowiek dorosły, zbłaźnię
się w dobie klęsk i prawdziwych nieszczęść głupim sentymentalizmem.
Zawracamy obaj szybkim krokiem do swoich hamaków.
Cały dzień następny schodzi nam na wytężonej pracy. Nie mam czasu. Wypychanie pochłania
uwagę i pamięć. Ogromny tuiuiu przypadł mi dzisiaj w udziale. Przy najlepszych nawet chęciach
nie skończę go do późnego wieczoru. Powiesiłem ptaka za dziób na gałęzi i w ten sposób wywle-
kam go ze skóry. Mierzy dwa metry, czyli jest wyższy ode mnie. Największą trudność przy
wypychaniu sprawiają śnieżystobiałe pióra. Ani się spostrzeżesz, jak krople krwi popsują ci całą
robotę. Za każdym cięciem muszę okrywać pióra workiem i wyczyniać istne akrobacje. Dopiero
wieczorem idę napoić moją biedną papugę. Jakże mogłem dotąd nie pomyśleć o tym! Z blaszanką
w ręku kieruję się ku badylowi. W tymże momencie przychodzi mi do głowy myśl, że dawno już
mojej papugi nie ma, wszakże zapomniałem ją przywiązać. Trudno przecież wymagać od dzikiego
ptaka, żeby siedział całą dobę w oznaczonym ściśle miejscu. A zresztą może to i dobrze, że
zapomniałem przywiązać. Znajdzie sobie jakiś owoc i prędzej wykuruje sobie skrzydła. Nałożone
szwy nie dopuszczą już do krwotoku. Tak medytując zbliżam się do badyla. Przytulone do siebie
głowami i nieruchome, siedzą obie papugi. Czyżby i ta druga już nie żyła? Wstrzymałem oddech.
Podchodzę. Dwa miłujące się ptaki, ogromne, nierołączne, z obwisłymi bezsilnie skrzydłami, patrzą
oto w szkarłatną łunę zachodzącego słońca.
Chór arancuang zagrzmiał nagle harmonijnym wołaniem i pognał jak zwykle w dal. Krokodyle
warknęły od niechcenia i na ten wrogi głos jedna z papug sennym, poważnym ruchem obraca głowę
i nasłuchuje. Więc jednak żyje! Radość porwała mnie z miejsca. Podbiegłem do niej z czułym
słowem, jak do bliskiej już sobie istoty, podsuwam miskę z wodą pod same oczy. Łapczywie
siorbie wodę bez namysłu i przymykając rozkosznie powieki, zadziera raz po raz w górę swoje
straszliwie niezdarne dziobisko. Dobry mój, rozumny ptak! Może mu będzie jednak lepiej. Może w
końcu wynajdziemy coś do jedzenia.
— Zabiorę cię na inny jakiś krzak. Nazbyt smutno tutaj tobie, prześpisz się, zapomnisz. Chodźmy.
Pieczołowicie zdejmuję papugę z gałęzi. Nie stawia najmniejszego oporu i nie protestuje głosem.
Niosę ją przytuloną do boku jak niemowlę w pieluszkach. Wybieram wygodne drzewo niedaleko
obozu i sadzam ją tam na poziomej gałęzi, dobrej do chwytu. Daję spokój wszelkim sznurkom.
Zechce uciekać — wola boska. Niech robi tak, jak jej lepiej, jak wygodniej.
W parę godzin później siedzimy sobie wszyscy trzej przy kolacyjnym stole. Mato Grosso dawno
już śpi. Rzeka zastygła w srebrze księżyca i prześwieca ku nam postaciami duchów uformowanych
czupryną liści. Chór żab i cykad wyciąga jeszcze ostatnie akordy nocnej symfonii. Przyczajona
cisza zwierzęcych łowów za chwilę ma się rozpocząć.
Jao — nocny potępieniec, wygwizduje co kilka minut swój trójdźwiękowy sygnał. On nigdy nie
zamilknie.. To jego los, jego przeznaczenie gonić tak nocami poprzez dżunglę i szukać,
beznadziejnie wołać, skamleć monotonnym gwizdem o litość.
Poza tym nic już nie słychać. Chyba jeszcze ciężki plusk krokodyla wciągającego swój obżarty
brzuch do wody albo jakiś nadprogramowy a krótkotrwały wrzask duszonej ofiary, ale to rzadko,
bardzo rzadko się zdarza.
Pijemy herbatę znużeni gorącem dnia i komarami. Marzymy o hamaku. Czasami od niechcenia ktoś
rzuci słówko. Tadeusz właśnie zakończył którąś z opowieści myśliwskich czy też lotniczych. Nie
słyszałem jej wcale. Myśl moja, ciężka i osowiała, nie chce się jakoś czepiać banalnych historii.
Postrzelone tak niezręcznie ptaki wracają mi wciąż przed oczy nużącym wyrzutem.
Raptem ciszę naszego zadumania przerywa jakiś donośny i tragiczny jęk. Jęk tak przeraźliwie
smutny i chrypliwy, tak wymowny, że dreszcz przerażenia wstrząsnął naszą trójką. Mimo woli
kierujemy wzrok ku Myśliwcowi. On chyba wie. On nam zaraz wyjaśni. Może to łkanie
pojedynczego szakala? A może lobo, wilk brazylijski, wpadł krokodylowi w paszczę?
To nie ptak. To żaden ze znajomych krzyków.
Zamarliśmy nadstawiając uszu. Coś musi się stać. Coś, co rozwikła tajemnicę.
I oto dziki jęk powtarza się nagle jeszcze bliżej, donośniej i ostrzej. Jakby wołanie o pomoc, o
zrozumienie męki. Trwa przez kilka długich sekund, po czym załamuje się w chrypliwy, duszący
skrzek.
— Nie wiem — powiada Myśliwiec z namysłem i chce dalej o czymś głupim gadać, ale Tadeusz
innego jest widocznie zdania. Bo oto zrywa się raptem od stołu i zdecydowanym a szybkim ruchem
biegnie w stronę usłyszanego przed chwilą głosu. Idę w ślad za nim. I oto w drodze uświadamiam
sobie nagle, nabieram pewności, że ten krzyk, to nocne, tragiczne wołanie przeznaczone było
właśnie dla nas. Boję się sprawdzić, czy rodzące się w duszy przypuszczenia są słuszne. Stajemy
pod wysoką gałęzią, rzucając na nią snop światła.
Oto leży nad nami arara z głową opuszczoną, ze smutnym gestem rezygnacji i wzrokiem zasnutym
już śmiertelną mgłą patrzy nam w oczy.
Wołała, więc przyszliśmy. Stoimy bezradni wobec śmierci. Uniosła dziób o parę centymetrów w
górę, jak gdyby pragnąc przekazać nam swoją wdzięczność za to, swój ptasi, nieskomplikowany
testament, i zbrakło jej siły. Głowa opadła w omdleniu jeszcze niżej, dziób chwyta gałąź dla
zachowania równowagi.
Dziwny jest ten instynkt zachowywania wysokości u ptaków. Widocznie upadek na ziemię hańbi je
nawet po śmierci. Jak gdyby po ciężkiej fizycznej pracy, opuściwszy ramiona, wracamy milcząc do
obozu.
Papugi zostały na swych posterunkach. Jutro rano zdejmie się z nich skórę.
Niestety, gdy przyszło do roboty, wszystko okazało się na nic. Skrzydła połamane nie dały się
zreperować. Kłakami wyrwane pióra, to zwykła robota Myśliwca. Strzela bez planu i myśli. Gdy
Tadeusz przyniesie jakiegoś ptaka, to można z góry przysiąc, że jest cały i do wypychania dobry.
Tadeusz, zanim kulę zepsuje, krąży koło swojej ofiary, tam spojrzy, tu podceluje i często odchodzi
bez zdobyczy.
— Czemu pan nie strzelał, wszakże to było tak blisko?
— A, bo widzi pan, niezręcznie się jakoś ustawiłem. Gdybym zastrzelił, połamałbym ptaka.
Tak więc nie było najmniejszego sensu w zabiciu papug. Z jednej Tadeusz spreparował sobie na
pamiątkę czaszkę, a z drugiej pozostawiłem sobie parę długich, niebieskich piór z ogona. To
wszystko. Czyż warto było tak strzelać?
Biedne arary!
Jaszczury i jaja
Swoją drogą człowiek to jest wielki leń i wielki drań. Każdą sytuację potrafi wykorzystać tak, aby
ktoś lub coś za niego pracowało. Nawet w dzikim, bezludnym Mato Grosso po paru tygodniach
postoju wyręczamy się w pracy. Tak więc krokodyle i sępy oczyszczają nam śmietniki. Jastrzębie
pożerają nadmiar mięsa. Nic nie gnije i nic nie zasmradza powietrza. Mrówki pięknie oczyszczają
kości potrzebne dla muzeum. Największą jednak pomoc mamy z maleńkich rybek, które tysiącami
roją się na naszym mieliźnianym brzegu. Po jedzeniu wkładamy po prostu talerze i miski do wody i
w ciągu godziny wszystko jest objedzone i wylizane na czysto.
Dziś mieliśmy kapitalne widowisko. Oto nad spopielonym Pantanalem, czyli mówiąc z brazylijska:
nad Cemadą, wyrosły nagle dwa olbrzymie czarne słupy. Po chwili wierzchołki tych słupów
rozrzuciły się wysoko na niebie w świetliste czuby i zaczęły szybko posuwać się ku nam.
— O psiakrew! — wrzeszczy Stanisław i spiesznie zapina brezent nad „Anjangą”. — Panowie,
prędzej wszystko poprzykrywać, zaraz nas zarzuci popiołem!
— Trąby powietrzne — wytłumaczył domyślnie Tadeusz.
— Sam to widzę — odrzekłem obrażony. Poucza mnie jak dziecko.
Z odległości paru mil trąby przygnały z wiatrem tuż przed nasz obóz i nie wiem dlaczego, raptem
zawirowały szerzej i coraz większym kołem jęły opadać na ziemię.
— No, chwała Bogu, nasze szczęście, inaczej bylibyśmy czarni jak kominiarze — westchnął z ulgą
Myśliwiec.
Wracam do przerwanej pracy. Na warsztacie mam iguana. Śliczny okaz, wyjątkowo długi i pięknej,
seledynowej barwy.
— Ależ grubas! — powiada Tadeusz, gdy właśnie przecinam skalpelem obrzuszną i dalsze błony
jaszczura. Spod tych błon wyłania się jakaś dziwna wstęga ni to nabojów karabinu maszynowego,
ni to warszawskich parówek. Żółte, owalne gałki, połączone ze sobą przezroczystą, bardzo mocną
błoną. Początkowo nie mogłem sobie tego zjawiska wytłumaczyć. Dopiero praktyczny Tadeusz
przyszedł z pomocą w rozwiązaniu zagadki.
— To jaja — powiada flegmatycznie, jak gdyby szelma od urodzenia takie jaja jadał. Jeżeli
Tadeusz czegoś nie wie, to jego bujna fantazja myśliwska zawsze dopowie resztę.
Przewiesiłem jajową taśmę jaszczura poprzez gałąź najbliższego drzewa i dalej pracuję nad jego
skórą. Tadeusz znikł jak zwykle w gąszczach w gonitwie za ptakami. I oto normalnie szeleszczącą
puszczę przejął jakiś niepowszedni tumult. Ten tumult pędził w moim kierunku. Nie czekając, aż
nieszczęście spadnie mi na kark, chowam się do namiotu. Strusia mądrość każe mi zawsze kryć
głowę w piasek. Innej wszakże obrony nie mam. Karabiny mi zabierają, a mały skalpel w żadnym
wypadku broni nie zastąpi.
Wściekłe tupotanie ustało, a po chwili ciężkie westchnienie Tadeusza rozległo się tuż koło mnie.
— Co u licha? — pytam wychodząc z namiotu, jakby nigdy nic.
— Biegnij pan, szybko, szybko!
Nie daję sobie tego powtarzać i pędzę co sił w nogach. Tadeusz leży już na brzuchu i zagląda w
jakąś dziurę.
— Bestia umknął mi przed samym nosem, ot tu. Musi na pewno siedzieć niedaleko.
— Co za bestia? — pytam ciekawie.
— Jaszczur. Wyjątkowo duży jaszczur. A może wąż, nie zauważyłem.
— Skoro jaszczur, to go weźmiemy żywcem. Dawaj pan tu łopatkę.
Tym razem ja z kolei udaję mędrca. Łapałem już bowiem jaszczury i znam doskonale obyczaje tych
gości.
Przynajmniej zemszczę się na Tadeuszu za jego wieczne mędrkowanie. Choć raz ja będę
nauczycielem. Stoję więc nad karkiem Tadeusza i dumnie rozkazuję. On klęczy tymczasem na
ziemi i cierpliwie rozkopuje norę według moich wskazówek.
— Nie w głąb, tylko wzdłuż i ostrożnie. Niechże pan uważa — pouczam — bardzo łatwo odrąbać
ogon.
— Stój! — krzyczę zadowolony, bo właśnie spod łopaty wyłonił się ostry czubek szarego ogona.
— Teraz dawaj pan dwa grubsze patyki, ułóżmy je wzdłuż ogona, żeby go zabezpieczyć przed
uderzeniem łopaty.
Powoli posuwamy się naprzód w głąb, tak dochodzimy do kurczowo czepiających się ziemi tylnych
łapek.
— Teraz dosyć. Niech pan weźmie oburącz za tułów przy samych łapkach i z całej siły ciągnie
jaszczura do siebie, aż on zacznie słabnąć. Wówczas jedną ręką proszę chwycić mu szyję, ale tak,
żeby nie zdążył ugryźć. Drugą ręką w dalszym ciągu proszę wyciągać go w ten sposób z nory.
Stopniowo, centymetr za centymetrem jaszczur wyłania się z dziury. Wreszcie Tadeusz podnosi się
z ziemi, tryumfalnym gestem trzymając złapanego jaszczura za kark. Wisi bezwładnie i ma
zamknięte oczy.
— Ojej! Zdechł! — szepcze Tadeusz. — Ale czymże go mogłem zranić?
— Niczym go pan nie zranił, jest to zwykła jaszczurza sztuczka. Proszę tylko nie kłaść
mniemanego nieboszczyka na ziemię, bo zwieje panu jednym susem. Strasznie chytry naród te
jaszczury — tłumaczę nie bez przechwałki w głosie.
Myjemy zdobycz w zatoce, rozglądając się przy tym na boki, czy aby Kuba-krokodyl nie czatuje
blisko. Wkrótce jaszczur idzie na stół operacyjny, niech się teraz Tadeusz nim martwi, bo ja mam
jeszcze swojego iguana.
— O Boże! Panie Tadeuszu, ratuj pan! — drę się wniebogłosy biegnąc co sił przed siebie. Oto
taśma z jajami iguana fruwa ku górze niesiona w dziobie przez drugiego Kubę, Kubę-jastrzębia.
Usiadł ladaco na wyższej gałęzi i stamtąd filuternie do mnie mruga. Całe szczęście, że porwana
taśma wagą swoją przewyższa możliwości niewielkiego ptaka. Do tego jeszcze koniec wstęgi
zaczepił się o sęk i biedak próżno się teraz szarpie. Już jedno jajo wyciekło i kapie nam na głowy.
— A huź, stary draniu! — woła Tadeusz strasząc rękami i dziwi się, że ptak go się nie boi.
Tadeusz w swoich na pół krótkich, na pół długich, szerokich hajdawerach, nie golony przy tym od
trzech tygodni, z szalikiem na uszach, jest tak dalece nieponętny, że na miejscu jastrzębia dawno
bym już uciekł.
Na szczęście nie wszystkie jaja powyciekały. Większą część wstęgi udało się uratować.
Natychmiast wziąłem się do wypieku placków. Kukurydziana mąka już dawno się marnuje, więc co
za szalona okazja, nareszcie będziemy mieli świeże ciasto. Ani żółtko, ani białko niczym się nie
różni od kurzego i placki wypadły znakomicie. Nawet Myśliwiec, początkowo nieufny (że to niby
kabokle tego nie jedzą), spałaszował ich kilka, aż mu się uszy trzęsły.
Odtąd wypiekałem świeży chleb na śniadanie co rano, przez pięć kolejnych dni, na tyle bowiem
starczyło mi jajek. Bądź co bądź to nie byle jakie urozmaicenie naszego puszczańskiego menu.
Jak nie było urubu-rei, tak nie było, a teraz już trzeci wisi na płotku. Tadeusz go tam jak zwykle
powiesił, więc idę zrobić urzędowe pomiary dla rejestru. Zaglądam w oczy i zimny dreszcz
przebiega mi skórę. Oto wiszący na stryku ptak patrzy na mnie błyszczącym, najzupełniej żywym
wzrokiem i ciężko wzdycha. Szeroko rozwarte oczy mają w sobie tyle ludzkiego smutku, że
nieświadomym jeszcze, instynktownym ruchem zdejmuję biedaka z pętli układając na ziemi. Byłem
pewien, że się teraz zerwie do ucieczki, a on nawet nie drgnął. Niczym nie skrępowany leży oto na
wznak i dalej smutno patrzy, pełen cierpiącej rezygnacji.
— Panie Tadeuszu — wołam zdumiony — niechże pan patrzy, czy on żyje, czy nie?
Tadeusz przełożył głowę ptaka z ręki do ręki, spojrzał uważnie, pomacał mu powieki, po czym
spokojnie zawyrokował:
— Paraliż kręgosłupa. Długo nie będzie się męczył, lepiej jednak dobić. On wszystko czuje i
wszystko rozumie, tylko...
— Powiedzieć nie umie — dodałem szybko.
Tadeuszowi każde głupstwo podpowiedzieć można, zanim swoje sentencje wystęka. Mądry z niego
chłop, ale okropnie powolny.
Od paru dni szalejemy z Tadeuszem nad wyrobem główek piranii. Oto ten pomysłowy człowiek
wpadł na dowcip i spreparował jedną główkę na pokaz. Oczyścił z mózgu i mięśni, wyjął gałki
oczne, a całą resztę włożył w mrowisko. Nazajutrz głowa ryby aż lśniła od czystości. Mrówki
wyjadły wszystko, co się tylko dało wyjeść. Pozostała jedynie czaszka, obciągnięta srebrzystą
łuską, wyszczerzona drapieżnie sterczącymi zębami.
W ten sposób spreparowana pirania wyglądała naprawdę strasznie, zwłaszcza gdy Tadeusz obnażył
jej nieco dziąsła. Czarne czeluście oczodołów i jakieś inne otworki naśladujące nozdrza oraz
wysmukły kształt łba obok wystawionych krwiożerczo szczęk, wszystko to nadawało główce nie-
samowicie dziki wyraz.
— Zobaczy pan, co ja z tego jeszcze później zrobię — dodaje znacząco Tadeusz. — Wstawię
szklane oczy, wygipsuję wnętrze i pomaluję paszczę na czerwono.
— Wie pan — wpadam z kolei na dowcip — a może by tak nazbierać tych główek, a potem
sprzedać? Niezły mógłby być interes.
Tadeusza aż podrywa się z miejsca. Chwyta harmonijkę i nuże wygrywać wesołe półeczki. Potem
nagłym ruchem obejmuje mnie i wycałowuje policzki.
— Naprawdę znakomita myśl, genialna myśl! Myśliwca szlag trafi z zazdrości. My na tych
piraniach bez najmniejszego wkładu pracy wyjdziemy lepiej aniżeli on na swoich ptakach i
mrówkach.
Tegoż jeszcze dnia złapaliśmy każdy po kilkanaście piranii i uciąwszy głowy, złożyliśmy je między
korzenie rozłożystego drzewa. Tam zwykły łazić wielkie, brązowe, mięsożerne mrówki. Nasz
biedny Kuba-krokodyl poszedł dziś spać na głodno. Próżno wyczekiwał wieczornej porcji
pogardzanych dotychczas ryb. Trudno, życie jest życiem. Co dla jednego na dobre — to innym na
złe wychodzi.
Nazajutrz, zacierając dłonie, pędzimy z Tadeuszem do tegoż drzewa po owoc całonocnej mrówczej
roboty i... o dziwo! Ani jednej mrówki i ani jednej czaszki. Zachodzimy w głowę, co to być może.
Kto je zabrał? Wyliczamy nawzajem wszystkie możliwe zwierzęta i wreszcie dochodzimy do jed-
nego wniosku: nikt inny tylko Myśliwiec podpatrzył robotę i z zazdrości postanowił zniszczyć
dzieło w zarodku.
— A to gałgan!
— A to nędznik!
Szkoda mu było widocznie czasu, jaki tracimy.
Jednakże nie dajemy za wygraną. Wieczorem znowu łapiemy kilkanaście sztuk piranii i, bacznie
oglądając się na boki, wkradamy się w gąszcz lasu. Za opuszczonym płótnem „Anjangi” błyszczy
lampa, na jej tle wyraźnie rysuje się ostry profil Myśliwca. Tym razem więc nie uda mu się nas
podpatrzyć. Wkładamy główki pomiędzy korzenie drzewa i pokrywamy od góry suchym listowiem.
Mrówki na pewno znajdą, byleby Myśliwiec nie trafił.
Już o wczesnym świcie pędzimy na miejsce. Liście rozrzucone, a piranii znowu ani śladu. Jedno na
drugiego spoglądamy, oczom własnym nie wierząc. Cały gmach wielkich nadziei kokosowego
interesu runął wniwecz. Ba, ale co to jest, komu to zawdzięczamy?
W tej właśnie chwili odpowiedź sama spadła z nieba. Nad głowami zaszeleściły gałęzie. Podnosimy
wzrok. Z przekrzywioną wdzięcznie główką siedzi tam nasz przyjaciel Kuba-jastrząb, a w dziobie
trzyma jedną piranię.
— A kysz, złodzieju! — rzucił się Tadeusz. — Macie go niecnotę! To taka wdzięczność? Za dobre
serce, za dobrą sprawę, za to, żeśmy go nie ustrzelili dla muzeum, za to, żeśmy go nie wypchali na
lalkę! Taka to podłość u .ptaka. Idę po strzelbę.
— Pluń pan — powiadam — a u nas, u ludzi, to niby inaczej.
— Prawda — szepcze Tadeusz ze zmienioną twarzą. A po chwili dodaje poważnie:
— Nędzny świat, głupi świat. Jeden drugiemu w paradę wchodzi, jeden drugiemu buty szyje. I w
Krakowie, pamiętam... Byłem wówczas kapralem. Żona, dwoje dzieci. Bieda aż trzeszczy.
Słowo daję, że czasem nie miałem za co chleba kupić. Więc zasadziłem sobie ogródek warzywny
przed oknami, a dom był w obrębie lotniczych zabudowań. Przedtem nikomu niepotrzebny śmietnik
i dzika trawa. Zaorałem to wszystko własnymi rękami, a moi chłopcy pomagali. Wkrótce miałem
trochę buraków, trochę kartofli, ot tyle, żeby obiad urozmaicić. I co pan powie? Pułkownikowi się
nie podobało, że to niby on nie ma, a ja mam. Po paru tygodniach kazał dróżkę prowadzić przez
sam środek mojego ogródka. Jakby mu pola brakło. Ot, dla szykany... Jak ten Kuba teraz...
Robiliśmy jeszcze kilka prób z piraniami, ale ten pierwszy zapał do roboty pierzchł razem z
sentencjami.Tadeusza na temat podłości świata. I w rezultacie kilka główek trafiło do naszych
walizek.
Któregoś wieczoru, a była to wyjątkowo piękna i gwiaździsta noc, noc zadumania, której żaden
ptak i żadne zwierzę niepotrzebnym krzykiem nie naruszy, kiedy świerszcze i żaby nawet tłumią
swój rechot, w taką właśnie noc gawędziliśmy we trójkę wyjątkowo zgodnie i wyjątkowo przyjaź-
nie. Myśliwiec skrobiąc policzek wywlekał historyjki z puszczańskiego życia. Tadeusz „odwalał”
korkociągi na swoich ćwiczebnych samolotach. Rozmawialiśmy wszyscy trzej cicho, poddani
nastrojowi chwili. Nie było słychać nawet plusku ryb. Widocznie tuliły się gdzieś na mulistym dnie
rzeki. Wiatr zupełnie ustał. Najmniejszy nawet ruch gałązki nie zdradzał niepokoju.
Pomiędzy jednym opowiadaniem a drugim trwaliśmy w długim, milczącym zawieszeniu. Nie
spieszno nam było do hamaka ani do gadulstwa. Flegmatyczna ociężałość szła od gwiazd, a opary z
rzeki przymgliły jakoś temperamenty.
Wreszcie Myśliwiec wstał i wolnym krokiem począł zstępować z górki ku „Anjandze”, a my za
nim. Tadeusz kończył jeszcze jakąś historyjkę. Myśliwiec wszedł na deskę łączącą łódź z brzegiem
i tu nagle coś sobie przypomniał. Stojąc tak w rozkroku na desce, tłumaczy plan jutrzejszych łowów
i jutrzejszej pracy. Trwa to sporą chwilę. Dzisiejszego wieczoru mówi głosem przytłumionym,
jakby w kościele. Stoimy z Tadeuszem tuż niedaleko, na samym brzegu.
Deska łącząca „Anjangę” z brzegiem biegnie tuż-tuż nad powierzchnią płytkiej wody. Myśliwiec
chcąc zapalić papierosa sięga do kieszeni po zapałki. W tym celu opuszcza głowę i raptem wszyscy
trzej jak na komendę wrzasnęliśmy wielkim głosem. Ten głos nie pasował do nastroju wieczoru,
cóż mieliśmy jednak innego zrobić ujrzawszy pomiędzy nogami Myśliwca, pod samiuteńką deską,
na której stał, spokojnie wylegującego się naszego Kubę-krokodyla. Myśliwiec skoczył jak na
sprężynie, a przestraszony nagłością ruchu krokodyl jął spokojnie sobie spod deski wypełzać.
— No — szepnął Tadeusz z uznaniem — któż by się ośmielił, jak nie mój kochany Kuba?
Przygoda ta zepsuła od razu całe misterium gwiaździstej nocy. Z głośnym już śmiechem idziemy
spać. Myśliwiec na krokodylu wyglądał przekomicznie. Cieszyło nas jego przerażenie i ten
akrobatyczny skok. Złośliwość nasza, gromadząca się od tak długiego czasu, wybuchła teraz
wesołym chichotem.
Swoją drogą kawalarz z tego Kuby.
Ucieczka
Myśliwca nie było przez kilka dni. Popłynął z pierwszym transportem skrzyń wypchanych już
ptaków. Postanowiliśmy odstawić je ratami do pewniejszego i suchszego miejsca, bo w lesie, a
zwłaszcza nad curicho, wyschłą zatoką, zbyt jest wilgotno. Poza tym różnego rodzaju mrówki i
inne bichos zakradają się wciąż do eksponatów, wyjadając ptakom powieki.
Skrzynie Stanisław powiózł na fazendę Irenea, który — Jak już wiemy — jest jego „wielkim
przyjacielem”.
Projekt odjazdu Myśliwca z transportem skrzyń podtrzymaliśmy gorąco. Zresztą on rwał się do
niego nie mniej od nas. Podczas tych kilku dni wypoczęliśmy od widoku jego niesympatycznej
twarzy, a przy tym pozwoliliśmy sobie na niejeden spacer w terenie.
Myśliwiec wrócił nieoczekiwanie prędko. O kilka dni za wcześnie. Wypadł z łodzi jak bomba i
przyzywając nas gestami palców pognał w głąb lasu, a my za nim. Tu, przyciszając głos do szeptu i
trwożliwie oglądając się na boki, zaczął nam tłumaczyć potrzebę natychmiastowego zwijania bi-
waku i całkowitego zrezygnowania z dalszych łowów.
— To nie żarty, panowie, musimy natychmiast wracać — prawił drżącym ze strachu głosem. —
Ireneo jest zły, a to bardzo niebezpieczny człowiek. Widocznie musiał mu ktoś donieść o tym, że
zabiliśmy jelenia i do tego w miejscu należącym jeszcze do jego fazendy. Omyliłem się, sądziłem,
że jesteśmy daleko. To curicho należy do Irenea. Co teraz robić?... Co robić? Wszystko przepadło!
Stanisław biega po polanie zgięty wpół i wpatrzony w ziemię, jak uosobienie najwyższego
tragizmu. Jest jednak złym aktorem. Z ruchów jego wyziera teatralność i blaga. Nie bierzemy więc
dramatu do serca, przeciwnie, od razu przychodzi nam do głowy, że to z jego strony jakiś podstęp.
Ma widocznie dosyć naszego poważnego traktowania pracy i chce za wszelką cenę od nas się
odczepić, aby samotnie przebumblować resztę moich pieniędzy.
— Dokąd więc zamierza pan teraz płynąć? — pytam ze wściekłym spokojem.
— W górach, niedaleko Corumba, jest przepiękne jezioro. Tam nikt jeszcze nie polował, bo trzeba
mieć specjalne pozwolenie od konsula Paragwaju, ale on mój wielki przyjaciel...
— Wiemy, wiemy... — wykrzyknęliśmy chórem — znamy już pańskich przyjaciół!
— Ja się stąd nie ruszę przynajmniej z kilka dni — oświadczyłem kategorycznie, robiąc zwrot na
pięcie.
Stanisław pobiegł za mną, próbując mnie przekonać, że każdy dzień pobytu tutaj to ryzyko życia.
Ireneo bowiem wysłał już na pewno ludzi, aby nas zamordowali.
— Panowie nie znacie praw Mato Grosso — krzyczał, żywo gestykulując — tu każdy każdego
może zabić, a potem wytłumaczy, że to onca pożarła albo i krokodyl. Nikt prawdy nie będzie
dochodził.
W głowie nam się nie mogło pomieścić, z jakiej racji kulturalny Ireneo, dotąd tak wielki
„przyjaciel” Myśliwiec, miałby nagle wszystkich nas zamordować. Historia zaczynała przybierać
charakter tragikomiczny. Nie wierzyliśmy Stanisławowi, ale cóż robić. Zależni byliśmy wyłącznie
od jego łaski i fantazji. Smutek więc wstąpił w nasze serca na myśl o prędkim powrocie. Każdy
ptak, każdy krokodyl i każde niemal drzewo przeobrażały się teraz we współczujących nam
serdecznych przyjaciół, z którymi trzeba się oto żegnać. Ciężar gniótł nam piersi. Rozumieliśmy
doskonale, że tracimy jedyną w życiu okazję pobytu w Mato Grosso i że nigdy już prawdopodobnie
tutaj nie wrócimy. Wszystkie obiecywane w tej chwili jeziora to mglista i nieprawdopodobna bajka.
Skończyło się nasze bajeczne Piquiri!
Tak więc po paru dniach płyniemy znowu na motorze, ale na małym, byleby tylko nadawać
kierunek łodziom. Silny prąd rzeki niesie nas dostatecznie szybko. Krokodyle masami zalegają
brzegi, bo nie odstrasza ich już głośne warkotanie nawet silniejszej znacznie „Penty”.
Parokrotnie jesteśmy świadkami gremialnej ucieczki w las stada kapiwar, ale Myśliwiec
powstrzymuje się od strzałów. Groźny Ireneo wisi wciąż nad jego głową niby ponura jakaś zmora.
Idąc z prądem wartkiej rzeki taką ciężką a niezdarną, powiązaną linami flotyllą, trzeba pilnie
uważać, na zakrętach się odpychać, bo jedno uderzenie o brzeg równoznaczne jest z porwaniem
wszystkich sznurów i pogubieniem manatków.
Krajobraz w niczym się nie zmienił. Pantanal szablonowo ustalił wszystkie swoje dekoracje na całej
przestrzeni tysiąca kilometrów. Prowadzą nas dwa wysokie wały skołtunionej zieleni, zabłądzić
trudno. Gdzieniegdzie tylko leży na poprzek, samobójczo rzucony, nadpróchniały pień drzewa, aby
się stać pomostem dla niezliczonych pędów wybujałej, kwitnącej storczykami zieleni. Dzień jeden,
dwa i nie widać już siwizny jego kory, leży jak girlandami okręcony słup tryumfalnej bramy.
Na tych pniach nad wodą zwykły siadywać długonogie czaple, skrzeczące ibisy albo lśniące
czarnym futrem, baletniczo wysmukłe biguatingi, jeśli nie ubiegł ich już przedtem któryś ze
zgrabniejszych i wiekiem młodszych kajmanów. Przekomicznie wygląda taki wygrzewający się na
pniu, zawieszony zda się w powietrzu, kwiatami spowity... krokodyl.
Te na pół zatopione drzewa z tragicznie powykręcaną koroną stanowią najwdzięczniejsze dla
myśliwych tło do polowań. Ustrzelona zwierzyna łatwo się daje złapać, bo spada do wody. Inaczej
jest w gąszczu niedostępnych brzegów, gdzie bez śladu może zginąć każdy zabity ptak. Kto nie pró-
bował wspinać się od strony wody na stromy brzeg brazylijskiej rzeki, ten myśliwskim
opowieściom nigdy nie uwierzy. Bez pomocy ostrego fakona i kroku nie postąpisz.
Gdzieś koło południa nasza flotylla utknęła na piasku. Oczywiście, smutna byłaby dola, gdyby taka
ciężka kolubryna jak „Anjanga” zechciała całym ładunkiem osiąść na mieliźnie. Nie pomogłyby
wówczas nasze słabe ramiona. Dlatego nie należy się dziwić zdenerwowaniu Myśliwca ani tej
szybkości, z jaką wpadł po pas w wodę. Tak samo błyskawicznie skoczyłem i ja, żeby przepychać
łódki bokiem, póki jeszcze nie za późno. Nawet Tadeusz pchał razem z nami. Ambicja instruktora
pilotażu przemogła wszelkie uprzedzenia, a przecież co krok groziły nam zęby piranii, kolce rai lub
sploty anakondy. Woda była tu mętna i niepewna.
Na szczęście żadna z tych bestii nie zechciała atakować, co utwierdziło mnie ostatecznie w
głębokim przekonaniu, że żadne zwierzę nie atakuje człowieka bez widocznej agresji z jego strony.
Wyjątek stanowią rekiny.
O żadnej chyba rybie na świecie nie krąży tyle niesamowitych legend, co o piranii. Zwyczaje
piranii najlepiej znają i miejscowe psy i konie. Pijąc wodę z rzeki wyginają się całym ciężarem
ciała ku tyłowi i z wzrokiem utkwionym badawczo przed siebie, wyprężywszy nogi, chłepczą
szybko, nerwowymi rzutami zanurzając język i pysk tylko na ułamek sekundy. A gdy przed nosem
błyśnie pirania, jednym susem cofają się na brzeg. Kiedy dyrektorka muzeum w Rio, płynąc łodzią,
chciała opłukać sobie dłoń i zanurzyła ją do wody, straciła palec. Na szczęście ani nam, ani
Tadeuszowi w tej pierwszej przymusowej kąpieli nic się nie stało.
Płyniemy jak zwykle na głodno aż do wieczora i teraz dopiero, przed samym zachodem słońca,
zaczyna się Myśliwiec oglądać za armadorami (są to silne drzewa, zdolne utrzymać rozwieszone na
nich hamaki).
Złośliwy los jak zwykle płata figle. Przed godziną mijaliśmy szeregi doskonałych miejsc do
lądowania, teraz, kiedy zaszła tego konieczność i chylące się do snu słońce nie pozwala już na
dalszą zwłokę, zaczęły się grząskie bagniska albo prostopadłe urwiste ściany.
Słońce wkrótce znikło za zielonym murem Pantanalu i mrok otulił szybko ziemię. Myśliwiec usiadł
na popie i kręci nerwowo „Pentę”. Zawracamy, ażeby idąc z powrotem pod prąd, tracić na próżno
energię i czas. Na tym właśnie polega genialna organizacja Myśliwca! Lądujemy w kompletnej
ciemności, ale wyjątkowo szczęśliwie. Na piasku witają nas liczne ślady grubej zwierzyny.
— Jeleń błotny, jeleń leśny, ocelot, kapiwary... — czyta głośno Tadeusz wielce już uczony w
Księdze Dżungli.
Na wprost przycumowanej „Anjangi” biegnie w głąb lasu szeroka droga, udeptana do wodopoju
przez tapiry. Korzystając z niej nie potrzebujemy kosić trawy.
— Panie Stanisławie — odzywam się ostrożnie — co mamy robić, gdy nas na przykład tapiry
napadną?
— Zawiesić hamaki jak najwyżej, to przejdą bezpiecznie pod wami. One strasznie są uparte i
głupie. Nie znoszą przeszkody na swojej drodze.
Przeszkodą jesteśmy w tej chwili właśnie my, czyli ja z Tadeuszem, bo Stanisław nie wchodzi
zupełnie w rachubę. On śpi jak król na swojej „Anjandze” i czując się bezpiecznie daje mądre rady.
Mija spora chwila. Leżymy już w hamakach. Cisza, tylko Joao pochrapuje.
— Panie doktorze — szepcze Tadeusz.
— Co?
— Może by tak jeszcze wyżej podwiązać hamaki? Tapiry wszak to duże bestie.
Jesteśmy przedziwnie zgodni w takich wypadkach. Wstajemy i wspólnym wysiłkiem dźwigamy
hamaki o pół metra wyżej. Teraz to już prawdziwe — ,,aviony”. Przy tej okazji idziemy jeszcze w
las po grubsze kłody drzewa celem zabezpieczenia ogniska. Z opałem nie ma kłopotu. To nie zgniła
Europa — nikomu zań płacić nie potrzebujemy.
Od czasu wyruszenia w dziki Pantanal pierwszy raz spotykamy prawdziwie tropikalne lasy.
Zwartym pierścieniem otaczają nas doborowo piękne gatunki palm. Gigantyczne, pierzaste ich
cienie rzuca nam pod nogi srebrzysty księżyc. Z niektórych palm zwisają pałąkowate łodygi z
kiśćmi orzechów. Są to łodygi acuri, znane w całym Mato Grosso z ogromnych usług, jakie oddają
w walce z komarami. Łodygę taką wkłada się na chwilę w rozżarzone węgle, a potem na gorąco
obtłukuje dookoła kijem. Rozdzielone tym sposobem włókna tworzą niby koński ogon. Ogonem
takim biją się kabokle po plecach, odganiając roje much i komarów.
Gdzieś w środku nocy zbudził mnie okropny ziąb. Drzewa szumiały koronami, moskitiera szarpała
się na wichrze, a górą wyła wichura.
Vento do sul zjawia się zawsze nieoczekiwanie szybko. Poza szumem gałęzi nie słychać wtedy
żadnego głosu. Cały bowiem las zamiera. Nawykłe do tropikalnego żaru biedne zwierzaki chowają
się trwożliwie po norach i dziuplach. Rozhuśtane palmowe wachlarze papierowym szelestem
napędzają trwogę w ptasie serduszka. Nawet krokodyle wolą głębinę jeszcze nie ostygłej wody.
Uciekają czym prędzej, bo wściekle czubiaste, nastroszone fale, idąc wzdłuż rzeki, walą o podmyty
brzeg, jak gdyby w zemście za jego nieugięty opór. Krokodyle nie znoszą gwałtownych prądów.
Vento do sul tchnieniem swoim zmroził nawet nas — ludzi śniegów i lodu. Zwierzęcym instynktem
tulę się w wałniane koce aż po same uszy, aż po wierzchołek czupryny i dopiero silniejsza od vento
do sul troska zrywa mnie nagle na równe nogi. Ptaki! — co z naszymi ptakami? Zjawia się lęk, aby
ich nie zmarnować, nie zmarnować całej dotychczasowej pracy. Wszak prowizorycznie, tylko z
gałązek, zbite skrzynie leżą tuż ponad wodą.
— Panie Tadeuszu! — krzyczę jak najgłośniej. — Jak można tak mocno spać!
Tadeusz z reguły budzi się wściekły na cały świat i trudno go wtedy udobruchać. Tym razem
szczególnie mało się śpieszy, coś niewyraźnie mruczy, po czym dobitnie określa miejsce, gdzie ma
wszystkie ptaki razem ze mną, obraca się na drugi bok i znowu chrapie. Cóż miałem robić?
Sprawdziłem tylko brezenty i liny. Przykryłem, co trzeba było, i poszedłem w jego ślady.
Stalowy, pochmurny ranek, tak obcy w kolorycie dla tego kraju, spowił dziś świat lodowatym
nastrojem. Opatulony w trzy pary portek i pięć swetrów, namówił mnie Tadeusz do spaceru.
Oczywiście, nie był to spacer długi., Tak zawsze bywa, kiedy z wytrawnym myśliwym wybierze się
do kompanii człowiek normalny, czyli nienałogowiec.
Po kilku skokach i bardzo bolesnych upadkach na kłujące łodygi — myśliwy zaczyna dawać znaki,
aby siedzieć cicho. Sam natomiast zmienia się w węszącego wyżła. Oczy mu błyszczą, ręce drżą,
kończyny dolne zastygają w anormalnej pozycji psiej stójki. Brakuje mu tylko ogona, by go po
psiemu wyprężył, jak napiętą strunę.
Jak rozkaz, to rozkaz. Stoję więc bez ruchu, zły na cały świat i na siebie samego za ten bezcelowy
spacer. Nudzę się. Nie interesuje mnie zgoła owo jakieś niewidzialne „coś”, za którym węszy mój
opętany przyjaciel. Szukam wkoło siebie tematu, jaki by mnie rozerwał w tej monotonii czekania.
Dwa gniazda termitów zawisły nad głową, oglądam więc je z obawą w sercu, czy może to gniazda
os leśnych? Lada chwila runie stamtąd chmara natrętnych owadów, wplącze mi się we włosy, w
sweter i rękawy, zmusi do sromotnej a hałaśliwej ucieczki. Wówczas nie pomoże nawet rozkaz
Tadeusza, bo wypłoszę mu swoim dzikim wrzaskiem ptaki z całej okolicy.
Gdzieś bardzo blisko padł strzał. Mogę nareszcie swobodnie się poruszyć.
Ale nie! Oto ukazuje się na tle gałęzi przerażona twarz Tadeusza i palcem na ustach nakazuje mi
ciszę. Czego on jeszcze chce? Nie tobie rezonować, laiku sakramencki. Lepiej milcz i czekaj. Stercz
w miejscu niby niepotrzebna tyka. Nie przeszkadzaj innym w gonitwie za śmiercią. Tkwij w miej-
scu niezdarnie, skoro cię Bóg pokarał nadmiernie czułym sercem. Nie potrafisz radować się
odgłosem padającego ciała. Stój dalej, nieużyteczny kiju!
Drugi strzał, za nim gruchot łamiących się gałęzi i tak dobrze znany głuchy pomruk mutum.
„No, tym razem przynajmniej chociaż widomy pożytek” — przemknęła mi przez głowę
egoistyczna myśl, wlewając do przełyku kieliszek łakomej śliny. Mutum bowiem kojarzy się z
pojęciem najsmaczniejszego rosołu.
„A gdzież twoje zasady, obżartuchu przebrzydły, smakoszu nędzny? — zawstydziłem sam siebie.
— Czyżby wspomnienie smacznej pieczeni usprawiedliwiało już mord?” Utonąłem w dziurawej
filozofii chaotycznie poplątanych myśli i śledzę sobie prążki liścia palmy acuri. Wiodą mnie one
strzelistą, prostą drogą ku błękitowi nieba. Nie słyszę dalszych strzałów, zapominam o Tadeuszu.
Dobrze mi jest tak w samotności, a beztroska błogość wstępuje mi w duszę. Jakże daleki jest ten
dziwny świat od grozy wojny. Oto koliber podryguje mi tuż przed nosem — chochlikowaty,
łobuzerski wiatraczek. Mrówki obrały drogę przez nieruchomy mój łokieć — pozwalam, niech
sobie idą. Komu to szkodzi? W Mato Grosso zabija się przecież tylko dla zaspokojenia głodu, nigdy
dla zabawy. Ja mrówek nie lubię. Ale Mato Grosso nie zna krzywdy przez pustą złośliwość...
— Proszę! — z odcieniem dumy rzuca mi Tadeusz kilka ptaków pod same nogi. — Niech pan
spojrzy, jaki ten ładny. Ani jedno pióro nie złamane — mówi Tadeusz chełpliwie.
— Tak, tak — potwierdzam jak najuprzejmiej i przypominam, że pora już iść do pracy. Wkrótce
ruszamy dalej, bo ptaki mogą się zepsuć do wieczora. Przynajmniej skórę trzeba z nich ściągnąć,
pióra obmyć w wodzie i zatamponować rany. Przemykamy się z powrotem do łodzi.
Tadeusz toruje drogę. Nagle daje palcem znak. Znów cisza. Nowa stójka. Cóż u licha? Wszak
dosyć już mamy ptaków.
Tym razem jednak szykuje się coś grubszego. Tadeusz przypada aż do ziemi i czai się teraz na
łokciach. Ślepy jestem, nie widzę nic bez okularów. Uniósłszy ptaki do góry, bocianim krokiem
skradam się za pełznącym Tadeuszem. Czas dłuży się, a tu bez zmiany taż sama cisza przed nami i
za nami. Zaczyna mnie ta sytuacja śmieszyć:
— Panie Tad...
— Cyt!
Nic nie zrywa się do ucieczki. Nic nie łopocze skrzydłami. Nic nie mruczy i nie ryczy. Doprawdy,
nudni są ci myśliwi. Jakiś maniacki, chory naród.
— Co też pan widzi?
— Cyt!
Palec na wargach i zgorszony moją niecierpliwością wyraz twarzy Tadeusza. A niech go wreszcie
licho porwie, dość mam tych wszystkich akrobacji! Popychadłem jestem czy niewolnikiem od
noszenia bagażu? Już się na dobre gniewam:
— Kto idzie? Czy pan coś słyszy? — staję do walki o prawa wolnego człowieka.
— Tam! — pada słowo krótkie, pędzące w kierunku wytkniętego gdzieś w przestrzeń palca. — Coś
jest, lecz sam nie wiem, co.
Skoro sam Tadeusz nie wie, to już nikt wiedzieć nie może. Podążam dalej wytrwale, uspokojony w
sumieniu.
— Małpa! — woła nagle Tadeusz zrywając się do biegu. — To z tych, cośmy strzelali w nocy.
Pewnie biedaczka ranna.
W tym momencie puszysta kula zrywa się z liściastego posłania, toczy się niezdarnie kilka kroków i
znowu zamiera w lękliwym skuleniu. Podbiegamy. Małe, śliczne małpiątko wtula głowę pomiędzy
łapki, jakby czekając na miłosierdzie losu. A los właśnie jest okrutny. Już w dniu wczorajszym
dokonał swego. Teraz za późno. Jedna kula przeszyła lędźwie, a druga strzaskała obie przednie
łapki. Małpka nie była w stanie pójść śladem skaczących szybko towarzyszy. Gdzieżby mogła
zdążyć za szybowniczym ich lotem z gałęzi na gałąź, z czuba na czub? Biedne zwierzątko, nie
większe od kociaka, z twarzą cierpiącego człowieka, spadło z wyżyn i zostało samotne na pastwę
męczeńskiego konania. Nocni bracia banderlogu śpią w tej chwili na wyższych piętrach drzew, bez-
pieczni i wolni. A nad nią stoją oto dwie obce, nieznane małpy i kiwają głowami. Macaco ma duże,
wybitnie duże, smutne oczy i w sarkastycznym uśmiechu wyszczerza zęby. Gdy podnosimy ją
ostrożnie z ziemi, nie broni się wcale. Jedwabiście miękka dłoń bezwładnie zwisa. Za najmniejszym
poruszeniem twarzyczka małpy marszczy się bólem i ledwie słyszalny pisk rozlega się skarżące
Małpka musi być bardzo osłabiona, skoro nie próbuje nawet walczyć z napastnikami. Przeciwnie,
wydaje się być rada z ciepłego przytułku w moich ramionach. W ciągu nocy vento do sul zmroził
biedaczkę i teraz drży na całym ciele. Pakuje pyszczek pod moją pachę.
Oglądam rany. Są śmiertelne. Pomoc wykluczona. Musi umrzeć. Biorę więc drewnianą skrzynkę,
wyściełam ją miękką trawą, z wierzchu gałgankami i kładę tam małpę. Zwija się od razu w
bezwładny kłębek przymykając znużone cierpieniem oczy. Odchodzimy pełni szacunku dla powagi
śmierci.
Przez cały dzień nie zaglądamy do skrzyni, aby zwierzątka nie niepokoić. I tak do życia już jej nie
powołamy.
Dopiero nazajutrz otwieramy ostrożnie wieko. Małpka leży w tej samej co przedtem skulonej
pozycji, z twarzą na chorej łapce, ale już nie oddycha. Stała się już tylko obiektem do preparowania
i niczym więcej. Za chwilę wypycham go i będzie leżał przede mną na desce jak żywy z tą
nieznaczną tylko różnicą, że zamiast dużych piwnych oczu wytrzeszczy ku mnie białe gały z
higroskopijnej waty.
Biwakowe reminiscencje
No, nareszcie umknęliśmy szczęśliwie z zasięgu morderczych obław Irenea. Piquiri została już
daleko poza nami. Trzeba jednak bezstronnie przyznać, że nowe nasze obozowisko w niczym nie
ustępuje poprzednim. Nawet przeciwnie, jest to najpiękniejszy i najbardziej romantyczny z tych
wszystkich zakątków, jakie dotychczas spotykałem w swoich licznych włóczęgach. Mamy tu
wszystko pod ręką, doskonale rozplanowane: hamaki, jak zwykle obok siebie, pod osłoną koron
ogromnych armadorów, nad nimi zawieszona płachta brezentu. Od strony wody Tadeusz ułożył wał
kolących gałęzi. Tuż koło hamaka urządziliśmy pokój stołowy. Dowcipne jakieś drzewo położyło
się umyślnie, aby nam ułatwić sporządzenie ławki. Przed tym pniem stoi stół jadalny, zbity z
pokrywek od skrzyń z benzyną. Oczyszczona z lian i kolców, wygodna ścieżka zbiega serpentyną
ku „Anjandze”. Niewielką polankę, z ogniskiem pośrodku, okala mur wyjątkowo dzikiego i
wysokiego lasu. Za tym murem z prawej strony leży spory gaj palmowy. Tu panuje wieczna noc.
Pierzaste liście acuri splotły się w mocny, zupełnie nieprzejrzysty pułap i na błądzącym pomiędzy
pniami człowieku sprawiają wrażenie mrocznego podziemia o tysiącach słupów. Od czasu do czasu
urozmaica ten dziwny, bajkowy las olbrzymia kiść bananów Nie, to nie są banany, to tylko
imitacja, bo są to orzeszki acuri, zresztą bardzo smaczne. Nie ma tu patków. Nie ma życia. Opary
gnijących liści aż odurzają mdławym zapachem tropiku. Duszno. Ani jednego kolca, ani jednej
liany. Spaceruje się dokoła niby w arkadach wielkiej, naturalnej świątyni. Czy to Egipt, czy Ba-
bilon?
Kiedyśmy wylądowali tu po raz pierwszy, Myśliwiec znalazł świeży ślad jaguara. Niedawno .pił tu
wodę. Myśliwiec ostrzegł więc nas, abyśmy byli ostrożni.
— Tu, moi panowie, nie ma żartów. Nic nie widać w krąg, łatwo wpaść w zasadzkę.
Stary Joao, kiedyśmy przepływali jego fazendę, mówił, że zeszłego tygodnia jaguar napadł na
dwóch Indian Guato, dziesięć metrów od ich domostwa. Indianin podobno bronił się dzidą, ale
zwierzę odtrąciło tę broń łapą i wówczas rozpoczęła się walka wręcz. Guato miał jeszcze nóż w
ręku. Towarzysz jego stał za drzewem skamieniały z przerażenia. Walka trwała krótko. Obaj: jaguar
i Indianin padli bez czucia. Jeden z przebitym gardłem, drugi z połamanymi żebrami. Guato żył
jeszcze, kiedy nadbiegła pomoc. Zmarł dopiero w parę dni potem w szpitalu.
Zauważyliśmy, że ostatnimi czasy Myśliwiec szczególnie często opowiada nam straszące historie o
dzikich zwierzętach. Widocznie sądzi, iż tą metodą zrazi nas do dalszego pobytu w terenie. Należy
przyznać, że pomimo już nabytego doświadczenia opowieści takie robią swoje. Jesteśmy
ostrożniejsi i wrażliwsi na szelesty.
Pod wieczór, gdy myłem ręce w rzece, nagle tuż przede mną powstaje w wodzie tumult. Po chwili
wyłania się łeb krokodyla, który rzucając się na wszystkie strony, ochrypłym jękiem woła ratunku.
Znam już ten jęk. To anakonda dusi swoją ofiarę. Kilkakrotnie wynurzał się jeszcze potworny łeb, z
okrutnym rzężeniem.
— Będą tak walczyć ze sobą przez trzy dni — zawyrokował lakonicznie Stanisław.
— Trzy dni?! — wykrzykujemy niedowierzająco.
— A cóż myślicie, panowie, że krokodyl to serdelek? Oprócz anakondy nikt nie może mu dać rady.
Jaguar potrafi odgryźć jedynie ogon.
Wokół naszego nowego obozowiska specjalnie rojnie wylegują się krokodyle. Szczególnie
umiłowały sobie najbliższą wysepkę, gdzie dziesiątki ich porykują już od wczesnego ranka. Druga,
większa wyspa leży od nas w odległości kilometra, tam co wieczór zlatują się łyżkonose flamingi,
różowe, pasowo nakrapiane. Co rano liczne ich klucze z donośnym krakaniem ciągną nam nad
głowami, aby wieczorem znowu tym samym szlakiem powracać. Wyglądają niby lecące po niebie
anioły. Po ich przelocie zbieramy na plaży pióra, długie, wysmukłe, z ciemnoszkarłatną łodygą.
Niejedna dama pozazdrościłaby nam takiej zdobyczy.
Najzabawniejszą cechą tych ptaków jest ich płaski, ogromny dziób, kształtu łyżki do zupy.
Dziobowi też temu zawdzięczają swoją nazwę: colhereiry (colher — łyżka).
Przeżywamy obecnie piękną porę Pantanalu, kiedy kwitną jednocześnie trzy różnorakiej barwy
drzewa. Liście ustąpiły miejsca kwiatom. Tak więc mamy znane już drzewo lilaróżowe — piuva,
mamy inne, ciemnofioletowe — paruma i trzecie, to złośliwe drzewo novato, kwitnące
kremowobrunatnie, nieładnie, ale oryginalnie.
Pracujemy z zapałem, milcząco. Ręce uwalane krwią po łokcie. Przede mną stoi pudełko pełnej
tłustej wody, na której powierzchni pływają kawałki mięśni i kilka różnobarwnych gałek ocznych.
Obok stolika wiszą jak zwykle z przekrzywionymi główkami ptaki-wisielce. Oto nasz codzienny
warsztat pracy...
Pogoda ponura i co chwila siąpi deszcz. Grzmoty toczą się gdzieś daleko, ale przejdą
prawdopodobnie obok nas. Ta spodziewana w każdej chwili wizyta burzy powoduje gorączkowy
pośpiech w wykańczaniu roboty. Żeby jeszcze zdążyć wypatroszyć wnętrzności i uciec pod namiot.
Nie chcemy zanieczyszczać wnętrza naszych mieszkań padliną.
— Wkrótce otrzymam list od żony — powiada mi ni stąd, ni zowąd Tadeusz. I znowu zapada
milczenie.
W tej chwili jestem zajęty mozolnym odwracaniem skrzydła. Kilka opornych piór nie chce się
ułożyć w należytym kierunku. W pierwszym momencie nie zauważyłem bezsensu tego
lakonicznego zdania. Dopiero po dłuższej chwili bąkam obojętnie:
— Skądże taka pewność?
— Śnił mi się dziś gołąb pocztowy.
Parskam serdecznym śmiechem. Skupiona i poważna mina Tadeusza w zestawieniu z naiwną
treścią wypowiedzianego zdania usposabia mnie szczególnie humorystycznie.
— Mój kochany, może się wyśni panu przekaz dolarowy.
Tadeusz powoli, a z premedytacją kładzie swego ptaka na stół i ... wybucha:
— Może pan wierzyć lub nie, a ja mam dowody. Sny nie kłamią. Jeśli zaś chodzi panu o pieniądze,
to trzeba, żeby śniły się wszy. Wesz jest nieomylnym znakiem gotówki.
— O czym mówicie? — pyta Myśliwiec podchodząc nagle do stolika.
— Pan Tadeusz tłumaczy mi swoje sny. Podobno ma otrzymać grubszą forsę, bo się jemu pan
dzisiaj przyśnił w nocy.
— At, głupstwo! — machnął pogardliwie ręką przysiadając obok na ławce. — Opowiem lepiej
panom pewną prawdziwą historię, jaka mi się właśnie w tej chwili przypomniała. Mam przyjaciela
w jednym z miasteczek prowincji Sao Paulo. Otóż zjawia się któregoś dnia w jego domu pewien
jegomość, o którym mówiono, że jest Niemcem, i prosi go po polsku o znalezienie pracy. „Pan
Polak?” — pyta zdziwiony przyjaciel. „Tak” — pada odpowiedź. „Czemuż więc pan podaje się
wszędzie za Niemca?” „Ano, widzi pan — odpowiada przybysz, w zażenowaniu drapiąc się po
potylicy — bo widzi pan, jest to rzecz wielce skomplikowana i do tego... patriotyczna. Ja nikomu
tego nie mówię, ale panu w zaufaniu powiem. Pan, jak słyszę, jest człowiekiem porządnym. Podaję
się za Niemca, bo z zawodu, to ja jestem, widzi pan... złodziej. Po co więc mają o mnie mówić, że
jestem Polak?” Przyjaciela mego ujęła ta szczerość i przyjął owego złodzieja do pracy, postawiwszy
mu tylko warunek, że nie będzie uprawiał swojego zawodu na własnym terenie. Układ stanął i
rzeczywiście złodziej okazał się najuczciwszym i najsumienniejszym pracownikiem.
— Z biguatingi zrobił pan jastrzębia — mówi Tadeusz patrząc wzgardliwie na owoc mojej
parogodzinnej pracy. — Jakże można tak kurczyć szyję? Biguatinga to przecie ptak wodny, nurek.
Ma szyję wysmukłą i długą. Tymczasem niechże pan tylko spojrzy, ile pan napchał waty do środka.
Niech pan ją jak najprędzej wyjmie. Wszystkiemu winna pogoda. Gdy słońce przyświeca,
wszystkie szyje wypadają u mnie zgrabnie i Tadeusz nie robi żadnych uwag.
Z godziny na godzinę staje się coraz chłodniej. Przeklęty vento do sul rozpętał się na całego. W
nocy zerwał olbrzymią suchą gałąź i zrzucił ją z drzewa na hamak Tadeusza. Biedak klnie teraz na
czym świat stoi, bo ratując olinowanie namiotu musi zrąbać całą resztę drzewa. Kto zna Tadeusza,
ten wie, jak ciężko mu wstać z hamaka.
Pracować dziś nie można. Wicher nastroszył pióra ptakom, a nawet wyrywa je z rąk. Poza tym co
chwila pada deszcz.
Tadeusz wykańcza rozpoczętą wczoraj „duszę kota” (alma-de-gato) — brązowego ptaka o
puszystym i bardzo długim ogonie (stąd widocznie owa śmieszna nazwa). Taką samą nazwę
stosujemy do innego ptaka, który od czasu do czasu miauczy w lesie. Myśliwiec zapewnia, że jest
to genialny a sławny naśladowca wszelkich dźwięków. Podobno ten mały łobuz potrafi
wyprowadzać w pole najstarsze powagi Mato Grosso, raz bowiem meczy jak samica mutum, to
znów wydziera się jak arancuanga, a podobno potrafi nawet mruczeć niby jaguar. Dusza kota ma
piękne czerwone obwódki dokoła oczu i przeogromne, ciemne rzęsy, jak u gwiazdy filmowej.
Prócz duszy kota istnieje jeszcze opisywana przeze mnie kilkakrotnie dusza zabłąkana, czyli po
prostu jao. To ptak nieszczęśliwy. Jakaś fatalna reinkarnacja. I w dzień, i w nocy biega to
maleństwo po ziemi, nawołując kogoś płaczliwie żałosnym gwizdaniem. Łatwo go bardzo ustrzelić,
biegnie bowiem na każdy gwizd na oślep, bez pamięci i dopiero przed samą lufą otrząsa się z
zadumy, że to nie zguba i nie zaginiony skarb, którego szuka, a tylko chytry i złośliwy człowiek.
Biedny ptak ma blade, fioletowe mięso, tak kruche, że rozłazi się pod dotykiem palca, a przy
gotowaniu bieleje całkowicie i smakiem przewyższa wszystkie napotykane gatunki jadalnych
ptaków. Nawet osławiony mutum mu nie dorównuje.
Tadeusz ma dla jaó specjalny sentyment. Za każdym jego nowym gwizdem ciężko wzdycha i
powtarza:
— Nieszczęsny ptak! Nieszczęsny ptak!
Z tym twierdzeniem nie może się zgodzić jedynie Myśliwiec. On ujmuje rzecz całkiem zwyczajnie
i całkiem realistycznie. Uważa jao za szczególnego wybrańca losu, bo i dniem, i nocą ptak ten
jednakowo dobrze widzi, a skoro bezustannie gwiżdże, widocznie jest mu z tym dobrze. A zresztą...
— Czyżby tak pan gwizdał, gdyby był nieszczęśliwy?
Nieskomplikowane a pełne logiki pytanie Myśliwca, zdaje się, uspokoiło trochę Tadeusza.
Któregoś z najbliższych wieczorów Myśliwiec wyjątkowo się rozgadał i nareszcie usłyszeliśmy od
niego prawdziwą historię jao. Oto dwoje młodych Indian rozkochało się niegdyś w sobie na śmierć
i życie. Sielanka jednak trwała krótko. Żli biali ludzie przepłynęli aż na drugi brzeg Rio das Mortes
(granica jeszcze nie podbitych dotychczas szczepów) i porwali piękną Indiankę właśnie w czasie,
kiedy oczekiwała umówionego gwizdania. Długo Jaó-Indianin wypatrywał powrotu ukochanej.
Siadywał wieczorami nad urwistym brzegiem rzeki i gwizdał swój monotonny umówiony znak.
Nikt jednak nie przychodził. Zrozpaczony skoczył wreszcie w głąb rzeki i nagle dusza jego siłą
przeogromnego kochania i tęsknoty przeistoczyła się w małego szarego ptaszka tejże nazwy. Błąka
się odtąd po świecie, wciąż gwiżdżąc, w poszukiwaniu ukochanej, jaó-pokutnik, tęskniący ptak.
Biguatinga — miejscowy nurek, ma futerko czarne, nakrapiane srebrem. Pono Ameryka Północna
szaleje za tym futerkiem na damskie kołnierze. Na skutek wielkiego popytu Brazylia zabroniła
zabijać biguatingi. Kto by tam jednak słuchał. Dziesiątki skórek odchodzi do miast w każdym
sezonie.
Ostatniej nocy majaczyły mi się pół-sny, pół-mary, w wyniku których wyobraziłem sobie jak
najwyraźniej, że do hamaka mego wkradł się oślizły, zielony wodorost-potwór, coś w rodzaju
roślinnego iguana i pakuje mi się pod poduszkę. Tadeusz w tym czasie uwijał się obok z lampą,
więc krzyknąłem na niego, aby czym prędzej pomógł mi w wyrzuceniu tej zielonej bestii.
Wywiązała się krótka a jak zwykle dosadna rozmowa. Tadeusz bynajmniej nie spieszył się z
przyjacielską usługą. Wolał pierwej zaopatrzyć się na wszelki wypadek w rewolwer i nóż.
Niecierpliwiłem się ogromnie, byłem bowiem pewien, czułem najwyraźniej, jak ów obrzydliwy
potwór to się zwija, to się znów rozwija tuż pod moją głową. Powtórzywszy więc tragiczne wołania
o pomoc, a nie mogąc czekać dłużej, chwyciłem płaza oburącz i mocnym szarpnięciem wyrzuciłem
ga z hamaka. Jednocześnie uprzytomniłem sobie, że owym spadającym na ziemię potworem jest
tylko moja własna, niewinna poduszka. Zdarzenie to świetnie ilustruje stan nerwów i przemęczenie
psychiczne, w jakim znajdowaliśmy się po pięciomiesięcznym już biwakowaniu w Mato Grosso w
atmosferze ciągłego niepokoju.
Takie zmory nocne prześladowały mnie już nieraz podczas innych wędrówek po świecie i zawsze
tylko w momentach kulminacyjnego napięcia nerwowego. Na przykład w drodze kajakiem do Indii
często zrywałem się nocami do ataku na niewidzialnego wroga i dopiero żona chwytając za poły
piżamy sprowadzała mnie do rzeczywistości.
Nawet w Polsce trafiła mi się podobna a ciekawa przygoda. Oto podczas kajakowej eskapady z
Wilna do Poznania ulokowano mnie z dwoma towarzyszami na podłodze w jakimś majątku. Za
posłanie służyła nam cienka warstwa słomy, pokryta żaglowym płótnem. Noc lipcowa i gorąca
spowodowała, że spaliśmy zupełnie nago. W pewnej chwili, ni stąd ni zowąd siadłem na posłaniu,
oczy miałem otwarte i zda się, rozumowałem najzupełniej przytomnie. Przede mną na tle absolutnej
ciemni fosforyzowało tajemnicze światło. Próchniejący pień czy świętojański robaczek? Ależ nie.
Skądże by pod tym światłem stał stolik ze świecą? Zimny pot oblał mnie na myśl o pułapce. Oto
zawlekli nas w jakąś matnię leśną. Mimo woli opuszczam ręce i trafiam nimi w miękki podkład
słomy, to już do reszty mnie przeraziło. Równocześnie spostrzegam obok siebie nieruchomo
rozwaloną, nagą postać przyjaciela. „Zamordowany?” — przemyka mi przez myśl. Tłukę go w bok
dla sprawdzenia.
— Stefek! — wołam na cały głos. — Co tobie?
Zbudzony kuksańcem przyjaciel otwiera szeroko oczy i automatycznym, nawykowym ruchem obu
swoich pustych pięści zaczyna wiosłować. Pięści rytmicznie uderzają o brezent wywołując szelest
podobny do plusku wody. Ta opanowana i codzienna czynność uspokaja mnie nerwowo. Siedzimy
tak obok siebie dobrą chwilę. Ale to światło?... Skądże u licha takie światło?
— Stefek — zwracam się do wioślarza — co tam za światło?
Stefek nie spuszczając dłoni od piersi, przerywa wiosłowanie i ciekawie patrzy we wskazanym
przeze mnie kierunku.
— Tobie się tylko tak wydaje, nie ma żadnego światła — odpowiada flegmatycznie, wracając do
przerwanego wiosłowania.
Znowu siedzimy obok milcząco, ale światło nie daje mi spokoju. Więc uderzam pięścią drugiego
towarzysza.
— Dorek, spójrz w tamtą stronę! Co to za światło? Drugi przyjaciel budzi się najzupełniej trzeźwy,
więc
metodą sztubacką podaje mi adres, dokąd mam się zwrócić z podobnie głupim pytaniem, sam zaś
odwraca się do mnie tyłem i głośno chrapie. Na jego trzeźwość odpowiedziałem również
trzeźwością. Cała przeżyta przed chwilą historia wydała mi się ogromnie śmieszna, zwłaszcza że
Stefek wciąż jeszcze i bez przerwy wiosłował. Pchnąłem go w pierś, a on padł bezwładnie na
pościel i natychmiast zawtórował chrapaniem.
Nazajutrz obaj nie pamiętali o nocnym zdarzeniu. Dziś żałuję ogromnie, że pozwoliłem wówczas
Stefkowi zasnąć, może by tak przewiosłował aż do samiutkiego rana.
Podobne halucynacje zdarzały mi się bardzo często po wyczerpujących kajakowych żeglugach
przez otwarte przestrzenie mórz.
Pająki
Precyzyjnie i ze zwykłą flegmą rozpina Tadeusz na wacie ogromnego pająka ptasznika. Mimo
tygodniowej głodówki pająk ten ma jeszcze dosyć siły, aby raz po raz wyswobadzać kudłatą łapę z
nakładanych mu więzów.
, Nasza „naukowa” ekspedycja nie posiada, niestety, najniezbędniejszej rzeczy, jaką jest eter. W
wyniku więc tej „doskonałej” organizacji Myśliwca, wszystkie nie dobite zwierzęta trzeba
sadystycznie dusić albo głodzić.
Jak już rzekłem, pomimo głodówki, ptasznik nie daje się dobrowolnie upozować pomiędzy
szpilkami. Tadeusz należy jednak do ludzi przedziwnie upartych i konsekwentnych, toteż
cierpliwie, po raz dziesiąty może, podpiera tę samą umykającą wciąż nóżkę, kładąc ją pedantycznie
na przeznaczone miejsce. Po każdym takim ruchu podnosi deseczkę z pająkiem i przygląda mu się z
uwagą. Oczywiście przez ten czas pająk znowu nogę wystawi — i tak w koło, Macieju.
Staram się nie patrzeć, strasznie mnie to irytuje. Rzucam robotę i odchodzę na dłuższy spacer.
Wracam dopiero po godzinie.
Pomiędzy szpilkami nad pająkiem rozpościera się teraz wykończony już labirynt nitek. Mają mu
one nadać odpowiednią pozycję, w ten sposób będzie konał śmiercią męczennika. To narzędzie
pajęczej tortury przypomina mi obrazek z książki „Podróże Guliwera”, gdzie w roli pająka leży
zaplątany w nici olbrzym ludzki, a na brzuchu jego tańczą krasnoludki.
— Nie myślałem nawet, że pan, panie Tadeuszu, potrafi być aż do tego stopnia sadystą —
zauważam chłodno.
— Tak, a wieleż krwi on się napił w swoim życiu. Przestańże pan wreszcie udawać Chrystusa!
Może racja. Staram się wyobrazić sobie krwiożerczość pająka, żeby przestać się nad nim litować.
Na pająki ptaszniki polujemy z Tadeuszem wieczorami już po kolacji. Jest to polowanie nie mniej
emocjonujące od łapania ryb na dziryt. Pająki wyłażą na nocne żerowisko, czatując na swoje ofiary
pomiędzy korzeniami dużych drzew. Czasami można je znaleźć w ciemnych norach na zboczach
urwisk. Niejeden wieczór upłynął nam na myszkowaniu w plątaninie tropikalnych korzeni, zawsze
w napięciu nerwowym, bo licho wie, co z tych wszystkich dziur może wyskoczyć. Wżeramy się
elektryczną latarką w każdy podejrzany zakątek. Nierzadko musimy nawet wpełzać pod rosochate
kłody drzewne. Drapiemy przy tym ręce, a często nawet i policzki do krwi.
Oślepiony światłem pająk nieruchomieje w miejscu, a wówczas można go z łatwością przycisnąć
patykiem do ziemi i następnie lekarską pincetą ująć wpół. Ptasznik jest bardzo odważny. Z wściekłą
determinacją atakuje zbliżający się doń koniec kija. Taki bojowy wypad na kij psuje mi ogromnie
nerwy. Często zapominając o ludzkiej przewadze uciekamy co sił w nogach. Pająk ma w sobie coś
z bazyliszka, hipnotyzuje wzrokiem nie tylko małe muszki, ale i mnie, ogromnego człowieka.
Czymże innym mógłbym tłumaczyć moje stałe podekscytowanie podczas tych polowań?
W ten sam mniej więcej sposób schwytany został przez nas największy i najpiękniejszy z
dotychczasowych okazów. Byliśmy zeń dumni rokując świetną przyszłość dalszym zbiorom. Ale
cóż, kiedy szelma potrafił w ciągu jednej nocy przegryźć grubą kopertę, w której siedział, potem
pudełko od papierosów, w którym leżała ta koperta, i drapnąć sobie, gdzie pieprz rośnie.
Ten pająk, którego przed chwilą Tadeusz tak zgrabnie omotał, także niemało dał się nam we znaki.
Przede wszystkim za mieszkanie obrał sobie nie korzenie drzewa, tylko gliniastą, głęboką norę w
zboczu pobliskiego wzgórza. Jedynie sokole oko Tadeusza potrafiło go tam wyśledzić. Ja w ogóle
żadnych pająków nie widzę, dopóki mi ich Tadeusz wyraźnie nie pokaże. Według niego najłatwiej
zobaczyć błyszczące w świetle latarki oczy pająka.
Chociaż pająk został w tej gliniastej norze wykryty, kwestia wydobycia go stamtąd bynajmniej nie
była łatwa. Poprzez wąski otwór nie mogliśmy wsadzić ręki, a zresztą kto by tam chciał narażać się
na jadowite ukąszenie. Długo więc łamaliśmy sobie głowy, jaki wynaleźć sposób. Jak go stamtąd
wystraszyć? Wszelkie próby z kijami zawiodły. Pająk zaszył się gdzieś w najodleglejszy kąt.
Postanowiliśmy wreszcie przebić się do nory idąc prostopadle od góry. Odmierzyliśmy w tym celu
głębokość poziomego tunelu. Liczył półtora metra. Następnie zmierzyliśmy grubość górnej ściany,
mierzyła pół metra. Ziemia zbita i twarda jak kamień utrudniała kopanie. Jako jedyne narzędzie
służył nam do tego topór. Tłuczemy nim na przemian, aż wreszcie trafiamy w próżnię. Pająk w
dalszym ciągu nie porusza się, nic sobie z nas nie robi. Straszenie patykami także nie daje żadnego
rezultatu. Najgorsze jest to oczekiwanie na skok pająka w niespodziewanym kierunku.
Wreszcie przedsiębiorczy zawsze Tadeusz wpada na doskonały pomysł: wykurzyć łajdaka wodą.
Biegnę do rzeki, podczas gdy Tadeusz stoi na posterunku. Zastawiamy teraz dolny otwór siatką, a
przez górny wlewamy dwa wiadra wody. Mętny, żółty wodospad wyrywa się wprost na Tadeusza,
ale pająka w nim nie ma.
Następuje chwila konsternacji. Cóż u licha? Czyżby uciekł? Pochylam twarz usiłując zajrzeć do
groty. Tadeusz oświetla ją przez dolny otwór. I oto nagle wbrew wszelkiej logice i wszelkim
przewidywaniom, kosmate paskudztwo błyskawicznym ruchem wypada prostopadle w górę, pod
moją twarz. Zapominając o wszelkich ambicjach, odskakuję w bok. Szczęściem pająk także
ogłupiał i zamiast wykorzystać szczęśliwą dla siebie okazję do ucieczki, zatrzymał się niezdecydo-
wany na krawędzi studni.
Wówczas bohaterski Tadeusz z wrzaskiem tryumfu zarzucił nań siatkę.
Swoją drogą te polowania na pająki mają w sobie nieprzeparty urok. Nie mówię tu ani o
nastrojowym księżycu, ani o harmonijnym graniu cykad, ani o tropikalnej duchocie idącej na nas
spomiędzy korzeni palm — ot, zwykła ilustracja naszego codziennego tutaj życia. To wszystko
przestaje się wreszcie widzieć, a przypomni się dopiero wtedy, gdy będzie utracone.
Nie w gwiazdach więc leżał urok polowania na pająki, tylko w tej emocji związanej... z dziuplami.
Od wczesnego dzieciństwa czyniły na mnie wrażenie czegoś tajemniczego, bałem się ich, a jednak
mnie pociągały. Dawniej wmawiali we mnie, że tam siedzą krasnoludki, potem — że złośliwe
skrzaty. Z kolei zagnieździły się tam różne nietoperze i gady. A właśnie w Brazylii każda szczelina,
każdy otwór w ziemi są zamieszkałe. Bogata kolekcja jadowitych węży, ogromne jaszczury,
pancerniki i mrówkojady, czarne wdowy — największe pająki świata — wszystko to wkopuje się w
ziemię i najniespodziewaniej wyskoczyć ci może stamtąd na szyję.
Tadeusz idzie zawsze pierwszy jako szperacz. Idzie cicho, nieco przygarbiony, jak kłusownik za
niedozwoloną zwierzyną. Stawia nogi, wysoko i zawsze na palcach, aby nie zaczepić o wystające
korzenie. Kroczę za nim niby skromny giermek, choć zamiast miecza niosę tak potrzebny kij
bambusowy, zamiast szyszaka zwykłą blaszankę od konserw.
Tadeusz ma kocie oczy, więc nic nie umknie jego uwagi. Nawet zgubioną szpilkę w mig odnajdzie.
Na rzece Cuiaba nie jesteśmy sami. Tu wieczorami od przeciwległego brzegu dolatuje rytmiczny,
rumbowy takt gitar i różnych tykwowych grzechotek. Od czasu do czasu rytm ten splata się w
wysoki dyszkant i ponad możliwość własnego głosu wyciąga jodłowaniem kaboklerskie piosenki.
To pastuchy bydła urozmaicają sobie nudne bezrobocie.
Bezludne przestrzenie Piquiri zostały daleko poza nami. Odzwyczailiśmy się od ludzkich głosów.
Rażą dzisiaj nasze uszy. Stanowczo wolimy pająki.
Deszcz z pogodnego nieba
Nie znam nic piękniejszego nad wyschłe łożyska tropikalnego ruczaju. Idzie się po nim jak po
wygodnej dróżce angielskiego parku. Miejscami, w zagłębieniach, gdzie została jeszcze woda,
tworzą się malownicze jeziorka, spowite w skołtuniony gąszcz sitowia i wodnych kwiatów. W
przeciwstawieniu do wyschłej od słońca i wymęczonej żarem reszty dalszego lasu, nad curicho
takim skupiają się wszelkie odcienie świeżej, soczystej roślinności. Cała przebogata flora Brazylii
zbiega się tutaj w ucieczce przed posuchą. Wygląda jak gdyby na pokaz przygodnym turystom
boski ogrodnik nasadził wszelkie możliwe gatunki drzew i krzewów, a potem splątał je ze sobą
sznurami lian i storczykowych bukietów. Czasami ten kwiecisty mur, pozwalając oczom na
wypoczynek, przerywa się daleką perspektywą innych jezior i stepów. Kilkunastometrowe kity opa-
dają z wysokich drzew, tworząc luźno obwisłe brązowe kurtyny, przez które trzeba się przedzierać.
Każda nowa scena to żywy pokaz dziewiczego życia puszczy, być może nie deptanej jeszcze przez
człowieka cywilizacji. Wszechpotężne prawo silniejszego znajduje tu pełnię wyrazu. Wał zieleni
piętrzy się zachłannie ku otwartemu nad curicho błękitowi nieba. Nic to, że kilka słabszych palm
usycha w cieniu rosochatego fikusa. Nic to, że stary, podmyty prądem pień na próżno usiłuje puścić
świeże pędy. Pora mu umrzeć. Kto może, niech zdąża ku słońcu, depcząc słabych i niedołężnych.
Życie tryska i upaja. Zmurszałe i zgniłe formy nie trwają długo. Żar tropikalnego słońca, potop
deszczu i miliardy różnorakich stworzeń przeobrażają tutaj śmierć w życie.
Zielony, kędzierzawy las fryzuje sobie czuprynę. Liany omotane równoległą falą powoju toczą się
ku ziemi. Jakby najlepszy niebieski fryzjer ułożył im wieczną ondulację. Tam znowu kokieteryjnym
łukiem ciemniejszego szmaragdu przerzucił się jakiś olbrzym drzewny na drugą stronę curicho i
chcąc nie chcąc musisz teraz, dumny człowieku, zginać kark, aby prześliznąć się poprzez mroczny,
świeżością pachnący tunel.
Łatwo jest wykonywać podobne akrobacje w naszych polskich lasach, ale tutaj każdy spacer
wyczerpuje nerwy. Tu trzeba mieć karabin w pogotowiu. Trzeba mieć oczy przed sobą, a uszy za
sobą. Trzeba umieć rozróżniać kształt i barwy gałęzi, rozróżniać szelesty i piski. Jednym słowem,
trzeba znać Księgę Puszczy. Pamiętaj, że mały koliberek więcej czyni szumu aniżeli największa
anakonda wisząca na drzewie. Brazylijska puszcza ani na chwilę nie przestaje gadać i język jej
należy sobie dobrze przyswoić. Powtarzam: spacer dnem curicho to spacer dróżką angielskiego
parku z niewielką poprawką, że w parku tym pootwierano klatki z dzikimi zwierzętami.
Pootwierano także olbrzymie klatki z kolorowym ptactwem i to ptactwo oszalało nagle z radości:
świergocze, gwiżdże i kracze, fruwa, pluszcze się i skacze. Mieni się w słońcu dziką jaskrawością
piór.
Przecudne jest brazylijskie curicho...
Dziś właśnie korzystamy z okazji, że vento do sul uniemożliwił nam pracę. Idziemy więc z
Tadeuszem na przechadzkę. On jak zwykle uzbrojony, od buta aż po zęby, niesie karabin, rewolwer
i nóż. Ja idę sobie skromnie z tyłu i niosę życzliwie uśmiechnięte serce włóczęgi, no i... nóż
kuchenny, taki sobie zwykły, do skrobania marchewki.
Tadeusz wyżywa się. Gra rolę wielkiego i doświadczonego myśliwego, a przede mną ma szerokie
pole do popisu.
Wietrzy nosem, maca tropy palcami i zawsze mądrze gada.
Pewnego dnia postanowił koniecznie, ale to koniecznie upolować jaguara. Widocznie w jego
myśliwskim pojęciu onca odgrywa takąż samą rolę, jak Cape Horn w życiu żeglarza. Gdy
„przepłynie” swojego pierwszego jaguara — odbierze chrzest. Słyszał, że jaguary lubią psy. Więc
od kilku dni Tadeusz bez przerwy szczeka. Wczoraj znowu Myśliwiec opowiedział nam jakąś
historyjkę o rozszarpanych owcach. Więc dzisiaj Tadeusz bez przerwy beczy. Jak dotąd jednak
wszystkie jego starania spełzają na niczym. Cieszę się ogromnie, bo tak z uśmiechem w sercu i z
kozikiem do marchewki chodzić po dzikim lesie potrafił tylko święty Franciszek z Asyżu, a ja nim
nie jestem.
Vento do sul wystraszył wszystkie zwierzęta. Tylko szop-pracz napatoczył się nam pod same nogi.
On ma ciepłe futro, kpi więc z wszelkich chłodów.
Późnym wieczorem gawędzimy sobie z Tadeuszem o tym i owym. Stoimy pod koronami dużych
starych drzew, niedaleko płonącego ogniska. Ani jednej chmurki, ciepło. Nagle z gwiaździstego,
pogodnego nieba, tuż przed naszym nosem zaczyna się lać ciurkiem woda. W zdumieniu
podnosimy wzrok. Nic jednak nie zdradza deszczu. Stoimy tak z zadartymi głowami czas dłuższy,
sami nie wiedząc, co to może być. Wreszcie wracamy do przerwanego wątku. Gawędząc przesu-
wamy się o kilka kroków dalej, aż oto znowu przed nami zaczyna lać się woda.
— Cóż to u licha może być?
— Nic nie rozumiem — powiada Tadeusz.
W tym jednak momencie gdzieś bardzo wysoko ponad głowami zaczyna się coś gwałtownie
kołysać. Koronami drzew poszedł szum. Bez wątpienia jakiś duży zwierz wędruje z miejsca na
miejsce.
— A złośliwa szelma, to on nas tak chciał urządzić — krzyczy Tadeusz biegnąc po karabin. —
Poczekaj, ananasie, pokażę ja ci nieprzyzwoite kawały!
— To pewnie jaguatirica! — woła Stanisław pokładając się ze śmiechu.
Świecimy latarką w niebo. Nic nie widać. Czekamy cierpliwie, aż się coś znowu poruszy. Cisza.
Raptem gdzieś znacznie już dalej zaczyna padać obfity deszcz.
— Ma szelma spust — mówi z uznaniem Tadeusz.
— Pierwszy raz coś podobnego mi się przytrafia — odpowiada Stanisław biorąc także karabin.
— Przecież to nie panu się przytrafiło, tylko jemu — flegmatycznie zauważa Tadeusz.
Parskamy śmiechem i w tejże chwili ciężki szelest toczy się na nowo koronami drzew. Pędzimy za
nim.
Jesteśmy w bajecznych humorach. Ubawił nas ten figlarz. Świecimy trzema latarkami, ale nie
możemy go smugą złapać.
— To pewnie pana kolega samolotem tak leci — sili się na dowcip Stanisław.
— Mam, mam! — woła Tadeusz. — O, tam coś dużego, pewnie małpa.
Krążymy koło wskazanego miejsca, ale wciąż bezskutecznie. Nic nie widać. W końcu Stanisław
mówi:
— To nie małpa. Małpa nie potrafi tak spokojnie siedzieć.
Tymczasem znowu zaczyna lać, tym razem jeszcze głośniej i jeszcze więcej.
— Może on ma wiadro w ręku — śmieje się Tadeusz.
— To ze strachu, panowie — mówi tym razem poważnie Myśliwiec i jednocześnie podnosi
strzelbę. Pada strzał i nagle - deszcz ustaje.
— O, widzę! Zwiesił łeb. Trafiony! — krzyczy gorączkowo Tadeusz.
— Ale jakoś nie spada — mówię złośliwie, a uwaga moja podjudza obu. Odtąd zaczynają strzelać
na przemian, bez przerwy i... bez rezultatu. Tajemnicza małpa została gdzieś na najwyższych
gałęziach.
— Wlezę na górę — wyrywa się Tadeusz — popróbuję ją strząsnąć.
Pomagamy mu w tej mozolnej robocie. Drapie się coraz wyżej, aż ginie w cieniu koron niczym
druga, jeszcze nie zastrzelona małpa. Czekamy pełni emocji. Tadeusz silnie trzęsie drzewem i coś
ciężkiego, chrzęszcząc metalicznie, spada niedaleko nas na ziemię. To jeżozwierz, czyli poczciwy
uriso, jedno z najłagodniejszych stworzeń brazylijskich. Tylko kabokle z niewiadomych zupełnie
przyczyn boją się go ogromnie. Opowiadają o nim nieprawdopodobne banialuki: między innymi, że
potrafi wyrzucać ze swego ciała ostre igły, które przebijając skórę wroga wędrują pomiędzy
mięśniami, najczęściej do serca. Oczywiście to bzdury, z których jedno jest tylko prawdą, że igły po
obu końcach jednakowo ostre i natłuszczone, trzymają się rzeczywiście bardzo słabo skóry
jeżozwierza.
Uriso jest mądry. Na przykład ulubionym jego przysmakiem jest owoc goiaba. Gdy się naje tych
owoców do syta, zabiera resztę do domu na zapas, a nie mając kieszeni ani odpowiedniego worka,
czyni to w sposób ogromnie dowcipny: mianowicie włazi na drzewo i strząsa owoce na ziemię; na-
stępnie, najeżywszy kolce, tarza się po owocach i nabija na szpikulce.
Po chwili nasz uriso piecze się na rożnie. Myślę, że niedługo i psa skosztujemy. Vento do sul
uniemożliwia polowanie, trzeba więc jeść, co się tylko da.
Rano przy pracy Tadeusz gwiżdże poloneza As-dur. I oto nad głowami naszymi ktoś powtarza
dokładnie pierwszą zwrotkę tej melodii. Nie wierzymy własnym uszom. Po chwili jednak znowu to
samo. Pędzimy więc do Stanisława i przyprowadzamy go za poły. Przysłuchuje się czas dłuższy, a
że jest głuchy, trudno mu jakoś z tym idzie. Tadeusz prowokuje, gwiżdżąc ponownie zwrotkę
poloneza. Widzimy, jak mały ptaszek otwiera dziób i powtarza. Wprost nie do wiary!
— To irauna-do-bico-branco, naśladowca dźwięków, o którym już kiedyś panom mówiłem —
tłumaczy Myśliwiec. — Nie tylko on jest taki mądry. W Mato Grosso wiele zwierząt potrafi
naśladować cudze głosy. Nie wiem, czy to prawda, ale kabokle twierdzą, że jaguatirica potrafi
gwizdem wabić do siebie biednego jaó, który biegnie prosto w jej paszczę.
Zdumiewający jest świat przyrody. Nieprawdopodobnie dziwny świat Mato Grosso.
Po chwili siedzimy znowu przy pracy.
— Wie pan — mówię do Tadeusza w głębokim zamyśleniu, wyjmując jednocześnie z kubka
trzonkiem cynowej łyżki potopione mrówki. — Według mnie istnieją tylko ludzie zbłąkani, nie ma
leniwych i nie ma niedołęgów. Każdy przynosi ze sobą na świat drzemiące gdzie w
podświadomości wielkie zamiłowanie do czegoś. I oto rozpoczyna się gra w loteryjkę życia, czyli
takie normalne i powszednie nasze bytowanie. Wszystko teraz zależy od szczęścia, czy trafimy na
okazję wyzwolenia naszych zamiłowań, czy też nie. Większość ludzi nie trafia na właściwą drogę i
od razu zniechęca się. Stąd pochodzą wszelkie melancholie, neurastenie, histerie i w ogóle tak
zwane nieszczęścia. Jeżeli więc ktokolwiek źle i niewydatnie pracuje, to znaczy, że robota go nie
interesuje. Nie trafił na odpowiedni dla siebie kierunek. Wprowadziłbym do wszystkich szkół
średnich w ostatnim roku nauczania obowiązkowe informatorium. Przez osiem miesięcy
prowadziłbym tam seminarium na temat wszelkich możliwości pracy, wszystkich istniejących szkół
wyższych i wydziałów i tym sposobem... patrz pan, psiakrew... tym sposobem... co wyjmę mrówkę,
to mi mucha wpadnie. No i co pan na to? Jakże tu pić herbatę?
Tadeusz przez cały czas moich zawiłych wywodów bezmyślnie miesza w swoim kubku i
bezgranicznie dobry, a smutny wzrok zatapia gdzieś w jakiś jeden punkt zielonego lasu. Byłem
przekonany, że mnie słyszy. Teraz na skutek mego pytania oderwał wzrok od tego punktu i mówi
poważnie a cicho:
— Łotry.
— Kto? — zdziwiłem się ogromnie.
— Jak to, kto? Oczywiście Szwaby. Przekroczyli linię Dniepru i pójdą teraz niby w masło. Wojna
się przedłuża...
— Jeden do Sasa, drugi do Łasa — mruczę wściekły. — Gadaj tu z takim.
Milkniemy na dłuższy czas. Na najbliższą gałązkę wtoczyła się tymczasem czarna, aksamitna,
puszysta kulka i uniósłszy purpurowy dziobek jęła wywodzić trele. Bico-de-lacre, miły ladaco,
jedno z najgłupszych ptasząt, co nie boi się człowieka. Jest inne jeszcze, nazywa się surucua.
Najbarwniejszy z ptaków, mieniący się zielenią o szkarłatnym brzuszku.
Tym razem nie nadużywamy ptasiego zaufania. Bico-de-lacre przestał już nas interesować.
Wypchaliśmy pełny komplet tych ptaszków, czyli osiem sztuk. Surucua zaś nie ma amatora ze
względu na straszliwie cienką skórkę. Mistrz Tadeusz potrafił wypchać tylko jedną, a ja zepsułem
kilka i więcej nie próbuję.
Dziś mieliśmy trochę niepokoju. Oto Myśliwiec, który poszedł do lasu na kilka godzin, przez dwa
dni nie wracał. Wiedzieliśmy, że nie wziął ze sobą prowiantu, musiało się coś stać.
Do tego stopnia obrzydził nam ten człowiek życie, że myśleliśmy teraz wyłącznie o kłopotach, jakie
spadną na nas w razie jego śmierci. Gotowi nam jeszcze nie uwierzyć i posądzać później o
morderstwo. Podobno w Mato Grosso istnieje zwyczaj legitymowania się z czyjegoś zniknięcia
fotografią zwłok na dowód, że ten ktoś został rozszarpany przez dzikie zwierzę.
— A jeśli Myśliwca krokodyl pożarł? Jak go pan sfotografuje — pyta Tadeusz.
— Milcz pan lepiej i nie zawracaj głowy. Musimy płynąć na poszukiwania. Byłoby to nie po
koleżeńsku zostawić go w puszczy bez pomocy.
Zgodnie bierzemy się do wioseł i płyniemy wzdłuż zatoki w kierunku, dokąd według wszelkiego
prawdopodobieństwa musiał się Myśliwiec udać. Upływa pół dnia. Docieramy wreszcie do końca
zatoki, i spoza krzaków wyłania się motorowe canoe, ale puste. Serce zatłukło nam żywszym
tempem. A więc naprawdę coś się stało. Prawie jednocześnie rozlega się gdzieś niedaleko strzał, a
zaraz za nim drugi. Przybijamy do brzegu nawołując radośnie, co sił starczy w płucach. Spoza kępy
drzew przedziera się ku nam czarne czupiradło. Tak brudnego jeszcześmy nikogo nie oglądali.
Twarz Myśliwca ginie pod grubą warstwą sadzy czy węgla. Ubranie przedstawia obraz nędzy i
rozpaczy. Spodnie bez guzików podtrzymuje jak zwykle ręką.
— Niepokoiliśmy się o pana — mówię, aby coś powiedzieć — zaglądaliśmy do błaszanek, czy aby
dużo naboi pan ze sobą zabrał. Trudno się jednak było zorientować...
Myśliwiec pobladł, jeżeli w ogóle ktoś zblednąć potrafi pod warstwą sadzy i węgla. Nerwowym
głosem szybko wypytuje:
— Jak głęboko panowie zaglądali do blaszanek? Jak głęboko...
Obaj z Tadeuszem zrozumieliśmy, że tam na dnie owych blaszanek pod warstwą naboi
przechowuje się jakaś tajemnica, najprawdopodobniej pieniądze. O Myśliwcu krąży uparcie fama,
jakoby posiadał grubszą gotówkę, do której się nie chce przyznać. Ja ze swej strony nie bardzo
wierzę tym wszystkim plotkom. Aczkolwiek poznałem go z najgorszej strony, niemniej przekonany
jestem głęboko, że jego nałóg myśliwski i rozmiłowanie się w Pantanalu przewyższają znacznie
chciwość na gotówkę. Nie wierzę na przykład, aby Stanisław mógł wysiedzieć aż dwa lata w
mieście, mając pieniądze na drogę do Mato Grosso. Tymczasem, jak wiemy, siedziałby on tam do
dziś dnia, gdyby nie moja naiwna pożyczka. W jednej z blaszanek leżało prawdopodobnie te parę
tysięcy moich milrejsów, które Myśliwiec chował na dalsze swoje życie w okresie deszczowym.
Oczywiście wobec mnie udawał, że już wszystko dawno wydał.
Tak więc przygoda skończyła się szczęśliwie i nie potrzebowaliśmy fotografować zwłok.
Nocna wyprawa
Słońce dopiero co wystartowało do dziennego lotu i jeszcze nie widać go spoza gęstych palmowych
piór. Coraz nowe ptasie gwizdy rozlegają się dokoła, a saracura — nasz codzienny przyjaciel i gość
— już przyszła po swoją porcję mięsa.
Materia nie ginie. Jest to święta prawda. Co zamordujemy jednego dnia, to staje się źródłem nowej
siły w dniu następnym. Zastępy przeróżnych stołowników ściągają do nas od wczesnego ranka i
krążąc badawczo, wyzyskują każdą okazję.
Ledwie skończę patroszyć ptaka, a już z pobliskich gałęzi patrzą na moje ręce dwa jastrzębie
caracarai. Saracura najbezczelniej w świecie grzebie suche liście pomiędzy moimi stopami i od
czasu do czasu powietrzem wstrząsa suchy, basowy warkot ni to samolotowego śmigła, ni to
motoru łodzi. To urubu-myśliwiec, stuliwszy lotki, spada z wysokości paruset metrów, aby
naocznie sprawdzić, czy robota moja zbliża się już do końca.
Maleńkie, brązowe mrówki też nie próżnują. Drapią się pośpiesznie po nogach stołu, aby wgryźć
się w nozdrza albo powieki spreparowanych ptaków.
Czarny okrągły żuczek, dobrawszy sobie wierną towarzyszkę życia, drąży po cichu kanał wzdłuż
martwych ścięgien ptasich nóg, aby tam właśnie, w wolnej przestrzeni kolanowego stawu, założyć
miłe a przytulne gniazdko. Za parę dni wylęgną się tam białe, tłuste liszki i te dopiero pokażą nam,
co potrafią. Te dopiero dadzą się nam we znaki wyżerając nasady wszystkich piór i niszcząc całą
pracę bezpowrotnie.
Nie trzeba mrówek. I bez niszczycielskiej roboty praca się nam jakoś nie klei. Noc zeszła prawie
nie przespana.
W kościach łamie i głowa boli, a wszystkiemu winne są owe colhereiry, które obrały sąsiednią
plażę na swoje nocne sejmiki. Tysiące ich ciągną nad naszymi głowami regularnie każdego
wieczoru, aby nie milknącym kłótliwym rozhoworem zmącić nocną ciszę. Gwar ten słyszalny jest
na parę mil dookoła.
Dziś w nocy zapolowaliśmy na nie z reflektorem. Oczywiście Myśliwiec nie wziąłby mnie ze sobą,
gdyby nie strach przed odmową Tadeusza.
Nie miałem zamiaru brać czynnego udziału w mordowaniu biednych ptaków, a jednocześnie nie
chciałem być zawalidrogą dla zwariowanych strzelców, przeto wybrałem się jako widz-świadek w
oddzielnej, małej i chybotliwej łódeczce.
Ruszyliśmy o zmierzchu przed samym zachodem słońca. Sławetny „Kalosz” idąc na motorze wziął
mnie na hol i tym sposobem w niespełna pół godziny znaleźliśmy się na miejscu, to znaczy parę mil
powyżej sejmikowej plaży. Było jeszcze zbyt jasno, musieliśmy więc poczekać, aż się zupełnie
ściemni. Przyczepieni do czupryny przybrzeżnych kamelotów, schowani pod nawisłą koroną drzew,
trwamy tak w milczącym przyczajeniu.
Na zachodzie gaśnie łuna zmęczonego dnia. Olbrzymie dorady, tłukąc raz po raz wodę stukilowym
ciężarem srebrzystych cielsk, rozpoczęły swój wieczorny taniec z prysiudami. Czasem wybuchnie
tumult zbełtanej przez piranie wody. Plaża colhereirów rozbrzmiewa coraz silniejszym wrzaskiem.
Coraz nowy klucz różowych ptaków opada z nieba. Jak zastępy tatarskiej konnicy spadają
zgiełkliwe gromady ptasie na to żółte, prawdziwe dzikie pole, aby radzić tam nie wiedzieć o czym i
odlecieć za chwilę nie wiadomo dokąd. Na tle krzykliwego chóru łatwo można odróżnić piskliwy
skrzek cyranek, których kilka stad przyplątało się nie wiadomo czemu.
— Będzie co do kotła włożyć — mruczy oblizując się Tadeusz (człowiek, który bez mięsa żyć nie
może).
Colhereiry nie są jadalne. Nawet my, których los okrutny nauczył już każde świństwo wkładać do
ust, nie możemy się ani rusz zdecydować na ich mięso. Jadałem czaple, jeżozwierza, krokodyli
ogon (przysmak Indian Guato), jadłem jaja iguana i niejedno jeszcze paskudztwo skosztowałbym
dzisiaj, ale colhereiry, mimo różowego koloru piór, nie trafiają do przekonania swoim straszliwie
cuchnącym i jak purchawka dmuchanym mięsem.
— Już ciemno — zadecydował Myśliwiec biorąc reflektor i karabin w ręce. Prawie jednocześnie
Tadeusz i ja wypuszczamy z rąk warkocze kamelotów, trzymających nas do ej chwili w miejscu.
— Ach! — krzyczy Tadeusz, a spod jego łokcia wysuwa się głowa krokodyla, bezszelestnie
zagłębiając się w wodę.
— Widział pan coś podobnego? Leżał sobie niecnota ledwie dwa centymetry od mojej ręki. I nic mi
nie zrobił!
Zwykła brazylijska niespodzianka. Jeszcze jeden dorad szlachetności zwierząt. Bez potrzeby nie
czynią nikomu krzywdy, a może to Kuba podążył za nami aż tutaj? Nie ma czasu na zastanawianie
się. Płyniemy już z prądem. Wkrótce zostaję sam. Łódź moich towarzyszy niknie gdzieś w
mrocznym srebrze rzeki. Pracuję wiosłem jak najciszej, tak aby tylko dziób canoe kierować zawsze
do przodu. Szybki prąd zbliży mnie i tak do celu. Ptasi wrzask rośnie i już prawie ogłusza. Nie
wiem, z której strony przyjdą strzały, bo nie widzę myśliwych. Raptem wpełzam w oczerety i
giętka liana obwija mi się w krąg szyi. Drętwieję jak Zagłoba pod „zdobytym” sztandarem.
Wstydzę się sam siebie, odpycham się wiosłem — i znowu oczerety. Wpadłem w pułapkę bez
wyjścia. Trzeba wracać na wiosłach pod prąd. Towarzysze moi muszą już być na plaży. Jakby w
odpowiedzi na te przypuszczenia tuż obok błyska snop elektrycznej latarki i prawie jednocześnie
uderzam dziobem w ich łódkę.
— Niech pana diabli porwą — warczy Myśliwiec. — Alboż pan mnie nie widzi?
Pytanie kapitalne. Oni mnie widzą, bo jestem na tle srebra rzeki. Ich łódka stoi w plątaninie
przybrzeżnych korzeni.
— Niech pan pomoże nam wyplątać się z tej matni.
Okrążam ich dookoła, odczepiam jakąś gałąź i znowu spływamy razem burta w burtę. Te parę
kilometrów nocnej eskapady trwa zda się wieczność, a ptaki tymczasem drą się w tym samym
wciąż miejscu.
Ledwie ich odczepiłem, a już znowu znikli. Tak smolistej nocy już dawno nie pamiętam. Gdyby nie
zbawczy prąd, błądzilibyśmy do rana. Do chóru colhereirów tak przyzwyczailiśmy się, że po prostu
przestaliśmy go słyszeć, jak się nie słyszy w tropikalnych krajach codziennego skrzeku cykad. I oto
nagle z tego harmonijnego pogwaru wyrasta tęskne a ponure wołanie puchacza: „jaó murucututu”.
Odpowiedziały mu natychmiast inne takież wołania gdzieś bardzo daleko i cały sejm colhereirów
na moment zaniemówił. Cisza. Szelest trzcin. Powiew wiatru po czubach drzew.
Cisza.
I znowu ozwał się wódz colhereirów, a za nim cały tysiączny obóz swobodnie się rozgadał.
Zatrzymuję canoe na piasku mielizny, tuż prawie przy samych ptakach. Oczekiwanie na strzały
zaczyna mnie już męczyć. Gdzież są ci myśliwi? Może się znowu wplątali i czekają na mój ratunek.
Jakby w odpowiedzi, od strony sejmiku zrywa się basowy grzmot, a raczej chóralny pomruk, i
toczy się ponad moją głową. Łudząco przypomina oklaskiwanie aktorów przez natłoczoną po
brzegi salę olbrzymiego teatru. To colhereiry, spłoszone jakimś stukiem, zerwały się do lotu.
Widocznie niezdarny Myśliwiec spłoszył je uderzeniem wiosła. Prawie jednocześnie na
bezgwiezdne niebo pada snop oślepiającego światła z reflektora. Tysiące różowych mgiełek
łopoczą w powietrzu. Wyglądają jak ogromne motyle.
Na szczęście nie padł ani jeden strzał Widocznie brak odpowiednich po temu warunków. Przed
chwilą gwarna jeszcze plaża opustoszała teraz w jednej chwili. Ale snop latarni nie rezygnuje, nie
gaśnie. Gorączkowo biega to tam, to tu po piasku. Szpera w ciemnościach, myszkuje po kępkach
krzaków, topi się w zatoczkach rzeki, wydłuża w nieskończoną perspektywę, aż oto... stop.
Zahipnotyzowany niespodziewanym słońcem, stoi różowy ptak na nogach i patrzy przed siebie w
jasność.
Snop reflektora wydłużył się, wyprężył jak myśliwski pies do skoku i już nie odchodzi, już nie
puszcza ofiary. Widzę cień lufy i słyszę suchy, metaliczny trzask. Ptak rozłożył szeroko skrzydła i
przypadł piersią do piasku. Potem zerwał się i w kulawych podskokach śpieszy ku najbliższej
wodzie.
— Prędzej! Prędzej, bo ucieknie! — drze się ochryple Myśliwiec i tak jak stoi, w długich swoich
portkach, wpada po pas do rzeki. Dziobiąc przed sobą długą laską, komicznie podrygując, biegnie,
a przed nim — kontrastowo wspaniały — pędzi na oślep różowy ptak. Tadeusz trzyma ich obu w
orbicie reflektora, niby baletmistrzów na wielkiej scenie życia. Zdrowy a brutalny człowiek góruje
nad chorym a subtelnym ptakiem. Zaraz go schwyci za skrzydła.
W tej chwili uświadamiam sobie, że jestem złym towarzyszem do polowań. Oto najwyraźniej
trzymam stronę przeciwnika. Brak mi tylko piór, ażeby razem z tym biednym colhereirem zacząć
uciekać i razem z nim przeklinać człowieka.
W snopie światła niby tryumfator staje przede mną Myśliwiec, trzymając w pięści puszystą szyję
zbiega. Różowe skrzydła obwisły. Głuchy stuk. To pada martwy ptak, bezlitośnie rzucony na dno
łodzi, bez czułostkowych sentymentów i bez straty czasu.
Znowu srebrny wąż światła zdradziecko pełza i węszy po piasku plaży. Znowu zagląda w szpary,
wspina się na drzewa i przenika gąszcze. Jak na kinowym ekranie wyświetlane są kolejno
fragmenty tropikalnej przyrody. Tu pióropusze acuri. lam gęstwa tucum, a pomiędzy nimi i pod
nimi mosiężne, połyskujące guziki — to oczy krokodyli. Ale nic nie odbija równie jasno
elektrycznych promieni, jak różowe pióra colhereira. Próżno chciałby się biedak ukryć, próżno
chciałby się zapaść w tej chwili pod ziemię, już go Tadeusz trzyma na celu, już go ma.
Oszołomiony ptak skamieniał w miejscu i patrzy. Jakby oczarowany ową świetlną drogą, co go za
chwilę ku śmierci poprowadzi. Tadeusz nie celuje długo. Jego strzał jest nieomylny. W srebrzystej
smudze reflektora, z głową pomiędzy rozwartymi do lotu skrzydłami, leży różowy martwy ptak.
Głupie, pozostałe jeszcze na plaży ptaki cierpliwie oczekują swojego losu. Szczekanie karabinów
nie wywiera na nich najmniejszego wrażenia. Nie rozumieją. Jeden po drugim giną od kul. Historia
gonitwy powtarza się do obrzydzenia. Wieziemy już ze sobą siedem ofiar.
— Jeszcze nie jest późno — powiada Myśliwiec — może byśmy tak pomyszkowali światłem
wzdłuż brzegu rzeki?
Tadeuszowi nie trzeba takiej propozycji powtarzać. Oczy błyszczą mu jak u krokodyla. Chwyta
reflektor, nastawia i oto już mamy przed sobą film. Żywe obrazy przesuwają się kolejno jak na
wstędze. Obrazy tropikalnego lasu.
Nic nie umknie przed tym srebrzystym wężem. Każdy zakątek lądu, każda nora są teraz widoczne.
Myśliwiec trzyma palec na cynglu. Możliwości są tu ogromne, jeno trzeba siedzieć z palcem na
ustach cichuteńko, cichuteńko i broń Boże wiosłem nie plusnąć. O tej porze zwierzęta ciągną do
wodopoju, ścieżkami do wybranych plaż. Mijamy szereg takich tunelowych wylotów, ale wszystkie
puste. Niektóre z tych otworów, jakby wywiercone w prostopadłej ścianie lasu, wiszą na kilka
metrów ponad powierzchnią rzeki. Chcąc napić się wody biedne zwierzęta muszą spełzać
brzuchami po korzeniach i piąć się po nich z powrotem.
W takiej właśnie komicznej pozycji znalazł się wilk brazylijski lobo, kiedyśmy go chwycili w krąg
światła. Przywarłszy brzuchem do wyśliganej pochyłości, z zadem wysoko uniesionym w górę,
chłeptał chciwie wodę.
Raptem poruszone językiem kręgi zaczęły jarzyć się oślepiająco. Zdumiony lobo podniósł wzrok i
skamieniał. Oto znad rzeki wyrastało ku niemu słońce. Mądry lobo w podobne wybryki natury nie
wierzył. Niedawno pożegnał jedno słońce, a do drugiego miał jeszcze długą noc szczęśliwych
łowców. Wołał więc bezpieczny mrok od niepewnego słońca. Wfuliwszy puszysty ogon jął wspinać
się ku leśnej swojej kryjówce i gdy pazury tylnych łap mocno uchwyciły normalny poziom ziemi,
dopiero wówczas ciekawość przezwyciężyła w nim budzący się lęk. Odwrócił się i nastawiwszy
ostre uszy spojrzał raz jeszcze w tę dziwną tarczę nie widzianego dotąd słońca. Ta właśnie
ciekawość omal go nie zgubiła. Padł strzał i coś straszliwie gwizdnęło mu przy pysku. Przerażony
wilk uniósł przednie łapy w górę i zamarł w pozycji grzecznego pokojowego pieska. W tym
momencie Tadeuszowi ręka drgnęła i snop światła skoczył w górę. Wilk oprzytomniał, jednym
susem skrył się za kotarę lian. Huknął drugi strzał, ale już za późno.
— Psiakrew! — zaklął Myśliwiec.
— Szkoda, wyjątkowo piękny okaz — rzekłem złośliwie, ale w duchu byłem rad z tej jego
ucieczki.
Widmo wilka i nieudane strzały podnieciły moich towarzyszy. Co chwila pochylają się teraz ku
sobie i szepczą coś gorączkowo. W nerwowych drgawkach pęta się srebrzysty krążek światła po
leśnych gąszczach, wierci je wciąż, chcąc ukraść tajemnicę, a woda niesie łódkę coraz niżej i niżej,
coraz dalej od naszych hamaków i naszej kolacji.
— Nie wystarczy gazoliny, trzeba wracać — mruczy Myśliwiec.
Zmarzłem. Vento do sul daje się dobrze we znaki. Nie ma zresztą we mnie tego cieplika, który
działa na moich towarzyszy. Nie ma we mnie emocji myśliwskiej, rozgrzewającej krew. Zacieram
ręce, wcale się nie martwię powrotem. Mam zresztą głębokie przekonanie, że poza szczęśliwym
wilkiem nie napotykamy już nic. Vento do sul nie jest przecież odpowiednią porą na polowanie.
Cały świat siedzi wtedy skulony w norach.
Motorek pociągnięty z nagła za sznurek, budząc się z dotychczasowego odrętwienia, warknął
gniewnie. Reflektor zmienił funkcję. Ze szpicla stał się szlachetnym nawigacyjnym pilotem.
Skoncentrowana plama sunie teraz przed dziobem canoe, w porę oświetlając zdradziecko sterczące
pnie albo żółtym mętem prześwitując przez mielizny piasku. Myśliwiec ma wprawę i z tej racji
nazywa siebie marinheiro. Głównie koryto rzeki znaczą niesione bystrym prądem kępki
kamelotów. W promieniach światła migoczą one teraz żywym srebrem, stwarzając bajkowy jakiś i
niesamowity nastrój.
Kontury „Anjangi” wyłaniają się spoza zakrętu. A nad dogasającym żarem ogniska paruje kocioł z
rosołem mutum.
Saracura
Saracura podobna jest do gładko uczesanej popielatej kulki, z brązowym podbrzuszem i ostrym
ogonkiem komicznie zadartym w górę. Ogonek ten, podobnie jak u młodych psich szczeniąt, u
saracury także kiwa się na boki i jest wyrazem smutku albo radości.
Saracura należy oczywiście do ptactwa dzikiej brazylijskiej puszczy, ale dzięki wrodzonej swej
naiwności i pokrewieństwu z kurą daje się niezmiernie prędko i łatwo oswoić. Zresztą z początku
żadne szanujące się zwierzę nie zwraca najmniejszej uwagi na człowieka. Nawet jeleń błotny,
wielce z natury bojaźliwy i prawie zawsze zażenowany, patrzy prosto w oczy, dopóki pierwsza kula
nie nauczy go rozumu. Krokodyle przez czas dłuższy mijają czółno tuż przy burcie i dopiero gdy
liczne ich trupy smrodliwym wieńcem obiegną okoliczne mielizny, a na ich wydętych, białych
brzuchach zaczną sobie pływać stada urubu, wówczas krokodyl — krokodylowi, ryba — rybie, ptak
— ptakowi solidarnie i po przyjacielsku przyniosą ostrzeżenie. Wówczas prostolinijny a szczery
świat prymitywu chowa się w głębsze gdzieś gąszcze przed podstępną a obłudną kreaturą. Skryją
się niedawni przyjaciele. Skryją się wszyscy oprócz surucua w szkarłatnym futerku, bico-de-lacre,
tej leśnej kokietki z kolorową plamką przy dziobie, i jeszcze kilkorga drobiazgów najmniejszych,
nikomu niepotrzebnych, świergocących beztrosko a głupio.
Nie ucieknie także i sroczka niebieskopióra, i szary jastrząbek caracarai. Nazbyt zainteresowane są
tymi resztkami mięsa na stole. Złodziejaszki-niecnoty kradną spod ręki, co się tylko da.
Sarscura też nie ucieknie, ale ona nie kradnie, jest bezinteresowna w swojej naiwności. Zarówno
uczciwa, jak głupia, wiadomo... kura.
Przede wszystkim nie umie zjawiać się cicho. Nie leci i nie płynie, tylko zawsze idzie pieszo po
ziemi, a raczej po suchych liściach. Nie stara się bynajmniej ukrywać swej obecności. Instynkt
grzebania każe jej przewrócić wszystko do góry nogami. Saracura jest ogromnie prostolinijna i
otwarta, niczego nie robi w sekrecie.
Po raz pierwszy saracura podeszła do obozu w czas przedwieczorny, kiedy byłem sam i
wypychałem ptaki. Chaotycznie jakieś i złe myśli męczyły mnie wówczas, więc nie usłyszałem
nawet szelestu dziwnych kroków za moimi plecami. A tymczasem szelest narastał, jak gdyby ktoś
ogromnie ciężki podkradał się z zamiarem śmiertelnego skoku. Zimny pot oblał mi skórę, kiedy
usłyszałem ten szelest. Nastawiłem właśnie ucha, gdy tuż za plecami pękła grubsza gałązka.
Zerwałem się wówczas na równe nogi. Onca! Któż by inny?
Chwytam jedyną broń, jaką mi z litości sporządził w dniach ostatnich poczciwy Tadeusz —
oszczep. Nastawiam bohatersko ostrze w kierunku niebezpieczeństwa i w tej pozycji zamieram w
oczekiwaniu.
Kroki tymczasem oddalają się, to znów zbliżają, jakieś dziwne, czające się i niepewne.
Zdecydowanym ruchem odgarniam gałęzie na bok, aby skrócić oczekiwanie. Co ma być, niech
będzie.
Grunt w tym miejscu ostrym zboczem przechodzi w nizinną polanę. Wytężam wzrok. Serce wybija
hołubce, dłuższa cisza wzmaga nastrój niebezpieczeństwa. I oto gdzieś u moich stóp rozlega się
nowe szurganie po suchych liściach. Patrzę w tym kierunku. Szara, śliczna kulka kiwa dobrodusz-
nie ogonkiem na boki. Klasnąłem lekko w dłonie. Wówczas truchcikiem odtoczyła się niespokojnie
trochę dalej i znowu grzebie.
Następna wizyta powtórzyła się po paru dniach. Po tygodniu zaś saracura zdecydowała się na
odwiedziny oficjalne. Weszła mianowicie po pochyłej desce na statek „Anjangę”.
Tadeusz oniemiał z zachwytu.
— A mojeż ty śliczności! — wołał rozrzewnionym głosem. Bał się przy tym nogą ruszyć. Zamarł w
miejscu, tak jak stał, ale kura nie zdradzała najmniejszej obawy. Przeciwnie, czuła się na
pokładzie ..Anjangi” jak we własnym domu. Powybierała ze szpar pokładu resztki okruszyn
mięsnych i zadarłszy wysoko dziób przełykała je powoli, przymrużając oczy.
Rozanielony Tadeusz usiadł w kucki i jął po polsku słodkim jak miód głosem przywoływać ptaka:
— Cip, cip, cip!
Niestety, saracura nie rozumiała po polsku i nie przyszła.
Tadeusz pobiegł czym prędzej do worka po ziarno i wrócił niebawem z pełną garścią. Tym razem
próba została uwieńczona nadspodziewanym powodzeniem. Ptak bez wahania podszedł tuż-tuż do
naszych kolan, a po zjedzeniu sporej porcji skierował się zrównoważonym krokiem ku rzece, aby
się tam napić wody.
Spojrzeliśmy po sobie głupkowato i niedowierzająco jak ludzie, którym przed chwilą spłatano figla.
Odtąd ta saracura stała się naszym domownikiem. Nie wiedziała, biedaczka, że tej właśnie
bezgranicznej swojej naiwności i ufności zawdzięcza życie. Bowiem w tym czasie mądrzejsze
nieco i ostrożniejsze jej koleżanki ginęły jedna za drugą od naszych kul i szły do kolekcji.
Dziś rano saracura przyprowadziła ze sobą mniejszą i nędzniejszą towarzyszkę, Obie weszły na
pokład „Anjangi” i gdyby miały ręce, jestem przekonany, weszłyby tam objęte wpół. Nerwy
nowicjuszki nie wytrzymały jednak tej próby, na pierwszy odgłos moich kroków, mimo gdaczącego
nawoływania przyjaciółki, zerwała się natychmiast i uciekła.
Saracury są najlepszym barometrem Mato Grosso. Gdy słyszy się ich zbiorowy kłótliwy krzyk: tri-
pote, tri-pote... pote... pote... (trzy garnki, trzy garnki... garnki... garnki...) — oznacza to z całą
pewnością, że w dniu następnym vento do sul vento do sul i temperatura jak zwykle nagle spadnie z
upalnego żaru prawie do mrozu.
Saracura nigdy nie oszukuje, jest solidna i uczciwa we wszystkich swoich poczynaniach.
Arkady Fiedler nie kłamie. Ryby naprawdę śpiewają w Ukajali i nie tylko tam, śpiewają w całej
dzikiej Brazylii. Milkną dopiero w zetknięciu z cywilizacją. Gdy wieczorami pływa się czółnem po
głębinie, słychać najwyraźniej w świecie jakieś jęki, szepty, dziwne wołania — chóralny rozhowor,
chwilami tak silny, że aż dno łodzi wibruje rezonansem. Czyni to na człowieku niesamowite
wrażenie, jakby duży, bajkowy kot siedział pod nami czy też pod łodzią.
Ryby śpiewają przed samiutkim zachodem słońca, kiedy się szkarłat kładzie na wodę, a wiatr idzie
już spać.
Ryby w dziewiczych rzekach Brazylii sięgają kolosalnych wprost rozmiarów i prawie wszystkie
gatunki są zaopatrzone przez naturę w mocne uzębienie.
W słoneczną pogodę na Piquiri widziało się tysiące korowodów rybich. Jak na baletowej scenie
tańczyły przed nami poloneza, zmieniając szyki, splatając się w kolumny ćwiczebne: różowe, sine i
błękitne.
Gdy się rybę złapie na wędkę, zaczyna głośno protestować. Drze się na cały głos. Szczególnie pod
tym względem odznacza się kłótliwością batuado, ryba błotna o szerokim i mało sympatycznym
wąsatym pysku, zamiast płetw ma kolczaste wyrostki. Pirania także wrzeszczy, ale nie tak przej-
mująco i nie tak charakterystycznie. Z żywotnością tej ostatniej robiliśmy ciekawe doświadczenia, a
mianowicie: głowa jej w dziesięć minut po odcięciu od tułowia potrafiła jeszcze na wylot przegryźć
gruby patyk. Zęby piranii, trójkątne i straszliwie ostre, są śnieżnobiałe i połyskują niby
najprzedniejsza emalia. Szczęka jej wygląda jak piła, zaś po złapaniu na wędkę rzuca się
histerycznie i wściekle gryzie haczyk. Dlatego niezmiernie trudno zachować czaszkę tej ryby z nie
uszkodzonym uzębieniem. Większość zębów kruszy się na haczyku.
Nieraz spędzamy z Tadeuszem wolny czas na obserwacji ryb w głębinie. Przekonany jestem, że
legenda o niebezpieczeństwie piranii jest mocno przesadzona. Wszakże i wydry, i kapiwary, a
czasem i jaguary pływają bezpiecznie. Zresztą dodajmy już dziś do tego kompletu zwierząt także i
mnie.
Pirania kocha krew, stąd biada stworzeniu rannemu. W kilka minut małe rybki oczyszczą człowieka
do kości. Niedawno byłem naocznym świadkiem żarłoczności piranii. Płynęliśmy w trzech
kajakach, gdy nagle z głębi rzeki wyłoniło się stado kapiwar. Padły dwa strzały, trafiając w pysk
jedno ze zwierząt. Krew zabarwiła wodę. I oto w mgnieniu oka zakotłowało się w krąg. Setki
srebrzystych pyszczków wpiły się w policzki i brodę biednego zwierzęcia. Zszarpały na naszych
oczach głowę w strzępy. Zanim zdążyliśmy dopłynąć do nieszczęsnej ofiary, już cały jej pysk był
zjedzony, nie było oczu, nie było języka, tylko biało uzębione szczęki z otworami oczodołów.
Próżno ranne zwierzę ratowało się zadzieraniem głowy ponad wodę. Nic nie pomagało. Raz ucze-
piona pirania uparcie trzyma się kawałka mięsa i dopiero gdy go odgryzie, spada razem z nim z
powietrza w wodę. Chwilami szarpiący się na boki pysk rannej kapiwary oblepiony był lśniącymi
rybami tak, że tworzył nad powierzchnią jedną wielką srebrzystą kulę.
Dionizy
Joao porzucił nas już dawno, jeszcze na Piquiri. Jego miejsce zajął Dionizy.
Dionizy pochodzi z ojca — Murzyna i matki — Indianki ze szczepu Guato. Jest on typowym
kaboklem. Zawsze mile uśmiechnięty i beztroski, stara się usilnie zrozumieć moje stękające
portugalskie słowa, poparte obfitą gestykulacją rąk.
Tadeusz w ciągu trzech miesięcy złapał z pięć małych rybek, ale twierdzi, że był najsławniejszym
rybakiem w Polsce. Dionizy nie ma pretensji do żadnej sławy, nie hodował też nigdy ryb w
specjalnych stawach pod Krakowem, bo nie ma po temu najmniejszej potrzeby. Gdy przed obiadem
albo kolacją wypłynie na pół godziny, powraca zawsze z dziesięciokilogramową doradą albo i
doskonałą w smaku rybą palmito.
Dziś znowu vento do sul wypłoszył wszystkie stworzenia do dziupli i na dno rzeki. Krokodyle i
ryby wpełzły gdzieś w muł. Dionizy więc nawet nie próbuje wypływać z wędką. Chociaż nie
studiował książek, zna tutejszą przyrodę jak nikt inny. Jego oczy dojrzą to, czego my przez długi
jeszcze czas nie widzimy. Zajęty przebieraniem czarnej fasoli nagle wskazuje palcem jakiś daleki
krzak i powiada spokojnie:
„Gamba”.
I rzeczywiście za chwilę wystraszamy stamtąd tego małego amerykańskiego „kangurka”.
Dionizy chodzi po chybotliwej canoe niby wytworny elegant po salonowym parkiecie, ja zaś
pomimo pięciu miesięcy pobytu w Mato Grosso pełzam wciąż jeszcze brzuchem po dnie łodzi w
wiecznej obawie, że za chwilę się wywrócę. Przy każdej próbie wstawania kolana mi drżą jak u
paralityka i nie mogę opanować strachu. Miejscowe canoe są przerażająco wywrotne, wystarczy
dosłownie dmuchnięcie...
Przy łapaniu ryb Dionizy wygląda jak aptekarz. Na dnie łodzi leżą koło niego przeróżne gatunki
przynęt, a więc: kulki misternie lepione z maniokowej mąki, kawałki ryb, kawałki innego mięsa,
jakieś leśne owoce, orzeszki i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Wszystko to mierzy okiem znawcy,
chwilę duma, skrobie się w potylicę, po czym flegmatycznym ruchem coś z tego wkłada na haczyk.
Nigdy nie założy byle czego i bez wyboru. Tylko odpowiedni pokarm dla odpowiedniej ryby i w
odpowiednim czasie.
Pacu na przykład, najbardziej tłusta i najsmaczniejsza z ryb, lubi małe, okrągłe, podobne do
cytrynek owoce, rosnące zazwyczaj na drzewach pochylonych tuż nad powierzchnią rzeki. W
okresie owocowania pod koroną takiego drzewa aż się roi od pacu. Spadające cytrynki łapane są już
w powietrzu. Tu więc, a nie gdzie indziej, należy zakotwiczyć łódkę i od czasu do czasu rzucać taki
owoc, ale już na haczyku. Podrywać rybę należy zdecydowanie i szybko, ażeby krzykiem nie
zdążyła przerazić swoich towarzyszek. Ryby Pantanalu są ogromnie przebiegłe. Po kilku połowach
cała reszta wynosi się gdzieś dalej i wraca dopiero po paru godzinach.
Dionizy pełni oczywiście rolę kucharza i wywiązuje się z tego zadania znakomicie. Specjałem zaś
jego są właśnie ryby.
Dochodzę do przekonania, że najpodlejszą rasą w świecie jest rasa białych, a z niej szczególnie
gatunek europejski. Nasz ociężały, wielkopostny a ponury zawsze chłop nie da się przyrównać do
kabokla. Ten ostatni pisać nie umie i nie słyszał nigdy o istnieniu radia, ale gdy idzie, to gracja wy-
raża się w każdym jego ruchu, kiedy przyjmuje gościa w domu jako gospodarz, to zda się nauki
pobierał w Wersalu, gdy jedzie konno, to jak na królewskiej defiladzie. Co za godność i co za
powaga! Dostojność i duma, honor i ambicja — Dionizy przoduje w posiadaniu tych wszystkich
cech.
Podczas vento do sul temperatura spada prawie do zera. Ten nagły spadek trudny jest do zniesienia.
Zdawałoby się, że właśnie my, ludzie północy, przyzwyczajeni do chłodów, powinniśmy być
bardziej odporni — ale gdzież tam!
Dziś spałem w ciepłej bieliźnie i w wełnianym swetrze, na to wszystko gruby flanelowy
kombinezon, a z wierzchu wełniany koc. Nie powiem, aby mi było za ciepło. Co chwila budziłem
się z wędrującym po plecach niemiłym dreszczem chłodu.
Dionizy spał w perkalowej koszuli na gołym ciele, ale z powodu vento do sul wyjątkowo przykrył
się starą moskitierą. Zapytany rano o samopoczucie, odpowiada jak zwykle pogodnie uśmiechnięty,
że czuje się nadzwyczajnie, bo noc była ciepła jak w raju. Trzeba mu wierzyć, nie robi bowiem
wrażenia człowieka zziębniętego.
Przed zachodem słońca musimy koniecznie przykrywać nogi i ręce, inaczej czeka nas męczarnia nie
do zniesienia. Komary tną niemiłosiernie. Tadeusz przez cały dzień i całą noc jęczy. Wsuwamy w
skarpetki papier, ale i to nie bardzo pomaga. Nie ma bowiem takiego materiału, którego by tutejszy
komar nie przegryzł.
Na ciele Dionizego nie udało mi się ani razu spostrzec komara. Pośród brzęczącej ich chmary siedzi
sobie z najspokojniejszą miną w kucki i dziwi się naszym wariackim wymachiwaniom.
Prawdopodobnie odstrasza je idący z jego czarnoczerwonej skóry zapach. Szczęśliwy człowiek.
Dionizy nosi palmowy, szerokopoły kapelusz, który zagiął sobie po bokach, i wygląda niczym
ambasador republiki murzyńskiej z czasów Napoleona. Dowodem jego czarnego dziedzictwa są
włosy zmierzwione w dywanową wełnę. Dionizy nie usiłuje stwarzać sztucznych pozorów. Nie
smaruje czupryny olejem i nie wyprowadza na głowie przedziału. Jest mu najzupełniej obojętne, co
o nim ludzie pomyślą. Ludzie puszczy są liberalniejsi i mądrzejsi od swoich współbratymców z
miasta. Tutaj ani różnica rasy, ani przynależność do klasy nie odgrywają najmniejszej roli. Również
i katolicka płytka dewocja — dość silna jeszcze w Rio czy też w Sao Paulo — tutaj w głębi Mato
Grosso przybrała formę wolnego wyznania. Ilość misjonarzy nie wystarcza dla wymaganych obrzę-
dów, więc ludzie chrzczą się i grzebią o własnych siłach. Każda rodzina ma jakiś obrazek swojego
świętego i ten święty właściwie zajął miejsce rzeczywistego Boga. Do świętych modlą się zarówno
o pogodę, jak i o zdrowie dła bydła. Dzieci chrzczą imionami najzupełniej dowolnymi. Tak na
przykład spotkałem piękną kaboklerkę imieniem Cafeaspiryna (tabletki od bólu głowy Bayera) i
spotkałem młodzieńca imieniem: Salvarsan (powszechnie znany lek w Brazylii). Do niedawno
najpopularniejszym tu imieniem było wielce „chrześcijańskie” imię: Hitler, ale po wybuchu wojny
prezydent Getulio Vargas, na dowód swojej solidarności alianckiej, nakazał przechrzcić owe
kompromitujące dzieci.
Tak więc Dionizy nie potrzebuje tutaj ukrywać swojego murzyńskiego pochodzenia. Natomiast w
miastach biedne Mulatki starannie przyprasowują zdradzieckie kędziory, namaszczając je
smarowidłami wszelkiego rodzaju, upinają szpilkami, choć nie zawsze im się to udaje. Każdy włos
sterczy osobno: jeden jeszcze w stronę Afryki, a drugi już ku Europie. Brat Dionizego ma włosy
proste i grube, podobne do lśniących strączków, typowe dla Indian. Odziedziczył je pewno po
matce Guato, siostra zaś Dionizego... Ach, o niej lepiej nie mówić! To Wenus Mato Grosso...
Krokodyle i wampiry
Pogoda jakoś się ułożyła, to znaczy wiejący od kilku dni uento do sul nareszcie ustał i słońce
zarumieniło okoliczne piaski. Woda w curicho zaczęła szybko opadać. Zwierzęta powyłaziły ze
swoich kryjówek i z rozkoszą prostując kości, jęły rozglądać się za żerowiskiem. Przed
kilkunastoma właśnie dniami zaczęliśmy wiosnę. Niestety, nie mogę wykryć najdrobniejszego
nawet znaku, który by mógł zwiastować przełom pory roku. Otaczająca zieloność coraz bardziej
traci w moich oczach na temperamencie i wyrazie. Jakiś obłudny zdawkowy uśmiech, niezmienny i
monotonny, do którego lepiej nie zbliżać się, bo ukłuje do krwi cierniami kolców.
Płyniemy z Tadeuszem na polowanie. Jak zwykle wiosłuję na popie, a on trzyma karabin. Nie
potrzebuję chyba dodawać, że obaj jesteśmy w stroju adamowym. Nawet listek figowy nie jest nam
potrzebny. Bo i po co? W ten sposób lepiej harmonizujemy ze szczerym i bezpośrednim, pozbawio-
nym wszelkiej pruderii światem prymitywu. Co prawda, humorystycznie trochę wyglądają
inteligenckie, chude łopatki Tadeusza, sterczące mu z ramion niby skrzydła huzarii XX wieku. Ale
cóż robić, nie od razu mieszczuch przeistacza się w Indianina.
Zresztą pokraczna postać i pozorna słabość fizyczna Tadeusza zadają kłam rzeczywistości. Bowiem
tuż przed jego kolanami, oparty o burtę, leży nabity karabin. Krokodyle rzeki Piquiri oraz
okolicznych jezior nie znały właściwości karabinu i dlatego ginęły setkami. Natomiast krokodyle
rzeki Cuia-ba dobrze już znają człowieka. O, nawet zbyt dobrze. Więc z odległości trzystu metrów
zmykają w głąb wody ruchem szybkim i zdecydowanym. Czasami któryś zapomni na chwilę o
grożącym niebezpieczeństwie, przymknie kaprawe powieki i zdrzemnie się, a gdy w ostatnim
momencie spostrzeże nadpływające czółno, wówczas z obłąkanego przerażenia traci biedak głowę.
Galopadowym krokiem pędzi do najbliższej wody i biada człowiekowi, który stanie mu na drodze.
Niektórzy w opowiadaniach swoich nazywają taką oszalałą ucieczkę „atakowaniem człowieka”. Ja
raczej określę to zjawisko „przebijaniem się ku wolności”.
Najłatwiej dają się podejść krokodyle śpiące w kamelotach. Kwiaty zakrywają wówczas canoe.
Należy tylko płynąć z prądem przy brzegu, nie wiosłując. Krokodyl nas nie widzi, a i my go też nie
widzimy. Niebezpieczeństwo więc grozi obopólnie i sprawiedliwie. Z wielką łatwością można
wówczas wskoczyć na ogon śpiącej bestii, co się przytrafiło właśnie niedawno Tadeuszowi. Dziób
canoe został podrzucony tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a biedak wykąpałby się
przymusowo obok krokodyla. Po tym wypadku przyjaciel mój, którego wielkie zamiłowanie do
wody już poznaliśmy, przez czas dłuższy nie wypływał w ogóle na rzekę.
Podczas takiego bezszelestnego spływu zachodzą różne nieprzewidziane przygody. Na przykład
jakiś mądry, stary krokodyl, usłyszawszy podejrzany szmer, postanowił na wszelki wypadek
odpłynąć na środek rzeki. Źle jednak obliczył wynurzając się z głębi tuż pod moją rękę. W
pierwszej chwili błędu swego nie spostrzegł, był odwrócony bowiem grzbietem do kajaka. Dopiero
kiedym go trzasnął z całej siły wiosłem, narobił wściekłego tumultu.
Naprawdę niebezpieczny staje się krokodyl dopiero wówczas, gdy się go zrani na prądzie
rzecznym, kiedy łódź znajduje się poniżej. Prąd znosi go wtedy wprost na myśliwych. Obłąkany z
bólu i przerażenia, rzuca się na oślep i w straszliwych konwulsyjnych skrętach wali ogonem. Ruchy
jego są nieobliczalne i bezplanowe. Wynurza się nieoczekiwanie po to tylko, aby wywrócić
straszliwego kozła i znowu zniknąć. Łódkę uważa za nieprzyjaciela i niewątpliwie zatopiłby ją,
gdyby nie sparaliżowane kulą członki, odmawiające posłuszeństwa. Zamiast płynąć tam, gdzie
chce, bezwładnym a opętańczym świdrem kotłuje wodę, nadając całej walce jakiś niesamowicie
histeryczny charakter. Myśliwi są najzupełniej bezradni. Nurt rzeczny bowiem niesie na nich
skaczącego potwora zbyt szybko. Nie ma mowy o celowaniu, a zresztą śmiertelne skoki rannego
krokodyla są nieobliczalne w kierunku: raz nad wodą, raz w głębinie. Jedyną troską myśliwych jest
ucieczka z drogi i utrzymanie w równowadze zbyt wąskiej i nazbyt chybotliwej „duszehubki”.
Dziś ustrzelony krokodyl dostał od Tadeusza nabój „przepisowy”, to znaczy w sam środek oka.
Oszalały z bólu, wyskoczył w pierwszym momencie wysoko w górę, po czym zatoczywszy białym
brzuchem salto spadł w wodę i tu, niezdarnie kręcąc łapami i ogonem, jął szybować doskonałą
śrubą wprost na nas. Tadeusz chwycił rewolwer, a ja bosak.
Nawet bierne zderzenie się z krokodylem w takich warunkach oznacza niechybną wywrotkę. Taka
właśnie wywrotka na pewno by się nam zdarzyła, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Oto widząc w
ostatniej chwili tuż pod swoją pachą biały brzuch potwora, najzupełniej bezwiednie,
samoobronnym odruchem wbiłem weń ostrze bosaka. To spowodowało nagły, konwulsyjny rzut
krokodyla w głąb wody. Wynurzył się natychmiast, ale już po drugiej stronie łódki. Zdzieliłem go
jeszcze raz po łbie, a Tadeusz wystrzelił z rewolweru. W odpowiedzi powstał wściekły wir.
Krokodyl słabnącym, ostatecznym już ciosem trzepnął ogonem w dziób łodzi. Może smutny byłby
nasz los, gdyby nie przygodna liana nad moją głową. Chwyciłem się jej w ostatnim momencie, gdy
do połowy zalane canoe tańczyło obertasa. Zadarłszy komicznie nogi Tadeusz upadł na dno.
Szczęściem krokodyl był już za nami.
Jeszcze kilka razy zabielił się jego brzuch na powierzchni rzeki, a szeroko rozcapierzone palce
tłustych łap coraz niezdarnie], coraz leniwiej machają w powietrzu.
— Psiakość! Szkoda, rzeka go uniosła — mówi Tadeusz plując wodą. — Tak chciałem mieć jego
zęby.
— Może zaczepi się gdzieś w kamelotach — pocieszałem od niechcenia, wiedząc doskonale, że
Tadeuszowi na tym krokodylu nie zależy. Powiedział tak tylko dla wykazania swojej „zimnej
krwi”. Oto w momencie, kiedy nasze życie zawisło na włosku, a on pokryty wodą krztusił się na
dnie łodzi, w takim właśnie momencie on — wielki myśliwy brazylijskiej puszczy — myślał
wyłącznie o... zdobyciu zębów krokodylich. Rzeczywiście od kilku dni zbieramy takie zęby do
naszyjników dla naszych żon. Zęby i kosteczki z pancerza wybielone na słońcu stanowią doskonały
materiał na wyroby biżuteryjne. Żałuję, że pomysł ten tak późno przyszedł nam do głowy. Tyle
cudownych okazji zostało zmarnowanych. Dziesiątki krokodylich pancerzy bezużytecznie
rozsypało się po plażach Piquiri.
Początkowo zajęci byliśmy wyszukiwaniem zębów i kostek w przybrzeżnych piaskach.
Przekonaliśmy się jednak, że są one nieładne, zniszczone działaniem słońca i wody. W ostatnich
więc dniach postępujemy inaczej: po zabiciu krokodyla odcinamy głowę i kawałki grzbietu,
wrzucając to wszystko do blaszanki po benzynie. Nazajutrz rano, po całonocnym gotowaniu,
zarówno zęby, jak i kostki dają się bez trudu wyłuskać, zachowując przy tym nieskalaną biel.
Drugie ryzykowne polowanie na krokodyle wypadło inaczej. Tym razem drzemał on na błotnistym
brzegu, obrócony pyskiem do rzeki. Gdy kula przebiła mu zamkniętą powiekę, zerwał się
przerażony i pomknął na oślep przed siebie. Właśnie tam, na jego drodze, stała nasza łódź. Gdybym
instynktownie nie pchnął jej wiosłem do przodu, nastąpiłoby nieuniknione zderzenie, tymczasem
rozszalały krokodyl, podrzucając zbolałym łbem, przewalił się tuż za naszą rufą. Tyleśmy go
widzieli.
Trzecia i ostatnia z przygód wypadła tegoż dnia wieczorem. Wyjątkowo duży gad czekał na nas jak
na przeznaczenie. Może liczył na potęgę swego ogona, może starcza zarozumiałość przewróciła mu
we łbie, słowem, mimo plusku wioseł i naszej głośnej rozmowy ani myślał uciekać. Kiedyśmy byli
tuż-tuż, blisko, leniwie, a niezdarnie obrócił kaprawy łeb i przez nie domknięte szparki powiek
najspokojniej śledził, co z tego wyniknie.
Tymczasem czółno z dwojgiem śmiesznie pokracznych białych istot sunęło mu wprost na ogon.
Tyle miejsca dokoła, tyle głębokiej wody, tyle piasku, a te głupie i uparte małpy przyczepiły się
właśnie do jego ogona. Od dziesiątków lat przyzwyczaił się sypiać zawsze na tym samym miejscu i
każde bydlę o tym wie. Nikt i nigdy nie śmiał go niepokoić. Zły był staruszek i leżałby tak sobie
dalej na złość całemu światu, gdyby nie podejrzany ruch błyszczącego patyka. Już kiedyś widział
taki patyk i znał jego tajemnicę. Na wszelki więc wypadek, powoli, nie spiesząc się, jął zawracać od
brzegu do wody. Tak więc łódka i krokodyl mijały się teraz niespełna trzy kroki od siebie. Stary
potwór nie spuszczał wzroku z obrzydliwego patyka. Nagle usłyszał stamtąd dwa głuche
szczeknięcia, jakby wielki tuiuiu zgrzytnął swym ogromnym dziobem. Po każdym szczeknięciu
padał wściekły krzyk:
— Psiakrew! Niewypał!
Na co odpowiadał flegmatyczny głos z tyłu:
— A widzi pan, do d... z taką amunicją.
Krokodyl dość miał już tego wszystkiego. Mruknąwszy pogardliwie, zanurzył głowę w zmąconą
wodę rzeki, a widząc nad sobą cień długiej canoe plunął złośliwie.
— Tutaj wykąpiemy się — zawołał nagle Tadeusz, rozzłoszczony niepowodzeniem.
Wlokąc za sobą szeroki tren prześwitującego piasku wżerała się w koryto rzeki ostra, czysta
mielizna. Wartki prąd wypłukał ją ze wszystkich lżejszych części i nawet rają nie potrafiłaby się
tutaj utrzymać swoimi mackami. Słowem, na środku rzeki Cuiaba dwoje mieszczuchów czułą się
bezpieczniej aniżeli przy brzegu w otuleniu dyskretnych, tropikalnych gąszczy. Kąpiel zresztą nie
polega bynajmniej na pływackim wyścigu. Leżymy oto na wznak w płyciutkiej wodzie, pluszcząc
się jak małe dzieci i ciesząc się, że czysta woda oblewa nam prawie cały brzuch. Pozwolilibyśmy
sobie na głębszą kąpiel, gdyby rzeka zmieniła romantyczną nazwę Cuiaba na zwykłą sobie i
prozaiczną, dajmy na to: Wisła.
— Panie doktorze.
— Co?
— Myśliwiec opowiedział mi wczoraj historię o częrwonoskórych. Wie pan, skąd ta nazwa
pochodzi?
— Skąd?
— Ze znanej nam palmy urucum. Wydziela ona sok szkarłatnej barwy, który podobno znakomicie
chroni skórę przed komarami. Niektóre szczepy Indian smarowały się na czerwono i tak
umalowanych spotkali pierwsi odkrywcy.
— Dziwne, że Stanisław nigdy mnie nic podobnego nie opowiadał.
— To z zazdrości, żeby pan tego w książce nie opisał. Od czasu gdy pan mu przeczytał urywek ze
swego pamiętnika, przestał udzielać informacji.
Słusznie. Teraz dopiero rozumiem jego postępowanie. A nawet tę całą ucieczkę z rzeki Piquiri. Nie
chciał mi pokazać dalszej jej, podobno stokroć piękniejszej części, schował ją zazdrośnie. Od
dłuższego też czasu nie odpowiada na pytania dotyczące miejscowych zwyczajów i legend.
Zabronił mi również używać aparatu fotograficznego. Twierdzi, że zdjęcia Pantanalu do niego tylko
należą. Nie chcę robić o to awantur, mam i bez tego dość tematów.
Tegoż dnia wieczorem rozpoczęliśmy z Tadeuszem. zwykłe nasze codzienne polowanie na pająki.
Myszkujemy światłem pomiędzy korzeniami, aż w pewnej chwili, zapewne przypadkowo, oświetla
Tadeusz górną część olbrzymiego fikusowego pnia, gdzie spostrzegamy czarną otchłań wyjątkowo
dużej dziupli. Żeby zajrzeć do jej wnętrza, musimy piąć się na wysokość co najmniej trzech
metrów. Przy pomocy więc mego ramienia Tadeusz drapie się do góry. Trzymam go mocno za
nogi, aby nie zleciał. Ze zwykłą sobie flegmą wkłada zapaloną latarkę do środka. Chwila ciszy.
— No, i co pan tam widzi?
Zamiast odpowiedzi, nagłym szarpnięciem Tadeusz zlatuje mi z ramion i pada jak długi na ziemię.
— Co się stało? — pytam zaniepokojony.
— Nie wiem. Albo gniazdo jadowitych żmij, albo innych jakichś potworów — mówi zmienionym
głosem, usiłując opanować przyspieszony oddech. Przy tym raz po raz spogląda w górę, jakby
oczekując czyjejś napaści. Robi mi się także nieswojo. Po co pchać się do tej jakiejś wstrętnej dziu-
ry. Lepiej odłożyć polowanie do ranka. Tadeusz jest jednak odmiennego zdania. Ma po prostu bzika
na punkcie szperania po dziuplach i norach.
Pakujemy się więc obaj głowami w otwór. Błysk latarki. W głębi dziupli połyskuje mrowie małych,
ruszających się parzystych punkcików.
— Czyjeś oczy — szepce z przejęciem Tadeusz.
— Ale czyje? — pytam także szeptem, bardzo podekscytowany.
— Licho wie — odpowiada Tadeusz, nieufnie posuwając latarką. Nagle powstaje przed nami szum
i zgiełk. Ogniki zadygotały nerwowo. Jakieś skrzydła, jakieś pazury; ni to zęby, ni to ogony, a
ponad wszystkim świdrujący powietrze cieniutki chóralny pisk.
Latarka uparcie i coraz głębiej wypatruje ciemności. Chyba Tadeusz szuka guza. Raptem jak
oparzeni spadamy na ziemię. Tuż obok naszych głów muskając nam włosy i uszy lecą jakieś
stworzenia.
— Nietoperze!
Ale naturalnie. Że też wcześniej nie przyszło nam to do głowy. Kamień spadł z serca. Wróg został
rozpoznany. Któż by się bał nietoperzy? Znamy je dobrze z Polski. Więc Tadeusz drapie się z
powrotem na pień drzewa i śmiało już pakuje głowę do dziupli.
— Ależ ich tu co najmniej setka! — woła zadowolony.
— Niech pan chwyta pierwszego lepszego — mówię podając mu długą pincetę.
Tadeusz posłusznie wkłada rękę, ale w tymże momencie koło jego ramion, głowy i uszu zaczyna
się sypać istny rój nietoperzy. Ruchami dłoni strącam kilka z nich. Niby kamienie padają do moich
stóp. Nagle Tadeusz drze się wielkim głosem:
— Ratunku! Atakuje, gryzie!...
Opędzamy się od napastników, które lecą na nas całą chmarą. Machamy rękami na oślep.
— Widział pan, jakie kły? To wampiry — mówi nerwowo Tadeusz.
Chwytam jednego z nich przy pomocy pincety. Podnoszę do światła. Szczerzy do mnie zęby z
antypatycznej, psiej mordy. Nagłym obrotem szyi usiłuje chwycić mnie za palec, ale to się nie
udaje. Przez czerwoną błonę skrzydeł prześwieca latarka. Wrzucam potworka do blaszanki. Siedzi
już tam jeden iguan, jedna jaszczurka, dwa pająki ptaszniki i pirania. Nie ma co, dobrane
towarzystwo.
Podczas gdy my zajęci jesteśmy więzieniem zdobyczy i pochyleni nad pudłem układamy to całe
bractwo na wspólną kupę, z dziupli nad nami wciąż wylatują nowe wampiry, jakby nie było im
końca, jakby całe ich krocie zalegało pień.
Tadeusz ni stąd, ni zowąd ściąga kapelusz z głowy i tnąc nim na odlew niby pan Podbipięta swoim
Zerwijkapturem, zbija na ziemię parę ich dziesiątków.
— Co pan z tym będzie robił?
— Ano nic. Niech szelmy najedzą się tego strachu, cośmy się przez nich najedli przed chwilą.
Niech popróbują, jak to smakuje... — odpowiada Tadeusz, wysoko unosząc nogi, aby któregoś
niechcący nie rozdeptać. Swoją drogą dobry z niego chłop!
Powrót
Po całodziennej nieobecności wrócił przed chwilą Myśliwiec z fazendy Jose Velho i znowu, jak
ongiś na Piquiri, jął tragicznie biegać po polanie leśnej, chwytając się za głowę. To siadał, to zrywał
się, wzdychając przy tym i jęcząc niesamowicie. Jednym słowem napraszał się, abyśmy w końcu
wzięli udział w tym jego szalonym zmartwieniu.
— Co się stało? — spytałem w końcu obojętnie i chłodno.
— Musimy i stąd jak najprędzej uchodzić. Ireneo zawziął się na nasze życie. Podobno wysłał aż
tutaj przekupionych ludzi. Musimy uciekać na Paragwaj. Tam są jeziora. Śliczne jeziora. Zobaczą
panowie, co to za raj. A tymczasem trzeba jechać na Jose Velho.
Odgrywana komedia była zbyt naiwna i zbyt przejrzysta. Ciągłym przenoszeniem się z miejsca na
miejsce ptaków nie wypchamy. Już od tygodnia Stanisław zabrania Tadeuszowi strzelać, tłumacząc
to także obawą przed właścicielem terenu. Gdybyśmy dotarli rzeczywiście do tych jakichś jezior, z
pewnością wymyśliłby nowe przeszkody. Najwyraźniej chce się ode mnie odczepić, aby
zrzuciwszy wszelkie obowiązki, bawić się w polowanie.
Jestem bezsilny. Skoro się już raz dałem nabrać, nie pozostaje nic innego jak ustąpić z pola
nierównej walki i poddać się. W każdym wypadku pieniądze swoje uważałem za stracone.
Postanowiłem najbliższym statkiem wracać do Rio de Janeiro. Na szczęście, będąc przezorny,
zachowałem trochę gotówki na drogę powrotną.
Tadeusz, chociaż z pewnością niełatwa to była dla niego decyzja, nie chce przyjąć proponowanej
pożyczki — zostaje. Może w swej kryształowej uczciwości czuje się zobowiązany wywiązać z
umowy do końca? A może jego żyłka myśliwska nie pozwoliła mu zrezygnować z dalszego
tropienia dzikich bestii w brazylijskiej puszczy?
W ostatnich dniach Myśliwiec zaczął skupować od okolicznych kabokli skóry rozmaitych zwierząt.
Wczoraj nabył dwa prześliczne młode jaguary. Prosiłem go o odstąpienie jednego z nich. Po
półrocznej pracy chcę bowiem przywieźć żonie przynajmniej ten upominek. Odpowiedział, że
upominki go nic nie obchodzą, a skóry są potrzebne do handlu.
Poczciwy Tadeusz, uosobienie łagodności, wiecznie ustępliwy, zawsze koleżeński, jednym słowem
gołębie serce, przychodzi wczoraj pod wieczór do mnie jakiś nienaturalnie blady i drżący:
— Panie doktorze, niech pan mi poradzi, co robić.
— Co się stało? — pytam zdziwiony.
— Stanisław namawia mnie, abym popłynął z nim na krokodyle. Wiem na pewno, że chce mnie
zamordować. To mu z oczu patrzy. Ja się na takich namowach znam. Mnie on nie oszuka. Chce,
abym usiadł z przodu. Wpakuje kulę w plecy, a potem wyrzuci.
Zaśmiałem się głośno, ale śmiech mój nie wypadł naturalnie.
— Co z panem! Takie głupstwa przychodzą do głowy! Wszakże Myśliwiec pana lubi. Pan to nie ja.
Niech pan płynie i nie zawraca sobie nonsensami głowy.
— Wpierw spławi mnie jako świadka, a potem to samo zrobi z panem.
— Głupstwo! Jeszcze raz mówię panu, że głupstwo. Niech się pan nie zastanawia dłużej i płynie —
nadrabiam miną popychając Tadeusza w kierunku łodzi.
— Na wszelki wypadek — mówi Tadeusz spuszczając wzrok — niech pan... niech pan się ze mnie
nie śmieje, ale gdyby tak naprawdę, to jeżeli pan wróci z tej wyprawy żywy, a ja nie, proszę
odszukać kiedyś żonę albo synków i dać im ten list.
Parskam ponownie śmiechem. Nie wierzę w te majaczenia. Myśliwiec wszakże miał stokroć
lepsze okazje w prawdziwie bezludnym Mato Grosso, jeszcze na Piquiri. Wówczas byliśmy
zupełnie w jego ręku. Jako doświadczony, mógł z nami zrobić co tylko żywnie chciał. Gdzieżby
więc teraz, niedaleko mieszkań ludzkich! Dziecinne obawy. A zresztą Myśliwiec jest raczej
komiczny aniżeli zły.
Piszę o tym wszystkim tylko i wyłącznie dla ilustracji nastroju i stanu naszych nerwów. Oczywiście
Tadeusz wrócił cały, zadowolony i uśmiechnięty.
Sentymentalne było pożegnanie z Tadeuszem, który zdecydował się pozostać. Żałuję go z całej
duszy. Obawiam się też, aby jego dobroć nie została zbytnio wyzyskana przez Myśliwca.
Wieczór. Pomarańczowe skry lecą z komina. Topią się w granacie nieba. Stukot maszyn zagłusza
tropikalny gwar mijanych brzegów. Jednostajna zieleń galeriowego lasu sprawia wrażenie,
jakbyśmy stali w miejscu. Ot, taka sobie morska żegluga po zielonej nieskończoności. Z dolnego
pokładu dolatuje rytm murzyńskiej samby.
To dziwne. Im bliżej do cywilizacji, tym silniej przygnębia myśl o wojnie. W głębi dziewiczego
lasu potrafiłem tygodniami trwać w oderwaniu od wszystkiego, co pozostało. Teraz truję się, coraz
bardziej truję.
Wnętrze statku rozbiło się na trzy segmenty. Pośrodku, przy improwizowanym stole zasiadła
gromada kabokli i rżną w karty. Są ubrani w piękne, szerokie, po bokach wyszywane spodnie
pastuchów Mato Grosso. Spoza kolorowych pasów wymykają się im śnieżnobiałe, koszule. Z
fantazją pozawijali rękawy. Grają pogodnie, chociaż krzykliwie. Tłuką pięściami w stół, raz po raz
wybuchając rubasznym śmiechem. Pochłania ich ta gra całkowicie. Nie obchodzi ich zgoła ani
daleka wojna, ani czyjaś nędza, ani opisywany w gazetach głód. Wieczorny wiatr mile odświeża
zgrzane upałem ciała, a filiżanki wybornej czarnej kawy odmładzają osłabione serca. Delikatny
papier kart aż się wygina pod dotknięciem mocnych paluchów.
Na dziobie statku jeszcze weselsza gromada wyzyskała wolną platformę, zakładając
improwizowaną orkiestrę. Bębny i grzechotki obok prawdziwych gitar tworzą jazgot nie gorszy od
najwytworniejszej muzyki brazylijskiego karnawału. Cały okalający tłumek załogi i gości
podryguje teraz zgodnie, wykrzywiając do siebie twarze w dziecięcej błazenadzie. Nikogo w tym
tańcu nie brak. Klepią się nawzajem po ramionach i biodrach dla zadokumentowania wspólnoty
uczuć bezmyślnych, ale... życzliwych.
Patrzę na to z goryczą słowiańskiego pesymizmu, dziurawej filozofii i wrodzonego krytycyzmu. Tej
filozofii ciągłych a niepotrzebnych i niezdrowych porównań oraz niczym nie uzasadnionego
poczucia wyższości intelektualnej.
Bosman z gębą stuprocentowego marynarza, krępy a rubaszny, z którym na wszelki wypadek lepiej
jest żyć zawsze w zgodzie, walnął mnie po ramieniu, aż mimo woli przysiadłem, i mruga filuternie
okiem:
— Polonez, va dancar!
Nie idę. Sam nie wiem, dlaczego. Żałoba?... Smutek?... Nie wypada?... Diabli wiedzą, jakie jeszcze
reminiscencje pokutują w człowieku, pozbawionym prostych i bezpośrednich form życia.
Wiem z całą pewnością, że gdybym w tej chwili zatańczył solo, popisując się hołubcami na samym
środku platformy, gdybym gwizdnął parę razy na palcach, ot, tak sobie, dla pustej tylko uciechy,
zyskałbym mir i poważanie u zebranych tutaj ludzi. Wiem na pewno, że żaden z nich nie po-
myślałby źle o stanie mojego umysłu, nie uczyniłby pogardliwego ruchu ramion, a co najciekawsze
nigdy nie posądziłby mnie ani o niskie urodzenie, ani o kompromitację doktorskiego tytułu.
Odmówiłem jednak i nie tańczę. Natomiast oni czynią to z dzikim zapałem za mnie i za siebie.
Właśnie zerwał się Murzyn od głównego bębna, właściciel bardzo eleganckiego garnituru i
wyczynia biodrami komiczne wygibasy. Pasażerowie pierwszej klasy, dziewczyny z
najporządniejszych brazylijskich domów, przytupują mu do taktu obcasami, wyśpiewując przy tym
piskliwie z nadmiaru uciechy. Co kilka minut, jakby dla ożywienia tej teatralnej akcji, przesuwa się
przed oczami biały kelner z tacą piwa.
Tu zgiełk przy kartach, tam wrzaskliwy jazgot orkiestry na tle miarowego gdakania maszyn i
chlupotu bocznych kół pędnych statku. Parne gorąco tropików. Czasem, gdy cały ten bałagan na
chwilę się uciszy, od lądu leci harmonijna melodia żab, cykad i usypiających już ptaków.
Jestem samotny jak nigdy. Oderwany i obcy. Daleko bardziej oderwany, niż byłem przedtem tam,
na Piquiri. Czołgi pełzną mi poprzez powieki i ciążą ołowiem wystrzelonych pocisków. Realnie i
dotkliwie czuję cały bezsens wylewanej w tym momencie krwi i niczym nie usprawiedliwioną, tak
krzywdzącą nędzę mojego narodu. Dlaczego ludzie się mordują na rozkaz zdegenerowanych
dyplomatów? Rodzi się we mnie głębokie przekonanie, że ginąca dziś młodzież obu walczących
stron mogłaby przecież wspólnie tańczyć na tym statku czy na innym podobnym taką samą dziką
sambę, a niemiecki robotnik i niemiecki bosman klepaliby przyjacielsko po ramieniu swoich
polskich kompanów...
Wróciłem do Rio.
W wygodnym fotelu, na plaży luksusowej Copocabany czytam gazetę:
„...10.000 jeńców rosyjskich zamorzono głodem w jednym z obozów Finlandii.”
„...Setki internowanych Polaków palą dziennie w obozach koncentracyjnych w specjalnie na ten cel
zbudowanych krematoriach...”
„...Wojskom alianckim udało się otoczyć dywizję niemiecką i wytłuc ją do nogi...”
„...Na ulicach miast Niemcy organizują łapanki i uprowadzają młode kobiety na uciechę
żołdactwu...”
Obok mnie w takimże samym fotelu czyta tę samą gazetę jakiś otyły Brazylijczyk i chwytając się za
brzuch, serdecznie się śmieje.
. — Czemu się pan tak śmieje? — zapytuję zdumiony.
— Ano, myślę sobie, wiele ci ludzie zarabiają na takiej wojnie, na tych wszystkich sensacyjnych
wiadomościach. Są może tacy, co naprawdę wierzą, że te okropności istnieją, a przecież to
idiotyczne.
Ma rację: idiotyczne!
Słońce przestało już parzyć dziennym upałem. Chyli się za Corcovado. Wietrzyk idzie od oceanu.
Tramwaje dzwonią jak co dzień, jak wczoraj i dawniej. Dzieciaki wracają w piżamach z kąpieli w
morzu. Pięknie wymalowane panie czekają na limuzyny zajeżdżające pod chodnik. Z otwartych
drzwi kawiarni dolatują wesołe melodie. A na tle łuny zachodu, na tle purpury, biały Chrystus
patrzy z góry na miasto pokoju, na cud cudów, na Rio de Janeiro.
Przymrużam oczy. Odkładam gazetę na bok. Tak, ma chyba rację ten Brazylijczyk... gazety kłamią.
Czyżby to wszystko mogło być prawdą? Wszakże ludzie nie mogą być gorsi od zwierząt...
Bo w Mato Grosso w tej chwili panuje spokój. Krokodyle poszły już spać, a rozbiegane małpy, jeśli
przyjdą w nocy, nikomu nie uczynią krzywdy. Poczmychają ciekawie nad głową, zajrzą nam w
twarz, uśmiechną się komicznie i pójdą dalej. Onca zacznie krążyć dokoła ogniska jak zwykle i
odejdzie sobie na własne legowisko. Arancuangi usadowiły się do snu i jutro o wschodzie słońca
zbudzą mnie do pracy. Mato Grosso nie krzywdzi nikogo bez potrzeby...
Epilog
Co się stało z Tadeuszem?... Czy Myśliwiec pieniądze zwrócił?... Co słychać z kolekcją
wypchanych ptaków?...
Pytania nieważne, nieistotne, niepotrzebne.
W książce tej wzajemny stosunek ludzi był tylko i wyłącznie tłem niezbędnym dla odtworzenia
nastrojów naszej wyprawy, która dziś wydaje się prawie bajką. Gdyby ktoś spytał: „Co się stało z
saracurą?” albo: „Czy jastrząb caracarai zwrócił wreszcie ukradzione główki piranii i co słychać z
Kubą-krokodylem?” — zastanowiłbym się wówczas nad tą zasadniczą kwestią i byłoby mi smutno,
bo zdałbym sobie sprawę, że owe przyjaźnie pozostały już tylko wspomnieniem. Że ci druhowie
nasi z Piquiri odeszli na zawsze i wątpię, czy kiedykolwiek, nawet gdybym tam wrócił, spotkałbym
ich. Nie smućcie się jednak. Zawsze znajdzie się tam jakiś Kuba, może jeszcze lepszy, jeszcze
wierniejszy?
Jesteście uparci. Pytacie mnie wciąż o Myśliwca i pieniądze. Ależ...
Ależ tak, sam przyszedł do mnie, zażenowany a skromny, i opuszczając wzrok przyznaj że jest
najgłupszym z ludzi, że nikt go pewnie nie szanuje i w ogóle... nie ma żadnych przyjaciół.
Zaprosił nas Myśliwiec na piwo i wszystkie rachunki natychmiast popłacił. Uprzejmym gestem
proponował wciąż Tadeuszowi papierosy. Zapytał mnie, czy nie potrzebuję czasem karabinu, i
pozwolił mi fotografować wszystko, co tylko dusza zapragnie. Podzielił się z nami po koleżeńsku
zarobkiem ze sprzedanych ptaków...
Nie pytajcie więcej. Wszystko zakończyło się najlepiej, najszczęśliwiej.
Wracaliśmy z knajpy we trzech — trzech najserdeczniejszych przyjaciół. Nogi się nam trochę
plątały w takt samby „Aurora”, a na wargi natrętnie pchały się słowa pieśni Piąuiry. Zwyczajem
brazylijskim klepaliśmy się serdecznie po biodrach i łopatkach.
Taki był nasz „happy end” — tak bowiem winna się kończyć każda Księga Miłości, a za taką
właśnie uważam Mato Grosso. Nie wolno jej plamić troską o byt powszedni, o jakieś tam — jakże
mało ważne! — pieniądze. Takie to głupie, takie małe, taki nic nie znaczący drobiazg.
Wznieśmy wzrok wyżej, ku słońcu, które właśnie świeci nad Pantanalem i... w każdym z nas.
Lusaka (Afryka Centralna) 1944 r.
Spis rozdziałów
Rio de Janeiro
Dość już miasta
Ucieczka od cywilizacji
Stanisław Myśliwiec
W hamakach
Start
Pierwszy chrzest
W Krokodylej Zatoce
Już wypycham
Step płonie
Krokodyl przeszkadza
Fabryka bohaterów
Widmo jaguara
Zły duch w postrzasku
Królewski sęp
Tadeusz mruczy
Huragan
Myśliwiec odpłynął
Ryba woła ratunku
Sucuri i raja
Śmierć arary
Jaszczury i jaja
Ucieczka
Biwakowe reminiscencje
Pająki
Deszcz z pogodnego nieba
Nocna wyprawa
Saracura
Dionizy
Krokodyle i wampiry
Powrót
Epilog
„Czytelnik”. Warszawa 1989. Wydanie IV.
Nakład 19 800 + 200 egz. Ark. wyd. 12,5; ark. druk. 13,75 + 0,75.
Papier offset, kl. IV, 71 g, 61 X 86 cm.
Oddano do składania w sierpniu 1988 r.
Podpisano do druku w maju 1989 r.
Druk ukończono w maju 1989 r.
Zakłady Graf. w Toruniu, ul. Katarzyny i
Zam. wyd. 419; druk. 1866. U-70.
Printed in Poland