W Korabiewicz Złowiłem życie

background image

Wacław Korabiewicz

Złowiłem życie

Warszawa – 1973

background image

Skok
przez medycynę

Z czarnego węgla pod biały żagiel

Dziwne działy się historie, zanim zostałem lekarzem. Przede wszystkim ten głupi świat, w środek
którego, ze świadectwem dojrzałości w ręku, człowiek z nagła wpadł i nie wiedział, co z tym
fantem robić. Strasznie idiotyczne uczucie. Pusta kula, z której nie ma wyraźnych drzwi. Zbłądzona
owca to mało. Zbłądzony bałwan! Co teraz robić? Dokąd się udać?
Cel całego życia, marzenie młodzieńczości: kariera marynarska wzięła w łeb. Bezlitosny, stary
konował Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie zbadał wzrok, pokiwał znacząco głową i z
miejsca odwalił.
— Nie nadajesz się, synku — powiedział. A mnie świat się zakołysał pod nogami. Bezdnia
rozpaczy. Koniec wszystkiego. To właśnie ta pusta kula. Egzaltacja młodzieńcza powiększyła
rozpacz. Dokąd teraz iść?
Profesor Stainiewicz, późniejszy minister, a mój wykładowca, położył dłoń na moim ramieniu i
powiada:
— Pan jest humanistą. Gdziekolwiek by pan poszedł, wróci na humanistykę, tam tylko dla pana
miejsce. Oto moja dłoń. Zakład o co?
Nie wierzyłem w siebie. Sądziłem, że na polonistykę idą sami Mickiewicze. Zaświtała mi inna
myśl: zrobić jak najszybciej byle gdzie pieniądze, kupić za nie jacht, a potem tym jachtem w
szeroki świat!
Ale jak tu zrobić pieniądze?
Wypytuję znajomych na prawo i lewo, dokąd iść? Jaki zawód prowadzi najszybciej na drogę złotej
mamony? Odpowiedź jednogłośna:
— Górnictwo. Będąc inżynierem górnikiem zrobisz fortunę.
Nie ma więc czasu do namysłu. Wsiadam w pociąg i pędzę do Krakowa. Zjawiam się w kancelarii
Akademii Górniczej.
Miła panieneczka głosem obojętnym podaje warunki przyjęcia: podwójny konkurs, konkurs
maturalnych świadectw i konkurs egzaminów... Zwiesiłem głowę. Na moim świadectwie z
matematyki same trójeczki, a o egzaminie... szkoda gadać!
Biorę za klamkę od drzwi, nieopanowane, głupie łzy zakręciły mi się w oczach. Nie zdążyłem ich
nawet ukryć przed wzrokiem panienki. Miałem wówczas dziewiętnaście lat.
— Zaraz... zaraz... — odezwała się litościwie — a może by kawaler odbył jakąś praktykę górniczą,
to bardzo pomaga... Kto wie?
— Praktykę górniczą? A jak ona wygląda? Gdzie ona Jest? Pochodzę z Litwy, nigdy tutaj nie
byłem.
Za godzinę siedzę już w pociągu z biletem do Katowic. Tam podobno znajdę ową „praktykę
górniczą”.
Jadę w nieznane, jak zatracony wieśniak. Czytam przez okno obco brzmiące nazwy. Wreszcie na
którejś tam stacji kominy, bardzo wysokie i grube kominy.
— Co to za fabryka? — pytam sąsiada z przedziału.
— To nie fabryka, to kopalnia węgla — pada odpowiedź. A we mnie jakby piorun trząsł, tego mi
wszakże potrzeba. Chwytam walizeczkę i wypadam z pociągu. Czytam na tablicy: „Dąbrowa
Górnicza”, ale nic mi to nie mówi.
Pomachując walizeczką, niby zagubiony w obcym otoczeniu Charlie Chaplin, kroczę sobie
beztrosko ulicą
odczytując reklamy. I oto przede mną wielka brama, a na niej napis: „Kopalnia Reden”.

background image

Nieśmiałym krokiem wchodzą. Jeszcze mniej śmiało pukam do drzwi dyrektora. Za biurkiem siedzi
mały staruszek w okularach. Zapadam się w przepastną głębię wskazanego mi klubowego fotela.
To już odbiera mi resztę z takim trudem gromadzonego rezonu. Zapominam tyrady przygo-
towanych słów. Na policzki wykwita rumieniec żenady. Coś bąkam, byle bąkać...
— Ja... ja, panie dyrektorze, chcę do Akademii, inaczej tam nie trafię, potrzebna mi jest praktyka.
Uprzejmie proszę przyjąć mnie jako robotnika.
— A kawaler z jakich stron? — pada pytanie.
— Z Wilna.
— To kawaler może jest kolegą mego syna, nazywa się Świrtun-Rymkiewicz?
— Kazik! — krzyknąłem mimo woli. — Ależ to mój przyjaciel!
— No to, synku, zamelduj się u inżyniera Staszewskiego i będziesz praktykantem. Co prawda, na
praktykantów przyjmujemy dopiero po pierwszym roku studiów, ale zrobię ten mały wyjątek.
I tak rozpoczęła się moja praktyka w tym zupełnie odmiennym świecie.
Pierwszym szokiem, jaki przeżyłem, była łaźnia. Kiedy nazajutrz przed zmianą ubrania
przekroczyłem jej próg, myślałem, żem zwariował, że w oczach mi się dwoi. Czy to cyrk przede
mną, czy normalne życie? Jakieś niesamowite, patologiczne panoptikum. Ci rozebrani ludzie, co się
myją dookoła mnie, to karykaturalnie śmieszne jakieś pokraki, postacie ze świata krasnoludków:
bary jak u Herkulesa, pierś jak u atlety ciężkiej wagi. Potężne bicepsy i cały ten horrendalnie
wyrobiony tors opada skośną linią ku wąziutkim biodrom i wygląda niby rzeźbiony biust na
postumencie wątłych, cieniutkich nóżek.
— Czemu ci ludzie są tak nieproporcjonalnie zbudowani? — pytam inżyniera.
— Rezultat górniczego zawodu. Nieustanny wysiłek ramion, podczas gdy nogi stoją w miejscu lub
nawet często klęczą przez cały ośmiogodzinny dzień pracy.
Drugim kolejnym szokiem była winda, niczym nie zabezpieczona klatka, wozi tam i z powrotem
grupy ciasno stłoczonych ludzi. Po brudnych, węglowym pyłem oblepionych ścianach szybu
spływają strugi wody zimnej, oślizłej, odpychającej... Winda zagłębia się kilkaset metrów. Im dalej
i niżej, tym bardziej elastyczna staje się napięta, metalowa lina. Wydłuża się przy każdym
zahamowaniu, sprężynuje pod nadmiernym ciężarem.
— Przykre uczucie — mówię do inżyniera. — To wyciąganie się liny wygląda jak próba jej
wytrzymałości.
— Bo tak i jest — stwierdza obojętnie inżynier. — Różnie bywa. Ot, niedawno na sąsiedniej
kopalni urwała się.
— Jak to? — zdziwiłem się i mimo woli poczułem dreszcz za kołnierzem. — Czyżby nie było
kontroli?
— Et! — machnął pogardliwie ręką, ale widocznie się spostrzegł, że niepotrzebnie straszy
nowicjusza, więc zaraz dodał: — Lina musi służyć pięć lat, takie są u nas przepisy.
— A ta, tutaj, od kiedy służy?
— Kto tam wie. W każdym razie przy mnie jej jeszcze nie zmieniali.
— A pan inżynier... dawno? — bąknąłem nieśmiało.
— W czerwcu kończy się jedenaście lat...
— Aha! — stwierdziłem ponuro, chwytając się mimo woli za metalową balustradę, w tym bowiem
momencie winda podskoczyła wyżej niż zwykle.
Już cały tydzień zjeżdżam tak w towarzystwie inżyniera, asystuję mu przy kontroli stanowisk. Tym
sposobem poznaję wszystkie rodzaje pracy, ale poznaję teoretycznie. Ta moja „praca” polega na
spacerze. W jednym ręku noszę karbidową latarkę, w drugim ręku górniczą ciupagę. Robotnicy
tytułują mnie per „panie inżynierze”. Nawykli widocznie do tego, że każdy spacerujący młodzik za
lat kilka wróci do nich w roli superiora. Przyglądam się uważnie fizycznym wysiłkom tych ludzi,
ich chorobliwej, pozbawionej słońca cerze, błotnistej mazi, w której tkwią, czarnemu miałowi, któ-
ry dusi ich płuca, i pod wpływem tej codziennej obserwacji robi mi się coraz bardziej nieswojo. Z
każdym dniem odczuwam coraz większy wstyd. Za co mi tu płacą? Za ten spacerek z laseczką? Za
snobistyczne udawanie inżyniera? Jak ja wyglądam wobec tych ludzi?
Nie wytrzymałem takiej próby nerwowo. Ósmego dnia melduję się u inżyniera w biurze. Proszę go

background image

o zwykłą robotniczą pracę. Nie chcę być uprzywilejowanym maminsynkiem. Chcę... pracować!
Inżynier spojrzał na mnie litościwym wzrokiem i pokiwał smętnie głową.
— Oj, przyjdziesz tu jeszcze, kawalerze, poprosisz o zwolnienie!
I po co on to powiedział! Gdyby nie te jego słowa, z całą pewnością wróciłbym już po paru dniach,
a tak... nie wróciłem. Zagryzłem zęby i trwałem bez sensu i niepotrzebnie.
Nie ma co gadać, nie ma co obwijać w bawełnę. Praca była nad siły chłopca wyrośniętego ponad
miarę swoich lat, rozpieszczonego środowiskiem i warunkami. Chłopca, który nie trzymał nigdy w
ręku ani topora, ani łopaty. Praca była zbyt ciężka jak na typowego maminsynka, co nie wykonał
dotąd najmniejszego przymusowego wysiłku. A w kopalni, jak w wojsku, do generała droga bardzo
daleka. Na początku jesteś szeregowcem, to znaczy „popychaczem”, do ciebie należy pchanie
wozów po szynach, dwa puste albo jeden pełny węgla. Samo popychanie pół biedy — da się jakoś
radę, ale gorzej, gdy koło wozu spadnie. A szyny koślawe, powykręcane, coraz to wóz złośliwie się
wykoleja. Wóz ciężki jak diabli i czterech ludzi go nie udźwignie, a ty radź sobie, biedaku, jak
możesz. W takim wypadku stary doświadczony górnik nie»śpieszy. Ma czas. To nie pożar. Więc
najpierw obchodzi dokoła i bada. Pyka sobie fajeczkę i niby lekarz ze wszystkich stron pacjenta
obserwuje. Musi wiedzieć, co mu brakuje, a wówczas, gdy pozna, podeprze ramieniem odpowiedni
punkt i jednym lekkim szarpnięciem postawi na miejsce — wóz stoi. Żeby tak zrobić, trzeba mieć
doświadczenie wielu lat. Potrafi to uczynić górnik, ale nie żółtodziób, zakichany paniczyk,
praktykant z bożej łaski. Taki to nie ma pojęcia, gdzie trzeba pchać, a gdzie podnosić. Morduje się
więc biedny chłopak, plecami i głową podpiera, w pałąk wygina swój wątły kręgosłup, żyły mu na
skroniach pęcznieją, a wóz jak stał, tak stoi w miejscu, ani drgnie. Niedawny praktykant, „pan
inżynier”, a teraz głupi dobrowolny robotnik, płacze rzewnymi łzami, bo go nikt nie widzi.
Zasłonięty jest wystającym załomem węgla. Nie trzeba nawet tych łez wstydliwych brudnym
ramieniem obcierać. A wóz w dalszym ciągu kpi w żywe oczy, urąga niedorajdztwu. Nie chce
wrócić do szyn.
Tak mijały pierwsze dni roboczych doświadczeń. Potem przyszedł tydzień „karowacza”.
Młodzieniec dostał ogromną szuflę w łapy, aby przerzucać nią węgiel z jednego miejsca na drugie
albo bezpośrednio do wozu. Łatwo powiedzieć: „przerzucać”. Węgiel to nie piasek, jego bryły nie
chcą gładko wejść na szuflę, zaczepiają się, trzeba z nimi toczyć walkę. Ciężkie są jak ta cholera. W
krzyżu boli i po odbytej dniówce jedzie się windą ku „radosnemu słońcu”, a tej radości już się nie
czuje. Mgłą zachodzą oczy. Jeść się nawet nie chce, tylko spać. Spać! Ale to wszystko jeszcze nic.
Taka robota to szczeniak. Bagatelka, niewarta słów. Prawdziwa robota zacznie się dopiero na trzeci
tydzień, kiedy młodzieniec stanie przy boku górnika jako pomoc, jego prawa ręka. Wówczas
zacznie się wiercenie dziur potrzebnych na dynamit. Dziś wiercą te dziury mechanicznym świdrem,
a wówczas wiercono najzwyklejszym drągiem. Na końcu takiego drąga tkwiła płaska iglica. Za
każdym wbiciem należało drąg obracać dookoła osi tak, aby w rezultacie otrzymać otwór
równomiernie okrągły, a nie płaski. Źle dokonany obrót powodował zacięcie się grota i mordercze
wyszarpywanie go z uwięzi. Mój Boże! Co to za mordęga! Na dłoniach wystąpiły ogromne
pęcherze. Następnie pękły i zalały się krwią. Na miejsce krwi przyszedł węglowy miał. W miarę
dalszej pracy dłonie puchły jak kłody. Węglowy miał wysuszał krew, więc jakoś szło. Stary górnik
od czasu do czasu krytycznie rzucał okiem. A gdy nie patrzył, wówczas był czas, aby nieznacznym
ruchem ramienia otrzeć łzy. I tak jakoś szło aż do końca dniówki. Potem już było lżej, bo w
wynajętym kawalerskim pokoiku nie miałem świadków. Zanurzywszy ręce w ciepłej wodzie można
było ryczeć do woli, nikt tego nie widział. Rany się zasklepiały. Błogostan trwał całą noc, a
następnego dnia... Nie, tego już żaden język nie opisze. Co za ból, co za wściekły ból, gdy
zabliźnione pęcherze pod wpływem tegoż samego żelaznego drąga zaczynają się rozłazić i pękać.
Znowu krew i znowu węgielny miał. I znowu patrzący górnik i wstyd własnej słabości.
Przetrwałbym wszystko, gdyby nie ta przeklęta szczurza woda!
Wzdłuż podziemnych korytarzy biegła bogata sieć przeróżnych nawadniających i odwadniających
rur wodociągowych. Na nich od czasu do czasu widniał kran. Żadnych napisów ostrzegawczych,
żadnych instrukcji, wszystko polegało na ustnych informacjach: „Ta woda do picia, a ta od
szczurów”, czyli od ścieków. Okazało się, że przez czas dłuższy popijałem sobie z niewłaściwego

background image

kranu, z czego najprawdopodobniej powstawały wszystkie dalsze konsekwencje. Po prostu zacho-
rowałem, ale nie zwyczajnie, jak wszyscy chorują, tylko zupełnie inaczej i dlatego pewnie nikt się
na tym nie poznał. Lekarz robotniczej kasy chorych zadecydował, że symuluję.
— Wiele chcesz dni zwolnienia, chłopcze? — spytał.
A ja się oburzyłem. Chociaż rzeczywiście objawy mojej choroby były nadzwyczajne: przy ogólnym
osłabieniu bolesne łupanie w prawym kolanie. Bóle nikły przy chodzeniu, a występowały przy
bezruchu. Kiedy wstawałem, ciemniało mi w oczach i mdlałem. Tym sposobem powstało błędne
kółko: siedzę — boli, wstaję — mdleję.
Pierwszy raz zjawiam się u inżyniera. Powitał mnie życzliwym uśmiechem.
— No, nareszcie, mój drogi, zmądrzałeś. Dość masz już pracy robotnika, chcesz wrócić do
spacerów?
Zabolała mnie ta propozycja. Wziąłem zwolnienie tylko na jeden dzień. Z latarką w ręku, żeby nikt
nie widział, powlokłem się pustym korytarzem kopalni przed siebie. Na szczęście nie uszedłem
daleko. Znaleziono mnie w jakiejś rozpadlinie. Odzyskałem przytomność na łóżku szpitalnym.
Lekarz kasy chorych okazał się ten sam i konsekwentny.
— To symulant! — powiedział na głos, żeby wszyscy na sali usłyszeli. Siostry i salowe przyjęły
diagnozę do wykonania. Zlekceważyły po prostu pacjenta.
Zaczęły się koszmarne dni okropnego, mdlącego bólu w kolanie. Sala była ogromna na kilkanaście
łóżek. Ustęp miałem daleko w przeciwległym rogu sali. Musiałem więc maszerować tam
samodzielnie. Symulantom wszakże kaczek do łóżka się nie podaje. Ten marsz wyglądał w sposób
następujący: szybko wstając, pochylałem się całym ciężarem ciała w kierunku najbliższego łóżka,
oczy zachodziły mgłą, robiło się słabo, padałem. Towarzyszył temu jęk całej sali:
— Biedny chłopiec... biedny!
Zrywałem się, obiegałem łóżko i padałem na następne. Tak docierałem do celu. W tenże sposób
wracałem. Starałem się ograniczyć tę marszrutę do minimum, ale parę razy dziennie przecież
musiałem ją odbywać. Nie zdarzył się wypadek, aby któraś z sióstr zlitowała się nad „symulantem”.
W jednej ze ścian sali mieściła się nisza, a w niej kaplica. Tu odbywały się nieustanne modły.
Zawodzący, monotonny śpiew zadręczał mnie swym zakłamaniem.
Tuż przy mnie, na sąsiednim łóżku, umierał jakiś górnik na zawodową rozedmę płuc. Umierał
wolniutko, na raty, w straszliwych męczarniach. Rzęził, łapał powietrze, dusił się, wołając ratunku.
Odpowiedzią mu był właśnie ten monotonny, bezduszny, zawsze jednakowy śpiew kaplicy. Aż
przyszedł dzień ostatecznego konania. Oznajmił go sam chory tragicznym, jakimś bezprzytomnym
krzykiem. Zleciały się wówczas wszystkie siostry zakonne z przeoryszą na czele. Wcisnęły mu
obrazek w dłoń, pochyliły się kołem nad łóżkiem i suchym, bezwzględnym głosem jęły dyktować
modlitwę.
— Łaskiś pełna... — krzyczały. — Łaskiś pełna... Ale chory już nie miał sił, ostatnim tchnieniem
rzęził.
— Módl się za nami grzesznymi... módl się! — potrząsając różańcem skrzeczała mu nad uchem
przeorysza.
Niesforny pacjent nie usłuchał rozkazu. Nie powtórzył już słów modlitwy. Zwyczajnie udusił się.
Ta scena przeważyła szale. Zdecydowałem się wykorzystać chwilowy przypływ sił i okazję, że
kolega mój wracał właśnie do Wilna. Poprosiłem o wypisanie ze szpitala.
— W każdej chwili — zgodził się lekarz kasy chorych. — O jednego symulanta mniej!
Jechałem pociągiem dwa dni. Kolega patrzył na mnie przerażonym wzrokiem. Ja natomiast mało
widziałem. Gęsta mgła leżała mi na oczach. Na peronie wileńskim zemdlałem na dobre. Ocucili
mnie dopiero nazajutrz w szpitalu. Kurowałem się jeszcze przez dwa miesiące. Na początku na
tyfus brzuszny, potem wszystko się wyjaśniło. Byłem pierwszym przypadkiem grasującej w Polsce
tak zwanej „śpiączki afrykańskiej”, która była odmianą jakiejś wirusowej grypy. Widocznie te ko-
palniane szczury naniosły tę przeklętą formę symulacji.
Była już połowa listopada, kiedy opuściłem nogi z łóżka i przy pomocy laski dowlokłem się do
biurka, aby przeczytać urzędowe pismo z Akademii Górniczej w Krakowie. Pismo głosiło, że na
podstawie doskonałej opinii dyrekcji kopalni „Reden” w Dąbrowie Górniczej Wacław Korabiewicz

background image

zostaje przyjęty w poczet zwykłych słuchaczy bez obowiązujących normalnie egzaminów
wstępnych.
— I w takim stanie pojedziesz na samodzielne życie do Krakowa? — spytała matka, a ja nie
miałem sił oponować.
W tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi. Wszedł mój kuzyn, lekarz wojskowy, od progu
wesoło zawołał:
— Wiesz, Wacek! Przyszła mi znakomita myśl. Chciałeś iść do marynarki. Nie przyjęto cię do
szkoły morskiej, możesz więc iść na medycynę, a potem pływać jako lekarz okrętowy.
Rzeczywiście. Nie przyszło mi to do głowy.
Nazajutrz złożyłem podanie na wydział lekarski. I tak stałem się lekarzem. Długie sześć lat
prowadziły do dyplomu. Zdobyłem go. Ale to nie wszystko. Trzeba być konsekwentnym. Trzeba
teraz zdobyć tę jedyną w Polsce posadę lekarza na żaglowcu. Jedyny polski żaglowiec — to „Dar
Pomorza”, pływa gdzieś w tropikach. Idę do Ministerstwa Handlu i pytam:
— Kto jest lekarzem na statku?
— Doktor Kamiński — pada odpowiedź.
Nie namyślając się długo, siadam, biorę papier i piszę:
„Wielce szanowny a drogi Panie Doktorze! Liczę na to, że znudziły się Wam te ciągłe podróże,
jeżeli mam rację, proszę, przyjmijcie moje zgłoszenie jako kandydata na zastępstwo. Z
poważaniem...”
Za miesiąc miałem odpowiedź nadaną z Gdyni:
„Szanowny a drogi Panie Kolego — zapewne jesteście telepatą, mam dość statku. Przyjeżdżajcie
zaraz do Gdyni objąć posadę. Sprawę już omówiłem z dyrektorem Szkoły Morskiej”.
Taką więc była w telegraficznym skrócie historia doktora Korabiewicza. Powtarzam: w
telegraficznym skrócie, życie realne bowiem miało zwolnione tempo. Ba! nawet długa to była i
uciążliwa droga.

Mały obieżyświat

Mieszkałem przy ulicy Bobrujskiej, tuż niedaleko za cmentarzem Rossa. Stamtąd krokiem
pośpiesznym pędziłem codziennie do prosektorium, mijając kościół wizytek i słynną ulicę Subocz,
kędy „onego czasu” grasował bazyliszek wileński, porywając niewinne dziewice. Droga do
prosektorium nie była wcale bliska i żaden autobus nie mógł mi jej skrócić. Dzień w dzień ten sam,
jednak monotonny deptak, z dziurami chodników, z zapachami otwieranych szynków i żebrakami
pod murem kościołów. Znałem to wszystko na pamięć i nic dziwnego, że spacer ten chciałem jakoś
urozmaicić. Zwłaszcza w drodze powrotnej, kiedy nie było pośpiechu, nudziło mi się ogromnie.
Mogłem sobie wówczas pozwolić na jakąś dłuższą nawet pogadankę. Ale z kim?
Właśnie te pogadanki jako jeden z ciekawszych epizodów studenckiego życia utkwiły mi w
pamięci.
Dzień w dzień spoza rogu tejże kamieniczki, jakby specjalnie na moje spotkanie, wypadał mizerny,
niewielki chłopczyna i odtąd szliśmy obok siebie prawie całą drogę. Ginął dopiero w wielkiej
bramie swojej podstawowej szkoły już prawie przed samym prosektorium. Jednym słowem
towarzyszył mi ten chłopak wiernie i niezmiennie każdego dnia i nie pamiętam nawet, czy kiedy ten
swój obowiązek opuścił. Widocznie wpadłem mu szczególnie w oko i wypatrywał mnie
każdorazowo gdzieś spoza płota, aby w odpowiednim momencie wypaść na drogę. A może był to
tylko zbieg okoliczności i pedantyczna dokładność. Mniejsza o to.
Chłopak wysmukły, może nawet chudy, wyglądał na lat czternaście, nie więcej. Miał na sobie
ciasny mundurek o wyrośniętych nogawkach i takichże kusych rękawach. Świadczyłoby to raczej o

background image

jego ubóstwie. Rysy miał przeciętne: kartoflowaty nos, młodzieńcze wypryski na policzkach i jasna
czupryna wyrywająca się lokami spod przyciasnej czapki. Oczy tylko miał ciekawe przez ich
zachłanną żywość i łobuzerski jakiś blask. Właśnie te oczy zachęciły mnie do pierwszej naszej
rozmowy.
— Jak ci na imię? — spytałem kiedyś.
— Kazik — odpowiedział. I znowu dłuższa chwila ciszy.
— Chodzimy tak razem chyba ze trzy tygodnie — powiedziałem.
— A tak, znam już pana bardzo dobrze.
— No, nie przesadzajmy. Skądże byś mnie znał tak „dobrze”, czyżby z ulicy?
— Pana wszyscy znają, pan jest prezesem tych akademickich włóczęgów.
— Prezesem jak prezesem, ale czy ty wiesz, co to jest Klub Włóczęgów?
— Wiem tylko tyle, że chciałbym należeć do tego klubu.
— Po co? Co byś tam robił?
— Sam nie wiem, ale myślę, że podróżować łatwiej i weselej w towarzystwie, a ja nie mogę
znaleźć sobie odpowiedniego kolegi od chwili, kiedy mi mój Jurek zaginął.
— To ty już podróżowałeś? — spytałem.
— Ano... Trochę — odpowiedział skromnie, spuszczając oczy. — Ale ten mój towarzysz Jurek, ten
to dopiero znał świat!
— Jakże więc go zgubiłeś? — zaciekawiłem się.
— Sam nie wiem, gdzie on jest, może nie żyje. Już będzie blisko rok, jak do domu nie wraca.
— Twój kolega ze szkoły?
— Tak i ze szkoły, i z podróżowania. Właściwie to on był moim nauczycielem.
— I rodzice nic nie wiedzą, gdzie się synalek obraca? — zdziwiłem się.
— Nikt nie wie. Może go hak uderzył po głowie...
— Jaki hak? Co ty wygadujesz!...
— Zwyczajnie, proszę pana. Chociaż wagony sypialne są wysokie, to czasem może się zdarzyć, że
hak od szczepień wisi nisko nad ziemią i wówczas bieda.
— Jaka bieda? Nic nie rozumiem, o czym mówisz?
— No bo przecież Jurek Kędzierski, proszę pana, pozostał leżeć na torze pod pociągiem między
szynami.
— Gdzie? Kiedy?... Opowiadaj dokładniej... — niecierpliwiłem się.
— No bo, proszę pana, różnie się z nim jeździło, raz do Wiednia, a to znów do Paryża. Tym razem,
kiedy Jurek zgubił się, zajechaliśmy do Istambułu, pan wie? — to w Turcji.
Kazik wymawiał nazwy europejskich stolic tak łatwo i tak prosto, jakby dotyczyły wileńskich
zaułków i w ogóle w tonie jego rozmowy nie dało się wyczuć żadnego chwaliburstwa ani nawet
chęci „pokazania się”.
— A ty nie bujasz? Ty naprawdę byłeś w tych wszystkich zagranicznych miastach?
— Naturalnie — stwierdził. — Byliśmy razem z Jurkiem. Morowy chłopak, odważny i
przedsiębiorczy, a do obcych języków, proszę pana, to pierwszy: bon jour, powiada; merei, sailam
aleikum i danke szon, jak z rękawa sypie, kiedy potrzeba. Powiadam panu, wspaniały chłopak! No,
ale muszę już lecieć do szkoły. Innym razem opowiem! — wrzasnął już od progu i znikł za
drzwiami.
Dziwny chłopak — myślałem, idąc dalej. Na pierwszy rzut oka trzech groszy bym nie dał za jego
inteligencję, a tu taka rzutkość, taka bystrość umysłu. W głowie mi się nie mieściło, skąd on czerpał
środki na zagraniczne wojaże. Pewnie ma jakąś dolarową ciotkę w Stanach Zjednoczonych —
myślałem. — A może ojciec służy na kolei i przysługuje mu darmowy przejazd? Zaintrygował
mnie ten Kazik na dobre. Wciąż wracałem myślami do jego skromnej i raczej ubogiej postaci. Z
dużym zainteresowaniem oczekiwałem dalszych perypetii jego włóczęgowskiego żywota. Ku
memu zadowoleniu i tym razem, nazajutrz, nie zawiódł mnie i jak zwykle wybiegł spoza rogu tejże
co zawsze kamienicy.
— Dzień dobry panu! — krzyknął wesoło i swobodnie, czując się już upoważniony do pewnego
rodzaju poufałości z „dobrze” znajomym starszym panem.

background image

— Powiedz no mi, Kazik, kto ci dawał pieniądze na twoje zagraniczne eskapady? — spytałem.
— Nie tylko zagraniczne, proszę pana! — zaprotestował. — Ja znam całą Polskę. Chyba nie ma
takiego miasta, gdzie nie byłem. Strasznie lubię podróżować. Każde wakacje jeździłem, a i w
święta Bożego Narodzenia także. Tak już od maleńkości. Nikt mnie w domu nie utrzymał.
— Ale kto ci daje na to pieniądze? Wszakże podróże kosztują.
— Komu kosztują, a komu nie — odparł rezolutnie. — My z Jurkiem jeździliśmy za darmo.
— No to opowiedz, jak to się robi, naucz mnie, może i ja to potrafię?
— A jak pan chce jeździć, na kraj czy za granicę? — spytał poważnie, stając na chwilę pośrodku
chodnika.
— I tu, i tam — odpowiedziałem nie mniej poważnie.
— O nie! — wykrzyknął, wyraźnie zły za moją ignorancję w tych sprawach — Rzecz inna
podróżować po Polsce, a inna jechać za granicę. Inne metody postępowania — dodał.
— A więc zacznij mnie szkolić na kursie niższym, czyli naucz jeżdżenia za darmo po kraju, potem
przejdziemy na kurs wyższy.
— Są dwie metody podróżowania po kraju: nocna i dzienna — zaczął, szeroko gestykulując. —
Nocnej nie polecam, bo to ryzykowne, dla pana niestosowne. Lepszy jest sposób dzienny, chociaż i
tutaj nie sądzę, aby człowiekowi dorosłemu udało się, co innego chłopiec taki jak ja, mały.
— No to powiedz, jak się to robi! — ponaglałem z niecierpliwością.
— Bardzo prosto: za parę groszy kupuje się bilet kolejowy trzeciej klasy do najbliższej stacji. Z tym
biletem wsiada się do klasy drugiej i staje się na korytarzu mniej więcej w środku wagonu, tak aby
można było obserwować, skąd przyjdzie kontrola biletów. Gdy konduktorzy wejdą i zaczną od
przedziału do przedziału sprawdzać, wówczas należy wyjąć z kieszeni kupiony bilet i ująć go
dwoma palcami na ukos i za przeciwległe rogi, następnie, gdy konduktorzy są już blisko, wystawić
ramię przez otwarte okno i dmuchać w bilet tak, żeby się on obracał na tych rogach niby młynek.
Dmuchając należy zerkać jednym okiem, czy kontrola widzi, i w ostatniej chwili, gdy konduktorzy
już się zbliżą, dmuchnąć silniej, żeby bilet wyfrunął poza okno. Temu „nieszczęściu” oczywiście
musi towarzyszyć tragiczny okrzyk: „Ojoj! Bilet wypadł!!”
Konduktorzy podchodzą bliżej i pytają, jaki to był bilet? Wówczas, udając płacz, należy wymienić
najdalszą stację docelową, na przykład Zakopane, i zaraz znowu krzyczeć płaczliwie: — Ojoj, co ja
teraz pocznę, nieszczęśliwy, pieniędzy nie mam, mamusia chora, jechać do niej muszę!!
Nie było jeszcze wypadku, żeby historia kończyła się inaczej. Konduktorzy litują się i spisują
urzędowy protokół zniszczenia biletu. Pasażerowie są świadkami. No i wystawia się bilet
tymczasowy na przykład do Zakopanego, oczywiście klasy drugiej... Ale, ale, muszę kończyć, bo
tutaj już moja szkoła! — zawołał Kazilk, znikając we drzwiach.
Nie pamiętam, co mi przeszkodziło wówczas, że kilka dni z rzędu nie uczęszczałem na wykłady. A
kiedym się zjawił na drodze do prosektorium, Kazik był wyraźnie ucieszony:
— O, nareszcie! — wołał z daleka. — Myślałem, że pan zachorował albo gdzie wyjechał. Tak
długo nie widzieliśmy się.
— Wpierw musisz mnie nauczyć podróżowania, później wyjadę — odrzekłem.
— O czym to ja panu opowiadałem ostatni raz? — spytał.
— O tym obracającym się bilecie kolejowym — odrzekłem.
— Ach tak, o tych podróżach krajowych. Dawno już z nimi skończyłem. Podróżowanie zagraniczne
daleko ciekawsze i mniej kłopotliwe.
— A kto ci wyrabia paszport?
— Co takiego? — oburzył się. — Niech pan nie żartuje! Kto by tam wyrabiał jakiś paszport? Alboż
pana kto pyta tutaj w Wilnie o paszport? On potrzebny jest tylko do przekroczenia granicy, potem
to idź sobie, gdzie tylko chcesz.
— No dobrze, ale Jak przekroczyć granicę? W tym sęk!
— Trzeba mieć ekwipunek, bo bez niego ani rusz— rzeki Kazik z przekonaniem. — Na początku to
my z Jurkiem wybraliśmy się raz jeden bez ekwipunku, to ledwie z życiem uszliśmy.
Rozmowa z Kazikiem nie była wcale łatwa. Musiałem go ciągnąć za język, inaczej się zacinał i na
dłuższą chwilę milkł.

background image

— Co to za ekwipunek? Nic nie rozumiem — ciągnąłem.
— Fajny, roboczy, brezentowy kombinezon, ten mi mamusia sama uszyła.
— To twoi rodzice wiedzą o podróżach?
— A jakże by nie wiedzieli? Z początku ojciec zakazywał, ale zobaczył, że nie pomaga, to machnął
ręką, a matka tylko popłakuje czasami.
— Kombinezon i co jeszcze? — podpowiedziałem.
— Jeszcze potrzebne są duże, celuloidowe okulary, takie jak dla szofera, pan wie? A także cytryna
albo i dwie...
— Dobrze, dobrze, ale po co to wszystko, dalibóg, nic a nic nie rozumiem...
— Inaczej, uważa pan, bardzo niebezpiecznie jeździć...
— Na motocyklu?
— Nie! — zaśmiał się — kto by tam na motocyklu jeździł; wiadomo, pod wagonami, na osi
pulmana.
— Hm... — mruknąłem — no to opowiadaj, jak to trzeba robić.
— Międzynarodowe, uważa pan, lecą nocami. Trzeba zakraść się od drugiej strony, żeby nikt nie
spostrzegł, no i szybkim ruchem wśliznąć się pod spód, a tam wskoczyć na bęben hamulcowy od
ściśnionego powietrza. Takich bębnów jest dwa w każdym pulmanie, leżą równolegle. Na jednym
zawsze leżałem ja, a na drugim Jurek Kędzierski. Ale z tego sąsiedztwa, uważa pan, korzyść
niewielka, bo rozmawiać nie można, straszny huk.
— I nikt was nigdy nie przyłapał? — zdziwiłem się.
— Gdzież tam! Niełatwo zobaczyć! A zresztą my znamy sekret!
— Jaki? — ciągnąłem go za język...
— Na stacjach, uważa pan, chodzi taki miglanc z długim młotkiem i obstukuje koła. Jeżeli ktoś leży
na bębnie, to koło zmienia ton, dlatego należy w porę unieść brzuch i zawisnąć na koniuszkach
palców i na rękach, żeby brzuchem nie tłumić dźwięku.
— A po co cytryna?
— Od pędu powietrza, proszę pana, wargi pękają i strasznie bolą — mówił Kazik, kopiąc jakiś
okrągły kamyk, co zabłądził skądś na chodnik. — Ćwiartkę cytryny trzeba, uważa pan, trzymać w
zębach. Taki pęd ekspresu to piekło. Kamyki lecą mimo uszu, a i po okularach dostanie się nieraz.
Głowę musowo trzymać przy bębnie jak najniżej, a to i w łeb dostaniesz.
— Wszystko to rozumiem, ale jak zgubiłeś swojego przyjaciela?
— Sam nie wiem, proszę pana — odpowiedział Kazik z widocznym smutkiem. — Pociąg stanął na
jakiejś małej stacyjce przed Stambułem, byłem strasznie zmęczony, nogi mi zupełnie odjęło. Więc
zeskoczyłem, żeby je trochę rozprostować, a tu pociąg nagle, bez gwizdka, ruszył. Jurek także
zeskoczył, ale wrócić na bęben nie zdążył. Widziałem, jak spadł między szyny i przytulił głowę do
podkładów. Wiadomo, pulmany wysokie, muszą przejść, ale bywa inaczej, kto ich wie... No, ale
trzeba już iść do szkoły, dziś ostatni dzień. Jutro zaczynam wakacje.
— Dokąd się wybierasz? — spytałem, ściskając mu dłoń.
— Chciałoby się do Londynu, ale tam woda stoi na drodze, a ja do statków to nie mam wprawy, ale
może się nauczę. Ot, szkoda, że Jurka nie ma — ten to by od razu wiedział, co i jak trzeba robić.
Nazajutrz Kazika nie spotkałem, widocznie gdzieś odjechał. Przez całe lato nie było go, potem
przeniosłem się do Warszawy, no i życie moje poszło szlakiem, któremu już nie towarzyszył mały
Kazik.

Prosektorium—przedsionek życia

Prócz normalnych anatomicznych, prosektoryjnych zajęć obowiązywały nas jeszcze sekcje
medycyny sądowej. Tam pod nóż trafiały trupy zupełnie inne, trupy świeże, nie moczone w
formalinie, najczęściej prosto z wypadku, byli to bowiem przeważnie bezrodzinni samobójcy albo

background image

ofiary kryminalnych gwałtów, albo podkościelni żebracy. Wykręcałem się od tych makabrycznych
sekcji niby piskorz. Podsuwałem na swoje miejsce innych kandydatów, których na szczęście nie
brakło. To, co mnie odtrącało, innych, jak’ zauważyłem, właśnie przyciągało. W człowieku bowiem
tkwi jakiś atarwistyczny instynkt drapieżności, umiłowanie zapachu krwi. I nie ma to nic
wspólnego z charakterem.
Najlepszym przykładem tego była nasza gosposia, pani Budlewska, osoba poczciwa z krwi i kości,
nie drapieżna bynajmniej i nawet nie złośliwa, wprost przeciwnie, łagodna i dobrego serca. Otóż jej
ulubionym zajęciem było odwiedzanie miejskiej kostnicy. Nie zdarzył się ani jeden tragiczny
wypadek, ani jedna nagła śmierć bez jej ochotniczych oględzin. Łagodna, poczciwa pani
Budlewska dogryzając rozpoczęte śniadanie pędziła tam w ekstazie podniecenia, aby tylko zdążyć
na czas i nasycić oczy widokiem podziurawionych trupów. Czy kto słuchał, czy nie, tematu
starczyło na dni kilka. Czy kto słuchał, czy nie, każdy musiał wiedzieć, jakie nieboszczyk miał
rany, że język wysadzony, a oko wypłynęło. Taż sama krwiożercza potrzeba dreszczyku gromadzi
gapiów na jezdni przy wypadku, to samo prowadzi młodzież na filmy wojenne i niczym innym nie
jest tak zwany „sport myśliwski”. Pod tym względem jestem wyrodkiem społeczeństwa i nie bardzo
zdaję sobie sprawę, jakim sposobem potrafiłem przetrwać te dwa lata codziennych prosektoryjnych
zajęć bez silniejszych wstrząsów psychicznych. Nawet rodzina moja nie chciała w to uwierzyć.
Przepowiadano mi, że ucieknę z medycyny. Tak się nie stało, chociaż bywały, owszem, momenty
przeżyć niełatwych.
Pamiętam taki dzień. Przeczytałem w gazecie notatkę, która wywarła na mnie szczególnie przykre
wrażenie. W którymś tam z hotelików znaleziono parę martwych kochanków, on młody akademik,
a ona uczennica. Zostawili list z prośbą o dyskrecję. Odeszli nie czyniąc nikomu krzywdy, pragnęli
tylko utrwalić swoją wielką miłość, do której nie mieli prawa, i to wszystko — nic więcej.
Wilno — miasto nieduże, plotkarsko-dewocyjne, więc rósł szept i komentarze. Jedna pani drugiej
pani — rozgardłowały się kumoszki. Dużo było hałasu, jeszcze więcej zgorszenia. Przez kilka dni
temat nie schodził z ust. A ja właśnie nazajutrz, trochę wcześniej niż zwykle, stanąłem przed
prosektoryjnym stołem do swoich codziennych wieczornych zajęć. Miałem objąć nowy preparat,
przy innych jakichś zwłokach. Trup leżał jeszcze przykryty prześcieradłem. Uwypuklał się pod nim
czubek ostrego nosa i sprężyście sterczące kobiece sutki.
Gestem nawykowym, szybko a bezmyślnie odchyliłem prześcieradło i nagle zamarłem w bezruchu.
To, co ujrzałem, było niespodzianie inne, niesamowicie wstrząsające. Przez długą chwilę stałem
urzeczony, nie mogąc złapać tchu ani oderwać oczu. Na stole prosektoryjnym zamiast zwykłej
ziemistoszarej, wypłukanej w formalinie mumii leżała zgrabna, piękna młoda dziewczyna zastygła
jakby w urzeczonym śnie. Dotychczas widzę, gdy przymrużę oczy, te jej śliczne, długie rzęsy i
uśmiech — błogi uśmiech rozchylonych warg. Nie wiem czemu, nie ogolono nawet włosów,
pamiętam te jej faliste, złocące się pukle.
Nikt mi niczego nie mówił, ale wiedziałem od razu, to ONA. Ta samobójczyni z hotelu, bohaterka
sensacji gorszących, oblubienica skalanej miłości. Bezimienna, zapoznana, widocznie wyklęta
przez bogobojną rodzinę. Trafiła pod ostrza prosektoryjnych skalpeli. Nikt się nie zgłosił po zwłoki,
zakała „dobrego domu” nikomu nie była potrzebna. I oto ja mam ją teraz ciąć, mam rozpłatać
nierozkwitłe jeszcze, a spragnione szczęścia piersi, żeby z nich wyłuszczyć mleczne gruczoły, takie
mam właśnie zadanie i sama myśl o tym wydała mi się zbrodnią, wulgarnym aktem brutalnego
gwałtu, szczytem nietaktu i chamskiej niedyskrecji. Raz pierwszy od przekroczenia progu tej sali
uświadomiłem sobie, że to śmierć leży przede mną — zjawisko oderwane, zamknięte w sobie,
wyrosłe ponad przeciętność, wyzbyte wszelkiej logiki, niepojęte, a godne czci.
Nie zdołałem nawet podnieść ręki. Nie narzuciłem z powrotem prześcieradła. Kiedym odchodził,
pozostała naga, alabastrowa, przezroczysta. Na palcach, jak najciszej, wycofałem się na korytarz, a
stamtąd do domu.
Nie pracowałem tego dnia w prosektorium i nie mogłem zasnąć długo w noc. Straciłem preparat,
kto inny go odebrał. Omijałem z dala róg tamtej sali, jakbym omijał własny ból. Nie poruszyłem też
z nikim tego tematu ani też nikt mnie nie widział przy zwłokach tej dziewczyny, a jednak zdarzył
się przedziwny fakt, czyżby tylko zbieg okoliczności?

background image

Siedzieliśmy jak zwykle gromadką. Każdy trzymał w ręku jakiś opracowany przez siebie
anatomiczny preparat. Wybuchając raz po raz młodzieńczym śmiechem beztrosko gawędziliśmy o
wszystkim i o niczym. Przy mnie była wówczas Elka — dziewczyna szampańska, któż by więc tam
zatruwał myśli jakimiś dramatami. Białe fartuchy zszablonizowały ludzi. Złączył nas wspólny
medyczny klan. Prosektorium stało się towarzyskim, klubem. Tylko na początku, w tych kilku pier-
wszych dniach wzdrygaliśmy się przed jedzeniem w obecności trupów, ale po paru tygodniach
nawet kanapki z szynką przestawały nas mierzić swoim podobieństwem do krajanych mięśni. Od
dawna już krajane preparaty przestaliśmy kojarzyć z organami żywego człowieka. I dlatego trudno
mi wytłumaczyć, dlaczego właśnie wtedy Józek podniósł ze swych kolan pięknie spreparowaną
czaszkę i obracając ją w rzęsistym świetle operacyjnych lamp, patrząc na mnie wesoło, zauważył:
— I któż by powiedział, że to jest owa piękna samobójczyni!
A we mnie jakby piorun trząsł. Jakby ktoś najbrutalniej wnętrzności szarpnął. Naprawdę uczułem
fizyczny ból. Stanęła mi ta dziewczyna w oczach jak żywa. Jakaś dziwnie bliska. Poczucie
krzywdy, współudziału w zbrodni. Powinienem był ją od tego uchronić. Nie wiedziałem jak, ale
powinienem był o to walczyć. Nie wolno było jej tak zostawiać na pastwę ludzkich sępów. To był
mój obowiązek, a ja go nie spełniłem.
Zerwałem się jak oparzony i wybiegłem z prosektorium.
A potem przyszła druga, podobnie głupia historia z tym sercem. Dotychczas nie rozumiem, co to
być mogło. Gdybym nie znał bliżej Stefana, pomówiłbym go o histerię, ale to był wyjątkowo równy
i wspaniały chłopak. To on właśnie wtedy preparował mięsień serca i opowiadał jak zwykle
dowcipny jakiś kawał. Na dłoni trzymał serce. Widzę go na tle białej ściany w pełni blasku lamp,
jak szybkim ruchem wbija w to serce skalpel i nagle w dzikim przerażeniu ciska preparatem o
posadzkę. Do dziś słyszę jego okrzyk: „Jezus Maria!”
— Co się stało?... Co się stało? — pytaliśmy jeden przez drugiego, a on stał blady, nieruchomy i
skamieniały wbijając zdumione oczy w ten sczerniały już ochłap dawnego ludzkiego serca leżący
na podłodze.
— Sam nie wiem — bełkotał. — Sam nie rozumiem. Najwyraźniej poczułem, jak ono zaczęło bić.
Słowo wam daję, czułem to najwyraźniej. Żadna fantazja ani imaginacja, był silny skurcz, a potem
rozkurcz...
— Tak — ktoś zauważył — skurcz, ale we własnej twojej dłoni.
— Za wariata mnie masz? — oburzył się. — Chyba potrafię odróżnić dłoń Od trzymanego w niej
preparatu.
— Nacisnąłeś skalpelem swój własny nerw na dłoni. Stefan milczał, uśmiechał się dalej
sarkastycznie i bez przekonania.
W prosektorium było kilku tak zwanych asystentów rekrutujących się ze starszych roczników.
Funkcje swoje spełniali bardzo rozmaicie, przeważnie arbitralnie i rubasznie, jakby przekreślenie
sentymentów i stosunek za pan brat ze światem umarłych stawiały ich na wyższych płaszczyznach
materialistycznej awangardy. Z niedbałym rozmachem krając ludzkie zwłoki, z nie mniejszą
obojętnością kroiliby i dusze. Jedynie asystentka Genia pozbawiona była wszelkiej pozy. To, co
robiła, czyniła z oddaniem. W medycynę w ogóle, a szczególnie w anatomię, wsiąkła całkowicie i
bez reszty. Nieszczęście chciało, że była krótkowidzem, mało pomagały nawet ogromne czarne
okulary. Była brzydka, o małym zadartym nosku. Każdy anatomiczny preparat badała niezmiernie
skrupulatnie, a że była, jako się rzekło, prawie ślepa, więc wydawało się, jak gdyby te eksponaty
anatomiczne wąchała. Szczególnie odrażająco wyglądała ta jej gorliwa pilność, gdy pochylona
twarzą nad wnętrznościami brzucha wciskała głowę między skrzydła żeber.
Bywały w prosektorium różne zabawy, makabryczne gonitwy, gdy okładano się nawzajem
lędźwiem lub bicepsem. Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ze wszystkim można się zżyć, że
nawet prosektorium przestaje być smutne, zwłaszcza gdy ramię w ramię siedzi przy tobie
dziewczyna, w której się kochasz, a ja właśnie kochałem się wtedy na zabój i było nam ze sobą
bardzo dobrze, tak dobrze, iż pewnego dnia, ku wielkiej uciesze zgromadzonych kolegów, nad
gruchającą parą stanął stary profesor i długo, bardzo długo dobrotliwie kiwał głową. My tego wcale
nie widzieliśmy. Miłość to wielka rzecz, potrafi przezwyciężyć nawet... prosektorium.

background image

Nierzadko przychodziłem do pracy wcześniej, kiedy na sali nie było jeszcze nikogo, pierwszy
zapalałem światło, a często nawet stałem w półmroku, wpatrzony w szkarłat zachodzącego za
oknami słońca. Od szerokich, mlecznych okien szły pasma czerwieni, kładąc się na trupich białych
całunach. Niesamowita filozoficzna powaga biła od tych szeregów wysztywnionych zwłok.
Gospodarzem prosektorium był niejaki Józef, jegomość jeszcze nie stary, przystojny i sympatyczny.
Do niego należało moczenie trupów w wannach, nastrzykiwanie ich formaliną i rozkładanie na
odpowiednich stołach. Wanny podobne były do staroegipskich sarkofagów i stały kręgiem w dwóch
przylegających do sali pokojach. Tuż za progiem pierwszego, po stronie prawej stał wysoki stół
preparacyjny, a po przeciwnej, to znaczy lewej stronie duża wanna. Raz tylko do tych pokojów
byłem zaproszony i nie kwapiłem się wcale z powtórzeniem wizyty. Ciała ludzkie niby sardynki w
pudełku cieśniły się na waleta niesfornie wysadzając sztywne kończyny byle jak i byle gdzie.
Pamiętam doskonale ów wieczór. Przybyłem jak zwykle nieco wcześniej i zdawało mi się, że
nikogo jeszcze nie ma. Sięgnąłem do wyłącznika elektrycznej lampy. W tymże momencie, tuż
obok, za drzwiami Józefowej trupiarni rozległ się straszliwy, obłąkańczy wrzask, po czym z
ogromnym łomotem drzwi się rozwarły i na ich rzęsiście oświetlonym tle ukazały się dwie postacie:
pierwszą z nich, z ramionami wyciągniętymi do przodu, był Józef, tuż za nim kiwał się na dwie
strony popielatoszary, bardzo wysoki i chudy nieboszczyk. Wyglądał z ogoloną głową jak
zmartwychwstały Ramzes. To wszystko trwało mgnienie oka, kilka zaledwie sekund, i biedny Józef
wpadł mi w ramiona, a goniący nieboszczyk ciężko zwalił się na posadzkę. Przez dłuższą chwilę
nie było nic słychać prócz histerycznego oddechu Józefa. Dygotał na całym ciele, nie mogąc dojść
do siebie.
— Co panu? — spytałem, usiłując zdobyć się na spokój.
Głupkowaty uśmiech wystąpił mu na twarz. Spoglądał poza siebie, to znowu na mnie... aż w końcu
z trudem przemówił:
— Widzi pan — zaczął nerwowo — widzi pan, co się stało. Ja, stary idiota, jak ta baba się
przestraszyłem. Kto by pomyślał!
— Ale co się właściwie stało? — zdobyłem się na pytanie.
— Sam nie bardzo rozumiem — odpowiedział jeszcze niepewnym głosem. — Chodźmy zobaczyć.
— To mówiąc, jak gdyby dla asekuracji chwycił mnie za rękę.
Minęliśmy leżące na podłodze ciało Ramzesa i przestąpiliśmy próg pierwszej trupiarni. Po lewej
ręce wanna była otwarta i pusta, po prawej zaś stronie na wysokim stole leżał trup. Poza tym
żadnych innych zmian. Reszta kamiennych sarkofagów stała nietknięta.
— Teraz — rzekł Józef — sprawa dla mnie jasna. Aż wstyd. Jakże mogłem tak się zbłaźnić. Tego,
uważa pan (tu wskazał głową poza siebie), wyjąłem z wanny i położyłem na stół. Następnie
wyjąłem drugiego i położyłem go na wierzch pierwszego, a że szelma był śliski i mokry, więc
zaczął powoli spełzać, ja nie spostrzegłem, nachyliłem się, żeby poprawić sznurowadło. Usłyszałem
za sobą głośne klapnięcie. To on właśnie spadł na piętę, a że nogi szelma miał sztywne i szeroko
rozstawione, więc zaczął się kiwać na strony z jednej pięty na drugą; to właśnie zobaczyłem,
kiedym odwrócił głowę. Pan chyba przyzna, widok niebywały. Wrzasnąłem więc i chodu, a ten
tymczasem padając walnął mnie głową w plecy i to był mój drugi wrzask. Ot, i cała komedia...

Profesorskie qui pro quo

Profesor Szmurło był ogromnie wymagający i bardzo szorstki w stosunku do zdających u niego
studentów, dlatego egzamin u niego był postrachem każdego i wprawiał w drżenie najwytrawniej
szych i najbardziej nawet obkutych. Nie mogłem sobie pozwolić na regularne uczęszczanie na
laryngologię, a to z powodu pracy zarobkowej. Jako instruktor wf prowadziłem gimnastykę w
gimnazjum i z tego powodu ganiałem jak wściekły pomiędzy jednym gmachem a drugim, wpadając
jak bomba na lekcję albo na uniwersytecki wykład, zawsze w najostatniejszej chwili, nieraz nawet z

background image

opóźnieniem. Na prowadzone przez profesora Szmurło ćwiczenia uczęszczałem bardzo rzadko, nic
więc dziwnego, że w okresie dyplomowych egzaminów drżenie moich kończyn nabrało cech
choroby św. Wita. W takim tanecznym i bladym stanie zjawiłem się przed obliczem straszliwego
areopagu, na który składał się profesor siedzący u boku pacjenta z otwartą szeroko żuchwą.
Zapomniałem nadmienić, że profesor Szmurło miał spory, pięknie wypuczony brzuszek, po którym
klepał dłońmi, wydając jednocześnie nieartykułowane dźwięki: „he, he, he!” wyrażające ni to
śmiech, ni to złośliwy doping. Występowało to zazwyczaj w momentach niefortunnej jakiejś
odpowiedzi i stąd posądzano go o złośliwość.
Tym razem profesor spojrzał tylko na mnie spoza przechylonych okularów, jakby usiłując z trudem
wywołać obraz tak rzadko widywanego słuchacza, a może był ciekaw po prostu mojego wyglądu,
gdyż znał mego ojca, z którym kolegował na uniwersytecie. Słowem, oględziny były dokładne od
stóp aż do głowy, po mnie zaś przebiegały dreszcze także... od stóp aż do głowy.
— Proszę — powiedział wreszcie profesor — niech pan zbada lusterkiem struny głosowe chorego i
powie, co tam pan widzi.
W tym momencie zbliżył się docent i zameldował:
— Pilny telefon do pana profesora.
— Pan tymczasem obejrzy chorego, ja zaraz wrócę — rzucił profesor na odchodnym, a ja drżącą
ręką włożyłem szpadel na język pacjenta, rzucając blask lusterka w otwór krtani. Niestety, nic tam
poza ogólnym zaczerwienieniem nie spostrzegłem. Żadnych zmian patologicznych. W tejże chwili
usłyszałem szept przy swoim uchu:
— Ma pan zobaczyć na prawej strunie głosowej narośl wielkości połowy grochu. Narośl szarosina,
podejrzany nowotwór, ale tego nie mówić głośno przy pacjencie.
Nie zdążyłem podziękować. Wiem tylko, że ten miły głos kobiecy należał do asystentki profesora, a
mojej starszej koleżanki.
Właśnie profesor wracał. Wyjąłem czym prędzej szpadel i opuściwszy ręce na kolana oczekiwałem
skromnie na dalsze rozkazy.
— No i cóż pan tam znalazł? — odezwał się jowialnie profesor siadając na stołku. W jego głosie
była wyraźna nuta złośliwej ironii.
— Nie bardzo jestem pewien... — odpowiedziałem. — Czy mogę jeszcze sprawdzić?
— Ależ naturalnie, ależ naturalnie! — zachęcił profesor z zadowoleniem. Ta moja ostrożność dobre
snadź na nim zrobiła wrażenie.
Ruchem jak można najwprawniejszym przycisnąłem choremu język i pokazowym, trochę
teatralnym gestem skręciłem lusterko na czole, aby skorygować światło. Przez dłuższą chwilę z
wyrazem ogromnego skupienia badałem obraz w lusterku, aż wreszcie skandując wyrazy,
przemówiłem „naukowo”:
— Widzę obrzęk obu strun głosowych z zaczerwienieniem całej przyległej okolicy krtani, na
prawej strunie głosowej narośl wielkości połowy grochu koloru szarosinego...
— Co? — wykrzyknął nagle profesor, a ja zamarłem z przerażenia. Więc tego wszystkiego pewno
nie ma. To pewno jakieś nieporozumienie. Wyjąłem czym prędzej wziernik z ust chorego, bojąc się
spojrzeć na profesora. Wyczułem jego wzrok utkwiony we mnie. Usłyszałem klapanie dłoni po
brzuchu i typowy, tak bardzo typowy Śmieszek: „he... he, he!...”
„Koniec” — pomyślałem. Sromotny koniec i co teraz będzie? Ale nie widząc już lepszego wyjścia
zdobyłem się na ostateczny tupet i jak mogłem najpewniej rzekł

em:

— Może źle widziałem. Pozwoli pan profesor, że sprawdzę?
— Nie potrzeba — rzekł profesor przekrzywiając głową. — He, he, he... dobrze... he, he, he...
doskonale... Nawet nie przypuszczałem, że z Korabiewieza taki zdolny lekarz. Bardzo wątpię, czy
który ze studentów tak zdecydowanie postawiłby tu diagnozę. He, he, he... to doskonale. Może pan
iść, postawię panu czwórkę.
Podskoczyłem ze stołka niby na sprężynie. Szurgnąłem nogą jak sztubak przed panem profesorem.
Wiedziałem, profesor nikomu nie stawia piątek, ta ocena więc jest najwyższym jego uznaniem.
Najwyższą oceną. I wszystko to zawdzięczałem poczciwej asystentce. Muszą jej serdecznie
podziękować, ale nie teraz, nie na oczach profesora.

background image

Gorzej było z chirurgią, to już prawdziwy pech. W ogóle jestem straszliwym pechowcem, ciągle
zachodzą w moim życiu jakieś nieporozumienia. A zaczęło się wszystko od tej przeklętej operacji
na Serżyku. Był to jeden z moich pupilów — uczniów gimnazjum, gdzie prowadziłem wf. Nagle
podczas świąt dostał boleści. Rozpoznałem ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Natychmiast z
dumą przetransportowałem chorego do kliniki. Tu bez dłuższej zwłoki chłopak trafił na stół
operacyjny.
Nie potrzebuję chyba tłumaczyć, że na terenie gimnazjum uczniowie tytułowali minie panem
profesorem. Tego oczywiście nie wiedział pan profesor M. podchodząc do stołu operacyjnego i
naciągając rękawiczki. W tym właśnie momencie nie uśpiony jeszcze, ale tylko odurzony Serżyk
wyrwał usta z maski i podnosząc głowę jął wołać na cały głos:
— Ja chcę profesora! Niech mnie profesor operuje!
— Właśnie pan profesor ciebie, chłopcze, będzie operował — uspokoił pacjenta asystujący docent.
— Gdzie on?... Pokażcie mi pana profesora! — krzyczał dalej Serż.
Wskazano mu palcem na operatora.
— Ja nie chcę jego! — wrzasnął głosem rozdzierającym Serż. — To żaden profesor! — W tym
momencie w tłumie białych fartuchów spostrzegł mnie i wskazując wzrokiem zawołał:
— To jest prawdziwy profesor, niech on mnie operuje!
Nastąpiła chwila konsternacji i milczenia, po czym operator zdjął rękawiczki i zwracając się do
mnie, rzekł z przekąsem:
— No cóż, panie kolego, operujcie, ja się wycofuję.
Na pomoc mi przyszedł poczciwy docent, a Serżowi dodano eteru.
Po operacji zostałem wezwany do gabinetu profesorskiego.
— Nie przypominam sobie... — zaczął ordynator — nie przypominam sobie, od kiedy to szanowny
kolega stał się profesorem. Może byśmy się tak zamienili katedrami?
— Ależ... — zacząłem się usprawiedliwiać, lecz nie dopuścił mnie do głosu, wskazał drzwi. Nie
wiedziałem, jak wytłumaczyć to całe głupie nieporozumienie. Ale to był dopiero początek. Dwa dni
zaledwie minęły, gdy szliśmy wszyscy tłumnie w obchodzie szpitalnym. Jak zwykle profesor
prowadził, a my — ta cała reszta, niby stłoczone barany posuwaliśmy się za nim z tyłu, mało
widząc i jeszcze mniej słysząc. Ja byłem ostatni. I oto gdy mijałem łóżko jakiegoś chorego, ten
chwycił mnie za połę fartucha i wskazując na swoją obrzękniętą nogę, spytał:
— Jak pan myśli, czy konieczna tu jest operacja? Może można spróbować leczyć zachowawczo?
— Ano — odrzekłem spokojnie — spróbować zawsze można. — I tutaj nagle chory usiadł w
poduszkach i zwracając się do tłumu lekarzy jął krzyczeć na cały głos:
— A widzicie! Nieprawda! Ten pan profesor twierdzi, że operacja nie jest potrzebna.
Tłum białych fartuchów rozstąpił się na boki. Odsłonili profesora. Patrzył na mnie, a ja na niego.
Milczenie było bardzo przykre. Wreszcie ordynator przemówił:
— I znowu pan tu profesoruje?
Co było dalej, szkoda słów! Lepiej nie mówić. Najboleśniejszą stroną medalu jest to, że nie
dopuszczano mnie do słowa. Nie potrafiłem wyjaśnić tej głupiej sytuacji, a przecież lubiłem
profesora M. Zależało mi bardzo na jego pozytywnej opinii.
Następny pechowy wypadek mojego życia zdarzył się na innym terenie. Nie na chirurgii już, tylko
na położnictwie, ale także podczas odbywania bezpłatnego stażu.
Wszystko przez tego Antka, właściwie to przez Józię. Przywieźli ją na poród.
Ach, prawda!... wpierw muszę objaśnić, kto to taki Józia. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś nie
znał tej dziewczyny. W każdym razie każdy sportowiec w Wilnie znał ją na pewno. Brała udział we
wszystkich studenckich imprezach i wszelakich możliwych regatach. Było to dziewczę wesołe,
rumiane, jasnowłose, życzliwie i naiwnie patrzące na świat. Najlepszym dowodem tej naiwności
był fakt, że przywieźli ją właśnie tutaj na rozwiązanie ciąży. Każdy z nas doskonale wiedział, że to
jest robota Antka — specjalisty od nabierania dziewczyn. Odznaczał się on tak zwanym
„powodzeniem”, czyli brakiem skrupułów. Zresztą uprzedzałem ją nawet kiedyś, żeby się strzegła
tego chłopaka, ale trudna rada, z motylami zawsze jest tak, lecą do ognia. Ostatnio znikła mi z oczu
i zapomniałem o niej. Musiała też pewnie zmienić się fizycznie na twarzy od tej swojej ciąży, skoro

background image

potrafiłem nie poznać. Słowo honoru, szczerze mówię, kiedy ją tutaj przywieźli, zupełnie jej nie
poznałem, a i ona nie zdradziła naszej zażyłej znajomości.
Któryś z kolegów zauważył, że ładna dziewczyna, że pewnie ją znam, bo ona z Azetesu. A ja nic.
Mówię, że nie znam.
— Jak możesz nie znać? — protestuje kolega. — W anamnezie powiedziane, że uprawiała sporty
wodne. Kowalczykówna się nazywa...
— Niech będzie Kowalczykówna! — odburknąłem zły. Kto tam w Azetesie nazwiskami operował.
Nie znam i tyle. Mnie także nikt nie zna z nazwiska, istnieje tylko „Kilometr”. Ale tej baby na oczy
nie widziałem.
Wreszcie zaczęły się bóle porodowe. Biedaczka męczyła się bardzo. Zastanawiano się nad
kleszczami. Zgromadziła się nad jej łóżkiem cała plejada białych fartuchów, z docentem i
profesorem na czele. Debatują. Aż tu nagle nasza chora, szeroko otworzywszy oczy, patrząc na
mnie woła dramatycznym głosem:
— Kilometr, ratuj! Mój kochany, mój jedyny... ratuj!
Co za konsternacja. Nie potrzebuję chyba opisywać tych wszystkich uśmieszków i domyślników.
Żyć mi po prostu nie dano. Nie pomogły żadne perswazje ani tłumaczenia. Bezapelacyjnie zostałem
pomówiony o ojcostwo, a kiedy się urodził syn, pierwsze pytanie docenta pod moim adresem było,
jakim go nazwać nazwiskiem? Jak go zarejestrować? Doprawdy, trzeba mieć diabelskiego pecha!

Szczęścia w nieszczęściu

Pan doktor S. prowadził oddział wewnętrzny szpitala Świętego Ducha w Warszawie. Był
człowiekiem gołębiego serca i wielkiej odpowiedzialności, a przy tym miły, koleżeński i uczynny.
U niego właśnie odbywałem swój obowiązujący, bezpłatny staż. Tam, przy ulicy Elektoralnej,
przeżywałem katusze cewnikowania chorych niewiast. Najgorsza była próba samozaparcia i
męskiej woli. No bo, proszę państwa, jak tu trafić w odpowiednią dziurkę? Guma się wygina i ani
rusz nie chce włazić.
— Dalejże, doktorku! Dalej! Śmiało! — zachęcały mnie młode pacjentki, a ja ani rusz. Ręce drżały,
wstyd palił policzki, niedołęstwo kompletne i sromotne!
— Trochę wyżej, doktorku, trochę wyżej! — rozsuwając szerzej kolana pomagała pacjentka, a ja
coraz bardziej zapadałem w młodzieńczą żenadę. Rumieńce zalewały twarz.
Szczególnie ta jedna, szelma, widząc moją samobójczą determinację, filuternie się uśmiechając,
podjudzała słówkami jak szpilki:
— Niech doktorek próbuje, mnie to wcale nie boli...
Właśnie niedawno, to znaczy po trzydziestu latach, na którymś ze swoich wieczorów autorskich
spotkałem tę szelmę. Zachowała nawet swój wdzięk i dawną kokieterię. Sama do mnie podeszła.
— Pan doktor pamięta swoje pierwsze lekarskie przygody z pacjentkami w szpitalu Świętego
Ducha? Przezwałyśmy doktora wtedy „Amorkiem”.
Ładny mi „amorek” — 192 centymetry wzrostu!
Któregoś ranka przyszedł do nas na oddział młody, dobrze zbudowany chłopak, policzki miał
rumiane i wesołość w oczach.
— To mój pacjent — powiedział doktor S. wskazując ręką. — Leczę go od dziecka, miał gruźlicę,
zagoiła się świetnie. Właśnie dzisiaj przyszedł na ostatnią odmę, sam nie wiem, czy warto go kłuć.
Właściwie wszystko jest stuprocentowo zabliźnione. Jak koledzy radzą? Zrobić mu odmę czy też
nie?
Spojrzeliśmy jeden na drugiego. Co tu radzić? Chłopak przygotowany jest na ten zabieg, patrzy na
nas jakby zachęcająco. Decyzja trudna, ale nie wiążąca. Cóż znaczy jedna głupia odma...

background image

— Skoro do zakończenia całej przepisowej kuracji brakuje jednego zastrzyku — odezwał się jakiś
głos — no to chyba lepiej dla spokoju sumienia dopełnić recepty.
— Ano, może i racja. Kładź się więc, chłopcze, będziemy robili — rzekł doktor S. i chłopak się
położył. My stanęliśmy kołem, jak to zwykle bywa przy profesorskich pokazach.
Pomoc zresztą nie była potrzebna. Zabieg bardzo prosty, nieskomplikowany. Na stojaku butelka z
powietrzem, długa rurka gumowa do igły i to wszystko. Doktor S. uważnie opukał właściwe pole
nakłucia, po czym wprawnym, szybkim ruchem wbił igłę między żebra. W tymże samym
momencie stopy pacjenta jakoś dziwnie wierzgnęły, a gałki oczne przewróciły kozła.
— Co się stało? — spytał doktor S. podnosząc głowę.
— Pacjent kona! — zawołała najbliżej stojąca koleżanka, chwytając chłopaka za puls.
— Szybciej strofantynę... kamforę! — wołał doktor S., odsuwając nogą stojak z powietrzem.
Powstał rejwach. Każdy chciał w czymś dopomóc. Biegamy jak zwariowani. Ktoś stosuje sztuczne
oddychanie. Po co? Niepotrzebne. Rzecz wiadoma. Embolia. Tętnica zassała powietrze z igły.
Wypadek nadzwyczaj rzadki. Jeden na milion, ale bywa i właśnie musiał się zdarzyć biednemu
doktorowi S., właśnie jemu, najpoczciwszemu pod słońcem, najlepszemu, najdelikatniejszemu
człowiekowi.
Nic tu nie pomoże. Człowiek umarł. Tak łatwo się umiera. Wszak wiele ludzi chciałoby mieć
embolię. Lekka, szybka, wspaniała śmierć.
Doktor S. odchodzi od przytomności. Chwytając się za głowę, biega z kąta w kąt. Jakże to być
mogło? Jakże się to stało? Setek odm już dokonał i nigdy, nigdy czegoś podobnego! Od dziecka
tego chłopca leczył. Jedynak u matki. Bieda w domu. W nim cała nadzieja. Co on teraz powie
matce? Co jej powie?
Odprowadziliśmy doktora S. do domu. Szliśmy milczącą gromadą. Co tu gadać w takim wypadku?
Czeka nieprzespana noc. Jutro będzie miał rozmowę z matką. Przyjdzie odebrać zwłoki. Jak to się
lekko mówi: „odebrać zwłoki”. Swoją drogą życie ludzkie kryje w sobie mnóstwo nieubłaganych
okrucieństw.
Matka przyszła. Tak jak spodziewaliśmy się, czekała już na nas w szpitalnym korytarzu.
— Ja do niej nie wyjdę. Nie mam odwagi — szeptał doktor S., wyłamując sobie palce. — Może
któryś z kolegów pójdzie ze mną?
Idę więc z doktorem. Babina, typowa warszawska mieszczka, siedzi boczkiem w fotelu. Ręce ma
złożone, a głowę smutno zwieszoną. Wstała na powitanie i wiele mówiącym gestem obtarła sobie
chustką oczy i nos.
— No i cóż... — zaczął doktor, plącząc słowa. — Widzi pani, stało się. Niczyja wina...
— Wiem, wiem — przerwała babina głosem spokojnym i opanowanym. — Nasz ksiądz proboszcz
wszystko wytłumaczył. Zamiast w płuca trafił pan doktor igłą w serce. Ksiądz mówił, że to bardzo
trudno utrafić w płuca i że często tak bywa. Cóż robić.
— Nie, nie... — zaczął doktor S., ale ja targnąłem go szybko za połę. Czyż warto wałkować
niepojęty dla niej temat? Czyż warto robić wykład o embolii, kiedy nawet ksiądz proboszcz tego nie
zrozumie? Niech będzie tak, jak ma być: igła w serce. Szkoda słów.
Posiedziała jeszcze chwilę, posiorbiła nosem, obtarła oczy. Nie ma lepszego lekarza nad przymus.
Godzimy się łatwo z tym, co jest nieodwracalne. Godzimy się z bólem porodowym, godzimy się ze
śmiercią. Przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Bo tak być musi. Umysł prosty łatwiej
połyka gorycz konieczności. Wiara w Boga rozwiązuje wiele problemów. Ksiądz proboszcz gasi
płomienie rozpaczy. Więc zwłoki chłopca powędrowały z kostnicy do domu.
Wkrótce pożegnałem kochanego doktora S., przechodząc na chirurgiczny staż do sławnego
profesora Radlińskiego. Nie było tu żenujących cewnikowań ani obrzydliwego badania kału i
moczu, robota znacznie żywsza i ciekawsza.
— Czy kolega robił już kiedy punkcję dolędźwiową? — spytał mnie któregoś dnia docent. Serce mi
załopotało w najwyższym niepokoju. A więc muszę zdobyć się na nową próbę:
— Nie, panie docencie, nie miałem jeszcze sposobności.
— A więc doskonale, oto macie pacjentkę, której trzeba pobrać płyn mózgowo-rdzeniowy,
przygotujcie się do zabiegu.

background image

Rzuciłem na nią okiem. Siedziała w poprzek łóżka, przygięta przepisowo do przodu. Plecy miała
obnażone z brązowym plackiem jodyny pośrodku. Było to właśnie pole operacyjne, w granicach
którego należało kłuć.
Za chwilę, trzymając igłę, nisko pochylony, przywarowałem nad tym polem, niby sprinter sportowy
na startowym dołku.
Miałem szaloną tremę. Nie znoszę kibiców, tymczasem zebrało się ich dokoła co niemiara. Czułem
na sobie wzrok, hipnotyzował mnie i podniecał. Dłonie mi dygotały. Im bardziej chciałem się
opanować, tym więcej drżały.
Zbliżyłem igłę do skóry pacjentki. Teoretycznie znałem ruch, jaki mnie czekał. Wiedziałem, że
muszę wbić prostopadle, nieco ku środkowi i w górę, aż do oporu. Później przełamać ten opór
dociskając igłę... Wiedziałem, że to jest wierutne głupstwo, łatwizna, żaden zabieg, każdy kiep to
potrafi. A jednak... głupie dłonie drżały jak w febrze... pot wystąpił na czoło... serce lazło do
krtani...
— Nie, panie docencie, ja tego zastrzyku dzisiaj nie zrobię, może jutro... — wybąkałem,
czerwieniejąc na twarzy.
— Patałach z was, kolego! — rzekł, śmiejąc się jowialnie. — O, proszę tylko uważać, to się wbija
tak — to mówiąc, zagłębił igłę w ciało pacjentki, która jednocześnie z tym ruchem opadła
bezwładnie na ręce sanitariuszki.
— Co się stało? — spytał spokojnie docent, podnosząc głowę.
— Zdaje się, nie żyje — odpowiedziała siostra, biorąc chorą za puls.
Znowu rejwach, znowu bieganina, jak kiedyś, jak u doktora S. Wypadek podobny: embolia. Mam
szczęście w nieszczęściu. Czyżby to było przeczucie?

Karetka pogotowia przywiozła jakiegoś zboczeńca-erotomana. Widocznie kolejarz z zawodu.
Nakręcił sobie na członek kolejową mutrę, taką największego kalibru. Oczywiście członek mu
obrzękł i mutra została. Nie potrafił jej biedak zdjąć. Nikt z nas, lekarzy, nie oglądał takiego
dziwoląga: na tle żelaznej czarnej mutry szkarłatna główka męskiego żołędzia. Rozkwitły kwiat
dzikiego erotyzmu. Profesor R. orzekł, że to „ślusarska robota”, chirurg nie ma tu nic do roboty. I
rzeczywiście, sprowadzono zaraz ślusarza, ten rozłożył swoje narzędzia i krztusząc się ze śmiechu,
zaczął rubasznie piłować mutrę. Znieczulony dolędźwiowo pacjent obojętnym okiem obserwował
robotę, a my raz po raz wyłapywaliśmy na korytarzu co młodsze koleżanki, aby przyjrzały się tej
operacji.
Na którymś z wykładów stomatologii, jeszcze podczas uniwersyteckich studiów, profesor
demonstrował montowanie złamanej żuchwy. Pamiętam ten wykład doskonale. Z wielkim
zainteresowaniem śledziłem ruchy profesorskich palców, podając drut lub ligninę. Mistrzowskim
ściegiem wiązał profesor tym drucikiem poszczególne zęby, aż w końcu, zwracając się do
audytorium, rzekł:
— Teraz pacjent może odejść i za dwa tygodnie szczęka się zrośnie.
— Panie profesorze! — spytałem (pamiętam to pytanie doskonale). — Panie profesorze, co on
może w tym czasie jeść?
— Jak to co? — zdziwił się profesor. — Wszystko. Jeżeli związane legę artis, to i orzechy może
nawet gryźć.
Dlaczego o tym mówię? Bo właśnie przyszła do nas na Elektoralną pacjentka ze złamaną żuchwą.
— Tu chirurgia ogólna, nie stomatologia! — zawołał profesor, ale po chwili odwrócił głowę w
naszą stronę i spytał: — Może któryś z kolegów tej operacji się podejmie?
Mój uniwersytecki wykład stanął mi w oczach. Ujrzałem przed sobą druciki wiążące ze sobą
poszczególne zęby. Czemu nie spróbować? Na pewno dam sobie radę. Podjąłem się więc operacji.
Pacjentkę miałem cierpliwą i sympatyczną. Dwie bite godziny wysiedziała niby trusia bez jęków i
bez narzekania, a ja wiązałem jej zęby, naśladując ściśle swój uniwersytecki pierwowzór. Kiedy
robotę ukończyłem, profesora Radlińskiego już nie było, nie mogłem więc pokazać swej pracy, a
naprawdę byłem dumny.
— Co mam teraz jeść i jak? — spytała pacjentka na odchodnym.

background image

— Zwyczajnie — odrzekłem. — Co zawsze. Nazajutrz nie byłem w szpitalu. Zadzwonił do mnie do
domu docent K.
— Panie kolego, z całego serca gratuluję. Powiadam wam, co za sensacja. Zjawiła się tutaj ta wasza
wczorajsza pacjentka ze złamaną szczęką. Profesor oglądał i nie mógł wyjść z podziwu. Wszystkim
pokazywał i chwalił. Sukces niebywały. Wspaniała robota.
Popędziłem więc do szpitala, aby usłyszeć pochwały bezpośrednio z ust profesora. Byłem dumny.
Radość rozpierała mi pierś. Skakałem po trzy schodki. Wpadam na korytarz aż tu... siedzi na
krzesełku moja pacjentka. Ma smutnie zwieszoną głowę. Podtrzymując szczękę coś mi tłumaczy. Z
tego bełkotu zrozumiałem z trudem, że ugryzła skórkę od chleba, no i szczęka się na nowo roz-
padła. Cóż teraz robić? Nie ma innej rady. Chora poszła na oddział stomatologiczny, aby
zreperować moją partacką robotę.
Dziś wiem. Robota rzeczywiście była zrobiona legę artis, tylko to jedzenie! — jakże można
pozwalać na normalny zgryz! To był właśnie wielki błąd, nie mój, tylko mego profesora, jakaś
lekkomyślna przechwałka. Zmontowana szczęka winna być zabandażowana, a karmienie musi
odbywać się bokiem przez rurkę.
Na chirurgię od dłuższego czasu uczęszczały młode adeptki kursu dla sióstr szpitalnych. Już nie
pamiętam, jaka była moja w tym rola i przy jakich okolicznościach poznałem Hankę. Wiem tylko,
że była to wspaniała, jasna dziewczyna, zbudowana niczym kariatyda. Właściwie nic nas nie
łączyło bliżej, ot, jakaś nieokreślona bliżej młodzieńcza „mięta”. Gdzieś na jakichś salach czy też
korytarzach całowaliśmy się, gdzieś przy jakimś kawiarnianym stoliczku szeptaliśmy sobie słowa
miłości i nic więcej, słowo honoru — nic więcej, nawet mego kawalerskiego pokoiku nie
odwiedziła ani razu. I oto nastąpił jej wyjazd. O godzinie dwunastej i pół w nocy odchodził pociąg.
Odjeżdżała gdzieś w Kieleckie, na wieś, na zawsze. Powiedziała, że przyjdzie do mnie, że spędzi-
my ostatnie cztery godziny razem. Będzie to szaleńcze, upojne pożegnanie. Kupiłem ciastka,
zrobiłem piękne kanapki z szynką. Kupiłem parę butelek wina i... czekałem. Nie wątpiłem, że
przyjdzie. Nasz romans był naprawdę ładny, świeży i nieskalany, bez konkretnych planów, bez
materialistycznych kalkulacji, taki typowo młodzieńczy, nabrzmiały pożądaniem, rozgrzany namię-
tnością niedocałowanych jeszcze warg.
Miała przyjść o wpół do ósmej wieczorem. Niestety, minęła już ta godzina. Może mój zegarek
nawala? Pukam do gospodyni i sprawdzam czas. To być nie może. Nie mieści mi się w głowie,
żeby ona zechciała okradać lekkomyślnie i tak zbyt krótki czas naszej randki. Wszakże pociąg nie
czeka. Każda minuta opóźnienia skraca pieszczoty.
Jest już kwadrans do ósmej. Lada szmer na schodach wprawia moje serce w zawrotną galopadę.
Chyba nigdy w życiu nikogo tak żarliwie, tak wariacko nie czekałem. Ta dziewczyna rozdrażniła
mnie do szału, ale czym? Właśnie niczym. Zapowiedzią bez słów.
Gdzieś za oknem zegar wybił ósmą, a jej nie ma. Pół godziny spóźnienia. Ach, więc tak!... Więc
byle jaki inny pretekst, inna jakaś racja może być dla niej ważniejsza od tej ostatniej serdecznej
randki? Więc ja tak mało dla niej znaczę?
Chorobliwa męska ambicja szeptała syczące absurdy, a zdrowy rozsądek uspokajał perswazją logiki
i zaufania.
Jeszcze chwila, jeszcze momencik, poczekaj, a na pewno nadejdzie. Coś ją zatrzymało, jakaś
nieprzewidziana przeszkoda...
Godzina wpół do dziewiątej. Nie! Tego już za wiele! Niech wie, że mam ambicję. Niech wie, że
deptać jej nie wolno! Niech sama teraz za to cierpi! Niech płacze!... Wiem, że płakać będzie na
pewno.
Napisałem kartkę. Już nie pamiętam, co pisałem. Słowa nasiąkły goryczą i żalem. Słowa zachodziły
mgłą upartych łez. Pisałem, że się nie zobaczymy, że wychodzę z domu na złość jej i sobie, na złość
całemu światu. Niech ten przeklęty pociąg wywozi ją w świat...
Zatrzasnąłem mocno drzwi. Zanurzyłem się bezwolnie w szum ulicy Marszałkowskiej. Nogi
odmawiały posłuszeństwa. Uginały się jak z waty. Wiedziałem, że ona zaraz przyjdzie... musi
przyjść!
Pamiętam. Stoi mi do dziś w oczach olbrzymi plakat reklamowy: film „Maroko” z Marleną

background image

Dietrich. Usiadłem w fotelu. Czułem się wypłukany, wyczerpany nerwowo, jakby niepotrzebny,
wyrzucony za próg własnego domu. Szloch męskiej, urażonej dumy dusił mnie pod gardłem. I oto
na ekranie kina, gdzieś na pograniczu Sahary młody oficer legii kolonialnej, dotknięty niepo-
rozumieniem, odjeżdża bez pożegnania, a jego dziewczyna pragnąc swój błąd naprawić biegnie za
nim w pustynię. Widzi ślady wielbłądziej karawany, widzi z daleka migoczące w oddali proporce,
ale nadążyć nie może. Gubi pantofelki, biegnie dalej boso, zalewa się łzami. Pada i znowu się
zrywa, ale na próżno...
Rzeczywiście... na próżno. Po co ja to zrobiłem? Po co zadałem dziewczynie taki ból? Po co się
sam jak idiota dręczę?
Zerwałem się z kinowego krzesła, przebiłem się poprzez kolana siedzących widzów i jak szalony
wpadłem do swego pokoju.
Na stole leżała karteczka: . „Drogi, jedyny, niezapomniany...
Koleżanki zatrzymały mnie na pożegnalnym przyjęciu, nie potrafiłam wyrwać się na czas.
Niedobry. Gdybyś wiedział, gdybyś czuł mój ból w tej chwili. I po co?... Twoja na zawsze —
Hanka”.
I rzeczywiście. „Na zawsze”. Nigdy tej dziewczyny więcej nie spotkałem.
Młodzieńcze „tragedie” bywają głupio pogmatwane.

Świeżo upieczony

Działo się to jeszcze wówczas, kiedy płonąłem dziewiczym rumieńcem na widok obnażonych piersi
młodej pacjentki. Zresztą te profesjonalne rumieńce zależne są całkowicie od metod obnażania się.
Jeżeli pacjentka nie ma tendencji uwodzicielskich, jej ciało automatycznie staje się przedmiotem
naukowych badań i nie nasuwa żadnych dodatkowych reminiscencji. Ale nie każda pacjentka życzy
sobie tego. Niektóre kokietki wyraźnie nie doceniają zawodowej solidności lekarza i wolą widzieć
w nim przede wszystkim mężczyznę — a może nawet tylko... mężczyznę. W takim wypadku trudna
rada. Fluid wzajemności rozsadza wszelkie moralizatorsko-prawne zapory. Tak właśnie bywało
dość często na tej mojej pierwszej lekarskiej placówce.
Mój Boże! Pierwsza samodzielna lekarska posada.
Ogromny gabinet. Biurko jak u dygnitarza. Ceratowa sofka do badania chorych. Tablica dla
kontroli wzroku. Oszklona szafka z instrumentami. Jednym słowem wszystko, czego potrzebuje
lekarz-praktyk w ambulatorium. Wszystko, co mu nadaje efekt i powagę.
Ale nie ten gabinet mnie wtedy przeraził, tylko kancelaria, przez którą przepuszczano zgłaszających
się pacjentów. Siedział w niej przedziwny typ satyra, z przekrzywioną głową i wzrokiem żbika.
Świdrował oczami na wylot, a pierwszym jego codziennym pacjentem byłem właśnie ja.
— Pan doktor, znaczy się, będzie u nas pracował? — spytał podejrzliwie pierwszego dnia i dziwnie
jakoś wzruszył ramionami.
— Ano tak — stwierdziłem nieśmiało, tracąc nagle cały rezon.
— Nu, to proszę sprawić sobie odpowiedni fartuch, bo na ten wzrost nasze koszulki nie wlezą.
Rzeczywiście, przymierzyłem kilka wiszących na ścianie urzędowych fartuchów, wszystkie rękawy
sięgały mi do łokcia.
— Doktor, uważa pan, za przeproszeństwem musi wyglądać honorowo, a w takim kusym fartuchu
to już wcale obojętnie. Lepiej niech pan doktor idzie do domu i sprawi sobie te fartuchy, a ja już
jakoś tych pacjentów załatwię, żeby na jutro przyszli.
Tak też się stało. Zameldowałem się u mego satyra nazajutrz rano. Zlustrował mnie krytycznym, ale
życzliwym okiem i rzekł:
— Tak, to co innego, teraz pokazać się możesz. Nikt śmiać się nie będzie.
Wchodząc do gabinetu mijałem poczekalnię; uderzyło mnie dziwne zjawisko. Wszystkie krzesła
pozajmowały młode, zdrowo i pięknie wyglądające kobiety. Mężczyzn zaledwie kilku.

background image

Usiadłem przy biurku, przybrałem poważną minę i głosem jak można najbardziej basowym
krzyknąłem w stronę drzwi:
— Prosić!
Drobnym, kokietliwym truchtem wbiegła ruda, nieco zbyt zaokrąglona w kształtach,
trzydziestoparoletnia kobietka i zanim zdążyłem otworzyć usta i zadać pytanie, szybkim,
wprawnym ruchem zrzuciła bluzkę, następnie biustonosz i usiadłszy na obrotowym krzesełku, za-
darła w uśmiechu zaróżowioną buzię.
Pokrywając zmieszanie, godnym krokiem zbliżyłem się do delikwentki.
— Co pani dolega? — spytałem jak najpoważniej.
— Pan doktorek sam zobaczy... — skrzywiła się przekornie.
Unikając dotknięcia zbyt obfitych piersi, położyłem stetoskop u dołu, a potem na boku i znowu... u
dołu.
— Nie, nie! — zawołała wesoło. — To tutaj! — I podnosząc sutkę wskazała ukryte pod nią
miejsce. — Tutaj mnie kłuje, gdy kaszlę.
Wykorzystując podniesienie sutki, szybkim ruchem przykładam tam słuchawkę, ale zwolniona pierś
jeszcze szybciej kładzie mi się na policzku, a wyraźnie kokietliwa niewiasta jeszcze mocniej
przyciska ją do mego policzka.
— No i co pan doktorek słyszy?
— Przyznam się pani, że nic a nic. Uważam panią za całkowicie zdrową i dziwi mnie nawet pani
wizyta u mnie — odpowiedziałem dość chłodno i obojętnie, chociaż krew pulsowała w gorących
skroniach.
— Ano! — westchnęła ciężko. — W takim razie trudno. Adieu! — i dopinając bluzkę, jakby
urażona wyszła z gabinetu.
Ledwie się drzwi zamknęły, już weszła nowa pacjentka, tym razem naprawdę śliczna i młodziutka
blondyneczka. Nie zdążyłem wstać z krzesła, jak już do połowy obnażona leżała na sofce. Tym
razem, biję się w skruszoną pierś, nie przykładałem słuchawki na gumowych rurkach, tylko
chwyciłem pośpiesznie zwykły drewniany stetoskop, a że ze wzruszenia mało słyszałem szmerów,
więc bezpośrednio przyłożyłem ucho do jej kształtnych piersi. Dalibóg i tym razem usłyszałem
mało. Nasze serca — jej i moje — tłukły wesołego galopada, a ja coraz śmielej wędrowałem uchem
po aksamitnej, przytulnej powierzchni. Z całą pewnością przerwałbym tę bezczelną nieco
wędrówkę, gdybym wyczuł ze strony pacjentki najmniejszy chociaż protest. Ale wręcz przeciwnie,
jej rozkoszne drżenie i kocie, pieszczotliwie dyskretne ruchy przyprawiały mnie o zawrót głowy.
Niedwuznacznie przy tym podstawiała mi to jedną, to znów drugą pierś, jakby się w nich właśnie
mieściły płuca.
— No! — przemówiłem wibrującym głosem. — Ma pani lekki szmer nad lewym płatem górnym,
co świadczyć może o procesie gruźliczym, radzę pani udać się do rentgena.
— Ależ, panie doktorze, jestem gruźliczką i leczę się od niemowlęctwa — uśmiechnęła się smutno.
— Hm... — chrząknąłem znacząco, ratując sytuację — właśnie dlatego mówiłem pani o potrzebie
zdjęcia.
— Ależ ja nie na leczenie tu przychodzę, tylko po tę przepustkę...
— Jaką przepustkę? — zdziwiłem się.
— Czyżby pan doktor nie wiedział? Wszystkie panie, co tam za drzwiami siedzą, czekają na
zaświadczenie z lekarskiej wizyty. Uważa pan, bez takiego zaświadczenia nie ma kolejowego
biletu. My wszystkie, żony i córki kolejarzy, mieszkamy na Kolonii Kolejowej, kilka przystanków
za miastem. Mamy trzy tylko przejazdy powrotne na miesiąc, a tego nie wystarcza. Więc... rozumie
pan doktor... Musimy się tu pokazać, a potem to już cały dzień wygrany!...
— Więc wszystkie te panie w poczekalni są zdrowe i przyjechały robić zakupy w mieście?...
— Czy wszystkie są zdrowe, tego nie wiem, ale chyba większość — odrzekła śmiejąc się.
— Żegnam panią i dziękuję za szczerość — powiedziałem dość chłodno, wstając z ruchomego
krzesełka.
— Następna! — zawołałem w stronę drzwi. — Może się pani nie rozbierać! — rzuciłem
pośpiesznie do nowej wchodzącej niewiasty.

background image

Starsza, bardzo wytworna i nobliwa pani zrobiła wielkie i zdziwione oczy.
— Ależ ja się nie myślę rozbierać, panie doktorze. Przychodzę tu w sprawie mego synka, który leży
w domu...
— Przepraszam... bardzo przepraszam... — plątałem się jak głupi żak. — Sądziłem, że pani
potrzebuje badania...
Tego dnia byłem zły i obojętny na wdzięki niewieście. Po prostu czułem się wystrychnięty na
dudka. Kiedy po zakończeniu pracy opuszczałem ambulans, mój kancelista-satyr, przekrzywiając
ironicznie głowę, mrugnął filuternie i rzekł:
— Widzi mi się, że pan doktor kobiet nie lubi, ale kobitki to pana doktora lubią...
— Nie na głupiego trafiły — mruknąłem — a przepustek dawać nie myślę!
— Nu i cóż z tego? Krew sobie i innym napsujesz. Naród rozezłujesz. Zaczną skargi na nas pisać i
nie wybronim się. A co komu szkodzi, że one w mieście trochi się pobawion?
Może i racja. Co komu szkodzi? Dałem spokój. Machnąłem ręką. Niech jeżdżą, byle z umiarem.
W tym samym też czasie rozpoczęły się prywatne wizyty po domach. Po dwie, trzy dziennie. Nie
pamiętam ich przebiegu. Jakoś tam dawałem radę. Nikogo nie przytrułem, ale czy pomogłem? Czy
uleczyłem? Bóg to raczy wiedzieć. Jedna tylko wizyta szczególnie wbiła mi się w pamięć. Drzwi
otworzył niski, korpulentny, pięćdziesięcioletni mężczyzna. Na jego wypuczonym brzuszku wisiał
gruby złoty łańcuch od zegarka, a kilka sutych podbródków świadczyło o dobrym samopoczuciu.
— Moje szanowanie panu doktorowi, moje szanowanie — wykrzykiwał, szurgając typowo
nóżkami, zaprawiony widocznie w swoim służalczym stosunku do całego świata. — Proszę, proszę,
do środeczka.
W salonie czekała już na mnie jeszcze grubsza i daleko okazalsza jegomościna.
— Kto z państwa niedomaga? — spytałem wodząc oczyma.
— To ja, to ja, panie doktorze — westchnęła ciężko gruba niewiasta, opadając, jakby na dowód
prawdy, w fotel. — A było to tak — zaczęła. — Wczoraj wieczorem, o godzinie dziewiątej
czterdzieści pięć...
— O dziewiątej trzydzieści i pięć, dla dokładności — wtrącił mężulek.
— Niech i tak będzie — zgodziła się. — Otóż o dziewiątej trzydzieści pięć poczułam nagle, o tutaj
— podniesienie bluzki — ukłucie...
— Nie ukłucie, tylko pieczenie — przerwał małżonek. — Tak mi wyraźnie mówiłaś.
— Może pieczenie, nie pamiętam dokładnie. W piętnaście minut później...
— Nie w piętnaście, tylko w siedem, doskonale pamiętam, bom spojrzał akurat na zegarek... —
przerwał znowu grubas.
— Jeśliś taki mądry i wszystko wiesz — oburzyła się — to powiedz, co mi wtedy było?
— Dostałaś czkawki — powiedział poważnie małżonek, pochylając z szacunkiem głowę.
— Tak, panie doktorze, właśnie tak... dostałam czkawki, która trwała chyba z kwadrans...
— Gdzieżby kwadrans!... — zaprotestował małżonek. Czkała mi całe pół godziny.
— Po tej czkawce — kontynuowała jejmość boleściwym głosem — zrobiło mi się słabo i pot
wystąpił na skronie...
— Pozwolisz, kotku, że dalej już ja będę panu doktorowi mówił, a ty odpoczniesz. Ja lepiej to
wszystko zapamiętałem. Otóż, panie doktorze, punktualnie o godzinie 10.33 poczuła parcie na
stolec i wypróżniła się...
— Stołeczek był wolny — wtrąciła z jękiem pacjentka.
— No nie tak znowu bardzo wolny — poprawił małżonek — bywa gorzej, panie doktorze, bywa
gorzej... Sądziliśmy, że wszystko przejdzie, ale gdzież tam. Przetrzymała do kolacji. Zjadła kaszki
manny z jajeczkiem na miękko i bułeczką z masłem.
— Tyci... tyci! Co kot napłakał — wtrąciła chora z fotela.
— Wcale nie takie „tyci-tyci”, ale całą bułkę. Zapomniałem nawet dodać, że i szyneczki
popróbowała...
— Może płatek, nie więcej... — jęknęła.
— A i sera też kilka kawałków... no i o godzinie jedenastej minut sześć dostała wymiotów.
— I odtąd kłuje mnie pod prawym żebrem — rzekła pacjentka, znowu zadzierając wysoko bluzkę.

background image

— Ot, tutaj, dokładnie tutaj.
— Pokazywałaś mi trochę więcej w prawo — korygował małżonek.
— Zmierzyliśmy gorączkę. Rano było 37. Równe 37, a zwykle bywa 36 i 8, więc zdecydowaliśmy
się wezwać pana doktora, bo to nic nie wiadomo. Lepiej chorobę łapać zawczasu.
— Zapomniałeś powiedzieć panu doktorowi, że przy wymiotach przełknęłam plasterek cytryny...
— Ach! Rzeczywiście! — chwycił się za głowę. — Zapomniałem na śmierć. Ale wydaje mi się, że
nie przełknęłaś, kochanie, a tylko wysmoktałaś go i wyplułaś. Ja dobrze uważałem. Bo to,
wiadomo, panie doktorze, skórka od cytryny jak ta łupinka od pomidora potrafi uczepić się ścianek
jelita i ślepa kiszka gotowa. Mój dziadek umarł od tego.
— Co mi jest? — jęknęła z fotela.
Już nie pamiętam swojej diagnozy. Wiem tylko, że wybiegłem na ulicę odurzony obrazem nowego
świata, nowych ludzi, o istnieniu których nie wiedziałem, nie wyobrażałem sobie. Wziąłem oto na
barki ciężar lekarskiej dyplomacji, cierpliwość wyrozumienia dla życiowej komedii.
Później, znacznie później, podobnych wizyt bywało więcej. Stały się one chlebem powszednim. A
czegóż to się dla chleba nie robi!

Atmosfera szpitala

Nie znoszę szpitalnej atmosfery cierpienia i smrodu.
Nie znam idealnej lecznicy bez zapachów, balansują one pomiędzy siarkowodorem a eterem. Im
bliżej tego ostatniego, tym lepszy jest szpital. Lecznica, o której będzie mowa, należała do tych
właśnie lepszych i bogatszych, opierała bowiem swój byt na państwowej dotacji, ale gmach jej
pamiętał chyba jeszcze czasy rosyjskich carów, dlatego nie był w stanie uwzględnić ostatnich
sanitarnych wymogów. Co prawda, grube mury gwarantowały chorym ciepło, sufity były
dostatecznie wysokie, a okna ogromne; cóż stąd, kiedy system otwierania ich nasuwał mimo woli
skojarzenie z obywatelskim dworkiem, gdzie się otwierało okienne podwoje na kwietny ogródek,
skąd właśnie roznegliżowana Zosia wbiegała po desce w ramiona zapłonionego Tadeusza.
Tutaj przed wysokim parterem szpitala żadnych kwiatów nie było. Na zimę okna się watowało.
Sytuację wówczas ratował tak zwany „lufcik”, jeden jedyny na wielką salę. Była to już raczej
symboliczna wentylacja i przed zaduchem nie ratowała.
Oczywiście zapachy szpitala zależały przede wszystkim od rodzaju pacjentów. Jeden taki ze
zgangrenowanym ropniem wystarczył do umilenia życia całej reszty nieszczęsnych
współtowarzyszy.

Sale były, jako się rzekło, ogromne, kilkunastołóżko

we, z wyjątkiem oczywiście tych paru

protekcyjnych separatek, no i jednej „śmiertelnej”, czyli bocznicy, na którą odstawia się
kandydatów do wędrówki na tamten świat.
Byłem wówczas bardzo młody, zrzuciłem dopiero obrożę obowiązujących studiów, obejmując
pierwszą w życiu płatną posadę. Pełniłem funkcję lekarza dyżurnego, jedną noc ja, a drugą noc mój
przyjaciel, ogromnie równy chłopak, doktor S. S. Personel szpitalny mieliśmy doskonały, a stosunki
z siostrami rodzinne, tak że od tej strony żadnych kłopotów nie należało się spodziewać. Noce
upływały spokojnie i nikt bez potrzeby nie budził. Poczciwe siostrzyczki radziły w swoim zakresie,
chyba że... karetka pogotowia z jakimś ciężkim krwawieniem. Dzienna praca dyżurnego wyglądała
szablonowo i nieciekawie, mówiąc szczerze, wcale jej nie było. Ot, zwykłe takie obtłukiwanie się w
oczekiwaniu na godzinę trzynastą, która wówczas jeszcze nazywała się godziną pierwszą. Wtedy,
wydając ostatnie zlecenia i dopinając ostatnie guziki palta, odchodzili nasi ordynatorzy. Oni to byli
alfą i omegą szpitala, oni tu rzeczywiście pracowali, stawiając diagnozę i lecząc pacjentów, prace
zaś dodatkowe, pomocnicze, jak cewnikowanie, badanie laboratoryjne, płukanie żołądka i temu
podobne wykonywali bardzo chętnie rozmaici praktykanci, cóż więc zostawało dla nas, biednych
lekarzy dyżurnych? Mój Staszek gorliwie się garnął do chirurgii i asystował przy każdej operacji. Ja
tego hobby nie miałem. Stawałem się więc posłusznym cieniem lekarzy specjalistów, kroczących

background image

na czele uroczystej procesji białych fartuchów, tak zwanego „obchodu”. Obchód polega na tym, że
pierwszych trzech coś widzi i coś bada, a reszta kiwa głowami. Na szczęście wzrost mój dozwalał
czasami wyjątkowo coś więcej dojrzeć.
Specjalistów było pięciu: dwóch internistów, jeden chirurg, jeden ginekolog (położnik) i jeden
wenerolog. Interniści to ciasna spółka starych, przedemerytalnych przyjaciół. Ciągnęli swój
zawodowo-rzemieślniczy wóz uczciwie i pedantycznie, bez szczególnych wzlotów i upadków, bez
intryg i chorych ambicji. Jednym słowem stanowili obaj typ obywatela poczciwego, dlatego pod ich
zwierzchnictwem w pracy lekarza dyżurnego nie mogło być żadnych nieprzyjemnych zgrzytów.
Specjalizacja zazwyczaj wyciska piętno na człowieku, wytwarzając specyficzne typy jak
psychicznie, tak i fizycznie. Najlepszym chyba przykładem tego mogą być prowincjonalni
proboszczowie ze zdawkowym uśmiechem dobrotliwej litości, zastygłym na wargach i na
podbródkach. W świecie lekarskim chirurg jest chudy, nerwowy pediatra — zniewieściały tatuś,
ginekolog — wychuchany laluś, okulista — nudny pedant, a wenerolog — czerstwy, rubaszny byk.
Oczywiście, bywają wyjątki. Rozumuję tu bardzo ogólnikowo. Z pewnością jednak doktor D.
wyjątku w moim szpitalu nie stanowił. Z niebiańskim samozadowoleniem, podkręcając co chwila
na czerwono nalanych policzkach sumiastego wąsa, manifestacyjnie poklepywał siostry po tyłkach,
a rubasznie i głośno się śmiał. Jako lekarz dyżurny mało z nim miałem do czynienia, wenerycy
bowiem stanowili element ambulatoryjny. Na szpitalne sale trafiali bardzo rzadko. Doktor D.
pozostał w pamięci mojej jako czarodziej. Wcale nie żartuję i powtarzam świadomie: czarodziej. Po
prostu zamawiał jęczmienie na oku i był sławny. Ta sława nie zamykała się bynajmniej w granicach
naszego szpitala — gdzież tam! — z całego miasta pantoflową pocztą sprowadzano honorowych
pacjentów, a doktor D. jeszcze głośniej z tego się śmiał, a swoje robił. Brał od chorego obrączkę
ślubną, toczył nią trzykrotnie po powiece dokoła oka, pluł poprzez obrączkę
w przestrzeń, coś mruczał i wreszcie, dmuchnąwszy silnie, zaczynał się śmiać.
Wierzyć — nie wierzyć, a jęczmień ginął od razu. Już go nazajutrz nie było. Ufność w powodzenie
zamawiania była powszechna i niezachwiana, być może ona to właśnie leczyła.
— Czy pan, doktorze, sam w to wierzy? — spytałem go któregoś dnia.
Zaśmiał się jowialnie i mrugnąwszy szelmowsko klepnął mnie po ramieniu.
— He, he, he... a cóż robić, skoro przychodzą i proszą. Zaszkodzić nie zaszkodzę, a powiadają, że
pomaga...
— A skąd pan doktor tej sztuki się naumiał?
— Od matki, a ona od babki, to dziedziczne. A że siostry nie mam, więc mnie obrano spadkobiercą
sekretu.
— Jaki jest sens tych słów, które pan szepcze?
— Widzicie go! — zaśmiał się znowu. — Za darmo chciałby do raju. Ze sławy mnie obedrzeć, z
torbami puścić. Widzicie, kolego — nagle doktor D. spoważniał. — Jestem związany słowem
danym matce. Nie można nikomu tajemnicy tej objawić, bo się straci moc. Tak samo nie wolno
wziąć zapłaty za okazaną pomoc. To żaden interes — zakończył wesoło.
O naszym ginekologu mało mam do powiedzenia. Razem chodziliśmy na uniwerek. On o rok
wyżej, ale godnością wypowiadanych słów, powagą dygnitarskiego kroku, solidnością i
przykładaniem się do naukowej pracy prześcigał mnie o lat dziesięć. Poza tym śliczny, postawny
chłopak, koleżeński i uczynny. Nikomu nigdy świństwa nie zrobił. Po ojcu odziedziczył
dyrektorstwo szkoły położnych i mimo młodego wieku doskonale dawał sobie z tym radę.
Uczennice plackiem padały przed jego urodą, ale on, kto wie? Duże mieliśmy wątpliwości pod tym
względem i, bijąc się w pierś, muszę przyznać się do szeptów na ten temat. Trwały one, dopóki
nasz przystojny dyrektor się nie ożenił. Wtedy uwierzyliśmy, że jednak może. Jeszcze wówczas,
kiedy ta akcja dyżurnego lekarza się toczyła, nasz doktorek był kawalerem do wzięcia. Rasowy,
subtelnie delikatny, obnosił majestatycznie swój nikomu nie szkodzący snobizm. Wpatrzony we
własny pomnikowy piedestał, odczytywał na nim tytuły, do jakich już doszedł i do których musi
dojść.
Pod jednym względem mamy ze Stachem (to ten mój współtowarzysz od nocnych dyżurów)
spokojne życie. W naszym szpitalu nasi obaj staruszkowie nie celebrują zbytnio obchodów. Nie ma

background image

tu tej komedii, co w uniwersyteckiej klinice. Kto takiego profesorskiego obchodu nie widział, ten
niech żałuje. Nie byle jakie rewiowe przedstawienie. Dygnitarz nauki drepcze szybkim krokiem i
mrucząc coś do dyżurnej siostry, pobieżnie przegląda karty gorączkowe. Czasami puknie pacjenta
od niechcenia w mostek lub pod łopatkę, a czasem nawet każe mu pokazać język. Ale tego nikt nie
widzi, gdyż panuje gorączkowy tłok, każdy ze studentów i stażystów usiłuje pokazać swoją obecną
twarz, ale oczywiście pokazać jej nie może. Wszyscy kiwają głowami na znak zgody z profesorem.
U nas, powtarzam, tej komedii nie ma. Po obchodzie specjaliści giną w swoich gabinetach, a chorzy
wyłażą z łóżek na korytarze. Biada wówczas przebiegającym lekarzom.
— Moje uszanowanie panu doktorowi!
— Jak pan doktor świetnie dzisiaj wygląda!
— Pan doktor zawsze taki zajęty?
Pod żadnym pozorem nie należy się zatrzymywać. Pozdrawiaj, odpowiadaj uprzejmie, a nawet
słodko, posyłaj całusy dzieciom, powiewaj przyjaźnie dłonią, ale koniec będzie z tobą, jeśli na
chwilę przystaniesz.
Od lewej przysunie się od razu babcia:
— O! Doktorek widzi, już ruszam nogą...
A czemuż by miała nie ruszać? — myślę sobie. Usiłuję przypomnieć sobie ten przypadek. Ale nie
pozwolą mi się namyślać, ktoś inny już się podsuwa:
— Mnie tu wciąż strzyka, panie doktorze, zwłaszcza gdy podnoszę nogę.
Od czego może mu tam strzykać? — zastanawiam się, ale na szczęście nie mam czasu na
odpowiedź, bo jakiś pulchny jegomość w prywatnym szlafroku wykrzykuje w moją stronę, wielce
uradowany:
— Nareszcie miałem stołeczek, panie doktorze! Bardzo przyjemnie, bardzo przyjemnie,
potwierdzam,
ruszając naprzód. Ale czyjaś dłoń chwyta mnie za poły. , — Panie doktorku, chciałam zapytać, czy
mogę już jeść jajko?
— Jajko? — powtórzyłem przeciągle, aby zyskać na czasie, gdyż nie pamiętam, czemu by ona nie
miała jeść jajka?
— Bo, uważa pan doktor, te ciągłe kaszki już mi bokiem wyłażą, tak bym zjadła jajeczko.
— Ach tak! — przypomniałem sobie, zabrakło przecież w kuchni jajek. Po prostu nie dostarczono
na czas. Trzeba umotywować jakoś to uchybienie.
— Jeszcze pani zaczeka, wątróbka, uważa pani... jutro, jutro, kochana.
Już ktoś inny zastąpił drogę. Już ktoś inny miał szczęśliwy stolec. Trzeba się mile uśmiechać i
potakiwać, a przy tym „wszystko wiedzieć, o wszystkim pamiętać: kto, kiedy i dlaczego?
A oto mijam separatkę — nasz „czyściec”, leżą w niej dwaj nieuleczalnie chorzy. Jeden z nich
Józef — przemiły, zawsze pogodny, zawsze cierpliwy. Wita mnie niezmiennie tym samym
okrzykiem: „Panie doktorze, już tylko 22 dni”.
Wczoraj było 23, a jutro tylko 21. Przed dwoma miesiącami mówił, że mu brakuje 81 i wówczas
wyglądał jeszcze zupełnie czerstwo, miał zaróżowione policzki. Dziś rumieńce znikły. Zostały mu
tylko pałające, głęboko osadzone oczy, ale układ warg, mimo wychudzenia, pozostał ten sam:
życzliwy, dobrotliwy i łagodny.
Dwadzieścia dwa dni jeszcze do terminu przyznania mu emerytury. Jeżeli nie dotrwa i umrze przed
tą datą, emerytury nie dostanie. Takie prawo, a prawo nie zna litości, jest suche i nieubłagane. Józef
ma żonę i trzech chłopaków, więc zawziął się, że musi dla nich trwać aż do terminu. Obaj nasi
ordynatorzy mocno powątpiewają, czy potrafi przeżyć aż dwadzieścia dwa dni, ale on o to wciąż
prosi. Błaga o zastrzyki.
— Mój doktorku! — składa dłonie do modlitwy. — Nie dajcie mi zdechnąć przed czasem. Zróbcie,
co w waszej mocy.
Wszyscy lubią Józefa i każdy by rad mu dopomóc, ale jak? Ja mu donoszę kawę z domu, to go
podtrzymuje. Jest mi za nią bardzo wdzięczny. Kuchnia tego dać nie może. Siostra litościwym
wzrokiem dodaje mu otuchy, ale jemu otuchy nie braknie, braknie mu płuc. Wypluwa je kawałkami
z krwią. Coraz to ciężej łapie powietrze. Otwiera usta, niby ryba na piasku.

background image

— Panie doktorze... już tylko dwadzieścia dwa dni... Drugim pacjentem separatki jest Kazimierz.
Takiż
wychudzony i wyblakły szkielet, ale w przeciwieństwie do Józefa jest zgryźliwym malkontentem.
Nie ufa nikomu. Wszystkie winy przypisuje lekarzom i personelowi szpitalnemu. „Przyszedł
zdrowy i tutaj tak go obrobili”. Uciekłby dawno, gdyby nie ta złamana noga. Kazimierz ma raka
kości i nie wolno mu się ruszać w obawie, że znowu coś pęknie. Pielęgniarki obchodzą się z nim
jak z jajkiem, ale on wciąż narzeka... Nikt Kazimierza nie lubi.
— Panie doktorze — szepnęła mi na ucho siostra — karetka przywiozła samobójczynię, proszę
zobaczyć.
— Co za trucizna? — pytam idąc przez korytarz.
— Sublimat.
— Ojoj!... Co za idiotka, nie mogła wybrać lepszej...
— Do tego jeszcze siostra szpitalna, moja koleżanka.
Wchodzimy do ambulatorium. Już dyżurna płucze żołądek. Szklany zbiornik na trójnogu i serwetka
zasłaniająca twarz samobójczyni.
— Niech siostra pędzi do kuchni po mleko, dużo mleka! — daję zlecenie.
W tym momencie długa, wąska dłoń ściąga serwetkę i spoza niej wyłaniają się ogromne, aksamitnie
smutne, niebieskie oczy prześlicznej blondynki:
— Niech pan doktor się nie trudzi! — powiada spokojnie. — Wszakże to wszystko na nic. Pan sam
rozumie, osiemnaście tabletek, końska dawka.
— Po co to było? Po co? — warknąłem wściekły.
— Tak trzeba — stwierdziła poważnie, biorąc mnie za rękę.
— Nie mogła pani wybrać lepszej trucizny, wszakże pani jest siostrą! Czy pani zdaje sobie sprawę
z tych cierpień, jakie ją czekają? Niewydolność nerek, mocznica... Czy pani się nad tym
zastanowiła?
Wracałem do dyżurki wytrącony z równowagi. Byłem zły na tę dziewczynę. Głupia. I taka...
ładna...
— Pewnie zawiedziona miłość? — rzuciłem siostrze przez zęby.
— Gdzież tam! — odrzekła. — Ma kochającego męża.
— Więc może niedostatek... nędza?
— Nic podobnego. Niczego jej nie brakowało. Wszyscy ją pieścili. Rodzice porządni ludzie, ja ich
znam. Ja panu mówię, doktorze, źle być rozpuszczonym. Za dobrze jej było. Ot, co! — zakończyła
ze złością.
— Ale z tym sublimatem to się wybrała, jesteśmy bezsilni. Procesu nie da się zatrzymać. Musi
umrzeć, i to w takich straszliwych męczarniach. Na to nie ma już żadnej rady. Żadnej rady —
powtórzyłem, stając po środku korytarza z rozłożonymi ramionami. — Siostra nie rozumie, co się
teraz we mnie dzieje. Być lekarzem i nie móc poradzić. Patrzeć bezsilnie, jak takie głupie, śliczne
dziecko umiera...
No, nareszcie moi szefowie wyszli. Jem szpitalny obiad. Łykam wiórowate mięso i zapijam
wodnistym rosołem. Nigdy mi ta lura nie smakowała, ale teraz nie mogła mi przeleźć przez gardło.
Myślałem o dziewczynie. Jątrzyła mnie troska o jutro. Miałem wyrzuty sumienia. Może nie
wykonałem jakiejś niezbędnej czynności ratowniczej? Może nie znam odpowiedniej odtrutki?
Może istnieje jakiś nowy środek?
Wyjmuję z podręcznej biblioteczki lekarskiej podręcznik za podręcznikiem, szukam, wertuję, ale
nic nowego. Wszystko dla niej beznadziejne. Biorę gazetę. Staram się wygubić dręczącą myśl, ale
ona niby uprzykrzone muchy nie daje mi spokoju. Wreszcie wstaję i automatycznym krokiem idę
do tamtej sali. W rogu, tuż przy drzwiach leży ona. Niedaleko, pod ręką, aby łatwiej było przerzucić
na separatkę śmierci.
— Wiedziałam, że pan doktor do mnie przyjdzie — szepnęła.
— Dlaczego miałem właśnie przyjść? Wprost przeciwnie, jestem wściekły na panią. Gdybym mógł,
to bym panią bił...
— To czemu pan nie bije?

background image

— Nie czas na przekomarzanie się. Pani jest dużym dzieckiem, nieodpowiedzialnym, właśnie
może... zbyt mało bitym... No, bo proszę powiedzieć szczerze, po co to pani zrobiła?
— Bo mnie nic nie interesuje. Życie dla mnie nie ma żadnego sensu. Więc po co robić coś bez
sensu?
— Pewnie obrała pani zły kierunek pracy. Może pani nie lubiła szpitalnictwa? Ja także tego nie
lubię. Ale mogła pani przecież zająć się czymś innym, medycyną społeczną, a zresztą... mój Boże!
— trzeba siebie przeanalizować, może ma pani ukryte jakieś talenty, z których rodzi się hobby:
muzyka, malarstwo... Trzeba było siebie wypróbować...
— A po co?
Spytała tak naiwnie, tak zwyczajnie i prosto, wlepiając we mnie swoje naiwnie dziecięce oczy,
które dopełniły jeszcze to pytanie.
Po co? A bo ja wiem? Rzeczywiście... po co? Przez chwilę wahałem się z odpowiedzią.
— Po to, by znaleźć zadowolenie z tego, co się robi. Praca musi być twórcza, a wówczas przynosi
nam radość.
— Ja nigdy takiego uczucia nie zaznałam. Mnie nic a nic nie interesowało. Ja nikogo nie kochałam
i nie kocham, czy pan to rozumie? Jakże można żyć bez miłości, zwłaszcza gdy zachodzi
konieczność jej odwzajemniania. To okropne, być kochanym i nie móc odwzajemnić się. Czuć w
sobie pustkę. Nie. Pan nie jest w stanie tego zrozumieć, bo pan jest normalnym człowiekiem.
Nagle chwyciła mnie za rękę i gorączkowym szeptem zaczęła prosić:
— Panie doktorze, mój drogi! Pan wygląda na dobrego i odważnego człowieka. Błagam pana o
zastrzyk śmiertelnej dawki morfiny, abym nie dotrwała do tych straszliwych męczarni, jakie mnie
czekają. Abym skończyła od razu. Pan wie przecież, że nie wyjdę stąd żywa. Osiemnaście tabletek
sublimatu nie żarty. Błagam więc. Tylko jeden zastrzyk, nikt o tym nie będzie wiedział.
— Głupstwa pani mówi! — oburzyłem się, odwracając szybko głowę od tych oczu błagalnych, od
tego sugestywnego, przeszywającego mnie spojrzenia. — Głupstwa pani mówi! — powtórzyłem,
energicznie wstając. — Wszakże bywają wypadki... Może się panią odratuje...
— Ja tego nie chcę. Bóg panu przebaczy... — szepnęła cicho.
Odszedłem ze spuszczoną głową. Czy miałem oczekiwać na boskie wybaczenie? Zdawałem sobie
sprawę z absolutnej beznadziejności tego przypadku. Ona się nie odratuje. Kwestia tygodnia
okrutnych męczarni.
— Panie doktorze, musimy już iść na wieczorny obchód — przypomniała dyżurna siostra.
— Ach tak... tak, musimy iść — powtórzyłem apatycznie, wstając z kozetki. I znowu łóżko za
łóżkiem, twarz za twarzą. Rozpływają się na tle pościelowej bielizny w jeden szpitalny chaos, ten
miał stolec, a tamten jeszcze nie miał. Tego strzyknęło pod łopatką, a tamtego w dołku. Każdy z
nich jest przejęty stanem swojego zdrowia, kurczowo się trzyma życia, wlepia wzrok w lekarza, jak
w wyrocznię lepszej przyszłości. Tylko ta dziewczyna, ta głupia, ta jedna tego nie chce. Odwracam
od niej głowę, gdy mijam. Boję się spotkać te oczy. Wstydzę się i sam nie wiem dlaczego.
Godzina dziesiąta wieczór.
Szpital zalega cisza. Od czasu tylko do czasu przesunie korytarzem jakaś swoim nieszczęściem
przygarbiona postać.
— No — rzekła dyżurna siostra, stając we framudze otwartych drzwi lekarskiego gabinetu —
chyba dziś będziemy mieli spokój. Proszę iść spać, ja pozałatwiam wszystkie kłopoty.
Zdejmuję buty, rozprasowuję pięknie spodnie na poręczy krzesła i kładę się na tapczanie. W tym
momencie dolatuje do mych uszu obrzydliwy, natrętny głos alarmowej trąbki pogotowia. Masz
tobie, babo, placek! Już jakaś niespodzianka.
Mija kwadrans, otwierają się drzwi. Rubaszny głos siostry:
— Niestety. Wstawaj, doktorku, skrobać.
— Bardzo krwawi?
— Ciurkiem. Musimy śpieszyć.
Ano, cóż robić, nie ma rady. Opuszczam nogi z miłego tapczana.
Już sala przygotowana, instrumentarzystka czeka. Wkładam fartuch biały, na wierzch „rzeźniczy”
— ten z czerwonej ceraty i zabieram się do sakramentalnego szorowania rąk. Robię to legę artis, jak

background image

uczono, jak wbijano w studencki łeb: złożone dłonie pod kran, woda ma ściekać łokciami. Nie
opuszczać szczotki, nie dotykać niczego. Steril!!!
Pacjentki twarz mnie nie obchodzi. Mam przed sobą pole operacyjne. Szeroko rozstawione uda
wsparte na podpórkach. Biorę korncangiem watę i zmywam krocze. ..Zakładam wzierniki.
Wchodzę kleszczami do wnętrza. Chwytam za szyjkę macicy i podciągam ją jak najbliżej ku sobie.
Jest szeroko rozwarta, ziejąca i poszarpana.
— Niepotrzebne tu hegary — rzucam instrumentarzystce — proszę od razu szeroką łyżkę.
Ostrożnym, okrężnym ruchem łyżki badam dno macicy. Łyżka nie chce posuwać się, zaskakuje za
wystający płód. Zacina się.
— Proszę korncang — rzucam przez zęby. — Biorę i zaciskam jego zęby na tkankach płodu.
Obrotowym ruchem wyświdrowuję całą przyczepioną zawartość, pociągając ku sobie. Łatwo się
odkleja i poddaje. W świetle szyjki macicznej ukazuje się dziesięciocentymetrowy niemowlęcy
tułowik bez głowy. Wygląda jak tubka z gofrowanego, czerwonego kartonu. Te fałdy to żebra.
Sprawdzam łyżką jeszcze raz. Główki i kończyn brakuje. Widocznie jakiś partacz grzebał się tu
przede mną i poobrywał gwałtem, co się dało, a tułów został.
— Zakażenie pewne — mówię do siostry. — Przypadek brudny.
W tej chwili pacjentka z cicha jęknęła.
— Tak, tak, teraz pani pojękuje — rzuciłem z irytacją. — A niech pani powie szczerze, kto już tu
przedtem panią ratował, kto zaglądał przede mną?
— Nikt, panie doktorze. Słowo daję nikt!
— Ja nie jestem policjantem, a wiedzieć muszę, dla pani własnego dobra, ile czasu upłynęło od tego
grzebania się.
— Gdzież bym pozwoliła, panie doktorze — zaprotestowała energicznie. — Tylko przed trzema
dniami jedna taka baba tam zaglądała, ale nic nie robiła, broń Boże! Tylko zaglądała...
— Właśnie, właśnie — potwierdziłem — i zaglądając oberwała główkę. Silny musiała mieć wzrok.
— Ojej, panie doktorze, strasznie boli!
— Już niedługo koniec. Jeszcze tylko chwileczkę. Znowu ostrzem łyżki posuwam się wzdłuż dna
macicy.
Sprawdzam, oczyszczam resztki przyklejonego łożyska, wszystko to razem z ciemną krwią wypada
mi na kolana i po ceratowym fartuchu ześlizguje się wprost do wiadra. Teraz wyczuwam pod
kantem łyżki zgrzyt zdrowej, włóknistomięsnej tkanki. Jest to charakterystyczny znak, że operacja
skończona, wnętrze macicy już puste i powierzchnia czysta.
— Tampon! — rzucam instrumentarzystce zlecenie, zresztą najzupełniej niepotrzebnie, bo i bez
tego podaje mi go automatycznie. Oto wisi przed moim nosem niby długi, ciemnobrunatny wąż.
Tamponuję. Zwalniam szczypce. Macica wsuwa się w głąb na swoje anatomiczne miejsce. Siostra
pieczołowicie ściera kroplisty pot z czoła pacjentki. Teraz dopiero widzę jej twarz mizerną i
przejrzyście białą.
— Fizjologiczny roztwór — rozkazuję — i calcium chloratum dożylnie.
Opuszczam salę, rad z dobrze odwalonej roboty. Poprzez szronem pokryte szpitalne okna przeciera
się zimowy, anemiczny świt. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach. Leniwym ruchem
ramion przeciągam zdrętwiały od przechyłu kark. Patrzę na zegarek. Nie opłaca się już spać. Za
półtorej godziny zaczną napływać pierwsi pracownicy.
Powszedni dzień roboczy rozpoczyna się. Ciekawe, kto tej nocy umarł? Trzeba zapytać o to siostry
dyżurnej.

Życie czy śmierć bez sensu

— Panie doktorze — melduje dyżurna siostra — mamy na sali wariata.
— Jak to wariata? — zdziwiłem się. — Wszakże to nie psychiatryczny.

background image

— Ano, widzi pan, nie poznali się i przyjęli. Leżał dotychczas cichutko, a teraz zaczyna rozrabiać.
Pan doktor może pamięta, ten starzec chudy w sali drugiej, trzecie łóżko od okna po lewej. Nie
wiem po prostu, co z nim robić, bo mi ciągle ucieka. Próbuje z okna skakać. Już dwukrotnie chorzy
go na tym przyłapali, właśnie przyprowadzono go z ulicy. Pędził w koszuli po śniegu. Co robić?
Wchodzę na salę. Wskazany winowajca leży spokójniutko, niczym trusia. Ma piękną, rasową twarz
o orlim nosie i wysokim, szlachetnym czole. Patrzy na mnie rozumnie i wnikliwie.
— Co panu dolega? — zapytuję wywiadowczo.
— Nic, panie doktorze, ot, taka słabość chodzi pa kościach.
Spoglądam na kartę. Stan podgorączkowy, temperatura skacze pod wieczór. Żadnych objawów
obiektywnych nie stwierdzono. Mocz i kał w badaniu. Diagnoza: „pod obserwacją”.
— Czy pani była przy tym? Co podejrzewają? — szepczę do siostry.
— Pan doktor nic nie mówił, zdaje się, sam nie wie.
— Więc po jakiego licha tutaj go przyjęli?
— Może ten stan podgorączkowy? — domyśla się siostra.
— Co właściwie panu jest? — spytałem obcesowo.
— Właśnie przyszedłem zapytać o to pana doktora — padła rezolutna odpowiedź.
— Hm... no tak, rzeczywiście, do nas należy sprawę wyjaśnić. Ale jeszcze doktor choroby pańskiej
nie ustalił. Dopiero obserwujemy...
— Całe nasze życie, panie doktorze, to jedna wielka obserwacja, bo nikt z nas nie wie, po co się
tutaj znalazł. I nie wiemy dokąd i kiedy odjedziemy. My nic nie wiemy. Ot, taka idiotyczna
obserwacja.
— Tymczasem wiemy jedno — przerwałem gadulstwo — wiemy na pewno, że pan musi leżeć
spokojnie i nie wyprawiać gonitwy po śniegu. Za następnym razem nikt łapać nie będzie i
zamarznie pan na śmierć, bo mamy dzisiaj 25 stopni mrozu.
— To wszystko wymysł złych ludzi, panie doktorze — bronił się. — To tylko oni na złość
wymyślają, żeby mnie dobić.
— No, dobrze już, dobrze. Proszę leżeć spokojnie, nie rozrabiać.
— On wcale nie wygląda na wariata — mówię do siostry, opuszczając salę. — Nawet inteligentnie
gada.
— Tak, tak, ale nikt nie wie, co mu za chwilę do łba strzeli.
— Co z naszą samobójczynią? — spytałem i zaraz się przestraszyłem własnego pytania. Po co?
Wszakże doskonale znałem jej stan. Unikając bezpośrednich wizyt, obserwowałem ją z daleka. Tak.
Muszę się przyznać: boję się jej. Boję się ponowienia prośby. Boję się jej spełnienia. Tchórz. Mam
do siebie za to wstręt. Ale nie mogę się przemóc. Wstrętny tchórz!
— Kończy już — odpowiedziała siostra głosem obojętnym, jakim się mówi o złej lub dobrej
pogodzie na jutro. — Jej dni są policzone. Chyba lepiej przeprowadzić na separatkę....
— Nie, nie — zaprotestowałem gorąco. — Wszakże ona doskonale rozumie, co to znaczy. Nie
wolno.
— O... — dodała nagle zatrzymując się. — Pan doktor słyszy?
Spoza drzwi dolatywało ciche jęczenie.
— Męczy się. Dobrze jej tak, nic a nic nie żałuję — mówiła siostra nerwowym szeptem, którego
drżenie przeczyło treści.
Fala niepohamowanego żalu, pomieszana z wyrzutami sumienia i lękiem, ogarnęła mną znowu.
Czyż jestem temu winien? Alboż to ja spowodowałem jej męczarnię? Ty — odpowiedziało
sumienie. — Mogłeś i możesz skrócić jej męki. Odrobinę ludzkiej litości. Odrobinę męskiej
odwagi. Zabrakło ci, tchórzu!
Pośpiesznie wróciłem do gabinetu struty i nieswój. Po co zadawałem siostrze pytanie? Po co
wywoływałem wilka z lasu?
Przez dwa ostatnie dni mijałem jej salę, odwracałem nawet głowę. Muszę tam zajść w końcu. Ale
po co? Pocieszać? Grać przed nią komedię? Nie chciałem podczas obchodu. Chowałem się za
plecy, za białe fartuchy. Wolę tam iść sam. Siedzę na sofce swojej lekarskiej dyżurki jak zmięty,
bezwolny worek. Odkładam tę wizytę z godziny na godzinę. Patrzę bezmyślnie na krystaliczne

background image

gwiazdy w oszronionym oknie. Wiele w nich symbolicznego piękna. Zimnej, lodowatej obojętności
na to, co się w krąg dzieje. Przedwieczorna cisza już objęła szpital. Muszę wreszcie tam pójść.
Nagle ciszę tę przerywa tupot biegnących nóg. Ktoś pędzi korytarzem. Drzwi od dyżurki
gwałtownie się
otwierają. We framudze staje dyżurna siostra, bez służbowego czepka, z rozwianym włosem.
— Panie doktorze! Ten stary wariat znów uciekł!
— No to pędźcież za nim! — zawołałem.
— Ależ on w koszuli nocnej i już daleko za bramą, co to będzie, co to będzie! Jeszcze pod autobus
trafi!
— Nie trafi — uspokajam — pijaków i wariatów licho nie bierze. Niech się siostra uspokoi. Kto
tam za nim pobiegł?
— Woźny i sanitariusz z chirurgii.
— Wystarczy, dadzą sobie radę. O, już nawet słychać głosy. Proszę lepiej przygotować mu łóżko i
poszukać kogoś do pilnowania, żeby się awantura nie powtórzyła.
Rzeczywiście od strony schodów dolatywał już jakiś rejwach. Siostra, poprawiając czepek,
wybiegła na spotkanie. Wyjrzałem i ja na korytarz. Delikwent, w długiej po kostki koszuli, niby
prasłowiański apostoł, prowadzony pod pachę przez dwóch muskularnych i barczystych drabów,
kroczył środkiem z godnie podniesioną głową.
— Cóż pan sobie myśli? — krzyknąłem groźnie, a on zatrzymał się tymczasem, wybałuszając na
mnie swoje naiwnie patrzące oczy.
— Każdy z nas coś myśli, pan doktor także myśli — odpowiedział obojętnie.
— Ja nie mam ludzi na pańskie usługi! — krzyczałem dalej. — Ma pan leżeć spokojnie, rozumie
pan? Inaczej zawołam policję i oddam pana w ich ręce. Tu szpital, a nie kryminał. Nie mamy tu celi
dla wariatów!
Poprowadzili starego na salę.
— Kto go będzie pilnować? — spytała siostra.
— Któraś z sanitariuszek nocnych — podpowiedziałem.
— Gdzieżby, panie doktorze, nie utrzyma, stary mocny, woźnemu podobno się wyrwał. Gdzieżby
słaba kobieta!
— Niechaj więc ten woźny siedzi, nie ma nic lepszego do roboty.
Znowu szpital się uciszył. Mogę usiąść przy biurku. Ale nie! Wszakże to pora wieczornego
obchodu. Idę od sali do sali. Stolec był? Bóle mniejsze? Czkawka minęła? Krew już nie cieknie?
Ropy mniej? Brak apetytu... aż nagle radosny krzyk:
— Panie doktorze, już tylko jedenaście dni! Chyba dożyję? Co?? Proszę mi szczerze powiedzieć...
dożyję?
Pan Józef uniósł się na łokciach i patrzy błagalnie w oczy, gorączkowo, chorobliwie, niby wierny,
poczciwy, potrącony przez samochód pies.
— Niech się pan nie martwi — pocieszam i sam siebie w tym momencie nie znoszę. Po co ta blaga,
skoro dziś jeszcze przed południem doktor K. orzekł, że Józef na pewno nie dotrwa. Jak długo
kamforą tak trzymać potrafią?
— Kto wie, czy z tego łóżka na spacer się pan jeszcze nie wybierze — dodałem, z wymuszonym
uśmiechem wisielczego humoru.
— Do Abrahama na piwo — zażartował. — Proszę, niech mi pan doktor zbada ciśnienie, bo wciąż
mi się zdaje, że zapadam w przepaść.
— Lepiej dam panu mocnej, świeżej kawy, przyniosłem i mam ją w dyżurce. Jutro dostanie pan ode
mnie w prezencie całą paczkę, wystarczy jej na miesiąc...
— Miesiąc... — powtórzył apatycznie i opadł bezwładnie na poduszki. Zaniósł się kaszlem.
Wiedziałem. Zaraz będzie krwotok, może ostatni? — zawróciłem, żeby uciec. Cóż ja mogę pomóc?
Zupełna bezsiła. Wypluwa resztki płuc.
— Panie doktorze — odezwał się nagle sąsiad, ów rakowiec, Kazimierz. — Do sądu podam
łobuzów. Co to za szpital! Rękę mi teraz złamali. O, proszę spojrzeć... Wiedziałem o tym dobrze.
Przy przekładaniu z łóżka na nosze pękło mu ramię. Kości straciły wytrzymałość. To jego ostatnie

background image

godziny. Dziw, że dotąd się jeszcze trzyma. Jakże mu wytłumaczyć ten beznadziejny stan? Jakże
bronić opinii sanitariuszy?
— Jutro podyktuję podanie do sądu. Trzeba raz skończyć z tymi zbójami. To nie szpital, ale
mordownia! — krzyczał coraz głośniej, gdy odchodziłem z sali.
Do niej teraz nie pójdę. Lepiej, gdy szpital zaśnie.
Nie mogłem. Nie zdobyłem się. Dopiero dziś, po nowych dwóch dniach jej męczarni. Jakim cudem
ona się tak długo trzyma? Czwarty dzień bez oddawania moczu. Anuria kompletna. I po co to
spuszczanie krwi, te fizjologiczne roztwory soli. Po co te wszystkie komedie symulujące leczenie,
gdy się wie na pewno, że to jest bezcelowe, że to tylko przedłuża męczarnie, nieludzkie,
niehumanitarne!
Kiedy podchodziłem do jej łóżka, nie poznałem dziewczyny. Ani śladu dawnej pięknej twarzy. Jej
przeogromne oczy utonęły w obrzydliwym obrzęku. Złośliwy los jakby się mścił za tę właśnie
piękność. Powstało monstrum. Cały dziewczęcy urok, wiotkość i prężność zostały zniszczone,
zdeptane, wykoślawione, obrócone w żałosną karykaturę. Wysmukłe niegdyś dłonie leżały teraz na
bieli prześcieradła niby dwie bezforemne kłody, eksponaty tragicznego panopticum.
— No i co? — wyrwało mi się idiotyczne pytanie, bo przecież musiałem coś do niej powiedzieć.
Nie poruszyła się już nawet, tylko grymas niewysłowionej boleści wykwitł na obrzękłe wargi.
Gdzieś z głębi gorączkowym blaskiem błyszczały oczy. Zaczęła coś szybko, nerwowo szeptać.
Pochyliłem głowę, przybliżając ucho do jej ust.
— Doktorku! Kochany, dobry, jedyny, podaj mi swoją dłoń.
Podałem. Właściwie włożyłem swoją dłoń w jej bezwładnie rozczapierzone palce. I wówczas tak
dziwnie jakoś, sam dzisiaj tnie rozumiem skąd, zaczęły padać na moją rękę wielkie jak groch łzy.
Doprawdy, kto z nas płakał — nie wiem. Nie potrafiłem wówczas ani czuć, ani analizować tego.
Jednocześnie doleciał mnie błagalny, cichy szept:
— Litości, morfiny!
Zerwałem się. Dłużej już nie mogłem. Niech będzie, co ma być. Wszak to nie morderstwo. To mój
obowiązek. Jestem żywym człowiekiem, a nie martwym wykonawcą bezdusznych przepisów.
Zdecydowanym krokiem wbiegłem do dyżurki sióstr. Tam w szafce leżą narkotyki. Kluczyk w
wiadomej szufladzie. Drżącą dłonią wyciągam go stamtąd. Dyżurka jest pusta. Szpital śpi. Przez
zaśnieżone okno przeciska się blask neonowej, ulicznej latarni. Widzę wszystko, nie potrzebuję
zapalać światła. Serce tłucze mi w piersi na alarm. Czuję tremę jak przed życiowym egzaminem. Po
cichu, unikając zgrzytu, niby złodziej, przekręcam kluczyk w zamku szafki. I tu nagle odzywa się
cichy, mocny w tonacji głos:
— Ja wiem, co doktor zamierza uczynić. Odwróciłem głowę. Na tle białego pokrowca kanapki
siedzi w kącie, w takimże białym fartuchu, dyżurna siostra. Roztopiła się, znikła w tej bieli.
— Ja... Ja nic... — bąknąłem z zażenowaniem, niczym spłoszony żak przed nauczycielem. Nie
przewidziałem podobnej sytuacji.
— Doskonale wiem, że z dobrego serca doktorek idzie dawać jej zastrzyk. I co z tego? Ja wpadnę
— doktor wpadnie, a jej od tego nikt nie zbawi. Będzie wielki szum. Sprawę rozdmuchają. I pytam
jeszcze raz: po co? Dla kogo? Dla tej głupiej wariatki? Nic a nic jej nie żałuję. Gdyby pan doktor
znał jej rodzinę. Najpoczciwsi ludzie, atmosfera domu ciepła. Ptasiego mleka jej nie brakowało.
Rozpusta. Skaranie boże, tfu... ot co. Sama sobie winna, niechaj teraz cierpi.
— Dlaczego sprawa ma się wykryć? — spytałem. — Chyba by siostra wygadała. Tych parę
ampułek da się ukryć, policzyć na zniszczenie. Nikt nie zauważy.
— A właśnie, że nie pozwolę! Mam swoje zasady. Może się mylę, ale każdy na ziemi wlecze swoje
biedy i swoje rozkosze. Tak musi być. Każdy ma swój krzyż i my swoim ludzkim mózgiem nie
powinniśmy ingerować w boskie planowanie. Wszystko ma swój sens i swoje przeznaczenie...
— Niech więc siostra szuka sprawiedliwości u swego dobrotliwego Boga, ale mnie zostawi
swobodę działania. Jestem dorosły i wiem, co robię. Biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność.
Proszę meldować o tym, komu sobie siostra życzy. Proszę uważnie patrzeć, oto biorę z szafki sześć
ampułek morfiny i napełniam nimi strzykawkę. Jest to śmiertelna dawka, niech to siostra zanotuje.
A teraz proszę iść za mną i uważnie śledzić, co robię!

background image

Nerwy ponosiły. Nie panowałem już nad sobą. Sam nie zdawałem sobie sprawy, że mój
dotychczasowy szept przechodził stopniowo w głośny i ostry krzyk.
— Na miłość boską, ciszej! — zerwała się z sofki. — Jeszcze nas kto usłyszy. Proszę się uspokoić,
dobrze, proszę się uspokoić!
Nie słyszałem już dalszych jej słów, biegłem przed siebie szerokim szpitalnym korytarzem. Nic
mnie nie obchodziło. Mogłem napotkać na swej drodze cały świat. Roztrąciłbym na strony.
Torowałem drogę z zaciętym uporem głębokiej, niezachwianej świadomości, że czynię dobrze.
Siostra milcząc biegła za mną.
Otworzyłem drzwi separatki i szybko pochyliłem się nad łóżkiem. Jej ręka leżała w tym samym
miejscu co przedtem. Tylko głowę miała odrzuconą ku tyłowi. Oczy wróciły do dawnej wielkości,
czyżby puchlina opadła? Zdecydowanym ruchem zbliżyłem igłę do jej ramienia.
— Za późno, doktorku — usłyszałem za sobą cichy szept. — Czyż pan nie widzi? Ona nie żyje.
Strzykawka wypadła mi z ręki. Stałem jak urzeczony. Zimny pot wystąpił mi na czoło. Zacząłem
histerycznie dygotać. Zęby dzwoniły mi jak w febrze. Nie mogłem oderwać wzroku od jej
rozwartych szeroko oczu. Patrzyły smutne i obojętne, bez wyrzutów i bez skarg. Oczy, które nie
znalazły tematu życia.
W tym momencie poczułem dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Dyżurna siostra objęła mnie
serdecznym, siostrzanym uściskiem:
— Widzisz, doktorku, i obeszło się bez twojej dziecinnej pomocy. Wszystko zakończyło się
dobrze...
— Dobrze?
Ach, gdybyż ona wiedziała, jak głęboko dotknęła mnie tym słowem.

Uniewinniony wariat

Na szczęście wczoraj wariata zabrano. Przez trzy dni żyliśmy wciąż pod grozą nowych ucieczek.
Zaśnieżył nam całą salę otwieraniem okien. Pacjentów na sąsiednich łóżkach sterroryzował.
Jednym słowem, mieliśmy istny dom wariatów, psychiatryczne asyłum, nie interną.
— A to wspaniały kawał, doktorze! Słyszał już pan? — powitała mnie siostra wchodząc do dyżurki.
— Co takiego? O co chodzi? — zdziwiłem się.
— Na placu Łukiskim policja złapała psa, który niósł w pysku główkę niemowlęcia, wyobraża pan
sobie, jakie to wywarło wrażenie na naszych bogobojnych dewotkach?... Co? — Zaśmiała się.
— Nic w tym nie widzę śmiesznego — oburzyłem się. — Zwykły sobie kryminał, robota dla
detektywów. Wyraźna zbrodnia.
— Otóż to, że wcale nie zbrodnia! Żaden kryminał. Ta główka pochodziła z porodówki szpitala Św.
Jakuba.
— Jak to? Nic nie rozumiem.
— Rzecz najzupełniej zwykła Przywieziono ciężarną z wypadniętą rączką. Lekarz ratując życie
matki rozkawałkował płód. Martwe niemowlę jak zwykle wrzucono do kosza, oczywiście w
kawałkach. Kosz tymczasem wyniesiono do przedsionka. Zakradł się ten głodny pies. Wybrał co
smaczniejszy kąsek. Podobała mu się główka, wziął ją w zęby i jazda na plac Łukłski. Tu chryja.
Łapią. Cała policja zwerbowana. Przeszukują śmietniki. Gdzie jest reszta? Trwało to przez kilka
dni, zanim całą sprawę wyjaśniono. Dziwne, że pan doktor o tym nie słyszał, już gazety pisały.
— Rzeczywiście makabryczna historia. No, a w naszym szpitalu dzisiaj co nowego?
— Nic, panie doktorze. Tylko ten połamaniec z rakiem, Kazimierz, zmarł nad ranem i już jest w
kostnicy.
— Chwała Bogu! — wyrwało mi się i jednocześnie pomyślałem: głupi! Jakże można cieszyć się z
czyjegoś zgonu.
Dzień minął niepostrzeżenie, bez szczególnych przeżyć. Wieczorem przy obchodzie staję jak wryty.

background image

Przede mną na łóżku tak dobrze znajoma twarz. Orli nos, wysokie czoło. Chyba się nie mylę.
— Nasz wariat — szepczę do siostry zdumiony.
— A tak — potwierdziła. — Już za późno wypisywać. Karetka pogotowia przywiozła go i na
portierni zaakceptowano. To na dziennej zmianie, mnie jeszcze nie było — usprawiedliwiała się.
— Naprawdę zrozumieć trudno, co w nim znajdują? Jak on potrafi wszystkich nabierać?... Karetka
pogotowia? No... no!
Wracam do dyżurki i zastaję tam naszego pięknoducha, dyrektora działu ginekologii i położnictwa,
siedzi w fotelu i przegląda gazetę.
— Jak się masz! Co za miła wizyta!
— Mam do ciebie prośbę — zaczyna. — Muszę na godzinkę wypaść na miasto, miecza mnie oko
nad .porodówką. Nic tam szczególnego nie ma, ale zawsze warto czuwać.
— Ależ naturalnie, możesz być spokojny, zrobię, co trzeba.
Upłynęło pół godziny od jego wyjścia. Pamiętam ten czas doskonale, bo właśnie patrzyłem na
zegarek, kiedy na korytarzu rozległ się pośpieszny tupot nóg i niczym bomba wpadła do mnie
zdyszana siostra z ginekologii.
— Panie doktorze... Panie doktorze! Jedna z naszych zdrowych chorych nagle umiera.
— Jak to „zdrowych chorych”? — zdziwiłem się.
— No taka, co już była na wypisaniu, zupełnie zdrowa.
— Diabli nadali! Właśnie kiedy ordynator wyszedł na miasto! Też mam pecha!
Biegniemy co sił w nogach. Biorę po dwa schodki na raz. Na ostatnim piętrze staję jak wryty.
Przede mną szeroko otwarte drzwi. Za nimi długa sala, przeważnie młodych pacjentek, kurujących
się na kobiece dolegliwości. Teraz opuściły nogi z łóżek i siedzą przerażone, wlepiając wzrok w to
jedno, pierwsze od korytarza łóżko. Na nim leży na wznak, wyciągnięta jak struna, blada jak papier
pacjentka. Oczy ma zamknięte, ręce bezwładne wzdłuż kołdry. Obok na nocnym stoliku pali się
gromnica, a na podłodze klęczą cztery pielęgniarki, odmawiając na głos modlitwę. Groza
nieoczekiwanej śmierci zawisła nad otoczeniem. Atmosfera szczególnie przygnębiająca.
Chwytam chorą za puls, ale go znaleźć nie mogę. Dłoń ma trupio zimną. Pochylam nisko głowę,
nadstawiając ucha. Łapię ledwie słyszalny, urywany, tak typowy dla konających oddech Cheyne
Stokesa.
— Może chora upadła i uderzyła głową — pytam szeptem.
— Ależ, panie doktorze, nic podobnego, nie opuszczała na chwilę łóżka.
— Do wyjścia naszego dyrektora czuła się znakomicie i rozmawiała.
— Nawet dowcipkowała — dorzuciła któraś z sąsiadek.
Nie namyślając się długo, zbiegam na dół i nakręcam numer szpitalnego ordynatora. Mieszka on na
miejscu, tuż za parkiem. Stary, doświadczony internista. Niech sprawdzi, niech będzie świadkiem.
Nie upłynął i kwadrans, jak się zjawił.
— O co tu chodzi? — spytał obcesowo.
— Wacek wyszedł na miasto i prosił mnie o zastępstwo. Aż tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie i bez
żadnego powodu umiera, może nawet już umarła, jedna z lekko niedomagających pacjentek.
Kandydatka na wypisanie...
— Ano — mruknął. — Chodźmy zobaczyć. Bywa... bywa...
Doktor Ch. przedstawia sobą typ lekarza starej generacji, takiego z prowincji, co przez całą swoją
lekarską praktykę nie miał żadnych pomocy laboratoryjnych ani rentgenowskich, musiał więc
radzić sam. Kuty na cztery nogi, bez pomocy mikroskopu i ekranu stawiał salomonowe diagnozy.
Lat pod siedemdziesiąt, czerwony na twarzy, z siniejącym nosem, chudy i nie ogolony, z niedbale
narzuconym kubrakiem, wyglądał raczej na hreczkosieja, a nie ordynatora. Stanął przy nogach
umierającej. Spojrzał na nią krytycznym okiem, pokiwał smętnie głową i rzekł głośno a rubasznie:
— No cóż, panie kolego. Nic nam nie pozostaje do zrobienia, jak tylko wsadzić gromnicę w dłonie
nieboszczki i zmówić za jej duszę wieczne odpoczywanie.
To powiedziawszy, zdecydowanym krokiem jął schodzić po schodach. Ledwie znikł na horyzoncie
szpitalnego parku, gdy otworzyły się wejściowe drzwi, a w nich ukazała się postać zawsze
wytwornego doktora Wacusia. Dopadłem go z hiobową wieścią.

background image

— Wacek! Nieszczęście! Mam pecha! Jedna z twoich pacjentek nagle zmarła.
— Co?! — zdumiał się. — Która?
— No ta, pierwsza od strony korytarza. Zdaje się... Kozłowska!
— Kozłowska?
— Tak, tak... zdaje się, że to nazwisko.
— Być nie może! Chodźmy!
To mówiąc, nasz dyrektor energicznie i jak zawsze godnie jął wspinać się na schody, a za nim ja,
dyżurne siostry i jeszcze kilku zwabionych sensacją gapiów. Kiedyśmy osiągnęli szczyt schodów,
zastaliśmy sytuację bez zmian. Ten sam przygnębiający nastrój, ta sama gromnica, siedzące w
koszulach pacjentki i spory tłumek klęczących.
Doktor Wacunio stanął przy łóżku i głosem oficera dowodzącego batalionem, wrzasnął z całej
mocy:
— Pani Kozłowska! Proszę w tej chwili zaprzestać tych swoich komedii, bo przestanę panią
leczyć. Bzdury! Histeria! Ja pani pokażę robić mi kawały! A wy — tu obrócił się do pielęgniarek —
zgaście gromnicę i zabierajcie się do swojej roboty. Nie pora na modlitwy. Jutro rano możecie sobie
iść do kościoła.
Staliśmy kołem, jakby zmrożeni i obrażeni. Ten obcesowy, rubaszny rozkaz wobec majestatu
śmierci wyglądał co najmniej nieludzko. Nie pasował też do natury Wacia, zawsze delikatnego i
subtelnego. Posępnie patrząc na to, co ma nastąpić, skurczyliśmy się w sobie z przerażenia.
Modlące się kobiety zerwały się z kolan i pośpiesznie zdmuchnęły świece. Powieki „zmarłej” po-
częły nagle mrugać, na policzki wystąpiły rumieńce, po czym raptem, wstydliwym jakby ruchem
zgarnąwszy na głowę koc, obróciła się na bok.
Schodziliśmy ze schodów wielce skonfundowani.
— Jakże mogłeś tak krzyczeć na chorą, skąd taka pewność, że ona nie umarła? — pytałem
półgłosem.
— Leczę babę od czterech lat, to moja stara pacjentka, znam jej wszystkie chwyty. Wciąż wyprawia
te same hece i wciąż ją od tego ratuję.
— Ale skądże może znać te wszystkie symptomy śmierci. Jakże może ona symulować Cheyne
Stokesa? Jakże może zatrzymać puls?
— Na tym polegają cuda natury. Histeria potrzebuje tylko bodźca. Dalsza gra odbywa się pod
dyktando instynktów i atawizmu. Organizm dostaje tylko rozkaz umierania, więc zaczyna grać rolę
doskonałej śmierci. Ta Kozłowska jest wspaniałym okazem. Czego to ona nie potrafi!
— Wiesz — powiadam — zastąp teraz ty mnie w pracy, czuję się zupełnie wypompowany. Ta cała
historia kosztowała mnie sporo nerwów.
— Daruj — zaśmiał się. — Nie mogłem przewidzieć. Wróciłem dopiero po jedenastej, obchód
wieczorny był już skończony.
— Wszystko w porządeczku! — zameldowała dyżurna siostra.
— W takim razie idę spać. Dobrej nocy!
Nie wiem, która to mogła być godzina, chyba trzecia nad ranem, kiedy zbudził mnie ucisk na piersi
i gorący oddech na policzku. Przerażony otworzyłem oczy, ale w krąg panowała ciemność. Do
elektrycznego wyłącznika musiałem przebiec cały pokój. Zresztą nie mogłem się ruszyć, bo ten
ktoś trzymał mnie, przyciskając do łóżka. Powoli wzrok się oswajał z mrokiem. Blask latarni
ulicznej wystarczał do rozróżnienia sylwetki. Ujrzałem ją tuż-tuż przed sobą. Ten ktoś klęczał przy
łóżku, całym ciężarem pochylony nade mną. Jego
błyszczące oczy z odległości paru centymetrów patrzyły na mnie.
— Niech pan doktor mnie ratuje, oni chcą zamordować... — sapał ochrypłym basowym głosem.
— Któż to oni? — spytałem, poznając twarz starego „wariata”. Skąd się cm tutaj wziął? —
myślałem. Jak się teraz od niego odczepić?
— Jakże mogę pana ratować, sikoro pan mnie trzyma — powiedziałem głosem spokojnym. —
Niech pan mnie puści i usiądzie spokojnie w fotelu.
Nie chciał usłuchać. Przytulił się jeszcze silniej. Przywarł policzkiem do mego policzka. Dygotał
jak w febrze, sapał gorączkowo prosto w moje ucho:

background image

— Oni chcą mnie zadusić. Oni tutaj zaraz przyjdą. Pana także zaduszą. Tak mówili. Musimy
uciekać!
— A więc uciekajmy, niech mnie pan puści — podpowiedziałem.
— Nie... nie — bredził dalej. — Oni będą strasznie męczyć, torturować, lepiej może ja sam pana
szybciej zaduszę i lżej... — to mówiąc jął mi po omacku szukać grdyki.
Tego już nie wytrzymałem. Kopnąłem draba, co sił w nogach zrywając się z sofki. Jednym susem
byłem już na korytarzu. Nie chciałem podnosić alarmu. Za mną biegł wariat. Dopadłem portierni i
tu dopiero wrzasnąłem na woźnego. Grał sobie najspokojniej w karty z sanitariuszem, tym właśnie,
co miał pilnować chorego. Wspólnymi siłami obezwładniliśmy starca. Już przybiegła siostra
dyżurna:
— Najmocniej przepraszam pana doktora, nie dopatrzyłam, to moja wina.
— Nie szkodzi. To raczej wina sanitariusza i on jutro za to odpowie. Tymczasem proszę ułożyć
chorego, już się uspokoił. Proszę mu dać krople walerianowe, dobrze zrobią. Gdy przyjdą
ordynatorzy, zreferuję im sprawę i wariata się wypisze. Musimy uprzedzić wszystkie zmiany, żeby
go już więcej do naszego szpitala nie kierowano.
Ale stało się zupełnie inaczej. Wariat pozostał w naszym szpitalu i to na dłuższą kurację. Jak to się
stało, zaraz opowiem.
Tegoż samego dnia, po tej nocnej wizycie, pod koniec roboczodniówki, tuż przed odejściem
ordynariuszy, powstał nagle rejwach...
— Panie doktorze, panie doktorze!... Prędzej na salę drugą — wołała siostra od progu. — Wariat
popełnił samobójstwo!
Wpadam na jego salę. Leży ziemistoszary, w zagłębieniu zaś szyi, tuż pod jabłkiem Adama
sadzawka krwi, spływa ona stamtąd ciurkiem na pościel. Krew ciemna, skądże taka ciemna? W tym
miejscu są arterie, musiałaby krew tryskać. Nie mani czasu na medytacje. Wyrywam chustkę do
nosa z kieszeni i zamaszystym ruchem ścieram krew z szyi domniemanego samobójcy. Żadnej
rany. Szyja gładziutka i zdrowa.
— Poprosić tu doktora K.
W tym momencie wbiegli już na salę obaj ordynatorzy-interniści.
— Co?... Co się stało? — pytają nerwowo na wyrywki.
— Mnie się zdaje, że krwotok wewnętrzny żołądka — odpowiedziałem.
— Ach tak, oczywiście! — zawołał doktor K. — Oczywiście. Perforacja wrzodu żołądka. A ja nie
domyśliłem się. Objawy zaburzenia psychicznego tak charakterystyczne dla tych spraw w tym
wieku... oczywiście. Dawać go na chirurgiczny. Zoperujemy i cała wariacja się uleczy.
Tak więc wyjaśnił się los naszego „wariata”.

Śmierć nie czeka

— Już tylko trzy dni! — wyszeptał dziś na przywitanie, poprzez gasnący uśmiech zasuszonych
warg, biedny umierający Józef. Chciał jeszcze coś swoim gadatliwym nawykiem mówić, ale już nie
mógł. Brakło mu sił na otwieranie ust. Nie był to już ten dawny, wesoło uśmiechnięty, zawsze
pogodny, zawsze życzliwy nasz Józef. Znikły dawno ostatnie dowcipy i przygasł połysk
przyjacielskich oczu. Leży oto przede mną szaroziemisty niby trup, wychudzony do granic
możliwości. Spoza rozpiętej piżamy wyglądają żebra szkieletu. Gdyby nie ten połysk wciąż jeszcze
tlejących źrenic, trudno byłoby uwierzyć, że to ciało wciąż jeszcze żyje. I rzeczywiście, dawno by
już skończył, gdyby nie ciągłe zastrzyki i lewatywy odżywcze. Doktor K. uwziął się. Musi żywego
doprowadzić do mety. Już tylko trzy dni... trzy dni!...
— Ale cóż ci z niego, nawet jeśli dożyje — powiada dziś doktor Ch. — Wszakże on ręki już nie
podniesie, żadnego papierka nie podpisze. A nawet kto wie, czy potrafi coś przytomnie stwierdzić.
Cały ten sztuczny gmach może się zwalić. Wszystko okaże się na próżno.

background image

Termin upływa 23 kwietnia. Ani godziny wcześniej. Jeżeli umrze przed tym terminem, rodzina
znajdzie się na bruku. Jedynie mała, jednorazowa zapomoga — nic więcej. Jeżeli terminu
dotrzyma, wówczas dostanie emeryturę, nawet wcale niezłą. Pacjent doskonale rozumiał. Iluż to
rozmów byłem świadkiem.
— Zosiu! — przemawiał do żony — nie denerwuj się. Twardy jestem, nie dam się. Licho mnie nie
weźmie. Przyjdzie kostucha wcześniej, to jej łeb ukręcę.
Ale z każdym następnym dniem obawy nasze rosły. Dzisiaj, zaraz po obchodzie, doktor K. smętnie
pokiwał głową:
— Oj, chyba nie dożyje. I cóż z nim robić, taki dobry człowiek...
— A może przesunąć datę zgonu? — podpowiedziałem.
— Ależ kolego! Co też mówicie! To kryminał — oburzył się doktor K. — To jest zbrodnia
równorzędna z fałszowaniem podpisu. Zresztą zapisy i wypisy chorych idą chronologicznie. Poza
tym o przyznaniu emerytury decyduje specjalna komisja. Oni protokolarnie stwierdzają zgon na
miejscu, tutaj w szpitalu. Ha! — miejmy jeszcze nadzieję. Proszę kontynuować kroplówkę glukozy.
Kamforę dostaje?
— Ależ oczywiście, regularnie. Sam pilnuję. A może by tak dostać skądś koniaku, podobno dobrze
w takich wypadkach robi? — spytałem.
— A wiecie, kolego, doskonała myśl. Mam właśnie w domu butelczynę, to ją przyślę.
Już po południu mieszałem koniak z żółtkiem jajka i poiłem Józefa własnoręcznie, z łyżeczki. Nie
trwało długo. Następnego dnia zaczęły się wymioty i... czkawka. Że jeszcze żył, świadczyły o tym
oczy. Nie mówił już nic, tylko patrzył na drzwi, jakby stamtąd oczekiwał ratunku.
Dziś mamy 22 kwietnia. Pogoda śliczna, słoneczna, wiosenna. Rynsztokami spływają pierwsze
deszcze. Wesoło na duszy i rześko na ciele. Szerzej się oddycha, a nogi same aż się podrywają do
radosnych podskoków. Hej!
Hej! Młodość to jest wielka rzecz. Nic tak nie reaguje na wiosnę jak młodość. Jej świadomość
rozsadza pierś, napina bicepsy, że się chce krzyczeć: „Hej!”
Pamiętam, jak sprężyście wbiegłem na szpitalne schody, skacząc po dwa stopnie na raz. Tężyzna
zdrowia tryskała we mnie werwą humoru.
— Józef już dogorywa — melduje siostra dyżurna na powitanie.
— Dogorywa? — powtórzyłem bezprzytomnie, wiadomość ta nie chciała trafić do upojonego
wiosną mózgu. — Przepraszam, nie dosłyszałem, kto dogorywa?
— Józef.
— A którego jest dzisiaj? — spytałem pośpiesznie.
— Dwudziesty drugi — odpowiedziała siostra.
— Więc został mu tylko jeden dzień. Czyż naprawdę nie dotrzyma?
— Niech pan doktor sam go zobaczy. Wchodzimy do separatki na palcach. Sam nie wiem,
czemu zbliżamy się do śmierci na palcach, jakby w obawie, aby życia nie spłoszyć.
Józef leży bezwładnie na płask w niezmiennej od tygodnia pozie. Oczy utkwił we drzwiach, tak jak
wczoraj i przedwczoraj. Wiem, że obdarzał mnie szczególną sympatią. Witał mnie zawsze wesołym
i serdecznym okrzykiem, potem już tylko gestem głowy, a ostatnio oczami. Tym razem kąciki warg
z lekka drgnęły wysiłkiem mówienia. Przybliżyłem do nich ucho, jak mogłem.
— Jeszcze... dzień... — usłyszałem szept.
— Tak, tak — stwierdziłem głośno. — Tylko jeden dzień. Wszystko będzie dobrze, nie ma obaw...
— mówiłem twardo i mocno, pragnąc tą butą przełamać spazm, jaki mnie dusił za gardło.
Tym razem nawet się nie uśmiechnął, tylko zsiniałe wargi znowu się poruszyły. Ledwie słyszalnym
tchnieniem wysylabizował: emerytura.
— Ależ tak, tak, naturalnie — stwierdziłem i chciałem dalej mówić, ale nie potrafiłem. Głupi
spazm chwycił mnie za gardło, taki idiotyczny, dziecinny szloch. Odwróciłem szybko głową, aby
nie zauważył. Spostrzegła to jednak siostra i... zawstydziłem się. Szybko wybiegłem z sali,
wpadając w objęcia doktora K. Spojrzał wnikliwie w moje oczy i wzruszony, cichym głosem za-
pytał:
— Koniec?

background image

— Jeszcze nie, ale chyba zaraz... — bąknąłem.
— Zastrzyk strofantyny. Zaraz strofantyny. Musimy go przetrzymać. Tylko 15 godzin zostało.
— Dostał już wszystkie zastrzyki w maksymalnych dawkach, panie doktorze.
— To go obłożyć butelkami gorącej wody. Postępować jak z niemowlęciem, jak z wcześniakiem.
Mleko z żółtkiem i koniakiem w odbytnicę. Robić, co tylko można, szkoda człowieka.
Ale co tu gadać. Szkoda słów. Co ma być, to będzie. Stoimy wszyscy troje na szpitalnym korytarzu,
wpatrzeni w otwarte szeroko okno.
— O, proszę spojrzeć — przemówiła siostra, podnosząc ramię. — Kasztany już kwitną.
— Wiosna w pełni — stwierdził doktor K. i pokiwał głową.
— Kasztany — powtórzyłem jakoś bezmyślnie i właśnie w tej chwili, pamiętam to doskonale,
rozległ się ostry, chrypliwy, nienaturalnie dziki, duszący się krzyk.
Wpadliśmy do separatki z powrotem. Bezwładem opuszczonych ramion, jakby wsparty o podłogę,
zwisał do połowy wychylony z łóżka Józef.
Podnieśliśmy go z powrotem na poduszki. Na ustach miał krwawą pianę i toczył nieprzytomnie
białkami oczu.
— Lecę do telefonu — zawołał doktor K. — Muszę tu zaraz ściągnąć tę wielką komisję. Niech pan
pilnuje pulsu! — krzyknął jeszcze z daleka.
„Pilnować pulsu”! — jak mam to robić? Wysłałem siostrę po strofantynę, sam stałem bezradnie
patrząc na chorego. Leżał teraz spokojnie, oczy miał otwarte i wciąż jeszcze żywe. Oddech
nieregularny, zamierający na dłuższe odstępy. Nie miałem już najmniejszych złudzeń: konał.
W tym momencie chmara ptactwa siadła na sąsiednim drzewie. Zapamiętałem ten przedziwny
szczegół. Wiosenny świergot ptaszków i cichy, ledwie dosłyszalny szept umierającego zlały się
wówczas w jedno. Usłyszałem wyraźnie wypowiedziane słowo: „dożyć!”, po czym głowa Józefa
bezwładnym skrętem opadła na ramię. Nie było chwili do stracenia. Wszakże ordynator
potrzebował coś spisać, jakiś protokół, jakieś zeznanie. Najwyższy czas... ostatnie sekundy!
Wyskoczyłem na korytarz, aby wołać, ale doktor K. już sam biegł w moją stronę, a za nim stary
ordynator szpitalny, jak zwykle nie dopięty i jak zawsze nie golony.
— Musicie w obecności pacjenta podpisać, że dziś jest dwudziesty trzeci kwietnia. Rozumiecie?
Dziś jest dwudziesty trzeci kwietnia, początek dnia, parę minut po północy.
— Rozumiemy, panie doktorze — odpowiedzieliśmy zgodnym chórem.
Wiatr zaszeleścił gałęzią kasztana i odleciały ptaki.

Wędkarze sali piątej

Salę piątą, na końcu korytarza, często omijałem w wieczornym obchodzie. Po prostu nie było tam
co robić. Zdawkowe rozmowy? Landrynkowe uśmiechy? Głupie i beznadziejne pocieszenia?
Przelewanie z pustego w próżne? Po co ta cała komedia wobec tych nieszczęśliwych kikutów? Ci
ludzie doskonale zdają sobie sprawę, że ich życie już się skończyło. Dla siebie, dla rodziny, dla
społeczeństwa są tylko nieużytecznym kłopotem, tolerowaną z litości biedą. Kikuty z poobcinany-
mi kończynami, komicznie skaczące pokraki. Gdybyż to jeszcze nowoczesne protezy, ale kto by na
taki luksus sobie pozwolił. Może państwo? Może ta kolej, która im kończyny obcięła? Wolne żarty.
Kij w skórę oprawny i kule pod pachą to cały ekwipunek. Ich weselna odprawa. A renta —
wystarczy na zupę i chleb, ale na jubkę żona sama musi zarobić. Ubezpieczenia przedwojenne to
istne kpiny.
Leży ich tam na tej piątej sali czworo, jeden gorszy połamaniec od drugiego. Sami kolejarze z
nieszczęśliwych wypadków. Jeden tylko bez lewej nogi. Drugi bez kończyn całej lewej połowy, tak
jak mu lokomotywa w pędzie obcięła. Trzeciemu brak obu stóp, a najgorszy ten czwarty bez obu
rąk i bez obu nóg — sam tylko kikut do wożenia w wózku. Kandydat na ulicznego żebraka, model
do wzbudzania litości.

background image

Omijam ich salę nie dlatego, że tam ponuro i smutno, wprost przeciwnie, ta piąta sala aż kipi od
humoru. Najweselsza ze szpitalnych sal. Witają każdego kaskadą beztroskiego śpiewu i śmiechu.
Skąd się w nich bierze ten humor? Ale my, lekarze, mamy szczególnie wyrobioną świadomość
nieszczęścia, jakie tworzą amputacje. Oni jeszcze tego nie wiedzą. Dopiero gdy wyjdą stąd w
dawny świat, dawne życie i do dawnych, zdrowych ludzi. Gdy oparci niezdarnie o ścianę nie
potrafią postawić przed siebie kroku i zaczną chwytać się muru, żeby nie upaść. Wówczas dopiero
zginie im uśmiech z ust i my lekarze dobrze o tym wiemy. Dlatego nie lubię wchodzić na salę piątą.
Każdy temat zadrażnia ambicję. Każdy obraz wywołuje tęsknotę. Ja, zdrowy człowiek, muszę w ich
oczach wyglądać jak ironiczny wyrzut, a do tego jeszcze z racją czy bez racji przykładałem
wszakże rękę do tego kalectwa. Brałem przecież udział w amputacji.
— Musi pan doktor zajść do nich, dawno tam nie byliśmy — powiada siostra, naciskając klamkę.
Nie miałem już odwrotu, wszedłem więc zdawkowo uśmiechnięty.
— Dzień dobry starej gwardii! — rzuciłem niby wesoło i od razu się przestraszyłem własnych słów.
Czyż to nie ironia z mojej strony? Czyż to nie kpiny? Oni i... gwardia. Gdzież to porównanie.
Poczują się może dotknięci. I słusznie, jakże można tak przemawiać. Straciłem rezon.
Prawdopodobnie spiekłem nawet raka.
— Dobry wieczór, doktorku! — odpowiedział wesoły chór podnoszących się z poduszek białych
postaci.
W tej chwili zauważyłem rzecz dziwną, której nigdy dotąd nie spostrzegłem. Oto przy wezgłowiu
każdego łóżka, oparty o ścianę stał długi kij, a z jego końca zwisał sznurek.
— A cóż to za broń? — spytałem. — Wybieracie się na wojnę?
I znowu łapię siebie na nietakcie. Jakże można podsuwać im taką ironię. Jakże ci biedni ludzie
mogą się gdziekolwiek wybierać? Każde zdanie tutaj, w tej sali, staje się niestosowne. Jakże trudno
z nimi rozmawiać.
— Gdy pan doktor przyjdzie do nas w nocy, sam na własne oczy zobaczy, co to za wojna —
odpowiedział najbliższy kaleka.
— Boję się, a może to kije na mnie?
— Gdzieżby tam naszego doktorka bić! — zaprotestowali chórem. — Ale naprawdę serdecznie
zapraszamy na widowisko. Początek o godzinie jedenastej w nocy. Rewia pierwszej klasy. Cyrk nie
z tej ziemi... za jedne 10 groszy!...
— Ano, zobaczymy... — odrzekłem odchodząc.
Pochłonięty robotą zupełnie zapomniałem o tej swojej obietnicy. Dopiero gdzieś około północy,
kiedy już zdejmowałem buciki do spania, we drzwiach dyżurki stanął mój opiekuńczy duch —
siostra dyżurna.
— Sala piąta po raz trzeci już dzwoni, żeby poprosić pana doktora.
— Stało się co może?
— A cóż tam mogło się stać gorszego. Nie ma co już tam amputować. Prosili, żeby panu doktorowi
powiedzieć, że zapraszają na rybki.
— Przyniósł im kto? — zaciekawiłem się.
— Nic nie wiem i niczego nie rozumiem, najlepiej chodźmy zobaczyć.
Idziemy wzdłuż korytarza, mijając otwarte drzwi kolejnych sal. Od niebieskich nocnych lampek
panuje błękitny półmrok. Od czasu do czasu rozlegnie się gdzieś cichy jęk albo astmatyczny,
duszący kaszel. Wiosenne powietrze wywietrzyło przykre zapachy. Swobodniej się jakoś oddycha.
Ostrożnie naciskam klamkę „piątki”.
— Czemu tu drzwi zamknięte? — mruczę do siostry.
— Oni zawsze o to proszą — odpowiedziała. Przekroczyłem próg zupełnie ciemnej sali. Mimo woli
wyciągnąłem dłoń do wyłącznika.
— Niech pan doktor nie zapala! — rozległ się syczący szept od wewnątrz.
Zamknąłem więc za sobą drzwi i oparty o nie plecami czekam, co dalej nastąpi. Z wolna wzrok
przywyka do ciemności. Poprzez dwa duże okna zakrada się blask latarni, wystarcza jej, aby
rozróżnić łóżka, a na nich siedzące postacie w błękitnych piżamach. Każda z tych postaci trzyma w
ręku kij. Z tych czterech kijów wybiegają na sam środek pokoju długie sznurki, na końcu każdego z

background image

nich widnieje kawałek słoniny albo mięsa.
— Co się tu dzieje? — spytałem.
— Tsss...! — uciszono mnie znowu chóralnie.
— Proszę się nie ruszać, zupełnie nie ruszać — szepczą. — Zaraz się rozpocznie.
Nie rozumiałem jeszcze tej całej komedii. Jakieś nocne misterium czy co?
Nagle w przeciwległym rogu sali zjawił się biało-czarny, łaciaty szczur i wahającym się, lękliwym
truchtem wybiegł na środek.
— To Maciuś... to Maciuś! — przedstawił mi go szeptem najbliższy inwalida. — Wielki spryciarz,
on przynęty nie weźmie, tylko dookoła obgryzie.
I rzeczywiście, łaciaty szczur obiegł przynętę kołem, każdą obwąchał, po czym usiadł przy
największym kawałku i szybkim ruchem szczęk jął słoninę obgryzać.
— Szkoda prowizji... Szkoda na łajdaka prowizji! — szeptali wędkarze. — Lepiej go odstraszyć dla
innych.
— Skądże tu te szczury? — spytałem siostrę. — Nie spodziewałem się tej plagi w naszym szpitalu.
Zupełnie jak na jakimś starym wraku okrętowym.
— Cicho... cicho! — doleciał znowu przyciszony szept... — Już idą! Tym razem na arenę wyszła
ich para, były znacznie mniejsze, jednokolorowe, nieufne i strachliwe. Lada szmer uciekały z
powrotem w kąt. Dopiero po kilkunastu próbach dotarły do przynęty i wzięły się także do
oskubywania słoniny. Różnica wzrostu była wielka. Widocznie matka z synkiem. W końcu matka
łapczywie przełknęła resztkę nie dogryzionej słoniny. Z chóralnym wrzaskiem triumfu podbito kij.
Szczur zatoczył piękne salto w powietrzu i z wysoka, prawie spod sufitu, klapnął na jedno z łóżek,
skąd pośpieszną rajteradą poprzez kołdrę chorego uciekł pod podłogę. Przez cały czas tej ucieczki
pacjenci pokładali się ze śmiechu. Takiej beztroskiej radości, takiej dziecięcej uciechy nie ogląda-
łem w żadnym z dziecińców. Bili dłońmi w koce, kto miał nogę, ten nią wierzgał, a gdyby mógł,
toby zatańczył oberka.
— Teraz pan doktor poznał nasze rybki — odezwali się wreszcie pełnym głosem. — To jedyna
nasza tutaj rozrywka. Proszę częściej nas odwiedzać, postaramy się dla pana doktora o dobry kij, a
słoninkę to nam z kuchni dają. Pani gospodyni także czasami tutaj zagląda.
Tak — pomyślałem odchodząc. Jakże niewiele potrzeba do radości, jedni ją widzą w każdej
brzydocie, a drudzy odbierają sobie życie nie mogąc jej dostrzec. Chyba radość mieszka w nas
samych i nie da się amputować z kończynami.

Brzuszki kurują się

Przez jeden sezon pełniłem funkcję lekarza-instruktora wodolecznictwa i słonecznych kąpieli w
państwowym sanatorium w Druskienikach pod Grodnem. Wielce pocieszna to była praca. Słońce
jak słońce. Las jak las. Żywicą pachnące sosny, kryształowa rzeka, basen kąpielowy, gorący piasek
— czynniki wspaniale leczące, zwłaszcza otyłe dyrektorskie brzuszki, których było tam najwięcej,
Druskieniki bowiem cieszyły się ogromnym Wzięciem właśnie u takich sybarytyzmem
podtatusiałych panów. Po prostu były one modne.
Rzeczą wiadomą jest, że każde skuteczne leczenie musi być prowadzone według ścisłej recepty.
Przede wszystkim musi zaistnieć wiara pacjenta w mądre kierownictwo lekarskie. Słońce i las
bardzo pięknie, ale tego za mało. Trzeba jeszcze wiedzieć, jak w tym lesie chodzić i jak tym
słońcem oddychać. Każdy „kuracjusz” lubi być prowadzony za rączkę. Każdy przepis, każde
zalecenie musi być koniecznie poparte autorytetem; tym właśnie autorytetem, jako się rzekło, przez
cały sezon letni byłem ja.
Istniały w Druskienikach dwa tereny: męski i żeński. Oba otoczone płotem ze ściśle dopasowanych
desek, aby, broń Boże, ktoś nieproszony a ciekawski nie podpatrzył przez niedyskretną szparę, jaką
ma figurkę pani ministrowa albo i sam pan dyrektor. W granicach obu płotów obowiązywała

background image

nagość, przykryta tylko czasem w wypadku nadmiernej indywidualnej skromności wąską przepaską
imitującą figowy listek.
Każda kuracjuszka i każdy kuracjusz, jako kandydat do raju, przed rozpoczęciem spacerów na goło
musiał stanąć z arkuszem białego papieru w długim ogonku, a kiedy doczekał się wreszcie swojej
kolejki, lekarz-instruktor (to niby ja) wypisywał na tym arkuszu papieru najprzeróżniejsze
„zlecenia”, oczywiście odpowiednie do stanu zdrowia danego golasa. Zlecenia wyglądały mniej
więcej tak:
„Rano słoneczne naświetlenie minut 15 przez trzy dni, potem każdego dnia dodawać po minut 5 aż
do 30 minut. Resztę czasu odpoczywać w cieniu. Spacer umiarkowany dookoła terenu przechodzić
winien stopniowo w piętnastominutowy bieg, po czym wracać do normalnego marszu. Natrysk
minut osiem, unikając moczenia głowy”...
Oczywiście każdy pacjent musiał posiadać nieco odmienne wskazówki, inaczej kuracja
wyglądałaby szablonowo. Niełatwą więc rzeczą było wykombinować tyle odmiennych wariantów
tego „racjonalnego” marszu albo „racjonalnego” naświetlania czy też kąpieli.
Żeby ułatwić sobie te „lecznicze” improwizacje, wymyśliłem kolorowe słupki. Znakomity
wynalazek. Kierownictwo druskienickiego sanatorium było wniebowzięte i od razu mi
entuzjastycznie przyklasnęło. Kolorowe słupki stanęły na skrzyżowaniu spacerowych ścieżek.
Odległości wymierzono dokładnie. Od czerwonego słupka do zielonego metrów 25, a od zielonego
do żółtego 50. Teraz moje recepty wyglądały już bardziej precyzyjnie, a w swoich leczniczych
skutkach były wprost zdumiewające.
„Od czerwonego słupka do zielonego ma pan maszerować wolnym, nie przymuszonym krokiem; od
zielonego do żółtego stopniowo przyśpieszać. Dalej od żółtego biec drobnym, miękkim truchtem,
aż przy czerwonym znowu przejść w dowolny marsz. Przy niebieskim zatrzymać się i trzy razy
głęboko westchnąć”.
Co to była za uciecha patrzeć na tych różnych wygodnickich sybarytów, liczących z nabożeństwem
sekundy i badających kolory słupków, aby się, broń Boże, nie omylić. Te duże, zatroskane,
egoistyczne dzieci bawiły się pysznie swą wiarą w lecznictwo. Odmierzali kroki, kłócili się o
pierwszeństwo albo dzielili się wolnym terenem. Jednym słowem, przyjemnie było patrzeć na
znakomite postępy tej wielce „racjonalnej” kuracji.
Ćwiczenia gimnastyczne prowadził w Druskienikach Pietkiewicz — znany w świecie sportowym
instruktor, absolwent CIWF. W innych godzinach prowadziłem ja sam. Oczywiście ani wiedzą
sportową, ani doświadczeniem nie umywałem się do Pietkiewicza. Miałem poza sobą poznański
kurs wf — i to wszystko. Nie byłem wart nawet wiązania sandałów temu doskonałemu sportow-
cowi. A jednak... jednak jego zespół bywał zawsze nieliczny, podczas gdy do mnie garnął się tłum
chętnych kandydatów. Dlaczego? — Odpowiedź prosta: „ćwiczenia prowadził... lekarz!” Tylko
takie ćwiczenia mogły pomóc.
Spośród licznych i mniej więcej szablonowych druskienickich kuracjuszy zapamiętałem jednego.
Był nim rudowłosy przemysłowiec wileński, o białym, mocno piegowatym ciele. Miał śmiesznie
wypukły okrągły brzuszek i cienkie, nieproporcjonalnie długie ramiona. Dałem mu na wstępie
specjalnie wielce skomplikowaną listę kuracyjnych zajęć i z satysfakcją obserwowałem, jak przez
pierwsze trzy dni, z zegarkiem w ręku, odmierza słupki i dopasowuje swoje ćwiczebne kroki do
wypisanej na arkuszu recepty.
Czwartego dnia stanął na nowo do lekarskiego przeglądu w długim ogonku nagich kandydatów.
Gdy po kilku godzinach dotarł wreszcie do mego gabinetu, spytałem zdziwiony:
— A pan tu po co jeszcze raz?
— A bo widzi pan doktor, zapomniałem zapytać, czy ręce, kiedy idę, mam trzymać wyprostowane
w dół czy zgięte w górę?
Dostał wyraźną instrukcję i uspokoił się. Odtąd trzymał już zawsze ramiona przygięte jak w biegu.
Coś za tydzień, a może i za dziesięć dni, obchodząc kuracyjny teren zauważyłem mego pacjenta w
łazience w pozycji leżącej na ziemi. Wzdłuż ściany biegł szereg mosiężnych kranów. Tkwiły one
nisko na wysokości 40 centymetrów ponad podłogą i służyły do płukania stóp przed wejściem do
basenu kąpielowego. Właśnie pod tymi kranami, na swoim wypuczonym brzuszku leżał mój ryży

background image

delikwent.
— Co pan tu robi? — zawołałem zdumiony.
— Kąpię się tak, jak pan doktor kazał, to znaczy bez moczenia głowy.
Rzeczywiście głowę miał wytkniętą poza obręb działania otwartych kranów.

Czyszczenie śmietników

— Nasze morze, uważa pan, jest za mało reklamowane — mówił do mnie wojewoda toruński
Władysław Raczkiewicz. — Z naszych wspaniałych piaszczystych plaż moglibyśmy uczynić drugą
Riwierą, tylko brak odpowiednich urządzeń, przyzwoitych hoteli i w ogóle jakiej bądź troski o
letnika-kuracjusza. Dlatego postanowiłem stworzyć specjalną placówką „lekarza klimatycznego” i
o objęcie tej placówki właśnie proszą pana. Jest to sprawa nadzwyczaj pilna, już mamy marzec,
musi więc pan natychmiast udać się w teren i działać. Przede wszystkim strona sanitarna. Poprawić
stan higieny. Co tu zresztą długo gadać, nie będę pana uczył. Ze swej strony dopomogę we
wszystkim, bylebym w porę był o to proszony. Reszty dokona naczelny lekarz wojewódzki, dr
Kripendorf, zaraz mu pana przedstawię. Które z miast wybrzeża pragnie pan obrać za swoją bazę
działania?
Nie namyślałem się długo. Puck leżał w samym środku podległego mi terenu, stamtąd będę mógł
robić wypady na obie strony.
Dr Kripendorf okazał się człowiekiem przemiłym i ogromnie życzliwym. Obiecał jak najdalej idącą
pomoc, podejmowałem więc pracę w optymistycznym i pełnym zapału nastroju.
— Ze starostą wejherowskim to będzie pan miał niemały orzech do zgryzienia, jest to formalista
mało życiowy — rzucił doktor na pożegnanie. Ale ja nawet nie słuchałem. Układałem już
błyskawiczny plan działania. I rzeczywiście ustanowiłem rekord szybkości. Dosłownie w trzy dni
urządzałem już mieszkanie w Pucku, a na czwarty dzień przyjechał Żorżyk, był to sanitarny kon-
troler, zarekomendowany mi przez profesora higieny. Żorżyk był Rosjaninem z pochodzenia, ale
zasymilowanym przez kulturę polską. Mówił z akcentem rosyjskim, a nierzadko szpikował obcymi
wyrazami. To właśnie okazało się wkrótce naszym wspólnym nieszczęściem. Ludność kaszubska
przezwała go od razu „Ruskiem”. Żorżyk był małego wzrostu i raczej o brzydkiej twarzy, nerwus
straszliwy i niepohamowany impetyk. Nie potrafił swoich uczuć ani okiełzać, ani ubrać w dyploma-
tyczne szatki. Reagował szczerze i wylewnie, może nazbyt wylewnie, i to mu nie jednało
przyjaciół, zwłaszcza tutaj na tak odmiennym psychicznie terenie. Jednym słowem, przedstawiał on
sobą duszę słowiańską, z rosyjska mówiąc: „na rospaszku”. Do pracy wziął się ostro i także może...
zbyt ostro. Co prawda, ostrość ta była w całej pełni usprawiedliwiona, gdyż stan sanitarny naszego
wybrzeża przedstawiał się ultra tragicznie, co i dziś jeszcze możemy stwierdzić. Z powodu braku
odpowiednich lokali wczasowych większość letników zmuszona była (i jest do dzisiaj) korzystać z
domów prywatnych, całkowicie nie dostosowanych do tego przeznaczenia. Nie mówiąc już o
łazienkach, ustępów przeważnie nie było, a jeśli i były, to ich stan wołał o pomstę do nieba. Poza
tym królowały jeszcze tak zwane „gnojowniki” na samym środku mieszkalnego podwórka.
Jedynym wyjściem z tej sytuacji były ostre nakazy likwidacji tego stanu rzeczy z zagrożeniem
policyjnymi mandatami. Może by ta metoda dobre dała wyniki, gdyby nie pochodziła od „Ruska”.
Żorżyk, jako się rzekło, był raptusem o niewyparzonej gębie i nie potrafił znieść nerwowo
niektórych obrazków obyczajowych, a jakie to były obrazki, właśnie zamierzam opowiedzieć.
Któregoś, na przykład, dnia idąc ulicą Pucka natrafiłem na rynsztok przecinający w poprzek całą
jezdnię. Żółta zawartość i obrzydliwy zapach nie budziły najmniejszej wątpliwości. Ten otwarty
ściek kloaczny prowadził w bramę domu prywatnego, a stamtąd na ukos poprzez spore podwórko
do ustępu, którego stan nie da się opisać, coś ultra wstrętnego, braknie słów do wyrażenia odrazy.
Mój biedny Żorżyk aż pozieleniał na twarzy. Z papierosem w zębach rzucił się bez słowa kołatać w
drzwi właściciela. Niestety, były zamknięte. Dom pusty. Wywiad wkrótce ustalił, że właścicielem

background image

tym jest radny miasta Pucka. Nazajutrz otrzymał on nakaz sprzątnięcia, ale czy go wykonał?
Z innym radnym spotkaliśmy się po paru dniach, kiedy wybraliśmy się na rewizję sanitarną
miejscowej masarni. Izbę zastaliśmy ogromną i dokładnie wymiecioną. Urzędował w niej sam
masarz i jego małoletni pomocnik. Na środku izby stał wielki gliniany piec do gotowania mięsiwa.
U góry widniał niewiele mniejszy zbiornik cynowy, prawdopodobnie do wody, takeśmy pomyśleli,
ale na wszelki wypadek Żorżyk przystawił stołek i wlazłszy nań, zapuścił swoją dłoń za brzegi
zbiornika.
— Fu! Cholera! — zaklął siarczyście, zeskakując nagle ze stołka. Wymachując ręką, szybko
pobiegł do najbliższego kurka spłukać dłoń. Niestety, zamiast wody zaczęły z kranu wypadać tłuste,
dobrze odkarmione mięsem robaki. Rura do kranu biegła właśnie od tegoż zbiornika. Tym razem
nie obeszło się bez drabiny. Żorżyk wlazł i stwierdził, że ten właśnie cynowy zbiornik pełny był po
brzegi bydlęcych jelit macerowanych przez robaki. Wewnątrz wszystko się ruszało. Na oburzenie
nasze zdziwiony masarz wyjaśnił, że metoda ta jest powszechnie stosowana. Jelita z uboju poddane
bywają naturalnemu procesowi maceracji i dopiero pod koniec procedury wypłukuje się martwe już
robaki, po czym kiszki idą do produkcji.
Upłynęło kilka tygodni. Czerwcowe słońce zaczęło przypiekać. Z upałami zjawiły się tłumy
turystów. Wyroiły się wózki z lodami i budki z lemoniadą. Mijając je, przeglądamy butelki pod
słońce. I, o święty Boże! Czego tam nie ma! Nie mówię już o źdźbłach siana, o jakichś tam pyłkach
i osadach, ale gorsze są skrzydełka much i wreszcie — resztki karaluchów. Dowiaduję się, skąd
pochodzą te dziwne jakieś zielone nalepki. Oczywiście z mego Pucka. Fabryczka, jak się okazuje,
tkwi tuż pod moim nosem. Nie czekam długo. Natychmiast już jesteśmy tam z Żorżykiem. Dwie
izby. Na środku jednej z nich stoi dieslowy motorek do napełniania butelek lemoniadą. Drugą izbę
wypełniają przeróżne baseny i zbiorniki do gotowania wody, żaden z nich od dawna nie był w
użyciu, wszystko to oblazłe z farby, brudne i zardzewiałe. Ściany obu pomieszczeń niechlujne,
zanieczyszczone, szparami biegają prusaki, całość przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Nie mam
oczywiście innego wyjścia, jak tylko nałożyć plomby na pas transmisyjny motoru, z nakazem
remontu lokalu i wszelkich zbiorników. Właściciel wcale się nie przejmuje moimi restrykcjami.
Arogancko się uśmiecha twierdząc, że plomby i tak zostaną zdjęte, bo on ma brata legionistę w
Warszawie i ten będzie wiedział, co z nami zrobić. Wychodzimy nieco skonfundowani.
Po kilku dniach znowu łapię w kiosku brudną lemoniadę z takimiż nalepkami, a więc produkcja
trwa, ale jakim cudem? Wszakże plomby są nałożone. Biorę policjanta i razem we trójkę zjawiamy
się w fabryczce. Brud jest taki sam jak przedtem. Remont wcale nie rozpoczęty. Bezczelny
właściciel traktuje nas jak pan, i władca. Widocznie otrzymał list z Warszawy. Już zamierzamy
opuścić lokal nie wykrywszy żadnego przewinienia, gdy nagle policjant nasz cofa się, wraca do
motoru, przyklęka przy nim i maca sznurek od plomby. Kręci go chwilę w palcach, aż całkowicie
rozkręca. Włókna poprzecinane w różnych odległościach i zlepione białkiem ustąpiły. Plomba
spadła. W ten więc sposób odchodziła nocna produkcja. Wypisuję nowy mandat karny, ale po co???
Za kilka dni telefon z Torunia. Mówi naczelny wojewódzki lekarz, dr Kripendorf:
— Kolego! Dobra nowina. Mogę wygospodarować dla was parę tysięcy złotych, została mi
resztówka w sanitarnym budżecie. Na co chcielibyście wydać?
— Na chodnik do plaży w Jastarni i porządny publiczny ustęp w tejże miejscowości — zawołałem,
podskakując radośnie. Tego mi najbardziej brakowało.
— Zgoda. Jutro dostaniecie gotówkę, tylko załatwcie zaraz formalność ze starostą w Wejherowie,
on musi wystąpić z wnioskiem.
Telefonuję do starosty. Czekam niedługo.
— Panie starosto! — wołam radośnie. — Dr Kripendorf wygospodarował dla mnie z działu
sanitarnego dwa tysiące, trzeba tylko wystąpić z formalnym wnioskiem na budowę chodnika do
plaży w Jastarni oraz ustępu publicznego, najserdeczniej o to proszę.
— Jak to? — odezwał się nadęty głos w słuchawce. — Kto tu będzie decydował o potrzebach
wybrzeża, ja czy pan? Już ja sam tę sprawę z doktorem Kripendorfem załatwię. — No i załatwił.
Ani on, ani ja pieniędzy nie dostaliśmy. Letnicy w Jastarni dalej brnęli poprzez zaśmiecony piasek.
Natomiast ja wkrótce otrzymałem wezwanie do Torunia. Wojewoda Raczkiewicz miał zatroskaną

background image

twarz.
— Widzi pan, doktorze! — powiedział. — Zbyt ostro pan wziął się do roboty. Zwłaszcza ten pański
sanitariusz „Ruskiem” przezwany. Kaszubi go nienawidzą. My, uważa pan, ludzie z wschodnich
kresów nie pasujemy do tutejszej psychiki. Inny świat. Tyle skarg, nie mogę się obronić. Radni
miasta protestują, podobno pan wymaga od nich niestworzonych rzeczy. Mało tego, Warszawa
nawet ingeruje. Jakiś pułkownik z ministerstwa skarży się, że jego bratu oplombował pan fabryczkę
lemoniady. Jednym słowem... rewolucja. Wczoraj miałem tu delegację, a do tego jeszcze sam
starosta jest przeciwny panu.
— A doktor Kripendorf? — bąknąłem nieśmiało. — Jaka jest jego opinia o mojej pracy?
— Jak najlepsza, ale dr Kripendorf wyjechał właśnie na miesięczny urlop, a tu żądają
natychmiastowych zmian. Jeszcze co do pana, to nie nalegają, ale ten kontroler „Rusek” musi
natychmiast odejść.
— Nie, panie wojewodo, mój kontroler ma najświetniejszą opinię profesora higieny na
Uniwersytecie Wileńskim, poza tym jest człowiekiem uczciwym, nie dającym się przekupić
łapówkami, jest pełen szlachetnego zapału, jednym słowem — jest człowiekiem najodpo-
wiedniejszym na swoim stanowisku, a to że wsadził kij w zaśniedziałe mrowisko, to tylko
przemawia na jego korzyść. Dla świętego spokoju odejdziemy razem.
Tak się skończyła moja praca na wybrzeżu polskim.

Mundur to ważna rzecz

— Za tydzień zamelduje się pan u mnie w mundurze! — zakończył rozmowę dyrektor Państwowej
Szkoły Morskiej w Gdyni, odprowadzając mnie uprzejmie do samych drzwi, ja zaś wychodząc
pomyślałem: jak ten mundur ma wyglądać i u kogo mam go uszyć? Tutaj, w Gdyni, ludziska są
zżyci z problemami morza, więc na moje naiwne pytanie wybałuszą oczy i zaczną żartować albo
kpić, lepiej zostawić sprawę otwartą. W Warszawie pójdę do dowództwa Marynarki Wojennej i
dowiem się wszystkiego.
Nazajutrz byłem już w dowództwie. Wchodzę do olbrzymiego hallu, mam tremę. Nie znoszę
„wysokich” urzędów z ich atmosferą dygnitarstwa. Podchodzę do woźnego.
— Mój panie! Kto by tu mógł mnie poinformować, jak ma wyglądać mundur... uważa pan...
mundur specjalnego oficera marynarki. — Nie chciałem wykładać kart na stół, a’ zdałem sobie
sprawę, że wyszło jakoś śmiesznie. Spojrzał na mnie spod oka niby kelner na klienta, szacując
widocznie możliwość napiwku.
— „Specjalnego oficera”, to znaczy jakiego oficera?
— No, na ten przykład.... lekarza...
— Lekarza? — powtórzył niedowierzająco i jeszcze raz obejrzał mnie badawczo od stóp do głowy.
— To niby pan? — zdziwił się.
— Mniejsza o to. Chodzi mi o mundur lekarza marynarki, jak ma wyglądać.
— Ano — wysylabizował powoli, podnosząc palec do góry — w tej kwestii kompetentny będzie
sekretarz wydziału personalnego piętro drugie, pokój 274. Winda zaraz w prawo.
Któż by tam windami jeździł w takim ważnym i oficjalnym gmachu. Jeszcze się niechcący z
samym ministrem w windzie spotkam, dopieroż będzie kawał. Wolę skakać po dwa schodki w górę,
mam wszakże dopiero dwadzieścia osiem lat!
Pukam we wskazane drzwi bardzo cicho i bardzo nieśmiało. Dopiero później, znacznie później
nauczę się wchodzić bez pukania i władczym gestem głowy przywoływać niepewne urzędniczki do
obsługiwania. Wówczas tej niezawodnej metody jeszcze nie opanowałem.
— Czego pan sobie życzy?
— Widzi pani — zacząłem przestępując z nogi na nogę — zostałem zaangażowany w charakterze
lekarza Szkoły Morskiej i kazano mi sporządzić mundur. Nie wiem, jakie mają być galony.

background image

Oficerowie marynarki handlowej umieszczają na rękawie złotą kotwicę, ale ja chyba tego zrobić nie
mogę, bo nie jestem nawigatorem.
— Panie Stanisławie! — zwróciła się sekretarka do jednego z mężczyzn. — Zechce pan załatwić
tego klienta.
— Czym mogę służyć? — padło nowe pytanie i da capo referuję sprawę, czując jej niestosowną i
zbyt małą powagę.
— Kto panu kazał szyć ten mundur? — zapytał mężczyzna.
— Jak to kto? — zdziwiłem się. — Alboż to ważne?
— Chciałem powiedzieć, na jakim statku będzie pan pływał?
— Na „Darze Pomorza”.
— To marynarka handlowa, nie nasza, wojenna — stwierdził.
— Ależ naturalnie — zgodziłem się. — Sądzą jednak, że przepisy mundurowe są podobne.
— No więc cóż... — zaczął urzędnik z wielką powagą — granatowe sukno, marynarka nieco
wcięta, dwa rzędy mosiężnych guzików...
— Ależ — przerwałem elokwencję — ja o tym wszystkim wiem, chodzi mi tylko o galony na
rękawie, jaki znak mam wyhaftować? Czy są jakieś przepisy?
— Hm... — chrząknął urzędnik — właściwie to żadnych przepisów dla lekarzy nie ma. O, tutaj ma
pan kolorową planszę z wszystkimi oznakami mundurowymi, ale lekarzy nie uwzględnili. Po prostu
zbyt ich mało w służbie. Rzeczywiście zabawne, po prostu zapomnieli uwzględnić...
— Więc co mam robić?
— Wszakże macie swój lekarski emblemat, zdaje się, dwa węże Eskulapa, na kielichu, jeśli się nie
mylę.
— Ma pan rację, ale nie jestem pewien, czy mogę to wyhaftować.
— Mam dobrą myśl! — krzyknął nagle urzędnik. — Niech pan idzie do naszego krawca, on
rozstrzygnie.
Bardzo dobry pomysł. Już idę pod wskazany adres,
— Kogo widzę! Co za miłe spotkanie! — pada nowy okrzyk i przede mną staje chudy jegomość w
mundurze oficera marynarki, ale go dalibóg nie znam. Nie przypominam go sobie. Niby znajoma
twarz, ale nie mogę skojarzyć jej rysów z jakimiś przeżyciami.
— Pan mnie nie poznaje — domyślił się. — Jestem jednym z czterech pływaków, którzy pierwsi
usiłowali przepłynąć Zatokę Gdańską, teraz pan sobie przypomina?
— Ależ oczywiście! — zawołałem ze szczerym wybuchem radości ściskając podaną dłoń.
Doskonale pamiętam. Obraz sprzed dwóch lat nagle stanął mi przed oczami jak żywy. Bawiłem
wówczas na Helu z wędrownym obozem swojej harcerskiej drużyny, gdy zapowiedziano ten
pierwszy pływacki rajd. Hel—Gdynia. Eskortować miał jacht i szalupa, do załogi tej właśnie sza-
lupy zwerbowano mnie i Janka Meysztowicza, mego przybocznego. Aż oto na przeszkodzie stanęła
pogoda. Nazajutrz od samego rana zagwizdał sztormowy wiatr i olbrzymie, wściekłe fale
przewaliły się poprzez kamienne molo rybackiego portu. Typowy dla „polskiego” morza nagły
spadek temperatury i ziąb wywołujący dreszcze. Pływacy stanęli jednak w komplecie: dwie panie i
dwóch panów. Jakby się umówili — jedna gruba, druga cienka i jeden gruby, drugi cienki.
— Pogoda okropna, szkoda zdrowia, nie warto ryzykować — odradzał ktoś z komitetu.
— Z tarczą albo na tarczy! — wykrzyknął z patosem ten właśnie grubas, wypinając dumnie
muskularną pierś, reszta skromnie milczała.
— Raczej byłbym za odłożeniem imprezy — bąknął chudy, ten właśnie, który stanął w tej chwili
przede mną na ulicy warszawskiej.
— Nie, nie! — zaprotestował wówczas bohaterski grubas. — Nie wolno się cofać, skoro już
wszystko zorganizowane i zapowiedziane.
— A więc z Bogiem! — zgodziły się obie panie i pierwszy skoczył do wody bohaterski grubas, za
nim w ślad poszła reszta pływaków. Wkrótce cała ich czwórka ukazała się za rufą naszej
eskortującej szalupy.
Utrwaliło mi się w pamięci to wariackie wiosłowanie, kiedy raz po raz wiosła wyskakiwały z fal
zrywając mięśnie. Natarłem sobie dłoń do krwi i przekląłem w duchu swoją głupią decyzję.

background image

— Psiakrew! — klął także nasz sternik. — Zachciało się płynąć w taką pogodę.
— I tak, i tak nie dopłyną! — odpowiedzieliśmy zgodnym chórem i właśnie, jakby na
potwierdzenie tych ponurych horoskopów, bohaterski grubas począł wzywać pomocy i zaraz wylazł
na pokład jachtu, ani z tarczą, ani na tarczy. Zostało ich troje. Dobrze sobie przypominam, właśnie
zaczęto szeptać i między sobą, że ten chudy, co jeszcze płynie, jest kapitanem marynarki. Teraz on
właśnie stoi przede mną...
— Może byśmy tak zaszli gdzie na jednego? — zaproponował.
— Czemuż by nie — ucieszyłem się.
Staliśmy na Nowym Świecie niedaleko baru „Pod Setką”.
— Ogromnie cieszę się, że pana widzę — zaczął, kiedyśmy siadali przy stoliku. — Bo wszystko, co
się wiąże z przebytym trudem, z jakimś niebywałym zmaganiem się, to wszystko, uważa pan,
zostawia w nas niezatarty ślad. Bardzo chętnie wracamy do wspomnień. Musieliście wówczas mieć
solidną zgrywę na tej szalupie...
— Zgrywę jak zgrywę — odparłem wesoło — ale pęcherze na dłoniach, i to jakie pęcherze!
— Co też pan mówi? To każdy z nas cierpiał po swojemu. Ja przemarzłem w najokrutniejszy
sposób, no i dostałem zapalenia płuc, ledwiem się wykaraskał, to nie żarty, w taki ziąb.
— Od dziewiątej rano do siódmej wieczór w wodzie. Wszakże pan zrezygnował tuż, tuż przed
końcem. Gdynię było widać jak na dłoni.
— Ale sromotnie poddałem się, proszę mi wierzyć, już nie mogłem. Mgła zachodziła na oczy. Po
prostu zamarzłem.
— Zostały jeszcze obie kobiety — zauważyłem niepotrzebnie.
— A właśnie, właśnie... ale one mają grubszy podkład tłuszczu...
— No, to cyk! — odrzekłem, wznosząc pierwszy kieliszek.
— One także zrezygnowały — mruknął, jakby się usprawiedliwiając.
— Tak — potwierdziłem — ale jedna z nich, ta śpiewaczka operowa z Poznania, zrezygnowała
jedynie przez solidarność, była w pełni sił, czy pan wierzy, przez cały czas śpiewała nam do wtóru,
płynąc tuż za rufą szalupy.
— I była wcale, wcale niebrzydka — dodał, wypijając drugą kolejkę.
— Te przeklęte pęcherze na dłoniach przeszkodziły mi w obserwacji, nie zauważyłem. Pan kapitan
pojęcia nie ma, co za wściekły ból.
— Co pan dziś robi? — przerwał nagle.
— Szedłem do krawca szyć mundur. Zostałem zaangażowany przez Państwową Szkołę Morską, no
i mam zameldować się w mundurze... Cyk!
— Ho, ho! Znakomicie, więc wypijmy podwójnie za powodzenie w pracy na tej nowej placówce.
Wypiliśmy. I jeszcze raz, i jeszcze kilka. Świat zaczął mi się trochę bujać. Było szalenie wesoło.
Już nie pamiętam, o czym dalej była mowa, wiem tylko, że szliśmy ulicą w bardzo dobrej
komitywie. Dzień już dawno się skończył, była nawet późna godzina.
— Zaprowadzę pana do naszego ministerialnego krawca — powiedział kapitan, zatrzymując się
przy pomocy latarni.
— Ministerialnego? — powtórzyłem niechętnie — to będzie bardzo drogo.
— Wiele pan zarabia w tej szkole? — spytał obcesowo.
— Siedemset złotych — odparłem.
— No to nad czym się zastanawiać, raz się żyje. Mundur to mundur. Musi być jak z igły, panie
dzieju...
— Ale żaden krawiec o tej porze nie urzęduje — protestowałem.
— Nie szkodzi — odparł kapitan z uporem pijanego. — „Za pieniądze ludzie podli, za pieniądze
ksiądz się modli”.
Dzwoniliśmy długo, aż jakaś niedoubrana niewiasta otworzyła drzwi. Nie chciała wpuścić, ale
kapitan powiedział głosem nie znoszącym oporu, że sprawa jest pilna i nie cierpi zwłoki. Dopinając
spodnie, zjawił się w koszuli krawiec. Na widok kapitańskiego munduru twarz mu zmiękła i
usłużnym ruchem wskazał na drzwi do pracowni.
— Ja, uważa pan, w sprawie zamówienia munduru dla tego oto pana doktora Szkoły Morskiej w

background image

Gdyni. Mundur ma być koniecznie na jutro.
— To niemożliwe — zaśmiał się krawiec — gdzieżby na jutro...
— Mam tydzień czasu, panie kapitanie — podpowiedziałem cicho.
— Mów do mnie Jasiu — odrzekł czule, kiwając się na obu obcasach. — Tu, panie dzieju, nie ma
mowy o długim czekaniu. Zapłacimy panu wiele tylko trzeba, byle szybko i byle dobrze.
— Te galony — szepnąłem. — Jaką oznakę ma lekarz?
— Wyhaftuję węża eskulapa na kielichu — odrzekł krawiec, kłaniając się uprzejmie. Znać
obietnica ekstra zapłaty uczyniła na nim dobre wrażenie. Kłaniał się więc biorąc miarę i kłaniał się
tak nam aż do drzwi.
Rzeczywiście miałem mundur w trzy dni, ale zapłaciłem krocie. Mniej więcej tyle co, skromnie
szyjąc, dałbym za dwa mundury.
Na rękawie widniał piękny złoty kij z wężem dookoła.
— Ale to nie kielich, to kij — zwróciłem uwagę.
— Kielich, uważa pan, to znak farmaceuty, panu doktorowi należy się kij.
Rzeczywiście — pomyślałem — i to solidne kije. Założyłem ten mundur i zaraz wybiegłem na ulicę
Marszałkowską. Mijam jakiegoś oficera piechoty, a ten bije mi w dach. Salutuje. Zapłoniłem się
niczym dziewica. Czyżby jakaś pomyłka? Może to mundur marynarki wojennej?
Zachodzę do bramy, zdejmuję czapkę, oglądam ją uważnie. Wszystko jest wyraźne. Znak
marynarki handlowej. Czyżby się oni na mundurach nie znali. To strasznie żenuje.
Ostatnia jeszcze próba. Wychodzę na chodnik i zaraz jakiś kapitan piechoty salutuje. Do licha!
Dość z tą przykrą maskaradą. Wbiegam z powrotem do mieszkania i zrzucam mundur. Nie będę w
nim chodzić. Chyba w Gdyni. Tam muszą się znać na dystynkcjach.
Mija kilka dni i oto jestem raz pierwszy w messie oficerskiej na statku „Dar Pomorza”. Moi
koledzy, a przyszli przyjaciele, oglądają mnie nieufnie i z przekąsem. Widzę wyraźnie, że się im
coś we mnie nie podoba. Jakieś przykre niedomówienie zawisło pomiędzy nami. I tak trwało kilka
tygodni, aż wreszcie na czyichś imieninach i przy kieliszku języki się rozplatały. Wszystkiemu był
winien znak, ten głupi znak. Sądzili, że mi specjalnie zależało na tym, aby ten wąż eskulapa
podobny był do kotwicznej liny, a kij do kotwicy. Mówiąc krótko podszywałem się pod nawigatora,
robiłem z siebie zejmana, czyli nadepnąłem na najczulszy odcisk marynarza. Oni nie znoszą
podobnej konkurencji.
Te parę tygodni kosztowało mnie sporo nerwów, bo moi przyszli przyjaciele mieli niewyparzone
języki, a przy tym sporą dozę złośliwego dowcipu. Zwłaszcza Tadeusz Meissner dawał mi się we
znaki, a Strzembosz dzielnie wtórował. Już mi ten cały eskulap gardłem wyłaził, aż go wreszcie
sromotnie odprułem. Wkrótce pod lekarskie galony wprowadzono czerwoną podkładkę i cała
sprawa w ten sposób została zlikwidowana. Ale mnie to kosztowało sporo nerwów.

background image

W mundurze marynarza

Żeglarskie krotochwile

W okresie międzywojennym statek szkolny „Dar Pomorza” miał zupełnie inne pływania. Wczesną
wiosną, gdy wrócił z dalekiej zimowej wędrówki, załoga brała urlopy, statek odpoczywał, a nowy
narybek Szkoły Morskiej zdawał egzaminy wstępne. Żółtodzioby wkładały mundury, aby
wróciwszy do swoich rozproszonych po Polsce domów imponować różnym „wielbicielkom morza”
kołyszącym się krokiem zejmana i dalekim spluwaniem przez zęby.
Pod jesień „Dar Pomorza” zaczynał się gotować do nowej zimowej, tropikalnej wędrówki: burty
malował, żagle cerował, sposobił liny. Urlopowicze ściągali do pracy. Żółtodzioby stawały do
ćwiczeń. Pojęcia nie mieli o żaglu, a tu czekały ich sztormy. Jakże poruczyć statek tak
niedoświadczonym rękom? Więc dzień po dniu na redzie w Gdyni odbywały się ćwiczenia.
Tego dnia dano właśnie znak, aby zakończyć wiosłowanie, i szalupy zaczęły podchodzić pod burtę.
Komendant statku, kapitan Konstanty Matyjewicz-Maciejewicz, osobiście doglądał z pokładu
sprawności dobijania szalup. Każda z nich miała podejść pod talię i zahaczyć ją, po czym załoga
szalupy po linach wdrapywała się na pokład. W szalupie zostawało dwóch wioślarzy, aby
nadzorować pracę talii — tych wciągano na górę razem z łodzią.
W jednej z szalup zostało nie dwóch, lecz trzech chłopców. Spostrzegłszy to, kapitan Maciejewicz
— jak zawsze w wypadkach uchybień pracy załogi — wpadł w pasję. Jako nauczyciel szkół
rosyjskich nie mówił po polsku poprawnie, brakowało mu często słów, zwłaszcza w chwilach
zdenerwowania. Tak więc i teraz — gdy krew zawrzała w nim z oburzenia na widok kołyszącej się
u burty szalupy z trzema, a nie dwoma wioślarzami — wrzasnął na całą zatokę:
— Liszni wyłaź!
Nastąpiła konsternacja. Nikt nie rozumiał. Wszyscy — i ci, co wyszli już na pokład, i trójka, co
pozostała w szalupie — sprężyli się ze strachu na baczność. Śmiertelna cisza zaległa statek. Nagle
rozległ się po raz drugi, już bardziej zrozumiały — choć jeszcze groźniejszy i jeszcze donioślejszy
— krzyk:
— Liszni wyłaź!
Uczniowie struchleli. Ci trzej w szalupie, widząc wlepione w siebie płonące wściekłością oczy
komendanta, zbledli. Pochyliły się głowy jedna do drugiej.
— Ty jesteś Liszni?
— Nie, nie ja.
— To może ty Liszni?
Wreszcie któryś zdobył się na odwagę i zadzierając w górę twarz zaraportował:
— Tutaj nie ma Liszniego, panie komendancie!
I oto nagle groźny przed chwilą komendant chwycił się za brzuch w paroksyzmie szczerego i
głośnego śmiechu. Pojął pomyłkę („liszni” w języku rosyjskim znaczy: zbędny, nadliczbowy).
Lubił kawały, więc śmiał się sam z siebie, a za nim rechotali wszyscy.
Tej jesieni „Dar Pomorza”, idąc jak zwykle w rejs południowoamerykański, zahaczył o Kopenhagę.
Nie mieliśmy tam stać zbyt długo, ot, zaledwie półtorej doby, ale i tego wystarczy do szczerej
zabawy. Każdy lubił Kopenhagę z jej wesołym miasteczkiem i łatwością zawierania znajomości z
dziewczynami pełnymi temperamentu i bezpośredniości. Duńczycy to naród morski, więc i córki
ich oceniają należycie błyskotliwą wartość załogi statku szkolnego. Dziś tu — jutro tam. Siady się
zatrą. Przeżycia sentymentalne — najmilsze wspomnienia. Z Kopenhagą nigdy nie było kłopotów:
ledwie uczniowie opuścili pokład, ledwie znikli grupkami za zakrętem ulicy, już wracają pod rękę z

background image

dziewczynami. Zagruchani, wniebowzięci, dżentelmeńscy.
W drugim dniu pobytu przyjmowano rewizyty gości. Statek stał na redzie, więc od rana wiosłowe
szalupy przywoziły i odwoziły zwiedzającą publiczność. Rodzice z córkami albo i same córki.
Synków mniej (tylko ci interesujący się żaglami). Łaziło to całe towarzystwo po pokładzie,
zaglądało w każdą szczelinę, pytało o każdy szczegół. Trwało to aż do obiadu, kiedy ostatni goście
opuścili statek. Na obiedzie miał być konsul RP ze swoją świtą i gronem miejscowych dygnitarzy.
O godzinie drugiej podnosimy kotwicę.
Wszystko odbyło się według programu. Przed obiadem ostatnie dziewczynki dyskretnie,
przesyłając całusy, odpłynęły w „siną dal”. Niejedno młode serce westchnęło głęboko. Niejedna
wstydliwa łza upadła na stronicę adresowego notesu... „Będą do siebie pisali”.
Na statku rejwach. Tupanina nóg. Gorączkowe przygotowania. W kapitańskim salonie dostojni
goście dopijają ostatnie toasty. Pierwszy oficer wybiega z rozkazem:
— Wszyscy na pokład! Zbiórka!
Biegnąc poprawiamy mundury, wygładzamy czupryny, nasadzamy czapki. Już stoją szeregi:
uczniowie w białych drelichach, oficerowie świecą złotem galonów. Moment nerwowego napięcia.
Wreszcie ukazuje się uroczysta świta. Kilka eleganckich pań, za nimi brzuszki dyrektorów, a na
czele konsul z goździkiem w klapie...
— Baczność! Na prawo patrz!
Kapitan melduje konsulowi gotowość statku do odejścia. Uroczysta pożegnalna przemowa i oto
nagle... najzupełniej niespodziewanie zza rogu kuchennej przybudówki wysuwają się dwie
niewinnie spłonione dziewczynki. Wzrok wszystkich obecnych mimo woli przenosi się na nie. Nie
mniej czerwony na twarzy „dyżurny” melduje coś komendantowi, a ten z kolei podchodzi do
konsula.
— Pan konsul wybaczy, ale dwie Dunki spóźniły się na ostatnią szalupę, pozwoli pan konsul, że
odpłyną w tejże motorówce razem z państwem?
— Ależ oczywiście, ależ oczywiście — wersalski gest w stronę trapu.
Biedne, zawstydzone dziewczęta nieśmiałym, drobnym kroczkiem drepczą do trapu. Tuż za nimi
idą piękne panie i panowie z dygnitarskimi brzuszkami. Jako ostatni schodzi krokiem godnym i
obliczonym „na efekt” sam pan konsul RP. Honorom stało się zadość.
— Rozejść się! — pada komenda i cała załoga ramię przy ramieniu staje wzdłuż relingu.
Pogoda jest śliczna, morze jakby wygładzone. Popielaty Bałtyk do siebie niepodobny. Wrześniowe
słońce nadało niebu i wodzie głęboki szafir Śródziemnego Morza. Niedalekie dźwigi zawsze
krzykliwego portu dziś odpoczywają — niedziela. Żaden głos nie psuje nastroju. Kapitańska
motorówka, lśniąc mosiądzami, na wolnych obrotach poważnie pyka rurą wydechową. Uroczyście
sztywnym wiankiem, z przepisowo miłym uśmiechem zastygły na ławkach eleganckie panie,
dyrektorzy uchylili kapeluszy. Pośrodku stoi konsul z podniesioną dłonią.
— Pyk, pyk, pyk... — basowo a głucho akompaniuje kapitańska motorówka, a nad tym wszystkim
grobowa, uroczysta, nadęta cisza. Cała załoga sprężyła się na baczność. Palce drżą przy daszkach
mundurowych czapek. Autorytet najwyższej władzy zawisł w powietrzu.
— Pyk, pyk, pyk! — motorówka basowo gdacze i oto nagle jedna z tych dwóch zawstydzonych
duńskich dziewczynek unosi się z ławki i powiewając chusteczką woła piskliwie:
— Pocałuj mnie w dupie! Moment ciszy... i:
— Tfu! Chalera!!! — zagrzmiało z górnego pokładu.
Nerwy kapitana Maciejewicza nie wytrzymały próby. Kontrast tych dwóch krzyków na tle
dygnitarskiej ciszy był tak wielki i niesamowicie komiczny, że cała załoga jak jeden mąż ryknęła
chóralnym śmiechem. Rechotali wszyscy uczniowie. Od śmiechu trzęsły się burty „Daru Pomorza”
i od śmiechu drżała kapitańska motorówka razem z konsulem RP. W tym jednym momencie
błyskawicznie rozkrochmaliła się atmosfera snobistycznego nadęcia — zapomnieli ludziska o
dostojeństwie swojego przeznaczenia. Ale śmiech trwał krótko. Uczniowie wiedzieli, co ich czeka.
Z „Macajem” nie ma żartów. Zaraz zaczną się dochodzenia: a kto nauczył, a kiedy, a po co? Tylko
żagle postawią i reje przehalsują — czeka ich Sąd Boży. Lepiej więc nie spieszyć z robotą. Żaden
sztorm nie grozi. Niech się „stary” uspokoi. Może da się ułagodzić. Będzie lżejszy raport.

background image

Konno na pacjencie

To, co opowiem, działo się wówczas jeszcze, kiedy ani penicylina, ani sulfonamid nie istniały.
Pojawienie się tych leków, jak wiemy, wybawiło tysiące ludzi od śmierci. Flemingowi należy się
nie tylko w każdym kraju świata pomnik, ale wiekopomna cześć i sława. Szczególnie ród niewieści
winien mu wdzięczność za ratunek przed nieuleczalną dotąd popołogową (lub poskrobankową)
zakaźną gorączką. Dzięki Flemingowi właśnie ten problem dzisiaj przeszedł do legendy.
A więc, jako się rzekło, działo się to jeszcze przed penicyliną.
Statek szkoły morskiej „Dar Pomorza” przecinał właśnie Ocean Atlantycki w najszerszej jego
połaci, wracał bowiem ze swojej dorocznej podróży ćwiczebnej. Trasa wiodła od portu Paranagua
(Brazylia) do portu Capetown (Afryka Południowa). Pamiętam, byliśmy wówczas na wysokości
Tristan da Cunha, samotnej, zagubionej, romantycznej wyspy. Dotychczasowa śliczna pogoda nagle
się popsuła. Gęsta mgła opanowała świat, jak na północnym morzu.
— Tfu! — zaklął swoim zwyczajem kapitan Maciejewicz, popularnie Macajem zwany. — Pod
Tristan da Cunha zawsze tak. Cholera ich tu przyniosła!
— Kogo, panie kapitanie? — spytałem nie rozumiejąc
— Tych wariatów, co tu zamieszkali. Jakaż idea pakować się na te gołe skały? Ani tu wody
porządnej, ani jedzenia ludzkiego. Czort ich wie, po co żyją, i... jak wszyscy żyją! — dodał z
uznaniem.
— Czyżby aż tak dobrze żyli? — zaśmiałem się.
— Nie mówię „dobrze”, ale długowiecznie. Podobno średni ich wiek umierania — osiemdziesiąt
pięć lat. Pomyśl pan sobie: 85 lat! A nierzadko dosięgają setki.
— Nie słyszałem... — bąknąłem.
— Ja również nie słyszałem, ale niedawno czytałem artykuł. Podobno na Tristan da Cunha nie ma
żadnych zarazków, zdrowi są jak ryby, a przy tym nieustannie szukają u siebie jakichś skarbów.
— Czyich?
— Cholera ich wie. Wielu było takich, co tu coś zagrzebali. Potem sami tego znaleźć nie mogli albo
poumierali. Dziś więcej jest takich, co szukają, aniżeli tych, co zgubili — zaśmiał się Macaj.
Statek coraz gwałtowniej rył dziobem, a zadarta wysoko kapitańska rufa raz po raz tłukła swoją
płaszczyzną o podnoszące się fale. Wiatr wzmagał się i gwizdał na wantach. Zanosiło się na sztorm.
— Nie wiadomo, czy będzie można dopłynąć do beczki — mruknął kapitan.
— Do jakiej beczki? — spytałem.
— To pan nic nie wie? Wiadomo... eskulap! Mówiłem już dziś przy stole, że istnieje niepisane
prawo morskie, że każdy statek omijając Tristan da Cunha musi zabrać jej korespondencję.
— Więc zachodzimy do portu?
— Przy tym wietrze? Zwariował pan! Mowy nie ma! Do Tristan w czas dobrej nawet pogody
trudno zajść, a tu, w taki sztorm? Do beczki daj Bóg dopłynąć. Oni swoje listy trzymają w
zakotwiczonej beczce, na pełnym morzu. Jesteśmy od strony południowej, pełno tu raf.
W ciągu jednego stulecia zatonęło tutaj trzynaście statków. Bardzo podłe warunki.
— Latarnię widać, panie kapitanie — zameldował wachtowy oficer. — Jesteśmy na jej trawersie.
— Dobrze. Stanąć pod wiatr! Spuścić kapitańską motorówkę, na wiosłach będzie trudno. Pan
pojedzie, panie Konstanty.
Zaczął się rejwach brasowania. Sznury białych, tłoczących się postaci rytmicznie pociągały za liny.
Zwolnione od wiatru płótna wściekle łopotały. Kołysanie wzdłużne zmieniło się w nieokreślony
jakiś kołowrotek.
— Pytał pan, zdaje się, o te historie ze skarbami? — zaczął Macaj. — Ciągnie się to od czasów
napoleońskich, kiedy na tych morzach panował największy bałagan. Wówczas, zdaje się, i na
Tristan da Cunha wysadzono jej pierwszych mieszkańców, byli to angielscy marynarze, jeńcy

background image

wojenni.
— Jesteśmy gotowi, panie kapitanie — meldował drugi oficer, odziany w kombinezon i ratunkową
kamizelkę.
— Tylko ostrożnie, panie Konstanty — krzyknął Macaj. — Paskudnie wygląda. Chyba sztorm się
zaczyna. O czym to ja panu mówiłem? Aha, o tych różnych wariatach. Swego czasu głośna była
sprawa angielskiego statku „Allanhaw”, 1600 ton wyporności. Kapitan jego zwariował z
zawiedzionej miłości i najzupełniej świadomie na pełnych żaglach, silnym fordewindem wpakował
się na skały. Tylko czterech ludzi wyratowano.
— Panie kapitanie, kolacja na stole! — zameldował steward.
— Zaczekać, aż szalupa powróci — padł rozkaz. — Szukanie skarbów zaczęło się chyba od tego
sławnego angielskiego pirata kapitana Kidda. Pan doktor słyszał o nim? W każdym szkolnym
podręczniku angielskim pełno o nim różnych historyjek.
— Nie czytałem ani jednej — bąknąłem ze wstydem.
— A był pan przynajmniej w londyńskim barze „Old Inn” nad Tamizą?
— Zdaje się, byłem. To w tych dokach, gdzie odbywały się egzekucje nad piratami?
— Właśnie, właśnie, tam też i powieszono owego Kidda. I nikt nie wiedział, gdzie ten szelma
podział swoje nieprzebrane skarby. On sam twierdził, że skarby zatonęły, ale kto by tam wierzył. I
dlatego zaczęło się poszukiwanie, które trwa do dzisiaj. Trzy punkty świata ściągnęły na siebie
szczególną uwagę. Archipelag Kokosowy na Pacyfiku, Long Island pod New Yorkiem, no i te
właśnie Wyspy Zbawienia. W tych gonitwach za skarbem udział brali nie tylko prywatni
awanturnicy, ale i rządowe nawet okręty wojenne. Tak na przykład w roku, zdaje się, 1813 wysłany
został na poszukiwanie skarbów okręt angielskiej marynarki wojennej „Prometeusz”, a na dwa lata
przedtem, niemiecki okręt wojenny „Pantera”. Po prostu szał ogarnął cały świat marynarski.
Szeptano z ust do ust niesamowite legendy, sprzedawano usługi, mordowano konkurentów, w
portowych spelunkach aż wrzało od emocji.
— Wracają — zameldował wachtowy.
— Nu, chwała Bogu, a to niepokoiłem się — rzekł Macaj, przykładając dłoń do czoła. Istotnie
szalupa już dobijała. Rosnące na sile bałwany rzucały nią potężnie na strony. Raz po raz
wyzwolony z wody motor, przebijając się poprzez szum fal i gwizd wiatru, ryczał wniebogłosy.
Niełatwa to była sztuka podejść pod talie, ale wprawna załoga dała sobie radę i za chwilę drugi
oficer, ociekając wodą, zjawił się przed nami.
— Beczka pusta, panie kapitanie. Włożyłem do środka nasze pozdrowienia i to wszystko —
meldował.
— Ano, dobrze, teraz chodźmy do messy, bo kolacja wystygnie — rzekł Macaj, schodząc już po
trapie. — Zdaje się, że czeka nas, panowie, ciężka noc. Barometr idzie gwałtownie w dół. Coś w
rodzaju cyklonu.
Prócz wachtowego siedzieliśmy w komplecie. Sięgaliśmy już po sztućce, gdy nagle statek
przechylił się gwałtownym skokiem i opadł rufą w dół. Cały rząd biesiadników z mego vis a vis
opadł brodami w talerze, a my, z przeciwka, zrywając podtrzymujące nas łańcuchy, zjechaliśmy po
śliskiej podłodze do przeciwległej ściany i gruchnąwszy plecami o nią, spadliśmy z krzeseł.
— Cholera! — zaklął Macaj siarczyście. — Pewnie przebrasowali reje. Nu, panie Stanisławie! —
zwrócił się do stewarda — pozbieraj pan te skorupy po talerzach i dawaj nowe kotlety, bo tych z
podłogi to ja już jeść nie będę.
— Niech pan opowie nam o tej wyspie, kapitanie! — poprosiłem, gdy cały rejwach spowodowany
podskokiem statku uspokoił się.
— A ot, żył tu podobno niejaki Lambert, ani pirat, ani kapitan statku, ot, taki sobie skromny
człowieczek, co handlował futrem upolowanych fok i dorobił się wielkiej fortuny. Wiadomo, na
Tristan da Cunha banku nie ma, więc pieniądze Lambert chował do miedzianego kotła. Miał on
dwóch współtowarzyszy: Włocha Corri i Anglika Milleta. Pewnej nocy Lambert i Millet nie wrócili
z myśliwskiej wyprawy, został tylko Włoch Corri. Pomówili go o zbrodnię. Ze swojego bogactwa
nie robił on żadnej tajemnicy. Przy okazji każdej wypitki przechwalał się istnieniem wielkiego
miedzianego kotła, wypełnionego złotem.

background image

— To mięso jakby czuć! — zauważył nagle pierwszy oficer, wąchając kotlet.
— A cóż zrobić, wiadomo, nieświeże, cóż, od Gdyni płynie, pół roku już minęło — usprawiedliwiał
się prowiantowy oficer, Majorem przezwany.
— Chłopcy dzisiaj skarżyli się, że w ryżu są robaki — dorzucił Trzeci.
— Wielka mi rzecz! Popływaliby tak żaglowcem do Australii i z powrotem, toby im robaki nosem
wyszły... — zaśmiał się Macaj.
—A o czymże to ja panom mówił?... Aha! Nu tak i Corri też zginął w jakiejś awanturze i nie zdążył
zdradzić tajemnicy miedzianego kotła. Od tego czasu ludzie powariowali, szukając tej zguby. Ryli
dookoła i do dzisiaj wciąż jeszcze ryją. Nawet znaleźli podobno szkielet tego Corriego i odtąd jego
duch podobno straszy. Innych duchów nie ma na Tristan da Cunha, tylko ten jeden Corri. Ale on
bardzo jest popularny, wszyscy się jego boją. Oprócz miedzianego kotła istnieje jeszcze na wyspie
skarb kapitana Sandersa, który wylądował tu pewnej nocy i wyniósł na brzeg razem ze swoim
powiernikiem marynarzem Handersonem wielką skrzynię pełną złota i ukrył ją gdzieś w jakiejś
grocie. Nie wiem, na jakiej podstawie obliczono, że w skrzyni tej było trzydzieści pięć tysięcy
złotych funtów szterlingów. To tylko dwie historie, nie pamiętam innych — rzekł Macaj. — Ale
powiadam wam, jest ich tam bez końca. Niesamowite banialuki plotą po spelunkach portowych, a i
w prasie od czasu do czasu zjawi się jakaś sensacja. Na Tristan da Cunha mamy dużo grot, tak że i
dla was, panowie, znajdzie się jeszcze robota... — zakończył ze śmiechem.
— Panie doktorze! — meldował od drzwi dyżurny uczeń. — Jeden z kolegów ciężko zachorował,
może pan doktor zobaczy?
— Co mu jest?
— Ucho strasznie boli, no i wymioty.
Idę do ambulatorium. Chłopak siedzi na stołku, ma twarz czerwoną, oczy pałają gorączką. Mierzę.
Ma 39,8. Objawy zapalenia ucha środkowego. Dają zastrzyk propidonu. Zapuszczam krople
kamforowe. Daję silną dawkę aspiryny i kompres. Nic więcej zrobić nie mogę. Niestety, penicyliny
jeszcze nie było!
Nazajutrz objawy niepomyślne. Gorączka wzrasta. Silne bóle głowy, objawy sztywnienia karku.
Błona bębenkowa ucha obrzękła i zaczerwieniona, słowem groźba komplikacji. Jeżeli nie
przedziurawię jej operacyjnie, dwie są możliwości: albo sama pęknie rujnując aparat słuchowy,
albo ropa przerzuci się do wyrostka sutkowatego i dalej na błony mózgowe. A więc muszę dokonać
paracentezy ucha. Łatwo jednak powiedzieć „muszę”, ale jak, ale czym? Nawet igły odpowiedniej
nie posiadam. Kto będzie usypiał chorego? Drugi oficer czy sanitariusz, który jest... fryzjerem?
Czyli, jak za dawnych czasów, cyrulikiem. Zresztą nie o to chodzi. Statkiem rzuca na strony, że nie
można ustać. Sztorm rozgorzał na całego. Przy kole sterowym, zamiast dwóch jak zwykle, stoi
czterech uczniów. Są przywiązani linami, żeby ich fala nie zmyła. Jakże tu myśleć o trafieniu igłą w
bębenek uszny pacjenta, kiedy ustać na nogach nie można? A jednak operacji dokonać muszę. Stan
chorego jest groźny. Trzeba chłopca ratować. Muszę! — powtarzam sobie z siłą sugestywną,
otwierając drzwi kabiny. W tym momencie słyszę za swoimi plecami brzęk tłuczonego szkła i
tragiczny okrzyk sanitariusza:
— Ojej, panie doktorze! Nasze lusterko się stłukło!
— Jakie lusterko?
— Ano, wziernik do ucha — pada druzgocąca odpowiedź. Wszakże ten wziernik właśnie jest
podstawą mego działania. Jakże można bez jego pomocy trafić do ucha? Co teraz robić? Co robić?
Chwytając się ściany korytarza, jak pijany wracam do ambulansu. Jeszcze nigdy nie rzucało tak
statkiem. Jednego z uczniów omal że nie zmyło do morza. Zrolował biedak aż pod sam reling. Miał
szczęście chwycić się asekuracyjnej linki. Inaczej byłoby po nim. Im więcej kiwa, tym większy
oblatuje mnie strach, jak wybrnąć z sytuacji. Lusterko laryngologiczne ma w środku otworek, przez
który bada się pole operacyjne. Jego wklęsłe lustro koncentruje blask. Powierzchnia, którą należy
igłą dziurawić, stanowi jedną czwartą całości bębenka. Małe przesunięcie koniuszka igły pozbawi
chłopca aparatu słuchowego. Jaka odpowiedzialność! Ale zaniechać operacji to ryzyko skazujące
go nawet na śmierć. Do Capetown, czyli najbliższego portu, zajdziemy za dwa, może za trzy
tygodnie. Co robić? Co robić?

background image

Odwlekam decyzję. Może dobry los uśmiechnie się? Może nawałnica chmur i wichrów odejdzie?
Może ocean uspokoi się nieco? Może gorączka u pacjenta spadnie?
Niestety, sztorm ryczy coraz zajadlej, a statek skacze w sposób uniemożliwiający zupełnie stanie.
Nowa noc przynosi pogorszenie. Trzeba się decydować, innego wyjścia nie ma.
— Położyć chorego na stół operacyjny — rzucam przez zęby. — Przywiązać go jak najmocniej.
Chloroform i eter pod ręką, w zabezpieczonej szufladce środki nasercowe i strzykawki, długie a
cienkie tampony. Poprosić drugiego oficera, żeby asystował jako świadek.
Serce mi włazi w gardło. Opanowuję tremę, jak mogę. Nadrabiam miną. Rozklepuję młoteczkiem
koniuszek domięśniowej igły, to będzie mój specjalny instrument do paracentezy. Paskiem od
fotograficznego aparatu przywiązuję zwykłe płaskie lusterko kieszonkowe do czoła. Tkwi ono nad
lewym okiem. Teraz włażę na stół operacyjny i siadam okrakiem konno na brzuchu pacjenta. Na
szczęście stół jest wąski, a nogi mam długie, więc mogę zaczepić stopę o stopę, aby usadowić się
mocniej. Teraz kiwamy się razem z pacjentem synchronicznie.
Nachylam twarz ku jego twarzy i przekrzywiając głowę rzucam uwiązanym lusterkiem błysk w
głąb ucha. Jest. Widzę dokładnie bębenek, ale najmniejszy ruch ręki odprowadza to światło z pola
widzenia. Wykluczone, abym mógł operować w świetle. Pozostaje więc tylko przestudiować i
zapamiętać pole, a potem na ryzyko dziurawić igłą. Wpierw trzeba pacjenta uśpić. Daję mu dużą
dawkę chlorethylu. Usypia szybko. Przekrzywiam mu głowę. Oddaję maskę drugiemu oficerowi,
sam znowu oświetlam ucho, no i raz dwa trzy!... zdecydowany ruch dłoni. Opór tkanki. Próżnia.
Zjawia się strumień ropy. Jest. Brawo. Dzieła dokonałem. Co będzie dalej, przyszłość pokaże. Robi
mi się nagle słabo. Przeżycie zbyt radykalne, napięcie nerwów zbyt silne. Reakcja i odprężenie.
Chwytam się oburącz krawędzi stołu, żeby nie upaść. Statek kołysze z boku na bok. Właściwie nie
jest to już kołysanie, tylko szaleńczy jakiś i opętany taniec. Największy chyba sztorm mojego życia.
Wreszcie przy pomocy asystentów złażę z barykady i przewalając się ze ściany na ścianę wybiegam
na pokład. Chcę podzielić się radością z kapitanem Maciejewiczem. Właśnie napatoczył mi się na
drodze. Uśmiecham się więc i już chcę otwierać usta, gdy on, spojrzawszy na mnie, wrzasnął
gromkim głosem:
— Widzisz go! Raduje się! A tu czort wie, co może wyniknąć! To żadna radość, cholera!... To
sztorm!
Znikam w kabinie jak zmyty. Rzeczywiście, nie pora na wyrażanie szczęścia.
Nazajutrz choremu spadła gorączka i mózgowe objawy ustąpiły. Tańczyć mi się chciało z wielkiej
uciechy.
Za miesiąc, kiedy wylądujemy w Capetown, będę wiedział na pewno, czy aparat słuchu nie został
uszkodzony. Grunt, że chłopak żyje i żyć będzie.
Dziki sztorm trwał jeszcze dwa dni, aż przekształcił się, jak to zresztą często bywa, w kompletną
ciszę. Ocean wygładził pieniste czupryny i dawno już zgubione tropikalne słońce znowu wróciło
żarliwym upałem. Leżeliśmy jak zwykle na rufie, wygrzewając plecy. Dziadzia (radiotelegrafista)
jak zwykle suszył swoje nie kończące się nigdy filmy, a Chojnac z Gorylem tonęli we wspo-
mnieniach ostatnich, brazylijskich przygód.
Sądziłem, o naiwny, że ze zmianą pogody nastąpi teraz mój osobisty spokój, chyba zasłużyłem na
to. Gdzież tam! Po obiedzie tegoż dnia zameldował się nowy chory.
— Cóż wam jest? — pytam obcesowo.
— Nie wiem, panie doktorze, ale już dziewięć dni, jak nie chodzę na stronę, to chyba już dosyć
długo? Dzisiaj zaczęło mnie boleć w brzuchu i ciągle robi mi się słabo.
Badam pacjenta uważnie. W górnym odcinku wstępującego jelita wyraźny, bardzo twardy guz.
— Mieliście wymioty?
— Dziś rano po raz pierwszy.
— Jeśli mnie pamięć nie myli, przed kilkoma dniami braliście sól gorzką na przeczyszczenie?
— Tak jest, panie doktorze, ale bez skutku.
— Idźcie do łóżka... zobaczymy — mruknąłem. Ale co mam „zobaczyć”? Wszystko przemawia za
skrętem kiszek przez blokadę, zwykłe zaczopowanie. Na statku nie ma warunków do operacji. W
pobliżu nie ma statków, płyniemy starym szlakiem żaglowym. Żaden nowoczesny statek tędy nie

background image

idzie. Cóż więc robić?
Wpadam na myśl.
— Panie Stanisławie! — wołam. — Gdzieś tu mieliśmy klka metrów zapasowej gumy do
lewatywy, niech pan poszuka.
— Chce pan doktor na procę? — spytał robiąc dziwne oczy.
— Nie na żadną procę, tylko lewatywę — tak zwaną wysoką lewatywę. Tutaj mamy niskie sufity,
więc nie ma odpowiednich warunków, ale stanie pan na pokładzie górnym, a pacjent na dolnym i
tak jakoś na dwa piętra poradzimy.
— Nic nie rozumiem — rozłożył ręce. — Lewatywa na dwa piętra?
— A wie pan, co to jest prawo naczyń połączonych? Zamiast gadać, ganiaj szybko po gumę.
Na szczęście szlauch się znalazł.
— Stawaj, braciszku, okrakiem — przemówiłem z kolei do pacjenta — a pan, Stanisławie, pójdzie
z lewatywą na górę. Otrzymamy tym sposobem cztery metry różnicy poziomów. Ciśnienie
wystarczające do wyprostowania jelit, jeżeli tylko woda dojdzie do celu. Ciepła woda z gliceryną
swoje zrobi. Zresztą nie ma innej rady. Próbujemy.
Wieść o wysokiej lewatywie rozeszła się po całym statku. Kto mógł, ten biegł na dziwne
widowisko.
— Niech pan tylko tym telefonem za długo nie przemawia — zażartował ktoś.
— Ja to bym na pewno pod takim ciśnieniem pękł — ktoś drugi dowcipkował.
Kibiców zbierało się coraz więcej.
— No trzymaj się, chłopcze — radzono.
— Tylko dalej od mojej kabiny, bo jeszcze eksploduje!
Dałem znak i przedstawienie się rozpoczęło. Zadarłszy koszulę, posłuszny pacjent stał okrakiem na
podłodze, a ja nad nim z kanką od lewatywy. Rurka gumowa biegła w górę ze środka statku nad
trapem aż na pokłady
— No, no! — kręcił głową Goryl. — Żeby tylko nie pękł.
— Wytrzyma. Dupa mocna! — pocieszył ktoś.
Ja jednak chowałem w sercu niepokój. Stosowałem ten eksperyment raz pierwszy, wiedziony
jedynie zdrowym rozsądkiem. Skoro kiszka zaczopowana, a nawet może skręcona, należy ją
wyprostować. Jeżeli gangreny nie ma, każde ciśnienie dobre.
— Dość, doktorze!... Jak Bozią kocham, nie wytrzymam! — krzyczał pacjent.
Przygotowany basen uratował sytuację.
— Ależ, panie doktorze, jak żyję czegoś podobnego nie widziałem, żeby jeden człowiek potrafił aż
tyle!... — wołał sanitariusz Stanisław.
Chory uratowany. Czy tam był ten skręt kiszek, czy go nie było, efekt przeszedł wszelkie
oczekiwania.
W Capetown laryngolog specjalista orzekł, że operacja ucha dokonana została legę artis i w
najzupełniej odpowiednim polu.
Chyba jakiś dobry duch kierował moją dłonią.

Cisza na morzu

Już drugi dzień mija, jak stoimy w miejscu. Niebywałe zjawisko. Żagle, symbole bezużytecznego
nieróbstwa, niby zwiędłe a brudne kiście niegdyś białych chryzantem obwisły nieruchomymi
fałdami. Ocean wygładził swoją powierzchnię do niemożliwego absurdu. Jakżeż to może być?
Tutaj lśniąca, nieruchoma, otaczająca nas masa wody, a tam gdzieś na reszcie mórz i oceanów,
gdzieś wieją przecież wiatry, szaleją sztormy i przewalają się piętrowe fale. Gdzież więc tu reguły
fizyki, której nas uczono? Gdzież owe zespolenia naczyń i prawa ciśnienia, gdzie Pascale i
Archimedesy? Bzdury! Życie praktyczne przeczy. Otaczająca nasz statek gładzizna drwi z

background image

wszelkich teoretycznych zasad. Gdyby choć jedno drgnienie, chociaż jedna maluteńka fala.
Kamienny, niczym nie wzruszony spokój.
Dziwna, pastelowomleczna poświata związała ze sobą morze i niebo, zatuszowała granicę barw.
Gdzie spojrzysz — jedno zielonomodre, wMęsłe zwierciadło. Na tym olbrzymim połyskującym tle,
niby na dnie alabastrowej misy, leży nasz „Dar Pomorza” — biała fregata, biały motyl
spreparowany, z rozpiętymi skrzydłami — i czeka. Na co czeka? Tyle dni już czekamy. Na wiatr.
A wiatru jak nie ma, tak nie ma.
— Tfu... Chaliera! — klnie kapitan Maciejewicz. —
Szósty już but ja rzucił za burtę i, k’czortu, nic nie pomaga!
Rzeczywiście, aż trzy pary obuwia poszły Neptunowi w ofierze i żadnego rezultatu.
— Panie kapitanie! — wołam. — Mam jeszcze jedną parę starych butów, może rzucimy?
— A nu — śmieje się Macaj swoim poczciwym, rozbrajającym śmiechem — spróbować nie
szkodzi!
Biegnę do kabiny. Otwieram w pośpiechu szuflady. Szukam, ryję, ale buty gdzieś się zapodziały.
Nie ma! Złośliwość martwej natury.
— Panie Stanisławie! — wołam stewarda. — Nie widział pan moich starych butów? Były tu w
szufladzie, między butelkami wina.
— Wina? — zdziwił się. — Jakiego wina? Rzeczywiście, teraz sobie uświadamiam, że i butelek z
winem brak. Gdzie moje wino? Najlepsza malaga z Casablanki! Zaczynam gorączkowo przewracać
szufladę za szufladą. Czyżbym nie pamiętał? Może wypiłem z tą Portugalką na Martynice? A może
na Porto Rico z Angielką? Nie... nie, stanowczo nie! Ktoś musiał mi spłatać figla. Ktoś wypił moje
wino!
— Nu i co? — odezwał się głos od progu. — Dasz pan te swoje buty czy nie?
— Nie mogę ich znaleźć, panie kapitanie. Ktoś wypił mi moją malagę, a buty były między
butelkami...
— Nu, to gdzież one? Przecież ich nikt nie wypił, to nie wino.
Nowe poszukiwania. Wreszcie są. Znajduję je w szafie, pod brudną bielizną. Kroczę triumfalnie na
pokład. Zacznie się uroczysty ceremoniał.
— A ot, już wiem, dlaczego nie pomagało — zaczął poważnym głosem Macaj, podnosząc w górę
mój but. — Widzicie, panowie, but trzeba rzucać w tę stronę, skąd należy się spodziewać wiatru. A
tu sam czort nie rozbieriot — gdzie ten wiatr. Przecież zupełna cisza, skądżeby wiedzieć?
— A w którą stronę ostatni but pan rzucił? — spytałem.
— Z prawej burty — odpowiedział Macaj.
— I nic nie pomogło? Znaczy, teraz trzeba rzucać z lewej.
— Rzeczywiście, mądrze pan wykombinował — zaśmiał się kapitan. — Wszystkich butów nie
wyrzucisz, a próbować trzeba — dodał.
Tymczasem zebrała się już spora gromadka ciekawskich. Czekaliśmy wszyscy na stary zejmański
ceremoniał.
Macaj uroczystym krokiem podszedł do relingu, odwrócił się plecami ku morzu, rozstawił szeroko
nogi, aby było wygodniej, i z wielkim rozmachem rzucił. But niby z procy wyskoczył wysoko
ponad jego ramię i spadł gdzieś w ocean.
— Ale pan kapitan musi coś przy tym powiedzieć — zauważyłem. — Jakieś zaklęcie pod adresem
Neptuna, jakąś pokorną prośbę.
— Chyba tak, ale czort wie co mówić? Ot, dobrze byłoby poczytać jakieś zejmańskie obyczaje —
zaśmiał się Macaj. — Nu, to niech pan coś do Neptuna mówi, a ja tymczasem drugi pański but
wyrzucę.
Niestety, i ta czwarta para obuwia nie pomogła. Wiatru jak nie było, tak nie ma.
— Do licha! — mruczę schodząc po trapie. — Kto wypił moją malagę?
Wołam drugiego oficera.
— Słuchaj, Kot! Jak myślisz, kto mógł mi spłatać taki kawał?
— A kto znał kryjówkę? — pyta Kot.
— Nikt, dosłownie nikt. Ale zaraz... zaraz... poczekaj. Wczoraj był u mnie wieczorem ten uczeń, co

background image

to przedtem chodził do chyrowskiej, jezuickiej szkoły i opowiadał mi historię, jak to oni swoim
księżom podkradali mszalne wino. Potem wypytywał mnie o gatunki hiszpańskich win i ja mu
pokazałem butelki. Ale czyżby się on odważył?
— Rzecz mało prawdopodobna, ale skoro miał szkołę chyrowską... Zaraz skoczę do międzypokładu
i sprawdzę. Wątpię, żeby już aż pięć butelek wypił — to mówiąc Kot wyszedł z kabiny.
Jednocześnie prawie rozległy się wołania:
— Albatrosy!... Albatrosy!... Prędzej na pokład! Albatrosy lecą!...
Tupot nóg. Kto żyw, ten biegnie. Niebywała sensacja. Albatros — zejmański symbol. Ptak —
zjawa. Rzadki gość na żeglarskich szlakach.
Liczna gromada ciekawych zebrała się na oficerskiej burcie, nawet i uczniowie, dla których z
reguły wstęp tutaj zakazany. Tym razem zapomniano o przepisach. Trzy olbrzymie białe ptaszyska
kołyszą się na sennej gładzi oceanu. Nie boją się nas wcale. Podpłynęły tuż-tuż blisko, niby
łabędzie na łazienkowskim stawie.
— Jak by je tak złapać? — odzywa się ktoś w tłumie.
— Rzecz zupełnie prosta — mówi wszechwiedzący komendant i zaraz daje rozkaz: — Steward,
przynieś pustą puszkę po konserwach! Ot i cała sztuka — dodaje w naszym kierunku.
Na czym ta „sztuka” polega, jeszcze nie wiemy. Czekamy cierpliwie na jej wyjaśnienie. Za chwilę
Macaj bierze puszkę z rąk stewarda, ogląda ją ze wszystkich stron i krzyczy:
— Nożyczki! Dajcie dobre, duże nożyczki do blachy. Ktoś kopnął się i już są. Kapitan wykrawa
owalną płytę wielkości pół męskiej dłoni, wierci w niej dwa otwory, na dwóch przeciwległych
krańcach.
— Teraz dajcie długi, mocny sznurek — mówi. — Przenizamy go, ot, i gotowe!
— A co na przynętę? — pyta Dziadzia-Kwiatkowski, jako fachowy rybak.
— Nie trzeba żadnej przynęty. Ta blaszka imituje rybę. Albatrosy strasznie żarłoczne, chwytają
każdy przedmiot.
— Rozumiem, błyszczka — ktoś tam się mądrzy. — Ale błyszczki mają haczyk. Tutaj nie ma
haczyka, więc jak się ten albatros złapie?
— Rzeczywiście! — zgadza się kilka głosów. — Gdzie haczyk?
— Tutaj cała sztuka polega na tym — śmieje się Macaj — że albatrosy nie potrzebują haczyka. One
durne! Ich haczykowaty dziób trafi do dziurki w blaszce, nu i koniec. Albatros jak zły pies: raz
ukąsi, to już nie wypuści.
W tej chwili Dziadzia z Grzelakiem wypuszczają blaszkę na wodę. Wszystkie trzy albatrosy ruszają
do ataku. Dziobią jeden przez drugiego, wyrywają zdobycz.
— O! — ktoś wrzeszczy! — Poderwać! Już chwycił! Nic z tego. Dziób wymknął się z otworu. I
znowu albatrosy walczą o zdobycz, czyżby nie widziały oszustwa?
— Ciąg!... Ciąg!... — chóralny wrzask i tym razem sam kapitan szarpie sznurek. Długa biała szyja
ptaka idzie za błyskotką.
— Jest!... Jest!... Mamy go!...
Cały pokład tańczy: skaczą chłopcy z uciechy, padają sobie w ramiona. A linka się napięła. Mocno
trzyma. Powoli ją podciągają, aby się nie wymknęła z dzioba ptaka. Mamy albatrosa!
— Załoga do motorówki! — pada rozkaz kapitana. — Trzeba go podjąć z wody, inaczej dziób nie
wytrzyma.
Tymczasem podciągnięto już ptaka pod samą burtę statku. Szyja wyprężona, skrzydła rozłożone
szeroko.
Trzepocze nimi, tłucze po wodzie. Niedługo to trwa. Już szalupa dobiła. Para silnych rąk chwyta
albatrosa za skrzydła, wyjmuje go z wody. Oszołomiony, nie wie, co ma robić, niby otwiera dziób,
ale nie walczy. Usiadł spokojnie na dnie łodzi, nawet go trzymać nie trzeba.
— Patrzcie no, oswojony! — ktoś woła.
— Tyś go pewnie oswoił — odpowiada inny, a chór śmiechu wtóruje.
— Ostrożnie tam, żeby nie uciekł!
— Dalej od dzioba, bo jeszcze komu oko wykolę.
— Palec odszczypnie!

background image

— Żeby tylko palec!
— Słyszysz, Kazik? Bądź ostrożny! — nawołują i znowu ryk śmiechu.
A tymczasem albatros, jakby nigdy nic, bez najmniejszej walki wywindowany zostaje po trapie na
pokład i tu jak domowa kaczka wyprostowuje kolejno to jedną, to drugą nogę, po czym niezdarnie,
przewalając się na boki, idzie wzdłuż pokładu przed siebie.
— Patrzcie go, jaki spryciarz! Wprost do kuchni wali.
— Panie szefie, dać mu befsztyka!
— Może wódki kieliszek?
Już trzeszczą aparaty. Fotografują ptaka ze wszech stron.
— A zmierzyć mu rozpiętość skrzydeł! — rozkazuje kapitan.
Więc znowu go chwytają. Przywarł piersią do pokładu. Przez szeroko rozwarty dziób ciężko dyszy.
Próbuje syczeć niby gąsior na wsi, ale nie udaje mu się nikogo nastraszyć.
— Co to? — wołają chłopcy. — Spójrzcie no tylko: krew na pokładzie. Krew z niego kapie. Któż
go zranił?
— Gdzieżby tam zranił! — oburzają się inni.
Ale rzeczywiście, krwawe plamy na pokładzie. Skąd się biorą?
— To z łap! To z łap!... za każdym krokiem czerwony ślad na deskach. Nogi mu krwawią.
— Biedak, nie może znieść dotyku twardych desek.
— Tak, tak... — potwierdza kapitan Maciejewicz. — Zapomniałem o tym. U nas było tak samo,
kiedyśmy łapali albatrosy za moich młodych lat. Te ptaki nigdy nie lądują. Raz wyklute, śpią i
jedzą przez całe życie na wodzie. One nie znoszą twardego dotyku.
— Puśćcie go wolno, niech leci!
— A pewnie. Po co ma się męczyć?
— Jeszcze wykrwawi się i zdechnie...
Ta decyzja nie wymagała plenum. Samorzutnie, na „raz dwa trzy” rozhuśtano ptaka i... babach! —
przez burtę w morze. Nie zdążył rozłożyć skrzydeł, spadł ciężko, rozpryskując wodę.
— Zabił się może?
— Gdzieżby się zabił. Nic mu nie będzie, tyle puchu na piersi...
— Więcej niż u Kazika — ktoś wtrąca i znowu ryk śmiechu.
Długi szereg głów wychylił się za burtę. Uwolniony z niewoli ptak powolnym, wcale nie
pośpiesznym ruchem odpływa ku swoim towarzyszom. Dołączył i wówczas wszystkie trzy razem
wzbiły się w powietrze. Tyle ich było widać...
— Oczywiście, to ten drań! — wołał Kot wbiegając do mojej kabiny. — Znalazłem pustą butelkę.
— Szelma! — zakląłem. — Przez cały tydzień udawał przyjaciela, zjawiał się w kabinie na
rozmówki, opowiadał o sobie po to, żeby ukraść wino.
— Podobno cała wachta piła, nie on jeden — zauważył Kot. — Ale ja im pokażę!
— Daj spokój, zwykły łobuzerski kawał. A my to byliśmy lepsi? Nie mów Macaj owi, bo będzie
awantura. Daj spokój.
— Rają!... Rają!... — ktoś krzyknął na pokładzie.
— Gdzie rają?... Jaka znowu rają?... — pędzimy na górę.
— Patrz pan — pokazuje Dziadzia palcem pod ster i rzeczywiście — widok niesamowity: tuż za
rufą „Daru Pomorza” stoi w miejscu, wymachując z wolna ogromnymi skrzydłami, oceaniczny
potwór, jakiś płaz o kształtach samolotu, stalowo połyskujące, opływowe cielsko.
— Prędzej!... Prędzej przynieście mi harpun!... — szepcze gorączkowo Dziadzia, nałogowy rybak.
Kopnęli się najbliżsi gdzieś na dół, do bosmana, do żaglomistrza, i już jest harpun — olbrzymi
dziryt z otwierającą się poprzeczką. Straszliwe narzędzie tortur.
Dziadzia próbuje, czy się otwiera, a głupia rają wciąż tkwi pod rufą, jakby czekała na swój smutny
koniec.
— Chyba z pięć metrów rozpiętości płetw — powiada Grzelak, kiwając głową z uznaniem.
— Co najmniej tonę waży — dodaje ktoś inny.
A Dziadzia tymczasem już się czai, już się wychyla przez reling. Zamachnął się z całej siły swego
potężnego ciała, aż zafurczało żelazne ostrze.

background image

— Jest!... Jest!.... Trafiony!... Zabity! — wrzeszczą chłopcy. Cóż z tego. Dziryt przeszył cielsko
potwora przez sam najgrubszy środek i poprzeczka przepisowo się rozwarła, ale pod kolosalnym
ciężarem wydarła się, wyszarpała wraz z galaretowatym mięsem i tylko woda oceanu zabarwiła się
szerokim strumieniem krwi. Rają zaś, jakby nigdy nic, powolnym ruchem płetw zaszybowała w
głębi. Szkarłatna spirala poszła za nią poprzez seledyn kryształowo czystej wody.
— Nu — rozległ się wesoły głos kapitana Maciejewicza. — Jak na jeden dzień to chyba dosyć
wrażeń; ot, byli albatrosy, a teraz rają, to może i wiatr do nas przyjdzie?
— Już jest — niby żartem powiedział Tadeusz Meissner.
I rzeczywiście, chyba to imaginacja? — poczułem na policzku chłodny powiew.
— Jest!... jest!... — zaczęto wkoło wołać... — Buty pomogły!
Statek drgnął. Żagle ożyły. Wydęły się wielkie brzuchy.
— Co tam na sterze? — zaniepokoił się raptem oficer wachtowy.
— Siedemdziesiąt pięć!
— Tak trzymać! — potwierdził. Za burtą już syczała woda.

Misiowe kłopoty

Statek „Dar Pomorza” stał przy molo portu Paranagua, w południowej Brazylii, gdzie jak zwykle
spędzaliśmy bardzo miły miesiąc wzajemnych wizyt, wymienianych z polską kolonią z miasta
Kurytyby. Do Kurytyby jeździło się pociągiem poprzez wspaniałe góry pełne przepaści, mostów i
tuneli.
Niestety, wizyty miały się już ku końcowi i czekaliśmy rozkazu podniesienia kotwicy.
Wtem najzupełniej nieoczekiwanie z perspektywy ulicy wyłoniła się przekomiczna para: otyły,
beczkowato niski jegomość wlókł za sobą na grubym łańcuchu zupełnie maleńkie, puszyste
zwierzątko. Z opuszczonym niewinnie pyszczkiem, zamiatając ziemię ogonową kitą, przewalając
się niedźwiedzim sposobem z boku na bok, z łapki na łapkę, dreptał powoli a godnie, obojętny na
ciężar żelaznego łańcucha, maleńki miś, szop pracz.
Dysproporcja tych dwóch osobników była tak rażąco wielka, że tłum zebranych na pokładzie statku
uczniów ryknął chóralnym, nieopanowanym śmiechem.
— Cóż za smoka prowadzi pan na łańcuchu? — zapytał któryś.
Grubas ciężko sapiąc przystanął. Otarł spocone czoło chustką. Podniósł czerwoną twarz w górę, jak
to czynią krótkowidze, po czym szybkim, gniewnym ruchem podał koniec łańcucha trapowemu i
rzekł:
— Zabierajcie. To dla warszawskiego ZOO. Pośmiejecie się jeszcze... pośmiejecie — powtórzył
złośliwie, akcentując ostatnie słowo. Podniósł przy tym palec i grożąc nim znikł jak najszybciej za
najbliższym zakrętem. Takim więc sposobem mój kochany miś znalazł się nagle na pokładzie
szkolnego żaglowca.
Oczywiście, pierwszą naszą czynnością było oswobodzić małą, delikatną szyjkę z uścisku
niewspółmiernie dużego łańcucha. Biedne zwierzę nie mogło chyba uwierzyć w nadmiar
osiągniętego szczęścia, bo stało wciąż jeszcze w miejscu z nisko pochyloną głową, aż musieliśmy
go pchnąć ku drzwiom dla dodania otuchy. To pchnięcie dopiero przekonało go, że jest
rzeczywiście wolny. Podniósł czarny, wilgocią lśniący nos i jął nim ostrożnie a nieufnie wietrzyć
dokoła.
Zapach nie był przyjemny. Pochodził widocznie od spotniałych nóg otaczających go kołem
marynarzy. Zmarszczył się z niesmakiem, opuścił nos między łapki, po czym bez pardonu i
energicznie jął torować sobie drogę pomiędzy lasem tych nóg. Dobrnął do najbliższego masztu,
skoczył na stalówkę i po niej akrobatycznie w górę. Czynił to szelma tak zgrabnie i tak jakoś ko-
micznie, że cała patrząca na to załoga aż zakrztusiła się od śmiechu. Żaden kot, żadna mysz, nawet
żadna małpa nie dotrzymałaby mu placu w tej artystycznej wspinaczce. Okazał się urodzonym

background image

linoskoczkiem. Dopiero na samym szczycie, to znaczy na wysokości czterdziestu metrów nad
pokładem, ulokowawszy bezpiecznie w fałdach zwiniętego żagla pewną część ciała wraz z puszys-
tym ogonem, wytknął szpiczastą mordkę i spojrzał na dół beztrosko a filuternie.
Zaraz wysłano jednego z najzwinniejszych uczniów, aby misia spędził do jedzenia. Chyba musi być
głodny po ostatnim lądowym spacerze!
Gdzież tam! Misio doskonale rozumiał swoją wyższość na wantach. Nie zdradzał najmniejszego
lęku. Wyczekiwał chytrze aż do ostatniego momentu, kiedy goniący go marynarz wyciągnie rękę, a
wówczas jeden tylko zgrabny sus i znowu można bezpiecznie leżąc czekać.
A z dołu tymczasem nabijali się marynarze, podjudzali kolegę, grali w totalizatora:
— A nuże, panie pokrako!
— A który z was jest niedźwiedziem?
— Do luftu z takim marynarzem!
— Nie daj się, Misiu, tej ofermie!
Od tego dnia zadomowił się Miś na najwyższej rei. Czuł się widocznie tam niczym na rodzinnych
lianach Mato Grosso. Za każdym razem, idąc w górę, aby rozwinąć żagle, uczniowie się
nawoływali:
— A uważać tam i nie zrzucić czasami Misia! Niepotrzebna troska, bo Miś sam na siebie uważał.
Nie potrzebował żadnej opieki. Był samodzielnym, dyplomowanym akrobatą. Żadna chyba siła nie
potrafiłaby go zrzucić z żagli. Miał ostre pazury i jeszcze ostrzejsze zęby.
Każdy lubił Misia. Każdy klepał go po pysku. Każdy gładził puszyste, lśniące, mękkie futro. Proszę
się teraz zastanowić i bezstronnie wejść w położenie biednego Misia. Takich klepiących czule i
gładzących amatorów było na statku z górą stu. Jeżeli za minimum przyjmiemy tylko trzy takie
serdeczne pieszczoty, to nieszczęśliwe stworzenie otrzyma trzysta klapnięć lub trzysta pogładzeń.
Wystarczy! Widocznie z Misia był dobry matematyk i wykalkulował to sobie dostatecznie szybko.
Wolał samotność na rejach od pokładowych sentymentów.
Był jeszcze jeden powód zmiany misiowego usposobienia, i to może najważniejszy, nie wszyscy
bowiem członkowie załogi statku obdarzali go uczuciami sympatii, byli też i tacy, co prześladowali
go na każdym kroku, dokuczając o byle co i byle gdzie. Za co? Rzecz wielce prozaiczna. Tak już
świat głupio został stworzony, że każde zwierzę musi się załatwiać. Miś także... musiał. Nikt mu
nie wskazał ustępu. Nikt nie nasypał piasku do miski. Ale każdy wymagał czystości. Gdzież więc
biedak miał brudzić???
Pokład „Daru Pomorza” myją sami uczniowie. Żaden nie lubił dodatkowej roboty. Biedny szop-
pracz zaczął zbierać niezasłużone cięgi to miotłą, to paskiem, to kijem i nic w tym dziwnego, iż w
końcu się znarowił. Na wszelki wypadek gryzł w prawo i w lewo. Stał się podejrzliwy i nieufny.
Zaczepiony przez napastnika, nie uciekał na reje jak przedtem, tylko przysiadał na ogonie,
wyszczerzał ostre zęby i szczekając piskliwie, wypowiadał wojnę.
Pokojowa i życzliwa dotychczas atmosfera zmieniła się w nieustanna; walkę, a czułe pieszczoty —
w nieżyczliwe wrzaski. Misia tropiono wszędzie, łapano go po kątach, bito coraz dotkliwiej i
niesprawiedliwiej.
Bywało i odwrotnie. Miś czaił się za szalupami albo za wiązkami lin, aby upatrzywszy odpowiedni
moment zaatakować śmiertelnego wroga. Zauważono przy tym, że napady misiowe nie były
bezplanowe. Dostawało się tylko i wyłącznie zasłużonym dręczycielom. Nikt z niewinnych nie
został ugryziony. Ci z sumieniem obciążonym bali się przejść przez pokład bez odpowiedniego
kija. Skradali się, oglądając na wszystkie strony, jakby mały Miś był co najmniej lampartem.
A Miś w dalszym ciągu brudził, bo cóż miał innego robić? Na początku nie rozumiał, więc czynił to
otwarcie i szczerze. Wkrótce jednak dokładnie pojął, że tego robić nie wolno. Zaczął więc chować
się po ciemniejszych kątach, wścibiać we wszelkie szczeliny i dziury, za drzwi i za liny, gdzie tylko
mógł się zmieścić. Wszędzie jednakże dostrzegało go złośliwe oko ludzkie. Wszędzie dosięgała
bezlitosna miotła.
Jedyną, zdaje się, osobą, która ani razu nie skrzywdziła Misia, byłem ja. Nie wyprosiłem go nawet
nigdy ze swojej kabiny, ale i nie było za co. Niedźwiadek ocenił chyba ten życzliwy stosunek do
swojej osoby, bo pomimo coraz częstszych wizyt nigdy u mnie nie nabrudził. Natomiast zaszedł

background image

bardzo dziwny fakt, że mój przyjaciel, sąsiad, wówczas starszy oficer, a dziś znany powszechnie
kapitan Tadeusz Meissner, coraz częściej narzekał. Mówił, że na środku jego kabiny Miś pozosta-
wia regularnie bardzo niemiłe pamiątki. Co za szelma! — pomyślałem sobie w duchu. — Wychodzi
ode mnie po to, ażeby się załatwić u najbliższego sąsiada. Postanowiłem łajdaka dopilnować.
Byłem ciekaw tej przemyślnej akcji.
Przez parę dni nie było okazji, aż wreszcie któregoś wieczoru zauważyłem, jak zwierzątko,
oglądając się na boki, złazi z mojej koi i wybiega na korytarz. Ja za nim. Za progiem przysiadł i
wietrząc noskiem jął badać sytuację. Horyzont był czysty. Szybkim więc susem skręcił w bok i dał
nura w drzwi Meissnerowskiej kabiny. Nie potrzebowałem go dalej śledzić. Wiedziałem dobrze, co
on tam robi i po co tam poszedł. Nie przeszkadzałem. Bo i po co? Nie mogłem jakoś uważać tej
czynności za zbrodnię, a złych skutów za tragedię. To, że Miś obrał kabinę mego przyjaciela, to
była wyłącznie jego sprawa. Ani myślałem ingerować.
Któregoś z następnych wieczorów siedziałem u siebie przy biurku czytając książkę. Tuż za moimi
plecami na wysokiej koi jak zwykle leżał mój kochany Miś. Po lewej stronie miał otwarty bulaj.
Miły powiew wieczornej bryzy chłodził mi nagie plecy. W tropikach, po pracy, wszyscy
chadzaliśmy bez koszul. Nic nie mąciło ciszy tego wieczoru. Tylko monotonny okrzyk „oka” na
dziobie statku: „światła się palą”, odrywał czasami myśl od tematu książki. Taki wieczór sprzyja
zadumie.
Nagle Miś poruszył się energicznie. Zaczął coś skrobać łapkami. Leniłem się obrócić głowę. A
niech sobie skrobie, co to komu szkodzi. Słyszałem, jak łazi po poduszce, następnie jakby znowu
drapał ścianę. Nie zwracałem jeszcze uwagi. W tropikalnej duchocie każdy ruch głowy wymaga
ekstra wysiłku. Gdy jednak tajemnicze szmery przeniosły się z łóżka na otwarty bulaj,
zaniepokoiłem się i spojrzałem.
To, co ujrzały moje oczy, przekraczało wszelką, najbujniejszą nawet fantazję. Było to nie do
uwierzenia: oto z otworu okrągłego okna statku sterczał ku mnie szpiczasty pyszczek, a cztery łapki
z wypuszczonymi pazurkami trzymały się kurczowo mosiężnej krawędzi. Cała reszta Misia, wraz z
puszystym jego ogonem, wisiała poza burtą statku, nad powierzchnią oceanu. Misio załatwiał się
bezpośrednio do morza.
Ta wyszukana pozycja nawet dla takiego akrobaty jak Misio była wielce trudna i niebezpieczna,
dlatego mordka mu się trzęsła od wysiłku, a czarne ślepki patrzyły smutno jakoś i jakby z
wyrzutem: „widzisz, do czego doszło?”
Takim to sposobem mój mały Miś, bity na prawo i lewo, wpadł na znakomity pomysł załatwiania
się za burtę. Czyżby zrozumiał, że za ten wyczyn nikt go już nie zdzieli miotłą, nikt nie będzie się
gniewał?
Wzruszony do głębi, pogładziłem biedaka po tym trzęsącym się pyszczku, a on wrócił od razu na
poprzednie miejsce w moim łóżku i... dokończył tam przedwcześnie przerwany interes. Trudno. Nie
wolno go za to winić. Zadanie przerosło możliwości. Wykazał tyle najlepszej woli. Proszę tylko
spróbować wisieć tak, trzymając się koniuszkami palców za ostrą krawędź mosiężnej ramy okna.
Czasami podczas śniadania lub obiadu, goniony przez swoich prześladowców, biedny Miś zapędzał
się aż do oficerskiej messy i tu z głośnym szczekaniem wpadał między moje nogawki, pod stołem,
gdzie dopiero czuł się bezpieczny. Jak spomiędzy czternastu jednakowo ubranych nóg wybierał
właśnie moje, tego pojąć nie mogę.
W końcu jednak postanowiono Misia uwięzić. Rozpięto między szalupami długi drut, a na nim, na
kółku, miał się ślizgać łańcuszek. Obmyślono wszystko dokładnie i humanitarnie, ale raptowny
przeskok od swobodnych harców po masztach do tego więziennego spaceru pomiędzy szalupami —
był nazbyt rażący. Toteż szop-pracz opuścił nisko łepek i nie patrząc już na nikogo rozpoczął swój
wahadłowy, rozpaczliwy, zrezygnowany chód tam i z powrotem, tam i z powrotem, przewalając się
miękko z łapy na łapę.
Zgodnie z wolą ofiarodawcy trafił Miś do warszawskiego ogrodu zoologicznego. Minął cały rok,
zanim go tam odwiedziłem. Podchodziłem do klatki ze ściśniętym sercem. Czy pozna? Znalazłem
w klatce parę podobnych misiów, tylko ten kapitana Lepeckiego był ciemniejszy. Przykucnąłem
przy drutach wołając jak najczulej: „Miś... Miś... Misiunio!”

background image

Zatrzymał się w biegu. Nadstawił uszu. Po czym nagle, jakby w przystępie wielkiej żenady,
nachylił się, podwinął pod siebie kitę ogona i jął trzepać obiema łapkami. Ten właśnie ruch, ten
najtypowszy ruch symulujący pranie bielizny, przyniósł tym szopom brazylijskim ich przydomek:
„pracz”. Piorą one swój ogon w minutach większych wzruszeń.
A więc mój Miś był wzruszony. Dokonawszy prania, skoczył jak strzała do mnie i popiskując
radośnie tulił się do drutów. Nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że mnie poznał, mimo
rocznego niewidzenia i tłumów codziennych gości. To była moja pierwsza i ostatnia wizyta.
Dalszych losów Misia nie znam.

Tramp i złodziej

Jak co roku „Dar Pomorza” powędrował z kandydatami w szkolny rejs, w którym zawinął do portu
hiszpańskiego Vigo. Z zasady nie lubiliśmy dobijać do mola, odsunięcie bowiem od lądu
gwarantowało lepszą nad uczniami kontrolę. Więc i tym razem zakotwiczyliśmy na redzie. Dla
dokonania formalności udałem się z komendantem do kapitanatu portu. Motorówka nasza z
rozwiniętą banderą szybko prześliznęła się po oleistym kożuchu portowej zatoki. My zaś w białych,
tropikalnych mundurach, połyskując złotymi galonami, nadawaliśmy uroczysty charakter tej
kurtuazyjnej wizycie.
Jak zwykle oczekiwała nas na molo gromada gapiów. Na czele stali dwaj mężczyźni odbijający od
reszty oryginalnością wyglądu. Jeden — chudy obdartus, nędzarz o kędzierzawej blond czuprynie,
drugi — wysmukły elegant w świetnie skrojonym garniturze. Obaj szarmancko ukłonili się,
pozdrawiając nas czystą polszczyzną.
— Prosimy panów na statek o godzinie czwartej po południu — rzekł do nich komendant.
I przypłynęli naszą szalupą punktualnie w oznaczonym czasie. Elegant, jak to zwykle bywa, znalazł
się od razu w salonie kapitańskim, a zaraz potem w oficerskiej messie na kolacji. Oczywiście, nie
zaproszono tam obdartusa. Znalazł on swe miejsce w kubryku stałej załogi. Zanim jednak tam
dotarł, zaczepił naszego intendenta:
— Może mogę być panu pomocny w zakupach? — zaproponował skromnie. — Znam język
francuski, hiszpański i angielski. Pokażę panu najtańsze i najuczciwsze źródła sprzedaży.
Stanęło więc na tym, że od jutra będą chodzić na rynek razem. Tadeusz, nasz intendent, popularnie
„Majorem” zwany, bardzo rad był z tej pomocy i tegoż zaraz dnia wieczorem chwalił uczciwość i
fachowość swego towarzysza, który w dodatku nie chciał przyjąć żadnego napiwku, twierdząc, że
swój procent potrafi wziąć sam od straganiny.
Dzień po dniu nasz „asystent gospodarczy” obrastał w coraz to nowe piórka. Dziś koszula, jutro
spodnie. Po tygodniu niepodobny już był w niczym do owego nędzarza witającego nas na molo.
Zaróżowiona, dokładnie wygolona twarz miała teraz zupełnie inne rysy. Chód i maniery zdradzały
ogładę towarzyską. A w rozmowie nie dopuszczał się nigdy jakichkolwiek trywialności. Po paru
dnia zaproponowałem Serżowi — takie miał bowiem imię — wspólną przechadzkę po mieście.
Oprowadzał mnie po krętych i wąskich zaułkach starego hiszpańskiego miasta, pokazując
ciekawsze kościoły i domy. Opowiadał mi też nieco o sobie.
Któregoś wieczoru siedzieliśmy na ławce w miejskim parku. Rozmawialiśmy o Polsce. Serż
opowiadał o latach młodzieńczych spędzonych w Białymstoku i żyłce włóczęgowskiej, która
pchnęła go w świat, o rodzinie swojej, gdzie traktowany był jak parszywa owca, zakała rodu. Nigdy
tam nie słyszał dobrego słowa.
— A ta moja włóczęgowska fantazja to coś złego? Czym ona jest gorsza od wiecznego gnicia w
drobnych, maleńkich troskach i niepokojach, kłótniach i zawiściach, intrygach i żydowskich
konkurencjach. Ja przynajmniej w tym rodzinnym groszoróbstwie nie widziałem żadnej zalety,
żadnego polotu, ciasno mi było i duszno, więc wciąż uciekałem z domu i jeździłem po całej Polsce
na gapę. W pociągach i pod pociągami, aż wreszcie uciekłem za granicę. Od trzech lat już włóczę

background image

się tak po różnych krajach bez grosza...
A ot, na przykład, ten drugi, co ze mną wszedł na statek, za pieniądze, ja nie chcę powiedzieć skąd,
ale ma dużo pieniędzy, i panowie go karmią z oficerami, bo miał wyprasowane spodnie, a mnie
wszyscy... nie dostrzegają. Czy to sprawiedliwe? Ta sprawiedliwość świata mnie najbardziej gnębi.
Ta właśnie „sprawiedliwość”...
— W jakim kraju najlepiej traktują takich włóczykijów jak pan? — spytałem.
— To zależy — odpowiedział — nam, Żydom, najlepiej wędruje się przez Francję.
— A to dlaczego? — zdziwiłem się, znając niegościnność Francuzów.
— Tam, widzi pan, najmniejsze nawet miasteczko posiada swoją gminę żydowską, ona musi z
urzędu pomagać naszym wędrowcom. Rockefeller zostawił na to specjalny kapitał.
— Co z panem będzie, gdy nasz statek odpłynie? Serż smutno westchnął.
— Ano, będę chyba musiał przeprosić się ze swoim stryjem w Buenos Aires. Dobrze mu się
powodzi. Proponował mi już kilka razy pracę w swoich zakładach, ale odmawiałem. Po co miałem
tam jechać? Żeby zbijać forsę? Teraz obejrzałem już sobie Europę, pora na Amerykę, więc pojadę.
Trochę popracuję, a później...
— Ma pan już bilet?
— Bilet? — Serż uśmiechnął się serdecznie, jakby moje pytanie było świetnym żartem. — Biletu
nie mam, ale popłynę tam luksusowym turystycznym statkiem, który dziś wieczorem wejdzie do
portu.
Pożegnałem się z Serżem przy trapie i wszedłem na pokład. Uderzyła mnie nadzwyczajna cisza. Na
pokładzie dosłownie ani żywej duszy. Dlaczego? Co się stało? Idę na zwiady. Schodzę tylnym,
rufowym trapem do międzypokładu uczniowskiego. Jakiś wykład. Uczniowie siedzą w ławkach
odwróceni do mnie plecami. Prelegenta jeszcze nie widzę, jest zasłonięty wentylatorem. Siadam na
ostatniej ławce i słyszę znajomy głos. Wychylam się, patrzę, a to nasz „pasażer-elegant” żywo
gestykulując mówi:
— ...ot tak, moi kochani... teraz już wszystko pójdzie gładko. Podkradamy się w skarpetkach, ot
tak... Prawą ręką kręcimy zluzowany klucz, lewą szarpiemy za klamkę i kasa otwarta. Pamiętamy
tylko o włożeniu rękawiczek, żeby nie zostawić śladów...
Młode audytorium szalało z zachwytu. Oklaskom nie było końca. Widocznie wykład, którego tylko
zakończenie miałem szczęście słyszeć, dokładnie objaśniał cały kunszt czystej „roboty”.
Po cichu wycofałem się na pokład. Nie chciałem psuć nastroju, tym bardziej że za dwa dni
mieliśmy już odchodzić w morze.
Wieczorem, powoli i majestatycznie, w asyście dwóch ‘ holowników, połyskując nową farbą
swoich białych kominów, wszedł do portu amerykański liniowiec. Na miasto wysypało się stamtąd
mrowie turystów, jak zawsze z baedekerami i aparatami fotograficznymi. Ceny w sklepach
podskoczyły o sto procent, a tandeta wyrobów pamiątkarskich wylała się aż na kamienne mola.
„Dar Pomorza” miał wyjść w morze o czwartej rano, a więc nazajutrz, zaraz po tym luksusowym
transportowcu.
We środę Serż zjawił się jak zwykle. Załatwił z oficerem prowiantowym zakupy. Rozliczył się
skrupulatnie ze wszystkich prywatnych pożyczek i wreszcie począł się żegnać. Był wzruszony i
bliski łez. Na koniec zaproponował wszystkim kupno amerykańskich papierosów bez cła na tamtym
statku. Chętnie nam przyniesie. Złożyliśmy sporą sumę pieniędzy, Macaj dał mu kartkę, aby go
wpuścili na tamten statek i Serż znikł za burtą. Nie wracał tak długo, że ktoś rzucił podejrzliwie:
— Kto go tam wie, może zwędził...
— Spójrzcie! Statek wywiesił sygnał odejścia.
W tym momencie rozległ się długi, basowy ryk syreny. Turyści amerykańscy odpływali. Prawie
jednocześnie do burty naszej dobiła rybacka łódź, a w niej chłopak obarczony sporą paczką. Były to
papierosy dla nas wraz z finansowym rozliczeniem w załączonym liście. Serż przepraszał w nim, że
nie może dostarczyć papierosów osobiście, ale odpływa właśnie do Argentyny... „Proszę patrzeć
łaskawie na statek — pokiwam wam ręką”.
Wieść o tym „pokiwaniu ręką” rozległa się błyskawicą i po trzecim gwizdku syreny kto tylko żył na
„Darze”, wychylał się poprzez reling, szukając naszego znajomego.

background image

Luksusowy statek sunął tymczasem obok nas burta w burtę. Szeregi wyelegantowanych, biało
ubranych pasażerek i wytwornych pasażerów powiewało ku nam chusteczkami. Ale nikt z nas na
nich nie patrzył. Każdy był ciekawy, gdzie spryciarz potrafił się zadekować, czy naprawdę
zdobędzie się aż na taką odwagę, żeby machać jeszcze na pożegnanie ręką.
— Patrzcie, patrzcie! On stoi na górze, na pokładzie pierwszej klasy!
Istotnie. Uśmiechnięty Serż powiewał do nas stamtąd białą chusteczką. Był równie wytworny i
elegancki, jak otaczający go pasażerowie.
Nie słyszałem nigdy, ani przedtem, ani później, tak serdecznie chóralnego śmiechu jak wówczas na
pokładzie „Daru Pomorza”. Nasi chłopcy zarykiwali się, trzymając się za brzuchy, podskakując z
wielkiej uciechy. Wyczyn Serża potraktowali jako znakomity dowcip.
Po powrocie do Polski zastałem na biurku gruby, wypchany list. Czekał już na mnie od miesiąca. Z
wielkim zainteresowaniem czytałem:

„Kochany Panie Doktorze! Od chwili kiedy powiewałem do was chusteczką, upłynął tydzień w
spokoju. Siadywałem sobie przy stole pasażerów pierwszej klasy i zapijałem się doskonałym
winem. Nikt nie podejrzewał, że nie posiadam biletu. Noce były gorące, więc spałem na pokładzie
na leżaku obok bardzo ładnej argentyńskiej lady. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten drań
steward, do którego od początku nie czułem sympatii. On to zameldował kapitanowi, że jestem bez
kabiny. Odtąd jadłem gorzej. Mieli mnie oddać w ręce policji na jakiejś wyspie. Ale na szczęście
wybuchła tam rewolucja i statek nie mógł wejść do portu. Przekazali mnie więc policji
argentyńskiej już w samym Buenos Aires. Oczywiście zatelefonowałem zaraz do mojego stryja i
ten mnie wydobył. Pracuję u niego w fabryce, ale ostatniej nocy śnił mi się Szanghaj, tam mnie
jeszcze nie było. Chyba nie wytrzymam długo i pojadę. Dowiadywałem się o statki chodzące do
Chin, nietrudno na nie trafić. Ich kapitanowie jednak są okrutni dla trampów. Niemniej proszę
oczekiwać następnego listu z Azji.
Oddany pański przyjaciel Serż”.

Listu z Chin już nie otrzymałem nigdy. Wkrótce bowiem wybuchła wojna...

Kuracja zemdlonych

Właśnie „Dar Pomorza” wrócił z letniego pływania. Był to koniec sierpnia. Staliśmy na redzie, gdy
nadszedł dziwny, nigdy dotąd wobec nas nie stosowany rozkaz: „Natychmiast udać się na motorze
do Gdańska, aby przywieźć stamtąd do Gdyni załogę i tabor kajakowego spływu”.
Jeden z naszych okrętów wojennych otrzymał identyczne zlecenie, a więc płyniemy prawie burta w
burtę.
O szóstej po południu jesteśmy na miejscu. Ogólnopolski spływ kajakowy organizowany rzeź Ligę
Morską i Kolonialną ma przybyć za godzinę. O siódmej przybiegają panie z organizacyjnego
komitetu. Są eleganckie i pełne zapału. Wytwornie wyglądają w swoich jachtowych mundurkach,
przy białych spódniczkach granatowe marynarki, pełne najprzeróżniejszych złoceń.
— Może by tak jakieś kanapki dla tych ludzi przygotować? — pytamy.
— Gdzież tam — protestują panie z komitetu. — Załoga przybędzie syta i wypoczęta. Wszędzie po
drodze opiekują się nimi.
Mija godzina, za nią i druga. Kajakarzy ani śladu. Nadciąga przejmujący wiatr od morza.
Wyjątkowo zimny wieczór.
— Może zagotować im herbaty, bo przemarzną? — troszczy się nasz prowiantowy.
— Dziękujemy, nic nie potrzeba — odpowiadają panie z komitetu.
— Więc jaka ma być nasza rola i nasza pomoc?
— Tylko wskazać miejsce na pokładzie, gdzie mają być złożone kajaki. Kajakarze sami je złożą w

background image

porządku.
Czekamy jeszcze godzinę. Panie z komitetu rozsiadły się na cumowych słupkach. Patrzymy na
zegarki. Godzina dziesiąta z minutami. Nareszcie zjawia się pierwsza para kajakowiczów, on i ona.
Oboje wykończeni zupełnie, ledwo zipią. Ciała poparzone od słońca, oczy pałają gorączką. Ledwie
wysiedli, zapomnieli o kajaku i o rzeczach. Podpierając się wzajemnie, istne pokraki, wloką się do
kapitańskiego salonu. Trzęsą się z zimna. Drugi kajak, trzeci, czwarty, zaczynają sypać się jak z
rękawa, a wszyscy skonani do ostatecznego tchu, wszyscy poparzeni, schorowani, zbolali... „Pić!...
Jeść!... Spać!... Ratunku!” — jedno wzdychanie, jeden jęk. Obraz nieszczęścia i klęski. Wytworne
panie z komitetu gdzieś się ulotniły. Nasz poczciwy kwatermistrz gotuje herbatę. Nie tylko salon,
ale wszystkie zakamarki statku wypełnione są rozbitkami. Kajaki, rzucone na pastwę losu, wędrują
z wody na plecach uczniów Szkoły Morskiej, a ci, mając w jawnej pogardzie słodkowodnych
patałachów, klną:
— Cóż to, za tragarzy nas wynajęli czy co? — i słusznie.
Wreszcie grubo już po północy statek ruszył. Piramidy kajaków i piramidy byle jak i byle gdzie
zwalonych ludzi. Obraz nędzy i rozpaczy.
— Choć burza huczy wkoło nas!... — zaintonował jakiś bohater, ale pieśń zamarła w ciasnym
kanale Nogatu. Ponure milczenie było jedyną odpowiedzią.
— Tu i „Góralu” nie pomoże — mruczy drugi oficer, wściekły na tę głupią organizację. Jakże
można doprowadzać ludzi do podobnego wyczerpania.
Nasz magazyn nie był przygotowany na tyle ludzi. Właśnie za kilka dni miano ładować prowiant na
zimowy rejs. Major więc wyłaził teraz ze skóry, aby jakoś nasycić tych nieoczekiwanych
głodomorów. Litościwym okiem spoglądał na żałosne, przytulone do siebie w ciemnych kątach
statku pary. Chleb się skończył, konserwy też — i jakże tu ich nakarmić? Uczniowie klną, na czym
świat stoi.
— Ładny mi sport! Niedołęgi!... Ciamajdy!... Łazęgi!... Wreszcie stukot układanych kajaków
zmienił się w klekotanie naszego motoru. Wyszliśmy w morze.
Z trudem torując sobie drogę poprzez stłoczone kolana siedzących na podłodze ludzi, trafiłem
wreszcie do swojej kabiny. Drzwi jej wychodziły na korytarz, vis a vis takichże drzwi do
ambulansu. Ledwie usiadłem przy biurku i ledwie otworzyłem książkę, już ktoś puka.
— Wlazł! — wrzasnąłem wersalsko.
We framudze otwartych drzwi sprężył się dyżurny uczeń:
— Melduję, panie doktorze, zemdloną kajakarkę!
— Zanieść ją do ambulansu, zaraz tam przyjdę.
Nie śpiesząc się opuszczam kabinę i przekroczywszy korytarz staję przed operacyjnym, wysokim
stołem. Służył on jednocześnie za sofkę do lekarskich badań. Tu właśnie uczniowie złożyli
zemdloną. Sami zaś dyskretnie stanęli pod drzwiami.
— Możecie odejść! — rozkazałem chłodno i przeczekawszy, aż się drzwi za nimi zamkną,
pochyliłem się nad twarzą pacjentki. Jasna blondynka, w białej akademickiej czapce, leży oto na
wznak, blada, z zamkniętymi oczami. Biorę ją za puls, przypatrując się uważnie z bliska firankom
długich rzęs. I wtedy... O nieba! Piękne, błękitne oczy rozwarły się szeroko i nagłym a nie-
spodziewanym ruchem nagie ramiona dziewczyny objęły mnie za szyję. To wszystko stało się tak
nagle, że warg już nawet nie zdążyłem cofnąć przed gorącym, namiętnym pocałunkiem. Zresztą kto
by się przed takimi rzeczami cofał?
Nie namyślając się długo, podłożyłem ręce pod kibić zemdlonej, uniosłem ją wysoko w górę,
kopnięciem buta otworzyłem drzwi na korytarz, potem drugie drzwi do własnej kabiny. Ułożyłem
tutaj dziewczynę na wysokiej koi, a mądre drzwi same się już zatrzasnęły za mną. Nie
potrzebowałem się troszczyć o niepotrzebnych świadków. Kabina była pusta. Zrzuciłem
mundurową kurtkę. Żar policzków dziewczyny był zbyt wielki. Jej głowa w tej chwili znajdowała
się tuż przy mojej. Nie miałbym przeszkód w dalszym całowaniu, gdyby nie nowe dobijanie się do
drzwi.
— Wlazł! — wrzasnąłem.
— Panie doktorze — znajomy głos. — Nowa zemdlona!

background image

— Zanieście ją do ambulansu! — rozkazałem.
— Przepraszam! — rzuciłem w stronę miłego gościa — zaraz wrócę.
Byłem zły. Tak dobrze zapowiadający się romans psuły obowiązki służbowe. Byle prędzej odczepić
się od tej nowej pacjentki.
Znalazłem ją na tym samym stole operacyjnym i w takiej samej pozycji. Odprawiłem uczniów jak
przedtem. Zostaliśmy sami. Tym razem nie była to blondynka, wprost przeciwnie — rumiana,
okrąglutka czarnula. Na głowie miała takąż samą białą rogatywkę akademicką.
Widocznie od blasku operacyjnej lampy oczy pacjentki rozwarły się. Na ustach wykwitł zalotny
uśmieszek:
— Doktorek myśli, że udaję? Słowo honoru zrobiło mi się słabo. W tamtej sali okropnie tłoczno i
duszno.
Doktorek nie wierzy?... O, proszę posłuchać, jak mi bije serce...
To mówiąc zemdlona pacjentka zgrabnym i wprawnym ruchem wyłuskała z ramiączka bardzo
foremną pierś i uniósłszy się ku górze, zerknęła spode łba.
Nie miałem słuchawki w ręku. Posłuszny zaproszeniu przytuliłem ucho do wskazanego mi miejsca.
Usłużna rączka przycisnęła mi głowę mocniej. Nie słyszałem nic prócz łomotania statku, a może
było to moje serce?
— Szkoda czasu, doktorku, lepiej mnie pocałuj — powiedziała zwyczajnie i prosto. Jakże mogłem
odmówić? Wargi miała jędrne i soczyste. Nie wszystkie kobiety umieją całować. Nie lubię różnych
wyszukanych metod. Pocałunek warg jest najsmakowitszy, ale wymaga zrozumienia.
Jeszcze wahałem się chwilę, co mam teraz robić? Gdzie ją ulokować? W kabinie wolna kanapka.
Łóżko zajęte. Uniosłem dziewczynę na ręce i tąż samą metodą, kopiąc butem drzwi, utorowałem
sobie drogę. Znalazłem się w kabinie...
— Co widzę!... Zosiu! To ty już tutaj? — zawołał mój słodki ciężar na widok poprzednio ocuconej
koleżanki.
— Widzicie ją, jaka spryciara! — odpowiedziała Zosia i obie zaniosły się srebrzystym, beztroskim
śmiechem. Poczułem się trochę nieswojo.
Tak wystrychnięto mnie na dudka. A czemu? Właściwie wszystkiemu byłem winien sam. Jakże
mogłem wnosić tę drugą kobietę, skoro już nie było wolnego miejsca? Teraz nie ma innej rady.
Muszę sprowadzić na pomoc innych kolegów. Szuflady kabiny są pełne dobrej malagi. Butelki z
ostatnich portów hiszpańskich czekają. Niech więc dziewczyny się rozweselą.
— Zaraz wrócę! — rzuciłem w przestrzeń, zatrzaskując drzwi za sobą.
— Władek! Kazik! Bruno!. — zwołuję przyjaciół. — Mam dla was niespodziankę, chodźcie do
mnie na kieliszek.
Rzeczywiście, im bliżej Gdyni, tym było weselej w mojej kabinie. Noc minęła szybko. Na szczęście
nikt już więcej nie mdlał.

Na tropach mafii

— Cudowna dziewczyna, wspaniała dziewczyna! Bez niej nie odejdę, musi być moja! —
wykrzykiwał nasz przyjaciel instruktor Henio, biegając nerwowo z kąta w kąt kabiny. Na kanapce
zaś siedziała stłoczona cała reszta oficerskiej załogi statku.
— Zwariowałeś — uspokajał przyjaciela Bruno. — Jesteś pod świeżym wrażeniem, dlatego tak
mówisz. Ochłoniesz, skrytykujesz i otrzeźwiejesz, boć w końcu to przecież zwykła kurwa...
— Wypraszam sobie podobne epitety! — zawołał Henio stając w zaperzeniu pośrodku kabiny. —
Jeśli chcesz zostać moim przyjacielem, to się w ten sposób o niej nie wyrażaj. Wcale kurwą nie jest.
Porwano ją, rozumiesz? To jest biedna, najnieszczęśliwsza i najlepsza dziewczyna w ręku
handlarzy żywym towarem. Trzeba ją z tych rąk wyrwać. Muszę tego dokonać i wy mi w tym po-
możecie.

background image

— Wcale nie taka łatwa i nie prosta sprawa — zaczął Drugi. — Zastanów się tylko, co za przykre
konsekwencje mogą stąd wyniknąć. Chryja, jakich mało. Ale opowiedz nam przynajmniej
dokładnie, jak to tam było.
— Nic nie było, a co miało być? — zaczął Henio opierając się plecami o moją wysoką koję. — Co
miało być? Ty zaraz węszysz sensację. Po prostu dziewczyna oddała mi się nie jak prostytutka,
tylko jak najniewinniejsza, najporządniejsza serdeczna i uczciwa dziewczyna... ale szkoda słów,
tego się nie opisze, to tylko można wyczuć nerwami, całym sobą. Tego się nie da ująć w żadne
słowa. Wytworzył się między nami stosunek świeży, piękny, nieskalany. Nawet nie chcę tego
ujmować w lapidarne słowa. Ta noc to najpiękniejsze przeżycie, to odmłodzenie, powrót do
sztubackich czasów. Ona to pensjonarka. Takie naiwnie, ufnie patrzące dziewczę. Tak, najlepsze
określenie dla niej: ,,pensjonarka”. Co za temperament: szalony, ekspulsywny, ognisty, chłonący
bez reszty i bez zastrzeżeń. Ach, co tu gadać, takiego szału, takiej opętańczej miłości nie
przeżywałem dotąd nigdy i nie wyobrażam sobie nawet, że może istnieć.
— No dobrze — zgodziłem się. — Wielki seksualny temperament, może chwilowy nastrój
miłosnego uniesienia, ale na czymże budujesz te swoje dalekosiężne plany życiowe? Skąd wiesz o
porwaniu? Może to zwykła tylko romantyczna bujda.
— A cóż ty sobie myślisz, że całą noc, a właściwie całą dobę przełajdaczyliśmy, nic do siebie nie
gadając? Wiem od niej wszystko. Mówiła szczerze i wylewnie. Przyznawała się do swoich głupich
kroków, do ucieczki z domu i temu podobnych szczegółów, ale kwintesencją wszystkiego jest
doskonale zorganizowana akcja kryminalistów, porywaczy, zawodowych uwodzicieli, w ręce
których trafiła i nie może się już wyrwać. Nic? ma dla niej sposobu. Wejdźcie tylko w jej położenie.
Przecież to koszmar. Ona pochodzi z inteligenckiej, nawet zamożnej rodziny hiszpańskiej, która nie
mogąc zrozumieć tej całej matni wyrzekła się jej. Obwiniono ją jedynie, nie dopatrując się
gangsterskiego podstępu. Zwykła rodzicielska, drobnomieszczańska kołtuneria hiszpańska, katoli-
cka moralistyka, bezwzględna i fanatyczna. Ona zaś raz odrzucona nie może dokołatać się do ich
serc, nie może wytłumaczyć, co się stało. A zresztą nie ma po temu żadnych okazji, bo jej pilnują
na każdym kroku. Odseparowana jest od świata niczym w więzieniu. Powiadam wam, to kryminał,
najtypowszy, najgroźniejszy kryminał...
— A któż ci zaręczy, że całe to jej opowiadanie nie jest zwykłą fantastyczną blagą dla rozczulenia i
zabawienia klienta... — Zaczął znowu Brunc, ale natychmiast przerwał, widząc niekłamaną boleść
na twarzy przyjaciela, który zagryzł wargi i zbladł. Walczył widocznie ze sobą, aby nie wybuchnąć
zwykłą, ordynarną wściekłością. Żeby nie zakląć marynarską gwarą. Hamowanym, wolnym ruchem
otarł pot z czoła:
— Widzę, że was nie przekonam. Szkoda gadania. Trzeba było przeżyć. Trzeba było wysłuchać
tych skarg, jak ja wysłuchałem. Trzeba było widzieć jej oczy, wyraz jej twarzy... et! — machnął
pogardliwie ręką. — Nie zrozumiecie, boście tego nie przeżyli, co ja przeżyłem, fakt jest faktem:
dziewczyna została uwięziona przez najciemniejszy świat przestępczy i muszę ją za wszelką cenę
stamtąd wyrwać. Obiecałem jej to i choćbym miał zejść ze statku, dotrzymam słowa. Ja to uczynię.
Nie chcecie mi dopomóc, sam sobie jakoś poradzę. Całe miasto postawię na nogi. Ściągnę policję.
Zapłacę wiele trzeba, a swego dopnę.
— I co z nią potem zrobisz? — spytałem.
— Jak to co? Ożenię się. Zabiorę do Polski.
— Ano — mruknął Drugi — wobec takiej determinacji nie ma o czym gadać...
— Determinacja — powtórzył Henio. — To żadna determinacja, to tylko świadomość wielkiego,
spontanicznego uczucia. Ja ją kocham, wiem na pewno, że kocham i ona mnie się odwzajemnia.
— O ho ho! — krzyknęliśmy chórem. — Jedna płomienna noc i zaraz miłość!
— Znowu sobie pozwalacie! — oburzył się Henio. — Wy wszystko potraficie ześwinić. Każdą ideę
sprowadzicie bezmyślnie do rynsztoka. Jedna noc — powtórzył w zamyśleniu — tak, jedna noc, ale
czas nie odgrywa tu najmniejszej roli. Cóż znaczy czas? Ta noc to moje życie. Wykładam karty na
stół va banque. Jestem przy zdrowych zmysłach i wiem, co robię. Ratuję przez to człowieka.
— Więc chodźmy z tym do kapitana — zdecydowałem. — Bez niego się tu nie obejdzie. On swój
człowiek i może lepiej cię zrozumie od nas, a w każdym razie coś wspólnie uradzimy.

background image

Kapitana w salonie nie zastaliśmy, rozsiedliśmy się więc po kanapach wyczekując, aż zejdzie z
mostka.
— Co zamyślasz robić? Masz jakiś konkretny plan? — spytał Trzeci.
— Plan? A cóż może być za plan? Wejść do burdelu niespodzianie. Zabrać dziewczynę po dobremu
albo i przemocą, no i już. Wszakże oni nie mają nad nią żadnej prawem ustalonej władzy, mimo że
nie jest jeszcze pełnoletnią. Zresztą licho ich tam wie, jak się obwarowali.
— Otóż to, otóż to... kto ich wie? Obawiam się, że sprawa nie jest wcale taka prosta. Jeżeli ona
należy do nich, to znaczy do świata przestępczego, nici zagmatwane i odpowiednio umocnione. Oni
wiedzą, jak się wymigać, a kto wie, czy policja miejscowa nie macza też w tym swoich palców. W
tym kraju wszystko jest przekupne bardziej niż gdzie indziej. Dlatego Argentyna i Brazylia
tworzyły zawsze i do dziś tworzą podstawę do akcji handlarzy żywym towarem, tu się ogniskowało
i ogniskuje to całe tałałajstwo. Stąd wysuwają oni swoje macki na cały świat. Tu jest właściwie
przechowalnia młodych porwanych dziewcząt do chwili, aż się uspokoją, aż przestaną być
niebezpieczne.
— Przypuśćmy, że wszystko się nam uda, że dziewczynę uprowadzimy — zaczął Drugi. — Co z
nią dalej robić? Wszak „Dar Pomorza” jej nie zabierze. Zostawić nie można, bo znajdą ją i porwą.
Położenie więc wcale niełatwe.
— Opłacą jej podróż do Polski. Weźmiemy ślub zaraz, jako mojej uprawnionej żonie nie mogą
chyba robić trudności — snuł swoje plany w zamyśleniu.
— Podać panom wino? — spytał usłużnie steward.
— Nie zaszkodzi — potwierdziłem — wino dobrze nam zrobi.
— Nu i cóż za taka narada? — spytał wesoło od progu kapitan.
Zaczęło się opowiadanie na wyrywki. Każdy starał się coś dodać, aby sprawie nadać możliwie
łagodny charakter. Każdy z nas chciałby chłopcu dopomóc.
— Krótko i węzłowato — rzuciłem poważnie: — nasz Kochany Henio trafił wczoraj wieczorem w
Kurytybie zamiast do kościoła do burdelu...
— Doktor zaczyna żartować, a to sprawa nie do żartów — przerwał mi Henio i znowu pobladł na
twarzy. — Muszę, panie kapitanie, odebrać z rąk bandytów dziewczynę, w której się zakochałem i
z którą postanowiłem się ożenić.
— Co?... — zdziwił się komendant z dobrotliwym uśmiechem... — Tak już od razu, tak zaraz?...
Ożenić się? A czy się pan zastanowił? Zna pan ją? Zna pan jej rodziców? Skąd pochodzi? Jaka jest?
Mój drogi, pan jeszcze dziecko. One wszystkie zawsze opowiadają niestworzone historie. Żebym ja
tyle włosów miał na głowie, wiele podobnych historii nasłuchałem się.
— Nie, nie, panie kapitanie — obruszył się Henio. — Lepiej nie tracić czasu na namowy. Ta rzecz
jest zupełnie i bezapelacyjnie przesądzona. Żenię się i zabieram dziewczynę do Polski, tylko trzeba
ją wyrwać z rąk handlarzy i o pomoc w tym względzie uprzejmie proszę pana kapitana.
— A ja wsio taki i nie ustąpię. Ot, ja wasz ojciec, za was wszystkich odpowiadam i w głupstwach
pomagać nie mogiem. Pan zaraz jak ten Don Kichot na wiatrak gotów pędzić, a z tego mogą
wyniknąć wielkie awantury. Nie daj boh, co za skandal. Oficerowie statku szkolnego po burdelach
się tłuką. Co ludzie powiedzą? Co pomyślą?
— Więc co robić, panie kapitanie? Proszę mi radzić jak ojciec. Ja stąd nie wyjadę bez niej. To moja
dziewczyna. Kocham ją i koniec, a zresztą obiecałem jej i raz danego słowa dotrzymam. Muszę
dotrzymać. Proszę, bardzo pana proszę dopomóc. Może wszystko uda się łatwiej, niż
przypuszczamy. Może tylko zażądają okupu, ja zapłacę wiele tylko trzeba. Może skończy się
pokojowo i spokojnie. Proszę tylko pana kapitana o zezwolenie na wyjście tego wieczoru na ląd.
Trzeci mnie zastąpi na wachcie, a doktor i Drugi pójdą ze mną razem.
— No cóż, ja wam zabronić nie mogę. Wyż dorosły człowiek, nie uczeń. Szkołę już ukończyliście.
Jesteście wolny. Nu, i historia rzeczywiście ciekawa. Ja nawet, powiedzieć pod sekretem, takie
awantury to lubię. Ot, i poszedłby nawet z wami, tylko mam stracha. Ot, widzicie, w tym znaczy się
waszym... burdelu można niechcący na jakiegoś z naszych uczni trafić. A kto ich chalera wie, gdzie
gulają. Ot, i wstyd będzie. Uczniowie, a tu i komendant. Może wyjść wielki skandal.
— To my trochę wcześniej pojedziemy, a uczniów można trochę przy jakichś dodatkowych

background image

robotach przytrzymać — zaproponował Drugi. — My ostrożnie pójdziemy naprzód, a pan kapitan
za nami.
— Nu dobrze — zgodził się Macaj. — Pojedziemy, ale wy ani mru-mru nikomu. Naszykujcie
motorówkę raniej.
Tak też się i stało. Oto stoimy we czworo na tylnej platformie brazylijskiego wagonu. Bujny,
rozkwitły, orchideami pachnący świat nieprzystępnej bokami dżungli umyka spod naszych nóg. Nie
ma lepszego miejsca do obserwacji mijanych krajobrazów jak ta właśnie platforma z trzema
oknami. Nic nie zasłania tu wzroku. Szerokoekranowy, barwny film z tubylczego życia rozwija się
w całej swojej okazałości.
Wdzieramy się oto na górską przełęcz. Jakże inne są wkoło nas góry od naszych Karpat czy
Bałkanów, a nawet od gór Taurusu czy Kaukazu. Tam przeważnie gołe skały najeżone od czasu do
czasu kępami iglastych lasów. Kłujące i sztywne. A tutaj pijany przepych najsoczystszej,
tropikalnej flory. Splątany gąszcz wiecznie zielonej, odurzającej zapachami dżungli. Tu także są
szczyty i doliny, są granie i przepaście, ale wszystko to miękkie, obrosłe i pulchne, sprężyste od
mchów i paproci, wilgotne i przytulne jak liście bananowców. Wszystko tu splątane girlandami
pachnących storczyków, których kompozycja nie zna granic. Szkarłat żywy, ognisty bije z każdego
pnia, każdej gałęzi, razi oczy słonecznym odbiciem, przywołując ku sobie ogromne, macicą
perłową mieniące się niebieskie motyle.
Dwie lokomotywy na raz, ciężko sapiąc, ciągną ciężar długiego pociągu. Kręcą się wzdłuż górskich
potoków posłuszne nakazom natury. Kładą się za nami dwa pasma metalowych szyn, nurzają się w
soczystej trawie, giną za koronami pierzastych, kokietliwych palm. Białe siklawy z pienistym
szumem spadają wprost pod koła pociągu, aż odprysk ich chłodny orzeźwia rozpyloną mgłą.
— Uciekamy! — wrzasnął nagle kapitan, mocując się z klamkami u drzwi. W tym momencie
ogarnęła nas ciemność i gryzący, jałowcowy dym wypełnił płuca. Za gardło chwycił spazm. Zbitą
kupą, z obłędnym lękiem, wzajemnie się popychając, wpadliśmy za kapitanem na korytarz wagonu,
zatrzaskując za sobą drzwi.
— Zapomniałem uprzedzić. Tunel, chalera! — wołał Macaj. — Oni tu palą drzewem jakimś
śmierdzącym, że wytrzymać nie można.
Na szczęście wpadliśmy do przedziału z zamkniętymi oknami. Na nasz widok jedyny pasażer, otyły
kaboklo, parsknął jowialnym dobrodusznym śmiechem.
— Muito bom... muito bom — pochwalił ironicznie.
— Chodźmy lepiej z powrotem na naszą platformę — zachęcałem, kiedy się tunel skończył.
— Co pan! — zaprotestował Macaj. — Teraz to już one jeden za drugim pójdą aż do samej
Kurytyby. Ludzie mówią, że ta kolej od Paranagua do Kurytyby to najpiękniejsza na świecie. Czy
najpiękniejsza nie wiem, ale że bardzo ładna to fakt.
Kiedyśmy wysiedli w Kurytybie, była już godzina siódma, więc noc w całej pełni.
— Niech pan idzie przodem i nas prowadzi — zwrócił się Macaj do instruktora. Szliśmy parami. To
miało być niedaleko od dworca.
— Uczniów nie ma co się bać, bo jeszcze nie mogli zdążyć. My złapaliśmy, zdaje się, pierwszy,
najwcześniejszy pociąg.
— To tutaj — rzekł Henio zatrzymując się i nie wiadomo czemu ściszając głos. — Dom, jak
widzicie, niewielki, wejście tylko jedno, a drugie prawdopodobnie od podwórka. Ty, Brunc, stań
tutaj na straży i obserwuj, my we trójkę wejdziemy do środka — to mówiąc Henio szarpnął silnie
sznurek od ręcznego dzwonka.
Upłynęło sporo czasu, zanim się otworzyło maleńkie okienko niczym więzienny judasz.
— Kto tam? — spytał antypatycznie skrzeczący głos po portugalsku.
— Klienci ze statku — odpowiedział wesoło Brunc. Okienko się zamknęło bez żadnej dalszej
reakcji. Stoimy w ciszy dobre dziesięć minut.
— Pewnie poznała ciebie — zauważył półgłosem Brunc.
— Wątpię, stałem przecież na boku — odpowiedział także półgłosem Henio. A ja pomyślałem
tylko w duchu: dlaczego oni tak szepczą? A drzwi jakoś nikt nie kwapił się otwierać.
— Chodźmy, tu nie ma na co czekać — zdecydował Henio, kierując się w stronę bramy. — Brunc!

background image

Ty zostań i pilnuj, żeby nam nikt nie uciekł.
Obeszliśmy dom. Rzeczywiście od strony podwórka miał oszklony ganek. Drzwi zastaliśmy
otwarte, widocznie od tej strony nie spodziewano się wizyty. Weszliśmy bez pukania. Byliśmy
zrezygnowani i gotowi teraz na wszystko. Czuć było w powietrzu awanturę. W najbliższej izbie
mignęła rozwiana spódnica. Ktoś pośpiesznie uciekł. Stanęliśmy w środku dużego pokoju i zwycza-
jem miejscowych kabokli klaszczemy w dłonie. Tak nakazuje przyzwoitość. Nareszcie zjawia się
gruba „mama”.
— To ta sama wiedźma — szepnął na ucho kapitanowi Henio występując naprzód. — Senhora
zawoła tutaj zaraz do nas senhoritę Annę Marię.
— Annę Marię? — powtórzyła zdziwiona.
— No tak, właśnie Annę Marię, z którą spędziłem tutaj wczorajszą noc.
— Senhor, tutaj? — przekrzywiła głowę udając, że nie poznaje Henia. — Ja nie pamiętam. Tu
żadnej Anny Marii nigdy nie było.
Nie widziałem jeszcze Henia z taką zmienioną twarzą, taką zawziętością, taką nienawiścią, takim
wściekłym błyskiem oczu. Mimo woli przysunąłem się bliżej, aby powstrzymać go od rękoczynu.
Ale nie. Chłopak sam się pohamował, tylko przez zaciśnięte wargi powtórzył ciszej:
— Z Anną Marią spędziłem tutaj wczorajszą noc i w tej chwili ma ona tutaj przyjść, inaczej sami ją
tutaj przyprowadzimy.
Wyraz twarzy Henia był nie do żartów, więc nagle baba zmiękła i cofając się dyskretnie ku
drzwiom, zaczęła nerwowo zapewniać, że nic nie wie i nic nie pamięta, pewno to nie była żadna
Anna Maria, tylko inna młoda i ta właśnie dzisiaj rano odjechała...
— Dokąd odjechała? — wrzasnął instruktor zaciskając pięści.
— A skąd ja mogę wiedzieć dokąd? Alboż ona dziecko? Alboż ja jej matka? Alboż ja pytam każdą
dziewczynę, gdzie idzie? Jej sprawa. Zechciała pojechać, niech jedzie. Zabrała rzeczy i pojechała,
może do Rio, a może do Sao Paulo, a może do Buenos Aires. Kto ją tam wie — trzęsąc się z
wielkiej emocji, paplała prawie histerycznie.
— To kłamstwo! Być nie może! — wykrzykiwał Henio zwrócony w naszą stronę. — Ona miała na
mnie czekać, na pewno miała czekać. Oni ją wywieźli albo schowali. Nie mamy czego tu stać
bezczynnie, chodźmy do środka. — To mówiąc odepchnął babę na stronę i nagłym, energicznym
ruchem pchnął przed siebie drzwi. Nastąpił pisk i cztery roznegliżowane senhority rzuciły się do
ucieczki, a tuż za nimi biegł nasz Henio. Nie było tam Anny Marii. Nie zważając na protesty
przestraszonej „mamy”, otwieraliśmy kolejno szafy i zaglądaliśmy pod łóżka, niestety i tutaj zguby
naszej nie było.
Dziwiło mnie, że te wszystkie protesty gospodyni miały charakter raczej łagodny i powściągliwy,
bądź co bądź szarogęsiliśmy się w jej domu niczym bandyci i mogła przecie z łatwością zawołać
policję, mogła podnieść dziki wrzask, a ona tymczasem, burcząc pod nosem niewinne przekleństwa,
dreptała nam po piętach, zaglądając w ręce, czy nie przywłaszczamy jakichś drobnych
przedmiotów. Widocznie mając do wyboru interwencję policji albo niewinną burdę marynarzy,
wolała to ostatnie. Jako dobry, doświadczony psycholog wiedziała, że marynarz dziś tu — jutro tam
i wszelki ślad po nim zginie. Gniew marynarza to jak ta bańka z mydła: napęcznieje, błyśnie i
pęknie. Można przeżyć.
I rzeczywiście, biedny nasz Henio daleki był od wszelkich burd. Najdelikatniejszy,
najkulturalniejszy z naszych młodych kolegów nie był po prostu zdolny do wulgarnych wystąpień.
Więc zamiast miotać się i krzyczeć, zamiast łajać i bić — obgryzał tylko palce i nerwowo sapał.
Kto go znał tak blisko jak my, ten tylko mógł spostrzec cierpienie odbite na jego twarzy. Cierpienie
bezsilne i nieszkodliwe.
Odchodziliśmy z burdelu pokonani i bezradni, a jednocześnie przekonani, że baba z nas zakpiła,
wystrychnęła na dudka. Być może dziewczyna siedziała ukryta na jakimś stryszku. Wszakże
rewizja nasza była tylko gestem, gentlemeńskim odruchem. Żaden z nas nie potrafił zdobyć się na
tupet, aby zaglądać we wszystkie zakamarki.
— A jednak ona nie wyjechała! — krzyknął nagle biedny Henio, kiedyśmy uszli spory kawał drogi.
— Ja wiem na pewno.

background image

— Więc może wrócimy, złapiemy ich w zaskoczeniu — zaproponowałem.
— Myśl dobra, ale do niczego nie zaprowadzi — powiedział kapitan. — Nie bójcie się. One nas
śledzą. Zapakują dziewczynę z powrotem do tejże kryjówki. Kto będzie jej tam szukał? Może pan?
— zwrócił się do instruktora.
— Trudna rada — rzekł Brunc, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. — Zbierz się, bracie, do kupy.
Zapomnij. Nie takie jeszcze w życiu czekają ciebie kawały. Głową muru nie przebijesz. Zrobiliśmy,
co do nas należało.
— Mogła jednak krzyczeć — wtrącił kapitan. — Wątpię w to, aby ją kneblowali.
— A któż zaręczy? — zauważyłem. — Czemużby nie mieli kneblować? Mnie też nie wygląda na
to, aby dziewczyna wyjechała. Była na pewno gdzieś dobrze ukryta.
— Gdyby nie to, że statek jutro musi odchodzić, powtórzylibyśmy wizytę kilkakrotnie — mówił
Macaj. — Ja nawet na pańskim miejscu zameldowałbym o tym wypadku miejscowej policji, ale nie
ma o czym gadać. Musimy jutro odpływać.
— A może bym ja został, panie kapitanie?
— Dla samego przypuszczenia? Dla bardzo słabej nadziei? Czy warto ryzykować? Wystrychną
pana na dudka jak dzisiaj i na tym się sprawa skończy. To przecież międzynarodowa szajka...
— Ależ dziewczyna nie igła, musiałaby się w końcu znaleźć.
— Gdzie? Niech pan nie żartuje. Alboż Brazylia mała! Profesor Fawcett zginął i nie mogli go
odnaleźć, a cóż dopiero jakaś tam za przeproszeniem... tfu!... dziewczyna — zakończył Macaj w
nagłym zażenowaniu.
— Otóż to... otóż to — jęknął biedny Henio.
Wracaliśmy bez humorów. Nie ciekawiły nas już widoki uciekającej zieleni. Ciemno zresztą było.
Dopiero marsz przez uśpione miasto Parangua rozkrochmalił nieco smutną atmosferę. Może nie
sam marsz, tylko ten chór tropikalnych cykad, których orkiestra nigdzie chyba nie jest tak donośna,
jak właśnie tutaj, w Brazylii. A latające ogniki, nigdzie takiej ilości ich nie ma. Jednookie i
dwuokie. Mrugające i ze światłem stałym. Małe i duże. Chmarą pokrywają krzaki.
— Stańmy! — rozkazał kapitan. — Tych żab warto posłuchać. Takich żab na całym świecie nie
znaleźć. Widzieli panowie? Jak czapka tak duże. Posiedzim w ciszy, ot i posłuchacie.
Rzeczywiście nie trzeba było czekać. Chór żabi rozległ się głębokim, dzwoniącym warkotem, a od
czasu do czasu jakby do taktu jazzbandowej melodii, odzywał się basowy, rezonujący ton niby
gongu, niby wojennego kotła, to właśnie kumkały te największe ropuchy.
Na statku czekała na nas niespodzianka.
— Panie doktorze! — meldował dyżurny uczeń. — Kapitański steward zamiast wódki napił się
nafty.
— A to jakim cudem — zdumiałem się.
— Ano — odpowiedział dyżurny skromnie opuszczając oczy. — Ano dopił się do tego stanu, że
przestał odróżniać smaki.
— Dużo wypił?
— Zdaje się, całą butelkę.
— Płukanie żołądka! Natychmiast płukanie żołądka!
— Zbędne chyba, panie doktorze, bo on już od godziny wymiotuje.
— Nie szkodzi, dać mu mleka, dużo mleka, niechaj wymiotuje mlekiem. Umieścić go w szpitalu,
zaraz tam przychodzę.
Życie. Normalne życie lekarza powołuje do zawodowych czynności. Jeden kryminał się skończył,
drugi się zaczyna. Dramaty są tylko pozorami. Wszystko się przemiele, roztopi w tyglu czasu i
zapomni. Wspaniała, piękna, wulkaniczna Hiszpanka, niedoszła żona naszego przyjaciela, dzisiaj,
jeżeli jeszcze żyje, roztyła się nie do poznania, tak zresztą jak wszystkie one po dwudziestym
piątym roku życia. Rozlazła z niej pewnie, siwa już babcia. A instruktor Henio? Nie pytajcie.
Zginął na kapitańskim posterunku.

background image

Wąż i łysina

Jak wygląda rzeka Amazonka? Właściwie to ona wcale nie „wygląda”, bo jej nie widać. Cóż to za
rzeka, jeżeli jej przeciwległego brzegu wcale nie ma? Był ocean i w dalszym ciągu został ocean,
tylko że woda zmętniała, straciła swój dotychczasowy ciemnoniebieski kolor, a stała się żółta.
— O, widzi pan — mówi do mnie kapitan statku, podając lornetkę — niech pan tylko uważnie
patrzy, tam na horyzoncie biegnie linia, po jej prawej stronie kolor granatowy to ocean, a po lewej
mętnożółty — to Amazonka.
Nazajutrz przybiliśmy dwoma szalupami do dzikiego brzegu na kąpiel. Ktoś praktyczny odradzał,
że to niby krokodyl może chwycić za nogę, ale trudno było uwierzyć w tak mało prawdopodobne
historie, bo po cóż by było krokodylowi iść do słonej wody, skoro słodkiej miał pod dostatkiem. A
zresztą słońce dopiekało siarczyście, koszule nam lgnęły do karku, a wilgotna duchota nie
pozwalała na szerszy oddech. Któż by tam przez tego wyimaginowanego krokodyla chciał cierpieć
bez kąpieli?
Brzeg wspaniały, zupełnie jak w bajce albo na wyspie Robinsona. Drzewa mangrowe stały na
obnażonych, bardzo długich korzeniach, niby olbrzymie pająki. Podczas odpływu oceanu, kiedy
woda opadnie, można pływać łodzią pomiędzy tymi korzeniami, jak w jakimś dziwacznym,
bezlistnym lesie. Labirynt, w którym łatwo zabłądzić. A u góry, ponad głowami, zielony pomost,
gęsty, splątany lianami. Po korzeniach, sękach i dziuplach biegają kolorowe, przeważnie ceglasto-
czarne duże kraby. Pełno ich. Wyglądają niby ruchome kwiaty.
Dalej, w głąb lądu, zarośla mangrowe się kończą i zaczyna normalny tropikalny, brazylijski las:
gęsty, nieprzystępny, wilgocią pachnący. Pełno tu olbrzymich, aksamitnie miękkich,
łopuchowatych liści bananowców i rozczapierzonych, szmaragdowych dłoni palm. Pełno
zwisających luźno kit fantastycznych, nigdzie więcej nie spotykanych, jaskrawych kwiatów. Ten las
paruje żarem, a małe różnobarwne papużki i jeszcze inne, mniejsze od nich koliberki furkoczą w
miejscu, zawieszone na tle ciemnolazurowego nieba niby miniaturowe modele helikopterów.
W głębi zatoczki leży wyciągnięte na piasek, dłubane w drewnianym pniu rybackie czółno, a nieco
dalej na patykach suszy się duża sieć. Starsza kobieta do pasa naga myje garnek, a u jej podołka
tłoczy się jak zwykle gromada umorusanych, czekoladowych malców.
Na skraju dżungli, na wysokich palach, strzegących przed wodą, stoi sklecona z gałęzi i liści uboga
chatynka okolona szerokim pomostem niby werandą. Na ten pomost prowadzą schody. Wchodzę po
nich i nagle staję jak wryty. Oto przede mną, tuż u moich stóp, po obu stronach drzwi wejściowych
leżą zwinięte w kłębek dwa ogromne i grube węże z gatunku pytonów dusicieli. Tyle się o nich
czytało kiedyś w podróżniczych książkach.
Stoję w miejscu jak urzeczony i boję się ruszyć. Jeden z węży uniósł swój trójkątny łeb i patrzy na
mnie, jakby chciał hipnotyzować. Powoli, nieznacznie zaczy

nam wycofywać się tyłem z tej niemiłej

dla mnie opresji. Ale w tym momencie posłyszałem, a raczej wyczułem za sobą ciężkie kroki. Ktoś wchodził
po schodach. Obejrzałem się. Tuż za moimi plecami stał jakiś wysoki jegomość w dużym słomianym
kapeluszu, a na jego ramieniu... O Boże mój! Na jego ramieniu i dookoła jego szyi okręcony był trzeci, takiż
sam wąż dusiciel i jego trójkątny łeb, z wystawionym złowrogo językiem, kiwał się wahadłowo tuż przed
moim nosem. Zdrętwiałem. Mrowie przeszło mi przez skórę. Nie było już wyjścia. Przede mną te dwie
skręcone na progu bestie, a tutaj, z tyłu, ten dziwny czarownik.
— B... b... bom... d... d... d... dia! (dzień dobry) — wybąkałem, jąkając się ze strachu.
— Bom dia! — odpowiedział mi kaboklo z miłym uśmiechem i ten jego życzliwy spokój dobrze wpłynął na
stan moich nerwów.
— To on nie gryzie? — spytałem, wskazując palcem na węża.
— Gdzieżby! — zaprotestował zaprzeczeniem głowy. — To mój amigo — dodał poklepując węża przyjaź-
nie. — On łapie mi szczury, on dobry.
— No, no — zdziwiłem się głośno, na wszelki wypadek czym prędzej wycofując się na schody i dopiero
kiedy poczułem się bezpieczny na samym ich dole, spytałem:
— A skąd bierzecie tych swoich przyjaciół?

background image

— Na rynku. Ludzie przynoszą w skrzyniach, można kupić. Oczywiście, oswojonego nikt nie sprzeda, ale
one są bardzo rozumne i szybko się przywiązują do swego gospodarza.
Kiedy po powrocie do szalupy opowiedziałem uczniom Szkoły Morskiej o swojej przygodzie, nie chcieli mi
wierzyć. Umówiliśmy się więc nazajutrz gromadnie na

ten rynek. Idąc na rynek przypomniałem sobie

nagle, że przecież niedawno, przed samym odpłynięciem „Daru” z Gdyni, ożeniłem się, a więc
jestem żonaty!
— Jeżeli znajdę ładny okaz węża, kupię go w prezencie żonie — powiedziałem i zaraz ugryzłem się
w język, bo wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Ładny mi prezent: boa-dusiciel ukochanej żonie!... cha, cha, cha...
Trudno, słowo się rzekło, więc poszliśmy na ten rynek. Cóż to za niesamowity widok. Prawie każdy
z kabokli nosił na szyi węża. Trudno było przejść drogą bez otarcia się o jakąś wężową głowę.
Stanowiły one jakby część uroczystego stroju miejscowej ludności, coś w rodzaju ich krawatów czy
szalików. Jedne z tych węży śpią sobie niemrawo, inne rozglądają się dokoła, biorąc udział w
rynkowym życiu.
— Amigo! — zwróciłem się do jednego z przechodniów. — Gdzie tu można kupić takiego
„przyjaciela”?
— Na samym końcu rynku. Na ziemi znajdziecie wiele skrzyń, a w nich są węże. Można wybrać
według wielkości i koloru.
Rzeczywiście, za chwilę weszliśmy pomiędzy skrzynie, miały one okratowane drutem okienka,
przez które widniały grube sploty wężów. Każdy z nich spał snem sprawiedliwego. Nie pomagały
pukania w wieko ani nawet silniejsze wstrząsy. Nic nie zdołało zachwiać wężowej obojętności.
Węże boa na ogół są jednakowe: rdzawoczerwone z jaśniejszym podbrzuszem. Wybrałem jednego.
Aby nie za duży, bo w głębi duszy trochę się bałem tego potwora.
W uroczystym pochodzie wróciliśmy na statek. Wiadomość o nowym nabytku rozeszła się
piorunem i kto tylko mógł, wybiegał na pokład oglądać węża. Ułożyliśmy skrzynię na środku, a
tłum ciekawskich pochylił się nad nią. I oto stała się rzecz najmniej przewidziana. Mój wąż nagle
się rozprostował, naprężył swoje sploty i z wielkim trzaskiem rozsadził skrzynię. Rejwach. Krzyk.
Popłoch. Dzielna wiara w nogi. Na polu pozostał tylko kapitan statku, bo gdzieżby kapitan...
uciekał. Jako że był to już czas nieoficjalny i po robocie, a tropikalny upał wszystkim dokuczał,
więc i kapitan miał nagą pierś i tylko krótkie szorty na sobie. Pochylił się nad wężem i dla
przykładu jął doń przemawiać czule. Rozdrażniony gad nie ocenił widocznie tych życzliwych dla
niego intencji i jednym mocnym rzutem głowy uderzył kapitana w jego nagą, bohaterską pierś.
— U!... Cholera! Widzicie go, jaki łajdak! — krzyknął odskakując. — Nu! Już ja mu teraz pokażę.
Cieśla!... Zróbcie mu klatkę, ale mocną, żeby nie wylazł.
Tymczasem wąż stracił rezon i skulił się skonfundowany, jakby zrozumiał, co mu groziło. Tak
przeleżał potulnie, aż okrętowy cieśla przyniósł nową skrzynię i uczniowie zapędzili go miotłami
do środka.
Nowa skrzynia posiadała zakratowane okienko u góry i wymyślnie zasuwane drzwiczki od boku.
Przez te drzwiczki właśnie rozpoczęła się edukacja. Oto pierwszego zaraz ranka, ująwszy dwoma
palcami zwiniętą w kłębek chustkę do nosa, wpakowałem rękę do środka klatki, pod sam pysk
węża. Ten, jak się należało spodziewać, uderzył zębami w chustkę, a wówczas, wypuściwszy ją z
dłoni, szybkim ruchem chwyciłem węża pod gardło. Mimo najgorliwszych prób nie mógł mi już nic
zrobić, panując nad sytuacją, zacząłem go z całych sił wyciągać na zewnątrz. Szelma nie chciał
ustąpić i splotami cielska opierał się moim próbom, ale w końcu pokonałem go i oto boa-dusiciel
zwisając z wyprostowanej w górę pięści, znalazł się w uścisku moich kolan. Co prawda kręcił się
jeszcze i wiercił, ale bezskutecznie.
Kilka nawet razy dostał dłonią po pysku, co znakomicie ułatwiło edukację, poczuł bowiem moją
nad nim wyższość i dał spokój dalszym próbom. Zrezygnował z walki. Więc i ja dałem mu spokój,
wsadzając gagatka do klatki.
Nazajutrz urządziłem mu aż dwa podobne treningi. Jeszcze mu nie w smak była moja fizyczna
przewaga, więc próbował się wyrwać, ale trzeci dzień przyniósł całkowitą kapitulację. Gdy
wsadziłem rękę, aby go z klatki wyciągnąć, już nawet nie atakował chusteczki do nosa. Więc po
kilku dniach odważyłem się na ryzykowną próbę, podsuwając mu swoją dłoń pod nos bez ochrony

background image

chustki. Zwyciężyłem na całym froncie, mój dotychczasowy wróg zamieniał się w przyjaciela i dał
się pokornie wyciągnąć niby potulny baranek na rzeź. Położyłem więc go w nagrodę na kolana i
uniosłem obie ręce do góry. Był zupełnie wolny i mógł czynić, co mu się żywnie podoba, a
spodobały mu się fałdy mojego marynarskiego munduru. Powoli jął się wspinać i wpełzać za
pazuchę, pod podszewkę marynarki. Siedziałem przerażony i zdrętwiały od obrzydzenia. To nie
było przyjemne, gdy jego zimne cielsko wędrowało po mojej koszuli, wślizgując się w rękaw, aby
za chwilę ukazać łeb w dole, tuż przy samej dłoni.
Siedziałem więc sztywno, jakbym kij połknął, bojąc się najmniejszego ruchu, aby go nie
sprowokować do ataku. Ale wąż ani myślał gryźć.
Po tej ostatniej próbie zdecydowałem zlikwidować więzienną skrzynię zabierając przyjaciela do
swojej kabiny.
— Pamiętaj! — groził mi palcem Kostek, starszy oficer statku — niech no tylko twój wstrętny gad
z kabiny wypełznie, zatłukę go na śmierć. Nie nawykłem mieszkać pospołu z gadami.
Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi prawdę, ale na

wszelki wypadek zamykałem drzwi kabiny na klucz i

klucz nosiłem w kieszeni. Nikt więc, nawet przez zapomnienie, węża nie mógł wypuścić.
Wąż tymczasem zadomowił się bardzo łatwo i szybko. Rozpoczął swe urzędowanie od inspekcyjnego spaceru dookoła
ścian po półkach z książkami, po umywalce i poręczach krzeseł na firankę do łóżka, a stamtąd na drążek. Tu, na tym
drążku, pokazał wszystkie swoje akrobatyczne talenty. Nawet nie przypuszczałem, co taki gad zrobić potrafi.
Balansował zwojami cielska niby zawodowy linoskoczek, a przecież statek kiwał.
W końcu, poznawszy wszystkie kąty i zakamarki mojej kabiny, obrał sobie na stałe legowisko wolną przestrzeń
pomiędzy sprężynami materaca a górną powierzchnią szuflad mojej marynarskiej, wysokiej koi. Tak więc odtąd
sypialiśmy dosłownie w jednym łóżku i co rano odchylałem róg materaca, aby skontrolować, jak się ma i co robi mój
przyjaciel.
Tak przeżyliśmy, a raczej przespaliśmy dobre kilka tygodni. Przez cały ten czas wąż się wcale nie załatwiał. Kapitan,
jako encyklopedia wszelkiej wiedzy, uspokoił mnie, twierdząc, że węże jedzą raz na parę miesięcy, a więc i załatwiać
się tak często nie potrzebują. Może i racja, gdyż z wyżywieniem także nie było kłopotu, wąż nie zdradzał najmniejszego
apetytu. Tym niemniej moja kabina przesiąkła jakimś ostrym, w nosie aż świdrującym, nieprzyjemnym zapachem.
Doszedłem do wniosku, że to skóra węża tak nieprzyjemnie pachnie, trzeba więc go wymyć.
Niewiele myśląc, nalałem do umywalki wody i wyszorowałem gagatka szczotką i mydłem jak się patrzy.
Nazajutrz wąż boa nie wyszedł na zwykły, codzienny swój spacer. Leżał bez humoru, niemrawy jakiś i oso

wiały, a

oczy przestały czarno połyskiwać i przyoblekły się mgłą cierpienia.
W Brazylii są dwa gatunki węży pytonów: sukuri, czyli inaczej anakonda, wąż wodny i boa-dusiciel
— wąż lądowy. Ten ostatni jednak, o ile mi wiadomo, potrafi także pływać, więc skądże by aż taki
wstręt do wody? Może mu mydło się nie podobało? A może szczotki nie lubi? W każdym razie nie
ulegało już najmniejszej wątpliwości, że to kąpiel spowodowała wężowe niedomagania i byłem już
w poważnym strachu, aby mój przyjaciel nie wyzionął ducha.
Trzy dni trwał ten stan chorobowy, po czym na czwarty dzień rano zastałem gada na półce z
książkami. Oczy miał pełne młodzieńczego połysku, a skóra jaśniała barwami tęczy jak nigdy
dotąd. Był naprawdę piękny. Rysunek rdzawych plam wystąpił jakoś wyraziściej. Co się stało? Mój
przyjaciel stanowczo odmłodniał i wyprzystojniał. I oto sprawa się wyjaśniła: pod materacem
znalazłem przezroczyste, pergaminowe łuski zrzuconej skóry. Mój boa-dusiciel nie przeżył hańby
tej swojej przymusowej kąpieli i postanowił ze wstrętem pozbyć się zapachu toaletowego mydła.
Któregoś tam dnia z rzędu zawinęliśmy na wyspę Puerto Rico i tu na redzie rzucono kotwicę.
Poprzez otwarty bulaj widziałem bukiety strzępiastych palm rysujących się jeszcze cieniem na tle
jaśniejącego nieba. Wczesny ranek. Słońce zaledwie wstaje. O tej porze właśnie zwykł kończyć
swoje nocne spacery mój wężowy przyjaciel. Nie słyszałem najmniejszego szmeru, więc usiadłszy
na łóżku odchyliłem materac.
Wąż leżał na swoim miejscu, ale dziwnie jakoś pofalowany w spiralę. Chcąc go pobudzić do ruchu,
chwyciłem za ogon, ale ten ogon był sztywny. Wyskoczyłem z koi i odchyliłem całą pościel. Wąż
leżał na ukos w sztywnych splotach, martwy już chyba od dawna.
Właśnie promienie wschodzącego słońca padły na łóżko, wyświetlając wesołe, piękne, ceglaste,
jabłkowate plamy wężowego wzoru. Sam nie wiem dlaczego, machinalnie zupełnie, uniosłem go z
posłania i silnym, zrezygnowanym rozmachem cisnąłem przez okno w ten różowy, drwiący jakby
ze mnie blask i drętwym, nieczułym wzrokiem śledziłem wolne ruchy zanurzającego się w wodę
martwego przyjaciela. Woda była przezroczysta — jak kryształ akwamaryny. Spiralnie zastygłe

background image

sploty nadawały mu wahadłowy ruch. Wyglądało, jakby uciekał ku niedalekim brzegom. To samo
spostrzegli uczniowie zwijający żagle na rejach.
— Panie doktorze! — wołali stamtąd chórem — pański wąż ucieka!
Rzeczywiście. Uciekł i tym razem na zawsze. Dobry los wybawił go od dalszej niewoli, od tych
spacerów po książkach i półkach.
Wychodząc z kabiny z opuszczoną głową, napatoczyłem się na Kota — mego serdecznego
przyjaciela.
— Cóżeś taki zgryziony? — zauważył. — Stało się coś niedobrego?
— Mój wąż zdechł, właśnie wyrzuciłem go za burtę.
— No, to chwała Bogu! — wykrzyknął z zadowoleniem. — Przyznam ci się, że nie lubiłem tej
bestii, a nawet bałem się, że któregoś dnia wpełznie mi pod kołdrę. Teraz przynajmniej będę spał
spokojnie.
— Ja też nie czułem nigdy sympatii do węży, ale tego dusiciela polubiłem, przyzwyczaiłem się
nawet do jego towarzystwa. Żal mi go.
— Et! Bzdury. Zajmij się lepiej czymś innym. Nie masz teraz pacjentów, to rób jakieś wynalazki.
— Właśnie ten wąż był moim wynalazkiem — powiedziałem z uśmiechem. — No bo pomyśl tylko:
boa-dusiciel w prywatnym polskim mieszkaniu. Czy wyobrażasz sobie małżonkę na jakimś balu z
takim boa na szyi zamiast naszyjnika z pereł?
— Rzeczywiście pomysł kapitalny, ale wiesz, ja mam lepszą myśl dla ciebie. Na ten przykład
wykombinuj jakiś lek na moją łysinę. Mamy przed sobą do Gdyni co najmniej miesiąc drogi.
Smaruj mnie, czym tylko chcesz, będę łykał wszelkie paskudztwa, bylebyś zaplantował na mojej
łysej głowie włosy. Pomyśl, co za sława ciebie czeka! Jaka wdzięczność całego łysego spo-
łeczeństwa.
— Ano — roześmiałem się. — Spróbuję.
To powiedziawszy, skierowałem kroki do okrętowej apteczki i zadarłszy głowę ku wysokim
półkom, zacząłem przebiegać wzrokiem rozmaite słoiki, głośno przy tym rozumując:
— Olej rycynowy znakomity na porost włosów. Chinina — zaszkodzi. Rezorycyna i tanina
również. Spirytus salicylowy może pomóc... i tak głośno przemawiając, odstawiłem słoiczki i
pudełka na bok. Potem wszystko to w odpowiednich dawkach przemieszałem, a przetarłszy
otrzymałem piękną, żółtą maść. Dodałem do niej dla zapachu dobrej wody kolońskiej i triumfalnym
gestem wręczyłem Kotowi.
— Masz, bracie. Smaruj trzy razy dziennie głowę, a będziesz miał czuprynę niczym Paderewski
albo Stokowski.
Sądziłem, że na tym cała historia się zakończy. Gdzież tam! Podczas gdy ja o procedurze tej dawno
zapomniałem, mój gorliwy pacjent regularnie i z namaszczeniem smarował sobie łysą jak kolano
czaszkę. W rezultacie zaczęła się ona pokrywać ledwie widzialnym puszkiem.
Mój przyjaciel wpadł w entuzjazm. Zatraciwszy oficerską godność, jął podskakiwać z wielkiej
uciechy.
— Złotko! — powiada do mnie czule. — Nieba ci przychylę, na tronie posadzę, ptasiego mleczka
zdobędę, czego tylko pragnie twoja nędzna dusza. Patrz, przyglądaj się. Ciesz swoje oczy. Geniusz
jesteś. Moja łysina kwitnie.
Kiedyśmy dobijali do gdyńskiego portu, czupryny Paderewskiego co prawda jeszcze nie było. A
nawet, przyznam się szczerze, żadnych włosów na przyjacielskiej głowie nie widziałem. Wszyscy
wokoło jednak twierdzili inaczej, więc ślepotę swoją zwaliłem na karb złego wzroku.
— Czego chcesz! — wołał Kot, zadowolony. — Wszakże to tylko jeden miesiąc minął. Cudów nie
ma. Włosy nie rosną tak szybko. Ale czuję... rozumiesz, czuję, że rosną! Daj buziaka za to.
Pocałowaliśmy się. Kot opuścił statek i poszedł do domu.
Nazajutrz, krztusząc się od śmiechu, przybiega do mnie trapowy i melduje:
— Panie doktorze, sześciu jakichś panów pragnie pana widzieć, czy mam ich wpuścić na statek?
— No dobrze — powiadam. — Ale czemu się tak śmiejecie?
— No, bo proszę pana doktora, to tak śmiesznie wygląda, nigdy nie widziałem sześciu mężczyzn
zupełnie łysych zebranych w komplecie.

background image

Istotnie komplet był przezabawny. Chyba jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności? Nie. Jak się
okazało, to wdzięczny mój pacjent zrobił taką reklamę. Wszyscy łysi z Gdyni mają złożyć mi
wizytę po ten cudowny lek na porost włosów. Jeden z nich przyniósł kartkę od Kota. Prosił, abym
mu przysłał nowy słoik, gdyż poprzedni już się skończył.
Masz, babo, placek! A ja nie pamiętam recepty. Zabijcie, nie pamiętam, co mieszałem i w jakich
dawkach. Głupi by takie bzdury zapisywał. Nie wierzyłem przecież w skuteczność lekarstwa, a
teraz okazało się ono „cudem”.
Stanąłem przed apteczką, zadarłem głowę jak dawniej, jak przedtem i w identyczny sposób
zacząłem kolekcjonować słoiczki i pudełka. Pomieszałem je, przetarłem, wyperfumowałem i
doręczyłem każdemu z klientów. Kolor maści jednak ani jej konsystencja niepodobne były do
poprzedniej. Machnąłem ręką, cóż robić! Nie zaszkodzi na pewno.
Niestety, po tygodniu z takim trudem wyhodowany puszek znikł z głowy kapitana, a i sześciu
nowych pacjentów skarżyło się, że nic a nic im cudowna maść nie pomaga.
— Przyznaj się! — powiada do mnie Kot. — Dałeś mi inną maść.
Przyznałem się. Cóż innego miałem zrobić, Kot aż pozieleniał ze złości.
— Idioto stary! — powiedział — tak blisko byłeś od fortuny. Czy zdajesz sobie sprawę, co za
pieniądze straciłeś? Milionerem byś był. Milionerem, a teraz przez własne niedbalstwo guzik!
Masz, zabieraj resztki paskudztwa i smaruj sobie dupę!
To mówiąc złym gestem oddał mi słoiczek. Taki już mój los. Nigdy nie miałem szczęścia do żadnej
loterii i w ogóle szczęście do mnie wciąż się uśmiecha, drażni się, szelma, a przyłapać go za ogon
nie potrafię.
Wkrótce po powrocie wszystkie gazety warszawskie podały na pierwszej stronie grubym drukiem:
„Doktor Korabiewicz przywiózł małżonce w prezencie węża boa-dusiciela, ale go sam niechcący
udusił”.
Taki to był „happy end” tych tragicznych historii.

Złowiłem życie

Pierwszy oficer „Daru Pomorza”, a mój najserdeczniejszy przyjaciel „Kot” zaperzył się na dobre
krzycząc:
— Pora ci się ustatkować, chłopcze! Pora wyjąć to piórko z dupy! Już ci nawet „Daru Pomorza” nie
wystarcza? Wszakże mamy płynąć dookoła świata. Pomyśl tylko wariacie: dookoła świata! Czegóż
więc potrzebujesz jeszcze? Guza szukasz?!
— A mnie to wszystko nie bawi — odrzekłem głosem spokojnym i z najwyższą rezygnacją. —
Podróże na „Darze Pomorza” z gwarancją dobrych obiadów o godzinie dwunastej, kolacji o szóstej
i noclegów w wygodnej okrętowej koi... jeszcze mi nie wystarczają. „Dar Pomorza” dla mnie to
tylko biały malowany tramwaj. Ty musisz zrozumieć, Kot, życie dla mnie to wielka przygoda, to
niespodzianka, co się wyłania zza każdego zakrętu rzeki czy morza. Tu plaża zasiana muszlami,
tam grota z tajemniczym włazem, tam koralowe labirynty pełne zawoalowanych ryb, a czasem
wyjdzie do ciebie takiż nieoczekiwany człowiek; surowy, jakby wyciosany z bryły, zagorzały
słońcem, o mocno zaciśniętych wargach i milcząc poda ci na znak wielkiego zrozumienia zgrubiałą
dłoń. Dlatego właśnie, aby odbić od tej powszedniej, nudnej planowości, od tego łańcucha progra-
mowo ułożonych dni, schodzę z pokładu „Daru Pomo

rza”. A wy płyńcie sobie dookoła świata! Nie

będę wam zazdrościł. Ja także popłynę. Mój świat będzie inny. Popłynę sam jeden, a może wezmę sobie
towarzyszkę. Zbuduję trochę lepszy kajak, uwieńczę go małym żagielkiem i w drogę!
A słowo ciałem się stało.
Oto ja i moja małżonka Pimpa siedzimy w kajaku na... Oceanie Indyjskim. Skąd tak nagle? Jakim
sposonem? Jaką drogą?
Wcale nie nagle, tylko bardzo powoli i żmudnie: krok po kroku, piędź po piędzi. Od granic Polski rzeką Prut
do Dunaju, potem do Morza Czarnego i poprzez morze do Bosforu.

background image

Co za rozkosz wpływać maleńkim, drewnianym kajaczkiem w olbrzymią skalną bramę, która jest
Rubikonem. Za nią leży inny świat. Za tą bramą Stambuł, Bagdad, Kair... kolorowy, zakwefiony,
rozkołysany wielbłądzim garbem, roztańczony czarną kobrą, świat baśni 1001 nocy.
Marmurowe morze, zielone bukiety greckich wysp, a później syryjsko-irackie pustynie, przez które spły-
niemy prądem rzeki Eufrat w objęcia daktylowych palm Zatoki Perskiej.
Tak niedawno, zaledwie parę miesięcy temu, muskaliśmy burtami kajaka żółte kaczeńce Prutu, a tu ponad
głową szeleszczą już pióra daktylowych palm. Czyż nie wspaniały przeskok, co za fantastyczna zmiana
dekoracji, i to nie mocą rakietowego samolotu, nie ekspresowym pędem lokomotywy, tylko zwyczajnie: siłą
własnych ramion, siłą maleńkiego żagielka, więc nic nie znaczą teraz dla nas tysiące kilometrów, skoro
uświadomiliśmy możliwość ich pokonania. Wczoraj byliśmy w Polsce — dziś jesteśmy na oceanie. Bez
niczyjej łaski. Trzymam oto w dłoni linę żagla, a wiatr dmucha. Ten

sam, stary znajomy — polski, a

raczej... międzynarodowy, swojski wiatr i aż tutaj nas zadmuchał...
Jesteśmy więc na Oceanie Indyjskim. Płyniemy wzdłuż brzegów Indii ja i Pimpa, oderwani od
ziemi, zawieszeni w próżni, kołysani ogromną od paru miesięcy ustaloną, monsunową falą.
Pozornie jest niby pogoda. Niebo czyste, głęboko przejrzyste. Wiatr stały a silny. Szot żagla siną
pręgą zaciska się na dłoni. Raz po raz zapadamy w dolinę między dwa wały wodne i wówczas wiatr
ginie. Przerażony żagiel łopoce. Przywykliśmy już do tych gór wodnych, nie wydają się nam tak
groźne jak przed kilku dniami. Rzucają nami niby piłką, z łaskawą pobłażliwością raz w górę, to
znów na dół. Czasami tylko zbłądzony, ponadprogramowy grzywacz chlupnie od niechcenia,
przetaczając się ponad pokładem wprost na moją rozgrzaną pierś. Na ciemno opalonej skórze
wystąpią białe pręgi skrystalizowanej morskiej soli.
Prujemy ostrym półwiatrem biorąc fale na skos. Dziś, gdy piszę te słowa, wydaje mi się to tak
proste, tak niemowlęco łatwe. Ale wówczas miałem nerwy napięte do ostatecznych granic, wzrok i
myśl skupione nad ścisłym obliczaniem kąta każdej nadchodzącej fali i wysokości jej białej
grzywy. Byłem ogromnie zmęczony. Szliśmy tak na żaglu drugą już dobę bez przerwy i bez
zmrużenia oka. Marzyłem o śnie, nie mogąc zdecydować się na lądowanie. Brzeg nie był widoczny.
Mijaliśmy bowiem ląd płaski i niski. Ani jednego pagórka, ani jednego przedmiotu, na którym
mógłby spocząć znużony przestrzenią wzrok. Pięciometrowe, a może jeszcze wyższe wały suną
mimo nas systematycznie a nieubłaganie ku brzegowej mieliźnie, za chwilę spiętrzą się tam i
połamią w czuby, druzgocząc każdą napotkaną przeszkodę. Nic się nie oprze tej potędze. Nic Się jej
nie ostoi. Każda łódź zostanie rozbita, zrolowana, wyrzucona na piasek, jak niezdarna, bezwładna
szmata. Nawet motor tu nie poradzi, cóż dopiero mały nasz kajaczek. Wystarczy raz tylko z
wysokości pięciu metrów spaść na mokry piasek, zakręcić się wraz z falą w głąb i znowu trzasnąć
łbem o brzeg. Woda wszystko zabierze, wtłoczy i przydusi. Delikatne deski pokładu nie
wytrzymają uderzeń. Więc nie może tu być mowy o lądowaniu. Nawet prostopadłe skały i te są
lepsze. Czasami można wśród nich wypatrzyć szczelinę lub rafę i w momencie krytycznym
zaskoczyć za nią. Wielki, ustalony monsunem przybój gorszy jest na piasku niż w skalistej zatoce.
Raz po raz przykładam lornetkę do oczu, ale i to mało mi pomaga. Ani jednego drzewka, ani
jednego patyka na przeraźliwie pustym horyzoncie.
Od lądu dzieli nas parę kilometrów, jest to najmniejsza bezpieczna odległość, przekroczenie tej
granicy grozi porwaniem przez niosące ku brzegowi fale. Pomimo tej świadomości zdaję sobie
sprawę, że długo tak nie wytrzymam. Prócz zwykłego zmęczenia zjawiają się już objawy choroby
„kajakowej”: ostry ból w krzyżu, szarpanie nóg i towarzysząca temu gorączka. Aż oto, kiedy tak
rozmyślam, nagle i niespodziewanie zaczyna się dziać coś niesamowitego. Woda rozstępuje się,
ucieka od nas zostawiając piasek, w którym grzęźnie dziób kajaka. Skądże tutaj, na pełnym oceanie
piasek? A więc mielizna? Wyspa obnażona przez odpływ? Wyskakuję i chwytam za dziób łodzi.
Sądzę, że go przeciągnę przez przeszkodę, ale gdzież tam! Coraz więcej przede mną piasku, a coraz
mniej wody. Dosłownie w kilka minut Znaleźliśmy się pośrodku wcale nie małej wyspy. Sam dobry
los widocznie ulitował się nad nami, podając okazję do wypoczynku i jedzenia. W tej chwili
dopiero nadarza mi się sposobność do oceny siły monsunowego wiatru. W poprzek naszej
robinsonowskiej wyspy płyną teraz strugi gruboziarnistego żwiru. Monotonnie szeleszcząc,
niesione tym wichrem toczą się kamyki. Pomimo jarzącego słońca przejmuje nas dotkliwy ziąb.
Mamy dziś początek stycznia. Czym prędzej zaciągam nad kajakiem brezentowy daszek, tworząc

background image

tym samym prowizorium zacisznego domku, a pierwszym, zasadniczym jego celem będzie ochrona
płomyka naszej naftowej maszynki do gotowania strawy, czyli popularnego „prymusa”. Pimpa
przygarbiona w kucki bierze się do pitraszenia strawy. Na samą myśl o gorącej jajecznicy ślina mi
do ust napływa.
— A gdzie będziemy spali? — pyta Pimpa.
— Chyba w środku kajaka i na waleta — odpowiadam, ale w tymże momencie wzrok mój
przykuwa ciekawe zjawisko. Oto na dalekim horyzoncie, do którego zdążyła się już podsunąć nasza
wyspa, widnieje duży żaglowy kuter. Z tego kutra wysypuje się na piasek wyspy kolorowy tłum
mężczyzn, kobiet i dzieci, wszystko to razem biegnie w naszą stronę. Za chwilę, szeroko ge-
stykulując, otoczyli nas rozszczebiotaną gromadą. Jeden przez drugiego krzyczy. Jeden przez dru-
giego coś nam tłumaczy. Luźne, muślinowe szaty, przysadziste barwne turbany, oliwkowe twarze o
czarnych wąsikach, w nozdrzach kobiet złote spinki, a na czołach czerwone punkty albo białe
kreski.
Wskazują na niebo, na kajak i piasek. Nadmuchując policzki naśladują wiatr. Wymachują
tragicznie rękami. Usiłują nam coś powiedzieć. Wpatrujemy się w te usta i gesty, ale treść ich
pozostaje nie znana. Denerwują się coraz bardziej. Wykrzykują coraz głośniej. Tupią bosymi
stopami o piasek, aż wreszcie dopięli swego. Zrozumiałem. Ci poczciwi ludzie przypłynęli do nas,
aby ratować, aby uprzedzić, że miejsce to jest niebezpieczne. Za parę godzin przyjdzie przypływ i
groźnym ryczącym wałem wszystko zmiecie, co stanie na drodze. Jedyne, co nam pozostaje, to jak
najśpieszniej uciekać!
— Uciekać? Ależ dokąd? — Pokazujemy kajak i rzeczy. Wskazujemy daleką linię wody. Jakże się
z tym wszystkim zabrać? Sił już nie ma, jesteśmy zmęczeni...
Kiwnęli głowami. Przyjacielskie zrozumienie. Jeden na drugiego porozumiewawczo zerknął. Jeden
do drugiego mrugnął, po czym nie mówiąc słowa chwycili za łódź razem z siedzącą w niej Pimpą,
podrzucili na ramiona i jęli biec z chóralnym śmiechem w stronę swego kutra, a ja za nimi.
Dzieciom największa frajda. Te dopiero skaczą z wielkiej uciechy, a każde z nich niesie któryś z
naszych manatków. Nie upłynął kwadrans, jak znaleźliśmy się znowu na wodzie, zasłonięci od wia-
tru wysoką burtą przyjacielskiego kutra. Stary Hindus, najwidoczniej kapitan tego kutra, wskazał
mi palcem kierunek, tam musimy płynąć. Trzeba się śpieszyć, aby tam dotrzeć jeszcze przed
nadejściem przyboju. Żegnani serdecznym powiewaniem dłoni, odbijamy od naszej wyspy.
Jajecznica nie została zjedzona. Nie starczyło czasu.
A ocean tymczasem przycichł. Mimo stałego wiatru jakby się przyczaił i wygładził fale.
Spokojnym, równomiernym półwiatrem gnaliśmy wprost ku lądowi, który także jakby przycichł i
nie huczał swoim rytmicznym a złowieszczym pomrukiem. Widocznie pod gościnną protekcją
mieliźnianej wyspy czas nam sprzyjał. Pimpa nie potrzebowała wylewać wody. Z powierzchni
oceanu znikły białe czuby. Jedną ręką trzymając napięty szot żagla, w drugiej miałem lornetkę.
Studiuję nerwowo i nie bez emocji szybko zbliżający się ląd. Właściwie nie był to ląd tylko wał
przybojowej wody załamujący się na jego płaskich piaskach. Nie mam przekonania do takich
niewidzialnych, niskich brzegów. Ani jednej skały, ani jednego drzewka, na których mógłbym
zatrzymać wzrok. Pieniące się grzywacze zachodzą mi od obu boków, widocznie zagłębiamy się w
zatokę. Zrozumiałem, dlaczego tutaj panuje względna cisza i dlaczego miejsce to wskazał nam
Hindus.
Im głębiej w zatokę, tym ciszej brzeg mruczy, aż dobijamy wreszcie zupełnie spokojnie jak na
pogodnym jeziorze. Rozprężamy ramiona. Nareszcie możemy sobie na ten luksus pozwolić. Dwie
doby żeglowania bez przerwy. Dwie doby napiętych nerwów. Wysiadam wpół zgięty, nie mogąc
wyprostować pleców. Nogi jak z waty. W głowie się kręci.
— No, nareszcie się spokojnie wyśpimy — westchnęła Pimpa z ulgą. A ja opuściłem wzrok, jakby
szukając dogodnego miejsca na ten upragniony nocleg. To, co zobaczyłem, odebrało wszelki zapał i
wszelką chęć do życia. Zimny dreszcz przebiegł mi przez skórę. Pojąłem całą grozę naszej nowej
sytuacji. Ten brzeg, na którym w tej chwili staliśmy, nie był stałym lądem, tylko dnem morza.
Chwilowo odpłynęła woda. Drobne, gofrowane fałdy odbite na piasku to ślad ostatnich jej
odcieków. Gdy za parę godzin woda wróci, to zatopi ten niski brzeg wraz z naszym dobytkiem. Ale

background image

dlaczego stary Hindus wskazał nam ten kierunek? Jakaż różnica pomiędzy obecną sytuacją a
pobytem na naszej wyspie Robinsona? I tu, i tam ten sam przypływ i tu, i tam jednaki koniec.
Czyżby z jego strony miała być złośliwość? Nasze życie w tej chwili uzależnione jest całkowicie od
siły, z jaką zwalą się przybojowe wały. Okoliczności te nie dawały powodu do zbytniego
optymizmu.
— Wiesz! — odezwałem się ponuro. — Musimy chyba odnieść kajak i wszystkie nasze manele jak
najdalej w głąb lądu, żeby potem, gdy się to wszystko już zacznie, mieć chwilę wytchnienia.
Bardzo wątpię, abyśmy dziś mogli myśleć o jakimkolwiek śnie.
— Po co odnosić? — zdziwiła się Pimpa, wskazując dłonią na równomiernie płaski, nizinny piasek.
— Tam także woda dosięgnie.
— Dosięgnie — stwierdziłem — ale może z mniejszą gwałtownością. Ja liczę wciąż jeszcze na
poczciwość naszych hinduskich doradców. Skoro nas tutaj przysłali, musiała być jakaś racja. Jakiś
sens, chociaż logika temu przeczy. Szkoda słów. Innego ratunku w tej chwili nie widzę, jak tylko
uciekać dalej od oceanu. Im dalej się od niego znajdziemy, tym dłuższy będzie nasz nerwowy
odpoczynek. Bierzmy się więc do roboty.
To mówiąc chwytam plecak i bańki ze słodką wodą, Pimpa zaś worek prowiantu i szybkim
truchtem biegniemy przed siebie. Tak zaczęła się nowa nasza martyrologia aż do ostatecznego
umęczenia. Na raty, co pięćdziesiąt kroków porcja i znowu dalej, jak najdalej! Jako ostatni poszedł
pusty kajak. Nieśliśmy go z wielkim trudem, chociaż nie był przecie ciężki. W takim stanie zastała
nas noc — styczniowa, zimna, przejmująca dreszczem.
— Dość już tego! — zaprotestowała Pimpa. — Naprawdę już sił nie mam.
— Dobrze — zgodziłem się łatwo — mamy już za sobą przynajmniej ze trzysta metrów. Teraz
musimy zapakować wszystko do wodoszczelnych luków. Takielunek żeglarski mocno przywiązać.
Łódź ustawimy dziobem w kierunku lądu, sami wsiądziemy do środka i z wiosłami w dłoniach
będziemy oczekiwać przyboju. Co ma być, niech będzie. Innego wyjścia nie ma. Posłuchaj. Już
przypływ ryczy, ale mamy jeszcze czas.
— Czemu noc taka ciemna i taki jakiś niesamowity koloryt?
Zajęty bieganiem nie zauważyłem tego. Teraz podnoszę wzrok na niebo — ...oniemiałem. Na
wprost nas wyrasta spod ziemi olbrzymia tarcza księżyca. Nie był to jednak ten znany nam, wesoły,
srebrzysty księżyc, przyjaciel zakochanych. Patrzyła na nas twarz demoniczna, obca, nastroszona
brodawkami kraterów, sinoszkarłatna, niesamowicie ponura i groźna. Jednocześnie z tym dziwnym
zjawiskiem powiał nagle lodowaty wiatr i jeśli kiedykolwiek w życiu odczuwałem dreszcz
przerażenia, to właśnie wówczas, w tej minucie niezapowiedzianego, nieoczekiwanego zaćmienia.
Wobec straszliwej pustki dokoła, wobec beznadziejnej samotności i oderwania od normalnego
życia czułem się teraz dziwnie bezradny, opuszczony, zapomniany, ...biedny. W tej fatalnej dla nas
chwili, jakby oczekiwania na egzekucję, sinoszkarłatna twarz gasnącego księżyca stała się jakby
symbolem nieszczęścia, tej sytuacji bez wyjścia. Otaczający świat roztapiał się, ginął w krwią
nasiąkłym mroku. I właśnie wtedy doleciało do naszych uszu pierwsze głuche, basowe uderzenie
przyboju o brzeg. Ocean ruszył do ataku. Potężny, bezwzględny, obojętny na wszelką słabość, aż
perfidny w swojej pedanterii. Posuwał się skokami naprzód wielki, oceaniczny przypływ. Jak w
zegarku, bez żadnych wzruszeń czy litości. To najzupełniej obojętne, że stoimy tutaj w bezradnym
oczekiwaniu, zagubieni i bezdomni. Wziął nas w niewolę tym swoim hipnotyzującym hukiem i
trzyma w napięciu, każe nadstawiać uszy i myśleć o tym, co za chwilę nastąpi. Siedzimy już w
kajaku odwróceni plecami do niebezpieczeństwa. Gdy zaleje, a nie zdruzgocze, będziemy uciekać
na wiosłach. A może się uda? Tymczasem stuliliśmy ramiona, głowy opadły na pierś, drzemiemy.
Zmęczenie robi swoje. Rosnący huk przestaje przerażać. Rezygnacja ciąży na powiekach. Mimo
woli ściskamy wiosła, ale po co? Wszak wody jeszcze nie ma. Kiedy przyjdzie, chyba będzie za
późno. Jej wściekły, ryczący wał spadnie z góry, zaleje, zdruzgocze, zagarnie nas w głąb, aby za
chwilę znowu wyrzucić, zrolować, wywrócić i znowu zabrać aż do utraty tchu, aż do ostatniej
jeszcze nie rozbitej deski kajaka.
Wtykamy palce w uszy, żeby nie słyszeć. To ponad nasze siły. Z drażniącą powolnością, krok po
kroku piętrzy się ta wodna masa i coraz donośniej huczy niby kanonada ciężkiej artylerii.

background image

Wrzeszczę do Pimpy, ale ona mnie nie słyszy. Ten dziki łomot powinien już być tuż-tuż za nami, a
właściwie nad nami.
Ten nieznośny ryk zagłusza tętno własnego serca. Głupie uczucie kompletnej bezradności.
A noc tymczasem rozsrebrzyła się gwiazdami i księżyc już się otrząsnął od wstrętnego cienia ziemi.
Poczucie naszej mizeroty wobec wszechwładnego oceanicznego molocha przytłamsiło psychicznie,
odebrało nawet chęć do oporu i walki. Poddaliśmy się losowi, trzymamy tylko te idiotyczne patyki
wioseł w pełnym poczuciu ich bezużyteczności. I właśnie wówczas, w momencie końcowego
załamania i kompletnej porażki umęczonych nerwów, jakby w odpowiedzi na pytanie; „co robić?”
pojawiło się gdzieś bardzo, bardzo daleko małe, zagubione w przestrzeni światełko. Nie była to
gwiazda, tylko zapalona ludzką ręką latarnia. Znak obecności człowieka. To chyba najważniejsze.
Nie jesteśmy więc sami. Istnieje na tym skrawku lądu jakaś żywa dusza. W razie czego
dowleczemy się do niej. Ta myśl natchnęła otuchą. Jedna sekunda, a takie przeobrażenie. Jest ktoś,
do kogo można krzyczeć. Jest cel, do którego można dążyć. Nie jesteśmy samotni. To nic, że nie
ma w tym ani krzty praktycznego realizmu. Kto by się zastanawiał nad tym. Ten najzupełniej
abstrakcyjny, nieosiągalny błysk światła poderwał, ocucił, wlał zapas energii do zamarłych już
nerwów. Wołam do Pimpy, że światło, że człowiek!... ale nie słyszy, gdzież’ tam! Huk opanował
wszystko, staliśmy się już jego cząstką integralną. Tkwimy w nim fizycznie i psychicznie. To
wówczas właśnie szarpnęło kajakiem. Ktoś bardzo silny chwycił go wraz z nami na potężne bary,
zakołysał w obie strony i nagłym pchnięciem rzucił przed siebie. W krąg zabulgotała woda.
— Naprzód!!! — wrzasnąłem jakimś nieswoim, przeraźliwym głosem, zagarniając jednocześnie
łopatkami wioseł, to samo czyniła Pimpa, ale ten trud był najzupełniej zbyteczny. Wystarczyło
utrzymywać kierunek. Mknęliśmy jak strzała ku owemu tajemniczemu światłu, a prąd to nasilał się,
to znów słabł w rytmie przybojowych fal. Wiosłowaliśmy zajadle, jakby w tym naszym wysiłku
leżał sens ucieczki przed rozszalałym żywiołem, co goni nas za plecami i dognać nie może.
Tak minęła trzecia długa nieprzespana noc. W miejsce wczorajszego zaćmionego księżyca wyłoniło
się pogodne, uśmiechnięte słońce. Kajak ciężko osiadł w piasku, a nam opadły ramiona. Usnęliśmy
kamiennym snem ludzi wykończonych.
Gdy się otworzyły oczy, wody nie było. Ocean cofnął się, zostawiając dziesięć kilometrów
piaszczystej niziny. Zrozumiałem wreszcie cud naszego ocalenia. Przenieśliśmy bezwiednie nasz
bagaż poprzez wyższy nieco wał piaszczystej mierzei i te trzysta metrów przyjęło na siebie całe
uderzenie wodnej potęgi. Ten trzystumetrowy wał stał się zaporą, na której połamały sobie zęby
przybojowe fale. Leżącą dalej dolinę zalała obezwładniona już woda i ona poniosła nas łagodnie w
przestrzeń. Musimy teraz cierpliwie czekać, aż ocean wróci. Przed nami nowe zadanie: wyrwać się
z tej piekielnej matni.
Planując swoją kajakową wyprawę w dalekie kraje, sądziłem, że największą przeszkodę i
największe ryzyko stanowić będą oceaniczne fale, przybrzeżne rafy i nieprzewidziane, nagłe
sztormy, tymczasem wszystkie te czynniki ułożyły się jakoś w moich wspomnieniach w dziecinną
prawie igraszkę bez wstrząsów i bez zgrzytów, natomiast na plan pierwszy wysunęły się inne
przeżycia, szczególiki raczej niepoważne, humorystyczne, trudno je inaczej z odległości lat ocenić.
A jednak, gdyby ktoś zapytał mnie dzisiaj, czego bym się najbardziej bał organizując następną
podobną wyprawę, odpowiedziałbym bez najmniejszego wahania: szumu oceanu. Tak. Powtarzam
w pełni świadomości: szumu oceanu. Nie rafy, nie fale, nie sztormowa wichura, tylko ten szum
właśnie potrafił mnie kilkakrotnie załamać psychicznie aż do utraty samokontroli. Ten czynnik, tak
niewinny i pozornie śmieszny, należałoby zanalizować. Szum morskich fal uderzających
monotonnie a jednostajnie i systematycznie o brzeg, raz ciszej, a raz głośniej, piętrzy się widocznie
w umyśle naszym i kumuluje widmem najgorszego niebezpieczeństwa: uderzenia o rafy. Być może
w tym odczuciu nie ma żadnych skojarzeń, tylko zwykłe, śmiertelne umęczenie uszu i dzikie
pragnienie ciszy, błogosławionej ciszy. Jak jest, tak jest, wiem tylko, że parokrotnie byłem w
najzupełniej psychopatycznym stanie, bliski całkowitej wariacji i ten stan bezspornie zawdzięczam
jedynie szumowi przybój owego morza.
Gdy się przez kilka kolejnych dni i nocy płynie maleńkim kajaczkiem wzdłuż linii brzegowej
oceanu, bezskutecznie wypatrując możliwego miejsca na lądowanie i w odpowiedzi słyszy się

background image

jedynie ten ciągły, podstępnie złośliwy, złowieszczy huk, to wreszcie musi się go znienawidzić. Ten
huk staje się naszym nieprzyjacielem. To on odgradza nas. od spokojnego wypoczynku. To on
szarpie nerwy ciągłym, nieustannym napięciem wyczekiwania. I kiedy wreszcie po ryzykownej
walce, w momencie ostatecznej rezygnacji, uda się nam jakimś cudem wylądować, to i tu zamiast
wymarzonego spokoju i ciszy spotka nas, stojących już twardą stopą na ziemi, ten sam co przedtem
monotonny huk, nasilony jeszcze rezonacją lądu. Ogarnie nas wówczas paniczny lęk, jakiś
nieokreślony bliżej wstręt i gniew. Wtykając opuszki palców w uszy, chowamy głowę w piasek,
krzycząc wniebogłosy, żeby przekrzyczeć, żeby usłyszeć swój własny głos, żeby przezwyciężyć.
Nie! Nic nie pomaga. Huk oceanu jest potężniejszy, przenika poprzez piasek, przez palce i przez
wszelkie gałgany, które mi narzuca na głowę Pimpa. Ten nieustanny, nieubłagany rytmiczny huk
uderza taranem w zbolałą czaszkę i drwi... To okropne! I rzeczywiście musiało to być okropne
przeżycie, skoro przetrwało w tej formie tyle długich lat, wyciskając swe ponure piętno na całe ży-
cie.
A ja wówczas płakałem. Bezbronny, zhisteryzowany głupiec. Umęczony szumem morza płakałem i
śmiałem się na przemian, głośno, jak najgłośniej, żeby pokazać temu komuś, że kpię, że drwię, że
jestem silny, a tymczasem byłem właśnie całkowicie przegrany. Ocean górował nade mną. Dzierżył
mnie w ręku swoim basowym, szatańskim chichotem. Taki stan zadecydował pewno o naszym
samobójczym lądowaniu. Po prostu musiałem uciec od morza. Trwać dalej w tym rozhuśtanym,
miażdżącym czaszkę huku nie mogłem. Tam, gdzieś blisko, tuż-tuż za mierzeją piasku leży rzeka
Indus. Tamtędy wiedzie nasza droga. Tam już nie będzie huku fal. A więc musimy się przedostać!
Rzeka Indus, jak zresztą każda tropikalna rzeka, wpada do oceanu niezliczoną ilością polipowych
odnóg, a wszystkie one plączą się korzeniami mangrowców przeplatanych błotem i piaskiem. Te
piaszczyste mielizny wzajemnie się nakładając tworzą jak gdyby wał, na którym właśnie rozbija się
ryczący wściekle przybój oceanu. Żeby wejść łodzią w którąś odnogę Indusu, trzeba wpierw
wylawirować między mieliznami, tego dokonać potrafi tylko miejscowy rybak. Od strony otwar-
tego morza wszystkie wysepki nakładają się w jedną, wspólną linię, jeden huczący wał.
Wiedziałem, że jesteśmy na trawersie rzeki, ale który punkt wybrać na lądowanie? Nieco z boku
widnieje grupa wyższych skał, na nich skaczą pióropusze odbitych fal. Dłuższa obserwacja przez
lornetkę ustala przekonanie, że rafy są rozrzucone na różnych odległościach od brzegu, czyli że
można wykorzystać którąś z nich na ochronę przed przybojem, na to trzeba złapać odpowiedni
moment i szybko a zręcznie zaskoczyć. Jest to manewr więcej niż ryzykowny, przy tym mało
prawdopodobny. Najmniejszy błąd w obliczeniu, najmniejsze uchybienie steru i łódź pójdzie na
wprost, na rozbicie.
Swoją drogą, doskonałym zjawiskiem życia jest przymus. Godzimy się z koniecznością, gdy nie ma
innej drogi. Tak właśnie było i wtedy. Słońce zapada. Jeszcze moment, a przestanę odróżniać
szczegóły lądu, a wówczas wszelka możliwość lądowania odpadnie. Wiatr wieje wprost ku
brzegom. Więc niewiele myśląc skręcam łódź i fordewindem gnam przed siebie. Przybojowe fale
narastają w sile i wielkości. Zapadamy się w coraz głębsze doliny. Żagiel chwyta jedynie na
wierzchołku gór. Staje się więc bezużyteczny. Pimpa go szybko ściąga i mocuje do pokładu. Teraz
musimy odciążyć dziób, inaczej zatopi się kajak. Ostatni to moment. Pimpa wyskakuje i ginie mi z
oczu. Wyjmuję ster, chowając go pod pokład. Chwytam łopatkę kanadyjską i siedząc na rufie,
utrzymuję nią kierunek. Niestety, siła skośnie nadciągającej fali przewyższa moje skromne
możliwości. Zagarniam wiosłem wodę, jak mogę najsilniej, opór fali jest mocniejszy, więc wiosło
mi pęka, a jednocześnie czuję bolesny chrobot w nad

garstku. Pewno ręka także pękła! — przemknęło

mi

przez myśl, ale nie ma czasu na detale. Już nowa góra piętrzy się od tyłu, nadchodzi i zaraz

zaleje, zachluszcze mi cały kajak. Pora odciążyć i rufę. Skaczę więc do wody, nie puszczając
sterowych zawiasów. Nogami wykonuję silne nożyce, podnosząc rufę kajaka do góry. Tym
sposobem nadchodząca góra wody zamiast chlusnąć do wnętrza, pakuje się pod kajak i niesie go na
sobie, a mnie za nim. Ciało moje staje się mimowolną kotwicą. Pusty kajak jako lżejszy idzie
naprzód, ciało zaś wlecze się z tyłu. Znakomita, logiczna kombinacja, przepis podyktowany
doświadczeniem. Wreszcie przy którymś upadku w dolinę koniuszkiem palców dotykam dna.
Odbijam się przed nową górą i wzlatuję na niej po to, aby za moment być rzuconym razem z kaja-

background image

kiem naprzód i znowu w dół. Szalona huśtawka, naturalne wesołe miasteczko z jego karuzelami i
młynem. Byłoby „wesołe”, gdyby nie niepokój o stan łodzi, no i o życie Pimpy, która gdzieś walczy
z tymiż falami. Wreszcie całą stopą odbijam się od piasku i znowu lecę za kajakiem, może nawet
szybciej niż przedtem, ale nie tak wysoko. Coraz krótsze rzuty, aż stoję po pas, wywracam się,
roluję, ale nie puszczam steru. Dłonie zdrętwiały, a lewy nadgarstek chrobocze i boli. Łódź już
prawie wyniesiona na brzeg, fale poza mną, a oto i Pimpa jest przy mnie. Chwytamy kajak i
biegniemy z nim w głąb nieznanej ziemi. Mimo zmęczenia łódź wydaje się nam lekka. Odnosimy ją
daleko, jak najdalej od tego przeklętego huku. Chowamy się za skały, tutaj zacisznie, tutaj
bezpiecznie! Na nowo więc złowiłem życie!

Wojna

Bywają dni złe same w sobie bez żadnej po temu przyczyny i wówczas mówi się: „Wstałem lewą
nogą”. Bywają też dni wesołe, pełne słońca i pogody, w których wszystko się do nas uśmiecha od
samiuteńkiego rama. Do takich należał ów dzień, kiedy statek „Dar Pomorza” wychodził z portu
Tallin, inaczej Rewlem zwanego. Spędziliśmy tam kilka dni na beztroskich a serdecznych po-
gadankach z miejscową Polonią, a mówiąc ściślej z jej miłymi przedstawicielkami. Takie
migawkowo zadzierzgnięte znajomości mijają zwykle bezbarwnie, upichcone jedynie
dyplomatyczno-politycznym sosem. Zresztą zależy to przede wszystkim od ludzi, a ja należę do
tych najmniej krochmalonych etykietą. Smutną stronę tych spotkań stanowią zawsze nieodzowne a
rozrzewniające pożegnania.
W tym pogodnym, słonecznym dniu, o którym będzie mowa, nie było miejsca na smutne refleksje.
Cała załoga żyła jutrem powrotu, rwała się do czekających nas w Gdyni rodzin, do rozpoczętej tak
świetnie jesieni, do resztek naszych urlopów. Perspektywa piękna, więc te chwilowe smutki z
powodu przerwanych miłostek nie wyglądały poważnie. Tallin zresztą leżał blisko od naszej Gdyni,
więc i rewizyty nie były trudne.
— Obiad na stole! — zameldował steward i wszyscy bez najmniejszej łezki sentymentu odwrócili
głowy od niknącego we mgle lądu. Przy stole nie zbrakło nikogo.
— No i cóż... — odezwał się Karol. — Tylko patrzeć, a już Gdynia!
— Nastaw, major, radio — zawołał Chojnac. — Te wariaty pewnie dalej krzyczą.
I rzeczywiście, z drewnianego pudełka popłynęły wrzaski wiwatów i dźwięki hitlerowskich
orkiestr.
— Sk... syny — zaklął Goryl — wojenki im się zachciewa. Dostaną w kuper, to ogon będą lizać.
— Z tym kuprem to jeszcze nie wiadomo, co wyjdzie — zauważył Kostek.
— Dostaną w kość, niech tylko spróbują! — wykrzyknął inżynier Pojka. — Czytaliście pewno?
Transport działek przeciwlotniczych i nowych samolotów idzie do nas z Anglii. Mobilizacja powoli
się posuwa. Nie bójcie się, chłopaki, nasz Rydz wie, co robi...
— A z Becka też nie gorszy polityk — dorzucił kapitan.
— Słyszeliście, jak przed tygodniem Kiepura wyśpiewywał u nas w Gdyni? Z pewnością nie byłby
takim chojrakiem, gdyby nie znał sytuacji. On wciąż podróżuje i widzi. On zna naszą siłę. Jesteśmy
zwarci, silni i gotowi. Z nami liczą się. U Niemców wcale nie tak wesoło. Tam też kryzys wzrasta.
— Tak, tak, panowie. Hitler ryczy jak ta krowa, co mało mleka daje. Spróbuje tylko nas zaczepić,
orzecha nie zgryzie.
— Panie kapitanie, depesza! — zameldował od drzwi radiotelegrafista Dziadzio, podając karteczkę.
Przez chwilę kapitan czytał, potem jakby sam sobie nie wierząc wrócił wzrokiem do początku i
znowu czytał.
— Panowie! — zwrócił się do nas jakimś dziwnie uroczystym, a zarazem wzruszonym głosem. —
Dziś rano wojska niemieckie przekroczyły nasze granice. Wojna. Otrzymaliśmy rozkaz
natychmiastowego schronienia się do któregoś ze szwedzkich portów.

background image

— Chronić się?! — zawołało kilka głosów na raz. — Przed kim się chronić? Nasze miejsce w
kraju!
— Nie czas na dyskusje. Mamy słuchać rozkazu, inaczej będzie bałagan. Kieruję statek do Szwecji,
a tam będziemy czekali na dalsze dyrektywy.
— Długo nie postoimy — zauważył Major optymistycznie.
— Pewnie, że nie postoimy! — potwierdziły liczne głosy. — Dostaną w kość i grać swoje marsze
przestaną.
— A swoją drogą, niech ich cholera weźmie! — zaklął Goryl. — Wszystkie nasze plany diabli
wzięli. Całą jesień zepsuli.
— Nie smućmy się przedwcześnie — pocieszył kapitan. — Przeczucie mi mówi, że za parę dni
wszystko się wyjaśni i będziemy mogli wrócić. Ten bałagan nie może trwać długo. Nasza kawaleria
uderzy i Berlin nasz.
— Swoją drogą mogliśmy uderzyć pierwsi, kto atakuje, ten wygrywa, wszystkiemu winna ta
gówniana koalicja, której niepotrzebnie słuchamy. Hitler nikogo nie słucha i ot, widzicie...
uderzył... — mówił z przejęciem Chojnac.
— Zamiast sprzeczać się, posłuchajmy lepiej Warszawy. Co nasze radio podaje? — rzucił kapitan.
Przywarliśmy głowami do mówiącego pudełka. Warszawa wzywała społeczeństwo do zachowania
spokoju. Westerplatte broni się. Hel walczy bohatersko.
— A nie mówiłem! — krzyczał Goryl. — Dostaną w kość!
Taki był nastrój tych pierwszych dwóch dni, aż statek stanął w ślicznej zatoce, okolonej skałami
niskich fiordów. Słońce prażyło niczym w lipcu.
— Musimy jakoś zająć naszych uczniów — mówi kapitan. — Niechaj jeżdżą na plażę, niech kąpią
się, niech się bawią, byle jak najmniej mieli czasu na rozmyślania. Obawiam się z ich strony
jakiegoś buntu, wszakże to młoda krew.
— Już się zaczyna — wtrącił Karol. — Załoga ostro krytykuje ucieczkę statku. Uważają to za
tchórzostwo. Obwiniają ciebie jako komendanta. Uważają, że powinieneś płynąć do Gdyni...
— Ależ Gdynia dawno zajęta. Idiotyzmem byłoby oddawać się w ręce wroga!
— Każdy to wie — mruknął Karol. — Ale wytłumacz to młodym...
Za parę dni przychodzi nowy rozkaz: przejść do Sztokholmu i oddać się pod opiekę tamtejszej
władzy.
W Sztokholmie postawili nas przy honorowym molo, gdzie przed paru laty staliśmy na
międzynarodowym zlocie statków żaglowych. Wówczas byliśmy honorowymi gośćmi jego
królewskiej mości, a dziś jesteśmy internowani.
Po południu jedziemy liczną gromadą do miasta. Może miejscowe gazety powiedzą nam jakąś
pocieszającą nowinę? Kierujemy się do redakcji największej z tutejszych gazet.
Olbrzymią witrynę zajmuje mapa Polski, na niej ruchome czarne kwadraciki — to nasze wojska.
Vis a vis linia małych znaczków swastyki — to wojska niemieckie. Co chwila jakaś usłużna dłoń
posuwa te swastyki w głąb Polski, jakby na złość naszym oczom, co patrzą żarliwie, pełne
niepokoju, pełne troskliwej nadziei.
— Być nie może... być nie może! — szepczą chłopcy. — Bydgoszcz zajęta, pod Kutnem walki,
gdzież projektowana koncentracja? Gdzie linia obrony?
Tymczasem tłum zgromadzonych obok nas Szwedów rechocze z wielkiego zadowolenia. Zacierają
dłonie, podskakują wesoło, czuć sympatię dla hitlerowskich poczynań.
— Nie wytrzymam! Dam w mordę! — mruknął Pojka przez zęby.
— Musielibyśmy ich wszystkich prać po pyskach — odpowiadam półgłosem. — Oni wszyscy są
nam nieprzychylni. Wprost nie rozumiem, skąd w nich taka niechęć do nas? Czyżby od czasów
Karola Gustawa?
— Chodźmy stąd. To okropne tak patrzeć bezradnie na ich wstrętną radość. Ale co się z naszym
wojskiem stało? Co się stało?... — pytano wokoło.
Coraz gorsze nadchodziły wieści. Gnębiły, przybijały, zaskakiwały nas tragedią niepowodzeń. A
najgorsze, że stoimy, założywszy ręce, przyglądamy się z daleka tej całej krwawej rozgrywce.
Szmery krążą po międzypokładzie. Uczniowie zbierają się w gromadki. Szepczą po kątach. Coś się

background image

szykuje. Nerwowa gestykulacja rąk. Wrogie spojrzenia w stronę oficerów. „Kapitan coś wie, coś
knuje?”
I jak tu ich uspokoić? Jak wytłumaczyć nonsens powrotu?
Aż oto przylatuje wybawienie: nasz polski samolot wywiadowczy. Jakaś dyplomatyczno-polityczna
misja pomiędzy rządem a polską ambasadą w Sztokholmie. Na prośbę naszego kapitana pilot godzi
się przemówić do załogi. Zbieramy się na pokładzie pod gołym niebem. Dwaj piloci stają wyżej,
nad nami.
— Panowie! — mówią. — W kraju panuje kompletny chaos. Wszystkie lotniska zbombardowane,
punkty mobilizacyjne rozbite. Powołana do służby młodzież wałęsa się w poszukiwaniu broni i
przydziału. Ludzi jest dość. Gdybyście tam przybyli, nie wiedzielibyście, co ze sobą począć.
Padlibyście najzupełniej niepotrzebną ofiarą. Waszym zadaniem jest trwać w oczekiwaniu na odpo-
wiedni moment odwetu, obojętnie, na jakiej ziemi. Taki moment nastąpi, a gdy nastąpi, będziecie
powiadomieni.
Któryś z młodych wystąpił naprzód. Pokazuje papier. Otrzymał go w przeddzień wyjścia statku w
morze. Jest to wezwanie mobilizacyjne. Jego obowiązkiem więc jest stawić się na apel. Taki rozkaz
władz wojskowych, on musi go wykonać.
— Ja też mam wezwanie! — krzyknął ktoś inny.
— I ja też... i ja też! — posypały się głosy.
— A więc dobrze — odpowiedział pilot. — Mamy dziesięć wolnych miejsc w samolocie.
Zabierzemy tylko tych zmobilizowanych. Uczynimy to wbrew własnemu sumieniu. Nawet wbrew
logice, ale cóż robić. Wy tego nie zrozumiecie. Wy nie widzieliście smutnej prawdy na własne
oczy. Żeby w nią uwierzyć, trzeba zobaczyć.
Nazajutrz cała dziesiątka „szczęśliwców” stanęła w szeregu. Patrzyliśmy na nich jak ma
wybrańców losu. Oni wracają. Oni dołączą do rodzin. Oni będą bronić ojczyzny. Wciskaliśmy im
swoje listy, sądząc naiwnie, że dojdą. Przekazywaliśmy pozdrowienia tak, jak się to czyni w dni
pokojowej przechadzki.
Odlecieli. Dla nas na statku zaczęły się dni dręczącej monotonii, umęczonych niepokojów,
otoczone wrogością i złe. Gdzieś pod pokładem zaczynało kipieć. Młoda krew nie wytrzymała
próby. Oburzenie wzbierało: „To wina starszych”, „niedołęstwo”, „bierność”, „brak inicjatywy!”
Padały słowa głośnego protestu...
— Dłużej nie wytrzymamy! Chcemy do kraju, tam nasze miejsce!!!
Kapitan statku codziennie składał wizytę w naszej ambasadzie, ale żadnych nowych dyrektyw.
Wysyłano pytania: co robić? Odpowiedzi brakło. Nikt się tym nie zajmował. Widocznie inne,
ważniejsze były problemy do rozstrzygania.
— Na miłość boską! — zaklinał. — Cierpliwie czekać. Gdynia i Hel już zajęte, więc dokąd mam
płynąć? W ręce Niemców? Może na zatopienie?
Któregoś wieczoru pukanie do moich drzwi. Wchodzą dwaj uczniowie. Kulturalni i porządni
chłopcy z najstarszego rocznika. Mną w dłoniach swoje brezentowe czapki:
— Możemy na chwileczkę?
— Siadajcie, o co chodzi? — spytałem, wskazując sofkę.
— My do pana doktora z wielką prośbą, ale pan doktor nikomu o tym nie powie, zgoda?
— Skoro nie macie zaufania — nie mówcie. Paplą nie jestem.
— My, uważa pan, tak dalej siedzieć bezczynnie nie możemy. Kapitańskie gadanie dobre jest dla
dzieci, a nie dla dorosłych. My żadnych układów ani obiecanych „odwetów” nie chcemy. Nasze
miejsce jest w kraju, zaraz, w tej chwili, a nie potem. My musimy się bić.
— Zgoda — powiedziałem. — Ja również chcę tego samego. Ja również chcę być w Polsce, ale jak,
ale kędy? Jakim cudem?
— Bez cudu, panie doktorze — wyrwali się obaj razem. Oczy zaświeciły młodzieńczym
entuzjazmem. — Zebraliśmy paczkę kolegów, sami starsi: chłop w chłopa. Jest nas dwunastu.
Szalupa gotowa stoi na wodzie. Takielunek i żywność sprawdzone, wystarczy tego na dwa
tygodnie. Bardzo prosimy pana doktora o opiekę nad nami i objęcie komendy.
— Ależ to nonsens! — próbowałem jeszcze argumentów. — Jakżeż potrafimy wylądować na

background image

brzegu zajętym już przez Niemców. W każdym wypadku trafimy pod obstrzał.
— Czy potrafimy, to pokaże przyszłość, ale próbować trzeba.
— Kiedy zamierzacie startować?
— Dziś o północy.
— A więc zgoda. Będę na czas przy trapie.
Wyprawa nie doszła do skutku. W parę chwil po odejściu delegacji nasz kapitan powrócił z
ambasady. Na pierwszy rzut oka poznałem, że zaszły jakieś ważne zmiany.
— Nareszcie! — wykrzyknął. — Nareszcie coś z nami zrobią. Nareszcie mogę pokazać załodze
twarz swoją bez wstydu. — To mówiąc zadzwonił na wachtowego.
— Zwołać mi całą załogę do międzypokładu — wydał rozkaz. Za chwilę stanęliśmy przed
zgromadzeniem.
— Mamy rozkaz opuścić statek. Wyruszamy zaraz do Anglii, aby tam przy boku aliantów dalej
walczyć o wolność i o szczęśliwy powrót.
Ledwie skończył, czapki poleciały w górę.
— Hurrra!!! — zabrzmiał radosny krzyk... Młodzi rzucili się nawzajem obcałowywać. Coś zaczyna
się dziać. Wyrwano ich nareszcie z tej śmierdzącej stagnacji. Jadą... Jadą... To obojętne dokąd, byle
jechać i mieć jakąś nadzieję. Wszakże Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Muszą
więc coś robić. Muszą w końcu pomóc!
Kilka dni gorączkowej pracy. Zabezpieczyć „Dar Pomorza” na zimowanie. Na straży zostanie
trzech ludzi: radiotelegrafista Dziadzio, mechanik Sobieraj, no i stary bosman Waju. Rozumieliśmy,
że obecność w Sztokholmie radiotelegrafisty potrzebna była nie tyle dla konserwacji i kontroli
statku, ile dla naszej ambasady i jej łączności z krajem. Od kilku dni stacja radiowa BBC nadaje
wciąż komunikaty „rodzinne” — ten szuka matki, tamten narzeczonej, jeden podaje swój adres,
inny pyta o zdrowie i nagle wpadam na pomysł: moja małżonka była w Gdyni, gdzie jest obecnie,
nie wiem. Oto przede mną stoi takież pudełko jak przed nią — RADIO! Długo się nie namyślam.
Piszę do londyńskiego BBC prośbę o umieszczenie następującej notatki:
„Kilometr prosi przyjaciół wysłać żonę do Sztokholmu, tam są pieniądze”.
Zacieram dłonie z uciechy. Moje przezwisko akademickie jest dostatecznie znane, dobra i życzliwa
dusza zawsze się znajdzie.
Wystartowałem więc ze Sztokholmu pełen nadziei.
Pociągami przez Norwegię docieramy do portu Bergen, gdzie ku wielkiej radości zastajemy już na
redzie aż pięć naszych handlowych trampów. Dostaję kabinę na statku s/s „Wilno” i staję się
naczelnym i jedynym lekarzem tej wielkiej flotylli.
Zaczęły się nowe dni wyczekiwania, nie wiadomo na co czy na kogo. Już nasza klęska wojenna
stała się faktem. Polska jako niepodległe państwo przestała istnieć. Dlatego na każdym ze statków
brakowało kogoś z załogi. Uważając umowy za rozwiązane, opuścili pracę. Na ich miejsce wstąpili
nasi oficerowie lub uczniowie ze starszego rocznika. Reszta uczniów zamustrowała w roli
przymusowych pasażerów.
Wszystkie pięć statków stanęło na redzie, w malowniczej zatoce fiordu. Pogoda dopisywała. Był to
koniec pamiętnego września. Każdego wieczoru płynęliśmy szalupą na ląd, właściwie bez sensu i
bez celu, ot, tak sobie, aby wyprostować nogi. Typowa dla skandynawskich miast nuda. Jedyną
rozrywkę stanowiły kobiety — żony i córki pływających marynarzy, beztrosko zawsze
uśmiechnięte, zdrowe jak rzepy, rosłe i wysportowane, jurne a pożądliwe. Życie seksualne
traktowały niby kinowy seans bez drażliwych problemów, bez zobowiązań i przysiąg miłości.
Nieletnie pensjonarki szły spać z kochankami przy pełnej rodzicielskiej aprobacie.
Wkrótce na naszych statkach zaroiło się od białogłów. Szczególnym powodzeniem cieszył się
asystent od maszyn — chłopak atletycznej budowy, właściciel kędzierzawych blond loków i
niemowlęco roześmianych oczu. Coraz to jakaś piękność urzędowała w jego kabinie. Jedna drugiej
ustępowała miejsca, traktując ten sport bezkonkurencyjnie. Gdyby nie zaszczepiony wojną, chroni-
czny smutek, wesoło by się działo na naszej małej flotylli, ale co się gęba zaśmieje, to serce
zapłacze.
Któregoś dnia przywiózł nasz kapitan rozkaz od policyjnych władz portowych, zakazujący Polakom

background image

swobodnego lądowania. Od dziś należało brać specjalne przepustki z ograniczeniem czasu
przebywania na lądzie. Poza tym od dzisiaj miała krążyć dookoła flotylli policyjna motorówka.
Mówiąc inaczej, mieliśmy być wzięci pod kuratelę.
— A to czemu? — padły pytania.
— Oni twierdzą — objaśnia kapitan — że ich kobiety powariowały. Odbyło się specjalne zebranie
obywateli miasta, na którym udowodnili generalną demoralizację kobiet. Uciekają podobno na
polskie statki.
Ano trudno. Kombinując, jak je obejść, pogodziliśmy się z nowymi restrykcjami. Gdy łódź
policyjna patrolowała z lewej, my odbijaliśmy z prawej i tak jakoś szło. Dziewczynek z pokładu nie
ubywało, a raczej przybywało. Niektóre z nich przyjęły na siebie zastępczą rolę nieobecnych żon.
Szczególnie pokochaliśmy jedną z nich, jasnego aniołka z dołkami w policzkach. Oczywiście był to
aniołek naszego maszynowego asystenta, chociaż korzystało z niej wielu — bo wszystkim cerowała
skarpetki. Niestety, po paru dniach przyjechali rodzice, twierdząc, że jest uczennicą i musi
uczęszczać do szkoły.
Ano, trudno i z tym należało się pogodzić.
Przez czas dłuższy dziewczyny nie było widać, aż oto któregoś dnia przyjechały do nas aż trzy
policyjne motorówki. Cała banda umundurowanych jęła pilnie przeszukiwać statki. Ryli w
kabinach dokumentnie. Najwidoczniej szukali czegoś konkretnego.
— Alboż my złodzieje! — padały okrzyki oburzenia. — O co im właściwie chodzi?
— Jakaś dziewczynka uciekła z domu i od kilku dni nie mogą jej znaleźć — tłumaczy nasz kapitan.
— Dałem im słowo, że u nas żadnej dziewczynki nie ma, a byłby skandal, gdyby okazało się, że
skłamałem.
Na wszelki wypadek, żeby uspokoić swoje sumienie, kapitan jeździ motorówką od burty do burty,
przemawiając do załóg:
— Przyznajcie się lepiej. Macie tam gdzie dziewczynkę?
— Ależ gdzie znowu!... Pan kapitan sam widzi!... Dziewczynka nie szpilka, za kołnierz nie
wsadzisz.
I rzeczywiście, żandarmi obeszli już wszystkie zakamarki, właśnie opuszczają ostatnią kabinę
naszego statku...
— A to co takiego? — wykrzykuje nagle jeden z nich, wskazując palcem na wysoką marynarską
koję. Tym razem nie mieliśmy najmniejszego złudzenia. Spod materaca piękną, złocistą falą
wypływał i opadał w dół puszyście lśniący, długi pukiel włosów.
— Do cholery! — zaklął kapitan. — Nie mogli jej lepiej ukryć!
Spod odchylonego materaca wyłoniły się wdzięczne kształty tak dobrze nam wszystkim znanego
dziewczęcia. To ona właśnie, ta hoża pensjonareczka, co tak pilnie cerowała skarpetki, to ta właśnie
szelma wyskoczyła rodzicom przez okno i stała się ośrodkiem dzisiejszego dramatu.
Brutalnie i bez ceremonii wyciągnięto biedaczkę z łóżka i stoi teraz pośrodku kabiny, tupiąc ze
złości nóżkami. Ona nie pójdzie do domu! Ona popłynie z Polakami...
Niestety, w krąg stali urzędnicy — ludzie bez litości i sumienia, okrutni i bezwzględni. Radni
miasta mieli nas po dziurki od nosa. Ich własne żony i żony pływających na morzu przyjaciół
znalazły się w niebezpieczeństwie. Polacy muszą jak najprędzej odpłynąć!
Nie wiadomo też, czy zrządzeniem dobrego losu, czy też przy pomocy radnych miasta Bergen
dosłownie w parę dni po incydencie statki wyruszyły. Specjalnie przydzielone okręty angielskiej
marynarki miały nas odstawić na brytyjski brzeg. Tylko dwa statki miały siaki taki ładunek, reszta
świeciła pustką, a że niebo nad nami było pogodne, więc ładownie stały otworem. Na dnie rozsiedli
się nasi uczniowie. Otuleni kocami siedzieli milcząc. Nastrój przygnębienia powiększały regularne
wybuchy bomb głębinowych. Zrzucano je z pokładu angielskich torpedowców celem odstraszenia
niemieckich łodzi podwodnych. Puste pudło statku rezonowało każdą eksplozję, dziesięciokrotnie
powiększając huk detonacji, że wyglądało, jakby właśnie ten nasz statek wylatywał w powietrze. W
razie torpedy ratunek byłby kiepski. Jedna jedyna sznurowa drabinka (trap) zwieszała się z
krawędzi bagażowego luku. Chłopcy nadrabiali miną, ale skołatane nerwy odmawiały
posłuszeństwa. Kurczyli się więc w sobie za każdym nowym wybuchem. Rozmowy zamierały na

background image

ustach, a wzrok mimo woli szukał dookoła ratunku. Tej nocy nikt oka nie zmrużył.
Świt przyszedł mglisty i chłodny, jak zwykle koło brzegów Szkocji. Pamiętam, jak w pewnej chwili
podsunął się do nas angielski torpedowiec, ten, co nas eskortował w konwoju. Na jego kapitańskim
mostku stało trzech oficerów, lornetkowali niedaleki ląd. I wtedy nagle, niby grom z jasnego nieba,
zwalił się niemiecki Messerschmitt, zatoczył salto, wygarnął z karabinu maszynowego serię, zrzucił
dwie bomby i znikł na horyzoncie. To był ułamek sekundy, mgnienie oka i znowu cisza, znowu
pozorny spokój. Pozorny, gdyż na kapitańskim mostku torpedowca nie stoją już oficerowie.
Wszyscy trzej leżą zabici. Rejwach, tupanina. Biorą na nosze. Pierwszy nalot — posmak wojny.

Katastrofa

M/s „Piłsudski” od paru już tygodni stał bezczynnie w porcie NewCastle on Tyne, kiedy przybyłem
tam objąć pracę lekarza okrętowego. Dnie płynęły monotonnie, do obrzydliwości jednakie.
Unikaliśmy wzajemnie wzroku, w sumieniu pełni wyrzutów za komfort i bezpieczeństwo obecnego
życia. W gardle dławiło, a drżące w bezsile palce szukały papierosa lub kieliszka wódki.
Aż nagle któregoś dnia iskra przebiegła statek. Kapitan zgodził się w rekordowym czasie
przebudować statek na wojenne potrzeby. Od jutra rozpoczną się roboty. M/s „Piłsudski” ma wozić
wojsko.
Rzeczywiście. Zawrzało, zakipiało nazajutrz. Zrywają piękne sztukaterie, budują prowizoryczne
przepierzenia, stawiają mnóstwo prycz, malują statek na ochronny kolor, zasmarowują wszystkie
szkła bulajów czarną farbą. Zwariowali z tą robotą. Spieszą, krzyczą, popychają się, plączą i znów
gdzieś gnają. Gorączka, harmider, chaos. Tak mija tydzień.
Chwytam za rękaw starszego oficera:
— Słuchaj, Karol, kiedy mamy wystartować?
Karol spojrzał na mnie ironicznym okiem. Skrzywił wargi, jak to on potrafi, i przekrzywiwszy
głowę powiada:
— Widać, żeś eskulap, a nie marynarz. Tylko eskulap na statku może zadać podobnie głupie
pytanie. Wszakże to wojna. Nawet kapitan wiedzieć nie może, kiedy statek odpłynie. W ostatnim
momencie otrzyma rozkaz i wyjdzie. To tajemnica wojenna.
Ciężko skonfundowany wychodzę na miasto, a że potrzebuję się ostrzyc, więc za chwilę siedzę u
fryzjera. Zakładając mi serwetkę pod brodę, fryzjer z uśmiechem zaczyna:
— Pan z polskiego statku?
— Tak — potwierdzam skinieniem głowy.
— Z „Piłsudskiego”?
— A jakże.
— Wkrótce odchodzicie — mówi stanowczo — szkoda.
Oho — myślę sobie — podjeżdża, może szpieg? Wojna. Trzymaj język za zębami. „Wróg
podsłuchuje”.
— 28 o godzinie 8 wieczór podnosicie kotwicę — powiada fryzjer, podcinając mi brzytwą baczki.
— Może. Nie wiem sam... — bąkam od niechcenia.
— Pan nie wie, ale my wszyscy wiemy, bo statek płynie po nasze wojsko do Nowej Zelandii. To
nie żadna tajemnica — dodał, widząc moją skonfundowaną milę. — Wszakże my tu sami swoi,
Niemców nie ma.
W drodze powrotnej odbieram od szewca buty, a ten do mnie na wstępie:
— Podobno wieczorem 28 odchodzicie już w morze.
A niech go diabli porwą, czyżby to była prawda? Wbiegam na pokład statku i od razu szukam
Karola.
— Może ja i eskulap, ale wiem więcej od ciebie: odpływamy 28 o godzinie ósmej wieczór. Wie o
tym fryzjer i szewc. Wszyscy wiedzą.

background image

Karol spojrzał na mnie z wysokości Olimpu:
— Wypchaj się razem ze swoim szewcem i fryzjerem.
Nastał wreszcie oczekiwany dzień 28 listopada. Od samego rana próbują motory. Rejwach wzrósł
jeszcze bardziej. Słychać wszędzie soczyste wymyślania. Punktualnie o ósmej motory zaczęły grać
na dobre. Czyżbyśmy naprawdę odchodzili???
Biegnę do Karola.
— Słuchaj, bratku, cóż ty na to? Czyżby ten fryzjer miał rację?
Karol wygląda jakoś nijako. Skrobiąc się w potylicę, powiada głosem pedagoga:
— Widocznie odchodzimy gdzieś na redę, żeby być gotowymi do wyjścia w morze. Nie obawiaj
się, już oni wiedzą, co robią. — Tu wieloznacząco podniósł palec w górę.
Uwierzyłem i ja. Spokojny o naszą przyszłość poszedłem do ambulansu kończyć rozpakowywanie
skrzyń z lekarstwami. Dopiero o jedenastej byłem gotów. Statek szedł już pełną parą.
— Aha! — zawołał nagle radiotelegrafista, wciskając głowę do mojej kabiny. — Patrz, co ja mam:
zalutowałem dokumenty i tabliczki czekolady w tej bańce po benzynie.
„Może i mnie przygotować apteczkę pierwszej pomocy?” — przemknęło mi przez myśl, ale w tej
chwili odpowiedziałem sobie: Jutro rano — teraz byłem bardzo zmęczony. Położyłem się w nocnej
koszuli.
Zbudził mnie silny huk i wstrząs. Półprzytomny spuściłem bose nogi z wysokiej koi. Bulaje
zamalowane już były czarną farbą na „black out”. Wewnątrz kabiny panowała absolutna ciemność.
Wyciągnąłem ramię w bok do wyłącznika. Przekręciłem, ale światło się nie zapaliło. W tymże
momencie tuż, tuż, zda się pode mną, nastąpił drugi wybuch. Statkiem zatrzęsło i zawirowało, jed-
nocześnie zaczęło się wszystko sypać z góry. Miałem wrażenie, że sufit się wali. W pierwszym
odruchu pochyliłem głowę do kolan i skurczyłem się w sobie. Maszyny przestały pracować,
nastąpiła martwa cisza przerywana jeszcze jakimś spóźnionym brzękiem spadających
poszczególnych przedmiotów, coraz rzadziej i rzadziej, aż oto nagle usłyszałem wodospadowy
szum przedzierającej się dokądś wody i to było najstraszniejsze. Obłędnym susem skoczyłem przed
siebie w dół, gdzie były drzwi na korytarz. Tu ochłonąłem, uświadamiając sobie, że jestem tylko w
koszuli. Szybko wróciłem z powrotem. Zdarłem z haka spodnie i marynarkę mundurową, włożyłem
to wszystko na siebie. Nachyliłem się po buty i zamiast nich trafiłem dłońmi na czerepy umywalki,
przewrócone krzesło, wypadnięte szuflady, stosy książek, telefon i jakieś inne rupiecie. Butów
znaleźć nie mogłem. Biegnę więc korytarzem boso. Czuję, jak statek coraz bardziej się przechyla.
Wciąż słyszę ten szum wodospadu i nie wiem gdzie: w górze czy w dole. Jesteśmy na powierzchni
czy już pod wodą? Od czasu i do czasu walą mnie w łeb jakieś otwarte drzwiczki i wyjmuję z nóg
kawałki potłuczonego szkła. Nic nie boli, nie czuję. Tylko krew zlepia mi palce. Wybiegam na
oślep w próżnię centralnego hallu. Muszę go przeciąć ukosem ku schodom na pokład. Jestem już
blisko, wtem ktoś obłapuje mnie od tyłu i histerycznie dusząc woła po angielsku:
— Pokaż mi drogę! Nie znam drogi... Rozwieram silą splecione na mojej piersi palce i pcham go ku
schodom. Jednocześnie przypominam sobie, że zostawiłem w kabinie pas ratunkowy. Zawracam
więc. Gorączkowo wydzieram pas z szafy i pędzę coraz szybciej. Już nie wyjmuję nawet szkła z
nogi. Przecinam znowu hali. Skaczę po dwa stopnie w górę po schodach i tu potykając się o coś
padam jak długi. Ale co to???...
Zimny dreszcz przebiega mi sikorę. Uświadomiłem sobie, że nie leżę na podłodze. Czyżby rzuciło
już mną na ścianę albo na sufit? Czyżby statek przewrócił się do góry dnem? Tracę panowanie nad
sobą i wpadam w histerię. Słyszę własny, chorobliwie ostry, bardzo szybki oddech. Stoję na
czworakach, obmacując drżącymi dłońmi podłoże, na którym się znajduję. Nie jest to podłoga,
tylko coś miękkiego. Miękkie i gładkie, ale nie dywan. I oto natrafiam palcami na ostry brzeg ramy.
Nagle zrozumiałem. Robi mi się wisielczo wesoło. Śmieję się na cały głos, histerycznie. Już wiem,
co się stało. Oto leżę na portrecie marszałka Piłsudskiego, który spadł z haka od wybuchu torpedy.
Podrywam się teraz pełen werwy i energii, ale zaraz znowu moja werwa gaśnie, potykam się oto o
stos wywróconych mebli. Wstaję i znowu się wywracam. Jeden upadek za drugim. To deprymuje,
wytrąca z równowagi. Tracę orientację kierunku. Ciemnia absolutna. Nie wiem, dokąd mam iść
wśród tego straszliwego rumowiska. Wreszcie jakoś dopadam klamki, naciskam, ale drzwi na

background image

pokład nie otwierają się. Targam, szarpię — bezskutecznie. — Ręce mi opadają. Apatycznie
zaczynam sunąć wzdłuż ściany i za chwilę wpadam w próżnię. Przede mną perspektywa długiego
salonu z szeregiem dużych, prostokątnych okien, prześwitujących nocnym niebem. Firanki łopocą
szarpane wichurą. Wiew świeżego powietrza. WOLNOŚĆ!
Podlatuję do pierwszego okna. Języki niedotłuczonego szkła sterczą kołem. Nie namyślając się
kładę korkowy pas na te języki i daję nura głową naprzód. Wpadam na pokład bez najmniejszego
draśnięcia. To wyrwanie się z ciemni wraca mi zmysły. Z najwyższym spokojem ruszam szukać
swojej szalupy numer trzy. W tym momencie jakaś łódź ukazuje się w górze i właśnie mnie mija.
Zupełnie opanowanym głosem pytam:
— Czy to szalupa trzy?
— Nie bądź głupi i wskakuj! — słyszę znajomy głos kwatermistrza.
Jednym susem przesadziłem reling i znalazłem się w szalupie. Dziś, z odległości tylu lat,
przypominając te sceny, zastanawiam się nad bardzo ciekawym zjawiskiem psychologicznym. Na
statku było z górą czterystu ludzi załogi, a wszakże przez cały czas ratowania się nie słyszałem
dosłownie ani jednego głosu. Panowała zupełna cisza. I teraz w tej szalupie, gdzie było także około
pięćdziesięciu ludzi, nikt nie wołał, nikt nie mówił, tylko wszyscy... ODDYCHALI. Nerwowo,
histerycznie, strasznie szybko, chóralnie ODDYCHALI. Ten oddech słyszę dotychczas.
Oddech zaostrzył się jeszcze bardziej, gdy burta naszej łodzi położyła się na burcie przechylonego
mocno statku i nie chciała się dalej ześlizgiwać. Wówczas wszyscy, jak jeden mąż, odpychaliśmy
się od niej, rozumiejąc, że za parę sekund będzie za późno. Za parę sekund statek fiknie
śmiertelnego kozła i przerzuci nas w kłębiący się wir.
Co chwila ktoś spadał nam na ręce i na głowy. To spóźnieni rozbitkowie, nieprzytomni, wyrwani ze
snu, jak stali, w bieliźnie, walili się głową na dół.
Wreszcie łódź dotknęła wody. Zręcznie odczepiono hak. Ciemny kadłub „Piłsudskiego” oderwał się
i szybko pomknął mimo nas. Znaleźliśmy się na wzburzonym morzu. Najsilniejszy ze sztormów
sezonu właśnie się rozpoczynał.
Było nas przy wiosłach około dziesięciu. Reszta załogi leżała byle jak na dnie łodzi, trzęsąc się od
zimna. Zakryliśmy tę ludzką masę żaglowym płótnem. Komendę objął stary Anglik, kapitan
O’Conner, przydzielony do pomocy naszemu kapitanowi. Był on tylko w piżamie i szczękał
zębami. Zdjąłem więc marynarkę, dałem mu ją, sądząc, że nie zmarznę wiosłując.
Kapitan O’Conner usiłował utrzymać kurs na tonący statek, ja tymczasem widziałem zupełnie
wyraźnie bliskie światła portu. Wołałem więc, żeby kierować do brzegu. Przerwali wiosłowanie.
Patrzyli na mnie jak na wariata.
— Gdzie światła?... Jakie światła?... Czy ci niedobrze?
Rzeczywiście, świateł żadnych nie było. Była to zwykła halucynacja dyktowana widocznie moją
mocną wiarą, że statek w oznaczonym terminie nie odejdzie. Wierzyłem, że jesteśmy na redzie.
Widziałem zupełnie wyraźnie światła białe i czerwone, stałe i mrugające, nawet sylwetki
budynków. Nie zapomnę tego wrażenia.
Umilkłem nie chcąc wprowadzać kłótni. Marzłem coraz bardziej. Nie wiem, co się dalej działo.
Zbudziłem się pod żaglami, kiedy już było widno i nad nami stał wojenny okręt. Właściwie nie stał,
tylko skakał to w górę, to w dół, grożąc nam rozbiciem o burtę. Marynarze angielscy wychylali się,
aby chwytać nas za co się da i wciągać na pokład. Wykorzystywano moment, gdy burty się mijały.
W drugim rzucie wciągnięto i mnie. Trafiłem od razu do obszernego międzypokładu. Kołem stali
rozbitkowie z naszej i innych szalup. Pośrodku na podłodze leżał jakiś topieciel, nad nim znęcał się
ktoś sztucznym oddychaniem.
— Wodę z płuc pan wylał? — zapytuję.
— Nie — pada odpowiedź po angielsku.
— Chłopcy — zwracam się głośno do załogi — kto to taki?
Jeden przez drugiego zagląda w twarz topielca. Nikt nie poznaje.
— To chyba jakiś angielski steward — pada odpowiedź.
— Dawaj pan zastrzyki nasercowe — rozkazuję Anglikowi.
— Nie ma żadnych zastrzyków.

background image

— Nie wierzę, prowadź pan do apteczki.
Galopem biegniemy przez pokład. Wpadamy do kabiny drugiego oficera. Otwieramy jego prywatną
szafę z ubraniem. Na dnie pomiędzy butami stoi kilka butelek z miksturami i to wszystko,
dosłownie wszystko. Wracam. Biorę topielca na kolano i wyciskam sporo krwawej wody.
Wyciągam język i zaczynam sztuczne oddychanie. W tym momencie zimne i sine ciało robi się
nagle czerwone i gorące. Radość wstępuje w moje serce. Ale nie na długo. Ciało znowu stygnie.
Zrozumiałem. To agonia. Śmierć aparatu regulującego ciepło. Wstałem zrezygnowany. Nic tu po
mnie, śmierci nie odwołam. W tym momencie angielski oficer ujął mnie za ramię i pociągnął za
sobą do messy, tam zastałem już sporą gromadę naszych oficerów popijających whisky. Na sofce
opodal wpół siedział, wpół leżał jakiś nie znany mi jegomość i pośpiesznym, gorączkowym
szeptem coś żarliwie opowiadał. Niezdolny byłem do słuchania. Własne wytrącone z równowagi
myśli trzepotały mi się chaotycznie po głowie, a świeżo przeżyte obrazy natrętnie się kładły przed
oczy. Któryś z angielskich gospodarzy postawił przede mną szklankę. Nigdy nie lubiłem whisky,
ale wtedy z dziką rozkoszą chłeptałem ten trunek, jakby to była orzeźwiająca w dzień upalny woda.
Brzegi szklanki wydzwaniały na moich zębach rytm lęku, zmęczenia i żalu, a dłonie, te głupie
dłonie kompromitowały moją męskość histerycznie babskim drżeniem. I wtedy właśnie doleciało
mnie wypowiedziane przez nieznajomego marynarza nazwisko naszego kapitana: Mamert
Stankiewicz. Nadstawiłem więc ciekawie uszu, a on cichym, znużonym głosem opowiadał: —
„...Szalupy, uważacie, spuszczaliśmy we czwórkę: kapitan, pierwszy oficer, no i ja z Józkiem. Co
chwila ktoś nadbiegał i pakował się w kolejną szalupę. Potem pierwszy gdzieś znikł, pewnie
wskoczył do ostatniej łodzi, zostaliśmy na statku we trójkę, my z Józkiem, no i kapitan
Stankiewicz. Zbiegliśmy na dolny pokład, spieszno nam było, bo statek, cholera, tracił równowagę,
pochylił się już chyba na 45 stopni. Trudno było trzymać się na nogach. Podbiegliśmy do
ratunkowej tratwy, co leżała na tym dolnym pokładzie, odwiązaliśmy ją i na wodę, a tu i nasz
kucharz Kawka skądś nadbiega. Ubrany w futro i kapelusz, nawet przy szaliku, cholera, jakby na
spacer wyszedł, niczego nie zapomniał, nawet walizeczkę w ręku trzyma. A tu wiatr gwiżdże na
linach, fale raz po raz prują przez burtę, morze huczy, że nic poza tym nie słychać. Kapitan
Stankiewicz coś wrzeszczy, usta mu się rozwierają, ale nie słychać. Pokazuje na tratwę i sam skacze
do morza, a my za nim. To nie była łatwa sztuka. Fale sztormowe, trudno się utrzymać liny. Rzuca
nami to w górę, to w dół, że aż strach bierze, aby nie rozgniotło między tratwą a burtą statku. A ten
Kawka kiwa się u góry nad nami, a skoczyć boi się. Co robić? „Puścić linę! — woła kapitan. — Nie
możemy czekać”. No i puściłem. Tratwa jak wypluta poszła precz i cień statku zaczął się
gwałtownie zmniejszać, jeszcze chyba miał inercję od wygasłych motorów. Zaraz pierwsze fale
przewaliły się przez nas wierzchem. Straszliwie zimno, wiadomo, 29 listopada. No i zaczął się
taniec. Ja nie z tych słabych, a ledwie mogłem się utrzymać. To był sztorm nie byle jaki, sami
wiecie. Szarpało nami na wszystkie strony, a na tratwie, wiadomo, nie ma za co się dobrze
uchwycić. Na początku, póki nie zamarzliśmy to jeszcze siako-tako, ale po godzinie dłonie
zgrabiały, że trudno było się utrzymać. Kapitan, człowiek starszy, wiadomo, więc pierwszy osłabł i
raz po raz puszczał ręce i zleciałby do wody, gdyby nie my z Józkiem. Łapaliśmy za kark, za nogi,
jak popadło, a on dziękował, obiecywał nagrodę. Głos miał coraz słabszy i tak zeszło aż do świtu,
kiedy to nadeszły te angielskie okręty. Nas zauważyli pierwszych i od razu podsunął się jeden.
Rzucili linę. Józef był najbliżej, więc jego wyciągnęli, potem kolejka przyszła na mnie. Kapitan ze
wszystkim osłabł i nie potrafił już liny chwycić. Pewnie spadł do morza, ja nic nie pamiętam dalej,
bo straciłem przytomność, ot, i znalazłem się tutaj...”
W tym momencie tuż aa moimi plecami odezwał się głos angielskiego starszego oficera:
Doctor! Can you help me (Czy może mi pan dopomóc?)
To mówiąc podsunął mi przed oczy kartkę papieru, na której napisane były dwa tylko słowa:
Mamert Stankiewicz.
Do you know this man? — spytał.
— Ależ oczywiście! — zawołałem radośnie. — To nasz kapitan.
— To ten sam człowiek, którego przed chwilą pan ratował i który niestety nie żyje.
— To być nie może! — zawołałem zrywając się z krzesła. — Jakżeby cała załoga nie poznała

background image

swojego kapitana? To był zupełnie kto inny.
Wybiegliśmy razem na pokład. Torpedowiec mocno pochylony od bocznego wiatru ostro pruł
wzburzone fale, które raz po raz przelewały się pieniście górą, grożąc nam zmyciem z pokładu.
Chwytając się asekuracyjnych lin, przytuleni do ścian nadbudówek posuwaliśmy się e trudem pod
wiatr ku dziobowi, gdzie pod osłoną relingu, na sanitarnych noszach leżały jakieś zwłoki przykryte
prześcieradłem. Oficer milcząc odchylił rąbek tego całunu, spod którego wyłoniła się tak dobrze mi
znana, zupełnie nie zmieniona, skamieniała śmiercią twarz Mamerta Stankiewicza. Obrzękłe
policzki i zapadłe oczodoły wróciły teraz do normy. Nie było najmniejszej wątpliwości. To on.
Ciepło fotela, w który zapadłem, atmosfera otaczającego bezpieczeństwa, bezdenna rezygnacja i
wszystko, co się ostatnio zwaliło na głowę, sprawiło, że nie zdołałem wypowiedzieć do czekających
na mnie ludzi nawet słowa. Zapadłem w jakieś odrętwienie, półsen czy półjawę, aż się ocuciłem na
miejscu tamtego marynarza, na solce. A dzień już był w całej pełni. Dobijaliśmy do portu.
Przywitał nas przejmujący ziąb szkockiego lądu. Za chwilę gromada niedospanych, rozziewanych i
niedoubranych rozbitków zbierała się przy wyjściowym trapie. Była niedziela. Ludność małego
prowincjonalnego miasteczka śpieszyła oglądać pierwsze ofiary wojny. A my parami, niby
grzecznie ułożony szkolny pensjonat, schodziliśmy na ląd i dalej ulicami miasta. Ubrani, jak kto
mógł, raczej... rozebrani. Dwóch tylko miało na sobie mundury, do tych szczęśliwców należałem i
ja, tylko na nogach nie miałem butów, a stopy poranione na szkle i grubo a niezdarnie
obandażowane czyniły wrażenie poważnego inwalidztwa. Przy tym kulałem straszliwie, bo
naprawdę bolało. Tę tragifarsę pogłębiały jeszcze trzy złote galony na moich rękawach. Stawałem
się bohaterem chwili. Inni wyglądali komiczniej z włochatymi, gołymi łydkami spod wełnianych
koców lub zgoła w rozchełstanych piżamach, albo tylko ręcznikach na trykotowych, białych
koszulkach. Nie mieli oficerskich dystynkcji na pokaz. Dla Anglików nie było jeszcze wojny. To
był, zdaje się, pierwszy storpedowany statek. Postrach, w który nie bardzo chcieli wierzyć.
Obskurny, prowincjonalny hotelik to nasze czasowe fizyczne i moralne przytulisko. W moim
pokoiku zbierają się koledzy. Jedni wchodzą, drudzy wychodzą, a każdy przynosi jakieś
wiadomości. Już wiem, że statek zatonął dopiero o godzinie dziesiątej rano, a więc z górą sześć
godzin od torpedy. Któż mógł taki fakt przewidzieć? Prawdopodobnie napił się wody przez
wyrwane dziury, wyprostował się i w tej normalnej swojej pozycji poszedł na dno. Nasz
kwatermistrz z angielskim komendantem pośpieszyli motorówką ratować dokumenty i gotówkę z
kasy ogniotrwałej, ale nie zdążyli, na ich oczach właśnie rozegrał się ostateczny dramat.
— A co z Kawką? — spytałem któregoś.
— O! To ciekawa historia! — zawołał. — Kawka został na statku, bo bał się skoczyć na tratwę.
Tymczasem, jak wiemy, statek się zupełnie wyprostował, sztorm zaczął przycichać, więc i kiwanie
się zmniejszyło. Kawka oswoił się ze swoim położeniem i jął troskliwie rozglądać się po kątach.
Szczęście mu dopisało. Oto nagle i niespodzianie znalazł jeszcze jedną, zapomnianą szalupę
ratunkową, wisiała sobie na taliach nad wodą. Kawka znał się na marynarskiej robocie, nie darmo
tyle lat przepływał na statkach jako kucharz. Więc i teraz w mig zorientował się w możliwościach,
wiedział, że z chwilą gdy szalupa tonącego statku dotknie powierzchni morza, należy ją odczepić.
Zanim to nastąpi, można lipą naładować rzeczami własnymi i niekoniecznie własnymi, boć w myśl
prawa, wszystko na tym porzuconym przez załogę statku należało do Kawki. Tak więc, gdy szalupa
zbliżyła się do powierzchni morza, Kawka usiadł sobie w środku pomiędzy walizkami i tobołkami
cierpliwie czekając na zmiłowanie losu. Oczywiście zmiłowanie przyszło, ale bynajmniej nie tak
łatwo, jak to może się pierwszemu lepszemu laikowi wydać. Jak wiemy, morze nie było tego dnia
spokojne i fale nie zdążyły ucichnąć po tak wielkim nocnym sztormie, przeto szalupa zamiast
usiąść na wodzie, zaczęła się miotać to w dół, to w górę i trzeba było niemałego sprytu, a nawet
technicznych umiejętności, żeby dba haki, na dziobie, i na rufie, w porę odczepić. Podobno przy tej
właśnie robocie Kawka złamał aż pięć żeber i to wystarczyło, aby trafił do angielskiego szpitala.
Dostarczyli go tam brytyjscy rybacy. Leży teraz niby król, a wszystkie gazety rozpisują się o nim
jak o bohaterze. Angielskie ladies, zorganizowane w różnych charytatywnych wojennych organi-
zacjach, przynoszą mu stosy kwiatów i czekoladek. Opływa w dostatkach niby pączek w maśle.
Na tym się skończyły wszystkie historie związane z moją pracą na m/s Piłsudski. Ale nie! — o

background image

najważniejszym zapomniałem. Do hoteliku wpadł zasapany nasz poczciwy kapitan Kot. Przyjechał
z Londynu, aby nas pocieszać i rzeczywiście przywiózł dla mnie radość niebywałą. Oto moja żona
jest już w Anglii, przyleciała wczoraj samolotem ze Sztokholmu. Jak się okazało, przyjaciele jej
dopomogli i z Wilna przez Rygę trafiła do Szwecji. Nocowała w mojej kabinie, na statku „Dar
Pomorza”, o świcie zbudził ją radiotelegrafista Dziadzia, podając do wiadomości, że siatek
„Piłsudski” zatonął, ale z gazet „wyrozumieć” nie było można, czy cała załoga zatonęła i
dwudziestu dwóch uratowano, czy też dwudziestu dwóch utonęło, a reszta wyratowana. Nie było
czasu na rozwiązywanie tej zagadki, bo samolot do Londynu już czekał, więc żona poleciała, aby
się dowiedzieć na miejscu od Kota, że utonęło tylko dwóch, a nie dwudziestu dwóch i wśród nich
nazwiska męża nie ma.
To wszystko było tak dawno! Wydaje mi się, że wieki minęły, a to tylko parę tygodni temu. Łażę
oto ulicami Londynu. Bezrobocie, obce otoczenie, troska o przyjaciół pozostałych w kraju —
wszystko się złożyło na smutek i rezygnację. Słowiański smutek, którego angielskie otoczenie nie
rozumiało.
Z ciężko opuszczoną głową podążam w kierunku królewskiego pałacu St. James, który zamieniony
został na centralę Brytyjskiego Czerwonego Krzyża. Nie znam Londynu, a po angielsku mówię
ledwie-ledwie. Dogadać się niełatwo, zwłaszcza gdy Anglicy posługują się sobie tylko znanymi
idiomami.
Przed pałacem nie stoją jak dawniej konni gwardziści w pozłocistych hełmach i pióropuszach,
zamiast nich leżą przed oknami i bramą workowe barykady. Wielka Brytania powoli a
systematycznie przygotowuje się do wojny. Wchodzę w szerokie wrota nieco skonfundowany i
niepewny, bo jakżeż w takim wyświechtanym przeciwdeszczowym płaszczyku pchać się w
królewskie podwoje. Schody marmurowe, dokoła pełno lordowskich konterfektów, amfilady
plafonów, co tu robię ja — wyzuty z ojczyzny, wystrychnięty dudek?
Wytworna paniusia spostrzegła błądzącą bezradnie słowiańską sierotę. Dobrotliwie się uśmiecha i
pyta, czego szukam. W czym maże być pomocna? Referuję nieśmiało sprawę skromną: pragnę
wysłać paczkę swemu siostrzeńcowi do obozu jeńców, czy można?
— Jakiej narodowości? — pada zapytanie.
— Polak — odpowiadam.
— Ach! — wykrzykuje lady. — Jak to dobrze! Może pan nam pomoże. Już od paru miesięcy
przydzieliliśmy polskim jeńcom kontyngent tysiąca paczek odzieżowych i dwa tysiące
żywnościowych. Tyle możemy dla was wysyłać, tymczasem nikt się nie zgłasza, nikt pieniędzy na
to nie wpłaca, wysyłamy miesięcznie sześć paczek zamiast trzech tysięcy. Szkoda marnować taką
okazję. Może pan mógłby się tym zająć?
— Na to, żeby te trzy tysiące paczek wyszło do naszych jeńców, czego potrzeba, co właściwie
musiałbym zrobić? — pytam.
— Rzecz prosta: wpłacić odpowiednią sumę pieniędzy i dostarczyć trzy tysiące imiennych adresów.
Wychodzę na ulicę otumaniony. Nic nie rozumiem, przestaję rozumieć. Istnieje w Londynie
ambasada, istnieje konsulat, istnieje nawet wojskowy „attaszat” i nikt dotąd nie dowiedział się o
możliwości przekazywania paczek naszym jeńcom w niewoli, nikt nie zatroszczył się o to? Idę
coraz szybciej, przyśpieszam wciąż kroku i myślę. Układam plan działania. Znalazłem cel życia.
Przestało mi być smutno. Byłem bezrobotny, a oto nagle zjawiła się praca. Muszę w najbliższym
miesiącu wysłać do obozów jenieckich trzy tysiące paczek!

background image

Z kontynentu na kontynent

W podziemnych kolejkach

Smętnie wygląda miasto Londyn: worki z piaskiem zawalają drzwi biur, środkiem jezdni rozsiadły
się betonowe czworoboki schronów, a wszędzie napisy ze strzałkami regulującymi ruch w chwili
alarmu. Zresztą nawykłe do tego oczy przestały kojarzyć te zjawiska z grozą oczekiwanej wojny.
Aż oto któregoś dnia białe smugi na pogodnym niebie zaczęły wypisywać regularne kółka i
wówczas któryś z rezolutnych przechodniów spokojnie zauważył:
— O, patrzcie! Niemcy przygotowują swój atak bombowy.
— Bzdury! Co pan opowiada? — obruszyła się jakaś obywatelka. — Niemcy? U nas? Też pomysł?
— Wyznaczają kółkami tereny dla bombardowania — uzupełnił swoje informacje poprzedni
jegomość. I w trakcie tych słów zjawiły się nagle eskadry, jedna za drugą, a każda inna.
Rozproszyły się, zaczęły gonitwę i na oczach beztroskich przechodniów odbyła się pierwsza lot-
nicza bitwa o Londyn. Można było śledzić jej przebieg gołym okiem, wyraźnie jak na dłoni, jak na
defiladowym pokazie akrobacji. W smudze dymu dwa niemieckie Messerschmitty padały na
skrzydło. Ważyły się oto losy Wielkiej Brytanii, a przede wszystkim naszych polskich chłopców-
pilotów. To oni tam byli.
Tego dnia bombowce nie doszły. Zrzuciły swój niebezpieczny ładunek na południowych
przedmieściach miast i jak najszybciej pierzchły.
To była pierwsza próba. Lew brytyjski pokazał pazury, ale odtąd poszły już alarmy regularne,
codzienne, jak zapisał. O zachodzie słońca syreny poczynały wyć swoją potępieńczą melodię, a
wkrótce po nich nadlatywał krew mrożący w żyłach, rytmicznie przerywany, uwieńczony głuchym
łomotem wybuchów, ciężki i złowrogi warkot. Dokoła miasta zawisły na stalowych linach podłużne
cygara zaporowych balonów. Początkowo piloci niemieccy nie wytrzymywali nerwowo ich widoku
i zrzucali swój ładunek daleko przed celem, później jednak szli wytrwale i zawzięcie naprzód.
Zamieszkiwałem wówczas w centrum miasta, po różnych kamienicach wynajmując kawalerskie
pokoiki zwyczajem angielskim z tygodnia na tydzień — od soboty do soboty. Żonę moją, wraz z
kliniką położniczą, przeniesiono pod Oksford, do starej siedziby jakowegoś lorda. Jeździłem więc
tam na „weekendy”, wracając w poniedziałek rano. W jednym tylko domu, opodal naszej ambasady
na Portland Place, przemieszkałem aż trzy kolejne tygodnie, było tam wygodnie, mieszkałbym i
dłużej, gdyby nie przypadek. Oto wróciwszy któregoś poniedziałku z Oksfordu zastałem swoje
łóżko na czwartym piętrze w pozycji „wywrotowej”, to znaczy zawieszone ponad chodnikiem. Cała
reszta umeblowania razem z pięknym kominkiem leżała w drobnych kawałkach na bruku ulicy.
Mój pokój wyglądał teraz niby scena prowincjonalnego teatru na pięć minut przed wejściem aktora.
Na szczęście dobry los oszczędził mi tej ostatniej roli. Stojąc na przeciwnej stronie ulicy
obserwowałem z zadartą do góry twarzą rozprute bombą wnętrze. Kalkulowałem, ile miałbym
szans na ocalenie, gdybym tak spał na tym zawieszonym w powietrzu łóżku.
Pozornie mało ważny fakt, a jednak wpłynął zdecydowanie na dalsze losy mojego życia.
Po prostu odeszła mnie ochota wynajmowania pokojów, bo i po co? Czyżby po to, aby zawisnąć w
tenże sposób nad próżnią i swoim żywym albo martwym ciałem cieszyć zebraną na dole gawiedź?
— Gdzie mieszkacie? — usłyszałem obok znajomy głos.
Doktor Kapuściński — mój współpracownik na niwie społecznej pomocy jeńcom wojennym.
Razem żebraliśmy o grosz na wysyłane paczki.
— Ano, kochany, właśnie zastanawiam się, gdzie mam zamieszkać, moje poprzednie łóżko wisi ot
tam! — tu gest głową.
— Gdzie? — zdziwił się, poprawiając okulary.
— Tam — powtórzyłem, wskazując palcem.

background image

— Hm... — mruknął. — Mieliście szczęście. Kto by dzisiaj tak głupio mieszkał. Już od tygodnia
sypiam w podziemnych kolejkach.
Teraz ja z kolei nie zrozumiałem:
— Jak to w kolejkach?
— Ano, zobaczycie. Nie wynajmujcie dzisiaj żadnego pokoju. Walizkę zostawcie w attaszacie.
Wieczorem przed samym alarmem spotkamy się w przedsionku BBC.
Tak też się stało. Spotkaliśmy się punktualnie o piątej.
— Alarmu jeszcze nie było, chodźmy więc przegryźć coś w najbliższej knajpie.
— „Fish and Chips”? — zapytałem.
— Można, ale to zbyt daleko, chyba że na Tottenham Court Road, chociaż nieźle się układa, bo
Northern Linę to stacja najgłębsza.
— Sądziłem, że wszystkie linie leżą na tym samym poziomie.
— Gdzieżby! Ogromna różnica. Podczas gdy District biegnie prawie powierzchownie, to Picadilly i
Northern leżą ponad sto metrów głęboko, ta ostatnia przechodzi nawet tunelem pod rzeką Tamizą.
Kiedyśmy wychodzili z kolejki na Tottenham Court, właśnie zaczynała wyć syrena. Przytulając się
do murów, biegliśmy jak najprędzej do znajomych, niedalekich drzwi knajpy. Mrok zapadł nad
miastem. Światła pogaszono, tylko niebieskie ogniki przytłumionych reflektorów samochodowych,
niby świętojańskie żuki, migały tu i tam. Drzwi do knajpy zasłaniał parawan z dykty, a w nim
oświetlona niebieska tarcza z napisem: „Please Come” (proszę wejść). W środku pełno jak w ulu.
Każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że ten bar nie stanowi żadnej ochrony. Dwupiętrowa,
starego typu ceglana kamieniczka rozpadnie się za byle podmuchem, ale świadomość zbiorowej
beztroski, w atmosferze rozgardiaszu i koleżeńskiej pogadanki, oddalała myśl o nie-
bezpieczeństwie. Z momentem zamykania drzwi za sobą świat wojny i bomb oddalał się, ginął i
cichł. Tu była tylko knajpa — przedwojenna, spokojna, pokojowa.
— Znam tu kelnerkę, umizgnę się, może wytrzaśnie jakiś stolik — rzekł doktor Kapuściński,
przepychając się naprzód.
— Nie trzeba — powstrzymałem go chwytem za ramię. — Wszakże ten lokal nas nie uchroni,
lepiej przejść w miejsce bezpieczniejsze.
— A co uchroni? Może te betonowe sześciany na ulicach!? Żart na stronę. Rozwali się to, rozwali
się tamto, a i my w końcu rozwalimy się, jakaż różnica? Wcześniej, później...
— Ja się boję nie śmierci, tylko tych nieprzewidzianych przeżyć. Tego zawieszenia na piątym
piętrze, ponad brukiem ulicy...
— Dlatego wyciągnąłem was na nocleg do podziemnej kolejki, tam wypoczniecie psychicznie od
swojego szoku — zaśmiał się Kapuściński.
Przyglądałem się zebranej w krąg publiczności, Składała się przeważnie ze stałych bywalców —
stołowników, to znaczy ludzi fizycznej pracy, różnych robotników i rzemieślników, konduktorów i
szoferów, szwajcarów i śmieciarzy. Znali się nawzajem, więc panował rejwach beztroski i familijny
jakiś powszechny rozgardiasz, Przekrzykiwali się na odległość z głośnym wybuchem rubasznego
śmiechu. Osławiona „fish and chips” nie posiada gastronomicznego smaku. Trzeba ją mocno po-
solić i dodać pomidorowego sosu, aby to powszednie angielskie jedzenie przeszło jakoś przez
gardło. Tym razem zajadałem rybę z wyjątkowym apetytem, widocznie sprzyjała temu atmosfera
ogólnego podniecenia. Obok popijali piwo dwaj typowi przedstawiciele angielskiego „slumu”.
— Zapowiedzieli na dzisiaj mgłę — przemówił ktoś w naszą stronę.
— Ano — stwierdziłem uprzejmie — mgła już jest.
— Co oni mogą widzieć zrzucając te bomby?
— Toteż mało widzą — wtrącił się drugi. — Wszystkie bomby lecą na Battersea Park.
— Zachciało się nam wojować, ot i mamy! — mruknął pierwszy.
— Za jakąś Poland karku nadstawiać, a co mnie ta ich Poland obchodzi, nawet nie wiem, gdzie to
jest, ty wiesz, Eric? — zwrócił się do kolegi.
Z opuszczonymi głowami kończyliśmy nasze ryby, aby jak najprędzej ulotnić się, nie zdradzając
swego pochodzenia.
Głuchy wstrząs targnął ścianami domu i światła nagle zgasły. Chwila głuchego wyczekiwania na

background image

coś, co ma zaraz nastąpić. Nie nastąpiło. Dach wytrzymał, więc szmer rozmów wrócił na swoje
miejsce. Przy stolikach tu i tam zapalono świece. Żadnej paniki, żadnego wzruszenia, jak gdyby
wszystko tu szło według z góry ustalonego planu.
— Swoją drogą dziwni ludzie — mruknąłem.
— Zobaczycie ich dopiero za chwilę w podziemiu — odpowiedział Kapuściński. — Chodźmy...
Kiedyśmy wyszli spoza dyktowej osłony na ulicę, noc panowała już kompletna. Gęsta mgła
uniemożliwiała orientację. Posuwaliśmy dłońmi po morze. Co chwila ktoś kogoś przepraszał i szedł
dalej. Kapuściński lepiej znał Londyn, więc poszedł przodem.
— Stoimy przed miękką zasłoną, odchylajcie i wchodźcie! To, zdaje się, już nasza stacja —
powiedział.
Ruchome schody zwożą nas w dół. Pod ścianami korytarzy siedzą w kucki ludzie. Peron zasłany
kocami. Na tych kocach w różnych pozach spoczywają kobiety i dzieci. Mężczyźni zebrani w
gromadki. Panuje wesoły pogwar. Ktoś gra na saksofonie, w innym kącie podśpiewuje chór.
— Spóźniliśmy się — powiada Kapuściński, rozglądając się dookoła. — Trudno będzie znaleźć
wolne miejsce. Nie pozostaje nic innego, jak tylko ułożyć się blisko szyn. To podła lokata. Pociągi
nie dadzą spać.
Kiedyśmy układali nasze koce tuż przy krawężniku peronowym, właśnie nadleciał pociąg. Zgrzyt
hamulców, pęd powietrza. Deptanie nóg...
— Tak będzie do północy — pocieszył Kapuściński. — Potem będziemy mieli kilka godzin
spokoju.
Usiedliśmy wygodnie na kocach. Z lewej strony za sąsiadkę miałem chudą jejmość w czarnych
okularach, z drugiej strony, jako przypadkowy kontrast, stał pękaty jegomość z gitarą w ręku. Siwa
czupryna, przy czarno farbowanych wąsikach, rumiane, wypuczone policzki i parę podbródków
nadawały mu wyraz jowialnej dobroduszności. Najwyraźniej szykował się do koncertu.
Ledwieśmy usiedli, podszedł bliżej i z życzliwym uśmiechem powiedział:
— Dobrą mamy dzisiaj pogodę...
Wypadało ten idiotyczny nonsens potwierdzić, bo jakżeż, u licha, w dzisiejszej chłodnej mgle
można dopatrywać się pięknej pogody?! Nie wytrzymałem nerwowo. Chciałem być ścisły:
— Jakaż pogoda! — zaprzeczyłem. — Czyż pan nie widział tej mgły?
— U nas, londyńczyków, mgła się nie liczy, panowie są, widzę, alianci?
— Ano tak...
— To widać, to widać... a ot, zaraz bomby spadną i mgłę rozproszą, nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło — roześmiał się.
— Takiej formy optymizmu jeszcze nie spotkałem — mruknął Kapuściński.
— Panie i panowie! — zwrócił się nasz grubas do zbiegowiska. — Żeby wam nie było nudno,
zaśpiewam pieśń o Robin Hoodzie — to mówiąc i nie czekając, uderzył w struny gitary. Głos miał
silny i czysty, nie spodziewaliśmy się po nim czegoś podobnego. Śpiewał z werwą, przytupując do
taktu. Było w nim coś z Hiszpana, a kiedy skończył, przykląkł przy mnie i szepnął:
— Dziwicie się mojemu głosowi? Jestem emerytowanym barytonem opery Covent Garden.
Obecnie prowadzę swój Corner-Bar niedaleko stąd. Jeżeli bomby nie rozwalą moich beczek z
piwem, to zapraszam, przyjdźcie któregoś wieczoru. Tam dużo foreignerów się zbiera. Wszyscy
muszą śpiewać, taki wprowadziłem rygor.
— Peter!... PeterL. — wołały głosy znad podłogi. — Zaśpiewaj którąś z operowych arii... Aidę!
Pajace!... Madame Butterfly!
Huk nadjeżdżającego pociągu zagłuszył dalsze wołania. Tłum wysiadających i wsiadających
pasażerów deptał nam pomiędzy kocami. Ale nie słychać było złorzeczeń, żadnych klątw ani
pretensji. Każdy przepraszał i był uprzejmy; dziwnie zdyscyplinowany naród.
Wagony odjechały, a nasz Peter rozpoczął arię z „Aidy”. Sam sobie akompaniował. Chwilami
zapominał o tym akompaniamencie, rad widocznie z rzadkiej okazji publicznego popisu,
zachłystywał się własnym głosem.
Czas mijał, pociągi przelatywały, hulały przeciągi po kocach i ludziach, aż doczekaliśmy się
wreszcie spokoju i ciszy.

background image

— No — rzekł Kapuściński — pięć gadzin snu przed nami, trzeba korzystać. — To mówiąc,
obrócił się na bok i jak na komendę chrapnął.
Zbudził mnie podmuch wiatru, to pierwszy poranny transport ruszył. Robotnicy jechali do fabryk.
Pora wstawać. Alarm odwołany. Eskalator wciąga nas z powrotem do przerwanego życia. Oślizgły,
mokry, popielaty, kapiący za kołnierz deszczem Londyn wita chłodną obcością. Właśnie ostatnie
dźwięki syreny zamierają. Mijam zbombardowane domy. Już dogasają. Straż ogniowa kończy
pracę. Dymy syczą spod cegieł. Witryny sklepów rozbite, a ich zawartość szeroko rozsypana po
chodniku. Przed oknem jubilerskim leżą złote zegarki i bransoletki. Ktoś troskliwy otoczył to linią
pokruszonych cegieł. Oczywiście nie zachodzi obawa kradzieży.
Następnej nocy nie zjeżdżałem do podziemi. Tak się złożyło. Do późna zasiedziałem się u
przyjaciół. Mieszkali w czynszowej ogromnej nowoczesnej kamienicy, niedaleko miejskiej
gazowni. Któż by mógł przypuszczać, że właśnie w tym dniu Niemcy zechcą bombardować
gazownię? Oczywiście nie wiedziałem o tym, a pułkownikowstwo byli tacy gościnni. Dołączył
jeszcze do nas generał R. i tak we czwórkę graliśmy sobie w kierki, a bombowce wyły jak zwykle i
przerażały dalekim echem eksplodujących bomb.
Tak było do kolacji, a potem... potem nagle kamienica się zachwiała, skręciła się, następnie wpadła
w niesamowite drżenie, jakby się śmiała z siebie i z nas. A nam wcale nie było do śmiechu.
Podnieśliśmy głowy od kart i patrząc na siebie, dziwiliśmy się wzajemnie, dlaczego twarze są same
blade. Milczeliśmy, aż się kamienica uspokoi. Milczeliśmy, aż serca przestaną łomotać.
Niesamowite, niezapomniane wrażenie. Nie słyszałem żadnego huku, żadnej destrukcji lub łamania,
tylko ten dziwny taniec ścian.
Mocna betonowa konstrukcja wytrzymała.
Poszła znowu cała seria podobnych wybuchów, ale już nieco dalej. Łuny pobliskich pożarów
zaczerwieniły okna.
— Chodźmy lepiej spać! — przemówiła pułkownikowa. — Doktor obok generała na ziemi.
Pamiętam, że byłem ogromnie odważny tego wieczoru, po prostu nadrabiałem ambicją i miną, lecz
nazajutrz, kiedy znalazłem się w hotelowym osamotnieniu i kiedy alarm obwieścił nowe bomby,
zdawało mi się, że wszystkie one lecą właśnie na moją głowę. Schowałem więc ją czym prędzej
pod poduszkę, czekając na nieodzowny koniec.
A koniec nie chciał jeszcze przyjść. Zbudziłem się następnego rana i jeszcze następnego, aż się
związały one w kierat powszedniego, znormalizowanego wyłudzania grosza od różnych
zarabiających rodaków. Założyłem klub, aby raźniej było w tym kierunku działać.
— Wiecie — zaczepił mnie któregoś dnia doktor Kapuściński. — Nasz Czerwony Krzyż zjeżdża do
Anglii i ma tu rozpocząć swoją działalność.
— No więc co? — zdziwiłem się obojętnie.
— No to, że zechcą wziąć się do pakowania i wysyłania paczek jeńcom, czyli wykonywać robotę,
którą zorganizowaliśmy i prowadzimy.
— Bardzo dobrze — zgodziłem się — im więcej ludzi’ do pracy, tym lepiej, alboż to dla ambicji
pracujemy, nie widzę w tym żadnej konkurencji.
— Tu nie o konkurencję chodzi, ale o zwykłe wykiwanie. Oni wcale nie potrzebują tak harować jak
my, im nie trzeba żebrać o grosz. Oni przywożą nasze państwowe złoto. Wystarczy tylko co
miesiąc podpisać czek do banku i już cały kontyngent paczek obsadzony. Tu nie będzie roboty,
zobaczycie. I wy im wcale potrzebni nie jesteście.
A słowo ciałem się stało, miał rację Kapuściński. Moje „Koło Opieki Nad Żołnierzem” zostało
wcielone do nowego PCK, a ja zostałem kierownikiem „Sekcji Pomocy Jeńcom”. Nominalnie mało
się zmieniło, a praca dawniej ciężka, czasami nawet przykra, istnieć przestała i sprowadzała się do
podpisywania rachunków. Już po tygodniu miałem dość, wybrałem się więc do prezesa, profesora
K.
— Nic tu po mnie — rzekłem prosto z mostu. — Wyślijcie mnie w jakiś teren, gdzie od nowa
zorganizuję wysyłkę paczek.
Profesor się ucieszył.
— Rzeczywiście, myśl znakomita. Stany Zjednoczone, Kanada, Brazylia i Argentyna, a nawet

background image

Turcja czekają na taką organizację. Dokąd więc pragnie pan jechać? Jaki kraj pan obiera?
— Brazylię! — odrzekłem bez namysłu i klamka zapadła. Za kilka dni zabieram żonę i małe
dziecko.

Konwój

Liverpool lizał rany. Ostatnia noc była bardzo ciężka, właśnie ta, kiedyśmy odpływali. Żona nie
zmrużyła oka, ja oczywiście spałem jak suseł, ale nie z powodu bohaterstwa, tylko ze zwykłego
nawyku, że noc, jaka by nie była, przeznaczona jest na spanie. Jeszcze mniej przejmowała się
wojenną sytuacją moja mała córka, Jonka, liczyła bowiem wówczas trzy miesiące życia.
Czekaliśmy w obskurnym pokoiku najtańszego hoteliku portowego na wiadomość, kiedy możemy
się ładować na statek. Miał odpłynąć o świcie. Świt już jest, ale dziw mnie ogarnia, jak w takim
rozgardiaszu dogorywających domów mogą jeszcze ludzie coś planować i dotrzymywać
wyznaczonych terminów. A tu tymczasem agent się zjawia. Opóźnienie najwyżej półgodzinne.
Prowadzi zaułkami, bo to niedaleko. Konwój skompletowany. Nasz statek, tramp niewielki,
najwyżej pięć - sześć tysięcy ton wyporności, ma cztery kabiny pasażerskie, oczywiście puste, bo
kto by dzisiaj pływał, kiedy co dziesiąty statek w konwoju wyskakuje w powietrze. Niemcy się
uwzięli. Na trasie amerykańskiej podobno aż się roi od podwodnych łodzi. Czyhają, atakują,
szarpią. Tymczasem przerwać transportów nie sposób, więc konwoje z każdym dniem rosną. Coraz
więcej statków handlowych, a coraz mniej wojennych. Dziesięć procent przeznacza się na zgubę.
Towar i ludzie pod jedno kopyto. Muszą tonąć, taki ich los w ogólnej korzystnej kalkulacji.
— Słuchaj — powiada mi żona, kiedyśmy zajęli kabinę. — Musimy jakoś zabezpieczyć Jonkę.
Pierwszy lepszy wybuch może nas porozdzielać i w ciemności nie znajdziemy drogi.
— Rzeczywiście — potwierdziłem. — Chyba najlepiej tych kilka najgorszych pierwszych nocy
przesiedzieć na pokładzie, skąd w razie torpedy łatwiej dotrzeć do szalupy ratunkowej.
— Jest zimno i na pokładzie nie ma łóżeczka — zauważyła żona.
— Kładź ją do skrzyni z pasami ratunkowymi, będzie, dobra osłona przed wiatrem, no i blisko
komina, więc grzeje.
— A któż ją z tej skrzyni wyjmie w razie katastrofy?
— Już wiem. Będę spał Obok w leżaku i swój nadgarstek połączę sznurem z jej nóżką. W razie
torpedy Janka się nie zgubi.
— Dobra myśl — zaakceptowała żona. — Ja będę spała w leżaku po stronie przeciwnej.
Tak więc od pierwszego dnia spaliśmy na pokładzie. Czy spaliśmy? Trudno ten stan w ten sposób
nazwać. Oczy niby mieliśmy zamknięte, ale na każdy gwizd, każdy huk, każdy najmniejszy wstrząs
na statku nerwy reagowały trwogą. Co tu dużo gadać. Atmosfera konwoju była po prostu straszna.
Psychika straceńców. Wyczekiwanie na to, co musi nastąpić. Obrazy torpedowanych statków i
tonących ofiar tak były aktualne wtedy, takie żywe, przerażające i krew mrożące w żyłach.
Nie wiem doprawdy, ile statków liczył nasz konwój. Szliśmy trójkami prawie burta w burtę. Na
rufie poprzednika szczelnie zakryta od góry wisiała latarka.
— Ostrożnie! — uprzedzał kapitan sternika. — Ostrożnie, żeby nie najechać na rufę. Uważaj!
Nasz statek leżał na lewym krańcu. Od czasu do czasu mijał nas popielaty torpedowiec ostrym
swoim dziobem niby nożem tnąc na bok zbałwanione fale. My szliśmy wolniutko, jakby
przyczajeni. Skradaliśmy się na palcach i z cicha, aby tylko wróg nie podsłuchał. Ze wszech stron
zasłonięte światła rzucały gdzieniegdzie, na wodę jakby przestraszone, wąziutkie smugi. Czasami
ktoś drzwi nieostrożnie otworzył lufo papierosa zapalił w zapomnieniu i błysło... — Cyt! Zagaś! —
krzyczano. Załoga niewprawna jeszcze. Nie wszyscy pływali w konwojach.
Nie uszy, nie nerwy, tylko całe ciało nasłuchiwało echa eksplozji. Czyżby nasz konwój był aż tak
szczęśliwy? Być nie może. Wierzyć się nie chce. Trzeci dzień bez ataku.
— No — westchnął kapitan przy kolacji. — Dziś pójdziemy swoją drogą, konwój w prawo, a my w

background image

lewo.
— Jak to? — zdziwiłem się. — Więc my idziemy dalej bez konwoju?
— Płyniemy do Brazylii, a na tej trasie nie ma tylu łodzi podwodnych, chyba tylko przypadkowo.
Zresztą będziemy iść zygzakiem, więc może nas nie zauważą.
— A wiele dni tak będziemy tym zygzakiem płynąć?
— Do Rio de Janeiro chyba ze trzydzieści — odparł kapitan z angielską flegmą.
— Bez żadnej ochrony przez trzydzieści dni to trochę... „obojętnie”, jak powiadali u nas w Wilnie
— szepczę do żony. — Chyba nie zmienimy miejsca naszego snu, tym bardziej że robi się coraz
cieplej.
— Za kilka dni będzie gorąco — odrzekła.
I oto zaczęły się te dni monotonne, jednakowo szeleszczące wodą po burtach, jednakowo szarpiące
nerwy wibrowaniem motoru.
Każdego wieczoru, na początku kolacji, radiotelegrafista meldował głosem obojętnym i suchym: 30
stopni na zachód, 27 na południe widziano na powierzchni łódź podwodną.
— Jak daleko od nas? — pytałem na początku, a kapitan uśmiechał się tylko pobłażliwie.
— Daleko — mówił. — Chyba ze trzydzieści, a może i więcej mil od nas...
— Mogą być i bliżej — burknąłem, ale wkrótce dałem spokój tym indagacjom. Po co robić z siebie
tchórza. Co ma być, niech będzie.
I tak jakoś „pyk... pyk... pyk...” — dobrnęliśmy do Rio de Janeiro. Już na horyzoncie postać
Chrystusa na górze Corcovado, już mijamy słynną głowę cukru i ja... odwiązuję nóżkę córki.

Goły dywersant

Nerwowym ruchem uniosłem dłoń. Spojrzałem na zegarek. Kwadrans po piątej, a więc za godzinę
będzie już mrok, jak zwykle w krajach tropikalnych. Muszę się śpieszyć, aby jeszcze zdążyć na
plażę przed zapaleniem latarń. Wieczór parny i gorący nie przyniósł orzeźwienia. Koszula
przemokła od potu obiegła ciało męczącym pancerzem, a przecież nie mogę zrzucić marynarki, bo
głupia etykieta Ameryki Łacińskiej nie pozwala na to, tu trzeba chodzić w czarnym ubraniu i pod
krawatem. Za zdjęcie marynarki w tramwaju lub autobusie mogą wyprosić pasażera na bruk. Wolę
więc nie ryzykować.
Pomimo zmęczenia, żaru i duchoty nie potrafię być zły. Niewysłowiony urok zatoki morskiej Rio
de Janeiro roztapia wszelką złość, rozprasza wszelkie troski i humory. Miasto bajki nie ma równego
sobie w świecie. Na tle zielenią umajonych wzgórz, na piedestale naturalnej skały Chrystus
błogosławi światu ramionami w krzyż. A świat — to miasto w dole rozproszone po plażach zatoki,
to białe, dziecięce kłódki trzydziestopiętrowych drapaczy chmur, to kajaczki transatlantyków
przycumowanych w porcie, to żuczki latających ulicami aut, to wszystko, co się gorączkowo uwija
w głębokim dole, u Chrystusowych bosych stóp.
Właśnie płynę w tej chwili małym stateczkiem na drugą stronę zatoki do Niteroy, gdzie się mieści
tak zwany Dom Polski, czyli czasowe przytulisko uchodźców. Na wprost od bramy domu biegnie
chodnik, po jednej jego stronie jezdnia ulicy, po drugiej wspaniała, szeroka plaża. Lubię kąpać się
wieczorami tuż przed zachodem słońca, wówczas ulica jest pusta i mało gapiów nad morzem. Dziś
powracam wyjątkowo późno. Jak w Londynie, tak i tutaj zorganizowałem akcję wysyłki paczek
jeńcom. Grono chętnych pań podjęło dalszą robotę, przekazałem placówkę księciu Olgierdowi
Czartoryskiemu, sam zaś cały dzień latam w poszukiwaniu pracy. Obiecują mi ją już od tygodnia.
Mam objąć placówkę lekarską, z ramienia Instytutu Rockefellera, gdzieś w dalekim interiorze.
Będę badał i leczył żółtą febrę, desze się tą myślą. Przez całe życie unikałem wielkich miast z ich
chorobliwą gorączką i... „cywilizacją”. W głębokim interiorze świat jest prostszy i ludzie mniej za-
kłamani. Dyrektor Instytutu zapewnił mnie dziś osobiście, że sprawa wygląda pomyślnie, brakuje
tylko jakichś drobnych formalności. W tych dniach da mi pozytywną odpowiedź. Mogę być

background image

spokojny. Czyżby się dobry los naprawdę uśmiechnął?
A dzień miałem naprawdę trudny. Ulicami przeciągały tłumy, aż trudno się było przepchać.
Ludność podniecona. Transparenty i wrzaski. Atmosfera nerwowej egzaltacji. Niemcy zatopili dwa
pasażerskie liniowce. Społeczeństwo żąda odwetu. Niesłychane bezprawie. Nikczemność i
okrucieństwo. Wszakże Brazylia nie wypowiedziała jeszcze wojny. Zresztą statki przybrzeżnej
żeglugi to nie wojenne okręty. Cóż temu winne kobiety i dzieci! Mnóstwo zatopionych ofiar.
Gazety pełne drastycznych opisów tego dramatu. Ktoś szepcze złośliwie, że to prowokacja. To
Ameryka zatopiła, aby przyśpieszyć decyzję, ażeby zmusić do wojennej pomocy. Brazylia się
namyślała, teraz nie będzie już żadnych wahań. Miasto aż kipi. Ludzie się ze sobą kłócą. Ten
nastrój przeszedł i na pokład statku. Tu także wre od okrzyków: „Precz z Niemcami! Precz z
hitleryzmem!” Zewsząd pada słowo „Alleman, Alleman... Alleman!”
Podekscytowany tym nastrojem biegnę do domu. Słońce już zaszło, nie mam więc czasu. Kolację
zjem później, teraz muszę się orzeźwić w morzu, muszę zmyć z siebie całodzienny kurz i pot.
Pośpiesznie zdejmuję ubranie, byle jak naciągam kąpielówki, już za progiem narzucam kąpielowy
płaszcz i pędzę wprost na plażę. Nie odchodzę daleko. Już zapalono światła, właśnie stoję w pełni
neonowego blasku latarni. Nerwowym szarpnięciem zrzucam płaszcz z ramion i już chcę biec do
morza, gdy nagle tuż opodal rozlega się przeraźliwy gwizd i jak spod ziemi, z ramieniem
wytkniętym we mnie, wyrasta policjant, a w krąg, ze wszech stron chodnikiem i jezdnią pędzą z
wrzaskiem ludzie, a wszyscy są podnieceni i żywo gestykulując wskazują na mnie.
Co jest?... co się stało?... Czego chcą ode mnie?
Opuszczam wzrok i nagle wszystko się wyjaśnia. Oto moje kąpielowe spodenki leżą u stóp na
piasku, a ja stoję na nich w pełni tego przeklętego blasku, niby na (przeglądzie nudystycznej mody,
jak mnie pan Bóg stworzył, goły — golusieńki. Oczywiście, bez dłuższego namysłu, odziewam się
w te slipki, ale już jest za późno, . już mnie tłum dopadł. Z okrzykiem nienawiści chwycili za ręce.
Jakiś starszy, siwy jegomość nawołuje do akcji. Chciałem podnieść płaszcz, gdzieżby! — nie dali.
— Pojedziesz z nami tak jak stoisz, bezwstydniku!
— Będziesz tu propagował nudyzm, my ci pokażemy!
— Gorszyć niewinnych? Ty cudzoziemski rozpustniku!
— Zgnilizno moralna, ty parszywa owco!
— Do policji z nim!... Do komendanta!
Chciałem im wytłumaczyć, ale bezskutecznie. Tłum ryczał coraz głośniej. Szarpano mnie za
ramiona, pchano przed siebie, w stronę chodnika, gdzie stała już przywołana taksówka.
— To Niemiec! — wrzasnął ktoś. — On nie umie po portugalsku!
— Niemiec... Niemiec!... — podchwyciły liczne głosy. Ktoś otworzył już drzwi samochodu,
wpychali mnie gwałtem do środka.
Dom Polski był tuż obok, mogłem wołać o pomoc, ale nie chciałem wywoływać kompromitacji.
Lepiej pozostanę hitlerowcem, skoro dotychczas jeszcze żyję, chyba mnie nie zlinczują. Może w
samochodzie uda mi się ich jakoś przekonać. Na tylnym siedzeniu dwa draby trzymają mnie wciąż
za ramiona jak najgorszego bandytę. Przede mną, a obok kierowcy, usadowił się ów fanatyczny
starzec, do niego więc rozpoczynam ugodową przemowę. Mówiłem w języku francuskim, ale nic
nie zrozumiał. Próbowałem po angielsku i to bezskutecznie. Milczał jak zaklęty. Zaciął się w
swoim zawziętym uporze.
Jechaliśmy długo aż do centrum miasta dokoła całej morskiej zatoki.
Perspektywa maszerowania na goło przez największe ulice, i to w okresie politycznego
podniecenia, wcale mi się nie uśmiechała, więc tracąc na honorze, skomlałem łamaną
portugalszczyzną:
— Senhor! Co panu z tego przyjdzie? Odwieź mnie pan do domu. Wszakże to był tylko przypadek.
Gumka mi nawaliła...
Ale wściekły starzec nawet nie chciał słuchać. Natchnięty świętą inkwizycją wydymał dumnie pierś
w obronie moralności. Dałem więc spokój dalszym błaganiom, przypatrując się przez okno coraz
wytworniejszym przechodniom luksusowej dzielnicy stołecznego miasta Rio de Janeiro.
Zatrzymaliśmy się wreszcie przed olbrzymim gmachem głównej komendy policji.

background image

W pełni rzęsistego światła poprzez szeroką a wspaniałą bramę wkroczyłem na marmurowe schody.
Od Adama z raju różniły mnie jedynie slipki. „Hadko patrzeć!” zawołałby pan Podbipięta, ale ja
nadrabiając miną kroczyłem poważnie a godnie samym środkiem tych białych schodów, obojętny
na szpaler nastawionych aparatów już widocznie uprzedzonych reporterów. Przypomniała mi się
wówczas nieśmiertelna bajka Andersena „Nagi król” i to mi jakoś dodało otuchy. Wyżej unosiłem
kolana i pewniej stawiałem swoje bose etapy.
Na którymś tam piętrze wprowadzono mnie do biurowego pokoju. Asysta się zmieniła. Na
szczęście znikł gdzieś obrzydliwy starzec i ramiona miałem już wolne od troskliwych uścisków,
zamiast niego w drzwiach stanął uzbrojony policjant. Próbowałem zagadać, lecz bez rezultatu.
Usiadłem więc w wygodnym klubowym fotelu na wprost wejścia, wypatrując stamtąd zbawienia,
ale zamiast niego zjawili się dwaj reporterzy i z miną usłużnych fryzjerów jęli mnie obskakiwać z
boku i z przodu, strzelając raz po raz magnezją. To był niewinny początek. Odtąd co chwila ktoś
wciskał się poprzez drzwi i nastawiał aparat... Widocznie wiadomość o zwariowanym golasie
rozpowszechniła się lotem błyskawicy. Całe miasto było ciekawe tej nowej politycznej sensacji.
Niemiec w potrzasku!... Niemiec przyłapany!
Wreszcie po godzinie albo i więcej przyszedł cywilny urzędnik, wypędził reporterów, zatrzasnął
drzwi i zostawił mnie samego z moją okropną golizną. Myślałem; jak tu zawiadomić żonę. Cały
Dom Polski wie, że wyszedłem na plażę i nagle stamtąd zginąłem. Wyobrażam sobie ich niepokój.
Może szukają topielca? Pewnie meldują w policji. Jak temu zapobiec? Jak sprowadzić ubranie?
Wszakże na goło nie powędruję przez miasto. W końcu nadejdzie chyba jakiś mądry człowiek i
umie stąd wypuści.
‘W tej chwili otworzyło się okno z korytarza i kilku reporterów wycelowało znowu swoje
obiektywy. Miałem już tego dość. Zerwałem się z fotela i pięścią walnąłem w drzwi. Natychmiast
się otworzyły, a w nich ten sam cywilny urzędnik.
— Kiedy mnie wypuścicie? — spytałem obcesowo.
— Musimy czekać komendanta, jest na mieście.
— Kiedyż więc przyjdzie?
— Czasami bardzo późno, może być i po północy. Spojrzałem na zegarek: godzina ósma
trzydzieści, a więc w najgorszym razie cztery godziny czekania. Uzbroiłem się w cierpliwość. Całe
szczęście, że to nie Europa i nie zimowy czas. Ładnie bym się czuł w objęciu chłodnej skóry
klubowego fotela. Tu przynajmniej ciepło. Może bym się nawet i zdrzemnął, gdyby nie stan
nerwów. Reporterzy nie dają za wygraną, okno się wciąż otwiera i aparaty pstrykają, ale
przyzwyczaiłem się do nich. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Godziny płyną powoli, ale
konsekwentnie... dziewiąta, dziesiąta... dwunasta... pierwsza i wreszcie, o nieba! — drzwi się
otworzyły z trzaskiem, wyprowadzono mnie na korytarz, a z niego na drugi, szerszy i okazalszy,
abym był lepiej widziany w świetle iskrzących się lamp. Głupstwo. Byle się to kiedyś skończyło.
Jego królewska mość, bohater z bajki Andersena, wchodzę do wytwornego gabinetu przed areopag
wygalantowanych mundurów i stoję oto nonszalancki, wdzięczny dobremu losowi, bo mogło być
jeszcze gorzej, mogło zabraknąć tych... slipków.
— No i co? — zaśmiał się bardzo sympatyczny komendant. — Pękła panu gumka?
— Oczywiście — bąknąłem.
— No nic. Zdarza się. Nie nasza w tym wina. Każę zaraz pana odwieźć na miejsce. Dobrej nocy
panu.
I na te uprzejme słowa musiałem czekać aż sześć godzin w tej nagiej poniewierce. Nie jadłem
kolacji. Wszy

scy już spali, kiedy wstydliwie wbiegłem do swego pokoju. Sądziłem, że na tym historia się

skończy. Gdzież tam! Nazajutrz rano zbudził mnie głos gospodarza:
— Panie doktorze! Wszystkie gazety o panu piszą, proszę tylko spojrzeć! — to mówiąc wcisnął mi szparą
drzwi paczkę czasopism. Rzeczywiście, na samym wstępie olbrzymim czerwonym drukiem stało napisane:
„Jakieś podejrzane indywiduum ukazało się na plaży w Niteroy. Golutki Niemiec wylądował bez żadnych
dokumentów. Śledztwo w toku”.
„Hitlerowski agent ujęty na plaży w Niteroy zupełnie bez ubrania”.
„Wacław Korabiewicz — Niemiec goły, bez dokumentów zatrzymany przez policję na plaży Niteroy”.
Informacje powtarzały się bez końca, jedna lepsza od drugiej, a mnie włosy stawały dęba. Co teraz robić?

background image

Jak się wymigać z tej kabały? Pędzę co tchu do telefonu. Łączę się z ambasadorem.
— Czytał pan gazety? — zapytuję. W odpowiedzi słyszę serdeczny, szczery śmiech:
— A to pana ubrali! Teraz to pan już nie goły.
— Ależ panie ambasadorze! — wołam oburzony. — Jak to odwołać? Co robić?
— Nic nie robić. Siedzieć cicho — pada odpowiedź. — Pan nie zna tutejszej prasy, oni tylko czekają na
sensację. Broń Boże nie wałkować sprawy. Jutro wszystko ucichnie. Nikt pana nie zna. Zapomną. A
spróbuje pan odwoływać lub protestować, dopieroż zacznie się nagonka. Zresztą, zrobili z pana hitlerowca,
to i dobrze. Nawet ten pański nudyzm przestał być narodowy. Proszę się nie denerwować. Nikt rozsądny
tego poważnie nie weźmie.
A jednak stało się inaczej. Widocznie nie wszyscy bywają rozsądni.
Sekretariat Instytutu Rockefellera wyraził zaintere

sowanie, czy to ja właśnie byłem owym golasem na

plaży, i kiedy rzecz została stwierdzona, z ubolewaniem zakomunikowano, że moje podanie o pracę
zostało załatwione odmownie. Nie pomogły już późniejsze interwencje ani wyjaśnienia. Dyrektor
Instytutu bardzo uprzejmie powiedział memu przyjacielowi, że, owszem, wierzy i rozumie, ale...
było — nie było, ostrożność nie; zawadzi.
Tak więc czasami i gumka od kąpielowych slipków zadecydować może o życiowej karierze
człowieka, ale nie ma złego, bez dobrego, może i to na dobre wyszło. Dołączyłem do ekspedycji w
głąb dziewiczej dżungli! Mato Grosso. Będę wypychał ptaki dla muzeów brazylijskich. Będzie nas
trzech — Polaków: Tadeusz i Stanisław, „Myśliwcem” zwany. Oni będą polowali, a ja będę
wypychać te ptaki. Cieszę się na samą myśl o dalekiej wędrówce w głąb interioru. Tydzień ma
trwać sama podróż do ostatniej fazendy ostatniego kabdklay dalej już tylko puszcza i zwierzęta.

Ptasi pacjenci

Zachody słońca coraz piękniejsze i coraz niesamowitsze. Wzniecane przez naszych myśliwych
szerokie pożary Pantanalu pokryły całe niebo subtelną mgłą sadzy« W ciągu dnia przy świetle nie
widzi się jej wcale, dopiero gdy nastąpi wieczór i słońce opuści się do poziomu tych mgieł,
wygląda, jakby się chowało za przezroczystą, fioletową kurtynę. Normalnie razi oczy — teraz daje
się oglądać gołym okiem.
Olbrzymi, szkarłatny lampion chiński, zawieszony na tle fioletu — to słońce nad płonącym
Pantanalem. Ten widok, jak każde niezależne od woli ludzkiej, a rzadko tylko spotykane zjawisko,
naprowadza na człowieka niesamowity jakiś dreszcz niepokoju, że coś się dzieje na opak, nie tak,
jak powinno być normalnie. Takie uczucie miewa się na przykład podczas zaćmienia słońca lub
patrząc na potężne błyskawice w czasie burzy.
Od kilku dni wstaję bardzo wcześnie, jeszcze daleko przed wschodem słońca. Wtedy jest
najpiękniej. Dziś na przykład rozśpiewał się poranek wyjątkowo głośno. Arancuangi kompletnie
powariowały z radości. Obsiadły gremialnie wszystkie okoliczne drzewa. Powcdem ich radości są
chyba kwitnące piuva. Specjalnie słodkie mszą być te kwiaty, skoro tak się o nie dobija cały świat
ptasi. Od szeregu dni zamiłowanie to stwierdzam podczas krwawej sekcji. Gardziele ptaków
zamieniły się w worki barwnych confetti. Płatki koloru różowolila dominują, jest to właśnie drzewo
piuva.
Od połowy lipca Pantanal zaczyna kwitnąć, co kilka dni zmienia kolor. Drzewa wkładają na siebie
kwiaty zamiast liści. Tak więc dzisiaj mamy tydzień lila, potem przyjdzie kolor żółty, po nim
ciemnofioletowy i wówczas zwariują z kolei kolibry. Potem będzie biało i tak wkoło.
Siedzę z pochyloną głową nad rozprutym żwaczem ptasim i jest mi niezmiernie smutno. Barwne
płatki połkniętych kwiatów sypią się na moje palce niemym wyrzutem popełnionej zbrodni.
Nikomu wszakże te ptaki nie uczyniły krzywdy, nikomu nie przeszkadzały, zbierały sobie kwiaty, a
kwiatów tych aż za dużo, cały Pantanal różowy. Czemuż więc im żałować, za co je zabijać?
Gdy tak dumam sobie smętnie z odłożonym na bok nożem, nagle ponad głową moją rozgadały się
dwie arary. Nie spotykałem ich dotąd w tej okolicy. Prawdopodobnie przyleciały także do piuvy.

background image

Dlaczego jednak usiadły właśnie nad moją głową. Papuzia ciekawość. Papuzia ciekawość i tyle.
Arary Pantanalu należą do największych i najrzadszych. Ich granatowe upierzenie z żółtą obwódką
dokoła oczu nie ma tej tandetnej pstrokacizny, jaka cechuje inne papugi tegoż samego gatunku znad
Amazonki. Są one, że tak powiem, bardziej rasowe i bardziej „z towarzystwa”.
Skrzek arary nie jest sympatyczny. Drą się one ochryple, zgrzytliwie i głośno, nie wiadomo nigdy,
dlaczego i po co. Przekrzywiają przy tym swoje potężne dzioby, jak urodzeni krótkowidze.
Przytulone czule do siebie, siedzą oto nade mną i gapią się. Są nieprzyzwoicie natrętne. Samca
można łatwo poznać, jest bowiem znacznie większy od swojej połowicy.
W tym momencie przychodzi mi raptem myśl do głowy. Wszakże obok nas, zaledwie dwadzieścia
metrów stąd, tkwi „Anjanga”, a w niej Myśliwiec. Po cóż więc te głupie ptaki tak się drą
niemiłosiernie? Nie rozumieją, że śmierć leży tuż obok nich i tylko czyha na szaloną okazję. Jakże
je uspokoić teraz — jakże im wytłumaczyć naiwną dziecinadę? Wszakże człowieka należy unikać.
Wie o tym każde stworzenie dżungli, wie o tym nawet... Kipling, a te durne przyleciały właśnie
tutaj nad samą naszą głowę i krzyczą. Szybko wstaję, aby je w porę jeszcze odstraszyć. I już, już
mam dyskretnie klasnąć, gdy płótno „Anjangi” nagle się odsłania i wychodzi stamtąd rozczochrany
jak zwykle, w swoich nigdy nie zdejmowanych i nie dopiętych portkach Stanisław Myśliwiec.
Za późno. Karabin trzyma w ręku. Tak wygląda brutalna rzeczywistość. Boso, w rozchełstanej
koszuli na włochatej piersi, podkrada się uzbrojona po zęby ludzka pokraka do pięknych,
granatowych ptaków, a one, jeszcze bardziej ciekawe, jeszcze bardziej zdumione, przekrzywiają
niespokojnie swoje wielkie łby na boki i patrzą. Patrzą i myślą pewno: „Swoją drogą śmieszne
bydlę z tego człowieka, ni to pająk duży, ni to ibis długonogi, ni to krokodyl na sztorc”.
Nie odlatują biedne ptaki. Wychodzą prawdopodobnie ze słusznego założenia, że skoro krzywdy
nikomu nie czynią, w drogę nikomu nie wchodzą, owoców nie kradną (bo ich tutaj nie ma), więc
czemuż by się miały bać?
Pająkowaty potwór ludzki ma jednak swoiste upodobania i swoiste prawa uczciwości. Strzał padł i
mniejsza z papug zachwiała się niezdarnie. Zatrzepotała błękitem piór i ciężko lecąc poprzez
gałęzie, spadła do naszych stóp. Pozostały, zdrowy jeszcze towarzysz odpowiedział jej
mocniejszym krzykiem zdumienia; przekrzywiwszy dziób patrzy na dół zdziwiony, co się takiego
mogło jej nagle przydarzyć. Nie myśli wcale uciekać. Któż by zostawił ukochaną bez pomocy! Nie
wie, co ma myśleć o tak śmiesznym zjawisku. Spadła z gałęzi nagle i bez powodu, a teraz leży na
trawie. Pochylił się więc i pyta. Kracze dziwnie chrypliwie i smutno, a z dołu odpowiada mu ranna
towarzyszka. Rozmowa nie trwa długo. Myśliwiec podnosi karabin. Gruchnął drugi strzał i skrzydła
wielkiego ptaka obwisły w bezwładzie (że też Stanisław ma talent do ich łamania!). Następuje
krótkotrwała walka o utrzymanie równowagi. Zdrowe skrzydło tłucze się niezdarnie o gałąź.
Myśliwiec spuszcza broń i patrzy z jakąś sadystyczną satysfakcją w górę. Zauważyliśmy już dawno
z Tadeuszem, że w polowaniu Myśliwca największą przyjemność stanowi sam mord, bez sensu, bez
celu, bez żadnego prawa.
Myśliwiec nie spieszy się. Z doświadczenia wie doskonale, że w żadnym wypadku jedna papuga
nie ucieknie od drugiej. Więc tragiczne krakanie trwa. Samiec wciąż jeszcze nie ustępuje. Spadł o
parę gałęzi niżej i tu zawisł szponami w górę, a głową na dół. Krew ścieka mu ze skrzydła dużymi
kroplami. Na nic wysiłek. Jeszcze parę rozpaczliwych szarpnięć i biedny ptak wali się ciężko na
trawę. Rzucamy się naprzód. Dotychczas żałosna nuta krakania przechodzi nagle w ton bojowy.
Obie papugi leżą na plecach gotowe do obrony. Rozwarły swoje olbrzymie dzioby, nadstawiły
pazury i czekają ataku. Naiwne po raz drugi. Sądzą, że człowiek zacznie z nimi uczciwy i
prostolinijny bój. Dzięki potężnym mięśniom szczęki, zdolnym zmiażdżyć palec aż do kości, są one
pewne zwycięstwa. Tymczasem chytry i tchórzliwy człowiek ani myśli ryzykować. Na wszystko
zna on podstępne ,sposoby. Podnosi z ziemi suchy patyk i zbliża go do

rannego ptaka, a ten, głupi,

chwyta go zajadle pazurami obu nóg i dziobem, wgryza się weń aż do miąższu. Tego tylko właśnie potrzeba,
aby jednym nagłym ruchem chwycić ptaka za szyję i uchronić się w ten sposób przed niebezpiecznym
zgryzem. Nóg można się już nie bać. Naiwny ptak nie wypuści dobrowolnie kija.
W ten sposób, szponami wsparta na patyku, chwycona za kark może być arara transportowana bezpiecznie.
Myśliwiec niesie jedną, a ja w tenże sposób drugą. Obie podczas drogi nie przestają się wzajemnie
nawoływać jakimś dziwnie rozumnym krakaniem. Sądzę, że w niedługim czasie mógłbym ten ich język

background image

zrozumieć.
Tadeusz ma pono wielką praktykę w hodowaniu dzikich zwierząt. Poza tym ma on kobieco tkliwe serce.
Myśliwiec (natomiast kocha przyrodę jako ulegalizowane źródło emocjonującego mordu. Doniósł więc teraz
swoją ararę do stołu operacyjnego, aby rzucić ją na ziemię z obojętnością i okrucieństwem tak
charakterystycznym dla jego duszy. Arara ma być wypchaną, takie jest jej przeznaczenie, a kiedy i jak
umrze, to go zupełnie nie obchodzi.
Porozumiewamy się z Tadeuszem i wiemy już, co trzeba czynić. A więc przede wszystkim lekarskie oglę-
dziny. Kładziemy z początku samca na stół. Trzymając ostrożnie dziób i pazury, rozgarniam mu pióra na
karku i skrzydłach. Jedno skrzydło jest połamane w kilku miejscach. Niestety, nawet przy najszczerszych
staraniach nic się Już nie da z nim zrobić. Stan beznadziejnie ciężki. Ze smutkiem odstawiamy pacjenta na
stronę. Z kolei idzie na stół jego małżonka.
Dziwna rzecz. Ptaki jakby rozumieją naszą dobrą intencję. Pierwszy jeszcze niby się troszkę broni, ale bez
żadnej zaciętości. Drugi natomiast poddaje się torturom z całą świadomością koniecznej ich potrzeby.
Wlepia we mnie jakby pytający wzrok, czy aby da się jeszcze

coś uratować. Za każdym boleśniejszym

ruchem moich palców pojękuje z cicha, jak ciężko ranny żołnierz. W ten sposób zeszywam na
żywca pięć dużych ran. Kula bowiem przebiegła wzdłuż kości ramieniowej, tworząc wloty i wyloty
na zgięciach skrzydeł, gruchocząc po drodze wszystkie stawy.
Wreszcie z dumą odkładam skalpel. Dokonałem zabiegu legę artis. Życie ptaka zależy jedynie od
ilości utraconej przedtem krwi. Jestem przekonany niestety, że nigdy on w niebo nie poleci.
Pod osłoną worka leży teraz na stole spokojny, jakby oczekując na dalszy swój los. Przymrużone z
lekka powieki drżą męką cierpienia. Przy bandażowaniu obracamy go z Tadeuszem bez
najmniejszych już obaw. Nie próbuje nawet mścić się za doznany przed chwilą ból.
Przytwierdzamy oba skrzydła do tułowia mocnym bandażem. W ten sposób arara przybiera postać
zbiedzonej babuliny wiejskiej, owiniętej na krzyż chustką.
Obie papugi razem wiążemy na długich sznurach, umieszczając obok siebie. Obserwujemy je z
daleka. Pierwszą ich myślą jest wyswobodzić się z tych krępujących więzów. Kładą się więc
ostrożnie na wznak i leżąc w tak nienaturalnej pozycji, cierpliwie a flegmatycznie gryzą dziobami
supełki na nogach. Z tej żmudnej pilności wyziera tyle samozaparcia się, tyle uporu i wiary, jak
gdyby była to już nie pierwsza ich niewola i nie pierwszy tego rodzaju fortel. Zmieniam wkrótce
sznury na drut. Nie spodobało się to wyraźnie papugom. Po paru nieudanych próbach ponownego
gryzienia rezygnują. Opodal stoi rozłożyste drzewo. W gęstwinie jego liści postanowiły teraz
szukać schronienia. Pomagając sobie dziobami, ciężko i nieudolnie jęły się drapać na pochyłą gałąź.
Praca idzie mozolnie. Co chwila spadają, pojękując cicho z bólu. Po godzinie jednak zastajemy je
obie na wysokiej gałęzi. Na wpół drzemiąc, siedzą oparte o siebie, zrezygnowane i ciche.
Za każdą naszą próbą zbliżenia się do nich powstaje chóralny skrzek niepokoju. To nas ogromnie
martwi i peszy. Krążymy dookoła jak urzeczeni, jakby dręczeni wyrzutami sumienia. Łamiemy
wciąż głowę, jak by biedakom przyjść tu z pomocą. Biorę na próbę blaszankę od skondensowanego
mleka, napełniam ją wodą i ostrożnie podsuwam pod dziób najbliższego ptaka. Jestem ostrożny i
przygciowany na szybki ruch ogromnego dzioba, który zmiażdży mi w jednej chwili nadstawiony
palec. Ale papuga ani myśli napadać. Powoli przekrzywia łeb, krytycznie spogląda to na blaszankę,
to na mnie i z najwyższym spokojem zaczyna sobie pić wodę. Groźny jej dziób mija moje drżące
jeszcze ze strachu palce tam i z powrotem, ani myśląc czynić mi krzywdy.
Ośmielony tą pierwszą próbą, napełniam łyżkę ryżem i podsuwam ją pod dziób ptaka. Jak
przedtem, tak i teraz nie namyśla się długo. Badawczym wzrokiem zlustrował podany mu
przedmiot, po czym ruchem pełnym rezerwy bierze kilka ziarenek, dusi je i smakuje czarnym
językiem. Niestety, ryż nie przypada do gustu. Zwyczajnie i po ludzku... wypluwa. Powtarzam
próbę z fasolą. Wynik ten sam. Wówczas posuwam się już do granic najwyższego ryzyka, biorę
jedno ziarno fasoli i podaję je papudze palcami pod oczy. Przestraszony Tadeusz szepcze mi do
ucha, że zostanę bez ręki, że nie ma szpitala, a on się na ranach nic a nic nie zna.
Tadeusz stał dalej od ptaka i dlatego nie mógł zrozumieć jego smutnych spojrzeń. Nie mógł z nich
wyczytać tej ufności, którą wyczytałem ja. Widocznie jakiś szósty zmysł działał pomiędzy nami
bez słów i bez dotyku. Biedne ptaszysko ostrożnym, jakby uczonym, subtelnym ruchem wyjęło
ziarno fasoli z moich palców i przegryzłszy je na pół, wypluło z niesmakiem.

background image

— Jak idiotycznie przedstawia się człowiek wobec takiego biedactwa — roztkliwiał się tymczasem
Tadeusz — z czegóż możemy być dumni, my ludzie?
— Lepiej niech mi pan poradzi, co mamy dalej robić. Skąd wziąć jedzenie? Wyczerpaliśmy już
wszystkie możliwości naszej bogatej spiżarni. Poddałem jeszcze ostatecznej próbie cukier, ale i ten
zakwalifikowały papugi jako świństwo.
— Po cóżeś, głupia, przyleciała aż tutaj? — pytam ararę na głos, a Tadeusz obok, milcząc, żuje
papierosa i przestępuje z nogi na nogę, co zwykł czynić w najwyższym zdenerwowaniu. Bezsilność
w stosunku do czyjegoś cierpienia nie zna żadnej logiki. Jest to uczucie gnębiące w równym
zupełnie stopniu na widok rannego psa jak tysiąca umierających ludzi. Litość jest uczuciem
czystym a bezkrytycznym i dlatego smutek nasz nie był wówczas ani śmieszny, ani czułostkowy,
bo nie czynił w tej chwili żadnych porównań. Zapomnieliśmy o wojnie, o milionach mordowanych
i milionach męczonych. Przed nami było także cierpienie i ono nas obwiniało. Tej winy nie byliśmy
w stanie naprawić i to było najważniejsze.
Poszliśmy spać na głodno. Papugi i my.

Gdzieś koło północy zbudziła mnie nagła myśl: „czekolada”. Resztki jej leżą gdzieś na dnie
pudełka. Nowa nadzieja podrywa mnie ż hamaka. Mieszam proszek z Wodą i cukrem, a Tadeusz
milcząc pomaga. Ostatnia nadzieja podnieca nas obu w tej pracy. Raz po raz rzucamy z czułością
wzrok na drzemiącą obok papugę. Jakby nas wyczuła. Otwiera oczy i przekrzywia łeb. Mój Boże,
dałbym wszystko w tej chwili za uratowanie jej życia. Już nie skrzeczy nawet, gdy się do niej
zbliżamy. Nie odsuwa się na drugi koniec gałęzi jak przedtem.
Przeciwnie. Jakby czekała na nowy nasz poczęstunek. Już bez namysłu zanurza dziób w
czekoladowym płynie, ale tylko raz. Więcej nie próbuje. Zrezygnowani i przybici wracamy do
swoich hamaków.
— Panie Tadeuszu, chodźmy spróbować eksperymentu z drugą papugą, może będzie mądrzejsza.
Może się okaże mniej wybredna.
Idziemy świecąc przed sobą snopem światła elektrycznej latarki. Z daleka już widnieje suchy badyl,
a na nim przepiękny olbrzym, niebieski samiec. Ptak nie jest zabandażowany i robi wrażenie
zupełnie normalne. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów dzieli nas od niego. Za chwilę zacznie w
niepokoju, przeraźliwie kracząc, kiwać się na boki. Zacznie przemierzać łapami długość gałęzi.
Podchodzimy z Tadeuszem powoli, coraz powolniej, aby go nie straszyć. Nieruchomo zastygła
postawa papugi czyni na nas coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Nie mówimy do siebie, ale
każdy o jednym i tym samym myśli. Zachowanie się papug podczas operacji i potem w czasie
karmienia, ich prawdziwie ludzka mądrość i wdzięczna łagodność zdołały w nas wzbudzić
przywiązanie. Przyspieszamy kroku. Już biegniemy. Papuga w dalszym ciągu nie zmienia swojego
położenia. Jej ogromny łeb z lekko przekrzywionym dziobem trzyma górną gałąź, a palce nóg
kurczowo się opierają na dolnej. Szkliste, martwe już oczy lśnią w odbiciu latarki. Stoimy jak
wryci. Zaskoczeni jesteśmy tym zupełnie dla nas niespodziewanym, a tak dziwnym zakończeniem
męki. Wzniesiony do poziomu naszych twarzy ptak patrzy oto z bliska z niemą skargą.
Ostrożnie i niemal z czułością dotykam olbrzymiego dzioba. Ruchem wahadłowego bezwładu
zakiwała się błękitna głowa. Pod badylem na trawie rdzawi się szeroko plama zakrzepłej krwi.
Biedny ptak musiał tak gasnąć powoli, zaciskając dziób na gałęzi, aby z niej broń Boże nie upaść.
Siłą gasnącej woli bronił się przed hańbą upadku z wolności ptasiej na niewolną ziemię.
Każda śmierć ma swój specyficzny wyraz. Ta była uosobieniem ciszy i tragicznego, a raczej
smętnego spokoju i rezygnacji. Ten smutek właśnie udzielił się nieuchwytnym fluidem nam obu.
Tadeusz dawno już zgasił latarkę, ale oswojony z ciemnością wzrok doskonale odróżnia cień
wiszącego przed nami ptaka.
W tej chwili doleciał nas szelest kulejących kroków i miarowy brzęk łańcucha. Zdumieni obracamy
głowy. „Wlokąc za sobą kawałek łańcucha, obandażowana na krzyż poplamioną chustką, dużym i
niezdarnie rozkiwanym krokiem idzie ku nam powoli nasza druga zraniona arara. Czyżby przeczuła
zgon towarzysza? Nie chciałem czekać na to, co miało teraz nastąpić. Sam nie wiem czemu,
zdawało mi się, że ta papuzia niema boleść tysiąckrotnie może być głębsza od wszystkich ludzkich

background image

łkań i teatralnych krzyków, i że to bezgłośne i tragiczne spotkanie nierozłącznej dotąd zawsze pary
puszczańskich przyjaciół starga mi do reszty nadszarpnięte nerwy i ja — człowiek dorosły, zbłaźnię
się w dobie klęsk i prawdziwych nieszczęść głupim sentymentalizmem.
Zawracamy obaj, szybkim krokiem wracając do swoich hamaków.
Cały dzień następny schodzi nam na wytężonej pracy. Nie ma czasu. Wypychanie pochłania uwagę
i pamięć. Ogromny tuiuiu przypadł mi dzisiaj w udziale. Przy najlepszych nawet chęciach nie
skończę go do późnego wieczora. Powiesiłem ptaka za dziób na gałęzi i w ten sposób wywlekam go
ze skóry. Mierzy dwa metry, czyli jest wyższy ode mnie. Największą trudność przy wypychaniu
sprawiają śnieżystobiałe pióra. Ani się spostrzeżesz, jak krople krwi popsują ci całą robotę. Za
każdym cięciem muszę okrywać pióra workiem i wyczyniąc istne akrobacje. Dopiero gdzieś koło
północy przypomniałem sobie o mojej biednej papudze. Trzeba ją napoić. Jakże mogłem dotąd nie
pomyśleć o tym! Z blaszanką w ręku kieruję się ku badylowi. W tymże momencie przychodzi mi
do głowy myśl, że dawno już mojej papugi nie ma, wszakże zapomniałem ją przywiązać. Trudno
przecież wymagać od dzikiego ptaka, żeby siedział całą dobę w oznaczonym ściśle miejscu. A
zresztą może to i dobrze, że zapomniałem przywiązać. Znajdzie sobie jakiś owoc i prędzej
wykuruje sobie skrzydła. Nałożone szwy nie dopuszczają już do krwotoku. Tak medytując zbliżam
się do badyla. Przytulone do siebie głowami i nieruchome, siedzą obie papugi. Czyżby i ta druga
już nie żyła? Wstrzymałem oddech. Podchodzę. Dwa ogromne, nierozłącznie miłujące się ptaki z
obwisłymi bezsilnie skrzydłami patrzą oto w szkarłatną łunę zachodzącego słońca.
Chór arankuang zagrzmiał nagle harmonijnym wołaniem i pognał jak zwykle w dal. Krokodyle
warknęły od niechcenia i na ten wrogi głos jedna z papug sennym, poważnym ruchem obróciła
głowę i nadsłuchuje. Więc jednak żyje! Radość porwała mnie z miejsca. Podbiegłem do niej z
czułym słowem, jak do bliskiej już sobie istoty, podsuwam miskę z wodą pod same oczy. Łapczy-
wie siorbie wodę bez namysłu i przymykając rozkosznie powieki, zadziera raz po raz w górę swoje
straszliwie niezdarne dziobisko. Dobry mój, rozumny ptak! Może mu będzie jednak lepiej. Może w
końcu wynajdziemy coś do jedzenia.
— Zabiorę cię na inny jakiś krzak. Nazbyt smutno tutaj tobie, prześpisz się, zapomnisz. Chodźmy.
Pieczołowicie zdejmuję papugę z gałęzi. Nie stawia mi najmniejszego oporu i nie protestuje
głosem. Niosę ją przytuloną do boku jak niemowlę w pieluszkach.
Wybieram dla niej wygodne drzewo niedaleko obozu i sadzam ją tam na poziomej gałęzi, dobrej do
chwytu. Daję spokój wszelkim sznurkom. Zechce uciekać — Wola boska. Niech robi tak, jak jej
lepiej, jak wygodniej.
W parę godzin później siedzimy sobie wszyscy trzej przy kolacyjnym stole. Mato Grosso dawno
już śpi. Rzeka zastygła w srebrze księżyca i prześwieca ku nam postaciami duchów uformowanych
czupryną liści. Chór żab i cykad wyciąga jeszcze ostatnie akordy nocnej symfonii. Przyczajona
cisza zwierzęcych łowów za chwilę ma się rozpocząć.
Jaó — nocny potępieniec, nieustanna zapowiedź czarodziejskiego radia wygwizduje co kilka minut
swój trójdźwiękowy sygnał. On nigdy nie zamilknie. To jego los, jego przeznaczenie gonić tak
nocami poprzez dżunglę i szukać, beznadziejnie wołać, skamleć gwizdem monotonnym o litość.
Poza tym nic już nie słychać. Chyba jeszcze ciężki plusk krokodyla, wciągającego swój obżarty
brzuch do wody, albo jakiś nadprogramowy a krótkotrwały wrzask duszonej ofiary, ale to rzadko,
bardzo rzadko Się zdarza.
Pijemy herbatę znużeni gorącem dnia i komarami. Marzymy o hamaku. Czasami od niechcenia ktoś
rzuci słówko. Tadeusz-gaduła właśnie zakończył którąś z opowieści myśliwskich czy też
lotniczych. Nie słyszałem jej wcale. Myśl moja, ciężka i osowiała, nie chce się jakoś czepiać
banalnych historii. Postrzelone tak niezręcznie ptaki wracają mi wciąż przed oczy nużącym’ wy-
rzutem.
Raptem ciszę naszego zadumania przerywa jakiś donośny i tragiczny jęk. Jęk tak przeraźliwie
smutny i chrypliwy, tak wymowny, że dreszcz przerażenia wstrząsnął naszą trójką. Mimo woli
kierujemy wzrok ku Myśliwcowi. On chyba wie. On nam zaraz wyjaśnił. Może to łkanie
pojedynczego szakala? A może lobo, wilk brazylijski wpadł krokodylowi w paszczę?
To nie ptak. To żaden ze znajomych krzyków.

background image

Zamarliśmy nadstawiając uszu. Coś musi się stać. Coś, co wreszcie rozwikła całą tajemnicę.
I oto dziki jęk powtarza się nagle jeszcze bliżej, donośniej i ostrzej. Zupełnie, jakby wołał o pomoc,
o zrozumienie męki. Trwa przez kilka długich sekund, po czym załamuje się w chrypliwy, duszący
skrzek.
— Nie wiem — powiada Myśliwiec z namysłem. I chce dalej o czymś głupim gadać, ale Tadeusz
innego jest widocznie zdania. Bo oto zrywa się raptem od stołu i zdecydowanym a szybkim ruchem
biegnie w stronę słyszanego przed chwilą głosu. Idę w ślad za nim. I oto w drodze uświadamiam
sobie nagle, nabieram pewności, że ten krzyk, to nocne, tragiczne wołanie przeznaczone było
właśnie dla nas i pochodzi od mojej biednej arary. Boję się sprawdzić, czy rodzące się w duszy
przypuszczenia są prawdziwe. Stajemy pod wysoką gałęzią, rzucając na nią snop światła. Oto leży
nad nami arara z głową opuszczoną, ze smutnym gestem rezygnacji i wzrokiem zasnutym już
śmiertelną mgłą. Patrzy nam w oczy.
Wołała, więc przyszliśmy. Stoimy bezradni wobec śmierci. Uniosła dziób o parę centymetrów w
górę, jak gdyby pragnąc przekazać nam swoją wdzięczność za wszystko, swój ptasi,
nieskomplikowany testament, i zbrakło jej siły. Głowa opadła w omdleniu jeszcze niżej, dziób
chwycił gałąź dla zachowania równowagi.
Dziwny jest ten instynkt zachowywania wysokości u ptaków. Widocznie upadek na ziemię hańbi je
nawet po śmierci. Jak gdyby zmęczeni ciężkim wysiłkiem fizycznej pracy, opuściwszy ramiona,
wracamy milcząc do obozu.
Papugi zostały na swym posterunku. Jutro rano zdejmie się z nich skórę.
Niestety, gdy przyszło do roboty, wszystko okazało się na nic. Skrzydła połamane nie dały się
zreperować. Kłakami wyrwane pióra.
Tak więc nie było najmniejszego sensu w zabiciu papug. Z jednej Tadeusz spreparował sobie na
pamiątkę czaszkę, a z drugiej pozostawiłem sobie parę długich, niebieskich piór z ogona. To
wszystko. Czyż warto było strzelać?
Biedne moje arary!
Jeszcze parę tygodni, a opuściliśmy Pantanal, gdzie papugi są jak kwiaty, a kwiaty jak papugi.
Kilka dni indiańską pirogą, parę dni rzecznym statkiem, kilka dni pociągiem i oto znowu drapacze
chmur, znowu Rio de Janeiro.
— Gratuluję panu, panie doktorze! — przywitał mnie od progu nasz ambasador. — Już od tygodnia
czeka na pana telegram. — To mówiąc wręczył mi papierek:
„Zapytać doktora Korabiewicza, czy się zgadza na natychmiastowy wyjazd do Afryki celem opieki
nad naszym uchodźstwem z Rosji. Stańczyk — Minister.”
Któż by się nie zgodził.
Płyniemy.

Do Afryki

Brazylia przystąpiła do wojny, ale tutaj jeszcze tego nie czuć. Zbyt daleko leżą fronty. Któż by się
też troszczył o bezpieczeństwo handlowych transportów. Wszakże nie ma na statkach
amunicyjnych ładunków ani nawet żadnego wojska. Ot, płyną sobie cichutko, a spokojnie jak
przedtem, tak i dziś ze swoją bawełną lub kawą z Santos — do Capetown i z powrotem, a częściej
do Stanów Zjednoczonych, ale to żegluga przybrzeżna, kto by tam przy brzegach torpedował. Więc
i teraz płyniemy do Capetown zdani na łaskę losu bez żadnego konwojenta. Zechcą nas dziobnąć
torpedą, no to... dziobną. Wola boska — kismet!
Bardzo sympatyczny radiooficer biega wciąż pomiędzy swoim aparatem radiowym a kapitańską
kabiną. Dziś po raz pierwszy zjawił się podczas kolacji. Był wyraźnie zdenerwowany i z trudem
opanowując głos zaraportował:
— Amerykański statek „Mexico” idąc z Trynidadu został storpedowany i tonie 80 mil przed nami

background image

na kursie. Podał S.O.S., ale już nie powtarza.
— Może zdążymy? — rzuciłem w przestrzeń.
— Pan chyba żartuje! — oburzył się kapitan. — Już go dawno nie ma. Fale duże. Wątpię, czy dali
radę tak szybko opuścić szalupy. I kto te szalupy po nocy odnajdzie? Zresztą pójdę i sprawdzę kurs.
To mówiąc kapitan wstał i szybko wybiegł na mostek.
— A łódź podwodna chyba ma jeszcze torpedy — zauważyła niby od niechcenia Pimpa.
— Ano, chyba ma, ale ty nie zapeszaj! — mruknąłem. Kapitan wrócił wyjątkowo ponury.
— Niezupełnie na kursie, musielibyśmy zbaczać. Niebezpiecznie i beznadziejnie. Jeśli szalupy są,
to wiatr i fale kto wie, dokąd je zapędzą. Zbyt daleko od nas. Prey tej pogodzie moglibyśmy tam
być za trzy godziny albo i później. Łódź podwodna tylko czeka na taką okazję.
— Ale ludzie toną — zauważyła nieśmiało Pimpa.
— Tutaj także są ludzie i ja za nich odpowiadam. Gdybym miał dalsze wezwania, oczywiście
płynąłbym tam bez namysłu, ale tak, bez potrzeby nie mogę ryzykować. W dodatku sztorm idzie, i
to niemały.
Siedliśmy milcząc do kart jak zwykle, jak co dzień. Tuż pod moją ręką leży mała Jonka. Nie
spuszczamy jej z oka. Gramy w sto, jest to jedyna gra przeze mnie uprawiana. Nie lubię
przekładania kolorowych papierków. Tym razem szczególnie denerwująco wyglądają one na stole,
podczas gdy myśl błądzi gdzieś po odległych falach szukając tonących. Raz przeżyłem to na
własnej skórze i nie chcę tego powtarzać.
Statek coraz potężniej się huśta. Kapitan przerwał grę, przeprosił zostawiając nas samych.
Widocznie mrok zapadł, bo steward zaśrubowuje już bulaje na „black-out”. Od czasu torpedowania
„Piłsudskiego” choruję na klaustrofobię. Boję się zamknięcia w metalowym pudełku statku. Wizje
przeżytych niegdyś zdarzeń mimo woli wracają przed oczy i szarpią nerwy.
— Dziś 29 listopada! — rzuciła nagle żona. To niewinne, cicho wypowiedziane zdanie uderzyło we
mnie obuchem. Patrzyłem na nią jak odurzony. Jakiż dziwny zbieg okoliczności. Przed trzema laty
właśnie był ten sam dzień miesiąca i wtedy się to zdarzyło...
— 29 listopada... — powtórzyła żona w zamyśleniu i jakby w odpowiedzi na te słowa gwałtownie
zabrzęczały puste szklanki uderzone o karafkę w drewnianym, mahoniowym statywie. To statek
gwałtownie się przechylił. Poprzez szparę nie domkniętych drzwi wcisnął się kapitan.
— No! — zawołał od progu sztucznym jakimś głosem — barometr leci na łeb i szyję. Spodziewam
się nie lada sztormu. Proszę zejść do kabiny i przymocować rzeczy. Córkę także radzę
zabezpieczyć...
— Zabezpieczyć! — powtórzyła moja żona, bezradnie spoglądając na bębna, beztrosko
wierzgającego nóżkami.
— A więc chodźmy! — rzekłem chwytając za przeciwległe rogi koca. — Musimy swój skarb
zabezpieczyć.
W tymże momencie, zbity gwałtownym przechyłem podłogi, straciłem równowagę i razem z
zadartym kocem i żoną uwieszoną u jego drugiego końca poleciałem wprost na kredens.
Szczęściem nie puściliśmy koca z rąk i dziecko w hamakowym zawieszeniu znalazło się na mojej
piersi. Oparci o kredens leżymy tak na plecach oczekując powrotu do równowagi, ale statek nie
chce do niej wracać. Dzieje się coś niesamowitego. Podłoga, na której stoimy, trwa wciąż w
pochyleniu 45 stopni. Chwytając się krawędzi stołu, kapitan wyskakuje na pokład.
— Co to może być? Co się stało? — rzucam pytania. — Skąd ten przechył? Torpedy nie było, więc
chyba nie toniemy?
Na odpowiedź nie czekamy długo. Kapitan wrócił i już od progu klnie na czym świat stoi. Po raz
pierwszy widzę go w takim stanie nerwów. Zawsze opanowany, z wygasłą fajką przylepioną do
dolnej wargi, typowy wilk morski z jakiejś powieści podróżniczej, trzęsie się teraz z oburzenia i z
fajką w dłoni klnie na cały głos:
— Świnie! Mordercy! Ja im pokażę! Mówiłem. Dobrze im. Będą teraz płacić. Nie moja wina.
Ostrzegałem. Jakże to mogło być: ciężkie beczki z winem kłaść na górny pokład. Statek i tak
przepełniony ponad normę. Kryminał! A tu jeszcze w ostatniej chwili te beczki. Każdy osioł
zrozumie, że pierwsza większa fala beczki przerzuci. Dobrze, że się tylko tak skończyło. Mało nam

background image

brakowało. Puściłem je w morze. Wszystkie beczki w morze, a cóż miałem robić? Może czekać
wywrotki? O! Widzą państwo, statek się wyprostował, jeszcze kilka beczek i zupełnie się
wyprostuje. Dobrze im tak. Powiadam państwu, każdy armator to rekin. Życie ludzkie nic dla nich
nie znaczy, byle dolarki płynęły. Nic się nie znają, im nie wytłumaczysz! Tfu! — splunął na
zakończenie siarczyście. A statek naprawdę wrócił już do normalnego położenia, chociaż rzucało
nim okropnie na strony, widocznie sztorm rozpętał się na całego.
— Bez tych beczek damy sobie radę — mruknął kapitan, spoglądając na nasz niepokój. Poszliśmy
więc spać, ale gdzież tam! Kto by usnął. Rolowałem po pościeli, raz po raz obtłukując boki o
ścianę. Czasem nogi szły w górę na dowód, że dziób statku stanął dęba przed „dziewiątą falą”.
Znam ten taniec morski, jakże go dobrze pamiętam z czasów „Daru Pomorza”. Nawet lubiłem go
wówczas, kiedy nie było pod ręką dziecka ani żony i żadna łódź podwodna nie groziła.
— Pimpa!
— Co?
— A może by jednak przywiązać Jonkę za nogę tak jak wtedy, gdy płynęliśmy z Londynu?
— Sprawa beznadziejna — odpowiada żona ze stoickim spokojem. — Tutaj nie ma szans. Jeżeli
trafią, pójdziemy na dno. Przecież to nie statek, a kalosz. Trzy dni do śmierci. Chyba to jego ostatni
rejs.
Świetnie przeczuła.
Po roku, kiedyśmy się już na dobre rozsiedli w Lusace (Rodezja Północna, obecnie Malawi),
przeczytałem któregoś dnia w gazecie, że właśnie ten nasz „kalosz” zatonął niedaleko Capetown,
wyrzuciło go morze na skały. Swoją drogą mam szczęście, udowodniłem to już kilkakrotnie w
życiu.

Spotkanie z nosorożcem

Makindu? Co to za tajemnicza, egzotyczna nazwa! Co ona właściwie znaczy? Czy jest to imię, czy
miasto? Gdzie ono leży? Chyba nie zwierzę i nie ptak — Makindu.
W historii polskiego uchodźstwa powinno być wypisane wielkimi zgłoskami, odegrało bowiem rolę
niepoślednią. Był to obóz rozdzielczy. Tysiące wysiedleńców naszych kierowano tutaj z portu
Mombasy, dokąd zawijały statki z Iranu. Po kilku tygodniach zamieszkiwania w tutejszych
barakach, a czasami po miesiącach segregowano materiał ludzki, zanim transporty kolejowe
odeszły w głąb Afryki Wschodniej do miejsca przeznaczenia. Miejscem przeznaczenia zaś były
wielkie obozy na terenie Ugandy i Tanganiki. Razem było ich sześć.
Makindu leży w Kenii, w połowie drogi pomiędzy Mombasą a Nairobi, otoczone najtypowszym
dziko splątanym buszem karłowatych drzew i takichże kolczastych krzewów. Oczywiście, dziś nie
ma tutaj nawet śladu polskiego obozu, dawno znikły gliniane, okrągłe chatynki z palmowymi
dachami i większe baraki wraz z kapliczką. Wszystko to przeszło już do legendy, niestety, legendy
zapoznanej.
Wybrałem się w roku 1943 do Makindu służbowo, dzisiaj powiedziałoby się „w delegacji”.
Zadaniem moim było zorganizowanie transportu do osiedla Masindi w Ugandzie. Musiałem dobrać
ludzi, pogadać z nimi, uzyskać zgodę, a następnie konwojować wszystkich aż na miejsce
przeznaczenia.
Oczywiście, pierwsza rzecz — zetknąłem się z tak zwanym komendantem osiedla Makindu, bardzo
inteligentnym i energicznym inżynierem K. On scharakteryzował swoich ludzi, podsuwając tego
lub innego osobnika jako kandydata na mego asystenta w pracach organizacyjnych transportu.
— Tylko Bóg niech pana strzeże przed tymi dwoma wariatami, których mi nadesłano z wojska! —
zawołał.
— A cóż to za typy? — spytałem zaciekawiony, ponieważ pasjami lubią życiowych „wariatów”.
— Jeden to porucznik wylany z wojska za to, zdaje się, że spoliczkował jakiegoś majora czy też

background image

pułkownika. Drugi, sierżant, wskoczył pod Tobrukiem na minę i wstrząsnął sobie mózg.
Ano — pomyślałem — referencje wcale nie najgorsze. Muszę poznać tych jegomościów.
Tak też uczyniłem. Drogą okrężną, aby nie drażnić ambicji pana komendanta, zaprosiłem obu do
swego pokoju. Wysocy, reprezentacyjni chłopcy, elastyczni w ruchach, znać dobrze wysportowani.
Szczególnie wpadł mi w oko porucznik Witek, z czupryną blond w bogatych lokach i z oczami jak
polskie bławatki. Taki nie potrzebuje dowodzić polskości.
— Chciałbym was, panowie, poznać bliżej — zacząłem tonem przyjaznym. — Nie chodzi mi o
dane formalne ani o imię ojca, ani o imię dziadka. Ciekawi mnie tylko wasza historia z punktu
widzenia psychologicznego. Potrzebni nam są ludzie energiczni i przedsiębiorczy. Musimy
rozruszać społeczeństwo uchodźcze, wyrwać je ze stagnacji.
— Pan już pewno coś o nas słyszał od tego tam...
tego... hm... komendanta — mruknął porucznik Witek z niedwuznacznym grymasem twarzy.
— Wiem tylko, że was nie bardzo lubi, ale nic szczególnego nie mówił, a ja słuchać nie chciałem.
Wolę z panami porozmawiać szczerze i otwarcie. Naprawdę mam do was pełne zaufanie. Za co pan
tego majora spoliczkował? Mogę wiedzieć?
— Szkoda słów, panie doktorze, sk...syn. Takim to się dobrze dzieje. Cały batalion chętnie by mu
zęby powybijał, ale że nie było odważnych, musiałem dać w mordę ja. Taki już mój los — dodał.
— A pan podobno wskoczył na minę, długo trwała kuracja? — zwróciłem się do drugiego.
— Ach, panie doktorze! — zawołał porucznik Witek. — O tej jego minie i tej kuracji to warto
posłuchać. Musimy panu dokładniej opowiedzieć i dlatego zapraszamy pana na pombe do naszego
domku.
— Jakie pombe?
— Ano, miejscowe murzyńskie piwo, dobre to ono nie jest, ale tanie i naturalne, bez żadnych
chemicznych przypraw. Przyzwyczailiśmy się już do tego napoju.
Za chwilę siedziałem w ich okrągłym, z gliny lepionym domku. Za umeblowanie służyły dwa
łóżka, stolik i dwa krzesła. Zamiast szafy dwa wieszaki z płóciennym pokryciem.
Trzy butelki z mętnym płynem i trzy białe kubki czekały już przygotowane. Jako zakąska posłużył
papaj pokrajany na dzwonka.
— Historia Jurka, panie doktorze! — zaczął porucznik Witek — nadaje się na film, to niebywała
sensacja...
— No to niechże pan mi opowie — zwróciłem się do sierżanta, który wcale nie zdradzał chęci do
mówienia. W ogóle, w przeciwieństwie do porucznika, był typem skrytym i milczącym, a nawet
trochę ponurym. Być może ponurość ta właśnie pochodziła z wypadku.
— Głupstwo, panie doktorze — uśmiechnął się — zwyczajna rzecz. Wiadomo, że z eksplozji cało
się nie wychodzi, więc i mnie połamało.
— Pan sobie wyobraża: wszystkie kości miał pogruchotane. Jak mięczak, powiadam panu, jak
worek mąki owinęli go całego w gips, bo to i ręce, i nogi, i kręgosłup, i żebra — paplał szybko
Witek.
— Zawieźli mnie do polowego szpitala — wtrącił Jurek.
— Otóż to, w tym sęk! — wykrzyknął porucznik. — W tym sęk, że ten szpital tejże nocy został
zbombardowany i spalił się doszczętnie, a mój Jureczek z braku miejsca leżał w przybudówce, a ta
jedynie ocalała.
— Zaleli mnie wodą — wtrącił znowu Jurek — ale wkrótce wyschłem — dodał, jak gdyby to było
bardzo ważne. — Pan wie, w Tobruku ogromnie gorąco, tam wszystko od razu wysycha.
— Dali go zaraz na sanitarny statek — kontynuował porucznik Witek. — Na statku także nie było
miejsca. Załadowali rannymi wszystkie kabiny i korytarze, a i pokład także, jednym przy drugim,
pokotem.
— Mnie położyli z boku, przy oknie do maszynowni — zaczął Jurek, widocznie ośmielony moim
milczeniem. — Nie mogłem ruszyć ani głową, ani palcami. Byłem owinięty tym gipsem niby
mumia. Statek szedł do Anglii i miał na kominie wymalowany czerwony krzyż. Sam był biało
malowany, żeby, cholera, Niemcy widzieli, że to szpital...
— No i zobaczyli — wtrącił się znowu porucznik. — Dokładnie nawet zobaczyli, bo w sam

background image

środeczek bombą zapalającą trafili. Mało kto żyw wyszedł. Jeszcze do szalup ratowniczych
sk....syny strzelali.
— No a pan? A co z panem? — spytałem, nie bez zdumienia. — Jakże pan wyszedł z takiej
opresji?
— W ostatniej chwili ktoś litościwy włożył mnie w środek gumowego pontonu i spuścił na wodę.
Morze tego dnia było bardzo spokojne. Popłynąłem więc sobie niby w wannie.
— Sam jeden! — wyrwało mi się.
— Ano — stwierdził obojętnie — dziewczynki nie miałem. Kołysało mną, kołysało, ale najgorsze
to grzywacze od fal, wkrótce zalały mi cały kajak, więc leżałem w wodzie.
— To było lato? — spytałem, jak gdyby łagodząc sytuację.
— Tak, woda była ciepła, ale bardzo słona i gips rozmókł, a sól dostała się do moich ran. Wściekły
ból. Nie mogłem się podrapać. Nie mogłem się ruszyć. To najokropniejsze. Wolałbym drugi raz
wskoczyć na minę.
— I tak od tego bólu zasnął — wtrącił Witek. — Ale niech pan nie myśli, że historia na tym się
kończy, o nie!... Radzę jednak przerwać ją toastem za zdrowie pana doktora — to mówiąc,
porucznik wzniósł kubek do góry.
Nie powiem, żeby mi to murzyńskie pombe smakowało. Nie miało nic wspólnego z europejskim
piwem. Coś jakby rozmoczone drożdże.
— Dziękuję! — powiedziałem — ale wobec grozy waszych przeżyć aż mi dreszcz przechodzi po
skórze. Taka ogipsowana mumia ludzka płynąca bezwolnie na falach oceanu...
— Zaraz... zaraz!... — zawołał Witek — niech pan słucha, co było dalej! Otóż z tego straszliwego
bólu biedny Jurek zasnął i jakoś przespał tak całą noc. Rano zbudziło go silne szturchnięcie w bok.
— Otworzyłem oczy — przerwał mu Jurek — ale nie mogłem zadrzeć głowy i poprzez wałki
nadmuchanych kiszek pontonu nie mogłem dojrzeć, co tak mnie trąca. Leżą więc sobie dalej i jęczą
z bólu, a tu raz po raz coś trąca dalej i trąca. Wreszcie przemogłem ból, a że gips był już rozmokły,
więc udało mi się jakoś wyjrzeć poza granice pływaków. To, co ujrzałem, dech zaparło w piersi.
Oto przytulona czule do mego pontonu huśtała się beztrosko a niewinnie przybłąkana skądś pływa-
jąca mina.
— Jurek doskonale zna się na minach — wtrącił Witek. — On wiedział, że do wybuchu potrzebne
jest tylko uderzenie w boczną kapsle. Na szczęście obrócona ona była w tym momencie do góry.
— Wie pan — przemówił spokojnie Jurek. — Te godziny, jakie spędziłem potem z tą miną przy
boku i wciąż przez nią trącany, zaliczyć chyba muszę do najcięższych przeżyć mojego życia. To
ciągłe wyczekiwanie wybuchu było okropne. Myślę, że skazany na śmierć w ten właśnie sposób
nasłuchuje kroków żandarma.
— No i jak to się skończyło, jak się skończyło? — spytałem.
— Wpierw wypijmy to pombe — zaproponował Witek. — Świństwo bo świństwo, ale pić można.
W tej chwili rozległo się dziwne jakieś, przerywane wycie. Nie znałem jeszcze Afryki. Dopiero
przed paru miesiącami zjawiłem się tutaj i cały ten czas przesiedziałem w Nairobi.
— Hiena — odpowiedział Jurek.
— To pan doktor jeszcze nie słyszał hieny? — zdziwił się Witek.
— Nie miałem po temu wielu okazji.
— Makindu leży w samym sercu zwierzęcego rezerwatu. Trzy kilometry stąd płynie rzeczka. Nad
jej brzegiem, na rozłożystym drzewie zbudowaliśmy balkon do obserwacji. Musimy doktora tam
zaprowadzić. Wszystkie gatunki dzikiej zwierzyny ściągają do wodopoju. Powiadam panu,
wspaniały widok z tego balkonu!
— Dobrze — przerwałem — ale co stało się z panem Jerzym na tym gumowym kajaku?
— Ano, jakiś francuski rybak ich zobaczył...
— Jak to „ich”? — zdziwiłem się. — Więc tam więcej ludzi było?
— No nie — zaprotestował Witek — mówię „ich”, to znaczy: Jurka i tę minę. Rybak zobaczył,
podpłynął i...
— wyjął z wody — podpowiedziałem.
— Gdzież tam — zaśmieli się obaj — przestraszył się i uciekł. Dopiero potem, bardzo nieprędko,

background image

zjawiła się łódź patrolowa wojenna i ona Jurka ostrożnie odłączyła od miny.
— Rok leżałem w szpitalu angielskim, na wydziale chirurgicznym — dodał Jurek. — A potem
przeprowadzili mnie na oddział dla nerwowo chorych. Mnie nic właściwie nie było, tylko nie
mogłem znieść huku, wówczas wpadałem w furię. Tutaj, w osiedlu, też kiedyś coś huknęło, zdaje
mi się, że kocioł w kuchni eksplodował, no i ja wpadłem w furię, stąd ta niełaska u komendanta.
— Musicie mnie zaprowadzić na ten wasz pomost nad rzeczkę — zakończyłem konferencję. —
Kiedy się tam wybierzemy?
— O świcie, tylko o świcie, kiedy zwierzęta ciągną do wodopoju — podchwycił z entuzjazmem
Witek. — Jutro obudzimy pana i pójdziemy razem.
Rzeczywiście zbudzili mnie nawet przed czasem, jak mi się przynajmniej wydawało, kiedy zaspany
wyłaziłem ze swego domku w chłodną noc. W Afryce pomiędzy rozprażonym dniem a cienistą
nocą bywają zaskakujące kontrasty temperatury.
Szliśmy raźnym, wojskowym krokiem. Wiodła nas wyraźnie udeptana ścieżka. Widocznie dużo już
amatorów tędy przewędrowało. Nie zastanawiałem się wówczas, jakim niebezpieczeństwem jest
marsz przez rezerwat zwierzęcy o nocnej porze. Byłem wówczas kompletnym żółtodziobem,
analfabetą afrykańskiej „księgi dżungli”.
Kiedyśmy dotarli do rzeczki, słońce ukazało już swoją uśmiechniętą twarz i antylopy licznymi
stadami odchodziły od wodopoju.
— Psiakrew! — zaklął Witek. — Spóźniliśmy się nieco. Przedstawienie skończone.
W tym momencie stado zebr, zupełnie jak stado naszych polskich baranów, przeciskało się uparcie
tuż przed naszym nosem na drugą stronę ścieżki, jak gdyby innej drogi dla nich nie było. W
przerażeniu tuliły się ido siebie bokami, bliskie na zasięg ramienia.
— Wie pan! — krzyknął Witek — tutaj już żadne przyzwoite bydlę nie przyjdzie. Lepiej
maszerujmy sobie do tamtego lasu, tam parę razy widziałem lwa.
Posłuszny wskazówkom skierowałem się za nimi. Dla mnie, naiwnego ignoranta w sprawach
afrykańskiego buszu, ci dwaj młodzi ludzie byli wyrocznią. Zresztą pewność Witka i jego
świadome decyzje nie dopuszczały wahań. Szliśmy więc pospołu, szeroką tyralierą poprzez spalone
trawy. W Afryce rokrocznie przy końcu sezonu suchego bywają takie stepowe pożary.
Nagle Jurek stanął i wzniósłszy lewe ramię w stronę lasu przed siebie, rzekł spokojnie:
— Patrzcie, zdaje mi się, że tam na skraju stoi nosorożec.
— Gdzie, gdzie? — zawołaliśmy razem, przykładając dłonie do rażonych niskim jeszcze słońcem
oczu.
— Chodźmy do niego bliżej! — krzyknął porucznik Witek i bez namysłu popędził przed siebie. To
samo uczynił Jurek, więc cóż miałem robić ja? Biegliśmy wyrównanym szeregiem, mniej więcej
pięć kroków jeden od drugiego. Przestrzeń dzieląca nas od krawędzi lasu zmniejszała się szybko.
Pomimo złego wzroku widziałem już nosorożca zupełnie wyraźnie, stał pyskiem do nas, widocznie
zdumiony taką niespodziewaną, niespotykaną agresją. A my wciąż biegliśmy naiwnie i
nieroztropnie, zupełnie jak mali rozdokazywani chłopcy, do tego moi dorośli wojacy unieśli
ramiona w bok i powiewając nimi niby skrzydłami, wołali dla animuszu:
— Hop... hop! Hollala!
Nosorożec stracił cierpliwość. Opuścił głowę, nastawił swój długi róg i patrzył na nas czerwonymi,
krwią nalanymi oczami, gotując się do szarży.
Odległość pomiędzy nim a nami zmalała do trzydziestu kroków i wówczas, zupełnie nagle,
nosorożec zaczął kopać przednimi racicami ziemię. Tuman kurzu wzbił się i zasłonił go całkowicie
przed naszym wzrokiem. Stanęliśmy otumanieni tym kurzem i głuchym, donośnym tupotem nóg,
jaki bezpośrednio nastąpił. Tupot oddalał się, aż znikł gdzieś w gąszczach buszu.
— Uciekł, szelma! — powiedział Witek tak soczyście, jakby czuł żal do nosorożca. — Ale
podeszliśmy blisko — dodał z przechwałką.
— Przecież mógł nas zaatakować — powiedziałem.
— A mógł — stwierdzili obojętnie.
Kiedyśmy wrócili do obozu, byłem już zdecydowany. Obu chłopców przydzieliłem do transportu,
jako tak zwanych sekcyjnych. Mieli mi asystować przy prowiantowaniu i utrzymaniu porządku.

background image

Długi pociąg wymagał intensywnej pracy i na to właśnie potrzebowałem młodych ludzi. Listę
transportu razem z jego kierownictwem przedstawiłem komendantowi.
— Co?! — wykrzyknął — pan bierze tych wariatów i chce im zaufać? — Był najwyraźniej
rozżalony na mnie za nieusłuchanie jego rad. Rozstaliśmy się nawet chłodno.
Tymczasem właśnie ten mój szczęśliwy wybór uratował transport od głodu. Oto najniespodzianiej
w świecie pociąg stanął w środku bezludnego buszu, na wysokim i ostrym nasypie. Słonie
zniszczyły tor kolejowy, trzeba było czekać aż pięć godzin na jego reperację. Połączenia między
wagonami nie było. Jakże tu rozdzielić prowiant? Jak przenosić puszki i butelki z naszego wagonu
do reszty? Problem ten rozwiązali dzielni, wysportowani chłopcy. Po prostu objuczeni bagażem
przełazili z okna do okna bokiem, podawali sobie skrzynki, rzucali je i łapali, dokonywali
żonglerskiej akrobacji, a wszystko przez życzliwość dla mej osoby i gwoli naszej przyjaźni.
Transport dowiozłem zadowolony i szczęśliwy, nie miałem żadnych kłopotów ani przykrych zajść.
Niestety, zgubiłem wkrótce wszelką z nimi łączność. Po latach dopiero, kiedy się stałem „starym”
Afrykańczykiem, kiedy przeżyłem niejedną przygodę i nasłuchałem się rozmaitych prawdziwych
historii z dziedziny współżycia człowieka z dzikim zwierzęciem buszu, a szczególnie po
wysłuchaniu i po przeczytaniu wielu opowiadań o nosorożcach, w całej pełni zdaję sobie dziś
sprawę z tej głupiej dziecinady, na jaką sobie w krańcowej naszej naiwności wtedy pozwoliliśmy.
Nawet głupi nosorożec naszą wariację ocenił i na nasze szczęście... przecenił.
Tej właśnie przecenie zawdzięczamy życie.

Metamorfoza

Nowy szpital plantacji sizalowych nie był jeszcze gotowy. Pracowałem więc w tymczasowych
barakach, skleconych z gałęzi i oblepionych gliną. Ich dach stanowiła zwykła strzecha pleciona z
palmowych liści. Za łóżka służyły miejscowe murzyńskie prycze, złożone z czterech nóżek, ramy i
siatki z bydlęcej, surowej skóry, napiętej na nią. Zamiast materaców były maty. Każdy pacjent
przychodził na leżenie z taką własną „pościelą”. Podłogę mojego „szpitala” stanowiło klepisko z
gliny udeptanej tysiącem stóp. Okien nie było w ogóle, bo i po co? Nazbyt jarzące i jaskrawe słońce
znajdowało sobie łatwo drogę poprzez nie doklejone szpary. Było go i tak zbyt wiele.
Rzecz oczywista, że pacjenci leżeli na tych swoich — pożal się Boże! — brudnych matach bez
żadnej bielizny. Owszem — dla przyzwoitości mieli na sobie jakieś tam szmatki, a raczej opaski na
biodra. Zresztą nie przypuszczani, aby którykolwiek z tych chorych ludzi, a nawet i ktoś z
personelu sanitarnego używał kiedykolwiek przedtem w swoim własnym, rodzinnym domu
pościeli.
A więc szpital nie stwarzał wyjątku i nie krzywdził nikogo. Poza tym dzięki ażurowi ścian miał
doskonałą wentylację. Jednym słowem, pracowałoby się wcale nieźle, gdyby nie pewne
niespodzianki w rodzaju na

przykład trąb powietrznych. W suchym, najgorętszym sezonie miewaliśmy po parę

takich nieproszonych „miłych gości”. Taki śrubokręt wiatru, taka zwariowana trąba powietrzna, wędrując sobie wzdłuż
zoranej, czarnej gleby plantacji sizalowej, niesie ze sobą co najmniej tonę subtelnego miału i biada, gdy na jej drodze
staną otwarte drzwi lub okna domu, albo właśnie taki jak nasz, ażurowy, zewsząd odkryty, prowizoryczny budynek. W
mig z dnia robi się noc. Krztuszenie się i kichanie. Po prostu koniec świata! Wszelkie przybory opatrunkowe, jak wata
czy lignina, bandaże i tampony — wszystko to nadaje się już później jedynie do wyrzucenia na śmietnik. Szparami nie
domkniętych szafek i skrzyń bezczelnie wciska się ten czarny popiół grubą, trudno usuwalną warstwą i wypełnia
wnętrze. A co najgorsze, nigdy nie można przewidzieć takiej wizyty. Przed chwilą jeszcze była cisza i spokój, żadnego
powiewu, upalny żar, aż tu nagle z pogodnego nieba, niby eksplozja wodorowej bomby, wyrasta czarny czub i pędzi
przed siebie na oślep, aby równie nieoczekiwanie upaść i zginąć gdzieś pod ziemią. Jeżeli coś można przyrównywać do
szatańskiej zjawy, to chyba taka właśnie powietrzna trąba jest wcieleniem samego diabła. Bywało, stoi sobie człek nad
pacjentem, przytrzymując igłę w żyle, a sanitariusz obok ze szklanym słojem fizjologicznego roztworu soli, a tu z nagła
zakołuje się, lecą liście z dachu, popiół i przeróżne śmiecie wprost do sterylizowanego naczynia.
Ale nie te naturalne zjawiska utkwiły mi szczególnie w pamięci jako przeszkody w pracy. Nie one były przyczyną
zniechęcenia i odrazy. Najgorszą stroną medalu było plucie. Tak, zwyczajne, codzienne, powszednie, prawie nieustanne

background image

plucie. Afrykańczycy są pod tym względem prawdziwymi artystami. Cykają poprzez zęby na odległość pięciu metrów,
trafiając dokładnie w

określony punkt. Skąd się w nich bierze aż tyle śliny, doprawdy nie rozumiem.

Wody piją bardzo mało, zup w ogóle nie używają, a wciąż i wszędzie plują. Mój Boże! —
zwłaszcza w tym moim szpitalu chyba z nudów plują i plują, na prawo i na lewo, na wprost i poza
siebie, latają pieniste strugi dokoła, trzeba uważnie lawirować, aby nie trafiły cię w locie.
A tymczasem kończono nowy, luksusowo elegancki szpital. Z błyszczącymi posadzkami, z
lakierem na białych ścianach, z meblami sprowadzonymi wprost aż z Londynu. Każdy pacjent miał
tam leżeć pod czystym prześcieradłem i na takiej że świeżutkiej poduszce... Na samą myśl o tych
śnieżnych prześcieradłach i o tych błyszczących parkietach dreszcz zgrozy przechodził mi przez
skórę, co to będzie? Co to będzie — gdy moi pacjenci zaczną tam po swojemu pluć?
I oto nadszedł wreszcie upragniony, tak długo przeze mnie oczekiwany dzień. Baraki opustoszały.
Który z pacjentów mógł, ten sam maszerował do nowych sal, innych nieśli sanitariusze na noszach.
Umyślnie dałem parę godzin czasu, aby sprawy same się jakoś ułożyły. Wreszcie, ze ściśniętym
sercem, ruszyłem na swój pierwszy kontrolny obchód. Bałem się widoku, jaki tam zastanę.
Wchodzę na pierwszą salę. Wszyscy moi pacjenci zamiast leżeć, siedzą skromniutko na krawędzi
łóżek. Pościel nietknięta.
— Czemu się nie kładą? — pytam zdumiony.
— Proszą o jakąś ściereczkę, aby wytrzeć stopy, inaczej zabrudzą tę czystą pościel.
Rzeczywiście. Takie niedopatrzenie organizacyjne! Jakże mogłem zapomnieć o dywanikach pod
stopy. Zarządzam pocięcie starych koców pod nogi.
Nazajutrz rano odbywam normalny obchód. Wszyscy chorzy leżą przykładnie w swoich łóżkach.
— Pan doktor sobie nie wyobraża, jak się oni myją w łazienkach, żaden się brudny nie położy —
powiada sanitariusz.
— A jak z pluciem? — spytałem.
— Co proszę? — nie zrozumiał.
— No z tym pluciem przez zęby na podłogę?
— O, w żadnym wypadku. Każdorazowo wychodzą na podwórko. Albo w ogóle nie plują.
Gdzieżby na taką śliczną podłogę!
Tak więc stałem się mimowolnym świadkiem kulturalnych, rewolucyjnych przeobrażeń ze
skrajnego prymitywu w cywilizację.

Oto i Etiopia

W szpitalu moim nie ma sali operacyjnej ani nawet porządnego sterylizatora. Zresztą nie jestem
chirurgiem, a nawet chirurg nie podjąłby się większej operacji bez asysty. Tymczasem przywieźli
mi wczoraj dwóch Arabów poharatanych kulami. Skomplikowane, kilkakrotne złamanie uda.
Potrzebny jest wyciąg, a ja wyciągu nie mam.
— Musicie natychmiast lecieć do Addis Abeby na operacją, inaczej stracicie nogi, a może nawet i
życie.
— Iszi! — odpowiadają spokojnie. — Cóż robić, nie mamy pieniędzy.
— Ato Gabre! — wołam rozpaczliwie do dyrektora. — Ci ludzie muszą natychmiast lecieć do
któregoś ze szpitali stołecznych.
Dyrektor uśmiecha się pobłażliwie. Na to nic nie poradzimy. Fundusze, z których można by pokryć
koszty biletów, nie istnieją.
— Któż więc za nich zapłaci? Może pan?
Pędzę do gubernatora, referuję mu sprawę. Uśmiecha się jeszcze dobroduszniej i mówi:
— Pan im wierzy? Oni mają pieniądze i gdyby chcieli, mogliby lecieć, tylko lekceważą sprawę.
Niech pan da spokój.
Łatwo dać spokój, ale przede mną perspektywa co najmniej rocznego leczenia i pielęgnowania tych

background image

ran bez fachowej pomocy. Będę musiał sam to wszystko robić i denerwować się codziennie z
powodu niemożliwości wykonania tego zadania legę artis. Co robić? Wyjmuję więc portmonetkę i
płacę. Odlatują tegoż popołudnia na mój koszt.
Istnieje doskonała książka Conan Doyle’a pod tytułem „Świat zaginiony”, tejże nazwy jest i film.
Historia niesamowita:
Oto gdzieś w sercu dżungli brazylijskiej leży niedostępny płaskowyż z prostopadle urwanymi
ścianami, na nim przechowała się od czasów przedpotopowych jeszcze flora i fauna; pośród
niebotycznych paprociowych drzew do dzisiaj uwijają się brontozaurusy.
Takim właśnie płaskowyżem jest Abisynia, dlatego tutaj przechował się do dni dzisiejszych świat
gdzie indziej już zaginiony. Na przykład, szpital ma jakieś przedziwne obowiązki: musi czyścić i
dezynfekować wszystkie publiczne budynki z więzieniem włącznie, a przy tej okazji oczywiście
należy wydezynfekować i odpchlić mieszkania prywatne tutejszych dygnitarzy. Szpital też musi
truć od czasu do czasu arszenikiem tak zwane „wściekłe psy”. A psem wściekłym jest każdy biedny
pies, który odważy się bezczelnie szczerzyć zęby na widok miotanego weń kamienia. Stosunek do
psów przejęli Abisyńczycy od muzułmanów. Unikają tych zwierząt, a czasami tylko łaskawie
tolerują. Tłustego psa trudno tu spotkać. Trucie psów odbywa się masowo i bezplanowo. Addis
Abeba stale jest przepełniona trupami tych biednych stworzeń. Czasami nawet możemy spotkać
przy chodniku zwłoki jakiegoś rasowego europejskiego faworyta z obrożą na szyi.
Ja także jestem hyclem miasta Gore.
Mam w terenie pięć tak zwanych klinik, czyli punktów sanitarnych, gdzie urzędują tytułowani
przez miejscową ludność „doktorami” „kowboje” najgorszego gatunku. Zresztą kwalifikacje nie są
tu jeszcze potrzebne, bo społeczeństwo woli zasięgać porad u swoich czarodziejów. Lekarz i szpital
stają się potrzebne dopiero, gdy ręka albo noga zgangrenuje, wówczas pacjent taki dosiada muła i
pełen rezygnacji żąda „marfe”, czyli zastrzyku.
Pod względem zdrowotnym cały teren Etiopii jest surowy, nie w znaczeniu czerstwości, tylko w
znaczeniu pierwotności. Takiej abnegacji i nędzy fizycznej, jaką oglądam tutaj codziennie, nie
spotkałem w żadnym afrykańskim kraju. Syfilitycy bezzębni i beznosi, szkielety z odpadającym
ciałem, żywe jeszcze purchawki podminowane ropą, jakoweś monstra do patologicznych fotografii,
z których trzeba wydłubywać sens życia, potworna okropność nie dająca się opisać żadnymi sło-
wami.
Bardzo popularną chorobę stanowią w Etiopii schorzenia serca, ale dziwnym zbiegiem okoliczności
mieszczą się one zawsze w dołku podżebrowym i towarzyszy im obłożony język. Na słabość tę
zapadają przeważnie istoty delikatniejsze, a więc przede wszystkim żony wysokich urzędników.
Wezwany lekarz zastaje delikwentkę w teatralnie tragicznej pozie. W kręgu co najmniej dwudziestu
współczujących krewnych. Z powodu zamkniętych okien i okiennic w pokoju duchota nie do
wytrzymania. Broń Bóg sprowadzać taką pacjentkę z wyżyn sercowego cierpienia na padół
tasiemcowych dolegliwości. Nie wolno. Dobra opinia takiego lekarza będzie na zawsze pogrzebana.
Należy natomiast, ocierając łzę współczucia, zapewnić w takim wypadku, że po pierwszej szklance
soli gorzkiej serce boleć przestanie. Z tą solą też sprawa wcale nie łatwa, bo Etiopczycy,
przyzwyczajeni do chronicznego zażywania środków czyszczących, przeważnie już na nie nie
reagują. Nawet końskie dawki na tych ludziach nie czynią najmniejszego wrażenia. W praktyce
mojej przeważnie używałem olejku krotonowego, środka weterynaryjnego.
Właśnie pacjentka moja wypiła z łyżki olej rycynowy. Złożyła wargi w ciup i z nabożną powagą
wciąga gęsty płyn kropla po kropli, powolutku i z namaszczeniem. Nie znaczy to bynajmniej, że
Etiopczycy lubują się w oleju rycynowym, tylko po prostu nikt im nigdy nie tłumaczył, jak należy
lekarstwa przyjmować. Dlatego wszystkie tabletki z reguły są przeżuwane, a żelatynowe kapsułki
rozgryzane. Szczególnie komicznie wygląda to przy szeroko otwieranych ustach i tym
sakramentalnie skupionym wyrazie twarzy. Początkowo litowałem się nad ofiarami swojego
leczenia:
— Na litość boską! — wołałem. — Wytłumaczże tym biedakom, jak imają lekarstwo połykać.
Ale mój tłumacz-kowboj z wykonaniem rozkazu nie śpieszył się.
— Et, szkoda słów. I tak nie zrozumieją.

background image

Może i racja. Nie dalej jak dzisiaj zjawiła się pacjentka, skarżąca się na biegunkę.
— Ależ ona tu wczoraj była — przypomniał mi mój kowboj, wodząc palcem po rejestrze. — O,
jest.
Dostała pigułki aloiny ze strychniną na chroniczną obstrukcję.
Nagle wpadam na myśl:
— Spytaj ją, ile tych pigułek zażyła.
Sanitariusz pyta. Baba nadstawia ucha. Powtarza za nim słowa jak bezmyślna papuga, w końcu
jednak treść dociera do jej świadomości.
— Mówi, że połknęła wszystkie pigułki na raz, to znaczy dwadzieścia i cztery, przeznaczone na
dwanaście dni.
— W takim razie powiedz jej, że jestem niezmiernie szczęśliwy widząc ją tutaj przy życiu.
Śmiertelna dawka strychniny została czterokrotnie przekroczona.
Takie to są miejscowe żołądki, ale nie tylko żołądki. Odporni są oni na wszystkie zarazki.
Widocznie, kto nie umarł niemowlęciem, ten już zaszczepił sobie pełny komplet wszelakich
świństw bakteryjnych i tylko najgorsze z nich dają mu radę. Nawet syfilis, i ten stosunkowo
łagodnie przebiega. Czasami przyniosą dogorywający szkielet ludzki z obdartą skórą na ramieniu,
cały w ropie. Bez wątpienia leżał on już w domu co najmniej miesiąc i kładł na ranę wszelkie
czarodziejskie maści. Na pierwszy rzut oka grozi mu śmierć w dwadzieścia cztery godziny, a w
najlepszym razie amputacja zgangrenowanej ręki. Tymczasem parę zastrzyków penicyliny robi
cuda. Rana w oczach się goi, pacjent nabiera ciała. W tydzień skacząc wybiega ze szpitala.
Przed paru tygodniami przynieśli jakiegoś starego zakonnika. Widocznie głodujący pustelnik, bo
poza skórą nic więcej na żebrach nie było. Zbadałem, znalazłem wysoki skręt kiszek, i to już
zadawniony. Brzuch jak bania, nigdy dotąd takiego nie oglądałem. Gazy biedaka rozdęły i
wyglądało, że już żywcem do nieba poleci.
Zaproponowałem natychmiastowy wyjazd do Addis Abeby, chociaż bardzo wątpiłem, czy w
najlepszych warunkach operacyjnych, zważywszy cherlactwo pacjenta i jego wiek — ponad
osiemdziesiąt lat — podejmie się kto tego zabiegu.
Nie mając nic lepszego do roboty, przedziurawiłem mu brzuch trochanterem. Syczący gwizd
uchodzącego gazu łudząco imitował samochodową oponę, która nawaliła. Brzuch opadł, a
szczęśliwy pacjent jął mnie całować po rękach. Ale nadziei nie było. Za godzinę bania wróciła do
poprzedniej normy. Chory z trudnością łapał powietrze. Samozatrucie odbierało mu przytomność.
Grono zakonników usilnie namawiało, aby wrócił umierać do domu, lecz on protestował. Strasznie
mu przypadło do gustu wypuszczanie powietrza. Wiedział, że nikt mu tego w domu nie zrobi.
Patrząc na jego męczarnie, postanowiłem użyć podwójnej dawki morfiny. Usnął snem kamiennym.
— Panie doktorze — szepcze jeden z zakonników — może by wykorzystać ten sen i teraz zabrać
go do domu, niech umiera z nami.
— Oczywiście — zgodziłem się chętnie. Straszliwie nie lubię szpitalnych pogrzebów, zwłaszcza
tutaj, w Etiopii, gdzie nieboszczyków opłakują zawodowe płaczki.
Zadowolony, że się kłopotu pozbyłem, wracam wieczorem do domu.
Rano zaczynam obchód chorych i przekroczywszy próg pierwszej sali, staję jak wryty. Oto z tegoż
samego co wczoraj łóżka patrzy na mnie radosnym a przyjaznym wzrokiem wczorajszy zakonnik-
nieboszczyk. Oczom własnym nie wierzę. Brzuch ma normalny i wzrok jakiś lepszy.
— Chłopcy! Dawać no szybko lewatywę. Zrobić mu jak najwyższą, z wysokości szafy.
I, o cudzie! Mój stary w trzy dni wyzdrowiał, sam odszedł do domu, a z wielkiej wdzięczności
podarował mi swój drewniany, pięknie wyrzeźbiony krzyż. Dziś wiem: to dawka podwójnej
morfiny zniosła prawdopodobnie spazm kiszek wracając im czynności. Bywają cudowne przypadki
i w medycynie, ale zaręczam, z kimś innym nie poszłoby tak łatwo. To abisyńska odporność.
Żelazny organizm.
Przyjmowanie chorych w moim szpitalu wygląda następująco: Siedzę za olbrzymim stołem,
którego połowę zajmują butelki i pudełka z podręczną apteką. Naprzeciw mam dwóch kowbojów-
tłumaczy. Jeden z nich prowadzi rejestr ambulatoryjnych chorych i zadaje im pierwsze pytania.
Drugi rozdaje zalecone przeze mnie leki i także zadaje pytania. Wygląda to w ten sposób:

background image

Kowboj I (krzyczy): — Co ci dolega?
Pacjent (nadstawiając ucha): — E?
Kowboj I (głośniej): — Co cię boli?
Pacjent: — E?
Kowboj I (do lekarza): — On pewnie nie zna języka amhara.
Lekarz (do kowboja II): — Więc ty spytaj go w języku galla.
Kowboj II (do pacjenta w języku galla): — Gdzie ci dolega?
Pacjent (obracając się o 90 stopni nadstawia ucha): —E?
Kowboj II (do lekarza): — On nie rozumie galla, on chyba jest guragie.
Na scenę występuje jakiś dziad i zaczyna się rozmowa w kółko, niby trening siatkowej piłki.
Lekarz do kowboja I: — Spytaj, czy pacjent miał dzisiaj stolec.
Sanitariusz I sanitariuszowi II powtarza pytanie w języku amhara. Sanitariusz II powtarza dziadowi
to samo w języku galla. Dziad mówi do chorego w języku guragie jak wyżej.
Kilkoma tabletkami aspiryny usiłuję zakończyć dyskusję, ale gdzież tam. Pacjent dopomina się o
„marfe”. Będę podłym lekarzem, jeżeli mu odmówię. Obszczeka mnie po całej szerokiej okolicy.
Nazajutrz fitarari napisze list do dedżazmacza, a dedżazmacz do samego cesarza. Otrzymam pismo
z pieczęciami, że lekceważę sobie obowiązki, oszczędzając na chorych, którzy w myśl cesarskiego
dekretu mają mieć darmowe leczenie i darmowy szpital.
Z tym dekretem to także sprawa! Wypłaty rządowe niewielkie, ledwie że wystarczą na utrzymanie
szpitala, a już na żywienie pacjentów nie ma. Biedny dyrektor głowę łamie, jak wybrnąć z kabały.
Więc chorzy płacą swoje dwa dolary za konsultację i nic dziwnego, że się domagają „marfe”.
Stoi oto przede mną gość od czubka głowy aż po pięty pokryty jedną masą świerzbowych strupów.
Daję mu słoik maści i powiadam ustami tłumaczy jak wyżej w kółko:
— Przez trzy kolejne ranki masz szorować ciało gorącą wodą z mydłem...
— Panie doktorze! — szepcze mi na ucho kowboj I. — On nie ma ani mydła, ani garnka do
ugotowania wody.
— Hm... W takim razie niech się myje piaskiem i zimną wodą, a następnie naciera się tą oto
maścią. Każdego ranka ma zmieniać ubranie.
— Ależ on ma tylko tę jedną porwaną koszulę i nie może prać, bo zostanie nieprzyzwoicie goły.
— Hm... Więc jakże dotychczas prał?
— On nigdy nie prał.
Istotnie. Teraz dopiero zauważyłem bezprzykładny brud tych wszystkich szmat przede mną. Jakże
się mam dziwić, że jednym jedynym „marfe” chcą ci ludzie uleczyć siebie od syfilisu, gruźlicy,
anemii i połamanych nóg, skoro nie mają koszuli na zmianę i wbrew cesarskiemu dekretowi muszą
jeszcze za poradę zapłacić dwa dolary.
— Panie doktorze! — woła sanitariusz. — On nie chce się dać smarować, on koniecznie chce
„marfe”!
I jakże tu świerzb uleczyć zastrzykiem? Początkowo obrażałem się za takie dyktowanie mi metod
leczniczych, z czasem jednak serce mi zmiękło. Wielki Boże, i tak za jednym zamachem zarazków
nie wyplenię, a chory po raz drugi nie przyjdzie.
Co trzeci pacjent nie potrafi samodzielnie wyjść z pokoju. Przeszkodą nie do pokonania stają mu na
drodze drzwi z klamką. Któż widział kiedy klamkę w kurnej chacie?
Przy takim „pośpiesznym” trybie badań lekarskich muszę przyjąć stu dwudziestu chorych. Prócz
tego należy do mnie obchód szpitala, wydawanie lekarstw, badania mikroskopowe, no i pisanie
zaświadczeń lekarskich do sądu, ale to już... „happy end”.
Badanie tych ofiar pobicia wygląda następująco:
Przed domem na plecionym łóżku leży „ofiara”, przyniesiona do badania. Lekarz (to znaczy ja)
każe sanitariuszowi wnieść chorą do izby przyjęć.
Sanitariusz: — Oni mówią, że nie można jej ruszać, bo umrze.
Lekarz: — Każ wnieść, bo inaczej badać nie będę.
Za chwilę drzwi się szeroko otwierają i wtacza się gromada tragarzy z tragicznie lecącym im
poprzez ręce ciałem.

background image

Lekarz (doświadczony): — Złożyć na tapczan i wynosić się.
Gromada tragarzy niechętnie opuszcza pokój.
Lekarz (do zatrudnionego sanitariusza): — Pytaj, gdzie ją boli.
Sanitariusz czule pyta, a nieszczęśliwa ofiara tylko łypie oczami.
Lekarz: — Powiedz jej, że nie mogę wystawić zaświadczenia, skoro nie wiem, gdzie ją boli.
Sanitariusz tłumaczy moje słowa.
Filmowo zwolnionym tempem unosi się zbolała ręka i chwyta się za łopatkę.
Lekarz: — Zapytaj, czy brzuch ją także boli.
Przeczący ruch głowy.
Lekarz: — W takim razie każ jej natychmiast usiąść, abym mógł lepiej zbadać łopatkę.
Pacjentka z trudem siada. Oczywiście, najmniejszego śladu potłuczenia.
Lekarz: — Niech teraz pacjentka wstaje i idzie sobie do domu.
Kobieta, nie wiedząc, co robić bez pomocy swoich doradców, ogląda się bezradnie dookoła, po
czym zwleka się z tapczanu, opuszcza nogi i, teatralnie podpierając się o ścianę, wychodzi z
pokoju.
Tak oto trup zmartwychwstał.
Jak dotąd innych trupów prawie nie miewałem, chyba ten jeden prawdziwy, co to trzy dni jechał do
mnie konno na mule z jelitami w dłoniach. Gdyby zjawił się o jeden dzień wcześniej, może bym go
i wyratował, ale tak było już za późno, kiszki zgangrenowały i w parę godzin skonał.
Najciekawsze, że gdy zajdzie poważniejszy wypadek pobicia, przeważnie nie ma kogo sądzić: bo
albo winowajca uciekł za granicę, albo poszkodowanemu braknie pieniędzy na sąd.
Mam chwilę przerwy w przyjmowaniu chorych, bo w biurze zabrakło bilecików. Mimo
straszliwego smrodu, jaki zalatuje od więziennego ustępu, otwieram okno i patrzę na podwórko.
Oglądam czekających pacjentów. Jest ich cały tłum. Najbliżej drzwi wejściowych stoją sznurem
żołnierze. Część z nich zamiast munduru oblekła się w koce. Muszą zamanifestować powagę
choroby, aby uzyskać zwolnienie z pracy. Dalej za nimi tłoczą się bezładnie cywile, wypychając
naprzód swoje i nie swoje niemowlęta, gdyż kazałem dzieci przepuszczać bez kolejki. W głębi, na
trawniku, pobrzękując kajdankami i łańcuchami, rozsiedli się więźniowie. Od bramy ciągnie jakiś
tragiczny pochód. Na czele, wysoko na ramionach, płynie drewniane łóżko, a na łóżku wyprężona
nieruchomo postać. Z tyłu spora gromada odprowadzających. Pogrzeb? Ależ nie. Dawniej i ja tak
myślałem, dzisiaj mam wprawę w rozpoznawaniu abisyńskich teatrów. Nie ma chyba na świecie
zdolniejszych aktorów. Ta wydłużona śmiertelnie postać — to ofiara miłosnych albo przyja-
cielskich kłótni, to następny z kolei „trup” żądający świadectwa.
Im tragiczniej wygląda taki korowód, tym mniejsze obrażenia ciała. Na szczęście, mimo
ogromnych zdolności aktorskich, komedie są nazbyt łatwe do odcyfrowania. Są to wspaniałe
pokazy czułostkowości i histerii.
Takiej przesady jak w Etiopii nie spotyka się nigdzie. Jeżeli kogoś boli brzuch, musi koniecznie
chwytać się za głowę. Musi słaniać się i tragicznym gestem szukać dokoła oparcia. Na szczęście
taki pacjent nigdy nie bywa opuszczony. Prowadzi go do szpitala co najmniej pięć albo i dziesięć
osób, każda z nich podtrzymuje inną część jego „słabego” ciała. Z chwilą, gdy się chorego ulokuje
w jego szpitalnym łóżku, najbliższa kobieta pada obok na kolana i kładzie mu dłonie na czole. Tylu
odwiedzających, płaczących i współczujących nie oglądałem w żadnym kraju.
Najbardziej wzruszające są kobiety w roli pacjentek. Do gabinetu wchodzą jak bohaterki romansu
na scenę. Nie patrzą nigdy w oczy. Broń Boże! Nie wiedzą, co czynić z rękami. Jak pies ogonem,
tak tubylcza kobieta biodrami wyraża zażenowanie i obawę. Kręcą tymi biodrami na wszystkie
strony zabójczo kokietliwie. Jedna z wielkiego zażenowania mnie dłonią spódnicę, druga wierci
wskazującym palcem dołek w policzku. Usta w ciup, a rzęsy, długie, piękne rzęsy, opadają
niewinnie i jak motyle trzepoczą. W badaniu lekarskim trzeba stoczyć nie byle jaką walkę o prawo
podniesienia tuzina ubraniowych zasłon, aby nareszcie pod tą żelazną kurtyną dziewiczości i
wstydliwości dogrzebać się rzeczowych dowodów drugorzędnej kiły (syfilisu). Ale jako się rzekło,
choroba ta nie krępuje tutaj nikogo i nie wystawia świadectwa moralności. Zupełnie śmiało mo-
żemy pytać duchownego, czy badał krew na Wassermana. Żadnego księdza to nie obraża.

background image

— Dosyć na dzisiaj — mówią do swego kowboja. — Jestem piekielnie zmęczony. Jest tam jeszcze
kto?
— Jeden tylko żołnierz, spóźnił się, ale bardzo prosi o przyjęcie, bo jest umierający.
— Proś.
Wchodzi chłopisko barczyste, wielkie, tylko moralnie załamane w sobie i nieszczęśliwe. Niby
bezsilna szmata upada tuż obok na stołek, ciężko opierając się łokciami o stół. Twarz ma stroskaną i
apatyczną.
— Spytaj, co mu jest.
Kowboj jak zwykle rozpoczyna stereotypową konwersację, ja zaś patrząc na ich twarze obserwuję
reakcję. Tym razem długo nie czekam. Przy pierwszych słowach mój dzielny wojak wybucha
płaczem. Ramiona mu się trzęsą od tragicznych łkań, a poprzez zasłaniające twarz palce strugami
ciekną łzy. Szkoda mi chłopa. Nie mogę się doczekać wyjaśnienia.
— No i cóż? Co mu wreszcie jest? Czemu tak płacze?
— Bo on wie, że musi umrzeć, a chce żyć.
— Dlaczego ma umrzeć? Pogryzł go wściekły pies?
— Nie.
— Więc ugryzła go żmija?
— Też nie. Wczoraj była po deszczu tęcza... Pan doktor pamięta?
— Pamiętam. No więc cóż?
— On zapomniał się i oddał mocz, stojąc twarzą w kierunku tęczy.
— Więc cóż z tego? Co za głupstwo?
— To nie żadne głupstwo — obruszył się mój kowboj I. — Każdy wie, proszę zapytać, że odlanie
się na wprost tęczy powoduje śmiertelną żółtą febrę.
— I ma on już jakieś objawy tej choroby?
— Jeszcze nie. Dlatego tutaj przybiegł, żeby zapytać, czy pan doktor nie może dać mu jakiegoś
„marfe”, które by zapobiegło nieszczęściu.
— I ty w to wierzysz?
— Niby w co?
— No, w te wszystkie banialuki z tą tęczą i febrą. Ty, sanitariusz i mądry chłopak, wierzysz w takie
czarodziejskie opowiadania?
— O, nie! — oburzył się. — To nie są wcale głupstwa! Każdy z nas w to wierzy. Tyle ludzi umiera
z tej żółtej febry. Może w Europie nie bywa tęczy...
— Tak, tak... Ale żółta febra nie ma nic wspólnego z tęczą.
— A skąd pan doktor wie?
Rzeczywiście, skąd ja to wiem? Zastanowiłem się poważnie. Któż może udowodnić, że tak nie jest?
Ci ludzie obserwują przyrodę od wieków, współżyją z nią i znają doskonale swój stosunek do niej i
odwrotnie. Na podstawie obserwacji dochodzą do pewnych wniosków, a my, mądrzy i oświeceni
ludzie, lekceważąco kpimy. I jakże mam udowodnić memu kowbojowi I, że tak nie jest, że to
wierutny nonsens, że tęcza na niebie nie ma nic wspólnego z siusianiem na ziemi. To ja raczej staję
się w tym momencie mądrzejszy o jedną wiedzę: wiedzę zwątpienia.

Czarownik wśród czarowników

Szpital, w którym urzęduję w charakterze naczelnego i jedynego lekarza, a więc: chirurga oraz
internisty, laryngologa oraz dentysty, ginekologa oraz okulisty, leży w okolicy bezludnej i
zalesionej, do niedawna jeszcze zamieszkanej przez muchy tse-tse. Dopiero po długoletniej a
bardzo intensywnej akcji, przy udziale helikopterów, rozpylających „DDT”, udało się muchę
ostatecznie wytrzebić i tereny te udostępnić nowym ludzkim osiedleńcom. Powstały tu ogromne
farmy. Olbrzymie buldożery wgryzły się w zielony gąszcz skołtunionego buszu, kładąc pod swoje

background image

bezwzględne, żarłoczne gąsienice nie zwalczoną dotąd, umocnioną lianami barierę dzikiej dżungli.
Jak się okazało, ta mała, czarna mucha stała dotąd na straży tropikalnego raju. Dziś jej nie stało. Raj
się skończył, przyszedł człowiek, dwunogi potwór, ze swoim egocentryzmem.
Dokoła dżungli i tych nowo powstałych farm rozciągają się tak zwane Stepy Masajskie. To
obojętne, z którego pagórka patrzysz, widok niezmiennie ten sam. Hen, w zawrotną dal, aż po
nieuchwytny horyzont biegnie afrykańska sawanna z jej wyprażoną przez słońce trawą, parasolami
akacjowców albo olbrzymich aloesów. Czasami i z rzadka, niby przeogromna marchew, tkwi sam
gruby król Afryki, tysiącletni baobab — przytulisko nietoperzy i pytonów. Gdy się zasłoni oczy
przed słońcem i wytęży wzrok, wówczas ujrzy się gromady pasiastych zebr albo stada strusi, one są
bowiem czarne i białe. Lamparta ani lwa nawet przez lornetkę nie dojrzysz, nie odbijają bowiem od
żółtego tła otaczającej przyrody. A jeśli masz oko wprawne i nawykłe do odczytywania dżungli,
wówczas odróżnisz cętkowane pnie od takichże żółtych gładkich. Te pierwsze zmienią za chwilę
pozycję, przeniosą się do innych drzew. Są to bowiem szyje żyraf.
Powietrze afrykańskiego buszu jest klarowne, patrzysz na świat jak przez pryzmat kryształu.
Dziesiątki kilometrów sawanny biegnie od twoich stóp i żaden komin, żaden dom nie zmąci
horyzontu. Akacjowce długo kwitną. Pozornie monotonna sawanna ożywia się. Fioletowe
tamaryszki także kwitną, a dołem przeplatają się kaktusy oraz inne różnobarwne kule, strzępiaste,
fantazyjnie powykręcane...
Kolorowa bywa Afryka u podnóża masajskiego stepu, a pagórków na nim bez liku, niby kurhanów
przedhistorycznych, zagrzebanych miast. A kiedy ujrzysz obłok siwy przed sobą, to nie deszcz i nie
chmura, tylko od pastwisk do pastwisk spod tysięcy kopyt podnosi się kurz. Pastuchy pędzą bydło.
Oni to i mieszkańcy pobliskich glinianych lepianek, i rybacy znad jeziora Manyara, to wszystko
moi pacjenci, ale gdybyż tylko moi! Właśnie na tym polega cała tragedia. Co zapiszę lek, to pacjent
wyplunie. Co założę opatrunek, to nazajutrz będzie on zerwany.
— Czemu? — pytam któregoś dnia szkolnego malca, usuwając z jego nogi cuchnący opatrunek. —
Czemu zdjąłeś to, co przed trzema dniami założyłem, wszakże ta nowo nałożona maść nie jest
wcale moim lekarstwem.
Malec w płacz, nie chce mówić, jest przestraszony. Wreszcie któryś z sąsiadów wyjaśnia pod
sekretem:
— Nasz mganga-mchawi mówi, że wazungu nie umie leczyć, że jego lekarstwa szkodzą i dlatego
trzeba wszystko zdzierać.
— Czemu się zjawiasz u mnie tak późno? — zapytuję innego dnia starego Masaja. On również
ogląda się lękliwie na strony. Boi się przyznać.
— Gdybyś przyszedł od razu, byłbyś już zdrów, a teraz cala noga w ranach, na co czekałeś?
— Nasz mganga-mchawi mówi, że doktor od wazungów niczego nie umie, że tylko oczy mydli i
oszukuje. Mganga powiada, że pana doktora Mzimo nie popiera.
— A Skądże wasz mganga wie, kogo wielki Mzimo popiera, a kogo nie? — spytałem starego
obcesowo, widząc na jego piersi okrągły placek stożkowatej muszli, oznakę szefostwa.
Wiedziałem, że tego rodzaju emblemat nie zdobi byle kogo, kiedyś jego wartość osiągała cenę
dwóch krów.
— Ano — zmieszał się stary — co wie mganga, tego my wiedzieć nie możemy. On bardzo dużo
wie, bo on nawet kieruje wężem wazungów.
Ach, więc o tego czarodzieja chodzi. Dawno już wybierałem się do niego z wizytą. Znaliśmy się z
widzenia. Któż by go tutaj nie znał. Pełni funkcję naczelnika stacji kolejowej i paraduje w
czerwonej czapce. Musiał być istotnie chytry jak Achilles, a mądry jak Salomon, skoro potrafił
oficjalnie połączyć te dwie tak odrębne role: czarodzieja plemiennego i naczelnika stacji, a co
najdziwniejsze, Anglicy się z tym pogodzili.
Ostatnia konwersacja z pacjentem utwierdziła mnie w przekonaniu, że moje lecznictwo nie osiągnie
pożądanych rezultatów bez nawiązania przyjacielskich stosunków z czarodziejami. Muszę ich
osobiście udobruchać i rozbroić. Spotykałem już wielu czarowników, ale nie miałem jeszcze do
czynienia z panem naczelnikiem stacji, jak do takiego podejść?
Nie czekałem długo. Wybrałem się doń zaraz nazajutrz, porą wieczorną, kiedy ostatni pociąg

background image

odszedł i czerwona czapka poszła w kąt.
Budynek stacji Tengeru powygaszał już światła i tylko czerwony semafor dawał znać, że czuwa.
Przy nim właśnie zatrzymałem samochód, aby dalej iść piechotą.
Zaskoczenie obezwładnia zwykle ludzi. Zwłaszcza umysł prymitywny nie ma wówczas czasu na
zamierzoną dyplomację.
Siedzibę naczelnika dzieli od jego stacji najwyżej trzysta kroków, mieści się ona w otuleniu
mangowych drzew. Szeroka, dobrze udeptana ścieżka świadczy o popularności gospodarza.
Usłyszałem głos bębnów. W miarę zbliżania się do celu rytm ich narastał, aż stanąłem przed
zamkniętą bramką obszernego podwórka, pośrodku którego na wysokim drągu wisiała lampa. W
dole, w jej kręgu kołysały się miarowo cienie tańczących ludzi. Krzyczę hodil, ale nikt mnie nie
słyszy. Klaszczę w dłonie i powtarzam kilkakrotnie okrzyk. Wreszcie, po dłuższej chwili odzywa
się znajomy głos:
Karibu! (Proszę).
Jakże inaczej teraz wygląda ten urzędnik angielskich kolei. Dalibóg, nie poznałbym go wcale. Na
mój widok zrywa się z leżaka i biegnie usłużnie. Ma czerwone, muzułmańskie spodnie i długą
pasiastą kapotę, na jego piersi wisi mosiądzem błyszczący, starannie wypolerowany ogromny
medalion. Poznaję. Jest to górne wieko od zbiornika maszynki naftowej z napisem „primus — madę
in Sweden”.
Podsuwa mi drewniany stołek, połą płaszcza wyciera jego powierzchnię. Ledwie usiadłem, już
któraś z żon nalała mi tykwę miejscowego piwa pombe.
Jesteśmy odseparowani od gromady tancerzy. Na ognisku piecze się kozioł. Koło tancerzy pod
lampą nie reaguje na moją niespodziewaną wizytę. Nie widzą nikogo, są już pod silnym
alkoholowym rauszem. Zresztą, kto ich tam wie. Tym ludziom wystarczy tylko rytm Bębnów.
Wybałuszyli gały oczne, wywalili oślinione i drepczą, pokracznie rozstawiając kolana. Każdy w
dłoni ogon antylopy i od czasu do czasu macha dla odpędzenia moskitów.
— Może bwana mkubwa nie lubi naszego pombe, tu u siebie piwo wazungów... — mówił do mnie
czarodziej z obleśnym uśmiechem.
— Dawno wybierałem się do ciebie wielki mango. Jak wiesz, jestem doktorem w szpitalu
wazungów. Moi Ri na twój rozkaz zdzierają moje opatrunki z ran, być nie może. Moja praca obraca
się wniwecz, że lepiej byłoby nam współpracować zgodnie. A gdzieżby! A gdzieżby! — wołał
czarownik wznosząc obie ręce. — Czyżby bwana mkubwa miał jakieś skargi przeciwko wiernemu
przyjacielowi i oddanemu słudze...
— Nie dawniej jak wczoraj Masa je mi donieśli, że odradzasz im leczenie się u mnie, a dzieci
szkolne wciąż zrywają z nóg moje opatrunki.
— To niemożliwe! Nie ma w tym mojej winy... — bąknął naczelnik.
— Prawda czy nieprawda, wina czy niewina — mnie to mało obchodzi. Wiem, ze jesteś mądry, a
sądzę, że mógłbym ciebie niejednego nauczyć. Powiedz mi na przykład, co robisz z kaczanami
kukurydzy?
Spojrzał na mnie wzrokiem skonsternowanym i niemym, jakby badając, czy kpię z niego, czy tylko
żartuję.
— Cóż mogę robić z kaczanami kukurydzy? — powtórzył — Oczywiście zjadam. Każdy je
kukurydzę, wszakże to jest główne nasze pożywienie.
— Pytam, co robisz z liśćmi i z tą kitą brunatną, co przy końcu kaczana?
— Co z tym robię? — zaśmiał się. — Wiadomo, wyrzucam kozom na pożarcie.
— Otóż to! Widzisz — zaprotestowałem. — Jesteś niby wielki mganga, a nie wiesz. Te włókna od
kaczana są doskonałym lekarstwem. Ty to oddajesz kozie na pożarcie. Czy to jest dowodem twojej
mądrości?
Czarodziej oglądnął się dokoła, czy ktoś przypadkiem tej naszej rozmowy nie usłyszał. Ale nie,
wszyscy goście zajęci byli sobą. Pombe działało świetnie, rytm bębnów także robił swoje.
— Widzisz, zamiast marnować — kontynuowałem — zaparzyłbyś te kłącza i dawałbyś herbatkę do
picia niemowlętom na oczyszczenie moczu. Znakomite lekarstwo. A czy ty znasz cudowne
działanie korzenia rokobe? No, powiedz szczerze... znasz?

background image

Czarodziej kręcił się na stołku wyraźnie zażenowany.
— Drzewo rokobe wcale nie leczy — mruknął.
— Właśnie że leczy, tylko trzeba wiedzieć o tym. Spróbuj zaraz jutro. Daj wywar z tego korzenia
ukąszonemu przez węża i kładź jeszcze ten sam wywar na jego ranę. Uratujesz człowieka. A kiedy
kobra plunie komu w twarz, to płucz natychmiast mu oczy herbatą z korzenia museka. Doskonałe
lekarstwo. A co ty dajesz pacjentowi, gdy boli go ząb?
— Trzy ogony szczurze zawijam w liść kawy, spalam na ogniu i ten popiół sypię w otwór bolącego
zęba.
— Może to i skuteczne lekarstwo, ale spróbuj lepiej zgnieść jeden goździk z Zanzibaru i olejek
goździka zakropić w tenże otwór zbolałego zęba. Ja ci mogę dać bardzo dużo podobnych rad, tylko
musimy być przyjaciółmi i nie szkodzić jeden drugiemu. Gdy przyjdziesz do mnie, to ci pokażę
szkiełko, przez które można widzieć każdą chorobę. Nie będziesz wiedział, jak leczyć pacjenta,
przyjdź do mnie i popatrz w szkiełko.
Niepokój czarodzieja zmienił się w zachwyt.
Mzuri bwana mganga! Kabisa mzuri! Mimi takudja keszo na subui! (wspaniale, panie, jutro rano
przyjdę).
Tak więc przyjaźń nasza ugruntowała się. Opuszczając jego dom myślałem: pozostał mi jeszcze
jeden głupi drań, ale ten jest gorszy, bo nieokrzesany i dziki, a poza tym mieszka po drugiej stronie
rzeki oddzielony ode mnie wertepami bez dróg, nie ma mowy, aby mój Opel-Olimpia pokonał takie
trudności, na to trzeba rasowego Land-Rovera. Przypomniał mi się wówczas mój młody przyjaciel
Dick — agent leśny, on wałęsa się po całym kraju, wybierając odpowiednie drzewa na handel, kie-
dyś proponował mi nawet wspólną eskapadę, może więc teraz puści się ze mną do tego mchawi.
Od myśli do słowa, od słowa do czynu. Dosłownie w kilka dni rzecz została omówiona i
postanowiona. Oto w słoneczną, wcale nawet nie gorącą pogodę jedziemy razem na tereny
plemienia Wandorobo.
Dick jest wspaniałym, wysportowanym, krępym i zdrowym chłopcem, szczerzącym co chwila
swoje śnieżyste zęby w rubasznym, bezpośrednim uśmiechu. Ma on doskonałą metodę podejścia do
tubylców bez zbędnego spoufalania się i bez snobistycznej, angielskiej wyższości. Swobodny i
przyjacielski, chwilami może jowialny, potrafi być powściągliwy w tej swojej wylewności nie
zatracając prestiżu.
— Wysłałem już wczoraj do nich swojego człowieka — powiedział, wsiadając do łazika. —
Prosiłem, aby szef zwołał ludzi na ngomę, będzie to nas kosztowało parę kozłów, ale z pewnością
się opłaci. Będzie pan miał świetny przegląd różnoplemiennych strojów.
— Tym razem chodzi mi o czarodzieja. Muszę go ułaskawić, żeby mi nie robił świństw i nie
zatruwał pracy.
— Będzie i czarodziej — stwierdził Dick kiwnięciem brody. — Widział go pan kiedy?
Nie odpowiedziałem na to pytanie, bo mnie zatkało w tym momencie od nagłego i wielce
ryzykownego przechyłu auta. Jechaliśmy wąską ścieżyną dla pieszych tak, że tylko dwa lewe koła
toczyły się po niej równo, podczas gdy koła prawe skakały po korzeniach, grudach i kamieniach,
przy czym teren to obniżał się, to podnosił, nie synchronizując się bynajmniej z poziomem ścieżki.
Dick jednak nic sobie z tych różnic nie robił. Pędził sześćdziesiąt mil na godzinę.
— Byczy chłop z tego czarodzieja! — krzyczał dalej Dick. — Trudno uwierzyć, że dziś, w wieku
rakiet i samolotów takie kreatury jeszcze chadzają po świecie. Goryl, powiadam panu, istny goryl!
Gdyby go tak zabrać do Europy i pokazywać tam na placach miast, doskonały business.
— No to cóż — odpowiedziałem śmiechem. — Proszę próbować. Ja radzę inny, przyjemniejszy
interes, niech pan weźmie sobie za żonę którąś z młodych dziewczyn plemienia Goroa, czy pan
zauważył?
— Co miałem zauważyć?
— Ano, fenomen. W przeciwieństwie do nieforemnych, typowo afrykańskich obwisłych piersi
tutaj, w tym jedynym chyba plemieniu ma pan piersi klasycznie piękne, foremne i jędrne.
— Widzę, że pan doktor nie od tego, co? — zaśmiał się.
Dojeżdżaliśmy do celu. Już z daleka widniał spory tłum mężczyzn, czekali widocznie nas przed

background image

domostwem szefa. Rzeczywiście, rozmaitość strojów przebogata, zwłaszcza ubiory głów. Od
hipopotamich kłów do strusich piór, od plecionych kapeluszy do gliną lepionych fantazyjnych
fryzur. Nie było w tym żadnego ustalonego stylu ani formy. Zbieranina różnych okolicznych
plemion. Na spotkanie nasze wystąpił opasły szef w towarzystwie golasa obwieszonego brudnym
śmieciem, inaczej tej jego biżuterii nazwać nie można. Czego tani nie było! Przede wszystkim na
grubym, kręconym (skórzanym sznurze, na samym froncie, zwieszał się ogromny, kręty róg
antylopy wypełniony gliną albo inną tajemniczą jakąś mieszaniną. Każdy czarodziej Afryki ma
podobny róg i nad nim odprawia swoje gusła. Prócz rogu cała pierś golasa obwieszona była
drobiazgami magicznego pochodzenia, jak: powykręcane korzonki drewna, muszelki różnego
kształtu, zasuszone jaszczurki i kameleony, spiralki druciane, muterki od samochodu, jednym
słowem — kolekcja niebywała. Do tego czarodziej trzymał jeszcze w dłoni olbrzymi ogon koński, a
raczej antylopi (bo w tych okolicach koni nie ma). Bez takiej kity zresztą nie może się obyć żaden
starszy Afrykańczyk, służy on do odpędzania much i komarów.
— A więc to jest mój groźny konkurent! — mruknąłem do Dicka. — Musimy go jakoś ułagodzić.
— Moi drodzy! — rozpoczął Dick przemowę. — Znacie mnie jako waszego „Bwana Miti”
(leśniczy). Już nieraz dałem wam dobrze zarobić przy rąbaniu lasu. Dzisiaj przywiozłem wam
wazungu-mganga (białego lekarza), który jest najlepszym mgangą. On umie czytać chorobę ze
szkiełka. Patrzy przez szkiełko i widzi wszystko, co w sercu, co w brzuchu, co w płucach. On umie
czytać nawet myśli ludzkie.
Obserwowałem spod oka, jakie wrażenie wywiera ta przemowa na słuchaczach. W miarę jej
panegirycznych słów oczy tłumu skupiały się na mnie. Przyglądali mi się ciekawie z otwartymi
ustami. Tylko na wargi czarodzieja wystąpił ironiczny uśmiech. On jeden nie dowierzał tym
słowom. On jeden miał mnie w pogardzie. Zdecydowałem się wówczas na ostateczny psy-
chologiczny chwyt. Wystąpiłem naprzód i zwracając się do czarodzieja, zawołałem głosem
donośnym:
— Wasz mganga-mchawi jest wielki i mądry, dlatego leczy was skutecznie, ale czasami musicie
przyjść do mnie i wasz mganga musi także przyjść do mnie, żeby spojrzeć przez szkiełko. Ja nie
chcę od was pieniędzy — chcę tylko wam pomóc. Na dowód mojej siły mogę uczynić, co tylko
chcecie. Mogę wydrzeć w tej chwili sobie albo wam oczy. Mogę oberwać uszy... mogę wyjąć
zęby... Nie wierzycie! Oto one! — krzyknąłem głośno, ruchem szybkim wyjmując sobie dolną
protezę, po czym uniosłem ją w górę wysoko ponad głową.
Efekt był piorunujący. Tłum zakołysał się i oglądając się poza siebie, jął przezornie się cofać. Tylko
czarodziej stał dalej niewzruszony. Wówczas zaszło coś najmniej spodziewanego. Oto Dick, ten
młody, zdrowy, czerstwy Anglik, spojrzał na mnie wesoło, mrugnął porozumiewawczo okiem, po
czym ruchem błyskawicznym wyłuskał sobie z ust obie sztuczne szczęki i uniósłszy je ponad
głowę, jął nimi grzechotać co sił w powietrzu.
Tego już jak na prymitywny umysł zgromadzonych widzów było za wiele. Pierwszy wrzasnął
czarodziej i całym pędem puścił się do ucieczki, a za nim jego wierny tłum. W kilkadziesiąt sekund
plac opustoszał, zostaliśmy tylko we dwóch. Nawet opasły nasz szef na wszelki wypadek podreptał
drobnym truchtem i przezornie znikł w drzwiach swego domu, skąd, zdaje się, obserwował bieg
dalszych spraw.
Nie czekaliśmy długo. Byłem najzupełniej pewien dobrych skutków tej naszej dyplomatycznej
wizyty. Przez całą powrotną drogę Dick raz po raz parskał niehamowanym, łobuzerskim śmiechem.
— Kapitalny kawał! — wołał. — Do końca życia nie zapomnę wyrazu ich twarzy. Skąd panu
doktorowi przyszedł tak znakomity pomysł?
— A skądże, u licha, panu w tak młodym wieku zjawiły się obie szczęki sztucznych zębów?
— Rzecz prosta. Dostałem kiedyś bólu w żołądku, poszedłem do doktora. Zbadał i powiada, że
niczego znaleźć nie może, więc prawdopodobnie mam jakieś ognisko ropne w zębach. Ja do
dentysty. Ten z kolei zbadał, prześwietlił, co trzeba, ale niczego nie znalazł. Powiedział, że to jakaś
ropa ukryta.
„Ano to rwij pan wszystko — mówię. — Będę miał święty spokój. No i wyrwał. Teraz
rzeczywiście mam Święty spokój. U nas w Anglii na ogół dentyści nie lubią leczyć. Dlatego

background image

większość nawet młodych nosi sztuczne zęby. No i widzi pan, doktorze, dziś się one panu przydały.
Jestem głęboko przekonany, że rano zjawi się u pana wielki czarodziej — mchawi Wando-yobo z
czołobitną wizytą.
Pożegnałem Dicka na progu swego szpitala. Musiałem jeszcze odbyć poobiedni obchód chorych.
— Panie doktorze, Nakumeni obwiesił się! — zameldował mi starszy sanitariusz, kiedy wróciłem z
wyprawy.
— Jaki Nakumeni?
— Jeden z tych sizalowych robotników niedawno utrudnionych, trzeba, aby pan doktor stwierdził
jego gon.
Straszliwie nie lubię tych wszystkich policyjnych formalności, w całym swoim lekarskim życiu
wykręcałem się, jak mogłem, od widoku trupów.
— Gdzież on jest? — zapytuję.
— A wisi sobie tam niedaleko, na drzewie.
— No to zdejmijcie i przynieście go tutaj, za chwilę wrócę.
Upłynęło parę godzin, zanim wróciłem. Byłem bowiem zajęty czymś innym. Zwłoki zastałem pod
ścianą przykryte jakimś workiem. Odchyliłem rąbek. Znałem tą twarz. Przychodził do mnie często
po rozmaite lekarstwa.
— A więc ten stary nazywał się Nakumeni... — mruknąłem, żeby coś powiedzieć. — Zabierzcie go
i pochowajcie.
Stanowczo nie nadaję się do pełnienia służby lekarza urzędowego. Nie znosiłem medycyny sądowej
i za czasów uniwersyteckich uciekałem z jej wykładów. Dotychczas każdorazowe zbliżenie się do
śmierci wytrąca mnie z równowagi. Wówczas również nie mogłem do niej przez czas dłuższy
wrócić. Kolacja mi nie smakowała. Nic prawie nie jadłem.
— Co się stało? — pytała żona, ale nie chciałem jej opowiadać. Komu potrzebne te wisielcze
historie.
W nocy także nie mogłem jakoś zasnąć. Śliczny, wypolerowany księżyc w asyście miliarda
tropikalnych gwiazd oświecił rozprażone niebo. Pióra palm nawisłych ponad oknem cedziły ten
blask poprzez sito swoich fantazyjnych, postrzępionych liści. Nieruchome powietrze dławiło.
Wstałem, aby się trochę przejść, żeby zaczerpnąć tchu, którego brakowało.’ Była to najgorsza pora
suszy.
Pójdę skontrolować pracę dyżurnego sanitariusza w szpitalu — przemknęło mi przez myśl. —
Pewno śpi w najlepsze, zamiast czuwać nad chorymi.
Jak mogłem najciszej, podkradłem się do frontowych drzwi szpitala. Chciałem go przyłapać na
lekceważeniu obowiązków. Drzwi zastałem otwarte. Za progiem, w przedsionku na podłodze, w
smudze księżyca, oparty plecami o ścianę, siedział jakiś chudy starzec, na mój widok zaczął wolno
się podnosić. Struchlałem. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem nieruchomo, wpatrzony w tę
zjawę. Nie, na pewno się nie myliłem. Nie mogłem się omylić. To był on — dzisiejszy wisielec.
W tym właśnie momencie wsunął się gdzieś z boku mój nocny dyżurny sanitariusz.
— Widzi pan doktor — rzekł wesoło — to nasz Nakumeni, my już chcieliśmy go pochować, a on
wstał...
Chyba nie wisiał? Kłamaliście?! — zawołałem ciekły, jakby zły na to „niepotrzebne”
zmartwychwstanie.
Żebym tak zdrów był, bwana mkubwa! Żeby mój zdrów był i jego matka, jeślim kłamał. On
naprawdę wisiał, i to wisiał rzetelnie, ale ożył i cóż na to powiesz? — dodał z ciężkim
westchnieniem. No to chwała Bogu, że ożył... — dodałem pośpiesznie, aby złagodzić pierwsze
wrażenie. — Daj mu zazastrzyk kamfory i witaminy, a od jutra musimy go jeszcze karmić. Niechaj
tutaj nie siedzi, zabierz go raz do łóżka.

background image

Skok o tyczce

Wydaje mi się, że przed chwilą byłem w Etiopii, a przed kilku dniami wędrowałem przez busz Tan-
ganiki, Ugandy czy Kenii. Czas przestał się liczyć jako miarodajny czynnik, wszystko zależy od
natężenia przeżywanych wrażeń, jedne ulatują bez śladu, nikną z pamięci, inne zostają na zawsze, a
przez to bliższe są w czasie i przestrzeni. Trudno uwierzyć w to, ale naprawdę jestem już w Afryce
Zachodniej. Kto by pomyślał. Niesamowity jakiś bałagan w moim podróżniczym planowaniu, brak
konsekwencji. Zresztą zawsze mi jej brakło. Ale mówiąc otwarcie, czy to wielka rzecz? Skok o
tyczce poprzez cały afrykański kontynent ze wschodu na zachód, za jednym zamachem, czyż to nie
wspaniałe? Właściwie z wielkim powodzeniem mógłbym dalej snuć swoje opowieści
włóczęgowskie i żaden z czytelników nawet by się nie spostrzegł, że to nie Afryka Wschodnia.
Widoki te same, ludzie tegoż samego koloru. Nawet sępy-śmieciarze jednako się plączą pod
nogami. A zresztą — mój Boże! — jakaż różnica dla czytelnika, czy dana miejscowość nosi nazwę
Huli-Popo, czy Popo-Huli? Czy leży ona w Nigerii czy w Kongo? Najważniejsze, aby leżała w
jakiejś egzotycznej krainie i żeby obrazek był wierny pod względem przygody i obyczajowości. Ot,
na przykład w tym momencie: siedzimy sobie przy ognisku, popijając z tykwy lokalne piwo.
Muchy nieznośne, natrętne, obrzydliwe, rozwydrzone brakiem sanitarnych urządzeń oblepiają
twarz, a szczególnie oczy i nozdrza, tak że żadna siła nie potrafi ich odstraszyć, są rozpuszczone i
oswojone niczym gołębie na placu Św. Marka w Wenecji albo na , placu Trafalgar w Londynie. Co
prawda, szef plemienia - Lobi ofiarował mi swój piękny chwast z ogona antylopy, ale macham nim
przed nosem i macham, a muchy nic sobie z tego nie robią.
— Tu proszę pana — przemówił nagle szef — zupełnie inaczej było dawniej. Ludzie szanowali
szefa. On dla nich był więcej niż ojcem. Posłuch był, spokój, dyscyplina! Każdy wiedział, co ma
robić i dlaczego, a te wyznaczają nam jakiegoś „komisarza”, jakby szefa, on obcy, nietutejszy.
Jakże może być obcy szef? No, niech pan sam powie, czyż to nie głupie?
— Hm — bąknąłem byle coś bąknąć.
— On jest ze szczepu Akan, z południa, znad morza. My ich nigdy nie lubiliśmy. Dawniej to kiedy
omyłkowo taki do nas zabłądził, to go zamykaliśmy do komórki na zapas, na okazję... aż się mu
głowę utnie...
— Jak to... utnie? — zdziwiłem się.
— Zwyczajnie — odrzekł szef — przy okazji.
— Cóż to za taka okazja?
— Kiedy jakiś szef umrze. Bo u nas, uważa pan, każda wieś ma swego szefa, a nad nimi
wszystkimi panuje Paramont-szef, taki jak ja.
— Więc jeśli któryś z tych małych szefów umrze — podpowiedziałem — to jest okazja do ucinania
łba?
— Właśnie, właśnie... jakby pan zgadł — potwierdził szef. — Bo nasi przodkowie muszą na czas
wiedzieć o tym zdarzeniu, żeby zmarłego godnie przyjąć do swego grona. Jeżeli szef był znamienitą
osobą, to się wysyłało kilku takich posłańców na tamten świat.
— Nie bardzo rozumiem, co ma wspólnego ucięcie głowy z rolą jakiegoś posłańca na tamten świat?
— No, rzecz bardzo prosta. Najstarszy z rodziny zmarłego szepcze do ucha takiego wybrańca
wszystko, co trzeba powiedzieć na tamtym świecie naszym przodkom, jednym słowem, daje
zlecenie, a potem nożem pod gardło i już po wszystkim. Posłaniec jest na tamtym świecie.
— Rzeczywiście, rzecz to krótka i nieskomplikowana — stwierdziłem.
— No widzi pan! — zawołał radośnie szef i kładąc obie pulchne dłonie na mocno wypuczony
brzuch, trząsł się od paroksyzmów śmiechu. — I na ten cel właśnie my zbieramy w swoich
komórkach takich zabłąkanych przechodniów. Nikt ich nie zna i nikt ich nie będzie szukać.
Słuchając tych szef owych opowieści, myślę sobie: co kraj, to obyczaj. W tamtej Afryce,
Wschodniej, tego nie było. Przynajmniej tego nie spotkałem.
— Dzisiaj chyba nie wysyłacie już posłańców na tamten świat? — spytałem.
— Trudniej z tym — mruknął szef wyraźnie niezadowolny. — Ale — dodał spiesznie — jakoś

background image

sobie radzimy.
Stanęła mi w oczach historia opisana przez słynnego angielskiego podróżnika i odkrywcę Barkersa,
jak to wysyłano podobnych posłańców w zaświaty na dworze króla Dahomeju. Wówczas odbywało
się to uroczyście z orkiestrą bębnów i z przystrajaniem ofiar w kolorowe szaty. Jednak —
pomyślałem — obyczaje się nieco temperują.
Szef Lobi mieszka niedaleko mojej stałej siedziby, więc składam mu częste wizyty służbowe. Ale
bliskość w stosunkach afrykańskich także nie odgrywa zbyt wielkiej roli. Miasto Tamale leży ode
mnie około 270 kilometrów, i to bardzo paskudnej drogi, tam właśnie robimy z żoną zakupy. Raz
albo i dwa na miesiąc. Na tej drodze leży rzeka Biała Wolta, słynna z endemii filarii, choroby
prawie nieuleczalnej, powodującej ślepotę i słoniowaciznę. W porze deszczowej Wolta jest szeroka
i bystra. Na drugą stronę przewozi motorowy prom, ale w sezonie suchym woda opada i wówczas
poprzez wąską stosunkowo strugę przerzucają metalowe przęsło mostowe. Przez ten most właśnie
w tej chwili przejeżdżam i tuż za nim skręcam samochodem na cementową, starą, popękaną płytę,
prawdopodobnie pozostałość po dawnym promie. Tu stawiam auto bokiem o rzeki, żeby zasłaniało
nas od wiatru. Dalej każdy z wie, co ma robić; ja rozkładam dwa polowe łóżka, żona przygotowuje
pościel i moskitiery. Oba łóżka przysuwamy jak najbliżej do samochodu, następnie wtykamy w
drzwiowe szczeliny patyki i na nich zawieszamy moskitiery. Robota idzie automatycznie. Gdy
wszystko gotowe, śpieszymy do kąpieli. Jest pełnia księżyca, rzeka lśni żywym srebrem. Ale te
krokodyle???
Zwykłe krokodyle unikają zgiełku. Przy mostach i promach można się śmiało kąpać. Tak jest w
dzień, gdy panuje ruch. Co się dzieje w nocy, kto może przewidzieć? Pewnie wówczas krokodyle
rozpoczynają wędrówki i spacery? Woda w Wolcie mętna, nieprzezroczysta. We dnie kąpiel
wygląda inaczej niż w nocy. Sytuacja tym bardziej niepewna, że do wody trzeba wchodzić ze
śliskiej skały i od razu w głębię.
Właśnie rybacy wracają z połowu. Ciężkimi łopatami pchają klecone z desek, płaskodenne czółna.
Od rzeki niesie wilgotnym chłodem. To pora harmatanu — afrykańskiego halniaka. Duchota dnia
topnieje wraz ze słońcem. Małe muszki otaczają bezgłośną chmarą, aby tylko złośliwie pokąsać i
zaraz odlecieć, im także czas spać. Jedno pechowe ukąszenie może nas kosztować życie albo
ślepotę. Te właśnie małe muszki to Simulium — roznosiciele filarii. Ruch samochodowy ustał.
Rybacy wrócili. Cisza przedwieczorna zaległa nad rzeką. Gdzieś z bardzo daleka słychać gwar
wioski i głuche bicie stęp. To kobiety ubijają swoje fu-fu, czyli kukurydziane ciasto, narodową
potrawę Afryki Zachodniej. Zwierząt żadnych nie ma. Wszystko już dawno wytępione.
Hipopotamy także uciekły.
Gdy noc zapada na dobre, drapię się na wysoki brzeg do wioski po smażoną rybę. Na małym
klepisku, przy samej drodze rozsiadły się czarne przekupki. Przed każdą tkwi na wysokich nóżkach
żelazny kosz żarzących się węgli. Na jego drucianym ruszcie, w orzechowym tłuszczu wspaniale
rumienią się ryby. To nic, że każdy klient zanim rybę kupi, na wszystkie strony ją obmaca, a
przekupka jeszcze poprawi. Płomień zarazki przepali, a żadna z europejska przyrządzona ryba nie
miała i mieć nie będzie takiego niebiańskiego smaku. Zaopatrzony w doskonałą kolację, klucząc
wśród płonących ognisk wioski, nie śpiesząc wracam do samochodu. Odwlekam powrót, jak mogę,
bo cóż teraz robić? Komary tną, więc trzeba włazić pod moskitierę. Lampy nie ma. Godzina
wczesna — spać się jeszcze nie chce.
Wioska została daleko za mną. W dalekiej perspektywie szkarłatnią się węglowe piecyki. Na
purpurowym ich tle czernią się karykaturalnie wydłużone ludzkie cienie. W tym właśnie momencie
na przeciwległym brzegu rzeki, spoza górki wyłania się olbrzymia tarcza księżyca. Jej blask
zygzaczy się wolno poprzez dygocącą wodę.
Układamy się na polowych łóżkach przykryci woalem białej moskitowej siatki, nadaje ona
otaczającemu światu nienaturalne, dziwne kształty, jakby się patrzyło poprzez przymglone szkła.
Temperatura powietrza teraz, późnym wieczorem jest najmilsza, koi nerwy, orzeźwia płuca. Od
rzeki idzie niezastąpiony, jedyny w świecie zapach wilgoci. O siatkę leciutko terkocą uderzenia
muszek. Błoga beztroska przysypana gwiazdami. Wokół srebrzące się w księżycu, miękkie, przytu-
lne plamy piasku. Jakieś chrząkania w oddali. Czyżby hipopotamy? Podobno w tamtej stronie rzeki

background image

jeszcze Się pytają.
Jakże przyjemnie wstawać tuż przed świtem, kiedy zmierzch nie zdążył rozproszyć mroku. Kiedy
niebo dostaje rumieńców, a ryby pluskają na powitanie słońca. Nawet rybak w czółnie stara się
wody nie mącić. Wkłada wiosło powoli i z ostrożna. Świat się nie rozruszał jeszcze z
podrzemkowej drętwoty. Trzeba się śpieszyć w drogę, zanim murzyńskie autobusy nie ruszyły z
Taimale, gdyż będzie straszliwy kurz.
Wjeżdżamy do miasta w czas największej gorączki. Szeroko rozrzucony bazar otacza czworobok
niskich szanych straganów. Rękodzielnictwo niestety zapchane w najodleglejszy gdzieś kąt. Trzeba
więc koniecznie minąć te stosy błyszczących rupieci: aluminiowe piramidy garnków, kwieciste
japońskie perkaliki i plastykowe sandały, kolorowe grzebyki i wzorzyste filiżanki z emalii. Trzeba
mieć wzrok bystry, a i niuch dobry, żeby wyczuć kierunek marszu i nie przegapić tego, co stanowi
do dziś jeszcze duszę każdego północnoafrykańskiego jarmarku. Najlepiej kierować się zapachem
garbowanych skór.
Otóż i one. W oddzielnych, dość przestronnych stoiskach siedzi po dwóch albo trzech szewców,
oczywiście w kucki i na ziemi. Obok wiązki jaskrawo barwionej skóry. W rękach trzymają jakiś
przeplatany kolorami sandał lub torbę, na gwoździu zaś wisi para butów do konnej jazdy. Są
gotowe, ale nie podzelowane. Czasami mignie suto haftowany czaprak, aplikowany skórą w esy-
floresy. Gdy uważnie przejrzysz towar, to i szablę wyłuskasz z safianowej pochwy albo i nóż jaki
piękny. Nikt ci tego nie będzie pod nos sadził ani zachwalał. Nie z młokosami masz tu do
czynienia, co europejską tandetę sprzedają. Tu są solidni rzemieślnicy. Ludzie starsi, najczęściej
sędziwi. Znają swoją godność. Nie reklamują się. Milczą. Sam musisz o siebie dbać, sam towaru
szukać.
Po drugiej stronie tejże ulicy rozłożone kilimy. Przybyły tu w tobołach na głowach domokrążców.
Przywędrowały od strony tajemniczego Timbuktu, czyli od miasta tysiąca legend, gdzie wielka,
niebieska rzeka Niger wsiąka w żółty piasek Sahary. Na wąskich warsztacikach tkackich pracują
wysokiej klasy specjaliści. Sami wiją nici, sami je barwią roślinnymi farbami, sami tkają w długie,
cienkie paski. Kilimy, na których trzeba się znać, żeby nie paść ofiarą imitacji. Jeden znany eks-
pertom kolor już cenę dziesięciokrotnie podwyższy.
Na bruku między straganami siedzi starzec — mistrz od srebrnych wyrobów jubilerskich. Rzadki to
ptak w tutejszych stronach. Piękne ma rzeczy wytapiane i kute: bransolety ciężkie, masywne,
kręcone ze srebrnych prętów. Pierścienie ogromne, wypukłe, stare, a nowoczesne w kształtach.
Bliżej płotu znajdziesz stragany „dżudżu”. Najróżniejsze rozłożone na płachcie workowej, pomocne
w chorobach fetysze. Można je nabyć z porady znachora. Ale jeśli takowej ze sobą nie otrzymałeś,
doradzi sam sprzedawca, stary dżudżumen, czyli czarownik. Siedzi on na skrzyżowanych piętach
sarkastycznie obserwując, jak gmerasz palcami w jego śmietniku. Nie protestuje. Tu możesz robić,
co się żywnie podoba, tutaj zawsze klient to pan, jaki by nie był: czarny czy biały.
A więc wybieram zasuszonego kameleona, dwa zęby krokodyla, ogon jakiegoś ptaszka, kilka
starych ręcznie szlifowanych paciorków i... parę główek czosnku, bo takiego specjału nigdzie
więcej dostać nie można.
Z targu warto pojechać do miejscowego hotelu, gdzie przed jego werandą, pod rozłożystą koroną
drzewa siedzi zawsze paru kupców-domokrążców. Sprzedają oni upominki turystom. Nie wolno ich
lekceważyć. Śród banalnej a nieciekawej tandety zaplątać się mogą przedmioty rzadkiej wartości.
Ci ludzie wędrują po całej Afryce Zachodniej zbierając, co się tylko da. Cenniejsze przedmioty
schowane są dla „lepszej” klienteli, trzeba się o nie specjalnie dopominać. Niejeden eksponat
nabyłem z ich rąk.
Nie znoszę miasta. Nawet taka dziura, takie maleńkie Tamale drażni mnie i męczy, ach, z jakąż
rozkoszą mijam ostatnie domy, zagłębiając się ponownie w cudowną monotonię afrykańskiego
buszu. Nic właściwie pięknego w nim nie ma, jest raczej uosobieniem brzydoty: pokracznie
karłowate krzewy, fantastycznie sprężone w jakimś paralitycznym letargu, i na tle tego
cmentarnego parku porozrzucano olbrzymie, rudoczerwone pomniki termitier. Łącznie z wysuszoną
trawą wszystko tu beznadziejne jest i smutne. A jednak właśnie busz ma w sobie niewysłowiony
urok. Przywiązuje do siebie, pociąga. Może sprawia to przestrzeń nieograniczona, rozmaszysta,

background image

szeroka, rozrzutna. głęboko się oddycha — daleko się patrzy.
Droga do Daboy nie różni się od innych afrykańskich: czerwonoruda przedziera się poprzez
najtypowszy busz, od czasu do czasu nanizują się paciorki okrągłych, takichże czerwonych chat, o
stożkowatych, słomą krytych dachach. Ta droga prowadzi do mostu, który trzeba koniecznie
przejechać, a skoro „koniecznie”, więc nie wchodzi w rachubę jakość, stan, moc, bezpieczeństwo i
w ogóle tego rodzaju bezsensowne warunki. Jeżeli słupa zabrakło, trzeba ten słup wykombinować.
Jeżeli pokrycia deskami ,brak, wówczas same belki wystarczyć powinny. Skoro przejechać się m u
s i, to nie ma gadania! Tak też jest i w tej chwili. Stwierdziłem, że most przestał istnieć. Ostatni
sezon deszczowy zabrał wszystkie deski. Pozostał jedynie szkielet. Ha. Więc cóż robić?
Łamię długą trzcinę. Mierzę nią rozstęp kół samochodu, następnie mierzę rozstęp wzdłużnych belek
szkieletu mostowego i — o dobry mój losie! Oba te wymiary zgadzają się. Więc nad czym tu się
zastanawiać? Podjeżdżam pod sam most. Wysiadam. Sprawdzam, czy koła przednie są prawidłowo
nastawione. Wracam do kierownicy. Żona przechodzi po belce na drugą stronę rzeki. Teraz
pozostaje dokładna obserwacja ruchów jej ręki.
Powoli, z namaszczeniem, z sercem w gardle, a duszą na ramieniu... — przejeżdżam.
Most wzięty. Czeka mnie jeszcze powrót. To Afryka. Jeszcze kilka mil, ostry wjazd do góry i
wspaniały widok... U naszych stóp, to znaczy przed samochodem znowu rzeka Wolta. Dalej
przejazdu nie ma... Hop, hop!” — trzeba wołać. Na przeciwległym brzegu odpowiedzą, gdyż od
wczoraj czekają. Muszą czekać. Starszy sanitariusz Sulley — syn wielkiego szefa plemienia
Dagomba — czekać na mnie musi, takie to już demokratyczne czasy.
Wysoki, rasowy, o małych wąsikach i szerokich skułach przypomina raczej mieszkańca północnych
Chin. Jest wybitnie służbisty i zdyscyplinowany. W konwersacji z nim nie należy się spodziewać
innych odpowiedzi jak tylko: yes, sir i no, sir.
Za chwilę rybackim korytem przeprawimy się na drugą stronę. Przede wszystkim należy złożyć
oficjalną (wizytę szefowi miasteczka. Każdą pracę trzeba zaczynać od kurtuazji. Afryka jest
wybitnie drażliwa.
Do „pałacu” szefa nie wolno wchodzić bez uprzedniego zaanonsowania. Po kilku dopiero minutach
zjawi się sługa i zaprosi do środka. Wielki szef Daboy każe na siebie cierpliwie czekać. Sala
audiencyjna, jak i cała reszta pałacu, klejona jest z gliny. Strop niski, ale izba obszerna. Pod jedną
ze ścian tronowe podwyższenie, na nim skórzane pufy. Żadnych innych mebli. Pod drugą,
przeciwległą, ścianą dwa ogromne sygnalizacyjne bębny.
A oto i sam szef. Przed progiem, muzułmańskim obyczajem, zrzuca z bosych stóp sandały. Za
szefem wciska się gromada starszych osobników. Szef nigdy nie bywa samotny. Jest stale otoczony
świtą doradców.
— Antire! — zaczął mój asystent Sulley.
— Na! (dziękuję) — odpowiedział szef owy tłumacz, gdyż mało który szef pospolituje się
przemawianiem bezpośrednio. Nie należy to do dobrych obyczajów. Do wiernych mówi się za
pomocą pośrednika, do którego szef mruczy półgłosem, a on dopiero powtarza przemowę.
— Aba bewola! — kontynuuje mój Sulley.
— Na — odpowiada szef. Wiem, że te tradycyjne powitania potrwają dobre kilka minut, oglądam
się więc tymczasem na boki, badając wzrokiem otoczenie. Nic ciekawego. Ściany gładkie, lepione z
gliny, żadnych obrazków, sufit takiż gliniany podparty krokwiami,. Najbardziej atrakcyjne są
twarze doradców o rysach chamickich, orlich nosach, krzaczastych brwiach i sępim wzroku.
Widocznie są to przybysze z północnych stron.
— Amma bewola! (jak się ma twoja matka?) — przemawiał tymczasem Sulley.
— Na — burczał przez tłumacza szef i dalej szła przepisowa rozmowa.
Wreszcie litania dobiegła końca. Towarzystwo z wyraźną ulgą westchnęło. Obyczajom stało się
zadość, teraz można przystąpić do rzeczy.
— Mój drogi szefie — zacząłem głosem uroczystym. — Znasz minie, nie pierwszy już raz
przychodzę tutaj ze swoimi ludźmi, żeby leczyć twoich poddanych. Teraz pragnę twojej pomocy w
zwoływaniu opornych, bez ciebie nie zrozumieją korzyści, jakie płyną z lekarstw. Ty wiesz, jacy
ludzie bywają niemądrzy.

background image

Sulley jest doskonałym mówcą i sugestywnie gestykulując, gęsto ilustruje moje słowa. Zresztą nie
potrzebuje już mnie słuchać, zna na pamięć wszystkie nasze zawodowe prośby i powitania,
dziękczynienia i pożegnania.
Szef także nie gorzej od niego zna treść tych przemów.
Więc gdy formom stało się zadość, przechodzimy na bardziej poufały ton, szef pochyla się do mnie
i szepce:
— Pan doktor zaraz jedzie do Jabun?
— Tak jest, jadę.
— Mógłby pan łaskawie przywieźć mi stamtąd od brata jeden worek kukurydzianego ziarna?
Któż by szefowi odmówił, znakomita okazja do zadzierzgnięcia bliższych stosunków.
— Ależ z największą przyjemnością — zawołałem, zrywając się z miejsca, bo jeden z szef owych
synków ukłuł mnie w tym momencie w pośladek.
— Ci malcy to synowie waszej dostojności? — zapytuję, siląc się na uśmiech.
— Tak, moi — odpowiada szef dumnie.
— A wielu ich razem? — pytam.
— Czterdziestu siedmiu i siedemnaście córek.
— Z jednej żony?
— Nie, gdzieżby, z trzydziestu siedmiu.
— Oho! — chrząknąłem mimo woli — chciałbym mieć takie zdrowie.
Wizyta się kończy. Właśnie olbrzymi drab wywleka bębny na podwórko, żeby nadać ostatnie
rozkazy dotyczące współpracy ludności z naszą sanitarną ekipą. Przy głuchych tonach bębnów
odchodzimy z Sulleyem do naszego Land-Rowera. Czeka nas wędrówka ciężka i daleka, bez drogi
przez busz. Szofer, zaprawiony do tego rodzaju przepraw, nic sobie nie robi z drzew na drodze.
Łamie je, a częściej przygina do ziemi zderzakiem i sunie dalej po nich niby tankiem. Swoją drogą
Land-Rower to doskonały wynalazek: pozornie mała pchła, a taka silna. Przekonałem się wkrótce,
że drzewa i krzewy to najmniejsze z przeszkód. Dziwnie są giętkie i ustępują grzecznie z drogi.
Gorsze są zwykłe kępy trawy, wysokie i mocno wrośnięte w glebę. Środkiem brać ich nie można,
kołem objechać trudno. Przechylamy się więc na boki, niby w motorowej łodzi na falach. Ale Land-
Rower ma świetną równowagę. Tak jadąc krok za krokiem, balansując biodrami, chwytając się
dłońmi szyb, przebrnęliśmy ze dwadzieścia mil, aż cierpliwy szofer stracił panowanie. Zakląkł siar-
czyście. Dalej jechać nie sposób. Jakby ktoś bardzo złośliwy usypał wał z kamieni. Mowy nie ma o
przedostaniu się na drugą stronę. Istny chiński mur. Cóż robić? Wysiadamy.
— Jak jeszcze daleko? — pytam.
— Bliziutko, kilka mil zaledwie.
— Ale jak potem odszukać ten samochód w buszu?
Sulley uśmiechnął się pod wąsikami. Pomyślał pewnie: „głupi”, bo jakże można nie trafić? Dla
człowieka buszu taki problem nie istnieje. Nosem czują kierunek.
Idziemy gęsiego, Sulley prowadzi.
— Słyszałem, że się pan ożenił niedawno... — zacząłem, żeby coś mówić.
— Tak, przed tygodniem — odpowiedział.
— Pierwsza żona? — spytałem, przypominając sobie, że Sulley jest mahometaninem.
— Nie, czwarta — odpowiedział.
Korciła mnie od dawna tłumiona ciekawość, jak ci ludzie radzą sobie z taką liczbą żon. Nie miałem
nigdy lepszej sposobności niż teraz. Z Sulleyem łączą mnie serdecznie życzliwe stosunki.
— Panie Sulley! — zacząłem — jakże to u was jest, czy każdorazowo pan woła którąś żonę, czy
same wiedzą, kiedy mają przyjść?
— Same wiedzą. Co drugą noc zmiana. Sprawiedliwie — odrzekł poważnie.
— I pan tak może niby w zegarku, regularnie i na zawołanie? — zwątpiłem.
— Widzi pan, w praktyce to się rzadko zdarza, aby pan miał więcej niż jedną lub najwyżej dwie
baby, reszta bezużyteczna...
— Jak to bezużyteczna?
— No bo zachodzą w ciążę i od szóstego miesiąca już spać z taką nie można. Obyczaje nie

background image

pozwalają. Potem przychodzi na świat dziecko, no i trzeba znowu czekać aż do dwóch lat...
— Dlaczego aż do dwóch lat? — zdumiałem się.
— Bo u nas taki zwyczaj. Nie tylko u nas, ale prawie we wszystkich plemionach afrykańskich
trzeba czekać dwa lata, żeby różnica wieku między jednym dzieckiem a drugim nie była mniejsza
niż trzy lata. Poprzednie dzieci muszą być od razu zdolne do pomocy matce przy następnym
rodzeństwie. Muszą być dostatecznie silne, żeby dziecko unieść z ziemi.
— Trzyletni bachor? — mruknąłem niedowierzająco.
— A naturalnie. Czyż pan nie widział zupełnie małych dziewczynek z maleńkim kalabaszem na
głowie niosących za matką wodę z rzeki? Czyż pan nie widział takichże dziewczynek dźwigających
niemowlę? U nas dzieci od najwcześniejszego dzieciństwa pracują z dorosłymi, a raczej bawią się
w pracę.
— My tak gadu-gadu, mila za milą i żadnych zmian. Obawiam się, że to jeszcze bardzo daleko —
zauważyłem.
Sulley stanął, podniósł głowę, spojrzał w niebo, potem dookoła. Nadstawił uszu, coś posłuchał,
wreszcie zadecydował:
— Zostało jeszcze tylko parę mil.
— Tak samo pan mówił przedtem... „kilka mil”, ja znam te wasze afrykańskie nie kończące się
mile, ale skąd. pan może wiedzieć? Czemu pan nosem pociąga?
— Ot, widzi pan, w stronę Jabun idzie się do Wolty. Im bliżej do rzeki, tym większa wilgoć, można
ją wyczuć w powietrzu, a także i na krzewach.
— W każdym razie dalej nie pójdę, zanim czegoś nie przegryzę, jestem diablo głodny.
To mówiąc, obliczam w myślach, ile kanapek mam w torbie, czy wystarczy herbaty w termosie.
Żona obliczyła tylko na jeden posiłek dla jednej osoby, tymczasem trzeba będzie towarzysza
częstować. Żaden Ghańczyk nie zje samotnie, żaden Ghańczyk puszczając się w podróż nie zabiera
ze sobą jedzenia. Po co? Wszędzie dostanie jeść za darmo. Sulley też nie zabrał ze sobą kanapek ani
wody. On — człowiek tutejszy — je i pije to, co inni. Je palcami, a pije z kalbaszu żółtą ciecz z
przydrożnej kałuży. Ja tymczasem za Boga nie wypiję takiej lury i za Boga nie skosztuję
gniecionego brudnymi rękami ciasta, zwanego fu-fu. Pomijając brud, żadna z tutejszych potraw nie
zna soli, jest polewana przy tym bardzo tłustym, oleisto-pieprznym sosem. Kiedy dojdziemy do wsi
Jabun, Sulley zasiądzie do uczty. Będzie połykał wszystkie miejscowe smakołyki, a co ze mną?
Oddając mu teraz ostatnie kanapki i ostatnią filtrowaną wodę znajdę się w bardzo niewesołym
położeniu. Cóż jednak robić? Nie mogę przecież tego wszystkiego tłumaczyć Sulleyowi. Muszę się
z nim po bratersku dzielić. Wyjmuję więc termos i kanapki. Rozkładam wszystko na trawie,
zajadamy sprawiedliwie. Sulley niczego nie odmawia. W jego głowie ani na moment nie przemkną
tego rodzaju niepokoje. Zajada, popija, a ja kurczę się w sobie na myśl, co dalej będzie, wszakże
wracamy dopiero jutro wieczorem.
Tym razem Sulley nie omylił się. Jabun leżał tuż obok.
Zastaliśmy chłopców przy robocie. Moi „chłopcy” są to technicy sanitarni wyszkoleni w jednym
kierunku: badania i leczenia śpiączki oraz frambezji — dwóch chorób nagminnie tutaj
występujących. Jeszcze przed kilkunastu laty były one powodem setek ofiar w ludziach, dziś, dzięki
takim właśnie „chłopcom”, rokrocznie plądrującym tutejsze wsie, choroby prawie znikły.
Cierpliwie, żmudnie, systematycznie co rok idą drużyny tych ludzi, zbrojne w mikroskopy i
strzykawki, badając i lecząc każdego mieszkańca każdej wsi.
Dwa długie ogony pacjentów i pacjentek czekają na badanie. Oczywiście kobiety i mężczyźni
oddzielnie. Mało kobiet samotnych, prawie każda ma w objęciach dziecko, a drugie wisi na plecach
zawinięte w chustę. Większość pacjentek jest całkowicie goła, z cieniutką przepaską, a częściej
sznurem na biodrach. Ta przepaska albo ten sznur służy do zatknięcia z tyłu zielonej miotły,
zastępuje ona skutecznie najmodniejszą spódniczkę. W krąg panuje cisza skupiona i poważna.
Żadne dziecko nie płacze. Są zdyscyplinowane. Na buziach przestrach, oczy wybałuszone, ale
posłusznie bez szemrania podsuwają szyje do macania gruczołów. Powiększone gruczoły szyjne to
pierwszy nieomylny objaw śpiączki. Wprawne palce moich sanitariuszy biegają po mięśniach jak
po klawiszach muzycznych instrumentów. Czasami uchwycą gruczoł, przekłują go igłą, wiercą

background image

bezwzględnie a okrutnie, aby jak najwięcej płynu wciągnąć do strzykawki. Mały pacjent krzywi się
boleśnie, ale nie płacze.
Idę wzdłuż ogonka pacjentek przyglądając się z bliska wszystkim malusińskim. Są przeważnie
dobrze odżywione. Te nieliczne wyjątki, jak w praktyce wiem, chudość swoją zawdzięczają nie tyle
ubóstwu, ile brakowi higieny i rozumu rodziców. Ghańczycy na ogół są ładnie i mocno zbudowani.
Ich codzienne pożywienie zawiera widocznie wszystkie potrzebne składniki.
Na szyjach dzieci wiszą różne dżudżu, w postaci małych człowieczków wyrzeźbionych w drzewie
albo kawałków kości. Dziecko to skarb, to przedmiot kultu i miłości.
Dlatego wszystkich ciekawych amuletów-dżudżu szukaj na szyjach niemowląt, są one stale pod
opieką czarodziejów i dobrych albo złych duszków. Żadna matka nie sprzeda wiszącego na szyi jej
dziecka dżudżu. Żadne skarby jej nie przebłagają. Choćbyś cały swój majątek ofiarował, fetysza nie
dostaniesz. Gdybyś go dostał, dziecko musiałoby umrzeć. Dżudżu jest strasznie mściwe.
Nareszcie cała wieś przebadana i moi chłopcy rozchodzą się po domach. Moi „chłopcy” to
najzupełniej dorośli mężczyźni, z których najmłodszy liczy lat dziewiętnaście, a najstarszy
pięćdziesiąt i pięć. Prowadzą cygańskie życie, przerzucając się z miejsca na miejsce. Obrana jako
baza wieś służy im domem najwyżej na kilka tygodni. Mimo swych włóczęgowskich zamiłowań
zwariowałbym chyba żyjąc w podobnych warunkach. Menu niewyszukane, meble spartańskie. O ile
Afryka Wschodnia od swego zarania plecie dość wygodne łóżka, o tyle tutaj, na zachodzie, ludzie
zwykli spać na ziemi, za jedyną pościel uznają matę.
Do jednej z lepianek wprowadzono w tej chwili i mnie. Jest to siedziba kierownika mojej sanitarnej
grupy. Za całe umeblowanie służy stół, parę krzeseł. Za zasłoną z koca, przegradzającą izbę na
dwie połowy, leży na ziemi duża, małżeńska mata.
Mój Sulley zadomowił się już na dobre i zajada przy stole jakieś swoje fu-fu. Zerwał się
szarmancko i oczywiście wskazując na jedzenie zaproponował:
— Pan doktor pozwoli.
Wie szelma doskonale, że jeść tego nie będę, ale grzeczności stało się zadość. Usiadł z powrotem i
zajada, aż mu się uszy trzęsą. Ja zaś pójdę spać głodny i głodny będę jutro aż do południa, kiedy to
może dobrnę do pierwszego filtru i do pierwszego sklepu z możliwym chlebem. Swoją drogą,
głupia jest ta cywilizacja.
Odwiedzam mego przyjaciela — starszego sanitariusza Akapana. Gorliwy katolik, jego żonę —
gruźliczkę — niedawno umieściłem w sanatorium. Akapane ma liczną rodzinę, jest ich coś
jedenaścioro czy dwanaścioro. Wchodząc na próg jego chaty, widzę inną młodą niewiastę. Niańczy
malutkiego bachorka. Pytam, wskazując na nią palcem:
— Twoja siostra?
— Nie — odpowiedział bez wahania — żona.
— Jakże to — zdziwiłem się. — Wszakże jesteś katolikiem.
— O, tak — odpowiedział. — Panu chodzi o żonę? Tylko tamta żona gruźliczka jest żoną
katolicką, ta nie.
Lubię beztroskie rozwiązywanie problemów.

Tse-tse i tabu

— Co robić z tym Brifu? — pyta mnie już chyba raz setny mój Vankumuni, a ja nie mogę zdobyć
się na
konkretną decyzję. Cały mój rejon oczyszczony jest od I muchy tse-tse. Ogromnym nakładem
kosztów wytrzebiło się cieniste gąszcze wzdłuż strumyków i rzek, a w tym nieszczęsnym Brifu
wciąż i bez końca znajduję wypadki śpiączki i wiem, wiem na pewno, gdzie się te przeklęte muchy
gnieżdżą. Ale cóż robić? Jestem wobec nich zupełnie bezsilny. Muchy tse-tse siedzą w świętym
gaiku. Są nietykalne, chronione zabobonem, jakby czczone. Tam też w tym właśnie gaiku bije

background image

źródło i setki kobiet wędrują doń z szerokiej okolicy po wodę. Są kąsane przez te muchy —
roznosicielki choroby. Ale co robić?... Co robić? Nie mogę przecież wyciąć tego lasku, bo... tabu!
Straszne słowo, paraliżujące wszelkie poczynania.
— Czemużeście nie wycięli tego przed dziesięciu laty, kiedy prowadzona była specjalna akcja? —
wybuchnąłem zniecierpliwiony, jakby biedny Vankumuni był temu winien.
— Pan sam wie, doktorze... — odpowiedział z powagą. — Pan wie, jak z nimi trudno.
Rzeczywiście, przypomniałem sobie całą, najwcześniejszą historię tego kraju, a było to w roku
1482, kiedy Portugalczycy wylądowali, aby zbudować tutaj pierwszy swój fort. Po długich
pertraktacjach miejscowy król Karamansa zgodził się na rozpoczęcie prac. Gdy nazajutrz robotnicy
portugalscy uderzyli kilofem w skałę, powstał straszliwy krzyk. Tubylcy rzucili się do bitwy.
Okazało się, że ta skała zamieszkana jest przez ducha rzeki i nie wolno go krzywdzić. Nie
wiadomo, czym by się wszystko skończyło, gdyby nie nowe prezenty.
Ale wiem, dobrze wiem, przykład rzuca mi się w oczy każdego tygodnia, gdy mijam wieś
Larabanga. Droga tutaj wije się zygzakami, omijając z daleka jeden głupi kamień. Ten właśnie
kamień-dżudżu stanął przypadkowo na wytyczonej prostej drodze. Miejscowa ludność tknąć go nie
dała. Usunięcie kamienia miało bowiem grozić zagładą całej wsi i śmiercią jej mieszkańców, tak
orzekł najwyższy autorytet, największy z czarodziejów.
Wbrew wszelkiej inżynieryjnej logice droga poszła kołem i zygzakami.
Jakże więc po tych i innych bogatych doświadczeniach mógłbym tknąć święte muchy tse-tse w
dżudżu-gaiku?
Może, ale ja nie zaryzykuję. Chcę jeszcze żyć. Świętego gaju nie ruszę. Lepiej pojadę pertraktować
z moim najserdeczniejszym przyjacielem, kapłanem tego dżu-dżu, wielkim królem Brifu.
Brifu to duża wieś, liczy coś około tysiąca mieszkańców, ale jest w niej jeden jedyny dom, jednej i
tej samej rodziny. Kamienica? Drapacz chmur? Broń Boże! Jeżeli koniecznie mamy go do czegoś
porównywać, to raczej jest to gliniany plaster miodu. Tak przynajmniej wygląda z lotu ptaka.
Najprawdopodobniej kiedyś, bardzo, bardzo dawno, stanęła tu niewielka, skromna lepianka. Żył w
niej praszczur Lobi. W miarę lat każdemu nowo powstającemu stadłu dolepiano nową izbę albo i
dwie, według wymagania. W ten sposób rodzinny dom Lobi rozrastał się. Z jednej izby do drugiej
prowadzą okrągłe lub owalne otwory. Co druga izba posiada w suficie otwór przykrywany w razie
deszczu garnkiem. Ten płaski sufit jest jednocześnie dachem, włazi się nań po „drabinie” od
zewnątrz. Drabinę stanowi oparty o ścianę pień drzewa z naciętymi stopniami. U szczytu pień taki
widłowato się rozszczepia, aby oparciem w dwóch punktach zapobiec obrotowi dookoła własnej
osi. Izby z otworami wentylacyjnymi służą do pogawędek towarzyskich oraz drobnych robót rę-
kodzielniczych, jak przędzenie lub kręcenie sznurków. Toteż na przemian to mężczyźni, to kobiety
zbierają się w grupki i gaworzą, nigdy, broń Boże, razem, to nie do pomyślenia. Żarliwe słońce
Afryki w głąb tych izb nie zagląda, więc jest przyjemnie i chłodno. Atmosfera groty, z tą tylko
różnicą, że brakuje tu stalaktytów, no i wilgoci. Cóż by ci biedni ludzie dali za jeden taki
„podziemny” ruczaj! Tego właśnie tutaj brak, tego najbardziej brak Afrykanom.
Otwór do izby drugiej, czyli sypialnej, zawieszany jest brudnym workiem albo matą, aby nie
wypuścić stamtąd drogocennego „ducha” ogniska. Nienawykły gość mruży od razu oczy, tak go
straszliwie pieką powieki, wytrzymać wprost trudno od dymu. Tubylcy tego nie czują. Zżyli się od
dzieciństwa. Dym jest dobroczyńcą. Dym chroni przed komarami.
Tak więc jadę do owego plastra miodu, do tej tysiąc mieszkańców liczącej wsi Brifu. Szczep Lobi
należy do afrykańskich ortodoksów, którzy mając w pogardzie białego człowieka z jego
idiotycznymi wynalazkami, opierają się postępowi cywilizacji. Takim ortodoksyjnym szczepem
Afryki Wschodniej są Masa je, tacy są Gala w Abisynii, a tutaj w Ghanie — właśnie Lobi.
Chadzają nago (ach, jakże mądrze robią). Mężczyźni przerzucają przez jedno ramię skórę kozła
związaną na piersi nóżkami. Kobiety zaś, całkiem gołe, opasują się cienkim tylko sznurkiem, żeby
przytrzymać jakoś zawieszoną na tyłku świeżo zerwaną miotłę, taką zwyczajną zieloną miotłę, jaka
u nas służy do podmiatania podwórka.
Lobi zamieszkują oba brzegi rzeki Czarna Wolta, stanowiącej naturalną granicę dwóch nowo
powstałych republik: Ghany i Wybrzeża Kości Słoniowej. Rządzą się oni wyłącznie szczepowo i

background image

nawet europejskie pieniądze traktują jak zło konieczne. Do drobnego handlu tabaką albo nawet do
kupna żony używają wyłącznie małych muszelek, obliczanych na tysiące. Wspaniale wygląda
miejscowy targ, w atomowej dobie, gdzie taka para starców przykucniętych na ziemi przekłada z
powagą muszelki z jednej kupki na drugą.
Brifu leży na krawędzi płaskowyżu. Stąd rozpościera się daleki widok na obnażoną ze wszelkiego
drzewostanu dolinę, pustą i żółtą. Biegnie ona aż ku fioletowej linii gór, które stanowią właśnie
przeciwległy jej brzeg. Tu u ich stóp płynie rzeka Czarna Wolta. Nie widać jej, zakryta jest
powodzią nie dopalonych traw. Te trawy gdzieniegdzie tworzą wyspy suchych, ciemnoniebieskich
kit. Asymetryczne ciemniejsze plamy tłumią oślepiający blask tropikalnego słońca odbity od tych
złocących się łąk. Gdyby nie one, trudno byłoby utrzymać otwarte oczy.
Bydło z ogromnymi rogami wolno się posuwa dołem, a z tyłu, za nim, grupki czarnych golasów
wypiskują bezmelodyjny rytm na drewnianych archaicznych piszczałkach.
Pąsowa kula słońca opada już z bezchmurnego nieba. Trzeba się spieszyć. Jedziemy z
Vankumunim załatwić sprawę tego świętego gaiku.
Już z daleka słychać dziwnie miękki rytm. To nie bębny, to inny jakiś instrument.
Zatrzymuję samochód na krańcu wioski. Dalej jechać nie można. Gęsty tłum zaległ niewielką
przestrzeń przedpałacowego podwórka. Piechotą łatwiej iść, gdyż na nasz widok z szacunkiem
ustępują drogi. Zastajemy szefa w roli wirtuoza. Wystukuje pałeczkami ten właśnie dziki rytm na
olbrzymim ksylofonie, a właściwie, mówiąc fachowo: „balofonie”, pod każdą bowiem deseczką
wisi tykwa, służąca jako rezonator. One to wzmacniają i pogłębiają ton. Szef musiał już sporo
podpić, twarz ma czerwoną, a jego małe oczka świecą w zatłuszczonych policzkach jak dwa
skarabeusze z nefrytu.
Szef podniósł głowę, uśmiechnął się i dalej gra, wyraźnie popisuje się przede mną zdolnościami.
Udaję więc zachwyt, chociaż ani rytm skomplikowany, ani melodia wcale mi nie odpowiadają.
— W dobry czas przybywamy — szepcę do Vankumuniego. — Szef podchmielony, w dobrym
humorze.
— Na cześć pana, doktorze, moje żony zatańczą! — zawołał szef przekrzykując hałas i ruchem
brody wskazał na rząd starszych kobiet ustawiających się już gęsiego, jedna za drugą. Nie
przypuszczałem, że mogą być aż takie brzydkie i stare. Może się szef omylił? Chyba to jego matki.
Cztery staruchy chude, wyniszczone, z sutkami do pasa, lekkim podrygiwaniem wyrażały już
wielką ochotę. Szef uderzył mocniej w ksylofon i zaczął się szaleńczy, pełen werwy i siły taniec.
Zadarły i wyprężyły głowy, aż na szyjach uwypukliły się żyły. Opuszczone, wyprostowane ku
dołowi ramiona sprężyły się w ekstazie. Na sztywnych, prostych nogach jęły podskakiwać, dreptać,
bić piętami nie zginając kolan. Dziwny jakiś taniec paralityków, którego jedynym chyba celem mo-
gło być rozruszanie, albo... oberwanie sutek. Pot spływał z rozskakanych bab. A szef pełen
aprobaty, tłukąc w ksylofon, zadowolony zerkał spod oka.
Ledwie żony skończyły, z przeciwnej strony wybiegł rząd mężczyzn i w ten sam sposób jął wzbijać
kłęby kurzu.
— Właściwie z jakiej racji wyprawiacie dziś tak wielką fetę? — spytałem szefa, przekrzykując
łomotanie ksylofonu.
— Jeden z braci naszych ożenił się — odkrzyknął szef, nie przerywając gry na instrumencie. —
Widzi pan, dolepiliśmy tam, do naszego wspólnego domu, dwie nowe izby dla nich.
Tu szef zakończył grę mocnym akordem i oddał pałeczki innemu wirtuozowi.
— Wiele płaci się tutaj za żonę? — spytałem go, gdy się wygodnie rozparł w fotelu obok mnie.
— Dwadzieścia tysięcy muszelek.
— A gdzie pan młody te muszelki zdobywa? Jeździ specjalnie nad morze?
— Gdzież tam. Muszelki od wieków krążą dookoła jako nasza obiegowa moneta. Jednostką
monetarną jest tak zwany libie tuo, czyli trzysta sześćdziesiąt muszli.
— A kto wybiera żonę? Rodzice?
— Kto? — zdziwił się szef. — Nikt. To u nas samo automatycznie idzie.
— Nie rozumiem. Jak to idzie?
— Każda pierworodna córka, widzi pan, wychodzi za syna wujka, czyli syna brata matki, a inne

background image

córki za innych kuzynów z linii matki.
— I nie ma wyjątków od tej reguły?
— No — zaśmiał się szef jowialnie — bez wyjątków nie ma życia. Na przykład, dziewczyna może
być poślubiona takiemu, co uratował ją od śmierci. A pan wie, jak nasze niemowlęta chorują, więc
nietrudno jest znaleźć takiego, co uratuje. — Znowu szef zaśmiał się głośno i oglądnął się, czy ten
dowcip został usłyszany.
— Więc ten dzisiejszy pan młody uratował kiedyś swoją dzisiejszą żoną?
— A właśnie że nie! — zawołał szef, bijąc się z zadowoleniem dłońmi po kolanach. — Widzi pan,
nowy wyjątek. On wcale jej nie uratował i nawet nie jest synem brata matki, a żeni się... widzi
pan... żeni się — powtarzał szef, rechocąc od śmiechu.
— Więc jak? Co zaszło?
— Do tego jeszcze — zaczął szef tłumaczyć — do tego jeszcze od samego jej urodzenia wolno mu
było nazywać dziewczynkę swoją żoną. Takie miał już prawo. I nazywał ją „żoną”. A wie pan
dlaczego?...
— No?
— Bo on pierwszy pozdrowił jej matkę, gdy się urodziło dziecko.
— To znaczy, pozdrowił zaraz po urodzeniu tej właśnie dzisiejszej panny młodej?
— No tak — potwierdził szef.
— A ileż to panna młoda ma dzisiaj lat?
— Czternaście.
— Czyli, jak z tego wynika, dzisiejszy małżonek jest od niej starszy przynajmniej o dwadzieścia
lat?
— O, nie! — zaprotestował szef, widocznie bardzo rad z tej naszej dyskusji. — On starszy jest od
niej grubo więcej, chyba o czterdzieści lat.
Spostrzegłem w tym momencie, jak chudy, stary golas w damskim, porwanym europejskim
kapeluszu obchodził zebranych gości, obdzielając każdego kieliszkiem miejscowej wódki, czyli tak
zwanej apateszi. Za kieliszek służyła mu pusta banieczka po pomidorowym koncentracie. Trzeba
korzystać z dobrej okazji — pomyślałem i zwróciłem się do szefa:
— Mój przyjacielu! Chciałem i ja przyczynić się czymkolwiek do szczęścia państwa młodych w
dniu dzisiejszym. Ile kosztuje jedna butelka apateszi?
— Trzy szylingi — odpowiedział ochoczo szef, bystro orientując się w sytuacji. Za tę właśnie
orientację bardzo go lubiłem. Nie trzeba było tracić czasu na długie wyjaśnienia. Szef Brifu w mig
załatwiał sprawy.
— Masz tu trzydzieści szylingów i poślij kogoś po dziesięć butelek. To będzie skromny dasz
(prezent) dla młodych.
— O! To stanowczo za dużo — zaprotestował. — Najzupełniej wystarczy pięć... Resztę zatrzymam
sobie — dodał pośpiesznie, abym nie zrozumiał opacznie jego ceregieli. Nie upłynęło i dziesięć
minut, już dwóch gołych cyklistów przywiozło na bagażnikach zamówione butelki. Na skutek tego
poczęstunku nie trzeba było długo czekać. Na ogół Murzyni mają słabą głowę. O ile przedtem z
tańcem szło opornie, teraz każdy się do niego palił. Zaczęły się dobrowolne indywidualne popisy,
polegające na wykrzywianiu się, przewracaniu gałek ocznych, wysadzaniu języka, wyprężaniu szyi
na sztywno. Popisy odbywały się w trakcie tańców. Przez środek podwórka szły korowody zawsze
gęsiego, wystukując sztywnymi piętami. Mało już było widać poprzez kłęby kurzu. Dusiło mnie.
Krztusiłem się i kaszlałem. Wreszcie spostrzegł to szef i wllając rzekł:
— Chodź pan na dach mojego pałacu. My tam lepiej zatańczymy. Tutaj nie wypada, zbyt dużo
obcych.
To mówiąc poszedł naprzód w stronę szerokich, glinianych schodów, przelewając swoją tuszę z
jednej krótkiej nóżki na drugą. Zadarł przy tym twarz dumnie w górę, powiewając energicznie
połami rozpiętego płaszcza.
„Król” krasnoludków Disneya — pomyślałem i nagle uprzytomniłem sobie, że tę postać już gdzieś
widziałem. Widziałem go na... Piccadilly. To on był, on na pewno...
— Czy pan, szefie, był kiedy w Londynie? — spytałem niepewnym głosem.

background image

— A jakże — powiedział, odwracając się do mnie pełen emocji. — A jakże. Poleciałem na
konferencję głównych szefów, zwanych Paramount Chiefs. Oho! Ja im nawet grałem na ksylofonie
i sam jego królewska mość książę małżonek poklepał mnie po ramieniu. Znam Londyn, znam
Piccadilly...
— Właśnie, właśnie, musiałem tam pana spotkać, tylko w innym płaszczu.
— Byłem wówczas w swoim królewskim płaszczu, zaraz pan zobaczy i pozna. — Znowu zaklaskał
i nachylając się do ucha starej baby, dał zlecenie. Za chwilę przyniesiono bardzo szeroki wełniany,
kolorowy płaszcz i czarną aksamitną czapkę z naszywanymi ozdobami z metalu. Szef naciągnął
rękawy i obracając się w kółko, mówił:
— Tak oto chodziłem po ulicach Londynu, żeby każdy wiedział, że to szef, wielki szef Lobi.
Nie miałem najmniejszych złudzeń, to on. Co za przedziwny zbieg okoliczności! Gdzie Brifu, a
gdzie Piccadilly? Świat swoją drogą jest mały.
Siedliśmy na europejskich krzesłach przy europejskim stoliczku, na progu ogromnej, krytej blachą
stodoły. Stodoła ta stoi na dachach rodzinnego domostwa Lobi. Wystając ponad jego poziom, pełni
rolę „pałacu”.
Widok stąd wspaniały. Właśnie dolina rzeki Wolty rozszkliła się szkarłatnie pod łuną zachodzącego
słońca. Powódź czerwieni, na której gdzieniegdzie porozsiewały się kępki świeżo zoranych
plantacji jamu (bulwa, rodzaj olbrzymiego kartofla), odbijając od niej ciemnym fioletem.
Ludzka karawana kobiet z dzbanami wody zbliża się od strony gaju. To jest ów słynny dżudżu-gaj,
siedlisko muchy tse-tse, moje najgorsze utrapienie.
— W samochodzie mam butelkę whisky, jak pan myśli, przynieść? — mówię do Vankumuniego
szeptem, a ten od razu wstaje:
— Gdzie?
— W teczce na siedzeniu, będę panu niezmiernie wdzięczny.
Na widok butelki szefowi oczy się roziskrzyły.
— Pan wody szuka? Ja wody nie uznaję. W Londynie jak piłem whisky, to wszyscy nadziwić się
nie mogli, że piję, a głowa trzeźwa. Ja tu jeszcze panu pokażę, jak szef Lobi pije. Ho, ho, ho! — To
mówiąc wychylił jednym duszkiem zawartość i podstawił szklankę po nową dawkę. Nalałem pełną,
dużą szklankę do herbaty. My z Vankumunim piliśmy piwo.
— Patrzę na twój gaj, szefie, na ten, w którym bije źródło. Właśnie idą stamtąd twoje kobiety,
patrz. Pewno się zaraziły śpiączką, bo, jak wiesz, pełno tam much tse-tse i one zarażają...
— Wiem, wiem — przerwał mi lekceważącym ruchem ramienia. — Ż dżudżu nikt nie poradzi. Mój
czarodziej nawet słyszeć nie chce. Ten las daje cień naszej wodzie. Gdy nie będzie cienia, woda
wyschnie, a wtedy i my uschniemy. Nie ma Brifu bez źródła. Nie ma na to rady...
Tu szef zdeterminowanym ruchem wychylił drugą szklankę.
Wieczór wyjątkowo duszny i gorący, a ten siedzi w swoich trzech płaszczach wełnianych, niby
gruba kukła, i z nalanej twarzy pot sobie ściera. Tymczasem co lepsze towarzystwo zebrało się na
dachu przed „pałacem” i czeka na znak. Ksylofony znowu zagrały. Rytm plemienia Lobi jest
dziwnie dysharmonijny, chropowaty i trudno uchwytny.
Starę_kobiety już znowu stają gęsiego. Rozochocone alkoholem wytrzymać nie mogą, podrygują w
miejscu, kołyszą biodrami. Stary dziad chwycił laskę i zaczął nią wybijać takt po obrzeżeniu
ksylofonu. Ostre uderzenia potęgują się rezonatorami. Wytrzymać trudno ten stukocąco-klekocący
harmider. Czekam, aż ktoś dziada uspokoi, ale widocznie te straszne, denerwujące uderzenia
potrzebne są do skompletowania orkiestry. Im większy hałas, tym milszy dla ich ucha. Mam
wrażenie, że nie melodia tu ważna, tylko rytm.
Poszły baby w tan, już lecą podrygując. Pojąć nie mogę, jak się ten gliniany dach nie załamie pod
takim nieprzytomnym kopaniem pięt.
Słonecznego szkarłatu już nie ma w dolinie. Fiolet rozwielmożnił się na dobre. Po brzegach
zaczyna siwieć. Srebrne nitki plączą się od gwiazd. Księżycowy pająk zaraz wyjdzie na nie.
Szef rozwalił się w leżaku i z lekka pochrapuje. Walczy ze snem. Nie może zmóc. Daję znak
Vankumuniemu. Pora na nas. Nagle szef się zrywa: — Co?... Chcecie odchodzić... Myślicie, że
ululałem się?... O, nie. Wielki szef Lobi pokaże zaraz, co umie. W Londynie dwie butelki whisky

background image

sam jeden wytrąbiłem i jeszcze im grałem na ksylofonie.
To mówiąc, chwiejnym krokiem zszedł niżej na płaski dach, obrócił się twarzą do nas i uniósłszy
otwarte dłonie w górę, w pozycji tańczącego Buddy, jął dreptać w miejscu. Zatańczył z taką werwą,
z takim tupetem, że całe otoczenie stojące na dachu i pod dachem zaczęło chóralnie klaskać mu do
taktu.
Szef tańczył jeszcze żwawiej, jeszcze ogniściej. Pot ciurkiem ściekał mu po twarzy. Oczy świeciły
niebiańską rozkoszą. Na wargach wykwitł błogi uśmiech. Król Dahomeju zwykł w takich
wypadkach rozrzucać ten swój pot podczas tańca na głowy pochylonych wiernych, ale tu nie było
tego obyczaju.
Szef tańczył — niestrudzony, żelazny po prostu człowiek.
Szaty mu się rozchełstały na trzęsącej się od tłuszczu piersi. Nic sobie z tego nie robił. Sapał, ale
tańczył. Młodzieńcze, zwariowane tempo.
Podziwiałem, skąd w nim się tyle zapału, tyle energii bierze?
Wreszcie ciężko sapiąc padł w fotel:
— A co?... Szef Brifu czegoś wart?... Mogę pić i mogę tańczyć.
— Drogi szefie — zacząłem — mam prośbę do ciebie: nie pozwalacie wycinać świętego gaju
dżudżu, więc chciałbym przysłać tu swoją ekipę, żeby opryskali cały gaj i wytruli wszystkie muchy
tse-tse. Ta praca potrwa tydzień, tylko jeden tydzień, pozwolisz?
— A wody nam nie zatrują?
— Gdzieżby, będą pryskać w inną stronę.
— A drzewa od tego nie uschną?
— Jeszcze lepiej będą rosły.
— W takim razie proszę bardzo. Powiem swemu dżudżumanowi, że przodkowie tego potrzebują.
Pan wie, doktorze, jak pana cenię i szanuję. Skoro pan powiedział, iż to sikanie jest potrzebne,
wierzę, ufam i z całym przekonaniem mogę pozwolić. — To mówiąc szef, słaniając się trochę na
nogach, zaklaskał w dłonie:
— Zanieść no do samochodu pana doktora dwie najtłuściejsze kaczki jako dasz od szefa Lobi. Oby
pan był zdrów i jego rodzina, i jego praca...
Rzeczywiście — pomyślałem odchodząc. Tym razem praca moja dała „zdrowe” rezultaty, bo szef
pozwolił na to, czego odmawiał przez dziesięć lat. Muchy tse-tse w gaiku świętym Brifu będą
nareszcie wytępione...

Czarne widmo

— Zbliżamy się do miasteczka Ikom — zacząłem przemowę, spoglądając na mapę Afryki
Zachodniej i... ugryzłem się w język, bo cóż, u licha, mogę powiedzieć żonie o tym kraju, skoro
sam nic a nic o nim nie wiem. Zatrzymałem samochód, żeby się rozejrzeć na mapie, tymczasem ta
mapa też nic powiedzieć nie potrafi. Po prostu zielonobrunatna plama bez żadnych napisów, bez
żadnych dróg, jedna wielka niewiadoma — gdzie stopa białego jeszcze nie stała. Plamka pozornie
mała, można ją przykryć paznokciem wielkiego palca, tymczasem jest to przestrzeń
dwustupięćdziesięciokilometrowej średnicy. Dzika, nieprzystępna puszcza. W dolinach, na
polanach pełno tam jakichś wsi, jakichś golasów zapomnianych, bezimiennych, nie rejestrowanych.
I pomyśleć, że takich białych plam jest mnóstwo jeszcze w różnych Kongach, Gabonach,
Gwineach, Kabindach, co trudno jest zrozumieć studentom geografii w europejskich
uniwersytetach.
— Daleko jeszcze do tego Ikomu? — spytała żona głosem zmęczonym.
— Ano, będzie jeszcze ze trzydzieści kilometrów. Przed zachodem słońca powinniśmy tam być,
oczywiście, jeżeli droga nie nawali.
Droga asfaltowa, ale dziura na dziurze, od niepamiętnych czasów nikt jej nie naprawiał. Takie

background image

dziury w asfalcie gorsze są od zwykłego bitego gościńca lub polnej drogi, gdyż tworzą katastrofalne
niespodzianki.
Im bliżej do Nigru, tym wilgotniej, coraz więcej mostków przez drobne dopływy, coraz bujniejsza
roślinność. Perspektywa noclegu w buszu nie jest przyjemna, bo nie ma możliwości zjechania na
bok. Ani jednej szerszej ścieżki, ani jednej dostępnej platformy. Miejscami wertepy stają się wprost
niesamowite, ślady nie dokończonych napraw, gdzie asfalt znikł, a na jego miejsce zjawiła się
rozmoczona ostatnimi deszczami glina. Głębokich kolein nie sposób ominąć, więc auto wlecze
brzuchem po wydętych grzbietach. Raz po raz trzeba wysiadać i pchać.
— Już do Ikomu zaledwie pięć kilometrów! — zawołałem radośnie wsiadając do samochodu po
którejś z takich przygód i właśnie wtedy spoza zakrętu wyłonił się długi rząd oczekujących na coś
aut. Zniecierpliwieni pasażerowie żywo gestykulując łażą obok. Czyżby już prom przez rzekę, ale
jaką? Staję w ogonku, wychylam się z okna:
— Co się stało?
— Rozebrali mostek.
— Kto rozebrał?
— Ano, jacyś robotnicy. Mają nakaz poprawić, więc rozebrali.
— I długo tak będzie?
— Właśnie trwają pertraktacje. Chcemy złożyć się i dać im łapówkę. Może prowizorycznie,
odbudują chwilowy przejazd, no i przepuszczą nasze samochody. Zebrało się aż siedem.
— Ale i to chyba potrwa długo? — zapytuję, z trudem opanowując złość.
— Zobaczymy, może przed zachodem słońca przerzucą jakieś deski.
Idziemy na most. Rzeczywiście, widok żałosny. Strumień wezbrany deszczami dostatecznie
głęboki, aby w nim ugrzęznąć, poza tym brzegi kamieniste i urwiste, więc o żadnym objeździe
mowy być nie może. Z mostu pozostały tylko pionowe słupy, reszta już zdjęta, leży na kupie obok.
— Ależ to niepodobieństwo, żeby oni dzisiaj skończyli robotę! — wybucham wściekłością w stronę
Bogu ducha winnego Francuza, który zajęty jest w tej chwili gromadzeniem puszek konserwowych.
— Dla kogo pan to zbiera? — zapytuję ciekawie.
— Dla nich, dla tych robotników, inaczej nie będą chcieli się śpieszyć, może i państwo coś
dorzucicie. Twierdzą, że są głodni i muszą iść do domu, oczywiście to tylko taki pretekst, znam ja
ich.
— Co to za plemię? — zapytuje po cichu żona.
— Ibo. Skądinąd inteligentni, ale cała inteligencja poszła w mylnym kierunku. Chyba nie istnieje w
Afryce plemię bardziej opanowane przez czarowników różnego pokroju jak oni. Tu nie można
kroku postawić bez wskazówek fachowych jakiegoś dżudżu. Oni potrafią być (tu Francuz pochylił
się znacząco do mojego ucha)... ludożercami.
— Et! — żachnąłem się protestacyjnie — chyba przesada!
— Żadna przesada. Ja mieszkam tu już z górą pięćdziesiąt lat, poznałem więc trochę tajniki,
chociaż i setnej ich części nie znam, tutaj bowiem wszystko jest zaszyfrowane i tajemnicze.
Zobaczycie, ledwie słońce zajdzie, już będzie słychać mówiące bębny. One rozmawiają każdego
dnia o świcie i o zachodzie, wówczas cały ich świat zamienia się w słuch. W krąg dżungla,
zdawałoby się, nieprzystępna dla głosu, a tu tymczasem dla tego właśnie bębnowego łomotu nie ma
żadnych przeszkód, ten głos przenika wszystko, nie chcesz, a musisz go słuchać.
W tym momencie podszedł do nas jakiś starszy gość o siwej, bujnej czuprynie, która niegdyś
musiała chyba być czarna, pozostały tylko krzaczaste brwi nad żywym, przeszywającym wzrokiem.
Pomarszczona, przeorana wiatrami i słońcem twarz mówiła bardzo wiele, ten człowiek nie siedział
za biurkiem i nie spędzał urlopów w Europie. Jego strój także przemawiał za żywiołowym
rozmachem i niebanalną fantazją. Pionowa, silnie zaznaczona fałda nad nosem świadczyła o woli i
koncentracji.
— Mr. Hives jestem, taki zwyczajny Hives, jakich setki pan znajdzie w telefonicznej książce
Londynu — przedstawił się. — Ale — dodał — jestem zakałą tego szlachetnego, mieszczańskiego
rodu i wszystko, co czynię, czynię im nie w smak. Nawet herbaty w tej chwili nie piję, chociaż to
jest „tea time”.

background image

— Nigdy bym nie wziął pana za Anglika — stwierdziłem, ale jednocześnie ugryzłem się w język.
Najwyższym nietaktem jest odmówić Anglikowi jego brytyjskiego pochodzenia. On sam może o
sobie w ten sposób mówić, jako żart. Obcokrajowiec nie śmie potwierdzić podobnie
nieodpowiedniego dowcipu.
— Kiedyś nim byłem, ale po sześćdziesięciu latach Afryki chyba już jestem Ibo albo Jeruba —
zaśmiał się.
— Nie wygląda pan na siedemdziesiąt lat! — zauważyła moja żona.
— Grzecznie to z pani strony, ale muszę tu stwierdzić, że liczę sobie 75 lat i nigdy nie opuszczałem
tych stron, jestem stuprocentowym Afrykańczykiem, chociaż do tego tytułu dziś pretendują jedynie
obywatele o czarnej skórze.
— No, miła pani i drodzy panowie — odezwał się jakiś nowy głos i spoza najbliższego samochodu
wyłonił się typowy amerykański kowboj, w amerykańskich dżinsach i rozłożystym kapeluszu. —
Możemy siadać, drodzy państwo, na całą, calutką noc. Szybciej mostu nie zrobią. Proponuję
rozpalić ognisko i dopóki jeszcze widno, pozbierać suchych gałęzi. Za chwilę będzie zmrok. — To
mówiąc, jął butem oczyszczać z kamieni i gałęzi niewielką, przydrożną płaszczyznę.
— Obawiam się, że zamarzniemy pomimo ognia — rzekłem. — Noce są chłodne, od lasu i wody
wieje wilgocią.
— Siedem samochodów, nasz ósmy, a zupełnie nie widać pasażerów — zauważyła moja małżonka.
— Bo ich nie ma, są tylko kierowcy tych ciężarówek, a Murzyni siedzą tam na moście razem z
cieślami, nas tutaj, kandydatów do ogniska, jak widziałaś, razem pięć osób, przy tym ty królujesz
jako jedyna kobieta. Ale gadu... gadu, oni poszli po drzewo, a my siedzimy bezczynnie.
Nasi towarzysze okazali się wygodniejsi, oto wydali tylko rozkaz swoim czarnym asystentom i ci
właśnie wrócili z naręczami drzewa. Oni też wprawnie i szybko rozpalili ogień, a nawet przynieśli z
któregoś samochodu cztery rozkładane krzesełka.
Słońce dawno już zaszło i tropikalny mrok, tajemniczy mrok otulił puszczę gwiaździstym
płaszczem głębokiego szafiru. „Kowboj” wyciągnął skądś płaską butelczynę whisky i jął nią
częstować z mosiężnego kieliszka. Atmosfera wytworzyła się od razu swojska i sportowa. Nikt
więcej nikomu się nie przedstawiał i oprócz Hivesa nie znałem żadnych imion.
— Więc pan naprawdę aż tak długo tutaj mieszka? — sprowokowałem starego.
— I nie lubię wyjeżdżać. Nie znoszę Europy, ciasno mi tam.
— No — zaśmiałem się — tutaj, między murami nieprzystępnej dżungli, na tej wąskiej drodze
przed złamanym mostem nie powiem, żeby nam było... przestrzennie.
— Tak. Ale może pan iść przed siebie i gwarantuję, że przez trzy dni ani jednego człowieka się nie
spotka, czyż to nie wspaniałe!
— Tak się pan boi ludzi? — spytała żona.
— Przestałem się bać właśnie tutaj, chociaż bywałem świadkiem, jak jeden drugiego zjada, ale
zjada po prostu i zwyczajnie, wolę to od dyplomatyczno-politycznych intryg, ofiarą których padają
tysiące.
Nie rozumiem, gdzie ci Murzyni potrafili znaleźć takie doskonałe i suche szczapy. Ognisko
rozkwitło pełnym, wspaniałym szkarłatem, pogłębiając swym blaskiem zaczajoną ponurość lasu.
Przez dłuższą chwilę wsłuchiwaliśmy się w jego wesołe pomruki.
— Wspomniał pan o kanibalizmie, czyżby i dziś nawet... — zacząłem.
— Ależ oczywiście, tylko nie w kulinarnej formie, jak za moich młodych lat bywało. Dziś odbywa
się to rytualnie, z inicjatywy czarodzieja. Zresztą wszystko w tym kraju dzieje się za jego wolą.
Cała Biafra to czarodziejstwo, to dżudżu. Wszelkie rządy centralne, zarządzenia, konstytucje to
wszystko bzdura. O! Słyszy pan?... proszę uważnie słuchać...
Nastawiliśmy uszy, ale nic poza szmerem płomieni nie było słychać. Trwaliśmy tak z wydłużonymi
szyjami, aż nagle rozległo się basowe, jakby przytłumione klapnięcie, potem dwa takie razem i
znowu jedno.
— Widzi pan, to właśnie oni rozmawiają, czarodzieje. Nie starajmy się zrozumieć, to wyższa szkoła
wielu pokoleń. Próbowałem poznać ten alfabet. Tłumaczono mi, ale skutek żaden. Nie
zapamiętałem. A oni wszystko wiedzą, powiadam państwu... wszystko. Już wiedzą, że siedzimy

background image

przy moście. Już cieszą się z tej naszej przygody, bo są jak wielkie, stare dzieci...
Kowboj znowu nalał swój mosiężny kielich. Kolejka się rozpoczęła, każdy pił jakoś dziwnie
poważnie, jakby misteryjnie, to właśnie robi dziewiczy las i ognisko.
— Pan tyle lat tu siedzi — odezwała się znowu moja żona — więc proszę nam powiedzieć coś o
tych czarodziejach, czy to prawda, że tkwi w nich jakaś nadprzyrodzona siła, że posiadają moce dla
nas nieuchwytne, niewytłumaczalne ...
— Chcecie, opowiem prawdziwą, najprawdziwszą historię, ale nie biorę odpowiedzialności za
późniejszy stan pani nerwów.
— Proszę, proszę... bardzo proszę! — wybuchła żona entuzjastycznie.
— A więc, było to bardzo dawno, w parę lat zaledwie po moim tutaj przybyciu, miałem wówczas
dwadzieścia lat i rozpierała mnie żądza dokazania bohaterskich czynów. Diabła bym się wówczas
nie przestraszył, a jednak... przestraszyłem się, i to jak! — zamilkł i mimo woli wzdrygnął się, jak
przed jakimś natrętnym a bolesnym widmem. Nadstawił pusty kieliszek i czekał milcząc, aż mu go
nasz usłużny kowboj wypełni. — Przyjechałem na ten teren służbowo, jako oficer administracyjny.
Zostałem zastępcą rejonowego komisarza. On właśnie wezwał mnie któregoś dnia i powiada:
— John! Udasz się do wsi Isuingo, leży ona gdzieś w bardzo dalekim buszu. Mój poprzednik
zbudował tam podobno rest house, a więc będziesz miał gdzie przespać się bezpiecznie. Muszę cię
jednak uprzedzić, że reputacja tej miejscowości jest niżej krytyki. Morderstwa rytualne, złośliwe
dżudżu i w ogóle ten mój poprzednik miał wiele kłopotów. Weźmiesz sześciu dobrze uzbrojonych
ludzi, no i uważaj. Dużo zależy od ostrożności i roztropności twojej.
— Państwo rozumiecie, jakie uczucia wzbudziły we mnie wówczas te wszystkie ostrzeżenia.
Niebezpieczeństwo, ryzyko, tajemnica, dżudżu to synonimy wielkiej młodzieńczej przygody. Aż się
paliłem do tego safari. Nie pozwoliłem boyowi dotknąć mego pistoletu, sam go własnoręcznie
oczyściłem. Naiwnie sądząc, że afrykańskie dżudżu boi się kuli.
Tu Mr. Hives zaśmiał się suchym, nerwowym, jakby sztucznym śmiechem. Ta jego nerwowość
udzieliła się chyba słuchaczom, bo mimo woli, jakby w tajonym lęku to ten, to ów nadstawiał uszu
w kierunku dżungli, skąd nieustannie, rytmicznie, z sugestywną powagą biły wciąż bębny.
— No i ruszyliśmy, jak zwykle, wąską krętą ścieżyną deptaną od pokoleń tysiącami bosych nóg.
Maszerowaliśmy tak dwa dni, noc w lesie minęła bez przygód i w ogóle nic nie wróżyło
szczególnych jakichś perypetii. Dnia trzeciego pod wieczór dobiliśmy do celu. Domniemany rest
house wyglądał wcale okazale, przed nim liczna drużyna miotłami podnosiła kurz, symulując jak
zwykle uciążliwą i gorliwą pracę. Jedna niezwykła rzecz zdziwiła mnie na wstępie: ci ludzie za-
miatali, ścinali trawę, wynosili śmiecie i w ogóle kręcili się dokoła domu, nie przestępując jego
progu, tymczasem dom sam, szczególnie jego weranda, wyglądał brudny i utrzymany niechlujnie.
Kiedy zwróciłem na to uwagę miejscowego szefa, długo się wykręcał, zanim wreszcie powiedział
w zażenowaniu, że nikt z ludzi progu tego nie przestąpi, a i mnie spać tam nie radzi, bo dom jest
zły. W tym właśnie momencie nadciągnęli moi tragarze z pościelą i sportowym ekwipunkiem,
zrzucili to czym prędzej z ramion i już chcieli uciekać. Zatrzymałem ich rozkazem. Najwyraźniej
unikali zetknięcia się z tym domem, który niczym nie różnił się od innych naszych urzędowych rest
house’ów, to znaczy składał się z dwóch okrągłych glinianych budynków o stożkowatym, wysokim
dachu z liści palmowych, budynki łączył ze sobą korytarz zewnętrzny bez bocznych ścian, pokryty
takimże liściastym dachem. Kazałem moim ludziom wnieść cały bagaż na werandę, a przewidując
duchotę właśnie tutaj, w tym szerokim korytarzu rozstawiłem polowe łóżko, stolik i krzesła.
Wszystkie te czynności zostały wykonane pośpiesznie i niechętnie, a każdy z moich policjantów i
tragarzy oglądał się co chwila za siebie, jakby się spodziewał jakiegoś napadu.
Pomimo zmęczenia kolacji prawie nie jadłem z powodu nieprawdopodobnej ilości much. Natrętnie
pakowały mi się w usta, topiły się w mleku, miałem tego dość. Przy tym od samego początku
prześladował mnie jakiś nieokreślony, denerwujący niepokój. Atmosfera napięcia, jak to czasami
bywa przed burzą. Poza tym, gdzieś od końca werandy dolatywał bardzo nieprzyjemny, mdły
zapach, jakby padliny.
Zawołałem boya i kazałem mu przeszukać kąty, czy aby nie ma jakiejś zdechłej myszy, ale nie
znalazł niczego, więc położyłem się do łóżka, a boy jak zwykle pozatykał skrzętnie dookoła brzegi

background image

moskitiery, poprawił lampę na stoliku obok i życząc mi dobrej nocy, szybko się oddalił.
Leżąc na wznak, zastanawiałem się właśnie nad przyczyną tej dziwnie nieprzyjemnej atmosfery,
gdy nagle w przeciwnym kącie werandy, tam, gdzie złożona została reszta bagażu, rozległ się
szmer, jakby czyjaś niewidzialna ręka odsuwała to wszystko na bok. Usiadłem w łóżku, kierując w
tamtą stronę snop elektrycznej latarki, ale niczego podejrzanego dojrzeć nie mogłem. W tejże
chwili na progu domu zjawił się z latarnią w dłoni mój stary, bardzo wierny kucharz i dygocząc jak
w febrze, głosem cichym i przerażonym jął prosić:
— Panie. Odejść stąd. Spać gdzie indziej. To bardzo złe miejsce. Tutaj wielu, bardzo wielu ludzi
umrzeć. Oni wszyscy tutaj leżeć. To bardzo, bardzo złe miejsce! — powtarzał drżącymi wargami,
raz po raz oglądając się za siebie.
Podziękowałem za dobrą radę i kazałem spokojnie iść spać. Nie mogłem wszakże robić z siebie
pośmiewiska, uciekać ni stąd, ni zowąd. Zresztą musiałbym podnieść ogólny harmider i rozbić
namioty. Jakaż do tego racja? Zostałem więc na miejscu, kładąc się jakby nigdy nic do łóżka. Po
tych tajemniczych szmerach jednak, a zwłaszcza po ostatniej przemowie, nie czułem się swojsko.
Do tego wszystkiego zatruwał mnie ten dziwny a wstrętny trupi zapach.
Spojrzałem na zegarek, brakowało kilkunastu minut do północy. Ostatnie odgłosy pobliskiej wsi
ucichły. Głownie na ogniskach moich tragarzy podogasały i noc zaległa ponura, nieprzenikniona
jak dzisiaj...
Każdy z nas oglądnął się dokoła, jakby sprawdzał, czy rzeczywiście jest aż tak ciemno, czy
rzeczywiście tak, jak w owym rest housie.
Kowboj dorzucił gałęzi do ogniska, żona moja szczelniej okutała się w sweter, a ja obserwowałem
pilnie Hivesa. To, co opowiadał, kosztowało go widocznie sporo nerwów. Przeżywał wszystko na
nowo. Usta miał zacięte, a mięśnie twarzy grały.
— Może bym i zasnął, bo byłem naprawdę zmęczony — kontynuował opowiadanie — ale ten
obrzydliwy, trupi zapach wzmagał się z każdą minutą. Zbierało mi się na torsje. Fala tego
okropnego smrodu szła najwyraźniej od końca werandy, gdzie leżały moje bagaże. Odwróciłem się
plecami, starając się opanować i wtedy właśnie usłyszałem znowu szmer odsuwanych bagaży. Jak
na sprężynie poderwałem się z łóżka i siadłem na jego brzegu. Dreszcz przerażenia przebiegł moje
ciało, nie mogłem się ruszyć, zdrętwiałem i tylko oczy, szeroko otwierałem oczy. To, co ujrzałem,
przekraczało wszelkie wyobrażenie. Oto spoza piramidy moich tłumoków, z kąta werandy
wysuwała się na czworakach koszmarna ludzka postać i pełzła wprost na mnie. To nie był żywy
człowiek, to był trup w pełnym rozkładzie. Widziałem go zupełnie wyraźnie, coraz dokładniej,
gdyż zbliżał się, idąc tak na mnie. Nosa nie miał, na wywalonych powiekach matowe gały oczne, a
na policzkach robaczywe plamy. Cała skóra nagiego ciała w pęcherzach, popielata i zgniła. Czaszka
świeciła gołą kością. W miarę jak wyciągał i stawiał ręce na podłodze, podnosił twarz i patrzył we
mnie nieruchomym, okropnym spojrzeniem martwych źrenic. Nie zapomnę tych oczu nigdy, ani
tych warg na poły otwartych, obwisłych bezwładnie. W jednej ręce trzymał gruby sznur, który
wlókł się za nim po ziemi. Tak dopełzł do mego łóżka i tuż-tuż na krok przede mną jął się podnosić,
aż stanął na wprost mnie: mały, stary, chudy, na poły zgniły człowieczek.
Siedziałem nieruchomo zmrożony przerażeniem i odurzony wstrętnym zapachem ludzkiej padliny,
chciałem krzyczeć, ale wargi i krtań odmówiły posłuszeństwa.
Obok mego łóżka stał jeden z centralnych, najwyższych słupów podpierających krokwie dachu, do
tego słupa właśnie podeszła trupia maszkara i uniósłszy swój sznur, jęła się drapać do góry.
Z momentem kiedy stopy starca oderwały się od ziemi, wróciła mi przytomność i zdolność
poruszania się.
Nie czekałem dłużej. Obraz był zbyt realny i zbyt bliski, aby się wahać. Wyciągnąłem przed siebie
ramię z pistoletem i oddałem dwa strzały. Ale straszliwa kreatura dalej pełzła po słupie jakby nigdy
nic, chociaż byłem pewien celności swych strzałów. Wpadłem w szał wściekłości i strzelałem raz
po razie, zdając sobie jednocześnie sprawę, że wszystko na próżno. To bezcelowe, żadnej reakcji.
Trup bezszelestnie posuwał się w górę.
Wówczas straciłem panowanie nad sobą, zwłaszcza że lampa zaczęła dogasać. Skoczyłem przed
siebie w ciemnię nocną, wrzeszcząc jak opętany na pomoc. Powstał niebywały rejwach. Cała wieś

background image

pędziła do mnie, ale zatrzymali się w przyzwoitej odległości. Nikt się nie zbliżył do werandy.
Każdy trzymał w dłoni latarnię sztormową, w drugiej zaś wielką maczetę do koszenia trawy.
Kazałem policjantom otoczyć rest house, a sam w asyście sierżanta, z bronią nastawioną do strzału,
wstąpiliśmy na werandę. Piędź po piędzi przeszukaliśmy cały dom, ale nigdzie żadnego śladu.
Przykry zapach także się gdzieś ulotnił. Natomiast w słupie, po którym drapała się nocna maszkara,
tkwiły trzy kule dokładnie tam, gdzie celowałem. Gdzie widziałem w owej chwili klatkę piersiową
z sercem. Gdyby to był osobnik żywy, bez wątpienia musiałby spaść martwy. Nie powiedziałem
nikomu ani słowa. Kazałem rozejść się. Zresztą świt już wstawał i wieś obudziła się. Po śniadaniu
przywołałem kucharza, który wczoraj po przyjacielsku ostrzegał. Posłałem go do wsi, aby wyszukał
jakiegoś młodego, miejscowego chłopca. Starzy bowiem mają swoje upory, swoje strachy i
zastrzeżenia, młody wygada wszystko, co wie. Tak się też stało. Zjawił się chłopak szkolny i całą
rzecz wyjaśnił — ale przedtem dajcie mi wypić, bo w gardle wyschło...
— Zdaje mi się, most już kończą — wtrącił kowboj.
— Rzeczywiście, pierwszy wóz próbuje startować.
— Ale bez wyjaśnienia całej tej ciekawej historii nie wypuścimy pana stąd — zawołała żona.
— Zapraszam więc na zakończenie do mego baru w Ikomie — odrzekł Hives, powstając od
ogniska.
— O nie... nie! — zaprotestowały wszystkie głosy na raz. — Tam inny nastrój. Tam wypijemy
chętnie piwa.
— A więc, sprawa krótka: w myśl informacji chłopca, w miejscu rest house’u stało stare
bawełniane drzewo, pod którym odbywały się posiedzenia dżudżu. Czarodziej był bardzo zły i z
jego inicjatywy pozabijano mnóstwo ludzi, po zjedzeniu których głowy wiązano na tym drzewie.
Kiedy przed rokiem zjawił się tutaj biały komisarz, zobaczył te głowy i usłyszał o tym czarodzieju,
kazał natychmiast drzewo ściąć, teren oczyścić i właśnie na tym miejscu zbudował rest house.
Kiedy kończono budowlę, przyszedł w nocy stary dżudżu i straszliwie przeklinał; później wziął
sznur i obwiesił się na słupie. Wszyscy się jego bali, więc ciała nie zdjęto. Wisiało tak na tym słupie
kilka miesięcy, aż samo zrobaczywiało i spadło. Odtąd dżudżu przychodził każdej nocy, wszyscy
we wsi go widzieli. Unikano tego domu. To bardzo zły dom.
No i wiecie, jaki był koniec? — spytał nagle Mr. Hives, podnosząc twarz ku księżycowi, co się
nagle ukazał spoza szczytu dżungli. — Kazałem ku ogólnej radości całej wsi podpalić rest house.
Razem z nim spaliła się moja trzeźwość umysłu, wszelka realistyczna logika. Przestałem być
cywilizowanym Europejczykiem, a stałem się przesądnym Ibo, widziałem bowiem na własne oczy
to, czego inni w Europie nie widzą. Tak, moi drodzy, to było okropne, ale prawdziwe —
najprawdziwsze i wcale nie wyssane z palca.
Już klaksonami dawali znać, ze jedziemy. Ostrożnie, powolutku, na pierwszym biegu mijamy
przerzucone deski.
Do Ikomu wjechaliśmy o północy i na samym wstępie, na szerokim placu, w pełni księżycowego
blasku i miliarda gwiazd ujrzeliśmy pochód masek. Szły gęsiego, jedna za drugą, w odstępie
pięćdziesięciu kroków każda. Prowadziła kobieta, miała na sobie zwykły biały płaszcz i niewielką,
czarną twarzową maskę. Reszta to chłopcy, w maskach fantastycznie abstrakcyjnych, typowo ,
kameruńskich. Dokąd tak szli nocą — nie wiem. Chyba nie do wsi Isuingu, bo tam już nie ma
bawełnianego drzewa. Ani straszliwego dżudżu, co zabija ludzi. Ale Afryka trwa wciąż jeszcze w
masce. Ci ludzie dokądś idą. Próżno dociekać ich celu. Próżno za nimi biec, szukając śladów.
Zgubią się w tajemniczym mroku. Lepiej iść do baru Mr. Hivesa, aby się napić piwa.

Wierzyć, nie wierzyć

Jesteśmy mądrzy i potrafimy lądować na Księżycu. Staramy się logicznie tłumaczyć wszystkie
zjawiska. Produkujemy mechaniczne roboty, sprowadzające mózg ludzki do roli biernego

background image

kontrolera. A jednak dzieją się obok nas rzeczy, o których nie śniło się i filozofom, rzeczy, wobec
których musimy ze wstydem opuszczać oczy i z głupowatym uśmieszkiem ignoranta rozkładać
ramiona. Po prostu coś się dzieje poza naszą wiedzą.
U moich przyjaciół na farmie afrykańskiej dzikie świnie plądrowały plantację papai i nie było na to
żadnego ratunku. Wszystkie środki zostały wypróbowane, łącznie z kolczastym drutem, ale nic nie
mogło powstrzymać tej bezczelnej hordy. Murzyni spoglądali na daremne wysiłki białego bwana
mkubwy i podrapując potylice, wieloznacząco się uśmiechali, chrząkali i odchodzili. Aż któregoś
dnia jeden z nich przemówił:
— A czarodzieja to chyba warto zaprosić.
— Jakiego czarodzieja? — zdziwił się mój przyjaciel.
— Ano, tego od dzikich świń.
— Alboż istnieje taki specjalista?
— Oczywiście, istnieje, nawet tutaj niedaleko — padła odpowiedź.
Pamiętam długą, a nawet kłótliwą naradę całej familii w domu: sprowadzać go czy nie sprowadzać.
Trochę było nam wstyd. Jakże ten cywilizowany człowiek, ten „bwana mkubwa” w oczach tubylca
będzie wyglądał? Przy całej swojej przemądrzałej wielkości nagle sprowadza na pomoc...
czarodzieja. Ale cóż było robić? Pomoże — nie pomoże, spróbować nie zaszkodzi.
— A drogo kosztuje taka czarodziejska porada? — spytał jeszcze mój przyjaciel swojego doradcę.
— Da pan mu jakąś starą koszulę, no i jeszcze dziesięć szylingów, to wystarczy.
Rzeczywiście, honorarium niewygórowane. Ugoda stanęła. Nazajutrz wieczorem czarodziej
przybędzie. I rzeczywiście terminu dotrzymał. Zjawił się w całej krasie swojej godności i
reprezentacji. Odziany w skóry, obwieszony niezliczoną ilością najprzeróżniejszych magicznych
przedmiotów, jak kawałki rogów, muszelki, drewienka, korzonki, pęczki piór i pazurów, a przede
wszystkim duży, zawieszony na piersi, starannie wypolerowany, mosiężny, okrągły „ryngraf z
napisem: „Primus — madę in Switzerland”.
Drogę do plantacji odbyliśmy pieszo. Przodem, drobnym truchtem biegł czarownik. Ten krok jest
typowy dla Murzynów, nawykłych do pokonywania dużych przestrzeni. Biegną oni wówczas takim
właśnie drobnym truchcikiem, pobrzękując sobie do taktu na żelaznych klawiszach rezonującej
tykwy.
Przed plantacją czarodziej zatrzymał się i czas dłuższy badawczym wzrokiem obserwował ją, po
czym rozłożył szeroko ramiona, jakby obejmował nimi całość zasadzonego papajami gruntu, i
monotonnym głosem jął wywoływać zaklęcia. Znam trochę język kiswahili, ale próżno starałem się
z tych krzyków wychwycić jakiś sens. Były to raczej luźno ze sobą sprzęgnięte, nic nie znaczące
sylaby. Od czasu do czasu krzyki te przechodziły w śpiew. Wszystko razem trwało dobre kilka
minut, po czym czarownik zwolnionym, poważnym ruchem wyjął zza pazuchy małą, zawieszoną
na skórzanym pasku buteleczkę, odkorkował ją i z wielkim namaszczeniem wylał z niej parę kropli
płynu na najbliższy papaj owy liść. Teraz krokiem teatralnie wydłużonym i elastycznym jął iść
wzdłuż granicy plantacji, od czasu do czasu kropiąc w tenże sposób liście. Tym ablucjom
towarzyszyło nieustanne mruczenie zaklęć. Cała ta ceremonia trwała chyba z pól godziny, po czym,
wziąwszy od przyjaciela mego aż dwie koszule i te parę groszy, odszedł zadowolony, z niskim
pokłonem.
Tejże nocy duże stada dzików plądrowały najbliższą okolicę. Cała ziemia dookoła papaj ów była
wściekle zryta, ale granic nie przestąpiły. Jakimś zbiegiem okoliczności zjawisko to powtarzało się
kilkakrotnie aż do zmiany sezonu. Dziki ryły w krąg bez sensu i bez celu, jakby wyładowując swoją
bezsilną złość. Plantacja jednak stała nienaruszona.
Tak było z tym zamówieniem dzików. Jeszcze ciekawsze historie słyszałem od pewnego
proboszcza na temat wywoływania deszczów. Wprost wierzyć się nie chce i gdyby nie osoba
czcigodnego przeora misji katolickiej, włożyłbym wszystko do zbiorku bajeczek. Oto według słów
tego starego księdza w pewnym roku, nie pamiętam już w którym, panowała straszliwa posucha.
Bydło padało tysiącami, a wreszcie i ludzie po odległych wioskach zaczęli wymierać z braku wody
w źródłach. Deszczowa pora jak nie przychodziła, tak nie przychodziła. Kolejki wychudłych kobiet
wyczekiwały godzinami przy pustych dołkach wykopanych w łożysku dawnych rzek, czekały, aż

background image

nazbiera się te trochę kropel błogosławionej wilgoci. Rzek było coraz to mniej, a potoki dawno już
powysychały. Tłumy nawróconych wiernych modliły się w misyjnych kościółkach. Celem
podniesienia wiary na przywitanie oczekiwanego deszczu przeor zarządził codzienne procesje
dookoła misji. Niestety, nic nie pomagało. Rozpalona słońcem, bezdusznie lazurowa otchłań nieba
ziała pustką. Nie było w niej chmur. Zabójczy żar wywiercał ludziom wnętrzności, a duże muchy
— zwiastuny upału, przylepione do kory drzewnej trajkotały coraz głośniej swój przebrzydły hymn
suszy. Co robić?... Co robić? Jak zaradzić złu?
I oto pewnego dnia zjawił się na podwórku kościelnym dziwny jakiś człowiek, prawie nagi, odziany
w strzępy łachmanów, obwieszony dzwoneczkami i koralikami. W jednym ręku trzymał długi i
kręty róg antylopy, a w drugiej ręce kij. Stanął sobie skromnie pod murem, przyglądając się
religijnej procesji.
— Wielebny ojcze — szepnął zakrystian. — Ten mze to znany czarodziej, on umie wywoływać
deszcze, niechże poprosi Boga o pomoc.
— Czemu nie — mruknął zrezygnowany proboszcz. — Nikt mu nie broni modlić się.
— Ale on modli się nie po naszemu, tylko po swojemu — szepnął zakrystian.
— A niech robi, co chce, byle nam jakoś pomógł! — zezwolił proboszcz. — Powiedz mu, że
zapłacę dziesięć szylingów, jeżeli wywoła deszcz.
No i zaczęły się czary. Ledwie procesja znikła za drzwiami kościoła, stary mze rozłożył na ziemi
porwany i brudny worek, na nim postawił drewniany trójnóg, w jego otwór wsadził swój kręty róg,
po czym obejrzał się na wszystkie strony, jakby czegoś czy też kogoś szukał.
— Czego on jeszcze chce? — spytał proboszcz, siedząc wygodnie w fotelu, niby na teatralnym
przedstawieniu.
— On prosi o masło — wytłumaczył zakrystian.
— To przynieś mu masła z plebanii — zezwolił ksiądz.
Za chwilę czarodziej nabrał masła na dłoń i jął namaszczać nim suto brudny róg antylopy. Tłuszcz
kapał poprzez palce na ziemię. Trwało to sporą chwilę, towarzyszyło tej czynności głośne
mruczenie jakichś tajemniczych zaklęć. Od czasu do czasu czarodziej teatralnie podrzucał głowę,
naśladując ryk lwa. Wreszcie wstał i wodząc oczyma po zebranym tłumie, wskazał na jakiegoś
chłopca. A gdy ten ociągał się jeszcze, czarodziej wrzasnął rozkazująco: „Chodź!” Tym razem
chłopak wybiegł posłusznie i zaraz przysiadł w kucki przed namaszczonym rogiem. Wówczas
czarodziej zdjął ze swojej szyi pasek skórzany z krystalicznym wisiorkiem i powiesiwszy go na szyi
chłopca, rozkazał głośno: „Idź!” Chłopiec wyprostował się jak struna, przez chwilę stał w miejscu z
lekka się kołysząc, po czym, zrobiwszy półobrót, automatycznym, nieprzytomnym krokiem jął iść
na przełaj przez kościelne podwórko. W tymże momencie rozległ się szmer. Wszyscy wlepili wzrok
w horyzont, właśnie tam, dokąd teraz zdążał chłopak. On zaś szedł jak zahipnotyzowany na
spotkanie tej czarnej chmury albo może ona szła na jego spotkanie. Ogromna, deszczem ciężarna,
pierwsza wyczekiwana chmura deszczowa sezonu. A chłopak wciąż szedł i szedł przed siebie, a za
nim, zebrawszy manatki, powlókł się czarodziej. Ogromne, soczyste, zimne krople dżdżu spadły na
głowy zdumionego tłumu.
Taką to nieprawdopodobną historię opowiedział mi Padre Rosolini, proboszcz włoskiej misji
katolickiej w Tanganice. Nie ma powodu sądzić, aby powyższe opowiadanie leżało w interesach
katolickiej propagandy, wprost przeciwnie, było raczej pewnego rodzaju skruchą i przyznaniem się
do kapitulacji, więc nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uwierzyć w jego prawdziwość.
Nie wiem, czy potrafiłbym z pamięci wyliczyć wszystkie słyszane opowieści o jakichś
nadprzyrodzonych, niesamowitych wprost wyczynach różnych afrykańskich czarodziejów. Wiem
tylko, że wszystkie te historie pochodzą z ust katolickich kapłanów, ludzi poważnych i krytycznie
ustosunkowanych do tematu. Pamiętam, jak przeor misji w Nyanza (Rwanda) przy nastrojowym
kominku (bo w Rwandzie noce są bardzo chłodne) snuł opowieść o swoim wiernym kucharzu,
który zapadł na galopującą gruźlicę i według opinii miejscowego lekarza musiał umrzeć w ciągu
paru miesięcy. Rentgen wykazywał brak dwóch płatów płucnych, a kawerny w pozostałych rosły z
dnia na dzień. Chory pluł krwią i oczywiście prątkował.
— Co tu gadać, mój panie — zakończył proboszcz. — Robiliśmy, co tylko można, aby go ratować,

background image

bo to był najlepszy nasz sługa i przyjaciel, ale wszelkie starania okazały się daremne. I wtedy
któregoś wieczoru — powiada proboszcz — przyszedł do mnie i mnąc w zażenowaniu czapkę,
depcząc, nogi na nogę, prosił o trzymiesięczny urlop. Twierdził, że musi pójść do takiego
specjalisty mchawi, co to leczy płuca. „Gdzie on jest?” — spytałem ciekawie. „O — zawołał —
trzeba doń iść trzy, a może nawet i cztery dni”. „Nie dojdziesz — powiadam. — Jesteś słaby,
gorączkujesz, lepiej połóż się zaraz do łóżka. Cóż ci tam jakiś głupi czarodziej pomoże?” Nie.
Uparł się, że pójdzie. Żadne perswazje nie pomagały. Puściłem go więc z ukrytym westchnieniem
ulgi. Cieszyłem się, że będzie o jeden pogrzeb mniej. Odszedł. Nie pamiętam nawet, jaka to była
pora, deszczowa czy też sucha. Wiem tylko na pewno, że nie wrócił, jak to obiecał, za trzy
miesiące. Upłynęło pół roku, a może nawet więcej. Wrócił pełen energii i wigoru. Wierzyć się nie
chciało, że to ten sam człowiek. Znikła mu z twarzy tak typowa, popielata szarość, jaka
charakteryzuje chorego Murzyna. Przybyło mu na wadze, wyglądał zdrowo i czerstwo. Zanim
przyjąłem go do pracy, skierowałem do tegoż samego lekarza na kontrolę. Zrobione było zdjęcie
rentgenowskie. Lekarz nie mógł wyjść z podziwu. Wszystkie ubytki zabliźniły się czy też zwapniły.
Proces został zlikwidowany i pacjent mógł przystąpić do pracy. Po prostu cud, istny cud boski —
zakończył ksiądz proboszcz, a przy pożegnaniu, stojąc w drzwiach, dodał:
— A może pan myśli, że to jedyny wypadek z czarodziejem? Gdzież tam! W naszej okolicy
mieszka gdzieś w głębokim buszu jakiś magik, co prostuje ludziom krzywe nogi. Wszyscy
połamańcy giną na rok, ażeby powrócić prostymi jak struna. Pan nie wierzy? Pan się śmieje, a to
jest rzetelna prawda. Przed kilku laty próbowałem tego drania odszukać. Znalazłem nawet prze-
wodnika. Dobrnęliśmy do jeziora, skąd łódką trzeba było przeprawiać się na wyspę. Już mieliśmy
wsiadać do łódki, gdy doleciały nas od wyspy niesamowite, dreszcz grozy budzące wrzaski.
Wyglądało, jakby komuś żywcem łamano kości. Mój przewodnik nie wytrzymał nerwowo i uciekł.
Sam nie zdecydowałem się na przeprawę, no i jak niepyszny wróciłem na misję.
Takie były opinie o czarodziejskiej mocy różnych wielebnych duszpasterzy, ale chyba najbardziej
nieprawdopodobną historię czytałem w urzędowym brytyjskim piśmie „Tanganyika Notes and
Records”, wydawanym w Dar es-Salaam, tam jakiś komisarz prowincji Dodoma umieścił swój
raport z prawdziwego zdarzenia. Pisał on mianowicie, że w najbliższej okolicy przebywał wielki
czarodziej, do którego dzień w dzień ściągały tłumy przeróżnych klientów, ale on lekceważył
wszelkie państwowe podatki. Któregoś dnia komisarz wysłał do niego swego urzędnika z
upomnieniem, ale ten wyrzucił go za drzwi, grożąc śmiercią w razie powtórzenia wizyty. Z braku
reakcji po kilku tygodniach komisarz znowu posłał tego samego urzędnika. Jakież było jego
zdumienie, gdy nazajutrz urzędnik powrócił do biura na czele żałobnego pochodu. Na noszach
przyniesiono trzy zwęglone trupy. Piorun uderzył w chatkę, zabijając żonę i dwoje dzieci. Komisarz
znalazł się w trudnym położeniu. Karać czarodzieja za śmierć byłoby równoznaczne z przyznaniem
mu nadprzyrodzonych właściwości, pozostawić sprawcę bezkarnie wobec jawnych, poprzedzają-
cych pogróżek było demoralizujące. W końcu wysłano żandarmów, aby czarodzieja aresztować. Po
kilku dniach odbył się sąd. Salę wypełnił tłum świadków. Na ławie podsądnych stanął czarodziej w
całej krasie swoich insygniów, czyli naszyjników, brzękadeł, rogów i muszli. Stanął z podniesioną
głową niby bohater chwili. Była to pora sucha, kiedy chmury się nie zdarzają. A oto na dalekim
horyzoncie ukazał się czarny obłok i szybko gnał w kierunku sądowego budynku. Wśród zebranych
powstał niepokój. Od podłogi, na której ludzie siedzieli w kucki, podniosły się twarze, wszystkie
oczy patrzyły na chmurę. I czarodziej z wyraźną ironią zwrócił tam głowę. Wyczekiwał.
— No cóż — przemówił komisarz ratując sytuację. — Może to ty sprowadzasz grom na nasze
głowy i chcesz teraz mnie zabić?
— Nie! — krzyknął czarodziej władczym głosem. — Ciebie nie zabiję, ale tych! — I tu nagłym
ruchem obrócił się i wskazał ręką na siedzących świadków. W sali powstał niebywały popłoch.
Budynek zwyczajem tropikalnym nie posiadał okien ani drzwi, tylko niską balustradę i dach oparty
na słupach. Teraz ludzie poczęli skakać przez tę właśnie balustradę, gnając przed siebie, kędy oczy
poniosą, byle jak najdalej od gromu i czarodzieja.
Dosłownie w parę minut na sali pozostały tylko dwie osoby: komisarz i czarodziej.
— No i cóż? — przemówił czarodziej chłodno. — Chcesz być zabity?

background image

— Chcę — odpowiedział również głosem spokojnym i zrównoważonym komisarz — ale wpierw
zapłacisz mi wszystkie zalegające podatki.
— Zapłacę — zgodził się czarodziej, wysypując na stół srebrniki.
I taki był koniec historii.
Oczywiście, we wszystkim można się dopatrzyć zbiegu okoliczności, ale kto bliżej i dłużej obcował
ze światem prymitywu, kto się zagłębiał nie tylko w dżunglę drzew, i w dżunglę ludzi, ten mniej
realistycznie patrzy na świat. Coś w tym jest i cały sęk w tym, żeby odkryć to coś, gdyż
rzeczywiście dzieją się czasami rzeczy, które śniły się nawet żadnym filozofom, a życie w sobie
stanowi najzawilszy problem, który się łowi aktem urodzenia.

SPIS RZECZY

SKOK PRZEZ MEDYCYNĘ
Z czarnego węgla pod biały żagiel
Mały obieżyświat
Prosektorium — przedsionek życia
Profesorskie qui pro quo
Szczęścia w nieszczęściu
Świeżo upieczony
Atmosfera szpitala
Życie czy śmierć bez sensu
Uniewinniony wariat
Śmierć nie czeka
Wędkarze sali piątej
Brzuszki kurują się
Czyszczenie śmietników
Mundur to ważna rzecz

W MUNDURZE MARYNARZA
Żeglarskie krotochwile
Konno na pacjencie
Cisza na morzu
Misiowe kłopoty
Tramp i złodziej.....
Kuracja zemdlonych
Na tropach mafii
Wąż i łysina
Złowiłem życie
Wojna
Katastrofa

Z KONTYNENTU NA KONTYNENT
W podziemnych kolejkach
Konwój
Goły dywersant
Ptasi pacjenci
Do Afryki
Spotkanie s nosorożcem
Metamorfoza
Oto i Etiopia
Czarownik wśród czarowników
Skok o tyczce
Tse-tse i tabu
Czarne widmo
Wierzyć, nie wierzyć


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Korabiewicz Wacław Złowiłem życie
Życie społeczne
Zaawansowane zabiegi ratujące życie
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki
zycie psych (5)
Ubezpieczenia na życie
Biblia, życie Chrystusa
Prawo i życie ABC urlopów
tak smakuje życie, kwitki, kwitki - poziome
1. kulturalne przemiany po 89, Literaturoznawstwo, życie literackie po '89
Liturgia Uczty, Ruch Światło-Życie (oaza), Materiały formacyjne, Diakonia Liturgiczna (DL)
Uwielbienie-modlitwa chwały, Ruch Światło i Życie, szkoła modlitwy
JEDNO JEST ŻYCIE. Kapela Górole, Teksty piosenek
Rozeznawanie duchów cz 2, Po drugiej stronie-zycie po smierci

więcej podobnych podstron