Z wyrazami miłości, Emmaline
Kasey Michaels
WALENTYNKI '98
Tytuł oryginału: LOVE, EMMALINE
PROLOG
13 lutego 1998
Mój najdroższy, najukochańszy Albercie,
Widzisz datę, mój miły? Piszę ją w dawnym eleganc-
kim stylu i nadal tak będę pisała. Bo chcą nam teraz
narzucić całkiem inną kolejność - najpierw rok, potem
miesiąc, a na końcu dopiero dzień. Czy też może najpierw
miesiąc, potem dzień, a na końcu rok. Obojętnie, bo za-
równo ta pierwsza, jak i ta druga wersja to czyste wa-
riactwo, wymyślone, podejrzewam, na użytek tych kom-
puterów, czy jak tam nazywają się owe przemądrzałe
skrzynki. Kto bowiem, budząc się, myśli najpierw o mie-
siącu czy roku, widniejącym w aktualnym kalendarzu?
Myślimy o rozpoczynającym się właśnie dniu, który trze-
ba nam spędzić pracowicie i uczciwie.
Zbaczam jednak z tematu. Zawsze mi to wytykałeś.
„Jeśli jest jakaś dłuższa droga do celu, moja Emmaline
odnajdzie ją z pewnością." Och, jakże tęsknię za twoim
głosem. Niechbym słyszała z twoich ust same tylko żarciki
i kpiny z mojej osoby, bylebym mogła jeszcze cię zoba-
czyć...
Jutro, najdroższy, miną pięćdziesiąt cztery lata od
dnia, kiedy ukląkłeś w tym saloniku i poprosiłeś mnie
o rękę. Czy pamiętasz? Bo ja pamiętam wszystko w naj-
R
S
drobniejszych szczegółach, jakby ta scena wydarzyła się
wczoraj. Byłeś tak bardzo zdenerwowany i wciąż luzo-
wałeś palcem kołnierzyk koszuli, niczym dławiącą cię pęt-
lę. Z twojej przystojnej twarzy odpłynęła cała krew, tak
iż na serio się przestraszyłam, że zemdlejesz, a ja będę
musiała cię cucić.
A potem powiedziałam „tak". Tak, tak, najukochańszy,
po tysiąc razy tak! Chociaż, jak już droczyłam się z tobą
wielokrotnie, gdybym znała wszystkie te dzisiejsze filmy
i telewizyjne seriale, wiedziałabym, jak okazać wstrze-
mięźliwość i pobawić się z tobą przez jakiś czas.
Jakże tęsknię za tobą, kochany Albercie, mimo że prze-
cież codziennie czuję przy sobie twoją obecność. Twoja
słodka miłość otacza mnie jakby świetlistym kręgiem. Że
też te pięćdziesiąt dwa lata minęły tak szybko! Tylko ostat-
nie dwa rozciągnęły się w całe dziesięciolecia.
Nie, nie skarżę się wcale. Naprawdę, miły. To tylko
ta zima, która ciągnie się bez końca, i ta dojmująca pu-
stka w naszym zimnym hotelu.
To wszystko ma się jednak zmienić już dzisiaj. Czy
chciałbyś wiedzieć, jak się nazywają?
Molly Bryant i Timothy Fitzgerald.
Ładne imiona, prawda ? Już samo ich brzmienie wzbu-
dza zaufanie. Nie namyślałam się długo, czy powinnam
otworzyć dla nich na ten weekend nasze przytulisko. Jak
mogłabym zresztą odmówić tak miłym dzieciakom? Prze-
cież zawsze pisaliśmy w naszych reklamowych folderach,
że walentynki „U Emmaline" mają w sobie coś szcze-
gólnego.
I jakież to ma znaczenie, że zawsze w tym czasie hotel
R
S
świecił pustkami? Ty, najdroższy, byłeś przy mnie, więc
miałam wszystko, czego pragnęłam. Ty, Albercie, byłeś
moją najsłodszą, najmilszą walentynką.
Tylko pomyśl, kochany. Hotel będzie otwarty w Dniu
Zakochanych po raz pierwszy w swojej historii. I to wszy-
stko za sprawą tych dwojga młodych ludzi. Zdradzę ci
zresztą, że łączę z nimi pewne dość śmiałe plany.
Tak, tak, wiem. Bryant i Fitzgerald nie są małżeń-
stwem. Ale są zaręczeni, a to przecież coś znaczy. Kiedy
Tim zadzwonił do mnie (z miejsca poprosił, żebym zwra-
cała się do niego po imieniu, miły chłopak, prawda?),
wyjaśnił mi wszystko od a do zet. Są zaręczeni i pobiorą
się w czerwcu, a na razie marzą o jakimś dniu tylko we
dwoje, z dala od zgiełku świata.
Po prostu nie mogłam powiedzieć „nie". Nie miałam
odwagi spędzić kolejnych walentynek sama jak palec.
Proszę, nie zarzucaj mi, że gderam i narzekam. Patrzę
na świat z przymrużeniem oka i uśmiecham się często.
A co do Tima i Molly, to przypominam sobie pewien na-
strojowy wieczór, kiedy ty i ja, na kilka tygodni przed
naszym ślubem, również zapomnieliśmy o zasadach.
Och, byliśmy wówczas tacy nieprzyzwoici!
Dla Tima i Molly przygotowałam „komnatę nowożeń-
ców". Tak więc na skutek niezbadanych wyroków Opa-
trzności ciotka Emmaline i te dzieciaki będą tego dnia
pod jednym dachem.
Wielkie nieba, ale się rozpisałam! To chyba najdłuższy
list od wielu tygodni. Muszę teraz odłożyć pióro i zanim
nasi młodzi kochankowie przybędą na swoją romantyczną
schadzkę, sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejsca.
R
S
Wiem, Albercie, że nie lubisz tego słowa. Od „schadzki"
wolałbyś pewnie „spotkanie", prawda?
Boże, ale jestem roztrzepana. Czują prawdziwy zawrót
głowy na myśl, że zaraz tu będą.
Kończą już, kocham cię, najmilszy, i nigdy kochać nie
przestaną. Nasza rozłąka nic nie znaczy. Położę ten list
jak zawsze - na stoliku przy twoich fajkach. Mam na-
dzieją, że go odnajdziesz...
Z wyrazami najgłębszej i najszczerszej miłości,
Emmaline
R
S
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Być może są miejsca bardziej przygnębiające od opu-
stoszałej nadmorskiej mieściny w stanie New Jersey
w środku lutego w zacinającym lodowatym deszczu. Je-
szcze bardziej szare. Bardziej głuche.
Chociażby takie Alcatraz...
Timothy Fitzgerald przemknął swoim lśniącym mer-
cedesem przez most na Dziewiątej Ulicy i zagłębił się
w główną aleję Ocean City. Poszukał w myślach piosen-
ki, w której byłoby coś o moście. Czy czasem nie mają
takiej w swoim repertuarze Simon i Garfunkel? Może...
Zresztą, kto teraz pisze piosenki o mostach? O Mo-
ście Westchnień w dalekich Włoszech - ostatecznie. Jeśli
faktycznie tak się nazywał, to romantyczna nazwa mogła
zainspirować jakiegoś tekściarza. Ale ten most, po którym
on, Timothy, właśnie przejechał swoim mercedesem, był
jedynie pozbawioną charakteru konstrukcją z przęseł,
podpór i asfaltu.
A jednak przypomniał sobie pewną piosenkę...
- „Zostawiła mnie, odeszła..." - zanucił pod nosem,
dołączając swój głos do syku opon i szmeru wycieraczki.
- „Zostałem ja, ten most i wiry rwącej rzeki..."
Śpiewał, wybijając palcami rytm na kole kierownicy,
i bacznie obserwował tabliczki z nazwami wszystkich
R
S
przecznic, by nie przegapić Wesley Avenue. W ostatniej
chwili dostrzegł zmianę świateł na skrzyżowaniu i gwał-
townie nacisnął pedał hamulca.
- „I stoję sam, na skraju, i słyszę, że mnie wabi,
wzburzona rzeka woła mnie i wabi..."
Smutna piosenka, pomyślał, kiedy skończył. Nie był
zadowolony ze swego wykonania. Przeinaczał słowa
i fałszował melodię. Nie zarobiłby chyba na życie śpie-
waniem.
W oczekiwaniu na zielone światło rozejrzał się po pu-
stym skrzyżowaniu. Z lewej ani jednej gabloty. Z prawej
dokładnie to samo. Mógłby urządzić sobie na środku pik-
nik i spokojnie dotrwać do deseru.
Więc dlaczego stoi tu jak osioł zamiast jechać dalej?
Dobre pytanie. Zatrzymał się i stoi, ponieważ to cho-
lerne światło ma kolor czerwony. W żadnym wypadku
nie przejeżdżaj na czerwonym świetle - Molly zawsze
kładła mu to do ucha. I nieważne, że jest druga w nocy
i wokół żywej duszy. Przepisy są przepisami. Kropka.
Oderwał myśli od Molly i skupił je na czymś, co wre-
szcie odnalazł w zakamarkach swej pamięci. „Bridge
Over Troubled Water", czyli „Most nad wzburzoną rze-
ką". Oczywiście, że Simon i Garfunkel śpiewali piosenkę
z mostem w tytule. Piękną piosenkę. Chwytającą za ser-
ce. Ponad cztery minuty szczerych wzruszeń.
Zerknął w bok. Jakiś mężczyzna zbliżał się chodni-
kiem od prawej. Miał na sobie żółty płaszcz nieprzema-
kalny i w niebieskiej poświacie latarni wyglądał jak przy-
bysz z innej planety. Zawahał się na krawężniku, po czym
zstąpił na asfalt i zatrzymał tuż przy samochodzie Tima.
R
S
Następnie spojrzał w niebo, jakby wypatrywał
latającego
talerza, który miał wylądować na tym skrzyżowaniu.
Tymczasem atletyczne ramię pojedynczej wycieraczki
mercedesa rytmicznym ruchem zgarniało wodę z prze-
dniej szyby, bryzgając na prawo i lewo. Wiatr porwał
krople wody i cisnął je w twarz nieznajomemu. Tim od-
ruchowo zatrzymał wycieraczkę.
- Przepraszam cię, stary! - krzyknął do przechodnia
przez uchylone okno, po czym, widząc przed sobą zielone
oko cyklonu, wrzucił bieg i ruszył z piskiem opon.
To auto miało swój charakter. Jeszcze tydzień temu
stało w salonie, a teraz mogło cieszyć kierowcę dynami-
ką, mocą i luksusem. Gdyby Molly choć raz zechciała
zrobić to w samochodzie, pomyślał, mijając domy plu-
jące z rynien spienioną deszczówką. Uśmiechnął się do
siebie. Wiedział, jak zareagowałaby jego dawna narze-
czona na taką propozycję. Byłaby skrępowana, rzecz jas-
na. A może nawet poczułaby się upokorzona. A potem,
zsuwając się na siedzenie, zaczęłaby chichotać. Tym swo-
im słodkim, pomrukliwym, nieprzyzwoitym chichotem.
Boże, jak bardzo za nią tęsknił!
Ale nie zamierzał myśleć o Molly. Ani też nie za-
mierzał poddawać się tęsknocie za nią. Zadzwoni do niej
w przyszłym tygodniu, gdy minie ten weekend. Na razie
jeszcze nie doszedł całkiem do siebie. Czuł się zamknięty,
prawie że zamurowany, nic sensownego nie zdołałby po-
wiedzieć.
Do cholery z tym wszystkim!
No, jest. Wreszcie znalazł tę swoją Wesley Avenue,
więc skręcił w lewo, przejechał w deszczu kilka prze-
R
S
cznic, by ostatecznie skręcić w prawo, wrzucić na luz
i pozwolić się toczyć mercedesowi wąską uliczką po lek-
kiej pochyłości. Po chwili widział już przed sobą daleki
horyzont, skrawek deptaku, płacheć piaszczystej plaży
i bezmierny ocean.
A potem dom, który wyglądał jak piernikowa chatka
babuni.
Właściwie był to całkiem okazały trzypiętrowy budy-
nek o drewnianych ścianach pomalowanych w co naj-
mniej sześć różnych odcieni zielonego; pełen dziwacz-
nych gzymsów i wykuszów, upstrzony zdobieniami, sło-
wem, wiktoriańska przystań, gdzie człowiek mógł liczyć
na łóżko, śniadanie i coś tam jeszcze. Usytuowana była
na rogu Delancey Place i Corinthian Avenue, czyli do-
kładnie w punkcie, którego współrzędne oznaczono
w reklamowym folderze.
Tyle że zamieszczone w owej reklamówce zdjęcie nie
oddawało nawet w skromnej cząstce autentycznego pięk-
na tej niezwykłej budowli. Dom był wręcz wspaniały!
Pokryty patyną lat, rozłożysty niczym staroświecka oto-
mana, urzekający ludzką miarą swoich proporq'i; stał po-
śród innych domów, dla odmiany nowoczesnych aż do
mdłości, z których każdy miał ambicję przewyższenia są-
siada, by zajrzeć mu przez głowę, a raczej przez dach
w przestwór oceanu.
Tymczasem ten przypominał sekretne drzwi, które
wiodły do kopabianych pokładów czasu. Wystarczyło
wejść po szerokich drewnianych schodach, znaleźć się
na koronkowej werandzie, przekroczyć próg frontowych
drzwi i już było się w minionym stuleciu. Człowiek cofał
R
S
się do epoki parowych lokomotyw, kiedy kobiety nosiły
długie szeleszczące spódnice, zaś mężczyźni wiedzieli,
co to odpowiedzialność. Tak, mężczyźni byli wtedy cał-
kiem inni. Nie rzucali słów na wiatr, byli wytrwali
w swoich decyzjach i kontrolowali swoje wydatki. Ko-
biety natomiast...
Dość tego. Jeszcze chwila, a znów zacznie rozmyślać
o Molly. A raczej o jej epokowych lekturach w rodzaju
„O równości kobiet i mężczyzn" czy „Niedorozwój uczu-
ciowy i intelektualny mężczyzny".
I ten jej talent do rozprawiania o pieniądzach. Zawsze
gotowa była poradzić, ile należy wydać, na co należy
wydać i ile trzeba upchnąć do skarpetki pod materacem.
Tak czy inaczej, Molly niemal w każdej rozmowie za-
haczała o temat pieniędzy, często gęsto wypominając Ti-
mowi, że nieoględnie obchodzi się z groszem. „Pieniądze
przeciekają ci przez palce" - to była jej ulubiona śpie-
wka. I chociaż słyszał ją wielokrotnie, ciągle nie rozumiał
tego porównania zwykłych papierkowych dolców do wo-
dy czy jakiegoś innego płynu. Przecież naprawdę starał
się szanować swoje pieniądze, a już na pewno nie szastał
nimi na prawo i lewo. Tylko niekiedy...
Dobra, stary, weź się lepiej w garść, zganił siebie
w myślach, wyłączając silnik. Dość tego, lepiej odpo-
wiedz sobie na pytanie, po co właściwie przyjechałeś do
tej nieciekawej, smaganej deszczem i wiatrem mieściny.
Bo nawet nie zawleczesz swych zmartwień do tutejszej
knajpy, wiesz o tym dobrze. Ty jesteś głupi i cały ten
pomysł był głupi, och, jakże głupi. Co najwyżej możesz
pocieszać się myślą, że jest jedna rzecz, która powstrzy-
R
S
muje cię od błagania Molly o wybaczenie. Bo między
Bogiem a prawdą, to ona się myliła.
Sięgnął po leżący na tylnym siedzeniu neseser i wy-
siadł z samochodu. Zimny deszcz zamieniał się na pły-
tach chodnika w gładkie szkliwo. Była trzecia po połud-
niu i temperatura wciąż spadała. Zapowiadała się ślizga-
wica na drogach. Jak tak dalej pójdzie, bardziej będą
przypominać tory łyżwiarskie niż asfaltowe jezdnie.
Wszedł na werandę i poszukał dzwonka. Zamiast nie-
go odnalazł mosiężną kołatkę w kształcie delfina i za-
stukał nią trzy razy. Czekając na odpowiedź, rozglądał
się wokół siebie. Weranda na każdym zrobiłaby wrażenie.
Klasyczny wiktoriański styl. Szeroka i długa, ciągnęła się
wzdłuż całej frontowej ściany budynku, pamiętającego
bez wątpienia pantalony, tużurki i halki. Rzeźbioną drew-
nianą balustradę przydałaby się odnowić, podobnie zre-
sztą jak ściany i okna. Drewno wystawione na podmuchy
słonego wiatru domagało się częstszych i bliższych kon-
taktów z olejną farbą.
Właściciel takiego domu niewiele się różni od ekipy
malującej most, która gdy pomaluje ostatnie przęsło, musi
zaczynać wszystko od początku, pomyślał.
Most. Znów most. Wciąż szukał w myślach kolejnej
piosenki o moście w repertuarze Simona i Garfunkela.
Coś mu się bowiem zdawało, że napisali więcej niż jedną.
Ta, której teraz szukał, miała jakiś długi tytuł. Cholera
z tym! Zapyta Molly. Ona będzie wiedziała. Zna wszy-
stkie produkcje tych dwóch. I wszystkie Beatlesów. Pa-
miętał przecież, jak wkładał do pudła tę jej całą kolekcję
kompaktów, by odesłać je przez specjalnego posłańca.
R
S
Było to tego samego dnia, kiedy otrzymał w biurze
prze-
syłkę z pierścionkiem zaręczynowym. Przesyłka, ma się
rozumieć, była ubezpieczona i symbolizowała zerwanie.
Co jest z tymi drzwiami, zniecierpliwił się. Otworzy
ktoś wreszcie czy nie? Nagle rzuciła mu się w oczy przy-
twierdzona z boku tabliczka.
„Witaj u Emmaline! Nie czekaj, wchodź."
Każdy złodziej miałby prawo czuć się zaproszonym,
pomyślał Tim i nacisnął mosiężną klamkę, otwierając
prawe skrzydło masywnych drzwi.
Przekroczył próg i znalazł się w kwadratowym nie-
wielkim pokoju lub całkiem sporym foyer, jako że Ti-
mowi trudno było tak od razu wybrać pomiędzy dwiema
nazwami tego pomieszczenia.
Natomiast jednej rzeczy od razu był pewien. Znalazł
tu dokładnie to, czego mógł się spodziewać na podstawie
zewnętrznego oglądu budynku: ducha minionej epoki, at-
mosferę dawnych spokojniejszych czasów, kiedy wnętrza
mieszkań, wyłożonych wzorzystymi tapetami, zapełniały
meble o wygiętych nogach, poduchy z aksamitu w ko-
lorze burgunda i cenne bibeloty.
Gdzieś z głębi domu dobiegł jego uszu swojski szum
elektrycznego odkurzacza, nozdrza zaś zaatakował za-
pach brązowiejącej w piekarniku szarlotki. Tim uśmie-
chnął się z zadowoleniem i podszedłszy do kontuaru re-
cepcji, dał znać o swojej obecności małym srebrnym
dzwonkiem, który odnalazł na blacie. Ponad jego głową
szykował się do akcji zalotny gipsowy kupidynek, a każ-
da lampa w foyer, każdy mebel, każdy gzyms i gwóźdź
w ścianie przyozdobiony był wyciętym ze sztywnego pa-
R
S
pieru czerwonym serduszkiem, zupełnie jakby ilość wa-
lentynkowych symboli miała zagwarantować wysoką ja-
kość samych walentynek „U Emmaline".
Wciągnął przez nos rozkoszny zapach pieczonego cia-
sta i jabłek z cynamonem, na co jego żołądek zareagował
właściwie - silnym skurczem i zdrowym burczeniem.
Odkurzacz zamilkł i po kilkunastu sekundach weszła
do foyer dziewczyna w błękitnych dżinsach i ze słucha-
wkami na uszach. Nuciła jakieś słowa bez ładu i składu,
które niewiele chyba miały wspólnego z językiem an-
gielskim.
Tim od razu poczuł, że wraca do współczesności, jak-
kolwiek zapach pieczonej szarlotki wciąż był baśniową
nicią wiążącą „teraz" z „dawniej".
W porządku, ostatecznie nie jest to „Ritz", powiedział
sobie w duchu, kiedy dziewczyna, wciąż nucąc, wręczyła
mu bez słowa klucz do pokoju, po czym odeszła równie
nagle, jak się pojawiła, a odkurzacz podjął swoje kocie
mruczenie.
Molly źle się dziś czuła w swoim nowiutkim zielonym
fordzie. Prawdę mówiąc, czuła się wręcz fatalnie. Prze-
jeżdżając przez most na Dziewiątej Ulicy, była u kresu
sił. Jeszcze mocniej zacisnęła dłonie na kole kierownicy.
Pod jej czaszką kołatała się uporczywa myśl: „Mosty za-
marzają w pierwszej kolejności, dopiero potem nawierz-
chnie zwykłych dróg. Mosty zamarzają najpierw..."
Kiedy przed godziną wjeżdżała na atlantycką auto-
stradę, wiedziała, że już nie ma odwrotu. Była w połowie
drogi pomiędzy miejscem, do którego zdążała, a swoim
R
S
domem w Allentown. Powrót byłby równie długi i trud-
ny, co jazda przed siebie. Zresztą Molly łudziła się, że
w bezpośrenim sąsiedztwie wybrzeża i wielkiej wody
temperatura wzrośnie. Ale pogoda sprawiła jej figla. Im
bliżej było Ocean City, tym trudniejsza stawała się jazda.
Mżawka przeszła w siąpaninę, siąpanina w deszcz
z porywami wiatru, aż wreszcie słupek rtęci opadł na po-
ziom koszmarnego zera. Kiedy Molly zjeżdżała z auto-
strady, asfaltowe nawierzchnie w bardzo małym stopniu
różniły się od lodowisk łyżwiarskich i w każdej chwili
kierowcy mogli sprawdzić swoje umiejętności jazdy
z kontrolowanym poślizgiem.
Niestety, Molly wiedziała, że tych umiejętności nie
posiada. Dlatego kurczowo trzymała kierownicę i wpa-
trywała się poprzez zalewaną deszczem szybę w asfalto-
we pasmo drogi. W rezultacie bolały ją ramiona i plecy,
a oczy piekły jak od gryzącego dymu. Na dokładkę do-
kuczał jej głód, choć nie na tyle silny, by miał zmusić
ją do zjechania z trasy i zaryzykowania posiłku w przy-
drożnym barze.
Pragnęła jak najszybciej znaleźć się u celu podróży.
Zatrzymać się już na miejscu, wysiąść i uciec z tego sa-
mochodu.
A przecież nie było tak, żeby nie lubiła siadać za kół-
kiem i naciskać pedał gazu. Pod tym względem nie róż-
niła się od swoich rodaków, dla których samochód był
jakby naturalnym przedłużeniem osobowości. I podobnie
jak im, jej również jazdy autostradami, takimi jak ta at-
lantycka, sprawiały prawdziwą przyjemność. Ciągnące się
po horyzont pasma lekko chropawego asfaltu zdawały
R
S
się nieść obietnicę przeżycia cudownych przygód. I to
nawet nie u kresu podróży, lecz właśnie po drodze.
Przede wszystkim jednak Molly śmiertelnie nienawi-
dziła mrozu. Nienawidziła aż do łez i wypieków.
- A niech cię, Timothy! - mruknęła pod nosem, gdy
zobaczyła tabliczkę z napisem Wesley Avenue kilka se-
kund za późno, żeby bezpiecznie zahamować i skręcić.
Wolała nie ryzykować, postanowiła więc zawrócić albo
skręcić przy najbliższej okazji i dojechać do Wesley Ave-
nue od innej strony.
Wściekała się tak mocno, że przegapiła również na-
stępną przecznicę, i dopiero po minucie udało jej się skrę-
cić, a ów manewr był niczym wykorzystanie ostatniej
szansy ratunku przed wpadnięciem do lodowatego
oceanu.
- A niech cię, Timothy... To przez ciebie muszę się
tak gimnastykować!
Jechała teraz bardziej na intuicję niż z pełną wizją
planu miasta. Sieć uliczek gęstniała, a ich czasami osob-
liwe nazwy nadawały dzielnicy cechę nierealności. Do-
piero tabliczka z napisem Delancey Place była jak świa-
tełko w ciemności. Bo i faktycznie, Molly po chwili zo-
rientowała się, że jest u celu podróży.
Sam hotel nietrudno było rozpoznać. Oryginalny
kształt budynku miała wyciśnięty w pamięci na skutek
wielogodzinnych seansów wpatrywania się w zdjęcie
w folderze i przekonywania samej siebie, że być może
jest coś lepszego niż pusty dom, samotność oraz kolejny
telefon od matki, która uszczęśliwia ją słowami: „Daj
biednemu chłopcu jeszcze jedną szansę..."
R
S
Z jakich to zresztą ważnych powodów miałaby nie
wykorzystać rezerwacji, której ona i Tim w chwili szczę-
śliwego natchnienia dokonali trzy miesiące temu? Zapła-
cili w końcu za ten weekend z góry. To znaczy Tim za-
płacił. Kiedy wczoraj wieczorem zadzwoniła do hotelu,
otrzymała odpowiedź, która w pełni potwierdziła jej
przypuszczenia - Tim zapomniał o odwołaniu rezerwa-
cji, tracąc tym samym prawo do otrzymania zwrotu wpła-
conej sumy.
To było całkiem w jego stylu. Miał na ten ruch trzy
tygodnie, a mimo to zachował bierność. Wypisał czek
i już nic więcej go nie obchodziło. Temu facetowi pie-
niądze naprawdę przeciekały przez palce.
Przypomniała sobie po raz enty z rzędu straszliwą
kłótnię z Timem sprzed trzech tygodni i aż sapnęła ze
złości. Powiedzieli sobie wiele przykrych słów, a efekt
tego był taki, że pokazała mu w końcu drzwi. Na progu
odwrócił się i powiedział: „Chcesz zaoszczędzić jak naj-
więcej pieniędzy, Molly? W takim razie pamiętaj, że nic
tak nie zabezpiecza bankowego konta, jak zerwanie za-
ręczyn i odpuszczenie sobie małżeństwa. W pojedynkę
będziesz miała więcej kasy, pomyśl o tym".
Z pewnością zakładał, że zadzwoni do niego naza-
jutrz. Że, jak to mówił, „dojdzie ze sobą do ładu i skła-
du", co w jego ustach zawsze było równoznaczne
z jej kapitulacją. Że wycofa wypowiedziany wcześniej
zarzut odnośnie ich weselnych rachunków, które mia-
ły szansę rywalizować z długiem państwowym. Że zrobi
to wszystko, po czym potulnie mu przytaknie, że szampan
jest lepszy od dobrego, a przecież znacznie tańszego sto-
R
S
łowego wina. I że wypuszczenie ku niebu gołębi po opu-
szczeniu kościoła to nadzwyczajny, wręcz genialny po-
mysł. A przede wszystkim, że dwa tygodnie w cztero-
gwiazdkowym hotelu na egzotycznej wyspie to bez wąt-
pienia znacznie rozkoszniejszy miesiąc miodowy, niż te
same dwa tygodnie nad którymś z kanadyjskich jezior
w skromnym pensjonacie.
Ale ona, Molly, nie zrobiła, czego oczekiwał.
Nie zadzwoniła, nie przeprosiła, nie przytakiwała.
Nie tym razem.
W porządku, być może pochodziła z rodziny go-
rzej sytuowanej niż rodzina Tima. Być może trochę zbyt
mocno ściskała grosze w garści, tak mocno, „że aż pi-
szczały o litość", jak to raczył ująć jej rozrzutny narze-
czony.
No i co z tego?
Tu przecież w ogóle nie chodziło o pieniądze, tylko
o sposób, w jaki jedno i drugie pojmowało życie. W tym
tkwił cały problem. Bo jeśli mieli dość powodów, żeby
się pokłócić przy planowaniu wydatków weselnych, to
co będzie, gdy przyjdzie do kupna domu czy też wyboru
szkół dla dzieci?
Doprawdy, lepsze zerwane zaręczyny niż nieudane
małżeństwo. Oto dlaczego Molly, po całej nocy spędzonej
we łzach, zdjęła z palca zaręczynowy pierścionek i prze-
słała go - ubezpieczony, rzecz jasna - na adres biura
Tima.
I wcale tego nie żałowała.
Chociaż niebawem dostała za swoje.
Bo zadzwoniła matka i uraczyła ją godzinną perorą.
R
S
Bo dano znać ze sklepu ze ślubną konfekcją, że welon
z woalką jest już do odebrania.
Bo z drukarni przysłano jej ślubne zaproszenia.
Bo zaczęły się kłopoty z zasypianiem. Przewracała się
więc w łóżku z boku na bok, wyobrażając sobie twarz
Tima i słysząc jego uśmiech, a równocześnie przeklina-
jąc go za trwanie w uporze, który nie pozwolił mu dotąd
zajść do jej mieszkania i prosić o wybaczenie.
Trzy tygodnie. Ciągnęły się bez końca. Wypełniła je
tęsknotą za Timem. Tak bardzo przecież go kochała. Mi-
mo wszystko...
Ileż to razy podnosiła słuchawkę telefonu, by do niego
zadzwonić. Jak długo zresztą zamierzała wytrwać w tej
decyzji zerwania? Jeśli wybrała się dzisiaj do Ocean City
w New Jersey, to nie dlatego bynajmniej, żeby wyko-
rzystać opłaconą rezerwację, lecz żeby uciec przed coraz
bardziej przemożną pokusą zadzwonienia do Tima.
I oto była u celu podróży. Deszcz przestał padać, mróz
tężał. Siedziała w swoim fordzie i wpatrywała się
w czarnego mercedesa, zaparkowanego kilka metrów da-
lej i przemienionego w wielką bryłę lodu. Piękny wóz.
Zawsze lubiła mercedesy. Były niezawodne i bardzo ele-
ganckie. No i bardzo drogie. Tylko dla klientów z od-
powiednio dużą kasą.
Ten akurat mercedes działał jej jednak na nerwy. Na-
igrawał się z niej, budził wspomnienia pewnych scen. Bo
w końcu nawet zgodziła się z Timem, że powinni mieć
samochód tej marki, ale, dodała, wezmą go w leasing
z opcją zakupu. Tylko leasing miał sens, wszystkie jej
obliczenia to potwierdzały. Lecz Tim, oczywiście, chciał
R
S
kupić samochód z miejsca i za gotówkę. Co według niej
było finansowym idiotyzmem.
Spojrzała w tylne lusterko. Poprawiła swoje krótkie,
puszyste, połyskliwe włosy i baczniej przypatrzyła się
wargom. Odkryła, że zjadła z nich niemal całą szminkę.
Prawdopodobnie stało się to zaraz po tym, jak tamten
wariat przy wjeździe na autostradę zajechał jej drogę.
W sumie jednak nie wyglądała tak źle. Może nie była
bombowo ubrana, ale kto się ubiera bombowo w taką
pogodę? W ostatnich trzech tygodniach spadła na wadze
kilka kilo. Miała też trochę podkrążone oczy, co było
pamiątką wielu nieprzespanych nocy i szlochów w po-
duszkę. Sięgnęła więc do torebki po kosmetyczkę, lecz
zaraz cofnęła rękę.
Co ona właściwie chciała zrobić? Znajdowała się
w Ocean City w stanie New Jersey. Luty srożył się, ona
zaś była sama jak ten palec. Jej ustom potrzebna była
szminka w równym stopniu, jak nawierzchniom dróg do-
datkowy milimetr lodu.
Przyjechała tu przecież, żeby się odprężyć. Wypędzić
z siebie złe duchy. Wybrać się na spacer wzdłuż plaży,
nawet gdyby rozszalał się sztorm, i zapomnieć o smut-
kach. Rano spać do południa, a w czasie posiłków opy-
chać się wszystkim, co znajdzie na stole. Raz na zawsze
wypłakać z siebie Timothy'ego Fitzgeralda.
Miało też swoją wagę i to, że nikt nie będzie jej tutaj
suszył głowy. Ani pełna dobrych chęci matka, ani też
Alice Ann, przyjaciółka, która miała być główną druhną
na jej ślubie. Alice Ann nigdy nie spotkała Matthew, star-
szego brata Tima i kandydata na drużbę, ale znała go ze
R
S
zdjęcia, które ona, Molly, wysłała jej do Chicago. I teraz
w swych telefonicznych monologach czyniła Molly od-
powiedzialną za zaprzepaszczenie czegoś, co uznała za
swoją ostatnią szansę na zakotwiczenie się w życiu. Takie
myślenie było typowe dla Alice Ann. Swego ostatniego
przyjaciela poznała na pogrzebie wuja Molly, Jonathana,
i na każdy pogrzeb czy ślub patrzyła jako na świetną spo-
sobność znalezienia sobie odpowiedniego partnera.
Molly westchnęła ciężko, po czym sięgnęła na tylne
siedzenie po dwie ciemnozielone torby, jedną większą
z ubraniami, drugą mniejszą z drobiazgami. Dwie noce,
dwie sztuki bagażu. To była jej największa słabostka, ta
skłonność do mnożenia podróżnych toreb i waliz. Nie-
nawidziła pakowania się, podejmowania decyzji odnośnie
każdej rzeczy, zastanawiania się, czy będzie potrzebna,
czy też zbędna.
Ostatecznie brała wszystko.
Gdy w listopadzie wymykali się chyłkiem na dwa dni
do Nowego Jorku, skończyło się na tym, że Tim musiał
dźwigać, bagatela, aż trzy walizy! Wyjaśniła bowiem so-
bie i jemu, że listopad bywa kapryśny i często letnie dni
przeplatają się w nim z jesiennymi. A ona chce być przy-
gotowana na każdą ewentualność.
Wówczas to on opiekował się jej walizkami, dzisiaj
była skazana wyłącznie na siebie. Gdy więc wysiadła
z samochodu i spojrzała na wiodące na werandę oblo-
dzone schody, raz jeszcze przeklęła w myślach Timot-
hy'ego Fitzgeralda, który mógł być tu razem z nią, jak
to sobie na początku zaplanowali.
A gdyby był tutaj przy niej, to od razu zakochałby
R
S
się w tym domu. Znała go na tyle dobrze, że przyjęłaby
każdy zakład, że tak właśnie by się stało.
Hotel był bowiem architektonicznym cudem. Nie tra-
cił nic ze swej urody nawet w to szare i zgniłe lutowe
popołudnie. Przeciwnie, deszcz i mróz uczyniły zeń nie-
mal bajkową budowlę, która niczym świąteczny mako-
wiec czy sernik zdawała się być pokryta srebrzystym
lukrem.
Tim przepadał za starymi domami. W tej dziedzinie
był nawet trochę buntownikiem, gdyż zasadnicze prądy
w architekturze kultywowały nowoczesność i funkcjo-
nalność. Tymczasem Tim nie cierpiał szklanej anonimo-
wości i cenił sobie to, co mogło stanowić o indywidu-
alnym charakterze architektonicznej bryły. Jego ostatni
projekt, ciąg sklepów połączonych z domami ich wła-
ścicieli, miał właśnie w sobie taką niepowtarzalność, co
zresztą zostało podkreślone w jednym z czasopism po-
święconych projektowaniu. Molly była od samego po-
czątku admiratorką tego projektu.
Tak, Tim byłby bez wątpienia zachwycony tym
domem.
Wstrząsnęła się, gdyż nagle poczuła przejmujące zim-
no. Wciąż stała na chodniku, obciążona dwiema wypcha-
nymi torbami. Ponownie spojrzała na oblodzone schody,
niczym alpinista oceniający kąt nachylenia górskiej ścia-
ny. Wzięła głęboki oddech i dała krok do przodu.
Po chwili leżała jak długa. Kiedy i jak się to stało,
nie miała najmniejszego pojęcia.
Ostry ból w kostce otrzeźwił ją.
- A niech cię, Timothy... To znów przez ciebie -
R
S
zasyczała przez zaciśnięte zęby, świadoma własnej śmie-
szności.
Obwiniała niewinnego. Tim nie ponosił żadnej winy
za to, że padła na śliskim chodniku jak kłoda. Ale prze-
klinała go przez całe te trzy ostatnie tygodnie, tak iż stało
się to już jej nawykiem. Nawykiem, z którym zamierzała
się rozprawić właśnie podczas tego weekendu, podobnie
jak z innymi nawykami w rodzaju obierania podwójnej
porcji ziemniaków do obiadu czy rozkładania na stole
dwóch kompletów sztućców.
Och, zamiast jęczeć, po prostu wstań! - upomniała
siebie w duchu, po czym zaczęła gramolić się z ziemi.
W końcu jakoś udało się jej przyjąć pozycję pionową
i mimo bólu w kostce dotrzeć po schodach do fronto-
wych drzwi.
„Witaj u Emmaline", przeczytała wymalowane farbą
słowa. „Nie czekaj, wchodź."
Uśmiechnęła się blado. Jasne, wchodź. Po prostu
wchodź. Cudownie. Żadnego portiera pożerającego na-
piwki.
Otworzyła drzwi, zdusiła jęk bólu. Weszła, a raczej
wkuśtykała do środka. Nareszcie!
Zza kontuaru recepcji wyszła na jej spotkanie stara
kobieta, która wyglądała jak dobra wróżka z „Czarow-
nika z krainy Oz", tyle że wróżka w miniaturze. Ubrana
w zwiewną jasnoniebieską sukienkę, która sięgała jej do
kostek, maleńka istota urzekała broszą z kameą przy ko-
ronkowym kołnierzyku oraz koronkowymi mankietami.
Musiała mieć około siedemdziesięciu pięciu lat, ale jej
włosy nie zaświadczały o podeszłym wieku. W natural-
R
S
nym kolorze blond, tworzyły jasną mgłę wokół jej głowy,
puszystą mgiełkę z loków przypominającą złocistą asy-
ryjską tiarę. Miała karminowe wargi, które harmonizo-
wały z okrągłymi rumieńcami na jej lekko zapadłych po-
liczkach. Dobrane do koloru oczu cienie czyniły jej twarz
bardziej dziwaczną niż komiczną.
Molly zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia.
- Och, moje biedactwo! - zaświergotała staruszka,
biorąc Molly pod ramię i sadzając ją na fotelu przy
drzwiach. - Jesteś Molly, prawda? Oczywiście, że tak.
Przecież nie możesz być nikim innym. A ja jestem Em-
maline. Emmaline Whipple. Ale nazywaj mnie ciotką
Emmaline. Wszyscy tak do mnie się zwracają. Sądzisz,
że zwichnięta? Pytam o kostkę...
Molly poruszyła stopą.
- Raczej nie. Ale nie wrócę na ten chodnik, zanim
wiosenne słońce nie rozpuści tej lodowy - odparła
z uśmiechem.
- Tylko przyklasnąć - rzekła Emmaline, promieniu-
jąc radością. - Po co wychodzić na to zimno, gdy można
leżąc w łóżku i patrząc w ogień na kominku, słuchać po-
jękiwań zimowej zawieruchy i huku wzburzonych fal.
Tyle tylko, że... Hm, niestety kominek w twoim pokoju
jest na gaz. To dość wygodne, ale nie stwarza odpowied-
niego nastroju. No cóż, to był pomysł Alberta. Przerobił
na gaz również kominek w salonie. Aha, pamiętaj, żeby
zostawiać drzwi do łazienki uchylone, gdy się będziesz
kąpała. Inaczej udusisz się z gorąca. No dobrze, teraz
możesz iść na górę. Dasz radę sama, kochanie? - dodała
z takim wyrazem twarzy, jakby zamierzała zalać się łza-
R
S
mi, gdyby odpowiedź okazała się negatywna. - Ta twoja
noga...
Wsparłszy się dłońmi o fotel, Molly ostrożnie wstała,
przerzucając cały ciężar ciała na zdrową stopę.
- Prawie nie czuję bólu - skłamała, uważając, żeby
się nie skrzywić. Gdyby to było nawet otwarte złamanie,
Molly zdecydowana była powstrzymać się od skarg. -
Jeśli zaś chodzi o mój bagaż...
- Twój bagaż, kochanie, zostanie niebawem zaniesio-
ny na górę. Niech tylko znajdę Tabithę i zdejmę jej z uszu
te słuchawki. Na szczęście nie przyrosły jej jeszcze do
głowy - dodała z cichym chichotem. - A teraz idź już
do siebie i o nic się nie martw. Na szczęście niczego
sobie nie złamałaś i nie rozbiłaś głowy. Wszystko więc
będzie dobrze. I musi być dobrze, bo ciotka Emmaline
planuje dla was dwojga cudowne walentynki!
Molly stawiała właśnie nogę na pierwszym stopniu
schodów, gdy dotarły do niej ostatnie słowa starszej pani.
- Dwojga? No tak, pani nic nie wie... Niestety, tak
się złożyło...
Dobra wróżka zamachała upierścienionymi dłońmi,
jakby przestraszona, że ten półobrót, w jakim znalazło
się ciało Molly, może fatalnie wpłynąć na stan jej nad-
werężonej kostki.
- Dobrze, dobrze. Porozmawiamy później, kochanie.
Teraz musisz wziąć gorącą kąpiel. Wyglądasz jak prze-
marznięty kociak. Jeżeli nie chcesz zapaść na jakąś łaj-
dacką grypę, musisz zadbać o siebie. Tabitha za chwilę
przyniesie ci bagaż.
Molly poczuła się jak żołnierz, który właśnie wysłu-
R
S
chał rozkazu z ust sierżanta, wolno dodać, sierżanta nader
sympatycznego. Poza tym rada była rozsądna i równie
dobrze mogła wyjść z ust matki. Matce bowiem również
zdarzało się mówić o grypie jako o „łajdackiej chorobie"
i zasypywać ją radami w rodzaju: „Noś chłodną porą na-
krycie głowy, bo inaczej nabawisz się zapalenia uszu";
„Nie pędź tak, dziecko, bo skończy się to upadkiem";
„Chcesz golić nogi, proszę bardzo, ale wiedz, że włosy
i tak odrosną, a w dodatku dwa razy grubsze" itp.
Co do jednej rzeczy Emmaline nie mogła jednak rów-
nać się z matką: o niczym nie wiedziała. Nie groziło więc
Molly wysłuchiwanie uwag typu: „Obawiam się, moja
córko, że zrywając z Timem tak nagle, bez ani jednej
próby wyjaśnienia sobie wszystkich kontrowersyjnych
spraw, powinnaś liczyć się z tym, że będziesz żałowała
tego przez całe życie".
Oczywiście miałaś rację, mamo, przyznała teraz w du-
chu i rozpoczęła dalszą wspinaczkę po schodach. Em-
maline dogoniła ją po chwili i wsunęła jej w dłoń klucz
do „komnaty nowożeńców".
Klucz, trzeba dodać, niezwykły - duży, błyszczący,
staroświecki i ciężki. Z czymś, co rozbawiło Molly
szczególnie: dolutowanym do uchwytu złotym ser-
duszkiem.
„Komnata nowożeńców"...
Molly przełknęła łzę. Trzy tygodnie temu nie tak wy-
obrażała sobie ten wieczór.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Oto była u właściwego celu dzisiejszej podróży. Stała
przed drzwiami „komnaty nowożeńców". I doprawdy,
nawet gdyby się szło długim i krętym korytarzem, z dzie-
siątkami drzwi po obu stronach, nie sposób było jej nie
znaleźć albo też przeoczyć. Białych drzwi prawie nie było
widać, gdyż zakrywały je wycięte z papieru czerwone
serduszka. Na ścianie zaś, powyżej poprzecznej framugi,
złociły się piękne litery, tworzące ową wymyślną nazwę:
KOMNATA NOWOŻEŃCÓW.
Mogłaby poprosić o inny pokój. Powinna poprosić
o inny pokój. Ale było już za późno.
Wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. W sza-
rym półmroku poszukała kontaktu, zapaliła światło i we-
szła do środka.
Łzy stanęły jej w oczach. Ujrzała duży pokój z alko-
wą, a w niej małżeńskie łóżko czy też raczej łoże. Było
zrobione z wiśniowego drewna i tak wysokie, że poziom
materaca i poziom podłogi dzielił ponad metr. Na dywa-
niku o roślinnym wzorze stała przy łożu rozkładana dra-
binka. Jej przeznaczenie było oczywiste. Służyła do po-
konywania tej niezwyczajnej wysokości.
Cztery kolumienki łoża podtrzymywały biały balda-
chim z atłasu. Atłasowa była też kapa okrywająca ma-
R
S
rac. Sięgała niemal do samej podłogi, a jej brzegi koń-
czyły się sutą koronką. Widać też było wzorzyste podu-
szki, które odcinały się swoimi barwami od bieli kapy
i ciemnej czerwieni rzeźbionego wezgłowia. Zawieszony
na ścianie złocisty kupidyn, prawie całkowicie nagi, lecz
uzbrojony w łuk i kołczan, uśmiechał się do Molly.
Uśmiechał się?
On lubieżnie łypał do niej okiem!
Gdyby obok niej był teraz Tim, pokazałby język lu-
bieżnikowi, roześmiał się w głos, czym i ją sprowoko-
wałby do śmiechu, a potem kochaliby się na łóżku wy-
sokim niczym zaspa śniegu.
Pociągnęła nosem. Dotarł do jej nozdrzy zapach du-
szonego mięsa i warzyw. Wszystko tu było zarazem
śmieszne i wzruszające, domowe i teatralne. To olbrzy-
mie łoże mogłoby być rekwizytem w historycznej hol-
lywoodzkiej produkcji, a przecież naprawdę kojarzyło się
z miłością. Ten kupidyn był tandetnym bibelotem o ba-
nalnej symbolice, a przecież faktycznie godził w serca,
sprawiając, że biły żywiej i namiętniej.
Molly rozejrzała się po pokoju. Wyłożony był tapetą
w czerwone stulistne róże, wielkie jak melony. Pod prze-
ciwległą ścianą stała masywna komoda o marmurowym
blacie, na którym widać było zwierciadlaną tacę z bute-
leczkami perfum i innych eliksirów. Niektóre z butele-
czek posiadały wyrafinowane kształty, lecz ich zawarto-
ścią była prawdopodobnie zabarwiona woda, pomyślała
sceptycznie Molly. Stały tam również dwie kryształowe
lampy, mieniące się światłem niczym kościelne świecz-
niki. Na ścianie ponad komodą wisiało lustro w ciemnej
R
S
oprawie; odbijając światło lamp, zwielokrotniało ich
jasność.
Drugie lustro Molly odnalazła w kącie pomiędzy ło-
żem a komodą. To dla odmiany miało owalny kształt
i było wysokie na co najmniej dwa metry. I o ile to nad
komodą służyło do przelotnych zerknięć i stanowiło ra-
czej ozdobę, tak to w kącie dawało odbicie całej postaci.
Można się było przed nim ubierać, gimnastykować i tań-
czyć. Było bardzo praktyczne. Molly zawsze chciała mieć
takie.
W pobliżu okna pyszniła się swoimi szufladami ko-
lejna komoda, dla odmiany wysoka i wąska. Stał na niej
sporych rozmiarów antyczny dzban z wizerunkiem Ba-
chusa, greckiego boga winorośli. Molly trudno było oce-
nić artystyczną wartość tego malunku, dość że nie przy-
padł jej do gustu. A może był to bóg płodności i uro-
dzaju? Na jedno wychodziło, gdyż wino i płodność czę-
sto ze sobą chodzą w parze.
Molly zachichotała. Wstydź się, pani Whipple!
Na parapecie podwójnego okna z zasłoną z białej or-
gandyny stała upleciona z łoziny kołyska, w której leżała
naturalnej wielkości lalka z porcelanową twarzą, ubrana
w przepiękną szyfonową chrzestną sukienusię. Molly po-
kuśtykała przez pokój, kątem oka zauważając, że na mar-
murowym kominku już pali się ogień, spojrzała lali
w oczy i pogłaskała ją opuszkiem palca po różowym
i gładkim jak szkło policzku.
- No, ciociu Emmaline - powiedziała półgłosem -
wielka z ciebie sentymenciara.
Następnie odwróciła się tyłem do okna i jeszcze raz
R
S
krótkim spojrzeniem ogarnęła pokój: podłogę z desek za-
słaną pięcioma różnymi dywanami, sufit z żyrandolem
i wysokie ściany. Dopiero teraz zauważyła dwoje drzwi.
Jedne wyglądały na drzwi ściennej szafy, drugie zaś mu-
siały prowadzić do łazienki.
Westchnęła, zdjęła buty i zaczęła się rozbierać. Czu-
ła się taka zmęczona i tak spragniona wypoczynku.
Gdy tylko przyniosą jej torby, weźmie swoje przybory
toaletowe, wśród nich nieodzowną sól do kąpieli, i urzą-
dzi sobie taki seans w wannie, jakiego już dawno nie
miała.
Ujęła w palce pierwszy guzik bluzki, gdy zoriento-
wała się, że w łazience słychać szum odkręconej wody.
Skrzywiła się. Pewnie komnata nowożeńców ma wspólną
toaletę z sąsiednim pokojem. Trudno, przynajmniej ten
kowboj, który właśnie zaczął śpiewać pod prysznicem,
zostawi jej nagrzaną łazienkę. Zdjęła bluzkę, rzuciła ją
na oparcie fotela i usłyszała, że kowboj zamknął wodę.
Teraz jej kolej. Zaczęła zsuwać dżinsy, błyskawiczny za-
mek trochę się zacinał, lecz uporała się z nim w końcu
- dokładnie w tym samym momencie, gdy otworzyły się
drzwi łazienki.
Po jej stronie!
- „Zostałem ja, ten most i wiry rwącej rzeki..."
Usłyszała słowa, rozpoznała głos i panicznym ruchem
sięgnęła po bluzkę. Niestety, wywrócone na lewą stronę
rękawy nie pozwoliły jej od razu się ubrać. Zaczęła my-
śleć panicznie, co począć z własną nagością, gdy do po-
koju wmaszerował Timothy Fitzgerald. Opasany w bio-
drach kąpielowym ręcznikiem, drugim mniejszym osu-
R
S
szał sobie rozczochrane włosy. Śpiewał wciąż tę samą
piosenkę, przeraźliwie przy tym fałszując.
- „I stoję sam, na skraju, i słyszę, że mnie wabi,
wzburzona rzeka woła mnie i wabi..."
- Timothy! - jęknęła, uświadamiając sobie jedno-
cześnie, że włożyła prawą rękę do lewego rękawa i że
stoi przed swoim dawnym narzeczonym boso, w dżin-
sach z rozpiętym rozporkiem i w skąpym koronkowym
biustonoszu. Zakryła piersi bluzką. - Jak mogłeś!
Jego ręka z ręcznikiem, którym wycierał włosy, znie-
ruchomiała w powietrzu.
- Molly? - Wytrzeszczył oczy.
- Tak, Tim. Molly we własnej osobie. - Nerwowo
wywróciła bluzkę na prawą stronę i zaczęła ją zakładać.
- Nie kłopocz się." Już spadam.
Wyszczerzył zęby. Och, co za bezczelny typ! Kiedy
nauczył się tego uśmiechu kota z Alicji z Krainy
Czarów"?
- Nie patrz tak na mnie, Moll. Poza tym zapięłaś gu-
ziki nie na te dziurki, co trzeba. I w ogóle nie ma po-
wodów, by się denerwować. Nieoczekiwane spotkania są
najprzyjemniejsze.
Zatem musiała zacząć wszystko od początku. Rozpiąć
bluzkę i zapiąć ją ponownie, z tym że teraz już wedle
reguł symetrii. Tylko że w jej życiu nie było ani śladu
symetrii.
- To w twoim stylu, Tim. Nic ująć, nic dodać. We-
solutki, beztroski, roześmiany i śpiewający te swoje stra-
szliwe kawałki. Wynoszę się stąd jak najszybciej!
Tim ruszył przez pokój, przeszedł obok niej (nie mog-
R
S
ła nie zauważyć kropelek wody błyszczących na jego tor-
sie), po czym zbliżył się do okna i odchylił zasłonę z or-
gandyny. Spojrzał na pociemniały bezkres oceanu i zna-
cząco pokiwał głową. Długo tak stał, jakby zafascyno-
wany wczesnym zmierzchem lutowego popołudnia.
- Chyba nie zamierzasz jechać w taką pogodę? Gor-
szej nie można sobie wyobrazić. Chyba że tak się zmie-
niłaś przez te trzy tygodnie, że ślizgawica to dla ciebie
pestka. Kurcze, a ja pamiętam takie dni, gdy nie przeszłaś
nawet dziesięciu metrów chodnikiem, żeby nie upaść ze
dwa razy na tę swoją kształtną...
- Zamknij się, Tim! Po prostu zamknij się, dobrze?
- przerwała mu podniesionym głosem, schylając się po
buty.
Podniosła je, usiadła na fotelu i zaczęła wiązać sznu-
rowadła. Prawy but wszedł na stopę bez trudności, lewy
jednak nie chciał się nacisnąć. Skręcona w kostce lewa
stopa napuchła i trzeba by chyba obuwia przynajmniej
dwa numery większego, by mogła je założyć. Albo adi-
dasów. Te jednak znajdowały się w jednej z toreb.
Waśnie! Dlaczego nie przyniesiono jeszcze bagażu?
Jakaś kobieta czy dziewczyna o imieniu Tabitha miała
o to zadbać. No i pewnie w końcu przydźwiga je tu cał-
kiem niepotrzebnie. Bo jej bagaż i bagaż Tima nie mogą
stać obok siebie.
W żaden sposób.
Pod żadnym warunkiem.
Co za fatalny pech, że znalazła się tu z Timem w jed-
nym pokoju. Na pierwszym piętrze tej wiktoriańskiej bu-
dowli. Przecież dałaby całą swoją miesięczną wypłatę za
R
S
to, że Tim zapomni o rezerwacji i nie tylko nie przyje-
dzie, ale nawet nie zadzwoni, by ją odwołać. A na do-
kładkę ów śliczniutki pokoik nosi taką wdzięczną nazwę.
Komnata nowożeńców!
Zerknęła na kupidyna. Już nie łypał ku niej okiem
lubieżnika. Odchylił się do tyłu i wziąwszy się pod boki,
śmiał się do rozpuku.
Przez chwilę ważyła but w dłoni, bijąc się z myślą
o ciśnięciu nim w głowę Tima. Był to jednak tylko roz-
koszny sen na jawie. Uświadomiwszy to sobie, opadła
z rezygnacją na oparcie fotela.
- Nienawidzę cię, Timothy Fitzgeraldzie.
Tim odwrócił oczy od wieczornego nieba i podszedł
do niej ostrożnie. Spuściła wzrok i widziała teraz tylko
jego obnażone nogi, a na nich krople wody uczepione
ciemnych włosów. Nie musiała patrzeć, żeby wiedzieć,
jak przy każdym oddechu wznosi się i opada jego pro-
porcjonalnie wyrzeźbiony tors. I co kryje się pod tą
szkocką spódniczką z kąpielowego ręcznika,
- Och, jakże cię nienawidzę! - powtórzyła z despe-
racją.
- A ja cieszę się, że znów się widzimy, Molly - po-
wiedział z irytującym spokojem, po czym zbliżył się
do wmurowanej w ścianę szafy, otworzył drzwi, wyjął
ze środka walizkę i cisnął ją na łóżko. Rozległ się cha-
rakterystyczny dźwięk otwieranego błyskawicznego
zamka.
- Czy człowiek o zdrowych zmysłach kładzie brudną
walizkę na śnieżnobiałej atłasowej kapie? - upomniała
go, głęboko przekonana, że ta kapa jest jednym ze skar-
R
S
bów ciotki Emmaline. - Pobrudzisz ją i pognieciesz,
idioto!
Tim zrobił zaskoczoną minę, spojrzał na kapę i wi-
docznie doszedł do podobnych wniosków, gdyż przeniósł
walizkę na podłogę.
- Nie mówię, że nigdy nie masz racji, kochanie. Poza
tym jeżeli zniszczymy tę kapę, będziemy musieli za nią
zapłacić, prawda? - Zmrużył swoje brązowe oczy, żeby
łatwiej jej było zrozumieć tę jawną aluzję do kłótni za-
kończonej zerwaniem zaręczyn. - A teraz, panno Bryant
- rzekł po krótkiej przerwie - wdzięczny byłbym za od-
wrócenie się tyłem lub kupienie biletu na męski striptiz.
Molly prychnęła z pogardą. Nieszczerze się roześmia-
ła. Wyglądało na to, że awantura sprzed trzech tygodni
miała być podjęta w miejscu, w którym została przer-
wana.
- Nie masz niczego, Tim, czego bym nie widziała.
Chyba że zdążyłeś kupić sobie coś nowego - dodała sar-
kastycznie, o mało co nie spóźniając się z odwróceniem
głowy, jako że nagle ręcznik zsunął się z jego bioder.
Była rozzłoszczona, zgoda, ale nie była wariatką. Jed-
no spojrzenie na nagiego Tima, na ciało, które znała i za
którym tęskniła, i mogłaby uznać się za rozbrojoną. Kto
wie, może nawet zgodziłaby się z nim, że miodowy mie-
siąc na egzotycznej wyspie jest zupełnie dobrym po-
mysłem?
Słyszała, jak zakłada dżinsy i zapina rozporek. Nie
było już powodu siedzieć z wykręcona głową, więc po-
zwoliła wrócić jej do normalnego położenia. Spojrzała
na Tima. Wciąż był nagi od pasa w górę i mogła przez
R
S
chwilę podziwiać jego szerokie ramiona. Długie brązowe
kosmyki wichrzyły mu się nad czołem. Uśmiechał się do
niej zaczepnie.
- Bawi cię cała ta sytuacja, prawda? - zapytała po-
ważnie.
- Zgadłaś - odparł wesoło, wkładając flanelową ko-
szulę z długimi rękawami, którą właśnie wyjął z walizki.
-Powinienem był się domyślić, że raczej zdecydujesz
się przyjechać tu sama, niż pozwolić, by opłacona rezer-
wacja się zmarnowała. Taka już jest ta Molly Bryant.
Okno zaatakował nagły podmuch wiatru. Zadrżały
szyby. Brzęknął poluzowany parapet.
- Owszem. - Molly dumnie uniosła głowę. - Co jed-
nak nie wyjaśnia twojej tu obecności.
Miała nadzieję, że komnata nowożeńców nie jest je-
dynym wolnym pokojem w tym hotelu. Gotowa była
przenieść się nawet na poddasze lub do sutereny. Gdzie-
kolwiek. Byleby nie być sama w czterech ścianach z tym
mężczyzną, bo to groziło załamaniem się linii obrony
i groźną w skutkach kapitulacją.
- W takim razie wyjaśnię ci uczciwie i szczerze. Nie
jestem uparty i przywiązany do swoich racji, Molly, a ta-
kiemu człowiekowi łatwiej o uczciwość i szczerość. -
Na chwilę zniknął w łazience, skąd wyszedł z grzebie-
niem w ręce, którym zaczął czesać swoje zmierzwione
wilgotne włosy. - Mój przyjazd był czymś w rodzaju
ucieczki. Ucieczki od telefonu. Bo za każdym razem, kie-
dy dzwonił, łapałem słuchawkę z nadzieją, że usłyszę
twój głos. Ale słyszałem głos matki, brata, ojca, kumpla,
a wszyscy oni mówili to samo...
R
S
Molly Ogarnęła fala współczucia. Nienawiści, którą
wyznała Timowi, nigdy przecież w niej nie było. Nie
mogła go nienawidzieć, skoro go kochała. Ale nie mogła
też wyjść za mężczyznę, który kierował się zasadami
przeciwnymi jej zasadom.
- Zapewne mówili coś w rodzaju „nie pozwól odejść
tej miłej istotce"...
- "Miłą istotkę" zastąp „cudowną dziewczyną", a bę-
dziesz miała wierny cytat. - Tim obdarował ją jednym
ze swoich szelmowskich uśmiechów. - Nawiasem mó-
wiąc, jak się miewa twoja matka? Dzwoniła do ciebie
ostatnio?
- Dajmy spokój mojej matce - mruknęła Molly, bio-
rąc się za masowanie obolałej kostki. - Wiesz, że w ten
czwartek nadeszły druki zaproszeń? - Spojrzała ku nie-
mu spod opuszczonych rzęs.
Tim odłożył grzebień i klęknął przy fotelu Molly ni-
czym paź przy królowej.
- I gnębi cię to jak cholera, prawda? Skoro zostały
już wydrukowane, to nie można ich zwrócić. Ostatecznie
nie sposób sobie wyobrazić, żeby mogły zostać sprzedane
innej parze. Tego samego dnia, o tej samej godzinie i
w tym samym miejscu wzięłoby ślub dwoje ludzi o tych
samych imionach i nazwiskach. To by dopiero było
szczęście, co? A jaka ulga, jaka oszczędność... Ale nie
martw się, Molly. Rachunek przyszedł pod mój adres.
Uregulowałem go już.
Boże, ten facet był tępy i kompletnie pozbawiony wy-
czucia. On naprawdę niczego nie rozumiał!
- Przecież to nieistotne, które z nas zapłaciło za te
R
S
zaproszenia! - wybuchnęła. Nie chodziło jej o pieniądze,
naprawdę nie tym razem. Chodziło o ślub, który miał
się odbyć, a przełożony został na wieczne nigdy.
Chociaż, swoją drogą, nie obyło się bez sprzeczki tak-
że w związku z tymi zaproszeniami. Najwyższa jakość
i elegancja łączą się, wiadomo, z kosztami. Stawiając na
jakość, Tim traktował cenę jako coś drugorzędnego. I po-
stawił na swoim, ona zaś musiała pocieszać się tym, że
przeforsowała tańsze serwetki na weselny stół.
W tej chwili sprawy te straciły jednak na ważności.
Liczyło się tylko to, że Tim klęczał przed nią i że był
tak blisko, bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Mogła wy-
ciągnąć dłoń i...
Nie! Nie zrobi tego! Raz na zawsze skończyli ze sobą.
Zaręczyny zostały zerwane.
Kiedy jednak ona zabraniała sobie wszelkiego ruchu,
to on wyciągnął rękę i położył ją na podbiciu obolałej
stopy Molly. Westchnęła. Zlękła się, że jęknie. Nie, nie
z bólu, tylko z rozkoszy. Ostatecznie należała do kobiet,
które nietrudno pobudzić i roznamiętnić. Teraz też - wy-
starczył ten jeden dotyk, a ona już chciała go obejmować,
pieścić i przytulać.
I słyszeć z jego ust, jak bardzo ją kocha.
- Co ty za prezent sobie zrobiłaś, Moll? - mówił tym-
czasem Tim. - Spuchniętą stopę? Zupełnie jakbyś kopnę-
ła w kamień zamiast w piłkę. A może jednak poślizg-
nęłaś się na lodzie i upadłaś?
Potwierdziła skinieniem głowy. Włosy opadły jej na
czoło, ale nie odgarniała ich, woląc ukryć przed Timem
ślad namiętności w oczach. On zaś wciąż obmacywał ko-
R
S
stkę, próbując zorientować się, jak bardzo poważna jest
to kontuzja.
- Zrobimy ci zimny okład. Inaczej stopa napuchnie
jak balon. Zadzwonię do recepcji po lód.
Molly zagryzła dolną wargę. Praktyczny, troskliwy
i czuły. Taki też potrafił być jej dawny narzeczony.
Rozejrzała się po pokoju.
- Nie widzę nigdzie telefonu, Tim. Chyba będziesz
musiał zejść na dół i sam poprosić ciotkę Emmaline.
- Zrobi się - odparł, wstając z klęczek i puszczając
jej stopę, którą nagle ogarnął przeraźliwy chłód. - Przy
okazji zajmę się twoim bagażem, dobrze?
- Nie, Tim. Wcale niedobrze. Zamierzam poprosić
panią Whipple o inny pokój. Nie mogę zostać tu z tobą
po tym wszystkim. Jak mogłeś w ogóle coś takiego po-
myśleć?
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Bo jestem kopniętym optymistą. Przyjąłem, że
wciąż jesteś zwolenniczką tej starej zasady, iż życie we
dwoje wychodzi po prostu taniej. Miałem nadzieję, że
będę mógł powiedzieć ci to w łóżku, że jeszcze czas,
żeby wszystko naprawić. Bo kiedy zastanawiam się nad
nami, Moll, a zastanawiam się cholernie często, zawsze
dochodzę do wniosku, że jesteśmy stworzeni dla siebie.
- Nagle jak gdyby opamiętał się. - Dobrze, dobrze. Po-
rozmawiam z nią. Powiedziałaś jej nazwisko. Powtórz je.
- Pani Whipple. Ale z pewnością zaproponuje ci, że-
byś zwracał się do niej „ciociu Emmaline". To taka prze-
miła starsza pani. Nie widziałeś się z nią, kiedy wpisy-
wałeś się do księgi gości?
R
S
- Wpisywałem się? - Wybuchnął śmiechem. - Mó-
głbym ograbić ten hotel, sprzedać wszystko paserowi,
przejść na emeryturę i nikt nie zauważyłby kradzieży.
Mógłbym wyjąć z piecyka szarlotkę, której zapach po-
czułem na progu, zjeść ją w całości, nabawić się skrętu
kiszek, wezwać pogotowie i nikt nie usłyszałby sygnału
karetki. Mógłbym przyjść tu z ekipą malarzy, pomalować
cały dom, który nawiasem mówiąc wymaga remontu,
i nikt nie zapłaciłby mi za usługę, bo nikt nie zauważyłby
rusztowań. Tylko jednej rzeczy nie mógłbym zrobić -
wpisać się do księgi gości. Chyba że zdecydowałbym się
odciąć chirurgicznym skalpelem słuchawki przyrośnięte
do uszu pewnej niebrzydkiej nawet dziewczyny, która m-
nie powitała. Wręczyłaby klucz nawet samemu Kubie
Rozpruwaczowi i jeszcze poinformowała go, jak ma tra-
fić do swojej najbliższej ofiary.
Molly nie mogła się nie uśmiechnąć, słysząc tę prze-
mowę. Przypomniała sobie radość wypisaną na twarzy
ciotki Emmaline, kiedy ona, Molly, pojawiła się w foyer,
kuśtykająca i zziębnięta. Nagle wszystko stało się jasne.
Przemiła staruszka nie miała pojęcia, że ona i Tim nic
nie wiedzą o swojej tu obecności i że każde z nich przy-
jechało z myślą o spędzeniu samotnego weekendu
w Ocean City. Nie miała pojęcia, że klucze do komnaty
nowożeńców biorą ludzie, którzy od trzech tygodni żyją
w przeświadczeniu, że rozstali się ze sobą na zawsze.
Przypomniała sobie słowa staruszki: „Już ciotka Em-
maline zadba o to, żebyście przeżyli niezapomniane wa-
lentynki".
- Tim? - powiedziała z wahaniem, gdy zaczął zakła-
R
S
dać buty. - Co zamierzasz jej powiedzieć? Bo pomyśla-
łam sobie, że dla nocujących dziś w tym hotelu par przy-
gotowała jakiś walentynkowy program z niespodzianka-
mi. Wzruszyła mnie trochę i... i nie chcę, żebyśmy po-
psuli jej nastrój. Rozumiesz, wszyscy inni będą tulić się
do siebie i wzdychać, a my będziemy przerzucać się zło-
śliwymi uwagami. Może więc powinniśmy jednak stąd
wyjechać? Jak myślisz?
Spojrzał na nią i długo nie spuszczał wzroku z jej
twarzy. Niczego nie mogła wyczytać z jego pociemnia-
łych oczu.
- W porządku, Molly - rzekł w końcu, kładąc dłoń
na klamce. - Skoro tego chcesz, niech tak będzie. Idę
z nią porozmawiać. - Wskazał na kupidyna nad łóżkiem.
- Zostań tutaj i pozwól Kasperowi dotrzymać ci towa-
rzystwa. Zaraz wracam.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Molly ukryła twarz
w dłoniach.
- Kasper, oczywiście - szeptała jakby w obłąkaniu.
- Doskonale dobrane imię. Ale wszystko inne jest już
gorsze. Bo mylisz się, Tim. Ja wcale tego nie chcę. Po
prostu uważam, że tak musi być.
Tim odnalazł panią Whipple w kuchni na parterze. Już
po chwili zasiadał przy stole, przed nim zaś stała szklanka
z zimnym mlekiem i rumienił się na talerzu duży kawał
ciepłej jeszcze szarlotki.
Wątpił, czy kiedykolwiek będzie potrafił odtworzyć
w myślach, jak się tam znalazł i co sprawiło, że siedział
teraz z ustami pełnymi smakowitego ciasta, podczas gdy
R
S
ciotka Emmaline krzątała się przy kuchni, ubrana w mar-
szczony, nakrochmalony fartuch, przepasany wokół jej
cienkiej jak u osy talii płóciennym wiązanym paskiem.
Dość że tam był i ona tam była, rozpaplana, jakby ktoś
jej wywróżył, że jutro straci głos i już nigdy go nie od-
zyska. Rozpaplana, a przecież pilnująca swoich garów
i gotującej się w nich strawy i tą strawą głównie zain-
teresowana, a nie tym, czy Tim wciąż jej słucha. A słu-
chał chciwie, bo mówiła naprawdę ciekawe rzeczy o wa-
lentynkowej tradycji tego hotelu.
Słuchał i uśmiechał się, toteż w nagrodę dostał drugi
kawałek szarlotki. Ucałował z wdzięczności Emmaline
w różowy, choć lekko przywiędły policzek, a kiedy pod-
niósł się zza stołu, ciężki od przejedzenia i rozkosznie
rozleniwiony, staruszka wręczyła mu srebrną tackę z wi-
delczykiem, serwetką, kawałkiem lodu w celofanowej to-
rebce, no i oczywiście - z szarlotką i szklanką mleka.
Wyszedł jak na skrzydłach do foyer, lecz tu mu
skrzydła opadły, gdyż musiał prócz tacki wnieść jeszcze
na piętro dwie torby należące do swojej narzeczonej,
a właściwie - dawnej narzeczonej, przez co i tak ciężkie,
zdawały się jeszcze cięższe. Znał to - Molly na zwykłą
weekendową wyprawę za miasto potrafiła spakować się
jak Napoleon, który wyruszał na podbój Moskwy. Tim
szczęśliwie dotarł jednak na górę, z braku wolnych rąk
nacisnął brodą klamkę u drzwi komnaty nowożeńców, po
czym wszedł do środka. Postawił tackę na marmurowym
blacie niższej z komód i dopiero potem upuścił torby na
podłogę.
Z triumfującą miną odwrócił się ku Molly. Musiał jej
R
S
coś powiedzieć. Miał jej tak wiele do powiedzenia. Gdy
go wysłucha, mogą ewentualnie...
Wziął głęboki oddech i rzekł bez ogródek:
- Nie możemy tego zrobić, Moll. Nie możemy opu-
ścić tego hotelu, obojętnie, razem czy oddzielnie. To zła-
małoby jej serce.
Molly wciąż siedziała w tej samej pozie, w jakiej ją
zostawił - z obolałą stopą wspartą na kolanie zdrowej
nogi. Wyglądała tak słodko, tak krucho, tak wdzięcznie,
że wiele by dał, byle tylko móc ją pocałować. Zamiast
jednak ją całować, porwał trzy porcelanowe figurki ze
stolika przy fotelu, przeniósł je na komodę (najzabaw-
niejszy był lekko poobijany różowy pudel) i na opróż-
nionym w ten sposób blacie postawił srebrną tackę. Wsu-
nął w dłoń Molly srebrny widelczyk z kościaną rączką,
na której wytłoczone były - ma się rozumieć - dwa ser-
duszka, i powiedział z entuzjazmem:
- Wierz mi, Moll, to jest pychota! Jedz, a ja będę
mówił. Zgoda?
- O ciotce Emmaline? - zapytała, jakby chciała się
upewnić. - Co się stało?
Tim z zakłopotaną miną przeczesał palcami włosy.
- Ona jest wdową. - Zaczął chodzić po pokoju, po-
wtarzając usłyszane wcześniej informacje. - Po pięćdzie-
sięciu dwóch latach pożycia z niejakim Albertem utraciła
go i od dwóch lat mieszka tu sama. - Wskazał na lalkę
w wiklinowej kołysce. - Nie mieli nigdy dzieci. Tę su-
kieneczkę do chrztu uszyła i wyhaftowała jeszcze przed
swoim ślubem. Nawiasem mówiąc, miodowy miesiąc
spędzili w tym właśnie pokoju.
R
S
Molly głośno westchnęła. Trzymała widelec w dłoni,
ale nie zrobiła jeszcze z niego żadnego użytku. Z jakie-
goś względu uznała, że nie godzi się jeść w takiej chwili.
- Mów dalej.
- Ten dom wybudowali jeszcze jej rodzice. Ona i Al-
bert nie chcieli się nigdzie przenosić, bo właśnie tu po-
dobało im się najbardziej, W rezultacie przemieszkali
w nim wszystkie lata swojego małżeństwa. Kiedy umarli
teściowie, Albert wpadł na pomysł, by wielki dom prze-
robić na hotel czy może raczej pensjonat. No i prowadzili
go wspólnie przez całe ćwierć wieku. Albert nazwał go
„U Emmaline", jako że rodzice na nią przelali prawo
własności.
Molly zdecydowała się wreszcie skosztować szarlotki.
- Miałeś rację, pycha... - powiedziała, popijając mle-
kiem, po czym zlizała biały wąs znad górnej wargi.
Tim dostrzegł różowy koniuszek jej języka i przełknął
ślinę przez nagle zesztywniałe gardło. Na chwilę zamknął
oczy, lecz zaraz potem mówił dalej:
- Albert oświadczył się jej w Dzień świętego Walen-
tego. To właśnie dlatego walentynki stały się ich ulubio-
nym świętem. Podkreślali to nawet tłustym drukiem
w swoich reklamowych folderach. Czytaliśmy o tym, pa-
miętasz?
- Pamiętam bardzo dobrze - odparła, niosąc do ust
kolejną porcję szarlotki.
Tim wiedział, że Molly przepada za słodyczami. Słod-
kości cudownie wpływały na jej nastrój i samopoczucie.
Teraz też wyglądała na mniej zdenerwowaną, a bardziej
pogodną. Za chwilę może się to zmienić, pomyślał.
R
S
- Rzecz w tym - usiadł na krześle - że przez te
wszystkie lata żaden gość nie spędził u nich czternastego
lutego. Pomyśl o tym, Molly: zima, New Jersey, lodo-
waty wiatr od morza, na przemian śnieg i deszcz, ponuro
i ciemno jak w wystygłym piecu... Komu chciałoby się
jechać nad ocean w taką pogodę?
- Rzeczywiście. - Spojrzała na Tima ze zrozumie-
niem.
On jednak nie zauważył tego spojrzenia, gdyż właśnie
z zadartą głową przypatrywał się sufitowi. A był to sufit,
o jakim miłośnik architektury przez duże „A" mógł tylko
marzyć. Prawdziwe dzieło sztuki - kopulasto sklepiony,
z szerokim rzeźbionym gzymsem, na którym dłuto arty-
sty umieściło pośród liści i winogron rozszcżebiotane
ptaszki.
- Tim? - przywołała go Molly, gdy porównywał
wszystkie te meandryczne wklęsłości i wypukłości do
zdecydowanie bardziej płaskich rozwiązań w domu, któ-
ry zamierzał zbudować dla siebie i... swojej ślubnej żony.
- Tak? - spytał z wyrazem zamyślenia na twarzy, ga-
niać siebie w duchu, że myśli o czymś, co stało się tylko
marzeniem z chwilą zerwania zaręczyn. - Racja, wracaj-
my do walentynek u ciotki Emmaline, przepraszam. Więc
jak mówiłem, nikt się u nich nie zjawił przez wszystkie
te lata. Ale Emmaline nigdy nie traciła nadziei i razem
ze swoim Albertem co roku przystrajała dom przed
Dniem Zakochanych. W foyer jest próbka tych dekoracji,
widziałaś? Serca i amorki znajdziesz też w kuchni, choć
kuchnia to chyba ostatnie miejsce do uprawiania miłości,
no nie?
R
S
Wstał i znów zaczął chodzić. Siedzenie kłóciło się ze
stanem duchowym, w jakim się znajdował.
- Ten rok zapowiadał się jak wszystkie inne. Emma-
line nie łudziła się, że w walentynki będzie miała towa-
rzystwo. Prawdę mówiąc, nawet w pełni letniego sezonu
nie cierpiała ostatnio na nadmiar gości. Wszyscy wolą
nowoczesne klimatyzowane hotele z bezszmerowymi
windami, drink-barem na dole i sprawną obsługą. A ciot-
ce Emmaline przecież nie ubywa lat, chociaż trzeba przy-
znać, że w kuchni porusza się jak fryga, sam widziałem.
Wyznała mi, że uwielbia piec i gotować, ale że to jej
ostatni występ kulinarny. Zamknęła hotel w końcu listo-
pada i już nigdy więcej go nie otworzy. Coś skończyło
się i nie wróci, tak właśnie powiedziała.
Srebrny widelczyk Molly brzęknął o talerzyk.
- Co zrobiła? Zamknęła hotel? - Spojrzała na Tima
tak, jakby oznajmił jej właśnie, że Ameryka wypowie-
działa wojnę Rosji. - Ale przecież ten folder... I ta re-
zerwacja. Przyjęła naszą rezerwację, Tim. Jak więc hotel
może być zamknięty?
- Zaparkowałaś z pewnością przed frontowymi
drzwiami, podobnie jak ja. Ale od Corinthian Avenue od
dawna wisi tabliczka z napisem „Na sprzedaż". Naszą
rezerwację przyjęła tylko z dwóch powodów, Moll.
Chciała zakończyć jakimś miłym akcentem okres swo-
jego czynnego życia, a poza tym zadzwoniliśmy z prośbą
o zarezerwowanie pokoju właśnie na Dzień świętego Wa-
lentego, w jej prywatne święto, kapujesz? Nie mogła nam
odmówić, choć miała prawo. Folder, który dała nam twoja
matka, był sprzed pięciu lat. Oto miało spełnić się coś,
R
S
na co Emmaline czekała przez tyle długich zim: mieli
pojawić się młodzi kochankowie, by zabawiać się, to jej
słowa, w tej samej sypialni, w której ona i Albert spę-
dzili przed półwieczem swój miodowy miesiąc. - Pochy-
lił głowę. - Gdy tylko pensjonat znajdzie kupca, Emma-
line przeniesie się do domu pogodnej starości. Będzie
tam miała wszystko prócz jednego - swojej kuchni.
- Mój Boże! - Molly dotknęła dłonią ust, a jej oczy
zaszkliły się łzami. - To takie smutne, takie beznadziejnie
smutne. I co w tej sytuacji robimy?
Dobre pytanie. Tim wiedział już, że prócz komnaty
nowożeńców i własnego pokoju Emmaline Whipple nie
ma w tym hotelu żadnego innego łóżka przygotowanego
do spania. Molly, na podstawie tego, co jej powiedział,
również musiała to sobie uświadamiać. Pojęła też zapew-
ne, że nie może prowadzić wozu z nogą skręconą w ko-
stce, a przynajmniej on, Tim, nie pozwoli jej na to. Poza
tym zapowiadał się sztorm i to sztorm stulecia. Odgłosy
za oknem nie pozostawiały co do tego żadnych wąt-
pliwości.
Muszą więc tu pozostać. Kropka.
I nie mogą sprawić przykrości ciotce Emmaline. Pro-
sząc o oddzielne pokoje, złamaliby jej serce.
- To oczywiste - odparł, zatrzymując się przed ko-
minkiem. - Zostajemy tu na cały weekend. Będziemy
odgrywać przed Emmaline szczęśliwą i zakochaną parę.
Będziemy jeść klopsiki w kształcie serduszek i robić mi-
ny, jakby z każdym zjedzonym klopsikiem nasza miłość
potężniała i rosła. I będziemy podziwiać wszystkie te
słodziutkie dekoracje, uśmiechać się do siebie błogo i ca-
R
S
ły czas trzymać się za ręce. Chyba że masz lepszy po-
mysł? Może po prostu chcesz powiedzieć całą prawdę
tej miłej starszej pani i sprawić, że jej uroczy chichot
przemieni się w płacz? Jeśli jeszcze nie jesteś pewna, do-
dam tylko, że napisała do Alberta o naszym przyjeździe.
- Jak to? Napisała do zmarłego męża?
- Dobrze zrozumiałaś. Ona pisze do niego listy. Opo-
wiada w nich o wszystkim, co się jej przydarza. A potem
każdy taki list zanosi do saloniku i kładzie na półce obok
kolekcji fajek, należącej niegdyś do męża. Po jakimś cza-
sie on zabiera stamtąd te listy.
- Zabiera?!
Tim skwitował ten okrzyk łagodnym uśmiechem.
- Tak, zabiera listy, choć na nie nie odpowiada. Ciot-
ka Emmaline przysięga, że taka jest prawda. A wiesz,
co ją najbardziej nurtuje? Że przenosząc się do domu
spokojnej starości, zostawi tu Alberta samego. Jedyną po-
ciechę czerpie z tego, że Albert będzie dbał o pozosta-
wione pamiątki.
- Ja tego nie wytrzymam - zawołała żałośnie Molly.
- Po prostu nie wytrzymam, rozumiesz? Boże jedyny,
co za przejmująca historia! Uprzedzam, że mogę się roz-
płakać...
- Fakt, jest w tym coś wzruszającego - zgodził się
Tim, pocierając policzek. - A więc, Moll, co postana-
wiamy? Myślisz, że dotrwamy do niedzieli i nie poza-
bijamy się z powodu tego, że zapomniałem zgasić światło
lub że goliłem się przy odkręconej ciepłej wodzie?
- Nie zamierzam w każdym razie spać z tobą w jed-
nym łóżku. Wybij to sobie z głowy - oświadczyła sta-
R
S
nowczo, najwyraźniej pragnąc zignorować aluzję Tima
do jej małostkowości w sprawach finansowych.
- Łóżko to kolejna sprawa - rzekł, zadowolony z jej
szybkiej kapitulacji. Znał. Molly i wiedział, że prędzej
by zjadła potłuczoną szklankę, niż sprawiła przykrość ta-
kiej przemiłej staruszce, jak ciotka Emmaline. - Obiecuję
zachowywać się przyzwoicie.
- To będzie raczej łatwe, Tim - rzekła, wskazując na
fotel.
Oczy Tima upodobniły się w jednej chwili do okrą-
głych oczu sowy.
- Żartujesz chyba? Jestem całkiem sporym chłopacz-
kiem, Moll. Mógłbym grać w koszykówkę, mam całe
metr osiemdziesiąt osiem, chyba pamiętasz? Nie mogę
spać na tym fotelu.
- Ja z kolei muszę spać z podniesioną nogą, a to wy-
klucza fotel. Chyba że znajdziesz jakieś lepsze roz-
wiązanie.
Tima nie uznawał nikt nigdy za wielkiego nowatora.
Przecież jednak za projekt biurowca, mieszczący się w re-
gułach nowoczesności, a równocześnie przekraczający je
ku pewnym stylizowanym rozwiązaniom z poprzedniej
epoki, otrzymał swego czasu pewną prestiżową nagrodę.
Z czasem wyspecjalizował się zresztą w „kradzieżach"
starych pomysłów, dopasowując je do swych podstawo-
wych koncepcji. Trudno zaprzeczyć, że była w tym pew-
na wynalazczość i pomysłowość. I właśnie ta pomysło-
wość w tej chwili była mu potrzebna.
- Jeżeli dobrze znam historię naszego kraju, Moll, to
amerykańscy osadnicy mieli zwyczaj spędzania nocy bez
R
S
zrzucania wierzchnich ubrań. Ich chaty nie miały cen-
tralnego ogrzewania i często było w nich zimno jak
w psiej budzie. Wyobraź więc sobie zakochaną parę, lecz
jeszcze bez obrączek na palcach, bo kapłan dojedzie do-
piero na wiosnę. Ich rozwiązanie było proste, a zarazem
genialne: by nie zmarznąć, szli razem do łóżka, kładąc
jednak między siebie zrolowaną derkę lub coś podobnego.
W ten sposób taki osadnik, Tom, Dick czy Harry, utwier-
dzał się w przekonaniu o własnej uczciwości, a Mary czy
Kate budziły się rankiem dumne z zachowanego dzie-
wictwa. Na półce w szafie naliczyłem z sześć koców,
Moll. A łóżko jest tak szerokie, że pomieściłoby cztery
osoby.
- Ty oszuście! Ty zwodzicielu! - Molly przyglądała
się jego twarzy z takim uporem, że przypominała w tym
żonę, która postanowiła dostrzec na policzku męża ślad
szminki innej kobiety. - Dobrze wiesz, że nie wytrzy-
malibyśmy nawet pięciu minut. Zrolowany koc, co za
idiotyzm!
- Przesadzasz, Moll, z tą naszą pobudliwością -
rzekł, lecz bez większego przekonania w głosie.
- Absolutnie nie zgadzam się na twój pomysł.
- A więc nie dowierzasz mi? Wątpisz w siłę mojej
woli? Uważasz mnie za słabego i uległego zmysłom? -
pytał z miną człowieka, któremu dzieje się wielka krzyw-
da. A w głębi duszy już myślał o swojej pierwszej akcji
po zgaszeniu świateł. - A może to raczej sobie nie do-
wierzasz?
- Przestań bredzić! - wybuchnęła. - W porządku,
przystaję na to. Ale powtarzam ci, że nie wierzę w żadne
R
S
koce. Już raczej w coś bardziej radykalnego, coś, nie
wiem, ostrego i długiego... Na przykład szpilka do ka-
pelusza. Założę się, że w tych komodach znajdę taką. Tyl-
ko taka szpila, conajmniej dziesięciocentymetrowa, może
cię powstrzymać.
Tim odetchnął z nie skrywaną ulgą. Na razie udawało
mu się brać jedną przeszkodę po drugiej.
- A skoro już zahaczyliśmy o pewne sprawy - ciąg-
nęła Molly tym swoim gniewno-jedwabistym głosem - to
chyba nie muszę pytać, czy ten lśniący czarny mercedes
przed hotelem to twój świeży nabytek. Wiesz, ta limu-
zyna, której nie powstydziłby się ambasador.... Widziałeś
ją może?
Tim stał się czujny. Przebiegł go dreszcz niepokoju.
Molly wzięła na cel jego stosunek do pieniędzy i dobrze
wiedział, czym się może skończyć dalsza rozmowa na
ten temat. Tak czy inaczej, nie było sensu zaprzeczać.
- Tak, Moll. Chciałem go i mam go. Zresztą dopiero
od tygodnia. Ale ostatecznie zdecydowałem się na le-
asing. To chyba przemawia na moją korzyść?
- Powiedz to Kasperowi, bo mnie to już nie obchodzi
- odparła, po czym wróciwszy na fotel, przyłożyła torbę
z lodem do obolałej i nabrzmiałej stopy.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Molly marzyła o gorącej kąpieli w wannie, a skoń-
czyło się na tym, że opłukała jedynie ciało pod letnim
prysznicem. Terma ciotki Emmaline pamiętała zapewne
lepsze czasy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło. Biorąc prysznic, mogła się przynajmniej wście-
kać, w jaką to kabałę się wpakowała. Wściekać, a nie
cieszyć (bo była i taka pokusa), że z powodu niejakiej
Emmaline Whipple oraz paskudnej pogody zmuszona zo-
stała do tego, by spędzić weekend w Ocean City w to-
warzystwie Timothy'ego Fitzgeralda.
Cóż, gdyby matka i Alice Ann wiedziały o jej ostat-
niej decyzji, byłyby w znacznym stopniu usatysfakcjo-
nowane. Teraz, kiedy myślała o tym wszystkim, Molly
odniosła wrażenie, że konspiruje przeciwko niej cały
świat.
Najgorsze jednak, że nie znała lekarstwa na swoje roz-
terki. Była tu i Tim był tutaj. Za oknem przybierał na
sile zimowy sztorm. Gdzieś w tym domu była Emmaline
Whipple. I przecież nie mogła z absolutną pewnością
wykluczyć, że Albert nie przyszedł po napisany do niego
kolejny list.
A tam na dole czekały na nią klopsiki w kształcie
serduszek.
R
S
Niech czekają. Najpierw musiała się ubrać. Chociażby
w te luźne białe spodnie z nogawkami wyłożonymi od
środka podszewką. Lubiła, gdy jedwab podszewki ocierał
się o jej nogi. Tim, kiedy pewnego dnia zwierzyła mu
się do tego, oczywiście wytłumaczył to jej nadzwyczajną
zmysłowością.
Miała wówczas ochotę przyznać mu rację; więcej -
dać dowód swego temperamentu. Przegięła się więc ku-
sząco w biodrach i po chwili byli już w łóżku. No i prze-
padł im film, na który właśnie się wybierali. Nie zjedli
też kolacji, choć czekał zarezerwowany stolik w restau-
racji. Ale wszystkie te straty były naprawdę niczym w po-
równaniu...
Pięknie, Molly, tylko tak dalej, upomniała siebie
w duchu i zaczęła wściekle wycierać ręcznikiem zapa-
rowane lustro w łazience. Przypominaj sobie podobne
scenki, a znajdziesz się w jeszcze większych tarapatach.
I bez tego dasz radę ubrać się, zejść ha dół i z talentem
odegrać swoją komediową rolę.
Wciągnęła na siebie biały i rozkosznie miękki sweter
z angory, przewiązała szyję kwiecistą jedwabną apaszką
i spojrzała w lustro. Włosy nie wymagały jakiejś szcze-
gólnej pielęgnacji, gdyż umyła je przed wyjazdem. Więc
tylko kilka ruchów szczotką, szminką po ustach w lewo
i w prawo, trochę tuszu na rzęsy i brwi, kropla Chanel
tu i tam - i była gotowa.
Na co? By rzucić się w przepaść czy też zejść na dół
na kolację? Dla niej było to jedno i to samo.
Zrobiła kilka głębokich oddechów i otworzywszy
drzwi łazienki, weszła do pokoju. Tim leżał na łóżku z rę-
R
S
kami pod głową i zdawało się, że do pełnego szczęścia
potrzeba mu tylko kiści winogron i kieliszka szampana.
- Zawsze lubiłem ten sweter - powiedział z zadowo-
leniem. - Miękki, puszysty, miły w dotyku...
- Opanuj się, Tim - rzekła, sięgając po adidasy.
Przyjrzała się skręconej stopie - opuchlizna zeszła i tylko
niewielkie obrzmienie znaczyło się przy samej kostce.
- Nie jesteśmy jeszcze na scenie, więc daruj sobie te
komplementy.
Poderwał się i usiadł.
- Wiem, wiem. Kurtyna idzie w górę dopiero za kilka
minut. Po prostu próbuję wejść w rolę. Poważnie traktuję
swoją widownię.
Była zajęta wiązaniem sznurowadeł, więc na
odpowiedź musiał chwilę poczekać. Uzyskał ją dopiero
wówczas, gdy wyprostowała się i odgarnęła włosy.
- Brawo, Tim. Ty masz swoją metodę, ja swoją.
A propos, czy zauważyłeś ten słomkowy kapelusz na
ścianie w łazience? Ten z bukiecikiem stokrotek i fioł-
ków, przypiętym do ronda?
Tim zmarszczył brwi.
- Nie przypominam sobie. Dlaczego pytasz?
Uśmiechnęła się jak anioł.
- Gapa. Powinieneś był zauważyć. Teraz wszyscy
wieszają na ścianach duże słomkowe kapelusze. To bar-
dzo sympatyczne. Oczywiście wszystkie te kapelusze
posiadają szpilki - dokończyła, kładąc akcent na ostatnim
słowie, po czym sięgnęła ręką ku szyi i wyjęła z golfa
lśniącą szpilkę z perłą.
I nie byłaby sobą, gdyby z zachwytem nie zaczęła
R
S
przyglądać się tej szpilce, istotnie ładnej, ale przede wszy-
stkim długiej i, jak to szpilka, o cienkim wyostrzonym
końcu.
Tim zeskoczył z łóżka.
- Wystarczy. Nie zachowuj się jak sadystka. Pojąłem
przestrogę. Zadowolona?
- Jak najbardziej. Chciałam się tylko upewnić, czy
pozbyłeś się ostatecznie niepotrzebnych marzeń.
- Przeceniasz swoje uroki, Moll - rzekł, otwierając
drzwi. - Czy o tym również pomyślałaś?
- Najważniejsze, że nigdy nie przeceniałam ciebie,
Timothy Fitzgeraldzie - powiedziała, wychodząc na ko-
rytarz. - Ale teraz umieram z głodu! - I z tymi słowami
rzuciła się w ową przepaść, którą miał być w jej prze-
konaniu walentynkowy wieczór z Emmaline Whipple.
Otworzywszy drzwi saloniku na dole, zatrzymała się
jak wryta. Idący za nią Tim o mało co nie nastąpił jej
na pięty.
- Nie do wiary! - rzekła, mimowolnie ściszając głos
i wsuwając się do środka niczym złodziejka.
To, co zobaczyła, co zobaczyli oboje, przechodziło
wszelkie ich oczekiwania. Wędrujące po wnętrzu spoj-
rzenie wszędzie napotykało na walentynkowe ozdoby
i symbole. Wszędzie!
Przede wszystkim więc widać tu było nagromadzone
w ogromnej ilości czerwone papierowe serca. Nanizane
na nylonowe żyłki, niczym liście tytoniu w obejściu rol-
nika, wisiały girlandami wzdłuż ścian i po przekątnych
sufitu. Jakby tego było mało, na szerokim okiennym pa-
rapecie oraz na gzymsie kominka stały w równym sze-
R
S
regu, niczym żołnierze na porannym apelu, walentynko-
we karty z życzeniami. Jedne z nich wyglądały na bardzo
stare i te spowite były aurą tkliwego sentymentalizmu;
inne kupiono przed pięciu lub trzema laty, o czym świad-
czyły ich jaskrawe kolory i nowoczesne rozwiązania pla-
styczne; a były też i takie, które zrobiono w ramach, by
tak rzec, lekcji robótek ręcznych, i te wydawały się naj-
bardziej sympatyczne.
Gdyby więc porównać święto walentynek do bomby
zrzuconej z samolotu, to stałoby się natychmiast oczy-
wiste, że bomba ta trafiła prosto w ten dom i eksplodo-
wała w tym właśnie pokoju.
I to niestety było najbardziej zasmucające, zważywszy
na sytuację, w jakiej Molly i Tim się znaleźli...
Lecz na sercach i kartach rzecz się nie kończyła. Przez
pół wieku ciotka Emmaline kolekcjonowała figurki amor-
ków. Kryształowe, porcelanowe, gipsowe. Kunsztownej
roboty i takie, które można wygrać na świątecznej loterii
w powiatowym miasteczku. Z pomalowanymi na złoty
kolor tłustymi brzuszkami, z łukami i strzałami, wyle-
gujące się na posłaniach z róż. W hawajskich spódnicz-
kach i z ukulele, z zegarową tarczą w miejscu brzucha
i z luźno osadzonymi oczami na podobieństwo piłeczek,
które, gdy podnosiło się figurkę, wywracały się jak
u afrykańskiego ludożercy.
Gdziekolwiek skierowało się wzrok, natrafiał on na
postać pyzatego chłopaczka, jako żywo przypominające-
go dziecko z reklam mleka w proszku.
Molly podeszła do jednego z nich i delikatnie trąciła
go palcem. Składał się z dwóch części. Górna, obleczona
R
S
w barwną koszulkę, po dotknięciu zaczęła wyczyniać ta-
neczne ruchy.
- Ależ kolekcja! - powiedział Tim, podkreślając swo-
je zdumienie cichym gwizdem. - Jak sądzisz, Moll, ile
ich tu może być? Z pięćdziesiąt?
- Co najmniej - odparła, wciąż wędrując wzrokiem
od jednego do drugiego bożka miłości. - Założę się, że
ciotka Emmaline i jej Albert każdego roku ofiarowywali
sobie w prezencie takiego kupidynka. Pomnożone przez
pięćdziesiąt powinno to dać okrągłą setkę. Teraz Emma-
line trzyma pewnie całą kolekcję w pudłach na strychu,
a gdy nadchodzą walentynki, dekoruje nimi ten pokój.
To tak jak choinka na Boże Narodzenie. - Nagle Molly
zasępiła się. - Obawiam się, że nie będzie mogła zabrać
tego wszystkiego do domu pogodnej starości.
- Raczej nie - zgodził się, choć niewiele wiedział
o domach pogodnej starości. - Powiedziała, że chce
sprzedać hotel wraz z wyposażeniem, ale o figurkach nie
wspomniała ani słowem. Spójrz - ożywił się nagle - tam
na stoliku widać fajki! Fajki Alberta. A obok leży list.
Kolekcja fajek była dużo skromniejsza od kolekcji ku-
pidynów. Każda z sześciu sztuk nosiła na sobie ślady czę-
stego używania. Ta miała pogryziony ustnik, tamta znów
nadwęgloną główkę, jeszcze inna sklejony pieczołowicie
połamany cybuch. I dlatego że używane, tym sugestyw-
niej przywoływały postać ich właściciela. Sam Albert wy-
dawał się być obecny w swoich fajkach. Molly aż
wzdrygnęła się na myśl, że za chwilę z jednej z nich mo-
że ulecieć dymek.
- List wciąż tutaj leży, a więc Albert zjawi się później
R
S
- powiedziała, igrając z własnym lękiem, choć w grun-
cie rzeczy daleka była od uwierzenia w tę historię ze
świętej pamięci mężem, który nawiedza swój dom, by
czytać miłosne listy od małżonki. - Tim! Co ty wypra-
wiasz! Nie dotykaj tego!
Ale Tim już trzymał list w dłoniach i przebiegał oczy-
ma po linijkach tekstu.
- Tim! - wykrzyknęła raz jeszcze, zasłaniając pismo
dłonią. - To jest nieuczciwe, niezgodne z prawem...
- Przecież nie kradnę, Moll.
- Właśnie że kradniesz. Wykradasz cudzą tajemnicę,
podglądasz cudzą prywatność. Naruszenie tajemnicy ko-
respondencji to przestępstwo!
Mimo tej surowej oceny, nie sposób było się dopatrzeć
poczucia winy na twarzy Tima.
- Pokaż mi w takim razie kopertę z adresem i zna-
czkiem pocztowym. To jest tylko zwykła kartka papieru,
którą każdy może się zainteresować. Nie popełniłem prze-
stępstwa, co najwyżej wykroczenie.
- Bawiąc się słowami, można usprawiedliwić każdy
wybryk. Oboje wiemy, czym jest ta kartka, i dlatego nie
powinniśmy znać jej treści. Trzymasz prywatną korespon-
dencję, Tim. Po raz ostatni proszę, żebyś odłożył ten list
na miejsce.
- Prywatna korespondencja? Prywatną koresponden-
cją nazywasz list napisany do zmarłej osoby?! Przecież
to jakiś obłęd. Przyznaj się, sama jesteś ciekawa, co
Emmaline napisała mu o nas? No, pozwól mi chociaż
zerknąć.
- Jesteś okropny - rzekła, czując, że opuszcza ją wola
R
S
walki. Bo ostatecznie jaką szkodę uczyni Tim lekturą tego
listu? Naruszy tylko pewne tabu, którego ona nigdy nie
ośmieliłaby się złamać. Ale co ona ma do niego, a on
do niej?
- Tak, jestem okropny, wiem o tym. - Tim uśmiech-
nął się czartowskim uśmiechem. - I ciekawski jak jasna
cholera. Ty zresztą również jesteś wścibska, Moll, tylko
nie chcesz się do tego przyznać - powiedział i usiadł
w fotelu z wysokim oparciem, w którym zapewne przed
laty siadywał wieczorami Albert Whipple, by wypalić
swoją ostatnią tego dnia fajkę i popatrzeć na ogień pło-
nący na kominku. - Czytam teraz o nas - zaczął i pod-
niósł na chwilę wzrok. Molly prychnęła tylko i wzruszyła
ramionami. - Posłuchaj: „Czy chciałbyś wiedzieć, jak się
nazywają? Molly Bryant i Timothy Fitzgerald. Ładne
imiona, prawda? Już samo ich brzmienie wzbudza za-
ufanie. Nie namyślałam się długo, czy powinnam otwo-
rzyć dla nich na ten weekend nasze przytulisko. Jak mo-
głabym zresztą odmówić tak miłym dzieciakom? Przecież
zawsze pisaliśmy w naszych reklamowych folderach, że
walentynki „U Emmaline" mają w sobie coś szcze-
gólnego".
Molly opadła na stojące w pobliżu krzesło. Czuła się
jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Albo jak
rozpruta poduszka.
- O tak, w pełni się z tym zgadzam - powiedziała
z sarkazmem. - Walentynki w tym hotelu to coś napra-
wdę szczególnego.
- A tu mamy jeszcze jedno tajemnicze zdanie: „Zdra-
dzę ci zresztą, że łączę z nimi pewne dość śmiałe plany".
R
S
I co? Nie przechodzą cię ciarki, Moll? Ale nie obawiaj
się, jestem przy tobie.
- Jeżeli już kogoś miałabym się obawiać, to tylko cie-
bie. Na szczęście mam moją szpilkę.
Spojrzał na nią z nie skrywaną kpiną.
- Ty chyba wciąż szalejesz na moim punkcie, Moll.
Wierz mi. Mam wyczucie do tych spraw i nie sądzę, że-
bym się mylił. - Wrócił do lektury listu. Nagle zachi-
chotał. - Och, Molly, to ci się spodoba. Posłuchaj: „Pro-
szę, nie zarzucaj mi, że gderam i narzekam. Patrzę na
świat z przymrużeniem oka i uśmiecham się często. A co
do Tima i Molly, to przypominam sobie pewien nastro-
jowy wieczór, kiedy ty i ja, na kilka tygodni przed na-
szym ślubem, również zapomnieliśmy o zasadach. Och,
byliśmy wówczas tacy nieprzyzwoici!"
- Daj już spokój, Tim - powiedziała Molly błagal-
nym głosem, w równym stopniu zakłopotana i zawsty-
dzona, co rozczulona obrazem młodych kochanków, któ-
rym czas odebrał tak wiele. - Proszę, odłóż ten list.
- Zrobię to, ale najpierw musisz przeczytać ostatni
akapit - rzekł zaskakująco poważnym głosem.
Odruchowo odchyliła się się do tyłu. O ile bowiem
dla słuchania listu znajdowała jeszcze jakieś usprawied-
liwienie, o tyle jego czytanie zdecydowanie dotąd wy-
kluczała. W oczach Tima odnalazła jednak tyle rzewnego
rozmarzenia, że w końcu uległa. Wzięła list i odnalazła
wzrokiem końcowy akapit:
Kończę już, kocham cię, najmilszy, i nigdy kochać nie
przestanę. Nasza rozłąka nic nie znaczy. Położę ten list
R
S
jak zawsze - na stoliku przy twoich fajkach. Mam na-
dzieję, że go odnajdziesz...
Z wyrazami najgłębszej i najszczerszej miłości,
Emmaline
Ostatnie słowa czytała przez łzy.
- Och, Tim...
- Tak, wiem. A teraz daj mi go, odłożę na miejsce.
Położył list na stoliku przy fajkach, po czym przez
chwilę oboje siedzieli w milczeniu, wpatrując się w nie-
bieskawe płomyki ognia na kominku. Tykanie ściennego
zegara stawało się coraz głośniejsze, zaczynało wręcz ra-
nić uszy. Nagle Tim wyciągnął dłoń, a Molly ją przyjęła.
Zamknęła oczy.
Już nie ciążyła jej cisza w pokoju. Wręcz przeciwnie,
cisza ta była rodzajem ukojenia.
Pokój jadalny sąsiadował przez ścianę z salonikiem,
lecz był od niego sporo większy. Długi stół pamiętał za-
pewne wiele wesołych i hucznych biesiad, podczas któ-
rych nie szczędzono toastów i komplementów pod adre-
sem obecnych pięknych pań. Dziś jednak przy tym stole
zasiadały tylko dwie kobiety i jeden mężczyzna. Ciotka
Emmaline, jak przystało na gospodynię, okupowała
szczyt stołu.
Palące się w srebrnych lichtarzach czerwone świece
stwarzały miły nastrój (kolor świec nie był rzecz jasna
przypadkowy). Śnieżnobiały i przemiły w dotyku obrus
z adamaszku miał więcej lat niż suma lat Tima i Molly,
lecz tych dwoje nie miało o tym najmniejszego pojęcia.
R
S
Drobna i krucha ciotka Emmaline wyglądała na tle
wysokiego oparcia krzesła niczym mała dziewczynka.
Złudzenie to powiększały jeszcze jej blond loczki i ko-
lory na pergaminowych policzkach. Tak naprawdę przy-
pominała jednak wróżkę; szczęśliwą wróżkę, która po
długich dniach samotności ma dzisiaj gości przy stole.
Wszystko, co robi wróżka, powinno być zaskocze-
niem, tak więc i Emmaline zaskoczyła ich prośbą o mod-
litwę, z którą zwróciła się do Tima. Ten, bynajmniej nie
tracąc głowy, zaproponował, żeby wszyscy troje ujęli się
za ręce, a gdy to się stało, wygłosił stosowne słowa, koń-
cząc gorącym podziękowaniem dla gospodyni za jej
ogromny wkład serca, to jest - dekoracje, klopsiki, zupę
z porów i kruche ciasteczka do herbaty.
Kolacja była naprawdę wspaniała i gdyby nie męka
udawania, ten wieczór mógłby się okazać dla Molly po-
czątkiem wychodzenia z psychicznego dołka. Przez
wzgląd na ciotkę Emmaline musiała jednak odgrywać rolę
zakochanej narzeczonej, ozdabiając każde swe skierowa-
ne do Tima zdanie jakimś „kochanym" czy „najmilszym".
On zresztą również nie szczędził jej „kotków", „misiów",
a nawet (tak, tak!) „słowiczków". Posunął się do tego,
że zwracał się do niej z prośbą o wyrażenie opinii od-
nośnie każdej niemal błahostki.
W końcu poczuła, że dłużej tego nie wytrzyma. Jeżeli
Tim raz jeszcze nazwie ją swoim „cukiereczkiem",
„pszczółką" czy „serdeńkiem", to ona wybije mu to
z głowy którymś z tych ciężkich lichtarzy!
- No cóż, moje dziateczki, kolacja u Emmaline po-
woli dobiega końca - odezwała się staruszka z promień-
R
S
nym uśmiechem na twarzy. - Mam nadzieję, że wam
smakowało i że jesteście najedzeni. Co do Tima, to mam
nawet pewność, bo zjadł aż dwa klopsiki. Musicie wie-
dzieć, kochani, że zazwyczaj podaję je w sosie koperko-
wym, tylko dzisiaj, z uwagi na Dzień Zakochanych, zjed-
liście je w sosie ze świeżych pomidorów. Przepis wzięłam
od matki Tabithy. Czyżby Rollins to było francuskie na-
zwisko?
Tim zawahał się i przełykając kolejne kruche cias-
teczko w kształcie serduszka, spojrzał na Molly, któ-
ra siedziała po drugiej stronie stołu. W jego spojrze-
niu malowała się prośba o pomoc, zaś Molly nie od-
mówiła jeszcze nigdy prośbie tego typu. Ostrożnie
więc zaczęła wyjaśniać, że nie trzeba bynajmniej uro-
dzić się w Paryżu, ażeby umieć robić smakowite sosy
czy klopsiki.
- Matka Tima lubi czasami powtarzać, że czuje się
do szpiku kości Irlandką, a przecież jej kotlet schabowy
z zasmażaną kapustą to prawdziwe arcydzieło sztuki ku-
linarnej.
- Och, jak to miło wysłuchać czegoś takiego! - Em-
maline sprawiała wrażenie osoby obdarowanej pięknym
prezentem. - Czy to nie wspaniale, że rozumiesz się tak
dobrze ze swoją przyszłą teściową? Mój Albert też uwiel-
biał moich rodziców. Ciągle drażnił się ze mną, że marzy
o tym, żeby wybrać się z moją matką na spacer po pro-
menadzie, oboje w kostiumach kąpielowych. Niech inni
widzą, mówił, jak piękne kobiety za nim szaleją. Bo moja
matka miała naprawdę piękną figurę. A czy twoja mama
żyje, Molly?
R
S
Tim wyszczerzył radośnie zęby i Molly wiedziała,
dlaczego tak mu wesoło. Jej matka uwielbiała Tima.
- O tak, ciociu Emmaline. Żyje i czuje się bardzo
dobrze.
- Wręcz roznosi ją energia, czyż nie tak, najzłotsza? -
zapytał Tim, a Molly pożałowała, iż spora szerokość
stołu uniemożliwia jej kopnięcie go w kostkę. -
Tak szczęśliwie się składa, że oboje z Molly mamy
rodziców jeszcze niestarych i zdrowych, ciociu Em-
maline.
- A zatem odda cię panu młodemu twój własny oj-
ciec, Molly! - Ciotka Emmaline aż złożyła dłonie z za-
chwytu. - Och, jakie to piękne i wzruszające. Musicie
opowiedzieć mi o wszystkim. Czy planujecie dużą uro-
czystość?
- Tak.
- Raczej nie.
Wszyscy troje wymienili spojrzenia. Ale tylko Em-
maline i Molly wydawały się zaskoczone. Emmaline czu-
ła się zbita z tropu tą podwójną odpowiedzią. Molly zdu-
miewało, że ślub na miarę córki Rockefellera i syna For-
da jej były narzeczony skłonny był nazwać imprezą raczej
niewielką i skromną. Sam Tim natomiast bawił się w naj-
lepsze.
- Oczywiście wszystko zależy od tego, co to znaczy
„duża uroczystość" - zaczął wyjaśniać, ignorując gniew-
ne spojrzenia, które Molly rzucała ukradkiem. - Dla jed-
nych będzie to z pewnością coś bardzo skromnego, z dru-
giej jednak strony są i tacy, dla których nasz ślub urośnie
do rozmiarów prawdziwego festynu. No, ale jeśli ktoś
R
S
woli złożyć tylko urzędową wizytę w biurze sędziego...
Czyż nie mam racji, kochanie?
Molly dopiero teraz przekonała się, że można rów-
nocześnie uśmiechać się i zgrzytać zębami.
- Na listę gości składa się trzysta nazwisk, misiuniu
- powiedziała z jadowitą słodyczą w głosie. - Dopra-
wdy, trudno tu mówić o skromnej imprezie.
A jeszcze trudniej o niekosztownej, dodała w my-
ślach, dopiero teraz w pełni sobie uświadamiając, jakie
to szaleństwo chciał przeforsować ten jej „misiaczek".
Obiad dla trzystu osób! Zaproszenia dla trzystu osób! Bia-
łe kokardki dla trzystu osób! Szampan dla trzystu osób!
O Boże, ona chyba zwariuje!
- Biedne maleństwo, wciąż obawia się o nasz budżet
- powiedział Tim, samym tonem głosu sprawiając, że
sprzeciw Molly wobec szastania pieniędzmi wydał się na-
gle czymś małostkowym i trywialnym. - Ale przecież
człowiek raz tylko w życiu się żeni, więc dlaczego nie
mamy iść na całość? Czyż nie tak, ciociu Emmaline?
Jaka szkoda, że Tim zjadł ostatnie z kruchych ciaste-
czek, które ciotka Emmaline z taką dumą postawiła przed
nimi na tacce. Molly z wielką przyjemnością cisnęłaby
teraz którymś w tę jego śmiejącą się twarz!
- Przyznam, Tim, że nie mam gotowej odpowiedzi
na twoje pytanie - odparła wolno Emmaline. - Ja i Al-
bert pobraliśmy się podczas wojny i zarówno ślub, jak
i weselne przyjęcie odbyły się w tym domu. O ile pa-
miętam, za cały poczęstunek służyły skromne kanapki
i jakiś bezalkoholowy wyciąg z korzeni, zwany szumnie
piwem. Gości była garstka, zaledwie dwanaście osób.
R
S
A przecież tamten dzień uważam za najszczęśliwszą
i najpiękniejszą chwilę w moim życiu.
Ha! Zapamiętaj sobie te słowa, Timothy Fitzgeraldzie!
I spróbuj nimi zatkać dziurę w swoim portfelu! - pomy-
ślała z satysfakcją Molly, by potem długo nie móc na-
sycić oczu widokiem słodkiej, kochanej, przecudnej ciot-
ki Emmaline.
Ale staruszka nie powiedziała jeszcze ostatniego
słowa.
- Nie znaczy to jednak - ciągnęła - że jestem jakoś
szczególnie przeciwna dużym uroczystościom. Wręcz od-
wrotnie, uwielbiam je. Są takie romantyczne. Zalane
światłem wnętrze kościoła, tłum elegancko ubranych go-
ści, panna młoda w białej sukni niczym księżniczka
z bajki, pan młody w smokingu i tak przystojny, że pen-
sjonarki aż mdleją z wrażenia... I kwiaty, wszędzie
kwiaty. Och, i oczywiście te gołąbki! Gdybym dziś wy-
chodziła za mąż za Alberta, na pewno chciałabym, żeby
przy wyjściu z kościoła wypuszczono ku błękitnemu nie-
bu stado gołębi. Niechajby tam gruchały Panu Bogu o na-
szej miłości. - Zamilkła i opadła na oparcie krzesła
z błogim uśmiechem na twarzy.
Molly z zabarwioną lękiem ciekawością spojrzała na
Tima. Czekała ją prawdziwa niespodzianka. Spodziewała
się odnaleźć na jego twarzy ślady triumfu, a odnalazła
smutek.
Tak, jego oczy były bez wątpienia smutne.
- No to popisałeś się, Timothy Fitzgeraldzie! - wy-
rzuciła z siebie, kiedy dwie godziny później zamknęły
R
S
się za nimi drzwi komnaty nowożeńców. - Zachowałeś
się jak ostatni...
- Zaczekaj, Molly - przerwał jej. - Nie zapominaj,
że jesteś damą.
Wiedział, że i tak nie dopowiedziałaby tego jednego
słowa, ponieważ Molly Bryant z zasady unikała ryzyka,
ale na wszelki wypadek wolał nie słyszeć z jej ust jakichś
epitetów.
- Jak mogłeś? - Zaczęła chodzić po pokoju i ges-
tykulować żywiołowo. - Jak mogłeś zaprosić ciotkę
Emmaline na nasz ślub? Czyżbyś zapomniał o jed-
nej drobnej rzeczy? Że ta uroczystość nigdy się nie od-
będzie?
- Stało się, Moll. Co niby teraz mam zrobić? Powie-
dzieć, że uległem nagłej amnezji? Lub że dałem się unieść
nastrojowi chwili? - pytał, ściągając przez głowę sweter,
jakby bał się, że za chwilę roztopi się z gorąca.
- Nastrojowi chwili? - Miała minę osoby, której
właśnie próbują wmówić, że pomarańcze są niebieskie.
- O czym ty w ogóle mówisz? Oglądaliśmy tylko album
ze zdjęciami z jej ślubu.
- Wiem, wiem. - Przyczesał palcami potargane wło-
sy. - Ale to wystarczyło. Dobrze choć, że nie poprosiłem
jej na druhnę.
Był zły na siebie za własną głupotę i lekkomyślność.
I był zły na Molly za jej bezwzględną krytykę.
- Nie będziemy mieć żadnej druhny. A wiesz dlacze-
go? Bo nigdy nie będzie żadnego ślubu.
Uznawszy, że postawiła kropkę nad i, Molly zajęła
się sobą. Przede wszystkim zmieniła adidasy na kapcie.
R
S
Kostka wciąż bolała. Ale bolało również serce. Tylko że
nie było nikogo, komu mogłaby się poskarżyć.
- Klamka jeszcze nie zapadła - powiedział cichym
głosem.
Czuł się fatalnie. Miał przeświadczenie, że tu i teraz
waży się jego los, a równocześnie - że tamtego fatalnego
popołudnia sprzed trzech tygodni w żaden sposób nie da
się już wymazać.
- Nie, Tim - odparła, próbując ukryć smutek. - Na-
prawdę nic z tego nie będzie. Próbowaliśmy, lecz nasze
próby spełzły na niczym. Być może nawet kochamy się,
ale też różnimy zasaaniczo w poglądach na życie.
- Oboje przecież lubimy filmy z Bruce'em Willisem
i nie znosimy brokułów.
Spojrzała nań z melancholijną zadumą w oczach.
Przez chwilę mógł delektować się ich przepięknym zie-
lonym odcieniem.
- Nawet w tym się różnimy, Tim. Ja wypożyczam ka-
sety z filmami z Bruce'em Willisem, ty zaś je kupujesz.
Kupujesz je i po najwyżej dwukrotnym obejrzeniu do-
stawiasz do innych kaset na polce.
- Zgoda, jednak wciąż pozostaje nasza nienawiść do
brokuł - zauważył, dzielnie walcząc o iskrę humoru w tej
ich wcale nieśmiesznej rozmowie. - Lubię mieć własne
kasety, Moll. W czym problem?
Molly wyjęła z torby piżamę. Oznaczało to, że za
chwilę zniknie w łazience.
- Kasety to tylko drobny przykład czegoś dużo waż-
niejszego. - Ciąg dalszy dopowiedziała już z łazienki,
do której drzwi pozostawiła uchylone, - Innym przykła-
R
S
dem może być różnica zdań na temat wydatków zwią-
zanych ze ślubem i weselem. Rzecz polega na tym, że
ja oszczędzam pieniądze, a ty je wydajesz. Oto w czym
widzę problem.
- Nie przeczę, wydaję je - rzekł podniesionym gło-
sem, ażeby mogła go słyszeć mimo szumu wody. - Nie
zapominaj jednak, że je zarabiam. I to dużo. Ciężko pra-
cować i setnie się bawić, jak w amerykańskim śnie, sły-
szałaś o czymś takim, Molly?
Niepotrzebnie wciąż krzyczał, bo właśnie wyszła z ła-
zienki. Pachniała miodem i cytryną. Jej twarz błyszczała
niemowlęcą wręcz czystością. Miała na sobie granatową
flanelową piżamę, a że dawniej była to jego piżama, Molly
wyglądała jak pierrot w zbyt obszernym kostiumie.
- Amerykański sen oznacza również, Tim, że czło-
wiek całe życie dba o siebie, inwestuje, oszczędza. Czy
pomyślałeś na przykład o swej emeryturze? Czy chociaż
jeden cent powędrował dotąd z twojej kieszeni na konto
jakiegoś towarzystwa ubezpieczeniowego?
Co to, przesłuchanie podatkowe? - chciał zapytać
Tim, jednak powstrzymał się. Zdjął dżinsy, bo nie uważał
rozbierania się na oczach Molly za coś niestosownego,
i odrzekł z nutą samozadowolenia w głosie:
- Mam spory pakiet akcji.
- Świetnie. Możesz je stracić z dnia na dzień. Jesteś
więc jak ten konik polny. Ciężko pracujesz, świetnie się
bawisz, ale nic nie odkładasz na zimę. - Pokiwała głową
i zaczęła zwijać w ciasny rulon wyjęte z szafy koce.
- Poczekaj, chyba znam tę historyjkę. Więc skoro ja
jestem konikiem polnym, to ty jesteś mrówką, tak? Mrów-
R
S
ką, która nigdy nie zapomina o gromadzeniu zapasów.
W czerwcu myśli już o lutym.
- Mieszkamy w Pensylwanii, Tim, a tu są ostre zimy
- przypomniała mu, po czym porzuciwszy zrolowane ko-
ce, zajęła się ścieleniem łóżka.
- Ale panna Bryant nie boi się surowych zim, bo ma
te swoje zaoszczędzone groszaki i z ich widoku czerpie
swój optymizm. Znałem kiedyś starą pannę, która czuła
się nieszczęśliwa, gdy nie miała w spiżarce przynajmniej
miesięcznych zapasów cukru, mąki i ryżu.
Molly zacisnęła dłonie na kapie, którą właśnie skła-
dała. Kapa była miła i chłodna w dotyku. Nie warto było
się kłócić.
- Kocham cię, Moll - dobiegły ją z tyłu jego słowa.
- Czy nie ma szans, abyśmy wyszli z tego labiryntu?
Jej odpowiedzią było ułożenie zrolowanego koca
wzdłuż materaca. Sięgając jednak po następny koc, do-
szła do wniosku, że nie można słów Tima skwitować
milczeniem.
- Chcesz się ze mną przespać, więc powiedział-
byś mi wszystko, obiecałbyś każdą rzecz, żeby tylko do
tego doprowadzić, prawda? Wspólne spanie niczego jed-
nak nie rozwiąże. Naprawdę, Tim - wyjaśniła łagodnie.
- Być może u ciebie - zażartował i natychmiast po-
żałował tych słów.
Dostrzegł w jej oczach łzy.
Chciał chwycić ją w ramiona, lecz gestem dała mu
znać, by nie zbliżał się do niej.
- Najlepiej będzie, Tim, jeśli po prostu umyjesz zęby
R
S
i położysz się spać. Na rozmowę będziemy mieć cały
ranek.
- To właśnie najbardziej podoba mi się w tobie - rzu-
cił zirytowany. - Że zawsze pamiętasz, która jest godzina
i że przed pójściem spać należy umyć zęby. Czy kobiety
muszą być zawsze takimi realistkami?
Było to raczej retoryczne pytanie, ponieważ wszedł
z nim do łazienki. Kiedy zaś z niej wyszedł, światła
w pokoju były już pogaszone, Molly leżała pod kołdrą
na swojej połowie szerokiego łoża, zaś zrolowane koce
odgradzały ją od niego niczym łańcuch Appalachów.
Położył się obok i utkwił wzrok w baldachimie nad
głową.
- Powiedz mi jedną rzecz, Molly - odezwał się po
chwili milczenia.
- Ustaliliśmy, że rozmowę odkładamy do jutra.
- O rany, tylko jedno pytanie. Czy Simon i Garfunkel
mają w swoim repertuarze coś o moście na Dziewiątej
Ulicy?
Zaszeleściły wykrochmalone prześcieradła. W cie-
mnościach rozległ się stłumiony śmieszek.
- Mała pomyłka, Tim. Pewnie masz na myśli pio-
senkę o moście na Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy. A te-
raz dobranoc. Daj mi spać.
- W takim razie miłych snów.
Był oto w łóżku z kobietą, którą kochał.
A czuł się sam jak kaktus na pustyni.
Przypomniał sobie inną, też niezłą piosenkę Simona
i Garfunkela, którą zawsze lubił, lecz której nigdy do
końca nie zgłębił. Jak to się zaczynało?
R
S
- Witaj w Zoo, Fitzgeraldzie - zamamrotał pod no-
sem. - Zabrania się dokarmiania zwierząt.
- Powiedziałeś coś, Tim? - rozległo się po drugiej
stronie Appalachów.
- Po prostu zastanawiam się, czym ciotka Emmaline
uraczy nas na śniadanie - rzekł, przewracając się i kładąc
na brzuchu.
- Pewnie będą naleśniki w kształcie serc. Z czerwo-
nymi truskawkami.
Uśmiechnął się w poduszkę.
- Pewnie tak. Dobranoc, Moll.
- Dobranoc. - Chwila ciszy. - Wiesz co?
Poderwał głowę, uskrzydlony nadzieją.
- Lubię cię, Tim. - Już z tonu jej głosu domyślił się,
że zaraz nastąpi jakieś zasadnicze „ale". I nastąpiło: -
Ale to nie zaradzi na nasze problemy.
Znów opadł nosem w poduszkę.
Musiał jakoś przetrzymać tę noc.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
To było rozkoszne przebudzenie. Jeszcze na wpół za-
mroczona, lecz już rejestrująca zmysłami niektóre dozna-
nia, Molly uśmiechnęła się, wchłaniając całym swoim
ciałem ciepło, które biło od ciała śpiącego przy niej męż-
czyzny. Leżeli przytuleni do siebie, jakby ta kołdra, która
ich okrywała, była sztandarem jedności i zgody, auten-
tycznego pojednania, a nie zwykłą puchową kołdrą, którą
się odrzuca na brzęczenie budzika.
Więc było jej tak dobrze, tak cudownie miło, że
w swej wędrówce ku przebudzeniu cofnęła się o krok,
ku miejscu, gdzie nie sposób odróżnić jawy od snu
i gdzie wszystko wydaje się mieć tę nieokreśloną, dwoi-
stą postać. Tutaj, na tej granicy oddzielającej dwa świa-
ty, Molly wyciągnęła rękę i zaczęła po omacku szu-
kać jakiegoś zaczepienia. Natrafiła na płaski brzuch
Tima, przywarła doń dłonią, po czym ześlizgnęła się ni-
żej...
Tym sposobem wezwała go, on zaś odpowiedział na
jej wezwanie. Odwrócił się i sięgnął po nią, tak jak za-
wsze to robił. Jeszcze śpiący, a już aktywny. Poszukujący.
Odnajdujący.
Zanurzył twarz w jej włosach, tchnął ciepłem oddechu
w ucho, odnalazł ustami pulsującą kolumnę szyi. Nie bro-
R
S
niła się, kiedy odpinał guziki koszuli i zsuwał spodnie
z jej bioder. Jego dłoń wsunęła się pomiędzy jej uda,
a wargi zaczęły pieścić mleczną, nabrzmiałą pierś. Po-
czuła się jak górska dolina, którą słońce, przetaczając się
przez grań, oblewa światłem od jednej strony, podczas
gdy druga wciąż pozostaje pogrążona w półmroku. Na
dole rozkwitała, budziła się do życia i rozchylała niczym
pąk, podczas gdy w jej świadomości wciąż zalegały mro-
ki nocy.
Wtedy zdobyła się na drugie wezwanie, które w isto-
cie było przyzwoleniem. Zapragnęła spełnienia i wzlotu.
Tim odebrał i ten sygnał i odpowiedział nań z ochotą.
Wszystko, co sobie nawzajem dawali, było tak cudowne,
bo jednocześnie pół-baśniowe i pół-realne, namacalne
i nieuchwytne.
I oto już miał uczynić zadość jej i swoim pragnie-
niom, gdy nagłym ruchem odrzucił, a raczej skopał
kołdrę.
Oblało ich chłodne powietrze.
W bramę marzenia sennego uderzył taran jawy.
Dwoistość stała się jednorodnością.
Molly w jednej chwili odzyskała świadomość i otwo-
rzyła oczy. Zobaczyła baldachim, okno, komnatę nowo-
żeńców.
Zdrętwiała. Wszystko stało się jasne.
- Zejdź ze mnie, Tim. Chyba nie chcesz wziąć mnie
siłą?
Nie musiała mówić nic więcej. Poczuła, jak słabnie
jego gotowość, a równocześnie twardnieją mięśnie ra-
mion. Podniósł się na łokciach i otworzył oczy. Ujrzała
R
S
nad sobą jego szelmowski uśmiech. Już za ten jeden
uśmiech powinna go pokrajać na kawałki.
Bo były jeszcze inne powody. Wystarczyło spojrzeć
na jego jasne oczy, by w jednej chwili uzmysłowić sobie,
że podczas gdy ona błądziła po omacku, on działał z peł-
ną premedytacją. Dałaby sobie rękę uciąć, że nie spał
już przynajmniej od godziny. To on usunął koce, które
z taką pieczołowitością ułożyła wczoraj między nimi.
A potem cierpliwie czekał na odpowiedni moment, by
senność uczyniła ją pragnącą i bezwolną.
Ażeby go wszyscy diabli!
- Ażeby cię diabli, Timothy! - wybuchnęła, zrzucając
go z siebie silnym pchnięciem ramion. - I jak tu wie-
rzyć...
Opadł na materac, po czym przewrócił się na plecy
i najbezczelniej w świecie przeciągnął.
- To było bardzo przyjemne, Moll. Szkoda, że trwało
tak krótko. - Zadrżał z zimna. - Co to? - zdziwił się.
- Czemu jest tak cholernie zimno? Może to twoje serce
zmieniło się w bryłę lodu?
Molly tymczasem zdążyła już wciągnąć spodnie i po-
zapinać wszystkie guziki, a teraz właśnie opatulała się
kocem.
- Nie, Tim, to raczej zapowiedź ochłodzenia stosun-
ków między nami.
- Jeszcze?
- Nie żartuję.
W jednej chwili odzyskał całą powagę. Mając na sobie
tylko krótkie spodenki, poczuł szczególnie dotkliwie atak
zagadkowego zimna. Zagadkowego, bo ostatecznie znaj-
R
S
dowali się nie na krze lodowej, tylko w całkiem porząd-
nym hotelu. Biorąc więc przykład z Molly, owinął się
kocem, po czym wyskoczył z łóżka i dotknął dłonią du-
żego grzejnika pod oknem.
- Zimny - powiedział, choć na dobrą sprawę nie mu-
siał wcale tego mówić. - Emmaline ma gazowe ogrze-
wanie, ale żeby działało, potrzebny jest prąd. Widocznie
wczorajszy sztorm uszkodził linię wysokiego napięcia.
- Ale na kominku pali się ogień - zauważyła Molly,
nabierając otuchy.
Zaraz jednak musiała przyznać rację Timowi. Naciś-
nięty jego dłonią kontakt przy drzwiach nie spowodował
zapalenia się żarówek.
- Podejrzewam, że działa też kuchenka w kuchni
i kominek w saloniku. Ale to wszystko. Nie licz na przy-
kład na ciepłą wodę w łazience. Najważniejsze, co z ciot-
ką Emmaline. My mamy przynajmniej ten kominek.
Ubieraj się, Moll. Idziemy do Emmaline. Niepokoję się
o nią.
Pokiwała skwapliwie głową. Ją również wypełniał nie-
pokój. Krucha i chudziuteńka staruszka wydała się jej na-
gle orchideą, którą może zniszczyć nawet chłodniejszy
powiew lipcowego wiatru, a co dopiero lutowy mróz.
- Dobrze, Tim. Ale potem porozmawiamy. Chodzi
o to, jak spędzimy następną noc. Bo już wiem, że nie
potrafisz grać fair.
- Co to znaczy „grać fair"? Miłość to nie futbol. Je-
stem kochankiem, a nie sportowcem. Przemyśl to, Moll.
- Kochankiem? Nawet nie myśl o sobie w ten spo-
sób. Pamiętaj, że nasze zaręczyny zostały zerwane. Zer-
R
S
wa-ne! A nawet gdyby nie, to czy to jest w porządku
- brać gwałtem śpiącą kobietę?
- Nie wziąłem cię gwałtem, tylko sięgnąłem po to,
co sama mi dałaś. Zrobiłaś się nagle taka gorąca... Byłem
pewien, że wycofałaś się z tamtej decyzji.
Syknęła. Lecz nie z powodu jego słów. Nieopatrznie
nastąpiła bosą stopą na przerwę między dywanami
i drewniany parkiet wydał się jej taflą lodu.
- Niczego ci nie dawałam! - wykrzyknęła, szybkim
ruchem zrzucając górę od piżamy i równie szybko na-
ciągając koszulkę. - Próbowałeś wziąć mnie podstępem,
nie zaprzeczaj.
Tim spojrzał na jej piękny, kuszący biust i głośno wes-
tchnął.
- Żałuję, że się nie udało. A nie udało się, bo jestem
skończonym idiotą. Uwierzyłem twoim słowom, że wciąż
mnie lubisz, Molly.
- Lubię też młode pandy, Tim. Co nie oznacza, żebym
od razu miała pozwolić jednej z nich rozporządzać moją
książeczką czekową.
Spojrzał w sufit z takim wyrazem twarzy, jak gdyby
właśnie stamtąd oczekiwał ratunku.
- No i wróciliśmy do punktu wyjścia. Do pieniędzy.
Molly, czy ty w ogóle orientujesz się w wysokości moich
zarobków? Wiesz, ile na przykład zarobiłem w ciągu
ostatniego roku?
Przyjrzała się facetowi, który twierdził, że zarabia ol-
brzymie pieniądze. Lecz wszystko, co zobaczyła, to to,
że włożył sweter tyłem do przodu.
- Włożyłeś sweter tyłem do przodu.
R
S
Spojrzał w dół, zaklął i oddał się skomplikowanej
czynności zdejmowania swetra i zakładania go jeszcze
raz. Kiedy zaś w końcu uporał się z tym, sam nawiązał
do swego pytania.
- Nie, nie masz najmniejszego pojęcia. Powiem wię-
cej, ty nawet nie chcesz się tego dowiedzieć. Za każdym
razem, gdy poruszam ten temat, zaczynasz swoją śpiewkę
o mojej rozrzutności. Nie jesteś nawet ciekawa moich za-
robków. Może wyjaśnisz mi tę zagadkę?
Molly kończyła właśnie naciągać grube wełniane skar-
petki. Przeżyła miła niespodziankę: stopa nie bolała ani
też nie była spuchnięta. But wszedł na nią bez większego
trudu.
- To żadna zagadka. Po prostu nie ma dla mnie zna-
czenia, ile zarabiasz, Widzę natomiast, że za dużo wy-
dajesz. Gdy coś kupujesz, robisz to na łapu-capu, bez-
krytycznie. Bez oczekiwania na dzień wypłaty, bez po-
równywania cen, bez chwili namysłu, czy dany zakup
faktycznie jest niezbędny. Na przykład nasze zaproszenia
ślubne,..
Tim miał minę człowieka, który za chwilę zacznie
rwać włosy na głowie.
- Tak. Masz rację. Mogliśmy zamówić tańsze. Mo-
gliśmy oblecieć wszystkie sklepy i sprawdzić wszystkie
oferty. Sęk w tym, że kiedy zobaczyłaś ten wzór, byłaś
nim zachwycona. Każde inne rozwiązanie byłoby już gor-
sze. Zamówiłem je w przekonaniu, że sprawiam ci ra-
dość. Przecież takie właśnie chciałaś, więc w czym
rzecz?
- Dobrze. Niech będzie, że nie przywykłam do takich
R
S
wydatków - powiedziała, kierując się do łazienki, żeby
umyć zęby i przynajmniej ochlapać twarz zimną wodą.
Poszedł za nią.
- Nie przywykłaś? A może jest całkiem inaczej. Mo-
że sądzisz, że nie zasługujesz na coś takiego, bo to nie
ty regulujesz rachunek? Gdybyś to ty sama miała płacić...
- Och, Tim, przestań już! - zawołała i z pasją zaczęła
szorować swoje zęby.
Chwycił ja za ramię.
- Czy tak, Moll? Czy cała ta sprawa, cała ta kłótnia,
całe to nieporozumienie, które skończyło się zerwaniem,
ma swoje źródła w tym, że wbiłaś sobie do tej pięknej
główki, że powinnaś sama pokryć wszystkie wydatki ze
swojej pensji przedszkolanki? Wiem, że twoim rodzicom
również się nie przelewa, zresztą żadnej finansowej po-
mocy od nich nie oczekiwałem, bo naprawdę nie uważam,
aby kandydaci na małżonków mieli równo ponosić wszel-
kie koszty. Raz jest tak, raz inaczej. Zależy, jak się ułoży.
W każdym razie wydaje mi się, że równie wielką sztuką
jak bezinteresowne dawanie jest umieć całkiem bezinte-
resownie brać, przyjmować coś i nie mówić: „po co był
ten wydatek?", „to naprawdę nie było potrzebne" i inne
tego typu zdania, od których wszystkiego się odechciewa.
Takim ludziom po prostu nie można sprawić niespodzian-
ki, bo każdy prezent traktują jak zobowiązanie i zaraz
koniecznie chcą się zrewanżować.
Obmyła twarz i przyjęła podany jej ręcznik.
- Jest coś takiego jak tradycja, Tim. A tradycja mówi,
że koszty ślubu i wesela pokrywają rodzice panny
młodej.
R
S
- Bzdura. Tradycja nigdy nie narzuca niczego bez-
względnie. Jest tylko pewnym wzorcem postępowania,
dopuszczającym odstępstwa. A zresztą ta tradycja coraz
mniej pasuje do naszej epoki.
- Chodzi nie tylko o to, Tim. W przedszkolu, gdzie
pracuję, są czterolatki, które lepiej znają wartość pienią-
dza od pewnego dorosłego już architekta.
Wyszli na korytarz. Było tu zimno, ponuro i ciemno.
- Czyżby? A czy wiedzą, że nie można kupić mi-
łości?
- Może ich wiedza nie sięga jeszcze tak daleko, ale
czasem mi się zdaje, że dokonywaliby trafniejszych de-
cyzji finansowych od ciebie, Tim.
Po co ona w ogóle ciągnęła tę rozmowę? Najlepszą
rzeczą byłoby wrócić do pokoju, zagrzebać się pod kołdrą
i wypłakać za wszystkie czasy. Nie mogła jednak tak po-
stąpić. Ciotka Emmaline była gdzieś w tym ciemnym,
wyziębionym domu. Sama. Bez odrobiny ciepełka. Ale
z wiarą w sercu, że ma pod swoim dachem dwa grucha-
jące gołąbki. I tej jej wiary w żaden sposób nie można
było podważyć. Molly musiała pojawić się przed Em-
maline ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Ufała, że to
niewinne oszustwo, dokonane w zbożnym celu, zostanie
jej wybaczone.
Gdy znalazła się w saloniku, pomyślała, że dobrze by-
łoby zapalić gaz na kominku. Zamiast jednak spojrzeć
w stronę kominka, jej wzrok pobiegł ku kolekcji fajek
Alberta Whipple.
A właściwie ku miejscu, w którym poprzedniego dnia
leżał list kochającej żony do zmarłego męża.
R
S
Teraz już go nie było.
List znikł.
Ale to nie wszystko. W powietrzu unosił się aroma-
tyczny zapach fajczanego tytoniu. Słaby, lecz przecież
wyczuwalny.
- Tim! Timothy! - zawołała, choć jej wołanie nie-
wiele się różniło od szeptu. Cofnęła się ku drzwiom, po
czym odwróciła i pobiegła do kuchni.
Była siódma rano. Walentynki dopiero się zaczynały.
Tim odłożył śrubokręt do metalowej kasetki i rozpro-
stował plecy. Rozpierała go duma. Dobra robota, pogra-
tulował sobie w duchu. Wiedział wprawdzie, że przykrę-
cenie klamki do drzwi to nie to samo, co wybudowanie
katedry w Chartres, ale dobra robota zawsze jest dobrą
robotą.
Ta naprawiona klamka nie była zresztą pierwszą rze-
czą, którą dziś zrobił. Ciotka Emmaline wręczyła mu rano
całą listę niezbędnych napraw i właśnie dotarł, wykre-
ślając pozycję po pozycji, do jej końca. Przywrócił więc
do stanu używalności dwa krany i jeden prysznic, wy-
mienił zawiasy w starej trzydrzwiowej szafie i podheb-
lował drzwi prowadzące na poddasze, żeby przy otwie-
raniu nie ocierały się o podłogę.
Teraz, po uporaniu się z klamką, spojrzał na zegarek,
a widząc, że dochodzi południe, to znaczy pora lunchu,
rzucił okiem ku oknu. Nie do wiary! Błękitny kwadrat
mienił się złocistymi odblaskami. Tim podszedł bliżej
i wsparł dłonie o parapet. Ze zwisających z dachu gru-
bych sopli skapywały krople. Śnieg, który sypnął nocą
R
S
i ubielił świat, gwałtownie topniał w promieniach luto-
wego słońca. Przypomniał sobie słowa ciotki Emmaline:
„śnieg nie ma żadnych szans u nas na wybrzeżu".
Tych szans pozbawiło go zresztą nie tylko słońce
i ciepły wiatr, ale też człowiek. Tim miał już bowiem
za sobą pewną akcję, którą przeprowadził zgodnie z in-
strukcjami i wskazówkami ciotki Emmaline. Zaraz po
śniadaniu odnalazł skrzynię z piaskiem pomieszanym
z solą i posługując się kubłem i szufelką, posypał tą mie-
szaniną chodnik przed hotelem. Wiodące na werandę ob-
lodzone schody pozostawił słońcu. Szkoda mu było na
stare deski sypać żrącą sól.
Być może po lunchu wybierze się wraz z Molly na
spacer po plaży. Pogoda była wymarzona. Wprawdzie tro-
chę wiało, lecz lutowe słońce grzało z całą mocą. Jasny
gwint, może tam na plaży będzie choć trochę cieplej niż
w tej wiktoriańskiej pieczarze.
Schylił się po metalową skrzynkę z narzędziami
i raźnie zbiegł schodami w dół. U stóp schodów zatrzy-
mał się i odwrócił. Spojrzał na drugi schodek, który
najwyraźniej zaskrzypiał pod jego ciężarem. Na to skrzy-
pienie Tim zwrócił uwagę już wczoraj, a także dzisiaj
rano, ale wtedy nie w głowie mu były naprawy. Teraz
jednak czuł się jak młody bóg. Dysponując dobrym ze-
stawem narzędzi, mógłby naprawić wszystko. Znał się
na tym, a swoją wiedzę i doświadczenie zawdzięczał oj-
cu, który swego czasu zadbał, by jego syn już w wieku
sześciu lat nauczył się posługiwać świdrem, młotkiem
i heblem.
Ich weekendowe praktyki matka nazywała „sobotnią
R
S
dłubaniną". Mieli dość pieniędzy, aby opłacić całą ekipę
malarzy, tynkarzy i stolarzy, ale nie byłoby to w stylu
jego ojca, jak również jego, Tima. Majsterkowanie weszło
im w krew, zaś kładąc wykładzinę czy heblując deskę,
mieli poczucie, że ofiarowują domowi cząstkę samych
siebie. W rezultacie ich dom po każdej takiej weeken-
dowej akcji nabierał w coraz większym stopniu indy-
widualności i charakteru.
Ten osobisty stosunek do budowli zmienił się z cza-
sem w przypadku Tima, już architekta, w pewną profe-
sjonalną zasadę. Nigdy nie zadowalał się samym proje-
ktem, niezmiennie uważając, iż jego zadaniem jest do-
prowadzić rzecz do samego końca, to znaczy do realnego
zaistnienia zaprojektowanego wcześniej kształtu. Toteż
jeździł na budowy, rozmawiał z robotnikami, doglądał
każdego szczegółu, a często też brał młotek do ręki, by
przybić jakiś gwóźdź lub dopasować framugę. Zapach
świeżego drewna i tynku należał do jego ulubionych za-
pachów.
Patrząc z tej perspektywy, hotel ciotki Emmaline jawił
się mu teraz jako wielkie wyzwanie. Ileż rzeczy było tu
do zrobienia! Zacząłby przede wszystkim od zbicia sta-
rych tynków i położenia nowych. Trzeba byłoby też
zmienić przestarzały system ogrzewczy, nie zapominając,
rzecz jasna, o instalacji elektrycznej. Rynny też wyma-
gały naprawy i zabezpieczenia. Poza tym weranda, dach,
płot oddzielający ogródek od ulicy, i wiele, wiele innych
rzeczy.
Samo zdzieranie starej, łuszczącej się farby z balu-
strady zajęłoby mu trzy, a może nawet cztery weekendy.
R
S
Malowanie bez wątpienia przebiegłoby szybciej, w
sumie
jednak musiałby przeznaczyć na werandę około sześciu
sobót i niedziel. Tak, zdecydowanie ten dom był wielkim
wyzwaniem dla dłubacza i majsterkowicza. Kto chciałby
jedną parą rąk przywrócić mu blask dawnej świetności,
ten musiałby zgodzić się na trud budowniczego piramid.
Tim był gotów podjąć to wyzwanie. Tym bardziej że
wyobraźnia zaczęła podsuwać mu ponętne obrazy. Oto
on szlifuje papierem ściernym drewnianą balustradę,
a Molly piele w ogródku, od czasu do czasu zaglądając
do wózka, w którym śpi ich najmłodsze dziecko. Bo
oczywiście mieliby całą gromadkę dzieci. A przecież dla
dzieciaków morze jest prawdziwym rajem. Tu mogą sy-
pać babki z piasku, przeskakiwać przez fale, pędzić
z wiatrem w zawody i do woli wdychać zdrowotny jod.
W reklamowych folderach Ocean City nigdy nie zapo-
minano podkreślić, że jest to kurort polecany szczególnie
małżeństwom z dziećmi. Właśnie z myślą o dzieciach
wybudowano tu miniaturowe pola golfowe, przeróżne
zjeżdżalnie i karuzele, lodziarnie, kina oraz sklepy ofe-
rujące pizzę, chipsy i T-shirty. Czyż można wyobrazić
sobie lepsze miejsce pod słońcem dla wielodzietnej ro-
dziny?
Opanuj się, Timothy, upomniał siebie w duchu, idąc
przez hol ku kuchni - źródłu dobiegających jego nozdrzy
przyjemnych zapachów. Żeby to wszystko, o czym ma-
rzysz, stało się rzeczywistością, musisz najpierw skłonić
Molly do zmiany decyzji. A nie licz na to, że przyjmie
z powrotem zaręczynowy pierścionek, jeśli bez ogródek
powiadomisz ją o swoim zamiarze kupienia tej ruiny, wy-
R
S
magającej kosztownego i długiego remontu, bo właś-
nie opanowała cię taka zachcianka. Przyjmie to jako ko-
lejny, być może nawet rozstrzygający, dowód twojego
nieodpowiedzialnego stosunku do pieniędzy i inwesto-
wania.
Nagle zmienił zamiar i poszedł w skos na prawo.
Otworzył drzwi saloniku, zbliżył się do stolika z fajkami.
Listu nie było.
List znikł.
A zatem ktoś musiał go zabrać. Tabitha, nastolatka,
która przychodziła tu sprzątać, nie wchodziła w rachubę,
gdyż w czasie, kiedy list rozpłynął się w powietrzu, to
znaczy między siódmą wieczór a siódmą rano, nie było
jej w hotelu.
Pozostawała więc tylko ciotka Emmaline. Pisała listy,
kładła je na stoliku przy fajkach, później zaś zabierała
w przeświadczeniu, że Albert miał już dość czasu, żeby
je przeczytać. W rezultacie cały stos tych listów musiał
znajdować się w jakimś pudełku po butach lub w jakiejś
szufladzie biurka bądź komody.
Tak, to miało sens. Smutny sens, ale w każdym razie
jakiś.
Bo innego wytłumaczenia po prostu nie było. Chyba
że ktoś wierzył w duchy. On, Tim, wierzył co najwyżej
w duchowy aspekt istnienia. Spojrzał na puszkę z tyto-
niem. Wyciągnął rękę, żeby domknąć wieczko, lecz w re-
zultacie je podniósł. Zobaczył świeży tytoń. Pół puszki.
No i ten subtelny zapach dymu unoszący się w po-
wietrzu.
Pokręcił głową ze zdziwieniem. Wszystko to stano-
R
S
wiło niewątpliwą zagadkę. A może ciotka Emmaline od-
daje się jakimś sekretnym praktykom? Hipoteza wyda-
wała się nęcąca, ale trudno było mu uwierzyć w jej pra-
wdziwość. Ani w prawdziwość tego, co w sekundę póź-
niej pomyślał...
Kiedy po kolejnych pięciu minutach wchodził do ku-
chni, odniósł wrażenie, że wkracza w krąg ciepła i przy-
tulności. Molly wsuwała właśnie do nagrzanego piekar-
nika brytfankę z ciasteczkami. Była ubrana w staroświe-
cki biały fartuch z marszczonym kołnierzykiem, a gdy
wyprostowała się i odwróciła głowę, ukazała swoje za-
różowione od gorąca policzki.
- To już ostatnia porcja, ciociu Emmaline. Tim prze-
pada za kruchymi ciasteczkami, a mężczyzna, który nie
może się obejść bez łakoci, nie może zostać starym ka-
walerem, prawda?
Na twarzy dobrej wróżki, jaką ciotka Emmaline bez
wątpienia była, odmalował się błogi uśmiech. Siedziała
na wysokim stołku, żeby w ten sposób móc obejmować
wzrokiem cały pokład swojego okrętu, zwanego pospo-
licie kuchnią.
- Albert uwielbiał ciasta z owocami. Nigdy nie mogłam
mu ich nastarczyć. Zawsze mówił „jeszcze". To chyba pra-
wda, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek.
Tim pod tym względem nie jest wyjątkiem.
- Trafna ocena, ciociu Emmaline - odezwał się Tim,
zamykając za sobą drzwi. -I dlatego poproszę o kilka cia-
steczek jeszcze przed lunchem. Jestem głodny jak wilk.
Jakby reflektując się, że nie dopełniła swoich obo-
wiązków, Molly rzuciła się do lodówki.
R
S
- Jest tu jakaś wędlina, którą trzeba zjeść, zanim się
zepsuje. Emmaline przygotowała wprawdzie wielkiego
indyka, ale upieczemy go, gdy skończymy z ciasteczka-
mi. Ogień i tak trzeba podtrzymywać przynajmniej do
kolacji, żeby choć w tym jednym miejscu było w miarę
ciepło.
- Spokojnie, moje dzieci. Prąd niebawem włączą -
powiedziała staruszka, zarazem ucieszona i jakby czymś
zatroskana. - Tak zawsze jest. To dlatego ostatnim razem
powiedziałam Albertowi, żeby cierpliwie czekał i nie za-
wracał sobie głowy tym generatorem.
- To jest tu generator? - Pytanie to Tim i Molly za-
dali prawie równocześnie.
- Wielkie nieba! Nie patrzcie tak na mnie. Oczywi-
ście, że jest. To do niedawna był całkiem przyzwoity ho-
tel, moi mili. Nie mogliśmy pozwolić, by nasi goście
marzli.
- Bardzo rozsądnie - przyznał Tim, przyjmując z rąk
Molly kanapkę z mielonką i musztardą.
- Jak chcesz, to idź, chłopcze, i jeśli znasz się na tym,
to spróbuj go włączyć - powiedziała Emmaline, delikat-
nie popychając go ku drzwiom.
Zrobił jednak zaledwie trzy kroki, gdy dobiegł go z ty-
łu rozkaz zatrzymania się. Odwrócił się i uśmiechnął.
Otworzył usta. Poczuł na języku gorący opłatek kruchego
ciasteczka.
Tak, mógłby kupić ten dom. I mógłby spędzać tu do-
żywotnio letnie weekendy. Ale pod jednym warunkiem:
musiałby przyjeżdżać tu razem z Molly.
R
S
Molly lubiła wiatr. Lubiła wystawiać twarz, by chło-
stał ją i szarpał. Lubiła, gdy rozwiewał jej włosy. Lubiła,
idąc w zgiętej pozycji, odpierać jego dzikie szturmy i za-
chłystywać się jego powiewem. I obojętnie, czy był to
wiatr letni, czy zimowy. Lubiła każdy.
Ten wiatr pachniał piaskiem i morzem, niósł ze sobą
obietnicę odrodzenia i życia.
Nie przypominała sobie momentu, kiedy pozwoliła Ti-
mowi ująć się za rękę. Bez reszty bowiem pochłaniał ją
sam spacer. Chciała iść, iść bez końca tą ubitą przez fale,
rozsłonecznioną, wietrzną plażą.
Spacerowali w milczeniu, oddychając strugami chłod-
nego powietrza, słuchając szumu fal i ślizgając się wzro-
kiem po ich spienionych grzbietach. Tim postawił koł-
nierz kurtki i dokładniej opatulił szyję szalikiem. Je-
go włosy tańczyły na wietrze niczym kobry pobudzane
dźwiękiem fletu. Jego smagane wiatrem policzki nabrały
czerstwych rumieńców.
Prawdopodobnie było mu trochę zimno, ale nie skar-
żył się. Oboje przykładali ogromną wagę do tego spaceru.
Oboje przeżyliby jako świętokradztwo skrócenie go choć-
by o minutę.
W końcu jednak trzeba było wracać. Zmierzchało.
Czarne okna domów wydawały się jakby zdumione swą
czernią.
- Patrz, Moll, wciąż jeszcze nie włączono prądu -
powiedział Tim, ogarniając gestem ręki całą dzielnicę.
- Tak, tylko my jesteśmy wyjątkiem, tylko w naszym
domu jest ciepło - rzekła Molly z wyrazem dumy na
twarzy. - Emmaline powiedziała mi, że ostatni raz ko-
R
S
rzystali z tego generatora dziesięć lat temu. Jak udało ci
się go uruchomić?
Uśmiechnął się do niej tym tak dobrze jej znanym
szelmowskim uśmiechem.
- Wszystko zawsze mi się udaje. - Objął ją i próbo-
wał przytulić do siebie, lecz wyswobodziła się z jego
ramion.
- To zabawne, że tak myślisz. - Weszła schodami na
werandę i otworzyła frontowe drzwi. - Założysz się, że
to zapach pieczonego indyka?
- Zawsze lubiłem zakładać się o duże sumy w związ-
ku z oczywistymi rzeczami. - Chwycił ją za rękę. Za-
uważyła powagę w jego brązowych oczach. - To był
piękny dzień, prawda, Moll?
- Tak, Fitzgeraldzie - odparła, dotykając obleczoną
w rękawiczkę dłonią policzka Tima. - Mamy za sobą
piękny i dobry dzień. Naprawdę dobry dzień.
- Och, Najświętsza Panienko, Tim, pocałuj ją teraz!
- rozległ się zza kontuaru recepcji głos ciotki Emmaline.
Nie zdziwili się, że jest zajęta wycinaniem serc z czer-
wonego papieru. Zdumieli się jednak jej strojem. Ubrana
była w czerwoną aksamitną suknię z koronkowym koł-
nierzykiem, spiętym pod brodą kosztowną broszą. Przy--
pominało to po trosze teatralny kostium.
- Ciociu Emmaline, wstydziłabyś się!
- To raczej Tim ma powody do wstydu, bo stoi jak
ten kołek, gdy już dawno powinien cię pocałować. Mamy
dziś w końcu walentynki. No, Tim, bierz się do dzieła!
- Rozkaz, psze pani! - odparł i objął Molly niczym
Rudolf Valentino. - Nie wyrywaj się, Moll - szepnął jej
R
S
do ucha. -Pamiętaj o naszym postanowieniu. Wszystko,
co robimy, robimy dla ciotki Emmaline.
- Ty obłudniku - wydyszała mu prosto w twarz. -
Robisz to dla siebie.
- Och, moja słodka gołąbeczko. Przejrzałaś mnie na
wylot.
Jego wargi smakowały solą i wiatrem. Jego język był
niczym żywy płomień. Jego oddech wprawiał w omdle-
nie. A wszystko to było jedną wielką czułością i płynęło
szczerze z głębi duszy. Nie mogła tego nie zauważyć.
- Tim! - Emmaline zawołała z zachwytem. - Takie
pocałunki widuje się tylko na filmach. Założę się, że za-
nim Molly zdobyła twe serce, przebierałeś w kobietach
jak w rękawiczkach. Zbliż się i dotrzymaj mi towarzy-
stwa. Ja będę wycinała te serduszka, a ty mi opowiesz,
jak się poznaliście.
Ścienny zegar wybił czwartą po południu. Molly bąk-
nęła coś o gorącej kąpieli i ruszyła schodami na górę.
Niech teraz Tim radzi sobie sam.
A więc jest dopiero czwarta, pomyślała kilka minut
później, zanurzając się w aromatycznej pianie. Planowa-
ny przez ciotkę Emmaline romantyczny wieczór z pie-
czonym indykiem miał dopiero nastąpić. Romantyczny,
a więc bez kłótni, słownych przepychanek, ironicznych
aluzji oraz gorzkich łez. Co nie oznaczało, że ona, Molly,
poczyni jakieś ustępstwa lub wręcz da za wygraną. Bo
Tim nigdy się nie zmieni. On nawet nie uświadamiał sobie
potrzeby jakiejkolwiek zmiany.
Ale nie tego bała się najbardziej. Lękała się samej
siebie. Zauważyła bowiem, że słabnie w swojej determi-
R
S
nacji. Lubiła go, kochała, a zawrócił jej w głowie taki,
jakim był. Ze wszystkimi swoimi zaletami, ale i wadami.
W każdym razie będą musieli ze sobą porozmawiać.
Przeprowadzą długą i poważną rozmowę. Chyba że raz
jeszcze nazwie ją swoją „słodką gołąbeczką". Wtedy nie
będzie już żadnej rozmowy, bo ona, Molly Bryant, po
prostu go zabije.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Prąd włączono, kiedy siedzieli już przy kolacji. Nagle
zapalił się wiszący nad stołem żyrandol i stała się jasność.
Tej jasności jednak czegoś brakowało - nie była ro-
mantyczna, co zresztą ciotka Emmaline od razu podkre-
śliła wzgardliwym wydęciem warg i pełną żalu uwagą
„prysł nam nastrój". Tim zgodził się z nią, wstał od stołu
i od razu zgasił światło, a pokój na powrót pogrążył się
w nastrojowym półmroku, rozświetlanym chybotliwymi
płomykami świec.
W tym oświetleniu uroda Molly przedstawiała się
szczególnie korzystnie. Tim zdążył już zresztą powie-
dzieć ciotce Emmaline, że po raz pierwszy ujrzał swą
narzeczoną właśnie w blasku świec. Ujrzał i od razu wie-
dział, że albo ta, albo zostaje do śmierci starym kawa-
lerem.
Z nią jednak nie było tak prosto. Sporo się namęczył,
zanim przekonał ją wreszcie, że są sobie przeznaczeni.
A i tak nie zdołał rozwiać wszystkich wątpliwości.
- Może po obiedzie zagramy w serduszka? - zapro-
ponowała ciotka Emmaline, budząc Tima z zamyślenia.
- To taka gra w karty.
- Dobry pomysł - podchwyciła Molly. - Tim jest mi-
strzem w rozmaitych grach i gierkach.
R
S
No tak, wciąż miała mu za złe tamten pocałunek.
- Nie zasługuję na takie pochwały. Jestem dobry tyl-
ko w jednej, zresztą dość popularnej. Nazywa się Mo-
nopoly.
- Monopoly! - ciotka Emmaline klasnęła w dłonie,
podekscytowana niczym mała dziewczynka. - Trzymam
ją w szafie w saloniku. Albert i ja grywaliśmy w Mo-
nopoly niemal codziennie. Tak chciałabym zagrać jeszcze
raz...
- W takim razie postanowione - podsumowała Mol-
ly. - Po obiedzie gramy w Monopoly. - Sięgnęła po so-
sjerkę. - Ciociu Emmaline, raz jeszcze dziękuję, że na-
uczyłaś mnie robić ten sos. Po prostu rozpływa się
w ustach, jak zresztą wszystko na tym stole. Popołudnio-
wy spacer zaostrzył tylko mój apetyt.
- Mój również - dorzucił Tim, wiedząc, że tylko
Molly pojmie prawdziwe znaczenie tych słów.
Okazała się domyślną istotą, gdyż nagle na piszczel
jego prawej łydki spadł pełen złości kopniak. Tylko jak
ona to zrobiła? Miała co prawda długie nogi, ale i stół
był szeroki.
- Wybacz, Tim - powiedziała ku jego zdumieniu
ciotka Emmaline z rozbrajającym uśmiechem na twarzy.
- Ścierpła mi noga i musiałam ją rozruszać. Gzy spra-
wiłam ci ból?
Spojrzał uważniej i dostrzegł figlarne błyski w oczach
starszej pani. Co to? To ona go kopnęła? Czyżby znała
prawdę? Prawdę o nich, o nim i Molly? A może tylko
domyślała się jej? Chciała go skarcić za złośliwość, czy
może zachęcić, by był bardziej zdecydowany w sięganiu
R
S
po szczęście? W każdym razie całe to udawanie stało
się z tą chwilą dużo trudniejsze.
- Ależ skądże, Emmaline — odparł, próbując mimo
wszystko przekonać sam siebie, że nie jest w jej oczach
beznadziejnym, zdesperowanym frajerem.
- To dobrze. Bo z tą moją nogą bywa tak, jak
z wieloma rzeczami na świecie. Jeśli się w czas spo-
strzegę i ją rozruszam, to wszystko w porządku. Ale je-
śli przegapię krytyczną chwilę, to wówczas zamiast no-
gi mam pozbawiony czucia, martwy kloc. Sztuka polega
na tym, by dostatecznie wcześnie przeciwdziałać kry-
zysom.
Tim spojrzał na Molly. Gapiła się na talerz i miała
taką minę, jakby leżące na nim indycze udko nagle ożyło
i właśnie puściło się w pląsy.
- To brzmi przekonująco, ciociu Emmaline - powie-
dział bez większego przekonania, po czym zgrabnie zmie-
nił temat rozmowy, wskazując na konieczność jak naj-
szybszej naprawy rynien.
Rozmowa o uczuciach była niebezpieczna. Rynny nie
stwarzały tego typu zagrożeń.
Grę w Monopoly mieli już za sobą i teraz zajmowali
się całkiem czym innym. I to coś było bodaj jeszcze przy-
jemniejsze. Bo chyba nikt nie powie, że przeglądanie al-
bumu ze starymi fotografiami jest zajęciem nudnym i nie-
wdzięcznym.
Album był gruby, oprawiony w skórę i z okuciami
na rogach, zdjęcia zaś, nierzadko czarno-białe, przywo-
ływały ów szczególny nastrój tego, co minęło i trwa je-
R
S
dynie we wspomnieniach oraz na tych wyblakłych od-
bitkach.
Z kąta saloniku, gdzie stał adapter, klasyczny adapter
z talerzem, a nie nowoczesny odtwarzacz płyt kompa-
ktowych, przygrywała orkiestra Glenna Millera. Roz-
brzmiewały jedna za drugą melodie z okresu drugiej woj-
ny światowej, na kominku zaś płonął ogień.
- A tu widzicie Alberta w wojskowym mundurze.
Właśnie zakończył przeszkolenie. Zaraz po tym poszedł
na wojnę. - Ciotka Emmaline westchnęła. - Nie było go
cały rok. Był to najdłuższy rok w moim życiu. Pod ko-
niec wojny został ranny w biodro i odstawiono go do
domu. Od tamtej pory utykał, szczególnie podczas je-
siennych słot. Kuśtykał czy nie, dobrze że w ogóle wrócił
żywy. Tylu przecież nie wróciło. Na przykład taki Geor-
gie, którego widać tu z Albertem. Obejmują się, bo byli
przyjaciółmi, poznali się w wojsku. Georgie miał żonę
i dziecko. Dostał wezwanie, pożegnał się z nimi i nigdy
już więcej ich nie zobaczył.
Tim i Molly spojrzeli na siebie. Oboje pomyśleli
o tym samym. Emmaline i Alberta rozłączyła wojna. Co
ich rozłączyło? Upór? Brak woli kompromisu? Duma?
Cokolwiek to było, wydało się im nagle nieważne i błahe.
- Ale dość o wojnie i cierpieniach - powiedziała
ciotka Emmaline, przewracając kolejną stronę. - Co to?
Coś tu nie tak. Ta fotografia jest nie na swoim miejscu.
Ale spójrz, Molly, kochanie. Stoję tu na molo z Albertem
na kilka dni przed otrzymaniem przez niego karty pobo-
rowej. Czy widzisz tę sukienkę? Zobacz, jaka krótka. Pra-
wie mi widać w niej kolana. I te moje włosy! Nie przy-
R
S
pominam sobie, bym kiedykolwiek miała taką szopę na
głowie.
- Byłaś, ciociu Emmaline, bardzo przystojną i szy-
kowną osóbką - powiedział Tim, pochylając się i całując
ją w urożowany policzek. - Zresztą pod tym względem
nic się nie zmieniłaś.
Molly wciąż wpatrywała się w czarno-białą fotografię.
Emmaline i Albert stali oparci o barierkę molo na tle bez-
kresnego nieba i nie trzeba było malarskiej wyobraźni,
żeby ujrzeć je jako bezkres błękitu. Byli młodzi i wy-
glądali na bardzo szczęśliwych. Bo w rzeczy samej byli
szczęściarzami. Pięćdziesiąt dwa lata wspólnego pożycia
w zgodzie i wzajemnej miłości! Jasne, że musiały się im
trafiać dni pełne łez i goryczy. Chociaż na pewno dobro
w ich życiu przeważyło zło.
Ciotka Emmaline przewróciła kolejną stronę.
- Och, nie! Tego zdjęcia nie musimy oglądać...
Tim chwycił ją za rękę.
- Tak się nie robi, ciociu Emmaline - zaprotestował.
- Wszystko albo nic. Jeśli już wspominki, to szczere. Co
tam chowasz? Miłosne igraszki z Albertem?
Lecz barwne zdjęcie przedstawiało zupełnie co inne-
go. Przede wszystkim widać było na nim hotel w latach
jego świetności - błyszczące rynny, piękna zieleń ścian,
nieskalana biel otworów okiennych, mosiężne lśnienie
okuć i klamek, skrzynki z pelargoniami, równo przycięty
żywopłot. A na pierwszym planie oni, Emmaline i Al-
bert, z dumą wskazujący na dzieło swego życia.
Tim poczuł, że dopiero teraz tak naprawdę zakochał
się w tym domu.
R
S
- Dlaczego nie chciałaś pokazać nam tego zdjęcia?
- zapytała Molly. - Przywołuje jakieś smutne wspom-
nienia?
Ciotka Emmaline wstydliwym gestem uniosła do oczu
batystową chusteczkę.
- Wiem, że jestem głupia, ale to zdjęcie zawsze
napełnia mnie smutkiem. Traktowaliśmy ten hotel, jak-
by był naszym dzieckiem. A dziś nasze dziecko po-
woli zmienia się w ruinę. Starzeliśmy się i ubywało
nam sił. Pamiętam rok, w którym Albert zdjął skrzyn-
ki z kwiatami - 1978. Teraz ten dom już nikomu nie
jest potrzebny. Podobnie jak ja. - Zamknęła album, jak-
by zatrzaskiwała właśnie za sobą wrota życia. Po chwi-
li uśmiechnęła się jednak i to nawet dość wesoło. A mo-
że nawet zbyt wesoło. - Kto ma ochotę na filiżankę
gorącej czekolady? - zapytała i nie czekając na
odpowiedź, odłożyła album na jedną z półek, by udać
się do kuchni.
Molly zerwała się z miejsca. Na jej twarzy malowało
się bolesne współczucie. Chciała pobiec za ciotką Em-
maline, ale Tim zdążył chwycić ją za rękę.
- Zostań, Moll. Ona chociaż przez chwilę chce być
sama.
- Ale to takie smutne, Tim - odparła z oczyma peł-
nymi łez. - Te wszystkie lata i te wszystkie wspomnie-
nia... A na dokładkę teraz musi zamienić ten dom, to
swoje „dziecko", na jakiś ponury przytułek dla starców.
Co się stanie z Albertem?
Na twarzy Tima odmalowało się zaskoczenie.
- Z Albertem? No nie... Czy ten wieczór nie zrobił
R
S
się czasem przesadnie romantyczny? Wiem, że to walen-
tynki, ale...
- A nawet jeśli tak, to co z tego? - najeżyła się nagle.
- W walentynki zamierzam być romantyczna. Tobie też
przydałoby się coś z Alberta Whipple.
W rezultacie postawiła na swoim. Wyswobodziła się
i pobiegła do ciotki Emmaline, a Tim został sam. Sam
wśród walentynkowych serc, kart oraz amorków. Co ma
robić mężczyzna w takiej sytuacji? Tim zapatrzył się
w ogień na kominku.
Nagle uśmiechnął się, wstał i ruszył raźnym krokiem
ku drzwiom. Znalazłszy się w foyer, przez chwilę szukał
czegoś za kontuarem recepcji. Kiedy następnie wbiegł
na schody, miał minę człowieka, który wyrusza w drogę
z ważną misją do spełnienia. Zniknął za drzwiami jed-
nego z pokoi, gdzie przed południem namierzył zgrabne
biurko do pracy. Otóż miał właśnie zamiar trochę po-
pracować.
Molly i ciotka Emmaline już od godziny raczyły się
w kuchni ciasteczkami i gorącą czekoladą. W końcu jed-
nak starsza z dwóch kobiet zaczęła poziewywać, co było
oznaką i zmęczenia, i późnej pory. Molly natomiast wca-
le nie odczuwała zmęczenia czy senności. Roznosiła ją
wściekłość. Ubije tego Fitzgeralda, który przepadł gdzieś
bez słowa wyjaśnienia i zostawił ją samą!
- Nie miejcie mi za złe, kochani - ciotka Emmaline
stłumiła kolejne ziewnięcie - że jutro pośpię sobie trochę
dłużej. Prawdę mówiąc, boję się tego jutra. Po pierwsze,
wy wyjeżdżacie, a po drugie, zapowiedział wizytę po-
R
S
średnik. Ma zjawić się z osobą zainteresowaną ku-
pnem tego domu. A raczej kupnem działki, bo w planach
tego kogoś nie leży remont, tylko wybudowanie w tym
miejscu jednego z tych aluminiowo-szklanych pudeł.
Podobny los spotkał już wiele starych budowli w tej
dzielnicy.
- Ale tym razem nie może tak być! - wybuchnęła
Molly, utwierdzona jedynie w swojej wściekłości. - Pęk-
nie ci serce, jeśli zburzą ten dom.
Ciotka Emmaline strzepnęła z ceraty niewidzialny pa-
proch.
- Niepotrzebnie przejmujesz się, kochanie. Czas
mija, życie idzie naprzód. Przecież i tak wyprowa-
dzam się stąd. A poza tym mam serce hartowane w og-
niu, takie serca nie pękają. Aha, nie zapomnij tylko za-
nieść Timowi tych ciasteczek, kiedy będziesz już szła na
górę.
To był rozkaz. Rozkazy są po to, żeby je wypełniać.
Bo jeśli miałaby decydować o tym sama Molly, to Tim
mógłby głodować nawet i przez miesiąc.
Kiedy za Molly zamknęły się drzwi, ciotka Emmaline
z ziewającej starszej pani zmieniła się w hożą dziewczy-
nę. Zgrabnymi ruchami zebrała brudne naczynia, włożyła
je do zlewu i puściła strumień wody.
- Mamy ich, Albercie - wyszeptała z cichym śmie-
szkiem. - To takie słodkie dzieciaki. Nasze wnuki, gdy-
byśmy je mieli, na pewno byłyby do nich podobne. Teraz
już możesz wyrzucić z serca zmartwienie, ukochany. Zo-
staniesz w swoim domu, gwarantuję ci to.
R
S
- Musimy porozmawiać - powiedziała Molly, zamy-
kając za sobą drzwi komnaty nowożeńców. - I to po-
ważnie, Tim.
Poderwał się i usiadł na łóżku. Miał na sobie tylko
szary bawełniany T-shirt oraz krótkie spodenki w tym sa-
mym kolorze. Mokre włosy świadczyły, że przed chwilą
wyszedł z łazienki. Poklepał otwartą dłonią sprężysty
materac.
- Jasne. Siadaj.
Prychnęła.
- Ani mi się śni, ty erotomanie. Porozmawiamy, ale
siedząc w fotelach przed kominkiem. - Spojrzała na tac-
kę, którą trzymała w dłoniach niczym wzorowa poko-
jówka. - I oświadczam ci, że te ciasteczka są od ciotki
Emmaline. Żebyś czasami nie pomyślał sobie, że to ja
tak dbam o ciebie.
- Jasne - powtórzył, po czym zeskoczył z łóżka
i grzecznie zasiadł przed kominkiem. - Jak pani sobie
życzy. To o czym będziemy rozmawiać?
Brzęknęła tacką o blat stolika, zajęła swoje miejsce
i przez chwilę syciła wzrok odblaskami ognia pełgają-
cymi po skórze jego nóg i ramion.
- O tym, jaki to ze mnie frajer i bałwan.
- Frajer i bałwan? Mała pomyłka. Jeżeli któreś z nas
jest frajerem, to raczej ja.
Machnęła ze zniecierpliwieniem ręką.
- Nie licytujmy się, Tim. Może po prostu oboje je-
steśmy frajerami.
Poczęstował się ciasteczkiem. Miał minę rozpustnika,
który przystępuje właśnie do orgii.
R
S
- Niech będzie. Mów dalej.
- Najwyraźniej chcesz mnie doprowadzić do szału.
Ale tym razem słowa nie wyrażały jej wnętrza. Bo
nagle w duszy poczuła wielki spokój. Wszystko będzie
dobrze. Wszystko zmierza ku lepszemu, myślała z dziw-
ną, trudną do wytłumaczenia ufnością. To lepsze musi
nastać, bo przecież się kochają. Ona kocha jego, a on
kocha ją.
- Jeżeli do szału, to tylko erotycznego. Ale taką rzecz
najlepiej wyleczyć w łóżku. - Spojrzał na nią i błyska-
wicznie się zreflektował. - Dobrze już, dobrze. Od tej
chwili jestem całkowicie poważny. Może to ja pierwszy
przejdę do rzeczy, chcesz? Mówisz, że wydaję za dużo
pieniędzy, a za mało oszczędzam. A raczej, że wcale nie
oszczędzam i wiodę żywot rozrzutnika. W porządku. Je-
śli chcesz, to ty będziesz trzymała kasę. Dobry pomysł?
Długo mierzyła go spojrzeniem, zanim wreszcie po-
trząsnęła głową.
- Nie, Tim, wcale tego nie chcę. Nie chcę tylko trzy-
mać kasy. Wolę mieć udział w planowaniu i tworzeniu
naszego budżetu, w podejmowaniu najistotniejszych de-
cyzji. Wspólnie postanawiamy, ile zarabiamy, ile wyda-
jemy, jaką zaś sumę wpłacamy na konto. Pieniądze za-
wsze były dla mnie ważne, ale tylko o tyle, o ile za-
pewniały poczucie bezpieczeństwa. Ty z kolei zawsze je
miałeś, więc nie wiesz, co to troska o dzień jutrzejszy.
- Wiem przynajmniej jedno: że będę miał żonę, która
nie wyszła za mnie dla pieniędzy. Nigdy nie zapytałaś
o wysokość moich zarobków. Za to niezmiennie przy-
pominałaś mi, żebym zakręcał wodę, gdy się golę.
R
S
- Wiem, wiem - powiedziała lekko zniecierpliwio-
nym tonem. - Czasem trochę przesadzam. Wykłócałam
się o różne drobnostki, jak ta ciepła woda, bo nie umia-
łam przekazać ci tego, co naprawdę czułam i czego na-
prawdę się bałam. Boję się zaś doczekać takiego dnia,
jakiego doczekała ciotka Emmaline. Zobacz. Ona i Albert
ciężko pracowali przez całe swoje życie, no i spójrz na
nią, Tim. Zamiast spokojnej starości w swoim własnym
domu, czeka ją jakiś okropny dom starców. Ale tu wcale
nie chodzi tylko o pieniądze, nie zrozum mnie źle. Tak
naprawdę ważny jest ten drugi człowiek, ktoś, kogo ko-
chasz. To on jest tym zabezpieczeniem, którego zawsze
pragnęłam i pragnę. Bo ja pragnę twojej miłości, Tim.
Dopiero tutaj to zrozumiałam. I pojęłam swoją pomyłkę.
- Kocham cię, Molly - powiedział Tim, gdy skoń-
czyła, i popatrzył na nią tak, że przez chwilę myślała,
iż chwyci ją na ręce i zaniesie na łóżko.
Ale nie zrobił tego.
Podszedł do komody, wysunął jedną z szuflad i wyjął
z niej coś, co po chwili leżało już na jej kolanach. Była
to najdziwaczniejsza, najśmieszniejsza, najprymitywniej
zrobiona i jednocześnie najwspanialsza walentynkowa
pocztówka, jaką kiedykolwiek w życiu dostała. Fakt, jej
czteroletni wychowankowie z przedszkola mieli chyba
lepiej opanowaną sztukę sklejania i docinania papieru, ale
przecież nie to było istotne. Najważniejsze były słowa;
słowa obrysowane linią układającą się w pozbawiony
właściwych symetrii kształt serca.
„Kocham Cię, Molly! Zostań ze mną. Teraz i na
zawsze."
R
S
Oczy i policzki Molly zwilgotniały od łez.
- Na walentynki kupiłem ci bransoletkę z brylantami.
Tak czy inaczej dostaniesz ją jeszcze. Ale Albert miewał
dużo lepsze pomysły. Uważał, że najważniejszy jest dar
serca. Może on nawet mniej kosztować, lecz w gruncie
rzeczy jest bezcenny. Jak widzisz, czegoś się nauczyłem,
przebywając w tym domu. Zmądrzałem trochę, no nie?
Wsparła głowę na jego ramieniu.
- A niech cię, Timothy! Tylko nie bądź zbyt mądry,
bo nabawię się kompleksów. A swoją drogą, jak to się
w ogóle stało, że trafiło mi się takie szczęście?
- Twoje nogi, Moll. Wszystko przez te twoje długie,
szczupłe, obłędnie zgrabne nogi. Nie zapominaj też
o tych dużych zielonych oczach, o nosku, który przy-
prawia mnie o zawrót głowy, i ustach... Och, Moll, za
takie usta sprzedałbym duszę diabłu...
Po chwili leżeli już na dywanie. Szumiał ogień na
kominku. Szumiała krew w uszach Molly. Świat nie jest
wcale taki zły, skoro ból trwa tak krótko, a szczęście by-
wa wieczne. Właśnie przekraczali bramę tej wieczności.
- Nie gadaj! To aż tyle zarabiasz?
Tim uśmiechnął się tylko. Już dawno zamienili dywan
na materac łóżka, a swoją częściową nagość na nagość
całkowitą. Teraz leżeli wyczerpani i zdawali się być
w świetnych humorach. Nawet zaglądający przez okno
księżyc rozśmieszał ich swoją pyzatą buzią.
- To są moje ubiegłoroczne dochody. W tym roku
za sam projekt centrum handlowego w Bethlehem
Township otrzymam porównywalną sumę. Spisz i ko-
R
S
chasz się z jednym z najlepiej opłacanych architektów
w kraju. Czy dociera to do ciebie, Moll?
- Powoli, ale dociera. Nie dziw się mi. Dla przed-
szkolanki to szokujące liczby. Dlaczego nie powiedziałeś
mi tego wcześniej?
- Bo nie pytałaś. Widocznie nie chciałaś wiedzieć.
Dla ciebie nie było ważne, ile zarabiam, tylko ile wydaję.
- Nawet przy dużych zarobkach można żyć ponad
stan. Czy nie obawiasz się, że po ślubie zacznę szastać
twoimi pieniędzmi?
- Jestem najzupełniej spokojny. Wciąż będziesz cze-
kała na posezonową wyprzedaż i truła o tej niepotrzebnie
odkręconej wodzie. Charakter niełatwo zmienić.
- Czyżby? A ja właśnie chciałam cię powiadomić
o pewnej zmianie. - Chrząknęła, po czym pocałowała go
w szyję, jakby dla dodania sobie odwagi. - Wciąż nie
chcę weselnej pompy, ale zgodziłabym się na wydanie
większej sumy pieniędzy.
- Nie bardzo rozumiem. - Wsparł się na łokciach, by
uważniej przyjrzeć się jej twarzy. - Chcesz połączyć
skromną weselną uroczystość z dużymi wydatkami?
- To proste. Redukujemy listę gości do niezbędnego
minimum, by zaoszczędzone w ten sposób pieniądze...
by zaoszczędzone w ten sposób pieniądze... wydać na
kupno tego domu - dokończyła i odetchnęła jak po dłu-
giej wspinaczce.
Teraz czekała. Czuła dziwne ssanie w żołądku. Miała
świadomość, że postawiła Tima przed trudnym wyborem.
- Chcesz kupić ten dom? - zapytał po chwili mil-
czenia.
R
S
To jeszcze nie była odpowiedź, na którą czekała. Na
razie Tim chciał się upewnić, czy dobrze zrozumiał jej
słowa.
- Tak, Tim. Chcę kupić ten dom - powtórzyła pew-
nym głosem. - Zdaję sobie sprawę, że będzie to duży
wydatek. Poza tym wszystko wymaga tu chyba dość ko-
sztownego remontu. Ale ty znasz się w końcu na tylu
rzeczach i lubisz taką dłubaninę. Będę ci pomagała, zo-
baczysz. Będę przynosiła sok, gdy poczujesz się sprag-
niony, i bandażowała palce, gdy przytłuczesz je młot-
kiem. Pomyśl tylko: moglibyśmy znowu zawiesić zdjęte
przez Alberta skrzynki z kwiatami! A wszystko to wcale
nie po to, żeby znów uczynić ten dom pensjonatem, tylko
żeby najzwyczajniej w świecie w nim zamieszkać. Oczy-
wiście, razem z ciotką Emmaline. Pokochałam ją i cały
ten pomysł wziął się z tej miłości. Już ją widzę w roli
przyszywanej babci, jak wypieka naszym dzieciom szar-
lotki i kruche ciasteczka. A wieczorami zasiada za biur-
kiem, bierze papier listowy i...
- I pisze te swoje listy do Alberta? - dokończył za
nią z uśmiechem. - Molly, czy ty naprawdę sądzisz...
- Nie wiem, co sądzić. Wiem tylko, że pisze te listy,
ale jaki jest ich dalszy los, nie mam zielonego pojęcia.
Pewnie chowa je do jakiegoś pudełka. Podejrzewam też,
że to ona pyka z fajeczki. Ale może też być i tak, że to
Albert tu zachodzi, by przy lekturze kolejnego listu przy-
pomnieć sobie smak i zapach tytoniu... Wiem, będziesz
się śmiał, ale jaka nie byłaby prawda, Albert i tak jest
wciąż obecny w tym domu, w jego murach, podłogach.
Wszystko tutaj zdaje się o nim pamiętać. Boże, to takie
R
S
dziwne... Naprawdę dziwne miejsce, prawda? Zaczaro-
wane i pełne jakiegoś ciepła. Wiesz, myślę, że to chyba
miłość. Że taka jest siła miłości. Och, śmiejesz się ze
mnie...
Pocałował ją w czoło i przygarnął ramieniem.
- Nie z ciebie, tylko do ciebie, Moll. Śmieję się z ra-
dości. Ja też lubię ten dom i cieszę się, gdy widzę w tobie
taki entuzjazm. Ale ty mówisz o Albercie, a ja myślę
o rachunkach za ogrzewanie. Z początku będą ogromne,
musisz się na to przygotować. Ale nie martw się, z cza-
sem zmienimy cały system ogrzewczy. Na szczęście dom
ma solidne fundamenty. Sprawdziłem to przy okazji włą-
czania generatora.
Serce Molly biło teraz dwa razy szybciej niż normalnie.
- A więc się zgadzasz? Och, Tim, przyznaj, że po-
kochałeś ten dom, jak tylko go ujrzałeś. Ale czy naprawdę
stać nas na taki wydatek? Powiedz...
Pogładził ją po policzku.
- I kogo o to pytasz? Osobę, której pieniądze prze-
ciekają przez palce? Która chce puścić nas z torbami?
- A niech cię, Timothy! Nie udawaj. Przecież chcesz
kupić ten dom równie mocno, jak ja. Znam cię lepiej
niż myślisz. A jeśli jeszcze się wahasz, to mam przygo-
towaną łapówkę. Bezwstydną łapówkę. Chcesz się prze-
konać?
- O tak - odparł przez ściśnięte gardło. - Jestem ucz-
ciwym człowiekiem, ale na tego rodzaju łapówki nie ma
mocnych.
R
S
EPILOG
6 czerwca 1998
Mój kochany, najukochańszy Albercie,
Oto minął dzień, którego nie sposób inaczej nazwać,
jak tylko cudownym.
Molly wyglądała jak anioł w swojej białej ślubnej sukni
z długim trenem, a Tim, mimo że trochę zdenerwowany,
sprawiał wrażenie księcia z bajki. Byłam dumna z tych
dwojga dzieciaków, jakbym to ja je urodziła. No i
oczywiście
płakałam jak bóbr. Na szczęście wzięłam ze sobą porządny
zapas chusteczek Dobrze wiesz, jak łatwo się wzruszam.
Czasami wytykałeś mi ten mój sentymentalizm.
A ceremonii ślubnej nigdy nie zapomnę. Zasługuje na
oddzielny list, który wkrótce otrzymasz, mój kochany. Te-
raz powiem ci tylko, że muzyka, śpiew, światło i zapach
kwiatów tworzyły atmosferę bardziej snu niż jawy. I znów
byłam zachwycona rodzicami Molly i Tima, o których pi-
sałam Ci już w wielkanocnym liście. Jack Fitzgerald wy-
znał mi w zaufaniu, że nasz dom to marzenie dla każdego
majsterkowicza, a ponieważ właśnie tak się składa, że
zawsze do majsterkowania czuł ciągoty, chce za tydzień
przyjechać tu z żoną, by popracować przy tych drzwiach
na pierwszym piętrze. Wiesz, tych, co to po otwarciu same
się zamykają.
R
S
Chociaż więc Molly i Tim wybierają się w podróż po-
ślubną na Karaiby (Boże, żeby tylko nie zjadły ich reki-
ny!), to w naszym domu będzie tętniło życie. Jack wziął
mnie na stronę i szepnął do ucha, że jego żona chciałaby
upiec jutro według mojego przepisu kruche ciasteczka.
A potem zrobił do mnie perskie oko! Ci Fitzgeraldowie
to są niepoprawni flirciarze, Albercie.
Kiedy nasze dzieciaki opuszczały kościół, otwarto spe-
cjalną klatkę, z której wyfrunęło ku błękitnemu niebu sta-
do białych gołębi. Skrzyły się w słońcu jak diamenty.
Człowiek miał wrażenie, że to dusze, które szybują ku
Bogu. Fotograf pstrykał zdjęcia, a ja zmoczyłam łzami
kolejne dwie chusteczki.
Musisz wiedzieć, że nasz dom nigdy nie wyglądał pięk-
niej, mój najdroższy. Oczywiście za wyjątkiem tamtych
lat, kiedy Ty sprawowałeś nad wszystkim pieczę. Pod ok-
nami znów wiszą skrzynki pełne różowych i czerwonych
pelargonii, a równo przycięty żywopłot wygląda tak, jak-
by wrócił właśnie poprzedni właściciel, czyli Ty, kochany.
Jestem taka szczęśliwa, Albercie. Zawsze wiedziałam,
że warto dbać o ten dom, i to głównie dlatego, żebyś
nigdy, przenigdy nie stracił dachu nad głową. Nie spo-
dziewałam się jednak, że gdy rozdzieli nas sroga konie-
czność, będę miała drugą rodzinę. Chyba zgodzisz się
z tym, że jest ona i twoją rodziną.
Dlatego wiem, że ucieszysz się z tego, iż podarowałam
Molly w prezencie ślubnym ową sukienkę, w której mie-
liśmy zanieść do chrztu nasze dziecko. Molly nie kryła
wzruszenia, choć zaraz zapytała mnie, jakim cudem się
domyśliłam, bo nawet Tim o niczym jeszcze nie wie. Od-
R
S
parłam, że tego nie da się ukryć. Zdradziła ją bezmierna
czułość w jej oczach i ciepła jasność bijąca z jej twarzy.
Jeśli nie mylę się w rachunkach, to będziemy mieć dziec-
ko w połowie lutego następnego roku. Nie zdziwiłabym
się, gdyby urodziło się w walentynki.
A teraz odkładam pióro i idę do łóżka, mój najuko-
chańszy. To był długi, radosny dzień. Myślałam dziś o To-
bie dwadzieścia, a może i trzydzieści razy. W naszym
wspólnym małżeńskim pożyciu było wiele takich dni.
I wiele jeszcze będzie.
Całuję cię jak zawsze mocno.
Z wyrazami miłości,
Emmaline
PS Jak się masz, Albercie! Zanim wyruszymy w naszą
podróż poślubną, chcielibyśmy podziękować Ci za wszy-
stko. Nawet nie domyślasz się, ile Ci zawdzięczamy. Za
dwa tygodnie otrzymasz od nas paczkę tytoniu najprze-
dniejszej marki, którą obiecujemy przywieźć z naszej mio-
dowej wyspy. I nie przejmuj się. Będziemy opiekować się
twoją Emmaline. Bo też ją kochamy.
Uściski,
Tim i Molly
R
S