Ivo Andrić Przeklęte podwórze

background image


background image

Ivo Andrić

Przeklęte podwórze

Przekład Jan Wierzbicki

background image

Zima. Śnieg zawiał wszystko aż po drzwi domu,

odebrał światu rzeczywisty kształt, nadał jedną barwę i
jedno oblicze. Pod tą bielą zniknął też mały cmentarz, na
którym tylko najwyższe krzyże wyglądają spod
głębokiego śniegu. Widać jedynie ślad wąskiej ścieżki
przez puszysty śnieg; ścieżkę wydeptano wczoraj podczas
pogrzebu brata Piotra. Dalej wąska dróżka rozszerza się w
nieprawidłowy krąg, a śnieg wokoło ma rdzawy kolor
rozmokłej gliny, wygląda to jak świeża rana w bieli
rozpościerającej

się

nieskończenie

i

ginącej

niedostrzegalnie w szarej pustyni nieba, wciąż jeszcze
pełnego śniegu.

Wszystko to widać z okna celi brata Piotra. Biel

zewnętrznego świata miesza się z sennym cieniem celi, a
cisza przyjaźnie towarzyszy szmerowi jego licznych,
idących jeszcze zegarów. Inne, nie nakręcone, już stanęły.
Ciszę mąci jedynie przytłumiona sprzeczka dwóch
zakonników sporządzających w sąsiedniej celi inwentarz
rzeczy pozostawionych przez zmarłego.

Stary zakonnik Mijo Josić burczy coś niezrozumiale.

Jest to echo jego dawnych sprzeczek z bratem Piotrem,
który jako „słynny zegarmistrz, rusznikarz i mechanik”
zapamiętale zbierał wszelkiego rodzaju narzędzia,
wydając na nie klasztorne pieniądze i chowając
zazdrośnie przed wszystkimi. Potem już głośno strofuje
młodego brata Rościsława, który chciałby napalić w piecu
i nie robić spisu w zimnym pokoju.

– Dopiero ci młodość! Wszyscy wy młodzi jesteście

background image

tacy, zmarzluchy jak tureckie niewiasty. Zachciało ci się
ciepłego pokoju. Tak jakby mało było palenia w piecach i
wydatków tej zimy.

Tutaj starzec przypomniał sobie chyba, że robi w ten

sposób wyrzuty nieboszczykowi, nad którym jeszcze
ziemia nie stwardniała, i zamilkł, ale zaraz znów zaczął
łajać młodzieńca.

– Powiadam ci zawsze: nie jesteś ty Rościsław, tylko

Trwonisław! Nawet imię ci nic dobrego nie wróży.
Dopóki bracia nazywali się: Marko, Mijo, Ivo i czasy były
dobre, a wy teraz bierzecie imiona z powieści czy bóg wie
skąd, to brat Rościsław, to Wojisław, to Branimir. Takie
też i czasy przyszły.

Młody braciszek macha ręką na te koncepty i

wyrzuty, które słyszał już ze sto razy i których będzie
musiał wysłuchiwać bóg wie jak długo. Obaj zakonnicy
wracają do swojej pracy.

Ludzie spisujący spuściznę zmarłego, który przed

dwoma dniami był tutaj żywy, jak oni teraz, mają jakiś
szczególny wygląd. Są przedstawicielami zwycięskiego
życia, które idzie swoją drogą, zmierzając do jakichś
swoich celów. Nie są to piękni zwycięzcy. Cała ich
zasługa jest w tym, że przeżyli nieboszczyka. I kiedy się
patrzy z boku, przypominają trochę rabusiów, rabusiów
pewnych swojej bezkarności, świadomych, że właściciel
nie może wrócić i zaskoczyć ich przy robocie. Może tacy
nie są, ale tak wyglądają.

– Pisz dalej – słychać cierpki głos starego zakonnika

background image

– pisz: „Jedne duże obcęgi kreszewskie

[1]

. Jedne...”

Na końcu każdego zdania zapisany przedmiot pada z

głuchym jękiem na stos brutalnie porozrzucanych
narzędzi na małym dębowym stole zmarłego brata Piotra.

Kiedy człowiek tak na nich patrzy i słucha, mimo

woli odwraca się od życia do śmierci, od tych, którzy liczą
i przywłaszczają, do tego, który stracił wszystko i któremu
nic więcej nie trzeba, bo go po prostu nie ma.


Jeszcze

przed

trzema

dniami

na

szerokim

minderluku

[2]

, z którego już zniknęły materace i pościel i

pozostały tylko gołe deski, leżał albo siedział brat Piotr i –
opowiadał. Patrząc teraz na jego grób w śniegu,
młodzieniec myśli właśnie o tym. Bez przerwy zastanawia
się, jak wyrazić piękno tych jego opowieści. Daremnie
szuka słów.

W ostatnich tygodniach często i wiele opowiadał o

swym pobycie w Stambule. Było to dawno. W związku z
jakimiś swoimi zawiłymi i trudnymi sprawami zakonnicy
wysłali do Stambułu brata Tadiję Ostojicia, eksdefinitora,
eksgwardiana („On tył cały w jakichś tam eksach”),
człowieka powolnego i dostojnego, zakochanego w tej
swojej powolności i dostojeństwie. Umiał on mówić po
turecku (powoli i dostojnie), ale nie potrafił pisać i czytać.
Dlatego za towarzysza dano mu brata Piotra, człowieka
biegłego w tureckim piśmie.

Pozostali w Stambule prawie cały rok, wydali co do

grosza zabrane z sobą pieniądze, zadłużyli się jeszcze i nie

background image

załatwili nic. Wszystko przez przypadek, który przytrafił
się bogu ducha winnemu bratu Piotrowi, przez głupi zbieg
okoliczności w tych mętnych czasach, kiedy władze
przestają odróżniać winnych od niewinnych.

Jakoś niedługo po ich przyjeździe policja przejęła list

skierowany do austriackiego internuncjusza w Stambule.
Była to obszerna suplika o położeniu kościoła
katolickiego w Albanii, o prześladowaniu księży i
wiernych. Posłaniec zdołał uciec. Jako że w tym czasie
nie było w Stambule innych zakonników, którzy przybyli
z tych stron, policja turecka według jakiejś swojej logiki
zaaresztowała brata Piotra. Dwa miesiące przesiedział w
areszcie śledczym, a nikt go właściwie nie przesłuchał.

O tych dwu miesiącach spędzonych w stambulskim

więzieniu brat Piotr opowiadał więcej i piękniej niż o
czymkolwiek innym. Mówił z przerwami, nie kończąc
niekiedy tego, co zaczął, jak to zwykle robią ludzie ciężko
chorzy, kiedy starają się nie pokazywać rozmówcy bólu
fizycznego i częstej myśli o bliskiej śmierci. Poszczególne
fragmenty jego historii nie zawsze następowały porządnie
i dokładnie jedne po drugich. Często kontynuując
opowieść powtarzał to, o czym już raz mówił, czasami zaś
wybiegał daleko naprzód, przeskakując dłuższe okresy
czasu. Opowiadał jak człowiek, dla którego czas nie ma
już znaczenia i który dlatego nie dostrzega jego ważności
nawet w życiu innych. Jego opowieść przerywała się i
ciągnęła dalej, powtarzał się, mówił o rzeczach, które
miały nastąpić, wracał do spraw, o których już

background image

wspomniał, po zakończeniu uzupełniał jeszcze, wyjaśniał
i rozszerzał swoją historię nie licząc się z miejscem,
czasem i rzeczywistym, realnie i na zawsze ustalonym
tokiem wypadków.

Rzecz jasna, przy takim sposobie opowiadania

pozostawało

wiele

niedomówień

i

miejsc

niewyjaśnionych, a młodemu braciszkowi niezręcznie
było przerywać starcowi lub wracać do tych miejsc i
stawiać pytania. Najlepiej jednak jest dać człowiekowi
mówić tak, jak mu się podoba.

background image

I


Jest to całe miasteczko zamieszkałe przez więźniów i

strażników, które Lewantyńczycy i marynarze różnych
narodowości nazywają Deposito, bardziej znane jako
Przeklęte Podwórze, jak je nazywa lud i wszyscy ci,
którzy mają z nim jakikolwiek kontakt. Przewija się przez
nie codziennie cały tłum ludzi aresztowanych w tym
rozległym i ludnym mieście, winnych i podejrzanych o
winę, a jest tu naprawdę wiele różnych przewinień, zaś
podejrzenia idą daleko i sięgają głęboko i szeroko.
Stambulska policja bowiem trzyma się wypróbowanej
zasady, że łatwiej jest wypuścić z Przeklętego Podwórza
człowieka niewinnego, niż szukać winnego po mrocznych
zakątkach miasta. Tu się dokonuje wielkie i powolne
selekcjonowanie aresztowanych. Jedni mają być
postawieni przed sąd, inni tutaj odsiadują swoją
krótkotrwałą karę lub jeśli się okaże, że są niewinni,
wychodzą na wolność, inni wreszcie idą na wygnanie w
dalekie strony. Jest to jednocześnie wielki rezerwuar, z
którego policja wybiera fałszywych świadków, szpiclów i
prowokatorów na swoje potrzeby. – Podwórze
bezustannie

przesiewa

pstrokaty

tłum

swoich

mieszkańców i, zawsze pełne, stale się zapełnia i
opróżnia.

Są tutaj drobni i wielcy przestępcy, od chłopca, który

ukradł winogrono lub figę ze straganu, do światowych

background image

oszustów i niebezpiecznych włamywaczy; są niewinni i
spotwarzeni, głupkowaci i zagubieni lub po prostu
omyłkowo sprowadzeni ludzie ze Stambułu i całego
państwa. Przeważającą większość stanowią aresztanci
stambulscy, prawdziwy wybór najgorszych mętów
pełzających po miejskich placach i przystaniach lub
skrywających się w norach na peryferiach. Włamywacze,
kieszonkowcy, zawodowi szulerzy; wielcy oszuści i
szantażyści; biedota, która kradnie i oszukuje, aby żyć;
pijacy, weseli towarzysze, zapominający o zapłaceniu za
to, co wypili, lub karczemni awanturnicy i zawadiacy;
bladzi i pokurczeni nieszczęśnicy, którzy w narkotykach
szukają tego, czego nie mogli znaleźć w życiu, dlatego
palą haszysz lub opium i robią wszystko, aby zdobyć
swoją truciznę; niepoprawni, występni starcy i
niepoprawnie zniszczeni występkiem młodzieńcy; ludzie
o wypaczonych instynktach i przyzwyczajeniach, których
nie skrywają i nie upiększają, lecz często pokazują światu,
a kiedy próbują ukryć, nie udaje im się, bo widać to na
każdym kroku w ich czynach.

Bywają wielokrotni zabójcy i tacy, którzy już nie raz

uciekali z więzienia i dlatego teraz, jeszcze przed sądem i
wyrokiem, zakuci są w kajdany. Dzwonią nimi
wyzywająco, klnąc wściekle żelazo i tego, kto wymyślił
łańcuchy.

Przybywają tu również zesłańcy z zachodnich

prowincji państwa i tu rozstrzyga się ich los: albo przy
pomocy swoich stambulskich stosunków i opiekunów

background image

odzyskują wolność i wracają do domu, albo zostają
wysłani na osiedlenie do Malej Azji czy Afryki. Są to tzw.
„przejściowi” – zazwyczaj starsi, znaczniejsi w swej
prowincji ludzie, przedstawiciele poszczególnych religii,
czy też grup ludności, zamieszani w obrachunki i zatargi
gdzieś tam w swoim kraju, oczernieni przez swoich
przeciwników lub oskarżeni przez władze o bunt, czy też
inne przestępstwa polityczne. Przywożą z sobą pełne
kufry i torby podróżne wszelkiego dobytku i z trudem
bronią się przed stambulskimi szlifibrukami, z którymi
muszą dzielić celę. Zatroskani i zasklepieni w sobie,
trzymają się na stronie, o ile tylko mogą.

Piętnaście

parterowych

lub

jednopiętrowych

budynków, wznoszonych i przerabianych w ciągu wielu
lat, powiązanych wysokim murem, zamyka ogromne,
wydłużone

i

pochyłe

podwórze

o

zupełnie

nieprawidłowym kształcie. Tylko przed budynkiem,, w
którym znajdują się pomieszczenia dla strażników i
kancelaria zarządu, jest trochę bruku; reszta – to siwa i
twarda, wydeptana ziemia, na której trawa nie może
rosnąć, tyle ludzi ją depcze od rana do zmroku. Dwa czy
trzy bezkrwiste drzewa na środku podwórza, zawsze
poranione i obdarte z kory, wiodą męczenniczy żywot
jakby obojętne na pory roku. Wyboiste i rozległe
podwórze w ciągu dnia podobne jest do jarmarku różnych
ras i narodów. Na noc cały ten tłum zagania się do cel, po
piętnastu, dwudziestu czy trzydziestu do każdej. I tu trwa
dalej gwarne i pstrokate życie. Spokojne noce są rzadkie.

background image

Stambulskie ulicznice, które nie boją się strażników i

nie mają szacunku dla nikogo, wyśpiewują bezwstydne
piosenki i przez mury celi wykrzykują bezecne oferty.
Niewidoczni ludzie kłócą się o miejsce i legowisko,
okradzieni wołają o pomoc. Niektórzy zgrzytają zębami i
wzdychają przez sen, inni chrapią i charczą jak zarzynani.
Wielka cela przepełniona jest dźwiękiem, jak dżungla w
ciemnościach.

To słychać dziwne kwilenie, to

westchnienia,

to,

jak

recytatyw,

parę przeciągle

wypowiedzianych słów piosenki – smutną i jałową
namiastkę wszelakich pragnień zmysłowych, to znów
niezrozumiale dźwięki, gardłowe i ciężkie.

I z zewnątrz dociera hałas, bowiem podwójna,

starodawna brama, która otwiera się i zamyka skrzypiąc i
dudniąc, nocą przyjmuje albo wyrzuca gromadki ludzi.
Nocą bowiem wyprowadza się skazanych na zesłanie lub
więzienie. Często zaś po jakiejś wielkiej bójce na
przystani przyprowadzają zapienionych, rozczochranych i
zakrwawionych jej uczestników, jeszcze gorących od
gniewu, alkoholu, przyjętych i wymierzonych uderzeń.
Wściekli, wygrażają sobie wzajemnie i starają się raz
jeszcze uderzyć przeciwnika, o ile nie przeszkodzą im w
tym uwijający się strażnicy. A kiedy ich rozdzielą i
pozamykają, nie uspokoją się długo jeszcze i z dwu
różnych cel wykrzykują ciężkie groźby i przekleństwa.

Kiedy zaświta dzień, zdrowemu i czystemu

człowiekowi jest nieco lżej. Tylko trochę lżej. Tłum
wylewa się z dusznych cel na rozległe podwórze,

background image

wygrzewa się na słońcu, oczyszcza z robactwa, przewija
rany. I tak jak zawsze zaczynają się prostackie żarty albo
nie kończące się ostre kłótnie i mroczne porachunki.
Tworzą się ciche lub gwarne grupki. Ludzie skupiają się
wokół kilku szulerów albo żartownisiów, niekiedy wokół
jednego człowieka, który cicho śpiewa lub recytuje
sprośne i śmieszne wierszyki. Czasami jest to jakiś
naiwny gaduła albo natchniony maniak, służący
słuchaczom za przedmiot pospolitych i nachalnych
żartów.

Brat Piotr podchodzi to do jednej, to do drugiej

grupki, słucha i patrzy z pewnego oddalenia. („Całe
szczęście, że jestem tutaj po cywilnemu i nikt nie wie, kim
jestem”).

Obok jego celi, w cieniu budynku, wąski krąg

słuchaczy otacza każdego ranka jakiegoś Zaima. Jest to
drobny i pochylony człowiek o bojaźliwej twarzy,
mówiący cicho, lecz pewnie i z zapałem, a mówi zawsze o
sobie i przedstawia wszystko tylko w wielkich
rozmiarach. Opowiada wciąż o tej samej rzeczy i tak ją
wyolbrzymia, że trzeba by przynajmniej stu pięćdziesięciu
lat, żeby to wszystko przeżyć.

Słońce ledwo wyjrzało, a ci już zaczęli rozmowę.
– Oj, napatrzyłeś ty się świata, Zaimago!
– Napatrzyłem się, ale cóż mi z tego, kiedy teraz

cierpię i kiedy ludzie są podli i nie dają żyć porządnemu
człowiekowi. A byłem w wielu miastach i ludzie minie
szanowali i chętnie widzieli w swoim towarzystwie, a ja

background image

zachowywałem się tak, jak trzeba, i z każdym potrafiłem
postępować ładnie i uczciwie.

Patrzy chwilę przed siebie w milczeniu, tak jakby

przeglądał jakiś notatnik, i zaczyna w tym miejscu, w
którym przerwał.

– Zatrzymałem się w Adapazarze i ożeniłem się.

Miałem dobrą i mądrą żonę. Ludzie mnie szanowali i mój
sklep farbiarski był pierwszy w mieście.

– To czemuś tam nie został?
– Ech, cóż! Diabeł mnie namówił, żebym wziął sobie

jeszcze jedną żonę. I od tego dnia wszystko zaczęło mi się
walić na głowę. Prawda, zadowoliła mnie w pierwszych
dniach. To muszę przyznać. Ale jaką miała naturę! Nie
wystarczyło jej, że pokłóciła się z pierwszą moją żoną i
zrobiła mi w domu piekło. Wyjdzie ci ona na miasto i, jak
to mówią, w jednej ręce słoma, a w drugiej ogień. Gdzie
tylko zajdzie, wznieca kłótnię i nienawiść. Dwoje oczu,
jak to mówią, w głowie by pokłóciła. Bracia mojej
pierwszej żony zaczęli mnie prześladować. Ludzie mnie
znienawidzili. Patrzę, jak tracę poważanie i klientów, i
widzę, że głowę też mogę stracić, jak tak dalej pójdzie.
Sprzedam za byle co towar i narzędzia i ruszę znowu w
świat.

– Ech, bracie! Szkoda! – mówi ktoś zatroskanym

głosem.

Zaim smutno kiwa głową, tak jakby on tylko

wiedział, jaka to szkoda.

– Oj, ty mój uciekinierze, dlaczegoś nie przepędził tej

background image

swojej trucizny zamiast sam uciekać od takiego
dobrobytu! – mówi zachrypłym głosem atletycznie
zbudowany człowiek.

– „Przepędził, przepędził!” Nie takie to łatwe. Żebyś

wiedział, jaka to była kobieta. Widzisz, że giniesz, a nie
możesz się od niej odlepić.

– Ach, co tam! Przepędziłbym ją, choćby miała

słońce między nogami i księżyc na brzuchu.

To znowu mówi ów atleta i odchodzi gniewnie

machając ręką.

– Kobiety, kobiety! Kiedy zgasisz świecę, każda jest

taka sama.

A mały człowieczek opowiada dalej, jak to

zawędrował aż do Trapezuntu i tam ożenił się z majętną
wdową.

– Obchodziła się ze mną, że lepiej nie można.

Przeżyłem tak cztery lata w prawdziwym dobrobycie. Ale
cóż, takie już moje szczęście, rozchorowała się i umarła, a
ja nie wytrzymałem z żalu, sprzedałem, co się dało, i
ruszyłem w świat. Nie ma miasta, gdziebym nie był i
wszędzie mnie lubili i cenili za moje złote ręce.
Zawędrowałem do Salonik. I tam się ożeniłem...

– Znów!
– Znam cztery rzemiosła i żeniłem się jedenaście

razy.

– Ho, ho... To ci dopiero... No i co dalej? – pytają ci

wokół niego.

– Co dalej! Oszukali mnie Żydzi, jej krewniacy.

background image

Gdybym miał dziś tylko połowę tego, co mi są winni,
byłbym bogatym człowiekiem i nikt nie ośmieliłby się
rzucić na mnie oszczerstwa.

„Oszczerstwo” polega na tym, że oskarżono go o

rozpowszechnianie fałszywych pieniędzy. Co najgorsze –
nie po raz pierwszy. Jest to, widać, u niego jakiś nałóg.
Jak tylko odsiedzi jedną karę, czy też przy pewnej dozie
szczęścia uda mu się od niej wykręcić, zabiera się od razu
do podrabiania pieniędzy albo dokonuje jakiegoś innego
fałszerstwa, a robi to tak niezdarnie, że go od razu na tym
przyłapią. Nie przestaje przy tym marzyć (i kłamać) o
szczęśliwym ożenku i o swoich „czterech pięknych
rzemiosłach”. Teraz obawia się ciężkiej kary, jeśli
dowiodą mu przestępstwa, upaja się i oszukuje
kłamstwami, półkłamstwami i półprawdami, opowiadając
je nieustannie próżniakom, zawsze skłonnym do płaskich
żartów. Kiedy rozejdzie się jedna grupka, wałęsa się po
podwórzu jak wyklęta dusza, podchodzi do innej. Z
jakimś żałobnym, płaczliwym wyrazem twarzy słucha
żartów, z których inni śmieją się głośno i nieodparcie.
Słucha wszystkiego; długo, skromnie i cierpliwie czeka na
okazję. Kiedy chwila wyda mu się odpowiednią, bez
słowa wstępu zaczyna swoje. Ktoś, powiedzmy,
wspomina jakiś kraj, na przykład Egipt. Zaim przerywa
mu gotowym opowiadaniem:

– Miałem ja żonę, Egipcjankę. Była starsza ode mnie.

Dbała o mnie, rodzona matka nie mogłaby lepiej. Żyliśmy
szczęśliwie przez dwa lata. Ludzie mnie szanowali. Ale

background image

cóż... Pewnego dnia...

I znów następuje historia o jakimś wymyślonym kraju

i o małżeńskich tarapatach, której jedni wysłuchują nie
szczędząc biednemu Zaimowi szyderczych uwag, zaś inni
odchodzą machając ręką:

– To już osiemnasta.
– Do widzenia! Zawołajcie mnie, kiedy skończy.
Opowiadanie maniaka i nieuleczalnego fałszerza,

który marzy o spokojnym życiu i idealnej żonie, szybko
ginie w ogłuszającej wrzawie. To w sąsiedniej grupce
wybuchła kłótnia i posypały się przekleństwa, jakich nie
ma wśród ludzi w świecie poza Podwórzem.

Położenie Przeklętego Podwórza było dziwne,

wybrane jakby z myślą o zwiększeniu cierpienia i udręki
więźniów. (I brat Piotr często wracał do tego, starając się
dokładnie je opisać). Nie widać stamtąd ani miasta, ani
przystani, ani opuszczonego arsenału na brzegu morza,
tuż obok Podwórza. Tylko niebo, wielkie i niemiłosierne
w swoim pięknie, w dali kawałek zielonego azjatyckiego
brzegu z drugiej strony niewidocznego morza, i parę
wierzchołków nieznanych meczetów i olbrzymich
cyprysów za murem. Wszystko nieokreślone, bezimienne
i obce. Przybysz ma stale uczucie, że jest gdzieś na jakiejś
diabelskiej wyspie, poza obrębem wszystkiego, co
oznacza dla niego życie, bez nadziei, że je prędko będzie
mógł ujrzeć. Zaś więźniowie ze Stambułu ciężej niż
wszelkie inne udręki znoszą to, że są w swoim mieście, a
wydaje się, że są o tysiące mil od niego. Ta pozorna

background image

odległość męczy ich tak samo, jak nietutejszych. Dlatego
Podwórze szybko i niedostrzegalnie łamie człowieka i
podporządkowuje sobie, czyni go bezradnym. Zapomina
się o tym, co było, i coraz mniej myśli o tym, co będzie;
przeszłość i przyszłość stapiają się w jedną teraźniejszość,
w niezwykłe i straszne życie Przeklętego Podwórza.

A kiedy zdarzy się, że niebo się zachmurzy i zacznie

wiać niezdrowy i ciepły wiatr południowy, przynoszący
zapach morskiej zgnilizny, miejskich nieczystości i smród
z niewidocznej przystani, wtedy życie w celach i na
podwórzu staje się naprawdę nieznośne. Ciężki zaduch
dochodzi nie tylko z przystani, lecz bije ze wszystkich
budynków i przedmiotów; wydaje się, że cała ziemia,
którą przyciska Przeklęte Podwórze, powoli gnije i
wydziela jakiś odór trujący człowieka, tak że gorzknieje
mu każdy kęs i życie staje się nienawistne. Wyje wiatr i
jak niewidoczna choroba pada na wszystkich. Nawet
ludzie spokojni ulegają podnieceniu i w niezrozumiałym
rozdrażnieniu gniewnie krążą, szukając zwady. Nieznośni
dla samych siebie, aresztanci zachowują się wyzywająco
wobec współtowarzyszy i strażników, którzy w tych
dniach są i tak rozdrażnieni i wściekli na wszystkich.
Nerwy napinają się do bólu, słabną i rwą się. Wybuchają
ostre, nie mające powodu kłótnie, zdarzają się niezwykłe
nawet na Podwórzu wybryki. A podczas gdy jedni szaleją
i napadają na każdego, inni, ludzie starsi i bardziej
powściągliwi, godzinami siedzą w kucki i bezgłośnym
szeptem, lub tylko grymasami i słabymi ruchami rąk i

background image

głowy, wypowiadają jakieś swoje racje w sporze z
niewidocznym przeciwnikiem. Wyglądają jak widma.

W tych godzinach ogólnego podniecenia szaleństwo

jak zaraza i szybki płomień idzie od celi do celi, od
człowieka do człowieka i przenosi się z ludzi na zwierzęta
i przedmioty martwe. Zaniepokojenie ogarnia psy i koty.
Wielkie szczury w gorączkowym pośpiechu przebiegają
od muru do muru. Ludzie trzaskają drzwiami i walą
łyżkami w blaszane naczynia. Przedmioty same wypadają
z rąk. Chwilami wszystko cichnie ogarnięte chorobliwym
wyczerpaniem. A o zmroku w niektórych zamkniętych
celach podnosi się taki krzyk, że całe Podwórze drży i
oddzwania. Zazwyczaj odzywają się potem także inne
cele. Wydaje się wtedy, że kto tylko ma głos, wyje i
krzyczy, jakby wierzył, że gdzieś na wierzchołku tej
wrzawy wszystko to mogłoby rozprysnąć się, rozpaść i
skończyć w jakiś sposób raz na zawsze.

W takich chwilach Przeklęte Podwórze jęczy i

trzeszczy jak ogromna grzechotka w ręku olbrzyma, a
ludzie podskakują, kurczą się, zderzają i tłuką o mury jak
kuleczki wewnątrz tej grzechotki.

Nadzorca i jego ludzie znają dobrze działanie

zgniłego i niebezpiecznego wiatru, unikają starć, o ile to
jest możliwe, bo sami są zarażeni i zdenerwowani; pilnują
bramy, wzmacniają straże i czekają na zmianę pogody.
Wiedzą dobrze, że każda próba „zaprowadzenia
porządku” byłaby niebezpieczna i niemożliwa; nie miałby
kto tego przeprowadzić i nikt by zresztą nie usłuchał. A

background image

kiedy zdrowe północne wiatry rozpędzą chmury, wyjrzy
słońce i powietrze oczyści się, więźniowie grupkami
wysypują się wesoło na podwórze, będą się opalać,
żartować i śmiać jak ozdrowieńcy albo uratowani
rozbitkowie, a wszystko to, co się działo przez te dwa czy
trzy szalone dni, odda się łatwo zapomnieniu. Nikt nie
będzie mógł sobie niczego przypomnieć, nawet gdyby
chciał.

Zarządcą tego dziwnego i strasznego zakładu jest

Latif-aga zwany Karadziozem. To przezwisko już dawno
stało się jedynym właściwym jego imieniem, znanym
także daleko za murami Przeklętego Podwórza. A jego
postać jest niejako uosobieniem tego stambulskiego
więzienia.

Jego ojciec był wykładowcą w jakiejś szkole

wojskowej; człowiek cichy, miłośnik książek i rozmyślań,
ożenił się późno i miał zaledwie jedno dziecko – syna.
Chłopiec był żywy i bystry, lubił książki, muzykę,
zabawę. Do czternastego roku życia uczył się dobrze i
wydawało się, że pójdzie śladami ojca. A wtedy nagle
zmienił się. Żywość przerodziła się w swawolę, a bystrość
rozwinęła się w zupełnie niespodziewanym kierunku.
Rozrósł się i nienaturalnie pogrubiał. Jego mądre brązowe
oczy straciły swój wyraz. Rzucił szkołę i zaczął się
przyjaźnić z karczemnymi muzykantami i magikami, z
szulerami, pijakami i palaczami opium. Sam nie miał
szczególnego daru do muzyki i sztuk magicznych, nie
porywała go ani szulerka, ani picie, ale przyciągał go ten

background image

świat i wszystko, co się wokół niego kręci, tak samo jak
go odpychał świat spokojnych, zwykłych losów,
uświęconych zwyczajów i stałych obowiązków.

Porywczy i jeszcze niedoświadczony chłopak szybko

wplątał się w podejrzane awantury i zuchwałe wyczyny
swego towarzystwa. Parę razy wpadł w ręce policji.
Ojciec kilkakrotnie wydobywał go z więzienia,
wykorzystując swoją pozycję i znajomość z ludźmi na
stanowiskach, przede wszystkim zaś starą przyjaźń z
naczelnikiem policji, który był jego dobrym kolegą z lat
szkolnych. „Czyż to możliwe, że mój syn włamuje się do
domów, grabi kupców i porywa dziewczęta?” – pytał
zrozpaczony ojciec. A stary, doświadczony naczelnik
odpowiadał mu spokojnie, lecz zgodnie z prawdą. Kraść
właściwie nie kradnie, nie oszukuje kupców i nie porywa
dziewcząt, ale ilekroć te rzeczy się zdarzają, można być
pewnym, że znajdzie się go gdzieś w pobliżu. Jeżeli go
tak zostawimy, może stać się zbrodniarzem. Trzeba
zawczasu

szukać

jakiegoś

wyjścia.

„Wyjście”

zaproponowane przez naczelnika było jego zdaniem
jedynie możliwe, a więc najlepsze: młodego człowieka,
który trafił na złą drogę, postanowił przyjąć do pracy w
policji. I jak to bywa, chłopiec, który już znalazł
przyjaciół wśród szulerów i bogatych próżniaków, stał się
dobrym i gorliwym policjantem stambulskim.

Nie przyszło to od razu. Przez parę lat wahał się i

szukał swego miejsca. Odnalazł go tam, gdzie się
najmniej można było spodziewać – oddał się całkowicie

background image

walce

przeciwko

swemu

dawnemu

towarzystwu.

Niemiłosiernie i zawzięcie prześladował włóczęgów,
pijaków, kieszonkowców, przemytników i wszelkich
nieszczęśników i próżniaków z mrocznych dzielnic
Stambułu. Robił to z pasją, z niewytłumaczalną
nienawiścią, a także z wprawą i znajomością środowiska,
jaką tylko on mógł posiadać. Stare związki dopomogły
mu w rozszerzeniu kręgu pracy, drobni przestępcy
wskazywali mu poważnych zbrodniarzy. Dane o ludziach
gromadziły się, siatka wywiadu rozszerzała i wzmacniała.
Wyjątkowa gorliwość i osiągnięcia w pracy doprowadziły
go po dziesięciu latach służby na stanowisko pomocnika
zarządcy „wielkiego przytułku”. A kiedy ten zmarł na
udar serca, on jedynie mógł go zastąpić. Wtedy zaczęło
się jego panowanie na Przeklętym Podwórzu. I trwa oto
już dwadzieścia lat.

Poprzednik Karadzioza, twardy i doświadczony

starzec, miał sztywny, klasyczny sposób zarządzali: a. Dla
niego najważniejszym było, aby świat występku i
bezprawia był wyraźnie napiętnowany i jak najściślej
oddzielony od świata porządku i prawa. Jednostka i jej
wina niewiele go obchodziły. Od lat uważał Przeklęte
Podwórze za kwarantannę, a jej mieszkańców za
niebezpiecznych i trudnych do wyleczenia chorych,
których przy pomocy różnych środków, kar i strachu,
fizycznej i moralnej izolacji trzeba trzymać jak najdalej od
tzw. zdrowych i normalnych ludzi. Poza tym należy ich
we wszystkim pozostawić samym sobie. Nie pozwolić na

background image

wyjście ze swojego kręgu, ale nie ruszać bez potrzeby, bo
z tego nic dobrego nie może wyniknąć.

Nowy zarządca od razu zerwał ze sposobem pracy

poprzednika. Jego stanowisko i wszystkie poczynania
były czymś zupełnie nowym.

W rok po objęciu urzędu, po śmierci ojca, Latif

sprzedał piękny ojcowski dom w Nowej Mahalle i kupił
zapuszczoną wielką posiadłość, położoną tuż obok
Przeklętego Podwórza. Cała w cyprysach, podobna do
opuszczonej wyspy lub do starodawnego cmentarza,
oddzielona była od więzienia cienistym wąwozem
okolonym lasem szlachetnych drzew i całym systemem
różnych płotów i wysokich murów. Tutaj, na ziemi
obfitującej w bieżącą wodę, wśród starych drzew,
zbudował piękny dom, którego okna wychodziły na
przeciwną stronę zbocza i dzięki temu chronione były od
południowego wiatru i niezdrowego zaduchu arsenału i
przystani. Dom miał tę zaletę, że był bardzo oddalony od
Przeklętego Podwórza, a jednocześnie był tak od niego
blisko... Z wyglądu spokojny i czysty, przypominał jakiś
inny, odległy o tysiące mil świat, a przecież znajdował się
w bezpośrednim sąsiedztwie Podwórza i był z nim
niewidocznymi nićmi powiązany. Idąc na przełaj, jemu
tylko znanymi ścieżkami, Karadzioz mógł o każdej porze
dnia, prosto z domu wejść na Podwórze. (Dlatego nigdy
nie można było wiedzieć, czy jest tam, czy go nie ma, ani
też skąd się może zjawić). Zarządca często z tej
możliwości korzystał. Nadzorował osobiście więźniów i

background image

strażników. Znając prawie każdego z aresztantów, jego
przeszłość i obecną winę, miał wiele racji mówiąc, że
„wie, jak oddycha Podwórze”. Bo mimo że kogoś akurat
nie znał, wiedział zawsze, jaki to rodzaj przestępcy czy
włóczęgi ma przed sobą, i w każdej chwili mógł
zatrzymać się przy nim i rozpocząć rozmowę o jego, lub
też cudzej winie. Tak samo i jeszcze lepiej znał każdego
strażnika, jego dobre i złe, widoczne i ukryte cechy i
skłonności.

Tak przynajmniej sam mówił i tym się zawsze

chwalił. I już przez całe życie pozostał w najściślejszym
związku ze światem bezprawia i kryminału, który w
młodości na zawsze opuścił, będąc jednocześnie ponad
nim i daleko od niego, oddzielony swoim stanowiskiem i
gęstymi ogrodami, żelaznymi ogrodzeniami i bramami dla
innych nie do przejścia.

Od samego początku Karadzioz „pracował od

środka”. Przez ten swój niezwykły sposób pracy był o
wiele gorszy, cięższy i niebezpieczniejszy, a w pewnym
sensie niekiedy lepszy i bardziej ludzki od poprzednich
zarządców. Jego dziwny stosunek do Podwórza i całej
masy, która przez nie przepływa jak powolna, mętna
rzeka, polegał właśnie na nie kończącym się i
nieuchwytnym przeplataniu tych przeciwieństw. Nawet
najstarsi, najbardziej przebiegli goście Przeklętego
Podwórza nie potrafili zrozumieć tej gry Karadzioza,
która była całkowicie osobista, pełna nieoczekiwanych i
śmiałych zwrotów i podstępów, często niezgodnych z

background image

wszystkimi regułami policyjnego postępowania i z
wszelkimi uświęconymi zwyczajami. Już w pierwszym
roku jego zarządzania więzieniem przezwano go
Karadziozem

[3]

. I w istocie Podwórze było wielką sceną, a

wszystko to, co się na nim rozgrywało, było nie
kończącym się przedstawieniem o życiu Karadzioza.

Otyły już w młodości, włochaty i śniady, zestarzał się

wcześnie, przynajmniej na pozór. Ale jego wygląd mógł
oszukać człowieka. Ze swoimi stu dwudziestu kilami był,
jeśli tego było trzeba, żywy i szybki jak łasica, a jego
ciężkie i zwiędłe ciało miało w takich chwilach siłę byka.
Za zaspaną i jakby martwą twarzą i przymkniętymi
oczyma kryła się zawsze czujna uwaga i diabelsko
niespokojna i przenikliwa myśl. Na tej ciemnooliwkowej
twarzy nikt nigdy nie widział uśmiechu, nawet wtedy,
kiedy całe ciało Karadzioza trzęsło się w wewnętrznym,
ciężkim śmiechu. Mogła się ona ściągać i rozszerzać,
zmieniać i przekształcać, wyrażać to skrajną odrazę i
straszną groźbę, to znów głębokie zrozumienie i szczere
współczucie. Największą zaś sztuką Karadzioza była gra
jego oczu. Lewe oko było zawsze prawie całkiem
przymknięte, ale spomiędzy przylegających do siebie rzęs
można było wyczuć jego uważne i jak nóż ostre
spojrzenie. Prawe, szeroko otwarte, duże, żyło jakby samo
dla siebie i poruszało się niczym jakiś reflektor; mogło w
niewiarogodnym wprost stopniu wyjść z orbity i szybko
skryć się znowu. Napadało, wyzywało, peszyło ofiarę,
przykuwało ją do miejsca, przedzierało się do najbardziej

background image

ukrytych zakątków myśli, utajonych nadziei i planów. Zaś
cała potworna, zezowata twarz stawała się to straszna, to
śmieszna, niczym groteskowa maska.

W swoich rozmowach o Karadziozie aresztanci,

przetrząsając każdy szczegół jego postaci, najwięcej i
najczęściej mówili o oczach. Jedni twierdzili, że nie widzi
na lewe, inni znów, że ślepe jest to wytrzeszczone, prawe.
I przez dwadzieścia lat nigdy nie mogli się zgodzić, ale
wszyscy zawsze obawiali się spojrzenia tych oczu i
unikali go, jeśli to tylko było możliwe.

W ruchach i mowie Karadzioza nie było nic z

ciężkiego dostojeństwa osmańskich urzędników. W
każdym poszczególnym wypadku, z każdym podejrzanym
prowadził swoistą grę bez względów, bez szacunku dla
innego człowieka i dla siebie samego. Do pracy
przystępował niespodzianie, jakby w natchnieniu. Wpadał
nagle o różnych porach dnia lub nocy i podchodził do
jednego z aresztantów albo do całej grupy.

– Phi, phi, phi, phii!
Wymawiał te swoje sylaby w różnych intonacjach i

wysokościach, za każdym razem inaczej, ale zawsze tak,
jakby się dziwił i odczuwał wstręt do tego człowieka i
samego siebie, i do „sprawy”, która jest między nimi.

– Co to? Ty jeszcze tu sterczysz? Phi? No, gadaj, jak

to było.

Tak zaczynała się rozmowa, ale nigdy nie można było

wiedzieć, jaki będzie jej dalszy tok. Mogło to być długie
wypytywanie i wtedy okazywało się, że Karadzioz zna

background image

świetnie wszystkie szczegóły sprawy, padały ciężkie
groźby, które często były tylko groźbami, ale w każdej
chwili mogły stać się straszną rzeczywistością. Mogły to
być usilne, niebezpieczne i nieprzemożne namowy, lecz
także bezduszne żarty bez jakiegokolwiek sensu i celu.

Jeśli przyciśnięty do muru i wymęczony człowiek,

pragnąc wyzwolić się przynajmniej na chwilę od nacisku
Karadzioza, zaczął zaklinać i przez łzy przekonywać go o
swojej niewinności, ten naraz zmieniał się i stukając się w
czoło mówił:

– Więc ty nie jesteś winien! Na boga, skąd ci przyszło

do głowy, żeby to mówić? Phi, phi! Jakbyś mi powiedział,
że jesteś winien, mógłbym cię jeszcze puścić, bo winnych
mamy tu dosyć. Wszyscy są winni. Ale akurat trzeba nam
jednego bez winy. I dlatego nie mogę cię puścić. Gdybyś
tego sam nie powiedział, można by jeszcze coś zrobić. A
tak będziesz musiał tutaj siedzieć, dopóki nie znajdę
kogoś niewinnego, takiego jak ty, żeby ciebie zastąpił.
Teraz siedź i milcz!

Odchodzi i idąc dalej przez Podwórze wraz z kilkoma

towarzyszącymi mu strażnikami kontynuuje swoją grę,
teraz już tylko dla siebie, krzyczy tak, że wszystko wokół
się trzęsie, a on nie może się zatrzymać.

– Niech mi tylko nikt nie mówi o kimś: niewinny.

Tylko nie to. Bo tutaj nie ma ludzi bez winy. Nikt tu nie
trafił przez przypadek. Kto przeszedł próg tego podwórza,
jest winien. Zawinił, choćby to było we śnie. Jeśli sam
tego nie zrobił, to matka, kiedy go nosiła, pomyślała coś

background image

złego. Każdy, ma się rozumieć, powiada, że nie jest
winien, a ja przez tyle lat, ile tu jestem, nie spotkałem
nikogo, kto by znalazł się tutaj bez powodu i bez jakiejś
winy. Kto tutaj przychodzi, ten jest winien, albo
przynajmniej otarł się o winnego. Phi! Puściłem już wielu,
robiłem to na rozkaz i na własną odpowiedzialność. Ale
winien był każdy. Tutaj nie ma ludzi niewinnych. Są tylko
tysiące winnych, których tu nie ma i którzy tu nigdy nie
trafią, bo gdyby zebrać wszystkich winnych, to Podwórze
musiałoby być od morza do morza. Ja ludzi znam, winni
są wszyscy. Tylko nie każdemu jest sądzone, żeby tu jadł
chleb.

Stopniowo monolog idącego Karadzioza staje się

coraz szybszy i coraz żywszy, aż przejdzie w szaleńczy
krzyk i przeklinanie wszystkiego, co to Podwórze zawiera
i co żyje poza nim. W jego głosie obok prostactwa i
ogromnego obrzydzenia ledwo dosłyszalnie drży coś,
jakby szloch i żal, że wszystko jest takie.

„Niewinny” wie teraz, że może siedzieć tygodniami,

a Karadzioz więcej na niego nie spojrzy.

W jakiś tydzień po tym wypadku kilku wysoko

postawionych krewnych pewnego bogatego młodzieńca
schwytanego wraz ze swym złym towarzystwem przyszło
prosić Karadzioza o jego uwolnienie. Powiedzieli, że jest
niewinny. Zarządca naraz zmienił się, jakby coś sobie
przypomniał, zamyślił się i spoważniał. Przymknął na
chwilę jedno i drugie oko, twarz mu się wydłużyła i
zmieniła wyraz. Nachylił się uprzejmie w stronę

background image

petentów, zniżając głos.

– Czy mówiliście tym, którzy go aresztowali, że jest

niewinny?

– Mówiliśmy, oczywiście, mówiliśmy, ale...
– To niedobrze... Phi, phi, phi! Zrobiliście błąd. Teraz

właśnie biorą niewinnych, a puszczają winnych. Taki jest
nowy porządek. Jeśli już sami oświadczyliście władzom,
że jest niewinny, będzie musiał zostać tutaj.

Przybysze patrzą zmieszani na jego spokojną twarz,

spodziewając się, że lada chwila Karadzioz roześmieje się
i obróci całą sprawę w żart. Próbują się uśmiechać. On
jednakże zostaje nieubłagalnie surowy, chłodny i
uprzejmy. Tak też ich odprawia. A oni długo jeszcze nie
będą mogli przyjść do siebie. Będą opowiadać swoim
przyjaciołom, skarżyć się u wpływowych znajomych,
którzy wzruszą tylko ramionami i machną ręką, jakby
wierzyli święcie, że w Karadziozie siedzi diabeł, i to
niejeden.

Może się jednak zdarzyć, że zarządca już następnego

dnia przechodząc przez Podwórze podejdzie do tego
pierwszego „niewinnego” i niespodzianie nawiąże do
rozmowy sprzed dwóch tygodni. Nagle zatrzyma się przed
nim i zajrzy mu w twarz.

– Phi! Co ty sobie myślisz? Jak długo będziesz

jeszcze tutaj śmierdział? Tak jakby smrodu nie było dosyć
i bez ciebie. Żebyś mi zaraz stąd znikał, słyszysz?
Zabieraj swoje łachy i niech cię więcej moje oczy nie
widzą, bo każę cię stłuc jak psa i wyrzucić.

background image

Zaskoczony, skamieniały w pierwszej chwili,

człowiek naraz zbiera siły i wymyka się z Podwórza
niewiele myśląc o zabraniu swoich rzeczy. Tych trochę
drobiazgów będą sobie potem wzajemnie wyrywać inni
więźniowie i strażnicy.

Prowadząc swoją grę, Karadzioz potrafił godzinami

przesiadywać z człowiekiem oskarżonym o jakąś kradzież
czy sprzeniewierzenie, gwałt, zadanie ciężkich ran lub
zabójstwo. Wrzeszczał i szeptał, udawał głupca albo
krwiożerczego oprawcę, bądź też okazywał serce i
zrozumienie. Stale się zmieniał, a wszystko robił z tą
samą szczerością i przekonaniem. Niekiedy szarpał się z
takim człowiekiem albo go obejmował, bił albo pieścił, a
zawsze zaglądał mu w oczy: „Przyznajże się,
nieszczęśniku! Przyznaj się i ratuj głowę, sam widzisz, że
będziesz zdychać na mękach. Przyznaj się!”

A kiedy osiągał cel, wydobywał przyznanie i

wiadomości o współuczestnikach lub o miejscu, w którym
zostały ukryte skradzione pieniądze, otrzepywał tylko
ręce, jakby skończył brudną i nieprzyjemną robotę,
zrzucał wszystkie maski teraz już niepotrzebne i
pozostawiał sprawę normalnemu jej tokowi. Nawet wtedy
jednakże nie zapominał i nie opuszczał zupełnie tego,
który się przyznał, lecz często pomagał mu i odciążał go
swoimi zeznaniami.

Niezrozumiała była ta jego dziwna, nie kończąca się

gra, ale miała przecież jakiś swój cel. Karadzioz jakby nie
wierzył nikomu, nie tylko oskarżonemu i świadkowi, lecz

background image

nawet samemu sobie. Dlatego potrzebne mu było
przyznanie, jako jedyny do pewnego stopnia stały punkt,
dzięki któremu można na tym świecie, gdzie wszyscy są
winni i godni wyroku, zachować przynajmniej pozór
sprawiedliwości i jaki taki porządek. Szukał więc
przyznania, polował na nie, wyciskał je z człowieka z
rozpaczliwym wysiłkiem, jakby walczył o swoje własne
życie, jakby dokonywał zawikłanych osobistych
porachunków z występkiem, zbrodnią, szalbierstwem i
zamętem.

Ta gra wydawała się w większości wypadków

niepotrzebna, niezrozumiała i niegodna, tak była zawiła i
dziwaczna. W istocie była jednak dobrze i trzeźwo
wyliczona i zawsze prowadziła do celu. Nie było w niej
powtarzania się i rutyny, zawsze nowa – rosła z samej
siebie i zbijała z tropu nawet najbardziej doświadczonych,
zatwardziałych i częstych gości Przeklętego Podwórza.
Niekiedy stawała się niezrozumiała nawet dla tych, którzy
latami już pracowali z Karadziozem. W Stambule
powstawały o niej legendy, tak wydawała się czasami
nieludzka i szaleńcza, to znów nieobliczalnie łagodna,
pełna współczucia i względności.

. Stąd też skargi na Karadzioza były częste i

różnorodne, mówiono nawet o jego ustąpieniu, wezyrzy
nieraz dysputowali o nim na Diwanie

[4]

. Zawsze jednak w

końcu wszystko zostawało po staremu. Wiedziano
bowiem, że choć jest zarządcą działającym na własną
rękę, dziwnym i samowolnym, trudno znaleźć człowieka,

background image

który by tak jak on, dniami i nocami zajmował się tymi
złodziejami, włóczęgami i degeneratami wszelkiego
rodzaju i trzymał ich w jakim takim porządku i karności.
Karadzioz pozostawał więc na swoim miejscu, rządząc po
swojemu Przeklętym Podwórzem.

Ludzie widzieli w tym rzecz jak najbardziej

naturalną. Wszyscy ludzie, wliczając w to i tych z
Przeklętego Podwórza. Tutaj Karadzioz był zawsze
przedmiotem rozmów, obmów, drwin, przekleństw, a
nawet czasem fizycznych napaści. (Przeklinanie jego
córki było ustalonym, zadawnionym zwyczajem na
Podwórzu). Wszyscy tam jak zaklęci śledzą i omawiają
każdy jego krok i spojrzenie; obawiają się go i unikają,
jak tylko mogą. Ale ci sami ludzie mówią o nim z
utajonym podziwem i lubią opowiadać o jego wyczynach.
Przyzwyczaili się do niego, stali się niejako jego rodziną.
Przeklinają go tak, jak przeklina się ukochane życie i zły
los. On jest częścią tego losu. Obawa i nienawiść złączyły
ich w nierozerwalną całość i trudno by im było wyobrazić
sobie życie bez niego. Skoro już musi istnieć Przeklęte
Podwórze i jego zarządca, najlepiej żeby był właśnie ten i
taki, jak jest. Jego sposób pracy jest dziwaczny i straszny
niekiedy, ale zawiera możliwość niespodzianej zmiany,
często na gorsze, lecz czasem także na lepsze, i więzień,
żyjąc w stałej niepewności, bierze jakby udział w jakiejś
loterii. Dzięki temu wszystko, więc i sam Karadzioz, staje
się znośniejsze i lżejsze albo przynajmniej tak wygląda,
bowiem ludzie z Podwórza lubią hazard i unikają

background image

pewności, która jest zawsze dla nich ciężka. Cały
stołeczny świat występku i bezprawia uważał Karadzioza
za swojego; on był ich „wieprzkiem”, ich „pluskwą i
krwiopijcą”, „psem i psim synem”, ale zawsze należał do
nich.

Taki jest Latif-aga zwany Karadziozem. Właściwie

trzeba by powiedzieć, że był taki, bo i on już dosyć się
zestarzał, zrobił się ociężały, stracił wiele z dawnej
gorliwości, zmęczył się, widać, i nie zaskakuje już tak
często, i nie wprowadza w osłupienie Podwórza swoją
fantazją, pomysłowością, dowcipem, fanaberiami i
Salomonowymi wyrokami. Teraz częściej siedzi tam, z
drugiej strony wzgórza, gdzie jest zdrowiej i przyjemniej,
w swoim pięknym domu, w którym pożenił synów i skąd
powydawał za mąż córki.

Czasami tylko zjawiał się dawny Karadzioz i przed

zdumionym, zabobonnie przestraszonym Podwórzem
dokonywał jednego ze swoich wielkich wyczynów, tak
jak przed dziesięcioma czy piętnastoma laty.

Z dziwną mieszaniną podziwu i goryczy, którą nawet

po latach wyczuwa się w tonie i w słowach, brat Piotr
obszernie opowiadał o tym, jak „stary złoczyńca” na ich
oczach wydobywał przyznanie od jakichś Ormian
zaaresztowanych za sprzeniewierzenia w mennicy
państwowej.

Z mennicy powoli, ale stale znikał drogocenny metal.

W końcu sprawa doszła do samego sułtana, który zagroził,
że najcięższe kary spadną na wysokich urzędników, jeśli

background image

kradzieże nie ustaną, a winni nie będą znalezieni i nie
wyrównają szkód państwu. Wówczas przestraszone
władze zaaresztowały kilku bezpośrednich winowajców,
robotników z mennicy, a potem całą bogatą i liczną
rodzinę ormiańskich kupców, bowiem nici śledztwa
prowadziły do ich sklepów. Ośmiu dorosłych mężczyzn,
członków tej rodziny, sprowadzono na Przeklęte
Podwórze. Tutaj ci śniadzi, otyli ludzie uczynili swoje
życie takim, jakim bogacze potrafią go zrobić w każdych
warunkach. Ściągnęli całe sterty sprzętów i pościeli,
przynoszono im codziennie sute posiłki. Nikt ich nie
ruszał, nikt nie badał. Kiedy już zdawało się, że cała
sprawa na tym się skończy, podstarzały Karadzioz
dokonał jednego ze swoich wyczynów z młodości.

Pewnego ranka, kiedy ojciec rodziny, stary,

dychawiczny i otyły ponad miarę Kirkor siedział na
podwórzu, na małej ławeczce w jednym z zagłębień
więziennego muru, zjawił się naraz zarządca i usiadł obok
niego na ławce, na której ledwo starczyło miejsca dla
jednego. Nic nie mówiąc, całym swoim ciężarem
przyciskał do muru Kirkora, któremu i bez tego ciężko
było oddychać. Kiedy go już całkiem zapędził w
kamienny kąt, zwrócił się do niego cichym, lecz
strasznym głosem:

– Słuchaj, sprawa jest poważna (tu chodzi o sułtana!)

i trzeba ją załatwić od razu, bo inaczej wysocy urzędnicy,
ludzie niewinni, stracą głowy przez was. Jesteś
Ormianinem, a więc jesteś chytry i przenikliwy, ja zaś

background image

jestem wart przynajmniej trzech Ormian. Popróbujmy
więc we czwórką znaleźć wyjście z tej zaplątanej i bardzo
niebezpiecznej awantury. Tych paru złodziei to ludzie
goli. Oni nie mogą wyrównać szkody. Zapłacą głową. Ale
wy jesteście wspólnikami. Kupowaliście kradzione za
bezcen. Możecie jeszcze uratować głowy i wykupić się.
Wiem, że nie ty jesteś winien, tylko ktoś z twoich. Ale
dopóki ukradzione nie znajdzie się i nie wróci do
sułtańskiego skarbca, winien będziesz ty. A więc zróbmy
coś, bo inaczej, jak mi bóg miły, spadnie z ciebie to mięso
na mękach i nie zostanie go więcej niż na dziesięcioletnim
chłopcu.

Stary kupiec, przyduszony do muru, nie mógł złapać

tchu ani powiedzieć słowa. A Karadzioz szeptem mówił
dalej. Najpierw wymienił ogromną sumę, jaką rodzina
miała zapłacić państwu. Ormianinowi, kiedy usłyszał,
pociemniało w oczach, z gardła wydobyło się ciche
rzężenie. Karadzioz nie przestawał go przyciskać.

– Nic, nic. Szkoda jest na pewno wielka, o ile nie jest

większa. To jest mniej więcej czwarta część waszego
majątku. A że o swoim majątku podajecie zawsze
nieprawdziwe dane i przynajmniej cztery razy go przy
tym zmniejszacie, to będzie w rzeczy samej tylko
szesnasta część. Posłuchaj mnie i zwróć. Sprawę można
jeszcze zatuszować. A jak nie zwrócisz...

Wtedy Karadzioz opowiedział kupcowi, który go

słuchał z przymkniętymi oczyma i z przyśpieszonym
oddechem, cały swój diabelski plan.

background image

W ich domach zachorowały w ostatnich dniach dwie

osoby. Podejrzewa się, że mogła to być dżuma. Trzeba to
tylko ogłosić i wówczas wszyscy od najmłodszego do
najstarszego zostaną zamknięci w szpitalu dla
zadżumionych. Tam przynajmniej połowa z nich zarazi
się naprawdę i umrze. Znajdą się ludzie, czy to ze służby,
czy z zewnątrz, którzy przez ten czas będą nachodzić ich
opuszczone domy i rozkradną, co się tylko da, nawet to,
co jest ukryte. Później zaś nastąpi to wszystko, co się robi
z zadżumionymi, ich domami i majątkiem.

Mówiąc to przyciskał wciąż do muru na wpół

przytomnego Ormianina, który próbował coś powiedzieć,
piszcząc i kołując oczyma prosił o przynajmniej trochę
czasu i wolnej przestrzeni, aby mógł pomyśleć, naradzić
się ze swoimi. Karadzioz nie pozwolił mu ani na jedno,
ani na drugie, powtórzył tylko strasznym szeptem, że
sprawę trzeba rozstrzygnąć w tej chwili, tutaj, na tej
ławce.

Aresztowani, którzy jak zawsze skryli się przed

Karadziozem w swoich celach albo w najodleglejszych
zakątkach Podwórza, nie mogli tego słyszeć ani widzieć.
Wyczuli tylko, że pomiędzy starym Kirkorem i
Karadziozem dokonuje się ciężki obrachunek. Po długim
wyczekiwaniu zobaczyli, jak zarządca odchodzi do
kancelarii nadzorcy nad bramą i jak Kir kor, potykając się
i zatrzymując jak w malignie, toczy się w stronę cel
zajmowanych przez niego i jego synów. Stamtąd słychać
było przez pewien czas wrzawę wzburzonych głosów –

background image

młodsi członkowie rodziny stawiali zacięty, ale
bezskuteczny opór. Potem wszystko ucichło. Stary Kirkor,
podtrzymywany przez dwu najstarszych synów, poszedł
do nadzorcy, żeby umówić się co do sposobu wpłaty
pieniędzy.

W ciągu następnych kilku dni wypuszczono całą

rodzinę, po dwie lub trzy osoby za każdym razem.

Tygodniami Podwórze opowiadało o tym, jak

Karadzioz zmusił Kirkora do zapłacenia wielkiej
grzywny, powtarzając wszystko, ze szczegółami, które
mogli znać tylko ci dwaj, a o których więźniowie
dowiadywali się w cudowny sposób albo po prostu
wymyślali je.

Brat Piotr często opowiadał o Karadziozie, zawsze z

pomieszanym uczuciem goryczy, wstrętu i pewnego
rodzaju mimowolnego podziwu, ze zdziwieniem, którego
sam nie rozumiał. Pragnął, widać, i potrzebował zawrzeć
w swoich słowach jak najlepszy obraz tego monstrum,
chciał, żeby słuchacz widział go jasno i razem z nim się
dziwił. Stale do niego wracał, w swoją opowieść zawsze
wplatał jakieś ironiczne słowo o nim, tak jakby czuł, że
nie wypowiedział wszystkiego do końca.

Równie żywo i drobiazgowo mówił o życiu całego

Podwórza, a szczególnie o ludziach nienormalnych,
śmiesznych, żałosnych i ciekawych. Oni byli mu bliżsi i
bardziej zrozumiali niż rozbójnicy, zabójcy i mroczni
zbrodniarze, których unikał, jak tylko mógł.

Wszystko to jednak nie było najważniejsze i nie

background image

zajmowało głównego miejsca w jego wspomnieniach z
Przeklętego Podwórza, o którym w ostatnich dniach
swego życia tak wiele opowiadał siedzącemu przy nim
młodemu zakonnikowi.

background image

II


Jak to zawsze bywa w biedzie, pierwsze dni na

Przeklętym Podwórzu były najgorsze i najcięższe.
Szczególnie noce były nie do zniesienia. Chcąc się jakoś
uchronić od bójek, kłótni i przykrych nocnych scen, brat
Piotr wybrał sobie miejsce w ustronnym kącie rozległej
celi, za rozwalonym kominem. Byli tam już dwaj
mieszczanie z Bułgarii, także „przejściowi”, czekający na
zesłanie. Przyjęli brata Piotra dobrze, choć bez wielu
słów. Widać byli zadowoleni, że miejsce obok zajmie ten
spokojny, z mieszczańska ubrany człowiek z Bośni. Nic o
nim poza tym nie wiedzieli i o nic nie pytali, ale
odgadywali, że jest „przejściowy”, tak jak oni, i że mu
jest, tak jak im, ciężko w tym nieprzyjemnym i
niebezpiecznym tłumie.

Ci bogaci widocznie ludzie byli, o ile można dociec,

ofiarami jakiegoś buntu, który wybuchł w ich kraju na
skutek zbyt wielkich podatków i danin oraz nieludzkiego
sposobu ich ściągania. Prawdopodobnie byli czymś w
rodzaju zakładników. Nie mówili jednakże o swoim
przewinieniu. Zżerała ich troska i strach, ale na ich
twarzach nawet tego nie było widać. Ani trochę. Tak
jakby nic w nich nie było oprócz powściągliwości i
ostrożności. Zawsze przepasani, obuci i ubrani, żeby
wezwanie do wyruszenia nie zastało ich nie
przygotowanych.

(Stambulscy

aresztanci

uważają

background image

Przeklęte Podwórze za część swego życia i zachowują się
zwyczajnie, ci zaś właściwie nie żyją, tutaj przebywają i
trwają, a życie zostawili tam, w Bułgarii. Czekają teraz na
rozstrzygnięcie. Będą żyć, jeśli uda im się wrócić, a póki
są tu, daleko od swoich, nie ma dla nich życia. I nie
potrzeba. Tacy są wszyscy „przejściowi”). Z celi
wychodził zawsze jeden, rzadko i tylko na chwilę, drugi
zostawał na rogoży przy rzeczach. Najczęściej siedzieli
albo leżeli, bez ruchu, niemi. Nie podnosili bez potrzeby
wzroku. Jedli mało, a i to po kryjomu, pili tylko wodę,
odwracając się przy tym na bok. Z nikim nie rozmawiali,
dziwili się i cicho wyrażali swoje niezadowolenie, że brat
Piotr przysłuchiwał się żartom i rozmowom więźniów, a
nawet sam rozmawiał z niektórymi z nich. A już
bezwzględnie żądali od niego, żeby wieczorem nie palił,
bo to przyciąga niepożądanych gości.

Na nic się jednak zdała ich ostrożność, bo już po paru

dniach mieli gościa, który od razu zamienił się w sąsiada.
Znalazł się jeszcze ktoś, komu spodobał się ten kąt
porządnych, spokojnych i powściągliwych ludzi.

Potem, myśląc o nim wielokrotnie, brat Piotr nie

mógł w żaden sposób przypomnieć sobie dokładnie, kiedy
i jak się zjawił, szukając skrawka wolnego miejsca, ani też
słów, które przy tym wypowiedział. – Zapominamy
zazwyczaj wszystkie te szczegóły pierwszego zetknięcia
się z ludźmi później nam bliskimi; wydaje się nam, że
znaliśmy się zawsze i że zawsze byliśmy razem. – W
pamięci błyśnie czasem tylko oderwany obraz. O zmroku

background image

nachyla się nad nim sylwetka wysokiego, przygarbionego,
z wyglądu młodego człowieka, z derką przerzuconą przez
ramię i skórzaną torbą w ręce. Szybkie, ukośne spojrzenia,
które Bułgarzy wymieniają najpierw między sobą, potem
zaś obaj z bratem Piotrem. Błyskawiczny, ale
niedwuznaczny wyraz niezadowolenia, ostrożności i
solidarnego oporu: Turek! Przybysz położył się nie
przygotowawszy sobie posłania, bez ruchu prawie, w
ciemności nie było słychać jego oddechu. A brat Piotr,
ilekroć by się tej nocy przebudził (nie ma takich, którzy
się tu często nie budzą), wyczułby, że „nowy” obok niego
też nie śpi.

Zbudziwszy się o świcie, kiedy jutrzenka, która tam

na zewnątrz musiała być wspaniała, rozjaśniła celę
bladym światłem, zakonnik skierował spojrzenie w prawą
stronę, gdzie w nocy ułożył się Turek. Pierwszym, co
zobaczył, była niewielka, w żółtą skórę oprawiona
książka. Silne i ciepłe uczucie radości przepłynęło przez
całe jego ciało; było to coś z utraconego, ludzkiego,
prawdziwego świata, który pozostał daleko za tymi
murami – piękne, ale niepewne jak sen. Zmrużył na
chwilę oczy, ale książka nadal leżała na miejscu i była
naprawdę – książką. Dopiero wówczas przeniósł
spojrzenie dalej i zobaczył, że leży ona na kolanach
człowieka, który na wpół siedzi oparty o swój kuferek. To
ten wczorajszy. Obok niego podróżna torba z jasnej
wyprawnej skóry, pod nim ciemna derka, lśniąca i z
wyglądu już ciepła i miękka jak delikatne, drogocenne

background image

futro. Pochodzenie, wychowanie i wąskie granice jego
całkiem skromnych potrzeb nigdy nie dały bratu Piotrowi
powodu do myślenia o wartości i kształcie otaczających
go rzeczy, nie przywiązywał do nich jakiegoś większego
znaczenia, a przecież teraz nie mógł tego nie dostrzec.
Nigdy nie widział przedmiotów zwykłego, codziennego
użytku z tak wykwintnej materii, wykonanych z taką
starannością. Gdyby został w Bośni i nie trafił przez
nieszczęśliwy przypadek na to Przeklęte Podwórze, nie
wiedziałby i nie mógłby wierzyć, że naprawdę istnieją.

Spojrzenie przesunęło się dalej. Twarz człowieka

była nową niespodzianką. Młodzieńcza, miękka, nieco
zapuchnięta, biała i blada, jak u ludzi stale
przesiadujących w zamkniętym pokoju, inna niż
wszystko, czego by tu można się spodziewać. Policzki
były pokryte rudym i puszystym kilkudniowym zarostem.
Chorobliwie wyraziste, wielkie i ciemne jak sińce cienie
okalały lśniące, wilgotne i płomienne niebieskie oczy.
Bratu Piotrowi, który w życiu widział wielu chorych,
naraz wydało się, że zna to wszystko dobrze. Takie Oczy
już kiedyś widział. Są ludzie, którzy boją się czegoś albo
wstydzą, coś chcą ukryć. Starają się swoim spojrzeniem
przyciągnąć i zatrzymać cudze spojrzenie, przykuć je
swoimi oczyma i nie pozwolić, żeby szło dalej i badało
rysy ich twarzy, ich ciało i odzież na nich. Młodzieniec
patrzał badawczo, ale spokojnie w otwartą twarz
zakonnika, na jego gęste, czarne wąsy i szeroko
rozstawione, duże, brązowe oczy o spokojnym wejrzeniu.

background image

Rozmowa zaczęła się sama przez się. Takie rozmowy

są bodaj najlepsze. Najpierw coś jakby powitanie, parę
nieokreślonych słów, które szukają się nawzajem i badają
przy zetknięciu. To wystarczyło bratu Piotrowi, żeby
dostrzec, że Turek nie jest ani wyniosły, ani odpychający,
jakim by mógł być. Jest tylko powściągliwy na swój
sposób.

Spotykali się przed południem kilkakrotnie. Za

każdym razem wymówiliby parą nic nie znaczących słów
i rozeszli się znowu. Takie są więzienne rozmowy,
zaczynają się powoli i z ociąganiem, żeby po chwili nie
znalazłszy nowej pożywki zgasnąć łatwo i szybko w
nieufnym milczeniu, w którym każdy z rozmówców bada
to, co powiedział, i to, co usłyszał.

Koło obiadu stracili jeden drugiego z oczu. Dopiero

po południu zmów zaczęli rozmowę. Stwierdzili, że obaj
czytają po włosku. Zamienili kilka słów w tym języku.
Zrobili to jakby żartem. To już jednak odgradzało ich
jakoś od otaczających ludzi i zbliżało wzajemnie.
Rozmawiali o różnych miastach i krajach, potem o
książkach, ale wobec tego, że nie czytali tych samych
książek, rozmowa utknęła. Młodzieniec powiedział swoje
imię. Nazywał się Ciamil. Brat Piotr wymienił swoje,
przemilczawszy przynależność do zakonu. Poza tym nie
powiedzieli o sobie i o przyczynach, dla których się tu
znaleźli, ani słowa. Rozmowa nie wychodziła poza pewne
granice i pozostawała na powierzchni życia. Szczególnie
powściągliwy był młody Turek. Swoim ciemnym i

background image

głębokim głosem i powolnym kiwaniem głowy tylko
przytakiwał temu, co mówił brat Piotr. Potwierdzał
wszystko, bez zastanowienia. Sam nie dopowiedział do
końca ani jednej, nawet najzwyklejszej myśli.
Zatrzymywał się często w środku zdania. Spojrzenie stale
uciekało mu gdzieś w niebo.

Brat Piotr rozmawiał z ożywieniem. Był szczęśliwy,

że znalazł takiego rozmówcę, choć pomyślał sobie od
razu: mam przed sobą człowieka chorego. Nie trzeba było
zbyt wielkiej wiedzy o ludziach, żeby dojść do tego
wniosku.

Tak, tak – powtarzał młody Turek z zachodnią niemal

uprzejmością, a to „tak, tak” było bardziej
potwierdzeniem myśli brata Piotra o nim niż
wypowiadanych przez zakonnika słów.

Te ich rozmowy, takie jakimi były, stały się jednak

dla obu przyjemne i drogie, jak jakiś niespodziany
podarunek. Zastępowały im to, czego tutaj najbardziej
brakuje, i dlatego wracali do nich chętnie i na nowo
rozpoczynali je po każdej przerwie.

Dwaj kupcy patrzyli na nich z ukrytym zdziwieniem i

jeszcze lepiej zamaskowaną podejrzliwością.

Kiedy zaczęło się ściemniać, młody Turek i zakonnik

razem siedli do kolacji. Jadł tylko brat Piotr, bo młody
człowiek żuł długo w roztargnieniu wciąż ten sam kęs.
Bezpośredni i szczery zakonnik łagodnie zwrócił na to
uwagę:

– Ciamil-effendi, wybacz, ale tak nie można, trzeba

background image

coś jeść.

I przekonywał go, że w biedzie człowiek powinien

jeść więcej, żeby był silniejszy i bardziej pogodny, niż
wtedy, kiedy jest mu dobrze.

– Tak, tak – odpowiadał młody człowiek, ale nie jadł

więcej niż dotychczas.

Nazajutrz rozmawiali dłużej, żywiej i bardziej

naturalnie. Lepiej spędzili dzień i wieczór przybliżył się
szybciej. Ze zmrokiem rozmowa stała się powolniejsza i
bardziej uboga. Mówił tylko brat Piotr. Ciamil zapominał
już nawet powtarzać swoje roztargnione „tak, tak”. Coraz
bardziej zamykał się w sobie i tylko, opuszczając i
podnosząc ciężkie powieki, potwierdzał wszystko, nie
biorąc właściwie udziału w niczym.

Czerwonawe światło na niebie i na rzadkich

wierzchołkach

cyprysów

za

wysokim

murem

przypominało, że gdzieś tam, z drugiej strony
niewidocznego miasta, zachodzi słońce. Przez pewien
czas także podwórze pełne było różowego blasku, ale
szybko światło wylało się z niego jak z pochylonego
czworokątnego naczynia, a przestrzeń między murami
zaczęła zapełniać się cieniem zmierzchu.

Strażnicy zaganiali aresztantów do cel, a oni, jak

nieposłuszne i rozbiegane stado, uciekali przed nimi i
chowali się w oddalonych kątach podwórza. Nikomu nie
chciało się zostawiać dnia i odchodzić do dusznej izby.
Słychać było krzyki, odgłosy uderzeń.

W tym momencie do drzwi celi, przed którą jeszcze

background image

siedział zakonnik i młody Turek, podbiegł strażnik
wykrzykując imię młodzieńca. O kilka kroków za nim
biegł drugi krzycząc to samo, tylko ze wzmożoną
gorliwością. Tak szybcy są zawsze ci podrzędni słudzy,
jeśli mają surowy rozkaz z góry. Spieszą się bez względu
na treść rozkazu, zarówno ze złą, jak i z dobrą wieścią. W
tym wypadku musiało być jednak dobrze. Z szacunkiem,
który jest tutaj rzadkością, poprosili Ciamila, żeby
przeszedł od razu do innego, przeznaczonego dla niego
pomieszczenia. Pomogli mu zabrać rzeczy. Widać było,
że idzie gdzieś na lepsze.

Młody Turek przyjął ten nieoczekiwany dowód

szacunku bez szczególnego zdziwienia i pytań, tak jak
rozkaz. Zanim odszedł, odwrócił się do swojego
rozmówcy, jakby chciał mu powiedzieć coś uroczystego i
po raz pierwszy jasnego, ale uśmiechnął się tylko i kiwnął
głową, jakby pozdrawiał go z daleka.

Bez słów pożegnali się jak dobrzy, starzy znajomi.
Tej nocy brat Piotr długo myślał o swoim

niezwykłym rozmówcy. Turek, bez wątpienia, a tak
bardzo różni się od swych rodaków. Jedno jest pewne – to
człowiek nieszczęśliwy. Chwilami, kiedy zapadał w
półsen, wydawało mu się, że jest tu obok niego, nie śpi,
lecz leży spokojnie, a z nim jego książka i jego niezwykle
piękne rzeczy. Jednocześnie zaś czuł jasno, że odszedł, że
go nie ma. I było mu żal, że tak jest. Kiedy zaś udało mu
się zasnąć prawdziwym snem, który u niego był zawsze
głęboki i twardy, bez obrazów, bez świadomości o sobie i

background image

o otaczającym go świecie, utonęły w nim zarówno sąsiad
z prawa, jak i myśl o nim. Ilekroć jednakże tej nocy budził
się, zjawiało się jakieś niejasne i dawne, ale żywe uczucie
głębokiego smutku, takiego jak za lat młodzieńczych,
kiedy musiał rozstawać Się z dobrymi przyjaciółmi i
zostawać wśród ludzi obojętnych i obcych, z którymi
trzeba z obowiązku żyć i pracować. Gdy zaświtało,
zniknęło nocne falowanie snów i przywidzeń, przy świetle
dnia pozostała tylko prawda: sąsiada rzeczywiście nie
było. Puste miejsce z prawej strony odczuwał jak
szczególną przykrość i jeszcze jedną biedę w tym życiu,
pełnym małych i dużych trosk i nieprzyjemności. Na lewo
od niego byli dwaj kupcy, milczący i zawsze gotowi do
wyruszenia.

Nie rozedniło się jeszcze całkiem, a puste miejsce już

zostało zapełnione. Zajął je chudy, cienki człowiek, nie
ogolony i zupełnie zaniedbany, o czarnych kędzierzawych
włosach. Przepraszał mówiąc szybko i dużo. Powiedział,
że nie chciałby nikomu przeszkadzać, ale nie może
wytrzymać dłużej nieprzyzwoitości tych, wśród których
leżał, i zmuszony jest szukać spokojniejszego miejsca,
między porządniejszymi ludźmi. Spuścił na ziemię swój
koszyk z rogoży i trochę cienkiej, starej odzieży. Mówił
dalej.

Obszerne i ceremonialne wstępy nie są tu w

zwyczaju, ale ten opowiadał o wszystkim od razu, tak jak
to się robi wśród starych, pewnych znajomych. Widać
było, że mówi bardziej ze względu na samego siebie, bo

background image

inaczej nie może, niż ze względu na treść, którą
wypowiada, i na tych, do których się zwraca.

Dwaj kupcy jeszcze bardziej zamknęli się w sobie i

przywarli jeden do drugiego. Ale brat Piotr słuchał i
patrzał na tego dziwnego człowieka – całym swoim
zachowaniem, zdawało się, podsycał jego gadulstwo.
(Myślał przy tym: jest coś we mnie z mojego stryja, brata
Rafa, on każdego mógł znieść i wysłuchać – mawiał
zawsze żartem: „Ja bym tam bez chleba jakoś wytrzymał,
ale bez rozmowy doprawdy nie mogę”.) Człowiek
opowiadał.

Był Żydem ze Smyrny. Jego czarna twarz wyglądała

smutno. Wielki nos, duże oczy z żółtymi, przekrwionymi
białkami. Smutek, troska i ogromny strach biły z całej
jego postaci, ale potrzeba mówienia była od nich większa.
Kiedy wychodził z bratem Piotrem z celi na podwórze,
kończąc jakby jakąś wczorajszą rozmowę, opowiadał mu
żywo, na wpół szeptem o sobie i o swoim nieszczęściu:

– Nie dość, że człowieka ograbią, jeszcze go

oskarżają i zamykają. No, niech pan powie, z jakiej racji
jesteśmy tutaj, razem z tą bandą rozbójników. Pytam się...

I wyliczał wszystko, o co się pyta. Było tego

naprawdę dużo. Rozglądał się przy tym bojaźliwie, ale nie
przestawał mówić. „On pewnie tu trafił przez tę swoją
gadatliwość” – myślał brat Piotr, słuchając już tylko
jednym uchem gorączkowego i męczącego opowiadania
dziwnego człowieka. Naraz ten wspomniał imię
effendiego Ciamila.

background image

– Widziałem wczoraj, jak schronił się obok pana,

obok przyzwoitych ludzi. Teraz dali mu pokój w białym
domku obok bramy, gdzie śpią strażnicy i urzędnicy. Tam
wszyscy więźniowie z lepszych rodzin dostają oddzielne
cele i wyżywienie. Niech pan pomyśli, taki człowiek i za
tego, tego...

Brat Piotr jakby się ocknął:
– Zna pan tego... Ciamila-effendiego?
– Ja? Jakbym nie znał! Pana nie znam, niech mi pan

wybaczy, ot, po prostu spotkaliśmy się... Nie znam pana,
ale widzę, że jest pan człowiekiem zacnym i uczciwym, a
dla mnie to... Pana niestety nie..., ale jego, jego tak. Z
widzenia, bardzo dobrze. Zna go cała Smyrna. W Smyrnie
wie się wszystko.

W ciągu tego dnia brat Piotr dowiedział się wielu

rzeczy o młodym Turku, jego rodzinie i o tym, dlaczego
znalazł się na niezwykłym Podwórzu. Oczywiście
wszystko to opowiedział na swój sposób Chaim, bo tak
nazywał się człowiek ze Smyrny. Plątał się, to coś
opuszczał, to znów powtarzał ze trzy razy. Opowieść była
pstrokata, żywa i choć nie zawsze jasna, pełna rozmaitych
szczegółów. Bo ten człowiek, który musiał mówić, nie
potrafił ograniczyć się do jednego przedmiotu. Milknął na
chwilę, zamyślał się marszcząc ze smutkiem, jakby go to
samego dręczyło i jakby rozumiał, że nieładnie i
niestosownie jest mówić tak wszędzie o wszystkich, co
tylko mu wpadnie do głowy. Jednakże potrzeba mówienia
o cudzym życiu, szczególnie zaś o życiu ludzi wysoko

background image

postawionych w hierarchii społecznej albo przez swój los
wyjątkowych, była silniejsza od wyrzutów sumienia.

Należał do tych, którzy przez całe życie prowadzą

jakiś swój, pozbawiony widoków, z góry przegrany spór z
ludźmi i społeczeństwem. W manii mówienia i
wyjaśniania

wszystkiego,

odkrywania

wszelakich

ludzkich grzechów i zbrodni, obrzydzania zła i oddawania
sprawiedliwości dobrym, szedł on o wiele dalej niżby to
czynił zwyczajny, zdrowy człowiek. Potrafił przedstawić
z niewiarogodną znajomością szczegółów sceny, które
rozgrywały się bez świadków między dwojgiem ludzi. Nie
ograniczał się do opisywania, odkrywał myśli i pragnienia
bohaterów swych opowieści, często nawet nie
uświadomione przez nich samych. Mówił z nich. A miał
dziwny dar naśladowania mowy osób występujących w
jego opowiadaniu. Trochę tylko zmieniał głos i był to
namiestnikiem prowincji, to żebrakiem, to piękną
Greczynką, a całkiem nieznacznymi gestami, lub
grymasami mięśni twarzy mógł oddać w pełni chód i
postawę jakiegoś człowieka, ruchy zwierzęcia, albo nawet
wygląd martwego przedmiotu.

Opowiadał tak, żwawo i dużo, o wielkich i bogatych

żydowskich, greckich lub tureckich rodzinach ze Smyrny,
zatrzymując się tylko przy poważnych wydarzeniach i
zawiłych sprawach. Każdą ze swoich historii kończył
dziwnymi okrzykami, jakby triumfował: E? A! – co miało
mniej więcej znaczyć: „Oto jacy bywają ludzie! Cóż
znaczy moje nędzne życie i moja sprawa wobec nich i

background image

wobec ich zagmatwanych losów”.

Tam gdzie kończyła się jedna, zaczynała się nowa,

inna opowieść.

(Wszyscy jesteśmy zawsze mniej lub więcej skłonni

potępiać ludzi, którzy mówią wiele, szczególnie jeśli
mówią o rzeczach nie dotyczących ich bezpośrednio.
Wyrażamy się nawet o nich z pogardą, nazywamy
nudziarzami i gadułami. Nie myślimy przy tym, że ta
ludzka, bardzo ludzka przywara ma swoje dobre strony.
Cóż bowiem wiedzielibyśmy o cudzych myślach i
duszach, o innych ludziach, a więc i o sobie samych, o
innych środowiskach i krajobrazach, których nie
widzieliśmy i nie będziemy mieli okazji zobaczyć, gdyby
nie było ludzi odczuwających potrzebę, żeby ustnie czy na
piśmie wyrazić to, co widzieli, co słyszeli, co w związku z
tym przeżyli lub myśleli? Mało, bardzo mało. Jeśli ich
opowieści są niedoskonałe, zabarwione osobistymi
namiętnościami i intencjami, albo nawet niezbyt
prawdziwe, po to mamy rozum i doświadczenie, żeby móc
je porównywać jedne z drugimi, żeby je przyjmować lub
odrzucać, w części albo w całości. Coś z ludzkiej prawdy
wówczas zostanie zawsze przy tych, którzy cierpliwie
słuchają lub czytają).

Tak myślał brat Piotr, słuchając długiej i okrężnej

opowieści Chaima o „Ciamilu-effendim i jego losie”.
Dziwna ostrożność niespokojnego człowieczka zwalniała
jeszcze tok opowiadania. Mimo swej żywości i gorącej
potrzeby mówienia zniżał on od czasu do czasu głos tak,

background image

że trudno było go zrozumieć, i rzucał badawcze spojrzenia
dookoła, jakby go stale ktoś prześladował – podejrzewał
wszystkich.

background image

III


Ciamil jest człowiekiem „mieszanej krwi” –

opowiadał Chaim – jego ojciec był bowiem Turkiem, a
matka Greczynką. Była ona znaną grecką pięknością.
Smyrna, miasto pięknych Greczynek, nie widziało nigdy
takiej kibici, takiej postawy i tak niebieskich oczu.
Wydano ją za mąż, kiedy miała siedemnaście lat, za
Greka, posiadacza ogromnej fortuny. (Chaim wymienił
długie greckie nazwisko wymawiając je tak, jak wymawia
się imię jakiejś ogólnie znanej dynastii). Mieli tylko jedno
dziecko – córkę. Kiedy dziewczynka miała osiem lat,
bogaty Grek nagle zmarł. Krewniacy rzucili się od razu na
jego majątek, starając się oszukać młodą wdowę i
wydrzeć jak największą część dla siebie. Kobieta broniła
się. Podróżowała aż do Aten, aby uratować przynajmniej
tamtejsze posiadłości. Kiedy wracała statkiem do Smyrny,
umarła jej niespodziewanie córka. Morze było
niespokojne, do Smyrny jeszcze daleko. Zgodnie z
przepisami należało wrzucić ciało dziewczynki do morza.
Domagali się tego stanowcze marynarze, którzy po
swojemu zabobonni, wierzyli, że trup na pokładzie
przynosi nieszczęście, bo dusza zmarłego jak ołów ciągnie
statek na dno. Oszalała z bólu matka przeciwstawiła się
temu. Z uporem żądała, żeby zostawić ciało i pochować je
po przyjeździe do Smyrny, bo ona chce przynajmniej
wiedzieć, gdzie będzie grób jej dziecka. Kapitan miał z

background image

nią nie lada jaki kłopot. Znalazłszy się w trudnym
położeniu: z jednej strony ból matki, któremu nie potrafił
się oprzeć, a z drugiej surowy przepis, którego nie można
było przekroczyć, wraz z pierwszym oficerem wymyślił
podstęp. Kazał zrobić dwie jednakowe trumny. Do jednej
włożono ciało dziewczynki i po kryjomu wrzucono do
morza, a drugą, wypełnioną odpowiednim ciężarem,
dobrze zabitą i szczelnie opieczętowaną, kapitan oddał
matce, ulegając niby jej prośbom. Kiedy dopłynęli do
Smyrny, zabrała trumnę i pochowała ją na miejskim
cmentarzu.

Ciężko i długo przeżywała utratę dziecka, codziennie

przychodziła na jego grób. Z czasem, młoda i piękna.,
zaczęła powoli zapominać, ale niespodzianie zdarzyło się
coś potwornego. Zana pierwszego oficera na statku, na
którym umarło dziecko, dowiedziała się od męża w
tajemnicy o dokonanym w dobrej wierze oszustwie. Tę
tajemnicę powierzyła pewnego razu swojej najlepszej
przyjaciółce. Po jakiejś babskiej kłótni głupia przyjaciółka
przez zemstę opowiedziała to innym. W niezrozumiały,
niewytłumaczalnie okrutny sposób rzecz doszła do matki.
Nieszczęśliwa kobieta teraz naprawdę oszalała z żalu.
Biegła na cmentarz, paznokciami kopała ziemię na grobie.
Musiano ją siłą zabierać stamtąd i zamykać w domu, bo
chciała skoczyć w morze za córką. Było to prawdziwe
obłąkanie. Dopiero po kilku latach przyszła do siebie. Ale
zupełnie nie wyzdrowiała nigdy.

O rękę pięknej i nieszczęśliwej wdowy starało się

background image

wielu Greków, ale ona odmawiała wszystkim,
rozgoryczona postępowaniem swoich krewniaków i
swoich współplemieńców w ogóle. Po kilku latach ku
ogólnemu zdziwieniu wyszła za mąż za tureckiego paszę
Tahira. Dużo od niej starszy, bogaty i wykształcony
człowiek, który zajmował w swoim czasie wysokie
stanowisko państwowe, żył w odosobnieniu: latem w
posiadłości pod Smyrną, a zimą w swym wielkim domu w
mieście. Od żony nie żądał zmiany wiary, prosił jedynie,
żeby na ulicy nie pokazywała się z odkrytą twarzą. Mimo
to zamążpójście smyrneńskiej piękności wywołało
oburzenie wśród jej współplemieńcćw. A małżeństwo
młodej jeszcze Greczynki z sześćdziesięcioletnim paszą
było, wbrew przekleństwom greckich kobiet i popów, nie
tylko szczęśliwe, lecz także płodne. W ciągu dwóch lat
urodziło im się dwoje dzieci, najpierw córka, potem syn.
Syn był silny i rósł dobrze, ale córka, wątła od urodzenia,
w piątym roku życia rozchorowała się ciężko i po paru
dniach umarła. Matka, która nigdy nie zaleczyła ran po
pierwszej stracie, teraz całkowicie uległa ciężkiej i
nieuleczalnej melancholii. W śmierci drugiej już córki
doszukiwała się wyroku jakichś sił wyższych, czuła się
przeklętą i niegodną. Zaniedbała zupełnie męża i syna.
Usychała i bledła. Po dwóch latach śmierć przyszła jak
wybawienie.

Chłopiec, który miał na imię Ciamil, był ładny

(piękno matki w męskiej postaci), mądry i dobrze
rozwinięty. W zapasach i pływaniu bił na głowę swoich

background image

towarzyszy. Szybko jednakże zaczął zaniedbywać gry i
zabawy rówieśników. Coraz bardziej pochłaniały go
książki i nauka. Ojciec podtrzymywał go w tym,
zaopatrywał w książki, wynajdywał nauczycieli i
umożliwiał podróże. Chłopiec uczył się nawet
hiszpańskiego u starego rabina w Smyrnie.

Kiedy pewnej zimy umarł także stary Tahirpasza,

Ciamil został sam, bez bliższej rodziny, ze znacznym
wprawdzie majątkiem, ale bez żadnego doświadczenia.
Od niebezpieczeństw, które mogły grozić nie znającemu
życia młodemu człowiekowi, chroniło go wielkie
poważanie, jakim cieszył się Tahirpasza. Proponowano
mu, żeby przygotował się do służby państwowej, ale
odmówił. Nie poświęcał zbyt wiele uwagi kobietom i nie
szukał ich towarzystwa, jak to zwykli czynić jego
rówieśnicy. Ale pewnego lata, przechodząc obok małego,
bujnie kwitnącego ogrodu, zobaczył dziewczynę,
Greczynkę, i zakochał się od pierwszego spojrzenia. Była
córką drobnego kupca. Ciamil postanowił ożenić się z nią,
tak jak to uczynił kiedyś jego ojciec, biorąc za żonę
chrześcijankę. Gotów był dać za nią wszystko, nie stawiał
żadnych warunków.

Dziewczyna,

która

widziała parę razy syna

Tahirpaszy, nie wahała się – była gotowa poślubić go i
znalazła sposób, żeby mu dać znać o tym. Rodzice jednak
byli stanowczo przeciwni. Nie chcieli dać córki Turkowi,
który w dodatku był synem wyklętej Greczynki. Cała
grecka gmina podtrzymywała. ich w tym. Wszystkim im

background image

wydawało się, że Tahirpasza, zza grobu teraz, po raz drugi
sięga po jeszcze jedną Greczynkę. Ojciec dziewczyny,
kupczyk małego wzrostu i ducha, zachowywał się jak
człowiek, który w przystępie szaleństwa uwierzył w swoją
wielkość, bohaterstwo i zapragnął zostać męczennikiem.
Rozkładając ręce, jakby go krzyżowano, wykrzykiwał
przed swoimi wśpółplemieńcami: „Mały jest mój majątek
i ja jestem człowiekiem bez znaczenia, ale wielka jest
moja wiara i strach boży! Wolę stracić życie i córkę
wrzucić do morza, niż oddać ją niewiernemu.” Powtarzał
to w kółko. Tak jakby on i jego wiara były tu rzeczą
główną, a córka nieważną i poboczną.

To bohaterstwo nie kosztowało zresztą kupczyka ze

stromej ulicy zbyt wiele. Nie miał okazji zostać
męczennikiem. Dziewczynę siłą wydano za mąż za Greka
spoza Smyrny, po cichu, bez wesela, ukrywając dzień i cel
jej wyjazdu. Bano się, że Ciamil będzie chciał ją porwać,
ale on przyjął cios i wycofał się już wcześniej. Dopiero
wtedy mógł właściwie i w pełni zrozumieć to, czego
przedtem, w młodzieńczym zapale, nawet nie przeczuwał:
jak wiele może dzielić mężczyznę od kobiety, którą
kocha, jak wiele może dzielić w ogóle jednych ludzi od
drugich.

Potem Ciamil spędził dwa lata na jakichś studiach w

Stambule. Wrócił do Smyrny zmieniony i, zdawałoby się,
o wiele starszy. Był osamotniony. Od Greków dzieliło go
wszystko, a z Turkami łączyło niewiele. Rówieśnicy,
towarzysze zabaw sprzed kilku lat, byli mu już obcy i

background image

dalecy, jakby należeli do innego pokolenia. Żył wśród
książek. Mając lat dwadzieścia cztery był młodym i
bogatym dziwakiem, nie wiedzącym dobrze, co posiada, i
nie umiejącym zarządzać swoim majątkiem. Podróżował
wzdłuż wybrzeży Małej Azji, odwiedził Egipt i wyspę
Rodos. Unikał towarzystwa tych, z którymi był związany
przez swoje nazwisko i położenie społeczne, a oni też
uznali go za obcego. Przebywał natomiast z ludźmi
uczonymi, bez względu na ich wiarę i pochodzenie.

A zeszłego roku zaczęły po Smyrnie krążyć dziwne

pogłoski, nieokreślone i niejasne. Szeptano, że synowi
Tahirpaszy książki padły na rozum, że jest z nim
niedobrze. Mówiono, że studiując historię osmańskiego
państwa „przeuczył się” i wyobrażając sobie, że żyje w
nim duch jakiegoś nieszczęśliwego księcia, zaczął
wierzyć, że sam jest jakimś niedoszłym sułtanem.

– E? A! – Chaim przerwał na chwilę swoją opowieść,

nie przepuszczając Okazji, żeby podkreślić, jakie to
miasto ta Smyrna, która oszkalowała i wtrąciła do
więzienia nie tylko jego, Chaima, lecz także i takich ludzi,
jak ten oto Ciamil-effendi, nieposzlakowany człowiek z
najwyższego stanu. Ale zaraz ciągnął dalej:

– Kiedy mówię, że po Smyrnie zaczęły krążyć

pogłoski – wyjaśniał Chaim – nie trzeba oczywiście
myśleć, że dotyczy to całego ludnego miasta. Bo czym
jest Smyrna? Kiedy spojrzeć ze wzniesienia pod Kadif
Kala, wydaje się, że nie ma końca. Tak, to rozległe
miasto. Dużo domów, dużo ludzi. Ale tak naprawdę

background image

Smyrna to sto rodzin, pięćdziesiąt greckich, pięćdziesiąt
tureckich, i trochę urzędników wokół namiestnika i
komendanta portu. To wszystko. Ci rozstrzygają i coś
znaczą, a reszta pracuje i męczy się, utrzymuje przy życiu
siebie i swoich. A te sto rodzin, nawet nie widując się i nie
przyjaźniąc wzajemnie, wie o sobie wszystko, przypatruje
się sobie i śledzi z pokolenia na pokolenie. – I przez ojca,
i przez matkę Ciamil był związany z tą mniejszością.
Niezwykły los jego rodziny i jego dziwny tryb życia
zawsze przyciągały uwagę i wywoływały zaciekawienie.
A w Smyrnie opowiada się, powtarza, obmawia i
przesadza w tym, tak jak wszędzie na świecie, i jeszcze
trochę bardziej.

O Ciamilu, który w ciągu ostatnich kilku lat nie brał

udziału w życiu swoich rówieśników, bogatej młodzieży,
mówiono wiele pod jego nieobecność, właśnie ze względu
na tę nieobecność. Mówiono o jego studiach
historycznych, niektórzy ze zdziwieniem, inni po prostu
drwiąc.

Na jakimś tarasie, na którym dziesięciu wytwornych

młodzieńców w towarzystwie tyluż portowych dziewczyn
zabawiało się przy winie, ktoś wspomniał nieszczęśliwą
miłość Ciamila i jego niezwykły tryb życia. Jeden z jego
dawnych przyjaciół powiedział, że Ciamil studiuje
dokładnie czasy Bajazeta II, szczególnie zaś życie
Dżem-sułtana, i dlatego podróżował do Egiptu, na Rodos,
a teraz zamierza wyjechać aż do Włoch i Francji.
Dziewczyny pytały, kim był ten Dżem-sułtan, więc

background image

młodzieniec wyjaśnił, że to brat i przeciwnik Bajazeta,
który uległ w walce o tron, uciekł na Rodos i oddał się w
ręce rycerzy chrześcijańskich. Później przez wiele lat
władcy chrześcijańscy trzymali go w niewoli,
wykorzystując go przez cały czas w walce przeciwko
osmańskiemu państwu i prawowitemu sułtanowi
Bajazetowi. Umarł gdzieś na zachodzie, a sułtan przeniósł
ciało nieszczęśliwego brata-odszczepieńca i pochował go
w Brusie, gdzie do dziś stoi jego grobowiec.

Wówczas do rozmowy wmieszał się jakiś

lekkomyślny chłopak, jeden z tych, którzy swoimi
nieprzemyślanymi słowami i bujną fantazją często
szkodzą sobie, a jeszcze częściej innym.

– Ciamil po swojej nieszczęśliwej miłości do pięknej

Greczynki tak samo nieszczęśliwie zakochał się w historii,
którą studiuje. On jest potajemnie Dżemem. Widać to z
jego postawy, zachowania wobec innych, stosunku do
świata. I odtąd już zawsze dawni przyjaciele, drwiąc z
niego czy współczując, nie nazywali go w swych
rozmowach inaczej niż Dżem-sułtan.

Kiedy się w ten sposób wymówi imię panującego, a

zwłaszcza jeśli się wspomni jakieś spory lub walki w
domu sułtańskim, choćby z dawnej przeszłości, nigdy to
nie zostaje w zamkniętym kręgu ludzi. Zawsze znajdzie
się jakiś ptaszek, który odleci i doniesie sułtanowi lub
jego urzędnikom, kto, co i jak o nim powiedział. Tak się
też stało. Niewinna i skryta pasja Ciamila przez usta
głupca i ucho donosiciela trafiła przed namiestnika

background image

izmirskiej prowincji, a tam została przyjęta zupełnie
inaczej i otrzymała całkiem inne znaczenie.

Namiestnikiem izmirskiej prowincji był wówczas

jakiś gorliwy i twardy urzędnik, człowiek tępy i
chorobliwie podejrzliwy, który nawet we śnie obawiał się,
że może mu się wymknąć jakaś polityczna
nieprawidłowość, spisek czy coś takiego.

(Ta jego surowość i gorliwość w „sprawach

politycznych i państwowych” nie przeszkadzała mu w
przyjmowaniu sutych łapówek od kupców i właścicieli
statków. Dlatego izminski kadi

[5]

mówił o nim, że ma

„krótki rozum, a długie palce”).

Kiedy wysłuchał donosiciela, pomyślał od razu o

tym, co Ciamilowi nigdy nie wpadło do głowy. Obecnie
panujący sułtan ma też brata, którego ogłosił
niedorozwiniętym i trzyma w zamknięciu. Rzecz jest
powszechnie znana, chociaż nikt o niej nigdy nie mówi.
To podobieństwo zaniepokoiło namiestnika. Kiedy zaś
właśnie w tych dniach, z powodu jakichś buntów i
niepokojów w europejskiej części Turcji, ze Stambułu
wysłano do wszystkich namiestników prowincji okólne
pismo z surowym napomnieniem i wezwaniem, żeby
zwrócili więcej uwagi na wszelkich agitatorów i ludzi
siejących zamęt, którzy nieproszeni roztrząsają sprawy
państwowe i ośmielają się nawet bezcześcić imię samego
sułtana, namiestnik, jak każdy zły urzędnik,, poczuł się
osobiście dotknięty. Wydawało mu się, że to ostrzeżenie
może dotyczyć tylko jego prowincji, a że w jego okręgu

background image

nie ma żadnej innej „sprawy”, może dotyczyć tylko
„sprawy” Ciamila.

Pewnej nocy policjanci otoczyli dom Ciamila i

przeszukali w nim każdy kąt. Zabrali wszystkie książki i
rękopisy, a jego zamknęli we własnym domu.

Kiedy namiestnik zobaczył stos książek, i to jeszcze

w różnych, obcych językach, a obok nich masę rękopisów
i notatek, tak bardzo przeraził się i rozzłościł, że
zdecydował na swoją odpowiedzialność zaaresztować ich
właściciela i wysłać go razem z książkami i papierami do
Stambułu. Sam nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego
książki, szczególnie zaś cudzoziemskie, zgromadzone w
wielkiej liczbie wywołują w nim taką nienawiść i gniew.
Ale nienawiść i gniew nie potrzebowały wytłumaczenia,
podsycały jedno drugie i rosły. Namiestnik był
przekonany, że nie omylił się i że uderzył we właściwe
miejsce.

Wieść o zaaresztowaniu syna Tahirpaszy wywołała

oburzenie wśród poważniejszych Turków, szczególnie
wśród starszyzny duchownej. Sam kadi, człowiek starszy i
uczony, przyjaciel Tahirpaszy, osobiście udał się do
namiestnika. Przedstawił mu całą sprawę Ciamila. Mówił,
że jest człowiekiem bez wad, że może służyć za wzór
dobrego młodzieńca i prawdziwego muzułmanina, że
przez nieszczęśliwą miłość wpadł w jakąś ekstazę i
melancholię, oddał się zupełnie nauce i książkom. Jeśli w
czymś poszedł zbyt daleko, trzeba na to patrzeć jak na
chorobę, a nie jak na jakiś zły i umyślny czyn. Młody

background image

człowiek zasługuje na względy i współczucie, a nie na
prześladowanie i karę. Cała sprawa jest wielkim
nieporozumieniem. To, czym on się zajmuje, to historia,
nauka, a nauka nie może przynieść szkody. – Ale
wszystko to rozbijało się o głupotę i nieufność urzędnika.

– Nie będę, effendi, łamał sobie nad tym głowy. Ja

historii, czy też jak to się tam wszystko nazywa, nie znam.
A wydaje mi się, że lepiej by było i dla niego, gdyby nie
znał jej i nie zastanawiał się zbyt wiele nad tym, co który
sułtan kiedyś robił, tylko słuchał tego, co rozkazuje nasz
sułtan.

– Ależ to jest nauka, to są książki! – przerwał z

oburzeniem kadi, który dobrze wiedział, jak szkodliwi dla
społeczeństwa i dla jednostki mogą być ludzie na skutek
swojej ograniczoności bezgranicznie wierzący w swój
rozum, przenikliwość i prawdziwość każdego swego sądu
i wniosku.

– Ba! Złe są, znaczy, te jego książki. Dżem-sułtan!

Pretendent! Walka o tron! – Jak się powie słowo, trzeba
pamiętać, że trudno je potem zatrzymać, tak szybko rośnie
i zmienia się. Nie ja wymówiłem to słowo, ale on. Niech
więc on za nie odpowiada.

– Och, czego tam ludzie nie mówią, nagadają często

na człowieka, a prawdy w tym mało – próbuje jeszcze raz
bronić młodzieńca kadi.

– Jak go ktoś oszkalował, to się oczyści od zarzutów.

Ja nie czytam książek i nie chcę myśleć o innych. Niech
każdy myśli o sobie. Dlaczego ja mam przez niego

background image

nadstawiać głowę? W mojej prowincji niech każdy uważa
na to, co robi i co mówi. Ja znam tylko jedno: prawo i
porządek.

Kadi podniósł głowę i spojrzał na niego surowo i z

przyganą:

– Ja myślę, że wszyscy tego bronimy! Rozpędzony

namiestnik nie dał sobie przeszkodzić ani przerwać:

– Tak, porządek i prawo. A jak czyjaś głowa sterczy

ponad to, zetnę ją, jak mi sułtańska służba miła, choćby to
była głowa mojego jedynego syna. Ja nie ścierpię tutaj
drzazgi za paznokciem, dlaczego mam więc znosić
podejrzaną uczoność tego młodego effendiego.

– Przecież to można by tutaj wyjaśnić i rozstrzygnąć.
– Nie, effendi. Przepis jest przepisem, a przepis tak

nie mówi, tylko właśnie inaczej. Mówił o sułtanach i
sułtańskich sprawach, niech więc odpowiada przed
sułtańskim progiem. W Stambule niech wyjaśni to, co
przeczytał i napisał i co opowiadał o tym ludziom. Niech
oni tam łamią sobie głowę. Jeśli jest niewinny, nie ma się
czego bać.

Na tym się skończyło. Stary kadi patrzał na

namiestnika. Drobny, bez wąsów, pokręcony, słabeusz i
cherlak,. a tyle zła może zrobić. Podejrzliwy i kwaśny, z
dwu możliwości wybierał zawsze tę gorszą, a kiedy się
czegoś, tak jak teraz, przestraszyły stawał się straszny.
Kadi widział jasno, że nie warto więcej mówić z tym
człowiekiem, który zrobi to, co zamierzył, tylko trzeba
szukać innych dróg, żeby pomóc synowi przyjaciela.

background image

Ciamil został wysłany do Stambułu pod silną, ale

dyskretną strażą. (To było jedyne ustępstwo, jakie
namiestnik zrobił kadiemu). Z nim pojechały
opieczętowane jego książki i rękopisy. Kadi i przyjaciele,
jak tylko dowiedzieli się o jego wyjeździe, wysłali w ślad
za nim swojego człowieka, żeby w Stambule wyjaśnił
sprawę

i

pomógł

bezpodstawnie

oskarżonemu

młodzieńcowi. Kiedy ten dotarł do stolicy, Ciamila już
przekazano Latif-effendiemu, aby go do przesłuchania
zatrzymał w areszcie.

Tak przedstawiała się historia Ciamil-effendiego –

taka, jaką mógł znać i widzieć Chaim, opowiedziana tutaj
pokrótce, bez Chaimowego powtarzania, jego uwag i
licznych „E? A!”.

background image

IV


Karadzioz od dawna lękał się więźniów politycznych.

Wolał szarpać się z setką drobnych i wielkich zwykłych
przestępców kryminalnych, niż mieć do czynienia z
jednym oskarżonym w jakiejś sprawie politycznej.
Nastroszył się, kiedy tylko posłyszał o nich. Znosił ich u
siebie, bo musiał, jako „przejściowych”, ale nigdy nie
chciał się nimi zajmować; obchodził ich jak
zadżumionych i starał się pozbyć jak najprędzej. A u tego
aresztanta, którego sprowadzono ze Smyrny, wszystko
było dziwne: pochodził z dobrej tureckiej rodziny,
przysłano z nim całe kufry książek i rękopisów i
właściwie nie wiadomo, czy jest przy zdrowych zmysłach.
(Wariaci napawali Karadzioza zabobonnym strachem i
instynktowną odrazą). Nie mógł go jednakże nie przyjąć.
W ten sposób Ciamil trafił do jednej z ogólnych cel,
gdzie, jak widzieliśmy, znalazł sobie miejsce na dwa
pierwsze dni.

Już drugiego dnia człowiek wysłany przez kadiego

uzyskał dla niego u wyższych władz prawo do
oddzielnego pokoju i przyzwoitego postępowania z nim
na Podwórzu, do przesłuchania, kiedy okaże się, na czym
polega cała jego sprawa. I to zostało wykonane.

Przez parę dni brat Piotr obchodził podwórze krokiem

powolnym, tak jakby czegoś szukał albo kogoś oczekiwał,
wciąż przebiegając spojrzeniem okna i wykusze

background image

budynków. Od czasu do czasu zbliżał się do niego Chaim.
Opuścił już swoje miejsce obok brata Piotra i dwóch
kupców, wybrał inne, jeszcze bardziej osamotnione. Jako
powód podał przeciąg. Jednakże już po paru dniach
przyznał się zakonnikowi w zaufaniu, że podejrzewa tych
kupców o szpiegostwo. Brat Piotr roześmiał się i
odpowiedział, że to niemożliwe. Zajrzał przy tym lepiej w
chudą twarz Chaima i po raz pierwszy zauważył na niej
wyraz jakiegoś dziwnego skupienia, jakie widać na
twarzach ludzi zmagających się ze swoimi błędnymi
myślami i urojonymi strachami.

Po dwóch dniach Chaim z pochyloną głową,

dotykając swoim długim haczykowatym nosem ucha brata
Piotra, znów szeptał mu o jakimś innym szpiegu i
napominał, żeby się pilnował.

– Daj temu pokój, Chajmo, i nie mów tego nikomu.
– Wie pan, ja tylko panu...
– Ależ nie mów nikomu, nawet mnie. O tym się nie

mówi – bronił się brat Piotr, którego krępowało nagłe i
wielkie zaufanie Chaima.

Powtórzyło się to kilka razy. Brat Piotr już

przyzwyczaił się. Klepał go po ramieniu, uspokajał, starał
się nadać rozmowie ton żartobliwy i prostoduszny.

– Który, powiadasz? Ten wysoki, czarny? Czy nie

widzisz, człowiecze, że on sam jest ledwo żywy ze
strachu? To człowiek niewinny jak jagnię, a ty bez
potrzeby boisz się i podejrzewasz ludzi.

Chaim uspokajał się na godzinę czy dwie, ale nie

background image

potrafił długo utrzymać się w ryzach. Znowu podchodził
do brata Piotra, przekonywał go, że jemu tylko ufa, i
ciągnął przerwaną rozmowę:

– Dobrze, to nie ten, pomyliłem się – powiedzmy,

„pomyliłem się” – pomyślałem, że to om, ale jest inny, a
my nawet nie przeczuwamy. Kim jest ten? Ten, co stoi
przy bramie, patrzy przed siebie i udaje, że nic go nie
obchodzi. Czy tamten, co bezczelnie każdego mierzy od
stóp do głów? Ten naiwny i głupawy z wyglądu? A może
żaden z nich, tylko ktoś całkiem inny? Nie można o
żadnym z nich powiedzieć, że jest..., ale tak samo nikt nie
wie, że nie... Dlatego każdy z nich może nim być. Każdy!

– Daj spokój tym głupstwom, Chajmo! – mówi brat

Piotr tracąc po trosze cierpliwość.

– Nie, nie! Pan jest, szanowny przyjacielu, dobrym

człowiekiem, więc pan myśli, że każdy jest dobry.

– Myślże bracie i ty dobrze, a będzie dobrze.
– Hm, dobrze! Dobrze? – szepce Chaim z

niedowierzaniem i powoli odchodzi ze spuszczoną głową
i wzrokiem utkwionym w ziemię.

Nazajutrz przychodzi znów, już wcześnie rano, jak na

spowiedź. Nawet gdy na chwilę pozbył się swego strachu,
nie mógł się uspokoić. Wtedy żywo i zawsze dlaczegoś z
rozdrażnieniem opowiadał o krzywdzie, jaką mu
wyrządzono, i o szkodzie, którą poniósł, o ludziach i
zwyczajach swego miasta. A brat Piotr zawsze korzystał z
okazji, żeby postawić jakieś pytanie o Ciamil-effendim.
Chaim nigdy nie zostawiał go bez odpowiedzi. Nawet o

background image

rzeczach, o których już powiedział wszystko, mógł mówić
jeszcze długo i obszernie, dodając wiele nowych,
wiarogodnych szczegółów. Brat Piotr słuchał uważnie,
patrząc na chudą twarz i wysokie czoło Chaima. Pod
cienką, napiętą skórą widać było cały układ kości
czołowych i każde, nawet najmniejsze zagłębienie w
czaszce. Włosy spadały na to czoło dziwnymi
kosmykami, niezdrowo kędzierzawe i suche, jakby je
gdzieś w korzeniach spalał niewidoczny płomień.

Kiedy Chaim skończywszy opowiadanie odchodził

pochylony i zatroskany, brat Piotr odprowadzał go
długim, współczującym spojrzeniem.

Minęły dwa dni, a Ciamil nie pojawiał się i nie

wracał. Chaim, który, mimo swej własnej udręki, potrafił
zawsze skądś dowiedzieć się, czy przynajmniej przeczuć
wszystko, wyjaśniał, że młodzieńca teraz na pewno
przesłuchują, a przez ten czas nie wypuszcza się
oskarżonego na podwórze, żeby nie mógł stykać się z
nikim. Kiedy zakończą śledztwo i prześlą sprawę do sądu,
pozwolą mu wychodzić na spacer.

Wszystko wiedział i przewidywał (choć nie zawsze

trafnie) ten Chaim ze Smyrny. W tym wypadku miał
rację.

Tego ranka brat Piotr siedział na kamieniu

zamyślony. Mimo woli słuchał szaleńczej kłótni i
wrzawy, która docierała do niego z dwu stron,
przełamywała się i mieszała w jego uszach.

Na lewo kilku szulerów otoczyło wysokiego

background image

człowieka. Rozstrzygają między sobą stary szulerski spór
– jest to swojego rodzaju sąd. Ludzie są chmurni,
rozmowa rzeczowa, sucha i twarda.

– Masz zwrócić człowiekowi pieniądze – mówi

cienkim, ale strasznym głosem wysoki, który jest
widocznie jakimś szulerskim zwierzchnikiem.

– Tyle mu zwrócę! – krzyczy gniewnie niskawy, silny

człowiek o zaczerwienionych oczach i odmierza prawą
rękę od dłoni do łokcia.

– Widzisz go! Jeszcze zranił człowieka i mało co nie

zabił – wpadają głosy z boku.

– A jakbym zabił, to co?
Gadasz, jakby więzienia nie było!
– Niech sobie będzie! Zabiję go, jak tylko wyjdę, a

więzienie odsiedzę. Co mi tam...

Słychać głosy protestu, a wśród nich można tylko

przeczuć nieubłagany i pełen groźby głos wysokiego
człowieka:

– Masz zwrócić pieniądze! Słyszysz?
Z prawej strony hałas jest jeszcze większy i chwilami

zagłusza całkiem kłótnię szulerów. Widać tu Zaima i tego
gadatliwego człowieka atletycznej postawy, grzmiącego
zachrypłym basem, i jeszcze jakiegoś nowego,
chuderlawego aresztanta, którego nazywają Softa. Jak to
oni zawsze, mówią o kobietach. Zaim milczy,
przygotowuje chyba dopiero nowe opowiadanie. Kłócą się
atleta i Softa.

Człowiek krzyczy. Znać po jego głosie, że stale przy

background image

tym podskakuje, tak jak to robią ludzie niskiego wzrostu,
kiedy chcą nadać większą wagę swoim słowom:

– Ormianki, Ormianki to są kobiety!
– Co tam Ormianki? Jakie Ormianki? I ty mnie

mówisz o ormiańskich kobietach. Ty? Małoletni?

– Mam trzydzieści jeden lat!
– Cóż z tego, tu nie chodzi o lata. Ty jesteś już taki –

małoletni, i taki zostaniesz, choćbyś miał pięćdziesiąt lat.
Rozumiesz? Ty jesteś małoletni i mało masz rozumu, i
mało krwi, i w ogóle jesteś wszystko – mało.

– A ty jesteś wszystko, co jest „dużo” – mówi sucho i

niedowcipnie drobny człowiek, wśród ogólnego wybuchu
śmiechu.

– No, popatrz, nawet teraz nie trafiłeś. Jeśli już chcesz

wiedzieć, ja jestem to wszystko, czego jest za dużo, i
dlatego nic po mnie. Tak, i ja jestem do niczego. Ale ty,
tyyy?!

Zachrypły bas powiedział jeszcze jakieś krótkie

słowo, które zginęło w głośnym śmiechu słuchaczy.

Potem znów odzywa się bas. Mówi o kobietach i ich

miłości. O niczym innym nie potrafi.

– Ormianka ci jest taka jak ogień w lesie: trudno ją

rozpalić, a kiedy raz zapłonie, nikt jej nie może ugasić. To
nie kobieta, to pańszczyzna. Pokusa, która lepi się do
człowieka i zostajesz niewolnikiem jej i jej rodziny. I to
nie tylko żywych, ale umarłych i jeszcze nie urodzonych.
Zjedzą cię, a wszystko uczciwie i zgodnie z prawem,
tylko uczciwie i po prawie bożym. (Wszyscy oni Boga

background image

mają za wspólnika). Ormianka jest przez sześć dni w
tygodniu nie umyta, myje się tylko przy święcie. Kosmata
aż po oczy i pachnie czosnkiem. A Czerkieska?

– To dopiero kobieta! – próbuje mu wtórować ktoś z

boku.

– Kobieta? – wyraża niezadowolenie bas, a

wymówione

słowo

przybiera

kształt

żarliwego

westchnienia. – To jest bracie letni dzień, a nie kobieta.
Letni dzień, kiedy nie wiesz, co piękniejsze: ziemia czy
niebo nad nią. Ale tu musisz być kuty na cztery nogi. I to
nie wystarczy, najlepszy majster może wpaść. To nie tak
jak z ptakiem, co to kiedy go schwycisz, to już masz. To
się nie trzyma człowieka, przelewa się jak woda i choćbyś
miał, tak jakbyś nigdy nie miał. Nie ma ona pamięci i nie
wie, co to rozum, co dusza, a co miłosierdzie. Czort jeden
wie, czego się po niej można spodziewać.

I znów padło jakieś krótkie i niezrozumiałe słowo,

wywołując gromki śmiech. Brat Piotr otrząsnął się z
zadumy i podniósł, żeby usiąść nieco dalej. Wstał, ale
zaraz zatrzymał się zaskoczony. Z cichym i zakłopotanym
pozdrowieniem stał przed nim Ciamil.

Tak zwykle bywa. Ci, których pragniemy ujrzeć, nie

przychodzą wtedy, kiedy o nich myślimy i gdy ich
najbardziej wyczekujemy, a zjawiają się w chwili, kiedy
jesteśmy myślami najdalej od nich. Naszej radości z
powodu ponownego widzenia trzeba więc trochę czasu,
żeby podniosła się z dna, gdzie została zepchnięta, i
wydostała na powierzchnię.

background image

Usunęli się nieco na bok od rozkrzyczanego i

śmiejącego się tłumu.

– Ech, widzisz, widzisz! – odezwał się pierwszy brat

Piotr i kilka razy w roztargnieniu powtórzył te dwa słowa,
kiedy już siedzieli jeden obok drugiego. (Jego radość
znajdowała zadowolenie w tym nawet, że wydaje się być
mniejsza, niż jest w istocie).

Dalekie i dawne wydało się naraz wszystko, choć

przeszło zaledwie parę dni od ich ostatniej rozmowy.
Młodzieniec widocznie schudł. Ciemne koła pod oczyma
stały się bardziej wyraziste, a twarz jeszcze drobniejsza,
powiewny uśmiech opromieniał ją skądś, jakby z
zewnątrz, i nadawał jej wyraz lekkiego zakłopotania.
Ubranie na nim było trochę wymięte, broda większa i
zapuszczona, a on cały, jeszcze bardziej i w jakiś nowy
sposób, bojaźliwy i powściągliwy.

Niezwykła przyjaźń między młodym pankiem,

Turkiem ze Smyrny, i cudzoziemcem, chrześcijaninem z
Bośni, jakby rosła przez te kilka dni ich niewidzenia,
rozwinęła się i ustaliła w tym dziwnym więzieniu szybko i
niespodziewanie, jak to może stać się tylko w tak
wyjątkowych okolicznościach. Ich rozmowy nie były
teraz niczym innym jak powolnym opowiadaniem tego, co
kiedyś widzieli i przeczytali. (O sobie nikt nic nie mówił).
Różniły się od wszystkiego, co można tu było słyszeć.
Spędzali razem cały dzień od rana do wieczora, kiedy
każdy z nich odchodził do swojej celi. Przerywali tylko
wtedy, kiedy Ciamil szedł na modlitwę w południe i na

background image

dwie godziny przed zachodem słońca. Jak i dotąd – więcej
mówił brat Piotr, jednak udział młodzieńca w rozmowie
wzrastał stale, powoli i niedostrzegalnie, chociaż jego głos
i teraz dźwięczał tylko jak echo czyjegoś mocniejszego i
bardziej określonego głosu, a po paru słowach zawsze
przechodził w szept.

Takim głosem pewnego dnia (brat Piotr znowu nie

mógł sobie przypomnieć, kiedy i jak) do tej pory
małomówny

Ciamil

zaczął

opowiadać

historię

Dżem-sułtana. I odtąd aż do końca nie mówił o niczym
innym.

Powód był przypadkowy, przynajmniej tak się

wydawało. Cicho, jakby chodziło o coś najzupełniej
zwyczajnego, Ciamil zapytał:

– Czy nie natrafił pan w historii na imię sułtana

Dżema, brata Bajazeta II?

– Nie – odpowiedział spokojnie brat Piotr myśląc z

podnieceniem o opowieściach Cbaima i ukrywając każdy
ślad swojego zaciekawienia.

– Nie słyszał pan... nie?
Widocznie zwlekał. Po chwili jednak, po kilku

wstępnych słowach, które wymawiał z wymuszoną
obojętnością, zaczął.

background image

V


Jest to odziana w nowy i odświętny kształt

starodawna opowieść o dwu braciach. – Od początku
świata, od wieku wieków istnieją, nieustannie rodzą się na
nowo i odradzają – dwaj bracia-rywale. Starszy jest
mądrzejszy, silniejszy, bliższy światu i rzeczywistemu
życiu, i wszystkiemu temu, co wiąże i porusza
społeczeństwo ludzkie; jest człowiekiem, któremu
wszystko się udaje, który w każdej chwili wie, co trzeba, a
czego nie trzeba robić, co można, a czego nie można
wymagać od innych i od siebie. Młodszy jest jego
zupełnym przeciwieństwem. Żyje krótko, nie opuszcza go
złe szczęście i zawsze pierwszy jego krok jest błędny.
Jego dążenia mijają się z tym, co trzeba i przewyższają to,
co można. W starciu ze starszym bratem, które jest
nieuniknione, on z góry przegrywa bitwę.

Dwu braci stanęło przeciw sobie, kiedy w roku 1481

pewnego majowego dnia, podczas wojennego pochodu
zmarł nagle sułtan Mohammed II Zdobywca: starszy brat,
Bajazet, który miał lat trzydzieści cztery, i młodszy –
Dżem, który dopiero ukończył dwudziesty czwarty rok
życia. Bajazet był gubernatorem Amazji z siedzibą nad
Morzem Czarnym, zaś Dżem gubernatorem Karamanii ze
stolicą w Konii. Bajazet – ciemnolicy, wysoki nieco
pochylony i milczący, a Dżem – rozrośnięty, jasnowłosy i
silny, gwałtowny i niespokojny. Dżem, mimo że jeszcze

background image

młody, skupił na swym dworze w Konii krąg ludzi nauki,
poetów i muzyków, sam zresztą pisał dobre wiersze.
Ponadto był dobrym pływakiem, atletą i myśliwym. Bez
miary oddawał się myślom i uciechom, dzień był dla
niego za krótki i odejmował od nocy i snu, ile tylko mógł,
żeby go przedłużyć. Znał grecki i czytał po włosku.

Bajazet należał do ludzi, o których mówi się mało.

Zimnokrwisty i odważny, świetny strzelec na wojnie, był
nie tylko starszy i bardziej doświadczony, lecz także ze
względu na swoje skłonności o wiele lepiej znał wielkie
cesarstwo ojca, jego ustrój i prawa, źródła dochodów i
stosunki z resztą świata. Był jednym z tych, którzy w
każdej chwili zajmują się tylko jedną myślą, i to właśnie
najpotrzebniejszą i najkorzystniejszą.

W wyścigu do opróżnionego tronu Bajazet był

szybszy i zręczniejszy. Dżem miał więcej zwolenników na
dworze i w wojsku. (Wiedziano, że sułtan Mohammed
bardziej sprzyjał młodszemu synowi i pragnął, aby on po
nim dziedziczył). Jednakże ludzie Bajazeta byli lepiej
powiązani z nim i między sobą i działali szybciej. Bajazet
pierwszy przybył do Stambułu i objął władzę. Zaraz
zaczął zbierać wojsko przeciw bratu, który wraz ze swoją
armią znajdował się w drodze z Karamanii do Stambułu.

Wojsko Dżema pod Kedyk-paszą doszło do Brusy,

dawnego ośrodka państwa osmańskiego, pięknego,
zielonego miasta na zboczach wielkiej góry, i zajęło je po
walce. W dolinie stało już wojsko Bajazeta pod
Ajaspaszą. Zaczęły się rokowania. Każdy z braci miał

background image

dosyć dowodów swego prawa i pierwszeństwa. Bajazet
był starszy i bardziej stateczny, już uznany za władcę w
Stambule. Dżem swoje prawa do tronu opierał na innych
dowodach. Bajazet urodził się z matki niewolnicy za
rządów ich dziada, Amurata II, kiedy ich ojciec był
jeszcze tylko następcą tronu. Dżem przyszedł na świat,
kiedy Mohammed II był już sułtanem, a jego matka
pochodziła z książęcego rodu z Serbii. Sam sułtan
Mohammed za życia, nie wypowiadając się nigdy
otwarcie, dawał do zrozumienia, że młodszy syn jest mu
bliższy i że w duszy jemu przeznaczył tron. A jednego i
drugiego podtrzymywali potężni pasze, kierowani bądź
szczerym oddaniem, bądź też własnymi interesami.

I jak to zawsze bywa, każdy z obu braci znajdował

dla siebie dosyć potwierdzeń we wszystkim i dosyć wiary
w swoje racje i swoje siły.

W takich warunkach rozmowy nie mogły dać

rezultatów. Dżem żądał swojej części cesarstwa w Azji,
zaś Bajazet spokojnie odpowiadał, że cesarstwo jest
jedno, niepodzielne i że sułtan może być tylko jeden, a
bratu proponował, żeby z haremem osiadł w Jerozolimie i
tam żył w spokoju z wielkiej sumy pieniędzy, którą on
będzie mu wypłacał co roku. O tym Dżem nie chciał
słyszeć. Doszło do walki. Eajazet już dawniej potrafił
wśród doradców brata umieścić swojego człowieka,
Jakubbeja. Dżem został zwyciężony i ledwie zdołał
wynieść głowę. Uciekł do Egiptu, gdzie przyjął go
życzliwie tamtejszy sułtan, któremu waśń braci była na

background image

rękę. Jeszcze raz, wspomagany przez egipskiego sułtana,
spróbował szczęścia, ale znów został pobity. Znalazł się
na wybrzeżu Małej Azji bez wojska, z garstką najbardziej
oddanych ludzi. (Jego matka i żona z trojgiem małych
/dzieci pozostały w Egipcie). Nie mając innego wyjścia,
wiedząc, co go czeka, jeśli będzie schwytany, zdecydował
się na ucieczkę na wyspę Rodos i poprosił tamtejsze
władze chrześcijańskie o schronienie.

Rodos, który był przed kilku laty bezskutecznie

oblegany przez Mohammeda II, znajdował się w rękach
potężnego katolickiego zakonu joannitów, Zakonu
Rycerzy Jerozolimskich świętego Jana, i stanowił
wysunięty,

umocniony

punkt

zachodniego

chrześcijańskiego świata. Dżem już poprzednio poznał
rycerzy, bo na rozkaz ojca prowadził z nimi rokowania.
Zwrócił się więc do nich z prośbą o schronienie, a oni,
jakby na to czekali, od razu wysłali galeon, który
przewiózł niedoszłego sułtana i całą jego świtę – około
trzydziestu ludzi – z azjatyckiego brzegu na Rodos.

Odszczepieniec i pretendent do tronu został

przywitany z cesarskimi honorami przez mistrza zakonu
rycerskiego

Piotra

d’Aubisson,

wszystkich

rycerzy-zakonników i całą ludność wyspy. Wielki mistrz
powtórnie zapewniał Dżema, że gwarantuje mu wolność i
prawo azylu. Wspólnie doszli do porozumienia, że
najlepiej by było, gdyby wybrał Francję jako kraj, w
którym będzie przebywał, dopóki szczęście nie dopomoże
mu wrócić na tron do Turcji.

background image

Dżem ze świtą został wysłany do Francji, zaś

d’Aubisson

zaczął zabiegać, żeby jak najlepiej

wykorzystać nieszczęśliwego księcia w interesie swojego
zakonu, całego chrześcijaństwa, a także w swoim
własnym. Widział jasno, jak ważnego zakładnika ma w
rękach. Po przyjeździe do Francji Dżem nie został
wypuszczony na wolność, jak go zapewniano, trzymano
go jak więźnia w warownych zamkach należących do
Zakonu Rycerzy Jerozolimskich.

Wokół „brata sułtana” tworzy się wir intryg i

kombinacji, w których uczestniczą wszystkie ówczesne
państwa europejskie, papież i, oczywiście, sam sułtan
Bajazet. Zarówno Maciej Korwin, jak papież Innocenty
VIII żądali, żeby im oddać Dżema, którym zamierzali
posłużyć się w walce przeciw Turcji i Bajazetowi II.
Przebiegły Piotr d’Aubisson zatrzymuje jednakże
drogocennego niewolnika w swoich rękach i w
nadzwyczaj zręczny sposób szantażuje wszystkich:
Bajazeta, sułtana Egiptu, papieża. Bajazet płaci mu
ogromną sumę na utrzymanie brata, w istocie za to, żeby
nie puszczał go i nie oddawał nikomu. Papież obiecuje mu
kapelusz kardynalski za wydanie księcia-pretendenta.
Sułtan Egiptu również daje mu znaczne sumy. Nawet
nieszczęśliwa matka zakładnika, która przebywa w
Egipcie i nie ustaje w swych staraniach o wyzwolenie
syna, przesyła mu pieniądze dla Dżema, a on zatrzymuje
je dla siebie.

Ta walka o „brata sułtana” i zręczna gra d’Aubissona

background image

trwały lat osiem. Przez cały czas książę przebywa to w
jednym, to w drugim zamku we Francji, zawsze pod silną
strażą rycerzy jerozolimskich. Stopniowo pozbawiają go
świty. Pod koniec zostaje mu zaledwie czterech czy pięciu
wiernych towarzyszy. Wszystkie próby ucieczki z rąk
wiarołomnych rycerzy :nie udają się. Sułtan Bajazet ze
swojej strony robi, co może, żeby wyzwolić się od
nacisku, który wywiera na niego cały świat chrześcijański
przy pomocy nieszczęsnego brata. Zdobywa wiadomości
o nim poprzez Wenecjan, Dubrowniczan i króla Neapolu,
utrzymuje stały kontakt z Piotrem d’Aubisson i czyni mu
znaczne ustępstwa wszelkiego rodzaju. Ich interesy mimo
wszystko są w pewnym sensie zbieżne. D’Aubissonowi
zależy na tym, żeby jak najdłużej zatrzymać Dżema w
swoich rękach i szantażować nim po trochu cały świat, a
dla Bajazetana ważniejsze jest, że jego brat-rywal
znajduje się w jakimś pewnym więzieniu, a nie na czele
wojska uderzającego na Turcję.

W ósmym roku pobytu Dżema we Francji – a jest to

rok 1488 – dyplomatyczna walka o jego OibObę osiąga
szczyt. Do Francji przybywają wysłannicy ze wszystkich
stron i wszyscy mają za swój główny cel osobę
księcia-pretendenta.

Wysłannik

Bajazeta,

Grek-chrześcijanin Antonio Reriko, wspomagany przez
wysłannika króla Neapolu, jawnie i potajemnie proponuje
królowi francuskiemu i jego dworzanom wielkie sumy,
obiecuje władzę nad Jerozolimą, kiedy Bajazet zwycięży
sułtana Egiptu i podbije to miasto, rozdaje podarunki

background image

chciwym dworakom i damom dworu. W tym samym
czasie węgierski król Maciej Korwin przysyła wspaniałe
poselstwo i domaga się brata sułtana, bo zamierza napaść
Bajazeta. Najżywszą zaś działalność rozwija poselstwo
papieża Innocentego VIII, który, choć już stary i
schorowany, nie porzuca swego zamiaru wezwania
władców chrześcijańskich na wojnę krzyżową przeciw
Turcji. A do tego potrzebny mu był sułtan-odszczepieniec
jako narzędzie.

Wielki mistrz z wyspy Rodos zmierza jednak do

swojego celu. Udaje mu się narzucić królowi
francuskiemu własny punkt widzenia: Dżema należy
wydać papieżowi. W lutym 1489 roku rycerze w Tulonie
wsadzają „brata sułtana” z małą świtą na galeon. Po
długiej i uciążliwej podróży statek przybija do brzegu w
Civitta Vecchia, gdzie wita go wielkie poselstwo papieża.
We wspaniałym orszaku Dżem wjeżdża do Rzymu. Na
jego spotkanie wychodzą kardynałowie, cały dwór
papieski, przedstawiciele dyplomatyczni. On i jego świta
w barwnych wschodnich strojach, na pięknych koniach.
Nazajutrz papież na uroczystej audiencji przyjął z wielką
łaskawością tak upragnionego tureckiego księcia. Dżem
nie złożył pokłonu, jak to robią wszyscy inni, lecz wziął
papieża w ramiona jak równy równego i władca władcę.

Piotr d’Aubisson został kardynałem, a jego zakon

uzyskał nie tylko uznanie, lecz również rzeczowe
przywileje od papieża.

W kilka dni później papież przyjął Dżema na

background image

audiencji prywatnej. Tu rozmawiali szczerzej. Gość
oświadczył, że rycerze z Rodos oszukali go i trzymali go
dotąd w więzieniu. Prosił papieża, aby go puścił do
Egiptu, gdzie przebywa jego rodzina. Mówił tak
wzruszająco, że papieżowi łzy napłynęły do oczu.
Pocieszał księcia w pięknych słowach, ale na słowach też
się wszystko skończyło.

Wielka gra dyplomatyczna rozwija się dalej i staje się

coraz żywsza. Papież przeprowadza akcję mającą na celu
stworzenie ligi władców chrześcijańskich. W wyprawie
krzyżowej Dżem ma odegrać ważną rolę, a Watykan jest
dla niego złotą klatką. Maciej Korwin domaga się jego
wydania – chce, żeby znalazł się na czele jego wyprawy
przeciw Turcji. To samo robi sułtan Egiptu i proponuje
okup w wysokości sześciuset tysięcy dukatów i jeszcze
sześćdziesięciu tysięcy od matki księcia.

W roku 1490 umiera Maciej Korwin. Jest to ciężki

cios dla idei ogólnochrześcijańskiej wyprawy przeciw
Turcji. Bajazet dowiedziawszy się, że Dżem znajduje się
w rękach papieża, wysyła swego specjalnego
przedstawiciela do Rzymu. Papież przyjmuje go i wtedy
wychodzą na jaw wszystkie kłamstwa i intrygi
d’Aubissona, jak również ogromne sumy pieniędzy, które
przyjmował on od sułtana. Władca Turcji przedkłada
papieżowi, aby zatrzymał jego brata u siebie na tych
samych warunkach, na jakich go więzili rycerze z Rodos,
tj. za pewne ustępstwa polityczne i czterdzieści tysięcy
dukatów rocznie. Wysłannik miał rozkaz, żeby wypłacić

background image

sumę stu dwudziestu tysięcy dukatów, czyli trzy raty
roczne, dopiero wtedy, kiedy osobiście zobaczy Dżema i
przekona się, że żyje i jest naprawdę tutaj. Ten zgadza się
go przyjąć, ale tylko jako sułtan, z pełnym ceremoniałem.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami na specjalnym tronie,
otoczony przez swoją świtę. Obok niego jeden z
kardynałów. Wysłannik Bajazeta padł na twarz przed
Dżem-sułtanem i oddał mu list i podarunki od brata. List
został Dżemowi przeczytany na ucho. Podarunki, nie
spojrzawszy na nie, oddał swojej służbie, żeby podzieliła
je między siebie.

Innocenty VIII nie ustaje w swej pracy nad

stworzeniem ligi przeciw Turcji, a Bajazet przeprowadza
swoje plany wojenne przeciw Węgrom i Wenecji. W tym
wszystkim osoba Dżema odgrywa ważną rolę. Sułtan
przesyła papieżowi „włócznię, którą przebito Chrystusa
na krzyżu”, i inne drogocenne relikwie, żądając od niego
w zamian tylko jednego: zatrzymania jego brata w niewoli
i niewydawania go nikomu. Papież zaś domaga się od
Bajazeta, żeby nie napadał krajów chrześcijańskich, bo w
przeciwnym wypadku wykorzysta Dżema i postawi go na
czele wielkiej wyprawy przeciw Turcji.

Tymczasem umiera Innocenty VIII. Na czas

konklawe turecki książę zostaje dla większego
bezpieczeństwa zamknięty w zamku świętego Anioła.
Nowym papieżem wybrano kardynała Rodrigo Borgię,
który przyjął imię Aleksandra VI.

Wydawało się, że dla papieskiego więźnia nastały

background image

lepsze czasy. Zaprzyjaźnił się z synami nowego papieża,
poruszał się z większą swobodą, uczestniczył w
uroczystościach. We współczesnych kronikach i listach,
jak również na obrazach, Dżema przedstawiają jako
człowieka trzydziestoletniego, wyglądającego na więcej
niż czterdzieści lat. Otyły, ciemnolicy, z zupełnie
opuszczoną lewą powieką, co sprawia, że wygląda jak
człowiek, który celuje. Pochmurny i porywczy,
niemiłosierny dla sług, oddaje się uciechom, przede
wszystkim piciu, bo w nim szuka snu i zapomnienia.

W tym czasie dochodzi do nowych wielkich powikłań

wśród zachodnich władców chrześcijańskich. Młody
francuski król Karol VIII wyrusza z wojskiem do Włoch,
żeby zająć królestwo neapolitańskie, do którego rości
sobie prawo, a stamtąd, jak twierdzi, chce poprowadzić
wojska ligi chrześcijańskiej na wyprawę krzyżową
przeciw Turcji. Papież robi wszystko, żeby uniemożliwić
jego wkroczenie do Italii. Prowadzi wtedy właśnie
rozmowy z Bajazetem i nawet u niego szuka poparcia
przeciw królowi francuskiemu. Bajazet przesyła mu
umówioną sumę czterdziestu tysięcy wenecjańskich
dukatów na roczne utrzymanie brata, a w specjalnym,
osobistym liście oferuje papieżowi trzysta tysięcy
dukatów za wydanie mu martwego Dżema. Tą
korespondencję przechwytują i ogłaszają przeciwnicy
papieża we Włoszech.

Karol VIII wdziera się do Italii. Opanowuje szybko

miasto za miastem i ostatniego dnia 1494 roku wkracza do

background image

Rzymu. Papieżowi nie pozostaje nic innego jak próba
porozumienia się z młodym zdobywcą tak, aby wyjść z
jak najmniejszymi szkodami. Karol żąda między innymi
od papieża wydania „brata sułtana”, którym on także
zamierza się posłużyć w walce z Bajazetem. Stanęło na
tym, że król francuski zabiera Dżema z sobą na wyprawę
przeciw Neapolowi, a później przeciw Turcji. Papież
żądał jedynie gwarancji, że po skończonej wojnie otrzyma
z powrotem drogocennego jeńca. W umowie zastrzegł
sobie również prawo do tych czterdziestu tysięcy
dukatów, które sułtan regularnie wpłaca na utrzymanie
swego brata.

Podczas uroczystej audiencji, w obecności licznych

świadków, papież przekazał tureckiego księcia i jego
liczbą

już

zupełnie

nieznaczną

świtę

królowi

francuskiemu. Kiedy swoją decyzję zakomunikował
Dżemowi, ten oświadczył, że jest niewolnikiem i
wszystko mu jedno, kto go trzyma w niewoli, papież czy
Karol VIII.

Papież usiłował w pięknych słowach uspokoić go i

przekonać o swojej przyjaźni, a król potraktował go z
należytym szacunkiem i obchodził się z nim jak z władcą.

Kiedy Karol VIII wyruszył przeciw królowi Neapolu,

zabrał z sobą Dżema ze świtą i syna papieża, Cezarego,
kardynała Walencji, jako zakładnika. Jednakże w drodze
przebiegły Cezare zbiegł, a turecki książę rozchorował
się. Chorował zaledwie parę dni. Zmarł w Kapui, kiedy
wojsko króla Francji podchodziło pod Neapol.

background image

Swojej świcie, która spędziła z nim wszystkie lata

niewoli, polecił przenieść bezwarunkowo jego ciało do
Turcji, żeby niewierni nie ciągnęli z niego korzyści i po
jego śmierci. Podyktował list do brata Bajazeta, w którym
prosił o pozwolenie na powrót do Stambułu dla jego
rodziny i o względy dla wiernych towarzyszy długich lat
niewoli.

Karol VIII rozkazał zabalsamować ciało Dżema i

złożyć je do ołowianej trumny.

W Italii zaczęła szerzyć się pogłoska, że papież otruł

„brata sułtana”, bądź też już otrutego wydał królowi.
Wenecjański

senat

pierwszy

pośpieszył

z

zawiadomieniem Bajazeta o śmierci Dżema – chciał
wyprzedzić innych komunikując tę tak przyjemną dla
potężnego sułtana wieść.

Wyprawa Karola VIII skończyła się nędznie. On sam

wrócił do Francji i wkrótce umarł. Ciało tureckiego
księcia pozostało w rękach króla Neapolu. W sprawie tego
martwego ciała prowadzono długą korespondencję.
Kolejny „posiadacz” nieszczęsnego pretendenta do tronu
chciał uzyskać jak najlepszą cenę. Papież Aleksander VI
także zażądał swojej części. Król Neapolu wyciągnął
jednak korzyść dla siebie. Martwe ciało posłużyło mu do
zawarcia korzystnego traktatu z sułtanem. Dopiero we
wrześniu 1494 roku wydano je Bajazetowi, który
uroczyście pochował brata w grobowcu w Brusie, gdzie
spoczywają wszyscy władcy tureccy.

background image

VI


Takie były dzieje sułtana Dżema, przedstawione tutaj

zwięźle i nieco odmiennie, niż brzmiały w ustach Ciamila.
On bowiem mówił o wiele dłużej i żywiej, nadając całej
historii inne znaczenie. A wszystko sprowadzało się do
jednego: istnieją dwa światy i między nimi nie może być
żadnego

punktu

stycznego,

żadnej

możliwości

porozumienia; dwa straszne światy, skazane na wieczną
wojnę w tysiącu postaci. Zaś między nimi jest człowiek
skłócony z jednym i drugim. Sułtański syn, sułtański brat,
który sam, w swoim najgłębszym przekonaniu, jest
sułtanem, a zarazem najnieszczęśliwszy z ludzi. Najpierw
zdradzony i zwyciężony, potem oszukany i pozbawiony
wolności, osamotniony i odgrodzony od wszystkich,
nawet od przyjaciół, skazany na tragiczne rozdarcie,
wystawiony na urągowisko całego świata, a jednak z
dumnym postanowieniem w sercu, że wytrwa w tym
położeniu, że pozostanie tym, czym jest, że nie straci z
oczu swego celu i nie ustąpi ani bratu'0prawcy, ani
niewiernym, którzy go zdradziecko oszukują, sprzedają i
odprzedają.

Brat Piotr, śledząc wszystkie przemiany i

przesunięcia w niezwykłym życiu Dżem-sułtana,
nasłuchał się cudzoziemskich imion miast i potężnych
ludzi, cesarzy, królów, papieży, książąt i kardynałów,
jakich przez całe swoje życie nie słyszał. Nie mógł

background image

zapamiętać ani powtórzyć wszystkich tych imion.
Zdarzało się często, że słuchając gubił wątek opowieści
młodzieńca i nie wiedział, kto w tej historii z kim jest
spokrewniony, a kogo oszukuje, kupuje i sprzedaje.
Czasami przestawał uważać i myślał o swojej biedzie.
Udawał jednakże, że słucha, bo żal mu było człowieka,
któremu widocznie bardzo zależało na tym, aby wszystko
opowiedzieć dokładnie do końca.

Były w tej opowieści rzeczy zupełnie dla niego

niezrozumiałe, takie jak wiersze Dżema o losie, winie i
pijaństwie, pięknych chłopcach i dziewczętach. Ciamil
recytował je z pamięci, tak jak własne. Niektóre słowa i
zdania wprowadzały w zakłopotanie i wywoływały
sprzeciw zakonnika. Oburzały go ostre sądy „brata
sułtana” o papieżach i innych dostojnikach kościoła.
Uważał jednak, że nie miejsce i pora na rozprawianie o
tym i wyjaśnianie. Tym bardziej że wielu z tych spraw
sam nie rozumiał. Trzeba dać człowiekowi powiedzieć
wszystko. Do niego zawsze i wszędzie – a także tutaj –
ludzie zbliżali się swobodnie, szybko tworzyła się więź
łącząca go z nimi, łatwo mu się zwierzali. A on to
przyjmował jako rzecz naturalną, zrozumiałą i starał się
tylko uważnie ich wysłuchać zawsze, a więc i tym razem.

Z młodzieńcem ze Smyrny trwało to dłużej i

zmierzało dalej. Godzinami potrafił w zapamiętaniu
mówić o losach sułtana Dżema, jakby chodziło o coś, co
trzeba powiedzieć jak najprędzej, jeszcze w tej chwili, bo
jutro może być za późno. Posługiwał się to tureckim, to

background image

włoskim, zapominając w pośpiechu przetłumaczyć
francuskie i hiszpańskie cytaty, które przytaczał z
pamięci.

Rozmowa zaczynała się wcześnie, w ciepłym, coraz

to krótszym cieniu jakiegoś okapu. Potem szukali
schronienia w innych ustronnych miejscach wielkiego
podwórza, stale uciekając przed słonecznym żarem i
głośnymi, natrętnymi zabawami i kłótniami aresztantów.

Brat Piotr zauważył, że Chaim nigdy nie podchodzi

do niego podczas tych rozmów, lecz czeka na chwilę,
kiedy może go spotkać samego. Zdarzało się natomiast, że
ktoś z aresztantów zbliżał się do nich i, przechodząc z
udaną obojętnością, starał się usłyszeć przynajmniej parę
słów. Wówczas Ciamil przerywał nagle, jak lunatyk
przebudzony z niebezpiecznego transu, i wpadał w tępe
milczenie. Od czasu do czasu machinalnie i nieszczerze
powtarzał swoje „tak, tak!” – potem niespodzianie żegnał
się chłodno w paru nic nie znaczących słowach i
odchodził.

Nazajutrz zjawiał się w tym samym nastroju, z

niejasnymi śladami jakichś nocnych rozterek i
postanowień, małomówny i zamknięty w sobie, z lekkim
uśmiechem, który wszystko zaciera i nic nie wyraża, ze
zwykłymi słowami o całkiem zwykłych rzeczach. Trwało
to krótko. W toku rozmowy jego złe usposobienie
niedostrzegalnie znikało. Nie wiedząc, jak i dlaczego,
znów ulegał swojej namiętności. Cicho i żywo, jakby się
spowiadał, mówił zakonnikowi o Dżemie i o jego losie.

background image

Już trzeciego dnia cała historia została opowiedziana

do smutnego i uroczystego końca, do jasnego, wyniosłego
grobowca w Brusie, którego białe mury zapisane są
najpiękniejszymi surami

[6]

z Koranu, stylizowanymi

kaligraficznie na kształt dziwnych kwiatów i kryształów.
Wtedy zaczął szczegółowo opisywać oddzielne sceny.
Płynęły szczęśliwe i nieszczęśliwe dni Dżema, spotkania i
starcia z ludźmi, miłości, nienawiści i przyjaźnie, próby
ucieczki i chrześcijańskiej niewoli, nadzieje i rozpacze,
rozmyślania w czasie długich bezsennych nocy i zawiłe
sny w chwilach, kiedy udało mu się zasnąć, jego dumne i
gorzkie odpowiedzi na słowa wysokich osobistości we
Francji i Włoszech, gniewne monologi w samotności,
wypowiedziane przez Ciamila jakimś innym, obcym
głosem.

Bez wstępu i widocznego związku, bez określonego

porządku, młodzieniec zaczynał opowiadać jakąś scenę z
pierwszych, czy też ostatnich lat niewoli Dżema. Mówił
cicho, z opuszczonym spojrzeniem, nie zważając zbytnio,
czy zakonnik słucha i czy może nadążyć za jego myślami.

Brat Piotr nie przypominał sobie dobrze, kiedy

zaczęła się ta opowieść bez początku i końca. Tak samo
nie dostrzegł od razu momentu, ciężkiego i
rozstrzygającego momentu, w którym Ciamil po raz
pierwszy wyraźnie przeszedł z pośredniego opowiadania
cudzego losu na ton osobistego wyznania i zaczął mówić
w pierwszej osobie.

(Ja! – To ciężkie słowo określa w oczach ludzi nasze

background image

miejsce, fatalne i niezmienne, często dalekie od tego, co
wiemy o sobie, niezależne od naszej woli i naszych sił.
Straszne słowo, raz wymówione – na zawsze nas wiąże z
tym wszystkim, co wyobraziliśmy sobie i powiedzieliśmy,
a z czym utożsamiać się nigdy by nam nie przyszło do
głowy, mimo że w istocie jesteśmy już od dawna jednym i
tym samym).

W coraz większej rozterce, z lękiem, żalem i trudnym

do ukrycia niepokojem brat Piotr dalej słuchał opowieści.
Kiedy wieczorem rozstał się z Ciamilem, rozmyślał o nim
i o jego przypadku (nie można było o tym nie myśleć) i
wyrzucał sobie, że go stanowczo i jasno nie zatrzymał na
drodze, która widocznie nie prowadzi do dobrego, że nie
potrząsnął nim i nie wyrwał go z obłędu. Ale już
nazajutrz, kiedy znów byli razem i kiedy młodzieniec
znów puścił wodze swojej niezdrowej wyobraźni, mimo
wszystko słuchał go z lekkim dreszczem i głębokim
współczuciem, nieustannie zwlekając z przerwaniem mu i
przywołaniem do porządku. Gdy zaś przypomniał sobie
wczorajsze postanowienie i próbował skierować rozmowę
na inny przedmiot lub niby to przypadkową uwagą
oddzielić opowiadającego Ciamila od nieżywego
Dżem-sułtana, robił to słabo i niezdecydowanie. Było mu
go nazbyt żal. Jego wrodzona bezpośredniość i
prostoduszność,

dzięki

której

potrafił

każdemu

powiedzieć wszystko, została jakby zamroczona upartą
opowieścią młodzieńca. Kończyło się na tym, że zakonnik
ustępował i w milczeniu, bez aprobaty, lecz także bez

background image

głośnego sprzeciwu słuchał namiętnego szeptu Ciamila.
To, czego nie ma, czego nie może być i nie powinno być,
było silniejsze od tego, co istnieje widocznie,
rzeczywiście i jest jedynie możliwe. Potem brat Piotr
znów robił sobie wyrzuty, że i tym razem uległ
nieodpartej fali szaleństwa i nie uczynił większego
wysiłku, aby młodzieńca sprowadzić na drogę rozumu. W
tych chwilach czuł się jakby współwinnym za to
szaleństwo i postanawiał, że to, czego do tej pory
zaniedbał, zrobi bezwzględnie już jutro, w pierwszej
odpowiedniej chwili.

Trwało to pięć czy sześć dni. Zaczynało się każdego

ranka prawie o tej samej godzinie, niby jakiś ustalony
ceremoniał, i ciągnęło się, z dwiema lub trzema
przerwami, aż do zmroku. Opowieść o Dżem-sułtanie,
jego cierpieniach i czynach, zdawała się nie mieć końca.
Ale pewnego ranka Ciamil nie zjawił się. Zakonnik
wyglądał go, czekał, niespokojnie chodził po Podwórzu.
Dwa razy tego dnia podchodził do niego Chaim wciąż z
tymi samymi skargami i obawami, z opowiadaniem o
niesprawiedliwościach w Smyrnie, o szpiegach i
wszelkiego rodzaju pułapkach tu, na Przeklętym
Podwórzu. Słuchał go w roztargnieniu. Myślał o
nieobecnym Ciamilu.

Zdawało mu się, że widzi go i słyszy, jak wczoraj

wieczorem, zanim się rozstali, mówi szybko, dobitnie,
jakby czytał:

– Stojąc wyprostowany, we wspaniałym, uroczystym

background image

stroju na pokładzie statku, który przybijał do brzegu w
Civita Vecchia i patrząc na pstrokate, ceremonialnie
ustawione wojsko papieskie i dostojników kościelnych,
Dżem myślał żywo i jasno, tak jak myślimy, gdy już
opuściliśmy jedno miejsce, a nie stanęliśmy jeszcze w
nowym, innym. Myślał chłodno o swoim nieszczęściu,
widział je jasno i niemiłosiernie, tak jak człowiek może je
ujrzeć tylko wtedy, kiedy ukryty i niewidoczny usłyszy o
nim z ust innych.

Oto wszędzie witają go ludzie obcy, niczym żywy

mur jego więzienia. Czegóż może od nich oczekiwać?
Może litości? Tego jedynie mu nie trzeba, tego nigdy nie
było mu trzeba. Współczucie, które mu okazywali rzadcy
ludzie dobrzy i szlachetni, było dla niego tylko miarą jego
złego szczęścia i bezprzykładnego poniżenia. Nawet dla
zmarłych litość jest ciężka i obraźliwa, a jak ją ma znosić
on, zdrowy i jeszcze świadomy wszystkiego, jak żywy ma
patrzeć w oczy żywych, żeby wyczytać w nich tylko –
litość?

Czymże jest Dżem Dżemszid? Niewolnik, to zbyt

mało powiedziane. Niewolnik, prosty niewolnik, którego
prowadzą na łańcuchu z targu na targ, ma zawsze nadzieję
na łaskę dobrego pana, na wykup lub na ucieczkę. Dżem
łaski nie może oczekiwać, nie mógłby jej zresztą przyjąć,
gdyby ktoś chciał go nią obdarzyć. Wykup? Za niego nie
zbiera się wykupów, przeciwnie, płaci się całe majątki po
to, żeby został niewolnikiem i narzędziem w ręku innych,
żeby się nie wykupił. (Wyjątkiem jest jego matka,

background image

niewzruszona, wspaniała kobieta, stworzenie nad
stworzeniami, ale ona swoimi bezsilnymi staraniami tylko
zwiększa ciężar jego poniżenia). Ucieczka? Trudno uciec
bezimiennemu niewolnikowi z łańcucha, ale jeśli ucieka,
ma zawsze trochę nadziei, że zwiedzie swoich
prześladowców i znajdzie jakiś swój świat, w którym
będzie mógł żyć wolny i bezimienny, wśród wolnych i
bezimiennych ludzi. Dla niego nie istnieje nawet
możliwość ucieczki. Cały zamieszkały i znany świat
podzielony jest między Turków i chrześcijan i nie ma
nigdzie dla niego schronienia. Bo czy tu, czy tam może
być tylko jednym: sułtanem. Zwycięskim czy pokonanym,
żywym czy martwym. Dlatego jest niewolnikiem i nie ma
dla niego ucieczki ani w myślach, ani w snach. Tędy
wiedzie droga, tu są nadzieje ludzi mniejszych,
szczęśliwszych od niego. A on jest skazany na to, żeby
być sułtanem, uwięzionym tutaj, żywym na tronie w
Stambule czy martwym pod ziemią, ale zawsze sułtanem i
jedynie w tym może być jego wybawienie. Sułtan i ani o
włos niżej, bo to znaczyłoby tyle, co nie istnieć, ani o
włos wyżej, bo nie ma już nic ponadto. To jest niewola, z
której nie ma ucieczki nawet po śmierci.

Statek uderzył tępo burtą o kamienny brzeg. Cisza

była taka, że nawet to odbiło się echem po brzegu, z
którego wszyscy, od kardynała do koniucha, patrzyli na
rosłego człowieka w białym, złotem wyszywanym,
wysokim turbanie na głowie, stojącego niczym posąg na
trzy kroki przed swoją świtą. I nie było nikogo, kto nie

background image

widział w nim sułtana i kto nie rozumiał, że ten człowiek
nie może być nikim innym, choć ginie przez to.

Mówiąc to Ciamil sam też wstał. (Aby nie pozwolić,

by go strażnicy zapędzili do celi, tak jak innych, sam
zazwyczaj odchodził na chwilę przed określoną porą). Po
zwykłym, łagodnym pozdrowieniu zniknął za jednym z
zakrętów Przeklętego Podwórza, w którego zapadłych
kątach rozpostarły się już pierwsze cienie zmierzchu.

background image

VII


Młodzieniec nie zjawił się ani drugiego, ani trzeciego

dnia. A koło południa przyszedł Chaim i, rzucając
dookoła ostrożne, badawcze spojrzenia, powiedział, że z
Ciamilem stało się coś złego. Nic ponadto nawet on nie
potrafił się dowiedzieć.

Potem przez dwa dni zbierał, widać, wiadomości, bo

przy następnym spotkaniu miał już gotową opowieść o
zniknięciu Ciamila.

Najpierw, nachmurzony i ze spuszczoną głową,

obchodził przestrzeń wokół brata Piotra w szerokich, lecz
coraz węższych kołach i elipsach, rozglądał się przy tym
stale. Starał się widocznie nadać rozmowie charakter
przypadkowego spotkania w przejściu, nie przeczuwając,
oczywiście, jak daremne i przejrzyste są te jego „środki
ostrożności”. Kiedy przysunął się bliżej, zapytał
przytłumionym głosem:

– Czy pana przesłuchiwali?
– Nie – odpowiedział głośno brat Piotr, którego

zaczynały nudzić „środki ostrożności”.

Po chwili jednak pomyślał, że mały człowiek ze

Smyrny dowiedział się czegoś o Ciamilu, i powtórzył
łagodniej:

– Nie. A co się stało?
Wtedy Chaim zaczął opowiadać. Z początku

zachowywał się niespokojnie, jakby zaraz miał ruszyć

background image

dalej, rozglądał się podejrzliwie, ale stopniowo strach
ustępował. Mówił coraz żywiej, nie podnosząc jednak
głosu.

W tym, co opowiadał, wiele było miejsc niejasnych,

niezupełnie zrozumiałych, inne za to zawierały takie
szczegóły, jakby był naocznym świadkiem całej nocnej
sceny. Chaim wiedział wszystko i widział nawet to, czego
nie można było zobaczyć.

Kiedy Ciamil z nadejściem zmroku schronił się do

swej celi, którą strażnik za nim zamknął, w dużej izbie
było jeszcze widno. W dwu jasnych miedzianych miskach
stygła kolacja, jakiej nie dostawali inni aresztanci.
Wszystko jak co wieczór. Spacer z kąta w kąt i
oczekiwanie snu, choć wiadomo, że nie przyjdzie.
Stopniowo ucichły wszelkie szumy dochodzące z dołu, z
podwórza. Mrok ogarnął białe mury i zacieśnił ściany celi
wokół czuwającego człowieka. Powstawał nowy, nocny
świat. Odezwały się cienkie, nierzeczywiste głosy, widać
było jakieś błyski – igraszki słuchu i wzroku w ciemności
i bezsenności. W jednej takiej chwili. Ciamil sam nie
wiedział, kiedy usłyszał, jak klucz szuka i znajduje
zamek. To już nie było złudzenie. Drzwi otworzyły się
naprawdę i słabe światło pojawiło się na progu. Do izby
bezszelestnie weszło dwóch ciemnych ludzi. Za nimi
sługa

wniósł

małą

lampkę

oliwną.

Światło

rozprzestrzeniło się równomiernie na wszystkich. Jeden z
przybyszów,

człowiek

otyły,

zdawał

się

być

ucieleśnieniem tego, co obłe i miękkie: takie wrażenie

background image

robiły jego ruchy, jego głos i wygląd. Drugi był chudy,
same kości i mięśnie w śniadej skórze. Duże oczy
przykrywał cień, wielkie, wzbudzające grozę dłonie w
świetle lampki stawały się jeszcze większe. Wyglądali jak
dwie twarze dwulicowej sułtańskiej sprawiedliwości.
Tylko pierwszy powiedział uprzejmie (z mrożącą krew w
żyłach uprzejmością): „Dobry wieczór”. I zaczęło się.

Niebezpiecznie miękkim głosem gruby urzędnik

oświadczył, że pierwsze przesłuchanie miało raczej
formalny charakter i odpowiedzi były w tym duchu. Do
tego, oczywiście, nie można się ograniczyć.

Stanął z boku, podniósł lampę i w tym położeniu

nieruchomo pozostał.

– Konieczne jest, Ciamil-effendi, żeby pan nam w

końcu powiedział, dla kogo zbierał pan dane o sułtanie
Dżemie i tak szczegółowo opracowywał pan plan buntu
przeciw prawowitemu sułtanowi i namiestnikowi
Mahometa, a także sposób, w jaki można uzyskać środki
do zdobycia tronu przy pomocy nieprzyjaciół naszego
państwa za granicą.

– Dla kogo? – jęknął cicho młodzieniec nie umiejąc

zdobyć się na nic więcej niż na bierną obronę.

– Tak, dla kogo?
– Dla siebie, dla kogóż bym miał. Studiowałem

sprawy znane w naszej historii. Zagłębiłem się...

– Dlaczego więc z tak wielu spraw, o których piszą

księgi, pan wybrał tę właśnie?

Milczenie.

background image

(Chaim zapomniał już o ostrożności i mówił żywo, z

niespokojną mimiką twarzy i ruchami rąk).

– Niech pan słucha – ciągnął dalej spokojnie i

przesadnie uroczyście gruby urzędnik – jest pan mądrym i
wykształconym człowiekiem z dobrego domu. Widzi pan
sam, że zaplątał się pan w nieprzyjemną sprawę lub, być
może, ktoś pana w nią zaplątał. Wie pan, że dziś też, tak
jak wtedy, siedzi na tronie sułtan i namiestnik Mahometa
(niech mu Bóg da długie życie i wszelką pomyślność) i że
to nie jest odpowiedni przedmiot do rozmyślań, a cóż
dopiero studiów, pisania i rozmów. Pan wie, że słowo
nawet, jeśli wymówi się je w głębokim lesie, nie zostaje
na miejscu, a pan w Smyrnie o tym pisał i mówił innym.
Niech pan więc wyjaśni sprawę i powie nam wszystko.
Będzie lżej nam i lepiej dla pana.

– Wszystko to, co pan mówi, nie ma związku ze mną

i z moimi myślami.

Głos młodzieńca brzmiał szczerze, z odcieniem

goryczy. Urzędnik porzucił wtedy wytworny i uroczysty
ton i zaczął zachowywać się o wiele naturalniej:

– Niechżeż się pan zastanowi! To nie może być bez

związku. Wszystko ma związek. Pan jest człowiekiem
uczonym, ale i my nie jesteśmy zupełnymi nieukami. Nie
podejmuje się takiej pracy przypadkowo, bez jakiegoś
celu.

Mówił wciąż tylko ten gruby. Ciamil zaś coraz

bardziej zamyślał się nad tym, co słyszał, i odpowiadał
niejasno, jak echo.

background image

– Celu. Jakiego celu?
– To właśnie chcielibyśmy usłyszeć od pana.
Młodzieniec nie odpowiadał. Myśląc, że się waha,

gruby urzędnik pytał dalej, z pewnością siebie rozciągając
sylaby.

– A więc, proszę!
Było to powiedziane twardziej i bardziej sucho, w

jakiś nowy sposób, z odcieniem niecierpliwości i groźby
w głosie.

Młodzieniec rzucał spojrzenia w ciemne kąty celi,

jakby poza kręgiem światła szukał jakiegoś świadka.
Myślał, jak powiedzieć jedno, jedyne słowo, czy też
zdanie, które wyjaśniłoby wszystko i dowiodło, że tu nie
ma celu, że z tego nie potrzebuje i nie może zdawać
sprawy, w żadnym zaś wypadku nie musi robić tego tutaj i
w ten sposób. Myślał, że mówi, a milczał. Mówili
natomiast obaj urzędnicy (teraz zaczął także ten chudy) –
szybko, uporczywie, na zmianę:

– Niech pan mówi!
– Niech pan powie, będzie dla pana lepiej i – prościej.
– Niech już pan powie wszystko, skoro pan zaczął.
– A więc w jakim celu i dla kogo?
Zasypali go pytaniami. Młodzieniec mrużył oczy, bo

go raziło światło, i wciąż rzucał niespokojne spojrzenia w
ciemne kąty. Nie potrafił dać sobie rady, nie mógł dobrze
zrozumieć i oddzielić od siebie poszczególnych pytań.
Naraz zauważył, że ten chudy poszedł bliżej, podniósł
głos i mówi do niego ty.

background image

– No, mówże, mówże!
Cała jego uwaga zatrzymała się na tym. Poczuł się

zhańbiony, upośledzony, osłabiony i jeszcze mniej zdolny
do obrony. Wina i nieszczęście nie polegają na jakimś
jego „celu”. Człowiek jest winien, jeśli go przyprowadzą
(lub sam przyjdzie) przed takich ludzi i musi słuchać ich
pytań, na które nie ma odpowiedzi. Chciał to powiedzieć
– myślał, że mówi – a milczał.

Trwało to długo. Tej nocy, gdzieś poza czasem, który

słońce odmierza swoimi wschodami i zachodami, w
chwili, kiedy ludzkie odczucia przechodzą w jakiś inny
wymiar, Ciamil przyznał otwarcie i dumnie, że jest
tożsamy z sułtanem Dżemem, czyli człowiekiem, który,
nieszczęśliwy jak nikt inny, znalazłszy się w położeniu
bez wyjścia nie chciał, nie mógł wyprzeć się siebie, nie
być tym, czym jest.

– To ja jestem! – powiedział raz jeszcze cichym, lecz

twardym głosem, jakim wypowiada się rozstrzygające
zeznania, i usiadł na krześle.

Gruby urzędnik cofnął się nagle mimo woli i zamilkł.

Ale ten chudy, jakby nie odczuł świętej zgrozy w obliczu
człowieka, który widocznie zgubił się i postawił raz na
zawsze poza światem i jego prawami. W swojej tępej i
krótkowzrocznej gorliwości chudy policjant połasił się,
żeby wykorzystać wolne pole pozostawione mu przez
mądrzejszego towarzysza. Stawiał nowe pytania, chcąc z
młodzieńca wydobyć zeznanie, że w Smyrnie istniał
jednak jakiś spisek.

background image

Ciamil siedział na niskim stołku bez oparcia. Na

pozór zupełnie wyczerpany, całkiem zatonął w sobie.
Chudy urzędnik skakał wokół niego i z uporem zaglądał
mu w twarz. Wydawało mu się, że ma teraz przed sobą
ciało bez woli i świadomości, z którym może robić, co
zechce. To podniecało go i skłaniało do jeszcze większej
niecierpliwości i bezwzględności. W pewnej chwili
położył, zdaje się, jedną z dwu swoich strasznych dłoni na
ramię Ciamila. A młodzieniec, wzburzony chyba i
przepełniony obrzydzeniem z powodu tej obraźliwej
intymności, ostro go odepchnął. Wówczas w mgnieniu
oka wywiązała się prawdziwa bójka. Wmieszał się drugi
policjant. Ciamil bronił się i napadał z siłą i
gwałtownością, której nikt po nim się nie spodziewał. W
zamęcie przewrócono sługę razem z lampką. Ten jakoś
wydostał się z szaleńczego kłębka rąk, nóg i ciosów,
wybiegł na dwór i podczas gdy w celi w ciemnościach
trwała walka, zaalarmował strażników. (Właśnie ten sługa
i niektórzy przebudzeni aresztanci opowiedzieli potem na
Podwórzu historię nocnego przesłuchania. Chaim zaś
potrafił zawsze w porę usłyszeć wszystkie opowiadania).

Tej nocy wyniesiono Ciamila przez jedną z bram

Przeklętego Podwórza.

Żywego czy martwego? Gdzie go wynieśli? – w

podnieceniu zdążył tylko pomyśleć brat Piotr, bo Chaim
już odpowiadał na te pytania.

Jeśli jest żywy, prawdopodobnie przeniesiono go do

Timarhanu obok Sulejmanii, gdzie zamyka się umysłowo

background image

chorych. Tu, wśród wariatów, jego opowieści o sobie jako
o następcy tronu będą, tak jak wszystkie słowa i rozmowy
szaleńców, nieszkodliwymi, chorobliwymi marzeniami,
na które nikt nie zwraca uwagi. A taki złamany i chory
człowiek nie żyje zresztą długo, lecz łatwo i szybko znika
ze świata, razem ze swoimi niezdrowymi marzeniami, a
nikt przy tym przed nikim nie zdaje rachunku.

Jednakże jeśli walka była cięższa i jeśli młodzieniec,

broniąc się przeciwko dwóm, poszedł za daleko i zranił
któregoś z nich (a wydaje się, że tak było, bo musiano
później zmywać w celi krwawe ślady), wówczas możliwe,
że ludzie sułtana poszli jeszcze dalej, tu bowiem nie
odmierza się uderzeń i łatwo przechodzą one potrzebną
miarę. W tym wypadku nieszczęśliwy syn Tahirpaszy jest
już w grobie. A taki grób, z białym kamieniem bez napisu,
nie mówi o niczym, nie powie więc nic o sułtanach, ich
sprawach i walkach z rywalami.

Dopiero kiedy wszystko opowiedział do końca,

Chaim znów przypomniał sobie „niebezpieczeństwa”,
jakie go otaczają, i odszedł bez pożegnania rzucając
dookoła badawcze spojrzenia, starając się nadać sobie
wygląd człowieka przechadzającego się bez celu po
wielkim podwórzu.

Brat Piotr zaciskał zęby w gorzkim gniewie na swój

los, na wszystko wokół siebie, nawet na bogu ducha
winnego Chaima i jego wieczną potrzebę dowiadywania
się, opowiadania i roztrząsania. Stał wciąż w miejscu i
ocierał zastygły pot z czoła. Patrząc bezradnie na siwą,

background image

udeptaną ziemię i białe mury przed sobą, jakby je widział
po raz pierwszy, poczuł jak przez całe jego ciało
przechodzi zimna i ostra fala strachu. Czy nie wezmą go
na przesłuchanie z powodu rozmów z Ciamilem? Mogą
wciągnąć w ten sposób i po raz drugi niewinnego w
bezsensowne śledztwo. Prawda, że Chaim to człowiek nie
całkiem zdrowego umysłu, który wszędzie widzi
niebezpieczeństwo, nawet tam, gdzie go nie ma, ale w
końcu wszystko się może zdarzyć.

Po chwili tę myśl szybko usunęła druga: co mogło

stać się z Ciamilem? Teraz znów ogarnął go jakiś bolesny
żar. Ciężka litość, której nie można wytrzymać tak w
bezruchu i zupełnej niepewności. Poczuł gwałtowną
potrzebę zmiany miejsca, zobaczenia i usłyszenia innych
ludzi, dalekich od tych zawikłanych, ciemnych opowieści
ze Smyrny, ujrzenia ludzi, jacykolwiek by byli, byle tylko
poza tą szaleńczą siecią splątaną, zaciąganą i gmatwaną
przez umysłowo chorych i bezdusznych policjantów
sułtańskich, a w którą on oto, bogu ducha winny, się
zaplątał.

Ruszył w dół podwórza, w stronę skrytych zakątków i

cienia, gdzie kłócąc się, bawiąc i żartując hałasowały
rozrzucone grupki aresztantów.

background image

VIII


Po paru dniach było jasne, że nie będą go brać na

przesłuchanie z powodu długich rozmów z Ciamilem. A
więc wszystko jest skończone i – pogrzebane. Zniknęły
strach i oczekiwanie, ale nie było ani lepiej, ani lżej.
Zaczął się czas bez Ciamila. Nie zapomina go, choć czuje,
że nie spodziewa się go więcej.

Jest jeszcze zupełnie letni upał. Na Podwórzu

wszystko po staremu. Jednych puszczają, inni przychodzą
na ich miejsce. Ludzie są nieważni i drugorzędni.
Podwórze żyje samo dla siebie, zmienia się setki razy i
wciąż pozostaje takie samo.

Codziennie zbierają się w cieniu te same lub podobne

grupki aresztantów. Brat Piotr zatrzymuje się przy
pierwszej, „sąsiedzkiej”. Tu nic się nie zmieniło. Zaim
wciąż jeszcze żeni się i rozwodzi z coraz to nowymi
kobietami. Jak zawsze jedni brutalnie odkrywają jego
kłamstwo, a inni po prostu słuchają. Jest blady, zielony i
czarny na twarzy, jakby chorował na żółtaczkę. A jego
spojrzenie, bez związku z tym, co mówi, błąka się
nieszczęsne i szalone ze strachu – gnębi go skryta myśl o
karze, która go czeka, jak mu dowiodą winy.

Inni też mówią o kobietach, tylko inaczej. Najczęściej

słychać atletycznie zbudowanego człowieka z zachrypłym
basem. Ale on na chwilę umilkł i słucha wraz z innymi,
jak stary marynarz opowiada o Greczynce, która

background image

posługiwała w portowej knajpie.

– W życiu nie widziałem większej i mocniejszej

kobity. Galeon! Piersi nosiła przed sobą jak dwie
poduszki. Za nią jak żarna kręcą się pośladki. Kto chciał,
wyciągał rękę i łapał, gdzie mógł i ile mógł. Ona broniła
się, bronił ją gospodarz, ten szczerbaty Grek, ale kto by
tam związał ręce marynarzom. Każdy chwytał i szczypał,
jak się mu tylko udało. W końcu musiała rzucić służbę.
Ale to nieprawda, bo tak tylko mówił ten chytrus
gospodarz. Schował ją w domu, dla siebie. Marynarze
klną go i wzdychają: „Szkoda takiej dla ciebie, capie!
Plaster miodu, a nie kobieta!” Grek też wzdycha: „Plaster
miodu! Tylko, gdyby tak dalej poszło i każdy by ją
szczypał, co by było? Słomka po słomce roznieślibyście
cały plaster. Łobuzy!”

Przerywa mu bas:
– Tfu, że wam nie wstyd! O niczym innym nie

umiecie mówić, tylko o tych karczemnych ścierkach! I to
tylko o takich paskudztwach! Tfu!

Chwilę trwa sprzeczka, z której bas wychodzi

zwycięsko: wszyscy uciszają marynarza i proszą atletę,
żeby dokończył jakąś rozpoczętą już przedtem historię.
Zaczyna opowiadać niejasno i podniecająco o jakiejś
kobiecie wyjątkowej urody, rodem z Gruzji, która tu, w
Stambule, prowadziła życie niesłychanie burzliwe i
umarła młodo:

– To już taki gatunek ludzi. Jej babka była głośną

pięknością. Cały Tyflis szalał za nią. Naprawdę. Ukryli ją

background image

u krewnych w jednej wiosce koło miasta. Od niej ta
wioska wzięła nazwę: „Siedem noszy” – nie wiem, jak się
nazywała przedtem. Przez nią i jej urodę spadło tam w pół
godziny siedem głów przed drzwiami jej domu. Pobili się
swatowie z tymi, co chcieli ją porwać. Trzy rodziny
okryły się żałobą. A ona umarła z żalu. Nie więdła
powoli, tylko od razu, jakby ją mróz skosił. Z dnia na
dzień. Ale nawet gdy umierała, nie chciała powiedzieć,
kogo kochała, ani też czy ten ktoś był między tymi, co
zginęli, czy jest żywy. Po tej oto swojej babce
odziedziczyła urodę, postawę, oczy...

– Tak – mówi ktoś z boku – wiadomo, Gruzinki mają

piękne oczy.

– Wiadomo? Skąd wiesz? Co ty, ślepiec, możesz

wiedzieć o tych rzeczach?

– A czemu nie? Albo to ty jeden jesteś na święcie? –

protestują jakieś głosy.

– Nie przerywajcie, dajcie mu mówić! – krzyczą inni.
– Mów chłopie i nie zważaj na byle chłystka.
Na twarzy potężnego człowieka o potężnym głosie

zjawia się wyraz obrzydzenia. Gniewnie macha ręką.

– Po co mam mówić? Czy warto cokolwiek

opowiadać temu ślepemu szczenięciu.

Jednakże wszyscy nalegają i w końcu uspokajają go

nieco. Zgadza się mówić i ciągnie dalej opowieść o
Gruzince, wciąż jeszcze wściekły na intruza:

– Kiedy mi ktoś mówi: „miała piękne oczy” – robi mi

się mdło. Gdzieżeś widział oczy, ślepy jesteś i ślepy

background image

będziesz! Jak się spojrzy na takie oczy, w ogóle nie
przychodzą na myśl te dwie gały, co to każdy z nas ma w
głowie, ale dwa pola na niebie ze słońcem i księżycem
cienistym. Jakież tam są gwiazdy i obłoki, jakie cuda są w
tych dwóch polach! Nieszczęsny człowiecze! Patrzysz,
kamieniejesz i tajesz. Nie ma cię! Czyż to ma być tylko
„dwoje oczu”? Pewnie, że one też patrzą, ale to jest
najmniej ważne. Oczy! Czym są nasze nędzne oczy,.

które nosimy w głowie i które nam pomagają trafić

do drzwi i nie rozminąć się łyżką z ustami? A czym są te
dwa cudy niebieskie? Tego w ogóle nie można
porównywać. To zdarzyło się tylko raz na ziemi – raz i
nigdy więcej. I lepiej. Takie oczy nie powinny umierać,
tak jak inne, albo nie powinny nigdy przychodzić na
świat.

Naraz umilkł. Załamał mu się głos. Nikt ze

słuchających nie odezwał się ani słowem, nikt już nie
próbował czegoś wtrącić. Trwało to chwilę. Potem znów
wybuchła jakaś sprzeczka, potem śmiech i bezładny gwar
wymieszanych głosów i soczystych przekleństw.

Słuchając rozmowy z pewnego oddalenia brat Piotr

czuł, że ktoś stoi za nim. Kiedy odwrócił się, żeby odejść,
zobaczył Chaima.

Podczas swoich spacerów po podwórzu stale spotykał

małego człowieka ze Smyrny. Gnany niepokojem, zawsze
rozdygotany, bez przerwy zmieniał on miejsce. Gdzie
tylko przychodził ze swoim węzełkiem, przynosił z sobą
podejrzliwość. Od razu stosował „środki ostrożności”. Po

background image

dwóch dniach opuszczał nowe miejsce i szukał
pewniejszego schronienia. Tak wędrował z kąta w kąt, od
celi do celi. Nieraz kiedy spotykał brata Piotra,
przechodził, jakby go nie znał, to znów witał się z nim z
daleka tylko lekkim skinieniem głowy, znacząco mrużąc
oczy, a niekiedy podchodził do niego i rozmawiał
swobodnie; dopóki sobie czegoś nie przypomniał i nie
ruszał dalej.

Tak i tym razem stał obok zakonnika. Sam zaczął

rozmowę o człowieku z zachrypłym basem. Znowu
wiedział wszystko.

Jest to człowiek z nizin społecznych, który dzięki

swojej wielkiej sile i zręczności wybił się i przez całe
życie Obracał się wśród bogaczy. Przez parę lat był
zapaśnikiem, mistrzem znanym w całej Turcji. Był
dostawcą

wojskowym,

właścicielem

kawiarni,

pośrednikiem w najróżniejszych interesach. Wielkie
pieniądze przeszły przez jego ręce. Skądinąd szuler, pijak,
a przede wszystkim kobieciarz. Zaraził się jakąś chorobą.
Nigdy nie miał czystych rąk, nie rozróżniał swojego od
cudzego, ale zawsze mu się jakoś udawało, dopóki
zachował się i rozum. Od dwu czy trzech lat zaczął spadać
coraz niżej, utracił zupełnie zdolność rozsądnego
myślenia. Kobiety wysuszyły mu mózg, siły zaczęły go
opuszczać. W końcu jego dawne towarzystwo zostawiło
go na łodzie. Odtąd kręcił się wśród przestępców
kryminalnych najgorszego gatunku. W ten sposób jako
wielokrotny oszust i bankrut trafił tutaj. Jest dopiero drugi

background image

miesiąc w śledztwie, a widać już wyraźnie, jak z dnia na
dzień mizernieje i jak traci tę resztkę rozumu, która mu
została. Już nie odróżnia tego, co jest i co może być, od
tego, czego nie ma. A mówi tylko o kobietach. To jest
choroba. Nie mógłby widocznie sobie wyobrazić, że może
istnieć gdzieś miłość kobiety, namiętność, czy choćby
tylko myśl o miłości, a on w tym nie uczestniczy. Topi się
i znika jak kawałek cukru w wodzie. Z dawnego
gwałtownika i rozrzutnika nie zostało prawie nic prócz
tych pustych kłótni z próżniakami i stałej potrzeby
mówienia i opowiadania. W ostatnim czasie staje się
coraz bardziej wrażliwy, wydelikatniał i wysubtelniał
jakoś. Jego historie są żywsze i bogatsze. Potężny jego
głos zachrypł, stale jest wzruszony i podniecony,
miejscami przerywa łzawo, ze szlochem, daremnie stara
się to zamaskować, krzycząc na otaczających go ludzi.

– Ten już nie może mówić. Popuściły obręcze i

widać, jak cieknie z niego na wszystkie strony. Skończył
się!

Pewnym, podniesionym głosem, niemal wesoło

Chaim opowiadał jeszcze o wielu rzeczach. Potem jednak
nagle poderwał się, rozejrzał dookoła, jakby obudzono go
przed chwilą. Zmrużył oczy, dając w ten sposób
rozmówcy tajemniczy, niezrozumiały znak, i bez
pożegnania poszedł dalej wolnym krokiem, ze spuszczoną
głową, niczym człowiek, który szuka czegoś, czego nie
zgubił.

A brat Piotr spaceruje po podwórzu. Podchodzi do

background image

jakiejś innej grupki. Zastanawia się, czy można
gdziekolwiek znaleźć rozumnego człowieka lub rozmowę,
i szuka jak lekarstwa nieco rozrywki i zapomnienia.


Jako się rzekło, rzeczywiście Podwórze nie zmienia

się nigdy. Czas jednak mija, a za nim przychodzą zmiany
w obrazie życia, jaki ma każdy z nas. Wcześniej zapada
zmrok. Zaczynamy obawiać się, kiedy pomyślimy o
jesieni i zimie, o długich nocach lub o deszczowych,
chłodnych dniach. Życie jest więc dla brata Piotra
pozornie to samo, jak wąski i coraz słabiej oświetlony
korytarz, który nie zmienia się w naszych oczach, choć
wiemy, że z każdym dniem staje się o cal węższy.
Aresztantów nachodzi chwilami panika, krótkotrwała,
lecz nie do opanowania, załamują się nawet najtwardsi,
choćby na moment.

O tych dniach brat Piotr opowiadał długo. Podnosił

się od czasu do czasu i poprawiał poduszki, zapatrzony w
pokrytą śniegiem przestrzeń, idąc krok w krok za
wspomnieniami, mówił cichym, jasnym głosem:

„Widzę, przedłużyło się moje więzienie. Póki miałem

nieszczęsnego Ciamila i martwiłem się o niego, jakoś
mniej myślałem o sobie i o mojej trosce. A teraz nie mogę
obronić się od tego. Próbuję być cierpliwy, a cierpliwość
zawodzi. Długa noc, jeszcze dłuższy dzień, a myśl ciężka.
Najgorsze, że jestem niewinny i ani mnie nie biorą na
przesłuchanie, ani mnie nikt z zewnątrz o niczym nie
zawiadamia. Kiedy o tym pomyślę, krew mi uderza do

background image

głowy, przestaję widzieć na oczy i chcę krzyczeć na cały
głos. Ale uciszam się, cierpię, gryzę się i tylko pytam
Boga, co mnie jeszcze czeka. Najróżniejsze różności
przychodzą mi na myśl, a wyjścia wciąż nie widzę. Nie
ma człowieka, z którym mógłbym porozmawiać,
bezczynność i próżniactwo całkiem odebrały mi chęć do
życia. To dla mnie najgorsze. Nie przywykłem do tego.
Ani książki, ani narzędzi. Pytałem się, czy nie ma jakiejś
roboty dla mnie, może trzeba naprawić jakiś młynek do
kawy albo wyregulować zegar. Co tam będzie. Bo to mój
fach. Ale strażnik patrzy na mnie i nie odpowiada ani
słowa. Proszę go, żeby spytał zwierzchnika. Nazajutrz
powiada mi: «Siedź spokojnie i nie wspominaj tego
więcej!» I odwrócił się do mnie plecami. Próbowałem mu
wyjaśnić, ale on nawet nie chciał słuchać, tylko spojrzał
na mnie ze złością.

– Zdarza się, że ktoś po kryjomu zdobędzie pilnik

albo dłuto, po to, by stąd mógł się łatwiej wydostać, ale
żebyśmy sami komuś dawali, tego jeszcze nie było. Źleś
to wymyślił.

Powiedział, splunął i poszedł. A mnie jakby ktoś

wrzątkiem oblał. Chciałem krzyczeć za nim, że jestem
niewinny i nie myślę o ucieczce. Łzy mi napłynęły do
oczu ze wstydu. Sam nie wiem dlaczego. Ale kiedy
pomyślałem trochę, widzę, że człowiek ma rację. Było mi
przykro, że mógł mnie źle zrozumieć. Gdzie mam rozum?
Kiedy się ludzie znajdą tam, gdzie ja się znalazłem, wtedy
im nikt nie może wierzyć. A ja zapomniałem, gdzie

background image

jestem!

I tak znów, próżnujesz i martwisz się, czekasz aż

przejdzie dzień i przyjdzie noc, która wlecze się jeszcze
wolniej.

Pewnego dnia puścili tych dwu kupców z Bułgarii.

Zamiast na wygnanie – do swych domów. Jak to jest w
zwyczaju, żeby zrobić dobry uczynek, podarowali mi
rogożę, na której leżeli. Weź, mówi jeden, i daj boże,
niech tobie też zaświeci słońce. A cały czas szepcą i
odwracają głowy na bok. Odeszli jak dwa cienie. Nie
śmieli się cieszyć. Bez nich jeszcze mi ciężej. A mimo
wszystkich trosk wciąż myślę o Ciamilu, jego
opowiadaniach i złym losie. Nie wiem, dlaczego zaczęły
mnie nachodzić jakieś sny – nie sny.

Wstanę ci ja tak o samym świcie i nie mogę się

doczekać otwarcia drzwi. Wyjdę z tego smrodu i ciasnoty,
umyję się przy studni, siądę sobie i rozkoszuję się, póki
jeszcze cały tłum nie wybiegnie z celi. A jakie tam w
Stambule świtanie! Nie da się wypowiedzieć. Ani coś
takiego przedtem widziałem, ani będę widział. (Czyż to
Bóg sam chciał i dał tyle piękna pohańcowi?) Niebo się
rumieni i schodzi na ziemię; dość jest dla każdego – dla
bogacza i biedaka, dla sułtana, niewolnika i więźnia.
Siedzę tak i rozkoszuję się. Palę, jak się trochę tytoniu
znajdzie, a od tego zwidy chodzą po głowie. Dym wokoło,
a do mnie przytulił się jakby Dżem-Ciamil, zaniedbany,
blady, z załzawionymi oczyma. Rozmawiam z nim
serdecznie i prosto, jak nigdy nie mogłem i nie umiałem,

background image

dopóki był tutaj, kiedyśmy się spotykali. Mówię tak,
jakbym miał przed sobą młodego braciszka, którego
opadło taedium vitae

[7]

Chwytam go za ramiona i

potrząsam:

Rano

wstałeś,

zorzę

oszukałeś!

Świta,

Ciamil-effendi. Hej!

A on kiwa głową.
– Dla mnie – powiada – czy północ, czy jutrzenka,

wszystko jedno. Nie ma świtania.

– Jak to nie ma, człowiecze? Nie bluźnij i nie mów

bredni. Póki jest mrok, będzie świtanie. Widzisz to boskie
piękno?

– Nie widzę – powiada ze spuszczoną głową, a głos

mu się łamie.

A mnie się robi żal i nie wiem, co bym uczynił, żeby

mu pomóc. Dokoła całe Przeklęte Podwórze oblane
blaskiem.

– Nie mówże, nieszczęsny, tego, co nie trzeba, i nie

gub duszy. Da bóg, wyzdrowiejesz z tej swojej choroby.
Jeszcze zdrowy, na wolności, napatrzysz się i dobroci
wszelkiej, i piękna.

A on tylko opuszcza głowę.
– Nie mogę – mówi – wyzdrowieć, dobry człowieku,

bo ja nie jestem chory, tylko już taki jestem, a od siebie
nie można uciec.

Opowiada tak bóg wie co, zawile i niejasno, ale

smutnie; najtwardszy człowiek by się rozpłakał. Na
próżno staram się go pocieszyć. Karcę go po ojcowsku, że

background image

nie widzi tego, co go otacza, a widzi, czego ¡nie ma. A tak
naprawdę, jakoś mi ciemnieje ten jasny ranek. Znów
obracam wszystko w żart. Wyjmuję tytoń.

– Zapalmy sobie po jednym i zostawmy złe w

spokoju. Kto by to wszystko rozwikłał. No cóż, zapalimy?

– Zapalimy – mówi, a widać, że robi to dla mnie –

tak, zapalimy.

Bierze tytoń, pali, ale bóg wie gdzie podziewa się

jego myśl. A pali jakby nieżywymi ustami i patrzy na
mnie przez łzy, nieszczęsny Dżem. Papieros mu gaśnie.

Ktoś krzyknął (Pobiło się dwóch ludzi!), zerwałem

się. Przecieram oczy, a tu nikogo obok mnie nie ma.
Papieros mi zgasł, rękę trzymam wyciągniętą.
Rozmawiałem sam ze sobą! Przestraszyłem się obłędu jak
zaraźliwej choroby, przyszło mi na myśl, że tu nawet
najzdrowszemu człowiekowi z czasem zaczyna się mącić
w głowie i nachodzą go przywidzenia. Trzeba wyrwać się
z tego. Bronię się, wysilam, aby sobie przypomnieć, kim
jestem, skąd i jak tu trafiłem. Powtarzam sobie, że jest
inny świat oprócz tego Podwórza, że to nie jest na zawsze.
Staram się nie zapomnieć o tym, zostać przy tej myśli. A
czuję jak Podwórze niczym wir na rzece wciąga
człowieka na jakieś ciemne dno”.

Niełatwo, nawet najtwardszemu człowiekowi,

spędzać dzień i czekać zmroku z takimi myślami; a dzień
nie przynosi odmiany ani nadziei. Czasem tylko podejdzie
Chaim. Podchodzi codziennie, ale z nim nie można po
ludzku porozmawiać. Biedak coraz głębiej brnie w swoje

background image

mroczne opowieści i urojone obawy. Na próżno go brat
Piotr za każdym razem pyta, czy słyszał coś o Ciamilu.
Nic nie wie, to już go więcej nie interesuje. Jakby w ogóle
nie pamiętał młodzieńca ze Smyrny. Kipią w nim nowe
strachy, nowe podejrzenia i skargi. Znów opowiada żywo
i drobiazgowo – wszystko sam widzi, sam doświadcza, a
potem szybko zapomina i szuka dalej. Wydaje się, że cały
świat nie zawiera dla niego dosyć czarnych wieści,
krzywd i cierpienia.

Podchodzi Chaim po całym rytuale jakichś „środków

ostrożności”, siada obok „jedynego człowieka, któremu tu
można zaufać”, a brat Piotr stara się być wesoły, klepie go
po ramieniu:

– No i cóż, Chajmo, moja ty pociecho, co słychać?
Ale Chaim kieruje na niego zdrętwiałe, ciemne

spojrzenie nierówno osadzonych źrenic, jakby nie słyszał
jego słów i mówi posępnym głosem:

– Niech pan słucha, ja nie wiem, czy pan to zauważył,

ale mnie ostatnio coraz częściej nachodzi myśl: tu nie ma
zdrowego człowieka o czystym rozumie. Niech mi pan
wierzy. Wszyscy tu chorzy i wariaci – strażnicy,
więźniowie, szpiedzy (a niemal każdy jest szpiegiem), nie
mówiąc już o największym wariacie, Karadziozie. W
każdym innym kraju on by był dawno w domu wariatów.
Jednym słowem, nie ma tu ludzi zdrowych oprócz pana i
mnie.

Jego głos drżał. To zmusiło brata Piotra, żeby

podniósł wzrok i przyjrzał mu się uważniej. Chaim był

background image

jeszcze chudszy, zawsze tak samo nie ogolony, z
czerwonymi, załzawionymi oczyma, jakby długo siedział
obok jakiegoś dymiącego ogniska. Jego głowa lekko
podrygiwała, a głos był syczący i przytłumiony.

– Moje słowo, sami wariaci!
Bratu Piotrowi zrobiło się nieprzyjemnie, poczuł

lekki dreszcz w tyle głowy. Przez chwilę wydawało mu
się, że Przeklęte Podwórze rzeczywiście nie ma wyjścia.

A właśnie tego dnia dostał pierwszą, radosną wieść z

zewnątrz.

Spaceruje jak zwykle rano po podwórzu. Dwaj

młodzi aresztanci, dzieci niemal, bawią się w ganianego,
stale obiegając zakonnika i chowając się za niego. Koła,
które zataczali wokół niego, były coraz to węższe. Zanim
zdołał wymknąć się dokazującym chłopcom, jeden z nich
w biegu przylgnął zupełnie do niego jak do żywej zasłony.
Brat Piotr poczuł, jak wetknął mu do ręki jakiś zwinięty
papier. Chłopcy ganiali się wciąż, teraz już oddalając się
od niego, a on, zmieszany i wystraszony, poszedł szukać
jakiegoś ustronnego kąta. Na papierze było napisane po
turecku nieznaną ręką: „Piotra jutro albo pojutrze puszczą
na wolność”.

Niespokojnie spędził ten dzień i noc po nim. Jasne

było, że wiadomość mogła pochodzić tylko od brata
Tadiji.

A nazajutrz rzeczywiście przyszedł strażnik, kazał mu

zabrać rzeczy i przygotować się do podróży. Pod wieczór
wyprowadzono go i wyprawiono – na zesłanie do Akry.

background image

Choćby nie był pewien, że wczorajsza wiadomość wyszła
od brata Tadiji, teraz mógł się o tym przekonać. Stary
gwardian bowiem nigdy nie potrafił dobrze przewidywać.

Tej nocy brat Piotr z azjatyckiego brzegu, gdzie

zesłańcy czekali na wyruszenie, widział po raz ostatni
Stambuł w całej jego potędze i krasie. – Powietrze było
ciepłe i słodkawe. Czuł się zmieszany i zagubiony między
dwudziestoma towarzyszami podróży. Noc była bez
gwiazd i księżyca. A przed nimi na połowie mrocznego
widnokręgu wznosił się wieczorny Stambuł niczym
fajerwerk zatrzymany w locie. Był ramazan

[8]

i na

minaretach wszystkich meczetów paliły się pochodnie,
migocąc jak gwiazdozbiory nad niezliczonymi światłami
miasta. Większość skazanych siedziała ze spuszczoną
głową. Niektórzy ułożyli się już do snu. Brat Piotr przez
pewien czas patrzał na to, co jest za dnia Stambułem, a co
teraz potężnie i wyzywająco wznosi się niby roziskrzona
fala ku niewidocznemu niebu, w bezkresną noc. (Ileż
czasu było trzeba, żeby zapalić tyle świateł? Czy się
znajdzie ktoś, kto by je kiedyś ugasił?) Wydawało mu się,
że nie ma wśród nich miejsca dla Przeklętego Podwórza, a
przecież jest ono tam gdzieś, na jednej z małych ciemnych
płaszczyzn, wśród gęsto rozsypanych świateł. Zmęczony,
odwrócił się w końcu w stronę mrocznego, niemego
wschodu, ale tu też, jak tam, na oświetlonym widnokręgu,
znalazł myśl o Przeklętym Podwórzu. Razem z nim
wyruszyła w drogę i będzie mu towarzyszyć we śnie i na
jawie do Akry, w Akrze i potem.

background image

– W Akrze też widziałem i przeżyłem wiele rzeczy.

Trochę ci już opowiadałem, a jest jeszcze wiele do
opowiedzenia.

Spotkałem

wielu

wygnańców

najprzeróżniejszych narodowości i wyznań, przestępców,
a jeszcze więcej niewinnych. Wielu z nich spędziło po
parę miesięcy na Przeklętym Podwórzu i znało
Karadzioza. A jeden młody człowiek z Libanu potrafił
naśladować jego chód i głos tak, że zrywaliśmy sobie boki
ze śmiechu, jak gdyby przed nami przechadzał się i
krzyczał: „Powiadasz, że nie jesteś winien? Dobrze,
akurat nam potrzeba jednego niewinnego!” Był to gruby
człowiek, z wielką ogoloną głową i okularami z grubego
szkła, żartowniś zawsze pełen dowcipów i skłonny do
śmiechu. Był katolikiem. Kiedy poznaliśmy się nieco
lepiej, a ja mu powiedziałem, kim jestem, zobaczyłem, że
jest o wiele mądrzejszy i niebezpieczniejszy, niż się
zdawało. Jakiś polityk chyba. Żartuje, żartuje, a naraz
siądzie przy mnie i mówi śmiejąc się: „Och, dobry, dobry
jest Karadzioz”. Ja dziwię się: „Jak to dobry, diabelska
jego dobroć!” „Nie, nie, to jest właściwy człowiek na
właściwym stanowisku w naszych czasach”, odpowiada. I
wtedy mówi mi na ucho zupełnie innym głosem: „Jak
chcesz wiedzieć, jakie jest jakieś państwo i jego władza,
staraj się obliczyć, ilu niewinnych, porządnych ludzi
siedzi w więzieniach, a ilu zbrodniarzy chodzi na
wolności. To ci najlepiej powie”. – Wszystko to mówi mi
tylko mimochodem, wstaje zaraz, przechadza się z rękami
w kieszeniach, krzyczy jak Karadzioz i zmusza nas do

background image

śmiechu. Przy tych żartach i śmiechu zawsze myślałem o
Ciamilu i było mi ciężko, bo nie miałem z kim rozmawiać
o nim. Nigdy chyba nie było mi tak żal jakiegoś
człowieka.

Osiem miesięcy pozostał brat Piotr w Akrze. Dopiero

wtedy na interwencję zakonników i pewnych wysoko
postawionych Turków wypuszczano go na wolność.
Wrócił do Bośni o tej samej parze roku, co wyruszył
przed rokiem wraz z bratem Tadiją Ostojiciem, który
przez cały ten czas siedział w Stambule i robił wszystko,
żeby go uwolnić.


Na tym kończy się wszystko. Nie ma więcej niczego.

Tylko grób między niepozornymi mogiłkami zakonników,
zagubiony niczym jeden płatek w głębokim śniegu, śniegu
szerokim jak ocean, przekształcającym wszystko w zimną
pustynię bez imienia i znaku. Nie ma więcej opowieści,
nikt już nie opowiada. Jakby w ogóle nie było świata, dla
którego warto patrzeć, chodzić i oddychać. Nie ma
Stambułu i Przeklętego Podwórza. Nie ma też młodzieńca
ze Smyrny, który już raz umarł, jeszcze przed prawdziwą
śmiercią, kiedy pomyślał, że jest lub mógłby być
nieszczęśliwym bratem sułtana, Dżemem. Nie ma
nieszczęśnika Chaima ani czarnej Akry, ani ludzkich
cierpień, ani towarzyszących im nadziei i oporu. Niczego
nie ma. Tylko śnieg i prosty fakt, że się umiera i idzie pod
ziemię.

Tak widzi wszystko młodzieniec obok okna, którego

background image

na chwilę poniosły wspomnienia i cieniem przykryła myśl
o śmierci. Trwa to tylko chwilę. Najpierw słabo, a potem
żywiej i wyraźniej, jakby się powoli budził, do jego
świadomości dociera nierówny dźwięk metalowych
przedmiotów padających tępo na stos i twardy głos brata
Miji Josicia, który dyktuje spis narzędzi pozostawionych
przez zmarłego brata Piotra.

– Dalej! Pisz: jedna mała piłka żelazna, niemiecka.

Jedna!

background image

[1] Obcęgi wyrabiane w Kreszewie, znanej ze swych

rzemieślników miejscowości w Bośni. Przyp. tłum.

[2] Minderluk – ciągnąca się wzdłuż wszystkich ścian

pokoju ława drewniana, wyściełana materacami i
dywanami, sprzęt charakterystyczny dla każdego domu w
Bośni. Przyp. tłum.

[3] Karadzioz – groteskowa postać z tureckiego teatru

cieni.

[4] Diwan – sułtańska rada tronowa w dawnej Turcji.

Przyp. tłum.

[5] Kadi – sędzia turecki. Przyp. tłum.
[6] Sura – werset koranu. Przyp. tłum.
[7] Taedium vitae – odraza, zniechęcenie do życia.
[8] Ramazan – święto muzułmańskie poprzedzone

wielkim postem. Przyp. tłum.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ivo Andrić Ex Ponto, Nemiri, Lirika
Ivo Andrić Dom na odludziu
Andric Ivo Most na Drinie
Andric Ivo Most na Drinie
w6 Czołowe przekładanie walcowe o zebach srubowych
Pragniesz li przekleństw
Przekładnie cięgnowe
Przekladnie i sprzegla
Przekładnie łańcuchowe
8 Przekładnie łańcuchowe pasowe cierne
phmetria www przeklej pl
06 regresja www przeklej plid 6 Nieznany
Przekładka wycieraczek
bhagawad gita przeklad umadewi wandy dynowskiej 1 eioba
inventor modelowanie zespolow www przeklej pl
Ciasto orzechowe z kremem budyniowym, PRZEKŁADANE
POZNAJEMY ZWIERZETA Z WIEJSKIEGO PODWORKA
prob wki www.przeklej.pl, Ratownictwo Medyczne

więcej podobnych podstron