Jennifer Lewis
Taniec z
nieznajomym
Tytuł oryginału: The Heir's Scandalous Arfair
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Parna, gorąca noc w nieznanym mieście. Samantha Hardcastle miała
wrażenie, że już od wielu godzin kluczy ulicami, próbując znaleźć powrotną dro-
gę do hotelu. Wyszła z niego, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie, i
beztrosko zapuściła się w labirynt uliczek Dzielnicy Francuskiej. W świetle dnia
Nowy Orlean wydawał się niemalże tak oswojony jak Nowy Jork. Ale gdy tylko
zapadł zmrok, miasto ukazało swoje dzikie, egzotyczne oblicze. Latarnie uliczne
i neony wszelkich kolorów i kształtów oświetlały rozbawiony tłum. Ludzie
spacerowali grupami, przystawali przy straganach, żeby kupić przekąski i wielkie
kufle piwa. Muzyka, śmiechy i nawoływania rozbrzmiewały w gorącym
powietrzu przesyconym wonią grillowanego mięsa i korzennych przypraw. Piwo
lało się strumieniami, a ci, którzy orzeźwili się już pierwszym kuflem, rozglądali
się za lokalem, gdzie grano do tańca, lub po prostu puszczali się w tany na
chodnikach, ku uciesze ulicznych grajków.
Samantha uparcie wędrowała przed siebie, choć nie było to łatwe.
Roześmiani, zagadani lub zataczający się przechodnie ciągle ją potrącali, tak że z
trudem łapała równowagę, stąpając ostrożnie na wysokich szpilkach. Co ją
podkusiło, żeby włożyć na spacer po mieście dopiero co kupione czerwone
sandałki od Christiana Louboutina? Przypominały raczej wyrób jubilerski niż
obuwie i stanowiły bez wątpienia niezłą lokatę kapitału, ale zupełnie nie
nadawały się do chodzenia po staromiejskim bruku Nowego Orleanu.
Potknęła się o wystający kamień i zrobiła kilka chaotycznych kroków,
próbując odzyskać równowagę. Na próżno. Nie przewróciła się tylko dlatego, że
na jej drodze niespodziewanie stanęła szorstka, ceglana ściana budynku. Wpadła
na nią z bolesnym impetem, który pozbawił ją tchu. Przygryzła wargę opierając
dłonie o mur, wciąż jeszcze nagrzany po słonecznym dniu. Kiedy chciała ruszyć
TL
R
2
dalej, zorientowała się, że nie może zrobić kroku. Nogi miała jak z waty, głowę
dziwnie lekką. W dół pleców spłynął jej nieprzyjemny, zimny dreszcz, budząc
falę mdlącej słabości. Na czoło wystąpiły jej krople potu, a przed oczami
zatańczyły czarne plamy.
To pewnie z głodu, pomyślała mętnie. Rano zdołała przełknąć tylko
filiżankę kawy, nic nie zjadła ani w samolocie, ani w hotelu. A potem wypuściła
się samotnie na miasto, mając na nogach idiotyczne sandałki, które nie były
przeznaczone do chodzenia, i ubrana w cieniutką jedwabną sukienkę o
sugestywnym kroju haleczki. Jak dziecko zachwyciła się zabytkową architekturą
Dzielnicy Francuskiej, kolorowymi elewacjami, balkonami wspartymi na ozdob-
nych kolumnach, barwnym życiem wypełniającym ulice. Zupełnie zapomniała,
że jej orientacja w terenie pozostawia wiele do życzenia, i oczywiście zabłądziła.
Na domiar złego zrobiło jej się słabo. Prawdopodobnie zaraz zemdleje, osunie się
na chodnik, pod nogi podchmielonych przechodniów... Cóż za porażka. Od
śmierci męża wszystko, czego się podejmowała, szło na opak. Obawiała się, że
każdy dzień zbliża ją nieubłaganie do chwili, kiedy osiągnie kres wytrzymałości i
ostatecznie się załamie.
– Hej, wszystko w porządku? – usłyszała tuż za sobą głęboki głos. –
Dobrze się pani czuje?
– Tak, oczywiście, dziękuję. – Odruchowo ściągnęła łopatki i uniosła
głowę. Ale nie odważyła się puścić muru. Ulica przed jej oczami wirowała, kolo-
rowe światła rozmywały się, tworząc chaotyczne, zygzakowate linie.
– Nie wydaje mi się. – W męskim głosie brzmiała troska. – Proszę wejść do
środka. Powinna pani na chwilę usiąść.
– Nie, naprawdę nie trzeba... – Przed oczami zamajaczyły jej otwarte drzwi,
a za nimi wnętrze wypełnione ciepłym światłem. Poczuła, jak silne ramię
obejmuje jej talię, i napięła mięśnie w mimowolnym proteście.
TL
R
3
– Nie ma się czego bać. To jest zwykła knajpka, nie jaskinia zbójców. –
Mężczyzna łagodnie poprowadził ją do wejścia. Samantha z westchnieniem
wsparła się na jego ramieniu. Nie miała siły walczyć, a wnętrze lokalu kusiło
spokojem, przyjemnym chłodem i melodyjnymi dźwiękami gitary.
– Proszę, niech pani siada. – Stanowczość w głosie nieznajomego działała
na Samanthę kojąco. Z ulgą opadła na wygodny fotel i rozejrzała się dookoła.
Pomieszczenie utrzymane było w poetycznym, odrealnionym stylu fin de
siecle'u. Ciepłe światło zdawało się pieścić ozdobne, po kociemu miękkie linie
gzymsów i mebli. Kolory i ornamenty były stonowane, przyjazna przestrzeń
zachęcała do relaksu i zabawy.
– Dziękuję, już mi lepiej. – Samantha uśmiechnęła się z zażenowaniem. –
Sama nie wiem, co się ze mną stało.
– Teraz musi pani odpocząć i się posilić. Proszę tu poczekać, przyniosę
pani coś do zjedzenia.
– Ależ ja nie... – zaczęła, niezdarnie próbując wstać. Niestety, kolana wciąż
miała zupełnie miękkie.
– Owszem, tak – uciął zdecydowanie.
Zdawało jej się, że słyszy nutę rozbawienia w jego głosie. Może faktycznie
powinna coś zjeść. Ostatnio ciągle zapominała o posiłkach. Od miesięcy jadła
wyłącznie z rozsądku. Żyła jak automat napędzany poczuciem obowiązku. Już
nawet nie pamiętała, co to znaczy mieć apetyt... na cokolwiek.
Wtuliła się w miękkie oparcie fotela i zamknęła oczy. Otoczyła ją miła dla
ucha muzyka restauracyjnego wnętrza. Przytłumiony gwar rozmów, brzęk
sztućców i kieliszków, perliste solo gitary, któremu odpowiadał tęskny śpiew
klarnetu.
TL
R
4
– Proszę. Filet z soli na świeżym szpinaku i dziki ryż. Pożywny i
lekkostrawny posiłek, tak jak zalecił lekarz. – Duża męska dłoń, opalona na złoty
brąz, postawiła przed nią półmisek, z którego unosił się apetyczny zapach.
– Dziękuję. To niezwykle miłe z pana strony. – Spojrzała w górę na
właściciela głębokiego głosu i opalonej dłoni. Przedtem za bardzo kręciło jej się
w głowie, żeby się mogła przyjrzeć jego twarzy.
– Pochlebia mi pani. Tak naprawdę wcale nie jestem miły. – W oczach o
barwie ciemnego miodu zatańczyły złociste iskierki humoru. – Po prostu nie
życzę sobie, żeby ludzie mdleli pod drzwiami mojego lokalu. To mogłoby
odstraszyć klientów.
– A widok słaniających się na nogach kobiet, które wciąga pan do środka,
jest na tyle intrygujący, by przywabić tłumy? – pozwoliła sobie na żartobliwą
ripostę.
Odpowiedział jej uśmiechem, którego serdeczność ją zaskoczyła. Miał
pociągłą twarz o rysach tak harmonijnych, jakby wyszły spod dłuta gotyckiego
mistrza. Gęste, lekko kędzierzawe włosy o głębokiej barwie hebanu,
zmierzwione nad wysokim czołem, nadawały mu wygląd artysty. Pod śmiało
zarysowanymi brwiami ciemne, mieniące się złociście oczy patrzyły na nią w
skupieniu. Był o wiele za bardzo przystojny, by mogła mu zaufać.
– Czemu pan mi się tak przygląda? – spytała podejrzliwie.
– Czekam, aż weźmie pani widelec i zacznie jeść.
Posłusznie nabrała na widelec kawałek ryby i uniosła do ust. Wciąż czując
na sobie uważne spojrzenie mężczyzny, zmusiła się, by zacząć gryźć. Ryba była
soczysta i cudownie delikatna, przyprawiona lekkim sosem, w którym można
było wyczuć cierpkość limonki, pikantny świeżo mielony pieprz i rześki, lekko
korzenny koper.
TL
R
5
– Mmm – wymruczała. – To jest przepyszne. Nieznajomy uśmiechnął się
szerzej i pokiwał głową, jakby się zgadzał z oczywistą prawdą.
– Czego miałaby pani ochotę się napić? – spytał, spoglądając na nią
uważnie swoimi ciemnozłotymi tygrysimi oczami.
Czy jej się zdawało, czy rzeczywiście usłyszała uwodzicielską nutę w jego
głosie? Poczuła, jak mięśnie jej ramion napinają się mimowolnie. Nie chciała,
żeby z nią flirtowano. Myśl, że po raz kolejny wróciła na rynek singli, nie była
przyjemna. Gorzej – budziła w niej dreszcze przerażenia.
– Szklankę wody, jeśli można prosić – odpowiedziała mu chłodnym,
wyniosłym spojrzeniem, godnym zamożnej nowojorskiej damy, którą podobno
była.
Mężczyzna zniknął bez słowa, a Samantha nie zwlekając, rzuciła się na
jedzenie. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna. Miała za sobą naprawdę
długi i męczący dzień. W dodatku niewiele wskórała. Przyjechała do Nowego
Orleanu, żeby odszukać człowieka, który mógł być nieślubnym synem jej
zmarłego męża. Niejaki Louis DuLac, prawdopodobnie owoc jednego z
młodzieńczych romansów Tarranta Hardcastle'a, od miesięcy ignorował jej mejle
i telefony. Postanowiła więc pofatygować się osobiście do jego rezydencji przy
Royal Street, ale nie zastała go, pomimo że próbowała dwukrotnie – po drodze z
lotniska i później, po południu. Za drugim razem zniecierpliwiona gosposia
zamknęła jej drzwi przed nosem gestem, którego nawet przy najlepszych
chęciach nie można było uznać za uprzejmy. Samantha nie przejęła się tym
zbytnio. Louis DuLac był właścicielem sieci luksusowych restauracji i z
pewnością nie miał czasu, żeby przesiadywać w domu. Może następnego dnia
będzie miała więcej szczęścia i zastanie go przy porannej kawie.
Dźwięk odkorkowywanej butelki wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę
i aż jęknęła w duchu, rozpoznając pękatą butlę o smukłej szyjce. Najwyraźniej
TL
R
6
nieznajomy uznał, że stacją na to, żeby zapłacić siedemset dolarów za butelkę
słynnego Krug Clos du Mesnil.
Pretensje mogła mieć tylko do siebie. Kto jej kazał wychodzić na miasto w
sandałkach od Louboutina? Równie dobrze mogła napisać sobie na czole, że jest
nieprzyzwoicie bogata.
– Naprawdę nie... – Zrobiła dłonią stanowczy gest.
– Na koszt firmy. – Ignorując jej protest, postawił przed nią kieliszek i
napełnił go musującym płynem o barwie promieni słońca.
– Dlaczego...? – Samantha zamrugała, zdumiona. Nie przypominała sobie,
by kiedykolwiek widziała sommeliera lekką ręką oferującego za darmo butelkę
Krug. Nawet tak ważnemu klientowi jak Tarrant.
– Dlaczego? – posłał jej intensywne złociste spojrzenie. – Żeby coś
zaradzić na ten smutek, który widzę w pani ślicznych oczach.
– Nie przyszło panu do głowy, że może mam powód, by się smucić?
– Owszem, przyszło. – Zajął miejsce naprzeciwko niej. – Czy jest pani
umierająca? – spytał z absolutną powagą.
– Nie – wyjąkała. – W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo.
– To wspaniale! – W głosie nieznajomego zabrzmiała wyraźna ulga. – Oto
wiadomość, za którą warto wypić.
Uniósł kieliszek, a ona powtórzyła jego gest. Kryształ stuknął o kryształ z
dźwięczną czystą nutą. Samantha upiła łyk kosztownego trunku. Smakował
rześko i rozkosznie niczym poranne słońce.
– Co by pan zrobił, gdybym powiedziała, że jestem umierająca? – spytała,
autentycznie zaciekawiona.
– Zasugerowałbym, żeby maksymalnie wykorzystała pani każdy dzień,
każdą chwilę. Uważam,że to dobra rada, w każdej sytuacji. – Iskierki zamigotały
w jego oczach.
TL
R
7
– Święta racja – przytaknęła, uśmiechając się do wspomnień. Jej mąż
Tarrant miał w sobie taką pasję życia, że zadziwił lekarzy, walcząc ze śmiertelną
chorobą o wiele dłużej, niż przewidywały nawet najbardziej optymistyczne
diagnozy. Kiedy odchodził pokonany, ale nie złamany, kazał żonie obiecać, że
będzie czerpała z życia pełnymi garściami. Samantha obiecała, ale jak dotąd, nie
była w stanie dotrzymać słowa.
Upiła kolejny łyk musującego trunku. Bąbelki zaszczypały ją w język i
połaskotały w podniebienie. Może kieliszek szampana dzielony z przystojnym
nieznajomym gorącą nocą w obcym mieście był dobrym początkiem?
– Za pierwszy dzień reszty życia. – Unosząc kieliszek, spojrzała prosto w
oczy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Pomyślała nagle, że te oczy przy-
pominają ślepia tygrysa: złociste, czujne i skupione pomimo pozornego
rozleniwienia.
– Niech każdy dzień będzie świętem. – Zasalutował jej kieliszkiem i
odpowiedział spojrzeniem, a ona poczuła w głębi duszy jakieś nieśmiałe, miłe
drgnienie. Pewnie szampan zaczynał już działać.
– Myślę, że najwyższy czas, żebyśmy zatańczyli. – Nieznajomy podniósł
się i wyciągnął do niej rękę.
Spłoszona, popatrzyła ponad jego ramieniem na scenę, gdzie kwartet
jazzowy zaczął właśnie grać tęskną, lecz zarazem porywająco energetyczną
melodię. Parkiet w jednej chwili zaroił się od tańczących par. Samantha wbrew
sobie poczuła, jak adrenalina przenika jej ciało dreszczem, a krew zaczyna
pulsować w rytm muzyki.
– Och, nie – powiedziała słabo. Nie mogę...
Była wdową. Nie nosiła żałoby, bo Tarrant prosił ją, żeby nawet na jego
pogrzeb nie wkładała czarnej sukni. Uważał, że do twarzy jej tylko w
świetlistych, pastelowych ubraniach. Jak zwykle zastosowała się do jego
TL
R
8
życzenia. Dziś też miała na sobie sukienkę w subtelnym kolorze, jakim
zachodzące słońce barwi piasek tropikalnych plaż. Nieznajomy nie mógł się więc
domyślić, że pochowała męża zaledwie pół roku temu.
Znacząco spojrzała na swoje sandałki na wysokich szpilkach. Podążył za jej
spojrzeniem, w lot łapiąc niewypowiedzianą myśl.
– Christian byłby zdruzgotany, gdyby się dowiedział, że jakaś kobieta
potraktowała jego dzieło jako pretekst, żeby się wykręcić od tańca.
– Zna pan Louboutina? – Samantha popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Poznaliśmy się, kiedy mieszkałem w Paryżu.
– Niewiele osób potrafiłoby rozpoznać jego styl.
– Możliwe– przyznał. – Cóż, ja po prostu jestem spostrzegawczy. I potrafię
docenić piękno.
Powiedział to tonem swobodnej pogawędki, ale jego spojrzenie powoli,
uważnie przesunęło się po jej twarzy, włosach i figurze. Nie było w nim
natarczywości, tylko otwarcie wyrażone uznanie. Po raz pierwszy od bardzo,
bardzo dawna Samantha poczuła się... pożądana. Ze wstydem zwalczyła budzące
się w niej przyjemne emocje.
– Tylko niech pan nie mówi Christianowi, że tak znieważyłam jego
arcydzieło – uśmiechnęła się, zmieniając temat.
– Niestety, będę musiał mu donieść. – Nieznajomy pokręcił głową, robiąc
komicznie srogi grymas.
– Chyba że zgodzi się pani ze mną zatańczyć. Myślę, że tyle przynajmniej
może pani dla mnie zrobić po tym, jak przygarnąłem panią, błąkającą się po
ulicy, i nakarmiłem.
– To brzmi, jakbym była zgubionym pieskiem.
– Samantha parsknęła śmiechem.
– Pieskiem w pantoflach od Louboutina.
TL
R
9
– Uśmiechnął się także, a potem zdecydowanie ujął jej dłoń. Wstała
odruchowo. Lata treningu na stanowisku małżonki miliardera zrobiły swoje.
Uprzejme, towarzyskie zachowania i zasady savoir vivre'u miała opanowane do
perfekcji, gorzej było z jej asertywnością.
Muzyka intensywniała, uwodziła południowym, rozkołysanym rytmem. Co
złego mogło być w jednym tańcu? – pomyślała Samantha, pozwalając po-
prowadzić się na parkiet. Ostatecznie Tarrant sam jej powiedział, że ma używać
życia. Spełni tylko życzenie zmarłego męża...
Nieznajomy objął ją w talii i obrócił ku sobie delikatnym, ale
zdecydowanym gestem. Położyła dłoń na jego ramieniu, dopiero teraz
zauważając,jak bardzo jest wysoki. Musiał mieć co najmniej metr
dziewięćdziesiąt wzrostu. Był smukły i gibki, a jego ruchy, płynne i pewne jak u
dzikiego kota, świadczyły o drzemiącej w nim sile. Kiedy poprowadził ją po
parkiecie, dostosowała kroki do zmysłowego rytmu mambo. Miała wrażenie, że
muzyka gęstnieje wokół nich jak dym, przesłaniając cały świat. Widziała tylko
jego szerokie ramiona, kołnierzyk białej koszuli uszytej z materiału o ciekawym
dyskretnym wzorze z nieregularnie ułożonych prążków.
Skupiła się na tym, by zachować prawidłową postawę i nie pomylić
kroków. „Głowa do góry, brzuch wciągnięty" – niemal słyszała komendy
wydawane suchym tonem przez pannę Walentynę, jej dawną nauczycielkę tańca.
– Ma pan ładną koszulę – zagadnęła.
Jego tygrysie oczy zwęziły się w wyrazie lekkiej kpiny.
– Nie musi mnie pani zabawiać kurtuazyjną rozmową. Wiem, że jest pani
miłą osobą.
– Skąd może pan to wiedzieć? – zdumiała się.
– Potrafię odczytywać ludzkie charaktery – uśmiechnął się tajemniczo. –
Babcia mnie nauczyła. Miała zwyczaj wróżyć z fusów. Zdradziła mi, że jej sekret
TL
R
10
polega na tym, żeby uważnie przyglądać się ludziom, kiedy oni wpatrywali się w
fusy.
– Jak to robiła?
– Ludzka twarz jest jak księga. Każda zmarszczka, bruzda czy nawet
dołeczek coś znaczą. Tak zapisują się nasze przeżycia, emocje, usposobienie.
– Ojej. – Uważne spojrzenie nieznajomego sprawiło, że Samantha
skurczyła się w sobie. W wieku trzydziestu jeden lat nie miała złudzeń co do
tego, że temat zmarszczek już niebawem stanie jej się bliski. Uroda, dzięki której
wygrała więcej konkursów piękności, niż mogła spamiętać, niedługo przeminie,
zostawiając ją... z niczym.
– Ma pani urocze dołeczki w policzkach, które powstały dlatego, że często
się pani uśmiecha. – Mężczyzna obrócił ją w tańcu, potem przyciągnął do siebie i
z bliska przyjrzał się jej twarzy. – Ale w kącikach oczu nie zaznaczyły się
zmarszczki, które pojawiają się, kiedy uśmiech jest spontaniczny. Bywa, że
uśmiecha się pani, choć nie jest szczęśliwa. Robi to pani, żeby sprawić
przyjemność innym.
– To prawda – powiedziała cicho. – Ktoś mi już mówił, że za bardzo się
staram przypodobać ludziom. Jestem zawsze na „tak" – zaśmiała się nerwowo.
– Ale ma pani silny charakter – ciągnął nieznajomy, nie spuszczając z niej
uważnego spojrzenia. – Widać to po sposobie, w jaki trzyma pani głowę. Jest
pani delikatna, ale wytrwała i konsekwentna. Pani gesty są oszczędne,
precyzyjne i pewne. Przywiązuje pani wielką wagę do wszystkiego, co pani robi.
Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Czy
rzeczywiście taka była prawda o niej? Czy były to tylko pozory, wyuczona
maniera, która pozwoliła jej latami prześlizgiwać się przez życie?
TL
R
11
Ostatnio bardzo się starała dojrzeć. Wreszcie dorosnąć. Wyciągnęła
wnioski ze swoich nieudanych małżeństw i zrobiła wszystko, żeby uczynić
ostatnie lata życia Tarranta tak szczęśliwymi, jak tylko było to możliwe.
– I jest pani bardzo, bardzo smutna – wymruczał, pochylając się i zbliżając
usta do jej ucha.
– Dobrze, że nie powiedział pan „żałosna" – usiłowała żartować, ignorując
ciepło bijące od jego ciała.
– Och, nie jest pani ani trochę żałosna. – Przesunął dłonią wzdłuż jej
sztywno wyprostowanych pleców. – Ale moja babcia powiedziałaby, że nie
powinna pani zapominać o oddychaniu.
Jak on się miło uśmiecha, pomyślała Samantha. Serdecznie i szczerze,
jakby widział w niej człowieka, a nie tylko blond lalkę, po której można się
spodziewać wyłącznie głupkowatych chichotów w odpowiedzi na mniej lub
bardziej niewybredne jednoznaczne aluzje. Zbyt często spotykała mężczyzn,
którzy traktowali ją w ten irytujący sposób. Wyprowadzanie ich z błędu było
nużącym, w większości wypadków beznadziejnym przedsięwzięciem.
– Proszę, niech pani oddycha.
Skupiła się na tym, żeby nie pomylić kroków.
– Przecież oddycham.
– Ale byle jak. Za szybko, za płytko. Jakby była pani ściśnięta
niewidzialnym gorsetem. Zdziwiłaby się pani, jak wielu ludzi nie zdaje sobie
sprawy, że podświadomie przez cały czas wstrzymują oddech.
– Wprowadził ją w kolejny, zawrotny piruet. Wirując, mimowolnie
wciągnęła głęboki haust powietrza.
– Właśnie o to mi chodziło – ucieszył się. – Oddychać trzeba tak, jakby się
chciało wchłonąć całą rzeczywistość. To, co dobre, i to, co złe.
– To, co złe? – powtórzyła, zdumiona.
TL
R
12
– Nie inaczej. Jeśli skupimy się na unikaniu rzeczy nieprzyjemnych, nigdy
w pełni nie poczujemy smaku tego, co w życiu najlepsze.
Zastanawiając się nad jego słowami, wykonała kolejną taneczną figurę.
– Zajmuje się pani tańcem zawodowo? – spytał nagle.
– Nie... – Poczuła, że się rumieni. – Swego czasu brałam udział w paru
konkursach, ale...
– To widać. Kontroluje pani każdy, najdrobniejszy ruch. Pani taniec jest
bezbłędny i bardzo efektowny, jak zresztą cała pani postawa.
Zwalczyła odruchową chęć, żeby zerknąć w dół i upewnić się, że sukienka
leży nienagannie. To fakt, stale się kontrolowała. Perfekcyjna prezencja należała
do jej obowiązków jako żony Tarranta Hardcastle'a. Jej dni mijały na
poddawaniu się zabiegom stylistów, wizażystów, fryzjerów i kosmetyczek,
którzy dbali o każdy, najdrobniejszy detal jej wyglądu. Podczas licznych
lunchów, kolacji i rautów była wystawiona na bezlitosne, taksujące spojrzenia
nowojorskiej socjety. Tak bardzo przywykła do noszenia kreacji od
najsłynniejszych projektantów, idealnie dopracowanych fryzur i starannego
makijażu, że nie miała pojęcia, jak wyglądałaby bez tego wszystkiego. Może pod
maską pozorów, którą nosiła od lat, była tylko pustka?
Dziś jednak nie chciała o tym myśleć. W złocistych oczach mężczyzny,
który prowadził ją w tańcu, lśniła akceptacja i szczery podziw. Zupełnie nie
wyglądało na to, by zamierzał doszukiwać się niedociągnięć w jej wyglądzie czy
potknięć w zachowaniu. Kiedy wprowadził ją w kolejny obrót, splótł palce z jej
palcami. W jego dużej dłoni jej dłoń sprawiała wrażenie drobnej i dziwnie nagiej,
bez okazałego pierścionka, który Tarrant uroczyście wsunął na jej palec przed
czterema laty. Brylant, umieszczony w misternym koszyku z platyny, na
obrączce ze złota najczystszej próby był tak wielki, że gdy wychodziła z domu,
musiał towarzyszyć jej uzbrojony ochroniarz. Tarrant nalegał, żeby nosiła
TL
R
13
pierścionek zawsze, w dzień i w nocy, jako symbol łączącej ich więzi, a ona, jak
zwykle, uczyniła zadość jego życzeniom. Kiedy owdowiała, z pewną ulgą
zamknęła kosztowny klejnot w sejfie.
– Zamyśliła się pani. – Głęboki głos nieznajomego przywołał ją do
rzeczywistości.
– Wspomnienia. – Uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne.
Małżeństwo z Tarrantem było dla niej azylem, dawało nadzieję na to, że ona też
ma szansę zbudować udany związek. Nie wiedziała, jak sobie poradzi bez męża.
– Wspomnienia są ważne, nie przeczę – powiedział cicho. – Ale życie
toczy się tu i teraz.
Miał niezaprzeczalnie rację. On sam z całą pewnością żył chwilą obecną.
Wystarczyło popatrzeć, jak tańczy. Poruszał się płynnie, jakby muzyka pul-
sowała w jego ciele, wypełniając go od czubka kształtnej głowy, poprzez
szerokie ramiona, płaski brzuch i wąskie biodra, aż po mocne nogi, obleczone w
czarne lniane spodnie. Był wspaniale zbudowany i choć w żaden sposób tego nie
podkreślał, musiał być w znakomitej formie. Czuła bijącą od niego siłę.
Ile mógł mieć lat? Pewnie niewiele ponad trzydzieści, a więc byli w
podobnym wieku. Tylko że ona ostatnio czuła się tak, jakby miała
dziewięćdziesiątkę na karku.
Patrzył jej prosto w oczy, nie próbował ukradkiem zaglądać w dekolt jak
wielu dżentelmenów, często bardzo nobliwych, z którymi zdarzało jej się tańczyć
na eleganckich przyjęciach. W jego wzroku widziała inteligencję i autentyczne,
życzliwe zainteresowanie. Czuła, jak nawiązuje się między nimi coraz silniejsza
nić porozumienia.
Nawet nie wiem, jak mu na imię, pomyślała.
TL
R
14
To było... dziwne. Dotykała go, patrzyła mu w oczy. Piła z nim szampana,
rozmawiała i śmiała się z jego żartów, choć nie wiedziała o nim zupełnie nic.
Cała sytuacja wydawała jej się trochę nierzeczywista.
Może powinna go zapytać...?
Nie. Nie chciała niczego zmieniać. Gdyby go spytała, jak się nazywa, sama
też musiałaby się przedstawić, a wolała, żeby nie wiedział, że ma do czynienia z
Samanthą Hardcastle, żoną niedawno zmarłego Tarranta Hardcastle'a,
nowojorskiego multimilionera. Może tutaj, w Nowym Orleanie, nie była tak
znana, ale w jej mieście plotkarskie pisma od miesięcy prześcigały się w
publikowaniu mniej lub bardziej wyssanych z palca artykułów, których była
główną bohaterką. Obwołano ją wesołą wdówką, sprytną kobietką, która
poślubiła dwa razy starszego od siebie bogacza, a kiedy ten zmarł, zgarnęła jego
majątek. Niektórzy dziennikarze dawali upust swojemu zgorszeniu jej
wyrachowaniem, inni niemal otwarcie jej gratulowali, jakby trafiła szóstkę w
totolotka. Nikt nie miał wątpliwości, że była łowczynią fortun, która nie wahała
się wyjść za mąż dla pieniędzy.
– Hej, czym się pani zadręcza? – Obrócił ją w tańcu tak, że oparła się o
jego szeroki tors. – Znów zapomina pani oddychać.
– Och, rzeczywiście. – Zaciągnęła się głęboko powietrzem. Kiedy
wypuściła je z głośnym westchnieniem ulgi, oboje się zaśmiali.
Muzycy zmienili tempo. Rozkołysane, miękkie mambo przeszło płynnie w
gorącą sambę. Kilka par dłoni wybijało na bongosach zawrotny, hipnotyczny
rytm. Samantha poczuła, jak muzyka wypełnia ją czystą, szaloną energią, nie
pozostawiając miejsca na zmartwienia, obawy czy obsesyjną samokontrolę.
Wciągnęła powietrze głęboko w piersi, odrzuciła głowę w tył, swobodnie
zakołysała biodrami. Muzyka tętniła w jej krwi, a nogi poruszały się same,
posłuszne coraz szybszemu, coraz bardziej ognistemu rytmowi. Uniosła ręce,
TL
R
15
zawirowała, nagle lekka, jakby płynęła nad ziemią unoszona przez huk bębnów,
oszalały świergot fletów i dziki śpiew gitary. Świat dookoła niej zatracił kontury,
rozmył się, zamienił w wir świetlistych plam. Zaśmiała się głośno, radośnie.
Włosy fruwały złocistymi pasmami wokół jej twarzy. Kiedy muzycy zakończyli
utwór popisową, ozdobną kodą, padła w ramiona partnera.
– To było... niesamowite – wydyszała.
Objął ją ze śmiechem, a gdy zespół zaczął grać tęskną, bluesową melodię,
posuwiście ruszył po parkiecie, nie wypuszczając jej z ramion.
– Uwielbiam ten kawałek – wymruczał wprost w jej ucho. Jego niski ciepły
głos był jak nieuchwytna pieszczota. Poczuła niespodziewany rozkoszny dreszcz
spływający w dół karku. – Kojarzy mi się z leniwym popołudniem na
rozlewiskach. Słońce złoci spokojną wodę, w której przegląda się jasno–błękitne
niebo, żurawie nawołują się melancholijnie i gdzieniegdzie co jakiś czas z
głośnym pluskiem rzuci się ryba.
Zasłuchana w niespieszny dialog gitary i harmonijki, wyobraziła sobie
scenę, którą tak sugestywnie opisał. Serce ścisnęło jej się nagłą tęsknotą za
przestrzenią, ciszą, zapachem wody i szerokim horyzontem.
– Często jeździ pan na rozlewisko?
– Tak często, jak tylko mogę.
Objął ją mocniej i przygarnął bliżej do siebie. Kiedy pochylił twarz ku jej
twarzy, poczuła na policzku szorstki dotyk jego podbródka. Odetchnęła głęboko,
zaciągając się męskim, korzennym zapachem. Już prawie zapomniała, czym jest
bliskość mężczyzny. Prawie, ale nie do końca – w głębi jej ciała obudziło się
nieśmiałe pulsowanie pożądania. Jej skóra stała się nagle bardzo wrażliwa na
dotyk, zamrowiła tam, gdzie jego duże, silne dłonie obejmowały jej talię. Objęła
jego kark ramionami i zanim zdołała się powstrzymać, jej palce zaczęły głaskać
jego mocne, szerokie barki. Kiedy nabrała powietrza, koniuszki jej piersi
TL
R
16
musnęły jego tors. Poczuła gorący dreszcz, który przeniknął ją na wskroś.
Rozchyliła usta w jakimś niemym, żarliwym wołaniu. Czuła, że zginie, jeśli nie
poczuje smaku jego warg.
Odpowiedział natychmiast, przykrywając ustami jej usta. Jego wargi były
gorące, aksamitne w dotyku i przyjemnie jędrne, Oboje w tym samym momencie
rozchylili usta. Ich języki spotkały się, musnęły nieśmiało, a potem splotły z
gwałtowną namiętnością. Samantha nie wiedziała, jak długo trwał pocałunek –
tęskna muzyka, przyćmione światła i bliskość mężczyzny sprawiły, że straciła
poczucie rzeczywistości. Zmysłowe doznania otuliły ją jak kokon, czuła tylko
pieszczotę jego warg, subtelną, lecz jednocześnie przeszywającą jej ciało niczym
rozpalony grot.
– Chodź ze mną – wymruczał wprost w jej usta. Nie odezwała się, ale
zobaczył odpowiedź w błysku jej oczu, usłyszał ją w nagłym westchnieniu. Nie
czekał. Objął ją mocno w talii i poprowadził w głąb sali.
Co się ze mną dzieje? – pomyślała gorączkowo Samantha. Pod cienką
sukienką jej ciało, niczym wrażliwy instrument, wibrowało zmysłową energią.
Nie wiedziała, czy byłaby w stanie iść, gdyby ramię nieznajomego nie otaczało
jej talii. Może uniosłaby się w powietrze, popłynęła w strumieniu głębokich,
przydymionych dźwięków saksofonu, który zastąpił harmonijkę? Mijali barwnie
ubranych, roześmianych gości i zaaferowanych kelnerów w białych koszulach i
długich fartuchach, którzy roznosili tace pełne kolorowych drinków. Samantha
nie wiedziała, dokąd idą, i właściwie było jej to obojętne. Nie zdziwiła się w
ogóle, kiedy otworzył drzwi wiodące na zaplecze i poprowadził ją przez tonący
w półmroku korytarz ku wysokim drzwiom z ciemnego drewna.
– Tu będziemy mieli trochę spokoju – wymruczał, przepuszczając ją w
progu.
TL
R
17
– Czy to jest twoje mieszkanie? – spytała, unosząc głowę i popatrując na
niego przez ramię.
– Nie, mieszkam gdzie indziej. Tutaj urządziłem biuro i nocuję czasami,
kiedy mam dużo pracy.
Samantha rozejrzała się ciekawie.
Wnętrze było przestronne, urządzone w podobnym stylu co sam bar. W
ciepłym świetle stojącej lampy o witrażowym kloszu miękkie linie antycznych
mebli lśniły ciemnym złotem.
– Czy to lampa od Tiffany'ego? – spytała Samantha, zapatrzona w piękny
świetlisty wzór ułożony z małych kawałeczków szkła, barwą przypominających
bursztyny.
– Tak. Moja mama je kolekcjonowała.
– I trzyma ją pan tutaj, w otwartym pokoju, bez ochrony? – Zrobiła wielkie
oczy. – Słyszałam, że takie lampy są warte setki tysięcy dolarów.
– Są cenne, to fakt. Ale przede wszystkim są piękne. Pięknem trzeba się
cieszyć, a nie trzymać je pod kluczem.
– Coś mi się zdaje, że potrafi się pan cieszyć wieloma rzeczami –
uśmiechnęła się. – Przyjemnie się pan tu urządził.
– Te meble stały tu już w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku,
kiedy rozwścieczona kochanka podziurawiła kulami pierwszego właściciela tego
lokalu.
– Dlaczego to zrobiła?! – Samantha rozejrzała się wokół nieufnie, jakby
szukając śladów po strzałach.
– Bo facet miał czelność przespać się ze swoją żoną – odparł ze śmiertelną
powagą.
– To faktycznie mogło rozsierdzić kochankę – zachichotała Samantha.
– Lubię pani śmiech. – Nie odrywał wzroku od jej ust.
TL
R
18
– Dzięki, ja też go lubię, chociaż ostatnio nie miałam wielu powodów do
radości...
Odnalazła spojrzeniem jego złociste oczy i nagle straciła poczucie
rzeczywistości. Westchnęła bezwiednie, gdy poczuła, jak wzbiera w niej dawno
zapomniane, niecierpliwe pragnienie, jak potężnieje niczym niebezpieczny wir,
gotów wciągnąć ją w nieznaną głębię.
Nie miała siły walczyć. Nie pamiętała o rozsądku, o ostrożności, o
jakichkolwiek obawach. Rozchyliła usta. Chciała dotyku jego warg na swoich,
pieszczoty jego języka. Była głodna, dojmująco głodna pocałunku tego obcego
mężczyzny.
Nie kazał jej czekać. Przez jeden krótki, pełen napięcia moment mierzył ją
swoim tygrysim spojrzeniem, którego zmysłowa drapieżność była odpowiedzią
na jej żarliwe pragnienie. W następnej chwili znalazł się przy niej i przykrył jej
usta swoimi, tłumiąc jej kolejne westchnienie. Oplotła ramionami jego szyję i
odwzajemniła pocałunek, czując, że jej ciało staje w ogniu niczym wiązka
chrustu.
Louis DuLac spotkał w życiu wiele pięknych kobiet. Nieraz miał okazję
gładzić palcami gładką skórę, zaglądać głęboko w oczy pociemniałe z pragnie-
nia, całować gorące, chętne usta.
Jednak to, co przeżywał w tej chwili, było zupełnie nowym
doświadczeniem.
Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety, która potrafiłaby spojrzeniem
dosięgnąć dna jego duszy, z którą mógłby prowadzić dialog spojrzeń i gestów
harmonijny jak utwór muzyczny, bez jednej fałszywej nuty.
Tajemnicza nieznajoma była jasną blondynką o szarobłękitnych oczach, co
samo w sobie nie czyniło z niej osoby wyróżniającej się w tłumie. Była wysoka,
ale tak szczuplutka, że gdyby przedstawiono ją jego babci, ta bezceremonialnie
TL
R
19
uszczypnęłaby ją w zbyt chudy pośladek, a potem, cmokając z dezaprobatą,
postawiłaby przed nią talerz pełen aromatycznej, pożywnej strawy i
przypilnowała, by zjadła wszystko, bez grymaszenia. Louis z pewnym
rozbawieniem pomyślał, że postąpił podobnie, choć na szczypanie oczywiście
nie mógł sobie pozwolić. Ostatecznie był dżentelmenem. A ona była damą.
Gdyby nie to, że omal nie zasłabła przed wejściem do jego lokalu, mógłby
nie zauważyć drzemiącej w niej tajemniczej głębi. Prawdziwej natury, którą
umiejętnie ukrywała pod osłoną kosztownej elegancji i lekko usztywnionego,
nienagannie uprzejmego sposobu bycia. Ale w chwili, kiedy ją objął i
podtrzymał, a ona wsparła się na nim, bezradna i szczerze wdzięczna, poczuł
wyraźnie, że przeskoczyła między nimi jakaś iskra. Zaintrygowany, postanowił
dotrzymać jej towarzystwa. Poprosił ją nawet do tańca i patrzył urzeczony, jak
pod wpływem żywej, zmysłowej muzyki jego tajemnicza nieznajoma uwalnia się
z krępującego ją niewidzialnego gorsetu. Jej ruchy straciły wystudiowaną
sztuczność, by przemienić się w spontaniczną ekspresję cudownej radości życia.
A potem się pocałowali i wtedy poczuł, że iskra, która przeskoczyła między
nimi, zamienia się w pożar ogarniający ich oboje z jednakową gwałtownością.
Widzieli się po raz pierwszy w życiu, lecz potrafili dostroić się do siebie
niczym zgrani partnerzy.
A kiedy zaprowadził ją do przylegającej do biurowego pomieszczenia
sypialni, w której królowało wielkie mahoniowe łoże pod baldachimem zdobnym
w zawiłe etniczne motywy, odkrył z zachwytem, że i tutaj potrafią prowadzić
dialog bez słów, pełen szczerej, nieskrępowanej namiętności.
– Czemu się uśmiechasz? – spytała, odgarniając włosy z twarzy. Usta miała
obrzmiałe od pocałunków.
– Każdy by się uśmiechał, gdyby miał szczęście podziwiać taki widok –
wymruczał w odpowiedzi. Jasnowłosa leżała przed nim naga jak syrena pośród
TL
R
20
wzburzonych, satynowych fal pościeli. W przyćmionym, nastrojowym świetle
lampy o rubinowym kloszu jej ciało rysowało się zmysłowymi, pięknymi
liniami. Miała długą szyję i delikatne ramiona. Jej piersi były jędrne i strome,
uroczo dziewczęce, a wąska talia i cudownie zaokrąglone biodra emanowały
hojną kobiecością. Nogi miała długie i bajecznie zgrabne.
Pochylił się nad nią i pocałował tam, gdzie pod lewą piersią jej serce biło
szybko, mocno. Pozwolił dłoni wędrować leniwie w dół jej gładkiego brzucha,
ku miejscu, gdzie w złączeniu ud skryta pod trójkątem złotych kędziorków
rozkwitała jej kobiecość.
Rozchylił palcami delikatne płatki zwilżone gorącą rosą podniecenia i
przykrył ustami jej usta. Poruszyła biodrami, otwierając się dla niego, chłonąc
jego pieszczotę. Smakowała czystym pożądaniem. Jej ciało pachniało słodko i
dziko jak rozgrzany słońcem tajemniczy ogród. Wciągnął tę woń głęboko w
płuca, czując, że ogarnia go szaleństwo.
Kiedy wplotła drżące z niecierpliwości palce w jego włosy, przyciągnęła go
do siebie zaborczo i zamknęła jego biodra w gorącym, aksamitnym uścisku
swoich długich nóg, zatracił się w niej bez reszty, czując, że trzyma w ramionach
tajemnicę.
Nic o niej nie wiedział. Przypuszczał, że jest wolna, bo przecież
spacerowała sama po mieście, a jej szczupłych, zadbanych dłoni nie zdobiła
ślubna obrączka ani nawet żaden pierścionek. Jeden rzut oka na jej strój
wystarczył, żeby stwierdzić, że należy do świata wielkich pieniędzy i luksusu, o
którym większości śmiertelników nawet się nie śniło. Sandałki i sukienka były,
lekko licząc, warte tyle co przyzwoity rodzinny samochód. A jednocześnie... w
jej zachowaniu naprawdę było coś, co upodobniało ją do zbłąkanego szczeniaka,
złaknionego ludzkiej bliskości i pozytywnych emocji. Choć potrafiła panować
nad sobą jak księżniczka od dzieciństwa trenowana w bezbłędnym stosowaniu
TL
R
21
się do zasad etykiety, tylko pozbawiony empatii ślepiec mógłby nie zauważyć, że
nosi w duszy smutek, który wysysa z niej energię niczym kosmiczna czarna
dziura. W łóżku była skromna, wręcz nieśmiała, lecz okazywała również
żywiołową, szczerą namiętność. Bardzo, bardzo intrygująca kombinacja.
Nie powinien był przyprowadzać jej tutaj.
Była zbyt wrażliwa, zbyt delikatna. W jakiś niebezpieczny sposób skłaniała
go do myślenia o rzeczach, na które dotąd w jego życiu nie było miejsca. A on
nie chciał, żeby ta sytuacja uległa zmianie. Miał niepokojące przeczucie, że jeśli
dotknie tajemnic, które skrywała, otworzy puszkę Pandory i spokojne życie,
które tak lubił, pogrąży się w chaosie. Nie był jednak w stanie się cofnąć.
TL
R
22
ROZDZIAŁ DRUGI
Samantha obudziła się nagle i otworzyła oczy, czując, jak dziwny niepokój
narasta w niej elektryzującą falą. Otaczała ją zupełna ciemność. Obok niej ktoś
oddychał spokojnie, miarowo. Od śpiącego promieniowało ciepło. Tarrant,
pomyślała z westchnieniem ulgi, ale w następnej chwili niepokój powrócił
gwałtownym dreszczem.
Jej mąż nie żył od pół roku.
Poderwała się błyskawicznie. Kołdra zsunęła się z niej i poczuła na
piersiach powiew chłodnego powietrza.
Była naga.
Serce zaczęło niemal boleśnie kołatać w jej piersi, kiedy powróciły do niej
wspomnienia ostatnich godzin. Nieznajomy o złotych tygrysich oczach, w któ-
rych widziała zachwyt i drapieżne, nieskrywane pożądanie... jego piękne,
zmysłowe usta uśmiechające się do niej triumfująco i czule zarazem... jego
męskie, silne ramiona obejmujące ją zaborczo, dłonie pieszczące jej ciało, jego
pełna żaru namiętność, która wypełniała ją niewypowiedzianą rozkoszą...
Uprawiała seks z mężczyzną, którego w ogóle nie znała. Jej ciało, wciąż
miło zmęczone i pulsujące spełnieniem, przypominało jej dobitnie o tym, co
zrobiła.
Musiała zwariować.
Nieznajomy poruszył się i wymruczał coś przez sen. Samanthę nagle
ogarnęła panika. Nie byłaby w stanie spojrzeć mu w oczy, gdyby się obudził...
Musiała uciekać. Jak najszybciej. Gnana strachem i wyrzutami sumienia, cicho
wymknęła się z łóżka i ubrała błyskawicznie niczym strażak zbudzony do
pożaru. Wygładziła na sobie trochę pomiętą sukienkę, chwyciła sandałki i na
palcach podeszła do drzwi. Kiedy nacisnęła klamkę, ciężkie skrzydło uchyliło się
TL
R
23
z cichym skrzypieniem i Samantha poczuła, jak pot występuje jej na czoło.
Odwróciła się gwałtownie, ale śpiący nawet nie drgnął. Osłabła z ulgi, na
miękkich nogach ruszyła przez cichy, ciemny hol, zostawiając za sobą kochanka
i swoją wstydliwą chwilę zapomnienia. Chwilę, podczas której po raz pierwszy
od dawna poczuła się jak żywy człowiek.
Na szczęście drzwi do baru też nie były zamknięte. Z dziwnym uczuciem
żalu przemknęła przez opustoszałe wnętrze, które jeszcze niedawno tętniło
beztroskim życiem, a teraz było ciche, pełne tajemniczych cieni. Czego
żałowała? Że powrócił jej rozsądek, kładąc kres szaleństwu? Wiedziała przecież,
że jej obowiązkiem jest wypełnienie obietnicy, którą złożyła umierającemu
mężowi. Powinna się wstydzić, że myśli o rozrywkach, zamiast skoncentrować
się na zadaniu, jakim było odnalezienie syna Tarranta.
Gdy ulicą przejechał samochód, omiatając światłami wnętrze baru,
zanurkowała pod najbliższy stolik jak włamywacz, który boi się przyłapania na
gorącym uczynku. Odważyła się poruszyć, dopiero kiedy warkot silnika ucichł w
oddali. Wyszła na ulicę, zupełnie wyludnioną o tej wczesnej godzinie, gdy niebo
na wschodzie dopiero zaczynało szarzeć. Minęła dwie przecznice, zanim włożyła
sandałki. Stukot obcasów rozległ się echem w ciszy przedświtu. Samantha
przycisnęła do piersi małą, absurdalnie kosztowną torebkę, w której miała o
wiele za dużo pieniędzy jak na samotne spacery nocą po nieznanym mieście. Nie
wiedziała, czy uda jej się bezpiecznie wrócić do hotelu i do swojego dawnego
życia. Może już całą wieczność będzie się błąkać po labiryncie pustych ulic...
Pewnie na to właśnie zasługiwała.
Leniwie dryfując w półśnie, Louis wyciągnął rękę i sięgnął na drugą stronę
łóżka. Kiedy zasypiał, trzymał w ramionach kobietę... cudowną istotę o ciele
stworzonym do miłości i gorącym temperamencie. Teraz, nie otwierając oczu,
TL
R
24
szukał po omacku jej ciepła, chciał poczuć pod palcami jej skórę, gładką jak
najdelikatniejszy jedwab. Znalazł tylko pustkę.
Niemiłe zaskoczony, uniósł powieki.
Obok niego nie było nikogo.
Usiadł na łóżku i potrząsnął głową, przeganiając resztki błogiego, sennego
nastroju. W jego śnie nieznajoma śmiała się serdecznie, unosząc twarz ku słońcu.
Jej włosy płynęły w powietrzu, jasne jak światło poranka.
Szkoda, że to był tylko sen. Jawa okazała się znacznie bardziej prozaiczna.
Po jasnowłosej nie było śladu. Zniknęły jej ubrania i zabawna, niepraktyczna
torebka, którą powiesiła na oparciu fotela, zanim się dla niego rozebrała. Louis
opadł na poduszki z westchnieniem rozczarowania i zagapił się w sufit. Nie był
specjalnie zdziwiony tym, że nieznajoma wymknęła się, kiedy spał. Choć
obdarzyła go szczerą, hojną namiętnością, nie zdradziła nawet, jak jej na imię. A
on nie spytał, bo podejrzewał, że i tak by mu nie powiedziała. Poza tym jej
tajemniczość intrygowała go. Noc spędzona z nią była jak spełnienie marzeń –
porozumienie bez słów, gra spojrzeń, wzajemne pożądanie, które narodziło się w
tańcu, a potem, w sypialni, pochłonęło ich bez reszty. Połączył ich wspaniały,
czysty seks, bez podtekstów, bez jakichkolwiek zobowiązań. Jego kochanka
znikła bezszelestnie w środku nocy niczym płochliwa elfka. Nie oczekiwała
śniadania do łóżka ani wylewnych pożegnań.
Prawdopodobnie nigdy więcej jej nie zobaczy. Z jakiegoś powodu, którego
sam do końca nie rozumiał, ta myśl zupełnie go nie cieszyła.
Samantha po raz chyba setny poprawiła włosy i wygładziła sukienkę.
Wreszcie, zbierając się na odwagę, nacisnęła dzwonek przy drzwiach
wejściowych uroczej, staroświeckiej willi Louisa DuLaca. Niski, przyjemny
odgłos gongu rozległ się echem we wnętrzu. Gdzieś z głębi domu dobiegała
wesoła, energetyczna muzyka na trąbki i skrzypce. Samantha zamknęła na chwilę
TL
R
25
oczy, zaklinając los, żeby pozwolił jej wreszcie spotkać Louisa. Nie miała
pojęcia, jak ten mężczyzna zareaguje na wiadomość, że jest prawdopodobnie
biologicznym synem i jednym ze spadkobierców Tarranta Hardcastle'a. Na razie
nie musiała się tym przejmować. Jeśli tylko uda jej się dotrzeć do niego z tą
wiadomością i namówić na poddanie się testom DNA, uzna to za swój sukces.
Mijały sekundy wypełnione niespokojnymi uderzeniami jej serca i muzyką
płynącą z wnętrza domu; Czując narastający dyskomfort, jeszcze raz nacisnęła
dzwonek. Tym razem w odpowiedzi na dźwięk gongu wewnątrz dały się słyszeć
niespieszne kroki.
– ...oferta jest dość interesująca, ale nieruchomość wymaga generalnego
remontu. Zanim podejmę decyzję, muszę mieć wstępny kosztorys... jeśli udałoby
się zakończyć prace i otworzyć lokal przed sezonem, to... – mówił niski męski
głos.
Samantha zmarszczyła brwi. Ten głos wydawał jej się nieuchwytnie
znajomy. Nie umiała powiedzieć, do kogo należy, ale jego dźwięk przeniknął ją
nagłym
dreszczem.
Jakby
podświadomość
instynktownie
wyczuła
niebezpieczeństwo.
Dziwne.
– ...tak, byłbym wdzięczny, gdyby zajął się pan tym, nie zwlekając.
Dziękuję. – Głos umilkł, kroki zbliżały się bez pośpiechu. Sekundę później
szczęknął przekręcany klucz i drzwi wejściowe otworzyły się na oścież. Z
głuchym okrzykiem zaskoczenia, który musiał zabrzmieć wyjątkowo niemądrze,
Samantha zrobiła gwałtowny krok w tył.
W progu stał mężczyzna, któremu przed świtem uciekła z łóżka.
Nie mogło być mowy o pomyłce.
TL
R
26
Promienie porannego słońca oświetlały jego twarz, podkreślając pięknie
rzeźbione rysy i budząc istny pożar w jego złotych oczach. Nieznajomy spojrzał
na nią i uśmiechnął się szeroko.
– P... przepraszam, pomyliłam się – wyjąkała, rozglądając się dookoła,
zupełnie zdezorientowana. Musiała trafić pod zły adres.
– Proszę, wejdź. – Wciąż uśmiechnięty zaprosił ją gestem.
– Nie... – zrobiła kolejny krok w tył. – Dziękuję, ule nie mogę. Nie
chciałam... przeszkadzać.
Już–już miała odwrócić się na pięcie i zrejterować, lecz w tym momencie
nieznajomy błyskawicznym ruchem złapał ją za nadgarstek.
– Niech ci się nie wydaje, że możesz tak po prostu zadzwonić do moich
drzwi, a potem uciec. Nie pozwolę ci znowu zniknąć bez wyjaśnienia. – Choć
zrobił groźną minę, w jego oczach czaił się uśmiech. – Skoro tu trafiłaś, zapewne
wiesz już, jak się nazywam. A ja w dalszym ciągu nie wiem nic o tobie.
Uważam, że powinnaś przynajmniej się przedstawić...
– Samantha Hardcastle – powiedziała odruchowo, wytrenowanym,
uprzejmym tonem.
– Słucham... ? – Ciepły błysk w oczach mężczyzny zgasł.
– Samantha Hardcastle – powtórzyła, choć była pewna, że usłyszał. –
Poszukuję Louisa DuLaca, syna mojego męża. Ale najwyraźniej pomyliłam
adres...
– Nie pomyliłaś adresu. – Złociste oczy zwęziły się w szparki. – Jestem
Louis DuLac.
Samantha poczuła, że uginają się pod nią kolana. Gdyby nie to, że
mężczyzna wciąż trzymał ją za nadgarstek, chybaby się przewróciła.
– Ale ty nie możesz być... – wyjąkała. – To niemożliwe.
TL
R
27
– Niemożliwe, ale prawdziwe – uciął. – Wejdź do środka, proszę. Nie
będziemy przecież rozmawiać w drzwiach.
Usłuchała. Bezwolna, na miękkich nogach, pozwoliła się wprowadzić do
wysokiego na dwie kondygnacje, świetlistego holu. W głowie miała zupełną
pustkę.
– Naprawdę... nazywasz się Louis DuLac?
– Owszem, od urodzenia.
– Może to przypadkowa zbieżność nazwisk – wyszeptała, popatrując spod
rzęs na jego wysoką sylwetkę, mocne ramiona rysujące się pod ciemnoszarym
materiałem koszuli i długie nogi obleczone w sfatygowane dżinsy. Zbyt dobrze
pamiętała noc w objęciach... swojego pasierba.
– Niestety, nie może być mowy o przypadku – uśmiechnął się krzywo. –
Chyba że to inna Samantha Hardcastle od miesięcy do mnie pisze i wydzwania.
– Nie, to ja. – Obróciła się gwałtownie ku niemu, zapominając o
onieśmieleniu. – Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego nie odpowiadałeś na moje
listy ignorowałeś telefony?
– Co ty na to, żebyśmy przeszli do gabinetu?
– Louis swobodnym gestem objął plecy Samanthy. Usiądziemy i spokojnie
porozmawiamy.
– To... chyba nie jest dobry pomysł. – Zwinnie wyśliznęła się z jego
uścisku.
– Nie bój się. Przyrzekam, że nie rzucę się na ciebie i nie zedrę z ciebie
ubrania.
Samantha poczuła, że się czerwieni. Poprzedniego wieczoru sama pozbyła
się ubrania i to z entuzjazmem godnym napalonej nimfomanki. Teraz, jeśli nie
chciała okryć się śmiesznością, nie powinna się zachowywać jak zalękniona,
cnotliwa dziewica. W końcu oboje byli dorośli i potrafili nad sobą panować.
TL
R
28
Bez dalszych protestów pozwoliła się poprowadzić przez hol, podziwiając
miłe dla oka zestawienie białych ścian z lśniącym ciemnym drewnem ram
okiennych i starych kręconych schodów prowadzących na piętro. Gabinet
urządzony był w podobnym, przyjemnym stylu. Podłoga z szerokich desek ideal-
nie pasowała odcieniem do zabytkowych mebli, nowoczesny sprzęt, lekki i
elegancki, w interesujący sposób harmonizował z wnętrzem. Tutaj również
podobnie jak w holu, zrezygnowano z bibelotowi a ściany pomalowano na
ascetyczną biel, aby nic niej zakłócało gry światła wpadającego przez wysokie
okna i wypełniającego wnętrze o łukowato sklepionym stropie.
– Siadaj, proszę. – Wskazał jeden z obitych ciemną skórą foteli stojących
przy masywnym drewnianym stole.
Usiadła powoli, wciąż rozglądając się dookoła.
– Masz przepiękny dom.
– Dzięki. Kiedy odziedziczyłem go po dziadkach, był trochę...
przykurzony. Odnowiłem wszystko, od zera, pokój po pokoju. – Z wyraźną dumą
powiódł wzrokiem po ozdobnej linii gzymsów biegnących wzdłuż ścian ponad
wnękami okien. Sekundę później skupił całą uwagę na Samancie.
– A teraz chciałbym, żebyś powiedziała mi dokładnie, co cię tu sprowadza
– zasugerował, rozsiadając się wygodnie w fotelu po przeciwnej stronie stołu.
Jego tajemnicza jasnowłosa elfka była mu winna co najmniej wyjaśnienie.
Najpierw pojawiła się w jego barze, krucha i zagubiona, i zanim się obejrzał,
omotała go tak, jak żadnej kobiecie dotąd się nie udało. Potem znikła w środku
nocy, bez pożegnania. A teraz pojawia się w progu jego domu i podaje za tę
wariatkę, która od miesięcy bombardowała go absurdalnymi wiadomościami na
temat marnotrawnego ojca, który pragnie przytulić go do stęsknionej piersi.
Louis nic z tego nie rozumiał.
TL
R
29
Posłał pani Hardcastle czujne spojrzenie. Siedziała na brzeżku krzesła i
obracała na palcu pierścionek z kamykiem wielkości kostki cukru. Jej idealnie
wymanikiurowane dłonie drżały lekko. Była wyraźnie zdenerwowana.
Dobrze jej tak.
– Przyjechałam do Nowego Orleanu, żeby się z tobą spotkać. Nie
wiedziałam, czy dostałeś moją wiadomość. Nie odpowiadałeś na listy, nie
oddzwaniałeś, choć w komunikacie na twojej poczcie głosowej zapewniasz, że
zawsze to robisz.
– Więc postanowiłaś odwiedzić mnie osobiście. I z jakiegoś powodu
uznałaś, że dobrze będzie najpierw się ze mną przespać, a dopiero potem
przedstawić – rzucił lekko, ale w jego zwężonych oczach była nieufność.
– To nie tak! – Rumieniec na jej szczupłych policzkach pogłębił się
gwałtownie. – Nie wiedziałam, kim jesteś. I nie miałam w planach pójścia do
łóżka z kimkolwiek, a już na pewno nie z...
...z własnym pasierbem, dodała w myślach.
– Skąd przypuszczenie, że mogę być synem twojego męża? – spytał.
– Mojego zmarłego męża – poprawiła. – Sześć miesięcy temu pochowałam
Tarranta.
Zobaczył wyraźnie, jak jej duże świetliste oczy przygasły, zamglone bólem.
– Przykro mi – powiedział miękko.
– Kiedy Tarrant miał już pewność, że nie zdoła pokonać choroby, zapragnął
odnaleźć dzieci, które spłodził w czasach swojej burzliwej młodości. Mój mąż na
pewnym etapie życia szczerze popierał ideę wolnej miłości. – Samantha
uśmiechnęła się z czułością. Lubiła mówić o mężu. Kiedy koncentrowała się na
spełnianiu jego ostatniej woli, tęsknota za nim nie była aż tak bolesna. –
Wynajęliśmy bardzo energiczną panią detektyw. Niezwykle szczegółowo
wypytała Tarranta o... hm, dawne historie. Jakiś czas potem dała nam namiary
TL
R
30
kilku osób, co do których istniało podejrzenie, że mogą być owocem jego ro-
mansów. W ten sposób odnaleźliśmy już dwóch synów Tarranta, Dominica i
Amada.
– Skąd pomysł, że ja również jestem jego synem?
– Twoją matką jest Bijou DuLac.
– Tyle to i ja wiem.
– Tarrant i Bijou spotkali się zimą tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
siódmego roku.
– W Paryżu?
– Nie, w Nowym Jorku. Bijou odbywała tournee po Stanach. Kiedy poznała
Tarranta, zmieniła plany. Odwołała część koncertów, spędziła z nim cały
miesiąc. A potem, jakby nigdy nic, wróciła do Paryża. Nasza pani detektyw
ustaliła, że dokładnie osiem miesięcy później Bijou urodziła synka, któremu na-
dała imię Louis...
Louis DuLac poczuł, że jakaś zimna obręcz zaciska się na jego piersi,
utrudniając oddychanie. Nigdy nie poznał ojca i jak dotąd ten stan rzeczy wcale
mu nie przeszkadzał. Dlaczego jacyś obcy ludzie uparli się, by badać przez lupę
jego życie i to zaczynając od intymnych chwil, które dały mu początek? Jaki
mieli interes w tym, żeby raczyć go wiadomością, kim był jego ojciec? Cóż,
spóźnili się o jakieś dwadzieścia lat. Gdyby jako mały chłopiec dowiedział się, że
ojciec go szuka, pewnie bardzo by się wzruszył. Teraz nie interesowało go to.
Zwłaszcza że ten mężczyzna już nie żył. Zamiast więc myśleć o sprawach, które
z niewiadomego powodu budziły jego rozdrażnienie, skupił uwagę na siedzącej
naprzeciwko niego kobiecie.
Dziś miała na sobie sukienkę w kolorze niedojrzałych bananów, ż wąskim
dołem sięgającym kolan, zabawnymi rękawkami zebranymi w bufki i uroczym,
TL
R
31
maleńkim kołnierzykiem stójką. Włosy zaplotła w misterną koronę obejmującą
skronie. Wyglądała nobliwie jak hrabianka i świeżo jak poranek.
– Nie wiem, czy jestem człowiekiem, za którym się uganiasz, ale cieszę się,
że twoje poszukiwania sprowadziły cię tutaj – uśmiechnął się. – Byłem bardzo
rozczarowany, kiedy nad ranem przekonałem się, że uciekłaś, a ja nie dostałem
nawet całusa na pożegnanie.
Jeśli Louis liczył na to, że jego tajemnicza elfka po raz kolejny spłonie
uroczym rumieńcem i zatrzepocze rzęsami, został rozczarowany. Zobaczył, jak
blask w jej oczach gaśnie, a usta zaciskają się w wąską linię.
– Jestem zrozpaczona. – Głos jej wyraźnie zadrżał. –Naprawdę nie wiem,
co powiedzieć. To straszne, że między nami doszło do... sytuacji, która nigdy nie
powinna była mieć miejsca.
Spuściła głowę i wbiła wzrok w swoje dłonie splecione tak mocno, że aż
pobielały jej palce. Louis poczuł gwałtowną chęć, żeby wziąć ją w ramiona i
pocieszyć. Ale nie sądził, by jej się to spodobało. Przecież przed chwilą
powiedziała, że to, co robili ostatniej nocy, było straszne.
– Masz szczęście, że nie należę do osób, które łatwo się obrażają. –
Zmarszczył brwi w komicznym grymasie. Nie mógł jej przytulić, ale bardzo
chciał, by jej śliczne, wrażliwe usta znów się uśmiechnęły. – Bo po raz pierwszy
mam do czynienia z kobietą, która o nocy w moim towarzystwie mówi takim
tonem, jakby chodziło o pobyt w areszcie po jakimś naprawdę żenującym
wybryku.
– Nie miałam pojęcia, kim jesteś. – Oczy miała pełne łez. Jego starania,
żeby ją rozbawić, w oczywisty sposób spełzły na niczym.
– Nadal nie masz pojęcia, kim jestem – powiedział lekko. – Do tej pory nie
mieliśmy dużo czasu na rozmowy, ale możemy to nadrobić. Urodziłem się w
Paryżu, dorastałem w Nowym Orleanie. Jestem właścicielem sześciu
TL
R
32
pięciogwiazdkowych restauracji, a kiedy mam dobry nastrój, lubię sobie pograć
na gitarze... – urwał, po czym rzucił jej bystre spojrzenie. – Ale twoja pani
detektyw już ci to wszystko powiedziała, prawda?
– Nie powiedziała, że grasz na gitarze. – Samantha spuściła wzrok.
– Cieszę się, że mogłem cię czymś zaskoczyć. Więc... skoro wiesz o mnie
wszystko, na pewno zrozumiesz, że ja też chciałbym dowiedzieć się czegoś o
tobie.
– Słyszałeś o Tarrancie Hardcastle'u?
– Oczywiście. Byłem w jego restauracji „Pod Księżycem" w Nowym Jorku.
Muszę przyznać, że to fantastyczne miejsce. Tak mi się spodobało, że wybrałem
podobną nazwę dla jednej z moich knajp.
– Wiem. „Złota Pełnia".
– Faktycznie wiele o mnie wiesz.
– Podobno „Złota Pełnia" to najlepsza nowoczesna restauracja w Nowym
Orleanie – powiedziała ostrożnie.
– Ależ skąd! – zaprotestował oburzony, – Nie najlepsza w Nowym
Orleanie, tylko najlepsza na świecie.
Jasnowłosa wciąż się nie uśmiechała.
– Jestem... byłam trzecią żoną Tarranta. Kiedy zachorował, stało się jasne,
że będzie musiał komuś przekazać stery handlowego imperium, które stworzył.
Ani jego córka z pierwszego małżeństwa, ani ja nie mamy zadatków na rekiny
finansjery. Więc kiedy Tarrant powiedział nam o swoim planie zorganizowania
poszukiwań swoich biologicznych dzieci, obie zachęciłyśmy go do tego. No i
wyszło na jaw, że po tym świecie chodzi prawdopodobnie trzech dodatkowych
spadkobierców jego fortuny...
– Proszę, proszę. Twój małżonek w latach młodości nie zasypiał gruszek w
popiele.
TL
R
33
– Nie oceniaj go zbyt surowo...
– Ależ ja go nie oceniam. Sam przecież nie jestem lepszy. Tyle że ja
zawsze pamiętam o zabezpieczeniu, więc nie musimy się obawiać, że ostatniej
nocy powołaliśmy do istnienia kolejnego... spadkobiercę.
Kiedy posiała mu zszokowane spojrzenie, w odpowiedzi uśmiechnął się i
wzruszył ramionami. Chyba wiedziała, skąd się biorą dzieci?
– Czy twoja matka wyszła za mąż? – spytała po chwili milczenia.
– Nie, nigdy. Bijou zwykła mawiać, że epoka niewolnictwa przeminęła, a
ona nie upadła na głowę i nie zamierza dobrowolnie dać się zakuć w kajdany.
– Brzmi nieźle. – W wielkich szarobłękitnych oczach wreszcie pojawił się
uśmiech. – Kobieta z charakterem.
– O, tak – odpowiedział jej uśmiechem. – Nauczyła mnie, że nigdy nie
należy kierować się w życiu lękiem przed tym, jak ocenią nas inni.
– Musiała być wspaniałą matką. – W głosie Samanthy był żar, który
zadziwił Louisa.
– Masz rację, była – przyznał, zamyślony.
– Zgodziłbyś się zrobić test DNA, żeby sprawdzić, czy jesteś synem
Tarranta? – Pytanie zadane drżącym głosem jakby zawisło w próżni. W
gabinecie zaległa pełna napięcia cisza.
– Nie wiem, czy to ma sens – odezwał się wreszcie Louis, powoli
wymawiając słowa. – Bijou powiedziała mi kiedyś, że jestem owocem miłosnego
spotkania kontrabasu i saksofonu.
– Och – wyrwało się Samancie. – Wiesz, że to może być prawda – dodała
miękko, posyłając mu uważne spojrzenie.
– Po co miałbym robić test? Nawet jeśli Tarrant Hardcastle był moim
ojcem, już nie żyje. Nie jestem też specjalnie zainteresowany spadkiem, bo tak
TL
R
34
się składa, że zdążyłem już zarobić więcej pieniędzy, niż mógłbym wydać przez
całe życie.
– Zrób test. Mimo wszystko.
Zobaczył niemą prośbę w jej wzroku i zrozumiał.
– Poczułabyś się lepiej, gdyby się okazało, że nie jestem twoim...
pasierbem. – Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Gała sytuacja była zbyt dziwna,
żeby traktować ją poważnie. Dlaczego jego domniemany tatuś ożenił się z
kobietą, która mogła być jego córką?
Kiedy żarliwie pokiwała głową, spoważniał.
– Pomyślę o tym. Najlepiej będzie, jeśli spotkamy się dziś wieczorem, żeby
omówić szczegóły. Zapraszam cię na kolację.
Drgnęła, spłoszona.
– To nie jest dobry pomysł– powiedziała szybko.
– Obawiasz się, że cię uwiodę? – spytał cicho, pochylając się nad stołem i
odnajdując drapieżnym złocistym spojrzeniem jej wzrok.
Pobladła, ale nie spuściła oczu.
– ...a może boisz się raczej tego, że to ty uwiedziesz mnie? – wymruczał.
– Proszę cię, po prostu zrób ten test – szepnęła. Wargi drżały jej lekko.
Louis poddał się. Nie mógł jej odmówić. Z jakiejś nieznanej sobie
przyczyny chciał sprawić, żeby jasnowłosa, elegancka i wciąż lekko usztywniona
Samantha Hardcastle poczuła się szczęśliwa. Jeśli do szczęścia potrzebowała
wyniku jego testu DNA, był do usług. Ale nie zamierzał tak po prostu odkryć
kart.
– Dobijmy targu. – Wyciągnął do niej dłoń. – Ty przyjmiesz moje
zaproszenie na kolację, a ja jutro z samego rana złożę wizytę w laboratorium.
Stoi?
TL
R
35
Popatrzyła na niego bez słowa, z wyraźnym trudem przełknęła ślinę.
Zacisnęła palce na absurdalnie wielkim szmaragdzie zdobiącym jej lewą dłoń i
nagle zerwała się z fotela.
– Muszę już iść. Masz jakiś numer telefonu, pod którym jesteś dostępny?
Zadzwonię do ciebie... później.
Nabazgrał numer komórki na firmowym papierze i podał jej przez stół.
Patrzył, jak chowa kartkę do torebki, i czuł, jak budzi się w nim instynkt
drapieżcy. Jej płochliwość sprawiała, że gra stawała się jeszcze ciekawsza. Na
razie pozwoli jej odejść. Łowy dopiero się zaczynały.
TL
R
36
ROZDZIAŁ TRZECI
Mimo wciąż dość wczesnej godziny słońce królowało już na niebie niczym
wielka ognista kula, nasycając powietrze żarem, który prawie uniemożliwiał
oddychanie. Samantha energicznie maszerowała ulicą, mijając kolejne okazałe
wille kryjące się wśród zieleni, za ogrodzeniami z ozdobnie kutego żeliwa.
Marzyła o tym, by choć na chwilę skryć się w cieniu, ale nie pozwoliła sobie na
to. Musiała iść dalej. Uciekać. Uciekać od siebie samej. I od Louisa DuLaca.
Najchętniej wróciłaby z podkulonym ogonem do Nowego Jorku, zaszyła
się w domu Tarranta i próbowała zapomnieć o wstydzie. Ale tak postąpić nie
mogła. Nie dotrzymawszy słowa danego mężowi, zawiodłaby wszystkich.
Dominic, najstarszy syn Tarranta, był bardzo podekscytowany myślą, że może
mieć brata, który jest restauratorem światowej klasy. On sam posiadał sieć
luksusowych delikatesów, które niedawno włączył do imperium Hardcastle'ów.
Zaś jego przyrodni brat, Amado, był właścicielem świetnie prosperującej
winnicy produkującej znakomite, szlachetne wina. Już sam fakt, że Louis wybrał
karierę, która mieściła się w podobnych klimatach, był dla Samanthy dowodem
na to, że i w jego żyłach płynie krew Tarranta, człowieka, który chłonął życie
wszystkimi zmysłami. Fiona, córka Tarranta, mówiła, że podczas swoich
wypadów na zakupy do Mediolanu zawsze stołuje się w restauracji Louisa
DuLaca. Nikt nie umiał tak jak Louis przemienić w poezję prozaicznej w sumie
czynności, jaką było przyrządzanie posiłków. Tak więc cała rodzina Tarranta nie
mogła się doczekać, kiedy wreszcie powita nowo odnalezionego krewniaka. A
ona obiecała, że zrobi wszystko, żeby go przekonać do poddania się testom i
zaakceptowania prawdy o ojcu.
Zamyślona, nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na Royal Street. Co
teraz? Dokąd miała pójść? Rozejrzała się bezradnie dookoła. Wiedziała jedno –
TL
R
37
musi choć na chwilę schować się przed piekącym słońcem. Nagle jej wzrok padł
na szyld wiszący ponad oszklonymi drzwiami, zachęcająco ocienionymi
fioletową markizą w pomarańczowe gwiazdki.
Potrzebujesz porady? Zapytaj Madame Ayidę
– głosił napis wykonany ozdobnymi, złotymi literami. Wróżby i konsultacje
duchowe – wyjaśniano drobniejszym pismem w następnej linijce.
Samantha zatrzymała się w pół kroku. Prawda była taka, że potrzebowała
porady. Nie wiedziała, czy powinna zgodzić się na układ, jaki jej zaproponował
Louis. Nie wiedziała, jak zniesie wiadomość, że mężczyzna, któremu tak
ochoczo się oddała, w istocie jest jej pasierbem. Może lepiej postąpi, jeśli czym
prędzej wyjedzie z tego miasta, a rodzinie powie, że nie mogła się porozumieć z
Louisem? Stanowczo potrzebowała jakiejś sugestii.
Co jej szkodziło wstąpić do Madame Ayidy? Choćby tylko po to, żeby na
chwilę usiąść w cienistym saloniku i spokojnie się zastanowić nad całą sytuacją?
Szybko przebiegła przez ulicę, ostrożnie stąpając po nierównych
kamieniach w swoich sandałkach z seledynowej, krokodylej skóry. Dziś też
włożyła buty na obcasie. Żadnych innych po prostu nie miała.
Pchnęła oszklone drzwi, budząc tym ruchem kaskadę srebrzystych
dzwoneczków. Madame Ayida przyjmowała w rozkosznie chłodnym wnętrzu,
pachnącym miętą i jaśminem.
– Dzień dobry! – zawołała Samantha, przestępując próg. Znalazła się w
maleńkim przedpokoju odgrodzonym od dalszej części ciężką kotarą tkaną w
migotliwe wzory. – Czy... zastałam panią Ayidę?
– Madame Ayida jest zawsze gotowa pomóc – odezwał się przytłumiony
głos zza kotary.
TL
R
38
Mój Boże, jakie to wszystko stereotypowe, pomyślała Samantha. Madame
Ayida pewnie dorabia sobie tu do gaży, jaką dostaje za występy w objazdowym
cyrku. Skoro jednak już tu weszła, równie dobrze mogła zajrzeć za kotarę.
Uniosła suty materiał i spojrzała prosto w czarne oczy, lśniące jak dwa
karbunkuły.
– Proszę, niech pani usiądzie. – Madame Ayida wykonała szczupłą dłonią
zapraszający gest. Samantha z zaskoczeniem stwierdziła, że „wróżka i konsul-
tantka duchowa" w niczym nie przypomina wiedźmy z haczykowatym nosem,
chytrym uśmieszkiem i szponiastymi palcami zaciśniętymi na kryształowej kuli,
którą spodziewała się tu zobaczyć. Przy niskim stole siedziała młoda kobieta o
gładkiej hebanowej skórze i szerokim uśmiechu. Na kształtnej głowie zamotała
jaskrawą pomarańczową chustę.
– Sama nie wiem, dlaczego tu przyszłam. – Samantha zaśmiała się
nerwowo.
– To najzupełniej normalne – padła spokojna odpowiedź. – Wiele osób
odwiedza mnie pod wpływem impulsu. Razem odkryjemy, co panią tu
sprowadza.
– W jaki sposób? – Samantha rozejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła
kryształowej kuli ani nawet talii kart tarota. – Czy będzie pani... czytać mi z ręki?
– Jeśli pani sobie tego życzy. – Madame Ayida uśmiechnęła się
enigmatycznie, ujęła rękę Samanthy i uniosła, w skupieniu przyglądając się
wnętrzu dłoni. Dotyk jej chłodnych gładkich palców był dziwnie krzepiący.
Zaległa cisza. Samantha zerknęła wyczekująco na wróżkę, ale ta oczy miała
spuszczone, skryte pod gęstymi rzęsami.
– Burzliwe życie, nie zawsze usłane różami – odezwała się wreszcie ze
śpiewnym kreolskim akcentem.
TL
R
39
– Co racja, to racja – przyznała Samantha, siląc się na lekki ton. – Mam za
sobą dwa rozwody, a sześć miesięcy temu owdowiałam. Proszę mi powiedzieć,
że będzie lepiej.
Madame Ayida podniosła wzrok znad dłoni Samanthy i przez długą chwilę
patrzyła jej w oczy.
– Jesteś na rozstajach – powiedziała nagle, a w jej czarnych oczach
zapłonął żar. Chyba nie zauważyła, że zwróciła się do klientki na „ty". – Nawet
nie przypuszczasz, jak ważna jest decyzja, którą będziesz musiała podjąć w
najbliższej przyszłości. Możesz popełnić fatalny błąd.
Samantha westchnęła i przymknęła oczy. Obraz nagiego Louisa
pochylającego się nad nią i przykrywającego ją swoim gorącym ciałem pojawił
się natychmiast. Przed wyrzutami sumienia nie było ucieczki.
– Myślę, że już popełniłam... ten fatalny błąd.
– Nie. – Madame Ayida pokręciła głową tak energicznie, że światło lampki
oliwnej stojącej na stoliku zamigotało w cekinach zdobiących jej chustę. –
Dopiero stanęłaś na rozstajnych drogach. Jeszcze nie podjęłaś decyzji, którędy
pójdziesz. Jedna droga wydaje się znajoma i bezpieczna. A druga kryje
tajemnicę.
Samantha zmarszczyła brwi. Ona nie potrafiła dojrzeć przed sobą znajomej
drogi. Poprzedniej nocy definitywnie z niej zbłądziła.
– Żadna z tych dróg nie jest łatwa. – Madame Ayida powiodła szczupłym
palcem po linii życia na dłoni Samanthy.
– No jasne. Skąd ja to znam. – Zaśmiała się, ale umilkła raptownie, kiedy
zobaczyła napięcie w wielkich czarnych oczach Murzynki.
– Musisz iść za głosem serca – powiedziała Madame Ayida z żarem. –
Należysz do świata żywych, a nie umarłych.
TL
R
40
Czy aby na pewno? – pomyślała Samantha smutno. Od śmierci Tarranta nie
czuła się specjalnie... żywa. Tkwiła w stanie dziwnego odrętwienia. Jakby gruba
warstwa lodu pokryła jej duszę, dławiąc emocje, więżąc ją w głuchej samotni, z
dala od wszelkiego ciepła i radości. Może właśnie dlatego poprzedniego
wieczoru postąpiła tak bezrefleksyjnie? Wskoczyła do łóżka obcego mężczyzny,
bo czuła bijące od niego ciepło. Jej skostniałe z zimna serce boleśnie tęskniło za
ludzkim ciepłem.
Tego błędu nie wolno jej powtórzyć. Louis DuLac był prawdopodobnie jej
pasierbem i ich stosunki musiały pozostać poprawne, ze względu na dobro
rodziny. Nie mogła sobie pozwolić na to... by się w nim zakochać. Uciekać przed
nim jednak także nie mogła. Postanowiła, że przyjmie jego zaproszenie na
kolację. Nawet jeśli miałaby na tym ucierpieć jej duma. Serce mówiło jej
przecież, że nie może zawieść nowej rodziny, którą zyskała dzięki Tarrantowi.
– Dziękuję – powiedziała ze szczerą wdzięcznością. – Bardzo mi pani
pomogła.
– Należy się dwadzieścia dolarów – uśmiechnęła się Madame Ayida.
Samantha zeszła do hotelowego lobby dziesięć minut przed czasem. Louisa
jeszcze nie było, i bardzo dobrze. Miała chwilę czasu, żeby usiąść w jednym z
miękkich foteli z widokiem na wejście i uspokoić serce, które nerwowo kołatało
w jej piersi. Dlaczego perspektywa spotkania z tym mężczyzną tak ją stresowała?
Nie bała się przecież, że ją uwiedzie. Gdy zadzwoniła do niego, zaznaczyła
wyraźnie, że spotka się z nim pod jednym warunkiem – między nimi nie mogło
dojść do niczego... intymnego. Louis obiecał jej to uroczyście, dodając tonem
rasowego dżentelmena, że w ogóle jej nie dotknie, chyba że ona sobie tego
wyraźnie zażyczy. Zanosiło się więc na to, że wieczór spędzą cnotliwie, jak
przystało na macochę i pasierba. Lekko drżącymi dłońmi wygładziła lniane
rybaczki w kolorze kawy z mlekiem. Zanim skończyli rozmowę, Louis
TL
R
41
powiedział jej, żeby na wieczór ubrała się w coś wygodnego, czego nie będzie
szkoda pobrudzić. Nie zdążyła zapytać, co ma na myśli, bo pożegnał się i
rozłączył. Samantha przez dłuższą chwilę wpatrywała się w słuchawkę, zupełnie
zdezorientowana. Pobrudzić ubranie? Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni robiła
coś, co mogło pociągnąć za sobą tak drastyczne konsekwencje. Nawet w
dzieciństwie nie wolno się jej było brudzić. Najmniejsza plamka na ubraniu
traktowana była przez rodziców jak ciężki grzech. Nic więc dziwnego, że nie
miała w swojej garderobie żadnego stroju, który mogłaby poświęcić, tym
bardziej że zupełnie nie wiedziała, co Louis planuje. Nie pozostało jej nic innego,
jak tylko wybrać się na zakupy, i teraz miała na sobie zupełnie nowe ubranie,
które według jej standardów było kwintesencją wygody i praktyczności: lniany
komplet składający się ze spodni za kolano i dopasowanego żakietu oraz luźną
ciemnobłękitną koszulę z delikatnego jedwabiu, wykończoną fantazyjną falbaną.
Skrzyżowała nogi, przyglądając się nowym balerinom z miękkiej, naturalnej
skóry. Miała nadzieję, że wieczór przebiegnie bez niemiłych niespodzianek.
Kiedy tylko się upewni, że Louis zrobił test, będzie mogła wrócić do Nowego
Jorku. Teraz chodziło tylko o to, żeby nic nie zepsuć.
– Witaj, Sam – usłyszała tuż nad sobą niski głos o ciepłej barwie. Zanim
zdążyła powiedzieć sobie twardo, że ma przed sobą człowieka, do którego
powinna żywić wyłącznie przyjacielskie lub co najwyżej matczyne uczucia, serce
zdążyło fiknąć kozła w jej piersi. Tak ładnie zdrobnił jej imię. Nikt wcześniej
tego nie robił, nawet rodzice używali pełnej, oficjalnej formy.
– Witaj, Louis. – Podniosła się z fotela. Kiedy spojrzała w jego złociste
oczy, jej usta same ułożyły się w uśmiech.
Podszedł do niej blisko. Odruchowo uniosła twarz, spodziewając się
pocałunku na powitanie. Ale on zatrzymał się nagle, kiedy dzieliło ich zaledwie
kilka centymetrów. Zupełnie jakby się zderzył z niewidzialną szybą.
TL
R
42
– Żadnego dotykania, tak jak sobie życzyłaś – wymruczał, a jego zmysłowe
wargi rozciągnęły się w wieloznacznym półuśmiechu.
Fala dławiącej tęsknoty za pocałunkiem, którego nie otrzymała, na moment
pozbawiła ją tchu.
– Dokąd mnie zabierasz? – spytała, siląc się na swobodny ton.
Louis wyciągnął do niej rękę, ale zanim ich dłonie się spotkały, opuścił
ramię tak gwałtownie, jakby właśnie kopnął go prąd.
– Chodź, sama się przekonasz – rzucił, po czym szarmanckim gestem
otworzył przed nią oszklone drzwi. Wyszli na ulicę wypełnioną złocistym świat-
łem późnego popołudnia.
Po chwili sunęli majestatycznie przez ulice miasta zabytkowym,
wypieszczonym jaguarem. Usłyszała dumę w głosie Louisa, kiedy powiedział jej,
że wspaniały kabriolet z wykończeniami z politurowanego drewna i skórzaną
tapicerką należał jeszcze do jego dziadka.
Ruch był duży i Louis skupił się na manewrowaniu ciężkim, ale
zaskakująco zrywnym wozem. Samantha oparła się o bajecznie wygodny
zagłówek fotela i zerknęła na swojego kierowcę spod rzęs. Miał na sobie spodnie
w kolorze khaki i czarną koszulę. Wygodny strój, lecz zarazem na tyle elegancki,
że nawet w pięciogwiazdkowej restauracji nie stanowiłby dysonansu. Wciąż nie
potrafiła zgadnąć, co zaplanował na ten wieczór.
Prowadził płynnie, dłonie miał pewne i spokojne, a oczy w skupieniu
wpatrzone w drogę. Przyjrzała się uważniej jego twarzy. Na pierwszy rzut oka
nie wydawał się w ogóle podobny do Tarranta. Może... nie był jego synem?
Może był po prostu seksownym nieznajomym, którego spotkała gorącą nocą w
obcym mieście? Szalona nadzieja zgasła jednak równie szybko, jak się pojawiła.
Louis miał ten sam mocny zarys szczęki, co Tarrant i podobnie szczupłą twarz o
wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych.
TL
R
43
Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć?
To fakt, miał bardziej wyraziste rysy, usta trochę pełniejsze i delikatniej
wyrzeźbione, bardziej skore do uśmiechu. Jego oczy były złociste i lekko skośne
jak u dzikiego kota, a cera miała ciepły, oliwkowy odcień. Tarrant oczy miał
jasne, a skórę prawie białą, usianą rudymi piegami. Mimo wszystko
podobieństwo było wyraźne.
Jaka straszna szkoda, że Tarrant nie zdążył poznać Louisa, pomyślała
Samantha z nagłym żalem. Nie dowiedział się, jakiego ma wspaniałego syna.
– Hej, wszystko w porządku?
– Tak. – Uśmiechnęła się, choć na myśl o Tarrancie poczuła, że pod
powiekami wzbierają jej łzy.
– Myślałam właśnie, jakie to okropne, że nie będziesz miał okazji poznać
ojca.
– Na razie wcale nie wiemy, czy był moim ojcem
– zauważył bez emocji. Samantha poczuła, że zazdrości mu tego spokoju.
Louis DuLac był wcieleniem równowagi duchowej i pewności siebie. Odważnie
szedł przez życie i pewnie nawet nie wiedział, że istnieją osoby, które czują się
zagubione, jeśli nie mogą się wesprzeć na silnym ramieniu kogoś, kto wie lepiej,
co powinny robić w życiu... Osoby takie jak ona. Zazdrościła Louisowi tej siły,
której jej samej dotkliwie brakowało.
– Czy jest coś, czego się boisz? – spytała nagle.
– Ależ skąd! – Uśmiechnął się zuchowato, ale w jego oczach był ironiczny
błysk. – Niczego się nie boję.
– Nie wierzę ci – podjęła jego grę. – Musi być coś, co budzi w tobie lęk.
Może aligatory? Albo węże? Albo ciemna noc na pustkowiu?
– Węże? Aligatory? Ciemności? To właśnie lubię najbardziej – pochwalił
się.
TL
R
44
– Skoro niczego się nie boisz, to na pewno nie będziesz miał oporów przed
zrobieniem testu DNA.
– Sprytnie mnie podeszłaś – mruknął.
– Jestem inteligentniejsza, niż wyglądam.
– Jeśli myślisz, że wyglądasz na głupią, to chyba jednak się mylisz. –
Zmierzył ją szybkim spojrzeniem. – Hej, dlaczego nie ubrałaś się w coś...
praktycznego, tak jak sugerowałem?
– Jak to nie? – zdumiała się. – To komplet od Calvina Kleina. Wygodny,
dobry na każdą okazję. A ja nadal nie wiem, dokąd mnie wieziesz.
Wyjechali już z centrum miasta. Wysoka, zwarta zabudowa ustąpiła
miejsca łagodnej zieleni ogrodów i spokojnym liniom dachów jednorodzinnych
domków.
– Chcę ci pokazać moje ulubione miejsce. To ma być niespodzianka, więc
na razie nic więcej nie powiem. Odpręż się i ciesz się słońcem i wiatrem we
włosach. Po prostu przez chwilę bądź sobą.
Samantha stłumiła westchnienie. Miała się cieszyć chwilą? Być sobą?
Bardzo chętnie, gdyby tylko wiedziała, kim tak naprawdę jest. Od dzieciństwa
każdą chwilę poświęcała staraniom, żeby się dopasować do oczekiwań innych
ludzi – rodziców, jurorów konkursów piękności, trzech kolejnych mężów.
Wiedziała, że nie wolno jej się garbić, a do zdjęć powinna prezentować lewy,
bardziej korzystny profil. Wiedziała, że podoba się mężczyznom, kiedy rozpuści
włosy, włoży cienkie pończochy i buty na szpilkach. Ale gdy miała być sobą i
spędzać czas tak, jak lubiła – była zupełnie bezradna.
Louis zerknął spod oka na Samanthę. Posłuszna jego poleceniu, zamknęła
oczy i wystawiła twarz ku słońcu, pozwalając, by wiatr przeczesywał jej długie
jasne włosy. Jak zwykle prezentowała się nienagannie, w stroju, który chyba
tylko ona mogła uznać za swobodny, i perfekcyjnie zrobionym makijażu. Po
TL
R
45
chwili namysłu zdecydował, że nie powie jej, że jego ulubione miejsce roi się od
węży i aligatorów, a prawdziwie magicznego charakteru nabiera dopiero po
zmroku.
– Już wyglądasz na o wiele bardziej odprężoną – zauważył po chwili.
– Pięknie tutaj – odpowiedziała miękkim, rozmarzonym tonem, zapatrzona
w szeroką zieloną linię horyzontu, tonącą w złotej mgiełce pogodnego wieczoru.
Wyjechali już z miasta; przed nimi rozpościerał się bezkres rozlewiska Belle
Chasse.
Było tak ciepło, że Samantha zdjęła żakiet. Wiatr owionął ją rozgrzanym
oddechem, cienka tkanina błękitnej koszuli pieszczotliwie otuliła krągłe piersi.
Wolno mu było na nią patrzeć, ale nie mógł jej dotknąć. Czuł się trochę jak
dzieciak w sklepie z zabawkami, który nie ma ani grosza, więc nikt nie pozwala
mu sięgnąć po leżące na półkach cudowności.
W każdym razie – jeszcze nie teraz.
Zaparkował przed sporą drewnianą szopą, w której trzymał łódź, i posłał
swojej pasażerce niepewne spojrzenie. Nagle przyjazd tutaj przestał mu się
wydawać dobrym pomysłem. Co mu strzeliło do głowy, żeby zabierać zupełnie
obcą kobietę do tego miejsca, które było jego azylem, schronieniem przed
zgiełkiem świata, w którym obracał się na co dzień? Nie było tu nic, co mogłoby
zainteresować nawykłą do luksusów bogatą wdowę z Nowego Jorku. Szedł o
zakład, że Samantha wolny czas lubiła spędzać na zakupach albo na rautach, w
towarzystwie celebrytów. Tutaj nie było ani butików, ani innych wielkomiejskich
atrakcji. Właściwie była tu tylko woda, trzciny i zarośla na błotnistym,
podmokłym gruncie. Pewnie za chwilę jego gość zacznie zadawać mu pełne
niepokoju pytania i nerwowo rozglądać się dookoła, a potem zażąda, by wrócili
do miasta.
TL
R
46
– Gdzie jesteśmy? – Samantha wysiadła z samochodu i ostrożnie przeszła
kilka kroków. Jej stopy,obute w delikatne balerinki, zapadały się w gęstą trawę
sięgającą pół łydki.
– Na końcu świata. – Louis uśmiechnął się szeroko. Postanowił, że będzie
robił dobrą minę do złej gry, jak długo się da. Jasnowłosa pewnie i tak nie zgodzi
się wsiąść do łódki. Właśnie zaczynała się rozglądać dookoła, a jej szarobłękitne
oczy ogromniały ze zdumienia.
Samantha nie spodziewała się, że Louis zabierze ją za miasto, a już na
pewno nie przypuszczała, że wylądują w okolicy, gdzie drewniana szopa
stanowiła jedyny ślad cywilizacji. Jak okiem sięgnąć, wokoło rozciągały się
rozlewiska poprzecinane wąskimi pasami gruntu porośniętego wysokimi złotymi
trzcinami, soczyście zieloną trawą i gąszczem zarośli.
– Tutaj będziemy jeść kolację? – spytała, marszcząc brwi. Nie usłyszał w
jej głosie paniki ani politowania, więc zdecydował, że spróbuje przeprowadzić
swój plan.
– To jeszcze nie koniec naszej podróży – nie przestawał się uśmiechać. –
Samochód zostawimy tutaj, ale kolację weźmiemy ze sobą.
Otworzył bagażnik i wyjął z niego wiklinowy kosz.
– Piknik! – usłyszał za sobą zaskoczony okrzyk.
– Jeśli ci to nie odpowiada, możemy oczywiście... – urwał, kiedy zobaczył,
jak jej twarz rozjaśnia się w entuzjastycznym uśmiechu, a w oczach lśni
prawdziwy zachwyt.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na pikniku. To musiało być w
zamierzchłych czasach.
Pewnie w równie zamierzchłych, co twój poprzedni seks, pomyślał Louis.
Ostatniej nocy miał okazję się przekonać, że pod pozorami chłodnego
opanowania jasnowłosa skrywa głód tak szaleńczy, że skumulowanie go musiało
TL
R
47
trwać lata. Być może jej małżeństwo ze świętej pamięci Tarrantem Hardcastle'em
nigdy nie zostało skonsumowane...
– Dalej popłyniemy łodzią. – Zmusił się, żeby przestać myśleć o Samancie
nagiej i dzikiej w jego łóżku i skupić się na obecnej chwili. Otworzył drzwi
szopy, ciesząc się dotykiem gładkich desek. Oszlifował je i zaimpregnował, tak
że prosta budowla wyglądała teraz równie dobrze, jak w czasach, kiedy jego
pradziadek wzniósł ją, by trzymać tu swoją ulubioną łódź do połowu krewetek.
Teraz w szopie stała wypieszczona przez Louisa wierna reprodukcja starej łodzi
typu Lafitte skiff. Po otwarciu szerokich wrót od strony kanału wystarczyło
zepchnąć ją po specjalnych szynach na wodę. Louis uwielbiał moment, kiedy
lekka łódź zaczynała majestatycznie sunąć po spokojnej powierzchni rozlewiska,
a słońce przeglądało się w wypolerowanym drewnie i metalowych częściach
osprzętu.
– Masz całe nogawki mokre. – Samantha usadowiła się na rufie i patrzyła,
jak Louis zamyka szopę, a potem brnie do łodzi po kolana w wodzie pachnącej
chłodem i tatarakiem.
– Nie szkodzi. – Zaśmiał się, zgrabnie przeskakując przez burtę i łapiąc
równowagę na szeroko rozstawionych nogach. – W tym upale to sama
przyjemność.
Może chciałabyś się wykąpać, kiedy odpłyniemy dalej od brzegu?
Samantha wychyliła się przez burtę. W dole woda wydawała się ciemna,
nieprzenikniona. Tylko na grzbietach drobnych fal, którymi płynąca łódź
znaczyła spokojną powierzchnię, tańczyły złote, słoneczne blaski.
Jak by to było nie bać się zanurzyć w chłodnej toni? Pewnymi,
harmonijnymi ruchami rozgarniać wodę, płynąc szybko, bez wysiłku... wprost w
słońce. Tak pewnie smakowała wolność, ale ona się o tym nie przekona. Dotąd
wchodziła jedynie do basenów, gdzie przejrzysta woda ukazywała gładkie dno z
TL
R
48
terakoty. A i tam unikała głębokich miejsc. Nie mogła przecież zrujnować sobie
fryzury...
– Dzięki, ale... nie wzięłam kostiumu – wykręciła się gładko.
Przez chwilę płynęli w milczeniu. Louis włączył silnik i łódź ruszyła do
przodu, jakby ożywiona cichym, miarowym pulsem.
– Cudownie tu. – Jak dziecko Samantha wystawiła rękę za burtę i zanurzyła
palce w wodzie. – Dobrze, że są takie miejsca, gdzie można usłyszeć, jak szumią
trzciny i nawołują się ptaki. Wiesz, mam wrażenie, że gdybym posłuchała
uważniej... zrozumiałabym, co chcą mi powiedzieć – urwała, a w jej wielkich
szarobłękitnych oczach rozmarzenie ustąpiło miejsca zmieszaniu. – Co ja
gadam...
Louis przyglądał jej się bez słowa, czując, jak coś ściska go za gardło.
Rozumiał, co miała na myśli.
Sam by lepiej tego nie ujął. Naprawdę nie spodziewał się, że będą odbierać
na tych samych falach, choć może miał cień nadziei, że tak się właśnie okaże.
Chyba dlatego chciał jej pokazać miejsce, które tyle dla niego znaczyło. Mógłby
dodać, że jego zdaniem ten dziki krajobraz stanowił idealną oprawę, na tle której
ona lśni jak klejnot. Wiatr zburzył jej gładkie uczesanie i bawił się teraz długimi
pasmami jej włosów, o ton jaśniejszych niż wysokie, wyzłocone słońcem trzciny.
Jej oczy miały ten sam kolor co zamglony horyzont, gdzie woda spotykała się z
niebem.
– Mogłabyś przygotować nasz piknik? – spytał, nakazując sobie twardo, że
ma przestać się na nią gapić.
Sięgnęła po duży wiklinowy kosz zabezpieczony rzemiennymi paskami.
Nie był może tak praktyczny, jak nowoczesna przenośna lodówka, ale za to
idealnie pasujący stylem do lekkiej lodzi i ponadczasowej scenerii.
– Jakie piękne talerze! – wykrzyknęła, kiedy uniosła wieko. – Są ze srebra?
TL
R
49
– Mój prapradziadek był rzemieślnikiem, robił takie cacka. Uważam, że są
świetne na pikniki, bo się nie tłuką.
Uniosła jeden z talerzy, tak by słońce odbiło się w gładkiej powierzchni, na
której wygrawerowano finezyjne wzory.
– Spodobałyby się Tarrantowi – powiedziała z zamyślonym uśmiechem.
Louis spiął się mimowolnie. Imię tamtego mężczyzny rozbrzmiało w jego
uszach nieprzyjemnym zgrzytem.
– Lubił ładne rzeczy? – spytał, siląc się na uśmiech.
– O, tak. Lubił otaczać się pięknem.
– Dlatego wybrał ciebie – palnął, zanim zdążył pomyśleć. Jasnowłosa
zarumieniła się wyraźnie.
– Sama nie wiem, dlaczego mnie wybrał – powiedziała z rozbrajającą
szczerością. – Spotkaliśmy się w niezbyt fortunnych okolicznościach. Właśnie
dostałam posadę kelnerki. To było pierwsze przyjęcie, które obsługiwałam. Nie
miałam za grosz wprawy. Potknęłam się i rozlałam wino na spodnie Tarranta.
Starałam się jakoś osuszyć je ligniną, a on zaprosił mnie na kawę. Byłam tak
spanikowana, że nie odważyłam się odmówić.
– Jak w bajce o Kopciuszku, co? – stwierdził cicho Louis.
– Coś w tym rodzaju – zaśmiała się. – Nie miałam wtedy grosza przy
duszy. Odeszłam od mojego drugiego męża tak, jak stałam. Wiedziałam, że nie
pozwoliłby mi nic zabrać...
– To niezbyt miło z jego strony – zauważył ostrożnie Louis.
– On w ogóle nie był zbyt miły. Dlatego odeszłam. To była
najrozsądniejsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu. No, może poza odejściem od
mojego pierwszego męża.
– On też był... niemiły?
TL
R
50
– A żebyś wiedział. Ojej, czy to sałatka ziemniaczana? – Najwyraźniej
zapominając o swoich małżeńskich perypetiach, Samantha pochyliła się nad
salaterką i zaciągnęła apetycznym zapachem tymianku, cebulki i kreolskiej
musztardy.
– Tak, i to nie byle jaka. Zrobiona według przepisu mojej ciotecznej
prababki Emmeline.
– Ależ ty masz dużą rodzinę.
– Zgadza się. Może dlatego nie spieszy mi się do poszukiwania kolejnych
krewnych...
W odpowiedzi wydęła tylko wargi, jakby usłyszała kiepski żart.
Podała mu talerz, nóż i widelec, a on w tym samym momencie sięgnął do
kosza po bochenek chrupiącego chleba i wędzoną kiełbasę. Ich ręce prawie się
dotknęły. Louisowi zdawało się, że poczuł, jak otarły się o siebie włoski na ich
przedramionach. Prawie niewyczuwalne muśnięcie, które postawiło jego ciało w
stan gotowości jak dźgnięcie ostrogą.
Chciał jej dotykać. Pragnął tej kobiety jak nigdy żadnej innej.
Prawdziwy pech, że chodziło o jego macochę.
TL
R
51
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Czy wszyscy twoi mężowie byli starsi od ciebie? – zagadnął, żeby zająć
myśli czymś innym niż gorącymi fantazjami z wdową po swoim nieznanym ojcu
w roli głównej.
– Wszyscy mężowie? – Skrzywiła się. – To brzmi, jakbym była godną
następczynią Zsy Zsy Gabor!
– Och, nie wiem. – Rozsiadł się swobodnie i odciął słuszny kawał kiełbasy.
– Myślę, że tamta dama kazała mężczyznom czekać do ślubu, zanim obdarzyła
ich swoimi wdziękami.
Uśmiechnęła się, zupełnie jakby usłyszała zabawny żart. Nie musiał
wiedzieć, że ją uraził. Nauczyła się ignorować zaczepki, odkąd miała dwanaście
lat i matka zaczęła ją wystawiać w lokalnych konkursach piękności. Kandydatki
do zaszczytnego tytułu Miss Dożynek czy też Najpiękniejszej Czytelniczki
„Wiadomości Gminnych" musiały uśmiechać się uroczo, niezależnie od tego, na
jak idiotyczne czy upokarzające komentarze pozwalaliby sobie panowie z jury.
– W dzisiejszych czasach nie trzeba kupować browaru, żeby się napić
piwka, prawda? – rzuciła lekko. – Ale tak się składa, że wychodząc za mojego
pierwszego męża byłam dziewicą. – Spojrzała prosto w złociste oczy Louisa. –I
owszem, mój mąż był starszy ode mnie.
– Co poszło nie tak w waszym małżeństwie? – spytał, nie spuszczając
wzroku.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Zamilkła na chwilę i zapatrzyła się na
daleki horyzont. – Wszystko poszło nie tak. Wyszłam za niego, żeby uciec z
domu, bo moja mama wystawiała mnie na każdym konkursie piękności, jaki się
odbywał w promieniu tysiąca kilometrów od naszego miasteczka, jakbym była
jakąś krową czempionką. Marzyły mi się studia, ale wiedziałam, że dopóki mama
TL
R
52
będzie mogła reperować domowy budżet, zmuszając mnie do paradowania przed
podpitą publicznością na festynach, zrobi wszystko, żeby mnie zatrzymać.
Szczerze mówiąc, byłam tak zdesperowana, że pewnie wyszłabym za mąż za
samego diabła, gdyby włożył portki i przyszedł mi się oświadczyć.
– Po ślubie udało ci się pójść na studia?
Samantha potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno.
– A skąd... Mój mąż był szanowanym obywatelem miasteczka, miał
warsztat samochodowy. Ożenił się ze mną, bo byłam reprezentacyjna. I taką rolę
miałam odgrywać. Nie życzył sobie, żebym pracowała, ani tym bardziej chodziła
na studia. Przez dwa lata próbowałam stać się żoną idealną. Robiłam wszystko,
żeby sprostać jego oczekiwaniom, ale on nigdy nie był zadowolony. Chciał mieć
lalkę Barbie ubraną w różowe koronki, siedzącą bez ruchu tam, gdzie ją posadził,
z szerokim uśmiechem i bezdenną naiwnością w oczach... Któregoś dnia
poczułam, że nie wytrzymam tego ani chwili dłużej.
– Podziwiam cię, że wytrzymałaś dwa lata.
– Sama nie wiem, jak tego dokonałam. Prawie nigdy nie pozwalał mi
wychodzić z domu, kontrolował wszystko, co robiłam. Tak mi było spieszno,
żeby się wyzwolić spod kurateli rodziców i wreszcie odkryć, kim naprawdę
jestem, a trafiłam z deszczu pod rynnę.
– Ale miałaś dość przytomności umysłu, żeby się wycofać na z góry
upatrzone pozycje. Tylko że twoja wolność nie trwała zbyt długo, prawda?
W jego pytaniu nie było złośliwości ani plotkarskiego wścibstwa. Zadał je
tonem człowieka, który szanuje swojego rozmówcę na tyle, by chcieć go lepiej
poznać.
Samantha usiadła po turecku i pociągnęła łyk cydru prosto z chłodnej,
szklanej butelki.
TL
R
53
– Niestety – podjęła po chwili. – Kiedy rozwód miałam już za sobą,
uznałam, że jestem kobietą doświadczoną, która nie popełni więcej tak
kardynalnego błędu, jak nietrafiona inwestycja uczuciowa. Niedługo potem
poznałam mojego drugiego męża. Wydawał się ciepłym, odpowiedzialnym
facetem, marzył o założeniu rodziny. Ja też tego chciałam, więc kiedy mi się
oświadczył, poczułam się, jakbym wygrała los na loterii. Zaraz po ślubie
zaczęliśmy się starać o dziecko. Przez kilka pierwszych miesięcy traktowaliśmy
to jak słodki przywilej młodych małżonków, ale czas mijał, a ja nie zachodziłam
w ciążę. W końcu stało się jasne, że mamy problem. Zaczęłam wędrówkę po
lekarzach. Robiłam coraz bardziej inwazyjne badania. Czułam, że mąż obwinia
mnie za naszą porażkę. Uważał, że problem nie dotyczy jego, i nie poddał się
nawet podstawowym testom. Miesiąc w miesiąc chodziliśmy do łóżka jak na
komendę, gdy tylko miałam dni płodne. W końcu mąż oświadczył, że rezygnuje
z dalszych prób. Stracił zainteresowanie... mną... zaczął coraz później wracać do
domu. Choć też byłam zmęczona bezskutecznymi staraniami o dziecko,
poczułam się odtrącona. Czekałam na niego co wieczór, wystrojona w seksowne
koronki, ale on nawet tego nie zauważał. Tłumaczył, że jest wyczerpany pracą,
jednak szybko odkryłam, że nadgodzin nie spędza w biurze, tylko w motelu, z
własną sekretarką. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby się specjalnie z tym kryć.
Następnego dnia spakowałam kilka drobiazgów i odeszłam.
– Co za dupek. – Louis sięgnął po butelkę z cydrem i uniósł ją w górę jak
do toastu. – Wypijmy za twoją odzyskaną wolność.
Kiedy tylko wypowiedział te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd. Oczy
Samanthy w jednej chwili zasnuła mgła smutku.
– Nie chciałam tej wolności. Tarrant był inny... Bardzo za nim tęsknię.
– Wybacz moją bezmyślność. Musiałaś bardzo go kochać.
Zamrugała, zła na siebie, że wzmianka o Tarrancie wciąż wywołuje łzy.
TL
R
54
– Nie sposób było go nie kochać. Tarrant był wspaniałym człowiekiem.
Miał w sobie prawdziwą pasję życia, wprost kipiał energią. Potrafił zrealizować
najbardziej szalone wizje. Dotąd nie wiem, co takiego zobaczył akurat we mnie.
– Może zobaczył, że potrafisz kochać człowieka za to, kim jest, a nie za
stan jego konta.
– Skąd miałby to wiedzieć? Przecież wcale mnie nie znał.
– Może kierował się intuicją. Albo po prostu chciał cię zaobrączkować, bo
niezła z ciebie laska.
Samantha poczuła, że się czerwieni. Na miłość boską, przecież dobrze
wiedziała, że jest atrakcyjna. Gdyby wyglądała przeciętnie, zamiast do znudzenia
powtarzać choreografię przed kolejnymi konkursami piękności i pozwalać, by
wizażyści i fryzjerzy godzinami poddawali ją wymyślnym torturom, mogłaby
pójść na studia, a potem znaleźć fajną pracę, jak zwykła dziewczyna. Dlaczego
więc tak zareagowała na uwagę rzuconą przez Louisa, która w dodatku nawet nie
brzmiała jak komplement? Starannie omijając spojrzeniem jego tygrysie oczy,
sięgnęła po kawałek chleba.
Przez lata przyzwyczaiła się do tego, że jej obowiązkiem jest głównie
pielęgnowanie urody. Więc kiedy po ślubie Tarrant wynajął dla niej małą armię
kosmetyczek i stylistów, a jej garderobę zapełnił niewiarygodnie kosztownymi
kreacjami z najsłynniejszych domów mody, nie przyszło jej do głowy
protestować. Czuła się jak Kopciuszek na balu i bardzo się starała, żeby nie
rozczarować męża.
– A jeśli on ożenił się ze mną, bo też chciał mieć żywą lalkę Barbie, którą
mógłby stroić? – odezwała się z nagłym niepokojem. Jeszcze nigdy nie myślała o
swoim związku z Tarrantem w taki sposób.
TL
R
55
– Coś mi się zdaje, że ty sama nie masz nic przeciwko strojeniu się. – Louis
popatrzył na nią z łagodnym rozbawieniem. – Mówiłem przecież, żebyś się
ubrała swobodnie, a ty wyglądasz, jakbyś właśnie zeszła z wybiegu dla modelek.
Samantha bezwiednie wygładziła idealnie skrojone lniane spodnie.
– Ja... nie potrafię inaczej. Może to uzależnienie. Musiałabym chyba
przejść odwyk, żeby znowu być w stanie tak po prostu wyjść na miasto we
wranglerach.
– Założę się, że w zwykłych dżinsach wyglądałabyś bosko. Ale jeśli masz
ochotę nosić stroje od najlepszych projektantów, nawet kiedy pracujesz w
ogródku albo wyprowadzasz swojego doga na spacer, to czemu nie? Nie warto
trawić życia na próby dopasowania się do oczekiwań innych, lepiej wsłuchać się
w siebie i robić to, czego się naprawdę pragnie.
– Może mi nie uwierzysz, ale ja chyba nie bardzo wiem, czego naprawdę
pragnę. Od zawsze usiłowałam spełniać oczekiwania innych i tak do tego
przywykłam, że nie mam pojęcia, co to znaczy być sobą i słuchać siebie.
Louis odłożył swój talerz na drewnianą ławkę i pochylił się ku Samancie.
– Wydaje mi się, że ciągle szukasz kogoś, kto by ci mówił jak żyć.
Idealnego ojca.
– Ale ja przecież mam ojca. – Pokręciła głową.
– Choć nie mogę powiedzieć, by był idealny. Po moim pierwszym
rozwodzie w ogóle przestał się do mnie odzywać. Zawsze miałam wrażenie, że
ma do mnie o coś pretensje. W sumie dopiero przy Tarrancie poczułam się...
akceptowana.
– Właśnie. Znalazłaś idealnego ojca w jego osobie.
– Co?! Tarrant był moim mężem, nie ojcem.
– Tak? Wybacz, że spytam obcesowo, ale... czy uprawiałaś z nim seks?
TL
R
56
– No... nie, ale to dlatego, że był chory! Otwarcie zaproponował mi taki
układ, a ja się zgodziłam. Seks nie wydawał mi się aż tak istotną sprawą, bym nie
mogła z niego zrezygnować ze względu na Tarranta.
Louis milczał chwilę.
– Jesteś szczodrą osobą o wielkim sercu, Sam – powiedział miękko. – To
piękna i rzadka cecha. Choć obawiam się, że nie wszyscy potrafią ją docenić.
Wykrzywiła wargi, lecz zaraz przywołała na twarz beztroski uśmiech.
Louis nie musiał wiedzieć, jak dalece ma rację. Od dnia, w którym została panią
Tarrantową Hardcastle, słyszała tak często, że jest łowczynią fortun, która
złapała nieszczęsnego chorego w swoje chciwe szpony, że były chwile, kiedy
sama zaczynała w to wierzyć.
– Może przestalibyśmy już analizować moje trudne dzieciństwo i
pokręcone życie? – rzuciła lekko, prostując się i odrzucając włosy do tyłu. –
Okoliczności są zbyt przyjemne, żeby poruszać takie ciężkie tematy.
Rozejrzała się dookoła. Odpłynęli już daleko od stałego lądu. Wszędzie, jak
okiem sięgnąć, rozpościerały się mokradła. Złota kula słońca zniżała się ku
zachodowi, znacząc na spokojnej kobaltowej powierzchni wody szeroką
świetlistą drogę. Louis odwrócił się na chwilę i ujął ster, poprawiając kurs.
Słońce zalśniło w jego lekko falujących ciemnych włosach, objęło złotą poświatą
szerokie ramiona i wysoką męską sylwetkę. Silne dłonie o smukłych palcach
spoczywały pewnie na stylizowanym drewnianym kole steru. Te same dłonie
poprzedniej nocy dotykały jej nagiego ciała. Wspomnienie tego dotyku,
delikatnego, lecz jednocześnie pełnego zniewalającej mocy, sprawiło, że oblał ją
żar. Nie mogła nic na to poradzić, że ten mężczyzna przyciągał ją jak płomień
świecy ćmę. Odczuwała to jeszcze silniej teraz, kiedy znajdowali się poza
światem, tylko oni dwoje pod wysokim błękitnym niebem, w łodzi, która
kołysała się łagodnie na złocistej wodzie, płynąc ku zachodzącemu słońcu...
TL
R
57
Samantho, oprzytomniej. Jesteś prawdopodobnie czwartą babką, którą pan
DuLac zabiera w tym tygodniu na przejażdżkę łodzią.
– Często robisz takie wypady na mokradła? – spytała.
– Tak często, jak tylko się da – rzucił, siedząc wzrokiem stadko dzikich
kaczek, które zerwało się z zarośli, zatoczyło łuk w powietrzu i z chlupotem
usiadło na wodzie tuż obok łodzi.
Samantha spodziewała się takiej odpowiedzi, a jednak poczuła zaskakująco
bolesne ukłucie zazdrości.
– Ale dotąd zawsze byłem tu sam – podjął Louis.
– Jesteś pierwszą osobą, którą zabrałem na moją łódź.
– Naprawdę? – Przeniknął ją dreszcz podekscytowania, jakby znowu miała
osiem lat i została wybrana na królową kinderbalu.
– Naprawdę. Cenię sobie samotność. To nie znaczy, że nie lubię ludzi.
Wręcz przeciwnie, uwielbiam kolorowy tłum, gwar i wieczne zamieszanie, jakie
panuje w moich restauracjach. Kocham życie, które wybrałem. Ale może
znienawidziłbym je, gdybym nie mógł od czasu do czasu zsiąść z tej karuzeli i
pobyć sam na sam z naturą. I ze sobą. – Zawahał się, jakby nagle zażenowany
własną szczerością.
– Pomyślałem, że może tobie też się tutaj spodoba – dokończył niepewnie.
Samantha poczuła, że coś dziwnego dzieje się z jej sercem. Słowa, które
właśnie usłyszała, wypełniły je błogością tak wielką, że rwało się, by wyfrunąć z
jej piersi i śpiewać do utraty tchu niczym skowronek wysoko na niebie. Louis
zabrał ją w miejsce, które kochał, choć nie mógł niczego oczekiwać w zamian –
ani pocałunku, ani najbardziej nawet zdawkowej pieszczoty. Sam przecież
obiecał, że jej nie dotknie, i nie wyglądało na to, by zamierzał złamać dane
słowo. A jednak to z nią właśnie chciał dzielić doświadczenie, które było dla
TL
R
58
niego tak ważne. Z nią, jak z bliskim człowiekiem, a nie lalką, która służyła
jedynie do zaspokajania potrzeb – estetycznych i innych...
Ta świadomość była bardziej przejmująca niż najintymniejszy dotyk.
Milczała długo, wpatrzona w świetliste refleksy tańczące na wodzie. Słońce
zniżało się powoli ku linii horyzontu, światło intensywniało jak gęstniejące
płynne złoto. Na tle słonecznej tarczy przeleciał klucz żurawi – czarne, pełne
gracji sylwetki ptaków majestatycznie żeglujących po niebie.
– Założę się, że jesteś malarką – głos Louisa wyrwał ją z kontemplacji.
– Malarką? Dlaczego tak myślisz?
– Bo widzę, w jaki sposób obserwujesz rzeczywistość. W skupieniu, tak
żeby nie uronić żadnego szczegółu. Odkąd wypłynęliśmy, nie możesz oderwać
wzroku od gry światła na wodzie, od zmieniających się kolorów nieba. Patrzysz
tak, jakbyś chciała to wszystko zapamiętać, a potem przenieść na płótno.
Z wrażenia zabrakło jej tchu. Louis DuLac musiał chyba odziedziczyć
parapsychologiczne zdolności po babci.
– Wiesz, że nawet trochę malowałam... ale tylko tak, dla siebie. Nie ma się
czym chwalić.
– Co malowałaś?
– Głównie krajobrazy. Przestrzenie, niebo... kolory. Próbowałam utrwalić
to, co w przyrodzie najbardziej nieuchwytne: nastroje zmieniające się wraz z
porą dnia, barwy światła nasycającego powietrze. Wiem, że to głupie, dziecinne
zajęcie...
– Kto ci powiedział, że to jest głupie? Twoi dwaj niezbyt mili mężowie?
– Właśnie oni – przytaknęła. – Tarrant zawsze mówił, że powinnam
malować, skoro mam na to ochotę. Zaproponował nawet, że urządzi dla mnie
pracownię.
– Ale? – podsunął Louis.
TL
R
59
– Nie miałam na to czasu. – Zrobiła dłonią nieokreślony gest. – Jako
małżonka Tarranta Hardcastle'a miałam zajęcie na cały etat albo i więcej.
– Rozumiem. – Na jego wargach błąkał się uśmiech. – Aerobik z osobistym
trenerem, umówione spotkanie u manikiurzystki, przymiarka kreacji na bal
charytatywny, lunch w klubie dla dam, wieczorem uroczysta gala w teatrze...
– Otóż to. – Uniosła podbródek. Miała niemiłe wrażenie, że Louis z niej
podkpiwa.
– Teraz, kiedy sytuacja się zmieniła, na pewno znajdziesz czas, żeby
malować.
– Nie wiem, czy wciąż jeszcze mam na to ochotę.
– Chyba nie mówisz prawdy. Przyznaj się: przeraża cię myśl, że nie masz
pojęcia, dokąd zaprowadzi cię wyobraźnia. Zwłaszcza teraz, kiedy nie ma przy
tobie nikogo, kto by ci powiedział, co masz robić.
– Wcale nie. – Pokręciła głową, trochę zbyt energicznie. – Prawda jest taka,
że nie wiem, czy mam jeszcze jakąś wyobraźnię.
– Ależ oczywiście, że masz wyobraźnię. – Spojrzał na nią przenikliwie
spod zmrużonych powiek. – Leży uśpiona w głębi twojej duszy. Każdy sen,
każde marzenie, każda fantazja zapadają tam jak ziarna w glebę. Trzeba tylko
odpowiednich warunków, żeby wybujały, nieskrępowane i oryginalne jak
egzotyczne kwiaty.
Patrzyła na niego bez słowa. Ukośne promienie zachodzącego słońca
malowały ciemnym złotem pociągłe, harmonijne rysy jego szczupłej twarzy,
podkreślały pięknie wysklepione kości policzkowe, śmiało zarysowane łuki brwi,
zdecydowaną linię szczęki. Swobodny strój nie maskował jego smukłej sylwetki
i pięknej muskulatury.
– Jeśli miałabyś teraz przed sobą płótno, sztalugi i paletę, co byś
namalowała? – spytał po chwili, odwzajemniając jej spojrzenie.
TL
R
60
Och! Chyba jej wyobraźnia zaczynała się przebudzać. W najmniej
odpowiednim momencie.
Ciebie. Nagiego, potężnego jak starożytny bóg, syn Słońca.
– Nie wiem – powiedziała na głos, odwracając wzrok. Nie chciała, by
wyczytał w jej oczach prawdę. – Może... ten widok.
Nietrudno było uwierzyć, że mogłaby mieć ochotę utrwalić na płótnie to, co
roztaczało się przed ich oczami. Słoneczna tarcza dotknęła już wody. Ponad
bezkresem rozlewiska, które przybrało głęboką szafirową barwę, niebo płonęło
wszystkimi odcieniami miedzi i purpury. Zarośla i trzciny na porozrzucanych tu i
ówdzie skrawkach lądu oraz stada ptaków rysowały się na tle nieba czarnym
koronkowym motywem niczym na japońskiej grafice.
– Nigdzie na świecie nie jest piękniej. – W głosie Louisa brzmiał
autentyczny zachwyt.
– Masz rację – przyznała chętnie. – Tu jest... magicznie.
– Czujesz to? – Uśmiechnął się tajemniczo. – Tutaj wszystko po prostu
pulsuje magią. Na tej ziemi narodziło się voodoo, tu bije źródło jego mocy. Teraz
ty też jesteś pod jej wpływem. Wypełni twoją wyobraźnię czystym pięknem,
zburzy mury, którymi przez lata sama siebie ograniczałaś.
Samantha wyobraziła sobie, że moczy gruby pędzel w jasnej żółtej farbie i
atakuje nim szarą, poukładaną monotonię swojego życia. Wizja była tak
sugestywna, że zaśmiała się głośno, radośnie.
– Jutro z samego rana kup sobie przybory do malowania. Zacznij od razu.
– Nie... nie mogę. – Śmiech zamarł jej na wargach. Poczuła znajomy,
nieprzyjemny ucisk w piersi.
– Dlaczego nie?
TL
R
61
– Jestem wdową po Tarrancie Hardcastle'u. Zarządzam ogromnym
funduszem charytatywnym – wyrecytowała. – Spoczywa na mnie odpowie-
dzialność...
– Rozumiem i szczerze podziwiam – wpadł jej w słowo. – Ale nie chcesz
chyba ograniczyć się w życiu do wypełniania obowiązków? Na pewno znajdziesz
czas, żeby robić to, co kochasz.
– Tylko że ja nie potrafię. Nie mam żadnych umiejętności. Kiedyś chciałam
brać lekcje, może nawet studiować malarstwo, ale jakoś nie wyszło.
– Zapisz się na kurs, kiedy tylko wrócisz do domu. Zobaczysz, uda ci się
zrealizować marzenie życia. Zostaniesz malarką.
– A jeśli... okaże się, że nie mam za grosz talentu?
– Po co się martwić na zapas? Takie myślenie trzyma miliony ludzi na
kanapach przed telewizorami. Oglądają prawdziwe życie przez szybkę, ale sami
nie mają odwagi rozwinąć skrzydeł. Nie możesz dłużej robić sobie krzywdy,
zamykając się przed życiem. Wydaje mi się, że masz co najmniej dekadę, jeśli
nie dwie, do nadrobienia. Na twoim miejscu nie traciłbym ani minuty.
Samantha spojrzała na ciemniejące niebo. Na zachodzie świetliste złoto i
gorąca miedź ustępowały miejsca chłodniejszym, wrzosowym i śliwkowym
nutom. Wysoko nad ziemią zaczęły się pojawiać lodowate iskierki pierwszych
gwiazd. Poczuła wyraźnie, jak otwiera się przed nią świat pełen nowych
możliwości. Wystarczy, że sięgnie...
– Czy to może być aż takie proste? Wziąć pędzel i zacząć malować? –
odezwała się cicho, niepewnie. – A tak w ogóle, dlaczego mnie do tego
namawiasz?
Odpowiedział uśmiechem na jej nieufne spojrzenie.
– Ktoś musi w końcu wypuścić cię z więzienia.
TL
R
62
– Ale ja przecież nie siedzę w żadnym więzieniu. Jestem wolna. Robię to,
co chcę.
– Na pewno? A może bezwiednie tęsknisz do tego, by w twoim życiu
pojawił się kolejny człowiek, którego będziesz mogła traktować jak ojca, a on
powie ci, co masz robić?
Chciała gorączkowo zaprotestować, ale nagle uświadomiła sobie, że Louis
może mieć rację. Mężczyźni, z którymi się dotąd wiązała, byli co najmniej
dziesięć lat od niej starsi. Może dlatego takich wybierała, że sama zawsze czuła
się starsza niż rówieśnicy? Rodzice wychowywali ją surowo; kiedy była
nastolatką, nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby się buntować czy
poddawać zmiennym nastrojom. Dotąd pamiętała, jak pewnego słonecznego
popołudnia włączyła radio i zaczęła tańczyć przy muzyce. Rozpuściła włosy,
zrzuciła buty i wirowała, śmiejąc się z radości. I nagle zrzuciła ze stolika
kryształowy wazon... Za karę przez tydzień nie wolno jej było wychodzić z
pokoju, a do jedzenia dostawała tylko płatki śniadaniowe na wodzie. Matka
powiedziała jej, że powinna być zadowolona – dzięki tej diecie zeszczupleje w
talii przed kolejnym konkursem piękności.
Samantha nie była pozbawiona instynktu samozachowawczego. Szybko
nauczyła się, niczym rekrut w piechocie, ani o milimetr nie przekraczać
wyznaczonych linii. Nigdy nie zrobiła nic... nierozsądnego.
Nigdy nie spała z mężczyzną, któremu nie była poślubiona. Dopiero
ostatniej nocy...
Łuna na niebie zaczęła gasnąć i kołyszącą się na wodzie łódkę otulił
chłodny półmrok. Louis był tak blisko... niemal czuła bijące od niego ciepło. Jej
ciało odpowiedziało na tę bliskość gwałtownym, prawie bolesnym pulsowaniem
rodzącego się pożądania. Pokusa, by zapomnieć o wszystkich postanowieniach i
rzucić mu się w ramiona, była zbyt silna, by mogła się jej długo opierać.
TL
R
63
– Chciałabym wrócić do hotelu – powiedziała z trudem. – Tak szybko, jak
tylko się da.
TL
R
64
ROZDZIAŁ PIĄTY
Louis skinął głową i bez słowa zmienił kurs.
– Dziękuję – uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
– Zawsze do usług.
Nawet nie próbował z nią polemizować, tłumaczyć, że wie lepiej, co
powinni zrobić. Po prostu spełnił jej prośbę, choć Samantha była pewna, że
dostosowywanie się do czyichś życzeń nie leżało w jego charakterze.
Poczuła się dziwnie. Zupełnie nie była przyzwyczajona do tego, by ktoś
odnosił się z szacunkiem do wyrażonego przez nią zdania. Ani jej rodzice, ani
mężowie nie interesowali się zbytnio tym, czego mogłaby chcieć. Sami
podejmowali decyzje, a jej nie pozostawało nic innego, jak je akceptować. Nawet
Tarrant, choć okazywał jej wielką czułość, miał zwyczaj ustalać wszystkie reguły
sam. Ona zaś chętnie się dostosowywała. Miała w tym wprawę, a jego pewność
siebie budziła w niej poczucie bezpieczeństwa.
Louis nie był ani trochę mniej pewny siebie niż Tarrant, a jednak pozwolił
jej dyktować warunki. Nie czuł potrzeby podkreślania swojej dominacji.
Może właśnie dzięki takiemu podejściu udało mu się skłonić ją do
popełnienia szaleństwa, jakim była wyprawa na to pustkowie? Dobry Boże,
znajdowali się wiele kilometrów nie tylko od siedzib ludzkich, ale nawet od
najbliższej szosy. Byli na niewielkiej łódce, gdzieś na środku rozlewiska, w
którym z całą pewnością roiło się od aligatorów. W dodatku właśnie zapadała
noc. Doprawdy, sytuacja była co najmniej... zabawna.
– Z czego się śmiejesz? – Jego niski ciepły głos dosięgnął jej w półmroku
jak delikatna pieszczotą.
– Zastanawiam się, jak ci się udało przekonać mnie do tego. – Potrząsnęła
głową, wciąż chichocząc, i zrobiła szeroki gest. Światło dnia gasło szybko i
TL
R
65
krajobraz wokół nich zatracał kontury, zapadając się w granatową ciemność. W
kępach trzcin coraz głośniej grały cykady. Co jakiś czas w wodzie chlupotały
niewidzialne stworzenia.
– Do niczego nie musiałem cię przekonywać. Miałem nadzieję, że gdy
tylko zobaczysz rozlewisko, będziesz chciała na nie wypłynąć. Więc pokazałem
ci je... a ty sama podjęłaś decyzję.
– Może tak właśnie było – zgodziła się, zamyślona. – Wygląda na to, że
wiesz o mnie więcej niż ja sama... Pewnie odziedziczyłeś po babci umiejętność
czytania w myślach. Powiedz, czego chcę teraz?
– Teraz? – Jego oczy zalśniły w półmroku. – Chciałabyś, żebyśmy
pojechali do mnie i spędzili jeszcze jedną noc razem. Chciałabyś być naga,
nieskrępowana, w moich ramionach. Chciałabyś robić to wszystko, co robiliśmy
poprzedniej nocy, i dużo, dużo więcej... A o świcie moglibyśmy raczyć się kawą
z mlekiem i pączkami, patrząc, jak słońce wschodzi nad wielką rzeką.
Samantha objęła się ramionami. W ciszy, jaka zaległa między nimi, słychać
było tylko szmer silnika łodzi, chlupot wody i nocną pieśń cykad.
– Chciałabyś tego – podjął Louis po długiej chwili milczenia – ale
postąpisz inaczej. Nie pozwolisz sobie na folgowanie pragnieniom, tylko wrócisz
prościutko do hotelu. A szkoda, bo ominie nas naprawdę cudowna noc.
– Twoja umiejętność czytania w moich myślach jest... dość przerażająca. –
Jej głos drżał wyraźnie, choć starała się mówić lekkim tonem.
– Nic na to nie poradzę – uśmiechnął się rozbrajająco. – Taki już jestem, że
wyczuwam ludzi. Ale nie musisz się tym martwić. To, co wyczuwam w tobie,
bardzo mi się podoba.
Dlaczego zrobiło jej się nagle ciepło na sercu? Świadomość, że ten
właściwie obcy człowiek nie tylko jej pożąda, ale też zwyczajnie ją lubi i szanuje
TL
R
66
na tyle, by respektować jej decyzje, była upajająca jak kieliszek szlachetnego
koniaku.
Rozkoszowała się tą myślą, gdy nagły niepokój przywołał ją do
rzeczywistości.
– Louis, poddasz się jutro badaniu DNA? Nie rozmyśliłeś się?
– Oczywiście, że nie. Przecież obiecałem.
– Pójdę z tobą do laboratorium, dobrze? Załatwię przesłanie wyników do
Nowego Jorku, żeby można było porównać z próbką DNA Tarranta... O ile nie
masz nic przeciwko temu.
– Najlepiej niech prześlą materiał od razu. Nie mam nic do ukrycia.
– Posłuchaj... – zająknęła się. – Mogłabym cię prosić o zachowanie
dyskrecji w, hm, jednej sprawie?
– Chodzi o tamtą noc, prawda? – Tygrysie oczy Louisa zalśniły złociście. –
Cóż... nie mam zwyczaju opowiadać na prawo i lewo o moim życiu osobistym,
ale naprawdę nie uważam, żebyśmy się mieli czego wstydzić.
– Tak, ale Fiona, córka Tarranta... nie zrozumiałaby.
– Nie zrozumiałaby – zmarszczył brwi Louis – że dwoje dorosłych ludzi
może mieć ochotę spędzić ze sobą noc?
– Nie wtedy, jeśli tych dwoje dorosłych to jej macocha i przyrodni brat.
Louis zaśmiał się cicho i pokręcił głową, jakby nie wierzył własnym
uszom.
– Kochanie, nie popełniliśmy przecież kazirodztwa! W najgorszym
wypadku jesteśmy spowinowaceni...
– Nie o to chodzi – wpadła mu w słowo. – Zależy mi na dobrych relacjach z
Fioną. Kiedy Tarrant ożenił się ze mną, nie przyjęła tego najlepiej. Nie było jej
łatwo zaakceptować jako macochy kobiety w jej wieku. Długo zabiegałam o jej
TL
R
67
przyjaźń. Nie chciałabym tego zmarnować. Proszę cię. Louis spojrzał na nią z
powagą.
– Będę trzymał buzię na kłódkę – obiecał. – Słowo skauta.
Powrotna droga do miasta minęła, zdaniem Samanthy, o wiele za szybko.
Nie zdążyła się nacieszyć towarzystwem Louisa i miłą, lekką rozmową, jaką
prowadzili w samochodzie. Kiedy zaparkował przed hotelem, wysiadł i otworzył
dla niej drzwi samochodu, ogarnęło ją dojmujące poczucie straty. Już za nim
tęskniła.
Zrobiła kilka kroków w stronę oświetlonego wejścia do lobby. Otoczyło ją
chłodne, nocne powietrze.
– Dobranoc. – Głos zadrżał jej lekko. – Dziękuję za miły wieczór.
– Też myślę, że to był bardzo miły wieczór. – Louis stanął tuż obok niej. –
Sądzisz, że możemy sobie pozwolić na całusa w policzek, zanim się roz-
staniemy? Tak z czystej przyjaźni.
Pocałować go? Samantha poczuła, że robi jej się gorąco. Mogłaby dotknąć
wargami jego policzka... tylko na sekundę. Pozwolić, by przeniknęło ją bijące od
niego ciepło, zaciągnąć się męskim, korzennym zapachem...
Co złego mogło być w przyjacielskim pocałunku na dobranoc?
Bez słowa, bez tchu, uniosła ku niemu twarz, a on pochylił się ku niej w tej
samej chwili. Poczuła jego ciepły oddech na swoich wargach, szorstki, męski
policzek otarł się o jej skórę. Przeszył ją dreszcz tak silny, jakby cała ziemia
zadrżała w posadach. Krew w jej żyłach zamieniła się w huczący ogień.
Westchnęła bezgłośnie i przywarła ustami do jego warg.
Dotyk był jak objawienie. Doznała potężnego wrażenia, że właśnie
odnalazła coś, czego długo, rozpaczliwie szukała. Z uczuciem niewysłowionej
ulgi pogłębiła pocałunek, dziko, zachłannie. Oplotła ramionami jego kark,
TL
R
68
naparła piersiami na twardy tors. Poczuła, jak jego ramiona otaczają jej talię,
zamykają ją w delikatnym, lecz pewnym uścisku.
Jego wargi pieściły jej usta niespiesznie, niemal leniwie, choć wyczuwała
wrzącą w nim namiętność. Nie pozwolił sobie jednak na żaden gwałtowny ruch.
To ona prowadziła w tym tańcu.
Kiedy wreszcie oderwali się od siebie, z trudem utrzymała się na nogach.
Jej ciało było nieważkie, miękkie jak wosk. Nie czuła nic poza przeszywającym
pulsowaniem pragnienia.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Powietrze między nimi aż
drgało od napięcia.
– Do zobaczenia jutro w laboratorium – odezwała się wreszcie drżącymi
wargami.
– To dość daleko od centrum – odparł swobodnie. – Wpadnę po ciebie o
dziewiątej, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Pojedziemy razem.
– Świetnie. Dzięki. – Uśmiechając się sztucznie, na zupełnie sztywnych
nogach ruszyła do wejścia.
Nie odwróciła się ani razu, choć wiedziała, że za nią patrzy. Czuła na karku
palący dotyk jego spojrzenia.
Kiedy wreszcie dotarła do swojego apartamentu, zamknęła drzwi, oparła się
o nie i przez długą chwilę próbowała złapać oddech. Potem zrzuciła buty, wciąż
drżącymi rękami rozebrała się do bielizny i ruszyła do łazienki, po drodze
nalewając sobie kieliszek czerwonego wina. Zanurzyła się w wannie pełnej
ciepłej wody, nastawiła skomplikowaną aparaturę na relaksujący masaż i
pociągnęła łyk wybornego, półwytrawnego trunku. Jednak ani musująca kąpiel
pieszcząca jej ciało, ani smakowity, owocowy bukiet wina nie były w stanie
sprawić, by choć na chwilę oderwała myśli od Louisa DuLaca.
TL
R
69
Poczekalnia laboratorium medycznego utrzymana była w sterylnych
odcieniach bieli, nierdzewnej stali i matowego szkła i oczywiście była
klimatyzowana. Samantha nie wiedziała, czy drży ze zdenerwowania, czy od
chłodu.
– Czym mogę służyć? – Niziutka, pękata pielęgniarka, której ogniście
czerwona, obfita czupryna gryzła się niemiłosiernie z ostrą zielenią sztywno
wyprasowanego kitla, podniosła się zza biurka w recepcji.
Samantha wyjaśniła powód wizyty i ze zdumieniem patrzyła, jak na twarzy
pielęgniarki pojawia się uśmiech pełen współczucia.
– Jasne, kochana. – Kobieta dotknęła ramienia Samanthy, jakby chciała
dodać jej otuchy, po czym przeniosła wzrok na Louisa. Jej ciemne oczy błysnęły
groźnie.
– Jeśli testy wykażą, że jest pan ojcem dziecka, proszę płacić alimenty w
terminie, a nie znajdować ciągłe wymówki jak ten łotr, mój były mąż – powie-
działa srogo.
– Ale... to nie jest... – zaczęła Samantha i utknęła.
– Może nie jest, a może jest – wpadła jej w słowo pielęgniarka. – Nasze
testy wykażą ze stuprocentową wiarygodnością, czy ten pan jest ojcem pani
dziecka.
– Nie. – Samantha pokręciła głową. – My chcemy sprawdzić, czy ten pan
jest synem mojego męża.
Pielęgniarka posłała jej zdumione spojrzenie, a potem, marszcząc brwi,
uważnie przyjrzała się Louisowi.
– To skomplikowana sytuacja – wyjąkała Samantha, czując, że pod
taksującym spojrzeniem pielęgniarki robi się czerwona jak burak.
– Założę się, że skomplikowana – mruknęła kobieta. – Proszę tędy. Od
pana pobierzemy próbkę, a pani wypełni stosowne formularze.
TL
R
70
Louis podążał za nimi w milczeniu. Nie zareagował w żaden sposób na
wścibskie uwagi pielęgniarki, tylko jego oczy rozbłysły szczerym rozbawieniem.
Samancie nie było do śmiechu. Niepotrzebnie w ogóle wdawała się w dyskusję z
tą kobietą. Całą sprawę należało utrzymać w dyskrecji – ostatnią rzeczą, jakiej
potrzebowała, to kolejne doniesienia w plotkarskich pismach na temat jej
prywatnego życia. Pociła się ze strachu na samą myśl o tym, jakie używanie
mieliby dziennikarze, gdyby się dowiedzieli, że przyszła w towarzystwie
młodego, przystojnego nieznajomego do laboratorium w celu przeprowadzenia
badania DNA.
Pobranie próbki było prostym zabiegiem, wypełnienie formularzy zajęło
tylko kilka minut. Niebawem wyszli z chłodnego wnętrza na rozgrzaną, zalaną
słońcem ulicę.
– Chciałabym zdążyć na najbliższy samolot – powiedziała Samantha, chcąc
uprzedzić jego ewentualne próby nakłonienia jej, żeby została dłużej.
Była niemal pewna, że będzie usiłował ją zatrzymać, żeby mogli spędzić
kolejny wieczór razem. Niestety, będzie musiała odmówić...
– Ja też się spieszę – powiedział jednak, rozwiewając jej złudzenia. – Lecę
dziś do Paryża. W mojej restauracji szykuje się impreza na cztery fajerki. Wiesz,
damy w brylantowych koliach, góry kawioru, te sprawy. Muszę się tam pojawić,
bo pańskie oko konia tuczy. A poza tym mam nadzieję spotkać kilku starych
przyjaciół.
Zrobiła naprawdę duży wysiłek, żeby zignorować nagły, przeszywający ból
rozczarowania.
– Brzmi wspaniale – rzuciła z uśmiechem. – Życzę dobrej zabawy.
– Dziękuję. – Spojrzał na nią ciepło.
W powrotnej drodze niewiele rozmawiali. Tak jak poprzedniego wieczoru
odwiózł ją pod drzwi hotelu.
TL
R
71
– Odezwę się do ciebie, kiedy nasze laboratorium porówna wyniki –
powiedziała, kiedy otworzył przed nią drzwi.
– W porządku. – Skinął głową.
Tym razem nie próbował jej namówić na przyjacielskiego całusa...
Samantha powiedziała sobie, że tak jest lepiej, i prawie w to uwierzyła.
Pomachała Louisowi na pożegnanie, rozciągając wargi w uśmiechu. Zdawała
sobie sprawę, że wyszło to okropnie sztywno i nienaturalnie, ale nie było jej stać
na nic więcej.
Kiedy szła przez lobby, serce boleśnie tłukło jej się w piersi. Nie wiedziała,
czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.
TL
R
72
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Telefon rozdzwonił się nagle, sprawiając, że Samantha dosłownie
podskoczyła na łóżku. Drżącą ręką sięgnęła po słuchawkę. Choć obudziła się
przed paroma godzinami, nadal tkwiła w pościeli, sparaliżowana myślą, że
wyniki badania DNA były przewidziane na ten dzień. Zaraz usłyszy... wyrok.
– Halo? Samantha? Zgadnij, z czym dzwonię! – W słuchawce rozległ się
radosny głos Belli, dyrektorki laboratorium należącego do Hardcastle Enterprises
i żony Dominica.
– Z czym takim? – wychrypiała Samantha przez ściśnięte gardło.
– Mamy dopasowanie! – obwieściła Bella entuzjastycznie. – Louis DuLac
jest z całą pewnością biologicznym synem Tarranta. Serdecznie ci gratuluję.
Udało ci się znaleźć kolejnego członka rodziny Hardcastle
– To... wspaniale. – Samancie zdawało się, że jej własny głos dochodzi z
bardzo daleka. – Jesteś pewna, że wynik jest prawidłowy?
Wiedziała, że to pytanie nie ma sensu. Wynik by z całą pewnością
prawidłowy. Ale w ciągu ostatnich dni zdołała już przekonać samą siebie, że
Louis nie jest spokrewniony z Tarrantem. Wytłumaczyła sobie, że Bijou, kobieta
niezależna i pełna temperamentu artystka, mogła poznać jakiegoś mężczyznę,
spędzić z nim szaloną noc... Jej syn prawdopodobnie nie dzielił ani jednego genu
z Tarrantem Hardcastle'em. Nadzieja, że wszystko jest jeszcze przed nimi,
zaczęła kiełkować w jej sercu, a teraz nagle została wyrwana z korzeniami. To
bolało.
– Nie martw się, na pewno nie popełniliśmy błędu. Sama kilkakrotnie
sprawdzałam wyniki.
– Świetnie. Bardzo się cieszę – Samantha próbowała nadać głosowi
radosny ton, ale zabrzmiało to raczej rozpaczliwie.
TL
R
73
Jej nadzieje legły w gruzach. Między nią a Louisem wszystko było
skończone.
Wszystko? Wcale nie. Owszem, rozdział, w którym flirtowali ze sobą,
całowali się i tak dalej, został właśnie nieodwracalnie, na głucho, zamknięty. Ale
otwierał się inny rozdział, w którym ona wcieli się w rolę radosnej i życzliwej,
zupełnie niezainteresowanej seksualnie pasierbem macochy.
Opadła na poduszki.
– Dziękuję, Bella. Sama zadzwonię do Louisa DuLaca i przekażę mu tę
wspaniałą wiadomość.
– Louis? Mówi Samantha Hardcastle.
– Witaj, Sam. – Louis uśmiechnął się szeroko. Miło było znowu usłyszeć
jej głos, nawet jeśli mówiła jakimś dziwnie bezbarwnym, oficjalnym tonem.
Prawda była taka, że tęsknił za nią jak głupi.
– Cieszę się, że cię zastałam – mówiła dalej sztywno, jakby wygłaszała
biznesową prezentację, a nie rozmawiała z mężczyzną, w którego ramionach nie
tak dawno wzdychała z rozkoszy. – Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że właśnie
dostałam wiadomość z laboratorium. Jesteś synem Tarranta Hardcastle'a. Nie ma
co do tego najmniejszych wątpliwości, wyniki badania są jednoznaczne.
Potok słów urwał się nagle i w słuchawce zaległa głucha cisza.
Louis chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł odpowiednich słów.
Syn Tarranta Hardcastle'a.
A więc – miał ojca. O mało nie parsknął śmiechem, kiedy ta myśl przyszła
mu do głowy. Oczywiście, że miał ojca, nie przyszedł przecież na świat w
wyniku cudu. A jednak nigdy dotąd nie myślał o swoim ojcu jak o realnej osobie,
po której dziedziczył cechy charakteru albo wyglądu, a może nawet talenty,
zainteresowania czy sposób bycia. Dowiadując się więcej o mężczyźnie, który go
spłodził, mógł jeszcze niejednego nauczyć się o sobie.
TL
R
74
– Louis? Jesteś tam?
– Jestem – odparł szybko. – Ja tylko... potrzebowałem chwili, żeby dojść do
siebie.
– Rozumiem, oczywiście. Czyż to nie wspaniała wiadomość? – Entuzjazm
w jej głosie raził sztuczną, fałszywą nutą.
– Tak, pewnie tak – zgodził się bez przekonania.
– Jestem taka podekscytowana – ciągnęła tonem, który miał udawać
radosny, ale był tylko piskliwy. Dlaczego upierała się, żeby odgrywać rolę, w
której wyraźnie nie czuła się dobrze? – Musisz jak najszybciej przyjechać do
Nowego Jorku, poznać rodzinę. Twój brat Dominic czeka na ciebie niecierpliwie,
podobnie jak twoja siostra Fiona. Amado, twój drugi brat, jest w Argentynie, ale
twierdzi, że może w każdej chwili przylecieć do Nowego Jorku. Koniecznie chce
powitać cię w domu.
– Mam dwóch braci i siostrę? – Louis pamiętał jak przez mgłę, że
Samantha mówiła mu już o rodzinie Tarranta. Tylko że wtedy to wszystko wyda-
wało mu się nierzeczywiste i w dodatku niezbyt interesujące. Teraz natomiast...
poczuł przypływ emocji, o które nigdy by się nie podejrzewał. Miał rodzeństwo.
Ta myśl była niesamowicie ekscytująca. Jakby dostał od losu nieoczekiwany,
bezcenny prezent. Nie mógł się doczekać, kiedy go rozpakuje.
– Chciałbym się z nimi spotkać jak najszybciej – powiedział z zapałem. –
Dokąd mam przyjechać? I kiedy?
– Och, Louis, jestem naprawdę szczęśliwa. – W głosie Samanthy nie było
już sztucznego rozradowania. Teraz mówiła miękko, jakby przez łzy. –
Naprawdę. Tarrant byłby z ciebie taki dumny. Jaka szkoda, że nigdy go nie
poznasz.
TL
R
75
– Wiem, że nie spotkam go osobiście – wpadł jej w słowo. Nie chciał, żeby
się martwiła. Nie z jego powodu. – Ale jestem pewien, że uda mi się całkiem
nieźle go poznać.
Już zrobiłem pierwszy krok do tego, by poznać ojca. Przespałem się z jego
żoną, pomyślał. Gorzkie poczucie winy mieszało się w jego duszy z bolesną
tęsknotą za jasnowłosą elfką, która nagle pojawiła się w jego życiu i oczarowała
go, tylko po to, by potem na zawsze pozostać poza jego zasięgiem.
– Posłuchaj, głupio mi o tym wspominać, ale... –odezwała się Samantha po
chwili milczenia.
– Kiedy przyjadę, mam cię traktować jak wdowę po moim ojcu –
dokończył za nią.
– Dokładnie. – W jej głosie zabrzmiała ulga, która tylko pogłębiła jego
tęsknotę.
Zyskał dwóch braci i siostrę, ale stracił cudowną kochankę.
– Nie masz się czym martwić – powiedział dziarsko. – Będę wcieleniem
dyskrecji.
– Samantho, co ci jest? – Dominic przyglądał się uważnie wdowie po
swoim ojcu. Jak zwykle nienagannie elegancka nosiła tego dnia dopasowany
kostiumik od Chanel, granatowy i grzeczny jak szkolny mundurek, jeśli nie
liczyć głębokiego dekoltu i gęstego rządka maleńkich guziczków z opalizującej
masy perłowej. Oczy pomalowała tak, że wydawał się głęboko błękitne, a jasne
włosy zaczesała w gładki kok. Ktoś, kto nie znał jej dobrze, pomyślałby, że ma
przed sobą chłodną i opanowaną damę. On wiedział, że jest istnym kłębkiem
nerwów.
– Nic takiego. – Splotła palce tak mocno, że aż pobielały. – Po prostu
jestem podekscytowana przyjazdem Louisa.
TL
R
76
– Wszyscy jesteśmy. – Najstarszy syn Tarranta posłał jej uśmiech pełen
zrozumienia. – To wspaniale, że udało ci się odnaleźć brata.
Samantha odwzajemniła uśmiech zesztywniałymi wargami. Ciekawe, czy
Dominic byłby dla niej równie miły, gdyby wiedział, że nie tylko odnalazła jego
brata, ale też się z nim przespała. Raczej nie. Dominic był pod pewnymi
względami bardzo zasadniczym człowiekiem.
– O której ma się pojawić nasz nowy braciszek?
– Amado wszedł do salonu, sięgnął do srebrnej patery stojącej na
ozdobnym stoliku do kawy, oderwał gałązkę winogron i wsadził sobie do ust
kilka naraz.
– Powinien tu być lada chwila. – Samantha strzepnęła niewidzialny pyłek z
żakietu i przestąpiła z nogi na nogę.
– Ależ ty masz tremę! Niepotrzebnie. Jestem pewien, że wszystko potoczy
się bez zgrzytów. – Dominic położył dłonie na jej ramionach, a potem przy-
ciągnął ją do siebie i zamknął w krzepiącym uścisku.
– Samantho, żaden z nas nie byłby tu dzisiaj, gdyby nie ty. Jesteś
prawdziwym darem niebios.
– Co ty opowiadasz. – Samantha z uczuciem wdzięczności wtuliła się w
jego silne ramiona. – To wszystko dzieło Tarranta.
Nie było łatwo przekonać Dominica i Amada, Żeby zechcieli się uznać za
prawowitych synów
Tarranta, współwłaścicieli korporacji Hardcastle Ale teraz, ku jej wielkiej
radości, bracia byli w najlepszej komitywie, a Dominic stał na czele Hardcas the
Enterprises.
– Hm, faktycznie, gdyby nie Tarrant, na pewno by nas tu nie było –
uśmiechnął się Amado. – Ale to ty sprawiłaś, że kilkoro obcych, wrogich sobie
ludzi zjednoczyło się i stworzyło rodzinę. Jesteś dla nas jak matka, Samantho.
TL
R
77
– Litości. – Skrzywiła się komicznie. – Powiedz raczej, że jestem jak
siostra.
– Nie bój się, nie chciałem powiedzieć, że wyglądasz, jakbyś miała co
najmniej pięćdziesiątkę na karku. – Mrugnął do niej. – Po prostu widzę, jak
bardzo ci na nas zależy. Tak po matczynemu.
Samantha zamrugała, żeby powstrzymać łzy wzruszenia. Rzeczywiście,
kochała tych dwóch przystojnych i zdolnych facetów, jakby byli jej najbliższymi
krewnymi. Dlaczego nie potrafiła obdarzyć Louisa tym samym bezinteresownym
przywiązaniem? Czy los naprawdę musiał wszystko tak fatalnie poplątać?
W holu zabrzmiały szybkie, lekkie krok i w drzwiach salonu stanęła Fiona.
– Louis DuLac przyjechał. Zaraz tu będzie.
– Och! – Samantha przycisnęła dłonie do piersi – To... wspaniale.
Uśmiechnęła się do córki Tarranta, ale rudowłosi piękność nie
odwzajemniła jej uśmiechu. Wydawała się bez reszty zajęta swoim nowym
turkusowym iPodem. Samancie zrobiło się żal tej młodej kobiety, która wyrosła
w przekonaniu, że jest jedynym dzieckiem Tarranta, a ostatnio musiała pogodzić
się z faktem, że ma braci, których jej ojciec postanowił uznać za prawowitych
spadkobierców na równi z nią. Fiona nie była chciwa, ale nie była też chyba
zupełnie wolna od zazdrości...
Cóż, dla Samanthy sytuacja też nie była prosta. A przecież powinna się
czuć szczęśliwa – nareszcie zdołała zgromadzić dzieci Tarranta. Wypełniła
misję, której podjęła się z miłości do męża. Tylko że... nie czuła satysfakcji ani
radości. Każdy nerw jej ciała dygotał z napięcia, a zamiast krwi w jej żyłach
krążył czysty lęk.
Czy uda jej się nie zdradzić z tym, co czuła do Louisa?
Pojawił się w drzwiach dokładnie w chwili, gdy w myślach wymówiła jego
imię. Jego złociste spojrzenie odnalazło jej oczy, a ona miała wrażenie, że
TL
R
78
połączył ich oślepiający zygzak błyskawicy, a przez salon przetoczył się huk
grzmotu. Spanikowana, rzuciła szybkie spojrzenie na pozostałych. Choć
wydawało się to nieprawdopodobne, chyba nikt niczego nie zauważył.
– Witaj! – wyskandowała, modląc się w duchu, by głos jej nie zdradził. –
Louis, mam ogromną przyjemność przedstawić ci rodzinę...
– Jestem Dominic. – Najstarszy syn Tarranta wyszedł na spotkanie nowo
przybyłemu i bezceremonialnie zamknął go w mocnym męskim uścisku
– Bardzo się cieszę, że Samantha odnalazła cię i sprowadziła do domu.
– Ja też się z tego cieszę – odrzekł Louis. Samantha spuściła wzrok.
– I ja się cieszę. – Drugi z braci podszedł do Louisa i błysnął wesołymi
czarnymi oczami. Mówił po angielsku płynnie, choć z egzotycznym akcentem
– Wyobrażam sobie, że musisz się czuć co najmniej dziwnie, otoczony
przez tłum krewnych, o których istnieniu nie miałeś pojęcia. Ale nie przejmuj się
przywykniesz. My z Dominikiem też przez to prze chodziliśmy i jakoś żyjemy.
– Jeśli mam być szczery, chyba już zaczynam przywykać. – Louis uścisnął
dłoń Amada i uśmiechnął się swobodnie. – Na początku odnosiłem się
sceptycznie do całej sprawy, ale Sam wierzyła niezachwianie, że jestem synem
Tarranta Hardcastle'a Na pewno wiecie, jak bardzo potrafi być przekonująca.
Więc nie mogę powiedzieć, żebym był w szoku, kiedy przyszły wyniki.
Samantha objęła wzruszonym spojrzeniem trzech mężczyzn, tak różnych, a
jednocześnie tak niesamowicie do siebie podobnych – krew z krwi jej męża;
– Jaki wspaniały widok – wyszeptała, przejęta
– Dałabym wszystko, żeby Tarrant mógł was zobaczyć, wszystkich razem.
Niestety, było to niemożliwe. Tym bardziej powinna uhonorować pamięć
męża, dbając, by jej dzieci żyły w zgodzie i harmonii. Zapomni o tym,
kiedykolwiek widziała w Louisie mężczyznę godnego pożądania. Od teraz był jej
pasierbem, powinowatym i nikim więcej.
TL
R
79
– Jak zareagowałeś, kiedy Samantha po raz pierwszy powiedziała ci, że
jesteś synem Tarranta? – Fiona pochyliła się ku Louisowi, przekrzykując głośną
muzykę.
Przyjęcie w restauracji „Pod Księżycem" wydane przez Hardcastle'ów na
cześć odnalezionego brata okazało się imprezą na kilkaset osób. Całe
nowojorskie towarzystwo zbiegło się, jakby chodziło o wydarzenie roku.
Louis nie miał nic przeciwko temu. Uwielbiał przyjęcia, z im większym
rozmachem wyprawione, tym lepiej. Podobała mu się też rola marnotrawnego
syna, uroczyście przyjętego na łono rodziny. Czuł, że zaczyna szczerze lubić
poważnego Dominica i trochę szalonego Amada. Tylko Fiona nie odkryła
jeszcze swoich kart.
Przyjrzał się uważnie młodej kobiecie o delikatnej cerze i lśniących
płomiennorudych włosach, która przysiadła obok niego na wysokim stołku baro-
wym.
– Czy byłeś w szoku? – dokończyła pytanie, a potem podniosła do ust
kieliszek, posyłając mu czujne spojrzenie ponad krawędzią szkła.
I to w większym, niż przypuszczasz.
– Sam najpierw pisała do mnie listy, w których tłumaczyła, że mogę być
synem Tarranta, ale ignorowałem je. Chyba nie byłem jeszcze gotowy, żeby
zaakceptować takie zmiany w życiu. To było niedługo po tym, jak pochowałem
dziadków i potrzebowałem trochę samotności. Ale kiedy Sam pojawiła się we
własnej osobie na moim progu, nie mogłem jej zignorować.
– Taaak. – Umalowanymi na ciemną czerwień wargami pociągnęła łyk
wściekle niebieskiego napoju. – Tato też nie mógł jej zignorować, kiedy pojawiła
się w jego życiu. Taka już jest nasza Samantha. Ale nie narzekam – dodała
szybko. – Zawsze mówiłam, że skoro już muszę mieć macochę, cieszę się, że
TL
R
80
trafiłam na nią. Mogło być o wiele gorzej. – Zamilkła i napiła się znowu. – A jak
ty się czujesz ze świadomością, że masz macochę?
Louis sięgnął po kieliszek z winem, walcząc z niemiłym, dławiącym
uczuciem gdzieś w okolicy mostka.
– Nie potrafię myśleć o Sam w ten sposób – powiedział wreszcie. – Jest o
wiele za młoda, żebym mógł ją uznać za moją macochę.
– Święte słowa – zachichotała Fiona. – Kiedy wychodziła za tatę, wszyscy
mówili to samo. Ale cóż, moja rodzinka zawsze była trochę dziwna. Myślę, że
sam się o tym niedługo przekonasz.
Zbył jej uwagę uśmiechem. Mógł sobie wyobrazić, że wygadana, zadziorna
Fiona nie ułatwiała życia młodej żonie ojca. Tym bardziej podziwiał Samanthę,
że tak bardzo zależało jej na utrzymaniu przyjaznych stosunków z pasierbicą. Z
moją siostrą. Poprawił się w myślach, patrząc w bystre zielone oczy dziewczyny.
Rozumiał rezerwę Fiony – zmiana statusu z jedynaczki na młodszą siostrzyczkę
trzech facetów o silnych charakterach nie mogła należeć do łatwych przeżyć. Pod
jej niezależną, trochę nawet arogancką pozą wyczuwał skrywaną wrażliwość.
Miał ochotę wziąć siostrę w ramiona i serdecznie uściskać.
– Powiedz lepiej, jak to jest, kiedy nagle trzech starszych braci zwala ci się
na głowę. – Spojrzał na nią ciepło.
Rudowłosa skrzywiła lekko usta i zmrużyła oczy.
– Zawsze słyszałam, że starsi bracia są cenni, bo sprowadzają do domu
przystojnych kolegów. Już nie mogę się doczekać. – Teatralnym gestem
odgarnęła włosy za ucho i zatrzepotała rzęsami.
Louis nie mógł się nie roześmiać. Zawtórowały mu dwa męskie głosy –
Dominic i Amado musieli słyszeć koniec ich rozmowy, bo śmiali się serdecznie,
zajmując wolne miejsca przy stoliku.
Jego bracia.
TL
R
81
Nie spodziewał się, że nagły przypływ emocji ściśnie go za gardło tak
mocno, że będzie musiał walczyć o oddech. Ci fantastyczni ludzie wokół niego
to jego rodzeństwo. Choć znał ich zaledwie od paru godzin, już wiedział, że
łączy go z nimi jakaś zaskakująco głęboka, trudna do opisania więź. Louis nigdy
nie był człowiekiem ubogim, ale teraz, w towarzystwie braci i siostry, czuł się
prawdziwym bogaczem.
– Widziałaś Samanthę? – zagadnął Fionę jakiś czas później. Szukał jej od
dłuższej chwili, krążąc w barwnym tłumie rozbawionych gości.
Miał dręczące uczucie, że Sam go unika. Nie pocałowała go na powitanie;
nawet nie podała mu ręki. Krótko mówiąc, postępowała nieładnie, a on nie miał
zamiaru dać się zbyć.
– Samantha? – Fiona odstawiła pusty kieliszek na blat najbliższego stolika.
– Gdzieś tu się kręci. Zabawia tych wszystkich wapniaków, znajomych taty.
Mógł się tego spodziewać. Samantha była zapewne gospodynią doskonałą.
Tym bardziej nie powinna tak karygodnie zaniedbywać honorowego gościa
imprezy. Ruszył dalej przez tłum i w końcu ją dostrzegł: wysoko uniesiona
głowa o szlachetnym kształcie podkreślonym misternym upięciem blond
włosów, smukła sylwetka obleczona w coś czarnego, eleganckiego i diabelnie
seksownego. Stała tyłem do niego, zatopiona w rozmowie z jakąś starszą damą.
Teraz, kiedy był pewien, że mu nie ucieknie, zwolnił kroku, żeby móc się do
woli napatrzeć na jasną skórę jej prostych pleców, widoczną w głębokim aż po
talię wycięciu wieczorowej sukni, i zmysłową krągłość pośladków rysujących się
delikatnie pod cienkim jedwabiem. Louis nie miał pojęcia, jakim sposobem udaje
jej się poruszać swobodniej w stroju, który przylegał do jej ciała ciasno niczym
futerał. Wąziutka suknia podkreślała jej wiotką sylwetkę i kobiece krągłości, ale
musiała bezlitośnie krępować uda. W dodatku jej bajecznie zgrabne nogi obute
były w pantofle na zawrotnie wysokim obcasie. Cała Sam.
TL
R
82
Podszedł na tyle blisko, że wyraźnie poczuł subtelny zapach jej perfum.
– Hej, Sam – powiedział miękko, kładąc dłoń na jej nagim ramieniu.
Drgnęła wyczuwalnie, a potem błyskawicznie obróciła się ku niemu.
– Hej, Louis. – Jej głos brzmiał radośnie, ale w oczach była panika. –
Dobrze się bawisz?
– Znakomicie. – Uśmiechnął się szeroko. – Jednego mi tylko brakuje –
dodał ciszej, pochylając się ku niej.
– Tak? – W jej wzroku natychmiast pojawiła się troska. – Czego ci
brakuje?
– Ciebie.
Starsza dama zmierzyła ich oboje bystrym spojrzeniem, pożegnała się
szybko i z godnością pożeglowała w stronę stołów z przystawkami.
– Przepraszam, ale wiesz, jak to jest, kiedy urządza się przyjęcie –
tłumaczyła się Samantha, nerwowo splatając palce. – Jako gospodyni mam
obowiązek zająć się gośćmi.
– A ja nie jestem gościem? – spytał niewinnie, przekrzywiając głowę.
– Jesteś, oczywiście – dała się nabrać Samantha. – Poprosiłam Dominica i
Amada, żeby dotrzymali ci towarzystwa.
– I zrobili to, ale kiedy pojawiły się Bella i Susanna, moje towarzystwo
przestało być dla chłopaków aż tak atrakcyjne. W każdym razie tańczyć woleli ze
swoimi żonami niż ze mną. – Louis ruchem głowy wskazał parkiet. Dominic
tańczył z Bellą , a jego duże, męskie dłonie przesuwały się pieszczotliwie wzdłuż
jej bioder. Amado i Susanna, zapatrzeni w siebie, spleceni w romantycznym
uścisku, zdawali się zupełnie straceni dla świata.
– Rozumiem, co masz na myśli – zaśmiała się Samantha.
– No więc, bracia poszli tańczyć, a ja zostałem sam jak palec, bo nie mam
partnerki. – Zrobił żałosną minę.
TL
R
83
Samantha zbladła wyraźnie i cofnęła się o krok.
– Nie. Nie mogę. Tu są ludzie, którzy znali Tarranta i...
– Przecież nie proszę cię, żebyś wykonała striptiz na środku sali! Zatańcz
ze mną, z czystej przyjaźni. To naprawdę nic złego. Zobacz, wszyscy naokoło to
robią.
Nie poruszyła się, ale jej oczy pociemniały od emocji. Zdawało mu się, że
widzi w nich tęsknotę. ,
– Jeden taniec nie powinien zaszkodzić – powiedziała cicho, wciąż
wpatrzona w parkiet.
– Och, mnie się wydaje, że może nawet pomóc. – Louis zmrużył swoje
tygrysie oczy w szparki. Na jego usta wypłynął lekko drapieżny uśmiech.
Błyskawicznym, po kociemu miękkim ruchem objął Samanthę w talii i
poprowadził ją na parkiet akurat w chwili, gdy orkiestra zaczęła grać pierwsze
takty tanga.
Jeśli myślał, że Samantha w swoim wysoce niepraktycznym stroju nie
będzie w stanie podołać rytmowi tańca, zupełnie jej nie docenił. Mimo sięgającej
za kolano, wąskiej jak ołówek sukni, mimo wysokich szpilek ruszyła posuwiście
po parkiecie, idealnie dopasowując się do jego kroków. Każda taneczna figura,
którą wykonywała, była perfekcyjna niczym dzieło sztuki.
Choć jego ramię obejmowało jej talię, a ich dłonie były splecione, miał
wrażenie, że Samantha umyka przed jego dotykiem. Jej biodra poruszały się
kusząco milimetry od jego ciała, jej uda prawie ocierały się o jego nogi, kiedy
krążyli wokół siebie w coraz bardziej ognistym, pełnym napięcia tańcu. Lecz im
gwałtowniej nacierał on, tym zręczniej wymykała mu się ona. Tak bardzo chciał
ją objąć, przycisnąć mocno do siebie jej drobne, zwinne ciało, że jego ramiona
zaczęły pulsować bólem.
TL
R
84
Pragnienie, które wypełniało każdą komórkę jego ciała, odbijało się w jej
błyszczących oczach. Wiedział, że oboje czują to samo. I wiedział też, że ona
prędzej umrze, niż zdradzi się z tym, co się dzieje w jej duszy.
– Samantho, rodzina, którą stworzyłaś, to coś niezmiernie wartościowego.
Rozumiem, że chcesz ją chronić. Za wszelką cenę.
– Ta rodzina to dla mnie najcenniejsza rzecz pod słońcem – powiedziała z
uczuciem. – Cieszę się, że stałeś się jej częścią.
– Ja też się z tego cieszę – przyznał szczerze.
Uśmiechnęła się promiennie, a w jej oczach błysnęła duma. W następnej
chwili posmutniała, a Louis poczuł się tak, jakby słońce, którym dane mu było
cieszyć się przez chwilę, skryło się nagle za ciężką, burzową chmurą.
– Żałuję tylko, że wszystko między nami zaczęło się tak... niefortunnie.
Niefortunnie? On inaczej określiłby początek ich znajomości. Magicznie.
To było chyba właściwe słowo.
– Może powinnaś popatrzeć na to w inny sposób – powiedział lekko,
obracając ją w tańcu. – Skąd wiesz, czy nie jest tak, że wszystko, co nas spotyka,
ma jakiś ukryty sens, którego nie potrafimy od razu dostrzec?
– Nie mów tak – poprosiła. – Nie lubię myśleć, że jestem igraszką losu.
Jej ogromne oczy, wciąż w niego wpatrzone, pociemniały od
niewypowiedzianych emocji.
– Chodź ze mną – usłyszał nagle swoje własne słowa.
Wziął ją za rękę i sprowadził z parkietu. Był przygotowany na to, że
Samantha zaprotestuje, może nawet zażąda, by ją puścił. Zdziwił się, kiedy tak
się nie stało. Poszła za nim chętnie, dostrajając się do jego kroków, jakby nadal
tańczyli, posłuszni rytmowi muzyki, którą słyszeli tylko oni dwoje. Szedł powoli;
ze wszystkich sił starał się opanować ogarniającą go gorączkę. Nie mógł pomylić
kroków tego tańca, jeśli nie chciał jej spłoszyć.
TL
R
85
W milczeniu pozwoliła zaprowadzić się do holu. Nie zaprotestowała nawet
wtedy, gdy pociągnął ją delikatnie w stronę windy. Nie odezwała się ani słowem
przez całą drogę w dół z najwyższego piętra budynku Hardcastle Enterprises, na
którym znajdowała się restauracja „Pod Księżycem". Słyszał jej urywany
oddech, widział, jak jej piersi falują pod cienkim materiałem sukienki. Spuściła
oczy. Jedwabiste wachlarzyki rzęs rzucały cień na jej jasne gładkie policzki.
Schował ręce do kieszeni i zacisnął pięści aż do bólu. Nie mógł jej dotknąć.
Jeszcze nie teraz, nie tutaj – pod czujnym okiem kamery ochrony budynku.
Musiał czekać.
– Idziemy do mnie. – Kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz, otoczeni przez
mozaikę nocnych cieni i bursztynowych świateł ulicznych latarni, Louis znów
zamknął jej dłoń w swojej. – Zatrzymałem się w hotelu, dwie ulice stąd.
Nie protestowała. Ruszyli razem, w idealnej harmonii, stawiając kroki w
takt muzyki, która szumiała w ich krwi. Szybkie staccato jej obcasów wypadło
nagle z rytmu, kiedy potknęła się o wystającą płytę chodnikową. Krzyknęła
głucho, a on instynktownym, błyskawicznym ruchem chwycił ją w ramiona.
Na moment zamarli oboje, jak tancerze wykonujący popisową figurę, a
potem ona zarzuciła mu ramiona na szyję, a on zmiażdżył jej usta wargami
nabrzmiałymi z pożądania.
Odwzajemniła pocałunek, wpijając się w jego wargi z niehamowaną
gwałtownością. Zanurzyła palce w jego włosach, podczas gdy jego dłonie
gorączkowo, zachłannie przesuwały się po jej talii, biodrach i pośladkach.
Uniosła nogę i oplotła go nią, wygięła się, napierając biodrami na jego twarde
uda. Chciała być bliżej. Jeszcze bliżej.
Żadne z nich nie wiedziało, ile czasu minęło, zanim wrócili do
przytomności. W pewnej chwili po prostu oderwali się od siebie, z trudem łapiąc
TL
R
86
oddech, jak zapaśnicy na ringu. Ona zamrugała, jakby obudzona ze snu. On
zdecydowanie wziął ją za rękę.
– Chodźmy stąd. Im prędzej dotrzemy do hotelu, tym lepiej.
Bez słowa, rozglądając się ukradkiem, przemknęli przez hotelowe lobby i
schronili się w windzie. Ona cofnęła się pod samą ścianę i stanęła bez ruchu,
wpatrując się w niego. Jemu się zdawało, że jazda windą trwa w nieskończoność.
Ogień, który płonął w jej ogromnych błękitnych oczach, dosięgał go i sprawiał,
że jego krew zaczynała wrzeć.
Wciąż milcząc, spokojnym krokiem przemierzyli korytarz. Louis czuł
mrowienie w palcach, kiedy otwierał drzwi. Przepuścił Samanthę przodem,
wszedł do wnętrza i starannie przekręcił klucz w zamku.
I nagle był przy niej, a ona wczepiała się paznokciami w jego ramiona,
wspinała się na palce, szukając drżącymi wargami jego warg. Poczuł, jak jej ję-
zyk wnika w jego usta, a dłonie zręcznie zdejmują marynarkę z jego ramion.
Kiedy jej palce zaczęły manewrować przy guzikach jego koszuli, on sięgnął do
zapięcia jej sukienki. Muzyka zdyszanych oddechów i szelestu materiału
towarzyszyła ich gorączkowym zmaganiom.
Samantha zdobyła przewagę. Pozbawiła Louisa koszuli i z jękiem
zachwytu przesuwała palcami po jego szerokim torsie, a on wciąż jeszcze męczył
się z haftkami jej sukni. Wreszcie zapięcie ustąpiło. Louis powolnym ruchem
zaczął zsuwać materiał z jej ramion, rozkoszując się do woli widokiem każdego
kolejnego centymetra jej nagiej skóry.
Znieruchomiała,
zaczarowana
leniwą
pieszczotą
jego
palców,
przesuwających się w dół jej ciała. Po chwili stała przed nim ubrana tylko w
czarną koronkową bieliznę i szpilki. Kiedy sięgnęła do paska jego spodni,
wstrzymał oddech. Zalała go fala gorącej gotowości. Musiał być co najmniej tak
twardy, jak skała, na której wzniesiono Manhattan.
TL
R
87
Choć w skroniach huczała mu krew, nie poddał się ślepo pożądaniu.
Błysnęła mu pewna myśl, sprawiając, że zmrużył oczy.
– Posłuchaj, Sam – powiedział, cofając się poza zasięg jej rąk. – Myślę, że
może istotnie nie powinniśmy się dotykać.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Żartujesz?
– Ani trochę. Kiedy ty narzuciłaś zasadę, że mam trzymać ręce przy sobie,
zastosowałem się do niej bez dyskusji, prawda? Teraz twoja kolej, żeby przyjąć
moje warunki. To uczciwy układ, nie sądzisz?
Przez chwile wpatrywała się w niego w milczeniu. Rozchyliła usta, a jej
piersi unosiły się i opadały w rytm przyspieszonego oddechu. Pod cienką
koronką stanika wyraźnie rysowały się twarde sutki.
– Dlaczego? – wyjąkała.
– Dla zabawy. – Odsłonił zęby w bardzo drapieżnym uśmiechu. Bokserki,
które miał na sobie, nie były w stanie ukryć jego podniecenia. – Połóż się na
łóżku.
To nie było pytanie ani prośba. Wydał jej polecenie.
Przez chwilę mierzyła go spojrzeniem zmrużonych oczu, a potem
odwróciła się i przeszła przez pokój wolnym, kocim krokiem, kusząco poruszając
biodrami. Czarne stringi prowokacyjnie ukazywały idealnie jędrne, krągłe
pośladki.
Pani Hardcastle bez wątpienia miała w sobie coś z dzikiej kocicy. Na co
dzień ukrywała to skrzętnie pod strojami od najsłynniejszych kreatorów mody,
ale on miał zamiar wydobyć jej prawdziwą naturę na światło dzienne. Sprawić,
by pokazała pazury.
Patrzył, jak powoli kładzie się na brzuchu, przyczajona, wyczekująca.
TL
R
88
– Nie wiem, czy mogę ci zaufać – powiedział z namysłem, podchodząc do
łóżka i stając nad nią.
– Obiecuję, że będę posłuszna. – Niewinnie zatrzepotała rzęsami.
– Dobrze. Bo jeśli złamiesz zasady, będę miał prawo wyciągnąć wobec
ciebie konsekwencje. Zgadzasz się z tym?
– Oczywiście. – Skinęła głową, ale w jej oczach lśniło wyzwanie.
– Skoro nie możemy się dotykać, skupimy się na innych zmysłach. –
Sięgnął do talerza z owocami stojącego na stoliku przy łóżku i wziął kiść
winogron. – Najpierw smak. Nakarm mnie, proszę, tymi winogronami. Używając
ust. Tylko pamiętaj: żadnego dotykania!
Uklękła i wzięła od niego grono, uważając, by nawet nie musnąć jego
palców. Louis położył się na plecach, układając głowę pomiędzy jej lekko
rozwartymi udami. Otoczył go jej zapach, upajające połączenie świeżości i
gorącej zmysłowości, niczym woń tropikalnego ogrodu po burzy... Pomyślał, że
musiał zwariować, wymyślając tę grę. Marzył teraz, by rozebrać ją do końca,
zanurzyć twarz w jej cudownej kobiecości. I nie mógł tego zrobić.
Tymczasem Samantha wydawała się zachwycona zabawą. Wzięła dojrzałe,
rubinowe winogrono w usta i rozgryzła delikatnie, a potem pochylając się nisko
nad nim, pozwoliła spłynąć kroplom słodkiego soku wprost na jego wargi.
Zbliżyła jeszcze bardziej twarz do jego twarzy i włożyła owoc wprost w jego
rozchylone usta. Nie poruszył się, kiedy postąpiła podobnie z następnym
winogronem i z jeszcze jednym. Wyczuwał słodycz jej ust w każdym soczystym
kęsie.
– Wybierz, którym zmysłem zajmiemy się teraz – rzucił chrapliwie, kiedy
poczuł, że już nie może dłużej znieść tej rozkosznej tortury.
– Nie wiem... – W jej oczach błyszczało podekscytowanie. – Może słuch?
TL
R
89
– Dobrze. – Przekręcił się na bok. – Przysuń się do mnie blisko, ale uważaj.
Jeśli mnie dotkniesz, poniesiesz konsekwencje. A teraz opowiem ci, co bym
chciał z tobą robić, a ty będziesz słuchała bicia mojego serca.
Podpełzła do niego ostrożnie, wczepiając się w miękki materac
paznokciami pomalowanymi na głęboką czerwień. Była skupiona, czujna jak
kocica na polowaniu. Kiedy jej twarz znalazła się o centymetr od jego piersi,
zamarła, a potem płynnym ruchem odgarnęła włosy. W bladoróżowym płatku jej
ucha zamigotał brylant.
Louis zacisnął zęby. Musiał zmobilizować całą siłę woli, żeby nie dotknąć
ustami jej ucha i nie zacząć pieścić delikatnej szyi.
– No dalej – wymruczała jasnowłosa. – Chcę usłyszeć, co dokładnie masz
ochotę ze mną zrobić.
– Chciałbym dotykać językiem twojej pachnącej skóry. Zacząłbym od
perłowej muszli ucha i podążył mleczną drogą szyi. Potem sięgnąłbym zębami
do zapięcia stanika i uwolnił twoje piersi, żeby móc skosztować słodkich,
różowych owoców, które wieńczą kremowe półkule. Poczekałbym, aż jękniesz i
wyprężysz się. Wtedy sięgnąłbym językiem niżej, rozchylił nim płatki twojego
ukrytego kwiatu.
Rozchyliła usta i westchnęła, ale nie dotknęła go.
– Nie wiedziałam, że serce może bić tak szybko i tak mocno – powiedziała
cicho. – Mów dalej...
– Wystarczy. – Przetoczył się po łóżku, odsuwając się od niej.
– To teraz – mruknęła, podnosząc się na kolana – zajmiemy się węchem.
Kładź się. Chcę poczuć twój zapach.
– Nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł – uśmiechnął się lekko. –
Pamiętaj, że mam za sobą długi dzień.
TL
R
90
– Tym lepiej. – Zbliżyła się do niego, wsparta na dłoniach i kolanach.
Pasmo włosów musnęło jego pierś.
– Dotknęłaś mnie!
– To się nie liczy. – Zdecydowanie pokręciła głową, sprawiając, że włosy
opadły na niego niczym jedwabisty deszcz. – Włosy nie czują dotyku.
Okrył go złoty półcień, miękkie kosmyki muskały jego twarz i pierś, kiedy
przesuwała się ponad jego ciałem. Leżał bez drgnienia, choć mięśnie miał
napięte do granic wytrzymałości. I wtedy otulił go jej zapach: subtelna woń
francuskich perfum połączona z sekretną, zmysłowo kobiecą nutą. Efekt był
magiczny. Louis poczuł potężny dreszcz zachwytu, niczym enolog otwierający
butelkę wina wartą tysiące dolarów, szef kuchni, który dostał w ręce świeżo
wykopaną, idealną truflę, lub mistrz szwajcarski, który właśnie opracował nową,
niezrównaną formułę czekolady.
Czy to jego ojciec wybrał dla niej ten zapach, który tak bezbłędnie
uzupełniał jej naturalną, intymną woń?
Ta myśl spowodowała, że poderwał się do pozycji siedzącej. Jej miękkie
piersi oparły się o jego tors.
– Już nie mogę – wychrypiał. – Zginę przez ciebie.
– Przecież sam chciałeś...
– Musiałem upaść na głowę.
Uklękła naprzeciwko niego i zmrużyła oczy, w których lśniła satysfakcja.
– Powiedz, co mnie czekało, jeśli złamałabym zasady gry – wymruczała
gardłowo. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że zawiniłeś i nie masz co liczyć na
taryfę ulgową.
Nie mylił się co do niej. Pod warstwą perfekcyjnej ogłady kryła swoje
prawdziwe oblicze. Fascynujące, tajemnicze i... dzikie. Jej intensywne spojrzenie
TL
R
91
podsycało ogień płonący w jego żyłach. Żadna kobieta nie pociągała go tak
nieodparcie, żadna nie miała nad nim takiej władzy jak ona.
Żeby było śmieszniej, właśnie z nią łączyły go dość pokrętne rodzinne
relacje, które wszystko komplikowały. Ale nie obchodziło go to. Razem
wyruszyli ku tej przygodzie i dopóki ona miała ochotę iść dalej, on zamierzał jej
towarzyszyć.
TL
R
92
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– No dalej, wyrzuć to z siebie. – Samantha pochyliła się nad Louisem. Jej
piersi przysłonięte delikatną koronką zakołysały się, przyciągając jego wzrok,
biorąc go w niewolę niczym wahadełko hipnotyzera. Zachwyt i pożądanie w jego
spojrzeniu wypełniły ją upajającym poczuciem mocy. Jego oczy mówiły jej, że
jest piękna. Kobieca. I niezależna.
– Miałem zamiar przywiązać cię do łóżka. Bardzo delikatnie, rzecz jasna. A
potem robić z tobą, co mi się podoba.
– Brzmi wspaniale – szepnęła. – Aż szkoda, że mnie to ominie. Bo tym
razem to ja zwiążę ciebie. Tylko czym? – Udając zamyślenie, wsunęła palec do
ust.
– Użyj swojego staniczka – podrzucił.
– Zgoda, ale najpierw musisz mi go zdjąć. Zębami, tak jak obiecałeś.
Zapięcie jest z przodu – dodała, zbliżając piersi do jego twarzy. – Bierz się do
dzieła.
Louis przyjrzał się finezyjnej klamerce ze skupieniem włamywacza, który
przymierza się do otwarcia sejfu pełnego klejnotów. Kiedy jego gorące wargi
dotknęły jej skóry, westchnęła przeciągle.
Trzy sekundy później klamerka ustąpiła, uwalniając jej piersi z miękkiej
koronkowej uwięzi. Louis podniósł głowę i posłał jej tryumfujące spojrzenie.
– Jesteś naprawdę utalentowany... – Zsunęła stanik z ramion i zakręciła nim
na palcu, a potem oparła dłoń na jego piersi i pchnęła go na poduszki. – Unieś
ręce nad głowę – poleciła, klękając nad nim. Nie przyszło mu do głowy
protestować, zbyt był zajęty podziwianiem jej smukłych ud i gładkiego brzucha,
kiedy pochylona przywiązywała jego nadgarstki do wezgłowia łóżka.
TL
R
93
Samantha opadła na pięty i objęła spojrzeniem leżącego przed nią
mężczyznę. Był piękny. Zachwyt nad doskonałością jego ciała przeszył ją
dreszczem, poczuła mrowienie w wargach i opuszkach palców. Rozchyliła usta i
z cichym jękiem sięgnęła do gumki jego bokserek. Chciała podziwiać go całego.
Kiedy był nagi, przez chwilę po prostu na niego patrzyła. A potem znów
pochyliła się nad nim, obejmując udami jego biodra. Jej drżące palce
obrysowywały jego szerokie, mocne ramiona, a usta pieściły i smakowały skórę
na jego piersi i brzuchu.
Przedłużanie pieszczot w nieskończoność, kiedy tak bardzo pragnęła
poczuć w sobie jego siłę, miało w sobie coś ż tortury. Ale było też ekscytujące.
Nagle błysnęła jej myśl, że dotąd chyba nigdy nie robiła; w łóżku nic
ekscytującego. Przy dwóch pierwszych mężach nabrała przekonania, że seks jest
męczącym obowiązkiem małżeńskim, coś jak prasowanie koszul. Dlatego
zgodziła się bez problemu, kiedy Tarrant zaproponował jej białe małżeństwo.
Może jej nawet ulżyło, że dla niego nie będzie musiała robić ani jednego, ani
drugiego.
Z Louisem było zupełnie inaczej.
Nie musiała nic udawać. Nie musiała być doskonała. Wystarczyło, że
słuchała swoich uczuć.
– Przestań, zamordujesz mnie – wychrypiał Louis, kiedy powiodła ustami
w dół jego brzucha, wzdłuż wąskiego szlaku ciemnych włosów.
– Masz pecha. Jestem urodzoną morderczynią –zachichotała, przesuwając
usta jeszcze niżej. Kiedy objęła wargami jego gorącą, twardą męskość i
podrażniła językiem wrażliwy czubek, Louis jęknął głucho.
– Sam...
Uniosła się nad nim, upojona pożądaniem, gotowa na jego przyjęcie, i
opadła powoli, bardzo powoli, rozkoszując się ekstatycznym uczuciem, gdy
TL
R
94
wdzierał się w nią, twardy i gorący, milimetr po milimetrze. Zobaczyła, jak
napina mięśnie ramion i uwalnia jednym szarpnięciem ręce. Jego dłonie zwarły
się na jej talii jak klamra.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo tego pragnęłam – wyszeptała drżąco, kiedy
wbił się w nią gwałtownie, narzucając rytm, wypełniając ją do końca.
– Mam – wychrypiał.
A potem zamilkli na długo, a ciszę przerywały tylko ich westchnienia,
kiedy zachłannie sycili się sobą, świętowali to, że się odnaleźli. Wielokrotnie tej
nocy sądzili, że dali już sobie nawzajem wszystko, lecz zaraz potem odkrywali,
że wciąż jeszcze mają się czym obdarować. Jej wysoki krzyk rozkoszy
punktował każde z tych odkryć.
– Obsługa hotelowa. – Uprzejmy, lecz donośny głos dobiegający zza drzwi
apartamentu wyrwał Samanthę ze snu. W jednej chwili oprzytomniała i
zanurkowała z głową pod kołdrę. Miała nadzieję, że Louis nie wpuści nikogo za
próg sypialni. Poprzedniej nocy pozwolili sobie na szaleństwo. Teraz należało
zadbać, by nikt, absolutnie nikt się o tym nie dowiedział.
Na szczęście Louis był już na nogach i pamiętał o zamknięciu drzwi
oddzielających sypialnię od małego saloniku. Samantha usłyszała, jak rozmawia
z kelnerem. Zabrzęczały naczynia, kiedy nakrywano do stołu. Po chwili Louis
podziękował kelnerowi, szczęknęły zamykane drzwi i w apartamencie zapadła
cisza. Samantha wstała powoli, owinęła się po szyję prześcieradłem i ostrożnie
wyjrzała z sypialni.
Stół ustawiony obok panoramicznego okna uginał się od śniadaniowych
przysmaków. Był tam sok ze świeżych owoców, miseczki z muesli
przyozdobione malinami, gorące gofry, konfitury w różnych smakach i kosz
pełen bułeczek z ziarnami. Spod srebrnej pokrywy dużego półmiska unosiła się
apetyczna woń jajek na bekonie.
TL
R
95
Louis, ubrany tylko w spodnie od piżamy, sięgnął właśnie po dzbanek i
napełnił filiżankę smoliście czarnym płynem. W powietrzu rozszedł się boski
zapach świeżo zaparzonej kawy. Samantha, węsząc jak pies gończy, jednym
susem znalazła się przy stole.
– Witaj. – Podniósł na nią swoje złociste oczy i podał jej filiżankę, którą
właśnie napełnił. – Spałaś tak smacznie, że nie chciałem cię budzić.
Niewiele myśląc, usiadła mu na kolanach, a on zdążył pocałować ją w usta,
zanim wypiła pierwszy łyk kawy.
– Mój Boże, ależ to była noc... – Uśmiechnęła się do niego, spuszczając
oczy.
– Epokowa – zgodził się. – Dlatego zamówiłem duże śniadanie. Musimy
jeść, żeby odzyskać siły.
Samantha napiła się kawy i ugryzła solidny kęs chrupiącego gofra. Wcale
nie czuła się wyczerpana. Wręcz przeciwnie. Choć mięśnie pobolewały ją trochę,
przypominając, że w nocy Louis przerobił z nią kilka rozdziałów Kamasutry, o
których wcześniej nawet nie słyszała, ogólnie czuła się odprężona i pełna
radosnej energii. Sięgnęła po dużą soczystą malinę i jej spojrzenie padło na stertę
porannych gazet przyniesionych wraz ze śniadaniem. Przesunęła „New York
Timesa", chcąc sprawdzić, jakie jeszcze tytuły są do wyboru, i nagle odniosła
wrażenie, że kęs, który właśnie przełyka, zamienia się w jej gardle w grudę
stygnącego betonu.
Wesoła wdówka wyrusza na łowy, krzyczały wielkie litery na pierwszej
stronie plotkarskiego pisma.
Samantha pomyślała mimowolnie, że zdjęcie umieszczone pod spodem jest
zadziwiająco dobrej jakości, choć ziarnistość obrazu zdradzała, że zrobiono je
teleobiektywem.
TL
R
96
Fotografia utrzymana była w miłych dla oka odcieniach sepii, choć nie
wynikało to z artystycznego zamiaru fotografa. Przedstawiała ulicę wieczorową
porą. Cienie rzucane przez niewysokie, gęsto rozgałęzione drzewa przeplatały się
z jasnymi punktami latarni. Na pierwszym planie, w złocistej plamie światła,
stała ubrana na czarno para. Mężczyzna obejmował talię kobiety, a ona oplatała
ramionami jego kark, wspinając się na palce. Tonęli w bardzo namiętnym
pocałunku. Twarz kobiety, zwrócona ku górze, była centralnym punktem
fotografii. Twarz o przymkniętych oczach, wyrażająca czystą rozkosz. Jej twarz.
Samantha zerwała się na równe nogi.
– Co się stało? – Louis zerknął na nią znad parującej filiżanki. Ona jednak
zdawała się nie słyszeć jego pytania. Blada jak ściana, ogromnymi, pociem-
niałymi oczami wpatrywała się w leżące na stole pismo. – Sam?
Kiedy nie odpowiedziała, zerwał się i przyskoczył do niej. Podążył
wzrokiem za jej spojrzeniem; i szybkim ruchem uniósł pismo ze stolika.
– Co za chamstwo – warknął, kiedy przyjrzał się pierwszej stronie.
Skronie Samanthy pulsowały rwącym bólem.
– Powinnam być przyzwyczajona – powiedziała słabo. – Już nieraz pisali o
mnie w brukowcach. Tylko, że dawniej wszystko to były kłamstwa i pomó-
wienia. A teraz mają prawdziwą sensację.
– Może nie wiedzą, kim jestem. – Louis szybko przebiegł wzrokiem kilka
linijek tekstu, które umieszczono pod zdjęciem. – A niech to szlag.
– Co piszą o tobie? – spytała Samantha bez tchu.
– Jestem według nich twoim „przystojnym pasierbem".
Samantha ukryła twarz w dłoniach i trwała tak przez chwilę. Potem,
zbierając się na odwagę, sięgnęła po pismo.
– Nie czytaj tego – powiedział Louis z obrzydzeniem.
TL
R
97
– Muszę – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Trzeba ocenić rozmiar
katastrofy.
Wszystko wskazuje na to, że wdowa po zmarłym przed sześcioma
miesiącami znanym biznesmenie i miliarderze, Tarrancie Hardcastle'u, nie jest
usatysfakcjonowana wielomilionowym spadkiem, który zostawił jej mąż. Pani
Hardcastle chciałaby dostać w swoje wymanikiurowane paluszki również część
majątku, który, jak się dowiedzieliśmy, ma zostać podzielony pomiędzy dzieci
Tarranta. Łowczyni fortun wyruszyła więc na polowanie i z charakterystyczną
dla siebie wprawą ustrzeliła grubego zwierza. Przystojny i bogaty Louis DuLac
nie wydaje się mieć nic przeciwko chwilom namiętności dzielonym z wdową po
własnym ojcu...
– Kto wymyśla te teksty? – wycedziła. – To ja namówiłam Tarranta, żeby
większość majątku zapisał w spadku swoim dzieciom. Sama i tak mam dość
kłopotu ze wszystkim, co uparł się mi zostawić.
– Zazdrośnicy. – Louis skrzywił się pogardliwie i wyjął gazetę z jej
drżących rąk. – Jesteś młoda, piękna i bogata. To wystarczy, żeby chcieli
zniszczyć ci życie.
– Tym razem to moja wina – powiedziała ponuro. – Doigrałam się.
– Dlatego, że mnie pocałowałaś?
– Tu nie chodzi o ciebie. Musieli mnie śledzić już od jakiegoś czasu,
wypatrywać potknięcia. Kiedy Tarrant umarł i rozeszła się wieść, ile
odziedziczyłam, złośliwe artykuły na mój temat były w każdym plotkarskim
piśmie. Żeby dali mi spokój, stałam się wcieleniem ostrożności. Nie robiłam
absolutnie nic, do czego, mogliby się przyczepić. Aż do wczoraj. Musiałam mieć
jakieś zaćmienie umysłowe. Całować się z mężczyzną w publicznym miejscu!
Na środku ulicy!
TL
R
98
Ostatnie słowa wykrzyczała z sypialni. Cisnęła prześcieradło i zaczęła
zbierać ubrania niedbale porozrzucane na podłodze. Ręce drżały jej tak bardzo że
z najwyższym trudem zapięła lekko pomiętą, wieczorową sukienkę.
Fiona, Dominic i Amado już pewnie widzieli feralny artykuł. Sami co
prawda nie kupowali takich szmatławców, ale usłużny personel na pewno zdążył
im donieść o skandalu. Twarz paliła ją ze wstydu a wzbierające łzy piekły pod
powiekami.
– Gdybym tylko mógł coś zrobić... – usłyszała ciepły, pełen troski głos
Louisa.
– Niestety, nic nie możesz zrobić. – Nagły przypływ złości sprawił, że jej
odpowiedź zabrzmiała jak warknięcie. – Już za późno na dobre chęci.
Jeśli Louisowi na niej zależało, nie powinien był dopuścić, by zrobili to, co
zrobili. W końcu nie tylko ona z nich dwojga była dorosła.
– Sam, nie denerwuj się tak. Nie stało się przecież nic naprawdę strasznego.
Nikt nie jest ranny, nikt nie zginął. Jeśli spojrzysz na całą sprawę z dystansem,
przekonasz się, że jest tak głupia, że aż śmieszna.
– Mnie jakoś nie śmieszy fakt, że prasa oczernia mnie dla zysku. Ani to, że
przez mój błąd ucierpi reputacja całej rodziny! – Głos się jej załamał. Walcząc ze
łzami, wybiegła na korytarz.
W windzie palcami przeczesała włosy, tak układając fryzurę, by możliwie
jak najbardziej zasłaniała jej twarz. Wyglądała koszmarnie, nieumalowana i
czerwona od powstrzymywanych łez. Nie było jednak sensu płakać nad
rozlanym mlekiem – każdy, kto ją rozpozna, i tak będzie wiedział, skąd wraca.
Zaczerpnęła tchu i ruszyła, żeby stawić czoło największemu upokorzeniu
swojego życia.
TL
R
99
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Jak mogłaś zrobić coś takiego?! – Fiona wpadła jak burza do pokoju,
gdzie Samantha kuliła się na kanapie, odrętwiała z przerażenia. Mimo szczelnie
zamkniętych okien i zaciągniętych zasłon doskonale słyszała wrzawę, którą
wzniecił tłum dziennikarzy rozłożonych obozem na ulicy niczym wrogie wojsko.
– Najpierw sprowadzasz tu Louisa i ogłaszasz, że jest twoim pasierbem, synem
Tarranta, a potem go uwodzisz! Rzuciłaś się na niego w miejscu publicznym, jak
jakaś niewyżyta nimfomanka!
Samantha drgnęła, jakby tamta uderzyła ją w twarz.
– To nie tak – wyszeptała zdrętwiałymi wargami. – Wszystkiemu winien
jest przypadek;..
– Tere–fere. – Fiona parsknęła gorzkim śmiechem. Emocje sprawiły, że jej
twarz była kredowo–biała, usiana czerwonymi plamami. – Spróbuj wymyślić
bardziej przekonujące kłamstwo.
– Mówię prawdę. – Samantha zanurzyła drżące palce w splątanych
włosach. – Spotkałam go pierwszego wieczoru w Nowym Orleanie przez
przypadek. Nie miałam pojęcia, kim jest, nie wiedziałam nawet, jak się nazywa.
– ...ale wiedziałaś, że chcesz się z nim przespać, tak? – zgadła Fiona. –I
pomyśleć, że jeszcze niedawno udzielałaś mi macierzyńskich pouczeń, napo-
minając, żebym ostrożnie wybierała partnerów i nie chodziła do łóżka na
pierwszej randce!
– Tak mi przykro – jęknęła Samantha ze skruchą. – Wybacz mi, proszę.
– Za co ty mnie właściwie przepraszasz? Przecież to w ogóle nie jest moja
sprawa. – Fiona skrzyżowała ramiona na piersi obleczonej w ciemnozieloną
obcisłą bluzeczkę. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nagle jej wargi zadrżały w
TL
R
100
uśmiechu, którego nie mogła opanować. Ku bezbrzeżnemu zdumieniu Samanthy
zaczęła szaleńczo chichotać.
– Z czego się śmiejesz?
– Z... niczego – wydusiła tamta.
– Więc przestań. – Samantha poczuła, że też zaczyna się śmiać. Zupełnie
nie rozumiała, co się dzieje.
– Nie mogę – Fiona wciąż chichotała. – Wiesz, wyglądasz... okropnie! –
Przechyliła głowę, jakby chcąc się lepiej przyjrzeć zdumiewającemu zjawisku. –
Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. Widać ci zmarszczki pod oczami, fryzura
wygląda jak słomiany wiecheć, a nos masz czerwony i błyszczący jak u klauna,
hi, hi, hi!
– Cieszę się, że mogę dostarczyć ci rozrywki i podnieść na duchu w tych
dramatycznych chwilach.
– A żebyś wiedziała, że podnosisz mnie na duchu – wysapała Fiona,
ocierając łzy, które śmiech wycisnął jej z oczu. – Jestem zachwycona. Zawsze
czułam się przy tobie jak ostatnia łajza. Zazdrościłam ci idealnej urody.
Tymczasem okazuje się, że bez makijażu i nieuczesana zupełnie nie
przypominasz królowej piękności! Może gdybyś tak pokazała się reporterom,
przestaliby wreszcie na ciebie polować.
– Paparazzi! – Samantha zbladła. – Urządzą nam wszystkim piekło. Boże,
gdybym tylko mogła cofnąć czas.
– Ale nie możesz – ucięła Fiona. – Takie jest życie, no nie? Szczerze
mówiąc, to nawet się cieszę, że nie jesteś taka święta i niepokalana, na jaką pozo-
wałaś. Zawsze oddana innym, sumiennie spełniająca swoje obowiązki, wcielenie
szlachetności i opanowania. Nawet każdy włos na twojej głowie znał swoje
miejsce. – Spojrzała na splątaną blond szopę na głowie Samanthy i uniosła brwi.
TL
R
101
– Co za ulga przekonać się, że jednak jesteś człowiekiem. Może miętówkę? –
Pomachała zachęcająco kolorowym pudełeczkiem.
Ten przyjazny gest wydał się Samancie tak absurdalnie zabawny, że znów
zaniosła się nerwowym śmiechem. Chichotała i nie mogła przestać, a łzy,
ciurkiem płynęły jej po twarzy. Nie wiedziała, czy to efekt stresu, czy raczej
ogromnej ulgi, że Fiona jej nie potępia.
– Naprawdę myślisz, że powinnam wyjść przed dom, paść w ramiona
pierwszego reportera, który się nawinie, i zacząć zawodzić jak rasowa płaczka? –
wysapała wreszcie. – Czy to mogłoby pomóc?
– Nawet jeśli tak, to nie damy im tej satysfakcji. No, już, nie maż się –
powiedziała Fiona szorstko, dając Samancie solidnego kuksańca. – Chodź,
doprowadzimy cię do porządku. Najpierw coś zjesz, żebyś mi tu nie zasłabła,
potem weźmiesz relaksującą kąpiel, a kiedy zrobisz sobie fryzurę i makijaż,
zaraz poczujesz się lepiej.
– Dzięki – szepnęła Samantha, kiedy Fiona bezceremonialnie wzięła ją za
łokieć i pociągnęła do jadalni.
– Nie ma za co – odparła tamta. – W końcu od czego są przyjaciółki?
Louis maszerował Piątą Aleją krokiem szturmowym. Napędzała go
determinacja szumiąca mu w żyłach niczym mocny alkohol. Musiał znaleźć się u
boku Samanthy. Nie mógł pozwolić, by sama stawiała czoło tym hienom, które
ją opadły, gdy tylko odważyła się zachować jak normalny człowiek. Jak ktoś, kto
ma uczucia. Był zachwycony tym, w jaki sposób na jego oczach zmieniała się z
chłodnej, beznamiętnej damy będącej bardziej instytucją społeczną niż żywą
istotą w kobietę, która nie bała się okazywać uczuć. Czuł się odpowiedzialny za
namiętność, którą w niej rozbudził, więc kiedy włączył telewizję i zobaczył, jak
horda reporterów otacza jej dom, wywrzaskując obraźliwe pytania, nie wahał się
ani sekundy. Musiał być przy niej i chronić ją.
TL
R
102
Gdyby nie to, że starał się nie zwracać na siebie uwagi przechodniów,
chyba zacząłby biec. Bo właśnie do niego dotarło, że pragnie być z Samanthą nie
tylko w tej trudnej dla niej chwili, ale już na zawsze. Uśmiechnął się szeroko sam
do siebie. Instynkt przemawiał do niego potężnym głosem. Jak w chwilach, kiedy
wypływał na cichy bezkres rozlewisk i bezbłędnie znajdował drogę w labiryncie
trzcin albo gdy stawał przed zaniedbaną willą i wiedział, że stworzy tu tętniącą
życiem restaurację. Teraz podobnie, mimo nieprzyjemnej sytuacji, wspólna przy-
szłość jego i Samanthy rysowała się przed nim jasna i prosta niczym promień
słońca. Miał niezachwianą pewność, że razem pokonają wszystkie przeciwności.
Byli dla siebie stworzeni.
Jego uśmiech przygasł jednak, kiedy w oddali ukazała się kamienica
Hardcastle'ów. Niezmordowani reporterzy koczowali na ulicy gęstym tłumem,
zupełnie jakby w całym Nowym Jorku nie było nic bardziej godnego uwagi niż
niedyskrecje wdowy po Tarrancie Hardcastle'u. Do wnętrza domu nie prze-
śliznęłaby się nawet mysz. Louis DuLac uszczęśliwiłby teraz paparazzich, gdyby
się dostał w pole rażenia ich teleobiektywów.
Dzięki Bogu, było chyba inne wyjście z sytuacji. Nucąc pod nosem, skręcił
w najbliższą przecznicę, a potem jeszcze raz. Mała klimatyczna knajpka znaj-
dująca się prawie dokładnie na tyłach kamienicy Hardcastle'ów, była już otwarta,
lecz o tej porze jeszcze pusta.
– Witaj, Venetio. – Louis bezceremonialnie wtargnął za bar. Szczupła
brunetka ubrana w obcisłe skórzane spodnie i koszulę z fantazyjnym żabotem,
zajęta ustawianiem kieliszków, podniosła głowę i z piskiem rzuciła mu się na
szyję.
– Louis! Kopę lat!
– Zastałem szefa?
TL
R
103
– Nie, znów się gdzieś wypuścił na tej swojej łajbie. Dziś ja pilnuję interesu
i dobrze wiem, czego ci trzeba. Mamy naprawdę nieprzyzwoicie smaczny
argentyński stek z pieczonymi ziemniaczkami i...
– Dzięki, ale niestety nie mogę zatrzymać się na lunch. Mam inną sprawę.
– Tak? – Oczy brunetki błysnęły ciekawie spod gładkiej grzywki.
– Czy przez wasze zaplecze można się dostać na tyły kamienic przy Piątej
Alei?
– Chyba tak. Jest tam jakiś zaułek, uczęszczany głównie przez szczury i
dachowce. A dlaczego pytasz?
Louis pochylił się do ucha barmanki.
– Planuję włamanie. Pomożesz mi?
Samantha musnęła różem policzki, odłożyła gruby pędzel na toaletkę z
orzechowego drewna i zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w kryształowym
lustrze. Musiała przyznać rację Fionie. Istotnie poczuła się o wiele lepiej po
lekkim śniadaniu złożonym z kawy i tostów, kąpieli i blisko półgodzinnym
seansie nakładania makijażu.
– Uch – stęknęła Fiona, rozparta w swobodnej pozie na fotelu po drugiej
stronie pokoju. – Znów wyglądasz zjawiskowo. Nienawidzę cię.
Samantha wykrzywiła się komicznie.
– Tak lepiej?
Fiona nie zdążyła wymyślić żadnej riposty, bo w tej samej chwili rozległo
się stukanie w szybę. Obydwie zerwały się na równe nogi i wlepiły zdumiony
wzrok w okno. Za szybą ukazała się znajoma twarz.
– Louis! – wykrzyknęły unisono. Samantha pierwsza dopadła do okna i
otworzyła je na oścież.
– Przecież to jest czwarte piętro! – wykrzyknęła.
– Czyś ty zwariował?!
TL
R
104
– Bez wątpienia. Pozwolą panie, że wejdę do środka? – Z szarmanckim
uśmiechem Louis podciągnął się na parapet i zeskoczył na podłogę, strząsając z
siebie całą lawinę ceglanego pyłu i szarego tynku.
– Jak się panie czują w to piękne przedpołudnie?
– Nadspodziewanie dobrze, zważywszy na okoliczności. – Samantha
splotła ramiona na piersi, żeby opanować nagłą, przemożną chęć rzucenia mu się
na szyję. – Jakim cudem się tu dostałeś? Ta ściana ma chyba z dziesięć metrów
wysokości.
– Powiedziałbym raczej, że piętnaście. Na szczęście architekt lubił gzymsy
i ozdobne fryzy, a czas zrobił swoje. Niektóre cegły się wykruszyły i dla takiego
zucha jak ja wspinaczka nie była specjalnie trudna.
– Skąd wiedziałeś, które okno jest moje?
– Nie wiedziałem. Lazłem po gzymsie, aż cię zobaczyłem.
– A ciebie nikt nie widział? Ochrona budynku, paparazzi?
– Nie. I jedni, i drudzy świetnie się bawią od frontu.
Samantha poczuła, jak pęcznieją w niej emocje, które z trudem umiała
nazwać. Ogromna radość, że znów widzi Louisa. Ulga, że jego karkołomna
wspinaczka po murze nie skończyła się tragicznie. Wzruszenie na myśl, że
ryzykował życie, żeby do niej dotrzeć.
– Zobacz, co robisz. Brudzisz mi dywan – powiedziała srogo, ale jej oczy
się śmiały. – Cały jesteś utytłany w pyle. Musisz natychmiast zdjąć ubranie,
które zupełnie zniszczyłeś, wchodząc na tę nieszczęsną ścianę, i wziąć prysznic,
zanim rozniesiesz brud po mieszkaniu.
– Rozebrać się? Cóż za uroczy pomysł. – Louis ochoczo sięgnął do zapięcia
koszuli.
– Skoro tak, to ja spadam. – Fiona zerwała się jak oparzona z fotela. –
Bawcie się dobrze, moi drodzy.
TL
R
105
W drzwiach obróciła się, posłała im całusa i wyszła, żegnana zażenowanym
spojrzeniem Samanthy i szerokim uśmiechem Louisa.
Kiedy zostali sami, Louis zaczął spokojnie rozpinać guziki koszuli.
Samantha wpatrywała się w niego bez słowa, jak zahipnotyzowana. Kiedy
pozwolił koszuli opaść na podłogę i sięgnął do paska spodni, wstrzymała oddech.
Był wspaniałym mężczyzną.
Silnym, zręcznym i odważnym. Gruba warstwa pyłu, która pokryła jego
twarz podczas wspinaczki, sprawiła, że wyglądał jak zwycięski rzymski
gladiator. Zakręciło jej się w głowie, gdy zachwyt i pożądanie wypełniły ją
gorącą, potężną falą. Zrobiła krok ku niemu w tym samym momencie, gdy on
wyciągnął do niej ramiona.
Nagle rozległo się głośne, zdecydowane pukanie do drzwi.
– Chwileczkę! – zawołała Samantha, zastygając w bezruchu. – Kto tam?
– Proszę pani, ktoś wtargnął na teren apartamentu. – Rozległ się zza drzwi
piskliwy głos Beatrice, która od czasów Tarranta zajmowała w rezydencji
Hardcastle'ów stanowisko ochmistrzyni. – Włączył się alarm. Czujniki ruchu
umieszczone pod oknami musiały coś wychwycić.
– Nie słyszałam żadnego alarmu. – Samantha robiła wszystko, żeby
panować nad głosem. Posłała przerażone spojrzenie Louisowi, błagając go
bezgłośnie, żeby się schował do łazienki.
On jednak uznał, że to właśnie jest idealny moment, żeby się pozbyć nie
tylko spodni, ale też i bokserek. Dokonawszy tego, uśmiechnął się szeroko.
Samantha pomyślała w panice, że jeśli sędziwa ochmistrzyni zdecyduje się
nacisnąć klamkę i zajrzeć do pokoju, niechybnie przypłaci to zawałem serca.
– Nie słyszała pani, bo mamy zainstalowany cichy alarm. – Uprzejmy ton
Beatrice nie maskował zniecierpliwienia. Samantha już wielokrotnie miała
wrażenie, że ochmistrzyni po prostu nią gardzi jako mało inteligentną blond
TL
R
106
lalką. – Policja została już zawiadomiona. Przyślą oddział z psami, żeby
przeszukali dom i okolice. Prawdopodobnie grasuje tu jakiś paparazzo.
– Skoro to naprawdę konieczne, niech tak będzie. – Samantha wydała z
siebie westchnienie znudzonej, bogatej idiotki. – Tylko proszę, żeby mi nie
przeszkadzano. Zamierzam wziąć prysznic.
– W takim razie przyniosę pani świeże ręczniki.
– Nie trzeba. Eee... Ze względu na ochronę środowiska lepiej nie zmieniać
ich za często.
Louisowi wyrwało się parsknięcie. Samantha spiorunowała go wzrokiem,
przerażona perspektywą, że ochmistrzyni wtargnie do środka. Na szczęście,
Beatrice burknęła tylko „jak pani sobie życzy" i poczłapała korytarzem w swoich
ortopedycznych butach.
– Powinnam poszczuć cię tymi policyjnymi psami! – wybuchnęła
Samantha, kiedy kroki ochmistrzyni ucichły w oddali.
– Lubię psy – oświadczył Louis swobodnie. – Ciągle podróżuję, więc nie
mogę mieć żadnego zwierzaka w domu, niestety.
– Może nadszedł czas, żebyś się ustatkował i kupił sobie psa? – wyrwało
się Samancie.
– Właśnie myślę – Louis posłał jej intensywne, nieodgadnione spojrzenie –
że mam dość życia na walizkach.
Zrobił krok w jej stronę, a ona westchnęła cicho, czując, jak w głębi jej
ciała budzi się gorące pulsowanie pragnienia. Stał przed nią nagi, a ona była
ubrana w grzeczną koszulową bluzkę zapiętą pod szyję i spódnicę do kolan.
Dziwna sytuacja.
– Włączę ci wodę – powiedziała szybko i pobiegła do łazienki. Byle dalej
od niego. Właściwie sama powinna wskoczyć pod zimny prysznic, może wtedy
wróciłby jej rozsądek. Oczywiście ucieczka do łazienki była kiepskim
TL
R
107
pomysłem. Ledwo zdążyła odkręcić absurdalnie wielkie złote kurki w wyłożonej
białym marmurem kabinie prysznicowej, by z sześciu koncentrycznie
ustawionych dysz trysnęła ciepła woda, napełniając przestrzeń kojącym szumem
i kłębami pary, kiedy Louis pojawił się w drzwiach.
W następnej chwili była w jego ramionach. Ich usta odnalazły się z niemym
westchnieniem ulgi. Pogłębili pocałunek, czując, że ich żarliwa tęsknota wciąż
potężnieje, domagając się zaspokojenia.
– Boże, co my robimy? – Samantha ostatkiem sił wyrwała się z objęć
Louisa.
– To się chyba nazywa całowanie. – Zrobił mądrą minę.
– Ktoś mógłby zobaczyć. – Samantha z niepokojem popatrzyła na drzwi
łazienki.
– Przecież nikt nie będzie się tu dobijał, wiedząc, że bierzesz prysznic. –
Położył dłonie na jej ramionach, a ona nie cofnęła się. Powolnym ruchem sięgnął
do kołnierzyka jej bluzki i zaczął odpinać guziki, jeden po drugim.
– Chyba masz rację – przyznała chętnie, garnąc się do niego. – Nikt nam tu
nie przeszkodzi.
W tym momencie dobiegł ich dźwięk syreny policyjnej. Choć tłumiły go
ściany, Samantha miała wrażenie, że wypełnia on całą przestrzeń złowróżbną
wibracją. Lęk spłynął wzdłuż jej kręgosłupa lodowatym dreszczem.
– Nie możemy tego zrobić. – Znieruchomiała w jego objęciach. Jej bluzka
sfrunęła już na podłogę, a zręczne palce Louisa manewrowały przy zapięciu
spódnicy.
– Nie możemy wziąć prysznica? Dlaczego? Kiedy ostatnio sprawdzałem, ta
czynność nie znajdowała się na liście wykroczeń.
TL
R
108
– Wiesz, o co mi chodzi. Musieliśmy chyba upaść na głowę! Dom jest
otoczony przez policję i hordę reporterów, którzy nie odpuszczą, jeśli zwąchają
trop.
– To faktycznie przykre, ale w tej chwili nic nie możemy na to poradzić. A
mądrość Wschodu uczy nas, że nie należy przejmować się sprawami, na które nie
mamy wpływu.
– Mam wrażenie, że ja na nic już nie mam wpływu – wybuchnęła. – Nawet
własnego ciała nie kontroluję. Rozsądek każe mi trzymać się od ciebie na
przyzwoity dystans, ale ja chciałabym wejść pod ten prysznic i...
...kochać się z tobą, dokończyła w myślach, ale nie powiedziała tego na
głos. Żadne słowa o miłości nie padły jeszcze między nimi.
– Nie pozwól, żeby strach zniszczył to, co razem odkryliśmy – powiedział
Louis żarliwie.
– A co to takiego? – spytała i natychmiast pożałowała swoich słów. Na co
liczyła? Że on wyzna jej miłość i będą żyli razem długo i szczęśliwie? Wiedziała
przecież, że to niemożliwe.
Ale on nie powiedział ani słowa, tylko otoczył ją ramionami i przycisnął do
siebie tak mocno, że nie mogłaby uciec, nawet gdyby chciała. Trwali tak przez
chwilę, wsłuchując się w gwałtowne bicie swoich serc, dostrajając do siebie rytm
oddechów. Wreszcie Louis wziął ją na ręce i uniósł. Poczuła, jak spódnica zsuwa
się na podłogę, a w następnej chwili znaleźli się pod strumieniem ciepłej wody,
niczym w tropikalnym deszczu. Samantha pomyślała przelotnie, że jej
dopracowany makijaż został właśnie bezpowrotnie zrujnowany, a bielizna –
przemoczona. Z jakiegoś powodu jednak zupełnie się tym nie przejęła. Może
dlatego, że Louis już uwolnił jej piersi ze stanika, a teraz klękał przed nią, by
zsunąć jej majteczki. Robił to nieznośnie powoli, błądząc palcami po jej
TL
R
109
pośladkach i wewnętrznej stronie ud. Odrzuciła głowę w tył i jęknęła, kiedy
przylgnął zroszonymi ciepłą wodą ustami do jej łona.
– Weź mnie – powiedziała, pociągając go za ramiona, zmuszając, by wstał.
Jego męskość wyprężona pożądaniem wznosiła się ku niej, dumna i groźna jak
lanca wojownika. Z westchnieniem zachwytu objęła go dłonią. – Weź mnie –
powtórzyła śmiało, wyraźnie. – Chcę poczuć cię w sobie. Teraz.
Odpowiedział jej całym sobą, intensywnością spojrzenia, grymasem ust,
przyspieszonym oddechem. Przygarnął ją i uniósł, opierając o ścianę kabiny, po
której płynęły strumyki ciepłej wody, i wypełnił ją jednym powolnym
pchnięciem. Gibka i zwinna, oplotła jego silne, muskularne barki ramionami,
ciasno objęła jego szczupłe biodra nogami. Zadrżała w ekstazie, kiedy jej ciało
przyjęło go, otwierając się bez reszty na jego czułą bliskość i moc pożądania.
Nie musiał używać słów, żeby odpowiedzieć na jej pytanie, czym było to,
co razem odkryli. Kiedy zaczął się w niej poruszać, odnalazła ten sam rytm w
pulsowaniu własnej krwi. Odkryli głęboką ludzką więź łączącą w jedno ich ciała
i dusze. Samantha nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego. Gdy oddała
mu się bez reszty, pozwalając, by stał się jej bliższy niż ona sama – dopiero
wtedy poczuła się w pełni sobą.
Przylgnęła do niego jeszcze mocniej, gdy niosący ich rytm intensywniał, a
pchnięcia stawały się coraz bardziej zdecydowane. Czuła, jak narasta w niej
rozkosz. Pod szumiącym strumieniem ciepłej wody jej mokre usta gorączkowo
pieściły jego twarz. W pewnym momencie dotarło do niej, że Louis próbuje coś
powiedzieć.
– To, co odkryliśmy... – wychrypiał gardłowo, między jednym oddechem a
drugim – to, co jest między nami... – Jakby słowa nie wystarczały, przykrył jej
wargi swoimi, pocałował ją mocno, desperacko. – Sam, wyjdziesz za mnie?
TL
R
110
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
To było tak, jakby jej ciało przeszyło nagłe, palące wyładowanie
elektryczne. W mimowolnej reakcji na szok Samantha wyrwała się z objęć
Louisa i odskoczyła w tył. A potem, niewiele myśląc, chwyciła ręcznik i uciekła
z łazienki.
Musiała się przesłyszeć. Widocznie jej nerwy były w gorszym stanie, niż
przypuszczała.
– Sam? – Louis wszedł za nią do pokoju, wciąż nagi i podniecony. Krople
wody błyszczały w jego ciemnych włosach, spływały w dół posągowego ciała.
Samantha poczuła ukłucie tęsknoty i jakieś szalone pragnienie, by nigdy nie
obudzić się z cudownego snu, w którym ten wspaniały mężczyzna prosi ją o
rękę, a ona może po prostu powiedzieć mu "tak" Louis podszedł do niej i ukrył
twarz w jej mokrych włosach.
– Zostań moją żoną.
Prawdopodobnie żartował, choć Samantha słyszała w jego głosie kpiny ani
ironii, tylko samą szczerość.
Odsunęła się od niego na odległość ramienia.
– Nie mówisz tego poważnie.
– Nigdy w życiu niczego nie mówiłem poważniej.
– Nie wiem, w co grasz, Louis. – Samantha czuła się zupełnie zagubiona. –
Ale na wszelki wypadek wyjaśniam, że ja byłam już trzy razy mężatką. Nigdy
więcej nie zamierzam brać ślubu.
– Nie możesz robić z góry takich założeń. Nigdy nie mów nigdy.
– A ty nie mów mi, co mogę, a czego nie mogę robić – wybuchnęła. –
Zostaw mnie teraz samą, proszę. Potrzebuję spokoju.
TL
R
111
Liczyła, że będzie miał tyle przyzwoitości, żeby spełnić jej prośbę.
Najlepiej, jeśli wyjdzie tą samą drogą, którą przyszedł, zanim wywęszą go psy.
– Nie. – Louis rozwiał jej nadzieje, mocniej obejmując ją w talii. – Ty już
zbyt długo byłaś sama. Teraz potrzebujesz być ze mną. Kocham cię, Sam.
Jego słowa wybrzmiały głośno i wyraźnie w przeraźliwej ciszy jej myśli.
Jej ciało przeszył gwałtowny, lodowaty dreszcz lęku. Sytuacja wymknęła jej się
spod kontroli. Sprawy zaszły stanowczo za daleko.
– Nie możesz mnie kochać.
– Nie zwykłem od nikogo przyjmować rozkazów. – W jego tygrysich
oczach błysnęło wyzwanie.
– Sytuacja jest zbyt skomplikowana.
– Cóż skomplikowanego może być w miłości? – Przesunął opuszką kciuka
po jej wargach, ścierając z nich kropelki wody. – Kochasz mnie, Sam?
Odpowiedź była jedna: tak. Kochała go. Jeśli miała słuchać swojego serca...
jeśli miała wypuścić się na niebezpieczną, nieznaną drogę... powinna powiedzieć
mu prawdę. Ogromnym wysiłkiem woli kazała sobie pogrzebać tę prawdę,
przywalić ją ciężarem wszystkich spoczywających na niej obowiązków. W jej
życiu nie było miejsca na samolubne wybory.
– Nie – powiedziała stanowczo.
– Nie wierzę ci. – Louis zmrużył oczy.
Uciekając przed jego spojrzeniem, odwróciła się i okryła ramiona
ręcznikiem.
– Nie możemy się pobrać – wyrzuciła z siebie.
– To jakiś niedorzeczny pomysł! Przecież ledwo się znamy. Nie mówiąc o
tym, że jesteś moim pasierbem!
– Nie możemy się pobrać, to trudno. Wobec tego będziemy żyli w grzechu
– oświadczył, niezrażony.
TL
R
112
Zacisnęła powieki i wzięła głęboki oddech, żeby stłumić narastający gdzieś
w głębi niej kolejny wybuch histerycznego śmiechu.
– Dzieci Tarranta są moimi dziećmi – powiedziała poważnie, posyłając mu
najbardziej zdecydowane spojrzenie, na jakie było ją stać. – To, co się między
nami wydarzyło, jest wysoce niewłaściwe. Odtąd zrobię wszystko, żeby
traktować cię tak, jak powinnam, czyli jak syna.
– Nie można mieć dzieci starszych od siebie;
– Louis popatrzył na nią osłupiały.
– A właśnie, że można.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu.
– Przykro mi to powiedzieć, Sam, ale chyba cierpisz na urojenia. To, co
mówisz, nie ma najmniejszego sensu.
– Zostaw mnie i moje urojenia w spokoju! Dobrze mi z nimi.
– Nie. Nie pozwolę ci zniszczyć sobie życia. Sam, jesteś stworzona na
matkę. I nie myślę tu o roli dobrej wróżki, jaką spełniasz wobec osób, które
osiągnęły pełnoletniość kilkanaście lat wcześniej, zanim związałaś się z ich
ojcem. Myślę o radości, jaką przeżyjesz, gdy po raz pierwszy przytulisz swoje
nowo narodzone dziecko do piersi. O nieprzespanych nocach, gdy szkrab będzie
ząbkował, i o wszystkich eleganckich kolacjach, które cię ominą, bo twój
czterolatek dostanie gorączki. Chcę z tobą założyć prawdziwą rodzinę.
Właściwie to już nie mogę się doczekać...
Samantha potrząsnęła powoli głową, jakby w nadziei, że ten gest znieczuli
nagły, nieznośny ból rozrywający jej pierś. Słowa Louisa otworzyły starą ranę.
Już dawno straciła nadzieję, że będzie miała dzieci. I prawie przyzwyczaiła się
do ćmiącego, uporczywego uczucia żalu, który ogarniał ją za każdym razem, gdy
myślała o tym, ile w życiu straciła.
TL
R
113
Nie wiedziała, co odpowiedzieć Louisowi. Nagle poczuła się bezradna i
zagubiona. Nie powinna była pozwolić, by tak bardzo się do niej zbliżył.
Sprawiał, że stawała się igraszką własnych emocji.
W ciszy, jaka między nimi zapadła, dobiegające z korytarza pospieszne
kroki wybrzmiały niczym seria z karabinu maszynowego.
– Samantha? Louis? – rozległ się zza drzwi zdyszany szept Fiony. –
Właśnie przyjechali Dominic i Amado. Próbują rozpędzić reporterów. Za parę
minut tu będą.
– O Boże! – Samantha złapała się za głowę. Ten gest sprawił, że ręcznik
okrywający jej ciało opadł na ziemię. – Musimy natychmiast coś ze sobą zrobić!
Przecież jesteśmy nadzy!
– Ja w ogóle nic nie słyszałam! – dobiegł ich chichot Fiony.
Louis spojrzał bezradnie na swoje brudne, podarte ubranie.
– Ponieważ raczej nie będzie mi do twarzy w twoich ciuszkach, muszę
chyba włożyć to.
– Nie, poczekaj. – Chwyciła go za rękę i pociągnęła do garderoby. – Tutaj
są rzeczy Tarranta. Nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Wybierz sobie jakieś.
Sama szybko splotła włosy w ciasny warkocz. Na makijaż nie było czasu,
bluzka i spódnica, które miała na sobie wcześniej, nie nadawały się do włożenia.
„Założę się, że w zwykłych dżinsach wyglądałabyś bosko".
Dlaczego właśnie teraz przypomniały jej się słowa Louisa? Nie wiedziała i
nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Sięgnęła po jedyne dżinsy, jakie miała
w szafie – prezent od Fiony. Wcisnęła się w nie, mimowolnie zauważając, że
dopasowany krój bardzo jej odpowiada. Na górę włożyła gładki czarny golf i
boso wypadła z pokoju.
TL
R
114
Dominic i Amado właśnie weszli do holu. Za oknami wciąż nie milkła
wrzawa podnoszona przez reporterów podekscytowanych pojawieniem się
synów Tarranta Hardcastle'a.
– Samantho! – Dominic ruszył ku niej, kiedy tylko zbiegła do holu, i ujął ją
za ręce. W jego spojrzeniu była troska. – Wiem, że czujesz się zaszczuta przez te
hieny, ale teraz, kiedy tu jesteśmy, nic ci nie grozi. Zaraz wyjdziemy razem przed
dom i oświadczysz publicznie, że wszystko, co napisano w tym szmatławcu, to
wierutne kłamstwa. Jeśli ci bezczelni dziennikarze myślą, że mogą bezkarnie
szkalować dobre imię uczciwych ludzi, pokazując spreparowany fotomontaż, to
się mylą.
– Właśnie. – Amado groźnie błysnął oczami.
– Powiedz im prosto w oczy, że nie zrobiłaś nic z tego, o co cię pomawiają.
I że dziś jeszcze pozwiesz do sądu pismo, które opublikowało kłamliwe plotki na
twój temat.
– Nie mogę oświadczyć, że to kłamliwe plotki – usłyszała swój własny
głos.
– Dlaczego? – Dominic zmarszczył brwi. – Co masz na myśli, Samantho?
Była tylko częściowo świadoma ciszy, jaka zaległa w holu. Walczyła o to,
żeby wydobyć z siebie głos, ale usta i krtań miała porażone nagłym paraliżem.
Nigdy nie uda jej się powiedzieć głośno, że...
– To zdjęcie nie było fotomontażem.
– To niemożliwe. – Dominic pobladł gwałtownie i cofnął się o krok,
wypuszczając jej dłonie z krzepiącego uścisku.
– Nic nie rozumiem. – Na przystojnej twarzy Amada malował się szok. –
Wytłumacz nam, co się stało.
– Louis i ja... my... – zaczęła i urwała bezradnie.
– My się kochamy. – Głęboki głos rozbrzmiał echem w marmurowym holu.
TL
R
115
Samantha odwróciła się i zobaczyła Louisa, jak schodzi po schodach.
Wysoki i ciemnowłosy, w lnianym garniturze Tarranta wyglądał zjawiskowo.
Dominic i Amado wymienili spojrzenia, a potem obydwaj zwrócili się ku
Samancie i bratu. Spięci i czujni, wyglądali, jakby się szykowali do walki na
pięści.
– Tak mi przykro – szepnęła Samantha, wzrokiem błagając ich o
przebaczenie. Obaj byli przywiązani do tradycji, czuli się w obowiązku bronić
honoru rodziny. Czy z jej winy zwrócą się teraz przeciw własnemu bratu?
– Samantho, czy to prawda? – spytał Amado poważnie.
– Spotkaliśmy się przez przypadek, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że to on
właśnie jest synem Tarranta, którego szukam. Potem, kiedy prawda wyszła na
jaw, próbowałam z tym skończyć, ale...
– Ale zrozumieliśmy, że nie możemy bez siebie żyć – dokończył Louis.
Samantha zerknęła na Dominica. Jego twarz w tej chwili stanowiłaby
idealny model do pełnego dramatyzmu portretu: zastygła w wyrazie zgrozy
maska w stylu Goi, a może El Greca. Poczuła, że robi jej się zimno ze strachu.
I wtedy Dominic odchylił głowę do tyłu i zaniósł się głośnym, serdecznym
śmiechem. Jego wesołość musiała być zaraźliwa, bo dołączył do niego bas
Amada. Fiona stojąca na półpiętrze zaczęła szaleńczo chichotać, pilnujący drzwi
lokaj wydawał nieprzystojne sapnięcia, a pokojówki, które podsłuchiwały od
dłuższej chwili, kwiczały, jakby postradały zmysły. Po chwili śmiali się już
wszyscy, także Louis.
– Prasa będzie zachwycona – wysapał Dominic.
– Ta sytuacja w ogóle nie jest zabawna. – Samantha bezskutecznie
próbowała powstrzymać nerwowy chichot.
TL
R
116
– Ależ jest. – Dominic, zazwyczaj poważny, uśmiechał się od ucha do
ucha. – Zabawna i bardzo wesoła. Kiedy wróciłaś z Nowego Orleanu,
zauważyłem, że promieniejesz. Teraz już wiem dlaczego.
– To się miało nie powtórzyć. – Samantha wykręcała nerwowo ręce. –
Myślałam, że nikt się nie dowie...
– Nonsens – wpadł jej w słowo Amado. – Nie jesteście przecież
spokrewnieni. Zresztą to taka nasza rodzinna tradycja, by zakochać się na zabój
w osobie, która wydaje się zupełnie nieodpowiednia. Dominic zakochał się w
Belli, gdy szpiegowała Hardcastle Enterprises, chcąc pozwać Tarranta. Ja sam
oszalałem na punkcie kobiety, która pojawiła się w Argentynie, żeby zniszczyć
moją rodzinę, a teraz obaj jesteśmy bardzo szczęśliwymi żonkosiami.
– Z szerokim uśmiechem wyciągnął rękę do brata.
– Witaj w klubie, Louis.
– Chwileczkę. – Mimo ogólnej radości Samantha czuła, że coś jest bardzo
nie w porządku. – Czy wszyscy zapomnieliśmy już o Tarrancie? Ze względu na
pamięć o nim nie mogę...
– Tata pewnie też ma niezły ubaw, gdziekolwiek teraz jest – odezwała się
Fiona miękko. – Przecież powiedział ci przed śmiercią, że chce, żebyś żyła
pełnią życia.
– Ale ja obiecałam mu, że będzie ostatnim... – upierała się Samantha.
– A on z kolei kazał mi obiecać, że dopilnuję, by tak się nie stało. – Jej
pasierbica uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Słuchajcie, co wy na to, żeby
sprzedać prawa do opublikowania historii o romansie Samanthy i Louisa
któremuś z tych frajerskich piśmideł? Pieniądze mogłyby zasilić twój fundusz
charytatywny, Samantho.
– To ciekawy pomysł – uśmiechnął się Louis.
TL
R
117
Samantha już od dobrej chwili czuła, że narasta w niej potężny bunt. Krew
huczała jej w uszach, a przed oczami zaczęły wirować białe plamy.
– Chwileczkę – wykrzyczała łamiącym się głosem. – Dlaczego mówicie o
moim życiu osobistym tak, jakby mnie tu w ogóle nie było? Podczas całej
rozmowy nie było mi dane dokończyć nawet jednego zdania. Widocznie was nie
obchodzi, co mam do powiedzenia na ten temat, trudno. Ale ja będę się trzymać
moich własnych decyzji. – Obróciła się na pięcie, wyminęła Louisa i ruszyła po
schodach na górę. Kiedy zniknęła z pola widzenia zgromadzonej w holu rodziny,
zaczęła biec. Po chwili, zdyszana, wypadła na taras znajdujący się na dachu
kamienicy.
Zalał ją blask słońca, a chłodny wiatr kojąco musnął twarz. Nad nią było
niebo, lekkie, błękitne. Potrzebowała przestrzeni, ucieczki od sprzecznych
emocji, które zdawały się ją dusić jak zbyt ciasne ściany. Odetchnęła głęboko,
starając się powstrzymać płacz, który wzbierał w jej piersi dławiącym napięciem.
Jak to się stało, że straciła kontrolę nad swoim życiem? Po śmierci Tarranta
obiecała sobie, że nie powtórzy już błędów z przeszłości. A jednak pozwoliła
sobie na szaleństwo, a teraz nie panowała nawet nad własnym ciałem. Ani nad
myślami.
Nie mogła tak żyć. I nie zamierzała.
Louis pchnął drzwi prowadzące na taras i osłonił oczy przed słońcem. Od
razu dostrzegł Samanthę. Jej sylwetka rysowała się wdzięczną, smukłą linią na
tle nieba. Jak zwykle na jej widok jego serce zalała fala gorącej czułości.
Rozumiał, że była zestresowana i rozdrażniona. Ale on ją obejmie, przytuli,
pomoże się uspokoić. A potem... będą żyli długo i szczęśliwie.
– Idź stąd, Louis. Nie chcę cię widzieć. Z nami koniec! – Jej spięty, wręcz
wrogi głos uderzył go jak celnie ciśnięty kamień. Nie miał pojęcia, co mógłby
powiedzieć, więc po prostu zrobił kolejny krok w jej stronę.
TL
R
118
– Nie podchodź do mnie. Podjęłam już decyzję i proszę cię, żebyś to
uszanował.
– Podjęłaś decyzję? – wykrzyknął z desperacją. – Nie oglądając się na
mnie? Oboje jesteśmy zaangażowani w ten związek.
– Nie – odparła zimno. – Nie łączy nas żaden związek. A teraz będę
wdzięczna, jeśli opuścisz to miejsce.
Patrzył na nią oszołomiony, niezdolny się poruszyć. Nie poznawał jej.
Zniknęła jego ukochana, wrażliwa Sam. Na jej miejsce pojawiła się wyniosła
dama o zaciśniętych ustach i tępym, jakby martwym spojrzeniu.
Ofiarował jej serce. Chciał jej dać w prezencie całe swoje życie. A ona
odtrącała go z pogardą.
Poczuł się tak, jakby jakaś lodowata, stalowa obręcz zacisnęła się na jego
piersi, pogrążając go w bolesnym letargu. Nie mógł jej błagać o uczucia. Nie
potrafił. Bez słowa zastosował się do jej życzenia.
Nad rozlewiskami powoli zapadał szary zmierzch. Z ciężkiej sinej chmury,
która zasnuła niebo, padały pierwsze, wielkie krople deszczu. Wpatrzony w jasną
wstęgę wąskiej szosy, Louis docisnął pedał gazu do oporu.
Gdyby ktoś go zapytał, dlaczego w ten deszczowy wieczór z takim
pośpiechem wybrał się na mokradła, nie umiałby udzielić żadnej logicznej
odpowiedzi. Sam do końca nie rozumiał, dlaczego to robi. Pytającemu mógłby
powiedzieć tylko, że podąża za głosem instynktu. Kiedy tego popołudnia wrócił
do domu, gospodyni przekazała mu, że w ciągu dnia ktoś o niego pytał. Jakaś
kobieta.
– Powiedziała, jak się nazywa? Zostawiła jakąś wiadomość? Jak
wyglądała?!– Przez jego ciało, które od paru tygodni było jakby odrętwiałe,
przepłynął nagle potężny strumień energii.
TL
R
119
– To była jakaś chuda blondyna w dziwacznej, pstrokatej kiecce i w
idiotycznych sandałkach na szpilkach. – Gospodyni wzruszyła ramionami. –
Chyba już kiedyś tu pana nachodziła. Szczerze mówiąc, sprawiała wrażenie
lekko szalonej, więc na wszelki wypadek powiedziałam, że pan wyjechał. Nie
przedstawiła się, spytała tylko, gdzie tu można wypożyczyć samochód.
Lapidarny opis podany przez gospodynię pasował tylko do jednej osoby.
Samantha.
Przyjechała, żeby się z nim zobaczyć. I zniknęła, przepłoszona przez
gospodynię, zanim pojawił się w domu. Teraz jej telefon nie odpowiadał, bo we-
dług wszelkiego prawdopodobieństwa siedziała w samolocie lecącym z
powrotem do Nowego Jorku. A on pędził na złamanie karku ku rozlewiskom,
gdyż jakiś tajemniczy głos w głębi duszy mówił mu, że właśnie tam ją znajdzie.
Kiedy chodziło o Samanthę, nie umiał postępować racjonalnie. Wyrzuciła
go ze swojego życia i miał wszelkie powody sądzić, że o nim zapomniała. Nie
odzywała się od tygodni. A on myślał o niej bez przerwy. Próbował leczyć
tęsknotę, dając się porwać szalonemu wirowi nocnego życia jego ukochanego
miasta. Tłumaczył sobie, że w końcu mu minie, lecz sam w to nie wierzył.
Ostatnie
promienie
zachodzącego
słońca
przebiły
się
nagłym,
dramatycznym błyskiem przez szczelinę w ciężkiej chmurze, oświetlając
strumienie deszczu padające na podmokłe łąki i bezkres wody, poprzecinany
ciągnącymi się aż po horyzont polami trzcin. Z całą pewnością o tej porze i przy
takiej pogodzie nie było tu nikogo. Dlaczego więc czuł wyraźnie, że Samantha
jest blisko, zagubiona gdzieś w tym rozległym krajobrazie, który tak pięknie
uwieczniła na serii wielkich płócien wystawionych ostatnio przez jedną z
nowojorskich galerii?
Dowiedział się od Fiony, że Samantha zaczęła brać lekcje malarstwa i na
całe dnie zamykała się w pracowni. Jej nauczycielka była tak zachwycona
TL
R
120
talentem uczennicy, że uparła się urządzić jej wystawę. Jeszcze tego samego dnia
wsiadł do samolotu i poleciał do Nowego Jorku. Samantha nie chciała go
widzieć, ale nie mogła mu zabronić oglądać swoich obrazów. Dotąd widział te
płótna, kiedy tylko zamknął oczy – śmiałe i barwne, bezbłędnie oddające
zamaszystymi pociągnięciami pędzla dziki, romantyczny urok rozlewisk
Luizjany.
Kiedy zaparkował przed szopą, w której trzymał łódź, deszcz zamienił się
w rzęsistą ulewę, a szarawy blask dnia zgasł nagle, pogrążając świat w mroku.
Wysiadł i zrobił kilka kroków po gruntowej drodze, która dalej zamieniała się w
wąską ścieżkę biegnącą wzdłuż porośniętego trzcinami brzegu.
W ciemności przed nim zamajaczył błyszczący kształt – ktoś zaparkował
tutaj terenowy samochód z logo wypożyczalni. Poczuł, jak nadzieja wybucha w
jego piersi niczym oślepiający fajerwerk.
– Sam!
Jego głos wsiąknął bez echa w szum deszczu, w mokre wysokie trawy.
Rozejrzał się bezradnie wokoło, nie wiedząc, gdzie jej szukać. Miał nadzieję, że
nie odeszła daleko – mokradła po zmroku stawały się naprawdę niebezpieczne.
Żyły tu aligatory, węże i inne gady. Można było ugrzęznąć w ruchomych
piaskach albo utonąć w zdradzieckiej głębi. Coraz bardziej zaniepokojony,
zawołał ją jeszcze raz. I wtedy, jakby w odpowiedzi, dotarł do niego jej zapach –
delikatna, ledwo wyczuwalna smużka słodkiej woni, której nie pomyliłby z
żadną inną na świecie. Na tle aromatów ziół, mokrej ziemi i chłodnej wody ten
zapach był jak promień światła. Ruszył za nim poprzez mokrą ciemność.
Louis!
Kiedy później wspominał ten moment, wiedział, że nie mógł fizycznie
usłyszeć jej wołania. Wyczuł jej obecność, jej zagubienie i strach tak wyraźnie,
jakby jej głos eksplodował mu pod czaszką.
TL
R
121
Louis!
– Idę do ciebie. Sam. Odnajdę cię. Tylko nie przestawaj mnie wołać.
Louis! – jej głos wyraźny, czysty jak kryształ rozbrzmiewał w jego
myślach, wibrował w każdej komórce ciała, napełniając go energią. Wzywała go.
Musiał ją znaleźć. Zaczął biec na oślep, za jej zapachem w stronę, z której
dobiegał głos. Nogi grzęzły mu w gąszczu mokrych wysokich traw, potoki
deszczu zalewały oczy.
– Louis? Louis! Tutaj jestem! – Teraz rzeczywiście ją usłyszał. Drżący
głos, z trudem przebijający się przez szum deszczu.
Pierwsza błyskawica rozdarła niebo, zalewając horyzont kaskadą
srebrzystego światła. Na jej tle zarysowała się smukła kobieca postać stojąca parę
metrów od niego, po pas w wysokiej trawie.
Sam, jego tajemnicza jasnowłosa elfka.
Serce wierzgnęło mu w piersi i skoczyło ku niej jak źrebak.
On sam dopadł jej zaledwie sekundę później i zamknął w ramionach. Była
zupełnie mokra. Deszcz spływał po jej włosach i nagich ramionach, przemoczona
sukienka kleiła się do smukłego ciała. W jasnej twarzy ciemniały szeroko
otwarte, ogromne oczy, przesłonięte rzęsami, na których wisiały krople wody. A
może to były łzy?
Wtuliła się w jego ramiona, wypełniając pustkę, uśmierzając ból tęsknoty.
Przylgnęła do niego mocno, a on wtulił twarz w jej włosy i tak trwali przez
chwilę, pozwalając, by ich ciała przemawiały do siebie ciepłem, drżeniem,
szybkimi, mocnymi uderzeniami serc.
– Louis – wyszeptała wreszcie. – Musiałam cię zobaczyć. Kiedy twoja
gospodyni powiedziała, że cię nie ma, coś kazało mi przyjechać nad rozlewisko.
Miałam nadzieję, że cię tu znajdę. Wiesz, zaczęłam malować...
– Wiem – szepnął, dotykając wargami jej rozchylonych ust.
TL
R
122
– To jest cudowne. Kiedy maluję, czuję się tak, jakbym dotykała światła.
Potrzebowałam tego, żeby przejrzeć na oczy. Żeby zrozumieć, że jesteśmy sobie
przeznaczeni, ty i ja. Nie wiem, czy mi przebaczysz to, że tak długo pozwalałam,
by lęk wygrywał we mnie z miłością do ciebie. Ale chciałam ci powiedzieć, że
już się niczego nie boję. Kocham cię.
Chciał zamknąć jej usta pocałunkiem, ale wargi mu drżały od cichego,
szczęśliwego śmiechu.
– Wiem, że mnie kochasz, Sam. Ani przez chwilę nie uwierzyłem w te
banialuki, które próbowałaś mi wcisnąć w Nowym Jorku. To fakt, ucierpiała tro-
chę moja duma, ale w głębi serca czułem, że będziemy razem. – Zamilkł na
chwilę i popatrzył ponad jej głową na ginący w mroku dziki krajobraz. –
Połączyła nas przecież potężna, magiczna siła, która tutaj ma swoje źródło.
Musieliśmy się odnaleźć właśnie w tym miejscu...
Pocałowała go namiętnie i uroczyście, jakby chciała w ten sposób złożyć
hołd tajemniczej mocy, która była wolnością, pięknem i miłością. A on wziął ją
na ręce i przeniósł przez gęste trawy jak przez próg prowadzący ku nowym
dniom. Otoczeni szelestem trzcin i pluskiem wody, łagodnie pieszczeni kroplami
ciepłego deszczu, poczuli, że stają się jednością. Już na zawsze.
TL
R