Jack London Wyznanie [pl]

background image

J

ACK

L

ONDON

W

YZNANIE

background image

1

Wstanie Nevada mieszka kobieta, którą okłamywałem kiedyś wytrwale, konsekwentnie i

bezwstydnie przez dobre kilka godzin. Nie mam zamiaru przepraszać jej za to. Broń Boże.

Ale chciałbym sprawę wyjaśnić. Niestety, nie znam nazwiska tej kobiety ani jej obecnego

adresu. Jeśli więc przeczyta moje wspomnienia, bardzo proszę, by napisała do mnie.

Zdarzyło się to w mieście Reno, stan Nevada, latem 1892 roku. Dzień był jarmarczny i w

Reno roiło się od złodziejaszków i przeróżnych wydrwigroszy, nie mówiąc już o

nieprzebranych hordach wygłodzonych trampów, które do cna objadły miasto. Głodne

bractwo poty nachodziło mieszkania obywateli i stukało do drzwi kuchennych, póki te drzwi

nie zamknęły się przed nimi na cztery spusty.

“Chudym miastem” nazywało się wówczas Reno w języku trampów. Pamiętam, że

ominęło mnie tam wiele obiadów, chociaż niezgorzej umiałem zbierać datki, gdy mi wypadło

chodzić po domach i przymawiać się o “wałówkę” lub zaproszenie do stołu albo gdym na

ulicy wyciągał rękę po parę centów. Już tak mnie bieda przycisnęła, że pewnego dnia

kiwnąłem konduktora salonki, którą podróżował jakiś milioner, i wtargnąłem do środka.

Pociąg właśnie ruszał. Wskoczyłem na platformę i kropnąłem się prosto do wyżej

wspomnianego bogacza. Konduktor deptał mi po piętach. Wynik był remisowy, bo dopadłem

krezusa właśnie w chwili, gdy konduktor dopadł mnie. Nie było czasu na ceremonie

towarzyskie.

- Dwie dychy na kawałek chleba, prędko! - wypaliłem.

Na to - słowo uczciwości - milioner sięga do kieszeni i daje mi... okrągluśkie dwie dychy.

Jestem głęboko przekonany, że był to prosty odruch, bo facet zbaraniał. Długo potem nie

mogłem odżałować, żem nie poprosił o dolara. Dałby na pewno. Zeskoczyłem z platformy

salonki. Fagas chciał mi koniecznie wymierzyć kopniaka w twarz. Ale chybił. Nie jest do

pozazdroszczenia sytuacja człowieka, który chce zeskoczyć z najniższego stopnia wagonu i

nie złamać przy tym karku, jeśli w tym samym czasie rozgniewany Etiop stoi na platformie i z

tej wysokiej pozycji usiłuje gwizdnąć go w twarz butem numer jedenaście. W każdym razie

dwie dychy dostałem. Dostałem!

Wróćmy jednak do kobiety, którą tak bezwstydnie okłamałem. Było to wieczorem

ostatniego dnia mego pobytu w Reno. Poszedłem zobaczyć wyścigi kucyków na torze i

przegapiłem obiad (ściślej mówiąc, posiłek w południe). Chciało mi się jeść, a tu jak na złość

zorganizowano właśnie ochotniczą policję obywatelską, której zadaniem było wysiudać z

miasta takich głodomorów jak ja. Stróże porządku przyskrzynili już wielu moich braci

trampów. Słyszałem więc wołanie słonecznych dolin Kalifornii, wzywających mnie zza

mroźnych grzbietów gór Sierra. Pozostało mi dokonać dwóch czynów, zanim otrząsnę pył

background image

2

Reno ze swych trzewików. Trzeba było wieczorem uczepić się ślepego bagażowego w

pociągu transkontynentalnym idącym na zachód. Ale przedtem należało coś przekąsić. Nawet

bowiem człowiek tryskający młodością musi się wzdrygnąć przed całonocną podróżą o

suchym pysku, podróżą na świeżym powietrzu pociągiem, który prując przestrzeń gna

wąskim korytem między zaspami, przez tunele, wśród wiecznych śniegów na niebotycznych

szczytach górskich.

Ale przegryźć co nieco wcale nie było łatwo. W co najmniej dziesięciu domach

odprawiono mnie z kwitkiem. Bywało i tak, że spotykały mnie obelżywe aluzje, na przykład

informacje o domu za kratkami, gdzie mogę znaleźć najbardziej dla mnie odpowiednie

miejsce pobytu. Sęk w tym, że tego rodzaju zapewnienia aż nazbyt bliskie były prawdy.

Właśnie dlatego postanowiłem machnąć się wieczorem na zachód. Ramię prawa działało w

mieście, gorliwie wyłuskując głodnych i bezdomnych, bo właśnie na nich czekały pokoje w

pewnym ogrodzonym gmachu.

W niektórych domach zatrzaskiwano mi drzwi przed nosem, nie chcąc wysłuchiwać do

końca uprzejmej i pokornej prośby o kawałek chleba. A w jednym domu wcale nie otwierali.

Stałem na ganku i stukałem do drzwi, a oni patrzyli na mnie przez okno. Podnieśli nawet na

rękach dobrze odkarmionego basałyka, żeby zobaczył, zza pleców dorosłych członków

rodziny, trampa, który figę dostanie do jedzenia w ich domu.

Wyglądało na to, że trzeba będzie poprosić najbiedniejszych mieszkańców miasta, aby mi

dali jeść. Nędzarze są ostatnią i niezawodną deską ratunku dla głodnego trampa. Zawsze

można liczyć na ich pomoc. Nigdy nie wygnają człowieka proszącego o chleb. Nie raz i nie

dwa w całych Stanach Zjednoczonych odmawiano mi pożywienia w wielkim domu na

wzgórzu; zawsze mnie nakarmiono nad strumykiem lub bagnem, w nędznym domku o

wybitych oknach zatkanych szmatami, gdzie mieszka kobiecina o zmęczonej twarzy,

przygarbiona od ciężkiej pracy. O filantropowie! Idźcie między biedaków i uczcie się,

albowiem tylko oni są miłosierni. Nędzarz nie może się podzielić tym, co mu zbywa, ani

odmówić komuś części swych zapasów. Nędzarz sam ma niewiele. Daje, i nigdy nie

odmawia, z tego, co mu jest niezbędne i czego jakże często sam okrutnie potrzebuje. Kość

rzucona psu to nie dobrodziejstwo. Prawdziwym miłosierdziem jest kość, którą dzielisz się z

psem, gdy jesteś tak samo jak on głodny.

Dobrze pamiętam jeden dom, z którego przepędzono mnie owego wieczoru. Okna jadalni

wychodziły na taras. Przez te okna zobaczyłem mężczyznę zajadającego pasztet w cieście,

wielki pasztet w cieście. Stanąłem w otwartych drzwiach. Mężczyzna w czasie rozmowy ze)

background image

3

mną bez przerwy jadł. Dobrze mu się wiodło, a powodzenie nauczyło go niechętnie spozierać

na bliźnich, z którymi los gorzej się obszedł.

Prośbę o coś do zjedzenia facet z miejsca uciął.

- A pracować nie łaska? - prychnął.

Cóż to miało do rzeczy? Ani słowem nie wspomniałem o pracy. Tematem rozmowy, jaką

z nim nawiązałem, było: “jeść”. Istotnie, nie miałem zamiaru pracować. Chciałem tylko

złapać wieczorem transkontynentalny idący na zachód.

- Nie wziąłbyś się do roboty, gdyby się trafiła okazja? - przypierał mnie do muru.

Zerknąłem na dobrotliwą twarz żony faceta i zrozumiałem, że gdyby nie obecność tego

cerbera, już bym podjadał pasztet. Na razie cerber dalej go wtrajał. Zrozumiałem, że muszę

gościa ugłaskać, jeśli chcę, by mnie dopuścił do spółki. Lekko tedy sobie westchnąłem i

przyjąłem jego religię pracy.

- Jasne, że chcę pracować - zalałem.

- Bujda! - parsknął.

- Może pan to sprawdzić - odparłem brnąc dalej.

- Pięknie - odpowiada tamten. - Przyjdź jutro rano na róg ulicy takiej i takiej -

(zapomniałem, gdzie to miało być). - Tam gdzie stoi spalony dom, wiesz? Dam ci pracę.

Będziesz ładował cegły.

- Dobrze, łaskawy panie. Przyjdę.

Chrząknął i znów wziął się do pasztetu. Czekałem. Po kilku minutach podniósł wzrok

znad talerza, z miną, która miała oznaczać: “Myślałem, żeś już poszedł” - i zapytał: - Hę?

- Cze... czekam na kawałek chleba - odparłem grzecznie.

- A nie mówiłem, że ci się nie chce pracować? - huknął na mnie. Miał, oczywiście, rację.

Ale aby dojść do tego wniosku, musiał czytać w moich myślach, bo logika wskazywała na co

innego. Atoli żebrak stojący u drzwi winien być pokorny, przystałem więc na jego logikę, tak

jak przedtem przyjąłem jego religię.

- Widzi pan, jestem głodny - powiedziałem z niezmienną uprzejmością. - A jutro rano

będę jeszcze głodniejszy. Proszę pomyśleć, jak mi się będzie chciało jeść, gdy przyjdzie przez

cały dzień rzucać cegły, a nic nie włożę do ust. Otóż, gdyby mi pan teraz dał coś przekąsić,

tobym jutro miał krzepę do tych cegieł.

Poważnie zastanowił się nad moją prośbą, nie przestając jeść, podczas gdy jego żona

najwyraźniej miała ochotę wstawić się za mną. Ale milczała.

background image

4

- Powiem ci, co zrobimy - odezwał się pan domu między jednym kęsem a drugim. -

Przyjdziesz jutro do pracy, a w południe dam ci zaliczkę i będziesz miał na obiad. W ten

sposób zobaczymy, czy masz poważne zamiary, czy nie.

- A tymczasem... - zacząłem, ale mi przerwał.

- Gdybym ci teraz dał jeść, nigdy więcej bym cię nie ujrzał. O, znam takich. Popatrz na

mnie. Nic nikomu nie jestem winien. Nigdy nie upadłem tak nisko, żeby prosić kogo o

kawałek chleba. Zawsze sam zarabiałem na siebie. Bieda w tym, żeś jest próżniak i ladaco.

Masz to wypisane na gębie. A ja pracowałem i byłem uczciwy. Tylko dzięki samemu sobie

wyszedłem na ludzi. Ty też możesz dojść do tego uczciwością i pracą.

- Pańską uczciwością? - zapytałem.

Niestety, promyk humoru nigdy nie przebił mroków zapracowanej duszyczki tego

człowieka.

- Tak, moją - odrzekł.

- I każdy może dojść?

- Tak, każdy. - Powiedział to z głębokim przekonaniem.

- Jeśli jednak my wszyscy upodobnimy się do pana, kto będzie ładował cegły, pozwoli

pan, że się o to zapytam?

Przysięgam, że w oczach jego żony błysnęła iskierka wesołości. Ale pan domu przeraził

się - czy jednak trwogą zdjęła go perspektywa strasznych reform społecznych, przez które nie

mógłby znaleźć amatora do noszenia cegieł, czy też winna była moja bezczelność, nigdy już

się nie dowiem.

- Nie będę tu rzucał grochem o ścianę! - ryknął. - Wynocha, ty niewdzięczny smarkaczu!

Szurgnąłem nogami na znak, że już idę, i zapytałem:

- To nie dostanę nic do jedzenia?

Zerwał się na równe nogi. Chłop był barczysty. Czułem się nieswojo w tych obcych mi

stronach, ścigany przez prawo. Dałem nogę. “Ale czemu niewdzięczny?” - pytałem sam

siebie, trzasnąwszy furtką. “Cóż, u licha ciężkiego, mi dał, żebym miał być mu wdzięczny?”

Obejrzałem się. Jeszcze go było widać przez okno. Wrócił do pasztetu.

Po ostatniej wizycie całkiem upadłem na duchu. Minąłem wiele domów, do żadnego nie

ośmieliłem się zapukać. Wszystkie były pod jeden strychulec i wygląd ich nic dobrego nie

wróżył. Kiedy minąłem pół tuzina przecznic, otrząsnąłem się z przygnębienia i wziąłem się w

garść. Całe to żebranie o chleb było grą, jeśli więc karta mi nie szła, można było przetasować

talię i rozdać karty na nowo. Postanowiłem zahaczyć najbliższy dom. Robiło się już ciemno,

gdym obszedł dom i stanął przed kuchennym wejściem.

background image

5

Zapukałem cichutko. W drzwiach stanęła kobieta w kwiecie wieku. Ledwiem ujrzał jej

poczciwą twarz, spłynęło na mnie natchnienie - już znałem historyjkę, jaką jej opowiem.

Trzeba bowiem wiedzieć, że od zdolności opowiedzenia dobrej bajki zależy powodzenie

żebraka. Musi on z miejsca, bez chwili zwłoki “rozgryźć” swą ofiarę i opowiedzieć bajdę

ściśle dostosowaną do jej indywidualności i temperamentu. I właśnie tutaj powstaje

największa trudność: w momencie “rozgryzania” trzeba już zacząć opowieść. Nie ma ani

chwili do namysłu. Niczym w blasku błyskawicy trzeba ujrzeć charakter ofiary i wymyślić

opowiastkę, która by pasowała do niej jak ulał. Dobry tramp musi być artystą. Tworzy

spontanicznie, na poczekaniu, i to nie na temat wybrany ze skarbca swej wyobraźni, lecz musi

wysnuć wątek, jaki odczytał z twarzy osoby, która otwarła drzwi, mężczyzny, kobiety lub

dziecka, osoby delikatnej lub opryskliwej, szczodrej lub sknery, poczciwej lub nieżyczliwej,

Żyda lub goja, czarnego albo białego, mającego uprzedzenia rasowe albo brata wszystkich

ludzi, prowincjała albo obywatela świata, itd., itd. Nieraz przychodziło mi na myśl, że właśnie

zaprawie z okresu włóczęgi w znacznej mierze zawdzięczam powodzenie jako nowelista. Aby

zdobyć kawałek chleba i utrzymać się przy życiu, zmuszony byłem opowiadać historie

tchnące prawdą. Pod kuchennymi drzwiami z nieubłaganej konieczności wyrosła owa

sugestywność i szczerość, jakiej wszystkie powagi literackie domagają się od sztuki

nowelistycznej. Doprawdy, wierzę, iż rzemiosło włóczęgi zrobiło ze mnie realistę. Realizm

bowiem jest jedynym towarem, jaki można przy drzwiach kuchennych wymienić na jedzenie.

Ostatecznie sztuka to tylko doprowadzone do perfekcji oszustwo. Często jedynie dzięki

chytrym sztuczkom można uratować swe opowiadanie. Pamiętam, jak łgałem na posterunku

policji w Winnipeg, w prowincji Manitoba. Jechałem na zachód linią Canadian Pacific.

Naturalnie policjanci chcieli się czegoś o mnie dowiedzieć, więc opowiedziałem im swój

życiorys - wytrząsnąłem go z rękawa. Były to szczury lądowe, żyjące w samym sercu

kontynentu, cóż tedy lepiej do nich pasowało, jak właśnie morska opowieść? Na tym ani rusz

nie mogli mnie złapać. Wobec czego opowiedziałem im rzewną historię o piekle, jakim było

moje życie na statku-katordze, który zwał się “Glenmore”. (Kiedyś widziałem “Glenmore” na

kotwicy w zatoce San Francisco.)

Powiedziałem, że jestem Anglikiem i służyłem na statku jako chłopiec okrętowy. Na to

oni, że nie mam wymowy angielskiej. Trzeba było wymyślić coś na poczekaniu. Urodziłem

się i wychowałem w Stanach Zjednoczonych. Po śmierci rodziców wysłano mnie do

dziadków w Anglii. Właśnie oni mnie oddali w służbę na “Glenmore”. Mam nadzieję, że

kapitan “Glenmore” wybaczy mi to, co na niego nagadałem w ów wieczór na posterunku

background image

6

policji w Winnipeg. Jakiż okrutnik! Co za brutal! Jaka szatańska pomysłowość w torturach!

To wyjaśniało przyczynę mojej ucieczki z “Glenmore” w Montrealu.

Czemu jednak znalazłem się w samym środku Kanady, w drodze na zachód, jeśli moi

dziadkowie mieszkają w Anglii? Niewiele myśląc stworzyłem sobie siostrę mężatkę,

zamieszkałą w Kalifornii. Siostra się mną zaopiekuje. Szeroko rozwiodłem się nad jej złotym

sercem. Ale nie zadowoliło to moich policjantów, którzy serca mieli z kamienia.

Zaokrętowałem się na “Glenmore” w Anglii. A w ciągu dwóch lat, jakie poprzedziły moją

ucieczkę w Montrealu - co porabiał “Glenmore” i gdzie bywał? Wobec tego zabrałem tych

szczurów lądowych w podróż dookoła świata. Miotani przez wzburzone żywioły, pod chłostą

morskiej piany, stawiali wraz ze mną czoło tajfunowi u brzegów Japonii. Ładowali i

wyładowywali ze mną statek we wszystkich portach Siedmiu Mórz. Wziąłem ich z sobą do

Indii, Rangunu, Chin, przebijaliśmy, się wraz przez góry lodu wokół przylądka Horn, aż

wreszcie przycumowaliśmy w Montrealu.

Wtedy powiedzieli, żebym chwilkę poczekał. Jeden policjant wyszedł w ciemną noc.

Grzałem się przy piecu i przez cały czas łamałem sobie głowę, jaką jeszcze pułapkę na mnie

zastawiają.

Jęknąłem w duchu, gdy ujrzałem go w drzwiach za plecami policjanta. Nie cygańska

elegancja kazała mu przekłuć uszy cienkimi złotymi obrączkami ani wiatry hulające po prerii

osmagały mu twarz i okryły ją siatką zmarszczek, nie zamieć śnieżna i nie stoki górskie

rozkołysały mu krok na jakże mi znany sposób. A w oczach, gdy na mnie spojrzały,

zobaczyłem, że ponad wszelką wątpliwość spłukało je słońce Mórz Południowych. Ale temat

sobie wybrałem! Pół tuzina policjantów nie spuści ze mnie oka, gdy będę opowiadał - ja,

który nigdy nie żeglowałem po morzach chińskich, nigdy nie okrążyłem przylądka Horn, nie

widziałem na własne oczy ani Indii, ani Rangunu.

Rozpacz mnie ogarnęła. Wcielony w ogorzałego od słońca i wiatrów syna morza ze

złotymi kolczykami w uszach, czyhał na mnie zły los. Kim on jest? Czym jest? Muszę go

przejrzeć na wylot, zanim on mnie rozłupie. Muszę wziąć nowy kurs, inaczej ci hultaje

policjanci sami wyznaczą mi kurs na celę, sąd policyjny i miejsce, gdzie cel jest mnóstwo.

Jeśli matros zacznie mnie wypytywać, zanim się zorientuję, co on w ogóle wie - jestem

zgubiony.

Czy jednak zdradziłem rysiookim stróżom porządku publicznego miasta Winnipeg, w jak

rozpaczliwym znalazłem się położeniu? O nie! Powitałem sędziwego marynarza z

roziskrzonymi ze szczęścia oczami, udając, jak mogłem najlepiej, że na widok mego

wybawcy doznałem podobnej ulgi jak tonący, który ostatkiem sił rozpaczliwie czepił się pasa

background image

7

ratunkowego. Oto człowiek znający się na rzeczy, który stanie przed tą sforą tępych

węszycieli i zaświadczy, że mówię szczerą prawdę. W każdym razie to właśnie starałem się

zagrać. Uczepiłem się faceta i zasypałem pytaniami dotyczącymi jego osoby. Jakbym chciał

swoim sędziom pokazać, kim jest mój wybawca, zanim mnie uratuje.

Był to zacny marynarz. Jak to mówią - dusza człowiek. Gdy go brałem na spytki,

policjanci zaczęli się niecierpliwić. Wreszcie jeden z nich kazał mi zamknąć buzię.

Zamknąłem, ale milcząc pracowałem twórczo, to znaczy pilnie szkicowałem akt drugi.

Materiał zebrałem wystarczający. Marynarz był Francuzem. Stale pływał na francuskich

statkach handlowych i tylko jeden rejs odbył na okręcie brytyjskim. Wreszcie - Bogu za to

niech będzie chwała! - od dwudziestu lat nie był na morzu.

Policjant przynaglił go, żeby zaczął egzamin.

- Byłeś w Rangunie? - spytał marynarz.

Skinąłem głową.

- Wysadziliśmy tam na brzeg bosmana. Febra.

Gdyby zapytał, jaka febra, odparłbym: “gastryczna”, choć zielonego pojęcia nie miałem,

co znaczy “gastryczna”. Ale nie zapytał. Za to następne pytanie brzmiało:

- Jakże tam Rangun?

- A owszem. Lało jak z cebra, kiedyśmy tam byli.

- Dostałeś przepustkę na ląd?

- Ma się rozumieć - odparłem. - Wybraliśmy się w trójkę. Trzech chłopców okrętowych.

- Pamiętasz świątynię?

- Jaką świątynię? - odparowałem.

- A tę wielką, u szczytu schodów.

Gdybym pamiętał, trzeba by ją opisać. Przepaść otwarła się przede mną. Kiwnąłem

przecząco głową.

- Widać ją z każdego miejsca w porcie - poinformował mnie stary marynarz. - Nie trzeba

dostać przepustki, żeby ją ujrzeć.

Jak żyję, do żadnej świątyni nie czułem takiej odrazy. Całą mą nienawiść skupiłem na tej

świątyni w Rangunie.

- Nie ujrzysz jej pan z portu. Nie zobaczysz z miasta. I nawet ze szczytu schodów nic nie

widać. Bo... - Tu zrobiłem pauzę dla spotęgowania efektu. - Bo nie ma tam żadnej świątyni.

- Toć widziałem ją na własne oczy! - zawołał.

- W którym roku?

- Siedemdziesiątym pierwszym.

background image

8

- Zawaliła się podczas wielkiego trzęsienia ziemi w roku 1887 - wyjaśniłem. - Bardzo

była stara.

Nastała cisza. Marynarz natężył wzrok. Jego stare oczy chciały wskrzesić młodzieńczą

wizję pięknej świątyni nad morzem.

- Schody jeszcze tam stoją - pocieszyłem starego. - Widać je z każdego miejsca w porcie.

A pamięta pan tę malutką wysepkę po prawej ręce, gdy się wpływa do portu?

Najwidoczniej była tam taka wysepka (już byłem gotów przesunąć ją na lewo), bo facet

skinął głową.

- Poszła na raki - powiedziałem. - Jest tam teraz siedem sążni głębokości.

Zyskałem na czasie, mogłem odsapnąć. Kiedy rozmyślał, jak to czas wszystko zmienia,

zapinałem swoją historię na ostatni guzik.

- Pamięta pan komorę celną w Bombaju? Pamiętał.

- Doszczętnie spalona - obwieściłem.

- A pamiętasz Jima Wana? - znów mnie zahaczył.

- Nie żyje - powiedziałem. Ki diabeł był ten Jim Wan, zielonego pojęcia nie miałem.

Znowu stąpałem po cienkim lodzie.

- A pamięta pan Billy Harpera w Szanghaju? - zapytałem szybko. Stary majtek wytężał

mózgownicę, ale w swej przywiędłej pamięci nie odnalazł Billy Harpera, dziecka mej

wyobraźni.

- Jakże to, Billy Harpera pan nie pamiętasz? - nalegałem. - Każdy go zna. Spędził tam

czterdzieści lat. Ba, jest tam do dziś. O to chodzi!

Wówczas stał się cud. Marynarz przypomniał sobie Billy Harpera. A może istniał Billy

Harper, może spędził czterdzieści lat w Szanghaju i jeszcze tam żyje - w każdym razie nic

dotąd o nim nie wiedziałem.

Jeszcze przez całe pół godziny rozmawialiśmy, marynarz i ja, w podobnym duchu. W

końcu oświadczył policjantom, że jestem tym, za kogo się podaję. Przenocowałem u nich,

dostałem śniadanie i zostałem zwolniony, bym mógł powędrować na zachód, do zamężnej

siostry w San Francisco.

Wróćmy jednak do kobiety w Reno, która otworzyła mi drzwi, gdy zapadał zmrok. Od

pierwszego spojrzenia na jej miła twarz wszedłem w swą rolę. Zrobiłem się niewinnym

barankiem, nieszczęsnym chłopczyną. Odebrało mi mowę. Otwarłem usta i zaraz je

zamknąłem. Nigdy w - życiu nie prosiłem jeszcze o kawałek chleba. Byłem okrutnie,

bezgranicznie zmieszany i zawstydzony. Ja, który żebraninę uważałem za rozkoszne igraszki,

przedzierzgnąłem się w nieodrodnego synka pani Grundy, [uosobienie pruderii] dziedzicznie

background image

9

obciążonego całą jej mieszczańską moralnością. Jedynie fakt, że kiszki mi marsza grały, mógł

mnie zmusić do czegoś równie poniżającego i niegodnego jak prośba o wsparcie. Starałem się

przybrać minę bladej i słabiutkiej nadziei, jaką żywi wygłodniały młodzieniaszek, niezwykły

do wyciągania ręki,

- Jesteś głodny, biedaczku - powiedziała.

Szło mi o to, żeby ona zagaiła.

Skinąłem głową i przełknąłem łzy.

- Pierwszy raz w życiu... proszę o wsparcie - wyjąkałem.

- Chodźże, chodź. - Drzwi szeroko się otwarły. - Właśnie skończyliśmy kolację, ale ogień

się jeszcze pali i zaraz coś się zrobi dla ciebie.

Kiedy stanąłem w świetle, przyjrzała mi się uważnie.

- Gdybyż to mój synek był taki zdrów i silny jak ty - oświadczyła. - Ale słabe jest moje

dziecko. Upada czasem na podłogę. Właśnie dziś po południu upadł biedaczek i strasznie się

potłukł.

Tyle w jej głosie było matczynej troski i niewysłowionej tkliwości, że zapragnąłem, aby i

mnie wzięła pod swe skrzydła. Spojrzałem na chłopczyka. Siedział po drugiej stronie stołu,

szczupły i blady, z zabandażowaną głową. Nie poruszył się, tylko wybałuszył oczy,

błyszczące w świetle lampy, i gapił się na mnie z jakimś tępym uporem i niezmiernym

zdziwieniem.

- Całkiem jak mój biedny tatuś - powiedziałem. - Miał padaczkę. To zawrót głowy czy

coś takiego. Doktorzy nic z tego nie rozumieli. Nijak nie mogli dojść, co mu właściwie jest.

- Umarł? - zapytała cicho, stawiając przede mną pół tuzina jajek na miękko.

- Umarł - chlipnąłem. - Dwa tygodnie temu. Na moich oczach. Razem przechodziliśmy

na drugą stronę ulicy. Runął jak długi. Nie odzyskał już przytomności. Ludzie zanieśli go do

apteki. Tam wyzionął ducha.

Z tego wysnułem żałosne dzieje mojego ojca - jak to po śmierci mamy opuściliśmy

ranczę i przyjechali do San Francisco, jak jego emerytura (był weteranem) i skromne

oszczędności, jakie uciułał, nie wystarczały nam na życie, jak próbował sprzedawać książki

po domach. Opowiedziałem też o własnej niedoli, gdy po jego śmierci kilka dni spędziłem

sam jak palec na ulicach San Francisco. Zacna niewiasta odgrzewała grzanki, smażyła bekon i

gotowała nowe jajka, a ja dotrzymywałem jej kroku, biorąc pod swoją opiekę wszystko, co po

- stawiła przede mną, i równocześnie dodawałem kolorów portretowi biednego sieroty i

wzbogacałem go detalami. Sam już byłem tym biednym sierotą. Wierzyłem w niego tak

background image

10

samo, jak wierzyłem w jajka, które pożerałem. Mógłbym płakać nad sobą. Pamiętam, że

chwilami płacz ściskał mi gardło. To robiło duże wrażenie.

Istotnie, ilekroć dołożyłem barwy mojemu obrazowi, zacna dusza też mi coś dokładała.

Przygotowała mi drugie śniadanie na drogę. Do paczki włożyła jajka na twardo, pieprz, sól,

różne rzeczy i wielkie jabłko. Zaopatrzyła mnie w trzy pary grubych, czerwonych skarpet

wełnianych. Dała mi czyste chusteczki i sam już nie pamiętam, co jeszcze. A przez cały czas

bez przerwy coś gotowała, ja zaś bez przerwy jadłem. Opychałem się jak dziki. Ale czekała

mnie daleka droga przez Sierra w ślepym bagażowym i nie wiedziałem, kiedy i gdzie znowu

coś zjem. I przez cały czas, niczym nieboszczyk na własnej stypie, niemy i sztywny, jej

nieszczęsny synal siedział naprzeciw i gapił się przez stół na mnie. Pewnie byłem dla niego

uosobieniem tajemnicy, romantyki, przygody - tego wszystkiego, na co nie pozwalał mu

wątły promyk życia, jaki się w nim tlił. A przecież raz czy dwa razy nie mogłem się oprzeć

wrażeniu, że on mnie przejrzał aż do dna mojej zakłamanej duszy.

- Gdzież ty jedziesz? - zapytała kobieta.

- Do Salt Lakę City - odparłem. - Mam tam siostrę, mężatkę.

(Zastanawiałem się, czy zrobić z niej mormonkę, [amerykańska sekta religijna] lecz

zdecydowałem, że nie.) - Jej mąż prowadzi przedsiębiorstwo instalacyjno-kanalizacyjne.

W tej chwili zorientowałem się, że instalatorzy uważani są za ludzi zbijających ciężkie

pieniądze. Ale słowo się rzekło. Trzeba było wprowadzić poprawkę.

- Przysłaliby mi pieniądze na drogę, gdybym ich o to poprosił - wyjaśniłem. - Ale była u

nich choroba i mieli kłopoty z przedsiębiorstwem. Szwagra oszukał wspólnik. Więc nie

chciałem pisać o pieniądze. Wiedząc, że jakoś tam się dostanę, dałem im do zrozumienia, że

mi wystarczy na drogę. Siostra jest cudna i taka dobra. Zawsze mnie kochała. Pewnie zacznę

pracować u szwagra i nauczę się zawodu. Siostra ma dwie córki. Młodsze ode mnie. Jedna to

jeszcze maleństwo.

Ze wszystkich zamężnych sióstr, jakie posiadałem po różnych miastach Stanów

Zjednoczonych, ta z Salt Lakę City jest moją ulubienicą. To całkiem prawdziwa osoba.

Ilekroć mówię o niej, widzę ją, obie córeczki i męża instalatora. Siostra jest rosłą kobietą,

mateczką, która pulchnieje dobrodusznie, z tych, co to - jak wiecie - świetnie gotują i nigdy

się nie gniewają. Brunetka. Jej mąż jest zgodnym i niefrasobliwym facetem. Czasem zdaje mi

się, że dobrze go znam. Może kiedyś się spotkamy, któż to wie? Jeśli ów stary marynarz mógł

przypomnieć sobie Billy Harpera, nie widzę powodu, abym ja pewnego dnia nie spotkał męża

mojej siostry, która mieszka w Salt Lakę City.

background image

11

Natomiast jestem dziwnie spokojny, że nigdy nie spotkam na tym świecie moich licznych

rodziców i dziadków - albowiem, jak by to rzec, systematycznie ich uśmiercałem. Choroba

serca była moim ulubionym sposobem pozbywania się matki, chociaż tu i ówdzie załatwiałem

się z nią za pomocą suchot, zapalenia płuc i tyfusu. Faktem jest, a mogą zaświadczyć o tym

policjanci z Winnipeg, że żyli jeszcze moi dziadkowie w Anglii. Ale to było dawno i śmiało

można przyjąć, że już leżą w grobie. W każdym razie nie pisali do mnie.

Mam nadzieję, że zacna kobieta z Reno przeczyta to, co tu napisałem, i daruje mi, że

byłem taki niecnota i kłamczuch. Nie przepraszam, bo się nie wstydzę. Młodość, radość

życia, żądza przygód przywiodły mnie do jej drzwi. Wyszło mi to na dobre. Zrozumiałem, że

ludzie w głębi serca są dobrzy. Spodziewam się, że i jej to nie zaszkodziło. W każdym razie

dzisiaj, gdy się dowie, jak to było naprawdę, z pewnością serdecznie się uśmieje.

Dla niej moja opowieść była prawdziwa. Wierzyła mi i wierzyła w całą moją rodzinę.

Bardzo się bała, żeby mi się co nie stało w czasie niebezpiecznej podróży, nim dobrnę do Salt

Lake City. Ten jej niepokój o mało nie wpędził mnie w biedę. Już się żegnałem, dźwigając

oburącz wałówkę, a kieszenie wypychały mi grube skarpety, gdy przypomniała sobie

bratanka, wuja czy jakiegoś innego krewniaka, poczciarza, który jeździł wagonem

pocztowym i co więcej, miał wyruszyć z Reno właśnie tego wieczoru i tym samym

pociągiem, którym ja chciałem jechać na gapę. A to się złożyło! Zaprowadzi mnie na stację,

opowie kuzynowi moją historię i namówi go, żeby mnie ukrył w wagonie pocztowym. W ten

sposób, bez ryzyka i niewygód, dojadę prosto jak strzelił do Ogden. Salt Lakę City leży

zaledwie parę mil dalej. Serce mi omdlało. Niewiasta w miarę rozwijania swego planu coraz

bardziej się rozgrzewała, a ja, z omdlałym sercem, musiałem udawać bezgraniczną radość i

entuzjazm z powodu tak szczęśliwego końca wszystkich moich kłopotów.

Ładny mi koniec! Przecież miałem wieczór pojechać na zachód, a tutaj pchają mnie na

wschód. Wpadłem, ale nie miałem serca powiedzieć jej, że wszystko, od początku do końca,

było bezwstydnym kłamstwem. Udawałem więc wniebowziętego, a równocześnie głowiłem

się, jak by tu umknąć. Nie było sposobu. Odprowadzi mnie do wagonu pocztowego - sama

tak powiedziała - a potem jej krewniak przewiezie mnie do Ogden. A potem będę wracał

przedzierając się setki mil przez pustynię.

A jedna’ miałem szczęście owego wieczoru. Już chciała włożyć kapelusz i pójść ze mną,

gdy się połapała, że jest w błędzie. Jej krewny, urzędnik pocztowy, nie pojedzie dzisiaj.

Zmieniono przecież plan wyjazdów. Wyruszy dopiero pojutrze wieczór. Byłem ocalony,

naturalnie moja niepohamowana młodość nigdy by mi nie pozwoliła czekać całe dwa dni. Z

wielkim optymizmem zapewniłem niewiastę, że prędzej dostanę się do Salt Lakę City, jeśli

background image

12

wyjadę natychmiast. Wyszedłem, a w uszach brzmiały mi jej błogosławieństwa i życzenia

wszystkiego najlepszego.

Ale te wełniane skarpetki były wspaniałe. Wiem coś o tym. Miałem jedną parę na sobie

owej nocy w ślepym bagażowym transkontynentalnego, który pędził na zachód.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jack London Meksykanin [pl]
Jack London Poganin [pl]
Jack London Befsztyk [pl]
Jack London Nieoczekiwane [pl]
Jack London Chińczak [pl]
Jack London Dwa tysiące ”mocnych” [pl]
Jack London Li Wan o jasnej skórze [pl]
Jack London Skarby Sezamu [pl]
Jack London Yah! Yah! Yah! [pl]
Jack London Marzenie Debsa [pl]
Jack London Niepojęte i potworne [pl]
Jack London Dom Mapuhiego [pl]
Jack London Zamążpójście Lit Lit [pl]
Jack London Na kobiercu Makaloa [pl]
Jack London Demetrios Contos [pl]
Jack London Z Podróży Snarka [pl]
Jack London Napój Hiperborejów [pl]
Jack London Szczerozłoty kanion [pl]

więcej podobnych podstron