Napisał: Artur Korczyński
Kiedy ich wreszcie zobaczył dzień miał się już ku końcowi. Czerwona tarcza słońca dotykała
skalistych zrębów i dawał się odczuwać pewien chłód, choć była to przecież pełnia lata. Sylwetki
idących, oświetlone od tyłu, przesiąknięte były kolorem czerwieni i barwa ta ‒ emanując jakby
wprost od nich, przydawała postaciom grozy. W chwili, gdy Jeff spostrzegł ich, szli już gęsiego.
Tylko w ten sposób można było się dostać da jego kryjówki ‒ jeden nieostrożny ruch i w
wielosetmetrową przepaść leciała kolejna ofiara.
Jeff poczekał, aż zgromadzą się wszyscy na wąskim żlebie, podpuścił ich jeszcze bliżej i
krzyknął:
‒ Stać! Czego tu chcecie!?
Był zupełnie spokojny. Siedział w kucki pod drzewem, w gąszczu tropikalnych roślin, całkowicie
niewidoczny z wąskiej ścieżki. Sam widział doskonale swoich prześladowców. Ujął mocniej guner,
który leżał mu w poprzek kolan.
Kawalkada na żlebie zatrzymała się na dźwięk niespodziewanego okrzyku. Koty obejrzały się za
siebie, momentalnie orientując się w sytuacji. Były w pułapce, Jeff mógłby wystrzelać je jak kaczki.
Jeden z Kotów wystąpił nieco naprzód. Koło niego stanął człowiek: wysoki, postawny blondyn.
‒ Stać! ‒ krzyknął Jeff.
Nie wiadomo, kto pierwszy rzucił nazwę Koty. Ale znienawidzona rasa gwiezdnych najeźdźców
żywo przypominała sympatyczne ziemskie zwierzaki. Pokryte futrem, obdarzone kocią zwinnością i
zmysłami, posługujące się zaawansowaną techniką, stanowiłyby ucieleśnienie marzeń o kontakcie
z obcą inteligencją, gdyby nie fakt, że owa inteligencja od pierwszego momentu nastawiona była
na wyniszczenie rasy ludzkiej. Z niesamowitą konsekwencją Koty przystąpiły do zabijania
mężczyzn i klonowania nowych obywateli o ustalonych cechach. Oczywiście takich, żeby Koty nie
miały najmniejszych kłopotów ze sklonowanymi niewolnikami.
Jeff był jednym z nielicznych już partyzantów, którzy chodzili jeszcze wolno. Tropiony od kilku
miesięcy jak dziki zwierz wymykał się okrutnym Kotom, aż wreszcie dotarł tu, w góry. Do rodzinnej
wioski. Dalej nie miał gdzie uciekać.
‒ Słuchaj! ‒ krzyknął człowiek stojący obok Kota. Jeff wbił w niego wzrok. Tych zdrajców rodzaju
ludzkiego nienawidził najbardziej.
‒ Wiemy kim jesteś! Wiemy, że jesteś niebezpieczny. Jeff Kfiatkofsky, były komandos z Legionu
Wojowników! Złodziej i buntownik, który...
Świetlisty promień uderzył w skałę o dwie stopy od nogi tłumacza, przerywając mu w pół słowa.
Przerażony człowiek szarpnął się do tyłu. Kot stał w dalszym ciągu nieruchomo, próbując przebić
wzrokiem gąszcz. Niestety, natura nie była dla jego rodzaju łaskawsza bardziej, niż dla ludzi. Obie
rasy: Koty i ludzie widzieli w podobnym zakresie fal elektromagnetycznych.
‒ Teraz ty mnie posłuchaj, pętaku! ‒ odezwał się Jeff, odkładając guner. ‒ powiedz tym
przeklętym Kotom, że mają dokładnie kwadrans, żeby zniknąć mi z oczu! P upływie tego czasu,
rozwalę bez skrupułów każdego, kto pokaże się na tej ścieżce. Piętnaście minut!
Tłumacz zbliżył się do Kota i gwałtownie gestykulując, przekazywał mu stanowisko Jeffa.
Najeźdźca stał nieporuszony.
‒ Słuchaj Kfiatkofsky! Wielki Pierwszy daje ci pół godziny na powzięcie decyzji! Jeśli się nie
poddasz, zniszczymy cię, rozgnieciemy jak pluskwę za kołnierzem! Zastanów się! Nie masz
żadnych szans! Wiemy o tobie wszystko! Gdyby ci się nawet udało jakoś stąd uciec, wytropimy cię,
choćbyś się zaszył pod ziemią. To twoja ostat...
‒ Dziesięć minut ‒ przerwał tłumaczowi Jeff ‒ przekaż tym sukinsynom, że ja nie żartuję. Chyba
mnie znacie, co?
Zapadła denerwująca cisza. Tłumacz kręcił się niezdecydowanie bojąc się zarówno Jeffa, jak
swoich panów. Oddział Kotów stał nieporuszenie czekając na decyzję Wielkiego Pierwszego.
‒ Pięć minut!
Przywódca Kotów zaszwargotał coś do tłumacza.
‒ Kfiatkofsky! Na miłość boską! Nie odważysz się! Jak zrobisz jakieś głupstwo, rozwalę całe te
góry! Poddaj się!
‒ Zostały wam trzy minuty! Wynocha, parszywe Koty!
Wielki Pierwszy drgnął. Rozumiał na tyle mowę ludzką, że odróżniał ironiczne przezwiska, jakie
nadała jego rasie zmiażdżona ludzkość. Zwrócił swe jednolicie żółte oczy w stronę zarośli, gdzie
siedział Jeff. Na mgnienie oka ich spojrzenia skrzyżowały się.
‒ Minuta!
Wskazówka sekundowa nieubłaganie opisywała koło na tarczy zegarka Jeffa. Wreszcie doszła
do punktu wyjścia.
Koniec!
Trzeba przyznać, że Wielki Pierwszy był dobrym fachowcem. W ułamku sekundy zwinął się w
kłębek, osłaniając ciało tarczą, która odbijała śmiercionośne promienie gunera.
Ale Jeff Kfiatkofsky był naprawdę groźnym przeciwnikiem. W ciągu dwu lat partyzantki poznał
Koty na wylot, znał wszystkie ich słabe i mocne punkty. By dopełnić grozy paradoksu, były
komandos posługiwał się bronią skradzioną Kotom w pewnej brawurowej akcji. Zżył się z nią i czuł
się prawie tak, jak by to on sam wymyślił guner.
Cieniutki jak igła strumień energii uderzył w jedyne nieosłonięte miejsce Kota ‒ w lewy kąt
wydłużonej czaszki, którego nie mogła całkowicie zasłonić tarcza. Pierwszy wrzasnął przeraźliwie i
nie panując nad sobą, poderwał się z nieprawdopodobną szybkością. W połowie ruchu zwalił się w
przepaść z rozerwanym korpusem. Guner w doświadczonych rękach był straszliwą bronią.
Jeff patrzył uważnie jak reszta oddziału opuszcza spiesznie żleb. Nie strzelał do bezbronnych
postaci, choć wiedział, że prawdziwa walka dopiero się zaczęła.
* * *
Stąd gdzie siedział, widział obie drogi prowadzące na platformę. Stała tam kiedyś jego rodzinna
wioska. Po najeździe Kotów zostały same zgliszcza. Mężczyzn wycięto w pień, kobiety zabrano na
dół, do miasta. A jednak wrócił tu . Gdyby gdziekolwiek miał dopełnić się jego los, to właśnie tu.
Mężczyzna siedział spokojnie na wysokim występie skalnym. Pod sobą miał najbliższą okolicę i
z tego punktu całkowicie nad nią panował. Lewą ręką trzymał ustawiony pionowo guner, prawą
nakręcał tłumik. Urządzenie jego pomysłu nie pozwalało na zjonizowanie cząstek substancji
otaczającej wylot lufy ‒ w tym wypadku powietrza ‒ nie zachodziło zatem świecenie strugi energii,
co pozwalało zachować anonimowość miejsca skąd oddano strzał. W tej fazie walki było to bardzo
na rękę Jeffowi.
Przyłożył do oczu noktowizyjny celownik i przeczesał okolicę. Daleko, na stoku góry dostrzegł
kilka postaci wspinających się z mozołem.
‒ Tak to te parszywe kociesyny ‒ mruknął sam do siebie. ‒ Chcecie mnie podejść z dwóch
stron? Dobra.
Oparł się plecami o skalną ścianę i cierpliwie czekał. W ciemnej, tropikalnej nocy był nie do
zauważenia. Niebo było mroczne, zasnute chmurami. Co parę minut regularnie przepatrywał
okolicę. Sylwetki wspinających się urosły niepokojąco.
Chwilę później od strony żlebu rozległ się gwałtowny hałas. Rozbłysło jaskrawe światło, nie
sięgające jednak do jego kryjówki, dał się słyszeć głosy huk.
„Aha! Ręczny granat atomowy!? Ostro się za mnie wzięli”.
W świetle eksplozji widział biegnące sylwetki Kotów, które pod osłoną zaporowego ognia gune-
rów przemieszczały się w głąb platformy.
Szybko zerknął na lewo. Koty, które korzystając z zamieszania miały niepostrzeżenie zaata-
kować go z drugiej strony, zbliżyły się już na odległość strzału.
Nic sobie nie robiąc z szalejących pod nim Kotów, Jeff wycelował starannie i nacisnął przycisk.
Niewidoczna fala energii uderzyła w wystający nawis skalny i obłamała go. Po chwili cały stok
przesłonił obłok pyłu i kurzu.
‒ Pechowcy ‒ westchnął Jeff ‒ o tej porze roku lawina...?
Rozsiadł się wygodniej i metodycznie zaczął wykańczać wrogów, którzy ogołacali pod nim skały
z wszelkiej roślinności. Gdyby nie przewidział tego i nie schronił się zawczasu, dawno zostałby już
rozdeptany. A tak, niewidoczny, nie zostawiający śladów, był nie do pokonania w tej fazie
rozgrywki.
* * *
Kolejny dzień był znów upalny i pełen słońca. Jeff siedział w płytkiej wnęce i próbował nie
zasnąć. Trzykrotne nocne ataki rozwścieczonych Kotów wyczerpały go. Żyjąc od kilku miesięcy
tropiony, ścigany, zdradzany przez żądnych zarobku, tracił siły w przerażającym tempie.
Zgrzytnął zębami. To Koty wszystkiego go pozbawiły. Najpierw przyjaciół ‒ bo nie byli dość silni,
później żony ‒ nie chcąc być inseminowana uciekła z nim do partyzantów, gdzie zginęła w
najgłupszy i najbardziej przypadkowy sposób na świcie. Teraz traci nawet ziemię, tę ziemię gdzie
się urodził i wychował. O, niedoczekanie! Choćby miał walić gołymi rękami w te kocie mordy, nie
odejdzie stąd! Tu jest jego miejsce!
Jego pełne wściekłości myśli przerwał nagły dźwięk, jakby szelest przesypywanego piasku. Jeff
ostrożnie wyjrzał. Spojrzał w górę. Nad platformą unosiły się dwa flyery ‒ niesamowite maszyny,
bezgłośne, o piekielnym uzbrojeniu i szybkości. Mimo woli Jeff uśmiechnął się. Tyle sprzętu,
Kotów, starań i podchodów. Tylko po to, żeby jego jednego wykurzyć z tego miejsca. Przez
sekundę poczuł się dumny. W następnej wpatrywał się posępnie w obłe pojemniki, które gęsto
rozrzucała załoga flyerów po całej platformie.
„To głupcy” ‒ żachnął się w duchu Jeff i po raz setny zastanowił się, w jaki sposób udało się
Kotom w tak krótkim czasie wyniszczyć dziewięćdziesiąt procent rodzaju ludzkiego ‒ „Że też nie
zmienią taktyki. Czy nie zdają sobie sprawy, że przez dwa lata nauczyłem się wszystkich ich
sztuczek?”
Błogosławił teraz ten dzień, w którym zdecydował się ukryć część oprzyrządowania, gdy
opuszczał wioskę. Dobrze zabezpieczony sprzęt przetrwał w nienaruszonym stanie dwa lata i miał
teraz wyświadczyć swojemu właścicielowi kolejną przysługę.
Obłe pojemniki były śmiercionośnymi bombami gazowymi. Parametry trującej substancji były tak
wyliczone, że mglisty opar unosił się nad terenem na wysokości kilku metrów i trwał tak przez kilka
godzin. Nie było żadnej szansy! W ten właśnie sposób, Koty wytruły cały oddział Jeffa.
Partyzant uśmiechnął się. Naciągając szczelną maskę i butlę ze sprężonym tlenem przypomniał
sobie, jak napełnił je w przeddzień opuszczenia wioski. Wtedy zrobił to dlatego, że nie wolno było
tego robić. Dziś sam sobie dziękował za ten pierwszy chyba przejaw buntu wobec zarządzeń
Kotów.
Sprawdził zawory i rozsiadł się wygodnie. Trująca mąka unosiła się z przerażającą szybkością.
Jeff rozejrzał się uważnie. Czekał na Koty.
* * *
Zaskoczenie było całkowite. Wytłukł połowę oddziału najeźdźców, zanim Koty,
zdezorientowane (wciąż używał tłumika), nie zrejterowały pospiesznie. Zaskoczone jego
przemyślnością ‒ nie przypuszczały, że może w jakikolwiek sposób zabezpieczyć się przed gazem
‒ wyszły mu pod lufę jak stado baranów. Jeff z przyjemnością dał upust swojej wściekłości. Czekał
na kolejne posunięcie Kotów, bowiem trucizna zaczęła się już neutralizować i dym zwolna
rozpraszał się.
W przerwie między atakami posilił się i zastrzyknął sobie pierwszą dawkę yaniliny. Miał teraz
przez dwanaście godzin spokój ze spaniem.
„Właściwie po co mi to wszystko?” ‒ zapytał sam siebie, popijając żywnościowe racje wystałą
wodą. ‒ „I tak nie mam żadnych szans, rozwalą mnie prędzej czy później. Dlaczego? Dlaczego tak
się męczę? Przecież to bezsens. Czy któryś z tych ludzkich ochłapów, które jeszcze żyją, zdaje
sobie sprawę z tego, że walczę również w jego imieniu? Czy którykolwiek dowie się o tym? Bez
sensu, bez sensu. Dlaczego?”
Z tym pytaniem wstał, kopnął poniewierające się puszki i wyszedł w zapadający mrok z gunerem
w ręce. Spodziewał się kolejnego ataku Kotów.
* * *
Tak jak przypuszczał zaatakowali z kilku stron. Da akcji włączyły się flyery, miotacze
infradźwięków, ciężki sprzęt. Przez całą noc i cały następny dzień Jeff, wciąż balansując między
życiem a śmiercią, ryzykując swe istnienie w ułamkach sekund, zdołał powstrzymać huraganowy
atak Kotów i nie dopuścił ich na platformę. Szczególnie dużo zamieszania narobił atomowymi
granatami ręcznymi, które z szatańską brawurą zabierał poległym pod ogniem gunera.
W końcu doczekał się poselstwa. Kilka godzin przed zapadnięciem nocy znany już Jeffowi
tłumacz poprosił o spotkanie. Po chwili namysłu partyzant wyraził zgodę. Spotkali się w miejscu
wybranym przez Jeffa, który nie chciał paść ofiarą podstępu. Nie ujawniając się, poprowadził
tłumacza do swojej jaskini, wybierając drogę przez największy gąszcz. W końcu, upewniwszy się
na ile mógł, że Koty nie szykują podstępu, stanął przed tłumaczem.
‒ Siadaj! ‒ Jeff wskazał przybyłemu skalne klepisko. Sam zręcznie rozpalił miniaturowe ognisko.
Było niewidoczne z zewnątrz, a Jeff chciał się koniecznie przyjrzeć dokładniej tłumaczowi.
Blondyn spoglądał na Jeffa z mieszaniną lęku i zdziwienia. Nie mieściło mu się w głowie, że
jeden obdartus może stawiać tak długi i zdecydowany opór jego wszechpotężnym panom.
‒ Co chciałeś mi zakomunikować? ‒ mruknął Jeff.
Wyglądał okropnie. Zmierzwione włosy, trzydniowa broda, brud i podarte ubranie ‒ wszystko to
oświetlone nikłym blaskiem ogniska, tworzyło mało pociągający widok.
‒ Kfiatkofsky! Człowieku! Przyszedłem tu, żeby ci dać ostatnią szansę! Zastanów się...
‒ Skończ! ‒ warknął Jeff, a guner w jego ręce niebezpiecznie się zakołysał. ‒ Oczekuję
konkretnych propozycji.
‒ Kfiatkofsky, napsułeś już Kotom wystarczająco dużo krwi. Przed godziną przybył tu sam
Generalny Inspektor. Polecił, żeby zniszczono cię wszelkimi możliwymi sposobami. Choćby za
cenę zmiecenia tych gór z powierzchni ziemi.
Jeff powątpiewająco kiwnął głową.
‒ Nie wierzysz ‒ westchnął tłumacz ‒ ale zdajesz sobie sprawę, że oni są zdolni do tego? No
właśnie, Kfiatkofsky! W imię człowieczeństwa, proszę cię, poddaj się! Czy chcesz zginąć? Koty
obiecują, że zostawią cię przy życiu! Zastanów się! Chyba lepiej jest żyć u nich, niż w ogóle nie
żyć!
Partyzant wstał. Podjął już decyzję.
‒ Wynoś się! ‒ lufa gunera zatoczyła krótki łuk wskazując tłumaczowi wyjście. ‒ W imię czło‒
wieczeństwa, powiedziałeś? A kimże ty jesteś, żeby zaklinać mnie na to imię? Który z nas jest
człowiekiem...
‒ Posłuchaj mnie, Kfiatkofsky ‒ przerwał Jeffowi tłumacz, ale partyzant nie dał mu dokończyć.
‒ Wynocha! Jeszcze jedno słowo, a rozwalę cię zapominając, że jesteś parlamentariuszem!
Tłumacz podniósł się pospiesznie. W progu jaskini osadziły go na miejscu słowa Jeffa.
‒ Jeszcze coś! Zapamiętaj, że lepiej w ogóle nie żyć, niż być sługusem Kotów. Zresztą obojętnie
czym! Do diabła! Budzisz we mnie tylko obrzydzenie! Oni chociaż wywołują we mnie gniew i
nienawiść, a ty... ty jesteś chyba najgorszą zakałą rodu ludzkiego. Idź i powiedz swoim panom, że
sens istnienia znaczy dla mnie teraz tylko jedno: załatwić jak najwięcej tych parszywych Kotów!
Tłumacz umknął pospiesznie. Jeff z wściekłością kopnął odłamki skały, jakich pełno walało się
po podłodze. Do diabła z tym! Chcą go dostać żywego, to jasno wynikało ze słów tłumacza. Ale
jeśli nie będą w stanie tego przeprowadzić, rozwalą cały ten masyw. W to nie wątpił. Decyzja
mogła być tylko jedna, choć jeszcze chwilę wahał się.
Przekonany już o słuszności swego postanowienia, zadeptał starannie ognisko i wyszedł.
Przyszedł mu na myśl mit, według którego Koty byty bezlitośnie ścigane i tępione przez jakąś
tajemniczą inteligencję Dobrotliwych.
Wywoławszy z nimi wojnę Koty rychło przekonały się, że istnieją w Galaktyce siły potężniejsze
od nich i chciały przerwać konflikt, ale było już za późno. Tępione z bezlitosną konsekwencją
musiały wciąż uciekać i uciekać. Potrzebowały wciąż nowych żołnierzy więc bez skrupułów
podbijały każdą planetę, która nie mogła im się przeciwstawić. Traf chciał, że jedną z nich była
Ziemia.
Jeff wzruszył ramionami. Traktował ten mit z takim samym sceptycyzmem, z jakim więźniowie
odnosili się do legendy o białej amnestii, która miała jakoby dawać wolność wszystkim, bez
wyjątku, zatrzymanym. Wiadomo, że był to wymysł, który miał podtrzymać na duchu przerażoną
ludzkość, w który się wierzyło, owszem, ale jakimś zakamarkiem duszy, jakąś nikłą zupełnie
cząstką świadomości, a może nawet już podświadomości.
Jeff nie wyobrażał sobie zupełnie tej tajemniczej cywilizacji, która miała rzekomo oswobadzać
innych spod jarzma Kotów. Partyzant wolał polegać na swoim gunerze niż wyczekiwać pomocy od
hipotetycznych wybawicieli. Zdawał sobie zresztą sprawę, że legenda o Dobrotliwych to tylko
bajka, nic więcej.
„Może się jednak poddać? ‒ pomyślał i na chwilę znieruchomiał aż pod wpływem tego pomysłu.
‒ Nigdy! Lepiej już rozwalić się samemu, niż wysługiwać się Kotom!"
Klucząc między drzewami, ostrożnie podkradł się do miejsca, gdzie zbiegał się żleb i platforma.
Stanął i wpatrzył się w wąziutką ścieżkę, gdzie tak niedawno zabił Wielkiego Pierwszego. Zdawało
mu się, że wieki całe upłynęły od tego wydarzenia.
Ruszył w dół żlebem. Zdążył przejść zaledwie kilka kroków, gdy został oświetlony jaskrawym
światłem.
‒ Rzuć broń! ‒ rozległ się głos z ciemności i Jeff poznał głos tłumacza.
Partyzant szerokim łukiem wyrzucił w ciemność guner.
‒ Cieszę się Kfiatkofsky, że wreszcie zrozumiałeś! ‒ znów odezwał się tłumacz.
‒ Chcę się widzieć z Generalnym Inspektorem! ‒ krzyknął Jeff. ‒ Chcę, żeby zaświadczył o
tym, co mi przekazałeś!
Dalszą drogę przebył w niecałe piętnaście minut. W blasku reflektorów, otoczony coraz większą
grupą Kotów, Jeff czuł się jak mucha na szybie ‒ bezbronny, doskonale widoczny. W końcu zszedł
do małej dolinki, gdzie mieściło się obozowisko Kotów.
‒ Musisz poczekać trochę na Generalnego Inspektora ‒ odezwał się tłumacz, który towarzyszył
mu w asyście Kotów.
Jeff rozglądał się wokół. Potężne maszyny, flyery, miotacze ciężkich cząstek ‒ wszystko to było
przygotowane na niego jednego. Na mgnienie oka zdumiał się, w jaki sposób powstrzymał tę
nawałnicę przez tak długi okres czasu. Obóz zapełniał się Kotami, które schodziły z posterunków,
na wieść o poddaniu się partyzanta. W pewnej chwili gwar pisków ucichł i z głębi obozu podszedł
do Jeffa ogromny Kot. Chwilę przedtem, kilku najeźdźców zrewidowało partyzanta.
Chwilę patrzyli sobie w oczy. Jeff nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Generalny Inspektor jest
ślepy ‒ jednolicie żółte, skośne oczy Kota przywodziły mu na myśl niewidomego. Coś zaświergotał.
‒ Generalny Inspektor wyraża ci swój podziw i zdumienie, że sam jeden stawiłeś czoła jego
sługom ‒ przetłumaczył pospiesznie blondyn.
Dookoła tłoczyły się Koty chcąc z bliska zobaczyć nieuchwytnego dotąd człowieka.
Jeff słysząc słowa tłumacza uśmiechnął się ironicznie. W następnej sekundzie wykonał ruch
szybki jak błyskawica i po chwili trzymał w ręku odbezpieczony ręczny granat atomowy.
‒ Jeśli do mnie strzelą, wypuszczę go z ręki. A wtedy wybuchnie ‒ Jeff powiedział to
przeraźliwie spokojnie. ‒ To granat obronny o zwiększonym polu rażenia. Rozwali cały obóz,
wszystkie maszyny i wszystkie Koty. Przetłumacz to ‒ dodał nie odwracając oczu od stojącego
naprzeciw najeźdźcy.
W miarę rozumienia, twarz Generalnego Inspektora zmieniała się. Wreszcie, Jeff uchwycił w niej
to, na co czekał. Był to wyraz panicznego strachu, który zagościł na obliczu Kota.
Człowiek roześmiał się. Śmiał się długo. Śmiał się nawet wtedy, gdy z całą siłą, na jaką było go
stać, rzucił granatem o ziemię.
Prawdopodobnie nie pospieszyłby się tak, gdyby mógł zobaczyć ogromny statek kosmiczny,
który właśnie zbliżał się do Ziemi. Być może zdołałby później przekonać jakiegoś więźnia, że biała
amnestia naprawdę istnieje...