Adam Bahdaj Gdzie Twój Dom Telemachu

background image

ADAM
BAHDAJ

GDZIE

TWÓJ DOM,

TELEMACHU?

WARSZAWA 1982

background image

CZĘŚĆ I
ULICA
SŁONECZNI-
KOWA

background image

1

N

iedługo

zabawiłem

w

Jerzmanowic

Po

nieudanej

wypra-

wie na Wybrzeże w poszukiwaniu ojca wszyscy patrzyli na
mnie z ukosa, jak gdybym popełnił jakieś przestępstwo. Niby
mi przebaczyli łaskawie i wspaniałomyślnie, a jednak w ich
spojrzeniach, słowach, gestach wyczuwałem ukrytą przyganę.
Nie mogłem tego znieść. Nawet mój opiekun, pan Sielicki,
traktował mnie jak nadgniłe jajko.

Po szumnych przygodach i tarapatach nic mi się tutaj nie
podobało, wszystko mnie drażniło. Czułem, że nie pasuję już
do Jerzmanowa, do fabryki sklejek, internatu, kolegów i licho
wie jeszcze do czego. Najbardziej brakowało mi pana Turaja,
czyli mojego przyjaciela,. jego ekscelencji Joja. Przy nim
przynajmniej nie czułem się zagubiony i niepotrzebny. To
przecie on, niezapomniany poszukiwacz piątej strony świata,
honorowy łowca wrażeń, pozytywny włóczęga i kpiarz z uro-
dzenia, przyciągał mnie do siebie, jak gdyby miał w sercu
czarodziejski magnes.

W sierpniu dostałem od niego list. Ho, ho! Znowu go wiatry
gdzieś poniosły. Jeszcze w lipcu kursował w Trójmieście jako
nocny zmiennik taksówkarza, a tu, patrzcie, mój Jojb zawę-
drował w Bieszczady. Nie dziwiłem się jednak, bo jeśli cho-
dzi o Joja, to nigdy nie należy się dziwić.

Jojo pisał:

„Wielce szanowny poszukiwaczu wiatru w polu! Zgadnij,
czym się teraz zajmuję? Nie zgadniesz. Jestem pionierem.
Wyrębuję stuletnie buki i jodły w Bieszczadach. Czy wyobra-

6

background image

żasz sobie mnie jako przodującego drwala? To przekracza
możliwości twojej wyobraźni. Mojej też. Ale nie martw się
o mnie. Sroki jeszcze nie zaniosły mnie na gniazdo. Tutaj jest
zupełnie dobrze, a przede wszystkim ciekawie. Mówię ci,
zupełnie jak w puszczy. A powietrze! Szkoda gadać - kryszta-
łowe, balsamiczne, uzdrawiające. I pstrągi w potokach. I grzy-
by w lesie. I w ogóle dzika przyroda - żubry, wilki, niedźwie-
dzie. A ja na łonie tej przyrody jak nowo narodzony, tylko
trochę jeszcze skołowany. Może tutaj znajdę wreszcie piątą
stronę świata, o której tyle gadaliśmy i marzyliśmy. Tymcza-
sem jednak obracam się - jak Bóg przykazał - w czterech
kierunkach róży wiatru i zdaje mi się, że zaczynam nowe życie.
A co tam u ciebie w Jerzmanowie?...”

Piękne pytanie! On w dzikiej puszczy wśród wilków i nie-
dźwiedzi, a ja na placu fabrycznym układam deski. Smętna
prawda, ciemna mogiła, bez perspektyw i horyzontów.

Nie widziałem dla siebie żadnych perspektyw, dopóki
w Jerzmanowie nie zjawił się mój stryj - Waldemar Łańko.
Prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi niż stryja Waldka.
Bo przecież wtedy, na budowie Portu Północnego w Gdańsku,
rozstaliśmy się jak obcy ludzie. A tu bęc! Zjawia się. Jak spod
ziemi albo z kosmosu.
’ Po robocie poszedłem z kolegami nad rzekę. Kąpaliśmy się
przy jazie, gdy nagle przybiegł Staszek Gołąb i zaczął krzy-
czeć:

- Maciek, Maciek, chodź szybko, bo twój stryj przyjechał.
Myślałem, że mnie nabiera, ale wnet za jego plecami

zobaczyłem stryja we własnej osobie. Początkowo zdawało mi
się, że śnię albo oglądam telewizję, ale nie śniłem. Stryj
podszedł do mnie, uśmiechnął się i powiedział, jakbyśmy się
nigdy nie rozstawali:

- Cześć, Maciek. Ubieraj się gazem, bo mam dla ciebie
ważną nowinę.

- Co, może ojciec wrócił? - zapytałem zdumiony.
7

background image

- Nie, tylko u mnie wszystko się zmieniło.
- W porządku - wybąkałem. - Ale co ja mam do tego?
Klepnął mnie przyjaźnie w ramię.

- Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko zbieraj się, bracie.
Przecież tu nie będziemy rozmawiać.

Nie miałem pojęcia, dlaczego nie można rozmawiać nad
rzeką, ale byłem tak zaskoczony, że bez słowa wytarłem się
koszulą, wbiłem się szybko w dżinsy, wcisnąłem w trampki
i poszybowaliśmy ze stryjaszkiem w kierunku miasta. Wylą-
dowaliśmy w „Gospodzie pod Złocistym Bażantem”, jakby
tylko tam stryj Waldek mógł ogłosić ważną wiadomość.

Chwilowo niczego nie ogłaszał, tylko zamówił dwa sznycle
cielęce ze szpinakiem, dla mnie coca-colę, dla siebie piwo
i setkę czyściochy, a gdy wychylił zawartość tej setki, spojrzaf
z lekkim zakłopotaniem i powiedział:

- Słuchaj stary, ożeniłem się.

Zamurowało mnie na chwilę, bo po tym, co słyszałem
o stryju Waldku, wiadomość wydała mi się nieprawdopodob-
na. Przełknąłem z trudem kawałek cielęciny i rzuciłem mimo
woli:

- To po to stryjek przyjechał aż z Gdańska, żeby mnie
o tym zawiadomić?

- Nie z Gdańska, bracie, nie z Gdańska. Urządziliśmy się
w Błażejowie. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie to się znajduje.
Miasto schludne, okolica górska i w ogóle... Można od biedy
żyć.

- To gratuluję.

- Mamy niewielki, ładny domek z ogrodem. Ja pracuję
w fabryce łożysk, a moja żona jest kierowniczką kawiarni.
Jednym słowem - westchnął niemal żałośnie - widzisz, stary,
że nareszcie osiadłem na twardym gruncie. Co dom, to dom -
wtrącił melancholijnie. - Sprzykrzyło mi się kawalerskie
życie. Ty mnie dobrze rozumiesz - dodał po chwili. - Zresztą,
co ci będę tłumaczył. Pamiętasz nasze spotkanie?

8

background image

- Pamiętam - wyszeptałem.
- Przykro mi było, żeśmy się tak rozstali. Ale wiesz, jaka
była sytuacja. Ja, bracie, zawieszony w próżni, bez pieniędzy,
bez mieszkania, a ty... Teraz to będzie zupełnie inaczej.
Pomyślałem sobie, przecież jesteś Łańko, a twój ojciec był
bliskim moim krewnym. Łańkowie zawsze sobie pomagali...
Co ci będę długo tłumaczył. - Trącił mnie przyjaźnie. - No,
wiesz, podobasz mi się. Chciałbym cię zabrać do siebie.

Zamurowało mnie na beton. To była naprawdę ważna
nowina. I zaraz innym okiem spojrzałem na stryja. A było na
co patrzeć - stryj wyglądał pierwszorzędnie. Miał na sobie
nowe jasne ubranie, szałowy krawat w błękitno-wiśniowe
pasy, koszula tip-top, najmodniejsza, zalatywało od niego
wodą kolońską - jednym słowem elegant, ale nie z tych
wymuskanych i picusiowatych, lecz prawdziwy, jak gdyby się
z tą elegancją urodził. I choć początkowo był nieco skrępowa-
ny, jednak wyczuwało się, że to swój chłop. Tak mnie jednak
zamurowało, że nie mogłem marnego słowa wydukać. Stryj
przymrużył porozumiewawczo oko:

- I co ty na to?

- Ja... - wybąkałem. - My się właściwie nie znamy.

- To głupstwo. Będziemy mieli dość czasu, żeby się
poznać.

- I tak... w ogóle... to mnie tutaj w Jerzmanowie zupełnie
dobrze - skłamałem, choć nie miałem powodu.

- A jednak ojca szukałeś?
- No tak... ale ojciec to co innego.
- Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Widzisz -
powiedział z namysłem - kiedy spotkaliśmy się w Gdańsku,
pomyślałem sobie, że musisz czuć się nie najlepiej, jeżeli
szukasz ojca. Głupio mi wtedy było. No, co tak na mnie
patrzysz? Przecież siłą cię nie zabiorę. Jeżeli chcesz tu zostać,
jeśli ci tu naprawdę dobrze, to nie będę cię nawet namawiał. Ja
ciebie rozumiem. Tyle lat byłeś bez rodziców. Ale zastanów
się. Możesz przecie spróbować.

9

background image

I co tu odpowiedzieć na takie przemówienie? Chwilowo
zupełnie mnie ścięło. Wszystko stanęło dęba, jak gdyby świat
się odmienił. I zdawało mi się, że jestem w kinie na jakimś
sensacyjnym filmie. Tu ja, zagubiony, niezdecydowany, a tam
szersze perspektywy: dom, rodzina, nowe życie...

- Spróbować mogę - powiedziałem bezwolnie, ale jeszcze
tkwił we mnie upór, więc szybko dodałem: - Nie wiem tylko,
co na to powie żona stryja. Może ona...

- Śmiej się z tego. To właśnie ona mnie po ciebie posłała,
a właściwie - poprawił się szybko - razem wszystko omówiliś-
my. Bo chodzi nam o to, żeby Krzyś miał... no, powiedzmy,
chwilowo kolegę, towarzysza, a w przyszłości brata.

- Krzyś? - wybąkałem zaskoczony.

- No, bo zapomniałem ci powiedzieć, że moja żona to
wdowa. Ma syna w twoim wieku. Chcielibyśmy, żeby nie
wychowywał się sam. Rozumiesz mnie chyba. Zawsze lepiej
jak dwóch w domu. Jedynacy to nieszczęście. A zresztą, ja się
na tym nie znam. Wiesz, że do tej pory byłem kawalerem. Ale
wydaje mi się, że żona ma rację. A ty co na to?.

Wzruszyłem ramionami.

- Czy ja wiem? Ja też się sam wychowywałem. Najpierw
z matką, a potem u ciotki. Czy ja wiem? - powtórzyłem.

- No właśnie - podjął. - Trzeba spróbować.

Nigdy nie lubiłem się długo zastanawiać, a zresztą, nad
czym tu łamać głowę. Nie chciałem zostać w Jerzmanowic
Każda zmiana wydawała mi się korzystna. Spojrzałem więc
stryjowi prosto w oczy i powiedziałem z namysłem:

- Może tak być. Tylko jeśli z tego nic nie wyjdzie, to chyba
stryj nie będzie miał do mnie żalu.

background image

2

I tak znalazłem się w Błażejowie w domu stryja Waldka.

Nie będę opisywał, co przeżywałem, bo to byłoby piekielnie
nudne. Dość powiedzieć, że czułem się, jakbym skakał z wy-
sokiego mostu na głęboką Wodę, nie wiedząc, że pod wodą
tkwią ostre kamienie. Raz kozie śmierć. Jedno mnie pociesza-
ło: uwolniłem się wreszcie od Jerzmanowa i od tego wszystkie-
go, co mnie do tej pory upokarzało. „Może nareszcie znajdę tę
upragnioną piątą stronę świata?” - myślałem, wspominając
mojego kochanego Joja. Co będzie, to będzie! Naturę miałem
pogodną i, mimo licznych porażek, ufałem światu i ludziom.

Na ulicę Słonecznikową zajechaliśmy z fasonem - taksów-
ką. Stryj miał gest i nie uznawał miejskich środków komunika-
cji. Lekceważącym ruchem ręki wskazał widniejący w ogród-
ku nowy, nie otynkowany jeszcze domek.

- To jest cała nasza buda.

Byłem tak skołowany, że nie zwracałem na nic uwagi. Nie
wiedziałem, co mnie czeka. Tymczasem tuż za drzwiami
czekała na nas ciotka Fela, czyli nowo zaślubiona żona mojego
stryja, a wdowa po kimś tam, niech mu ziemia lekką będzie.
Bałem się tego spotkania, lecz chwilowo nie miałem się czego
obawiać, gdyż ciotka w ogóle mnie nie zauważyła. Całym
impetem rzuciła się na stryja Waldka i zaczęła go tak mocno
ściskać, jak gdyby wracał z Księżyca, a nie z Jerzmanowa. Nie
wiem, co chciała przez to okazać - czy przywiązanie do stryja,
Czy niechęć do mnie, w każdym razie chwilowo dla niej nie
istniałem. Dopiero gdy go wyściskala, jej badawczy wzrok
spoczął na mojej osobie.

11

background image

- To jest Maciek - przedstawił mnie lakonicznie stryj
Waldek.

Ciotka zmrużyła powieki.
- Inaczej go sobie wyobrażałam.
Jeżeli sobie mnie wyobrażała jak księcia z bajki, to przepra-
szam, że nie mogłem potwierdzić jej oczekiwań. Niech mnie
gęś kopnie, ja też po żonie mego stryja spodziewałem się
czegoś innego, ale nie wspomniałem o tym. Inaczej również
przedstawiałem sobie to spotkanie. I było mi strasznie niekla-
wo, że to się tak zaczęło. Na szczęście stryj załagodził wszy-
stko.

- To świetny chłopak! - Klepnął mnie przyjaźnie. - Ma
fantazję i jest bardzo samodzielny. Jestem pewny, że go
polubisz.

Ciotka przyjrzała mi się jeszcze dociekliwiej.

- A teraz - powiedziała po chwili, biorąc mnie pod ramię -
będziemy musieli ze sobą porozmawiać.

Myślałem, że odbędzie się to, czego najbardziej się obawia-
łem - narada familijna. Zaczną mnie wypytywać, piłować - jak
sobie wyobrażam życie u nich? Czy mam poważny stosunek do
nauki? Co myślę o przyszłości? Jakie mam zainteresowania
i w ogóle, czy zasługuję na to, by się mną zająć?

Tymczasem ciotka zlekceważyła swego małżonka, sama
została ze mną w pokoju. Stryj ulotnił się szybko i, jak
zauważyłem, z nie ukrywanym zadowoleniem. Ja tymczasem
usiadłem w wygodnym fotelu, ciotka naprzeciw mnie i zapa-
dło to, co w takich chwilach najbardziej lubi zapadać -
milczenie. Żeby zabić wlokący się niemiłosiernie czas, spoglą-
dałem na wiszący na ścianie obraz przedstawiający jesienny
krajobraz. Wiało od niego smętkiem, a ten niewysłowiony
smętek coraz głębiej wdzierał się w moją rozkołataną istotę.

Po chwili jednak ciotka głęboko westchnęła.
- Szkoda, że Krzysia nie ma w domu.
- Szkoda - zawtórowałem żałośnie.
12

background image

- Bo, widzisz, o niego mi najbardziej chodzi.
- To się wie - westchnąłem mimowoli.
- A on, jak ci wiadomo, jedynak.
- Tak - basowałem. - A z jedynakami zawsze kłopoty.
Ciotka rozpromieniła się, jak gdybym wreszcie uderzył

w odpowiednią strunę i nacisnął właściwy klawisz.
- Skąd wiesz, mój drogi?
- Stryj Waldek mi powiedział.
- Eee... - Machnęła ręką. - On się na tym nie zna. Ale ty,
biedaku, wychowywałeś się sam jeden, jak palec, więc mnie
zrozumiesz.

Bęc! Tego tylko brakowało; zaraz zacznie się załamywanie
rąk, gorzkie żale nade mną. Na szczęście nie zaczęły się.
Ciotka westchnęła:

- Krzyś to dobry chłopak, tylko, niestety, wdał się w nie
najlepsze towarzystwo. Więc cała nadzieja w tobie.

- We mnie? - wykrzyknąłem zdziwiony.

- W tobie, mój chłopcze - pokiwała głową. - Słyszałam, że
jesteś solidnym uczniem, że wychowywałeś się w trudnych
warunkach i masz dobre podejście do kolegów. Postanowiliś-
my więc z mężem, że sprowadzimy cię, żebyś miał dobry
wpływ na mojego Krzysia.

- Proszę pani - zaprotestowałem - ja jeszcze nigdy nie
miałem na nikogo dobrego wpływu. I nie nadaję się na wzór.

Spojrzała na mnie z niechęcią.

- Mój drogi, po pierwsze mów mi ciociu, a po drugie -
w twoim wieku jeszcze nikt nie wie, jaki ma wpływ na
kolegów.

- Właśnie o to chodzi - podjąłem z zapałem. -Ja nie wiem,
pani nie wie, stryj Waldek nie wie, więc kto może wiedzieć,
czy wywrę dobry wpływ na Krzysia, którego wcale nie znam.

- Poznasz go, poznasz, mój drogi. To złote serce, tylko tak
się złożyło, że moje poprzednie małżeństwo nie bardzo dobrze
Się układało. Mój pierwszy mąż, nieboszczyk, nie troszczył się

13

background image

o Krzysia, a ja całe życie pracowałam, więc po prostu nie
miałam zbyt dużo czasu, by dbać o niego. Ale teraz wszystko
dobrze się ułożyło. Twój stryj go uwielbia, w domu jest moja
mama, no i ty...

- Przepraszam, co ja?
- No cóż, bardzo na ciebie liczymy.
- Przepraszam, ale naprawdę nie nadaję się... Sam z sobą
mam kłopoty. Wszyscy mi zawsze powtarzali, że jestem
krnąbrny i za mało nad sobą pracuję, więc jak ja mogę pomóc
Krzysiowi?

- Pleciesz - przerwała mi ostro. - Waldek zupełnie co
innego o tobie opowiadał.

- To pięknie, tylko co stryj może o mnie wiedzieć, skoro
my się właściwie nie znamy. „

„- Ach, tak!? - Westchnęła ciężko i spojrzała na drzwi,
jakby chciała skarcić biednego stryja.

Sytuacja wydała mi się nieco podejrzana. Ładne rzeczy
o mnie stryj Waldek naopowiadał. Pewno przedstawił mnie
jako ósmy cud świata i wzór do naśladowania. Piękną mi zrobił
reklamę! A teraz ja, niewdzięczny, tak go szkaradnie sy-
pnąłem.

- No tak - nadmieniłem - wprawdzie dobrze się nie znamy,
ale pochodzimy z jednej rodziny i stryjowi dużo o mnie
opowiadano.

Ciotka łypnęła na mnie podejrzliwie.
-* No, proszę, a ja myślałam, że ty nam pomożesz.
- Chciałbym, ale nie wiem, czy potrafię.
- W każdym razie postaraj się, bo nam ogromnie na tym
zależy. Tylko uważaj na Krzysia, on ma bardzo delikatną
i wrażliwą naturę. - Wstała, uśmiechnęła się prawie anielsko
i na zakończenie dodała: - Mam nadzieję, że wszystko dobrze
się ułoży. Najważniejsze, żebyście się zaprzyjaźnili, a potem...

background image

3

Potem było pierwsze spotkanie z Krzysiem, który ponoć
miał mieć niezwykle delikatną i wrażliwą naturę. Zanim
jednak Krzysiek zjawił się na horyzoncie, ciotka Fela zapro-
wadziła mnie na górę, gdzie znajdował się mój pokój.

Pokój jak pokój, zupełnie przyzwoity. Jasny, duży,
z oknem wychodzącym na ogród i ulicę. Dwie szafki, dwa
tapczany, dwa stoliki, jak gdyby był przygotowany dla bliźnia-
ków, a między ścianami kosmiczny bałagan. Nie wiem, czy
przeszedł tędy huragan, czy też nastąpiło trzęsienie ziemi -
w każdym razie wszystko było do góry nogami i Stało na nosie.

- O właśnie - zauważyła ciotka, kiedy weszliśmy do tej
przysłowiowej stajni Augiasza - musisz zwrócić uwagę na
porządek?, gdyż Krzyś, niestety, jest trochę roztargniony.

Ładnie to powiedziane. Krzysiek oprócz delikatnej i wrażli-
wej natury, posiadał zapewne duszę artysty. Pokój jego przed-
stawiał widok godny mansardy genialnego twórcy, który
zapomniał o bożym świecie. Groch z kapustą, do tego jeszcze
buraczki w szpinakowym sosie. Na podłodze książki, płyty,
fotosy jazzowych idoli, resztki śniadania, grudy urodzajnej
ziemi, kurz z epoki łupanego kamienia i jeszcze nie wiadomo
ko. To samo na stolikach i na krzesłach. Wszędzie ślady
duchowej rozpusty i genialnego nieładu. Zdawało mi się, że
największy bałaganiarz nie potrafiłby zaplanować takiego
bigosu.

Stanąłem więc bezsilny. W rękach trzymałem starą walizkę
przewiązaną rzemieniem i moją podróżną torbę. I, gdyby nie

15

background image

ta okoliczność, ręce na pewno opadłyby mi z rozpaczy. Bo
przecież miałem tu mieszkać i wpływać dodatnio na tę wrażli-
wą duszę.

Ciotka westchnęła krótko, lecz znacząco, ja położyłem
walizkę na podłodze i tak staliśmy, jakby za chwilę miał
nastąpić koniec świata. Oczywiście nie nastąpił, tylko ciotka
odezwała się mimochodem:

- Mam nadzieję, że dobrze będziesz się tutaj czuł. - Gestem
bogini obfitości wskazała na stojący w kącie tapczan. - To
będzie twój kąt. Tu twój stolik i szafka. A łazienka jest na dole
obok kuchni. Tymczasem rozpakuj się, a jak będziesz czego
potrzebował, to zejdź do mnie. - To powiedziawszy, pozosta-
wiła mnie samego.

Cóż miałem robić. Zabrałem się do sprzątania. Z zasobów,
jakie wygrzebałem z góry zwalonej na podłogę, wywnioskować
łem, że Krzysiowi wiedzie się jak księciu z bajki. Miał
właściwie wszystko, czego chłopiec w jego wieku potrzebuje:
świetny odbiornik radiowy - „Jowita”, mały magnetofon
firmy „Seiko”, doskonały gramofon, minikomputer, a do
tego mnóstwo najnowszych płyt z nagraniami najlepszych
solistów i zespołów polskich i zagranicznych. Byłem nieco
zdziwiony, gdyż sądząc po stanie majątkowym mojego
lekkomyślnego stryjaszka sprzed jego małżeństwa, mógłbym
przypuszczać, że stryj wygrał milion w totolotka albo nagle
dostał spadek po zmarłym w Ameryce wuju.

Chwilowo jednak nad tym się nie zastanawiałem. Miałem
dość kłopotu ze sprzątaniem. Wnet jednak znalazłem sposób.
Wszystkie graty zepchnąłem w jeden kąt, potem piękme
posegregowałem - płyty osobno, ciuchy osobno, komiksy
osobno i wnet naszą rezydencję doprowadziłem do jakiego
takiego ładu. Na koniec rozpakowałem swoje rzeczy. Wobec
tej pysznej obfitości, jaką zgarnąłem z podłogi, zawartość mej
walizki przedstawiała się mizernie i poczułem się trochę
nieswojo, ale, jak wiecie, nie lubiłem się przejmować, więc tę

16

background image

garstkę rzeczy poukładałem po harcersku w szafce: ciuchy
w kostkę, drobiazgi na półkach.

Zauważyłem jedną jedyną przewagę nad Krzysiem. Miałem
dużo więcej od niego książek. To mnie nieco pocieszyło. Bo
przecież jego komiksy i broszury z biblioteki „Tygrysa” to nie
mój cały Jack London, Curwood i inni ulubieni autorzy,
z których książkami się nie rozstawałem.

Byłem tak zajęty robotą, że nie spostrzegłem, kiedy Krzy-
siek wrócił do domu. Dopiero dochodzący z dołu ostry głos
ciotki Feli zasygnalizował mi jego przybycie.

- Miałeś być o piątej, a ty gdzie się do tej pory włóczyłeś?
Odpowiedział jej głos tępy, zadziorny, dziwnie przyciszo-
ny, a jednak mocny.

- Mówiłem ci przecież, że idę do Domu Kultury. Mówi-
łem, że...

- Ty, Krzysiek - przerwała mu ciotka - nie myśl sobie, że
jestem taka naiwna. Ja już dobrze wiem, dokąd chodzisz
i z kim!

- Jak wiesz, to po co się pytasz?
- Jeszcze mi odpyskowujesz! - zawołała ciotka.
- Bo mi nie wierzysz.
- Ja już dobrze wiem. Wczoraj cię znowu widzieli z tym
łazęgą Ryśkiem. Jak go jeszcze raz zobaczę, to popamięta. A ty
żebyś mi się nie ważył z nim pokazywać, bo.co ludzie o tobie
powiedzą!

- Co chcesz od Ryśka? Przecież mówiłem ci, że byłem
z Bolkiem Piwarskim w Domu Kultury.

- W Domu Kultury! - zaśmiała się szyderczo ciotka. -
Ładny Dom Kultury. Wszyscy mówią, że chodzicienad rzekę
i tam z Ryśkiem chuliganicie.

Chłopiec odpowiadał z niezmąconym spokojem.

- Jeśli lepiej wiesz ode mnie, dokąd chodzę, to co ja mogę
powiedzieć.

- Żeby mi to było ostatni raz! - zawołała ciotka. - Pamiętaj.
17

background image

I nie waż mi się spotykać z tymi łazęgami. A teraz - dodała
ciszej - chodź na górę, bo Maciek już przyjechał.

Po chwili usłyszałem ich kroki. Znieruchomiałem z cieka-
wości i lekko mnie zamurowało, bo wnet miałem ujrzeć tę
delikatną i wrażliwą naturę. Po rodzajowej scence rodzinnej,
zacząłem nieco wątpić w subtelność mego, pożal się Boże,
przyszywanego kuzyna, lecz ocenę pozostawiłem na później.
I oto stanął w drzwiach. Szczeniak, daję słowo, a do tego
fasoniarz. Ubrany był według najnowszej mody zaczerpniętej
z zagranicznych magazynów i okładek płytowych. Miał na
sobie koszulę w kratę z małym kołnierzykiem, welwetowe
portki lekko na dole zwężone, mokasyny i do tego jeszcze
jedwabną chustikę zawiązaną jak krawat pod szyją. Zdawało
się, że za chwilę oczy mu wyjdą z orbit, tak mocno zacisnął tę
chustkę. Gębula picusiowata. Oczy duże, wypukłe, jasno
orzechowe, a w oczach gdzieś na dnie ukryta piekielna
przebiegłość. I dziwny grymas w układzie ust, jak gdyby stale
był z czegoś niezadowolony. A nad głową szopa czarnych
kędziorów jak u nie strzyżonego pudla. Jednym słowem,
mieszanina rozkapryszonego cherubinka z pudlem.

Stał w drzwiach. Spoglądał z niechętnym zainteresowa-
niem. Dopiero gdy po chwili za jego plecami ukazała się ciotka
Fela, podszedł do mnie, wyciągnął łapę.

- Cześć, Maciek.

- Cześć. - Uścisnąłem mu dłoń.
Ciotka stanęła za nim.

- Cieszę się, że jesteście razem, i mam nadzieję, że się
polubicie.

Ja również miałem nadzieję, więc dodałem:

- Jakoś to będzie. - Podszedłem do szafki, kończąc układa-
nie ciuchów w kostkę. Ciotka zerknęła mi przez ramię.

- O, widzę, że lubisz porządek. - I nagle zwróciła się do
Krzysia: - Zobacz, jak Maciek starannie poukładał swoje
rzeczy.

18

background image

Krzyś skrzywił się.
- Zupełnie jak na obozie harcerskim.
- A ty zostawiłeś tu ładny bałagan - dodała z przyganą.
- Przesada - rzucił swym cichym, jakby przekornym
innem.

Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć: czy uspra-
wiedliwić siebie, czy mnie pogrążyć. Drażniła mnie ta sytua-
cja, więc rzuciłem pojednawczo:

- Nic się nie stało. Miałem trochę czasu, to posprzątałem.
Moja ciotka nieboszczka była piekielnie porządna, od niej się
tego nauczyłem.

Ciocia Fela przyjęła moją uwagę przychylnym skinieniem
głowy. Uznała, że wyjaśnienie jest wystarczające, więc zosta-
wiła nas samych. Krzysiek zamknął za mną drzwi.
m~ Ty - zagaił z tajemniczą miną - musimy trzymać sztamę.

- To jasne, bo przecież mamy wspólną chatę.

- Nie rozumiesz. Chodzi o to, żeby nas za bardzo nie
przyciskali.

- Kto?

- No, w ogóle. Jak będziesz tak sprzątał, to ładnie wylądu-
jemy.

- O co ci chodzi?

- O to, żeby babcia sprzątała, a nie my. Jak ich przyzwy-
czaimy, to zrobią z nas niewolników.

i

1

- To znaczy, że babcia sprząta ci pokój?

;

- A kto ma sprzątać?

- To ci się dobrze powodzi.
- Najważniejsze, żeby ich nie rozkapryszać i nie demorali-
zować, bo jak będziesz sprzątać, zaraz zaczną cię posyłać po
zakupy albo każą ci palić w centralnym.
- A ty nie masz ochoty?
- Nie mam czasu. Jest tyle ważniejszych spraw.
- Rozumiem. Z ciebie taki cacany pieszczoszek. Mumi-
nek, co?
19

background image

Łypnął zaczepnie i skrzywił się.
- Ty, bracie, niczego nie rozumiesz. Tu chodzi o ważne
rzeczy. A ty... - Nagle złapał mnie mocno za ramię. -
Powiedz, ale tak pod chajrem, dlaczego cię tu sprowadzili?
Pytanie zupełnie na miejscu. Do tej pory myślałem, że stryj
Waldek chciał okazać swą wspaniałomyślność i solidarność
rodową, ale po kilku godzinach pobytu w tym domu dosze-
dłem do wniosku, że inne powody kierowały mymi dobro-
czyńcami. Nie miałem wcale ochoty tłumaczyć się przed tym
szczeniakiem, wzruszyłem więc ramionami.
- Żebym to ja wiedział. - W tej samej chwili coś mnie
dźgnęło. Powiedziałem więc zaczepnie: - Ty, Krzysiek, musi-
my od razu wszystko wyjaśnić. Widzę, że ci się dobrze u mamy
wiedzie, jakby cię od urodzenia szpakami karmili. Ja, bracie,
inne miałem życie. Może ci mówił stryj Waldek? I nie
napuszczaj mnie, bo ja tu na innych prawach niż ty. Wiesz
dobrze o tym, więc jeżeli chcesz sztamy, to klawo, tylko że ja
nie mogę odgrywać fanfarona.
Krzysiek na chwilę zbaraniał. Wnet jednak pojął, o co
chodzi, i starał się mnie zblatować.
- No co... Co się od razu obrażasz?
- I jeszcze jedno. Nie chcę zadzierać z twoją mamą, bo nie
po to tu przyjechałem.
- A po co? - postawił najlogiczniejsze, na jakie go było stać,
pytanie.
- Mówili ci o mnie? Opowiadali, jakie miałem życie?
- No... tak.
- To po jakiego jasnego piernika pytasz. Masz swoje
rozeznanie i chyba dobrze rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji.
Tylko nie myśl, że mi na tym tak bardzo zależy. Jak mi się
u was nie spodoba, to cześć i pryskam. - Zagalopowałem się
trochę, bo właściwie dokąd tu pryskać? Do Jerzmanowa - za
żadne skarby, a do Joja? Jojo swobodny ptak i, chociaż mnie
lubi, nie poświęci dla mnie sWego wędrownego trybu życia.
20

background image

Krzysiek wyczuł, że potknąłem się nieco na ostatnim
zdaniu. Uśmiechnął się przekornie.
- Dobra, nie mówmy już o tym. -1 zapytał zupełnie z innej
beczki: - A „Santanę” znasz?
- „Santarfę”? Jaką „Santanę”?
- No, ten fantastyczny zespół.
Zabił mi porządnego ćwieka. Skąd ja, chłopiec z Jerzmano-
wa, miałem znać „Santanę”. Nie chciałem się zbytnio kom-
promitować, więc palnąłem w ciemno:
- „Santany” to nie słyszałem, ale raz w telewizji oglądałem
taki jeden zespół szwedzki...
- „Abba” - przerwał mi Krzyś. - Przy „Santanie” to
zupełna nędza. Zresztą oni już się nie liczą. Na liście londyń-
skiej byli ostatnio na przedostatnim miejscu.
Tu mnie dopiero zakasował. Święty Jacku, skąd ja mam
wiedzieć, na którym miejscu znalazła się „Abba” i na jakiej
liście? Tymczasem Krzysiek, widząc, że wygrał ze mną
pierwsze podejście, zaczął sypać najrozmaitszymi nazwami
zespołów i solistów, jak gdyby był z nimi za pan brat i nic nie
robił, tylko jeździł po świecie i przysłuchiwał się, jak rąbią
w elektryczne gitary. Opowiedział mi całą historię jakiegoś
zespołu z Saint Louis, wyszczególniając życiorys każdego
z jego członków. Wiedział, że Bob urodził się na Manhattanie,
a Joe jeździł najnowszym modelem porsche, ile lat miała
Izabeli i co robiła babcia wokalistki - Nenufary Ibleton.
Myślałem, że mnie zupełnie zdruzgoce i upokorzy.
Słuchałem tego jak tureckiego kazania i w pewnym mo-
mencie przerwałem mu:
- A ciocię Franię z Jerzmanowa znałeś?
Wybiłem go z tempa. Nie będzie mi tu szczeniak impono-
wał Nenufarą Ibleton i jej babcią. Zrobił pudlowatą gębę
i wybąkał: r-
-
Ty chyba żartujesz?

- Nie. A „Santana” w ogóle mnie nie obchodzi. -1 żeby go

21

background image

jeszcze bardziej pogrążyć, zapytałem: - A przepłynąłeś kiedy
jezioro w dziurawym kajaku? A może topiłeś się?

Bęc! Tego się nie spodziewał. Z otwartą gębą wysłuchał
mojej przygody na jeziorze koło Ełku. Zaraz inaczej na mnie
spojrzał, a ja nie dając mu dojść do słowa, wygarnąłem:

- Te twoje „Santany” i Nenufary Ibleton, pożal się Boże,
to dla mięczaków i muminków. Ja, bracie, z innej jestem
gliny. Dla mnie to mięta. Mdli mnie, gdy wyją na jedną nutę
i wygibują się jak w pląsawicy. Ty mi, bracie, nie zaimponu-
jesz - zawołałem pełnym gniewu głosem i, bądźcie spokojni,
wygarnąłbym mu jeszcze lepiej, gdyby z dołu stryj Waldek nie
wezwał nas na kolację.

background image

4

List do Joja:

Kochany Panie Jo jo! Wielce Szanowny Poszukiwaczu Pią-
tej Strony Świata! Tego, co się stało, nikt z nas nie mógł
przewidzieć. Zostałem pasem ratunkowym pewnej szanownej
rodziny, .której głową jest zupełnie przypadkowo mój stryj
Waldemar Łańko. W rodzinie tej jest pewna niezbyt szanowna
zakała, dla której ja mam być wzorem do naśladowania. Ja
i wzór! Tego jeszcze brakowało. Zakałą jest natomiast osobnik
w moim wieku, niejaki Krzysiek, mój daleki i przyszywany
kuzyn, pożal się Boże. Mam go sprowadzić na drogę cnoty
i z półdiablęcia zrobić lukrowanego aniołka. Czy ja się do tego
nadaję? Święty Jacku, jak pomyślę, co mnie czeka, to mnie
czarna rozpacz ogarnia i do tego zwątpienie. Bo, daję słowo, na
tego Krzyśka nie ma mocnych. Owinął sobie wszystkich
dokoła palca i myśli, że i ze mnie zrobi pięknego balona. Ale
niedoczekanie jego.

Jestem tutaj już tydzień. Początkowo chciałem zwiewać,
gdzie pieprz rośnie, a może jeszcze dalej, ale to nie takie
proste, bo - jak Pan się domyśla - do Jerzmanowa nie mam
zamiaru wracać, a tutaj właściwie dobre warunki. Nigdy nie
żyłem w takim luksusie. Proszę sobie wyobrazić: nowy domek
jednorodzinny, pięć pokoi z kuchnią i łazienką, wszelkie
wygody i wikt, jakiego nigdy w życiu nie miałem. I opierunek,
i centralne ogrzewanie, które chwilowo nie działa. A do tego
babcia Krzyśka, którą wykorzystuje cała rodzina. Babcia
pracuje jak mrówka i wcale się na to nie użala, ba! jest

23

background image

zadowolona. I w ogóle ciekawy układ. Ten domek z ogród-
kiem i ten luksus to zasługa nieboszczyka pierwszego męża
mojej przyszywanej ciotki. Miał chłop szczęście, a przede
wszystkim aż do śmierci prowadził warsztat samochodowy
i wdowie zostawił kupę forsy. Domyśla się pan, że mój stryj
Waldek, który całe życie wszystko sobie lekceważył i na
wszystko bimbał, ożenił się z tym domkiem, żeby się ustatko-
wać. Nie wiem, czy się już ustatkował, ale za to codziennie
musi słuchać uwag w tym rodzaju: „Gdyby nie ja, to do końca
życia pracowałbyś jako spawacz za marne grosze” itp. Ja to
bym nie słuchał. Wolałbym już całe życie spawać. Ale to
sprawa mojego rozkosznego stryjaszka, który zresztą z niczego
sobie nic nie robi, bo ma taką naturę. W domu więc rządzi
ciotka Fela, a właściwie Krzysiek, bo wszystko wokół niego się
kręci. Jeżeli go zdołam okiełznać i ujarzmić, to z rachunku
prawdopodobieństwa wynika, że wtedy ja będę rządził, do
czego się w ogóle nie nadaję.

A więc piękny układ, szkoda gadać. Pan mnie zna i wie, że
wychowałem się w ciężkich warunkach. Większą część swego
życia spędziłem w domu Ciotki Frani w Jerzmanowic Ciotka
miała ciężką łapę. O, święty Jacku, jak ciężką! Ale przynajm-
niej wiedziała, na jakim świecie żyje i jakimi prawami się
kieruje. Wszystko było jasne - to wolno, tego nie wolno, to jest
dobre, a to jest złe. Kodeks był twardy, ale prosty i sprawiedli-
wy. A tu, pożal się Boże, wszystko do góry nogami. Myślałem,
że wreszcie będę miał prawdziwy dom i prawdziwą rodzinę,
tymczasem kołowacizna. Ale, zna mnie Pan, nie potrafię się
długo przejmować. Pomyślałem sobie: jeśli tak los chciał, a ja
się nie sprzeciwiłem, to muszę dostać za swoje. Postanowiłem
więc być apostołem i zrobić z tego bigbitowca Krzyśka
porządnego chłopca. Wyobrażam sobie, ile mnie to będzie
kosztowało i na co się narażam. Raz kozie śmierć! Niech już
tak będzie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

A teraz dobra wiadomość. Przyjęli mnie do ogólniaka, i to
24

background image

właściwie dzięki Panu, Panie Jojo. Dziwi się Pan? Zaraz Panu
to wyjaśnię. Otóż wszystko zaczęło się od tortu. Nie ma pan
pojęcia, ile się wstydu najadłem. Ale po kolei. Na trzeci dzień
mego pobytu u stryja ciotka Fela przyniosła do domu wielki
tort. A musi Pan wiedzieć, że nie przyszło jej to z trudem, gdyż
jest kierowniczką największej kawiarni w mieście, „Koloro-
wej”. Myślałem, że to czyjeś imieniny, a tymczasem ciotka
mówi: „Jak się idzie w ważnej sprawie, to trzeba coś zanieść.
Nie można włazić z pustymi rękami”. Okazało się, że idziemy
do pani dyrektor Liceum Ogólnokształcącego nr 1 w Błażejo-
wie. I wcale nie z towarzyską wizytą, tylko w sprawie przyjęcia
mej skromnej osoby. Wyobraża sobie Pan, jaka mnie ogarnęła
panika i jaki wstyd! Bo proszę, w tym układzie ja sam
właściwie nic sobą nie przedstawiałem. Byłem po prostu
dodatkiem do tortu. Zacząłem protestować, lecz ciotka posta-
wiła na swoim. „Ciebie - powiedziała - o nic nie pytam.
Z takimi stopniami, jakie masz na świadectwie, toby cię nawet
do szkoły dla niedorozwiniętych nie przyjęli. Chcesz się
uczyć? Pan najlepiej wie, jak marzyłem o tym, by nie chodzić
do zawodówki. Cóż więc miałem zrobić. A stopnie? Ciotka
właściwie miała rację. Stopnie miałem wypośrodkowane -
piątki z wuef u i z polaka, a reszta nędzne trójczyny. I z czym tu
do dyrektorki? Oczywiście z tortem.

Poświęciłem się, poszedłem, ale ile mnie to kosztowało,
tego nie da się opisać, zwłaszcza w tak krótkim liście. A więc
piękny widok: gabinet pani dyrektor, ciotka z bukietem
herbacianych róż i z tortem, a ja z duszą na ramieniu
i z czerwonymi jak peonie uszami. Wolałbym się zapaść pod
ziemię niż być świadkiem i jednocześnie aktorem tej sceny.
Ale jakoś nie zapadłem się, tylko musiałem wszystkiego
wysłuchać.

Ciotka Fela przeszła samą siebie. Najpierw wręczyła kwia-
ty, potem tort. „Pani dyrektor może na mnie liczyć. -
Uśmiechnęła się dyplomatycznie i po lizusowsku. - Jeśli tylko

25

background image

jakaś uroczystość, zabawa czy coś w tym rodzaju, to ja potrafię
tak zorganizować, żeby nie było kłopotu”. Tak powiedziała,
daję słowo, a ja myślałem, że się spalę ze wstydu.

A potem zaczęły się dla mnie prawdziwe tortury, bo ciotka
przedstawiła mnie. Jednym słowem gorzkie żale nad moim
nieszczęsnym losem. Łzy jej napłynęły do oczu, zrobiła taką
twarz, jakby przemawiała nad moim grobem. „Oto stoi przed
obliczem pani dyrektor pokrzywdzony przez los Maciej Lan-
ko. Życie go nie oszczędzało. Kiedy jeszcze był oseskiem, jego
niegodziwy ojciec porzuca rodzinę, a potem matka go odumie-
ra i sam musi kroczyć przez najeżone przeciwnościami ży-
cie...” Tego było już za wiele. Zaprotestowałem.

„Wcale nie było mi tak najgorzej - palnąłem bez zastano-
wienia. - Wychowywałem się u ciotki Frani, a ona dobrze się
mną opiekowała. A potem...”

Potem pani dyrektor oznajmiła ciotce, że chciałaby poroz-
mawiać ze mną w cztery oczy. Cześć jej i chwała. Wolałem
w cztery oczy niż w sześć i z tortem na dodatek. To mnie
uratowało od zupełnej kompromitacji.

„Świadectwa to ty nie masz najlepszego - zaczęła pani
dyrektor. - W każdym razie piątka z polskiego” - dodała,
jakby na osłodę.

„Tak - podjąłem z duszą na ramieniu. - Bo ja... przeczyta-
łem najwięcej lektur w klasie”.

„Lubisz czytać?”
„Uwielbiam książki”.
„A jakie to książki najbardziej ci się podobają?”
Na to tylko czekałem. Najpierw wspomniałem o „Wojnie
Trojańskiej” Parandowskiego, przytoczyłem kilka fragmen-
tów i własnymi słowami opisałem wspaniałą walkę Achillesa
z Hektorem. Potem napomknąłem o Londonie. Wybrałem
kilka przykładów z jego życia. Mimochodem wspomniałem,
że nie należy poddawać się i załamywać przy byle niepowodze-
niu. Trzeba walczyć do upadłego, tak jak Hektor pod murami

26

background image

Troi... Może sobie Pan wyobrazić, jakie pani dyrektor zrobiła
oczy. A ja, ni z tego ni z owego, zmieniłem temat i zahaczyłem
o tort: że wprawdzie doceniam dobre chęci mej wspaniałomy-
ślnej ciotki, ale wstyd mi stanąć tutaj przed obliczem pani
dyrektor jako nic nie znaczący dodatek do wyrobów cukierni-
czych i w ogóle... nie lubię słodyczy. Była to aluzja do całej
sprawy. Pani dyrektor w mig pojęła, o co mi chodzi.

„Nie przejmuj się ~ powiedziała i uśmiechnęła się wyrozu-
miale. - Tort odeślemy do internatu. Twoi koledzy będą mieli
dzisiaj doskonały deser. A ty... - Zastanowiła się głęboko. -
Właściwie jaki ty masz cel w życiu?”

Bęc! Tego się nie spodziewałem. Wie Pan doskonale, że nie
jestem filozofem i nie lubię roztrząsać spraw, które przekra-
czają moją inteligencję, ale w tej chwili przypomniałem sobie
naszą rozmowę nad jeziorem, więc nadmieniłem z namysłem:

„Ja?... Może mnie pani dyrektor nie zrozumie, ale...
poszukuję piątej strony świata”.

Chwilowo rzeczywiście mnie nie zrozumiała.

„To ciekawe. Nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam.
Co rozumiesz przez piątą stronę świata?”

Opowiedziałem jej o naszym spotkaniu, o Panu, o tym, jak
łowiliśmy ryby i rozmawialiśmy przy ognisku. „Ten mój
przyjaciel - zakończyłem - twierdzi, że każdy w życiu szuka
piątej strony świata. Może to jest nieosiągalne szczęście,
a może droga, która wiedzie do dobrego, uczciwego życia.
Nikt tego nie wie, ale w życiu jest wiele takich rzeczy,
z których nie zdajemy sobie sprawy.”

„Piąta strona świata... - zastanowiła się pani dyrektor. -
Ładnie to określiłeś”.

„To nie ja, to mój przyjaciel” - sprostowałem.

Ona jeszcze przychylniej na mnie spojrzała i powiedziała, że
mimo tego świadectwa przyjmie mnie na próbę. No, proszę,
tort nie pomógł, a Pana piąta strona świata sprawiła, że chodzę
już do ogólniaka.

27

background image

Tyle o sobie. A co u Pana? Niech Pan do mnie skrobnie
kilka słów, bo tak nam dobrze było razem. W każdym razie
mnie. I, proszę, niech Pan nie wyrąbie wszystkich drzew
w Bieszczadach, bo szkoda. I proszę uważać na przeciągi
w lesie. Tymczasem ślę pozdrowienia, ściskam dłoń i niecier-
pliwie czekam na list

zawsze wdzięczny Maciek.

background image

5
Krzysiek Fuksiński - tak właśnie brzmiało jego nazwisko -
oprócz płyt i komiksów miał jeszcze jednego bzika. Handel!
Nie wiem, lecz domyślałem się, że któryś z jegoprzodków był
kupcem ormiańskim albo greckim i stąd te jego zamiłowanie.
Gdyby mógł, przehandlowałby swoją duszę. Nie czynił tego
z potrzeby, lecz z nieodpartej konieczności. Ze mną też chciał
handlować. Za moją finkę ofiarował mi elektronowy kalkula-
tor. Obciąłem go z miejsca.

- Słuchaj i zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma handlu.

- W ogóle... z tobą nie ma życia - westchnął.

- Jak widzisz, nie mam czym handlować, a przy tym niby
jestem twoim kuzynem. W rodzinie nie wypada.

- Co nie wypada?

- Handlować. I radziłbym, żebyś nie handlował przy mnie,
bo z tego mogą wyniknąć dla mnie przykrości. Kapujesz?

- Ty tylko myślisz o sobie.

- Myślę o twojej zaczarowanej duszyczce i szczęściu ro-
dzinnym.

- Bo u nas taki styl. Wszyscy handlują. A zresztą to nie jest
handel. To przyjęty na całym świecie młodzieżowy zwyczaj -
„czejndż”.

Znowu zakasował mnie angielskim słowem, które wygrze-
bał zapewne z komiksu.

- „Czejndż” - wymamrotałem, wykrzywiając usta. -
Niech będzie , ,czejndż”.

- Po prostu wymiana. Znudzi ci się coś, to zaraz robisz
29

background image

„czejndż”. Bo czy warto stale mieć te same graty?
- A co mama na to?
- Boisz się mojej mamy, co?
- Ty mnie tu nie strasz mamą. O co innego mi chodzi.
Przehandlujesz coś drogiego i co wtedy?

- Phi, gdybym się tym przejmował, tobym nawet nie
zipnął. Co ty się tak martwisz za starych?

Mów tu z takim. Wszystko przenicuje, zawsze się wywinie.

- Dobra - powiedziałem — co mnie to obchodzi. Przehan-
dluj całego siebie, wtedy będziesz okay.

To mu się spodobało.

- Okay - powtórzył. - A gdybyś ze mną trzymał, tobyś na
tym dobrze wyszedł.

- Ja i tak wychodzę na swoje.

Oto próbka rozmowy ze ścianą. A było to rano, przed
śniadaniem. Śniadanie jedliśmy zawsze w kuchni na łapu-ca-
pu, bo Krzysiek lubił się guzdrać i nigdy nie zdążał na czas.
Stryja już nie było. Chodził na szóstą do Fabryki Łożysk Kul-
kowych. Była jedynie babcia, która z cierpliwością męczenni-
cy podtykała Krzyśkowi odpowiednie kalorie, żeby jego deli-
katny organizm mógł w dobrej formie wytrzymać do obiadu.
Ciocia Fela o tej porze jeszcze spała, bo późno wracała
z „Kolorowej”. Tym razem jednak Krzysiek miał pecha. Bo
kiedy wtrajał z apetytem jajecznicę na eksportowej szynce,

x

zjawiła się nagle na jego i moje nieszczęście.

- Krzysiu - załamała ręce - w czym ty idziesz do szkoły?
Dopiero teraz spostrzegłem, że Fuksiński ma na sobie nową

irchową kurteczkę w stylu „Belmondo”. Elegant, daję słowo.
Do szkoły wybiera się jak na zabawę.

- A co? - obruszył się. - Czy ja nie mogę porządnie ubrać
się do szkoły?!

- Synku - jęknęła ciocia - przecież to zupełnie nowa
kurtka, jeszcze nie noszona.

- Właśnie. Kiedyś nareszcie trzeba w niej wyjść.
30

background image

- Ale nie do szkoły. Przecież ona kosztowała górę pienię-
dzy. Jeszcze ci ktoś zaplami albo, nie daj Boże, ukradnie. Tyle
masz rzeczy, a ty...

- To chcesz, żebym wyglądał jak obdartus - skrzywił się
płaczliwie. Chytra z niego sztuka, a grał jak pierwszorzędny
aktor, na zawołanie. Tych zdolności nikt mu nie mógł odmó-
wić. Teraz zrobił gębę pokrzywdzonego muminka.

- No dobrze - westchnęła ciotka. - Jeśli ci na tym tak
zależy, to idź. A ty - zwróciła się do mnie - uważaj na niego.

O, proszę! On się stroi, a ja mam uważać, żeby jego
nieskazitelnie nowa kurtka wróciła na jego grzbiecie w dziewi-
czym stanie, bez plam, zadarć i może nawet bez pyłku
w szwach. Taki już mój los. Zagryzłem wargi, przełknąłem tę
pigułę z ostatnim łykiem kakao. Taką ostatnio obrałem takty-
kę. Nie warto się odzywać, bo i tak mnie nie zrozumieją.
Zauważyłem jedynie, że już późno i trzeba się spieszyć do
szkoły.

Po chwili znaleźliśmy się na ulicy. Trąciłem go łokciem.

- Ty, Krzysiek, powiedz, ale tak pod chajrem, po jaką
Anielkę włożyłeś dzisiaj tę kurtkę?

- Dla fasonu, żeby zaimponować.
- Nie szkoda ci takiej fantastycznej kurtki?
- Nie.
- A jak ci ktoś podiwani?
- To mama kupi mi nową.
- Słyszałem, że kupę forsy ciotka za nią wybuliła.
- Kto by się przejmował takimi drobiazgami.
- No dobra. Jak uważasz. Nie moja sprawa.
Dalszą drogę przebyliśmy w milczeniu. Czułem jednak, że
coś go drąży i nad czymś się mocno zastanawia. Nie myliłem
się, bo gdy znaleźliśmy się już w mieście, zagadnął:

- Jak myślisz, czy mama coś zauważyła?
- A co?
- No, w ogóle? Miałem pecha, że mnie zastała w tej kurtce.
31

background image

- Nie rozumiem.
- Ty niczego nie kapujesz.
- To powiedz po ludzku.
- Eee... - Machnął lekceważąco ręką. - Szkoda gadać.
Tym jednym gestem wyraził wszystko: pogardę dla kurtki,

lekceważenie dla rodziców i zupełne nieliczenie się z moim
zdaniem, Oto prawdziwy Fuksiński, jakiego miałem dopiero
poznać. Wiedziałem jednak, że z tą kurtką wywinie fantasty-
czny numer. I nie myliłem się, bo gdy tylko zbliżyliśmy się do
fary i starego cmentarza, pod murem czekał na niego jakiś
chłopiec. Skinął na niego, jakby już byli umówieni. Krzysiek
spojrzał na mnie wyniośle.

- Poczekaj, zaraz wrócę, tylko coś załatwię.
- Człowieku, spóźnimy się do szkoły.
- Ee... tam - skwitował lekceważąco i poszybował w stronę
tamtego.

A tamten był to rosły, ładny chłopak z chytrym uśmiesz-
kiem na ogorzałej gębie. Zniknęli za cmentarną bramą. Byłem
pewny, że nie poszli odmawiać paciorków za spoczywających
w pokoju. Czekałem chwilę, lecz gdy nie wrócili, wpiekliło
mnie i poszybowałem w kierunku mojej szkoły.

„Nie jestem ani jego niańką, ani aniołem stróżem” -
pomyślałem, lecz jednocześnie zakradł się w me myśli niepo-
kój. A co będzie, jeśli ten lukrowany muminek przeznaczył
kurtkę, która według słów ciotki kosztowała górę pieniędzy,
na „czejndż”? I nie wiem z jakiej właściwie racji zacząłem
pojedynek z własnymi myślami. Bo z jednej strony powtarza-
łem sobie, że to mnie nie powinno obchodzić, a z drugiej
robiłem sobie wymówki, że puściłem go tak łatwo. Gnębiło
’mnie to w drodze, potem w szkole, a najbardziej, gdy
wracałem do domu.

I nie myliłem się, bo gdy przyszedłem na Słonecznikową,
Krzysia jeszcze nie było, chociaż lekcje kończył wcześniej ode
mnie. Był natomiast stryj Waldek, we własnej, nie nękanej

32

background image

żadnymi wątpliwościami osobie. Siedział już w jadalni i z miną
człowieka pogodzonego na zawsze z losem pociągał ze szklanki
piwo.

- Jak ci leci w szkole? - przywitał mnie wesoło.
- Dziękuję.
- I coś taki skwaszony?
- Nie było jeszcze Krzyśka? - zapytałem pełen obawy.
- Co ty się o niego martwisz? Nie bój się. Jemu nic się nie
stanie. No i co w ogóle o nim powiesz?

- W ogóle, to myślę, że mięczak.

- Nie taki znowu mięczak, jak ci się wydaje. Ma swoje
sposoby. Tylko trzeba z nim umieć postępować.

- O to właśnie chodzi - potwierdziłem nieco kpiąco. - A ja
zupełnie nie wiem jak.

Stryj przymrużył porozumiewawczo oko.
- Trzeba go czasem mocniej przycisnąć.
- W jaki sposób? .
- Ech, coś ty, człowieku, do szkoły nie chodził? Dać mu
porządny wycisk. On z takich, że jak poczuje silniejszego, to
zaraz mięknie i pokornieje.

- Myślałem już o tym, ale mnie jakoś nie wypada.

- Wypadać nie wypada. - Uśmiechnął się tajemniczo.’ - Od
czego rozum. Rób tak jak w wojsku.

- Przecież stryj dobrze wie, że w wojsku nie byłem.
Cmoknął zniecierpliwiony.

- Prosta sprawa. Trzeba mu tak dosunąć, żeby nikt nie
widział. Jesteś morowy chłopak czy nie?

- No, tak... ale co powie ciotka?
Stryj rozłożył szeroko ręce.

- Maciek, jak pragnę zdrowia, nie poznaję cię. Przecież nie
będziesz go lał przy ciotce.

- No, nie... Ale on zaraz naskarży.

- A ty od razu musisz się przyznać? Przymaluj mu porząd-
nie, a udawaj, że o niczym nie wiesz. No... - Skończył

33

background image

i ostentacyjnie wyduldał całą szklankę piwa. O, proszę, oto
męskie podejście do sprawy. Nie darmo w ubiegłym roku
pokazywali stryja w telewizji jako przodującego spawacza
w brygadzie montażowej w Ełku i nie darmo wszyscy mówili,
że to swój chłop. A jednak trochę było mi nieklawo, że go
sprowokowałem do zdradzenia takich właśnie środków wy-
chowawczych. Zastanawiałem się chwilę nad tym, lecz niedłu-
go, bo wnet na horyzoncie, a raczej w drzwiach ukazał się
Krzyś. Moje przewidywania sprawdziły się z całą oczywistoś-
cią. Krzysiek wrócił bez kurtki w stylu „Belmondo”. Minę
jednak miał taką, jakby niósł na grzbiecie szczerozłotą zbroję
wybijaną diamentami. Miałem zamiar zlekceważyć ten fakt,
jednak nie wytrzymałem i mimo woli zapytałem:

- Gdzieś podział kurtkę?

- Jaką kurtkę? - zapytał mrugając niewinnie długimi
rzęsami.

- Tę nową, w której poszedłeś do szkoły.

- Coś ty! - prychnął jak kociak. - Przecież widziałeś, że jak
mama nie pozwoliła mi włożyć, to ja zaraz powiesiłem w szafie.
Na twoich oczach - łgał bez zmrużenia powieki, do tego miał
minę obrażonego mandaryna.

Tego było już za wiele nawet dla stryja Waldka. Łyknął
piwa, spojrzał najnnie, potem na niego i powiedział:

- W porządku. W takim razie przynieś tę kurtkę i pokaż
mi, bo się jeszcze na nią dobrze nie napatrzyłem.

- W porządku - powiedział nadąsany muminek, lecz nie
ruszył się z miejsca, tylko tak na mnie spojrzał, jak gdyby
chciał mnie unicestwić albo zamienić w nędznego robaka.

- Czekamy, czekamy - przynaglił go stryj Waldek.
Krzysiek uśmiechnął się tajemniczo.

- A jeśli tej kurteczki nie będzie w szafie? - W tym jednym
pytaniu zawarty był cały kunszt przewrotnej dyplomacji
potomka rodu Fuksinskich.

Stryj uśmiechnął się drwiąco, lecz nie zmienił dobrodusznie
34

background image

wyrozumiałego tonu. Widocznie nie miał zamiaru zamącić
miłych chwil przedobiedniego picia piwa.

- Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że krasnoludki zabrały ją
dla Królewny Śnieżki.

- Wszystko możliwe - podjął zaczepnie Krzysiek - bo ja
nie zabrałem jej do szkoły.

- Tylko duch starego zamczyska - zauważyłem z dozą
złośliwości, chcąc się dostosować do ogólnego tonu rozmowy.

- Albo się rozpłynęła - zakończył stryj Waldek. - No
dobrze, w takim razie wieczorem wytłumaczysz te nadprzyro-
dzone zjawiska mamie. Ja się z tobą nie będę spierał. - To
powiedziawszy, wstał i poszybował do ogródka, gdzie rozłożył
się wygodnie na leżance i zaczął z apetytem popijać drugą
butelkę piwa. Zaznaczył w ten sposób dosadnie, że sprawy
rodzinne Fuksińskich zupełnie go nie interesują.

Krzysiek zaraz podszedł do mnie. Zasyczał jadowicie:

- Ty zawsze wszystko musisz popsuć.

- Ja? - Zdumiałem się. - Przecież to nie ja opyliłem tę
kurtkę.

- To może ja?
- To coś z nią zrobił?
- Przeznaczyłem na fundusz.
- Jaki fundusz?
Krzysiek zrobił pudlowatą gębę.
- Ty, jeżeli nie powiesz nikomu, to cię wtajemniczę. Mamy
taką fajną pakę i zbieramy pieniądze na wspólną wycieczkę.
Chcemy na przyszłą niedzielę wyjechać w Bieszczady. Zabie-
rzemy cię, ale, pamiętaj, ani pary z ust.

- Człowieku, chcesz mnie pięknie wrobić. Przecież tego
nie da się ukryć. I w ogóle nie wierzę ci. Widziałem tego
kolesia, który czekał na ciebie pod cmentarną bramą. Pewno
zrobiłeś z nim „czejndż”.

- Pod chajrem! - Uderzył się pięścią w pierś. - Jak nie
wierzysz, to możemy iść po południu i poznasz ich wszystkich,

35

background image

- A kto to ten koleś?
- To najfajniejszy kolega. Rysiek Boczulski. Nazywają go
Szajba. On wszystko organizuje.

- Już ci mówiłem, jaki mam układ w tym domu. I powiem
ci więcej - mnie się to wcale nie podoba. Radzę ci, wal,
bracie, do tego Szajby i przynoś w zębach kurteczkę, bo będzie
straszna awantura.

Krzysiek ogarnął mnie pełnym wzgardy spojrzeniem.
- Myślałem, że jesteś równy, a tymczasem...
- Co tymczasem?
- No, co? Pewno pójdziesz i doniesiesz?
- To mnie nie znasz. Gips mnie obchodzi twoja zakichana
kurtka. Tylko, proszę cię, nie mieszaj mnie w te sprawy.

- To po coś od razu mnie sypnął?

- A co, myślisz, że oni wszyscy ślepi. Słyszałeś przecie, jak
twoja mama rano mówiła, żebym na ciebie uważał.

- Dobra, dobra - pokiwał z politowaniem głową. - Już się
na tobie poznałem. A jak powiem Szajbie...

Chwyciłem go mocno za koszulę, przyciągnąłem do siebie.

- Ty, Krzysiek, ty mnie nie strasz Szajbą. I wtedy przy-
pomniałem sobie cenne rady mego stryjaszka. Postanowiłem
dać mu porządny wycisk. Niech szczeniak za dużo sobie nie
pozwala i nie wyobraża sobie, że można mnie lekceważyć.
Pociągnąłem go za sobą: - Chodź do pokoju, to się przekona-
my, kogo straszysz.

Krzysiek zbladł, a jego oczy stały się przejrzyste i okrągłe.
Zaczął się szarpać, głośno krzyczeć:

- Czego chcesz? Puść mnie! To granda!

Byłbym mu porządnie dosunął, gdyby nagle w hallu nie
zjawiła się babcia.

- Co się tu dzieje? - zapytała. - Co wy tu, chłopcy, robicie?
Puściłem nieszczęsnego, otarłem ze wstrętem ręce

o spodnie.
- Nie będę się tobą babrał.
36

background image

Fuksiński odskoczył ode mnie, poprawił wyłażącą ze spod-
ni koszulę i posłał mi najzjadliwsze, na jakie było go stać,
spojrzenie.

- Ty mnie jeszcze popamiętasz! - Wtem zwrócił się do
babci, jakby nic się nie stało: - Babciu, kiedy będzie obiad, bo
jestem strasznie głodny.

Cwany! Jednym wybiegiem chciał zapewne zatuszować całą
sprawę. Myślałem, że babcia ujmie się za wnukiem, tymcza-
sem skinęła na mnie głową, dając mi znak, bym szedł za nią do
kuchni.

Babcia była postacią zupełnie nie pasującą do tego domu.
Sucha, kanciasta, drobna, ciągle w ruchu, a przy tym dziwnie
łagodna i życzliwa. Gdybym wierzył w wędrówkę dusz,
mógłbym przypuszczać, że w poprzednim wcieleniu była
mrówką. W istocie mrówcze prowadziła życie, pracując i krzą-
tając się od świtu do nocy, a czyniła to cicho, niewidocznie,
jakby była cieniem.

Poszedłem więc za nią do kuchni. Babcia zamknęła za nami
drzwi i ruchem rozpaczy załamała ręce.

- Maciek, co my z tym zrobimy?
- Z czym, babciu?
- No, nie udawaj, nie udawaj. Wszystko słyszałam. Temu
Krzysiowi zupełnie przewróciło się w głowie. Ale trzeba go
ratować, bo matka za tę kurtkę kości mu połamie.

- Niech się babcia nie boi, nic mu nie będzie.

- Jezus, Maria! - Babcia utkwiła swe łagodne oczy w sufi-
cie. - Święci Pańscy, co ten chłopiecnarobił! - Wtem ujęła
mnie za ramię. - Maciek, ty musisz coś wymyślić.

- Na Krzyśka, babciu, nie ma sposobu.

- Wymyśl coś, chłopcze, bo będzie straszna awantura. Ty
nie masz pojęcia, co się dzieje, jak moja Fela traci panowanie
nad sobą. Ratuj, Maciek, bo ja nie wiem, co począć.

- Babciu, daję słowo, nie ma na niego lekarstwa. Co ja
mogę zrobić?

37

background image

Babcia z obawą zerknęła w stronę drzwi i powiedziała
szeptem.

- Znasz tego Ryśka Boczulskiego?
- Na Boga, nie.
- To wszystko przez niego. On go wciągnął w to towarzys-
two. On go psuje i demoralizuje. Może byś poszedł do niego
i odebrał tę kurtkę?

- Ja? Niech ktoś starszy idzie - zaprotestowałem.

- Nie rozumiesz mnie, Maciek. Chodzi o to, żeby to
załatwić między wami, bo jak się Fela dowie... - W tym
miejscu znowu spojrzała w górę, jak gdyby szukała ratunku
w niebiosach.

- Ale co ja, babciu, mogę pomóc?

- No, wiesz, jak to między chłopcami. Pójdziesz, poga-
dasz, może zrozumie, że to... - Urwała, westchnąwszy głębo-
ko i żałośnie. - Za moich czasów było zupełnie inaczej. Za
moich czasów, toby taki Krzyś dostał takie lanie, że... Ech, po
co ja to mówię. Teraz to zupełnie inne wychowanie. Nie
wiadomo właściwie, czego się trzymać.

Żal mi się jej zrobiło, więc powiedziałem łagodnie:

- Niech się babcia nie martwi, ja już to postaram się
załatwić. - Nie wiedziałem, że w ten sposób sam na siebie
kręcę solidny bat i sprowadzam ciężkie doświadczenia.

background image

6

Po obiedzie - a obiad był pierwszorzędny, daję słowo, bo
babcia znała się na gotowaniu i dom był zasobny - poszliśmy
z Krzyśkiem do siebie na górę. Czuliśmy się jak dwa psy
w ciasnej budzie. Krzysiek udawał obrażonego. Rzucił się na
tapczan i czytał komiksy, raczej oglądał, bo to były angielskie
komiksy, a on po angielsku ani słowa poza - „czejndż” i okay.
Ja zabrałem się do nauki. Wiedziałem, że muszę się podcią-
gnąć, żeby nadrobić i dorównać’ do poziomu ogólniaka.
Ledwo się do tej nauki zabrałem, zauważyłem, że Krzysiek
kręci się nerwowo, zerka w moją stronę, jak gdyby chciał
nawiązać rozmowę. Udawałem, że nic nie widzę, że jest dla
mnie powietrzem, próżnią, ale trudno długo tak udawać,
zwłaszcza że ten muminek podszedł nagle do szafki, spod
bielizny wyciągnął paczkę carmenów i, jak gdyby nigdy nic,
zapalił.

Tego jeszcze brakowało. Okropnie nie lubiłem dymu, więc
powiedziałem:

- Jeśli chcesz żarzyć, to wyjdź na korytarz.
Skrzywił się drwiąco.

- A ty nie palisz?
- Wyobraź sobie, że nie.
- Myślałem, że zapalimy fajkę po pokoju.
- Nie widzisz, że się uczę?
- Wielka rzecz. Myślałem, że zblatujemy.
Czułem, że chłopak zmiękł, spokorniał i szuka porozumie-
nia. Nie byłem zawzięty, więc rzuciłem po chwili:
v

39

background image

- O co ci właściwie chodzi?
. Nigdy, a zwłaszcza wtedy nie dowiedziałem się, o co mu
chodziło, bo w tej samej chwili ktoś zagwizdał pod domem.
Krzysiek rzucił się do okna, lecz wnet cofnął się gwałtownie.
Na dole zobaczyłem chłopca przemierzającego drobnymi kro-
kami chodnik i wpatrującego się badawczo w nasze okno.
Krzysiek odciągnął mnie.
Nie pokazuj się. To Szpagat.

- Jaki Szpagat?

- No, tak go nazywają. Nie chciałbym, żeby mnie zoba-
czył.

- On przyszedł do ciebie?
- Prawdopodobnie, tylko nie wiem po co.
- To dlaczego do niego nie zejdziesz?
- Chciałbyś, żeby mnie babka z nim zobaczyła? Ładnie
bym wyglądał. Oni mi zabronili kolegowania z nim i z Ryś-
kiem. Gdyby się mama dowiedziała, to szkoda gadać.

- No to nie schodź.
- Ale to pewno coś ważnego.
- To czego chcesz?
Krzysiek spojrzał na mnie błagalnie.
- Zrób coś dla mnie. Wyjdź na ulicę i powiedz mu, żeby się
ulotnił i żeby tu nie przychodził. A ja jutro z nim się spiknę.

Nietrudno było się domyślić, że to chłopak z tej samej
paczki co Szajba. W lot zrozumiałem, że nadarza się wyjątko-
wa okazja nawiązania, pożal się Boże, stosunków dyplomaty-
cznych i wywąchania, co w trawie piszczy. Zobaczę go i może
znajdę przysłowiową nitkę, po której dotrę do kłębka...
oczywiście do kłębka sprawy kurtki w stylu „Belmondo”.

- On od Szajby? - zapytałem.

- To nieważne. Niech się ulotni, bo nie chcę mieć kompli-
kacji.

Wspaniały muminek, szkoda gadać. Nie chce mieć kompli-
kacji. Narozrabiał jak mysz w galarecie, a teraz myśli, że mu

40

background image

tak gładko przejdzie. Jeszcze chwilę się ociągałem, ale wnet
łaskawie zgodziłem się spełnić tę dyplomatyczną misję.
Wyszedłem na dwór. Przed domem zobaczyłem Szpagata.
Tkwił jeszcze w tym samym miejscu i od czasu do czasu
pogwizdywał. Ruszyłem w jego stronę. Na mój widok obrócił
się na pięcie i udając, że mnie nie widzi, przeszedł na drugą
stronę ulicy.

- Hej, kolego! - zawołałem za nim.

Przystanął zdziwiony. Był to chłopiec chudy, kościsty
i lekko przygarbiony. Ubrany nędznie i niedbale, miał na
sobie podarte dżinsy, tenisówki i wyblakłą trykotową koszul-
kę z nadrukowanym napisem angielskim Calif ornia Un czy coś
w tym rodzaju. Gęba mu się łuszczyła od niedawnej opaleniz-
ny, a oczy mrużył dziwnie, jakby był krótkowidzem. W ogóle
nie bardzo ciekawa figura. Zatrzymał się na środku jezdni,
czekał, aż się do niego zbliżę.

- Cześć - zagaiłem, siląc się na swobodę. - Krzysiek
powiedział, że nie może przyjść.

Przyjrzał mi się chłodno i uważnie.
- A co się stało?
Wtedy dopiero wpadłem na kapitalny pomysł. Poczekaj,
bratku, ja cię tu zażyję z mańki. Sam mi wszystko wyśpiewasz.

Skinąłem głową, żeby się zbliżył, zrobiłem tajemniczą gębę
i powiedziałem szeptem:

- Ty, w domu straszliwa draka. Starzy dowiedzieli się, co
się stało z tą irchową kurtką.

Zagryzł lekko wargę i jeszcze bardziej zmrużył kocie, lekko
ukośne oczy.

- Z jaką kurtką i o co ci chodzi?

- Nie zgrywaj się, stary - rzuciłem polubownie. - Nie
znacie jeszcze Krzyśka. To mięczak. Jak go przycisnęli, to
wszystko wypaplał jak na spowiedzi.

Wzruszył tylko chudymi ramionami.
- Ty mnie nie podpuszczaj.
41

background image

- Ja?... To się mylisz. Chciałem was tylko ostrzec, bo to się
może źle dla was skończyć.

Uśmiechnął się chytrze.
- Niby dla kogo?
- Dla was, a zwłaszcza dla Szajby.
Przez jego ciemną twarz przesunął się cień.
- Znasz Szajbę?
- Nie, ale chętnie go poznam.
- Nie bądź taki chętny, bo możesz porządnie oberwać.
- To się jeszcze okaże.
- No, no - potraktował mnie pobłażliwie - nie bądź taki
mocny, a Krzyśkowi powiedz, żeby przyszedł w wiadome
miejsce. - Najoczywiściej chciał mnie spławić, ale pomylił się,
bo zastopowałem go z miejsca.

- Kurtkę i tak w zębach odniesiecie.

Zamurowało go. Zamrugał bezrzęsnymi powiekami, wbił
we mnie gniewne spojrzenie.

- Nie tak ostro, koleś! I zastanów się, co mówisz.
- A ty się zastanów, co robisz.
- My z tym nie mamy nic wspólnego.
- Dobra, dobra. Takie bajeczki to możesz opowiadać
w przedszkolu. Ja was tylko ostrzegam. Matka Krzyśka już
zaczęła działać.

Zawrócił.
- Co powiedziała?
- Powiedziała, że tym razem Szajbie nie przepuści, żeby
miała... - urwałem w odpowiednim momencie. Czekałem, co
tamten na to powie.

Chwycił mnie gwałtownie za ramię.
- Mów, bo nie mam czasu. Żeby miała co?
- Domyślasz się chyba. Pójdzie na milicję, bo ta kurtka
kosztowała ją kupę forsy.

- Na milicję, mówisz?

- No jasne, że nie do Czerwonego Krzyża. Wy jej nie

42

background image

znacie. Ona potrafi poruszyć niebo i ziemię, żeby tę kurtkę dla
swego synalka odzyskać.

- A Krzysiek nam mówił, że w domu nawet nie zauważą.
Miałem go już na haczyku. Teraz mi się już nie wywinie.

Przycisnąłem go jeszcze bardziej.

- I powiedziała, że musi z Szajbą zrobić porządek, bo on
deprawuje jej synalka. - Święty Asparagusie! Skąd mi to
przyszło do głowy? Wiedziałem jednak, że mówię z przekona-
niem i w dobrej sprawie.

Szpagat stał, jakby mu odjęto możliwość myślenia. Gębę
miał zatroskaną.

- Kto by się tego po Krzyśku spodziewał? - wymamrotał.

- Krzysiek puścił farbę - podjąłem z zapałem. - Nie
powinniście mu ufać. To szczeniak.

- Szczeniak - powtórzył Szpagat niemal melancholijnie -
ale ładowany. Zawsze przynosił dobre fanty.

- Ale to już się skończyło. Musisz odnieść tę kurtkę.
-Ja?

- A kto?
- To ode mnie nie zależy.
- Tylko od Szajby?
- Zgadłeś.
- Więc nad czym się zastanawiasz? Zreferuj Szajbie całą
sprawę i przynieś kurtkę. Poczekam na ciebie, gdzie będziesz
chciał, żebyś się, bracie, nie narażał.

Wprawiłem go w zakłopotanie. Dreptał w miejscu, jakby
stał na rozpalonej blasze i tarł nerwowo dłońmi o portki.

- Myślisz, że Szajba od razu uwierzy w twoją bajeczkę?

- Mnie to obojętne. Jeśli nie chce uwierzyć, to cześć. Jutro
będziecie mieli na karku władzę.

To trafiło mu do przekonania.

- Ty - trącił mnie - wolałbym, żebyś ty Szajbie zreferował.

- Może być - powiedziałem, nie wiedząc, co mówię.
Zapędziłem się i wnet tego żałowałem, ale było już za późno.

43

background image

Szpagat skinął na mnie głową.
- To idziemy.
Ładne słowo, szkoda gadać. Ja sam, a ich pewno cała paka.
Trudno było się wycofać, więc poszedłem. Szliśmy w milcze-
niu. Cały czas zastanawiałem się, co powiem Szajbie i jak on
mnie przywita. Im dłużej się zastanawiałem, tym większą
kotłowaninę miałem w głowie.

Na szczęście nie było daleko i nie miałem zbyt dużo czasu do
medytowania. Minęliśmy Słonecznikową. Tu kończyły się
zabudowania i zaczynały pola. Zeszliśmy ze skarpy. Znaleźliś-
my się nad rzeką. Krajobraz podkarpacki. Na drugim brzegu
strome zbocza porośnięte rdzewiejącą już we wrześniowym
słońcu gęstą buczyną. Z tej strony rzeki szerokie łęgi z pasący-
mi się krowami i suchy, biały kamieniec, a dalej błękitniejące
w łagodnym świetle jesiennego dnia wzgórza. A pod skarpą
stary, opuszczony barak. Szpagat prowadził mnie do tego
baraku.

- On tutaj mieszka? - zagadnąłem siląc się na spokój.

- Coś ty?! - Skrzywił się. - To nasza letnia baza.
Wystarczyło mi to krótkie wyjaśnienie. Poczułem, że skóra

cierpnie mi na grzbiecie. Ale zanim mi zupełnie ścierpła,
byliśmy już w baraku.

Barak jak barak, bez drzwi, bez ram okiennych. W długim
korytarzu pełno pokruszonego tynku i śmieci. Szpagat zatrzy-
mał się przed jedynymi tkwiącymi w zawiasach drzwiami.
Z głębi dolatywała cicha muzyka, przez którą przebijały się
podniesione głosy. Miałem zamiar zawrócić i uciekać w pod-
karpacki plener, lecz było już za późno, bo Szpagat pchnął
drzwi. Zaskrzypiały przeraźliwie zardzewiałe zawiasy i nagle
w ramie futryny zobaczyłem nakryty starym kocem stół,
a wokół niego czterech wyrostków. Grali w karciochy.

Na mój widok wszyscy na chwilę zamilkli i było zupełnie jak
w kinie, kiedy na gangsterskim filmie ktoś nieproszony
wchodzi do meliny. Zerknęli najpierw na mnie, potem zamie-

44

background image

nili zdziwione spojrzenia. Czułem, że nogi mi miękną, a skóra
jeszcze bardziej cierpnie na grzbiecie.

Pierwszy odezwał się Szajba. Cisnął ze złością kartami.

- Ty, Szpagat, mówiłem ci, żebyś tu nikogo nie przypro-
wadzał.

Tamten niepewnym ruchem wskazał na mnie.

- On od Krzyśka. Krzysiek nie może przyjść.
Szajba przyjrzał mi się baczniej.

- Ja ciebie już gdzieś widziałem.

- Dziś rano, pod starym cmentarzem - wykrztusiłem
z wielkim wysiłkiem.

- No jasne. - Uśmiechnął się niemal przyjaźnie. - Co
z Krzyśkiem? .’ ■

- Ma pewne trudności - odparłem dyplomatycznie.
- Rodzinne?
- Coś w tym rodzaju. „Czejndż”.
- Mów po ludzku!
- Inaczej mówiąc - irchowa kurtka.
Szajba zamienił ze Szpagatem porozumiewawcze spojrzenie.
- Po coś go tu przyprowadził?
Tamten wzruszył ramionami.

- Rysiek, taki układ. Musiałem.
Szajba wstał, podszedł do mnie. Przyglądał mi się chwilę.
- O jaką kurtkę ci chodzi?
- O tę samą, co tobie.
Chciał mnie chwycić za koszulę, przyciągnąć do siebie, lecz
zrobiłem błyskawiczny unik. Szajba zacisnął zęby, a w jego
ładnych oczach pojawił się groźny błysk.

- Ty, mądrala, zapomnij o irchowej kurtce i zjeżdżaj, póki
jeszcze masz głowę na karku.

- Ja mogę zapomnieć, ale matka Krzyśka ma dobrą pamięć
- powiedziałem prawie wyzywająco i wtedy zrozumiałem, że
się go nie boję. Byłem przygotowany na najgorsze, lecz
pozbyłem się uczucia lęku, a głos mój brzmiał czysto i zacze-

45

background image

pnie. Szajba znowu spojrzał na siedzących przy stole, jak
gdyby szukał rady, lecz tamci milczeli.
Nagle z kąta odezwał się dziewczęcy głos:

- A mówiłam, żebyście nie wierzyli Krzyśkowi.

Pod oknem na starym bujanym fotelu siedziała dziewczyna.
Na kolanach trzymała mały magnetofon, z którego płynęła
cicha muzyka. Była ładna, delikatna i nie pasowała do tego
grona. W głosie jej brzmiała nieuchwytna nutka kpiny. Szajba
rzucił jej krótkie, ostrzegawcze spojrzenie.

- Ty, Kajtka, nie mieszaj się.
Roześmiała się głośno.

- Czuję, że będzie wsypa. Kosmiczna wsypa!

- Wsypa jak marzenie - podchwyciłem z cwaniackim
uśmiechem. -1 do tego heca na cztery fajerki.

Szajba kocimi ruchami zbliżył się do mnie.
- Co chciałeś przez to powiedzieć?
- Żebyś zwrócił mu kurtkę, bo możesz mieć grube nieprzy-
jemności.

- Krzysiek dał ją do wspólnej puli z własnej woli.
- Wierzę, ale jego matka jest innego zdania.
- A matka skąd się dowiedziała?
- Krzysiek wyśpiewał. To mięczak. Nie ma charakteru.
- To niech się teraz sam martwi.
- Martwi się o siebie i o was.
- O nas może być spokojny. Sam, z własnej woli przyniósł
tę kurtkę.

Uśmiechnąłem się przekornie.

- Słuchaj, przecież mnie na tym nie zależy. Nie moja
kurtka, nie mój interes. Ale Krzysiek przysłał mnie, żeby was
ostrzec, bo w domu wielka awantura i matka nie ma ochoty
zrezygnować z kurtki, za którą wybuliła kupę forsy.

- Stać ją na to.

- Stać ją na to - powtórzyłem z szatańskim przekąsem -

46

background image

żeby sypnąć się na milicję. Już o tym coś wspomniała i dla-
tego...

Wtedy od stołu zerwał się niski, krępy brunecik z loczkiem
nad krostowatym czołem i z lekkim zezem w chytrych oczach.

- Ty, Rysiek - zawołał trochę piskliwie - nie daj się
zastraszyć.

Szajba odsunął go zdecydowanym ruchem.

- Siadaj, Wicek, to moja sprawa. - Podszedł do mnie,
uśmiechnął się złośliwie. - A ty chyba wiesz, z kim masz do
czynienia?

- Wyobrażam sobie.
- Dobry jesteś, ale nie na nas.
Dość miałem tej całej gadaniny. Złość mnie brała, że dałem
się tak podpuścić. Bo właściwie co mnie obchodzi kurtka
w stylu „Belmondo”? Licho z nią! Ruszyłem do drzwi,
zatrzymałem się dopiero w progu.

- Róbcie, jak uważacie - powiedziałem niemal spokojnie. -
Mnie to przestało bawić.

Trafiłem w dziesiątkę. Miny im zrzedły, gęby poszarzały,
a gdy chciałem odejść, Wicuś z loczkiem nad czołem zawołał
za mną:

- Zaczekaj, co się tak spieszysz. Nie możesz z nami
poważnie pogadać? To grubsza sprawa.

- Właśnie. I radziłbym wam zastanowić się. Mnie to ani
ziębi ani grzeje. Przekazałem tylko to, co Krzysiek powie-
dział.

Szajba poczuł się trochę nieswojo, jak gdyby stracił władzę
nad tym pięknym kompletem typków. Rzucił więc pojedna-
wczo:

- To niech Krzysiek przyjdzie po tę kurtkę.
- Krzysiek nie może chodzić - zakpiłem.
- A co mu się stało?
- Dostał takie baty, że ledwo się rusza.
47

background image

Szajba zaśmiał się cienko.
- A mówił, że starych owinął sobie dookoła palca.
- To się tylko tak mówi. Szkoda, że go nie możecie
zobaczyć. Obraz nędzy i rozpaczy.

Zrobiło się nagle wesoło. Pokładali się ze śmiechu. Pękali.
Ja natomiast zachowałem należytą powagę, bo to nigdy nie
wiadomo, czego po takich typach oczekiwać. Wydało mi się,
że osiągnąłem podwójny cel: wystrychnąłem ich na dudków,
a jednocześnie zupełnie skompromitowałem Fuksińskiego.
Sądziłem, że już nigdy nie będzie mógł pokazać się w tej
dziurze.

Fakt. Zabiłem Szajbie porządnego ćwieka. Już nie kozako-
wał. Nie groził. Łamał się, walczył, wahał.

- No to co robimy, chłopaki? - zapytał niepewnie.

- Oddaj mu, niech się udławi - zawołał basem zwalisty
wyrostek w dżokejce na rozczochranej głowie. - Niech nie
myśli, że nam na nim zależy.

Szajba wolnym krokiem podszedł do stojącej pod oknem
szafki. Otworzył ją. Wyjął zawieszoną na gwoździu kurtkę.
Obejrzał ją starannie, z respektem, i nagle zdało mi się, że się
rozmyślił. Widocznie nie miał ochoty pozbywać się cennej
zdobyczy.

- Ech - wyszeptał ze złością - taki fant! Ile by za to było
forsy!

- Nie bądź drobiazgowy - odezwał się niski konus w okula-
rach.

- Raz się ma, raz się nie ma - dorzucił Wicek.
Szajba cisnął mi kurteczkę.

- Masz. I powiedz Krzyśkowi, że ciemna mogiła.

Nie zrozumiałem, czy to groźba, czy tylko ozdobnik słow-
ny, mający złagodzić gorycz rozstania się z cennym fantem.
Nic mnie to nie obchodziło. Złapałem w locie kurteczkę.
Wyszedłem, jakby mi skrzydła raptem wyrosły i poszybowa-
łem w radosnych podskokach. Byłbym zapewne puścił się

48

background image

biegiem, ale wobec powagi sytuacji nie wypadało. Szedłem
więc szparko, jak człowiek, który spełnił swój obowiązek,
i szedłbym tak aż do domu, gdybym za sobą nie usłyszał
wołania:

- Hej! Hej, ty! Zatrzymaj się.
Obejrzałem się. Za mną biegła Kajtka.

background image

7
- Gratuluję - powiedziała dysząc ciężko. - Muszę
przyznać, że tę rundę rozegrałeś na piątkę.

Dopiero teraz mogłem się jej lepiej przyjrzeć. Była nawet
ładniejsza, niż mi się wydawało: drobna, szczupła, zgrabna,
jednym słowem cud do którejś tam potęgi. Twarz śniada,
ładnie opalona i duże, zielone oczy. I ubrana tip top, jakby się
wybierała na rewię mody: jasnoniebieski komplet dżinsowy,
sportowe pantofle, a na głowie kapelusik z niebieskiego płótna
z podwiniętym nad czołem rondem. Zamurowało mnie, bo
skąd w Błażejowie taka dziewczyna, a do tego w takim
towarzystwie?

Musiałem mieć okropnie głupią minę, gdyż Kajtka roze-
śmiała się filuternie:

- Czego się tak wystraszyłeś?

- Ja... No wiesz - bąknąłem, szukając jakiejś wymówki. -
Rozumiesz, że przeprawa z tymi tam - pokazałem ruchem
głowy na barak - nie należy do rzeczy przyjemnych.

- Kto by się tym przejmował! Zdawało mi się, że górujesz
nad nimi i masz ich w pięcie.

- To się myliłaś. Początkowo miałem porządnego stracha.
Nie lubię takich cwaniaków i wdechowców.

- Jateż ich nie znoszę.
- To skąd się tam znalazłaś?
- Za dużo chciałbyś wiedzieć.
- Nie, tylko się dziwiłem. Nie pasujesz do nich.
- Po prostu żal mi ich.
50

background image

- I z litości do nich przystałaś?
- Nie, z ciekawości. Interesują mnie takie typy.
- To gratuluję.
- Nie zrozumiałeś. To przecież biedni chłopcy.
- Trudna młodzież, co? - zapytałem z przekąsem. - Nie
uznaję trudnej młodzieży. Wydaje mi się, że to zwykłe
usprawiedliwienie. Ktoś zaczyna się chuliganić, to zaraz
z niego robią trudną młodzież i załamują ręce, że winne
społeczeństwo, otoczenie i Bóg wie kto jeszcze. A oni się
wałkonią i śmieją się z tego.

- Surowy jesteś.

- Bo mnie też czasami zaliczają do trudnej młodzieży. Ale
ja to po prostu ja.

Zmrużyła żartobliwie oczy.
- To ciekawe. Właściwie jaki ty jesteś?
- Ba, gdybym wiedział. Sam siebie dobrze nie znam. Po
prostu nie lubię się usprawiedliwiać i zwalać wszystkiego na
innych.

- Podobasz mi się.

- Phi - parsknąłem. - Jak ja się mogę podobać? Mam
przecież trochę odstające uszy i w ogóle gębę do przefasono-
wania.

- Zabawny jesteś. Nie o to mi chodzi. Tak jakoś mądrze
mówisz. Inaczej niż inni chłopcy.

- Niejedno już przeżyłem - powiedziałem z idiotyczną
miną i zaraz głupio mi się zrobiło, bo i po co się chwalić, i czym
tu można zaimponować takiej klasa dziewczynie?

- Jestem pewna, że piszesz wiersze - powiedziała ni stąd ni
z owad, a może z własnego widzi mi się.

- Za skarby tego świata - zaprotestowałem żywo.

- Bo ja piszę. Pokażę ci kilka najlepszych.

Znowu mnie zamurowało. Nie dość, że ładna i szykowna,
jeszcze do tego poetka. Spojrzałem na nią z respektem i niedo-
wierzaniem.

51

background image

- Nie wyglądasz na taką, co pisze wiersze.
- Dlaczego?
- Bo te, co piszą i bawią się w poetki, są zwykle w okularach
i pryszczate.

- Śmieszny jesteś. Poezja uszlachetnia człowieka.
Rozmowa wspięła się na wyższy poziom, chciałem się do

niego dostosować, lecz jakoś mi. nie wychodziło. W ręku
trzymałem odzyskaną kurteczkę i to ściągnęło mnie na twardy
grunt rzeczywistości. Palnąłem bez zastanowienia:

- Mogę być śmieszny, ale jestem zadowolony, że udało mi
się odzyskać tę kurtkę. - Wybiłem ją z górnolotnego tonu.

Szła chwilę w milczeniu. Nagle zatrzymała się. Ujęła mocno
moją wolną rękę.

- Słuchaj, umiesz zachować tajemnicę?
- Chyba tak. A, o co chodzi?
- Nie chciałabym, żebyś źle o mnie pomyślał... że jestem
z nimi... rozumiesz, z tymi od Szajby.

- Mocno się zdziwiłem, kiedy cię tam zobaczyłem.

- Nigdy do nich nie należałam.

- To czego tam szukałaś? Chyba nie chciałaś im czytać
swoich wierszy.

- A skąd wiesz? Może właśnie... - urwała i uśmiechnęła się
kpiąco. - Kiedy ty i tak mnie nie zrozumiesz. Za mało masz
wyobraźni.

- To, że nie piszę wierszy, nie świadczy jeszcze o braku
wyobraźni. Długo byłaś w ich paczce?

- Nigdy. Zdziwisz się, ale ja... miałam specjalne zadanie.
Misję.

Któż by się nie zdziwił, zwłaszcza że nie zrozumiałem, o co
jej chodzi.

- Zadanie? Misja?

- Po prostu chciałam tę całą pakę rozsadzić od środka.

- Mów po ludzku, bo naprawdę nie rozumiem. Co rozsa-
dzić?

52

background image

- Ech! - zniecierpliwiła się. - Tobie to wszystko trzeba
tłumaczyć. Zresztą nie był to mój pomysł. Na tę paczkę od
dawna miał oko Magog.

- Kto?
- No, mówię ci, Magog.
- Jaki Magog?
- Nie znasz go? Fantastyczny chłopiec. Muszę was z sobą
zapoznać. Zobaczysz, że zaraz go polubisz. A dziewczęta to po
prostu szaleją za nim.

- Nareszcie zrozumiałem. Magog to taki gość, za którym
szaleją dziewczęta.

- Nie żartuj. On naprawdę jest świetny. Wyobraź sobie
zdobył pierwsze miejsce na Spartakiadzie Młodzieżowej
w skokach narciarskich.

- No, teraz nie dziwię się, że dziewczęta za nim szaleją.
Skoczek i do tego fantastyczny gość. Ale co Magog ma
wspólnego z Ryśkiem-Szajbą?

- O to właśnie chodzi. Magog pomaga w Domu Kultury
jednemu instruktorowi, rozumiesz?

- Tak, ale to jeszcze niczego nie wyjaśnia.

- Coś taki niecierpliwy. Zaraz ci wytłumaczę. A więc... oni
razem pracują w modelarni. Uczą chłopców robić modele
latające. No i kiedyś przyplątał się do modelarni Szajba. Niby
to chciał się zapisać na kurs, ale właściwie chodziło mu o co
innego. Po prostu wynosił cenne materiały i sprzedawał.

- A Magog przyłapał go na tym?
- Zgadłeś. I wtedy zainteresował się całą paką.
- Czyli wsadził ich do paki.
- Nie znasz Magoga. On ma do takich pedagogiczne
podejście. Postanowił zaopiekować się Ryśkiem i jego całą
ferajną.

- I poniósł sromotną klęskę.

- Nie przerywaj mi, z łaski swojej - zaperzyła się Kajtka. -
Właśnie w tym celu wysłał mnie do paczki Ryśka. A ja, gdy cię

53

background image

tam zobaczyłam, od razu pomyślałam, że mógłbyś nam
pomóc.

- Dziękuję. Sama widzisz, ile mam kłopotów z Krzyśkiem
Fuksińskim. A zresztą nie nadaję się na wychowawcę i aposto-
ła - zaznaczyłem raczej z przekory niż z przekonania. Chcia-
łem jeszcze coś dodać, lecz właśnie w tej chwili znaleźliśmy się
pod domem na Słonecznikowej, a przy bramce zobaczyłem
haszą babcię.

Na widok kurteczki w stylu „Belmondo” babcia rozpro-
mieniła się jak pogodny poranek.

- Nareszcie! Myślałam, że ci się coś stało.
Kajtka trąciła mnie łokciem.

- Wracasz jak triumfator. - A potem dodała: - Zastanów
się nad tym, o czym mówiliśmy, a ja jutro wpadnę do ciebie.
Hej! - Podniosła rękę gestem pożegnania.

- Hej! - Skinąłem jej. Zrobiło mi się przykro, że nie
dokończyliśmy rozmowy i żegnamy się tak pospiesznie. Do-
brze się z nią gawędziło. W ogóle świetna dziewczyna. Nie
miałem jednak czasu na zastanawianie się, bo babcia z oczkami
błyszczącymi jak niezapominajki domagała się wyjaśnień.
Zaciągnęła mnie do kuchni i dalejże wypytywać: a co, a jak,
a czy nie miałem nieprzyjemności? I jak to teraz wszystko
załatwić, żeby się kochana mamusia rozpieszczonego wnuczka
o niczym nie dowiedziała.

Postawiłem sprawę po męsku.

- Niech się babcia o nic nie martwi. Wszystko przeszło
gładko. Powiemy, że Krzysiek zapomniał kurteczki nad rze-
ką, a ja przypadkowo ją znalazłem. Mam wrażenie, że biedne-
mu wnuczkowi włos z głowy nie spadnie, ani mu skóra nie
popęka na siedzeniu. Niechtylko na przyszłość nie robi takich
numerów, bo nie mam zamiaru nadstawiać za niego łepetyny
ani żadnej innej części ciała.

Babcia pokiwała z uznaniem głową.
54

background image

- No, widzisz, jaki ten Krzysiek lekkomyślny. A ty jesteś
kochany chłopiec.

- W porządku, babciu.
- I wytłumacz mu, żeby się zastanowił.
- Ja już mu wytłumaczę - zakończyłem nieco przekornie.
Wiedziałem, że żadne tłumaczenie nie trafi do Krzyśka.

I miałem słuszność, bo gdy tylko zjawiłem się z kurteczką
na górze, Krzysiek natarł na mnie:

- Ty zawsze musisz mnie kompromitować. Po coś chodził
po tę kurteczkę? Kto cię o to prosił? - W jego błyszczących
oczkach palił się gniew i rozpacz.

- Stary - zacząłem z powściągliwą wyrozumiałością - jedno
ci powiem, drugi raz już nie będę narażał się dla ciebie, możesz
być pewny.

- Nikt cię o to nie prosił - prychnął zacietrzewiony. - Co
oni o mnie teraz pomyślą?

- U nich jesteś, bracie, spalony, a Szajba powiedział, żebyś

N

mu się nie pokazywał na oczy - fantazjowałem, myśląc, że

może w ten sposób odciągnę to zbłąkane jagnię od zgrai
Szajby.
- O właśnie, dopiąłeś swego. Teraz już nie będę miał
najlepszych kolegów. Najlepszych... - powtórzył ze złością.
- Powinieneś się z tego cieszyć.
Krzysiek, zamiast się cieszyć, wpadł w szał. Zdawało się, że
rozniesie nasz pokój, a potem zagrał rolę pokrzywdzonego
muminka, że to niby nikt go nie rozumie, wszyscy czyhają
tylko na jego zgubę i w ogóle nie chce mu się żyć w takim
domu, w którym nudno jak u ciotki na imieninach. Musiałem
mu dać lewy prosty i poprawić podbródkowym, żeby się
uspokoił. Wtedy poczuł się okropnie zawiedziony, usiadł na
swoim tapczanie i fałszywymi łzami zrosił dżinsową koszulę
z napisem „Lee”.
- Nie wstyd ci? - powiedziałem. - Mażesz się jak rozkapry-
55

background image

szona dziewczyna, a zamiast mi podziękować, to się ciskasz
i masz mi za złe.
- Bo jesteś szpieg i donosiciel - zawołał łkając z bezsilnej
wściekłości.
Za tego szpiega musiałem mu jeszcze raz dołożyć. Dopiero
ten namacalny argument trafił mu do przekonania. Spokor-
niał, ucichł, lecz w jego oczach wciąż tkwiła utajona nienawiść.
Byłem przekonany, że właśnie wtedy powziął zemstę.

background image

8

Myślałem, że wszystko na tym się skończy, a w domu
zapanuje nastrój rodzinnej sielanki, ale grubo się myliłem, bo
wnet nadeszła ciotka Fela. Wpadła do domu jak naładowana
piorunami chmura. Nie rzekłszy ani słowa, popruła prosto do
naszego pokoju. Otworzyła energicznie szafkę Krzyśka i nagle
zupełnie zbaraniała, jeśli szanownej ciotce wypada zbaranieć.
Zobaczyła bowiem wiszącą na wieszaku kurteczkę w stylu
„Belmondo”. Za chwilę padło sakramentalne pytanie:
- A skąd się to tutaj wzięło?
Siedzieliśmy przy biurkach jak dwa niewinne baranki,
udając, że o niczym nie wiemy, nic się nie stało i dziwi nas
zachowanie cioci. Wnet jednak przestaliśmy udawać, bo
ciotka zawołała;
- Wy myślicie, że ja jestem taka naiwna! Ja wszystko wiem!
Nie będziecie mi tu szklić oczu! Czy to tak ładnie?
- Ale o co ci chodzi? - zapytał niewinnym głosikiem
Krzysiek.
- Ty mi tu nie udawaj - natarła z impetem. - Ja dobrze
wiem, co wyprawiasz za moimi plecami. Mnie już ludzie
o wszystkom doniosą.
- Mamo - jęknął Krzysiek - co ja mam przed tobą ukry-
wać. Widzisz, że kurtka jest na swoim miejscu. Jest czy jej nie
ma?
Ciotka zatrzęsła się, napęczniała nowym ładunkiem
gniewu.
- Nie pozwolę! Nie zniosę tego, żeby mi ludzie przychodzi-
57

background image

li do kawiarni i przynosili takie wiadomości o moim dziecku.
Ładną sobie wyrabiasz opinię!
- Ja?... - Skrzywił się płaczliwie. - A cóż ja takiego...
Nie dokończył, bo zanim powtórnie otworzył usta, dostał
w ucho.
- Jeszcze mi będziesz bezczelnie kłamał!? - Wtem jej
rozpłomienione gniewne oczy spoczęły na mnie. - A z ciebie
też dobry numer. Zamiast przyjść do mnie i wszystko powie-
dzieć, to działasz za moimi plecami.
Czułem, że w moim kierunku zbliża się potężna burza
z frontem atmosferycznym i z piorunami, a najgorsze, że nie
wiedziałem, gdzie prawda, a gdzie kłamstwo i, szczerze
mówiąc, znalazłem się pomiędzy przysłowiowym młotem
a kowadłem. Bo cóż mogłem powiedzieć, żeby jej nie urazić,
a nie sypnąć babci, uchronić Krzysia, a jednocześnie zachować
twarz. Ciężka sprawa. W takim wypadku zawsze najlepiej
udawać Greka. Spróbowałem.
- Ciociu - powiedziałem z całą wyrozumiałością, na jaką
mnie było stać - przepraszam, ale w ogóle nie wiem, o co
chodzi.
- Ty dobrze wiesz. Wszyscy wiecie, tylko chcecie mnie
oszukać. Wszystko za moimi plecami. Niedoczekanie wasze.
Ja nie jestem taka znowu... - Nagle urwała, nie dokończywszy
złotej myśli o tym, jaka jest, a jaką my ją widzimy, po czym
zwróciła się do mnie łagodniej: - Maciek, ty jeden jesteś tutaj
uczciwy. Powiedz, ale tak z ręką na sercu, jak to było z tą
kurtką?
Bęc! Odwołała się do mojej uczciwości. Najgorsza możli-
wość z wszystkich wariantów tej głupiej historii. Teraz,
gdybym był naprawdę uczciwy, musiałbym sypać stryja,
babcię i Krzyśka, całą rodzinę, bo, tak pod chajrem, stryj
Waldek też udawał Greka i umywał ręce. Babcia grała litości-
wą duszyczkę, a ja za nich wszystkich miałem się narażać
58

background image

i jeszcze świecić oczami. Ładny układ. Wiec co miałem robić?
Co?
- Jeśli ciocia chce, żebym nadal był uczciwy - palnąłem
dyplomatycznie - to proszę mnie o nic nie pytać.
Myślałem, że w ten sposób zdołam odwołać się do jej
sumienia i poczucia sprawiedliwości, tymczasem”- o, nie-
szczęsny - włożyłem kij w sam środek mrowiska.
- To tak mi się odwdzięczasz? - Uniosła ręce gestem
rozpaczy. - Zamiast przyjść do mnie i powiedzieć, to wy tu
konspirujecie i dopiero od obcych ludzi muszę wysłuchiwać.
- Przepraszam, ale ciocia za dużo ode mnie wymaga.
- Wymagam, żebyś był lojalny. „
- W porządku, ale nie mogę być lojalny wobec wszystkich.
- Wstyd! - zawyrokowała. - Wstyd!
Ten, który najbardziej powinien się wstydzić, siedział na
tapczanie z miną obrażonego lorda, z uchem płonącym jak
kwiat peonii. Co z takim robić? Trąciłem go mocno łokciem.
- Odezwij się, bo to przecież twój numer.
Krzysiek milczał jak zaklęty. Zdawało się, że przeżywa jakiś
dawno oglądany film kowbojski albo tkwi w stanie zupełnego
odrętwienia. Burza przechodziła nad nim. Ja tymczasem
musiałem nastawić czoła przeciwnościom, bo ciocia nadal
prowadziła śledztwo.
- A więc - zapytała po chwili - nikt mi nie wyjaśni, jak to
było z tą kurtką?
- Już wszystko powiedziałem, co miałem do powiedzenia.
Może jednak Krzysiek...
Nie dokończyłem, gdyż w tej chwili Krzysiek złapał się za
czerwone ucho, jęknął i oznajmił grobowym głosem:
- Mamo, mam mdłości.
Ciotka zbladła. Myślałem, że wybuchnie jeszcze sroższym
gniewem, a ona tymczasem podeszła do Krzysia z czułością
godną najtroskliwszej opiekunki.
59

background image

- Może cię, synku, za silnie uderzyłam?
Krzysiek skrzywił się jak nieszczęście do siódmej potęgi.
- Mdli mnie i źle się czuję. - To powiedziawszy, ruszył do
drzwi, a potem truchcikiem zbiegł po schodach. Po chwili
zniknął w łazience. Zatroskana ciocia pobiegła za nim.
Zdrowie ukochanego synka ważniejsze było ód wszelkich
spraw i od wszelkiej moralności.
Strasznie wpieklony, nie mogłem sobie darować, że tak
głupio dałem się wciągnąć w tę awanturę. W głowie mi się
kłębiło, ale najbardziej zastanawiało ronie, skąd ciotka otrzy-
mała poufne informacje. Kto jej doniósł o sprawie kurtki i;
właściwie, co o tym wszystkim wiedziała. Mógłbym się nad
tym długo zastanawiać, lecz i tak nie doszedłbym sedna
sprawy. Zszedłem więc na dół. W hallu przed telewizorem
zobaczyłem swojego stryjaszka. Siedział wygodnie rozpostarty
w fotelu i, niczym nie wzruszony, śledził toczącą się na małym
ekranie akcję jakiegoś filmu. Usiadłem obok. Spojrzał na mnie
mrużąc po swojemu powieki.
- Słyszałem, że macie jakieś trudności? - zapytał żarto-
bliwie.
- - To przez tę kurteczkę.
- A co, podobno się znalazła?
- Niby tak.
;- To czym się martwisz?
W tym jednym powiedzeniu był cały stryj. Ja w rozterce,
Krzysiek z czerwonym uchem, ciocia w szewskiej pasji, a on
znowu popija piwo, ogląda film telewizyjny i na wszystko
sobie bimba. Wpiekliło mnie jeszcze bardziej.
- Ja tego dłużej nie wytrzymam - powiedziałem twardo.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie przejmuj się. Ciotka jest rochę narwana, ale to dobra
kobieta. Musisz z nią umieć postępować. Najlepiej cicho,
spokojnie, żeby jej nie denerwować. - Położył mi dłoń na
kolanie i powiedział wesoło: - Wiesz, jutro dostanę premię.

AA

background image

Pójdziemy do sklepu i kupimy ci co nieco, bo chciałbym,
żebyś miał potrzebne rzeczy.

- Dobrze, stryju, ale tu chodzi o Krzyśka.
- Przygrzałeś mu?
- Tak, ale to nic nie pomogło.
- To przygrzej,mu jeszcze lepiej. On zrozumie dopiero
wtedy, kiedy poczuje na własnej skórze.

- To stryj go nie zna. Na niego nie ma sposobu, a ja nie
mogę się narażać. To nie dla mnie układ. Ciocia chce, żebym
był jego aniołem stróżem i w ogóle... a on uważa mnie za
donosiciela. Co ja mam robić, kiedy nie odpowiada mi ta rola.

Stryj .przeczesał palcami gęste włosy.

- No, właśnie... *- Zastanawiał się chwilę. - Wydaje mi się,
że ty się tym wszystkim za bardzo przejmujesz.

- A co mam robić, kiedy taki układ?

- No, właśnie... układ. A ja ci powiem, że w każdym
układzie są jeszcze różne możliwości. Wierz mi, bo ja, bracisz-
ku, coś niecoś przeżyłem.

- Wiem - odrzekłem z nutką ironii. - Ale ja mam inny
charakter.

- To źle - zawyrokował. - Musisz się jakoś dostosować.
Widzisz, całe życie na tym polega. Tu chcą cię rąbnąć, tam
przysunąć, a ty, bratku, musisz robić uniki.

- Nie po to tu przyjechałem.
Stryj spojrzał na mnie prawie z lękiem.
- A co, może ci źle u nas?
- Pod jakim względem?
- No, w ogóle.
- Źle mi nie jest. A jeżeli chodzi o warunki, to nigdy nie
byłem w takim luksusie. Ale to jeszcze nie wszystko.

- Nie wszystko, ale dużo. Słuchaj, stary, ja ciebie rozu-
miem. Podobasz mi się i dlatego, proszę cię, jak będziesz miał
jakieś zadry, to wal prosto do mnie. Człowiek z człowiekiem
zawsze znajdzie ludzkie słowo, zwłaszcza my, z jednej rodzi-

61

background image

ny. Tylko, zrozum, nie przejmuj się, bo nic ci z tego nie
przyjdzie. A teraz - co ci siedzi na śledzionie?

Nie mogłem wyjść z podziwu, jak ten mój stryjaszek
potrafił wszystko pięknie zagadać, przyklepać, zaklajstrować.
Mistrz, daję słowo.

- Stryj dobrze wie - odparłem twardo. - Z Krzyśkiem to
tylko udręka, a ciocia za dużo ode mnie wymaga.

- Ode mnie też - westchnął stryj. - A czy ja się żalę? Bądź
cierpliwy, a zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży.

Miałem więc czekać cierpliwie z nadzieją, że wszystko
dobrze się ułoży. Chwilowo nic się jednak nie układało,
wszystko natomiast zawisło w piekielnie naładowanej atmosfe-
rze. Krzysiek dąsał się na mnie, ciotka miała do mnie urazę,
nawet babcia, krzątając się jak mrówka, zerkała na mnie
z ukosa i na śniadanie cieniej posmarowała mi chleb. A do tego
miałem jeszcze w perspektywie zakupy z stryjem Waldkiem.

Nigdy nie lubiłem zakupów, zwłaszcza ze starszymi, któ-
rym zawsze wydawało się, że powinniśmy być zachwyceni
tym, co nam wybiorą. Skromnie i niedrogo - taka była ich
dewiza. Miałem w tej materii smutne doświadczenia z ciotką
Franią nieboszczką, bo ciotka Frania jeszcze w Jerzmanowie
uznawała tylko jeden ubiór dla młodych chłopców: oficjalny
strój do pierwszej komunii - granatowe porcięta, granatowa
marynareczka, biała koszula i do tego jeszcze krawat. Czło-
wiek wyglądał w tym, jak gdyby za godzinę miał się zgłosić do
urzędu gminnego po zapomogę albo iść na uroczyste zakoń-
czenie roku szkolnego. A do tego ciotka lubiła kupować długo
i tanio. I to była męka, ba, największe tortury.

Nic więc dziwnego, że kiedy stryj Waldek zaproponował mi
zakupy, przechodziłem piekielne katusze. Wnet jednak prze-
konałem się, że kupować z nim to małe piwko. Miał gest
i fantazję, a przy tym pierwszorzędne wyczucie, bo sam
ubierał się ze smakiem.

Po fajerancie kropnęliśmy się do Domu Odzieżowego „Pi-
62

background image

nokio”, a stryj Waldek z miejsca oczarował wszystkie ekspe-
dientki. A umiał czarować pierwszorzędnie.

W wyniku tych stryjkowych czarów wyszedłem z magazynu
zupełnie odremontowany. Miałem na sobie klasa dżinsy,
wprawdzie nie żadne „Lee” ani „Levi Straussy”, tylko „Od-
ry” madę in Wrocław, a do tego myśliwską kurteczkę,
sportowe mokasyny i dwie koszule flanelowe w szkocką
kratę. Jednym słowem stryj ubrał mnie od stóp do głów albo
może odwrotnie. A ucjynił to wszystko z takim wdziękiem, iż
myślałem, że od urodzenia chodziłem tylko w tym stroju. Po
drodze wstąpiliśmy jeszcze do księgami. Wybrałem sobie kil-
ka świetnych książek. Możecie więc sobie wyobra-
zić, że wróciłem do domu w zupełnie innym nastro-
ju, niż z niego wyszedłem.

Wracałem oczywiście sam, bo stryj Waldek poszybował
w siną dal. Zostało mu jeszcze kilka setek z tej premii i byłem
pewny, że nie wyda ich na książki ani na nuty z kwartetami
Mozarta. Kiedy skręciłem w Słonecznikową, przed domem
czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka - Kajtka we własnej
osobie, poetka z bożej łaski i najładniejsza dziewczyna, jaką
kiedykolwiek znałem. Siedziała na prawdziwym pegazie.
Wprawdzie nie na mitologicznym, skrzydlatym rumaku, lecz
na motorowerze marki „Pegaz”. I wyglądała zupełnie fantas-
tycznie - niby nowocześnie, zmotoryzowanie, a jednak bardzo
poetycznie, zwłaszcza że była owiana romantyczną mgiełką
poezji i ogromnie tajemniczą miała minę.

- Hej! - przywitała mnie z daleka, a potem zapytała
ściszonym głosem: - Udało się?

- Przepraszam, ale co się miało udać?
- Cały ten galimatias z ktutką Krzyśka.
- Powiedzmy, że się udało - westchnąłem żałośnie, nie
wiedząc, do czego zmierza.

Kajtce zabłyszczały żywiej oczy.
- Wiedziałam, że zrobiłam świetne pociągnięcie.
63

background image

- Przepraszam, o czym ty mówisz?
- Nie kapujesz? To ciotka nic ci nie powiedziała?
- A co miała powiedzieć?
- Nie udawaj, nie udawaj, przecież wczoraj specjalnie
poprosiłam moją mamę, żeby poszła do twojej ciotki do
„Kolorowej”.

Bęc! Teraz dopiero doznałem olśnienia. Tą „osobą”, która
w tajemniczy sposób poinformowała ciotkę Felę, była oczy-
wiście mama Kajtki. Tego się nie spodziewałem.

- To pięknie nas wszystkich urządziłaś. Mieliśmy wczoraj
gorzkie żale. Ja się staram, żeby wszystko załatwić dyplomaty-
cznie, biorę na siebie całą odpowiedzialność, a ty... Wiesz co -
dokończyłem wpieklony - ty lepiej pisz wiersze!

Dziewczyna uśmiechnęła się przekornie.
- A ja myślałam, że to ci ułatwi całą sprawę.
- Pięknie to wykombinowałaś. Krzysiek do tej pory ma
spuchnięte ucho, ciotka chodzi, jakby ją osa ucięła, a wszyscy
na mnie.

- Przepraszam cię. Byłam przekonana, że to ci pomoże.
Nie gniewaj się na mnie.

Jak można gniewać się na taką dziewczynę? Machnąłem
więc lekceważąco ręką.

- Nie ma sprawy. I tak wszystko i zawsze zwalą na mnie.
Bo Krzysiek to święte ciele.. I żyj tu człowieku w takiej
rodzince! - dokończyłem prawie filozoficznie.

Przyjrzała mi się uważniej i uśmiechnęła zalotnie.

- Ho, ho... jaki ty dzisiaj elegancki.

No, proszę, jednak zauważyła. Myślałem, że jej tylko
wiersze w głowie, a tymczasem spłynęła łaskawie z obłoków
i zwróciła uwagę na moje ciuchy.

- Nic takiego...-szepnąłem skromnie, inaczej przecież nie
wypadało. - Byłem właśnie z stryjem na zakupach.

Pokręciła z uznaniem głową.
- Pierwszorzędnie wyglądasz.
64

background image

- Zdaje ci się.
- Nie, naprawdę. I coraz bardziej mi się podobasz.
- Żartujesz... - palnąłem, chociaż nic podobnego nie mia-
łem zamiaru powiedzieć, bo jej słowa były jak miodowy plaster
na moją rozkołataną duszę.

- I mam dla ciebie ciekawą propozycję. - Zrobiła krótką
przerwę, zawiesiła głos, jak gdyby chciała sprawdzić, jakie to
na mnie zrobi wrażenie. Uśmiechnąłem się głupawo, bo
myślałem, że zaproponuje wspólny spacer nad rzekę, czytanie
wierszy albo coś w tym rodzaju, a ona zerknęła i dokończyła
przebiegle: - Wyobraź sobie, byłam u Magoga. Gadałam
z nim o tobie i Magog chce się z tobą zobaczyć.

Klops, rozczarowałem s% nieco. Zrobiło mi się nijako, więc
chcąc zatuszować zmieszanie, powiedziałem chłodno:

- W porządku, tylko jeśli on zechce ze mnie zrobić skoczka
narciarskiego, to się grubo myli.

y - Coś ty! Mówiłam ci przecież, że on poważnie się zastana-
wia nad Szajbą i dała jego paczką.

- Mnie oni przestali interesować.
- A co będzie z Krzyśkiem?
- Z Krzyśkiem?
- Chcesz mieć z nim stale kłopoty?
- Nie jestem jego niańką ani opiekuńczym duszkiem.
O niego niech się martwi ciotka.

- Coś ty! Przecież on ci zatruje życie. Jego też trzeba
przenicować.

- Nie jestem od nicowania. Jak sobie pościeli, tak się
wyśpi. A ja chcę mieć spokój, bo teraz czeka mnie porządna
robota. Tutaj w ogólniaku poziom dużo wyższy niż w Jerzma-
nowic i muszę się porządnie przyłożyć, żeby nadrobić zale-
głości.

Spojrzała z niedowierzaniem.

- Wiesz co, zawiodłam się na tobie. Myślałam, że masz
inną mentalność.

65

background image

- Kajtka - zawołałem zdumiony - jaką mentalność? Ty
bujasz w obłokach, a ja jestem u ciotki na garnuszku i po
prostu muszę wkuwać, żeby mnie stąd nie wykurzyli.

- Przepraszam - powiedziała nadąsana. - Myślałam, że to
dla ciebie też ważna sprawa. Ale jak nie chcesz, to nie. I żałuj,
bo Magog to bardzo interesujący chłopak. Mógłbyś się od
niego wiele nauczyć. I w ogóle, klasa kolega!

- Wierzę ci, tylko... pod chajrem, nie mam ochoty zajmo-
wać się Szajbą i tymi jego typkami. Wystarczyło mi, że ich
wczoraj zobaczyłem. Cześć, panowie!

Łypnęła zielonymi oczami.
- Może jednak dasz się namówić?
Co miałem robić. Takiej dziewczynie trudno czegokolwiek
odmówić. Jeszcze’ chwilę certoliłem się i wahałem, wnet
jednak spuściłem z tonu.

- Poczekaj, zostawię stare ciuchy w domu i walimy.
Poszliśmy więc do Magoga. Mieszkał w tej samej dzielnicy,

tylko nieco bliżej miasta. Jego dom stał w starym ogrodzie,
wśród pięknych lip i jesionów. Parterowy, zbudowany z szero-
kich, drewnianych płazów jak chata góralska, przypominał
raczej zagrodę wiejską niż miejski budynek. Z tyłu miał nową,
murowaną przybudówkę. Kajtka, pchając przed sobą pegaza,
okrążyła dom i wiodła mnie do tej przybudówki.

Magog zobaczył nas przez okno. Wyszedł na przywitanie.

Z tego, co o nim opowiadała Kajtka, mogłem sądzić, że
zobaczę kogoś nadzwyczajnego, jakiegoś super-chłopaka,
tymczasem stał przed nami najzwyczajniejszy szesnastolatek.

- To Maciek, o którym ci już mówiłam - przedstawiła mnie
Kajtka.

Magog przyglądał mi się chwilę.

- Cześć. Cieszę się, żeś przyszedł. Chodźcie do środka, to
pogadamy.

Przez niewielką sień weszliśmy do obszernej izby.

- To stary warsztat stolarski mojego ojca”.- wyjaśnił. -

66

background image

Ojciec przeniósł się do spółdzielni meblarskiej. Pozwolił mi
urządzić się tutaj.

Rozejrzałem się dokoła. Dzwine było to pomieszczenie.
Panowała w nim bardzo ciepła atmosfera. W jednym kącie stał
jeszcze warsztat stolarski, a nad nim na ścianie wisiały narzę-
dzia. W drugim Magog urządził swój kąt. Wszędzie pełno
rozmaitych półeczek, schowków, zakamarków; wszystko
z jasnego świerkowego drewna. Pachniało więc drewnem
i żywicą. Na wolnej ścianie wisiał barwny plakat przedstawia-
jący stylizowanego skoczka narciarskiego. Zdawało, się, że
narciarz szybując nad świerkami, wyfrunie za chwilę przez
okno. Pod sufitem wisiały ładne modele samolotów. Kiedy
przez otwarte okno szedł powiew, małe samolociki obracały
się wokół osi ruchem nadającym całej izbie lotności i nieu-
chwytnego czaru. Spodobał mi się ten pokój - wiele mówił
o osobie gospodarza.

- No to co? - zagadnął Magog, gdyśmy się już rozsiedli. -
Zabieramy się do Szajby.

Bęc! Tego się nie spodziewałem. To jedno zdanie najlepiej
określało Magoga. Precyzyjne i nie dające czasu do namysłu.

- To nie takie proste, jak ci się zdaje - zauważyłem:

- Wiem, że z Szajbą nie pójdzie łatwo - podjął. - Ale mnie
najbardziej chodzi o tych szczeniaków. Żal mi ich. Taki
Szpagat, no wiecie, ten Tolek Kryska. Złota rączka i piekiel-
nie zdolny. Jak zrobił model szybowca, to, daję słowo, lepszy
od moich. I co? Teraz wałkoni się i bąki zbija. Nie dziwię się,
bo w domu piekło. Matka cały dzień pracuje w fabryce szkła,
a ojciec już od trzech lat siedzi w pace.

- ■ Albo Wicek Moniak, ten z zezem - podjęła Kajtka. - On
ma absolutny słuch. Jak zagra na ustnej harmonijce, to, mówię
wam, wirtuoz. Radziłam mu, żeby zapisał się do szkoły
muzycznej.

- A Maniek Franula - dodał Magog. - Kiedyś miał świetne
wyniki na boisku. Biegałem z nim na osiemset metrów. Był

67

background image

drugi na zawodach międzyszkolnych. Gdyby dalej trenował,
to osiągałby fantastyczne wyniki. A tak... dał się wciągnąć w tę
pakę wałkoni. Już ma na sumieniu kilka ładnych sprawek.
Szkoda mi ich. Z nimi można by zrobić świetną paczkę. Mają
fantazję i polot. Tylko ten nieszczęsny Szajba. On teraz
trzyma ich w garści.

- A czym im tak strasznie imponuje? - zapytałem.

- No, właśnie - zastanowił się Magog - sam się nad tym
głowiłem. On ma na nich dziwny wpływ. Lgną do niego jak
ćmy do światła. Trzeba przyznać, że jest inteligentny i spryt-
ny. Umie nimi kierować.

- Phi - wtrąciła Kajtka - nie taki diabeł straszny. Byłam
tam u nich. Przekonałam się. Piekielne nudy. Albo grają
w karty, albo puszczają płyty. A w głowie kompletna pustka.
I kombinują, jak by kogoś nabrać. Łapią takich, jak ten twój
Krzysiek - zwróciła się do mnie. - Bo z tą kurtką, to nie tak,
jak Krzysiek ci opowiadał. Chcieli ją po prostu przehandlo-
wać, bo nie mają forsy, a on, głupi, uwierzył, że organizują
wycieczkę. Ja się już na nich dobrze poznałam. I zdaje mi się,
że najlepszy sposób na nich, to skłócić ich, bo stale chandryczą
się między sobą.

- Albo przeciągnąć Szajbę na naszą stronę - zauważył
Magog.

- Jego nie przeciągniesz. On ża bardzo ambitny i imponuje
mu, że jest szefem tej całej paczki.

Magog tarł w zamyśleniu policzek.

- Na Szajbie mi nie zależy, ale tych chłopców musimy sobie
zjednać. - Nagle wstał, spojrzał na nas wesoło. - No, wiara,
nie ma sensu tracić czasu. Walimy do nich nad rzekę.

- A co im powiemy? - zapytała zupełnie zaskoczona
Kajtka.

- Nie mam pojęcia. To zależy od sytuacji.

background image

10
To przynajmniej rozumiem - szybka decyzja i natychmias-
towe działanie. Zanim jednak zaczęliśmy działać, musieliśmy
dojść do baraku nad.rzekę, czyli - jak to określił Szpagat - do
letniej bazy całej paki Szajby.

Prędzej by się spodziewali całej rodziny Muminków, aniżeli
nas. Bo, gdy Magog pierwszy pchnął drzwi, zerwali się
i stanęli w panicznym milczeniu, jakby im języki poprzykleja-
ły się do podniebienia.

Magog uśmiechnął się łagodnie i niemal kumplowsko.

- No co, koledzy, jak wam się tu żyje? - Daję słowo, że tak
zagaił, i to ich jeszcze bardziej wybiło z rytmu.

Grali w karciochy. W oko, jeśli się nie myliłem. Na stole
było pełno drobnych monet i kilka banknotów, a w ich oczach
zupełne zaskoczenie.

Szajba rzucił ze złością karty.
- Kto was tu wpuścił?
- Co się szarpiesz? - odezwała się Kajtka. - Ja ich tu
zaprosiłam.

- Nie wygłupiaj się, Kajtka - wtrącił cicho zezowaty
Wicek.

Magog podszedł najspokojniej w świecie do stołu, podniósł
z koca rzucone przez Szajbę karty, rozwinął je w wachlarzyk.

- W karciochy rżniecie, co? Jak wam leci? - Głos miał
cichy, lecz pewny i jakiś taki zadziorny.

Szajba zbliżył się do niego. Wydarł mu karty z dłoni.
- Ja ciebie o pogodę nie pytam.
69

background image

Magog uśmiechnął się wyrozumiale.
- Na szczęście wyż i bezchmurno. - Odwrócił się do Szajby
plecami. Podszedł do zezowatego Wicusia. - Ile dzisiaj prze-
grałeś?

Tamten cofnął się z respektem.
- A skąd wiesz, że przegrałem?
- No, bo... szef przecież musi wygrywać.
Szajba okrążył Magoga, stanął z nim twarz w twarz. Oczy
pałały mu niedobrym blaskiem.

- Ty, mistrzu, właściwie czego tutaj szukasz? Nie-
szczęścia?

Magog ani drgnął. Na jego ustach błąkał się łagodny
uśmieszek.

- Nie - odparł z naciskiem. - Chciałem was po prostu
odwiedzić.

- Nie zgrywaj się, bo ci to na zdrowie nie wyjdzie.
Magog zupełnie go zlekceważył. Przyjrzał się jeszcze raz

kartom, skinął w stronę Mańka Franuli.
- A ty ile dołożyłeś?
Blondas uśmiechnął się niemrawo.
- Jak dotąd niewiele. -
- No ile?
- Dwie dychy.
- A wczoraj?
- Wczoraj trochę więcej.
- No to ładny fundusz na szefa składacie.
Szajba jęknął bezsilnie.

- Czego ty właściwie chcesz?
Magog zmrużył wesoło oczy.

- W oko gracie?
- Nie twoja sprawa.
- Może... Ale chciałbym z tobą zagrać.
Tego nikt z obecnych nie przewidział, a zwłaszcza ja, bo
70

background image

jeszcze ich za mało znałem. Trzeba powiedzieć, że zaszacho-
wał go pierwszorzędnie. Tamten na chwilę zbaraniał, potem
mdławo się uśmiechnął i wzruszył ramionami.

- Z takimi jak ty to ja nie gram.

- Tylko z nimi - skinął w stronę chłopców. - Bo oni dadzą
się ogrywać..

- Ty, Magog, bądź sprawiedliwy - zapiszczał konus w oku-
larach. - My tu gramy fair.

- Fair, mówisz - kpił Magog. - Ja też gram fair, to dlaczego
Szajba nie chce ze mną spróbować?

- Bo nikt cię tutaj nie prosił - zawołał wyzywająco Szajba.
- Może boisz się przegrać?
- Za krótki jesteś. Nie z takimi już grałem.
- No właśnie. To o co ci chodzi?
Szajba zbladł i nagle stracił pewność siebie. Rozejrzał się po
chłopcach, jak gdyby u nich szukał rady.

- Jeżeli chcesz, to możemy zagrać razem z nimi.

- O, nie - zaprotestował żywo. - Nie grywam z nieletnimi.
Zagramy we dwóch. Tak będzie najlepiej.

Szajba chciał zaprotestować, lecz w tej samej chwili odezwał
się zezowaty Wicek:

- Ty, Rysiek, pokaż mu, jak się u nas gra. - Wyrwał się jak
Filip z konopi albo jeszcze głupiej, bo Szajba syknął boleśnie,
ale już nie mógł się wycofać.

Magog na to tylko czekał. Usiadł przy stole i skinął na
chłopców.

- Zabierać swoje drobniaki, a pulę potem rozegracie.
Zgarnęli ze stołu bilon. Wycofali się z respektem. Magog

chwilę tasował karty.

- Rysiu, na co czekasz? - Skinął wesoło na Szajbę. - Do
roboty. - Rozrzucił karty. - Ciągniemy, kto trzyma bank.

Szajba usiadł naprzeciw niego. W oczach miał gniew i za-
wziętość.

71

background image

- Dobrze, ale najpierw musisz pokazać kapitał.
- Nie martw się - wyciągnął z kieszeni setkę i trochę
drobnych.

Rysiek uśmiechnął się kpiąco.

- Coś ty! Nie gramy ze szczeniakami.
Magog położył na stole drugą setkę.

- To chyba chwilowo wystarczy.
- W porządku. Stawka złotówka.
- Może być dwa.
- W porządku.
I zaczęli grać.

Nigdy nie grałem w oko, ale to przecież prosta gra, więc
wnet zorientowałem się, na czym polega. W tym wypadku
jednak nie była to zwykła gra w karty. Chodziło o coś więcej.
Stawka wynosiła dwa złote, ale oni grali o dużo większą
stawkę. Wszyscy to rozumieli. Dlatego wokół było cicho
i wyczuwało się napięcie. Staliśmy dokoła stołu z oczami
wlepionymi w karty, z wypiekami na twarzy. Obserwowaliś-
my tę rozgrywkę jak wielki mecz. Od czasu do czasu ktoś
westchnął, ktoś wydał stłumiony okrzyk albo wykonał jakiś
gwałtowny gest, lecz nikt się nie odzywał.

A oni grali w wielkim skupieniu, Szajba napięty i podnieco-
ny. Jego ładna twarz nabrała ostrego wyrazu, a w oczach tlił się
obcy ogień. Magog cały czas spokojny, kpiąco uśmiechnięty,
jak gdyby od początku lekceważył przeciwnika i był pewny
wygranej. Tym nad nim górował. Bo tu Uczyła się nie tylko
karta, ale coś więcej: kto lepiej będzie się trzymał do końca.

Początkowo Ryśkowi waliła karta. Zdawało się, że rozniesie
Magoga i wyciągnie od niego całą forsę. Magog wciąż tylko się
uśmiechał. I nagle karta się odwróciła. Magog z tym swoim
kpiącym uśmieszkiem zaczął strasznie przebijać. Grał jak
w transie. Wszystko mu się udawało. Rysiek bladł, ręce mu
drżały, a na policzki wystąpiły ceglaste rumieńce. Forsa, którą

72

background image

poprzednio zgarnął, zaczęła topnieć jak lód, a przed Mago-
giem rosła piramidka bilonu.

I tak było już do końca. W pewnym momencie spostrzegliś-
my wszyscy, że Szajbie zabrakło pieniędzy. Nerwowym ruch-
em sięgnął do kieszeni, lecz kiedy wyciągnął dłoń, nie zoba-
czyliśmy w niej ani złotówki. Wolno ściągnął z przegubu
zegarek. Położył go na stole.

- To zastaw. Pożycz stówę - powiedział do Magoga nieswo-
im głosem.

Tamten uśmiechnął się kpiąco.
- Gramy o forsę, nie o fanty.
- Przegrałem, to daj mi szansę.
- Nie - powiedział twardo Magog.
- To nie fair - zawołał z boku Wicek.
Magog uśmiechnął się do niego wyrozumiale, jakby mu
chciał powiedzieć: „Nie mieszaj się, to nie twoja sprawa”,
a potem wstał. Spokojnie odliczył swoją forsę, a resztę zostawił
na stole.

- To będzie fair. - Zwrócił się do Wicka: - Podzielisz tę
forsę na równe części i rozdzielisz między kolegów. Dzisiaj
jesteście wygrani.

Zaimponował im, daję słowo, bo nagle zrobiło się cicho.
Wszyscy wbili oczy w Magoga, jak gdyby przed nimi stał nowy
bohater, a Szajba przestał dla nich istnieć. Obserwowałem go
z boku. Wycofał się poza krąg otaczający stół, wbił ręce
, w kieszenie i rozognionymi gniewem oczami wodził po obec-
nych, jak gdyby nie dowierzał, że mogło stać się coś takiego.
Wtem zwrócił się do Magoga:

- Zaczekaj tu na mnie. Skoczę do domu po pieniądze
i pociągniemy dalej.

MagOg roześmiał się rozbrajająco.

- Rysiu, wybacz, ale ja nigdy nie grałem w karty o pie-
niądze.

- Bujasz. Chcesz mnie wykołować.
73

background image

- Ani mi się śni. Daję ci słowo, że grałem kiedyś w oko, ale
tylko o zapałki. - Wolno odwrócił się od niego, jak gdyby
chciał zaznaczyć, że nie ma zamiaru z nim dyskutować,
a potem skinął na Franulę.

- Ty, Maniuś, ja ciebie kiedyś widziałem nad Zalewem
Solińskim.

- Zgadza się. Byłem z harcerzami na żaglówce.

- No, właśnie. Dobrze sobie przypominam. Ty, zdaje mi
się, skończyłeś kurs żeglarski.

- No, jakże. Mam sternika. Ale o co ci chodzi?

- Bo... - przeciągnął z namysłem i powiódł wzrokiem po
wszystkich - buduję nową łódź i szukam chętnych do pomocy.
Przez zimę wykończylibyśmy tę łódź, a na wiosnę moglibyśmy
ją spuścić na wodę i pożeglować trochę. Potrzebni mi są
morowi chłopcy, żeby skompletować zgraną załogę.

Maniek zdarł z głowy czapkę, taką niebieską amerykankę
z dużym daszkiem. Spoconą dłonią jął mierzwić jasne loki.

- Czemu nie... - powiedział z oporem i raptem, jak gdyby
się czegoś obawiał, zerknął w stronę Szajby.

Ten uśmiechnął się drwiąco.

- Znalazł się wychowawca i pedagog! Maniek, nie daj się
nabrać, bo on z ciebie znowu chce zrobić harcerza.

Magog nawet nie spojrzał na Szajbę, jakby ten przestał dlań
istnieć. Chrząknął tylko znacząco i ciągnął z niezmąconym
spokojem:

- Mówię wam, można zrobić świetną załogę. Mam już plan
całej łodzi i zbieram materiał. Przez zimę machniemy spokoj-
nie. To świetna robota i można się przy niej sporo nauczyć. Ja
was nie namawiam, tylko proponuję, a jeśli który ma ochotę,
to niech przyjdzie do mnie jutro o piątej.

background image

11

o

piątej

-

w

porządku.

Tylko

zaraz

nasuwa

się

pytanie,

kto przyjdzie? Jedno jest pewne - Magog może liczyć na
Kajtkę i na mnie. Ale przecież nie o to chodzi. Zależy mu na
tej, pożal się Boże, paczce z baraku, na tym pięknym bukiecie
typków. Nas nie musi uszlachetniać ani naprowadzać na dobrą
drogę. A tamci? Święta ścięta Nasturcjo, kto to może przewi-
dzieć, kto przyjdzie, a kto nie przyjdzie? Czy przyjdą wszyscy
razem, czy każdy z osobna? A najważniejsze - jak się ustosun-
kują do tej akcji?

Nasuwały się więc pytania, a mnie najbardziej dręczyło
jedno: czy da się przekabacić Krzyśka. I jak to zrobić?
Dręczyło mnie, nurtowało, drążyło, ale na szczęście po lek-
cjach spotkałem pod pocztą Kajtkę.

Kajtka jak Kajtka:

- Cześć! Co słychać? I w ogóle fajno jest. Zobaczysz, jak te
zbłąkane owieczki grzecznie przyjdą dó Magoga, bo Magog,
mówię ci, czarodziej, i ma na nich sposoby.

- Na nich może mieć - przygasiłem nieco jej zapał - ale na
Krzyśka?

- Na Krzyśka też się znajdzie haczyk?
- No, proszę... Może mi powiesz jaki?
- Nie powiem. Po prostu pójdę z tobą do Krzyśka. Zoba-
czysz, załatwię to bez pudła.

I załatwiła, daję słowo, a zrobiła to bez wysiłku, tak jakby
przełknęła jedno ciastko z kremem. Ciach, i Fuksiński był
już u niej na widelcu.

75

background image

Zastaliśmy go w stanie, pożal się Boże, zupełnego rozkładu
moralnego. Przeżywał jeszcze wczorajsze niepowodzenia. Je-
szcze się dąsał i chmurzył, odymał i wszystkim miał za złe. Ale
co to dla naszej Kajtki! Z miejsca go podeszła i oczarowała.
Najpierw zainteresowała się komiksami - że to niby takie
ciekawe, a najciekawsze te amerykańskie, z których nic nie
można zrozumieć. Potem nie mogła wyjść z podziwu nad
magnetofonem, a gdy wyszła, nastawiła jakąś płytę. Czaro-
dziejka. Wiedziała, jak go rozruszać. Tanecznym krokiem
przemierzyła przez pokój, a potem puściła się w pląsy. Ścięta
Pelargonio, jak ona tańczyła! Zdawało się, że nie tańczy, tylko
fruwa w powietrzu. Krzyśkowi gały wyszły na wierzch,
zaschło mu w gardle, z trudem przełykał ślinę i wodził za
Kajtka rozpromienionymi oczami. A ona nic, tylko tram-pa-
ram, tram-param... i tańczy. Rytm, wdzięk, gracja i żywioł
w każdym jej ruchu. Gdybym był dyrektorem Telewizji, zaraz
bym ją zaangażował.

Krzysiek nie wytrzymał. Po chwili wstąpił w niego nowy
duch, jeżeli w muminka w ogóle może coś takiego wstąpić.
Tram-param... zaczął przebierać nogami. Przy niej neptek do
którejś tam potęgi. Pajac na sznurku. A Kajtka podstępnie:
„Jak ty wspaniale tańczysz! Jakie masz wyczucie .rytmu,
szkoda, że mnie wcześniej nie zaprosiłeś.” I dalej w tym tonie.
Krzysiek już pewny siebie. Uszy mu płoną jak kwiat pelargo-
nii, oczy maślane, pierś wypięta, podskakuje cały jak bigbito-
wiec. Koń by się uśmiał, bo słoń mu na ucho nadepnął, ale nikt
się tym nie przejmuje. Najmniej Kajtka, bo przecież wie, o co
chodzi. Ja też wiedziałem. Więc śmieję się i czekam, co będzie
dalej.

A dalej... to już Kajtka naprawdę przeszła samą siebie. Bo
ni stąd ni z owad palnęła:

- Ty, Krzysiek, ty się nawet możesz podobać.

Strzał w dziesiątkę, niech mnie gęś kopnie. Krzysiek
oniemiał z zachwytu. Jeszcze wyżej podskakuje. Tu grają

76

background image

jakieś nowoczesne rytmy, a jemu nogi się plączą; przebiera jak
w zbójnickim, drepcze jak w trepaku. Ale minę ma ho! ho!
wielkiego amanta. Kajtka tymczasem mruga do mnie.

- Szkoda, że Krzysiek nie będzie mógł z nami iść do
Magoga.

Fuksiński stanął, jakby go wmurowało. Twarz rozogniona,
w oczach zawód.

- A dlaczego nie mogę iść z wami?

- No, bo, kapujesz... ciebie to nie będzie interesowało. My
budujemy nową łajbę...

- Myślisz, że ja nie potrafię?

- No, nie wiem... - Spojrzała na mnie porozumiewawczo,
a ja już wiedziałem, że Krzysiek jest zafastrygowany jej
ściegiem. • Kajtka chwyciła w locie swój pulower, skinęła
Krzysiowi zalotnie: - No, to cześć, bo ja się już spóźniłam na
obiad. Do zobaczenia! Wpadnę do was o pół do piątej. Hej!

Tym razem podejście zaliczyłem bez pudła, Krzysiek wpra-
wdzie nic nie powiedział, lecz zaczął się szykować, jakby się
wybierał na przyjęcie u królowej angielskiej. Wypucował
zakurzone mokasyny, przyczesał i wyszczotkował włosy,
skropił się wodą kolońską, a potem wbił się w najlepsze ciuchy
- koszulę w drobną niebieską kratkę, krzyk mody, w welweto-
we dżinsy i w tę nieszczęsną irchową kurteczkę w stylu
„Belmondo”. Wyglądał pierwszorzędnie, chociaż trochę za
bardzo picusiowato.

Stanął przed lustrem, przez chwilę robił do siebie pocieszne
miny, a potem odwrócił się i zapytał:

- Jak myślisz, czy ja się jej tak naprawdę podobam?
-, No, jasne. Zrobiłeś na niej kolosalne wrażenie.
Kupił. Zrobił się słodki i przylepny, jakbyśmy od urodzenia

trzymali sztamę.

O pół do piątej usłyszeliśmy za oknami warkot silnika,
potem sygnał. Rzuciliśmy się do okna. Pod oknem stała już
Kajtka ze swym pegazem.

77

background image

- Hej! - Przywitała nas skinieniem ręki. Zbiegliśmy na dół.
Kajtka, ujrzawszy przy mnie Krzyśka, prychnęła śmiechem. -
Dokąd ty się wybierasz?

- Krzysiek idzie z nami - wyjaśniłem, mrugając porozu-
miewawczo.

- A ja myślałam, że na jakieś wystawne przyjęcie - zażarto-
wała.

Krzysiek jednak nie znał się na żartach. Odął się, wykrzywił
krzyśkowato gębę i spojrzał na mnie z wyrzutem, jak gdyby
chciał na mnie zwalić całą winę za tę komiczną sytuację.

Kajtka w mig zorientowała się, o co chodzi, więc uśmiech-
nęła się pojednawczo i dodała:

- To świetnie. Magog na pewno się ucieszy.

Od tej chwili Krzysiek wpadł w rolę amanta. Okropnie
mizdrzył się i nadskakiwał Kajtce.

- Podobno piszesz wiersze? - zapytał w drodze ze Słonecz-
nikowej na Różaną.

- O tak. Mam już wypełnione dwa zeszyty.
- To musi być bardzo trudno tak pisać i pisać.
- O, nie. Jeśli ma się natchnienie, to słowa same pchają się
pod pióro.

- A o czym piszesz?

- No, wiesz, rozmaicie... Przeważnie wiersze nastrojowe.

- Ja też marzę, żeby coś napisać - łgał bezczelnie. -
Chciałbym napisać o tobie.

- To byłoby nawet ciekawe. Tylko, błagam cię, unikaj
płycizn, bo w takich lirycznych wierszach łatwo wpaść w ba-
nał, a nie ma nic okropniejszego jak coś takiego miałkiego.
- Postaram się napisać wiersz oryginalny, żeby ci się
podobał.
Tego jeszcze brakowało: Krzysiek - poeta. Dusiłem się
z wewnętrznego śmiechu. Myślałem, że pęknę, bo Fuksiński
przechodził sam siebie i byłby zapewne przyszedł, gdybyśmy
78

background image

nie znaleźli się u Magoga. U Magoga skończyła się poezja,
a zaczęły konkretne sprawy.
- Jak myślicie - zapytał na wstępie - przyjdą czy nie
przyjdą?
- Nie łudź się - palnął z miejsca Krzysiek. - Oni na to nie
pójdą. Za cwani.
- Skąd jesteś taki pewny?-natarła Kajtka.-Mówię wam,
że wszyscy zjawią się oprócz Szajby.
- Nie jestem takim optymistą - zaznaczył Magog. - Niech
przyjdzie jeden, dwóch, to i tak będzie dobrze.
- A ja ci mówię, że nikt z nich nie przyjdzie - upierał się
Krzysiek. - Ja ich dobrze znam. Oni boją się Ryśka.
- Nie bądź taki chojrak - żachnęła się Kajtka. - Szkoda, że
wczoraj nie widziałeś Ryśka. On się zupałnie skompromitował
i nie ma już nad nimi władzy.
Byliby się niechybnie pokłócili, gdyby na horyzoncie nie
zjawił się Szpagat. Sensacja! Nie kto inny tylko właśnie Tolek,
najwierniejszy kumpel Szajby, jego przyboczny adiutant. Zo-
baczyliśmy go przez okno. Szedł wolno w stronę domu. Głowa
spuszczona, ręce w kieszeniach, wzrok niepewny. Po chwili
stanął w drzwiach. Stał chwilę rozglądając się bezradnie, jak
gdyby nie wiedział, skąd tu się znalazł. Magog podszedł do
niego.
- Cześć, Tolek, cieszę się, że wpadłeś.
Szpagat uśmiechnął się niemrawo.
- A Szajby tu nie było? - zapytał z lękiem w głosie.
- Nie. Siadaj, bracie. - Magog wprowadził go do izby
i niemal siłą posadził na zydlu. - Czy Rysiek miał tu przyjść?
- Nie wiem. Tak pytam, bo nie chciałbym się z nim
spotkać.
- A co się stało?
- Nic takiego... - W roztargnieniu tarł chude kolana.
Rozejrzał się, a gdy zobaczył wiszące u sufitu modele samolo-

79

background image

tów, uśmiechnął się blado. - Nic takiego - powtórzył. Nagle
twarz jego nabrała ostrego wyrazu. - Bo... ja już z Ryśkiem
skończyłem.
Zapadła cisza. Każdy z nas zrozumiał, że stało się coś
bardzo ważnego. Szpagat wciąż tarł spocone dłonie o kolana,
oczy zmrużył w szpary. W jego źrenicach tkwiła jakaś zuchwa-
ła zawziętość.
- Skończyłem z nim - powtórzył.
- To dobrze - powiedział Magog. - Teraz możesz na mnie
liczyć.
- Na nas wszystkich - dodała Kajtka. - O co wam poszło?
- Nie lubię takich cwaniaków. Nie lubię, jak ktoś jest nie
fair.
- Mów, bracie, jasno, bo to ważna sprawa - zachęcał go
Magog.
- Poszło nam o tę forsę, coś wczoraj zostawił na stole. Jak
tylko wyszedłeś, to on całą forsę zgarnął do kieszeni. Mówię
mu: „Przeholowałeś, Rysiek. Magog nam tę forsę zostawił”.
Myślałem, że mnie poprą, a oni uszy po sobie. Mnie nie o tę
forsę chodziło, tylko o sprawiedliwość. Bo rozumiecie, jak
fair, to fair.
- Ciemna mogiła - westchnął Krzysiek. - Toś mu się ładnie
naraził.
- Ciemna, mogiła - powtórzył Szpagat, lecz w jego ustach
słowa te brzmiały twardo jak uderzenie kamieniem o kamień.
- Już nie będzie mnie straszył. .
Magog podszedł do niego, uścisnął mu rękę.
- Nie bój się... - Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej
samej chwili Kajtka zawołała głośno:
- Idą.
Spojrzeliśmy wszyscy w okno. Na ulicy zobaczyliśmy całe
towarzystwo: przodem walił Rysiek Szajba, za nim zezowaty
Wicuś z Mankiem Franulą, a na końcu ten konus w okularach
- Zyziek.
80

background image

- A mówiłam, że wszyscy przyjdą! - dodała z radością
Kajtka.
Za wcześnie jednak się cieszyła, bo oni okrążywszy dom nie
weszli do przybudówki, lecz ogrodem zbliżyli się pod okno.
W ramie okiennej wyglądali jak na fotografii. Na pierwszym
planie ich gęby, a w tle jesienny krajobraz z drzewami
i dalekimi wzgórzami. Rodzajowe zdjęcie, daję słowo! Bez
zmrużenia oka można by je wkleić do albumu osobliwości.
Szajba wbił ręce w kieszenie, wysunął do przodu głowę i,
patrząc spode łba, zakpił:
- Jak tam, kiszone biedronki, wybudowaliście już tę łajbę?
A Wicek dodał śmiejąc się:
- Oni już żeglują do Pacanowa.
Magog syknął, zdawało się, że rzuci się na nich, ale wnet
opanował się i zwrócił do nich nieomal serdecznie:
- Cześć, koledzy, może wpadniecie do mnie na herbatę?
- Może masz coś mocniejszego? - odpalił wyzywająco
Szajba.
- Chwilowo nie, ale jak mnie wpieklisz, to może i coś
mocniejszego na ciebie znajdę.
- Koąakujesz? Szukasz guza?
- Nie - ciągnął Magog. - Tylko myślałem, że chcesz z nami
poważnie pogadać.
- Nie z tobą. Ze Szpagatem.
Tolek Szpagat stanął obok Magoga. Był blady, wargi mu
drżały, ale powiedział zuchowato:
- Ty, Rysiek, ja z tobą nie szukam zadry.
- Zdradziłeś nas - zawołał zza pleców Szajby mały Zyziek.
Szpagat roześmiał się drwiąco.
- Ty, Zyziek, podlizuj się Szajbie! Zobaczysz, jak na tym
wyjdziesz.
- Rysiek drgnął, jego ładna twarz stężała. Zrobił taki ruch,
juk gdyby chciał sięgnąć do gardła Szpagata.
b Gadzie - wyszeptał przez zaciśnięte usta - ja... wiesz
81

background image

dobrze... mam na ciebie porządnego haka.
- Nie strasz, nie strasz - żachnął się Szpagat.
Chciał poprzez okno chwycić Ryśka za koszulę, lecz Magog
odepchnął go.
- Spokój, Szpagat! Jesteś u mnie. Nie pozwolę na rozróbę.
Szajba cofnął się pół kroku, objął Tolka Szpagata pałającym
nienawiścią spojrzeniem.
- Gadzie - zawołał - jeszcze będziesz mnie prosił i lizał po
rękach! Zostań z nimi, ale wiesz, że nasze konto jeszcze nie
wyrównane.
- Dość tego - przerwał mu ostro Magog. - Zjeżdżajcie stąd,
bo was przegonię.
- Za słaby jesteś w uszach - zawołał Maniek Franula.
-/I uważaj, bo ci tu pomidory i ogórki poprzesadzamy -
dodał. Wicek.
Magog zbladł, już chciał przesadzić framugę okna, lecz
Kajtka złapała go za pasek.
- Daj im spokój. Oni sami odpłyną. -1 natarła na Szajbę: -
Wynocha stąd, łobuzy! Jazda! Nie mamy ochoty z wami
dyskutować.
Rysiek cofnął się o pół kroku.
- Spokojnie, królewno! Spokojnie. Znamy się na wycho-
waniu. - A potem zwrócił się do tamtych. - Niech się bawią jak
przedszkolaki. Nie będziemy im przeszkadzać. Zwijamy ża-
gle, chłopaki. - Odwrócił się i pierwszy ruszył w stronę furtki.
Za nim poszedł cały orszak. Zatrzymali się dopiero za płotem.
Myśleliśmy, że odejdą, lecz Wicek nagle zawrócił, wspiął
się na parkan, wychylił się do nas, i zapiał cienkim głosikiem:
- Krzysiu, mama cię woła. Już czas na kolację! - naślado-
wał kobiecy głos. Czynił to tak komicznie, że nawet Magog się
roześmiał.
Krzysiek zrobił się purpurowy jak przejrzały pomidor.
Uszy mu płonęły, a oczy zaszły łzami.
82

background image

- Czego od niego chcecie? - krzyknęła ostro Kajtka.
- Mamusia chce mu zmienić pieluszki! - zakpił Rysiek
Szajba. - Posmarować mu pupkę kremikiem.
- Żeby mu migdałki nie spuchły - dorzucił Franula.
Patrzałem na Krzyśka. Ten zwiotczał, zrobił się jeszcze
bardziej krzyśkowaty. I, daję słowo, zapadłby się pod ziemię,
gdyby to było możliwe. Znaleźli przeciw niemu najskutecz-
niejszą broń. Ośmieszyli go. On, który mówił, że rodziców
trzeba wychować, który odgrywał amanta, chciał pisać wier-
sze, teraz stał jak niepyszny i dreptał w miejscu, jakby mu
ziemia spod nóg uciekała. Żal mi się go zrobiło, więc klepną-
łem go lekko w ramię.
- Nie zwracaj na nich uwagi. Trzymaj się!
Ba, łatwo dawać rady i pocieszać, zwłaszcza gdy się nie jest
pod obstrzałem. A tamci wciąż zasypywali go gradem kpin.
- Krzysiu, a może ci utrzeć dwa żółtka? Krzysiu, zapisze-
my ci pigułki na przeczyszczenie. Będzie ci lekko jak w prze-
strzeni kosmicznej.
Dobili go tą przestrzenią kosmiczną. Drgnął, jęknął ibie-
giem ruszył do drzwi. Magog chciał go zatrzymać, lecz on
wymknął się i wnet zniknął w sieni za drzwiami. Po chwili
zobaczyliśmy go na ulicy. Biegł oślepiony gniewem i poniże-
niem. Z wyciągniętymi pięściami rzucił się na Szajbę. Ten
zrobił zgrabny unik i, jak kukłę, złapał go za ramiona.
Krzysiek gryzł, szarpał się, kopał, lecz z wolna słabł, a wresz-
cie zupełnie znieruchomiał.
Szajba przyciągnął go do siebie. Klepnął w policzek.
- Głupi, chciałem cię tylko wyciągnąć od tamtych.
I stała się nieoczekiwanie rzecz dziwna. Nagle Krzysiek
przetarł dłonią zapłakaną twarz, uczepił się rękami parkanu
i zawołał w naszą stronę:
- Wypchajcie się! Nie zależy mi na was!
Odeszli, a my długo milczeliśmy, patrząc na opustoszałą
83

background image

ulicę. Głupio nam było i jakoś dziwnie, jakbyśmy się wstydzili
za nich i za siebie. Zrobiło się pusto i cicho. Pierwszy odezwał
się Magog:
- Nie będziemy się nimi przejmować. - Z półki wyciągnął
ruTon papieru. Rozwinął go na stole. - To jest plan naszej
łodzi.
Zaimponował mi, daję słowo. Oto wzór opanowania i spo-
koju. Przed chwilą kłębiło się tutaj od namiętności, skakali
sobie do oczu, rozgrywały się ostre konflikty, a on, jak gdyby
nigdy nic, z rozwagą i konsekwentnie tłumaczył nam, jak
będzie wyglądała łódź, na której mieliśmy w przyszłym roku
wypłynąć na Zalew Soliński.
Tłumaczył fachowo, precyzyjnie, a jednak nic do nas nie
docierało. Wciąż jeszcze przeżywaliśmy dramatyczne sceny
minionych zdarzeń. Szpagat siedział żałośnie roztargniony
i rozdarty, Kajtka wierciła się, jak gdyby czegoś zapomniała,
a ja, żeby nie zrobić przykrości Magogowi, udawałem, że
ogromnie mnie ten plan interesuje. Udawałem, a jednocześnie
zastanawiałem się, jak wrócę do domu i co powiem ciotce,
kiedy mnie zapyta, gdzie jest Krzysiek? Bo byłem przekona-
ny, że ten muminek wcześnie dzisiaj do domu nie wróci.
Święty Rododendronie, po jaką niezapominajkę wpakowa-
łem się w ten życiowy komiks i co mnie skłoniło, żeby za uszy
ciągnąć Krzyśka i sprowadzać na dobrą drogę? Gdzie ta droga?
Po co się męczyć i gimnastykować, kiedy on na jedno skinienie
Szajby idzie za nim jak w dym. Nagle ta cała sytuacja wydała
mi się śmieszna i niedorzeczna.
Magog nie miał żadnych wątpliwości ani wahań, dobrze
wiedział, czego chce od siebie i od nas, bo gdy tylko skończył
wstępne wyjaśnienia, zaraz przystąpił do rzeczy:
- No, to zaczynamy od jutra. Profilowanie żeberek nie jest
rzecząr-tew%-ale-łnam—nadziejęy- że-szybka się nauczycie.
O Szpagata jestem spokojny, bo widziałem go już przy pracy
84

background image

w modelarni. Ma smykalkę. A ty - zwrócił się do mnie - jak
sobie poradzisz?
- Nie martw się. W Jerzmanowie próbowałem stolarki.
- Świetnie, tylko co z Kajtka?
- Ja też spróbuję - wyrwała się dziewczyna.
- W porządku. Jednak dla ciebie postaram się o trochę inną
robotę. Będziesz szyła żagiel.
- Wspaniale - ucieszyła się dziewczyna. Miała.taką minę,
jak gdyby żagiel trzepotał już na wietrze. Jej optymizm
podziałał na nas nieco krzepiąco. Rozstawaliśmy się w lep-
szych nastrojach.
Magog uścisnął mocno dłoń Szpagata.
- Mam nadzieję, że dobrze się u nas czujesz?
- W porządku... - Uśmiechnął się skąpo.
- A jak będziesz miał jakieś trudności z Ryśkiem, to wal
prosto do mnie.
- No, jasne. On będzie chciał odkuć się na mnie. Ale teraz
to ja się go nie boję.
- No, to świetnie. - Ujął go mocno za ramię. - Ty, Toluś,
o jakim haku na ciebie wspominał Szajba?
Chłopiec zasępił się.
- A... mamy jeszcze stare porachunki.
- Nie możesz powiedzieć?
- Wolałbym nie. To sprawa między mną a Ryśkiem.

background image

12

Miałem nadzieję, że w domu zastanę tylko stryja i babcię,
ale myliłem się haniebnie, bo gdy otworzyłem drzwi, zobaczy-
łem przed sobą ciotkę Felę w całej jej ciotczynej postaci.
I zaraz na początku padło oczekiwane pytanie:
- A gdzie Krzyś?
Obejrzałem się za siebie, jak gdybym chciał wywołać ducha
Fuksińskiego, lecz niestety za mną był tylko próg, a dalej
zasnuty jesienną mgłą krajobraz.
- Krzysiek? - wykrztusiłem. - A co, on jeszcze nie wrócił?
- Przecież wy szliście razem.
- No tak... ale on... - Nagle złapała mnie złość. Co ja się
będę stale tłumaczył i świecił za niego oczami. - Ciociu -
powiedziałem zaczepnie - bardzo przepraszam, ale ja napraw-
dę nie jestem jego niańką.
Ciotka jednak nie chciała tego. zrozumieć. Spiorunowała
mnie karcącym spojrzeniem.
- Ładna historia! Ja tu na was czekam, a ty nawet nie jesteś
łaskaw wyjaśnić, co się stało z Krzysiem. Stryj mi mówił, że
mieliście iść do jakiegoś kolegi.
- Tak. Byliśmy u Jędrka Gaja.
- I co? On tam został?
- Nie. Wyszedł przede mną.
- Ładne rzeczy. I ty go tak samego puściłeś?
- Ciociu, niech ciocia zrozumie, przecież on nie jest dziec-
kiem. Ma już swoje lata.
86

background image

- Ale ja cię bardzo prosiłam.
- W porządku, ciociu, ale wcale nie mam na niego wpływu.
Nie mogę prowadzać go za rączkę.
Śledztwo trwałoby zapewne jeszcze z godzinę lub dłużej,
gdyby wnet nie zjawił się stryj Waldek. Wyszedł z telewizyjne-
go z butelką fulla w ręku i z tajemniczym uśmiechem na
wesołym obliczu.
- Co się stało?
Zanim jednak otrzymał odpowiedź, stało się coś, czego nikt
się nie spodziewał. W drzwiach zjawił się Krzyś Fuksiński we
własnej osobie i we własnej irchowej kurteczce w stylu „Bel-
mondo”. Minę miał natomiast w stylu „Szajba”, a do tego na
kurtce na samym przodzie ogromną, tłustą plamę. Na widok
Krzyśka ciotka rozpromieniła się. Znalazła się zguba. Wracała
do domu w nienaruszonym stanie. Krótko jednak trwała
chwila radości, bo wnet jej przenikliwe oczy spostrzegły na
kurteczce tłustą plamę.
- I znowu wyszedłeś w tej kurtce!
- A co - bronił się krnąbrnie - może nie przyniosłem jej do
domu?
- Czy ty nie widzisz, jak wyglądasz?
- Normalnie.
- A ta plama?
- Jaka plama?
Ciotka zaprowadziła go przed lustro.
- Przyjrzyj się dobrze. Taka droga kurtka, a ty... Nigdy nie
szanowałeś swoich rzeczy.
- No co? - żachnął się przedstawiciel rodu Fuksińskich. -
Wielkie rzeczy. Wypierze się.
- I w ogóle... gdzie byłeś?
- Jak to - gdzie? Maciek nie powiedział? U Jędrka Gaja.
- A potem gdzie się włóczyłeś?
Pytanie zostało bez odpowiedzi.
•- Wy znowu coś przede mną ukrywacie! - huknęła ciotka
87

background image

i tak na mnie spojrzała, jak gdybym to ja sprowadzał wszelkie
zło na jej synalka.
- Czego chcesz od niego? - wtrącił się stryj.
Lepiej, żeby się w ogóle nie odzywał, bo i jemu dostało się
przy sposobności, że to niby nic ,go nie obchodzimy i zawsze
tylko robi uniki, zamiast zająć się narażonymi na wszelkie
pokusy młodzieńcami; że wszystko jest na jej, ciotczynej
głowie, a ona znikąd nie ma pomocy. Babci też by się dostało,
ale babcia na szczęście była w kuchni.
Po chwili jednak ciotka ucichła. Widocznie zabrakło jej
energii i cierpliwości. I nigdy nie dowiedziała się, gdzie był
Krzysiek i skąd ta wielka plama znalazła się na jego kurtce.
I tak prawdopodobnie skończyłby się dzień, gdyby po
kolacji nie przyszedł do mnie Szpagat. Byliśmy z Krzyśkiem
na górze. Zabrałem się właśnie do fizyki, bo miałem jeszcze
dokończyć dwa zadania, gdy nagle za oknem usłyszałem
pogwizdywanie. Wychyliłem się. W kręgu bijącego z pobli-
skiej latarni światła zobaczyłem Szpagata. Dawał mi znaki,
żebym zszedł do niego.
- Kto to? - zapytał Krzysiek.
- Szpagat.
- Pewno ma jakieś kłopoty. - Uśmiechnął się tajemniczo. -
Rysiek mu tak łatwo nie przepuści. A ty - powiedział z naci-
skiem - lepiej się nie mieszaj.
- To moja sprawa.
- Rób, co chcesz, ale ja bym ci nie radził.
Zbiegłem cicho na palcach do hallu. Światło było zgaszone,
tylko w kącie, na rozświetlonym ekranie telewizora przy
wyłączonej fonii jakiś facet otwierał bezgłośnie usta. Chwilę
nasłuchiwałem. Z kuchni dolatywały odgłosy rozmowy,
a w łazience szumiała płynąca z kranu woda. Wymknąłem się
niepostrzeżenie na dwór. Szpagat już czekał na mnie przy
furtce. W półmroku zobaczyłem jego zatroskaną gębę i zmru-
żone zawzięcie oczy.
88

background image

- Co się stało? - zapytałem szeptem.
- Nie mogę wrócić do domu. Matka jest na nocnej zmianie
w fabryce, a oni zaczaili się na mnie.
- To chodź do nas.
- Krzysiek już wrócił?
- Tak:
- To nic z tego. Odpada.
- To... może ja pójdę z tobą?
- Odpada. Ich jest czterech.
- A czego chcą od ciebie?
Chłopiec uśmiechnął się żałośnie.
- Człowieku, nie znasz Szajby. On jest strasznie zawzięty.
Przyjrzałem mu się uważniej. Był dziwnie stępiały i zrezy-
gnowany.
- Rozumiem, ale powiedz, może ci w czymś pomóc?
- Dziękuję... to beznadziejna sprawa.
- To po coś do mnie przyszedł?
- Czy ja wiem... Przechodziłem tędy.
- Dobra, co chcesz robić?
Uśmiechnął się, wzruszył bezsilnie ramionami, lecz nic nie
powiedział, tylko uczynił

(

ręką nikły gest rezygnacji.

- Wiesz co, może pójdziemy do Magoga? - zapropono-
wałem.
- Byłem już u niego.
- I co?
- Nie zastałem go. Matka powiedziała, że wyszedł do
kolegi.
- Możemy jeszcze raz spróbować.
Stał bezradny i zasępiony jak cień własnej osoby. Bezwolnie
tarł dłonią policzek i zagryzał z zakłopotaniem wargi. Było
w nim coś bardzo tragicznego. Klepnąłem go więc w ramię.
- Do góry głowa, Szpagat. Odszukamy Magoga. Zoba-
czysz, że on ci pomoże.
Plecy drgnęły mu lekko, a oczy zabłysły w głębi źrenic.
89

background image

- Mnie już nikt nie pomoże.
- E... przesadzasz.
- Nie znasz Ryśka. Na niego nie ma mocnych.
- To po co się z nim zadarłeś?
- Bo już nie mogłem wytrzymać.
Złapałem go za oba ramiona. Potrząsnąłem.
- Ty, Tolek, opamiętaj się! Tak nie można. Strach, bracie,
paraliżuje.
Żachnął się gniewnie, spojrzał niemal wrogo.
- Ja się go wcale nie boję. Tylko...
- Tylko co?
- Tylko... - Urwał nagle i zdecydowanym ruchem wycią-
gnął do mnie rękę. - To cześć! Ja już pójdę. Dziękuję ci...
Zatrzymałem go za rękaw.
- Czekaj. Czego ode mnie chciałeś? No, powiedz, bo nie
rozumiem...
- Mówiłem ci... przechodziłem tędy... No, wiesz... tyś
dobry kolega. Mam do ciebie zaufanie.
- W porządku. Musimy coś wykombinować. Najlepiej
walnijmy się jeszcze raz do Magoga. On klasa człowiek,
zawsze coś wymyśli.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i po swojemu wzruszył
barkami.
- W porządku. Może być.
Szliśmy w milczeniu. Noc była ciemna. Od gór szedł
chłodny powiew. Rozglądaliśmy się dokoła, czy ktoś nie idzie
za nami, ale w tej dzielnicy prywatnych domków, ogrodów
i sadów o tej porze było pusto i głucho, czasem tylko przez
ciemną drogę przemknął zbłąkany pies, czasem z okna buch-
nął głos telewizora.
Kiedy zbliżaliśmy się do domu Magoga, w głębi ulicy
spostrzegliśmy wynurzającą się z półmroku postać. Szpagat
zatrzymał się gwałtownie. Chciał się cofnąć, lecz po chwili
powiedział z ulgą:
90

background image

- To Magog.
- Mamy szczęście. - Ucieszyłem się i szybciej ruszyłem
w stronę zbliżającego się Jędrka Gaja.
- To wy chłopcy? Cześć! - przywitał nas zdziwiony.
Szpagat podał mu rękę.
- Byłem już u ciebie.
- Szkoda, że nie zaczekałeś. Wyskoczyłem tylko na chwilę
do Tadka Rudki. Przyjrzał mu się uważniej. - Masz pewno
jakieś kłopoty?
- Zgadłeś - odparł tamten niechętnie i dość zawile zaczął
tłumaczyć, dlaczego zjawił się tak późno. Był bardzo zakłopo-
tany. Słowa grzęzły mu w gardle jak kamienie.
- No, wiesz - dokończyłem za niego - Rysiek chce się na
nim odkuć.
Sytuacja była prosta i nie wymagała wyjaśnień. Magog
spojrzał na Szpagata tak jakoś jasno i ciepło.
- Człowieku, nie ma sprawy. Oni mocni, jak mają przewa-
gę. Chcesz, to możemy iść razem. Zobaczysz, włos ci z głowy
nie spadnie.
Chłopak zerknął nieufnie.
- Tylko nie myśl, że się go boję. -
- No, nie - zażartował Magog. - Masz tylko przed nim
trochę respektu. I nie dziwię się...

- Ich jest czterech - przerwał mu gwałtownie.

- Rozumiem. Dlatego pójdziemy we trzech. Chyba masz
do mnie zaufanie.

- Mam, ale nie chciałbym, żeby pomyśleli...

- Stary, śmiej się z tego. Czy uważasz, że oni przejmują się
tym, co ty o nich sądzisz? Niech sobie myślą. - Zaśmiał się. -
Od tego mają głowy na karku. - Trącił go przyjaźnie łokciem:
- A my idziemy. Nie ma na co czekać.

Szpagat cofnął się.

- Wolałbym z tobą nie wracać do domu.
Magog szeroko rozłożył ręce.

91

background image

- Bracie, nie mam pojęcia o wyobrażeniu. I powiedz, czego
ty właściwie chcesz?

Opuścił głowę. Chwilę grzebał butem w żwirze.
- Myślałem, że mnie przenocujesz.
- W porządku. Nie ma sprawy, możesz kimać do samego
rana, ale zastanów się, czy to ma sens. Jeżeli oni czekają na
ciebie, to musisz im pokazać, że masz ich w nosie. Ty ich
przecież dobrze znasz. Jak wyczują, że się boisz, to nie
odczepią się od ciebie. Kiedy matka wraca z fabryki?

- Dopiero o szóstej. Ma nocną zmianę.
- A ty jesteś w domu sam?
- No tak. Ja i młodszy brat... Romek.
- Wiesz co, to może ja u ciebie się prześpię. Tak będzie
lepiej. Szajba ma respekt przede mną, bo już raz mu kiedyś
dowaliłem.

- Nie da rady.
- A co?
- Bo... - wykrztusił z zakłopotaniem - my z Romkiem
śpimy w jednym łóżku.

- Nie szkodzi. Ze mnie tramp. Prześpię się w kącie na
stołku albo sposobem fakira: zesztywnieję, oprę się o piec
i lulajże, lulaj aż do rana - zażartował.

Żart jednak nie dotarł do Szpagata. Chłopiec drgnął.

- No, to cześć - rzucił szybko. Odwrócił się. Odszedł.
Chciałem pobiec za nim, lecz Magog zatrzymał mnie:

- Zostaw go. Jest piekielnie drażliwy. *

- O co mu właściwie poszło?

- Nie kapujesz? Krępował się. Nie byłem jeszcze u niego,
ale domyślam się, że nie najlepiej mieszka...

- To co chcesz robić?
- Pójdziemy za nim.
- Wiesz, gdzie mieszka?
- Dokładnie nie, ale gdzieś na Zarudziu. Nie martw się.
Dowiemy się na miejscu.

92

background image

Gdy tylko Szpagat zniknął za rogiem, ruszyliśmy za nim.
Szliśmy w milczeniu. Wiatr wzmagał się. Dzwonił cienko
w przewodach elektrycznych. Pędził i zmiatał suche liście.
I pełno było tajemniczych szelestów, gwizdów, postukiwań.
A nad dachami wśród poszarpanych chmur wisiał chudy
księżyc. Stromą uliczką zeszliśmy nad rzekę. Przy moście
Magog zatrzymał się.

- Czy ty znasz dobrze Szpagata?
- Nie.
- No tak. Nie mogłeś go jeszcze poznać. - Westchnął
głośno. - Przykro mi. Może pomyślał, że nie chcę go przeno-
cować. A mnie chodziło o co innego. Chciałem go trochę
podbudować, żeby nie tracił głowy. - Mówił cicho, a w jego
głosie wyczuwało się ciepło i sympatię. - Jak go poznasz, to
zrozumiesz, że to zupełnie porządny chłopak, tylko strasznie
przytłamszony... - Wziął mnie pod rękę. Pociągnął za sobą.
Szliśmy przez most. Pod nami szumiała rzeka. W nikłym
świetle księżyca widać było jej mętny nurt i spienione wiry.
Magog z pasją przeciął ręką powietrze. - Ech, mówię ci, Tolek
nie ma rajskiego życia. W domu piekło, bo jego ojciec to znany
awanturnik i pijak. Teraz trochę się uspokoiło, od kiedy ojca
przymknęli. Domyślasz się, co się dzieje z takim chłopcem.
Nie ma kompasu.

- Wiem... Tylko nie rozumiem, dlaczego skumał się
z Szajbą?

- On, bracie, szukał przyjaźni, a chłopcy zawsze od niego
odbijali. Kapujesz? Jeden Rysiek przygarnął go do siebie.
W tym cały sęk.

- Ja go przecież potraktowałem po koleżeńsku. Sam mi
powiedział, że ma do mnie zaufanie - wtrąciłem w zamyśleniu.

- No tak. Szuka jakiegoś mocniejszego oparcia, ale widzia-
łeś, jest zupełnie skołowany i zagubiony. Musi mieć dowód, że
ktoś go poważnie traktuje i chce mu okazać przyjaźń. Zrobi-
łem błąd, że go nie zaprosiłem do siebie.

93

background image

Szliśmy znowu w milczeniu. Mrok gęstniał, a kiedy zeszliś-
my ze skarpy, znaleźliśmy się w tej części miasta, gdzie sporo
jeszcze starych, Zaniedbanych domów. Uliczki były kręte i nie
asfaltowane. Domy przykucnęły pod skarpą jak grzyby, a od
podwórek zalatywało stęchlizną.

- To już Zarudzie - powiedział Magog.

Za pierwszym rogiem spotkaliśmy jadącego wolno rowe-
rzystę. Magog zapytał go, gdzie mieszkają Kryskowie.
Nieznajomy zatrzymał się.

- Chodźcie ze rriną, to was zaprowadzę. - Zsiadł z roweru,
przyjrzał nam się bacznie. - Wy pewno do Szpagata?

- Właśnie do niego - odparł Magog.
- Koledzy? - W głosie jego zabrzmiała nutka przygany.
- Tak, koledzy - wyjaśnił Magog. - A czemu pan się dziwi?
- A bo tu różni tacy przychodzą. Matka-Szpagata mówi, że
nie może sobie dać rady. Ma z nim poważne kłopoty.

- My też - zażartował Magog.
Nieznajomy pokręcił z przyganą głową.

- No bo ta dzisiejsza młodzież... - Niedługo jednak kręcił,
gdyż wnet zatrzymał się przed piętrowym budynkiem i wska-
zał ręką: - W tym domu... na pierwszym piętrze, wejście na
lewo od schodów.

Dom był stary, zmurszały. W sieni paliła się słaba żarówka,
rzucając mdłe światło na odrapane z tynku ściany. Drewniane
schody z rozchwianymi stopniami trzeszczały żałośnie. We-
szliśmy na podest piętra. Magog zapukał głośno w pomalowa-
ne na zielono drzwi. Za drzwiami odezwały się czyjeś ciche
kroki, jakby ktoś się skradał.

- Kto* tam? - usłyszeliśmy po chwili głos Szpagata.

- To ja, Magog.
Chwila ciszy.

- A czego chcesz?
- Otwórz. Chciałem z tobą pogadać.
94

background image

Szpagat uchylił drzwi. Był spłoszony. Patrzył na nas obco
i wyzywająco.

- Po coście przyszli?
Magog uśmiechnął się wyrozumiale.
- Ty, Tolek, nie wygłupiaj się. My do ciebie jak koledzy,
a ty...

- Nie prosiłem was o to - przerwał mu gwałtownie. - Ja już
sam sobie poradzę.

- To świetnie, tylko nie tak ostro, kolego, bo to nie ma
sensu. Powiedz tylko, czy czekali na ciebie pod domem?

- A co cię to obchodzi?

- Gdyby mnie nie obchodziło, to nie szukałbym cię o tej
porze. Zastanów się, co mówisz.

Szpagat zmrużył kocie oczy, twarz jego stężała.

- W porządku. Tylko chciałbym was prosić, żebyście się
mną nie interesowali. Zostawcie mnie w spokoju.

- Dobrze, Tolek - powiedział już chłodniej Magog. - Nie
mam zamiaru wtrącać się w wasze sprawy. Ale zdaje mi się, że
ty na tym dobrze nie wyjdziesz. I jeszcze jedno... Jeżeli
będziesz miał jakieś kłopoty z Szajbą, to możesz na mnie
liczyć.

Szpagat uśmiechnął się ni to żałośnie, ni to kpiąco.

- O Szajbę też się nie martwcie i odczepcie się od nas, bo
my to zupełnie co innego. - Zatrzasnął nam przed-nosem
drzwi. .

Staliśmy chwilę w zupełnym osłupieniu.

background image

14
Życie w Błażejowie zaczęło się coraz bardziej komplikować.
Kiedy wróciłem do domu, drzwi zastałem zamknięte na
cztery spusty.’Zapewne nikt nie zauważył mojego wyjścia,
a Krzysiek w ogóle zapomniał o moim istnieniu albo chciał się
na irinie odkuć. Musiałem dzwonić. Otworzyła mi ciotka Fela.
Na mój widok omal nie zemdlała, ale gdy tylko doszła do
siebie, zaraz zaczęła zadawać bardzo logiczne pytania: Skąd się
wziąłem po tej stronie drzwi? Kiedy wyszedłem? Gdzie by-
łem? I w ogóle urwanie głowy do trzeciej potęgi.

Cóż miałem powiedzieć? Gdybym chciał jej wyjaśnić całą
skomplikowaną sprawę Szpagata, musiałbym na to poświęcić
pół nocy, a nie miałem zamiaru przecież pozbawiać ciotkę
zasłużonego snu. Z tego powodu wynikła krótka, lecz gwał-
towna burza z wyładowaniami, które skupiły się oczywiście na
mnie.

Dopiero stryj Waldek wyratował mnie z opresji. Na odgłos
awantury wyszedł rozkosznie rozespany, ziewający, w szy-
kownej piżamie i zareagował po swojemu: że to niby późna
pora i nie wypada budzić sąsiadów, że lepiej będzie załatwić
całą sprawę jutro rano, kiedy człowiek ma jasne spojrzenie
i optymistyczny stosunek do życia.

Ciotka skwitowała to jednym powiedzeniem:

- Ja mam tego wszystkiego po dziurki w nosie.

Rano, wbrew przepowiedniom stryjaszka, ciotka nie miała
optymistycznego stosunku do życia ani jasnego spojrzenia.
Wręcz przeciwnie. Powiedziała na wstępie, że ma z nami krzyż
pański, a potem palnęła przy śniadaniu takie kazanie, że nie

96

background image

mogłem przełknąć jajecznicy ze szczypiorkiem. Określiła
mnie jako niezdyscyplinowaną jednostkę, która stoczy się się
niechybnie na samo dno i pociągnie za sobą jej nieocenionego
synalka. Ten zaś siedział z miną złośliwego gnoma i uśmiechał
się chytrze, jakby mi chciał powiedzieć: „A widzisz, nie
posłuchałeś mojej rady!”

Na dodatek w szkole na lekcji fizyki dostałem dwóję, gdyż
wieczorem nie zdążyłem zrobić dwóch zadań. I bądź tu
f optymistą. Przeklinałem więc dzień, w którym na horyzoncie
mego życia zjawił się Krzysiek Fuksiński ze swą mopsowatą
gębą i z szatańskim uśmieszkiem. Nie mogłem sobie darować,
że przez niego dałem się wciągnąć w sprawy, które przechodzi-
ły granicę mojej wytrzymałości.

To było w domu. Niech mnie drzwi ścisną... A tu jeszcze
sprawa Szpagata. Co się z nim dzieje? Jak wybrnie z tej matni,
w którą się wpakował? Gzy nie trzeba mu pomóc? Oto pytania
cisnące się przysłowiowo i nieopatrznie. I co z tym fantem

zrobić? .’■;■*■

Nie lubiłem się długo zastanawiać, więc po lekcjach posta-
nowiłem sypnąć się na Zarudzie i na miejscu przekonać się, co
piszczy w trawie. Nim się jednak sypnąłem, zaraz przy poczcie
natknąłem się na Kajtkę. Wpadła na mnie rozgorączkowana.

- Słuchaj - zawołała bez żadnych wstępów - nie wyobra-
żasz sobie, jaka sensacja! Spotkałam tego konusa, no, wiesz,
tego okularnika Zyźka”. Początkowo nie chciał puścić pary
z ust, ale jak go przycisnęłam, to powiedział, że w powietrzu
wisi wielka draka.

- Jaka draka? - zapytałem, chociaż nie wypadało jej prze-
rywać.

- Wyobraź sobie, że Szajba wyznaczył spotkanie Szpagato-
wi. I to gdzie? W kamieniołomach.

- Nie widzę w tym nic dziwnego.

- Jak to? — oburzyła się. - O piątej w kamieniołomach, a ty
sobie na to bimbasz.

97

background image

- Kajtka - wtrąciłem - to, że w kamieniołomach i o piątej,
to przecież nic nadzwyczajnego. Mów, o co im chodzi.

- Człowieku, ty nie znasz tutejszych zwyczajów. W kamie-
niołomach spotykają się chłopcy, gdy jest coś bardzo ważnego.
Pamiętasz, jak u Magoga Szajba powiedział Tolkowi, że nia na
niego haka?

- No jasne.
- I tu jest pies pogrzebany.
- Kajtka, zlituj się, jaki pies?
- Starałam się wydusić od tego wstrętnego Zyźka, o co im
chodzi, lecz Zyziek albo nie chce puścić farby, albo nic nie
wie, tak samo jak my. Ale temu koniecznie trzeba zapobiec.

- Czemu? Przecież nie zabronisz im spotkać się w kamie-
niołomach.

- Musimy jednak iść tam o piątej.
- Chcesz się ośmieszyć?
- Nie, tylko trzeba tam być na wszelki wypadek, bo z nimi
nigdy nic nie wiadomo.

- A co ma być wiadomo?
Kajtka cmoknęła zniecierpliwiona.

- Ty nic, człowieku, nie rozumiesz. Tu chodzi o coś
pi-ra-mi-dal-ne-go!

- Przecież nie będą się przed tobą spowiadać.
Dziewczyna spojrzała na mnie nieprzychylnie.

- Wiesz, Maciek, myślałam że jesteś nieco inteligentniej-
szy, a tobie trzeba tłumaczyć i tłumaczyć. Pójdziesz ze mną
czy nie?

Masz, babo, placek, złapałem dwie dwóje z fizyki, miałem
nadrobić materiał z historii, a tu takie kategoryczne żądanie.
I co powiem ciotce? Przecież nie powiem jej, że idę na ryby.

Sprawy zaczęły się coraz bardziej komplikować.

Tymczasem Kajtka z wzrokiem utkwionym w moich
oczach domagała się natychmiastowej odpowiedzi.

- Możemy iść - odparłem niezdecydowanie.
98

background image

Łatwo mi było powiedzieć „możemy”, lecz dużo trudniej
to wykonać. Jak na złość na obiad zjawiła się ciotka i już przed
zupą oświadczyła z tajemniczą miną:

- Słuchajcie, mam dla was wielką niespodziankę.
Trzymała nas w niepewności aż do deseru, a przy deserze

zakomunikowała, iż z wielkim trudem otrzymała dwa bilety
na występ rumuńskiego zespołu ludowego „Hora” i przezna-
czyła je dla Krzyśka i dla mnie. Tego jeszcze brakowało! Ja
w nerwach. Kajtka nie może się doczekać. O piątej tajemnicze
spotkanie w kamieniołomach, a tu taki pasztet.

Ciotka zapewne spodziewała się, że z wdzięczności rzucimy
się jej na szyję, a tymczasem zapadła grobowa cisza. Zapadła
i trwałaby do końca świata, gdyby jej nie przerwała.

- Ciekawe... A ja myślałam, że się ucieszycie.

Krzysiek zrobił dyplomatyczną minę i zaznaczył mimocho-
dem, że rumuński folklor zupełnie go nie interesuje. Woli
nowoczesne zespoły bigbitowe. Ja natomiast zacząłem się
nędznie wymigiwać i tłumaczyć, że wprawdzie lubię takie
rozmaite przyśpiewki i wygibasy, lecz, niestety, nauka jest dla
mnie ważniejsza od przyjemności i wolałbym popołudnie
poświęcić na odrabianie fizyki.

Ciotka zapłonęła oburzeniem: jakże to! To oni przyjeżdżają
aż z Rumunii, żeby polskiemu widzowi przedstawić skarby
folkloru, a my, profani, śmiemy to lekceważyć. Nie, tego już
za wiele. Jeżeli nie pójdziemy, to przez trzy dni zabroni nam
wychodzić z domu.

Piękna perspektywa! Spojrzałem na Krzyśka. Fuksiński
zupełnie zlekceważył groźbę. Stryj Waldek tymczasem z nie-
zmąconym spokojem czytał popołudniową gazetę. Wzrok
ciotki spoczął na chwilę na nim.

- Może ty, Waldziu, wybierzesz sięna ten występ?

- Ja? - Otrząsnął się z obrzydzeniem. - Mało to widziałem
takich hołubców w telewizji?

Ciotka załamała nad nami ręce.
99

background image

Koniec świata! Człowiek stara się, wydaje pieniądze, a wy
żyjecie jak troglodyci albo jeszcze gorzej. Nie wstyd wam?

Wstydziłem się za siebie i za nich. Może właśnie z tego
powodu wpadłem na pewien pomysł: wezmę te bilety i po-
wiem, że pójdę z kolegą. W ten sposób pogrążę nieco Krzyśka,
a jednocześnie odwrócę uwagę od moich istotnych planów,
Z miną znawcy powiedziałem więc, że czytałem już w gazecie
o zespole „Hora”. Klasa! Jest znany pa całym świecie i otrzy-
mał szereg nagród na różnych festiwalach, a ja, chociaż mam
zaległości z fizyki, to jednak przemogę się, poświęcę i pójdę-.

Ciotka czule mnie uścisnęła. Dopiero wtedy ogarnął mnie
bezgraniczny wstyd. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób zdoby-
łem się na tak wstrętną przewrotność. Klamka jednakzapadla
i po deserze wobec całej rodziny wręczyła mi dwa bilety, które
w następstwie zdarzeń kosztowały mnie zapewne dużo więcej
aniżeli ją.

O umówionej godzinie wymknąłem się z domu. W galowym
stroju, oczywiście. Z miną wielbiciela folkloru. Kajtka czekała
już na mnie.

- To co, walimy! - powiedziała bardzo przejęta.

- Było, nie było, walimy - podjąłem zuchowato. W tej
samej chwili zapomniałem o biletach. Niech sobie dzielni
pasterze z Siedmiogrodu śpiewają i tańczą. Nas, czekały
mocniejsze przeżycia.

background image

15

Kiedy doszliśmy do kamieniołomów, zaczął padać deszcz.
Zrobiło się zimno, posępnie. Widocznie tak już musiało być,
a było zupełnie jak w sensacyjnej powieści, jak w dreszczowcu.
Dokoła stary, bukowy las. W. koronach drzew poszum
wiatru i żałosne bębnienie deszczu. W lesie wzgórze porośnię-
te karłowatą buczyną. Jego zbocze opadało stromo ku rzece,
a nad rzeką, niby wykuty w skale amfiteatr, stare, od dawna
nieczynne kamieniołomy. Skały połyskiwały zielonkawo wil-
gocią, a w załomach, niby liszaj, tkwiły mchy i kępy nikłych
porostów. Pomyślałem, że w takim właśnie posępnym otocze-
niu odbywały się niegdyś sabaty wiedźm i czarownic.

- Ładne sobie miejsce wybrali - rzuciłem stłumionym
głosem do Kajtki.

Szliśmy wąską ścieżką, ledwie widoczną wśród traw i pa-
proci. Po chwili napotkaliśmy nasyp, na którym sterczały
jeszcze zardzewiałe szyny i porzucone wagoniki. Wspięliśmy
się na nasyp, a potem zmurszałym piargiem ku widniejącym
w dali szopom. Dokoła cisza. Piarg grzechotał złowieszczo pod
naszymi stopami. Było coraz bardziej groźnie i tajemniczo.
Nagle usłyszeliśmy dziwny głos, jakby zdławiony jęk.

- Co to? - zapytała szeptem Kajtka. Zbladła, a w jej oczach
odbiło się przerażenie.

- Nie mam pojęcia! - Chwyciłem ją za rękę, pociągnąłem za
sobą. Ukryliśmy się za wielkim załomem skalnym.

- Słyszałeś?
- Tak.
1A1

background image

- To jakiś człowiek. Może wzywa pomocy?
Spojrzałem na zegarek.

- Nie ma piątej. Oni chyba jeszcze nie przyszli.
Kajtka westchnęła głęboko.

- Może jednak wrócimy.

Piękna sprawa. Poświęciłem dwa bilety na występ zespołu
„Hora”, naraziłem się ciotce, a Kajtka teraz chce wracać.
Szczerze mówiąc, to i ja nie miałem wielkiej ochoty tu zostać,
ale nie wypadało wycofać się. Ścisnąłem mocniej jej rękę.

- Nie bój się.

- Wcale się nie boję, tylko ten przeklęty deszcz. Przemok-
łam do suchej nitki.

- Już i tak nic nam nie pomoże.
Wypowiedziałem to w odpowiednim momencie, gdyż w tej

właśnie chwili znowu odezwał się ten jękliwie stłumiony głos.
Kajtka drgnęła, ja zdrętwiałem, nogi ugięły się pode mną, lecz
wobec dziewczyny nie mogłem sobie pozwolić na chwilę
słabości.

- Pójdę zobaczyć, kto tam tak jęczy - wyszeptałem, chociaż
wcale nie miałem ochoty ruszyć się z miejsca.

- To chodźmy razem.
- Ty lepiej zostań. To męska sprawa!
- Nie! - Zatrzymała mnie za pasek. - Lepiej poczekajmy.
Może się wyjaśni.

Wyjaśniło się dopiero wtedy, gdy wbrew ostrzeżeniom
Kajtki, ruszyłem w stronę szopy. Szedłem desperacko jak na
stracenie i było mi obojętne, co się stanie, gdy nagle z drzewa
stojącego między szopami zerwał się duży ptak. Chwilę bił
ciężko skrzydłami, potem zatoczył łagodny łuk i, jakby sobie
chciał z nas zakpić, usiadł spokojnie na odległym drzewie.

- Jastrząb! - zawołała za mną Kajtka.
- Nie, kania! - odkrzyknąłem.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- A może myszołów.

background image

- Może jednak sowa - powiedziała Kajtka, kiedy wróciłem
za załom skalny.

- Nie, sowa lata bardzo cicho.
Kajtka roześmiała się.

- Nie wiedziałem, że ptaki wydają taki dziwny głos.

- Z ptakiem rozmaicie bywa - zażartowałem. Spojrzałem
na zegarek. Dochodziła piąta. - Jesteś pewna, że oni się tutaj
pmówiłi?

-Na sto dwa.

- A jak nie przyjdą?
Kajtka wzruszyła ramionami.

- Może Szpagat się rozmyślił. Dla niego to ciężka sprawa...
I w ogóle... - Nie dokończyła, gdyż w tej chwili obsunął się
kamień i z hukiem spadł na usypisko. Spojrzeliśmy w górę.
Ponad nami była skalna półka, naga i bardzo spadzista, a na
niej w zasięgu naszego wzroku stała jeszcze jedna rozwalona
szopa. Jej dach chylił się. Pod nim, niby przedpotopowy
potwór, tkwił połamany, zardzewiały i zupełnie zrujnowany
młyn do kruszenia skały. Jego tryby wyglądały z daleka jak
zęby rozwierającego paszczę żelaznego smoka.

Staliśmy w wielkim napięciu. Słyszałem szybki oddech
Kajtki i łomot własnego serca.

Nagle spoza szopy wyłonił się Szajba. Szedł swobodnym
krokiem, jak gdyby wybierał się na spacer. Zatrzymał się,
rozejrzał i, zawróciwszy, schronił się przed deszczem pod
okap dachu.

- Punktualny - zauważyła Kajtka.

Chciałem coś powiedzieć, lecz wobec powagi chwili każde
słowo wydało mi się czcze i daremne. Szajba stał w cieniu .
dachu. Z daleka widać było jego sylwetkę. Po chwili błysnęła
zapałka, a potem nikły punkt zażarzył się w półmroku. Palił
papierosa.

- Stąd nie będziemy słyszeć - szepnęła mi do ucha Kajtka.
Rozejrzałem się.

tm

background image

- Nie ma rady. Jeśli się wychylisz, to nas zobaczy.
- To po cośmy tu przyszli?
- Ciszej - syknąłem.
Szajba wyłonił się z cienia. Stal chwilę w smugach zacinają-
cego z ukosa deszczu, rozglądał się. Wtem znieruchomiał.
W tej samej chwili usłyszeliśmy ciche brzęknięcie, jakby
kamień uderzył o żelazo. Kajtka trąciła mnie w bok.

- Jest!

Na dole nasypem wąskotorowej kolejki szedł Szpagat. Jego
wątła sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle szarych kamie-
ni. Szajba podszedł na brzeg zerwy skalnej, zagwizdał cicho.
Szpagat zatrzymał się. Zdawało się, że zawróci, lecz po chwili
uniósł rękę, dając znak, żeby tamten na niego zaczekał.

Śledziliśmy każdy jego ruch. Szedł wolno, drobnym kro-
kiem, jak gdyby celowo odwlekał chwilę spotkania. Wspiął się
po piargu na pierwszy występ, okrążył szopy, zniknął na
chwilę, a potem ukazał się na wąskiej, ścieżce ponad nimi.
Wspinał się ostrożnie. Było bardzo ślisko. Kilka razy obsunął
się i musiał podeprzeć się ręką. Wreszcie stanął na drugim
spiętrzeniu.

Zbliżali się do siebie wolno, nieufnie, jak gdyby dzieląca ich
przestrzeń stanowiła ogromną przeszkodę. Wtem Szpagat
zatrzymał się. Ręką wykonał taki ruch, jakby chciał tamtego
odepchnąć. Szajba przystanął. Wsparł się dłońmi o biodrai,
lekko wysunął głowę do przodu i zaczął coś mówić.

- Słyszysz? - zapytała cicho Kajtka.
- Ani słowa.
Trudno było coś uchwycić.
Wiatr szarpał gałęźmi drzew i deszcz szumiał w konarach,
a oni wciąż stali naprzeciw siebie, we mgle, w smugach
deszczu - jeden rosły, wysoki, drugi wątły, nieco przygarbio-
ny. Jedynie żywa gestykulacja Szpagata świadczyła o tym, że
kłócą się zajadle.

s

Piękna pantomima, daję słowo, jak w teatrze cieni. I nie

background image

wiem, jak długo by to trwało, gdyby w pewnej chwili Szajba
nie podszedł do Tolka ż wyciągniętą na pojednanie ręką.
Odetchnąłem z ulgą. „Nareszcie przyszli po rozum do gło-
wy!” Ale za wcześnie się cieszyłem, bo Szpagat odwrócił się do
Ryśka plecami i ruszył przed siebie. Na chwilę zniknęli nam
z oczu za okapem skalnym, lecz wnet wyłonili się. Byli tuż nad
nami. I dopiero wtedy usłyszeliśmy ich głosy.

- Myślałem, że jesteś mądrzejszy - mówił Szajba twardo,
lecz spokojnie.

- Nie zależy mi na niczym. - Głos Szpagata był ostry
i napięty.

- Zastanów się, bo pożałujesz.
- Już się dobrze zastanowiłem. .-,
- A ja ci dobrze radzę. Beze mnie zginiesz, stary.
- Nie bądź taki mocny. Nie zależy mi na tobie.
- Jak tylko szepnę słówko, to wiesz, co się stanie.
- Nie strasz, Rysiek, bo dobrze wiesz, że też masz nieczyste
konto.

Zniknęli na chwilę za załomem skalnym, a gdy się znów
wyłonili, wyglądali, jak gdyby byli związani niewidoczną liną.
Tolek cofał się drobnymi kroczkami. Rysiek nacierał na niego,
lecz odległość między nimi nie zmieniła się.

Wtem Szpagat potknął się, zachwiał i zerknął za siebie, jak
gdyby szukał drogi odwrotu. Szajba wyciągnął ku niemu ręce.

- Nie bój się. Nic ci nie zrobię...

Tolek. odwrócił się. Wbiegł na stromą ścieżkę, którą po-
przednio wspinał się do góry. Pierwszy jego krok był niepew-
ny. Potknął się. Chciał się jeszcze ratować, wyciągając przed
siebie ręce jak pływak skaczący z trampoliny, lecz pośliznął się
i runął w przepaść... Leciał z rozłożonymi szeroko rękami.
Upadł na piarg.

I nagle wszystko zamarło.

To, co później nastąpiło, zatarło mi się w pamięci. Zostały
tylko strzępy obrazów jak porwany film. Pamiętam, pierwszy

105

background image

znalazłem się przy Szpagacie. Leżał głową w dół, ręce szeroko
rozrzucone, nogi podkurczone pod siebie, oczy przymknięte.
Oddech miał ciężki i gorący.

Potem zjawiła się Kajtka. Płakała. A na końcu Szajba.
Znieśliśmy go z piargu pod drzewa, położyliśmy na trawie.

Szajba powiedział stłumionym, ciężkim głosem:

- Daję słowo, nie chciałem go nawet dotknąć.
Kajtka rzuciła się na niego, szarpała go zawzięcie.

- Coś ty zrobił!? Coś zrobił!?
Odepchnął ją gwałtownie.

- Uspokój się. On żyje. - Pochylił się nad Szpagatem,
wytarł mu twarz chustką, a potem chwycił kiść jego ręki.
Badał puls. - Żyje - powtórzył cicho. - Wstał i, nie patrząc
nam w oczy, powiedział opanowanym już głosem:

- Wy tu przy nim zostańcie, a ja biegnę po pogotowie.

background image

16

Cywil, który nas przesłuchiwał na posterunku milicji, miał
spojrzenie ostre i nieufne.

- Dlaczegoście tam poszli? - zapytał już chyba po raz
trzeci.

- Proszę pana-westchnęła zniecierpliwiona Kajtka-niech
nas pan zwolni. Chcieliśmy iść do szpitala.

- Spokojnie, panienko! Spokojnie - osadził ją. - On tam
ma dobrą opiekę.

- Ale przecież był nieprzytomny. Boimy się...

- Wy i tak mu nie pomożecie. - Zastukał długopisem w blat
stołu. - No więc - skinął na mnie - odpowiadaj.

Byłem tak spięty i rozkołatany, że gdyby święty najłagod-
niejszym anielskim głosem zadał to pytanie, to i tak nie
potrafiłbym odpowiedzieć., Kajtka jednak zachowała trzeź-
wość umysłu.

- Już panu mówiłam - wtrąciła za mnie - że byliśmy po
prostu ciekawi.

Cywil stuknął mocniej długopisem.

- Wy dobrze wiecie, o co im poszło, tylko nie chcecie
powiedzieć.

Kajtka zrobiła mędrkowatą minę.

- Gdybyśmy wiedzieli, to nie musieliśmy tam iść. Poszliś-
my po prostu z ciekawości.

. Cywil uśmiechnął się kpiąco.

- W taki deszcz i taką pluchę? Ostatni raz przypominam
wam, że to jest oficjalne zeznanie i musicie mówić prawdę.

107

background image

- Nic innego nie robimy - zaznaczyła rezolutnie Kajtka.
Cywil spojrzał w swoje notatki.

- Więc... - zaczął urzędowo - Boczulski groził Krysce i był
wobec niego agresywny.

- Nie - zaprzeczyła stanowczo Kajtka. - Rysiek przez cały
czas był spokojny, a my staliśmy bardzo daleko i nie słyszeliś-
my całej rozmowy. Dopiero pod koniec Szpagat zaczął się
cofać.

- O to mi właśnie chodzi. Dlaczego Kryska przed nim
uciekał?

- Bo się go bał.

- Bał, bał - rzucił zniecierpliwiony. - Ze strachu przecież
nie spadł w przepaść. Ktoś musiał mu pomóc. Dlaczego zaczął
uciekać?

7* Pan tak nas przesłuchuje - żachnęła się Kajtka - jakbyś-
my chcieli bronić Ryśka.

- Chcę tylko wiedzieć prawdę - przerwał jej ostro. - Wiecie
doskonale, że to bardzo poważna sprawa. Chłopiec jest w szpi-
talu i nie wiadomo, co jeszcze z tego wyniknie.

- Wiemy - powiedziałem. - I dlatego mówimy, tak jak
było. Przecież to Rysiek pobiegł po pogotowie. Gdyby miał go
na sumieniu, to zwiałby... Oni byli .przyjaciółmi. A to, że
doszło do tego spotkania... Pan zresztą wie, jak to jest między
chłopcami.

Cywil spojrzał na mnie trochę łagodniej.

- Wiem. Mówiliście jednak, że Boczulski dwukrotnie od-
grażał się Krysce i twierdził, że ma na niego haka. O jakiego

. haka chodziło?

Kajtka rozłożyła ręce gestem wyrażającym zupełną bezrad-
ność.

- W tym tkwi cała zagadka. Gdybyśmy wiedzieli...

- Co wtedy Boczulski powiedział... - przerwał jej cywil. ■-
No, wtedy, przed samym wypadkiem. Pamiętacie?

- Pamiętam każde słowo - rzuciłem z nutką żalu. - Naj-
108

background image

pierw Szpagat, to znaczy Kryska, powiedział: „Nie bądź taki
mocny. Nie zależy mi na tobie”, a potem Boczulski: „A jak
szepnę słówko, to wiesz, co się stanie”. Ale o tym, co było
między nimi, nikt z nas nie wie.

- A tamci? No, wiecie-zajrzał znowu do notatek-Marian
Franula, Zygmunt Przymski... No, ci z tej całej paczki? Czy
oni coś wiedzą?

- Nie sądzę - odparła za mnie Kajtka. - Zdaje mi się, że to
była tajemnica Szajby i Szpagata, a tamci nic o tym nie
wiedzieli. Ale jak pań chce, to

v

przecież może pan zapytać.

- Nie martw się - wtrącił cywil z przekąsem. - Na pewno to
zrobię. ■

Właściwie na tym skończyła się ta oficjalna i przykra
rozmowa. Oficjalna, bo gdy słyszałem: Boczulski, Kryska,
Przymski, to zaraz cała sprawa nabierała urzędowego wymia-
ru. Szajba, Szpagat, zezowaty Wicek brzmiało swojsko, kole-
żeńsko i ludzko. Przykra, bo jak człowiek znajdzie się w korni-
sariacie, to zaraz zaczyna szukać w pamięci, czy przypadkiem
czegoś nie ma na sumieniu. Kurczy się, staje się trochę
galaretowaty i w ogóle chętnie schowałby się w mysią dziurę.

Nie obeszło się również bez końcowego kazania, że należy
stronić od podejrzanego towarzystwa i nie wdawać się w śliskie
sprawy. Najwięcej dostało się Kajtce. Bo ona przecie ze znanej
w Błażejowie i solidnej rodziny, ojciec ceniony inżynier,
pracownik Rady Narodowej, matka przewodnicząca Komite-
tu Rodzicielskiego, ą tymczasem... I tak dalej... Jednym
słowem, oberwaliśmy solidnie po uszach i wyszliśmy z tego
przybytku władzy jak zmyci.

Na dworze zapadał już zmierzch;, a deszcz jakby się uparł,
siąpił jesiennie, jędzowato. I było jeszcze smutniej, jak gdyby
wszystkie moce uwzięły się na nas. Nawet Kajdsa, zawsze
pełna życia i fantazji, dziwnie przygasła i zszarzała. A ja?
Szkoda gadać, zdawało mi się, że znalazłem się na dnie, bo
dopiero teraz, po chwilach grozy i napięcia, uświadomiłem

109

background image

sobie, w jakiej, pożal się Boże, byłem sytuacji. Tam, w szpita-
lu, nieprzytomny Szpagat, w Domu Kultury występ zespołu
„Hora”, a nad tym wszystkim jeszcze kilka znaków zapyta-
nia, jak postępować w życiu. Tor przeszkód, daję słowo,
najeżony drutem kolczastym. I jak tu zebrać myśli? Co sądzić
o życiu?

Chwilowo wcale nie zebrałem, a osąd zostawiłem na póź-
niej, bo prosto z komisariatu sypnęliśmy się do szpitala.
Święty Asparagusie, ale pogoda! W butach chlupocze woda,
przemoczone ubranie klei się do ciała, dreszcze, szczękanie
zębami, a my biegiem, byle szybciej.

I jedna tylko myśl - czy Szpagat to przetrzyma?

W szpitalu jak w szpitalu - jeszcze bardziej ponuro. Długi,
biały korytarz, jak tunel prowadzący do niejasnej wieczności,
a na końcu korytarza Magog, czyli - jakby powiedział przed-
stawiciel władzy - Jędrek Gaj.

Ten nigdy nie traci głowy, więc nie czekając na nasze
pytania, od razu zakomunikował:

- Szpagat żyje, ma jednak poważny wstrząs mózgu i jest
strasznie potłuczony, ale lekarz mówił, że dojdzie do siebie.

- No, na szczęście! - odetchnęła z ulgą Kajtka.

Ja nawet nie miałem czasu odetchnąć, gdyż z drugiej strony
zbliżył się do mnie Szajba. Był podcięty i przytłamszony, ale
udawał opanowanego.
, - Wzywali was na milicję?

- Tak.

- I co? - Jego duże, zielonkawe oczy nabrały nagle mocniej-
szego blasku. Patrzył na mnie przynaglająco, lecz z obawą.

- No... nic. Składaliśmy zeznania.
- Bardzo mnie obciążyłeś?
- Powiedziałem, jak było.
- A przynajmniej słyszałeś naszą rozmowę?
- Nie. Tylko na końcu.
- A co na to gliny?
110

background image

- Nie wiem. Możesz ich o to zapytać.
- Pewno myślą, że to ja go strąciłem.
- Teraz już tak nie myślą. Byliśmy przecież świadkami.
Szajba spojrzał z niedowierzaniem.

- Myślałem, że będziecie mnie sypać.
- Mówiliśmy tylko prawdę.
Zamyślił się. Tarł chwilę osypany czarnym meszkiem poli-
czek. Nagle powiedział jakby do siebie:

- Kto to wie, jaka jest prawda?
- Co masz na myśli?
- Nic... - Cofnął się o pół kroku, jak gdyby chciał mnie
lepiej objąć wzrokiem i dodał: - Jedno ci mogę powiedzieć,
wolałbym teraz być na miejscu Szpagata.

- Rozumiem cię. Tylko nie wiem... co było między wami?
Pytanie zawisło w powietrzu i wisi do tej pory, bo w tej

samej chwili z najbliższych drzwi wyszła siostra szpitalna.
Rysiek odsunął mnie.

- Proszę siostry, co z tym chłopcem?
Zatrzymała się, otaksowała go zdziwionym spojrzeniem.
- A ty kto dla niego jesteś?
- Ja... - zawahał się. - To mój najlepszy kolega.
Rozejrzała się, jakby kogo szukała.

- Z rodziny nikogo tu nie ma?

- Nie ma nikogo... Może jeszcze nie zdążyli ich zawia-
domić.

- Aha... - Westchnęła, a po chwili dodała urzędowo: -
Możecie już iść do domu. Chłopiec odzyskał przytomność.

- A jaki stan? - zagadnął z boku Magog.

- Stan ciężki, ale mamy nadzieję, że wygrzebie się z tego.

background image

17

W

racając

do

domu

roztrząsaliśmy

z

Kajtka

i

Magogiem

całą sprawę. Moglibyśmy tak roztrząsać do Sądu Ostatecznego
i tak nic byśmy nie roztrząsnęli, bo historia była powikłana jak
węzeł gordyjski, a przy tym lało coraz bardziej i trudno
w takich warunkach atmosferycznych dojść do jakiegoś
wniosku.

W powietrzu wisiało jedno pytanie - jaka tajemnica wiązała
Szajbę z Tolkiem Kryską?

Wisiało jeszcze drugie - co powie ciotka Fela, kiedy zobaczy
moją skromną oso.bę w opłakanym stanie, a do tego dowie się,
że zamiast na występach światowej sławy zespołu „Hora”
byłem... wiadomo gdzie.

Ulica nazywała się Słonecznikowa, a we mnie tkwiła sama
najpochmurniejsza pochmurność i do tego miałem pełno wody
w butach. Nie wspomnę już o nowym dżinsowym ubraniu,
zakupionym w Domu Towarowym „Pinokio”. Nie ma
o czym wspominać.

Im bliżej byłem domu, tym czarniejsze nasuwały się myśli.
Wreszcie jednak doszedłem do wniosku, że i tak wszystko
stracone. Żegnajcie babcine śniadanka z jajkami na boczku,
żegnajcie wieprzowe kotlety i wołowe polędwice. Żegnaj
mopsowaty Krzysiu ze swymi bigbitowymi płytami i komiksa-
mi. .. Ta jedna myśl dodała mi otuchy. Może nareszcie
pozbędę się życiowej zmory i nie będę już więcej odpowiadał
za wybryki Fuksińskiego.

Pełen desperackiej złości wstąpiłem na betonowe schody.
112

background image

Nacisnąłem dzwonek. Byłem złowieszczo przekonany, że za
chwile zobaczę wyniosłą postać mej przyszywanej cioci, tym-
czasem otworzył mi stryj Waldek. Zalatywało od niego wodą
kolońską i żywieckim piwem.

- Wyobrażasz sobie, jaka sensacja - przywitał mnie w naj-
lepszym pod słońcem humorze. - Legia przegrała z Szombier-
kami i to trzy do kółka. Czy to nie skandal?

- Skandal - potwierdziłem, a potem nadmieniłem mimo-
chodem: - A cioci nie ma w domu?

- To nie wiesz, że poszła z Krzyśkiem na te występy?

- Z Krzyśkiem? - zdumiałem się. - Ale skąd mieli bilety?
Stryj pogroził mi żartobliwie.

- Nie udawaj. Nie udawaj. Z ciebie to chytrus. Oj, chytrus.
Nie posądzałem cię o to.

- O co, stryjku? - zapytałem skromnie.

- No, bratku, nie rób z tata wariata. A kto zostawił te dwa
bilety na stole?

Zbaczałem nerwowo obmacywać kieszenie, lecz wnet przy-
pomniałem sobie, że przebierając się na górze, wyjąłem
nieszczęsne bilety i zostawiłem je na stole.

Stryjaszek pokręcił nade mną głową.

- Nie spodziewałem się tego po tobie. Zawsze byłeś taki
akuratny, a tu wyszedł z ciebie prawdziwy Lanko.

- Stryju - zaprotestowałem - to straszna pomyłka.
Stryj przymrużył porozumiewawczo oko.

- Widziałem tę pomyłkę. Ładna, szkoda gadać. I po co to
rodzonemu stryjowi szklić oczy. Umówiłeś się z dziewczyną
czy nie?

- Umówiłem się, ale to nie o to chodziło.
- Dobra, dobra, przede mną nie musisz się tłumaczyć.
- Kiedy to naprawdę poważna sprawa.
- A czy ja mówię, że niepoważna.
- Niech mnie stryj wysłucha. Tu nie chodzi o Kajtkę.
- Już ja mam swój rozum i ty mnie nie będziesz uczył.
8 ~ Gdzie twój dom Telemachu?
113

background image

I tłumacz tu takiemu. Wszystko skwituje żartem. Trudno
się dziwić. Był po kilku butelkach fulla i świat wydawał mu
się prosty i wesoły. Dopiero gdy mimo woli zauważył, że drżę
z zimna i szczękam ze zdenerwowania zębami, zapytał:

- Co z tobą? Do wody wpadłeś czy co?

Wtedy w pośpiechu opowiedziałem mu całą historię ze
Szpagatem. Słuchał uważnie, a kiedy zakończyłem, spojrzał
na mnie przekornie, po Łańkowsku.

- Ja ciebie, Maciek, rozumiem, tylko nie wiem, czy ciotka
w to wszysdco uwierzy.

Trafił w dziesiątkę.

- O to właśnie chodzi - podjąłem pełen wątpliwości. -1 tak
już na mnie strasznie cięta, a jak się dowie, że byłem w kamie-
niołomach, a potem na komisariacie.

- Jesteś porządnie zmęczony - przerwał mi. - Teraz i tak
prochu nie wymyślimy. Wykąp się i do łóżka, bo się przezię-
bisz, a ja już z ciotką porozmawiam. Postaram się jej wytłuma-
czyć.

background image

18

N

ie

wiem,

jak

i

co

stryj

Waldek

tłumaczył

ciotce,

w

każdym

razie niewiele z tego wynikło, bo ciotka niby mi przebaczyła,
niby zrozumiała, lecz w głębi swej ciotczynej istoty zachowała
do mnie urazę. Najlepiej określiła to podczas obiadu, kiedy
przy nadziewanej cielęcinie westchnęła z żalem: „Boże, taki
wstyd. Myślałam, że Krzyś zadaje się z tymi chuliganami, a to
Maciek! A potem jeszcze ciągają go po komisariatach. Co
ludzie o nas pomyślą?”

O, proszę, oto jej ciotczyne stanowisko. Sęk, a w sęku
piekielna dziura. Miałem być pasem ratunkowym dla Krzyś-
ka, a zostałem zakałą rodziny. Trudno mi było z czystym
sumieniem przełknąć kęs pieczonej cielęciny. Widocznie tak
już musiało być. Nikt przecież ciotki nie przerobi. Niech już
tak będzie. Nie potrafi mnie zrozumieć. Rozczula się tylko
nad Krzyśkiem, bo to jej jedyny synalek, pieszczoch i oczko
w głowie.” Dmucha na niego i chucha. Nie wiem, co z tego
chuchania wyniknie. Przypuszczam, że nic dobrego. Tymcza-
sem ten zakichany muminek przyczaił się. Triumfuje, że to
niby ja podpadłem i ciotka ma ną mnie ostrzejsze oko. Mam
takie wrażenie, że szykuje nowy numer, bo uśmiecha się po
swojemu, obłudnie i tajemniczo, a jednocześnie pozwala sobie
ną docinki.

A, niech tam, nie będę się nim przejmował. Są ważniejsze
sprawy, a najważniejsza to choroba Tolka Kryski. Nic więc
dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się sposobność, kropnęliśmy
się z Kajtka do szpitala.

Mieliśmy szczęście, bo były właśnie godziny wizyt. Odziani
115

background image

w białe fartuchy sypnęliśmy się na pierwsze piętro. W sali,
w której leżał Szpagat, zastaliśmy już Wicka Moniaka, Mańka
Franulę i tego konusa, Zyźka. Piękny garnitur, szkoda gadać.
Na tle szpitalnej sali wyglądali jednak potulnie, jak delegacja
Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt.

Szpagat, cały w bandażach i opatrunkach, leżał trochę jak
mumia, a trochę jak wyrośnięte dziecko w pieluszkach. Na
nasz widok jego przygasłe oczy błysnęły żywiej. Kajtka z miej-
sca powiedziała, że w nocy, kiedy nie mogła zmrużyć powiek,
napisała o nim wiersz. Ale na Tolku nie zrobiło to najmniejsze-
go wrażenia.

- Wiersz? - Uśmiechnął się. - Czy to warto pisać wiersze?
Myślałem, że po takim zagajeniu Kajtka schowa ten wiersz

do najgłębszej kieszeni, ale jeszcze jej dobrze nie znałem. Nie
wiedziałem, że poezja dla niej to najważniejsza sprawa. Więc
zamiast schować, wyciągnęła zeszyt i zaczęła czytać pogrzebo-
wym głosem:

„Na tajemniczej fali
smutek się czai...”
- Ty, Kajtka - przerwał jej w porę Wicek Moniak -
schowaj ten wiersz na Wielki Post, bo teraz Tolka trzeba
rozweselić. - Tak powiedział- daję słowo. I dziwna rzecz,
wcale nie zrobiło się weselej.

Nastrój był ponury, szpitalny. Maniek Franula chciał
opowiedzieć dowcip o komisarzu, ale nie dokończył, bo mały
Zyziek wyrwał się, że od rana deszcz leje na dworze, a oznajmił
to z taką miną, jakby odkrył nowy pierwiastek. Kązdy głowił
się, co by tu dowcipnego wymyślić, żeby rozweseifćSzpagata,
i nikomu nic nie przychodziło do głowy. Co kto zacznie, to
niewypał. Ęyło więc coraz głupiej i coraz bardziej niekławo
i nie wiem, ezym skończyłaby się ta wizyta, gdyby nagle nie
— ^zjawił się Magog.

Po wejściu Magoga zaraz: rozjaśniło się w sali. Ten przynaj-
mniej potrafił wprowadzać dbbry nastrój. Podszedł do Szpa-

116

background image

gata, uśmiechnął się, a potem wręczył mu piękny model
szybowca.’

- Pamiętasz, Tolek, to ten, co robiliśmy razem. Jedno
skrzydło było źle wyważone, ale ty potrafiłeś je naprawić.
Przyniosłem ci, żebyś miał na co patrzeć.

Twarz chorego złagodniała.

- Skąd wziąłeś ten model? Nie widziałem go u ciebie.

- No jasne. Był jeszcze w modelarni. Pamiętasz, dostaliś-
my za niego pochwałę. Instruktor chciał wysłać na wystawę do

. Krakowa, ale ty się nie zgodziłeś. Powiedziałeś, że zrobisz
jeszcze lepszy.

- To fakt. Chciałem zrobić taki, ale potem... - Głos mu się
lekko załamał.

- Głupstwo. Nie ma sprawy - przerwał mu pospiesznie. -
Zobaczysz, że będziemy jeszcze latali na prawdziwych szy-
bowcach. Ty masz smykałkę do lotnictwa. Na drugi rok
zapiszemy cię na kurs.

Szpagat przymrużył oczy i długo patrzył na Magoga. Wre-
szcie wyszeptał z trudem:

- A co będzie z tą łajbą?

- Właśnie - podjął wesoło Jędrek. - Poczekamy na ciebie.
Jak wyjdziesz ze szpitala, to zaraz zabierzemy się do roboty.

- Nie czekajcie na mnie.

- W porządku, ale nie martw się, dla ciebie zawsze znajdzie
się... - Urwał, gdyż w tej samej chwili ktoś pchnął drzwi,
a w progu stanął Szajba. Na jego widok wszyscy zamilkli.

Wykonał taki ruch, jak gdyby chciał się wycofać, lecz wnet
spojrzał na nas wyzywająco i skinął głową w stronę Szpagata.

- Cześć, stary. Jak się czujesz?

Chłopiec zagryzł wargi, zacisnął mocno powieki, a gdy po
chwili otworzył oczy, w jego źrenicach pojawił się błysk-ni to
żalu, ni przebaczenia. Szajba podszedł do łóżka, usiadłna jego
krawędzi i ujął spoczywającą na kocu dłoń chłopca.

- Ty, Tolek, chyba nie masz do mnie żalu.
117

background image

- Nie...
- I powiedz, dlaczego wtedy uciekałeś? Przecież ja...
- Daj mu spokój - wtrącił łagodnym głosem Magog. - Nie
widzisz, że jest jeszcze słaby.

Szajba wolno zwrócił ku niemu twarz. Był blady. Oczy
pałały mu gniewem.

- A ty... czego się wtrącasz?

- Daj spokój, Rysiek - powiedziała Kajtka, stając między
nimi. - Uspokój się. Mało ci było...

Szajba odsunął się.
- To wszystko przez niego. Nikt go nie prosił...
Nie dokończył, gdyż w tej samej chwili w sali zjawiła się
pielęgniarka.

- No, towarzystwo, czas się żegnać. Koniec wizyty.
Ściskaliśmy po kolei drobną dłoń Szpagata. Patrzył na nas

szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby się dziwił, że tylu
kolegów przyszło go odwiedzieć, a gdy zbliżył się Szajba,
powiedział doń cicho:

- Daj im spokój, Rysiek. Powiedziałem ci, że nie mam do
ciebie żalu.

Wyszliśmy w milczeniu, każdy zajęty swymi myślami.
Szajba minął nas w korytarzu. Szedł wolno, długimi krokami.
Ręce wbił w kieszenie, a wzrok utkwił w chodniku. Po kilku
krokach zawrócił nagle i podszedł do Mańka Franuli.

- A wy - zagadnął z namysłem - chyba też nie macie mi za
złe? - Wyciągnął rękę gestem pojednania.

Maniek cofnął się gwałtownie.
- Tym razem, Rysiu, przeholowałeś.
- Goś ty? - wyszeptał z zakłopotaniem. - Zastanów się, co
mówisz?

- Już dawno się zastanowiłem. Tak się nie robi, Rysiek.

- Myślisz, że chciałem...

- Nie wiem, co chciałeś - przerwał mu ostro - ale nie licz
jtiż na nas.

118

background image

Szajba spłoszonym spojrzeniem potoczył po twarzach
chłopców.

- I wy... też tak myślicie?

- Dla mnie jesteś spalony - wyrwał się cienkim głosikiem
mały Zyziek.

Szajba machnął mu lekceważąco ręką przed oczami.

- Ciebie nie pytam, szczeniaku.

Zezowaty Wicek stanął obok konusa i wysunął zadziornie
głowę.

- Ciemna mogiła. - Splunął pod nogi Szajbie. - Powiem ci
to samo. Byliśmy kolegami, ale teraz cześć, skończone.

Szajba cofnął się, jakby otrzymał cios między oczy. Chwilę
patrzył na Wicka boleśnie zdumiony, a potem przeniósł wzrok
na innych. Przyglądał im się z narastającym niedowierzaniem.
Wtem uśmiechnął się kpiąco.

- Dobrze - wyszeptał - ale jeszcze pożałujecie.
Zrobiło się nagle pusto i głucho. A on, .wsparty lekko

dłońmi- o biodra, wodził bezsilnie oczyma. Jego spojrzenie
spoczęło na mnie. Twarz mu stężała, oczy rozżarzył gniew.

- Dopiąłeś swego. Wszystko było dobrze, dopóki ty się
nie zjawiłeś. - I cisnął mi wyzywająco, prosto w twarz: -
Przybłęda!

Żachnąłem się, doskoczyłem do niego, ale Magog szarpnął
mnie mocno za ramię i osadził na miejscu.

- Spokój, Maciek.

Szajba zmierzył mnie wzgardliwym spojrzeniem.

- Nie szarp się. I zapamiętaj, że się jeszcze policzymy.
To powiedziawszy, odwrócił się i ruszył do drzwi.
Wyszedł. Zrobiło się jeszcze bardziej pusto i cicho. Nikt nie

miał ochoty odezwać się. Coś nas dusiło, jak gdyby każdy z nas
czymś zawinił. I do końca tej pierwszej wizyty u Szpagata nic
się nie kleiło. Dopiero kiedy wyszliśmy ze szpitala, Maniek
Franula podszedł do Magoga, trącił go łokciem i zapytał:

- Ty, Jędrek, kiedy zaczynamy budować tę łajbę?
119

background image

19
List do Joja:

„Wasza Ekscelencjo, Panie na Bieszczadach, Połoninie
Wetlińsłdej, Wielce Szanowny itede... U mnie właściwie nic
starego, wszystko nowe i ciekawe. Odwyrtnęło się o sto
osiemdziesiąt stopni, a może o jeszcze więcej. Bo musi Pan
wiedzieć, że założyliśmy klub pod wezwaniem Majstra Klepki
i budujemy prawdziwą żaglówkę. A wszystko dzięki nieoce-
nionemu Magogowi, o którym już Panu pisałem. Magog
urządził konkurs na nazwę klubu. Wygrała oczywiście nasza
jedynaczka, Kajtka. Pięknie tę- nazwę wymyśliła. „Dziura
w Niebie”. Poetka, daję słowo. Nikt nie wpadłby na taki
pomysł. Mnii się ta nazwa wcale nie spodobała, ale inni mnie
przegłosowali i chyba nie będzie dziury w niebie, jeśli tak już
zostanie.

A więc jest klub, ma nazwę, a przede wszystkim zabraliśmy
się już do roboty. Magog jest majstrem, ja jego zastępcą,
a reszta - siłą roboczą. Najgorszą siłą roboczą jest oczywiście
Fuksiński. Przychodzi do klubu tylko po to, żeby przyglądać
się, jak inni pracują w pocie czoła, i wzdychać do Kajtki. Bo,
domyśla się Pan, zakochał się po same uszy. Licho z nim.
Grunt,- że ciotka jest zachwycona, bo Krzysiek nie zbija już
bąków, ani nie puszcza bez przerwy tych okropnych płyt, od
których uszy puchną i nerwy wysiadają.

Ale to nie najważniejsze. Pamięta Pan, pisałem kiedyś
o Szpagacie, czyli Tolku Krysce i jego sprawie. Wie pan, że
przeczytałem wiele książek, przeżyłem też sporo i trochę znam

120

background image

się na ludziach, ale w tej materii, niech mnie drzwi ścisną, nie
mogę się połapać. Bo, proszę sobie wyobrazić, po tej scenie
w szpitalu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Szajba, czyli Rysiek
Boczulski, poniósł wielką klęskę. Wyszedł wtedy jak zmyty.
Wszyscy myśleli, że będzie się na nas odgrywał, a on tymcza-
sem wyparował jak duch. Ulotnił się. Rozpłynął. Nikt nie wie,
dokąd wyjechał.

Nikt też nie wie, co zaszło między nim a Szpagatem,
dlaczego spotkali się wtedy w kamieniołomach? Tajemnica do
którejś tam potęgi, przypieczętowana woskiem. A Szpagat,
twardy i nieustępliwy, nie chce puścić farby. Wciąż powtarza,
że to ich tylko dotyczy. Zaciął się. Teraz już wyszedł ze
szpitala. Wszyscy myśleli, że zaraz do nas się przyłączy, bo to
on pierwszy odstąpił od Szajby, a tymczasem nawet nie zajrzał
do Magoga. Chłopcy mówią, że skumał się z inną paką
z Zarudzia. Dziwny chłopiec, piekielnie skomplikowany.
Magog kilka razy zachodził do niego na Zarudzie, ale on nie
chciał z nim w ogóle rozmawiać. Powiedział mu tylko, że my
wszyscy razem nie warci jesteśmy jednego Ryśka. I co o tym
myśleć? Głowiłem się, głowiłem, ale jak długo można się
głowić? Wreszcie doszedłem do wniosku, że życie jest ciekaw-
sze niż wszystkie książki razem wzięte.

Biję się więc z własnymi myślami i zachodzę w głowę, ale
daleko nie zajdę, bo na każdym kroku nowa zagadka. Na
przykład Krzysiek. Niby przystąpił do klubu, niby przycho-
dzi do Magoga, a jestem pewny, że coś knuje, bo mu bardzo
brzydko z oczu patrzy. Na pozór to taki układny, jak gdyby go
masłem i miodem posmarowali, a w głębi tej swojej muminko-
watej natury chytrus i przekora. Kiedyś zapytał mnie ni stąd,
ni zowąd, a może właśnie zowąd, co zrobię, kiedy Szajba zjawi
się na horyzoncie?

O siebie się nie martwię, bo i co mi może zrobić, ale o klub
i całą pakę. Chłopcy już się zżyli i przywiązali do Magoga,
a gdy tamten wróci, to nie wiadomo, jak się wszystko ułoży.

121

background image

Pyta Pan w swym liście, co u mnie? Gdybym nie miał tych
rozmaitych wątpliwości, mógłbym napisać, że dobrze mi leci.
Nigdy mi się tak nie powodziło. Na Słonecznej cicho i przytul-
nie. Babcia krząta się jak mrówka i wszystkim nam dogadza.
Ciotka wniebowzięta - myśli, że nareszcie udało się sprowa-
dzić Krzyśka na właściwą drdgę. Stryj jak stryj, na wszystko
sobie bimba. A ja? No, wie Pan, jak to ze mną. Pierwszy raz od
przyjazdu do Błażejowa mam nadzieję, że się tu jakoś przyjmę
i zakorzenię.

Kończę. Niech Pan częściej pisze do mnie, bo zawsze
czekam niecierpliwie na wieści od Pana. Życzę pomyślnych
wiatrów, świeżego powietrza i pogodnych myśli. A jak Pan
znajdzie piątą stronę świata, to niech mnie Pan do siebie
zaprosi. Może razem powędrujemy w tym samym kierunku.
Ściskam dłoń - Maciek”.

Niech mnie gęś kopnie, trochę za wcześnie napisałem ten
list. Nie jestem jednak czarodziejem i nie mogłem przewidzieć
zdarzeń, które teraz miały nastąpić. Pisałem więc w nastroju
niemal optymistycznym, jak gdybym ze stryjem wypił dwa
fulle. nakleiłem kopertę, przywaliłem znaczek i chciałem
poszybować na pocztę, ale na dole zatrzymał mnie stryj
Waldek.

- Masz trochę czasu? - zahaczył.

Był w roboczym kombinezonie i cały opryskany betonem.
Bo muszę wspomnieć, że od tygodnia stryj betonował podjazd
do garażu. Wprawdzie stryjostwo nie mieli jeszcze’samocho-
du, ale ciotka zdecydowała, że garaż jednak będzie. Przy jej
zapobiegliwości - jestem przekonany - wnet znajdzie się coś
na czterech kółkach. Motoryzacja bowiem była ostatnio głów-
nym tematem rozmów przy kolacjach. Jest dom, jest garaż,
będzie i samochód. Zwykła sprawa. Stryj jak wziął się do
czegoś, to mu się robota w rękach paliła. Wszystko potrafił
zrobić. No i teraz betonował podjazd. Nie mogłem mu
odmówić, chociaż chciałem jak najszybciej wysłać list do Joja.

122

background image

- Mam. A o co chodzi?
- Popsuła się betoniarka. Muszę wymieszać ręcznie. We
dwóch szybciej nam pójdzie.

- W porządku.

Zabraliśmy się do tej roboty, aż łopaty furczały. A potem
woziłem beton taczkami, a stryj rozprowadzał go w szalunku.
I bęc, przy tej robocie zahaczyłem ręką o żelazną szynę
i stłukłem szkiełko mojego zegarka. Niewielka strata. Stara
pobieda, którą dostałem po nieboszczce matce. Jednak żal mi
się zrobiło, bo bez zegarka człowiek trochę jak bez szóstego
zmysłu. Zrobiłem więc smutną gębę, a stryj na to:

- Nie przejmuj się. Drobna sprawa. Zaniesiesz zegarek do
zegarmistrza, a ja ci na ten czas pożyczę inny.

Po robocie zaprowadził mnie do sypialni, otworzył szafę
i spod bielizny wyciągnął drewnianą szkatułkę.

- Cały mój majątek - zażartował. W szkatułce było kilka
drobiazgów: pierścionek z rubinowym oczkiem, złoty łańcu-
szek z krzyżykiem, srebrna papierośnica, stary kieszonkowy
zegarek i zupełnie nowy, piękny zegarek na rękę marki
„Omega”. Wyjął ten zegarek i przyjrzał mu sicz uśmiechem.
- Nie uwierzysz. Dostałem go od dyrekcji Mostostalu, gdy
robiłem przy moście w Elblągu. Dobre kawalerskie czasy -
westchnął. - Dali mi go jako nagrodę.

- Dlaczego miałbym nie wierzyć. Przecież widziałem, jak
stryja chwalili w telewizji.

Stryj machnął lekceważąco ręką.

- Nie zależało mi na tym. Ale na ten zegarek to zasłużyłem.
W lutym przy siarczystym mrozie montowaliśmy przęsło.
Ciężka była robota. - Pokręcił z niedowierzaniem głową. -
Ręce wtedy odmroziłem. Ale lubię taką pracę, kiedy wszyst-
kim zależy, żeby robota była pierwszorzędna i na czas.

- A dlaczego stryj nie nosi tego zegarka?

- Czy ja wiem? - Wzruszył ramionami. - Niech sobie
leży. Mam przecież inny. - Wręczył mi zegarek i dodał: -

123

background image

Jak przejdziesz do następnej klasy, to będzie twój.
Taki był stryj. Miał lekką rękę i lubił dawać prezenty.

- Eee... - zaprotestowałem. - Po co mi taki luksusowy
zegarek.

- Przyda się, przyda. - Trącił mnie porozumiewawczo. -
Może zaimponujesz tej swojej Kajtce.

Prychnąłem.
- Jaka tam ona moja?
- Nie udawaj, nie udawaj. Ja już mam dobre oko. Ona
filuje na twoją stronę.

- To się tylko stryjowi tak zdaje.

- Ja już wiem, co w trawie piszczy. W tych sprawach mam
duże doświadczenie. Krzysiek do niej podskakuje, ale ona go
lekceważy.

- Są jeszcze inni.
- Może są, ale ty masz największe szanse.
Na tym skończyliśmy tę krótką rozmowę. Zabił mi porząd-
nego ćwieka, bo do tej pory myślałem, że Kajtka stara się
o względy Magoga. Jędrek klasa! Super! Nie mogłem się z nim
równać. Zdobywca pierwszej nagrody w skokach narciarskich
na Spartakiadzie Młodzieżowej, a ja? No, ale skoro stryj tak
sądzi, to w tym coś musi być, bo przecież stryj w tej dziedzinie
był wybitnym specjalistą. Mało to nasłuchałem się o jego
sukcesach podczas mej włóczęgi po Wybrzeżu? Szkoda gadać,
dobrze mnie podbecłitał. Wyszedłem więc z domu z nową
omegą na przegubie ręki i z lekkim zawrotem głowy. Walną-
łem się najpierw na pocztę, a potem miałem wdepnąć do
zegarmistrza.

Z poczty wychodziłem jeszcze bardziej oszołomiony. Głowę
miałem nabitą fantastycznymi myślami, gdy wtem poczułem,
że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się gwałtow-
nie i nagle z wrażenia wbiło mnie w ziemię. Za mną stał Szajba.

- Coś się tak przestraszył? - zaśmiał się drwiąco. - Nie bój
się. Nic ci teraz nie zrobię.

124

background image

Chciałem dowcipnie zaripostować, ale na beton mnie zamu-
rowało. Stanąłem zaskoczony, z żałosną gębą i ani mru-mru.
Szajba klepnął mnie protekcjonalnie w ramię.

- No, jak wam leci?
- Niby komu? - wydukałem z największym wysiłkiem.
- Wam wszystkim.
- Dziękuję, jak najlepiej.
- Jak się bawicie?
- To nie twoja sprawa.
- Nie wiadomo, nie wiadomo. Zrobiliście już tę łajbę?
- Nie martw się o łajbę.
Uśmiechnął się niemal przyjaźnie.

- Coś taki wystraszony. Ja do ciebie grzecznie, a ty...

- Myślisz, że się ciebie boję? - przerwałem mu. - Dziwię
się tylko, że wróciłeś, bo... - Nie dokończyłem, gdyż w tej
samej chwili Szajba chwycił mnie za przegub ręki, na którym
miałem nową omegę i zapytał zdziwiony.

- Skąd masz taką fasonową cebulę?
- Od świętego Mikołaja - rzuciłem zaczepnie.
- To widzę, że masz chody w niebie. I dobrze ci się
powodzi.

- Zgadłeś. Coraz lepieji.
- A Krzysiek?
- Dzięki Bogu zdrowy.
- To świetnie. Powiedz mu, że chciałbym się z nim zoba-
czyć.

W tej samej chwili zrozumiałem, że rodzinie Fuksińskich,
a raczej Łanko-Fuksińskich grozi wielkie niebezpieczeństwo.
Oto znowTi zjawił się zły duch, czyhający na piętę niewinnego
Krzysia. W wyobraźni zobaczyłem przerażoną twarz ciotki
i rozkapryszoną gębę mego kuzyna, pożal się Boże, i pojąłem,
że cała histeria zaczyna się od początku.

- Ty, Rysiek - zacząłem z rozwagą - zostaw tego zamazane-
go Krzyśka w spokoju.

125

background image

Spojrzał na mnie ostro i dociekliwie.
- Nie udawaj niewinnego. Właściwie o co ci chodzi?
- Wiesz dobrze, o co. Nie będę ci tłumaczył.
- Mam do niego sprawę.
- Ale on nie ma do ciebie.
- Mylisz się.
Zrozumiałem, że w ten sposób niczego nie osiągnę. Wzbu-
dzę w nim tylko sprzeciw i rozdrażnię. Zagrałem na inną nutę.

- Rysiek, zrozum, że to nie tylko o Krzyśka chodzi. Wiesz,
w jakiej jestem sytuacji.

- Przyzwoitka - zaśmiał się kpiąco.

- Bądź sprawiedliwy. Ja wobec ciebie postąpiłem uczciwie.
Zeznałem w milicji, tak jak było. Dzięki moim zeznaniom nie
miałeś grubszych kłopotów, więc zostaw nas w spokoju.

- Boisz się o własną skórę, żeby ci ciocia nie odmówiła
garnuszka.

- Nie o to chodzi, Rysiek. Zakotwiczyłem się tutaj i nie
mam ochoty szukać wiatru w polu. Chcę się uczyć... Ą ty
znajdziesz przecież odpowiednich kumpli. Po co ci ten mię-
czak Krzysiek?

Szajba cofnął się o pół kroku i przyjrzał mi się uważniej.
Z jego warg znikł nagle drażniący uśmieszek, a oczy mu zła-
godniały.

- Prosisz mnie?

- Nie. Nigdy o nic cię nie prosiłem. Chciałem tylko
przemówić ci do rozsądku. Ty masz swoje sprawy, a ja swoje.
Czy nie możemy o sobie zapomnieć?

W jego oczach znowu zapaliły się migotliwe ogniki.
- Ja tak łatwo nie zapominam. Nastąpiłeś mi na odciski.
- Ale teraz chcę zblatować.
- To nie takie proste. Tego się nie zapomina.
- A gdybym cię poprosił?
- To musiałbym się zastanowić.
- No więc zastanów się, bo dla mnie to bardzo ważne.
126

background image

Szajba trącił mnie w ramię.
- Wiesz, że nawet mi się podobasz, tylko chciałbym cię
trochę-przygiąć, bo za wysoko nosisz łepetynę.

- To ci się nigdy nie uda.

- Zobaczymy. - Skinął mi ręką, odwrócił się i odszedł
wolnym krokiem. Ruchy miał miękkie, swobodne i było
w nich dużo siły i elegancji. Nagle skręcił, przeciął jezdnię,
zbliżył się do ciemnej bramy starej kamienicy. W bramie ktoś
czekał na niego. Panował mrok, więc początkowo nie mogłem
poznać tego drugiego, lecz gdy za chwilę razem ruszyli
w kierunku rynku, zdumiałem się. Obok Szajby kroczył
Szpagat.

Niech to gęś kopnie, piękna sprawa - Szpagat znów z Szaj-
bą. I znowu wszystko zacznie się od nowa. Zaraz spikną się
z Krzyśkiem, a przez Krzyśka z innymi chłopcami. Szajba
przecież tak łatwo nie ustąpi. Będzie starał się rozbić paczkę
Magoga. I co zostanie z „Dziury w Niebie”? Co będzie ze
mną?

Dopóki Krzysiek trzymał się paki i nie robił swych zwyk-
łych numerów, miałem w domu spokój, a na Słonecznikowej
wszystko układało się znośnie. Niech tylko spróbuje podska-
kiwać i bruździć - marny mój los. Zacznie się zwariowana
polka z prysiudami. A tego bałem się najwięcej.

Te i podobne myśli osaczyły mnie, kiedy stałem przed
pocztą i z wrażenia nie mogłem ruszyć się z miejsca. Ruszyłem
jednak. Wpadłem do zegarmistrza. Zostawiłem mu do napra-
wy moją starą pobiedę, a potem pełen wątpliwości i złych
przeczuć wróciłem do domu.

W domu jak w domu - stryj skończył już betonowanie
podjazdu, babcia w kuchni przygotowywała kolację, ciotki
jeszcze nie było. Pewno w „Kolorowej”, obliczając kasę,
marzyła o nowym fiacie lub polonezie. Krzysiek natomiast
leżał na tapczanie i ciężko wzdychał. Ostatnio właściwie nic
nie robił, tylko wylegiwał siej gapił w sufit i marzył. Żal było

127

background image

na niego patrzeć. Kiedy wszedłem, nawet mnie nie zauważył.
Dopiero gdy ściągnąłem z ręki stryjkową omegę i położyłem
na swoim stoliku, zerknął mopsowatym oczkiem.

- Ty, skąd masz taki fantastyczny zegarek?
- Stryj mi pożyczył, bo stłukłem szkiełko.
Uniósł się leniwie, wziął do ręki omegę i zaczął jej się
przyglądać sroczym oczkiem. Kręcił przy tym z niedowierza-
niem głową.

- Bujasz! Nigdy u stryja nie widziałem tego zegarka.

- Jak nie wierzysz, to cześć. Nje ma sprawy.

- Stryjek nosi radziecki zenit. Nie stać go na taką szwajcar-
ską cebulę. Mama mówiła...

- Ty-przerwałem mu, bo zaczął mnie drażnić-odczep się
od mojego stryja.

Krzysiek skrzywił się muminkowato.

- No bo fakt, że jak się żenił z mamą, miał tylko to, co na
sobie.

- I jeszcze coś - dodałem kpiąco.
- Ciekawe co?
- Miał wszystkich Fuksińskich w nosie. Nie myśl sobie, że
wygrał wielki los na loterii... - Urwałem. Co ja mu będę
tłumaczył i stawał w obronie godności rodziny. Stryjaszek też
przecież nie rycerz bez skazy i nie dla ideałów ożenił się
z wdową po właścicielu warsztatu samochodowego. Zresztą,
co mnie to obchodziło. Nie lubię roztrząsać spraw dorosłych.
A jednak strasznie mnie wpieklił ten dorobkiewiczowski
muminek. Bo z jakiego tytułu tak lekceważąco odzywał się
o moim stryju?

Syn wdowy po Euzebiuszu Fuksińskim zareagował zupeł-
nie nieoczekiwanie. Zgarnął zegarek z biurka i zamigał mi nim
przed oczami.

- Ciekawe, ile by za niego można dostać?

- Raz w ucho.
Spojrzał na mnie kpiąco.

128

background image

- A może trochę więcej. Dobry na „czejndż”. Może byśmy
pohandlowali?

Gadaj tu z takim. Zobaczy, skalkuluje i zaraz chciałby robić
„czejndż”: Muszę przyznać, nie miałem do niego podejścia.
Zawsze czymś mnie zaskoczył.

- Niedoczekanie twoje! - Wyrwałem mu zegarek z ręki. -
Wybij sobie z głowy „czejndż”. Zegarek jest stryja, rozu-
miesz.

- Phi - prychnął. - Po co mu dwa zegarki? - Wzruszył
ramionami. - Nie znasz się na rzeczy. Nadajesz się tylko na
pogrzeby i uroczyste akademie. - Machnął ręką, jak gdyby
chciał zlekceważyć mnie, omegę i stryja jednocześnie, ale, daję
wam słowo, nie zapomniał o tej cebuli, a ja wkrótce musiałem
za to ciężko odpokutować. Tymczasem jednak zrobił żałośnie
sentymentalną gębę, wbił wzrok w sufit i westchnął: - Widzia-
łeś Kajtkę?

Byłem na niego porządnie cięty, więc nie zwracając uwagi
na dyplomację i właściwie wbrew sobie rzuciłem:

- Myślisz, że ona marzy tylko o tym, żeby się z tobą
zobaczyć?

- A skąd wiesz, że nie?

- Czy ty nie masz oczu, człowieku? Ona przecież wodzi cię
za nos i robi z ciebie żałosnego pajaca.

Nie mogłem mu lepiej dosolić. Zzieleniał, przywiądł i stra-
sznie posmutniał. Żal mi się go zrobiło, bo - jeśli tkwiło w nim
jakieś ludzkie uczucie - to objawiało się tylko w tych bezna-
dziejnych westchnieniach do Kajtki.

Chciałem go jakoś pocieszyć, powiedziałem więc łagodnie:

- Ty, stary, wybij sobie Kajtkę z głowy. Ona nie dla ciebie.
Po jaką Anielkę męczysz się i wzdychasz?

Trafiłem w najczulszy punkt. Tym razem Krzysiek zrobił
się szkarłatny. Krew go zalała.

- A ty co myślisz - natarł na mnie - że dla własnej
przyjemności przystąpiłem do tego waszego klubu, że dla

V ~ Gdzie twój dom Telemachu?
129

background image

twojego widzimisię pętam się jak przedszkolak i udaję niewi-
niątko? Grubo się mylisz. Mnie by tam już dawno nie było.
Przedszkole dobre dla takich jak ty. A Magog? Wielki mi
wychowawca! Umrzeć można z nudów. Flaki się przewracają.
On Szajbie nie dorósł nawet do pępka. Gdy Szajba wróci, to
zobaczysz, ten cały klub rozleci się w ciągu jednego dnia...
a ty... - Zachłysnął się bezsilnie, stracił oddech.

Otwierałem już usta, żeby mu oficjalnie oznajmić o powro-
cie Szajby, ale zanim wydukałem jedno słowo, pod oknami
rozległo się głośne wołanie:

- Krzysiek! Krzysiek!

Poznałem głos Szpagata. Do licha, wszystko zaczyna się od
nowa. Czekałem chwilę. Myślałem, że Krzysiek pobiegnie jak
uskrzydlony, tymczasem ten niedosolony amant nawet nie
raczył wyjrzeć przez okno. Wzruszył tylko ramionami.

- Powiedz mu, że mnie nie ma w domu.
Odetchnąłem z ulgą.

- Nie interesuje cię, jakie ma wiadomości?
- Szpagat dawno przestał mnie interesować! Szmaciarz!
- Myślałem, że to jeden z twoich kolegów.
- On był dobry jako chłopiec na posyłki dla Szajby.
- A ty jesteś gnida! - Trzasnąłem drzwiami. Zbiegłem na
dół.

Szpagat stał w kręgu światła padającego od ulicznej latarni.
Ręce wbił w kieszenie, przygarbił się i z daleka wyglądał jak
zziębnięty ptak. Twarz też miał szarą i ptasią.

- Cześć - przywitałem go pogodnie. - Krzyśka nie ma
w domu.

Opuścił głowę. Chwilę bezradnie dreptał w miejscu.

- To ja później przyjdę.

- Zaczekaj. Ja też mam do ciebie coś ważnego.
Cofnął się i spojrzał nieufnie.

- Mów. Na co czekasz?
130

background image

- Nie rób takiej tajemniczej miny. Dobrze wiem, o co ci
chodzi. Pewno cię Szajba przysłał?

- A co ci do tego?

- Ty, Tolek - mrugnąłem pojednawczo - ze mną możesz
być szczery. Czego Szajba chce od Krzyśka?

- To jego sprawa. - Spoglądał na mnie prawie wrogo,
a w jego oczach na dnie źrenic tlił się nikły płomyk gniewu.

- W porządku. Nie mam zamiaru mieszać się. Tylko...
powiedz Szajbie, żeby się od Krzyśka odczepił.

- To jego sprawa.

- Przede wszystkim moja. Szajba nie będzie miał df5 czy-
nienia z moją ciotką. Wiesz dobrze, że wszystko idzie na mój
rachunek. Może chcesz, żebym miał przykrości?

Szpagat cofnął się o pół kroku. Ogarnął mnie drwiącym
spojrzeniem.

- Chcesz mieć spokój... co? Za dobrze ci się powodzi.

- Zastanów się, stary, co mówisz. Czasem to mi się wydaje,
że leziesz nieszczęściu naprzeciw. Mało miałeś przykrości
przez Szajbę?

- Może się dziwisz, że nie przystąpiłem do waszego klubu?

- Zgadłeś. Nie tylko ja się dziwię. Wszyscy...

- To niech się dalej dziwią - przerwał mi drżącym z żalu
głosem. - Mnie tak łatwo nie przerobią.

- Nie zgrywaj się, stary. Ja ciebie już trochę poznałem.
Jesteś porządny kolega... Tylko masz jakąś cholerną zadrę.

- Tylko nie zaczynaj kazania - żachnął się - bo się już dość
nasłuchałem. Aż mnie mdli od tego. Patrzą na mnie jak na
wyrzutka. Gardzą mną...

- Mylisz się, bracie. Jeszcze kiedyś zrozumiesz, że Magog
chciał ci pomóc.

- O, właśnie. Jemu się zdaje, że jest dobroczyńcą ludzkoś-
ci. A ja... - Zagryzł wargę, a po chwili dodał drwiąco: -
Cholernie nie lubię, jak mnie ktoś chce wodzić za rączkę.

131

background image

- Trzeba mieć do kogoś zaufanie.
- Właśnie... Mam...
- Do Szajby?
- Właśnie do Szajby.
- Po tym wszystkim, co, między wami zaszło?
- Co ty możesz wiedzieć?
- Gdybym wiedział, może bym się nie dziwił. Po co robić
takie wielkie tajemnice. Powiedziałbyś...

- Nie mogę.

- W porządku. Nikt cię do tego nie zmusza. Tylko wytłu-
macz mi jedno. Co ty widzisz w tym Szajbie?

- Ja?... - Zrobił taki gest ręką, jakby szukał odpowiednie-
go określenia. Spojrzał wyzywająco. - Szajba to Szajba. On
niczego nikomu nie obiecuje, nikogo nie prowadzi za rączkę,
nie robi z siebie bohatera, a jednak...

- Co?

- On jest z nich wszystkich naj... - Nie dokończył. - Cześć!
- Skinął mi ręką na pożegnanie. Odwrócił się. Szedł chwilę
wolno, włócząc po ziemi rozczłapanymi trampkami, nagle,
gdy natrafił na chodniku na kamień, kopnął go ze złością.

- Tolek, zaczekaj - zawołałem.

Ruszyłem za nim, lecz on przyspieszył. Był już daleko. Jego
schylona, krucha sylwetka zniknęła w cieniu drzew.

background image

20

Raz się pośliźniesz i już nieszczęścia sypią się jak trociny do
dziurawego worka. Oj, posypały się, posypały... Tymczasem
jednak wszystko było cacy i w porządku, ale tylko tak na niby.

Niby nic się nie działo - nauka szła mi coraz lepiej,
podciągnąłem się z fizyki, po południu chodziliśmy do Mago-
ga budować łajbę, Krzysiek przyczaił się i zachowywał zupeł-
nie przyzwoicie, Kajtka pisała wiersze, Szajba nie zjawiał się
na horyzoncie, a jednak coś groźnego wisiało w powietrzu i nie
dawało mi spokoju.

Minęło kilka dni.

W drodze ze szkoły wstąpiłem do zegarmistrza odebrać
stary zegarek. Niby zwykła sprawa, a jednak kiedy wręczałem
zegarmistrzowi pieniądze, ten dziwnie spojrzał na mnie znad
opadających na czubek nosa okularów.

- Czy to na pewno twój zegarek?

- No jakże! - żachnąłem się. - Przecież pan pamięta, że
sam go przyniosłem.

Pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Pamiętam, tylko zdziwiło mnie, bo wczoraj był tu jakiś
chłopiec i dopytywał, czy go odebrałeś.

- Chłopiec? - powtórzyłem zdumiony. - Może Krzysiek?
To mój kuzyn - wyjaśniłem szybko.

- Nie wiem, kto to był. Nie przedstawił się, tylko powie-
dział, że w domu rodzice niecierpliwią się, dlaczego tak długo
nie odbierasz zegarka.

- A jak wyglądał ten chłopiec?
133

background image

Zegarmistrz przyjrzał mi się baczniej, jakby mnie chciał
otaksować.

- Jak by ci to powiedzieć... Trochę wyższy od ciebie
i starszy. Taki blondyn z niebieskimi oczami. I w szkockim
kaszkiecie. Przypominam sobie dokładnie tę czapkę, bo nie
raczył jej zdjąć.

- Blondyn w szkockiej cyklistówce? - Zdumiałem się
jeszcze bardziej, gdyż opis nie pasował do żadnego z moich
znajomych, zwłaszcza do Krzyśka, Szajby i Szpagata, którzy
mogli wiedzieć, że oddałem zegarek do naprawy.

Zegarmistrz wyczuł moje zakłopotanie.
- Czy to ktoś z twojej rodziny?
- Nie.
- To dziwne, dlaczego przychodził?
- Ja też nie wiem, proszę pana - rzuciłem szybko. Nie
miałem zamiaru tłumaczyć mu zawiłej sprawy. Dodałem więc
lekceważąco: - To nieważne. Przecież ten zegarek nie ma
żadnej wartości. Zwykła stara pobieda.

Tamten odsunął okulary z czoła.

- Ale ten ma wartość - wskazał na przegub mej ręki, na
którym widniała stryjkowa omega. - Radziłbym, żebyś
uważał.

- Dziękuję panu.

Wyszedłem porządnie skołowany. To ci dopiero pasztet!
Blondyn z niebieskimi oczami, w cyklistówce. Nie znałem
takiego. I, do jasnej Anielki, skąd mógł wiedzieć, że mam
odebrać zegarek i właśnie od tego zegarmistrza? Nie, to
sprawa dobra dla detektywa, a nie dla mnie. Zegarmistrz mógł
się przecież pomylić. Może ten blondyn interesował się innym
zegarkiem? Nie będę się tym przejmował. Oddam omegę
stryjkowi, i cześć.

Uspokajałem sam siebie, a mimo to całą drogę biegłem do
domu, rozglądając się, czy ktoś mnie nie śledzi. Dopiero,
kiedy babcia otworzyła mi drzwi i znalazłem się za upragnio-

134

background image

nym progiem, odetchnąłem z zasłużoną ulgą. Babcia zawsze
wpływała na mnie kojąco.

- Coś ty taki wystraszony? - zapytała.

- A nic... Mam dużo nauki. - Wyminąłem ją w biegu
i ruszyłem na górę. Krzyśka jednak nie było w domu, a kiedy
zeszedłem, okazało się, że nie ma również stryja Waldka.
Pech. Chwilowo nie wiedziałem, co robić. Miałem przy sobie
dwa zegarki. Pobieda - licho z nią, ale omega! Tej cebuli
chciałem się jak najszybciej pozbyć, bo to niby szwajcarski,
nierdzewny, antymagnetyczny, na iluś tam kamieniach, a jed-
nak jakieś licho w nim siedziało.

Rozejrzałem się. W domu cisza. I wtedy strzeliło mi do
głowy największe głupstwo na świecie. „Położę cebulę na
swoim miejscu. Tam chyba będzie najbezpieczniejsza” -
pomyślałem i nie zastanawiając się wiele, walnąłem się prosto
do sypialni stryjostwa. Dopadłem komody, otworzyłem szuf-
ladę, spod bielizny wyjąłem kasetkę. I wtedy...

Wtedy usłyszałem za sobą stłumiony gniewem głos ciotki:

- Maciek, czego tam szukasz?

Najbardziej zdumiało mnie - skąd się zjawiła ciotka? Wnet
jednak po pikowanym szlafroku i zapachu mydła „Kwiat
lawendy” wywnioskowałem, że wyszła przed chwilą z ła-
zienki.

- Ja... nic... - wydusiłem z trudem.
- Dlaczego grzebiesz w szufladach?
- Przepraszam, ale wcale nie grzebię...
- Do czego to podobne - natarła, nie dając mi dojść do
głosu. - Czego tam szukałeś?

- Niczego, daję słowo... Chciałem tylko...

- Nie wykręcaj się. Jeszcze tego brakowało. Przecież wi-
działam, jak otwierałeś kasetkę stryja.

- Tak, ciociu. Właśnie odebrałem od zegarmistrza mój
zegarek.

Jednym ruchem wyrwała mi z ręki omegę.
135

background image

- Czy to twój zegarek?
- Nie. Ten to stryja. Właśnie chciałem mu zwrócić, bo mi
pożyczył.

Spojrzała na mnie nieufnie.
- Stryj nic mi o tym nie wspominał.
- To szkoda. Może go ciocia zapytać, jak wróci. -Zostawi-
łem ją z omegą w dłoni, okręciłem się na pięcie i ruszyłem
w stronę drzwi.

Za sobą słyszałem jej wzburzony głos:

- Widział to kto? Grzebie w cudzych szufladach i jeszcze
się obraża.

- Przepraszam - rzuciłem przez ramię. - Ja naprawdę
chciałem tylko oddać stryjowi...

Po tej przykrej przeprawie byłem już tak skołowany, że nie
wiedziałem, na jakim świecie się znajduję. Dowiedziałem się
dopiero na drugi dzień rano, kiedy zszedłem na dół do
łazienki. Zdziwiłem się, bo w przedpokoju spotkałem stryja
Waldka.

- To stryj dzisiaj nie w pracy?

Stryj pucował jasne mokasyny. Wiadomo, zawsze dbał
o garderobę - buty wyczyszczone, spodnie wyprasowane,
koszula świeża, krawat jak marzenie, a przy tym mina człowie-
ka, któremu święty Mikołaj nasypał do kieszeni złotych
dwudziestodolarówek. I pogwizdywał sobie wesoło i lotnie.

- Wyjeżdżam do Krosna na delegację - oznajmił. - Przy-
pomnieli sobie o Waldemarze Łańce, że jest najlepszym
spawaczem. Jadę szkolić ludzi na nowych maszynach spawal-
niczych. - Spojrzał na mnie godnie i przychylnie. - A co
wczoraj było z tym zegarkiem?

- Przykro mi, ale stryj rozumie, chciałem go już najszybciej
oddać.

- To nie mogłeś na mnie poczekać?
- Właśnie... Przepraszam, tak jakoś wypadło.
136

background image

- Podoba ci się?
- Świetna cebula.
- Jak ci się podoba, to możesz nosić. - Mrugnął porozumie-
wawczo i niemal łobuzersko. -No, bo wiesz, dziewczęta lubią,
jak chłopak ma ładne rzeczy.

- Eee tam - zacukałem się na chwilę. - Mnie nie zależy na
dziewczętach. I w ogóle bałbym się nosić taki zegarek. Można
zgubić albo... nie wiem co. Ciotka by się denerwowała. Niech
sobie leży u stryjka.

- Niech leży. Ale pamiętaj, że ci go obiecałem. Jak przynie-
siesz dobre świadectwo na koniec roku, to twój.

W tej chwili obejrzał się za siebie. Na schodach stał
Krzysiek. Tkwił już tam zapewne od początku naszej rozmo-
wy, gdyż po jego oczach widać było, że przysłuchuje się
z wielkim zainteresowaniem i w napięciu.

- Cześć, Fuksio - przywitał go stryj Waldek wesoło.
Zawsze tak go nazywał, kiedy był w dobrym nastroju. Było
w tym troszkę dobrodusznej kpiny, a może nawet chęci
odcięcia się od klanu Fuksińskich. - Co ty masz za intere-
sy z tym... no, jakże on się nazywa, Śruba czy coś w tym
guście?

- A co? - Krzysiek zrobił zdziwioną gębę.
- Był tu pół godziny temu.
- O tej porze?
- Właśnie. To mnie nawet trochę zdziwiło. No, jakże wy go
nazywacie?

- Szajba - podszepnąłem.
- No, ten, co go mama tak strasznie lubi - żartował stryj.
- I co chciał ode mnie?
- Mówił, żebyś się z nim spiknął. Ale, pamiętaj, ja nic
o tym nie wiem.

- Ja też - powiedział wykrętnie Krzysiek. Zarzuciwszy
ręcznik na szyję, poszybował do łazienki.

Stryj skończył pucować mokasyny. Lśniły jakby je wylakie-
137

background image

rpwali. Stanął przed lustrem i podśpiewując wiązał krawat. Po
chwili skinął na mnie głową.

- Może to niedobrze, że mu o tym powiedziałem? Jak się
ciotka dowie, że on znowu z nim kombinuje, to... - Uśmiech-
nął się znacząco i dodał: - Zresztą, co mi tam. Wyjeżdżam. Nie
będzie mnie cały tydzień.

- Cieszy się stryj?

- No, wiesz, w domu dobrze, ale żeby to ocenić, trzeba się
czasem przewietrzyć. - Nagle odwrócił się w moją stronę. -
Powiedz, kto to jest ten Śruba?

- Szajba, stryju - poprawiłem. - No, wie stryj, taki jeden,
nazywa się Rysiek Boczulski.

- To ten, co w kamieniołomach...
- Ten.
- Czego on chce od Krzyśka?
- Swój do swego...
- Po swoje - dokończył stryjek. - Dobrze, że nie napato-
czył się na ciotkę. Źłe,o nim mówią, ale tak na oko, to nawet
miło wygląda. Ładny chłopiec. I grzeczny... Ciotka mówi, że
ma zły wpływ na Fukśia.

- Zły... to mało powiedziane.
- A ty w to wierzysz?
- Stryju, przecież stryj dobrze wie, że wszystkie kłopoty
w domu to przez niego. Urwanie głowy. A najwięcej to ja
w kość dostaję.

- Nie przesadzasz? - Stryj zawiązał krawat i teraz zaczesy-
wał krótko ostrzyżone, czarne włosy. Przeglądał się w lustrze
z miną aktora filmowego albo jakiegoś idola. - Ostatnio -
ciągnął - był spokój. Nawet ciotka mówiła, że Krzysiek
zmienił się na lepsze. I co ty na to?

Nie otrzymał odpowiedzi, bo w tej samej chwili z łazienki
wychylił się Fuksiński. Przeszedł w milczeniu, posłał nam
tylko pogardliwe spojrzenie, jakby się domyślał, o czym
rozmawialiśmy przed chwilą. A może, licho wie, podsłuchi-

138

background image

wal. Po prostu źle mu z oczu patrzyło, jakby coś knuł
i spiskował. Po rannej wizycie Szajby byłem jeszcze bardziej
skołowany niż wczoraj. „Czego Szajba chce od niego? To musi
być bardzo ważna sprawa, skoro przed siódmą zjawił się na
Słonecznikowej. Co w tym tkwi i, w ogóle, co piszczy
w trawie? - powtarzałem w myśli, a im dłużej powtarzałem,
tym większy zamęt powstawał pod moją strudzoną czaszką.
Miałem kosmiczny mętlik w głowie, chodziłem jak błędny.

Ocknąłem się dopiero w szkole na pierwszej lekcji, kiedy
pan Szmyra, profesor od matmy, wezwał mnie do tablicy. Że
też nie wpadł na lepszy pomysł! Stanąłem więc przed tablicą,
a pod moją czaszką powstała idealna pustka. Można było
w niej robić eksperymenty fizyczne. Pan Szmyra miał okulary
i wyraz twarzy hiszpańskiego inkwizytora. Ja w ogóle nie
miałem wyrazu twarzy, bo jakże mogłem mieć, skoro w głowie
miałem próżnię Torricellego.

No więc pan Szmyra zaczął dyktować mi zadanie. Nic z tego
nie rozumiałem. Sztywną dłonią pisałem cyfry i znaki, a gdy
skończyłem pisać, spojrzałem na tablicę. Wydało mi się, że to
nie cyfry i znaki, tylko białe mrówki rozlazły się na czarnym
tle. W klasie cisza, a w głowie pustka, na tablicy mrowisko.
I żyj tu, człowieku. Jakoś jednak żyłem, oddychałem, krew we
mnie krążyła, tylko nie miałem zupełnie pojęcia o wyobraże-
niu i wyobrażenia, co się dzieje i gdzie się znajduję.

A pan Szmyra przynaglał, poganiał, wymagał. Nic z tego
jednak nie wyszło. Chciałem go zapytać, czy rozwiązałby
zadanie matematyczne o dwóch niewiadomych, gdyby miał
takiego kuzyna, pożal się Boże, jak Krzysiek? Nie zapytałem
jednak, bo zanim zdołałem otworzyć usta, pan Szmyra odesłał
mnie do ławki. Nie mogłem mieć do niego pretensji anNalu,
bo na jego miejscu zrobiłbym to samo. Żal miałem tylko do
świata, że tak dziwnie jest ułożony i takie nastręcza ludziom
problemy.

I tak się ten dzień pechowo zaczął, ale to był dopiero
139

background image

początek, bo zaraz na przerwie po tej lekcji zjawił się Szpagat.
O, ironio, Szpagat w szkole! Nie było mu do twarzy z murami
szkolnymi w tle; po prostu nie pasował do samego pojęcia -
szkoła. Ale fakt został faktem. Podszedł do mnie i z miną
rozgotowanego knedla zagaił:

- Tylko nie myśl, że ja mam coś przeciwko tobie.

- No, nie. - Trąciłem go kumplowsko. - Po coś przyszedł?
Rozejrzał się, jakby się obawiał, że ktoś nas śledzi.

- Przyniosłem ci list.

- List?... - zdziwiłem się. - Co ty, bracie, na poczcie
pracujesz?

- Nie. Od Szajby. - Wyciągnął z kieszeni zmiętą kopertę,
wygładził ją dłonią i podał z wielce uroczystą miną. - Przeczy-
taj, bo sam jestem ciekawy.

Trzymałem list w drżących dłoniach. Nie miałem odwagi
rozerwać koperty. Na kopercie widniało moje nazwisko wypi-
sane wielkimi, drukowanymi literami.

- Na co czekasz? Otwieraj - usłyszałem stłumiony głos
Szpagata.

Rozdarłem kopertę, wyciągnąłem mały arkusik kratkowa-
nego papieru. Litery zatańczyły mi przed oczami, potem
wszystko nagle zamazało się i dłuższy czas nie mogłem
odczytać krótkiego tekstu.

Szpagat wyrwał mi list z ręki.

„Maciek - zaczął czytać - mam do ciebie ważną sprawę.
Chciałbym z tobą zblatować. Jeśli ci na tym zależy, przyjdź
dzisiaj po południu do kamieniołomów. Czekam między
czwartą a piątą. Rysiek”

Szpagat westchnął cicho.
~ Do kamieniołomów? Ciemna mogiła!
Chwyciłem go mocno za rękę.
- Czego on chce ode mnie?
- Nie mam pojęcia.
- Nic ci nie mówił?
140

background image


- Mówił, tylko nie zapamiętałem.

- Człowieku, o takich rzeczach się nie zapomina.
Szpagat tarł chwilę dłonią czoło.

- No, wiesz... powiedział, że tamci wszyscy to szczeniaki,
tylko ty dla niego się liczysz. I jeszcze dodał, że gdyby miał
dobrą pakę, to chciałby mieć w niej ciebie.

- I dlatego chce się ze mną spotkać?

Szpagat rozłożył ręce gestem wyrażającym rozterkę.

- Maciek, ty za dużo ode mnie wymagasz. Skąd ja mam
wiedzieć, dlaczego Szajba chce się z tobą spotkać?

- Pisze, że chce ze mną zblatować.

- No, właśnie. - Uśmiechnął się rozbrajająco. - To po co
się pytasz?.

- Ale ja w to nie wierzę.
- To twoja sprawa. Ja tylko przyniosłem list.
- Ty! - Chwyciłem go znowu za ramiona. - Ty pewno coś
wiesz, tylko nie chcesz mi powiedzieć.

Odsunął mnie spokojnie.
- Ja ciebie, Maciek, szanuję.
- W porządku, ale nic z tego nie rozumiem. Jeszcze
niedawno groził mi, a dzisiaj... Ty lepiej znasz Szajbę.
Powiedz, ale tak pod chajrem, czego on u mnie szuka?

Szpagat tak na mnie spojrzał, jakbym dopiero przed chwilą
wyłonił się z przestrzeni kosmicznej.

- Nie mam pojęcia. Mogę ci jedno powiedzieć - Szajba ma
fantazję.

Chciałem jeszcze o coś zapytać, ale w tej samej chwili
zabrzmiał dzwonek. Pauza kończyła się. Podałem mu rękę.

- Cześć, stary. A jakbyś się czegoś dowiedział, to przyjdź
do mnie. - Ruszyłem ostrym kłusem w stronę szkoły.

- Maciek! - usłyszałem za sobą jego przytłumiony glos.
Odwróciłem się. Szpagat wciąż tkwił w tym samym miejscu.
Patrzył na mnie z nieopanowanym lękiem. - Maciek - powtó-
rzył - ja na twoim miejscu nie poszedłbym do kamieniołomów.

141

background image

21
I żyj tu, człowieku! A może właśnie na tym polega życie,
żebyś się łamał i zachodził w głowę. Inaczej zapewne byłoby
strasznie nudno, a ludzie rozleniwiliby się na amen. No,
dobra, ale te wszystkie kłopoty powinny równo rozkładać się
na wszystkich. Tymczasem na mnie zawsze waliły się najwię-
ksze. Masz, babo, placek, a w placku zakalec. Tym zakalcem
było pytanie: czego właściwie Rysiek chce ode mnie? A naj-
ważniejsze, czy mam iść na to spotkanie?

Na samo wspomnienie kamieniołomów włos jeżył mi się na
głowie, a przed oczy nasuwały się rodzajowe obrazki z tego
dnia, kiedy Szpagat spadł ze skały. Piękny film w zwolnionym
tempie z tragicznym zakończeniem. I jak tu dotrwać do końca
lekcji, kiedy ławka wydaje się rozpaloną blachą, a w głowie
zupełny galimatias i kołowacizna. Niby patentowany męczen-
nik przetrwałem jeszcze dwie lekcje, a z piątej, z gimnastyki,
zwiałem. Dość miałem własnej gimnastyki myślowej.

Postanowiłem sypnąć się do Kajtki, po drodze jednak
rozmyśliłem się. Bzdura. Kajtka dobra do poezji, a nie, do
takich spraw. Mogłoby jej coś oryginalnego strzelić do głowy.
Na przykład wiersz pod tytułem „Upiory w kamieniołomach”
lub coś w tym rodzaju. Albo, nie daj Boże, zaproponuje,
żebyśmy razem poszli na to spotkanie. O, nie! To męska
sprawa. Postanowiłem więc, że nic nikomu nie powiem. Sam
pójdę do kamieniołomów i stanę twarzą w twarz z Szajbą.
Niech wie, że się go nie boję.

Jak się ma w sobie siłę i przekonanie, to i przemoc
142

background image

przeciwnika na nic się nie przyda. Chodzi oczywiście nie o siłę
mięśni, lecz o tę, która tkwi w człowieku i wypływa z jego woli
i charakteru.

Czekał mnie jeszcze obiad, a przy obiedzie spotkanie
z Krzyśkiem. To było najgorsze, bo po tych wszystkich
przejściach mdliło mnie na jego widok. Postanowiłem wypró-
bować siłę woli i przez cały czas ignorować go. Ale Krzysiek
istniał i świecił swoją mopsowatą gębą, a przy tym stale mi się
przypatrywał, jak gdyby coś wywęszył albo wyczuł.

Obiad był, jak zwykle, palce lizać: barszcz ukraiński -
poemat, schab pieczony z kapustą - niebo w gębie, a do tego
kompot i kawał placka ze śliwkami - rozkosz dla najwybred-
niejszego podniebienia. Obiad super, a ja tymczasem przeży-
wałem katusze, bo ślina ciekła po brodzie, a jednocześnie
ściśnięte gardło nie chciało przełykać tych pyszności. Jadłem
jednak rozumem, a nie gębą, bo pomyślałem, że przed takim
spotkaniem trzeba się dobrze naładować witaminami, kaloria-
mi, solami mineralnymi i tym podobnym paliwem. Wpycha-
łem więc w siebie siłą i trawiłem rozsądkiem. A Krzysiek wciąż
na mnie zerkał ukradkiem i wciąż się dziwnie uśmiechał. Przy
schabie zagadnął:,

- Co robisz dziś po południu?

Zbyłem go milczeniem, bo czym innym miałbym go zbyć.
Ale jednocześnie, coś mnie tknęło. Po co mnie wypytuje?
Widocznie chce wybadać, dokąd się wybieram. Do czego mu
to potrzebne? Przypuszczałem, że Szajba nic mu nie powie-
dział o naszym spotkaniu. A może?... Zabił mi znowu klina.
Nie dość, że nie dał mi spokojnie zjeść obiadu, to jeszcze po
swojemu jątrzył i intrygował. Chciałem coś powiedzieć, lecz
w tej chwili do domu weszła ciocia Fela. Wtoczyła się jak pół
nieszczęścia i z punktu zaczęła lamentować, że jest przepraco-
wana, że ludzie jej nie rozumieją, a w „Kolorowej” urwanie
głowy i w ogóle taki ziąb, że nabawiła się grypy i dostała trzy
dni zwolnienia.

143

background image

Masz, babo, placek! Piękna perspektywa! Trzy dni nieusta-
jącej kontroli i narzekania. A najgorsze, nie będzie można
wymknąć się z domu bez opowiedzenia. No, proszę, czy warto
żyć? Ciotka niby chora, a jednak zaraz zaczęło się śledztwo: co
mamy na jutro zadane? Czy zeszyty w porządku? Jaki mamy
plan na popołudnie?

Tego tylko brakowało. Może miałem jej powiedzieć, że
dostałem list od Szajby i między czwartą a piątą mam się z nim
spotkać w kamieniołomach?

Daję słowo, znalazłem się w porządnych tarapatach. Tym
razem Krzysiek - o dziwo - znalazł się na poziomie i, jak
gdyby nic między nami nie zaszło, oznajmił swej troskliwej
mamusi, że razem idziemy do Magoga. Trochę mnie to
zdziwiło i zaniepokoiło, bo skąd nagle ta przezorność. Nie
domyśliłem się jednak, że to najpodlejszy podstęp, na jaki go
było stać.

- No, widzisz - trącił mnie potajemnie łokciem - uratowa-
łem cię.

- Skąd wiesz, że chcę wyjść z domu?

- Poznałem po minie - szepnął i ulotnił się z pola widzenia.
Ja również chciałem się ulotnić, ale ciocia mnie zatrzymała.

- Wiesz co, Maciek, głowa mi pęka i tyle mam kłopotów,
ale jestem szczęśliwa, że między wami tak dobrze się układa.

- Między kim? - wtrąciłem mimochodem.

- No, jak to... między tobą i Krzysiem. I w ogóle on
ostatnio pod twoim wpływem bardzo się zmienił... Jak my-
ślisz, czy z niego coś wyrośnie?

- Na pewno.
- Na pewno? Co, na pewno?
- Ciociu, na pewno coś wyrośnie.
- Masz taki dobry wpływ na niego - ciągnęła ciotka. - A on
w gruncie rzeczy porządne dziecko. I zdaje mi się, że nie
zadaje się już z Boczulskim. Co o tym sądzisz?

- Ja?... - Wzruszyłem ramionami. - Ciociu, przepraszam,
144

background image

ale od sądzenia w domu jest ciocia. Co ja mogę sądzić?
Ciocia spojrzała zawiedziona.
Na moje szczęście zaczął ją gnębić ćmiący ból głowy, więc
postanowiła położyć się. Skinęła mi lekko ręką, żebym od-
sżedłT Żat mi~śię ~jef żrobił<E^ie^a^te^te~nadziei wiązała
z swoim jedynakiem, a jedynak... szkoda gadać.

I potem nadeszła godzina...

Nie będę opisywał, co przeżyłem, kiedy szedłem do kamie-
niołomów. Zabrakłoby papieru i waszej cierpliwości. Bo co to
kogo może obchodzić. Powiem tylko, że w życiu nie jest tak
jak w powieściach, kiedy nieustraszony bohater z kamienną
twarzą idzie naprzeciw wszelkim przeciwnościom i nawet
okiem nie mrugnie. Ja nie tylko mrugałem, ale miałem
porządnego stracha. Dopiero kiedy znalazłem się na miejscu
i zobaczyłem, gdzie jestem, pomyślałem, że i tak wszystko
jedno, bo to się wnet rozstrzygnie.

W kamieniołomach było zupełnie tak, jak być powinno albo
może jeszcze trochę straszniej, bo o tej porze zaczęło się już
ściemniać. Rozkoszne miejsce, szkoda gadać. Dokoła las
w gęstym mroku. W gałęziach jakaś szatańska muzyka - na
cztery dudy, pięć piszczałek i kontrabas. Każdy krok wywołu-
je popłoch, a nad głową ciężkie chmury i spadziste urwiska.
Lepszego miejsca nie można było wybrać. I do tego strasznie
zimno. Wiał przenikliwy wiatr, a ja byłem tylko w koszuli
i wiatrówce. Trząsłem się podwójnie - z przejęcia i z chłodu
i nie wiedziałem, która z tych trzęsionek gorsza. I zdawało mi
się, że wszystko trzęsie się dokoła.

A jeszcze gorsza od tego ogólnego trzęsienia się była własna
wyobraźnia. Trzaśnie gałązka, to zdaje ci się, że komuś kości
łamią, obsunie się kamień, myślisz, że za chwilę przysypie cię
cała lawina, ptak zakwili, chciałbyś się schować w mysią
dziurę^-W-ogóle—w^kamieniłomachjiajlepiej^ niejrnieć_wy(H:_
braźni.

Tymczasem moja wyobraźnia pracowała jak kamera telewi-
145

background image

zyjna... w kolorach, oczywiście. Raz mi się zdawało, że jestem
otoczony. Za chwilę wyłoni się cała zgraja koleżków Szajby
i zaczną mnie obrabiać. Po chwili zobaczyłem siebie spadają-
cego z najwyższego spiętrzenia kamieniołomów. Leciałem,
leciałem i nie mogłem spaść. A potem nagle ujrzałem Szajbę.
Zbliżał się do mnie elastycznym krokiem, jakby się skradał,
a w dłoni trzymał kawałek łomu. Obraz był tak wyraźny
i realny, że musiałem przetrzeć oczy, żeby wrócić do rzeczy-
wistości.

Rzeczywistość też nie była najlepsza. Coraz ciemniej i coraz
zimniej. Dla skrócenia czasu zacząłem sobie układać monolo-
gi. Niech Rysiek nie myśli, że na jego widok zapomnę języka
w gębie. O, nie. Tak mu wygarnę, że mu pójdzie w pięty albo
jeszcze głębiej. Powiem mu:

„Ty, Szajba, nie wyobrażaj sobie, że się ciebie boję. Ja nie
z tych, którym nogi miękną na twój widok. I w ogóle, co sobie
myślisz? Chcesz zblatować, to blatuj z Mankiem albo małym
Zyźkiem. Ze mną nie tak łatwo. Wiesz, że mam honor
i godność. I znam się na takich...”

Urwałem tok myśli, bo wszystko wydało mi się mdłe
i banalne. Trzeba mu powiedzieć prawdę. Ale gdzie ta *
prawda? O co mu właściwie chodzi. Dobra, powiem mu tak:

„Rysiu, nie baw się w filmowe kawałki. Właściwie po coś
mnie zaprosił do tych kamieniołomów? Żeby nadać tej całej
sprawie formę szmirowatej opowiastki? Na to mnie nie we-
źmiesz. I w ogóle, o co ci chodzi? Wiesz dobrze, że to wszystko
śmieszne. Obaj jesteśmy dorośli i nie powinniśmy się wygłu-
piać. Ty masz swoje sprawy, ja swoje. Nie śmiej się, nie! Ja już
dobrze znam się na twoim pokpiwaniu ze wszystkiego. Na
mnie nie Ucz. Mnie na to nie nabierzesz...” Nie, to znowu
wydało mi się zbyt sztuczne i wydumane.

Najlepiej prosto z mostu: „Znam cię dobrze i wiem, na
czym ci zależy. Chcesz rozbić całą pakę Magoga. Chcesz mu
puKazać, że masz silniejszy wpływ na chłopców niż on. Nie

146

background image

uda ci się, bo Magog ma w sobie siłę i dąży do dobrego, a ty byś
wszystko tratował i niszczył. Mnie, bracie, nie zalatujesz.
Poznałem się już na tobie. Mogłeś zaczarować Szpagata,
pozbawić go woli i rozsądku, ale na mnie jesteś za mały. Daj
tym chłopcom spokój. Już i tak na tobie się poznali. Idź,
bracie, swoją drogą. Nic dobrego ci nie wróżę...”

Ostatnie słowa wypowiedziałem tak głośno, że sam się
przestraszyłem, lecz nie na długo, bo nagle na ścieżce poniżej
usypiska usłyszałem czyjeś kroki. Ktoś się wspinał. Zagrze-
chotały drobne kamienie, cienko zaskrzypiał żwir. Cofnąłem
się: Spojrzałem za siebie. Nade mną wisiała naga skała. Była
czarna i połyskiwała wilgocią. Nie miałem dokąd uciekać.
Wnet jednak opanowałem się. „Raz kozie śmierć” - pomyśla-
łem . Jeśli mi przyjdzie zmierzyć się z Szajbą, to będę się bił do
ostatniego tchu, do końca. Oparłem się o skałę. Czekałem.
Ten ktoś, kto się zbliżał, był już o kilka kroków. Wśród
zasieków buczyny widziałem zamazaną jego sylwetkę. Wtem
przystanął. Po chwili usłyszałem stłumione wołanie:

- Maciek, gdzie jesteś?

Z nagłego zdumienia odebrało mi mowę. Był to głos
Szpagata.

- Maciek! - zawołał głośniej, jakby się sam czegoś przestra-
szył.

Wtedy zbliżyłem się do niego.
- To ty, Tolek?
- Ja... - Stał przede mną. Nie widziałem jego twarzy.
Czułem tylko gorący oddech.

- A gdzie Szajba? - zapytałem bezwolnie.

Szpagat nachylił się, jak gdyby mi chciał coś szepnąć do
ucha.

- Słuchaj, nie powiesz nikomu, że tu przyszedłem?
- Nie.
- Pamiętaj, bo ciemna mogiła.
- Możesz mi wierzyć. A co się stało?
147

background image

- Oni cię wykiwali.
- Kto?
- Szajba z Krzyśkiem.
- A co Krzysiek ma do tego?
- To jego pomysł.
Trąciłem go mocno.

- Człowieku, mów, o co chodzi.
Szpagat tarł chwilę koniec nosa, siąkał zawzięcie.
- Ty, czy to twoja cebula, taka szwajcarska omega?
- Nie. Stryja. A co?
- Oni coś kombinują z tym zegarkiem.
- Skąd go mają? Przecież stryjek... „
- Nie bądź naiwny. Krzysiek przyniósł go do Szajby.
- Może to inny zegarek? Może się mylisz?
- Człowieku - powiedział przeciągle - ja już dobrze wiem.
Oni mówili coś o tobie, że pożałujesz i w ogóle wyjdzie ci to
bokiem.

Nagle uderzyłem dłonią w czoło. Zrozumiałem cały pod-
stęp. Przypomniałem sobie, jak wtedy pod pocztą Szajba
zainteresował się zegarkiem, a potem jak Krzysiek manewro-
wał wokół cebuli. I ta nieoczekiwana wizyta blondyna u zegar-
mistrza. Pewno Szajba wysłał swego kumpla, żeby zbadać
sytuację. Spieszyli się. Ładnie mnie wystawili do wiatru. No,
jasne, wszystko obmyśleli cybernetycznie. Dzisiaj Szajba
posłał do mnie list, wywabił mnie do kamieniołomów, żebym
im nie bruździł, a Krzysiek tymczasem podprowadził cebulę
i teraz... Palnąłem się jeszcze raz w czoło, aż jęknąłem ze
złości:

- Ale ze mnie ciemna masa... Zrobili ze mnie kosmicznego
frajera.

Szpagat spojrzał na mnie z politowaniem.
- —Bez nerw, Maciek. Nic ci z tego nie przyjdzie.
Chwyciłem go za ramiona, zacząłem targać.

- Gdzie oni teraz są?
148

background image

- Tylko bez nerw... - Uśmiechnął się blado. - Szanuj się,
bo szkoda twojego zdrowia.

- To powiedz, co mam robić?
Wzruszył ramionami.

- Za dużo ode mnie wymagasz. Przyszedłem... bo...

- Właśnie... Pokłóciłeś się z Szajbą?

- Nie... - przeciągnął śpiewnie. - Tylko nie lubię takich
numerów. To nie fair... tak wśród kolegów. To nie fair. -
.Splunął z obrzydzeniem.

- Mówisz, że chcą opędzlować te cebulę?

- Tak mi się wydaje, ale nie wiem na pewno, bo, rozu-
miesz, z Ryśkiem zawsze loteria. W każdym razie śmiali się, że
wreszcie odkują się na tobie i nie będziesz już więcej podska-
kiwał.

- A to gnojki! - wydusiłem z siebie gniewnie. - Powiedz,
gdzie oni teraz są?

Spojrzał na mnie z lękiem.
- Co chcesz robić?
- To już moja sprawa. °
- Zastanów się, bo z Ryśkiem...
- Gwiżdżę na Ryśka - przerwałem mu. - Wszyscy się go
boją, ale ja... ze mną nie tak łatwo... Powiedz, gdzie ich
widziałeś?

- Byli u Ryśka, na Klasztornej, a teraz to nie wiem, bo
wyszli.

- Dziękuję ci, Szpagat.

- Nie ma za co. Zrobiłem to dla ciebie, bo ty zawsze fair... -
Uścisnął mi mocno dłoń. - Ale radzę ci, bądź ostrożny, bo
z Ryśkiem nikt jeszcze nie wygrał.

background image

22

D

opiero

w

drodze

do

miasta

zrozumiałem,

na

jakiego

pięknego wystrychnęli mnie dudka. Zachodziłem w głowę, co
się za tym kryje. Na czym ten numer polega. Początkowo
myślałem, że chcą zegarek opędzlować, ale to nie byłoby
w stylu Ryśka. Szajba był za cwany, żeby się tak głupio
narażać. Przychodziły mi do głowy rozmaite możliwości, lecz
im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem skołowany.

Początkowo szliśmy w milczeniu. Szpagat nigdy nie należał
do chłopców rozmownych, tym razem jednak milczał, jakby
mu usta zakneblowali. Chciałem od niego coś wydusić, a on
w kółko tylko powtarzał: „Za dużo ode mnie wymagasz”.
Fakt. I tak już się poświęcił. Wyczuwałem, że strasznie się
łamie w środku. Może nawet żałował, że mnie ostrzegł, bo
zaraz za mostem podał mi rękę.

- Cześć, Maciek, bo ja... - Nie dokończył. Chciał odejść,
lecz zatrzymałem go.

- Może jednak pokażesz mi, gdzie mieszka Szajba.

- Szkoda czasu i tak go nie zastaniesz. Szajba nie lubi być
w domu.

- Spróbuję. Może jednak go złapię.

* - Ale beze mnie. Nie chciałbym, żeby mnie ktoś z tobą
zobaczył.

- Rozumiem. Powiedz przynajmniej, gdzie mieszka.

- Na Klasztornej. Jak wyjdziesz z rynku, to po lewej jest
taka stara brama, a w środku zawsze się pali pod świętym
Antonim.

150

background image

- Już wiem. Dziękuję.
- I pamiętaj, ani pary z gęby, że to ja ci powiedziałem.
- Znasz mnie, stary. Możesz być spokojny.
Pożegnaliśmy się. Ruszyłem w stronę miasta. Po drodze

złapały mnie dreszcze, zacząłem szczękać zębami. Wiał coraz
zimniejszy wiatr. Ziąb przenikał mnie do szpiku kości, a kiedy
dotarłem do rynku, byłem już porządnie zgrzany i spocony,
krok miałem coraz cięższy, a oddech krótki i gorący. Dotkną-
łem czoła. Wydało mi się rozpalone. „Piękna sprawa -
pomyślałem. - Jeszcze tego brakowało, żebym się rozcho-
rował”.

Zebrałem się w sobie i z trudem doszedłem do Klasztornej.
Szajby jednak nie zastałem. Kiedy zacząłem walić pięścią
w drzwi, z sąsiedniego mieszkania wyszła stara kobieta.
Zapytała, czego sobie życzę.

- Przyszedłem do Ryśka Boczulskiego - odparłem.
Machnęła lekceważąco ręką.

- Szukasz wiatru w polu. To latawiec.

- Może pani wie, o której on wraca?
Zaśmiała się złośliwie.

- Rysiek? Kawalerze, on czasem dwa dni nie przychodzi.

- Czy on tu sam mieszka?

- Nie, z ojcem, ale ojciec cały dzień siedzi w Spółdzielni
Inwalidów.

- A matka?
Wzruszyła chudymi ramionami.
- Matka? Gdzie tam matka! -1 tak na mnie spojrzała, jak
gdybym zadał niewłaściwe pytanie, a potem z hukiem zatrzas-
nęła drzwi.

Stałem jeszcze chwilę zupełnie wybity z rytmu i żałośnie
bezradny. W głowie mi szumiało. Słyszałem głośne walenie
serca i świst przyspieszonego oddechu. Potem ruszyłem ku
schodom i nagle poczułem wielkie osłabienie, jak gdyby żywa
krew ze mnie wyciekła, a mój cały organizm chodził na

151

background image

rozcieńczonej lurze. Jednocześnie wszystkie moje starania
i wysiłki wydały się mi zbędne i bezcelowe. O co właściwie
walczyłem? I tak nigdy z Krzyśka nie zrobię przyszłościowego
Tadeusza Kościuszki ani Szajbie nie wytłumaczę, co w życiu
słuszne, a co nie. Każdy z nich miał swój rozum. I cała paka
wraz z Magogiem i Kajtka wydała mi się dziecinnym pomy-
słem. Widocznie tak musi być, jak jest, i choćbym stawał na
głowie, to i tak nic nie zmienię. Nie wiem, skąd się wzięło
•- u mnie to skrajneJi»bojetiiienie^Zapewne-wskutek choroby
i piekielnego osłabienia. Dość powiedzieć, że gdy znalazłem
się na dole, a w głębi bramy zobaczyłem oświetloną kinkietem
figurkę świętego Antoniego, mrugnąłem do niej porozumie-
wawczo. Tak widocznie musi być.

W tej samej chwili u wylotu bramy zobaczyłem Szajbę.
Szedł raźnym krokiem. Ręce w kieszeniach, głowa nieco
zwieszona, a wzrok zamiatał zaśmiecony bruk starej wjazdo-
wej bramy. On też nie wyglądał optymistycznie ani nawet
cwaniacko. Na jego widok zaraz coś się we mnie przewekslo-
wało, bo tak już bywa, że drugi człowiek staje się jakby
katalizatorem i zapłonem. Zamiast zwątpienia i rezygnacji,
poczułem nagle gniew. Zatrzymałem się pod figurką’, wbiłem
ręce głęboko w kieszenie i czekałem... Zobaczył mnie w ostat-
niej chwili. Drgnął, jakby go podłączyli do wysokiego napię-
cia, cofnął się i wyszeptał:

- To ty Maciek...-a potem, tuszując zmieszanie, uśmiech-
nął się. - Nie gniewaj się. Nie mogłem przyjść do kamienio-
łomów.

- Szkoda cię - cisnąłem mu wyzywająco. - Oddaj ten
zegarek.

- Zegarek? - Udał zdziwienie. - Jaki zegarek?

- Nie zgrywaj się, Rysiek. Dobrze wiesz... ten szwajcarski.
Szajba opanował już zakłopotanie. Wzruszył ramionami

i zaśmiał mi się w twarz.
- Zabawny jesteś. Chyba żartujesz.
152

background image

- Nie żartuję - powiedziałem twardo i nieustępliwie. -
Skończyły się żarty. I uważaj, bo jestem cholernie nałado-
wany.

Szajba roześmiał się jeszcze głośniej.

- Nie stawiaj się, Maciek, bo to śmieszne.
Zwinąłem dłonie w pięści i ruszyłem na niego.

- Ostatni raz ci mówię... Oddajesz?

Cofnął się przezornie, wyciągnąwszy przed siebie rękę,
jakby chciał mnie powstrzymać.

- Spokojnie, Maciek. O jakim zegarku mówisz?

- Nie udawaj. O tym samym, o którym ty myślisz.
Aktorskim gestem uderzył się w czoło.

- Aaa... o tej szwajcarskiej omedze. Ładny egzemplarz.

- To dawaj, bo nie mam czasu.

Rysiek oparł się plecami o ścianę. Wyłuskał z kieszeni
papieros, wolno zapalił. Nie spuszczał ze mnie czujnych oczu.

- Co się tak denerwujesz, trzeba było od tego zacząć. -
Cisnął zapałką. Jej płomyk zakreślił w półmroku świetlisty
łuk. - Ja, bracie, nie mam z tym nic wspólnego. A o zegarek
zapytaj Krzyśka.

- Ty mi tu Krzyśkiem nie szklij oczu. Dobrze wiem, po coś
do niego rano przychodził.

- Śmiej się z tego - rzucił pojednawczo. - Zegarek jest już
na miejscu.

- To znaczy gdzie?
- Tam gdzie powinien. Krzysiek odniósł go do domu.
- Nie kręć. To po co go zabierał?
- Jak nie wierzysz, to idź do domu i zapytaj cioci.
- Nie kpij! - zawołałem napiętym głosem. - Dawaj zega-
rek, bo nie lubię bawić się w ciuciubabkę.

Rysiek spojrzał kpiąco i pokiwał głową.

- Ej, Maciek, Maciek, jakiś ty naiwny. Znasz mnie trochę.
Zastanów się, co ja bym robił z tym fantem?

- Miałeś już ochotę na niego wtedy, gdyśmy się spotkali
153

background image

pod pocztą. Krzysiek już miał na niego oko. I kto przysłał tego
blondyna do zegarmistrza?

- To Krzysiek - powiedział Szajba spokojnie^

- Zresztą nic mnie to nie obchodzi. Krzysiek podprowadził
go z domu...

- To się nawet zgadza-wtrącił szybko.-Tylko wytłumacz
Krzyśkowi, żeby nie robił takich numerów, bo wiesz, ja przez
niego nie chcę mieć kłopotów. I wybij sobie z głowy...

- To ty sobie wybij! - wrzasnąłem. Nie panowałem już nad
sobą i czułem, że Rysiek wytrąca mnie z rytmu. Nasunęło mi •
się masę wątpliwości. Nie mogłem zrozumieć, na czym ta cała
historia polega. Z wolna traciłem pewność siebie, lecz po
chwili dorzuciłem twardo: - Nie weźmiesz mnie na takie łatwe

i naiwne anegdoty. Zmówiłeś się z Krzyśkiem, a teraz mydlisz
mi oczy i myślisz, że uwierzę. Słuchaj, stary, dobrze się
zastanów. Jeżeli nie oddasz zegarka, idę prosto na milicję.
Wzruszył ramionami.

- Bawisz mnie. Możemy iść razem.

Znowu wybił mnie z rytmu. Powiedział to z takim przeko-
naniem, że zamurowało mnie na chwilę, a on, stary gracz,
zaraz wyczuł moje wahanie. Podszedł bliżej i trącił mnie
protekcjonalnie.

- Ty, Maciek, nie masz zupełnie rozeznania. Ja chcę z tobą
zblatować, dlatego odesłałem Krzyśka do domu. Zastanów się
dobrze, to może skapujesz.

- To twoja gra - broniłem się coraz mniej pewnie.

- Człowieku - potrząsnął głową - o co ci właściwie chodzi?
Chcesz iść na milicję, to proszę. Po co tyle gadania. Zamiastmi
podziękować, że odesłałem Krzyśka do domu z zegarkiem, to
się jeszcze szarpiesz i stawiasz. Zastanów się. Znasz Krzyśka
i dobrze wiesz, na co go stać.

Nie musiałem się zastanawiać. To, co mówił, wydało mi się
logiczne. Powoli zacząłem rozumieć, że niepotrzebnie chan-
dryczę się i szastam słowami.

154

background image

- Dobrze - powiedziałem już spokojniej. - Ale pamiętaj,
jeśli zrobiłeś mi jakieś świństwo, to ja ci tego nie daruję.

Klepnął mnie przyjaźnie w ramię.

- No, widzisz. Potrafisz w porę skombinować. - Wycią-
gnął ku mnie dłoń, lecz cofnąłem się i rzuciłem ostrzegawczo:

- Pamiętaj, Rysiek!

Odszedłem zawiedziony. Myślałem, że dojdzie między
nami do rozstrzygającej walki i wszystko się wyjaśni. Chciałem
się z nim bić. Wiedziałem, że jest silniejszy i ma nade mną
wyraźną przewagę, lecz pragnąłem mu udowodnić, że nie
jestem mięczak ani tchórz i potrafię walczyć w swojej sprawie.
Tymczasem klops nadziewany powidłem. Nic z tego nie
wyszło. Czułem, że i tym razem przegrałem, i zamiast
się cieszyć, szedłem jeszcze bardziej przybity i rozdraż-
niony.

A w domu...

Szkoda gadać, co nastąpiło w domu. Myślałem, że wejdę nie
zauważony, sypnę się na górę, zastanę Krzyśka i tam się z nim
rozprawię, tymczasem w hallu czekała na mnie ciotka. Dobra
heca, zamiast leżeć w łóżku, grzać się pod kołdrą i przepędzać
gryP

e

3 wyraźnie i celowo na mnie czyhała. Była naładowana

pastylkami i tłumionym gniewem, bo gdy się tylko wychyli-
łem spoza drzwi, zaraz do mnie:

- Coś taki zdenerwowany i taki blady?

Chciałem ją wyminąć, więc w biegu bąknąłem pod nosem:

- A nic... - Ruszyłem w stronę schodów, ale ciotka nie byłaby
ciotką, gdyby mi nie zagrodziła drogi. Zapytałem więc dyplo-
matycznie: - Krzysiek w domu?

Ciotka przeszyła mnie swym badawczym i podejrzliwym
spojrzeniem.

- Nie rozumiem, przecież podobno poszliście razem do
Jędrka Gaja.

- Tak... - zacukałem się, choć nie powinienem tego robić.
- Ale Krzyśka tam nie było.
155

background image

- Ciekawe. - Uśmiechnęła się ironicznie. - A może byłeś
gdzie indziej.

- Może - rzuciłem trochę niegrzecznie, bo denerwował
mnie jej ton i tajemniczo zgryźliwa mina. Chciałem ją wymi-
nąć, lecz uniosła rękę jak milicjant na skrzyżowaniu. -
Zaczekaj. Krzyś jeszcze nie wrócił. Chciałam z tobą porozma-
wiać.

Nic gorszego nie mogła wymyślić. I jak tu żyć w takim
domu. Nawet nie zapyta, czy ja mam ochotę z nią konferować.

- Proszę... - powiedziałem, a raczej tylko poruszyłem
wargami.

Ciotka przyglądała mi się, jak gdybym na czole miał
wypisane to, co o niej w tej chwili myślałem. Zmarszczyła
brwi, przechyliła głowę i zapytała:

- Może mi łaskawie wyjaśnisz, gdzie byłeś całe popo-
łudnie?

- Ja?... - przeciągnąłem. - To zbyt skomplikowane i gdy-
bym chciał wszystko cioci opowiedzieć, nie starczyłoby
czasu.

- No, właśnie, właśnie... Znowu coś przede mną ukry-
wasz. - Jej twarz stężała, oczy nabrały chorobliwego blasku,
a głos zadrżał, gdy nagle zapytała: - Powiedz mi, proszę, ale
bez wymigiwania się, co zrobiłeś z zegarkiem, który pożyczył
ci stryj?

Bęc. Tego się nie spodziewałem. W mózgu mym zapalił się
ostrzegawczy sygnał. Uwaga, ciotka wie coś o zegarku! Chce
mnie wybadać. Tak mnie zaskoczyła, że rozejrzałem się
roztargniony, jak gdybym poszukiwał zgubionego szczęścia.

- Zegarek... - wydukałem zakłopotany. - Przecież ciocia
dobrze wie, że go oddałem.

- Ciekawe - uniosła wysoko brwi. - Mówisz, że oddałeś,
a tymczasem zegarka nie ma w kasetce. Nie wiesz, co się z nim
stało?

- Ja? A skąd ja mam wiedzieć? Widocznie ktoś zabrał...
156

background image

- Może wiesz kto?
- Nie, ale... domyślam się.
- To powiedz. Bardzo jestem ciekawa.
Znowu się lekko potknąłem i, zamiast od razu powiedzieć,
co wiedziałem, zacząłem się zastanawiać, czy sypnąć Krzyś-
ka, czy go jeszcze oszczędzić. Jego i szanowną ciocię, bo
byłem przekonany, że na tę wiadomość dostanie czterdzieści
stopni gorączki.

Wydukałem więc z wielkim wysiłkiem:

- Zdziwi się ciocia i pewno mi nie uwierzy.

- Mów, mów, nie krępuj się.
Wzruszyłem ramionami.

- Jeśli ciocia chce koniecznie wiedzieć, to powiem. Krzy-
siek.

Nie spodziewałem się po niej takiej reakcji. Przez chwilę
zmieniała barwy jak kameleon, daję słowo - raz zieleniała, raz
purpurowiała, by wreszcie wybuchnąć:

- Jak śmiesz posądzać mojego Krzysia!-

Myślała, że mnie zdruzgocze, tymczasem we mnie, jak na
złość, wstąpił duch przekory. Uśmiechnąłem się więc szelmo-
wsko, czego starsi najbardziej nie lubią i palnąłem:

- Krzysiek, jak babcię kocham. I wcale go nie posądzam,
tylko wiem na pewno, bo mi powiedzieli...

- Jak śmiesz-przerwała mi, -1 jeszcze się uśmiechasz. Nie
myślałem, że jesteś aż tak... aż tak cyniczny.

Teraz rozmowa potoczyła się w tempie zawrotnym. Ciocia
szastała się jak operowa śpiewaczka po scenie, ja natomiast
stałem spokojnie. Spoglądałem krnąbrnie i wyzywająco, bo
-czułem, że ciocia chce mnie upokorzyć, a na to nie mogłem
sobie pozwolić. Za bardzo mi to wszystko zalazło za skórę.
Musiałem się bronić.

- Przepraszam - wtrąciłem - ale właściwie o co cioci
chodzi. Proszę, niech ciocia nie owija w bawełnę, tylko
prosto...

157

background image

- To tak mi się odwdzięczasz... I jeszcze wszystko zwalasz
na Krzysia. Nie spodziewałam się.

- Ciociu, przecież, pod chajrem, oddałem ten zegarek
stryjowi.

- I do tego kłamiesz w żywe oczy.
- Jeżeli ciocia tak sądzi, to nie mamy o czym mówić.
- Powiedz, na co ci były potrzebne pieniądze?
- W imię ojca... jakie pieniądze?
- I z kim się umówiłeś po południu?
- Z Szajbą.
- O właśnie, właśnie... Jak ty możesz zadawać się z ta-
kim... z takim ostatnim...

- Ciociu, jak się z nim wcale nie zadaję. Tylko...

- Tylko handlujesz. Nigdy się tego po tobie nie spodzie-
wałam.

- Tó nieporozumienie. To Krzysiek...
- Milcz. Miej odwagę przyznać się.
- Do czego?
- Ładne rzeczy. Boże, czego ja się doczekałam. Przyjęliś-
my cię, żebyś miał dach nad głową, opiekę, rodzinę, a ty.. - tak
nam się odwdzięczasz. Zamiast...

- Przepraszam - przerwałem jej ostro. - Niech ciocia mówi
jasno, co ma mi do zarzucenia.

Ciotka uniosła ręce gestem rozpaczy.

- Jeszcze się pyta! Czy ty nie rozumiesz, że po tym
wszystkim stryj już nie będzie mógł cię zostawić u nas.
Nadużyłeś jego zaufania.

Przebrała miarę. Nastąpiła na mój najboleśniejszy odcisk.
Łzy nabiegły mi pod powieki, a w środku, pod żebrami coś
mnie boleśnie zapiekło. Zacisnąłem mocno zęby, zagryzłem
wargi, żeby się nie rozbeczeć.

Trwało to krótko i zanim ciotka złapała drugi oddech,
powiedziałem niemal spokojnie:

- W porządku, wiem, ciocia bardziej wierzy Krzyśkowi,
158

background image

ale nie dam się obrażać. Niech ciocia wie, że ja stryja o nic nie
prosiłem, ani cioci... Stryj sam przyjechał po mnie do Jerzma-
nowa i tu mnie sprowadził. Ja łaski nie potrzebowałem.
A jeżeli ciocia ma coś przeciwko mnie, to proszę powiedzieć
jasno.

Wzdrygnęła się i nagle jej twarz zwiotczała. Drżącą ręką
wyciągnęła z kieszeni szlafroka nieszczęsną omegę.

- Masz - rzuciła triumfalnie i druzgocąco. - Czarne na
białym.

Ani to było czarne, ani na białym, tylko zegarek na pulchnej
i dobrze wypielęgnowanej dłoni ciotki.
Wzruszyłem ramionami.

- To znaczy, że jednak Krzysiek przyniósł zegarek do
domu.

- Krzysiek? - zawołała. - Proszę cię, nie mieszaj Krzyśka
w te brudne sprawy.

- W takim razie jakiś dobry duszek go przyniósł - wyrwa-
łem się nie w porę, bo ciotką targnął nowy napad gniewu.

- Kpisz ze mnie! To Szajba przyniósł mi go po południu po
spotkaniu z tobą. Ładnie to sobie wymyśliłeś. Zabrałeś zega-
rek, zaniosłeś Szajbie i jeszcze go prosiłeś, żeby go sprzedał.
Nie wstyd ci? Nawet Szajba okazał się uczciwszy od ciebie.
Przyniósł zegarek, bo go Krzysiek przekonał...

Opuściłem bezradnie ręce, bo cóż mogłem innego zrobić.
Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Wiedziałem, że
coś knują przeciwko mnie, ale nie przypuszczałem, że zdobę-
dą się na taką nikczemność. Zamurowało mnie na chwilę, lecz
wnet otrząsnąłem siej gdyż to wszystko wydało mi się tak
niesamowite i haniebne, że aż śmieszne. Pokiwałem z polito-
waniem głową.

- Gratuluję... I nie przypuszczałem, że ciocia da się tak
nabrać.

W tej samej chwili za plecami cioci ukazała się drobna
postać babci. Może tkwiłatam od dłuższego czasuj, a ja, zajęty

159

background image

rozmową i wzburzony, nie zauważyłem jej. Dość, że stała,
przypatrywała mi się przestraszonymi oczami i poruszała
wargami, jak gdyby chciała coś powiedzieć.
Ciotka pierwsza ją spostrzegła.

- Słyszy mama, jak on się wyraża?

Babcia zdobyła się na odwagę. Wtrąciła cichutko:

- Nie chce mi się wierzyć, żeby Maciek...

- Ładne rzeczy! - przerwała jej ciocia. - Mama jeszcze go
broni.

- On tego nie mógł zrobić. Ja wiem...
- A kto? Może Krzyś?
- Z Krzysia to też dobre ziółko.
- Krzyś nigdy by się nie zdobył na coś podobnego.
- Może... Ale pamiętasz, jak było z tą zamszową kurtką.
- Och, to była dziecinna sprawa. Zbierali pieniądze na
jakąś wycieczkę. Krzyś jest lekkomyślny, może popełnić
głupstwo... - Chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz w tym
momencie, niby na znak zaczarowanej różdżki, w frontowych
drzwiach zjawił się ten, który „nigdy by się nie zdobył na coś
podobnego”. Na nasz widok lekko się zmieszał, lecz wnet
zrobił jedną ze swych gęb - rozkapryszoną i obolałą i bąknąw-
szy coś pod nosem, ominął nas bokiem.

- Krzysiu! - Matka wyciągnęła ku niem rękę gestem
niemal dramatycznym.

Fuksiński zatrzymał się niechętnie. Dreptał w miejscu, jak
gdyby go stopy piekły, i krzywił się niemiłosiernie.

- Mamo-wystękał-przepraszam, ale ja... czuję się bardzo
źle... Głowa mnie boli...

Podbiegłem do niego, chwyciłem za kołnierz, pchnąłem
w kierunku ciotki.

- Tym razem nie wymigasz się. Powiedz, ale pod chajrem,
kto wyniósł z domu ten szwajcarski zegarek stryja?------------

- Zegarek? - Zrobił minę najbardziej na świecie zdziwione-
160

background image

go muminka. - Przecież ja byłem u Magoga. Możesz za-
pytać...

- Nie wykręcaj się! - zawołałem gniewnie.

- Phi - wzruszył ramionami - przypominam sobie, że stryj
pożyczył ci jakiś zegarek.

Mów tu z takim. Wszystko odmieni, przenicuje.
- To było dawno i dawno go oddałem.
- To o co ci chodzi?
- Nie wykręcaj kota ogonem. Lepiej powiedz, po co Szajba
dziś rano przyszedł do ciebie.

- Szajba? Pierwszy raz słyszę. Ja z Szajbą nie mam nic
wspólnego. To nie dla mnie towarzystwo.

- Gnomku - syknąłem, bo nie mogłem znaleźć na niego
sposobu. Z gumy, daję słowo. Zegniesz go, to zaraz się
prostuje. Starałem się opanować, ale jak tylko spojrzałem na
jego muminkowatą gębulę, to zaraz coś mną szarpało i dawa-
łem ponosić się nerwom. - Mikrogigancie zapchlony, powiedz
raz prawdę.

Zamrugał niewinnie jak dorastająca panienka.

- Właśnie - rzucił podstępnie - miałem cię zapytać, czego
Szajba chciał od ciebie, bo nie ze mną, tylko z tobą umówił się
w kamieniołomach.

I jak tu z takim gadać. Myślisz, że przyciskasz go do muru,
a on wywija się i jeszcze tak ci dosoli, że zapominasz języka
w gębie. Nie było na niego ani rady, ani sposobu. Powinienem
zostawić go w spokoju, a tymczasem coraz bardziej się gorącz-
kowałem.

- Ty, Krzysiek - jęknąłem - ze mną dzisiaj nie ma żartów.
Jestem porządnie wpieklony i radzę ci, odpowiadaj po ludzku,
bo ci przypalantuję.

- Maciek! - usłyszałem przepojony matczyną troskliwością
głos ciotki Feli. - Maciek, ani mi się waż!

Krzysiek uśmiechnął się złośliwie. Skinął w stronę matki
głową:

161

background image

- No, widzi mama, narozrabiał i jeszcze się ciska.
- Dobrze - westchnąłem. - Dobrze, w takim razie zacznij-
my z innej beczki. Nie bądź taki cwany, bo ja i tak wszystko
wiem...

- Jak wiesz - przerwał mi pospiesznie - to po co mnie
pytasz?

- Bo chcę, żeby ciocia dowiedziała się prawdy.
- Tb dlaczego sam jej nie powiesz?
- Bo mi, niestety, nie wierzy.
Krzysiek spojrzał na mnie wyniośle i triumfująco.
- To czego chcesz ode mnie? Przecież ja ci wierzę.
Ręce mi znowu opadły. Zrozumiałem, że wobec jego sprytu
i krętactwa jestem zupełnie bezbronny. Wszystko się na mnie
uwzięło. Chciałem oskarżać, domagałem się sprawiedliwości,
a każde usiłowaniem obracało się przeciw mnie. Mógłbym się
jeszcze bronić, gdybym zasypał Szpagata i powiedział, że
wiem o wszystkim od niego, ale mimo podbramkowej sytuacji
nie mogłem tego zrobić.

Na chwilę jeszcze błysnął promyk nadziei, gdy babcia,
która przysłuchiwała się tej całej scenie jak widowisku telewi-
zyjnemu, nagle zdobyła się na odwagę.

- Felu - powiedziała - daj spokój. Przecież widzisz, że
Krzyś kręci.

- Kręci i wymiguje się - podchwyciłem — bp zrobił najwię-
ksze świństwo...

- Dość? Dość! - przerwała mi ciotka, unosząc ręce wysoko
nad głową. - Widzisz, Krzysiu, wszyscy przeciwko nam.

- Ja tam nie wiem - wtrąciła babcia - ale mnie się zdaje, że
zawsze trzeba być sprawiedliwym.-

- Święte słowo! - podjęła ciotka. - Niczego więcej od
Maćka nie wymagam. Niech będzie sprawiedliwy wobec
Krzysia i ma odwagę...

- Mam - zawołałem z piekielną przekorą. - A jeżeli ciocia
chce, to wszystko wyśpiewam. To, ja, niewdzięczny, wynio-

162

background image

słem z domu zegarek rodzonego stryja i postanowiłem go
sprzedać, żeby za otrzymane pieniądze kupić bombę do
wysadzenia tego luksusowego domu...

Babcia uniosła ręce, gestem zupełnej rozpaczy.
- Chryste Panie, co on wygaduje!
Ciotka jęknęła cichutko i tak na mnie spojrzała, jakbym
przed chwilą wrócił z wyprawy himalajskiej, a Krzysiek
uśmiechnął się półgębkiem, chytrze i triumfująco.

- Tak, tak... - ciągnąłem z dziką pasją. - W tym celu
umówiłem się z Szajbą w kamieniołomach, żeby było tajemni-
czo i oryginalnie. W kamieniołomach załatwia się zwykle takie
interesy. Namawiałem Szajbę, żeby opylił zegarek. Obiecałem
mu za to dwadzieścia procent zarobku. Ale Szajba, znany
wszystkim z uczciwości i szlachetnego serca, wracając do
domu spotkał naszego kochanego pieszczoszka, Krzysia. Ten
na widok zegarka zapałał świętym gniewem i namówił Szajbę,
by odniósł zegarek cioci. Czy ciocia teraz zadowolona?

Ciocia lekko zzieleniała. Miętosząc w dłoni zegarek, dłuższy
czas nie mogła wydusić słowa, wnet jednak zakłopotanie
pokryła gniewem.

- Licz się ze słowami... I dziwię się... nie potrafisz wytłu-
maczyć nawet najprostszych rzeczy.

- Może Krzysiek cioci kiedyś wytłumaczy. Mnie na tym
już niezależy. I chyba ciocia rozumie, że po tym wszystkim nie
mogę tu dłużej zostać.

background image

23

I jak tu żyć? Ba, gdybym wiedział, to nigdy bym się nie
zgodził przyjechać do stryja do Błażejowa-Ale w moim wieku
nikt dobrze nie wie, jak żyć i jak postępować, bo gdyby
wiedział, to nie musiałby już chodzić do szkoły, uczyć się,
wycierać portkami ławki i udawać, że coś z tego wszystkiego
rozumie. Mógłby żyć swobodnie i beztrosko jak... no, powie-
dzmy, jak Jojo. O nim właśnie pomyślałem, kiedy postanowi-
łem ulotnić się ze Słonecznej.

Po tej rozmowie poszedłem na górę. Byłem tak wściekły, że
nie wiedziałem, co robię, a gdy się nie wie, to człowiekiem
kieruje instynkt. I ze mną było tak samo. Wrzuciłem do torby
najpotrzebniejsze rzeczy - kilka książek, gruby sweter, dżin-
sowe ubranie, ręcznik, szczotkę do zębów, co podeszło pod
ręką. Skropiłem to wszystko własnymi łzami, bo, choć nie
chciałem, to same łzy kapały z oczu, jakby się na mnie uwzięły,
potem zeszedłem na dół. Byli jeszcze w hallu i o czymś
rozprawiali. Pewno o mnie, ale mnie już na tym nie zależało.
Klamka zapadła. Żadna siła nie zatrzymałaby mnie w tym
domu. Na mój widok umilkli i zrobili strasznie zdziwione
gęby. Nie spodziewali się, że gwizdnę na te luksusy. Nie
spojrzałem nawet na nich, ale babcia zaraz za mną pobiegła do
drzwi i przestraszona zapytała, co zamierzam robić. Przykro
mi było, bo przecie do niej nie miałem żalu. Była to jedyna
osoba, która mnie trochę rozumiała. Ale nie miałem czasu jej
tłumaczyć, rzuciłem tylko przez ramię:

- Dziękuję za wszystko.
164

background image

Babcia uczyniła taki ruch, jakby mnie chciała zatrzymać.
- Maciek, co ty robisz?
Wyminąłem ją. Byłem już przy drzwiach, kiedy usłyszałem
głos ciotki:

- Niech go mama puści. On i tak wróci.
Pchnąłem drzwi. Wybiegłem na dwór.

Na dworze jak na dworze, ciemno i zimno. Wiatr szumiał
w gałęziach drzew, chudy księżyc smykał gdzieś między
obłokami i psy szczekały w opłotkach. A ja sam... Zrobiło mi
się bardzo smutno, ale wnet poczułem ogromną ulgę. Nie było
już ani Krzyśka, ani przyszywanej ciotki, nie musiałem
świecić oczami za siebie i innych. Raz na zawsze pozbyłem się
ćmiącego uczucia upokorzenia.

Dokąd tu iść? Uśmiechnąłem się w duchu, bo przypomniała
mi się piąta strona świata, której szukaliśmy razem z Jojem.
Gdzie ona jest? Ho, ho! Największy filozof nie wskazałby mi
teraz drogi. Zrozumiałem, że ta piąta strona świata jest w nas i,
chociaż tak blisko, to najtrudniej ją znaleźć.

Najbliżej mieszkał Magog. Pomyślałem, że dobrze byłoby
do niego zajść, ale po chwili rozmyśliłem się. Ruszyłem więc
w stronę Zarudzia. Nie wiem, dlaczego właśnie w tamtym
kierunku, lecz nogi same mnie niosły, jak gdybym miał rozum
w piętach. Po drodze różne myśli przewijały mi się przez
głowę. Wspomniałem dzień, w którym zobaczyłem w telewizji
stryja Waldka. Jakie dziwne figle płata nam życie. Wziąłem go
wtedy za ojca i właściwie od tego czasu zaczęły się te wszystkie
moje życiowe tarapaty. Wstąpiłem na krętą ścieżkę. Dokąd
mnie ona zaprowadzi? Co mnie jeszcze czeka? Chłopak z tak
gorącą łepetyną jak moja powinien gdzieś się zakotwiczyć,
tymczasem nie mogłem nigdzie zagrzać miejsca. A może to
moja wina, może nie potrafię się przystosować i sam szukam
guzów? Licho wie. Kto by się w tym wszystkim rozpoznał.
Jedno pewne, nie nadawałem się na paś ratunkowy Fuksiń-
skiego. Nie mogłem tam zostać.

165

background image

Gdy jesteś skołowany i różne filmy kręcą ci się w głowie, to
nawet nie wiesz, jak czas szybko płynie. I ja nie wiedziałem, bo
nagle spostrzegłem, że stoję przed bramą domu, w którym
mieszkał Szpagat. Dlaczego właśnie tu przyszedłem? Może
dlatego, że byłem tak samo zagubiony i wytrącony z życia jak
Tolek. Kiedy zapukałem do drzwi, byłem pewny, że otworzy
mi Szpagat. Tymczasem odezwała się jakaś kobieta.

- Kto tam?
- To ja, Maciek. Czy jest Tolek?
Nie otworzyła mi. Stałem przed drzwiami. Słyszałem,, jak
z kimś rozmawia podniesionym głosem. Miałem już odejść,
gdy wtem ktoś pchnął drzwi, a w progu ukazał się Szpagat.

- To ty? - zdziwił się.
- Myślałem, że jesteś sam w domu.
- Źle trafiłeś. Teraz matka chodzi na pierwszą zmianę. -
Przyglądał mi się uważnie. - Zastałeś Ryśka?

- Spotkałem go pod domem.
- I co?
- Szkoda gadać. - Opowiedziałem mu, jak to mnie Szajba
z Kr zyskiem pięknie spreparowali.

Słuchał obojętnie, a gdy skończyłem, powiedział:

- No, tak... mówiłem ci, że z Ryśkiem jeszcze nikt nie
wygrał. Co chcesz teraz robić?

- Jadę w Bieszczady.
- Teraz, w nocy?
- No,, nie. Rano. Chciałem u ciebie przenocować.
- U mnie?
- Co się tak dziwisz?
- No, bo... widzisz, matka w domu.
- Rozumiem.
- Nie możesz iść do Magoga?
- No, wiesz, jakoś mi nie klapuje.
- To wróć do domu.
- Za nic w świecie.
166

background image

- Kapuję, bo ja bym też nie wrócił.
Staliśmy chwile w milczeniu, zakłopotani, bezradni i skrę-
powani sobą. Żałowałem, że przyszedłem do niego. Chciałem
się jak najszybciej ulotnić, lecz tkwiłem w miejscu siłą bezwła-
du. Szpagat zerknął na mnie nieufnie, jak gdyby obawiał się
podstępu. Nagle potarł koniec nosa i uśmiechnął się dziwnie.

- To ciebie też przydusiło.
- Dostałem porządną nauczkę.
- Myślałeś, że w życiu to tak.. .tak jak w szkole... wszystko
ułożone, zaplanowane.

- Nigdy tak nie myślałem.

- I dobrze ci się powodziło u ciotki. Piękny dom, ogród,
garaż, pewno dobre żarcie...

- To jeszcze nie wszystko.

- Ale ważne, bo jak nie masz kłopotów, to ci się wszystko
układa.

- .Widzisz, bracie, że mnie się nie ułożyło.
- Boś zawsze fair... A to się nie opłaca.
- Trzeba mieć jakieś zasady.
- Miałeś i przegrałeś.
- Do czego zmierzasz?
Wzruszył ramionami.

- Nie zmierzam... Tylko tak sobie myślę i zastanawiam się.

- Nad czym?

- Dużo jest do myślenia. Weźmy ciebie... Dziwna z ciebie
sztuka. Inny na twoim miejscu siedziałby spokojnie, a ty od
pierwszego dnia zacząłeś grać takiego wielkiego... No, wiesz,
o co mi chodzi. Z wszystkimi zadarłeś. Z Krzyśkiem, z Szajbą,
z ciotką. Za wysoko nosisz głowę, Maciek.

- I nigdy jej nie schylę.
- Czasem to się nie opłaca.
- Wiem, ale zawsze trzeba być w zgodzie z sobą.
- Czasem lepiej zblatować.
- Trzeba wiedzieć z kim.
167

background image

- I zawsze na kogoś trzeba liczyć.
- Ty pewno liczysz na Szajbę.
Spojrzał na mnie niemal nienawistnie i rzucił podniesionym
głosem:

- Szajba to co innego.

- Czy ty nie masz oczu? Przecież widzisz, jakie zrobił mi
świństwo.

- On chciał wyrównać rachunki. Chciał się odkuć na tobie.
To jego prawo.

- Dziwne prawo.
- Jak się nie ma innego, to i takie dobre.
- Nie chcę ci prawić kazań, ale ty na tym dobrze nie
wyjdziesz.

- Ja?... - Zastanowił się. Chwilę w roztargnieniu tarł
policzek. - Ja, bracie, na niczym dobrze nie wyjdę. Nie mam
fartu.

- Głupstwa opowiadasz.

Chciał zaprzeczyć, lecz w tej chwili drzwi się otworzyły,
a w progu stanęła matka: niska kobieta o szarej, zmiętej twarzy
i zmęczonych oczach. ‘

- Tolek, do domu - zawołała rozdrażnionym głosem.

- Zaraz... Nie widzi mama, że kolega... - rzucił opry-
skliwie.

- Nie będziesz mi do nocy sterczał.
- Zaraz wracam.
Wziął mnie pod ramię, sprowadził na schody. Było ciemno.
Od nie domkniętych drzwi w bramie szedł chłodny powiew.
Drżałem z zimna, a gdy uniosłem dłoń do czoła, przestraszy-
łem się. Było rozgrzane i spocone. Oparłem się o ścianę.
Przymknąłem lekko oczy i zdawało mi się, że się zapadam
w ciemną, wirującą otchłań. Szpagat chwycił mnie za ramię.

- Co ci jest, Maciek?
- A nic... Zdaje się, że niam gorączkę.
- To chodź do mnie. Zapytam mamę, może cię przenocuje.
168

background image

- Nie warto.
- To wracaj do domu.
- Nie. A ty, bracie, nie opowiadaj, że nie masz fartu.
- Mówię ci, nic mi się w życiu nie udaje. Ty mnie nie znasz.
Ja, człowieku, nie jestem znowu taki... Nieraz zdawało mi się,
że mogę zrobić coś dobrego, że zacznę wszystko od nowa
i może mi się powiedzie, ale zawsze... Szkoda gadać. Tacy jak
ja to już z tym się rodzą...

- Głupstwa pleciesz - przerwałem mu. - Ty, bracie, masz
charakter. Zaimponowałeś mi. Wszyscy odwrócili się od
Szajby, a ty jeden...

Szpagat uśmiechnął się blado.

- Charakter nic nie pomoże, jak się nie ma fartu... A jak się
nie ma fartu, to i charakter szmacieje... Raz - ściszył głos
i ciągnął niemal szeptem - chciałem nawiać z domu. Myślę
sobie, może jak się pozbędę tej cholernej rodziny, gdzie
wszystko do góry nogami, to się szczęście odwróci. Czytałem
w jednej książce, że są takie wyspy, na których przez cały rok
kwitną kwiaty... Strasznie mi się ta książka podobała. Myśla-
łem, że tam łatwo się dostać, ale złapali mnie pod Miechowem
i odtransportowali do domu. Ciupasem - zaśmiał się sucho.

Chwyciłem go mocno za rękę.
- Tolek, musisz wierzyć w siebie.
- Chciałbym, ale nic z tego nie wyjdzie. Zastanawiałem się,
jak to jest. W szkole, na przykład, jak się czegoś nauczyłem,
to, jak na złość, z czego innego mnie pytali. Albo na boisku.
No wiesz... przyszliśmy na boisko i chłopcy wybierali druży-
nę, to mnie zawsze na końcu wybrali albo wcale nie. • • I jak tu
w siebie wierzyć?

- Przesadzasz. Może gdybyś miał przyjaciela, takiego na
dobre i na złe...

- No, właśnie. - Zerknął z ukosa. - Jeden Szajba... -
Zamilkł, spuścił głowę i końcem buta grzebał w leżących na
stopniach śmieciach.

169

background image

- Szajba - powtórzyłem w ciszy. - Dobrze wiesz, że
z Szajbą daleko nie zajedziesz.

- Wiem - wyszeptał. - Ale on jeden... Co ci będę tłuma-
czył. I tak nie zrozumiesz.

- Domyślam się. Przy nim czułeś się pewniej.

- Może... ale to nie to. Nie umiem ci wytłumaczyć. -
Zakrył dłońmi twarz. Myślałem, że płacze, lecz on stał
spokojnie, a w tym spokoju było tyle smutku, że mnie
zachciało się płakać i łzy nabiegały mi do oczu. Nagle oderwał
dłonie od twarzy. - Maciek - westchnął ciężko - dlaczego...
powiedz, dlaczego tak jest?

- Mnie też nie jest lekko.
- Wiem. Ale czy tak musi być?
Zrobiło mi się strasznie smutno, ale wiecie, że nie należę do
mazgajów i nie lubię się ślimaczyć i załamywać rąk nad sobą,
więc trąciłem go przyjaźnie:

- Ty, Szpagat, teraz nic mądrego nie wymyślimy. Jest, jak
jest. Trzeba coś zrobić, żeby było inaczej. Trzymaj się,
Szpagat. Ja już muszę iść. - Podałem mu rękę.

Uścisnął ją mocno, a potem nakrył drugą dłonią, a w jego
oczach zobaczyłem lęk.

- Maciek, ty masz cholerną gorączkę.
- To nic... minie. Cześć.
Chciałem wyrwać dłoń, lecz on przytrzymał ją gwałtow-
nie. ‘

- Zaczekaj. Wiesz co... - Jego bure oczy poweselały. -
Wiesz co, pójdę z tobą. Może przy tobie coś się odmieni.

background image

CZĘŚĆ II
MĘSKA
SPRAWA

background image

1

Byłem

znowu

w

kamieniołomach.

Czekałem

na

kogoś.

Dokoła noc. Wiatr złowieszczo huczał w konarach drzew, a po
połyskliwych skałach spływały strumyki. Z wielkim trudem
wspiąłem się na pierwsze spiętrzenie. Przed sobą zobaczyłem
zardzewiały młyn do kruszenia kamieni. Coś zahurkotało
w jego wnętrzu i zardzewiałe tryby zaczęły się obracać, a płyty
wsypu rozwarły się, jak gdyby za chwilę miały mnie pochłonąć
i zmielić razem ze skałami.

Zerwałem się w popłochu. Wspinałem się po śliskiej ścia-
nie, raniłem sobie dłonie i kolana, obsuwałem się, nie mogłem
dotrzeć do następnego występu. Nagle nad sobą zobaczyłem
Tolka Szpagata. Podał mi rękę, pomógł wydostać się na skalną
półkę. Zapytałem go, co tu robi, a on odparł, że czeka na tego
samego, co ja. Nie wiedzieliśmy, na kogo czekamy. Było
ciemno, a wiatr coraz mocniej uderzał o skalne ściany.

Wtem w dali pojawiła się jakaś postać. Zaczęliśmy uciekać.
Postać szła za nami. Im szybciej uciekaliśmy, tym bardziej
zbliżała się do nas. Nie wiedziałem kto to, lecz przypuszcza-
łem, że ten, na którego czekałem. Był już bardzo blisko, a jego
kroki głośno dudniły na caliźnie skalnej. Naraz ujrzałem przed
sobą wylot groty. Rzuciłem się w czarną czeluść. Szpagat
został na zewnątrz. Słyszałem jego rozpaczliwe wołanie, lecz
nie zawróciłem, tylko coraz głębiej schodziłem do groty. Nade
mrtą wisiały czarne posępne skały, spływała z nich rdzawa
woda. I było strasznie zimno, lodowato. Obejrzałem się za
siebie. O krok za mną stał on. Nie widziałem jego twarzy,

172

background image

tylko czułem gorący oddech. Krzyknąłem... i wtedy otworzy-
łem oczy.

Nad sobą zobaczyłem młodą kobietę w białym czepku.
- Gdzie ja jestem?
Kobieta położyła mi na czole chłodną, gładką dłoń.
- Uspokój się. Jesteś w szpitalu. Już wszystko dobrze...
Zdawało mi się, że jej głos dochodzi do mnie z.daleka, spoza

jej osoby i brzmi głucho jak w zepsutej słuchawce telefonu.
Przymknąłem oczy. Ogarnęła mnie dziwna błogość, tylko
w piersiach czułem bolesne kłucie, jak gdyby ktoś przejechał
mi ostrym narzędziem po żebrach. I wtedy zacząłem sobie
przypominać zdarzenia poprzedzających ten czas godzin.

Były to krótkie fragmenty obrazów niby strzępy umykają-
cego szybko filmu. Oto noc. Idziemy ze Szpagatem przez
puste pole. Dokąd właściwie zmierzamy? I po co? Jestem
bardzo zmęczony. Potykam się, padam, a Szpagat podnosi
mnie, ciągnie za sobą. Naraz wyrasta przed nami wielki stóg.
Wśród tej pustki wygląda jak olbrzymia piramida. Szpagat
drąży w tym stogu wielką norę. Czuję zapach siana, coś
łaskocze moje rozpalone policzki. Przytulamy się do siebie...
Zasypiam...

Idziemy przez orawisko. Skiby wilgotnej gliny lśnią metali-
cznie. Nogi grzęzną w rozmiękłej ziemi. Z trudem wyciągam
oblepione gliną buty. Przed nami jakieś drzewa, jakaś droga.
Stoimy pod przydrożną kapliczką. W głowie zamęt, przed
oczami mgła. Z mgły wyłaniają się pędzące samochody. Jeden
zatrzymuje się przed nami. Jedziemy... Dokąd? I po co?

A potem siedzimy w barze mlecznym. Szpagat pyta mnie,
czy mam pieniądze. Nie rozumiem go: Na co mu pieniądze?
Długo grzebię w kieszeniach. Wyłuskuję wreszcie zwinięte
w rulon banknoty. Mówię mu, że to pieniądze zarobione
jeszcze w Jerzmanowic. Nie mogę przełknąć gorącego ka-
kao. Drobię palcami suchą bułkę i wrzucam ubite kulki ciasta
do szklanki. Naprzeciw mnie siedzi stara kobieta. Nie widzę

173

background image

dobrze jej twarzy, tylko wielkie szkła okularów. Kobieta
przypatruje mi się. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Jest mi
zimno...

Kiedy to było? Bardzo dawno, jak gdyby nie w tym życiu
i nie na tej planecie. Szpagat wciąż mi powtarza: „Wracamy
do domu”, a ja ż uporem: „Nie mogę, bo Jojo na mnie czeka”.
Szpagat jest blady, bezradny, zagubiony.

Kiedy to było?...

Teraz otwieram oczy. Nade mną nie ma już tej młodej
kobiety. Rozglądam się. Na sąsiednim łóżku leży człowiek
z zabandażowaną twarzą. Spomiędzy białych zwojów widać
tylko jego przymknięte oczy i siny nos. W ustach trzyma
gumową rurkę podłączoną do dziwnego aparatu. Chcę go o coś
zapytać. Otwieram usta, lecz w tej chwili z drugiej strony
słyszę ciepły, miły głos.

- Wyspałeś się, przyjacielu?

Odwracam głowę. Na łóżku siedzi stary człowiek. Twarz
ma zarośniętą siwą szczeciną, a jego oczy uważnie patrzą na
mnie.

- Gdzie Szpagat?
Spogląda chwilę zdziwiony, potem uśmiecha się przyjaźnie.
- Do czego potrzebny ci sznurek?
- Nie... to chodzi o tego chłopca, który był że mną.
- Aaa... rozumiem. Przychodził tu jakiś chłopiec, ale
siostra powiedziała, że odesłali go do domu.

A więc i tym razem Szpagat nie zawędrował daleko. Teraz
dopiero uzmysłowiłem sobie wyraźnie, co się ze mną zdarzyło.
Przypomniałem sobie karetkę pogotowia, która zabrała mnie
z dworca kolejowego. Nie wiedziałem jedynie, skąd wzięliśmy
się na tym dworcu i gdzie to było.

- Gdzie ja jestem?... - zapytałem bezwolnie.

- W szpitalu, kawalerze. Wczoraj wieczorem przywieźli cię
karetką. Ciężkie zapalenie płuc. No, ale już dobrze. Nałado-
wali cię antybiotykami... Do ślubu...

174

background image

- Wiem, że w szpitalu, ale w jakiej miejscowości?
- W Krośnie.
- W Krośnie - powtórzyłem bezgłośnie i znowu przymkną-
łem oczy.

Krosno znajduje się blisko Sanoka, a więc jechaliśmy
w dobrym kierunku. W stronę Bieszczadów, do Joja. A Szpa-
gat mówił, że nie ma fartu. Dlaczego ze mną... Przecież
wiedział, że mam gorączkę. Miał ogromne kłopoty... Dobry
kolega, przychodził do mnie do szpitala... Krosno? Czy to nie
do Krosna wyjechał stryj Waldek?

- Nie martw się - usłyszałem znowu głos sąsiada. - Szpital
już zawiadomił rodziców.

- Jakich rodziców?

- Znaleźli przy tobie legitymację szkolną i adres. Połączyli
się ze szkołą.

Chciałem mu powiedzieć, że nie mam rodziców, ale w tej
chwili i w tych okolicznościach wydało mi się to tak mało
ważne, że zrezygnowałem. Nie miałem siły, żeby otworzyć
usta. A było mi dziwnie dobrze, jak gdybym przekroczył jakąś
niewidzialną granicę i znalazł się w krainie, w której nie trzeba
się martwić. Zapadłem znowu w sen, a raczej błogie odrętwie-
nie. Pragnąłem, żeby ten stan trwał jak najdłużej, żebym nie
musiał o niczym myśleć, bo już dość się namyślałem. Byłem
więc jakiś czas poza sobą, poza światem, poza ludźmi i nie
miałem zamiaru wracać.

Wróciłem dopiero wtedy, kiedy wieczorem zjawił się stryj
Waldek. Wpadł jak posłaniec z delikatesów, w białym szpital-
nym kitlu, obładowany paczkami: pomarańcze, czekolada,
jabłka, sok owocowy, cytryny. Zdawało się, że wykupił towar
z wszystkich okolicznych sklepów. Taki już był i na to nie było
rady. Gębulę miał nieco zwarzoną, zatroskaną, jak gdyby
naprawdę przejął się tym, co się stało. Wysypał wszystkie
prowianty na łóżko i zaraz na przywitanie powiedział:

- Maciek, ale nam zrobiłeś kawał. Babci na złość uszy sobie
175

background image

odmroziłeś. Przecież tłumaczyłem ci tyle razy, żebyś się nie
przejmował ciotką i Krzyśkiem. Dlaczego nie poczekałeś, aż
wrócę do domu? Wszystko by się jakoś ułożyło. Zresztą mam
nadzieję, że...

- Stryju - przerwałem mu - ja już do was nie wrócę.

- Nie żartuj. - Zaśmiał się sucho. - Gdzie ci tak dobrze
będzie jak u nas. Człowieku, ja ciebie rozumiem, bo nieraz
z domu nawiewałem, ale...

- Widzę, że stryj mnie jednak nie rozumie.

- Spokojna głowa. Nie takie miałem konflikty z ojcem. Raz
to mnie ze Szczecina zawrócili. Ze mną możesz być szczery.
Sam kiedyś byłem narwany i wiem, jak to wygląda. Ambicją
ambicją, a życie życiem. Skąd ty się wziąłeś taki delikatny?
Krzyśkowi trzeba było dobrze dosunąć, a z ciotką to sam bym
pogadał. A ty chciałeś pewno wyrywać na Bermudy? -
zażartował.

- Nie, w Bieszczady.
- Jeszcze lepiej. Niedźwiedzie po piętach łaskotać.
- I doić wściekłe Zubrzyce - zakpiłem.
- Człowieku, gadaj ze mną po ludzku, bo pomyślę, że nie
jesteś Łańko. Pokłóciłeś się, zwiałeś, w porządku, ale teraz nie
udawaj obrażonego królewicza, bo to do ciebie nie pasuje.

- Przecież stryj dobrze wie, że nie o to chodzi.

- A o co? O bombę wodorową? Świat się nie zawali, jeśli raz
przełkniesz gorzką pigułkę. Zresztą teraz nie ma o czym
gadać. Wyzdrowiejesz, to sam zrozumiesz...

- Tego nie da się zmienić.

- Nie pleć głupstw. Ja trochę dłużej żyję od ciebie i wiem,
jak to jest. Jesteś między ludźmi i musisz zrozumieć, że
czasem trzeba zrezygnować z własnych ambicji. Korona ci
z głowy nie spadnie. Zobaczysz, wszystko dobrze się ułoży.

- Nic się nie może ułożyć. Gdybym wrócił, wszysttko
zaczęłoby się od początku. I niech mi stryj wierzy - ani ja, ani
stryj nie wyszlibyśmy na tym za dobrze. Taki układ.

176

background image

Stryj zamilkł na chwilę. Patrzył na mnie ni to z wyrzutem,
ni z żalem. Widocznie zabrakło mu argumentów. Nagle
położył dłoń na mojej dłoni.

- Stary, nie rób kawałów, ja ciebie naprawdę polubiłem.

- Wiem. Stryj był dla mnie zawsze fajny... Ale oni...

- E, co będziesz sobie nimi zawracał głowę. Wiesz, jak to
jest... Czasem nawet w najbliższej rodzinie ludzie nie mogą się
dopasować, a co dopiero...

- Właśnie... a ja jestem dla nich obcy. I niepotrzebny...

- Zawracasz głowę.

- Nie, stryju. Ja dobrze wiem i nawet rozumiem. Dla ciotki
Krzysiek będzie zawsze ważniejszy i jemu będzie wierzyła. To
proste. Inaczej być nie może.

Stryj mocniej uścisnął mi dłoń.

- Teraz nie mamy o czym mówić. Jesteś chory i rozżalony.
Wyzdrowiejesz, wzmocnisz się, może inaczej na to spojrzysz.

- Nie, stryju. Niech się stryj na mnie nie gniewa, ale ja do
was nie mogę wrócić.

- To co będziesz robił?

- Nie wiem. Może wrócę do Jerzmanowa, a może...

- I co z nauką? Zacząłeś chodzić do liceum. Dobrze ci szło,
a teraz... To przecież ważne.

- Ważne, ale uczyć można się wszędzie.

- To się tylko tak gada. - Poklepał mnie po ramieniu
i dodał: - Z ciebie to uparciuch pierwsza klasa. Nie będę cię
teraz przekonywał, bobym zdrowie stracił. Proszę cię tylko,
zastanów się, a sam zrozumiesz, że ci dobrze radzę. Ą teraz,
bracie, trzymaj się mocno, niczym się nie przejmuj, wbijaj
witaminy. Zobaczysz, za trzy dni będziesz już podskakiwał,
a wtedy pogadamy. - Chciał odejść, lecz go zatrzymałem.

- Stryju, mam do stryja jedną prośbę.
Spojrzał na mnie zdziwiony, a potem uśmiechnął się.
- Wal, bracie, tylko bez ceregieli.
- Chciałbym wysłać depeszę do pana Turaja.
12 - Gdzie twój dom Teiemachu? 177

background image

- Do Jerzmanowa? A po co?
- Nie, do Joja.
- Aaaa... - Spoważniał. - Do tego, który takie długie listy
pisze. Po co go martwić? Jak wyzdrowiejesz, to sam napiszesz.

- Chciałbym; żeby wiedział, że jestem w szpitalu.

Stryj uniósł dłoń do czoła, jak gdyby nad czymś się
zastanawiał, a potem spojrzał na mnie nieufnie.

- Co ty właściwie kombinujesz?

- Nic nie kombinuję. Po prostu to mój najbliższy... powi-
nienem go zawiadomić.

- No dobrze - powiedział z nutką zawodu. - Daj mi adres,
załatwię to.

- Pod chajrem?

- Nie żartuj, stary. Jeszcze dzisiaj wstąpię na pocztę.

background image

2

• • • I wstąpił, daję słowo, bo tydzień po tej rozmowie
jechaliśmy z Jojem w stronę Bieszczadów. Jak to się stało, tego
nawet perski mag nie potrafiłby zrozumieć, a co dopiero ja.
Życie nieraz robi akrobatyczne salta - fik-mik, fik-mik i czło-
wiek nie może się rozeznać. Taki już los - raz pod wozem, raz
na wozie, tracisz orientację, gdzie właściwie jesteś. Tak
niedawno byłem na samym dnie dna, a tu nagle szczyt
wierzchołka. Magia do trzeciej potęgi.

Gdybym się lepiej zastanowił, okazałoby się, że nie było to
wcale tak magiczne, jak mi się zdawało. Po prostu poszczęściło
mi się. Podczas pierwszej wizyty Joja lekarz, któremu powie-
rzono moje nadwątlone płuca, wspomniał, że dobrze by było,
gdybym po pobycie w szpitalu wyjechał gdzieś w okolicę
górską, gdzie jest czyste powietrze i w ogóle lekko można
oddychać. Jojo stwierdził, że najczystsze jest oczywiście
w Bieszczadach, bo tam stuletnie jodły i buki o to się bardzo
starają i z mieszanki gazowej zwanej powietrzem czynią istny
balsam. Potem tak jakoś się zgadało, a jak się tak jakoś zgada,
to wtedy nie ma już nic trudnego. Więc Jojo powiedział wtedy
zupełnie mimochodem:

- Maciek, może byś do mnie przyjechał na miesiąc. Wpra-
wdzie nie przyrzekam ci żadnych luksusów i musisz się
nastawić na spartańskie życie, ale - mówię ci - balsam nie
powietrze. To by ci nawet dobrze zrobiło...

No, proszę, oto uczciwe postawienie sprawy. Od samych
słów człowiek już zdrowieje, płuca pracują jak nowiutkie
miechy, a w głowie ćwierkają skowronki. Tak mi te skowronki
ćwierkały, pitpiliły, że zapomniałem o wszystkich zmartwie-

179

background image

niach i poczułem się jak nowo narodzony, a noworodek nie
myśli przecież o tym, co było, tylko o tym, co jest i co będzie,
a właściwie w ogóle o niczym nie myśli.

Tak zwykle bywa w chwilach wyjątkowego uniesienia,
a potem wszystko powraca jak mętna fala, bo jednak, żebyś
nawet stawał na głowie, z przeszłością nie możesz się rozstać,
bo to zapis zakodowany w twym mózgu na zawsze. Zaraz
przypomniało mi się wszystko od początku: niby jestem
synem Waldemara Łańki, który za młodu przez wrodzoną
lekkomyślność gwizdnął na rodzinę i wyemigrował w poszuki-
waniu własnego szczęścia. Niby nim jestem, a właściwie nie
jestem, bo prawnie, na papierze, zostałem sierotą, nad którym
sądową pieczę sprawuje niejaki pan Sielicki, wychowawca
szkoły zawodowej, i pani Telikowska, pracownica Zakładów
Drzewnych w Jerzmanowic Jeden telefon do sądu i już nie
będę tym, kim jestem. Do tego tamci dwoje na podstawie
ustnej umowy wypożyczyli mnie chwilowo drugiemu Walde-
marowi Łańce, czyli memu stryjowi, który sprowadził mnie
jako pas ratunkowy dla swego pasierba, pożal się Boże,
Krzysztofa. W ten sposób stałem się jeszcze innym Maciejem
Łańką, mieszkańcem nowego domu z garażem i potencjalnym
współwłaścicielem fiata polskiego, który dopiero wykluwał się
w marzeniach przyszywanej ciotki. I był jeszcze jeden Maciej
Lankom ten, który tkwił w mojej skórze, a którynie mógł się
pogodzić z tamtymi. I jak tu w coś wierzyć, a zwłaszcza jak
wierzyć w siebie. Najchętniej zostałbym krasnoludkiem -
spijałbym miód z konwalii i z wrzosów, mieszkałbym pod
muchomorem i wszystko miałbym w nosie.

Piękna historia, szkoda każdego słowa, a do tego jeszcze
rozmaite skrupuły i wątpliwości. Tyle się tego nazbierało, że
trudno sobie poradzić. Najlepiej sobie nie radzić, bo i tak nic
z tego nie wyjdzie. Trzeba się cieszyć tym, co jest, a chwilowo
było zupełnie dobrze. Jechałem z Jojem w Bieszczady.

Jechaliśmy starą, rozklekotaną nysą, którą Jojo wykombi-
180

background image

nował u znajomych kierowców. Byłem tak szczęśliwy, że
zdawało mi się, iż prujemy najwspanialszym mercedesem.
Dokoła jesienny krajobraz, dzień słoneczny, na drzewach.
pierwszy szron, wierzchołki przyprószone śniegiem. Skrzyło
się wszystko dokoła w tęczowych odblaskach. A daleko,
daleko wisiały podbite słonecznym blaskiem obłoki. I było
jakoś tak szeroko, szumnie i świetliście, że aż dech zapierało.
Jojo jak Jojo, siedział za kierownicą i podśpiewywał sobie
rozmaite stare piosenki, walczyki, tanga. Miał bardzo duży
repertuar i na pewno starczyłoby mu tych piosenek do końca
podróży, lecz w pewnym momencie zerknął na mnie, uśmie-
chnął się pod wąsem, którego oczywiście nie miał, bo się
codziennie golił, i powiedział:

- Ten twój stryjek to zupełnie przyzwoity gość.

- Zupełnie... - potwierdziłem. - Tylko nie rozumiem,
dlaczego się ożenił.

Jojo roześmiał się basowo, sążniście.

- Dobrze mu tak. Za długo fruwał swobodnie. A co, nie
podoba ci się twoja stryjenka?

- Stryjenka pół biedy, ale Krzysiek.
- Przecież on się z Krzyśkiem nie żenił.
- Tak, ale ma go na głowie. I jeszcze nieraz będzie żałował.
- Nie wygląda na takiego, który by się zbytnio trapił.
Wesoły chłop. I ciebie bardzo polubił. Gadaliśmy o tobie.

- Domyślam się. Pewno mówił, że jestem przeczulony
i cierpię na przerost ambicji.

- Bardzo dobrze mówił o tobie: że jesteś pracowity, kole-
żeński, bystry... No i przykro mu, że to się tak stało.

- Mnie też.
- Wy nawet jesteście do siebie podobni.
- Pod jakim względem?
- No... z gęby, ze spojrzenia.
- Ale nie z charakteru. Charaktery to mamy zupełnie inne.
Wolałbym mieć jego usposobienie.

181

background image

- Bo on nie jest taki uparty. Mówił mi, że chciałby, żeby...
no wiesz... żeby się między wami ułożyło.

- Między nami wszystko w porządku.

- Nie udawaj, dobrze wiesz, o co mu chodzi. Twierdzi, że
gdyby był w domu, toby do tego nie dopuścił.

- Nie jestem taki pewny. On bardzo lubi uniki.

- Nie znam go, ale mu dobrze z oczu patrzy. A ty, zdaje mi
się, zbyt surowo go osądzasz.

- Mówię tak jak jest. I wiem, że życzy mi jak najlepiej, ale
za kilka dni będzie zadowolony, że nareszcie pozbył się kło-
potu. On lubi w świętym spokoju popijać piwo, a ja... pan
chyba rozumie, wprowadziłem zamęt.

- Rozumiem, rozumiem - powiedział w zamyśleniu. -
Tylko zastanawiam się, co ty teraz z sobą poczniesz?

Bęc, tego tylko brakowało. Wszyscy martwili się o moją
przyszłość. Bardzo to piękne i szlachetne, tak szlachetne, że
mnie od tego skręcało. Jo jo wyczuł to i zamilkł. Łypał tylko
z ukosa, chcąc sprawdzić, jak zareaguję. A ja chwilowo
w ogóle nie reagowałem, bo już mi zbrzydło biadolenie.
I miałem skrytą nadzieję, o której nie śmiałem nawet myśleć,
żeby nie zapeszyć. A nuż życie znowu wywinie jakiegoś
pirueta i tak się ułoży, że zostanę z Jojem. Nie, to prawie
niemożliwe, a jednak... dobrze jest czasem pomarzyć, bo bez
marzeń byłoby zupełnie beznadziejnie...

- No, tak... - Jojo przerwał tok moich myśli. - Tymczasem
nie masz czym się martwić. Najważniejsze, żebyś wzmocnił się
i wyzdrowiał. Miesiąc u mnie posiedzisz, to zobaczysz, ho, ho!
będziesz mocny jak tur.

- A może jeszcze mocniejszy - zażartowałem.

- Tylko nie myśl, że u mnie będziesz miał takie luksusy jak
u stryja w Błażejowie.

- O, właśnie - podjąłem pogodnie. - Ciekaw jestem, jak to
jest u pana?

- Jak w dziewiczej puszczy u pioniera - żartował. - Miesz-
182

background image

kam w szałasie zbudowanym z surowych bierwion, śpię na
niedźwiedzich skórach, kąpię się w lodowatych strumieniach,
a żyję tym, co da dziewiczy las.

- Korzonkami i leśnymi jagodami - dostroiłem się do jego
żartobliwego tonu.

- Nie jest tak źle. Czasem uda mi się ustrzelić z krócicy
płochliwego jelenia albo odyńca. Wtedy rozpalam watrę i pie-
kę zwierzynę na rożnie. Czasem w rwącym potoku złowię
łososia lub pstrąga, najczęściej jednak żyję jak święty Jan
Chrzciciel na pustym, karmiąc się szarańczą i mielonymi
kotlecikami z kory i białych pędraków.

- To musi być wspaniałe! - zawołałem.

- Zależy oczywiście od receptury. Jeżeli da się za dużo
kory, wtedy nie czuje się aromatycznego zapachu pędraków.
W przeciwnym wypadku kotleciki są za tłuste i same chodzą
po patelni.

- A co pan pije?

- Jak to co? - zaśmiał się przekornie. - Przede wszystkim
źródlaną wodę, a czasem, jeśli uda mi się, to wydoję pasącą się
na polanie Zubrzycę.

- Albo ryczącego na połoninie jelenia.
Jojo roześmiał się.

- Widzę, że język masz cięty jak dawniej i już dużo lepiej
się czujesz. Dojedziemy do domu...

- Do szałasu - poprawiłem go.

- Do szałasu... - mrugnął do mnie porozumiewawczo - to
będziesz już zdrowy.

- A pan stale tylko żartuje.

- Człowieku, co można innego robić w twoim szanownym
towarzystwie.

- Można mi powiedzieć, jak jest naprawdę u pana, tam
gdzie pan mieszka.

- Jak jest u mnie? Bądź cierpliwy. O tym dowiesz się
i przekonasz na miejscu.

183

background image

3

N

a

miejscu

było

zupełnie

tak,

jak

być

powinno,

a

może

jeszcze lepiej. Po tygodniu pobytu pisałem list do Kajtki. Oto
on:

„Wielce Szanowna Poetko, jak twoje łaskawe samopoczu-
cie i w ogóle, co tam u was w Błażejowie? Przede wszystkim
niepokoję się o Szpagata, który twierdzi, że nie ma w życiu
fartu. Postaraj się, żeby miał. I w ogóle trzeba się nim zająć, bo
to porządny chłopak, tylko straszliwie stłamszony. I zawsze
robi to, czego nie powinien. Na przykład ta jego ucieczka ze
mną. Zamiast dotrzeć do Bieszczadów, dotarł podobno na
posterunek MO, co mu zapewne szczęścia nie przyniosło.
Napisz koniecznie, co piszczy w trawie wokół jego osoby.
Zajmij się nim, żeby nareszcie zrozumiał, że żyje i żyć potrafi.
I w ogóle co z „Dziurą w niebie”? Czy chłopcy trzymają się
razem i czy robota przy łajbie dobrze idzie? Wiesz, co było ze
mną, więc nie będę zawracał ci głowy, bo nie warto. Krzyżyk
na tym postawiłem i nie mam zamiaru\łłużej się zastanawiać.

Trzeba umieć zaczynać od nowa, choć to nie takie łatwe jak
by się zdawało, bo jak zaczniesz, to ci się zdaje, że to dalszy
ciąg tego samego. Jednak staram się, zwłaszcza że znalazłem
się w zupełnie innym otoczeniu i innym świecie.

Przede wszystkim jest Jojo, o którym już ci kiedyś wspom-
niałem, a przy nim zaraz zdaje mi się, że łatwiej dreptać po tym
ziemskim padole. Jojo opiekuje się mną jak ojciec z matką
razem wzięci, a może i lepiej, bo nie daje odczuć, że się tym

184

background image

przejmuje. Codziennie chodzi do ciężkiej roboty przy wyrębie
prastarych buków i jodeł bieszczadzkich. Zdaje się, że będzie-
my mogli przestać się martwić o ochronę środowiska, bo nie
będzie już o co. Tymczasem jednak środowisko jeszcze istnie-
je. Są góry, lasy, polany, potoki, połoniny i to w najlepszym
gatunku, bo czasem nawet dziewicze. I jest flora i fauna, bo
„Orbis” organizuje dewizowe polowania dla zagranicznych
myśliwych. Za jednego byka z dobrym wieńcem płacą kilka
tysięcy dolarów. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mieć
dolary, a nie będzie byków, a na dolary trudno urządzać
polowanie z nagonką.

Teraz trwa w Bieszczadach rykowisko. To coś tak ciekawe-
go, że trudno o tym pisać. Najłatwiej ułożyć o tym wiersz, ale
wiesz, że nie umiem. Szkoda, że ciebie tu nie ma, Ty byś
ułożyła. „Jeleń na rykowisku to szlachetne zwierzę. Patrzę,
słucham, podziwiam i oczom nie wierzę...” lub coś w tym
rodzaju. Ja jednak wolę prozę, bo proza to coś konkretnego,
a poezja to bujanie w obłokach.

Mieszkamy z Jojem w jednym pokoju. Nazywamy go
bardzo oryginalnie - gawra, a gawra, jak ci nie wiadomo, to
zimowe legowisko niedźwiedzia. Więc my obaj nazywamy
siebie Gawrakami - Gawrak Duży i Gawrak Mały, hecnie, co?
W gawrze mamy dwa barłogi, czyli sienniki napchane słomą.
To podobno bardzo zdrowo, zwłaszcza na korzonki nerwowe,
które lubią często dokuczać.

Żarcie mamy pierwszorzędne, bo nasza gospodyni, pani
Marysia, wdowa po leśniczym świętej pamięci, którego w lesie
przywaliło drzewo, ma świetną ciotkę. A w spiżarni rozmaite
przysmaki, o których czasem nie wolno wspominać. Na
przykład marynowany comber sarni w słoikach albo szynka
z prawdziwego dzika, którą uwędził podobno pewien kłusow-
nik. O marynowanych rydzach, opieńkach, o marmoladzie
z brusznic, soku z malin i borówek, o serkach owczych
zwanych po góralsku oscypkami wolno wspominać, bo one

185

background image

są zupełnie legalne. Więc jedzenie wykwintne, a do tego mleko
prosto od krowy - Hermenegildy, którą nieraz osobiście pasę
razem z córką naszej gospodyni, Urszulą. I jeszcze świeże
jajka, których nie ma na rynku. Więc, wyobrażasz sobie, życie
jest piękne, chociaż bez perspektyw.

Co robię? Chwilowo nic, bo jestem po chorobie i doktor
kazał mi leniuchować. Więc leniuchuję, ale dla rozrywki
pomagam w domu, bo już taki jestem, że robota pali mi się
w rękach, jak mówi pani Marysia. Jest jeszcze - na śmierć
zapomniałem - pies Bigos, który do tej pory był uwiązany na
łańcuchu, a teraz czasem zabieram go do naszej gawry, gdzie
zostawia pchły, na które Jojo bardzo się gniewa, bo nie lubi,
gdy się drapię. Ale od czego „muchozol”, a może „pchłozol”,
licho go wie zresztą!

I jest jeszcze coś, o czym trudno pisać, bo wisi w powietrzu -
mianowicie dobra atmosfera. Ludzie są dla siebie życzliwi
i nawet psa dobrze traktują. A przy tym porządek, każdy wie,
z czego żyje i na co go stać.

Strasznie się rozpisałem, ale to twoja wina, bo jesteś zawsze
fajna i dobrze o mnie myślałaś. Przepraszam, że piszę tak
chaotycznie i nieskładnie, ale wiesz, po takiej chorobie to
nawet pisanie dobrze nie idzie, chociaż się starałem.

Pozdrów ode mnie wszystkich, którzy na to zasłużyli,
a przede wszystkim Szpagata, i powiedz mu, żeby trzymał za
siebie kciuki, bo inaczej nic mu się nie uda. Pisz dużo, ale nie
wierszem, bo musiałbym to przełożyć na prozę.

Tobie życzę natchnienia i żeby wszystkie muzy pomogły ci
zostać prawdziwą poetką. Cześć!

Maciek

Ufff! Odetchnąłem z ulgą. Pisanie listu do takiej ładnej
dziewczyny, i do tego poetki, nie należy do rzeczy łatwych.
Kiedy go jeszcze raz przeczytałem, włos zjeżył mi się na głowie
i oblałem się zimnym potem. Same głupstwa, groch z kapustą
i kaszką manną na dodatek, a przy tym styl spod samego

186

background image

Kłaja. Chciałem podrzeć list, lecz zrobiło mi się żal siebie
samego, bo musiałbym pisać drugi raz, a na to mnie teraz nie
było stać. Zakleiłem więc kopertę, przywaliłem znaczek
i cześć! Płyń pieśni z bieszczadzkim wiatrem. Może się słowa
po drodze składnie przetasują.

Pomyślałem, że dobrze by było kropnąć się na pocztę teraz,
zanim Jojo wróci z roboty. Wciągnąłem na siebie sweter,
wbiłem się w starą wiatrówkę. Wyszedłem z domu. Nie
doszedłem jednak do poczty, gdyż przed domem spotkałem
Urszulę. Wracała ze szkoły.

- Cześć! - przywitała mnie. - Dokąd idziesz?
- Na pocztę.
- Może byś poszedł ze mną pod Otryt? Będziemy zbierać
głóg.
- Głóg? - zdziwiłem się. - A po co ci głóg?
- Do skupu. W „Lesie” dają piętnaście złotych za kilo.
- Chcesz zbić majątek? - zażartowałem.
Z Urszulą jednak trudno było żartować. Poważna z niej
dziewczyna i wszystko bierze jak leci.

- Nie. - Zmrużyła ładne oczy. - Zbieram pieniądze na
nowe narty.

- Jeździsz na nartach?

- A co myślałeś? Stare narty już dla mnie za małe. Chcę
sobie kupić nowe. Oglądałem w sklepie w Sanoku. Kosztują
tysiąc dwieście złotych.

- Majątek!

- Mam już odłożone pięćset złotych z jagód. Teraz na głogu
można dobrze zarobić. Pomożesz mi?

- Może jednak najpierw sypnę się na pocztę.
- Na pocztę wstąpimy, gdy będziemy wracać do domu.
- W porządku.
- To zaczekaj na mnie. Odniosę książki i zaraz wracam.
I tak zostałem przypadkowo zbieraczem głogu. Nie przypu-
szczałem, że z tego może cokolwiek wyniknąć, a jednak...

187

background image

Zanim jednak wynikło, wspinaliśmy się z Urszulą pod górę.
Bo, wiadomo, tutaj nigdzie nie jest płasko, zawsze trzeba
gdzieś się wspinać albo skądś schodzić. Po przebytej chorobie
byłem jeszcze trochę zdechlakowaty, więc wspinanie szło mi
niezbyt dobrze i tak się zasapałem, że Urszula musiała przysta-
wać i czekać na mnie. Mimo to nie żałowałem, że dałem się
namówić. Była to moja pierwsza górska wycieczka.

Dzień pogodny, niebo przejrzyste, wysokie i bardzo błękit-
ne, a góry złote jeszcze od buków, a tam, gdzie leżał cień,
granatowe i przepastne. Wysokie trawy lekko kołysały się na
wietrze. W dole płynęła rzeka. Na bystrzynach srebrzyła się
pieniście, a gdy wpadała w olszynowe przylaski, matowiała jak
stal. Pod Caryńską na stromych zboczach pełzały zwiewne
kłęby mgły. A im wyżej wspinaliśmy się po trawiastych
zboczach, tym szersza panorama rozwierała się przed naszymi
oczyma, a od piękna aż mąciło się w głowie. Co chwila
przystawałem i podziwiałem, nie mogąc wyjść z tego podziwu.
Wyszedłem dopiero, kiedy Urszula powiedziała, że jesteśmy
na miejscu i trzeba zbierać głóg.

Staliśmy na wysokiej haliźnie, wśród bujnych bukowych
przylasków. Dokoła pełno było jałowców i głogów; jałowce jak
czarne wykrzykniki na tle rdzawych traw, a głogi jak wachla-
rze, skapujące kroplami rubinu.

Urszula bardzo solidnie i poważnie zabierała się do zbiera-
nia. Czyniła to z niezwykłą zręcznością. Na szyi zawiesiła
nylonową torbę, a obiema rękami targała zawzięcie głóg
z ciernistych gałązek, a potem wrzucała go do torby. Maszyna
do zbierania głogu, daję słowo. A ja? Szkoda gadać. Usiłowa-
łem ją naśladować, lecz po chwili palce miałem pokłute
kolcami i, zamiast głogu, do mojej torby skapywała krew.
Urszula widząc moją nieporadność, zaczęła mi tłumaczyć, że
początkowo trzeba zbierać ostrożnie i wolno, a z biegiem czasu
nabierze się wprawy. Pięknie to wytłumaczyła, lecz ja widocz-
nie bardziej nadawałem się do podziwiania krajobrazu niż

188

background image

zbierania głogu i gdybym miał żyć z tego zajęcia, daję słowo,
zginąłbym z głodu.

Byłem tak rozżalony, że po jakimś czasie zapytałem:

- Właściwie do czego ten głóg?

- Nie wiesz? - Uśmiechnęła się trochę kpiąco. - Przecież to
kopalnia witaminy C. Podobno w głogu jest dużo więcej
witaminy C niż w cytrynie.

- To pięknie, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby sprze-
dawali głóg zamiast witaminy C.

- Bo z głogu robią wyciąg, a z tego wyciągu dopiero
, preparat, który sprzedają w sklepach zielarskich i aptekach. -

Tłumaczyła rozsądnie jak niepojętnemu uczniowi. I muszę
powiedzieć, było w niej coś z wiejskiej nauczycielki. Skromna,
poważna, a przy tym skupiona i dziwnie godna. Robiła takie
wrażenie, jakby zawsze wiedziała, o co jej chodzi, i godziła się
z tym, co ją otaczało, sądząc, że tak zawsze powinno być.
Mówiąc na przykład o głogu, czyniła to z takim przekona-
niem, jak gdyby na własne oczy widziała witaminy skaczące
z miąższu głogowych owoców. I trudno było jej nie wierzyć.

- No dobrze - potwierdziłem potulnie. - Witaminy mamy
już z głowy. Teraz powiedz, czy tu w Bieszczadach naprawdę
są wilki?

- Są - stwierdziła spokojnie, jak gdyby chodziło o chomiki
albo polne myszki. - Dawniej było więcej, ale myśliwi wytłu-
kli. Mój tata też zabił dwa wilki. Jednego młodego i jednego
wielkiego basiora.

- Basiora? Co to basior?

- To nie wiesz? Tak nazywają starego samca przewodnika.
Ta skóra, która wisi u mamy nad łóżkiem, to właśnie z niego.

- Fiu... - zdziwiłem się. - Czy mamie nie śnią się teraz
wilki?

Wzruszyła tylko lekceważąco ramionami.

- Mama też świetnie strzela. Kiedyś przy kartoflisku strze-

1

liła wielkiego odyńca.

189

background image

- Nie bujaj.
- Śmieszny jesteś. Mama do tej pory należy do koła
łowieckiego. Nie widziałeś tego sztucera, co stoi u mamy
w pokoju.
- A ty? - Spojrzałem na nią z respektem.
- Ja jeszcze jestem za młoda.
- Ale... gdybyś była starsza, to... powiedz, czy strzeliłabyś
do żywego zwierzęcia?
Spojrzała na mnie niewinnymi oczami jak na raroga.
- A co myślisz? Strzelba jest po to, żeby z niej strzelać.
- Toś ty pistolet, nie dziewczyna.
- Pochodzę z rodziny leśniczych. Mój dziadek też był
leśniczym. Przyjechał tutaj z Białowieży... I w ogóle u nas
w rodzinie są dawne tradycje...
Nigdy nie dowiedziałem się, jakie były tradycje w jej
rodzinie, gdyż w tej samej chwili usłyszeliśmy najpierw trzask
łamanych gałęzi, a potem głośne stąpanie. Urszula znierucho-
miała. Uniosła palec do warg gestem nakazującym milczenie.
Czekaliśmy chwilę w wielkim napięciu. Nagle spoza przechy-
łu halizny wśród gęstych jałowców ukazały się najpierw
wspaniałe rogi, a potem ich właściciel, potężny jeleń. Na jego
widok doznałem olśnienia, bo czegóż innego mógłbym do-
znać. Wmurowało mnie w ziemię i dech mi zaparło. Jeleń
oczywiście nic sobie z tego nie robił. Łamiąc krzaki, rwąc
racicami darń, parł przed siebie. Łeb uniósł wysoko, wieńce
położył po sobie, chrapami wciągał ze świstem powietrze.
Naraz zatrzymał się, wyciągnął szyję, rozwarł pysk. Z jego
gardła wydarł się potężny, rozdzierający i pełen tajemniczych
tonów ryk.
Przez chwilę zdawało mi się, że śnię albo oglądam film
przyrodniczy, lecz wnet zrozumiałem, że to najprawdziwsza
rzeczywistość. Prawdziwa była halizna, prawdziwy jeleń i pra-
wdziwa Urszula, a najprawdziwszy był strach, który mnie
ogarnął. Nie wiedziałem, czego się boję, a jednak czułem, że
190

background image

kurczę się i nogi uginają się pode mną, jakby były z plasteliny.
Wspaniały byk nabrał w swe miechy nową porcję powietrza
i ryknął długo, przeciągle, aż powietrze dokoła zafalowało.
Przez chwilę było tajemniczo i tak pierwotnie, jak w starych
opowieściach albo w książkach Coopera czy Curwooda.
Wtem Urszula poruszyła się. Jeleń drgnął. Spostrzegł nas.
W mgnieniu oka stanął dęba, zawrócił i wielkimi susami
zniknął za przechyłem halizny. Pobiegliśmy na wzgórze, lecz
już go nie było, tylko krzaki olszyny obrzeżające polanę
chwiały się jeszcze w miejscu, w którym zapadł w las.
Staliśmy chwilę w milczeniu, oczarowani i zawiedzeni, że
tak krótko to trwało.
- Wspaniały... - westchnąłem z żalem.
Urszula zerknęła na mnie nieco przekornie.
- Widziałeś? A może tylko zdawało ci się, że widzisz?
- Widziałem na własne oczy. I nigdy tego nie zapomnę.

background image

4

W ieczorem poszedłem wcześniej do łóżka, bo tak sobie
życzył jego ekscelencja Gawrak Duży, czyli Jojo. Powiedział,
że jestem jeszcze słaby, a po takiej górskiej wycieczce powinie-
nem wygrzać się pod kołdrą, żebym się - broń Boże - nie
przeziębił. Poczciwy Jojo drżał o mnie, a zwłaszcza o moje
nadwątlone płuca. Chuchał na mnie i dmuchał, chociaż
zapewniałem go, że czuję się jak jeleń na rykowisku, czyli
zupełnie klawo.
Z Jojem jednak nie było dyskusji. Obłożyłem się więc
starymi numerami „Łowcy Polskiego”, czytając wszystko, co
tylko napisane o jeleniu. Dowiedziałem się mnóstwa cieka-
wych rzeczy, a przede wszystkim, że właściwie nie ma jelenia.
Bo proszę sobie wyobrazić, stało tam czarne na białym, że
samiec jelenia po myśliwsku zowie się byk, samica - łania,
a ich dzieci - cielaki, a więc gdzie podział się nasz zwyczajny
jeleń? Został jedynie na obrazkach w rodzaju „jeleń na
rykowisku”, w ludowych piosenkach i baśniach dla dzieci. Ja
tymczasem po południu widziałem po prostu wspaniały okaz
byka.
Dowiedziałem się również, że kilka jeleni razem to wcale nie
stado, tylko chmara, a dla myśliwych jelenie to nie jelenie, lecz
zwierzyna płowa i w ogóle jeleń nie ma rogów tylko wieńce, nie
chodzi na nogach tylko na badylach, a każda jego część
anatomicznie nazywa się inaczej niż normalnie, bo myśliwi to
piekielni zazdrośnicy i gdy mówią o jeleniu, nie chcą, by ich
zwykli śmiertelnicy rozumieli.
192

background image

Byłem tak zakałapućkany w tę lekturę, że gdy do pokoju
wszedł Duży Gawrak i potknął się na progu, zawołałem:
- Niech pan uważa na swoje badyle!
Jojo znał się na żartach, więc skwitował wesoło:
- Coś mi się zdaje, że za bardzo przejąłeś się tym jeleniem.
- Bo to był naprawdę wspaniały byk.
- I ryczał, żebyś poszedł wcześniej spać, a nie czytał po
nocach. - Postawił na stoliku przy łóżku półlitrowy garnuszek
z gorącym mlekiem. -To od pani Marysi. Masz wypić
duszkiem. To ci dobrze zrobi. Rozgrzejesz się i będziesz kimał
jak niemowlę.
W porządku, ale jak tu spać, skoro dokoła dzieją się takie
ciekawe rzeczy. Zanim zdążyłem przełknąć pierwszy łyk, za
oknem zaszczekał Bigos, a po chwili ktoś głośno zapukał
w szybę. Jojo uchylił firankę.
- To ty, Franek? - zawołał tubalnym głosem.
Spoza okna odezwał się niski, męski głos:
- Jojo, wyjdź na chwilę.
- Czego chcesz? Mówiłem ci, że do gospody nie pójdę.
- Nie o to chodzi. Wyjdź, to pogadamy.
- Jak masz ochotę pogadać, to wejdź do środka.
Wnet w sieni zadudniły ciężkie kroki. Ktoś pchnął drzwi
i po chwili w progu ukazał się Brzega. Byłem bardzo ciekaw,
jak on wygląda, gdyż Jojo często go wspominał. Mówił o nim
z szacunkiem, że znakomicie zna się na leśnej robocie, pocho-
dzi z Podhala, jest rodowitym góralem i że ma trochę dziwny
charakter. „Mówię ci, harnaś - określił go kiedyś. -1 świetny
chłop, tylko nie chciałbym z nim zadrzeć.”
Kiedy wszedł i stanął na środku pokoju, zaraz przypomnia-
łem sobie to określenie. Muszę przyznać, świetnie pasowało
do Brzegi. Był średniego wzrostu, szczupły o ruchach jak
gdyby celowo zwolnionych. Twarz miał ostro rzeźbioną:
wypukłe czoło, solidny nos, usta mięsiste, brodę mocno
wysuniętą, a oczy czarne i głęboko osadzone. Kiedy spojrzał,
193

background image

w jego oczach zapalały się zielonkawe oleiste błyski. W jego
ruchach, spojrzeniu, wyrazie posępnej twarzy było coś pier-
wotnego i dzikiego. Ubierał się nieco inaczej niż inni robotnicy
leśni - trochę po wojskowemu, ale zawsze schludnie i czysto.
Teraz miał na sobie obcisłe, welwetowe spodnie wpuszczone
w wojskowe buty na wibramach, golf z surowej wełny, a na
golf narzucony rodzaj serdaka pokryty brezentowym płót-
nem. W ubraniu tym wyglądał smukło i zgrabnie.
Stał chwilę na środku pokoju, wodząc dokoła uważnym
spojrzeniem, jak gdyby obawiał się zaskoczenia. Jojo podsunął
mu krzesło.
- Siadaj, Franek, bo niczego tu nie wystoisz.
Nie usłuchał go. Podszedł wolno do okna i uchyliwszy
szerzej okiennicę, chwilę nasłuchiwał.
- Słyszysz? - zapytał niemal szeptem.
Jojo uśmiechnął się żartobliwie.
- A co mam słyszeć? Psy we wsi ujadają.
Brzega skinął nań, a gdy Jojo podszedł, chwycił go za ramię.
- Dobrze się przysłuchaj.
- Jeleń pod Otrytem! - zawołał Jojo.
W oczach górala zapaliły się zielonkawe ogniki.
- No, hej... Ino nie pod Otrytem, a w stronę Caryńskiej.
Jojo spojrzał nieco zdziwiony i nagle przeciął ręką powie-
trze.
- A, niech sobie ryczy.
Brzega nie zwracał nań uwagi, przymknął oczy, a jego twarz
stężała w skupieniu..
- A drugi mu odpowiada. Gdzieś daleko... może pod
Wetlińską.
- Daj mu, Boże, zdrowie - zaśmiał się Jojo. - Soli mu pod
ogon nie nasypiesz.
Góral gwałtownym gestem ręki nakazał mu milczenie.
- I trzeci... ale jeszcze młody... Nie ma tej siły w głosie, co
te dwa.
194

background image

- Ty, Franek - zażartował Jojo - skąd masz taki słuch?
Komar pod Otrytem zabrzęczy, a ty zaraz poznasz, czy to
samiec, czy samica.
Brzega wzruszył ramionami.
- Jeleń ma głos nośny i czysty.
- Napijesz się herbaty?
- Nie... - rzucił wciąż jeszcze nasłuchując. Naraz uśmiech-
nął się dziwnie, cisnął na stół wełnianą kominiarkę i usiadł
okrakiem na krześle. - Do nadleśnictwa w Wetlinie przyjecha-
li Austriacy - powiedział po chwili cierpkim tonem.
- A niech sobie przyjeżdżają. Podobno dobrze płacą.
- Dewizowi - dodał gorzko.
- A co ci się nie podoba?
- Wszystko.
- Przecież dobrze płacą i państwo na tym zarabia.
- Gajowy z Cisnej mi mówił, że dzisiaj po południu pod
Chryszczatą trzy byki strzelili. Wielka mi sztuka! - Zaśmiał się
sucho. - Podprowadzą takiego pod sam ogon jelenia, a potem
za takiego naciskają cyngiel. Wielka rzecz. I jeszcze strzelbę za
nimi noszą. A nasz człowiek to nawet odstrzału nie dostanie.
Teraz tylko dla nich... - Urwał i rzucił szybkie spojrzenie
w moją stronę. - Śpi? - zapytał szeptem.
- Zasypia - uspokoił go Jojo.
Leżałem z przymkniętymi oczyma. Walczyłem ze snem.
Kąty pokoju zapadały w cień. Światło żarówki układało się
w tęczowe kręgi, a w tych kręgach widziałem kształtną, jakby
wyciosaną z blasku głowę Brzegi i jego orli profil. Serce waliło
mi niespokojnie, oddech miałem przyspieszony. Z ogromnym
trudem starałem się łowić dochodzące z daleka, jakby zza
ciężkiej zasłony urywki rozmowy.
Brzega wyłuskał z paczki papierosa. Zapalał wolno. Kłąb
dymu zawirował w pajęczych kręgach światła.
- Dziś w nocy do nas przyjeżdżają.
- Niech przyjeżdżają... A co mi tam - obruszył się Jojo.
195

background image

- Może poszedłbyś ze mną?
- Ja? - Drgnął nerwowo. - Gdzie? Dokąd?
Brzega spojrzał w moją stronę. Milczał chwilę, a gdy się
upewnił, że mam zamknięte oczy, powiedział przeciągając
każde słowo:
- No... na jelenia.
Jojo uniósł ręce gestem zupełnego zaskoczenia.
- Człowieku, co ci do głowy strzeliło?
Brzega wstał, podszedł na palcach do okna. Nasłuchiwał,
a gdy po chwili zwrócił twarz ku światłu, jego oczy pełne były
dziwnego blasku.
- Noc cicha, księżyc za chwilę wzejdzie. Poszlibyśmy pod
Caryńską. Cholernie lubię włóczyć się po nocach.
- Człowieku - zaśmiał się cicho Jojo - ja ciebie nie rozu-
miem. Cały tydzień harowałeś, kości ci trzeszczą, dzisiaj
sobota i możesz się wyspać, a ty...
- Spać można w dzień. Taka noc nie zawsze się zdarza.
Nawet mgły nie ma na górach. - Zbliżył się do Joja i patrząc
mu prosto w oczy powiedział cicho: - Mówię ci, znam takie
miejsce...
Jojo cofnął się gwałtownie.
- Ty, Franek, co chcesz robić?
Brzega zmrużył czarne oczy.
- Nic... ino popatrzeć.
- Żartujesz.
- Nie... - Uśmiechnął się tajemniczo. - Mówię ci, znam
takie miejsce. No, co, pójdziesz ze mną? - Trącił Joja łokciem
i roześmiał się głośniej.
Jojo pchnął go lekko.
- Tego jeszcze brakowało, żebym się po nocach włóczył.
Siadaj. Zaraz przyniosę z kuchni herbatę.
Wyszedł. Brzega znowu zbliżył się do okna... Nastała cisza,
ciemna, kleista, obezwładniająca. Wytężałem wszystkie siły,
żeby nie zasnąć, lecz wiadomo, w takich wypadkach najszyb-
196

background image

ciej zapada się w sen. Zawirowały mi przed oczyma obrazy
minionych zdarzeń: zobaczyłem potężnego byka ryczącego
wśród krzaków jałowca, zamajaczyła mi na chwilę skupiona
w oczekiwaniu twarz Brzegi, żarówka rozpryskująca się na
miliony świetlistych okruchów i wnet zapadłem w to, w co
zmęczony chłopiec zwykł zapadać... - w sen.

background image

5

O

budził

mnie

odgłos

głośnego

uderzenia.

Zdawało

mi

się,

że coś spadło z okna. Ocknąłem się. Przestraszony usiadłem na
łóżku i wtedy na tle szarzejącego za oknem nieba zobaczyłem
Joja. Wchodził przez okno do pokoju. Był tak ubrany, jakby
wracał z pracy - fufajka, ciepłe spodnie, gumiaki. Pod oknem
na podłodze leżała rozbita doniczka z pelargonią.
- Gdzie pan był? - zapytałem, kiedy już stanął w pokoju.
Uniósł palce do ust, nakazując milczenie.
- Śpij - powiedział nieswoim głosem. - Jeszcze bardzo
wcześnie.
- A gdzie Brzega?
- Brzega?... - przeciągnął z namysłem. - Brzegi tu nie
było.
- Jak to? Przecież go widziałem.
- Dawno już poszedł do domu. Śpij. Jak się obudzisz,
wszystko ci wytłumaczę. - Podszedł do mnie. Pachniał żywi-
cą, igliwiem i chłodnym powietrzem. Położył mi ręce na
głowie i prawie czule powiedział: - Połóż się. Nic się nie stało.
- To po co pan wchodził przez okno?
- Żeby nie budzić pani Marysi.
Złapałem go gwałtownie za rękę. Była chłodna i szorstka.
- Pan coś przede mną ukrywa.
- Śpij - rozkazał rozdrażniony. - Zawsze za dużo chciałbyś
wiedzieć. Powiedziałem ci, że później ci wytłumaczę.
Zaczął się szybko rozbierać. Podsunął do swego łóżka
krzesło. Rzucał nań po kolei fufajkę, sweter, koszulę. Potem
198

background image

usiadł na łóżku. Chwilę mocował się z gumiakami - a gdy je
ściągnął, jednym kopniakiem posłał jej pod łóżko. Potem
zręcznie wyplątał się ze spodni i, nie wkładając piżamy,
w dziennej bieliźnie wbił się pod kołdrę. Chwilę leżał na wznak
z podwiniętymi pod głową rękami. Oczy miał przymknięte.
Nagle powiedział:
- Mówię ci, Maciek, taka księżycowa noc w górach to
cudowna rzecz. Musisz kiedyś to zobaczyć.
- To pan był jednak z Brze...
- Śpij! - przerwał mi ostro. Odwrócił się do ściany,
naciągnął kołdrę na głowę i wnet zachrapał.
Nie mogłem zasnąć, bo i któż zasnąłby na moim miejscu.
Nasuwało mi się sto pytań. Dlaczego Jojo, jak nocny Marek,
wracał do domu przez okno? Gdzie się podział Brzega? Co oni
przez całą noc robili? Im dłużej myślałem, tym większy
ogarniał mnie niepokój. Byłem pewny, że wkrótce stanie się
coś nieoczekiwanego. Nie myliłem się.
Minął może kwadrans, gdy raptem nasz kudłacz, Bigos,
zaczął wściekle ujadać i szarpać się na łańcuchu. Po chwili
odpowiedziały mu inne psy. Zerknąłem lękliwie w stronę
łóżka Joja. Duży Gawrak pochrapywał smacznie, nie wiedząc,
co się na tym bożym świecie dzieje.
Tymczasem zaczęło dziać się naprawdę. Po jakimś czasie
przez nie domknięte okno zobaczyłem leśniczego Maslonia.
Zbliżał się do naszego domu z dwoma myśliwskimi psami na
smyczy. Psy skamlały, jak gdyby zwietrzyły zwierzynę. Ro-
zejrzałem się. Zwierzyny jednak nie było. Jeszcze raz spojrza-
łem na łóżko.
Spod kołdry wydobywały się basowe tony chrapania.
Leśniczy zniknął mi z pola widzenia. Po chwili usłyszałem
mocne dobijanie się do drzwi.
- Pani Kasprzykowa, pani Kasprzykowa, niech pani
otworzy!
W sieni zaklaskały czyjeś ciche kroki.
199

background image

- Kto tam? - usłyszałem głos naszej gospodyni.
- To ja, Masłoń.
Zaskrzypiały otwierane drzwi, zadudniły ciężkie buty. Pani
Marysia głośno westchnęła.
- Jezus Maria, ale mnie pan wystraszył! Co się stało?
- Jest w domu ten gość, co u pani mieszka?
Bęc! Tego tylko brakowało. Leśniczy z psami poszukuje
Jo ja. Z coraz większym napięciem przysłuchiwałem się roz-
mowie.
- Pan Turaj? - zapytała w sieni pani Marysia.
- No właśnie. O niego mi chodzi.
- Śpi. A co takiego?
- Mówi pani, że śpi. A może wychodził w nocy?
- W nocy?... W imię Ojca... Nie, panie Masłoń, nie
słyszałam, żeby wychodził.
- Nie wychodził, czy pani tego nie słyszała? - głos leśnicze-
go zabrzmiał ostrzej.
- Przepraszam, a czego pan ode mnie chce?
- Od pani nic. Czy mógłbym wejść do niego?
- Proszę... Ale nic z tego nie rozumiem... Dlaczego pan
właśnie do nas?
- Bo psy mnie tu naprowadziły.
Usłyszałem nieśmiałe pukanie do drzwi, a potem głos pani
Marysi.
- Panie Turaj, pan leśniczy do pana!
Jo jo nawet nie drgnął. Ja tymczasem usiadłem w popłochu
na łóżku. Nie wiedziałem, co robić. Nic więc nie robiłem,
tylko z wzrastającym lękiem spoglądałem na Joja. Ten spał,
a może tylko udawał, gdyż po chwili przestał chrapać. Pani
Kasprzykowa jeszcze raz zastukała, potem ktoś mocno szar-
pnął klamkę i w progu ukazała się wysoka postać leśniczego.
Był zgrzany, zmęczony, a spod czapki na czoło spływały mu
strumyki potu. Przez zgięte ramię przewieszoną miał myśliw-
ską strzelbę. Na jego widok przeszedł mnie dreszcz. Zrozu-
200

background image

miałem, że coś groźnego wisi w powietrzu. Cofnąłem się
głębiej pod ścianę. On tymczasem wszedł do pokoju, rozejrzał
się. W kącie zobaczył zwiniętego pod kołdrą Joja.
- Ja do pana, panie Turaj - huknął groźnie.
Jojo wolno odchylił ż głowy kołdrę. Nieprzytomnymi od
snu oczyma wodził po pokoju, a gdy spostrzegł leśniczego,
podciągnął się ociężale na łokciach, głowę oparł o ścianę
i leniwym ruchem sięgnął pa leżący przy łóżku zegarek.
- Do licha, która to godzina?... - Mierzwił dłonią włosy. -
Szósta. - Ziewnął przeciągle. Nagle uśmiechnął się hultajsko
i skinął głową w stronę leśniczego. - Panie Masłoń, przepra-
szam, pan się chyba pomylił. Nie wybieram się na polowanie.
Stojąca za plecami leśniczego gospodyni zachichotała nie-
śmiało, bo, daję słowo, widok był naprawdę komiczny -
z jednej strony leśniczy ze strzelbą i z miną nacierającego
odyńca, ź drugiej Jojo z hultajskim uśmieszkiem na zaspanej
gębie.
Żart wytrącił Masłonia z rytmu i z roli. Skrzywił się kwaśno.
- Ja tu nie przyszedłem z panem żartować.
- To szkoda, szkoda - powiedział Jojo pojednawczym
tonem. - Usiadł na łóżku, szerokim gestem wskazał krzesło: -
Proszę, niech pan siada, bo widzę, że jest pan porządnie
zmęczony.
- Dziękuję. Nie mam czasu.
- I niech pan odłoży tę cholerną flintę, bo się jeszcze zlęknę
i ucieknę do lasu.
„>■ Leśniczy żachnął się całym ciałem. Jego nalana twarz
stężała.
- To poważna sprawa, panie Turaj...
- Też tak sądzę, skoro pan budzi mnie o tej godzinie. Tylko
dotąd nie wiem, o co panu chodzi.
- Psy mnie tu naprowadziły.
Jojo łypnął porozumiewawczo w stronę gospodyni.
- Słyszała pani, pani Marysiu, psy... Nie powiem, dowci-
201

background image

pne pieski... - Skinął na mnie: - Maciek, zajrzyj pod łóżko,
czy tam nie schował się jakiś szarak?
Kasprzykowa zaśmiała się głośno. Pogroziła mu żarto-
bliwie:
- Ej, panie Jojo, panie Jojo...
Leśniczy wpadł w złość. Jego obwisłe policzki poczerwie-
niały, a oczy nabrały groźnego blasku.
- A ja nie lubię żartów.
Jojo rozłożył ręce gestem wyrażającym bezsilndść.
- Przepraszam, panie Masłoń, myślałem, że od samego
początku kpi pan ze mnie.
Masłoń cofnął się o pół kroku. Objął Jo ja chłodnym spojrze-
niem i zapytał:
- Gdzie pan był w nocy?
- Pod Caryńską - odparł bez zastanowienia. - Poszedłem
posłuchać, jak ryczą jelenie. A noc była... /
- I co pan tam robił? - przerwał mu ostro leśniczy.

- Przecież mówię panu. Coś mnie napadło. Nie mogłem
usiedzieć w domu.

- Dobrze, dobrze. Takie bajeczki może pan opowiadać
dzieciom. - A pod Caryńską ktoś strzelił wyznaczonego dla
dewizowców jelenia.

Jojo świsnął przez zaciśnięte zęby. Jego oczy przygasły,
a twarz stężała w chwilowym zakłopotaniu.

- To naprawdę poważna sprawa - powiedział z namysłem.
— I wszystko się zgadza, bo słyszałem strzał, kiedy wracałem
do domu.

Leśniczy natarł z wyciągniętą oskarżająco ręką.

- Niech pan się teraz nie zgrywa, bo to pan strzelił tego
jelenia.

Pani Kasprzykowa chwyciła leśniczego za rękaw myśliw-
skiej kurtki.

i - To jakieś nieporozumienie, panie leśniczy. Ja przecież
dobrze znam pana Turaja. To niemożliwe...
202

background image

Masłoń zaśmiał się oschle.
- Możliwe, możliwe... Znałem takich. Niby porządni,
a cichcem kłusują...
- Panie Masłoń - głos Joja zabrzmiał ostro i ostrzegawczo -
niech pan się zastanowi, bo ja też za chwilę przestanę żarto-
wać. O co właściwie pan mnie posądza i na jakiej podstawie?
- Mam dobre psy, a psy mnie tutaj zaprowadziły po
świeżych śladach.
Gospodyni uniosła ręce ruchem wyrażającym wątpliwość.
- Mało to śladów w lesie, panie Masłoń? Mało to ludzi
włóczy się po nocy?
Leśniczy potrząsnął głową, jak gdyby chciał zaprzeczyć,
lecz w końcu zawahał się.
- No, tak, ale... - wybąkał już cicho.
Wiedziona kobiecym sprytem nie dała mu dokończyć.
- I niechże się pan zastanowi, skąd pan Turaj miałby broń?
Przecież on tutaj niedawno przyjechał. Nie poznał” jeszcze
ludzi, a pan wie z własnego doświadczenia, że do kłusowania
biorą się tutejsi, dobrze obeznani z lasem, z terenem... -
Uśmiechnęła się pojednawczo. - Pan tu gospodarzem „i ma pan
dobre oko na ludzi.
- No tak - pokręcił z niedowierzaniem głową - tylko te
psy... Dlaczego właśnie tutaj mnie doprowadziły? - Nagle
przeciął powietrze ręką, jak gdyby chciał się od czegoś odgro-
dzić. - Ech! Same kłopoty, pani Marysiu. Przygotowałem
polowanie dla cudzoziemców. Ludzie przez tydzień chodzili
za zwierzyną. Gdyby się udało, to i nagroda by była. A tak -
splunął z obrzydzeniem - jeden strzał i po wszystkim. Gdy-
bym złapał tego... - Wzrok jego zahaczył znowu Joja. - A pan
na przyszłość niech nie dowcipkuje, bo to poważna sprawa.
Jo jo uśmiechnął się chytrze i przekornie.
- Panie leśniczy, niech pan mi wierzy, gdybym wiedział, że
od tygodnia deptał pan za jeleniami, tobym tam nigdy nie
poszedł.
203

background image

- No, właśnie, właśnie... - mruknął wymijająco Masłoń
i szybko wycofał się z pokoju.
Za nim ruszyła pani Marysia. Mijając próg dawała Jojowi
rozpaczliwe znaki, by zamilkł. Dobrze wiedziała, że jej lokator
ma niewyparzony gardziołeki język skory do pytlowania.
Zamknęła więc pospiesznie drzwi, jak gdyby chciała zasunąć
kurtynę.
Kiedy wyszła, Jojo z żałosną rezygnacją opadł na łóżko.
- Słyszałeś? - zwrócił się do mnie z oczyma pełnymi jeszcze
hultajskiej przekory. - Dobre mieliśmy przedstawienie.
- Pierwszorzędnie pan odegrał swą życiową rolę - we-
stchnąłem z ulgą. Byłem szczęśliwy, że pani Marysia potrafiła
dyplomatycznie udobruchać leśniczego.
Jojo nachmurzył się.
- Co to za przytyk?
- Jaki tam przytyk. Po prostu chciałbym wiedzieć, kto
położył tego jelenia?
Jojo łypnął na mnie znacząco i z przyganą.
- Za dużo chciałbyś wiedzieć. I radzę ci, zapomnij o tym,
bo to męska sprawa.
- I wielce tajemnicza.
- Ech - jęknął bezsilnie - hultaj z ciebie. Wczoraj udawa-
łeś, że śpisz, a tymczasem podsłuchiwałeś.
- Wcale nie - droczyłem się przekornie - tylko same słpwa
wpadały mi do uszu.
- Te, które chciałeś usłyszeć. Nicpoń z ciebie i niewdzięcz-
nik. A ja... - Zastanowił się chwilę, ale wnet machnął ręką. -
Było, przeszło, nie warto się zadręczać.
- A czy pan nie mógł powiedzieć leśniczemu, że nie
wychodził pan w nocy.
Jojo łypnął na mnie gniewnie.
- Do czego ty mnie namawiasz? Do kłamstwa?
- I tak nie wyjawił pan całej prawdy.
- Mój Gawraku - powiedział w zamyśleniu - czy ty my-
204

background image

ślisz, że istnieje jakaś całkowita prawda?-Ziewnąłprzeciągle,
potem spojrzał na zegarek. - Jaki ja jestem śpiący! Ty pewno
też. Zamykaj oczy i lulaj! A o tym wszystkim zapomnij, bo nie
po to tu przyjechałeś, żeby się mieszać w nie swoje sprawy.
Leżeliśmy chwilę w milczeniu. Chciałem koniecznie za-
snąć, lecz mi się nie udawało. Zacząłem więc liczyć barany, ale
z tego też nic nie wychodziło, bo zamiast baranów ukazywały
mi się same jelenie. I zaśnij tu, człowieku.
- Panie Jojo! - zagadnąłem cicho.
- Śpij!
- Niech mi pan powie, czy to Brzega zastrzelił tego jelenia?
- Mówię ci, śpij. I o nic nie pytaj.
- Pewno pan myśli, że jestem jeszcze za młody i nie
dorosłem...
- Nie, bo jesteś starym nicponiem. Powiem ci tylko tylefże
czasem dobrze jest nie wiedzieć o pewnych sprawach.
- Więc kto zabił tego jelenia?
- A może w ogóle nikt go nie zabił?
- To niemożliwe. Przecież leśniczy mówił wyraźnie, że
ktoś strzelił tego byka.
.- To jeszcze nie takie pewne.
- Tak pan mówi, jakby pan coś wiedział.
Jojo uśmiechnął się przekornie tajemniczo.
- Tyle samo wiem, co ty. Może trochę więcej... Bo, mówię
ci, Maciek, taka noc w górach to naprawdę wielkie przeżycie.

background image

6

„Wielkie przeżycie...” - powiedział wtedy Jojo. Czeka-
ły nas jeszcze większe, bardziej burzliwe i nigdy nie spodzie-
wałem się, że sprawa jednego strzału w księżycową noc pod
Połoniną Caryńską będzie miała dla mnie tak wielkie znacze-
nie. Tymczasem jednak drążyły mnie wielkie ciekawości
i kilka pytań, na które chwilowo nie mogłem znaleźć odpowie-
dzi. Przede wszystkim - kto strzelił do byka? I czy Jojo miał
z tym coś wspólnego?
Mógłbym tak rozmyślać i kombinować do końca życia,
a może i dłużej, i tak by z tego nic nie wynikło. Leżałem więc
podniecony, rozgorączkowany i nie mogłem zasnąć. Jojo
natomiast chrapał, jak gdyby zapomniał o całym świecie,
a zwłaszcza o czekających go kłopotach. Tak smacznie mógł
spać tylko człowiek z czystym sumieniem.
Dość miałem tych zawiłych dociekań, zwłaszcza że z kuchni
do naszego pokoju przeciekały szparami różne nęcące zapa-
chy: świeżo parzonej kawy, skwierczących na patelni skwar-
ków i boskiego ciasta, które wczoraj wieczorem piekła ciotka
Honorata. Ubrałem się więc tak szybko jak harcerz na alarmo-
wą trąbkę, zamoczyłem koniec nosa w zimnej wodzie i z miną
zgłodniałego mopsa wszedłem do kuchni.
W kuchni czekała mnie nowa niespodzianka. Na ławie pod
oknem siedział gajowy Chodzina. Pech! Chciałem zapomnieć
o tym przeklętym jeleniu, a tymczasem Chodzinie z oczu
wyraźnie patrzało, że o niczym innym nie będzie mówił. I jak
tu żyć spokojnie?
206

background image

Przywitały mnie nieco badawcze spojrzenia pani Marysi,
Urszuli i ciotki Honoraty. Siedziały przy nakrytym stole.
Spożywały to wszystko, co tak ładnie i nęcąco pachniało.
Gajowy też spożywał, lecz pod oknem na łatwie. Na kolanach
trzymał półlitrowy garnuszek i łamiąc żółte, pięknie wyrośnię-
te ciasto, maczał je w kawie. Gdy wszedłem, łypnął na mnie
niechętnie burymi oczami, jak gdybym miał zamiar wypić mu
kawę, lecz wnet wrócił do przerwanego na chwilę opowia-
dania. . ,
- ...Formalnie mówię pani, pani Kasprzykowa, że świętej
pamięci małżonek pani nigdy by do tego nie dopuścił. Bo pan
leśniczy Kasprzyk znał się na rzeczy i wiedział co, kiedy i jak.
A Masłoń.,. - Machnął lekceważąco ręką. - On niby formalnie
leśniczy, a na zwierzynie się nie zna. To ja formalnie przez
tydzień deptałem po ostępach, żeby przygotować zasadzkę.
Dniami i nocami, pani Kasprzykowa. Pani mnie zna i wie, że
jak mi coś polecą, to formalnie wykonam. I wszystko było
formalnie zapięte na ostatni guzik...
- No, dobrze, panie Chodzina - przerwała mu gospodyni.
- Niech pan wreszcie powie, czy strzelili tego byka, czy nie?
- Formalnie nie - łypnął przebiegle oczkami.
- A leśniczy mówi, że strzelili.
- Niech sobie mówi. Ja tam lepiej wiem. Gdyby strzelili,
tobyśmy go formalnie znaleźli, a tymczasem kamień w wodę.
- Jak to? - podjęła ciotka Honorka. - Wszyscy słyszeli
strzał, a byk nagle gdzieś zniknął. Przecież nie zapadł się pod
ziemię.
Gajowy posłał jej pełne nagany spojrzenie.
- Niech się pani formalnie nie wtrąca, bo się pani na tym
nie zna.
- To co się stało z jeleniem? - zaperzyła się ciotka.
- Formalnie nie wiem, ale zdaje mi się, że poszedł razem
z wiatrem, hen, gdzieś w połoniny. - Uczynił taki gest, jak
gdyby sam szukał wiatru w polu.
207

background image

Pani Marysia z niedowierzaniem pokręciła głową.
- To dziwne, bo gdyby dostał, to można by za nim iść po
farbie.
- W tym sęk, że farby nigdzie nie było. - Gajowy dopił
kawy, wierzchem ręki wytarł sumiaste wąsy. -1 tropu nie było
widać, bo trawa po pas. Gdyby były psy...
- Przecież Masłoń był z psami.
- Formalnie tak, ale - znowu machnął ręką lekceważąco -
gadaj z takim. Mówię mu: „Panie leśniczy, trza by psy puścić
po tropie”, a on nic, tylko klął, bo mu ten jeden strzał
wszystko na nice przewrócił. - Zaśmiał się z nie ukrywaną
radością. - Mówię wam, formalnie wszyscy potracili głowę.
Ten Austriak, taki tęgi, sposobny pan, to się prawie formalnie
ugotował ze złości. Bo i nie dziw, chciał do Wiednia zawieść
piękne wieńce szesnastaka, a tu po jeleniu formalnie tylko
trochę bobków na polanie zostało. I formalnie...
- No, dobrze, panie Chodzina - przerwała mu pani Mary-
sia. - Były psy, to dlaczego Masłoń nie szukał jelenia.
- Bo formalnie stracił głowę. Niby to poszliśmy w stronę
potoka. Psy coś zwęszyły, ale potem leśniczy na oszronionej
trawie zobaczył ślady butów. I poszedł po tych śladach, a nam
kazał szukać byka. No to my szukali. Obeszli my wszystkie
grapy pod Caryńską i formalnie kamień w wodę.
- To dziwne - zastanowiła się pani Marysia. - Bo gdyby
jeleń dostał, to przecież byłaby farba.
- He, he... - zachichotał cicho gajowy - ja to formalnie
myślę, że jeleń nie dostał, tylko ktoś Masłoniowi zrobił
dobrego psikusa.
- Co pan, panie Chodzina! - zawołała z niedowierzaniem
ciotka Honorka.
Gajowy zmrużył porozumiewawczo oczy.
- Ja tak sobie myślę, bo formalnie nikt nie lubi tego
naszego leśniczego. Ktoś zaczaił się i strzelił Panu Bogu
w okno, a leśniczemu na złość i zmartwienie.
208

background image

Bęc! Masz, babo, placek! Tym razem placek ze smakowi-
tym powidłem wysmażanym na patelni niespodzianki. Bo,
prawdę mówiąc, nie mogłem usłyszeć lepszej wiadomości dla
uspokojenia mojej skołatanej wyobraźni. Formalnie... wielka
sensacja. Jeleń, którego oczami wyobraźni widziałem leżącego
w posoce, nagle ożył. Cała relacja Joja wydawała się zupełnie
prawdopodobna. Brzega z tajemniczego kłusownika stał się
formalnie niewinnym miłośnikiem przyrody. Zostawała tylko
jednak zagadka do rozwiązania: kto strzelił Panu Bogu w okno
na złość i utrapienie panu leśniczemu Masłoniowi?
Po takiej wiadomości życie wydaje się niewinnym space-
rem, a śniadanie rozpustną ucztą i świat nagle pięknieje
w oczach, a w duszy coś zaczyna grać na weselszą nutę. Nic
więc dziwnego, że z Ogromnym apetytem wbiłem jajecznicę na
boczku, a potem, popijając aromatyczną kawę i zachwycając
się boskim ciastem drożdżowym pachnącym wanilią i skórką
pomarańczową, pomyślałem, że warto by było zbadać, co
w trawie piszczy, zwłaszcza w tej pod Połoniną Caryńską. Dla
usprawiedliwienia te} zuchwałej myśli tłumaczyłem się sam
przed sobą, że jest przecież niedziela, na dworze przyświeca
jesienne słońce, spoza lasu widać dalekie, lekko przymglone
góry, a moje schorowane płuca proszą o jak największą porcję
górskiego ozonu. Więc... w góry, w góry, miły bracie...
Sam nawet nie wiem, jak i kiedy znalazłem się wysoko
ponad widniejącymi wśród nagich konarów dacharrii Hulskie-
go. W sercu czułem radosny niepokój oczekiwania, a w uszach
brzmiało mi jeszcze basowe pochrapywanie Dużego Gawraka,
który nawet nie łypnął okiem, kiedy ubierałem się w naszej
gawrze na tę górską wycieczkę. A dokoła był bukowy las...
I opadłe liście szeleściły niemal pieszczotliwie pod moimi
stopami. Zdawało mi się, że jestem sam i sam zdobywam
niezwykłe doświadczenie, gdy raptem wśród przydrożnych
krzaków zamajaczyło coś burego...
- Bigos, co ty tu robisz? - zawołałem radośnie zdziwiony.
209

background image

Psisko zamerdało wesoło ogonem. Kilkoma susami znalazło
się/u moich nóg. Poczułem się jak leśny wędrowiec z wiernym
przyjacielem, lecz wnet przypomniałem sobie ostrzeżenie
domowników, że psa nie wolno wyprowadzać w las, bo płoszy
zwierzynę, a napotkany leśniczy lub myśliwy może go za-
strzelić.
- Zapchlony kundlu - mówiłem do psa pieszczotliwie -
chętnie wziąłbym cię na tę wycieczkę, ale sam rozumiesz.,.
Bigos nie miał zamiaru mnie zrozumieć. Łasząc się u moich
nóg, skowycząc radośnie i łypiąc na mnie oczyma, wyrażał
pogardę dla wszelkiego rodzaju ludzkich praw i rozporządzeń.
Chciałem go odpędzić.
- Idziesz ty! Jazda do domu! Nie chcę cię mieć na swym
sumieniu! - Ciskałem w jego stronę drobnymi patykami, lecz
Bigos odbiegał jedynie na odległość rzutu i wnet zawracał, jak
gdyby chciał się ze mną bawić. Dałem za wygraną.
- Pchlarzu! Złoczyńco! - żartowałem. - Idziesz ze mną na
własną odpowiedzialność, a gdy będą ściągać z ciebie skórę,
to, pamiętaj, nawet nie pożałuję.
Machnął na to lekceważąco ogonem. Cóż miałem robić?
Kundlisko było niezwykle towarzyskie i czuło do mnie sympa-
tię, zapewne z tego powodu, że jego pchły najchętniej na mnie
przeskakiwały. Mówię wam, kundel nad kundlami. Prawdo-
podobnie mieszaniec dziesięciu nie zbadanych ras. Strasznie
kudłaty i ogromnie wesoły. Spomiędzy burych kudłów świeci-
ły mu ślepia, a spojrzenie miał hultajskie i zarazem zalotne.
Ruszyliśmy w dalszą drogę - ja z poczuciem winy, że go
zabrałem, on rozkosznie rozbawiony moją uległością. I tak
szliśmy w stronę Połoniny Caryńskiej, a właściwie nie wiem,
w jaką stronę, gdyż szczerze mówiąc wtedy jeszcze nie oriento-
wałem się w okolicy. Nie wiedziałem, gdzie Rzym, gdzie
Krym, a co dopiero Połonina Caryńska.
Im dłużej szliśmy, tym było piękniej i bardziej dziko.
Początkowo droga prowadziła doliną wzdłuż bystrego potoku.
210

background image

Zbocza były rdzawe od opadłego listowia, a pnie buków szare
i gładkie, jakby obciągnięte skórą. I słońce przeciekało łagod-
nie przez splątane konary, znacząc stoki ciepłymi plamami.
W dole szumiał potok. Zielonkawa woda przetaczała się
pieniście przez omszałe głazy, a na rozlewiskach tworzyła
wiry. Pachniało cierpko korą i puchnącymi od wilgoci
mchami.
Dalej dolina zwężała się, a potok ginął w gęstej plątaninie
gałęzi. Droga zawracała ostrym zakosem na strome.zbocze
usiane młodymi świerkami. Zrobiło się mroczno i chłodno. Na
gałęziach siwiał szron. W cieniu matowiał, w słońcu mienił się,
a na czubach drzew tajał, a wtedy drobne krople rosy stroiły
świerczynę ziarnistą powłoką klejnotów.
I było coraz piękniej - tak pięknie, iż czułem zawrót
w głowie. Żałowałem, że nie jestem poetą i nie potrafię ująć
tych wszystkich piękności w strofy wiersza. Kajtka napisałaby
zapewne cały poemat, ale gdzie tam Kajtka? Szliśmy więc
dalej. Ja wciąż nie mogłem wyjść z podziwu, a Bigos zataczał
kręgi i węszył zawzięcie, ginął w gęstwinie. Domyślałem się,
że trafia na tropy zwierzyny.

background image

7

Szliśmy tak długo, że właściwie zapomniałem, po co idzie-
my. I wciąż nie mogłem wyjść z podziwu. Wyszedłem dopiero
wtedy, gdy Bigos zatrzymał się gwałtownie. Chwilę wietrzył,
potem nagłe zjeżył się, zawarczał groźnie i przeciągle. Struch-
lałem. Z zapartym tchem czekałem na zjawienie się wilka,
niedźwiedzia lub żubra, lecz na próżno. Bigos tymczasem
ruszył ostrożnie przed siebie. Prowadził mnie przez stok
zawalony łomami drzew, usiany wykrotami. Naraz na skraju
lasu pod pniem starej sosny zobaczyłem smugę dymu. Nim się
zorientowałem, ktoś głośno zawołał:
- Weź tego psa, bo go zastrzelę.
W tej samej chwili dziwna postać uniosła się znad ogniska
i stanęła w pasmach snującego się leniwie dymu. Przez chwilę
pomyślałem, że to Robinson Cruzoe zjawił się nieoczekiwanie
w bieszczadzkich ostępach. Postać mężczyzny z daleka przy-
pominała sławnego samotnika: gęba po białka oczu zarośnięta
rudą szczeciną, na głowie wełniana czapka, na grzbiecie stara,
poplamiona panterka, portki połatane, spojrzenie człowieka,
który od miesięcy żywi się korzonkami, larwami i jajami
dzikich ptaków. Jednym słowem - Robinson Bieszczadów!
Z trwogą spojrzałem na Bigosa. Wierzcie mi, wolałbym,
żeby w tej chwili zamienił się w mysz polną albo wiewiórkę, ale
cóż mogłem zrobić, skoro wciąż był tym samym hultajskim
kundlem i, nie zważając na ostrzeżenie, szczerzył kły i warczał
zaciekle.
- To twój pies? - zawołał nieznajomy z daleka.

212

background image

- Nie - odkrzyknąłem. - Nie wiem, skąd się przyplątał.
- Ale jest z tobą!
- Niby tak...
‘ - To weź go na smycz!
- Chętnie bym go wziął, ale nie mam smyczy.
- To nie wiesz, że psa nie wolno zabierać do lasu!
- Wiem, ale ja go wcale nie zabrałem!
Bylibyśmy tak przekrzykiwali się do wieczora, gdyby do-
mniemany Robinson nie ruszył w moją stronę. Myślałem, żęto
koniec, nie tylko zastrzeli psa, ale i mnie umcestwi, lecz on
nagle roześmiał się i, prychając komicznie, zawołał:
- Przecież to Bigos pani Kasprzykowej.
Bęc! Rozczarowanie. Nie miałem przed sobą ani Robinso-
na, ani kłusownika, ani licho wie jakiej podejrzanej kreatury,
lecz kogoś, kto znał Bigosa, a przez to zapewne jego gospody-
nię. W jednej chwili rozwiała się legenda, a życie wróciło na
swe normalne miejsce. Bigos zniuchał znajomego. W przyjaz-
nych lansadach zbliżył się do brodacza i jął obwąchiwać mu
buty.
- No, no, stary. - Nieznajomy potraktował go niemal
koleżeńsko. - Powiedz lepiej, czy nie zadusiłeś w lesie jakiego
królika?
- Daję słowo, że nie - ująłem się za hultajem.
. - Ja go dobrze znam. To kłusownik i huncwot. Patrzy
tylko, jak urwać się z łańcucha i wywiać w las. - Naraz weso-
łe oczy brodacza spoczęły na mnie. - A ty?
- Ja?... Ja nie jestem kłusownikiem - wybąkałem mimo-
chodem.
- A właściwie kim jesteś?
- Mieszkam u pani Kasprzykowej.
- I co tu robisz?
- Ja?... - zająknąłem się. Piękne pytanie! Sam nie wiedzia-
łem, co robię. Wyszedłem z ukrytą myślą, że może po drodze
coś się zdarzy, coś, co przynajmniej częściowo wyjaśni zagad-
213

background image

kę tajemniczego strzału do jelenia. W istocie już o tym
zapomniałem, a uwiedziony niezwykłym pięknem słoneczne-
go dnia, nie mogłem wyjść z podziwu. I cóż powiedzieć na
takie pytanie? Nic więc nie odpowiedziałem, lecz po chwili
sam zapytałem: - Może pan słyszał strzał?
- O jakim mówisz strzale? - zdziwił się brodacz.
- Bo gajowy Chodzina przyszedł dziś rano do pani Ka-
sprzykowej i opowiadał, że o świcie...
- Aaa... rozumiem - przerwał mi. - Ja też ten strzał
słyszałem.
- A może to pan strzelał? - rzuciłem niemal wyzywająco.
Brodacz łypnął podejrzliwie, lecz wnet uśmiechnął się
beztrosko.
- Ja tę pukawkę noszę tylko od parady.
„Chce się wymigać i dla zatuszowania sprawy zaczyna
żartować” - pomyślałem, zerkając podejrzliwie na zwisającą
mu z ramienia strzelbę.
- A może - ciągnąłem z przekąsem - strzelał pan tylko ot,
tak... na wiwat, Panu Bogu w okno, żeby spłoszyć zwierzynę.
Brodacz roześmiał się głośno.
- O czym ty, kawalerze, mówisz?
- O tym samym, o czym pan myśli. - Starałem się nie
zmieniać żartobliwego tonu. - Pewno pan chciał zrobić kawał
leśniczemu.
- Jaki kawał?
- Pan wie najlepiej. Chciał pan spłoszyć zwierzynę, żeby ci
dewizowi myśliwi nie mieli do czego strzelać.
Brodacz zabawnym ruchem uniósł wskazujący palec.
- To znakomity pomysł! Szkoda, że sam na to nie wpa-
dłem. Bo te dewizowe polowania wcale mi się nie podobają.
Włóczą się ci cudzoziemcy po górach i tylko mi przeszkadzają.
- Panu? - zdumiałem się.
- Właśnie mnie, kawalerze. Właśnie mnie - powtórzył
rozbawiony, a potem ręką zatoczył szerokie półkole.
214

background image

■ - Bo te góry to mój wielki majątek, moja najwspanialsza
posiadłość. Dziwisz się? - Zerknął na mnie z ukosa, a potem
z rezygnacją machnął ręką. - Co ci będę tłumaczył! Jesteś
porządnie zmęczony ipewno bardzo głodny. Zapraszam cię na
skromny obiad. - To powiedziawszy, wziął mnie pod ramię
i pociągnął w kierunku ogniska.
Pod starą sosną o dziwacznie pokręconym pniu i przerze-
dzonej czuprynie płonęło wesoło ognisko, nad ogniskiem
w małym kociołku coś bulgotało, a dokoła rozchodził się
przyjemny zapach mięsiwa i przypraw.
- Comber jeleni - powiedziałem z przekąsem i znacząco.
- Nie, mój drogi, łapa młodego niedźwiedzia. - Oparł
strzelbę o pień sosny, z pokrywki kociołka podniósł drewnianą
łyżkę, i nie patrząc na mnie, jął mieszać gęstą zawartość
kociołka. Pies, czując nęcące zapachy, kręcił się niecierpliwie
wokół ogniska. Wysunął czarny nos w stronę kociołka, lecz żar
odeń bijący odstraszał go i srodze niepokoił.
- A idziesz ty! - odegnał go brodacz.
Bigos odskoczył niechętnie, lecz wnet opodal ogniska zwę-
szył puszkę z napisem ,,Gulasz wołowy”, zamerdał ogonem
i zabrał się do wylizywania resztek jej zawartości.
- Eee... - udałem rozczarowanie -wcale nie łapa niedźwie-
dzia, tylko zwykły gulasz z puszki.
- Z makaronem czterojajecznym - zaśmiał się dobrodusz-
nie. - A ty co myślałeś?
- Myślałem, że pan jest tutejszym Robinsonem Cruzoe
i żywi się pan tym, co upoluje.
- Niewiele się pomyliłeś. Dzisiaj polowałem na grubego
zwierza.
- Na niedźwiedzia?
- Nie. Na żubra.
- Żubry są pod ochroną.
- Ale nie dla mnie. Ja mogę strzelać do wszystkich zwie-
rząt.
215

background image

- Pan chyba żartuje.
- Nie, mój drogi. Mam taką broń, przed którą żadna
zwierzyna nie umknie.
- I co?... Zastrzelił pan tego żubra?
- Niestety. Właśnie ten tajemniczy strzał o świcie wszystko
mi pokrzyżował.
Rudobrody Robinson wydawał mi się coraz bardziej sympa-
tyczny, a jednocześnie podejrzany. Zwodził mnie albo sobie
najoczywiściej kpił. Tymczasem jednak był zajęty przygoto-
wywaniem obiadu. Odstawił z trójnoga kociołek i z nabożeńs-
twem zamieszał kipiącą weń masę. Potem nałożył mi łyżką
pełną menażkę.
- I jak pan myśli - zagadnąłem, kiedy zabraliśmy się do
jedzenia - kto wtedy strzelił?
- A co ty, mój kawalerze, prowadzisz śledztwo?
- Dobrze byłoby wiedzieć - odparłem wymijająco.
- Czy to takie ważne?
- Jak dla kogo.
- Dla mnie nie ma żadnego znaczenia.
- Bo to pewno pan zrobił kawał leśniczemu. - Jeszcze raz
próbowałem go zahaczyć.
Daremnie. Brodacz przechylił przekornie głowę i przyjrzał
mi się bacznie roześmianymi oczyma.
- Echj z ciebie niepoprawny niedowiarek. Mówiłem ci, że
przez ten strzał uszedł mi gruby zwierz.
- Żubr, he, he.., - zaśmiałem się kpiąco.
- Żebyś wiedział. Od dwóch dni tropiłem starego żubra,
który odsądził się od stada. Dzisiaj rano byłem już blisko
zdobyczy. Chciałem tylko zająć odpowiednie stanowisko
i właśnie wtedy padł ten pechowy strzał. Żubr, jak się
domyślasz, spłoszył się, a ja teraz będę musiał znowu stracić
sporo czasu, żeby go odszukać.
- Dlaczego pan szuka właśnie tego żubra? - zapytałem
coraz bardziej zdziwiony.
216

background image

- Bo miałem go już kilka razy na muszce.
- - Ciekawe. I nigdy pan go nie trafił.
- O, już kilka razy. I właśnie dlatego...
- Nie rozumiem - przerwałem mu nieco zniecierpliwiony.
- Trafił go pan, a żubr dalej chodzi po górach i lasach?
- Na tym właśnie polega cudowność mojej broni. Trafiam
i nie zabijam.
- To pan chyba z łuku strzela!
- Cudowny dowcip! - Brodacz roześmiał się głośno, a po
chwili dodał: - Jedno mnie dziwi, przyjacielu, że jesteś tak
mało spostrzegawczy.
No, proszę, to mi pięknie dosolił. Byłem przekonany, że
memu orlemu oku nawet mucha na nosie Bigosa nie umknie,
a tymczasem, bęc! - mało spostrzegawczy. Dobry sobie.
Strzelają mu przed nosem, płoszą zwierzynę, a on nic się tym
nie przejmuje. Czekaj, bratku, ja cię jeszcze podejdę i inaczej
będziesz śpiewał. Zanim jednak zdążyłem go podejść, na
sąsiedniej sośnie zobaczyłem zwisającą z gałęzi wielką skórza-
ną torbę, a obok torby nowoczesny aparat fotograficzny
z teleobiektywem. I nagle spiekłem raka, i o mały figiel nie
zapadłem się ze wstydu pod ziemię. Fotograf, jak babcię
kocham, a dziadka poważam! A ja, głupi, podejrzewałem go...
nie wiadomo o co.
- To pan... to pan... - jąkałem się - poluje obiektywem. -
A potem, żeby zatrzeć złe wrażenie, dodałem nieco mędrko-
wato: - Jednak riosi pan ze sobą strzelbę.
- Na wszelki wypadek, przyjacielu. W górach rozmaicie
bywa, a zwierzyna ma nieoczekiwane pomysły. Raz spłoszony
przeze mnie żubr zawrócił i zaszarżował. Miałem szczęście, że
obok mnie była sosna, bo inaczej nie wiem, jakby się ta
przygoda skończyła. Ale na ogół żyję w wielkiej zgodzie z całą
naturą.
- To musi być fantastycznie tak podpatrywać zwierzęta,
a potem je fotografować.
217

background image

- Najwspanialsze polowanie - potwierdził poważnie. - No
co, smakował ci obiad?
- Ta łapa młodego niedźwiedzia była zupełnie, zupełnie -
zażartowałem.
- A gulasz z makaronem jeszcze lepszy - śmiał się. Poczęs-
tował mnie herbatą z termosu, a potem zaczął zwijać obozowi-
sko. Chciałem mu pomóc, lecz on spojrzawszy na zegarek
powstrzymał mnie. - Mówiłeś, że mieszkasz u pani Kasprzy-
kowej. To stąd dość daleko, więc jeżeli chcesz wrócić do domu
przed zmrokiem, powinieneś się spieszyć.
- A pan?
- O mnie się nie martw. Muszę jeszcze pójść tropem tego
żubra samotnika. Może mi się uda zdybać go przed zachodem
słońca.
- A potem?
- Potem - uśmiechnął się wyrozumiale i uniósłszy głowę
spojrzał na nieboskłon. - Pogoda zapowiada się piękna, więc
najlepiej będzie przespać się w śpiworze.
Ja też się rozejrzałem. Dopiero teraz zrozumiałem, że nie
wiem, gdzie się znajduję, a gdy człowiek nie wie, gdzie się
znajduje, to zaczyna się niepokoić. Zapytałem więc nieśmiało:
- Przepraszam pana, właściwie gdzie ja jestem?
Pokiwał nade mną głową.
- Przyjacielu, wybierasz się w góry, a nie wiesz dokąd.
- Bo chciałem iść pod Połoninę Caryńską, tylko nie wie-
działem...
- A doszedłeś pod Wetlińską - przerwał mi. - Zboczyłeś
kilka kilometrów na zachód. Ale nie martw się. Wracaj tą samą
drogą. Pies cię doprowadzi do domu...
Rzekło się. Bigos został mym przewodnikiem. Zawierzyłem
mu, a zwłaszcza jego nieomylnemu nosowi i ruszyłem w dro-
gę. Początkowo Bigos prowadził bezbłędnie. Minęliśmy stro-
my stok z powalonymi wiatrem pniami, a potem... Potem’
stało się coś, czego brodaty Robinson nie przewidział. Kundel
218

background image

natrafił na świeży trop i pognał jak oszalały. Wnet zniknął
wśród pni i zdradzieckich wykrotów. Zostałem sam.
Dokoła dziewiczy las, nade mną fiołkowosine niebo, a we
mnie... Lepiej o tym nie wspominać, bo szczerze mówiąc,
przypomniały mi się wszystkie opowiadania o niedźwiedziach,
wilkach, szarżujących żubrach. Poczułem się osaczony. Jak
gdyby za każdym pniem czyhało na mnie niebezpieczeństwo.
Pognałem więc za Bigosem.
Początkowo miałem nadzieję, że przeklęty kundel, hultaj
i nicpoń, wróci za chwilę, lecz chwile szybko mijały, a po nim
ani śladu. Szukaj wiatru w polu! Biegłem w tym kierunku,
gdzie zniknął mi z oczu. Minąłem stok pełen łomów i wykro-
tów. A potem znalazłem się w niezwykle gęstych zaroślach
świerczyny. Przedzierałem się z wielkim wysiłkiem, a im
dłużej to czyniłem, tym gęstsze zasieki zagradzały mi drogę.
Miałem już solidnie podrapane ręce, twarz, a oczy pełne
pajęczyny i - zapewne - przerażenia. Zdawało mi się, że te
piekielne zarośla nigdy się nie skończą, lecz nagle pojaśniało
i wśród gałęzi ujrzałem wielką polanę.
Polana jak polana - bieszczadzka, rozjaśniona łagodnym
słońcem, falująca na wietrze trawami, zaciszna i pełna pierwo-
tnego uroku.
Naraz gdzieś w górze, wśród buczynowych przylasków,
usłyszałem skowyt psa. W tej samej niemal chwili czubki
krzaków zakołysały się, a z gęstwiny, niby smuga cienia,
wyrwało się wielkie cielsko. Początkowo myślałem, że to je-
leń, lecz wnet na tle traw rozpoznałem dzika. Sadził wielkimi
susami. Za nim drugi, trzeci... Cała wataha. A na końcu, za
ogonem ostatniego dzika... Bigos. Nie do wiary, jak te
wspaniałe zwierzęta uciekały przed zapchlonym kundlem.
Wierzyć mi się nie chciało, a jednak rodzajowy widoczek na tle
gór nie był wcale snem ani filmem przyrodniczym, lecz
najprawdziwszą prawdą.
„Poczekaj, pchlarzu - pomyślałem - jeszcze który z dzików
219

background image

weźmie cię na kieł i flaki z ciebie wypruje. Pożałujesz chwili,
kiedy opuściłeś wiernego towarzysza”. Na nic jednak zdało się
narzekanie. Fakt został faktem: ja tkwiłem samotnie na
polanie, dziki umykały w zawrotnym tempie, a nasz kochany
Bigos zabawiał się w psa gończego. Piękna historia. A dokoła
las i las! Zapadła tylko głucha cisza, a we mnie zrodziło się
podejrzenie, że sam będę musiał wracać do domu.
Łatwo sobie powiedzieć - wracać. Biegnąc za tropiącym
Bigosem, zmieniłem kierunek i oddaliłem się od drogi. Dokąd
teraz iść? Nie byłem przecie ani psem gończym, ani dzikim
zwierzakiem, by z odległości kilku kilometrów zwietrzyć dym
z komina. Byłem jednak na tyle rozsądny, iż wiedziałem, że
należy schodzić w dół.
W górach jednak nic nie układa się tak, jak by się powinno
układać, a wszystko właściwie jest przeciw człowiekowi. Pod
górę szedłem dość wygodną ścieżką. Teraz prąc na przełaj,
musiałem pokonywać nieoczekiwane trudności. Najpierw za-
brnąłem w tak gęste krzaki, że z trudem z nich się wyplątałem,
potem raptem natknąłem się na potok.
Potok jak potok, nic szczególnie groźnego, ani nie wezbra-
ny, ani zbyt szeroki, lecz dokoła ciągnęły się zdradzieckie
bagna i młaki. Początkowo chciałem je ominąć, lecz gdy sobie
przypomniałem męczeńską drogę przez cierniste zarośla, ru-
szyłem wprost przed siebie.
Nie uszedłem jednak daleko. W pewnym momencie, prze-
skakując z jednej kępy trawy na drugą po kolana wpadłem
w błotnistą maź. Zanim się wygrzebałem, byłem już tak
utytłany w błocie, że nie poznałaby mnie rodzona babcia. Na
szczęście poznał mnie Bigos. Zjawił się nieoczekiwanie, jak
gdyby wyrósł spod ziemi. Był tak samo jak ja czarny, oblepio-
ny błotem i zmęczony, lecz pysk miał niesamowicie zadowolo-
ny i dumnie łypał ślepiami. Przyjrzałem mu się bliżej, czy
przypadkiem nie przyniósł w zębach kwiczącego dzika, lecz
nic na to nie wskazywało. Przeciwnie, nad łopatką miał
220

background image

wyszarpaną sierść, a po kudłach spływała nikła strużka krwi.
Bohater, szkoda gadać. A ja? Też szkoda gadać i to jeszcze do
którejś tam potęgi.
Psisko zjawiło się w samą porę. Skacząc zgrabnie z kępy na
kępę, bez trudu dobrnęło do mnie i na przywitanie liznęło
jęzorem po twarzy, a potem przeprowadziło bezbłędnie na
suchy grunt.
- Dziękuję ci, kudłaczu, byłeś nieoceniony, ale teraz skoń-
czyła się twoja psia wolność.
Rozpiąłem pasek, przeciągnąłem go przez obrożę Bigosa
i w ten sposób zabezpieczyłem się przed myśliwskimi zakusa-
mi kundla. Bigos przyjął to zupełnie spokojnie, ba, obojętnie.
Pomyślałem więc, że wreszcie skończą się nasze przygody
i teraz już spokojnie dojdziemy do domu.
Wkrótce mogłem się przekonać, jak płonne były moje
przypuszczenia, bo gdy tylko znaleźliśmy się na wielkiej,
obłym stokiem opadającej polanie, Bigos warknął głucho,
zjeżył grzbiet i mocniej pociągnął smycz. Początkowo szamo-
tałem się z kundlem, lecz wnet dałem za wygraną i pozwoliłem
się ciągnąć. Pies zwietrzył nowy trop. Rwał jak oszalały. Wnet
polana została za nami, a pies pruł prosto w gęstwinę.
Przedzieraliśmy się przez zarośla, gdy nagle w głębi parowu
zaszemrała woda. Bigos z wściekłym skomleniem rzucił się
w stronę potoku. Pociągnął mnie za sobą. Stoczyliśmy się ze
stromego brzegu i wtedy pies dopadł przykrytego starannie
świerkową cetyną cielska jelenia.
Zwierzę leżało martwe na dnie potoku, na głazach opłuki-
wanych zielonymi bryzgami wody, szczelnie okryte gałęziami.
Pies zaczął zlizywać z płowej szyi zakrzepłą krew. A mną coś
targnęło. Nie wiem, czy strach, czy żal? Stałem jeszcze chwilę
jak sparaliżowany. Potem nagle szarpnąłem mocno Bigosa i,
mimo jego oporu, ruszyłem w dół potoku. Gnałem coraz
szybciej ścigany narastającym lękiem. Wiedziałem, że stało się
coś, czego w tej chwili nie mogłem pojąć, a co przerażało mnie
221

background image

do głębi. I byłbym tak gnał nie wiem jak długo i dokąd, gdyby
raptem wśród wyniosłych pni buków na stromej ścieżce nie
zjawił się Jo jo. Na jego widok oprzytomniałem.
Jojo złapał mnie mocno za ramię i przyjrzał mi się z takim
zdumieniem, jak gdybym był leśnym gnomem albo czymś
jeszcze bardziej oryginalnym,
- Maciek! - zawołał głosem wzywającym o pomstę do
nieba. - Słuchaj, stary, nie rób takich kawałów, bo już wszyscy
myślą, że przepadłeś w lesie.
Chciałem coś powiedzieć na usprawiedliwienie, lecz naj-
wznioślejsze słowa wydały mi się blade wobec tego, co przeży-
łem. Patrzyłem więc głupkowato. Jojo tymczasem kręcił
z niedowierzaniem głową.
- Człowieku, co się z tobą stało? Wszyscy cię szukają. Pani
Marysia tak się wystraszyła, że chciała telefonować do Cisnej
na milicję. No, bracie, piękny wyciąłeś numer.
W skołatanej głowie szukałem jakiegoś wykrętu, lecz Jo ja
nie wypadało czarować. On zaś wciąż patrzył na mnie potępia-
jąco.
- Jeszcze tego brakowało, żebyś się przeziębił. Ledwo
wygrzebałeś się z biedy, a już kozakujesz. Zdaje mi się, że
chcesz bezpłatnie przejechać się do Bozi...
Ostatnie słowa trafiły mi do przekonania. Zabrzmiała
w nich nie tylko nagana, lecz również głęboka troska o moje
nadwerężone chorobą płuca.
Wreszcie wydusiłem z ogromnym trudem:
- Przepraszam, panie Jojo.
- Przepraszam, przepraszam - podjął gniewnie. - Nic mi
nie przyjdzie z twojego przepraszania. Dlaczego nie powie-
działeś, dokąd się wybierasz?
- Pan przecie spał.
- Nie czaruj. Wszyscy byli w domu.
- Myślałem, że zaraz wrócę. I w ogóle...
- Indyk też myślał - przerwał mi ostro. -1 w ogóle co ci do
222

background image

głowy strzeliło? Dobrze wiesz, że psa nie wolno zabierać do
lasu.
*- Wiem - krzyknąłem niemal, bo już byłem porządnie
wpieklony. Piękna sprawa! Poświęcam się, cały dzień włóczę
się po górach, wpadam w bagno, przedzieram się przez
nieprzebyte chaszcze, wreszcie odkrywam wielką sensację,
a tu mnie taka spotyka zapłata. Dość tego wypytywania. -
Wiem - powtórzyłem zadziornie. - Ale dzięki Bigosowi,
odkryłem w potoku zabitego jelenia.
Bęc! Tego nawet Jojo się nie spodziewał. Zamurowało go,
gębula mu zrzedła, lecz nie na długo, bo wnet zaczął powątpie-
wać i stawiać najprostsze pytania: Jakiego jelenia? Gdzie?
Kiedy? Czy mi się przypadkowo w głowie nie pomieszało?
I czy nie miałem przywidzeń?
Wpieklił mnie jeszcze bardziej. Zacząłem więc opowiadać
bez składu i ładu, trzy pp trzy, tak że nawet mandaryn chiński
nic by z tego nie pojął. Nic dziwnego, byłem przecie tak
wzburzony i tak ogromnie zaskoczony, że z trudem zbierałem
myśli, a co dopiero słowa. Potem jednak poszedłem po rozum
do głowy i zakończyłem zupełnie składnie.
Jojo tarł w roztargnieniu policzek. Łypnął na mnie poro-
zumiewawczo.
- Maciek, to śmierdząca sprawa. ■<
- Sprawa śmierdząca, ale jeleń zupełnie świeży - zakpiłem
przekornie.

Jojo był tak zamyślony, że nie zwrócił uwagi na przytyk.

- To dziwne - zastanawiał się - bo gajowy twierdzi, że
strzał był na wiwat. Ktoś chciał spłoszyć zwierzynę.

- I zrobić złośliwy kawał leśniczemu Masłoniowi.

- Tak przynajmniej twierdzi Chodzina - powtórzył bez
przekonania. - Może mu na tym zależy. Ale właściwie dlacze-
go? Może chce się pozbyć kłopotów? Bo to przecie same
zmartwienia, jeśli w jego rewirze kłusują.

- A pan jak myśli, kto strzelił tego jelenia?
223

background image

Jojo ocknął się z zamyślenia. Spojrzał niemal wesoło.
- Ten, kto zaciągnął go do potoku i przykrył świeżą cetyną.
- Sprytnie pan się wymigał. - W tym momencie przypom-
niałem sobie tajemniczego Robinsona, który mnie tak hojnie
ugościł. Dodałem więc pośpiesznie: - A może ten fotograf,
który poluje z teleobiektywem? -

- Fotograf? - zdziwił się Jojo. - Skąd wytrzasnąłeś foto-
grafa?

Wyjaśniłem mu pokrótce, opowiedziałem o naszym przy-
padkowym spotkaniu i zakończyłem:

- Wydał mi się bardzo podejrzany, bo niby fotograf, niby
wielbiciel przyrody i poszukiwacz przygód, a jednak miał przy
sobie bardzo dobrą strzelbę.

Jojo roześmiał się głośno.
- Puchacz? To wykluczone.
- Jaki puchacz?
- No, taki ryzy i strasznie zarośnięty. Tak go tutaj wszyscy
nazywają. Zankomity facet. Robi wspaniałe zdjęcia zwierząt
i wydaje potem albumy. Najlepszy fachowiec w tej dziedzinie,
a przy tym dziwak i oryginał. Bardzo takich lubię. A Puchacz
to dziwak nad dziwakami. Zbudował sobie drewniany dom na
Hołowatem i żyje w nim jak pustelnik. Po całych dniach
włóczy się po górach. On tego nie mógł zrobić. Za bardzo
kocha zwierzynę.

. - Nic nigdy nie wiadomo. Może właśnie chciał spłoszyć
jelenia, -a tymczasem trafił...

- Wykluczone - przerwał mi Jojo. - To nie był przypadek.

- W takim razie - kto strzelał?
Jojo trącił mnie żartobliwie w ramię.

- Aleś ty uparty! I co ci z tego przyjdzie, gdy się dowiesz?
Czasem lepiej zapomnieć o tym, co się widziało. Lepiej
i bezpieczniej, bo to... mówię ci zupełnie poważnie, śmierdzą-
ca sprawa.

- Istnieje jednak prawda.
224

background image

- Tak, istnieje, ale nigdy nie wiadomo przeciw komu może
się obrócić.

- Pan przecież tego nie zrobił.

- Nie zrobiłem, ale widziałeś i słyszałeś, jak mnie rano
przesłuchiwał leśniczy. Bardzo łatwo jest rzucić na kogoś
podejrzenie, a potem... - Skwitował gestem ręki. Nagle
chwycił mnie mocno za ramię. - Mam nadzieję, że teraz już
mnie nie posądzasz.

- No, jasne... Bo kiedy zdążyłby pan zaciągnąć jelenia do
potoku i przykryć go świerczyną. W takim razie zostaje
tylko...

Jo jo jeszcze mocniej ścisnął me ramię.

- Myślisz o Brzedze? - W głosie jego brzmiało ostrzeżenie.
Zrozumiałem, że zależy mu, by odsunąć podejrzenie od

górala.

- Nie - odparłem z dobrotliwą przekorą. - Myślę, że zrobił
to jakiś tajemniczy duch puszczy.

- Czarodziej z ciebie - roześmiał się Jojo. -1 zdaje mi się, że
najlepiej by było, gdybyś dalej tak myślał. A ja - dodał po
chwili - postaram się wyjaśnić, kto to zrobił, bo mnie to
cholernie ciekawi.

- Dobry z pana Gawrak - zażartowałem. - Mnie to pan
zabrania, a sam chce się pan bawić w detektywa.

Klepnął mnie przyjaźnie w ramię.

- Bądź spokojny, gdy będę wiedział coś pewnego, to ci
powiem. - Naraz spojrzał na mnie-zatroskany. - Maciek,
przecież ty ledwo żyjesz, a wyglądasz, jakbyś wrócił z wojny
trzydziestoletniej.

W samą porę wypowiedział te słowa, gdyż byłem tak
zmęczony całodzienną włóczęgą i wrażeniami, że ledwo trzy-
małem się na nogach.

Ruszyliśmy więc w stronę Hulskiego.

background image

8

N

a

drugi

dzień...

Nie

będę

jednak

opisywał,

co

się

stało

na

drugi dzień, bo właśnie nie zdarzyło się nic ciekawego. Sprawę
strzelonego pod Caryńską jelenia owiała - jak to się pięknie
mówi - mgła tajemnicy. Widocznie nikomu na tym nie
zależało, by ją do końca wyjaśnić. I nikt się prawdopodobnie
nie dowiedział, że strzelony byk leżał w największej bieszcza-
dzkiej gęstwinie, przykryty świeżo ściętymi gałązkami świer-
czyny. Co się z nim stało? To też zostało tajemnicą. Jojo
wprawdzie na własną rękę prowadził śledztwo, lecz bez
wyniku. Tak przynajmniej twierdził. Bo kiedy go zapytałem,
czy ma jakieś nowe wiadomości, skwitował mnie żartem:

- Jeżeli chcesz dowiedzieć się, kto strzelił jelenia, to krąż
wieczorem po wsi i niuchaj, skąd dolatuje zapach pieczonej
dziczyzny.

Sprytnie się wykręcił, szkoda gadać, i nie byłby zapewne
Jojem, gdyby nie dodał:

- Najlepiej założyć, że tego strzału ani jelenia w ogóle nie
było. -1 uniósłszy do góry ręce proszalnym gestem, zaintono-
wał jak ksiądz w kościele: - A Wielki Duch Puszczy niech nam
wszystkim wybaczy.

Nie wiem, komu miał wybaczyć i co. Zrozumiałem jednak,
że od pamiętnej niedzieli, kiedy po raz pierwszy samotnie
zapędziłem się w dzikie ostępy bieszczadzkich lasów, Wielki
Duch Puszczy stał się moim przewodnikiem. Coraz częściej
wędrowałem po wąskich ścieżkach Otrytu i przedzierałem się
przez bieszczadzkie gęstwiny. Z wolna z cywilizowanego

226

background image

mieszczucha stawałem się leśnym wędrowcem i, jak w książ-
kach Coopera i Curwooda, poznawałem tajemnice natury.
Odzyskiwałem zdrowie, a otaczający świat w mych oczach
stawał się coraz szerszy, piękniejszy i coraz bardziej tajem-
niczy.

Wydał mi się jeszcze bardziej tajemniczy, kiedy pewnego
dnia, wspinając się pod strome zbocze Otrytu, spotkałem
nieoczekiwanie Brzegę. Byłem nieco zdziwiony, gdyż dzień
był roboczy, a tymczasem Brzega zamiast ścinać z Jo jem
stuletnie drzewa wypatrywał czegoś w konarach starego buka.
Na mój widok przytknął palec do ust, nakazując mi milczenie.
Zamarłem więc w zupełnym bezruchu, wstrzymałem oddech
i z bijącym sercem wpatrywałem się w plątaninę grubych
konarów. Poza kilkoma chwiejącymi się na gałęziach zwiędły-
mi liśćmi niczego jednak nie mogłem dostrzec. Nagle Brzega
szybkim jak błyskawica ruchem pokazał na sąsiednie drzewo.
Wśród szarych konarów buka mignęło coś rudawo. Zdawało
mi się, że rdzawa smuga przemknęła falistym ruchem przez
poplątaną gęstwinę. Brzega machnął z rezygnacją ręką:

- Poooszedł!
- Co poszło? - zapytałem szeptem, zbliżywszy się do niego.
- Nie widziałeś? Tumak.
- Tumak? - zdumiałem się. - Nigdy dotąd nie słyszałem
o takim zwierzęciu.

- Kuna leśna - wyjaśnił. - Nie widziałeś nigdy tumaka?
Święty Rododendronie, skąd ja miałem widzieć tumaka?

Kiedy i gdzie? Brzega wyobrażał sobie, że na każdym drzewie
siedzi tumak i tylko czeka, bym go zobaczył. Dobry sobie!

- Może widziałem - odparłem wykrętnie - ale nie wiedzia-
łem, że to tumak.

- To teraz zobaczyłeś.

Porządnie przesadził, bo to, co spostrzegłem, było mglis-
tym zarysem mknącego po grubych konarach zwierzęcia.
Niech mu tam. Mogę zaliczyć.

227

background image

Myślałem, że w dalszą drogę Brzega zechce pójść samotnie,
lecz on skinął na mnie głową.

- Jak chcesz, to pójdziemy teraz pod Perehybkę.

- Czy pan ma tam jakąś robotę? - zapytałem mile zasko-
czony.

- Nie. Dzisiaj mam fajerant, bo w poprzednią niedzielę
robiłem przy zwózce. - I spojrzał na mnie z przyganą, jak
gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że za dużo zadaję pytań.

Zamilkłem. O nic już nie pytałem, chociaż byłem ogromnie
ciekaw, po co tam idziemy.

Brzega ruszył przodem. Krok miał niby wolny, a jednak
ledwo za nim nadążałem. Szedł kołysząc się miękko w bio-
drach, a każdy jego ruch był harmonijny i celowy. Tak chodzą
tylko ludzie zżyci z górami. Prowadził mnie ledwo widoczny-
mi wśród zarośli płajami. Drogę wybierał zawsze najdogod-
niejszą. Nieraz zdawało mi się, że zgubimy się w labiryncie
wydeptanych przez zwierzęta ścieżynek, on jednak bezbłędnie
wyprowadzał nas na szlak. Wzrok przy tym miał czujny i nic
nie uszło jego oczom.

W pewnym miejscu zatrzymał się. Z bukowej ściółki
listowia podniósł małą, białą grudkę. Pokazał mi ją. Wzruszy-
łem tylko ramionami. Grudka jak grudka, przypominała zbite
wapienne włókna i niczego mi nie tłumaczyła. Uśmiechnął się
wyrozumiale, rozkruszył grudkę. W palcach zostało mu kilka
drobnych kostek.

- Wyplówka - powiedział i, nie czekając na moje pytania,
zerknął w górę, na stojącą nad nami rozłożystą, samotną sosnę.
- Puchacz siedział na tej gałęzi.

- Puchacz? - powtórzyłem bezwiednie. Rozejrzałem się
dokoła, szukając przynajmniej śladu największej z sów.

Brzega uśmiechnął się skąpo.

- Nika go nie najdziesz - powiedział z góralska. - On tu był
nocą. A to - podsunął mi pod nos drobniutkie kostki - to
resztki jego uczty. - Potem wytłumaczył mi, że sowy pożerają

228

background image

ptaki lub drobne gryzonie, trawią je, a nie strawione kostki,
resztki piórek i sierści wypluwają.

- To bardzo ciekawe. Nigdy nie przypuszczałem... - bąka-
łem zawstydzony.

Brzega skinął dobrodusznie głową.

- Nie martw się. Pochodzisz ze mną po lesie, to się jeszcze
ciekawszych rzeczy dowiesz.

- A z pana to znakomity przyrodnik.

- No, hej! Bo urodziłem się pod samym lasem. Mój ojciec
był gajowym w Ochotnicy.

- To pan leśny człowiek - zażartowałem.
- No, dyć - skwitował uśmiechem.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Wspinaliśmy się obłą grzędą
między dwoma parowami. Rosły tu stare buki. Ich szare
proste pnie wyglądały jak kolumny. W konarach prześwitywa-
ło zamglone niebo, a słońce, przebijając się przez cienką
powłokę chmur, rozjaśniało rdzawe opadłe liście i nadawało
pniom liliowy odcień.

Potem natrafiliśmy na wielkie wywierzysko. Spod obalo-
nych pni buchała żywo woda. Wokół niej było zielono od
mchów i porostów, a ziemię znaczyły liczne ślady jelenich
racic. Staliśmy chwilę wpatrzeni w bulgocącą wodę. Brzega
skinął głową.

- Te tropy to chyba poznajesz?
- Jasne. To przecież jelenie.
- Jeleń lubi zimną i czystą wodę. To ich wodopój.
- Może byśmy zaczaili się w lesie i zaczekali, aż przyjdą.
Brzega wzruszył ramionami.

- Długo byś musiał czekać. Przychodzą tu o świcie i o zmie-
rzchu. - Zbliżył się do źródła. Pod jego ciężarem spuchnięte
wilgocią mchy uginały się jak materac. Góral przykucnął,
zaczerpnął w dłonie wody i pił drobnymi łykami. Potem
wytarł ręce o spodnie i nachylił się. Chwilę wpatrywał się ba-
cznie w niewielką łysiznę między mchami. Skinął na mnie.

229

background image

- Masz szczęście. Taki trop niewielu ludzi widziało.
Na zbryzganej wodą glinie, niby tajemnicza pieczęć, wid-
niał ślad pozostawiony przez zwierzę.

- Przyjrzyj się dobrze, może zgadniesz? - Łypnął na mnie
poweselałymi oczyma.

- Jak babcię kocham - wykrzyknąłem podniecony - to
chyba kot! Takie ślady nieraz widziałem koło domu.

- Kot. - Zaśmiał się cicho. - Dyć kot, ino. trochę większy
od zwykłego.

- Dziki kot!

-. Dziki, bo dziki - przekomarzał się ze mną - ale trochę
większy od dzikiego kota.

- No to co? - wybąkałem rozczarowany.

- Żbik, bracie. Miałeś szczęście, bo nie tak łatwo trop żbika
zobaczyć.

- A żywego żbika?

- Gdzie tam, co tam! - Machnął ręką. - Ja już sześć lat po
tych lasach chodzę, a dopiero dwa razy żbika widziałem. Żbik,
jak duch, kryje się w największych gęstwinach, poluje tylko
nocą, a czujniejszy jest od najczujniejszego zwierza. I trudno
go dojrzeć, bo najczęściej w gęstych konarach drzew siedzi.
Tropy to nieraz widziałem, najczęściej na świeżym śniegu, gdy
ponowa, ale żbika, gdzie tam, co tam.

Jeszcze chwilę przyglądałem się z odpowiednim szacun-
kiem śladowi wielkiej, kociej łapy i, gdybym mógł, to zabrał-
bym go ze sobą, tak byłem dumny z nieoczekiwanego odkry- ,
cia. Wnet jednak Brzega ruszył wdalszą drogę. Dość długo
wspinaliśmy się stromym zboczem. Wielki, bukowy las ustę-
pował haliznom. Czasem tylko wśród buczyny zamajaczyła
młoda sosenka. Osypana szronem wyglądała jak wykuty
w starym srebrze lichtarz. Przedarliśmy się przez gęstwinę
i wtedy nad nami wyrosło rumowisko zwietrzałych skał.

- To już Perehybka - powiedział Brzega.
230

background image

Zatrzymał się pod skałami, usiadł na kępie suchej trawy.
Spojrzał przed siebie. Jego posępne oczy błysnęły jasnym
blaskiem. Pobiegłem za jego wzrokiem. .Wśród prześwitów
w konarach drzew roztaczał się szeroki widok. Przed nami
wznosiły się dwa grzbiety - Połonina Caryńska i Połonina
Wetlińska. Nad ich zboczami wisiał ołowiany wał skłębionych
chmur, lecz nad szczytami jak świetlista smuga ciągnął się
skrawek czystego nieba. Spoza chmur słońce rzucało ukośne
strumienie światła, rozpalając wierchy metaliczną pożogą.

- Jak tu pięknie! Jaki wspaniały widok! - zawołałem, nie
mogąc opanować nagłego wzruszenia.

Brzega milczał chwilę. Jego surowa twarz była niemal
kamienna, tylko oczy płonęły jak dwa wyjęte z ognia węgliki.
Naraz spojrzał na mnie łagodnie.

- Dyć piknie - mruknął z góralska. - Pikno dziedzina
i leśne roztoki. - Położył mi dłoń na ramieniu. - Cieszysz się,
że cię tu zabrałem?

- No, jasne... I bardzo panu jestem wdzięczny.

- Nie ma za co. Kogo innego tobym nie zabrał, ale ciebie...
Widzę, że ci się tu w górach podoba. Oczy ci się śmieją... Góry
trza zrozumieć - dodał w zamyśleniu. Potem zatoczył ręką
szerokie półkola. - Pikno dziedzina. Takich lasów to już
dzisiaj, nie ma. Tu, nad nami, grzbietem Otrytu wiedzie
turystyczny szlak. Żółte znaki. Czternaście kilometrów
idziesz tym szlakiem i cięgiem ino las i las. I to nie płony,
przetrzebiony, ale zwarty bukowy. Ani jednej przesieki, ani
jednej drogi, ino ścieżki i płaje. I są takie miejsca w tym borze,
że nie przedrzesz się choćby z siekierą. A są i takie, że gdybyś
wdarł się, to zabłądzisz, bo nie ma ani ścieżki, ani najmniejsze-
go znaku. To jest Otryt.

Milczeliśmy chwilę. Wnet jednak Brzega wstał, pod skała-
mi wyszukał zaciszną kotlinkę, a potem zabrał się do rozpala-
nia ogniska. Patrząc na niego, zdawało mi się, że czas cofnął się

231

background image

nagle do lat, kiedy pierwotni ludzie żyli samotnie w dzikiej
puszczy. I Brzega wydał mi się dawnym łowcą, myśliwym,
który po trudach łowów rozpala ognisko.

Góral wyjął z plecaka wędzony boczek, nadział go na
zaostrzony patyk i piekł w płomykach pełgających po suchych
gałązkach.

Ocknąłem się z zadumy nad dawnymi czasami, a patrząc na
milczącego górala zadałem sobie pytanie: czy ten człowiek
mógł zastrzelić jelenia, którego znalazłem w potoku? Nie
śmiałem jednak zapytać o to wprost, więc zacząłem z innej
beczki:

- Panie Brzega, czy zna pan Puchacza?
Zwrócił ku mnie zdziwione spojrzenie.

- Jakiego Puchacza?

- No, tego fotografa, co poluje na zwierzynę z teleobiek-
tywem?

Brzega uśmiechnął się ni to kpiąco, ni wesoło.
- No, dyć. Kto by go tu nie znał?
- I co pan o nim powie?
- Porządny gość - odparł niechętnie.
- Porządny to wiadomo. Jojo mi o.nim opowiadał. Ale
mnie nie o to chodzi. Co pan myśli o jego zajęciu?

Wzruszył, ramionami.

- Czy ja ta wiem? Każdemu wolno fotografować. Chce
mieć zdjęcia, to ma. Wedle mnie to pomylony.

- Dlaczego pan tak sądzi?

- No, bo jaki rozumny człowiek cały dzień włóczyłby się po
lesie. - Nagle zaśmiał się sucho i drwiąco: - He, he... Raz to
trzy dni siedział przy borsuczej jamie. Widziało się, że do
mchu przyrośnie... I co mu z tego?

- Pan przecież też lubi las.
Łypnął na mnie zdziwiony.

- Ja to co innego.
- I lubi pan włóczyć się całymi dniami.
232

background image

Brzega znowu wzruszył ramionami, jak gdyby chciał mi dać
do zrozumienia, że nie ma ochoty prowadzić tej rozmowy.
Zdjął palcami kawał boczku z patyka i podał mi. Boczek
pachniał dymem, był chrupiący, smakowity i rozpływał się
w ustach. Góral uśmiechnął się, zadowolony, że mi smakuje,
i podjął:

- Bo ja to co innego. Jak by ci to powiedzieć? Ja to jak leśny
stwór, leśny i dla lasu stworzony. A on? - Skrzywił się
niechętnie. - On to ino udaje. Jemu ino się widzi... - Wzruszył
bezradnie ramionami, jak gdyby zrezygnował z dalszego
gadania.

- A mnie on się podoba - podjąłem przekornie. - Jojo
opowiadał mi, że robi przepiękne zdjęcia zwierząt, ptaków,
owadów, a potem wydaje albumy...

- Niech se wydaje. - Przeciął ręką powietrze. - Byłem
u niego, pokazywał mi... Ale co z tego?

- No cóż. Ludzie kupują te albumy, oglądają.

- A, niech se oglądają - przerwał mi zniecierpliwiony.
Przecie to wszystko na papierze, nieprawdziwe, bez życia. -
Ożywił się i wbrew swej naturze, jął mówić głośno: - Dobrze
się tym fotografiom przyjrzaLm. Zdawałoby się, że to samo co
w życiu, a zupełnie co innego.

- Fotografia to fotografia, a nie życie.
Łypnął na mnie niemal gniewnie.”

- Dyć. Ino mnie się to nie podoba. Pokazywał mi takie
jedno zdjęcie. Było podpisane - wilk pod Bukowym Berdem.
Nawet piknę. Niby wszystko w porządku - polana jak polana,
drzewa jak drzewa i niby wilk jak wilk. - Zaśmiał się drwiąco.
- Ino kto by się zląkł takiego wilka. A ten, kto nigdy wilka nie
widział, pomyśli, że to pies spuszczony z łańcucha. No, dyć.
Nie ma w tym życia. - Złapał mnie za rękaw i lekko
przyciągnął do siebie. - Posłuchaj mnie, Maciek, jak wilk
wyjdzie na polanę, a ty go zobaczysz, to wszystko w tobie
zamiera. Patrzysz na niego i wiesz, że on na ciebie patrzy.

233

background image

Wyczuł cię. Nie wiesz, cO zrobi. I wtedy jest coś takiego,
jakbyś ty był w wilku, a wilk w tobie i nic poza wami nie
istniało. I - znowu się zaśmiał - niech on to sfotografuje. -
Wyciągnął z kieszeni paczkę sportów, wyłuskał jednego i za-
palił od płonącej gałązki.

Zrozumiałem, że nadszedł odpowiedni moment do frontal-
nego ataku. Zapytałem więc niby tak nawiasowo, od niechce-
nia, a jednak kąśliwie:

- Więc pan uważa, że on mógłby strzelić do tego jelenia pod
Caryńską.

Brzega stężał.
- O jakim myślisz jeleniu?

- To Jojo panu nie mówił, że znalazłem w potoku zabi-
tego...

- Coś mi o tym wspomniał - przerwał mi głosem cichym,
lecz ostrym zarazem. - Namawiał mnie nawet, żebyśmy poszli
w to miejsce, ale nie chciałem, bo to rozmaicie bywa... Jeszcze
mógłby kto nas zobaczyć i posądzić. A wiesz, jedno posądze-
nie i potem kłopot. - Spojrzał na mnie przenikliwie. - A tak na
sto dwa to ja w tego ubitego jelenia nie wierzę.

- Jak to? - żachnąłem się urażony. - Daję panu słowo. Na
własne oczy widziałem. Leżał w potoku przykryty cetyną.

- Może ci się przywidziało? - Uśmiechnął się drwiąco. -
Może to nie był jeleń?

- Pan ze mnie chyba żartuje. Tak go widziałem, jak teraz
pana. Leżał w potoku...

- To niech se dalej leż}’ - przerwał mi tym samym ostrym
tonem.

- No dobrze - natarłem czupurnie - ktoś jednak musiał do
niego strzelić, a potem zaciągnąć do potoku i ukryć. Komuś na
tym bardzo zależało, żeby nikt tego jelenia nie zobaczył -
mówiłem coraz głośniej i coraz bardziej wyzywająco patrzyłem
na niego.

Brzega tępo spoglądał w ognisko. Grzebał patykiem w doga-
234

background image

sającym popiele. Zdało mi się, że mnie w ogóle nie słucha.
Szarpnąłem go za rękaw.

- Może pan wie, kto to mógł zrobić?
Góral uniósł ręce gestem wyrażającym bezsilność. ■
- Jeden Bóg wie, a on nikomu tego nie powie.
- Bóg i pan - rzuciłem wyzywająco.
Osadził mnie jednym błyśnięciem ciemnych oczu. Zdawało
mi się, że na dnie jego źrenic zapalił się niepowstrzymany
gniew. Podniósł się wolno, otrzepał z igliwia spodnie, a potem
powiedział patrząc mi w oczy:

- Ty, Maciek, ty mnie lepiej w to nie mieszaj.
Nie mogłem wytrzymać jego wzroku.

- No dobrze - wymamrotałem.

Brzega zgarnął butami kilka grud zmarzniętej ziemi, a po-
tem jął przydeptywać tlące się jeszcze ognisko. Wilgotna
ziemia syczała pod jego butami. Góral zahaczył mnie rozgnie-
wanymi jeszcze oczyma.

- No, dyć - powiedział przeciągle - gajowy opowiada, że
ktoś chciał mu spłoszyć zwierzynę i strzelił na wiwat. Ludzie,
którzy tam byli, mówią, że szukali jelenia, ale go nie znaleźli,
a ty...

- Bo ja widziałem - przerwałem mu zapalczywie.
- To dlaczego nie doniosłeś leśniczemu?
- Pan dobrze wie, dlaczego.
- O Joja się bałeś?
- Jo jo tego nie zrobił.
- To dlaczego nie zawiadomiłeś nikogo, że jeleń leży
w potoku?

- Bo... bo myślałem, że to pan go strzelił.

Na dnie jego oczu znowu zapaliły się ostrzegawcze ogniki.
Wykonał taki ruch, jak gdyby chciał mnie złapać i przyciągnąć
do siebie, lecz opanował się. Chwilę w zamyśleniu ssał wargę,
a potem nagle roześmiał się dziwnie.

- Zwierzynę trza cenić i szanować - powiedział jakby do
siebie.

235

background image

- Cenić i szanować! - powtórzyłem z piekielną przekorą. -
A jeśli się do niej strzela, to też się ją szanuje?

- No, hej - zadeptywał wciąż ognisko, chociaż już dawno
nie dymiło. - O to ino chodzi, kto strzela.

- Powiedzmy, że pan.

Brzega wolnym ruchem przekręcił kominiarkę na głowie.
Drapał się chwilę za uchem.

- No, hej - powtórzył w zamyśleniu. - Mówię ci, że ja
zwierzynę szanuję, a zwierzyna mnie... Bo my to jakby dla
siebie stworzeni, jakby jedno. - Wtem nacisnął głębiej na
czoło kominiarkę, podniósł z ziemi chlebak, zapiął się i rozglą-
dając dokoła, powiedział już łagodnie: - Zbieramy się. Na nas
już czas. Mgła od dolin podchodzi. Będzie lało.

Spojrzałem w stronę doliny. Niebo zmatowiało. Grzbiety
gór przygasły, a z dołu, z głębi przepastnych roztok podnosiły
się białe kłęby mgły.

background image

9

K.iedy zeszliśmy do Hulskiego, na dole było już mroczno
i gęsta mgła zalała całą dolinę. Minęliśmy most, doszliśmy do
remizy strażackiej. Brzega zatrzymał się.

- Gześć, Maciek. - Podał mi rękę. - Ja jeszcze idę do
gospody. - Potem trącił mnie żartobliwie łokciem. - Coś się
nastyrmał toś się nastyrmał, ale chyba nie żałujesz.

- Dziękuję. To była fantastyczna wycieczka. Tylko...

- Nie turbuj się. Nic się nie stało.

- Przepraszam pana, że tak pana wypytywałem.
Machnął lekceważąco ręką.

- Najlepiej o tym zapomnieć. A jak będziesz chciał pocho-
dzić po lesie, po górach, to mi powiedz. Z tobą dobrze się...

, No, cześć. - Skinął ręką i ruszył raźniejszym krokiem. Stałem
jeszcze chwilę, wpatrując się w jego sylwetkę ginącą za zasłoną
mgły.

Zrobiło się nagle zimno. Ostry wiatr powiał od górskich
zboczy. Droga była niemal pusta, tylko skrajem szedł chłop
poganiając dwie krowy. Ciągnęły za sobą łańcuchy. Żelazo
cicho pobrzękiwało na kamieniach.

Ruszyłem w stronę domu. Za zakrętem zobaczyłem stojący
na przystanku autobus. Zapalone reflektory rozmazywały się
we mgle jak dwie żółte plamy. Był to autobus szkolny
przywożący uczniów z Cisnęj. Tym właśnie wracała Urszula.
Stanąłem więc na skraju drogi i czekałem na nią.

- Cześć - przywitała mnie. - Co ty tu robisz?

- Cześć. Jeżeli ci powiem, że wyszedłem po ciebie to i tak
nie uwierzysz.

237

background image

- Nie. - Uśmiechnęła się łagodnie.
- Byłem z Brzegą pod Perehybką - oznajmiłem z nutką
dumy w głosie.

Dziewczyna spojrzała na mnie lękliwie.
- Z Brzegą? Nie bałeś się z nim chodzić po górach?
- Czego miałbym się bać?
- Bo... ja bym się bała.
- Nie rozumiem. Przecież to zupełnie przyzwoity gość.
A jak umie prowadzić, jak zna góry i las!

- Las to zna nawet trochę za dobrze - rzuciła z przekąsem.
- Właśnie, czego chcesz od niego?
- Ludzie rozmaicie o nim mówią.
- Wiesz, jak to ludzie. Każdemu przyczepią łatkę.
- Co go tak bronisz?
- No, bo on mi się bardzo podoba.
- Jak tak, to nie ma o czym mówić. - Zamilkła.
. Ruszyliśmy w stronę domu. Dom leżał daleko od wsi.
Trzeba było skręcić przy mostku w boczną drogę prowadzącą
do lasu. Szło się wysoką grapą nad potokiem. Potem mijało się
szkółkę drzew, szeroką polanę obrzeżoną bukowym lasem.
Szliśmy chwilę w milczeniu. Urszula zerkała na mnie nieco
bojaźliwie, a może lekko zaciekawiona tym, co powiedziałem
o Brzedze. Po chwili odezwała się pierwsza.

- Radziłabym ci jednak, żebyś na niego uważał.
- Dziękuję za radę, ale nie wiem o co ci właściwie chodzi.
- Nie rozumiesz, bo nie wiesz, co się tu u nas dzieje.
- To może mi łaskawie wytłumaczysz.
- Jakiś ty naiwny! Chyba ci Jo jo mówił, że on lubi kłu-
sować.

Bęc! To dopiero zabiła mi klina. W jednej chwili przypom-
niałem sobie zdarzenia ostatnich dni i wszystkie wątpliwości,
które splatały się do tej pory w dziwną zagadkę, wydały mi się
jasne. A jednak nie mogłem uwierzyć, a może tylko nie
chciałem. \’..’-‘-..h

238

background image

- Nie - odparłem zaskoczony - Jojo nic mi o tym nie
mówił.

—, Bo Jojo to jego najlepszy kolega. Razem pracują w lesie.
Może mu nie wypada, a może...

Zatrzymałem się gwałtownie, złapałem ją mocno za rękę.

- Co chciałaś powiedzieć?
Urszula uśmiechnęła się tajemniczo.

- A nic... Sam wiesz najlepiej, że Jojo wtedy w nocy
wyszedł razem z Brzegą. Ciotka go widziała.

- O co go posądzasz? Jojo nigdy by tego nie zrobił.
Wzruszyła ramionami.

- Ja wcale nie mówię, że to Jojo.

- Przecież byłaś wtedy w kuchni, kiedy gajowy opowiadał.
Słyszałaś na własne uszy, że ktoś strzelił na wiwat, żeby
spłoszyć zwierzynę - mówiłem wzburzony, lecz bez przekona-
nia, gdyż zaraz w wyobraźni zobaczyłem leżącego w potoku
jelenia.

- Chodzina. - Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką. r-
On tak mówił, bo chciał się pozbyć kłopotu.

- Jakiego kłopotu? Przecież, gdyby...

- Ty nic nie wiesz - przerwała mi patrząc na mnie wyrozu-
miale swymi jasnymi, łagodnymi oczyma. - Chodzina boi się
Brzegi i dlatego wolał wymyślić sobie taką bajeczkę, że to niby
szukali jelenia, że nie znaleźli farby. Jeśli jeleń dostał, to
musiał krwawić i, gdyby go uczciwie szukali, to na pewno by
go znaleźli. Tylko Chodzinie zależało na tym, żeby wszystko
poszło w zapomnienie, bo on najbardziej boi się Brzegi.
.Widocznie mają jakieś stare porachunki.

Byliśmy już przy szkółce drzew. Urszula ruszyła wolno, jak
gdyby zatroskana, że czegoś nie dopowiedziała. Szedłem obok
niej w milczeniu. Myślałem o Brzedze.

- Nie chce mi się wierzyć - powiedziałem jakby do siebie. -
Cały dzień dzisiaj chodziłem z nim po górach. On naprawdę
kocha przyrodę... I nie mogę sobie wyobrazić, żeby mógł

239

background image

strzelić do żywego stworzenia.
- Dziwna rzecz - wtrąciła dziewczyna. - Mój tata, kiedy
jeszcze żył, też go bronił. Pamiętam, kiedyś tak powiedział:
, ,Brzega to taki człowiek, który powinien być pod ochroną jak
niektóre zwierzęta.” Tata go nawet lubił, ale potem miał przez
niego przykrości. Raz łupnął ktoś pod Wetlińską kozła.
Zaczęło się dochodzenie. Aresztowali Brzegę, ale musieli go
wypuścić, bo nie mieli pewnych dowodów.

- O, właśnie - podchwyciłem z nadzieją. - Nie mieli
pewnych dowodów, a jeśli go wypuścili, to znaczy, że go nie
można posądzać.

Urszula pokręciła głową.

- Aleś ty uparty. Uparty i.naiwny. Ludzie dobrze wiedzą,
co mówią. Znają go, a w takiej wsi trudno coś ukryć. A Brzega
przebieglejszy od najprzebieglejszego zwierza. Jego nie tak
łatwo złapać. Jak jakiś duch chodzi po lasach. Zawsze sam.
I czujny... Tata mówił, że nikt tak nie podejdzie zwierzyny jak
on. Proponował mu nawet, żeby został strażnikiem leśnym,
ale zasięgał o nim opinii w jego rodzinnej wsi i napisali mu, że
był już karany za kłusownictwo. Tata bardzo żałował i mówił,
że gdyby Brzega był strażnikiem, to leśnictwo mogłoby być
spokojne o zwierzynę.

Zbliżaliśmy się do domu. Między ciemnymi pniami buków
błysnęły nikłe światełka. Bigos zaszczekał wesoło na przywita-
nie. W oborze zaryczała krowa. Po chwili ogarnęły nas tak
miłe i swojskie odgłosy gospodarstwa. Urszula zatrzymała się
na chwilę^ Widziałem jej jasną, spokojną twarz i spoglądające
na mnie przyjaźnie oczy.

- Wiesz dobrze, co ci chciałam powiedzieć.

- Tak... Tylko nie dziw się, trudno mi w to uwierzyć.

- Jeżeli nie chcecie mieć kłopotów... ty i Jojo... to lepiej
trzymajcie się z daleka od Brzegi. - To powiedziawszy, ruszyła
szybko w stronę domu.

W naszej gawrze Duży Gawrak mył się po pracy. Czyścioch,
240

background image

daję słowo! Stał w wielkiej miednicy pełnej gorącej wody
i szorował się szczotką.

- Gdzie to fruwałeś? - przywitał mnie wesoło.
- A... byłem pod Otrytem na Perehybce.
- Pięknie. Z ciebie niedługo będzie prawdziwy turysta.
A nie spotkałeś tam przypadkowo niedźwiedzia? - żartował.

- Niedźwiedzia nie, ale Brzegę.

W jego oczach odbił się na chwilę niepokój. Spojrzał na
mnie nieco chłodniej, lecz wnet uśmiechnął się i dalej ża-
rtował.

- No tak, Franek miał dzisiaj wolny dzień, a ja musiałem za
niego harować.- Wyszedł z miednicy, stanął na położonym na
podłodze ręczniku, zaczął się wycierać. - Piękną sobie robotę
wymyśliłem - ciągnął po swojemu, ni to żartem, ni drwiąco. -
Mówię ci, Maciek, że czasem to uciekałbym stąd do stu
diabłów. Teraz to pół biedy, ale na początku, kiedy przycho-
dziłem z lasu, to waliłem się na wyro i nie mogłem ręką nogą
poruszać. Zachciało mi się być drwalem!

- Przecież nikt pana do tego nie zmuszał.

- Na tym właśnie polega cały dowcip. Tylko nie myśl, że
żałuję. O, nie. Nie byłbym Jojem. Mnie, jak wiesz, interesuje
każda robota. Gdyby można było zgłosić się do piekła na
odźwiernego, to też bym poszedł, bo to przecież ciekawe.

- Wyobrażam sobie pana w złotem wyszywanej liberii
i z kozimi różkami wystającymi spod cylindra.

-Iz krowim ogonem - zaśmiał się. - Ale ciebie, bracie,
tobym nawet do piekła nie wpuścił.

- A dlaczego?

- Bo, ty, mój Mały Gawraku, gdzie tylko się znajdziesz,
zaraz musisz narozrabiać.

- Pan chyba przesadza.

- Może. Ale fakt faktem, że dzieją się wokół ciebie dziwne
rzeczy... - Naraz uderzył się dłonią w czoło. - No właśnie, na
śmierć zapomniałem. Przyszedł list do ciebie. - Sięgnął

16 - Gdzie twój dom Telemachu? 241

background image

w stronę komody, wziął list i trzymając go w palcach, zamigał
nim przed moim nosem. - No, no... piękna sprawa. Jakaś
stęskniona donna pisze do ciebie z Błażejowa.

- To pewno Kajtka! - zawołałem uradowany.
Jo jo uśmiechnął się znacząco.

- Żeby tylko nie doniosła, że po twoim odjeździe zdarzyło
się w Błażejowie trzęsienie ziemi.

Wydarłem mu list, rozprułem palcem kopertę i rzuciwszy
się na wyrko zacząłem czytać.

Kajtka pisała:

„Wielce Szanowny Uciekinierze, nie masz pojęcia, co to
była za sensacja, kiedy chłopcy dowiedzieli się o twoim
tajemniczym zniknięciu. Wszyscy gubili się w domysłach, bo
i co innego im zostało. Najbardziej gubił się ten zaślimaczony
mops, Krzysiek. Udawał Greka, bo mu było strasznie głupio,
lecz niedługo mógł udawać, bo gdy tylko Szpagata odstawili
grzecznie do domu (domyślasz się kto), to wszystko się wydało
i bomba pękła z wielkim hukiem.

Ja jedna od samego początku mówiłam, że stać cię na to,
żeby im pokazać, kim jesteś. Strasznie pokłóciłam sięzMago-
giem, bo Magóg twierdził, że postąpiłeś nierozsądnie. Piękne
słowo dla mięczaków i asekurantów, dla takich, co zawsze
dmuchają na zimne. A gdzie godność i poczucie sprawiedli-
wości? Oni wszyscy zapomnieli, że są jeszcze harde dusze
i mocne charaktery.

Mój romantyczny bohaterze! Zawsze wierzyłam w ciebie
i nie zawiodłeś mnie, chociaż smutno i tęskno, że nie jesteś
z nami. Może byłoby inaczej, niż jest, ale to nigdy nie
wiadomo. Nie wiadomo, w czym sęk. Szajba chciał rozbić
naszą paczkę i zemścić się na tobie, ale to mu się nie udało.
Skompromitował się. Krzysiek nigdy się nie liczył, a teraz nikt
z nas nie poda mu ręki. Wicek Moniak, Franula i Mały Zyziek
zostali w paczce, no i proszę, jest jednak „Dziura w Niebie”.
Budujemy łódź, a robota idzie nam coraz składniej. Jestem

242

background image

pewna, że na wiosnę spuścimy ją na szerokie wody i popłynie-
my w siną dal naszych młodzieńczych marzeń... (Uważaj,
Kajtka, żebyś nie pisała zbyt górnolotnie i poetycznie).
A więc rzeczowo: Martwisz się o Szpagata. My też się

. o niego martwimy, ale nic nam to nie pomoże, bo Szpagat to
przedziwny chłopak i nikt nić potrafi określić jego charakteru.
Tyle ma rozmaitych zadr i urazów, że trudno go zrozumieć,
a jeszcze trudniej dogadać się z nim. Mnie jego sprawa też leży
na sercu. Byłam u niego dwa razy i, wyobraź sobie, nie wpuścił
mnie nawet do mieszkania. Raz spotkałam go na ulicy, ale on
w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Żal mi go, lecz nie mogę

■ znaleźć do niego jakiegoś ludzkiego podejścia. Teraz znowu
włóczy się po mieście z Szajbą. Domyślasz się, co to znaczy.
Nigdy nie mogłam go zrozumieć, a teraz to już jestem
w zupełnej kropce. Wierzę jednak, że gdy kiedyś trafi na
takiego kolegę jak ty, to może wydrze się z tego swego-‘
błędnego koła, bo przecież w gruncie rzeczy to zupełnie
porządny chłopak.

Cieszę się, że ci się dobrze wiedzie w Bieszczadach i że
wracasz do zdrowia. Żal mi, że nie jesteś z nami. Może jeszcze
wrócisz. Może się jeszcze spotkamy. Trzymaj się i miej się!

Kajtka

Po takim liście, choćbyś nie chciał, musisz myślami wracać
do przeszłości. Zamyśliłem się więc głęboko, a im głębiej
myślałem, tym markotniej mi było i jakoś tak dziwnie, jak
gdybym coś stracił, czegoś nie dopatrzył, za coś ponosił winę.
Najbardziej zabolało mnie to, że Szpagat znowu skumał się
z Szajbą. Myślałem, że po tym wielkim świństwie, jakie zrobił
mi Szajba, Szpagat już nie wróci do niego, a jednak...’.

Z zamyślenia wyrwał mnie Jojo. Był już przebrany. Czysta
koszula, nowe welwetowe portki, wełniana kamizelka, jed-
nym słowem Jojo zupełnie odnowiony i pachnący mydłem
j,Consul”, a przy tym jak zwykle hultajsko uśmiechnięty.

243

background image

- No, co tam pisze ta twoja Kajtka?
- A... nic takiego.
- Wierszem czy normalnie, jak Pan Bóg przykazał?
- Normalnie.
- Jak nie chcesz, to nie mów. To twoja sprawa.
- Nic ważnego, tylko...
- Właśnie, zawsze jest jakieś „tylko”.

s

- No bo, wie pan, opowiadałem panu o tym chłopcu, co

nawiał ze mną z Błażejowa.

- O Szpagacie? No, proszę. Widzisz, jaką mam znakomitą
pamięć! To pewno taki sam gagatek jak ty. Czy ma jakieś
kłopoty?

- Kajtka pisze, że znowu skumał się z Szajbą.
- A ty się tym przejmujesz.
- Pan też by się przejmował, gdyby go pan poznał.
- Człowieku, gdybym chciał się. przejmować wszystkimi,
których znałem, to już dawno bym osiwiał. Ludzie są rozmai-
ci. Zgarniesz nad rzeką garść kamyków, przypatrzysz się im
i nie znajdziesz dwóch podobnych do siebie. Tak też jest
z ludźmi. I tak być powinno, bo gdyby wszyscy byli spod
jednej sztancy, jak by ten świat wyglądał?

- Tak, ale ludzie lo nie kamyki. Ludzie mogą się zmieniać.
Boję się, że Szpagat przy Szajbie zupełnie się zmarnuje.

- Rozumiem, chcesz mu pomóc, ale zastanów się, w jaki
sposób? On jest w Błażejowie, ty, bracie, ścigasz po górach
jelenie, więc co możesz zrobić? Przecież nie jesteś telepatą,
żeby gó przekonywać na odległość.

- Właśnie dlatego mi przykro, bo to naprawdę zupełnie
dobry chłopiec.

- Gdyby był tak zupełnie dobry, to nie kumałby się
z jakimś podejrzanym typem.

- Pan tego nie rozumie. On jest zupełnie pod jego wpły-
wem, a do tego okropnie pechowy i nie ma fartu.

- No tak - powiedział Jo jo w zamyśleniu. - No tak... -
244

background image

powtórzył - są tacy ludzie, których szczęście omija. Ale on
przecież młody, jeszcze dużo się może zmienić w jego życiu.
Rozmaicie bywa. Nieraz taka życiowa próba ludziom na dobre
wychodzi. Doświadczenie też się liczy. Hartuje. - Spojrzał na
mnie. - A ty nie masz innych kłopotów?

- Kłopoty zawsze się znajdą - odparłem filozoficznie.

- I nie trzeba ich daleko szukać. - Wyjął spod leżącej na
stole gazety zaadresowaną kopertę. - Ja też dostałem dzisiaj
list... I to w twojej sprawie.

- Od stryja? - Wyciągnąłem rękę po list.

Jojo nie oddał mi go. Wyjął list z koperty, chwilę przebiegał
wzrokiem po równych rządkach maszynowego pisma.

- Nie od stryja. Od pana Sielickiego.

- Z Jerzmanowa - zdziwiłem się. - Ale skąd pan Sielicki
znał mój adres?

- Wiedzą sąsiedzi, gdzie kto siedzi - zażartował Jojo.
Potem dodał poważnie: - Pan Sielicki pisał do stryja i ten mu
przekazał twój adres.

Rety, co za świat! Siedzę zaszyty w dziewiczych lasach
bieszczadzkich, a tu po Polsce kursuje korespondencja o mo-
jej, pożal się Boże, osobie. I znowu martwią się o mnie, znowu
targują się, kto ma się mną opiekować. Czy nie mogą mnie
wreszcie zostawić w spokoju. Coś mnie dźgnęło boleśnie,
dokuczliwie. Wprawdzie czasem dręczyła mnie myśl - co
będzie? Jak to się ułoży? Gdzie wreszcie wyląduję? Lecz
zawsze te pytania odkładałem na później. Starałem się o tym
zapomnieć. Byłem jak żołnierz na przepustce, nie chciałem
przywoływać chwili, kiedy trzeba będzie wracać do koszar,
a w najskrytszych zakamarkach tkwiła jednak nadzieja, że
może się to wszystko odmieni i uda mi się zostać z Jo jem.
Wiedziałem, że to marzenie, złuda, a jednak... A tu, proszę,
taki pasztet.

- Ciekawe - powiedziałem z przekąsem - że pan Sielicki
właśnie teraz sobie o mnie przypomniał.

245

background image

Jojo odłożył list, spojrzał na mnie uważnie.
- Ty, Maciek, spłyń wreszcie z obłoków i stań na twardym
gruncie. Zapominasz, że pan Sielicki do tej pory jest twoim
opiekunem wyznaczonym przez sąd.

- Wcale nie zapomniałem, tylko... - Utknąłem w pół
słowa.

- Nie zgrywaj obrażonego, bo z tego nic dobrego nie
wyjdzie.

- Wiem, że z mojej sprawy nic dobrego wyjść nie może.

- I nie udawaj rozkapryszonej dziewczyny. Musisz na to
trzeźwo spojrzeć. Ja ciebie doskonale rozumiem. Twoja sytua-
cja nie jest najprzyjemniejsza, ale, bracie, tak już jest w życiu.
Nie opędzisz się od tego, co cię czeka.

- Nie musi mi pan przypominać.

- Oj, oj - pokręcił głową - może obrazisz się na mnie za to,
że dostałem ten list?

- Przeciwnie, jestem piekielnie ciekaw, co też pan Sielicki
pisze do pana?

- Po prostu pyta, jakie masz plany i co zamierzasz robić.
Pisze, że jeżeli chcesz zostać u stryja, to...

- Pan dobrze wie, że nie wrócę do stryja.

- Ja wiem, ale on nie wie i dlatego pyta. Stryj pisał do niego,
że chętnie zaopiekuje się tobą.

- Dziękuję, ale nie skorzystam.
Jojo cmoknął zniecierpliwiony.

- Człowieku, daj mi przynajmniej dokończyć.
Wiedziałem, że moja sprawa jest już przypieczętowana.

Jeśli nie wrócę do stryja, będę musiał jechać do Jerzmanowa.
Czułem, że na nic ta cała rozmowa i to mnie jeszcze bardziej
drażniło, więc zacisnąłem zęby i powiedziałem z diabelną
przekorą:

- Jeżeli panu na tym zależy, to jutro mogę wracać do
Jerzmanowa.

- Natychmiast albo jeszcze prędzej - zażartował. - Brawo!
246

background image

Taki z ciebie przyjaciel! Chcesz mnie opuścić.
- To pan chce się mnie jak najszybciej pozbyć. Pewno już
się panu znudziłem.

Jojo nie zmienił żartobliwego tonu.
- Mów, mów tak dalej, to ci może ulży.
Wobec jego życzliwej wyrozumiałości poczułem się zupeł-
nie bezsilny. Zaciąłem się i przez przekorę milczałem za-
wzięcie.

Jojo spojrzał na mnie zatroskany.

- No tak - westchnął. Położył mi rękę na ramieniu. - Teraz
nic mądrego nie wymyślimy, a jak ci przejdzie, to się zasta-
nów, co naprawdę chcesz robić.

background image

10

Co chciałbym naprawdę robić? Fantastyczne pytanie, daję
słowo. W mojej, pożal się Boże, sytuacji, nawet największy
filozof nie potrafiłby na nie odpowiedzieć. Rebus, szkoda
gadać. Zagadka z wieloma niewiadomymi i do tego bez
rozwiązania. Już wiele w życiu chciałem, ale nic z tego nie
wychodziło. Chciałem przecież odszukać ojca i co z tego
wynikło? Same kłopoty i rozczarowania. Szukałem rodzinne-
go życia u stryja Waldka i, bęc! napatoczyłem się na tego
zaślimaczonego muminka, Krzyśka Jak tu chcieć, kiedy nic
się nie udaje. Czy można wiedzieć, co się chce, kiedy się wie,
czego się nie chce? Bo, tak pod chajrem, wiedziałem jedynie,
że za żadne skarby nie mam ochoty wracać do Jerzmanowa.

Piękna perspektywa! Już sobie wyobrażałem mój powrót.
Już dobrze widziałem minę pana Sielickiego. ,,No tak, tak...
Przyszła koza do woza. Wraca marnotrawny syn. A mówiłem,
a radziłem.” Już słyszałem docinki kolegów: „Wybrał się!
Widzieli go! Dobrze mu tak, bo sobie za dużo wyobrażał...”
I jak tu cokolwiek chcieć, kiedy nie chce się w ogóle myśleć
o tym, co by się chciało. A chciałoby się mieć kogoś bliskiego,
fajnego, takiego jak Jojo, do kogo można by się zwrófcić jak do
starszego brata, na kim można by polegać. Ale to przecież
marzenie ściętej głowy o gruszkach na wierzbie albo coś
w tym rodzaju.

Chciałbym... Piękne słowo. Chciałbym na przykład mieć
dom rodzinny, taki prawdziwy, fajny, gdzie będzie ciepło
i serdecznie. Może być nawet biednie, bez tych luksusów, co

248

background image

na Słonecznej u stryja Waldka, bez łazienki, natrysków,
spuszczanej wody i jajek na szynce na śniadanie. Byleby było
swojsko i życzliwie, tak jak u pani Kasprzykowej. Bo tutaj,
w Hulskiem, czułem się jak w rodzinie.

Najbardziej lubiłem sobotnie wieczory, takie jak ten dru-
giego dnia po naszej rozmowie z Jojem. Żyć, nie umierać. Na
dworze ciemno, wiatr huczy w gałęziach wysokich jesionów,
a tu pod blachą płonie wesoło ogień. Miłe ciepło bije od
kuchennego pieca. Słychać trzaskanie szczap i ciche posyki-
wanie wody skapującej na rozpaloną blachę. Pachną smoliste
bierwiona ułożone za piecem. Stary zegar tyka sennie na
ścianie, odmierzając leniwie płynący czas, w kominie huczy
wesoło, tajemniczo, jak gdyby cały dom oddychał zasmolony-
mi płucami, a w czajniku szemrze, szemrze gotująca się woda.

Sosnowa podłoga świeżo umyta, biała, zasłana pasiastymi
chodnikami. Duży stół pod oknem już nakryty. W talerzach
i szklankach igrają migotliwe błyski jak zajączki rzucane
lusterkiem.

Wszyscy są w domu. Ciocia Honorka, smagła jak Cyganka,
koścista, wielka, kręci się przy piecu. Nastawia garnki, zaglą-
da pod pokrywki, miesza wielką drewnianą łyżką. Czasem
zanuci jakąś piosenkę, bo bardzo lubi śpiewać, lecz przynaglo-
na nową czynnością nigdy nie kończy zwrotki. My siedzimy
przy drugim stole, ustawionym w kącie, pod ścianą. Jojo czyta
gazetę. I nie byłby Jojem, gdyby co chwila nie wyrywał się
z jakąś dowcipną uwagą. Pani Marysia reperuje ubrania - coś
przyszywa, zszywa, podszywa, fastryguje. W jej pracowitych
rękach miga srebrzyście igła, a nitka przewija się jak wątek
jakiejś zwykłej, codziennej opowieści. Urszula skupiona jak
zakonnica, pochylona nad stołem szeptem powtarza angielskie
słówka. Brzmi to trochę jak mruczenie mądrego kota. A ja
zmrużyłem oczy i przyglądam się im wszystkim. I zdaje mi się,
że dobra byłaby z nas rodzina. Wprawdzie posklejana z kilku
członków, ale zgodna, życzliwa sobie i światu.

249

background image

Za chwilę ciotka Honorka uniesie do góry warzechę i ogłosi,
uroczyście, że kolacja gotowa-. Wtedy Urszula odłoży zeszyt,
wstanie i zacznie krzątać się koło stołu.

Pospieszyłem się nieco, bo zanim ciotka Honorka podniosła
warzechę, usłyszeliśmy za oknem warkot silnika, a potem
czyjeś głosy. Pani Marysia podeszła do okna. Uchyliła firankę.

- To ci dopiero! - zawołała zdumiona. - Z Sanoka przyje-
chali. Ale jak oni mogli dojechać po tej drodze?

- Mają dobrego „łazika” to i na Połoninę Caryńską mogli-
by wjechać - wyjaśnił spokojnie Jojo, nie ruszając się
z miejsca.

- A skąd pan wie, że to „łazik”? - zapytała zdziwiona
ciotka Honorka.

- Bo mam dobre ucho i słyszę, jak silnik pracuje.

Za chwilę wtoczyli się do kuchni. Było ich trzech: wszyscy
w myśliwskich ubraniach, z pasami pełnymi nabpjów, ze
strzelbami ukrytymi w futerałach. Po pierwszej wymianie
zdań zorientowałem się, że to myśliwi z Koła Łowieckiego
„Ponowa”. Mieli takie bojowe miny, że gdybym, nie daj Bo-
że, był zającem, uciekałbym gdzie pieprz rośnie. Ale oni nie
przyjechali na zające. Na dziki się wybierali.

Jeden z nich, łowczy koła „Ponowa”, w cywilu inżynier
Fabryki Autobusów „San”, nie ceregielił się ani certował.
Z miejsca oświadczył pani Kasprzykowej:

- Pani Marysiu, mam zezwolenie na odstrzał trzech dzi-
ków. Niech się pani szybko zbiera, bo nie mamy czasu.

No, proszę. Tu na blasze kluski z serem i skwarkami, a oh
z miejsca chce odstrzeliwać. Piękna historia. I jeszcze do tego
namawia panią Marysię, żeby z nimi polowała. Ale panią
Marysię nie tak łatwo namówić. Załamała ręce gestem wyraża-
jącym najwyższe zdumienie.

- Panie inżynierze, jak tak można! Przecież wpierw trzeba
się posilić.

Jeszcze lepiej. Spojrzałem z trwogą w stronę garnka z gotu-
250

background image

jącymi się kluskami i przymierzyłem jego zawartość do ilości
znajdujących się w kuchni ludzi. Święta Pelargonio, jeśli oni
zabiorą się do klusek, to co nam zostanie? I, o zgrozo, nie
myliłem się, bo pani Marysia zaraz dołożyła trzy nakrycia i to,
co miały skonsumować cztery osoby, teraz przypadało na
siedem. Nie trzeba było być rachmistrzem ani księgowym,
żeby w pamięci obliczyć, ile na jedną gębę przypadnie.

O dziwo, stał się cud jak w Kanie Galilejskiej. Klusek
wystarczyło dla wszystkich. Widocznie nasza ciocia Honorka
miała jakieś konszachty z nadprzyrodzonymi siłami, a kluski
rozmnożyły się w cudowny sposób. Niech tam. Nie będę im
żałował, zwłaszcza że towarzystwo było wesołe i sympatyczne.

Inżynier, smagły, smukły mężczyzna o wyglądzie watażki,
rozejrzał się po kuchni, jak gdyby za piecem szukał ukrytego
odyńca, a potem zapytał:

- Pani Marysiu, w które miejsce pójdziemy?
- Tam, gdzie są dziki - zażartowała gospodyni.
- No, ba! Tylko gdzie ich szukać?
- To przecież panowie macie odstrzał, a nie ja.
- Ale pani lepiej od nas się orientuje. Pani przecież na
miejscu.

•- Pan myśli, że ja nic innego nie mam do roboty, tylko
wypatrywać, gdzie dziki chodzą?

Inżynier rozejrzał się, jak gdyby kogoś szukał.

- Szkoda, że nie ma Brzegi, on by nas na pewno zaprowa-
dził.

- Możemy zajść do niego - odezwał się tęgawy, przysadzis-
ty myśliwy o grubo ciosanej twarzy.

Pani Kasprzykowa zerknęła porozumiewawczo w stronę
Joja.

- Panowie, dajcie mu lepiej spokój. Zresztą on wam nie
powie. Jemu się zdaje, że te lasy to jego włości.

- To się pani myli - zaprzeczył żywo inżynier. - Już nieraz
zaprowadził mnie na stanowisko.

251

background image

Pani Marysia wzruszyła ramionami.
- Jak pan uważa, ale ja bym wam nie radziła. Teraz... -
Urwała i znowu łypnęła na Joja. Ten milczał. Siedział na łaWie
oparty o ścianę i uśmiechał się po swojemu, jak gdyby chciał
powiedzieć: „No, proszę, mówcie dalej o Brzedze, to bardzo
ciekawe.”

Trzeci z myśliwych, młodziutki, ledwo opierzony inżynier
o twarzy rumianej jak u panienki i niewinnym, płochliwym
spojrzeniu wtrącił:

- Dziwne rzeczy opowiadają o tym Brzedze, ale ja w to nie
wierzę.

- Możesz wierzyć lub nie - przerwał mu żartobliwie łow-
czy. - Jedno jest pewne - Brzega ze wszystkich tutejszych
najlepiej zna te lasy, a że niejeden grzech ma na sumieniu, to
inna sprawa.

Tęgawy myśliwy zaśmiał się skąpo.

- Ciekawe, wszyscy wiedzą, że kłusuje, ale każdy mówi
o tym szeptem, jak gdyby się czegoś bał. A on, to przecież
polowacz nad polowacze. Tylko w tym wszystkim jest coś
dziwnego.

- O to właśnie chodzi - podjął w zamyśleniu inżynier. -
Znam go już kilka dobrych lat i do tej pory nie wiem, co o nim
sądzić.

- Bo nie chcesz wiedzieć - powiedział ten tęgawy. - A mnie
się zdaje, że po prostu nikt z nas dobrze go nie zna. Bo to
przecie dziwna sprawa - niby kłusuje, a tymczasem, sam
widziałem, jak zbierał pod Otrytem sidła i wnyki, które inni
zastawili.

- Mój mąż nieboszczyk najlepiej go rozumiał - wtrąciła
pani Kasprzykowa. - Mówił, że Brzega to prawdziwy czło-
wiek lasu. On go lubił, nawet podziwiał...

- Zwłaszcza wtedy - wtrącił żartobliwie łowczy - kiedy mu
łupnął jelenia albo kozła.

Gospodyni zatrzepotała rozwartą dłonią.
252

background image

- E, panie inżynierze, to przy mężu nie tak często się
zdarzało.

- A jednak kazał go aresztować.

- Kazał bo musiał, ale zapomina pan, że wcześniej chciał
z niego zrobić strażnika.

- To fakt, że najlepszymi strażnikami są byli kłusownicy. -
Nagle spojrzał na zegarek. - My tu będziemy spierać się

0 Brzegę, a tymczasem już ósma się zbliża.

- Co? - zdziwiła się pani Kasprzykowa. - Chcecie iść o tej
porze?

- Dziki nie będą na nas czekały, a pani też pójdzie z nami.

- Ja? - broniła się gospodyni. - Pan chyba żartuje.

- E, pani Marysiu, pamięta pani, w zeszłym roku, pod
Chryszczatą, jak mi pani sprzed nosa pięknego wycinka
sprzątnęła? Nie wymiga się pani. Proszę się zbierać, a my
tymczasem kropniemy się do Brzegi.

- Szkoda waszego czasu - odezwał się Jo jo.

Inżynier spojrzał na niego zaskoczony, jak gdyby go dopie-
ro teraz zobaczył. Chciał o coś zapytać, lecz Jojo uprzedził go
i dokończył z lekko kpiącym uśmieszkiem:

- Wie pan, gdzie Styrmówka?
Inżynier łypnął nań z niedowierzaniem.

- No jasne. Tam, gdzie przy drodze ta stara kapliczka i plac
drzewny.

- No właśnie. Od tej kapliczki idzie droga pod Hałysze.
Trzeba przejść ze dwa kilometry, aż do takiego przysiółka,
gdzie stoją trzy chałupy. Tam są pola, zaraz nad potokiem.

1 jest kartoflisko.
Inżynier wzruszył ramionami, niby zawiedziony.
- No dobrze, ale ziemniaki już dawno wykopali.
Jojo zagryzł wargę i spojrzał przekornie, jakby chciał się
droczyć.

- Wykopali?... - przeciągnął kpiąco. - Ale nie wszystkie.
Jest tam pod młodnikiem takie poletko jednej babiny, a my

253

background image

tamtędy do roboty od kilku dni chodzimy. Babina stara, ledwo
nogami powłóczy, codziennie z kobiałką na poletko wychodzi.
A dziki jej pomagają. Widziałem, że ziemia zryta i stratowana.
Twarz jnżyniera rozjaśniła się uśmiechem.

- O to nam właśnie chodzi. - Ogarnął Joja zachęcającym
spojrzeniem. - A może pan by nas tam zaprowadził?

- Ja? - zdziwił się Jojo. - Panie inżynierze, ja w życiu
jeszcze nie polowałem, a na widok krwi mdleję i nie można
mnie docucić - kpił z hultajskim uśmieszkiem.

Inżynier zmrużył żartobliwie oko.
- Noc, ciemno, to pan i tak nic nie zobaczy.
- I mam strasznie delikatne uszy, a wy pewno głośno
strzelacie.

- Ej, panie Jojo, panie Jojo - pani Kasprzykowa pogroziła
mu palcem - pan ta by tylko żartował, żartował...

<- A co mam robić, pani Marysiu. - Potem nagle machnął
zawadiacko ręką. - Było, nie było, pójdę z wami, ale pod
jednym warunkiem... - Zawiesił na chwilę głos i spojrzał
figlarnie na gospodynię.

- No... ciekawe. Pod jakim warunkiem?

- Pod warunkiem... - łypnął hultajsko okiem - że pani
strzeli największego dzika. Bo, daję słowo, nie widziałem
jeszcze strzelającej baby.

background image

11

Największego dzika strzelił jednak Jojo. Sensacja do piątej
potęgi. Zdarzenie to przejdzie zapewne do kronik Koła Ło-
wieckiego „Ponowa” i długo jeszcze przy myśliwskich ogni-
skach będą o nim opowiadali. Zanim jednak strzelił tego
dzika, musieli wszyscy wyjść z gościnnego domu pani Ka-
sprzykowej, dojechać do kapliczki, przejść te dwa kilometry
i zasadzić się przy kartoflisku.

Ja tymczasem zostałem w domu, chociaż, domyślacie się, że
najchętniej poszedłbym z nimi. Nie śmiałem jednak nawet
pisnąć o tym, a co dopiero zaproponować. A niech tam! Nie
będę im zazdrościł!

Cała ta wyprawa wydała mi się nieco fantastyczna. Bo, tak
pod chajrem, trudno było w nią uwierzyć. Wszystko jakby na
niby. Niby to zjawiło się nagle trzech myśliwych, niby chcieli
zapolować nocą na dziki. Piękna sprawa. I pięknie sobie to -
w moim mniemaniu wykombinowali, jak gdyby można było
zagwizdać, przywołać te dziki po imieniu: Pokuś! Neptek!
Bury! Kudłaty! - chodźcie, kochane, na poletko, bo tam
zostały jeszcze smaczne ziemniaki. No, proszę. Nie bójcie się!
A potem pif-paf! - i pó sprawie.

Wiedziony przekorą, wyobraziłem sobie, że może być
zupełnie odwrotnie. Oto cała wataha zebrała się w młodniku,
a dziki uradziły, że urządzą sobie polowanie na myśliwych
z Koła Łowieckiego „Ponowa”. Ty, Bury, weźmiesz na kieł
łowczego, tego inżyniera z „Autosanu”. Mówię ci, pyszota.
Same mięśnie i kości, bez drobiny tłuszczu. A ty, Kudłaty,

255

background image

zaszarżujesz na tego tęgawego! Tylko bądź ostrożny, bo on
podobno dobrze strzela. Tego młodego inżynierka przezna-
czymy dla Neptka. Neptek wprawdzie jest dopiero trzylat-
kiem, czyli po myśliwsku wycinkiem, ale na takiego młokosa
to i on za dobry. Czekajcie tylko na umówiony znak i nie
spieszcie się zbytnio. Trzeba ich zmorzyć oczekiwaniem,
a gdy trochę się zdrzemną, huzia na nich frontalnym atakiem.
Będą nawiewać i gubić portki ze strachu.

Nie pamiętam dokładnie, czy tak sobie tylko myślałem, czy
to mi się przyśniło, dość na tym, że rano, gdy w sieni
usłyszałem tupot nóg i szurganie, zdało mi się, że to wataha
dzików wróciła z polowania na myśliwych. Odyńce, wycinki,
przelatki, warchlaki, maciory rozniosły w pył całą zgraję
krwiożerczych myśliwych, a teraz dobierają się do ich siedli-
ska i tylko patrzą, kogo by pierwszego wziąć na kieł - ciocię
Honorkę, Urszulę czy mnie? Tyle było pokrzykiwań, tyle
hurduburdania i szurburdania, że w pierwszej chwili chciałem
chować się pod łóżko. Dopiero, kiedy wyjrzałem przez okno,
a na tle bukowego, prasłowiańskiego lasu zobaczyłem Joja
i tego tęgawego technika z Sanoka, jak na solidnym drągu
niosą z samochodu martwe cielsko prawdziwego dzika, prze-
tarłem oczy i zrozumiałem, że stało się coś nadzwyczajnego.

Wysunąłem nieśmiało głowę do sieni, a w sieni ciżba
i larum. Ludzie zziębnięci, zziajani, podnieceni. Jedni wcho-
dzą, drudzy wychodzą, przepychają się, potrącają, jak gdyby
upolowali mamuta, a nie zwykłą dziką świnię. A w ich oczach
czai się niemal zwierzęca żądza czegoś tajemniczego, czegoś
dla mnie niezrozumiałego, co tylko myśliwi potrafią odczuć
i określić.

Potem wszyscy weszli do kuchni. Święta Lewkonio, nie
chciałbym w tej chwili być podłogą. Buciory oblepione biesz-
czadzką gliną, we wrębach gumowych podeszew kilogramy
leśnej próchnicy, a tu podłoga czysta, dziewicza, wymyta. Oni
nawet na nią nie spojrzą, tylko kalają bezwstydnie i depczą

256

background image

brutalnie. Co im tam podłoga, co im tam praca innych ludzi
i trud mycia, co im dzień powszedni. Oni ponad to - wyniośli,
dumni i świrnięci z łowieckiego zapału. Strzelaliby nawet do
biedronek, gdyby te, nie daj Boże, ukazały się na ścianach.
A- ja jeszcze w otoczce snu, w cieple opuszczonego barłogu,
zatrwożony i nieśmiały. Wprawdzie domyślałem się, że chodzi
o coś bardzo ważnego, ale po co ten cały harmider i rwetes,
tego nie odgadłby nawet mag perski.

Dopiero gdy nieco ochłonęli, a litościwa ciocia dała im
gorącej kawy, zaczęli mówić trochę po ludzku. Jeszcze jeden
przez drugiego, trzy po trzy, ale przynajmniej można było
zrozumieć poszczególne słowa. A ze słów tych, niech mnie
drzwi ścisną, układała się ładna historyjka.

Oto głucha noc-prabieszczadzka, supermyśliwśka. Babina
śpi w chacie pod skrajem lasu, niepomna, że nie wykopała
jeszcze kilku kobiałek ziemniaków. Ziemniaki głęboko w zie-
mi tylko czekają na to, żeby z młodnika wychynęły dziki
i przetworzyły je na kilogramy dziczyzny. A tu od drogi zbliża
się czereda z pukawkami. Myśliwi z Koła Łowieckiego „Po-
nowa”. Każdy z nich już śni o trzycetnarowym odyńcu, o jego
fajkach i szablach. A tu cisza. Tylko wśród gałęzi zakwili
przebudzony ptak, bo przecie nikt inny w tej głuszy nie potrafi
kwilić.

Łowczy podnosi do góry naśliniony palec. Bada, z której
strony wiatr wieje. A wiatr jak na złość nie chce wiać. Krewa,
bo jak wiatr nie wieje, to dziki czują na kilometr. Stropiony
łowczy modli się o wiatr i rozprowadza na stanowiska: z lewej,
pod kopką siana, tęgawy technik, dalej, w rowie, pani
Marysia, w środku, za sosną, sam łowczy, a z jego prawej, pod
krzakiem tarniny, młody inżynierek i Jojo.

Inżynierek ze strzelbą i z duszą na ramieniu, bo to jego
pierwsze polowanie. Jojo bez pukawki i bez duszy na ramie-
niu, jednym słowem ni przypiął, ni przy łatał do tego towarzys-
twa. Amator z własnej i nieprzymuszonej woli, łowca przygód.

17 -

Gdzie twój dom Telemachu?

257

background image

A gdzie dziki? Oto pytanie. Przyjdą czy nie przyjdą? Ponoć
przychodzą, ale z dzikami nigdy nic nie wiadomo. A jeśli im
się tej nocy odechce. Nie daj Boże! Pięknie by wtedy Jojo
wyglądał. Posiekaliby go na cienkie plasterki i zrobili z niego
pasztet szyderców. Jojo w postaci pasztetu? To ci dopiero
pasztet!

Zapada „cisza, ta sama, która w takich wypadkach najchęt-
niej zwykła zapadać. A potem oczekiwanie. Czas się dłuży, bo
nic innego nie wypada mu robić. Mijają minuty, godziny,
a wraz z nimi nadzieja na upolowanie odyńca. Myśliwi
przywarli do matki ziemi, czerpiąc z niej - jak to się pisze
w powieściach - siłę do przetrwania i cierpliwość, lecz ziemia
jest niewdzięczna, niemiła. Chłód przenika myśliwych do
szpiku kości, a dzików jak nie było tak nie ma. Czyżby
zapomniały o ziemniakach babiny? I co tu robić, jak tu trwać
w niepewności pod chłodną i nieprzychylną kopułą rozgwież-
dżonego nieba.

Myśliwi z wolna kruszeją. Zamiast o wspaniałym odyńcu,
marzą o łyku gorącej herbaty, kęsie kiełbasy i o ciepłej
pościeli.

Nagle... I tu właściwie zaczyna się prawdziwa opowieść.
Nagle ktoś pierwszy usłyszał w młodniku trzask suchej gałęzi.
Trach!...

Ale o tym niech opowiedzą sami myśliwi. Bo już pokrzepili
się kawą i ochłonęli z wielkiego podniecenia. Teraz czekają na
jajecznicę. Święto Fuksjo, ile to jajek wbija ciocia Honorka na
patelnię? Dziesięć... dwadzieścia... trzydzieści... Jak tak dalej
pójdzie, to w całym Hulskim jajek zabraknie. A oni siedzą na
ławach, ślina im na brody cieknie i nic, tylko opowiadają.

- No właśnie - wykrzykuje inżynier - kto pierwszy usły-
szał, że się zbliżają?

Pani Kasprzykowa machnęła ręką.

- Czy to takie ważne? Grunt, że wreszcie wyszły. Myśla-
łam, że się nie doczekamy.

258

background image

- A ja wam mówię - wtrącił niedźwiedziowaty technik
z „Autosanu” - że trzeba było jeszcze bliżej je podpuścić. -
Spojrzał z wyrzutem w stronę młodzika.

Ten jeden ust nie otwiera, tylko siedzi cichutko, jakby żabę
połknął.

- Eee tam, panowie - rzucił pojednawczo Jojo - kto by to
wytrzymał. Ja przecież.Ieżałem przy inżynierze - skinął głową
w jego stronę. - Jak ten pierwszy zachrumkał w młodni-
ku, to mnie ciarki przeszły. A potem - przeciął z zapałem ręką
powietrze - szkoda gadać. Wyszedł ten wielki i prosto na
inżyniera.

- A on bez namysłu - trach! - dodał technik z przyganą.
- A co byś ty robił, co? - żachnął się młodzieniec.
- A na jaką odległość go podpuściłeś?
‘ - Kto by tam mierzył odległość-zaśmiała się pani Marysia.
- Jak się widzi takiego, to człowiek tylko myśli, żeby go mieć.
Technik skrzywił się z niesmakiem.
- Ech, aż wstyd mówić. Spartaczyłeś, bracie, i cześć.
- Ty, Wacek - wtrącił łowczy - tyś dzisiaj taki mądry,
a zapomniałeś, co było raz pod Cłiryszczatą. Kozioł wyszedł ci
pod nos, a tyś, człowieku, spudłował. Łatwo ci mówić.
Przecież Jurek pierwszy raz i do tego w nocy...
- Wtedy, pod Cłiryszczatą? - natarł na łowczego technik. -
To ci się coś pomyliło. To ty, Stasiu, spudłowałeś, a nie ja.
Łowczy rozłożył ręce gestem zupełnego zaskoczenia.
- Ja? Człowieku, ty chyba wtedy spałeś. Głowiński może ci
przypomnieć.
- Panowie, panowie - łagodziła pani Marysia - nie kłóćcie
się, bo nie ma o co. Pan Jurek przecież niedoświadczony.
A w nocy trudno określić właściwą odległość.
- To trzeba było siedzieć w domu i rozwiązywać szarady,
a nie pchać się - zaperzył się-pan Wacław, rzucając w stronę
inżynierka borsucze spojrzenie. - Spartolił i jeszcze...
- Jajecznica gotowa! - zawołała w samą porę ciocia Honor-
259

background image

ka, bo gdyby nie ta jajecznica, to z pewnością skoczyliby sobie
do oczu.
Tymczasem rzucili się na jajecznicę. Żarli, aż im w szczę-
kach trzeszczało. Przykro było patrzeć, że tyle jajek ginie
w otchłannych żołądkach. Gdyby to były strusie jajka, to też
by im nie starczyło.
Łowczy wyciągnął z plecaka butelkę żubrówki.
- No, to cześć! - skinął w stronę gospodyni - wypijmy na
zgodę, bo dwie sztuki na jedną noc to i tak góra.
- A można było trzy - wtrącił nieprzejednany pan Wacuś.
Święty Fiołku Alpejski, dwa dziki położyli! Jednego wi-
działem na drągu, a gdzie drugi? Dwa dziki i jeszcze się
spierają i skaczą sobie do oczu. Ciekawe tylko, kto ma te dziki
na sumieniu? Chwilowo nikt nie chciał się przyznać. Jedno
było pewne, inżynierek miał zerowe konto, bo siedział tak
struty i załamany, jak gdyby połknął kłębek kolczastego
drutu. Wacek też odpadał, bo za bardzo miał inżynierowi za
złe, a więc kto? Najmniej podejrzany był oczywiście Jojo.
Wprawdzie minę miał tajemniczą, z cicha pęk, ale farby nie
puszczał. Musiałem czekać, aż się okaże. Na razie okazało się,
że inżynierek spartolił.
- A można było trzy - powtórzył z żalem technik.
Nikt mu nie przytaknął. Unieśli do góry kieliszki i wypili na
zgodę, lecz myliłby się ten, kto by przypuszczał, że na tym się
skończy. Nie znacie myśliwych. Jak zaczną się kłócić, to
sporom nie ma końca i nic z tego dobrego nie wyniknie. Nie
wynikło zwłaszcza dla trzech panów myśliwych z Sanoka. Bo
z dalszej wymiany żalów i wymówek wywnioskowałem, że
lepiej by zrobili, gdyby zostali w Sanoku i nie wywoływali
dzika z lasu. Cóż się bowiem okazało?
Kiedy ten pierwszy wielki dzik wyszedł z młodnika, ruszył
kłusem w stronę poletka i skierował się wprost na młodego
inżynierka. Ten nie wytrzymał - zamiast podpuścić go bliżej,
strzelił. Dzik zarył ryjem w kartoflisko, lecz po chwili poder-
260

background image

wał się i, jak to z dzikami bywa, zaszarżował. Inźynierek
zupełnie zbaraniał. Sparaliżowało go. I byłby niechybnie
dostał się pod szable dzika, gdyby nie Jojo. Duży Gawrak
w ostatniej chwili wyrwał inżynierkowi strzelbę i celnym
strzałem położył szarżującego. Bęc! To dopiero sensacja! Kto
by się tego po naszym Joju spodziewał?
Drugiego dzika położyła pani Marysia. Wprawdzie mniej-
szego, przelatka, ale i tak utarła nosa tym trzem panom
z Sanoka. I o co to się spierać, o co podskakiwać? Zupełna
klapa, a oni wciąż zastanawiali się, kto z nich strzeliłby tego
trzeciego?
Spieraliby się do wieczora, gdyby na stole nie pojawiła się
smażona kiełbasa. Palce lizać. Czysto wieprzowa, domowa,
z gospodarskiego uboju. To ich nieco udobruchało. Łowczy
rozlał do czarek resztę żubrówki, przepił w stronę Joja.
- Darzbór! - pozdrowił go po myśliwsku.
Jojo wysoko uniósł kieliszek, uśmiechnął się hultajsko.
- Za niewinną duszyczkę nieodżałowanego dzika! -zażar-
tował.
Inżynier pogroził mu, a potem z uznaniem pokręcił głową.
- Ej, z pana to... No, no... kto by się tego spodziewał! Co tu
dużo mówić, zaimponował mi pan. Co za przytomność umy-
słu. Co za strzał! Oglądałem tego dzika. Dostał prosto między
oczy.
- Bo mu ślepia błyszczały - żartował nieco kpiąco Jojo.
- Pan chyba już polował.
- Na pasikoniki.
- Nie uwierzę. Tak strzelać może tylko snajper albo do-
świadczony myśliwy.
- Zgadł pan. Byłem w wojsku wyborowym strzelcem.
- No, proszę... - W jego spojrzeniu odbiło się uznanie.
Podszedł bliżej do Joja. - Mam dla pana ciekawą propo-
zycję.
- Dla mnie? - zdziwił się Jojo.
261

background image

- Widzi pan, mamy tu piękne tereny łowieckie, dużo
zwierzyny, no i sporo kłopotów. A największy kłopot to brak
strażników.
Jojo wzruszył ramionami.
- Ja panu strażników nie naraję.
Inżynier trącił się z nim czarką pełną wódki.
- Panie Turaj, pan wie, do czego zmierzam.
- Niech mnie kule biją, panie inżynierze, nie mam poj ęcia.
- Bo widzi pan... - tłumaczył patrząc mu prosto w oczy -
jest wprawdzie służba leśna, leśniczy, gajowi, ale oni cały
dzień zajęci przy drzewie. A zwierzyny nie ma kto pilnować.
Nawet zimą sami musimy przyjeżdżać, żeby zaopatrzyć paśni-
ki. Przydałby nam się jakiś solidny, zaufany człowiek.
Jojo przymrużył kpiąco oczy.
- No jasne... jasne, że by się przydał.
- Pan sobie żartuje, a ja właśnie chciałem panu zapropo-
nować...
Jojo zaśmiał się i spojrzał na gospodynię.
- Pani Marysiu, słyszała pani? Ja i leśny strażnik. Inżynier
kpi sobie ze mnie.
- Panie Turaj - inżynier ujął go pod rękę - po tym
dzisiejszym wyczynie oddam panu cały rewir bez zmrużenia
powieki. Przecież pan służył w wojsku, dobrze pan strzela
i w ogóle.
- I w ogóle - żartował Jojo - nie odróżniam zająca od
kuropatwy, a na widok krwi mdleję jak stara dewotka.
- Panowie - wtrąciła wesoło pani Marysia - wy nie znacie
jeszcze pana Turaja. On zawsze tylko żartuje, a teraz, jestem
przekonana, że zabiliście mu porządnego klina.
Jojo łypnął ku mnie wesoło.
- A co ty na to, Mały Ga wraku?
- Ja?... - wykrztusiłem zdumiony. Najbardziej byłem
zaskoczony tym, że w ogóle mnie zauważono. Do tej pory nikt
na mnie nie zwracał uwagi, jak gdybym był niewidzialnym
262

background image

człowiekiem. Cóż ja mogłem o tym myśleć. Wiedziałem, że
Jojo to wędrowny ptak i nigdzie nie zagrzeje miejsca, a jedno-
cześnie znałem go dobrze i przypuszczałem, że z ciekawości
gotów podjąć się każdego zajęcia. Zacukałem się. Nie wiedzia-
łem, co odpowiedzieć, gdy nagle przyplątała się jaśniejsza
myśl. Może on tu dłużej zostanie, może... Uniosłem głowę
i powiedziałem cicho: - Mógłby pan spróbować. Przecież
wiem, że pan lubi przyrodę.
- Zwłaszcza powietrze - zaśmiał się Jojo. - A tu powietrze
jak kryształ. Wciąż mi się zdaje, że. jestem na wczasach. -
Strzelił palcami. - A ja mam dla was lepsze wyjście. Zapropo-
nujcie jeszcze raz Brzedze.
Inżynier zrobił taki ruch ręką, jak gdyby chciał się osłonić.
- To wykluczone. Już raz z panem Kasprzykiem chcieliś-
my to załatwić, ale nie udało się. Może niepotrzebnie pan
Kasprzyk pisał do Ochotnicy. Odpowiedzieli wtedy z gminy,
że Brzega był już karany za kłusownictwo. To zupełnie
odpada.
- A szkoda - powiedział Jojo w zamyśleniu. - Według mnie
on się na to stanowisko najlepiej nadaje.
Inżynier położył dłoń na ramieniu Jo ja.
- Panie Turaj, nam się zbytnio nie spieszy. Niech pan
o tym pomyśli, może jednak da się pan namówić.
Jojo jeszcze raz spojrzał na mnie.
- No tak... Warto się nad tym zastanowić.

background image

12

Jojo nie lubił długo się zastanawiać. Kiedy odespał nocną
wyprawę na dziki, wstał wesoły, pokrzepiony i jakby nowo
narodzony. Goląc się, przyśpiewywał głośno swą ulubioną
piosenkę: „Takiemu to dobrze, takiemu dobrze...”, apotem
zwrócił ku mnie namydloną twarz.
- Gawraku, idź w knieje i policz, ile jeszcze dzików w moim
królestwie zostało!
- Wiedziałem, że pan się zgodzi - odparłem równie wesoło.
- Tylko proszę mi powiedzieć, jak należy teraz pana tytu-
łować?
- Jego ekscelencja strażnik niedźwiedziego ogona.
- Niedźwiedź ma niewielki ogon.
- I ja też jestem niewielkim ekscelencją, ale w każdym razie
pierwszy raz będę miał władzę... władzę nad zwierzostanem.
- Ciekawe, jak pan sobie poradzi.
- O, mój drogi, doskonale wiesz, że z niejednego pieca
chleb jadłem i doskonale umiem się dostosować. A tak prawdę
mówiąc, to mi ta harówka już bokiem wyłaziła. Katowska
robota. Człowiek tylko ścinał i ścinał. Nieraz patrzyłem na
cudowne drzewo, olbrzymi buk; w jego korome szumiały
wieki, w jego listowiu wychowało się sto ptasich pokoleń, a ty,
barbarzyńco, rąb. Serce mi się ściskało. Teraz to, bratku, ho,
ho! jestem panem na Otrycie i wszystkich połoninach, władcą
leśnych ostępów, opiekunem dzikiego zwierza i w ogóle...
- I w ogóle... dobrym duchem kniei.
- Coś w tym rodzaju - zaśmiał się głośno.
264

background image

- A co będzie z Brzegą? - zapytałem, chociaż, daję słowo,
nie miałem zamiaru o to pytać. Jojo na chwilę spoważniał i tak
na mnie spojrzał, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że
niepotrzebnie poruszyłem tę sprawę.
Wnet jednak odparł z humorem:
- Z Frankiem?... No co, zrobię z niego swojego Piętaszka.
- Brzega nie nadaje się na Piętaszka.
- Fakt, ale to porządny chłop i mam nadzieję, że mi
pomoże.
- Pan przecież nie zmieni jego natury.
- Z nim można dojść do porozumienia. Ja go dobrze
poznałem. Kiedy tu przyjechałem, nie wiedziałem, jak się
zabrać do roboty. On jeden mi pomógł. Zżyliśmy się. Mam
nadzieję, że nie będę miał z nim kłopotu. Słyszałeś, jak go
wszyscy chwalili, z jakim uznaniem mówili o nim.
- Mogli sobie mówić - dodałem z przekory - ale pan wie, że
Brzega tak łatwo nie zrezygnuje ze swoich nawyków. To
harnaś.
Jojo mył twarz. Prychał przy tym komicznie i postękiwał,
a gdy skończył, wycierał się długo ręcznikiem.
- Ech, ty Mały Gawraku, ty zawsze masz skłonność do
wynajdywania kłopotów. Powinieneś więcej ufać ludziom.
Z każdym można dojść do porozumienia, a z Frankiem...
Zobaczysz, jaki my tu razem porządek zaprowadzimy. -
Chlasnął mnie żartobliwie ręcznikiem. - A teraz wal do kuchni
i zobacz, czy już podano obiad dla jego ekscelencji strażnika.
W kuchni jak w kuchni - niedzielnie i kulinarnie: na blasze
syczy woda, pod pokrywką duszą się wspaniałe zrazy wołowe,
w garnku dojrzewa gryczana kasza, a na ławie trzej panowie
M - myśliwi, niech mnie gęś kopnie, z melancholią w oczach
przeżywają jeszcze niepowodzenia nocnego polowania. Oży-
wiło się dopiero, kiedy wszedł jego ekscelencja, pan na
Otrycie. Wkroczył jak udzielny książę do sali przyjęć. Ogarnął
wszystkich hultajskim spojrzeniem i z miejsca zażartował:
265

background image

- No, panowie, baczność! Zbierać się, idziemy zapolować
na niedźwiedzie.
Zachichotali kpiąco i z rezerwą.
- O, widzę, że pan nabrał animuszu i rozmachu - przywitał
Joja łowczy. - A niedźwiedzie zaszyły się już przed panem
w gawrach.
- Ja nie taki pazerny. Mnie wystarczy niewielki żubr albo
szesnastak. Rozzuchwaliłem się po tym jednym strzale, to
prawda! - żartował kąśliwie. Potem zwrócił się do cioci
Honorki: - Orędowniczko klopsów i naleśników, ozy pieczeń
z mojego dzika już gotowa?
Młody inżynierek łypnął drwiąco niewinnymi oczętami.
- O dziczej pieczeni może pan jedynie pomarzyć.
- Wiem, wiem - ciągnął Jojo żartobliwie zaczepnym to-
nem. - Taki już los myśliwego. Strzelisz dzika, a potem
możesz się jedynie oblizać, bo całą tuszę ze skórą, bebechami,
kośćmi i sierścią trzeba oddać do skupu. Eksport, panowie, za
dewizy, za dewizy. A potem jakiś kapitalista w Paryżu,
Londynie czy Frankfurcie za wymienialną walutę pałaszuje
w restauracji ludowodemokratyczną dziczyznę. Oto sprawie-
dliwość ! A niechże się te żabojady, amatorzy ślimaków i małży
udławią zębem mądrości tego nieszczęśliwego stworzenia.
Inżynier Zdziechowicz pokręcił głową.
- Ej, panie Turaj, z pana to żartowniś i szyderca. Wykręcił
nam pan taki numer i jeszcze pan narzeka.
- Nie narzekam, nie narzekam - uśmiechnął się przewrot-
nie - tylko zastanawiam się, jak tu panu powiedzieć, że
zgadzam się na pana propozycję.
- Brawo, panie Jojo! - zawołała od pieca pani Kasprzyko-
wa. - Ja już pana dobrze poznałam. Lubi się pan przekoma-
rzać. I wiedziałam, że połknie pan haczyk.
Połknął, niech mnie gęś kopnie, a kaczka połaskocze! Nie
haczyk, a wielki hak, bo od tej niedzieli dostał gorączki.
Wiadomo, jeśli Jojo zabierał się do jakiejś sprawy, to
266

background image

o wszystkim innym zapomniał. Taki już był, że chociaż do
życia podchodził pogodnie i z humorem, to swoje obowiązki
traktował poważnie. Święta Forsycjo, czego on w ciągu nastę-
pnego tygodnia nie zdziałał. Przede wszystkim wziął za frak
Brzegę i dalejże z nim po lasach wędrować. To proste - jak się
chce być strażnikiem, trzeba najpierw poznać swój rewir.
Z teorią nie było kłopotu. Jo jo na półkach pani Kasprzykowej
znalazł potrzebne mu książki.
- Widzisz, Mały Gawarku, na co mi przyszło - zaczął
kiedyś wieczorem. - Zawsze czułem wstręt do słowa pisanego.
Książki to dla mędrków i filozofów. Uznaję tylko prawdziwe
życie. A tu, patrz: „Regulamin strażnika leśnego”, „Statut
koła łowieckiego”, „Kalendarz myśliwski”, „Zwierzyna pło-
wa w gospodarce leśnej”, „Pamiętnik skołowanego zająca...”
- Oczywiście, nie*byłby Jojem, gdyby swych narzekań nie
okrasił żartem. Lubił pokpiwać z siebie. - Teraz, Macieju,
będę musiał liczyć lisie ogony i uważać, ile mi się w rewirze
myszy wylęgło.
- A misie będą pana po rękach lizały.
- Sam to powiedziałeś. - Uśmiechnął się hultajsko, a potem
dodał: - I w ogóle, zdaje mi się, że to będzie fantastycznie
ciekawa robota, tylko... nie wiadomo, jak długo wytrzymam.
Ja też miałem pewne wątpliwości, bo wiedziałem, że na
wiosnę znowu mu coś w głowie nowego zaświta. Tymczasem
jednak Jojo z całym zapałem przygotowywał się do objęcia
nowej pracy. I - jak już mówiłem - zapomniał o całym
świecie, a przede wszystkim o tym, że wnet kończył się mój
pobyt w Bieszczadach. Miesiąc! Święty Hiacyncie majowy,
jak ten czas ucieka. Zdawało mi się, że wczoraj przyjechałem
do Hulskiego, a jutro już trzeba wyjeżdżać. Bałem się nawet
myśleć o tym, a co dopiero mówić. Nic więc dziwnego, że
odwlekałem rozmowę z Jojern. Cieszyłem się, że Duży Ga-
wrak po uszy siedzi w regulaminach i w lesie. Wiedziałem
jednak, że taka chwila nadejdzie...
267

background image

I nadeszła. Kiedyś wieczorem siedzieliśmy w naszej gawrze.
Jojo studiował „Ptaki lasów polskich”, a ja z wypiekami na
twarzy czytałem „Tajemniczą wyspę” Verne’a, książkę, którą
przyniosła Urszula z biblioteki szkolnej. Nastrój domowy był,
przytulny. W piecu napalone. Za oknem noc. A tu cicho,
spokojnie, swojsko i tak bardzo rodzinnie. Jednym słowem -
sielanka do którejś tam potęgi.
Z zapartym tchem przeżywałem przygody Cyrusa Smitha
i jego towarzyszy, gdy nagle Jojo zwrócił się do mnie:
- Ty, stary, kiedy ostatni raz zaglądałeś do kalendarza?
- Ja?... - zdziwiłem się. - A co panu przyszło do głowy?
- Skojarzenie. Zwykłe skojarzenie. Ptaki wędrują, przyla-
tują, odlatują, a ty?... - zawiesił głos, jakby czekał na mą
odpowiedź.
- Ja?... Nie miałem czasu - odparłem nieco zadziornie.
- Na co nie miałeś czasu?
- Zajrzeć do kalendarza.
- Dobry jesteś - ciągnął żartobliwie. - Dla ciebie w ogóle
kalendarz nie istnieje. A kiedy ty właściwie do mnie przyje-
chałeś?
- Zdaje mi się, że w sobotę minęły cztery tygodnie.
- No właśnie. A my do tej pory nie odpisaliśmy panu
Sielickiemu.
Bęc! To mi dopiero przygrzał. Ja tu z zapartym tchem
śledzę, jak pięciu uciekinierów amerykańskich szybuje ponad
oceanem balonem, jak z balonu gaz się ulatnia, jak opadają na
fale, a on o panu Sielickim.
- To przecież nie do mnie, lecz do pana pisał pan Sielicki.
- Ty, Gawraku - uśmiechnął się Jojo - ciebie, zdaje mi się
za młodu szpakami karmili. Może mi powiesz, że pan Sielicki
mną się opiekuje, a nie tobą.
- Tego nie mogę powiedzieć.
- To dlaczego mu nie odpisałeś?
- Bo... myślałem, że pan to zrobi.
268

background image

- A co mu miałem odpisać? Że ci się tutaj podoba? Albo
posłać pocztówkę - pozdrowienia z Bieszczad? Ej, przyja-
cielu, dobrze wiesz, że nie pomogą żadne uniki. Sprawę trzeba
postawić po męsku. Tak albo siak.
- Albo jeszcze inaczej - zakpiłem. Wiedziałem, że niepo-
trzebnie się szarpię i szastam, lecz sprawa ta doprowadzała
mnie zawsze do stanu zacietrzewienia.
Jojo był jednak wyrozumiały. Spojrzał na mnie z politowa-
niem, pokiwał głową i znowu się uśmiechnął.
- No, bratku, może chcesz zostać pomocnikiem jego eksce-,,
lencji strażnika niedźwiedziego .ogona i do końca życia liczyć
pchły na borsukach?
- To by było nawet ciekawe zajęcie.
- Oczywiście, oczywiście... I czekać, aż nowy śnieg spad-
nie. - Wstał, przeciągnął się i, nie patrząc na mnie, podszedł
do okna. Nagle roześmiał się. - O śniegu mowa, a śnieg tu! -
zawołał.
Podbiegłam do okna. Na dworze mglisto i szaro. W głębi
trzy wielkie, jesiony. Ich gałęzie oblepione wilgotnym śnie-
giem. Jojo objął mnie ramieniem i mocnym ruchem przycią-
gnął do siebie. Było w tym coś bardzo serdecznego.
- No, Mały Gawraku, trzeba szykować narty.
- Nie jeżdżę na nartach - powiedziałem cicho i ogarnął
mnie wielki żal, jakby ten śnieg był zapowiedzią odjazdu.
- To nic trudnego. Nauczysz się, jak przyjedziesz do mnie
na drugą zimę, na ferie.
- Nie wierzę. Pan już będzie na drugim końcu Polski.
- Nic nie wiadomo, może wreszcie zapuszczę tu korzenie.
A ty - przycisnął mnie mocniej - nie bądź taki zadziorny. Tę
sprawę trzeba,wreszcie załatwić. Ja ciebie doskonale rozu-
miem. ..
- Wiem - przerwałem mu nieco oschle. - Ale nie musi się
pan o mnie martwić. Niech pan napisze panu Sielickiemu, że
wracam do Jerzmanowa.
269

background image

13

Święty Asparagusie - wracać do Jerzmanowa! Na samą myśl
o tym skóra mi cierpła w tym miejscu, w którym powinna,
a w środku dostawałem epileptycznych dygotek. Jerzmanów.
Z tą miejscowością łączyły mnie same złe doświadczenia:
śmierć matki, śmierć cioci Frani, upokorzenia, żale, zawody
i ta nieznośna powszedniość. Zaraz przypomniała mi się
fabryka sklejek, zapach wiórów i kleju, widok placu drzewne-
go z setkami stągwi, ręce pełne drzazg, i zadrapań, internat
z długimi korytarzami jak w szpitalu, obojętność i brak
czułości. Po prostu ciemna mogiła i robaczywy klops. Po co ja
się tyle książek naczytałem? W książkach wszystko barwne,
jakby podświetlone kolorowym reflektorem, a ludzie pełni
życia, fantazji i siły. A tam? Szkoda gadać. Byłem po prostu
jak ten wiór poniewierający się na drzewnym placu. I do tego
jeszcze pod opieką.
Pan Władysław Sielicki i pani Leokadia Telikowska. O pani
Telikowskiej to nawet nie warto wspominać. Rozpacz w szare
kropki. Została moją opiekunką jedynie dlatego, że kiedyś
ponoć była przyjaciółką mojej ciotki, a opieka jej polegała na
tym, że na imieniny przynosiła mi torebkę cukierków, a poza
tym wciąż tylko powtarzała: „Co by twoja nieboszczka ciocia
na to powiedziała?” A niechże ją wszystkie nieba błogosławią!
Pan Sielicki to co innego. On właściwie zupełnie morowy
chłop. Najważniejsze, że nie rozczula się nade mną ani nie daje
mi do zrozumienia, że mnie los skrzywdził. Tylko co z tego?
Morowy chłop - czy to wystarcza? Szanuję go, dobrze oce-
270

background image

niam, ale przecież do człowieka, żeby był bliski, trzeba czuć
więcej. Ludzi musi łączyć jakaś magiczna więź, tak jak mnie
z Jojem. A co mnie łączy z panem Sielickim? To, że sąd
wyznaczył go mym opiekunem?
Mdliło mnie od tych myśli, lecz nie za długo, bo powiedzia-
łem sobie, że nic mi nie przyjdzie z tego biadolenia i rozczula-
nia się nad sobą. I dobrze, że czytałem tyle ciekawych książek,
bo w książkach jest dużo mądrości, przede wszystkim jedna
przewodnia myśl: nie wolno się poddawać, bo nigdzie nie jest
napisane, że gdy ci źle, to tak na zawsze zostanie.
Nie trzeba daleko szukać. Taki Herbert z „Tajemniczej
wyspy”. Chłopak miał niewiele więcej lat ode mnie, a jednak
w najtrudniejszych sytuacjach nie roztkliwiał się ani nie łamał.
W ogóle pierwszorzędna książka, jak gdyby specjalnie dla
mnie napisana. Pięciu rozbitków na bezludnej wyspie. Dokoła
niezmierzone przestrzenie oceanu, na wyspie nawet śladu
człowieka, tylko dzikie zwierzęta i same tajemnice, a oni
walczą i w tej walce znajdują smak życia.
Smak życia, piękne słowo! Chwilowo życie miało dla mnie
trochę cierpki smak, bo przecież czekał mnie wyjazd do
Jerzmanowa. Chciałem o tym zapomnieć, jednak nie potrafi-
łem i świadomość tego tkwiła jak drzazga za paznokciem. Cóż
mi zostało? Liczyć dni, które dzieliły mnie od odjazdu.
Na szczęście mogłem dość długo liczyć, bo zanim Jojo
napisze do pana Sielickiego, a pan Sielicki mu odpisze, sporo
wody upłynie w pobliskim Sanie. Tymczasem - jak to piszą
w książkach - życie toczyło się dalej, a dla mnie los gotował
nowe niespodzianki, o których nie potrafiłbym wyczytać
nawet w księgach mądrości.
Chwilowo wszystko biegło najzwyklejszym torem. Spadł
pierwszy śnieg, narciarze misternymi śladami porysowali
bieszczadzkie zbocza, a ja, nie mogąc sobie znaleźć miejsca,
włóczyłem się po górach. Czyniłem nowe odkrycia. Bo góry -
jak to góry - o każdej porze roku są inne i inne mają oblicze.
271

background image

Teraz poriowa. Wszędzie biało. Tak biało, że aż oczy bolą.
Drobny śnieg wiruje jeszcze w powietrzu - chłodne płatki tają
na rozpalonych policzkach, góry w sinawych mgłach, a drzewa
w puchowych okiściach.
Zapędzałem się daleko, pod grzbiet wielkiego Otrytu.
W lesie cisza. Tak cicho, że słychać szmer opadających
_ płatków. A na cienkiej warstwie śniegu pełno tropów. Można
z nich uczyć się leśnego alfabetu: tu kicał szarak, a tu od pnia
do pnia przebiegała wiewiórka. Głębiej, w buczynie, ziemia
zryta do czarnej calizny, listowie przenicowane do rdzawej
podszewki. To dziki przyszły szukać opadłej bukwi. Ich tropy
głębokie, biegnące sznurkiem, a każdy ślad wygląda jak dwie
przeciwstawne ćwiartki księżyca.
Skrajem lasu niby paciorki różańca biegnie trop lisa. Można
sobie dokładnie wyobrazić, jak liszka wychodzi z krzaków,
staje słupka, wietrzy, a potem wolno, nie spiesząc się, idzie
skrajem obrzeża. Obwącha każdy pień, każdy wykrot, każdą
zapadlinę. A nuż wytropi zagrzebanego w śniegu jarząbka,
a nuż gdzieś spod korzeni wyskoczy królik. O wielu sprawach
mówi ten nikły trop: o cierpliwości, chłodzie, głodzie, walce
na śmierć i życie.
I powrót. W lesie ślisko. Miałki śnieg ledwie trzyma się
mchów, gliny i opadłego listowia. Trzeba zacinać krawędzia-
•• mi butów, żeby nie zjechać ze stromizmy, w miejscach
bardziej spadzistych można usiąść, podnieść nogi i jechać na
złamanie karku. Potem otrzepujesz się, lecz na próżno. Za-
wsze za paskiem zostaje trochę śniegu i czujesz przykry chłód,
aż cię wstrząsa.
Skończył się stary bukowy las. Niżej już tylko olszyna
i świerkowe młodniki. Z młodnika siną smugą bije w mgliste
niebo dym. Pachnie żywicą i młodą cetyną. Pod kępą tarniny
płonie ognisko. Płomienie jak wykrzykniki na tle ciemnej
smreczyny. Przy ognisku ludzie. Grzeją się. Wyciągają ku
ognisku zaczerwienione dłonie. Gwarzą. Śmieją się. Na mój
272

background image

widok przycichli. Patrzą trochę zdziwieni, trochę zaskoczeni -
skąd tu nagle taki amator leśnych wędrówek? Turysta, nietu-
rysta?
Pokłoniłem się, pozdrowiłem jak trzeba, a tu jedna z kobiet
zatrzymuje mnie.
- To przecież Maciek od pani Kasprzykowej.
Zaraz ją poznałem. Stara Sulejowa z Hulskiego. Mieliśmy
przyjemność razem paść krowy - ja naszą Hermenegildę, a ona
swoją Brygidę. Pięknie pogwarzyliśmy sobie wtedy o gospoda-
rskich sprawach. Piekliśmy w ognisku ziemniaki. Stąd ta
znajomość.
- Dzień dobry pani. Jak szanowne zdrowie i w ogóle co
pani tu robi?
Naiwne, lecz jakże naturalne pytanie. Przecież nie mogłem
zapytać, co myśli o najnowszym locie kosmicznym Saluta II
albo o niezidentyfikowanych przedmiotach latających. A ona
zaraz serdecznie, z uśmiechem, że pracują tu w młodniku przy
trzebieży. No, proszę, kosmetyka młodego lasu. Trzeba
wyciąć chuderlawe, wyschnięte świerczki, żeby zrobić więcej
miejsca tym, co pięknie rosną. Czysta i pożyteczna robota.
Dzięki pani Sulejowej zaraz potraktowali mnie jak swoje-
go, zaprosili do ogniska, poczęstowali gorącą kawą i gulaszem
wołowym z puszki „madę in Hungary”. Węgierski, daję
słowo, bo z papryką i bardzo piekący. Zaraz włączyli mnie do
swego kręgu, usadowili na pieńku i dalejże swoje.
Po gorącej kawie i gulaszu oczy się rozjaśniają i mowa płynie
jak woda. A jest o czym gadać.
A to, proszę was, do spółdzielni przywieźli nowy makaron,
co się jakoś dziwnie w garnku zwija. A wczoraj autobus nie
dojechał do Cisnęj, bo zaspy na drodze. A Markulinie gęba
spuchła, zdawało się, że jej oczy do czaszki wbiło. Przyszła do
niej pani leśniczyna Masłoniowa i przyłożyła jakąś maść,
a potem proszki kazała jej łykać i zaraz jej ulżyło. A łońskiego
roku takie śniegi były, że dziki pod chałupy podchodziły.

18 -

Gdzie twój dom Telemachu?

273

background image

Jeden położył się u Hawranków pod płotem. I przyszedł
młody Hawranek, ten co w Salinie na wczasach za palacza,
i widłami dzika. A dzik się ocknął i na niego f uk! fuk! I do lasu,
ino się za nim kurzyło. I tak o wszystkim i o niczym. A ognisko
płonie, a świerczki na siekierę czekają.

Nagle jeden stary - młodych wśród nich nie było, bo do
takiej mało płatnej roboty młodzi się nie garną - zwraca się do
mnie. Mruży dziwnie oczy, półgębkiem się uśmiecha i cedzi:

- Toś ty od Kasprzyków. Jaki krewny czy co?

- Nie, nie krewny, tylko przyjechałem do pana Turaja.

- A, do Joja. - Oczy mu się zaśmiały. - No, to ja Joja znam.
On przy drzewie robi. Porządny chłop. Raz to mi nawet
tranzystor naprawił. Porządny chłop...

A drugi, suchy, ż siwym ODwisłym wąsem, wtrącił:

- Słyszałem, że tego Turaja koło łowieckie za strażnika
leśnego przyjęło.

- No tak. W niedzielę mają przyjechać z Sanoka i zaklepać
sprawę.

Ten pierwszy, chłop zwalisty, o nalanej, czerwonej twarzy,
zaśmiał się chrypliwie.

- Lepiej by dla niego było, żeby nie zaklepali.
- A dlaczego?
Pani Sulejowa machnęła ręką, jak gdyby się od much
opędzała.

- Co wy, Kaleta, od chłopca chcecie. Dajcie mu spokój.
Ale ten z siwym wąsem, o nieufnym spojrzeniu, pokręcił

tylko głową.

- Dlaczego? Dlaczego? Tu u nas w lesie rozmaicie bywa.

- Nie martwcie się - rzuciłem zuchowato - pan Turaj da
sobie radę. •

- Niech rflu tam. Porządny chłop - powiedział Kaleta, lecz
ten drugi, jakby chciał mi dopiec i dokuczyć swą starczą
dociekliwością, znowu się dziwnie uśmiechnął.

- A Brzegę to ty znasz?
274

background image

- Znam. On,często do pana Turaja przychodzi.
- To znaczy, że już się skumali.
- Ty, Koszyński - wtrącił Kaleta - co chcesz od chłopca?
Daj mu spokój. Ty go do tego nie mieszaj. A Turaj, mówię ci,
to porządny chłop.

Koszyński powiódł po otaczających ognisko drwiącym
spojrzeniem.

- Teraz to każdy porządny, tylko jak co do czego przyjdzie,
to ich nie ma. Brzega też porządny - zaśmiał się sucho.

- A co chcesz od Brzegi?
Koszyński zamigotał w powietrzu palcami.
- Ej, Franus, Franus! Kto by go nie znał, toby go kupił. Ja
z nim pod Chryszczatą trzy lata w lesie robiłem. Wtedy byłem
jeszcze młodszy...

- Ty, Koszyński, nigdy młody nie byłeś - zaśmiała się
sucha, drobniutka kobieta o oczach chytrych i błyszczących
jak u kuny. - Jak cię pamiętam, toś zawsze ledwo nogami
włóczył.

Zaśmiali się rzęsiście i tłusto, jak to starzy. Ale Koszyński
nie ustąpił. Wbił w babę swe wyblakłe, lekko załzawione,
starcze oczy.

- A co? Może w lesie nie robiłem?
- Grzyby zbierałeś. Jagody...
- Niech ci będzie. - Machnął ręką przy uchu. - A jak
chcesz wiedzieć, to mi nawet w nadleśnictwie medal za robotę
przypięli. A pan leśniczy, ten, co go do Przemyśla do dyrekcji
przenieśli, to zawsze mówił: „Nie ma to jak stary Koszyński.
Zawsze na czas przyjdzie, swoje zrobi, a jak trzeba, to innym
pomoże”.

- No, dobrze, dobrze - przerwał mu Kaleta - wiemy już
o tym, ale co chciałeś o Brzedze powiedzieć?

Koszyński odsunął z czoła futrzaną uszatkę, drapał się
chwilę za uchem.

- To ciekawe, ciekawe. - Urwał na chwilę i spojrzał, czy
275

background image

bacznie go słuchają. - Raz, a było to wiosną i jeszcze śniegi po
górach leżały, poszli my z Brzegą wyznaczać drzewa do ścinki.
A nocą przyszedł wiatr. Taki wiatr, że drzewa łamał. Idziemy
my, a było to nad potokiem, a tu wielki buk leży zwalony.
Z korzeniami go wyrwało. Obeszli my, postukali, drzewo
jeszcze zdrowe.

- Eee... - przerwała mu zniecierpliwiona Sulejowa - bę-
dziesz nam tu o bukach opowiadał. Mało my to zwalonych
buków widzieli?

Stary łypnął na nią zadziornie.
- Przecie to nie o buk chodzi, kobieto.
- A o co?
- O to, co pod bukiem było. - Zaśmiał się cienko i oczy mu
jeszcze łzami zaszły. - Bo, patrzymy, a tu w wykrocie cosi leży.
Mówię, żeby uważać, bo to wiecie, pełno jeszcze było po
lasach granatów, a rozmaitej amunicji. Niejeden ód tego
w powietrze wyleciał. Ale Brzega, jak to Brzega, bliżej
podszedł i wyciągnął.

- Diabła za uszy - zaśmiała się Sulejowa.

- Gdzie ta diabła - ofuknął ją stary. - Patrzymy, a było to
pięknie w brezent owinięte i towotem wysmarowane, tak że
brezent nawet nie sparciał. Przecięli my sznurek, rozwinęli...

- potoczył po zasłuchanych chytrym spojrzeniem i dokończył:

- a tu dwa karabiny, mauzery. Mówię wam - zupełnie nowe.

- I co? Zaczęliście strzelać do siebie - zachichotała ta druga
kobieta.

J

- Broń to nie żarty - wtrącił Kaleta.

- Nie żarty - Koszyński pokręcił głową. - Tak samo wtedy
do Brzegi powiedziałem. „Franus, trza dać znać do nadleśnic-
twa albo na milicję, bo jeszcze nie wiadomo, o co nas
posądzą.” Na to on: „Nie martwcie się, Wojciechu, idziecie
do Cisnej, to powiecie tam, gdzie trzeba.” I słusznie, bo on
wtedy pod Chryszczatą w barakach mieszkał.

- A tyś pewno zapomniał powiedzieć - docięła Sulejowa.
276

background image

- Cicho, baby! - huknął Kaleta. - Dajcie mu skończyć!
Ta druga zachichotała i machnęła lekceważąco.

- Chłopskie baje. Wy to zawsze - jak nie o tym, to o tym.
I nic z tego... owego.

Koszyński przymrużył oczy, musnął palcami was i sięgnął
do fufajki po papierosy, jak gdyby chciał ich przetrzymać.
Potem uśmiechnął się skąpo i odchrząknął.

- No to ja do Cisnej i prosto na posterunek. A komendan-
tem, pamiętacie, był ten gruby ze złotym zębem na samym
przodku. Sermata się nazywał. No to ja do niego: „Panie
komendancie, tak i tak. Trza by było kogoś po tę broń
posłać.” A on jak nie fuknie na mnie: „Toście nie mogli po
drodze ich przynieść. Wam się zdaje, że my tu ino bąki
zbijamy, nie mamy nic do roboty, tylko po lasach chodzić.”
Na to ja: „Panie komendancie, pan dobrze wie, że broń to
delikatna sprawa. Przyniósłbym dwa karabiny, a pan by mnie
zaraz zapytał, a ile ich było?” „No dobra, dobra-powiedział.
- Jutro, jak pójdziecie do roboty, to wstąpcie do nas. Dam
wam jednego człowieka. Pójdziecie z nim, i po sprawie.”

- No i jak się skończyło? - wyrwał się dziobaty chłop, który
do tej pory w posępnyui milczeniu żuł kawał wędzonej spyrki.

Koszyński łypnął nań surowo, jak gdyby chciał go skarcić,
że niepotrzebnie przynagla. Drżącymi palcami wyłuskał z pa-
czki papierosa, ale nie zapalił, tylko badawczym spojrzeniem
powiódł po otaczających ognisko twarzach.

- No, hej... - westchnął - a tu sprawa dopiero się zaczęła.
Bo jak my przyszli z tym plutonowym pod tego buka, to już
karabinów nie było.

Sulejowa klasnęła w dłonie.

- A to ci dopiero! Pewnie Brzega w nocy przyszedł.

- Co ty, głupia! - obruszył się Kaleta. - Brzega tego nie
mógł zrobić, boby go zaraz posadzili. On przecie nie taki, żeby
rozum tracić.

Koszyński długo kręcił głową i przesuwał uszatkę to na
jedno, to na drugie ucho.

277

background image

- No, hej... com się wtedy nagłowił, com się namedytował,
bo to przecie cud jakiś. Nikt poza mną i Brzegą pod tym
bukiem nie był, a jednak...

- A co na to plutonowy? Co milicja? - zapytał dziobaty
chłop ustami pełnymi jadła.

- No co? Zaruśko poszli my do Brzegi, a Brzega tylko się
śmiał. „Niech pan ludzi zapyta - mówi do plutonowego - to
panu powiedzą, że całą noc w baraku spałem.” No i wszyscy
poświadczyli. Ładna kołomyjka. Plutonowy czerwony ze
złości, bo to przecie nie żarty. Broń była i nagle jej nie ma.
Zaraz protokół spisali. Zrobił się rwetes. Milicjanci od Cisnej
pod Chryszczatą, tam i nazad, a o karabinach ino ptaki po
groniach ćwierkały...

Oj, ćwierkały, ćwierkały, a najgłośniej zaćwierkało mi
w głowie, bo zaraz zaczęło mi się wszystko kojarzyć. Jak gdyby
w kinie wspomnień zobaczyłem zabitego jelenia, a potem
smagłą, nieprzeniknioną twarz Brzegi i jego ciemne, pełne
tajemnego ognia oczy. A skoro zacząłem kojarzyć, to wszystko
wydało mi się proste. To on zapewne wywiódł Kaszyńskiego
i milicję w pole. Mógł przecież przed snem wrócić pod
zwalony buk albo posłać tam kogoś zaufanego, żeby zabrał
karabiny. A potem... O tym już nie chciałem myśleć, bo nagle
zrozumiałem, że wszystko strasznie się komplikuje.

Najbardziej żal mi było Joja. Stary Gawrak aż się pali do
funkcji strażnika leśnego, a nie wie, jaka go czeka niespodzian-
ka. Bo to przecież nie należy do przyjemności mieć w rewirze
człowieka, który posiada karabin, ba, może dwa, a do tego
w swym głębokim przekonaniu jest przeświadczony, że wszys-
tkie lasy dokoła to jego dziedzina. Sam o tym wspomniał,
kiedy rozmawialiśmy pod Perehybką. I jak tu ma nie świergo-
lić w głowie. Świergoliło, świergoliło aż do zamętu. I raptem
doznałem uczucia, że jestem w samym jądrze jakiejś niezwyk-
łej sprawy. A potem jak gdyby z daleka usłyszałem głos tego
dziobatego chłopa.

278

background image

- No, to ich Brzega wszystkich na kretą ścieżkę wypro-
wadził.

- I w kułak się z nich śmieje - dodała chuda babina.
Roześmieli się i ludzie, bo im przypadło to opowiadanie,

lecz niedługo się śmieli. Ktoś chrząknął znacząco, ktoś dał
znak, żeby zamilkli, a Sulejowa szepnęła półgębkiem.:

- Gajowy!

Co strachliwsi jęli się zbierać, brać się za siebie, zadeptywać
ognisko, a gdy Chodzina podszedł do ludzi, to już wszyscy tak
jakby przy robocie byli. Bo gajowy to jednak władza i od tego
jest, żeby roboty przypilnować. Zatrzymał się, wsparł się pod
boki i głową pokiwał.

- No, no... ja już myślał, że formalnie pół kwartału
zrobione, a wy, niech was kule... na posiadach.

- My ino konserwę przyszli zagrzać, posilić się. - Sulejowa
uśmiechnęła się przymilnie.

- Nas nie trzeba pilnować - dorzucił mrukliwie Kaleta.
■ Gajowy uśmiechnął się kwaśno.

- Ja już was znam. Nie przypilnować, to formalnie zaraz do
ogniska i na ksiuty. A do wypłaty to pierwsi...

- Niech pan lepiej swoją Jadwisię pilnuje, coby jej równo
zęby wypadały - zajazgotała zgryźliwie ta chuda.

Kobiety zachichotały piskliwie, chłopi basowo i sążniście.
Gajowy poczerwieniał. Jego rybie oczy błysnęły gniewem.

- No, do roboty, do roboty, bo wam formalnie w sobotę
dniówkę obetnę.

Wtedy Koszyński przygładził palcami siwy wąs, łypnął
chytrze i rzucił wyzywająco:

- Brzega kazał ci się nisko kłaniać.

Gajowy drgnął, jak gdyby go prąd raził, jeszcze bardziej
poczerwieniał, a potem, chcąc zatuszować zmieszanie, krzyk-
nął głośno:

- Zostaw Brzegę w spokoju! Pilnuj lepiej swego!
- A ty swojej skóry - piłował cienkim głosem Koszyński -
279

background image

bo już mówią, że ci się do niej dobiera.
- O mnie formalnie możesz być spokojny.
- Brzega już ten mauzer, co go pod Chryszczatą znalazł, na
ciebie rychtuje - dodał tubalnym, spokojnym głosem Kaleta.

- Porachunki chce wyrównać. Sprawiedliwości szuka -
drążył uparcie Koszyński, łypiąc hultajsko małymi oczkami.

Gajowy splunął z obrzydzeniem.
- Wy sobie mówcie, a ja zdrów.
- Ino stracha przed nim masz, że go na pół mili obchodzisz.
Nie bój się, dopadnie cię, bo on tak łatwo nie przepuści.

Gajowy zesztywniał, przybrał żołnierską postawę i huknął:

- Ty, Koszyński, ja ciebie formalnie o nic nie pytam, a jak
ci się tu nie podoba, to możesz...

Nie dokończył, bo Kaleta zaszedł go z boku i wysunąwszy
z fufajki tęgi kark, natarł:

- Nie tak ostro, panie Chodzina, nie tak ostro. My tu swoje
robimy i nikt nas nie będzie musztrował. - Zmierzył go
posępnym spojrzeniem, skinął na Koszyńskiego. - Chodź,
Wawrzek, bo nie ma z kim się spierać. - Podniósł z ziemi
siekierę, ruszył pierwszy w stronę młodnika. Nie spojrzał
nawet na gajowego.

Ten stał jak by go w ziemię wmurowało, naburmuszony
i odęty. Ludzie ruszyli za Kaletą.

Było mi jakoś niezręcznie tak bez słowa odchodzić, więc
dogoniłem Sulej ową.

- Dziękuję pani. Gulasz był znakomity... I w ogóle miło
mi, że panią spotkałem.

- Na zdrowie - powiedziała z uśmiechem. -1 pozdrów ode
mnie panią Kasprzykową i wszystkich u was.

- Dziękuję. Tylko... - zagadnąłem, chociaż wcale nie
miałem na to chęci - niech mi pani powie, co jest między
gajowym a Brzegą?

Wzruszyła ramionami.
280

background image

- A... jak to między chłopami, stare porachunki. Zawsze
muszą się wadzić.

- Może pani wie o co?

- Kto by to wiedział! - odparła wykrętnie. - To ich sprawy,
nie moje. - Ruszyła. Śnieg cienko zaskrzypiał pod jej butami.

Stałem chwilę zawiedziony. Do licha, tajemnica ściga ta-
jemnicę, a wszystko niejasne, jak w jakimś rebusie. Ci starzy
zapewne wiele wiedzą, ale oni mówią swoim językiem, rozu-
mieją się, nie dopowiedziawszy wszystkiego. Bądź tu mądry.
Jedno pewne, sprawa była coraz bardziej zagmatwana. Chcia-
łem już odejść, kiedy przy sobie zobaczyłem gajowego.

- Co oni o mnie mówili? - zapytał głosem ostrym i przyna-
glającym:

- Ó panu? Formalnie nic.
- A o kim?
- O Brzedze. - Nagle, wiedziony zwykłą ciekawością,
spytałem niemal zadziornie: - Niech mi pan powie, czy to
prawda, że Brzega wtedy pod Chryszczatą znalazł te karabiny?

Twarz mu stężała, a wodniste oczy nabrały ostrego blasku.
- Kto o tym mówił?
- Ten z siwym wąsem.
- Koszyński?
- Właśnie on.
Gajowy przyjrzał mi się badawczo, jak gdyby chciał mnie
przewiercić tym spojrzeniem, zajrzeć na dno mych myśli.
Potem uśmiechnął się zagadkowo i przeciął ręką powietrze.
- Nie wierz mu, to wszystko formalnie bajdy. Ten stary
lubi takie dziwne rzeczy opowiadać. Coś mu się formalnie
pomieszało. Kiedyś, ale było to dawno, znaleźli dwa karabiny,
ale nie pod Chryszczatą, tylko pod Stożkiem, w innej stronie.
Dawne dzieje, wszyscy już formalnie o tym zapomnieli.
- To dlaczego Koszyński o tym opowiadał?
- Bo on lubi, żeby go ludzie słuchali.
281

background image

- Ale, to dziwne, bo wszystkie szczegóły...
- Nie wierz w to - przerwał mi pośpiesznie. - Nie znasz
tych starych. Oni tak mówią dla samego gadania. Gdyby tak
było, to ja bym formalnie lepiej od niego wiedział.
- Mnie na tym nie zależy - zaznaczyłem podstępnie - ale
pana Turaja to by bardzo interesowało.
- Turaja - przeciągnął z namysłem. - No tak... Teraz,
kiedy zrobili go formalnie strażnikiem? Ale to nic nie wia-
domo...
- Co nie wiadomo?...
- Nie wiadomo, czy on się tu długo utrzyma. - Nagle
zbliżył się do mnie i rzekł ściszonym głosem: - Ty u niego
jesteś, on ciebie posłucha. Ostrzeż go, żeby miał oko na
Brzegę.
Nie wiedziałem, do czego zmierza. W jego spojrzeniu,
w tonie głosu było coś nieszczerego, jak gdyby kluczył
i kołował.
Wzruszyłem ramionami.
- Brzega to porządny człowiek, a pan Turaj bardzo go lubi.
- Lubić to go może, tylko niech mu nie ufa. Widziałem, jak
razem po lasach chodzą. Nic z tego dobrego dla Turaja nie
wyjdzie.
Spojrzałem mu wyzywająco w oczy.
- Nie wiem, o czym pan myśli.
- Powtórz, co powiedziałem, to Turaj formalnie zrozumie.
- Odwrócił się, ruszył w stronę pracujących w młodniku ludzi,
lecz po kilku krokach zatrzymał się. Spoglądał chwilę wycze-
kująco, a potem rzucił z dziwną zawiścią: - Bo to nic nie
wiadomo. Albo Brzega go przekabaci, albo z Turaja polecą
trociny.
Bądź tu mądry po takim dictum. I w ogóle, kto by się w tym
wszystkim rozeznał. Wszystko pomieszane. Bigos z galaretką
porzeczkową, klops z powidłem, a do tego kilka pięknych
znaków zapytania. Bo co o tym wszystkim sądzić? Myśliwi
282

background image

twierdzą, że Brzega likwiduje sidła i wnyki, pilnuje swej
dziedziny, jak gdyby był tu udzielnym panem. Nikt z kłusow-
ników nie śmie wejść w ten rewir. A tymczasem... wszystko na
to wskazywało, że sam kłusuje. Po swojemu, tajemnie, w zmo-
wie z niepisanymi prawami lasu. I do tego ma broń. A jedno-
cześnie gajowy Chodzina... Jojo nie będzie miał łatwego życia.
Wprawdzie to wagabunda poszukujący silnych wrażeń, miłoś-
nik soczystego i pełnego życia, a jednak... A jednak bałem się
o niego, jak gdybym już wtedy przeczuwał groźbę nadchodzą-
cych wydarzeń.
Wracałem do domu pełen rozterki. Zastanawiałem się, czy
powiedzieć Jojowi o tym wszystkim, co po drodze usłyszałem,
a przede wszystkim o zniknięciu dwóch mauzerów spod
wywalonego buka.

background image

14

A jednak nie powiedziałem wtedy Jojowi. Może popełni-
łem błąd, lecz kto to zdoła sprawdzić. Przeszło, minęło. Nikt
nie zawróci biegu wydarzeń. Człowiek przecież nie baba, żeby
od. razu wszystko wypaplać, co mu się kłębi w głowie.
Zwłaszcza że Jojo żył wtedy w radosnym podnieceniu i,
gdybym mu o tym powiedział, nie wiadomo, czy nie zmącił-
bym tego nastroju.
Duży Gawrak jeszcze nie nosił na piersi mosiężnej blachy
z napisem „strażnik leśny”, lecz już tak się zachowywał, jakby
cały las z wszystkimi stworzeniami był pod jego opieką. Czekał
go jeszcze tylko egzamin. Cały dom pani Kasprzykowej
oczekiwał tej chwili. I wreszcie nadeszła.
W sobotę po południu przyjechali z Sanoka: prezes Koła
Łowieckiego „Ponowa”, jeden z dyrektorów „Autosanu”,
inspektor z dyrekcji Lasów Państwowych z Przemyśla, no
i inżynier Zdziechowicz. Miny mieli półurzędowe - półmyśli-
wskie, a w zanadrzu podchwytliwe dla kandydata pytania.
Najpierw poszli na obchód rewiru, żeby się zorientować...
W czym - licho ich wie. My tymczasem siedzieliśmy w domu
i w napięciu oczekiwaliśmy ich powrotu.
Wiadomo, że jak myśliwi pójdą w las, to czekaj, bracie, do
zachodu słońca. Znudziło mi się to oczekiwanie. Wyszedłem
z domu.
Po zamieciach i śnieżycach dzień był mroźny, pogodny.
Niebo jak emaliowana pokrywa, las w sutej okiści, wielkie
płaszczyzny śnieżne w migotliwej szadzi, a wszystko dokoła,
284

background image

jakby kryształowe i łamliwe, a jednocześnie szerokie i faliście
zwiewne. Hej, malować tylko, rzucać na płótno te wszelkie
uroki i piękności albo fotografować, utrwalać na błonie. Jak to
pięknie brzmi. Nie miałem jednak ani pędzla, ani palety, nie
mówiąc o aparacie fotograficznym. Utrwalałem więc w pamię-
ci i nigdy nie zapomnę tego dnia, bo to był przecież dzień
mojego Dużego Gawraka.
Wyszedłem właściwie bez celu, ale w taki dzień nawet bez
celu jest pięknie. Oto nasz dom. Na głowie ma wielką, białą
czapę. Okna niby oczy odbijają zimowy krajobraz. Z komina
bije siny dym. A wszystko jak wymyślone. I ten dom jakby
przeniesiony z bajki dla dzieci. A ja idę bez celu, a raczej w jego
poszukiwaniu. Bo coś mnie niepokoiło, coś kusiło i prowadzi-
ło na manowce.
Cieszyłem się słonecznym dniem i tą kryształową jasnością
górskich przestrzeni. Jak tu się nie cieszyć, kiedy co krok
niespodzianka.
Idę za szopę, a tu trop lisa. Dokładna bestia! Obszedł
obejście dokoła kilka razy. Zapachniały mu nocą kurze kupry
i gęsie sadło. Dobrze, że ciotka Honorka przezorna i kurnik na
cztery spusty zamyka. Zachodzę pod oborę, a spod nóg frrr...
Sójka. Głód ją zapędził na plewy. Wzbiła się pokazując
cudownie błękitne wypustki swych skrzydeł. Na skorusie trzy
gile, poważne, uroczyste i gilowate. I sroka wzbija się nagle
z przeraźliwym skrzeczeniem. Na tle śniegu wygląda jak trzy
posklejane biało-czarne wachlarzyki.
A dalej w małym świerkowym przylasku ni to gawron, ni
wrona. Skacze to z jednego czubka na drugi, uwija się i młode
pędy skubie. Jakiś dziwny ptak. Do tej pory takiego nie
widziałem. Trochę jak wrona, tylko mniejszy, smuklejszy
i z większą gracją lata. Upierzenie też inne, jakieś takie stalowe
w jaśniejsze plamy. Stoję chwilę, gapię się i wstydzę, że ptaka
nie umiem ani określić, ani nazwać..Zaraz jednak wpadł mi
pomysł do głowy. Kto jak kto, ale Brzega będzie wiedział, co
285

background image

to za nowy gość do nas zawitał. I zaraz postanowiłem iść do
Brzegi. Po drodze uśmiecham się złośliwie do siebie, bo
przecież siebie nie oszukam. Wiem, że ten ptak to tylko
usprawiedliwienie, pretekst. Dawno już wybierałem się do
niego, lecz zawsze coś mnie wstrzymywało. Teraz to furda.
Panie Brzega, ja tu tylko tak, po drodze. Bo wie pan,
zobaczyłem takiego ptaka i nie wiem, co to za jeden.
Brzega mieszkał po drugiej stronie potoku, u Popielaków.
Dom stary, drewniany, jeszcze chyba z łemkowskich czasów,
bo płazy już brązowe, prawie czarne. Ale chałupka schludnie
przysposobiona: okiennice świeżo pomalowane, podmurówka
wzmocniona, a z boku przybudówka z jasnych desek. W tej
przybudówce jedna izba, a w izbie Franek Brzega, o którym
ludzie tyle opowiadają. Idę trochę z duszą na ramieniu,
a trochę z nadzieją, że go nie zastanę, bo Brzega nie lubi
w domu siedzieć, ale jak już doszedłem do domu, to mi
minęło, więc zapukałem jak do dobrego znajomego.
- To ty, Maciek? - przywitał mnie zaskoczony. - Wchodź,
bo mi zimna napuścisz.
Co robić? Wchodzę. Izba duża, czysta, słoneczna, a porzą-
dek jak u wzorowego rekruta. Wszystko na miejscu, nawet
duże buciory stoją w kącie w pozycji na baczność. Niech to
licho, zaskoczył mnie tym porządkiem. Inaczej wyobrażałem
sobie mieszkanie leśnego człowieka. Przypuszczałem, że bę-
dzie to ciemna nora zarzucona skórami zwierząt, z paleni-
skiem na środku, a tu, patrzcie! Trzeba by Jo ja przyprowa-
dzić, żeby się nauczył porządku.
Izba jasna, słoneczna, ale w oczach gospodarza posępnie
i tajemniczo. Nie przejąłem się tym, tylko z miejsca o ptaku: że
widziałem, że na świerczkach, że skubał. Brzega tylko się
uśmiechnął i pokazał na umieszczonego nad drzwiami, wy-
pchanego ptaka.
- To pewno ten?
- No, jasne. Ten sam.
286

background image

- Orzechówka - stwierdził fachowo i jął opowiadać, jak ten
ptak żyje, czym się karmi, gdzie składa jajka i ile młodych
z gniazda wyprowadza. Mówił spokojnie, uroczyście, jak
gdyby .przynajmniej o orła chodziło. Udaję, że mnie to
ogromnie interesuje, a tymczasem zastanawiam się, jakby go
o te dwa karabiny zahaczyć, bo przecie nie dla orzechówki tu
przyszedłem. Brzega opowiada, a ja wodzę po ścianach ocza-
mi. Na ścianach wypchane ptaki: dziki gołąb, turkawka, mała
sówka płomykówka, potężny jastrząb gołębiarz ze skrzydłami
rozwartymi do lotu, wspaniały cietrzew, słonka, derkacz.
Jednym słowem, małe muzeum ornitologiczne.
- To pan sam te wszystkie ptaki upolował?
- Nie. - Tak na mnie spojrzał, jakby się dziwił. - Ja je tylko
wypchałem.
- To pan wypycha?
Skinął głową w stronę kąta, gdzie na niskim stole leżał
jeszcze jeden jastrząb, a raczej skóra i pierze jastrzębia, a obok
pakuły, nożyczki, nici, igły. Podszedł do stołu, podniósł
przygotowanego do wypchania ptaka i uśmiechnął się do
niego.
- Widzisz, ludzie znoszą mi rozmaite ptaki, a ja wieczora-
mi... tak, dla zabicia czasu.
- To musi być trudna robota.
- Gdzie tam trudna! Jak się ma smykałkę, to wszystko
łatwo przychodzi. Kiedyś w Ochotnicy podpatrywałem jedne-
go starego górala. Od niego się nauczyłem. - Wepchnął dłoń
we wnętrze ptaka, chwycił go za skrzydło i nagle piękny
drapieżnik jak gdyby ożył. - Trza tylko wiedzieć, co i jak.
A najtrudniej to skórę ściągnąć, żeby jej nie uszkodzić -
ciągnął jak wykładowca, a potem zaczął wyjaśniać, jakie
pakuły najlepiej się nadają, jakich należy używać nici, jak
podeprzeć ogon i skrzydła, żeby ptak wyglądał jak żywy.
Niby słucham, a w środku coś mnie wierci, nurtuje. On
o niciach, igłach, pakułach, a ja wciąż widzę te dwa karabiny
287

background image

w wykrocie. I nie mogę go w żaden sposób zahaczyć. Wyczuł,
że pękam. Położył ptaka i nuż mnie świdrować tymi czarnymi,
cygańskimi oczami.
- Ty, Maciek, powiedz lepiej, po coś do mnie przyszedł?
Bęc! Trafił w sam sęk! Już nie było czego owijać w bawełnę.
Spojrzałem mu prosto w oczy i wyrąbałem bezczelnie:
- Panie Brzega, jak to naprawdę było z tymi karabinami,
cościeppdChryszczatą znaleźli?
Trach! Tego się chłop nie spodziewał. Drgnął, uniósł wyżej
skrzydło jastrzębia, jak gdyby chciał ptaka przynaglić do lotu.
- A kto ci o tym opowiadał?
- Koszyński.
- Ten dziadyga? - zaśmiał się sucho.
- No, ten siwy, co przy kulturach świerkowych z ludźmi
robi.
- No dyć. - Zastanwiał się chwilę. - Karabiny były... ale
kto je wtedy zabrał, tego nikt nie wie.
- Mówią, że to pan.
Brzega odłożył na stół ptaka.
- Kto mówił?
- No, nie... właściwie domyślają się.
- Domyślać to się mogą. - Nagle złapał mnie mocno za
rękę. - Ty, Maciek, nie kręć, tylko powiedz, o co ci chodzi?
Czułem mocny uścisk jego ręki, widziałem jego czarne oczy
wbite w mą twarz. Byłem przygotowany na najgorsze i z tą
myślą wydusiłem:
- No, wie pan... teraz, kiedy Jojo ma być strażnikiem...
- To niech się Jojo martwi, a nie ty.
- Pan przecież lubi Joja.
Brzega puścił mnie. Odgarnął z czuba kosmyk czarnych
włosów.
- No, dyć... Jojo to fajny chłop.
- I nie chciałby pan, żeby przez pana miał kłopoty.
- A jakie on może przeze mnie mieć kłopoty?
288

background image

- No bo... - plątałem się szczeniacko we własnych słowach,
chociaż chciałem udawać zuchwalca. - Pan sam zresztą wie...
- Co mam wiedzieć?
- Ludzie rozmaicie mówią.
- O, niech se mówią.
- I wczoraj gajowy... - Zamurowało mnie na dobre.
Brzega zbladł lekko, stężał w bezruchu, lecz wnet skinął
głową.
- No mów. Nie bój się.
- Gajowy mówił... No, kazał mi ostrzec Joja przed panem.
- Co powiedział?
- A nic takiego. No, że pan może przekabacić Joja na swoją
stronę.
- Śmiej się z tego - rzucił prawie łagodnie. - Ludzie
powinni ze sobą dobrze żyć. Dla każdego jest tu miejsce, żeby
tylko jeden drugiemu w drogę nie właził.
No, proszę, przyszedłem, żeby go podejść i jak najwięcej
ciekawych wiadomości wyciągnąć, a tu jednym zdaniem
rozłożył mnie jak nęptka. Chciałem jeszcze o coś zapytać, lecz
w tej samej chwili na podwórze Popielaków zajechał chłop
saniami. Na jego widok Brzega poweselał.
. - No, nareszcie Kazek! - powiedział dla wyjaśnienia i wy-
szedł z izby.
Za chwilę zobaczyłem, jak razem targają z sanek wielki
dobrze wypchany wór.
„Do licha, może w tym worze jakiego dzika albo sarnę
ukryli?” - pomyślałem. Wnet jednak przekonałem się, iz
moja wyobraźnia sprawia mi coraz większe niespodzianki.
Zamiast dzika w worku pełno było żołędzi. Niech mnie gęś
kopnie, po co harnasiowi tyle żołędzi?
Brzega wyczuł moje zdziwienie, zanurzył dłoń w żołę-
dziach. Zamieszał, jak gdyby to były złote talary, a on -
zbójnik - jakby znalazł je pod bukiem.
- Zdrowe - powiedział - i sute.

19

-

Gdzie

twój

dom

Telemachu?

289

background image

Nie wytrzymałem, bo i któż na moim miejscu mógłby
wytrzymać. Nabrałem w dłoń kilka żołędzi, podrzuciłem.

- To pan z nich będzie piekł placki? - zażartowałem.

- No, hej... - zaśmiał się. - W czasie wojny, jak mąki nie
było, to ludzie z żołędzi placki piekli.

- Jak pan upiecze, to niech mnie pan zaprosi, bo nigdy
takich placków nie jadłem.

Brzega trącił mnie w ramię.

- Nie bój się, nie zapomnę o tobie. -Potem zwrócił się do
chłopa: - To co, Kaziu, jedziemy?

Chłop skinął tylko głową. Zrozumiałem, że powinienem
spływać.

- To .ja już sobie pójdę - powiedziałem, ociągając się.

- Cześć - rzucił wesoło. - A jak będziesz tędy przechodził,
to wstąp do mnie. -^

- Na placki z żołędzi - rzuciłem z przekąsem.

Nie zwrócił na to uwagi. Skinął mi tylko i zaczął rozmawiać
z przybyszem.

Dobry sobie, szkoda gadać. Wyjeżdża dokądś z chłopem
saniami, a mnie zostawia z zabitym ćwiekiem, a właściwie nie
z ćwiekiem tylko z żołędziami. Bo o niczym innym nie
myślałem, tylko o tych przeklętych owocach naszego rodzime-
go dębu, który zwykł szumieć i opowiadać starodawne dzieje -
jak to pięknie w książkach historycznych pisano. Mnie tam nie
szumiał o dziejach, tylko o tym, jak mnie elegancko Brzega
wystrychnął na dudka.

A, niech mu tam! Jeszcze na mnie przyjdzie pora. O żołę-
dziach będę musiał powiedzieć Jojowi. On, oczytany w rozma-
itych myśliwskich podręcznikach, będzie wiedział, do czego
Brzedze potrzebne żołędzie. Jedno było pewne, za tymi
żołędziami kryło się coś niezwykle przewrotnego.

Joja jednak nie było jeszcze w domu. Było natomiast ogólne
podniecenie. Och! Och! Zda czy nie zda? I co się okaże.
Okazało się, że cała komisja wróciła już z obchodu terenu,

290

background image

a teraz wszyscy siedzą w leśnictwie i maglują Joja z regulami-
nów. Nie chciałbym być w jego skórze. Udawałem jednak, że
jestem zupełnie spokojny i jak tylko mogłem, pocieszałem
domowników. Niech się nie martwią, bo Jojo obkuty na cztery
nogi, a w ogóle na Joja nie ma silnych.

I nie myliłem się. Pod wieczór Jojo wrócił do domu z blachą
strażnika przypiętą do dumnej piersi, z legitymacją i strzelbą
myśliwską belgijskiej marki FN. Piękna sprawa. Jego ekscele-
ncja strażnik niedźwiedziego ogona uzbrojony po zęby i z miną
władcy dzikich ostępów.

A mnie jednak wciąż w głowie tkwiły te przeklęte żołędzie.

background image

15

N

ie

przypuszczałem

jednak,

że

ze

zwykłych

żołędzi

będzie

taki pasztet.

- Panie Jojo - zapytałem - co by pan zrobił, gdyby panu
przywieźli cały worek żołędzi?

Zerknął na mnie nieco zdziwiony.
- Żołędzi? A co ci nagle przyszło do głowy?
- A nic... Niech pan mi najpierw odpowie.
- No co?... Podsypałbym dzikom do paśników.
Dzikom! Jedno słowo, a wszystko jasne i oczywiste. A ja

tyle się nad tymi żołędziami głowiłem. Teraz już byłem
pewny, że Brzega szykuje jakiś pierwszorzędny numer. Pięk-
nie to sobie wykombinował. Niby to będzie dokarmiał zgłod-
niałą zwierzynę, a tymczasem zaczai się i pif! paf! Na samą
myśl włosy z jeżyły mi się pod czapką.

- Co cię tak zamurowało? - usłyszałem głos Joja.

- No, bo... - zająknąłem się - nie wiem, czy panu mówi-
łem? Byłem u Brzegi.

- Właśnie, właśnie. Franek się dziwił, że go odwiedziłeś.
A właściwie czego od niego chciałeś?

- A nic - zrobiłem unik - tak po prostu po drodze
wstąpiłem.

- Nie czaruj, nie czaruj. Franek mi opowiadał, że się
strasznie o mnie martwisz. Pięknie to i szlachetnie - żartował
po swojemu - ale nie wiem, o co ci chodzi.

- A te żołędzie?
- A co Franek ma do żołędzi?
292

background image

- Bo właśnie kiedy tam byłem, jakiś chłop przywiózł mu
cały worek żołędzi. Nie przypuszczam, żeby Brzega handlo-
wał żołędziami.

- E, kto by się takimi sprawami przejmował! Może zapom-
niał mi powiedzieć. Z niego porządny mruk i dziwak. Zapy-
tam go, to wszystko się wyjaśni.

- Ja bym tego nie lekceważył.

- Znalazł się bojaźliwy. O mnie bądź spokojny, bo ja...
znasz mnie dobrze, z ludźmi zawsze jestem okay i nikomu
w drogę nie wchodzę.

- To dlaczego wszyscy mi mówią, żebym pana ostrzegł?
Jojo drgnął. Spoważniał.

- No, proszę, najnowsze wiadomości. Któż to taki?

- Kto? - Zaśmiałem się gorzko, bo już wpiekliła mnie ta
jego niczym nie uzasadniona wiara w ludzi, granicząca z naiw-
nością. Wysupłałem więc z siebie wszystko, co wiedziałem,
o czym ludzie mówili i czego nie dopowiedzieli, bo - co tu
ukrywać - bałem się o niego. Jojo to przecież Jojo i bliższego
człowieka nie znalazłbym na świecie. Wysupłałem z pamięci,
wygarnąłem, a na koniec dosoliłem: - Pan sobie na wszystko
bimba, a tymczasem Brzega ma broń i nie wiadomo kiedy...

- Zastanów się - przerwał mi. - Już ci raz mówiłem, że
broń to sprawa śmierdząca i bez dowodów nikogo nie wolno
posądzać.

- Gdybym wtedy na własne oczy nie zobaczył tego jelenia
w potoku, to może bym nie posądzał, a tak wszystko przecież
wskazuje na to, że Brzega...

- Przyhamuj, Gawraku! - wpadł mi w pół słowa. - Na co
wskazuje? Widziałeś przy nim broń?

- Np, nie... - spuściłem nieco z tonu. - Ale dlaczego
wszyscy pana ostrzegają?

- Dobra, dobra. Podziękuj im za to - rzucił spokojnie Jojo
i tak na mnie spojrzał, jak gdyby chciał zaznaczyć, że dłużej na
ten temat nie chce ze mną rozmawiać.

293

background image

Niech mu tam. Nie będę go molestował. Ma swój rozum,
niech sam rozstrzyga, co robić.

Wrócił do roboty. A było to przy paśniku, pod Ćaryńską,
w tym mniej więcej miejscu, gdzie znalazłem zabitego jelenia.
Przywieźliśmy do paśnika siano. Jojo wziął z leśnictwa konia
i włóki, na włóki załadował kopiasto najlepszego siana i trochę
desek, bo trzeba było paśnik połatać. Teraz na kolanie
przycinał odpowiednią deszczułkę. Ręczna piła śpiewała mo-
notonnie swoje trrach-trrruch, trrrach-trrruch, a ja podziwia-
łem, jak ten Jojo wszystko umie zrobić. Do czego się zabierze,
można powiedzieć - okay!

W górach odwilż. Z drzew opada okiść mokrymi płatami.
Niebo zamglone, sparciałe, a szczyty w zawojach chmur.
I zacina z ukosa ni to śnieg, ni deszcz, a ziąb przenika do skóry.
Nie lubiłem bezczynnie przypatrywać się robocie, więc zaczą-
łem zrywać z daszka przegniłe deszczułki. Zrywam, zardze-
wiałe gwoździe wyjmuję, a wciąż tylko patrzę na uchrocia
spadziste, które w tym miejscu aż pod samą Ćaryńską stromy-
mi zboczami podchodzą. Na co czekałem? Czego wypatruję?
Dokoła martwota zakisła, siąpista. Nagle drgnąłem. Od poto-
ku, z świerkowych zasieków coś się wychyla. Jest. Już go
widać. Kozioł. Wychodzi ostrożnie, rozgląda się, unosi rogi.
Arwje mnie .’wszystko radośnie zamiera. Stoi. NieTusza się.*Juz~
mnie zwietrzył. Już strzyże niespokojnie uszami. Wtem jed-
nym miękkim skokiem zawrócił, mignął białymi lustrami
zadu i już go nie było. •

A potem- na mglistym tle nieba zobaczyłem jastrzębia.
Z daleka wyglądał jak ciemna krecha. Wychynął spoza grani
i swobodnymi pętlami wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Ledwo
go było widać. W pewnej chwili zwinął skrzydła. Spadł jak
kamień za przechył górskiego grzbietu.

Kończyliśmy robotę. Już daszek połatany, podpory wymie-
nione, siano w drabinach pachnie przywiędłymi fiołami,
a Jojo jakiś taki zwarzony, mrukliwy, jak gdyby przeżuwał to.

294

background image

co mu powiedziałem. Wreszcie łypnął na mnie siwymi, chy-
trymi oczami i zahaczył: /

- Bo ty jeszcze dobrze nie znasz Brzegi. Każdego człowieka
można zrozumieć. Ale Franka nie tak łatwo. O, nie. On ma
dziwną naturę. Z daleka trzyma się od ludzi i dlatego
trochę krzywym okiem na niego patrzą. - Spogląda na mnie,
jak gdyby chciał sprawdzić, czy go rozumiem, a jednocześnie
zachęcić do rozmowy.

A ja, przekorny, zaciąłem się. Niech mówi dalej. Zobaczę,
co z tego mówienia wyniknie. Jojo podszedł do konia. Zdjął
mu worek z obrokiem. Zaczyna zaprzęgać, a wciąż łypie
w moją stronę.

- No tak... niełatwy człowiek ten Franek. Odludek. Ale ze
mną to od razu się skumał.

- Bo pan zawsze życzliwy dla ludzi. Do pana ludzie sami się
garną - powiedziałem, nie patrząc na niego.

- Ja tam lubię takich dziwaków. Im bardziej dziwaczny,
tym ciekawszy. I życie wokół niego bardziej rozmaite. A lu-
dzie jak ludzie, mają mi to za złe. Cholerny góral - pokręcił
głową. - Raubszic.

- Raubszic? - zdziwiłem się.

- Górale tak kłusowników nazywają - wyjaśnił.
”-To pan jednak wie, że on kłusuje.

- A kto nie wie?! Tylko... to jego kłusownictwo też dziwne.
Słyszałeś, jak inżynier Zdziechowski mówił, że on więcej
pożytku rewirowi przynosi niż szkody. I w tym jest sęk.

- Prawo jest prawem - dorzuciłem z naciskiem.

- Tak. I, przekonasz się, że jak go kiedy złapię, to mi za to
odpowie. Sam mu to powiedziałem.

- Ciekawe, co on na to?

- Zgodził się. Tylko powiedział, że prędzej potoki do góry
będą płynąć, niż ja go przydybię. I co najdziwniejsze -
zastanowił się - on tego naszego, zwykłego prawa nie rozumie.
On ma swoje, góralskie. - Cmoknął na konia: - Wio, Kasia! -

295

background image

Zaczęliśmy zjeżdżać. Droga stroma, leśna, kręta i po brzegi
śniegiem zasypana. Trzeba powstrzymywać konia lejcami.
Koń się zapiera, dyszel trzeszczy, a my po kolana w zaspach
bokiem sznurujemy. Dopiero na dole, przy potoku^, można
było odsapnąć, usiąść na włóki i wrócić do rozmowy.

- Jakie to jego góralskie prawo? - zagadnąłem.

- Ano góralskie - zaśmiał się Jojo. Strzelił z bata. - Wio,
Kasiu, wio! Sanie poszły gładko po wyślizganej drodze. Jojo
zwrócił do mnie roześmianą twarz. - My tu jak na wczasach.
Kulig, daję słowo! Wio! - A potem dodał: - Trudno go
zrozumieć. Ja z nim już niejeden wieczór przegadałem. Ja
swoje, on swoje, ale zdaje mi się, że wiem, o co tu chodzi, bo
trzeba zacząć od Adama i Ewy.

- Za Adama jeszcze nie polowali - zażartowałem.

- To od Ezawa, jeśli się znam na Biblii. Zawsze tak było...
Lasy zawsze do wielkich panów należały. Panowie w nich
polowali, a chłopi, ci co w tych lasach żyli, co ten las
pielęgnowali, musieli im zwierzynę naganiać. I od tamtych
czasów trwa spór.

- E, pan to od historii zaczyna, a Brzega przecież dzisiaj
żyje.

- Bo to, bratku, przechodziło z pokolenia na pokolenie.
Sam Brzega opowiadał, że jego ojciecbył gajowym w Ochotni-
cy. Jeszcze przed wojną, za tamtych czasów. Las wtedy do
jakiegoś bankiera z Krakowa należał. Jak przyszedł czas
polowania, to panowie z Krakowa przyjeżdżali, a chłopi ich
saniami wozili, nogi baranicami otulali, strzelby za nimi nosili.
No, ale jak panowie odjeżdżali, to chłop, który prochu trochę
powąchał i dzika do ogniska na drągu przyniósł, sam chciał
trochę zapolować. Bo myślał sobie: ja te drzewa na zrębach
sadziłem, ja przesieki wycinałem, ja drzewo do tartaków
zwoziłem. A potem, bracie, wykombinował gdzieś stary kara-
bin, uciął mu lufę, pod pazuchę schował i szedł do lasu...

- No, dobrze - wtrąciłem. - Ale teraz czasy się zmieniły.
296

background image

Wszystkie lasy są państwowe...
- Powiedz to Brzedze, Gawraku - zaśmiał się Jo jo.
- Czy on tego nie wie?
- Wie, wie, tylko dla niego to zwykły paragraf, napisany
palcem w kominie. On po dawnemu myśli. A jeszcze jak widzi
tych zagranicznych myśliwych z borsuczymi kitkami przy
kapeluszu, ich mercedesy zajeżdżające pod leśniczówki i jak
im wszyscy nadskakują, najlepsze okazy spośród zwierzyny
wybierają, to w nim krew kipi. Bo krew ma gorącą, to sam
wiesz. Tłumacz mu, że to cenne dewizy dla państwa, czysty
zysk. Uśmieje się tylko. Taki już jest i nie przenicujesz go za
żadne skarby. - Wywinął batem. - Wio, Kasiu, wio!

Piękna opowieść, szkoda gadać. Niby wszystko proste,
a jednak w tej prostocie powikłane. I tkwi w tym jakaś
piekielna zadra.

Jojo mocniej trzasnął biczem o osłony.

- Zobaczysz, ja tego mojego Franka przekabacę. Razem
będziemy pilnowali lasu. Ja go przekonam.

- A jak ktoś panu doniesie, że Brzega posiada broń?

- Ja go z bronią nie widziałem.

- Powiedzmy, że nie - ciągnąłem z przekornym uporem. -
A wtedy, w nocy, po której tego jelenia w potoku znalazłem?

Jojo odsunął się ode mnie, jak gdyby chciał mnie całego
objąć pełnym wyrzutu spojrzeniem. Pokręcił z przyganą
głową.

- Ej, Gawraku, Gawraku, dlaczego mi nie ufasz?

- Bo przecież słyszałem waszą rozmowę.

- Człowieku, rozmowa rozmową, a fakty faktami, Nie
poszedłem wtedy z Brzegą.

- To gdzie pan całą noc przebywał?
- Pod Caryńską.
- Nie sądzę, że chciał pan podziwiać księżycową noc
i słuchać ryku jeleni.

297

background image

- Chytrus z ciebie. Niedowiarek. A ja - powiem ci szczerze
- bałem się o Franka. Nie mogłem spać, więc wstałem,
ubrałem się i wyszedłem. Szedłem pod Caryńską po jego
śladach. Dopadłem go dopiero na skraju lasu, gdzie zaczynają
się połoniny. Siedział nad ogniskiem.

- I śpiewał góralskie piosenki - dodałem z sarkazmem.

- Nie śpiewał, tylko jakby ci to powiedzieć... Mówię ci, to
był widok! Tak, jakbym zobaczył dzikiego, pierwotnego
człowieka z epoki łupanego kamienia.

- Z pięciostrzałowym mauzerem na kolanach - kpiłem.

- O, właśnie, co mnie najbardziej zdziwiło, nie miął przy
sobie broni.

- Przy sobie może nie miał, ale gdzieś w krzakach albo na
sęczku.

Jojo trącił mnie mocno w bok.

- Ty, przemądrzały niedowiarku, wszędzie szukasz zdrady
i podstępu.

- No, bo kto wtedy strzelił tego byka? Może Diana z łuku?
- Diana? - Łypnął na mnie zabawnie zakłopotany.
- To grecka bogini łowów - wyjaśniłem pospiesznie.
- Ech, żarty się ciebie trzymają. - Zniecierpliwił się. - A tu
chodzi o ważną sprawę. Jedno ci mogę powiedzieć - Franek
wtedy nie miał broni. Pogwarzyliśmy trochę przy ognisku.
Noc była fantastyczna. Księżyc jak latarnia. Dokoła góry
w poświacie. Nigdy tej nocy nie zapomnę. A potem... mówię
Frankowi: „Dość tego dobrego, spać mi się chce. Wracamy”.
A on jakoś tak dziwnie na mnie spojrzał. „Chcesz to wracaj. Ja
tu jeszcze trochę posiedzę.”

- No i posiedział - dokończyłem z przekąsem. Chciałem
jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili zza zakrętu
wyłonił się gajowy. W samą porę, jakby go złe duchy nasłały.
Na nasz widok przystanął, uniósł rękę.

- Hooo! - Jojo ściągnął lejce. Koń zarył się kopytami
w miękkim śniegu.

298

background image

Chodzina podszedł do włóków. Gęba niby uśmiechnięta,
przyjazna, ale w małych, siwych oczkach tliło się coś podstę-
pnego. Pozdrowił. Zaczął od pogody, że to niby siąpawica, ale
na śnieg się zbiera. Potem - co u pani Kasprzykowej? Jak tam
robota? Czy paśnik pod Caryńską naprawiony? Pyta, zagadu-
je, a z jego gęby widać, że o inne chodzi mu sprawy. Jojo też
niby po koleżeńsku, żartobliwie, a tylko czeka, kiedy tamten
farbę puści.

I puścił, wpierw jednak rozejrzał się, jakby chciał spraw-
dzić, czy sójki go nie podsłuchają. Potem zmrużył tajemniczo
oczy, ściszył głos.

- Panie Turaj, Brzega coś na pana szykuje.

- Co też pan gada, panie Chodzina. Przecie pan dobrze, wie,
że my z Brzegą jak najlepiej.

- Na pana miejscu, tobym mu tak formalnie nie ufał.

- On mnie ufa, to i ja jemu.

- Mnie tam formalnie nic do tego, ale niech pan podejdzie
wieczorem na Hołowate, wie pan, tam na te młaki i olszyny.

- Niedawno tam byłem, nic ciekawego nie spostrzegłem.

- A ja wczoraj Brzegę tam widziałem. - Uniósł rękę
i zamigotał palcami. - Pan mu ufa, a on formalnie dzikom
żołędzie podsypuje.

Jojo skrzyżował ze mną porozumiewawcze spojrzenie i po-
wiedział:

- Wiem, wiem - uśmiechnął się kpiąco - nie musi mi pan
donosić. Brzega cały worek żołędzi kupił. Teraz zwierzynę
dokarmia.

Plecami gajowego wstrząsnął wewnętrzny śmiech.

- Dokarmia formalnie... a pan tu jeszcze nie zasiedziały
i na ludziach się nie zna. Bo, formalnie, kto by to na takim
pustkowiu żołędzie dzikom podsypywał. Nie ma to paśni-
ków?

Jojo zmrużył kpiąco oczy.
- Panie Chodzina, ja formalnie nie zasiedziały, ale nikomu
299

background image

dokarmiać zwierzyny nie mogę zabronić.
Gajowy łypnął markotnie i głębiej na uszy nasimął czapkę.
- No to szczęść Boże, panie Turaj! - Musnął palcami
daszek czapki i dorzucił mrukliwie: - Strzeżonego pan Bóg
strzeże. -1 ruszył wolnym, rozkołysanym krokiem.

Jo jo strzelił z bata.

- Wio, Kasiu! - A gdy sanie poszły już gładko, obejrzał się
i z hultajskim uśmiechem krzyknął za gajowym: - Formalnie,
panie Chodzina!

background image

16

Wszędzie dobrze, ale najlepiej - wiadomo - w domu,
zwłaszcza po takiej rannej wyprawie. Niby to mrozu nie było,
a przewiało człowieka i ziąb kąśliwy dokuczył. Teraz ciepło.
Pachną poukładane za piecem bierwiona, a od blachy zalatuje
kapuśniakiem i mięsem. Na samą myśl o tych przysmakach
ssie w dołku, a ślina sama do ust spływa.

- Toście domarzli, biedacy - powiedziała ciotka Honorka.
- Mięso jeszcze nie doszło, ale zaraz wam kapuśniaku naleję.

Nalewa, suto, kopiasto, po same brzegi głębokiego talerza.
A kapuśniak gęsty, zawiesisty, tłuszcz po nim pływa. Wę-
dzonką pachnie. Do tego wielkie pajdy chleba. Jemy w milcze-
niu, dla samej rozkoszy jedzenia. Jojo, niby to wesoły, ale jakiś
przytłamszony, rozkojarzony. Coś go trapi. Łatwo zgadnąć
co. Bo to przecież nie przelewki. Pewno te żołędzie, to
Hołowate, Brzega i dziki -wszystko razem mierzi i nęka. Niby
to je z apetytem, a jednak wciąż na zegarek spogląda, albo
w okno, jak gdyby tam miał się ktoś ukazać. A na dworze
pusto, szaro, odwilżowo. Spojrzał jeszcze raz na zegarek
i powiedział jakby do siebie.

- Brzega o trzeciej powinien być w domu.

- A na co panu Brzega? - zapytała ciotka Honorka.

- Chciałem z nim pogadać. - Nagle uśmiechnął się, jakby
sobie coś przypomniał. - Baronowo cygańska - zwrócił się
wesoło do ciotki Honorki - takiego kapuśniaku to nawet na
dworze króla Sobieskiego nie było. A pani powinna dostać
złotą patelnię z diamentami.

301

background image

- E, tam - przekomarzała się ciotka - pan tylko tak mówi.
Żartuje.

- To nie żarty. Święta prawda. No nie, Maciek? - Skinął ku
mnie głową.

Trudno było zaprzeczyć, bo po takim kapuśniaku zaraz
lepiej się czujesz i świat wydaje ci się weselszy. Ciotka
Honorka spojrzała na mnie ciepło, niemal tkliwie.

- No, no, Maciek to nam się przez ten miesiąc poprawił.
Jak tu przyjechał, kości i skóra, a teraz, ho, ho!

- Jakby go manną karmili - zażartował Jo jo. - Za reklamę
może służyć.

- A cerę to ma taką zdrową i oczy błyszczące! Służy mu to
górskie powietrze, służy.

Oj, służy, służy, może nawet trochę za bardzo. Bo jak
pomyślę, że za tydzień, może za dwa znowu będę w Jerzmano-
wic wdychał opary farbiarni i dym z komina, to... lepiej o tym
w ogóle nie wspominać. Tymczasem niech służy, zwłaszcza że
zaraz trzeba będzie brać się do roboty: siana z szopy zrzucić,
drzewa narąbać, sieczki naciąć. Niech sobie nie myślą, że ze
mnie taki, co tylko na wczasy przyjechał.

Poszedłem wpierw do szopy. Trzy snopki zwaliłem, włą-
czyłem silnik i tylko słomę pod maszynę podsuwam. Maszyna
tnie równo, śpiewnie, a złote źdźbła jak deszcz do koszyka sują
się i sują. A ja przez uchylone drzwi na podwórze spoglądam.

Wyszedł Jojo. Od razu widać, że nie ma co z czasem robić.
Ręce wbił w kieszenie, rozgląda się, jakby własnego cienia
szukał i krąży po podwórzu. Po chwili zjawił się Bigos.
Ogonem zamerdał. Jojo z ziemi patyk podniósł i ciska, a pies
w podskokach za patykiem i aportuje. A potem wyszła ciotka
Honorka. Ciotka jak ciotka, lubi sobie pogwarzyć. Zamiast iść
do parnika, przy Joju się zatrzymała i dalejże po kobiecemu:

- Jaka to szkoda, że Maciek musi już od nas wyjechać.
Takiego to ze świeczką po. świecie szukać...

302

background image

No, proszę, kto by to pomyślał - wszędzie elektryczność,
a ona sobie świeczkę wymyśliła. Jakoś głupio pochwał słuchać.
Sieczkarnia terkocze, sieczka do koszyka leci, a ich głos jednak
do mnie się przebija.

- Huncwot, bo huncwot - przekomarza się z nią Jojo - ale
porządny nicpoń.

- E, panie Jojo, wstyd tak mówić, powinien pan złe słowo
wypluć. Gdzie pan dzisiaj takiego znajdzie? Nawet palcem nie
kiwnę, a on już do spółdzielni leci. Zakupy załatwi. Drzewa
urąbie. Od kiedy tu przyjechał, to roboty w ogóle nie czuję.
Przykro będzie bez niego i smutno.

- Ech, smutno, smutno - westchnął Jojo. - Ja bym go tutaj
jeszcze zatrzymał, ale sama pani wie, szkoła. Chłopiec przecież
nie może roku tracić.

- Jemu z nami dobrze i nam z nim. Gdzie on ta znowu po
świecie będzie się włóczył. Szkoda chłopca...

Dość tego. Wyłączyłem sieczkarnię. Oni w stronę stodoły
zerkają, a ja wychodzę z koszykiem pełnym sieczki, jak gdyby
nic się nie stało. A jednak pod żebrami czuję dziwne kłucie
i jakoś mi bardzo nieklawo. Po prostu żal. „Jemu z nami
dobrze i nam z nim...” I jak tu wyjeżdżać bez żalu.

Taki mnie smutek schwycił, że nie mogłem sobie znaleźć
miejsca. Narąbałem drzewa, siana z szopy zrzuciłem, a potem
stanąłem, jak gdybym szukał czegoś i nie mógł znaleźć.
Chętnie liczyłbym kołki w płocie albo gonty na dachu, żeby
tylko o tym wszystkim nie myśleć. Chciałem im zniknąć
z oczu, ale jak tu zniknąć, kiedy trzeba przecież wrócić do
gawry.

Wchodzę do izby. Widzę, że Jojo do czyszczenia broni się
zabiera. Na stole wycior, pakuły i oliwa. Coś mną szarpnęło.
Strach mnie obleciał.

- Co to, pan do lasu się wybiera?
- Może do lasu, a może nie.
303

background image

- Przecież przedwczoraj pan czyścił.
- Nie szkodzi. O broń trzeba dbać. Tak mnie już w wojsku
nauczyli.

- Zetrze pan lufę. Nic z niej nie zostanie.
- Nie martw się. Dobra stal.
I jak tu z takim gadać? Czuję, że kroi się coś niedobrego. Ale
z Jojem trudno dojść do ładu, zwłaszcza teraz, kiedy go robak
drąży. Chętnie bym mu tę pukawkę wydarł i wyrzucił przez
okno. I coraz bardziej jestem rozdygotany. Kręcę się, wiercę,
a jedna niedorzeczna myśl drugą lękliwą pogania. Wreszcie
zacząłem się ubierać.

- A dokąd to jaśnie pan, dokąd?
- W siną dal, ekscelencjo - żartujemy gorzko i kpiąco.
- Uważaj, żebyś nie zaszedł za daleko.
- Dalej już jak pan zajść nie można.
- A co cię tak ukąsiło, ubodło?
- Właśnie. Chciałem o to samo pana zapytać.
- Ja tak daleko się nie wybieram. Chciałem tylko wstąpić
do Brzegi.

- Z flintą na ramieniu?

- Flinta zawsze może się przydać. Zresztą regulamin mó-
wi, że strażnik leśny w służbowych sprawach powinien cho-
dzić z bronią.

- To pan do Brzegi służbowo?

Zbył mnie przelotnym uśmieszkiem. Wyszedłem, a on za
mną do sieni.

- Ty, Maciek, tylko nie rób idiotycznych kawałów. Nie idź
do Brzegi, bo całą sprawę popsujesz.

- Może pan być spokojny. Idę do fotografa.
- Do Puchacza? - Zrobił wielkie oczy.
- Właśnie do niego. Kilka dni temu spotkałem go w spół-
dzielni. Zapraszał mnie do siebie. Chce mi pokazać albumy.

z ■

Święty Rododendronie, jak mi to kłamstwo przeszło przez
gardło? Ani go nie spotkałem, ani mnie nie zapraszał. W ogóle
304

background image

od czasu spotkania pod Wetlińską nigdy go nie widziałem.
A teraz, bęc! No cóż, w takich wypadkach to nawet kłamstwo
może okazać się wytrychem do prawdy. Bo zaraz pomyślałem,
że dobrze będzie, jeśli tam pójdę.Po co? Dlaczego? Nad tym
się nie zastanawiałem. Jakaś utajona siła pchnęła mnie właśnie
w tym kierunku. A może nie utajona siła, tylko fakt, że dom
Puchacza stoi blisko Hołowatego, a na Hołowatem... Eee...
kto by się tym przejmował.
Szedłem więc w stronę Hołowatego. Było mglisto. W po-
wietrzu zawirowały wielkie wilgotne płatki śniegu. Spływały
wolno i lepko osiadały na ziemi, jakby krasnoludki opadały
z nieba na spadochronach. Droga kiełzna, śliska i niewysło-
wiona senność w powietrzu. A w głowie taniec myśli. Bo jest
co roztrząsać. Tu tajemniczy worek z żołędziami, tu jeleń
w potoku, tu dwa karabiny w wykrocie po zwalonym buku,
Brzega, gajowy, Jojo czyszczący broń, Jerzmanów, pan Sielic-
ki. A w tym labiryncie dociekań same zagadki. Głowa od tego
pęka, a w środku pod żebrami ssie aż do znudzenia.
Minąłem już wieś, przeszedłem przez most na otrycką
stronę, a potem stromą drogą wspinałem się na grapę. Droga
jak tor saneczkowy - śliska, oblodzona. Postawisz źle nogę, to
zjeżdżasz w dół. Trzeba dobrze krawędziami butów zacinać,
żeby tę zlodowaciałą rynnę pokonać. Męczę się, pocę, a tu ktoś
za mną. Odwróciłem się. Brzega. Na jego widok poślizgnąłem
się i prosto pod jego nogi.
- A, to ty? - Złapał mnie za kołnierz i postawił na nogi.
We mnie wszystko nagle zamarło, jakbym ducha, a nie
Brzegę żywego zobaczył. Obrzuciłem go bacznym spojrze-
niem, chcąc sprawdzić, czy nie ma przy sobie broni. Ale nie.
Miał tylko dobrze wypchany plecak.
- Pan pewno pod Hoło watę?-rzuciłem nieswoim głosem.
- No, dyć. A ty?
- Ja do fotografa.
- To idziemy w jedną stronę.

20 -

Gdzie twój dom Telemachu?

305

background image

No, proszę. Myślałem, że się zacuka, będzie zakłopotany,
a on jak gdyby nigdy nic: „Idziemy w jedną stronę”. Twardy
chłop, szkoda gadać. Ale poczekaj, chy trasie, ja cię tu zaraz
przyprę do muru.

- To już wszystkie żołędzie, co pan wczoraj podsypał, dziki
zeżarły?

Zerknął na mnie z ukosa. Zdziwiony.
- A skąd wiesz, że podsypywałem?
- Ja wiem i Jo jo wie - odparłem wyzywająco. - I jeszcze
ktoś.

Brzega trącił mnie po sztubacku w bok.

- Coś ty, Maciek, taki zalękniony? Co ci to? Przecie to nie
tajemnica. Podsypuję, bo w tym roku bukiew nie obrodziła,
ziemia przymarzła i dziki głodne chodzą. Dzikom też się
należy, bo to, mówię ci, mądre stworzenia. Dzik z wszystkich
zwierząt najmądrzejszy.

Czekaj, bratku, ty mi tu chcesz oczy szklić, o mądrości
dzików opowiadasz, a w zanadrzu coś ukrywasz. Nie myśl, że
jestem taki naiwny. Przełknąłem ślinę raz, drugi.

- Mądre stworzenie i głodne... I z zasadzki można strzelić.
Tak na mnie łypnął, jakby nie zrozumiał.

- Ja do dzików nigdy nie strzelałem. Dla mnie dzik to
trochę jak ludzka istota. Ma coś w sobie takiego, że człowiek
szacunek dla niego czuje.

Uf! Pokonaliśmy wreszcie stromą rynnę. Byliśmy już na
grapie - ja zgrzany, zasapany, on świeżutki, jakby tej stromiz-
ny nie było. Taki to może mówić o szacunku dla dzików. Jak
mu dosolić, żeby wreszcie poczuł, że to nie przelewki?

- Jojo do pana się wybierał - palnąłem z hultajskim
uśmieszkiem.

- A co chce ode mnie?

- Ma coś bardzo ważnego, bo wybierał się ze strzelbą -
zaznaczyłem z naciskiem na strzelbę.

306

background image

Na nim to nie zrobiło większego wrażenia. Wzruszył tylko
ramionami.

- Pewno chciał się poradzić, jakich ładunków używać. ^
Znowu niewypał. Co zahaczę, to klops. Nawet najgrub-
szych przytyków nie chwyta. A może tylko udaje i blefuje.

Krok ma równy, długi, elastyczny. Zdaje się, że idzie
wolno, a tymczasem ledwo za nim nadążam. Chciałem jeszcze
coś nadmienić, zaznaczyć, dorzucić, lecz tak mnie wypompo-
wał, że zipnąć nie mogłem. I nawet nie spostrzegłem, kiedy
doszliśmy do domu Puchacza.

- To cześć, Maciek. Spieszę się, bo już się ściemnia! -
Skinął mi ręką. To ci dopiero sztuka! Ściemnia mu się. No,
jasne, musi zdążyć przed zmrokiem, żeby strzał był pewny,
a sylwetka dzika wyraźna.

Stoję, ruszyć się nie mogę, jakbym wrósł w tę jałową ziemię.
Spoglądam na Brzegę. W jego ruchach jest coś kociego. Idzie
miękko, leniwie. Wnet ginie za przechyłem. Święty Berbery-
sie, żeby tak mieć czapkę niewidkę - ruszyć za nim, dojść
dokąd trzeba i zobaczyć.

Rozglądam się - raz za Brzegą, raz w stronę domu Puchacza
i, daję słowo, nie wiem, co robić. Ale jak długo można nie
wiedzieć? Wreszcie splunąłem ze złością i ruszam w stronę
domu.

Piękne sobie miejsce na dom wybrał. W górze zbity, dziki
las, a dokoła domu przylaski. Dużo młodej buczyny, świer-
ków i skorus. Zupełnie jak w naturalnym parku. A dom jak
wielki szałas. Dach spadzisty, ściany ze smrekowych płazów,
na dachu komin, a z komina tłusty dym pod zamglone niebo
bije. W oknach już się świeci.

Było nie było, wstąpię, bo przecież nie darmo wspinałem się
na tę stromą grapę. Okrążyłem dom, zaszedłem od tyłu.
Pukam, a duszę mam na ramieniu, bo i gdzie mógłbym ją mieć
w takiej sytuacji? Nikt nie odpowiada. Już miałem odejść, lecz

307

background image

przy drzwiach ujrzałem kołatkę. Zmyślna rzecz, szkoda ga-
dać, ludowo-staropolska. Zakołatałem. Po chwili ktoś drzwi
otwiera. Patrzę - Puchacz we własnej osobie. Nietrudno było
go poznać po rudych kudłach i spojrzeniu artysty. W zębach
fajka, a na artystycznej fasadzie zdziwienie.

- Dobry wieczór. Ty w jakiej sprawie?

O, mój drogi Puchaczu, gdybym mógł ci powiedzieć, ale nie
mogę, bo to przecież męska sprawa. Odchrząknąłem i ni
w pięć, ni w dziewięć:

- Przepraszam, ja kiedyś obiecywałem, że pana od-
wiedzę...

Zaśmiał się wujaszkowato, dobrodusznie.

- Nie przypominam sobie, żebyś mi coś obiecywał, ale
proszę, prószę, bardzo mi miło, że przyszedłeś. - Szerokim
gestem zaprosił mnie do środka.

W środku, zupełnie jak w środku albo może trochę inaczej,
bo to przecież artysta, samotnik, leśny duch i oryginał.
W przestronnej izbie nie ma krzeseł ani stołu, są tylko surowe
ławy z pni, a na nich skóry rozmaitych zwierząt. Pies by się nie
połapał jakich. Jest jeszcze kominek, taki, co to w książkach
z dawnych lat świerszcze za nim ćwierkały, a w jego wnętrzu
ach, lęgły się rozmaite gnomy i dobre duszki. Jednym słowem
nastrojowo i staroświecko, ludowo i zgrzebnie.

Najbardziej zgrzebny był sam gospodarz. Z oczu mu dobrze
patrzyło, a na artystycznej gębie błąkał się uśmiech. No
i gościnność też się znalazła. Taka - gość w dom, Bóg w dom.

- Czuj się u siebie. Siadaj. Czego się napijesz? Może gorącej
herbaty, bo ziąb na dworze? A może soku pomarańczowego?

Jednym słowem Wersal w zgrzebnym, bieszczadzkim wy-
daniu, a do tego wujaszkowata serdeczność. A ja, pożal się
Boże, stoję drętwy, gnomowaty i wcale nie czuję się jak
u siebie. W ogóle się nie czuję.

- No to może tego soku pomarańczowego - odpowiedzia-
308

background image

łem i dalej nie wiem, co ze sobą robić. On o soku, a w mojej gło-
wie coraz większy galimatias. Święty Oleandrze, skąd ja się tu-
taj wziąłem? Tam dzieją się rzeczy przekraczające mojąskrom-
ną wyobraźnię: Brzega żołędzie podsypuje, Jojo ze strzelbą
wali do Brzegi, dziki już podchodzą, a gajowy Chodzina coś
knuje, bo przecie nie ostrzegałby Joja dla samego ostrzeżenia.

Piję ten sok „product of Greece”, a zdaje mi się, że piołun
sączy się ze szklanki. Artysta zaś coraz bardziej opiekuńczy
i wujaszkowaty. A gdzie mieszkam, skąd przybyłem, jak mi
się powodzi, co tam w szkole? Nawet słyszał, że miałem
zapalenie płuc i martwi się, czy już doszedłem do siebie.
Doszedłem, doszedłem, bo jak tu nie dojść w takich okolicz-
nościach. Niby odpowiadam składnie i logicznie, a zdaje mi
się, że wciąż wychodzę z siebie i podążam gdzieś w mglistą
przestrzeń Hołowatego.

Gospodarz przygląda mi się coraz baczniej i troskliwiej.
Chciałby mnie jakoś pocieszyć, rozerwać, zabawić, więc włą-
cza adapter. Mówi, że ma wspaniałą kolekcję płyt z pieśniami
ludowymi całego-świata. No, proszę, jak na ludowo, to na
ludowo. Najpierw nastawił „Taniec łowców słoni” z Konga.
Egzotyka, daję słowo. Bębny walą, piszczałki zawodzą, a czar-
ni łowcy powtarzają monotonnie jakieś łowieckie zaklęcia.
Powinno być pięknie, folklorystycznie, a ja mam takie uczu-
cie, jak gdyby walili nie w bębny, lecz we tanie, w moją
czaszkę, w mój mózg. Spoza tego bębnienia słyszę głos
Puchacza.

- Chłopcze, co się z tobą dzieje?
Ocknąłem się.

- A nic. Naprawdę nic. Ja tu zupełnie dobrze się czuję.
Podoba mi się w Bieszczadach, a u pani Kasprzykowej jest
zupełnie jak w domu. A pan Turaj... - bredzę bez ładu
i składu.

Patrzy na mnie łagodnie, z troską w wielkich, orzechowych
oczach.

309

background image

- A jednak coś ci dolega. I powiedz mi szczerze, po co do
mnie przyszedłeś?

Tego jeszcze brakowało. A niechże słucha tego afrykańskie-
go bębnienia, jeśli mu się to podoba. Niech poluje obiekty-
wem, a nie zadaje takich pytań. Trzeba jednak coś powiedzieć.

- Ja? No tak sobie... Przechodziłem właśnie tędy. A po
drodze spotkałem Brzegę.

Puchacz roześmiał się głośno.

- Pewno szedł na Hołowate podsypać dzikom żołędzi.

- No, właśnie - podchwyciłem gorączkowo. - Czy pan nie
widzi w tym nic dziwnego?

- Dziwnego? On każdej zimy opiekuje się zwierzyną.

- Teraz zwierzyną opiekuje się pan Turaj - zaznaczyłem
nieco zadziornie.

Artysta spojrzał na mnie wyrozumiale.

- Widzisz, Turaj jest tu od niedawna, a strażnikiem został
przed kilku dniami, a Brzega czuje się tutaj jak gospodarz.

- Może jeszcze lepiej. Lepiej i pewniej - rzuciłem z przeką-
sem. - Jest przecież leśniczy, jest koło łowieckie, a on...

- Trzeba znać Brzegę - przerwał mi i dłonią zmierzwił rude
kudły na głowie.

- No, dobrze, to dlaczego gajowy ostrzegał przed nim pana
Turaja?

- Chodzina? - Zawiesił na chwilę głos, a potem uśmiechnął
się tajemniczo. - Na to nie potrafię ci odpowiedzieć. Wiem
tylko, że między nim a Brzegą istnieje od dawna niechęć, ba
nienawiść. Oni się nie znoszą. Mam takie wrażenie, że polują
na siebie, jak gdyby jednego znich za dużo było w tych górach.

- A co właściwie zaszło między nimi?

- To dawne dzieje. Kiedyś przyjechali tu z Warszawy jacyś
dostojnicy z wysokiego urzędu. Chcieli zapolować na wilki.
Była ostra zima i wilki podchodziły pod wsie. Tu, niedaleko,
u jednego gospodarza psa na podwórzu nocą zagryzły. Wtedy

310

background image

żył jeszcze pan Kasprzyk i on urządził im to polowanie.
Polowali z fladrami...

- Z fladrami? - wyraziłem zdziwienie.

- Zaraz ci wytłumaczę. Jest to często stosowany sposób.
Wytycza się teren, na którym wytropiło się wilki, a potem
opasuje się go sznurkiem z czerwonymi strzępami materiału
czy bibuły. To są właśnie fladry. Wtedy pan Kasprzyk
powierzył ofladrować tereń Chodzinie.

- Dziwna sprawa - przerwałem mu. - A cóż te fladry
pomogą?

- To bardzo przemyślny sposób. Chodzi po prostu o to, że
wilk bpi się czerwiem i za żadne skarby nie przekroczy
wyznaczonego terenu. - Zerknął na mnie z dobroduszną
wyrozumiałością. Po chwili ciągnął: - Nie wiem, czy niedok-
ładnie ofladrował, czy też wilki znalazły przejście, dość na
tym, że na próżno na nie czekali. Pan Kasprzyk był w tarapa-
tach, bo to przecież wstyd dla gospodarza, kiedy taki niewy-
pał. Poprosił więc Brzegę, żeby mu nowy teren ofladrował.
Brzega wywiązał się z roboty bez pudła. Zastrzelili wtedy trzy
wilki, dwa młode i jednego basiora. I od tego czasu Chodzina
nie może znieść Brzegi. Chodzą wokół siebie jak dwa wilki...

Nie dokończył, gdyż w tej samej chwili za oknem padł
daleki strzał, jak gdyby ktoś odkorkował butelkę szampana.
Obaj rzuciliśmy się do okna. Za szybą mrok - widać tylko
rozmazaną szarzyznę i zarysy najbliższych drzew.

- To na Hołowatem - wyszeptał gospodarz, przecierając
dłonią zroszoną szybę.

- Brzega! - wyrwał mi się stłumiony okrzyk.
Puchacz spokojnym ruchem położył mi rękę na ramieniu.
- Nic nie wiadomo. Maże lód wysadzają na jazie.
- Mówiłem panu, że szedł w tamtą stronę.
- Uspokój się. - Chwycił mnie mocniej i potrząsnął. -
Może to w innej stronie. Z tej odległości... trudno...

311

background image

Nie dosłuchałem do końca, wyrwałem mu się i biegiem
ruszyłem do sieni. W locie zdarłem z wieszaka fufajkę, lecz
przy drzwiach stal już Puchacz. Swoją zwalistą postacią
zagrodził mi drogę.

- Chłopcze - wykrzyknął przestraszony - co ty chcesz
robić?

- Muszę tam iść. Boję się...
- Zastanów się. Przecież to nie ma sensu.
- Niech mnie pan puści. Muszę.
Sięgnął po kożuch.

- To pójdziemy razem, jak taki jesteś uparty.

Tego jeszcze brakowało. A zresztą, co mi tam, niech idzie.
We dwóch zawsze raźniej. Wyszliśmy, a wtedy usłyszeliśmy
drugi strzał. Zabrzmiał głośniej i wyraźniej.

- To jednak na Hołowatem - mruknął Puchacz. Zdecydo-
wanym ruchem pchnął mnie przed siebie.

background image

17

Kiedy dobiegliśmy tam gdzie należy, przywitało nas zupeł-
ne pustkowie i cisza, która miała dzwonić nam w uszach,
a jednak nie dzwoniła, tylko zalegała niewysłowioną martwo-
tą. I co tu robić? Hołowate. Miejscowa nazwa terenu, właści-
wie nic nie mówiąca. Dokoła las. Po brzegach olszyny,
środkiem podmokły teren. Ziemia podmarzła, a pod butami
chrzęścił cienki lód. I było tak smętnie i tak głucho, jak
w niektórych najlepszych opowiadaniach Londona z Dalekiej
Północy.

Na szczęście Puchacz zabrał ze sobą kieszonkową latarkę.
Po chwili znaleźliśmy ślady butów. Poszliśmy za nimi. Minę-
liśmy wąską kładkę przerzuconą przez potok, potem starą
łemkowską kapliczkę z cebulastym dachem. Ślady prowadziły
prosto w olszyny. Lód łamał się pod naszym ciężarem, a pod
lodem chlupotała woda. Nie zważaliśmy na to, tylko wciąż
szliśmy za tymi śladami. Nagle Puchacz zatrzymał się przy
krzaku.

- Są drugie ślady! - Oświedił białą płaszczyznę śniegu.
Były, daję słowo. I, o dziwo, jakby siostrzane. Trudno je

rozróżnić. A potem natknęliśmy się na niewielkie koryto zbite
z surowych desek. Na dnie koryta zostało jeszcze trochę
żołędzi. Dokoła ziemia zryta racicami. Puchacz pochylił się
i snopem światła zatoczył szeroki krąg. Wtem w snopie światła
ukazały się czerwone plamy krwi.

- Dostał! - wykrzyknął Puchacz.
- Ale kto? - wyszeptałem strwożony.
313

background image

- Dzik, dzik... - uspokoił mnie. - Zobacz. Dokoła tylko
tropy dzika.

Odetchnąłem, lecz nie na długo, gdyż zrozumiałem, że
padły przecież dwa strzały, więc dla kogo przeznaczony był
ten drugi? Samo pytanie wprawiło mnie w wewnętrzną pani-
kę. Tymczasem Puchacz nachylił się nad krwistymi plamami,
zgarnął trochę zakrwawionego śniegu, roztopił go w palcach.

- Partacz - wyszeptał ze złością.
- Kto?
- Ten, co strzelał. Zranił go tylko, a dzik dostał w tętnicę.
Niedaleko ucieknie, bo po drodze wykrawi się i osłabnie.

Ruszyliśmy tym farbowanym tropem. Prowadził prosto
w olszyny. Przy niewielkim potoczku dp tropu dołączyły ślady
butów.

- Ktoś szedł za dzikiem - wyjaśnił Puchacz, chociaż nie
trzeba było wcale wyjaśniać. Wszystko było na śniegu - czarne
na białym. Za potokiem trop ginął w gęstych zaroślach.
Krzaki, zasieki kolczastych ostrężyn, trudno się przez nie
przebić, a co dopiero trop odszukać. Ale Puchacz nie od
parady pół życia spędził w leśnych ostępach. Prowadził teraz
jak gończy pies. Każdy najdrobniejszy ślad, każda złamana
gałązka, trochę farby na śniegu wiodły go za uchodzącym
dzikiem. Wreszcie kończyły się krzaki, a zaczynały świerkowe
młodniki...

I wtedy usłyszeliśmy zdławiony głos Joja.
- Franek, stój! Stój, bo będę strzelał!
Do licha, to ci dopiero kołomyjka. Gdzie Franek? Gdzie,
dzik? Jojo w najgęstszym młodniku, bo nie widać mu nawet
czubka głowy. Ale gdzie Brzega? Może Jojo wziął nas za
Franka Brzegę? Chciałem zawołać, że to ja. Ja, Maciek, ale
Puchacz mnie uprzedził i swym doniosłym głosem nadał:

- Spokojnie, panie Turaj. To ja. Wołosz.

Bęc! Dopiero teraz, w takiej sytuacji, dowiedziałem się,
jak się naprawdę nazywa. Wołosz! Bardzo ładnie.

314

background image

Joja widocznie zupełnie zamurowało, gdyż przez dłuższą
chwilę nie było go ani słychać, ani widać. Wnet jednak
zakołysały się smreczki, a z gęstwiny wyszedł Duży Gawrak
we własnej osobie i na szczęście cały. Nie wiem, co wtedy
malowało się na jego twarzy, bo było zupełnie ciemno, ale głos
zabrzmiał sucho i wściekle.

- No widzi pan, widzi. Dzika mi strzelili. I to prawie
w jasny dzień, prawie na moich oczach. - Zdarł z głowy czapkę
i cisnął nią o śnieg. Czapka potoczyła się pod moje nogi.
Dopiero wtedy mnie zauważył. - A ty co tu robisz? - zawołał
zaskoczony.

Piękne pytanie - co ja tu robię? Gdybym mu powiedział, że
szukam grzybów, to i tak byłoby wszystko jedno.

- Ma pan tego dzika? — wtrącił niemal spokojnie Wołosz.
- Mam.
- I widział pan, że to Brzega...
- Nie - zaprzeczył ostro. - Nie widziałem. Widziałem tylko
jakąś zamazaną sylwetkę. - Ech - podniósł pięść i pogroził -
gdybym go przydybał!

- To dlaczego dał mu pan uciec?

- Musiałem iść za tropem. Nie mogłem pozwolić, żeby mi
dzik uszedł.

- Albo rybka albo pipka - mruknął Puchacz niemal filozo-
ficznie. - Ja bym pobiegł za tym draniem.

- Myśli pan, że miałem czas do namysłu?

- No tak, ale dzika i tak by pan kiedyś odnalazł. „
Jo jo podniósł z ziemi czapkę. Otrzepywał ją o kolano.

- Może pan ma rację... Może źle zrobiłem. Ale, pan rozu-
mie, nie mam doświadczenia. - Rozłożył ręce bezsilnym
gestem.

- No tak - Wołosz rozejrzał się, jak gdyby kogoś szukał. -
No tak - powtórzył - ale wszystko to razem wydaje mi się
dziwne.

- Co w tym dziwnego? - żachnął się Jojo.
315

background image

- No bo... słyszałem dwa strzały.
- To dobrze pan słyszał. Raz strzelił ten drań do dzika,
a drugi ja, w powietrze. Chciałem go nastraszyć. Myślałem, że
się zatrzyma, a on mi zniknął w olszynach. I potem...

Wołosz kręcił z niedowierzaniem głową.
- Dziwna sprawa. Dwa strzały... Gdzie ma pan tego dzika?
- Leży tam - pokazał ręką - w smreczynie.
- I co chce pan z nim zrobić?
- Przecież nie mogę go zostawić, bo nocą przyjdą lisy
i obrobią do kości. Zaciągnę go do drogi, a potem...

- Tu, za tą drogą - przerwał mu Wołosż - są dwie chałupy.
W pierwszej mieszka Ćmieja, mój dobry znajomy. Niech pan
wali do niego, to może panu tego dzika saniami podwiezie. Nie
ma na co czekać.

Miał słuszność, nie było na co czekać, bo i na co? Chyba na
objawienie, lecz na objawienie nie można liczyć. Ten, co
strzelał, był już daleko. Nawet gdyby iść po jego śladach, to
i tak szukaj wiatru w polu, bo coraz gęstszy śnieg zaczął walić
z mrocznego nieba i wiatr się wzmagał. Ślady już dawno
zasypane, zawiane. Zrobiliśmy tak, jak radził Puchacz.

Było już późno, gdy zajechaliśmy z dzikiem przed leśni-
czówkę. Na odgłos dzwonków wyszedł leśniczy Masłoń. Na
ramionach narzucony półkożuszek, rysia czapka na czubku
głowy, fajka w zębach, a w oczach zdziwienie.

- Co tam się stało, panie Turaj? - zawołał od progu.

- Dzika ktoś strzelił na Hołowatem.

Leśniczy podbiegł truchcikiem do sań. Zajrzał między
osłony.

- To pan dobrze zaczął służbę - wycedził z przekąsem.

- No właśnie - zaśmiał się sucho Jojo. - Takie już moje
szczęście.

Leśniczy wbił w niego swe nieufne spojrzenie.

- Widział pan kogoś? Ma pan jakieś podejrzenia?
Jojo wzruszył ramionami.

316

background image

- Widziałem, ale z daleka.
- Nie rozpoznał go pan? •
- Gdybym rozpoznał, to dawno bym panu powiedział.
- To może duch jaki? - zaśmiał się krótko Masłoń. - Bo pan
to specjalista od takich spraw. Zawsze się pan zjawia tam,
gdzie...

- Panie Masłoń - przerwał mu ostro Jojó - niech pan
powie, co mam robić? Mogę złożyć zeznanie na piśmie.

- Patykiem na wodzie.
Jojo zbliżył się do niego.

- Do czego pan zmierza?
Leśniczy zatrzymał go ręką.

- Spokojnie, panie Turaj. Zaraz zobaczymy. - Skinął na
chłopa, który stał przy koniu. - Ćmieja, dawajcie tego dzika na
boisko. - Sam poszedł w głąb podwórza, otworzył stodołę
i zaświecił światło.

Ćmieja z Jojem przytaszczyli dzika do stodoły. Położyli go
na zasłanym plewami klepisku. Niewielki był ten dzik. Przela-
tek. Podobno taki najlepiej nadaje się na przeroby. Szable
ledwo spod warg wyłażą, a fajek w ogóle nie widać. Leżał na
tym klepisku jak symbol oskarżenia. Leśniczy schylił się nad
nim.

- W szyję dostał?

- W szyję - potwierdził Jojo. - I jeszcze z pół kilometra
uciekał, aż osłabł z wykrwawienia. - Leśniczy wyprostował się
i jakoś ostro, oskarżająco spojrzał na Joja.

- Niech pan pokaże broń.
Jojo cofnął się gwałtownie.

- Po co panu moja broń?
- Chcę się jej przyjrzeć.
- Co to, nie widział pan broni? ,” .
- A pan czego się obawia?
- Ja? - zaśmiał się kpiąco Jojo. - Najbardziej boję się
karaluchów.

317

background image

Masłoń zmarszczył brwi.
- Ej, panie Turaj, pan znowu zaczyna żartować. Dawaj pan
tę swoją pukąwkę. - Sięgnął po przewieszony przez ramię
Turaja sztucer.

Turaj zerwał go z ramienia.

- Proszę, proszę, może pan sobie pooglądać.
Leśniczy nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się kąśliwie.

Potem, przytrzymując strzelbę między kolanami, wyjął z-kie-
szeni chusteczkę, skręcił ją w rożek, a rożek wetknął do lufy
i przekręcił kilka razy, a gdy wyciągnął chusteczkę, pokazał
pod światło. Była czarna od prochu.

- No widzi pan - podsunął ją Jojowi.

Ten drgnął, lecz nie uniósł się, tylko spokojnym głosem
oświadczył:

- Przecież nie mówię, że riie strzelałem,

- No dobra, dobra - pokiwał tamten głową. - Zaraz
wszystko się wyjaśni. - Znowu sięgnął do kieszeni. W jego dło-
ni błysnął nóż myśliwski. Uklęknął nad dzikiem, odgarnął mu
z karku kłaki i zaczął nożem dłubać w ranie.

Jo jo zamienił ze mną zdziwione spojrzenie, a potem rzucił
z nieposkromionym szyderstwem.

- To pan sekcję zwłok robi? ‘
Masłoń zerknął na niego przez ramię.

- Spokojnie, panie Turaj, co pan taki niecierpliwy?

- Bo nie mogę się doczekać, kiedy pan przerwie tę
komedię.

- Spokojnie, spokojnie, zaraz wszystko będzie jasne.
Wyłuskał z karku dzika pocisk, położył go na dłoni,

przyglądał mu się chwilę, a potem nagle wstał i zaśmiał się
chytrze.

- To pan nawet nie wie, jakimi nabojami strzela się do
dzika?

- Mów pan zdrów, bo ja do dzika nie strzelałem.
- Ciekawe, ciekawe - przymierzył pocisk do lufy sztucera
318

background image

Joja. - Pasuje jak ulał. Ten sam kaliber.
- Mało to takich pukawek?
Masłoń wzruszył ramionami i znowu wyciągnął rękę do
Joja.

- A teraz niech mi pan odda pas z nabojami.

- Tego już za wiele! - zawołał Jo jo podniesionym głosem. -
Widzę, że pan chce mnie cholernie wrobić.

Leśniczy przymrużył złośliwie oczy.
- Tak jak wtedy w niedzielę... co?
- W jaką niedzielę?
- A wtedy, kiedy moje psy zaprowadziły mnie do pana.
Wtedy zbył mnie pan żartami. Teraz to się panu nie uda.
Proszę oddać pas z nabojami.

- I co jeszcze?

- Pan zapomina, że jestem pana bezpośrednim przełożo-
nym i na tym terenie pan mnie podlega, nie ja pariu. Uczył się
pan regulaminu, a nie wie pan, co komu wolno. I powiem
panu teraz, że sprzeciwiałem się, żeby pana przyjęli na
strażnika. Tylko inżynier Zdziechowicz uparł się...

- Zbytek łaski - wycedził kpiąco Jo jo. - Niech pan sobie
zagląda do lufy i przymierza pociski. Prawda zostanie prawdą.

- To się jeszcze okaże. Milicja ma nowoczesne sposoby
i potrafi sprawdzić, z czyjej lufy wyleciał ten pocisk. -
Podrzucił kilka razy niklowy stożek w dłoni.

Jojo uśmiechnął się nikle. Z jego twarzy i z oczu zniknął już
gniew, a w słowach zabrzmiały tylko żal i pogarda.

- Gratuluję panu. Jak się chce kogoś uderzyć, to i kij się
znajdzie. - Odpiął pas z nabojami i cisnął go pod nogi
leśniczemu.

Do tej pory nie puściłem pary z gęby. Byłem tak zaszokowa-
ny biegiem wypadków, tak oszołomiony, że właściwie nie
wiedziałem, co się wokół dzieje, a jak się nie wie, to trudno
puścić parę z gęby. Zresztą, męska sprawa, a ja... szkoda
gadać, byłem tu tylko widzem. Ze wzrastającym gniewem

319

background image

przypatrywałem się temu, pożal się Boże, widowisku. Wresz-
cie jednak nie wytrzymałem. Wysunąłem się z ciemnego kąta
na środek.

- Panie leśniczy - krzyknąłem niemal - niech pan lepiej
zapyta ludzi, kto na Hołowatem podsypywał żołędzie.

Jojo szarpnął mnie za rękaw.
-‘ Maciek, ty się do tego nie mieszaj.
- Dlaczego? Przecież na własne oczy widziałem, jak
Brzega...

Leśniczy spojrzał na mnie chłodno.
- Widziałeś go, jak strzelał?
- Nie. Jak szedł podsypywaóżołędzie.
Leśniczy machnął lekceważąco ręką.

- Nikt mu nie zabroni dokarmiać zwierzynę. On to robi od
lat.

- Ale... - rzuciłem w bezsilnym gniewie - on to wszystko’
przygotował. Widzieliśmy z panem Wołoszem jego ślady.

- Daj spokój Maciek - odepchnął mnie Jojo. - Panu
leśniczemu i tak nic nie wytłumaczysz.

Masłoń uśmiechnął się skąpo.

- Widzę, że pan zaradny. Zawczasu przygotował sobie pan
świadka.

- Właśnie, właśnie - zakpił Jojo. - Od tygodnia głowiłem
się tylko nad tym, jak by pana wywieść w pole. - Sięgnął do
kieszeni kurtki myśliwskiej, wyjął z niej legitymację strażnika.
- To pewno też panu się przyda.

- No jasne - powiedział nie patrząc mu w oczy - bo muszę
pana zawiesić w czynnościach. Sprawę oddam milicji, a jak
milicja zwolni pana od odpowiedzialności, to i tak przyjedzie
komisja z Sanoka, z dyrekcji.

- I przybije mi pieczątkę na zadku - rąbnął ze śmiechem
Jojo. I nie byłby Jojem, gdyby w ten sposób nie zakończył tej
rozmowy.

Leśniczy zgasił światło. Klnąc pod nosem, szurając głośno
320

background image

nogami, zamykał stodołę. Jojo podszedł do sań. Wyciągnął
z kieszeni setkę. Podał ją chłopu.

- A to za to, panie Cmieja - powiedział raczej w stronę
leśniczego - żeście przywieźli tego przelatka dla pana Masło-
nia. Może was zaprosi na dziczą wątróbkę?

Leśniczy minął nas w milczeniu. Kiedy był już przy
drzwiach, odwrócił się.

- Panie Turaj, niech pan żalu do mnie nie ma. Spełniłem
tylko swą powinność.

- Oczywiście, oczywiście. Gorliwy z pana pracownik.

- I jeszcze jedno - dorzucił Masłoń - lepiej będzie dla pana,
jeśli pan przed zjawieniem się milicji nie oddali się z domu, bo
to by pana jeszcze bardziej obciążyło.

- Dziękuję panu uprzejmie za radę.

background image

18
- Macieju, gdzie się podziały moje skarpety?
- Które?
- Te grube, wełniane.
- Nie wiem, ekscelencjo.
- Człowieku, nie jestem już ekscelencją. Jestem teraz
człowiekiem, raczej osobnikiem pod zarzutem... -Nie dokoń-
czył.

Podszedł do szafy i swoim niedźwiedzim zwyczajem zaczął
ją wybebeszać. Święty Heliotropie, jaki w tej szafie bałagan!
Bałagan to małe słowo - stajnia Augiasza, której nawet
Herakles nie potrafiłby uprzątnąć.

- Niech się pan nie martwi. Mianuję pana kawalerem
orderu szerokiego uśmiechu - zażartowałem, chociaż wcale
nie miałem nastroju do żartów.

Byłem zupełnie ugotowany. Całą noc przewalałem się z bo-
ku na bok, a co mi się śniło, tego w ogóle nie można opisać, ba,
opowiedzieć. Makabra - wszystko poplątane w straszliwy
węzeł okropności. Raz Jojo strzelał do Brzegi, to znowu
Brzega ukryty w krzakach czatował na Joja, a ja zlany potem
budziłem się i wzywałem pomocy. Po takim dniu mogło się
przyśnić nawet piekło, chociaż to, co się działo na ziemi, nie
ustępowało piekielnym historiom. Bądź tu mądry! Żartuj!
Jednak trzeba żartować, bo Jojo pomyśli, że ze mnie mięczak
i łatwo się poddaję.

Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy Jojo wystartował
z tymi skarpetami. Skarpety! Niby drobiazg, a jednak potrafi-

322

background image

ły rozładować napięcie, które od wczoraj wisiało w powietrzu.
Jojo wybebeszył całą szafę.

- Ty, Gawraku - marudził - nie mianuj mnie kawalerem,
lepiej znajdź mi skarpetki.

- Pańskich skarpetek nie znalazłby nawet święty Antoni.
Pan ma jakiś dar...

- Nie mędrkuj, nie mędrkuj.

- Niech pan zajrzy pod łóżko. Może tam się schowały.
Bęc! Trafiłem w dziesiątkę. Reprezentacyjne skarpety jego

ekscelencji kawalera orderu szerokiego uśmiechu były pod
łóżkiem.

- To nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć?

- Nie, bo dopiero teraz się obudziłem, A właściwie dlacze-
go pan tak skoro świt?

- Wyjeżdżam.

Sensacja na pierwszą stronę dzienników. Leśniczy ostrzega
go, żeby trzymał się domu, a on wyjeżdża. Dobry sobie!

- Pan chyba żartuje.

- Skończyły się żarty, zaczyna się poważna sprawa - rzucił
jednak żartobliwie. - Nie jestem zimorodkiem, żeby żyć w tej
bieszczadzkiej lodówie. Nikt mnie do tego nie zmusi.

- To pan naprawdę wyjeżdża?
- Nie, pół żartem, rjół serio, a właściwie tylko na kilka dni.
- A jak się dowie leśniczy?
- To mu oko najwyżej zbieleje...
- I chce pan tak płazem puść Brzedze.
-. O, nie, mój drogi. Ty mnie znasz. Ja zawsze lubię czyste
sprawy. I tę też wyjaśnię. Nie będę jednak czekał na milicję,
ani na komisję łowiecką z Sanoka. Możesz sobie wyobrazić,
jak by mnie urządzili?

- To dokąd pan właściwie wyjeżdża?
- W nieznanym kierunku.
- W piątą stronę świata?
- O, nie, mój Gawraku - powiedział z odcieniem żalu. -
323

background image

Piąta strona świata to coś wyśnionego, coś, o czym marzymy,
a tu chodzi o paskudną, brudną sprawę.

- I nie porozmawia pan nawet z Brzegą?

- Na nic by się to zdało. Ja najpierw muszę dowieść swojej
niewinności.

Zaczyna się ubierać. Myślałem; że wystroi się jak do miasta,
a on tymczasem wkłada ciepłe skarpety, solidne myśliwskie
buty, portki watowane i kożuch. Przyglądam się zdziwiony
i coraz mniej wierzę w tę podróż. Wreszcie gdy wyjął spod
góry ciuchów stary plecak, nie wytrzymałem.

- Pan chyba do bieguna północnego albo jeszcze dalej?

- Może właśnie w tym kierunku. - Nacisnął na głowę ciepłą
baranią usztakę i zaśpiewał z fantazją: „Takiemu to dobrze,
takiemu dobrze...”, a potem już od siebie dorzucił: - Takiemu
to bardzo dobrze, bo sam sobie winien.

- A gdzie tu pana wina?

- Za bardzo ludziom ufałem. - Podszedł do mnie, wycią-
gnął rękę. - No, Ga wraku, trzymaj się. I mam do ciebie
prośbę. Zachowuj się tak, jak gdyby nic się nie stało. Rozu-
miesz, o co chodzi?

- Domyślam się.

- Bo, wiesz, musimy trzymać fason, żeby nie myśleli, że
Jojo albo ty to mięczaki. A jak ktoś zapyta, gdzie jestem, mów,
że wyjechałem na kilka dni załatwiać sprawę nowej pracy.
Kapujesz?

- Tak. I wiem, co pan zamierza.

- To ja wiem i ty. Po co inni mają wiedzieć. W domu też nic
nie mów. To męska sprawa.

Dopiero teraz naprawdę się obudziłem, bo istotnie skończy-
ły się żarty. Jojo przecież bez broni, tylko w wełnianych
skarpetach i z niepodważalnym postanowieniem. Czy to wy-
starczy na Brzegę? Miałem trzymać fason, tymczasem ścięło
mnie i przeraziło.

- Kiedy pan wraca? - zapytałem zrywając się z łóżka.
324

background image

- Wtedy, kiedy do końca załatwię tę sprawę.
- No dobrze, a jak pan będzie żył? Gdzie pan będzie
nocował? Co pan będzie wtrajał?

Uśmiechnął się z politowaniem.

- Gawraku, nie poznaję cię. Kto czytał Londona i jego
opowieści z Dalekiej Północy?

- No tak, ale to były inne czasy.

- Czasy się zmieniają, ale ludzie nie. Nie martw się o mnie.
Znasz mnie i wiesz, że Jojo zawsze da sobie radę.

Bęc! Na taki argument nie miałem odpowiedzi. Uścisnęliś-
my sobie dłonie. Nie padło już ani jedno słowo. Jojo wyszedł.
I nagle zrobiło się strasznie pusto i szaro.

Przez kilka dni nie mogłem sobie znaleźć miejsca, a wiado-
mo - gdy nie można znaleźć miejsca, to trzeba go szukać.
Szukałem więc, gdzie się dało. Święty Asparagusie, ile wtedy
nawłóczyłem się po górach! Chyba całe Bieszczady obszedłem.

Wybierałem najdziksze szlaki i najbardziej zapomniane
ostępy. Myślałem, że zgubię się w tych lasach, zatracę.
Schodziłem ludziom z drogi, bo chociaż wiedziałem, że mam
trzymać fason, to jednak bałem się - a nuż nie wytrzymam
i komuś skoczę do oczu? Właściwie nie komuś - tylko
Brzedze. Unikałem go, chociaż nasze drogi nieraz krzyżowały
się wśród bukowych lasów, na grapach i uchrociach bieszcza-
dzkich.

Unikałem go, obchodziłem, ale wreszcie kiedyś, a było to
chyba trzy dni po wyjściu Joja z domu, natknęliśmy się na
siebie - nos w nos.

Piękna scena rodzajowa, szkoda gadać. On, góral, harnaś
owiany legendą, a ja?... Pożal się Boże. I dokoła buki i coś
jeszcze. Coś, czego się nie da opisać. I to właśnie było
najgorsze. Chciałem udać, że go nie widzę, chciałem go
ominąć, ale jak to zrobić, skoro ścieżka tak wąska, że jednemu
trudno się przecisnąć.

Brzega zatrzymał się pierwszy.
325

background image

- Gdzie Jo jo? — zapytał zupełnie spokojnie.
We mnie wszystko zamarło. Gniew mną targnął, lecz wnet
przywołałem cały rozsądek i dla fasonu odparłem, jak gdyby
nic się nie stało:

- Wyjechał szukać nowej roboty.

- Wyjechał? - zdziwił się i łypnął na mnie podejrzliwie. -
Coś mi się widzi, że nie wyjechał, bo go wczoraj pod Berehami
widziałem.

- To się panu tylko zdawało.

- Nie zdawało mi się, nie zdawało... - powtórzył w zamy-
śleniu. - Mam dobre oko i rzadko się mylę. - Spojrzał na mnie
ostro. - A ty coś taki wystraszony, jakbym ci krzywdę zrobił?

- Pan?..’. - Zająknąłem się. Na razie błysnęła mi przekorna
myśl - może go podprowadzić, niech puści farbę. Dokończy-
łem więc zuchwale: - A cóż pan mógłby mi zrobić? Po prostu
boję się o Joja, bo już raz leśniczy z milicją do nas przycho-
dził. ...

- U mnie też byli.
- Ciekawe, po co do pana przychodzili?
- Wedle tych żołędzi.
- A co, żołędzi nie wolno podsypywać, dzików nie wolno
dokarmiać? - podpuszczałem go z coraz większą zawziętością.

W jego cygańskich, posępnych oczach pojawił się gniewny
błysk.

- I wiedzieli, że wtedy z wieczora byłem na Hołowatem.
Pewno ty im powiedziałeś? - Chwycił mnie mocno za ramię,
przyciągnął do siebie.

Dopiero wtedy prawdziwy strach mnie obleciał. Ładna
sytuacja, dokoła las, głusza, a my tylko we dwóch.

- Niech mnie pan puści! - krzyknąłem.
Pchnął mnie lekko i zaśmiał się.

- Nie bój się. Skoro mnie widziałeś, to mogłeś powiedzieć.
- No właśnie. Przecież pan tylko dziki dokarmiał.
- No, dyć. Podsypałem i zaraz wróciłem do domu.
326

background image

- A Jojo skorzystał z tego i strzelił.
- Jojo nie strzelał - zaprzeczył żywo.
- Skąd pan taki pewny?
- Bo Jojo by nie spudłował. To jakiś partacz strzelał.
Zamiast w komorę, w szyję. I do tego pociskiem na kozły.
Dobrze, że dzik w tętnicę dostał.

- Ciekawe - kpiłem zaciekle - skąd pan ma takie dokładne
wiadomości.

- No co - wzruszył ramionami - Puchacz mi opowiadał.

- W takim razie, kto strzelał?
Brzega zagryzł wargę.

- Jest taki - mruknął przeciągle.

~ Jest - powtórzyłem z naciskiem. - I niech pan będzie
spokojny, wcześniej czy później Jojo go przyłapie.
Brzega roześmiał się sucho.

- Powiedz Jojowi, że czas tylko traci.

- Niech się pan o Joja nie martwi. On już dobrze wie, co
robi.

Brzega przesunął czapkę na tył głowy. W jego oczach igrały
wesołki iskierki.

- Chodzi za mną jak cień, a myśli, że go nie widzę. -
Pokręcił głową, jakby chciał zaprzeczyć własnym słowom. -
A ja... - Urwał nagle, bo z gałęzi osunął się śnieg i miałkim
pyłem okrył mu twarz. - Co ci będę dużo gadał. Jojo wielkie
głupstwo zrobił. Teraz to dopiero mają na niego oko. - Otarł
dłonią twarz. Skinął mi ręką. - Cześć, Maciek. I nie patrz na
mnie tak krzywo.

Zabił mi porządnego ćwieka. Wmurowało mnie w ziemię.
Rozdziawiłem usta, ruszyć się nie mogłem, a on, jak gdyby nic
nie zaszło, szedł tym swoim góralskim, lekko rozkołysanym
krokiem. Nawet się nie obejrzał. Harnaś przeklęty! Poczekaj,
bracie, nie będziesz tak hardo spoglądał i takich banialuków
opowiadał. Bo to przecież kpiny. „Podsypał i zaraz wrócił do
domu.” Kpiny w żywe oczy. Gdyby wracał, to spotkałby po

327

background image

drodze Joja, a Jojo nic o tym nie wspominał. Oczy chce
zamydlić. „Jest taki, co strzelał” - mówi. No pewno, że jest.
Sprytnie to wykombinował, żeby od siebie odwrócić uwagę.
Znamy się na takich. Jeszcze cienko zaśpiewa i beknie nie
tylko za dzika, ale i za jelenia.

A jednak... co tu dużo gadać, po tym spotkaniu zrobiło mi
się głupio, zwłaszcza gdy pomyślałem, że Jojo istotnie traci
czas, skoro Brzega wie, że on za nim chodzi. Buty zdziera,
nerwy szarpie, zdrowie nadweręża, a ten kpi w żywe oczy.
Należałoby Joja w jakiś sposób uprzedzić, bo i po co ma
nawijać, to co już dawno nawinięte.

W lesie szum po bukach idzie, wiatr śnieg z konarów miecie
i oczy mroźnym pyłem zasypuje. Stoję, jakbym przymarzł do
tej świętej ziemi. Nie mogę się ruszyć, a tu ziąb coraz większy
i zawieja.

Wyszedłem wreszcie na pola. Zamieć już po rozłogach
hulała, wiatr się wzmagał, a z wiatrem coraz gęstszy śnieg.
I zdawało się, że wszystko płynie - biało i posępnie. Kiedy
doszedłem do drogi wiodącej do wsi, miałem już oczy zalepio-
ne śniegiem. Drogi nie widać. Zawiana. I zaspy przy płotach
jak zakrzepłe w gipsie fale.

W domu oaza, raj, ‘daję słowo. W piecu ogień wesoło
buzuje, na blasze woda syczy, za kominem bury kot mruczy,
a ciotka pochylona nad balią robi przepierkę kolorów. Na mój
widok uniosła białe od piany dłonie.

- Maciek, żebyś wiedział, jak ja się o ciebie bałam. Przecież
ty, biedaku, niedawno zapalenie płuc przechodziłeś.

- Głupstwo - uśmiecham się markotnie - nic mi nie będzie.
Ja już jestem zahartowany.

- Zahartowany, zahartowany, ale w taką zawieję nie musisz
po groniach się włóczyć. Litości nad sobą nie masz. Gdyby był
pan Turaj, toby dopiero... - Urwała, jak gdyby sam dźwięk
tego nazwiska nakazywał milczenie.

- Nic mi nie będzie.
328

background image

Ciotka Honorka miętosi w pianie jakieś ciuchy, miętosi,
jakby z nich ducha chciała wycisnąć. A za oknem wiatr
gwiżdże i śnieg szyby białą ćmą zalepia.

- Dawno u nas takiej zamieci nie było - odezwała się po
chwili. -1 pomyśl o Urszuli i Marysi. Jak one do domu wrócą?
Pewno drogi już zawiało.

- Może tak źle nie będzie. Może ustanie.

- Ty nie znasz gór. Czasem to trzy dni tak wiać potrafi. Raz
to nas zupełnie odcięło od świata. Nawet sanie nie mogły się
przebić. Konie w zaspach ustawały... a co dopiero autobusy.

- Może przejadą pługi, może uda im się przed wieczorem
dojechać. - Pocieszam ją jak mogę, ale z tego, co widziałem,
niezbyt pogodne rodzą się myśli. Urszula i pani Kasprzykowa
w Cisnej. Im się chyba nic nie stanie. Ale Jojo...

Ciocia Honorka skończyła nylony, teraz zabiera się do
wełen. Chlast, prast do wody i znowu miętosi, wyciska jak
gdyby chciała sobie odkuć na tych swetrach i skarpetach za tę
dujawicę. Ja pod piecem. Nogi ku drzwiczkom wyciągam.
Z wolna taje we mnie zamróz i drętwota. Robi mi się ciepło
i sennie. Oczy mi się kleją i gnuśna niemoc rozlewa się po
całym ciele. Nagle słyszę głos ciotki Honorki.

- A co będzie z panem Turajem?

- Z Jojem?... - Odwlekam odpowiedź, bo i co jej mogę
powiedzieć? Że ogląda teraz gile na skorusach albo sójki
w młodnikach. Bo na to właściwie mu zeszło.

Ciotka Honorka przerwała pranie. Ręce trzyma w wodzie,
ale oczy ma zwrócone ku mnie i czeka, żebym coś powiedział.
A mnie aż ćmi w środku. Piękna sprawa, mam się zachowy-
wać, jak gdyby nic nie zaszło, a tymczasem...

- Powiedz, ale tak z ręką na sercu, dokąd wyjechał pan
Turaj?

- Mówił, że jedzie szukać nowej pracy.
- Mówił, mówił, ale ja w to nie wierzę.
Ech, teraz, skoro wyszło szydło z worka, to już nie ma co
329

background image

fantazjować. Po co ja będę kłamał i oczy szklił? I komu? Ciotce
Honorce, najżyczliwszej osobie na świecie?

- Mówił, ale nigdzie nie wyjechał.
Ciotka uniosła pełne piany ręce do twarzy.

- Toż to ja od razu tak pomyślałam. Bo kto to tak cichcem
z domu się wymyka? I do tego z plecakiem. Jak tylko ten
plecak na nim zobaczyłam, od razu mnie coś tknęło. A ty nie
mogłeś nam powiedzieć?

- Proszę pani, to przecież męska sprawa.

- Głupota - żachnęła się ciotka Honorka. - Wielka głupota.
Sam sobie nieszczęście szykuje. Któż to widział? Taki porząd-
ny człowiek, a milicja go szuka. Wstydu nie ma... My
z Marysią od zmysłów odchodzimy. Nie zasłużyliśmy sobie na
takie traktowanie, bo przecież on tutaj jak W rodzinie.

- Pani go nie zna - usiłowałem go bronić. - On nie lubi,
jak mu ktoś na odciski nadepnie.

Machnęła ręką.

- Z mężczyznami to tak zawsze. Zdaje im się, że świat
zawojują, a tylko głupstwa robią - Nagle spojrzała w okno, jak
gdyby kogoś się spodziewała; Okno zamurowane śniegiem.
Świata bożego nie widać, a ona patrzy i patrzy. Wreszcie
westchnęła: - Może go ta zawieja z lasu wyżenie. Może wróci
do domu?

background image

19

I. tak zawisło to „może” jak wielki znak zapytania.
Wieczorem zjawiła się pani Kasprzykowa. Święta Georgi-
nio, jak ona wyglądała! Cała nabita była śniegiem - śnieg we
włosach, na brwiach, na rzęsach. A policzki czerwone od
mrozu jak piwonie. Zdawało się, że dech w niej też zamarzł, bo
ledwo z siebie wydusiła, że Urszula została w Cisnej, w inter-
nacie. Bo jakże można dziewczynę na taką zadymkę do domu
ciągnąć. Autobusy oczywiście nie kursują, a ona, pani Ka-
sprzykowaj wróciła łazikiem z nadleśnictwa. Wróciła, to fakt,
ale łazik dwa kilometry od Hulskiego zakopał się w zaspach
i wszyscy musieli przez tę zawieję drałować. Piękna historia,
godna pióra Jacka Londona.

I w ogóle wszystko do końca tego upiornego dnia było jak
w powieści. Bo ledwo pani Marysia odtajała, gorącej zupy dwa
talerze zjadła, odsapnęła, a już drzwi w sieni huknęły i ktoś
wkroczył do domu z wielkim łomotem. Wybiegliśmy z kuch-
ni, a tu w sieni pan Wołosz. Wtoczył się zmęczony, zziajany,
siwy od zamrozu i zawołał:

- Turaja w lesie postrzelili!

- Brzega! - krzyknąłem, a może nie krzyknąłem, tylko we
mnie odezwało się to zawołanie. A tu zamęt: kto, gdzie, w jaki
sposób? I wszystko nagle stało się wielkim zamieszaniem.
Tylko Puchacz był spokojny i opanowany.

- Pani Kasprzykowa, niech pani przygotuje posłanie.
- Po doktora trzeba telefonować.
- A gdzie Jojo?...
Puchacz pchnął drzwi. I wtedy za drzwiami w śnieżnej
331

background image

kurawie zobaczyłem chłopskie sanie. Koń cały w pianach,
a chłopa ledwo widać. Rzuciłem się w zawieruchę, tak jak
stałem. Podbiegłem do sań i raptem cały świat zawirował mi
w oczach, a ogromny lęk mnie obezwładnił. Jojo leżał przykry-
ty derką. Twarz miał osłoniętą szalikiem. Widać mu było
tylko zamknięte oczy i brwi całe w drobnych sopelkach lodu.
Chciałem coś krzyknąć, powiedzieć, zrobić, ale spięty ołowia-
ną niemocą, nie mogłem się ruszyć.

Puchacz z chłopem unieśli go z sań. Jęknął. Otworzył oczy.
W oczach szklany blask, a źrenice uciekają pod powieki.
Przenieśli go do naszej izby. Położyli na łóżku. Czapka mu
z głowy spadła. We włosach grudy śniegu i lodu, a twarz
woskowa. Pojękuje. A we mnie wszystko krzyczy z rozpaczy.
W oczasch szaro, w głowie paniczny zamęt. Zdaje mi się, że za
chwilę wszystko się zawali. Dopiero gromki, wojskowy głos
pana Wołosza wyrwał mnie z tej niemocy.

- Zagotować wody!
- Woda jest.
- Bandaże!
- Niestety, nie ma bandaży.

J

- To rwać czyste prześcieradła! Tylko piorunem, bo strasz-
nie się wykrwawił. Ruszajcie się, kobiety, bo każda chwila...
A ty - łypnął na mnie - wal do pani Masłoniowej. Ona kiedyś
była pielęgniarką... I niech dzwonią po pogotowie. Tutaj
koniecznie potrzebny lekarz.

Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. W biegu złapałem
kurtkę. Wcisnąłem na głowę czapkę i dalej w tę zawieję. Na
dworze piekło. Wszystko w ślepych tumanach śnieżnej kurza-
wy, w naporze wichru, lecz ja tego nie czułem, tylko biegnąc
jak opętany, przebijałem się przez zaspy. Potykałem się,
padałem, ale wciąż w biegu, w panicznym popłochu. Wreszcie
leśniczówka. Nie pukam, tylko wpadam na werandę.

- Pani Masłoniowa! Pani Masłoniowa! Turaja postrzelili!
Leży u nas. Trzeba go ratować.

332

background image

Stoi przede mną. Nie wiem, skąd się zjawiła. Patrzy szeroko
rozwartymi oczami.

- Co się stało?

- Przywieźli go. Ledwo żyje. Niechże pani... na miłość
boską!

- Przecież słyszałam, że Turaj wyjechał.

Powtarzam w popłochu, że leży u Kasprzykowej, że ledwo
żyje, że... A niechże ją! Patrzy na mnie, jakbym chciał ją
nabrać. Przez oszklone drzwi widzę pokój. Na ekranie telewi-
zora cwałują konie. Leśniczy w bamboszach i po uszy w tym
cwałowaniu. Czasem tylko zerknie ku werandzie, jak gdyby
chciał sprawdzić, kto mu przeszkadza. Wreszcie wstaje. Jest
już w drzwiach. Syty spokojem, zapyziały od ciepła zacisza
domowego, bamboszowato-telewizyjny. I znowu w kółko:
a co się, stało, po co tyle krzyku?

- Czy pan nie rozumie, że Turaj jest ciężko ranny i szkoda
każdej chwili?

Zbladł lekko

0

. Gęba mu się wydłużyła.

- A kto?...
- No, Brzega.
- Brzega? Przecież oni w dobrej komitywie.
- To nieważne, Tolku - przerwała mu leśniczyna. -Zacze-
kaj - zwraca się do mnie - już się ubieram.

- Trzeba jeszcze na pogotowie zatelefonować - przynaglam
- bo on w ciężkim stanie.

Dopiero teraz jego twarz nabrała ludzkiego wyrazu.

- Nieszczęście! Co tu robić? - Czochra gęstą czuprynę. -
Nie ma połączenia. Z pewnością druty zerwało.

- To może pan jeszcze raz spróbuje.

- Chłopcze - mówi zniecierpliwiony - przed pół godziną
dzwoniłem do nadleśnictwa. Niema połączenia. Nie wierzysz?

- To może ja... - Przeciskam się między framugą drzwi
a jego zwalistym ciałem. Biegnę do aparatu. Podnoszę słu-

333

background image

chawkę. Krzyczę ile sił w piersi: - Halo! Halooo! - Cisza,
jakbym połączył się z kostnicą.

Leśniczy jest już za mną. Odebrał mi słuchawkę. Zakręcił
korbą.

- Ej, z ciebie to niedowiarek. Przecież ci mówię, że połą-
czenie zerwane. -, Kręci, kręci, jak gdyby mi chciał dosolić
tym kręceniem. Potem podaje mi słuchawkę: - Posłuchaj.

Przeklęta cisza. Odłożyłem słuchawkę. Ręce mi opadły.
- Panie leśniczy, co teraz robić?
- No, właśnie - pokiwał głową. - Nie wiem, co ci poradzić.
- Może konia zaprzęgnąć i jechać?
- Człowieku, zanim do Cisnej zajedziesz, to... - urwał.
Wciąż mierzwi dłonią gęste kłaki. - A zresztą... Co tu można
zrobić?...

Ja nie wiem i on nie wie. Całe szczęście, że już pani
Masłoniowa ubrana.

- To ja już idę - mówi do męża i podciąga suwak w narciar-
skiej kurtce.

- Może pani powie w domu, że poszedłem do gospody -
rzucam bez namysłu.

- Chłopcze, w taką pogodę? I po co?

- W gospodzie zawsze dużo ludzi. Może ktoś jedzie w tam-
tym kierunku, może... - Wcisnąłem czapkę na głowę, wycho-
dzę na werandę, a leśniczy za mną:

- Jedyna możliwość to dostać się do Cisnej, a tam GOPR
ma radiotelefon.

Wybiegłem, jakby mnie z piekła wyniosło. Na dworze
trochę ciszej. Nad czubkami drzew płat czystego nieba, a za
nim chudy księżyc jak wycięty z blachy. Jeszcze świszczę,
duje, pyłem śnieżnym miecie, ale śnieg przestał walić. I zdaje
się, że się wypogadza. To mnie nieco pokrzepiło. Biegnę na
złamanie karku przez zaspy i śnieżne mielizny. Śniegu miej-
scami po pas... ale jakoś dobrnąłem do gospody.

W gospodzie jak po jarmarku. Obie sale nabite kożuchami,
334

background image

4-
fufajkami, baranicami. I gwarno. Ludzie piją. Jeden drugiego
przekrzykuje. Zdawać by się mogło, że na przekór tej dujawi-
cy. Przeciskam się do bufetu.

- Panowie, przepraszam, pilna sprawa. Może ktoś jedzie
do Cisnej? - Staram się przekrzyczeć pijackie głosy.

Oni tylko na mnie oczy wybałuszyli.

- A co ty do Cisnej? W taki czas? Nie szkoda cię?

- Panowie, pana Turaja w lesie postrzelili. Ciężki stan. Nie
wiadomo, jak długo wytrzyma. Trzeba koniecznie...

Zapadła krótka cisza, a potem wszyscy jednocześnie - jeden
przez drugiego:

- Gdzie go postrzelili? Tego Joja, co przy drzewie robił? On
już nie przy drzewie. To nie wiecie, że go strażnikiem zrobili?
Powstał taki tumult, że już poszczególnych słów nie wyłowisz.
Wszyscy krzyczą. Gęby naparzone, oczy szklą się od wódki,
z czubków się kurzy. Stoję bezradny. Rozglądam się, a tu po
chwili podchodzi do mnie starszy mężczyzna. Zarośnięty,
z gębą płaską i pospolitą, a do tego ledwo na nogach stoi. Ale
w oczach tli mu się coś ciepłego, ludzkiego.

- Tyś od Kasprzyków?

- Tak. - Szarpię go za rękaw. - Błagam, niech mi pan
pomoże.

- No, hej. Bo ja Joja dobrze znam. Razem my przy drzewie
robili. A kto go tak urządził?

- To nieważne. Niech pan coś wykombinuje!

Chwycił mnie za rękę i do drugiej sali prowadzi. Tam ta
sama ciżba i tumult, tylko nieco szykowniej, bo ludzie przy ,
stolikach. Robotnik szperał chwilę w ciżbie nieprzytomnymi
oczyma. Wnet z tłumu wyłuskał jasnego blondynka w czerwo-
nym golfie. Skinął na niego.

- Stasiu, na chwilę.
Tamten zakosił szeroko ręką.

- Panie Bułaj, chodź pan. Napijemy się. Było nie było!
- Ważna sprawa. Było nie było... Nie ma czasu, Stasiu!
335

background image

Blondynek dźwignął się niechętnie.
- Co jest, parne Bułaj?
Robotnik pchnął mnie przed siebie.

- Nie podwiózłbyś chłopca do Cisnę j, bo Turaja w lesie
ktoś postrzelił.

Jasna pyzata twarz stężała w nagłym zakłopotaniu.

- Szkoda gadać, panie Bułaj. Pan przecie widzi, co się
dzieje. Nie przejadę.

- Ciągnikiem nie przejedziesz?

- Nie da rady, panie Bułaj. Co będzie, jak w zaspach się
zakopię?

- Przecie znałeś Turaja? Przy drzewie z nami robił.

- Ten taki wesoły, co zawsze podśpiewywał „Takiemu to
dobrze”?

- Ten sam, bracie. Pomyśl, jakby ciebie to spotkało.
Blondynek pokręcił głową.

- Morowy chłop. Szkoda go.
Bułaj pchnął go w ramię.

- To co, Stasiu, zrobione?
Skinął głową.

- Co robić?! Człowiekowi trza pomóc. Spróbuję.
Jedziemy. Zrobiło się cieplej i raźniej, bo to przecież duża

rzecz, jak się takiego człowieka spotka. Ni to znajomy, ni
kumpel, a jednak... tak to od serca powiedział:, ,Człowiekowi
trzeba pomóc”. Teraz dosiadł stalowego rumaka marki „Ze-
tor” i ruszył w nieznane i niepewne, na własne ryzyko. Wieś
po okna zawiana śniegiem, drogi nie widać, wiatr gnie czuby
drzew, ale nad dachami jasny płat przetartego nieba z chudym
księżycem jak z świetlistą pieczęcią. Mieciony wiatrem śnieg
płynie wzdłuż zasypanej drogi w seledynowej, trupiej poświa-
cie. I zdaje się, że to inny, obcy świat.

Blondynek zerknął na mnie z niedowierzaniem.
- To Turaja postrzelili?
- Tak. Teraz leży u pani Kasprzykowej.
336

background image

- A kto go tak urządził?
- Brzega.
- No, hej! - wydał zdumiony okrzyk.
- Zna pan Brzegę?
- Co bym go nie znał? Przecie oni z Turajem w jednej
brygadzie robili. O co im poszło?

O co? - Święty Narcyzie, jak ja mu teraz wytłumaczę. Na
szczęście nie musiałem tłumaczyć, bo właśnie wyjechaliśmy
spomiędzy zabudowań. Pchamy się na ślepo. Przez zamgloną
szybę nie widać, gdzie droga, gdzie las, a gdzie pobocza.
A wszędzie zaspy. Blondynek dodał gazu. Koła zabuksowały.
Kręcimy się w miejscu, jakby ziemia spod nas uciekała.
Blondynek zaklął tłusto i soczyście. Wycofał ciągnik i znowu
zaatakował.
Przebił się.

- Daleko nie ujedziemy! - usłyszałem stłumiony okrzyk.
We mnie znowu wszystko zamarło. Siedzę spięty i rozdygota-
ny, jakbym był jednym z tłoków tego żelaznego wierzchowca.
Kierowca wbił oczy w białą, płynącą śniegiem drogę. Co
chwila przeciera dłonią zapoconą szybę. Światła reflektorów
rozmazują się o kilka kroków przed pojazdem. Jedziemy na
oślep. Raz po zlodowaciałym szkliwie, raz w miałkim gipsie.
Szarpie i rzuca. Nareszcie kawałek lasu. Tu mniej nawiało.
Droga płyciej zasypana, a z dwóch stron - jak balustrada -
oblepione śniegiem pnie.

Blondynek nacisnął klakson raz, drugi, jak gdyby chciał
w ten sposób wyrazić swoją radość, a potem krzyknął zgrzeb-
nie i po chłopsku:

- Wio, Baśka! Wiooo! - Nagle zwrócił ku mnie poweselałą
twarz. - Może się uda.

Szukałem wokół nie malowanego drzewa, ale gdzie w cią-
gniku drzewo! Wszędzie metal i plastyk, a w plastyk nie
odpuka. Zresztą nie było czasu, bo wnet wypadliśmy z lasu na
odsłonięte miejsce. Droga zakręcała łukiem ku rzece. Z jednej

22 -

Gdzie twój dom Telemachu?

337

background image

strony strome urwisko, z drugiej jeszcze bardziej stromy
brzeg. Zdawało się, że urwisko przechodzi prosto w brzeg
i skłania się ku rzece, a wiatr wszystko wyrównał w jeden
śnieżny stok.

Kierowca zaklął. Dodał gazu. Ciągnik zarył się maską
w zaspie. Jeszcze chwilę szamotał się w kopnym puchu, lecz
wnet koła zabuksowały i ciągnik utknął jak chrabąszcz w stogu
siana.

Kierowca wyskoczył z szoferki.

Wysiadłem i ja. Patrzę - ciągnik po osie w śniegu. Co robić?
Przecież nie wrócę do Hulskiego. Nie będę tłumaczył, że
zaspy, że ciągnik, że zamieć... Nie, tego nie zrobię. Stoję po
pas w puszystym śniegu i krzyczę do kierowcy:

- Proszę pana! Proszę pana! Idę dalej.

Nie słyszy. Brnąc jak pływak w pienistych falach okrąża
ciągnik. Maca opony, zagląda pod podwozie. Nie ma gdzie
zaglądać, bo ciągnik po brzuch w zaspie.

- Idę do Cisnej! - staram się przekrzyczeć samego siebie.
Nie zrozumiał. Machnął tylko desperacko ręką.

Idę... Jak to łatwo powiedzieć. Chwilowo nie zastanawiam
się. Walę przed siebie. Śnieg po pas. Raz wydobywam się
ż zasp, to znowu zapadam w nowe. Zdaje się, że nie ma końca
tej udręki. Już pełno mroźnego puchu pod kurtką, za kołnie-
rzem, za cholewkami. Mam wrażenie, że za chwilę utonę.

Zgrzałem się. Pot strugami spływa mi po plecach, wiatr
coraz mocniej naciera i mrozi, a śnieg znowu zaczyna walić.
Istny taniec widm.

Wreszcie las. Można na chwilę odetchnąć. Jak sygnały
alarmowe napływają myśli: co będzie z Jojem, czy wytrzyma,
czy lekarz zdoła dojechać? I nagle robi mi się raźniej, bo to
oczywiste - kiedy myśli się o kimś innym, łatwiej zapomnieć
o sobie.

Las się kończy.

Przede mną strome wzniesienie. Zdaje mi się, że to Mount

338

background image

Everest. Drogi nie widać. Jedna wielka, oszałamiająca stro-
mizna. Pnę się do góry. Czuję, że sił mi ubywa. Już nawet nie
potrafię wycisnąć z siebie potu, a wilgotna koszula przymarza
do pleców. I coraz gwałtowniejsze porywy wiatru. Kładę się,
żeby przetrzymać. Głowę chowam w splecione ramiona. Zdaje
mi się, że biała ściana wali się na mnie, za chwilę mnie
zgniecie.

Jakieś strzępy myśli cisną się do głowy. Przypominam sobie
fragment opowiadania z książki, Saint Exupery’ego, jak to
lotnik kapotował w sercu And i przez długie dni przedzierał się
przez niedostępne góry, burze śnieżne i zawieje. Nie poddał
się. Dotrwał. Nawet tak nikła myśl potrafi dodać sił. Zaparłem
się w sobie. Ruszyłem w dalszą drogę.

Nareszcie konie- tego piekielnego wzniesienia, Mount Eve-
rest zdobyty. Teraz z góry. Nieco lżej. Wyrywam nogi
z głębokiego śniegu, wolno staczam się w dół. Kiedy się
podniosłem, wicher uderzył tak gwałtownie, że zerwał mi
czapkę. Tego jeszcze brakowało. Włosy jak kołki, a we
włosach grudy zbitego śniegu i mam takie wrażenie, że pod
czaszką zamarza mi mózg. Nie czuję już uszu. Odmrożenie.
Zdzieram z szyi szalik. Okręcam nim głowę. Licho z nim.
Trzeba iść dalej.

Już nie wiem, gdzie jestem. Gdzie droga? Wlokę się coraz
wolniej. Ciało moje z ołowiu, u nóg worki z piaskiem. Nie
mogę... Nie mogę... Jeszcze raz się podrywam, jeszcze kilka
kroków i padam zupełnie wypruty z sił. Leżę. Jest mi niemal
dobrze.

I wtedy, w tej oślepiającej zawiei, jak przez mgłę zobaczy-
łem daleko dwa światełka. Zbliżały się wolno jak oczy skrada-
jącego się dzikiego zwierza. Raz giną w zamieci, to znowu
ukazują się spoza ściany śniegu. A potem poprzez wycie
wiatru przebiło się ciche terkotanie. Światła rosną. Wydaje
się, że to łuna pełga po śniegu. I coraz wyraźniej słychać odgłos
silnika.

339

background image

.Nie chcę wierzyć, a jednak wszystko we mnie krzyczy
z niepohamowanej radości. Dźwigam się. Biegnę, a raczej
czołgam się do świateł. Znowu padam. Naraz światła stanęły
w miejscu. Odpływają. Krzyczę coś zapamiętale, obłędnie.
Podnoszę się, wymachuję w powietrzu rękami.

Wóz rusza w moim kierunku, a przed nim, niby przed
statkiem, piana rozgarnianego śniegu. Pług! Miałem szczęś-
cie, że nie zgarnął mnie razem ze śniegiem. Zobaczyli mnie.
Zatrzymali pług. Z szoferki wyskoczyło dwóch ludzi i prosto
do mnie. Wzięli mnie pod ramiona.

- Człowieku, co z tobą? Skąd się tu wziąłeś? - wykrzykują
na przemian. - W taką zadymkę! W taką zamieć! Chłopie,
zamarzłbyś w tej zaspie! My ledwo przebiliśmy się pługiem,
a ty na piechotę! Miałeś szczęście.

Milczę. Nie mam siły odpowiedzieć.

Patrzą na mnie, jakby mnie wykopali z grobu. Jeden z nich,
starszy mężczyzna z śladami ospy na twarzy, sięgnął do
schowka i wyjął termos. Nalał mi czegoś gorącego do kubka.

- Pij, tylko ostrożnie, żebyś się nie zakrztusił.
Popijam małymi łyczkami. Nie czuję smaku, ale gorący

płyn z wolna mnie rozgrzewa.

Drugi, młodszy, w skórzanej kurtce z futrzanym kołnie-
rzem kręci tylko głową.

- W taką kurniawę! W taką dujawicę!

Łykam, łykam. Wiem już, że to herbata. Ogarnia mnie
senność. Zdaje mi się, że ich twarze rozpływają się, giną.
Ostatnim wysiłkiem otwieram usta.

- Panowie, do GOPR-u, do GOPR-u. W Hulskiem czło-
wiek umiera.

W GOPR-ze jak w GOPR-ze, a może zupełnie inaczej, bo
do tej pory nigdy tam nie byłem. Dopiero teraz zajechaliśmy
przed jakiś ciemny budynek. Jak długo trwała ta droga? Co się
przez ten czas działo? Nie wiem, bo w głowie szumi mi jeszcze

340

background image

od tej piekielnej zawiei i ledwo mogę pozbierać myśli. Dokoła
żywego ducha, tylko wszystko wyje i wiruje. Przebiliśmy się
przez te ostatnie wiry i podmuchy. Stanęliśmy pod oświetlo-
nym oknem. Ten młodszy, w skórzanej kurtce, zapukał. Ktoś
się poruszył, ktoś wyszedł. Po chwili jesteśmy już w izbie.
Przed nami młody mężczyzna. Chcę krzyczeć, wołać, ale
znowu głos ugrzęznął w gardle. Mój starszy wybawca tłuma-
czy coś ratownikowi. Ten słucha chwilę, lecz wnet przerywa:

- Panowie, przecież przed pół godziną był już ktoś z Hul-
skiego. Zawiadomił...

Doznaję takiego uczucia, jakby mnie ktoś uderzył pięścią
między oczy. To ja... Tyle wysiłku... Tyle męki... I wszystko
nadaremnie. Wnet jednak zrozumiałem, że to przecież obojęt-
ne, kto ich zawiadomił. Ważne, że wcześniej.

- Kto? - pytam z największym wysiłkiem.
- Przyszedł jakiś człowiek.
- Ale kto?
Ratownik zerknął za siebie. W głębi izby przy stole siedzi
jego kolega. Popija herbatę.

- Andrzej, jak on się nazywa?
Tamten zajrzał do leżącego przed nim zeszytu.
- Brzega... Franciszek Brzega...
Otworzyłem usta, chciałem coś powiedzieć, lecz mnie
zupełnie zamurowało. Brzega! Brzega! Brzega! -powtarzałem
w myśli. Dlaczego? Co się stało? Postrzelił Joja i poszedł
zawiadomić. To prawie niemożliwe. Jak się tu dostał... Kie-
dy? W wyobraźni ujrzałem, jak wolnym, dobrze odmierzo-
nym krokiem przebija się przez górskie szlaki. Na pewno nie
szedł drogą. Wybierał boczne ścieżki, gdzie ciszej i mniej
śniegu.

Jakby przez grubą, szklaną ścianę dochodzą mnie strzępy
rozmowy.

- Połączenie telefoniczne zerwane...
341

background image

- To wykluczone, karetka przecież nie dojedzie...
- Jeden z naszych poszedł do WOP-u. Tam mają krótkofa-
lówkę. Może im się uda.

- Panowie, przecież chodzi o życie człowieka.

- Robimy, co możemy. Zastanawialiśmy się, czy nie iść
z toboganem, ale...

- Może uda im się połączyć z Krosnem, tam jest stacja
Pogotowia Lotniczego...

- Nikt w taką noc nie poleci. To przecież pewna śmierć.

- Może wypogodzi się do rana.

Przez ten czas zupełnie o mnie zapomnieli. Stoję sparaliżo-
wany bezradnością i zmęczeniem, a w głowie tylko jedna myśl:
Jojo, Jojo, Jojo... Nagle ten pierwszy ratownik zatrzymał na
mnie swój wzrok.

- Chłopie, ty masz odmrożone uszy. - Pociągnął mnie
bliżej do światła. Przyjrzał się uważniej. - No, jasne. I twarz...

Zaraz zabrali się do mnie. Smarowali jakąś maścią uszy
i twarz. A ja z wolna tajałem od środka i czułem, że po
policzkach spływają mi łzy. Ratownik klepnął mnie serde-
cznie.

- Dzielny z ciebie chłopak! A to odmrożenie niegroźne.
Dzielny! Co mi z tego

s

kiedy nie mogę pomóc Jojowi.

Zabandażowali mi uszy. Wysmarowali twarz. Nie bolało.
Tylko w głębi pod żebrami czułem ołowiany ciężar i ból.
I coraz większa senność mnie ogarniała.

Budziłem się wolno z gnuśnej drętwoty. Z daleka, jak
gdyby spoza odczuwalnego świata, płynęła cicha muzyka,
przebijając się szklistymi dźwiękami skrzypiec i rozedrganymi
metalicznie - saksofonu. Potem znowu zapadłem w sen. A gdy
otworzyłem oczy, na ścianie zobaczyłem wielki emblemat
z błękitnym krzyżem na białym de i ze splecionymi gałązkami
kosodrzewiny. GOPR!

Izba była zalana jasnym światłem. Ze stojącego na stole
&*f£

background image

tranzystora płynęła już inna muzyka - nerwowa, szarpana.
Przy stole siedział ratownik. Jego zwrócony ku mnie policzek
był miedziany od padającego z okna słońca. I znowu żanuży-
łem się w drętwotę, w pótsen. Przed oczami przewijał mi się
film minionych zdarzeń. Biegł wstecznie w czasie. Najpierw
zobaczyłem siebie w płużnym wozie, potem zdawało mi się, że
znowu pokonuję tę piekielną stromiznę, potem stałem przy
zakopanym w zaspie ciągniku... I tak doszedłem aż do
momentu, kiedy wnoszono Joja do naszej izby. I wtedy
wszystko zamarło na chwilę, by wnet odezwać się popłochem.
Zerwałem się z pryczy.

- Proszę pana, co z Jojem?

Tamten odwrócił się ku mnie jasną, pełną spokoju twarz.

- Wszystko w porządku. Rano przetransportowali go heli-
kopterem do Krosna.

background image

20

W szystko w porządku. Nie tak bardzo i nie tak wszystko,
bo kto to może wiedzieć, co z tej całej historii wyniknie?
A przede wszystkim, czy Jojo przetrzymał? Święta Gencjano,
ile ten człowiek musiał przecierpieć, zanim helikopter dotarł
do Hulskiego. Ile to wszystkich kosztowało nerwów i udręki.
Chętnie bym sobie jeszcze raz odmroził uszy, byleby było
naprawdę po wszystkim i już na sto dwa - w porządku.

Po tej piekielnej kurniawie i dujawicy przyszedł dzień
pogodny, słoneczny, jak gdyby natura chciała ludziom ulżyć.
Góry odsłoniły swe groźne oblicze. Las stał czysty w błę-
kitnawych cieniach, a po upłazach kłębiły się lekkie, światłem
przesycone mgły. Na polach leżał śnieg usypany w fale.
Zdawało się, że to zatoki morskie wdarły się pod grapy
i zakrzepły faliście. Blask słońca był szklisty i matowy. A we
mnie jakby się coś obsunęło, zapadło. Niby pogodny dzień,
nowy i z wczorajszego oczyszczony, a moje myśli jeszcze
mroczne i nie przetarte. I coś mnie gnębi, coś mi doskwiera.

Niedługo jednak doskwierało, bo w autobusie spotkałem
pana Wółosza. Puchacz, artysta-fotografik, wielbiciel ludowej
muzyki i człowiek zgrzebny w jednej osobie, wsiadł do
autobusu jakby odmieniony. Niby ten sam, a jednak broda
przystrzyżona, oczy jakieś jaśniejsze, a spod futrzanej czapki
nie widać ryżej mierzwy kudłów. I z daleka zalatuje od niego
wodą fryzjerską.

- Byłem u fryzjera - komunikuje z dumą, jakby ta wiado-
mość nadawała się na pierwszą stronę „Expressu”.

344

background image

f----------------------------------------

Wybrał się. Tu dzieją się historyczne sprawy, a on do
fryzjera. I żeby choć na tym zyskał. Wprawdzie zalatuje od
niego zapachami, ale po fryzjerskich zabiegach stracił swój
zgrzebny charakter. „Byłem u fryzjera”-mówi. Dobry sobie,
a o wczorajszej kurniawie, o strzale, o Joju, Brzedze ani słowa,
jakby to już dawno wpisał do własnych kronik i zaliczył.

Jak on tak, to i ja z tej samej beczki.

- Uszy sobie odmroziłem - zakomunikowałem uroczyście.
Patrzy na mnie chwilę.

- No, właśnie, chciałem zapytać, skąd ten bandaż na
głowie?

- I twarz... A rano było minus piętnaście.
Chrząknął znacząco.

- Idzie wyż i przepowiadają jeszcze większe mrozy - kpi
w żywe oczy.

No proszę, rozmowa jak w angielskich powieściach, o pogo-
dzie, o tym, co nie piszczy w trawie, bo o tym, co piszczy, ani
mru, mru, jak gdyby nic nie piszczało. Siada obok mnie,
a mnie aż mdli od tego duszącego zapachu.

- Trzeba przyznać - zahacza - że służba drogowa dobrze
się spisała. Od rana droga była przetarta.

- No, właśnie. Pewno wiedzieli, że pan wybiera się do
fryzjera. Pięknoduch! - Bęc, tu go dopiero połaskotałem
w samą piętę.

Łypnął na mnie burymi, puchaczowatymi oczami.

- Nie myśl, że jechałem specjalnie do fryzjera. Musieliśmy
z leśniczym złożyć meldunek na milicji.

Nareszcie jakieś uczciwe słowo.
- Na Brzegę?
- Dlaczego na Brzegę? - cisnął się.
- No bo przecież on strzelał do Joja.
- Coś ty, chłopcze, zmysły postradał?
- A kto strzelał?
- Gajowy.
345

background image

- Chodzina - wyszeptałem i wszystko stanęło dęba. Przez
chwilę zdawało mi się, że jedziemy na dachu. Ale był to tylko
moment, bo nagle zrozumiałem, a gdy zdołałem pojąć, znowu
wszystko się pokiełbasiło. Bo jak to sobie wytłumaczyć? Na
szczęście nie musiałem sobie tłumaczyć, gdyż Puchacz zrobił
to za mnie.

Piękna historia, godna pióra stu Londonów. Rozdziawiłem
usta i cały zamieniłem się w słuch, a Puchacz ciągnął tym
szczególnym, trochę nosowym, a trochę tubalnym głosem.

A było tak:

Wiadomo, że Jojo zawziął się na Brzegę. Postanowił go
przyłapać na gorącym uczynku, a gdy Jojo coś postanowi, to
nie ma odwołania. Chodził więc za nim jak cień. Tego
niezapomnianego dnia spostrzegł, że Brzega znowu podsypuje
dzikom żołędzie. Wali więc do Puchacza. Mówi mu, co się
święci. Niech Puchacz idzie razem z nim, bo szykuje się wielka
rzecz. Sam przecież nie miał broni, a potrzebny mu był
świadek. I poszli w tę piekielną dujawicę. Świata bożego nie
było widać, oni prują przed siebie, lecz nie zwykłą drogą, tylko
przez jaz na rzece. Potem okrążyli Hołowate i zaszli od
potoku, od tych olszyn. Idą, a ćma coraz większa. Jojo wyrywa
się do przodu, bo - wiadomo - rozgorączkowany i na&dowany
gniewem. Wali więc, a tu ktoś za olszynami się kryje. Jojo
krzyczy: „Rzuć broń.” I wtedy tamten odwraca się i trach!...

- Więc to nie był Brzega? - przerwałem mu rozgrzany
opowiadaniem.

‘ - Nie. Mówiłem ci przecież, że gajowy.
- Widział go pan?
- Chłopcze, jakże mogłem go zobaczyć? Wiesz, jaka była
zadymka.

- To skąd pan taki pewny?

- Ej - cmoknął zniecierpliwiony - daj dokończyć. Usłysza-
łem strzał, więc biegnę, a tu Turaj leży w śniegu i pojękuje.

346

background image

Tamtego już nie było. Dopiero po chwili patrzę, ktoś się
zbliża. Oczom własnym nie wierzę. Gajowy...

- Nie! - żachnąłem się zniecierpliwiony. - Jeśli go nikt nie
zobaczył, to dlaczego wrócił do rannego?

- Nigdy nie wiadomo, jak człowiek postąpi. Widocznie coś
go ruszyło. - Pokiwał w zamyśleniu głową. Kto to może
wiedzieć, co się w takim człowieku dzieje? Wtedy był niemal
spokojny. Stanął przede mną i powiedział: „Niech pan przy
nim zostanie, a ja pójdę do Ćmiei po sanie.” I ruszył biegiem. -
Wołosz skubał chwilę świeżo przystrzyżoną brodę. Nagle
spojrzał znacząco. - Bo widzisz, to dziwna sprawa. I zdaje mi
się, że tu nie chodziło tylko o dzika...

- O Brzegę! - zawołałem stłumionym głosem.

- O, właśnie. Tak można sądzić, bo gdy wrócił z Cmieją,
a potem pomógł mi ułożyć Turaja na saniach, powiedział:
„Panie Wołosz, może pan formalnie myśleć o mnie jak
najgorzej, ale ja nie chciałem strzelać do Turaja.”

- Może myślał, że to Brzega. Wszyscy przecież mówili, że
oni mieli ze sobą porachunki.

- No, właśnie. - Westchnął i zamyślił się głęboko. Potem
jakby się ocknął, spojrzał na mnie i dodał: - Ty nie znasz ludzi
lasu. Oni są skryci i zawzięci. Ja ich już trochę poznałem. -
Zatoczył koliście ręką. - Te lasy kryją w sobie wiele tajemnic.
Ech, gdyby tak drzewa miały oczy i umiały mówić...

- Tajemnica tajemnicą - wtrąciłem zadziornie - ale tu
mamy przecież konkretny wypadek.

Wołosz spojrzał na mnie zdziwiony.

- Konkretny?... Niby tak by się mogło zdawać, ale, mówię
ci, za tym wszystkim coś się kryje.

- Dziwna sprawa - powiedziałem w zamyśleniu.

- Dziwna i tajemnicza... - dodał po chwili.
Umilkliśmy. Autobus z trudem wspinał się pod stromiznę.

Sunął wąskim tunelem, wydartym przez pługi białej caliźnie.
Z jednej strony stok - ciemny, granatowy, tonący w głębokim

347

background image

cieniu, z drugiej łagodne zbocza - różowo-f iołkowe od słone-
cznego blasku. Aż się nie chciało wierzyć, że w nocy szalała tu
zamieć.

Pan Wołosz westchnął cicho.

- Tak... Dziwna sprawa. Trzeba dobrze znać tych ludzi.
Oni postępują według własnych praw. I czasem trudno ich
zrozumieć. Ja - ożywił się, jął mówić głośniej, z werwą - mam
na nią własny pogląd. Już ci kiedyś wspominałem, że gajowy
chował urazę do Brzegi... O to polowanie na wilki, pamię-
tasz... Ale to było dawniej. Później zdarzyła się jeszcze jedna
historia. Posądzono Brzegę o strzelenie kozła. Nawet go
aresztowano. I wtedy też nie wszystko było jasne. Brzegę
zwolniono z braku dowodów, a ludzie zaczęli przebąkiwać, że
to nie Brzega łupnął tego kozła, tylko gajowy. Zrobił to
podstępnie i tak sprytnie, jakby chciał rzucił podejrzenie na

Brzegę,

Słyszałem o tym. Ale dlaczego Brzega nic nie zrobił, żeby
udowodnić gajowemu?...

- Ech - przerwał mi - już ci mówiłem, że tych ludzi trzeba
znać. Oni wobec siebie mogą być największymi wrogami, lecz
wobec władzy będą kryć jeden drugiego. Spory, zatargi
rozstrzygają po cichu, w tajemnicy, żeby nikt niczego się nie
dowiedział. To ich swoisty kodeks moralny.

- To dlaczego gajowy wplątał w to wszystko Joja?

- Sam się nad tym zastanawiałem. Coś mi się zdaje, że
Turaj też był dla niego niewygodny. Spryciarz, za jednym
zamachem chciał się pozbyć dwóch przeciwników. Według
mnie sprawa tak wyglądała: Dopóki nie było strażnika, o zwie-
rzynę dbało dwóch ludzi - Brzega i gajowy. Dziwisz się, ale tak
było. Ja to wiem najlepiej, bo kilka lat ich obserwuję. Nie masz
pojęcia, jak oni się nienawidzili. Chodzili wokół siebie jak
wilki i jak wilki uważali, że te lasy to ich dziedzina. A tu nagle
zjawia się Turaj, człowiek obcy, z lasem mało obeznany.
Brzega, jeżeli się orientuję, potraktował sprawę po koleżeń-

348

background image

sku, ale gajowy... Rozumiesz, dwóch przeciwników to nic to,
co jeden. Brzega wprawdzie groźny, ale swój, miejscowy
i wiadomo, czego się po nim spodziewać. Ale Turaj - zupełnie
obcy, a przy tym gorliwy, trzymający się regulaminów i para-
grafów. No więc trzeba się go pozbyć.

- To by się nawet zgadzało - wtrąciłem - bo gajowy mówił
mi, że Jojo niedługo się tutaj utrzyma.

- No jasne. Tylko wtedy, gdy byłeś u mnie pierwszy raz,
Chodzina inne miał plany. Chciał urządzić Brzegę. Wszystko
na to wskazuje. Wielki spryciarz! Najpierw podszepnął Tura-
jowi, że Brzega dzikom żołędzie na Hołowatem podsypuje.
Potem zaczaił się w olszynach. Przeczekał, aż przejdzie Brze-
ga. Zasadził się na dziki... i trach!

- A skąd pan taki pewny, że to Brzega wtedy nie strzelał?
Puchacz zamigał w powietrzu palcami.

- Nie. Brzega nigdy nie strzelał do dzików. Dziwisz się?

- Nie... - żywo zaprzeczyłem. - Brzega sam mi kiedyś
mówił, że dziki dla niego to najmądrzej sze zwierzęta i nigdy...

- To była jego żelazna zasada. A Chodzina sprytnie to sobie
obmyślił. Strzeli, zostawi położonego dzika. Przyjdzie Turaj
i zaraz pomyśli, że to Brzega. Zacznie się dochodzenie i Brzega
znowu będzie miał kłopoty. Ale przeliczył się, i to na własną
niekorzyść...

- Bo leśniczy...

- O, właśnie - nie dał mi dokończyć - tego gajowy nie mógł
się spodziewać. Wyobrażasz sobie, jak zacierał ręce. Jeden
strzał - i Turaj w odstawce. Teraz on znowu udzielnym panem
w leśnych roztokach.

- On i Brzega. I teraz należało pozbyć się Brzegi.
Puchacz szarpnął palcami kędzierzawą brodę. Łypnął spod

ryżych brwi.

- Pewno myślisz, że za drugim razem, w tę zawieję, gajowy
zasadził się na Brzegę. Chciał go sprzątnąć... - Rozłożył
szeroko ręce. - Nie, mój drogi. To by było zbyt proste. To

349

background image

samo miejsce, ten sam podstęp...’ Nie. Domyślam się, że tu
chodziło o co innego. Ale to tylko domysły...

- A więc o co chodziło?
Pan Wołosz tarł chwilę policzek.
- Myślę, że to najzwyklejsze... Po prostu zbliżają się
święta, a na Boże Narodzenie każdy chce mieć w garnku coś
dobrego. No i gajowy...

- Ludzie mówią - przerwałem mu - że gajowy nie kłusuje,
; Puchacz skrzywił się.

- Ty zaraz o kłusowaniu. Powiedzmy, że chciał strzelić
dzika. Jest taki niepisany zwyczaj, że ludzie ze służby leśnej od
czasu do czasu... No, rozumiesz, im się też należy. No
i Chodzina pomyślał sobie: „Teraz jest okazja. Turaj zawie-
szony. Broń mu odebrali. Można spróbować”. Wiedział, że
Brzega po robocie podsypuje żołędzie. Poszedł na Hołowate
i czekał. Brzega przyszedł, podsypał, a on ukrył się za olszyną
i znowu czekał... Na dzika. Tymczasem...

-Nadszedł Jojo - dokończyłem.

- O, właśnie, właśnie. Rozumiesz, chłopcze, kurniawa, nic
nie widać, głosu nie słychać, ą tu człowiek. I gajowy przestra-
szył się. Może myślał, że to Brzega... I to wydaje mi się
najprawdopodobniejsze, bo wiadomo, że bał się go panicznie.
- Zamilkł. Futrzaną rękawicą zeskrobywał chwilę zamróz na
szybie, a gdy przetarł mały prześwit, wyjrzał przezeń. Za
oknem przy drodze wielkie pnie buków osypane śniegiem.
A dalej zbity las. Wołosz zwrócił do mnie zamyśloną twarz.
Westchnął. - Ech, gdyby te lasy miały oczy i uszy... Gdyby
umiały mówić, to opowiedziałyby niejedną taką historię.

Wtedy stary chłop, który siedział za nami, a od pewnego
czasu wysuwał ku nam swą indyczą szyję i uszu nastawiał,
wtrącił zacietrzewiony:

- A ja wam mówię, że Ghodzinie nic nie zrobią.
Wołosz odwrócił się gwałtownie. Zmierzył chłopa gromią-
cym spojrzeniem.

350

background image

- Jak to?! Postrzelił przecież bezbronnego człowieka. .
Kobieta opatulona w kraciastą chustę, zajazgotała zacze-
pnie:

- Kto tam wie, czy bezbronny? Oni wszyscy gdzieś broń
ukrywają.

Chłop potrząsnął sękatą głową.

- No jużci, gajowy był na służbie i wiedział, co robi. On by
tak do człowieka jak do zwierzyny nie strzelał. Widać miał za-
co.

Puchacz łypnął nań zadziornie.

- Panie Skrować, niechże pan po ludzku pomyśli. Turaj
był przecież strażnikiem.

Kobieta natarła nań jadowicie:

- Strażnikiem, strażnikiem! To pan nie wie, że leśniczy
odebrał mu broń?! Nie wiadomo, co za tym wszystkim się
kryje.

- No jasne - wtrącił chudy młodzieniec z czarnym wąsi-
kiem. - Słyszałem, że Masłoń udowodnił mu, że strzelał do
dzika.

Pan Wołosz uniósł ręce ruchem wołającym po pomstę do
nieba.

- Ludzie kochani, nic nie wiecie, a zabieracie głos.
Kobieta poczerwieniała.

- Znalazł się! Jeden drugiego broni. Przyjeżdżają tu nie
wiem po co, a potem same nieszczęścia. My znamy gajowego.
On nasz. To porządny człowiek.

- Ejże, ejże! - zawołał młody blondyn w roboczej fufajce. -
A Turaj to może nieporządny?! Robiłem z nim przy drzewie.
To taki człowiek, że w ciemno można na niego stawiać.

*No i rozwiązały się języki. Ludzie jazgoczą jeden przez
drugiego, a może drugi przez piątego. Oczy zaraz kocie
i rozjarzone. Mowa cięta. I tak motają, motają, że aż głowa
boli. Co tu mówić o tajemnicy lasu, o zawiłości człowieczego
postępowania, kiedy ludzie i tak wszystko na swoje kopyto
przerobią. A niech im tam. Autobus i tak wnet w Hulskiem się
zatrzyma. Skończą. «,

background image

- Widzisz, jacy to ludzie? - powiedział pan Wołosz, kiedy
wysiedliśmy z autobusu. - Oni nas wszystkich uważają za
obcych, a o swojego będą ci skakali do oczu.

- Tacy już są - dodałem nieco filozoficznie.

Pan Wołosz szedł zamyślony po czubek kudłatej głowy.
Nagle przystanął.

- Maciek - zaczął ciepło - pamiętasz, jak pierwszy raz
spotkaliśmy się w lesie?

- No, jasne. Jakże mógłbym zapomnieć.
Pogroził mi żartobliwie.

- No, no! Wtedy nie poznałem się na tobie. Myślałem, że
z ciebie filut nad filutami i huncwot na dodatek.

- To się pan nie bardzo pomylił.

- A potem, kiedy przyszedłeś do mnie, do domu... Nie
wiedziałem, co o tobie myśleć. Zdawało mi się, że chcesz mnie
podejść, wystrychnąć na dudka. Albo coś knujesz.

- Albo coś w tym rodzaju - przymrużyłem oko.

- A dzisiaj rano, jak się dowiedziałem, że nocą szedłeś w tę
zawieję...

- Szkoda gadać, proszę pana - przerwałem mu. - Było i już
się nie liczy.

- Coś taki hardy i zadziorny?
- Taki już jestem.
- Ech - machnął ręką - z tobą nigdy nie dojdę do ładu.
Jedno ci powiem. Jak wsiadłem do autobusu, to pomyślałem:
„Podejdę do chłopca i powiem mu kilka miłych słów.”

- A zaczął pan od fryzjera.

- O, właśnie. Chciałem ci powiedzieć: „Jesteś dzielny
chłop i do tego taki swój,” a potem rozmyśliłem się, bo wiem,
że tacy jak ty nie lubią czczego gadania.

- Zgadł pan.

- I to mi się w tobie podoba. A jak będziesz przechodził
koło mojego domu, to wstąp. Chętnie z tobą pogadam.

- Tylko błagam, niech pan nie puszcza tej płyty, „Taniec
łowców słoni”, bo teraz mam odmrożone uszy.

352

background image

Jak długo można być bohaterem z odmrożonymi uszami?
Dwa, trzy dni? Chyba nie dłużej. Potem już wszyscy o tym
zapominają i stajesz się szeregowym dnia powszedniego. I tak
pewno powinno być, nie inaczej. Bo życie nie znosi długiego
och! ach! i samo reguluje napięcie nastrojów. Ze mną też tak
było. Początkowo to się nade mną roztkliwiali, poklepywali,
achowali, ochowali, a ja... Co tu ukrywać, trochę mi to
schlebiało, bo przyjemnie jest posłuchać, kiedy o tobie dobrze
mówią i masz takie uczucie, jakbyś był o kreskę lepszy od
innych. Ale potem to już się znudzi. I mnie też trochę się
znudziło.

Dla mnie głównym bohaterem był Jo jo. Postawił na swoim.
Chciał się oczyścić z zarzutu, to się oczyścił. Nie bał się
spojrzeć prawdzie w oczy, a że przy tym oberwał, to przecież
nie jego wina. Całe szczęście, że z Krosna napływały coraz
lepsze wiadomości. Co tu dużo mówić, Jojo miął anielską
cierpliwość i końskie zdrowie. Codziennie telefonowaliśmy do
szpitala: jak tam zdrowie, czy się polepszyło, czy pacjent ma
dobre samopoczucie? Miał coraz lepsze - tak przynajmniej
mówili lekarze i pielęgniarki. A ja, szkoda gadać, chodziłem
przytłamszony, bo, co tu ukrywać - bez Joja nie było życia.
Niby wszyscy serdeczni, mili, a jednak to nie to, co z jego
ekscelencją Dużym Gawrakiem.

A do tego... Do tego wszystkiego przyszedł list od pana
Sielickiego. Polecony, daję słowo. Zaadresowany do Joja.
Wyobraźcie sobie, że nie było tam opisu walki byków ani

353

background image

modlitwy do zwiędłej stokrotki. Było o tym, co mnie -niestety
- czekało. I może dlatego bałem się otworzyć.

- Dlaczego nie otwierasz tego listu? - zapytała mnie pani
Kasprzykowa.

Był wieczór, cichy, domowy z syczeniem wody na blasze
i z pomrukiwaniem rudego kocura - taki, jakie najbardziej
lubiłem. I gdyby nie ten list, mógłbym być w ósmym niebie,
ba, w dziewiątym. A tu bęc! Piękne pytanie.

- No bo... - zaciąłem się. - Bo to przecież list do pana
Turaja.

- A coś ty taki delikatny? - odezwała się od stołu Urszula. -
Dobrze wiesz, o co w nim chodzi.

- Tak - odpaliłem z przekąsem - ale wiem, że nie czyta się
cudzych listów.

- Możesz przeczytać - powiedziała ciocia Honorka. -
Rozgrzeszam cię, bo to polecony i na pewno w ważnej sprawie.

- Nie trzeba otwierać - odparłem zadziornie. -1 tak wiem,
że nie ma w nim dla mnie ani torebki z czekoladkami ani
bukietu kwiatów z okazji... E, zresztą,,raz kozie śmierć,
a indykowi amnestia. Niech już będzie.

Rozerwałem. Zacząłem czytać. Piękny tekst, szkoda gadać,
nadawałby się do wypisów szkolnych albo czytanek dla grzecz-
nych dziewcząt. Wszystko akuratne, taktowne. Że to niby pan
Sielicki bardzo się niepokoi, bo mimo dwóch listów Jojo mu
nie odpowiada. Że sprawa już dojrzała i trzeba się zdecydo-
wać, co ze mną zrobić. Jak postąpić. Bo to przecież chłopiec
nie może pół roku spędzać w bieszczadzkich lasach. Nauka też
się liczy i byłoby szkoda, gdybym stracił rok. Pan Sielicki
świetnie mnie rozumie. Należę do chłopców rozsądnych,
więc mniema, że wszystko dobrze się ułoży, zwłaszcza
że koresponduje z panem Waldemarem Łańką, czyli moim
niezastąpionym stryjem, i pan Łańko też wyraża zaniepokoje-
nie. A najbardziej niepokoi się sąd. Bęc, tego jeszcze nie było,
żeby się sąd niepokoił! Ale mniejsza o to. Sąd się strasznie

354

background image

denerwuje i niepokoi, bo trzeba wreszcie ustalić, kto ma
sprawować nade mną opiekę. Więc pan Sielicki prosi jak
najuprzejmiej pana Turaja, żeby wreszcie dał zwięzłą i ostate-
czną odpowiedź. A na koniec zasyła wyrazy - oczywiście -
szacunku. Amen.

Raz przeczytałem cicho, dla siebie, a potem głośno, żeby nie
myślały, że coś ukrywam. Zapadła głucha cisza, bo nic innego
po takim liście zapaść nie mogło. Czułem na sobie pytające
spojrzenia. I co tu powiedzieć? Właściwie trzeba zapłakać, ale
ja przecież nie z tych, co się łamią. Taką sprawę należy
rozwiązać po męsku. Przemogłem się, chociaż tego po mnie
nie było widać, i powiedziałem:

- No cóż... będę musiał wracać do Jerzmanowa.
Znowu och! ach! A dlaczego tak od razu? Czy nie mogę

zaczekać, aż pan Turaj wróci ze szpitala?

- Nie. Nie mogę. Pan Turaj będzie miał dosyć swoich
kłopotów. Zresztą im wcześniej, tym lepiej.

Urszula spojrzała na mnie sponad książki, z której coś
wkuwała.

- Ty, Maciek, jesteś taki rozsądny, że aż strach.

- Czy ci u nas źle? - wtrąciła ciocia Honorka.
A pani Kasprzykowa zawyrokowała:

- Dajcie mu spokój. Maciek ma już swoje lata i swój rozum
i nailepiej wie, co zrobić.

Przemawiał przez nią rozsądek. W tej chwili wolałbym
wprawdzie, żeby co innego przez nią przemówiło, ale już się
rzekło i nie ma o czym dyskutować. Trzeba wyjeżdżać.

Pięknie to brzmi. Jeszcze jedną nogą byłem w Hulskiem,
w naszej gawrze, a może gdzieś w leśnych ostępach, na
górskiej ścieżce i przeżywałem... Ech, przeżywałem. Po uszy
byłem w tych sprawach. Tu Jojo w szpitalu, tam Brzega
padsypujący żołędzie, gdzie indziej gajowy, Puchacz... Cała
scena niesamowitych postaci. I jak tu nie przeżywać. A wiado-
mo, że nic tak człowieka nie wiąże z innymi jak silne przeżycia.

355

background image

I żal mi było stąd odjeżdżać, bo... Ale nie ma nad czym
załamywać rąk. Jak już raz się powzięło decyzję, to trzeba się
tęgo trzymać.

Na drugi dzień wybrałem się w góry. Ot tak na przechadz-
kę, żeby się pożegnać ze znajomymi - z drzewami, groniami,
uchrociami. Dzień był grudniowy, mroźny i dziwnie prze-
mienny - raz śnieg pruszył sennie, raz słońce wychodziło zza
chmur, a na rozjaśnionych połaciach przesuwały się cienie
obłoków. I było błękitnawo, sinawo, przejrzyście. Tylko we
mnie telepały się smętne myśli. Coś mnie uwierało, a nogi
miałem ciężkie jak z plasteliny. Niby szedłem, niby się
wspinałem, a tymczasem w każdym kroku była nieznośna
mitręga. -

Dopiero pod Otrytem ruszyłem raźniej, a wzmożony wysi-
łek wyzwolił mnie z tej ociężałości. I góry wyłoniły się
z chmur, jak gdyby chciały mi powiedzieć - do jutra. Zrobiło
się nagle weselej. Zapachniało mi słodko bukową korą i cierp-
ko jałowcami. Potem sójka zerwała się z krzykiem z gałęzi.
Błysnęła w śnieżnej bieli turkusowym skrzydłem. Na pozosta-
wionej od sianokosów ostrewce zobaczyłem drzemlika. Mały
drapieżnik czatował na żerujące w końskim nawozie trznadle.
Z dala wyglądał jak kunsztowna rzeźba wyryta w jaspisie.
Raptem zerwał się. Uderzył. Trznadle w popłochu. Przewró-
cił się na grzbiet jak akrobata. Tym razem chybił. Zatoczył
nisko krąg, usiadł w tym samym miejscu.

Niby zimowa martwota, ziemia skuta mrozem, spętana
śniegiem, a dokoła życie. Spod jałowca wyrwał się szarak.
Miga w powietrzu wielkimi skokami- Już go nie ma. A nad
lasem krążą dwie kanie. Pęda za pętią, pęda za pętlą, jak
gdyby chciały skrzydłami wyhaftować niebo. Hej, wysoko
latacie, swobodnie...

Wracałem do domu. Zasnuło się, pociemniało. Śnieg zaczął
walić wielkimi płatami. Droga wiedzie przez gron. Pod lasem
koń ciągnie chłopskie włóki, a za włókami stado rozkrzycza-

356

background image

nych wron. I robotnicy wracają z lasu. Trzech ich idzie.
Pokrzykują, śmieją się. Czekam, aż mnie miną. I nagle
spostrzegłem go. Brzega.
Skinął na kolegów.

- Nie czekajcie na mnie. Dogonię... -1 wali prosto w moją
stronę. - Cześć, Maciek! - woła .z daleka. v

- Dzień dobry! - Czekam, aż się ze mną zrówna.
Stoimy naprzeciw siebie. On spokojny, skupiony, a ja

rozdygotany, jakbym bał się tych słów, które jeszcze nie
padły.

- Cześć! Nó, co tam z Jojem?
- Dziękuję. W porządku. Dochodzi do zdrowia.
- To dobrze. A ty... dlaczego do mnie nie zajdziesz?
- No... tak jakoś się składa.
- No tak... Tak jakoś się składa i nie składa. Ale nie masz
do mnie żalu?

- Ja?... No nie.
- A ja mam żal do Joja.
- Do Joja?
- Bo widzisz, tak jakoś wypadło... Dlaczego do mnie nie
przyszedł? Dlaczego nie powiedział tak albo tak, tylko jak wilk
za mną chodził?

- To chyba mógł pan mu wszystko wytłumaczyć.

- Ja? No, dyć. Chciałem, ale on mnie omijał. Z daleka
obchodził. A przecież byli my dobrymi kolegami.

Stoimy, jakby słów nam zabrakło, a przecież wiem, że
chcemy dużo sobie powiedzieć. Brzega kopnął grudę zmarz-
niętego śniegu.

- Nie wierzył mi. Podejrzewał. Ale ja złości do niego nie
mam. To, cześć! - Skinął mi głową. - A jak będziesz u niego,
to go pozdrów.

- Ja już wyjeżdżam.

- Szkoda. Myślałem, że ci się tu u nas podoba. Cześć! -
Odwrócił się i ruszył ociężale, jak gdyby jeszcze nie wszystko
powiedział.

357

background image

- Panie Brzega! - zawołałem za nim.
Zatrzymał się.

- Co?

- Niech mnie pan źle nie zrozumie. Ja tylko ze zwykłej
ciekawości. Niech mi pan powie, kto położył tego jelenia?

- Kiedy?

- No wtedy, jak byli ci dewizowi?
Wzruszył ramionami.

- Już ci raz mówiłem, że zwierzynę trzeba szanować.
Cześć! - Skinął mi ręką. Schodził szybko ze stromego zbocza,
zacinając zlodowaciały śnieg obcasami.

Zostawił mnie w dziwnej rozterce. Bo co o tym myśleć?
Krótka rozmowa. Niby nic nie powiedział, a jednak dużo dał
do myślenia. Niby oschły, a jednak spod jego słów przebijała
serdeczność. Niby... Ech, co tu rozmyślać. Taki już jest.
Prawdziwy człowiek lasu.

Wracałem do domu. Przed gospodą zobaczyłem samochód.
Polonez, daję słowo, najnowszy model polskiego fiata. No-
wiutki, jak gdyby dopiero zszedł z taśmy montażowej. A wo-
kół niego kilku mężczyzn. Stukają w karoserię, macają,
podziwiają, jakby nigdy samochodu nie widzieli. I zaglądają
jak koniowi do pyska, po swojemu, po chłopsku. Czyj to może
być? Latem to tu sporo rozmaitych wozów przyjeżdża, ale
teraz? A licho z nim. Niech stoi.

Zbliżam się do domu, a tu naprzeciw wybiega Urszula, cała
w rumieńcach i rozgorączkowana.

- Maciek, Maciek, stryj do ciebie przyjechał.

Bęc, to ci dopiero niespodzianka! Stryj Waldek w Bieszcza-
dach. Jeszcze tu go nie widzieli. I pewno tym polonezem.

Wszystko klapowało. Był. Zjawił się we własnej osobie,
z fasonem, jak na stryja Waldka przystało. Czapa karakułowa,
kożuch turecki, rękawiczki reniferowe, botki wysokie z juch-
towej skóry, najnowszy model, jednym słowem wielkomiej-
ski, ba! światowy i jakoś nie pasujący do tego bieszcza-

358

background image

dzko-zgrzebnego otoczenia. Tylko gęba swojsko Łańkowska
i, jak zawsze, zadowolona.

W domu gorączka i zdziwienie. Nie spodziewali się, że mam
takiego stryja. A on uśmiechnięty, stryjkowaty i - jak zwykle -
z wielkim gestem. Rozdaje prezenty. Święty Asparagusie,
czego on nie przywiózł: czekoladę, chałwę, torcik wedlowski,
pomarańcze, butelkę miodu pitnego i, gdyby wyciągnął z tor-
by mannę niebieską i butelkę ambrozji, też bym się nie
zdziwił, bo to przecież stryj Waldek, którego dobrze zdążyłem
poznać z tej strony.

No więc gorączka i zamieszanie, a potem rozmowa.

- To co - powiedział z taką swobodą, jak gdyby nic
w Błażejowie nie zaszło - wracamy do domu?

- Do którego domu? - rzuciłem z lekkim żalem.

- No, do mnie. Mówię ci, teraz nie będzie żadnych kwa-
sów. U nas wszystko się zmieniło. Krzysiek, dzięki Bogu,
ustatkował się. Nie poznasz go. Taki potulny, jakby wrócił
z domu poprawczego. A ciotka... No wiesz, z ciotką zawsze
można dojść do ładu. Trochę narwana, ale ma dobre serce.

- Widać to, widać po tym polonezie. - Nie mogłem się
powstrzymać od złośliwej uwagi.

- Nie żartuj. Przecież wiedziałeś, że składamy na wóz. -
Cmoknął z zachwytu. - Mówię ci, cudo. Jeszcze nie dotarty,
ale chodzi jak szwajcarski zegarek.

Trach! Wyrwał się z tym szwajcarskim zegarkiem w samą
porę. Trafił w najczulszy punkt, bo mi się zaraz przypomniała
historia z Błażejowa i ścięło mriie w jednej chwili. Stryj
przyjrzał mi się baczniej.

- Co ci jest?
- A nic. Stryj słyszał, co u nas było?
- No, właśnie. Opowiadali mi. No, no - pokręcił z podzi-
wem głową - zachowałeś się dzielnie. Nie masz pojęcia, jak cię
tu chwalą. Co o tobie opowiadają! Przyjemnie słuchać.

- Stryj przecież wie, że nie o to chodzi.
359

background image

- A o co?
- Muszę wracać do Jerzmanowa. Pan Sielicki...
- Śmiej się z tego - przerwał mi. - Pan Sielicki pisał do
mnie, że jeśli wrócisz do nas, to wszystko da się załatwić.

- Ale ja nie wrócę.

- Nie opowiadaj głupstw. Obraziłeś się, a teraz trudno ci
się wycofać. Stary, mów ze mną jak z człowiekiem. Wiesz, że
ja ciebie dobrze rozumiem. Co było, to było. Teraz, zoba-
czysz, wszystko się dobrze ułoży.

- Nic się nie ułoży. I ja się wcale nie obraziłem.

- Ej, chłopcze, masz twardy kark. Czy to się w życiu
opłaca?

- Nie wiem.

- Ale ja wiem. Życie trzeba brać jak leci. Co ci przyjdzie,
z twojego uporu. Powiedzmy, wrócisz do Jerzmanowa... I co?
Przecież sam mi mówiłeś, że nie znosisz.

- Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
- To się tylko tak gada. Wrócisz, a potem będziesz żałował.
- Czego?
Cóż mu więcej mogłem powiedzieć? Że na widok tego
zakichanego muminka, Krzyśka, mdli mnie i skręca. A ciotka
to mi już tak zaszła za skórę, że wolałbym suchy chleb niż jej
jajecznicę na szynce. Że w tym domu wychuchanym, wyczysz-
czonym na połysk czuję się jak w psiej budzie, bó to nie dom
rodzinny tylko miejsce do spania, jedzenia i nie wiadomo
jeszcze do czego. Że smutno na stryja patrzeć, jak siedzi przed
telewizorem i popija piwo. Sam nie wie, jak wtedy żałośnie
wygląda. Udaje, że wszystko okay, a tymczasem fullem zapija
chandrę. Bo to dla mężczyzny niemiodowe życie urządzać się
za czyjeś pieniądze. Przecież mu tego nie powiem. Więc co
mam powiedzieć ? Nic nie mówię. Zaciąłem się. Chciałbym jak
najszybciej skończyć tę rozmowę. Milczymy. On wzdycha, ja
wzdycham i wierny, że nic z tego wzdychania nie wyjdzie.

- Stryju - przerwałem ciszę - wiem, że stryj chciałby dla
360

background image

mnie jak najlepiej. Stryj jest super. Ale ja, pod chajrem, nie
mogę wrócić.

- Trudno. Nie będę cię dłużej namawiał. Ale jak ci będzie
źle w Jerzmanowic, to pamiętaj, zawsze możesz do nas
przyjechać.

- Dziękuję.

I na tym właściwie zakończyła się ta rozmowa. Stryj był
trochę dotknięty. Czuł się jak aktor, któremu nie udało się
dograć roli do końca, ale nadrabiał miną.

- Było nie było - powiedział później przy kolacji. - Jutro
odwiozę cię do Jerzmanowa. Znaj stryja. Zobaczysz, jak ten
polonez pruje.

- Dziękuję. Tylko muszę jeszcze wstąpić do Krosna, poże-
gnać się z panem Turajem.

- Nie ma sprawy. To przecież po drodze.

background image

22
Najgorsze są pożegnania. To tak, jakby ci kawałek serca
wycinali, a na miejsce żywej tkanki transplantowali kawałek
plastyku. I jak tu żegnać się z panią Marysią, z ciocią Honorką,
z Urszulą, z Bigosem, z całym gospodarstwem, z ludźmi,
zwierzętami, przedmiotami, z tym, co mi było bliskie, do
czego już przywykłem. Ej, nie będę się rozczulał, bo gdybym
chciał rozpamiętywać, to nie starczyłoby mi ani wzruszeń, ani
papieru. Więc żegnaj domu, który przez z górą miesiąc byłeś
moim domem rodzinnym. Żegnajcie wieczory z syczeniem
wody na blasze i mruczeniem kota za kominem. Czas mi na
nową wędrówkę.

Nie zawędrowałem jednak zbyt daleko...

W Krośnie miałem się pożegnać z Jojem. Przykra sprawa.
Można sobie wyobrazić, co mną” wtedy targało, lecz na
schodach szpitala powiedziałem sobie: „Trzymaj się, Maciek.
Jojo nie lubi żałosnego nasfroju.” Zrobiłem więc zuchowatą
gębę i walę do sali. A po drodze łamię się, co mu powiem? Jak
to wypadnie?

Wypadło zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem, bo Jojo”
to przecież Jojo i zawsze potrafi mnie zaskoczyć.

- Kogo moje niewinne oczy widzą? - przywitał mnie
z szelmowskim uśmiechem.

Patrzę i oczom nie wierzę. Zamiast trupósza na łożu boleści
widzę rozbawionego ekscelencję, byłego strażnika niedźwie-
dziego ogona, niezrównanego kpiarza i poszukiwacza piątej
strony świata. Zaraz przedstawił mnie trzem pozostałym
pacjentom.

362

background image

- Panowie pozwolą, oto ekscelencja Mały Gawrak, który
z narażeniem własnych uszu, nie bacząc na kataklizmy i figle
meteorologii...

- Panie Jojo - przerwałem mu, robiąc żałosną gębę. -
Przyszedłem się pożegnać. Wyjeżdżam do Jerzmanowa.

- Dawno cię tam nie widzieli? - Udał śmiertelną powagę. -
I zastanów się, jak ty się pokażesz z takimi uszami i z taką
twarzą?

Niewdzięczny szyderca! Nie dość, że nie odpisał panu
Sielickiemu, to teraz jeszcze stroi sobie żarty. Ale, tak szczerze
mówiąc, to miał słuszność, bo uszy miałem jeszcze w banda-
żach, a twarz mi się łuszczyła jak sparciała skóra na mar-
chewce.

- Uszy wnet się zagoją - wyszeptałem.

- No jasne, a co ty się tak spieszysz do tego Jerzmanowa?

- Ej, z pana to przewrotna natura. - Uśmiechnąłem się
chytrze. - Przedtem to pan chciał się mnie pozbyć, a teraz...

- A co tam w domu? - zagadnął, jak gdyby chciał zmienić
temat.

- W porządku. Wszyscy kazali pana pozdrowić. A pani
Kasprzykowa posyła panu pączki.

O pączkach dopiero teraz sobie przypomniałem. Położyłem
więc starannie zawiniętą paczkę na stoliku. Jojo uniósł ją
wysoko nad głowy swych towarzyszy szpitalnych.

- Hurrra, panowie! Będziemy mieli zapusty.
- I... - zająknąłem się - Brzega pana pozdrawia.
Jojo zagryzł wargę. Przez jego roześmianą twarz przemknął
cień. Wnet jednak opanował się i, grożąc palcem, rzucił:

- Ja jeszcze z tym cholernym góralem porozmawiam.

- A gajowy...
Jojo żachnął się.

- Tylko mi o tym nie wspominaj. Ja już to wszystko
spisałem na straty. Podsumowałem i cześć. Zaczynam nowe
życie. - Zaśmiał się kpiąco. - Co tak na mnie patrzysz? - Nagle

363

background image

przykrył moją dłoń swoją dłonią, a gdy na mnie spojrzał, jego
oczy nabrały ciepłego blasku. - Maciek, pamiętasz nasze
pierwsze spotkanie?

- No jakże... Wtedy nad jeziorem.

- Tak. I zgadnij, co wtedy pomyślałem? A zresztą, co
będziesz zgadywał. Pomyślałem wtedy, że chciałbym mieć
takiego młodszego brata. Rozumiesz, zawsze raźniej jest we
dwóch.

- No, jasne.
- A wiesz, dlaczego nie odpisywałem panu Sielickiemu?
- Bo się panu nie chciało.
- O, nie. W tych sprawach jestem skrupulatny. Po prostu
przykro mi było rozstawać się z tobą. Już wtedy myślałem... *-‘
Naraz uniósł się wyżej i powiedział już wesoło: - Po co te
długie wstępy! Słuchaj, stary, jak chcesz, to zostań ze mną.

Doznałem takiego uczucia, jak gdybym stracił ważkość
i unosił się w nieokreśloną przestrzeń. I co tu powiedzieć, jeśli
w ogóle w takim stanie można cokolwiek... Nie mogłem
zebrać myśli, a gdy wreszcie zebrałem, to znowu słów mi
zabrakło. Jo jo wyczuł to i sztubackim kuksańcem sprowadził
mnie na ziemię.

- Widzę, że wolisz wracać do Jerzmanowa?

- Ale skąd!? Pan chyba żartuje. Tylko... jak panu to
wytłumaczyć? Znam pana. Pan przecież swobodny ptak,
bezinteresowny wędrowca, poszukiwacz.!.

- Wiesz co, stary - przerwał mi - mnie to się już trochę
znudziło.

- I w ogóle - ciągnąłem - pan teraz w nie najlepszej
sytuacji. Nie chciałbym panu przeszkadzać. Być ciężarem...

- Człowieku, znasz mnie dobrze. Nie boję się pracy.
I wiesz doskonale, że nie ma tak małego kawałka chleba, żeby
się nie można z drugim podzielić. No to co - wyciągnął rękę
z odwróconą dłonią - przybijemy?

- Przybijemy. - Uderzyłem dłonią w dłoń. - Przecież ja
364

background image

o tym zawsze... - Chciałem powiedzieć „marzyłem”, lecz
zagryzłem wargę, bo Jojo nie lubił wzniosłych słów.

Znakomity poszukiwacz piątej strony świata położył mi
rękę na ramieniu.

- Cieszę się. A teraz, bracie, wracaj do Hulskiego, do pani
Kasprzykowej. Ja chyba do Bożego Narodzenia wydobrzeję...
Zobaczysz, jakie święta urządzimy.

background image

Okładka
Danuta Cesarska

Fotografia autora na okładce
H. Wolski

Redaktor techniczny
Urszula Muzal-Dębska

background image

© Copyright by Adam Bahdaj, ‘Warszawa 1982
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
RSW „PRASA-KSIĄZKA-RUCH”
WARSZAWA 1982

Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egz.
Objętość: ark. wyd. 17,33, ark. druk. 18,84
Papier offsetowy ki. III, 80g 82 x. 104 cm
Skład: „Dom Słowa Polskiego”, Warszawa
Drak i oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów ul. Marchlewskiego 19
Nr prod. I. 1-1081/79. Zam. 7214/81 Cena zł 85,- 0-117


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Blish James Latające miasta 03 Gdzie twój dom, Ziemianinie
Blish James LatajÄ…ce miasta 03 Gdzie Jest TwĂłj Dom, Ziemianinie
Gdzie jest twój dom
James Blish Gdzie jest twój dom, Ziemianinie(1)
Gdzie jest twoj dom Podrozniku
Gdzie jest twój dom, Podróżniku Krzysztof Dmowski ebook
SF ejsco, biznes, Twoj dom
SF bumuz, biznes, Twoj dom
SF wpobu, biznes, Twoj dom
SF njsmo, biznes, Twoj dom
cz II Kiedy żydzi przyjdą ukraść twój dom, ten, w którym mieszkasz – Polskę…
SF uuzlm, biznes, Twoj dom
SF rpuks, biznes, Twoj dom
Kiedy żydzi przyjdą ukraść twój dom ten w ktorym mieszkasz Polske
SF usne4, biznes, Twoj dom
SF zswpl, biznes, Twoj dom

więcej podobnych podstron