BEN BOVA
SKALNE SZCZURY
Dla Charlesa N. Browna i zespołu Locusa
Każdy zabija kiedyś to, co kocha
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni,
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali!
Jeden zabija miłość, gdy jest młody,
Inny - gdy starość ku ziemi go chyli;
Jeden rękami Pożądania dławi,
Inny - rękami Złota podstępnymi.
Najczulszy noża ostrego dobędzie
I śmierć przynajmniej w nagłej zada chwili.
Oscar Wilde
Ballada o więzieniu w Reading’
‘ Oscar Wilde „Ballada o więzieniu w Reading”. Tłum.
Włodek. Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1976
Prolog: Selene
Na widok wkraczającego na przyjęcie weselne Martina Humphriesa, niezapowiedzianego i
niezaproszonego, Amanda ścisnęła mocno ramię swego męża.
Wszyscy obecni w barze Pelikan umilkli. Tłum, który hała-śliwie gratulował Amandzie i Larsowi
Fuchsowi, rzucając spro-śnymi żartami i racząc się „sokiem księżycowym”, zastygł, jakby ktoś
zalał knajpę ciekłym azotem. Fuchs lekko poklepał żonę po ręce obronnym gestem, po czym
skrzywił się na widok Humph-riesa. Nawet Pancho Lane, która nigdy nie traciła animuszu, stała
przy barze z drinkiem w jednej dłoni, drugą zwijając w pięść. Pelikan nie był miejscem w stylu
Humphriesa. To był bar dla robotników, spelunka w norach podziemnych tuneli i komór, gdzie
przychodzili w poszukiwaniu rozrywki i towarzystwa in-nych lunonautów mieszkańcy Księżyca.
Garniturowcy, jak Hum-phries, pijali w eleganckim barze w Grand Plaża, z resztą kadry
kierowniczej i turystami.
Humphries najwyraźniej nie był świadom tej wrogości i czuł się całkowicie swobodnie w morzu
nieprzyjaznych spojrzeń, choć wyglądał, jakby był tu zupełnie nie na miejscu, mały człowieczek z
nienagannym manicure, w idealnie skrojonym garniturze z impe-rialnego błękitu pośrodku
młodych, hałaśliwych górników i opera-torów traktora w wystrzępionych i wyblakłych
kombinezonach, noszących kolczyki z kamieni pochodzących z asteroid. Nawet ko-biety
wyglądały na silniejsze i bardziej muskularne niż Humphries. Jeśli nawet okrągła, różowa
twarzyczka Humphriesa wyglą-dała na łagodną i przyjazną, jego oczy mówiły coś wręcz prze-
ciwnego. Szare i bezlitosne, jak odłamki krzemienia, miały iden-tyczny kolor jak skała, z której
były ściany i niski sufit samego podziemnego baru.
Przeszedł prosto przez cichy, niezadowolony tłum i podszedł do stolika, przy którym siedzieli
Amanda i Fuchs. - Wiem, że nie zaprosiliście mnie na wasze przyjęcie - rzekł spokojnym,
mocnym głosem. - Mam nadzieję, że wybaczycie mi wtargnięcie. Zostanę tylko minutkę.
- Czego chcesz? - spytał Fuchs, nadal marszcząc brwi i nie ruszając się z krzesła obok żony. Był
krępym, ciemnowłosym mężczyzną, o potężnym torsie oraz krótkich ramionach i nogach, potężnie
umięśnionym. Malutki kolczyk w jego uchu był diamen-cikiem, który kupił jeszcze za studenckich
czasów w Szwajcarii. - Twojej żony - odparł z pełnym smutku uśmiechem Hum-phries - ale już
wybrała ciebie, a nie mnie.
Fuchs uniósł się powoli z krzesła, zaciskając grube palce w pięści. Wszyscy obecni w barze utkwili
w nim wzrok i nie spusz-czali z oka.
Amanda przeniosła wzrok z Fuchsa na Humphriesa i z po-wrotem na Fuchsa. Wyglądała na bliską
paniki. Była olśniewa-jąco piękną kobietą, z niewinną twarzą o szerokich oczach i ku-sząco
zaokrąglonej figurze, która sprawiała, że mężczyźni zaczy-nali fantazjować, a kobiety spoglądać z
niekłamaną zazdrością. Nawet w zwykłym białym kombinezonie wyglądała niesamowi-cie
seksownie.
- Lars - wyszeptała Amanda. - Proszę.
Humphries uniósł obie dłonie w przepraszającym geście.
- Może źle się wyraziłem. Nie przyszedłem tu, żeby się bić. - To po co przyszedłeś? - spytał Fuchs
niskim, zachryp-niętym tonem.
- Żeby dać wam mój prezent ślubny - odparł Humphries i znów się uśmiechnął. - Żeby pokazać, że
nie żywię wobec was żadnych nieprzyjaznych uczuć... że tak powiem. - Prezent? - spytała
Amanda.
- Jeśli go ode mnie przyjmiecie - rzekł Humphries.
- Co to jest? - spytał Fuchs.
- Starpower 1.
Błękitne jak porcelana oczy Amandy otwarły się tak szero-ko, że dało się dostrzec białka.
- Statek?
- Jest twój, jeśli tylko go przyjmiesz. Zapłacę nawet za naprawy niezbędne, żeby znowu był
sprawny.
Tłum poruszył się, westchnął, zamruczał. Fuchs spojrzał na Amandę, zobaczył, że jest porażona
propozycją Humphriesa. - Możecie go użyć - mówił dalej Fuchs - by powrócić do Pasa Asteroid i
zacząć eksploatację. Jest tam mnóstwo skał, które można zająć i wykorzystać.
Fuch był pod wrażeniem, wbrew sobie.
- To bardzo... bardzo hojnie z pana strony.
Humphries znów się uśmiechnął. Machając niedbale dłonią, rzekł:
- Nowożeńcom przyda się jakieś źródło dochodu. Lećcie i zajmijcie parą skał, przywieźcie rudę i
będziecie ustawieni na całe życie.
- Bardzo hojnie - mruknął Fuchs.
Humphries wyciągnął rękę. Fuchs zawahał się przez sekun-dę, po czym ujął ją w swoją wielką
łapę, całkowicie ją obejmu-jąc - Dziękuję panu, panie Humphries - rzekł, energicznie po-trząsając
ręką Humphriesa. - Bardzo panu dziękuję. Amanda milczała.
Humphries uwolnił rękę i bez słowa wyszedł z baru. Tłum poruszył się i rozległy się dziesiątki
rozmów naraz. Kilka osób otoczyło Fuchsa i Amandę, gratulując im i proponując swoje usługi w
charakterze załogantów. Właściciel Pelikana ogłosił drinki na koszt firmy i tłum ruszył w stronę
baru.
Pancho Lane przecisnęła się przez tłum i drzwi, wychodząc na korytarz, gdzie Humphries podążał
w stronę ruchomych schodów prowadzących w dół, do jego apartamentu na najniższym pozio-mie
Selene. Dopadła go po kilku długich księżycowych krokach. - Myślałam, że wywalili cię z Selene
- rzekła. Patrząc na nią, Humphries musiał spoglądać w górę. Pan-cho była smukła i wiotka, miała
skórę barwy mokki, niewiele ciem-niejszą niż u białych kobiet opalających się pod słońcem jej oj-
czystego zachodniego Teksasu. Miała krótko przycięte włosy, całą głowę pokrywały ciemne,
ciasno zwinięte loki. Skrzywił się.
- Moi prawnicy pracują nad odwołaniem. Nie mogą mnie wygnać bez sprawiedliwego procesu.
- A to może potrwać lata, prawda?
- W najgorszym razie.
Pancho najchętniej wpakowałaby go do rakiety i wystrzeli-ła w kierunku Plutona. Humphries
dokonał sabotażu uszkadza-jąc statek Starpower I podczas pierwszej - i jak dotąd jedynej - misji do
Pasa. Dan Randolph zmarł właśnie dlatego. Opano-wanie uczuć wymagało od niej zaangażowania
całej woli.
Tak spokojnie, jak tylko zdołała, Pancho rzekła:
- Strasznie byłeś hojny.
- Gest prawdziwej miłości - odparł, nie zwalniając kroku.
- Tak. Jasne. - Pancho bez problemu dotrzymywała mu tempa.
- Cóż innego?
- Po pierwsze, ten statek nie jest twój, żebyś go komuś dawał.
Należy...
- Należał - warknął Humphries. - Czas przeszły. Zdjęliśmy go ze stanu.
- Zdjęliście go ze stanu? Kiedy? Jak u licha można zrobić coś takiego?
Humphries roześmiał się.
- Widzi pani, pani dyrektor? Żeby być w zarządzie, trzeba znać parę sztuczek, o których takie
umorusane popychadło jak ty, nie ma pojęcia.
- Pewnie tak - przyznała Pancho. - Ale nauczę się.
- Pewnie, że się nauczysz.
Pancho została właśnie wybrana do zarządu Astro Manu-facturing, przy silnym sprzeciwie
Humphriesa. Takie życzenie wyraził Dan Randolph na łożu śmierci.
- Więc zdjęliście Starpower 1 ze stanu zaledwie po jednym locie?
- Już się zużył - wyjaśnił Humphries. - Wykazał możliwo-ści napędu fuzyjnego. Teraz możemy
zbudować lepszy, specjal-nie zaprojektowany do kopania na asteroidach. - I poszedłeś zgrywać
Świętego Mikołaja wobec Amandy i Larsa.
Humphries wzruszył ramionami.
Doszli razem do prawie pustego tunelu i dotarli do rucho-mych schodów prowadzących w dół.
Pancho chwyciła Humphriesa za ramię i zatrzymała go u szczytu schodów.
- Wiem, co knujesz - rzekła.
- Naprawdę?
- Wymyśliłeś sobie, że Lars poleci do Pasa i zostawi Man-dy tutaj, w Selene.
- Sądzę, że istnieje taka możliwość - odparł Humphries, próbując uwolnić się od jej uchwytu.
- I wtedy będziesz mógł się do niej dobrać.
Humphries otworzył usta, by odpowiedzieć i zawahał się.
Jego twarz przybrała poważny wyraz. W końcu rzekł:
- Pancho, czy przyszło ci kiedyś do głowy, że ja naprawdę kocham Amandę? A wiesz, że tak jest.
Pancho wiedziała, że Humphries cieszył się reputacją kobie-ciarza. Miała na to mnóstwo
dowodów.
- Możesz sobie mówić, że ją kochasz, Humpy, ale jest tak tylko dlatego, że to jedyna kobieta stąd
do Lubbock, która nie wskoczyłaby z tobą do łóżka.
Uśmiechnął się chłodno.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że ty byś wskoczyła?
- Musiałoby ci się przyśnić!
Humphries zaśmiał się i ruszył schodami. Przez chwilę Pan-cho obserwowała, jak odjeżdża, po
czym odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę baru Pelikan.
Jadąc na najniższy poziom Selene, Humphries rozmyślał: Lars to naukowiec, z gatunku takich,
którzy nigdy nie mieli w ręce dwóch groszy na raz. Wypuśćmy go do Pasa i zobaczymy, ile zarobi i
ile da się za to kupić. A kiedy tam będzie, ja będę przy Amandzie.
Docierając do swojej rezydencji Humphries był bliski szczęścia.
Baza danych: Pas Asteroid
Miliony odłamków skały i metalu unoszą się bezgłośnie, bez końca, w głębokiej pustce przestrzeni
międzyplanetarnej. Największa z nich, Ceres, mierzy zaledwie tysiąc kilometrów szerokości.
Większość z nich jest o wiele mniejsza, począwszy od nieregularnych odłamków o długości paru
kilometrów do obiektów rozmiaru kamyków. Zawierają więcej metali i minera-łów, więcej
zasobów naturalnych, niż może dostarczyć cała Ziemia. Są jak Bonanza, Eldorado, złoża
Comstock Lode, kopalnie złota i srebra, i żelaza, i wszystkiego innego, w dwudziestym pierwszym
wieku. W asteroidach są setki milionów miliardów ton wysokiej klasy rudy. Jest tam tyle
bogactwa, że każdy mężczy-zna, kobieta i dziecko należące do ludzkiej rasy mogłoby zostać
milionerem. I nie tylko.
Pierwsza asteroida została odkryta zaraz po północy pierw-szego stycznia 1801 roku przez
sycylijskiego mnicha, który przez przypadek był astronomem. Kiedy inni świętowali nadejście
nowego stulecia, Guiseppe Piazzi nazwał maleńki punkcik światła dostrze-żony w teleskopie -
Ceres - od imienia pogańskiej patronki Sycylii. Może to i niezwykłe u pobożnego mnicha, ale
Piazzi był w koń-cu Sycylijczykiem.
Przed schyłkiem dwudziestego pierwszego wieku ziemscy astronomowie odkryli ponad
dwadzieścia sześć tysięcy astero-id. A kiedy ludzka rasa zaczęła poszerzać swój habitat, sięgając
po Księżyc i badając Marsa, znaleziono ich miliony. Z technicznego punktu widzenia są to
planetoidy, malut-kie planety, odłamki skały i metalu unoszące się w mrocznych otchłaniach
kosmosu, pozostałości po czasach, gdy powstało Słońce i planety, jakieś cztery i pół miliarda lat
temu. Piazzi po-prawnie nazwał je planetoidami, lecz w 1802 William Herschel (który wcześniej
odkrył gigantyczną planetę zwaną Uranem) nazwał je asteroidami, ponieważ w teleskopie te
malutkie kropki światła wyglądały raczej jak gwiazdy, a nie dyski planetarne. Piazzi miał rację, ale
Herschel był o wiele bardziej sławny i wpływowy. Aż do dziś nazywamy je asteroidami.
Kilka tysięcy asteroid krąży po orbitach blisko Ziemi, więk-szość jednak okrąża Słońce po
szerokich torach w głębokim kosmosie, między orbitami Marsa i gigantycznego Jowisza. Ten Pas
Asteroid okrąża Słońce w odległości ponad sześciuset mi-lionów kilometrów od Ziemi, cztery razy
dalej od Słońca niż na-sza ojczysta planeta.
Choć rejon ten określa się Pasem Asteroid, asteroidy nie są rozsiane tak gęsto, by stanowiły
zagrożenie dla nawigacji w kosmosie. Nic podobnego. Tak zwany Pas to w istocie wielka pustka,
ciemna i samotna, oddalona od ludzkiej cywilizacji. Do momentu wynalezienia napędu Duncana,
Pas Asteroid leżał za daleko od układu Ziemia-Księżyc, by mieć jakąkolwiek wartość
ekonomiczną. Kiedy jednak napęd fuzyjny zaistniał w praktyce, Pas stał się regionem, gdzie
poszukiwacze i górnicy mogli zrobić fortunę, lub umrzeć z wysiłku.
Wielu z nich zmarło. Niemało zaginęło.
Trzy lata później
1
- Powiedziałem, że to będzie proste - powtórzył Lars Fuchs.
- Nie powiedziałem, że to będzie łatwe.
George Ambrose - znany wszystkim jako Wielki George - podrapał się z roztargnieniem po grubej,
czerwonej brodzie, wyglądając z namysłem przez bulaj mostka Starpower 1 prosto na potężną,
wiszącą ciemną bryłę asteroidy Ceres.
- Nie przyleciałem tu, żeby bawić się w głupie gierki, Lars
- oznajmił. Głos miał zadziwiająco wysoki i przyjemny, jak na takiego kudłatego ludzkiego
mastodonta.
Przez dłuższą chwilę jedynym odgłosem rozlegającym się na mostku był nieustanny szum
aparatury elektrycznej. Następnie Fuchs przecisnął się między dwoma fotelami pilotów i przedry-
fował w stronę Wielkiego George’a. Dotknął dłonią metalowego sufitu i zatrzymał się, po czym
rzekł pełnym napięcia szeptem:
- Możemy to zrobić. Jeśli tylko będziemy mieli czas i środki. - To jakiś pieprzony obłęd - mruknął
George. Nie spusz-czał jednak wzroku z upstrzonej skałami cętkowanej powierzch-ni asteroidy.
Stanowili dziwaczną parę: wielki, zwalisty Australijczyk z kędzierzawą ceglastą czupryną i brodą,
unoszący się nieważko obok ciemnowłosego, spiętego, krętego Fuchsa. Trzy lata w Pasie jakoś
Fuchsa zmieniły: nadal był potężny, o beczułkowatej klat-ce piersiowej, ale jego włosy barwy
ciemnego kasztana sięgały do kołnierza, a kolczyk był kostką z polerowanej miedzi z aste-roidy.
Na lewym nadgarstku nosił miedzianą bransoletkę. Obaj mężczyźni, każdy na swój sposób,
wyglądali na potężnych, zde-terminowanych, nawet niebezpiecznych.
- Życie wewnątrz Ceres jest szkodliwe dla zdrowia - rzekł Fuchs.
- Skała zapewnia wystarczającą ochronę przed promienio-
waniem - sprzeciwił się George.
- Chodzi o mikrograwitację - wyjaśnił prosto Lars. - Nie jest dobra dla ludzkiego organizmu.
- Mnie się podoba.
- Kości stają się kruche. Doktor Cardenas mówi, że liczba złamań gwałtownie rośnie. Przecież sam
widziałeś, nie? - Może - przyznał niechętnie George, po czym wyszczerzył się. - Ale seks jest
zajebiście fantastyczny! Fuchs skrzywił się patrząc na niego.
- Bądź poważny, George.
Nie spuszczając wzroku ze zniszczonego oblicza Ceres, George rzekł:
- Dobrze, masz rację. Wiem. A może zbudować habitat O’Ne-illa?
- Nie musi być aż tak duży, nie taki jak habitaty w L5 do-okoła Ziemi. Na tyle duży, żeby na Ceres
pomieściło się kilkaset osób. Na początek.
George potrząsnął kudłatą głową.
- Czy ty wiesz, o jak dużej pracy mówimy? Sam system podtrzymywania życia będzie kosztował
fortunę. Albo kilka. - Nie, nie. Na tym polega piękno mojego planu - rzekł Fuchs, śmiejąc się
nerwowo. - Po prostu kupimy parę statków i sczepi-myje razem. Przekształcimy je w habitat. A one
już mają wbudo-wany system podtrzymywania życia i osłonę antyradiacyjną. Moduły napędowe
będą nam niepotrzebne, więc cena będzie niższa niż myślisz.
- I chcesz rozkręcić cały ten interes do normalnego ziem-skiego g?
- Księżycowego - odparł Fuchs. - Jedna szósta g całko-wicie wystarczy. Doktor Cardenas przyznaje
mi rację. George podrapał się po niesfornej brodzie.
- Nie wiem, Lars. W skale żylibyśmy spokojnie. Po co ten cały kłopot i wydatki?
- Bo tak trzeba - upierał się Lars. - Życie w mikrograwita-cji jest niebezpieczne dla zdrowia.
Musimy zbudować dla siebie lepszy habitat.
George nie wyglądał na przekonanego, ale mruknął:
- Księżycowe g, mówisz?
- Jedna szósta ziemskiej grawitacji. Nie więcej.
- Ile to będzie kosztować?
Fuchs zamrugał.
- Możemy odkupić zezłomowany statek od Astro Corpora-tion. Pancho daje dobrą cenę.
-Ile?
- Ze wstępnych wyliczeń wynika... - Fuchs zawahał się, wziął oddech i rzekł: - Będziemy mogli to
zrobić, jeśli wszyscy poszu-kiwacze i górnicy oddadzą jedną dziesiątą dochodów. - Dziesięcina,
co? - mruknął George.
- Dziesięć procent to nie jest dużo.
- Wielu z nas, skalnych szczurów, przez całe lata nie ma żadnego dochodu.
- Wiem - odparł Fuchs. - Uwzględniłem to w prognozach kosztów. Pewnie, że będziemy musieli
spłacać ten statek przez dwadzieścia albo trzydzieści lat. Jak hipotekę za dom na Ziemi. - Więc
chcesz, żeby wszyscy na Ceres wzięli kredyt na dwadzieścia lat?
- Prawdopodobnie będziemy mogli spłacić go szybciej. Parę dobrych znalezisk może sfinansować
cały projekt. - Taaa. Jasne.
Z jakąś żarliwą nachalnością Fuchs zapytał:
- Zrobisz to? Jeśli ty się zgodzisz, większość poszukiwa-czy pójdzie za tobą.
- A czemu nie wciągniesz w to którejś z korporacji? - spy-tał George. - Astro albo Humphries... -
zamilkł, widząc wyraz twarzy Fuchsa.
- Humphries... nie - mruknął Fuchs. - Nigdy, ani on, ani jego firma. Nigdy.
- Dobrze. W takim razie Astro.
Niechętna mina Fuchsa zmieniła się w grymas smutku. - Rozmawiałem już o tym z Pancho.
Zarząd Astro tego nie przegłosuje. Sprzedadzą nam złomowany statek, ale nie zaanga-żują się w
budowę habitatu. Nie widzą w tym zysków. George prychnął.
- I nie bardzo ich obchodzi, czy połamiemy sobie kości.
- Ale ciebie to obchodzi - odparł z gwałtownością Fuchs. - To nasz problem, George; musimy go
rozwiązać. I potrafimy, jeśli mi pomożecie.
IA
Przeczesując mięsistą ręką bujną czuprynę, Wielki George odparł:
- Będziesz potrzebował zespołu techników do prac integra-cyjnych. Składanie habitatu do kupy to
nie zabawa klockami. Będziesz potrzebował całej hordy spryciarzy.
- Uwzględniłem to w prognozie kosztów - rzekł Fuchs.
George wydał z siebie potężne westchnienie, po czym rzekł:
- Dobrze, Lars, wchodzę w to. Chyba dobrze byłoby mieć gdzieś w Pasie bazę z przyzwoitą
grawitacją.
Fuchs uśmiechnął się.
- Zawsze możesz uprawiać seks na pokładzie swojego wła-snego statku.
George odwzajemnił uśmiech.
- Jasne, stary. Jasne.
Fuchs poszedł z George’em do głównej śluzy statku i po-mógł olbrzymowi wbić się w skafander.
- Wiesz, w Selene testują właśnie lekkie skafandry - rzekł, wsuwając się w twardą część osłaniającą
klatkę piersiową i wsu-wając ramiona w sztywne rękawy. - Elastyczne. Łatwo sieje nakłada. - A
ochrona przed promieniowaniem? - spytał Fuchs. - Skafander jest otoczony polem magnetycznym.
Mówią, że to lepsze niż to. - Postukał kostkami palców po cermetowym pancerzu na piersi.
Fuchs wydał z siebie niedowierzające prychnięcie.
- Będą musieli go testować całe lata, zanim coś takiego kupię.
Wciskając dłonie w rękawice, George przytaknął:
- Ja też.
Podając wielkoludowi hełm, przypominający okrągłe akwa-rium, Fuchs rzekł:
- Dzięki, że się ze mną zgadzasz, George. To wiele dla mnie znaczy.
George pokiwał poważnie głową.
- Wiem. Chcecie mieć dzieci.
Fuchs poczerwieniał na karku.
- To nie o to chodzi!
- A o co?
- No, nie tylko o to - Fuchs przez chwilę uciekał wzrokiem przed George’em, po czym wreszcie
przyznał: - Martwię się o Amandę. Nigdy nie sądziłem, że będzie chciała tu ze mną zo-stać. Nigdy
nie sądziłem, że to wszystko będzie tak długo trwa-ło.
- W Pasie można zrobić duże pieniądze. Naprawdę duże. - Tak jest. Ale martwię się o nią. Chcę,
żeby znalazła się w jakimś bezpiecznym miejscu, z wystarczającą grawitacją, żeby nie stracić
formy.
- I wystarczającą osłoną antyradiacyjną, żeby założyć ro-dzinę - rzekł George szczerząc zęby, po
czym włożył hełm, zanim Fuchs zdążył odpowiedzieć.
Kiedy George przepłynął przez śluzę Starpowera 1 i pomknął w stronę własnego statku, Waltzing
Matilda, Fuchs udał się wąską nawą główną do miejsca, gdzie pracowała jego żona. Uniosła wzrok
znad ściennego ekranu, gdy Fuchs odsunął na bok drzwi. Zobaczył, że ogląda pokaz mody
nadawany skądś z Ziemi: chude, zgrabne modelki w wielobarwnych ubraniach 0 niebywałym
kroju. Fuchs skrzywił się lekko: połowa ludzi na Ziemi musiała zmienić miejsce pobytu z powodu
powodzi i trzę-sień ziemi, wszędzie szerzył się głód, a bogaci nadal bawili się swoimi zabawkami.
Amanda wyłączyła ekran i odezwała się:
- George już wyszedł?
- Tak. I zgodził się!
Uśmiechnęła się lekko.
- Naprawdę? Chyba nie musiałeś go długo przekonywać, prawda?
Nadal mówiła ze śladem oksfordzkiego akcentu, który na-była w Londynie, całe lata temu. Miała
na sobie wyblakłą ko-szulkę i ucięte na wysokości kolan spodnie. Złociste blond włosy, lekko
rozczochrane, spięła nad karkiem. Nie miała na sobie na-wet śladu makijażu. A mimo to była
piękniejsza od tych wychu-dzonych manekinów z pokazu mody. Fuchs przyciągnął ją do siebie 1
namiętnie pocałował.
- Za dwa lata, może prędzej, będziemy mieli przyzwoitą bazę na orbicie wokół Ceres, z grawitacją
na poziomie księżycowej. Amanda spojrzała w oczy męża, jakby czegoś w nich szu-kając.
- Kris Cardenas ucieszy się, jak o tym usłyszy - powie-działa.
- Tak, doktor Cardenas bardzo się ucieszy - przytaknął Fuchs.
- Powinniśmy jej powiedzieć, jak tylko przylecimy.
- Jasne.
- Ale ty się nawet nie ubrałaś!
- To zajmie mi mniej niż minutę - rzekła Amanda. - Przecież nie ubieramy się na królewskie
przyjęcie. - Po czym dodała:
- Ani nawet na imprezę w Selene.
Fuchs uświadomił sobie, że Amanda nie wygląda na szczę-śliwą - a myślał, że tak będzie.
- O co chodzi? Czy coś nie gra?
- Nie - odparła szybko. - Raczej nie.
- Amanda, kochanie moje, wiem, że kiedy mówisz „raczej nie”, oznacza to „raczej tak”.
Uśmiechnęła się szeroko.
- Za dobrze mnie znasz.
- Nie, nie za dobrze. Tylko tak dobrze, jak trzeba.
Pocałował ją jeszcze raz, delikatnie.
- Co się dzieje? Powiedz, proszę.
Opierając policzek na jego ramieniu, Amanda rzekła bardzo cicho:
- Myślałam, że będziemy już w domu, Lars.
- W domu?
- Na Ziemi. Albo nawet w Selene. Nigdy nie sądziłam, że zostaniemy w Pasie przez trzy lata.
Fuchs nagle dostrzegł zniszczone, porysowane metalowe ściany ich malutkiej kajuty; wąskie
korytarze statku i inne ma-lutkie pomieszczenia; pachniały stęchłym powietrzem z lekką goryczką
ozonu; poczuł dalekie wibracje wstrząsające statkiem bez przerwy; zauważył stukot pomp i szum
wentylacji. I usły-szał własny głos, brzmiący głucho:
- Nie jesteś tu szczęśliwa?
- Lars, jestem szczęśliwa, bo jestem z tobą. Gdziekolwiek byś był. Wiesz o tym. Ale...
- Ale wolałabyś być na Ziemi. Albo w Selene.
- To lepsze niż życie na statku.
- On jest w Selene.
Odsunęła się lekko i spojrzała prosto w jego głęboko osa-dzone oczy.
- Masz na myśli Martina?
- Humphriesa - odparł Lars. - A kogóż innego?
- On nie ma z tym nic wspólnego.
- Jesteś pewna?
Wyglądała na autentycznie zaalarmowaną.
- Lars, chyba nie sądzisz, że Martin Humphries cokolwiek dla mnie znaczy?
Poczuł, jakby krew ścinała mu się w żyłach. Wystarczyło przecież jedno spojrzenie w niewinne,
błękitne oczy Amandy i na jej pełną figurę i każdy mężczyzna szalał na jej punkcie.
Odezwał się chłodnym i spokojnym tonem:
- Wiem, że Martin Humphries nadal cię pragnie. Wiem, że wyszłaś za mnie, żeby przed nim uciec.
Wydaje mi się... - Lars, to nieprawda!
- Nieprawda?
- Kocham cię! Na litość boską, czy ty o tym nie wiesz? Nie rozumiesz tego?
Lód stopił się. Lars zrozumiał, że trzyma w ramionach naj-cudowniejszą kobietę, jaką spotkał w
życiu. Która dzieliła z nim tę samotną pustkę, na obrzeżach występowania ludzkiego ga-tunku,
żeby z nim być, żeby mu pomagać, żeby go kochać. - Przepraszam - wymruczał, czując wstyd. - Ja
tylko... tak bardzo cię kocham...
- Ja też cię kocham Lars. Naprawdę.
- Wiem.
- Wiesz?
Potrząsnął głową z żalem.
- Czasem się zastanawiam, jak ty ze mną wytrzymujesz. Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po
jego mocnej, to-pornej szczęce.
- A czemu nie? Skoro ty ze mną wytrzymujesz?
Westchnął i przyznał jej rację.
- Też myślałem, że będziemy już na Ziemi. I będziemy bo-gaci.
- Przecież jesteśmy. Nie?
- Może na papierze. Jesteśmy w lepszej kondycji finanso-wej niż większość poszukiwaczy.
Przynajmniej mamy własny statek... Zawiesił głos. Oboje wiedzieli, dlaczego. Byli właścicielami
statku, bo Martin Humphries im go podarował.
- Ale długi się gromadzą - rzekła szybko Amanda, próbu-jąc zmienić temat. - Przeglądałam
przedtem rachunki. Nie może-my wygrzebać się z narastających kosztów.
Fuchs wydał z siebie odgłos, gdzieś pomiędzy mruknięciem a prychnięciem.
- Gdyby policzyć, ile jesteśmy winni, na pewno bylibyśmy multimilionerami.
Oboje wiedzieli, że to klasyczny problem. Poszukiwacz może znaleźć asteroidę wartą na papierze
setki miliardów, ale koszt wydobycia rudy, przetransportowania jej w rejon Ziemi/Księży-ca,
oczyszczenia jej - był tak wysoki, że poszukiwacze prawie zawsze byli na skraju bankructwa. A
mimo to walczyli dalej, nadal szukając tej góry złota, która w końcu pozwoli im przejść na
emeryturę i żyć w luksusie. Ile by jednak bogactw nie znaleźli, nie pozostawały one długo w ich
rękach.
A ja jeszcze chcę im odebrać dziesięć procent, powiedział sobie w duchu Fuchs. Ale warto!
Podziękują mi za to, kiedy już nam się uda.
- Nie jesteśmy rozrzutni - mruknęła Amanda. - Nie wyrzu-camy pieniędzy na bzdury.
- Nie powinienem cię tutaj przywozić - rzekł Fuchs. - To był błąd.
- Nie! - zaprzeczyła. - Chcę być z tobą, Lars. Wszędzie, gdzie jesteś.
- To nie jest miejsce dla takiej kobiety jak ty. Powinnaś żyć wygodnie, szczęśliwa...
Uciszyła go, kładąc mu na ustach smukły palec.
- Tu jest mi wygodnie i jestem szczęśliwa.
- Ale na Ziemi byłabyś szczęśliwsza. Albo w Selene.
Zawahała się przez ułamek sekundy, zanim odpowiedziała.
- A ty?
- Tak - przyznał. - Oczywiście. Ale nie zamierzam wracać, dopóki nie dam ci wszystkiego, na co
zasługujesz. - Och, Lars, ja chcę tylko ciebie.
Patrzył na nią przez długą chwilę.
- Tak, może. Ale ja chcę więcej. O wiele więcej.
Amanda milczała.
Rozchmurzając się, Fuchs rzekł:
- Dopóki tu jesteśmy, chciałbym zapewnić ci przyzwoity dom na orbicie Ceres!
Uśmiechnęła się do męża.
- Zbudować habitat na tyle duży, by pomieścił wszystkich żyjących na Ceres? - spytał z
niedowierzaniem Martin Humph-ries.
- O to właśnie cały ten szum - odparła jego asystentka, czarująca brunetka o długich rzęsach i
oczach jak migdały, peł-nych, wypukłych wargach i umyśle ostrym jak brzytwa. Choć na ekranie w
sypialni widać było tylko jej głowę i ramiona, oraz jakiś fragment biura, już sam jej widok sprawił,
że myśli Humph-riesa zaczęły błądzić.
Humphries rozsiadł się wygodnie na swoim szerokim, luk-susowym łóżku i spróbował skupić się
na interesach. Rozpoczął ranek od energicznej kotłowaniny z obdarzoną wielkim biustem
analityczką komputerową, która oficjalnie pracowała w dziale transportu Humphries Space
Systems. Spędziła noc w łóżku Humphriesa, ale on w chwilach największego uniesienia przyła-
pywał się na tym, że zamyka oczy i marzy o Amandzie. Jego towarzyszka była teraz pod
prysznicem, a Humphries odsunął na bok wszystkie myśli o niej czy o Amandzie, gdy rozmawiał o
interesach ze swoją asystentką, której biuro znaj-dowało się parę poziomów wyżej, w podziemnej
sieci korytarzy Selene.
- To brzmi absurdalnie - rzekł Humphries. - W jakim stop-niu ta informacja jest pewna?
Na kuszących ustach asystentki pojawił się chłodny uśmiech. - Dość pewna, proszę pana. Wszyscy
poszukiwacze o tym mówią, tu i tam, od statku do statku. Plotkuje się o tym w całym Pasie.
- Ale i tak brzmi to absurdalnie - mruknął Humphries.
- Pan pozwoli, że będę odmiennego zdania - rzekła asystentka. - Jej słowa wyrażały sprzeciw, co
jawnie kłóciło się z jej ugrzecz-nionym wyrazem twarzy. - To ma spory sens.
- Naprawdę?
- Jeśli zdołają zbudować habitat i nadać mu taką prędkość obrotową, żeby stworzyć sztuczną
grawitację zbliżoną do panu-jącej tutaj, na Księżycu, będzie to o wiele zdrowsze dla ludzi żyjących
tam całymi miesiącami albo latami. Będzie to dla ich kości i organów znacznie lepsze niż stała
mikrograwitacja. -Hmm.
- Poza tym habitat będzie miał taki sam poziom ochrony antyradiacyjnej jak najnowsze statki. Albo
lepszy. - Ale poszukiwacze nadal będą musieli latać do Pasa i wysuwać roszczenia do asteroid.
- Tak, zgodnie z prawem muszą znajdować się na asteroidzie, żeby ich roszczenia były
prawomocne - zgodziła się asystentka. - Od tego momentu jednak mogą pracować tam zdalnie.
- Zdalnie? Odległości są za duże, żeby pracować zdalnie.
Pokonanie Pasa zajmuje sygnałom całe godziny. - Jeśli chodzi o Ceres - odparła sztywno
asystentka - na odcinku jednej minuty świetlnej znajduje się prawie pięć tysię-cy skał
zawierających rudę. To wystarczy dla operacji zdalnych, nie sądzi pan?
Humphries nie chciał dać jej tej satysfakcji - przyznając, że się mylił. Zamiast tego odrzekł:
- W takim razie powinniśmy wysłać tam jak najwięcej lu-dzi, żeby zajęli trochę asteroid, zanim
szczury skalne położą łapę na wszystkim.
- Załatwię to od razu - rzekła asystentka, z delikatnym uśmiechem świadczącym, że już o tym
pomyślała. - I zespoły wydobywcze.
- Operacje górnicze nie są tak ważne, jak wysunięcie rosz-czeń do tych cholernych skał.
- Zrozumiałam - rzekła. Po czym dodała: - Spotkanie zarzą-du odbędzie się o dziesiątej. Prosił pan,
żebym przypomniała. Skinął głową.
- Tak, wiem.
Zamilkł i stuknął w klawiaturę na nocnym stoliku. Obraz na
ekranie znikł.
Zagłębiając się w poduszkę słuchał, jak kobieta, z którą spędził noc, śpiewa pod prysznicem.
Fałszuje. Cóż, powiedział sobie w duchu, muzykalność nie jest jej najmocniejszą stroną. Fuchs.
Myśl o Larsie Fuchsie wypchnęła z umysłu wszyst-kie inne. On tam jest z Amandą. Nigdy nie
sądziłem, że ona może z nim polecieć na wygnanie. To nie jest miejsce dla niej, życie w ciasnym
stateczku, jak włóczędzy, jak ubodzy wędrowcy snu-jący się bez celu przez próżnię. Powinna być
tutaj, ze mną. To jest jej miejsce.
Myliłem się co do niego. Nie doceniłem go. Nie jest głupi.
On nie tylko poszukuje i wydobywa. On tam buduje imperium.
Z pomocą Pancho Lane.
W drzwiach łazienki pojawiła się młoda kobieta, naga, o wilgotnej i doskonałej skórze. Przybrała
kuszącą pozę i uśmiechnęła się do Humphriesa.
- Mamy czas na jeszcze jeden numerek? Masz ochotę?
- Przybrała minę bezwstydnego dziecka.
Wbrew sobie Humphries poczuł podniecenie. Burknął jed-nak:
- Nie teraz. Mam robotę.
Ta cipka za dużo sobie pozwala, pomyślał. Trzeba ją ode-słać do jakiejś roboty na Ziemi.
Martin Humphries z niecierpliwością bębnił palcami po biurku, czekając na jednego z tych
opóźnionych w rozwoju techników, który miał zestawić połączenie dla spotkania zarządu. Tyle lat
minęło, zżymał się w duchu, i można by pomyśleć, że stworzenie prostego połączenia VR z bandą
idiotów, którym nie chce się ruszyć z Ziemi, to żaden problem. Nienawidził cze-kania. Nienawidził
bycia zależnym od kogokolwiek lub czegokolwiek. Humphries odmówił opuszczenia Selene. Jego
dom jest na Księżycu, powtarzał sobie, nie na Ziemi. W podziemnym mieście było wszystko, czego
potrzebował, a jeśli akurat czegoś nie było - można to było sprowadzić do Selene. Walcząc z
systemem prawnym Selene doprowadził do impasu, by tylko uniemożliwić im wydalenie go na
Ziemię.
Okaleczona Ziemia umierała. Efekt cieplarniany wywołał powodzie i unicestwił większość miast
na wybrzeżach, przez co miliony ludzi stało się bezdomnymi, głodującymi wędrowcami. Tereny
rolnicze niszczały z powodu suszy, zaś choroby tropi-kalne szalały na terenach, na których kiedyś
panował klimat umiarkowany. Sieci elektryczne często zawodziły i działały kiep-sko. Nowa fala
terroryzmu uwolniła stworzone przez człowieka plagi, zaś rozpadające się narody uzbrajały swoje
pociski nukle-arne i groziły atomową wojną.
To tylko kwestia czasu, sądził Humphries. Mimo wszystkich wysiłków tak zwanego rządu
światowego, mimo fundamentalistów z Nowej Moralności - niezmożonej siły, która trzymała
polityczne wodze, mimo zawieszenia wolności osobistej na całym świecie, rozpoczęcie atomowej
zagłady było tylko kwestią czasu. Tu, na Księżycu, było bezpiecznie. Lepiej trzymać się z dala od
śmierci i zniszczenia. Jak to mawiał Dan Randolph? Jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą
tam, gdzie idzie się lżej. Humphries pokiwał głową i usiadł w swoim wysokim fote-lu. Był sam w
swoim obszernym biurze, zaledwie dwadzieścia metrów od sypialni. Większość członków zarządu
Humphries Space Systems także mieszkała już na Księżycu, ale tylko nielicznych przyjmo-wał w
domu. Zostawali we własnych mieszkaniach albo przychodzili do biur HSS w wieży Grand Plaża.
Pieprzona strata czasu, narzekał w duchu Humphries. Za-rząd to tylko witryna. Jedynym członkiem
zarządu, jaki sprawiał problemy, był ojciec, a jego już nie było. Pewnie tłumaczy świę-temu
Piotrowi, jak zarządzać niebem. Albo, co bardziej prawdo-podobne, kłóci się z szatanem w piekle.
- Jesteśmy gotowi, proszę pana - w stereofonicznych słu-chawkach Humphriesa rozległ się
jedwabisty głos jego asy-stentki.
- To zaczynajmy.
- Czy włożył pan gogle?
- Mam kontakty od piętnastu minut!
- Oczywiście.
Młoda kobieta nie odezwała się już ani słowem. Sekundę później przed Humphriesem
zmaterializował się długi stół, który istniał tylko w układach scalonych jego komputera; wszystkie
miejsca były zajęte przez członków zarządu. Większość z nich wyglądała na lekko zdumioną, ale
po kilku sekundach kręcenia się w fotelach zaczęli niezobowiązujące pogawędki. Sześcioro
przebywających na Ziemi miało drobny problem, bo pokonanie odległości Księżyc-Ziemia i z
powrotem zajmowało sygnałowi radiowemu prawie trzy sekundy. Humphries nie miał zamiaru
spowalniać dla nich przebiegu obrad - szóstka starych pierdziochów miała zbyt małe wpływy w
zarządzie, nie trzeba było się o nich martwić. Pewnie będą mieli mnóstwo do powiedzenia.
Humph-ries żałował, że nie może ich uciszyć. Na wieki. Zanim spotkanie się skończyło, był w
podłym nastroju, rozkojarzony i zmęczony. Podczas spotkania niczego nie osią-gnięto z wyjątkiem
rutynowych decyzji, które równie dobrze mogły zostać podjęte przez stado pawianów. Humphries
wywołał swoją asystentkę przez interkom. Poszedł do toalety, wyjął soczewki kontaktowe VR z
oczu, umył twarz i przyczesał włosy; gdy wró-cił, stała już w drzwiach gabinetu, w garniturze o
barwie chłod-nego, błękitnego pyłu, ozdobionego szafirami z asteroid. Nazywała się Dianę
Verwoerd, jej ojciec był Holendrem, a matka Indonezyjką. Będąc nastolatką zarabiała na życie jako
modelka w Amsterdamie i wtedy właśnie jej ciemna, gorącokrwi-sta aparycja przyciągnęła uwagę
Humphriesa. Trochę koścista, pomyślał, ale opłacił jej studia prawnicze i obserwował, jak pnie się
po korporacyjnej drabinie, nie zwracając uwagi na jego zalo-ty. Ta niezależność sprawiała, że
zachwycała go jeszcze bardziej; ufał jej, polegał na jej opinii, a to było coś więcej niż w przypad-
ku większości kobiet, które pakowały mu się do łóżka. Poza tym, rozmyślał, prędzej czy później
ulegnie. Choć wie, że to będzie oznaczało koniec pracy w mojej firmie, którejś nocy wpełznie mi
do łóżka. Tylko jeszcze nie wykryłem odpowiedniej motywacji. Nie chodzi o pieniądze czy status,
tyle jeszcze o niej wiem. Może władza. Jeśli chodzi jej o władzę, może być niebezpieczna.
Uśmiechnął się w duchu. Czasem zabawa z nitrogliceryną może być przyjemna. Zachowując te
myśli dla siebie, Humphries podszedł do biurka i odezwał się bez wstępów:
- Musimy się pozbyć szczurów skalnych.
Jeśli ta deklaracja ją zaskoczyła, nie dała tego po sobie poznać.
- Dlaczego mielibyśmy to robić?
- Prosta ekonomia. Jest ich tam tylu, zagarniających kolej-ne asteroidy, że ceny metali i minerałów
utrzymują się na niskim poziomie. Podaż i popyt. Niepotrzebnie zwiększają podaż. - Ceny są
bardzo niskie, z wyjątkiem żywności - zgodziła się Verwoerd.
- I nadal spadają - przypomniał Humphries. - Gdybyśmy jednak kontrolowali dopływ surowców...
- Co oznacza kontrolę nad szczurami skalnymi.
- Właśnie.
- Moglibyśmy przestać ich zaopatrywać - zasugerowała Ver-woerd.
Humphries machnął ręką.
- To będą kupować od Astro, a tego bym nie chciał.
Skinęła głową.
- Sądzę, że naszym pierwszym krokiem powinno być zało-żenie bazy operacyjnej na Ceres.
- Na Ceres?
- Oficjalnie będzie to skład towarów dostarczanych szczu-rom skalnym - rzekł Humphries,
rozsiadając się w swoim wygodnym fotelu. Gdyby sobie tego zażyczył, fotel wykonałby masaż ple-
ców albo zaczął go ogrzewać. Ale w tej chwili Humphries nie miał ochoty na podobne luksusy.
Verwoerd wyglądała, jakby zastanawiała się nad jego wypowiedzią.
- A w rzeczywistości?
- Będzie przykrywką dla umieszczenia tam naszych ludzi; baza, która pozwoli wykopać szczury
skalne z Pasa.
Verwoerd uśmiechnęła się chłodno.
- Kiedy już otworzymy bazę, obniżymy ceny towarów sprze-dawanych poszukiwaczom i
górnikom.
- Obniżymy ceny? Po co?
- Żeby kupowali od HSS, a nie od Astro. Żeby ich od nas uzależnić.
Kiwając głową, Humphries rzekł:
- Moglibyśmy też dać im bardziej korzystne warunki wy-najmu statków.
Usiadła na jednym z wyściełanych krzeseł przed jego biur-kiem. Mimowolnie krzyżując długie
nogi, rzekła:
- A może obniżymy stopy odsetek kredytów?
- Nie, nie. Nie chcę, żeby stali się właścicielami statków. Chcę, żeby je od nas wynajmowali. Chcę
ich uzależnić od Hum-phries Space Systems.
- Kontraktem z HSS?
Humphries rozsiadł się wygodnie i zaplótł ręce za głową.
- Otóż to. Chcę, żeby szczury skalne pracowały dla mnie.
- Po takich cenach, jakie ustalisz.
- Pozwolimy na spadek cen surowej rudy - marzył Humph-ries. - Będziemy zachęcać niezależnych
do dostarczania jak największych ilości rudy, żeby ceny cały czas spadały. Prędzej czy później
wypadną z gry.
LO
-1 zostaną tylko związani kontraktem z HSS - przytaknęła Verwoerd.
- W ten sposób zdobędziemy kontrolę nad kosztami eks-ploracji i wydobycia - rzekł. - A na drugim
końcu będziemy tak-że kontrolować ceny oczyszczonych metali i innych zasobów sprzedawanych
Selene i Ziemi.
- Ale poszczególne szczury skalne mogą same sprzedawać firmom na Ziemi, niezależnie -
przypomniała.
-1 co z tego? - warknął Humphries. - Będą podcinać własną gałąź, aż wypadną z gry. Aż zaczną
podrzynać sobie gardła. - Podaż i popyt - mruknęła Verwoerd.
- Tak. Kiedy już doprowadzimy do tego, że szczuiy skalne będą pracować wyłącznie dla nas,
będziemy kontrolować podaż. Bez względu na popyt, będziemy mogli kontrolować ceny. 1 zyski. -
Trochę okrężną drogą - uśmiechnęła się.
- Rockefellerowi się udało.
- Dopóki nie uchwalono ustawy antymonopolowej. - W Pasie nie ma żadnych ustaw
antymonopolowych - rzekł Humphries. - Tam nie ma żadnych praw, jeśli już o tym mowa.
Verwoerd zawahała się.
- Wyeliminowanie wszystkich niezależnych zajmie trochę czasu. I nadal musimy mieć na
względzie Astro. - Z Astro sobie poradzę w odpowiednim momencie.
- I wtedy będziesz miał wyłączną kontrolę nad Pasem. - Co oznacza, że na dłuższą metę założenie
bazy na Ceres nie będzie nas nic kosztować.
To było stwierdzenie, nie pytanie.
- Dział księgowości nie ująłby tego w ten sposób.
Zaśmiał się.
- Czemu więc tego nie zrobić? Założyć bazę na Ceres i kontrolować szczury skalne?
Rzuciła mu długie, ostrożne spojrzenie, które mówiło: Wiem, że jest coś, o czym mi nie
powiedziałeś. Coś ukrywasz, i chyba nawet wiem co.
Na głos powiedziała jednak:
- Możemy użyć tej bazy, żeby skoncentrować prace kon-serwacyjne.
Skinął głową.
- Dobry pomysł.
- Zaproponujemy najlepsze warunki dla kontraktów na prace konserwacyjne.
- Zmusimy szczury skalne do świadczenia usług konserwa-cyjnych dla HSS.
- Uzależnimy ich od siebie.
Znów się zaśmiał.
- Dogmat Gillette.
Wyglądała na zaskoczoną.
- Daj im brzytwę - wyjaśnił. - Sprzedaj im ostre narzędzie.
Dossier: Oscar Jiminez
Nieślubny syn nieślubnego syna, Oscar Jiminez został schwy-tany przez policję podczas rutynowej
obławy, jakie czasem urzą-dzali w slumsach Manili; miał wtedy siedem lat. Był mały jak na swój
wiek, ale już został ekspertem w dziedzinie żebrania, kra-dzieży kieszonkowych i przekradania się
przez elektroniczne za-bezpieczenia, które zatrzymałyby kogoś większego lub mniej zręcz-nego.
Zwykła taktyka policji sprowadzała się do bezlitosnego pałowania, gwałcenia dziewczynek i lepiej
wyglądających chłopców, a potem wywożenia schwytanych gdzieś daleko i wyrzucania, żeby
radzili sobie sami. Aż zostaną ponownie schwytani. Oscar miał szczęście. Był za mały i za chudy,
żeby przyciągać uwagę nawet najbardziej zboczonych policjantów; został wyrzucony z policyjnej
furgonetki do przydrożnego rowu, krwawiący i po-raniony.
Jego szczęście polegało na tym, że wyrzucono go koło wejścia do lokalnej kwatery Nowej
Moralności. Filipińczycy przeważnie nadal byli katolikami, ale Kościół pozwalał - choć z niechęcią
- protestanckim reformatorom na prowadzenie działalności wśród wyspiarskiego narodu i
specjalnie się nie wtrącał. W końcu konserwatywni biskupi z filipińskiego Kościoła i
konserwatyści kierujący Nową Moralnością znajdywali w swoich poglądach wiele punktów
wspólnych: dotyczyło to kontroli urodzeń i ścisłego podporządkowania się moralnemu
autorytetowi. Więcej, Nowa Moralność ściągała na Filipiny pieniądze z Ameryki. Części tych
środków udało się nawet dotrzeć na tyle nisko, by zostały wy-korzystane na pomoc dla biednych.
I tak Oscar Jiminez został strażnikiem Nowej Moralności. Jego życie przestępcy skończyło się, a
zaczęła trudna nauka. Posła-no go do szkoły Nowej Moralności, gdzie nauczył się, że meto-dy
bezlitosnego warunkowania psychologicznego mogą być jeszcze gorsze niż bicie. A zwłaszcza
sesje warunkowania z wykorzysta-niem elektrowstrząsów.
Oscar szybko stał się przykładnym uczniem.
Kris Cardenas wciąż wyglądała, jakby była tuż po trzydzie-stce. Nawet w zakurzonym,
zapuszczonym habitacie składającym się z jednego pomieszczenia, wyciętym w jednym z
niezliczonych naturalnych zagłębień Ceres, promieniowała urodą blondwłosej, błękitnookiej,
obdarzonej silnymi ramionami kalifornijskiej wiel-bicielki surfingu.
Wyglądała tak, gdyż jej ciało wypełniały terapeutyczne na-nomaszyny, urządzenia rozmiaru
wirusów, które niszczyły cząsteczki tłuszczu i cholesterolu w jej krwiobiegu, naprawiały
uszkodzone komórki, sprawiały, że jej skóra była gładka, a mięśnie sprężyste, oraz spełniały rolę
działającego z rozmysłem układu odpornościowego, broniąc jej ciała przed nacierającymi
mikroorganizmami. Nanotech-nologia była na Ziemi zakazana: doktor Kristine Cardenas, laure-
atka Nagrody Nobla i była dyrektor laboratorium nanotechnolo-gicznego Selene, przebywała na
Ceres na wygnaniu. Jak na wygnańca, który wybrał życie na rubieżach ludzkie-go gatunku,
wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą, gdy witała się z Amandą i Larsem Fuchsem.
- Jak się macie? - spytała, gdy już wprowadziła ich do swojej kwatery. Tunel prowadzący do drzwi
jej kwatery był naturalnym tunelem w lawie, z grubsza wygładzonym ludzkimi narzędziami.
Powietrze na zewnątrz było lekko zamglone z powodu drobnego pyłu; za każdym razem, gdy na
Ceres ktoś się poruszył, wzbu-dzał chmurę pyłu, a grawitacja na Ceres była tak słaba, że pył unosił
się ciągle w powietrzu.
Amanda i Fuchs posuwając się ostrożnie po podłodze z nagiej skały dotarli do sofy, która w istocie
była parą składanych sie-dzeń wyciągniętych z jakiegoś statku, który utknął na Ceres i nigdy już
nie odleciał. Siedzenia miały uprząż bezpieczeństwa dyndającą luźno z oparć. Fuchs zakaszlał
lekko, siadając. - Podkręcę wentylację - odezwała się Cardenas, przemyka-jąc w stronę panelu
sterowania na ścianie pomieszczenia. - Odessie kurz, będzie lżej oddychać.
Amanda usłyszała gdzieś w ścianie wycie wentylatora. Choć miała na sobie zapięty pod szyję
kombinezon z długimi rękawami, poczuła chłód. Naga ściana zawsze była chłodna w dotyku. Ale
przynajmniej była sucha. Cardenas próbowała jakoś upiększyć podziemną komo-rę holooknami z
widokami zalesionych wzgórz i ogrodów kwiatowych z Ziemi. Perfumowała nawet powietrze
jakimś zapachem przypomina-jącym Amandzie o dziecinnych kąpielach w prawdziwej wannie, z
mnóstwem gorącej wody i pachnącego mydła.
Cardenas wyciągnęła spod biurka stary taboret laborato-ryjny i przycupnęła naprzeciwko swoich
gości, owijając nogi wokół wysokich podpórek.
- No to jak się macie? - ponowiła pytanie.
Fuchs spojrzał na nią krzywo.
- Właśnie po to przyszliśmy, żebyś nam powiedziała. - Ach, badanie - zaśmiała się Cardenas. - To
jutro, w klini-ce. Jak sobie radzicie? Co nowego?
Rzucając spojrzenie Amandzie, Fuchs odparł:
- Sądzę, że będziemy w stanie ruszyć z projektem habitatu.
- Naprawdę? Pancho się zgodziła?
- Nie będziemy korzystać z pomocy Astro - odparł. - Za-mierzamy zrobić to sami.
Oczy Cardenas zwęziły się lekko. Po chwili milczenia ode-zwała się:
- Czy jesteś pewien, Lars, że to dobry pomysł? - Tak naprawdę nie mamy dużego wyboru. Pancho
pomo-głaby nam, gdyby mogła, ale Humphries ją powstrzyma, jak tyl-ko zarządowi Astro zostanie
przedstawiony taki pomysł. Jemu nie zależy na poprawie naszych warunków życiowych. - Ma
zamiar założyć tu bazę - rzekła Amanda. - To znaczy, Humphries Space Systems ma zamiar.
- Więc ty i inne skalne szczury chcecie przeprowadzić ten program z habitatem samodzielnie?
- Tak - odparł pewnie Fuchs.
Cardenas milczała. Objęła kolana rękami i z namysłem koły-sała się lekko na taborecie.
- Możemy to zrobić.
- Będziecie potrzebowali całego zespołu specjalistów - oświadczyła Cardenas. - Ciekawe skąd ich
weźmiecie, ty i twoi kumple poszukiwacze.
- Tak. Rozumiem.
- Lars - odezwała się wolno Amanda. - Tak sobie myśla-łam, że kiedy będziesz pracować nad
habitatem, musisz przeby-wać na Ceres, tak?
Skinął głową.
- Zastanawiałem się nad wynajęciem komuś Starpower 1 i mieszkaniem na skale przez cały czas
trwania przedsięwzięcia. - A jak będziesz zarabiać na życie? - dopytywała się Car-denas.
Rozłożył ręce. Zanim jednak odpowiedział, odezwała się Amanda.
- Chyba wiem jak.
Fuchs spojrzał na żonę zaskoczony.
- Możemy być dostawcami dla innych poszukiwaczy - rze-kła Amanda. - Możemy otworzyć
własny skład.
Cardenas skinęła głową.
- Możemy handlować za pośrednictwem Astro - mówiła dalej Amanda, rozpromieniając się z
każdym słowem. - Będziemy ku-powali towary od Pancho i sprzedawali je poszukiwaczom. Mo-
żemy też sprzedawać zaopatrzenie górnikom.
- Większość zespołów górniczych pracuje dla Humphriesa - odparł ponuro Fuchs. - Albo Astro.
- Ale zaopatrzenie dalej będzie im potrzebne - upierała się Amanda. - Jeśli nawet kupują sprzęt od
korporacji, nadal muszą kupować rzeczy osobiste: mydło, filmy rozrywkowe, ubrania...
Fuchs skrzywił się.
- Chyba nie chciałabyś sprzedawać takich filmów rozryw-kowych, jakie oglądają górnicy.
Niezrażona, Amanda mówiła dalej:
- Lars, moglibyśmy konkurować z Humphries Space Sys-tems, a ty zarządzałbyś budową habitatu.
- Konkurować z Humphriesem. - Fuchs badał ten pomysł obracając słowa w ustach, dotykając ich
językiem. Następnie na jego twarzy wykwitł krzywy uśmiech. - Konkurować z Humph-riesem -
powtórzył. - Tak, możemy to zrobić.
Amanda dostrzegła w tej wypowiedzi ironię, choć inni nie zwrócili na to uwagi. Jako córka
skromnego sklepikarza z Bir-mingham wyrosła w nienawiści do swoich korzeni - klasy śred-niej i
przedstawicieli klasy niższej, którą obsługiwał jej ojciec. Chłopcy byli bezczelni i obleśni, w
najlepszym razie, bo łatwo stawali się niebezpieczni. Dziewczęta były złośliwe. Amanda szybko
odkryła, że bycie oszałamiającą pięknością jest zarówno skarbem, jak i ciężarem. Zauważano ją
wszędzie, gdzie się pojawiła, wy-starczało, żeby się uśmiechała i oddychała. Sztuczka polegała na
tym, że kiedy już ją zauważono, zmuszała ludzi do dostrzegania pod swoją fizyczną powłoką
wysoce inteligentnej osoby w nie-zmiernie kuszącym ciele.
Jako nastolatka nauczyła się wykorzystywać swoją urodę do zmuszania chłopców, by robili to, co
zechce, a dzięki swej inteligencji zawsze była krok przed nimi. Uciekła z domu ojca i pojechała do
Londynu, wzięła lekcje poprawnej wymowy oraz - ku jej absolutnemu zaskoczeniu - odkryła, że
dzięki swojemu intelektowi i umiejętnościom może zostać doskonałą astronautką. Astro
Corporation zatrudniła ją w charakterze pilota kursujące-go między Ziemią a Księżycem. Z
powodu jej oszałamiającej urody i pozornej naiwności wszyscy myśleli, że swoją pozycję zdoby-ła
przez łóżko. Prawda była zupełnie odwrotna - Amanda musia-ła ciężko pracować, żeby odstraszać
mężczyzn - a także kobiety - chcących zaciągnąć ją do łóżka.
Martina Humphriesa poznała w Selene. Był dla niej najwięk-szym niebezpieczeństwem; pożądał
Amandy i miał na tyle dużą władzę, że zdobywał wszystko, czego zapragnął. Amanda wyszła za
Larsa Fuchsa, żeby uciec od Humphriesa i Lars o tym wiedział. A teraz, na rubieżach ludzkiego
osadnictwa w Układzie Sło-necznym sama miała zostać sklepikarką. Ależ jej ojciec by się ucieszył,
pomyślała. Zemsta ojca: w końcu dziecko zawsze idzie w ślady rodziców.
- Konkurencja nie spodoba się Humphriesowi - zauważyła Cardenas.
- I dobrze! - krzyknął Fuchs.
Wyrwana z zadumy Amanda oznajmiła:
- Konkurencja będzie korzystna także dla poszukiwaczy.
I górników. Obniży ceny wszystkich towarów, za jakie muszą płacić. - Zgoda - odparła Cardenas. -
Ale Humphriesowi się to nie spodoba. Ani trochę.
Fuchs zaśmiał się głośno.
- I dobrze - powtórzył.
Dwa lata później
Schodząc na powierzchnię Ceres Fuchs uświadomił sobie, że skafander kosmiczny ma na sobie po
raz pierwszy od wielu miesięcy. Skafander pachniał nowością; użyto go tylko raz albo dwa razy.
Mein Gott, powiedział sobie w duchu, stałem się bur-żujem. Skafander nie był dobrze dopasowany;
rękawy i nogawki były za długie, żeby mogły być wygodne.
Jego pierwszą podróżą w kosmos był nieszczęsny dziewi-czy rejs Starpowera 1, pięć lat temu. Był
wtedy studentem ostatnie-go roku, planującym doktorat z geochemii planetarnej. Nigdy nie wrócił
na uczelnię. Poślubił Amandę i został szczurem skalnym, poszukiwaczem, szukającym szczęścia
wśród asteroid Pasa. Od prawie dwóch lat nie robił zresztą nawet i tego, prowadził bo-wiem bazę
zaopatrzeniową na Ceres i doglądał budowy habita-tu.
Swojej nowej firmie Fuchs nadał nazwę Helvetia Ltd; działa-ła ona zgodnie z przepisami
Międzynarodowego Urzędu Astronau-tycznego. Był prezesem firmy, Amanda dyrektorem
finansowym, a Pancho Lane - wiceprezesem, nigdy nie wtrącającym się w dzia-łalność firmy i
rzadko zaglądającym do kwatery na Ceres. Helve-tia kupowała większość zaopatrzenia od Astro i
sprzedawała je skalnym szczurom z najniższą marżą, na jaką zgadzała się Aman-da. Humphries
Space Systems prowadziła konkurencyjną placówkę, a Fuchs z radością utrzymywał ceny na jak
najniższym poziomie, chcąc zmusić Humphriesa do obniżenia cen czy nawet wyniesie-nia się z
Ceres. Była to walka na kły i pazury; wyścig, w którym stawką było wyeliminowanie konkurenta z
branży. Szczury skalne oczywiście wolały handlować z Fuchsem niż z HSS. Miłym zaskoczeniem
dla Fuchsa był fakt, że Helvetia Ltd ÓO
_________________________________________----------------- rozkwitła, choć nawet Fuchs
uważał siebie za kiepskiego biznesmena. Zbyt chętnie udzielał kredytu zabezpieczonego tylko
solennym zapewnieniem szczura skalnego, że zapłaci, jak będzie bogaty. Wolał uścisk dłoni od
spisanych drobnym druczkiem umów. Amanda nieustannie kwestionowała jego opinie, ale tych
mgli-stych zapewnień wystarczyło, żeby Helvetia przynosiła zysk. Jesteśmy coraz bogatsi,
uświadomił sobie Fuchs z radością, gdy jego konto bankowe w Selene puchło. Mimo wszystkich
trików Humphriesa, już jesteśmy bogaci.
Teraz, patrząc na pustą, zniszczoną powierzchnię Ceres, uświadomił sobie, jak samotne i odludne
jest to miejsce. Jak oddalone od cywilizacji. Niebo wypełniały gwiazdy i było ich takie mrowie, że
stare, dobrze znane gwiazdozbiory ginęły w tym bogactwie. Nie zwieszał się nad nimi przyjazny
Księżyc ani świecąca na niebiesko Ziemia; nawet Słońce wyglądało na słabe i malut-kie,
zmniejszone z powodu odległości. Dziwne, obce niebo: po-nure i bezlitosne. Powierzchnia Ceres
była ponuro ciemna, zim-na, upstrzona tysiącami kraterów, szorstka i nierówna; wszędzie były
porozrzucane głazy i mniejsze kamienie. Horyzont był tak blisko, że miało się wrażenie, że stoi się
na malutkiej platformie, a nie ciele niebieskim. Przez sekundę Fuchs miał wrażenie, że jeśli się
czegoś nie złapie, odpadnie z tego malutkiego świata i pole-ci w dziką pustkę gwiazd.
Z roztargnieniem spojrzał ma niedokończony habitat, wzno-szący się nad nagim horyzontem,
lśniący nawet w tak słabych promieniach Słońca. Ten widok go uspokajał. Może jest to zbio-
rowisko starych, zużytych i rozebranych statków kosmicznych, ale jest dziełem rąk ludzkich w tej
wielkiej, mrocznej pustce. Dostrzegł krótki błysk światła. Wiedział, że to malutki wa-hadłowiec,
którym wracają na powierzchnią asteroidy Pancho i Ripley. Fuchs czekał przy przysadzistej
budowli będącej śluzą powietrzną, prowadzącą do pomieszczeń mieszkalnych pod po-wierzchnią
gruntu.
Wahadłowiec skrył się za horyzontem, ale po kilku minu-tach pojawił się po drugiej stronie, na tyle
blisko, że Lars do-strzegł cienkie pajęcze nogi i pękatą kopułę modułu załogowe-go. Pancho uparła
się, że posadzi ptaszka osobiście i przypo-mni sobie, jak to jest być pilotem. Teraz lądowała gładko
na chropowatym gruncie jakieś sto metrów od śluzy. Dwie odziane w skafandry postaci wynurzyły
się z waha-dłowca; Fuchs łatwo rozpoznał długą, chudą sylwetkę Pancho, nawet w skafandrze i
hełmie. Pancho po raz pierwszy od roku przyleciała na Ceres, w podwójnej roli, członka zarządu
Astro i wiceprezesa Helvetii.
Fuchs postukał w klawiaturkę komunikatora na nadgarstku i usłyszał, jak rozmawia z Ripleyem,
inżynierem odpowiedzialnym za projekt budowlany.
- ...a tak naprawdę potrzebujesz nowych laserów spawal-niczych - mówiła - zamiast tego złomu,
którego używasz. Nie próbując nawet iść w niskiej grawitacji Ceres, Fuchs ujął w odzianą w
rękawicę dłoń sterownik od plecaka odrzutowego i nacisnął go delikatnie. Jak zwykle przesadził i
pożeglował nad głowami Pancho i inżyniera, o mało co wpadając na wahadło-wiec. Lądując na
powierzchni wzbił chmurę ciemnego pyłu. - Na Boga, Lars, kiedy ty się nauczysz tym latać? - dro-
czyła się z nim Pancho.
Fuchs uśmiechnął się zawstydzony, wewnątrz hełmu. - Wyszedłem z wprawy - przyznał,
posuwając się ostroż-nie w ich kierunku, wzbijając kolejne chmury pyłu. - Nigdy jej nie nabrałeś,
chłopie.
Lars zmienił temat zwracając się do inżyniera. - A zatem, panie Ripley, czy pana ekipa będzie w
stanie złożyć nowy moduł na czas?
- Może mi pan wierzyć lub nie - odparł cierpko Ripley - ale tak.
Niles Ripley był Amerykaninem o nigeryjskich korzeniach, inżynierem z tytułami uzyskanymi w
Lehigh i Penn, grał też ama-torsko jazz na trąbce i zyskał sobie przezwisko Rozpruwacza z powodu
potwornie długich improwizacji. Ten przydomek cza-sem przysparzał łagodnemu jak baranek
inżynierowi problemów, zwłaszcza w barach pełnych nieprzyjaznych ochlaptusów Roz-pruwacz
zwykle uśmiechał się i zagadywał nieporozumienie. Nie miał zamiaru dopuścić to tego, żeby jakiś
osiłek uszkodził mu tak świetnie radzące sobie z ustnikiem trąbki usta. - Harmonogram zostanie
dotrzymany - mówił dalej Ripley.
Po czym dodał: - Mimo braku elastyczności.
- Wtedy pańska ekipa otrzyma premię - odparł Fuchs.
- Mimo narzekań na harmonogram.
Pancho przerwała im przekomarzania.
- Mówiłam właśnie staremu Rozpruwaczowi, że o wiele le-piej poradziłby sobie z robotą, gdyby
miał zestaw laserów spa-walniczych.
- Nie możemy sobie na to pozwolić - rzekł Fuchs. - Mamy bardzo napięty budżet.
- Astro może wynająć wam lasery. Na bardzo dobrych wa-runkach.
Fuchs westchnął głośno.
- Szkoda, że nie pomyślałaś o tym rok temu, kiedy zaczy-naliśmy całą operację.
- Dwa lata temu najlepsze lasery były wielkie i niewydajne.
Nasi chłopcy z laboratorium właśnie opracowali nowe maleństwa:
na tyle małe, że można je wozić na minitraktorze. Mają bardzo niskie zużycie paliwa. Jest nawet
wersja ręczna. Ma oczywiście mniejszą moc, ale do niektórych prac będzie w sam raz. - Doskonale
sobie radzimy z tym, co mamy, Pancho.
- Cóż, trudno. Tylko nie mów, że nic nie zaproponowałam.
- Usłyszał w jej głosie lekki ton rezygnacji i rozczarowania. Wskazując rękawicą na habitat,
widoczny prawie na hory-zoncie, Fuchs rzekł:
- Jak dotąd sobie świetnie radzimy, nie sądzisz? Przez dłuższą chwilę milczała; stali i patrzyli na
habitat prze-suwający się po niebie. Wyglądał jak niedokończony wiatraczek, kilka statków
połączonych ze sobą końcami i złączonych długi-mi ftilerenowymi nićmi z podobnym zestawem
połączonych statków; cala konstrukcja obracała się powoli, przesuwając się w stronę horyzontu.
- Prawdę mówiąc, Lars - powiedziała Pancho - trochę przy-pomina mi komis z używanymi
samochodami w Lubbock. - Komis z używanymi samochodami? - prychnął Lars.
- Albo latający skład złomu.
- Skład złomu?
Wtedy usłyszał, jak Ripley się śmieje.
- Proszę jej nie pozwalać tak się z panem droczyć. Była pod wrażeniem, kiedy zwiedzała połączone
już elementy. - Tak, wnętrze wygląda całkiem dobrze - odparła Pancho.
- Z zewnątrz jednak nie jest wzorem urody.
- Ale będzie - mruknął Fuchs. - Poczekaj, to zobaczysz.
Ripley zmienił temat.
- Powiedz mi coś jeszcze o tych laserach ręcznych. Jaką mają moc?
- Przecinają arkusz blachy o grubości trzech centymetrów - wyjaśniła Pancho.
- Ile to trwa? - dopytywał się Ripley.
- Parę nanosekund. To laser pulsacyjny. Nie topi stali, odparowuje ją impulsowo.
Gawędzili jeszcze chwilę, a habitat znikł z pola widzenia; odległe, blade Słońce wspięło się na
ciemne, upstrzone gwiaz-dami niebo. Fuchs dostrzegł światło zodiakalne, jak dwa ramio-na
wychodzące ze środka Słońca. Wiedział, że to światło odbite w drobinach pyłu: mikroskopijne
asteroidy unoszące się w prze-strzeni, pozostałości po stworzeniu planet.
Gdy ruszyli w stronę śluzy, Pancho zwróciła się w stronę Fuchsa.
- Pogadajmy o interesach.
Uniosła lewe ramię i wcisnęła klawisz na mankiecie, przełą-czając się na drugą częstotliwość
skafandra. Ripley został wyłą-czony z rozmowy.
Fuchs wcisnął ten sam klawisz na swoim module sterującym.
- Tak, biznes przede wszystkim.
- Prosiłeś o obniżenie cen na obwody drukowane - oznaj-miła Pancho. - Zbliżamy się do poziomu
kosztów, Lars. - Humphries próbuje nas podkupić.
- Astro nie może sprzedawać ze stratą. Zarząd tego nie przełknie.
Fuchs poczuł, jak wargi układają mu się w sardonicznym uśmiechu.
- Humphries jest dalej w zarządzie?
- Oczywiście. Obiecał nie obniżać dalej cen HSS. - Kłamie. Proponuje płytki drukowane, układy
scalone, nawet usługi naprawcze, po coraz niższych cenach. Próbuje wygryźć mnie z rynku.
- A kiedy mu się to uda, podniesie ceny jak tylko będzie mógł.
- Oczywiście. Wtedy będzie miał monopol.
Dotarli do klapy śluzy. Była na tyle duża, że mieściły się w niej dwie osoby w skafandrach, ale trzy
już nie, więc puścili Ripleya przodem.
Pancho patrzyła, jak inżynier zamyka klapę, po czym rzekła:
- Lars, Humphries tak naprawdę chce przejąć Astro. Pró-buje to zrobić od niepamiętnych czasów.
- Wtedy będzie miał monopol na wszystkie operacje w kosmosie, wszędzie, w całym Pasie... w
całym Układzie Sło-necznym - rzekł Lars, czując, jak narasta w nim gniew. - Właśnie do tego
dąży.
- Musimy temu zapobiec! Bez względu na wszystko, musi-my go powstrzymać.
- Nie mogę ci sprzedawać poniżej kosztów, chłopie. Zarząd stawia sprawę jasno.
Fuchs skinął głową niechętnie.
- Będziemy musieli wymyślić coś innego.
- Na przykład co?
Próbował wzruszyć ramionami, ale w skafandrze było to niemożliwe.
- Żebym to ja wiedział - mruknął.
Zaczynam się uzależniać od tej kobiety, pomyślał Humph-ries, obserwując Dianę Verwoerd na
ruchomych schodach, któ-rymi jechali do jego podziemnej siedziby na najniższym pozio-mie
Selene.
Ze spokojem odczytywała z palmtopa listę dziennych za-dań, zaznaczając jedno po drugim,
prosząc go o potwierdzenie poleceń dla pracowników, które przygotowała dla każdej pozy-cji z
planu.
Humphries rzadko wychodził z domu. Wolał przekształcić go w oazę luksusu i bezpieczeństwa.
Połowa domu spełniała funk-cje mieszkalne, drugą oddano naukowcom i technikom, którzy
utrzymywali i badali ogrody otaczające willę. To był świetny pomysł, rozmyślał Humphries,
namówić radę Selene, żeby zezwoliła mu na założenie trzyhektarowego ogrodu w najgłębszej
grocie Sele-ne. Oficjalnie dom był siedzibą Centrum Badawczego Trustu Humphriesa, które
prowadziło nieprzerwany eksperyment eko-logiczny: czy można utrzymać zrównoważony
ekosystem na Księżycu przy minimalnej interwencji człowieka, mając wystar-czające zasoby
światła i wody? Humphriesa nie obchodziło, jaka mogła być odpowiedź na to pytanie, dopóki mógł
mieszkać wygodnie pośrodku bujnego ogrodu, głęboko pod powierzch-nią, z dala od
promieniowania i innych niebezpieczeństw czają-cych się na powierzchni Księżyca.
Cieszyła go świadomość, że okpił ich wszystkich, nawet Douglasa Stavengera, założyciela Selene,
szarą eminencję o mło-dzieńczym wyglądzie. Próbował nawet wyperswadować im tę ghapią
decyzję o wygnaniu go z Selene, po ujawnieniu, że przyczynił się do śmierci Dana Randolpha. Nie
oszukał jednak szczupłej, egzotycznej, jedwabistej Dianę Verwoerd i zdawał sobie z tego sprawę.
Przejrzała go na wylot.
Zaprosił ją na lunch do nowego bistro, które właśnie otwarto na Grand Plaża. Wcześniej odrzucała
jego zaproszenia na kola-cję, ale „lunch roboczy” poza domem nie był czymś, co można łatwo
odrzucić. Zabrał ją więc na lunch. Nie przerywała pracy, zmagając się z sałatką i sojowymi
kotletami, ledwo upijając łyk wina, które zamówił, odmawiając deseru.
A teraz jechali ruchomymi schodami do jego biura/domu; trzymała przed sobąpalmtopa i
opowiadała o problemach, jakie stały przed firmą i rozwiązaniach, jakie proponowała. Stała się
kimś prawie dla mnie niezbędnym, pomyślał. Może uprawia taką grę, by stać się dla mnie na tyle
ważna, abym prze-stał myśleć tylko ojej apetycznym ciałku. Na pewno wie, że nie trzymam długo
żadnej kobiety, kiedy już przejdzie przez moje łóżko. Uśmiechnął się w duchu. Grasz w
niebezpieczną grę, pani Verwoerd. I jak dotąd idzie ci prawie idealnie. Jak dotąd.
Humphries nie umiał przyznać się do porażki, choć było oczywiste, że pomysłu z lunchem nie
można uznać za zwycię-stwo. Przysłuchiwał się jej długiej przemowie, słuchając jednym uchem,
rozmyślając: prędzej czy później, Dianę, ja mogę pocze-kać.
Ale niezbyt długo, odezwał się inny głos w jego głowie. Żadna kobieta nie jest warta, żeby tak
długo na nią czekać. Nieprawda, odpowiedział w duchu. Amanda jest tego warta. Gdy zbliżyli się
do ostatniego odcinka schodów, powiedziała coś, co natychmiast przykuło jego uwagę.
- ...a Pancho Lane poleciała w zeszłym tygodniu na Cercs.
Teraz wraca.
- Na Ceres? - warknął Humphries. - Co ona tam robi? - Rozmawia ze swoimi partnerami
handlowymi, panem i panią Fuchs - odparła spokojnie Verwoerd. - Sądzę, że o obniżeniu cen
poniżej naszego poziomu.
- Obniżeniu cen?
- A czymże innym? Jeśli zdołają wypchnąć HSS z Ceres, będą mieli cały Pas dla siebie. Nie
jesteśmy jedynymi, którzy chcą kontrolować szczury skalne.
- Helvetia Ltd - mruknął Humphries. - Co za głupia nazwa dla firmy.
- Wiesz, że tak naprawdę to przykrywka dla Astro. Rozejrzał się po gładkich ścianach szybu
schodów i nie odpowiedział. Na poziomie leżącym tak głęboko pod powierzch-nią Selene nikt już
nie jechał na dół. Poza cichym szumem napę-dzającego schody silnika elektrycznego nie było nic
słychać. - Pancho używa Fuchsa i jego firmy, żeby utrudnić ci prze-jęcie kontroli nad Astro. Im
większe ma obroty z Helvetią, w tym większym stopniu zarząd Astro uważają za prawdziwego
boha-tera. Mogą nawet wybrać ją na przewodniczącą, kiedy 0’Banian się wycofa.
- Wyrugować mnie z Pasa - mruknął Humphries.
- Przecież to samo my próbujemy zrobić im, nie?
Skinął głową.
- I lepiej, żeby udało się nam to przed nimi - rzekła Dianę Verwoerd.
Humphries skinął głową, przyznając jej rację
- Potrzebujemy zatem - rzekła powoli - planu działania. Pro-gramu, którego celem będzie
wyeliminowanie Helvetii raz na zawsze. Spojrzał na nią i po raz pierwszy od chwili, gdy skończyli
lunch, uważnie jej się przyjrzał. Przemyślała to wszystko, uświa-domił sobie. Wodzi mnie za nos,
na Boga. Humphries dostrzegł to w jej migdałowych oczach. Wszystko sobie obmyśliła. Do-
skonale wie, dokąd chce mnie zaprowadzić.
- Co więc proponujesz? - spytał, autentycznie zaintereso-wany jej propozycją.
- Proponuję strategię dwutorową.
- Dwutorową? - spytał obojętnie.
- To stara technika - odparła Verwoerd, uśmiechając się tajemniczo. - Kij i marchewka.
Mimo prób utrzymania obojętnego wyrazu twarzy Humph-ries uśmiechnął się.
- Opowiedz mi o tym.
Właśnie dotarli do końca schodów i zeszli z nich. Wróciwszy do biura Humphries skasował
wszystko z kalendarza i wyciągnął się wygodnie w fotelu, rozmyślając, planując, zasta-nawiając
się. Wszystkie myśli o Dianę opuściły już jego świa-domy umysł; wyobraził sobie Amandę z
Fuchsem. Amanda nie próbowałaby mi zaszkodzić, pomyślał. Ale on tak. On wie, że ją kocham i
zrobi wszystko, żeby mi dokuczyć. Już odebrał mi Amandę. A teraz chce wyrzucić mnie z Pasa i
uniemożliwić przejęcie Astro.
Ten skurwiel chce mnie zrujnować!
Dianę ma rację. Musimy coś zrobić i to szybko. Kij i mar-chewka.
Poderwał się nagle i wezwał telefonicznie szefa ochrony.
Chwilę później ktoś delikatnie zapukał do drzwi gabinetu.
- Wejdź, Grigor - rzekł Humphries.
Szef ochrony był nowym nabytkiem: szczupły, milczący mężczyzna o ciemnych włosach i jeszcze
ciemniejszych oczach. Miał na sobie zwykły bladoszary garnitur, niewyróżniający się strój
człowieka, który woli pozostać niezauważony, sam zauwa-żając wszystko. Nie usiadł, choć przed
biurkiem Humphriesa stały dwa wygodne krzesła.
Odchylając się lekko w fotelu, by na niego spojrzeć, Hum-phries rzekł:
- Grigor, chciałbym poznać twoją opinię na temat pewnego problemu, jaki mamy.
Grigor zmienił lekko pozycję. Został właśnie podkupiony od pewnej korporacji z siedzibą na
Ziemi, zmagającej się z trudno-ściami, gdyż spowodowane efektem cieplarnianym powodzie
zniszczyły większość jej majątku. Tu pracował na okresie prób-nym i doskonale o tym wiedział.
- Szczury skalne w Pasie kupują coraz większy procent swojego zaopatrzenia od firmy Helvetia
Ltd, a nie Humphries Space Systems - rzek! Humphries, obserwując mężczyznę uważnie, ciekaw
jego reakcji.
Grigor milczał. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Słuchał. - Chcę, żeby Humphries Space
Systems przejęło wyłączną kontrolę nad zaopatrzeniem dla szczurów skalnych. Wyłączną kontrolę
- powtórzył Humphries. - Rozumiesz?
Podbródek Grigora wykonał nieznaczny ruch - najlżejsze skinięcie.
- Jak sądzisz, co należy zrobić? - spytał Humphries. - Aby przejąć wyłączną kontrolę - odparł
Grigor, gardło-wym, niskim głosem, który sugerował ból i umysłowy wysiłek - należy
wyeliminować konkurencję.
- Tak, ale jak?
- Jest wiele sposobów. Jednym z nich jest użycie przemo-cy. I sądzę, że dlatego właśnie pyta mnie
pan o zdanie.
Unosząc dłoń, Humphries odparł ostro:
-Nie mam nic przeciwko przemocy, ale konieczna jest dys-krecja. Nie chcę, by ktokolwiek
podejrzewał, że Humphries Spa-ce Systems ma z tym coś wspólnego.
Iii
Grigor zastanawiał się przez kilka sekund.
- Należy podjąć działania przeciwko poszczególnym poszu-kiwaczom, a nie samej Helvetii.
Eliminować klientów, a firma podupadnie i zginie sama.
Humphries skinął głową.
- Tak - odparł. - Dokładnie.
- To zajmie trochę czasu.
- Ile?
- Parę miesięcy - odparł Grigor. - Może rok.
- Chcę, żeby stało się to szybciej. Szybciej niż przez rok.
Grigor przymknął oczy, po czym odparł:
- W takim razie musimy się przygotować na eskalację prze-mocy. Najpierw indywidualni
poszukiwacze, potem personel j urządzenia na Ceres.
- Urządzenia?
- Pański konkurent buduje tam habitat na orbicie, prawda? Humphries z wysiłkiem stłumił
uśmieszek. Zrozumiał, że Grigor już zapoznał się z sytuacją. Dobrze.
Ponieważ pracodawca milczał, Grigor mówił dalej. - Wstrzymanie budowy habitatu pomoże
zdyskredytować człowieka, który ją zaczął. A przynajmniej wykaże, że nie jest na tyle wpływowy,
aby chronić własnych ludzi.
- To ma wyglądać na wypadek - upierał się Humphries.
- Nikt nie może zasugerować, że mam z tym coś wspólnego.
- Nie ma powodu do obaw - odparł Grigor.
- Nigdy nie mam powodów do obaw - warknął Humphries.
- Zawsze wyrównuję rachunki.
Gdy Grigor opuścił gabinet, cichy jak zjawa, Humphries rozmyślał: kij i marchewka. Dianę
podsunie marchewkę. Grigor pogrozi kijem.
Miesiąc później
Pani Jeziora
- Och, Randy -jęknęła Cindy -jesteś taki wielki.
- I twardy - dodała Mindy.
Randall McPherson leżał na małym kopczyku poduszek, zaś nagie Bliźniaczki gładziły jego gołą
skórę. Niektórzy lubią seks w mikrograwitacji, ale na spotkanie z Bliźniaczkami Randy rozpę-dził
statek z przyspieszeniem prawie pełnego ziemskiego g. Jego wspólnik, Dan Fogerty, narzekał na
związane z tym koszty paliwa, ale Randy nie zwracał uwagi na jego narzekanie. Fogerty był zna-ny
wśród wszystkich górników jako Tłuścioch Fogerty, gdyż spędzając większość czasu w
mikrograwitacji potwornie się roztył. McPher-son spędzał większość wolnego czasu w wirówce
ćwiczebnej statku albo przyspieszał sam statek, by utrzymać mięśnie w dobrej kon-dycji. Fogerty
miał dużo szczęścia, że trafił na tak rozsądnego wspólnika jak McPherson. Przynajmniej
McPherson tak uważał. Bliźniaczki oczywiście tak naprawdę znajdowały się na Ce-res, ale system
VR działał doskonale. Między poleceniem wyda-nym przez Randy’ego, a reakcją uśmiechniętych,
kusząco wy-giętych, troskliwych dziewcząt, prawie nie występowało opóź-nienie.
Randy był więc co najmniej wkurzony, kiedy w jego potrójną fantazję wdarł się głos Fogerty’ego.
- Zbliża się jakiś pieprzony statek!
- Co? - warknął McPherson, siadając tak gwałtownie, że wirtualne obrazy Bliźniaczek nadal wiły
się seksownie nad po-duszkami, choć jego już tam nie było.
- Statek - powtórzył Tłuścioch.—Pytają, czy mogą przy-cumować.
McPherson wyrzucił z siebie stek przekleństw, a Bliźniaczki leżały bez ruchu, gapiąc się tępo.
- Panie wybaczą - rzucił, odpychając się od łóżka, czując częściowo zakłopotanie, a częściowo
wściekłość. Zdjął gogle VR i zobaczył prawdziwy świat: ponurą kajutę rozsypującego się statku,
który rozpaczliwie wymagał remontu po czternastu miesiącach latania w Pasie.
Niezgrabnie zdarł z siebie kombinezon sensorowy VR i włożył zwykłe ubranie, po czym ruszył na
mostek, wrzeszcząc:
- Tłuścioch, jeśli jest to jeden z twoich pieprzonych żar-tów, to urwę ci łeb!
Zanurkował przez klapę i wynurzył się na ciasnym, przegrzanym mostku. Fogerty wylewał się z
fotela pilota, trzymając w jednej ręce połowę pasztecika z mięsem; większość drugiej była roz-
smarowana na jego brodzie i przedniej części kombinezonu. Był monstrualnie gruby; wypychał
pomarańczowy kombinezon tak, że przypominał McPhersonowi przejrzałą dynię. Tak też śmier-
dział, a dodatkowy aromat przyprawionego na ostro pasztecika sprawiał, że żołądek McPhersona o
mało nie odfrunął. Pewnie i ja nie pachnę lepiej, powiedział sobie w duchu, usiłując utrzy-mać
nerwy na wodzy.
Fogerty obrócił się na trzeszczącym fotelu i z podnieceniem wycelował tłusty palec w główny
ekran. McPherson dostrzegł dwukilometrowy kawał skały, który właśnie wzięli w posiadanie,
ciemny i pękaty, oraz srebrzysty statek kosmiczny, który wyglądał na tak nowy i elegancki, że nie
mógł być statkiem poszukiwacza. - Zespół górniczy? - podpowiedział Fogerty.
- Tak szybko? Dopiero zgłosiliśmy roszczenia do skały - warknął McPherson. - Nie wzywaliśmy
żadnych górników. - A mimo to już są - odparł Fogerty.
- To nie jest statek górniczy.
Fogerty wzruszył ramionami.
- Mam im dać pozwolenie na wejście na pokład? McPherson musiał przecisnąć się obok swojego
pękatego partnera, żeby zasiąść w fotelu z prawej strony. - Kim oni są, u licha? I co tu robią?
Mogą się włóczyć po całym Pasie, a musieli wsadzić nosy akurat w naszą skałę? Fogerty
wyszczerzył się w stronę partnera.
- Możemy ich zapytać.
Pomrukując niechętnie, McPherson włączył kanał komuni-kacyjny.
- Tu Pani Jeziora. Proszę o identyfikację.
Na ekranie zawirowały na chwilę kolorowe smugi, po czym ukazała się ciemna twarz brodatego
mężczyzny. Dla McPherso-na wyglądał trochę orientalnie: wystające kości policzkowe, głęboko
osadzone oczy.
- Tu Shanidar. Mamy trochę wideodysków, które ogląda-liśmy już tyle razy, że nauczyliśmy się
czytać z ruchu warg. Nie macie czegoś na wymianę?
- Co macie? - spytał z zainteresowaniem Fogerty. - W miarę nowe?
- Głównie prywatne. Muy piąuante, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nie dostaniecie ich w
normalnych kanałach. Kiedy wyla-tywaliśmy z Selene, pół roku temu, były nowiuteńkie. Zanim
McPherson zdołał odpowiedzieć, Fogerty zaprezen-tował uśmiech znad swojego
zwielokrotnionego podbródka. - Możemy się wymienić jeden do jednego. Ale nasze są starsze.
- Nie szkodzi - odparł brodacz. - Dla nas będą jak nowe. - Co tu robicie? - dopytywał się
McPherson. - Właśnie zajęliśmy tę skałę.
- Już nie zajmujemy się poszukiwaniem - nadeszła odpo-wiedź. - Trafiliśmy w dziesiątkę i
ubiliśmy interes z Humphries Space Systems przy przetwarzaniu rudy. Forsa na koncie. My-
śleliśmy, że jeszcze przehandlujemy te wideodyski, zanim ruszy-my do domu.
- Jasne - odparł Tłuścioch. - Czemu nie?
McPherson poczuł niepokój. Dostrzegł jednak entuzjazm na pulchnej twarzy wspólnika. Po
czternastu miesiącach ledwo mieli na opłaty za statek. Przydałby się co najmniej jeszcze tydzień na
negocjację kontraktu górniczego z jakąś korporacją. McPherson nie miał zamiaru przyjmować
pierwszej otrzymanej oferty. A ceny rudy spadały. Będą mieli szczęście, jak dostaną tyle, żeby
prze-żyć pół roku do następnej wyprawy.
- Dobrze - rzekł niechętnie. - Podejdźcie i przycumujcie przy głównej śluzie.
Fogerty pokiwał głową z zadowoleniem, jak mały chłopiec czekający na Gwiazdkę.
Amanda znów zaczęła się zastanawiać, jak życie na Ceres _ a tak naprawdę w jej środku - różni się
od życia na statku. Ich kwatery nie były tu o wiele większe: pomieszczenie, które zaj-mowali z
Larsem było nieznacznie powiększoną naturalną jaski-nią w asteroidzie, z wygładzonymi i
wyrównanymi ścianami, podłogą i sklepieniem. Jego objętość nie przekraczała znacznie tej, jaką
mieli do dyspozycji na pokładzie Starpowera. I jeszcze wszędzie ten pył- Grawitacja na Ceres była
niska, za każdym razem, kiedy człowiek się ruszył, wzbijał tumany kurzu. Na szczęście, dzięki
wentylacji w pomieszczeniach mieszkalnych był bardzo drobny. Kiedy przeniosą się do habitatu
na orbicie, będzie można zapo-mnieć o kurzu, dzięki Bogu.
Tymczasem jednak osiadał wszędzie. Nie dało się utrzymać niczego w czystości: nawet naczynia
przechowywane w zamkniętych szafkach trzeba było podstawić pod dmuchawy, zanim dało się z
nich jeść. Kurz powodował kichanie; przez połowę spędzonego na Ceres czasu Amanda i inni
mieszkańcy nosili na twarzy maski z filtrami. Martwiła się, że odciski od maski zostaną jej już na
stałe. Mieszkanie na Ceres oferowało jednak coś, czego życie na statku zapewnić nie mogło.
Towarzystwo. Kompanów. Innych ludzi, którzy mogli cię odwiedzać, albo do których można było
wpaść. Spacery po korytarzach, gdzie można było przywitać się z są-siadami i przystanąć na
pogawędkę. Korytarze były wąskie i wiły się zakosami, naturalne tunele w lawie, które
wygładzono na tyle, by ludzie mogli przemieszczać się w niskiej grawitacji metodą
przypominającą parodię chodzenia.
Ściany i sufity nadal składały się z zakrzywionego, niewy-kończonego kamienia; spacer
przypominał raczej wyprawę tunelem niż spacer po prawdziwym korytarzu. I wszędzie był kurz.
Za-wsze ten kurz. W tunelach było gorzej, więc idąc na spacer wszyscy zakładali maski.
Później jednak nastrój skalnych szczurów wyraźnie się zmienił. W powietrzu unosił się jakiś
nastrój oczekiwania, przypomina-jący powolny wzrost ekscytacji przy oczekiwaniu na Boże Na-
rodzenie, kiedy Amanda była jeszcze dzieckiem i mieszkała na Ziemi. Habitat wyraźnie się
powiększał, tydzień za tygodniem. Każdy mógł go zobaczyć na niebie dzięki ekranom ściennym.
Bę-dziemy mieszkać na górze, mówili sobie. Przeniesiemy się do nowego, czystego domu.
Gdy Lars po raz pierwszy powiedział Amandzie o orbitują-cym domu, martwiła się
promieniowaniem. Jedną z zalet miesz-kania we wnętrzu wielkiej skały był fakt, że stanowiła ona
do-skonałą osłonę przed dolatującym od Słońca i głębokiego ko-smosu promieniowaniem. Lars
wiedział jednak, że habitat będzie wykorzystywać tę samą technikę magnetycznych tarcz antyra-
diacyjnych, której używały statki kosmiczne, tylko lepszej, bar-dziej wytrzymałej. Przeanalizowała
liczby sama i doszła do wnio-sku, że habitat będzie równie bezpieczny co życie pod ziemią -
dopóki magnetyczna tarcza działała.
Lars znów poleciał obejrzeć niewykończony habitat z Nile-sem Ripleyem. On i Rozpruwacz
pracowali nad opornym syste-mem uzdatniania wody, który odmawiał współpracy zgodnie z
oprogramowaniem. Tymczasem Amanda prowadziła biuro, wpro-wadzając zamówienia
poszukiwaczy na zapasy i sprzęt do wła-ściwego systemu magazynowego i upewniając się, że
materiały zostały rzeczywiście załadowane na pokład statku i wysłane do ludzi, którzy je zamówili.
Potem procedura fakturowania. Górnicy zwykle nie sprawiali problemów: większość dostawała
korporacyjne pensje, więc dług można było odliczyć od wypłaty. Z poszukiwaczami było jednak
inaczej. Niezależni nie dostawali pensji, z której dało się potrą-cać. Szukali odpowiedniej asteroidy,
na której była ruda, czeka-jąc na swoją wielką premię, a przecież oni też potrzebowali po-wietrza
do oddychania i żywności, tak samo jak górnicy pracu-jący na już zajętej asteroidzie. Lars upierał
się, żeby Amanda starannie prowadziła zapiski dla każdego z nich, czekając na moment, aż staną
się bogaci.
Ależ ten system dziwnie działa, pomyślała Amanda. Po-szukiwacze wyruszają w podróż, marząc o
zbiciu fortuny. Kiedy już znajdą obiecującą asteroidę, muszą zawrzeć kontrakt gór-niczy. A wtedy
okazuje się, że mają szczęście, zostając bez długów. Ceny metali i minerałów to rosły, to spadały -
przeważnie spadały - w zależności od najnowszych odkryć; na giełdach towarowych Ziemi kwitła
szaleńcza spekulacja, mimo wysiłków Globalnej Rady Ekonomicznej, która próbowała utrzymać
wszystko pod kontrolą. Wielkich odkryć było jednak tylko tyle, by utrzy-mać pęd poszukiwaczy do
gwiazd. Z mrówczym uporem szukali tej jednej asteroidy, która pozwoli im przejść na emeryturę w
dostatku.
Prawdziwym sposobem na zrobienie fortuny, uświadomiła sobie Amanda, było założenie firmy
dostarczającej towary po-szukiwaczom i górnikom, którzy napływali do Pasa coraz tłum-niej.
Szukali i znajdywali, kopali rudę i oczyszczali ją, ale to lu-dzie na Ceres bogacili się. Lars już
zgromadził małą fortunę dzię-ki Helvetia Ltd Ludzie Humphriesa też odkładali na konta coraz
większe sumy. Nawet Bliźniaczki, dzięki swojemu wirtualnemu burdelowi były milionerkami.
Prawdziwe zyski zgarniały jednak korporacje. Większość pieniędzy szła do Astro i Humphries
Space Systems; Amanda wiedziała, że takim ludziom jak ona czy Lars, zostaje tylko mały procent.
Amanda potarła obolałą szyję. Zesztywniała od długich godzin spędzonych przed ekranem.
Westchnęła, zmęczona, i zdecydo-wała się na zakończenie pracy. Lars niedługo wróci. Trzeba się
wyszorować, włożyć czysty kombinezon do kolacji, a potem pomyśleć o wyjściu do Pubu. Zanim
wyłączyła komputer, przej-rzała listę nowych wiadomości, które wymagały jej uwagi. Ruty-na. Nic
nie wymagało, żeby się tym zająć od razu. I wtedy zauważyła wiadomość, która nie nadeszła z
żadne-go ze statków latających po Pasie, ale z Selene. Z siedziby Humphries Space Systems.
Najpierw chciała ją zignorować. Albo w ogóle usunąć. I wtedy zobaczyła, że jest zaadresowana do
Larsa, nie do niej. Nie była oznaczona jako „do rąk własnych” i nie miała osobistego pod-pisu
Martina Humphriesa. Nic sienie stanie, jak ją przeczytam, zadecydowała. To nie będzie dwustronna
rozmowa, twarzą w twarz. Rzuciła okiem na lustro przy łóżku, po drugiej stronie wąskiego pokoju.
W tym stroju nie zrobię na nikim wrażenia, uznała. Jeśli nawet to Martin, wiadomość została
nagrana i wysłana wiele godzin temu. Ten, kto ją wysłał, już mnie nie zobaczy. Nie zadała sobie
trudu zdjęcia maski z filtrem i wywołała wiadomość z HSS.
52__________________________________~~,__
Ekran zamigał, po czym ukazała się na nim atrakcyjna, ciem-nowłosa kobieta, z wysokimi kośćmi
policzkowymi, które wyglądały jak wyrzeźbione, a na które Amanda zawsze patrzyła z zazdro-ścią.
Linia identyfikacyjna pod obrazem głosiła, że to DIANĘ VERWOERD, SPECJALNA
ASYSTENTKA DYREKTORA WYKO-NAWCZEGO, HUMPHRIES SPACE SYSTEMS.
- Panie Fuchs - odezwała się Verwoerd - kierownictwo Humphries Space Systems upoważniło
mnie do rozpoczęcia z panem negocjacji dotyczących kupienia od pana Helvetia Ltd Transak-cja
obejmowałaby bazę zaopatrzeniową, zawartość magazynu oraz wszystkie usługi, jakie świadczy
HeWetia Ltd Jestem pewna, że uzna pan naszą ofertę za bardzo atrakcyjną. Proszę o kontakt w
dogodnym dla pana terminie.
Ekran ściemniał i pojawiło się logo HSS na szarym, neutral-nym tle. Amanda gapiła się na nie,
nadal widząc obraz kobiety, słysząc jej słowa. Wykupią nas! Moglibyśmy wrócić na Ziemię!
Moglibyśmy wygodnie żyć, a Lars wróciłby na uczelnię i zrobił-by doktorat!
Była tak podekscytowana, że nie zwróciła uwagi na wiadomość ze statku dostawczego, który leciał
na spotkanie z Panią Jeziora.
8
- Nie rozumiesz, Lars? - mówiła Amanda niecierpliwie. - Moglibyśmy wrócić do domu! Na
Ziemię! Mógłbyś wrócić na uczelnię i zrobić doktorat.
Fuchs siedział na brzegu łóżka, z ponuro zaciśniętymi usta-mi. Amanda przysiadła obok niego.
Obejrzeli razem wiadomość od Dianę Verwoerd, która zaproponowała im dziesięć milionów
międzynarodowych dolarów za ich firmę zaopatrzeniową i urzą-dzenia na Ceres.
- To łapówka - mruknął.
- To życiowa okazja, kochanie. Dziesięć milionów między-narodowych dolarów! Pomyśl tylko!
Dziesięć milionów, za nic i z niczego, tak po prostu! - Pstryknęła palcami. - Za nic, wy-starczy się
podpisać.
- I wynieść z Ceres.
- Wrócić na Ziemię. Moglibyśmy pojechać do Londynu albo do Genewy, gdzie tylko chcesz.
- To łapówka - powtórzył stanowczo.
Amanda ujęła w dłonie jego wielkie, pokryte odciskami ręce. - Lars, najdroższy, możemy wrócić
na Ziemię i mieszkać tam wygodnie, w dowolnym miejscu. Możemy razem zacząć nowe życie.
Milczał. Patrzył na pusty ekran, jakby wpatrywał się w lufę pistoletu.
- Lars, moglibyśmy mieć dzieci.
To go poruszyło. Odwrócił głowę i spojrzał jej w oczy. - Chcę mieć dziecko, Lars. Twoje dziecko.
Wiesz, że tu jest to niemożliwe.
Skinął lekko głową.
- Grawitacja... - mruknął.
- Gdybyśmy mieszkali na Ziemi, moglibyśmy normalnie żyć i założyć rodzinę.
- Zamrożone zygoty czekają w Selene - przypomniał.
Objęła go za szyję.
- Nie będą nam potrzebne, Lars. Jeśli tylko będziemy żyli na Ziemi jak normalni ludzie. li
Przyciągnął ją do siebie, ale coś przemknęło mu po twarzy. Wyglądał, jakby cierpiał.
- Chcą, żebyśmy opuścili Ceres.
- A ty chcesz zostać! - Amanda chciała powiedzieć to lek-kim, żartobliwym tonem, ale zabrzmiało
to gorzko, jak wypomi-nanie, i nawet ona to dostrzegła.
- Poszukiwacze. Górnicy - rzekł, prawie szeptem. - Wszystkie skalne szczury. Nasi przyjaciele,
sąsiedzi.
- Co z nimi?
- Będziemy musieli ich opuścić.
- Znajdziemy nowych. A oni zrozumieją.
Odsunął jej ramiona i wstał.
- Ale zostawimy ich na łasce Humphriesa.
- I co z tego?
- Kiedy się nas pozbędzie, kiedy nas wykupi, będzie jedyną firmą zaopatrzeniową w całym Pasie.
Nikt nie ośmieli się z nim konkurować.
- Może Astro. Pancho...
- On jest w zarządzie Astro. Prędzej czy później przejmie kontrolę nad firmą. Będzie rządził
wszystkim. I wszystkimi. Amanda od dawna wiedziała, że jej mąż w końcu poruszy tę kwestię.
Próbowała o tym nie myśleć, ale oto stało się: pro-blem tkwił między nimi.
- Lars - rzekła wolno, starannie dobierając słowa - bez względu na to, jakie Martin kiedyś żywił do
mnie uczucia, jestem pewna, że nic z nich nie pozostało. Nie ma sensu, żebyś myślał o tym jako o
rywalizacji między tobą a nim.
Odsunął się od niej, wykonał kilka szybkich kroków po po-koju, po czym znów odwrócił się w jej
stronę, niedźwiedziowaty mężczyzna o beczułkowatej piersi, odziany w spłowiały szary kom-
binezon, a na jego twarzy o grubych rysach malowała się nieuf-ność.
- Ale to jest rywalizacja, Amando. Między Humphries Spa-ce Systems a Helvetia Ltd A naprawdę,
między nim a Astro. Tkwimy w samym środku, czy tego chcemy, czy nie.
- Ale możemy się z tego wyplątać - rzekła. - Możesz mnie zabrać z powrotem na Ziemię, a wtedy
na dobre pozbędziesz się Humphriesa, Astro i skalnych szczurów.
Podszedł do łóżka i przyklęknął przed nią.
- Chcę zabrać cię do domu, kochana. Wiem, ile to dla cie-bie znaczy, życie tak daleko od domu,
jaka jesteś dzielna, że tu ze mnąjesteś...
- Kocham cię Lars - rzekła, wyciągając rękę i mierzwiąc jego ciemne włosy. - Chcę być z tobą
wszędzie, gdzie ty. Westchnął ciężko.
- W takim razie musimy zostać tutaj. Przynajmniej jeszcze trochę.
- Ale dlaczego...
- Dla nich. Dla skalnych szczurów. Nasi sąsiedzi i przyja-ciele przebywają na Ceres. Nie możemy
zostawić ich Humphrie-sowi.
Amanda poczuła, że mgła zasnuwa jej oczy.
- Nie możemy przegapić tej okazji, Lars. Proszę, proszą, przyjmijmy tę ofertę.
Potrząsnął uparcie głową, ale dostrzegł w jej oczach łzy. Wsta! i ciężko przysiadł na brzegu łóżka.
- Amanda, kochanie, nie mogę odwrócić się plecami do tych wszystkich ludzi. Oni mi ufają.
Potrzebują mnie. - Ja też cię potrzebuję, Lars - odparła. - Jesteśmy tu od pięciu lat. Czy
kiedykolwiek się skarżyłam?
- Nie, nie skarżyłaś się - przyznał. - Byłaś cudowna. - Więc teraz cię proszę, Lars. Błagam.
Przyjmij ofertę Hum-phriesa i wracajmy do domu.
Długo patrzył w milczeniu w jej załzawione oczy. Widziała, że zmaga się sam ze sobą, szuka
jakiegoś sposobu, by zrobić to, czego chciała, i nie mieć poczucia, że zdradza skalne szczury
pracujące w Pasie.
W końcu rzekł:
- Pogadam z Pancho.
- Z Pancho? Po co?
- Żeby sprawdzić, czy Astro może złożyć podobną ofertę.
- A jeśli nie?
Z oczywistą, bolesną niechęcią, Fuchs odparł:
- Wtedy przyjmiemy ofertę Humphriesa.
-Przyjmiemy?
Skinął głową i uśmiechnął się ze smutkiem.
- Tak, weźmiemy jego pieniądze, opuścimy Pas i zabiorę cię na Ziemię.
Dossier: Joyce Takamine
Na jej świadectwie urodzenia widniało Yoshiko Takamine, kiedy jednak poszła do szkoły, wszyscy
zaczęli nazywać ją Joy-ce. Jej rodzice nie mieli nic przeciwko; byli Amerykanami w czwartym
pokoleniu i odczuwali jedynie lekką nostalgię do swoich japoń-skich korzeni. Gdy za pierwszym
razem nazwano ją „Jap”, Joyce myślała, że to skrót od „Jewish American Princess”, „żydowskiej
amerykańskiej księżniczki”.
Z inicjatywy ojca przeprowadzili się na wzgórza nad Sau-
salito, kiedy jednak spowodowane przez efekt cieplarniany po-
wodzie zniszczyły większość infrastruktury energetycznej nad
Zatoką, pogrążyli się w ciemnościach jak wszyscy inni. Były
to straszne czasy, kiedy pół kraju pozostawało bez pracy. Nie
ma elektryczności, nie ma pracy. Uroczystość rozdania dyplo-
mów w klasie Joyce odbyła się przy świecach; dużo mówiono o sprowadzeniu firm
poszukiwawczych, które dowierciłyby się do naturalnych źródeł gazu położonych całe kilometry
pod po-wierzchnią ziemi.
Wszystkie dzieci musiały znaleźć jakieś zajęcie, żeby wspomóc rodzinę. Joyce wybrała pracę,
którą ponad sto lat temu wyko-nywała jej prababka: została wędrownym zbieraczem wynajmu-
jącym się do pracy na farmach w żyznych dolinach Kalifornii. Powodzie nie dotarły aż tak daleko
w głąb lądu, choć długo-trwała susza zagrażała sadom i winnicom. Była to ciężka, nie-wdzięczna
praca, zbieranie owoców i warzyw w gorącym słoń-cu, pod czujnym okiem patroli mężczyzn z
karabinami, którzy mieli chronić zbiory przed wędrownymi bandami głodujących rabusiów.
Strażnicy mieli zwyczaj sypiać ze zbieraczkami. Joy-ce szybko nauczyła się, że lepiej ich
zadowolić, niż być głodną. Kiedy Joyce wróciła do domu na zimę, zdumiała się widząc, jak bardzo
postarzeli się jej rodzice. Epidemia gorączki denge zdziesiątkowała ludność wybrzeża; dotarła też
na wzgórza, na których mieszkali. Matka szlochała cicho w nocy; ojciec patrzył w roz-palone,
pozbawione chmur niebo, wstrząsany atakami kaszlu, z trudem łapiąc oddech. Gdy spojrzał na
córkę, robił wrażenie zawstydzonego, jakby upadek wszystkich rodzinnych planów był wyłącznie
jego winą.
- Chciałem, żebyś została inżynierem - powiedział Joyce.
- Chciałem, żebyś osiągnęła w życiu więcej ode mnie. - I tak będzie, tato - oświadczyła z beztroską
pewnością młodości. A kiedy spojrzała na niebo, pomyślała o dzikim po-graniczu w Pasie
Asteroid.
•
- Zadzwonił do Pancho Lane - oświadczyła Dianę Verwoerd.
Ona i Humphries przechadzali się po dziedzińcu jego po-
siadłości. Wielkąjaskinię o wysokim sklepieniu wypełniały kwitnące
krzewy, obfitość czerwieni i żółci oraz delikatne bzy kwitnące od jednej szorstkiej ściany do
drugiej. Z masy kwiecia wyłaniały się wyższe drzewa: olchy i krępe klony, obficie kwitnące białe i
ró-żowe gardenie. Drzew nie poruszała najlżejsza bryza; w drzewach nie śpiewały ptaki; nie
bzyczały żadne owady. Była to po pro-stu wielka, wyrafinowana szklarnia, utrzymywana rękami
ludzi. Ze skalnego sklepienia zwieszały się rzędy lamp, dające pełne spektrum światła.
Verwoerd widziała wspaniały ogród za dekoracyjną fontanną szumiącą głośno na dziedzińcu. Sam
dom był potężny, miał co prawda tylko dwie kondygnacje, ale był szeroki, rozłożysty. Zbudowano
go z wygładzonego księżycowego kamienia, a jego dach biegł aż do wielkich, przesuwanych okien.
W porównaniu z szarą monotonią reszty Selene, ten dom i ogród były jak raj pośrodku zimnej,
nieprzyjaznej pustyni. Miesz-kanie Verwoerd, kilka poziomów powyżej tej groty, choć jedno z
najlepszych w Selene, wydawało się ciasne i bezbarwne w po-równaniu z tym cudem.
Humphries mawiał, że lubi spacerować na otwartej przestrzeni. Jedyną otwartą przestrzenią w
Selene była Grand Plaża pod wielką kopułą na powierzchni, a tam mógł spacerować każdy. To
miej-sce zapewniało mu prywatność i wszystkie oszałamiające bar-wy, jakie ludzki geniusz i
ciężka praca mogły zapewnić na Księ-życu. Verwoerd przyszło do głowy, że napawa się faktem, iż
to wszystko należy do niego. I jest to ważniejsze od wszelkich za-let estetycznych i zdrowotnych,
jakie mógł zapewnić spacer wśród róż i piwonii.
Wszelkie przyjemności, jakie mógł mu zapewnić ten spacer, zostały unicestwione przez wieści,
jakie przyniosła Dianę. - Zadzwonił do Pancho? - warknął rozdrażniony Humph-ries. - Po co?
- Zaszyfrowała jego wiadomość i swoją odpowiedź, nie wiemy więc, jak dokładnie brzmiały.
Kryptografowie nad tym pracują. - Wiadomość była tylko jedna?
Verwoerd skinęła lekko głową i odparła:
- Jego wiadomość do niej i jej odpowiedź, udzielona pra-wie natychmiast.
-Hmm...
- Chyba wiem, co w niej było.
- Ja też - rzekł kwaśno Humphries. - Chce sprawdzić, czy ona może mu złożyć lepszą ofertę.
-Tak.
- Knuje coś przeciwko mnie.
- Na to wygląda.
- A jeśli ona mnie przebije, Astro będzie miało pełną kon-trolę nad Helvetia Ltd - Wymówił tę
nazwę z kpiną w głosie. Verwoerd skrzywiła się lekko.
- On już korzysta z Astro jako dostawcy. Co Pancho może zyskać wykupując go?
- Uniemożliwi nam wykupienie go. To ruch prewencyjny, nic innego.
- Zwiększamy ofertę?
- Nie - warknął Humphries. - Zwiększamy naciski. Seyyed Qurrah zaśmiał się z zachwytu patrząc
przez cienki kwarcowy bulaj obserwacyjny na swoją nagrodę, swój klejnot, swoją zapłatę za
prawie dwa lata wysiłku i walki, prawie przy-mierając z głodu. Napawał wzrok nieregularnym
kształtem skały widocznej w bulaju, szarobrązowej w miejscach, gdzie dotknęło jej słońce,
upstrzonej kraterami i pokrytej tu i tam głazami wiel-kości domów.
- Allach jest wielki - rzekł na głos, dziękując Bogu jedyne-mu za miłosierdzie i łaskę.
Odwracając się w stronę wyświetlaczy czujników panelu ste-rowania w kabinie dostrzegł, że ta
masa kamienia obfituje w hydraty, wodę związaną chemicznie z krzemianami w skale. Woda! Na
pustyni, którą był Księżyc, woda była cenniejsza od złota. Na Ceres była jeszcze cenniejsza; choć
na wielkiej asteroidzie, gdzie żyło tylko kilkaset osób, zapotrzebowanie na cenną wodę nie było tak
wielkie, jak w Selene, gdzie były tysiące mieszkańców. Qurrah pomyślał o tym, z jakim
potępieniem i ironią spo-tkał się jeszcze w domu, gdy oświadczył, że zamierza opuścić Ziemię i
szukać szczęścia polując na łupy w Pasie Asteroid. Najbardziej uprzejme określenie, z jakim się
spotkał, brzmiało „Sindbad Żeglarz”, większość jednak określała go jako „Seyy-eda Idiotę”. Nawet
gdy dotarł na Ceres i wykorzystał ostatni kredyt po zmarłym ojcu, by wynająć statek, choć inni
poszuki-wacze i górnicy zwali go „Łbem w Ręczniku”. Cóż, karta się odwróciła. On im jeszcze
pokaże!
Wyobraził sobie, jak szczęśliwa będzie Fatima, kiedy wróci do Algieru, szczęśliwy i bogaty.
Obsypie ją brylantami i jedwabnymi szatami przetykanymi złotą nicią. Może nawet weźmie drugą
żonę. Był tak szczęśliwy, że postanowił zjeść pełny posiłek ze swoich skromnych zapasów,
zamiast zwykłej garści kuskusu. Najpierw jednak trzeba zgłosić roszczenie w Międzynaro-dowym
Urzędzie Astronautycznym. To było ważne. Nie, najpierw musi odmówić modlitwę do Allacha. To
było ważniejsze. Uświadomił sobie, że prawie mówi na głos. Wziął głęboki oddech, żeby się
uspokoić, i zdecydował: najpierw modlitwa, potem rejestracja w MUA, wreszcie celebrowanie
posiłku. Nie wygaszał ruchu wirowego statku; składającego się z dwóch równoważących się
części; na jednym końcu kilome-trowej liny znajdował się moduł mieszkalny, a na drugim - ge-
nerator zasilania i reszta sprzętu. Nie dla niego długie miesiące w mikrograwitacji, przez co
mięśnie stałyby się słabe, kości od-wapnione, a on sam musiałby spędzić długie miesiące na orbi-
cie okołoksiężycowej odbudowując ciało. Nie! Qurrah żył w prawie ziemskiej grawitacji.
Nie miał więc żadnego problemu z rozłożeniem dywanika modlitewnego, wyjętego ze schowka.
Rozwijał go właśnie na wolnym kawałku podłogi przedziału mieszkalnego, gdy usłyszał sygnał
odbiornika komunikacyjnego.
Wiadomość? Już sama myśl go zdumiała. Kto chciałby się ze mną kontaktować na tym pustkowiu?
Tylko Fatima i MUA wiedzą, gdzie jestem - i oczywiście ludzie na Ceres, ale kto wywoływał-by
samotnego poszukiwacza?
Fatima! - pomyślał. Coś się stało. Coś strasznego.
Głos drżał mu, gdy odpowiedział:
- Tu Gwiazda Wschodu. Kto mnie wzywa?
Na głównym ekranie pojawiła się twarz brodatego mężczy-zny- Qurrah pomyślał, że wygląda
prawie na Azjatę, a może na Latynosa.
- Tu Shanidar. Wlecieliście bezprawnie na terytorium na-leżące do Humphries Space Systems,
Incorporated. - Ta skała? - głos Qurraha nabrzmiewał gniewem. - Nie, proszę pana! Nie ma
żadnych zarejestrowanych roszczeń do tej asteroidy. Właśnie wysyłałem własne zgłoszenie, kiedy
mi prze-rwaliście!
- Nie zarejestrował pan zgłoszenia?
- Mam zamiar właśnie to zrobić!
Brodacz potrząsnął lekko głową, prawie niezauważalny ruch na boki.
- Nic z tego.
To były ostatnie słowa, jakie usłyszał Qurrah. Promień la-sera wystrzelony ze statku Shanidar
wypalił w cienkim kadłu-bie statku dziurę wielkości pięści. Śmiertelny krzyk Qurraha szybko
ucichł, gdy ze statku uciekło powietrze, a jego płuca zapadły się, mocno krwawiąc.
Pub
George Ambrose obejmował swoimi wielkimi łapskami ka-mienny kufel piwa. Oni to nazywają
piwem, poskarżył się w duchu. Nie^prłem przyzwoitego piwa odkąd tu przyleciałem. Ta mętna
ciecz, którą skalne szczury nazywają piwem, smakuje jak szczy-ny dziobaka. Prawdziwe piwo było
dostępne, ale ceny wszyst-kich importowanych produktów były tak wysokie, że George zaciskał
zęby i pił lokalne siki.
Gdy go porównać z innymi takimi miejscami, Pub nie był taki zły. Przypominał George’owi bar
Pelikan w Selene, brakowało tam tylko Bliźniaczek w malowanych na ciele bikini. Pracowały za
barem pod czujnym okiem właściciela barmana. Stary Pelikan był ponad dwieście sześćdziesiąt
milionów kilometrów stąd. Prawie tydzień lotu, nawet najlepszym statkiem z napędem fuzyjnym.
Pub mieścił się w naturalnej jaskini w porowatej, skalistej skorupie Ceres. Podłoga została
wygładzona, ale nikt nie zadał sobie trudu, żeby wykończyć ściany i sufit. Szkoda będzie to
zostawić, kiedy przeniesiemy się do habitatu, pomyślał George. Polubił to miejsce. Wszystko w
pubie pochodziło ze złomu albo zostało wykonane z materiałów z asteroid. George siedział na
starej skrzynce wzmocnionej żelazowoniklowymi prętami, zwieńczonej sztywną plastykową
poduszką wyżebraną z magazynu jakiegoś statku. Stół, na którym George opierał swoje wielkie
ramiona, był wykonany z kawałka skały, podobnie jak kufel. Niektórzy z gości pili z kufli ze
zmatowionego aluminium, ale George wolał kamień. Dumą i ra-dością Pubu był jego bar,
wykonany z prawdziwego drewna, przy-wleczony tu przez maniaka, który prowadził tę knajpę.
Może on wcale nie jest taki stuknięty, rozmyślał George. Na pewno zarabia więcej ode mnie.
Więcej, niż ktokolwiek ze skalnych szczurów. Rozejrzał się po tłumie. Mężczyźni i kobiety stali
stłoczeni, prawie jedno na drugim, przy barze, siedzieli też przy wszyst-kich stolikach
porozrzucanych po całym pomieszczeniu jak wy-stające z kamiennej podłogi stalagmity, czterech
czy pięciu przy każdej młodej kobiecie. Jakiś tuzin stał przy tylnej ścianie z drinkami w rękach.
Para kobiet i jakiś koleś siedzieli przy stoliku Geor-ge’a, ale on prawie ich nie znał, więc
plotkowali sami i zostawili go sam na sam z jego piwem.
Dziwny tłum, pomyślał. Poszukiwacze i górnicy powinni być jak nieokrzesani, twardzi pionierzy
pogranicza ze starych filmów. Ci goście byli facetami po studiach, maniakami komputerowymi,
rodzinnymi facetami i babkami, którzy byli na tyle wykształceni i sprytni, żeby poprowadzić statek
kosmiczny i operować wyso-ce zautomatyzowaną maszynerią górniczą. Nikt z nich nie uży-wał
nigdy kilofa ani łopaty, rozmyślał George. Nie do wiary, ja sam nigdy tego nie robiłem. Ostatnio
jednak pojawił się nowy gatunek gości: męty o ostentacyjnym wyglądzie, trzymające się w swoim
gronie. Nie wyglądało na to, że mają jakąś prawdziwą pracę, choć utrzymywali, że pracują dla
HSS.
W oddalonym rogu baru paru gości wypakowywało instru-menty muzyczne i podłączało
wzmacniacze. Wszedł Niles Ripley, wyluzowany, uśmiechnął się do przyjaciół - czyli do
wszystkich - z futerałem na trąbkę w ręku. George poderwał się na równe nogi i podszedł do baru
po powtórkę ze szczyn dziobaka. Przy-witał się z kilkoma osobami i wymienił z nimi parę słów,
zanim Cindy podała mu pełny kufel. A może to była Mindy? George nigdy nie rozróżniał
Bliźniaczek. Wrócił do swojego stolika. Nikt nie zajął mu miejsca. Tak już było w Pubie.
Zaczęła grać muzyka, cicha i słodka, a George zaczął roz-mawiać o swoim życiu. Nigdy nawet nie
marzył o tym, żeby zna-leźć się w Pasie, kopać rudę na pieprzonych asteroidach. Ciężka praca, ale
lepsza niż poszukiwanie, kręcenie się po Pasie całymi miesiącami, bez końca, szukając naprawdę
obfitującej w bogac-twa asteroidy, której jeszcze nie zajęły korporacje, z nadzieją na wielką
nagrodę, dzięki której będzie można wrócić do domu i żyć w luksusie. Życie dziwnie się ludziom
układa. Rozpruwacz, który grał z innymi muzykami, w końcu wstał i zaprezentował solówkę, od
której zatrzęsły się ściany jaskini. Dźwięk trąbki odbijał się echem od ścian, aż wszyscy poderwali
się na równe nogi, kiwając się i klaszcząc w takt płynących nut. Kiedy skończył, rozległy się głosy
wyrażające entuzjazm i do-magające się bisu.
Wieczór trwał, a George zapomniał o statku, za który był winien pieniądze, o tym, że musi wstać
wcześnie rano i dokoń-czyć naprawę głównego ramienia manipulatora Matildy, by móc odlecieć z
Ceres i skończyć prace górnicze, na które podpisał umowę, zanim minie jej ostateczny termin i
będzie musiał zapła-cić Astro Corporation kary umowne. Siedział z całą resztą tłu-mu, kiwając się
do taktu, rzucając się wraz ze wszystkimi do baru, gdy kapela robiła sobie przerwę, pijąc całą noc,
ale upajając się muzyką, nie piwem.
Było już dobrze po północy, kiedy po kilku bisach kapela przestała grać i zaczęła pakować
instrumenty i sprzęt. Ludzie zaczęli wypływać z Pubu, zmęczeni i zadowoleni. Bliźniaczki jak
zwykle znikły. Nikt ich nawet nie dotknął - chyba że w VR. George przebił się przez tłum i
podszedł do Rozpruwacza.
- Mogę ci postawić piwo?
Ripley zatrzasnął futerał na trąbkę i uniósł wzrok.
- Może colę, jeśli cię stać - rzekł z uśmiechem.
- Jasna sprawa, Rip. Nie ma problemu.
Paru zdeterminowanych bywalców nadal stało przy barze i nie wykazywało chęci do opuszczenia
go. George zauważył czte-rech nowych, stojących razem, pochylonych nad swoimi drin-kami i
rozmawiających przyciszonym, niskim tonem. Wszyscy mieli na sobie kombinezony z
naszywkami, na których nad nazwiskiem widniało logo HSS.
- Jeszcze jedno piwo dla mnie i cola dla Rozpruwacza - zawołał George do barmana.
- Cola? - wyszczerzył się głupio jeden z nowych. Reszta roześmiała się.
Ripley odwzajemnił uśmiech przy barze.
- Nie pijam alkoholu po północy. Od rana pracuję przy habitacie.
- Jasne - padła odpowiedź.
George zmarszczył brwi. Byli nowi na Ceres i nie zdawali sobie sprawy z tego, że importowana
cola kosztuje fortunę. Zwrócił się z powrotem do Ripleya.
- Nieźle dziś dałeś czadu.
- Chyba się podobało.
- Myślałeś kiedyś o tym, żeby grać zawodowo? Jesteś za dobry, żeby tkwić na tej skale.
Ripley potrząsnął głową.
- Nie. Gram dla zabawy. Gdybym zaczął traktować to serio, stałoby się to pracą.
- Aż mnie uszy bolą od tego pieprzonego hałasu - ode-zwał się jeden z chojraków.
- Tak - potwierdził jego kumpel. - Musiałeś grac tak gło-śno, do cholery?
Zanim George zdołał odpowiedzieć, Ripley odparł:
_ strasznie mi przykro. Następnym razem użyję tłumika.
Skarżący się podszedł do Ripleya.
- Następnym razem, dobre sobie. A co teraz zrobisz z pie-przonym bólem głowy, który tobie
zawdzięczam? Był wysoki, smukły i atletycznie zbudowany; miał krótkie blond włosy z zabawną
krótką kitką z tyłu, jak matador przed wiekami. George dostrzegł, że jest młody, ale i tak w wieku,
w którym powinno się mieć lepsze maniery.
Uśmiech Ripleya wyglądał na nieco wymuszony. Odparł łagodnie:
- Chyba powinieneś zażyć parę aspiryn.
- Pieprz się ze swoimi aspirynami - osobnik chlusnął mu piwem w twarz.
Ripley wyglądał na całkowicie zaszokowanego i zagu-bionego. Zamrugał oszołomiony, a piwo
ściekało mu z nosa i uszu.
George stanął między nimi.
- To nie był dobry pomysł - rzekł.
- Nie mówię do ciebie, rudzielcu. Mówię do tego niewyda-rzonego artysty.
- To mój przyjaciel - odparł George. - I uważam, że jeste-ście mu winni przeprosiny.
- A ja uważam, że powinieneś zabierać stąd swoją kudłatą dupę, zanim stanie ci się krzywda -
oświadczył cwaniaczek, a trójka kompanów podeszła bliżej.
George uśmiechnął się uprzejmie. Robi się ciekawie, pomy-ślał. Zwrócił się do osobnika, który
oblał Ripleya piwem. - Pan Ripley nie jest z gatunku ludzi, którzy angażowaliby się w knajpiane
bójki. Mógłby skaleczyć się w usta, a wtedy wszyscy stąd mogliby się bardzo pogniewać na ludzi,
którzy to spowodowali.
Facet rozejrzał się. Pub był prawie pusty. Paru nielicznych bywalców, którzy jeszcze nie wyszli,
wycofało się w głąb z drin-kami w dłoniach. Kilku innych stało przy drzwiach i obserwo-wało
zajście. Barman ulotnił się na drugi koniec baru, a jego twarz wyrażała coś pomiędzy nerwowością
a ciekawością. - Mam w dupie, kto mógłby się pogniewać. Ciebie też, dupku. George złapał faceta
za przednią część koszuli i podniósł go do góry jedną ręką, po czym posadził go na barze z
głośnym łupnięciem. Facet miał zdumiony wyraz twarzy. Jego kumple też wyglądali na lekko
zszokowanych.
Ripley dotknął ramienia George’a.
- Daj spokój, chłopie. Nie ma sensu urządzać bójki. George przeniósł wzrok z przeciwnika
siedzącego przy ba-rze najego trzech stojących kumpli i zaprezentował brodaty uśmiech. - Jasne -
rzekł do Rozpruwacza. - Nie ma sensu rozbijać mebli. Ani głów.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Doskonale wiedział, że cała czwórka ruszy za nim, co też się stało.
Ale żaden z nich nie miał pojęcia o walce w niskiej grawitacji.
George odwrócił się i poczęstował pierwszego ciosem od spodu, który rozpłaszczył go na
podłodze. Dwóch następnych spróbowało złapać go za ramiona, ale po prostu ich odrzucił.
Napastnik, który wszczął awanturę, rzucił się na George’a, wy-dając z siebie wysoki okrzyk
bojowy i próbował kopnąć go w twarz, stosując jakiś cios karate. George złapał go za stopę w
powietrzu i szarpnął nim jak zabawką, podrywając z ziemi, po czym cisnął go, a napastnik,
obracając się jak na filmie w zwol-nionym tempie, przeleciał nad barem i uderzył w dekoracyjne
szkło ustawione na półkach na tylnej ścianie.
- Do licha, George, to wszystko kosztuje! - zawył barman. George był jednak zajęty pozostałą
trójką, która tymczasem doszła do siebie. Ruszyli na niego ławą, ale przypominało to próbę
obalenia pomnika. George cofnął się o krok, dysząc, po czym posłał jednego na podłogę potężnym
ciosem między łopatki. Zdjął z siebie pozostałą dwójkę, przytrzymał ich nad podłogą za karki,
potrzą-sając jak terier potrząsa szczurem, po czym uderzył jedną głową 0 drugą, z odgłosem
przypominającym melon upadający na chodnik z dużej wysokości.
Rozejrzał się. Dwóch mężczyzn leżało nieprzytomnych u jego stóp, trzeci jęczał z bólu na
podłodze. Barman pochylał się nad czwartym, rozciągniętym za barem pośród strzaskanego szkła 1
krzyczał:
- Ktoś musi zapłacić za szkody!
- Nic ci nie jest, George? - spytał Ripley.
George zobaczył, że Rozpruwacz trzyma w dłoniach siedzi-sko zrobione ze skrzynki. Zaśmiał się.
_ Co masz zamiar z tym zrobić? Wysłać z powrotem na Zie-mię?
Ripley zaśmiał się z ulgą i razem wyszli z Pubu. Pół minuty później Rozpruwacz wrócił po swoją
trąbkę. Barman wisiał na telefonie, wzywając Kris Cardenas, jedyną wykwalifikowaną osobę, która
mogła udzielić pomocy lekarskiej na Ceres. W ręce trzymał chip kredytowy jednego z
napastników.
10
Po pięciu latach spędzonych w zarządzie Astro Corporation Pancho Lane nadal czuła się jak
neofitka. Musisz się jeszcze dużo nauczyć, dziewczynko, powtarzała sobie codziennie.
Wypracowała sobie jednak kilka nawyków związanych z pracą, taki mały kodeks zachowań.
Spędzała jak najmniej czasu w biu-rach Astro. Czy to na La Guaira na Ziemi, czy w Selene, Pancho
wolała przebywać wśród inżynierów i astronautów niż wśród ludzi w garniturach. Jako dawna
astronautka sama przeszła różne szczeble kariery i nie miała ochoty na czytanie raportów i
analizowanie wykresów, skoro mogła siedzieć wśród pracowników i brudzić sobie ręce; wolała
zapach smaru i solidnie wypracowanego potu od ukrytego napięcia i przepychanek w biurze. Jedną
z zasad, jakie sobie narzuciła, było podejmowanie decyzji natychmiast, gdy tylko dysponowała
wystarczającymi informa-cjami, a następnie szybkie wprowadzenie decyzji w życie. Ko-lejną było
to, że zawsze przekazywała złe wieści sama - nigdy nie oddelegowywała posłańca do brudnej
roboty. A mimo to wahała się przed zadzwonieniem do Larsa Fuch-sa. Wiedziała, że nie będzie
zadowolony. Zadzwoniła więc do jego żony. Pancho i Amanda pięć lat temu pracowały razem;
były pilotami podczas dziewiczej misji Starpowera 1 do Pasa. Patrzyły bez-radnie, jak Dan
Randolph umiera z powodu napromieniowania - zamordowany w wyniku knowań Martina
Humphriesa. A teraz Humper chciał wykupić Larsa i Mandy, wyrzucić ich z Ceres, postarać się,
by Humphries Space Systems stała się jedyną firmą zaopatrującą skalne szczury. Pancho starała się
walczyć z Humphriesem, próbowała wprowadzać jakąś walkę konkuren-cyjną poprzez malutką
firmę Larsa, ale została całkowicie wyma-newrowana przez Humphriesa.
Wściekła na samą siebie zmusiła się, by pójść do swojego biura w La Guaira i zadzwonić do
Amandy. Nie zauważała nawet pięknej, tropikalnej scenerii za oknem biura, zielonych, schowa-
nych w chmurach gór i delikatnie obmywającego je morza, które nie miały dla niej żadnego
powabu. Kładąc obute stopy na biur-ku przepełniona żalem, że nie może w żaden sposób pomóc
Mandy j Larsowi, wydała polecenie wysłania zaszyfrowanej wiadomo-ści do Amandy Cunningham
Fuchs na Ceres.
- Mandy - zaczęła bezceremonialnie - obawiam się, że nie mam dla Ciebie i Larsa dobrych wieści.
Astro nie złoży konku-rencyjnej oferty. Zarząd nie przegłosowałby wykupienia was. Humphries
stworzył tu niezłą klikę i spuścili tę propozycję do kanału. Przykro mi, mała. Wpadnij do mnie, jak
wrócisz do Sele-ne albo będziesz tu przejazdem. Może uda nam się gdzieś wy-brać i nie myśleć
więcej o interesach. Na razie. Pancho zdumiała się, gdy uświadomiła sobie, że siedzi przy biurku
od pół godziny, a nie wydała polecenia wysłania wiado-mości.
Wreszcie rzekła:
- Ach, do licha, wysłać.
Siedziba Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego mieściła się w Zurychu. Przynajmniej
oficjalnie, bo główne biu-ra znajdowały się w Sankt Petersburgu.
Efekt cieplarniany spowodował stopienie większości lodow-ców w Szwajcarii, a pola śnieżne
spłynęły z alpejskich szczytów i katastrofalne powodzie wymusiły przeprowadzkę. Administrato-
rzy i prawnicy przeniesieni do Rosji uskarżali się, z pewną nie-chęcią, że zostali zepchnięci przez
przełom cieplarniany. Ku ich zaskoczeniu, Petersburg okazał się pięknym, kosmo-politycznym
miastem, zupełnie innym od ponurej, szarej miejskiej ruiny, jaką sobie wyobrażali. Globalne
ocieplenie obeszło się z Petersburgiem łaskawie: zimy nie były już tak długie i ostre jak niegdyś.
Śnieg zaczynał padać dopiero w grudniu i do kwietnia znikał. Rosyjscy inżynierowie z mozołem
budowali tamy i falo-chrony na Zatoce Fińskiej i Newie, by powstrzymać wdzierające się morze.
Choć późne zimowe słońce musiało przedzierać się przez ciemną jak łupek warstwę chmur, przez
okno swojego gabinetu Eryk Żarski widział, że z dachów spłynęła już większość śniegu. Dzień - i
weekend - zapowiadały się dobrze. Żarski rozsiadł się wy-godnie na krześle, splótł dłonie za głową
i patrzył ponad dacha-mi na lśniące morze; jeśli będzie miał szczęście, urwie się przed lunchem i
spędzi weekend z rodziną w Krakowie. Nie był więc szczęśliwy, gdy Francesco Tomasselli wkro-
czył do jego biura z zatroskanym wyrazem na ciemnej twarzy. Dziwne, pomyślał Żarski, Włosi to
zwykle roześmiani i radośni ludzie, a Tomasselli zawsze wyglądał jak zwiastun nieszczęścia. Był
szczupły jak nitka spaghetti, typ nerwusa. Żarski czuł się jak Juliusz Cezar ze sztuki Szekspira:
„Życzyłbym sobie, by mnie otaczali ludzie otyli, przyczesani gładko, po których widać, że zdrowo
śpią w nocy.”2 - O co chodzi, Franco? - spytał Żarski, mając nadzieję, że nie zaszło nic na tyle
poważnego, by musiał zmienić swoje pla-ny podróży.
Tomasselli opadł na wyściełane krzesło stojące przez biur-kiem i ciężko westchnął.
- Zaginął kolejny statek poszukiwaczy.
Żarski zaklął. Wydał polecenie swojemu komputerowi i na ekranie błyskawicznie pojawił się
najnowszy raport z Pasa: sta-tek o nazwie Gwiazda Wschodu znikł. Namiernik przestał dzia-łać,
jakby wysiadła cała telemetria statku.
- To już trzeci w tym miesiącu - oznajmił Tomasselli, a na jego szczupłej twarzy pojawiło się
zatroskanie.
Rozkładając dłonie w pojednawczym geście, Żarski rzekł:
- Latają w zupełnej pustce, żeglując po Pasie samotnie. Kiedy jakiś statek wpakuje się w kłopoty,
nikogo nie ma w pobliżu. Czego się więc spodziewałeś?
Tomasselli potrząsnął głową.
- Kiedy jakiś statek wpakuje się w kłopoty, telemetria to pokaże. Wysyła sygnał alarmowy. Prosi o
pomoc albo o radę. Żarski wzruszył ramionami.
- Pewnie, zdarzały się już awarie statków i wypadki wśród załóg - mówił dalej Tomasselli,
zaokrąglając samogłoski na koń-cu wyrazów. - Ale te trzy są dziwne. Żadnego wołania o pomoc,
żadnych sygnałów telemetrii pokazujących zakłócenia czy awa-rie. Po prostu znikają - puf!
Żarski zastanowił się przez chwilę, po czym spytał:
- Czy zgłosili roszczenia do jakichś asteroid?
‘ William Shakespeare ,,Juliusz Cezar”. Tłum. Stanisław Barańczak. „W drodze”, Poznań, 1993.
- Jeden z nich tak: Pani Jeziora. Dwa tygodnie po zniknię-ciu statku i unieważnieniu roszczenia,
asteroidę objął statek Humphries Space Systems o nazwie Shanidar.
- Nie widzę w tym nic niezwykłego.
- Po dwóch tygodniach? Wygląda na to, jakby statek Hum-phriesa czekał, aż Pani Jeziora zniknie i
będą mogli przejąć asteroidę. - Robisz się melodramatyczny, Franco - mruknął Żarski.
- Zaraz oskarżysz ich o piractwo.
- Powinniśmy przyjrzeć się sprawie dokładniej. - Przyjrzeć? Jak? I kto? Sądzisz, że powinniśmy
wysłać ekipę śledczą do przeszukania Pasa Asteroid? W całym Układzie Sło-necznym nie ma tylu
statków!
Tomasselli nie odpowiedział, ale jego ciemne oczy wyraża-ły podejrzliwość.
Żarski skrzywił się, patrząc na kolegę.
- Doskonale, Franco. Powiem ci, co zrobię. Porozmawiam z ludźmi Humphriesa i zobaczę, co mają
do powiedzenia. - To jasne! Wszystkiemu zaprzeczą.
- Nie mają czemu zaprzeczać! Nie mamy ani cienia dowo-dów, że zrobili coś niewłaściwego!
-Zamierzam przyjrzeć się wszystkim roszczeniom zgłoszo-nym przez statki HSS w ciągu
ostatniego miesiąca - mruknął Tomasselli.
- Po co?
- Żeby sprawdzić, czy były jakieś w regionach, gdzie zagi-nęły tamte dwa statki.
Żarski miał ochotę krzyknąć na kolegę. Co za podejrzliwy makaroniarz, widzący złowieszcze
spiski i knucie wszędzie, gdzie-kolwiek spojrzeć. Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić i
powiedział spokojnym, wyważonym tonem:
- Doskonale, Franco. Sprawdź roszczenia. Ja porozmawiam z ludźmi z HSS. W poniedziałek.
Zacznę od tego pracę, jak tylko wrócę z weekendu.
I A
U
Na Ceres nie było żadnej sali do zebrań publicznych. Po-wodem tego stanu był fakt, że nigdy nie
istniała taka potrzeba; zbiorowisko przebywających na Ceres obszarpanych górników i
poszukiwaczy, mechaników i techników, kupców i urzędników nigdy dotąd nie uczestniczyło w
publicznych zebraniach. Naj-bardziej zbliżonym do rządu ciałem Ceres była para kontrolerów
lotów MUA, którzy zajmowali się monitorowaniem startów i lą-dowań statków, które nieustannie
przybywały po zapasy i ce-lem poddania się naprawom, a następnie odlatywały w mroczną pustkę
Pasa.
Kiedy więc Fuchs zwołał publiczne zebranie, przekonanie skalnych szczurów, że to konieczne i
pożyteczne, zajęło mu tro-chę czasu. W tej sytuacji ledwo czterdzieści osób ze zwykle
przebywających na asteroidzie siedmiuset pojawiło się w Pubie, gdzie Fuchs zwołał zebranie.
Parędziesiąt brało w nim udział za pośrednictwem elektronicznych łączy, ze statków przemierzają-
cych Pas. Wielki George był wśród tych ostatnich; opuścił Ce-res swoim statkiem Waltzing
Matilda parę dni przez zwołaniem zebrania przez Fuchsa.
W Pubie zjawił się o siedemnastej pozytywnie nastawiony tłum. Jak w przypadku większości
statków kosmicznych i placówek poza Ziemią, na Ceres obowiązywał czas uniwersalny. Właściciel
Pubu i barman w jednej osobie zezwolił na użytkowanie miejsca po otrzymaniu od Fuchsa
obietnicy, że nie potrwa to dłużej niż godzinę. Popijawa o szóstej musiała odbyć się jak zwykle.
- Kiepski ze mnie mówca - oświadczył Fuchs, stając na barze, by wszyscy mogli go zobaczyć
pośród rozgadanego, rozplotko-wanego tłumu. Trzy wielkie płaskie ekrany wtoczono na tył sali;
pokazywały uczestniczących w spotkaniu wirtualnie. Wielu po-szukiwaczy odmówiło nawet tego,
twierdząc, że nie chcą, aby ktoś się dowiedział, gdzie przebywają, poza kontrolerami MUA,
których tolerowali. MUA zresztą tradycyjnie zachowywało dys-krecję i nie wtrącało się w operacje
w kosmosie - z wyjątkiem kwestii bezpieczeństwa.
- Kiepski ze mnie mówca - powtórzył Fuchs głośniej. - To co tam robisz? - krzyknął butnie ktoś z
tłumu. Wszy-scy się zaśmiali.
Uśmiechając się do żartownisia, Fuchs mówił dalej:
- To paskudna robota...
- ...ale ktoś musi ją wykonać - dokończył za niego tłum. Fuchs zaśmiał się trochę głupio i spojrzał
na Amandę, sto-jącą pod ścianą z prawej strony. Obdarzyła go uśmiechem, by dodać mu odwagi.
Przy niej stały Bliźniaczki, całkowicie okryte metalicznymi kombinezonami. Amanda, nawet w
zwykłym kom-binezonie, wyglądała o wiele piękniej od nich, przynajmniej zda-niem Fuchsa.
- A tak poważnie - rzekł, kiedy już tłum się uciszył - naj-wyższy czas, żebyśmy opowiedzieli sobie
o czymś, co uważam za obrzydliwe...
- Co jest, Lars, kible się znów zapchały?
- System recyklujący się popsuł?
- Nie - odparł. - Coś o wiele gorszego. Najwyższy czas pomyśleć o utworzeniu tu jakiegoś rządu.
- O, nie! - zawył ktoś.
- Pomysł wprowadzania zasad i przepisów nie podoba mi się o wiele bardziej niż wam - oznajmił
Fuchs szybko. - Ale społeczność się rozrasta i nie mamy żadnych praw ani instru-mentów jego
przestrzegania.
-Nie potrzeba nam nic takiego! - krzyknęła jakaś kobieta.
- Dotąd nie mieliśmy i jakoś dawaliśmy sobie radę.
Fuchs potrząsnął głową.
- W Pubie w zeszłym miesiącu były dwie bitki. W zeszłym tygodniu ktoś uszkodził statek Yuri
Kubasova i był to celowy sabotaż.
- To prywatna sprawa - odezwał się ktoś z końca sali.
- Yuri uganiał się za niewłaściwą kobietą.
Parę osób uśmiechnęło się znacząco.
- A do mojego magazynu ktoś się włamał - dodał Fuchs. - I nie była to niewielka sprawa, straty
wyniosły ponad sto ty-sięcy dolarów.
- Daj spokój, Lars - krzyknęła jakaś kobieta. - Wszyscy wiedzą, że konkurujesz z HSS. To sobie
trochę pogrywają, ale (o jest twój problem, nie nasz.
74_________________________________________
- Tak, jeśli ty i Humphries walczycie ze sobą, po co jeszcze wciągać w to nas?
Patrząc w stroną Amandy, Lars odparł:
- To nie jest moja walka. To także wasza walka. - Bzdura! - wrzasnął zapalczywie któryś z
mężczyzn. - To jest sprawa twoja i Humphriesa. To wasza osobista sprawa i nie ma z nami nic
wspólnego.
- To nieprawda i wkrótce się o tym przekonacie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Z niechęcią, zdumiony tym, z jakim trudem przychodzą mu słowa, Lars oświadczył”.
- Oznacza to, że Amanda i ja niedługo opuszczamy Ceres.
Wracamy na Ziemię.
- Wracacie?
Czując prawdziwą rozpacz, Fuchs mówił dalej:
- Humphries złożył nam ofertę zbyt hojną, by ją odrzucić - mówił dalej Fuchs. - HSS przejmie
magazyny Helvetii i wszystkie jej usługi.
Na kilka sekund w Pubie zapadła absolutna cisza.
Wtedy z jednego z ekranów odezwał się Wielki George. - To będzie oznaczało, że HSS zostanie
naszym jedynym dostawcą.
- I zostanie tu monopolistą! - jęknął ktoś.
Fuchs skinął ponuro głową i rzekł:
- Dlatego właśnie wydaje mi się ważne, byśmy stworzyli jakąś formę rządu, grupę, która będzie nas
reprezentować, może sprawi, że Astro założy kolejną placówkę...
- POŻAR - rozległ się syntetyzowany głos komputera z głośników nad wejściem do Pubu. -
POŻAR W SEKCJI CZTE-RY C.
- To mój magazyn! - krzyknął Fuchs.
Tłum rzucił się do drzwi i wpadł do tunelu. Fuchs zesko-czył z baru, złapał Amandę za rękę i
pobiegł za resztą. Każda sekcja podziemnego osiedla była połączona z pozo-stałymi siecią tuneli.
Hermetyczne klapy rozmieszczono w tune-lu co sto metrów, zaprogramowane tak, by zamknęły się
samo-czynnie, jeśli spadnie ciśnienie albo wystąpi jakiekolwiek inne odchylenie od normalnych
warunków. Zanim Fuchs dotarł do wejścia do magazynu, nadal trzymając Amandę za rękę, klapa
odcinają-ca jaskinię była zamknięta na głucho. Przepchnął się przez tłum z Pubu, wstrząsany
kaszlem z powodu wznieconego przez ludzi pyłu i dotknął metalowej powierzchni klapy. Była
gorąca. - Kamery w magazynie nie działają - powiedział jeden z techników. - Musi się nieźle palić.
Fuchs pokiwał głową i skrzywił się.
- Nie można nic zrobić, możemy tylko czekać, aż pożar w środku zużyje cały tlen i zgaśnie.
- Czy był ktoś w środku? -spytała Amanda.
- Nie sądzę - odparł Fuchs.- Nikt z naszych ludzi, wszy-scy byli na zebraniu.
- W takim razie czekamy - rzekł jeden z techników. Pogrze-bał w kieszeni kombinezonu, wyjął
maskę z filtrem i włożył ją. Kilka osób z tłumu wymruczało wyrazy współczucia. Więk-szość
odpłynęła, pogrążając się w cichych rozmowach. Tu i tam rozległ się kaszel wywołany przez kurz.
- On to zrobił - mruknął Fuchs.
- Kto? - spytała Amanda.
- Humphries. Ktoś z jego ludzi.
- Nie! Po co miałby...
- Żeby przekonać nas do wyniesienia się z Ceres. Pienią-dze, które nam zaproponował, to była
podpucha. Nie powiedzieliśmy mu, że przyjmujemy ofertę, więc sięgnął po przemoc. - Lars, nie
mogę uwierzyć, że byłby do tego zdolny.
- Ja mogę.
Amanda spojrzała na kilka osób, które jeszcze zostały w tunelu, po czym rzekła do męża:
- Nic tu nie zdziałamy. Chodź do domu, wrócimy, kiedy ogień zgaśnie.
- Nie - odparł Fuchs. - Poczekam.
- Ale nie masz maski z filtrem...
- Idź. Ja poczekam.
Amanda próbowała się uśmiechnąć, ale nie udało jej się.
- Poczekam z tobą.
- Nie ma sensu.
- Wolę być z tobą- rzekła Amanda, ujmując w dłonie jego ręce o wielkich kostkach.
Stali nie mając do roboty nic poza czekaniem, kaszląc od Pyłu, a Fuchs czuł, jak narasta w nim
gniew, paląca nienawiść /o______________________________________________ do człowieka,
który mógł coś takiego nakazać, i pachołków, któ-rzy rozkaz wykonali.
Świnia, pomyślał. Brudna, podstępna, zbrodnicza świnia. Pożar! W zamkniętym habitacie. Gdyby
klapy nie zadziałały, wszyscy byśmy zginęli. Ogień zużyłby cały tlen i podusilibyśmy się.
Mordercy, powiedział sobie w duchu. Mam do czynienia z ludźmi, którzy mogą popełnić zbrodnię,
żeby dostać to, czego chcą. Biorę pieniądze Humphriesa i uciekam stąd, jak służący odprawiony
przez pana.
- Lars, co się dzieje? - spytała Amanda.
-Nic.
Wyglądała na autentycznie zmartwioną.
- Drżysz. I wyglądałeś... nigdy nie widziałam na twojej twarzy takiego wyrazu.
Próbował opanować wzbierającą w nim wściekłość, próbo-wał ją ukryć, próbował ją zamknąć w
miejscu, gdzie nikt jej nie zobaczy, nawet jego żona.
Wrócili do mieszkania, gdzie zjadł kolację, postawioną przed nim przez Amandę. Nie mógł spać.
Rankiem Fuchs i kilku tech-ników poszło do magazynu. Klapa zapiekła się. Musieli użyć laserów
górniczych Astro, żeby ją otworzyć, a napełnienie wiel-kiej, sklepionej komory nadającym się do
oddychania powietrzem zajęło kilka minut.
Z magazynu zostały pociemniałe zgliszcza. Technicy, obaj nowo przybyli, patrzyli na zniszczenia
okrągłymi oczami. - Jezu - mruknął stojący po prawej stronie Fuchsa, gdy oświetlili ręcznymi
latarkami gorące jeszcze popioły. Fuchs nie poznał własnego magazynu. Wszystkie półki spadły,
metalowe podpory stopiły się od żaru. Całe tony sprzętu zmie-niły się w grudy żużlu.
- Co mogłoby spowodować taki żar? - zastanawiał się młodzian po lewej.
- Nie co - mruknął Fuchs - tylko kto.
12
Jak dobrze, że przesłanie sygnału tam i z powrotem trwa tak długo, pomyślała Amanda. W
przeciwnym razie Lars już krzy-czałby na tą kobietę.
Obserwowała męża, który miał na twarzy brud z popiołów, a nastrój jeszcze mroczniejszy, kiedy
wysyłał wiadomość do to-warzystwa ubezpieczeniowego. Potem zadzwonił do Dianę Ver-woerd w
siedzibie Humphries Space Systems w Selene. Choć wiadomości poruszały się z prędkością
światła, udzielenie odpowiedzi zajęło pani Verwoerd godzinę. Przy tych odległościach nie było
szans na prawdziwą rozmowę między Ceres a Księży-cem. Rozmowa wyglądała raczej na
przesyłanie filmowych wia-domości w obie strony.
- Panie Fuchs - zaczęła Verwoerd - dziękuję, że poinfor-mował mnie pan o pożarze w magazynie.
Mam nadzieję, że nikt nie został ranny.
Fuchs odruchowo chciał odpowiedzieć, ale powstrzymał się, zaś Verwoerd mówiła dalej spokojnie.
- Będziemy musieli ocenić rozmiary strat zanim zaczniemy negocjacje dotyczące przejęcia Helvetia
Ltd Jak rozumiem, znaczną część majątku stanowiły zapasy magazynowe. Rozumiem też, że były
one ubezpieczone, ale jestem przekonana, że ubezpiecze-nie nie pokryje nawet połowy szkód.
Proszę o jak najszybszy kontakt. W międzyczasie skontaktuję się z pana towarzystwem
ubezpieczeniowym. Dziękuję.
Obraz znikł, zastąpiony przez stylizowane logo Humphries Space Systems.
Fuchs wyglądał jak chmura gradowa, ciemny i złowieszczy. Siedział przy komputerze w ich
jednopokojowym mieszkaniu, gapiąc się w milczeniu na ekran. Amanda siedziała na łóżku i nie
miała pojęcia, co mogłaby zrobić, żeby poczuł się lepiej. - Nie dostaniemy dziesięciu milionów -
mruknął, zwracając się do niej. - Ani nawet połowy.
- Trudno, Lars. Trzy albo cztery miliony wystarczą...
- ...żeby było za co uciec z podkulonym ogonem - warknął.
11
- Co innego możemy zrobić? - Amanda usłyszała własny głos.
Głowa Fuchsa opadła w obronnym geście.
- Nie wiem. Załatwili nas. Magazyn spalił się doszczętnie.
Ktoś, kto to zrobił, odwalił kawał dobrej roboty. -Nadal myślisz, że ktoś podłożył ogień? - spytała
niepew-nie.
- Oczywiście! - krzyknął jej mąż ze złością. -Nigdy nie zamierzał zapłacić nam dziesięciu
milionów! To była przynęta, podpucha. Po prostu chce wykopać nas z Ceres, z Pasa.
- To po co składałby tę ofertę? - Amanda czuła, że czegoś nie rozumie.
Bliski pogardliwego uśmieszku, Fuchs rzekł:
- Żeby wprawić nas we właściwy nastrój. Żebyśmy przy-zwyczaili się do tej myśli. O opuszczeniu
Pasa. A teraz czeka, aż do niego podpełzniemy i zaczniemy żebrać o resztki z tych dzie-sięciu
milionów, jakie jeszcze jest skłonny nam dać. - Tego nie zrobimy - zdecydowała Amanda. - Nie
będzie-my pełzać i nie będziemy błagać.
- Nie będziemy - zgodził się. - Ale stąd odlecimy. Nie mamy wyboru.
- Nadal mamy statek.
Uniósł brwi.
- Starpowerl Chcesz znowu zostać poszukiwaczką? Amanda wiedziała, że nie ma ochoty na
powrót do życia skalnego szczura. Skinęła jednak poważnie głową. - Tak. Czemu nie?
Fuchs patrzył na nią, a w jego głęboko osadzonych oczach buzowały różne emocje.
Niles Ripley był potwornie zmęczony; wlókł się po ciemnym gruncie w stronę śluzy.
Czterogodzinna zmiana przy pracy nad habitatem była jak tydzień ciężkiej roboty gdziekolwiek
indziej. Jazda skoczkiem na powierzchnię Ceres była zawsze denerwują-ca; kontroler naziemny
sterował zdalnie skoczkiem z podziemne-go centrum, ale Ripley bez pilota na pokładzie czuł się
nieswo-jo. Skoczek bezbłędnie wylądował obok statku Humphriesa, który właśnie załadowywano
kolejnym transportem dla górniczych statków na orbicie.
Dobrze byłoby iść do Pubu i wypić ze dwa piwa. Na Boga, dziś wypiję importowane. prace
konstrukcyjne szły zgodnie z planem. Wolniej niż Fuchs oczekiwał, ale Ripley był zadowolony z
postępów, jakie robił zespół. Patrząc przez okrągłą szybkę hełmu widział habitat lśniący w słońcu i
obracający się wolno jak wielki bąk.
Dobrze, pomyślał, może i wygląda jak kupa złomu. Parę statków zespawanych w kółko, nie
znajdziesz dwóch takich samych. Tylko że ta kupa złomu jest już prawie gotowa; niedługo ludzie
tam polecą i zamieszkają, i będą tam żyli w grawitacji zbliżonej do księżycowej.
Najpierw trzeba uruchomić osłoną antyradiacyjną, przypo-mniał sobie. Szesnaście różnych
zestawów magnesów nadprze-wodzących, a miały dojść kolejne. Zmuszenie ich do współpra-cy
będzie parszywą robotą.
Praca była bardzo mozolna. Szczury lądowe na Ziemi myśla-ły pewnie, że praca w mikrograwitacji
to świetna zabawa. I jaka łatwa. Unosisz się jak dzieciak w basenie. Akurat. W rzeczywisto-ści
należało starannie planować każdy ruch; wewnątrz skafandra trzeba było włożyć sporo wysiłku w
to, żeby trzymać ramiona prosto albo wykonać parę kroków. Pewnie, jak chcesz możesz skakać jak
zając na sterydach. Do diabła, mogę odbić się od Ceres i poszy-bować jak Superman, jeśli mi to
przyjdzie do głowy i nie muszę się martwić o to, że połamię nogi lądując. Praca w mikrograwitacji
jest ciężka, zwłaszcza w tym paskudnym skafandrze. Cóż, koniec na dziś, powiedział sobie,
obserwując habitat znikający powoli za ostrym, postrzępionym horyzontem. Ceres jest taka mała.
Czcigodny odłamek skalny pośrodku pustki. Ri-pley potrząsnął głową w hełmie, znów
zdumiewając się, jakim cudem pracuje w takim miejscu, gdzieś w pustce. Ruszył w stronę śluzy,
wzbijając chmury nieopadającego pyłu z każdym nieostrożnym krokiem. Spoglądając niezgrabnie
w dół dojrzał, że całe spodnie skafandra są pokryte pyłem. Rękawy i rękawice też. Trzeba bę-dzie
odkurzać z pół godziny, żeby pozbyć się tego paskudztwa ze skafandra, powiedział sobie w duchu.
Śluzę wbudowano w kopułę z lokalnego kamienia i gruba metalowa klapa była jedyną oznaką
ludzkiej obecności na po-wierzchni Ceres, poza dwoma posadowionymi w pobliżu wrze-
cionowatymi statkimi. Ripley był już prawie przy klapie, kiedy 80 otworzyła się ona szeroko i
powoli, i ostrożnie wyłoniły się z niej trzy postacie w skafandrach, jakby testując każdy krok w tak
niskiej grawitacji. Na każdym ze skafandrów widniało logo HSS na lewej piersi, tuż powyżej
plakietki z imieniem. Ripley zastanawiał się, czy to przypadkiem nie przyjemniaczki, których
uszkodził Wielki George w Pubie. Przypomniał sobie, że wszy-scy byli pracownikami Humphriesa.
Nieśli wielkie skrzynie, pewnie wypełnione sprzętem. W niskiej grawitacji Ceres człowiek mógł
nosić ładunki, które wszędzie indziej wymagałyby małej ciężarówki. Wszyscy mieli jakieś
narzędzia poprzypinane do pasów.
- Dokąd to, chłopcy? - spytał życzliwym tonem Ripley na wspólnej dla skafandrów częstotliwości.
- Ładujemy wahadłowiec - doleciała odpowiedź w słuchaw-kach.
- Codziennie ta sama nuda - poskarżył się drugi. - Coraz więcej śmiecia dla statków górniczych na
orbicie. Podeszli do Ripleya na tyle blisko, żeby odczytać jego na-zwisko wypisane na twardej
skorupie skafandra. Ripley zauwa-żył, że byli na Ceres na tyle nowi, że jeszcze nie dostali dopaso-
wanych skafandrów. Pewnie wzięli je z magazynu HSS; ich na-zwiska były wypisane na
samoprzylepnych paskach przyklejo-nych na piersi.
- Buchanan, Santorini i Giap - przeczytał na głos Ripley.
- Miło mi. Jestem Niles Ripley.
- My cię znamy - rzekł kwaśno Buchanan.
- Trębacz - dodał Santorini.
Ripley uśmiechnął się pojednawczo, choć wiedział, że w półmroku tego i tak nie zobaczą.
- Dajcie spokój, naprawdę mi przykro z powodu tej rozró-by sprzed paru dni - rzekł pojednawczo. -
Mojego przyjaciela chyba trochę poniosło.
Wszyscy trzej odstawili skrzynki na zakurzony, pokryty kamykami grunt.
- Słyszałem, że mówią na ciebie Rozpruwacz - rzekł Buchanan.
- Czasem - odparł ostrożnie Ripley.
- Gdzie twoja trąbka?
- W mojej kwaterze - odparł Ripley z nerwowym śmiechem.
- Nie noszę jej wszędzie ze sobą.
- Niedobrze. Chętnie wsadziłbym ci ją w dupę.
Ripley nadal się uśmiechał.
- No, dajcie spokój. Nie ma powodu, żeby...
- Przez tę twoją wielką małpę Carl wylądował w szpitalu z trzema zmiażdżonymi kręgami!
- Hej, przecież nie będziemy się bić. Ja nie szukam rozróby.
- Ripley ruszył w stronę otwartej klapy śluzy, chcąc ich ominąć. Zatrzymali go. Złapali za ręce.
Przez sekundę Ripley o mało się nie roześmiał. W skafandrach nie można się bić, na litość boską!
To jakby bokserzy walczyli w zbrojach.
- Dajcie spokój - Ripley próbował oswobodzić ręce. Buchanan podciął mu nogi i Ripley poleciał
do tyłu, powo-li, miękko, w mikrograwitacji wyglądało to jak na zwolnionym filmie. Wydawało
mu się, że upadek trwał jakieś dziesięć minut; niezli-czone gwiazdy przesunęły się przed jego
polem widzenia, cicho, ponuro. W końcu uderzył o grunt, głową uderzając boleśnie o hełm,
otoczyła go gęsta chmura pyłu.
- Dobra, Rozpruwaczu - warknął Buchanan. - Rozpruj to! Kopnął Ripleya w bok skafandra. Reszta
zarechotała i przy-łączyła się do kopania. Ripley czuł, jak obija się wewnątrz ska-fandra, nie mogąc
wstać, nie mogąc się obronić. Na początku wcale jakoś bardzo nie bolało, ale z każdym kopnięciem
było coraz gorzej i bał się, że wyrwą mu przewód z tlenem. Gdy już przestali go kopać, każda
część ciała rozbrzmiewała bólem. Stali nad nim. Buchanan przyglądał mu się przez długą chwilę,
po czym odpiął od pasa jakieś narzędzie. - Wiesz co to jest? - spytał trzymając je w odzianej w
ręka-wicę dłoni. Był to krótki, kanciasty, zielonkawy pręt ze spiralną szklaną rurką owiniętą na
całej długości pręta i rękojeścią. Gru-by czarny kabel biegł od podstawy rękojeści do akumulatora
przypiętego do pasa Buchanana.
Zanim Ripley otworzył usta, Buchanan wyjaśnił.
- To jest gigawatowy neodymowy laser impulsowy Mark
IV. Używamy go do wypalania małych dziurek w metalu. Jak myślisz, jaką dziurkę wypali w
tobie?
- Hej, Tracę - wtrącił się Santorini. - Uspokój się. Ripley próbował się poruszyć, odpełznąć, ale nie
mógł ru-szyć nogami. Zobaczył wiązkę naprowadzającą lasera wędrującą Po przedzie jego
skafandra i dalej, przez jego przezroczysty hełm.
82____________________
Pełza po twarzy cal po calu, zatrzymując się między oczami, na czole.
- Tracę, nie!
Buchanan powoli przyklęknął na jednym kolanie i pochylił się nad Ripleyem, patrząc mu w oczy.
Tak blisko, że ich hełmy prawie się zetknęły. Ripley dostrzegł w jego oczach dziki wybuch mania-
kalnej radości. Poruszył jedną ręką, próbował odepchnąć napast-nika, ale oderwał tylko naszywkę
ze skafandra Buchanana. - Nie kazali go zabijać - upierał się Santorini.
Buchanan zaśmiał się.
- No to żegnaj, rzępolący dupku.
Ripley zginął natychmiast. Pikosekundowy impuls lasera zamienił mu mózg w galaretę.
13
Lars Fuchs siedział przy swoim biurku i rozmawiał z poszu-kiwaczką, której wynajął Starpowera.
Kobieta stanowczo odmówiła zwrotu statku przed zakończeniem okresu umowy, a to miało
nastąpić dopiero za cztery miesiące.
- Już dwie dobre skały podebrali mi ludzie z HSS - oświad-czyła, a na jej twarzy widać było gniew.
- Lecę w odległe rejony Pasa poszukać jakiegoś przyzwoitego metalicznego kawałka. Jak ktoś
podleci za blisko, przywalę mu laserem!
Fuchs patrzył w jej twarz. Nie mogła mieć więcej niż trzy-dzieści lat, pewnie niedawno skończyła
studia jak on, ale wy-glądała na twardszą, bardziej zdeterminowaną niż jakikolwiek absolwent,
którego pamiętał. Ani śladu makijażu; włosy zgolo-ne do poziomu szarego meszku; wystające
kości policzkowe i wydatna szczęka głodnego zwierzęcia.
- Mogę zorganizować transfer na inny statek, który jest właśnie dostępny - zaproponował
ugodowym tonem Lars.
Poszukiwaczka potrząsnęła głową.
- Nie ma mowy. Lecę w odległe miejsca. Do jutra opóźnie-nie w łączności będzie wynosiło pół
godziny. Sajonara, Lars. Ekran zgasł. Fuchs odchylił się na skrzypiącym krześle sto-jącym przy
biurku, rozmyślając. Nie ma sposobu, żebym zmusił ją do oddania Starpowera. Odlatuje i nie
będzie jej co najmniej przez cztery miesiące. Kiedy wróci, będzie mieć prawa do boga-tej
metalicznej asteroidy, albo będzie spłukana i nawet nie za-płaci mi ostatniej raty.
Bez względu na to, gdziekolwiek spojrzał, nie był w stanie znaleźć rozwiązania problemu.
Gdybyśmy wracali na Ziemię, Pomyślał, musielibyśmy zostać pasażerami cudzego statku.
Amanda pojawiła się w drzwiach prowadzących z tunelu w tej samej chwili, gdy rozdzwonił się
telefon. Fuchs odrucho-wo powiedział:
- Odbierz.
W tej samej chwili zobaczył straszny wyraz na twarzy żony.
- Co się stało? - spytał, unosząc się z krzesła. - Co jest?
84_______________________
- Ripley - odpowiedziała przerażonym głosem. - Znaleźli go przy śluzie. Nie żyje.
- Nie żyje? - spytał zaszokowany Fuchs. - Jak to się stało? - Właśnie o tym chciałam z tobą
porozmawiać - odezwała się ze ściennego ekranu Kris Cardenas.
Fuchs i Amanda odwrócili się w jej stronę.
Cardenas wyglądała ponuro.
- Przynieśli mi do ambulatorium ciało Ripleya.
- Co mu się stało?
Cardenas potrząsnęła bezradnie głową.
- Ze skafandrem wszystko w porządku. Nie zginął z powo-du uduszenia ani dekompresji.
Skafander jest bardzo poobijany, ale żaden z układów nie zawiódł.
- Co w takim razie? - zapytała Amanda.
Kris zmarszczyła czoło.
- Przeprowadzę wszechstronne badania i spróbuję się do-wiedzieć. Zadzwoniłam, żeby zapytać,
czy on miał na Ceres jakąś rodzinę.
- Nie, najbliżej chyba w New Jersey w Stanach - rzekł Fuchs.
- Prześlę ci dane personalne.
- Czy pracował przy habitacie? - dopytywała się Cardenas, choć znała odpowiedź.
- Tak - potwierdził z roztargnieniem Fuchs. - Teraz będziemy musieli wstrzymać prace, dopóki nie
znajdziemy kogoś na jego miejsce. - Idziemy do ambulatorium, Kris - zaproponowała Aman-da. -
Będziemy tam za pięć minut.
- Poczekajcie - zaoponowała Kris. - Dajcie mi jakąś godzi-nę na przeprowadzenie badań. Będę
wtedy wiedzieć więcej. Amanda i Fuchs pokiwali głową na zgodę.
Kris Cardenas, zwykle tak promienna, dziś wyglądała na zasmuconą, prawie rozzłoszczoną, gdy
wpuściła Amandę i Fuchsa do swojego malutkiego ambulatorium. Była to jedyna placów-ka
medyczna na Ceres, jedyna między Pasem a bazami eksplo-racyjnymi na Marsie. Cardenas radziła
sobie z wypadkami, je-śli nie były zbyt poważne, oraz zwykłymi infekcjami i nadwerę-żeniami.
Wszystkie bardziej poważne wypadki były odsyłane do Selene, zaś sama Cardenas pozostawała
wśród skalnych szczurów.
Była podwójnym wygnańcem. Ponieważ w jej ciele krą-żyły nanomaszyny, żaden ziemski rząd nie
zezwolił jej na lą-dowanie na swoim terytorium. Kosztowało ją to męża i dzie-ci- jak większość
mieszkańców Ziemi bali się, że uwolniona nanotechnologia spowoduje pandemiczne zarazy albo
pożre miasta jak niepowstrzymana armia mrówek, mieląc wszystko na szary proszek.
Jej gniew wobec Ziemi i nieuzasadnionych lęków Ziemian doprowadził do tego, że przyczyniła się
do śmierci Dana Ran-dolpha. Było to działanie niezamierzone, ale Selene ukarało ją za to
wygnaniem z jej laboratorium nanotechnologicznego; miał to także być środek ostrożności
przeciwko wykorzystaniu nanomaszyn do osobistej zemsty. Opuściła więc Selene i skazała się na
wy-gnanie wśród skalnych szczurów, wykorzystując swą wiedzę o ludzkiej fizjologii, by założyć
ambulatorium na Ceres. - Wiesz już, co zabiło Ripleya? - spytała Amanda, gdy wraz z Fuchsem
zasiedli na krzesłach przed biurkiem Cardenas. - Normalnie bym tego nie wykryła - rzekła twardo
Carde-nas. - Nie jestem patologiem. Niewiele brakowało, a byłoby mi umknęło.
Jej gabinet był bardzo mały -już przy trzech osobach mia-ło się wrażenie, że jest zatłoczony.
Cardenas postukała w kla-wiaturę na biurku i na ścianie naprzeciw drzwi pojawił się obraz ciała
Nilesa Ripleya w nienaturalnych kolorach. - Nie było niczego w oczywisty sposób
nieprawidłowego -zaczęła. - Żadnego widocznego urazu, choć na piersi i na ple-cach było kilka
małych siniaków.
- Co je spowodowało? - spytał Fuchs.
- Może upadł w skafandrze?
Fuchs skrzywił się, odwracając w stronę Amandy. - Zdarzało mi się upadać w skafandrze. To nie
powoduje siniaków.
Cardenas skinęła głową.
- Wiem. Pomyślałam, że może zmarł na atak serca. Wtedy właśnie zdecydowałam, żeby zrobić
skan - wyjaśniła. - Ale naczynia wień-cowe są czyste, a samo serce nie wykazuje żadnych
uszkodzeń. Fuchs zmrużył oczy patrząc na obraz. Ludzkie ciało, pomy-ślał. W jednej sekundzie
żyje, w drugiej jest martwe. Co się 2 tobą stało, Ripley?
OD____________________
Amanda chyba czytała mu w myślach.
- Co mu się w takim razie stało?
Wyraz twarzy Cardenas stał się jeszcze bardziej napięty. - Potem przyszedł mi do głowy udar.
Nadal jest mordercą numer jeden, nawet na Ziemi.
- No i?
- Popatrzcie na jego mózg.
Fuchs spojrzał na ekran, ale nie wiedział, co na tym podko-lorowanym rysunku jest prawidłowe, a
co nie. Dostrzegał biały obrys czaszki, a w nim różowawą masę mózgu. Dookoła mózgu i w nim
kłębiły się naczynia krwionośne, jak kłąb malutkich węży wijących się wewnątrz czaszki.
- Widzisz? - spytała Cadenas głosem ostrym jak bagnet. - Nie, nie widzę... czekaj chwilę! - Fuchs
zauważył, że więk-szość mózgu ma kolor różowawy, tymczasem jeden obszar miał moc-niejsze
pomarańczowe zabarwienie, prawie barwy przypalonej po-marańczy, które biegło przez całą masę
mózgu, od przodu do tyłu. - Ten pomarańczowy kolor? - spytał niepewnie. - Ten pomarańczowy
kolor - odparła Cardenas lodowatym głosem.
- Co to jest? - spytała Amanda.
- To właśnie go zabiło. Zniszczone neurony i komórki gle-jowe. Od przodu do tyłu czaszki.
Narobiło szkód jak pocisk, ale nie uszkodziło skóry.
- Mikrometeor? - rzucił Fuchs, choć już gdy to powiedział, uświadomił sobie, że brzmi to głupio.
- Przecież skafander nie był rozdarty - zaoponowała Amanda. - Czymkolwiek by było to coś -
rzekła Cardenas - przeszło przez przezroczyste tworzywo hełmu, potem przez skórę, nie
uszkadzając jej, przez kość czaszki, a potem usmażyło mu komórki mózgowe.
- Mein gott - mruknął Fuchs.
- Mam jeszcze dwa inne dowody - oświadczyła Cardenas jak policyjny śledczy.
Obraz na ekranie zmienił się i ukazała się martwa twarz Ri-pleya. Fuchs poczuł, że Amanda
poruszyła się na krześle i się-gnęła po jego dłoń. Ripley miał otwarte oczy i usta, a jego skóra
barwy mlecznej czekolady była bledsza niż to zapamiętał. To jest oblicze śmierci, rzekł w duchu.
Poczuł, że drży. Cardenas znów postukała w klawisze i obraz powiększył się, ukazując obszar tuż
powyżej nasady nosa Ripleya. - Widzicie to lekkie odbarwienie? - spytała Cardenas. Fuchs nie
dostrzegł niczego niezwykłego, ale Amanda po-wiedziała:
- Tak, malutkie kółeczko... jakby zwęglenie.
Cardenas pokiwała ponuro głową.
-1 jeszcze jeden kawałek łamigłówki.
Sięgnęła do szuflady biurka.
Fuchs zobaczył, że wyciąga kawałek taśmy, krótszy niż dziesięć centymetrów.
- To tkwiło w prawej rękawicy Ripleya, gdy go znaleziono - rzekła Cardenas, podając taśmę
Fuchsowi.
Spojrzał. Na taśmie wypisano nieusuwalnym flamastrem nazwisko BUCHANAN.
Cardenas mówiła dalej, chłodno i bezlitośnie. - Buchanan to mechanik, pracuje dla Humphries
Space Systems. Ma dostęp do takich narzędzi, jak ręczne lasery. - Lasery? - spytał Fuchs. -
Sądzisz, że Ripley został zabi-ty ręcznym laserem?
- Pożyczyłam taki z magazynu HSS - wyjaśniła Cardenas - i wypróbowałam na moim sojowym
steku. Jeden pikosekun-dowy impuls niszczy komórki w taki sam sposób, jak zniszczo-no komórki
mózgu Ripleya.
- Chcesz powiedzieć, że ten cały Buchanan z rozmysłem zabił Ripleya? - spytała słabym głosem
zaszokowana Amanda. - Dokładnie to chcę powiedzieć - odparła Cardenas gło-sem twardym i
bezlitosnym jak sama śmierć.
14
Jeszcze przed dotarciem do kwatery, Fuchs płonął wście-kłością. Poszedł prosto do kuchni i zaczął
z furią przerzucać rze-czy w szafce.
- Lars, co masz zamiar zrobić?
- Mordercy! - warknął Fuchs, grzebiąc w narzędziach i przyborach ułożonych na kuchennych
półkach. - Przywlókł ich tutaj! Wynajętych morderców.
- Ale co masz zamiar zrobić?
Wyjął bezprzewodowy śrubokręt i zważył go w dłoni.
- Nie za duży, ale wystarczy, żeby zrobić z niego maczugę.
Amanda wyciągnęła do niego ręce, ale odepchnął ją. - Co masz zamiar zrobić? - spytała, prawie
dusząc się ze strachu.
- Znaleźć tego całego Buchanana.
- Sam? Bez pomocy?
- A kto jeszcze tu jest? Ile mamy czasu, zanim Buchanan wsiądzie na jakiś statek Humphriesa i
odleci z Ceres na za-wsze?
- Nie możesz go ścigać! - krzyknęła Amanda. - Trzeba to załatwić zgodnie z prawem!
Ruszając w stronę drzwi, wrzasnął:
- Z prawem? Prawem? Nie mamy tu nawet wiejskiej rady.
Tu nie ma prawa!
- Lars, jeśli to naprawdę wynajęty morderca, on cię zabije!
Zatrzymał się przy drzwiach i zatknął śrubokręt za pas. - Amando, nie jestem kompletnym
durniem. Nie zabije ani mnie, ani nikogo innego.
- Ale jak chcesz...
Sięgnął do drzwi, odsunął je i wymaszerował na korytarz.
Chmury pyłu wznosiły mu się pod nogami.
Gdy Fuchs dotarł do Pubu, knajpa była zatłoczona. Musiał przepychać się do baru.
Barman rozpoznał go, ale uśmiechał się niewyraźnie.
- Cześć, Lars. Chcesz zwołać kolejny sejmik miejski? _ Znasz faceta nazwiskiem Buchanan? -
spytał Lars bez bawienia się we wstępy.
Barman lekko skinął głową.
_ a wiesz, gdzie mogę go znaleźć?
Wzrok barmana powędrował w jeden punkt, po czym padł znów na Fuchsa.
- Czego od niego chcesz?
- Chcę pogadać - odparł Lars, starając się mówić spokoj-nie.
- To palant, Lars.
- Nie przyszedłem tu, żeby wszczynać bójkę - odparł Lars.
Miał nawet poczucie, że to prawda.
- Cóż, Buchanan siedzi na końcu baru, o, tam.
- Dzięki.
Fuchs wziął aluminiowy kufel z piwem, po czym zaczął przebijać się przez tłum, aż znalazł się
przy Buchananie. Facet siedział z dwoma przyjaciółmi i plotkował z trójką kobiet w
minispódniczkach. Ich drinki stały na barze przed nimi. Buchanan był wysoki, miał szerokie
ramiona i był na tyle młody, że brzuch miał jeszcze pła-ski. Był blondynem o krótko
przystrzyżonych włosach, z wyjąt-kiem małej imitacji loku matadora z tyłu głowy. Miał szczupłą,
niepobrużdżoną zmarszczkami, spokojną twarz.
- Przepraszam, pan Buchanan? - spytał Lars odstawiając kufel na bar.
Buchanan zwrócił głowę w jego stronę, zlustrował Fuchsa i zobaczył krępego, starszego od niego
skalnego szczura w bez-kształtnym szarym swetrze i pomiętych spodniach, o sylwetce łasicy i
kwaśnym wyrazie szerokiej twarzy o grubych rysach. Facet miał jakieś narzędzie za pasem.
- Ja jestem Buchanan - odparł. - A kto ty, kurwa, jesteś? - Jestem przyjacielem świętej pamięci
Nilesa Ripleya - od-parł Lars.
Powiedział to cicho i bezbarwnym tonem, ale efekt był taki, jakby wykrzyczał to przez potężny
megafon. Wszystko w Pubie zamarło. Rozmowy, śmiech, nawet emocje zastygły w powietrzu.
Buchanan oparł prawy łokieć na barze i odwrócił się do Fuchsa.
- Ripley już nie będzie trąbił na prawo i lewo - rzekł z uśmiesz-kiem. Jeden z mężczyzn za nim
roześmiał się nienaturalnie. 90_________________________________________________ -
Naszywka z twoim nazwiskiem była w jego ręce. - Och, więc tam została. Już się zastanawiałem,
gdzie ją zgubiłem.
- Zabiłeś go.
Buchanan sięgnął wolno za siebie i wyjął ręczny laser z sakwy przyczepionej do paska. Położył go
ostrożnie na barze obok swojego drinka. Przewód zasilający prowadził do pasa; końcówka robo-
cza celowała w Fuchsa.
- A jeśli nawet go zabiłem, to co mi zrobisz? Fuchs wziął głęboki oddech. Bulgocząca jak lawa
wściekłość sprzed paru minut zamieniła się w lodowaty chłód. Czuł zimno i lodowaty spokój, ale
nie był ani o nanobit mniej wściekły niż przed chwilą.
- Sądzę - odparł cicho - że powinniśmy polecieć do Sele-ne i pozwolić władzom na
przeprowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa.
Buchananowi opadła szczęka. Spojrzał na Fuchsa, stojące-go przed nim jak uparty mały byczek.
Następnie uniósł głowę i wybuchnął śmiechem. Jego dwaj towarzysze też się roześmiali. Nikt inny
im nie zawtórował.
Fuchs trzasnął Buchanana w roześmianą twarz. Zaszokowany Buchanan dotknął swej krwawiącej
wargi i sięgnął po leżący na barze laser. Na to Fuchs był przygotowany. Przygwoździł rękę
Buchanana do baru potężnym uchwytem i prawą ręką wyjął zza paska śrubokręt.
Laser wypalił. Aluminiowy kufel Fuchsa zaczął wirować rozlewając piwo przez malutką dziurkę.
Fuchs złapał śrubokręt i zatopił go w piersi Buchanana. Trysnęła krew. Buchanan wy-glądał na
straszliwie zaskoczonego. Osunął się na podłogę, za-charczał i ucichł.
Schlapany krwią Buchanana Fuchs, nadal z buczącym śru-bokrętem w dłoni, sięgnął po laser.
Upadek Buchanana spowo-dował wyszarpnięcie przewodu zasilającego z rękojeści. Spojrzał na
zwłoki, po czym przeniósł wzrok na kumpli Bu-chanana. Stali z szeroko otwartymi oczami i
ustami. Odruchowo zaczęli się cofać.
Nadal milcząc, Fuchs obrócił się i wyszedł z cichego Pubu.
Trzy tygodnie później
15
Odbyło się coś w rodzaju rozprawy. Na stanowcze żądanie Fuchsa ludzie z Ceres wybrali sędziego,
przeszukując skompu-teryzowane akta osobowe; znaleziono kobietę, która pracowała dla
Humphries Space Systems jako prawnik specjalizujący się w kontraktach. Trybunał wybrano przez
losowanie; nikt z wy-branych nie mógł odmówić wywiązania się z tego obowiązku. Fuchs
występował jako własny obrońca. Sam właściciel Pubu i barman w jednej osobie zgłosił się do
pełnienia roli oskarżyciela. Sama rozprawa, która odbyła się w Pubie, trwała całe czter-dzieści pięć
minut. Do skalnej komory wcisnęli się praktycznie wszyscy ludzie przebywający na Ceres. Dwa
stoły i krzesła prze-sunięto do baru, by mógł tam usiąść sąd i oskarżony. Sędzina zasiadła na
wysokim laboratoryjnym stołku za barem. Wszyscy inni stali.
Sześciu świadków zeznało praktycznie to samo: Fuchs poprosił Buchanana o udanie się do Selene
w celu przeprowadzenia for-malnego śledztwa w sprawie śmierci Ripleya. Buchanan sięgnął po
laser. Fuchs zadźgał go śrubokrętem. Nawet dwóch kumpli Buchanana przyznało, że odbyło się to
właśnie w taki sposób. Przebity kufel Fuchsa przedstawiono jako dowód na to, że Buchanan
wystrzelił z lasera, zamierzając zabić Fuchsa. Jedyny problem pojawił się, gdy prokurator zapytał
Fuch-sa, dlaczego przyszedł do Pubu uzbrojony w narzędzie, którym zabił Buchanana.
- Wiedziałem, że jest niebezpieczny - przyznał otwarcie Fuchs.
~ Wiedziałem, że zabił Nilesa Ripleya...
- Sprzeciw - warknęła siedząca za barem sędzina. - Ta roz-Prawa dotyczy pana, panie Fuchs, a nie
śmierci Ripleya.
Krzywiąc się lekko, Fuchs wyjaśnił:
- Bałem się, że może być niebezpieczny. Powiedziano mi, że przyszedł do Pubu i rozpętał bójkę. I
było z nim paru kumpli. - Więc uzbroił się pan w śmiercionośną broń? - spytał prokurator.
- Pomyślałem, że użyję narzędzia jako pałki, gdyby doszło do walki. Nie miałem zamiaru go
zadźgać.
- Ale właśnie to pan zrobił.
- Tak. Kiedy próbował do mnie strzelić, zareagowałem, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.
Broniłem się. - Dość skutecznie - mruknęła sędzina.
Wyrok nie był zaskoczeniem. Fuchsa uznano za niewinne-go, a zabójstwo za działanie w obronie
własnej. Prokurator za-stąpił sędzinę za barem i ogłosił kolejkę dla wszystkich na koszt firmy.
Amanda była zachwycona, ale Fuchs przez kolejne kilka dni był ponury.
- To jeszcze nie koniec - powiedział jej pewnej nocy, gdy leżeli razem w łóżku.
- Lars, kochany - rzekła Amanda - nie wolno ci się tak zadręczać. Działałeś w obronie własnej.
- Naprawdę powinienem był polecieć z nim do Selene. Ale wiedziałem, że on nigdy na to nie
pozwoli. Nigdy. - To nie twoja wina, że musiałeś go zabić. To była obrona własna. Wszyscy o tym
wiedzą. Nie musisz się zadręczać. - Ale ja się tym nie zadręczam! - odwrócił się w jej stronę. W
ciemnościach oświetlonych tylko cyframi zegara ze ściennego ekranu z trudem mógł dostrzec
zaskoczony wyraz jej pięknej twarzy. - Nie mam wyrzutów sumienia z powodu zabicia tego
szkod-nika - rzekł cicho i stanowczo Fuchs. - Wiedziałem, że tak bę-dzie. Wiedziałem, że on nie
usłucha głosu rozsądku. Amanda wyglądała na zaskoczoną, prawie przerażoną.
- Ależ Lars...
- Nikt by z tym nic nie zrobił. Wiedziałem, że to jedyna metoda wymierzenia sprawiedliwości.
- Wiedziałeś? Cały czas wiedziałeś?
- Chciałem go zabić - rzekł Fuchs tak żarliwie, że głos pra-wie mu drżał. - Zasłużył na śmierć.
Chciałem zabić tego aroganckiego durnia.
- Lars... nigdy nie widziałam, żebyś się tak zachowywał. - Martwi mnie tylko reakcja Humphriesa
na to wszystko. Ne-gocjacje wykupu Helvetii oczywiście możemy uznać za zakończo-ne.
Buchanan był jednym z argumentów, które miały nas skłonić do wyniesienia się z Pasa. Ciekawe,
co jeszcze będzie próbował zrobić? Amanda milczała przez chwilę. Fuchs patrzył na jej śliczną
twarz, tak zmartwioną, tak pełną troski o niego. O mało się nie uśmiechnął. Twarz, dla której
wyruszyło tysiąc statków kosmicznych. No, parę setek.
Ona tymczasem rozmyślała o tym, że jej mąż zmienił się w opętanego zemstą szaleńca. Może tylko
na godzinę, ale prze-cież Lars poszedł do Pubu, żeby z zimną krwią zabić człowieka. I wcale go to
nie martwi, ani nie przeraża.
Ją to przerażało.
Co ja mogę zrobić, zastanawiała się. Jak mam go powstrzy-mać przed zamienieniem się w brutala?
Nie zasłużył na to. Zmu-szanie go do stania się potworem nie jest fair. Rozmyślała in-tensywnie,
ale dostrzegła tylko jedną metodę na powrót do zdrowia psychicznego.
- Lars - odezwała się w końcu - czemu nie porozmawiasz z Martinem?
Prychnął ze zdumieniem.
- Twarzą w twarz? Z nim?
- Twarzą w twarz.
- Na tę odległość nie jest to możliwe.
- To polecimy do Selene.
Jego wyraz twarzy zastygł.
- Nie chcę, żebyś znalazła się blisko niego.
- Martin,mnie nie skrzywdzi - rzekła. Wodząc dłonią po jego szerokiej piersi, mówiła dalej: - I to
ciebie kocham, nie jego. Nie masz się co bać Martina, czy jakiegokolwiek innego człowieka we
wszechświecie.
- Nie chcę, żebyś leciała do Selene - oznajmił stanowczo szeptem.
- Nie możemy lecieć na Ziemię, nie spędziwszy całych ty-godni na treningu.
- Wirówka - mruknął.
- Zostanę tu, Lars, jeśli tego chcesz. Ty polecisz do Sele-ne i porozmawiasz z Martinem.
- Nie - odparł natychmiast. - Nie zostawię cię tutaj.
-Tylko...
- Polecisz ze mną do Selene. Ja porozmawiam z Humphrie-sem. Jeśli oczywiście będzie chciał ze
mną rozmawiać. Amanda uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. - Powinniśmy coś z tym
zrobić, zanim konflikt przerodzi się w otwartą wojnę.
Fuchs przyciągnął ją do siebie i odparł łagodnym tonem:
- Mam nadzieję. Naprawdę mam taką nadzieję.
Westchnęła. To mi się bardziej podoba, pomyślała. Bardziej przypomina człowieka, którego
kocham.
Humphries pożąda Amandy, rozmyślał Fuchs. Tylko jej.
A może ją dostać tylko po moim trupie.
- Przylatuje tutaj? - spytał Martin Humphries, nie dowie-rzając słowom swej asystentki. - Do
Selene?
Dianę Verwoerd pozwoliła, by mały grymas niezadowolenia pojawił się na jej twarzy.
- Z mężem - dodała.
Humphries wstał z fotela i o mało nie zaczął tańczyć wokół biurka. Mimo kwaśnej miny swojej
asystentki czuł się jak mały chłopiec czekający na Boże Narodzenie.
- Fuchs chce rozmawiać z tobą twarzą w twarz - oznajmiła Verwoerd, zakładając ręce na piersi. -
Wątpię, żeby pozwolił żonie zbliżyć się do ciebie choćby na kilometr.
- Tak mu się tylko wydaje - zaoponował Humphries. Od-
wrócił się w stronę elektronicznego okna na ścianie za biur-
kiem i postukał parę razy w zegarek. Przestrzenny obraz na ścianie zaczął się zmieniać. Fuchs
zatrzymał go na alpejskiej scenerii z nastrojową wioską, z domami o stromych dachach i wysmukłą
kościelną wieżą na tle pokrytych śniegiem szczy-tów.
To już przeszłość, pomyślała Verwoerd. Od czasów wielkich lawin w Alpach nie ma już za wiele
śniegu.
Zwracając się z powrotem do niej, Humphries rzekł:
- Fuchs przylatuje tu, żeby się poddać. Będzie próbował urwać ile się da z zaproponowanych
dziesięciu milionów. Zabie-ra Amandę, bo wie - może tylko podświadomie - że tak napraw-dę chcę
tylko jej.
- Sądzę, że powinniśmy się temu przyjrzeć bardziej reali-stycznie - rzekła Verwoerd podchodząc
wolno do biurka. Humphries przez chwilę świdrował ją wzrokiem.
- Myślisz, że nie jestem realistą?
- Myślę, że Fuchs przylatuje tu negocjować wykup swojej firmy. Raczej wątpię w to, żeby jego
żona miała być częścią oferty. Zaśmiał się.
- Może ty tak nie uważasz. Może on tak nie uważa. Ale ja tak właśnie sądzę. I tylko to się liczy.
Założę się, że Amanda podzieli moje zdanie.
Verwoerd powstrzymała się przed energicznym potrząśnię-ciem głową. On ma bzika na punkcie tej
kobiety. Całkowicie oszalał. Po czym uśmiechnęła się w duchu. Jak mogłabym to wykorzy-stać?
Jak mogę sprawić, by szaleństwo stało się zaletą?
Dossier: Oscar Jiminez
Po ukończeniu szkoły Nowej Moralności w wieku siedem-nastu lat Oscar został wysłany do
dalekiego Bangladeszu na dwa lata służby publicznej. Było to obowiązkowe; Nowa Moralność
wymagała dwóch lat służby w ramach spłaty inwestycji, jaką poczyniła, kształcąc młodego
człowieka i socjalizując go. Oskar pracował ciężko w miejscu, które kiedyś było Ban-gladeszem.
Podnoszący się poziom morza i straszliwe burze, które towarzyszyły letnim monsunom,
spustoszyły nisko położony kraj. Tysiące ludzi zginęło podczas wylewu Gangesu. Oscar widział,
jak wiele biednych, żałosnych ofiar modli się do rzeki o litość. Na próżno. Nabrzmiała rzeka
pożarła pogan bez miłosierdzia. Oscar uświadomił sobie, że wiernych zginęło tyle samo. Szczęście
uśmiechnęło się do niego po raz drugi, gdy za-kończył dwuletnią służbę publiczną. Zarządca
Nowej Moralno-ści w Dakce, Amerykanin z Kansas, namawiał Oscara na pracę w kosmosie,
daleko od Ziemi.
Oscar wiedział, że z przełożonym nie należy się spierać, ale był tak zaskoczony, że wyrzucił z
siebie:
- Ale ja nie jestem astronautą.
Zarządca uśmiechnął się łagodnie.
- Mamy wakaty na różnych stanowiskach. Na wiele z nich doskonale się nadajesz.
- Naprawdę?
Oskar był przekonany, że jego kwalifikacje to podnoszenie ciężkich rzeczy, bycie gońcem,
przygotowanie prostych faktur i wykonywanie poleceń.
Administrator skinął głową.
- Tak. Oczywiście, trzeba szerzyć boże dzieło wśród bez-bożnych humanistów i nieokrzesańców z
pogranicza. Któż mógłby odmówić szerzenia bożego dzieła? I tak Oscar Jiminez poleciał na Ceres
i został zatrudniony w magazynie He-lvetia Ltd.
16
Hotel Luna w Selene zaliczył kilka zmian kierownictwa od czasów jego wybudowania przez
korporację Yamagata. Za dawnych dni, gdy społeczność księżycowa wygrała krótką, dramatyczną
wojnę przeciwko ONZ i ogłosiła niepodległość, turystyka wyglądała na niezły sposób zarabiania
pieniędzy dla nowo proklamowanego Selene. Zbudowane na Księżycu klipry rakietowe Masterson
Aerospace obniżyły cenę transportu z Ziemi do poziomu, gdzie średnio zamożny turysta - z
gatunku takich, którzy fundują sobie „wakacje z przygodą” na Antarktyce, w puszczy amazońskiej
czy w innych dzikich i egzotycznych miej-scach - mógł sobie pozwolić na największą przygodę
życia: podróż na Księżyc.
Niestety, otwarcie hotelu zbiegło się prawie dokładnie z wystąpieniem pierwszych poważnych
skutków przełomu cie-plarnianego. Naukowa debata i polityczne przepychanki trwały pół wieku,
aż nagromadzone w ziemskiej atmosferze gazy cieplar-niane i oceany rozpoczęły gwałtowną
zmianę globalnego klima-tu. Błyskawicznie po sobie następujące katastrofalne powodzie
spustoszyły większość miast na wybrzeżu. Trzęsienia ziemi znisz-czyły Japonię i amerykański
Midwest. Lodowce i góry lodowe zaczęły się topić, a poziom mórz na całej Ziemi wzrósł.
Delikatna pajęczyna energetycznej sieci przesyłowej na większości obszarów rozpadła się, przez co
setki milionów ludzi zaczęło żyć w ciem-nościach i chłodzie jak w epoce przed wielką rewolucją
przemy-słową. Ponad miliard ludzi straciło dach nad głową, źródło utrzy-mania, wszystko, na co
pracowali. Setki milionów zginęły. Turystyka stała się ekstrawagancją dostępną tylko dla naj-
bogatszych, którzy żyli jak w wieżach z kości słoniowej, w kom-forcie i dobrobycie, niepomni
cierpień swoich braci. Hotel Luna wyludnił się, ale nigdy go nie zamknięto. Z naiwną nadzieją,
kolejni właściciele próbowali osiągnąć choćby połowiczny sukces.
Uważnemu gościowi bogaty i obszerny westybul hotelu jawił Sl?jako nieco zapuszczony. Dywany
były w niektórych miejscach y«_________________________________________ wytarte,
orientalne stoliki i wygodne fotele wyglądały na zuży-te, a dekoracje ze sztucznych kwiatów
sprawiały wrażenie, jak-by już dawno temu ktoś zapomniał je wymienić. W oczach Larsa Fuchsa
westybul hotelu Luna wyglądał jednak na niezwykle elegancki i schludny. On i Amanda jechali
rucho-mymi schodami od wejścia do hotelu na Grand Plaża. Lśniące kurtyny prawdziwej wody
spływały po nachylonych płytach z granitu wydobytego na księżycowych wyżynach. Wodę oczy-
wiście odzyskiwano, ale mieć taką fontannę! Jakież to eleganc-kie!
- Patrz! - krzyknął Fuchs, pokazując sadzawki, do których spływała woda. - Żywe ryby!
Stojąca obok niego Amanda uśmiechnęła się i pokiwała głową. Dawno, dawno temu, bywała w
tym hotelu na randkach. Pamię-tała restaurację „Widok na Ziemię”, z holograficznymi oknami.
Martin Humphries zabierał ją tutaj. Pływające w sadzawkach ryby widniały w menu. Amanda
zauważyła, że było ich mniej niż daw-niej.
Gdy dotarli na poziom westybulu i zeszli ze schodów, Fuchs rozpoznał muzykę sączącą się cicho z
głośników na suficie: kwartet Haydna. Urocze. Czuł się jednak nie na miejscu w swoim zwy-kłym,
szarym kombinezonie, jak ubogi student przekradający się do wspaniałego pałacu. Z Amanda u
boku nie miało to jednak znaczenia. Miała na sobie biały kombinezon bez rękawów; na-wet zapięty
pod szyję nie mógł ukryć wspaniałych krągłości jej ciała.
Fuchs nie zwrócił uwagi na to, że obszerny westybul był praktycznie pusty. Było tu cicho i
spokojnie, co stanowiło miłą odmianę po nieustannym szumie wentylatorów i cichym stuka-niu
odległych pomp, które to odgłosy stanowiły nieodłączny element życia na Ceres.
Gdy dotarli do recepcji, Fuchs przypomniał sobie, że ich rachunek pokrywa Martin Humphries.
Humphries uparł się. Fuchs chciał się o to wykłócać, gdy lecieli z Ceres do Selene fuzyjnym
statkiem Humphriesa, ale Amanda mu to wyperswadowała. - Niech zapłaci za hotel, Lars -
poradziła mu z uśmiechem osoby wtajemniczonej. - Jestem pewna, że odbije to sobie na cenie, jaką
chce nam zapłacić za Helvetię.
Fuchs niechętnie zgodził się na skorzystanie z hojności Humphriesa. Teraz, w hotelowej recepcji,
poczuł, że nadal go to drażni.
Gdy otwarto hotel Yamagata, wypełniali go odziani w uni-formy boye od noszenia bagażu i
pokojówki gotowe na każde skinienie. To już przeszłość. Recepcjonista siedział sam za ladą z
polerowanego bazaltu, ale postukał w klawisze i z ukrytej ni-szy wyjechał samobieżny wózek na
bagaże. Fuchs i Amanda ułożyli na nim swoje torby podróżne, a wózek posłusznie potoczył się za
nimi do windy, która miała ich zawieźć do apartamentu. Fuchs otworzył szeroko oczy na widok
apartamentu. - Ale luksus - rzekł, a na jego skwaszonej twarzy pojawił się cień uśmiechu. -
Prawdziwy luksus.
Nawet Amanda była pod wrażeniem.
- Nigdy dotąd nie byłam w żadnym z tych pokoi.
Uśmiech Fuchsa nagle zmienił się w podejrzliwy grymas.
- Wiesz, on mógł założyć tu podsłuch.
- Kto? Martin?
Fuchs ponuro skinął głową, jakby bał się mówić.
- Po co miałby zakładać podsłuch w pokojach?
- Żeby się dowiedzieć, co planujemy mu powiedzieć, jakie będzie nasze stanowisko w
negocjacjach, jaka jest dolna stawka. Były jeszcze inne rzeczy, ale nie chciał jej o tym mówić.
Pancho wspomniała, że Humphries nagrywał własne przygody seksual-ne w sypialni swojej willi.
Może ukrył kamery także i w tym pokoju? Zerwał się, podszedł do konsoli telefonu ustawionej na
końcu stołu i zadzwonił do recepcji.
- Słucham pana - odezwał się recepcjonista z ekranu. Chwilę wcześniej był tam obraz Vickreya z
zakonnicami i motylami. - Ten pokój jest nie do przyjęcia - oświadczył Fuchs. - Czy jest jakiś
inny?
Recepcjonista uśmiechnął się leniwie.
- Tak, proszę pana, mamy kilka wolnych pokoi. Proszę so-bie wybrać.
Fuchs skinął głową. Nie mógł założyć podsłuchu wszędzie, Pomyślał.
- Cieszę się, że zdecydował się pan na to spotkanie - rzekł Martin Humphries, uśmiechając się zza
swojego wielkiego biur-1UU ka. - Sądzę, że dzięki temu dobijemy targu w znacznie milszych
warunkach.
Odchylił się do tyłu, przechylając fotel tak, że Fuchs po-myślał: zaraz położy nogi na biurko.
Humphries najwyraźniej czuł się całkowicie swobodnie w swojej willi zbudowanej pod powierzch-
nią Księżyca. Fuchs przysiadł sztywno w pluszowym fotelu usta-wionym przed biurkiem, czując
niepewność, znużenie i sztywność w niewygodnym szarym garniturze, który kupiła mu Amanda w
jakiejś absurdalnej cenie w eleganckim hotelowym sklepie. Zo-stawił Amandę w hotelu; nie chciał,
żeby przebywała w tym sa-mym pomieszczeniu, co Humphries. Zgodziła się na to życzenie i
powiedziała mężowi, że podczas spotkania pójdzie na zakupy w Grand Plaża.
Humphries czekał, aż Fuchs się odezwie. Ponieważ milczał, Humphries rzekł:
- Mam nadzieję, że dobrze pan spał.
Fuchs znów pomyślał o ukrytych kamerach. Odchrząknął i odparł:
- Tak, dziękuję.
- Czy hotel jest wygodny? Wszystko w porządku?
- Hotel jest znakomity.
Trzecią osobą w pokoju była Dianę Verwoerd siedząca w drugim fotelu ustawionym przy biurku.
Przestawiła go tak, że siedziała zwrócona w stronę Fuchsa, a nie Humphriesa. Podobnie jak jej szef
włożyła formalny kostium. Strój Humphriesa, barwy bur-gunda, był misternie przetykany srebrną
nitką, zaś jej strój, uszy-ty z materiału barwy kości słoniowej, był znacznie skromniejszy.
Spódnica z rozcięciami ujawniała jednak długie i smukłe nogi. Nikt nie przerywał milczenia.
Fuchs patrzył na holookno za biurkiem Humphriesa. Przedstawiało bujny ogród na zewnątrz domu,
barwne kwiaty i piękne drzewa. Piękne, pomyślał, ale sztuczne. Wyhodowane. Ostentacyjny pokaz
bogactwa i potęgi, mający zaspokoić kaprys jednego człowieka. Ilu głodującym, bezdom-nym
ludziom na Ziemi Humphries mógłby pomóc, gdyby chciał, zamiast budować ten udawany raj na
Księżycu tylko dla siebie? W końcu odezwała się Verwoerd, cierpkim, formalnym to-nem:
- Spotkaliśmy się tu, by negocjować ostateczne warunki sprzedaży Helvetia Ltd koncernowi
Humphries Space Systems. - Nie, nie dlatego - odparł Fuchs.
Humphries wyprostował się w fotelu.
- Nie dlatego?
- Jeszcze nie - zwrócił się do niego Fuchs. - Najpierw musimy porozmawiać o paru morderstwach.
Humphries spojrzał na Verwoerd; przez sekundę wyglądał na wściekłego. Opanował się jednak
prawie natychmiast. - Co chce pan przez to powiedzieć? - zapytała spokojnie Verwoerd.
- Co najmniej trzy statki poszukiwaczy zaginęły w ciągu ostatnich kilku tygodni - odparł Fuchs. -
Koncern Humphries Space Systems zawsze zgłaszał potem roszczenia do asteroid, w pobliżu
których przebywali poszukiwacze.
- Panie Fuchs - odparła Verwoerd, z kpiącym uśmieszkiem - dopatruje się pan sp;sku w zwykłych
przypadkach. Humph-ries Space Systems ma dziesiątki statków przeszukujących Pas. - Tak, i jest
to diabelnie kosztowne - dodał Humphries. - Mamy jeszcze oczywiste morderstwo Nileya Ripleya
na Ceres dokonane przez pracownika HSS - z uporem kontynuował Fuchs. - Z tego co słyszałem -
warknął Humphries -już załatwił pan sprawę sam. Sprawiedliwość jako zemsta, co? - Byłem
sądzony. Uznano to za samoobronę.
- Sądzony! - prychnął Humphries. - Przez swoich kumpli, skalne szczury.
- Pański pracownik zamordował Nilesa Ripleya!
- Nie z mojego polecenia - zapewnił żarliwie Humphries. - To nie moja sprawa, że jakiś świr,
któremu płacę pensję, wdał się w bójkę.
- Ale skorzystał pan na tym.
- Jak wyciągnął pan z tego jakieś wnioski? - spytała chłodno Verwoerd.
- Ripley był kluczowym pracownikiem w naszym programie budowy habitatu. Skoro nie żyje,
musieliśmy wstrzymać prace. - Więc?
- Więc po przejęciu Helvetia Ltd jedyną firmą, która będzie w stanie dokończyć ten projekt, będzie
HSS.
- I w jaki sposób miałbym na tym skorzystać? - dopytywał S1ę Humphries. - Dokończenie waszego
durnego habitatu nie wzbogaca mnie ani o centa.
- Bezpośrednio może nie - odparł Fuchs. - Ale bezpiecz-niejsza i zdatniejsza do życia Ceres
ściągnie do Pasa więcej lu-dzi. Pańska firma będzie kontrolować ich zaopatrzenie, żywność,
powietrze, jakim oddychają, więc czy nie będzie pan z tego czer-pał zysków?
- Oskarża mnie pan o...
Verwoerd przerwała kłótnię.
- Panowie, mieliśmy rozmawiać o sprzedaży Helvetia Ltd, a nie omawiać przyszłość Pasa Asteroid.
Humphries spojrzał na nią z oburzeniem, po czym wziął głę-boki oddech i przyznał niechętnie:
- Słusznie.
Zanim Fuchs był w stanie się odezwać, Verwoerd dodała:
- Co się stało, już się nie odstanie, przeszłości nie zmieni-my. Pracownik HSS dopuścił się
morderstwa, a pan spowodo-wał, że zapłacił za to najwyższą cenę.
Fuchs zastanawiał się, co powiedzieć.
- Teraz powinniśmy przejść do interesów - oświadczyła Verwoerd - i ustalić cenę za Helvetia Ltd
Humphries natychmiast podskoczył.
- Moja pierwotna oferta opierała się na wycenie majątku spółki, z którego nie zostało nic po
pożarze w magazynie. - Który nie był przypadkowy.
- Nie był przypadkowy?
- To nie był wypadek. To podpalenie.
- Ma pan jakieś dowody?
- Nie mamy na Ceres ekspertów dochodzeniowych. W ogóle żadnych śledczych.
- Więc nie ma pan dowodów.
- Panie Fuchs - rzekła Verwoerd -jesteśmy gotowi zapła-cić panu trzy miliony międzynarodowych
dolarów za pozostałe aktywa HeWetia Ltd, z których, szczerze mówiąc, została tylko renoma firmy
wśród górników i poszukiwaczy. Niewiele więcej. Fuchs patrzył na nią w milczeniu przez dłuższą
chwilę. Jaka pewna siebie, pomyślał. Jaka opanowana i niewzruszona, a na-wet piękna, w jakiś
chłodny, odległy sposób. Jak rzeźba z lodu. - No więc? - ponaglił go Humphries. - Szczerze
mówiąc, trzy miliony to właściwie prezent. Realistycznie rzecz biorąc, pańska firma nie jest warta
nawet połowy tego.
- Trzysta milionów dolarów - mruknął Fuchs.
- Słucham? Co pan powiedział?
- Może mi pan złożyć ofertę na trzysta milionów dolarów. Albo trzy miliardy. To nie ma
znaczenia. Nie zamierzam jej sprze-dać.
- To głupota! - wyrwało się Humphriesowi.
- Nie sprzedam jej panu za żadne pieniądze. Nigdy. Wra-cam na Ceres i zaczynam od nowa.
- Pan zwariował.
- Zwariowałem? Być może. Wolę być wariatem niż oddać ją panu.
- To samobójstwo - rzekł Humphries.
- Czy to ma być groźba?
Humphries spojrzał na Verwoerd, po czym przeniósł wzrok na Fuchsa i uśmiechnął się skąpo.
- Ja nie wygłaszam gróźb, panie Fuchs. Ja składam obiet-nice.
Fuchs wstał.
- To ja złożę panu obietnicę. Chce pan walki, będzie miał pan walkę. Chce pan wojny, będzie miał
pan wojnę. } nie spodo-ba się panu mój sposób walki, to panu obiecuję. Studiowałem historię
wojskowości. Była obowiązkowa w mojej szkole. Umiem walczyć.
Humphries oparł się o biurko i zaśmiał.
- Proszę, może się pan śmiać - rzekł Fuchs, wskazując na
Humphriesa swoim grubym palcem. - Proszę tylko pamiętać
o jednym: pan ma więcej do stracenia.
- Już nie żyjesz, Fuchs - warknął Humphries.
Fuchs skinął głową.
- Jednego z nas to na pewno spotka.
Odwrócił się i wyszedł z gabinetu.
Przez kilka chwil Humphries i Verwoerd siedzieli, patrząc w milczeniu na drzwi, którymi wyszedł
Fuchs.
- Przynajmniej nie trzasnął drzwiami - skomentował cierp-ko Humphries.
- Rozzłościłeś go na tyle, że chce walczyć - odparła Ver-woerd z zatroskanym grymasem. -
Zagoniłeś go do rogu i teraz ma poczucie, że w walce nie ma już nic do stracenia. Humphries
prychnął ze złością.
- Jego? Tą małą łasicę? To śmieszne. On umie walczyć! Uczył się historii wojskowości!
- Może i się uczył - rzekła Dianę.
- I co z tego? - odparł Humphries ostrożnie. - Na litość boską, on jest ze Szwajcarii! Niespecjalnie
bitny naród. Co może zrobić? Udusi mnie w serze szwajcarskim? Zajodłuje mnie na śmierć?
- Nie podchodziłabym do tego tak lekko - rzekła Verwoerd, nadal patrząc na zamknięte drzwi.
17
- Piractwo?
Brwi Hectora Wilcoxa uniosły się prawie do linii posiwia-łych włosów.
Eryk Żarski miał niepewny i nieszczęśliwy wyraz twarzy. Spacerowali po alejkach w pobliżu
budynku MUA. W powie-trzu czuć było wiosnę, drzewa wypuszczały pąki, mieszkańcy
Petersburga wylegli do parku, uszczęśliwieni widokiem słońca. Kobiety opalały się na trawie, w
rozpiętych długich ciemnych płaszczach, ukazujących grube, niezgrabne ciała odziane tylko w
skąpe bikini. Wystarczy, żeby zadeklarować celibat, pomyślał Wilcox, patrząc na nie z
niesmakiem.
Żarski był na co dzień spokojnym, zadowolonym, sympa-tycznym biurokratą, którego najpilniejsze
potrzeby obejmowały zwykle dodatkowy dzień wolnego, żeby mógł pojechać do ro-dziny w Polsce
na dłuższy weekend. Teraz jednak okrągła, czer-wonawa twarz była śmiertelnie poważna i aż
kipiała od emocji. - Właśnie takie oskarżenia wysuwa - rzekł Żarski. - Pirac-two.
Wilcoxowi nie uśmiechało się popsucie jego poobiedniego spaceru przez podwładnego, który
chyba oszalał. - Kto to jest?
- Nazywa się Lars Fuchs. Tomasselli przedstawił mi tę sprawę.
Fuchs oskarża Humphries Space Systems o piractwo w Pasie Asteroid.
- To jakiś nonsens!
- Zgadzam się - rzekł szybko Żarski. - Ale Tomasselli trak-tuje to poważnie i założył oficjalne akta.
- Tomasselli - rzekł Wilcox, jakby to słowo wydawało brzydki zapach. - Ten przewrażliwiony
Włoch. Węszył spisek, kiedy Yamagata złożył ofertę przejęcia Astro Corporation. - Przejęcie
nigdy nie doszło do skutku - przypomniał Żar-ski - głównie dlatego, że Tomasselli zmusił GRE do
protestu. - A teraz przyjmuje poważnie oskarżenia o piractwo? Prze-ciwko Humphries Space
Systems?
1UD_______________________________________________________
Kiwając głową z niezadowoleniem, Żarski rzekł:
- Twierdzi, że ma dowody na poparcie oskarżenia, ale na razie, z tego co widzę, to tylko
przypuszczenia. - I czego on ode mnie oczekuje, u licha? - poskarżył się łagodnie Wilcox. Nie był
człowiekiem tracącym panowanie nad sobą. Nigdy mu się to nie zdarzało. Ludzie, którzy nie
umieli nad sobą zapanować, nie zachodzili tak wysoko w hierarchii MUA.
- Akta już zostały założone - rzekł przepraszającym tonem Żarski.
- Tak. Cóż, w takim razie będziemy musieli rzucić na nie okiem - westchnął Wilcox. - Piractwo? W
Pasie Asteroid? A nawet jeśli to prawda, to co możemy z tym zrobić? Na litość boską, nie mamy
nawet administratora na Ccres. MUA nie ma przedstawicieli w całym Pasie.
- Mamy na Ceres dwóch kontrolerów lotów.
- Pff! - Wilcox potrząsnął głową. - Jak oni każą się tam nazywać? Skalne szczury? Tak się szczycą
tą niezależnością. Oparli się podjętej przez nas próbie założenia porządnego biura na Ceres. To
czemu skarżą się na piractwo?
- Skarży się jedna osoba: Lars Fuchs.
- Jestem pewien, że to jakiś maniak - oświadczył Wilcox.
- Albo ofiara - przytaknął Żarski.
Waltzing Matilda
Żołądek Wielkiego George’a poskarżył się głośno. George wyprostował się, co w skafandrze nie
było łatwą sprawą i rozejrzał się dookoła. Na tle rozgwieżdżonego nieba Waltzing Matilda wisiała
nad jego głową jak wielkie hantle, habitat i moduł logistyczny na przeciwległych końcach
kilometrowej liny fule-renowej, powoli obracając się dookoła modułu napędowego w piaście.
Już długo cię nie karmiłem, powiedział do swego żołądka George. I jeszcze trochę czasu minie,
zanim dostaniesz papu, a i wtedy będzie ono skromne.
Asteroida, nad którą pracował George, była małym, brud-nym kawałkiem skały, ciemną asteroida
węglową, bogatą w hy-draty i związki organiczne. W Selene będzie warta fortunę. Nie wyglądała
na to. Ciemna bryłka pyłu, podziobana, jakby prze-chodziła ospę, z porozrzucanymi po
powierzchni skałkami, ka-mykami i głazami. Grawitacja za mała, żeby utrzymać piórko. Brzydki
kawał skały. Taka jesteś, rozmyślał George, a jak z tobą skoń-czymy, będziesz jeszcze brzydsza.
George uświadomił sobie, że jest miliony kilometrów od jakiegokolwiek zamieszkałego miejsca,
sam w ciemności i chłodzie, jeśli nie liczyć Turka siedzącego w środku Matil-dy i obserwującego
wskaźniki, kucając na swoim brzydkim ka-wałku skały, pocąc się w skafandrze jak nastolatek na
pierw-szej randce, z burczącym żołądkiem, bo racje żywnościowe były skąpe.
A mimo to czuł się szczęśliwy. Wolny jak ptak. Z trudem powstrzymał się, żeby nie zacząć
śpiewać. Wiedział, że Turek mógłby się przestraszyć. Dzieciak nie jest do tego przyzwycza-jony.
Potrząsając głową w przypominającym akwarium hełmie, George wrócił do pracy. Montował laser
tnący, podłączając pakiet zasi-lający i sterowanie, ostrożnie czyszcząc miedziane lustra z pyłu i
sprawdzając, czy są poprawnie zamocowane w gniazdach, bez żadnych luzów. Była to ciężka
fizyczna praca, choć w miniaturo-wej grawitacji asteroidy sprzęt nie ważył nic. Jednak samo pod-
niesienie ramienia w sztywnym, niewygodnym skafandrze, schylenie się czy odwrócenie,
wymagało świadomego wysiłku woli i więk-szej siły mięśni niż ta, do której przyzwyczajony był
człowiek z nizin. George w końcu zdołał wszystko ustawić, lusterka celu-jące laserów wymierzył
dokładnie w miejsce, od którego zaczy-nał cięcie, cewka nadprzewodząca modułu zasilającego
była pod-łączona i naładowana.
George miał zamiar wyciąć fragmenty asteroidy i zabrać je na pokład Matildy, by zawieźć je do
Selene. Poszukiwacz, który miał prawa do tej skały, nie dostanie ani grosza, dopóki George nie
zacznie wysyłać rudy, a George spóźniał się, bo przeklęty laser ciągle nawalał. Nie ma rudy, nie ma
kasy. George doskona-le o tym wiedział. Teraz walczył o zgromadzenie solidnego ładunku rudy i
wysłanie go do Selene, zanim opróżni się spiżarnia Ma-tildy.
Podczas pracy przypomniał sobie dzieciństwo w Adelajdzie, szkołę i wiersz, który napisał jakiś
Jankes podczas gorączki zło-ta na Jukonie, prawie dwieście lat temu.
Czyś był w wielkiej samotności,
Gdy Księżyca pełne ciało.
Nad lodową lśniło górą,
W ciszy, gdzie się słyszeć dało,
Tylko wycie złej wilczycy,
Opadało śniegu kwiecie.
Ty, pólmartwy, w martwym świecie.
Za złotem tęskniłeś przecie,
W górze, w złocie i w zielem,
Zorza tańczyła smugami,
Żebyś poznał smak muzyki1
George pokiwał ponuro głową i sprawdził laser. Głód, noc i rozgwieżdżone niebo, zgadza się. Tego
mamy pod dostatkiem. I mroczny, martwy świat, prawda? - zwrócił się do obojętnej aste-roidy. A
jak już o tym mówimy, to pewnie masz w sobie trochę złota, prawda? Jakie to dziwne - woda warta
więcej od złota. Cena złota spadła do poziomu dowolnego metalu przemysłowego. Ju-bilerzy na
Ziemi pewnie szaleją.
- George? - w słuchawkach rozległ się głos Turka.
- Tak? Co jest?
Dzieciak miał na imię Nodon.
- Coś się przemieszcza na granicy rozdzielczości radaru. - Przemieszcza? - George’owi przyszło
do głowy, że może to być mały księżyc, towarzysz ich asteroidy. Ale na granicy rozdzielczości
radaru? Bardzo mało prawdopodobne. - Ma znaczną prędkość. Zbliża się bardzo szybko. Było to
najdłuższe zdanie, jakie dzieciak wygłosił podczas całego lotu. Musiał się bać.
- Nie może być na kursie kolizyjnym - rzekł George.
- Nie, ale leci w naszą stronę. Szybko.
George spróbował wzruszyć ramionami w skafandrze, ale nie udało mu się.
- Dobrze, obserwuj to coś. To może być inny statek.
- Chyba tak.
- Jakieś wiadomości?
-Nie. Nic.
3 Robert Service „ The Shooting of Dan McGrew”
- Dobrze - rzekł zdziwiony George. - Przywitaj się i poproś o identyfikację. Ja zacznę pracować
nad rudą. - Tak jest. - Chłopiec żywił do George’a wielki szacunek. Zastanawiając się, kto - lub co
- to było, George pstryknął przełącznikiem i laser zagłębił się w bryle asteroidy. W mrocznej
próżni nie rozlegał się żaden dźwięk; George nie czuł nawet wi-bracji wielkiej, nieporęcznej
maszyny. Martwa skała zaczęła bez-głośnie odparowywać wzdłuż linii o szerokości ołówka. Laser
tnący emitował w podczerwieni, ale nawet wiązka prowadząca lasera pomocniczego była
niewidoczna, dopóki z powodu cięcia nie powstało na tyle pyłu, że cienki czerwony palec
wskazujący stał się widoczny.
Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli używać do tej robo-
ty nanomaszyn, pomyślał George. Muszę pogadać z Kris Carde-
nas, jak wrócę na Ceres, pokazać jej, jak bardzo potrzebujemy jej
pomocy. Małe żuczki mogłyby oddzielać pierwiastki skały, atom po atomie. A my tylko
układalibyśmy je w stosy i ładowali na statek. Tymczasem George pracował jak pospolity
robotnik, wyci-nając laserem ze skały asteroidy grube płyty rozmiarów domu, spinał je nicią
fulerenową i przemieszczał do pękatego modułu napędowego Matildy, gdzie znajdowały się punkty
mocowania dla ładunków. Kiedy przetransportował trzy płyty korzystając z silniczków skafandra,
czując się trochę jak Superman, przerzu-cając te wielkie, pozornie nieważkie masy rudy, czuł jak
spływa potem.
- W tym skafandrze czuję się jak w bagnie - poskarżył się, ruszając w stronę asteroidy. - I pewnie
tak samo cuchnę. - To statek - oznajmił Nodon.
- Jesteś pewien?
- Widzę na ekranie.
- Wyślij im jeszcze jedno pozdrowienie. Zobaczymy, co to za jedni. - George nie był zachwycony
perspektywą spotkania w pobliżu innego statku. To nie może być przypadek, pomyślał.
Wylądował sprawnie na asteroidzie jakieś pięćdziesiąt me-trów od miejsca, gdzie laser nadal ciął
skałę. Po co jakiś statek miałby się tu kręcić? Kim oni są?
Dorik Harbin siedział przy sterach Shanidara. Jego ciem-na, brodata twarz nie wyrażała żadnych
emocji. Wpatrywał się 1
1U______________________________________________________________ w wyświetlacz z
danymi z czujników optycznych statku. Na powierzchni asteroidy widział błyski rozgrzewanej
laserem ska-ły i odblask, jaki rzucały na statek zaparkowany na orbicie wokół asteroidy.
Informacje od Grigora były dokładne. Jak zawsze. Byt tu statek, dokładnie tam, gdzie zapowiadał
Grigor. Śmierć nie była dla Dorika Harbina niczym obcym. Był sie-rotą od urodzenia. Nie
przerastał karabinu, jaki mu wręczono, by pomaszerował ze starszymi z wioski drogą do miejsca,
gdzie mieszkali źli ludzie. Zabili jego ojca jeszcze przed urodzeniem Dorika, a matkę wielokrotnie
zgwałcili. Inni chłopcy czasem w złości mówili mu, że jego ojcem był jeden z gwałcicieli, a nie
mężczyzna, któ-rego zatłukli na śmierć.
Wraz z resztą obszarpanego batalionu przemaszerował do wioski złych ludzi. Zabili wszystkich.
Mężczyzn, kobiety, dzieci. W szale zemsty Harbin strzelał nawet do wiejskich psów. Potem, pod
nadzorem bezlitosnych oczu starszych, podpalili wszystkie domy we wiosce. Polali trupy benzyną i
też spalili. Niektórzy byli tylko ranni, udawali martwych, by uciec przed zemstą, aż pło-mienie
objęły ich ciała.
Harbin ciągle słyszał ich krzyki we śnie.
Gdy błękitne hełmy Korpusu Pokoju przybyły w jego oko-lice, by stłumić walki etniczne, Harbin
uciekł z wioski i wstąpił do narodowych wojsk obrony. Po wielu miesiącach ukrywania się na
wzgórzach przed samolotami i satelitami sił pokojowych doszedł do smutnego wniosku, że tak
zwane narodowe wojska obrony to banda buntowników, okradająca własny naród, rabu-jąca wioski
i gwałcąca kobiety.
Znów uciekł, tym razem do obozu uchodźców, gdzie ładnie ubrani cudzoziemcy rozdawali
jedzenie, zaś mieszkańcy okolicz-nych wiosek sprzedawali uchodźcom haszysz i heroinę. Harbin w
końcu dołączył do błękitnych hełmów; szukali rekrutów i ofe-rowali stałą płacę w zamian za
minimalny dyskomfort. Wyszkolili go dobrze, a poza tym - co ważniejsze - karmili go, płacili mu i
usiłowali zaszczepić jakieś poczucie honoru i dyscypliny. Nie-stety, i tu dawało znać jego
usposobienie; lądował w karcerze tak często, że nawet jego sierżant nazywał go ptaszkiem
więziennym. Sierżant próbował jakoś okiełznać dzikość Harbina; próbo-wał zrobić z niego
przyzwoitego żołnierza. Harbin przyjmował jedzenie i pieniądze oraz próbował zrozumieć ich
dziwne pomy-sły polegające na określaniu, kogo dobrze było zabić, a kogo nie. Po paru latach
służby w biednych, pożałowania godnych rejonach Azji i Afryki nauczył się, że wszędzie jest tak
samo: zabij albo zostaniesz zabity.
Posłano go na przyspieszony kurs kosmiczny i wysłano wraz z innymi błękitnymi hełmami na
Księżyc, by nakłonić do prze-strzegania prawa odszczepieńczych kolonistów z Bazy Księży-cowej.
Wybranym komandosom pozwolono zażywać specjalnie zaprojektowane środki; mówiono im, że
pomogą im się dostoso-wać do niskiej grawitacji, ale Harbin wiedział, że to zwykłe prze-kupstwo.
Żeby „ochotnicy” byli zadowoleni.
Próba walki w skafandrach kosmicznych z upartymi koloni-stami z Bazy Księżycowej była dla
Harbina objawieniem. Kor-pus Pokoju przegrał, choć księżycowi koloniści włożyli dużo wysiłku w
to, żeby ich nie pozabijać. Wrócili na Ziemię, nie tyle pokona-ni, co upokorzeni. Jego następne
zadanie, tłumienie zamieszek głodnych tłumów w Delhi, położyło kres jego karierze w siłach
pokojowych. Ocalił swój oddział przed zadeptaniem przez roz-krzyczane hordy napastników, ale
zabił tylu „nieuzbrojonych” cywili, że siły pokojowe pozbyły się go.
Znów osierocony, Harbin nawiązał kontakty z organiza-cjami najemników, których zatrudniały
międzynarodowe kor-poracje. Zawsze chętny do nauki Harbin nauczył się piloto-wać statek
kosmiczny. Szybko zauważył, jak kruche były ta-kie statki; przyzwoity strzał z lasera wystarczył,
by wyłączyć statek z gry w mgnieniu oka; załogę można było zabić z odle-głości tysięcy
kilometrów zanim w ogóle zorientowała się, że jest atakowana.
W końcu został wezwany do biura Humphries Space Sys-tems, gdy wrócił na Księżyc po raz
pierwszy od klęski błękit-nych hełmów. Szefem ochrony był Rosjanin imieniem Grigor.
Powiedział Harbinowi, że ma trudne, ale bardzo opłacalne zada-nie dla kogoś obdarzonego odwagą
i determinacją. - Kogo mam zabić? - spytał wówczas Harbin.
Grigor wyjaśnił mu, że ma eliminować niezależnych poszu-
kiwaczy i górników z Pasa. Nie wolno było ruszać tych związa-nych kontraktami z HSS czy Astro.
Należało „zniechęcać” nieza-leżnych. Harbin skrzywił się na dźwięk tego słowa. Ludzie tacy jak
Grigor i inni w Selene mogli sobie używać takich zawoalo-
112__________________________________________________ wanych słów, ale nie mieli na
myśli niczego subtelnego. Zabić niezależnych. Wymordować ich tylu, żeby reszta uciekła z Pasa
albo podpisała kontrakty z HSS lub Astro.
Ten także musiał zginąć.
- Tu Waltzing Matilda - usłyszał w głośniku skafandra. Na ekranie zobaczył twarz młodego
Azjaty, o ogolonej głowie i wielkich, rozbieganych oczach. Chyba miał tatuaż na policzkach. -
Proszą o identyfikacją.
Harbin zdecydował, że nie zrobi tego. Nie było takiej po-trzeby. Im mniej rozmawiał z tymi,
których musiał zabić, ha mniej o nich wiedział - tym lepiej. To gra, powtarzał sobie, jak gry
komputerowe, w które grywał podczas szkolenia w siłach po-kojowych. Zniszcz cel i zdobądź
punkty. W grze, w którą teraz grał, punktami były międzynarodowe dolary. Za pieniądze można
było kupić prawie wszystko: dom w bezpiecznym miejscu, do-bre wina, chętne kobiety, narkotyki,
które tłumiły wspomnie-nia z przeszłości.
- Pracujemy przy tej asteroidzie - oświadczył młodzieniec, nieco drżącym głosem i wyższym niż
przed chwilą. - Roszczenie zostało już zarejestrowane przez MUA.
Harbin wziął głęboki oddech. Pokusa, żeby odpowiedzieć, była bardzo silna. Nie ma znaczenia, co
zagarnęliście i nad czym pracujecie, odpowiedział w duchu. Boży palec zapisał twe imię w księdze
śmierci, i ani twa pobożność, ani twe błaganie nie zmazą nawet pół wiersza, a twe łzy nie zmyją ni
słowa. Wlokąc ósmy ładunek rudy George był śmiertelnie zmęczo-ny. I głodny.
Wyłączył laser i powiedział do mikrofonu skafandra:
- Wracam.
- Zrozumiałem - odpowiedział krótko Turek.
- Pływam w tym skafandrze - rzekł George. - Pakiet zasila-jący trzeba doładować.
- Zrozumiałem - rzekł Nodon.
George odczepił pakiet zasilający i trzymał go w ramionach wchodząc do śluzy Matildy. Był dwa
razy większy od niego, a choć pakiet nie ważył tu nic, George wolał zachować ostroż-ność; tak
wielka masa mogła zmiażdżyć człowieka bez względu na grawitację. Prawa bezwładności jeszcze
nie zniesiono. - Co robi nasz gość? - spytał zamykając zewnętrzną klapę i Maczając pompy
powietrza.
- Zbliża się do nas bez zmiany kursu.
- Nie odezwał się?
-Nie.
Zmartwiło to George’a, choć z chwilą zdjęcia z siebie śmier-dzącego skafandra i umieszczenia
wielkiego pakietu zasilające-go w ładowarce, absolutnym priorytetem stało się dla niego je-dzenie.
Przeleciał korytarzykiem do mesy.
- Podkręć go trochę, Nodon - zawołał w stronę mostka.
- Choć trochę masy jak będę jadł.
- Jedna szósta g? - głos Turka dobiegł korytarzykiem.
- Może być.
Przyjemne uczucie wagi wróciło. George wyciągnął z lodówki skromne gotowe danie. Powinienem
był załadować więcej jedzenia, pomyślał. Nie sądziłem, że to potrwa aż tyle. Nagle usłyszał krzyk
z mostka. Włączył się alarm ciśnienia powietrza. Zatrzasnęły się klapy awaryjne i zgasło światło, a
George pogrążył się w całkowitych ciemnościach.
18
Amanda była przerażona.
- Powiedziałeś, że nie sprzedasz za żadną cenę? Fuchs pokiwał głową ponuro. Wściekłość, jaką
odczuwał podczas rozmowy z Humphriesem już się wypaliła, ustępując miejsca gniewowi, który
gdzieś tlił mu się w trzewiach. Jedno było pew-ne: będzie walczył. Po drodze z biura Humphriesa
do hotelu Fuchs zdecydował raz na zawsze. Zetrze ten bezczelny uśmiech z twa-rzy Humphriesa,
bez względu na cenę.
Amanda siedziała w salonie apartamentu, gdy wtoczył się wściekły i rozdrażniony Fuchs. Zobaczył
wyraz jej twarzy, pe-łen oczekiwania i uświadomił sobie, że cały czas na niego cze-kała; nie poszła
na zakupy, nie robiła nic innego. Czekała na jego powrót.
- Nie mogłem tego zrobić - rzekł Fuchs, tak cicho, że nie był nawet pewien, czy ona go słyszy.
Odchrząknął i powtórzył:
- Nie mogłem sprzedać mu firmy. Za żadną cenę. Amanda opadła na jedną z małych sof
porozstawianych po całym pokoju.
- Lars... co zamierzasz teraz zrobić?
- Nie wiem - odparł. - Nie była to tak całkiem prawda, ale wie-dział, ile może jej powiedzieć.
Usiadł obok niej i wziął ją za ręce. - Powiedziałem mu, że wracam na Ceres i zaczynam wszystko
od nowa.
- Zaczynasz od nowa? Jak?
Próbował się uśmiechnąć, żeby ukryć prawdziwe myśli. - Dalej mamy Starpowera. Chyba
możemy znowu zająć się poszukiwaniem.
- Znowu życie na pokładzie statku - mruknęła. - Wiem, że to krok wstecz. - Zawahał się, po czym
zebrał w sobie całą odwagę. - Nie musisz ze mną lecieć. Możesz zo-stać na Ceres. Albo... gdzie
tylko chcesz mieszkać. - Poleciałbyś beze mnie? - Wyglądała, jakby sprawił jej przykrość.
Fuchs wiedział, że gdyby zdradził jej prawdziwe plany, Amanda byłaby przerażona i próbowałaby
mu to wyperswadować. Albo _ co gorsza - wiedząc, że jest niewzruszony, upierałaby się, żeby mu
cały czas towarzyszyć.
Próbował więc przeciągać rozmowę.
- Amando, najdroższa. To nie fair, gdybym od ciebie wy-
magał powrotu do takiego życia. Namieszałem, więc teraz mu-
szę..-
- Lars, on cię zabije!
Widział, że jest autentycznie przerażona.
- Gdybyś chciał sam wrócić do Pasa, on cię wytropi i zabije. Fuchs przypomniał sobie słowa
Humphriesa: Już nie żyjesz, Fuchs.
- Poradzę sobie - rzekł ponuro.
Muszę z nim lecieć, pomyślała Amanda. Martin nie zaata-kuje Larsa, jeśli istnieje możliwość
zrobienia mi krzywdy. Głośno powiedziała jednak do męża, łagodnym i kojącym tonem:
- Wiem, że sobie poradzisz, kochany, ale jak ja mam sobie radzić sama? - Pogłaskała go po
policzku.
- Poleciałabyś ze mną?
- Oczywiście.
- Chcesz lecieć ze mną? - Sam pomysł zachwycił go i ura-dował.
- Chcę być z tobą, Lars - rzekła cicho Amanda. - Wszę-dzie, gdzie będziesz.
W duchu powiedziała sobie jednak: Martin pragnie mnie. To przeze mnie to wszystko. To przeze
mnie mój mąż jest teraz w niebezpieczeństwie.
Zaś Fuchs powtarzał sobie w duchu: ona chce być z dala od Humphriesa. Boi się. Boi się, że on mi
ją odbierze, jeśli nie będę na tyle blisko, żeby ją chronić.
I żar gniewu znów wybuchł w nim płomieniem wściekłości.
Waltzing Matilda
Zapaliły się światła awaryjne, słabe, ale zawsze lepsze niż całkowita ciemność. Chwytając się ścian
George przemieścił się z mesy do zamkniętej klapy mostka. Wstukał kod na klawiaturze
umieszczonej w grodzi. Klapa uchyliła się lekko. Przynajmniej na mostku jest właściwe ciśnienie,
pomyślał George, otwierając szeroko klapę. Gdyby tak nie było, nie otwarłaby się.
116_________________________________________._______ Nodon siedział w fotelu pilota, z
oczami szeroko otwartymi ze zdumienia lub przerażenia, a jego palce biegały po klawiszach
przyrządów. Włączyło się normalne oświetlenie, ale świeciło jakoś słabiej.
- Co tam się, do cholery, dzieje, chłopie? - spytał George opadając na fotelu drugiego pilota.
- Prąd mnie poraził - odparł Nodon. - Z pulpitu przesko-czyła iskra i wszystko zgasło.
George widział, że chłopak sprawdza po kolei wszystkie układy statku. Wyświetlacze panelu
sterowania migały tak szybko, że oko George’a z trudem było w stanie zarejestrować bieg Nodo-na
po systemach diagnostycznych.
Dobry jest, pomyślał George. Podjąłem właściwą decyzję, zatrudniając go.
Nodon był chudym młodzikiem, który upierał się, że ma dwadzieścia pięć lat, ale George odkrył,
że chłopak jest jeszcze nastolatkiem. Nie miał doświadczenia poza pracą z komputerami na Ceres,
ale miał tak potężną, przemożną, nieokiełznaną wolę osiągnięcia sukcesu, że George przyjął go na
załoganta swoje-go górniczego statku. George nazywał go Turkiem, ale Nodon tak naprawdę był
Mongołem, o czym świadczyły ozdobne spi-ralne tatuaże na policzkach. Twierdził, że urodził się
na Księży-cu, a jego rodzice byli górnikami, którzy uciekli z Ziemi, gdy pustynia Gobi zagarnęła
ich ojczyste pastwiska. Był szczupły i żylasty, miał skórę koloru starego pergaminu, ogoloną głowę
i wielkie, wyraziste oczy. George’owi przyszło do głowy, że wy-glądałby całkiem przystojnie,
gdyby nie te blizny. Próbował za-puszczać wąsy, ale jak dotąd wyhodował sobie tylko parę kę-pek,
które wyglądały, jakby pobrudził się nad górną wargą. Siedzący w fotelu pilota Nodon przebiegał
przez programy diagnostyczne szybciej niż George mógł nadążyć. Miał na sobie tylko wygodną
siatkową koszulkę bez rękawów i wystrzępione szorty. - Generator nie działa - oznajmił. - Dlatego
zgasły światła.
- Ciągniemy na akumulatorach? - spytał George.
-Tak, i...
Alarm znów zawył i George poczuł, że coś strzeliło mu w uszach. Hermetyczna klapa trzasnęła
jeszcze raz. - Jezu Chryste! - wrzasnął George. - Ten skurwiel do nas strzela!
Dorik Harbin zmarszczył brwi przyglądając się ekranom. Pierw-szy strzał powinien był rozwalić
moduł habitatu, ale zwiększyli prędkość obrotową na sekundę przed strzałem. Coś trafił, tego był
pewien, ale nie było to uderzenie śmiertelne. Wielki laser musiał ładować się przez kilka minut, co
pozwoliło Harbinowi starannie wybrać cel. Na jednym z ekranów miał do dyspozycji pełny
schemat Waltzing Matilda, dzięki uprzejmości Humphries Space Systems. Ich dane wywiadowcze
były prawie doskonałe. Harbin wiedział, gdzie znaleźć statki, na które polo-wał i jak był
zbudowany każdy z nich.
Niewielkie to wyzwanie dla żołnierza, pomyślał. Czy jednak żołnierzowi potrzeba wyzwań? Kiedy
stawiasz na szali własne życie, tym lepiej, im łatwiejsza robota. Na ułamek sekundy przy-pomniał
sobie, jak strzelał do bezbronnych cywili. Może na tym statku była kobieta, choć dane HSS na to
nie wskazywały. I co z tego, powiedział sobie. To cel, a tobie płacą zą zniszczenie go. To o wiele
łatwiejsze niż zabijanie ludzi twarzą w twarz, jak w Delhi.
To był zupełny chaos, kompletne fiasko. Jeden batalion najemników, próbujący bronić magazynu
żywności przed całym miastem. Ten durny dowódca, głupi Francuz! Harbin ciągle wi-dział szalone
twarze wynędzniałych, wygłodzonych Hindusów, gołe ręce przeciwko pistoletom i karabinom
maszynowym. A i tak niewiele brakowało by nas zadeptali. Był na tyle głupi, że dopu-ścił do tego,
by jedna z kobiet podeszła blisko i raniła go no-żem. Dopiero wtedy oszalał z wściekłości i to go
uratowało. Zastrzelił ją na miejscu i posłał w tłum morderczą serię. Tłum zaczął się rozpierzchać.
Przestał strzelać im w plecy dopiero wtedy, gdy karabin zaciął się z przegrzania.
Odsunął koszmarne myśli i skupił się na zadaniu do wyko-nania. Gdy był gotowy do następnego
strzału, obrót statku przesunął moduł mieszkalny na tyle, że osłoniły go częściowo wielkie pły-ty
rudy, które górnicy przyczepiali do centralnego modułu na-pędowego. W polu widzenia znalazła
się główna antena komu-nikacyjna. Strzelił. Kondensatory lasera strzeliły głośno i zoba-czył błysk
na obrzeżu anteny. Trafiony.
Teraz zabierzemy się za anteny dodatkowe, powiedział so-bie w duchu. Trzeba podejść trochę
bliżej.
- Strzelają do nas? - Głos Nodona przeskoczył ze strachu na wyższe rejestry.
- Pieprzony skurwiel - mruknął George. - Dawaj mój ska-fander. Szybko!
Nodon oderwał się od fotela i przemieścił w stronę klapy.
Wystukał szybko kod i klapa otworzyła się.
- Ciśnienie powietrza spada - krzyknął przez ramię. George szedł za nim korytarzykiem w stronę
śluzy.
Gdybyśmy mieli na pokładzie pieprzony laser, rozmyślał George, poczęstowalibyśmy drania jego
własną trucizną. Laser został jednak na asteroidzie, a jego pakiet zasilający właśnie się ładował. A
przynajmniej ładował się, dopóki nie trafili generatora.
Gdy wbijali się w skafandry, George rzekł:
- Wyłącz całe zasilanie. Oszczędzamy akumulatory.
Nodon właśnie wkładał hełm.
- Pójdę na mostek i wyłączę - rzekł stłumionym głosem. - Wyłącz wszystko! - wrzasnął George,
gdy Nodon znikł na mostku. - Niech myślą, że jesteśmy martwi! Co nie jest takie dalekie od
prawdy, dodał w duchu. Nodon wrócił z mostka, gdy George dopinał uszczelki heł-mu. Pochylił
się tak, by ich hełmy się zetknęły i zarządził:
- Radia skafandra też nie używamy. Zdechł pies. Chłopak wyglądał na wystraszonego, ale udało
mu się uśmiech-nąć z trudem, gdy skinął głową na zgodę.
Poszli do śluzy i razem opuścili statek. George złapał No-dona za rękaw i nie używając dysz
skafandra odepchnął się w stronę wielkich płyt rudy przyczepionych do silnika fuzyj-nego statku.
Trzeba się dostać w cień tych głazów, pomyślał. Przyczaić się koło nich, a może ten pieprzony
morderca nas nie zobaczy.
Perspektywa w mikrograwitacji była zwodnicza. Gdy Geor-ge i jego młody podwładny dotarli do
najbliższej z płyt, mieli wrażenie, że leżą na wielkim, twardym łożu, jeden obok drugie-go, patrząc
na wolno obracający się kształt habitatu na fulere-nowej nici.
W polu widzenia George’a pojawił się obcy statek. Był mały, niewiele większy od modułu
mieszkalnego posadowionego na szczycie modułu napędowego i zestawu pękatych zbiorników z
paliwem. Wyglądał jak niezgrabne winne grono. I wtedy Geo-rge rozpoznał wypukły kształt dużej
mocy lasera poniżej modu-łu mieszkalnego. Ten statek był niszczycielem. Niczym więcej.
Promień wodzący lasera pomocniczego błądził po module mieszkalnym Waltzing Matilda. George
patrzył, jak mały statek leniwie manewruje, a demoniczna czerwona plamka lasera zsu-nęła się z
habitatu. Przez chwilę zaginęła w mrokach kosmosu, ale po chwili George’owi zamarło serce.
Czerwona plamka prze-suwała się po płycie, do której przywarli.
Wie, że tu jesteśmy! Na twarz George’a wystąpił pot. Po-kroi nas na kawałki!
Czerwona plamka zsunęła się jednak z płyty jakieś dziesięć metrów poniżej ich butów. Zatrzymała
się na dzwonowatej dy-szy silnika fuzyjnego, po czym podpełzła wolno do ujścia dy-szy.
Rozbłysło światło. George mrugnął, chroniąc oczy przed niespodziewanym blaskiem.
Nodon przytknął swój hełm.
- Napęd! -jęknął.
Kolejny błysk. Tym razem George zobaczył odłamki metalu odpadające od dyszy rakietowej.
Zabłysły krótko w bladym świetle słońca, po czym odleciały w bezkresną ciemność. Laser wypalił
ponownie. Tym razem trafił w rury doprowadzają-ce płynny wodór do kapilar chłodzących dyszy.
Skurwiel zna się na robocie, pomyślał gorzko George. Załatwił napęd trzema strzałami. Napastnik
znikł z pola widzenia George’a, chowając się za płytą, na której siedzieli. Przez sekundy, które
wydawały się godzinami, obaj leżeli nieruchomo. Co robić? Jak dostać się do domu bez silnika?
W ciemnościach George znów poczuł, że hełm Nodona dotyka jego.
- Myślisz, że odleciał? - spytał chłopak.
Zanim George zdołał odpowiedzieć, zobaczył kątem oka kolejny błysk. Odepchnął się lekko od
płyty i zobaczył, że napastnik wybija dziury w ich zbiornikach z wodorem. Cienkie, chłodne
strumie-nie kriogenicznego wodoru wystrzeliły bezgłośnie w próżnię, krótkie, białawe dymki
rozpraszające się w próżni w mgnieniu oka. - Lecimy - mruknął George, choć Nodon go nie
słyszał. Jak balonik, z którego wypuszcza się powietrze, uciekające gazy z przebitych zbiorników
powoli odpychały statek od asteroidy. - Polatamy sobie po Układzie Słonecznym - rzekł głośno
George. - Szkoda, że będziemy zbyt nieżywi, żeby podziwiać widoki.
19
- Dziwię się, że jeszcze nie wywalił nas z hotelu - oświad-czył ponuro Fuchs.
Pancho Lane próbowała uśmiechnąć się pocieszająco. Lars i Amanda wyglądali na tak załamanych,
tak zdezorientowanych - to chyba będzie właściwe słowo, uznała Pancho. Przerosły ich wydarzenia
i ich własne emocje.
- Hej, nie martwcie się o hotel - rzekła udawanym radosnym tonem. - Jakby co, Astro zapłaci.
Fuchs nadal miał na sobie szary garnitur, który włożył na spotkanie z Humphriesem. Amanda
włożyła bladoturkusową sukienkę po kolana, dość skromną, ale i tak Pancho czuła się niezręczna i
niezgrabna, jak zawsze. Mandy nie robiła tego celo-wo, ale zawsze przy niej Pancho czuła się jak
tyczka grochowa przy gwieździe filmowej.
- Wracamy na Ceres - oświadczyła Amanda. - Znowu sta-niemy się poszukiwaczami.
Małżonkowie siedzieli z ponurymi minami pod hologramem przedstawiającym Valles Marineris na
Marsie: największy kanion w Układzie Słonecznym.
- A co z Helvetia Ltd? - spytała Pancho. - Przecież nie pozwolicie Humphriesowi wyrugować się z
interesu, nie? Fuchs prychnął.
- Jakiego interesu? Nasz magazyn spłonął.
- Tak, ale ubezpieczenie powinno wypłacić tyle, żebyście mogli zacząć na nowo.
Fuchs potrząsnął głową z niechęcią.
- Na Ceres cieszycie się bardzo dobrą opinią - upierała się Pancho. - Nie wolno wam tego
zmarnować.
Brwi Amandy uniosły się z nadzieją.
- Nie chcesz chyba pozwolić Humphriesowi na zagarnięcie monopolu na handel w Pasie, Lars?
- Wolałbym go udusić - mruknął Lars.
Pancho rozsiadła się wygodnie i wyciągnęła swoje szczu-Płe, długie nogi.
- Coś wam powiem: Astro udzieli wam kredytu na towar, do wysokości wypłaconego
odszkodowania.
Fuchs spojrzał na nią.
- Możesz załatwić coś takiego?
- Uczę się, jak grać z zarządem. Sporo jest po mojej stro-nie. Nie chcą, żeby Humphries zdobył
monopol w Pasie. Nie bardziej, niż pozwolić na to tobie.
- A czy twoja grupa jest na tyle liczna, że pozwoli ci to zrobić?
- powątpiewała Amanda.
Pancho skinęła głową.
- Macie na to moje słowo.
Odwracając się do męża, Amanda rzekła z nadzieją:
- Lars, moglibyśmy zacząć z Helvetia Ltd na nowo. - Z mniejszym magazynem - mruknął. -
Ubezpieczenie nie pokryje wszystkich strat.
- Ale na początek wystarczy - rzekła Amanda uśmiechając się szczerze.
Fuchs nie odwzajemnił uśmiechu. Unikał wzroku żony. Pancho pomyślała, że w jego głowie dzieje
się coś, co chciałby ukryć przed Amanda.
- Wracam do poszukiwań - rzekł, patrząc na ścianę po dru-giej stronie salonu.
-Ale...
- Wezmę Starpower, gdy tylko skończy się okres najmu.
- Ale co z Helvetia Ltd? - spytała Amanda.
Zwrócił się w jej stronę.
- Ty poprowadzisz firmę. Możesz zostać na Ceres, a ja będę latał.
Pancho przyglądała im się uważnie. Między nimi działo się coś, czego nie mogła rozszyfrować.
- Lars - rzekła Amanda cicho - czy jesteś pewien, że tak chcesz?
- Tak musi być, kochana - odparł niewzruszonym tonem. Pancho zaprosiła ich oboje na kolację do
restauracji „Wi-dok na Ziemię”, tuż przy hotelowym westybulu. - To będzie czysto towarzyskie
spotkanie - zapowiedziała. - Żadnych rozmów o Humphriesie, Ceres czy jakichkolwiek in-
teresach. Dobrze?
Zgodzili się niechętnie.
O restauracji tej krążył dowcip, że jest najlepsza w promie-niu czterystu tysięcy kilometrów. Co
było zresztą prawdą: dwie pozostałe knajpy w Selene, na Grand Plaża, były zwykłymi kafe-teriami.
Dwa poziomy pod powierzchnią Księżyca „Widok na Ziemię” miała olbrzymie holograficzne okna
pokazujące widok z powierzchni Księżyca. Wyglądało to prawie jak patrzenie przez prawdziwe
okna na księżycową pustkę, spękane dno krateru Alphonsus i wystrzę-piony, pochylony pierścień
otaczających go gór. Tylko Ziemia zawsze wisiała na tym ciemnym niebie jak wspaniały, lśniący
klejnot z połyskującego błękitu i białego żaru, zmienna, lecz zawsze obecna. „Widok na Ziemię”
był dumny ze swojej ludzkiej załogi; nie było w nim robotów. Pancho zawsze miała wrażenie, że
napraw-dę przyzwoita restauracja powinna używać obrusów, ale tam były lśniące podkładki z
księżycowego metalu, cienkiego i powabne-go jak jedwab.
Żadne z nich nie przebrało się do kolacji. Fuchs nadal miał na sobie garnitur, Amanda - turkusową
sukienkę. Pancho, która wolała kombinezony i miękkie buty, od rana miała na sobie for-malny strój
składający się ze spodni koloru czekolady, żółtego swetra i jasnej zamszowej kamizelki. Amanda
pożyczyła jej kasz-tanową narzutkę z irlandzkiej koronki, „żeby uzupełnić ten strój”. Gdy
przystojny młody kelner przyniósł im drinki i przyjął zamówienie, przy stole zapadła niezręczna
cisza. Ustalili, że nie będą mówić o interesach. A jaki mieli inny temat do rozmowy? Pancho
pociągnęła łyk margarity i patrzyła na oddalającego się kelnera. Ma ładne pośladki, pomyślała.
Ciekawe, czy jest żonaty. - Co takiego porabiałaś ostatnio, Pancho? - odezwała się Amanda, raczej
żeby przerwać milczenie niż z jakiegokolwiek innego powodu.
- Ja? Próbuję zrealizować pomysł Dana Randolpha sprzed lat: pobierać paliwo fuzyjne z Jowisza.
- Paliwo fuzyjne? - Fuchs nastawił uszu.
- Tak. No wiesz, hel-3, tryt, inne izotopy. W atmosferze Jowisza jest tego pełno.
- Studnia grawitacyjna jest dość stroma - rzekła Amanda. - Mnie tego nie musisz mówić - odparła
Pancho. - Wie-cie? Zgłosiły się do nas jakieś świry, które chcą zrobić show z połowu w atmosferze
Jowisza. Przywlekli ze sobą nawet pro-ducenta sieciowego.
- Szaleństwo - mruknął Fuchs.
- Tak, pewnie. Ale jest też paru naukowców, którzy chcą założyć stacją badawczą na orbicie
dookoła Jowisza. Badać księżyce i całą resztę.
- A promieniowanie? - spytała Amanda.
-Na niskiej orbicie, pod jowiszowymi pasami Van Allena.
Może być wykonalne,
- Astro zamierza to finansować?
- Do licha, nie - warknęła Pancho. - Forsę dadzą uczelnie.
My ją zbudujemy.
- Wykorzystacie ją jako platformę do pozyskiwania atmos-fery Jowisza - dodała Amanda.
Pancho uśmiechnęła się. Czasem zapominam, jaka ona jest inteligentna, pomyślała Pancho. Daję
się oszukać jej słodkiemu uśmiechowi i ładnym cyckom.
Po czym przeniosła wzrok na Fuchsa. Siedział nieporuszo-ny z drinkiem w ręce, patrząc na jakiś
prywatny kosmos. Nie wiem, o czym myśli, stwierdziła Pancho, ale jest tryliony kilometrów stąd.
Waltzing Matilda
Wrócili do statku. Załatanie dziur w kadłubie, wypalonych przez laser napastnika i sprawdzenie
wszystkich systemów zaję-ło im parę godzin. Gdy zdjęli skafandry i z trudem, wystraszeni,
poczłapali na mostek, byli śmiertelnie zmęczeni. George zajął fotel pilota, Nodon opadł na fotel po
jego pra-wej stronie.
- Wykonam diagnostykę generatora - zaproponował Geo-rge. - Sprawdzę komputer nawigacyjny i
zobaczę, dokąd lecimy, u cholery.
Przez kolejne dwadzieścia minut pracowali w milczeniu.
Nodon odezwał się w końcu:
- Generator da się naprawić. Drań rozwalił nam jeden kom-plet elektrod. Mamy zapasowe.
George pokiwał głową.
- Dobrze. Skoro możesz uruchomić generator, nie musimy się martwić o zasilanie dla systemów
podtrzymywania życia. - Dobra wiadomość - pokiwał głową Nodon.
- Dobrze. A teraz zła nowina. Wpadliśmy jak śliwka w gów-no.
Nodon milczał. Jego chuda twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale George dostrzegł na jego
ogolonej głowie krople potu. Na pewno nie z powodu temperatury, pomyślał George. Na mostku
było chłodno.
Wzdychając ciężko George oznajmił:
- Wywalił tyle dziur w zbiornikach z paliwem, że polecimy sobie głęboko w środek Pasa.
- A głównego silnika nie da się naprawić.
- Raczej nie.
- No to zginiemy.
- Na to wygląda, chłopie.
- System łączności padł. Musiał zestrzelić anteny.
George pokiwał głową.
- Właśnie to próbował zrobić.
- Staranny był.
George próbował się zastanawiać, siedząc i patrząc na pa-nel sterowania, na którym połowa
światełek paliła się na czer-wono.
- Jeśli system podtrzymywania życia działa, nic nam nie będzie - medytował na głos.
- O ile generator ruszy - poprawił go Nodon. - W prze-ciwnym razie akumulatory wyczerpią się... -
rzucił okiem na ekran - za jedenaście godzin.
- To zacznijmy naprawiać generator. To nasz absolutny priorytet.
Nodon wstał z fotela, po czym zawahał się.
- A kolejny?
- Wymyślić, jak dostać się na trajektorię przebiegającą bli-sko Ceres, zanim zagłodzimy się na
śmierć.
20
Amanda wolałaby zostać w Selene jeszcze parę dni, ale Fuchs uparł się, żeby wyruszyli na Ceres
jak najszybciej. Dowiedział się od Pancho, że statek Astro rusza następnego dnia z ładun-kiem
sprzętu, który Helvetia Ltd zamówiła przed pożarem maga-zynu.
- Wracamy tym statkiem - oświadczył Fuchs.
- Przecież to frachtowiec - zaprotestowała Amanda. - Nie ma nawet kabin dla pasażerów.
- Wracamy tym statkiem - powtórzył.
Zastanawiając się, czemu jej mąż tak się upiera, Amanda niechętnie zaczęła pakować torbę, a jej
mąż zadzwonił do Pan-cho prosząc o podwiezienie.
Następnego ranka pojechali małym, automatycznym traktorem, tunelem do portu kosmicznego
Armstronga i weszli do małego wahadłowca w kształcie wrzeciona, którym mieli dolecieć na
pokład Harpera. Statek znajdował się na orbicie Księżyca, ale obracał się i na pokładzie panowało
ciążenie jednej szóstej g. Fuchs cie-szył się, że nieważkość będzie panowała tylko chwilę na pokła-
dzie skoczka.
- Najnowszy statek w Układzie Słonecznym - oświadczył z dumą kapitan, witając ich na pokładzie.
Był młody, szczupły, przystojny i bezczelnie gapił się na obfite kształty Amandy. Fuchs stał obok
niej i trzymał ją za rękę gestem posiadacza. - Obawiam się, że nie jest przeznaczony do przewozu
pasa-żerów - rzekł kapitan, prowadząc ich centralnym korytarzem modułu mieszkalnego. - Mogę
państwu zaoferować tylko tę kabinę. Odsunął harmonijkowe drzwi. Kabina była takich rozmiarów,
że dwie osoby ledwo mogły w niej stanąć.
- Trochę mała - rzekł kapitan przepraszającym tonem, uśmie-chając się do Amandy.
- W sam raz - odparł Fuchs. - To przecież tylko sześć dni.
Wszedł do kabiny i wprowadził Amandę.
- Startujemy za trzydzieści minut - rzekł kapitan z koryta-rza.
- Świetnie - odparł Fuchs i zasunął drzwi.
Amanda zachichotała.
- Lars, byłeś dla niego potwornie nieuprzejmy. - Tak sią na ciebie gapił - odparł Lars z
sardonicznym uśmieszkiem - że myślałem, że mu oczy wypadną. - Ależ Larsie, nic podobnego.
- Ależ tak.
Amanda przybrała podstępny wyraz twarzy.
- A jak sądzisz, o czym myślał?
Jego uśmiech był prawie demoniczny.
- Zaraz ci pokażę.
Kwartalne posiedzenia zarządu Astro Manufacturing Cor-poration odbywały się w La Guaira na
wenezuelskim wybrzeżu, w pięknej scenerii tropików, ale niewiele brakowało, by przero-dziły się
w zbrojną konfrontację. Martin Humphries zgromadził wokół siebie własną klikę i ostro walczył o
odzyskanie kontroli nad zarządem. Jego przeciwniczką była Pancho Lane, która przez pięć lat
nauczyła się, jak zgromadzić własne głosy. Prezes zarządu, Harriet O’Banian próbowała trzymać
się z dala od obu grup. Uważała, że jej zadaniem jest zapewnienie Astro jak największej
zyskowności. Większość pomysłów Humphriesa rzeczywiście była zyskowna, choć Pancho
sprzeciwiała się praktycznie wszystkiemu, co zaproponował Humphries lub ktoś z jego ludzi.
Teraz jednak Pancho zaproponowała coś, co mogło stać się zupełnie nową linią produktów Astro, a
Humphries gorąco się temu sprzeciwiał.
- Łowić gazy w atmosferze Jowisza? - błaznował Humph-ries. - Nie mogłaś wymyślić czegoś
jeszcze bardziej niebezpiecz-nego? Czegoś, z czym wiąże się jeszcze większe ryzyko? - Tak -
warknęła Pancho. - Pozwolić komuś usadowić się na rynku paliw.
Rudowłosa Hattie 0’Banian był przyzwyczajona do takich wybuchów temperamentu. Nie
pozwalała na nie jednak, gdy prze-wodniczyła obradom. Postukała palcami w stół konferencyjny. -
Proszę o zachowanie porządku - rzekła stanowczo. - Pan Humphries ma głos.
Pancho opadła z powrotem na krzesło i niezadowolona po-
kiwała głową. Siedziała przy stole prawie dokładnie naprzeciw-
ko Humphriesa. 0’Banian powstrzymała się przed obdarzeniem
jej uśmiechem. Od pierwszych, nieporadnych dni w zarządzie, Pancho
przebyła długą drogę. Pod jej teksańskimi manierami i prowin-
cjonalnym nieokrzesaniem kryła się prawdziwa inteligencja, cię-
ty język i zdolność do skupiania się na problemie z siłą lasero-
wej wiązki. Dzięki pomocy Hattie Pancho zaczęła się ubierać jak
na członka zarządu przystało: dziś miała na sobie garnitur o barwie
przydymionej róży, podkreślony biżuterią. A mimo to pamięć
podsuwała Hattie obraz patykowatej chłopczycy o długich, chu-
dych nogach. Pancho wyglądała, jakby miała ochotę sięgnąć przez
stół i przyłożyć Humphriesowi między oczy.
Humphries czuł się całkowicie swobodnie w swoim niefor-malnym błękitnym, rozpinanym swetrze
i bladocytrynowym gol-fie. Umie się ubierać, pomyślała Hattie. A jeszcze lepiej skrywać myśli.
- Martin - odezwała się 0’Banian. - Czy chcesz coś jesz-cze dodać?
- Pewnie - odparł Humphries z cwanym uśmieszkiem. Pa-trzył przez chwilę na Pancho, po czym
przeniósł wzrok na 0’Ba-nian. - Jestem przeciwny jakimś improwizowanym wycieczkom po
garnek na końcu tęczy, które aż roją się od technicznych zagrożeń. I niebezpieczeństw dla ludzi.
Wysłanie statku na Jo-wisza, żeby sobie jakoś zaczerpnąć izotopów wodoru i helu z atmosfery
planety, to jakieś czyste szaleństwo. Sześciu członków zarządu pokiwało głowami na zgodę. 0’Ba-
nian zauważyła, że paru z nich w tych kłótniach nie opowiadało się zwykle po stronie Humphriesa.
- Pani Lane? Może pani jeszcze coś dodać na poparcie swojej propozycji?
Pancho wyprostowała się na krześle i spojrzała zimno na Humphriesa.
- Oczywiście, że tak. Przedstawiłam fakty, analizę inżynie-rXJną, prognozy kosztów i
prawdopodobieństwo zysku. Liczby wykazują, że łowienie paliw fuzyjnych jest możliwe z punktu
widzenia współczesnej techniki. Nie trzeba wynajdywać nic nowego. - Statek, który nurkuje w
atmosferze Jowisza, żeby łowić gazy? - wyrzucił z sobie jeden z członków zarządu. Był otyły, vsy i
miał czerwoną twarz.
Pancho posłała mu wymuszony uśmiech,
- Statek sterowany zdalnie z orbity. Coś takiego leży w naszych możliwościach.
- W układzie Jowisza nie mamy żadnej bazy, z której można by prowadzić taką operację.
Musielibyśmy ją najpierw założyć. - To prawda - odparła szczerze Pancho. - Nie powiedzia-łam,
że wystarczy do tego nasz najnowszy sprzęt. Ale obecne możliwości techniczne wystarczą.
Musimy tylko ten sprzęt zbu-dować i przetestować.
- Jakie będą koszty? - spytała siwowłosa kobieta siedząca o dwa miejsca od Pancho.
- Wszystkie dane liczbowe podałam podczas prezentacji - wyjaśniła Pancho. Po czym zwróciła się
do 0’Banian: - Czy mogę powiedzieć, co mam do powiedzenia? Tak. by nikt mi nie przeszkadzał?
0’Banian skinęła głową. Podnosząc lekko głos odezwała się:
- Proszę wszystkich o wyświadczenie Pancho tej samej uprzejmości, o którą prosiłam dla Martina.
- Dziękuję państwu - podjęła wątek Pancho. - Ziemia po-trzebuje zasobów energetycznych, które
nie będą powodowały emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Rozwiązaniem jest fuzja, fuzja
oparta na helu-3, jako najwydajniejszy system fuzyjny, jaki dotąd zbudowano. Na firmę, która
będzie potrafiła dostarczać paliwa fuzyjne na Ziemię czekają miliardy dolarów rocznie. I proszę nie
zapominać, że Selene, bazy na Marsie, Ceres i inne placówki z dala od Ziemi także będą kupowały
paliwo fuzyjne. Że nie wspo-mnę o rynku paliw dla statków kosmicznych.
- Selene sprzedaje nam deuter-3 - rzekł łysy mężczyzna o czerwonej twarzy. - Wydobywają go z
gruntu. - Na Księżycu nie ma tyle deuteru, żeby zaspokoić poten-cjalny popyt - zaoponowała
Pancho.
- Ale lot aż na Jowisza... cena będzie piekielnie wysoka, prawda?
- Kiedy już uruchomimy placówkę, to nie. To będzie jak długi szlak handlowy, jak rurociąg. Nie
będziemy musieli zmuszać Se-lene do obniżenia ceny; po prostu zaoferujemy milion razy wię-cej
paliwa niż Selene może wykopać.
Mężczyzna mruknął coś pod nosem, nadal nie przekonany. Pancho spojrzała znów na 0’Banian,
zanim jednak pani prezes zdołała coś powiedzieć, Pancho odezwała się znowu. _ I jeszcze jedno.
Jeśli my tego nie zrobimy, zrobi to Hum-phries Space Systems.
Humphries podskoczył na krześle i oskarżycielskim gestem wymierzył w Pancho palec.
- To celowe oszczerstwo!
- To prawda i doskonale o tym wiesz! - odwarknęła Pan-cho.
W sali obrad rozległy się rozzłoszczone glosy.
0’Banian walnęła pięścią w stół.
- Proszę o ciszę!
- Czy nadal mam głos? - spytała Pancho, gdy szum ucichł.
Humphries wpatrywał się w nią przez stół.
0’Banian rzuciła Pancho rozzłoszczone spojrzenie. - Dopóki powstrzyma się pani od ataków
personalnych na członków zarządu, to tak - oświadczyła sztywno. - Dobrze - rzekła Pancho. -
Wydaje mi się jednak, że mamy tu do czynienia z pewnym problemem. Pan Humphries próbuje tu
powstrzymywać nas przed wprowadzeniem nowych pomysłów, a potem je podkradnie i
wykorzysta w swojej firmie. - Oskarża mnie pani o nieetyczne zachowanie! - szczeknął
Humphries.
- Zgadza się - odparła Pancho.
- Chwileczkę! Proszę o ciszę! - zażądała O’Banian. - Nie dopuszczę, żeby to posiedzenie zamieniło
się w osobistą kłót-nię.
Najstarszy członek zarządu, dżentelmen wyglądający na sła-beusza, który rzadko w ogóle się
odzywał, tym razem przemówił. - Wydaje mi się - oznajmił głosem na pograniczu szeptu - że
istotnie mamy tu konflikt interesów.
- To nonsens - odwarknął Humphries.
- Obawiam się, że musimy rozpatrzyć ten punkt - oznajmiła O’Banian. Próbowała być spokojna i
neutralna, ale nie zamie-rzała dopuścić do tego, by taka kwestia nie została wyczerpują-co
omówiona. Starała się nie patrzeć na Pancho, by przypad-kiem nie okazać wdzięczności.
Dyskusja trwała prawie dwie godziny. Każdy z członków zarządu domagał się głosu, bez względu
na to, czy taka opinia już zosta-ła przez kogoś wyrażona czy nie. 0’Banian wytrzymywała to
Wszystko cierpliwie, obserwując paradę ego i zastanawiając się, jakim sposobem może
doprowadzić do głosowania nad tą kwe-stią. Wyrzucić Humphriesa z zarządu? Chętnie, ale
propozycja nie uzyska wystarczającej liczby głosów. Miała najwyżej nadzie-ję, że Humphriesa uda
się trochę utemperować. Humphries nie był głupcem. Wysłuchał powtarzających się deklaracji
członków zarządu, otwarcie okazując zniecierpliwienie, obliczając swoje szansę. Kiedy przyszła
jego kolej, już podjął decyzję. Wstał i zaczął mówić, wolno i spokojnie.
- Nie będę przysparzał chwały oskarżeniom wysuniętym przeciwko mnie przez panią Lane,
próbując się przed nimi bro-nić. Sądzę, że fakty mówią same za siebie.
- Pewnie, że tak - rzekła Pancho na tyle głośno, że wszy-scy to usłyszeli.
Z trudem utrzymując nerwy na wodzy Humphries odparł:
- Zatem wycofuję moje stanowisko wobec pomysłu z Jowi-szem.
O’Banian uświadomiła sobie, że powstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze, zaskoczona, jak
bardzo jest niezadowolo-na z takiego obrotu sprawy. Miała nadzieję, że Humphries za-chowa się
jak dżentelmen i ustąpi z zarządu.
- Chciałbym jednak powiedzieć - dodał Humphries, uno-sząc jeden palec - żeby mi nie mówić, że
nie ostrzegałem, kiedy koszty skoczą w górę, a cały pomysł się zawali.
O’Banian zaczerpnęła powietrza i oświadczyła:
- Dziękujemy w imieniu całego zarządu.
Klika Humphriesa nadal jednak sprzeciwiała się projektowi związanemu z Jowiszem. Mogli
najwyżej wyrazić zgodę na to, by Pancho poszukała wspólnika, który poniesie co najmniej jedną
czwartą kosztów. Jeśli jej się nie uda, zarząd nie wyda zgody na rozpoczęcie programu.
- Wspólnika? - mruknęła Pancho. 0’Banian rzuciła jej ostrze-gawcze spojrzenie. Jeśli Pancho
powie wprost, że nikt nie przy-łączy się do Astro w takim przedsięwzięciu, będzie to doskona-ły
argument dla Humphriesa, że takie przedsięwzięcie jest zbyt dalekosiężne.
- Sądzę, że możliwe jest podjęcie dialogu z kilkoma więk-szymi korporacjami - podsunęła
0’Banian. - W końcu to one mogą najwięcej zyskać na stałym dopływie paliwa fuzyjnego. - Tak -
mruknęła Pancho. - Zgoda.
Spotkanie zakończyło się i członkowie zarządu zaczęli się rozchodzić, mrucząc pod nosem i
gadając między sobą. Humph-ries podszedł do 0’Banian.
- Zadowolona? - spytał cicho, poufnym tonem.
- Przykro mi, że musiało do tego dojść, Martin - odparła - Tak, widzę, jak ci przykro. - Spojrzał na
drugą stronę sali, gdzie Pancho rozmawiała ze starszym panem o czerwonej twa-rzy i szykowała
się do wyjścia. - Świetna robota, użyłaś Pan-cho jako konia trojańskiego.
O’Banian doznała szoku.
- Co? Ja?
- W porządki! - rzekł Humphries uśmiechając się skąpo.
-Wiem, że podstępne ataki czasem się zdarzają. To element gry.
- Ależ, Martin, nie miałam pojęcia...
- Oczywiście, że tak. Dobrze, zabawmy się w tę bzdurę z Jowiszem, jeśli znajdziecie jakiegoś
durnia, który wam w tym pomoże. Kiedy to wszystko padnie, uda mi się usunąć cię z za-rządu. I
tego kocmołucha też.
Waltzing Matilda
i i
- Najbardziej mnie martwi - mówił George - skąd ten skur-wiel wiedział, gdzie mamy anteny.
Wraz z Nodonem zdejmowali skafandry, śmiertelnie zmęczeni po pięciogodzinnym pobycie w
przestrzeni. Załatali dziury w zbiornikach, ale większość wodoru i helu i tak już wyciekła. Anteny
statku, nawet zapasowe, były zwęglone i bezużyteczne. - Musiał znać dokładne plany statku - rzekł
Nodon, uno-sząc górną część skafandra i umieszczając ją ostrożnie na wie-szaku. - Ze wszystkimi
szczegółami.
- Ze wszystkimi pieprzonymi szczegółami - zgodził się George. Siedział na malutkiej ławeczce
przy stojaku ze skafandrami, wy-pełniając ją sobą całkowicie, więc Nodon usiadł na pokładzie, by
zdjąć buty. George był tak zmęczony, że nawet nie chciało mu się zdjąć butów.
Wreszcie skończyli zdejmowanie skafandrów i ruszyli do mesy. - Wiesz, ktoś musiał mu
przekazać dane statku - zastana-wiał się George głośno.
- Tak - zgodził się Nodon, podążając za nim. Korytarz był za mały, żeby obaj się zmieścili.
- Ale kto? To jest własność prywatna, specyfikacje nie są publicznie dostępne. Nie można ich
znaleźć na jakiejś pieprzo-nej stronie w sieci.
Nodon podrapał się po szczupłym podbródku.
- A może mieli dostęp do archiwum producenta?
- Albo archiwum warsztatu na Ceres - mruknął George.
- Tak, to możliwe.
- Tak czy inaczej - mówił George z coraz większym przeko-naniem - to musi być ktoś z Humphries
Space Systems. Ich lu-dzie naprawiali ten statek.
- Nie Astro?
- Nie. HSS zaproponowało mi okazyjną cenę za umowę o konserwacji.
- W takim razie to rzeczywiście ktoś z HSS - zgodził się Nodon.
- Ale czemu? Czemu ten łajdak nas zaatakował?
- Żeby unieważnić prawo do asteroidy?
George z irytacją potrząsnął głową.
- W Pasie są miliony skał. A Humphries jest najbogatszym skurwielem w całym Układzie
Słonecznym. Po co mu ta pieprzo-na asteroida?
- Może nie jemu. Może komuś w korporacji.
- Tak - pokiwał głową George. - Może.
Nodon z rezygnacją wzruszył ramionami.
- To i tak akademickie rozważania.
- Czemu?
Stukając chudym palcem w mały ekran ścienny wyświetla-jący zapasy żywności, Nodon rzekł:
- Mamy jedzenie na dwadzieścia dwa dni. Może nawet na czterdzieści, gdybyśmy zmniejszyli
porcje do prawie głodowych. George prychnął.
- Nie ma sensu się głodzić. I tak umrzemy.
21
Przez całą trwającą tydzień podróż na pokładzie Harpe-ra, Amanda wyczuwała w swoim mężu
jakąś obcość, coś dzi-wacznego, innego, coś, czego nie umiała określić. Wydawał jej się... nie, nie
odległy - na pewno nie odległy, bo spędzili większość podróży w łóżku, kochając się tak szaleńczo,
jak nigdy dotąd.
A mimo to, gdzieś pośrodku namiętności wyczuwało się w nim coś sekretnego; coś, o czym nie
wiedziała. Przedtem za-wsze była w stanie czytać w jego myślach; wystarczyło jedno spojrzenie na
układ jego szczęki i już wiedziała, co ma na myśli. Nigdy przed nią niczego nie ukrywał. Teraz
jednak jego twarz była nieprzenikniona i widziała, że stara się kontrolować jej wyraz. W jego
głęboko osadzonych oczach nie było nic.
Amandę przerażał fakt, że Lars usiłuje przed nią coś ukryć.
Może nawet niejedną tajemnicę.
Kiedy przybyli do swojego mieszkanka na Ceres i zaczęli się rozpakowywać, Amanda
zdecydowała się porozmawiać o tym wprost. - Lars, co się dzieje?
Właśnie upychał kłąb skarpetek do szuflady.
- Co się dzieje? - powtórzył. - A co masz na myśli?
- Coś cię dręczy i nie mówisz mi o tym.
Wyprostował się i podszedł do niej, w stronę łóżka. - Rozmyślam o tym, co powinniśmy zrobić.
Ubezpieczenie, zapełnienie magazynu, odzyskanie Starpowera.
Amanda usiadła na łóżku koło otwartej torby.
- Tak, oczywiście. A o czym jeszcze?
Unikał jej wzroku.
- O czym jeszcze? A to mało?
- Jest coś jeszcze, Lars. Coś, co cię dręczy od chwili, gdy odlecieliśmy z Selene.
Spojrzał na nią, po czym zainteresował się torbą podróżną.
Zaczął w niej grzebać, mrucząc coś o maszynce do golenia.
Amanda położyła dłoń na jego ręce, by go powstrzymać.
- Lars, powiedz mi, proszę.
Wyprostował się.
- Są rzeczy, o których nie powinnaś nic wiedzieć, kochana.
Przeraziła się.
- Co takiego? O jakich rzeczach?
O mało się nie uśmiechnął.
- Gdybym ci powiedział, to już byś wiedziała. - Chodzi o Martina, prawda? Zachowujesz się tak
od spo-tkania z nim.
Fuchs odetchnął głęboko. Widziała, jak jego pierś unosi się i opada. Odsunął torbę i usiadł na łóżku
obok niej. - Przez całą podróż powrotną - rzekł cicho, słabym głosem -próbowałem obmyślić jakiś
sposób, żeby go powstrzymać przed całkowitym przejęciem Pasa.
- Więc o to chodzi.
Skinął głową, ale dostrzegła, że to nie wszystko. W jego oczach czaił się lęk i niepewność.
- On do tego dąży. Chce kontrolować wszystko i wszyst-kich. Chce władzy absolutnej.
- Co z tego? Lars, nie musimy z nim walczyć. Nie możemy!
Jesteś tylko człowiekiem. Nie zdołasz go powstrzymać.
- Ktoś musi to zrobić.
- Ale nie ty! Nie my! Możemy wziąć pieniądze z ubezpie-czenia, wrócić na Ziemię i zapomnieć o
wszystkim.
Potrząsając wolno głową Lars odparł:
- Może ty potrafisz o tym zapomnieć. Ja nie.
- Chcesz powiedzieć, że nie chcesz.
- Nie mogę.
- Lars, masz jakąś idiotyczną zwodniczą obsesję bycia macho.
To nie jest wojna między tobą a Martinem. Nie ma o co walczyć! Kocham cię. Nie rozumiesz
tego? Po tych wszystkich latach? Nie wierzysz mi?
- To już poszło o wiele dalej - odparł ponuro Fuchs.
- Dalej?
- On zabija ludzi. Naszych przyjaciół. Zabił Ripleya. Ludzi na pokładach statków, które znikły. To
morderca. - Ale co ty możesz z tym zrobić?
- Mogę walczyć.
- Walczyć? - Amanda poczuła autentyczne przerażenie.
~ Czym? Jak?
Uniósł swoje dłonie o grubych palcach i zacisnął je wolno w pięści.
- Jeśli będę musiał, to gołymi rękami.
- Lars, to obłęd! Szaleństwo!
- Sądzisz, że ja o tym nie wiem? - warknął. - Nie wiesz, że mnie to przeraża, do najgłębszych
zakątków duszy? Jestem cy-wilizowanym człowiekiem, nie neandertalczykiem. - W takim razie
dlaczego?
- Bo muszę. Bo jest we mnie gniew, wściekłość, która mnie nie opuści. Nienawidzę go!
Nienawidzę tej jego gładkiej pew-ności siebie. Nienawidzę samej myśli, że może wcisnąć guzik i
miliony kilometrów od niego kobiety i mężczyźni będą umiera-li, a on sobie będzie siedział w
swojej willi i jadł bażanta. I snuje fantazje o tobie!
Amanda czuła, że zamiera jej serce. To ja jestem przyczyną tego wszystkiego, uświadomiła sobie.
Zmieniłam tego uroczego, kochającego mężczyznę we wściekłego potwora.
- Chciałbym rozwalić mu pysk - mruczał Fuchs. - Zabić go, jak on pozabijał tych wszystkich ludzi.
- Tak jak zabiłeś tego człowieka w Pubie - wyrwało jej się.
Wyglądał, jakby uderzyła go w twarz.
Zszokowana własnymi słowami Amanda rzekła:
- Och, Lars, nie chciałam tego powiedzieć...
- Masz rację - warknął. - Masz absolutną rację. Gdybym mógł zabić Humphriesa w ten sposób,
zrobiłbym to. W ułamku sekundy.
Wyciągnęła rękę i delikatnie, kojąco pogłaskała go po po-liczku.
- Lars, kochany, proszę. Jedyne, co uda ci się osiągnąć, to dać się zabić.
Odepchnął jej rękę.
- Nie sądzisz, że już jestem przeznaczony do odstrzału? Powiedział, że każe mnie zabić. Już nie
żyjesz, Fuchs. Dokładnie tak powiedział.
Amanda zamknęła oczy. Nie mogła nic zrobić. Wiedziała, że jej mąż ma zamiar podjąć walkę i nie
mogła nic zrobić, by go po-wstrzymać. Wiedziała, że może dać się zabić. Co gorsza, widziała, jak
sam zamienia się w zabójcę. Był jej coraz bardziej obcy. Stawał się człowiekiem, którego nie zna i
nie poznaje. Przerażało ją to. - Czemu zawdzięczam zaszczyt pani wizyty? - dopytywał się Carlos
Vertientes.
Przystojny jest, skubany, pomyślała Pancho. Rysy arysto-kratycznego Kastylijczyka. Piękne kości
policzkowe. Eleganc-ka bródka barwy soli z pieprzem. Naprawdę wygląda, jak powi-nien
wyglądać profesor, a nie jak ci nudziarze i dziwaki w Tek-sasie.
Spacerowała po barcelońskiej Ramblas z kierownikiem wydziału dynamiki plazmy miejscowego
uniwersytetu, wysokim, eleganc-kim fizykiem, który pomógł Lyallowi Duncanowi zbudować układ
napędowy, obecnie wykorzystywany w większości statków ko-smicznych na orbicie
okołoksiężycowej. W trzyczęściowym gar-niturze gołębiej barwy Vertientes wyglądał naprawdę
eleganc-ko. Pancho miała na sobie oliwkowy kombinezon, w którym przy-leciała.
Barcelona była nadal miastem tętniącym życiem, mimo pod-niesienia poziomu mórz i milionów
przemieszczających się wy-gnańców. Ramblas ciągle była zatłoczonym, tłumnym i hałaśli-wym
bulwarem, gdzie wszyscy chodzili na spacer, kosztować tapas i dobre wino Rioja, by móc oglądać
innych i samemu się poka-zać. Pancho wolała to miejsce od biura, choć momentami tłum był tak
gęsty, że musieli przedzierać się przez grupy ludzi, które spacerowały za wolno. Pancho
przedkładała rozgadany, space-rujący tłum nad biuro, gdzie można założyć podsłuch. - Pański
uniwersytet jest udziałowcem Astro Corporation - rzekła odpowiadając na jego pytanie.
Pięknie ukształtowane brwi Vertientesa uniosły się lekko. - Jesteśmy częścią globalnego
konsorcjum, które inwestu-je w różne duże korporacje.
Był nieco wyższy od Pancho i szczupły jak szpada z Tole-do. Dobrze się z nim spacerowało.
Kiwając głową, Pancho od-parła:
- Tak. Odkryłam to, przyglądając się udziałowcom Astro.
Uśmiechnął się promiennie.
- Przyleciała pani do Barcelony, żeby sprzedać kolejne ak-cje?
- Nie, nie - zawtórowała mu Pancho. - Ale mam propozy-cję, dla pana i pańskiego konsorcjum.
- Jakąż to propozycję może pani dla nas mieć? - spytał, ujmując ją za ramię i delikatnie kierując z
dala od grupy azjatyc-kich turystów pozujących ulicznemu fotografowi. - Jak się panu podoba
pomysł założenia stacji badawczej na orbicie wokół Jowisza? Astro pokryłoby trzy czwarte kosz-
tów, może więcej, jak trochę popracujemy nad księgami. Brwi Vertientesa uniosły się jeszcze
wyżej.
- Stacja badawcza koło Jowisza? Z personelem?
- Z załogą - poprawiła go.
Zatrzymał się i czekał, a tłum płynął wokół nich. - Sugeruje pani, że konsorcjum mogłoby założyć
stację na orbicie Jowisza, z mężczyznami i kobietami na pokładzie, za jedną czwartą rzeczywistych
kosztów?
- Może mniej - odparła Pancho.
Ściągnął usta.
- Znajdźmy jakąś restauracyjkę, żeby o tym porozmawiać.
- Z przyjemnością - odparła Pancho z radosnym uśmiechem.
Waltzing Matilda
George patrzył na ekran z kwaśną miną.
- Czterysta osiemdziesiąt trzy dni? - spytał. Siedział w fo-telu pilota ma mostku; Nodon przycupnął
obok niego. Nodon przybrał przepraszający wyraz twarzy.
- Tak twierdzi program nawigacyjny. Jesteśmy na długiej eliptycznej trajektorii, która zaprowadzi
nas w pobliże Ceres za czterysta osiemdziesiąt trzy dni.
- Jak blisko Ceres?
Nodon postukał w klawisze.
- Siedemdziesiąt tysięcy kilometrów, plus minus trzy tysiące.
George podrapał się w brodę.
- To z grubsza na tyle blisko, żeby nawiązać kontakt ra-diem skafandra.
- Być może - odparł Nodon. - Jeśli będziemy jeszcze żywi.
- Na pewno bardzo szczupli.
-Nie, martwi.
- Jaką więc mamy alternatywę?
- Przeanalizowałem wszystkie możliwości - odparł Nodon. - Marny paliwo na jeden krótki
manewr, który w żaden sposób nie skróci czasu naszego lotu na Ceres.
- Ale silnik jest przestrzelony i nie działa.
- Może moglibyśmy go naprawić.
- Poza tym, jak zużyjemy paliwo na jeden skok, nic nie zo-stanie dla generatora. Pozbędziemy się
zasilania dla systemu podtrzymywania życia. I oświetlenia.
- Nie - zaprotestował Nodon. - Zarezerwowałem dość pali-wa dla generatora. Tu nie ma problemu.
Będziemy mieli energię. - To już coś - mruknął George. - Kiedy nasze ciała dolecą na Ceres,
przynajmniej będziemy dobrze oświetleni. - Może uda nam się naprawić silnik - powtórzył Nodon.
George znów podrapał się w brodę. Swędziała, jakby zamieszkali tam jacyś nieproszeni goście.
- Jestem tak wykończony, że nie mam siły znów wychodzić na zewnątrz i oglądać silnik. Muszę się
zdrzemnąć.
I
Nodon skinął głową na zgodę.
- I coś zjeść.
- Z tego, co zostało - mruknął George przeglądając prze-trzebioną listę na ekranie z zapasami.
22
Amanda oderwała wzrok od ekranu i uśmiechnęła się do Fuchsa, który wszedł do ich
jednopokojowego mieszkanka. Nie odwzajemnił uśmiechu. Spędził cały ranek badając ruiny maga-
zynu Hełvetia Ltd Ogień zmienił komorę o skalnych ścianach w piec, topiąc wszystko, czego nie
zdołał strawić. Zanim zużył cały tlen w jaskini i zgasł, zamienił zapas Fuchsa, wszystko, na co
pracował, wszystkie jego plany i nadzieje, w popioły i kupki poskręcanego i stopionego metalu.
Gdyby hermetyczne klapy nie wytrzymały, ogień łatwo rozprzestrzeniłby się po tunelach i zabił
wszystkich przebywających na Ceres.
Fuchs zadrżał na samą myśl. Mordujące drapieżniki nie majątakich myśli. Nie obchodzi ich to.
Gdyby wszyscy na Ceres zginęli -jakie to mogłoby mieć znaczenie dla Humphriesa? Co mu to
przeszkadza, dopóki idzie do przodu i usuwa cierń, jaki stanął mu na drodze? Ja jestem tym
cierniem, pomyślał Fuchs. Jestem tylko ma-łym kłopotem, niewielką niedogodnością w
imponujących pla-nach podboju.
Rozmyślając o poczerniałym, zniszczonym magazynie, Fuchs powtarzał sobie w duchu: ten cierń w
twoim boku będzie zagłę-biał się w twoje ciało, Humphries. Skazi cię i obdarzy takim sa-mym
bólem, na jaki skazałeś innych. Przysięgam. Gdy dotarł do domu, kaszląc od wzniecanego przez
siebie pyłu, czuł raczej zmęczenie niż gniew, zastanawiając się, jak to się stało, że wkroczył na tę
drogę, dlaczego obarczono go brze-mieniem zemsty. To nie zemsta, skarcił się w duchu. Ktoś musi
wymierzyć sprawiedliwość. Nie wolno dopuścić do tego, by Humphries zawsze brał, co chce i nie
rozliczał się przed nikim. I potem odsunął drzwi ich kwatery i ujrzał piękny, promien-ny uśmiech
Amandy. Znów ogarnęła go wściekłość. Humphries pragnie też jej, przypomniał sobie Fuchs. Ale
Amandę dostanie wyłącznie po moim trupie.
Amanda wstała od biurka i podeszła do niego. Wziął ją w ramiona, ale ona nie pocałowała go,
tylko przesunęła palcami P°jego policzku.
- Masz brud na twarzy - rzekła z uśmiechem. - Jak mały chłopiec, który bawił się na ulicy.
- Sadza z magazynu - wyjaśnił obojętnie.
Cmoknęła go w usta, po czym rzekła:
- Mam dobre nowiny.
-Tak?
- Dziś rano na konto Helvetia Ltd wpłynęły pieniądze z ubezpieczenia. Możemy zacząć wszystko
od nowa i nie poży-czać od Pancho.
- Ile?
Uśmiech Amandy odrobinę zbladł.
- Trochę mniej niż połowa tego, o co się ubiegaliśmy. Ja-kieś czterdzieści osiem procent wartości
rzeczywistych strat. - Czterdzieści osiem procent - mruknął ruszając do łazienki. - To więcej
pieniędzy niż mieliśmy zakładając firmę, kocha-nie.
Wiedział, że próbuje go pocieszyć.
- Tak, zgadza się - przytaknął myjąc twarz. Ręce także miał brudne od sadzy.
Wysuszył twarz hałaśliwą i tłukącą się suszarką, przypomi-nając sobie luksus prawdziwych
ręczników w hotelu w Selene. Moglibyśmy zrobić to tutaj, pomyślał. Czyścić je próżniowo na
powierzchni, jak to robią w Selene. Zaoszczędzilibyśmy energię, gdybyśmy tylko zdołali uchronić
pranie przed pyłem na powierzchni. - Jakieś wieści ze Starpoweral - spytał wracając do poko-ju.
- Już wraca - odparła Amanda. - Będzie tu zgodnie z umową, pod koniec miesiąca.
- Dobrze.
Amanda posmutniała.
- Lars, myślisz, że to dobry pomysł, żebyś wylatywał na pokładzie Starpoweral Nie możesz
wynająć załogi i zostać tu-taj?
- Załoga kosztuje - odparł. - I musielibyśmy dzielić się wszystkim, co byśmy znaleźli. Poradzę
sobie bez załogi. - Ale będziesz sam...
Wiedział, co ma na myśli. W Pasie znikały ostatnio statki.
A Humphries chciał go zabić.
- Nic mi nie będzie - rzekł. - Nie będą wiedzieli, dokąd lecę.
Amanda potrząsnęła głową.
- Lars, wystarczy, jak się podepną do sieci MUA i namierzą twoją radiolatarnię. Będą dokładnie
wiedzieć, gdzie jesteś. O mało się nie uśmiechnął.
- Nic takiego. Sygnał radiolatarni będzie nadawany ze skrzy-dłowego, którego wypuszczę jakiś
dzień albo dwa po odlocie z Ceres.
Zaskoczył ją.
- Ale to wbrew przepisom MUA!
- Tak. Ale moje życie będzie bardziej bezpieczne. Sprzątanie spalonego magazynu zajęło kilka
dni. Trudno było znaleźć robotników do prac fizycznych; domagali się takich sa-mych stawek,
jakie mogli dostać obsługując systemy kompute-rowe statków poszukiwaczy. Fuchs zatrudnił więc
wszystkich czterech nastolatków, jacy przebywali na Ceres. Byli pełni zapa-łu, by zrobić coś po
zakończeniu lekcji, zadowoleni, że nie muszą ślęczeć przed ekranami, i jeszcze bardziej
zadowoleni z możliwo-ści zarobienia paru groszy, które potem będą mogli wydać. A mimo to
Fuchs musia) wykonać większość prac sam, gdyż chłopcy pracowali tylko po parę godzin dziennie.
Po kilku dniach czterej chłopcy przestali jednak pojawiać się w pracy. Fuchs zadzwonił do każdego
z nich i usłyszał różne niezręczne wymówki.
- Rodzice nie chcą, żebym pracował.
- Mam dużo nauki.
Tylko jeden z nich powiedział prawdę.
- Tata dostał wiadomość, że straci pracę, jeśli pozwoli mi dla pana pracować.
Fuchs nie musiał pytać, dla kogo pracuje ojciec. Wiedział:
dla Humphries Space Systems.
Pracował więc sam w magazynowej jaskini, czyszcząc ją ze zwęglonych szczątków. Potem zaczął
montować nowe regały z odpadów metalu z warsztatów naprawczych.
Pewnego wieczora, gdy wlókł się zmęczony zakurzonym tunelem po całym dniu pracy przy
montowaniu regałów, dogo-niło go dwóch mężczyzn w kombinezonach HSS.
- Lars Fuchs, prawda? - spytał wyższy. Był młody, wyglą-dał prawie na nastolatka; włosy koloru
brudnoblond miał krót-ko przycięte; rękawy kombinezonu podwinięte powyżej łokci. Fuchs
dostrzegł tatuaże na obu przedramionach.
- Tak - odparł Fuchs, zwalniając.
Szli obok niego krok w krok, po obu stronach. Niższy był o parę centymetrów wyższy od Fuchsa i
miał zwartą budowę cię-żarowca. Miał długie i ciemne włosy, twarz nieprzeniknioną. - Mam dla
ciebie dobrą radę - rzekł wyższy. - Bierz forsę z ubezpieczenia i wynoś się z Ceres.
Nie zwalniając kroku, Fuchs odparł:
- Panowie mają chyba jakieś informacje o mojej firmie. - Wynoś się stąd zanim będziesz miał
kłopoty - oznajmił drugi. Miał latynoski akcent.
Fuchs zatrzymał się i obejrzał ich od stóp do głów. - Kłopoty? Jedyne kłopoty, na jakie się zanosi,
są spowo-dowane wami.
Wyższy wzruszył ramionami.
- Wszystko jedno, z czyjego powodu. Liczy się, kto będzie jeszcze trzymał się na nogach na końcu.
- Dziękuję - rzekł Fuchs. - Pana słowa będą cennym do-wodem w sprawie.
- Dowodem? - obaj mieli zaskoczoną minę.
- Czy panowie mają mnie za idiotę? - spytał ostro Fuchs. - Wiem, do czego jesteście zdolni. Mam
przy sobie nadajnik przekazujący każde wasze słowo do centrali MUA w Genewie. Jeśli coś się ze
mną stanie, to wasze głosy zostały już zareje-strowane.
Powiedziawszy to, Fuchs okręcił się na pięcie i oddalił, zo-stawiając obu osiłków
skonfundowanych i zdumionych. Fuchs szedł powoli, ostrożnie, wzbijając jak najmniej pyłu. Nie
chciał, żeby pomyśleli, że ucieka; nie chciał też, żeby zauważyli, jak bardzo trzęsą mu się nogi.
Poza tym, nie chciał, żeby domyślili się, że nadajnik jest totalnym blefem, zaimprowizowanym,
żeby im się wymknąć. Nadal drżał, gdy dotarł do domu, tym razem jednak z gnie-wu. Amanda
przywitała go uśmiechem zza biurka. Fuchs dostrzegł na ekranie, że zamawia towary do magazynu.
Większość zama-wianych maszyn i elektroniki pochodziła z Astro Corporation. Zauważył, że
wybiera żywność i ubrania, których dostarczały inne firmy. Poszedł się umyć, tymczasem ona
wpatrywała się tęsknie w najnowsze fasony z Ziemi.
Gdy wrócił do pokoju, skończyła już pracę z komputerem.
Objęła go za szyję i gorąco pocałowała.
- Co chcesz na kolację? - spytała. - Właśnie zamówiłam transport owoców morza z Selene i
umieram z głodu. - Wszystko jedno - odparł i uwolnił się z jej objęć, po czym podszedł do
komputera.
Amanda sięgnęła do zamrażarki i spytała:
- Będziesz gotowy, zanim zaczną nadchodzić dostawy?
Fuchs skinął głową z oczami utkwionymi w ekranie.
- Będę gotowy - mruknął.
Amanda dostrzegła, że ogląda dane techniczne laserów ręcznych.
Marszcząc brwi spytała:
- To wygląda jak laser, którym Buchanan zabił Ripleya.
- Zgadza się. I próbował zabić mnie.
- Zamówiłam sześć, z możliwością dokupienia dalszych sześciu, jak te się sprzedadzą.
- Zastanawiam się, czy nie zamówić takiego dla siebie.
- Na statek?
Spojrzał na nią ponuro.
- Dla siebie. Jako broń ręczną.
23
Starpower wisiał leniwie nad Ceres na tle ciemnego, upstrzo-nego gwiazdami nieba. Jakie to
dziwne, pomyślał Fuchs, wspi-nając się na pokład skoczka, że niebo jest tak ciemne, mimo tych
wszystkich gwiazd. Inne słońca, pomyślał, całe miliardy, emitu-jące światło od eonów. A tutaj, na
tej stercie kamieni noszącej nazwę Ceres, wszystko było ciemne, z groźbą czającą się w mro-ku.
Potrząsając głową w hełmie o kształcie okrągłego akwarium, Fuchs wspiął się po drabince i
zanurkował pod klapą skoczka. Nie ma sensu ściągać skafandra, uznał, zrobię to dopiero na
pokładzie Starpowera. Lot wahadłowy z powierzchni asteroidy na pokład statku potrwa zaledwie
parę minut.
Kabina skoczka była zbudowana ze szkłostali. Dwóch in-nych poszukiwaczy było już na pokładzie,
czekali na lot. Lars rzucił im rutynowe „cześć” korzystając z radia wbudowanego w skafander.
- Hej, Lars - spytał jeden z nich. - Co mamy zamiar zrobić z habitatem?
- Właśnie - zawtórował mu drugi. - Wpakowaliśmy w nie-go kupę kasy. Kiedy będzie wreszcie
gotowy i będziemy mogli się przenieść?
Fuchs widział ich twarze przez tworzywo hełmu. Ich pyta-nia nie były zadane oskarżycielskim czy
niecierpliwym tonem. Przede wszystkim wyglądali na zaciekawionych.
Zmusił się do niewyraźnego uśmiechu.
- Wciąż nie mam nowego inżyniera projektu na miejsce Ripleya.
- No tak. Smutna historia z tym Rozpruwaczem. - Dobrze zrobiłeś, Lars. Ten skurwiel zamordował
Rozpru-wacza z zimną krwią.
Fuchs pokiwał głową, dziękując za pochwałę. Głos kontrole-ra MUA oznajmił, że skoczek staruje
za dziesięć sekund. Kompu-ter odliczał czas. Trzej mężczyźni w skafandrach stali w module
habitatu; nie było tam siedzeń, w ogóle niczego poza podium w kształcie litery T, gdzie znajdowały
się przyrządy sterownicze, i tak niepotrzebne na czas tak prostego lotu, oraz pętle na nogi w
pokładzie, które pozwalały im utrzymać się w mikrograwitacji. Start odczuli jako lekki wstrząs,
ale pojazd oddalał się od pobrużdżonej, usianej skałami powierzchni Ceres na tyle szyb-ko, że
Fuchs poczuł, jak żołądek mu się buntuje. Zanim zdołał przełknąć ślinę, znaleźli się w zerowej
grawitacji. Fuchs nigdy nic lubił nieważkości, ale jakoś sobie z nią radził, tymczasem kontroler
MUA sterował skoczkiem, by doprowadzić go do po-zostającego na orbicie statku dwóch
pasażerów, zanim, obleciawszy prawie catą asteroidę, ruszył na spotkanie ze Starpowerem. Fuchs
myślał o znalezieniu następcy dla Ripleya. Finanso-wanie habitatu było niewystarczające. Musiał
dopisać to zada-nie do listy obowiązków Amandy. Będzie musiała to załatwić, powiedział sobie w
duchu. Musi użyć swojej intuicji; ja będę zajęty czym innym.
Czym innym. Wzdrygnął się w duchu, gdy przypomniał sobie słowa, jakie w złości rzucił
Humphriesowi: Studiowałem histo-rię wojskowości... Umiem walczyć. Jakie to żałosne! I co masz
teraz zamiar zrobić? Zastrzelić Humphnesa? Co chcesz w ten sposób osiągnąć? Zostaniesz
zaaresztowany albo zabity. Za dużo my-ślisz, Larsie Fuchsie. Szybko wpadasz w złość, ale potem
gryzie cię sumienie.
Długo i poważnie zastanawiał się nad tym, czy nie zacząć wyszukiwać statków HSS i nie niszczyć
ich. Dokuczyć Humph-riesowi dokładnie w taki sposób, jak on jemu. Wiedział jednak, że nie byłby
do tego zdolny.
Po tych wszystkich przechwałkach, w tlącej się wściekło-ści, myślał tylko o tym, żeby znaleźć
jakąś bogatą asteroidę, zaganiać ją, a potem czekać na płatnych morderców Humphriesa. Wtedy
miałby dowód, pozwalający mu wszcząć formalne postępowanie w MUA.
O ile przeżyłby tę przygodę.
Wahadłowiec doleciał do Starpowera i zadokował w głów-
nej śluzie statku. Fuchs wkroczył na pokład i zaczął zdejmować
skafander, ciesząc się z grawitacji, jaką zapewniał obrót statku.
Krwawy mściciel, nabijał się z siebie. Który chce złożyć siebie w ofierze na ołtarzu zemsty na
Humphriesie. Baranek próbujący schwytać tygrysa.
Wszedł na mostek, mrucząc coś do siebie. I wtedy zoba-czył na ekranie łączności żółte migające
światełko OCZEKUJĄ-CA WIADOMOŚĆ.
Wiedział, że to Amanda. Rzeczywiście, gdy wywołał wiado-mość, ujrzał jej śliczną twarz.
Wyglądała na zmartwioną i wystraszoną.
- Lars, chodzi o George’a Ambrose’a. Jego statek zaginął. Łączność urwała się nagle parę dni
temu. MUA nie odbiera na-wet namiaru telemetrycznego. Istnieje obawa, że on już nie żyje. -
George? - Fuchs gapił się na obraz żony. - Zabili Geor-ge’a?
- Na to wygląda - odparła Amanda.
Amanda patrzyła na twarz męża na ekranie ściennym ich kwatery. Wyglądał śmiertelnie poważnie.
- Zabili George’a - powtórzył.
Chciała powiedzieć, że to musiał być wypadek, ale nie mo-gła zmusić ust do wypowiedzenia tych
słów.
- To Humphries zabił George’a - mruknął Fuchs. - Zamor-dował go.
- Nic już nie możemy zrobić - Amanda zdumiała się słysząc własny głos. Brzmiało to jak błaganie,
nie stwierdzenie. - Naprawdę nie możemy? - warknął.
- Lars... proszę... nie rób niczego niebezpiecznego - błagała.
Potrząsnął głową.
- Samo życie jest niebezpieczne.
Dorik Harbin badał uważnie ekran nawigacyjny, siedząc samotnie na mostku Shanidara. Migający
pomarańczowy kur-sor, pokazujący pozycję statku znajdował się dokładnie na cien-kiej błękitnej
krzywej - torze lotu na spotkanie ze statkiem za-opatrzeniowym.
Harbin kursował po Pasie już od dwóch miesięcy, całkowi-cie sam, jeśli nie liczyć narkotyków i
chipów VR, które były jego jedyną rozrywką. Doskonała kombinacja, pomyślał. Narkotyki
wyostrzały elektroniczną iluzję i pozwalały na sen bez marzeń sennych, bez twarzy umarłych i ich
krzyków.
Statek leciał w absolutnej ciszy; żadna radiolatarnia ani sygnał telemetryczny nie zdradzały jego
obecności w kosmosie. Otrzy-mał rozkaz odnalezienia niektórych poszukiwaczy i górników oraz
wyeliminowania ich. Robił to skutecznie. Ale teraz kończyły mu się zapasy i leciał na spotkanie ze
statkiem zaopatrzeniowym Humphriesa. Wiedział, że otrzyma nowe rozkazy, a Shanidar _ nowe
zapasy żywności i paliwa.
Każę im też przepłukać zbiorniki na wodę i napełnić je, rozmy-ślał leniwie Harbin, zbliżając się do
statku. Po paru miesiącach lotu recyklowana woda zaczynała smakować podejrzanie, jak szczyny.
Przycumował do statku zaopatrzeniowego, a wizyta trwała tylko tyle, by uzupełnić zapasy. Opuścił
statek jedynie po to, by odwiedzić panią kapitan statku. Podała mu zapieczętowaną paczuszkę,
którą Harbin natychmiast włożył do kieszeni na pier-si kombinezonu.
- Już pan odlatuje? - spytała kapitan. Miała około trzydziestki, jak oceniał Harbin, nie była ładna,
ale atrakcyjna, w jakiś koci, pewny siebie sposób. - Na statku mamy wszelkie rodzaje... hm...
udogodnień.
Harbin potrząsnął głową.
- Nie, dziękuję.
-Najnowsze rekreacyjne narkotyki...
- Muszę wracać na statek - odparł krótko.
- A może coś do zjedzenia? Nasz kucharz...
Harbin odwrócił się i sięgnął do drzwi kabiny. - Nie ma się czego bać - rzekła kapitan z
przemądrzałym uśmieszkiem.
Harbin obrzucił ją ostrym spojrzeniem.
- Bać się? Pani?
Wybuchnął krótkim, pogardliwym śmiechem. Po czym wy-szedł z kabiny i natychmiast wrócił na
swój statek. Oddalił się już na sporą odległość od statku zaopatrzenio-wego i zagłębiał się w Pas;
dopiero wtedy otworzył paczkę i wyjął chip. Jak przewidywał, zawierał on listę statków, które
Harbin miał zaatakować, wraz z ich planowanymi torami lotu i pełnymi pla-nami konstrukcyjnymi.
Kolejna lista śmierci, pomyślał Harbin, patrząc na przesuwające się po ekranie obrazy.
Diagramy specyfikacji nagle skończyły się i ujrzał szczupłą, melancholijną twarz Grigora.
- Dodaliśmy jeszcze jeden, w ostatniej chwili - rzekł Gri-gor, po czym jego ponure oblicze
zastąpiły plany statku. - Sta-tek nosi nazwę Starpower. Nie znamy jeszcze jego kursu, ale doślemy
ci dane wiązką laserową, jak tylko będziemy je mieli. Harbin przymknął oczy. To znaczy, że będę
musiał lecieć do jakiegoś zaplanowanego punktu, gdzie będę mógł odebrać wia-domość i czekać,
aż mi ją wyślą. Nie podobało mu się, że będzie musiał czekać.
- Ta sprawa ma najwyższy priorytet - przez szczegóły kon-strukcyjne Starpowera przebił się głos
Grigora. - Masz się nim zająć, zanim zaczniesz ścigać inne statki.
Harbin żałował, że nie może porozmawiać z Grigorem oso-biście, zadać parę pytań, poprosić o
więcej informacji. Twarz Grigora znów pojawiła się na ekranie.
- Zniszcz ten statek, a resztę możesz sobie darować. Za-łatw Starpowera, a będziesz mógł wrócić
na Ziemię.
Waltzing Matilda
- Mam dobre wieści - rzekł Nodon, gdy George przepchnął się przez klapę na mostek. - Kiedy
byłeś na zewnątrz, podpią-łem zapasowy laser do systemu łączności.
George opadł na fotel po prawej stronie.
- Zapasowy?
- Z magazynu. Był w sekcji z zapasami.
- I działa?
Nodon promieniał.
- Tak. Laser może przenosić sygnały. Możemy wezwać pomoc.
George ostrożnie się uśmiechnął.
- Ale musielibyśmy go wycelować w Ceres.
- Celowanie jest problemem - uśmiech Nodona zgasł. - Przy tej odległości od Ceres wiązka
rozprasza się tylko na jakieś dwanaście kilometrów.
- Musimy więc wycelować ją prosto w odbiorniki optycz-ne.
- Jeśli zdołamy.
- A nasza pieprzona asteroida wykonuje obrót raz na ja-kieś dziewięć godzin?
- Chyba tak - rzekł Nodon. - Mogę sprawdzić.
- Oznacza to, że musimy trafić w odbiornik optyczny do-kładnie w momencie, kiedy będzie
zwrócony w naszą stronę. - Tak - zgodził się Nodon.
- To jak gra w jakieś pieprzone rzutki na odległość tysięcy kilometrów.
- Setek tysięcy.
- Marne szansę.
Nodon skinął głową. Przez sekundę George’owi wydawało się, że się modli. Po chwili jednak
Nodon uniósł wzrok i spytał:
- A silnik? Damy radę naprawić silnik?
- Och, pewnie - prychnął George. - Jasne.
- Damy radę?
- Jak będę miał do dyspozycji stocznię, pół tuzina spawa-czy, hydraulików i resztę załogi.
- Ach, tak.
George westchnął ciężko i oświadczył:
- Zostaje nam tylko laser, chłopie. Pieprzony silnik to prze-grana sprawa.
24
Podjęcie decyzji zajęło Fuchsowi nie więcej niż pięć minut. Sprawdził historię lotów Waltzing
Matilda. Wyglądało na to, że Wielki George i jego załogant pracowali nad sporą asteroidą węglową
- przynajmniej tyle mówiły dane telemetryczne wysyłane do MUA. Zaczęli wydobycie, po czym
łączność nagle się urwała. Wysiłki kontrolerów MUA, zmierzające do nawiązania kontaktu,
okazały się bezowocne.
Dowody, pomyślał Fuchs analizując dane lotów na głów-nym ekranie łączności. Jeśli zdołam
namierzyć Waltzing Matil-da i znaleźć dowody, że statek został zaatakowany i zniszczony celowo,
będę mógł zmusić władze na Ziemi, żeby zajęły się sprawą i wszczęły śledztwo w sprawie
zaginionych statków. Siedząc samotnie na mostku Starpowera, wprowadził do komputera
nawigacyjnego współrzędne asteroidy, nad którą pra-cował George. Zawahał się jednak przed
wciśnięciem klawisza uruchamiającego program.
Zadał sobie w duchu pytanie: czy chcę, żeby MUA wiedział, dokąd lecę? Odpowiedź była
jednoznaczna: nie. Bez względu na to, kto niszczy statki poszukiwaczy i górników, musi on mieć
dostęp do dokładnych informacji o ich kursach i pozycjach. Mogą wy-korzystywać dane
telemetryczne wysyłane przez każdy statek do namierzania ich.
Wiedział, że musi lecieć w ciszy; cały czas o tym wiedział. Nawet Amanda nie może wiedzieć,
gdzie jest. Martwił się ryzy-kiem; sygnał telemetryczny był wysyłany po to, by w MUA wiedzieli,
gdzie jest każdy statek. Jaki to ma jednak sens, rozmyślał Fuchs. Jeśli statek wpakuje się w jakieś
kłopoty i tak nikt nie przyleci mu na pomoc. Pas jest zbyt wielki. Jeśli będę miał kłopoty, będę
zdany wyłącznie na siebie. Z danych telemetrycznych MUA dowie się jedynie, kiedy zginąłem.
Większą część dnia zajęło Fuchsowi wymontowanie nadajnika telemetrycznego Starpowera i
zainstalowanie go w małym po-jeździe ratunkowym. Każdy statek przewoził co najmniej jedną
kapsułę ratunkową; sześć osób mogło w niej przeżyć przez mie-siąc albo nawet dłużej. Był to
przykład stosowania tak zwanych przepisów bezpieczeństwa, które były ważne dla MUA, ale w
rzeczywistości były bezużyteczne, wręcz absurdalne. Kapsu-ła ratunkowa miała rację bytu w
rejonie Ziemia-Księżyc. Statek ratunkowy mógł tam dotrzeć w parę dni, czasem nawet godzin. W
Pasie jednak nie było szans na ratunek. Odległości były ol-brzymie, a statków ratowniczych mało.
Poszukiwacze wiedzieli, że odlatując z Ceres są zdani wyłącznie na siebie. Fuchs uśmiechnął się,
gdy przypomniał sobie, jakie inne zastosowania znajdywano dla kapsuł ratunkowych: dodatkowy
magazyn; dodatkowa kwatera załogi; miłosne gniazdko w mikro-grawitacji, w kapsule odłączonej
od głównego statku, by pano-wała w niej nieważkość.
Ale ty, mówił sobie w duchu, instalując nadajnik telemetryczny w kapsule ratunkowej Starpowera,
będziesz pozorantem. Będą myśleć, że ty to ja, a ja sobie będę cichutko leciał w stronę asteroidy
George’a.
Wrócił na mostek i usiadł w fotelu pilota, rozmyślając o Amandzie. Czy mam jej powiedzieć, co
chcę zrobić? Chciał tego, ale bał się, że wiadomość zostanie przechwycona przez ludzi
Humphriesa, którzy przeniknęli do MUA. Może kontrolerzy lotu na Ceres w tajemnicy biorą od
niego jakieś pieniądze. Jeśli coś się stanie z kapsułą ratunkową, Amanda będzie myśleć, że
zginąłem. Jak mogę ją ostrzec? Jak mogę dać jej znać, co ro-bię?
Poczuł chłód w okolicy serca. Co zrobiłaby Amanda, gdy-by sądziła, że nie żyję? Opłakiwałaby
mnie? Próbowałaby mnie pomścić? Uciekła do Humphriesa? Przecież właśnie tego on pragnie.
Chce, żebym zginął. Czy Amanda odejdzie do niego, jeśli będzie przekonana, że mnie już nie ma?
Nienawidził sam siebie za takie myśli. Nie mógł jednak przed nimi uciec. Twarz wykrzywiła mu
się we wściekłym grymasie, zacisnął zęby tak mocno, że zabolała go szczęka, uderzył z całej siły w
klawisz uwalniający kapsułę, która miała lecieć długim, para-bolicznym lotem przez cały Pas.
Wiele go to kosztowało, ale nie wysłał wiadomości do żony.
Jestem teraz sam, pomyślał Fuchs, kierując Starpowera w stronę asteroidy. gdzie ostatni raz
słyszano Wielkiego George’a. Dianę Verwoerd czytała swój ulubiony ustęp z Biblii: przy-powieść
o obrotnym rządcy, który oszukiwał swojego pana i uwił sobie wygodne gniazdko na starość.
Gdy tylko miała wątpliwości odnośnie tego, co robi, czyta-ła Ewangelię wg św. Łukasza 16: 1-13.
To ją uspokajało. Niewie-le osób pojmowało prawdziwą wymowę tej opowieści, rozmyślała,
czytając starożytne słowa na ekranie ściennym swojego aparta-mentu.
Rządca został zwolniony, kiedy pan odkrył jego matactwa. Kluczem do tej opowieści był jednak
fakt, że oszustwa rządcy nie były na tyle duże, by pan pragnął zemsty. Zwolnił go i tyle. Przez
wszystkie te lata, kiedy rządca pracował dla swojego pana, odłożył łupy wystarczająco duże, by na
starość wygodnie żyć. Pewien rodzaj „złotego spadochronu”, o którym pan nie wiedział.
Verwoerd rozsiadła się leniwie na szezlongu. Dostosował się do krzywizn jej ciała i lekko, kojąco
ją masował. Kiedyś należał do Martina Humphriesa, ale Dianę pokazała mu reklamę nowszego
modelu, który natychmiast kupił i kazał jej pozbyć się starego. Zabrała go więc z biura i
zainstalowała w swoim apartamencie. Wydała komputerowi polecenie głosem i nakazała wyświe-
tlić dane swojego osobistego rachunku inwestycyjnego. Ekran ścienny błyskawicznie wypełniły
liczby. Nieźle jak na dziewczynkę ze slumsów Amsterdamu, pogratulowała sobie. Przez te kilka lat
udało jej się uniknąć oczywistych pułapek: prostytucji, narko-tyków, a nawet zostania kochanką
jakiegoś bogatego pierdzio-cha. Całkiem nieźle.
Znów przemówiła do komputera i na ekranie pojawiła się lista asteroid, do których osobiście
zgłosiła roszczenia. Tylko pół tuzina małych skałek, ale za to obfitujących w rudę i dających coraz
większe zyski. Znaczną część zjedzą podatki, ale Verwoerd przy-pomniała sobie, że żaden rząd nie
może pozbawić cię pieniędzy, których nie masz. Płać podatki i ciesz się, że masz forsę, powie-
działa sobie w duchu.
Rzecz jasna, Martin był przekonany, że to HSS posiada prawa do tych asteroid. Miał jednak na
głowie tyle rzeczy, że te pół tuzina pozostawało poza zasięgiem jego radaru. Poza tym, kiedy chciał
coś sprawdzić, zawsze prosił o to swoją zaufaną asystentkę. Nigdy się nie dowie o tej małej
kradzieży, dopóki będę tam pra-cować.
Usunęła listę z ekranu i znów pojawiły się wersy z Ewan-gelii.
Za parę lat będę mogła wygodnie przejść na emeryturę, powiedziała sobie Verwoerd. Wszystko
będzie dobrze, dopóki nie stanę się zbyt chciwa - dopóki będę trzymać Martina na dłu-gość
ramienia. Kiedy mu się oddam, moje dni jako pracownika HSS będą policzone.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i uśmiechnęła się do siebie. Może powiem mu coś niemiłego,
kiedy będę odchodzić. Kiedy mnie wyleje, zapłaci mi odszkodowanie. A przynajmniej sprezentuje
na pożegnanie coś ładnego. On już taki jest. Przeniosła wzrok ze swojego odbicia na słowa z Biblii
i zmarszczyła lekko czoło, czytając ostatni wers:
Żaden sługa nie może dwóm panom służyć. Gdyż albo jed-nego będzie nienawidził, a drugiego
miłował; albo z tamtym bę-dzie trzymał, a tym wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamo-nie.4
Być może, pomyślała Dianę Verwoerd. Aleja tak naprawdę nie służę Martinowi Humphriesowi.
Pracuję dla niego. I nieźle na nim zarabiam. Ale służę tylko sobie, nikomu innemu. Skasowała
zawartość ekranu jednym krótkim poleceniem. Ustęp z Biblii znikł, ustępując miejsca obrazowi
Mary Cassat: matki z dzieckiem.
4 Ewangelia wg św. Łukasza, Biblia Tysiąclecia.
Dossier: Joyce Takamine
By dostać pracę w Selene, trzeba było mieć wykształcenie. Państwo księżycowe zatrudniało
techników i inżynierów, nie zbieraczy owoców. Paszportem Joyce na Księżyc był jej podnisz-
czony stary palmtop, który dostała od ojca. Dzięki niemu miała dostęp do wszystkich zajęć
uniwersyteckich w sieci. Uczyła się co noc, nawet gdy była tak zmęczona pracą, że ledwo miała
siłę, by podnieść porysowaną plastikową pokrywę palmtopa. Inni zbieracze skarżyli się, że
migające światło komputera nie pozwala im spać, więc Joyce wyniosła się na zewnątrz baraku i
kontynuowała z uporem naukę na otwartej przestrzeni, pod roz-gwieżdżonym niebem. Kiedy
spojrzała na Księżyc i zobaczyła la-tarnię Selene, miała wrażenie, jakby wzywał ją laserowy
promień. Kiedyś facet, z którym krótko sypiała, ukradł jej palmtopa; po prostu wziął go jak swoją
własność. Z wściekłością podszytą paniką Joyce wyśledziła go w kolejnym obozie i o mało nie roz-
trzaskała mu głowy belką. Strażnicy właściciela puścili ją wolno, kiedy opowiedziała im całą
historię. Stwierdzili, że ze złodzieja i tak nie będzie pożytku, zwłaszcza głupiego, który pozwala się
ogłuszyć chudziutkiej dziewczynie o orientalnym wyglądzie. W ciągu trzech lat Joyce uzyskała
stopień naukowy z ana-lizy systemów komputerowych na uniwersytecie California Co-ast.
Ubiegała się o pracę w Selene. Nie dostała jej. Czterysta dwadzieścia siedem osób, większość z
nich równie zdesperowa-na i w potrzebie jak Joyce, ubiegało się o to samo stanowisko. Tego
samego dnia, gdy dostała wiadomość o odrzuceniu jej aplikacji przez Selene, Joyce dowiedziała
się, że jej rodzice zginęli w kraksie na autostradzie, spowodowanej przez trzęsie-nie ziemi, które
zniszczyło miasteczka slumsów powyżej zalanych przez ocean ruin San Francisco.
25
Nic.
Fuchs skrzywił się, patrząc na ekrany otaczające jego fotel pilota, po czym wyjrzał przez buląj
mostka. Nawet śladu po Waltzing Matilda. Nic poza pękatym, nieregularnym kształtem asteroidy
obracającej się wolno w jałowej pustce, ciemnej, cętkowanej i upstrzonej małymi głazami i
skałami.
Taka była ostatnia znana pozycja statku Wielkiego Geor-ge’a. Tu urwał się namiar telemetryczny
Waltzing Matilda, na tej pozycji. Statku nie było jednak nigdzie widać. Prawie się nad tym nie
zastanawiając, Lars wprowadził sta-tek na ciasną orbitę wokół asteroidy. Czy George naprawdę tu
był? Jeśli tak, pewnie nie tkwił tu długo...
Wtedy dostrzegł, że z powierzchni asteroidy wycięto zgrabne prostokątne płyty. George był tutaj!
Zaczął nawet eksplorację asteroidy. Podkręcając maksymalnie powiększenie teleskopu Fuchs
dostrzegł, że na powierzchni nadal stoi jakiś sprzęt. Odleciał w pośpiechu, uświadomił sobie Lars,
tak szybko, że nie zdążył zabrać narzędzi górniczych.
Fuchs dostrzegł, że to laser tnący. Stał spokojnie na skraju jednego z wyciętych prostokątów.
Muszę go zabrać, pomyślał. Może posłuży za dowód.
Najłatwiej byłoby włożyć skafander i wyjść w przestrzeń. Ponieważ jednak na statku nikogo
innego nie było, Fuchs uznał, że to nienajlepszy pomysł. Wprowadził więc Starpowera na orbitę
odpowiadającą własnemu obrotowi asteroidy i powoli, ostroż-nie, trzymając koniec języka między
zębami, ustawił wielki sta-tek jakieś dziesięć metrów nad skalistą powierzchnią. Za pomocą
ramienia manipulatora z modułu wyposażenia Starpowera, Fuchs złapał laser na powierzchni
asteroidy i umieścił go w luku ładunkowym. Kiedy skończył, ociekał potem, ale był dumny ze
swoich umiejętności pilota.
Ocierając czoło Fuchs oparł się pokusie, by wywołać Ceres i zapytać, czy nie ma jakichś nowych
danych o statku George’a. Nie, skarcił sam siebie. Cisza radiowa.
Może właśnie coś takiego robi George. Wyłączył radio, żeby nikt nie dowiedział się, gdzie jest. To
oczywiste, że odleciał w wielkim pośpiechu. Pewnie został zaatakowany, może zabity, jeśli jednak
uciekł, pewnie milczy, żeby napastnik nie znalazł go ponownie.
Co ja mam teraz zrobić, zastanawiał się Fuchs. Opuścił mostek i poszedł do mesy. Mózg
potrzebuje pali-wa, uznał. Z pustym żołądkiem kiepsko się myśli. Uświadomił sobie, że koszulkę
ma całą mokrą od potu. Solidna robota, powiedział sobie. Ale brzydko pachnie.
Umył się i zjadł gotowe danie, nadal jednak nie miał pomy-słu, co dalej.
Znaleźć George’a, pomyślał. Ale jak?
Wrócił na mostek i uruchomił program poszukiwawczo-ra-tunkowy.
- Ach! - wykrzyknął. Rozszerzająca się spirala. Standardowa procedura operacyjna misji
ratunkowej zakła-dała lot po rozszerzającej się spirali, począwszy od ostatniej znanej pozycji
zaginionego statku. Fuchsa martwiło jedynie, że George mógł odlecieć od płaszczyzny ekliptyki
pod dużym kątem. Więk-szość planet orbitowała w obrębie paru stopni od płaszczyzny ekliptyki,
zaś większość asteroid - dwadzieścia lub trzydzieści stopni powyżej lub poniżej tej płaszczyzny.
Jeśli George odle-ciał pod większym kątem, nigdy go nie znajdzie. Pas był tak wielki, że gdyby
nawet George trzymał się płasz-czyzny ekliptyki, byłby i tak w połowie drogi do piekła. Parę dni z
całą naprzód i statek doleciałby na Ziemię. Albo za orbitę Jo-wisza.
Fuchs nie mógł więc zrobić nic więcej niż lecieć spiralnym torem i przeczesywać okolicę radarem
pod dużym kątem powy-żej i poniżej swojej pozycji, oddalając się od asteroidy. Ustawił kurs, po
czym włożył skafander z zamiarem przepeł-znięcia fulerenowym tunelem, który łączył moduł
mieszkalny Starpowera z modułem ładunkowym. Pusty tunel był na tyle duży, że człowiek mógł
się przez niego przecisnąć, ale panowała w nim próżnia. Musiał więc włożyć skafander, przez co
pełznięcie kilo-metrowym tunelem było jeszcze bardziej męczące. Fuchs nie miał jednak nic
lepszego do roboty, a chciał obejrzeć zostawiony przez George’a laser.
Dorik Harbin także szukał.
Namierzył sygnał telemetryczny Starpowera po paru godzinach od odlotu Fuchsa z Ceres i śledził
oddalający się statek z bez-piecznej odległości.
Przed końcem dnia sygnał telemetryczny jednak gwałtow-nie zanikł. Harbin zastanawiał się, czy
nie podejść bliżej, żeby zobaczyć statek na optycznej, ale zanim podjął decyzję, namiar powrócił i
pokazał, że Starpower znów się porusza, przecinając ukośnie Pas z dużą prędkością.
Gdzież on leci, zastanawiał się Harbin. Pewnie dąży do ja-kiegoś konkretnego miejsca, skoro leci z
taką prędkością. Dostosował kurs i prędkość do trajektorii Starpowera, trzy-mając się na tyle
daleko od oddalającego się statku, żeby Fuchs niczego nie zauważył. Jeśli nawet Fuchs będzie na
tyle ostroż-ny, żeby szukać go radarem, wiązka będzie zbyt rozproszona przez jego własne gazy
odrzutowe i nigdy mnie nie zobaczy, uznał Harbin. Trzymał się cienia gazów odrzutowych
Starpowera i podążał za statkiem.
Znów przypomniał sobie o tym, co powiedział Grigor: zniszcz Starpower i kończymy polowanie.
Dostanę pieniądze i solidną premię, rozmyślał. Będę mógł wrócić na Ziemię, znaleźć jakieś
bezpieczne miejsce i żyć jak emir przez resztę moich dni. Ale czy można znaleźć bezpieczne
miejsce na Ziemi? Bez-pieczny klimat, daleko od podnoszących się mórz, żadnych trzę-sień ziemi,
stabilny rząd. Bogaty kraj, nie taki, gdzie połowa populacji głoduje, a druga knuje rewolucję. Może
Kanada. Albo Austra-lia. Mogą mieć ostre przepisy dotyczące imigracji, ale jak się ma dużo
pieniędzy, można zamieszkać wszędzie. Może Hiszpania. W Barcelonie nadal da się mieszkać, a w
Madrycie od lat nie było zamieszek związanych z żywnością.
26
Zatrudnienie godnych zaufania ludzi było największym zmartwieniem Amandy. Martwiła się o
męża, żeglującego samot-nie przez Pas, próbującego znaleźć bogactwo jak wielu innych. Ale czy
istotnie? Najbardziej bała się, że Lars będzie szukał ze-msty na Humphriesie, atakując statki HSS.
Jeśli nawet go nie zabiją, stanie się wyjętym spod prawa pariasem. Próbowała o tym nie myśleć i
zajęła się zamawianiem towa-rów dla ich nowej firmy, co mogła zrobić dzięki wypłaconemu
odszkodowaniu za spalony magazyn.
Praca na Ceres była zawsze cenna. Większość ludzi przyla-tująca do Pasa, by prowadzić
poszukiwania, miała zamiar zna-leźć bogatą asteroidę i zdobyć pieniądze na prawach do niej.
Nawet doświadczeni poszukiwacze, którzy wiedzieli już, że większość skalnych szczurów rzadko
wychodzi na zero, podczas gdy wiel-kie korporacje robiły majątek na sprzedaży rudy, czasem
wyla-tywali na poszukiwania, szukając „tej wielkiej”, która pozwoli im zarobić fortunę. Czasem
pracowali jako górnicy pozyskujący rudę z asteroid, jako pracownicy korporacji lub związani z
nimi tylko kontraktem. Górnicy nie robili majątków, ale też nie głodowali. W szkole Amanda
uczyła się ekonomii. Rozumiała, że im większa liczba eksplorowanych asteroid, im większa
obfitość metali i minerałów, tym niższa ich cena. Korporacje takie jak Astro czy HSS mogły sobie
pozwolić na niewielkie marże, gdyż sprzeda-wały olbrzymie ilości rudy. Samotny poszukiwacz
musiał sprze-dawać po cenie rynkowej, która zawsze była dość odległa od jego marzeń.
Zmarszczyła brwi i zaczęła się przygotowywać do kolejnego dnia pracy. Dlaczego Lars wybrał się
na poszukiwania? Przecież wiedział, jak marne są szansę. I dlaczego nie wysyła żadnych
wiadomości? Ostrzegał mnie, że tak będzie, ale myślałam, że przy-najmniej po paru dniach da
znać, że wszystko w porządku. Odpowiedź, jaka jej się nasuwała, była oczywista, ale nie chciała w
nią uwierzyć - on wcale nie poleciał na poszukiwania. Poleciał na jakąś szaloną misję, która ma
mu pomóc w wyrówna-niu rachunków z Martinem. Chce mu się odpłacić -jeden czło-wiek
przeciwko najbardziej potężnej korporacji w Układzie Sło-necznym. Zabiją go, a ja nie mogę z tym
nic zrobić. To bolało najbardziej. Poczucie całkowitej bezradności, świadomość, że nie może mu
w żaden sposób pomóc, ani ochronić człowieka, którego kocha. Odszedł ode mnie, pomyślała. Nie
tylko fizycznie. Lars odsunął się ode mnie, od naszego małżeństwa, od naszego związku. Pozwolił,
żeby jego gniew zagłuszył naszą miłość. Teraz szuka zemsty, bez względu na koszty. Tłumiąc łzy,
włączyła komputer i podjęła pracę w miejscu, gdzie ją zakończyła poprzedniego dnia, szukając
ludzi skłonnych do pracy w magazynie. Zdesperowana, wysłała już nawet wiadomość do Pancho,
która w tej chwili przebywała na Ziemi. Gdy ekran ścien-ny ożył, zobaczyła, że Pancho
odpowiedziała na wiadomość. - Pokaż ostatnią wiadomość od Pancho Lane - nakazała
komputerowi.
Pojawiła się kanciasta, ozdobiona uśmiechem twarz Pancho. Wyglądało na to, że jest w biurze,
gdzieś w tropikach. Pewnie w centrali Astro w Wenezueli.
- Odebrałam twoją smutną opowieść, Mandy. Rozumiem, że trudno znaleźć kogoś sensownego do
pracy w magazynie. Żałuję, że nie mogę ci podesłać jakichś moich ludzi, ale nikt, kto ma
przyzwoitą pracę, nie rzuci jej i nie poleci na Ceres, chyba że wpadnie w gorączkę asteroidową i
wyobrazi sobie, że za sześć tygodni będzie zylionerem.
Pochylając się bliżej w stronę kamery Pancho mówiła dalej:
- Chciałam cię jeszcze przed czymś ostrzec. Mogą się zna-leźć chętni do pracy, ale jako wtyczki
HSS. Prześwietl każdego bardzo dokładnie, mała. Wszędzie czają się szpiedzy. Amanda z
niechęcią pokręciła głową. Jakbym miała za mało zmartwień, pomyślała.
Pancho znów usiadła wygodnie i oświadczyła:
- Wyjeżdżam do Lawrence w Teksasie. Mam tam spotkanie z międzynarodowym konsorcjum
uniwersytetów. Będziemy się zastanawiali nad budową stacji badawczej na orbicie Jowisza.
Możejakies dzieciaki z uczelni szukają pracy. Przecież jest straszne bezrobocie. Zobaczę, może
ktoś się znajdzie. A na razie uważaj na siebie. Skurczybyk Humper nadal chce przejąć Astro, a ty i
Lars stoicie mu na drodze.
Pancho pomachała radośnie i wyłączyła się. Amanda miała ochotę wpełznąć do łóżka i nie
wychodzić z niego, dopóki Lars nie wróci.
0 ile w ogóle wróci.
Jak długo powinienem szukać? Lars zachodził w głowę. Minęły już trzy dni i ani śladu George’a.
W ogóle żadnego śladu. Rozumiał, że Pas jest prawie pustą przestrzenią. Nawet na kursie
astronomii dla początkujących porównano go do wiel-kiego kina, w którym unosi się parę pyłków
kurzu. Teraz od-czuł to na własnej skórze. Gapiąc się przez okno mostka Star-power, badając
ekrany ukazujące obraz radarowy i teleskopo-wy, widział, że nie ma tam nic, poza pustą
przestrzenią, ciem-nością i odwieczną ciszą.
Pomyślał o tym, jak mógł się czuć Krzysztof Kolumb, sam pośrodku Atlantyku, dookoła tylko
puste morze, jeszcze bardziej puste niebo i ani jednego ptaka w zasięgu wzroku. 1 wtedy
zaćwierkała jednostka łączności.
Fuchs aż podskoczył, słysząc ten nieoczekiwany dźwięk. Obrócił fotel pilota i zobaczył, że ekran
łączności informuje 0 odebraniu wiadomości przez system optyczny. Sygnał optyczny? Zdumiony,
wydał polecenie wyświetle-nia wiadomości.
Ekran rozbłysnął migotaniną kolorów, a z głośników wydo-bywały się tylko trzaski i syki. Szum,
pomyślał Fuchs. Pewnie rozbłysk słoneczny albo gamma.
Pozostałe czujniki nie pokazywały jednak ani śladu rozbły-sku słonecznego, a zastanowiwszy się,
Fuchs doszedł do wnio-sku, że rozbłysk gamma nie zostałby zarejestrowany przez od-biornik
optyczny.
Wydał programowi nawigacyjnemu polecenie przemieszczenia Starpowera z powrotem na miejsce,
gdzie wykryto sygnał optyczny. Obrót statku o masie Starpower nie był łatwy. Wymagał czasu 1
energii. W końcu jednak komputer nawigacyjny zameldował o zakończeniu zadania.
Nic. System łączności milczał.
To jakaś fałszywka, powtarzał sobie Fuchs. Anomalia. A jednak coś musiało ją spowodować i był
pewien, że to nie awaria sys-temu łączności. Nonsens, odwarknęła racjonalna część jego umysłu.
Przekonujesz sam siebie, bo chcesz, żeby to był sygnał. Pozwa-lasz, żeby twoje nadzieje wzięły
górę nad zdrowym rozsądkiem. Tak, to prawda, przyznał w duchu Fuchs. Polecił jednak
systemowi nawigacyjnemu ustawić Starpowera zgodnie z wek-torem zakłóconego sygnału.
Mając nadzieję, że jego instynkt jest bliższy prawdy niż racjonalny umysł, Fuchs leciał tym kursem
przez godzinę, dwie, po czym...
Na ekranie łączności pojawił się słaby, ziarnisty obraz kogoś, kto wyglądał na łysego,
wychudzonego Azjatę.
- Tu Waltzing Matilda. Mamy awarię i straciliśmy sterow-ność. Prosimy o jak najszybszą pomoc.
Fuchs przez kilka sekund patrzył na obraz z otwartymi ustami, po czym rzucił się w wir zajęć,
próbując ustalić pozycję Matildy i dolecieć do niej jak najszybciej, nadając wiadomość na
wszystkich kanałach, jakimi dysponował jego system.
Dorik Harbin był wściekły.
To pozorant! Szalał. Idiotyczny, podstępny pozorant. I ty dałeś się na to złapać. Leciałeś za nim jak
posłuszny szczeniak donikąd!
Wykonał lekki manewr Shanidarem, oddalając się od ga-zów wylotowych czegoś, co wziął za
Starpowera, bardziej z nudów niż z jakiegokolwiek konkretnego powodu. Podążał za tym sy-
gnałem telemetrycznym od kilku dni, chcąc odkryć, dokąd leci statek. Ostatnie rozkazy od Grigora
nakazywały poczekać, aż statek wejdzie na orbitę wokół jakiejś asteroidy, po czym zniszczyć go.
Grigor nie musiał tego mówić Harbinowi, ale on doskonale wie-dział, że asteroidę przejmowało
potem HSS.
Po kilku dniach wędrówki jego zwierzyna nadal nie wyka-zywała chęci poszukiwania asteroidy.
Leciała sobie z niewielką prędkością, jak statek turystyczny, z którego można podziwiać widoki.
Tylko że tu nie było turystów i żadnych widoków do oglądania; Pas był zimny i pusty.
Teraz Harbin widział wyraźnie na ekranie, że śledzony obiekt to nie Starpowei; ale pojazd
ratunkowy, jakaś żałosna kapsuła ewakuacyjna.
To nie był przypadek. Fuchs wystawił go do wiatru i pole-ciał w innym kierunku. Gdzie? Grigor
nie będzie zadowolony, jak się dowie, że Harbin zawiódł. Harbin poprzysiągł sobie, że znaj-dzie
Fuchsa i natychmiast zniszczy tego podstępnego psa. Gdyby po prostu wróci! w to samo miejsce,
zużyłby tyle paliwa, że za parę dni musiałby znów tankować. A najbliższy tankowiec HSS był o
trzy dni drogi stąd. Harbin przejrzał wskazania czujni-ków. Przydałaby się jakaś solidna skała w
pobliżu... Znalazł odpowiednią asteroidę, o masie wystarczającej, by przeprowadzić manewr, który
przyszedł mu do głowy. Była za mała, żeby wykonać manewr procy, ale Harbin podszedł blisko i
wprowadził Shanidara na niską orbitę. Przed uruchomieniem programu spraw-dził wszystko dwa
razy. W dokładnie wyliczonym momencie Shanidar wystrzelił z dysz i zaczął oddalać się od
nienazwanej asteroidy w kierunku wyznaczonym przez Harbina, a utrata pa-liwa była zaledwie
ułamkiem tego. co statek musiałby zużyć podczas manewru normalnego obrotu.
Teraz pędził z powrotem w regiony, gdzie Starpower wy-strzelił pozoranta. Łatwo było obliczyć to
miejsce: musiało to być tam, gdzie sygnał telemetryczny zanikł na kilka godzin. To tam ten
szczwany pies przeniósł nadajnik do kapsuły ratunkowej. Od tego czasu leci w ciszy.
Albo i nie, zastanawiał się Harbin. Może komunikuje się z Ceres innymi kanałami. Albo nadaje
sygnały do jakiegoś inne-go statku.
Harbin otworzył więc wszystkie kanały komunikacyjne i pędził do miejsca, gdzie Fuchs wystawił
go do wiatru wyrzucając po-zoranta.
Szczęście sprzyja dobrze przygotowanym. Po dwóch dniach pędzenia całą naprzód Harbin złapał
słaby, odległy sygnał: Fuchs odpowiadał na wołanie o pomoc Waltzing Matildy. Więc tam leci.
Harbin pokiwał głową, zadowolony, że teraz może zniszczyć Starpower i dokończyć robotę przy
Waltzing Matildzie.
Waltzing Matilda
George zasnął w fotelu drugiego pilota, pozostawiając nadzór nad konsolą sterowania Nodonowi.
Niewiele było do nadzoro-wania. Dryfowali samotnie, bezsilnie, o głodzie. - Mam sygnał! -
wrzasnął Nodon.
Jego krzyk wyrwał George’a ze snu, w którym George spo-żywał kolacją w towarzystwie pięknej
kobiety w restauracji „Widok na Ziemię” w Selene. Oszołomiony snem, George przetarł oczy,
zastanawiając się, co we śnie było ważniejsze: babka czy żarcie. - Jaki sygnał? - mruknął.
Nodon aż drżał z podniecenia.
- Patrz! - wskazał ekran komunikacyjny chudym, trzęsącym się palcem. - Patrz!
George zamrugał parę razy. Na Boga, na ekranie pojawiła się ponura, śmiertelnie poważna twarz
Larsa Fuchsa. George w życiu nie widział niczego piękniejszego.
- Odebrałem wasze wołanie o pomoc i lecę pełnym ciągiem w waszą stronę. Dostrójcie się do
mojej radiolatarni i powtarzaj-cie sygnał, żeby mój system nawigacyjny was namierzył. Palce
Nodonajuż tańczyły na klawiaturze konsoli sterowa-nia.
- Spytaj, ile czasu zajmie mu dotarcie do nas - rzekł Geor-ge.
- Już wrzuciłem dane do komputera - Nodon stuknął w kla-wiaturę jeszcze parę razy. - Aha. Mamy
odpowiedź. Pięćdziesiąt dwie godziny.
- Trochę ponad dwa dni. - George zaprezentował kudłaty uśmiech. - Wytrzymamy jeszcze ze dwa
dni, co, chłopie? -Jasne! Wytrzymamy!
27
Harbin słuchał uważnie wiadomości nadawanych przez Fuchsa. Co za głupiec, myślał chłodno,
gdyby ograniczył się do sygna-łów laserowych, nie byłbym w stanie go namierzyć. Sygnały
radiowe rozchodziły się w kosmosie jak pęczniejący balon. Jak kwiat otwie-rający się do słońca.
Kwiat śmierci, pomyślał. Wiedział, że musi oszczędzać paliwo; już teraz zapasy miał tak skromne,
że powinien mieć to na uwadze. Nie było jeszcze niebezpieczeństwa, jeszcze nie, ale nie mógł
pędzić za swoją zwierzyną pełnym ciągiem, jeśli paliwa miało mu wystarczyć na powrót do
tankowca HSS. Nie było się co spieszyć. Pozwólmy Fuchsowi uratować rozbitków z Waltzing
Matilda. Potem pole-cę w ich stronę i przejmę Starpowera w drodze na Ceres. Nie zamykał
kanałów łączności i wkrótce usłyszał, jak Fuchs donosi z ekscytacją na Ceres, że zlokalizował
Waltzing Matilda i jego dwóch żywych członków załogi. Cóż, to się wkrótce zmie-ni.
Nagle uderzyła go nowa myśl. Zniknięcia statków poszuki-waczy nie były niczym niezwykłym w
samotnej pustce Pasa. Sam zniszczył kilka; inni przepadli bez jego pomocy. Pojedynczy sta-tek jak
Waltzing Matilda, mógł stracić kontakt, zaginąć i nikt nie miał pojęcia, jaka mogła być przyczyna.
Oczywiście, tu i tam mówiło się o piractwie, ale nikt nie traktował tego poważnie. A teraz, skoro
załoga Waltzing Matilda żyje, opowie, co im się stało. Powiadomią MUA, że zostali z rozmysłem
zaatakowani i zostawieni na pewną śmierć. Nie mógł pozwolić, żeby przeżyli. Z drugiej strony,
dumał Harbin, jak to będzie wyglądało, jeśli statek, który uratował rozbitków z Matildy, także
zniknie? Plotki o piractwie osiągną takie natężenie, że ktoś zacznie poważne śledztwo.
Potrząsnął głową, próbując się skupić na problemie. Jestem tu sam; nie mogę zwrócić się do
Grigora czy kogokolwiek inne-go po instrukcje. Muszę podjąć decyzję sam, tu i teraz. Podjęcie
decyzji zajęło mu mniej niż minutę. Niech Starpo-uratuje załogę Matildy i załatwimy ich
wszystkich na raz. Może uda mi się ich zabić, zanim wypaplają wszystko ludziom na Ceres albo
MUA.
Serce Amandy podskoczyło w piersi, gdy odebrała wiado-mość i na ściennym ekranie pojawiła się
twarz Larsa. Wyglądał na zmęczonego, miał ciemne kręgi pod oczami, ale na jego ostatnio
ponurej, zmartwionej twarzy, malował się sze-roki uśmiech.
- Znalazłem ich! George’a i jego pracownika. Żyją i wkrót-ce wezmę ich na pokład!
- Co im się przytrafiło? - spytała Amanda, zapominając, że ich statek jest za daleko na interaktywną
komunikację. - Ich statek nie działa - mówił Fuchs - ale im nic się nie stało. Nic więcej w tej
chwili nie wiem. Wyślę więcej informacji, jak się z nimi zobaczę.
Ekran ściemniał, a Amanda chciała zadać jeszcze z tysiąc pytań. Żadne jednak nie miało większego
znaczenia. Z Larsem wszystko w porządku i nie robił niczego niebezpiecznego. Ura-tuje George’a i
jego załoganta i wraca na Ceres. Do niej. Poczuła ogromną ulgę.
Gdy George i Nodon weszli do śluzy, Fuchs odniósł wraże-nie, że małe pomieszczenie zrobiło się
bardzo zatłoczone. Gdy zaczęli ściągać skafandry, o mało nie padł od smrodu. - Obu wam
przydałby się prysznic - rzekł, najdelikatniej, jak tylko mógł.
George uśmiechnął się przepraszająco przez dziką gęstwinę brody.
- Taa. Chyba nie pachniemy różami, nie?
Azjata nie odezwał się, ale wyglądał na zakłopotanego. To młodzik, pomyślał Fuchs.
Poprowadził ich korytarzykiem do łazienki. George spytał radośnie:
- Mam nadzieję, że masz pełną spiżarnię?
Fuchs skinął głową, powstrzymując odruch zatkania nosa.
- Co się z wami stało?
Przepuszczając milczącego Nodona do kabiny prysznicowej, George odparł:
- Co się z nami stało? Zaatakowano nas i tyle.
- Zaatakowano was?
- Całkowicie z rozmysłem rozstrzelano nas z użyciem lasera o dużej mocy.
- Wiedziałem - mruknął Fuchs.
Nodon dyskretnie znikł w kabinie prysznicowej, nie zdej-mując kombinezonu. Usłyszeli szum
wody i z kabiny zaczęły unosić się strumienie pary.
- Chyba nie byliśmy pierwszymi, których tak posiekano - rzekł George. - Pani Jeziora, Asuan... co
najmniej cztery albo pięć statków.
- Co najmniej - zgodził się Lars. - Musimy poinformować MUA. Może teraz rozpoczną prawdziwe
śledztwo. - Najpierw obiad - przypomniał George. - Mój żołądek aż jęczy.
- Najpierw prysznic - poprawił go Lars. - Potem jedzenie.
George zaśmiał się.
- Może być. - Po czym dodał, nieco głośniej: - Jak tylko wyrzucę jednego dupka spod pieprzonego
prysznica. Harbin pedałował zawzięcie na rowerku treningowym i lśnił od potu. Shanidar leciał z
jedną szóstą g, co zapewniało takie samo ciążenie, jak na Księżycu, ale Harbin przywykł do
wojsko-wego trybu życia i utrzymywał swoje ciało w takim stanie, by mogło funkcjonować w
ziemskich warunkach. Pedałując i machając drążkami oglądał film na ekranie umieszczonym na
grodzi. Był to film instruktażowy o sztukach walki, który Harbin oglądał już dziesiątki razy. Za
każdym razem odkrywał w nim coś nowego, coś, co przedtem przeoczył albo o czym zapomniał.
Po obowiązkowych dwudziestu kilometrach na rowerze miał zacząć oglądanie filmu od początku,
wraz z wykonywaniem obowiązko-wego zestawu ćwiczeń.
Jego myśli powracały wciąż do podstawowego problemu, w obliczu którego stanął. Jak mam
uniemożliwić Fuchsowi poin-formowanie Ceres o ataku na Waltzing Matildal Już wysłał jedną
krótką wiadomość do żony. Jak wyśle całą historię MUA, zacznie się normalne śledztwo.
Niemal się uśmiechnął. To byłby koniec mojej kariery w piractwie. Szefowie Grigora mogliby
nawet podjąć decyzję o usunięciu mnie, co byłoby o wiele bezpieczniejsze niż wypła-cenie mi
honorarium.
Muszę więc uciszyć Starpowera i to jak najszybciej. Ale jak? Nie mam odpowiedniego sprzętu,
żeby zakłócać ich trans-misje.
Mógłbym przyspieszyć, załatwić ich, zanim wyślą wiadomość na Ceres. Wtedy jednak będę miał
za mało paliwa na dogonie-nie tankowca. Musiałbym prosić Grigora, żeby wysłał po mnie statek.
A jaki może być lepszy sposób na pozbycie się pirata niż zostawienie mnie w pustce, dryfującego,
aż umrę z głodu albo przestanie działać system podtrzymywania życia? Grigor i jego mocodawcy z
HSS będą mieli moje milczenie. Za darmo. Potrząsając głową Harbin zdecydował, że będzie nadal
le-ciał z aktualną prędkością bez zmian kursu. Dopędzi Starpowe-ra i zniszczy go. Fuchs zginie.
Harbin miał nadzieję, że dokoń-czy dzieła, zanim Fuchs poinformuje Ceres co się dzieje.
Wszystko w rękach bogów, uznał. To kwestia przypadku.
Przypomniał sobie czterowiersz z rubajatów:
Ach, miłości? Czyż mogę, ty i ja, spiskować z losem? By rzeczy plan pojąwszy, jednym celnym
ciosem Roztrzaskać go w kawałki, pokonawszy straże I ulepić go na nowo, jak nam serce każe.
Tak, pomyślał Harbin. To byłoby przyjemne, roztrzaskać ten świat na kawałki i poskładać go od
nowa. Mieć przy sobie ko-bietę, żeby mnie kochała, żebym jej pragnął.
To złudzenia, powiedział sobie twardo. Rzeczywistość to ta zapomniana przez bogów pustka, ten
przeklęty statek. Rzeczy-wistość to nauka metod zabijania.
Wziął głęboki oddech i rzekł w duchu: rzeczywistość to ten przeklęty rower, potężny wydatek
energetyczny, a jadę nim do-nikąd.
28
Fuchs siedział w mesie i nie mógł wyjść ze zdumienia, patrząc, jle jedzenia pakuje w siebie
George; była to ilość wystarcza-jąca dla normalnego człowieka na tydzień. Jego pracownik,
Nodon, jadł mniej łapczywie, ale i tak pożarł kilka dziennych racji.
- ...a jak już rozwalił nam anteny - opowiadał George z ustami pełnymi wegeburgera i
odtworzonego ziemniaka - rozpieprzył cholerną dyszę silnika i rąbnął w zbiorniki z paliwem. - Był
dość staranny - rzekł Fuchs.
George pokiwał głową.
- Chyba myślał, że siedzimy w module mieszkalnym. Uda-waliśmy z Nodonem zdechłe psy,
dopóki nie odleciał. A wtedy stara Matilda dryfowała już gdzieś w stronę Alfy Centaura. -
Zakładał, że jesteście martwi.
- Albo prawie.
- Musicie opowiedzieć wszystko MUA - oświadczył Fuchs. - Gdybym tylko miał nasz laser tnący
na pokładzie, ostrze-lałbym skurwiela. Złapał nas, jak siedziałem z laserem na astero-idzie, a pakiet
zasilający był w ładowarce.
- Mam twój laser. Jest w luku ładunkowym.
Nodon pokiwał głową znad swojej porcji.
- Sprawdzę go.
- Dobrze - przytaknął George. - A ja wyślę wiadomość do MUA w Selene.
- Nie - zaoponował Fuchs. - Do kwatery na Ziemi. Ta sprawa musi dotrzeć do ludzi na samej górze
i to szybko. - Dobrze. Jak tylko wtrąbię jakiś deser. Co masz jeszcze w zamrażarce?
Zwracając się do Nodona, Fuchs oznajmił:
- Ja też mam laser tnący. Trzymam go w luku ładunkowym, razem z waszym.
- Mam podłączyć oba do zasilania? - spytał cicho Azjata. Fuchs dostrzegł w brązowych oczach
młodego człowieka spokojną pewność.
- Tak, sądzę, że to nie jest zły pomysł, żeby uruchomić oba jednocześnie.
George zrozumiał, co mieli na myśli. Wstał i podszedł do zamrażarki.
- Jak zamierzacie nimi strzelać w luku ładunkowym?
- To jasne: otwierając klapy - wyjaśnił Fuchs.
- To lepiej włóżmy skafandry.
Nodon skinął głową na zgodę.
- Myślicie, że on wróci - upewnił się Fuchs.
- To możliwe - odparł Nodon.
- Lepiej bądźmy gotowi - rzekł George, przeglądając spis zawartości zamrażarki. - Nie chcę być
znowu złapany z gaciami w garści. Tym razem mogłoby się to źle skończyć. Dianę Verwoerd
zauważyła, że jej szef się denerwuje. Mar-tin Humphries wyglądał na rozdrażnionego, prawie
zdenerwowa-nego. Przemierzał tam i z powrotem wielki salon swojej willi. - 1 jak wyglądam? -
spytał. Tego też nigdy nie robił. Miał na sobie smoking z wyłogami, ozdobiony muszką i
hiszpańskim pasem. Uśmiechnęła się, tłumiąc w sobie chęć uświa-domienia mu, że wygląda jak
pękaty pingwin.
- Światowo - rzekła.
- Cholerne spotkania w interesach. Dziwne, że po tylu stu-leciach nie wymyślili czegoś
wygodniejszego na formalne oka-zje.
- Jestem pod wrażeniem. Ta muszka jest perfekcyjnie za-wiązana.
Skrzywił się.
- Jest zawiązana na stałe i doskonale o tym wiesz. Nie bądź przymilna.
Verwoerd włożyła długą do ziemi błyszczącą srebrzystą suknię, z rozcięciem do połowy uda.
- Stavenger nie zaprosił mnie na tę pieprzoną operę z do-broci serca - poskarżył się Humphries, gdy
ruszyli do drzwi. - Chce mnie na coś naciągnąć i uważa, że na takim towarzyskim spotkaniu
zanikną moje mechanizmy obronne.
- Koktajle, kolacja, // trovatore - mruknęła Verwoerd.
- Wystarczy, żebyś się zrelaksował do poziomu ogłupienia.
- Nienawidzę opery - oświadczył, otwierając drzwi.
Idąc za nim ogrodową ścieżką, Verwoerd spytała:
- To czemu przyjąłeś jego zaproszenie?
Spojrzał na nią.
- Doskonale wiesz, dlaczego. Pancho tam będzie. Staven-ger ukrywa jakiegoś asa w rękawie. Może
i oficjalnie jest na emeryturze, ale to on rządzi Selene, pieprzona szara eminencja. Unosi jedną
brew i wszyscy rzucają się robić to, czego chce.
Szli wśród rozkwitłego kwiecia i drzew wypełniających grotę.
- Zastanawiam się, czego chce teraz - mruknęła Verwoerd.
Humphries obrzucił ją kwaśnym spojrzeniem.
- Za to ci płacę, żebyś się dowiedziała.
Przyjęcie z koktajlami odbywało się na otwartej przestrzeni pod kopułą Grand Plaża, przy
amfiteatrze, gdzie wystawiano wszelkie sztuki teatralne w Selene. Gdy pojawił się Humphries z
Verwoerd, Pancho Lane stała przy barze, pogrążona w cichej konwersacji z Douglasem
Stavengerem.
Doug był prawie dwukrotnie starszy od Humphriesa, ale wyglądał i zachowywał się jak
trzydziestolatek. Jego ciało nafa-szerowano nanomaszynami, które utrzymywały go w zdrowiu i
zapewniały mu młody wygląd. Dwa razy uratowały go od śmierci, naprawiając szkody, które u
zwykłego człowieka byłyby śmier-telne.
Stavenger w ogóle nie był zwykłym człowiekiem. Jego ro-
dzina założyła pierwotną Bazę Księżycową, zbudowała ją, zaczynając
od zmagającej się z wielkimi trudnościami stacji badawczej, a kończąc
na wielkim centrum produkcyjnym wytwarzającym statki kosmiczne
za pomocą nanotechnologii. Sam Stavenger dowodził krótką, zażartą bitwą z siłami dawnego ONZ,
której wynik przypieczętował nie-zależność księżycowej osady od ziemskiego rządu. Sam wybrał
nazwę „Selene”.
Ciągnąc Verwoerd za ramię, Humphries przepchnął się przez rozgadany tłum mężczyzn we frakach
i wystrojonych, obwieszonych biżuterią kobiet, by dołączyć do Stavengera i Pancho. O mało nie
wepchnął się między nich.
- Cześć, Martin - rzekł Stavenger z uprzejmym uśmiechem. Był przystojny, choć o trochę
nieregularnych rysach, skórę miał jaśniejszą niż Pancho, o barwie głębokiej, złocistej opalenizny.
Humphriesa zawsze zaskakiwało, że Stavenger jest znacznie wyższy od niego; szerokie ramiona i
zwarta budowa ciała skutecznie maskowały ten wzrost.
Nie zadając sobie trudu przedstawienia Verwoerd, Humph-ries rzekł:
- Wygląda na to, że ściągnąłeś tu pół Selene.
Stavenger zaśmiał się lekko.
- Drugie pół występuje w operze.
Humphries zauważył, że obie kobiety zlustrowały się od stóp do głów, jak para gladiatorów przed
wejściem na arenę. - Kim jest twoja przyjaciółka? - spytała Pancho. Jej suknia także sięgała ziemi i
była barwy głębokiej czerni, jak smokingi mężczyzn. Krótko ostrzyżone włosy miała posypane
czymś błysz-czącym. Brylantowy naszyjnik i bransoleta były pewnie wyko-nane z kamieni z
asteroid, jak przypuszczał Humphries. - Dianę Verwoerd, Pancho Lane - przedstawił Humphries
obie panie. - Douga już znasz, prawda?
- Ze słyszenia - odparła Verwoerd ze swoim najpiękniej-szym uśmiechem. - Miło panią poznać,
pani Lane. - Pancho.
- Pancho próbuje mnie namówić na zainwestowanie w sta-cję badawczą nad powierzchnią Jowisza
- oświadczył Staven-ger.
A więc o to chodzi, pomyślał Humphries.
- Selene czerpie ogromne zyski z budowy statków kosmicznych - rzekła Pancho. - Przywóz paliw z
Jowisza może dać jeszcze większe.
- Nieźle to uzasadniła - rzekł Stavenger. - Co sądzisz o tym pomyśle, Martin?
- Od zawsze jestem przeciwny - warknął Humphries. Jakby o tym nie wiedział, mruknął w duchu.
- Tak słyszałem - przyznał Stavenger.
Rozległ się gong o trzech tonach.
- Czas na kolację - oznajmił Stavenger, podsuwając ramię Pancho. - Chodź, Martinie,
porozmawiamy o tym przy jedzeniu.
Humphries udał się za nimi w stronę stołów, które ustawio-
no na przystrzyżonej trawie obok amfiteatru. Verwoerd szła obok niego, przekonana, że cała
czwórka będzie gadać o tym pomyśle z Jowiszem przez całą operę, nawet podczas Vedi lefosche.
Co akurat jej odpowiadało. Nie znosiła // trovatore.
29
Nodon pracował w luku ładunkowym, zaś Fuchs wyciągnął w końcu George’a z mesy i
zaprowadził na mostek. - Musisz opowiedzieć MUA wszystko, co się stało - rzekł Fuchs, sadowiąc
się w fotelu pilota.
George zajął fotel drugiego pilota. Wypełniał go całkowi-cie. Może i był głodny, pomyślał Fuchs,
ale nie stracił zbyt wie-lu kilogramów.
- Z przyjemnością, chłopie - rzekł pojednawczym tonem George. - Tylko ich wywołaj.
Fuchs polecił komputerowi połączenie z Francesco Tomas-sellim w centrali MUA w Petersburgu.
- O, nie - rzekł George.
Fuchs dostrzegł, że wskazuje na radar. W górnym prawym rogu ekranu pojawiła się malutka
iskierka.
- On jest tutaj - oznajmił George.
- To może być skała - wyrwało się Fuchsowi, choć sam w to nie wierzył.
- To statek.
Fuchs postukał w klawiaturę aparatury łączności. - To statek - przyznał po chwili. - Na kursie
przechwytu-jącym.
- Wkładam skafander i idę do luku ładunkowego do Nodo-na. Ty też włóż coś na siebie.
Idąc za George’em do schowka ze skafandrami obok śluzy, Fuchs usłyszał syntetyzowany głos z
jednostki łączności:
- Signor Tomasselli jest w tej chwili niedostępny. Proszę zostawić wiadomość.
Piętnaście minut później Fuchs był z powrotem na mostku, czując się w niewygodnym skafandrze
jak średniowieczny rycerz w zbroi.
Iskierka tkwiła teraz na środku ekranu radaru. Fuchs wyj-rzał przez bulaj w mroczną pustkę, ale
niczego nie dostrzegł. - Nadał się zbliża? - w słuchawkach rozległ się głos Geor-ge’a.
-Tak.
- Podłączyliśmy laser do głównego źródła zasilania. Nasz nie działa, coś się spieprzyło.
- Ale ten działa?
- Tak. Obróć statek, żebym go wyraźnie widział. - George - zastanawiał się Fuchs - a jeśli to nie
jest sta-tek, który cię zaatakował?
Pół sekundy ciszy.
- Myślisz, że ktoś przelatywał w pobliżu i wpadł na poga-wędkę? Niemożliwe.
- Nie strzelajcie do niego, dopóki on nie strzeli pierwszy - prosił Fuchs.
- Gadasz jak jakiś pieprzony Jankes - mruknął George.
- Nie strzelaj, dopóki nie zobaczysz białek swoich oczu.
- Ale nie powinniśmy...
Ekran łączności nagle rozbłysł, po czym zgasł. Fuchs wy-stukał dłońmi w rękawicach polecenie
diagnostyczne. - Trafił w główną antenę - rzekł do George’a. - Obróć ten cholerny statek, żebym
mógł odpowiedzieć ogniem!
Zawył alarm ciśnieniowy, Fuchs usłyszał trzask zamykają-cych się klap bezpieczeństwa.
- Przebił pancerz!
- Obracaj, do cholery!
Mając nadzieję, że stery nadal działają, Fuchs usłyszał jakiś głos w swojej głowie: Mein Gott,
toczymy kosmiczną bitwę! Może w końcu się uda, powiedział sobie Harbin.
Pierwszy strzał pozbawił Starpowera głównej anteny łączności.
W samą porę, bo Fuchs już próbował nawiązać łączność z MUA. Drugi strzał przebił moduł
mieszkalny i tego był raczej pe-wien. Obracali statek, próbując chronić moduł mieszkalny,
zasłaniając go lukiem ładunkowym. Czekając, aż laser się naładuje, Harbin analizował schemat
Starpowera.
Nie ma sensu marnować energii. Trzeba trafić w zbiorniki z paliwem, opróżnić je do ostatniej
kropli i zostawić statek dry-fujący w Pasie.
Potrząsnął głową. Nie, najpierw trzeba rozwalić im anteny.
Wszystkie. Mogązakrzyczeć się na śmierć, próbując nawiązać kontakt
z MUA, a ja będę przebijał ich zbiorniki. Mogą zdać relację, zanim
podryfują w nicość i umrą z głodu. Gdyby mieli choć trochę rozu-
mu, nadawaliby teraz na wszystkich częstotliwościach. Pewnie ogarnęła ich panika, są zbyt
przerażeni, żeby myśleć rozsądnie. Macie się czego bać, powiedział w duchu Harbin do
wszystkich na pokładzie Starpowera. Ogarnął was oddech anioła śmierci. - Co on robi? - spytał
George.
- Trafił nas parę razy - powiedział Fuchs do mikrofonu skafandra. - Chyba koncentruje się na
module mieszkalnym. - Poluje na anteny, jak wcześniej u nas.
- Anteny?
- Żebyśmy nie mogli wezwać pomocy.
To bez sensu, pomyślał Fuchs. Po co mielibyśmy wzywać pomocy? Sygnał na Ceres leci jakieś
dziesięć minut. Jak ktoś mógłby nam pomóc?
- Widzę go! - krzyknął Nodon.
- Teraz możemy odpowiedzieć ogniem - rzekł podekscyto-wany George. - Ustabilizuj statek, do
licha.
Sterując silnikami, które kontrolowały wysokość statku, Fuchs intensywnie rozmyślał. On się nie
boi, że wezwiemy pomoc, uświadomił sobie. On nie chce, żebyśmy kogokolwiek powiado-mili o
ataku. Chce, żebyśmy po prostu znikli, kolejny statek, który tajemniczo znikł w Pasie. Gdybyśmy
wysłali wołanie o pomoc, wszyscy będą wiedzieli, że ktoś z rozmysłem atakuje statki. Wszyscy
będą wiedzieć, że Humphries zabija ludzi.
Uruchomił diagnostykę systemu. Ostatnia antena przestała istnieć, na ekranie paliły się same
czerwone światełka. Co robić, rozmyślał Fuchs. Co robić?
George zamrugał, gdy kropla potu stoczyła mu się do oka. - Gotów? - krzyknął do Nodona, choć
jego odziany w ska-fander pracownik był zaledwie o trzy metry od niego. Stali po obu stronach
pękatego lasera tnącego, plątaniny rurek, płytek i kabli, która wyglądała na zbyt skomplikowaną,
żeby działać poprawnie. George zobaczył, że Nodon, z zaciśniętymi ustami, kiwa głową w hełmie.
- Gotów.
George spojrzał na panel sterowania, oparty pod dużym kątem 0 zakrzywioną grodź luku
ładunkowego. Wszystkie światełka na zielono. Dobrze. Patrząc przez otwartą klapę luku dostrzegł
małą iskierkę atakującego statku; błyszczący, oświetlony słońcem półksiężyc na tle głębi
nieskończoności.
- Ognia! - krzyknął George, napierając na czerwony przy-cisk tak mocno, że aż uniósł się z
metalowego pokładu. Uniósł dłoń nad głowę i odepchnął się lekko, czując, że znów stoi na płytach
pokładu.
Laser tnący był urządzeniem emitującym falę ciągłą, przy-stosowanym do cięcia skał. Jego system
celowania był tak pry-mitywny, że George musiał celować optycznie. Wiązka podczer-wieni była
niewidoczna, czerwony promień lasera naprowadza-jącego niskiej mocy był niewidoczny na tle
kosmicznej pustki. W próżni panującej w luku ładunkowym nie rozchodził się żaden dźwięk,
żadna wibracja, którą George mógłby odczuć. - Trafiliśmy go? - spytał Nodon, głosem łamiącym
się z przejęcia.
- A skąd mam wiedzieć, u licha? - warknął George. - Nie jestem nawet pewny, czy to w ogóle
działa.
- Działa! Patrz na panel.
Działa, doskonale, ale czy odnosi jakiś skutek? Podejrzenie, że Starpower do niego strzela,
pojawiło się, gdy na panelu sterowania Harbina rozbłysło nagle pół tuzina ostrze-gawczych
światełek. Nie wahając się, Harbin odpalił silniki ma-newrowe i obrócił Shanidar na bok. Stracił
okazję do strzału, ale przynajmniej opuścił niebezpieczną strefę. Na chwilę.
Krzywiąc się na widok ekranów Harbin dostrzegł, że jeden
ze zbiorników paliwa został przebity. Spojrzał na Starpowera
1 dostrzegł, że wielka klapa luku ładunkowego jest otwarta. Pewnie tam mają laser,
najprawdopodobniej tnący laser górniczy. I to z niego do mnie strzelają.
Odsunął Shanidara z pola rażenia otwartego luku ładun-kowego i nadal sprawdzał systemy statku.
Na szczęście przebi-ty zbiornik i tak był prawie pusty. Harbin mógł sobie pozwolić na odrzucenie
go. Gdy to zrobił, zaczął się jednak martwić, że mogą uszkodzić pozostałe zbiorniki, zanim on ich
wykończy. Na twarzy Harbina patrzącego na dzwonowaty kształt Star-0Yjera wiszący na tle
odległych, obojętnych gwiazd, wykwitł okrutny uśmiech.
- Zabij albo zostaniesz zabity - wyszeptał do siebie.
30
Już po kilku dniach zajmowania się Helvetia Ltd Amanda doszła do wniosku, że nie musi
zatrudniać nikogo na miejsce Nilesa Ripleya. Z zarządzaniem systemami poradzę sobie sama,
pomy-ślała.
Zaawansowanie budowy habitatu przekroczyło połowę, więc potrzebny był ktoś do ogólnego
nadzorowania budowy, szef z twardą ręką, który znał się na różnych dziedzinach techniki
składających się na ogólny program budowlany. Podczas szkolenia i praktyki astronautycznej
Amanda opanowała wiele umiejętności technicz-nych. Jedynym, do czego miała wątpliwości, że
znajdzie w sobie dość siły, było zarządzanie tłumem techników budowlanych. Przeważnie byli to
mężczyźni, i to młodzi, aż buchający te-stosteronem. Liczba mężczyzn na Ceres przekraczała
sześciokrotnie liczbę kobiet. W przypadku projektu budowlanego było trochę lepiej: trzech
mężczyzn na jedną kobietę w zespole, co zauważy-ła Amanda przeglądając starannie dane
osobowe. Gdyby Lars tu był, rozmyślała, siedząc przy biurku, nie byłoby problemu. Tylko że
gdyby Lars tu był, sam by się tym zajął albo kogoś zatrudnił. Potrząsając głową, Amanda rzekła w
duchu: dasz sobie radę, mała. Musisz to zrobić dla Larsa, dla wszystkich żyjących na Ceres.
Spoglądając w lustro nad komodą po drugiej stronie poko-ju Amanda uświadomiła sobie, że nie
tylko dla nich. Przede wszystkim dla siebie.
Wstała i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Zawsze ten sam problem: mężczyźni będą
postrzegać mnie jako obiekt seksualny, kobiety jako konkurencję. Oczywiście, ma to pewne zalety,
ale w tym przypadku niedogodności przewyższały plusy. Czas na workowate swetry, bezkształtne
spodnie, minimum ma-kijażu i spięte włosy.
Potrafię to zrobić, powiedziała do siebie. I to tak, żeby Lars był ze mnie dumny po powrocie.
Postawiła sobie cel: zrobię to tak dobrze, żeby Lars chciał tu zostać i dokończyć projekt, kiedy
wróci.
Choć broniła się przed tym jak mogła, nie zdołała uciec przed strasznym głosem, który gdzieś w jej
głowie szeptał: o ile Lars wróci.
- Zbliża się! - wrzasnął Nodon.
Mrugając oczami we wnętrzu hełmu, George krzyknął:
- Widzę! I słyszę cię. Nie musisz się drzeć.
Dwie postacie w skafandrach przycupnęły koło wielkich luster celowniczych lasera tnącego,
próbując nieporadnie obrócić parę miedzianych płyt w łożyskach. Zespół luster poruszał się dość
gładko, ale celowanie nie było łatwe. Laser przeznaczono do wycinania próbek rudy z asteroid, a
nie precyzyjnego trafiania w ruchomy cel.
- Lars, musisz obrócić statek, żebyśmy mieli go na wido-ku! - wrzasnął George.
- Robię co mogę - warkną) Fuchs. - A muszę sterować ręcznie.
Program sterowniczy nie zawiera takich manewrów. George zmrużył oczy, próbując patrzeć
wzdłuż osi lasera i uderzył zakrzywioną przednią częścią hełmu o urządzenie. Klnąc co chwilę,
ustawił laser najlepiej, jak umiał. - Tak trzymaj! - krzyknął do Fuchsa. - Łajdak leci prosto na nas.
- Powiedz, kiedy mam strzelić - rzekł Nodon, pochylając się nad panelem sterowania.
- Teraz - rzekł George. - Ognia!
Wytężył wzrok, chcąc zobaczyć, czy w ogóle trafili nadla-tujący statek. Nie możemy chybić, nie z
tej odległości, pomyślał George. Nic się jednak nie działo. Atakujący statek zbliżał się. Nagle
uskoczył na bok i opadł.
- Manewruje! - Nodon stwierdził rzecz oczywistą. - Wyłącz laser - rozkazał George, po czym
wrzasnął do Fuchsa na mostku: - Obróć statek, do licha! Jak mam go trafić, kiedy nie mogę
utrzymać lasera na celu!
Na panelu sterowania Harbina rozbłysła seria czerwonych światełek. Zbiorniki paliwa. Strzela do
nich. Włożył skafander. Zrobił to, kiedy uświadomił sobie, że Starpower strzela do niego, zanim
rzucił Shanidara z powrotem do walki.
¦Ul
Program sterowniczy oszalał. Ta świnia trafiła w prawie pełny zbiornik i paliwo zaczęło z niego
uciekać, przez co statek zacho-wywał się, jakby mu przyczepiono dodatkowy silnik, odpycha-jący
na boki i w dół od zamierzonego kierunku. Musiał zrówno-ważyć ten odrzut ręcznie; nie było czasu
na to, żeby przepro-gramować komputer nawigacyjny. Zresztą zanim by to zrobił, zbiornik i tak
byłby pusty i nie byłoby już żadnego ciągu do zrównowa-żenia.
Uciekające paliwo pomogło pod jednym względem: wprawiło Shanidara w nieskoordynowane
drgania, przez co wróg miał większe trudności w trafieniu go.
Aleja nie mogę sobie pozwolić na utratę paliwa, zakrzyknął Harbin w duchu. To zabójstwo!
Amfetamina, jaką czasem brał przed walką, nie była mu do niczego potrzebna. Był maksymalnie
nakręcony, podniecony do granic wytrzymałości. Potrzebował czegoś, żeby się uspokoić,
rozciągnąć czas bez otępiania zmysłów. Miał zapas takich środ-ków na statku. Był jednak w
skafandrze, co oznaczało, że jego zapas leków jest dla niego niedostępny.
Nie potrzebuję prochów, powiedział do siebie. Pokonam ich bez tego.
Przełączył optykę na maksymalne powiększenie i skupił się na miejscu, gdzie przez sekundę
dostrzegł złowieszcze czerwone światełko lasera naprowadzającego. Tak, tu tkwi niebezpieczeń-
stwo. Jeśli zobaczę promień lasera naprowadzającego, to znaczy, że próbują mnie trafić
podczerwonym laserem tnącym. Szybko opracował plan działania. Tak pokierować ciągiem, żeby
skakać do góry i na dół w ich polu widzenia. Kiedy tylko zobaczę światełko lasera
naprowadzającego, wystrzelę. Potem odskoczę i zostanę poza ich polem widzenia, zanim
odpowiedzą ogniem. Kiedy już rozwalę im laser, spokojnie pokroję ich na kawałki. Patrząc na
ustawione w półkole ekrany, Fuchs dostrzegł atakujący statek, który doskakiwał i odskakiwał, ze
strugą pali-wa błyszczącą blado w świetle odległego słońca. Widział długą, cienką szczelinę w
jednym z pękatych zbiorników na paliwo. - Trafiłeś go, George! - krzyknął Fuchs do mikrofonu.
- Widzę!
Odpowiedź George’a nie była zbyt entuzjastyczna. - Więc obróć nas tak, żebym mógł mu jeszcze
raz przyło-żyć.
Fuchs postukał w klawiaturę, żałując, że nie ma większej wprawy w manewrowaniu statkiem
kosmicznym. Starpower nie był przeznaczony do wykonywania zgrabnych uników. Pancho miała
rację. Zwroty wykonujemy wolno i brzydko. W luku ładunkowym George patrzył w pustkę.
- Gdzie ten skurwiel się podział?
- Tuż poniżej linii wzroku - padła w słuchawkach odpowiedź Fuchsa.
- To obróć nas w jego stronę!
- System chłodzenia musi się zregenerować - rzekł Nodon.
- Mamy za mało chłodziwa.
- Potrzebujemy jeszcze paru sekund - rzekł George. - Za-raz znajdzie się na widoku.
Podszedł do brzegu otwartej klapy i spojrzał w dół, w kie-runku, gdzie ostatni raz widział
napastnika.
- Jest tam! - dostrzegł go George. - Leci w naszym kierun-ku!
Atakujący statek szybko się zbliżał. George odwrócił się w stronę lasera.
- Ognia! - krzyknął do Nodona.
- Ognia! - odpowiedział Nodon.
Nagły rozbłysk ognia oślepił George’a. Poczuł, że koziołku-je, a potem coś uderzyło go tak mocno,
że zaczął wirować jak niewyważony żyroskop. Niewyraźnie, przez łzy, dostrzegł lecące w próżni,
odcięte tuż powyżej łokcia, odziane w rękaw skafan-dra ramię, z którego tryskały fontanny krwi,
wirujące, aż znikło z jego pola widzenia. Usłyszał, jak ktoś krzyczy z bólu i przera-żenia, po czym
uświadomił sobie, że to on sam. Jestem martwy, powiedział sobie Harbin.
Co dziwne, ta świadomość wcale go nie przerażała. Siedział wygodnie w skafandrze, spokojny, bo
szał bitewny już go opu-ścił.
Zabili mnie, pomyślał. Ciekawe, czy o tym wiedzą. Plan Harbina, który zakładał zniszczenie lasera
przeciwni-ka, w pewien sposób się sprawdził. Harbin wleciał w ich pole widzenia i wystrzelił z
pełną mocą, gdy tylko dostrzegł czerwo-ne światełko lasera naprowadzającego. Był pewien, że nie
są w stanie tak szybko przygotować lasera do strzału. Chyba że laser będzie właśnie pracować, a
on wleci w jego promień. I tak się właśnie stało.
Harbin wiedział, że zniszczył ich laser jednym strzałem. Robiąc to, skierował jednak Shanidara
prosto w ciągłą wiązkę górni-czego lasera. Wyrwała ona długą dziurę w jednym z dwóch po-
zostałych zbiorników z paliwem i głęboko nacięła moduł miesz-kalny.
Muszę zostać w przeklętym skafandrze, mruknął w duchu. Ale jak długo? Dopóki nie skończy mi
się powietrze. Parę go-dzin. Może jeden dzień. Nie dłużej.
Zszedł z fotela pilota, rozmyślając. Oczywiście, mogę się podłączyć do zbiorników statku. Jeśli
układ regeneracji nie jest uszkodzony, powietrza starczy mi na całe miesiące, na rok albo dłużej.
Umrę z głodu, zanim się uduszę.
Ale po co? Dryfuję bezwładnie, mam za mało paliwa, żeby dotrzeć do jakiegoś tankowca albo
kogoś innego, kto mi pomo-że. Pochylając się lekko do przodu sprawdził kontrolki na pane-lu i
dostrzegł przez szybę hełmu, że generator statku działa. Wystarczy mocy, żeby wszystkie układy
mogły pracować. Mógł nawet załatać dziurę w kadłubie, przywrócić normalne ciśnienie i zdjąć
skafander.
Tylko w jakim celu? Żeby dryfować bezwładnie przez Pas, zanim umrę z głodu.
Możesz wywołać najbliższy tankowiec i poprosić, żeby cię zabrali, powiedział sobie. Komputer ma
ich pozycje w pamięci i możesz się z nimi skontaktować używając sygnału laserowego. Czy
przylecą mi na ratunek? Dopiero, jak sprawdzą w cen-trali HSS kim jestem. Grigor nie będzie
zadowolony, że nie udało mi się wyeliminować Starpowera. Teraz pewnie Fuchs i jego kumple
wrzeszczą co sił do mikrofonu, zdając relację MU A. Czy Grigor każe im uratować mnie, czy
raczej uzna, że będzie lepiej, jak umrę w ciszy?
W ciszy. Harbin uśmiechnął się. Oto klucz. Nie zasypiaj w ciszy nocą ciemną, zacytował w duchu.
Krzycz, walcz ze śmier-cią wraz ze mną.
Wywołał Grigora na jednym z wolnych kanałów.
31
George obudził się i zobaczył Fuchsa z Nodonein patrzących na niego, Fuchs był ponury i
rozdrażniony, a Nodon miał oczy szeroko otwarte z przerażenia. Jak on dziwnie wygląda, pomy-
ślał George, z tymi tatuażami na twarzy, kiedy jest wystraszony. - Więc nie jestem w niebie -
powiedział, próbując się uśmiech-nąć. Jego głos brzmiał bardzo słabo.
- Jeszcze nie - mruknął Fuchs.
Zobaczył, że leży w jednej z kajut na pokładzie Starpowera i nie ma na sobie skafandra. Albo mnie
przywiązali, albo jestem tak pierońsko słaby, że nie mogę się ruszyć.
- Co się stało? - spytał.
Nodon spojrzał na Fuchsa, po czym oblizał usta i rzekł:
- Rozwalił jednym strzałem nasz laser. Zespół luster rozle-ciał się... i uciął ci rękę.
Wypowiedział ostatnie słowa w pośpiechu, jakby zawsty-dzony. George spojrzał, dziwiąc się,
jakiego wysiłku wymaga obrócenie głowy i zobaczył, że jego lewa ręka kończy się tuż nad
łokciem. Kikut był owinięty plastikowym, natryskiwanym ban-dażem.
Czuł się bardziej oszołomiony niż zaszokowany. Ani śladu bólu, nawet teraz, gdy o tym pomyślał.
Nie bał się. Nie martwił. Musieli mnie nieźle naszprycować.
- Twoje ramię jest w lodówce - rzekł Fuchs. - Lecimy na Ceres pełnym ciągiem. Powiadomię Kris
Cardenas. George zamknął oczy i przypomniał sobie rękę w rękawie skafandra, wirującą i
wylatującą poza luk ładunkowy. Spojrzał na Nodona.
- To ty powstrzymałeś krwawienie, tak?
Chłopak pokiwał głową.
- I uszczelniłeś rękaw skafandra? - dodał George. - A potem wyszedł na zewnątrz - uzupełnił
Fuchs - i złapał twoją rękę. Przez parę minut myślałem, że już po nim. - Naprawdę? - rzekł
George, czując się ogłupiały i ogłu-szony. - Dzięki, chłopie.
Nodon wyglądał na zakłopotanego. Zmienił temat. - Musiałeś tamtemu solidnie przyłożyć, bo
odleciał na peł-nym gazie.
- To dobrze.
- Będziemy na Ceres za jakieś czternaście godzin - rzekł Fuchs.
- To dobrze. - George nie wiedział, co jeszcze może powie-dzieć. Gdzieś w głębinach umysłu
zakiełkowała mu myśl, że po-winien wrzeszczeć. Pieprzyć protezy, ucięło mi rękę! Leki tłumiły
jednak jego emocjonalny i fizyczny ból. Nic nie miało znaczenia. George chciał tylko, żeby
zostawili go w spokoju i pozwolili mu spać.
Na szczęście Fuchs to zauważył.
- Odpocznij trochę - powiedział, na jego wąskich ustach pojawił się gorzki grymas. - Muszę wysłać
do MUA długi ra-port, jak już naprawimy jakąś anteną.
- Nie, tylko nie ten Fuchs, znowu - poskarżył się Hector Wilcox.
Eryk Żarski i Francesco Tomasselli siedzieli przed biurkiem Wilcoxa, Żarski wyglądał na
zaniepokojonego, a Tomaselli pra-wie drżał ze złości.
Gabinet Wilcoxa był imponujący, jak przystało na Konsula Generalnego Międzynarodowego
Urzędu Astronautycznego. Szczupły, elegancki, ubrany nieskazitelnie w ciemny garnitur barwy
węgla drzewnego, z pięknym, perłowoszarym krawatem, dosko-nale pasującym do jego
srebrzystych włosów i przystrzyżonego wąsika, Wilcox w każdym calu wyglądał na skutecznego
admini-stratora, za którego zresztą się uważał. Rozstrzygnął wiele kor-poracyjnych dysput,
kierował zespołami biurokratów, którzy przygotowywali przepisy bezpieczeństwa i cła importowe
na towary z kosmosu, aż wspiął się po śliskim zboczu działu prawnego MUA na sam szczyt,
niepokonany, otoczony czcią kolegów biurokra-tów jako wzór cierpliwości, inteligencji, a przede
wszystkim - wytrwałości.
A teraz musiał sobie poradzić z oskarżeniem o piractwo, co dogłębnie go niepokoiło.
- Przysłał pełny raport - rzekł Tomasselli, szczupły i ener-giczny, z płonącymi ciemnymi oczami.
- Fuchs twierdzi, że jego statek został zaatakowany - wtrą-cił Żarski.
- Informuje - Tomasselli mówił dalej, kładąc nacisk na to słowo - że nie tylko jego statek został
zaatakowany, lecz także drugi, poza tym jeden z ludzi został poważnie raniony. - Przez piracki
statek.
Czerwona i pulchna twarz Żarskiego miała jeszcze głębszy kolor niż zwykle.
- Tak twierdzi.
- A jakieś dowody?
- Jego statek jest uszkodzony - rzekł Tomasselli zanim Żarski zdołał otworzyć usta. - Wiozą
rannego na Ceres. - O których statkach mówimy? - spytał Wilcox, a na jego szczupłej, szlachetnej
twarzy odmalował się niesmak. Żarski machnął ręką, by uciszyć podwładnego.
- Statek Fuchsa nazywa się Starpower. Drugi statek, który został zaatakowany, to Waltzing
Matilda.
- Czy to ten, który leci na Ceres?
- Nie - znów wtrącił się Tomasselli. - Musieli go opuścić. Cała trójka leci na pokładzie Starpowera,
Fuchs i dwóch ludzi z Waltzing Matilda.
Wilcox obrzucił Włocha kwaśnym spojrzeniem.
- A Fuchs oskarża Humphries Space Systems o piractwo?
- Tak - odparli obaj mężczyźni jednocześnie.
Wilcox bębnił palcami po biurku. Wyjrzał przez okno i pa-trzył na nadbrzeżny bulwar Sankt
Petersburga. Żałował, że nie jest w Genewie, Londynie, gdziekolwiek, byle nie tutaj, byle nie w
tym biurze, z tym i dwoma nudziarzami i absurdalnymi oskar-żeniami o piractwo. Piractwo! W
dwudziestym pierwszym wie-ku! To coś niewyobrażalnego, niemożliwego. Te skalne szczury w
Pasie Asteroid rozgrywają jakieś swoje prywatne animozje i próbują wciągnąć w to MUA.
- Chyba będziemy musieli wszcząć dochodzenie - oznajmił ponuro.
- Fuchs wniósł formalne oskarżenie - rzekł Tomasselli.
- Wnosi o przesłuchanie.
A ja będę musiał temu przewodniczyć, rzekł w duchu Wil-cox. I w najlepszym razie stanę się
pośmiewiskiem. - Powinien przybyć na Ceres za parę godzin - rzekł Żarski. Wilcox spojrzał na
jego niezadowoloną twarz, po czym przeniósł wzrok na pełnego zapału, nerwowego Tomassellego.
- Polecisz na Ceres - oświadczył, celując starannie wyma-nikiurowanym palcem we Włocha.
Tomassellemu rozbłysły oczy.
- Mam tam przeprowadzić przesłuchanie?
- Nie - warknął Wilcox. - Porozmawiasz z tym całym Fuch-sem i resztą, a potem przywieziesz ich
tutaj pod nadzorem MUA. Weź ze sobą z dwóch albo trzech żołnierzy sił pokojowych.
- Żołnierzy? - upewnił się Żarski.
Wilcox obdarzył go chłodnym spojrzeniem.
- Chcę zademonstrować, że MUA traktuje tę sprawę poważnie. Jeśli ci ludzie twierdzą, że zostali
zaatakowani przez piratów, powinni mieć solidną ochronę, prawda?
- Aha! Tak, oczywiście.
- Jeden z tych ludzi jest poważnie ranny - rzekł Tomasselli - a cała trójka żyje od tak dawna w
niskiej grawitacji, że nie mogą wrócić na Ziemię, chyba że spędzą parę tygodni na intensyw-nych
ćwiczeniach.
Wilcox zasyczał cicho, co było jedyną oznaką niezadowo-lenia, na jaką sobie pozwolił, wiedział
jednak, że jego cierpliwość jest już na wyczerpaniu.
- Doskonale, w takim razie przywieź ich do Selene. - I tam mam poprowadzić przesłuchanie? -
zaproponował Tomasselli.
- Nie - warknął Wilcox. - Ja to zrobię.
Żarski wyglądał na zaskoczonego.
- W Selene?
Wilcox wyprostował się z godnością i oświadczył:
- Nie osiągnąłbym tak wiele w służbie MUA, gdybym uni-kał trudnych zadań.
Było to bezczelne kłamstwo, ale Wilcox prawie uwierzył, że to prawda, zaś Żarski chętnie
przyjmował za dobrą monetę wszyst-ko, co mówił mu jego przełożony.
32
Z twarzy doktor Cardenas George wyczytał, że nie jest dobrze. Zaraz po lądowaniu Fuchs i Nodon
błyskawicznie zatasz-czyli go do malutkiego ambulatorium. Nodon niósł izolowany plastikowy
pojemnik z rękąGeorge’a. Połowa mieszkańców asteroidy próbowała wedrzeć się do
ambulatorium, część ze zwykłej cieka-wości, a część dlatego, że usłyszeli wieści o tym, że Wielki
Geo-rge został ranny, a znali i lubili rudego Australijczyka. Cardenas wypłoszyła całe towarzystwo
do zewnętrznego tunelu, pozwoli-ła zostać tylko Amandzie.
Fuchs przytulił żonę, a ona zarzuciła mu ręce na szyję i gorąco pocałowała.
- Nic ci nie jest, Lars? - spytała.
- Nic. Ani zadraśnięcia.
- Tak się martwiłam!
- Przecież to Wielki George jest ranny. Nie ja. Cardenas umieściła George’a w zasięgu skanerów
diagno-stycznych, po czym znikła w laboratorium, które przylegało go ambulatorium, zostawiając
George’a siedzącego na jednym z trzech łóżek, w towarzystwie Amandy, Fuchsa i Nodona. -
Naprawdę zostałeś zaatakowany przez inny statek? - spytała Amanda, nadal nie wierząc, by to było
możliwe. George uniósł kikut ręki.
- Termity mi jej nie odgryzły.
- Wysłałem pełny raport do centrali MUA - rzekł Fuchs. - Przysłali potwierdzenie - rzekła
Amanda. - Jeden z admi-nistratorów przylatuje tu, żeby zabrać ciebie, George’a, i pana, panie
Nodon - spojrzała na chłopaka - do Selene, na przesłu-chanie przed szefem działu prawnego MUA.
- Przesłuchanie! - wykrzyknął Fuchs. - Doskonale!
- W Selene.
- Tym lepiej. Dorwiemy Humphriesa w jego własnym ma-teczniku.
- Czy George może podróżować? - upewniała się Amanda.
- Czemu nie? - obruszył się George.
Wtedy właśnie wkroczyła do ambulatorium zachmurzona
Cardenas.
George w lot pojął sytuację.
- Nie mamy dobrych nowin, nie?
Cardenas potrząsnęła głową.
- Obawiam się, że rozkład zaszedł już za daleko. Zanim do-lecicie do Selene, będzie jeszcze gorzej.
- A nie można przyszyć ręki na miejscu? - spytał George. - Nie jestem aż tak dobrym chirurgiem,
George. Ja nawet nie jestem lekarzem, tylko udaję.
George opadł na poduszki. Trudno było powiedzieć, co się dzieje w jego głowie, pod masą rudych
włosów i niechlujną brodą. - W Selene są specjaliści od regeneracji. Dzięki komórkom
macierzystym będą mogli odtworzyć twoje ramię za parę miesię-cy.
- A nie możesz tego zrobić za pomocą nanomaszyn? - spy-tała Amanda.
Cardenas obdarzyła ją dziwnym spojrzeniem: była w nim złość, poczucie winy, frustracja.
- Regenerację można przeprowadzić za pomocą nanotech-nologii - odparła. - Ale ja tego nie zrobię.
- Przecież jesteś ekspertem. Laureatką Nobla - przypomniał Fuchs.
- To było dawno temu - odparła Cardenas. - Poza tym przysięgłam, że już nie będę się zajmować
nanotechnologią. - Przysięgłaś? Komu?
- Samej sobie.
-Nie rozumiem.
Widać było, że Cardenas bije się z myślami. Po chwili oświad-czyła:
- To nie pora na opowiadanie smutnej historii mojego życia, Lars.
-Ale...
- Lećcie do Selene. Mają tam specjalistów od regeneracji, George. Wyhodują ci nową rękę.
George pojednawczo wzruszył ramionami.
- Tylko żeby mi nie odrosła przed przesłuchaniem. - Poma-chał kikutem. - Niech te dupki z MUA
zobaczą, co mi zrobiono. Tą noc Fuchs i Amanda spędzili kochając się. Bez słów, bez roztrząsania
tego, co się stało, ani dyskusji o tym, co może przy-nieść przyszłość. Nic poza zwierzęcą
namiętnością i pasją. Leżąc obok żony, w pomieszczeniu oświetlonym tylko przez cyfrowy zegar,
Fuchs uświadomił sobie, że kochał się z Amandą, jakby nie miał jej już nigdy zobaczyć. Bitwa w
kosmosie czegoś go nauczyła. Pierwsze spotkanie ze śmiercią nauczyło go, że powinien żyć tak,
jakby jego życie zaraz miało się zakończyć. Nie mam przyszłości, powiedział sobie w ciszy
mrocznej sypialni. Dopóki walczę z Humphnesem, nie mogę mieć na nic nadziei. Muszę żyć
chwilą, niczego nie oczekiwać, przyjmować wszystko, co niesie los, i radzić sobie z tym. Tylko w
ten spo-sób mogę uciec przed strachem; tylko unikając przyszłości mogę poradzić sobie z
teraźniejszością.
Pomyślał przez chwilę o zamrożonych zarodkach czekających w Selene. Jeśli zginę, rozmyślał
Fuchs, przynajmniej Amanda będzie mogła urodzić nasze dziecko -jeśli zechce.
Amanda leżała przy nim i udawała, że śpi. Sama też rozmy-ślała. Co Lars może osiągnąć przez to
przesłuchanie? Jeśli na-wet uznają, że Humphries jest odpowiedzialny za atakowanie statków, co
mu zrobią? Bez względu na to, co się stanie, roz-wścieczy Martina jeszcze bardziej.
Gdyby Lars dał sobie z tym spokój, zapomniał o tej wojnie. Nic z tego. Będzie walczył, aż go
zabiją. Będzie walczył, aż sta-nie się takim samym bezwzględnym, przepełnionym nienawiścią
mordercą jak oni. Nic go nie powstrzyma, choćbym go błagała. Oddala się ode mnie, staje się
coraz bardziej obcy. Nawet w łóżku jest już innym człowiekiem.
33
J
- Więc przyjeżdża na przesłuchanie MUA - rzekł Humph-ries, mieszając wódkę z tonikiem.
Bar w jego luksusowym domu był sporym pomieszcze-niem, które służyło także za bibliotekę.
Półki z książkami za-pełniały dwie ściany; na trzeciej stały półki z wideodyskami i chipami
cyberksiążek, ustawione wokół pary holookien, które pokazywały wolno zmieniające się widoki z
pozaziemską sce-nerią.
Humphries nie zwracał uwagi na uderzająco piękny zachód słońca na Marsie ani smaganą wichrem
warstwę chmur na Jowi-szu. Rozmyślał o Larsie Fuchsie.
- Przesłuchanie odbędzie się w biurach MUA w Selene - poinformowała go Dianę Verwoerd.
Siedziała na pluszowym stołku przy pięknym, mahoniowym barze, trzymając długą szklan-kę z
płynem o barwie niezdrowej zieleni: Pernod z wodą. Poza Humphriesem i Verwoerd w pokoju nie
było nikogo. Ona nadal miała na sobie strój biurowy: biały bezrękawnik z golfem pod
kasztanowym blezerem i spodnie koloru węgla, które pod-kreślały jej długie nogi. Humphries już
włożył mniej formalną bluzę bez kołnierzyka i jasnobrązowe spodnie.
- Czyjego żona przylatuje z nim? - spytał Humphries wy-chodząc zza baru.
- Pewnie tak - Verwoerd obróciła swój stołek barowy, by śledzić go wzrokiem, gdy tymczasem on
przechadzał się wzdłuż rzędów oprawnych w skórę książek.
- Nie wiesz?
- Mogę się łatwo dowiedzieć - odparła.
- Nie zostawiłby jej samej na tej skale - mruknął. - Kiedy ostatnim razem ją tu przywiózł, nie
wyszło ci to na dobre.
Obrzucił ją morderczym spojrzeniem.
- Mamy inne zmartwienia - rzekła Verwoerd. - Choćby ten Harbin.
Wyraz twarzy Humphriesa uległ zmianie. Nie złagodniał;
Humphries po prostu przeszedł od jednej przyczyny swojego gniewu do innej.
_ Dlatego właśnie chciałem z tobą porozmawiać na osob-ności.
Uniosła lekko brwi.
- Dlatego właśnie zgodziłam się pójść z tobą na drinka.
- Ale nie na kolację.
- Mam inne plany co do kolacji - odparła. - Poza tym, powinieneś się poważnie zastanowić nad
Harbinem. - Co się stało?
Pociągnęła łyk drinka, po czym ostrożnie odstawiła szklan-kę na bar.
- Nie udało mu się wyeliminować Fuchsa.
- Z tego co słyszałem, Fuchs o mało nie wyeliminował jego.
- Jego statek został uszkodzony i Harbin musiał przerwać atak na Starpowera. Wygląda na to, że
Fuchs na niego czekał; przynajmniej tak uważa Harbin.
- Gówno mnie obchodzi, co on uważa. Płacę mu za wyniki, a tych nie ma. Teraz mam do czynienia
z tymi idiotami z MUA. Humphries kopnął otomanę, która stanęła mu na drodze, po czym usiadł
ciężko na sofie zwróconej w stronę baru. Jego twarz wyrażała czyste obrzydzenie.
- Z Harbinem też będziesz sobie musiał poradzić.
- Co? - spojrzał na nią ostro. - Co masz na myśli?
- On wie na tyle dużo, że może ci zaszkodzić. I to poważnie.
- Nawet mnie na oczy nie widział. Wszystko załatwiał Grigor.
Verwoerd odparła cierpliwie:
- Jeśli Harbin powie, co robił, jak sądzisz, kogo MUA obarczy winą? Grigora czy ciebie?
-Nie mogą...
- Nie uważasz ich za inteligentnych na tyle, żeby zdali so-bie sprawę z tego, że sam Grigor nigdy
nie wydałby rozkazu atakowania statków poszukiwaczy, gdybyś ty nie wydał mu ta-kiego
polecenia?
Humphries wyglądał, jakby chciał rzucić w nią drinkiem. Praca posłańca jest niebezpieczna,
przypomniała sobie Verwoerd, kie-dy przynosi się złe nowiny.
- Musisz więc wyeliminować Harbina - rzekł. - A może nawet i Grigora.
A potem mnie? zastanawiała się Verwoerd. Na głos jednak odparła:
- Harbin to przewidział. Twierdzi, że wysłał kopie dziennika pokładowego statku paru
przyjaciołom na Ziemi. - Bzdura! W jaki sposób...
- Łącze laserowe o skupionej wiązce. Zakodowane dane. Robi się to na co dzień. W taki sam
sposób porozumiewał się z naszymi tankowcami w Pasie.
- I można przesyłać wiadomości aż na Ziemię?
Verwoerd znów pociągnęła łyk.
- Dzisiaj to rutyna - powtórzyła.
- Błefuje - mruknął Humphries.
Wstała z barowego stołka i podeszła do sofy, na której sie-dział. Przesunęła stopą otomanę na
odpowiednie miejsce i przy-siadła na niej, po czym pochyliła się w jego stronę, z łokciami na
kolanach i drinkiem w dłoni.
- Jeśli nawet blefuje, nie możemy podjąć aż takiego ryzyka. Wyeliminowanie go nie będzie łatwe.
To wyszkolony komandos i jest dobry w tym, co robi.
- Przylatuje do Selene statkiem HSS, prawda? - przypomniał Humphries. - Załoga może go
załatwić.
Verwoerd westchnęła jak nauczycielka mająca do czynienia z uczniem, który nie odrobił zadania
domowego. - Wtedy będziesz miał już tuzin ludzi, którzy mają na ciebie haka. Poza tym nie sądzę,
żeby cala załoga zdołała go załatwić. To wyszkolony i twardy gość. Jeśli będziemy próbowali go
wykończyć, może być z tego niezła afera.
- W takim razie co proponujesz? - spytał ponuro.
- Sama go załatwię. Osobiście.
-Ty?
Skinęła głową.
- Trzymaj Grigora od tego z daleka. Harbin prawdopodobnie martwi się tym, że chcemy go
załatwić, zwłaszcza dlatego, że za-wiódł w sprawie Fuchsa. Poza tym wie na tyle dużo, żeby zała-
twić nas wszystkich. Pokażmy mu, że nic takiego nie ma miejsca. Zaproponuję mu premię i odeślę
na Ziemię z wypchanym kontem.
- I będzie mnie szantażował przez resztę życia. - Tak, pewnie. Dokładnie tak uważa. A my
pozwolimy mu tak myśleć, aż osiądzie spokojnie na Ziemi i osłabi czujność. Na twarz Humphriesa
wypełzł złowieszczy uśmieszek.
-Dalila- mruknął.
Verwoerd dostrzegła, że plan mu się spodobał. Pociągnęła długi łyk anyżkowego drinka i
przytaknęła:
- Dalila.
Uśmiech Humphriesa stał się sardoniczny.
- Pójdziesz z nim do łóżka?
Odwzajemniła uśmiech.
- Jeśli będę musiała.
Jeszcze nie wiesz, kogo czekają postrzyżyny, Martin, my-ślała. A faceta, nawet ciebie, można
wypieprzyć na wiele sposo-bów.
Fuchs bał się tej chwili. Wiedział, że musi nadejść. Nie było sposobu, żeby tego uniknąć. Urzędnik
MUA miał za parę go-dzin przylecieć na Ceres.
Zaczął pakować torbę podróżną i przygotowywać się do wyjazdu. Kiedy Amanda zaczęła robić to
samo, powiedział jej, że leci bez niej.
- Co ty mówisz? - spytała Amanda, zdziwiona jego decyzją.
- Dokładnie to, co powiedziałem. Lecę ja, George i Nodon.
Chcę, żebyś tu została.
Wyglądała na zaskoczoną i zranioną.
- Ale Lars, ja...
- Nie lecisz ze mną! - rzucił Lars ostro.
Zaszokowana jego bezwzględnością Amanda patrzyła na niego z otwartymi ustami, jakby uderzył
ją w twarz. - Bez dyskusji - warknął.
- Ale Lars...
- Żadnych „ale”, żadnych kłótni. Zostajesz tu i rządzisz tym, co zostało z firmy, a ja lecę do Selene.
- Lars, nie możesz lecieć beze mnie. Nie pozwolę ci! Próbował wytrzymać jej spojrzenie. To
będzie najtrudniej-sze, uświadomił sobie. Muszę ją zranić, nie ma innej rady. - Amando -
oświadczył, próbując mówić stanowczo, pró-bując nie dopuścić do tego, by jego wątpliwości i lęki
dały się słyszeć w jego głosie albo rysowały się na jego twarzy. - Już podjąłem decyzję. Zostajesz
tutaj. Nie jestem małym chłopcem, który wszędzie musi wlec ze sobą mamusię!
- Mamusię!
- Wszystko jedno, kogo. Lecę sam.
- Ale dlaczego?
- Bo tak chcę - rzekł, podnosząc głos. - Wiem, że twoim zdaniem byłoby bezpieczniej, gdybyś była
ze mną, bo Humph-ries mnie wówczas nie zaatakuje z obawy o możliwość zranienia ciebie.
Bzdura! Nie potrzebuję twojej ochrony. Nie chcę. Zalała się łzami i wybiegła do łazienki,
zostawiając go przy łóżku, pogrążonego w rozpaczy.
Jeśli będzie próbował mnie zabić, będzie mu wszystko jed-
no, czy Amanda jest ze mną, czy nie. Im bardziej zbliżam się do
zadania mu ciosu, tym bardziej będzie zdesperowany. Tu będzie
bezpieczniejsza, z przyjaciółmi, z ludźmi, którzy ją znają. On chce zabić mnie, nie ją. Stawię mu
czoło sam. Tak będzie lepiej. Był pewien swoich racji. Gdyby tylko nie musiał wysłuchi-wać jej
szlochania, dobiegającego zza cienkich drzwi. Hector Wilcox nie był zachwycony perspektywą
lotu na Księżyc. Lot z portu kosmicznego Monachium był przerażają-cy, mimo zapewnień
pracowników Astro Corporation. Mały, pękaty kliper rakietowy wyglądał na dość wytrzymały, gdy
wchodził na pokład. Stewardessa, która zaprowadziła go do jego fotela, rozwodziła się nad
diamentową strukturą kadłuba statku i nie-zawodnością, jaką szczyciły się klipry. Wszystko
świetnie. pomyślał Wilcox. Przypiął się solidnie do swojego fotela i ma-jąc w pamięci kilka
szklaneczek whisky i plaster z lekiem, który miał go ochronić przed mdłościami w stanie
nieważkości, zła-pał mocno za poręcze fotela i słuchał odliczania z coraz większą podejrzliwością.
Start był jak eksplozja, która wstrząsnęła każdą komórką jego ciała. Poczuł, jak siła wgniata go w
fotel, a potem, nim mógł pi-snąć choć słówko skargi, nagle stracił wagę, unosił się pod paskami
uprzęży, a żołądek podchodził mu do gardła mimo plastra. Prze-łykając ślinę sięgnął po woreczki
umieszczone w kieszeni fotela przed nim.
Gdy kliper dokował na stacji kosmicznej, Wilcox żałował, że nie kazał zorganizować całego
przesłuchania na Ziemi. Umundu-rowany personel Astro uśmiechał się, pomagając mu wysiąść z
klipra i wsiąść do rakiety transferowej, która miała zawieźć go na Księżyc. Pojękując w zerowej
grawitacji, Wilcox pozwolił się wlec jak bezwładny kaleka i usadzić w fotelu rakiety transfero-wej,
która była znacznie mniej wygodna od klipra. W końcu wróciło uczucie ciążenia, gdy pojazd
transferowy ruszył pełnym ciągiem w stronę Księżyca. Niestety, wkrótce znów zapanowała
nieważkość i Wilcox zaczął się zastanawiać, czy przeżyje tę podróż.
Stopniowo jednak zaczął się czuć coraz lepiej. Jego żołądek
nie był już tak chętny do lotu, ucisk w oczach zelżał. Jeśli tylko
nie obracał gwałtownie głowy i nie robił nagłych ruchów, zero-wa grawitacja była prawie
przyjemna.
Wylądowali w Selene, w porcie kosmicznym Armstronga. Słaba księżycowa grawitacja znów dała
Wilcoxowi poczucie istnienia góry i dołu. Mógł odpiąć uprząż i wstać z fotela bez żadnej po-mocy.
Na początku potykał się, ale kiedy już przeszedł odprawę celną i wypożyczył parę obciążonych
butów, czuł się prawie normalnie.
Kojący elegancją westybul hotelu Luna pomógł Wilcoxowi poczuć się jak w domu. Dyskretny
luksus zawsze sprawiał mu przyjemność, a chociaż hol był już nieco wysłużony, ogólne wrażenie i
atmosfera tego miejsca działały na niego uspokajająco. Miej-scowe sługusy MUA wynajęły mu
najlepszy apartament w ho-telu. Nie ma co szczędzić kosztów, pomyślał Wilcox, rozglądając się po
imponującym salonie, dopóki są to pieniądze podatnika, nie moje. Asystent przyprowadził go do
apartamentu, rozpako-wał jego bagaże, a nawet uprzejmie odmówił przyjęcia napiwku, jaki Wilcox
mu podsunął. Służba hotelowa wszystko doskonale przygotowała, łącznie z dobrze wyposażonym
barem. Solidny łyk whisky i Wilcox czuł się prawie normalnie.
Do drzwi ktoś zastukał i zanim Wilcox otworzył usta, drzwi otworzyły się i wszedł służący w
liberii, pchający stolik na kółkach, zastawiony zakrytymi naczyniami i kilkoma butelka-mi wina.
Zdumiony Wilcox próbował protestować:
- Ale ja niczego nie zamawiałem...
Do apartamentu wkroczył Martin Humphries, cały w uśmie-chach.
- Pomyślałem, że masz ochotę na smaczny posiłek, Hecto-rze - rzekł Humphries. - To z mojej
własnej kuchni, żadna hote-lowa papka. - Wskazując ręką na butelki, dodał: - A to z mojej
piwniczki.
Wilcox uśmiechnął się szczerze.
- Ależ Martinie, na litość boską... Jak miło z twojej stro-ny...
Kelner w milczeniu nakrywał do stołu, zaś Humphries wy-jaśnił:
- Nie powinniśmy się razem pokazywać w publicznych re-stauracjach i nie mógłbym cię zaprosić
do domu, gdyż komuś mogłoby się to wydać niestosowne...
- Masz rację - przyznał Wilcox. - Tyle niepowołanych osób węszy dookoła, gotowi sobie pomyśleć
najgorsze rzeczy... - Pomyślałem więc, że przywiozę ci kolację. Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko.
- Oczywiście, że nie! Bardzo miło cię znów zobaczyć. Ile to już lat?
- Mieszkam w Selene od ponad sześciu.
- Aż tyle? - Wilcox przesunął palcem po wąsach. - Ale czy my przypadkiem... nie robimy czegoś,
co może się wydać nie-stosowne? W końcu mamy przed sobą przesłuchanie... - Ależ skąd -
zapewnił go Humphries. - Ten kelner jest moim lojalnym pracownikiem, a na obsłudze hotelowej
można polegać, jeśli chodzi o dyskrecję.
- Rozumiem.
- W dzisiejszych czasach ostrożność nie zawadzi, zwłasz-cza osobie, która zajmuje tak wysokie i
cieszące się zaufaniem stanowisko jak ty.
- Tak sądzę - odparł Wilcox, patrząc z uśmiechem, jak kel-ner otwiera pierwszą butelkę wina.
34
Dorik Harbin rozejrzał się po jednopokojowym apartamencie. Wystarczy, pomyślał. Wiedział, że
w Seiene cena pomieszczeń mieszkalnych rosła wraz z głębokością. Przeważnie nie miało to sensu:
bezpiecznym było się tak samo pięć metrów pod powierzchnią Księżyca, jak i pięćdziesiąt albo
nawet pięćset. Ludzie jednak pozwalali, by rządziły nimi emocje, na Ziemi podobnie płacono
więcej za wyższe piętra w apartamentowcach, choć jedyne, co było z nich widać, to kolejny
apartamentowiec stojący tuż obok.
Przez cały lot z Pasa odczuwał napięcie. Po zostawieniu uszkodzonego Shanidara przy tankowcu
HSS, otrzymał od Gri-gora rozkaz stawienia się w Seiene. Zaproponowali mu koję roz-miarów
trumny na frachtowcu HSS przewożącym rudę na Księ-życ. Harbin wiedział, że jeśli mają go
zabić, to jest to doskonale miejsce i czas.
Najwyraźniej Grigor i jego mocodawcy uwierzyli, że wysłał dziennik pokładowy z kampanii
śmierci Shanidara do kilku przyjaciół na Ziemi. W przeciwnym razie już by się go pozbyli, a
przynaj-mniej próbowali. Harbin nie miał przyjaciół na Ziemi, ani gdzie-kolwiek indziej. Miał
kilku znajomych, rozrzuconych tu i ówdzie, ludzi, którym mógł trochę ufać. Rodziny nie miał:
wszyscy zgi-nęli, kiedy był jeszcze dzieckiem.
Harbin wysłał skróconą wersję dziennika pokładowego Sha-nidara trzem osobom, które znał od
wielu lat; jedną był sierżant, który szkolił go w siłach pokojowych, teraz przebywający na
emeryturze gdzieś w Pensylwanii; drugą niemłody imam z jego wioski; trzecią wdowa po
mężczyźnie, którego śmierć pomścił, gdy ostatnim razem odwiedził rodzinne strony. Wraz z
dziennikiem przesłał instrukcję - a właściwie prośbę -żeby przekazać dane mediom, gdyby dotarta
informacja o śmierci Harbina. Wiedział, że gdyby Grigor zdecydował się go zabić, nikt na Ziemi
nie usłyszałby o jego śmierci. Istniała jednak drobna możliwość, że dziennik Shanidara może stać
się publicznie zna-ny, co wystarczyło jako ochrona przed Grigorem. Przynajmniej taką Harbin miał
nadzieję.
Morderstwo łatwiej byłoby zachować w tajemnicy, gdyby zabili go na statku podczas podróży,
pomyślał Harbin. Fakt, że mieszkał sobie teraz w jednopokojowym mieszkanku w Selene
świadczył, że nie zamierzają go zabić. A przynajmniej jeszcze nie teraz.
Czuł się prawie odprężony. Pokój był dość wygodny, pra-wie przestronny w porównaniu z
zatłoczoną kajutą na statku. Zamrażarka i spiżarnia były dobrze zaopatrzone; Harbin jednak
zdecydował, że wrzuci wszystko do recyklera i kupi własne za-pasy na rynku w Selene.
Tkwił z głową pod umywalką, sprawdzając, czy nie docze-piono czegoś do instalacji wodnej, kiedy
usłyszał lekkie stuka-nie do drzwi.
Grigor, pomyślał. Albo ktoś z jego ludzi.
Wstał, zamknął szafkę i pokonał sześć kroków, jakie dzieli-ło go od drzwi, czując przyjemną
solidność elektrosztyletu przypię-tego do prawego nadgarstka, w luźnym rękawie jego tuniki.
Naładował baterie w sztylecie, gdy tylko wszedł do apartamen-tu, jeszcze zanim się rozpakował.
Spojrzał na mały ekran obok drzwi. To nie Grigor. Kobieta. Harbin powoli odsunął harmonijkowe
drzwi, balansując na pię-tach, gotów do natychmiastowego skoku, gdyby kobieta wymie-rzyła w
niego jakąś broń.
Wyglądała na zaskoczoną. Była prawie wzrostu Harbina:
smukła, o ciemnej, jakby przydymionej skórze i jeszcze ciemniej-szych włosach, opadających
lokami na ramiona. Miała na sobie dzianinową bluzkę bez rękawów, która nie ujawniała wiele, ale
dużo sugerowała, dopasowane spodnie i miękkie, wyglądające na wygodne buty.
- Pan Dorik Harbin? - spytała jedwabistym kontraltem.
- Kim pani jest? - odparł.
- Dianę Verwoerd - przedstawiła się, wchodząc do pokoju i zmuszając Harbina, by odsunął
harmonijkowe drzwi szerzej. - Jestem osobistą asystentką Martina Humphriesa. Dianę obrzuciła
go uważnym spojrzeniem i zobaczyła smu-kłego, wysokiego mężczyzną, o wyglądzie twardziela, z
ciemną, rozczochranąbrodą i podejrzeniem czającym się w błękitnych oczach. Dziwne,
zastanawiające oczy, pomyślała. Oczy martwego czło-wieka. Oczy zabójcy. Miał na sobie zwykły
kombinezon, który wyglądał na znoszony, ale był czysty i odprasowany jak woj-skowy mundur.
Silne, umięśnione ciało skryte pod odzieniem, oceniła. Robi wrażenie, jak na płatnego mordercę.
- Myślałem, że to Grigor - rzekł Harbin.
- Mam nadzieję, że nie jest pan rozczarowany - rzekła, ru-szając w stronę kanapy po drugiej stronie
pokoju. - Ani trochę. Powiedziała pani, że jest osobistą asystentką pana Humphriesa?
Usiadła i założyła nogę na nogę.
-Tak.
- Czy będę miał okazję go poznać?
- Nie. Będzie pan miał do czynienia tylko ze mną.
Nie odpowiedział. Podszedł do zamrażarki i wyjął butelkę wina. Patrzyła, jak ją otwiera, po czym
szuka kieliszków w szafce nad zlewem. Czy to jest dobry moment, żeby powiedzieć to, co mam
powiedzieć? - dumała Verwoerd. W końcu znalazł dwie zwykłe szklanki i nalał do nich wina.
- Przyleciałem dopiero parę godzin temu - rzekł podając jej szklankę, po czym przestawił stojące
przy biurku krzesło, by siedzieć twarzą w jej stronę. - Nie wiem jeszcze, co się dzieje. - Mam
nadzieję, że pokój się panu podoba - rzekła.
- Może być.
Czekała, aż powie coś jeszcze, ale on tylko wpatrywał się w nią oczami jak szpikulce do lodu. Nie,
nie rozbierał jej wzro-kiem. Nie było w tym nic seksualnego. Był... próbowała znaleźć właściwe
słowo: opanowany. Właśnie tak: panował nad wszystkim. Każdym gestem, każdym wymawianym
słowem. Zastanawiam się, co on ukrywa pod tą brodą, rozmyślała Verwoerd. Czy to niesa-mowicie
przystojny facet, czy też broda skrywa nieciekawy pod-bródek? Raczej przystojny, oceniła.
Cisza trwała nadal. Pociągnęła łyk wina. Lekko gorzkie. Harbin nie tknął wina; trzymał szklankę w
ręce i nadal świdrował ją wzrokiem.
- Mamy dużo do omówienia - odezwała się wreszcie.
- Pewnie ma pani rację.
- Pan się chyba boi, że zamierzamy się go pozbyć. - Właśnie to bym zrobił, gdybym był na pani
miejscu. Je-stem teraz dla was ciężarem, prawda?
Jest brutalnie szczery, pomyślała.
- Panie Harbin, chciałam pana zapewnić, że nie mieliśmy zamiaru panu zaszkodzić.
Uśmiechnął się i dostrzegła mocne białe zęby za gęstą czarną brodą.
- W rzeczywistości, pan Humphries polecił mi przekazać panu premię za wykonaną pracę.
Obdarzył ją długim, twardym spojrzeniem, po czym rzekł:
- Czy możemy już przerwać ten pojedynek? Państwo chcieli, żebym zabił Fuchsa, a mnie się nie
udało. Teraz on jest w Sele-ne, gotów zeznawać, że to HSS stoi za atakowaniem statków
poszukiwaczy. Po co mielibyście mi jeszcze płacić premię? - Chcemy zapłacić premię za
milczenie, panie Harbin. - Bo wie pani, że zabicie mnie oznacza opublikowanie dziennika
pokładowego przez media.
- Nie mamy zamiaru pana zabijać - Verwoerd skinęła głową w stronę jego nietkniętej szklanki. -
Może pan pić, co pan chce. Odstawił szklanką na podłogę pokrytą cienką wykładziną.
- Pani Verwoerd...
- Dianę - przerwała mu, zanim zdążył się nad tym zastano-wić.
Przechylił lekko głowę.
- Dobrze. Dianę. Wyjaśnię, jak to wygląda z mojej strony.
- Bardzo proszę.
Odnotowała, że on nie kazał mówić sobie po imieniu. - Wasza korporacja wynajęła mnie, żebym
odstraszał nie-zależnych poszukiwaczy od Pasa. Rozwaliłem parę statków, ale ten wasz Fuchs
sprawiał problemy. Poleciliście mi rozwalić Fuchsa, a mnie się to nie udało.
- Jesteśmy rozczarowani, panie Harbin, ale to nie oznacza, że ma się pan obawiać o swoje
bezpieczeństwo. - Naprawdę?
- Poradzimy sobie jakoś z tym przesłuchaniem. W jakiś sposób jest to dla nas okazja, żeby poradzić
sobie z Fuchsem w inny sposób. Pan zakończył swoją operację. Chcemy tylko zapłacić panu i
podziękować za pracę. Wiem, że to nie było łatwe. - Ludzie tacy jak wy nie zlecają łatwych prac
takim jak my. On się nie boi, zauważyła Verwoerd. Nie jest wystraszony, rozczarowany ani zły.
Jest jak bryła lodu. Nie, poprawiła się w duchu. Jest raczej jak pantera, gibki, śmiertelny
drapieżnik. Kon-troluje każdy mięsień swego ciała, każdy nerw napięty i w goto-wości. Mógłby
mnie zabić w ułamku sekundy, gdyby tylko ze-chciał.
Poczuła dziwny dreszcz. Ciekawe, jak by się zachował, gdyby udało się wytrącić go z równowagi.
Jakie to uczucie, wykorzy-stać tę nagromadzoną w sobie energię? Nie teraz. Później, naka-zała
sobie. Po przesłuchaniu. Jeśli przesłuchanie dobrze nam pójdzie, będę mogła sobie pozwolić na
relaks z nim. Jeśli nie... to niemiła myśl, ale to ja będę musiała go załatwić. Jeśli do tego dojdzie,
będzie mi potrzebny cały sztab ludzi. Dobrych ludzi. I nagle pojawiła się myśl: a po co go zabijać?
Przecież moż-na go wykorzystać!
Czy potrafię go zmusić do lojalności? Czy zdołam go wy-korzystać do własnych celów? To może
być zabawne. Uśmie-chając się w duchu, pomyślała: to może być bardzo przyjemne.
Głośno powiedziała jednak:
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą mógłby pan dla nas zrobić zanim się pan... wycofa.
- Co takiego? - spytał bezbarwnym tonem, nie spuszcza-jąc z niej wzroku.
- Poleci pan na Ceres. Zorganizuję panu szybki lot. Wszystko musi się jednak odbyć w absolutnej
dyskrecji: nikt nie może o tym wiedzieć. Nawet Grigor.
Patrzył na nią długo z uwagą.
- Nawet Grigor? - mruknął.
- Nie. To moje bezpośrednie polecenie.
Harbin uśmiechnął się, a ona znów zaczęła się zastanawiać, jak wyglądałby bez brody.
- Czy pan się kiedykolwiek goli?
- Właśnie miałem taki zamiar, ale mi przeszkodzono. Kilka godzin później, gdy leżała w jego
łóżku, ociekająca po-tem, Dianę uśmiechnęła się do siebie. Rola Dalili jest całkiem przyjemna.
Harbin odwrócił się w jej stronę i przesunął ręką po jej brzuchu.
- A co do tego zlecenia na Ceres... - rzekł, zaskakując ją.
-Tak?
- Kogo mam zabić?
I
H HUI1I
35
Ku niezadowoleniu Hectora Wilcoxa, Douglas Stavenger wprosił się na przesłuchanie. Dwa dni
przed rozpoczęciem prze-słuchania Stavenger zaprosił Wilcoxa na obiad do restauracji „Widok na
Ziemię”. Wilcox wiedział, że nie było to czysto towarzyskie zaproszenie. Skoro młodzieńczo
wyglądający założyciel Selene chciał być obecny na przesłuchaniu, przedstawiciel MUA nie mógł
zrobić nic, jeśli nie chciał doprowadzić do niesnasek. Stavenger był, rzecz jasna, bardzo
dyplomatyczny. Zapro-ponował salę konferencyjną w biurach Selene, w jednej z wież
podpierających kopułę Grand Plaża. Cenąjego gościnności była możliwość uczestniczenia w
przesłuchaniu.
- To będzie dość nudne - ostrzegł go Wilcox podczas obiadu, drugiego wieczoru spędzonego na
Księżycu.
- Och, nie sądzę - odparł Stavenger z entuzjastycznym uśmiechem młodzieńca. - Wszystko, w co
zamieszany jest Mar-tin Humphries, musi być ciekawe.
Ach, więc to tak, pomyślał Wilcox, sięgając po swoją sałat-kę owocową. Podąża tropem Martina.
- Wie pan, że Martin Humphries nie będzie obecny pod-czas przesłuchania, prawda?
- Naprawdę? - Stavenger wyglądał na zdumionego. - My-ślałem, że Fuchs oskarża go o piractwo.
Wilcox skrzywił się.
- Piractwo - uśmiechnął się kwaśno. - Co za nonsens.
Stavenger zaprezentował radosny uśmiech.
- Przecież o to chodzi w przesłuchaniu, prawda? Żeby określić, czy oskarżenie ma podstawy?
- Och tak, oczywiście - zapewnił pośpiesznie Wilcox. - To jasne.
Fuchs nie spał dobrze w ciągu pierwszych dwóch nocy w Selene, a wieczorem, tuż przed dniem
przesłuchania, sądził, że będzie zbyt zdenerwowany, by zasnąć, ale ku swojemu zdziwie-niu spał
doskonale przez całą noc. Pancho przyleciała do Sele-ne i zabrała go na dobry obiad do restauracji
„Widok na Zie-mię”- Może spałem tak dobrze przez to wino, powiedział sobie w duchu, szorując
zęby rano.
Pamiętał, że o czymś śnił, ale nie był w stanie przypomnieć sobie większości swoich snów. Była w
nich Amanda, i George, i jakieś niewyraźne, czające się w mroku niebezpieczeństwo. Nie mógł
przypomnieć sobie żadnych szczegółów.
Kiedy zadzwonił telefon, był przekonany, że to Pancho, która miała go zaprowadzić do sali
przesłuchań.
Na ekranie ściennym pokazała się jednak śliczna twarz Amandy. Fuchs ucieszył się bardzo na jej
widok. Dostrzegł jednak, że jest zmęczona i zatroskana.
- Lars, kochany, dzwonię, żeby życzyć ci powodzenia na przesłuchaniu i powiedzieć ci, że cię
kocham. Tutaj wszystko w porządku. Dzięki poszukiwaczom mamy więcej zamówień, niż możemy
obsłużyć, a ludzie z HSS nie sprawiają problemu. Pewnie, pomyślał Fuchs. Nie chcą wzbudzać
żadnych po-dejrzeń dopóki trwa przesłuchanie.
‘ - Powodzenia na przesłuchaniu. Zadzwoń, jak się skończy i powiedz mi, jak poszło. Tęsknię za
tobą. Kocham cię. Jej obraz znikł, ekran zgasł. Fuchs spojrzał na zegar przy łóżku, po czym
szybko polecił komputerowi, by odpowiedział na wiadomość.
- Przesłuchanie zaczyna się za pół godziny - powiedział, wiedząc, że będzie się już prawie
zaczynać, gdy Amanda usły-szy jego słowa. - Przepraszam, że cię nie zabrałem. Tęsknię za tobą.
Okropnie. Skontaktuję się, jak tylko się skończy. Kocham cię bardzo, najdroższa. Całym sercem.
Telefon znów zadzwonił. Tym razem dzwoniła Pancho.
- Wstań już, Lars. Czas wypuścić źrebaka z zagrody. Fuchs był rozczarowany, widząc, że
Humphries nie stawił się na przesłuchaniu. Zastanowiwszy się nad tym pomyślał, że wcale go to
nie dziwi. Tylko tchórz wysyła innych, żeby odwa-lali za niego brudną robotę.
- Popatrz - odezwała się Pancho, gdy weszli do sali konfe-rencyjnej. - Doug Stavenger przyszedł.
Stavenger i kilka innych osób siedziało w wygodnych fo-telach ustawionych pod jedną ścianą
pokoju. Stół konferencyj-ny został przesunięty pod tylną ścianę i zastawiony napojami i
przekąskami. Po drugiej stronie pokoju stał mniejszy stół, oto-czony krzesłami zajętymi przez
mężczyzn w garniturach. Jeden z nich był otyły, o czerwonej twarzy i rudowłosy; drugi był
szczupły i nerwowy jak wyścigowy chart. Wszyscy trzymali na kolanach palmtopy. Na ścianie za
nimi ekran wyświetlał czarno-srebrne logo MUA. Z przodu stołu ustawiono dwie grupy krzeseł.
Sie-dzieli już tam George i Nodon. Fuchs zauważył, że druga grupa była w całości obsadzona przez
ludzi, którzy -jak sądził - byli pracownikami HSS.
- Powodzenia, chłopie - szepnęła Pancho, dając Fuchsowi do zrozumienia gestem, że ma usiąść z
przodu. Sama usiadła z tyłu obok Stavengera.
Zastanawiając się z nudów, kto zapłacił za jedzenie i napo-je, Fuchs usiadł między George’em i
Nodonem. Ledwo usiadł, kiedy jeden z mężczyzn siedzących przed nim ogłosił:
- Niniejsze przesłuchanie uważam za rozpoczęte. Będzie mu przewodniczył pan Hector Wilcox,
główny doradca MUA. Wszyscy wstali i z bocznych drzwi wyłonił się siwy, ele-gancki
dżentelmen w trzyczęściowym garniturze z Savile Row.
Zajął miejsce za stołem. Położył na nim podręczny komputer
i otworzył go. Fuchs zauważył, że na stole stoi aluminiowa ka-
rafka pokryta rosą i szklanka z rżniętego kryształu. - Proszę usiąść - oznajmił Hector Wilcox. -
Przeprowadź-my tę procedurę możliwie jak najsprawniej.
Zaczyna się, powiedział sobie w duchu Fuchs. Serce waliło mu jak młotem, poczuł, że pocą mu się
dłonie. Wilcox spojrzał w jego stronę.
- Który z panów nazywa się Lars Fuchs?
- Ja - odparł Fuchs.
- I oskarża pan Humphries Space Systems o piractwo, czyż nie tak?
-Nie.
Wilcox zmarszczył brwi.
-Nie?
Fuchs był zdumiony własnym manewrem. Usłyszał swój głos:
- Nie oskarżam korporacji o zbrodnię. Oskarżam osobę fi-zyczną, która zarządza tą korporacją:
Martina Humphriesa. Zdumienie Wilcoxa przeszło w zdecydowaną niechęć. - Chce pan
powiedzieć, że to, co określa pan jako akty pi-ractwa - a co do których jeszcze nie ustaliliśmy, czy
rzeczywi-ście miały miejsce - nastąpiło z poduszczenia pana Martina Humphriesa?
- Dokładnie to chcę powiedzieć, sir.
Po drugiej stronie prowizorycznej nawy uniosła się gwał-townie wysoka, ciemnowłosa kobieta.
- Wysoki sądzie, jestem osobistą asystentką pana Humph-riesa i w jego imieniu stanowczo
zaprzeczam tym zarzutom. To jakiś absurd.
Wielki George zerwał się na równe nogi i pomachał nad głową kikutem.
- Pani nazywa to absurdem? A gdzie ja się tego dorobiłem, przy zbieraniu stokrotek?
- Proszę o ciszę! - Wilcox uderzył w stół otwartą dłonią. - Nie życzę sobie takich demonstracji
podczas tego przesłucha-nia. Będziemy je prowadzili zgodnie z procedurą. Verwoerd i George
zajęli miejsca.
Celując w Fuchsa kościstym palcem, Wilcox oświadczył:
- Doskonale. Zanim więc przejdziemy do domniemanych ak-tów piractwa, wyjaśnimy sprawę
pańskiego celowego oszustwa do-tyczącego informowania o położeniu pańskiego statku... - Wilcox
spojrzał na ekran swojego komputera - ... Starpower, prawda? - Musiałem utrzymywać moje
położenie w tajemnicy - od-parł Fuchs. - Dla mojego własnego bezpieczeństwa. Oni by... -
Istotnie, bezpieczeństwa - warknął Wilcox. - Przepisy bezpieczeństwa wymagają, by każdy statek
miał radiolatarnię, która pozwoli naszym kontrolerom lotu na śledzenie jego pozycji. -
Rzeczywiście, w Pasie to się akurat przyda - oświadczył George scenicznym szeptem.
- Tak czy inaczej, takie są przepisy - rzekł Wilcox, podno-sząc głos. - A pan je złamał, kapitanie
Fuchs. - Dla własnego bezpieczeństwa - powtórzył uparcie Fuchs. - By chronić się przed
mordercami wynajętymi przez Humphrie-sa.
Wilcox przez chwilę patrzył na niego w milczeniu, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Jeśli ma pan jakieś dowody na potwierdzenie zarzutu pi-ractwa, chętnie je obejrzymy. O
odpowiedzialności za pańskie działania porozmawiamy, gdy już ustalimy, czy rzeczywiście miały
jakieś podstawy.
Fuchs uniósł się powoli, czując narastający gniew. - Mają państwo zapis bitwy pomiędzy moim
statkiem, Star-power, a statkiem, który nas zaatakował. Widzieli państwo uszko-dzenia Starpowera.
Obecny tu pan Ambrose stracił w tej bitwie rękę.
Wilcox spojrzał przez ramię na asystenta o czerwonej twa-
rzy, który skinął głową.
- Odnotowałem - rzekł do Fuchsa.
- Ten sam statek zaatakował Waltzing Matilda i zostawił go w dryfie, przez co załoga mogła
zginąć.
- Ma pan na to jakieś dowody, czy to tylko pańskie, ni-czym nie poparte, słowa?
- Waltzing Matilda dryfuje w Pasie. Możemy dostarczyć przybliżone współrzędne, jeśli chcą
państwo podjąć poszukiwa-nia.
Wilcox potrząsnął głową.
- Wątpię, żeby takie poszukiwania były niezbędne. - Wcześniej - mówił dalej Fuchs - zaatakowano
kilka in-nych statków: Pani Jeziora, Asuan, Gwiazda...
Verwoerd odezwała się ze swojego krzesła:
- Nie ma żadnych dowodów na to, że te statki zostały za-atakowane.
- Znikły bez śladu - warknął Fuchs. - Sygnał gwałtownie się urwał.
- To nie dowód, że zostały zaatakowane - uśmiechnęła się Verwoerd.
- Istotnie - przytaknął Wilcox.
- W większości przypadków Humphries Space Systems zgłosiła roszczenia do asteroid, które
zostały zajęte przez te statki tuż przed atakiem.
- 1 co z tego? - odparowała Verwoerd. - Statki HSS zgłosi-ły roszczenia do setek asteroid. Jeśli pan
uważnie prześledzi zapisy, okaże się, że cztery z sześciu kwestionowanych asteroid zostały przejęte
przez podmioty inne niż HSS.
Wilcox zwrócił się do swojego asystenta po lewej stronie.
Ten pośpiesznie pokiwał głową i rzekł:
- Trzy z nich zostały przejęte przez korporację zwaną Ban-dung Associates, a czwarta przez
Kościół Pisanego Słowa. Żadna z powyższych nie jest związana z HSS, sprawdziłem to dokład-nie.
- Zatem nasze przesłuchanie sprowadza się do kwestii wspomnianych przez pana ataków - Wilcox
zwrócił się do Fuch-sa.
- Na to mam dowody i państwo je widzieli - odparł Fuchs, gotując się w środku.
- Tak, tak - rzekł Wilcox. - Nie ma wątpliwości, że został pan zaatakowany. Ale przez kogo? I to
jest właściwe pytanie. - Przez statek pracujący dla HSS - rzekł Fuchs, czując, że mówi o czymś
oczywistym. - Na rozkaz Martina Humphriesa. - Może pan to udowodnić?
- Żaden pracownik HSS nie podjąłby takiego działania bez osobistego nakazu samego Humphriesa
- upierał się Fuchs. - Kazał zamordować jednego z moich pracowników, zabić go z zimną krwią!
- Ma pan na myśli morderstwo Nilesa Ripleya? - zapytał Wilcox.
- Tak. Morderstwo, którego celem było powstrzymanie budowy habitatu.
- Przyznajemy, że pan Ripley został zabity przez pracowni-ka HSS - wtrąciła się Verwoerd. - Był
to jednak konflikt czysto prywatny; morderstwo nie zostało dokonane na polecenie HSS ani z jej
poduszczenia. Zaś pan Fuchs osobiście zabił mordercę w akcie zemsty.
Wilcox obdarzył Fuchsa ponurym spojrzeniem.
- Sprawiedliwość pogranicza, tak? To bardzo niedobrze, że pan go zabił. Jego zeznania mogłyby
być dowodem w sprawie.
Czując rozdrażnienie, Fuchs odparł:
- Któż inny mógłby odnieść korzyści z takich zbrodniczych czynów?
Wilcox odparł z krzywym uśmieszkiem:
- Miałem nadzieję, że pan mi to powie, panie Fuchs. Wła-śnie dlatego zdecydowaliśmy się ponieść
trudy i koszty tego przesłuchania. Kto jest za nie odpowiedzialny? Fuchs przymknął oczy. Nie
chcę wciągać w to Amandy. Nie chcę, żeby wyglądało to na osobistą waśń między Humphrie-a
mną.
- Czy ma pan jeszcze coś do dodania, panie Fuchs?
ZIZ
Zanim Lars zdołał odpowiedzieć, George poderwał się na równe nogi i rzekł spokojnie:
- Wszyscy na Ceres wiedzą, że Humphries próbuje wyru-gować Fuchsa z Pasa. Proszą spytać
kogokolwiek. - Panie... - Wilcox znów spojrzał na ekran komputera. - Ambrose, prawda? Panie
Ambrose. to, co „wszyscy wiedzą”, nie może być dowodem w sprawie. Nie podczas tego przesłu-
chania.
George usiadł, mrucząc coś pod nosem.
- Fakty są takie - rzekł Fuchs, próbując się opanować, by nie zacząć krzyczeć - że ktoś zabija ludzi
w Pasie, ktoś atakuje statki poszukiwaczy, ktoś w Pasie Asteroid popełnia straszne zbrodnie. MUA
musi podjąć jakieś kroki, musi nas chronić... - Zamilkł. Uświadomił sobie, że błaga, prawie jęczy.
Wilcox oparł się wygodnie.
- Panie Fuchs, zgadzam się z panem, że na tym waszym pograniczu szerzy się gwałt i bezprawie.
MUA nie ma jednak ani możliwości, ani uprawnień, żeby działać jako policja w Pasie Asteroid.
Obywatele Pasa muszą sami zadbać o własną ochronę, sami za-troszczyć się o porządek.
- Jesteśmy systematycznie atakowani przez pracowników Humphries Space Systems! - upierał się
Fuchs. - Tak, jesteście atakowani, zgadzam się z panem - odparł Wilcox ze smutnym,
współczującym uśmieszkiem. - Prawdopo-dobnie przez jakichś własnych renegatów wywodzących
się z waszego niestabilnego i impulsywnego społeczeństwa. Nie widzę tu żadnych dowodów, które
pozwalałyby na powiązanie Hum-phries Space Systems z pańskimi problemami. W jakikolwiek
sposób. - Nie chce pan widzieć! - krzyknął Fuchs.
Wilcox obrzucił go chłodnym spojrzeniem.
- Przesłuchanie uważam za zamknięte - oświadczył.
- Ale pan nawet nie...
- Zamknięte - warknął Wilcox. Wstał, wziął swój komputer, zamknął pokrywę i włożył go do
kieszeni marynarki. Odwrócił się i wyszedł z sali, zostawiając za sobą wściekłego i sfrustrowane-
go Fuchsa.
36
Powstrzymując uśmiech zadowolenia, Dianę Verwoerd wy-prowadziła z sali przesłuchań grupę
pracowników Humphriesa, zostawiając Fuchsa i jego parę przyjaciół w bezsilnym gniewie. Na
korytarzu wymieniła kilka uprzejmych zdań z Douglasem Stavengerem i Pancho Lane, którzy
wyszli, wyraźnie rozczaro-wani przesłuchaniem. Verwoerd wiedziała, że Pancho jest głów-nym
oponentem Humphriesa w zarządzie Astro, a Humphries nie będzie zadowolony, dopóki nie
zdobędzie pełnej kontroli nad korporacją. Co oznacza, powiedziała sobie, że kiedy już ostatecznie
pozbędziemy się Fuchsa, Pancho będzie następna. Podbiegła do ruchomych schodów, które
prowadziły na dól, do jej biura. Gdy już tam była, uruchomiła połączenie laserowe ze statkiem
Dorika Harbina. Miał dolecieć na Ceres za jakąś godzinę. Jego twarz pojawiła się na ekranie po
jakichś dwudziestu minutach: uderzająco przystojna, bez brody, z mocno zarysowa-nym
podbródkiem i lodowatymi, błękitnymi, czujnymi oczami. - Wiem, że nie zdążysz odpowiedzieć
przed lądowaniem - powiedziała do obrazu Harbina - ale chciałam życzyć ci po-wodzenia i
powiedzieć... że odliczam minuty do twojego przyby-cia.
Wzięła głęboki oddech i dodała:
- Załatwiłam wszystko z ludźmi HSS na Ceres. Niezbędne narkotyki będąjuż czekać.
Verwoerd zakończyła połączenie. Ekran zgasł.
Dopiero wtedy się uśmiechnęła. Powinien być do ciebie przywiązany, powiedziała sobie.
Wykorzystaj jego słabe i moc-ne strony. Może okazać się cenny, zwłaszcza, gdybyś musiała bronić
się przed Martinem.
Odwróciła się i zobaczyła swoje odbicie w lustrze na odle-głej ścianie jej biura. Dalila, powiedziała
sobie w duchu i zaśmiała Się.
- I co teraz? - spytał George, gdy on, Fuchs i Nodon szli po ruchomych schodach.
Fuchs potrząsnął głową z rozpaczą.
-Nie wiem. Całe to przesłuchanie to jakaś farsa. MUA daje Humphriesowi wolną rękę; on zrobi, co
chce.
- Na to wygląda - zgodził się George, drapiąc się po brodzie.
Nodon milczał.
- Amanda - rzekł Fuchs. - Muszę powiedzieć jej, co się stało.
Że przegraliśmy.
Harbin przyjrzał się ósemce mężczyzn, którą oddelegowano do jego dyspozycji. Banda
rozrabiaków, w najlepszym razie. Tępaki, żule, drobne rzezimieszki. Żaden z nich nie miał pojęcia
o woj-skowym szkoleniu czy dyscyplinie. Wtedy jednak przypomniał sobie, że to nie jest tak
naprawdę operacja wojskowa. To zwy-kła kradzież, nic więcej.
Lot z dużym przyspieszeniem z Selene spędził na analizo-waniu planów i dodatkowych informacji,
które dostarczyła mu Dianę, ale spodziewał się, że dostanie jakichś przyzwoitych lu-dzi, a nie
bandę chuliganów. Medytując nad swoim zadaniem Harbin powtarzał sobie, że rzemieślnik nie
obwinia narzędzi, a wojow-nik musi walczyć tym, co ma pod ręką. Pierwsze zadanie polega-ło na
zaszczepieniu tym rzezimieszkom jakiegoś celu, innego niż pranie się po łbach i zarabianie
pieniędzy.
Harbin założył, że żaden z oddelegowanych do niego zbi-rów nie przejął się losem zapalczywego
Trace’a Buchanana, ale doktryna, którą zaszczepił mu jego stary sierżant głosiła, że dla zgrania
grupy i pracy zespołowej korzystne jest budowanie so-lidarności w każdy możliwy sposób.
Rzekł więc:
- Pamiętacie, co zrobił Fuchs z Trace’em Buchananem?
Pytanie było całkowicie retoryczne.
Pokiwali głowami bez entuzjazmu. Buchanan był chwalipiętą i durniem; nie miał przyjaciół,
najwyżej kolegów z pracy, którzy bali się, żeby go nie rozdrażnić. Nikt z nich nie opłakiwał świętej
pamięci Trace’a Buchanana.
Harbin czuł, że musi wzbudzić w swoich nieopierzeńcach choć odrobinę entuzjazmu. Zebrał ich
wszystkich w małym, ciasnym biurze w magazynie HSS: ośmiu mężczyzn, którzy przylecieli na
Ceres dlatego, że umieli wykonywać rozkazy, a rozróba nie była dla nich niczym nadzwyczajnym.
- Dobrze - oświadczył Harbin. - Dziś wyrównamy rachunki.
W nocy robimy skok na magazyn Fuchsa i obrabiamy go do czysta.
- Mam lepszy pomysł - rzekł Santorini.
Harbin poczuł, jak gotuje się ze złości. Santorini dorówny-wał inteligencją pawianowi.
- O co chodzi?
- Jeśli chcemy wyrównać rachunki z Fuchsem, to może za-bawimy się z jego żoną?
Cała reszta wyszczerzyła się na samą myśl.
I to są najlepsi ludzie, jakich znalazła Dianę, pomyślał Har-bin. Czy może ktoś z jej biura po prostu
pozamiatał podłogę w jakimś barze i wysłał najlepiej rokujące próbki na Ceres? - Nasze rozkazy są
takie, że mamy zostawić ją w spokoju - rzekł ostro. - To rozkazy z samej góry. Nie wolno wam
nawet się do niej zbliżać. Zrozumiano? Każdy, kto choćby spojrzy w jej stronę, siedzi po uszy w
gównie. Czy to jasne? - Komuś na górze musi się ona podobać - rzekł jeden z mętów.
- Kogoś na górze pewnie kręci - zgodził się następny. - Ten ktoś - warknął Harbin - usmaży wam
jaja i każe je potem zeżreć w plasterkach, jeśli nie będziecie wykonywali roz-kazów. Mamy
załatwić magazyn. Wchodzimy, robimy, co do nas należy, wychodzimy. Jeśli zrobicie to jak trzeba,
wracacie na Ziemię z piękną premią na koncie.
- Kupa zabawy w domu.
- Taa, jak się ma kasę.
Harbin dał im czas na pomyślunek o tym, jak się zabawią za te pieniądze. Byle tylko nie myśleli o
żonie Fuchsa. Dianę wyra-żała się w tej sprawie bardzo konkretnie. Nie może zostać w żaden
sposób skrzywdzona ani wystraszona. Absolutnie w żaden sposób. Magazyn to coś innego.
- Gdzieś ty była, u licha? - warknął Humphries.
Verwoerd pozwoliła sobie na mały uśmieszek.
- Poszłam na długi lunch. Świętowałam zwycięstwo.
- Przez całe cholerne popołudnie?
Humphries siedział w jadalni, sam na końcu wielkiego sto-łu z różanego drzewa. Nie zaprosił
swojej asystentki, żeby usia-dła z nim.
- Miałaś tu być zaraz po przesłuchaniu.
- Wieści dotarły do ciebie i bez mojego udziału - odparła chłodno. - A zresztą, jeszcze przed
przesłuchaniem wiedziałeś, jak to się skończy, prawda?
Skrzywił sięjeszcze bardziej.
- Zachowujesz się dziś wyjątkowo bezczelnie.
- Fuchs wraca na Ceres - rzekła. - Zanim tam doleci, nie będzie już miał magazynu. Jego firma
będzie bankrutem, on będzie zruj-nowany, a ty zostaniesz królem Pasa Asteroid. Czego jeszcze
chcesz? Wiedziała, czego chce. Chciał Amandy Cunningham-Fuchs. A do tego zrujnowanie
Fuchsa nie wystarczy. Będzie musiał go zabić.
Kwaśny wyraz twarzy Martina zastąpił cyniczny uśmieszek. - A co ludzie zrobią dla ciebie za
pójście z nimi do łóżka, że wysłałaś swojego żołnierzyka na Ceres?
Verwoerd usiłowała nie okazywać zaskoczenia. Ten łajdak mnie śledzi!
- Założyłeś podsłuch w jego kwaterze - rzekła chłodno.
- Chcesz obejrzeć nagranie? - wyszczerzył się Humphries. Opanowanie się zajęło jej kilka sekund.
W końcu zdołała odpowiedzieć:
- To ciekawy człowiek. Cytuje perską poezję.
- W łóżku.
Nadal stojąc, Verwoerd spojrzała na niego z góry, po czym przytaknęła krótkim skinieniem głowy.
W moim mieszkaniu pew-nie też jest podsłuch! Ciekawe, czy wie o Bandung Associates?
Humphries wydawał się jednak bardziej rozbawiony niż zdenerwowany.
- Mam dla ciebie propozycję.
- Jaką? - spytała ostrożnie.
- Chcę, żebyś urodziła moje dziecko.
- Co?! - miała wrażenie, że oczy wyskoczą jej ze zdumie-nia. Przysunęła sobie krzesło i opadła na
nie powoli. - Co po-wiedziałeś?
Prawie beztrosko, Humphries wyjaśnił:
- Zdecydowałem, że chcę mieć dziecko. Syna. Moi eksper-ci medyczni wybierają dla mnie
najlepsze komórki jajowe. Sklo-nują mnie. Mój syn będzie tak do mnie podobny, jak to tylko
możliwe dzięki współczesnej nauce.
- Klonowanie ludzi jest zabronione - mruknęła Verwoerd. - W większości krajów na Ziemi -
odparł. - Ale nawet na Ziemi są miejsca, gdzie zamożny człowiek może dać się sklono-wać. A tu,
w Selene - czemu nie?
Kolejny mały Martin Humphries, pomyślała Verwoerd. Ale nie odezwała się.
- Procedura klonowania jest trochę ryzykowna - mówił dalej, tonem tak lekkim, jakby omawiał
kursy akcji - ale moim ludziom powinno udać się wytworzenie paru zapłodnionych jajeczek i
znalezienie kilku kobiet, którym je wszczepią. - Ale dlaczego ja?
Machnął ręką.
- Jesteś bardzo atrakcyjnym okazem fizycznym. Powinnaś nadawać się do noszenia mojego klonu.
Poza tym, to takie po-etyckie, prawda? Nie uprawiałaś ze mną seksu, a urodzisz moje-go syna. Ten
twój chłopczyk to nie jedyny facet z poetycką duszą. - Rozumiem - odparła Verwoerd, czując, jak
robi jej się mdło od tej radosnej arogancji.
- Potrzebuję paru macic, żeby im wszczepić zarodki. Uzna-łem, że idealnie się do tego nadajesz.
Młoda, zdrowa, te rzeczy. - Właśnie ja.
- Prześledziłem twoje dane medyczne i historię twojej ro-dziny - rzekł Humphries. - Mogę
powiedzieć, że znam cię na wylot. Nie rozśmieszyło jej to.
- Jeśli donosisz mojego syna - rzekł, a jego uśmiech znikł i Humphries przyjął bardziej nakazujący
ton - dostaniesz ładną premię. Dorzucę jeszcze parę asteroid twojej Bandung Associa-tes.
Poczuła nagłą pustkę w żołądku.
- Chyba nie sądziłaś, że uda ci się podprowadzić mi kilka asteroid, a ja się o tym nie dowiem? -
spytał Humphries, uśmie-chając się z zadowoleniem.
Verwoerd zrozumiała, że sytuacja jest beznadziejna. Cieszy-ła się tylko, że ma jeszcze Dorika.
37
Konwój minitraktorów podjechał pod wejście do magazynu Helvetia Ltd Harbin dostrzegł, że straż
pełnią tam tylko dwie osoby, z których jedna była kobietą, siwowłosą i o twarzy dobrodusz-nej
babuni, na której malowało się zdecydowanie. Była krępej, mocnej budowy, jak ciężarowiec.
- Czego chcecie, chłopcy? - zapytała, gdy Harbin wyszedł z pierwszego traktora.
- Nie sprawiaj kłopotów, babciu - rzekł spokojnie. - Wylu-zuj i pozwól nam robić swoje.
Stanąć twarzą w twarz ze swoją ofiarą - to było o wiele trud-niejsze niż zabawa w strzelaninę w
mrocznej pustce Pasa. Tamto przypominało grę komputerową; tu była krew. Spokojnie, pole-cił jej
w duchu. Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił. Czuł jednak, że narasta w nim stara wściekłość;
szaleństwo, które zawsze kończyło się czyjąś śmiercią.
- Co tu robicie? - dopytywała się butnie kobieta. - Kim jesteście, gnojki?
Usiłując z całej siły powstrzymać furię, Harbin machnął na swój niezdyscyplinowany zespół, żeby
zabierał się za magazyn Helvetia Ltd Wszyscy mieli maski tlenowe, co w zapylonych tu-nelach
Ceres nie było niczym niezwykłym. Mieli także na głowach kominiarki, które przyleciały aż z
Ziemi; w nich nikt nie był w sta-nie dostrzec koloru ich włosów ani fryzury. Harbin upewnił się
także, że żaden z nich nie ma na sobie naszywek z nazwiskiem ani innych oznaczeń
identyfikacyjnych. Gdyby Tracę Buchanan za-chował podobną ostrożność, na pewno by teraz żył,
pomyślał Harbin. - Co to za pieprzona parada traktorów? - dopytywała się kobieta.
Także miała na twarzy maskę. Podobnie jak smukły dzieciak stojący kilka kroków od zacienionej
nawy z wysokimi regałami. - Mamy opróżnić ten magazyn - oświadczył Santorini, podchodząc
bliżej.
- Co to ma znaczyć, do cholery? - spytała ze złością ko-bieta i sięgnęła do konsoli telefonu.
Santorini rzucił ją na podłogę jednym ciosem. Dzieciak sto-jący między regałami podniósł ręce w
uniwersalnym geście pod-dania się.
- No, dalej - rzekł Santorini, machając do całej reszty. Harbin skinął głową na zgodę. Ruszyli.
Dzieciak stał nieru-chomo, skamieniały ze strachu i blady jak popiół. Santorini kopnął go w brzuch
tak mocno, że chłopak odbił się od regału i upadł na podłogę, jęcząc.
- Jak tam z moimi sztukami walki? - krzyknął Santorini przez ramię, gdy reszta uruchomiła
minitraktory i wjechała do maga-zynu, wzbijając chmury czarnego pyłu.
Butni gnoje, pomyślał Harbin patrząc na kobietę, którą prze-wrócił Santorini. Krew kapała jej z
wargi, ale w jej oczach czaiła się czysta, nieopanowana furia. Z wysiłkiem wstała i rzuciła się w
stronę konsoli telefonu.
Harbin złapał ją za ramię.
- Ostrożnie, babciu. Możesz sobie zrobić krzywdę. Kobieta mruknęła coś i wolną ręką walnęła go
w skroń. Cios raczej zaskoczył go niż zabolał, ale wyzwolił wewnętrzny gniew. - Przestań -
warknął, potrząsając nią.
Próbowała kopnąć go w krocze. Harbin zdołał się odsunąć i oberwał w udo, ale i tak poczuł ból.
Niewiele myśląc, wysunął elektrosztylet z pochwy na nadgarstku i poderżnął jej gardło. Stara
kobieta zacharczała, zalewając się krwią i osunęła się na podłogę jak worek cementu.
Gniew i frustracja Fuchsa przeszły w mroczną wściekłość, gdy z Nodonem weszli na pokład
należącego do Astro statku Światła Lubbock, lecącego na Ceres. Poprzedniego wieczoru pożegnali
się czule z George’em w barze Pelikan. - Wrócę do Pasa, jak tylko ręka mi odrośnie - obiecywał
George wielokrotnie, po wielu piwach.
Pancho stawiała wszystkim, pijąc z nimi w smutnym poczu-ciu wspólnoty.
Kiedy nadeszła wiadomość od Amandy, prawie dostał sza-łu.
Leżał w swojej własnej kajucie, w której mieściła się wyłącznie wąska koja i próbował spać. Za
każdym razem, gdy zamykał oczy, widział uradowanego Martina Humphriesa. Czemu miałby się
nie cieszyć, rozmyślał Fuchs. Upiekło mu się w sprawie o morder-stwo. I piractwo. Nikt go nie
powstrzyma. Nikt mu się nawet nie sprzeciwi, poza mną, a ja jestem bezradny: żałosny, bezsilny,
bezużyteczny dureń.
Całymi godzinami przewracał się na koi z boku na bok, odziany tylko w szorty, z rozczochranymi
włosami, z dwudniowym zaro-stem na twarzy. Przestań się tak zachowywać, napomniał siebie w
duchu. Walenie głową w ścianę nie ma sensu. Myśl! Przygo-tuj się! Jeśli pragniesz zemsty na
Humphriesie, musisz być spryt-niejszy od niego, musisz obmyślić plany bez słabych punktów,
znaleźć strategię, która stłamsi go raz na zawsze. Za każdym razem jednak, kiedy próbował
logicznie myśleć, gniew ogarniał go jak rozpalona do czerwoności lawa, opanowując całkowicie.
Zadzwonił telefon. Fuchs wstał i wydał komputerowi pole-cenie otwarcia otrzymanej wiadomości.
Ekran wypełniła twarz Amandy. Wyglądała na spiętą, ale próbowała się uśmiechnąć.
- Witaj, kochanie - rzekła, odgarniając lok, który spadł jej na czoło. - Ze mną wszystko w porządku,
ale... obrabowali nam magazyn.
- Co? Obrabowali?
Oczywiście nie mogła go usłyszeć. Wysłała wiadomość kwadrans wcześniej.
- Zabili Ingę. Z czystej żądzy krwi, z tego co mówi Oscar. Pamiętasz Oscara Jimineza? To ten
młody chłopak, którego za-trudniłam w magazynie.
Jest przerażona, uświadomił sobie Fuchs, patrząc na jej napiętą z wysiłku twarz, słysząc, jak mówi.
- Przyszli na nocnej zmianie, kiedy była tam tylko Inga z Oscarem. Oscar mówi, że było ich
dziewięciu albo dziesięciu. Pobili go, a Indze poderżnęli gardło. Człowiek, który to zrobił, śmiał
się przy tym. Potem opróżnili magazyn. Do ostatniego kartonu, do ostatniego pudła, do ostatniej
sztuki. Wszystko. Nie mamy już nic.
Fuchs zazgrzytał zębami tak mocno, że zaczęła go boleć szczęka. Amanda próbowała się nie
rozpłakać.
- Nic mi nie jest - mówiła. - To stało się wczoraj w nocy. Poranna zmiana znalazła Ingę w kałuży
krwi na podłodze, a Oscara zakneblowanego i związanego na tyłach magazynu. I to już cała
historia. Nic mi nie zrobili, nikt nie sprawiał mi żadnego kłopotu. Tak naprawdę to mam wrażenie,
że wszyscy się o mnie troszczą. - Znów odgarnęła włosy z twarzy. - To chyba wszystko w tej
chwili. Wracaj szybko do domu, najdroższy. Kocham cię. Ekran zgasł. Fuchs uderzył pięścią w
sztywną grodź i zawył z rozpaczy i wściekłości.
Zeskoczył z koi i otworzył na oścież delikatne drzwi swojej kajuty. Nadal nie mając na sobie nic
poza szortami, pobiegł ko-rytarzem na mostek.
- Musimy jak najszybciej dolecieć na Ceres! - wykrzyknął do kobiety siedzącej samotnie na
mostku.
Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Natychmiast! Przyspieszajmy! Muszę dostać się na Ce-res, zanim zamordują moją żonę!
Kobieta spojrzała na Fuchsa, jakby był niespełna rozumu, ale wezwała kapitana, który wpadł na
mostek, owinięty w sięga-jący kolan jedwabny szlafrok, ścierając z oczu sen. - Moja żona jest w
niebezpieczeństwie! - wrzasnął Fuchs na kapitana. - Musimy jak najszybciej lecieć na Ceres! Było
w tym coś szalonego. Fuchs krzyczał na kapitana, opowiadając mu o swoich lękach, a kapitan w
końcu połączył się z kontrolą misji w MUA, by uzyskać pozwolenie na zwięk-szenie
przyspieszenia statku. Odpowiedź nadeszła dopiero po półgodzinie z centrali na Ziemi. Przez te pół
godziny Fuchs spa-cerował tam i z powrotem po mostku, mrucząc, klnąc, zastana-wiając się, co się
dzieje na Ceres. Kapitan zasugerował, żeby obaj włożyli coś na siebie i wrócił do swojej kajuty.
Nodon przyniósł kombinezon dla Fuchsa.
Wkładając go i dopinając rzepy, Fuchs poprosił kobietę o połączenie z Ceres. Zrobiła to bez
wahania. - Amando - rzekł. - Jestem w drodze. Prosimy o pozwole-nie na zwiększenie prędkości,
więc chyba będę w stanie dotrzeć do ciebie wcześniej, przed planowaną datą przylotu. Dam znać.
Zostań w mieszkaniu. Poproś kogoś, kto dla nas pracuje, żeby pilnował drzwi. Będę najszybciej jak
się da, kochana. Jak naj-szybciej.
Zanim kapitan dotarł ria mostek, umyty, uczesany i w ele-ganckim kombinezonie z insygniami
rangi na mankietach, przy-była odpowiedź z MUA.
Wniosek został odrzucony. Światła Lubbock ma zachować obecny wektor prędkości i przybyć na
Ceres zgodnie z planem, za trzy i pół dnia.
Drżąc, Fuchs odwrócił się od obrazu kontrolera MUA w stronę umundurowanego kapitana.
- Przykro mi - rzekł kapitan, wzruszając współczująco ra-mionami. - Nic nie mogę zrobić.
Fuchs spojrzał na obojętną, starannie ogoloną twarz kapi-tana, po czym z całej siły przyłożył mu
pięścią w szczękę. Głowa kapitana odskoczyła, na ustach pojawiła się krew, a sam kapitan opadł na
pokład. Zwracając się do kobiety, która stała z ustami otwartymi ze zdumienia, Fuchs rozkazał:
- Maksymalne przyspieszenie! Natychmiast!
Spojrzała na nieprzytomnego kapitana, po czym znów na
Fuchsa.
- Aleja nie mogę...
Fuchs wyrwał latarkę awaryjną z zaczepów i zamierzył się nią jak maczugą.
- Wynoś się zza sterów!
-Ale...
- Wynoś się z tego fotela!
Zerwała się na równe nogi i zaczęła odsuwać się wzdłuż zakrzywionego pulpitu, jak najdalej od
niego. - Nodon! - wrzasnął Fuchs.
Młody Azjata przeszedł przez otwartą klapę. Spojrzał zanie-pokojony na kapitana rozciągniętego
na pokładzie, a następnie na przerażoną kobietę.
- Dopilnuj, żeby nikt nie dostał się na mostek - rzekł Fuchs, rzucając mu latarkę. - Gdyby ktoś
próbował, przyłóż mu tym. Nodon nakazał kobiecie gestem, żeby opuściła mostek, a Fuchs zasiadł
w fotelu pilota i przyjrzał się pulpitowi sterowniczemu. Nie różnił się specjalnie od Starpowera czy
innych statków. - Co z kapitanem? - spytała kobieta. Kapitan jęczał cicho, ale zaczął się poruszać.
- Zostaw go - rzekł Fuchs. - Nic mu nie będzie.
Wyszła, a Nodon zamknął za nią klapę.
Kapitan wstał, potarł kark, po czym spojrzał tępo na Fuch-sa siedzącego za sterami.
- Co ty robisz, do jasnej cholery? - jęknął.
- Próbuję uratować życie mojej żonie - odparł Fuchs, zwięk-szając przyspieszenie statku do
maksymalnej wartości, czyli pół g. - To piractwo! - warknął kapitan.
Fuchs obrócił się w fotelu pilota.
- Tak - odparł twardo. - Piractwo. Od jakiegoś czasu mamy tego pod dostatkiem w przestrzeni.
38
- Co on zrobił? - Hector Wilcox nie wierzył własnym uszom.
Żarski wyglądał na mocno zdumionego, gdy powtórzył:
- Porwał Światła Lubbock. Leci z maksymalnym przyspie-szeniem w stronę Ceres. Nasi
kontrolerzy lotu kazali mu zwol-nić, ale nie zwraca na nich uwagi.
Wilcox opadł z powrotem na krzesło przy biurku.
- Na Boga, ten człowiek dopuścił się aktu piractwa. - Na to wygląda - zgodził się ostrożnie Żarski.
- Jak mówią nasi ludzie na Ceres, ktoś włamał się do magazynu Fuchsa i opróżnił go do gołych
ścian. Zamordowano też jedną z pracujących tam osób. Kobietę.
- Jego żonę?
- Nie, pracownicę. Rozumie pan jednak, że Fuchs chce dotrzeć na Ceres jak najszybciej.
- To nie może usprawiedliwiać piractwa - rzekł ponuro Wilcox.
- Chcę, żeby nasi ludzie na Ceres aresztowali go.
Żarski zamrugał, patrząc na swojego szefa.
- To są kontrolerzy lotu, nie policjanci.
- Wszystko jedno - odparł twardo Wilcox. - Nie pozwolę na takie traktowanie przepisów MUA. To
kwestia zasad! Dianę Verwoerd spędziła większość poranka na szukaniu pluskiew w swoim
apartamencie. Nic nie znalazła i to ją martwi-ło. Była pewna, że Humphries kazał założyć u niej
posłuch. Skąd niby wiedziałby, co robiła? Nie znalazła jednak żadnych ukrytych mikrofonów,
żadnych mikrokamer schowanych w kratkach wen-tylacyjnych, ani nigdzie indziej.
Może Martin strzelał w ciemno, wspominając o Bandung Associates? Sądziła, że dość dobrze
zatarła ślady, choć może nazywanie fikcyjnej firmy nazwą miasta, gdzie urodziła się jej matka, nie
było najmądrzejsze.
Wszystko jedno, uznała. Martin wie, że wyjęłam mu kilka niezłych asteroid, ale ma zamiar
przymknąć na to oko -jeśli urodzę jego sklonowane dziecko.
Zadrżała na samą myśl o umieszczeniu w jej łonie obcej istoty. To przypomina horrory o obcych
najeźdźcach, które oglądaliśmy w dzieciństwie, pomyślała. Słyszała też przerażające, ponure
opowieści o kobietach, które nosiły sklonowane płody. To nie przypominało ciąży z normalnym
dzieckiem. Łożysko rozrastało się do tak monstrualnych rozmiarów, że kobieta często umierała
przy porodzie.
Racjonalna część jej umysłu dostrzegała jednak potencjal-ne plusy. Poza korzyściami finansowymi,
mogę zdobyć jakąś władzę nad Martinem Humphriesem, powiedziała sobie. Matka jego klona.
Dzięki temu znalazłabym się na szczególnej pozycji. Bardzo szcze-gólnej. Może nawet dostanę się
do zarządu, jeśli tylko rozegram tę partię jak trzeba.
Jeśli tego dożyję, pomyślała, znów czując dreszcz. 1 wtedy pomyślała o Harbinie. Odkryła, ze pod
maską sta-lowych nerwów tkwi gorący wulkan. Jeśli tylko umiejętnie nim pokieruję, będzie
podawał łapę, robił „zdechł pies” i wykonywał wszystkie inne sztuczki, jakie mu rozkażę robić.
Dobrze mieć kogoś takiego przy sobie, pomyślała, zwłaszcza kiedy będę mieć do czynienia z
Martinem po urodzeniu dziecka.
Dziecko. Skrzywiła się na samą myśl, zadumała. Czy powin-nam powiedzieć o tym Dorikowi? W
końcu będę musiała. Ale jeszcze nie teraz. Jest zbyt zaborczy, taki macho nie zaakceptuje faktu, że
noszę dziecko kogoś innego, a kocham się z nim. Mu-szę być bardzo ostrożna, gdy będę
przekazywać mu tę nowinę. Spacerowała bez celu po mieszkaniu, rozmyślając, planując, gapiąc
się na ściany i sufit, jakby oczekiwała, że zmaterializuje siłą woli elektroniczne pluskwy. Martin ją
szpiegował, tego była pewna. Na pewno miał niezły ubaw, oglądając jej igraszki z Do-rikiem.
Z niechętnym westchnieniem doszła do wniosku, że musi poprosić jakiegoś eksperta o przejrzenie
jej apartamentu. Problem w tym, przyznała w duchu, że wszyscy eksperci, których znam, to
pracownicy HSS. Czy mogę ich zmusić, żeby wykonali tę pra-cę jak trzeba?
I wtedy przyszło jej do głowy inne rozwiązanie. Doug Sta-venger na pewno zna jakichś ekspertów
wśród stałych miesz-kańców Selene. Poprosi Douga o pomoc.
Obaj kontrolerzy MU A czekali na powrót Fuchsa w jaskini, która służyła za salę recepcyjną portu
kosmicznego na Ceres. Fuchs zostawił Światła Lubbock na orbicie dookoła asteroidy, oddając
statek kapitanowi, po czym wsiadł do skoczka lecącego na powierzchnię. Obaj kontrolerzy opuścili
swoje stanowiska w ciasnym centrum kontroli lotów MUA i poszli do sali recep-cyjnej, by tam go
przechwycić.
Fuchs wyszedł z tunelu, gdzie było powietrze, łączącego skoczka z jaskinią z gołej skały. Starszy z
kontrolerów, rudowłosa kobieta koło trzydziestki, ciesząca się powodzeniem wśród mężczyzn od-
wiedzających Pub, nerwowo odchrząknęła i odezwała się:
- Panie Fuchs, MUA prosi, by oddał się pan w ręce władz w związku z zarzutem piractwa.
Fuchs zignorował ją i ruszył tunelem prowadzącym do pod-ziemnych kwater mieszkalnych.
Kobieta rzuciła okiem na part-nera, korpulentnego młodego człowieka o okrągłej twarzy, wy-
sokim czole i długim kucyku opadającym aż na plecy. Oboje ruszyli za Fuchsem.
- Panie Fuchs, proszę nie utrudniać - odezwał się mężczyzna. Szurając nogami po dnie tunelu i
wzniecając całe chmury pyłu, Fuchs odparł:
- Ależ ja państwu ułatwiam. Proszę odejść i zostawić mnie w spokoju.
- Chwileczkę, panie Fuchs.
- Nie mam zamiaru oddawać się w wasze ręce ani kogokol-wiek innego. Proszę zostawić mnie w
spokoju, zanim spotka was jakaś krzywda.
Zatrzymali się tak nagle, że wirujące chmury pyłu otoczyły ich aż do kolan. Fuchs nadal podążał
tunelem, spiesząc do swo-jego mieszkania i żony.
Nie był już przepełnioną wściekłością, wyjącą marionetką, rzucaną na wszystkie strony przez
Martina Humphriesa. Wście-kłość nadal w nim tkwiła, ale był już chłodny jak lód, opanowa-ny,
wyrachowany. Spędził wiele godzin podczas lotu na Ceres kalkulując, planując, przygotowując się.
Teraz dokładnie wiedział, co zrobić.
Nikt nie pilnował drzwi. Lars otworzył je drżącymi rękami. W pokoju siedziała przy biurku
Amanda; jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Lars! Nikt mi nie powiedział, że przyleciałeś!
Zerwała się z krzesła i zarzuciła mu ręce na szyję. - Wszystko w porządku? - spytał,
pocałowawszy ją. - Nikt nie próbował cię skrzywdzić?
- Nic mi nie jest, Lars - odparła. - A co u ciebie? - MUA oskarżyła mnie o piractwo. Pewnie chcą,
żebym wrócił do Selene na rozprawę.
Pokiwała ponuro głową.
- Tak, przysłali mi wiadomość na ten temat. Lars, nie mu-siałeś porywać tego statku. Nic mi się nie
stało. Mimo wszystko zdołał się do niej uśmiechnąć. Gdy trzymał ją w ramionach, jego lęki
wydawały się nie istnieć. - Tak - wymruczał. - Nic ci się nie stało.
Amanda odwzajemniła uśmiech.
- Zostawiłeś otwarte drzwi.
Cofnął się, zamiast jednak zamknąć drzwi, podszedł do biurka. Na ekranie widniał list z
towarzystwa ubezpieczeniowego. Fuchs przejrzał go na tyle, by dotrzeć do informacji o tym, że ich
poli-sa została unieważniona, po czym wyłączył ekran. - Muszę iść do magazynu - rzekł. - Nodon
na mnie czeka.
- Nodon? - spytała Amanda. - Pracownik George’a? - Tak - odparł i wywołał archiwum
pracowników Helvetia Ltd - Był z nami podczas tej farsy, przesłuchania w Selene. - Wiem.
Unosząc wzrok, Fuchs spytał:
- Kto z nich widział, jak zabito Ingę?
- Oscar Jiminez - odparła Amanda, przysuwając sobie dru-gie krzesło, żeby usiąść przy nim.
- Muszę z nim porozmawiać - oznajmił Fuchs i ruszył do drzwi, zostawiając Amandę samą.
Nodon czekał na niego w magazynie. Czując się niezręcz-nie, Fuchs wezwał Jimineza i dwóch
innych pracowników He-lvetia Ltd Obaj byli młodymi mężczyznami. Kiedy wszyscy zja-wili się w
małym biurze, Fuchs miał wrażenie, że w pomieszcze-niu jest tłoczno i jest w nim gorąco od ciepła
ich ciał. Jiminez, chudy, wielkooki, stał między dwoma mężczyznami. - Za jakiś dzień albo dwa -
oświadczył Fuchs - przejdzie-my się do magazynu HSS i odbierzemy, co nam ukradli. Pracownicy
spojrzeli po sobie nerwowo.
-1 wymierzymy sprawiedliwość tym, który zamordowali Ingę - dodał.
- Ich już nie ma - rzekł Jiminez, głosem łamiącym się z na-pięcia.
- Nie ma?
- Odlecieli dzień po napadzie na nasz magazyn - wyjaśnił jeden ze starszych mężczyzn. - Statkiem
HSS odleciało dziewię-ciu pracowników.
- Dokąd lecą? - dopytywał się Fuchs. - Do Selene?
- Nie wiemy. Może na Ziemię.
- Nigdy ich nie dopadniemy, jeśli dolecą na Ziemię - mruknął Fuchs.
- Statkiem, który ich zabrał, przyleciała kolejna banda - rzekł drugi z mężczyzn, schludny,
ostrzyżony jak w wojsku, o wyglą-dzie boksera wagi półśredniej, z kolczykami w nosie, uszach i
łukach brwiowych.
- To chyba oni teraz pilnują magazynu HSS - rzekł Fuchs, patrząc na Nodona, który milczał,
rozmyślając. Młody mężczyzna pokiwał głową.
- Bardzo dobrze - rzekł Fuchs. Wziął głęboki oddech.
- Zrobimy coś takiego...
Dossier: Joyce Takamine
- Nie wiesz tego, co powinnaś - powtarzał jej w kółko.
- I nie znasz właściwych ludzi.
Joyce awansowała ze zbierania owoców do pracy w biurze w jednej z firm zarządzającej wielkimi
farmami. Uzbrojona w dy-plom z analizy komputerowej, zdobyła się na odwagę i zapytała o pracę
jednego z młodych ludzi prowadzących miejscowe biu-ro. Zaproponował, żeby omówili tę
możliwość po kolacji, w jego przyczepie. Wieczór zakończyli w łóżku. Dostała pracę i przez
następne dwa lata mieszkała z młodym człowiekiem, który nie-ustannie przypominał jej o tym, że
w Ameryce trzeba znać wła-ściwych ludzi.
Joyce posłuchała jego rady i zostawiła go dla starszego mężczyzny, który był członkiem
kierownictwa w Humphries Spa-ce Systems. Młody człowiek był zaszokowany i rozczarowany. -
Przecież cały czas mi powtarzałeś, żebym coś takiego zro-biła - przypomniała mu Joyce.
- Tak - przyznał, zdruzgotany. - Ale nie sądziłem, że po-traktujesz moją radę tak dosłownie.
Joyce była z członkiem kierownictwa tylko tyle, żeby zdo-być posadę w biurze HSS w Selene.
Wreszcie opuściła ledwie żywą, starą Ziemię i przeniosła się na Księżyc.
39
Minęły dwa dni.
Amanda spędzała mnóstwo czasu próbując dowiedzieć się, co planuje jej mąż. Bez skutku. Było
oczywiste, że Lars coś kom-binuje, że opracowuje jakiś plan walki z Humphriesem, ale nie zdradził
jej żadnych sekretów.
Lars stał się kimś innym, uświadomiła sobie. Ledwo go poznaję. Jest jak zwierzą w klatce, chodzi,
czeka, planuje, tylko patrzy, jak się wydostać. Uparł się, żeby zemścić się na ludziach, którzy
ograbili jego magazyn i zabili Ingę, ale nie ujawni mi swoich myśli. W łóżku trochę się odprężał,
ale nie porzucał swojej obse-sji.
- Jedyne prawo, jakie tutaj obowiązuje, to prawo stanowione przez nas samych - powiedział, leżąc
koło niej w ciemnościach. - Jeśli nie będziemy się bronić, wszyscy staniemy się jego nie-
wolnikami.
- Lars, on wynajął płatnych morderców. Profesjonalnych zabójców - błagała Amanda.
- To szumowiny - odparł jej mąż. - Wiem, jak sobie radzić z szumowinami.
- Zabijacie!
Odwrócił się w jej stronę i poczuła ciepło jego ciała. - Amando, najdroższa, i tak mnie zabiją.
Humphries tego chce. Humphries chce, żebym zginął i nie będzie zadowolony, dopóki nie zginę, a
ty znajdziesz się na jego łasce. - Ale gdybyś tylko...
- Lepiej, kiedy uderzę wtedy i tam, gdzie się tego nie spo-dziewa - rzekł Fuchs wyciągając do niej
ręce. - W przeciwnym razie zostaje nam tylko siedzieć jak owce i czekać na rzeź. - Ale co masz
zamiar zrobić? Co...
Uciszył ją, kładąc jej palec na ustach.
- Lepiej, żebyś nie wiedziała, kochana. Nie powinnaś brać w tym udziału.
Kochali się szaleńczo, z pasją. Poddała się jego namiętno-ści, ale wiedziała, że nawet najdzikszy
seks nie odwiedzie go od celu. Miał zamiar zaatakować HSS, zaatakować Humphriesa, dokonać
zemsty za popełnione morderstwa. 1 dać się zabić. Tego była pewna. Jego upór przerażał Amandę
do głębi. Nie istniało nic, co odsunęłoby go od tego zamiaru choćby na centymetr, pomyśla-ła.
Pędzi na spotkanie własnej śmierci.
Rankiem trzeciego dnia zobaczyła otrzymaną wiadomość z centrali MUA na Ziemi. Na Ceres
został wysłany statek ze służbami pokojowymi na pokładzie. Ich celem było zaaresztowanie Larsa
Fuchsa i przetransportowanie na Ziemię na rozprawę pod zarzu-tem piractwa.
Lars uśmiechnął się ponuro, gdy pokazała mu wiadomość. - Piractwo - prawie wypluł to słowo. -
On niszczy statki, rabuje i morduje, a oni mówią, że nie mają dowodów. A mnie oskarżają o
piractwo.
- Poddaj się im - prosiła Amanda. - Polecę z tobą. Powiem im, że działałeś w wielkim napięciu. Na
pewno to zrozumieją. - A Humphries pociąga za sznurki? - warknął. - Powieszą mnie.
Beznadzieja, przyznała Amanda.
Fuchs siedział w pustym magazynie Helvetia Ltd, analizu-jąc swój plan z Nodonem.
- Wszystko zależy od ludzi, jakich uda ci się zatrudnić - rzekł.
Nodon skinął raz potwierdzająco głową.
Dwaj mężczyźni siedzieli przy biurku zaraz przy wejściu do magazynu; padała na nich pojedyncza
plama światła ze świetlów-ki, reszta jaskini pozostawała pogrążona w mroku. Półki były pu-ste.
Poza nimi nie było nikogo. Dalej, za wejściem, pochylony tunel prowadził do kwater mieszkalnych
i pomieszczeń z aparaturą pod-trzymywania życia; udając się w innym kierunku można było dojść
do magazynu HSS i pomieszczeń recepcyjnych, gdzie odbierano przylatujących i sprzęt, i skąd
odlatywały loty z Ceres. - Jesteś pewien, że tym ludziom można ufać? - spytał Fuchs, po raz
dwunasty tego wieczoru.
- Tak - odparł cierpliwie Nodon. - I kobietom, i mężczy-znom. Większość z nich pochodzi z rodzin,
które znam od lat. To ludzie honoru i zrobią, co im każesz.
- Honoru - mruknął Fuchs. Honor oznaczał, że ktoś weźmie twoje pieniądze i popełni zbrodnię,
nawet morderstwo, żeby za-robić te pieniądze. Wynajmuję płatnych morderców, pomyślał. Tak
samo jak Humphries. Trzeba czynić zło, walcząc ze złem.
- Czy oni rozumieją, co mają zrobić?
Nodon pozwolił sobie na malutki uśmieszek.
- Wiele razy im to wyjaśniałem. Może i nie mówią dobrze europejskimi językami, ale rozumieją,
co im powiedziałem. Fuchs skinął głową, prawie zadowolony. Za pośrednic-twem Nodona
wynajął szóstkę Azjatów, czterech mężczyzn i dwie kobiety. Pancho pozwoliła na zabranie ich na
Ceres frach-towcem Astro, a teraz cała grupa czekała w częściowo wykoń-czonym habitacie,
orbitującym wokół asteroidy. Pancho i wszystkich innych poinformowano, że zatrudniono ich do
wykończenia habitatu. Tylko Fuchs i Nodon - i oczywiście sama szóstka - znali prawdę.
- Dobrze - rzekł Fuchs, walcząc z napływem wątpliwości, od których aż zabulgotało mu w brzuchu.
- O północy. - O północy - zgodził się Nodon.
- Musimy to załatwić - dodał Fuchs z sardonicznym uśmiesz-kiem - zanim przybędzie wojsko.
- Załatwimy - rzekł Nodon z przekonaniem.
Tak, pomyślał Fuchs, za parę godzin będzie po wszystkim, w tę lub w inną stronę.
Miejscem, które najbardziej przypominało na Ceres restau-rację był Pub, z mechanicznymi
dozownikami pożywienia w ką-cie, oferującymi paczkowane przekąski, a nawet dania, które
można było podgrzewać w mikrofalówce.
Fuchs zaproponował Amandzie wyjście na kolację. W Pu-bie było zwykle głośno, ale dziś jakoś
wszyscy ucichli; bywalcy sprawiali wrażenie, jakby czekali na coś w napięciu. Martwiło to
Fuchsa. Czy nastąpił przeciek o planowanym ataku? Ludzie Humphriesa mogą na nich czekać;
może popro-wadzić własnych ludzi prosto w pułapkę. Rozważał wszystkie możliwości, udając, że
wybiera swoje danie.
Amanda obserwowała go zasmuconymi oczami.
- Nie zjadłeś nic przyzwoitego, odkąd wróciłeś z Selene - rzekła tonem bardziej zatroskanym niż
oskarżycielskim. - Nie, pewnie nie - próbował beztrosko wzruszyć ramiona-mi. - Ale za to dobrze
sypiam. Dzięki tobie.
Nawet w słabym świetle dostrzegł, że się czerwieni. - Nie próbuj zmieniać tematu, Lars -
uśmiechnęła się jed-nak, gdy to powiedziała.
- Nie zmieniam. Ja tylko...
- Mogę się dosiąść?
Unieśli wzrok i zobaczyli Kris Cardenas z tacą w dłoniach.
- Pewnie, siadaj - rzekła Amanda. - Zapraszamy.
Cardenas postawiła tacę na stole.
- Straszny tu dziś tłok - oświadczyła, siadając na wolnym krześle między nimi.
- Ale jest cicho - zauważyła Amanda. - Jak na pogrzebie. - Korpus Pokoju przylatuje jutro - rzekła
Cardenas, wbija-jąc widelec w sałatkę. - Nikogo to nie zachwyca. - Ach, tak - odparł Fuchs z ulgą.
- Dlatego wszyscy są tacy przy gaszeni!
- Martwią się, że to pierwszy krok na drodze do przejęcia - rzekła Cardenas.
- Przejęcia? - zdumiała się Amanda. - Kto chciałby przejąć Ceres? MUA?
- Albo rząd światowy.
- Rząd światowy? Ich władza nie sięga poza geostacjonarną orbitę Ziemi.
Cardenas wzruszyła ramionami.
- Ale to ich Korpus Pokoju jutro przylatuje.
- Po mnie - zauważył ze smutkiem Fuchs.
- Co masz zamiar zrobić? - spytała Cardenas.
Patrząc prosto na Amandę Fuchs oświadczył:
- Na pewno nie będę walczył z wojskiem.
Cardenas żuła przez chwilę z namysłem, po czym zauważyła:
- W Selene walczyliśmy.
- Co sugerujesz, Kris? - spytała Amanda z przerażeniem. - Nic. Absolutnie nic. Ja tylko mówię, że
Korpus Pokoju w jego ślicznych błękitnych mundurkach nie wystarczy, żeby zmusić cię do
powrotu na Ziemię, Lars. Oczywiście jeśli nie chcesz z nimi lecieć.
- Chcesz powiedzieć, że powinniśmy z nimi walczyć? - spytała Amanda, głosem zmartwiałym z
przerażenia.
Cardenas pochyliła się bliżej i odparła:
- Chcę powiedzieć, że mogłabym wymienić z nazwiska sto lub sto pięćdziesiąt skalnych szczurów,
którzy są gotowi bronić cię przed wojskiem, Lars. Nie musisz z nimi lecieć, jeśli nie chcesz. - Ale
oni są uzbrojeni! To wyszkoleni żołnierze! - Sześciu żołnierzy przeciwko połowie populacji
Ceres? Ponad połowie? Sądzisz, że będą strzelać?
Amanda spojrzała na Fuchsa, po czym przeniosła wzrok na Cardenas.
- Jeśli poradzimy sobie z tą szóstką, przyślą więcej wojska, prawda?
- Gdyby spróbowali, jestem pewna, że Selene opowie się po naszej stronie.
- Dlaczego?
- Ponieważ jeśli rząd światowy przejmie Ceres - wyjaśniła Car-denas - Selene będzie następne.
Pamiętajcie, że raz już próbowali. - I nie udało im się - zauważył Fuchs.
- Na Ziemi nie brakuje świrów, którzy uważają, że ich rząd powinien kontrolować Selene. I każdą
istotę ludzką w Układzie Słonecznym.
Fuchs zamknął oczy, a myśli kłębiły mu się pod czaszką. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że
Selene mogło być zamieszane w jego walkę. To może doprowadzić do wojny, uprzytomnił so-bie.
Prawdziwej wojny, rozlewu krwi i zniszczenia. - Nie - powiedział głośno.
Obie kobiety zwróciły się w jego stronę.
- Nie chcę być przyczyną wojny - rzekł Fuchs. - Oddasz się jutro w ręce Korpusu Pokoju? - spytała
Car-denas.
- Nie chcę być przyczyną wojny - powtórzył Fuchs. Po kolacji Fuchs zaprowadził Amandę do ich
kwatery. Opierała się na jego ramieniu i ziewała co chwila.
- Boże, nie mam pojęcia, czemu jestem taka śpiąca - wy-mruczała.
Fuchs wiedział. Kiedy Cardenas przysiadła się do ich stoli-ka, zaczął się bać, że nie zdoła wrzucić
tabletki z barbituranami do wina swojej żony. Udało mu się jednak, Kris niczego nie za-uważyła, a
Amanda praktycznie zasypiała mu na rękach. Była zbyt senna, by się z nim kochać. Pomógł jej się
roze-brać, a gdy kładła głowę na poduszce, już spała. Przez długą chwilę Fuchs patrzył na swoją
piękną żonę ze łzami w oczach.
- Dobranoc, kochana - wyszeptał. - Nie wiem, czy cię jeszcze zobaczę. Tak bardzo cię kocham, że
nie pozwolę ci dla mnie ry-zykować życiem. Śpij, najdroższa.
Odwrócił się gwałtownie i opuścił ich kwaterę, cicho zamy-kając drzwi. Potem ruszył w kierunku
magazynu, gdzie czekali jego ludzie.
40
Oscar Jitninez był wyraźnie zmartwiony, gdy Fuchs popro-wadził Nodona i czworo innych jego
pracowników tunelem w stroną magazynu HSS.
- Jest nas sześcioro - rzekł cicho trzęsącym się głosem, gdy szedł zakurzonym tunelem w stronę
Fuchsa. - Wiem, że jest już po północy, ale w tym magazynie pewnie też siedzi z sześciu facetów.
Fuchs i Nodon nieśli lasery ręczne, naładowane. Inni mieli maczugi z asteroidowej stali, wykonane
z regałów w magazynie Helvetia Ltd Wszyscy mieli na twarzach maski z filtrem, by uniknąć kurzu,
jaki wzniecali idąc szybko tunelem.
- Nie martw się - uspokoił go Fuchs. - Nie będziesz mu-siał się bić. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie
z planem, nie dojdzie do żadnej bijatyki.
- To po co w takim razie...
- Chcę, żebyś rozpoznał człowieka, który zabił Ingę.
- Jego tam nie będzie - odparł nastolatek. - Oni odlecieli.
Przecież mówiłem.
- Może. Zobaczymy.
- Tak czy inaczej, mieli maski i czapki. Nie rozpoznam tego faceta, nawet jak go zobaczę.
- Zobaczymy - powtórzył Fuchs.
Fuchs zatrzymał grupę przy jednej z klap bezpieczeństwa, które były rozmieszczone w tunelu
mniej więcej co sto metrów. Skinął do jednego z towarzyszy, technika zajmującego się apa-raturą
podtrzymywania życia, by otworzył klapę manipulując przy sensorach.
Fuchs nakazał im gestem przejście przez klapę, tymczasem technik nadal grzebał przy sensorach.
- Udało się - rzekł w końcu.
W tunelu rozległ się dźwięk alarmu. Fuchs wzdrygnął się, choć spodziewał się tego ogłuszającego
ryku. Technik przesko-czył przez klapę tuż przed tym, jak się automatycznie zamknęła. - Szybko!
- krzyknął Fuchs i zaczął pędzić tunelem. Sześciu wystraszonych pracowników HSS stało w
tunelu, obok wejścia do ich magazynu, rozglądając się, jakby szukali przyczyny alarmu. Mieli na
sobie lekkie brązowe kombinezony z logo HSS; żaden nie miał maski.
- Hej, co się dzieje? - wrzasnął jeden z nich, gdy zobaczył pędzącego w ich stronę w tumanach pyłu
Fuchsa ze swoją ekipą. Fuchs wycelował w nich laser. Nie był pewien, czy umie go używać, a
mimo to czuł się z nim bezpiecznie. - Nie ruszać się! - nakazał.
Pięciu z tej szóstki zastygło w bezruchu. Dwóch nawet uniosło ręce nad głowę.
Szósty jednak warknął:
- Co tu robicie, do cholery? - po czym ruszył w stronę wejścia do magazynu.
Z całkowitym rozmysłem Fuchs strzelił mu w nogę. Laser trzasnął raz, mężczyzna zawył i upadł,
twarzą w pyl, ze zwęglo-nej plamy na jego udzie unosił się dym. Część umysłu Fuchsa zdziwiła
się, że nie poczuł uderzenia, nie było nawet dymu czy zapachu spalenizny.
Zagnali szóstkę mężczyzn do magazynu, dwóch z nich przy-cupnęło przy rannym towarzyszu.
Dwóch następnych pracow-ników HSS siedziało przy komputerze, próbując określić przyczynę
alarmu, kiedy wszystkie kontrolki systemów podtrzymywania życia zapaliły się na zielono.
Całkowicie zaskoczeni, unieśli ręce nad głowę, gdy Fuchs wycelował w nich laser.
Wyglądali na niezbyt zadowolonych, gdy uświadomili so-bie, że zostali uwięzieni. Fuchs kazał im
usiąść na podłodze z rękami na kolanach.
Cztery minitraktory stały tuż obok wejścia do magazynu. Fuchs oddelegował czterech ludzi, by
nimi podjechali; potem przecze-sywali nawy, wyciągając wszystko, co wyglądało na zabrane z
magazynu Helvetia Ltd i ładując na traktory. - Na górze jest jeszcze parędziesiąt osób - oświadczył
męż-czyzna, którego postrzelił Fuchs. Siedział ze swoimi towarzyszami, obejmując rękami udo.
Fuchs nie widział, żeby z rany sączyła się jakaś krew. Impuls lasera kauteryzuje ciało, przypomniał
sobie. - Nikt tu nie przyjdzie - odpowiedział rannemu mężczyź-nie. - Alarm było słychać tylko w
tej sekcji tunelu. Wasi kumple śpią spokojnie w swoich kwaterach.
W końcu pełne traktory zaparkowano w tunelu, obładowa-ne skrzyniami i pudłami z logo Helvetia
Ltd - To chyba wszystko - rzekł jeden z ludzi Fuchsa. - Niezupełnie - odparł Fuchs. - Zwracając
się do Jimineza spytał: - Czy rozpoznajesz któregoś z tych ludzi? Młodzieniec wyglądał na
przerażonego. Potrząsnął głową. - Mieli maski z filtrami, już mówiłem. I takie śmieszne czap-ki.
- Może ten? - wskazał Fuchs ramieniem mężczyznę, które-go postrzelił.
- Nie wiem! -jęknął Jiminez.
Fuchs wziął głęboki oddech.
- Dobrze. Zabierajcie traktory do naszego magazynu.
Jiminez skoczył do tunelu, rozradowany, że może już uciec. - Sądzisz, że ujdzie ci to na sucho? -
warknął ranny męż-czyzna. - Rozszarpiemy cię za to na kawałki. Każemy ci patrzeć, jak pieprzymy
twoją żonę. Każemy jej...
Fuchs podszedł do niego i kopnął go w twarz. Mężczyzna upadł na plecy. Reszta rozpierzchła się.
- Nie ruszać się! - krzyknął Nodon i wycelował w nich la-ser.
Oszalały z wściekłości Fuchs skoczył do jednej z beczek stojących pod ścianą i wyciągnął kłąb
miedzianego drutu. We-tknął laser do sakwy, owinął drut kilkukrotnie wokół szyi półprzytomnego,
jęczącego człowieka, po czym zawlókł go pod wysokie półki, kaszlącego i plującego krwią z
powodu wybi-tych zębów.
Reszta obserwowała to z otwartymi szeroko oczami. Fuchs zacisnął węzeł na gardle mężczyzny, po
czym przerzucił jeden koniec wokół smukłej, stalowej belki, stanowiącej umocnienie regału.
Szarpnął mocno za drut i ranny mężczyzna znalazł się w powie-trzu, z wybałuszonymi oczami, z
rękami próbującymi poluzować drut wbijający się mu w szyję. W grawitacji Ceres ważył tylko
kilka kilogramów, ale to wystarczyło, żeby powoli zacisnąć krtań i odciąć dopływ powietrza.
Dysząc wściekłością, Fuchs cisnął drugiego z pracowników HSS, który siedział i patrzył, jak ich
lider rzuca się, dławi, kopie, a z jego zakrwawionych ust wydobywa się zduszony, gulgoczą-cy,
nieludzki dźwięk.
- Patrzcie!- wrzasnął Fuchs. - Patrzcie! To się stanie z każ-dym, kto zagrozi mojej żonie. Jeśli
któryś z was choćby spojrzy na moją żonę, wyrwę mu flaki gołymi rękami!
Szamotanina powieszonego mężczyzny osłabła. Dotarła do nich fala odoru - stracił kontrolę nad
pęcherzem i zwieraczem. Ramiona opadły mu wzdłuż ciała i zamarł. Reszta ludzi patrzyła z
otwartymi ze zdumienia ustami. Nawet Nodon patrzył z jakąś chorą fascynacją.
- Chodźcie - rzekł w końcu Fuchs. - Skończyliśmy.
41
Dianę Verwoerd leżała w łóżku z Dorikiem Harbinem, gdy zadzwonił telefon i na ekranie pojawił
się żółty, migający napis:
WIADOMOŚĆ PRIORYTETOWA.
Wyplątała się z jego objęć i wstała.
- Już prawie druga - mruknął. - Czy ty cały czas jesteś na służbie?
Dianę jednak już patrzyła na przerażoną twarz dzwoniącego i słuchała jego wydyszanych,
chaotycznych słów. Na ekranie widać było powieszonego człowieka, z wywalonymi oczami, z
językiem wystającym z ust jak jakiś obsceniczny strzęp ciała. - Wielki Boże - rzekł Harbin.
Verwoerd wyśliznęła się z łóżka i zaczęła się ubierać. - Muszę powiedzieć o tym Martinowi
osobiście. To nie są nowiny, które przekazuje się przez telefon.
Humphries nie spał; był sam w swoim wielkim pokoju bilar-dowym.
- Mamy kłopoty - oświadczyła, wchodząc do pokoju. Humphries stał pochylony nad stołem
bilardowym, z kijem w dłoni. Spędzał długie godziny na nauce bilardu na Księżycu. Jedna szósta
ziemskiej grawitacji nie miała dużego wpływu na to, jak toczyły się czy odbijały bile, choć było
kilka subtelnych różnic. Gość mógł rozegrać kilka partii i nie zauważyć, że coś jest inaczej niż na
Ziemi. Wtedy Humphries proponował zakład przy następnej grze.
- Kłopoty? - odparł, skupiony na strzale. Uderzył bilę kijem, bile stuknęły i jedna z kolorowych
znikła zgrabnie w łuzie. Dopiero wtedy Humphries wyprostował się i spytał:
- Jakie?
- Fuchs napadł na nasz magazyn i zabił jednego z mężczyzn.
Powiesił go.
Oczy Humphriesa rozszerzyły się.
- Powiesił?
- Reszta się poddała - wyjaśniła Verwoerd. - Nie chcieli brać udziału w walce.
Prychnął z pogardą.
- Tchórzliwe durnie.
- Zatrudniono ich, żeby odstraszali ludzi. Nikt nie przypuszczał, że Fuchs się odgryzie. Nie w taki
sposób.
- Teraz pewnie chcą, żebym zapłacił im za przelot na Ziemię - poskarżył się Humphries.
- Jest coś jeszcze.
Odwrócił się i odstawił kij na stojak.
- Tak? Co jeszcze?
- Fuchs porwał statek Światła Lubbock, należący do Astro.
Odleciał...
- Jakim cudem udało mu się porwać statek? - dopytywał się rozzłoszczony Humphries.
Verwoerd starała się, żeby stół bilardowy był cały czas między nimi.
- Kapitan mówi...
- Ten sam mięczak, który pozwolił Fuchsowi dowodzić statkiem podczas lotu na Ceres?
- Ten sam człowiek - odparła Verwoerd. - Zawiadomił MUA, że na pokład weszło sześciu Azjatów
pod pretekstem ładowania rudy. Byli uzbrojeni i przejęli kontrolę nad statkiem. Wtedy Fuchs
przyleciał z Ceres z jeszcze jednym Azjatą, chyba tym, który był tu z nim podczas przesłuchania.
Zapakował kapitana z załogą do skoczka i odesłał na Ceres.
- Skurwiel - rzekł z pasją Humphries.
- Kiedy Korpus Pokoju przyleciał, Fuchsa już nie było na asteroidzie.
- I odleciał jednym ze statków Pancho - uśmiechnął się złośliwie. - Dobrze jej tak.
Verwoerd zacisnęła usta i rozważała, jak niebezpieczne bę-dzie dalsze drażnienie go; zdecydowała
jednak, że przyjemność szarpnięcia Martina Humphriesa za łańcuch jest warta ryzyka. - Jeśli
posiadanie czegoś to dziewięć dziesiątych prawa do tego - rzekła wolno - to jest to właściwie jego
statek, nie Astro. Spojrzał na nią, dysząc ze złości. Zachowała obojętny wy-raz twarzy. Wiedziała,
że jeśli się uśmiechnie, Humphries wpad-nie w szał. ¦ ‘ Stał rozzłoszczony, milcząc przez długą
chwilę, z rumieńcem na twarzy i płonącymi oczami.
- Więc ta banda pedziów, którą wynajęłaś do wyczyszcze-nia magazynu Fuchsa, chce odlecieć?
- To Grigor ich wynajął - odparła Verwoerd. - Tak, chcą odlecieć. Fuchs kazał im patrzeć, jak
wiesza ich szefa. - A Amanda? Poleciała z nim?
Verwoerd potrząsnęła głową.
- Nie, nadal przebywa na Ceres. Wygląda na to, że Fuchs odzyskał większość towaru, jaki
zrabowano z jego magazynu. - Zostawił ją na Ceres? Samą?
- Powiesił tego człowieka, bo ten powiedział o niej coś głupiego.
Nikt się do niej nawet nie zbliży, uwierz mi. - Nie chcę, żeby ktoś się do niej zbliżał - warknął
Humph-ries. - Chcę, żeby zostawiono ją w spokoju. Wydałem w tej sprawie polecenie!
- Nikt jej nie skrzywdził. Nikt jej nawet nie groził. - Dopóki ten dupek nie zaczął kłapać dziobem
w obecności Fuchsa.
- A on go powiesił jak zwykłego zbrodniarza.
Humphries oparł się obiema rękami na brzegu stołu bilardo-wego i zwiesił głowę. Verwoerd nie
potrafiła dostrzec, czy jest za-smucony, wściekły, czy też po prostu przejął się złą wiadomością.
W końcu podniósł głowę i rzekł kwaśno:
- Potrzebny nam ktoś, kto poleci za Fuchsem. Ktoś, kto nie boi się walczyć.
- Ale nikt nie wie, gdzie on poleciał. To wielki obszar, cały Pas. A Fuchs nie wysyła sygnału
namiaru ani nawet danych telemetrycznych. Nawet MUA go nie znajdzie.
- Prędzej czy później skończy mu się paliwo i będzie mu-siał wracać na Ceres.
- Może - odparła niepewnie.
Wymierzając w nią palec, jakby celował z pistoletu, Hum-
phries rzekł:
- Potrzebny mi ktoś, kto potrafi go znaleźć. I zabić. Potrzebny mi ktoś, kto umie walczyć i nie robi
w gacie, gdy do niego strzelają. - Zawodowy żołnierz - rzekła Verwoerd.
Humphries uśmiechnął się skąpo.
- Tak. Jak twoja zabaweczka.
Wiedziała, że tak się to skończy, już od chwili, gdy usły-szała o działaniach Fuchsa.
- Zgoda - rzekła pozbawionym emocji tonem. - Harbin doskonale się nadaje do takiej roboty. Ale...
- Ale co - warknął Humphries. - Ale co?
- Będzie chciał, żeby mu zapłacić o wiele więcej niż dotąd.
Patrzył na nią przez długą chwilę.
- Mówisz teraz w jego imieniu? Jesteś jakimś jego pieprzo-nym agentem?
Zmusiła się do uśmiechu.
- Powiedzmy, że dziś znam go o wiele lepiej niż parę tygo-dni temu.
Mimo irytacji, Humphries odwzajemnił uśmiech.
- Poznałaś go bardziej... intymnie?
Przestała się uśmiechać i nie złapała przynęty. - Dobrze, wyślij go, żeby wytropił Fuchsa. I połącz
mnie z Amandą.
- Odległość jest za duża na rozmowę w czasie rzeczywi-stym.
Jego oczy rozbłysły gniewem, ale napięcie szybko ustąpi-ło. Nawet ty nie możesz pokonać praw
fizyki, Martin. Masz tyle pieniędzy, a nadal musisz pogodzić się z czasem i odległością. - To
wyślę jej wiadomość.
Wiedziała, że wcześniej też wysyłał wiadomości do żony Fuchsa. Wszystkie pozostały bez
odpowiedzi.
42
Oddalali się od Ceres na pokładzie Świateł Lubbock. Fuchs zapoznawał się z załogą zwerbowaną
przez Nodona. Milczący Azjaci o niewzruszonych twarzach, potomkowie Dżyngis-chana. Nie
wyglądali na szczególnie okrutnych; raczej na dzieciaków, stu-dentów, uciekinierów z jakiejś
politechniki. Na pewno jednak znali się na statkach z napędem fuzyjnym.
Fuchs wiedział, że wszystkie statki fuzyjne budowano w oparciu o dwa lub trzy podstawowe
projekty. Światła Lub-bock były frachtowcem, teraz jednak uzbrojono statek w trzy lasery górnicze
zabrane z jego własnego magazynu.
Kiedy już odlecieli na większą odległość od Ceres, przyspie-szając z księżycową jedną szóstą g,
Fuchs zwołał załogę do mesy. Cała siódemka stłoczyła się na małej powierzchni, stali jednak z
szacunkiem przed nim, a w ich ciemnych oczach nie dało się dostrzec ani śladu emocji.
- Zdajecie sobie sprawę z tego, że teraz jesteście wyjęci spod prawa - zaczął bez wstępów. -
Jesteśmy piratami. Nie mamy odwrotu.
- Pójdziemy za tobą. Nie mamy wyboru - odezwał się No-don.
Fuchs przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Wszy-scy byli tacy młodzi. Niektórzy mieli
tatuaże na twarzy, a wszyscy mieli poprzekłuwane ciało i nosili jakieś metalo-we ozdoby. Już w tak
młodym wieku żywili gorycz wobec tego, jak potraktował ich świat. Nodon opowiedział mu o ich
po-chodzeniu. Wszyscy wywodzili się z biednych rodzin, które ciężko pracowały, by posłać dzieci
na uniwersytet, gdzie miały nauczyć się zarabiać pieniądze. Cała szóstka studiowała na kierunkach
technicznych, od projektowania komputerowego, przez elektrotechnikę do ekologii. Cała szóstka,
po otrzyma-niu dyplomu, dowiedziała się, że nie ma dla nich pracy. Świat się rozpadał, ich
rodzinne miasta zostały porzucone z powodu suszy i strasznych, katastrofalnych sztormów, które
spusto-szyły spalone słońcem doliny i zmyły orną glebę zamiast ją użyźnić. Cała szóstka wraz z
rodzinami stała się częścią ol-brzymiej, żałosnej, głodującej armii bezdomnych, wędrujących przez
spustoszony kraj, zmuszonych żebrać, kraść albo umierać na skraju drogi.
Takie są statystyki, o których czytałem, uprzytomnił sobie Fuchs. Odziane w łachmany strachy na
wróble, które straciły swoje miejsce w społeczeństwie, rodzinę i przyszłość. Desperaci.
Odchrząknął i podjął wątek.
- Mam nadzieję, że któregoś dnia wrócimy na Ziemię jako bogaci ludzie. Ten dzień może jednak
nigdy nie nadejść. Musi-my żyć najlepiej, jak potrafimy i akceptować wszystko, co przy-niesie los.
- Właśnie to dotąd robiliśmy - rzekł ponuro Nodon. - Przez ponad rok. Wolimy być tutaj i walczyć
o życie niż zostać god-nymi pożałowania żebrakami albo dziwkami, kopanymi, bitymi, powoli
umierającymi.
Fuchs skinął głową.
- Dobrze więc. Sami weźmiemy, czego nam trzeba. Nie po-zwolimy innym uczynić z nas
niewolników.
Wiedział, że to śmiałe słowa. Nodon przetłumaczył je zało-dze, a Fuchs obawiał się, czy może
naprawdę im ufać. Zastana-wiał się, który z tych ciemnoskórych obcych sprzeda go dla nagrody.
Uznał, że powinien być zawsze ostrożny. Azjaci chwilę poszeptali między sobą stłumionymi
głosami.
W końcu odezwał się Nodon.
- Mamy tylko jeden problem.
- Problem? - warknął Fuchs. - Jaki?
- Imię statku. Nie nadaje się. To nie jest szczęśliwe imię.
Fuchs zastanowił się przez chwilę. Istotnie, nazwa była głupia. Światła Lubbock. Nie miał pojęcia,
kto mógł tak nazwać statek, ani dlaczego to zrobił.
- Co proponujecie? - zapytał.
Nodon spojrzał na pozostałych, po czym rzekł:
- My nie możemy, proszę pana. To pan jest kapitanem. Pan musi podjąć decyzję.
Fuchs znów wodził wzrokiem po ich obojętnych twarzach.
Byli młodzi, jednak już nauczyli się ukrywać swoje uczucia. Cie-
kawe, co kryje się za tymi maskami. Czy to próba? Czego oni
ode mnie oczekują? Czegoś więcej niż nazwania statku. Obser-wuja mnie, oceniają, osądzają. Mam
być ich liderem. Chcą zoba-czyć, czy się do tego nadaję.
Imię statku. Właściwe, szczęśliwe imię.
Z jego ust padło jedno słowo:
- Nautilus.
Wyglądali na zdziwionych. Przynajmniej trochę nadtłukłem tę ich skorupkę, pomyślał.
- Nautilus był łodzią podwodną - wyjaśnił - której kapi-tan używał do niszczenia wrogich statków i
dokonywania zemsty na czyniących zło.
Nodon zmarszczył brwi, po czym przetłumaczył te słowa pozostałym. Chwilę poszeptali miedzy
sobą, po czym pokiwali głowami na zgodę. Niektórzy nawet się uśmiechnęli. - Nautilus to dobre
imię - rzekł Nodon.
Fuchs skinął głową.
- W takim razie niech będzie Nautilus. - Nie miał zamiaru im mówić, że statek istniał tylko na
kartach książki, ani też jak skończyła się historia statku oraz jego kapitana. Amanda obudziła się z
bólem głowy kąsającym za oczami. Obróciła się i zobaczyła, że Larsa nie ma w łóżku. Na ekranie
ściennym widniało siedem wiadomości. Dziwne, że nie słyszała dzwonka telefonu. Lars pewnie go
wyłączył, pomyślała. Usiadła na łóżku i zauważyła, że nie ma go też w mieszka-niu. Serce jej
zamarło.
- Lars! - zawołała cicho. Nie było odpowiedzi. Wiedziała, że odszedł. Odszedł ode mnie. Tym
razem na dobre. Pierwsza wiadomość była od niego. Głos tak jej drżał, że ledwo była w stanie
wymówić polecenie. W końcu jednak wiadomość pojawiła się na ekranie.
Lars siedział przy biurku w magazynie, wyglądał ponuro jak sama śmierć. Miał na sobie stary golf i
bezkształtne, workowate spodnie. A w oczach coś złowieszczego.
- Amando, najukochańsza - rzekł. - Muszę odejść. Kiedy odtworzysz tę wiadomość, mnie już tu nie
będzie. Nie ma inne-go sposobu, a w każdym razie ja go nie widzę. Leć do Selene, tam Pancho cię
ochroni. Pamiętaj, że bez względu na to, co o mnie usłyszysz, zawsze będę cię kochał. Bez
względu na to, co zrobiłem i dopiero zrobię, czynię to z miłości do ciebie i wiem też, że dopóki
jestem przy tobie, twoje życie jest w niebezpie-czeństwie. Żegnaj, kochana. Nie wiem, czy jeszcze
kiedyś cię zobaczę. Żegnaj.
Nie zdając sobie z tego sprawy, nakazała komputerowi od-tworzenie wiadomości jeszcze raz. I
jeszcze raz. Ale wtedy już nie widziała ekranu przez łzy, które napłynęły jej do oczu.
Czternaście miesięcy później
43
Wróciła do swojego panieńskiego nazwiska: Amanda Cun-ningham. Nie dlatego, że chciała ukryć,
że jest żoną Larsa Fuch-sa; na Ceres wszyscy o tym wiedzieli, każdy skalny szczur. Od-kąd jednak
Fuchs odleciał w głębiny kosmosu, pracowała na własny rachunek, dążąc do własnych celów.
Sprzedała Helvetia Ltd dla Astro Corporation za grosze. Pancho oczywiście wymanewrowała
Humphriesa i przekonała zarząd Astro Corporation, że to okazja, której nie mogą przegapić. - Poza
tym - tłumaczyła Pancho zarządowi, patrząc prosto w oczy Humphriesowi siedzącemu po drugiej
stronie stołu - powinniśmy zacząć konkurować w Pasie. Tam są zasoby i stamtąd pochodzi
prawdziwe bogactwo.
Zadowolona z tego, że udało jej się pozbyć firmy, Amanda patrzyła, jak Pancho przekształca
magazyn w zyskowną stację zaopatrzenia, napraw i obsługi statków, które przeczesywały Pas.
Żyła z dochodów z akcji Astro, które dostała w ramach transak-cji i skupiła się na innym celu,
który kiedyś był celem Larsa: pomysł polegał na tym, by zmusić skalne szczury do stworzenia
jakiejś formy rządu, by na Ceres wprowadzić choć trochę prawa i po-rządku. Na początku
niezależni poszukiwacze i górnicy sprzeci-wiali się z całej siły jakiejkolwiek formie rządów.
Uważali, że pra-wo stanowi ograniczenie dla ich wolności; porządek jako zamach na ich szaleńcze
rozrywki, uskuteczniane podczas wizyt na Ce-res, kiedy naprawiali swoje statki.
Kiedy jednak atakom ulegało coraz więcej statków, zauwa-żyli, jak są bezsilni. W Pasie toczyła się
cicha wojna. Statki HSS atakowały niezależnych, próbując wyrugować ich z Pasa, a je-dynym,
który próbował walczyć ze statkami HSS był Fuchs, który pojawiał się znikąd, by je uszkadzać i
niszczyć. W Selene Martin Humphries szalał z wściekłości, widząc, jak rosną koszty jego operacji
w Pasie. Znajdowanie załóg, które były skłonne pracować na statkach HSS, było coraz droższe, i
ani MUA, ani Harbin, ani żaden z pozostałych najemników wynajętych przez Humphriesa nie
zdołał znaleźć Fuchsa i zabić go. - Oni mu pomagają! - wrzeszczał czasem Humphries. - Te
przeklęte skalne szczury udzielają mu schronienia, zaopatrują go, pomagając niszczyć moje statki!
- Gorzej - rzekła Dianę Verwoerd. - Szczury skalne zaczęły uzbrajać swoje statki. Teraz
odpowiadają ogniem na atak - fakt, przeważnie dość nieporadnie. Ale robi się tam coraz bardziej
niebezpiecznie.
Humphries wynajął kolejnych najemników, by chronili jego statki i szukali Fuchsa. Nic z tego.
Wszystko na darmo. Ludzie, którzy mieszkali na Ceres, jak Amanda, technicy, pracownicy
magazynowi, sklepikarze, barmani, a nawet prosty-tutki - coraz częściej zaczynali rozumieć, że
przydałoby się wpro-wadzenie jakiegoś prawa i porządku. Ceres stawała się niebez-pieczna. Po
zakurzonych tunelach włóczyli się najemnicy i zło-dzieje, a życie każdego, kto stanął im na drodze,
mogło znaleźć się w niebezpieczeństwie. HSS i Astro wynajmowały „ochronia-rzy” do ochrony
swojego, coraz większego majątku i statków. Ludzie z ochrony często bili się między sobą w
tunelach, w Pubie, w magazynach i warsztatach.
Wielki George wrócił na Ceres ze zregenerowaną ręką i kon-traktem kierownika technicznego w
Astro.
- Dość kopania skały - chwalił się przyjaciołom w Pubie.
- Jestem teraz pieprzonym kierownikiem.
Przekomarzał się z najostrzejszymi. Ludzie zaczęli nosić la-sery jako broń ręczną.
Amandzie w końcu udało się zmusić większość populacji Ceres do wyrażenia zgody na „spotkanie
sejmiku miejskiego” złożonego ze wszystkich dorosłych zamieszkałych na asteroidzie. Nawet Pub
nie był na tyle duży, by pomieścić wszystkich, więc spotkanie miało formę elektroniczną, każdy
przebywał we wła-snej kwaterze, połączony z resztą interaktywnym systemem te-lefonicznym.
Amanda włożyła turkusową sukienkę, którą kupiła w Sele-ne, zasiadła za biurkiem w swoim
mieszkaniu i spojrzała na ekran. W centrum łączności George uwijał się jako moderator, decydu-
jąc o tym, kto zabierze głos i w jakiej kolejności. Na prośbę Amandy obiecał, że każdy, kto będzie
chciał przemówić, otrzyma szansę w odpowiedniej kolejności.
- Ale to będzie cholernie długa noc - poskarżył się. Tak też było. Każdy miał coś do powiedzenia,
choć więk-szość z nich powtarzała rzeczy już omówione. Przez całe bardzo długie spotkanie -
czasem nużące, często nudne - Amanda sie-działa i słuchała uważnie każdego z osobna.
Jej myśl przewodnia była prosta.
- Potrzebujemy jakiejś formy rządu na Ceres, zbioru praw, według których będziemy mogli żyć. W
przeciwnym razie będzie tu coraz bardziej niebezpiecznie, aż w końcu wkroczy HSS, Kor-pus
Pokoju albo jakaś inna grupa nacisku i nas przejmie. - Najprawdopodobniej będzie to HSS - rzekł
poszukiwacz o niezadowolonym wyrazie twarzy, który utknął na Ceres na czas naprawy swojego
statku. - Już od paru lat próbują nas zagar-nąć.
- Albo Astro - odgryzł się technik HSS.
George odłączył ich obu, zanim kłótnia zdążyła rozłożyć całe spotkanie.
- Dyskusje prywatne proszę prowadzić na innym kanale - ogłosił radośnie, przełączając ekran na
Joyce Takamine, dziew-czynę o szczupłej twarzy i twardych oczach, która dopytywała się, kiedy
wreszcie zostanie ukończony habitat i będą mogli wynieść się z tych zapylonych nor.
Amanda pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Habitat to coś, co kiedyś nazywano paragrafem 22 - odparła. - Ci z nas, którzy chcieliby go
wykończyć i zamieszkać tam, nie mają pieniędzy na przeprowadzenie prac. Ci, którzy mają fundu-
sze, jak Astro i HSS, nie są zainteresowani wydawaniem ich na ukończenie habitatu.
- Cóż, powinniśmy coś z tym zrobić - rzekła Takamine sta-nowczo.
- Zgadzam się - przytaknęła Amanda. - I właśnie to bę-dziemy mogli zrobić, gdy powstanie jakaś
forma rządu, pozwa-lającą nam to zorganizować.
Prawie godzinę później właściciel Pubu podniósł kwestię zasadniczą.
- Ale jak będziemy płacić za pracę rządu i policji? Że nie wspomnę o ukończeniu habitatu. To
będzie oznaczało, że wszy-scy będziemy musieli płacić podatki, prawda?
Amanda była przygotowana na takie pytanie. Co więcej, była
wręcz zadowolona, że poruszono tę sprawę. Zauważywszy, że jej tablica z wiadomościami,
rozciągnięta na cały ekran, wypełniła się natychmiast, rzekła słodko:
- Nie będziemy musieli płacić podatków. Korporacje zapłacą za nas.
George sam wtrącił pytanie, które wszyscy chcieli zadać.
-Hę?
- Kiedy będziemy mieli rząd - wyjaśniła Amanda - będzie-my mogli go finansować z bardzo
malutkiego podatku od sprze-daży nałożonego na HSS, Astro i inne działające tu korporacje.
Przesortowanie napływających zgłoszeń zajęło George’owi kilka sekund, w końcu na ekranie
pojawił się poszukiwacz z nie-zadowoloną miną.
- Nałożycie akcyzę na korporacje, a one to sobie odbiją na nas podnosząc ceny.
Amanda skinęła głową.
- Tak, to prawda. Ale podwyżka będzie bardzo mała. Poda-tek rzędu jednej dziesiątej procenta
przyniesie nam dziesięć ty-sięcy międzynarodowych dolarów na każdy milion dolarów ob-rotów.
Nie czekając na następne pytanie, Amanda mówiła dalej:
- Sama HSS osiągnęła w zeszłym tygodniu obroty w wyso-kości czterdziestu siedmiu milionów
dolarów. To prawie dwa i pół miliarda dolarów rocznie, co oznacza, że podatek w wyso-kości
jednej dziesiątej procenta da nam dwadzieścia cztery mi-liony podatku dochodowego z samej HSS.
- Czy moglibyśmy skończyć habitat mając takie dochody?
- spytał następny dyskutant.
- Tak - odparła Amanda. - Przy takich dochodach mogli-byśmy brać kredyty z ziemskich banków i
skończyć habitat, tak samo, jak ziemskie rządy finansują swoje programy z pożyczek. Spotkanie
przeciągnęło się aż do pierwszej w nocy, po jego zamknięciu jednak zmęczona Amanda doszła do
wniosku, że zre-alizowała swój cel. Ludzie na Ceres byli gotowi do sformowania rządu.
Dopóki Martin Humphries nie zrobi czegoś, żeby nas po-wstrzymać, przypomniała sobie.
44
Lars Fuchs stał na szeroko rozstawionych nogach za fote-lem pilota na mostku Nautilusa,
przyglądając się uważnie ekra-nom, które pokazywały coś przypominającego frachtowiec HSS.
Jeśli wierzyć wiadomościom wymienianym ze statkiem, był to W. Wilson Humphries, duma
rosnącej floty frachtowców Hum-phries Space Systems używanych do transportu rudy, nazwany
imieniem świętej pamięci ojca Martina Humphriesa. Wyglądało na to, że jest wyładowany rudą z
paru asteroid i leci z Pasa do układu Ziemia-Księżyc.
Zbliżając się do tego statku Fuchs czuł się niepewnie. Czter-naście miesięcy ukrywania się w Pasie,
przejmowanie zapasów i paliwa z przejętych statków, szybkie, ukradkowe wizyty na po-kładach
przyjaznych, niezależnych statków, nauczyły go nieuf-ności i ostrożności. Był teraz szczuplejszy,
ale nadal zbudowa-ny jak byk, bez śladu tłuszczu. Nawet twarz mu się wyostrzyła, kwadratowa
szczęka robiła wrażenie mocniejszej, wąskie usta zacisnęły się w niechętnym grymasie, który
wyglądał na jego stały wyraz twarzy.
Zwrócił się do Nodona, który obsługiwał konsolę łączno-ści na mostku.
- Jaki mamy ruch do niego i z niego? - spytał, celując kciukiem w ekran.
- Normalny sygnał telemetryczny - odparł Nodon. - W tej chwili nic więcej.
Następnie Fuchs zwrócił się do potężnie zbudowanej ko-biety w fotelu pilota:
- Pokaż mi jego kurs z ostatnich sześciu tygodni.
Przemówił we własnym dialekcie mongolskiego; powoli uczył
się języka swojej załogi. Nie chciał, żeby byli w stanie ukryć przed
nim jakieś tajemnice.
Na jednym z mniejszych ekranów pojawiły się zapętlone żółte krzywe wśród zielonych kropek.
Fuchs przyjrzał się uważnie ekranowi. Gdyby wierzyć temu, co pokazywał i statek Humphriesa
rzeczywiście przeleciał taką trasę w ciągu ostatnich sześciu tygodni, musiałby zebrać rudę z pięciu
asteroid. Fuchs nie mógł w to uwierzyć. - To pułapka - rzekł głośno. - Gdyby rzeczywiście leciał
takim kursem, skończyłoby mu się paliwo i teraz leciałby na spotkanie z tankowcem.
- Według ich planu - wtrącił Nodon - za dwie godziny mają zwiększyć prędkość i skierować się w
stronę układu Ziemia-Księżyc.
- To niemożliwe, chyba że w ciągu ostatnich paru dni tan-kowali paliwo - rzekł Fuchs.
- Nic nie wskazuje, żeby mieli to zrobić. W pobliżu nie ma żadnych tankowców. W ogóle nie ma
żadnych innych statków. Fuchs dostawał czasem dane wywiadowcze od przyjaznych statków,
jakie niekiedy odwiedzał. Dzięki łańcuchowi niezależnych poszukiwaczy stworzył niepewną linię
łączności aż na Ceres, prosząc ich o przekazanie wieści Amandzie. Między tymi rozmowami mi-
jały miesiące i były z reguły krótkie: skompresowane dane, nie mówiące jej wiele więcej ponad to,
że żyje i tęskni za nią. Wysy-łała mu podobne wiadomości, używając promieni lasera, w kie-runku
wyznaczonych wcześniej asteroid. Fuchs oczywiście ni-gdy nie odbierał ich sam; na każdej z tych
skał zostawiał od-biornik, który potem przesyłał mu wiadomość. Nie chciał dopu-ścić do tego, by
ludzie Humphriesa zastawili na niego pułapkę. Teraz jednak miał złe przeczucia patrząc na ten
kuszący, niegroźny frachtowiec. To pułapka, ostrzegł go jakiś głos w jego głowie. Przypomniał
sobie ostatnią krótką wiadomość od Aman-dy, która zawierała informację od Wielkiego Georgc’a:
podobno ludzie Humphriesa mieli wypuszczać statki-przynęty, konie tro-jańskie, jak określał je
George, wyposażone w broń laserową i przewożące oddziały najemników, których zadaniem miało
być zwabienie Fuchsa w śmiertelną pułapkę.
- George mówi, że to tylko plotka - rzekła pospiesznie Amanda - ale nawet jeśli to plotka,
powinieneś o niej wiedzieć. Fuchs pokiwał głową, patrząc na obraz statku na ekranie.
Czasem dzięki plotce można ocalić życie, pomyślał.
Wydał rozkaz kobiecie pilotującej statek:
- Zmiana kursu. Odlatujemy w głąb Pasa.
Bez słów wykonała polecenie.
- Zostawiamy ten statek w spokoju? - spytał Nodon. Fuchs poczuł, jak kąciki jego ust unoszą się
lekko do góry w kwaśnym uśmiechu.
- Na razie tak. Zobaczmy, czy on zostawi w spokoju nas, jak zawrócimy.
Siedząc w fotelu pilota na mostku statku W. Wilson Hum-phries Dorik Harbin także patrzył na
ekrany. Zacisnął zęby ze złości, widząc, jak drugi statek, który śledził ich od kilku godzin, nagle
zawraca i odlatuje w głąb Pasa.
- On coś podejrzewa - rzekła jego zastępczyni, szczupła jak tyka kobieta o skandynawskiej urodzie
z włosami tak jasnymi, że wyglądała, jakby nie miała wcale brwi. Najwyraźniej lubiła mówić o
rzeczach oczywistych.
Żałując, że nie jest sam i musi użerać się z tą bandą bezu-żytecznych najemników, Harbin mruknął:
-Najwyraźniej.
Ściśle rzecz biorąc, załoga nie była bezużyteczna. Tylko zbędna. Harbin wolał pracować sam.
Dzięki automatycznym systemom radził sobie doskonale ze swoim starym statkiem, Shanidarem.
Pod-różował całymi miesiącami w samotności, zabijając, gdy nade-szła pora, znajdując ukojenie w
narkotycznych snach. Teraz jednak miał pod swoją komendą tuzin mężczyzn i ko-biet, za których
odpowiadał w dzień i w nocy. Dianę powiedzia-ła mu, że Humphries uparł się, by umieścić
żołnierzy na statkach-pułapkach; chciał wyszkolonych najemników, którzy byliby w stanie wejść
na pokład statku Fuchsa i wrócić z jego martwym ciałem. - Próbowałam mu to wyperswadować -
szeptała Dianę ostatniej nocy, którą spędzili razem - ale stanowczo odmawia. Chce zobaczyć
zwłoki Fuchsa. Mam wrażenie, że najchętniej by je wypchał i wystawił jako trofeum.
Harbin potrząsnął głową, zastanawiając się, jak człowiek z taką obsesją mógł kierować morderczą,
cichą wojną wśród asteroid. Cóż, pomyślał, może tylko człowiek z obsesją jest w stanie kie-rować
wojną. Tak, ale co z ludźmi, którzy walczą? Czy oni też muszą mieć obsesję?
Co za różnica? Czy to robi jakąś różnicę? Jak to ujął Chaj-jam?
Dążenia tego świata, do których serce
Człowiek tak przywiązuje wielce
W pył się obrócą, jak śnieg na pustyni
Już po godzinie znikną w poniewierce.
Czy z naszymi własnymi obsesjami jest inaczej? Co za róż-nica, czy obrócą się w pył czy
rozkwitną? Roztopią się jak śnieg na pustyni.
Usłyszał, jak jego zastępczyni pyta:
- Co w takim razie robimy? On nam ucieka.
- To jasne, że nie uwierzył, że lecimy z rudą na Ziemię - odparł chłodno. - Jeśli zawrócimy i
zaczniemy go gonić, udo-wodnimy mu, że miał rację.
- To co w takim razie robimy? - dopytywała się blondyn-ka. Wyraz jej bladej, kościstej twarzy
jednoznacznie sugerował, że chciałaby rzucić się w pogoń.
- Będziemy dalej się zachowywać jak frachtowiec z rudą.
Żadnych zmian kursu.
- Ale wtedy ucieknie!
- Albo wróci, jak już go przekonamy, że jesteśmy tym, za kogo się podajemy.
Widać było, że jego logika jej nie przekonuje, ale mruknęła:
- Bawimy się w kotka i myszkę, co?
- Tak - odparł Harbin, zadowolony, że udało mu sieją prze-konać. Dla niej najwyraźniej nie miało
znaczenia, który statek jest kotem, a który myszą.
W Selene Douglas Stavenger stał w oknie swojego gabi-netu, patrząc na dzieci przelatujące nad
Grand Plaża na skrzy-dłach. Była to jedna z tych rozrywek, które można było sobie zafundować
tylko na Księżycu, i to wyłącznie na Grand Plaża, gdzie było nadające się do oddychania powietrze
pod ziemskim ciśnieniem. Dzięki słabej grawitacji można było doczepić sobie do ramion skrzydła i
latać jak ptak, posługując się wyłącznie siłą mięśni. Ile już czasu minęło, odkąd sam to robiłem,
zadał sobie w duchu pytanie. Odpowiedź przyszła natychmiast: cho-lernie dawno. Jak na emeryta,
masz strasznie mało rozrywek, skarcił się.
Ktoś próbował namówić radę, żeby zbudować pole golfo-we na dnie krateru Alphonsus. Stavenger
śmiał się na samą myśl o graniu w golfa w skafandrach kosmicznych, ale paru człon-ków rady
rozważało chyba pomysł całkiem poważnie. Zadzwonił telefon na jego biurku, a zsyntetyzowany
głos oznajmił:
- Przyszła pani Pahang.
Stavenger odwrócił się w stronę biurka i dotknął przycisku otwierającego drzwi. Jatar Pahang
wkroczyła, uśmiechając się promiennie.
Była najpopularniejszą gwiazdą wideo na świecie, „Kwiat Malajów”, wiotka, delikatna, egzotyczna
kobieta o lśniących włosach i długich, miękkich, czarnych jak noc włosach, które opadały na jej
nagie ramiona. Podeszła zgrabnym krokiem do Stavengera, a jej sukienka zalśniła w świetle
dających miękkie światło lamp gabinetu.
Stavenger obszedł dookoła swoje biurko i wyciągnął rękę.
- Witamy w Selene, pani Pahang.
- Dziękuję - odparła, głosem dźwięczącym jak malutkie srebrne dzwoneczki.
- W rzeczywistości jest pani jeszcze piękniejsza niż na ekranie - rzekł Stavenger, prowadząc ją w
stronę foteli otaczających mały okrągły stolik w rogu gabinetu.
- To bardzo miło z pana strony, panie Stavenger - odparła, siadając w fotelu. Była tak drobniutka,
że fotel wydawał się dla niej o wiele za duży.
- Przyjaciele mówią mi Doug.
- Doskonale. W takim razie proszę mówić do mnie Jatar. - Dziękuję - rzekł, siadając obok niej. -
Całe Selene leży u twoich stóp. Wszyscy bardzo się cieszą, że zgodziłaś się nas odwiedzić.
- To mój pierwszy pobyt poza Ziemią- wyznała. - Jeśli nie liczyć dwóch filmów nakręconych na
chińskiej stacji kosmicznej Nowe Chiny.
- Widziałem je - rzekł Stavenger z uśmiechem.
- Ach. Mam nadzieję, że ci się podobały.
- Bardzo - odparł. Przysunął swój fotel odrobinę bliżej niej i spytał: - Co mogę osobiście uczynić,
żeby twoja wizyta była bardziej... owocna?
Spojrzała na sufit.
- Jesteśmy sami?
- Tak - zapewnił ją Stavenger. - Nie ma tu żadnych urzą-dzeń podsłuchowych. Żadnych pluskiew.
Pokiwała głową, a jej uśmiech zgasł.
- Dobrze. Wiadomość, jaką mam przekazać, jest przeznaczona wyłącznie dla ciebie.
- Rozumiem - odparł Stavenger, znów całkowicie poważny. Jatar Pahang była nie tylko
najpopularniejszą gwiazdą wi-deo na świecie, była także kochanką Xu Xianqinga, przewodni-
czącego wewnętrznej rady rządu światowego i tajnego przedsta-wiciela Stavengera i rządu Selene.
45
Sztuka rządzenia, rozmyślał Xu Xianqing, bardzo przypomi-na grę na pianinie: prawica nigdy nie
może się dowiedzieć, co czyni lewica.
Jego droga do ważnego stanowiska w rządzie światowym była długa i pokrętna. Wspinając się na
chyboczącą wieżę poli-tycznej potęgi Xianqing zostawił na poboczu wielu przyjaciół, nawet
członków własnej rodziny. Jego moralnym przewodnikiem były koncepcje Konfucjusza, a
podręcznikiem - pisma Machia-vellego. Przez wszystkie te lata walki i uporczywej wspinaczki w
górę, niejeden raz zdumiewał się w duchu - dlaczego zadaje sobie trud, żeby wciąż iść dalej?
Dlaczego chce się piąć coraz wyżej? Dlaczego podejmuję taki wysiłek, pytał sam siebie, taki
niekończący się wysiłek?
Nigdy nie znalazł zadowalającej odpowiedzi. Człowiek reli-
gijny mógłby dojść do wniosku, że został powołany do takiej służby, ale Xianqing nie był
wierzący. Uważał się raczej za fata-listę i tłumaczył sobie, że to ślepe siły historii wypchnęły go na
wierzchołek potęgi i władzy.
1 odpowiedzialności. Być może taka była prawdziwa, osta-teczna odpowiedź. Xianqing rozumiał,
że z potęgą i władzą wią-że się odpowiedzialność. Planeta Ziemia cierpiała z powodu naj-
większego kataklizmu w historii ludzkości. Klimat zmieniał się tak gwałtownie, że nikt nie był już
w stanie poradzić sobie z nagły-mi, katastrofalnymi powodziami i suszami. Planetę pustoszyły
trzęsienia ziemi. Miasta zalewały podnoszące się morza. Żyzne tereny były wyjaławiane z powodu
zmiennych opadów, potem wymywane przez potężne burze. Miliony ludzi już zginęło, a setki
milionów głodowało i zostało pozbawionych dachu nad głową. W wielu krajach oszaleli,
zrozpaczeni ludzie zwracali się ku fundamentalistycznym wierzeniom, szukając pomocy i oparcia.
Sprzedawali wolność osobistą za porządek i bezpieczeństwo.
I żywność.
A tymczasem, jak wiedział Xianqing, ludzkie społeczności na Księżycu i w Pasie Asteroid żyły,
jakby udręki ich braci na Ziemi nie miały dla nich żadnego znaczenia. Kontrolowały nie-zmierne
bogactwo: energię, której ludzie na Ziemi rozpaczliwie potrzebowali; zasoby naturalne,
przekraczające wszystko, co mogła zapewnić Matka Ziemia swoim zrujnowanym i zrozpaczonym
dzieciom.
Wielkie korporacje sprzedawały paliwa fuzyjne i energię słoneczną bogatym tego świata.
Sprzedawali metale i minerały z asteroid, tym, którzy mogli sobie na nie pozwolić. Xianqing co
dzień, co godzinę zadawał sobie pytanie: jak mam przekonać tych ludzi, by byli bardziej hojni,
bardziej pomocni. Dostrzegał tylko jeden sposób: przejąć kontrolę nad bogac-twami Pasa Asteroid.
Głupcy, którzy ciężko pracowali w tym mrocznym i dalekim miejscu, poszukiwacze i górnicy, oraz
ich korporacyjni panowie, walczyli między sobą. Pośród asteroid objawiła się historyczna zbrodnia
piractwa. Morderstwo i prze-moc stały się powszechne.
Rząd światowy mógł wysłać ekspedycję Korpusu Pokoju na Ceres, by przywrócić porządek, myślał
Xianqing. Mogliby powstrzymać chaos i zaprowadzić pokój. A potem przejąć kon-trolę nad
cennymi zasobami. Poszukiwacze i górnicy oczywi-ście będą narzekać. Korporacje będą szaleć.
Cóż jednak zrobią w obliczu faktu dokonanego? Czy będą protestować przeciw-ko wprowadzeniu
prawa i porządku na niebezpiecznym pogra-niczu?
Na drodze do takiego rozwoju sytuacji stała jedna rzecz: Selene. Ludzie z księżycowej
społeczności walczyli o swoją niepod-ległość i wygrali. Nie będą patrzyć z założonymi rękami, jak
rząd światowy przejmuje Pas Asteroid. Czy będą walczyć? Xianqing obawiał się, że tak.
Zaatakowanie wystrzelonych z Ziemi stat-ków nie byłoby dla nich trudne. Żyjemy na dnie studni
grawita-cji. Gdy nasze statki będą z trudem przemierzały przestrzeń, Se-lene może je niszczyć
jeden po drugim. Albo, co gorsza, odciąć dostawy energii i surowców z kosmosu. Ziemia pogrąży
się w mroku i niemożności.
Nie, bezpośrednia interwencja militarna w Pasie byłaby bezproduktywna - chyba że udałoby się
unieszkodliwić Selene. Zatem, zdecydował Xianqing, skoro nie mogę być zdobywcą, zostanę
zwiastunem pokoju. Pokieruję działaniami, które zakończą walki w Pasie i zdobędę wdzięczność
przyszłych pokoleń. Pierwszym krokiem było skontaktowanie się z Douglasem Stavengerem, w
tajemnicy, za pośrednictwem pięknej kochanki Xu Xianqinga.
46
- To nie zadziała, Lars - rzekł Boyd Nielson.
- To już moje zmartwienie, nie twoje - mruknął Fuchs. - Niektórzy z tych ludzi to zwykli robotnicy
budowlani - błagał Nielson. - A także twoi przyjaciele, na litość boską! Fuchs odwrócił się.
- Nic na to nie poradzę - odburknął. - Mogli nie pracować dla Humphriesa.
Nielson pracował dla Humphries Space Systems i był do-wódcą frachtowca do transportu rudy
William C. Durant, mimo to był przyjacielem Fuchsa jeszcze z dawnych lat na Ceres, za-nim
zaczęła się cicha wojna. Fuchs namierzył Duranta, gdy ten leciał od jednej asteroidy do drugiej,
ładując rudę, z którą miał lecieć do układu Ziemia-Księżyc. Z garstką załogi Fuchs wszedł na
pokład statku Nielsona i przejął go. W obliczu szóstki uzbro-jonych kobiet i mężczyzn o zaciekłych
twarzach, Nielson i jego załoga zrezygnowali z walki i stawiania oporu. Fuchs wyłączył namiar
telemetryczny i wszystkie kanały, po czym gwałtownie zmienił kurs Duranta, kierując go w stronę
Westy, jednej z większych asteroid.
- Westa? - spytał zdumiony Nielson. - Czemu?
- Bo twój pracodawca, jego wysokość Martin Humphries, buduje tam bazę wojskową - wyjaśnił
Fuchs.
Do Fuchsa doszło trochę plotek przesyłanych w krótkich komunikatach od Amandy z Ceres.
Ludzie HSS budowali bazę na Weście, mającą posłużyć uzbrojonym statkom i najemnikom,
zatrudnionym do polowania na Fuchsa.
Lars zdecydował, że uderzy pierwszy. Kazał narzekającemu Nielsonowi skontaktować się z Westą
i powiedzieć, że Durant został uszkodzony w walce ze statkiem Fuchsa i musi zawinąć do portu
celem dokonania napraw.
Teraz jednak, gdy dwaj mężczyźni stali na mostku Duranta przy konsoli łączności i Nielson
zrozumiał, co Fuchs chce uczy-nić, zaczął odczuwać lęk. Był szczupłym, giętkim rudzielcem, ze
sterczącym podbródkiem i zębami, które wyglądały na zbyt duże w stosunku do szczęki. Cała
załoga Nielsona została zamknięta w kajutach. Nodon i pozostali Azjaci kontrolowali statek. Fuchs
wiedział, że Nielson nie należy do ludzi nerwowych, ale gdy zbliżali się do Westy, widać było, jak
się poci.
- Na miłosierdzie boskie, Lars - zaprotestował. - Miłosierdzie? - warknął Fuchs. - Czy oni okazali
miło-sierdzie Nilesowi Ripleyowi? Czy okazali miłosierdzie załogom zniszczonych statków? To
jest wojna, Boyd, a na wojnie nie ma miłosierdzia.
Na głównym ekranie mostka asteroida wyglądała na potężną; wielka, ciemna kula, upstrzona
niezliczonymi kraterami. W naj-większym z nich widać było plątaninę budowli i sprzętu budow-
lanego. Ciemne plamy w miejscach, gdzie lądowały i startowały statki.
- Trzy statki na orbicie - zauważył Fuchs, a oczy mu się zwęziły w szparki.
- Po drugiej stronie może ich być więcej - rzekł Nielson.
- Wszystkie są pewnie uzbrojone.
- Zapewne tak. - Nielson wyglądał, jakby czuł się stanow-czo nieswojo. - Możemy wszyscy zginąć.
Fuchs pokiwał głową, jakby przeprowadził ostateczne obli-czenia i był zadowolony z wyniku.
Potem zwrócił się do Nodona siedzącego w fotelu pilota:
- Działaj zgodnie z planem.
Zwracając się zaś do Nielsona, rzekł:
- Zapytaj ich o parametry orbity.
Lewy policzek Nielsona zadrgał.
- Lars, nie musisz tego robić. Możesz odlecieć na własny statek i nikomu nie stanie się krzywda.
Fuchs spojrzał na niego z dezaprobatą.
- Nie rozumiesz tego, co? Ja właśnie chcę kogoś skrzyw-dzić.
Stojąc na obrzeżu nienazwanego krateru w pokrytym pyłem skafandrze, Nguyan Ngai Giap z
zadowoleniem przyglądał się pracom budowlanym. Sześć długich, łukowato wygiętych modułów
habitatu już znalazło się na swoich miejscach. Spychacze pokrywały je pyłem dla ochrony przed
promieniowaniem i uderzeniami mi-krometeorów. Będą gotowe do zamieszkania na czas, tak jak
za-meldował centrali HSS w Selene. Wkrótce będzie można wysłać załogę z odpowiednim
wyprzedzeniem. Urządzenia naprawcze były prawie gotowe. Wszystko zgodnie z planem.
- Sir, mamy awaryjną sytuację - w jego słuchawkach ode-zwał się głos kobiety.
- Awaryjną sytuację?
- Frachtowiec przewożący rudę, Durant, prosi o pozwole-nie wejścia na orbitę. Wymaga naprawy.
- Duranft Czy to statek HSS? - spytał Giap.
- Tak, sir, frachtowiec do przewozu rudy. Mówią, że zostali zaatakowani przez statek Fuchsa.
- Daj im zezwolenie na wejście na orbitę. Ostrzeż inne stat-ki.
- Tak jest, sir.
Giap wrócił do oględzin prac budowlanych i dopiero wtedy zaczął się zastanawiać, skąd Durant
wiedział o tej placówce. Statek HSS czy nie, baza na Weście miała być trzymana w tajemnicy. -
Zbliża się frachtowiec - zawołał wachtowy na mostku Shanidara.
Dorik Harbin prawie nie zwrócił na to uwagi. Po bezowoc-nych próbach zwabienia Fuchsa
frachtowcem-pułapką, wrócił do naprawionego i przebudowanego Shanidara, czekającego na niego
na orbicie parkingowej wokół Westy. Gdy tylko za-kończy się tankowanie paliwa, Harbin będzie
mógł znów pod-jąć pogoń za Fuchsem. Załoga Shanidara była rozczarowana, że polecieli na
Westę, a nie na Ceres, gdzie mogliby miło spę-dzić czas w barze albo w burdelu. Niech sobie
ponarzekają, pomyślał Harbin. Gdy tylko dostaniemy Fuchsa, wszyscy opuścimy Pas na dobre.
Pomyślał o Dianę Verwoerd. Żadna kobieta dotąd nie za-władnęła jego uczuciami, ale Dianę nie
przypominała też żadnej z dotąd poznanych. Uprawiał seks z wieloma kobietami, ale Dia-nę była
kimś więcej niż panienką do łóżka. Inteligentna, wyro-zumiała, z taką samą siłą przebicia jak
Harbin, wiedziała więcej o intrygach i zawiłościach korporacyjnego świata niż Harbin się
domyślał. Byłaby doskonałą partnerką w życiu, kobietą, która stałaby przy jego boku, niosąc
własne brzemię i nie tylko. A seks był doskonały, cudowny, lepszy niż jakikolwiek narkotyk. Czy
ja ją kocham? rozmyślał Harbin. Nie wiedział, czym naprawdę jest miłość. Wiedział, że chce Dianę
tylko dla siebie; była kluczem do lepszego świata, mogła wyrwać go z tego bez-kresnego kręgu
zabijania, jakim stało się jego życie. Wiedział także, że nigdy jej nie zdobędzie, dopóki nie znaj-
dzie tego sprytnego maniaka, Fuchsa, i nie zabije go. - Przewozi solidny ładunek rudy - rzekł
wachtowy. Harbin skierował swoją uwagę na zbliżający się frachtowiec z rudą, widoczny na
ekranie mostka. Kapitan powiedział, że zo-stał uszkodzony w walce z Fuchsem. Harbin nie
dostrzegał jed-nak żadnych śladów uszkodzeń. Może nie widać ich zza tej wielkiej sterty skał,
które wiezie, pomyślał. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że ten tchórzliwy króliczek umknął
przy pierwszych oznakach zagrożenia i teraz szuka schronienia tutaj.
Przez kilka miesięcy ścigania Fuchsa po Pasie Harbinowi znów wyrosła broda. Podrapał się w nią
odruchowo. Zaświtała mu kolejna myśl. Skąd ten frachtowiec wiedział, że budujemy tu bazę? To
miała być tajemnica. Jeśli każdy przelatujący holownik o tym wie, Fuchs się także dowie, prędzej
czy później.
A co to za różnica, pomyślał Harbin. Jeśli nawet wie już teraz, to co może zrobić? Jeden człowiek
na jednym statku przeciwko rosnącej wokół armii. Wkrótce go znajdziemy i zniszczymy. To tylko
kwestia czasu. A wtedy wrócę do Dianę.
Patrząc na ekran zauważył, że zbliżający się frachtowiec wcale nie wyhamował na orbicie.
Przeciwnie, przyspieszył, pędząc w stronę asteroidy.
- Rozbije się! - wrzasnął Harbin.
Manewrowanie z absolutną precyzją wirującym statkiem przekraczało umiejętności Fuchsa i jego
załogi. Załogi Nielsona zresztą też. Dla komputera statku była to jednak igraszka: pro-sta
mechanika Newtona, oparta na pierwszej zasadzie dynamiki. Fuchs poczuł lekkie przyspieszenie,
gdy Durant ruszył za-programowanym kursem. Stojąc na mostku na szeroko rozsta-wionych
nogach dostrzegł zbliżającą się postrzępioną, pobrużdżoną powierzchnię asteroidy. Wiedział, że
przyspieszają zaledwie o ułamek g, ale gdy patrzył na ekran, miał wrażenie, że asteroida pędzi na
nich. Rozbijemy się? - zapytał sam siebie. I co z tego, usłyszał w duszy własną odpowiedź. Jeśli
zginiemy, to wszystko się skończy. Gdy Durant leciał z przyspieszeniem w stronę asteroidy,
wystrzeliły krótko silniki manewrowe i uchwyty trzymające pra-wie piętnaście tysięcy ton
asteroidowej rudy uwolniły swój cię-żar. Statek podskoczył lekko i prześliznął się po krzywej tuż
nad potężnym, ciemnym pierścieniem krateru, przyspieszając do pręd-kości ucieczki. Potężna,
przyspieszająca masa skał rozproszyła się w przestrzeni jak olbrzymia skalna lawina, opadająca
powoli w stronę krateru, gdzie budowano bazę HSS.
W przestrzeni ciało pozostaje w ruchu dopóki jakaś zewnętrzna siła nie zmieni jego toru lotu. W
niewielkiej grawitacji Westy skały nie ważyły prawie nic. Ich masa wszakże i tak wynosiła nadal
prawie piętnaście tysięcy ton. Łagodnie, powoli opadły na po-wierzchnię asteroidy, deszcz śmierci,
poruszający się wolnym, kotłującym ruchem, jakby z koszmaru sennego.
- Sir? Połączenie z Shanidarem - głos kobiety w słuchaw-kach Giapa był napięty, prawie
przerażony.
Nie czekała, aż jej pozwoli, i sama połączyła go z Harbinem. - Ten statek znajduje się na kursie
kolizyjnym! Nie, zaraz, właśnie uwolnił ładunek!
W skafandrze kosmicznym trudno spojrzeć w górę, ale Giap w końcu wykręcił głowę do tyłu i
lekko na bok, po czym zoba-czył, że niebo pełne jest potężnych, ciemnych brył zasłaniają-cych
gwiazdy.
Usłyszał pełen napięcia głos Harbina:
- Opuszczamy orbitę!
I wtedy grunt podskoczył tak potężnie, że Giap upadł i potoczył się, wirując w olbrzymiej chmurze
czarnego pyłu. Na pokładzie Shanidara Harbin patrzył z przerażeniem, jak skały opadają, tak
wydawałoby się lekko, w stronę placu budo-wy pośrodku krateru. Uciekającego zakrzywionym
torem frach-towca nie było widać zza masy skał. Wszyscy ludzie, którzy znaleźli się w kraterze,
byli skazani na nieuniknioną śmierć. - Opuszczamy orbitę! - krzyknął do kobiety zajmującej fo-tel
pilota.
- Nie zakończyliśmy tankowania!
- Pieprzyć tankowanie! - wrzasnął. Wdusił przycisk inter-komu na konsoli łączności i krzyczał do
załogi:
- Pogotowie bojowe! Uzbroić lasery! Ruszać się!
Wiedział jednak, że jest już za późno.
Nic nie mogło powstrzymać lawiny skał opadających na powierzchnię Westy, by ją roztrzaskać.
Pierwsza nie trafiła w budynki, ale uderzyła w pierścień krateru, wyrzucając stru-mień skalistego
gruzu, który rozsypał się obficie po nagiej po-wierzchni. Następna zniszczyła kilka metalowych
schronów, częściowo wkopanych w powierzchnię krateru. Potem opadły kolejne, wzniecając takie
chmury pyłu i odłamków, że Harbin przestał widzieć krater. Chmura pyłu uniosła się i dryfowała,
wiszący całun zniszczenia i śmierci, powoli owijając całąaste-roidę, prawie sięgając ich statku.
Harbin podświadomie ocze-kiwał, że będzie miała kształt grzyba, jak bomby atomowe na Ziemi.
Tymczasem chmura po prostu rosła i ciemniała, jakby żywiła się jądrem asteroidy. Harbin
uświadomił sobie, że bę-dzie wisieć nad asteroidą całymi dniami, a może tygodniami, jak mroczny
całun śmierci.
Gdy Shanidar opuścił orbitę, frachtowiec już dawno znikł w przestrzeni. Przeklęta chmura pyłu
zakłóciła pracę radarów Harbina i uniemożliwiła skanowanie na duże odległości.
47
- Co zrobił? - wrzasnął Martin Humphries.
- Zniszczył bazą na Weście - powtórzyła Dianę Verwoerd. - Zginęły wszystkie pięćdziesiąt dwie
osoby, które były na po-wierzchni.
Humphries opadł na fotel. Rozmawiał właśnie przez telefon, negocjując transakcję sprzedaży
bogatej żelazowo-niklowej rudy rządowi Chin, kiedy Dianę wpadła do jego biura z zaciśniętymi
ustami i pobladłą w szoku twarzą. Widząc wyraz jej twarzy, Humphries jak najuprzejmiej
przekazał chińskiego negocjatora jednemu ze swoich podwładnych w Pekinie, po czym przerwał
połączenie i zapytał, co się stało.
- Zniszczył całą bazę? - spytał zduszonym głosem. - Jeden z naszych statków na orbicie Westy
został ogar-nięty chmurą pyłu i...
- Jaką chmurą pyłu? - dopytywał się z rozdrażnieniem Humphries.
Verwoerd opadła na jedno z krzeseł przed biurkiem i opowie-działa wszystko, co wiedziała o ataku
Fuchsa. Humphries nigdy nie wyglądał na tak załamanego i poruszonego. Wyraźnie przejął się. -
Zabił pięćdziesięciu dwóch ludzi - mruknęła, jakby do siebie. - A załoga statku, który wpadł w
chmurę pyłu... zmarły cztery osoby, kiedy nastąpiła awaria systemów podtrzymywania życia.
Humphries uspokoił się, po czym spytał:
- A Fuchs uciekł?
- Tak - odparła. - Harbin próbował go ścigać, ale miał za mało paliwa. Musiał zawrócić.
- Więc on nadal grasuje w Pasie, knując dalsze draństwa. - Draństwa? - spojrzała na niego dziwnie.
- To jest coś więcej niż draństwo, Martin. To jest masakra. Skinął głową i niemal się uśmiechnął.
- Właśnie. Otóż to. To była celowa masakra.
- Masz minę, jakbyś był z tego zadowolony.
- Możemy obrócić wszystko na naszą korzyść - oświad-czył Humphries.
-A niby jak...
- Skalne szczury pomagają Fuchsowi, zaopatrując go w paliwo i żywność, przekazując informacje
o planach naszych statków i punktach docelowych.
- Tak - odparła. - To oczywiste.
- Ktoś powiedział mu o bazie na Weście.
- To fakt - powtórzyła Verwoerd.
- A teraz zabił kilkudziesięciu swoich ludzi. Robotników budowlanych. Prawda?
Wzięła głęboki oddech i wyprostowała się na krześle.
- Rozumiem. Sądzisz, że zwrócą się przeciwko niemu.
- Otóż to.
- A jeśli zwrócą się przeciwko tobie? - spytała Verwoerd. -Jeśli uznają, że praca dla HSS jest zbyt
niebezpieczna, bez względu na to, ile byś chciał im zapłacić?
- Wtedy zagramy naszą atutową kartą - rzekł Humphries. - Stavenger węszy wokół możliwości
zorganizowania konferen-cji pokojowej. Wygląda na to, że światowy rząd wtyka nos w całą
sytuację i Stavenger chce ich odstraszyć. - Konferencję pokojową?
- Humphries Space Systems, Astro, Selene... nawet rząd światowy wysłałby swego przedstawiciela.
Podzielić Pas Aste-roid czysto i sprawnie, koniec z wojną.
- A kto będzie reprezentował skalne szczury?
Zaśmiał się.
- A komu oni są potrzebni? Konferencja będzie tylko dla głównych graczy. Dużych chłopców.
- Ale przecież to o nich chodzi - zaprotestowała Verwoerd. - Nie możesz podzielić Pasa Asteroid
między Astro i HSS, nie biorąc ich pod uwagę.
Humphries potrząsnął głową.
- Nie rozumiesz, o co chodzi w tej historii, Dianę. W dwudziestym wieku była wielka rozróba o
państwo o na-zwie Czechosłowacja. Już nawet nie istnieje. W pewnym jednak momencie Niemcy
chciały je przejąć. Anglia i Francja spo-tkały się z Niemcami w Monachium. I podjęły decyzję o
tym, co zrobić z Czechosłowacją. Czechów przy tym nie było. Nikomu nie byli potrzebni. Duzi
chłopcy podzielili wszystko między sobą.
- A rok później wojna szalała już w całej Europie - odparo-wała Verwoerd. - Znam historię lepiej
niż ci się wydaje. Nie możesz zorganizować konferencji pokojowej i podzielić Pasa bez dopusz-
czenia do tego szczurów skalnych.
- Naprawdę?
- Rzucisz ich wprost w ramiona Fuchsa!
Humphries skrzywił się.
- Tak sądzisz?
- Oczywiście.
- Hm. O tym nie pomyślałem. Może masz rację.
Verwoerd lekko pochyliła się w jego stronę.
- Jeśli weźmiesz pod uwagę skalne szczury, będziesz mu-siał ich zmusić, żeby wysłali swojego
przedstawiciela na konfe-rencję.
- Przez co staną się współwinnymi zbrodni, a jedynym outsiderem, który będzie przeciwko
ugodzie, będzie Fuchs. - Zgadza się! Będzie odizolowany - rzekła Verwoerd.
- Naprawdę sam. Będzie musiał się poddać. Nikt mu nie pomoże. Humphries zaplótł ręce nad
głową i rozsiadł się w swoim wielkim, wygodnym fotelu.
- I będzie musiał stawić się na rozprawie o zabicie ludzi na Weście. Podoba mi się to!
48
Ku swojemu wielkiemu zdumieniu, George Ambrose został wybrany „burmistrzem” Ceres.
Oficjalnie jego stanowisko nazywało się Główny Administrator. Wybory odbyły się, gdy tylko
obywatele Ceres niechętnie przyznali, że potrzebują jakiejś formy rządu, choćby po to, by ktoś ich
reprezentował w związku z rosnącym chaosem, który zmieniał Pas w strefę wojny. Atak Fuchsa na
bazę na Weście był kroplą, któ-ra przepełniła czarę; zginęło ponad pięćdziesięciu obywateli Ceres.
Amanda próbowała dystansować się od szaleńczych akcji swojego męża, próbując wprowadzać na
Ceres prawo i porzą-dek. Pracowała niezmordowanie nad stworzeniem rządu, miesią-cami
przeszukując bazy danych, by znaleźć organizacje rządo-we, które mogłyby zaspokoić potrzeby
skalnych szczurów. Kie-dy już przedstawiła propozycję konstytucji, szczury rozbiły ją w pył i
porwały na kawałki. Pozbierała strzępy i przedstawiła nowy dokument, który uwzględniał
większość skarg. Opór był wielki, w końcu jednak zatwierdzono w głosowaniu utworzenie nowe-
go rządu - dopóki nie nakładał na poszukiwaczy żadnych bez-pośrednich podatków.
Znalezienie chętnych do pracy w rządzie było dość łatwe:
na Ceres było sporo urzędników i kierowników technicznych, którzy mogli sobie poradzić z takimi
zadaniami. Wielu z nich zachwyci-ła perspektywa otrzymywania regularnej pensji, choć Amanda
upewniła się, że każdy biurokrata będzie musiał przejść coroczną ostrą ocenę, by utrzymać się na
stanowisku.
Potem przyszły wybory rady rządu. Ze stałych mieszkań-ców Ceres komputer wybrał losowo
siedem osób. Tego zaszczytu nie wolno było odrzucić. Podobnie jak i odpowiedzialności. W
komputerowej loterii Amanda nie została wybrana, co ją roz-czarowało. Natomiast wybrano
George’a, co jego rozczarowało jeszcze bardziej.
Podczas pierwszego spotkania rady rządu George został wybrany szefem, choć głośno
protestował.- Pieprzę to, nie będę się golił- zagroził.
- Nic nie szkodzi, George - rzekła jedna z młodych kobiet w radzie. - Ale może zacząłbyś się
grzeczniej wyrażać? I tak Wielki George Ambrose został, mimo oporów, wybra-ny „burmistrzem”
skalnych szczurów, ich przedstawicielem na konferencję, która miała odbyć się w Selene, gdzie
kiedyś żył jako wygnaniec i drobny złodziejaszek.
- Sam nie jadę - uparł się. - Potrzebne mi wsparcie. Rada rządu zdecydowała, że mogą sobie
pozwolić na wy-słanie z George’em dwóch asystentów. Pierwszą prawdziwą de-cyzją nowo
wybranego Głównego Administratora Ceres był wybór ludzi, którzy z nim polecą. Pierwszy wybór
był łatwy: doktor Kris Cardenas.
Gdy rozmyślał, kto mógłby być drugim kandydatem, Aman-da zaskoczyła go, zgłaszając się na
ochotnika. Wpadła do jego biura - którym tak naprawdę była jego prywatna kwatera - i
oświadczyła, że chce być w ekipie lecącej na Ceres.
- Ty? - wypalił George. - A dlaczego?
Amanda starała się unikać jego wzroku.
- Zrobiłam dla utworzenia tego rządu tyle samo, co wszy-
scy, może więcej. 1 zasłużyłam na to.
- To nie będą wakacje - ostrzegł George.
- Wiem.
Podsunął jej najlepsze krzesło, ale potrząsnęła głową i na-dal stała pośrodku jego jednopokojowej
rezydencji. Była spo-kojna, ale zdeterminowana. Ale tu bałagan, pomyślał George. Łóżko nie
zaścielone, talerze w zlewie. Amanda jednak stała i patrzyła w pustkę, jakby widziała coś zupełnie
innego. - W Selene jest Humphries - rzekł.
Amanda skinęła głową, a na jej twarzy nie malowały się żadne uczucia, jakby bała sieje okazywać.
- Lars nie chciałby, żebyś leciała.
- Wiem - odparła prawie szeptem. - Przemyślałam wszyst-ko, George. Muszę lecieć z tobą. Ale nie
chcę, żeby Lars się o tym dowiedział. Nie mów mu.
Drapiąc się po brodzie i zastanawiając, co właściwie chcia-ła powiedzieć, George spytał:
- Jak miałbym mu powiedzieć? Jak nie dowie się od ciebie, to od nikogo.
- Muszę z tobą lecieć, George - rzekła Amanda błagalnym tonem. - Nie rozumiesz? Muszę zrobić
wszystko, żeby ta wojna się skończyła. Uratować Larsa, zanim go znajdą i zabiją! George pokiwał
głową i wreszcie zrozumiał.
- Dobrze, Amando. Lecisz z nami. Będzie mi bardzo miło. - Dziękuję, George - rzekła,
uśmiechając się po raz pierw-szy. Ale w tym uśmiechu nie było szczęścia.
Amanda biła się z myślami przez dwa dni, zanim poprosiła George’a, by zabrał ją do Selene.
Wiedziała, że Lars nie byłby zadowolony, widząc ją tak blisko Humphriesa, zwłaszcza wtedy, gdy
sam nie mógłby jej chronić. Amanda nie bała się już Hum-phriesa; czuła, że sobie poradzi. Martin
mnie nie skrzywdzi, powtarzała sobie. Poza tym, George i Kris posłużą za przyzwoit-ki.
Martwiła ją reakcja Larsa. Byłby stanowczo przeciwny jej podróży do Selene, terytorium
Humphriesa. Amanda jednak zde-cydowała, że poleci, po dwóch dniach wewnętrznej walki. Nie
mówiąc nic Larsowi.
Nad zrujnowaną bazą na Weście spotkały się dwadzieścia dwa statki. Chmura pyłu, która została
po ataku Larsa, w końcu opadła, ale Harbin nie dostrzegł żadnych śladów bazy; nawet krater, na
dnie którego się znajdowała, nie był już widoczny. Otaczało go kilka nowych zazębiających się
kraterów, świeżych, o wyraź-nych brzegach, jak nowe, okrągłe blizny na ciemnej powierzchni
asteroidy.
Stojąc na mostku Shanidara Dorik Harbin rozważał swoją pozycję nie bez ironii. Człowiek, który
tak cenił sobie samotność, który nigdy nie chciał od nikogo zależeć, dowodził teraz całą flotyllą
statków kosmicznych: myśliwców, tankowców, nawet sond szpie-gowskich, które rozproszyły się
po Pasie, szukając jednej, nie-skończenie małej drobiny pośród mrocznej pustki - Larsa Fuch-sa.
Choć wolał pracować sam, Harbin musiał przyznać, że nie zdołałby znaleźć Fuchsa sam. Pas był za
duży, zwierzyna za sprytna. I oczywiście Fuchsowi pomagały w tajemnicy inne skalne szczury,
które dostarczały mu paliwa, żywności i informacji, bo w duchu popierały tę wojnę jednego
człowieka przeciwko Humphries Space Systems. Fuchsowi prawdopodobnie pomagała także Astro
Cor-poration; nie było na to jednak żadnych dowodów; Harbin wie-dział, że Astro nie da się
udowodnić, że wspiera renegata w jakiś bardziej konkretny sposób niż przesyłanie gratulacji po
skutecznych atakach.
Sam Humphries był pewien, że za sukcesem Fuchsa stoi Astro. Dianę powiedziała Harbinowi, że
Humphries szalał z wściekłości i chciał wydać choćby ostatni grosz na wyśledzenie i wyelimino-
wanie Fuchsa, raz na zawsze. Skutkiem tych pomysłów była wielka armada: koszt jej utrzymania
był zupełnie nieproporcjonalny do krzywd, jakie wyrządził Humphriesowi Fuchs, ale Humphries
chciał znisz-czyć Fuchsa bez względu na koszty, tak mówiła Dianę. Dianę. Harbin przyznał
trzeźwo, że stała się częścią jego życia. Uzależniłem się od niej, uświadomił sobie. Mimo dzielącej
ich odległości chroniła go przed spowodowanym frustracją gniewem Humphriesa. To ona go
przekonała, żeby oddał Harbinowi do-wództwo nad zmasowaną kampanią przeciwko Fuchsowi.
Tylko ona będzie na niego czekać, gdy wróci ze zwłokami Fuchsa. Cóż, rozmyślał przyglądając
się ekranom ukazującym rozmiesz-czenie pozostałych statków, teraz mam narzędzia niezbędne do
skończenia roboty. To tylko kwestia czasu.
Sondy szpiegowskie były już w drodze i przeczesywały Pas swoimi czujnikami. Harbin wydał
rozkazy flocie i polowanie się zaczęło.
Na twarzy zasiadającego do stołu w jadalni Martina Hum-phriesa malowało się samozadowolenie.
Drugą osobą przy stole była Dianę Verwoerd, siedząca tuż po jego prawej stronie. - Przepraszam,
że spóźniam się na lunch - rzekł Humph-ries, kiwając na służącego, by ten nalał wino. -
Rozmawiałem przez telefon z Dougiem Stavengerem.
Verwoerd wiedziała, że jej szef oczekuje po niej pytania o temat rozmowy, ale nie odezwała się.
- Udało mu się - oświadczył wreszcie Humphries, nieco rozdrażniony. - Stavenger przepchnął
sprawę. Konferencja po-kojowa odbędzie się w Selene. Rząd światowy zgodził się przy-słać
swojego człowieka numer dwa, Williego Dieterlinga. Dianę udała, że to nazwisko zrobiło na niej
wrażenie. - Człowieka, który negocjował ugodę na Bliskim Wscho-dzie?
- Właśnie jego - przytaknął Huinphries.
- A skalne szczury przyślą jakiegoś przedstawiciela? - Trzy osoby. Tego wielkiego Australijczyka
i dwóch asy-stentów.
- Kto będzie reprezentował Astro?
- Zapewne Pancho - rzekł lekkim tonem. - Wyrosła na bardzo
wpływową osobę w zarządzie.
- Może być ciekawie - odparła Verwoerd.
- Może być - zgodził się Humphries. - Powinno. Lars Fuchs spochmurniał. Yves St Clair był
jednym z jego najstarszych i najbardziej zaufanych przyjaciół. Fuchs znał tego Kanadyjczyka z
Quebecu jeszcze z czasów studenckich w Szwaj-carii. A teraz St Clair uparcie odmawiał udzielenia
mu pomo-cy.
- Potrzebuję paliwa - rzekł Fuchs. - Bez tego już nie żyję. Dwaj mężczyźni stali w ciasnej mesie
Nantihisa, Fuchs wydał polecenie, by zostawiono go sam na sam z przyjacielem. St Cla-ire stał
obok wielkiej zamrażarki, z ramionami założonymi na piersi. Na studiach był smukły i przystojny,
z malutkim, cienkim jak ołówek wąsikiem; potrafił pięknie gadać przy kobietach, mimo kiepskie-
go akcentu. W tych czasach ubierał się zgodnie z najnowszą modą; przyjaciele żartowali, że rujnuje
swoją rodzinę wydatkami na ubrania. Przez kilka lat prowadzenia poszukiwań w Pasie roztył się
jed-nak. Teraz wyglądał jak burżuazyjny sklepikarz w średnim wie-ku, a luźny, starannie
udrapowany błękitny sweter miał masko-wać coraz większy obwód w talii.
- Lars - oznajmił St Claire - to niemożliwe. Nawet tobie, staremu przyjacielowi, nie mogę oddać
paliwa. Nie mam go na-wet na tyle, żeby wrócić na Ceres.
Fuchs, jak zwykle w czarnym pulowerze i workowatych spodniach, wziął głęboki oddech zanim
odpowiedział. - Różnica polega na tym - rzekł - że ty możesz wysłać prośbę o pomoc i przyleci
tankowiec. Ja nie.
- Tak, tankowiec przyleci. A wiesz, ile to kosztuje?
- Mówisz o pieniądzach, a ja o swoim życiu.
St Clair wzruszył ramionami.
Od ataku na Westę Fuchs egzystował dzięki wyłudzaniu paliwa i zaopatrzenia od zaprzyjaźnionych
poszukiwaczy i in-nych statków podróżujących po Pasie. Część dzieliła się chętnie, większość
jednak robiła to dopiero po długich przekonywa-niach. Amanda regularnie przesyłała mu plan
lotów poszuki-waczy, górników, tankowców i statków dostawczych, odlatu-jących z Ceres. Fuchs
zamontował przekaźniki na kilku nie-wielkich asteroidach, wysyłając numery identyfikacyjne
Aman-dzie w skompresowanych wiadomościach, a następnie odbie-rał wiadomości, gdy znów
przelatywał koło którejś skały. Przy-pominało to zawiłą grę w szachy, przemieszczanie przekaźni-
ków, zanim ludzie Humphriesaje namierzą i użyją jako przy-nęty.
Statki Humphriesa były teraz uzbrojone i rzadko latały same. Atakowanie ich było coraz bardziej
niebezpieczne. Czasem Fuchs konfiskował zapasy i paliwo tankowcom i frachtowcom Astro.
Kapitanowie zawsze wtedy się skarżyli i protestowali, ale Pan-cho wydała im polecenie, żeby nie
stawiali oporu. Koszty tych „kradzieży” w księgach Astro były mikroskopijne. Mimo wszystko
Lars był niemile zaskoczony, że nawet sta-ry przyjaciel jest tak uparty.
Próbując trzymać nerwy na wodzy, rzekł pojednawczym to-nem:
- Yves, dla mnie to jest naprawdę kwestia życia i śmierci. - Nie mów tak - rzekł St Clair machając
rękami. - Wcale nie musisz...
- Walczę za was - rzekł Fuchs. - Usiłuję powstrzymać Humphriesa przed uczynieniem z was
swoich wasali. St Clair uniósł brew.
- Ach, Lars, mon vieux. W tej walce zabiłeś kilku moich przyjaciół. Naszych przyjaciół, Lars.
- To się musiało zdarzyć.
- To byli robotnicy budowlani. Nie zrobili nikomu krzyw-dy.
- Pracowali dla Humphriesa.
- Nie dałeś im szansy. Zamordowałeś ich bezjitości. - To wojna - warknął Lars. - Na wojnie są
ofiary. Nic się na to nie poradzi.
- Oni nie walczyli w żadnej wojnie - odparł zapalczywie St Clair. - Ja też nie walczę. Walczysz
tylko ty i jest to twoja pry-watna wojna.
Fuchs patrzył na niego.
- Nie rozumiesz, że robię to dla ciebie? Dla wszystkich skalnych szczurów?
- Pff. Niedługo wszystko się skończy. Nie ma sensu cią-gnąć tej... wendetty między tobą a
Humphriesem. - Wendetty? Sądzisz, że to właśnie robię?
St Clair wziął głęboki oddech i przemówił spokojnie. - Lars, to koniec. Konferencja w Selene
położy kres wal-kom.
- Konferencja? - Fuchs zamrugał ze zdumienia. - Jaka kon-ferencja?
Brwi przyjaciela powędrowały w górę.
- Nie słyszałeś? Humphries i Astro spotykają się w Selene, żeby omówić rozbieżności. Konferencja
pokojowa. - W Selene?
- Oczywiście. Zorganizował to sam Stavenger. Rząd świa-towy wysyła Williego Dieterlinga.
Twoja żona też tam będzie, z przedstawicielami z Ceres.
Fuchs miał wrażenie, jakby go przeszył prąd elektryczny.
- Amanda chce lecieć do Selene?
- Już tam leci, z Wielkim George’em i doktor Cardenas. Nie wiedziałeś o tym?
Amanda leci do Selene, kołatało mu się po głowie. Do Hum-phriesa.
Długą chwilę zajęło mu ponowne skupienie uwagi na St Clairze, który nadal stał obok niego w
mesie, z roztargnionym uśmiesz-kiem na ustach.
- Nie wiedziałeś? - powtórzył St Clair. - Nie powiedziała ci? - Biorę potrzebne mi paliwo - rzekł
Fuchs złowieszczym szeptem. - Możesz wezwać tankowiec, jak odlecę. - Okradniesz mnie?
- Tak - przytaknął Fuchs. - Dzięki temu będziesz mógł zgłosić szkodę ubezpieczycielowi. Jesteś
ubezpieczony od kradzieży, nie?
Dossier: Joyce Takamine
Życie na Księżycu podobało się Joyce. Mieszkała sama; oczywiście, nie żyła w celibacie, ale nie
wiązała się z nikim. Osiągnęła większość rzeczy, o których marzyła, po tych wszystkich latach
trudnej młodości.
Była teraz dojrzałą kobietą, smukłą, wysportowaną, silną po wielu latach fizycznej pracy,
wytrenowaną we wspinaniu się po drabinie życia, na każdy szczebel, do którego mogła sięgnąć.
Teraz była w Selene, miała dobrze płatną pracę, bezpieczną ścieżkę zawodową; czuła, że po raz
pierwszy może się zrelaksować i korzystać z życia.
Tylko że bardzo szybko jej się to znudziło.
Życie stało się zbyt przewidywalne, zbyt rutynowe. Zbyt bezpieczne, jak to sobie wreszcie
uświadomiła. Nie było w tym żadnego wyzwania. Biuro mogę prowadzić z zamkniętymi ocza-mi.
Widuję wciąż tych samych ludzi. Selene jest jak małe mia-steczko. Bezpieczne. Wygodne. Nudne.
Przeniosła się więc do oddziału Humphriesa na Ceres i ku przerażeniu jej opiekuna, poleciała do
Pasa.
Ceres była jeszcze mniejsza niż Selene, brudna, zatłoczona, czasem niebezpieczna. Joyce ją
pokochała. Cały czas przylaty-wali i odlatywali nowi ludzie. Pub był bałaganiarski i mało ele-
gancki. Widziała, jak Lars Fuchs zabił tam człowieka, wbił śru-bokręt w jego pierś jak rycerz
staroświecką włócznię. Ten facet przyznał się do zabicia Nilesa Ripleya, a tego wieczoru w barze
próbował zastrzelić Fuchsa.
Była członkiem trybunału, który uniewinnił Fuchsa, a kiedy ludzie na Ceres w końcu zaczęli
formować jakiś rząd, Joyce Ta-kamine była jedną z wylosowanych, którzy sformowali pierwszą
radę rządową. Wtedy po raz pierwszy udało jej się coś wygrać.
49
Humphries wydał w swojej willi przyjęcie dla delegatów konferencji pokojowej. Nie było to jakieś
duże ani kosztowne przyjęcie; skromne spotkanie garstki ludzi, którzy następnego dnia mieli
spotkać się w wieżowcu biurowym Selene na Grand Plaża.
Pancho Lane przybyła pierwsza. Humphries przywitał ją w obszernym salonie swojego domu, z
Dianę Vcrwoerd u boku. Dianę włożyła sięgającą ziemi, dopasowaną srebrzystą sukien-kę, z
dekoltem sięgającym prawie do pasa. Pancho wybrała kok-tajlową sukienkę w kolorze lawendy, z
wielkimi miedzianymi kol-czykami w kształcie pierścieni i miedziane pierścienie na szyi i
nadgarstkach.
Humphries miał na sobie pozbawioną kołnierzyka marynar-kę koloru burgunda włożoną na czarny
jak kosmos golf i spodnie barwy węgla. Uśmiechnął się do siebie. Pancho dużo się nauczyła przez
lata spędzone w zarządzie Astro, ale nadal była na tyle nieokrzesana, żeby pojawić się dokładnie na
czas, zamiast spóź-nić się jak wszyscy.
Niedługo zaczęli przybywać pozostali goście i służący Hum-phriesa wprowadzali ich do wystawnie
urządzonego salonu. Willi Dieterling przyszedł z dwoma młodzieńcami u boku; przedstawił ich
Humphriesowi jako swoich bratanków.
- Gratuluję panu skutecznego rozwiązania kryzysu na Bli-skim Wschodzie - rzekł Humphries.
Dieterling uśmiechnął się skromnie i dotknął swojej przy-strzyżonej, szarej brody jednym palcem.
- Nie mogę sobie przypisywać wszystkich zasług - powie-dział cicho. - Obu stronom skończyła się
amunicja. Moje głów-ne osiągnięcie polegało na zmuszeniu handlarzy bronią, żeby przestali im ją
sprzedawać.
Wszyscy uprzejmie się zaśmiali.
- Morze Śródziemne zagrażało Izraelowi - mówił dalej Die-terling - a Tygrys i Eufrat zalewały
Irak, więc obie strony były gotowe współpracować.
- A mimo to - rzekł Humphries, gdy kelner wniósł smukłe kieliszki z szampanem - pana
osiągnięcie to coś... Zamilkł i spojrzał za Dieterlingiem. Wszyscy skierowali wzrok w stronę
drzwi. Stał tam Wielki George Ambrose, z kędzierzawą rudą czupryną i widać było, że w
dopasowanej eleganckiej marynarce czuje się bardzo niezręcznie. U jednego boku miał Kris
Cardenas, która pojawiła się w Selene po raz pierwszy od ponad sześciu lat. U drugiego - Amandę,
w prostej białej sukience bez rękawów, pod-kreślonej prostym naszyjnikiem i bransoletą ze złotych
ogniw. Humphries porzucił Dieterlinga i pozostałych i podbiegł do Amandy.
Poczuł, że zaschło mu w ustach. Musiał przełknąć ślinę, nim wykrztusił:
- Witaj, Amando.
- Witaj, Martinie - odparła bez cienia uśmiechu. Poczuł się jak zakłopotany uczeń. Nie wiedział, co
powie-dzieć.
Uratowała go Pancho.
- Cześć, Mandy - rzekła radośnie, podchodząc do nich.
- Jak miło cię zobaczyć.
Humphries poczuł coś na kształt wdzięczności, gdy Pancho przedstawiła Amandę, Cardenas i
Wielkiego George’a Dieterlin-gowi i jego bratankom. Wtedy przybył Doug Stavenger z żoną jako
ostatni goście.
Goście popijali szampana i plotkowali, a Humphries przy-wołał jednego z kelnerów i kazał mu
zmienić rozmieszczenie go-ści przy stole. Chciał, żeby Amanda usiadła po jego prawej stronie.
Dwie minuty później podszedł kamerdyner i szepnął mu do ucha:
- Proszę pana, doktor Dieterling ma siedzieć po pańskiej prawej stronie. Protokół dyplomatyczny...
- Pieprzyć protokół! - syknął Humphries. - Zmienić układ gości i to natychmiast.
Kamerdyner wyglądał na zaalarmowanego. Podeszła Verwoerd:
- Ja się tym zajmę.
Humphries skinął do niej, po czym ona i kamerdyner wyszli do jadalni. Humphries zwrócił się
znów do Amandy. Miał wraże-nie, że promieniuje światłem, jak bogini wśród otaczających ją
rozgadanych śmiertelników.
Kolacja rozwijała się wolno i leniwie. Humphries był pewien, że przy stole toczą się wyrafinowane
rozmowy, o dużej wadze, co było sprzyjające bliższemu poznaniu się delegatów przed ju-trzejszym
spotkaniem. Wybuchy śmiechu świadczyły o tym, że nastrój jest wesoły. Humphries jednak nie
słyszał ani słowa. Widział tylko Amandę. Uśmiechała się, ale nie do niego. Plotkowała z
Dieterlingiem, który siedział obok niej, i ze Stavengerem, usa-dowionym naprzeciwko. Do
Humphriesa prawie się nie odzywa-ła, on też nie wiedział, co jej powiedzieć, zwłaszcza przy tych
wszystkich ludziach dookoła.
Po obiedzie podano drinki w bibliotece połączonej z barem. Gdy na zabytkowym zegarze wybiła
północ, goście zaczęli się żegnać. Amanda wyszła z Cardenas i Wielkim George’em. Pan-cho
została, aż wszyscy wyszli.
- Pierwsza przyszłam i ostatnia wyjdę - rzekła w końcu, odstawiając szklankę na bar. - Nigdy nie
lubiłam niczego prze-gapiać.
Humphries pozwolił Verwoerd odprowadzić Pancho do drzwi.
Potem podszedł do baru i nalał sobie whisky bez lodu. Wróciła Verwoerd, z lekkim uśmiechem na
jej pełnych war-gach.
- W rzeczywistości jest jeszcze piękniejsza niż na ekranie.
- Ożenię się z nią - oświadczył Humphries.
Verwoerd zaśmiała się.
- Najpierw musisz znaleźć na tyle odwagi, żeby się do niej odezwać.
Rozzłościło go to.
- Za dużo ludzi dookoła. Nie potrafiłbym powiedzieć jej nic ważnego w takim tłumie.
Nadal uśmiechając się złośliwie, Verwoerd zauważyła:
- Ona też nie miała ci za wiele do powiedzenia.
- To się zmieni. Zadbam o to.
Sięgając po opróżnionego do połowy drinka, Verwoerd oznajmiła:
- Zauważyłam, że ta druga kobieta też nie mówiła za wiele.
- Doktor Cardenas?
-Tak.
- Cóż, kiedyś, w przeszłości, zdarzyło nam się... poróżnić.
Kiedy jeszcze mieszkała w Selene.
- To ona prowadziła laboratorium nanotechnologiczne, praw-da?
-Tak.
Kris Cardenas została usunięta ze swojego laboratorium z powodu sprawy Humphriesa. Był
pewien, że Verwoerd o wszystkim wiedziała; koci uśmiech na jej twarzy podpowiadał mu, że istot-
nie tak jest, i że jego asystentce patrzenie na jego zakłopotanie sprawia przyjemność. Podobnie jak
jego niemożność porozma-wiania z Amandą. Jej sprawia przyjemność patrzenie, jak na mnie działa
obecność kobiety, którą kocham, złościł się w duchu. - Ciekawe, co będą mieli jutro do
powiedzenia - zastana-wiała się Verwoerd. - I czy w ogóle.
- Jutro?
-Na konferencji.
- Ach, tak. Na konferencji.
- Nie mogę się doczekać.
- Ciebie tam nie będzie.
Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia na ułamek sekundy, szybko jednak odzyskała panowanie nad
sobą.
- Nie będzie mnie na konferencji? A to dlaczego? - Bo będziesz w laboratorium medycznym. Jutro
wszczepią ci mojego klona.
Opanowanie Verwoerd znikło w jednej chwili.
- Teraz? Masz zamiar zrobić to teraz, w czasie konferencji i w ogóle...?
On tymczasem już podjął decyzję, do której przyczyniła się wyższość, malująca się na jej twarzy.
Najwyższy czas pokazać jej, kto tu rządzi. Niech do niej dotrze, że ma wobec mnie pewne
zobowiązania.
- Tak - rzekł Humphries, a jej przerażenie i zmieszanie spra-wiło mu widoczną przyjemność. - Ja
ożenię się z Amandą, a ty urodzisz moje dziecko.
50
Więc wszystko do tego się sprowadza, dumał Harbin, gdy odczytał wiadomość. Cały ten wysiłek,
manewry, statki, zabija-nie - a wszystko załatwił jeden akt zdrady.
Siedział w swojej prywatnej kajucie i patrzył na ekran. Jakiś łajdak, który kiedyś pracował dla
Fuchsa, sprzedał go. Za śmiesznie małą kwotę włamał się do komputera żony Fuchsa i dowiedział
się, gdzie Fuchs porozstawiał przekaźniki. Małe elektrooptycz-ne urządzenia były dla Fuchsa linią
życia, stąd brał informacje o tym, gdzie i kiedy znajdzie statki, na które polował. Harbin
uśmiechnął się powściągliwie, ale w tym uśmiechu nie było radości. Uruchomił połączenie ze
swoimi statkami i zaczął rozsyłać je do asteroid, na których znajdowały się przekaźniki Fuchsa.
Prędzej czy później pojawi się przy jednej z tych skał, żeby odebrać najnowsze wiadomości
szpiegowskie od swojej żony. Kiedy to zrobi, będą na niego czekały trzy albo cztery statki
Harbina. Harbin miał nadzieję, że Fuchs pojawi się przy asteroidzie, przy której będzie na niego
czekał on sam.
Dobrze będzie dokończyć ten spór osobiście, powiedział sobie w duchu. Kiedy już wszystko się
skończy, będę tak bogaty, że będę mógł przejść na emeryturę. Z Dianę u boku. Dianę Verwoerd
spędziła bezsenną noc martwiąc się próbą, jaka ją czekała. Urodzę dziecko Martina, choć wcale
mnie nie zapłodni. Zostanę matką-dziewicą. No, prawie. Śmieszność całej sytuacji wcale nie
odegnała strachów. Nie mogąc spać, usiadła przy komputerze i zaczęła wyszukiwać wszelkie
informacje o klonowaniu ssaków: owiec, świń, małp - ludzi. Większość krajów na Ziemi
zabraniała klonowania ludzi. Ultra-konserwatywne organizacje religijne, jak Nowa Moralność i
Miecz Islamu więziły i mordowały naukowców, którzy prowadzili bada-nia nad klonowaniem. A
jednak istniały laboratoria, prywatne placówki, chronione przez bogaczy, gdzie dokonywano takich
eksperymentów. Większość prób klonowania była nieudana. U kobiet, które miały szczęście,
często następowało samoistne poronienie. Te, które go nie miały, umierały przy porodzie albo
rodziły martwe dzieci.
Moje szansę na urodzenie Martinowi zdrowego syna są jak jeden do stu. Moje szansę na śmierć są
jeszcze większe. Zadrżała, ale wiedziała, że musi przez to przejść. Bycie matką syna Martina
Humphriesa było warte ryzyka. Dostanę za to sta-nowisko w zarządzie. Z Dorikiem u boku mogę
osiągnąć wszyst-ko.
Humphries obudził się rankiem i uśmiechnął radośnie: wszystko tak ładnie się układa, powiedział
sobie w duchu, wstał i poczła-pał do swojej wyłożonej kafelkami łazienki. Amanda przyleciała tu
bez męża. Zanim konferencja się skończy, Fuchs będzie cał-kowicie odcięty od niej i od
wszystkich poszukiwaczy. Będę mógł jej pokazać, jakie może mieć życie ze mną.
Lustro nad umywalką odbijało jego obrzmiałą, nieogoloną twarz o zamglonych oczach. Czy ona
będzie chciała ze mną być, zastanawiał się. Mogę dać jej wszystko, o czym kobieta może tylko
marzyć. Ale czy znowu mnie nie odrzuci? Czy zostanie z Fuchsem?
Jeśli Fuchs zginie, nie będzie miała wyboru, pomyślał. To będzie koniec współzawodnictwa.
Ręce mu drżały, gdy sięgał po elektryczną szczoteczkę do zębów. Krzywiąc się na myśl o swojej
słabości, Humphries otworzył apteczkę i zaczął grzebać wśród fiolek ustawionych tam w alfa-
betycznym porządku. Lekarstwo na każdą przypadłość, pomy-ślał. Większość stanowiły
rozrywkowe narkotyki, przygotowa-ne przez sprytnych naukowców na jego pensji. Potrzebuję cze-
goś uspokajającego, uświadomił sobie. Czegoś, co pozwoli przeżyć mi tę konferencję tak, bym nie
stracił panowania nad sobą i Amanda nie zaczęła się mnie bać.
Gdy tak grzebał w apteczce, przed oczami stanęła mu przera-żona, zmartwiona twarz Diane
Verwoerd. Udało mi się doprowadzić do tego, że jej pełen wyższości uśmieszek znikł, pomyślał,
rozko-szując się wspomnieniem jej zaskoczenia i strachu. Próbował sobie bezskutecznie
przypomnieć, ile kobiet nosiło jego klony. Kilka zmarło; jedna urodziła jakąś potworność, która
żyła krócej niż jeden dzień. Diane jest silna, pomyślał. Poradzi sobie. A jeśli nie - trudno, wzruszył
ramionami. Zawsze znajdą się inne chętne.
Znalazł niebieską buteleczkę, której szukał. Tylko jedna, po-wiedział sobie; wystarczy, żebym
jakoś przetrwał to spotkanie. Później będę potrzebował czegoś stymulującego. Ale jeszcze nie
teraz. Nie tak wcześnie rano. Później, kiedy Amanda będzie ze mną. Pancho ubrała się starannie
specjalnie na konferencję: jedwabna pomarańczowa bluzka koloru dyni i spodnie, schludny
wielobarwny żakiet ozdobiony czymś połyskującym. To ważna konferencja, a ja reprezentuję Astro
Corporation, powiedziała sobie. Należy wyglądać jak jeden z ważniejszych graczy. Myślała, że
zjawi się tam jako pierwsza, ale gdy dotarła na miejsce, Doug Stavenger już stał przy wielkim
oknie zajmującym całą ścianę sporej sali, ze zrelaksowanym wyra-zem twarzy, w nieformalnym
swetrze barwy cyranki. - Witaj - rzekł radośnie. Wskazał na stół zastawiony fili-żankami do kawy i
wypiekami cukierniczymi, po czym spytał:
- Jadłaś już śniadanie?
- Chętnie skorzystałabym z kawy - odparła i ruszyła w stronę stołu.
Sala konferencyjna mieściła się w biurach Selene w jednej z bliźniaczych wież, na których opierała
się wielka kopuła Grand Plaża. Patrząc przez okno na Plażę, Pancho dostrzegła pięknie utrzymany
trawnik i kwitnące krzewy, krajobraz znaczyły też drzewa pokryte liśćmi. Był tam też wielki basen
pływacki, zbudowany, by przyciągać turystów i amfiteatr z piękną muszlą z księżyco-wego betonu.
Mało ludzi przechadzało się po skwerze. W base-nie nie pływał nikt.
Stavenger uśmiechnął się.
- Pancho, ty masz zamiar naprawdę dojść do jakiegoś wspól-nego stanowiska z Humphriesem, czy
całe to spotkanie jest zwykłą stratą czasu?
Pancho odwzajemniła uśmiech i wzięła filiżankę, po czym zaczęła nalewać do niej parujący,
czarny napar. - Astro chce wyrazić zgodę na rozsądny podział Pasa. Ni-gdy nie chcieliśmy walki;
to Humphries zaczął cały ten bałagan. Stavenger ściągnął wargi.
- Jak sądzę, wszystko zależy od definicji słowa „rozsądny”. - Posłuchaj - rzekła Pancho - w Pasie
jest wystarczająco dużo surowców, żeby starczyło ich dla wszystkich. Każdy może dostać, ile chce.
Tylko Humphries chce zagarnąć wszystko. - Mówisz o mnie, Pancho?
Odwrócili się i zobaczyli wkraczającego Humphriesa, który wyglądał na zrelaksowanego i
pewnego siebie, w błękitnym for-malnym garniturze.
- Nic, czego nie powiedziałabym ci twarzą w twarz, Humpy, staruszku - odcięła się Pancho.
Humphries uniósł brwi.
- Będę zobowiązany, jeśli w obecności innych delegatów będziesz się do mnie zwracać per „panie
Humphries”. - O, jesteśmy dzisiaj wrażliwi?
- Tak. A w zamian ja powstrzymam się od używania takich określeń, jak „czyścicielka
rynsztoków” i „utytłana smarem mał-pa”.
Stavenger przyłożył rękę do czoła.
- Zapowiada się uroczy poranek.
W rzeczywistości konferencja przebiegła o wiele bardziej gładko, niż się tego obawiał Stavenger.
Przybyli inni delegaci, a Humphries od razu skierował swoją uwagę na Amandę, która uśmiechała
się do niego uprzejmie, ale nie mówiła za wiele. On tymczasem robił wrażenie zupełnie innego
człowieka, gdy żona Fuchsa była w pobliżu: uprzejmy, zatroskany, uczciwie próbują-cy zasłużyć
na jej zainteresowanie, a przynajmniej szacunek. Stavenger ogłosił rozpoczęcie spotkania i
wszyscy zajęli miejsca wokół długiego, lśniącego stołu konferencyjnego. Pan-cho zachowywała się
jak ideał korporacyjnego menedżera, a Humphries zachowywał się przyjaźnie i wykazywał chęć
współ-pracy. Każdy z delegatów wygłosił na początku deklarację o tym, jak to pragnie pokoju w
Pasie Asteroid. Willi Dieterling powie-dział potem kilka słów o tym, jak ważne dla ludzi na Ziemi
są bogactwa naturalne z Pasa.
- Miliony ludzi zostało pozbawionych dachu nad głową albo głoduje; nasze zdolności produkcyjne
zostały tak poważnie nad-werężone; rozpaczliwie potrzebujemy zasobów z Pasa - mówił. - Ta
wojna zakłóca dostawy surowców, których potrzebujemy, by odzyskać siły po klimatycznej
katastrofie, która rzuciła cywi-lizację na kolana.
- Ludzie w Selene są gotowi udzielić wszelkiej pomocy - oświadczył Stavenger. - Na Księżycu
mamy potencjał produk-cyjny i możemy pomóc w zbudowaniu fabryk i elektrowni na orbicie
okołoziemskiej.
Oficjalne oświadczenia zakończył Wielki George. - Wszyscy dążymy do pokoju i braterstwa -
zaczął - ale bolesna prawda jest taka, że ludzie w Pasie mordują się bezlitośnie. - Rząd światowy
jest gotów przysłać Korpus Pokoju - wtrącił od razu Dieterling. - W ten sposób możemy wam
pomóc utrzy-mać porządek w Pasie.
- Nie, dziękujemy! - warknął George. - Potrafimy utrzymać porządek sami, jeśli tylko - tu zwrócił
się w stronę Humphriesa - korporacje przestaną nam podsyłać płatnych morderców. - Korporacje,
w liczbie mnogiej? - spytała Pancho. - Astro nie przysyła do Pasa morderców.
- Ale swój transport ciamajd przysłaliście - zaoponował.
- Żeby chronić naszą własność!
Humphries wykonał uspokajający gest obydwoma rękami. - Zakładam, że oboje państwo mają na
myśli działania pod-jęte przez Humphries Space Systems.
- Tak jest, psiakrew - mruknął George.
Czując na sobie wzrok wszystkich obecnych, Humphries rzekł spokojnie:
- To absolutna prawda, że niektórzy z moich ludzi wysła-nych na Ceres okazali się... hmm...
osobami niewychowanymi. - Mordercami - mruknął George.
- To prawda, że jeden z tych ludzi dopuścił się morderstwa - przyznał Humphries. - Ale działał
wyłącznie w swoim imieniu. I został za to szybko i przykładnie ukarany.
- Rozumiem, że przez Larsa Fuchsa - rzekł Dieterling.
Humphries skinął głową.
- I teraz zbliżamy się do sedna problemu.
- Chwileczkę - wtrącił George. - Nie zaczynajmy zwalać wszystkiego na Larsa. W Pasie zostało
zaatakowanych wiele statków i całą tę aferę zaczęło HSS.
- To nie jest prawda - zaoponował Humphries.
- Nie jest? Zaatakował mnie jeden z waszych rzeźników. Uciął mi rękę. Pamiętacie?
- Odbyło się przesłuchanie zorganizowane przez MUA. Nikt nie był w stanie udowodnić, że jeden
z moich statków pana za-atakował.
- Co wcale nie oznacza, że nie był to jeden z nich, prawda?
Kłótnię przerwał Stavenger.
- Dopóki nie mamy jednoznacznych dowodów, obrzucanie się oskarżeniami nie ma sensu.
George rzucił mu urażone spojrzenie, ale milczał. - Mamy natomiast jednoznaczne dowody -
podjął Humph-ries, rzucając szybkie spojrzenie na Amandę - że Lars Fuchs atakował statki, zabijał
ludzi, kradł, a ostatnio unicestwił bazę na Weście, wskutek całkowicie nieuzasadnionego i
zaplanowa-nego ataku. Zabił kilkadziesiąt osób. To on jest przyczyną całej przemocy, jaka ma
miejsce w Pasie i dopóki nie zostanie schwy-tany i unieszkodliwiony, przemoc będzie narastać.
Zapadło milczenie. Żadna z osób siedzących wokół stołu nie powiedziała ani słowa na obronę
Fuchsa. Nawet Amanda, zauważył Fuchs z niekłamanym zachwytem.
51
Asteroida nie miała nazwy. W katalogu była po prostu ozna-czona jako 38-4002. Miała zaledwie
kilometr długości i pół kilo-metra szerokości, była ciemnym, węglowym obiektem, luźnym
zlepkiem chondruli rozmiaru orzecha, bardziej przypominała wo-rek z grochem niż prawdziwą
asteroidę. Kilka tygodni wcześniej Fuchs zostawił tam jeden ze swoich przekaźników; teraz wracał,
by go odzyskać i sprawdzić, jakie informacje przesłała mu Amanda. Poleciała do Selene,
rozmyślał. Na konferencję. Do Humph-riesa. 1 nic mi nie powiedziała. Ani słowa. Przypomniał
sobie twarz St Claira przekazującego mu nowinę, w prawie obraźliwy spo-sób. Żona ci nie
powiedziała? Ciągle słyszał jego głos. Nigdy o tym nie wspominała?
Pewnie znajdę to w wiadomościach, które na mnie czekają, pomyślał. Pewnie Amanda umieściła to
w ostatniej partii, którą wysłała tuż przez lotem do Selene. Do domu Humphriesa. Czuł, jak
wszystko się w nim skręca, gdy o tym myśli. Dlaczego nie powiedziała mi wcześniej, burzył się w
duchu.
Dlaczego nie porozmawiała ze mną przed podjęciem decyzji? Odpowiedź była boleśnie prosta: bo
nie chciała, żebym wiedział, że tam leci i spotka się z Humphriesem.
Chciał wykrzyczeć swoją wściekłość i rozpacz, chciał wy-dać załodze rozkaz, by lecieć do Selene,
chciał zabrać Amandę z tego statku, którym leci, by została z nim, bezpieczna. Za póź-no,
pomyślał. O wiele za późno. Odleciała. Już tam jest. Opuści-ła mnie.
Zbiorniki z paliwem Nautilusa były pełne. Fuchsa gryzło sumienie z powodu pozbawienia paliwa
starego przyjaciela, ale nie miał wyboru. Rozstał się z St Clairem w niezbyt przyjaznej atmosferze,
ale Kanadyjczyk poczekał całe sześć godzin, zanim wysłał wiadomość alarmową z prośbą o przylot
tankowca, jak prosił Fuchs.
Potrząsając głową usiadł w fotelu pilota na mostku Nauti-lusa i zadumał się nad zawiłościami
ludzkiego umysłu. St Clair wiedział, że nie zrobię mu krzywdy. Poczekał całe sześć godzin, zanim
poprosił o pomoc, zostawiając mi mnóstwo czasu na bez-pieczną ucieczkę. Czy on nadal jest moim
przyjacielem? Czy bał siq, że wrócę i otworzę do niego ogień? Zastanawiając się nad tym
problemem Fuchs uznał, że najprawdopodobniej St Clair zdecydował się rozegrać wszystko jak
najbezpieczniej. Nasza przyjaźń nie istnieje, padła już ofiarą tej wojny. Nie mam przyja-ciół.
I nie mam też żony. Odepchnąłem ją. Rzuciłem na teren Humphriesa, może nawet w jego ramiona.
Azjatycki nawigator, który siedział po drugiej stronie most-ka, powiedział coś do kobiety, która
pilotowała statek. - Mam skałę na optycznej.
Mówił mongolskim dialektem, ale Fuchs rozumiał go. To nie skała, poprawił w myślach. To zlepek
kamieni. Zadowolony, że może czymś zająć myśli, Fuchs polecił kom-puterowi, by wrzucił na
ekran obraz teleskopowy asteroidy. Obracała się powoli wzdłuż dłuższej osi, bez końca. Gdy się
zbliżali, Fuchs wywołał obraz komputerowy, na którym zaznaczono, gdzie umieścił przekaźnik.
Pochylił się w fotelu i uważnie przyjrzał obrazowi, próbując nie myśleć o Amandzie. Miał na
ekranie rzeczywisty obraz tele-skopowy asteroidy z nałożoną na niego komputerową mapą.
Dziwne, pomyślał. Mapa konturowa przestała pasować do rzeczywistego obrazu. W asteroidzie
powstało jakieś wybrzuszenie, niecałe pięć-dziesiąt metrów od miejsca, gdzie powinien tkwić
przekaźnik. Fuchs zatrzymał obraz i przyjrzał mu się uważnie. Wiedział, że asteroidy to
dynamiczne twory. Mniejsze kawałki skał ciągle je uszkadzają. Na takim zlepku nie zawsze
powstaje krater. Ude-rzenie to jak wbicie pięści w worek z grochem; poddaje się i zmienia kształt.
Ale wybrzuszenie? Co mogło spowodować wybrzuszenie? Poczuł odwieczny dreszczyk. Kiedyś
był geochemikiem pla-netarnym; po raz pierwszy przyleciał badać asteroidy, nie eks-ploatować je.
Poczuł ciekawość, która od lat była dla niego nie-znanym uczuciem. Co może spowodować
wybrzuszenie węglo-wej asteroidy chondrytowej?
Od asteroidy węglowej dzieliło Dorika Harbina pół dnia lotu, nawet z 0,5 g, co było maksymalnym
przyspieszeniem, jakie mógł I osiągnąć Shanidar. Umieścił statek na orbicie parkingowej wokół
postrzępionej, niklowo-żelazowej asteroidy, gdzie Fuchs zosta-wił jeden ze swoich przekaźników.
Jego nawigator pocił się z wysiłku. Kobieta o wypłowiałej skandynawskiej urodzie ostrzegła go
kilka razy, że są bliscy roztrzaskania się o skałę. Harbin jednak chciał być jak najbliżej, by
zbliżający się sta-tek nie mógł go zauważyć. Żałował, że ten kawałek metalu nie jest porowaty, jak
asteroidy węglowe. Tam załoga po prostu odczepiła moduł mieszkalny od statku i zagrzebała go w
luźnej stercie kamieni. Pozostała część statku, na pokładzie którego był tylko pilot i nawigator,
oddaliła się poza zasięg radaru. Jeśli Fuchs się tam pokaże, dostrzeże niegroźną górę kamieni. Koń
trojań-ski, uświadomił sobie Harbin, z którego wyjdzie sześciu uzbro-jonych żołnierzy, wzywając
całą resztę należącej do Harbina flo-ty, by domknęła pułapkę.
Kobieta o skandynawskiej urodzie była najwyraźniej nieszczę-
śliwa, manewrując kilka metrów nad porytą i pobrużdżoną po-
wierzchnią asteroidy.
- Zaraz porysujemy kadłub odłamkami, które unoszą się nad powierzchnią - ostrzegła.
Spojrzał w jej chłodne jak zima oczy. Są takie jak moje, po-myślał. Jej wikińscy przodkowie
musieli kiedyś, dawno temu, najechać moją wioskę.
- To jest niebezpieczne! - warknęła ostro.
Harbin zmusił się do uśmiechu.
- Zrównaj orbitę z obrotem skały. Jeśli Fuchs nadleci i bę-dzie tu szperał, nie chcę, żeby nas
zobaczył, dopiero w ostatniej chwili, kiedy już będzie za późno na ucieczkę. Chciała
zaprotestować, ale Harbin uciszył ją jednym gestem.
- Zrób tak.
Wyraźnie niezadowolona odwróciła się i przekazała rozkaz nawigatorowi.
- Zróbmy przerwę na lunch - zaproponował Doug Stavenger. Pozostali zgromadzeni przy stole
konferencyjnym pokiwali głowami i odsunęli krzesła. Napięcie w pokoju wyraźnie zelżało. Jedno
po drugim, wstawali, przeciągali się, oddychali głęboko.
Stavenger usłyszał, jak komuś trzasnęło w kręgosłupie.
- Czy coś osiągnęliśmy? - zwrócił się do dyplomaty. Dieterling spojrzał na drzwi, gdzie czekało na
niego dwóch bratanków.
- Coś osiągnęliśmy, jak sądzę - zwrócił się do Stavengera. - Przynajmniej Humphries i Pancho
rozmawiają jak cywili-zowani ludzie - rzekł Stavenger ze smutnym uśmiechem. - Proszę docenić
korzyści płynące z ucywilizowania - rzekł Dieterling. - Bez niego nic byśmy nie osiągnęli. -Tak?
Dieterling wzruszył ramionami.
- To przecież oczywiste, że sednem problemu jest ten cały Fuchs.
- Tak, Humphries chce się go pozbyć. A dopóki Fuchs gra-suje w Pasie, pokoju być nie może.
- To już bez znaczenia - Dieterling obniżył głos prawie do szeptu. - Możemy zmusić Humphriesa i
panią Lane, żeby zapo-mnieli o przeszłości i podali sobie ręce. Żadnych wzajemnych oskarżeń,
żadnych aktów zemsty. Oboje wykazują chęć do za-warcia pokoju.
- I sądzi pan, że go nie złamią?
- Tak. Jestem tego pewien. Ta wojna stała się dla nich zbyt kosztowna. Chcą ją zakończyć.
- Mogą ją skończyć dziś po południu, jeśli zechcą. - Tylko wtedy, gdy da się powstrzymać Fuchsa
- podkre-ślił Dieterling. - To on jest tu dżokerem, terrorystą, nad którym nikt nie ma kontroli.
Stavenger pokiwał ponuro głową.
- Trzeba go zatem powstrzymać, do licha.
Humphries wkroczył do toalety, pozbył się produktów prze-miany porannej kawy, po czym umył
ręce i łyknął kolejną piguł-kę uspokajającą. Myślał o nich jako o środkach uspokajających, choć w
rzeczywistości były czymś więcej.
Wyszedł na korytarz i zobaczył wychodzącą z damskiej to-alety Amandę. Oddech uwiązł mu w
gardle, mimo zażytej piguł-ki. Miała na sobie żółty garnitur, nieco znoszony, a mimo to w oczach
Humphriesa jaśniała niczym słońce. Nikogo innego nie było w pobliżu; pozostali musieli udać się
do sali, gdzie podano lunch.
- Witaj, Amando - usłyszał własny głos.
W jej oczach dostrzegł tylko chłodny gniew.
- Zrobisz wszystko, żeby zabić Larsa, prawda? - rzekła bezbarwnym głosem.
Humphries oblizał wargi, zanim odpowiedział.
- Zabić Larsa? Nie. Powstrzymać go. Chcę, żeby przestał zabijać.
- Ty zacząłeś.
- To nie ma już znaczenia. Teraz on jest problemem.
- Nie przestaniesz, dopóki go nie zabijesz.
- Dopóki... - Musiał przełknąć ślinę, zanim był w stanie mówić dalej. - Dopóki za mnie nie
wyjdziesz.
Myślał, że ją zaskoczy. Tymczasem ona nawet nie mrugnę-ła. Wyraz jej pięknej twarzy nie zmienił
się ani na jotę. Odwróci-ła się i ruszyła korytarzem, byle dalej od niego. Humphries ruszył za nią,
ale usłyszał, że Stavenger i Die-terling idą tuż za nim. Nie zrób z siebie durnia na oczach ich
wszystkich, powiedział sobie w duchu. Niech idzie. Na razie. Przynajmniej nie powiedziała „nie”.
52
Fuchs badał uważnie obraz asteroidy 38-4002, Nodon tym-czasem zanurkował przez klapę i wszedł
na mostek. Fuchs usły-szał, jak pyta pilota, czy radar dalekiego zasięgu pokazuje jakieś inne statki
w tej okolicy.
- Nie - odparł pilot.
Co mogło spowodować takie wybrzuszenie na czymś, co przypomina worek z grochem, zadał
sobie pytanie po raz dzie-siąty. Nautilus zbliżał się do asteroidy z przyspieszeniem jednej szóstej g;
jeśli mają wejść na orbitę wokół niej, zaraz będą mu-sieli zacząć hamowanie.
Żałując, że nie ma pełnego zestawu czujników do zbadania powierzchni asteroidy, Fuchs znów
zwrócił uwagę, że było tam kilka dających się zauważyć kraterów, ale żaden z nich nie miał
pierścienia, który tworzył się po uderzeniu głazu w powierzchnię skały. Nie, to jest zbiór
kamyków, myślał, takie wybrzuszenie może powstać tylko wtedy, gdy coś wypchnie kamyki od
środka. Coś. I wtedy nadeszła ta myśl. Albo ktoś.
Obrócił się w fotelu i spojrzał na Nodona.
- Załaduj laser numer jeden - polecił.
W wielkich oczach Nodona pojawiło się zdziwienie, chło-piec jednak skinął głową w milczeniu i
opuścił mostek. Przyglądając się ponownie obrazowi zbliżającej się astero-idy Fuchs zastanawiał
się, czy nie powinno tam być zagłębie-nia, gdyby kopiec utworzyło coś naturalnego, w miejscu,
skąd przesunięto kamyki. Ale nie było. A dlaczego? Bo coś jest za-grzebane pod tym kopcem. Bo
ktoś wykopał dziurę w tej poro-watej stercie i coś tam zakopał.
Co?
- Zmniejszyć prędkość podchodzenia o połowę - zwrócił się do pilota. Azjata bez słowa wykonał
polecenie.
Kilka minut później Nodon krzyknął z luku ładunkowego:
- Laser numer dwa gotów.
- Numer dwa? - odparł ostrym tonem Fuchs. - A co się stało z numerem jeden?
- Przepłukujemy linie chłodziwa. Rutynowa konserwacja.
- Włączyć - odwarknął Fuchs. - Numer trzy też. - Tak jest. - Fuchs usłyszał, jak Nodon mówi coś
szybko w dialekcie do kogoś, kto także znajdował się w luku ładunko-wym.
- Przełącz numer dwa na moją konsolę - nakazał Fuchs. Zaczął zmieniać konfigurację konsoli
szybkimi dotknięcia-mi głównego ekranu. Zanim skończył, laser był gotowy. Mógł nim sterować z
mostka.
Wrzucił na ekran obraz asteroidy i ustawił go na tym po-dejrzanym kopcu. Zobaczył, jak czerwona
plamka lasera celow-niczego pełznie wolno po kamienistym gruncie, aż zatrzymuje się na środku
kopca. Jednym pstryknięciem odpalił laser. Jego pod-czerwona wiązka nie była widoczna, ale
Fuchs zobaczył, że grunt rozżarza się i faluje, miniaturowa fontanna czerwonej lawy peł-znąca po
powierzchni asteroidy.
Krzywiąc się mocno, Fuchs przytrzymał promień lasera na rozpełzającym się gejzerze stopionej
skały. Dziesięć sekund. Pięt-naście. Dwadzieścia...
Kopiec eksplodował. Sześć odzianych w skafandry postaci rozpierzchło się bezładnie we wszystkie
strony jak karaluchy wygnane z gniazda, pełznąc niezgrabnie po nierównej powierzchni asteroidy.
- Wiedziałem! - krzyknął Fuchs. Trójka Azjatów na mostku
zwróciła się w jego stronę.
- Czekali, aż przylecimy zabrać przekaźnik! - zawołał No-don z luku ładunkowego.
Fuchs nic zwracał na nich uwagi. Próbował skierować laser na jedną z postaci. Człowiek potknął
się i niezgrabnie rozciągnął z powodu niewielkiej grawitacji asteroidy, a kiedy próbował wstać,
odepchnął się tak mocno, że oderwał się od powierzchni. Teraz unosił się bezradnie, machając
rękami i nogami. Fuchs przesuwał laser w jego stronę, patrząc na stopioną ścieżkę na wypalonej
powierzchni asteroidy.
- Zastawiliście pułapkę, co? - mruknął. - Chcieliście mnie zabić. To sami teraz zobaczycie, co to
jest śmierć. Przez ułamek sekundy zastanowił się, kto może znajdować się w tym skafandrze. Kto
zostaje najemnikiem, płatnym mordercą? Czy to wyrzutek społeczeństwa, jak moja własna załoga,
opusz-czony, tak zrozpaczony, że gotów jest zrobić wszystko, by prze-żyć do następnego dnia?
Fuchs patrzył, jak postać w skafan-drze walczy, macha rozpaczliwe rękami, oddala się od
asteroidy. Fuchs zauważył, że nie ma żadnego doświadczenia z mikrogra-witacją. A jego
towarzysze nie robią nic, by mu pomóc. Umrzesz w samotności, rzekł w duchu do postaci w
skafan-drze.
A jednak wyłączył laser tnący. Jego ręka dotknęła wyłącza-jącej promień ikony na ekranie zanim
świadoma część umysłu pojęła co robi. Czerwona plamka lasera celującego o niskiej energii nadal
iskrzyła na powierzchni asteroidy. Fuchs przesunął ją do-kładnie na machającą kończynami, zgiętą
postać. Zabij lub sam zostaniesz zabity, pomyślał. Zmuszenie ręki, by przełączyła ikonę
aktywującą laser dużej mocy, było sporym wysiłkiem. Zatrzymał ją, o centymetr nad ekranem. -
Dwa statki zbliżają się z dużym przyspieszeniem - zawo-łał pilot. - Nie, cztery statki, z dwóch
różnych kierunków. Fuchs zrozumiał, że nie może zabić tego człowieka. Nie mógł go zamordować
z zimną krwią. Zrozumiał też, że pułapka zadziałała. Wszystko spadło na niego jak lawina.
Wiedzieli, gdzie ukrył przekaźniki. Ktoś im powiedział. Kto? Tylko Amanda wiedziała, gdzie są.
Fuchs był przekonany, że ona by go nie zdradziła. Nie mogłaby. Ktoś musiał wykraść te
informacje. A potem sprzedał je Humphriesowi.
- Sześć statków - poinformował pilot ze strachem w gło-sie. - Wszystkie lecą z dużym
przyspieszeniem. W pułapce. Czekali, aż się pojawię. Sześć statków.
Z interkomu dobiegł głos Nodona.
- Lasery jeden i trzy są gotowe do strzału.
Wszyscy zginą, jeśli będę próbował walczyć, uświadomił sobie Fuchs. Humphries chce schwytać
mnie, nie moją załogę. Poczuł się nagle zmęczony, wyczerpany, znużony, na duszy i ciele. To już
koniec, zrozumiał. Cała ta walka, zabijanie i co mi z niej przyszło? Czy ktoś odniósł z tego jakieś
korzyści? Wpa-kowałem moją załogę w pułapkę jak dureń, jak wilk złapany w sieć kłusownika. To
koniec. Wszystko się skończyło. A ja stra-ciłem wszystko.
Walcząc z ogarniającym go poczuciem rezygnacji, Fuchs dotknął klawisza łączności i przemówił:
- Tu Lars Fuchs na pokładzie Nautilusa. Nie strzelajcie.
Poddajemy się.
Harbin słyszał w głosie Fuchsa porażkę. Przeklął Martina Humphriesa za to, że ten zmusił go do
zabrania wielkiej floty i całych oddziałów wojska. Mogłem to zrobić sam, pomyślał. Gdy-bym
tylko miał informacje o rozmieszczeniu przekaźników, mógł-bym go schwytać sam, bez pomocy
innych - i bez świadków. Gdyby był sam, Harbin posiekałby statek Fuchsa na kawałki i zabił
wszystkich na pokładzie. Wtedy zaniósłby martwe ciało Fuchsa Dianę i jej szefowi, by Humphries
mógł cieszyć się triumfem, a Harbin mógłby domagać się wielkiej premii, na którą zarobił. Potem
zabrałby Dianę i zostawił magnata finansowego, by ten mógł nacieszyć się zwycięstwem.
Niestety, na pokładach tych wszystkich statków, na które uparł się Humphries, było ponad sto
osób. Byłoby naiwnością uwierzyć, że wszyscy potrafiliby utrzymać język za zębami, gdy-by
Harbin zabił Fuchsa już po ogłoszeniu kapitulacji. Zbyt duże wydarzenie, zbyt duża pokusa. Ktoś
podrzuciłby sensację me-diom albo szpiegom konkurencji Humphriesa, Astro Corporation. Nie.
Wbrew swoim instynktom, wbrew własnej opinii, Harbin zrozumiał, że musi przyjąć kapitulację
Fuchsa i zabrać go wraz z załogą na Ceres. Uśmiechnął się ponuro. Może coś mu się stanie, gdy
będzie na Ceres. W końcu narobił tam sobie wielu wrogów. Może nawet odbędzie się proces i
wykonają na nim wyrok całkiem legalnie.
53
Procedura wszczepiania nie była aż tak wyczerpująca, jak Dianę się obawiała.
Uparła się, żeby cały zespół dokonujący zabiegu składał się z kobiet, a personel medyczny Selene
spełnił jej życzenie. Uśmie-chały się, mówiły cichym, kojącym głosem. Po wstrzyknięciu środka
uspokajającego zawiozły Dianę na wózku do małego pomiesz-czenia, gdzie miał się odbyć zabieg.
W pokoju było zimno. Na stole, obok rozłożonych instrumentów, stał plastykowy pojem-nik, z
którego unosiły się białe, lodowate opary. Tam jest zamrożony embrion, uświadomiła sobie Dianę,
i czuła, jak od zastrzyku za-czyna jej się kręcić w głowie.
To jest jak rozciąganie na kole tortur hiszpańskiej inkwizy-cji, pomyślała. Narzędzia tortur leżały
obok niej, ułożone staran-nie w równym rządku. Oślepiało ją jasne światło. Kaci zebrali się wokół
niej, zamaskowani, odziani w szaty, z rękami w rękawicach cienkich jak skóra.
Wzięła głęboki oddech, a oni delikatnie umieścili jej stopy w strzemionach.
- Proszę spróbować się odprężyć - powiedział kojący ko-biecy głos.
Dobra rada, pomyślała Dianę. Spróbować.
Humphries siedział blisko głównego miejsca przy stole, obok Stavengera. Dieterling usiadł po
lewej. Pancho Lane po drugiej stronie stołu, a Wielki George po prawej. Siedzenie przy wielkim
Australijczyku nie sprawiało Humphriesowi przyjemności; kudłaty rudzielec działał na niego
onieśmielająco, choć nie robił nic, tyl-ko siedział w milczeniu i słuchał, jak inni się kłócą. Amanda
usiadła po drugiej stronie George’a. Humphries nie mógł nawet na nią spojrzeć nie wychylając się
zza Australijczy-ka, co byłoby dość zauważalne.
- Istotą ugody jest kompromis - mówił Dieterling po raz kolejny. - A kompromis jest niemożliwy
bez zaufania.
Dieterling ma nadzieję na Pokojową Nagrodę Nobla za do-
konania na Bliskim Wschodzie, pomyślał Humphries. Nie ma
znaczenia, co tu osiągnie albo czego nie osiągnie. Ale jest taki
piekielnie przekonujący. Można by pomyśleć, że jego życie za-
leży od tego, co dziś wynegocjuje.
Pancho, po drugiej stronie stołu, przez chwilę mierzyła Humphriesa wzrokiem, po czym zwróciła
się do Dieterlinga:
- Astro jest gotowe na kompromis. Cały czas powtarzam, że w Pasie jest tyle bogactw naturalnych,
że starczy dla wszyst-kich. Musimy tylko ustalić, co przypadnie komu. Stavenger potrząsnął
głową.
- Nie sądzę, byśmy mogli podzielić Pas tak, jak Hiszpania i Portugalia podzieliły Nowy Świat w
szesnastym wieku. - Taaa - wtrącił Wielki George. - A co z niezależnymi? Nie możecie oddać
całego Pasa korporacjom.
- Niezbędne jest - oświadczył Dieterling - osiągnięcie ugody, która zapobiegnie użyciu przemocy;
ugody, która pozwoli nam podjąć dalsze kroki i szanować prawa pozostałych. W kieszeni
marynarki Humphriesa rozdzwonił się telefon. W normalnych warunkach mocno by go to
rozdrażniło, ale w tej chwili nawet się ucieszył.
- Państwo wybaczą- oświadczył, wyjmując telefon z kie-szeni. - To musi być coś bardzo ważnego,
wydałem polecenie, żeby mi nie przeszkadzano.
Stavenger rozłożył ręce.
- Sądzę, że to dobry moment na krótką przerwę. Humphries podszedł do rogu sali konferencyjnej,
a reszta powoli wstawała z krzeseł.
Humphries otworzył telefon i wetknął sobie do ucha słuchawkę.
Na małym ekranie widniały słowa: PILNE - PRIORYTET 1.
- Odbierz - rzekł cicho.
Na ekranie pojawiła się brodata twarz Dorika Harbina. - Sir, schwytaliśmy Fuchsa i całą jego
załogę. Wracamy z nimi na Ceres, są pod strażą.
Zabij go, chciał krzyknąć Humphries, ale powstrzymał się i rozej-rzał po sali konferencyjnej.
Reszta uczestników stała przy stole z prze-kąskami. Amandy nigdzie nie było; pewnie poszła do
toalety, uznał. Wiedząc, że jego odpowiedź dotrze do Harbina dopiero po półgodzinie, rzekł cicho:
- Dobra robota. Pilnujcie, żeby się nie wymknął. Jeśli bę-dzie próbował albo ktoś spróbuje go
uwolnić, podejmijcie od-powiednie działania.
Odpowiednie działania, jak zapewniał Grigor, było eufemi-stycznym wyrażeniem, które oznaczało:
zabić skurwiela, jeśli mrugnie okiem.
Humphries zamknął telefon i wsunął go z powrotem do kieszeni. Czuł, jak krew pulsuje mu w
uszach; poczuł słony pot na górnej wardze. To koniec, powiedział sobie, próbując się uspokoić.
Skończyło się. Dopadłem go, a teraz zdobędę Amandę!
Postał chwilę w odległym rogu, gdy tymczasem reszta zaj-mowała powoli miejsca. Amanda
wróciła, wyglądała na spokojną, nawet pełną godności. Zmieniła się przez te lata, pomyślał. Jest o
wiele bardziej pewna siebie, bardziej dojrzała. Stavenger spoj-rzał w jego stronę, a Humphries,
który cały wysiłek włożył w to, by się nie uśmiechać i zachować poważny wyraz twarzy, pod-szedł
wolno do swojego krzesła.
Nie siadł jednak, położył dłoń na oparciu krzesła i rzekł:
- Chciałbym coś ogłosić.
Oczy wszystkich, nawet Amandy, skierowały się na niego. - Jedynym nie rozwiązanym
problemem w dzisiejszej dys-kusji była jednoosobowa partyzancka wojenka Larsa Fuchsa.
Dieterling i kilkoro innych pokiwało głowami. - Problem ten został rozwiązany - oświadczył
Humphries, patrząc nieustraszenie na Amandę. Przez sekundę wyglądała na wystraszoną lub
zaskoczoną, po chwili jednak odzyskała pano-wanie nad sobą i spojrzała mu prosto w oczy.
- Lars Fuchs przebywa pod strażą. Jest na pokładzie jed-nego z moich statków i leci na Ceres. Mam
nadzieję, że zostanie tu osądzony za piractwo i morderstwo.
Przy stole konferencyjnym zapadła absolutna cisza. A po-tem Amanda wolno uniosła się z krzesła.
- Państwo wybaczą - rzekła. - Muszę skontaktować się z mężem.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi.
Pancho również zaczęła wstawać, ale zastanowiła się przez sekundę i została na miejscu.
- Dobrze - rzekła, gdy Amanda opuściła salę konferencyjną. - Teraz nie ma już żadnych przeszkód,
byśmy zawarli ugodę, która zadowoli nas wszystkich.
Humphries pokiwał głową, ale myślał: nie ma już żadnych przeszkód. Z wyjątkiem Fuchsa. Ale on
już nie będzie nam stał na drodze. Nie zostało mu wiele życia.
54
- Czy uwolnicie moją załogę, kiedy już będziemy na Ceres?
- spytał Fuchs obojętnym, mechanicznym głosem. - To nie zależy ode mnie - odparł Harbin. -
Decyzję podej-mie...
- Martin Humphries, wiem - odparł Fuchs.
Harbin przyjrzał mu się uważnie. Siedzieli w małej mesie
Shanidara, jedynym miejscu na statku, gdzie dwie osoby mogły
porozmawiać na osobności. Klapa na mostek była zamknię-
ta, zgodnie z poleceniem Harbina. Fuchs wyglądał na znu-
żonego i pozbawionego woli walki, gdy przyprowadzono go
na pokład Shanidara. Tak wygląda porażka: ten widok nie
był Harbinowi obcy. Człowiek przestaje walczyć, gdy nabie-
ra przekonania, że nie ma to już sensu; zwycięstwo zaczyna
się z chwilą, gdy kruszy się wola walki wroga. Teraz jednak,
po solidnym posiłku i paru godzinach, przez które przyzwy-
czaił się do nowej sytuacji, Fuchs chyba odzyskał wolę oporu
do pewnego stopnia.
Harbin dostrzegł, że jest potężnie zbudowanym mężczyzną, mimo niewielkiego wzrostu. Wygląda
jak borsuk, albo - zaraz, jak się nazywało to amerykańskie zwierzę? Rosomak, przypomniał sobie.
Mały, ale groźny. Ostre zęby i całkowity brak lęku. Przez kilka sekund Harbin zastanawiał się, co
by się stało, gdyby Fuchs go zaatakował. Nie miał wątpliwości, że by sobie poradził, mimo
widocznej siły Fuchsa i potencjalnej zaciekłości. Gdybym go zabił w obronie własnej, pomyślał
Harbin, wszystko stałoby się prostsze. Może go sprowokuję, żeby mnie zaatako-wał? Jego czułym
punktem jest chyba żona.
Potem jednak nadeszła refleksja: żebym był przekonujący, muszę mieć co najmniej jednego
świadka. Wtedy zostanie to uznane za obronę własną. Tylko że kiedy w pomieszczeniu będzie ktoś
jeszcze, Fuchs będzie raczej na tyle rozsądny, żeby trzymać ręce przy sobie. A jeśli go sprowokuję,
świadek także to zauważy. Fuchs przerwał mu zadumę.
- Gdzie jest moja załoga? Co im zrobiliście?
- Są na pokładach moich pozostałych statków - wyjaśnił Harbin. - Nie więcej niż dwie osoby na
jednym statku. Tak jest bezpieczniej, nie będą próbowali żadnych głupot. - Spodziewam się, że są
właściwie traktowani.
Harbin skinął krótko głową.
- Dopóki będą się odpowiednio zachowywać, nic im się nie stanie.
- I chcę, by zostali uwolnieni, kiedy wrócimy na Ceres. Z trudem powstrzymując się od śmiechu
na widok coraz większej bezczelności Fuchsa, Harbin odparł:
- Jak wspomniałem, ta decyzja zapadnie na znacznie wy-ższym szczeblu.
- Biorę na siebie całą odpowiedzialność za to, co się stało.
- Oczywiście.
Fuchs zamilkł na chwilę, po czym rzekł:
- Zapewne prędzej czy później będę musiał rozmawiać z Humphriesem.
- Wątpię, czy miałby ochotę z panem rozmawiać.
- A jeśli chodzi o moją załogę...
- Panie Fuchs - rzekł Harbin, wstając - na los pańskiej załogi ani pan, ani ja nie mamy żadnego
wpływu.
Fuchs także wstał. Ledwo sięgał Harbinowi do ramienia. - Sądzę, że najlepiej będzie - zauważył
Harbin -jeśli nie będziemy pana niepokoić w pańskiej kajucie do końca lotu. Będziemy na Ceres
za niecałe trzydzieści sześć godzin. Posiłki będziemy panu przynosić.
Fuchs nie odezwał się. Harbin poprowadził go korytarzem do kajuty, którą mu przeznaczono. Na
przesuwanych drzwiach nie było zamka, były zresztą tak kiepskiej jakości, że zamek i tak byłby
bezużyteczny. Fuchs zrozumiał, jakie znaczenie miało roz-dzielenie jego załogi i umieszczenie ich
na różnych statkach. Jestem tu sam, pomyślał, gdy Harbin gestem kazał mu wejść do
pomieszczenia. Drzwi zamknęły się za nim. Fuchs usiadł cięż-ko na twardej, pozbawionej sprężyn
koi. Jak Samson schwyta-ny i oślepiony przez Filistynów, pomyślał. Ślepiec w Gazie.
Przynajmniej nie zostałem sprzedany przez Amandę, pomy-ślał. Nigdy nie zostałaby Dalilą, nigdy
by mnie nie zdradziła. Nigdy.
Rozpaczliwie chciał w to uwierzyć.
- Najważniejszy punkt naszej ugody - oświadczył Staven-ger - głosi, że zarówno Astro, jak i
Humphries Space Systems odwołają swoich najemników i pozwolą niezależnym poszukiwa-czom
na niezakłóconą pracę.
- I nie będą narzucać żadnych mechanizmów regulujących ceny rudy - dodał Humphries, kiwając
głową z zadowoleniem. - Żadnych mechanizmów regulujących - potwierdziła Pancho. - Proszę
wybaczyć mi bezczelność - wtrącił Dieterling - ale czy państwo nie sądzą, że odmowa przyjęcia
mechanizmów re-gulacji cen jest z państwa strony aktem nadmiernej pewności siebie? - Ależ skąd
- warknął Humphries.
- To działa także w drugą stronę, Willi - rzekła Pancho zupełnie poważnie. - Podaż i popyt działają
na korzyść nabywcy, nie sprzedawcy.
- Ale wy kupujecie rudę od poszukiwaczy...
- I sprzedajemy wam oczyszczone metale - zauważył Hum-phries.
Krzywiąc się lekko, Dieterling mruknął:
- Nie jestem ekonomistą...
- Sądzę, że wolny rynek będzie korzystny dla Selene - wtrącił Stavenger. - I dla Ziemi.
Pancho pochyliła się na krześle.
- Proszę posłuchać, jeśli utrzymamy otwarty rynek, im więcej rudy znajdą poszukiwacze, tym
niższa będzie jej cena. Podaż i popyt. - Ale Ziemia potrzebuje olbrzymich ilości surowców - rzekł
Dieterling.
Stavenger delikatnie położył rękę na rękawie dyplomaty. - Doktorze Dieterling, pan sobie nie
zdaje sprawy z tego, jak olbrzymie zasoby kryją się w Pasie Asteroid. Tam są biliony ton wysokiej
klasy rudy. Setki bilionów ton. Dopiero zaczęliśmy jej wydobycie.
- Kontrola cen działałaby na korzyść poszukiwaczy, a nie końcowych odbiorców na Ziemi - rzekł
stanowczo Humphries. - Lub Selene - dodał Stavenger.
Nadal martwiąc się, że niekontrolowane ceny rudy będą działać na niekorzyść Ziemi, Dieterling
niechętnie zgodził się na zaprze-stanie dyskusji na ten temat i pozwolenie Astro i HSS na przy-
gotowanie umowy. MUA zyskała prawo rozsądzania sporów między korporacjami.
- Jest tylko jeden problem - przypomniał Stavenger, gdy już wszyscy mieli okrzyknąć konferencję
sukcesem.
Humphries, wstając z krzesła, mruknął:
- Co znowu?
- Realizacja - rzekł Stavenger. - W projekcie umowy nie ma nic o tym, jak wymusić pokój.
Siadając Humphries spytał:
- Nie ufasz nam, że będziemy postępowali zgodnie z wa-runkami, na które się zgodzimy?
Pancho uśmiechnęła się.
- Wiem, że Astro możesz ufać.
- Pewnie, że tak - odparł Stavenger odwzajemniając uśmiech.
- Ale wolałbym mieć coś na papierze.
- My się tym zajmiemy - przemówił Wielki George.
Wszyscy zwrócili się w jego stronę.
- Wy? - prychnął Humphries. - Skalne szczury? - Mamy teraz rząd - odparł George - a
przynajmniej jakieś zaczątki. Wprowadzimy porządek na Ceres. A jeśli będą jakieś skargi od
poszukiwaczy, poradzimy sobie.
-Ale jak?
- Przez Ceres przechodzi wszystko - wyjaśnił George. - Tam się naprawia i wyposaża statki. To my
trzymamy łapę na kurku, chłopie. Znaczy, decydujemy o tym, czy spiżarnie i zbiorniki na paliwo
będą pełne, a nawet o pieprzo... o cholernym tlenie do oddychania. My zadbamy o prawo i
porządek. Leży to w naszym najlepszym interesie.
Dieterling zwrócił się do Stavengera.
- Czy to może zadziałać?
- Jak się postaramy, to zadziała - odezwała się Kris Carde-nas, siedząca naprzeciwko George’a.
Stavenger zaprezentował dziwny wyraz twarzy.
- To znaczy, że skalne szczury będą miały polityczną kon-trolę nad Pasem.
- I tak być powinno - rzekła stanowczo Cardenas. - My tam żyjemy i my powinniśmy kontrolować
własny los. Przenosząc wzrok z niej na Stavengera i z powrotem, Die-terling rzekł:
- To olbrzymia władza. Cały Pas Asteroid...
- Poradzimy sobie - oświadczył zupełnie poważnie Geor-ge. - Jak powiedziała Kris, tak być
powinno.
55
Konferencja wreszcie się zakończyła. Delegaci wstali od stołu i ruszyli do drzwi. Humphries
pozostał na swoim miejscu, z rę-kami opartymi na stole, zatopiony w myślach.
- Nie idziesz do domu? - spytała Pancho, obchodząc stół.
- Za chwilę - odparł. - Jeszcze nie.
Stavenger stał w drzwiach wraz z Dieterlingiem i jego dwo-ma bratankami. Wielki George i doktor
Cardenas już poszli; George znalazł się w drzwiach pierwszy, jak uczeń, który wybiega z kla-sy na
pierwszy dźwięk dzwonka.
- Nie sądzę, żeby Mandy się tu pojawiła - rzekła Pancho.
Humphries zmusił się do uśmiechu.
- Zobaczymy.
- Jak sobie chcesz.
Humphries patrzył jak znika w drzwiach i został w sali kon-ferencyjnej sam. Zatem będziemy mieli
pokój w Pasie. I szczury skalne go wprowadzą. Jasne.
Wstał i podszedł do niewielkiego postumentu, który wto-czono do rogu pomieszczenia. Sterowanie
przyrządami audiowi-zualnymi było łatwe. Jednym dotknięciem Humphries zapalił ścienny ekran
na drugim końcu sali. Pojawiło się na nim logo Selene: zarys androgenicznej ludzkiej twarzy na tle
Księżyca w pełni. Przeszu-kując od niechcenia zachowane w komputerze obrazy, zatrzymał się
przy mapie Pasa: szaleńcza plątanina orbit wyglądała jak długo naświetlane zdjęcie szaleńczego
wyścigu.
Nie będziemy się więc dłużej przejmować niezależnymi, po-myślał Humphries. Nie będziemy
tłumić gniewu skalnych szczu-rów ani walczyć z ich nowo powstałym rządem. Nie będziemy
musieli. Wszyscy niezależni będą sprzedawali albo mnie, albo Astro. Nie mają wyboru. Nie mają
innej możliwości. Wziął głęboki oddech i rozmyślał. Teraz zacznie się walka między Astro a HSS.
To będzie prawdziwa wojna. A kiedy się skończy, będę miał Astro w kieszeni i całkowitą kontrolę
nad Pasem. Całkowitą kontrolę nad cholernym Układem Słonecznym i wszystkimi ludźmi!
I wtedy do sali konferencyjnej wkroczyła Amanda. Humphries patrzył na nią. Wyglądała jakoś
inaczej: nadal była najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu i najbardziej pożądaną. A jednak
było w niej coś jeszcze innego, coś, co pra-wie go rozdrażniło. Spojrzała na niego, oczy miała
spokojne, bez śladu łez. Nie uroniła ani jednej łzy z powodu swojego męża, pomyślał.
- Nie pozwolili mi z nim rozmawiać - powiedziała tak cicho, że ledwo był w stanie odróżnić słowa.
Pokonała całą długość stołu konferencyjnego i podeszła do Humphriesa. - Jest za daleko, żeby
porozmawiać - rzekł.
- Wysłałam wiadomość, ale nie chcieli jej przyjąć. Powiedzieli, że nie wolno mu odbierać żadnych
wiadomości od nikogo. - Odcięto go od łączności.
- Na twoje polecenie.
-Tak.
- Chcesz go zabić, tak?
Humphries unikał jej wzroku.
- Pewnie będą go sądzili na Ceres. Zabił dużo ludzi. - A dożyje procesu? - spytała, a jej głos
brzmiał obojętnie, raczej z rezygnacją niż oskarżycielsko.
Humphries poczuł się niezręcznie; przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
- To niespokojna dusza, sama wiesz. Może spróbować ucieczki. - To byłoby dla ciebie wygodne,
prawda? Zostałby zabity podczas próby ucieczki.
Humphries obszedł podest dookoła, podszedł do niej i wyciągnął ręce.
- Amando - rzekł - to koniec. Fuchs wykopał sobie grób i...
- I ty dopilnujesz, żeby w nim wylądował.
- To nie moja wina! - Przez moment prawie przekonał sie-bie, że to prawda.
Amanda stała, nieporuszona, bez ruchu, z opuszczonymi rękami, z utkwionymi w nim oczami,
szukając czegoś, czegokol-wiek. Żałował, że nie wie, co to było.
- Czego ode mnie chcesz? - spytał.
Przez chwilę milczała.
- Chcę, żebyś obiecał, że nie pozwolisz go w żaden sposób skrzywdzić.
- Skalne szczury postawią go przed sądem za morder-stwo.
- Rozumiem - odparła. - Mimo to chcę, żebyś obiecał, że nie zrobisz nic, żeby stała mu się
krzywda.
Zawahał się, po czym spytał chłodno:
- A co dostanę w zamian?
- Pójdę z tobą do łóżka - rzekła. - Przecież tego chcesz, prawda?
- Nie! - wybuchł i rzekł, prawie błagalnym tonem: - Chcę się z tobą ożenić. Kocham cię. Chcę ci
dać wszystko, czego tyl-ko zechcesz.
Odczekała sekundę, po czym odpowiedziała:
- Chcę tylko bezpieczeństwa Larsa.
- A mnie nie?
- Jestem mu to winna. To wszystko przeze mnie, prawda? Chciał skłamać, chciał powiedzieć, że
wszystko, co dotąd zrobił było dla niej i tylko dla niej. Ale nie mógł. Stojąc z nią twarzą w twarz,
tak blisko, nie potrafił skłamać. - Częściowo z twojego powodu, Amando. Ale tylko częściowo.
Coś takiego i tak by się stało.
- Ale Lars nie wpakowałby się w sam środek tej afery, gdyby nie ja, prawda?
- Pewnie nie - przyznał.
- W takim razie wyjdę za ciebie, jeśli tego chcesz. A w za-mian za to obiecasz mi, że zostawisz
Larsa w spokoju. Humphries poczuł, że zaschło mu w gardle. Skinął głową w milczeniu.
- Teraz masz już wszystko, czego chciałeś, tak? - rzekła Amanda. Nie było wjej głosie złośliwości.
Ani śladu gniewu czy goryczy. Humphries w końcu zrozumiał, co się w niej zmieniło. Nie była już
niewinną, naiwną dziewczynką. Wjej błękitnych oczach nie było uśmiechu, a chłodna kalkulacja.
Nie potrafił odnaleźć w sobie słów. Chciał, żeby poczuła się jakoś lepiej, żeby się uśmiechnęła. Ale
słowa nie przycho-dziły.
- Tego właśnie chcesz, prawda? - dopytywała się. - Nie w taki sposób - odparł, odzyskując głos. -
Niejako... część umowy.
Amanda lekko wzruszyła ramionami.
- Tak to już jest, Martinie. Żadne z nas nie może nic zrobić, by to zmienić. Wyjdę za ciebie, jeśli
przysięgniesz, że nie skrzywdzisz Larsa.
Oblizał usta.
- Ale i tak będą go sądzić na Ceres.
- Wiem - odparła. - Rozumiem.
- Zgoda.
- Chcę usłyszeć to z twoich ust, Martinie. Chcę usłyszeć, jak składasz mi obietnicę tu i teraz.
Prostując się, Humphries rzekł:
- Dobrze. Przyrzekam ci, Amando, że nie zrobię nic, by w jakikolwiek sposób skrzywdzić Larsa
Fuchsa. - I nie wydasz nikomu rozkazów, żeby go zlikwidował.
- Przysięgam, Amando.
Wyglądała, jakby słabła z każdym oddechem.
- Dobrze więc. Wyjdę za ciebie, jak tylko rozwiodę się z Larsem.
Albo jak zostaniesz wdową, pomyślał Humphries. Głośno rzekł jednak:
- Teraz twoja kolej, Amando. Przyrzeknij.
Na ułamek sekundy jej oczy zwęziły się ze strachu. Potem zrozumiała.
- Ach, tak. Przyrzekam, że będę twoją kochającą żoną, Martinie.
To nie będzie tylko małżeństwo pozorów.
Chciał chwycić ją za ręce, ale odwróciła się i wyszła z sali konferencyjnej, zostawiając go samego.
Przez chwilę czuł się od-rzucony, oszukany, prawie zły. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego,
że Amanda zgodziła się zostać jego żoną i kochać go. Nie był to romantyczny ideał, który uroił
sobie przez te wszystkie lata, ale w końcu zgodziła się za niego wyjść! Dobrze, pomyślał, czuje się
niepewnie. Zmusiłem ją i nie jest tym zachwycona. Czu-je, że jest coś winna Fuchsowi. Ale to się
zmieni. Ona to zaakcep-tuje. Zaakceptuje mnie i pokocha. Wiem, że tak się stanie. Humphries
nagle wybuchnął śmiechem i zaczął tańczyć wokół stołu konferencyjnego jak zwariowany
nastolatek. - Zdobyłem ją! - krzyknął w stronę sufitu. - Mam wszyst-ko, co zawsze chciałem mieć!
Cały pieprzony Układ Słoneczny leży u moich stóp!
Wielki George pomyślał, że mieli dużo szczęścia dostając się na pokład statku HSS lecącego na
Ceres z dużą prędkością. - Będziemy tam za cztery dni - powiedział do Kris Carde-nas, gdy
wyjmowali pudełka z porcjami jedzenia z zamrażarki w mesie.
Cardenas była bardziej sceptyczna.
- Po co Humphries wysyła ten statek na Ceres z dużą pręd-kością? Jest praktycznie pusty. Jesteśmy
jedynymi pasażerami i o ile mi wiadomo, nie ma tu żadnego ładunku.
Wkładając swój obiad do mikrofalówki George odparł:
- Z tego, co podsłuchałem z rozmów załogi, lecą przejąć tego gościa, który schwytał Larsa.
W bławatkowych oczach Cardenas błysnęło zrozumienie.
- Więc to tak! Triumfalny powrót zwycięskiego bohatera. - To nie jest zabawne, Kris. Będziemy
musieli osądzić Lar-sa, wiesz. On zabijał naszych ludzi.
- Wiem - odparła zrezygnowanym tonem.
Rozległ się brzęczyk mikrofalówki.
- George - spytała - czy jest jakiś sposób, żeby uratować głowę Larsa?
- Pewnie - odparł wyciągając tacę. - Skazać go na doży-wocie albo ciężkie roboty. Albo zamrozić
na jakieś sto lat. - Bądź poważny - żachnęła się.
George usiadł przy stole w mesie i rozpakował parującą tacę. - Nie wiem, co możemy zrobić, poza
sprawiedliwym proce-sem. Narobił sobie dużo wrogów.
Wrzuciła swoją porcję z powrotem do zamrażarki i usiadła przy nim z ponurą miną.
- Chciałabym znaleźć jakiś sposób, żeby go uratować. Wgryzając się w swój obiad, George
próbował zmienić te-mat.
- Zrobimy dla Larsa, co będziemy mogli. Tylko wiesz, tak sobie myślałem... czemu nie zrobisz
nanomaszyn, które będą na miejscu wyciągały rudę z asteroid i oczyszczały ją? Wydobycie szłoby
błyskawicznie.
- Pozbawilibyśmy pracy prawie wszystkich górników. - Pewnie tak - przyznał George. - A
gdybyśmy pozwolili im kupować akcje w firmie nanotechnologicznej? Staliby się pie-przonymi
kapitalistami, zamiast ryć te skały. Harbin osobiście eskortował Fuchsa z pokładu Shanidara do
podziemnej kwatery na Ceres. Fuchs nie był w kajdankach ani związany, ale wiedział, że jest
więźniem. Harbin wziął ze sobą dwóch najsilniejszych ludzi; Fuchs nie miał szans. Gdy lecieli
skoczkiem na powierzchnię asteroidy, Fuchs dostrzegł niedokończony habitat, obracający się
wolno na tle upstrzonego gwiazdami nieba. Czy oni kiedykolwiek go skończą, zadał sobie w duchu
pytanie. Czy kiedyś zamieszkają tam, gdzie chciałem mieszkać z Amandą?
Amanda. Myśl o niej wysysała z niego wszystkie siły. Przy-najmniej będzie bezpieczna, pomyślał.
Tak, rozległ się kpiący głos w jego głowie. Bezpieczna, jak wpadnie w ręce Humphrie-sa. Ogarnął
go stary gniew, ale szybko ucichł, wyparty przez poczucie beznadziei. On ją zdobył, a ja straciłem.
Wiedział 0 tym.
Przeszli przez śluzę do obszaru recepcyjnego, gdzie Fuchs dostrzegł grupę czekających na niego
czterech kobiet i trzech mężczyzn. Rozpoznał ich wszystkich: byli to sąsiedzi, byli przy-jaciele.
- Zabierzemy go - rzekła Joyce Takamine, a jej szczupła, ściągnięta twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. Nie patrzyła Fuchsowi w oczy.
- Gdzie go zabierzecie? - dopytywał się Harbin. - Pozostanie w areszcie domowym - odparła
sztywno Ta-kamine - do powrotu Głównego Administratora. Stanie przed sądem za piractwo i
morderstwo.
Harbin skinął głową na zgodę i pozwolił im odprowadzić Fuchsa. To koniec, powiedział sobie.
Wykonałem zadanie. Teraz czas na nagrodę.
Poprowadził dwóch swoich ludzi do biur Humphriesa, od których dzielił go tylko krótki spacer
zakurzonym tunelem. Tam uśmiechnięta młoda kobieta uniosła się zza biurka i osobiście
zaprowadziła całą trójkę do kwater położonych w norach tuneli 1 jaskiń. Dwóch mężczyzn
otrzymało wspólny pokój; Harbin dostał prywatny apartament. Był to zaledwie jeden pokój, ale był
w nim sam. Ktoś nawet przyniósł jego torbę podróżną i położył ją na łóżku.
Czekała na niego wiadomość od Dianę.
Powinna wyglądać na szczęśliwą, kwitnącą, pomyślał Har-bin, świętującą ich zwycięstwo.
Tymczasem na ekranie pojawiła się jej poważna, prawie ponura twarz.
- Dorik, zorganizowałam ci szybki lot. Chcę, żebyś natych-miast przyleciał na Księżyc. Schwytałeś
Fuchsa, czeka nas mnóstwo pracy, a w naszym życiu wiele się zmieni. Powiem ci o wszyst-kim,
jak przylecisz.
Ekran zgasł. Harbin gapił się w niego przez chwilę, w zadu-mie. Ani słowa gratulacji. Ani
odrobiny ciepła. Cóż, nigdy nie powiedziała, że mnie kocha.
Podszedł do łóżka i usiadł na nim, czując nagłe zmęczenie. Nigdy nie oczekiwałem miłości,
powiedział sobie. I wtedy zrozu-miał: aż do tej chwili. Otworzył torbę i zaczął szukać pigułek,
które dawały mu spokój - choć na chwilę.
56
Humphries spędził cały ranek na przygotowaniach do we-sela. Kazał swojemu działowi prawnemu
przygotować pozew rozwodowy Amandy przeciw Fuchsowi. Koniec wieńczy dzieło, rozmyślał z
zadowoleniem. Może Fuchs popełni samobójstwo, jak się dowie i oszczędzi nam tego całego
zamieszania z proce-sem. Wtedy podjął decyzję o zakupie hotelu Luna i przebudo-waniu go, żeby
stanowił odpowiednie tło dla uroczystości. To nie będzie wielkie wydarzenie, zaprosimy tylko paru
przyjaciół. I najważniejszych partnerów w biznesie, to oczywiste. Ale wszystko musi być pierwsza
klasa. Jak brzmiało to stare wyrażenie, uży-wane przez Anglików dawno temu? Z pompą. Otóż to.
Wesele ma być małe, kameralne i z pompą.
Amanda pewnie zaprosi Pancho, uświadomił sobie. Cieka-we, ile ma rodziny na Ziemi. Sprowadzę
tu wszystkich. Czemu nie? Otoczę ją czułością i luksusem, żeby się we mnie zakocha-ła, czy tego
chce, czy nie.
Gdy nadeszła pora lunchu, nadal się uśmiechał i pogwiz-dywał. Zjadł przy biurku, przeglądając
pospiesznie raporty fir-my z ostatnich dwóch dni. Zatrzymał się przy informacji, że Dia-nę
zatwierdziła szybki Iot na Ceres. Jedynymi pasażerami byli Ambrose i doktor Cardenas.
Po co miałaby zrobić coś takiego, zastanowił się. I wtedy sobie przypomniał. Wczoraj poddano ją
wszczepieniu embrionu. A mimo to wstała i zorganizowała ten specjalny Iot dla dwóch skalnych
szczurów?
Jego dobry nastrój nieco przygasł, zadzwonił do Verwoerd. - Idę się przejść po ogrodzie - rzekł,
gdy na ekranie poja-wiła się jej twarz. - Dołączysz do mnie?
- Próbuję ogarnąć zaległości z wczoraj - odparła ostrożnie. - To może poczekać. Spacer na
świeżym powietrzu dobrze ci zrobi.
Zawahała się na ułamek sekundy, po czym poddała się i kiwnęła głową.
- Będę przy drzwiach frontowych.
Sądził, że będzie wyczerpana po zabiegu, jaki przeszła po-przedniego dnia, ale Dianę Verwoerd
wyglądała dokładnie tak samo jak przed implantacją.
- Zabieg przebiegł bez zakłóceń? - spytał, gdy ruszyli bru-kowaną ścieżką wijącą się wśród
bujnych krzewów oleandrów, kwitnących na koralowo i szkarłatnych azalii. Rzuciła mu długie
spojrzenie.
- Raport powinien być w dzisiejszej teczce.
- Widziałem raport - odparł kwaśno. - Chciałem spytać, jak się czujesz.
- Och? - odparła. - Troszczysz się o matkę swego syna?
- Zgadza się.
Milczała przez kilka kroków, po czym rzekła:
- Wszystko w porządku. Matka i płód są w dobrym stanie.
- To dobrze.
- Poza tym, przyjmij moje gratulacje.
Nie mógł opanować uśmiechu.
- W związku z Amandą? Dziękuję.
Minęli małą ławeczkę z księżycowego kamienia. Verwoerd spytała:
- Skoro teraz będziesz mógł sobie sprawić dziecko bardziej tradycyjną metodą, czy nadal chcesz,
żebym je donosiła? - Oczywiście, że tak - warknął. - Mówisz o moim synu.
- O twoim klonie.
- Nie pozwoliłbym ci go usunąć. Mogę mieć więcej niż jed-no dziecko.
- Ale to - poklepała się lekko po brzuchu - będzie mieć wyłącznie twoje geny.
- Zgadza się.
- Ale wiesz, że on nie będzie dokładnie taki jak ty - rzekła Verwoerd z prowokacyjnym uśmiechem.
- Genetycznie będzie taki sam, ale będą na niego oddziaływały enzymy mojego ciała i... - Wiem o
tym - przerwał jej Humphries.
- Pewnie, że wiesz.
Spojrzał na nią.
- Jesteś dziś nieznośna, wiesz?
- A czemu nie, Martin? Noszę twoje dziecko. Solidnie mnie za to wynagrodzisz, prawda?
- Jeśli chłopiec będzie zdrowy.
- Nie, nie chcę czekać aż do tej pory. Chcę moją zapłatę już teraz. Chcę dostać stanowisko w
zarządzie. Zasłużyłam na to. I poradzę sobie lepiej, niż te skamieliny, które tam siedzą. Władza,
pomyślał Humphries. Ona pragnie władzy. Głośno zapytał jednak:
- Czy to wszystko?
- I chcę pieniędzy. Dużo pieniędzy, Martin. Wiem, że stać cię na to.
Zatrzymał się i oparł ręce na biodrach.
- Od kiedy to zwracasz się do mnie tak poufale?
Uśmiechnęła się bezczelnie.
- Podejmuję wielkie ryzyko nosząc twój embrion. Nie są-dzisz, że to wiele zmienia w naszych
stosunkach? - Nie. Nie sądzę.
- Doskonale, zatem pozostaniemy przy układach wyłącznie zawodowych, panie Humphries. Chcę
dziesięć milionów rocznie, do końca życia.
- Dziesięć mil... - Humphries wybuchnął gorzkim śmiechem. - Chyba cię pokręciło. Mogę znaleźć
setkę kobiet, które zrobią to samo co ty i nie będzie mnie to kosztowało nawet ułamka tej kwoty.
Verwoerd ruszyła wolno ścieżką. Humphries nie miał wybo-ru, musiał iść za nią.
- Tak, jestem pewna, że możesz sobie tanio kupić zastępczą matkę dla swojego klona. Ale ja jestem
warta dziesięć milionów. A tak naprawdę nawet więcej.
- Naprawdę? - spytał z irytacją, widząc, dokąd zmierza.
- Dużo o tobie wiem, choćby o tym, co zrobiłeś w Pasie. Byłam wierną pracownicą, panie
Humphries i trzymałam gębę na kłódkę. Ale stałe milczenie będzie kosztować dziesięć milionów
rocznie. Możesz założyć fundusz powierniczy. Załatwię za cie-bie szczegóły.
Dziwne, ale Humphries wcale nie czuł złości. Prawie podzi-wiał jej obrotność.
- Więc do tego już doszło - rzekł.
- Otóż to.
Powoli potrząsając głową z wyrazem rozczarowania, Hum-phries rzekł:
- Tak się bałem, że nabawisz się manii wielkości. To nie pierwszy raz, kiedy pracownik próbuje
wyłudzić ode mnie pieniądze. - Nie sądzisz, że jestem warta dziesięć milionów rocznie?
- spytała z bezczelnym uśmiechem.
Zanim był w stanie sklecić jakąś odpowiedź, Dianę dodała:
- I nie myśl sobie, że ci się sprytnie uda mnie pozbyć. Nie przydarzy mi się żaden wypadek,
Martinie. Mam bardzo dobrą polisę ubezpieczeniową chroniącą przed wszelakimi wypadkami.
Wtedy zrozumiał.
- To dlatego z takim pośpiechem ściągasz tu Harbina.
Pokiwała głową.
- Moją polisą jest Dorik. Jeśli spróbujesz mnie skrzywdzić, zabije cię. Jest w tym dobry. Spytaj
Grigora. Grigor się go boi. - Boi się?
- Tak. 1 ma powody. Ty też się powinieneś bać, jeśli przyj-dzie ci do głowy pozbycie się mnie.
Taniej zapłacić mi dziesięć milionów, Martinie. Dla nas obojga, Dorika i mnie. - Prawdziwa
okazja - mruknął Humphries.
57
To szaleństwo. Cały dzień Fuchs chodził tam i z powrotem po swoim mieszkaniu jak tygrys w
klatce, do drzwi, obrót, do ściany z ciemnym i milczącym ekranem ściennym. I znów: drzwi, obok
łóżka, na którym sypiali razem z Amandą, kochali się... Chciał krzyczeć. Chciał walić pięścią w
ścianę, rozwalić wątłe drzwi i biec zapylonym korytarzem, aż ktoś go zastrzeli i położy kres
wszystkiemu.
Przypomniał sobie określenie używane przez Amerykanów:
okrutna i nieproporcjonalna kara. Areszt domowy, w pokoju, który przez tyle lat był jego domem,
wiedząc, że jego żona jest miliony kilometrów stąd i szykuje się do ślubu z człowiekiem, który
zniszczył mu życie - lepiej byłoby zginąć i położyć kres tej torturze. Kątem oka zobaczył swoje
odbicie w lustrze nad biurkiem i z trudem je poznał: miał pomięte i poplamione potem ubranie,
rozczochrane włosy, nieogoloną twarz. Przestał chodzić i przyj-rzał się odbiciu w lustrze: człowiek
pogrążony w użalaniu się nad sobą, roztrząsający porażkę.
Nie, powiedział sobie. Nie pozwolę, żeby to się tak skoń-czyło. Mogą mi odebrać wszystko, ale nie
szacunek do samego siebie. Tego nie może zrobić nikt poza mną.
Zdjął przepocone ubranie i poszedł pod prysznic. Urządze-nie włączyło się automatycznie, a Lars
pomyślał o swoim przy-dziale wody, ale uznał, że nie będzie się tym przejmował; potę-piony
człowiek ma prawo do solidnej kąpieli. Kiedy otoczyły go kłęby pary, przypomniał sobie, ile razy
on i Amanda wspólnie wciskali się do ciasnej kabiny. Musiał wytężyć wszystkie siły, by się nie
rozpłakać.
Ogolił się i włożył czyste ubranie, po czym wysłał wiado-mość do George’a Ambrose’a. Po
niecałym kwadransie Wielki Gcorge zastukał do drzwi i otworzył je.
- Cześć, Lars - odezwał się wielki Australijczyk z wyrazem zakłopotania na twarzy. - Chciałeś się
ze mną widzieć. Fuchs zobaczył, że w tunelu stoi uzbrojony strażnik. Mimo maski dostrzegł, że to
Oscar Jiminez.
- Ależ wchodź, wchodź - rzekł Fuchs, próbując mówić dziar-skim głosem. - Każda zmiana w tej
monotonii jest mile widziana. George zamknął drzwi i stanął niepewnie obok nich. - Nie
pomyślałem o tym, jak ten czas musi ci się dłużyć, skoro musisz tu siedzieć.
- Jedyna wiadomość, jaką otrzymałem, to informacja od prawników Humphriesa o złożeniu przez
Amandę pozwu rozwo-dowego.
- Och, do licha Lars - rzekł George, z którego uszła cała energia. - Tak mi przykro.
- Nie będę się sprzeciwiał - mówił dalej Fuchs, któremu malujące się na twarzy George’a poczucie
winy nieomal sprawiało przyjemność. - Co za różnica? I tak niedługo wykonają na mnie wyrok,
prawda?
Wyraz twarzy George’a stał się jeszcze bardziej ponury. - Cóż, będziemy cię sądzić. Będziesz
potrzebował jakiegoś adwokata.
- Nie chcę procesu - Fuchs był zaskoczony własnymi sło-wami.
- Ja też nie, chłopie, ale tak musi być.
- Nie rozumiesz, George. Zrzekam się prawa do procesu... jeśli moja załoga zostanie uwolniona z
zarzutów i puszczona wolno. Biorę na siebie całą odpowiedzialność.
- Twoja załoga? - George z namysłem podrapał się po bro-
dzie.
- To ja wydawałem rozkazy. Oni nie wiedzieli, że wskutek moich rozkazów zginą ludzie na
Weście.
- Bierzesz na siebie całą odpowiedzialność?
- Tak jest.
- I przyznasz się do tego, że zabiłeś ekipę budowlaną na Weście? Z rozmysłem?
- Zrobiłbym to jeszcze raz - oświadczył zapalczywie Fuchs - gdybym znalazł się ponownie w takiej
samej sytuacji. George wypuścił powietrze.
- W takiej sytuacji chyba nie będzie nam potrzebny proces.
- Wypuścicie moją załogę?
- Będę to musiał przepchnąć przez resztę rady, ale chyba tak, chyba nie będziemy musieli
organizować procesu, skoro chcesz wziąć na siebie całą winę.
- Dokładnie - potwierdził Fuchs.
- Cóż, dobrze - odparł George. - Chyba w takim razie jedy-ny problem, jaki został, to czy mamy
zawiązać ci oczy.
Martin Humphries nie czekał, aż Dorik Harbin przybędzie
do Selene. Zamówił statek HSS i spotkali się w kosmosie. Hum-
phries skrzywił się na samą myśl o kosztach, ale chciał zoba-
czyć tego najemnika, płatnego mordercę, nie mając Verwoerd
w pobliżu.
Choć starannie przejrzał akta Harbina, był zaskoczony, gdy w końcu go zobaczył. Jest jak
skradający się drapieżnik w dżun-gli, pomyślał Humphries wkraczając do kabiny Harbina. Nawet
w ponurej, zagraconej kabinie Harbin przypominał panterę, nie-przebrane pokłady energii, czające
się w mięśniach pod gładką skórą.
Był dość przystojny, w jakiś prosty, prawie okrutny spo-sób. Na spotkanie z Humphriesem Harbin
zgolił brodę i włożył koszulę z długimi rękawami i spodnie barwy khaki. Ubrania miał
wyprasowane tak starannie, że mogły uchodzić za mundur woj-skowego. W swoim nieformalnym
golfie i spodniach z tkaniny, Humphries czuł, że jest cywilem.
Wymienili uściski dłoni i wymruczeli słowa pozdrowienia. Harbin zaprosił Humphriesa, by ten
usiadł na jedynym siedzi-sku w kabinie, plastykowym fotelu. Sam przysiadł na koi, sztywny, jakby
czuwał. Humphries pomyślał, że nawet siedząc wygląda, jakby w każdej chwili mógł skoczyć na
ofiarę. - Przyniosłem panu prezent - rzekł Humphries radośnie, wskazując na pusty ekran w
kajucie. - To upoważnienie to po-bierania wszelkich... farmaceutyków, jakich może pan
potrzebować. - Ma pan na myśli narkotyki - odparł Harbin.
- Tak. Rekreacyjne, stymulanty - czego tylko pan zapra-gnie, moi farmaceuci w Selene
wyprodukują je dla pana. - Dziękuję.
- To drobiazg.
Zapadła cisza. Harbin po prostu siedział, mierząc Humph-riesa swoimi lodowato błękitnymi
oczami. Muszę być ostrożny, uświadomił sobie Humphries. On jest jak fiolka z nitrogliceryną;
jeden nieostrożny ruch i wybuchnie.
W końcu Humphries odchrząknął i oświadczył:
- Chciałem poznać pana osobiście i pogratulować dobrze wykonanej pracy.
Harbin milczał.
- Zasłużył pan na solidną premię.
- Dziękuję panu.
- Ten pomysł z wysyłaniem kopii dziennika pokładowego do przyjaciół na Ziemi - mówił dalej
Humphries - był bardzo sprytny. Wykazał się pan inteligencją.
Wyraz twarzy Harbina uległ zmianie. W jego oczach poja-wiło się coś na kształt ciekawości.
- To było bardzo sprytne - kontynuował Humphries. - Ale
absolutnie zbędne. Nie ma się pan czego obawiać. Jestem panu wdzięczny, a nie odwracam się od
ludzi, którzy dobrze wykonują swoją pracę. Proszę spytać Grigora. Albo kogokolwiek. Harbin
zastanowił się przez sekundę.
- Byłem tylko ostrożny.
- Rozumiem. W pewien sposób muszę panu przyznać ra-cję. Gdybym był na pana miejscu, pewnie
zrobiłbym mniej wię-cej to samo.
- Wspomniał pan coś o premii.
- Milion międzynarodowych dolarów, płatne do dowolne-go wskazanego przez pana banku.
Harbin nie drgnął ani o milimetr, ale Humphries miał wraże-nie, że zesztywniał, jak zwierzę, które
nagle wyczuło niebezpie-czeństwo.
- Spodziewałem się, że będzie więcej - rzekł.
- Naprawdę? Sądzę, że milion to sporo.
- Dianc powiedziała, że będzie więcej.
Aha, ucieszył się w duchu Humphries. Wymienił jej imię.
- Dianę? Dianę Verwoerd?
- Tak, pana osobista asystentka.
- Ona nie ma uprawnień do składania panu oferty, której nie zatwierdziłem.
- Ale powiedziała mi... - zmieszany Harbin zamilkł.
Humphries uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Dianę czasem przekracza swoje kompetencje - po czym mrugnął porozumiewawczo i rzekł: - To
cały problem z kobieta-mi. Jak tylko wylądujesz z taką w łóżku, już myśli, że należysz do niej.
- W łóżku?
- Nie wiedział pan? Nie powiedziała panu? Na litość boską, ta kobieta będzie matką mojego
dziecka.
Harbin uniósł się wolno.
- Pańskiego dziecka?
Próbując nie okazywać strachu, Humphnes pozostał na swoim miejscu i rzekł niewinnym tonem:
- Dowiedzieliśmy się parę dni temu. Tak, jest w ciąży. Roz-syłaliśmy do przyjaciół wiadomości ze
szczęśliwą nowiną. Cie-kawe, czemu panu nie powiedziała.
58
Narkotyki tylko pogarszały sprawę. Harbin wybierał starannie spośród środków, jakie zaoferował
mu dostawca Humphriesa, ale nie był w stanie przestać myśleć o tym, że Dianę go zdradziła. Dwa
dni po przybyciu do Selene leżał w apartamencie, jaki za-oferował mu Humphries, próbując
opanować obrazy przelatują-ce mu przez głowę. Narkotyki zaburzały mu wizje, wypaczały je i
sprawiały ból, ale nie przynosiły ukojenia i spokoju, którego tak poszukiwał. Wręcz przeciwnie.
Wyostrzały noże wbijające się w jego ciało, wbijały sztylety jak najgłębiej. Ona z nim spała!
Zaszła z nim w ciążę! Przez cały czas, kie-dy była ze mną, oszukiwała mnie. manipulowała mną,
żeby osią-gnąć swoje cele. Zrobiła ze mnie głupca i myśli, że ujdzie jej to na sucho.
Nie mógł już tego znieść. Przed północą wymknął się ze swojego apartamentu na korytarz, jakich
było pełno w Selene, z płonącymi oczami, nieogolony, w ubraniu, w którym przespał dwie ostatnie
noce. Powlókł się prawie pustym korytarzem w stronę mieszkania Dianę.
Śpiącego samotnie w swoim wielkim łóżku Humphriesa obudził brzęczyk prywatnego telefonu.
Pomrukując, usiadł na łóżku i polecił komputerowi wyświetlenie dzwoniącego na ekranie.
Pojawiła się poważna, szczupła twarz Grigora. - Wyszedł z apartamentu - rzekł Grigor bez
żadnych wstę-pów.
Humphries pokiwał głową i rozłączył się. Całkowicie prze-budzony, ułożył wygodnie poduszki i
rozsiadł się, po czym po-lecił wyświetlić obraz z mikrokamer zainstalowanych w mieszka-niu
Dianę. Humphries wiedział, że kazała wielokrotnie przecze-sywać to mieszkanie w poszukiwaniu
pluskiew, ale nikt nie zna-lazł mikroskopijnych kamer wbudowanych w okablowanie apar-tamentu.
Na ekranie Humphriesa pojawiły się cztery ciemne obrazy:
każdy pokazywał jedno pomieszczenie apartamentu Dianę, salon, sypialnię, kuchnię, łazienkę.
Przełączył się na podczerwień i zo-baczył, że kobieta leży w łóżku. Przez dwa dni szukała Harbina
w Selene i nie znalazła go. Humphries ukrył najemnika z dala od jej wścibskich oczu. I
nafaszerował go narkotykami, które zwięk-szyły poczucie bycia zdradzonym i przekształciły gniew
w mor-derczą furię. Wiele lat wcześniej, chemicy otrzymali z prymityw-nych naturalnych
amfetamin takie halucynogeny, jak PCP, czyli anielski pył. To, co otrzymywał Harbin, było o wiele
bardziej wymyślne, przystosowane, by uczynić z niego opętanego szaleńca. A teraz Humphries
siedział wygodnie na łóżku i czekał na zakończenie małego dramatu, który sprowadziła na siebie
Dianę Verwoerd. Próbowałaś mnie do czegoś zmusić, co? Szantażowa-łaś mnie? Groziłaś mi? To
masz, na co zasłużyłaś, głupia dziwko. Harbin w końcu znalazł jej drzwi. Zawahał się na moment,
czując, że głowę majak balon, z pięścią gotową uderzyć w drzwi. I pozwolić jej wezwać pomoc?
Dać jej szansę na ukrycie ostat-niego kochanka?
Otworzył łatwo zamek przesuwanych drzwi i wkroczył do ciemnego salonu. Przez chwilę
przyzwyczajał się do ciemności, po czym podszedł cicho do drzwi jej sypialni. Poczuł nieprzy-
jemny zapach, jakby czegoś zepsutego i uświadomił sobie, że to jego własne ciało. To ona mi to
zrobiła, pomyślał. Zrobiła ze mnie świnię.
Jak Kirke, pomyślał, wpatrując się w ciemność, by wypa-trzyć zarys jej ciała na łóżku.
Czarodziejka zmieniająca ludzi w świnie.
Dostrzegł, że jest sama. Podszedł do nocnego stolika i za-palił lampkę.
Obudziła się powoli, zamrugała, po czym uśmiechnęła się.
- Dorik, gdzie ty się podziewałeś? Szukałam cię wszędzie. Dopiero wtedy dostrzegła morderczy
wyraz jego nieogolo-nej twarzy. Usiadła, a okrycie spadło jej do pasa. - O co chodzi? Co się stało?
Wyglądasz strasznie. Spojrzał na nią. Ile razy pieścił te piersi? Ilu jeszcze męż-czyzn korzystało z
tego ciała?
- Dorik, co się stało?
Gdy wreszcie wydał z siebie głos, przypominał on rzężenie.
- Jesteś w ciąży?
Przerażenie, jakie odmalowało się na jej twarzy, wystarczy-ło za odpowiedź.
- Chciałam ci powiedzieć...
- Z Humphriesem?
- Tak, ale...
Nie zdołała powiedzieć nic więcej. Złapał ją za szyję i wy-wlókł z łóżka, dusząc obiema rękami.
Zaczęła żałośnie machać rękami, gdy zacisnął palce jeszcze mocniej. Wybałuszyła oczy, z
rzężących ust wysunął się język. Nadal miażdżąc jej gardło jedną ręką, drugą Harbin złapał ten
język, zatopił w nim paznokcie i wyrwał go z jej kłamliwych ust. Wrzask bólu utonął w krwi try-
skającej z jej ust. Harbin zwolnił uścisk na tyle, żeby pozwolić jej udławić się własną krwią,
bulgocząc, jęcząc, chwytając jego ręce, aż jej ramiona opadły bezwładne i martwe. Patrząc na to
wszystko ze swego łóżka Humphries poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Wstał
niezgrabnie i poczła-pał do łazienki, a ostatni przedśmiertny bulgot Dianę utonął w odgłosie jego
własnych wymiotów. Kiedy umył twarz i dowlókł się z powrotem do sypialni, na ekranie widniał
klęczący Harbin, szlochający rozpaczliwie, Dianę leżąca na podłodze, z twarzą zalaną krwią i
wpatrzonymi w przestrzeń martwymi oczami. Wyrwał jej język, pomyślał Humphries. otwierając
usta ze zdumienia. Na Boga, co za monstrum!
Wpełzł z powrotem do łóżka, wyłączył widok z kamer, po czym zadzwonił do Grigora, który
czekał cierpliwie w swoim biurze. - Dianę Verwoerd miała atak serca - oświadczył Humph-ries
swojemu szefowi ochrony, starając się, by głos mu nie drżał. - Śmiertelny. Zbierz jakichś godnych
zaufania ludzi i idźcie do jej mieszkania. Posprzątajcie i zajmijcie się ciałem. Grigor skinął głową.
- A Harbin?
- Zaaplikujcie mu środki uspokajające i ukryjcie w bezpiecznym miejscu. Tylko zbierz solidną
ekipę. Łatwo sobie z nim nie pora-dzicie.
- A nie lepiej byłoby go uciszyć?
Humphries zaśmiał się gorzko.
- Po czymś takim? Moim zdaniem już jest uciszony. Ale jeszcze może się przydać, gdybym go
potrzebował.
-Ale...
- Nie martw się, znajdzie się dla niego mnóstwo pracy - rzekł Humphries. - Tylko trzymajcie go z
daleka ode mnie. Nie chcę się z nim znaleźć w tym samym pomieszczeniu. - Zastano-wił się przez
chwilę, po czym dodał: - Ani nawet na tej samej planecie.
59
Lars Fuchs uniósł wzrok ze zdziwieniem, gdy usłyszał pu-kanie do drzwi. Wyłączył sztukę, którą
oglądał - Antygonę So-foklesa - i zawołał:
- Wejść.
Był to znowu George z ponurym wyrazem twarzy.
Fuchs uniósł się z krzesła.
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
- Już czas - odparł George.
Fuchs poczuł zaskoczenie, choć wiedział, że ten moment jest nieunikniony. Miał wrażenie, że jest
pusty w środku. - Teraz?
- Tak - odparł George.
Przy drzwiach stało dwóch uzbrojonych mężczyzn; Fuchs nie znał żadnego z nich. Poszedł
posłusznie za George’em, pró-bując walczyć z drażniącym pyłem, który osiadał mu w gardle i w
płucach. Nie zdołał i zaczął gwałtownie kaszleć. - Powinienem był przynieść maski - mruknął
George.
- A co za różnica? - odparł Fuchs, próbując opanować kaszel.
George również gwałtownie zakaszlał, gdy szli tunelem. Fuchs
zauważył, że idą w górę, w stronę śluzy, która prowadziła na otwartą
przestrzeń. Może tam wykonają wyrok, pomyślał; wyrzucą mnie
w kosmos bez skafandra.
Zatrzymali się tuż przed śluzą. George wpuścił Fuchsa do sporego pomieszczenia, zaś na zewnątrz,
w pyle, zostali strażnicy. Fuchs zobaczył, że jest tam cała jego załoga. Zwrócili się w jego stronę.
- Nodon... Sanja... Nic wam nie jest?
Cała szóstka pokiwała głowami, a nawet się uśmiechnęła.
- Wszystko w porządku, kapitanie - oświadczył Nodon. - Odlatują - rzekł George. - Twój statek
wyposażono i za-tankowano. Ruszają do Pasa.
- Dobrze - rzekł Fuchs. - Cieszę się.
- A ty lecisz z nimi - dodał George, a na jego brodatej twa-rzy pojawił się grymas zmartwienia.
- Ja? Co chcesz przez to powiedzieć?
George nabrał powietrza i wyjaśnił:
- Nie zabijemy cię, Lars. Zostajesz wygnany. Na całe życie.
Odleć i nigdy tu nie wracaj. Nigdy.
- Wygnany? Nie rozumiem.
- Omówiliśmy to, znaczy, ja i rada. Zdecydowaliśmy, że zostajesz ogłoszony banitą. Właśnie tak.
- Banitą - powtórzył Fuchs, nie wierząc własnym uszom. - Tak jest. Komuś może się to nie
spodobać, ale tak zdecy-dowaliśmy.
- Uratowałeś mi życie, George.
- Jeśli uratowaniem życia nazywasz skazanie cię na los Latającego Holendra w Pasie, tak, właśnie
to robię. Tylko nie próbuj tu wracać i tyle.
Przez całe tygodnie Fuchs przygotowywał się psychicznie na śmierć. Teraz uświadomił sobie, że
tak naprawdę w to nie wierzył i ogarnęła go wielka fala wdzięczności. Czuł, jak miękną mu ko-
lana, a oczy zachodzą mgłą.
- George... co ja mam powiedzieć?
- Powiedz „żegnaj”, Lars.
- Żegnaj więc. Dziękuję!
George wyglądał na nieszczęśliwego, jak człowiek, którego zmuszono do wybierania między złym
a gorszym. Fuchs i jego załoga udali się do śluzy, włożyli skafandry i wspięli do skoczka, który
miał ich zawieźć do Nautilusa, cze-kającego na orbicie wokół Ceres.
Pół godziny później Fuchs usiadł w fotelu pilota na most-ku Nautilusa i po raz ostatni rozmawiał z
George’em. - Skończcie budowę habitatu. George. Zbudujcie sobie przyzwoity dom.
- Zbudujemy - odparł George, a jego twarz otoczona rudą brodą była tak mała i odległa na ekranie
statku. - Nie wpakuj się w jakieś kłopoty, Lars. Bądź dobrym skalnym szczurem. Nie przekraczaj
granic.
Dopiero wtedy Fuchs zaczął rozumieć, co oznacza wygna-nie.
60
Wesele było największym wydarzeniem towarzyskim w hi-storii Selene. W ogrodzie obok willi
Humphriesa zebrało się prawie dwustu gości.
Pancho Lane włożyła obcisłą sukienkę do połowy łydki, koloru bladej lawendy, podkreślającą jej
smukłą, wysportowaną sylwetkę. W jej uszach, na nadgarstkach i na długiej, zgrabnej szyi poły-
skiwały szafiry.
- Wyglądasz, jak pieprzony chodzący milion dolarów - powiedział jej Wielki George.
Pancho uśmiechnęła się do Australijczyka. Wyglądał na zakłopotanego, prawie zawstydzonego, w
eleganckim czarnym garniturze i staroświeckiej muszce.
- Wiesz, ja sądzę - odparła - że skoro mam odgrywać rolę korporacyjnego ważniaka, to
przynajmniej powinnam wyglądać jak korporacyjny ważniak.
- No i ci się udało.
- Ty się za to postaraj, żeby nie wyglądać specjalnie źle - rzekła.
- Dobrze - mruknął - lepiej poszukajmy naszych miejsc. Humphries zaplanował dokładnie każdy
aspekt wesela. Na każdym białym, składanym krześle ustawionym na trawie wypi-sano z tyłu
nazwisko gościa, poza tym każdy gość otrzymał numer, według którego miał się ustawić w kolejce
do składania życzeń. Gdy tylko usiedli, podeszła do nich Kris Cardcnas, cała promienna w żółtej
sukience koloru jaskra, która doskonale pa-sowała do jej złocistych włosów.
- Amandajakoś się trzyma- rzekła Cardenas, jakby wola-ła, żeby to nie była prawda.
- Na to wygląda - odparł George, pochylając się na krze-śle i ściszając głos. - Nie sądzicie, że
dotrwała aż do tej chwili, żeby teraz się wycofać?
- Nie, nie Mandy - rzekła Pancho siedząca między Geor-ge’em a Cardenas. - Zobaczycie, że sobie
poradzi. - Przykro mi z powodu Larsa - rzekła Cardenas.
Pancho pokiwała głową.
- Właśnie dlatego Mandy wychodzi za Humphriesa. Żeby Lars mógł żyć.
- Cóż, przynajmniej żyje - rzekł George. - On i jego załoga są gdzieś w Pasie.
- Prowadzą poszukiwania?
- A cóż innego mogliby robić? Jeśli zbliży się do Selene albo do Ziemi, aresztują go.
Cardenas potrząsnęła głową.
- To nie fair, tak go wygnać.
- Zawsze lepiej niż skazać go na śmierć.
- Pewnie tak, ale...
- Stało się - rzekł George stanowczo. - Teraz musimy zająć się przyszłością.
Pancho pokiwała głową na zgodę.
-- A ja bym chciał - zwrócił się George do Cardenas - żebyś zaczęła myśleć o wykorzystaniu
nanotechnologii w kopaniu rudy. Cardenas lekko zesztywniała.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł.
- Pieprzyć to - warknął George. - To bardzo dobry pomysł i doskonale o tym wiesz. Tylko dlatego,
że... Orkiestra, którą Humphries sprowadził specjalnie na uroczy-stość, zaczęła grać marsza
weselnego. Wszyscy wstali i zoba-czyli ubraną w białą suknię do ziemi Amandę, która właśnie ru-
szyła nawą, o kilka kroków przed grupą druhen w identycznych sukniach barwy jasnej zieleni.
Amanda szła sama, bez cienia uśmiechu na twarzy, trzymając w dłoniach bukiet z białych orchidei
i bla-dych, miniaturowych różyczek. To nie będzie złe życie, mówiła sobie w duchu, krocząc
powoli nawą w takt weselnego marsza. Martin nie jest potworem, potrafi być uroczy, gdy tylko
zechce.
Wystarczy, jak pozostanę sobą i będę panować nad sytuacją. Wtedy jednak przyszedł jej do głowy
Lars i jej serce zamar-ło. Miała ochotę się rozpłakać, ale wiedziała, że nie może, nie wolno jej.
Panna młoda powinna się uśmiechać. Panna młoda powinna promieniować szczęściem.
Martin Humphries stał przy prowizorycznym ołtarzu na końcu
nawy. Dwieście par oczu śledziło Amandę, gdy ta szła w jego
stronę, odmierzonym krokiem. Martin stał rozradowany, wyglą-
dając imponująco w smokingu z aksamitu barwy ciemnego bur-
gunda, jak triumfujący czempion, uśmiechając się promiennie.
Pastor przyleciał z rodzinnych włości Martina w Connecti-cut. Pozostali goście weselni byli
Amandzie nieznani. Gdy pastor rozpoczął ceremonię, Amanda pomyślała o za-mrożonych
embrionach, które ona i Lars zdeponowali w klinice w Selene. Zygoty były dziećmi Larsa, jego
potomstwem. I jej. Spojrzała na Martina, który za chwilę miał zostać jej mężem.
Będę się z nim kochać. Oczywiście. Przecież o to mu chodzi.
1 dam mu wszystko, czego chce. Wszystko.
Ale dziecko, które urodzę, będzie dzieckiem Larsa, nie Mar-tina. Zadbam o to. Martin nigdy się nie
dowie, aleja będę wie-dzieć. Sprowadzę na świat syna Larsa. Właśnie tak zrobię. Mówiąc „tak”,
Amanda uśmiechnęła się po raz pierwszy. Martin Humphries stał koło najpiękniejszej kobiety w
Ukła-dzie Słonecznym i wiedział, że będzie teraz należeć do niego, jak długo tylko zechce.
Mam wszystko, czego chciałem, powiedział sobie. Prawie. Widział wśród gości weselnych
Pancho, stojącą tam z wielkim, rudym durniem i doktor Cardenas. Amanda ich zaprosiła, to jej
przyjaciele. Humphries pomyślał, że sam zaprosiłby Pancho, by patrzyła, jak bierze Amandę w
posiadanie.
Pancho sądzi, że wojna się skończyła. Skalne szczury są pod kontrolą, a walkę między Astro i mną
można przekształcić w pokojową konkurencję. O mało nie zaśmiał się na głos. Aman-da spojrzała
na niego. Pewnie myśli, że się do niej uśmiecham. To też. Ale jest coś jeszcze. O wiele więcej.
Będę miał z Amanda syna. Klony niedługo zaczną się ro-dzić i wybiorę najlepsze z miotu, ale z
Amanda będę miał syna w naturalny sposób. W staroświecki sposób. Zapomni o Fuch-sie.
Wygnam go z jej pamięci, w ten czy inny sposób. Fuchs jest skończony. Wypuścili go, ale i tak
jakby już nie żył. Nie może zrobić nic, żeby mi zaszkodzić. Jest wygnańcem, samotnym, bez
przyjaciół, którzy mogliby mu pomóc. Przyrze-kłem Amandzie, że go nie skrzywdzę i nie będę
musiał tego ro-bić. Zszedł mi z drogi, a skalne szczury są pod kontrolą. Teraz mogę zacząć
prawdziwą wojnę z Astro. Przejmę kontrolę nad Astro, Pasem i całym pieprzonym Układem
Słonecznym.
W tej chwili pastor spytał Humphriesa, czy bierze Amandę Cunningham za żonę.
Odpowiedź na to pytanie, jak również na jego własne ambi-cje, brzmiała: „tak”.
Epilog
Lecąc przez Pas na pokładzie statku fuzyjnego Dorik Har-bin wił się i jęczał w narkotycznym śnie.
Psychologowie Hum-phriesa zrobili co mogli, ale jego sny nadal nawiedzały wizje Dianę
umierającej u jego stóp. Narkotyki nie były w stanie wymazać tego z jego pamięci. Czasem tylko
pogarszały sprawę: w snach pojawiała się matka Harbina, topiąca się we własnej krwi, gdy on tylko
stał i bezradnie patrzył.
Gdy się obudził, nadal prześladowały go wizje śmierci. Sły-szał ostatni wydany przez nią
bulgoczący dźwięk, widział prze-rażenie w jej oczach. Zasłużyła na śmierć, powiedział sobie pa-
trząc przez cienki kwarcowy bulaj na upstrzoną gwiazdami pust-kę poza statkiem. Okłamała mnie,
wykorzystała, wyśmiała. Za-służyła na śmierć.
Tak, powiedział w jego głowie głos, którego nie był w sta-nie uciszyć. Każdy zasługuje na śmierć.
Także ty.
Skrzywił się i przypomniał sobie czterowiersz Chajjama:
W pustce nicości u źródła życia jedna chwila
Moment krótki jak życie motyla
Gwiazdy zachodzą i wóz rusza
Gdzie świt nicości - pędź, tylko miła!
Głęboko, w Pasie Asteroid, Lars Fuchs siedział w fotelu pilota Nautilusa, patrząc w pustkę na
zewnątrz.
Ten statek jest teraz całym moim światem, pomyślał. Ten jeden statek i sześcioro obcych, którzy
stanowią jego załogę. Aman-da odeszła; dla mnie jakby umarła. Wszyscy moi przyjaciele, całe
moje życie, kobieta, którą kochałem - to wszystko przestało ist-nieć.
Poczuł się jak Adam wygnany z raju, do którego powrót uniemożliwia anioł z ognistym mieczem.
Nie mogę wrócić. Nigdy. Spędzę resztę życia na tym pustkowiu. Czy to jest życie, które-go można
z utęsknieniem wyczekiwać?
Odpowiedź natychmiast przyszła mu do głowy. Martin Hum-phries ma wszystko, na co
pracowałem. Ma moją żonę. Wygnał mnie. Aleja wrócę. Nieważne, ile czasu mi to zajmie.
Nieważne, jak potężny będzie Humphries. Wrócę i zemszczę się. Nie tak, jak Adam. Nie tak, jak
ten szlochający słabeusz. Jak Samson. Zdradzony, oślepiony, skuty i uwięziony. Ślepiec w Gazie.
A jednak wygrał. Zemścił się, choć kosztowało go to życie. Ja też się zemszczę.
Finał „Wojen o Asteroidy”
w tomie „Cicha wojna”, już wkrótce.