!Janusz Palikot Płoną koty w Biłgoraju

background image

P£ON¥ KOTY W BI£GORAJU

background image
background image

JANUSZ PALIKOT

P£ON¥ KOTY
W BI£GORAJU

s³owo

/

obraz

terytoria

Rozmowê przeprowadzili
Artur Sporniak i Jan Strza³ka

background image

Fotografia Janusza Palikota na okładce: Andrzej Świetlik

Projekt typograficzny: Stanis³aw Salij

Projekt okładki: Janusz Górski, Rafał Szczawiński

Korekta: Piotr Sitkiewicz

Sk³ad: Grzegorz Zazulak

Druk i oprawa: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal,

Inowrocław

© Copyright by wydawnictwo s³owo/obraz terytoria

Gdañsk 2007

wydawnictwo s³owo/obraz terytoria

80-244 Gdañsk, ul. Grunwaldzka 74/3

tel.: (058) 345 47 07, 341 44 13, fax: (058) 520 80 63

e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl

e-mail: handel@terytoria.com.pl

www.terytoria.com.pl

ISBN 978-83-7453-699-8

background image

K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T?

5

K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T ?

Z Januszem Palikotem po raz pierwszy zetknęliśmy się w roku

2004 na Uniwersytecie Jagiellońskim, podczas konferencji nauko-

wej poświęconej twórczości Witolda Gombrowicza. W konferencji

uczestniczyła Rita Gombrowicz, wybitni krytycy z Polski i ze

świata, przyjaciele pisarza z Argentyny i – co nas zaintrygowa-

ło – pewien niespełna czterdziestoletni podówczas biznesmen

z tak zwanej branży alkoholowej, który był jednym z głównych

organizatorów obchodów Roku Gombrowiczowskiego. Palikot

nas, jak się rzekło, zaintrygował, bo wódka i kultura wysoka

rzadko chodzą ze sobą w parze, przynajmniej w Polsce, gdzie na

palcach jednej ręki można policzyć ludzi zamożnych i skorych

do bezinteresownego wspierania kultury; poza tym dobiegły nas

słuchy, że ten biznesmen jest z wykształcenia filozofem i znawcą

myśli Husserla. Wszystko to razem wydało nam się mieszanką

dość intrygującą.

Przyszła nam wtedy do głowy myśl, by poznać Janusza Palikota

i porozmawiać o Gombrowiczu i fenomenologii, ale przede wszyst-

kim o tym, dlaczego zostawił filozofię i rzucił się w wir interesów,

z jakim kapitałem startował, co osiągnął i, co najważniejsze,

jaką cenę przyszło mu zapłacić za sukces. Myśl przyszła nam do

głowy, ale – jak to często w życiu bywa – na myśli się skończyło.

Zajęliśmy się innymi sprawami. Dwa lata później przygotowywa-

background image

K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T ?

liśmy dla ,,Tygodnika Powszechnego” cykl rozmów poświęcony

siedmiu grzechom głównym – w wywiadach z takimi ludźmi jak

na przykład Jerzy Pilch, Janina Ochojska, Anna Dymna czy sio-

stra Małgorzata Chmielewska pragnęliśmy zgłębić naturę takich

arcyludzkich i powszechnych przywar, jak pycha, lenistwo czy

gniew. Nie zamierzaliśmy wieść rozmów jedynie teoretycznych,

oczekując, że nasi rozmówcy przyznają się, że nieobce im są owe

grzechy, i opowiedzą, jak z nimi walczą.

Jednym z grzechów głównych jest chciwość. Grzech ten, podobnie

jak inne, nie przynosi nikomu chwały i jest grzechem wyjątko-

wo intymnym, wstydliwszym od gniewu czy nieumiarkowania

w jedzeniu i piciu. Rzadko ludzie skłonni są się przyznać, nawet

przed sobą, że opętani są chciwością i zachłannością, a pieniądze

i ziemskie dobra stały się ich obsesją czy namiętnością. Toteż

stanęliśmy przed nie lada kłopotem, kogo by tu poprosić, aby

opowiedział nam, czy ma ten grzech na sumieniu. Pytanie to nie

należy wszak do taktownych. Chciwości ulec może nawet ten, kto

niczego nie posiada, co łatwo zrozumieć, ale także ten, komu na

niczym nie zbywa, dla kogo pieniądze nie są problemem. Choć kto

wie: może właśnie są wielkim problemem? I tak przypomnieliśmy

sobie o Januszu Palikocie. Na wywiad zgodził się bez wahania

i bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Rozmawiając z nim, odnieśliśmy

wrażenie, że jest szczery, że próbuje zajrzeć w głąb własnej duszy,

starając się odpowiedzieć na pytanie, które go dręczy od dawna:

co jest w życiu najważniejsze – mieć czy być?

background image

K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T?

7

Rozmawialiśmy głównie o pieniądzach, o związanych z nimi na-

miętnościach, o pokusach, jakie stwarza wielki majątek. Zabrakło

nam jednak sposobności, by porozmawiać o wielu innych sprawach,

z którymi wiąże się nazwisko Janusza Palikota: o biznesie, jego

działalności obywatelskiej i zaangażowaniu politycznym, które

doprowadziło go do sejmu. Z wywiadu o chciwości byliśmy zado-

woleni, wolno nam sądzić, że i Janusz Palikot nie żałował, że po-

święcił nam nieco czasu. Wywiad opublikowaliśmy, ale przypadek

Palikota nie dawał nam spokoju. Nie jesteśmy wprawdzie specami

od ekonomii, teorii zarządzania, idee wolnego rynku nie spędzają

nam snu z powiek, niemniej nie opuszczała nas ciekawość: jak

ten chłopak z prowincjonalnego Biłgoraja wspiął się na szczyty,

czego się musiał wyrzec ze swoich ambicji i marzeń, by znaleźć

się w gronie bajecznie bogatych Polaków? Nie oszukujmy się:

w Polsce pieniądze i sukces budzą podejrzenia, często uzasadnione,

o czym świadczą liczne afery gospodarcze, budzą też zwyczajną

zawiść. Nad Wisłą nie szanuje się nawet tych, którzy swój sukces

zawdzięczają ciężkiej i pełnej wyrzeczeń pracy. Dlaczego nie sza-

nujemy uczciwych przedsiębiorców, takich jak Palikot? – pytała

kiedyś Teresa Bogucka, publicystka „Gazety Wyborczej”. Nie

sposób wszak zakwestionować jego zasług dla rozwoju rodzinnego

Biłgoraja, dla budowy społeczeństwa obywatelskiego, dla wspie-

rania kultury, ale nawet on budzi w niejednym Polaku nieufność.

Dlaczego? Czy winny jest paradygmat kulturowy wykształcony

w czasach sarmackich i romantycznych, paradygmat pogardy dla

background image

pragmatyzmu i mrówczej pracy? Tak pytała Bogucka i my też

chcieliśmy o to Palikota zapytać. Chcieliśmy się też zastanowić,

czy może sami polscy kapitaliści ponoszą winę za malowanie ich

w czarnych barwach. Bo biznes, o czym wszak wie każde dziecko,

jest brudny…

Postawiliśmy więc te i inne pytania – i Janusz Palikot podjął wy-

zwanie. Okazuje się, że majątek nie gwarantuje nikomu unikania

błędów, porażek i rozczarowań. Czy jednak pieniądze dają szczę-

ście? Czynią człowieka lepszym? Jak to jest?

Artur Sporniak i Jan Strzałka

background image

„W I E K M Ê S K I, W I E K K L Ê S K I”

9

„ W I E K M Ê S K I , W I E K K L Ê S K I ”

ARTUR SPORNIAK

i

JAN STRZAŁKA

: Od kilkunastu lat należy Pan

do grona najbogatszych Polaków; w wir interesów rzucił się Pan na

początku transformacji gospodarczej. Dwa lata temu przekroczył

Pan czterdziestkę, w życiu większości mężczyzn to wiek bolesnych

rozczarowań – „wiek męski, wiek klęski”. Czy w wypadku Janusza

Palikota można mówić o klęskach?

JANUSZ PALIKOT

: A dlaczego nie? „Polały się łzy me czyste, rzęsi-

ste”. Czuję od dłuższego czasu, że coś się w moim życiu dzieje – czy

to przełom? – pewne zadawnione kwestie wymagają klarownej

odpowiedzi, wymagają jej również sprawy, które ledwo zaczynają

świtać na horyzoncie.

Czy w moim wypadku można mówić o klęskach? Trzeba – powiem

szczerze. Ja przynajmniej w ostatnich latach myślę o nich dość czę-

sto. Są to rozmaite klęski: osobiste, zawodowe i polityczne, każda

z nich boli, choć każda inaczej. Połowa biedy, gdyby niepowodzenia

ograniczały się do spraw zawodowych, a jedyną porażką byłby upa-

dek „Ozonu”, pisma, którego byłem współwłaścicielem i na którym

straciłem dwadzieścia milionów, a nigdy wcześniej nie zdarzyło

mi się stracić w interesach. Przed czterema laty przydarzyła mi

się jednakowoż klęska znacznie poważniejsza – rozwód i odejście

z domu, w którym pozostawiłem dwóch synów. To odejście spra-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

wiło, że w innym świetle zobaczyłem moje pierwsze małżeństwo.

I kiedy słodycz obcowania z synami i życia w ukochanej Jabłonnej

przestała zasłaniać mi oczy, znalazłem źródła tej klęski u samego

początku. Spojrzałem na wszystko od nowa i poczułem, że wiele

muszę zmienić, również w sobie. Tak czy inaczej, te lata po rozwo-

dzie były poniekąd czasem przeżytym na pustyni duchowej.

Pytając o klęskę, trafiliście Panowie w dziesiątkę, bo to dziś naj-

ważniejsze dla mnie pytanie. Choćby dlatego, że za parę dni założę

nową rodzinę. Moja miłość do Moniki, przyszłej żony, w pewnym

sensie wyrasta z owych lat spędzonych na pustyni. Dzięki Monice

znów pragnę zanurzyć się w prawdziwym życiu, odsunąć od siebie

to, co przed jej poznaniem wydawało mi się nieuniknione, oprzeć

życie na autentycznym i głębokim uczuciu. To jedyny sposób, by

ustrzec się kolejnych katastrof.

Na pozór mam, lub mogę mieć, wszystko, o czym człowiek zama-

rzy: jestem zamożny, stać mnie na spełnienie wielu zachcianek,

nie krępują mnie żadne ograniczenia, nie jestem zmuszony grać

niewygodnych ról społecznych, a jednak poczułem na własnej skó rze,

co to znaczy „wiek męski, wiek klęski”. Staje przede mną pytanie

o naturę rezygnacji. O to, czy kompromis, zdrowy rozsądek jest

wynikiem naszej (mojej) mądrości czy słabości. A więc jak to było?

I czy to było nieuniknione, przede wszystkim zaś: czy uda mi się

odwrócić złą passę, powstrzymać lawinę kolejnych klęsk? Nie wiem,

czasami odnoszę wrażenie, że diabeł kręci się koło mnie i podsuwa

mi setki wątpliwości. Teraz wierzę w miłość.

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

11

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

Opowiem Panom pewną historię. Całkiem niedawno – był to rok

2003, czyli miałem wówczas trzydzieści dziewięć lat – wybrałem

się do rodzinnego Biłgoraja, w którym na przełomie lat osiem-

dziesiątych i dziewięćdziesiątych zakładałem pierwsze przedsię-

biorstwa: od produkcji drewnianych palet zaczynając, przez sieć

sklepów spożywczych, a na produkującej szampana Dorato firmie

Ambra kończąc. W roku 2003 nie byłem już właścicielem Ambry,

której pozbyłem się, kupując od skarbu państwa osiemdziesiąt

procent udziału w prywatyzowanym Polmosie Lublin. Zdecydo-

wałem się także na separację z pierwszą żoną, wyprowadziłem się

więc z naszego domu w Jabłonnej pod Lublinem i zamieszkałem

w Warszawie – nie miewałem zatem zbyt wiele okazji, by odwie-

dzać rodzinne strony. Chcąc nie chcąc, musiałem wtedy pojechać do

Biłgoraja, by załatwić zaległe sprawy notarialne związane z Ambrą,

lecz gdy pojawiłem się u notariusza, okazało się, że ten nie zdą-

żył przygotować jakiegoś aktu i prosi, żebym poczekał półtorej

godziny. Planowałem, że wpadnę, załatwię, co mam załatwić, po

czym natychmiast wrócę do Lublina – a tu niespodziewanie mam

tyle wolnego czasu. Co z nim począć?

Pamiętam jak dziś: był piękny jesienny dzień, liście spadały z drzew.

Postanowiłem kupić gazetę. Gdy podszedłem do kiosku, zauwa-

żyłem w nim „Tygodnik Powszechny”. Jego czytelnikiem byłem

background image

J A N U S Z P A L I K O T

już w latach osiemdziesiątych, regularnie czytałem „Tygodnik”

w bibliotece publicznej, jedynym miejscu w całym Biłgoraju, gdzie

był dostępny. W Polsce obowiązywała wówczas ostra cenzura, czego

Panom przypominać nie muszę, ale w Biłgoraju była ona szczegól-

nie ostra i czujna – czasami bowiem z owego jedynego egzemplarza

„Tygodnika” ktoś wycinał trefne teksty. Teraz zaś jest rok 2003, cen-

zura nie istnieje od lat, a „Tygodnik Powszechny” jak gdyby nigdy

nic leży w kiosku. Kupiłem go zatem i ruszyłem w stronę skweru

znajdującego się nieopodal biblioteki. I nagle – nie wiem, czy to

za sprawą „Tygodnika”, który przypomniał mi młodość i godziny

spędzone nad nim w bibliotece, czy też zapachu, rodzaju światła

– poczułem, jak ogarnia mnie przenikliwa świadomość, że jestem

przecież z Biłgoraja! Nie z Warszawy, nie z Lublina, ale właśnie

z Biłgoraja. To moje miejsce na ziemi. Jestem stąd, nigdy o tym

nie zapomnę i nie wymażę tego ze świadomości. Znam tu każde

drzewo, pamiętam ten skwer, pamiętam, ile intensywnych emocji

doświadczyłem w tym mieście, mając szesnaście czy siedemnaście

lat. Mieszkałem później w Warszawie, w Lublinie, potem znów

w Warszawie, w ostatnich latach dużo podróżowałem po całym

świecie, ale wszędzie czułem się obcym, przybyszem – inne tam

były drzewa, inaczej świeciło słońce, wszystko było odmienne niż

w Biłgoraju.

Po rozwodzie mieszkałem w hotelach, nie miałem stałego zameldo-

wania, ale niedługo po owym powrocie na półtorej godziny do Bił-

goraja postanowiłem zbudować dom – nie w rodzinnym miasteczku

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

13

wprawdzie, ale na wsi pod Suwałkami. Coś pchało mnie w kie-

runku bardzo określonego projektu i szczególnego miejsca. Gdy

dom powstał, odkryłem ze zdumieniem, że nowy dom przypomina

mi dom z dzieciństwa: oszklona weranda, światło na drewnianej

elewacji, dach o takiej, a nie innej wysokości, na trawniku kładą

się cienie takich, a nie innych drzew, wszystko jest tak jak na

przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w rodzinnym

domu przy ulicy Ogrodowej. Wszystkie domy przy Ogrodowej to

były tak zwane zagrody sitarskie – drewniane, długie, ze stodołą

na końcu, z drewnianą bramą zamykaną wieczorami na cztery

spusty. W Biłgoraju od dawien dawna nie ma już zagród sitarskich,

a jedyną starą drewnianą bramę widziałem ostatnio w wiejskim

domu mojego znajomego Stefana Szmidta, który mieszka w Nad-

rzeczu pod Biłgorajem.

W moim dzieciństwie Biłgoraj był cudem starej architektury

drewnianej, dziś zaś dominują w nim murowane domy jednoro-

dzinne i szare, ponure bloki. W latach siedemdziesiątych to biedne

miasteczko przeżyło wielki boom industrialny, w czym główna

zasługa Józefa Dechnika, powiatowego sekretarza

PZPR

w latach

1956 –1975. Dzięki jego staraniom powstały w Biłgoraju zakłady

dziewiarskie Mewa oraz Zakłady Naprawy Samochodów i Taboru

Kolejowego. W roku 1976 ten ideowiec – komunista z krwi i kości,

jak mówi o nim mój krajan Henryk Wujec, jeden z działaczy Ko-

mitetu Obrony Robotników – musiał wytłumaczyć pracownikom

z biłgorajskich fabryk konieczność podwyżek cen żywności, ale

background image

J A N U S Z P A L I K O T

robotnicy go wygwizdali i obrzucili przekleństwami. Wrócił więc

do swojego gabinetu i strzelił sobie w skroń – jednak kula wyszła

oczodołem. Przeżył, prokurator zaś tę ewidentną próbę samo-

bójczą potraktował jako nieszczęśliwy wypadek przy czyszczeniu

broni. Józef Dechnik zmarł – o ile pamięć mnie nie myli – na po-

czątku lat osiemdziesiątych, ale nie został zapomniany, bo zasłużył

sobie na ludzki szacunek, o czym świadczy jego pomnik, wzniesiony

w ostatnich latach przy ulicy Kościuszki, głównej arterii miasta.

O Dechniku powiada się, że – niczym Kazimierz Wielki – zastał

miasto drewniane, a pozostawił murowane; gdy zaczynał sekretarzo-

wać, Biłgoraj liczył sobie bodaj dwanaście tysięcy mieszkańców, gdy

odchodził – grubo ponad dwadzieścia tysięcy. I to właśnie za rządów

Dechnika znikły w mieście wszystkie zagrody sitarskie, wyburzono

je, by zbudować bloki dla pracowników nowych fabryk. Nowe miesz-

kania były potrzebne, bo na przykład w Mewie zatrudniano trzy

czy cztery tysiące pracowników, pochodzących z okolicznych wsi.

Zburzono wówczas stary drewniany Biłgoraj, w tym zagrody przy

Ogrodowej, także nasz otoczony sadami i ogrodami dom, w którym

czuć było oszałamiający zapach jabłoni oraz świeżych trocin z po-

bliskich tartaków, bo niemal przy każdym gospodarstwie był tartak

albo zakład rzemieślniczy. Szkoda, że tak się stało.

To wszystko przypomniałem sobie, podążając z „Tygodnikiem”

w stronę skweru, a wraz z falą wspomnień ogarnęła mnie świa-

domość, że nie tylko jestem stąd, ale co więcej – że zawsze będę

z Biłgoraja – i że to oznacza coś duchowego, czego nie wolno się

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

15

wstydzić; wręcz przeciwnie – należy być z tego dumnym, i nie z tej

racji, że w miasteczku przez kilka lat mieszkał Isaac Bashevis

Singer, laureat literackiej nagrody Nobla, ale dlatego że jestem

stąd, że to moja mała ojczyzna.

Czy wcześniej odczuwał Pan wstyd i kompleks prowincjusza?

Owszem, odczuwałem. Wspominając przeżycie sprzed trzech lat,

chcę powiedzieć, że uwolniłem się wówczas od estetycznej koniecz-

ności dzielenia świata i rzeczywistości na ładną i brzydką, prowin-

cjonalną i wielkomiejską, stając niejako ponad tym porządkiem.

Bo czy to istotne, czy miejsce urodzenia jest ładne bądź brzydkie,

światowe bądź prowincjonalne? Biłgoraj jest dziś – jak wspomnia-

łem – brzydkim miasteczkiem, ale czy to naprawdę ważne? Liczy

się tylko, że stamtąd pochodzę.

Podobnie rzecz się ma z rodzicami, których nie wybieramy, możemy

się z nimi nie zgadzać, ale nigdy się od nich nie uwolnimy…

Wiele by tu opowiadać o moich skomplikowanych stosunkach z ojcem,

którego zdołałem zaakceptować dopiero w kilka lat po jego śmierci.

Ale najpierw powinienem wspomnieć o moich latach „górnych

i durnych”.

W burzliwym roku 1981 byłem uczniem liceum w Biłgoraju i prze-

jąwszy się niezmiernie hasłami Solidarności, działałem w samo-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

rządzie uczniowskim, któremu przewodniczyłem. Poszedłem na

całość: domagałem się od dyrekcji szkoły, bym jako przewodniczący

samorządu uczestniczył w zebraniach rady pedagogicznej, co zresz-

tą było zgodne z kodeksem ucznia, i choć nikt mnie nie zapraszał,

pchałem się na rady. Dopominałem się również, by na lekcjach

historii uczono nas o 17 września, o Katyniu i mówiono prawdę

o Armii Krajowej. Naraziłem się więc dyrektorowi, który zawiesił

mnie w prawach ucznia, wtedy ja z kolei wezwałem kolegów do

strajku. I rzeczywiście, nazajutrz zaczął się strajk w mojej obronie

i rada pedagogiczna musiała przywrócić mi prawa ucznia.

W tamtym czasie poznałem wielu działaczy biłgorajskiej Solidar-

ności. Jej intelektualnym przywódcą był niewątpliwie Janusz Ró-

życki, nauczyciel w Technikum Elektrycznym. Po roku 1989 został

on wojewodą zamojskim, założył prywatną szkołę w Zamościu,

niestety zmarł niedawno na raka. Cała biłgorajska Solidarność

była wówczas zapatrzona w Henryka Wujca, pochodzącego ze wsi

Podlesie pod Biłgorajem. W roku 1981 miałem okazję dwa czy trzy

razy uczestniczyć w spotkaniach z Wujcem, bo nie zapomniał on

o Biłgoraju, ale poznałem go lepiej dopiero w latach dziewięćdzie-

siątych, gdy jako poseł Unii Wolności zaczął często przyjeżdżać

do naszego miasta, wspierając rozmaite inicjatywy i instytucje

obywatelskie. Wraz z nim pojawiali się członkowie Akademii

Filantropii, przedstawiciele amerykańskiej Fundacji Wolności,

organizując różne szkolenia, do których Wujec nas wciągał. Dotąd

darzę go wielkim szacunkiem. Nie ja jeden, bo Henryk Wujec wciąż

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

17

cieszy się w Biłgoraju autorytetem, dla mnie zaś był i pozostaje

niedoścignionym wzorem społecznika i obywatela.

Wracając do lat osiemdziesiątych. Parę dni po wspomnianym stra j-

ku generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny; 14 grudnia zosta-

łem zatrzymany, po czym wypuszczony, w styczniu zaś ponownie

zatrzyma ny i aresztowany. Dotąd nie wiem, za co i jakim prawem,

skoro nie byłem pełnoletni. Niedawno Marian Jagusiewicz, dawny

znajomy z Biłgoraja, starszy ode mnie o pokolenie, internowany

wówczas jako działacz związkowy, dotarł do ubeckich dokumentów

dotyczących biłgorajskiej Solidarności i opublikował je – mowa

w nich także o mnie, ale chyba Służba Bezpieczeństwa nie miała się

czym zajmować, skoro tyle uwagi poświęcała siedemnastoletniemu

licealiście! W grudniu dostałem instrukcję, aby podpisać dokument

o podporządkowaniu się prawu stanu wojennego i działać dalej.

Tak też zrobiłem. W konsekwencji zostałem ponownie zatrzymany

i aresztowany i trafiłem na komendę w Zamościu, gdzie brutalnie

zmuszano mnie do podpisania deklaracji współpracy z SB, grożąc

celą z wodą po kolana, nasyłając facetów – stare ubeckie metody

– którzy mieli napędzić mi strachu. Nie będę ukrywał, bałem się,

ale jednak niczego nie podpisałem; po prostu miałem szczęście, bo

po czterech dniach SB przestało się mną interesować, po tym jak

zmusiło do współpracy mojego kolegę. Bezpieka liczyła, że przy

jego pomocy rozpracuje naszą siatkę. Uniknąłem więc hańby dzięki

temu, że on się załamał. Jednak kolega przyznał mi się, że podpisał

zobowiązanie do współpracy, ja zaś namówiłem go, by powiedział

background image

J A N U S Z P A L I K O T

o tym również innym, i to go ocaliło – nikt go nie potępiał za sła-

bość. Odzyskałem więc wolność wraz z innymi aresztowanymi. Kto

wie, ile wytrzymałbym w celi bez okien, z czterdziestostopniową

gorączką, nie mając koca ani kurtki do okrycia (przykrywałem się

więc połówką siennika, na którym spałem), zeznając od trzeciej do

szóstej nad ranem z lampą skierowaną prosto w oczy? Powtarza-

łem sobie w duchu: wolę umrzeć, niż współpracować. Wytrzymałem

cztery dni, ale czy piątego wciąż powtarzałbym, że lepiej umrzeć?

Może szóstego lub siódmego dnia nie chciałbym już za nic umierać

i podpisałbym wszystko, co esbecja podsunęłaby mi pod nos?

Myślę, że ocaliłem twarz i sumienie przede wszystkim dzięki przy-

kazaniu, które wpoił mi ojciec: Pewne czyny są niedopuszczalne,

nawet gdyby przyszło stracić życie. Najwyżej się je straci, lecz

ocali się godność. Byłem gotów je stracić. Bogu dzięki, wyszedłem

z więzienia, jedyną zaś karą, jaka mnie spotkała za wybryki

w samorządzie, było wyrzucenie z liceum i wilczy bilet, który

odbierał mi możliwość nauki w jakiejkolwiek szkole w wojewódz-

twie zamojskim. Co prawda proponowano mi naukę w szkole dla

trudnej młodzieży, wręcz zmuszano mnie do tego, ale chyba po

to, by zdegenerować mnie w środowisku drobnych złodziejasz-

ków. Nie miałem więc wyjścia: za pół litra zdobyłem niezbędną

w stanie wojennym przepustkę i pojechałem do Warszawy, gdzie

mieszkała moja ciotka. Po licznych perypetiach – bo nie miałem

zameldowania – zostałem przyjęty do praskiego Liceum im. Ruya

Barbosy przy rondzie Starzyńskiego. Co prawda daleko mu było do

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

19

żoliborskich czy mokotowskich szkół, gdzie uczęszczała młodzież

z inteligenckich domów, niemniej było to całkiem przyzwoite lice-

um. Nowi nauczyciele – przede wszystkim niemieckiego, którego

uczyła żona ministra Krasińskiego, tego, co pod koniec realnego

socjalizmu zachwalał świeże bułeczki, ale również matematyczka,

najbardziej zaś polonistka pani Ewa Pernal – bardzo mi pomogli

w rozwijaniu moich zainteresowań.

Dlaczego o tym opowiadam? Wspomniałem, że w młodości nie

umiałem zaakceptować ojca, nie mogłem się pogodzić na przy-

kład z tym, że czasami zaglądał do kieliszka. Niekiedy uciekałem

z domu. Dziś sądzę, że jego zasady moralne miały się okazać dla

mnie znacznie ważniejsze niż cokolwiek, co mnie w nim wówczas

raziło, czego się jako syn wstydziłem. Jestem teraz bardziej po-

błażliwy, wspominając ojca, pamiętam przede wszystkim, że gdy

wymagała tego sytuacja, potrafił powiedzieć: nie, nie zgadzam się,

to niezgodne z moimi najświętszymi zasadami. Ojciec i mama,

dobrzy i skromni ludzie, umieli powiedzieć: nie. Ja zaś wierzę, że

zasady, jakie wyniosłem z domu, przekazuję dziś własnym dzieciom

i otoczeniu, w którym żyję i pracuję.

Ojciec nie miał lekkiego życia, bo jako syn kułaka – jak to się

mówiło w czasach stalinowskich ( jakim tam zresztą kułakiem

był mój dziadek, przed wojną właściciel kilku hektarów ziemi

i sklepiku wędliniarskiego w Biłgoraju?) – nie mógł skończyć

żadnej przyzwoitej szkoły. Na szczęście w Lublinie został przyjęty

do tak zwanego biskupiaka, szkoły kurii biskupiej, gdzie między

background image

J A N U S Z P A L I K O T

innymi przyjmowano takie kułackie elementy jak Marian Palikot.

Myślę, że doświadczenia z lat młodości, która przypadła na lata

stalinowskie, zaciążyły na całym jego życiu. Jako dorosły wstąpił

co prawda do partii komunistycznej, ale w domu wieczorami

namiętnie słuchał Wolnej Europy i opowiadał mi i mojemu bratu

o AK, bo wychowywał nas w duchu patriotycznym. Moja mama,

Czesława Palikot, była zastępcą dyrektora w zakładach metalo-

wych i też musiała się zapisać do

PZPR

. Miałem rodzicom za złe ich

koniunkturalizm, ale gdy mnie aresztowano, ojciec rzucił partyjną

legitymację, co w pierwszych dniach stanu wojennego wymagało

pewnej odwagi.

To prawda, nie znajdowałem z nim wspólnego języka. Dlaczego?

Z wielu powodów – bo nie słyszał na przykład o Kancie, ja zaś

po maturze zacząłem studiować filozofię. Poza tym należałoby

tu wymienić wiele nieistotnych dziś spraw. Gdy dorosłem i nieco

lepiej zrozumiałem siebie samego, jego nieznajomość Kanta etc.

uznałem za sprawę całkowicie nieistotną, absurd, który nie pozwo-

lił mi z nim normalnie rozmawiać, ale może inaczej być nie mogło

– może musiałem się buntować przeciw niemu, żywić śmieszne

pretensje, że nie obił mu się o uszy kantowski imperatyw? Dziś

ubolewam, że mało z nim rozmawiałem i tak mało o nim wiem. Nie

zdążyliśmy porozmawiać. Ojciec zmarł w latach dziewięćdziesią-

tych. Dziś często wyłuskuję z pamięci związane z nim zdarzenia,

czasem jakbym słyszał jego surowy głos, pouczający mnie, co jest

w życiu dozwolone, albo słyszę, jak pomstuje na to, co się dzieje

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

21

w Polsce. Na szczęście żyje wciąż moja mama. Pomagała mi, gdy

stawiałem pierwsze kroki w biznesie, pracując jako główna księgo-

wa w Ambrze. To był piękny gest, zrezygnowała bowiem dla mnie

z dobrze płatnej pracy, a bez mamy chyba nie dałbym sobie rady

– na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ludzie

niezbyt chętnie podejmowali pracę w prywatnych firmach, bojąc

się ryzyka; państwowe posady dawały wówczas spore poczucie

bezpieczeństwa. Dziś mama przeżywa złoty okres swojego życia.

Mieszka w Biłgoraju, zajmuje się ogródkiem, dba o dom, który

zbudowała razem z moim ojcem.

Pytali Panowie, czy czułem się prowincjuszem. Gdy znalazłem się

w Warszawie, to – prawdę powiedziawszy – po tarapatach, jakie mi

się przydarzyły w grudniu 1981, nie miałem nawet głowy, by cierpieć

na kompleksy. Gnębiło mnie co innego: w Biłgoraju wsadzono do

więzień niemal wszystkich działaczy Solidarności, wielu z nich

dobrze znałem, byłem przejęty ich losem. Mój starszy kolega Zby-

szek Borowy, dzisiaj dyrektor w Polmosie Lublin, był na przykład

internowany przez półtora roku.

Czasami jednak zdarzało mi się wstydzić – dzisiaj wydaje mi się

to śmieszne – że pochodzę z małego miasteczka. W Warszawie

czułem się obco, w pierwszych dniach nie umiałem się nawet

poruszać po mieście; doskwierało mi też wyobcowanie w społecz-

ności uczniowskiej: koledzy z klasy dawno już zdążyli się poznać,

wszystkie role w tym małym świecie były rozdane. Byłem nowy,

nikt o mnie nic nie wiedział: skąd przychodzę ani kim jestem. Na

background image

J A N U S Z P A L I K O T

dodatek obowiązywał stan wojenny, co dawało się odczuć także

w szkole, gdzie panowała atmosfera nieufności i pewnego stra-

chu. Prawdę mówiąc, dwa pierwsze lata w Warszawie spędziłem

w teatrach, szczególnie w Teatrze Studio, kierowanym przez Jó-

zefa Szajnę; wielkim przeżyciem okazało się również spotkanie

z Teatrem Cricot 2 – przedstawienie Wielopole, Wielopole w Stodole

czy przypomniana później Umarła klasa. Mógłbym za Kantorem

powiedzieć dzisiaj: „Biłgoraj, Biłgoraj”.

Ale chyba przeciął Pan pępowinę łączącą Pana z Biłgorajem,

przenosząc się do Warszawy?

Przeciąłem, choć nie całkiem z własnej woli. Pamiętajmy, że w stanie

wojennym niełatwo było podróżować: połączenia komunikacyjne

były fatalne, aby gdzieś pojechać, trzeba było otrzymać przepustkę.

Odwiedzałem więc rodziców jedynie na święta i podczas wakacji.

Całą energię poświęcałem temu, by się zaadaptować w Warszawie,

zapominając przy tym o własnych stronach. Coraz intensywniej

wciągało mnie życie w stolicy, tym samym oddalał się ode mnie

krąg osób, wśród których dorastałem. Dziś prawie z nikim z nich

nie utrzymuję kontaktów. Potem rozpocząłem studia na

KUL

-u

– znów obce miasto i nowe środowisko. Potem przeniosłem się do

Warszawy, później wróciłem do Biłgoraja, następnie zamieszkałem

w Lublinie itd. Ciągle zmieniałem środowiska, tak jakbym chciał

złamać strukturę, gdy staje się zbyt sztywna, uciec od tego, za kogo

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

23

jestem brany, w zależności od tego, w czyich oczach się przeglą-

dam. Teraz, po latach, odczuwam potrzebę innej strategii, innego

postępowania. W tym widzę klucz do tego, aby nie czuć się obco.

Pozostać prowincjuszem? Dokonać jakiegoś wyboru? W Biłgoraju

nie czuję tej presji.

Co wyniósł Pan z domu oprócz silnych przekonań moralnych?

Trzy rzeczy: niezrozumiałą niechęć do Francji, niewiarygodny pa-

triotyzm i mocne przekonanie, że można w każdej sytuacji polegać

na rodzinie, że w rodzinie jeden za drugim staje murem.

Patriotyzm i rodzinną solidarność rozumiemy, ale skąd niechęć

do Francji?

Tego przez wiele lat nie rozumiałem. To w ogóle dziwna sprawa,

bo z jednej strony uwielbiałem na przykład krytykować kuchnię

francuską, przy byle okazji podkreślać, że Paryż stał się miastem

martwym, że gdzie mu tam do Londynu – ale gdy zacząłem uczyć

się francuskiego, miałem dziwne wrażenie, że to mój język ojczy-

sty. Bardzo szybko zacząłem się nim porozumiewać i po miesiącu

przerwałem naukę.

Wybrałem się kiedyś na zajęcia do znanego niemieckiego terapeuty

Berta Hellingera, związanego z nurtem w psychologii, który czerpie

inspirację z szamanizmu, czym się zainteresowałem pod wpływem

background image

J A N U S Z P A L I K O T

książek Eliadego. Hellinger uważa, że w rodzinach kumulują się

pewne duchowe problemy, historie niedokończone, krzywdy i emocje,

jakieś zobowiązania, które przechodzą z pokolenia na pokolenie, co

niekoniecznie ujawnia się od razu. Muszę przyznać, że te zajęcia

psychoterapeutyczne okazały się niezwykłym doświadczeniem.

Gorąco je każdemu polecam. Być może Panowie nie uwierzą w to,

co za chwilę powiem; sam byłbym sceptyczny, gdybym nie widział

tego na własne oczy.

W seansach u Hellingera uczestniczy na raz nawet kilkaset osób,

w seansach jego uczniów zwykle mniej. Osoba poddana terapii

publicznie próbuje określić, co jej najbardziej w życiu doskwiera.

Ja powiedziałem, że nie potrafię się cieszyć życiem; właściwie

wszystko mi się udaje, ale gdybym miał szczerze powiedzieć,

że jestem absolutnie szczęśliwy, to zawsze odzywa się we mnie

poczucie niedosytu: wciąż nie dotknąłem tego, co niezbędne,

by być naprawdę szczęśliwym. Terapeuta wybiera z sali nie-

znanych mi ludzi i mówi: „Ty będziesz jego ojcem, dziadkiem,

babką” i ustawia ich zgodnie z kolejnością pokoleń. Ci ustawiają

się blisko albo daleko, bo źle się przy mnie czują. Sam później

byłem reprezentantem w innych rodzinach i rzeczywiście nagle

odczuwałem niechęć do osoby, która reprezentowała na przykład

babkę, chciałem się od niej odwrócić, tak jakby coś zmuszało mnie

do takiej reakcji.

Uczennica Hellingera, która mnie prowadziła, nagle powiedzia-

ła: „Francja!”. Ja zaś się rozpłakałem. Wprost niewiarygodne

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

25

– jestem pośród ludzi, których nie znam, i płaczę, słysząc słowo

„Francja”, nie jestem w stanie powstrzymać łez. Uczennica Hel-

lingera ustawia obok mnie kolejne osoby, i co się okazuje? Okazuje

się, że tajemnicza niechęć do Francji w mojej rodzinie wiąże się

z etymologią naszego nazwiska i z rodzinną legendą, której się

nigdy poważnie w naszym domu nie traktowało. Podobno w cza-

sach napoleońskich ranny żołnierz francuski zabłądził w okolice

Biłgoraja i coś się wydarzyło między nim a moją praprababką,

o czym wiedział jej ojciec. Może to i prawda, choć nie udało nam

się ustalić rodzinnej genealogii. W każdym razie wydarzenie

to stało się rodzinnym tabu, kumulującym negatywną energię

przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Gdybym sam nie przeżył

tego seansu, nigdy bym nie uwierzył w jego moc oczyszczającą.

Uczestniczyłem jako reprezentant w seansach dużo bardziej dra-

matycznych, gdzie okazywało się, że kilka pokoleń wstecz ktoś

zabił współmałżonka i pewien rodzaj związanej z tym agresji

był przekazywany jego potomkom, aż w końcu podczas seansu

prawnuk zaczyna rozumieć, skąd bierze się w nim irracjonalny

gniew wobec najbliższych mu osób. Siła tych odkryć, szok, jaki

się wówczas przeżywa, są tak ogromne, że uczestnik seansu

przestaje mieć wątpliwości, czy to jest prawdą czy złudzeniem.

Podczas seansów nie stosuje się hipnozy, nie uprawia czarów,

w seansie uczestniczy się w pełni świadomie. Ich uczestnicy nigdy

wcześniej ze sobą się nie zetknęli, a jednak potrafią zmusić innych

do niepojętych reakcji.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Najbardziej niewiarygodne w tej szamańskiej metodzie jest to, że

wybrany przypadkowo reprezentant „wciela” się w przodka i że to

skutkuje tak silnym przeżyciem. Czy aż taką moc mają słowa: „Ty

będziesz dziadkiem, ty babką…”?

To się dokonuje nie tylko przez wskazanie reprezentanta; ważne jest

także to, że staje się za plecami ludzi reprezentujących późniejsze

pokolenia. Prowadzący seans wypowiada formuły pochodzące z owej

wielkiej tradycji szamańskiej, o której pisał Mircea Eliade.

Czy płacz, jakiego Pan doznał, słysząc słowo „Francja”, był oczysz-

czający jak katharsis? Czy tym samym uwolnił się Pan od niezro-

zumiałej awersji wobec Francji?

Przez rok miałem zakaz mówienia o tym przeżyciu, bo zgodnie z prak-

tyką szamańską dopóki nie dokona się wewnętrzne oczyszczenie, nie

można o tych doświadczeniach mówić, ale od tych seansów minęło

wiele lat. Francję znałem od dawna, lubiłem francuskie wina, choć

zawsze je krytykowałem. Uwielbiałem dowodzić, że wina francuskie

kiedyś były znakomite, ale się popsuły, a w branży winiarskiej wybiły

się Włochy i Chile. Mówiłem to z przekory wobec Francji, dziś już

uwolniłem się od niej i podróżuję do tego kraju z przyjemnością.

W jednym z wywiadów dowodził Pan zależności między filozofią

a rodzajem trunków. Francja wypadła w tej dziedzinie blado:

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

27

„Francuzi nie stworzyli żadnej poważnej filozofii, bo wino jest

lekkim trunkiem”. A przecież Kartezjusz odniósł pewne sukcesy

w filozofii…

Rzecz jasna, ale w tej wypowiedzi kryje się przekora a` la Gombro-

wicz, której często ulegam. Dawniej podejrzewałem, że awersja

do Francji jest związana wyłącznie z ową przekorą, okazało się

jednak, że było to głębsze uczucie.

Zostawiając wątek szamański i wracając do domu w Biłgoraju.

Po młodzieńczym buncie w końcu poczułem silną więź z ojcem.

Uświadomiłem to sobie w roku 2003, czyli już dobrych dziesięć

lat po jego śmierci, wtedy dopiero zaakceptowałem ojca. Nagle

zrozumiałem, jak bardzo jestem przez niego ukształtowany

– w wielu swoich zachowaniach, w sposobie oceniania, organizo-

wania życia, nawet bycia z innymi ludźmi. Młodzieńczy bunt jest

niezbędny, żeby zerwać pępowinę, stanąć na własnych nogach;

dopiero gdy już się dokona, można uświadomić sobie rzeczywistą

więź – podobieństwa i różnice. Zwłaszcza gdy ojciec charakte-

ryzuje się silną osobowością, a mój ojciec miał silną osobowość:

zawsze zajmował wyraźne miejsce w domu. Był. Boże, jak on

mocno był! Wchodząc do pokoju, nie sposób było go zignorować

i nie zauważyć. Gdy mówił, że coś zrobi, to zrobił. Z ojcem trze-

ba się było zmierzyć. I dopiero gdy umarł, mogłem powiedzieć:

zaakceptowałem go.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Jak to się dokonało?

W moim życiu pojawiły się dzieci i wszedłem w rolę, którą kiedyś

odgrywał mój ojciec, a to doświadczenie niezwykle pouczające.

W swojej firmie, gdy się jeszcze agresywnie zajmowałem zarzą-

dzaniem, uwielbiałem odwracać role: szef finansów na miesiąc

zostawał na przykład szefem produkcji, a szef produkcji zostawał

szefem sprzedaży. Wszystkich kierowników i członków zarządu

namawiałem, by jeździli do sklepów i choćby jeden dzień w mie-

siącu sprzedawali towar, bo nic się nie rozumie z biznesu, jeżeli

się samemu nie próbowało sprzedać własnego produktu.

Boże, uchowaj od takiego pracodawcy!

Dlaczego? Jeżeli dział sprzedaży narzekał, że dział produkcji nie

wykonuje czegoś na czas, a dział produkcji odpowiadał, że nie

otrzymuje szybko informacji o sprzedaży, to dzięki zamianie ról

pracownicy nabierali do siebie większego szacunku. Podobnie bywa

z rolą ojca i syna: dopóki się jest tylko synem, trudno zaakcepto-

wać ojca, ale gdy się samemu zostaje ojcem, akceptacja jest znacz-

nie łatwiejsza. Po jakimś czasie siłą rzeczy nabywa się dystansu

do samego siebie i świadomości, kim się jest. Pięknie pisze o tym

Gombrowicz. W wieku pięćdziesięciu lat nagle stajemy się świado-

mi i już wiemy, kim jesteśmy. Przez lata wydawało się, że mogliśmy

być każdym: pisarzem, poetą, przedsiębiorcą bądź politykiem. To

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

29

wiedza dotyczy nie tylko zawodu, ale też wewnętrznej energii

i organizacji: jeszcze stać mnie na kompletne przemeblowanie

wnętrza – mogę być na przykład bardziej introwertyczny albo

ekstrawertyczny. Z wiekiem zaś przychodzi moment, kiedy się

wydaje, że już się stało: wiadomo, jestem kim jestem, jestem tylko

Gombrowiczem. I koło się zamyka. Kilka razy w życiu miałem

poczucie, jakby się już coś wyjaśniło, jakbym ostatecznie wiedział,

kim jestem. Teraz, gdy zakochałem się w Monice, wydaje mi się,

że wszystko zaczynam od początku i nic nie jest przesądzone, bo

miłość jest z definicji źródłem młodości, miłość poniekąd ofiarowu-

je człowiekowi ponowne narodziny.

Z biegiem lat, mając jako takie doświadczenie, zyskujemy przeko-

nanie, że widzimy się znacznie wyraźniej. Wcześniej nie zauważa-

łem w sobie optymizmu. Pracując w biznesie, w pewnym momencie

zauważyłem, że z natury mam w sobie skłonność do pewnego

przerysowywania spraw, widzenia ich w lepszym świetle, niż są

w rzeczywistości, co nie wynika z braku realizmu, lecz z pędu do

tego, co wydaje się możliwe i osiągalne. W niejednej sytuacji ów

pęd kończy się kłopotami, jeśli bierze się na swoje ramiona zadania

ponad własne siły i ponad siły otoczenia.

Jak dziś ocenia Pan życie swojego ojca? Zapewne nie było zbyt

wesołe, zważywszy na jego pochodzenie i na czasy, w jakich przyszło

mu wchodzić w życie. Czy było spełnione, czy też rzeczywistość nie

pozwoliła mu być sobą?

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Sadzę, że to nie tylko problem mojego ojca. To także wielki problem

Polski. Polska została upokorzona w okresie zaborów, potem dozna-

liśmy upokorzenia w drugiej wojnie światowej, w której oddaliśmy

tyle krwi, a ostatecznie przegraliśmy i wszyscy zostaliśmy złamani.

Jako naród czujemy się wiecznie skrzywdzeni. Niemiec uwielbia

niemieckość, Amerykanin amerykańskość, Rosjanin rosyjskość,

Włoch kocha się we Włoszech, Francuz nie wyobraża sobie lepszego

pomysłu na życie niż być Francuzem. A Polak? Polak się wstydzi

polskości, nie kocha się w polskości, udaje, że jest kimś innym,

z lubością przeistacza się w kogoś innego. Ojciec miał problemy, ale

nie były to wyłącznie jego prywatne problemy, z tymi problemami

mierzyli się wszyscy.

Proszę zwrócić uwagę, że niesłychana popularność Papieża i miłość

do niego prawdopodobnie brała się z tej przyczyny, że wreszcie Jan

Paweł II wyzwolił nas z resentymentów. Macie Papieża, jesteście

wielcy! Gdy ktoś tak do nas mówił, robiło się nam ciepło na sercu

i byliśmy dumni! Podobnie reagujemy na sukcesy międzynarodowe

Polaków. Ktoś postawił nawet tezę, że jeżeli polski pisarz pragnie

sukcesu w kraju, najpierw musi zyskać sławę za granicą, ale ta

reguła nie dotyczy wyłącznie ludzi pióra…

Małysz, Kubica…

Właśnie. Mój ojciec został oczywiście złamany przez historię. Jego

perypetie szkolne, niemożność zrealizowania wrodzonych talentów,

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

31

potem skłonność do alkoholu, zapisywanie się do

PZPR

, by później

rzucić partyjną legitymację wszystko to świadczy, że przez całe

życie zmagał się z rzeczywistością. Choć jestem mu wdzięczny za

to, jak nas wychował, bo przekazał nam swój optymizm, energię,

chęć bycia z ludźmi, wiarę, że można brać sprawy w swoje ręce,

robić coś, nie czekając, aż inni zrobią to za nas.

Moja babcia ze strony matki, która niedawno zmarła w wieku dzie-

więćdziesięciu kilku lat, przez jakiś czas mieszkała z nami w Bił-

goraju. Była niesamowitą osobą i wywarła silny wpływ na mnie

i mojego brata. Babcia nie powiedziała nigdy złego słowa o jakim-

kolwiek człowieku – nie była zdolna do ganienia ludzi. Cokolwiek

zrobiliby jej wnukowie, zawsze nas chwaliła. Bo każdego chwaliła.

Taka postawa w Polsce jest niezmiernie rzadka: zdolność chwa-

lenia bliźniego. Powinniśmy nieustannie chwalić się wzajemnie,

na przykład mówić sąsiadowi: „Ale jesteś wspaniały, pomalowałeś

dom, świetnie to zrobiłeś, co za gospodarz z ciebie!”.

Psychologia potwierdza znaczenie takiej afirmacji.

Wręcz fundamentalne! Babcia zawsze przynosiła nam prezenty,

mimo że była skromną emerytką. Nie wyobrażała sobie, by nie

przynieść wnukom choćby cukierka. Gdy kogoś odwiedzała, zawsze

była starannie ubrana i zadbana, strojem okazując ludziom sza-

cunek. Ubierała się w białe haftowane bluzki i stroiła w wiejskie

korale, ale mniejsza z tym, co zakładała, bo ważne było tylko to, że

background image

J A N U S Z P A L I K O T

jej ubiór zawsze był odświętny. Nie przypominam sobie, bym choć

raz widział ją zaniedbaną, w złym humorze i bez prezentu.

Z kolei moja mama zawsze domagała się i domaga nadal, by oka-

zywać jej dużo czułości, akceptacji i troski. Czasami niczym małe

dziecko oczekuje, by się nią zająć i poświęcić jej więcej uwagi. Za-

pewne wynika to z tego, że podczas wojny jako kilkuletnie dziecko

trafiła na dziewięć miesięcy do obozu w Majdanku, ma więc za

sobą straszne doświadczenia.

Pokazuję kilka elementów rodzinnej układanki, by dowieść, że

w Polsce istnieje ogrom problemów do duchowego oczyszczenia.

To wręcz problem ogólnospołeczny: jak wyzwolić się z psycholo-

gicznych i duchowych traum historii, z traum okupacji, stalinizmu

i z traum stanu wojennego. Oceniając formację komunistyczną

czy postkomunistyczną, zbyt lekko przechodzimy do porządku

dziennego nad tą fundamentalną kwestią. W roku 1981 ponownie

doświadczyliśmy upokorzenia, a zwycięstwo w roku 1989, chociaż

wielkie i dla ludzi z zewnątrz niewyobrażalne, wielu z nas nie

cieszyło. Cieszyliśmy się w roku 1980 i 1981, wówczas Polska

była całkowicie odmiennym krajem i czuliśmy dumę, że udało

nam się wyrwać z peerelowskiej beznadziei, ale ten entuzjazm

został zdławiony i niewykorzystany w porządku duchowym, który

jest niezwykle istotny dla budowy społeczeństwa obywatelskiego.

Historia nie pozwoliła nam być prawdziwym narodem, a już z pew-

nością społeczeństwem. Jak dziś uporać się z owymi historycznymi

traumami? Może to paradoks, ale cieszę się, że milion rodaków

background image

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

33

wyjechał z Polski, bo wzbogacą się o inną energię duchową. Jeżeli

w przyszłości uda się ich namówić na powrót do Polski…

Ale czy się uda?

Nie ulega wątpliwości, że musimy szukać sposobów, by ich do tego

zachęcić. Dam przykład. Zwiedzając niedawno Australię, poznałem

pewnego Polaka, który wyemigrował z kraju w roku 1981. Czło-

wiek ten ma w Perth warsztat samochodowy, ale prowadzi także

drugi biznes: organizuje kilkutygodniowe pobyty w australijskim

buszu. Jeśli się trafią klienci tacy jak ja, którzy chcą się wybrać na

wyprawę przez busz, to on podejmuje się być ich przewodnikiem:

ma jeepy, sprzęt i znakomitą orientację w terenie. Ta niezwykła

pasja wiąże się z początkami jego pobytu w Australii: trafił do

przedsiębiorstwa zajmującego się poszukiwaniem w buszu różnych

złóż. Opowiadał mi, że gdy po trzech latach praca się skończyła,

rząd australijski uruchomił specjalny program powrotu do nor-

malnego życia dla wszystkich, którzy pracowali w buszu, bo życie

w buszu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę niesłychanie

wciąga. Mam wuja marynarza, który wprost nie wyobraża sobie

życia na lądzie; to wspaniały facet, ale żeby go zmusić do życia

na lądzie, chyba trzeba by go poddać psychoterapii. Wracając do

mechanika z Perth: gdy skończyła się praca w buszu, australijscy

urzędnicy nie zostawili go na lodzie. Poradzili mu: zamień pasję

w biznes, swoją pasję oferuj innym – dziesięć miesięcy w roku

background image

J A N U S Z P A L I K O T

naprawiaj samochody, dwa miesiące przeznacz na wyprawy ze

swoimi klientami do buszu.

Podobnie bywa z nami i naszymi traumami – potrzebujemy terapii

i mądrych pomysłów. Wygodnie jest narzekać, żywić się poczu-

ciem klęski, krzywdy i niesprawiedliwości dziejowej; to znakomity

psychologiczny mechanizm, usprawiedliwiający nicnierobienie:

nie muszę wstawać, szukać skarpetek ani butów, nie muszę się

golić. Nic nie muszę. Przydałaby się nam jakaś ogólnonarodowa

terapia. To, czemu służyli

KOR

-owcy, czyli idea społeczeństwa

obywatelskiego, realizowana przez garstkę zapaleńców, wydawało

się porywaniem z motyką na słońce. Dzisiaj jednak widzę, że do-

padają nas zmory przeszłości. Marnujemy wiele najcenniejszych

zasobów, nie wykorzystujemy możliwości, jakie zyskaliśmy po

wstąpieniu do Unii Europejskiej, pogarsza się nasza pozycja na

arenie międzynarodowej, spychamy się znów między zjednoczone

Niemcy a Rosję, która odzyskuje energię i potęgę dzięki handlowi

gazem i ropą, odbudowuje armię i żąda, by się z nią w Europie

liczono. Prowadzimy fatalną politykę, wybieramy nieodpowiednich

ludzi na najwyższe stanowiska w państwie. Jako społeczeństwo

modernizujemy się zbyt powoli, nie odczuwamy potrzeby zmiany

działania i myślenia, by skutecznie stawić czoła rzeczywistości. Czy

istnieje wyjście z tego ślepego zaułka? Czy jesteśmy w stanie zna-

leźć przywódców, którzy zajmą się najważniejszymi problemami?

Najważniejsze zaś problemy kryją się w polskiej duszy. Dlaczego

Papież stał się dla nas wszystkich autorytetem? Nie tylko z tej

background image

racji, że dzięki niemu podnieśliśmy głowę i odzyskaliśmy godność

narodową; stał się autorytetem, albowiem mówił głośno o tym, co

tkwi w duszy każdego człowieka, o jego podmiotowości, miłości,

stosunku do pracy. Dzisiaj przywódcy polityczni są partyjnymi

biurokratami. Brakuje nam kogoś, kto poderwałby nas do praw-

dziwego lotu.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

K U L , C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

Wybiegliśmy znacznie do przodu. Wspominał Pan już czasy liceal-

ne, napomknął Pan co nieco o

KUL

-u – właściwie co Pana skłoniło

do studiów filozoficznych?

Przypadek albo raczej okoliczności życiowe. W liceum moją pasją

była matematyka – to w naszej rodzinie przypadek dość częsty:

matematykę skończył mój brat Bogdan, otarli się o nią również

trzej kuzyni. Już w drugiej licealnej, byłem uczniem klasy matema-

tyczno-fizycznej) startowałem w olimpiadzie z matematyki i zamie-

rzałem studiować nauki ścisłe, najchętniej właśnie matematykę,

ewentualnie fizykę. W Biłgoraju matematyki uczył mnie profesor

Marian Wlezień, świetny pedagog i mój wychowawca, który jako

jeden z niewielu sprzeciwił się decyzji rady pedagogicznej o wy-

rzuceniu mnie ze szkoły. Profesor Wlezień dotąd pracuje w moim

dawnym liceum. Gdy opuszczałem Biłgoraj, kończyliśmy program

czwartej klasy i zaczynaliśmy poznawać program pierwszego roku

studiów matematycznych. Nauczycielka z warszawskiego liceum

zorientowała się, że wyprzedzam program i zwolniła mnie z zajęć.

I tak dotrwałem do matury. Obawiałem się, że z wilczym biletem

nie zostanę przyjęty na żaden uniwersytet państwowy – groziły

mi dwa lata wojska, czego się bałem nie na żarty – złożyłem więc

papiery na Katolicki Uniwersytet Lubelski, ale ponieważ na

KUL

-u

background image

K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

37

nie było studiów matematycznych, zdecydowałem się na filozofię.

Przypadek więc…

Za czysty przypadek uznaję i to, że skończyłem szkołę. Do war-

szawskiego liceum – jak już wspominałem – dostałem się psim

swędem, nikomu się nie przyznając, że za zły wpływ na innych

uczniów dyscyplinarnie wyrzucono mnie z ogólniaka w Biłgoraju.

Dyrektor nowego liceum prosił, żebym dostarczył stosowne doku-

menty z Biłgoraja. Zwodziłem go, że zrobię to po Wielkanocy. Nie

dostarczyłem. Dyrektor zaczął coś podejrzewać i ściągnął moje

dokumenty. Prawda wyszła na jaw. Wezwał mnie więc, wydawał

się przerażony tym, czego się dowiedział o moich wyczynach, ale

widząc moje oceny, uspokoił się i machnął na wszystko ręką. Udało

się, ale wiedziałem, że muszę się dobrze uczyć, aby nie dostarczyć

nikomu pretekstu do ponownego wyrzucenia ze szkoły.

Maturę zdałem w roku 1984. Składając papiery na

KUL

, myślałem,

że poświęcę się filozoficznym podstawom matematyki i anglosaskiej

filozofii analitycznej, choć później miało się okazać, że najbardziej

fascynuje mnie metafizyka i teoria poznania. W tym ponurym

i beznadziejnym czasie, gdy Solidarność niemal doszczętnie spacy-

fikowano, a większość działaczy związkowych i opozycji siedziała

w więzieniach,

KUL

pozostał wspaniałą oazą wolności, bo na stu-

dia przyjmowano tam wielu politycznie podejrzanych. Na moim

roku niejeden miał problemy natury politycznej, jak na przykład

Andrzej Potocki, późniejszy rzecznik Unii Wolności. Na

KUL

-u nie

interesowano się też zbytnio stosunkiem studentów do Kościoła

background image

J A N U S Z P A L I K O T

i wiary. Chciano pomóc młodym, do Lublina zjeżdżali więc studenci

z całej Polski. Od pierwszej chwili

KUL

zafascynował mnie aurą

oblężonej twierdzy antykomunistycznej. Wiedziałem, że studia

na tej uczelni są wyzwaniem intelektualnym i dają możliwość

wszechstronnego rozwoju. Nie chciałem zmarnować tej jedynej

w swoim rodzaju szansy. Unikałem życia towarzyskiego, nie mia-

łem dziewczyny, bo zamknąłem się w świecie książek. Bibliotekę

uniwersytecką otwierano o szóstej rano, zajęcia rozpoczynały się

o ósmej lub o dziewiątej, więc już co najmniej dwie godziny przed

zajęciami siedziałem w bibliotece. Potem ciurkiem biegałem na

wszystkie wykłady i ćwiczenia albo wracałem do biblioteki. I tak

dzień w dzień – do dziesiątej wieczorem.

Wspomniał Pan o

KUL

-owskiej szkole analitycznej. Przypomnijmy

znakomite nazwiska z nią związane: ksiądz Stanisław Kamiński,

ksiądz Andrzej Bronk, Piotr Gutowski, Tadeusz Szubka…

Wszystkich ich poznałem osobiście: u księdza Bronka zdawałem

egzaminy, Piotr Gutowski był moim starszym o rok kolegą. To

rzeczywiście znakomici uczeni, ale też dziwacy nie z tej ziemi. Na

KUL

-u panowała wręcz moda na dziwactwo. Jednym z najwięk-

szych oryginałów był niewątpliwie ksiądz Kamiński, u którego

zdawałem metodologię nauk – a był srogi i do egzaminu u niego

większość studentów podchodziła kilkanaście razy; w końcu sta-

wiał delikwentowi tróję z trzynastoma minusami, co znaczyło, że

background image

K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

39

nieszczęśnik zdał za trzynastym podejściem. Po doświadczeniach

z księdzem Kamińskim ledwo żywy delikwent zazwyczaj przenosił

się na inną uczelnię, powiedzmy na

UMCS

. Wtedy ktoś dzwonił

z tamtejszego dziekanatu, by zapytać, co znaczy trójka otoczona

trzynastoma promieniami. „A skąd pani dzwoni?” – pytał uprzejmie

Kamiński. „Z

UMSC”

. „Aha – on na to – nasza trójka z promieniami

odpowiada u was czwórce z plusem”.

Ja również miałem tarapaty z księdzem Kamińskim. Zdawałem

u niego razem z dwiema koleżankami. Pierwsze pytanie, jakie mi

zadał: „W którym roku ukazała się pierwsza książka o metodologii

nauk autorstwa Hansa Baumgartnera?”. – „Nie pamiętam – od-

powiadam butnie – proszę o merytoryczne, a nie faktograficzne

pytanie!”. Obsobaczył mnie z góry na dół, że zanim się zacznie

filozofować, trzeba się nauczyć co, kto, gdzie i kiedy. Po czym

zadał jakieś merytoryczne pytania koleżankom. Z metodologii

czułem się mocny, gdyż jako jedyny miałem piątkę z seminarium

u księdza Bronka, do egzaminu byłem zatem nieźle przygotowany.

Dziewczyny coś wydukały, więc Kamiński zadał mi kolejne pytanie:

„Jak miał na drugie imię John Mill?”. Wiedziałem, że Stuart, ale

uparłem się, że nie odpowiem. Kamiński znów zadał dziewczynom

merytoryczne pytania, te zaś znów coś wydukały. Na koniec wziął

nasze indeksy i zwrócił się do koleżanek: „Nie mogę wam postawić

oceny pozytywnej. A tobie – mówi do mnie – stawiam trzy plus”.

A choć nie odpowiedziałem na żadne pytanie, jako jedyny na roku

dostałem zaliczenie za pierwszym podejściem.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Barwnym oryginałem był również doktor Stanisław Majdański,

również z Katedry Metodologii Nauk. Nieraz zdarzyło mu się przyjść

na zajęcia z koszem na śmieci, bo mieszkał obok w konwikcie i niby

to wyszedł wysypać śmieci, a po drodze, ot tak sobie, wpadł na

wykład. Dziwactwo należało do dobrego tonu, powiem nawet, że do

warsztatu filozofa. Majdański nosił za krótkie spod nie, wyglądał

trochę niechlujnie, przypominał nieco dziewiętnastowiecznego

uczonego: zagubiony i nieprzytomny, z głową w chmurach. Pew-

nego razu pojawił się na wykładzie w dwóch różnych skarpetkach.

„Z czego się śmiejecie?” – pyta, słysząc chichot studentów. Gdy

się okazało, że założył jedną skarpetkę czerwoną, a drugą białą,

opuścił salę wykładową. Wrócił po kwadransie. „Byłem w domu

– wyjaśnia – i wyobraźcie sobie, że tam znalazłem także dwie

różne skarpety: białą i czerwoną”. Innym oryginałem był Antoni

Stępień, specjalista od teorii poznania. Był on zwolennikiem bez-

pośredniego poznawania cudzych stanów psychicznych. Uważał,

że można wniknąć w cudze życie psychiczne bez jakiejkolwiek

komunikacji, opierając się jedynie na obserwacji twarzy drugiego

człowieka. Pewnego razu doktor Majdański nauczył się kilku zdań

po hiszpańsku i zagadnął Stępnia na korytarzu. Ten zaś osłupiał,

bo nie znał hiszpańskiego. „Jak to? – zdziwił się Majdański. – Prze-

cież jest pan zwolennikiem bezpośredniego poznawania cudzych

stanów psychicznych?!”

Do galerii oryginałów należał także logik Stanisław Kiczuk. Do-

kładnie na trzy sekundy przed rozpoczęciem wykładu wchodził

background image

K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

41

do sali ze słowami: „Na dzisiejszym wykładzie omówię to i to,

w punkcie pierwszym przedstawię to i to, a w drugim…”. Nadzwy-

czajna systemowość! Zdarzało się niekiedy, że nie zdążył wyłożyć

wszystkiego, co zamierzał, bo ktoś na przykład miał do niego

jakieś pytanie. Przerywał wykład niemal w połowie zdania, ale

po tygodniu zaczynał dokładnie w tym samym miejscu. Pewnego

razu nie poszliśmy na jego zajęcia, bo zbliżały się święta i chcieli-

śmy wcześniej pojechać do domu. Wracamy ze świąt, idziemy na

wykład Kiczuka i nie wierzymy własnym uszom: mówi o czymś, co

nie ma żadnego związku z ostatnimi zajęciami. Ale miało – bo gdy

my pojechaliśmy do domów, Kiczuk wygłosił wykład do czterech

ścian. I teraz właśnie go kontynuował. Wykład był dla niego bytem

samoistnym, który się dzieje sam w sobie, niezależnie od tego, czy

ktoś w nim uczestniczy czy nie.

Dobrze wspominam także Rafała Dutkiewicza; gdy trafiłem na

KUL

, rozpoczynał on akurat swoje pierwsze zajęcia z logicznych

podstaw matematyki. Dziś Dutkiewicz jest prezydentem Wrocła-

wia. Spotkaliśmy się niedawno przy jakiejś okazji. Pamiętał mnie,

ba, pamiętał swój pierwszy wykład w życiu, na którym byłem jako

słuchacz pierwszego roku.

Skoro specjalnością

KUL

był i jest tomizm oraz filozofia anali-

tyczna, skąd Pańskie zainteresowanie fenomenologią, dla której

przeniósł się Pan z Lublina na Uniwersytet Warszawski?

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Przenosząc się Uniwersytet Warszawski, chciałem studiować u wy-

bitnego metodologa profesora Klemensa Szaniawskiego i równie

wybitnego semiotyka profesora Jerzego Pelca. Los jednak chciał,

bym został uczniem Marka Siemki i Jerzego Niecikowskiego.

Specjalnością

KUL

-u była klasyka filozofii, znakomite wykłady z hi-

storii filozofii starożytnej i średniowiecznej prowadził nieżyjący już

ksiądz Marian Kurdziałek; mocna też była, jak już wspomniałem,

metodologia nauk i logika. Natomiast filozofię współczesną – w tym

fenomenologię – traktowano w Lublinie z pewną podejrzliwością,

uważając, że filozofia skończyła się na Tomaszu z Akwinu i wło-

skich neoplatonikach, którymi zajmował się znakomity historyk

profesor Stefan Swieżawski. Jedynie Jan Czerkawski mówił co

nieco o filozofii współczesnej, szczególnie o Heideggerze. Nie

uległem tak wielkiemu zauroczeniu Heideggerem jak większość

mojego pokolenia, choć przeczytałem wszystkie jego dzieła, nawet

te nietłumaczone wówczas na język polski.

Do Warszawy przeniosłem się nie tylko po to, by zaczerpnąć świe-

żego powietrza filozoficznego. Gdy nieco zelżały przepisy stanu

wojennego, postanowiłem wraz z kolegami wyjechać na Zachód.

Mieliśmy po dziurki w nosie komunistycznego bałaganu, chcieli-

śmy studiować w kolebce filozofii współczesnej, w Heidelbergu,

lub we Freiburgu, tam gdzie żyli i tworzyli Nietzsche, Husserl

i Heidegger. Złożyliśmy wnioski o paszport. Wszyscy moi znajomi

je otrzymali, ja zaś trafiłem do paki na czterdzieści osiem godzin,

choć w tym czasie nie zajmowałem się polityką. Widocznie znów

background image

K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

43

mi zaszkodził mój wilczy bilet, który pewno powędrował za mną do

Lublina. Skoro koledzy wyjechali do Niemiec, nie miałem zamiaru

tkwić samotnie w Lublinie. Podjąłem decyzję, że przenoszę się na

Uniwersytet Warszawski. Najpierw jednak wybrałem się tam na

rozmowę i tak trafiłem na Marka Siemka, ówczesnego dziekana

wydziału filozofii, który zobaczywszy, ile i na jakie oceny zdałem

egzaminy na

KUL

-u, zaproponował mi studia w toku indywidual-

nym. Profesor Siemek zadziwił mnie i zaintrygował od pierwszego

spotkania. Byłem niezmiernie ciekaw, kim jest ten człowiek.

Profesor Siemek był, zdaje się, marksistą…

To prawda, należał nawet do

PZPR

– jeśli więc chodzi o postawę

obywatelską, nie był dla mnie wzorem do naśladowania. Był za

to znakomitym filozofem, jego wykłady okazały się największym

filozoficznym doświadczeniem mojego życia. Siemek fascynował

się późnym Heglem i wczesnym Marksem, podobnie jak wcześniej

fascynował się nimi Leszek Kołakowski. Hegel zaś definiuje język

w języku. Fenomenologia jest próbą stworzenia nowego języka,

gdyż pewne procesy, zdaniem Hegla, nie dadzą się wypowiedzieć

w podmiotowo-przedmiotowym języku. Język należy więc przeła-

mać różnymi figurami, używając dziesiątków zbitek pojęciowych.

Język Hegla przypomina nieco poezję Leśmiana. Hegel poniekąd

język tworzy od nowa – zatem studiując jego myśl, człowiek niejako

poznaje obcy język.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Na wykładzie Siemka przez półtorej godziny nie mogłem uwolnić

się od wrażenia, że jedno jego zdanie rodzi drugie, a to nowe wyma-

ga kolejnego i że niczym nieskrępowane powstają niewiarygodne

konstrukcje. Słuchając go, miałem poczucie, że budzi się moja

świadomość, a umysł goni sam za sobą, tworząc nowe kategorie

i pojęcia. Na wykładach profesora Siemka wpadałem, nie ja je-

den, w trans poszukiwania, co kryje się za jego słowami. Wciąż

otwierał słuchaczom nieoczekiwane światy. W jakimś sensie było

to przeżycie hermetyczne, ale przecież niezwykłe.

Z kolei Jerzy Niecikowski fantastycznie wykładał filozofię no-

wożytną z elementami filozofii współczesnej, porywające były

jego wykłady o Nietzschem, Heideggerze i o Husserlu. Niestety,

Niecikowski nie napisał żadnego wielkiego dzieła, czasami tylko

publikował krótkie recenzje w tygodniku „Film”, ale studenci go

uwielbiali, posługiwał się bowiem takim językiem i takimi meta-

forami, iż słuchając jego wykładów miało się wrażenie, jakby ktoś

wlewał wino do dzbana czy podawał do picia źródlaną wodę.

Byłem też słuchaczem wykładów Szaniawskiego i Pelca, repre-

zentujących wspaniałą tradycję logiczną, ale za sprawą Siemka

i Niecikowskiego całkowicie zaangażowałem się w nurt huma-

nistyczny w filozofii, związany z filozofią niemiecką: z Kantem,

Heglem, Husserlem. Pracę magisterską poświęciłem Krytyce

czystego rozumu. Jak wiemy, zdaniem Kanta, nasz obraz świata

uformowany jest przez ludzki umysł. Pojawia się zatem pytanie,

w jaki sposób umysł potrafi konstytuować rzecz z tak różnorod-

background image

K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

45

nych docierających do nas danych wrażeniowych? Dlaczego rze-

czywistość odbieramy jako spójną w sobie? Czy istnieje pierwotna

praustanowiona jedność danych naocznych i syntetyzujących je

pojęć? Takimi właśnie pytaniami zająłem się w pracy magister-

skiej. Gdy zaś ją obroniłem, otrzymałem ofertę pracy w Instytucie

Filozofii i Socjologii

PAN

. Do

PAN

-u trafili w tym samym czasie moi

koledzy i koleżanki z filozofii: Agata Bielik-Robson, Małgorzata

Kowalska, Justyna Nowotniak, Marcin Poręba. Wszyscy oni zrobili

naukową karierę – poza mną. Pracowałem w Zakładzie Estetyki,

którym kierowała pani docent Katarzyna Rosner. Moja szefowa

zajmowała się Paulem Ricoeurem i jego fenomenologią zła. Zapro-

ponowała, żebym napisał doktorat z ostatniej książki Husserla:

Kryzys nauk europejskich a fenomenologia transcendentna. Moja

praca doktorska była bardzo zaawansowana, ale niestety nigdy jej

nie dokończyłem, ponieważ w roku 1988 się ożeniłem, a wkrótce

potem nastały pierwsze reformy gospodarcze premiera Tadeusza

Mazowieckiego i zająłem się biznesem.

Powróćmy do studiów. Dlaczego pracę magisterską poświęcił Pan

akurat Kantowi?

Dzięki

KUL

-owi zdobyłem solidne podstawy filozoficzne i w pew-

nym sensie uznawałem się za przygotowanego do prawdziw ego

filozofowania, które zawsze musi się otrzeć o metafizykę i teorię

poznania. Zainteresowanie humanistyką rozbudziła we mnie naj-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

pierw polonistka z warszawskiego liceum. Pani Ewa Pernal to

niezmiernie ciekawa osoba: była pierwszą dyrektorką Społecznego

Towarzystwa Oświatowego; już w latach osiemdziesiątych – gdy

władze pozwoliły na eksperymenty ze szkołami społecznymi

– stworzyła alternatywny system nauczania, trudno wprost

przecenić jej zasługi dla nowego modelu edukacji. Jej mąż, Marek

Pernal, odegrał z kolei ważną rolę w negocjacjach Episkopatu

z rządem Rakowskiego, będąc prawą ręką sekretarza Episkopa-

tu arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego; później – w rządzie

Tadeusza Mazowieckiego – pełnił funkcję ministra do spraw

wyznań, zresztą to właśnie on zlikwidował to ministerstwo. Tak

więc Ewie Pernal zawdzięczam zainteresowania humanistyczne,

na studiach zaś wzmocnił je dodatkowo profesor Siemek. Oczy-

wiście, słuchałem wykładów Klemensa Szaniawskiego, ale już

mnie nie ciekawiły lądy, które odkrywa filozofia analityczna, nie

spodziewałem się, bym dzięki perspektywie analitycznej zdołał

poznać nowe światy. Natomiast pasjonujący i kuszący nowymi

sensami wydawał mi się świat Kanta, Husserla i Heideggera,

dzięki tym filozofom mogłem spojrzeć nowym okiem na wszystko,

co nas otacza.

Czy nie przeszkadzało Panu, niedoszłemu matematykowi, że właśnie

cytaty z Heideggera analitycy upodobali sobie jako przykłady zdań

pozbawionych sensu – czyli przykłady filozoficznego bełkotu?

background image

K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

47

Tę perspektywę należy całkowicie odrzucić. Mam wielki szacu-

nek dla dorobku filozofii języka, niemniej ostatecznie jest ona

rezygnacją z najważniejszych problemów, które człowiek może

dostrzec. Tę głęboką perspektywę trafnie oddaje tytuł książki

Nicoli Chiaromontego: Co pozostaje? W pewnym sensie to pyta-

nie okazuje się równoznaczne z pytaniem: „po co żyjemy?” Ale

pytanie „co pozostaje?” wypowiedziane jest w mocnym greckim

duchu. Człowiekowi dany jest los. Losu zaś się nie uniknie.

Podstawowy element kondycji ludzkiej to śmiertelność, która

jest niewiarygodnie cennym darem. Gdyby człowiek nie był

śmiertelny, nie wiedziałby, czym jest godność, bo godność ludzka

rodzi się z naszej śmiertelności. Człowiek musi zatem przezwy-

ciężyć pesymizm zdania, iż „życie jest śmiertelne”, i odnaleźć się

w źródle sensu, w istocie bowiem wszystko pozostaje naznaczo-

ne sensem, ponieważ jesteśmy śmiertelni. Gdyby było inaczej,

wszystko straciłoby sens. To zdanie zakreśla perspektywę wzbo-

gaconą myśleniem mitycznym, religijnym, pozwala przekroczyć

wyłącznie psychologiczny wymiar życia. Człowiek współczesny

znajduje się w niebywale trudnej sytuacji, ponieważ metafizy-

kę zastąpił psychologią. Cała nasza egzystencja sprowadza się

zatem do różnego rodzaju deficytów, problemów i kompleksów.

A tymczasem nie o to chodzi.

Sto lat temu Husserl rozpoczął wielki program odnowy filozofii

właśnie od ataku na psychologizm…

background image

I była to słuszna intuicja. Tę intuicję głęboko rozwinął Heidegger.

Potrzebujemy jakiegoś rodzaju medytacji, żeby uznać, że to, co

przeżywamy, jest nieistotne, bo to nie zostaje.

A co zostaje?

Nasza energia, jeśli ją w sobie wyzwolimy, nasze talenty, jeśli ich

nie roztrwonimy.

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

49

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

Filozofia otwarła przed Panem perspektywę poszukiwania we-

wnętrznej istoty. A co z religią?

Ironia losu związana ze studiami na

KUL

-u polegała na tym, że

zdając na tę uczelnię, byłem człowiekiem niewierzącym, choć nie

była to agresywna niewiara, jak u niektórych studentów. Raczej

obojętność.

Dom rodzinny nie był religijny?

Był. Rodzice chodzili do kościoła, nawet karali nas za opuszczanie

niedzielnej mszy. Przez dwa lata byłem ministrantem w Biłgoraju

w kościele Świętego Jerzego, później, jako nastolatek, zbuntowałem

się i przestałem regularnie chodzić do kościoła. Nałożyły się na

to polityczna działalność w liceum i kłopoty, jakie z tego wynikły.

W pewnym sensie dystans wobec Kościoła oznaczał odrzucenie

wszystkich narzucanych mi struktur.

Mając kilkanaście lat, niełatwo samotnie zmagać się z całym

światem, często uciekamy wówczas w religię…

background image

J A N U S Z P A L I K O T

A ja na odwrót. Jak Witkacy postawiłem wszystko na ostrzu noża:

niech się wszystko przejaśni, do końca dopowie, wytłumaczy. By-

łem całkowicie bezkompromisowy i uparty, ani mi w głowie było

ukorzyć się przed kimkolwiek, nawet przed Bogiem.

W zasadzie mój stosunek do Kościoła zmienił się w ostatnich

latach życia Jana Pawła II. Pierwsze pielgrzymki obserwowałem

z zainteresowaniem, jak większość Polaków, w niektórych nawet

uczestniczyłem, ale pielgrzymki nie wywarły na mnie wielkiego

wpływu. W ostatnich latach zacząłem jednak dostrzegać wielkość

Wojtyły i ogromne wrażenie wywarła na mnie jego umiejętność

łączenia różnych wątków rzeczywistości w spójną całość. Jego

pogłębiony personalizm potrafił scalać politykę, etykę, kulturę

i religię, co mnie zafascynowało; oprócz tego, oczywiście, trudno

nie podziwiać działalności społecznej i politycznej Papieża.

Natomiast

KUL

i studia warszawskie to moment w moim życiu,

gdy byłem na bakier z Panem Bogiem i pozostawałem poza jakim-

kolwiek doświadczeniem religijnym. Do dzisiaj ławka w kościele,

w której się klęka i prosi Boga o pomoc albo o opiekę, jest miejscem

dla mnie nieoswojonym, poniekąd obcym. Nie jest mi dana łaska

prostej i ufnej wiary. Jestem otwarty, nie mam w sobie już żadnych

barier – dumy czy młodzieńczej przekory, czuję, że to wszystko jest

już poza mną, ale wiara wciąż do mnie nie przychodzi.

Niemniej pojawiło się coś innego, co związane jest z przeżyciami

doświadczonymi na Athos i podczas innych podróży. Dość niespo-

dziewanie zacząłem przykładać wielką uwagę do liturgii i do formy,

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

51

bardziej nawet niż do treści. Moja niezgoda na Kościół i niezdolność

otwartej rozmowy z Bogiem wynikała z tego, że trudno mi było

zaakceptować sposób komentowania Pisma Świętego oraz treści,

które słyszałem w kościele. To tworzyło bariery. Nigdy wcześniej

nie podejrzewałem, że znak i sama forma mogą mieć wewnętrzną

moc. Do niedawna czysta forma w religii kojarzyła mi się z magią,

dlatego odruchowo ją odrzucałem.

Ciekawe, Czesław Miłosz, choć się z Kościołem spierał, czego

dowodem choćby Traktat teologiczny, szanował celebrację litur-

giczną. Widzieliśmy kiedyś, jak uczestniczył we mszy, całym sobą

angażując się w liturgię…

Pilnie śledziłem zmagania Miłosza z tajemnicą wiary i z Kościo-

łem, które były mi bliskie. Przyznam się, że ucieszyłoby mnie,

gdyby Kościół znów zaczął celebrować mszę po łacinie. Odpowia-

da mi msza grecka, choć kiedy w niej uczestniczę, nie rozumiem

słów wypowiadanych podczas liturgii, ale najistotniejsza wydaje

się forma, skupienie się i otwarcie na sacrum. Wciąż mam poczu-

cie, że pozostaję jakby w przedsionku Kościoła, toteż mój „wiek

męski” wydaje się „wiekiem klęski” – jest czasem spędzonym na

pustyni.

Mówi Pan o znaku i formie, czyli słowa nie mogą wyrazić tego, co

najistotniejsze, uchwycić to potrafi jedynie symbol?

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Tak to zaczynam rozumieć i przeżywać. Jednym z ostatnich moich

odkryć jest Medytacja chrześcijańska pióra angielskiego benedyktyna

Laurence’a Freemana. Freeman propaguje modlitwę praktykowaną

już przez Kasjana w V wieku, lecz później zapoznaną przez Kościół

na Zachodzie; polega ona na powtarzaniu w rytm oddechu świętego

słowa czy zdania zaczerpniętego z Biblii. W rytm medytacji wcho-

dzimy wtedy, gdy znaczenie słów przestaje skupiać naszą uwagę:

ogrania nas wewnętrzny spokój i docieramy wówczas do siebie.

Freeman kilka lat temu wygłosił w kapitularzu krakowskich do-

minikanów wykład o medytacji, w którym uczestniczyło wiele

przypadkowych osób: od nastolatek po „babcie kościelne”. Wykład

był piekielnie nudny, aż do czasu, kiedy mówca zarządził dwu-

dziestominutową medytację. Poprosił, by się wygodnie rozsiąść,

przestać o czymkolwiek myśleć i wsłuchać się w swój oddech. To

doświadczenie dla nowicjuszy było dość niezwykłe.

To, co jest mi bliskie, bez wątpienia nie jest głównym i najbardziej

ortodoksyjnym nurtem religii. Gdy wybrałem się pierwszy raz na

Athos, a byłem tam dwukrotnie, nie rozumiałem, dlaczego mnich

tysiąc razy dziennie musi klęknąć i pięć tysięcy razy powtórzyć

„Kyrie elejson”. Tymczasem powtarzalność gestów i słów, podobnie

jak wcześniej u Pitagorejczyków czy w sekcie orfickiej, dotyka

pierwotnej konstrukcji świata i pozwala połączyć się z podstawą

rzeczywistości.

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

53

Co Panu kazało jechać na Athos?

Magia miejsca nietkniętego nowoczesnością. Wiedziałem, że na

Athos nie ma elektryczności, dróg, reklam, miast we współczes-

nym ich rozumieniu, że zachował się średniowieczny porządek

przestrzeni, że panuje tam niezmieniony cywilizacją duch starej

Europy, czyli świat nie uległ uprzedmiotowieniu. Tam czas się za-

trzymał i to mnie ciekawiło. Athos przypomina mi Islandię, ziemię

dziewiczą, której oblicza nie zmienił lodowiec sprzed kilkunastu

tysięcy lat.

Przybywając na Athos, wędruje się od klasztoru do klasztoru,

w każdym pozostając na jedną noc. Pierwsze wrażenia są natury

estetyczno-higienicznej: śpimy w wieloosobowych celach i to w uży-

wanej pościeli, co powoduje silny dyskomfort. Po kilku dniach

zaczynamy rozumieć, że owe niewygody to element pewnej drogi,

duchowej inicjacji; trzeba więc zaakceptować inny standard życia,

co rzecz jasna wymaga wewnętrznego wysiłku. Jada się dwa razy

dziennie, i to wyłącznie zimne bezmięsne posiłki, na ich zjedzenie

przeznaczone jest piętnaście minut. Musimy więc rezygnować

z tego wszystkiego, co w świeckim znaczeniu wyróżnia nas i sta-

nowi o naszej odrębności: choćby własna pościel czy spokojny sen

(zdaje się, że łatwiej zaakceptować czyjeś poglądy niż chrapanie).

W węd rówkę po tej republice mnichów wpisuje się zatem nieustan-

na obecność drugiego człowieka. Zauważmy, w cywilizowanym

świecie jego obecność jest „opakowana”: ciało drugiego człowieka

background image

J A N U S Z P A L I K O T

jest oddalone, jesteśmy od niego oddzieleni długością stołu, perfu-

mami, ubraniami, codzienną higieną. Tymczasem na Athos ciało

drugiego człowieka jest fizycznie bliskie. Przykład dość trywialny:

nieustannie czujemy czyjś zapach. W pierwszych chwilach niezbyt

wiadomo, jak się wobec tego zapachu zachować. To są „nożyce”,

które przecinają różne sznurki, by przygotować naszą duchową

fermentację.

Na tym nie koniec. O pierwszej w nocy kołatka wzywa na modlitwę,

która trwa sześć czy siedem godzin – aż do wschodu słońca. W tym

momencie zaczyna się druga próba: w monastyrze nie ma siedzeń,

są wyłącznie podpórki pod łokcie. Modlitwa zaś jest dziwnym do-

świadczeniem: nie wygłasza się kazania, są tylko śpiewy, kadzidła,

świece, w których świetle migoczą średniowieczne freski. Podczas

pierwszej godziny modlitw atmosfera zniewala niezwykłością:

zakapturzeni mnisi biegają po świątyni według niezrozumiałych

wzorów, całują ikony i co chwila padają na ziemię, powtarzając

tysiące razy „Kyrie elejson”; trudno się oprzeć wrażeniu, że to

rodzaj rytualnego tańca. Najpóźniej po trzech godzinach zapada

się w rodzaj czuwającej nieobecności, co trwa jakiś czas i w końcu

trzeba się przespać choćby godzinę.

Podczas nocnych misteriów spotkało mnie nieoczekiwane zdarze-

nie: którejś nocy przestałem odczuwać jakiekolwiek zmęczenie

– mijały godziny, a ja nie musiałem opierać się o podłokietniki,

byłem całkowicie trzeźwy i skupiony, czując chęć trwania w kon-

templowaniu tego, co się wokół dzieje.

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

55

Jako katolikowi nie wolno mi było przekraczać drugiego i pierw-

szego kręgu cerkwi, stałem więc w jej przedsionku. Gdy kilka razy

usiłowałem przesunąć się nieco bliżej centrum świątyni, jak spod

ziemi wyrastał mnich i łamaną angielszczyzną przypominał, że

dalej nie wolno mi się zapuszczać. Pospolita ciekawość nie jest

wystarczającym powodem przekroczenia świętego miejsca, bo co

z tego, że wejdę do świątyni i ujrzę bezcenną ikonę w migoczącym

świetle świec, jeżeli nic nie zrozumiem? Nie chodzi tylko o to, by

zobaczyć ikonę, gdyż ta nie przemówi do tego, kto nie jest wtajem-

niczony. W świetle mistycznego porządku byłoby to zachowanie

bez głębszego sensu.

Zwykłe wścibstwo.

Właśnie, a zrozumienie tego uczy pokory. Co ciekawe: na Athos nie

ma co liczyć na uprzejmość, bo tamtejsi mnisi całą swoją postawą

pragną powiedzieć, że nie akceptują katolików. Nie skrywają tego,

co o nich myślą: źle wierzysz i jesteś heretykiem, nie panuje tam

więc tolerancja. Po prostu: mylisz się, nie jesteś ortodoksem, nie

wiesz, czym jest wiara. Mnisi nie okazują zatem uprzejmości, bo

nie mogą się wyrzec prawdziwego Boga. Jednak pewnego razu,

gdy z pełną świadomością i bez zmęczenia uczestniczyłem w mi-

steriach w tym wrogim otoczeniu, zbliżył się zakapturzony mnich

i dotknął mnie ręką. To było specyficzne dotknięcie, bo nawet go

nie poczułem – jego ręka przypominała bowiem przezroczyste ciało

background image

J A N U S Z P A L I K O T

astralne, czemu trudno się dziwić, skoro przez kilkadziesiąt lat

mnich pościł i nie jadał mięsa. Tym dotknięciem zaprosił mnie do

wewnętrznego kręgu, ale nauczony doświadczeniem powiedziałem,

że nie jestem ortodoksem. Na co on pokiwał głową, jakby chcąc

rzec: nic nie szkodzi. Choć się tego nie spodziewałem, moja kon-

centracja została dostrzeżona. W zwykłym świecie nie zauważamy,

że skupienie prowadzące do wewnętrznej harmonii ujawnia się na

zewnątrz. Dzięki modlitwie, śpiewom, gestom tworzy się harmonia

z najgłębszą istotą rzeczywistości.

Czyli uczestniczymy w czymś, co nas przerasta, czego nie rozumie-

my, lecz to akceptujemy?

Jaka metafizyczna korzyść płynie z owych medytacyjnych doświad-

czeń? Otóż myślę, że dzięki nim dotykamy spełnienia, czując, że

przechodzimy do porządku dziennego nad naszą śmiertelnością

i nad wszystkim, co przynosi życie. Godzimy się, że to, co nam

dane, oraz sposób, w jaki jest dane, ma sens. Co nie znaczy wcale, iż

życie przestaje odtąd być wyzwaniem, że powinniśmy zrezygnować

z pragnienia przemiany naszego życia. Najważniejszym bowiem

zadaniem człowieka jest realizowanie własnej istoty, o czym mówi

klasyczna definicja szczęścia sformułowana przez Arystotelesa:

postępuj zgodnie ze swoją naturą. Intuicyjnie czujemy, że w życiu

chodzi właśnie o postępowanie zgodne z własną naturą. Zwykle

rozumowo próbujemy zamknąć rzeczywistość w siatce pojęć, i nic

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

57

w tym złego, bo takie postępowanie określa nam pole działania, ale

trzeba znaleźć w sobie pokorę i zgodę na to, że przy całym zniuanso-

waniu definicji szczęścia istnieje coś, co wyznacza naszą istotę, a co

bywa uchwytne jedynie dzięki intuicji. Z czasem zdobywamy zdol-

ność rozróżniania, co jest, a co nie jest zgodne z naszą istotą. Ową

zdolność zawdzięczam doświadczeniom przeżytym na Athos.

Drugie istotne przeżycie duchowe wiąże się z moją wyprawą na

biegun północny. Mógłbym powiedzieć, że to doświadczenie we-

wnętrznego „roztapiania się”. Powody, dla których wyrusza się na

podobną wyprawę, zwykle bywają dość śmieszne: przede wszystkim

ciekawość, jak tam jest; potem pragnienie dowartościowania siebie,

bo mało kto tam dotarł; w końcu chęć sprawdzenia, czy poradzę

sobie w ekstremalnych warunkach; albo też oczekiwanie niezwy-

kłych doznań, w rodzaju siedemnastu odcieni bieli. Wyruszając

jednak na tę wyprawę, nawet dla tak błahych powodów, po kilku

dniach zapomina się o nich, bo całą uwagę zaprząta kilkudziesię-

ciostopniowy mróz. Mróz zaś oczyszcza człowieka i uwalnia go od

wszelkich spraw, z którymi wybrał się na lodową pustynię. Pierw-

szego dnia jeszcze myślałem o żonie, o tym, co się dzieje w firmie,

i o wielu niezałatwionych sprawach, ale po trzech dniach te pro-

blemy przestały istnieć, jakby się rozpuściły w mrozie. Podczas

wyprawy na biegun nie można mówić, bo zamarzają usta, milczy

się więc, milczy się przez wiele dni. Czy współczesny człowiek może

długo milczeć? Proszę sobie postanowić, że od jutra przez cały

tydzień nie powiecie ani jednego słowa.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Ciekawe, że coraz większym powodzeniem cieszą się grupy milcze-

nia na pieszych pielgrzymkach.

Jeśli spróbują Panowie milczeć przez cały tydzień, to będzie Panów

dobra wola, tymczasem na biegunie nie ma wyjścia: jeśli powie

się jedno słowo, to mówienie zaboli, bo para z ust natychmiast

zamarznie na twarzy. Z czasem jednak milczenie zaczyna być

przyjemne i odechciewa się mówienia. Hemingway powiedział, że

człowiek uczy się mówić pięć lat, milczeć zaś pięćdziesiąt, lecz idąc

na biegun, uczymy się milczenia w ciągu kilku dni.

W tak ekstremalnych warunkach dochodzimy do istoty rzeczy, szyb-

ko przekonujemy się, że warto się zajmować wyłącznie tym, co ma

prawdziwy sens, od czego zależy nasz następny krok i przetrwanie,

bo nie ma sensu zajmować się sprawami nieistotnymi. Takie do-

świadczenie oczyszcza. Gdy znikają nasze dotychczasowe pragnienia

i aspiracje, budzi się w nas czysty strumień świadomości: auten-

tyczny dialog z sobą samym. Następuje więc coś na podobieństwo

fenomenologicznej redukcji, prowadzącej do uchwycenia czystego

„ja”. W tym wyciszeniu docierają i przemawiają do nas symbol,

znak, liturgia. Przed wyprawą nigdy wcześniej coś podobnego mi

się nie przytrafiło. Nie miałem ku temu możliwości, pędząc przez

życie, angażując się w biznes czy w pracę intelektualną. Na biegunie

zamarzłem, choć w istocie zamarznięcie okazało się roztopieniem

– wyparowało ze mnie wszystko, co nieistotne. To otwarcie się na

siebie samego przygotowało mnie do wejścia w medytację: w znak,

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

59

w formę, w liturgię. Być może bez wyprawy na biegun nie przeżył-

bym tak intensywnie późniejszego doświadczenia Athos.

Jak się trafia na biegun, chyba nie przez biuro podróży?

Wyprawę zorganizował Marek Kamiński, z którym studiowałem

i znałem się od lat. Marek to człowiek niezwykły, niechybnie

opiekują się nim gwiazdy, gdyż wydaje się niemożliwe, by bez

tajemniczej energii zajmować się tym, czym on się zajmuje. Kie-

dy pierwszy raz zdobywał samotnie biegun południowy, szedł sto

dziesięć dni. Miał policzki odmrożone do kości. Przez trzy doby

wiał tak silny wiatr, że Marek musiał pozostać w namiocie. Wy-

obraźcie sobie tę klaustrofobiczną sytuację: przez trzy dni leżycie

sami jak palec, z brezentem namiotu tuż nad nosem, temperatura

minus sześćdziesiąt stopni, nie wiecie, jak długo potrwa wichura;

w takich warunkach nie sposób czegokolwiek zjeść, nie mówiąc

o załatwianiu czynności fizjologicznych. W każdej chwili możecie

zasłabnąć, zasnąć i się nie obudzić. Jak wiele ograniczeń trzeba

w sobie pokonać, by przetrwać!

Kamiński jest znany głównie z tego, że doprowadził na oba bieguny

niepełnosprawnego Jasia Melę, ale w komercyjnym szumie wokół

tego wyczynu gubi się jego właściwy sens. Aby chłopiec mógł dojść

w ciągu kilkunastu dni na biegun, Marek poświęcił mu rok życia,

gdyż tyle trwały przygotowania do wyprawy. To dopiero wyczyn:

być z kimś dzień w dzień, z kimś zupełnie obcym, kto nie jest

background image

J A N U S Z P A L I K O T

członkiem rodziny, kto ma takie, a nie inne horyzonty, mentalność

niekoniecznie taką, jaka nam się podoba! Marek pływał z Jasiem

codziennie, uczył go pokonywać siebie samego i kalectwo. Można

powiedzieć: pomógł mu narodzić się na nowo, jednocześnie nie

zaniedbując rodziny i prowadząc firmę.

Być może ważne dla naszego życia bieguny, które powinniśmy zdo-

bywać, znajdują się kilkanaście metrów od naszego domu. Być może

warto pójść do sąsiada i spytać, czy nie trzeba mu w czymś pomóc.

Już w takiej postawie kryje się coś niezwykłego. To oczywiście inna

skala, gdyż na prawdziwym biegunie człowiek co krok ociera się

o śmierć. Jest to więc nieustanne doświadczenie graniczne. Idąc na

biegun, natrafiliśmy na rozległą szczelinę wypełnioną wodą. Byliśmy

zmęczeni i rozbiliśmy namioty. Postanowiliśmy obejść rozlewisko

następnego dnia, ale nazajutrz, kiedy się obudziliśmy, okazało się,

że szczeliny już nie ma – bo zamarzła w nocy – a na wczorajszym

brzegu znajdują się gigantyczne wypiętrzenia lodu, z których każde

waży tony. Jednak najbardziej zatrważające było nie to, że gdybyśmy

rozbili obóz kilka metrów dalej, zostalibyśmy zmiażdżeni przez lód,

lecz to, że w nocy nikt z nas nie słyszał trzasków czy huku pękającego

lodu. Byliśmy tak zmęczeni, że zasnęliśmy głębokim snem.

Co się śni na biegunie?

Kolory. Biegun to doświadczenie niewiarygodnych kolorów: zieleni

poprzewracanych gór lodu, granatu wąskich szczelin, błękitów

background image

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

61

szerzej otwartych szczelin i w końcu siły bieli. Oczy wprost pę-

kają od tej feerii. Przy Kamińskim czułem się bezpiecznie, mimo

że każda szczelina mierzy dwa tysiące metrów głębokości. Gdy

wędrowaliśmy na biegun, w tym samym czasie zginęło dwóch Ja-

pończyków i Szwed. Ciągnie się sanki z trzydziestokilogramowym

bagażem, dochodząc zaś do szczeliny, trzeba się ustawić tak, by je

gwałtownie pociągnąć, aby przeleciały nad szczeliną, nie spadły

w dół i nie pociągnęły polarnika. To wymagało uwagi, a przede

wszystkim słuchania poleceń Kamińskiego. Robiłem po prostu to,

co Marek mi kazał.

Co się w Panu zmieniło po powrocie z bieguna? Umiał Pan roz-

mawiać z ludźmi po tylu dniach milczenia?

Skutki były takie, że wyprowadziłem się z domu. Rozstałem się

z żoną i sprzedałem swoją pierwszą firmę. Znalazłem się w sytuacji

granicznej, czyli takiej, gdy trzeba sobie odpowiedzieć na wiele

ważnych pytań.

Przez pewien czas nie byłem w stanie mówić. Wymiotowałem

słowami. Słowa wydawały mi się nieadekwatne do rzeczywistości,

do tego, co w niej ważne, mówienie nie miało więc sensu i męczyło

mnie. Zapewne doświadczenie to stanowiło cezurę w moim życiu:

wkroczyłem na nową drogę, stałem się trochę innym człowie-

kiem.

background image

Czy to droga od bieguna ku cieplejszym strefom?

Być może. Pewnie jest to również droga ku pochwale zwykłego życia

i ku zrozumieniu, że heroizm przejawia się także w codzienności

– nie tylko w wielkich dokonaniach. Kiedyś zwykłe życie wydawało

mi się nieważne, ważne było, by zbudować fabrykę, walczyć i wy-

grywać. A przecież dobre, zwyczajne życie jest równie cenne.

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

63

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

Sprzedał więc Pan firmę i rozstał się z żoną – czy takie skutki nie

fałszują mistycznego doświadczenia bieguna i góry Athos?

Ambra w 2001 roku była firmą numer jeden w branży winiarskiej.

Nie kupiłem jej z prywatyzacji, lecz zbudowałem od zera – na

zielonej trawie. Nie dostałem pieniędzy ani od rodziców, ani od

teściów. Ambra powstała z kapitału obrotowego, który zgromadzi-

łem, handlując drewnem z chłopami z Roztocza. Kiedy ją sprze-

dawałem, miała sześćdziesiąt procent rynku szampanów w Polsce

i dwadzieścia sześć procent rynku wina. Pokonałem wszystkich

konkurentów, kupiłem przedsiębiorstwa Cin Cin – mojego głów-

nego konkurenta. Na dziesięć marek win w Polsce sześć produko-

wała Ambra – sam stworzyłem te marki. Osiągnąłem wszystko,

co można było osiągnąć. Mogłem pozostać prezesem Ambry, nic

więcej nie robić i żyć z profitów. Ale po wyprawie na biegun takie

życie straciło sens, uznałem, że trzeba zająć się czymś innym.

Kupiłem więc Polmos Lublin, którego nikt nie chciał kupić, bo to

przedsiębiorstwo było bankrutem. Polmos Lublin miał wówczas

ledwie jeden procent udziału w rynku wódek i nieuregulowane

prawa do marki „Żołądkowa Gorzka”, od trzech lat przynosił stra-

ty, miał ujemny kapitał własny i nadawał się do zamknięcia. Pod-

jąłem więc wielkie wyzwanie. Dzisiaj Polmos Lublin jest firmą

background image

J A N U S Z P A L I K O T

numer trzy na rynku, przynosi dochód; „Żołądkowa Gorzka” to

trzecia wódka w Polsce i jedna z dziesięciu najlepiej sprzedających

się w Europie. Jednak w pewnej chwili uświadomiłem sobie, że nie

mogę żyć tylko dla pomnażania pieniędzy, bo gdy w grę zaczynają

wchodzić wyłącznie pieniądze, muszę się wycofać. Inaczej utracę

szczęście. Tak się dzieje, że powodzi mi się w życiu dopóty, dopóki

nie pracuję wyłącznie dla korzyści – wtedy los mi sprzyja.

Jeśli zaś mowa o rozpadzie mojej rodziny, należy rozważyć dwa

aspekty: wartość, jaką rodzina stanowi dla wszystkich jej członków,

i – z drugiej strony – zdolność realizowania się w tym związku.

Ideałem jest być z kimś blisko i pozostawać zarazem sobą, realizo-

wać osobiste talenty dla dobra małżonka i wszystkich dokoła, nie

wyłączając siebie samego. Powróciwszy z bieguna, podjąłem próbę

ratowania mojego małżeństwa i przez osiem miesięcy walczyłem

o zmianę modelu naszego wspólnego bycia. Zdobywanie pierwszych

pieniędzy, budowanie pierwszej fabryki, zatrudnianie pracowników,

konflikty z urzędami skarbowymi (rzecz nieunikniona dla przed-

siębiorców w Polsce) oraz szereg innych okoliczności – wszystko to

powodowało, że byłem ciągle nieobecny w domu i zbyt mało czasu

poświęcałem rodzinie. Nie chciałem spocząć na laurach, pragnąłem

się rozwijać, ten rozwój – myślę – ciągle się we mnie dokonywał. Żona

natomiast nie chciała towarzyszyć mi w tym rozwoju, uznawszy, że

wystarczający jest taki poziom wewnętrzny, jaki osiągnąłem. Nie

udało mi się ocalić małżeństwa, nie umiałem znaleźć odpowiednich

środków, chociaż wiedziałem, o co należy walczyć.

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

65

Odejście z Jabłonnej stało się dla mnie swoistym katharsis. Ma-

jątek w Jabłonnej należał niegdyś do rodziny Vetterów, przemy-

słowców, którzy zbudowali pierwszy browar w Lublinie i byli

właścicielami miejscowej gorzelni, prowadzili też działalność cha-

rytatywną. Kupiłem Jabłonną i zacząłem rewitalizować czterystu-

letni park; ratowałem go przez osiem lat. Pamiętam pierwszą

wizytę w majątku latem 1995 roku. Zgodziłem się obejrzeć dom

i spotkać z właścicielem przez uprzejmość wobec reprezentującej

go pani adwokat. Chodziliśmy po zrujnowanym i zagrzybionym

budynku. Wszędzie pełno pozostałości po milicji obywatelskiej.

Park jak dżungla, trudno było odnaleźć ślady jakiegokolwiek po-

rządku – całkowicie zdziczały. Żeby zrobić ognisko, trzeba było

wykarczować ogromną ilość krzaków, głównie dzikiego bzu. Gospo-

darze coś tam opowiadali o urokach tego miejsca, o tym, dlaczego

to ja właśnie powinienem kupić tę posiadłość, a ja podziwiałem,

ale byłem pewien, że niczego nie kupię, bo nie miałem pieniędzy,

a cena była szalenie wysoka. Potem spotykaliśmy się jeszcze kilka-

krotnie. Cena spadała i w końcu było mnie już stać na ten zakup.

Remont okazał się jednak bardzo drogi i skomplikowany. Wpro-

wadziliśmy się więc do spichlerza, który znajdował się na granicy

posesji, i czekając na projekty i zgody dotyczące remontu willi,

odnawialiśmy park. Dom-spichlerz był zbudowany z tradycyjnych

lubelskich wapiennych kamieni. Gdy skuliśmy tynki i rozebraliśmy

ścianki działowe, odsłoniła się wspaniała przestrzeń, niczym domu

w Toskanii czy Prowansji. Remont trwał zaledwie kilka miesięcy,

background image

J A N U S Z P A L I K O T

efekt zaś okazał się fantastyczny. Z kolei restauracja parku to

trzyletnia przygoda, ale zakończona licznymi nagrodami. Codzien-

nie rano przed pójściem do pracy uwielbiałem przebiec się po parku,

a następnie wydać dyspozycje ogrodnikom i przeanalizować kolejne

zagadnienia w jego układzie i wyglądzie. Wracając zaś z pracy,

marzyłem o spacerze przed zachodem słońca. Przez wszystkie te

lata przestudiowałem więc każdy możliwy kąt i punkt widokowy.

Dziesiątki razy wracałem do kompozycji krzewów, drzew i kwiatów.

To wówczas zobaczyłem nagle piękno przyrody i ziemi, tak oddalo-

ne ode mnie za sprawą pojęć i idei.

Przy remoncie pałacu pracowało wielu specjalistów, także z Europy

Zachodniej. W pałacu, a właściwie willi włoskiej z przełomu XIX

i XX wieku, Anna Kozłowska przez trzy lata malowała freski. Za-

stosowaliśmy tradycyjną metodę, a mianowicie używaliśmy wody

źródlanej, piasku o takiej samej średnicy oraz dziesięcioletniego

wapna. Tynk niczym ciasto wyrabiało się rękami, a później drew-

nianymi szpachlami układało milimetr po milimetrze. Jedynie metr

dziennie. Anka malowała w nocy przez osiem godzin, a rano spała.

Mieszkała z nami przez trzy lata i stworzyła coś zupełnie niezwykłe-

go. Ta praca wnikała we mnie i rozumiałem coraz bardziej różnicę

pomiędzy domem odziedziczonym a stworzonym od nowa. Wrastanie

w dom – tak bym to dziś nazwał. Dużo się przy tym nauczyłem,

stałem się więc innym człowiekiem. Nasi synowie dorastali w tym

domu, bo przeprowadziliśmy się do Jabłonnej, gdy jeden miał pięć,

a drugi siedem lat. Dzieciństwo spędzili w przepięknym miejscu.

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

67

Zostawiłem więc dzieci, które strasznie kocham, zostawiłem Ja-

błonną, która była moim życiem – zrobiłem to jako człowiek zde-

sperowany, nie potrafiłem dłużej akceptować sytuacji między mną

a żoną. Pamiętam, że było to uczucie jakby ostateczne; wyjeżdżam

na zawsze i cokolwiek by się działo, nie wrócę. Wynająłem miesz-

kanie, zostawiając pałac o powierzchni tysiąca czterystu metrów,

pięciohektarowy park i dwudziestokilkuhektarową posiadłość

z zabytkowymi gorzelniami. Opuściłem miejsce, które kochałem

i które mnie w pewien sposób ukształtowało. To nie była łatwa

decyzja, ale jestem przekonany, że była konieczna.

Zostawmy ten wątek, bo czujemy się bezradni, słuchając o Pańskiej

żonie, a nie mogąc wysłuchać jej racji. W jednej z poprzednich

rozmów opowiadał Pan o szamanizmie, przy okazji wspomina-

jąc o naturze nieuchwytnej bądź trudno uchwytnej, do której się

dojrzewa poprzez doświadczenia graniczne. Zakładając rodzinę,

która jest silnie związana z naturą jako taką, wiążąc się z drugim

człowiekiem – a ta sytuacja zawsze nas przerasta – postępujemy

zgodnie z naturą. Nie odnosi Pan wrażenia, że zrywając więzi

z małżonkiem, odchodząc od rodziny, postępujemy wbrew naturze,

do której Pan przykłada tak wielką wagę?

Trafiliście Panowie w sedno sprawy. Odwołując się do języka

religii: popełniłem grzech, którego niczym nie zmażę, grzech ten

pozostanie we mnie na zawsze, ale, niestety, muszę zaakceptować

background image

J A N U S Z P A L I K O T

to, że go popełniłem. Mam świadomość, że rozwód jest moją niczym

niezmywalną winą, że mnie oskarża i obciąża moje sumienie. Nie

uchylam się od wzięcia ciężaru grzechu, biorę go na siebie. Wiem

też, że postąpiłem słusznie, bo zniszczyłbym siebie, zostawiając

sprawy tak, jak się miały. I choć to paradoksalne, czuję się z tym

dobrze i jestem pełen nadziei. Grzechem jest przecież także

związek byle jaki, grzechem jest fałsz między ludźmi, którzy się

pobrali.

Jednak ten ciężar przyjdzie dźwigać nie tylko Panu!

Wiem to, Monika, moja przyszła żona, chcąc nie chcąc, będzie mu-

siała dźwigać go wraz ze mną, choć w niczym nie jest winna, bo

poznaliśmy się długo po moim odejściu od pierwszej żony. Sytu-

acja jest trudna, bo zawsze towarzyszyć nam będzie świadomość

mojego grzechu.

Moi synowie liczą sobie w tej chwili piętnaście i siedemnaście lat,

są wybitnie inteligentni i nie mówię tego jako ich ojciec, bo każdy

rodzic sądzi, że jego potomstwo jest obdarzone nadzwyczajną inte-

ligencją. Imponuje mi, czasami wręcz nokautuje mnie zachowanie

synów i ich stosunek do świata. Na długo zanim opuściłem rodzinę

i dom, wybrałem się kiedyś z żoną na weekend, bodajże do Prowan-

sji. Emil i Aleksander podczas naszej nieobecności zorganizowali

olimpiadę młodzieży wiejskiej: wydrukowali plakaty, rozwiesili je

na słupach – zapraszając wszystkich chętnych do udziału w zaba-

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

69

wie. Wymyślili konkurencje: wspinanie się po drzewie, łowienie ryb

w stawie, pływanie łódką, gra w piłkę i tak dalej, ale sami nie bra li

udziału w tych zmaganiach, ich rola polegała na tym, że obsługiwali

swoich gości i zachęcali ich do zabawy. Każdy z uczestników musiał

wprawdzie wpłacić złotówkę, ale w zamian mógł wygrać atrakcyjne

fanty. Przed naszym wyjazdem Emil i Aleksander, niczym się nie

zdradzając, wyłudzili ode mnie różne przedmioty…

Cenne?

Mniejsza o to, cenne czy mało wartościowe. W imprezie uczestni-

czyło siedemdziesięcioro dzieci, więc Emil i Aleksander zarobili

siedemdziesiąt złotych. Z tymi pieniędzmi wybrali się później do

stolarza, prosząc, żeby zbudował im domek na drzewie; rzecz jas-

na, siedemdziesiąt złotych to zbyt mało, niemniej stolarz przyjął

zamówienie. Później dołożyłem się do inwestycji, ale oczywiście

w tajemnicy przed synami. Minęło parę lat, a domek ciągle stoi.

Dlaczego wspominam to zdarzenie? Bo wróciwszy z weekendu

i dowiedziawszy się o olimpiadzie i owych siedemdziesięciu złotych,

które zarobili nasi synowie, zrozumiałem, że przekazałem im jedną

z najważniejszych swoich cech, jaką jest zaradność i pomysłowość.

Byłem i jestem z nich dumny.

Być może to przesada, lecz zastanawiam się dzisiaj, czy nie staję

się dla nich psychicznym obciążeniem, czy zanadto ich nie uwie-

ram i nie przyciskam? Niewątp liwie, czeka nas najtrudniejszy

background image

J A N U S Z P A L I K O T

okres we wzajemnych stosunkach. Gdy miałem siedemnaście

lat, uciekałem z domu. Emil i Aleksander nie muszą powtarzać

moich buntowniczych doświadczeń, bo to ja uciekłem z Jabłonnej.

Sytuacja nie jest zbyt wesoła; wiem, brakuje im ojca, mnie też go

kiedyś brakowało i dotąd ubolewam, że nie miałem z nim kontaktu,

co – jak wspominałem – dzisiaj bardzo mi ciąży.

Gdyby w tej chwili zadzwonili synowie, prosząc o pomoc, czy

przerwałby Pan tę rozmowę i pojechał do nich?

Nie wahałbym się ani przez chwilę. Wstałbym i pojechał do Ja-

błonnej.

Wiedzą o tym?

Owszem, wiedzą. Pewnego razu, jeszcze zanim opuściłem Jabłon-

ną, zadzwonił do mnie ich wychowawca, bo Emil asystował, gdy

chłopcy z jego klasy pobili kolegę. Przyjechałem więc do szkoły,

zabrałem synów na komisariat i poprosiłem milicjantów, aby im

uświadomili, jaka kara grozi za pobicie człowieka, i wyjaśnili,

czym jest poprawczak, jakie stosunki tam panują i jak deformują

one młodego człowieka. Wizyta na komisariacie wywarła na nich

piorunujące wrażenie. To było doświadczenie, które zapamiętają

na całe życie. Wkrótce potem Emil ze swoją klasą wybrał się na

szkolną wycieczkę na Litwę. Podczas wycieczki koledzy namawiali

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

71

go do picia piwa i brania narkotyków, ale on miał odwagę powie-

dzieć: nie biorę! Mało tego, przekonał innych, by nie próbowali

narkotyków i narobił wokół sprawy szumu, skutkiem czego wycho-

wawcy wyciągnęli konsekwencje wobec tych, którzy do narkotyków

zachęcali, krótko mówiąc: odesłali ich do domów. Emil wykazał się

zatem odwagą, bo nie jest łatwo sprzeciwić się grupie, okazując

przy tym zdrowy rozsądek.

Po jego powrocie z Litwy poprosiłem wszystkich rodziców, których

dzieci uczą się z moim synem, byśmy się spotkali i porozmawiali

o tym incydencie. Bardzo pomocna i aktywna była przy tym dy-

rektor szkoły.

Pytałem rodziców, jakie kroki podjęli wobec dzieci,

które zachęcały innych do narkotyków. Okazało się, że wymie-

rzyli im jakieś śmieszne kary. Tymczasem sprawa nie była wcale

śmieszna, ja po dość banalnej bójce synów z kolegą zawiozłem ich

na komisariat. Staram się być ojcem na serio. Dbam o ich lektury,

spędzamy razem wakacje, niedawno na przykład wybraliśmy się

na wyprawę do Chin. Każdego roku gdzieś z nimi podróżuję, wy-

jeżdżamy wspólnie na narty, codziennie rozmawiamy przez telefon,

choć wiem, że telefon nie zastąpi im ojca, bo nie przebywam z nimi

– nad czym ubolewam – na co dzień.

Czuję wdzięczność dla Moniki, że rozumie i akceptuje moją miłość

do Emila i Aleksandra. Monika i ja pragniemy mieć dzieci, kocham

ją, ale nie ulega wątpliwości, że zawiniłem wobec poprzedniej żony

oraz synów, a także wobec siebie samego i być może przyjdzie mi za

to w przyszłości ciężko odpokutować. Być może sam spłacę własne

background image

J A N U S Z P A L I K O T

winy, być może spłacą je dopiero moi potomkowie. Chcę iść jednak

drogą szacunku i miłości.

A skoro wspomnieliście Panowie moją przygodę z szamanizmem:

pewną wiedzę o sobie i doświadczenie inicjacyjne, jakie zawdzię-

czam szamanizmowi, przeżyłem już po rozwodzie. Myślę też, że

w sensie metafizycznym nie byliśmy sobie z moją pierwszą żoną

przeznaczeni i nie sposób było ratować naszego małżeństwa. Ale

stało się i „teraz to, co było dobre, zostawiam, a to, co złe, oddaję”.

To jedna z formuł szamańskich. Nadal uważam, że mimo wszyst-

ko podjąłem słuszną decyzję, choć zdaję sobie sprawę, że Kościół

katolicki sprzeciwia się rozwodom. W tej materii inne Kościoły

chrześcijańskie okazują większą elastyczność.

Pozwoli Pan na małą anegdotę. Gdy Jan Paweł II spotkał się

z arcybiskupem Canterbury, zwierzchnikiem Kościoła angli-

kańskiego, ten ostatni zażartował, że co do rozwodów nie widzi

wielkiej różnicy pomiędzy anglikanami a katolikami, albowiem

Watykan często unieważnia małżeństwa. Ta słuszna skądinąd

uwaga zbulwersowała Jana Pawła II i niebawem Papież wygłosił

ostre przemówienie do członków watykańskiej Roty, decydującej

o stwierdzaniu nieważności małżeństwa. W nowym Kodeksie

Prawa Kanonicznego z 1993 roku mowa jest także o tych, którzy

„z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć istotnych obo-

wiązków małżeńskich”. Paragraf ten był, zdaniem Papieża, zbyt

liberalnie wykorzystywany.

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

73

Ale nie chodzi mi tu o aspekt formalny, dzięki któremu Kościół

rozstrzyga o ważności czy nieważności małżeństwa. Gnębi mnie co

innego, a mianowicie pytanie zasadnicze – kiedy naprawdę wyrzą-

dzamy krzywdę osobie niegdyś „kochanej”, której przyrzekaliśmy

wierność aż po grobową deskę? Czy aby nie wtedy, gdy oszukujemy

się, po latach odkrywając, że to, co braliśmy za miłość, nie jest

miłością? Czy jesteśmy w stanie przeniknąć gąszcz psychologicz-

nych iluzji i powiedzieć: „Nie byliśmy sobie przeznaczeni!” Czy

gdy mówimy, że sytuacja nas przerosła, mamy na uwadze tylko

własną emocjonalno-poznawczą słabość? Czy też wnikamy w istotę

i widzimy, że nie mogło się udać? Czy samozatracenie się w ofierze

na rzecz związku nie byłoby też grzechem? Złamać przysięgę czy

złamać istotę? Tak nazwałbym główny dylemat.

Niemniej, nawet jeśli rozwód wydaje się najmniejszym złem, jedy-

nym możliwym wyborem, bo gwarantuje najmniej obopólnych cier-

pień, czy umniejsza to winę i lęk przed konsekwencjami grzechu?

Bodaj każdy rozwiedziony twierdzi, że jego rozwód był najlepszym

wyborem, bo nie można ratować w nieskończoność małżeństwa,

które przeżywa kryzys; lecz ci, którzy uznają, że więzy małżeńskie

w żadnym wypadku nie mogą być rozwiązane, będą się upierać, że

naprawdę istnieje tylko jeden wybór. I tylko on jest dobry.

Jest też bardzo niepopularne dziś pytanie o pokutę. Czy samo

dobre życie wystarczy? Jestem w każdym razie szczęśliwy i nie

czuję winy z tego powodu, choć nie spycham we wzgardę i w ironię

tego, co mnie obciąża.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Dlaczego małżeństwo jest dziś tak kruchą formą? Dlaczego łatwo

podlega erozji? Wspomniał Pan, że praca nie pozwalała Panu

poświęcić zbyt wiele czasu rodzinie, ale czy wszystkiemu winien

jest brak czasu?

Nie znalazłem na to odpowiedzi. Wkrótce zawrę nowe małżeństwo,

toteż znów staję przed pytaniem, czym jest związek dwojga ludzi

oraz jaka jest moja natura i autentyczne potrzeby. Z jednej strony

nie ulega wątpliwości, że małżeństwo jest rodzajem pierwotnej siły,

formy, rodzajem mantry, lecz z drugiej strony – i coraz bardziej do

tego dojrzewam – pojawia się właśnie kwestia istoty mojej natury,

która domaga się przestrzeni i pewnej dozy wolności. Pragnąc

zrealizować własną naturę, co uważam za swoją wobec siebie po-

winność, jedyną szansę bycia szczęśliwym i spełnionym na ziemi,

jestem zarazem zdolny do działania przeciwko sobie, przeciwko

mantrze. A więc sam się przyczyniam do wielkiego zderzenia

w sobie samym. A jednak mam poczucie, że gdy spotkają się ludzie

sobie przeznaczeni, ów dylemat znika. I że uda się pogodzić te

dwie sprzeczne siły! Czy mam szansę? Może nie mam, bo – znów

do tego wracam – ponoszę karę za jakieś grzechy przodków? Nie

lekceważę tego, ale też wiem, że nie wystarczy uważnie się sobie

przyglądać i że gdybym miał nawet nie być sobą, warto uszczę-

śliwić ukochaną osobę. Gdy się tak postanowi, wszystko staje się

możliwe. Ale przestrzeń tej decyzji rodzi się w samym spotkaniu

i poniekąd w tym, kim jest ten drugi. Taką nadzieję przynosi

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

75

ze sobą Monika. Jest bowiem osobą dążącą do równowagi. Do

zrównoważenia w istocie, a nie do zwykłego balansu sił, co często

przytrafia się w małżeństwie, a więcej ma wspólnego z polityką

niż z życiem z drugim człowiekiem.

Czy aby nie ulega Pan pokusie samousprawiedliwiania się?

Czuję, że tu właśnie pojawia się diabeł w przebraniu. Nie umiem

odpowiedzieć sobie na te wszystkie pytania, ale dojrzewam do myśli,

że niechaj się stanie to, na co zasłużyłem. Nie chcę się bronić przed

karą za grzech. I nie chce się bać szczęścia, które się zjawia.

Ciekawe, Pismo opisuje grzech pierworodny symbolicznie, inaczej

zresztą opisać go nie sposób, ale owo symboliczne opisanie jest

całkowicie jasne: w biblijnej opowieści nie chodzi o to, że nasi

prarodzice zjedli symboliczny owoc, lecz o to, że szatan zburzył

zaufanie, jakim Stwórca obdarzył pierwszych ludzi, a burząc za-

ufanie, zniszczył relacje między Bogiem a człowiekiem. I to wydaje

się największą tragedią. W pewnym sensie ta katastrofa powtarza

się w każdym związku dwojga ludzi, którzy muszą od siebie odejść,

gdy im zabraknie ufności.

Zgadzam się, że u podstaw każdego nieudanego małżeństwa leży

utrata zaufania. A wtedy kruszeją wszelkie bramy i walą się

świątynie. Tego nie sposób ująć inaczej, zwłaszcza kiedy – jak

background image

J A N U S Z P A L I K O T

w moim wypadku – mocno ceni się formalny aspekt życia. Nie ulega

kwestii, że w wypadku naszego rozwodu coś uległo zniszczeniu.

Jak mawia Anaksymander: to, co istnieje, ponosi zasłużoną karę

za sam fakt, iż jego istnienie uniemożliwiało pojawienie się tego

wszystkiego, co nie mogło przez to zaistnieć. Jest w tych słowach

groza i zarazem pewna pociecha, że zniszczenie jest nieuniknione

i przynosi ze sobą nowe formy życia.

Czy widząc dziś spękane mury i zburzone świątynie, jestem pewien,

że przywołują one jedynie myśl o wiecznej winie, czy też ich widok

napawa mnie wiarą, że to, co przychodzi, jest nieuchronne i dobre?

Prawosławie nikomu w mojej sytuacji nie odbiera nadziei.

Katolicyzm również jej nikomu nie odbiera…

Wierzę mocno, że nasze winy, szczególnie ciężkie winy, stają się

dla nas szansą. Małe winy nie są bowiem żadną szansą. Małe

winy oznaczają rozdrobnienie i zniknięcie. Z wielką winą trzeba

się natomiast zmierzyć. Najważniejsze jednak, by się nie pogodzić

z diabelską zaiste pokusą łatwego samousprawiedliwiania się

i zaakceptowania losu w myśl zasady: jakoś to będzie, no bo jakże

inaczej? Jak powiadam, może przyjdzie mi odpokutować za winy

popełnione wobec rodziny, lecz z drugiej strony wciąż czuję silny

nurt życia i mocny, biologiczny i ontologiczny zarazem impuls:

chcę założyć rodzinę, chcę mieć dzieci, dać szczęście ukochanej

osobie; wiem, że nie wolno mi unikać tych wyzwań.

background image

M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A

77

Mówi Pan o wielkiej winie, a co nazwałby Pan swoją małą

winą?

Na przykład to, że nie skasowałem biletu albo że zapomniałem po

sobie posprzątać, nie sporządziłem jakiegoś dokumentu, komuś

za coś nie podziękowałem. To przykłady spraw, o których nigdy

nie wolno zapominać, mam zresztą wrażenie, że zazwyczaj ich

nie zaniedbuję. To wprawdzie tylko małe grzechy i jeśli się je

popełni, nie wywracają one naszego świata do góry nogami. Mała

wina nie rodzi nowych światów, przestawia jedynie dekoracje na

scenie, ale w istocie nadal pozostajemy w małym pokoju pełnym

wszelakich grzechów i cnót, upominków i występków; popełniwszy

mały grzech nazajutrz łatwo możemy zamienić brudne dekoracje

na czyste i niesplamione występkiem. Możemy je nawet zakopać

głęboko w ziemi. Treningi szamańskie uświadamiają człowiekowi,

że jedynym sposobem zaakceptowania bolesnego faktu, iż – dajmy

na to – ktoś w rodzinie zamordował człowieka, jest włączenie ofiary

do własnej rodziny, nawet jeśli był to ktoś obcy. To jedyna szansa,

by cała rodzina nie musiała pokutować za zbrodnię popełnioną

przez jednego z jej członków. Szkopuł w tym, że zamordowany musi

wyrazić zgodę na wejście do owej rodziny, tym samym wybaczając

mordercy. Inne wybaczenie bowiem nie istnieje. Dopóki ono nie

nastąpi, dopóty nie zniknie brzemię winy. Podobnie rzecz się ma

z moim rozwodem. Podobnie – bo rozwód to jednak nie morder-

stwo! Wierzę, że moja była żona wybaczy mi kiedyś moje odejście,

background image

pogodzi się z nim i zaakceptuje to, że założyłem drugą rodzinę.

Wierzę, że synowie też mi kiedyś wybaczą. W rozwodzie jednak,

inaczej niż w zabójstwie, winne są obie strony i brak wybaczenia

wiąże obie dusze i trzyma je w przeszłości, czyli w czasie, który

już nie istnieje. Ja swoją duszę uwalniam, wybaczając i zadając

sobie pokutę. Od byłej żony zależy, czy się uwolni czy resztę życia

spędzi zamknięta w przeszłości.

Jestem, jaki jestem, właśnie za sprawą kilkunastu lat przeży-

tych z Marią; małżeństwo z nią jest nieusuwalnym elementem

mojej tożsamości, pomimo wszystkich klęsk, jakie przyniosło. Ale

jestem też sobą za sprawą wielu dobrych rzeczy, jakie się w nim

wydarzyły.

Chciałby Pan, by wybaczyła Panu żona i dzieci. A od siebie czego

Pan wymaga?

Tego przede wszystkim, bym i ja pogodził się z losem. Nie mogę

powtórzyć błędów i ulec tym samym iluzjom. Tym razem musi się

udać i uda się. To, co mam w sobie do zrobienia, należy zrobić tak,

aby nie wpaść w stare koleiny. A o to przecież najłatwiej.

background image

G Ê B A P R E Z E S A

79

G Ê B A P R E Z E S A

Mówiąc o studiach, o autorytetach filozoficznych, o dojrzewaniu

intelektualnym, nie sposób nie wspomnieć Witolda Gombrowicza,

do którego twórczości jest Pan bardzo przywiązany. Dlaczego

Gombrowicz?

Jak tu o nim nie mówić, skoro mając szesnaście lat, czyli w roku

1980, przeczytałem jego wydane w drugim obiegu Dzienniki ? Lek-

tura ta okazała się otwarciem puszki pełnej sprzeczności. Rok 1980

był czasem patriotycznej euforii i zgoła romantycznych uniesień

wolnościowych. Nie odczuwałem szczególnej dziwności w tym, że

w chwili gdy Polacy podnoszą się z kolan i usiłują odrzucić jarzmo

sowieckiej zależności, pogrążam się w lekturze pisarza, który głę-

boko kontestuje Polskę jako zbiorowość ludzi niedojrzałych. Każda

z później przeczytanych książek Gombrowicza – Ferdydurke czy

Trans-Atlantyk, Pornografia czy Kosmos – była dla mnie przeży-

ciem intelektualnym.

Gombrowicz pomógł mi zmierzyć się z takim rodzajem patrioty-

zmu, jaki kultywowano w domu rodzinnym, gdzie wieczorem przy

kielichu szło się na Moskwę, ale rankiem, niestety, budziliśmy się

w Biłgoraju. To był patriotyzm desperacki, skory do rzucania się

z szablą na czołg, zresztą ta postawa trafiła pod nasze strzechy już

w czasach romantyzmu. Byłem przesiąknięty owym archai cznym

background image

J A N U S Z P A L I K O T

umiłowaniem polskości, nie mogłem nawet spokojnie wy słuchać

hymnu narodowego, bo natychmiast zbierało mi się na płacz i wzru-

szenie ściskało mi gardło. To było irracjonalne. Choć z drugiej

strony, gdy moja rodzina – ale czy tylko ta jedna? – budziła się nie

w Moskwie, ale w Biłgoraju, ogarniała nas wściekłość na „polskie

dziadostwo”: na fatalne drogi, na wiecznie spóźniające się pociągi,

na źle funkcjonujące instytucje, na brudne toalety i niedomytych

chłopów, na wszystko, co świadczyło o klęsce cywilizacyjnej i roz-

bracie z nowoczesnością. Wstydziłem się za taką ojczyznę. Wsty-

dziłem się także, jak większość Polaków, że jesteśmy upokorzeni

i zniewoleni przez Sowietów. A więc łzy prawdziwego wzruszenia

przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego, a zarazem wściekłość

i wstyd. A że miałem piętnaście czy szesnaście lat, nie byłem

skory do jakichkolwiek kompromisów, oczekiwałem na słowo,

które pomogłoby mi uporać się z tym piekielnym rozdwojeniem:

że i płaczę, i wstydzę się zarazem.

I w tym momencie pojawił się Gombrowicz, jak deus ex machi-

na: „Wobec Polski Polak nie umie się zachować, ona go peszy

i manieruje”. Dzięki Gombrowiczowi zrozumiałem, że patriotyzm

nie musi się wyrażać czynami powstańczymi i rewolucjami czy

wieczornymi pochodami na Moskwę, może się też wyrażać pracą

nad modernizacją Polski, wyrzeczeniem się szkodliwych mitów,

wyzbyciem zatrutych iluzji, które Gombrowicz bezlitośnie dema-

skował. Jednym słowem: patriotyzm to wysiłek. Do dziś staram

się realizować ten właśnie rodzaj patriotyzmu – angażując się

background image

G Ê B A P R E Z E S A

81

obywatelsko, wspomagając instytucje pozarządowe, co niejako jest

konsekwencją młodzieńczych lektur Dzienników. Gombrowicz więc

ukształtował mnie jako obywatela, znacznie później podobnej lekcji

miał mi udzielić Henryk Wujec, choć pierwsza i najważniejsza była

niewątpliwie lekcja Gombrowicza. Być może nie wyleczył mnie on

całkowicie ze wspomnianego rozdwojenia, lecz z pewnością ofiaro-

wał sposoby, bym wypracował postawę wobec Polski, nauczył się

dystansu do rzeczywistości oraz do siebie samego.

W liceum nie rozstawałem się z Gombrowiczem. W grudniu 1981

roku, po wprowadzeniu stanu wojennego, esbecy przeprowadzili

rewizję w domu rodziców, jej powodem była – o czym już mówiłem

– moja aktywność w samorządzie uczniowskim. Skonfiskowano mi

wówczas wiele książek, ale Dzienniki, a zacząłem je znów czytać

przed rewizją, zdążyłem schować pod gąbką fotela, na którym

siedziałem. Oni wywracali dom do góry nogami, ja zaś nie rusza-

łem się z fotela. Zachowałem ten egzemplarz Dzienników do dziś.

Kilka miesięcy później, bodaj w kwietniu 1982 roku, jechałem

z Warszawy do Biłgoraja. Wybrałem się do domu na święta wiel-

kanocne, z wojskowym plecakiem pełnym bibuły; pamiętam, że

miałem między innymi Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego

i sporo podziemnych biuletynów Solidarności, które chciałem

porozdawać znajomym z rodzinnego miasteczka. Nagle, gdzieś

pomiędzy Lublinem a Biłgorajem, autobus został zatrzymany przez

żandarmerię, która chciała skontrolować, czy podróżujący mają

przepustki wymagane w stanie wojennym. Żandarmi wchodzą

background image

J A N U S Z P A L I K O T

więc do autobusu, przetrząsają wszystkim torby i nieuchronnie

zbliżają się do mnie, ja zaś jestem już pewien, że nie dojadę do

domu. Podszedł do mnie żandarm, sprawdził przepustkę i pyta,

co mam w plecaku. „Książki” – odpowiadam. „Skąd jedziesz?”

– pyta dalej. „Z Warszawy, gdzie chodzę do liceum”. – „Pokaż,

co wieziesz!” Wyjmuję więc Czapskiego. Żandarm rzucił okiem

i mówi: „To zmykaj!”. Wspominam to zdarzenie, bo miałem przy

sobie Dzienniki, które po raz drugi ocalały przed konfiskatą. Ale

to tylko anegdoty.

Czy potrafi Pan wyjaśnić, dlaczego podczas karnawału Solidarno-

ści i w stanie wojennym niewielu czytelników Gombrowicza czuło

zgrzyt między patriotyczną, niekiedy hurrapatriotyczną euforią

a jego niechęcią do obrzędów narodowych?

Być może z tej racji, że Solidarność była wówczas ruchem otwartym,

mogło się więc wydawać, że nawet Gombrowicza można zaanek-

tować dla dobra „sprawy”. Gombrowicza można było postrzegać

jako sojusznika tych dziesięciu milionów, które zapragnęły Polski

innej niż komunistyczna, głosił on bowiem, że naszą powinnością

jest uwolnienie się od demonów, które uniemożliwiają organizo-

wanie nowoczesnego społeczeństwa i odbierają jednostce wolność,

nie pozwalając jej być sobą. Gombrowicz był antykomunistą,

niemniej – nie odkrywam tu Ameryki – był przede wszystkim

przenikliwym krytykiem zbiorowości, twórcą mierzącym się z pro-

background image

G Ê B A P R E Z E S A

83

blemami prawdziwie filozoficznymi, z myślą egzystencjalną czy

strukturalistyczną. Cokolwiek by mówić, stał się moją największą

młodzieńczą miłością i swego rodzaju ojcem duchowym.

Uderzam w tony poważne, lecz gdy pierwszy raz pochłaniałem

Dzienniki, mimo że byłem szczeniakiem, dostrzegłem spór, jaki

pisarz ten toczył z tradycją sarmacką i romantyczną. Zachwycił

mnie także czymś zgoła innym: skłonnością do gry i prowokacji

– co się odbiło na moim losie, bo za sprawą Gombrowicza stałem się

bezczelnym szesnastolatkiem, drażniącym i doprowadzającym do

szału wszystkich naokoło, szczególnie nauczycieli z biłgorajskiego

liceum. Nauczycielka języka polskiego ledwo przeczytała kilka

zdań z moich heretyckich wypracowań, a już wyrzucała zeszyt

przez okno. Nie wytrzymywała psychicznie, najwyraźniej nie miała

tak silnych nerwów jak pani Gombrowiczowa, z którą Witold ze

starszymi braćmi toczył nieustanną wojnę. Jak to pisze on we

Wspomnieniach polskich? „Wystarczyło aby matka zauważyła

mimochodem, że deszcz pada, a mnie siła przemożna zmuszała na-

tychmiast do stwierdzenia z wystudiowanym zdziwieniem, jakbym

usłyszał największy absurd: – Jakżeż! Przecież słońce świeci!”. Ja

również uwielbiałem wmawiać ludziom, że słońce świeci, nawet

dzisiaj pozwalam sobie niekiedy na takie gierki. Więcej szczęścia

miałem w warszawskim liceum, gdzie moje prowokacje a` la Gom-

browicz przyniosły mi nieoczekiwane uznanie. Otóż pewnego razu

napisałem wypracowanie, pastwiąc się nad Chłopami Reymonta,

starając się dowieść, że to książka słaba, że bohaterowie źle zary-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

sowani i trywialni, w ogóle to nie literatura, ale bezwartościowa

i sentymentalna cegła, konserwująca dawne stosunki społeczne,

która nie pozwala myśleć o przyszłości, więc powinno się zabro-

nić jej czytania. Nie mam pojęcia dlaczego, ale polonistka wpadła

w zachwyt. Do dziś dźwięczą mi w uszach jej słowa: „No proszę

bardzo, przyjechał z Biłgoraja i ma własne zdanie!”.

Czasami kontestacja dla kontestacji bywa jałowa, ale i ryzykowna.

Historia filozofii zanotowała przypadek sofisty, który przybywszy

do pewnego miasta, pierwszego dnia wygłosił publiczną pochwałę

jednej z cnót, a drugiego jej naganę. Był tak przekonujący pod-

czas obu wykładów, że mieszkańcy, nie zastanawiając się długo,

przegnali go z miasta.

I słusznie, albowiem sofiści podważyli zaufanie do języka, w którym

pojęcie wiązało się bezpośrednio z rzeczywistością – jeśli ktoś zna

grekę, zauważa tę ontologiczną zadziorność. Badając etymologię

greckich pojęć filozoficznych, widzimy, jak chwytają one rzeczy-

wistość, natomiast w językach nowożytnych pojęcia filozoficzne

niejako się uprzedmiotowiły. Sofiści zapoczątkowali zatem rewo-

lucję, z której miał wyrosnąć Sokrates, a w konsekwencji owej

rewolty istota ludzka została przeciwstawiona światu. Człowiek

przedsokratejski był bowiem zanurzony w świecie, nie dostrzegał

go, stanowił jego integralną część. Ruch soficki silnie uderzył

w człowieka. Bolało to Greków, bo zostali wyrwani ze świata, w któ-

background image

G Ê B A P R E Z E S A

85

rym dotychczas żyli. Wierzyli dotąd, że prawda, piękno i dobro są

jednym i tym samym, lecz sofiści kazali im w to wątpić. Przeżyli

więc szok, wyobraźmy sobie bowiem, co by się stało, gdyby ktoś

dowiódł dziś chrześcijanom, że Chrystus nie istniał. Po rewolucji

sofickiej człowiek znalazł się w innym niejako miejscu, niczym

Ziemia, którą rewolucja Kopernikańska zdetronizowała jako cen-

trum wszechświata.

Wracając do Gombrowicza, do jego prowokacji i zamiłowania do

gry. W naturę ludzką wpisana jest skłonność do uciechy i do zaba-

wy, ja odziedziczyłem ją po ojcu. Jesteśmy homo ludens, jedynym

gatunkiem w przyrodzie, który lubi się bawić dla samej zabawy

i cieszyć dla czystej uciechy. Człowiek wiecznie gra, bawi się, pro-

wokuje, bo zabawa wyzwala w nim życiodajną energię i pozwala

przezwyciężyć martwą rutynę. Ludzie podobni do Gombrowicza

wprowadzają ożywienie, bez którego kultura by sczezła.

Skoro zaś o kulturze mowa: jako naród cierpieliśmy przez stulecia,

mając świadomość zapóźnienia cywilizacyjnego, jedyną przepustką

do Europy wydawała nam się zatem sztuka, dzięki której mogliśmy

z innymi nacjami rozmawiać jak równy z równym. Kultury nie

musieliśmy się wstydzić. Już pierwsze strony Dzienników wstrząs-

nęły mną, bo były okrutną drwiną z polskich urojeń: porównywać

Mickiewicza z Dantem lub Szekspirem – dowodził Gombrowicz

– to porównywać owoc z konfiturą. „Cóż mnie obchodzi Mickie-

wicz? – pytał. – Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza.

Czy sami jesteście Mickiewiczem? Mickiewicz i Szopen urodzili się

background image

J A N U S Z P A L I K O T

wprawdzie między wami, ale cóż wspólnego z Szopenem ma pani

Kowalska, czy dzięki balladom Szopena wzrasta ciężar gatunkowy

pana Powalskiego, choćby o szczyptę?” Zaczęło to budzić we mnie

pytania: czy każdy młody Polak uczy się gry na fortepianie, czy

mówimy heksametrem, czy szkoła wymaga, byśmy nauczyli się na

pamięć choćby jednej księgi Pana Tadeusza? Nie gramy ballad od

świtu do zmierzchu, nie mówimy heksametrem, nie znamy Pana

Tadeusza, a jedyne, co czynimy z ochotą – to zawłaszczamy Mic-

kiewiczów i Szopenów. Gdyby Gombrowicz żył dziś, kto wie, czy

nie rzuciłby nam kolejnego oskarżenia: powiadacie, że ta ziemia

„wydała” Karola Wojtyłę, ale czy umiecie się modlić tak, jak on się

modlił, i tak jak on dążyć do świętości?

Gombrowicz miał więcej szczęścia niż wspomniany sofista, choć

spora część emigracji nie zachwyciła się Trans-Atlantykiem. Jerzy

Giedroyc nie miał wątpliwości, czy drukować tę powieść, niemniej

spodziewając się burzy i gromów, asekurował się wstępem Józefa

Wittlina, który nieco rozbroił miny zagrażające Trans-Atlantykowi.

Ale czy gdyby Gombrowicz pojawił się w emigracyjnym Londynie,

nie przydarzyłoby mu się to samo co greckiemu filozofowi?

Bogu dzięki, po wojnie nie ruszał się z Buenos Aires, mógł więc

bezkarnie parodiować Pana Tadeusza, drwić z emigracji, miotać

inwektywy pod adresem Polski i Polaków: „A płyńcież wy, płyńcież

Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego

background image

G Ê B A P R E Z E S A

87

chyba przeklętego. Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od

wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego

św., od natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż

Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani zdechnąć

nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał.

Płyńcież do Ślamazary waszy św. żeby was ona dali ślimaczyła!”.

Ostre słowa, szczególnie w IV RP, ale o polityce porozmawiamy

później. Czy jako patron Roku Gombrowiczowskiego, obchodzonego

w 2004 roku, w setną rocznicę urodzin pisarza, dostrzegł Pan w jego

twórczości coś, co dawniej przeoczył?

Zrozumiałem, że to był naprawdę tęgi umysł filozoficzny. Dość

przywołać fragment Dzienników, gdy Gombrowicz ciekawi się

chwilą, która dopiero ma nastąpić, w czym bardzo przypomina mi

fenomenologię Husserla.

To zacytujmy: „Od pewnego czasu (i, być może, wskutek monoto-

nii mojej tutaj egzystencji) ogarnia mnie ciekawość, której nigdy

dotąd nie doświadczałem z tak wydestylowaną intensywnością

– ciekawość, co zdarzy się za chwilę. Przed nosem moim – mur

ciemności, z którego wyłania się najbardziej bezpośrednie zaraz,

jakieś groźne objawienie. Za tym rogiem… co będzie? Człowiek?

Pies? Jeżeli pies, jakiego kształtu, jakiej rasy? Siedzę przy stole

i za chwilę objawi się zupa, ale… jaka zupa? To takie zasadnicze

background image

J A N U S Z P A L I K O T

doznanie nie zostało dotąd należycie opracowane przez sztukę,

człowiek jako instrument przetwarzający Niewiadome w Wiadome,

nie figuruje w liczbie jej naczelnych bohaterów”.

Życie wymusza na nas bezustanny rygor, codziennie mamy setki

spraw do załatwienia i otwierając więc rano oczy, nie czujemy

niezwykłości własnego istnienia ani zachwytu przyszłą chwilą.

Przed nami tylko rutyna poprzedzająca śmierć. Gombrowicz zaś, to

jego wielka faustowska tęsknota, próbuje zatrzymać młodość i nie-

rozłącznie z nią związaną świeżość odczuwania świata. „Trwaj,

chwilo, jesteś piękna!” Pamiętają Panowie ze swojej młodości

zachwyt światem, nieoczekiwaną burzą, upojenie zapachem łąki?

Świat był wówczas taki otwarty. Z biegiem lat tracimy zachwyt

światem i musimy się zdobyć na gigantyczny wysiłek, by znów

żyć chwilą, poczuć, że każda ma swoją wagę i swoje piękno.

Zaintrygowały mnie również te fragmenty Dzienników, gdy Gom-

browicz zastanawia się, jak uchwycić to, co się dzieje, gdy pojawia

się twarz drugiego człowieka, co przywiodło mi na myśl filozofię

dialogu czy Lévinasa. Mógłbym wskazać jeszcze kilka przykładów

olśnienia Gombrowiczem. Znów poczułem na przykład zachwyt

nad jego technikami rozbrajania rzeczywistości. Opisuje piękną

dziewczynę, tak nieziemsko piękną, że w jej obecności nikomu nie

starcza odwagi ani się ruszyć, ani tym bardziej odezwać; a tymcza-

sem po chwili dziewczę ni stąd, ni zowąd zaczyna dłubać palcem

w nosie. Cały Gombrowicz! Człowiek, który ciekawił się nie tylko

background image

G Ê B A P R E Z E S A

89

tym, jaka będzie zupa na obiad, ale przede wszystkim ciekawił się

samym sobą – samym sobą się dziwił.

Zdaje się, że Rok Gombrowiczowski nieco Pana rozczarował.

To nie całkiem odpowiada prawdzie. Rok Gombrowiczowski – nie

tylko moim zdaniem – był wielkim sukcesem. Na jego organizację

stworzyliśmy pięciomilionowy budżet, w tym tylko milion dało

Ministerstwo Kultury. Imprezy gombrowiczowskie odbywały się

nie tylko w Warszawie i Krakowie, ale także w małych miastach,

w tym również w Biłgoraju. Wznowiono dzieła Gombrowicza i sprze-

dawano je po przystępnych cenach, odbyło się wiele ważnych kon-

ferencji naukowych, tysiące osób w dziesięciu miastach obejrzało

na przykład wystawę fotografii Bohdana Paczowskiego. Wspólnie

z „Gazetą Wyborczą” ogłosiliśmy konkurs na esej poświęcony

Gombrowiczowi i było w czym wybierać, bo otrzymaliśmy kilkaset

tekstów. Przykłady można by mnożyć. Jeśli coś mnie rozczarowa-

ło, ale to nie pierwsze tego rodzaju rozczarowanie, to współpraca

z instytucjami kulturalnymi. Nie kwestionuję, instytucje te są

niezbędne dla społeczeństwa, lecz od lat powtarzam: wymagają one

reformy. Byłem zdumiony budżetami, jakich owe instytucje żądają

za realizację swoich projektów – to budżety przeskalowane, absur-

dalne i wzięte z kosmosu, są celowo zawyżane, bo ministerstwo na

ogół przyznaje instytucjom kulturalnym tylko dwadzieścia lub co

najwyżej pięćdziesiąt procent tego, o co zabiegają. Instytucje płodzą

background image

J A N U S Z P A L I K O T

więc nierealne projekty, bo ministerstwo ma nierealny kalkulator.

Z drugiej zaś strony wiele instytucji prezentuje myślenie, które

zwala z nóg: dajcie, ile możecie, a my wam powiemy, co zrobimy za

te pieniądze – czyli nie mają własnego programu. W placówkach

kulturalnych pokutuje dotąd duch planowania komunistycznego.

Nieraz powtarzam: trzeba by do instytucji kulturalnych wpuścić

ducha wolnego rynku i dokonać prawdziwej rewolucji, ale to temat

na osobną rozmowę.

Czy Pana synowie czytają Gombrowicza?

Nie czytają, i wcale się temu nie dziwię, są krytycznie nastawieni

do pomysłu, by czytać ulubione książki ojca, to zwykły mecha-

nizm buntu. Zobaczyli jednak Ferdydurke wyreżyserowaną przez

Janusza Opryńskiego w lubelskim Teatrze Provisorium, bo ich

zaciągnąłem na przedstawienie. Widziałem wprawdzie pięć czy

sześć scenicznych adaptacji tej powieści, ale Provisorium rzuciło

mnie na kolana. Opryński odszedł bowiem od tradycyjnej struktu-

ralistycznej czy antropologicznej interpretacji Gombrowiczowskiej

formy, która tworzy i zniekształca człowieka; w jego interpretacji

panuje żywioł biologii. Twarz, pupa i maska wydają się w tym

przedstawieniu pojęciami biologicznymi; również osławiony ko-

ściół międzyludzki rodzi się z ludzkiej biologii: nasze grymasy,

pozy, sztuczność, podszywanie się pod innych, niemożliwość bycia

sobą – to wszystko jest uwarunkowane przez ciało, bo to ciało jest

background image

G Ê B A P R E Z E S A

91

maską! Wspaniałe przedstawienie, a przy tym dowcipne, pełne

humoru i świeże w interpretacji powieści, która wydawała się nie

skrywać już żadnych tajemnic.

Wracając do synów: jestem spokojny i wierzę, że z czasem sięgną po

Gombrowicza. Sam przez wiele lat gardziłem na przykład Mickiewi-

czem, którego obrzydził mi Gombrowicz, dziś natomiast z radością

czytam Mickiewicza i innych romantyków.

Muszę przyznać, że nie zawsze byłem wierny Gombrowiczowi. Od

pierwszego roku studiów pochłonęły mnie lektury stricte filozoficz-

ne, ale po dobrych dziesięciu latach powróciłem do Dzienników

i innych dzieł Gombrowicza.

Po dziesięciu? Czyli wtedy, gdy był Pan właścicielem Ambry. Czy

powrócił Pan do Gombrowicza ze strachu, że grozi Panu gęba mi-

lionera, który dorobił się na szampanie Dorato, teraz zaś dorabia

się na „Gorzkiej Żołądkowej”? Polubił Pan gębę prezesa?

Choćbym zaprzeczył, to czy Panowie mi uwierzą? Niemniej zaprze-

czę: nie polubiłem. Zawsze miałem do roli prezesa dość ironiczny

stosunek i nigdy nie byłem typowym prezesem – kierując Ambrą,

nie miałem nawet sekretarki osobistej i gabinetu. Chciałem stwo-

rzyć nowoczesny rodzaj zarządzania – nie budować piramidalnej

hierarchii, ale spłaszczać struktury, by zatrudniani przeze mnie

ludzie pracowali w różnych grupach, które powstają wtedy, gdy

pojawia się konkretne wyzwanie produkcyjne. To, rzecz jasna,

background image

J A N U S Z P A L I K O T

miało uzasadnienie w teorii nowoczesnego zarządzania, ale też

w estetyce Gombrowicza, za jej sprawą nie umiałbym dobrze od-

grywać roli prezesa par excellence, bo nie przepadam za puszeniem

się, wchodzeniem w role reprezentacyjne, nie lubię krawatów itd.

Co innego zbudować fabrykę, wylansować produkt, co innego zaś

żyć w obcym mi teatrze reprezentacji.

Studia filozoficzne, potem praca w Polskiej Akademii Nauk – to

były lata przeżyte w zamkniętej twierdzy. Opuściwszy ją, przez

kilka lat niczego nie czytałem, dopiero później sięgnąłem po

prace z dziedziny zarządzania, ale do książek humanistycznych

wróciłem dopiero w dziesięć lat po odejściu z

PAN

-u. Nie czytałem

literatury ani dzieł filozoficznych, bo wybrałem taki, a nie inny

model działalności zawodowej, wybór częsty w moim pokoleniu,

które wkraczało w życie na początku transformacji ustrojowej

i gospodarczej. Pod koniec lat osiemdziesiątych czułem, pewno

nie ja jeden, zmęczenie nadmiarem lektur i pracy intelektualnej,

wydawało mi się, że jedynym antidotum będzie zmierzenie się

z nową rzeczywistością – rzucenie się w budowę wolnego rynku.

Ale by wejść w nurt prawdziwego życia, trzeba było odstawić książ-

ki. Każdy z intelektualistów, jeśli wolno mi zaliczać siebie do ich

świata, nosi w sobie lęk nierzeczywistości – podejrzenie, że życie

jest gdzie indziej. Intelektualiści często ulegają więc pokusie, by

dotknąć rzeczywistości i czynią to na różne sposoby: czasami bawiąc

się, czasami pijąc, czasami angażując się w politykę, czasami zaś,

i tak było w moim wypadku, wybierając karierę przedsiębiorcy.

background image

G Ê B A P R E Z E S A

93

Każdy z tych sposobów jest próbą zetknięcia się z rzeczywistością.

Z rzeczywistością – a nie z rolą prezesa!

Wspomniał Pan o ludziach pracujących w Pańskiej fabryce…

Zazwyczaj przedsiębiorcy, Pan również, używają ekonomiczne-

go pojęcia „zasoby ludzkie”, co nas razi. To pojęcie, chcąc nie

chcąc, oznacza, że kierując firmą, akceptuje się relacje, które nie

są relacjami osobowymi. Co powiedziałby na to Pański „ojciec

duchowy”?

Dla Gombrowicza spotkanie z drugim człowiekiem było zawsze

wydarzeniem, miał on bowiem w sobie pewnego rodzaju cieka-

wość drugiego. My zaś, spotykając drugiego, zazwyczaj ulegamy

rutynie wypowiadanych słów, które podlegają niewiarygodnej

dewaluacji. Mówimy bezustannie, skutkiem czego słowa tracą

siłę. We współczesnym świecie, dotyczy to zwłaszcza mieszkańców

wielkich miast, doświadczamy całkowitego zaniku kontaktów

międzyludzkich. Spotykamy wprawdzie wielu ludzi, z którymi

załatwiamy interesy…

Ale przecież firma nie jest miejscem, w którym się spotyka człowie-

ka, i Pan to akceptuje, mówiąc o „zasobach ludzkich”!

Niekiedy Staszek Rosiek, szef wydawnictwa słowo/obraz terytoria,

nie może pojąć, jak się we mnie godzą dwie odmienne rzeczywistości

background image

J A N U S Z P A L I K O T

– pewnego siebie i bezwzględnego biznesmena, twardego człowieka,

który w jednej chwili przechodzi z języka zarządzania na język

analizy filozoficznej. Zgoda, może jestem rozdwojony, ale nigdy

nie odczuwam owego rozdwojenia zbyt mocno i głęboko. Wiem, że

pewien porządek rzeczy wymaga określonych zasad postępowania

i jeżeli chce się być skutecznym w biznesie, trzeba podporządkować

się jego zasadom.

Może Pan nie widzi, jak mocno jest rozdwojony?

Nie będę przeciwko temu protestował.

Chcemy dociec, czy możliwe jest połączenie humanizmu ze sku-

tecznością w prowadzeniu firmy. Podczas poprzednich rozmów

wspominał Pan personalistyczną filozofię Karola Wojtyły (to do-

piero para: Gombrowicz i przyszły papież!), mówiąc z uznaniem

o Jego walce o szacunek wobec człowieka. To piękne słowa, ale

zauważyliśmy, że Pan szorstko odnosi się do osób, które opiekują

się Pańskim domem, na przykład do pani Danieli, która podaje

do stołu. Można by pomyśleć: znów „zasoby ludzkie”. W wypadku

pani Danieli poszło o drobiazg, bo nie zamknęła za sobą drzwi, co się

Panu nie spodobało, ale można było delikatniej zwrócić jej uwagę.

Drobiazg więc, ale właśnie drobiazgi niszczą relacje międzyludzkie,

które muszą być uporządkowane. Jakim Pan jest pracodawcą, jak

Pan traktuje pracowników?

background image

G Ê B A P R E Z E S A

95

Spytałem kiedyś Krzysztofa Obłoja, profesora ekonomii i zarzą-

dzania, jaką z moich cech charakteru uważa za najsilniejszą.

Odpowiedział, że bezwzględność. Zdumiałem się, poczułem zakło-

potany, bo jakżeż to: ja jestem bezwzględny? Przecież pomagam

tylu ludziom i instytucjom, zastanawiam się nad każdym człowie-

kiem, czy aby wybrał dla siebie odpowiednią rolę w życiu! Profesor

Obłój miał chyba jednak rację, bo rozum i związana z nim organi-

zacja w konsekwencji bywają bezwzględne. Jeżeli kogoś zatrud-

niam, tak jak panią Danielę, jeżeli komuś płacę, jeżeli osoba ta

ma określone obowiązki, które nieraz jej wyjaśniałem, lecz mimo

to zdarza się jej o nich zapomnieć, to rodzi się we mnie, przyznaję,

pewna szorstkość. Nie wiem, skąd się ona bierze, to głęboko tkwią-

ca we mnie zagadka – może z braku akceptacji bądź tolerancji dla

nagminnie popełnianego błędu? W pewnym sensie jestem bez-

względny, nie widzę powodu, by wiecznie przymykać oczy na

błędy pracowników. Nie mam w sobie miękkości, jestem oschły

w zarządzaniu, twardy w relacjach z pracownikami. Nieskromnie

jednak powiem, że mam też w sobie czułość i zdolność, czasami

całkiem niespodziewaną, do poświęcenia się dla ludzi, nie tylko

dla najbliższej rodziny, jeżeli dojrzę w nich jakąś iskrę; ale – jak

powiadam – nie akceptuję pomyłek. Z czego to wynika? Sam sta-

wiam sobie wysokie wymagania – nigdy na przykład niczego nie

notuję, wszystko zapamiętuję, więc irytuje mnie, gdy ktoś o czymś

zapomina. Nigdy nie oczekuję, że ktoś coś za mnie zrobi, staram

się wykonać wszystko, co należy do moich obowiązków. Szanuję

background image

J A N U S Z P A L I K O T

niezmiernie na przykład Staszka Rośka, nie wtrącam się w jego

plany wydawnicze, ale nigdy nie mogę się pogodzić z tym, że któ-

ryś z naszych tytułów kiepsko się sprzedał i choćbyśmy nie wiem

jak się ze Staszkiem przyjaźnili, zawsze mu powiem: „spieprzyłeś

robotę!”. Nie umniejsza to mojego szacunku i uznania dla jego

pracy edytorskiej, ale muszę powiedzieć ostre słowa, bo trzeba być

sprawnym szefem i nauczyć się osiągać sukces finansowy.

Pani Daniela, „sługa ciemna”, naraziła się, nie tylko nie zamykając

drzwi. Innym razem fuknął Pan na nią, gdy spytała, czy na deser

życzy Pan sobie gruszkę pokrojoną na dwie czy na cztery części.

A wiedzą Panowie dlaczego? Bo uwielbiam gotować, bo pół dnia

stałem przy kuchni, więc mogę chyba wymagać, aby pani Da-

niela pamiętała, że zawsze proszę o gruszkę pokrojoną na dwie

połówki.

Mierzy Pan ludzi swoją miarą…

To pewnie mój największy błąd. Skądinąd bardzo panią Danielę

cenię.

Przykładając własną miarę do innych, narażamy się na nieunik-

nione konflikty. Mądrzej jest przekroczyć swoją miarę, a drugiemu

człowiekowi okazać wyrozumiałość…

background image

Ale istnieje coś takiego jak przywództwo, które niekoniecznie

wiąże się z inteligencją, bo gdy zechcą Panowie przewodzić grupie,

będą musieli być bezwzględni, czyli uznawać powszechnie przyjęte

zasady gry. Na tym właśnie polega przywództwo.

Rozumiem, o co Panowie pytają, ale przyznam szczerze, że odczu-

wam lęk, by przestać być tym, kim się stałem dzięki ciężkiej pracy;

choć już wiem, że za powodzenie przyszło mi zapłacić klęskami

osobistymi. „Wiek męski, wiek klęski”. Wiem też już, że warto zmie-

nić coś w swoim życiu. Wiem, że tego oczekuje ode mnie Monika.

Nie sposób budować nowego małżeństwa, ignorując to, że osoba,

z którą mam odtąd iść przez życie, ma inną miarę, równie dobrą

jak moja miara. Z drugiej strony odczuwam silny lęk, że jeżeli

pofolguję sobie w zasadach, które przez kilkanaście lat rządziły

moim światem, to nie wiem, czy ustoję na nogach.

Może warto zaryzykować?

Warto, na pewno warto, ale jak to zrobić?

background image

J A N U S Z P A L I K O T

P O E T A I W Ó D K A

Angażuje się Pan w promocję kultury – dotacje, stypendia, wydaw-

nictwo – ale także w starania, aby zbliżyć świat kultury i biznesu.

Czy gra jest warta świeczki?

Pomysł wykładów w Polskiej Radzie Biznesu narodził się z prze-

konania, że najwyższy czas, by w Polsce nastąpiło spotkanie elit

biznesowych, politycznych i kulturalnych, które – w wypadku

kontaktów polityków z biznesmenami – nie budziłyby cienia po-

dejrzeń o korupcję. Niezmiernie trudno przychodziło mi przekonać

naszych przesiębiorców, że biznes musi zadzierzgnąć autentyczną

więź z twórcami kultury. Polski biznesmen co najwyżej zaprasza

na organizowaną przez siebie imprezę znanego aktora, by ten za-

recytował wiersz, lub sławnego muzyka, by wystąpił z koncertem,

najczęściej jednak zaprasza plastyka, aby przygotował eleganc-

kie przyjęcie – i na tym kontakty biznesu ze światem kultury

zazwyczaj się kończą. Świat biznesu sporo na tym traci. Elity

intelektualne szybciej i głębiej niż elity gospodarcze rozpoznają

oraz analizują procesy zachodzące we współczesnym świecie,

zatem mogłyby swoją wiedzą i wizjami podzielić się z biznesem,

gdyby ten ostatni tego oczekiwał. I vice versa: elity intelektualne

potrzebują sprawnie działających instytucji kulturalnych, które

nie marnowałyby środków publicznych czy prywatnych – jak to

background image

P O E T A I W Ó D K A

99

się często w Polsce zdarza. Intelektualiści i artyści potrzebują

też poprawniejszych relacji z instytucjami finansującymi czy

mogącymi finansować ich działalność. Innymi słowy: instytucje

kulturalne muszą być sprawniej kierowane, powinny także zaak-

ceptować to, że muszą być zreformowane i wykorzystać to i owo

z doświadczeń biznesu, który wie, czym jest zarządzanie. By tak

się stało, niezbędne są stałe kontakty i wymiana doświadczeń.

Spotkanie elit wydawało mi się również koniecznością, by w pełni

wykorzystać potencjał, jaki otwiera przed Polską wejście do Unii

Europejskiej.

Już wcześniej zauważyłem, że rodzimy biznes – najczęściej

niestety w celach marketingowych – okazuje pewne zaintereso-

wanie kulturą. Pomyślałem zatem, że jego dobrą wolę warto by

było wykorzystać dla celów poważniejszych niż marketingowe

wspieranie przedsięwzięć kulturalnych; stworzyć na przykład

forum, na którym najwybitniejsi przedstawiciele świata sztuki,

filozofii czy polityki – dajmy na to: Leszek Kołakowski czy Jan

Nowak Jeziorański – zechcieliby podzielić się swoimi refleksjami

z polskimi przedsiębiorcami. Co więcej: zacząłem marzyć, żeby

biznesmeni i intelektualiści razem starali się myśleć o dobru

wspólnym. Potrzebowałem sporo czasu, jak wspomniałem, aby

przekonać kolegów z Rady Biznesu do spotkania z elitami kultury,

niemniej w końcu się udało.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Pewną rolę odegrał tu nie kto inny jak sam Czesław Miłosz…

Chciałem poprosić Miłosza, by wygłosił kilka słów przed inaugu-

racyjnym wykładem w Polskiej Radzie Biznesu. W grudniu 2001

roku – na kilka miesięcy przed wykładem Ryszarda Kapuściń-

skiego, poświęconym analizie świata po ataku na World Trade

Center – wybrałem się zatem do Krakowa i było to moje pierwsze

spotkanie z Miłoszem, którego czytałem i szalenie ceniłem od

dwudziestu lat, choć nigdy nie starczało mi odwagi, by się z nim

spotkać. Nie wyobrażałem sobie nawet, o czym miałbym z nim

rozmawiać, czułbym się, jakbym stanął oko w oko z Adamem Mic-

kiewiczem czy z Juliuszem Słowackim, a co ciekawego mógłbym

powiedzieć wieszczom? Zdobyłem się jednak na odwagę i poprzez

Piotra i Pawła Kłoczowskich poprosiłem Miłosza, by poświęcił mi

kilka chwil. Zgodził się chętnie.

Długo się głowiłem, jaki prezent mu ofiarować, w końcu pomyśla-

łem, że nie wzgardzi butelczyną okowity. Tak wybitnemu poecie

mogłem podarować jedynie „Pana Tadeusza”, wódkę produkowaną

przez zielonogórski Polmos, firmę niezwiązaną z moim Polmosem.

Tu warto opisać, jak wygląda butelka „Pana Tadeusza”: jej ety-

kietkę zdobi popiersie Mickiewicza, na tylnej etykietce widnieją

pierwsze wersy jego poematu, pękata butelka – co miało się oka-

zać niezmiernie ważne dla Miłosza – zamykana jest zaś korkiem.

Z wysokoprocentowym „Panem Tadeuszem” wspinam się więc

po schodach prowadzących do mieszkania Miłosza. Witamy się,

background image

P O E T A I W Ó D K A

101

gospodarz prosi, bym usiadł, siadam i zapada cisza – Miłosz wpa-

truje się we mnie łapczywie, jakby pragnął przeszyć mnie wzro-

kiem na wylot, uchwycić i rozgryźć moją istotę, czułem się wręcz

sparaliżowany jego napierającym spojrzeniem. Wspominając dziś

jego wzrok, przypominam sobie jego utwór Esse: „Przyglądałem

się tej twarzy w osłupieniu. Przebiegały światła stacji metra, nie

zauważałem ich. Co można zrobić, jeżeli wzrok nie ma siły absolut-

nej, tak, żeby wciągał przedmioty z zachłyśnięciem się szybkości,

zostawiając za sobą już tylko pustkę formy idealnej, znak, niby

hieroglif (…). Wchłonąć tę twarz, ale równocześnie mieć ją na tle

wszystkich gałęzi wiosennych, murów, fal, w płaczu, w śmiechu,

w cofnięciu jej o piętnaście lat, w posunięciu naprzód o trzydzie-

ści lat. Mieć. To nawet nie pożądanie. (…) Wysiadła na Raspail.

Zostałem z ogromem rzeczy istniejących. Gąbka, która cierpi, bo

nie może napełnić się wodą (…)”.

Zdobyłem się na odwagę i wykrztusiłem, kim jestem, czym się

zajmuję i że nie przyszedłem z pustymi rękoma. On na to, że co

prawda lekarze zabraniają mu wódki, ale chętnie się napije, bo

jest ciekaw, jak się otwiera „Pana Tadeusza”. „O, bardzo łatwo!

– stwierdził, otworzywszy butelkę. – Bo wie Pan, pijam «Chopi-

na», ale «Chopin» źle się otwiera. Napisałem list do dyrektora

Polmosu w Siedlcach, że mam kłopoty z «Chopinem», i czy nie

mógłby jakoś temu zaradzić”.

Tak się zaczęła rozmowa, przy której wypiliśmy po dwadzieścia

pięć gramów wódki. A` propos: siedlecki Polmos rzeczywiście

background image

J A N U S Z P A L I K O T

otrzymał list od Miłosza, chciałem odkupić to pismo, niestety

Polmos Siedlce nie chciał mi go odsprzedać.

Wracając do spotkania z Miłoszem: ten dziewięćdziesięcioletni

wówczas człowiek w lot zrozumiał to, co przez rok tłumaczyłem

Kulczykowi, Niemczyckiemu i innym kolegom z Polskiej Rady

Biznesu. Miłosz nie miał cienia wątpliwości, że najwyższa pora, by

przekroczyć linie demarkacyjne pomiędzy środowiskami polskiej

inteligencji i biznesu. Zgodził się na nagranie przed kamerami

TVN

i jego przesłanie do elit intelektualnych i biznesowych odtworzono

w marcu 2002 roku przed wspomnianym wykładem Ryszarda

Kapuścińskiego. Odtąd rok w rok w Polskiej Radzie odbywają się

cztery, niekiedy nawet pięć wykładów, które następnie są wyda-

wane jako osobne publikacje.

Miesiąc po wykładzie inauguracyjnym ponownie wybrałem się do

Miłosza z podziękowaniami i z sześcioma butelkami wódki, które

bez jego wiedzy wyprodukowałem w Polmosie Lublin – otwierały

się równie łatwo jak „Pan Tadeusz”, tyle że na ich etykietach wid-

niało popiersie Miłosza i fragment jego wiersza Wyznanie: „Panie

Boże, lubiłem dżem truskawkowy / I ciemną słodycz kobiecego ciała.

/ Jak też wódkę mrożoną i śledzie w oliwie”. Był zadowolony, nie

omieszkał, rzecz jasna, sprawdzić, jak się otwiera „Miłosza”, i wypi-

liśmy po małej wódeczce, nie zważając na protesty jego asystentki

Agnieszki Kosińskiej. Znajomym, którzy go później odwiedzali,

pokazując butelkę z własnym popiersiem, mówił, że teraz jest już

jak Mickiewicz. Tyle anegdot.

background image

P O E T A I W Ó D K A

103

Czy te wykłady zbliżyły elity?

Niestety nie tak, jak bym sobie życzył. Po pierwszych wykładach

wydawało się, że kontakty pomiędzy światem biznesu, polityki

i kultury staną się normą, lecz za sprawą późniejszych afer go-

spodarczych i wstrząsów politycznych podziały jeszcze bardziej

się pogłębiły. Za sprawą wszechobecnej demagogii i upartyjnie-

nia życia politycznego elity okopały się na swoich pozycjach, nie

pragnąc kontaktów z innymi środowiskami. To dla mnie gorzkie

doświadczenie. Co prawda wykłady wciąż się odbywają, ale eli-

ty nie prowadzą dzisiaj istotnej dyskusji i nie wymieniają się

doświadczeniami. Politycy unikają spotkań z biznesmenami,

rozmawiają z nami jedynie wtedy, gdy nie mają innego wyjścia

– ciąży bowiem nad nimi strach, że kontakty z biznesem będą

interpretowane jako sytuacje korupcjogenne bądź jako próby

obsadzania swoimi ludźmi na przykład rad nadzorczych wielkich

firm. Nie uczymy się od siebie, nie słuchamy jedni drugich. Jeśli

nawet dochodzi czasem do spotkania, to ma ono zwykle charakter

czysto formalny. Pomiędzy najważniejszymi dla kraju środowiska-

mi nie istnieje zatem przepływ informacji, wiedzy i kompetencji.

Biznes nie przekazuje własnych doświadczeń społeczeństwu, na

czym społeczeństwo traci. Traci również kultura. Tracą politycy.

Wszyscy tracimy. Taka jest prawda. Światy biznesu i polityki nie

przenikają się – czego sam jestem żywym dowodem: większość

polityków postrzega mnie jako raroga, dziwiąc się, dlaczego zaan-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

gażowałem się w politykę, rezygnując tym samym z prowadzenia

przedsiębiorstwa. Czego więc szukam w polityce, skoro nie szukam

w niej pieniędzy?

Nie tracę nadziei, że za dziesięć lub piętnaście lat – jeśli wykła-

dy będą się do tego czasu odbywać – przyczynią się do zbliżenia

intelektualistów z politykami oraz polityków z biznesmenami.

Czesław Miłosz nie wątpił, że tak się stać powinno i każdy krok

w tym kierunku jest ważny dla Polski. A jakie korzyści wynika-

ją ze spotkania elit politycznych i gospodarczych, znakomicie

ilustruje przykład zaczerpnięty z historii Stanów Zjednoczonych.

Po japońskim ataku na Pearl Harbor amerykańscy przywódcy

konsultowali się z najlepszymi menadżerami z wielkich koncer-

nów, jak logistycznie przygotować produkcję gigantycznej ilości

broni. W chwili zagrożenia każde demokratyczne państwo oka-

zuje się niezdolne do szybkiego i sprawnego działania, demokra-

cja jest bowiem wynikiem kompromisów; biznes zaś ma to do

siebie, że zawsze jest zdolny do błyskawicznych decyzji. Po dru-

giej wojnie światowej współpraca amerykańskiego biznesu z po-

litykami przybrała na przykład postać rad przedsiębiorczości,

uznawanych za Atlantykiem za zdrową i rutynową formę kon-

taktów elit. Spotkania amerykańskich elit nie służą bynajmniej

załatwianiu konkretnych kwestii – dajmy na to zmianie przepi-

sów podatkowych, bo tym się zajmuje sfera lobbingu – służą

raczej przepływowi idei. Biznes podlega nieustannym przemia-

nom i postępowi, na przykład w zakresie organizacji pracy po-

background image

P O E T A I W Ó D K A

105

szczególnych ludzi i grup, a przecież zarządzanie państwem jest

w istocie zarządzaniem różnego rodzaju procesami, te zaś są naj-

bardziej optymalizowane w gospodarce. Chodzi więc o to, by

wiedzę i doświadczenia gromadzone w biznesie przenosić do świa-

ta polityki i rządzenia.

Najwyższa pora, by polscy politycy zaczęli korzystać z doświadczeń

naszego biznesu i darzyli go szacunkiem za jego niewątpliwe osiąg-

nięcia. To jednak wciąż pobożne życzenia; proszę wskazać choćby

jednego polityka, który pofatygował się do braci Krzanowskich

z Krosna, którzy zbudowali największą dziś na świecie fabrykę

krzeseł, korzystając wyłącznie z rodzimego kapitału. Jeśli jakiś

polityk pragnie zmodernizować kraj…

Politycy nie pojadą do braci Krzanowskich, bo wolą uczestniczyć

w dożynkach i bratać się z ludem, szczególnie przed wyborami.

Poklepywanie się z kapitalistami raczej nie wzbudziłoby zachwytu

większości elektoratu, który – mówiąc eufemistycznie – nie kocha

kapitalistów. Teresa Bogucka pytała kiedyś w „Gazecie Wyborczej”:

„Dlaczego nie lubimy biznesmenów? Dlaczego postaci takie jak

Janusz Palikot, przedsiębiorca z branży alkoholi i książek, patron

Roku Gombrowiczowskiego, budzą z góry naszą podejrzliwość?

Żeby to wyjaśnić, trzeba sięgnąć w głąb naszej tradycji”. Bogucka

wskazuje najpierw na kulturę szlachecką, pogardliwie odnoszącą

się do zamożności nieopartej na ziemi; potem na inteligencję, która

ze wstrętem spoglądała na burżuja; w

PRL

-u zaś odraza ta przy-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

brała postać nienawiści klasowej. Dziś zarówno spauperyzowana

inteligencja, jak i populiści zgodnie obarczają polskiego kapitalistę

winą za wszystkie nasze nieszczęścia.

Cóż, zgadzam się z diagnozą Teresy Boguckiej. Nawet jeżeli

wszyscy polscy kapitaliści byliby uosobieniem cnót obywatelskich,

nie wiem, czy otaczałaby ich społeczna akceptacja i szacunek.

Żeby tak się stało, musiałby się zmienić – o czym już mówili-

śmy – paradygmat naszej kultury, musielibyśmy się uwolnić od

dziedzictwa romantyzmu. Brakuje nam szacunku dla kultury

materialnej, dla majątku i dla ludzi uczciwego sukcesu – to

z pewnością spuścizna po romantyzmie, który uznawał jedynie

ducha, odwracając się ze wzgardą od spraw materialnych. Mu-

sielibyśmy uwolnić się również od nawyków ukształtowanych

w

PRL

-u. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby podszedł do mnie na

przykład dyrektor teatru czy wydawnictwa, mówiąc: jedną firmę

zbudowałeś z niczego, drugą, która bankrutowała, postawiłeś

na nogi, a ja mam kłopoty z pieniędzmi dla mojego teatru, z fre-

kwencją na widowni, z zarządzaniem ludźmi, nie jestem pewien,

czy zatrudniam właściwych pracowników w administracji – jak

to wszystko usprawnić? Nikt nie pyta, bo każdy wszystko wie

najlepiej. Co dyrektora teatru – by się trzymać tego przykładu

– obchodzą rady uganiających się za pieniędzmi, podejrzanych,

prymitywnych, niesplamionych kulturą biznesmenów? Taki obraz

biznesmena panuje w Polsce.

background image

Biznes – ze swojej natury zawsze optymistyczny i z siebie zado-

wolony, zawsze spragniony sukcesu i mierzący siebie sukcesem

– musi zatem popaść w zasadniczy konflikt z anachroniczną

tradycją polską. Tego konfliktu dzisiaj nie sposób uniknąć. Nic

dziwnego, że na uprzedzeniach wobec polskich przedsiębiorców

i wobec kapitału żerują politycy wszelkiej maści. Kto będzie miał

odwagę przełamać te resentymenty?

background image

J A N U S Z P A L I K O T

S U K C E S M A £ E G O M I A S T A

W Polsce istnieją jednak enklawy, w których nie demonizuje się ka-

pitalizmu i nie maluje czarnych portretów każdego przedsiębiorcy.

W Biłgoraju na przykład myśli się o dobru wspólnym. Kiedyś – jak

Pan wspominał – służył mu Józef Dechnik, powiatowy sekretarz

partii, dziś służy jego syn, którego Pan ceni, choć nie należycie do tej

samej „parafii politycznej”. Ludzie wiedzą tam – jak wynika z róż-

nych relacji – że troska o dobro wspólne lepiej sprzyja własnemu

sukcesowi niż barykadowanie się w świecie egoizmu, z jakim koja-

rzony jest kapitalizm. Na początku lat dziewięćdziesiątych przed-

siębiorcy z Biłgoraja, w tym i Pan, stworzyli Biłgorajską Agencję

Rozwoju Regionalnego. Agencja miała pomagać tym, którzy chcieli

zakładać własne firmy. W dwudziestosześciotysięcznym miasteczku

istnieje dziś bodaj dwa tysiące firm, w tym tak wielkie jak znana

w całej Polsce firma meblarska Black, Red White czy należąca

niegdyś do Pana Ambra. Czym wytłumaczyć ten fenomen?

Biłgoraj zawdzięcza sukces kilku czynnikom. Po pierwsze, musi

się pojawić ktoś, komu się udało, by inni uwierzyli, że im również

może się powieść w interesach. Po drugie, we władzach samorządo-

wych muszą zasiadać ludzie, którzy w sukcesie jednego dostrzegą

szansę na sukces wszystkich obywateli danej społeczności, gotowi

są więc współpracować z przedsiębiorcami, czasami nawet nara-

background image

S U K C E S M A £ E G O M I A S T A

109

żając się opinii publicznej. Po trzecie, we współpracę działaczy

samorządowych i przedsiębiorców należy wciągnąć jak największe

grono mieszkańców miasta, by owa współpraca nie nosiła charak-

teru elitarnego. W Biłgoraju te trzy warunki zostały spełnione.

Burmistrz miasta, pan Stefan Oleszczak, który na początku lat

dziewięćdziesiątych był członkiem Unii Wolności, teraz zaś nale-

ży do Platformy Obywatelskiej, oraz wójt gminy, pan Franciszek

Piętak z

PSL

, nie zważając na różnice polityczne, zgodnie podjęli

współpracę ze środowiskiem lokalnych przedsiębiorców. Kiedy na

przykład szwajcarska firma Model chciała zbudować w mieście fa-

brykę kartonów, burmistrz Oleszczak na koszt miasta doprowadził

wodę i prąd do działki, gdzie miała powstać nowa fabryka; mało

tego: zwolnił właścicieli firmy z podatku od nieruchomości, czyli

nie bał się niepopularnych decyzji budżetowych. I dobrze zrobił,

inaczej firma Model zbudowałaby fabrykę w Zamościu.

Do sukcesu Biłgoraja przyczynił się także poseł Henryk Wujec,

który często przyjeżdżał z Warszawy w rodzinne strony – pomagał

nawiązywać kontakty, szukał pomocnych nam ludzi. Biłgorajska

Agencja Rozwoju Regionalnego to świetny przykład wspólnego

wysiłku wielu ludzi: Wujca, samorządowców – wymieniłem tylko

burmistrza i wójta, ale przecież w pracę dla Biłgoraja zaangażo-

wało się wielu działaczy – a także przedsiębiorców, zgromadzonych

z początku głównie wokół firmy Ambra, potem wokół należącej

do Tadeusza Chmiela firmy Black, Red White czy w końcu wokół

Ireny Gadaj. To postać niezwykle ciekawa i warta choćby kilku

background image

J A N U S Z P A L I K O T

słów. Irena Gadaj z wykształcenia jest inżynierem włókiennictwa

i przez wiele lat pracowała w biłgorajskiej Mewie. Na początku lat

dziewięćdziesiątych straciła pracę w ramach zwolnień grupowych

i przeszła na kuroniówkę – bezrobocie w naszym mieście wynosiło

wówczas bodajże siedemnaście procent. W roku 1992 pani Gadaj

i przedstawiciele czterdziestu firm pod patronatem urzędu miej-

skiego założyli więc Towarzystwo Gospodarcze, którego zadaniem

była walka z bezrobociem, rok później zaś Biłgoraj stanął do

organizowanego przez Ministerstwo Pracy konkursu wspierania

inicjatyw lokalnych. Za program walki z bezrobociem fundusz

PHARE

przyznał miastu ponad sześćset tysięcy euro. Pani Gadaj

została szefową

BARR

, jednej z kilkunastu w Polsce agencji rozwoju

regionalnego. Dzięki środkom z

PHARE

stworzyliśmy Fundusz

Poręczeń Kredytowych, z czego skorzystało dziesiątki miejscowych

firm, organizowaliśmy także szkolenia dla księgowych i począt-

kujących przedsiębiorców. Wszystko to zaowocowało wkrótce

znaczącym spadkiem liczby bezrobotnych. Później udało się nam

stworzyć Fundusz Lokalny Ziemi Biłgorajskiej, Kolegium

UMCS

w Biłgoraju (dziś uczy się w nim około 1500 studentów), Fundację

Kresy 2000, założoną i kierowaną przez Stefana Szmidta. Dzięki

Fundacji we wsi Nadrzecze pod Biłgorajem występują wielcy ar-

tyści polscy, tacy jak Zbigniew Zapasiewicz, Wiesław Ochman czy

Janusz Olejniczak, i to występują przed widownią liczącą niekiedy

nawet tysiąc osób. Stefan Szmidt i ja urodziliśmy się na tej samej

ulicy, choć w różnych latach. Stefan był aktorem i występował na

background image

S U K C E S M A £ E G O M I A S T A

111

scenach warszawskich, lecz powrócił do Biłgoraja i znalazł tam

środowisko skłonne wspierać finansowo jego Fundację, przede

wszystkim zaś publiczność chętną do uczestniczenia w imprezach

organizowanych przez Kresy 2000. Dzięki sukcesom gospodarczym

w dwudziestokilkutysięcznym mieście zrodziło się autentyczne

zapotrzebowanie na kulturę wysoką.

Nasz sukces to w znacznej części zasługa ludzi takich jak burmistrz

Oleszczak i wójt Piętak. Dziś sytuacja nieco się zmieniła, bo wybo-

rach w 2002 roku w gminie Biłgoraj wygrały

LPR

i Samoobrona,

mimo że bezrobocie jest u nas najniższe na całej ścianie wschod-

niej, mimo że gmina ma wysoki wskaźnik dochodów na jednego

mieszkańca oraz oszczędności w kontach bankowych, mimo że

mamy bardzo wysoką liczbę firm rodzinnych.

W roku 2000 co trzynasty mieszkaniec miasta miał własną firmę…

To imponujące wskaźniki. Gospodarka w Biłgoraju rozwija się

tak dynamicznie, że nic nie może jej zaszkodzić. Niemniej, jak

wspomniałem, wybory parlamentarne rok temu wygrała w gmi-

nie, głównie we wsiach wokół Biłgoraja, Samoobrona, a w mieście

najwięcej głosów otrzymała

LPR

, drugie miejsce zajęła Platforma

Obywatelska, trzecie PiS i dopiero na czwartym znalazł się

SLD

.

Nie zamierzam uprawiać propagandy Platformy, do której należę

od 2005 roku, chcę tylko wskazać, jakie procesy polityczne zacho-

dzą w moim mieście. Trzeba też dodać, że w ostatnich wyborach

background image

J A N U S Z P A L I K O T

samorządowych, być może najważniejszych, ponownie wygrała

Polska Oby watelska.

O czym świadczy wygrana LPR i Samoobrony, o której Pan

wspomniał? Może wyczerpała się energia społeczna i kończą się

złote czasy?

Nie sądzę, choć z pewnością nie był to

najlepszy czas dla Biłgoraja

– podobnie jak dla całej Polski. W dyskusji o transformacji, jaką bezu-

stannie toczymy od roku 1990, przejawiamy zdumiewającą skłonność

do niedostrzegania, jak kolosalne zmiany dokonały się w ciągu owych

kilkunastu lat. Mamy problem ze społecznym przyswojeniem skali

zmian. Jako społeczeństwo przeżywamy prawdziwe przeciążenie

umysłowe: w ciągu kilkunastu lat cały świat został wywrócony do góry

nogami – stosunki społeczne, własnościowe, prawo, kryteria wartości

i normy. Od roku 1989 zdajemy najcięższe egzaminy. W krótkim

czasie, krótszym niż życie jednego pokolenia, wszyscy uczymy się

od nowa niemal wszystkiego, co w życiu konieczne. Musimy przede

wszystkim nauczyć się ufać własnemu państwu, ufać także drugie-

mu człowiekowi, nauczyć się uczciwości i poszanowania cudzej pracy

i majątku. Taki drobiazg – na początku poprzedniej dekady papier

toaletowy znikał z łazienek w mojej firmie jak kamfora, o długopi-

sach nie wspominając. Ludzie nie mieli żadnego oporu, by sięgać

po cudze. Teraz już mają, już się tego nauczyli. A ile jeszcze rzeczy,

znacznie trudniejszych, każdy z nas musi się nauczyć?

background image

Wracając do wyborów w Biłgoraju: czy ich wynik znaczy, że spora

grupa ludzi nie wytrzymuje tempa i skali przemian w Polsce?

Tak, bo wytrzymuje zawsze mniejszość; większość popada w swego

rodzaju schizofrenię społeczną. Mieszkańcy Warszawy są już społe-

czeństwem posttransformacyjnym, podobnie rzecz się ma z Krako-

wem, ale jeśli trafimy do jakiegokolwiek miasteczka, przekonamy

się, że jego mieszkańcom wciąż daleko do zachodniego stylu życia

i dobrobytu. Bieda rodzi strach przed nowoczesnością.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

Porozmawiajmy o tym, jakie miejsce w Pana życiu zajął biznes

– rzeczywistość raczej banalna i brudna…

Biznes nie jest brudny! To paradoks, ale w biznesie jest siła oczysz-

czająca, gdyż bez moralności nie sposób wygrać w gospodarce

wolnorynkowej. Mówię wyłącznie o tych przypadkach, na szczęście

w Polsce częstszych, które nie mają nic wspólnego z kontaktami

ze Skarbem Państwa, z administracją, przetargami publicznymi

i prywatyzacją, co nie znaczy, że każdy przetarg i każda prywaty-

zacja są skorumpowane. Często jednak tam, gdzie spotykają się

administracja, politycy ze swoimi interesami oraz biznes, dochodzi

do różnego rodzaju korupcji, lecz czy korupcja jest możliwa, kiedy

mamy do czynienia z czystą rywalizacją? Producenci piwa czy

czekolady muszą dać produkt, który klienci zechcą kupić. Oto cała

filozofia. Jaki wpływ na jakość towaru ma znajomość jego produ-

centa z jakimkolwiek politykiem czy finansowanie przez niego tej

czy owej partii? To przecież nie ma żadnego związku z popytem

na czekoladę Wedla czy piwo Żywiec.

Można na przykład produkt gorszej jakości ubrać w podobne

opakowanie jak Wedel. I to jest nieuczciwe. Holenderski koncern

alkoholowy Bols miał pretensje do Polmosu Lublin, jeszcze zanim

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

115

Pan go kupił, że produkowana w Lublinie wódka Boss ma podobną

etykietkę do znanego Bolsa.

Zgoda, ale istnieje przecież prawo, które wyraźnie określa, jakie

produkty uznajemy za podobne, a jakich nie uznajemy: musi poja-

wić się co najmniej siedemdziesiąt procent cech różnych. Wymienia

się logo, nazwę, kształt, kolory – to można sprecyzować. Dziesięć

lat temu, kiedy takie regulacje w Polsce nie istniały, zdarzały się

nadużycia. Dzisiaj jest to zdefiniowane. Oczywiście zdarzały się

i zdarzają kradzieże pomysłów i naruszanie praw autorskich – i to

nie tylko w skali poszczególnych firm, ale i w skali krajów. Gos-

podarka Japonii to przecież było kopiowanie gospodarki Stanów

Zjednoczonych. Gospodarka Korei to z kolei kopiowanie Japonii,

dzisiaj zaś Chiny kopiują i Koreę, i Japonię. W tych krajach nie

uzna je się praw autorskich, bo biznesmeni z Dalekiego Wschodu

wie dzą, że aby skumulować pierwotny kapitał, trzeba naruszyć

włas ność intelektualną, czyli kopiować, co pozwala wytworzyć

włas ne zasoby.

W Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych działo się podobnie:

wszyscy kopiowali produkty z Zachodu. Ale gdy rynek krzepnie

i stabilizuje się, niezależnie od tego, jakim sposobem się to dzieje,

nadchodzi chwila, gdy kopiowanie przestaje się opłacać – albo

produkt jest dobry i niedrogi, i wtedy się sprzedaje, albo jest zły

i, niezależnie od reklamy, nie znajduje nabywców. Nawet najlepsza

reklama, która wmawia nabywcom, że produkt posiada rzekomo

background image

J A N U S Z P A L I K O T

cechy, których w rzeczywistości nie posiada, może co najwyżej

przedłużyć sprzedaż o jakiś czas. Jeśli dobrze zareklamujemy na-

szą książkę, to ktoś ją kupi, ale czy ją przeczyta i jak ją oceni – to

nie zależy od reklamy. Kupując piwo Żywiec, nikt nie ulega sile

reklamy. Kampania reklamowa pozwala wchodzić na rynek nowym

produktom, czasem bywa odpowiedzią na poczynania konkurencji,

ale tak naprawdę o wszystkim rozstrzyga akceptacja nabywców.

Korupcja będzie wówczas, gdy załatwicie sobie, Panowie, z Mini-

sterstwem Łączności, że na jakiś czas zyskacie monopol na usługi

telekomunikacyjne w połączeniach krajowych; wtedy oczywiście,

jako monopoliści, zawyżacie dowolnie cenę. Jeżeli załatwicie z usta-

wodawcami zakaz reklamy napojów zawierających więcej niż jakiś

procent alkoholu, bo akurat produkujecie napoje zawierające mniej

procent, wtedy nieuczciwie wypieracie inne rodzaje alkoholu. Tam,

gdzie za pomocą państwa czy administracji uda się ograniczyć

wolny rynek, tam wszędzie pojawia się korupcja.

Zaprzeczył Pan, że biznes jest brudny. Tysiące przedsiębiorców

uczciwie zdobywa majątek, nie korzysta z „brudnego” styku

biznesu z polityką. Ale jak nazwać sytuację, gdy urzędnicy skar-

bowi kontrolują Pana przedsiębiorstwo tak długo, aż w końcu

dla świętego spokoju fałszuje Pan zeznanie podatkowe na swoją

niekorzyść? Sam Pan o tym kiedyś publicznie wspominał. Czy to

nie jest kłamstwo?

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

117

Są dwa wymiary kłamstwa o różnej wartości moralnej. Po pierwsze,

kłamstwo, które służy mojej korzyści: kłamię, ponieważ spodzie-

wam się większej dotacji, uniknę kontroli, zdobędę nieuczciwie

większe pieniądze. Takie kłamstwo jest ewidentnie złem moral-

nym. Jeśli jednak czasami kłamię, by kogoś lub coś wartościo-

wego ochronić, sytuacja wydaje się całkowicie inna. Załóżmy, że

w stanie wojennym przychodzi do mojego domu milicjant i pyta,

czy przebywa u mnie Kowalski. Rzeczywiście, ukrywa się pod

moim dachem, ale odpowiadam, że nie widziałem go od dawna.

Takie kłamstwo nie jest złem moralnym, gdyż służy wyższej

wartości, jaką jest wolność człowieka. Gdy z kolei przychodzi do

mnie wrogo nastawiony urzędnik skarbowy, który chce zniszczyć

moje przedsiębiorstwo, wprowadzam go w błąd, by ratować i fir-

mę, i miejsca pracy. Wszyscy pamiętamy sprawę Romana Kluski,

twórcy Optimusa. Zaciekłość urzędników była tak duża, że trafił

on do więzienia. Czasami nie da się więc uratować firmy (Kluska

w końcu sprzedał Optimusa). W takich wymuszonych decyzjach

nie ma nic przyjemnego ani łatwego.

Powtarzam jeszcze raz, by wskazać na sedno moralności w bizne-

sie: kiedy świadomie za pomocą korupcji przedsiębiorca zdobywa

kontrakty, proponuje urzędnikowi sto tysięcy złotych za koncesję,

pozwolenie czy cokolwiek innego – rzeczywiście jest to moralnie

naganne. Ale, na litość Boską, inna jest sytuacja kogoś, kto jest

celowo natrętnie kontrolowany i od razu napiętnowany. Oczywi-

ście, można powiedzieć, że nie da się obiektywnie rozstrzygnąć,

background image

J A N U S Z P A L I K O T

czy mamy do czynienia z celowo natrętną kontrolą i niechęcią

urzędników czy też z kontrolą uzasadnioną nieprawidłowościami

w firmie. Urzędnicy będą się bronić: kontrolujemy długo, bo jest

wiele nadużyć i trzeba je dokładnie wyśledzić. Opinia publiczna do

końca nie będzie wiedzieć, kto ma rację w owym sporze: urzędnik,

który zamiast kilku tygodni siedzi w firmie i przeszkadza przez

kilka miesięcy, czy przedsiębiorca, który twierdzi, że jest dręczony

dla wyłudzenia korzyści.

Kiedy kierowałem Ambrą, w urzędach skarbowych funkcjonowała

nieformalna, ale powszechna praktyka: jak się dało urzędnikom

zrobić ustalenia zaległych podatków na poziomie stu czy dwustu

tysięcy złotych, to urzędnicy kończyli kontrolę. Ze strony właści-

ciela firmy nie było o to trudno, gdyż przy ustalonym poziomie

obrotów zawsze można założyć, że w firmie nie do końca wszystko

dobrze funkcjonowało, że popełniło się błąd albo obeszło przepis.

Wskazywało się więc urzędnikowi: proszę skontrolować to i to.

Urzędnik kontrolował, skutkiem czego trzeba było dopłacić poda-

tek dochodowy. Urzędnik był zadowolony, bo znajdował zaległość

podatkową i otrzymywał premię, my zaś zapłaciliśmy i mieliśmy

go z głowy. Firma się od tego nie zawaliła, a urzędnik nie siedział

nam pół roku w księgowości, mogliśmy się więc zająć spokojnie

zarabianiem pieniędzy i odrobić te sto tysięcy, które musieliśmy

poświęcić. Wielu biznesmenów tak funkcjonowało. Oczywiście,

czuje się wtedy niesmak, wolałoby się, żeby biznes tak nie funk-

cjonował…

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

119

Jeżeli dzisiaj w Polsce przy wciąż jeszcze za bardzo sterowanej

zewnętrznie gospodarce – przy niejednoznacznych przepisach,

skomplikowanym systemie podatkowym, braku jasnych inter-

pretacji dotyczących wielu przepisów podatkowych – oczekuje się

od przedsiębiorcy, że niczym biały rycerz nigdy się nie ugnie, nie

pójdzie na jakikolwiek kompromis, to skazujemy go na nieuchron-

ną porażkę. Być może w Australii czy w Nowej Zelandii można

pozwolić sobie na szlachetność i nieskazitelność w biznesie, ale

polskie realia są jednak wciąż odmienne.

Na Zachodzie biznesmeni mają mniej kłopotów z urzędnikami.

Zasadnicza różnica jest taka: urzędnik unijny jest tak samo zbiu-

rokratyzowany czy sformalizowany jak jego polski kolega, ale

temu z Zachodu o coś chodzi – nie rzuca więc kłód pod nogi, by

przedsiębiorcy się nie udało albo żeby musiał dać łapówkę. Unij-

ny urzędnik wierzy w skomplikowane, rozbudowane procedury,

które mają chronić biznesmena i społeczeństwo. Narzekamy na

biurokrację europejską, ja też narzekam, ale intencjonalnie jest

ona inaczej nastawiona niż polska biurokracja. Czy na Zachodzie

korupcja w ogóle nie istnieje? Oczywiście, że istnieje, o czym ciągle

się słyszy, ale mniej jest tam afer korupcyjnych, a konsekwencje ich

ujawniania są znacznie bardziej dotkliwe. W Europie nie toleruje

się aferzystów, tacy ludzie znikają z polityki. U nas nie znikają

– ktoś, kto ma cztery wyroki, może być wicepremierem i ministrem

rolnictwa… Gdybyśmy wprowadzili podobne do unijnych kryteria

– przy naszym poziomie zorganizowania życia społecznego, funkcjo-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

nowania przepisów, jakości kadry urzędniczej – doprowadzilibyśmy

do absurdu, bo dzisiaj w Polsce można skazać każdego.

Biznes jest więc poniekąd próbą męskości, twardości charakteru.

Można niczym Syfon z Ferdydurke powiedzieć: nie idę na układ

z nikim i z niczym, pozostaję wierny swoim zasadom i nie pozwa-

lam, by mnie dotknęła i zabrudziła rzeczywistość. Jednak sztuka

życia – i tu opowiadam się za Arystotelesem, a nie za Platonem

– polega na tym, aby w sytuacjach zagrożenia ratować to, co

niezbędne dla trwania wyższych wartości, dajmy na to: istnienie

przedsiębiorstwa czy bezpieczeństwo i byt rodziny. Nie wolno

jednak przekroczyć cienkiej granicy, którą Arystoteles wyraźnie

definiuje: walki nie mogę traktować jako metody wzbogacania się.

Chroniąc coś cennego, mogę się zdecydować na pewne ustępstwa,

lecz nie mogę etycznych kompromisów traktować jako narzędzi

normalnego działania. Od moich intencji i okoliczności zależy

rozróżnienie na zło i dobro moralne. Nie jest mi miło uczestniczyć

w podobnych działaniach czy akceptować kompromisy, później

się upiję, bo mam kaca moralnego, ale nie czuję się winny zła

moralnego.

Czy takie niechciane i mało przyjemne kompromisy to jedyne koszty

zdobycia fortuny?

Kiedy dorabiałem się majątku, rozpadła się moja rodzina, nie

mogę więc uczciwie powiedzieć, że nie poniosłem kosztów. Ale czy

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

121

stwierdzenie, że rodzina się rozpadła, bo zajmowałem się biznesem,

wyjaśnia całą sprawę? Rozpadła się, bo nie potrafiłem jej ocalić, ale

nie rozpadła się, ponieważ zajmowałem się biznesem. Rozpadła się,

bo tak ustawiłem hierarchię spraw, bo taki styl życia był wówczas

jedynym, na jaki było mnie stać. Bo to nie abstrakcyjny biznes jest

odpowiedzialny za to, że coś mi się udało lub nie udało.

Mówiliśmy już o „gębie prezesa”. Czy biznes nie ustawia naszych

relacji wobec innych w taki sposób, że tracimy coś ważnego?

Starałem się, by funkcje, które biznes mi narzucał, nie wywierały

wpływu na moją tożsamość. Ale czy myślą Panowie, że łatwo jest

oduczyć ludzi mówienia „panie prezesie”? Mojemu kierowcy, An-

drzejowi Kowalewskiemu, powiedziałem kiedyś: „Panie Andrzeju,

jeżeli jeszcze raz powie Pan do mnie «panie pośle», to zwolnię Pana

z pracy”. A on na to: „Tak jest, panie pośle!”.

A` propos, pan Andrzej opowiadał nam, że gdy Pana wiezie, stawia

Pan na półeczce w jaguarze ołówek na sztorc i uprzedza: „Ten

ołówek musi stać, panie Andrzeju!”.

Żartował, choć uważam, że dobry kierowca powinien prowadzić tak,

by pasażer nie wiedział, że znajduje się w samochodzie; tak hamo-

wać czy przyśpieszać, by się tego nie czuło. Sztuka prowadzenia

samochodu polega na planowaniu wszystkich manewrów w taki

background image

J A N U S Z P A L I K O T

sposób, by jazda odbywała się łagodnie i płynnie. Pan Andrzej

jest porywczy, ma żyłkę sportową: lubi hamowanie, wyprzedzanie.

Sam przejechałem milion kilometrów, ale od ośmiu lat rzadko

prowadzę; wolę w tym czasie poczytać, zadzwonić, coś załatwić,

czasem napisać coś na komputerze. Przy gwałtownej jeździe ta-

kie czynności są utrudnione, laptop może się zsunąć, więc moje

wymagania nie są chyba wygórowane. Mógłbym sam prowadzić

samochód, ale traciłbym czas, a dobra organizacja pracy wymaga,

by pewne rzeczy wykonywali za nas inni.

Z pewnością biznes wzmocnił niektóre moje cechy, o czym już

rozmawialiśmy. Mam skłonność do organizowania wszystkiego,

projektowania, programowania, planowania, rozdawania ról – to

cechy zbawienne w biznesie. Czy to się przekłada na moje życie?

Tu ponownie kłania się Gombrowicz: co zrobić, by uwolnić się od

tak mocnych nawyków? Gdybyśmy próbowali nagle pozbyć się włas-

nego uposażenia charakterologicznego, to poniekąd stanęlibyśmy

nago wobec świata. A przecież już jestem w jakimś miejscu świata:

ponoszę odpowiedzialność za grupę ludzi, za ileś domów. Nie mogę

ot tak sobie całkiem zrezygnować ze swojej roli. Pytanie: jak w tym

wszystkim znaleźć sposób, który pozwoli budować z najbliższymi

ludźmi relacje wolne od reguł gry typowych dla biznesu?

Przez te wszystkie lata udało mi się, na szczęście, utrzymać kon takt

z przyjaciółmi. Przyjaźń, zdaniem Stagiryty, to miłość bez pociągu

fizycznego, jest więc wymagająca: jeżeli kogoś darzę przyjaźnią,

muszę o niego dbać jak o kogoś, kogo kocham, czyli pamiętać, co

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

123

się dzieje w jego życiu, troszczyć się o niego i być przy nim. Ilu

ludziom można ofiarować prawdziwą przyjaźń? Jak mówił Ary-

stoteles, można mieć co najwyżej trzech prawdziwych przyjaciół.

Nawet w zarządzaniu mówi się, że skutecznie można kierować

tylko siedmioma osobami. Zachowałem kilku przyjaciół i język

niezwiązany z biznesem. Mam wrażenie, że udaje mi się utrzymać

ich przyjaźń, choć niczemu ona nie służy. Miłość i przyjaźń są bez-

interesowne. Moim przyjaciołom niczego nie załatwiam i niczego

od nich nie oczekuję. Spotykam się z nimi, bo ich cenię. Za nami

są lata wspólnego bycia.

Czy musi mieć Pan kilka domów i tyle spraw na głowie? A gdyby

wichura to wszystko zdmuchnęła albo zabrała rewolucja, jakby

Pan sobie poradził?

Zapewne cierpiałbym, gdybym stracił miejsca, w których miesz-

kam, bo są piękne i dały mi wiele radości. Trudno byłoby mi żyć

na przykład bez odwiedzenia raz w roku Piera della Francesca

we Włoszech, jedzenia wspaniałych kolacji w różnych miejscach.

Urok świata i miejsca, w których się żyje, mają ogromne znaczenie.

Pamiętam, że w więzieniu w Zamościu najbardziej przygnębiała

mnie nie bezmyślność i okrucieństwo funkcjonariuszy, ale cela,

w której mnie zamknięto: ten chłód i smród.

Nie wiem, czy wybaczyłbym sobie, gdybym stracił majątek przez

głupotę, ale gdyby stało się to na skutek okoliczności, na które

background image

J A N U S Z P A L I K O T

nie miałbym wpływu, nie winiłbym siebie i zapewne wszystko

zacząłbym od początku. Nie potrzebuję wiele, mogę się zachwycić

ścieżką w lesie, łąką i starym kościołem. Być może zbliża się mo-

ment, w którym zacznę rezygnować z pracy innych dla mnie, a to

wymaga rezygnacji z pomnażania majątku, ale zapewne zyskuje

się dzięki temu na jakości życia. Takie wycofanie się jest potrzebne

każdemu człowiekowi, wiąże się to chyba z wiekiem.

Dają zatem pieniądze szczęście czy nie dają?

Dlatego, że Gombrowicz, że taka, a nie inna jest Polska i sytuacja

polityczna, powiem: pieniądze dają szczęście. Pozwalają więcej

zrozumieć, zobaczyć, doświadczyć. Mogą oczywiście człowieka

tak że osaczyć i duchowo zabić. Trzeba mieć silne nerwy i wiedzieć,

czego się w życiu chce oraz jakie są nasze duchowe możliwości…

W takim razie podobne, a jednak inne pytanie: czy pieniądze uczyniły

Pana lepszym człowiekiem?

Nie. Pieniądze nie mają nic wspólnego z byciem dobrym człowie-

kiem.

A przecież poszerzają możliwości działania, stwarzają warunki

rozwoju…

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

125

Dzięki pieniądzom poznaje się świat, spotyka ludzi, zdobywa wy-

kształcenie – to wszystko, oczywiście, jest bardzo cenne. Dobroć

może się rodzić czy dojrzewać jako efekt poszukiwania, błądzenia,

zdobywania wiedzy, ale taka dobroć ma zawsze w sobie coś z gorz-

kiego doświadczenia, za którym stoją wszystkie nasze grzechy

i popełnione błędy. Dużo piękniejsza jest łaska bycia dobrym

dana od razu, łaska wyniesiona z domu, do której nie dochodzi

się mozolnie przez nabywanie wiedzy, doświadczenia i rozumienia

świata. Jednym taka dobroć jest dana, drugim nie…

Zatem pieniądze pomagają być lepszym?

Moim zdaniem, nie pomagają. Pieniądze są wyzwaniem, które-

mu się sprosta albo nie sprosta. Mogą zarówno zbudować, jak

i zniszczyć człowieka. Przypomina to poniekąd wyprawę na wojnę:

muszę się sprawdzić jako żołnierz, choć nie pragnę takiej próby

i nie urodziłem się, by walczyć. Z wojny mogę wrócić jako bo-

hater lub jako człowiek zniszczony. Pieniądze wydają się raczej

zagrożeniem niż szansą, aczkolwiek trudno to mówić biedakowi,

którego nie stać na chleb czy książkę. Pieniądze są potrzebne:

pozwalają wyjechać do innego kraju, zobaczyć, jak ludzie tam

żyją, dowiedzieć się czegoś o świecie. Ale czy taka wiedza jest

niezbędna do tego, by stać się dobrym człowiekiem? Aby być do-

brym, człowiek nie musi przecież przeczytać ani jednej książki

ani opuszczać domu…

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Pieniądz zapośrednicza nasz kontakt z rzeczywistością, jakby od-

dziela nas od świata. Bezpośredni kontakt z rzeczywistością znajdu-

je się jednak poza możliwościami, które umożliwiają nam pieniądze.

Czym innym jest kupić lotniczy bilet i wyruszyć w podróż dookoła

świata, czym innym zaś wędrować pieszo, poznając po drodze ludzi

i pracując dorywczo tu i ówdzie. Jak mówi mój znajomy, w trakcie

komfortowych podróży traci się na ogół walizkę, a prawie zawsze

– duszę. Pieniądz, ułatwiając nam życie i oferując rozmaite tech-

niczne możliwości, powoduje często, że gubimy to, co najważniejsze:

bezpośredni kontakt z rzeczywistością. To niezmiernie ważne, by

pieniądz nie stał się drogą na skróty. Owszem, tam gdzie wymagają

tego okoliczności, mając pieniądze, trzeba po nie sięgnąć, ale zawsze

trzeba się zastanowić, czy na pewno warto za wszystko płacić i czy

nie lepiej jest czasem samemu zakasać rękawy?

We wcześniejszej rozmowie mówił Pan o fascynacji myślą Jana

Pawła II. Papież programem swego pontyfikatu uczynił jedno

zdanie z soborowej konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie

współczesnym Gaudium et spes: człowiek jest jedyną na świecie

istotą, którą Bóg chciał dla niej samej, i dlatego nie potrafi się

ona odnaleźć inaczej niż przez bezinteresowny dar z siebie samego.

Czy potrafiłby Pan to odnieść do swojego życia?

To kapitalne stwierdzenie, taki paradoksalny splot prawd. Czło-

wiek jest śmiertelny i to daje mu godność. Nie jestem stworzony

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

127

do czegokolwiek, jestem bez powodu, istnieję dla wartości, którą

jest moje istnienie, wobec czego najwyższą wartością, którą mogę

ofiarować, jest to, co jest moją naturą, a jest nią istnienie bez

powodu. Dawanie siebie bez powodu świadczy, że naprawdę mogę

coś dać. Swoją istotę realizuję tylko wtedy, gdy daję siebie bez

żadnego powodu, a dając siebie, staję się sobą. To jest postawa

absolutnie kluczowa, choć trudna do osiągnięcia! Jej najbardziej

wymownym świadectwem jest miłość. Jak zrezygnować z siebie

samego, z własnych upodobań, planów i talentów, oczekiwań,

z własnej kariery, dla osoby, którą kocham? Jak podporządkować

jej swoje życie? Jeżeli staram się dawać siebie na serio, to mak-

symalnie realizuję swoją istotę i od osoby kochanej otrzymuję to,

czego pragnę najbardziej. Trudno osiągnąć taki egzystencjalny

poziom, gdyż oznacza on bezwarunkowe zawierzenie się drugiemu

i zgodę na ewentualny ból, na cierpienie, nawet na śmierć, kiedy

ten drugi naszego daru nie przyjmie.

Takim dawaniem siebie były ostatnie chwile życia Papieża. Mój

młodszy syn krytykował to, że umieranie Papieża pokazywano

w telewizji, uważał, że jego śmierć zinstrumentalizowano. Powie-

działem synowi, że gdyby dramatycznego zmagania się Papieża

z samym sobą nie pokazano, nie odebralibyśmy tego jako przezna-

czonego dla nas daru. Przecież jeśli chcę się dać drugiej osobie,

musi ona o tym wiedzieć – dostrzec to w moim postępowaniu. Inną

rzeczą jest natomiast instrumentalne wykorzystywanie śmierci

Papieża w polityce czy w Kościele. Na pewno rzeczą gorszącą.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Jak się mają do tego dawania siebie te miliony, które Pan posiada?

W gromadzeniu majątku nie widzę niczego złego, wszystko zależy

od tego, jak go wykorzystujemy. Czy należy go rozdać? Moja odpo-

wiedź jest jasna: należy dawać. Jaka jest miara owego dawania?

Przede wszystkim trzeba dawać mądrze, to znaczy tak, by usza-

nować godność obdarowanego, dając mu na przykład szansę na

nowe życie, nie wolno zaś nikogo darowizną upokorzyć.

Tymczasem w programach socjalnych często realna pomoc wiąże

się z upokorzeniem, a przecież większość ludzi woli zarobić pie-

niądze, niż je dostać. Pomagając im uczciwie zarabiać, wzmocnimy

zarazem poczucie ich godności. Jak duża powinna być ta pomoc?

Trzeba być hojnym i dawać trochę więcej, niżby wypadało z racji

swojego posiadania, ale nie można zagrozić bytowi własnej rodziny.

Troska o wypracowane przez siebie dobra materialne jest związana

z odpowiedzialnością, ma więc walor moralny. Cnota rozsądku

w prowadzeniu gospodarstwa domowego jest wszak jedną z cnót

moralnych.

Mało kto uwierzy w Pana dobre intencje.

Na to wpływu nie mam. Za Markiem Aureliuszem powiem, że

mogę się martwić tylko tym, co zależy ode mnie. Mogłem pomóc

człowiekowi. Pomogłem lub nie, ale nie mogę odpowiadać za to,

że ten człowiek myśli o mnie dobrze lub źle.

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

129

Do tej pory rozmawialiśmy o byciu pracodawcą, porozmawiajmy

także o byciu pracownikiem…

Dzisiaj dokonała się przewrotna, żeby nie powiedzieć diabelska

rewolucja, bo pracodawcy uświadomili sobie, że dobry pracownik

to pracownik szczęśliwy i zadowolony. A żeby taki był, pracodawca

będzie dążył do tego, by zorganizować także jego życie wewnętrz-

ne. Zaproponuje mu więc kursy samodoskonalenia, zorganizuje

mu wolny czas, wymyśli mu rozmaite rozrywki. Tym samym

niemal totalnie zwiąże życie pracownika z firmą, ponieważ taki

jest interes firmy. Jako właściciel Ambry sam wynajmowałem

pracownikom basen i próbowałem organizować ich aktywny

wypoczynek. Co za paradoks, we współczesnym kapitalizmie

spełnia się marzenie marksistów, aby byt całkowicie kształtował

świadomość, czyli kulturową nadbudowę!

Im pracownik wyżej w hierarchii przedsiębiorstwa, tym bardziej

jego życie jest „wsysane” przez firmę…

To jest cena, jaką się płaci za bycie szefem. Menedżer zwykle traci

dystans względem siebie i całego swojego życia. Na ogół to nie boli,

gdyż ci, którzy zostają szefami, są już tak zwariowani, że angażują

się całkowicie w to, co robią. Wygodnie jest pójść na osiem czy

dwanaście godzin do pracy, zrobić, co ma być zrobione, i więcej

o tym nie myśleć. Nie ma jednak w tym żadnej zasługi, że ktoś nie

background image

J A N U S Z P A L I K O T

potrafi „wyłączyć się” z pracy. Ci, którzy stają się przywódcami,

stają się poniekąd niewolnikami. Zwykle jednak nie dostrzegają,

że horyzont życiowy drastycznie im się zawęził. Praca to cały ich

świat, całe życie, o niczym innym nie marzą. Wszystko, co nie jest

pracą, wydaje im się niezgodne z ich naturą. Nie czują balastu i nie

narzekają. Czują się poniekąd spełnieni. Prawdę powiedziawszy,

bez nich prawdziwe przywództwo i kreowanie przedsiębiorstwa

nie jest możliwe.

Spróbujmy odnieść się do społecznego nauczania Jana Pawła II

na temat pracy. Papież głosił, że praca jest niezbędna, by człowiek

mógł być człowiekiem, by realizował się jako człowiek i by jego życie

miało sens. Jak się mają te tezy do tego, co Pan mówi o totalizacji

życia przez pracę?

To zależy, jak się pracę rozumie. Czy mnich na pustyni w IV wieku

po Chrystusie nie pracował? Medytacja, wielogodzinna modlitwa

to także praca.

Pustelnicy pracowali, wyplatając wiklinowe koszyki. Sprzedając

je, zapewniali sobie minimum utrzymania, ale ta praca była cał-

kowicie podporządkowana medytacji.

Chodzi mi o coś innego. Pracę powinniśmy rozumieć najpierw

jako przeciwstawienie gnuśności. Jestem leniwy, nic mi się nie

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

131

chce, o niczym nie myślę, nie jestem za nic odpowiedzialny. Sądzę,

że pracę w ujęciu Papieża należy rozumieć jako antytezę takiej

postawy. Ale wówczas pracuje także wspomniany mnich. Niebez-

pieczna wydaje się tu łatwość, z jaką pojęcie pracy próbujemy

sprowadzić wyłącznie do pracy fizycznej. Bo praca to twórcza

aktywność, która głęboko wnika w nasze życie. Co się dzieje,

kiedy ogarnia mnie nuda, nicnierobienie, acedia, gdy zanurzam

się w pustce, by nie wykonywać żadnych czynności? Taki stan

zagraża sednu egzystencji człowieka, czego dowiedli egzysten-

cjaliści, zwłaszcza Camus. Jeżeli się nie pracuje w głębokim

znaczeniu tego słowa – nie myśli, nie pisze książek, nie układa

wierszy, nie medytuje, nie orze pola – uderza się w podstawy

człowieczeństwa i prowadzi do wniosku, że możemy zarówno ist-

nieć, jak i nie istnieć. Natomiast demagogią i nieporozumieniem

jest kult pracy fizycznej, pracy robotnika, który przeżywaliśmy

w minionej epoce. Niestety, wielu ciągle pozostaje pod wpływem

takiego myślenia.

Innym bardzo groźnym wypaczeniem jest traktowanie pracy jako

uczestniczenia w wyższej konieczności. Wysiłek człowieka zostaje

wprzęgnięty w system, który nadaje sens pracy. Po heglowsku

odzyskuję wolność, gdyż utożsamiam się z wyższą koniecznością,

godzę się ze swoim losem, tym samym znika różnica i opór między

mną a całością. Nic mnie nie boli – jestem po prostu trybem więk-

szej całości. Taka jest natura systemów totalitarnych.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

W społecznych encyklikach Jana Pawła II możemy też znaleźć

ważne rozróżnienie na pracę, która jest sensowna, i pracę, która

alienuje i degraduje człowieka. Sensowna byłaby tylko ta praca,

która nas cieszy, satysfakcjonuje, w której się realizujemy i twórczo

rozwijamy…

Tę myśl trzeba wpierw oczyścić z kontekstu politycznego. Jan

Paweł II pisał te słowa, gdy istniał Blok Wschodni z całym swym

uwikłaniem ideologicznym. Ale nie należy też tej myśli spłycać.

Taki myślenie wydaje mi się bardzo chrześcijańskie, kiedy widzimy

pracę jako ruch duszy, umysłu i ciała, przeciwstawiony gnuśności

i egzystencjalnej pustce.

Nie brak ludzi, którzy przyznają, że się nudzą, czego nie mogę

sobie wyobrazić. Mam tyle książek do przeczytania, spraw do

przemyślenia, jest tylu ludzi, z którymi chciałbym się spotkać, tyle

filmów, które obejrzałbym z przyjemnością, rozmów do odbycia,

potraw do ugotowania, śliwek do zjedzenia… Nigdy nie dopadła

mnie taka nuda, abym nie miał co robić.

Papież mówił jeszcze o godności ludzkiej pracy, przekonywał, że

praca jest dla człowieka, a nie człowiek dla pracy. Odwołując się do

imperatywu Kanta, podkreślał, że człowiek nigdy nie powinien być

tylko środkiem do jakiegoś celu, ale zawsze także celem działania.

Czy pracownik w dzisiejszej firmie jest także celem działania?

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

133

Mam wątpliwości, czy pojęcie człowieka, którym się chętnie posłu-

gujemy, wciąż dotyczy tego samego zjawiska, tej samej istoty czy

osoby. Czy rzeczywiście jesteśmy bliskimi kuzynami starożytnych

Greków, a nawet ludzi z początku XIX wieku? Być może jesteśmy

już kimś zupełnie innym. W pewnym sensie człowiek, hodowany

we współczesnej szkole, kształtowany przez media elektroniczne,

zatracił swoją tożsamość. Czy to roszczenie, ten kantowski impe-

ratyw, o którym Panowie mówicie, jest w ogóle wykonalny?

Tu chodzi o to, czy idea postawiona przed pracownikiem dotyczy

w ogóle człowieka – dotyczy człowieka czy państwa, ideologii, religii

rozumianej w sposób instytucjonalny. Gdyby ktoś kazał człowieko-

wi wykonywać pracę, która go degraduje, jest poniżej jego godności,

kazał mu robić to, co jest sprzeczne z wyznawanym przez niego

systemem wartości, a jednocześnie praca ta byłaby jedynym spo-

sobem utrzymania się przy życiu, wtedy mielibyśmy do czynienia

z system społecznym traktującym człowieka przedmiotowo.

Często nie ma wyboru. Kilkanaście lat temu w Biłgoraju ludzie też

nie mieli wyboru, musieli u Pana pracować na warunkach, jakie

im Pan stawiał, albo… pozostać bezrobotnymi.

Nie zgadzam się, mogli przecież założyć własne firmy.

My nie założylibyśmy własnej firmy.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Dlaczego?

Do tego trzeba mieć odpowiednie predyspozycje, smykałkę do in-

teresów, lubić kierowanie ludźmi, a poza tym posiadać kapitał

początkowy.

Nie miałem kapitału. Zaczynałem prawie od zera, mając jedynie ty-

siąc dolarów w kieszeni. Tak naprawdę w prawdziwym biznesie nie

jest potrzebny kapitał, lecz pomysł. I konsekwencja w działaniu.

Nie sposób racjonalnie płacić wysoko za zwykłą pracę, bo gdybym

płacił swoim pracownikom za dużo, miałbym zbyt drogi produkt,

który nie mógłby konkurować na rynku. Tymczasem konsument

oczekuje niskich cen. Jako przedsiębiorca mam do wyboru: albo

utrzymuję firmę i płacę zatrudnionym w niej ludziom tyle, ile mogę

w danych warunkach, albo zwijam interes. Do pewnego stopnia

można zdecydować się na mniejsze zyski, ale nie można zepsuć na-

tury wolnego rynku, a w jego naturę wpisana jest maksymalizacja

zysków po to, by kumulować kapitał, inwestować i być zdolnym

do konkurencji z innymi. To jest wilcze prawo.

Problem jest w tym, że istnieje pewna grupa ludzi, którzy nie

dają sobie rady, albo takich, którzy mogliby pracować więcej, niż

pracują, kształcić się, podnosić swoje kwalifikacje, ale nie chcą

się tego podjąć. Rynek na danym etapie rozwoju albo sytuacja

w danej branży powodują, że pewnym grupom zawodowym płaci

się mało. Ale od tego są państwowe programy, by sprawiać, żeby

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

135

ludziom płaciło się więcej, z kolei pracę niewymagającą kwalifi-

kacji automatyzuje się – ci, którzy mają talent do czegoś więcej

niż prosta praca, powinni mieć możliwość rozpoczęcia własnego

przedsięwzięcia albo zdobycia kwalifikacji. Taki jest sens życia

zbiorowego. Zawsze jednak będzie tak, że część ludzi będzie mało

zarabiała. Nic na to nie poradzimy.

Jak Pan zaczął? Jak zarobił Pan pierwsze duże pieniądze?

Byłem studentem na

KUL

-u. Miałem kolegę Krzysztofa Kleina,

który studiował archiwistykę. To były jeszcze czasy gospodarki

socjalistycznej. Każdy zakład był wówczas zobowiązany do archiwi-

zowania dokumentów, a na tę pracę wyłączność miały spółdzielnie

emerytów i studentów. Tam płacono za godzinę pracy, więc usługa

ciągnęła się miesiącami. My zaś, dzięki tak zwanej reformie Ra-

kowskiego, wprowadzającej pewne elementy gospodarki rynkowej,

oferowaliśmy wykonanie tej pracy w kilka dni. Zatrudnialiśmy

kolegów studentów i pracowaliśmy po nocach. To robiło furorę.

Byliśmy aktywni, wysyłaliśmy ulotki i tak powoli zdobywaliśmy

rynek. W czasie prac w gdyńskiej Baltonie ktoś zagadnął nas o pa-

lety. I tak, dzięki pomocy ojca i teścia, zacząłem jeździć po wsiach

i skupować, a raczej zamawiać palety. Ponieważ chłopi znali ojca,

to palety dawali mi na kredyt. W konsekwencji z każdą kolejną

dostawą rosła moja wiarygodność. Kiedy więc po latach handlowa-

nia upadł komunizm i przyszły reformy Balcerowicza…

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Ale jak Pan zamawiał te palety?

Z początku jeździłem autobusem, potem pożyczonym samochodem

od wsi do wsi i wypytywałem sołtysów, później chłopi sami mnie

szukali, zostawiałem numer telefonu i ustalałem dzień, gdy znów

będę. W każdym razie, kiedy już można było handlować bez ogra-

niczeń, odbiorcy Baltony znaleźli mnie sami przez numer identy-

fikacyjny palety euro, jaki wypalaliśmy na każdej sztuce.

I co, przyjechali do Biłgoraja?

Tak i zaczęli zamawiać dziesiątki tirów palet tygodniowo. Po-

tem my chcieliśmy, aby nam płacili nie pieniędzmi, tylko towa-

rem. Braliśmy wszystko, gdyż wszystko się wówczas w Polsce

sprzedawało: plastikowe butelki, zegary, telewizory, jogurty itd.

Zakładaliśmy hurtownie i sklepy i sprzedawaliśmy. W pewnym

momencie posługiwaliśmy się dziesiątkami milionów złotych kre-

dytu kupieckiego. Sprowadzane towary sprzedawaliśmy z małą

marżą, ale za gotówkę, za którą kupowaliśmy kolejne towary,

na których była większa marża – je również sprzedawaliśmy

i w końcu, gdy przychodził termin, na ogół po trzydziestu dniach,

płaciliśmy za palety.

Skąd więc wziął się pomysł produkcji szampana w Biłgoraju?

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

137

Szukając najbardziej rentownych produktów oraz wiedząc, że nie

da się handlować wszystkim, bo telewizory wymagają serwisu,

jogurty termotransportu, wybraliśmy właśnie szampany. To były

czasy, gdy w Polsce dostępne były tylko szampany radzieckie.

Okazało się jednak, że import jest za drogi i trzeba będzie wymyślić

coś innego. Wówczas jeden z włoskich producentów zaproponował,

abyśmy sami rozpoczęli produkcję. Zadałem sobie wówczas pyta-

nie: czy to możliwe w Polsce, w kraju, w którym prawie wcale nie

uprawia się winogron? Okazało się jednak, że podobnie jak w wy-

padku producentów z północnych Włoch, którzy kupują wino na

południu, można przewozić sok czy też tak zwane wino bazowe

do dalszej fermentacji nawet do Biłgoraja. I tak po raz pierwszy

w historii polskiego przemysłu uruchomiliśmy fabrykę naturalnej

fermentacji wina.

I to wówczas zrozumiał Pan, że jest Pan milionerem? Trochę jak

w Ziemi obiecanej Wajdy? Gdy się postawi fabrykę, to już się czuje

pierwsze miliony?

Nie, jeszcze przez całe lata o tym nie myślałem. Firma ciągle

się rozwijała, musieliśmy inwestować. Pierwszą dywidendę wy-

płaciłem sobie dopiero w 1995 lub 1996 roku. Choć i wówczas

o tym nie myślałem. Poza tym dla przedsiębiorcy to w pewnym

sensie nieistotne. Tworzy się coś z niczego. To praca metafizycz-

na. Przedsięwziąć coś to znaczy ustawić naprzeciwko. To niczym

background image

J A N U S Z P A L I K O T

kreacja, rodzenie. Dlatego przedsiębiorców jest bardzo niewielu,

zaledwie kilka procent w każdym społeczeństwie. Kim innym są

menedżerowie. Ja tego nie wartościuję, ale praca menedżerów nie

ma wymiaru metafizycznego. To zupełnie inne zajęcie. Szalenie

ważne, zwłaszcza gdy firma uzyska już pewną siłę, pewną skalę

– dopiero wówczas jest czas na menedżerów, nie na przedsiębior-

ców. Najlepsi menedżerowie wyciskają firmę jak pomarańczę.

W pracy przedsiębiorcy nie ma przerw, w pracy menedżera nie

ma końca.

Do pewnego stopnia człowiek może się obronić przed tym szaleń-

stwem współczesnych czasów i bezwzględnych zasad gospodarki

wolnorynkowej, które wciągają jak Lewiatan. Wspomniany już

Laurence Freeman w jednej z książek opowiada o swoim mistrzu

duchowym Johnie Maine, który podczas podróży po krajach

azjatyckich spotkał dynamicznego menedżera. Okazało się, że

ów menedżer, mimo wielu zawodowych obowiązków, znajdował

czas na medytację. Na pytanie, jak udaje mu się to pogodzić, od-

powiedział, że tylko dzięki medytacji może tak bardzo poświęcić

się pracy zawodowej. Jak się możemy domyśleć, Jan Paweł II,

ewidentny pracoholik, również znajdował siły w wielogodzinnej

modlitwie…

Medytacja, skupienie, modlitwa to narzędzia od dawna obecne

w naszej kulturze, które jakoś zapoznaliśmy. Nie zdajemy sobie na-

background image

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!

139

wet sprawy, że przez odpowiednie postępowanie możemy znacznie

wyśrubować nasze zdolności intelektualne, zredukować ilość snu

do pięciu, sześciu godzin, zdecydowanie podnieść tempo czytania.

Odpowiednia dieta i drobne ćwiczenia gimnastyczne zaostrzają

zmysły i umysł. Trzeba zadbać o lekkie jedzenie – niestety, nasze

tradycyjnie ciężkie posiłki nas zatruwają, podobnie jak osłabia

zbyt długi sen. Dzięki medytacji, koncentracji, przekraczaniu

wewnętrznych barier możemy poradzić sobie z wieloma stresami.

Warunkiem tego jest zdobycie się na wysiłek wyrzeczenia się nie-

zdrowych i bezmyślnych nawyków.

Czy Pan medytuje?

Tak, codziennie staram się krótko medytować. Rano wykonuję

kilka ćwiczeń odblokowujących swobodny przepływ energii przez

ciało. Chodzi o skupienie się na swoim organizmie, wyciszenie,

osiągnięcie świadomości, że każda część ciała jest swobodna i że

nie odczuwam napięcia. Wstaję dosyć wcześnie, między szóstą

a siódmą. Poranne czynności zajmują mi do półtorej godziny:

krótka medytacja, gimnastyka rozciągająca, bardzo powolne wsta-

wanie, przygotowanie sobie śniadania. Najczęściej jadam kaszę na

wodzie albo kleik ryżowy, czasem mocno przyprawiony imbirem,

kurkumą czy goździkami, ale bez mleka, serów, mięsa i tłuszczów

zwierzęcych. Pijam gorącą wodę lub herbatę ze świeżego imbiru,

albo łagodne zielone herbaty. Generalnie w dzień wchodzę łagod-

background image

nie, w skupieniu. Jak wiecie Panowie, potem chętnie i dużo jadam

i lubię wypić trochę dobrego wina, a do śledzia kieliszek wódki. Od

lat w ogóle nie pijam kawy. Najchętniej sięgam po zieloną herbatę,

a często także po zioła.

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

141

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

Ostro się Pan sprzeciwił, gdy poprzednią rozmowę zaczęliśmy od

stwierdzenia, że biznes jest brudny. Być może nie jest, ale polityka

bywa brudnawa. Po co Pan zaangażował się w politykę?

Uznałem bowiem, że wstępując do Platformy Obywatelskiej i kan-

dydując do sejmu, mogę dokonać czegoś pożytecznego dla społeczeń-

stwa. Wiem, takie deklaracje śmieszą obecnie większość Polaków

– szczególnie po spotkaniu Adama Lipińskiego z Renatą Beger

i innych skandalach z udziałem Samoobrony we mnie samym

budzą się dziś dość mieszane uczucia co do kwestii czystości

w polityce.

Jestem członkiem Platformy od półtora roku, nie dysponuję więc

wielkim doświadczeniem politycznym, niemniej odczuwam pewne

rozczarowanie upartyjnieniem naszego życia politycznego, po-

dobnie jak nadmierną demokratyzacją wewnątrzpartyjną. Mam

świadomość, że głoszę poglądy niepoprawne, że koledzy z Platfor-

my złapią się za głowę, lecz jestem przekonany, że partyjność nie

sprzyja aktywności obywatelskiej. W dzisiejszej sytuacji politycz-

nej nie sposób wyobrazić sobie krajobrazu politycznego, w którym

partie zajmowałyby skromniejsze miejsce. Brakuje nam przede

wszystkim autentycznych przywódców i autorytetów niezwiązanych

z jakąkolwiek partią. Całe życie polityczne kręci się wokół partii

background image

J A N U S Z P A L I K O T

i legitymacji członkowskich. By poświęcić się polityce, trzeba za-

tem wstąpić do tej czy tamtej partii, bo w dzisiejszej Polsce trudno

być politykiem niezależnym i nie mieć zaplecza partyjnego, co

jeszcze przed dziesięciu laty nie było koniecznością. Partie mają

nieskończoną przewagę nad pojedynczym działaczem, a nawet

nad komitetem wyborczym, a to dlatego, że mają pieniądze,

bo są finansowane z budżetu państwa. Ich przewaga wynika

także z funkcjonowania mechanizmów wyborczych – albowiem

jaką szansę w wyborach mają kandydaci niezrzeszeni czy bloki

wyborcze, jeśli brakuje okręgów jednomandatowych, a prawo

wymaga przekroczenia progów procentowych? Jeśli określona

partia otrzymuje z budżetu dwadzieścia czy trzydzieści milionów

złotych, nie łudźmy się, by wolny strzelec czy komitet mógł sku-

tecznie konkurować z politykami należącymi do jakiejś partii.

Zwykły obywatel, choćby najbardziej wykształcony i przepełniony

ideałami służby społecznej, nie pokona partyjniaków, którzy mają

pieniądze na marketing polityczny, za którymi stoją ogromne

sztaby, na wygraną których pracują setki ludzi. Platforma przez

cztery lata od powstania nie przyjmowała pieniędzy z budżetu,

lecz dziś jej działacze plują sobie w brodę, ponieważ zabrakło nam

pieniędzy, by zwyciężyć w ostatnich wyborach parlamentarnych.

Naturalnie, to nie jedyny, choć z pewnością jeden z ważniejszych

powodów, za sprawą którego partia Donalda Tuska odniosła po-

rażkę. Teraz Platforma korzysta z pieniędzy budżetowych, inaczej

nie mielibyśmy szans konkurować z innymi partiami.

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

143

Dlaczego jest Pan rozczarowany demokracją wewnątrzpartyjną?

Gdy wszyscy członkowie partii są sobie równi, to trzeba się doga-

dywać i zawierać kompromisy niezależnie od tego, jakie intencje

kim kierują. Nie mając poparcia kolegów z własnej partii – a cza-

sami także z innej – na próżno marzyć o wejściu do władz partii,

o nominacji na szefa komisji czy na stanowisko ministra; nawet

ideowy czy szlachetny poseł bez poparcia padnie w starciu z innymi

kandydatami, choćby gołym okiem widać było, że dla konkurenta

liczą się jedynie osobiste korzyści lub że powoduje nim żądza wła-

dzy. Jeśli chce się być politykiem skutecznym, trzeba rywalizować

z ludźmi tego pokroju, co znaczy, że prędzej czy później przyjdzie się

do nich upodobnić. Jednak nie ma co jęczeć i rozdzierać szat, taka

jest demokracja. Członkowie Platformy nie są aniołami, niemniej

wolę pracować z nimi niż z innymi politykami.

Dlaczego nie wstąpił Pan do partii, do której należy Henryk Wujec,

o którym wyraża się Pan z największym szacunkiem i podziwem?

Gdy postanowiłem zaangażować się w politykę, Partia Demokra-

tyczna miała w społeczeństwie zaledwie dwuprocentowe poparcie

i żadnych szans na obecność w sejmie. Wstępując do Demokratów,

nie miałbym zatem widoków, by cokolwiek zdziałać w polityce.

Musiałem zatem wybierać pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością

a Platformą, jedynymi formacjami, które mogą dziś rządzić i zmie-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

niać Polskę. Wstąpiłem do Platformy, traktując tę decyzję nieco

jak małżeństwo z rozsądku, ale jednak jej program był mi znacznie

bliższy niż program braci Kaczyńskich.

Twierdzi Pan, że nie sposób uprawiać polityki, nie należąc do jakiej-

kolwiek partii, ale w wyborach do sejmu zajął Pan drugie miejsce

w województwie lubelskim, otrzymując ponad dwadzieścia sześć

tysięcy głosów, czyli tyle, ile mieszkańców liczy Biłgoraj. Może

wystarczy zdobyć sobie uznanie w rodzinnym mieście i w okolicach

i machnąć ręką na partię?

Te dwadzieścia sześć tysięcy nie świadczą o mojej wyjątkowej po-

zycji, raczej o zaufaniu do Platformy, która dawała wielu ludziom

nadzieję na zmiany w Polsce. Ponieważ nie mamy okręgów jedno-

mandatowych, musiałem włączyć się w mechanizmy partyjne.

Platforma wielokrotnie deklarowała, że opowiada się za okręgami

jednomandatowymi, co ludziom niezależnym i cieszącym się przy

tym autorytetem społecznym dawałoby możliwość zajmowania się

polityką, ale dziś Platforma już tak stanowczo nie zabiega o ich

utworzenie, wiedząc, że zmieniłoby to reguły gry politycznej, co

całej klasie politycznej nie byłoby na rękę. Obawiam się zatem, że

w najbliższej przyszłości nic nie zagrozi partiom już istniejącym. Na

szczęście Donald Tusk deklaruje wciąż swoje poparcie dla tej idei.

Dlaczego z uporem powracam do okręgów jednomandatowych? Naj-

większą ich zaletę widzę w tym, że gdyby w parlamencie zasiadało

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

145

co najmniej dwustu niezależnych posłów – to reprezentowaliby oni

interesy swojego regionu i wyborców, nie zaś partykularne interesy

partyjne. Można by ich tylko merytorycznie przekonać do tego, że

premierem miałby zostać, dajmy na to, Jarosław Kaczyński albo

Waldemar Pawlak.

Oczywiście, z okręgami jednomandatowymi związana jest kwestia,

jak wyważyć środki finansowe, jakie limity narzucić kandydatom,

by wszystkim dać równe możliwości i nie dopuścić, aby o wygranej

decydowały wyłącznie pieniądze. Zresztą, czy pieniądze zawsze są

ważniejsze od szacunku, jakim cieszy się kandydat w swoim okrę-

gu? W wyborach samorządowych lubelska Platforma wystawiła

kandydaturę pewnego działacza z Krasnegostawu, który od lat

z niebywałym poświęceniem pracuje na rzecz niepełnosprawnych.

Cieszy się on wielkim autorytetem w rodzinnym mieście, zatem

nie potrzebuje pieniędzy na kampanię – jego legitymacją jest to,

co przez całe lata robi dla innych. W skali kraju podobnych ludzi

są tysiące. Dlaczego zatem nie kandydują do sejmu? Bo brzydzi ich

uwikłanie się w mechanizmy partyjne. Nie brzydzą się nimi nato-

miast ludzie, którzy znakomicie czują się w mętnej wodzie.

Gdy z takim mozołem sklecono koalicję rządową, widać, ile zna-

czy poparcie choćby małej grupki politycznej. W chwili kryzysu

politycznego zabiegano by też o wsparcie posłów niezależnych,

gdyby takowi w sejmie się znaleźli – ci zaś, wierzę, udzielaliby

wsparcia temu czy innemu gabinetowi w zamian za spełnienie

background image

J A N U S Z P A L I K O T

pewnych warunków merytorycznych, nie zaś wyłącznie za stołki

w administracji rządowej.

Mówią Panowie, że polityka jest brudna, ja również czuję coraz

większy niesmak do naszego życia politycznego, ale nie należę

do tych, którzy nieustannie narzekają na cały świat, wolę świat

zmieniać. To zadanie o wiele trudniejsze, kiedy jest się w opozycji.

Opozycja – czy tego chce, czy nie chce – musi krytykować partię czy

koalicję rządzącą, bo taki jest polityczny sens jej istnienia, zatem

Platforma skazana jest na negację poczynań PiS-u, co nie znaczy, że

przed rokiem byłem zwolennikiem koalicji z braćmi Kaczyńskimi,

wręcz przeciwnie – byłem jej przeciwnikiem.

Przez kilkanaście lat żyłem w innym świecie, nigdy nie byłem

zmuszany do czystej negacji, bo biznes nie opiera się na dzia-

łaniach negatywnych: walcząc z konkurencją, przedsiębiorca

musi działać, tworzyć, produkować i sprzedawać. W polityce zaś

wystarcza nie pozwolić działać przeciwnikowi. Na tym polega gra

polityczna i trzeba zaakceptować jej reguły, inaczej się polegnie

– tak jak poległa inteligencja skupiona w Unii Wolności, która nie

zamierzała przedłożyć skuteczności politycznej ponad wyznawane

zasady. Walcząc z rządem Jarosława Kaczyńskiego, w którym wice-

premierem jest Andrzej Lepper, opozycja musi być skuteczniejsza

bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Tu nawet nie wypada udawać,

że chodzi o coś innego niż walka o władzę – trzeba być skutecznym,

bo pod rządami premiera Kaczyńskiego państwo przeżywa kryzys.

Nigdy jednak nie zaakceptowałbym takiego pragmatyzmu, jakiego

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

147

dopuścił się poseł Adam Lipiński, kusząc posłankę Renatę Beger.

Zrozumienie tego, jak człowiek z tak nieskazitelną biografią mógł

się dopuścić korupcji politycznej, i to wobec osoby oskarżanej o fał-

szowanie podpisów wyborców, tkwi właśnie w istocie mechanizmu

partyjnego. Przypadek Lipińskiego świadczy, że panujące w Polsce

obyczaje deprawują nawet nietuzinkowe charaktery. Gdyby Do-

nald Tusk posłał mnie z podobną misją do członka Samoobrony,

odmówiłbym wykonania tej misji, nawet jeśli miałbym zostać wy-

rzucony z Platformy. Nie jestem bowiem skazany na członkostwo

w Platformie. Nie zamierzam więc rezygnować z niezależności

i przekraczać dopuszczalnych granic.

Teraz rozumiemy, dlaczego uważany jest Pan za enfant terrible

Platformy Obywatelskiej.

Nie zaprzeczam, niezależność nie przysparza mi uznania wszyst-

kich kolegów z Platformy. Pewnie i w innych partiach znalazłoby

się wielu ludzi niezależnych, którzy zawsze stanowią zagrożenie

dla liderów. Niezależni nie są rozpieszczani w żadnej partii, ich

przywódcy zawsze starają się otaczać ludźmi słabszymi i uzależ-

nionymi od siebie, dla których polityka jest sposobem zarabiania

na życie. Ja zaś nie utrzymuję się z pensji poselskiej. Życiem

partyjnym w Polsce rządzi mechanizm, który ułatwia kariery po-

lityczne osobom niezamożnym, a więc uległym wobec partyjnych

pryncypałów. A tacy nigdy nie będą uznani za enfants terribles.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Jestem niezależny, nawet jako członek tej, a nie innej partii, to

jedno z dobrodziejstw, jakie przynosi pieniądz. Nikt nie może mnie

skorumpować politycznie.

Przyznał Pan, że składał kiedyś niekorzystne dla siebie zeznania

podatkowe, by urzędnicy skarbowi przestali nękać Pańską firmę.

Do jakiego kompromisu gotów byłby Pan w polityce?

W polityce mogę się zgodzić na wiele ustępstw, ale to i tak nie

wystarczy – tak mi się zdaje – abym się w niej w pełni odnalazł.

Być może nie nadaję się do żadnej partii, bo nie mogę przekroczyć

pewnej granicy kompromisu. Nie zamierzam jednak łatwo rezyg-

nować z aktywności politycznej, ponieważ uważam, że ludzie,

którym się powiodło, nie mogą odwracać się ze wzgardą od czynnej

polityki. Zaanagażowanie traktuję jako swoją powinność. Muszę

się przekonać, czy w tej sferze przysłużę się społeczeństwu.

Mam, bez przechwałki, naturalną skłonność do zajmowania się

sprawami społecznymi, do skupiania wokół siebie ludzi, do ich

edukowania, może więc lepiej wykorzystałbym swoje talenty w or-

ganizacji pozarządowej czy w ruchu społecznym. Chcę traktować

swoją obecność w polityce właśnie społecznie i partyjnie, a nie

tylko partyjnie. Wydaje się jednak, że polityka stwarza najlepszą

szansę na wykorzystanie moich skłonności społecznych, choć z dru-

giej strony ogarnia mnie szewska pasja na myśl, że konkurencja

wewnątrzpartyjna jest mocno ograniczona przez różne koterie,

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

149

a na ministrów gospodarki mianowani są ludzie, którzy nigdy nie

zbudowali fabryki i nikomu nie dali pracy. Dlaczego ministrem

gospodarki nie zostaje ktoś, kto dokonał czegoś konkretnego,

kto wyzwoliłby w milionach Polaków energię konieczną do tego,

by wykazali się przedsiębiorczością? W Polsce nie brakuje ludzi

kompetentnych do kierowania gospodarką, cóż z tego – nie mają

zaplecza politycznego. Nie są z koterii.

Czy to znaczy, że gdyby Platforma tworzyła w przyszłości rząd,

byłby Pan gotów pokierować Ministerstwem Gospodarki?

Nie odmówiłbym, gdyby złożono mi taką propozycję, choć szcze-

rze wątpię, czy kiedykolwiek by mi ją złożono. Platformie nie

opłacałoby się mianować mnie ministrem gospodarki, mogłoby

to wzbudzić podejrzenia – nawet we własnych szeregach – że

nadużyję stanowiska dla osobistych interesów, na przykład dla

wspierania branży spirytusowej. Nawet w tak liberalnej partii

nikt nie miałby odwagi powiedzieć, że sprawdziwszy się jako

przedsiębiorca, mogę wykorzystać własne doświadczenia dla do-

bra gospodarki. Nie spodziewam się wielkiej kariery politycznej,

tym bardziej że Platforma jest czuła na oskarżenia, iż jest partią

ludzi bogatych.

W jakich okolicznościach zrezygnowałby Pan z zajmowania się

polityką?

background image

J A N U S Z P A L I K O T

Nie uzależniam swojej obecności w polityce od tego, czy w naj-

bliższej przyszłości sejm zostanie rozwiązany i odbędą się kolejne

wybory parlamentarne. Można pozostać w polityce, zajmując na

przykład stanowisko szefa regionu. A co do najbliższej przyszłości:

wierzę, że Platforma wygra w listopadowych wyborach samorzą-

dowych, zdobędziemy stanowisko prezydenta Lublina i wspólnymi

siłami zmienimy w mieście to i owo na lepsze, tak jak w swoim

czasie udało się zmienić Biłgoraj. Może pomoc, jaką gotów jestem

okazać prezydentowi i samorządowi lubelskiemu, okaże się spo-

łecznie ważniejsza niż moje zasiadanie w parlamencie?

Co do odejścia z polityki: musiałbym przeżyć ogromne rozczaro-

wanie, bym się zdecydował na taki desperacki krok. Wydaje się,

że afera z Renatą Beger to nie ostatni skandal, jakiego możemy

się spodziewać w sejmie. Gdyby skandal przybrał wymiary niewy-

obrażalnej wprost katastrofy, nie wykluczam, że powiedziałbym

wówczas: do widzenia, odchodzę i zajmuję się własnymi sprawami.

Nie wiem doprawdy, jaki miałby to być skandal, aby przelała się

czara goryczy. Przychodzi mi na myśl tylko jeden przykład: gdyby

Platforma porozumiała się z Andrzejem Lepperem i wspólnymi

siłami nie tylko obaliła rząd Jarosława Kaczyńskiego, ale i rządziła

z Samoobroną. Ufam, że to scenariusz niemożliwy do spełnienia.

Chociaż kto wie, czy w Platformie nie znaleźliby się politycy, którzy

chętnie poświęciliby swoją cnotę dla Leppera, by obalić gabinet

Kaczyńskiego, ale flirt z przewodniczącym oznaczałby koniec naszej

formacji; mniej obciążający byłby alians z

SLD

.

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

151

Trudno się oprzeć wrażeniu, że programy polityczne i wola reform

mniej dziś znaczą niż gry socjotechniczne. Politycy, bojąc się

utracić popularność, wolą nie robić nic, niż narażać się niepo-

pularnymi, choć koniecznymi dla państwa i społeczeństwa decy-

zjami. Z podziwem wspominam solidarnościowy rząd Tadeusza

Mazowieckiego, w którym zasiadali Leszek Balcerowicz i Krzysz-

tof Kozłowski, po prostu im zazdroszczę, bo walczyli o sprawy

najważniejsze. Rząd Mazowieckiego czy Jerzego Buzka miał od-

wagę podejmować trudne decyzje, niezależnie od politycznej ceny,

jaką przychodziło im za to zapłacić, lecz rządy solidarnościowe

miały społeczną legitymację i ogromne poważanie. Mazowiecki

i Buzek byli prawdziwymi mężami stanu. Gabinet Buzka i Bal-

cerowicza był piętnowany i krytykowany, ja zaś uważam, że był

to najlepszy rząd w historii III RP, bo nie lękał się zreformować

systemu emerytalnego, służby zdrowia czy edukacji. Żaden inny

nie zdobył się w kwestiach społecznych na równie śmiałe decyzje.

Premier Buzek nie bał się podejmować decyzji niepopularnych

w oczach sporej części społeczeństwa, cierpliwie tłumacząc ich

sens i konieczność, przede wszystkim zaś gotów był zapłacić

polityczną cenę za przeprowadzenie czterech najważniejszych

reform, a w pewnym stopniu także reformy górnictwa. Gdyby

prezydent Kwaśniewski nie zablokował tego rządu, wprowadzono

by rewolucyjną zmianę w systemie podatkowym, bo wicepremier

Balcerowicz przygotowywał podatek liniowy. Dziś zaś brakuje

autentycznych mężów stanu, gotowych narazić swoją popularność

background image

J A N U S Z P A L I K O T

w imię wyższych racji, wyczerpał się przy tym kapitał zaufania

i szacunku dla rządzących.

Państwo przeżywa tak głęboki kryzys, że rodzą się obawy, czy jego

psucie nie zaszkodzi naszym podstawowym interesom…

Wierzę, że członkostwo w Unii Europejskiej, w

NATO

oraz w mię-

dzynarodowym systemie finansowym jest swego rodzaju kotwicą,

która powstrzyma nas przed irracjonalnym i niebezpiecznym

dryfowaniem w niewiadome. Nawet Prawo i Sprawiedliwość

oraz Samoobrona – niezależnie od tego, jakie brednie wygadują

– nie podejmą decyzji, które zagroziłyby budżetowi państwa, bo

skutki tego odczułaby na własnej skórze każda przeciętna rodzina

– a to zmiotłoby odpowiedzialnych za to polityków z powierzchni

ziemi. Jestem pewien, że nawet koalicja PiS z Samoobroną i Ligą

Polskich Rodzin nie przekroczy pewnych granic. Proszę zwrócić

uwagę, kogo Jarosław Kaczyński mianował na ministra finansów

– człowieka, który wprawdzie krytykuje Leszka Balcerowicza

jako szefa

NBP

, niemniej jest wiarygodny dla międzynarodowych

instytucji finansowych. Ministrem musiał zostać człowiek przy

zdrowych zmysłach, inaczej załamałby się budżet, wzrosłyby koszty

obsługi długu zagranicznego, zabrakłoby na pensje, renty i eme-

rytury – a co znaczy budżet, potrafi zrozumieć nawet Lepper. Nie

obawiam się więc, by rząd Jarosława Kaczyńskiego doprowadził

nas do zapaści finansowej. Bogu dzięki, jesteśmy zakotwiczeni

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

153

w strukturach politycznych i ekonomicznych, co pozwala w miarę

spokojnie spoglądać w przyszłość. Ale też rodzi się pytanie: czy

wykorzystamy dziejową szansę, na przykład tak, jak wstępując

do Unii, wykorzystała ją Irlandia? W roku 1990

PKB

w Irlandii

wynosił trzynaście tysięcy euro na głowę mieszkańca, podczas

gdy w Wielkiej Brytanii – siedemnaście tysięcy, w Niemczech zaś

– dwadzieścia trzy tysiące. Po piętnastu latach produkt krajowy

brutto wzrósł w Niemczech do dwudziestu pięciu tysięcy euro,

w Wielkiej Brytanii do dwudziestu siedmiu tysięcy, a w Irlandii do

trzydziestu sześciu tysięcy! Teraz proszę sobie wyobrazić podobny

cud gospodarczy w Polsce – to gra warta świeczki – ale proszę

sobie też wyobrazić, że roztrwonimy swoje szanse i pozostaniemy

najbiedniejszym krajem w Unii. Tak może się stać, jeśli nie zmieni

się klasa polityczna.

Z niepokojem obserwuję również ataki na instytucje takie jak

Trybunał Konstytucyjny czy

NBP

, dzięki którym uwierzyliśmy

w praworządność i nabraliśmy zaufania do złotówki. Podobnie

bezmyślnie niszczony jest system edukacji, dzięki któremu mło-

dzi ludzie zyskują szansę, by móc konkurować z rówieśnikami

z Europy Zachodniej. Ci, co niszczą Trybunał,

NBP

czy system

edukacji – nie zawaham się tego powiedzieć – działają na korzyść

wrogów państwa polskiego. W takich wypadkach zgadzam się, że

państwo jest zagrożone. Jak więc odpowiedzieć na pytanie, czy

można cokolwiek zmienić w Polsce? Nie tylko można, ale i trzeba

– przede wszystkim za wszelką cenę odsuwając od władzy ludzi

background image

J A N U S Z P A L I K O T

szkodzących państwu. Zaangażowanie politycznie staje się zatem

koniecznością. Polityka jest brudna, lecz gdybym nie wykorzystał

szansy, jaką ona stwarza, uznałbym to za osobistą katastrofę.

Skończmy rozmowę o polityce. Zastanówmy się, co się dzisiaj dzieje

ze społeczeństwem.

Społeczeństwo jest ogromnie zmęczone tempem zmian, jakie do-

konały się w ciągu kilkunastu lat. Czasami wydaje się, że warto

by nieco zwolnić tempo, aby pozwolić ludziom nieco odetchnąć, by

uniknąć głębszego kryzysu i przebudzenia demonów, które i tak się

odzywają dzięki niektórym politykom. Staliśmy się innym społe-

czeństwem, ale ciągle musimy modernizować naszą mentalność, to

największe zadanie na najbliższe lata. Tymczasem zbyt mało dysku-

tujemy o owej modernizacji, brakuje nam także programów, które

pomogłyby zmienić mentalność Polaków. Musimy skłaniać ludzi,

by się otwierali na drugiego człowieka, zakładali stowarzyszenia

i wykazywali większą pasję społeczną. Powinniśmy dyskutować,

jak obudzić energię obywatelską. Drwimy sobie z amerykańskiego

systemu edukacji, za sprawą którego przeciętny młody Amerykanin

nie ma pojęcia, gdzie na przykład leży Warszawa; ale amerykańska

szkoła uczy, jak człowiek powinien radzić sobie w różnych okoliczno-

ściach życiowych: w obliczu nagłego kryzysu, bankructwa przedsię-

biorstwa, konieczności zmiany roli, w której do tej pory występował.

Ten model edukacji przygotowuje do pełnienia rozmaitych funkcji

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

155

społecznych. A czy nasz system kształci ludzi mężnych i społecznie

aktywnych? Aby się nauczyć na przykład tolerancji, raz trzeba być

adwokatem, raz prokuratorem, kiedy indziej zaś sędzią. Raz trze-

ba być przywódcą, raz członkiem zespołu. W zajęciach szkolnych

powinny się zatem pojawiać elementy takich ćwiczeń społecznych.

Istnieją szkoły prywatne, w których prowadzi się podobne zajęcia,

w takiej szkole uczyli się moi synowie. Powinienem postawić pom-

nik pani dyrektor lubelskiego gimnazjum im. Klonowica, która

odważnie wprowadziła elementy nowoczesnego kształcenia obywa-

telskiego. W innych placówkach oświatowych zazwyczaj brakuje

podobnych zajęć, szkoły te natomiast przygotowują uczniów do wy-

ścigu szczurów i wymagają ogromnej ilości niepraktycznej wiedzy

encyklopedycznej – a z tego, że ktoś jest chodzącą encyklopedią,

nie wynika, że mu się w życiu powiedzie, encyklopedyczna wiedza

może się okazać mało przydatna dla społeczeństwa.

Z rozmów z Panem wyłania się dość pesymistyczny obraz: jesteśmy

społeczeństwem obolałym psychicznie, spragnionym autorytetów.

Ledwo odzyskaliśmy wolność, a już zapomnieliśmy o idei soli-

daryzmu, która w istocie była ewangelicznym przekazem „ jeden

drugiego brzemiona noście”. Jak wskrzesić ducha solidaryzmu?

Zastanówmy się, do czego hasło solidaryzmu sprowadza się w polityce.

Myślę, że do praktyki państwa socjalnego, co wcale nie oznacza

autentycznie solidarnego. Zadaniem państwa socjalnego jest wyrę-

background image

J A N U S Z P A L I K O T

czanie obywatela w udzielaniu pomocy drugiemu człowiekowi, toteż

hasło państwa socjalnego w istocie zabija społeczny solidaryzm.

Podam prosty przykład. Solidaryzm w Stanach Zjednoczonych prze-

jawia się choćby w tym, że sześćdziesięciolatkowie przygotowują

kanapki dla osiemdziesięciolatków, którzy sami nie mogą sobie ich

przygotować. Kiedyś ktoś z kolei pomoże obecnym sześćdziesięcio-

latkom. Emeryci zajmują się więc emerytami i nie potrzebują do

tego zachęty ze strony państwa. Z jaką postawą mamy zaś do czy-

nienia w Polsce? Panuje tu powszechne przekonanie, że pomocą dla

ludzi starszych – by się trzymać tego przykładu – powinna się zająć

gmina, odpowiednia instytucja lub ministerstwo. Jednym słowem:

urzędnicy mają obowiązek pomagać ludziom starszym; a przecież

wielu Polaków przeszło na rentę czy wcześniejszą emeryturę

i mogliby poświęcić swój wolny czas, pomagając innym emerytom,

co byłoby pięknym świadectwem autentycznego solidaryzmu. Tak

właśnie powinniśmy pojmować ideę solidarności.

Żadna ustawa nie zagwarantuje autentycznej solidarności społecz-

nej. Czy mamy powołać urząd do spraw przygotowywania kana-

pek dla emerytów? Obowiązkiem ludzi sprawujących władzę jest

uruchomić mechanizmy społeczne, dzięki którym w społeczeństwie

będzie „ jeden drugiego ciężary nosić”. Zgadzam się, nie ma pięk-

niejszej idei społecznej niż solidaryzm, ale nie można pojmować jej

jako programu instytucji publicznych. Instytucje mają obowiązek

troszczyć się o obywateli w sposób systemowy i socjalny. Mechani-

zmy społeczne, o których wspomniałem, powinny wyzwolić energię

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

157

podobną do tej, która wyzwoliła się w roku 1981. Gdy internowano

moich znajomych, nie miałem wątpliwości, że powinienem pójść

do ich bliskich i spytać, czego potrzebują, potem zaś zbierać dla

nich pieniądze itd., itd. To było oczywiste.

Takiego zachowania wymagała wówczas zwyczajna przyzwoitość,

ale w normalnych czasach i w normalnym państwie płacimy po datki.

Czy nie mamy prawa wymagać, by państwo zajęło się najbardziej

potrzebującymi?

Moim zdaniem, nie mamy. Państwo ma obowiązek zajmować się

sprawami, którymi nikt poza nim zajmować się nie może, a więc:

tworzyć infrastrukturę, budować drogi, połączenia – wszystko to

musi być jak najtańsze i dostępne dla każdego obywatela. Państwo

musi być też tanie i skromne, powinno zatem obniżać wszystkie

taryfy: koszty zawierania aktu notarialnego, opłaty rejestracyjne

przy zakładaniu przedsiębiorstwa, by obywatel mógł funkcjonować

społecznie za niewielkie pieniądze. Dzisiaj zaś często bywa tak, że

studenta nie stać na własną firmę – musi założyć konto, posiadać

NIP

, regon,

PIN

, wszystko to kosztuje od pięćdziesięciu do stu zło-

tych, a więc na wstępie trzeba wydać tysiąc złotych. Ten absurd

eliminuje z rynku wszystkich, którzy stawiają pierwsze kroki.

Państwo musi również pomagać chorym, bo ci sami sobie pomóc

nie mogą. Na ten cel przeznaczane są pieniądze z naszych składek

zdrowotnych i innych funduszy. Natomiast biednym nie możemy

background image

J A N U S Z P A L I K O T

pomagać, dając im pieniądze, bo co się na przykład stanie, gdy

podniesie się zasiłki dla matek samotnie wychowujących dzieci

z trzystu do ośmiuset złotych? Samotne matki zarejestrują się

jako bezrobotne, bo to się będzie im opłacać, ale ich rodziny staną

się patologiczne i znajdą się na marginesie społecznym. Obecnie

kobiety samotnie wychowujące dzieci wciąż są zmuszone przez

okoliczności do szukania zarobku i do walki o przeżycie, nie myślą

więc: nie muszę nic robić, bo minimum i tak dostanę. Powinniśmy

uczyć bezrobotnych, jak mają szukać pracy, kierować ich na różne

kursy – taka jest właśnie rola państwa. Nie jest nią natomiast

dawanie pieniędzy za nic, bo to człowieka zabija. Jeśli chcemy

pomóc biednym, to jedynie tak jak wspomnianemu Polakowi po-

mógł rząd australijski: nie możesz znaleźć pracy, pomożemy ci ją

znaleźć. Wówczas pieniądze powinny płynąć do urzędów pracy nie

z automatycznego rozdzielnika: urząd otrzymuje tyle pieniędzy,

ile ma etatów, ale w myśl zasady: oduczyłeś skutecznie bezrobocia

tylu a tylu ludzi, więc otrzymasz tyle a tyle. Dlaczego poza tym wy-

łącznie agencja państwowa ma prawo pośredniczyć w znajdywaniu

pracy? Dlaczego w tej dziedzinie nie panuje konkurencja? Jeżeli ja,

Janusz Palikot, chcę założyć urząd pracy i podpisać z rządem umo-

wę, że będę zwalczał bezrobocie, przedstawię odpowiedni program

i poproszę, bym był tak samo traktowany jak agencja państwowa,

bo działam taniej, sprawniej i skuteczniej, jak każda prywatna

firma, to dlaczego nie wolno mi się tym zająć? Idąc dalej: dlaczego

sanepid ma być instytucją państwową? Jeżeli państwo akceptuje

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

prywatnych weterynarzy, którzy dopuszczają mięso do spożycia,

dlaczego urząd sanitarny może być tylko państwowy? Powiada się,

że inaczej doszłoby do korupcji, ale czy weterynarza nie można

skorumpować? Jeżeli notariusz jest prywatny, dlaczego niektóre

oddziały sądów nie mogą być prywatne? Sądy rejestrowe, sądy

zastawcze, sądy różnego rodzaju powinny być prywatne, wówczas

rywalizowałyby ze sobą i miały znacznie mniejsze opłaty.

Łatwo głosić piękne hasła solidaryzmu, trudniej natomiast je

realizować, bo czy na przykład zawsze pomagamy każdemu, kto

zasłabnie na ulicy? Będąc niedawno w Londynie, zobaczyłem ko-

bietę leżącą pod płotem. Nie zatrzymałem się, podobnie jak tysiące

ludzi, którzy koło niej przechodzili. A powinienem się zatrzymać

i interweniować. Czy Panowie zawsze pochylacie się nad pijanym,

który leży na ławce w parku? Wątpię. Żyjemy w społeczeństwie,

w którym zanikają pierwotne odruchy, bo w dzisiejszych czasach

pomoc została zinstytucjonalizowana, wydaje się nam zatem, że

ktoś się zajmie człowiekiem leżącym na ulicy, bo czy nie płacimy

na to podatków, czy urzędnicy nie otrzymują pensji? Ta obojęt-

ność kojarzy mi się z Malte Rilkego. Rilke powiada, że w naszych

czasach śmierć uległa metamorfozie w chorobę: dzisiaj już się nie

umiera, dzisiaj jest się chorym. Umarł – powiadamy – bo chorował

na raka. Chorego zabiera się z domu do szpitala, gdzie umiera

z dala od rodziny. Szpitalny system umierania jest niebywale

sprawny, bliscy konającego nie muszą nawet w nim uczestniczyć.

Przegnaliśmy śmierć z domu, nie chcemy towarzyszyć umierają-

159

background image

J A N U S Z P A L I K O T

cemu w wędrówce na drugą stronę; współczesna kultura ubóstwia

bowiem młodość i panicznie lęka się śmierci, nie potrafi żyć w jej

cieniu. Być może to konsekwencja paraliżu wywołanego pamięcią

o obozach koncentracyjnych i o masowej zagładzie. Boimy się,

aby i nas nie spotkał podobny los, wciąż czujemy zapach spalonej

skóry ludzkiej. Lękamy się więc choroby, niesprawności, czujemy

strach przed chorym, a więc wygodniej nam zinstytucjonalizować

śmierć, niż stanąć obok konającego bliźniego.

Dlaczego o tym mówię? Otóż wydaje mi się, że to najbardziej

destrukcyjny przypadek solidaryzmu, o który Panowie zapytali.

Jesteśmy przekonani, że płacąc podatki, nie musimy się martwić

czyjąś śmiercią. Będziemy się natomiast zajmować wyłącznie tym,

co jest dla nas ciekawe – tenisem, spacerem, meczem w telewizji.

Po całym dniu harówki nie chcemy przejmować się cudzymi dra-

matami. A gdybym tak wrócił do domu i zastanowił się, czy nie

mogę zrobić czegoś dla sąsiada z klatki? Mógłbym chociaż z nim

porozmawiać. Wolę mecz. A tak w ogóle to przecież nie jestem

taki zły, prawda?

A Pan rozmawia z sąsiadami?

Nie rozmawiam. Ale rozmawiając z Panami, postanowiłem, że pójdę,

by zobaczyć, jak żyją i czy nie potrzebują pomocy.

Dlaczego wcześniej nie wpadł Pan na ten pomysł?

background image

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

161

Bo zakładałem takie instytucje jak Biłgorajska Agencja Rozwoju

Regionalnego, która miała przekonać ludzi do sensu pracy dla siebie

i dla rodzinnego miasta. Ostatnio zaś założyłem w Lublinie Akade-

mię Obywatelską Palikota, dzięki czemu już kilkaset osób zostało

przeszkolonych przez wykładowców filozofii i różnych trenerów

w zakresie komunikacji społecznej i marketingu. Młodzi ludzie uczą

się w mojej Akademii bezpłatnie. Nie żałuję Akademii ani czasu, ani

pieniędzy. – Zakładałem instytucje, więc nie zag lądałem do sąsia-

dów. Jako poseł jeżdżę dużo po Lubelszczyźnie i spotykając młodych

ludzi, widzę ich zagubienie, bezradność i nieumiejętność zajęcia

się własnymi sprawami. Wyciągnąłem z tego wniosek, do jakiego

jestem zdolny jako przedsiębiorca i do jakiego skłania mnie moja

natura oraz cała droga życiowa. Mam nadzieję, że dzięki Akademii

nauczę ludzi czegoś, co im się w życiu przyda. Jeśli zdołam choćby

przez pięć lat utrzymywać Akademię, przeszkolę parę tysięcy ludzi.

Wierzę, że coś to zmieni w Lublinie. Być może zamiast szkolić ludzi,

lepiej wpaść do sąsiada. Może i tak, ale każdy powinien robić to,

do czego został stworzony – mnie los dał środki finansowe i talent

w zarządzaniu, więc pomagam w sposób zorganizowany i szeroki.

Jednak ci, którzy nie mają pieniędzy, by finansować wykłady, mogą

zrobić coś prostszego: spytać sąsiada, jak mu się żyje. Nauczyłem

się innej formy pomocy, ale z ciekawości odwiedzę sąsiada. Zobaczę,

jak to jest: zapukać do obcego, który nie pochodzi z mojego środowi-

ska, nie czytał tych samych książek, nie ma podobnych poglądów

politycznych. Zapytam, co mógłbym dla niego zrobić.

background image

P O W T Ó R K A

Mamy ochotę – nieco w duchu postmodernistycznym – zakwestiono-

wać wiele z tego, o czym mówiliśmy. O sukcesie życiowym decyduje

tylko po części odwaga i konsekwencja, w o wiele większej mierze

– przypadek. Tylko nielicznym są dane warunki i predyspozycje,

którymi dysponował Janusz Palikot, opuszczając Biłgoraj. Czy

potrafiłby Pan dzisiaj przekonać młodego człowieka ze wsi pope-

geerowskiej, z rodziny ogarniętej marazmem i alkoholizmem, że

życie stoi przed nim otworem?

Powiedziałbym tak: oczywiście, nie mamy wpływu na to, co nam

się w życiu przytrafi. Mamy jednak wpływ na to, czy wykorzystamy

włas ne życie. Nasza natura ujawnia się w tym, jak znosimy los. Jed-

nych los zsyła na Syberię, innych wynosi na szczyty. Każdy inaczej

realizuje swoje talenty i własną naturę, ale liczy się tylko to, co po

nas pozostanie. Wierzę, że dzięki uczciwemu i intensywnemu życiu,

dzięki konsekwentnemu poszukiwaniu – czasem po omacku, metodą

prób i błędów – można dojść do wewnętrznego skupienia, które pro-

mieniuje na zewnątrz energią duchową. Pamiętamy ludzi, którzy od

nas odeszli, ale wciąż promieniują ich myśli i czyny. Ich spełnione

dusze żyją wciąż pośród nas. Wiemy o tym dzięki harmonii obecnej

w ich dziełach. Powiecie, Panowie, że to nic innego jak powtórka

z pierwszych filozofów greckich. I macie rację.

background image

P I Ê Æ M I E S I Ê C Y P Ó Ź N I E J

Te rozmowy odbyły się we wrześniu, na parę dni przed ślubem

z Moniką. Wciąż jesteśmy w aurze naszej miłości. To wyjątkowe.

Dni są pełne i dojrzałe. W polityce bez zmian, choć PO wygrała

wybory samorządowe i co najbardziej niezwykłe – w Lublinie jest

prezydent z Platformy, a w sejmiku koalicja z PiS-em. Wygląda

na to, że dobra.

Rozwija się Akademia. Założyłem także Towarzystwo Inwestycyjne

swojego imienia.

Po przeczytaniu książki zapraszam na stronę internetową:

www.palikot.pl.

Ciąg dalszy nastąpi; wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują,

że będą zmiany.

background image

J A N U S Z P A L I K O T

O S O B I E S A M Y M

Urodziłem się 26 października 1964 roku w Biłgoraju. Moi ro-

dzice, Czesława z domu Czyż i Marian Jakub Palikot, zawarli

związek małżeński w Biłgoraju 30 września 1963. Ochrzczony

zostałem w roku 1972. 15 grudnia 1965 przyszedł na świat mój

brat Bogdan.

Nauczyłem się pisać przed pójściem do szkoły, co zawdzięczam

mojej mamie i jednej z nianiek. Byłem jednak leworęczny i jak

to dzisiaj widzę, miałem dysleksję i dysgrafię. To stało się przy-

czyną licznych kłopotów w szkole i mojej późniejszej z nią wojny.

Pierwsza nauczycielka języka polskiego w Szkole Podstawowej

nr 1 w Biłgoraju biła mnie piórnikiem po dłoni za pisanie lewą

ręką. Nauczycielka polskiego w Liceum im.

ONZ

w Biłgoraju czę-

sto wyrzucała mój zeszyt za okno, za pretekst biorąc niewyraźny

charakter pisma, a w rzeczywistości z powodu moich wyraźnych

poglądów na polską literaturę. Do tej pory strzelam jedynie z lewej

ręki i tylko nią mogę naszkicować prawy profil. Piszę głównie pra-

wą ręką, ale bez kłopotu mogę używać także lewej, czasami nawet

zdarza mi się tygodniami używać tylko jej. Nie zapamiętuję formal-

nej strony tekstu i często zmieniam kolejność wyrazów, a nawet

przekształcam pojedyncze słowa. Mam skłonność do przekręcania

nazwisk i do nowotworów językowych. Nigdy też nie pojmowałem

osobliwości skojarzeń, jakie rodzą się w moim języku.

background image

O S O B I E S A M Y M

Liceum w Biłgoraju nie skończyłem. Zostałem usunięty ze szkoły

w lutym 1982 roku, w trakcie stanu wojennego. Oficjalnie ze wzglę-

du na zły wpływ na kolegów, a faktycznie z powodów politycznych.

W tym też czasie byłem na krótko zatrzymany w więzieniu w Zamo-

ściu. Naukę w szkole średniej ukończyłem w Warszawie w Liceum

im. Ruya Barbosy przy rondzie Starzyńskiego. Miałem głównie

dobre i bardzo dobre oceny. Nauczyłem się wówczas języka nie-

mieckiego, wiele czytałem i często chodziłem do teatru.

Jako że miałem tak zwany wilczy bilet, nie starałem się o przyjęcie

na uczelnie państwowe. Wybrałem Katolicki Uniwersytet Lubelski.

Ponieważ nie wykładano tam matematyki, którą zamierzałem stu-

diować, zdecydowałem się na filozofię. Po dwóch latach nauki moi

najbliżsi koledzy wyjechali studiować do Niemiec. Ja nie dostałem

paszportu. Przeniosłem się więc na Uniwersytet Warszawski i tam

ukończyłem studia przed terminem w roku 1987. Pracę magister-

ską pisałem z Krytyki czystego rozumu Kanta, jej promotorem

był profesor Marek Siemek. W czasie studiów założyłem swoją

pierwszą firmę –

AKT

. Moim wspólnikiem był wówczas Krzysztof

Klein, student historii na

KUL

-u. Pracowaliśmy głównie w trakcie

wakacji, porządkując archiwa i handlując paletami.

Po studiach zacząłem pracę w Instytucie Filozofii i Socjologii

PAN

,

w Zakładzie Estetyki. Pisałem pracę doktorską z Husserla, ale jej

nie skończyłem. W roku 1988 ożeniłem się z Marią Nowińską. Rok

później urodził się mój pierwszy syn, Emil, a w roku 1991 drugi

– Aleksander. W latach 1988–1996 mieszkałem w Biłgoraju, naj-

165

background image

J A N U S Z P A L I K O T

pierw z teściami, a od roku 1991 we własnym domu. Prowadziłem

wówczas firmę Kram, produkującą wina, która w roku 1995 została

przekształcona w Ambrę. Ambra jest dziś notowana na giełdzie

w Warszawie i kontrolowana przez niemiecki koncern

SSW

. Firmę tę

zbudowałem z dziesięcioma wspólnikami zupełnie od podstaw. Byli

to między innymi Tadeusz i Andrzej Kuźmińscy, Edward i Stani-

sław Warząchowscy, Krzysztof Klein, Zbigniew Borowy, Aleksander

Łukasz, Michał Zubrzycki i mój brat Bogdan. Wraz z upływem lat

zmieniali się zarówno wspólnicy, jak i należące do nich udziały. Swoje

akcje sprzedawałem partiami, ostatnią w roku 2003.

W roku 1996 przeniosłem się z rodziną do zrujnowanego majątku

w Jabłonnej pod Lublinem. Mieszkałem tam w latach 1996–2002.

Wówczas wszystkie zarobione pieniądze przeznaczałem na remont

parku i willi. W tychże latach wiele działałem w organiza cjach

społecznych i biznesowych. Byłem członkiem Rady Głównej

Business Centre Club, wiceszefem Polskiej Rady Biznesu oraz

wiceprezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych

Lewiatan. Współzakładałem Biłgorajską Agencję Rozwoju Regio-

nalnego, Fundusz Lokalny Ziemi Biłgorajskiej, Kolegium

UMCS

w Biłgoraju oraz wiele innych instytucji.

W roku 2001 założyłem firmę Jabłonna

SA

i kupiłem osiemdziesiąt

procent akcji Polmosu Lublin od skarbu państwa. Wówczas lubelski

Polmos miał zaledwie osiem dziesiątych procenta udziału w rynku

wódek w Polsce, dziś ma dziesięć procent. Firmę te sprzedałem

w roku 2006 po wcześniejszym wprowadzeniu jej na giełdę.

background image

W roku 2002 rozstałem się z Marią Nowińską i zamieszkałem

w Warszawie. Rozwód uzyskałem w roku 2005.

W roku 2002 opublikowałem wspólnie z Krzysztofem Obłojem

książkę Myśli o nowoczesnym biznesie (drugie wydanie – 2005).

W 2004 byłem przewodniczącym Roku Gombrowicza w Polsce.

Rok później wstąpiłem do Platformy Obywatelskiej i zostałem

posłem na sejm. W pierwszym roku poselskiej działalności byłem

też członkiem Prezydium Klubu Parlamentarnego PO.

W roku 2006 ożeniłem się z Moniką Kubat. Mieszkamy w Lublinie

w jednym z najstarszych domów tego miasta. Jestem szczęśliwy.

background image

S P I S T R E Œ C I

K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T ?

5

„W I E K M Ê S K I, W I E K K L Ê S K I”

9

J E S T E M Z B I £ G O R A J A

11

K U L , C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O

3 6

G D Z I E J E S T P A N B Ó G?

4 9

M O J A W I N A , M O J A W I E L K A W I N A

6 3

G Ê B A P R E Z E S A

7 9

P O E T A I W Ó D K A

9 8

S U K C E S M A £ E G O M I A S T A

1 0 8

B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y !

11 4

S K ¥ D T A P O L I T Y K A?

1 4 1

P O W T Ó R K A

1 6 2

P I Ê Æ M I E S I Ê C Y P Ó Ź N I E J

1 6 3

O S O B I E S A M Y M

1 6 4


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Obietnice Donalda Tuska Janusz Palikot kontra Kamil Durczok Katastrofa SU 27 Koza awanturnica i g
Janusz Palikot Pop polityka
Janusz Palikot Poletko Pana P
Kulisy Platformy Janusz Palikot
Janusz Palikot Myśli o nowoczesnym biznesie
Kilkanaście dni temu Janusz Palikot powiedział
Janusz Palikot i jego drużyna
hatala,januszyk grupa 2a prez 1
cwiczenia 2 25.10.2007 praca domowa, cwiczenia - dr januszkiewicz
Koty Burmskie, koty
Orientalny krótkwłosy, Dokumenty Textowe, Koty, Rasy kotów
Egipski mau, Dokumenty Textowe, Koty, Rasy kotów


więcej podobnych podstron