P£ON¥ KOTY W BI£GORAJU
JANUSZ PALIKOT
P£ON¥ KOTY
W BI£GORAJU
s³owo
/
obraz
terytoria
Rozmowê przeprowadzili
Artur Sporniak i Jan Strza³ka
Fotografia Janusza Palikota na okładce: Andrzej Świetlik
Projekt typograficzny: Stanis³aw Salij
Projekt okładki: Janusz Górski, Rafał Szczawiński
Korekta: Piotr Sitkiewicz
Sk³ad: Grzegorz Zazulak
Druk i oprawa: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal,
Inowrocław
© Copyright by wydawnictwo s³owo/obraz terytoria
Gdañsk 2007
wydawnictwo s³owo/obraz terytoria
80-244 Gdañsk, ul. Grunwaldzka 74/3
tel.: (058) 345 47 07, 341 44 13, fax: (058) 520 80 63
e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl
e-mail: handel@terytoria.com.pl
www.terytoria.com.pl
ISBN 978-83-7453-699-8
K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T?
5
K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T ?
Z Januszem Palikotem po raz pierwszy zetknęliśmy się w roku
2004 na Uniwersytecie Jagiellońskim, podczas konferencji nauko-
wej poświęconej twórczości Witolda Gombrowicza. W konferencji
uczestniczyła Rita Gombrowicz, wybitni krytycy z Polski i ze
świata, przyjaciele pisarza z Argentyny i – co nas zaintrygowa-
ło – pewien niespełna czterdziestoletni podówczas biznesmen
z tak zwanej branży alkoholowej, który był jednym z głównych
organizatorów obchodów Roku Gombrowiczowskiego. Palikot
nas, jak się rzekło, zaintrygował, bo wódka i kultura wysoka
rzadko chodzą ze sobą w parze, przynajmniej w Polsce, gdzie na
palcach jednej ręki można policzyć ludzi zamożnych i skorych
do bezinteresownego wspierania kultury; poza tym dobiegły nas
słuchy, że ten biznesmen jest z wykształcenia filozofem i znawcą
myśli Husserla. Wszystko to razem wydało nam się mieszanką
dość intrygującą.
Przyszła nam wtedy do głowy myśl, by poznać Janusza Palikota
i porozmawiać o Gombrowiczu i fenomenologii, ale przede wszyst-
kim o tym, dlaczego zostawił filozofię i rzucił się w wir interesów,
z jakim kapitałem startował, co osiągnął i, co najważniejsze,
jaką cenę przyszło mu zapłacić za sukces. Myśl przyszła nam do
głowy, ale – jak to często w życiu bywa – na myśli się skończyło.
Zajęliśmy się innymi sprawami. Dwa lata później przygotowywa-
K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T ?
liśmy dla ,,Tygodnika Powszechnego” cykl rozmów poświęcony
siedmiu grzechom głównym – w wywiadach z takimi ludźmi jak
na przykład Jerzy Pilch, Janina Ochojska, Anna Dymna czy sio-
stra Małgorzata Chmielewska pragnęliśmy zgłębić naturę takich
arcyludzkich i powszechnych przywar, jak pycha, lenistwo czy
gniew. Nie zamierzaliśmy wieść rozmów jedynie teoretycznych,
oczekując, że nasi rozmówcy przyznają się, że nieobce im są owe
grzechy, i opowiedzą, jak z nimi walczą.
Jednym z grzechów głównych jest chciwość. Grzech ten, podobnie
jak inne, nie przynosi nikomu chwały i jest grzechem wyjątko-
wo intymnym, wstydliwszym od gniewu czy nieumiarkowania
w jedzeniu i piciu. Rzadko ludzie skłonni są się przyznać, nawet
przed sobą, że opętani są chciwością i zachłannością, a pieniądze
i ziemskie dobra stały się ich obsesją czy namiętnością. Toteż
stanęliśmy przed nie lada kłopotem, kogo by tu poprosić, aby
opowiedział nam, czy ma ten grzech na sumieniu. Pytanie to nie
należy wszak do taktownych. Chciwości ulec może nawet ten, kto
niczego nie posiada, co łatwo zrozumieć, ale także ten, komu na
niczym nie zbywa, dla kogo pieniądze nie są problemem. Choć kto
wie: może właśnie są wielkim problemem? I tak przypomnieliśmy
sobie o Januszu Palikocie. Na wywiad zgodził się bez wahania
i bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Rozmawiając z nim, odnieśliśmy
wrażenie, że jest szczery, że próbuje zajrzeć w głąb własnej duszy,
starając się odpowiedzieć na pytanie, które go dręczy od dawna:
co jest w życiu najważniejsze – mieć czy być?
K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T?
7
Rozmawialiśmy głównie o pieniądzach, o związanych z nimi na-
miętnościach, o pokusach, jakie stwarza wielki majątek. Zabrakło
nam jednak sposobności, by porozmawiać o wielu innych sprawach,
z którymi wiąże się nazwisko Janusza Palikota: o biznesie, jego
działalności obywatelskiej i zaangażowaniu politycznym, które
doprowadziło go do sejmu. Z wywiadu o chciwości byliśmy zado-
woleni, wolno nam sądzić, że i Janusz Palikot nie żałował, że po-
święcił nam nieco czasu. Wywiad opublikowaliśmy, ale przypadek
Palikota nie dawał nam spokoju. Nie jesteśmy wprawdzie specami
od ekonomii, teorii zarządzania, idee wolnego rynku nie spędzają
nam snu z powiek, niemniej nie opuszczała nas ciekawość: jak
ten chłopak z prowincjonalnego Biłgoraja wspiął się na szczyty,
czego się musiał wyrzec ze swoich ambicji i marzeń, by znaleźć
się w gronie bajecznie bogatych Polaków? Nie oszukujmy się:
w Polsce pieniądze i sukces budzą podejrzenia, często uzasadnione,
o czym świadczą liczne afery gospodarcze, budzą też zwyczajną
zawiść. Nad Wisłą nie szanuje się nawet tych, którzy swój sukces
zawdzięczają ciężkiej i pełnej wyrzeczeń pracy. Dlaczego nie sza-
nujemy uczciwych przedsiębiorców, takich jak Palikot? – pytała
kiedyś Teresa Bogucka, publicystka „Gazety Wyborczej”. Nie
sposób wszak zakwestionować jego zasług dla rozwoju rodzinnego
Biłgoraja, dla budowy społeczeństwa obywatelskiego, dla wspie-
rania kultury, ale nawet on budzi w niejednym Polaku nieufność.
Dlaczego? Czy winny jest paradygmat kulturowy wykształcony
w czasach sarmackich i romantycznych, paradygmat pogardy dla
pragmatyzmu i mrówczej pracy? Tak pytała Bogucka i my też
chcieliśmy o to Palikota zapytać. Chcieliśmy się też zastanowić,
czy może sami polscy kapitaliści ponoszą winę za malowanie ich
w czarnych barwach. Bo biznes, o czym wszak wie każde dziecko,
jest brudny…
Postawiliśmy więc te i inne pytania – i Janusz Palikot podjął wy-
zwanie. Okazuje się, że majątek nie gwarantuje nikomu unikania
błędów, porażek i rozczarowań. Czy jednak pieniądze dają szczę-
ście? Czynią człowieka lepszym? Jak to jest?
Artur Sporniak i Jan Strzałka
„W I E K M Ê S K I, W I E K K L Ê S K I”
9
„ W I E K M Ê S K I , W I E K K L Ê S K I ”
ARTUR SPORNIAK
i
JAN STRZAŁKA
: Od kilkunastu lat należy Pan
do grona najbogatszych Polaków; w wir interesów rzucił się Pan na
początku transformacji gospodarczej. Dwa lata temu przekroczył
Pan czterdziestkę, w życiu większości mężczyzn to wiek bolesnych
rozczarowań – „wiek męski, wiek klęski”. Czy w wypadku Janusza
Palikota można mówić o klęskach?
JANUSZ PALIKOT
: A dlaczego nie? „Polały się łzy me czyste, rzęsi-
ste”. Czuję od dłuższego czasu, że coś się w moim życiu dzieje – czy
to przełom? – pewne zadawnione kwestie wymagają klarownej
odpowiedzi, wymagają jej również sprawy, które ledwo zaczynają
świtać na horyzoncie.
Czy w moim wypadku można mówić o klęskach? Trzeba – powiem
szczerze. Ja przynajmniej w ostatnich latach myślę o nich dość czę-
sto. Są to rozmaite klęski: osobiste, zawodowe i polityczne, każda
z nich boli, choć każda inaczej. Połowa biedy, gdyby niepowodzenia
ograniczały się do spraw zawodowych, a jedyną porażką byłby upa-
dek „Ozonu”, pisma, którego byłem współwłaścicielem i na którym
straciłem dwadzieścia milionów, a nigdy wcześniej nie zdarzyło
mi się stracić w interesach. Przed czterema laty przydarzyła mi
się jednakowoż klęska znacznie poważniejsza – rozwód i odejście
z domu, w którym pozostawiłem dwóch synów. To odejście spra-
J A N U S Z P A L I K O T
wiło, że w innym świetle zobaczyłem moje pierwsze małżeństwo.
I kiedy słodycz obcowania z synami i życia w ukochanej Jabłonnej
przestała zasłaniać mi oczy, znalazłem źródła tej klęski u samego
początku. Spojrzałem na wszystko od nowa i poczułem, że wiele
muszę zmienić, również w sobie. Tak czy inaczej, te lata po rozwo-
dzie były poniekąd czasem przeżytym na pustyni duchowej.
Pytając o klęskę, trafiliście Panowie w dziesiątkę, bo to dziś naj-
ważniejsze dla mnie pytanie. Choćby dlatego, że za parę dni założę
nową rodzinę. Moja miłość do Moniki, przyszłej żony, w pewnym
sensie wyrasta z owych lat spędzonych na pustyni. Dzięki Monice
znów pragnę zanurzyć się w prawdziwym życiu, odsunąć od siebie
to, co przed jej poznaniem wydawało mi się nieuniknione, oprzeć
życie na autentycznym i głębokim uczuciu. To jedyny sposób, by
ustrzec się kolejnych katastrof.
Na pozór mam, lub mogę mieć, wszystko, o czym człowiek zama-
rzy: jestem zamożny, stać mnie na spełnienie wielu zachcianek,
nie krępują mnie żadne ograniczenia, nie jestem zmuszony grać
niewygodnych ról społecznych, a jednak poczułem na własnej skó rze,
co to znaczy „wiek męski, wiek klęski”. Staje przede mną pytanie
o naturę rezygnacji. O to, czy kompromis, zdrowy rozsądek jest
wynikiem naszej (mojej) mądrości czy słabości. A więc jak to było?
I czy to było nieuniknione, przede wszystkim zaś: czy uda mi się
odwrócić złą passę, powstrzymać lawinę kolejnych klęsk? Nie wiem,
czasami odnoszę wrażenie, że diabeł kręci się koło mnie i podsuwa
mi setki wątpliwości. Teraz wierzę w miłość.
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
11
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
Opowiem Panom pewną historię. Całkiem niedawno – był to rok
2003, czyli miałem wówczas trzydzieści dziewięć lat – wybrałem
się do rodzinnego Biłgoraja, w którym na przełomie lat osiem-
dziesiątych i dziewięćdziesiątych zakładałem pierwsze przedsię-
biorstwa: od produkcji drewnianych palet zaczynając, przez sieć
sklepów spożywczych, a na produkującej szampana Dorato firmie
Ambra kończąc. W roku 2003 nie byłem już właścicielem Ambry,
której pozbyłem się, kupując od skarbu państwa osiemdziesiąt
procent udziału w prywatyzowanym Polmosie Lublin. Zdecydo-
wałem się także na separację z pierwszą żoną, wyprowadziłem się
więc z naszego domu w Jabłonnej pod Lublinem i zamieszkałem
w Warszawie – nie miewałem zatem zbyt wiele okazji, by odwie-
dzać rodzinne strony. Chcąc nie chcąc, musiałem wtedy pojechać do
Biłgoraja, by załatwić zaległe sprawy notarialne związane z Ambrą,
lecz gdy pojawiłem się u notariusza, okazało się, że ten nie zdą-
żył przygotować jakiegoś aktu i prosi, żebym poczekał półtorej
godziny. Planowałem, że wpadnę, załatwię, co mam załatwić, po
czym natychmiast wrócę do Lublina – a tu niespodziewanie mam
tyle wolnego czasu. Co z nim począć?
Pamiętam jak dziś: był piękny jesienny dzień, liście spadały z drzew.
Postanowiłem kupić gazetę. Gdy podszedłem do kiosku, zauwa-
żyłem w nim „Tygodnik Powszechny”. Jego czytelnikiem byłem
J A N U S Z P A L I K O T
już w latach osiemdziesiątych, regularnie czytałem „Tygodnik”
w bibliotece publicznej, jedynym miejscu w całym Biłgoraju, gdzie
był dostępny. W Polsce obowiązywała wówczas ostra cenzura, czego
Panom przypominać nie muszę, ale w Biłgoraju była ona szczegól-
nie ostra i czujna – czasami bowiem z owego jedynego egzemplarza
„Tygodnika” ktoś wycinał trefne teksty. Teraz zaś jest rok 2003, cen-
zura nie istnieje od lat, a „Tygodnik Powszechny” jak gdyby nigdy
nic leży w kiosku. Kupiłem go zatem i ruszyłem w stronę skweru
znajdującego się nieopodal biblioteki. I nagle – nie wiem, czy to
za sprawą „Tygodnika”, który przypomniał mi młodość i godziny
spędzone nad nim w bibliotece, czy też zapachu, rodzaju światła
– poczułem, jak ogarnia mnie przenikliwa świadomość, że jestem
przecież z Biłgoraja! Nie z Warszawy, nie z Lublina, ale właśnie
z Biłgoraja. To moje miejsce na ziemi. Jestem stąd, nigdy o tym
nie zapomnę i nie wymażę tego ze świadomości. Znam tu każde
drzewo, pamiętam ten skwer, pamiętam, ile intensywnych emocji
doświadczyłem w tym mieście, mając szesnaście czy siedemnaście
lat. Mieszkałem później w Warszawie, w Lublinie, potem znów
w Warszawie, w ostatnich latach dużo podróżowałem po całym
świecie, ale wszędzie czułem się obcym, przybyszem – inne tam
były drzewa, inaczej świeciło słońce, wszystko było odmienne niż
w Biłgoraju.
Po rozwodzie mieszkałem w hotelach, nie miałem stałego zameldo-
wania, ale niedługo po owym powrocie na półtorej godziny do Bił-
goraja postanowiłem zbudować dom – nie w rodzinnym miasteczku
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
13
wprawdzie, ale na wsi pod Suwałkami. Coś pchało mnie w kie-
runku bardzo określonego projektu i szczególnego miejsca. Gdy
dom powstał, odkryłem ze zdumieniem, że nowy dom przypomina
mi dom z dzieciństwa: oszklona weranda, światło na drewnianej
elewacji, dach o takiej, a nie innej wysokości, na trawniku kładą
się cienie takich, a nie innych drzew, wszystko jest tak jak na
przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w rodzinnym
domu przy ulicy Ogrodowej. Wszystkie domy przy Ogrodowej to
były tak zwane zagrody sitarskie – drewniane, długie, ze stodołą
na końcu, z drewnianą bramą zamykaną wieczorami na cztery
spusty. W Biłgoraju od dawien dawna nie ma już zagród sitarskich,
a jedyną starą drewnianą bramę widziałem ostatnio w wiejskim
domu mojego znajomego Stefana Szmidta, który mieszka w Nad-
rzeczu pod Biłgorajem.
W moim dzieciństwie Biłgoraj był cudem starej architektury
drewnianej, dziś zaś dominują w nim murowane domy jednoro-
dzinne i szare, ponure bloki. W latach siedemdziesiątych to biedne
miasteczko przeżyło wielki boom industrialny, w czym główna
zasługa Józefa Dechnika, powiatowego sekretarza
PZPR
w latach
1956 –1975. Dzięki jego staraniom powstały w Biłgoraju zakłady
dziewiarskie Mewa oraz Zakłady Naprawy Samochodów i Taboru
Kolejowego. W roku 1976 ten ideowiec – komunista z krwi i kości,
jak mówi o nim mój krajan Henryk Wujec, jeden z działaczy Ko-
mitetu Obrony Robotników – musiał wytłumaczyć pracownikom
z biłgorajskich fabryk konieczność podwyżek cen żywności, ale
J A N U S Z P A L I K O T
robotnicy go wygwizdali i obrzucili przekleństwami. Wrócił więc
do swojego gabinetu i strzelił sobie w skroń – jednak kula wyszła
oczodołem. Przeżył, prokurator zaś tę ewidentną próbę samo-
bójczą potraktował jako nieszczęśliwy wypadek przy czyszczeniu
broni. Józef Dechnik zmarł – o ile pamięć mnie nie myli – na po-
czątku lat osiemdziesiątych, ale nie został zapomniany, bo zasłużył
sobie na ludzki szacunek, o czym świadczy jego pomnik, wzniesiony
w ostatnich latach przy ulicy Kościuszki, głównej arterii miasta.
O Dechniku powiada się, że – niczym Kazimierz Wielki – zastał
miasto drewniane, a pozostawił murowane; gdy zaczynał sekretarzo-
wać, Biłgoraj liczył sobie bodaj dwanaście tysięcy mieszkańców, gdy
odchodził – grubo ponad dwadzieścia tysięcy. I to właśnie za rządów
Dechnika znikły w mieście wszystkie zagrody sitarskie, wyburzono
je, by zbudować bloki dla pracowników nowych fabryk. Nowe miesz-
kania były potrzebne, bo na przykład w Mewie zatrudniano trzy
czy cztery tysiące pracowników, pochodzących z okolicznych wsi.
Zburzono wówczas stary drewniany Biłgoraj, w tym zagrody przy
Ogrodowej, także nasz otoczony sadami i ogrodami dom, w którym
czuć było oszałamiający zapach jabłoni oraz świeżych trocin z po-
bliskich tartaków, bo niemal przy każdym gospodarstwie był tartak
albo zakład rzemieślniczy. Szkoda, że tak się stało.
To wszystko przypomniałem sobie, podążając z „Tygodnikiem”
w stronę skweru, a wraz z falą wspomnień ogarnęła mnie świa-
domość, że nie tylko jestem stąd, ale co więcej – że zawsze będę
z Biłgoraja – i że to oznacza coś duchowego, czego nie wolno się
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
15
wstydzić; wręcz przeciwnie – należy być z tego dumnym, i nie z tej
racji, że w miasteczku przez kilka lat mieszkał Isaac Bashevis
Singer, laureat literackiej nagrody Nobla, ale dlatego że jestem
stąd, że to moja mała ojczyzna.
Czy wcześniej odczuwał Pan wstyd i kompleks prowincjusza?
Owszem, odczuwałem. Wspominając przeżycie sprzed trzech lat,
chcę powiedzieć, że uwolniłem się wówczas od estetycznej koniecz-
ności dzielenia świata i rzeczywistości na ładną i brzydką, prowin-
cjonalną i wielkomiejską, stając niejako ponad tym porządkiem.
Bo czy to istotne, czy miejsce urodzenia jest ładne bądź brzydkie,
światowe bądź prowincjonalne? Biłgoraj jest dziś – jak wspomnia-
łem – brzydkim miasteczkiem, ale czy to naprawdę ważne? Liczy
się tylko, że stamtąd pochodzę.
Podobnie rzecz się ma z rodzicami, których nie wybieramy, możemy
się z nimi nie zgadzać, ale nigdy się od nich nie uwolnimy…
Wiele by tu opowiadać o moich skomplikowanych stosunkach z ojcem,
którego zdołałem zaakceptować dopiero w kilka lat po jego śmierci.
Ale najpierw powinienem wspomnieć o moich latach „górnych
i durnych”.
W burzliwym roku 1981 byłem uczniem liceum w Biłgoraju i prze-
jąwszy się niezmiernie hasłami Solidarności, działałem w samo-
J A N U S Z P A L I K O T
rządzie uczniowskim, któremu przewodniczyłem. Poszedłem na
całość: domagałem się od dyrekcji szkoły, bym jako przewodniczący
samorządu uczestniczył w zebraniach rady pedagogicznej, co zresz-
tą było zgodne z kodeksem ucznia, i choć nikt mnie nie zapraszał,
pchałem się na rady. Dopominałem się również, by na lekcjach
historii uczono nas o 17 września, o Katyniu i mówiono prawdę
o Armii Krajowej. Naraziłem się więc dyrektorowi, który zawiesił
mnie w prawach ucznia, wtedy ja z kolei wezwałem kolegów do
strajku. I rzeczywiście, nazajutrz zaczął się strajk w mojej obronie
i rada pedagogiczna musiała przywrócić mi prawa ucznia.
W tamtym czasie poznałem wielu działaczy biłgorajskiej Solidar-
ności. Jej intelektualnym przywódcą był niewątpliwie Janusz Ró-
życki, nauczyciel w Technikum Elektrycznym. Po roku 1989 został
on wojewodą zamojskim, założył prywatną szkołę w Zamościu,
niestety zmarł niedawno na raka. Cała biłgorajska Solidarność
była wówczas zapatrzona w Henryka Wujca, pochodzącego ze wsi
Podlesie pod Biłgorajem. W roku 1981 miałem okazję dwa czy trzy
razy uczestniczyć w spotkaniach z Wujcem, bo nie zapomniał on
o Biłgoraju, ale poznałem go lepiej dopiero w latach dziewięćdzie-
siątych, gdy jako poseł Unii Wolności zaczął często przyjeżdżać
do naszego miasta, wspierając rozmaite inicjatywy i instytucje
obywatelskie. Wraz z nim pojawiali się członkowie Akademii
Filantropii, przedstawiciele amerykańskiej Fundacji Wolności,
organizując różne szkolenia, do których Wujec nas wciągał. Dotąd
darzę go wielkim szacunkiem. Nie ja jeden, bo Henryk Wujec wciąż
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
17
cieszy się w Biłgoraju autorytetem, dla mnie zaś był i pozostaje
niedoścignionym wzorem społecznika i obywatela.
Wracając do lat osiemdziesiątych. Parę dni po wspomnianym stra j-
ku generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny; 14 grudnia zosta-
łem zatrzymany, po czym wypuszczony, w styczniu zaś ponownie
zatrzyma ny i aresztowany. Dotąd nie wiem, za co i jakim prawem,
skoro nie byłem pełnoletni. Niedawno Marian Jagusiewicz, dawny
znajomy z Biłgoraja, starszy ode mnie o pokolenie, internowany
wówczas jako działacz związkowy, dotarł do ubeckich dokumentów
dotyczących biłgorajskiej Solidarności i opublikował je – mowa
w nich także o mnie, ale chyba Służba Bezpieczeństwa nie miała się
czym zajmować, skoro tyle uwagi poświęcała siedemnastoletniemu
licealiście! W grudniu dostałem instrukcję, aby podpisać dokument
o podporządkowaniu się prawu stanu wojennego i działać dalej.
Tak też zrobiłem. W konsekwencji zostałem ponownie zatrzymany
i aresztowany i trafiłem na komendę w Zamościu, gdzie brutalnie
zmuszano mnie do podpisania deklaracji współpracy z SB, grożąc
celą z wodą po kolana, nasyłając facetów – stare ubeckie metody
– którzy mieli napędzić mi strachu. Nie będę ukrywał, bałem się,
ale jednak niczego nie podpisałem; po prostu miałem szczęście, bo
po czterech dniach SB przestało się mną interesować, po tym jak
zmusiło do współpracy mojego kolegę. Bezpieka liczyła, że przy
jego pomocy rozpracuje naszą siatkę. Uniknąłem więc hańby dzięki
temu, że on się załamał. Jednak kolega przyznał mi się, że podpisał
zobowiązanie do współpracy, ja zaś namówiłem go, by powiedział
J A N U S Z P A L I K O T
o tym również innym, i to go ocaliło – nikt go nie potępiał za sła-
bość. Odzyskałem więc wolność wraz z innymi aresztowanymi. Kto
wie, ile wytrzymałbym w celi bez okien, z czterdziestostopniową
gorączką, nie mając koca ani kurtki do okrycia (przykrywałem się
więc połówką siennika, na którym spałem), zeznając od trzeciej do
szóstej nad ranem z lampą skierowaną prosto w oczy? Powtarza-
łem sobie w duchu: wolę umrzeć, niż współpracować. Wytrzymałem
cztery dni, ale czy piątego wciąż powtarzałbym, że lepiej umrzeć?
Może szóstego lub siódmego dnia nie chciałbym już za nic umierać
i podpisałbym wszystko, co esbecja podsunęłaby mi pod nos?
Myślę, że ocaliłem twarz i sumienie przede wszystkim dzięki przy-
kazaniu, które wpoił mi ojciec: Pewne czyny są niedopuszczalne,
nawet gdyby przyszło stracić życie. Najwyżej się je straci, lecz
ocali się godność. Byłem gotów je stracić. Bogu dzięki, wyszedłem
z więzienia, jedyną zaś karą, jaka mnie spotkała za wybryki
w samorządzie, było wyrzucenie z liceum i wilczy bilet, który
odbierał mi możliwość nauki w jakiejkolwiek szkole w wojewódz-
twie zamojskim. Co prawda proponowano mi naukę w szkole dla
trudnej młodzieży, wręcz zmuszano mnie do tego, ale chyba po
to, by zdegenerować mnie w środowisku drobnych złodziejasz-
ków. Nie miałem więc wyjścia: za pół litra zdobyłem niezbędną
w stanie wojennym przepustkę i pojechałem do Warszawy, gdzie
mieszkała moja ciotka. Po licznych perypetiach – bo nie miałem
zameldowania – zostałem przyjęty do praskiego Liceum im. Ruya
Barbosy przy rondzie Starzyńskiego. Co prawda daleko mu było do
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
19
żoliborskich czy mokotowskich szkół, gdzie uczęszczała młodzież
z inteligenckich domów, niemniej było to całkiem przyzwoite lice-
um. Nowi nauczyciele – przede wszystkim niemieckiego, którego
uczyła żona ministra Krasińskiego, tego, co pod koniec realnego
socjalizmu zachwalał świeże bułeczki, ale również matematyczka,
najbardziej zaś polonistka pani Ewa Pernal – bardzo mi pomogli
w rozwijaniu moich zainteresowań.
Dlaczego o tym opowiadam? Wspomniałem, że w młodości nie
umiałem zaakceptować ojca, nie mogłem się pogodzić na przy-
kład z tym, że czasami zaglądał do kieliszka. Niekiedy uciekałem
z domu. Dziś sądzę, że jego zasady moralne miały się okazać dla
mnie znacznie ważniejsze niż cokolwiek, co mnie w nim wówczas
raziło, czego się jako syn wstydziłem. Jestem teraz bardziej po-
błażliwy, wspominając ojca, pamiętam przede wszystkim, że gdy
wymagała tego sytuacja, potrafił powiedzieć: nie, nie zgadzam się,
to niezgodne z moimi najświętszymi zasadami. Ojciec i mama,
dobrzy i skromni ludzie, umieli powiedzieć: nie. Ja zaś wierzę, że
zasady, jakie wyniosłem z domu, przekazuję dziś własnym dzieciom
i otoczeniu, w którym żyję i pracuję.
Ojciec nie miał lekkiego życia, bo jako syn kułaka – jak to się
mówiło w czasach stalinowskich ( jakim tam zresztą kułakiem
był mój dziadek, przed wojną właściciel kilku hektarów ziemi
i sklepiku wędliniarskiego w Biłgoraju?) – nie mógł skończyć
żadnej przyzwoitej szkoły. Na szczęście w Lublinie został przyjęty
do tak zwanego biskupiaka, szkoły kurii biskupiej, gdzie między
J A N U S Z P A L I K O T
innymi przyjmowano takie kułackie elementy jak Marian Palikot.
Myślę, że doświadczenia z lat młodości, która przypadła na lata
stalinowskie, zaciążyły na całym jego życiu. Jako dorosły wstąpił
co prawda do partii komunistycznej, ale w domu wieczorami
namiętnie słuchał Wolnej Europy i opowiadał mi i mojemu bratu
o AK, bo wychowywał nas w duchu patriotycznym. Moja mama,
Czesława Palikot, była zastępcą dyrektora w zakładach metalo-
wych i też musiała się zapisać do
PZPR
. Miałem rodzicom za złe ich
koniunkturalizm, ale gdy mnie aresztowano, ojciec rzucił partyjną
legitymację, co w pierwszych dniach stanu wojennego wymagało
pewnej odwagi.
To prawda, nie znajdowałem z nim wspólnego języka. Dlaczego?
Z wielu powodów – bo nie słyszał na przykład o Kancie, ja zaś
po maturze zacząłem studiować filozofię. Poza tym należałoby
tu wymienić wiele nieistotnych dziś spraw. Gdy dorosłem i nieco
lepiej zrozumiałem siebie samego, jego nieznajomość Kanta etc.
uznałem za sprawę całkowicie nieistotną, absurd, który nie pozwo-
lił mi z nim normalnie rozmawiać, ale może inaczej być nie mogło
– może musiałem się buntować przeciw niemu, żywić śmieszne
pretensje, że nie obił mu się o uszy kantowski imperatyw? Dziś
ubolewam, że mało z nim rozmawiałem i tak mało o nim wiem. Nie
zdążyliśmy porozmawiać. Ojciec zmarł w latach dziewięćdziesią-
tych. Dziś często wyłuskuję z pamięci związane z nim zdarzenia,
czasem jakbym słyszał jego surowy głos, pouczający mnie, co jest
w życiu dozwolone, albo słyszę, jak pomstuje na to, co się dzieje
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
21
w Polsce. Na szczęście żyje wciąż moja mama. Pomagała mi, gdy
stawiałem pierwsze kroki w biznesie, pracując jako główna księgo-
wa w Ambrze. To był piękny gest, zrezygnowała bowiem dla mnie
z dobrze płatnej pracy, a bez mamy chyba nie dałbym sobie rady
– na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ludzie
niezbyt chętnie podejmowali pracę w prywatnych firmach, bojąc
się ryzyka; państwowe posady dawały wówczas spore poczucie
bezpieczeństwa. Dziś mama przeżywa złoty okres swojego życia.
Mieszka w Biłgoraju, zajmuje się ogródkiem, dba o dom, który
zbudowała razem z moim ojcem.
Pytali Panowie, czy czułem się prowincjuszem. Gdy znalazłem się
w Warszawie, to – prawdę powiedziawszy – po tarapatach, jakie mi
się przydarzyły w grudniu 1981, nie miałem nawet głowy, by cierpieć
na kompleksy. Gnębiło mnie co innego: w Biłgoraju wsadzono do
więzień niemal wszystkich działaczy Solidarności, wielu z nich
dobrze znałem, byłem przejęty ich losem. Mój starszy kolega Zby-
szek Borowy, dzisiaj dyrektor w Polmosie Lublin, był na przykład
internowany przez półtora roku.
Czasami jednak zdarzało mi się wstydzić – dzisiaj wydaje mi się
to śmieszne – że pochodzę z małego miasteczka. W Warszawie
czułem się obco, w pierwszych dniach nie umiałem się nawet
poruszać po mieście; doskwierało mi też wyobcowanie w społecz-
ności uczniowskiej: koledzy z klasy dawno już zdążyli się poznać,
wszystkie role w tym małym świecie były rozdane. Byłem nowy,
nikt o mnie nic nie wiedział: skąd przychodzę ani kim jestem. Na
J A N U S Z P A L I K O T
dodatek obowiązywał stan wojenny, co dawało się odczuć także
w szkole, gdzie panowała atmosfera nieufności i pewnego stra-
chu. Prawdę mówiąc, dwa pierwsze lata w Warszawie spędziłem
w teatrach, szczególnie w Teatrze Studio, kierowanym przez Jó-
zefa Szajnę; wielkim przeżyciem okazało się również spotkanie
z Teatrem Cricot 2 – przedstawienie Wielopole, Wielopole w Stodole
czy przypomniana później Umarła klasa. Mógłbym za Kantorem
powiedzieć dzisiaj: „Biłgoraj, Biłgoraj”.
Ale chyba przeciął Pan pępowinę łączącą Pana z Biłgorajem,
przenosząc się do Warszawy?
Przeciąłem, choć nie całkiem z własnej woli. Pamiętajmy, że w stanie
wojennym niełatwo było podróżować: połączenia komunikacyjne
były fatalne, aby gdzieś pojechać, trzeba było otrzymać przepustkę.
Odwiedzałem więc rodziców jedynie na święta i podczas wakacji.
Całą energię poświęcałem temu, by się zaadaptować w Warszawie,
zapominając przy tym o własnych stronach. Coraz intensywniej
wciągało mnie życie w stolicy, tym samym oddalał się ode mnie
krąg osób, wśród których dorastałem. Dziś prawie z nikim z nich
nie utrzymuję kontaktów. Potem rozpocząłem studia na
KUL
-u
– znów obce miasto i nowe środowisko. Potem przeniosłem się do
Warszawy, później wróciłem do Biłgoraja, następnie zamieszkałem
w Lublinie itd. Ciągle zmieniałem środowiska, tak jakbym chciał
złamać strukturę, gdy staje się zbyt sztywna, uciec od tego, za kogo
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
23
jestem brany, w zależności od tego, w czyich oczach się przeglą-
dam. Teraz, po latach, odczuwam potrzebę innej strategii, innego
postępowania. W tym widzę klucz do tego, aby nie czuć się obco.
Pozostać prowincjuszem? Dokonać jakiegoś wyboru? W Biłgoraju
nie czuję tej presji.
Co wyniósł Pan z domu oprócz silnych przekonań moralnych?
Trzy rzeczy: niezrozumiałą niechęć do Francji, niewiarygodny pa-
triotyzm i mocne przekonanie, że można w każdej sytuacji polegać
na rodzinie, że w rodzinie jeden za drugim staje murem.
Patriotyzm i rodzinną solidarność rozumiemy, ale skąd niechęć
do Francji?
Tego przez wiele lat nie rozumiałem. To w ogóle dziwna sprawa,
bo z jednej strony uwielbiałem na przykład krytykować kuchnię
francuską, przy byle okazji podkreślać, że Paryż stał się miastem
martwym, że gdzie mu tam do Londynu – ale gdy zacząłem uczyć
się francuskiego, miałem dziwne wrażenie, że to mój język ojczy-
sty. Bardzo szybko zacząłem się nim porozumiewać i po miesiącu
przerwałem naukę.
Wybrałem się kiedyś na zajęcia do znanego niemieckiego terapeuty
Berta Hellingera, związanego z nurtem w psychologii, który czerpie
inspirację z szamanizmu, czym się zainteresowałem pod wpływem
J A N U S Z P A L I K O T
książek Eliadego. Hellinger uważa, że w rodzinach kumulują się
pewne duchowe problemy, historie niedokończone, krzywdy i emocje,
jakieś zobowiązania, które przechodzą z pokolenia na pokolenie, co
niekoniecznie ujawnia się od razu. Muszę przyznać, że te zajęcia
psychoterapeutyczne okazały się niezwykłym doświadczeniem.
Gorąco je każdemu polecam. Być może Panowie nie uwierzą w to,
co za chwilę powiem; sam byłbym sceptyczny, gdybym nie widział
tego na własne oczy.
W seansach u Hellingera uczestniczy na raz nawet kilkaset osób,
w seansach jego uczniów zwykle mniej. Osoba poddana terapii
publicznie próbuje określić, co jej najbardziej w życiu doskwiera.
Ja powiedziałem, że nie potrafię się cieszyć życiem; właściwie
wszystko mi się udaje, ale gdybym miał szczerze powiedzieć,
że jestem absolutnie szczęśliwy, to zawsze odzywa się we mnie
poczucie niedosytu: wciąż nie dotknąłem tego, co niezbędne,
by być naprawdę szczęśliwym. Terapeuta wybiera z sali nie-
znanych mi ludzi i mówi: „Ty będziesz jego ojcem, dziadkiem,
babką” i ustawia ich zgodnie z kolejnością pokoleń. Ci ustawiają
się blisko albo daleko, bo źle się przy mnie czują. Sam później
byłem reprezentantem w innych rodzinach i rzeczywiście nagle
odczuwałem niechęć do osoby, która reprezentowała na przykład
babkę, chciałem się od niej odwrócić, tak jakby coś zmuszało mnie
do takiej reakcji.
Uczennica Hellingera, która mnie prowadziła, nagle powiedzia-
ła: „Francja!”. Ja zaś się rozpłakałem. Wprost niewiarygodne
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
25
– jestem pośród ludzi, których nie znam, i płaczę, słysząc słowo
„Francja”, nie jestem w stanie powstrzymać łez. Uczennica Hel-
lingera ustawia obok mnie kolejne osoby, i co się okazuje? Okazuje
się, że tajemnicza niechęć do Francji w mojej rodzinie wiąże się
z etymologią naszego nazwiska i z rodzinną legendą, której się
nigdy poważnie w naszym domu nie traktowało. Podobno w cza-
sach napoleońskich ranny żołnierz francuski zabłądził w okolice
Biłgoraja i coś się wydarzyło między nim a moją praprababką,
o czym wiedział jej ojciec. Może to i prawda, choć nie udało nam
się ustalić rodzinnej genealogii. W każdym razie wydarzenie
to stało się rodzinnym tabu, kumulującym negatywną energię
przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Gdybym sam nie przeżył
tego seansu, nigdy bym nie uwierzył w jego moc oczyszczającą.
Uczestniczyłem jako reprezentant w seansach dużo bardziej dra-
matycznych, gdzie okazywało się, że kilka pokoleń wstecz ktoś
zabił współmałżonka i pewien rodzaj związanej z tym agresji
był przekazywany jego potomkom, aż w końcu podczas seansu
prawnuk zaczyna rozumieć, skąd bierze się w nim irracjonalny
gniew wobec najbliższych mu osób. Siła tych odkryć, szok, jaki
się wówczas przeżywa, są tak ogromne, że uczestnik seansu
przestaje mieć wątpliwości, czy to jest prawdą czy złudzeniem.
Podczas seansów nie stosuje się hipnozy, nie uprawia czarów,
w seansie uczestniczy się w pełni świadomie. Ich uczestnicy nigdy
wcześniej ze sobą się nie zetknęli, a jednak potrafią zmusić innych
do niepojętych reakcji.
J A N U S Z P A L I K O T
Najbardziej niewiarygodne w tej szamańskiej metodzie jest to, że
wybrany przypadkowo reprezentant „wciela” się w przodka i że to
skutkuje tak silnym przeżyciem. Czy aż taką moc mają słowa: „Ty
będziesz dziadkiem, ty babką…”?
To się dokonuje nie tylko przez wskazanie reprezentanta; ważne jest
także to, że staje się za plecami ludzi reprezentujących późniejsze
pokolenia. Prowadzący seans wypowiada formuły pochodzące z owej
wielkiej tradycji szamańskiej, o której pisał Mircea Eliade.
Czy płacz, jakiego Pan doznał, słysząc słowo „Francja”, był oczysz-
czający jak katharsis? Czy tym samym uwolnił się Pan od niezro-
zumiałej awersji wobec Francji?
Przez rok miałem zakaz mówienia o tym przeżyciu, bo zgodnie z prak-
tyką szamańską dopóki nie dokona się wewnętrzne oczyszczenie, nie
można o tych doświadczeniach mówić, ale od tych seansów minęło
wiele lat. Francję znałem od dawna, lubiłem francuskie wina, choć
zawsze je krytykowałem. Uwielbiałem dowodzić, że wina francuskie
kiedyś były znakomite, ale się popsuły, a w branży winiarskiej wybiły
się Włochy i Chile. Mówiłem to z przekory wobec Francji, dziś już
uwolniłem się od niej i podróżuję do tego kraju z przyjemnością.
W jednym z wywiadów dowodził Pan zależności między filozofią
a rodzajem trunków. Francja wypadła w tej dziedzinie blado:
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
27
„Francuzi nie stworzyli żadnej poważnej filozofii, bo wino jest
lekkim trunkiem”. A przecież Kartezjusz odniósł pewne sukcesy
w filozofii…
Rzecz jasna, ale w tej wypowiedzi kryje się przekora a` la Gombro-
wicz, której często ulegam. Dawniej podejrzewałem, że awersja
do Francji jest związana wyłącznie z ową przekorą, okazało się
jednak, że było to głębsze uczucie.
Zostawiając wątek szamański i wracając do domu w Biłgoraju.
Po młodzieńczym buncie w końcu poczułem silną więź z ojcem.
Uświadomiłem to sobie w roku 2003, czyli już dobrych dziesięć
lat po jego śmierci, wtedy dopiero zaakceptowałem ojca. Nagle
zrozumiałem, jak bardzo jestem przez niego ukształtowany
– w wielu swoich zachowaniach, w sposobie oceniania, organizo-
wania życia, nawet bycia z innymi ludźmi. Młodzieńczy bunt jest
niezbędny, żeby zerwać pępowinę, stanąć na własnych nogach;
dopiero gdy już się dokona, można uświadomić sobie rzeczywistą
więź – podobieństwa i różnice. Zwłaszcza gdy ojciec charakte-
ryzuje się silną osobowością, a mój ojciec miał silną osobowość:
zawsze zajmował wyraźne miejsce w domu. Był. Boże, jak on
mocno był! Wchodząc do pokoju, nie sposób było go zignorować
i nie zauważyć. Gdy mówił, że coś zrobi, to zrobił. Z ojcem trze-
ba się było zmierzyć. I dopiero gdy umarł, mogłem powiedzieć:
zaakceptowałem go.
J A N U S Z P A L I K O T
Jak to się dokonało?
W moim życiu pojawiły się dzieci i wszedłem w rolę, którą kiedyś
odgrywał mój ojciec, a to doświadczenie niezwykle pouczające.
W swojej firmie, gdy się jeszcze agresywnie zajmowałem zarzą-
dzaniem, uwielbiałem odwracać role: szef finansów na miesiąc
zostawał na przykład szefem produkcji, a szef produkcji zostawał
szefem sprzedaży. Wszystkich kierowników i członków zarządu
namawiałem, by jeździli do sklepów i choćby jeden dzień w mie-
siącu sprzedawali towar, bo nic się nie rozumie z biznesu, jeżeli
się samemu nie próbowało sprzedać własnego produktu.
Boże, uchowaj od takiego pracodawcy!
Dlaczego? Jeżeli dział sprzedaży narzekał, że dział produkcji nie
wykonuje czegoś na czas, a dział produkcji odpowiadał, że nie
otrzymuje szybko informacji o sprzedaży, to dzięki zamianie ról
pracownicy nabierali do siebie większego szacunku. Podobnie bywa
z rolą ojca i syna: dopóki się jest tylko synem, trudno zaakcepto-
wać ojca, ale gdy się samemu zostaje ojcem, akceptacja jest znacz-
nie łatwiejsza. Po jakimś czasie siłą rzeczy nabywa się dystansu
do samego siebie i świadomości, kim się jest. Pięknie pisze o tym
Gombrowicz. W wieku pięćdziesięciu lat nagle stajemy się świado-
mi i już wiemy, kim jesteśmy. Przez lata wydawało się, że mogliśmy
być każdym: pisarzem, poetą, przedsiębiorcą bądź politykiem. To
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
29
wiedza dotyczy nie tylko zawodu, ale też wewnętrznej energii
i organizacji: jeszcze stać mnie na kompletne przemeblowanie
wnętrza – mogę być na przykład bardziej introwertyczny albo
ekstrawertyczny. Z wiekiem zaś przychodzi moment, kiedy się
wydaje, że już się stało: wiadomo, jestem kim jestem, jestem tylko
Gombrowiczem. I koło się zamyka. Kilka razy w życiu miałem
poczucie, jakby się już coś wyjaśniło, jakbym ostatecznie wiedział,
kim jestem. Teraz, gdy zakochałem się w Monice, wydaje mi się,
że wszystko zaczynam od początku i nic nie jest przesądzone, bo
miłość jest z definicji źródłem młodości, miłość poniekąd ofiarowu-
je człowiekowi ponowne narodziny.
Z biegiem lat, mając jako takie doświadczenie, zyskujemy przeko-
nanie, że widzimy się znacznie wyraźniej. Wcześniej nie zauważa-
łem w sobie optymizmu. Pracując w biznesie, w pewnym momencie
zauważyłem, że z natury mam w sobie skłonność do pewnego
przerysowywania spraw, widzenia ich w lepszym świetle, niż są
w rzeczywistości, co nie wynika z braku realizmu, lecz z pędu do
tego, co wydaje się możliwe i osiągalne. W niejednej sytuacji ów
pęd kończy się kłopotami, jeśli bierze się na swoje ramiona zadania
ponad własne siły i ponad siły otoczenia.
Jak dziś ocenia Pan życie swojego ojca? Zapewne nie było zbyt
wesołe, zważywszy na jego pochodzenie i na czasy, w jakich przyszło
mu wchodzić w życie. Czy było spełnione, czy też rzeczywistość nie
pozwoliła mu być sobą?
J A N U S Z P A L I K O T
Sadzę, że to nie tylko problem mojego ojca. To także wielki problem
Polski. Polska została upokorzona w okresie zaborów, potem dozna-
liśmy upokorzenia w drugiej wojnie światowej, w której oddaliśmy
tyle krwi, a ostatecznie przegraliśmy i wszyscy zostaliśmy złamani.
Jako naród czujemy się wiecznie skrzywdzeni. Niemiec uwielbia
niemieckość, Amerykanin amerykańskość, Rosjanin rosyjskość,
Włoch kocha się we Włoszech, Francuz nie wyobraża sobie lepszego
pomysłu na życie niż być Francuzem. A Polak? Polak się wstydzi
polskości, nie kocha się w polskości, udaje, że jest kimś innym,
z lubością przeistacza się w kogoś innego. Ojciec miał problemy, ale
nie były to wyłącznie jego prywatne problemy, z tymi problemami
mierzyli się wszyscy.
Proszę zwrócić uwagę, że niesłychana popularność Papieża i miłość
do niego prawdopodobnie brała się z tej przyczyny, że wreszcie Jan
Paweł II wyzwolił nas z resentymentów. Macie Papieża, jesteście
wielcy! Gdy ktoś tak do nas mówił, robiło się nam ciepło na sercu
i byliśmy dumni! Podobnie reagujemy na sukcesy międzynarodowe
Polaków. Ktoś postawił nawet tezę, że jeżeli polski pisarz pragnie
sukcesu w kraju, najpierw musi zyskać sławę za granicą, ale ta
reguła nie dotyczy wyłącznie ludzi pióra…
Małysz, Kubica…
Właśnie. Mój ojciec został oczywiście złamany przez historię. Jego
perypetie szkolne, niemożność zrealizowania wrodzonych talentów,
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
31
potem skłonność do alkoholu, zapisywanie się do
PZPR
, by później
rzucić partyjną legitymację wszystko to świadczy, że przez całe
życie zmagał się z rzeczywistością. Choć jestem mu wdzięczny za
to, jak nas wychował, bo przekazał nam swój optymizm, energię,
chęć bycia z ludźmi, wiarę, że można brać sprawy w swoje ręce,
robić coś, nie czekając, aż inni zrobią to za nas.
Moja babcia ze strony matki, która niedawno zmarła w wieku dzie-
więćdziesięciu kilku lat, przez jakiś czas mieszkała z nami w Bił-
goraju. Była niesamowitą osobą i wywarła silny wpływ na mnie
i mojego brata. Babcia nie powiedziała nigdy złego słowa o jakim-
kolwiek człowieku – nie była zdolna do ganienia ludzi. Cokolwiek
zrobiliby jej wnukowie, zawsze nas chwaliła. Bo każdego chwaliła.
Taka postawa w Polsce jest niezmiernie rzadka: zdolność chwa-
lenia bliźniego. Powinniśmy nieustannie chwalić się wzajemnie,
na przykład mówić sąsiadowi: „Ale jesteś wspaniały, pomalowałeś
dom, świetnie to zrobiłeś, co za gospodarz z ciebie!”.
Psychologia potwierdza znaczenie takiej afirmacji.
Wręcz fundamentalne! Babcia zawsze przynosiła nam prezenty,
mimo że była skromną emerytką. Nie wyobrażała sobie, by nie
przynieść wnukom choćby cukierka. Gdy kogoś odwiedzała, zawsze
była starannie ubrana i zadbana, strojem okazując ludziom sza-
cunek. Ubierała się w białe haftowane bluzki i stroiła w wiejskie
korale, ale mniejsza z tym, co zakładała, bo ważne było tylko to, że
J A N U S Z P A L I K O T
jej ubiór zawsze był odświętny. Nie przypominam sobie, bym choć
raz widział ją zaniedbaną, w złym humorze i bez prezentu.
Z kolei moja mama zawsze domagała się i domaga nadal, by oka-
zywać jej dużo czułości, akceptacji i troski. Czasami niczym małe
dziecko oczekuje, by się nią zająć i poświęcić jej więcej uwagi. Za-
pewne wynika to z tego, że podczas wojny jako kilkuletnie dziecko
trafiła na dziewięć miesięcy do obozu w Majdanku, ma więc za
sobą straszne doświadczenia.
Pokazuję kilka elementów rodzinnej układanki, by dowieść, że
w Polsce istnieje ogrom problemów do duchowego oczyszczenia.
To wręcz problem ogólnospołeczny: jak wyzwolić się z psycholo-
gicznych i duchowych traum historii, z traum okupacji, stalinizmu
i z traum stanu wojennego. Oceniając formację komunistyczną
czy postkomunistyczną, zbyt lekko przechodzimy do porządku
dziennego nad tą fundamentalną kwestią. W roku 1981 ponownie
doświadczyliśmy upokorzenia, a zwycięstwo w roku 1989, chociaż
wielkie i dla ludzi z zewnątrz niewyobrażalne, wielu z nas nie
cieszyło. Cieszyliśmy się w roku 1980 i 1981, wówczas Polska
była całkowicie odmiennym krajem i czuliśmy dumę, że udało
nam się wyrwać z peerelowskiej beznadziei, ale ten entuzjazm
został zdławiony i niewykorzystany w porządku duchowym, który
jest niezwykle istotny dla budowy społeczeństwa obywatelskiego.
Historia nie pozwoliła nam być prawdziwym narodem, a już z pew-
nością społeczeństwem. Jak dziś uporać się z owymi historycznymi
traumami? Może to paradoks, ale cieszę się, że milion rodaków
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
33
wyjechał z Polski, bo wzbogacą się o inną energię duchową. Jeżeli
w przyszłości uda się ich namówić na powrót do Polski…
Ale czy się uda?
Nie ulega wątpliwości, że musimy szukać sposobów, by ich do tego
zachęcić. Dam przykład. Zwiedzając niedawno Australię, poznałem
pewnego Polaka, który wyemigrował z kraju w roku 1981. Czło-
wiek ten ma w Perth warsztat samochodowy, ale prowadzi także
drugi biznes: organizuje kilkutygodniowe pobyty w australijskim
buszu. Jeśli się trafią klienci tacy jak ja, którzy chcą się wybrać na
wyprawę przez busz, to on podejmuje się być ich przewodnikiem:
ma jeepy, sprzęt i znakomitą orientację w terenie. Ta niezwykła
pasja wiąże się z początkami jego pobytu w Australii: trafił do
przedsiębiorstwa zajmującego się poszukiwaniem w buszu różnych
złóż. Opowiadał mi, że gdy po trzech latach praca się skończyła,
rząd australijski uruchomił specjalny program powrotu do nor-
malnego życia dla wszystkich, którzy pracowali w buszu, bo życie
w buszu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę niesłychanie
wciąga. Mam wuja marynarza, który wprost nie wyobraża sobie
życia na lądzie; to wspaniały facet, ale żeby go zmusić do życia
na lądzie, chyba trzeba by go poddać psychoterapii. Wracając do
mechanika z Perth: gdy skończyła się praca w buszu, australijscy
urzędnicy nie zostawili go na lodzie. Poradzili mu: zamień pasję
w biznes, swoją pasję oferuj innym – dziesięć miesięcy w roku
J A N U S Z P A L I K O T
naprawiaj samochody, dwa miesiące przeznacz na wyprawy ze
swoimi klientami do buszu.
Podobnie bywa z nami i naszymi traumami – potrzebujemy terapii
i mądrych pomysłów. Wygodnie jest narzekać, żywić się poczu-
ciem klęski, krzywdy i niesprawiedliwości dziejowej; to znakomity
psychologiczny mechanizm, usprawiedliwiający nicnierobienie:
nie muszę wstawać, szukać skarpetek ani butów, nie muszę się
golić. Nic nie muszę. Przydałaby się nam jakaś ogólnonarodowa
terapia. To, czemu służyli
KOR
-owcy, czyli idea społeczeństwa
obywatelskiego, realizowana przez garstkę zapaleńców, wydawało
się porywaniem z motyką na słońce. Dzisiaj jednak widzę, że do-
padają nas zmory przeszłości. Marnujemy wiele najcenniejszych
zasobów, nie wykorzystujemy możliwości, jakie zyskaliśmy po
wstąpieniu do Unii Europejskiej, pogarsza się nasza pozycja na
arenie międzynarodowej, spychamy się znów między zjednoczone
Niemcy a Rosję, która odzyskuje energię i potęgę dzięki handlowi
gazem i ropą, odbudowuje armię i żąda, by się z nią w Europie
liczono. Prowadzimy fatalną politykę, wybieramy nieodpowiednich
ludzi na najwyższe stanowiska w państwie. Jako społeczeństwo
modernizujemy się zbyt powoli, nie odczuwamy potrzeby zmiany
działania i myślenia, by skutecznie stawić czoła rzeczywistości. Czy
istnieje wyjście z tego ślepego zaułka? Czy jesteśmy w stanie zna-
leźć przywódców, którzy zajmą się najważniejszymi problemami?
Najważniejsze zaś problemy kryją się w polskiej duszy. Dlaczego
Papież stał się dla nas wszystkich autorytetem? Nie tylko z tej
racji, że dzięki niemu podnieśliśmy głowę i odzyskaliśmy godność
narodową; stał się autorytetem, albowiem mówił głośno o tym, co
tkwi w duszy każdego człowieka, o jego podmiotowości, miłości,
stosunku do pracy. Dzisiaj przywódcy polityczni są partyjnymi
biurokratami. Brakuje nam kogoś, kto poderwałby nas do praw-
dziwego lotu.
J A N U S Z P A L I K O T
K U L , C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
Wybiegliśmy znacznie do przodu. Wspominał Pan już czasy liceal-
ne, napomknął Pan co nieco o
KUL
-u – właściwie co Pana skłoniło
do studiów filozoficznych?
Przypadek albo raczej okoliczności życiowe. W liceum moją pasją
była matematyka – to w naszej rodzinie przypadek dość częsty:
matematykę skończył mój brat Bogdan, otarli się o nią również
trzej kuzyni. Już w drugiej licealnej, byłem uczniem klasy matema-
tyczno-fizycznej) startowałem w olimpiadzie z matematyki i zamie-
rzałem studiować nauki ścisłe, najchętniej właśnie matematykę,
ewentualnie fizykę. W Biłgoraju matematyki uczył mnie profesor
Marian Wlezień, świetny pedagog i mój wychowawca, który jako
jeden z niewielu sprzeciwił się decyzji rady pedagogicznej o wy-
rzuceniu mnie ze szkoły. Profesor Wlezień dotąd pracuje w moim
dawnym liceum. Gdy opuszczałem Biłgoraj, kończyliśmy program
czwartej klasy i zaczynaliśmy poznawać program pierwszego roku
studiów matematycznych. Nauczycielka z warszawskiego liceum
zorientowała się, że wyprzedzam program i zwolniła mnie z zajęć.
I tak dotrwałem do matury. Obawiałem się, że z wilczym biletem
nie zostanę przyjęty na żaden uniwersytet państwowy – groziły
mi dwa lata wojska, czego się bałem nie na żarty – złożyłem więc
papiery na Katolicki Uniwersytet Lubelski, ale ponieważ na
KUL
-u
K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
37
nie było studiów matematycznych, zdecydowałem się na filozofię.
Przypadek więc…
Za czysty przypadek uznaję i to, że skończyłem szkołę. Do war-
szawskiego liceum – jak już wspominałem – dostałem się psim
swędem, nikomu się nie przyznając, że za zły wpływ na innych
uczniów dyscyplinarnie wyrzucono mnie z ogólniaka w Biłgoraju.
Dyrektor nowego liceum prosił, żebym dostarczył stosowne doku-
menty z Biłgoraja. Zwodziłem go, że zrobię to po Wielkanocy. Nie
dostarczyłem. Dyrektor zaczął coś podejrzewać i ściągnął moje
dokumenty. Prawda wyszła na jaw. Wezwał mnie więc, wydawał
się przerażony tym, czego się dowiedział o moich wyczynach, ale
widząc moje oceny, uspokoił się i machnął na wszystko ręką. Udało
się, ale wiedziałem, że muszę się dobrze uczyć, aby nie dostarczyć
nikomu pretekstu do ponownego wyrzucenia ze szkoły.
Maturę zdałem w roku 1984. Składając papiery na
KUL
, myślałem,
że poświęcę się filozoficznym podstawom matematyki i anglosaskiej
filozofii analitycznej, choć później miało się okazać, że najbardziej
fascynuje mnie metafizyka i teoria poznania. W tym ponurym
i beznadziejnym czasie, gdy Solidarność niemal doszczętnie spacy-
fikowano, a większość działaczy związkowych i opozycji siedziała
w więzieniach,
KUL
pozostał wspaniałą oazą wolności, bo na stu-
dia przyjmowano tam wielu politycznie podejrzanych. Na moim
roku niejeden miał problemy natury politycznej, jak na przykład
Andrzej Potocki, późniejszy rzecznik Unii Wolności. Na
KUL
-u nie
interesowano się też zbytnio stosunkiem studentów do Kościoła
J A N U S Z P A L I K O T
i wiary. Chciano pomóc młodym, do Lublina zjeżdżali więc studenci
z całej Polski. Od pierwszej chwili
KUL
zafascynował mnie aurą
oblężonej twierdzy antykomunistycznej. Wiedziałem, że studia
na tej uczelni są wyzwaniem intelektualnym i dają możliwość
wszechstronnego rozwoju. Nie chciałem zmarnować tej jedynej
w swoim rodzaju szansy. Unikałem życia towarzyskiego, nie mia-
łem dziewczyny, bo zamknąłem się w świecie książek. Bibliotekę
uniwersytecką otwierano o szóstej rano, zajęcia rozpoczynały się
o ósmej lub o dziewiątej, więc już co najmniej dwie godziny przed
zajęciami siedziałem w bibliotece. Potem ciurkiem biegałem na
wszystkie wykłady i ćwiczenia albo wracałem do biblioteki. I tak
dzień w dzień – do dziesiątej wieczorem.
Wspomniał Pan o
KUL
-owskiej szkole analitycznej. Przypomnijmy
znakomite nazwiska z nią związane: ksiądz Stanisław Kamiński,
ksiądz Andrzej Bronk, Piotr Gutowski, Tadeusz Szubka…
Wszystkich ich poznałem osobiście: u księdza Bronka zdawałem
egzaminy, Piotr Gutowski był moim starszym o rok kolegą. To
rzeczywiście znakomici uczeni, ale też dziwacy nie z tej ziemi. Na
KUL
-u panowała wręcz moda na dziwactwo. Jednym z najwięk-
szych oryginałów był niewątpliwie ksiądz Kamiński, u którego
zdawałem metodologię nauk – a był srogi i do egzaminu u niego
większość studentów podchodziła kilkanaście razy; w końcu sta-
wiał delikwentowi tróję z trzynastoma minusami, co znaczyło, że
K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
39
nieszczęśnik zdał za trzynastym podejściem. Po doświadczeniach
z księdzem Kamińskim ledwo żywy delikwent zazwyczaj przenosił
się na inną uczelnię, powiedzmy na
UMCS
. Wtedy ktoś dzwonił
z tamtejszego dziekanatu, by zapytać, co znaczy trójka otoczona
trzynastoma promieniami. „A skąd pani dzwoni?” – pytał uprzejmie
Kamiński. „Z
UMSC”
. „Aha – on na to – nasza trójka z promieniami
odpowiada u was czwórce z plusem”.
Ja również miałem tarapaty z księdzem Kamińskim. Zdawałem
u niego razem z dwiema koleżankami. Pierwsze pytanie, jakie mi
zadał: „W którym roku ukazała się pierwsza książka o metodologii
nauk autorstwa Hansa Baumgartnera?”. – „Nie pamiętam – od-
powiadam butnie – proszę o merytoryczne, a nie faktograficzne
pytanie!”. Obsobaczył mnie z góry na dół, że zanim się zacznie
filozofować, trzeba się nauczyć co, kto, gdzie i kiedy. Po czym
zadał jakieś merytoryczne pytania koleżankom. Z metodologii
czułem się mocny, gdyż jako jedyny miałem piątkę z seminarium
u księdza Bronka, do egzaminu byłem zatem nieźle przygotowany.
Dziewczyny coś wydukały, więc Kamiński zadał mi kolejne pytanie:
„Jak miał na drugie imię John Mill?”. Wiedziałem, że Stuart, ale
uparłem się, że nie odpowiem. Kamiński znów zadał dziewczynom
merytoryczne pytania, te zaś znów coś wydukały. Na koniec wziął
nasze indeksy i zwrócił się do koleżanek: „Nie mogę wam postawić
oceny pozytywnej. A tobie – mówi do mnie – stawiam trzy plus”.
A choć nie odpowiedziałem na żadne pytanie, jako jedyny na roku
dostałem zaliczenie za pierwszym podejściem.
J A N U S Z P A L I K O T
Barwnym oryginałem był również doktor Stanisław Majdański,
również z Katedry Metodologii Nauk. Nieraz zdarzyło mu się przyjść
na zajęcia z koszem na śmieci, bo mieszkał obok w konwikcie i niby
to wyszedł wysypać śmieci, a po drodze, ot tak sobie, wpadł na
wykład. Dziwactwo należało do dobrego tonu, powiem nawet, że do
warsztatu filozofa. Majdański nosił za krótkie spod nie, wyglądał
trochę niechlujnie, przypominał nieco dziewiętnastowiecznego
uczonego: zagubiony i nieprzytomny, z głową w chmurach. Pew-
nego razu pojawił się na wykładzie w dwóch różnych skarpetkach.
„Z czego się śmiejecie?” – pyta, słysząc chichot studentów. Gdy
się okazało, że założył jedną skarpetkę czerwoną, a drugą białą,
opuścił salę wykładową. Wrócił po kwadransie. „Byłem w domu
– wyjaśnia – i wyobraźcie sobie, że tam znalazłem także dwie
różne skarpety: białą i czerwoną”. Innym oryginałem był Antoni
Stępień, specjalista od teorii poznania. Był on zwolennikiem bez-
pośredniego poznawania cudzych stanów psychicznych. Uważał,
że można wniknąć w cudze życie psychiczne bez jakiejkolwiek
komunikacji, opierając się jedynie na obserwacji twarzy drugiego
człowieka. Pewnego razu doktor Majdański nauczył się kilku zdań
po hiszpańsku i zagadnął Stępnia na korytarzu. Ten zaś osłupiał,
bo nie znał hiszpańskiego. „Jak to? – zdziwił się Majdański. – Prze-
cież jest pan zwolennikiem bezpośredniego poznawania cudzych
stanów psychicznych?!”
Do galerii oryginałów należał także logik Stanisław Kiczuk. Do-
kładnie na trzy sekundy przed rozpoczęciem wykładu wchodził
K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
41
do sali ze słowami: „Na dzisiejszym wykładzie omówię to i to,
w punkcie pierwszym przedstawię to i to, a w drugim…”. Nadzwy-
czajna systemowość! Zdarzało się niekiedy, że nie zdążył wyłożyć
wszystkiego, co zamierzał, bo ktoś na przykład miał do niego
jakieś pytanie. Przerywał wykład niemal w połowie zdania, ale
po tygodniu zaczynał dokładnie w tym samym miejscu. Pewnego
razu nie poszliśmy na jego zajęcia, bo zbliżały się święta i chcieli-
śmy wcześniej pojechać do domu. Wracamy ze świąt, idziemy na
wykład Kiczuka i nie wierzymy własnym uszom: mówi o czymś, co
nie ma żadnego związku z ostatnimi zajęciami. Ale miało – bo gdy
my pojechaliśmy do domów, Kiczuk wygłosił wykład do czterech
ścian. I teraz właśnie go kontynuował. Wykład był dla niego bytem
samoistnym, który się dzieje sam w sobie, niezależnie od tego, czy
ktoś w nim uczestniczy czy nie.
Dobrze wspominam także Rafała Dutkiewicza; gdy trafiłem na
KUL
, rozpoczynał on akurat swoje pierwsze zajęcia z logicznych
podstaw matematyki. Dziś Dutkiewicz jest prezydentem Wrocła-
wia. Spotkaliśmy się niedawno przy jakiejś okazji. Pamiętał mnie,
ba, pamiętał swój pierwszy wykład w życiu, na którym byłem jako
słuchacz pierwszego roku.
Skoro specjalnością
KUL
był i jest tomizm oraz filozofia anali-
tyczna, skąd Pańskie zainteresowanie fenomenologią, dla której
przeniósł się Pan z Lublina na Uniwersytet Warszawski?
J A N U S Z P A L I K O T
Przenosząc się Uniwersytet Warszawski, chciałem studiować u wy-
bitnego metodologa profesora Klemensa Szaniawskiego i równie
wybitnego semiotyka profesora Jerzego Pelca. Los jednak chciał,
bym został uczniem Marka Siemki i Jerzego Niecikowskiego.
Specjalnością
KUL
-u była klasyka filozofii, znakomite wykłady z hi-
storii filozofii starożytnej i średniowiecznej prowadził nieżyjący już
ksiądz Marian Kurdziałek; mocna też była, jak już wspomniałem,
metodologia nauk i logika. Natomiast filozofię współczesną – w tym
fenomenologię – traktowano w Lublinie z pewną podejrzliwością,
uważając, że filozofia skończyła się na Tomaszu z Akwinu i wło-
skich neoplatonikach, którymi zajmował się znakomity historyk
profesor Stefan Swieżawski. Jedynie Jan Czerkawski mówił co
nieco o filozofii współczesnej, szczególnie o Heideggerze. Nie
uległem tak wielkiemu zauroczeniu Heideggerem jak większość
mojego pokolenia, choć przeczytałem wszystkie jego dzieła, nawet
te nietłumaczone wówczas na język polski.
Do Warszawy przeniosłem się nie tylko po to, by zaczerpnąć świe-
żego powietrza filozoficznego. Gdy nieco zelżały przepisy stanu
wojennego, postanowiłem wraz z kolegami wyjechać na Zachód.
Mieliśmy po dziurki w nosie komunistycznego bałaganu, chcieli-
śmy studiować w kolebce filozofii współczesnej, w Heidelbergu,
lub we Freiburgu, tam gdzie żyli i tworzyli Nietzsche, Husserl
i Heidegger. Złożyliśmy wnioski o paszport. Wszyscy moi znajomi
je otrzymali, ja zaś trafiłem do paki na czterdzieści osiem godzin,
choć w tym czasie nie zajmowałem się polityką. Widocznie znów
K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
43
mi zaszkodził mój wilczy bilet, który pewno powędrował za mną do
Lublina. Skoro koledzy wyjechali do Niemiec, nie miałem zamiaru
tkwić samotnie w Lublinie. Podjąłem decyzję, że przenoszę się na
Uniwersytet Warszawski. Najpierw jednak wybrałem się tam na
rozmowę i tak trafiłem na Marka Siemka, ówczesnego dziekana
wydziału filozofii, który zobaczywszy, ile i na jakie oceny zdałem
egzaminy na
KUL
-u, zaproponował mi studia w toku indywidual-
nym. Profesor Siemek zadziwił mnie i zaintrygował od pierwszego
spotkania. Byłem niezmiernie ciekaw, kim jest ten człowiek.
Profesor Siemek był, zdaje się, marksistą…
To prawda, należał nawet do
PZPR
– jeśli więc chodzi o postawę
obywatelską, nie był dla mnie wzorem do naśladowania. Był za
to znakomitym filozofem, jego wykłady okazały się największym
filozoficznym doświadczeniem mojego życia. Siemek fascynował
się późnym Heglem i wczesnym Marksem, podobnie jak wcześniej
fascynował się nimi Leszek Kołakowski. Hegel zaś definiuje język
w języku. Fenomenologia jest próbą stworzenia nowego języka,
gdyż pewne procesy, zdaniem Hegla, nie dadzą się wypowiedzieć
w podmiotowo-przedmiotowym języku. Język należy więc przeła-
mać różnymi figurami, używając dziesiątków zbitek pojęciowych.
Język Hegla przypomina nieco poezję Leśmiana. Hegel poniekąd
język tworzy od nowa – zatem studiując jego myśl, człowiek niejako
poznaje obcy język.
J A N U S Z P A L I K O T
Na wykładzie Siemka przez półtorej godziny nie mogłem uwolnić
się od wrażenia, że jedno jego zdanie rodzi drugie, a to nowe wyma-
ga kolejnego i że niczym nieskrępowane powstają niewiarygodne
konstrukcje. Słuchając go, miałem poczucie, że budzi się moja
świadomość, a umysł goni sam za sobą, tworząc nowe kategorie
i pojęcia. Na wykładach profesora Siemka wpadałem, nie ja je-
den, w trans poszukiwania, co kryje się za jego słowami. Wciąż
otwierał słuchaczom nieoczekiwane światy. W jakimś sensie było
to przeżycie hermetyczne, ale przecież niezwykłe.
Z kolei Jerzy Niecikowski fantastycznie wykładał filozofię no-
wożytną z elementami filozofii współczesnej, porywające były
jego wykłady o Nietzschem, Heideggerze i o Husserlu. Niestety,
Niecikowski nie napisał żadnego wielkiego dzieła, czasami tylko
publikował krótkie recenzje w tygodniku „Film”, ale studenci go
uwielbiali, posługiwał się bowiem takim językiem i takimi meta-
forami, iż słuchając jego wykładów miało się wrażenie, jakby ktoś
wlewał wino do dzbana czy podawał do picia źródlaną wodę.
Byłem też słuchaczem wykładów Szaniawskiego i Pelca, repre-
zentujących wspaniałą tradycję logiczną, ale za sprawą Siemka
i Niecikowskiego całkowicie zaangażowałem się w nurt huma-
nistyczny w filozofii, związany z filozofią niemiecką: z Kantem,
Heglem, Husserlem. Pracę magisterską poświęciłem Krytyce
czystego rozumu. Jak wiemy, zdaniem Kanta, nasz obraz świata
uformowany jest przez ludzki umysł. Pojawia się zatem pytanie,
w jaki sposób umysł potrafi konstytuować rzecz z tak różnorod-
K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
45
nych docierających do nas danych wrażeniowych? Dlaczego rze-
czywistość odbieramy jako spójną w sobie? Czy istnieje pierwotna
praustanowiona jedność danych naocznych i syntetyzujących je
pojęć? Takimi właśnie pytaniami zająłem się w pracy magister-
skiej. Gdy zaś ją obroniłem, otrzymałem ofertę pracy w Instytucie
Filozofii i Socjologii
PAN
. Do
PAN
-u trafili w tym samym czasie moi
koledzy i koleżanki z filozofii: Agata Bielik-Robson, Małgorzata
Kowalska, Justyna Nowotniak, Marcin Poręba. Wszyscy oni zrobili
naukową karierę – poza mną. Pracowałem w Zakładzie Estetyki,
którym kierowała pani docent Katarzyna Rosner. Moja szefowa
zajmowała się Paulem Ricoeurem i jego fenomenologią zła. Zapro-
ponowała, żebym napisał doktorat z ostatniej książki Husserla:
Kryzys nauk europejskich a fenomenologia transcendentna. Moja
praca doktorska była bardzo zaawansowana, ale niestety nigdy jej
nie dokończyłem, ponieważ w roku 1988 się ożeniłem, a wkrótce
potem nastały pierwsze reformy gospodarcze premiera Tadeusza
Mazowieckiego i zająłem się biznesem.
Powróćmy do studiów. Dlaczego pracę magisterską poświęcił Pan
akurat Kantowi?
Dzięki
KUL
-owi zdobyłem solidne podstawy filozoficzne i w pew-
nym sensie uznawałem się za przygotowanego do prawdziw ego
filozofowania, które zawsze musi się otrzeć o metafizykę i teorię
poznania. Zainteresowanie humanistyką rozbudziła we mnie naj-
J A N U S Z P A L I K O T
pierw polonistka z warszawskiego liceum. Pani Ewa Pernal to
niezmiernie ciekawa osoba: była pierwszą dyrektorką Społecznego
Towarzystwa Oświatowego; już w latach osiemdziesiątych – gdy
władze pozwoliły na eksperymenty ze szkołami społecznymi
– stworzyła alternatywny system nauczania, trudno wprost
przecenić jej zasługi dla nowego modelu edukacji. Jej mąż, Marek
Pernal, odegrał z kolei ważną rolę w negocjacjach Episkopatu
z rządem Rakowskiego, będąc prawą ręką sekretarza Episkopa-
tu arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego; później – w rządzie
Tadeusza Mazowieckiego – pełnił funkcję ministra do spraw
wyznań, zresztą to właśnie on zlikwidował to ministerstwo. Tak
więc Ewie Pernal zawdzięczam zainteresowania humanistyczne,
na studiach zaś wzmocnił je dodatkowo profesor Siemek. Oczy-
wiście, słuchałem wykładów Klemensa Szaniawskiego, ale już
mnie nie ciekawiły lądy, które odkrywa filozofia analityczna, nie
spodziewałem się, bym dzięki perspektywie analitycznej zdołał
poznać nowe światy. Natomiast pasjonujący i kuszący nowymi
sensami wydawał mi się świat Kanta, Husserla i Heideggera,
dzięki tym filozofom mogłem spojrzeć nowym okiem na wszystko,
co nas otacza.
Czy nie przeszkadzało Panu, niedoszłemu matematykowi, że właśnie
cytaty z Heideggera analitycy upodobali sobie jako przykłady zdań
pozbawionych sensu – czyli przykłady filozoficznego bełkotu?
K U L, C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
47
Tę perspektywę należy całkowicie odrzucić. Mam wielki szacu-
nek dla dorobku filozofii języka, niemniej ostatecznie jest ona
rezygnacją z najważniejszych problemów, które człowiek może
dostrzec. Tę głęboką perspektywę trafnie oddaje tytuł książki
Nicoli Chiaromontego: Co pozostaje? W pewnym sensie to pyta-
nie okazuje się równoznaczne z pytaniem: „po co żyjemy?” Ale
pytanie „co pozostaje?” wypowiedziane jest w mocnym greckim
duchu. Człowiekowi dany jest los. Losu zaś się nie uniknie.
Podstawowy element kondycji ludzkiej to śmiertelność, która
jest niewiarygodnie cennym darem. Gdyby człowiek nie był
śmiertelny, nie wiedziałby, czym jest godność, bo godność ludzka
rodzi się z naszej śmiertelności. Człowiek musi zatem przezwy-
ciężyć pesymizm zdania, iż „życie jest śmiertelne”, i odnaleźć się
w źródle sensu, w istocie bowiem wszystko pozostaje naznaczo-
ne sensem, ponieważ jesteśmy śmiertelni. Gdyby było inaczej,
wszystko straciłoby sens. To zdanie zakreśla perspektywę wzbo-
gaconą myśleniem mitycznym, religijnym, pozwala przekroczyć
wyłącznie psychologiczny wymiar życia. Człowiek współczesny
znajduje się w niebywale trudnej sytuacji, ponieważ metafizy-
kę zastąpił psychologią. Cała nasza egzystencja sprowadza się
zatem do różnego rodzaju deficytów, problemów i kompleksów.
A tymczasem nie o to chodzi.
Sto lat temu Husserl rozpoczął wielki program odnowy filozofii
właśnie od ataku na psychologizm…
I była to słuszna intuicja. Tę intuicję głęboko rozwinął Heidegger.
Potrzebujemy jakiegoś rodzaju medytacji, żeby uznać, że to, co
przeżywamy, jest nieistotne, bo to nie zostaje.
A co zostaje?
Nasza energia, jeśli ją w sobie wyzwolimy, nasze talenty, jeśli ich
nie roztrwonimy.
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
49
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
Filozofia otwarła przed Panem perspektywę poszukiwania we-
wnętrznej istoty. A co z religią?
Ironia losu związana ze studiami na
KUL
-u polegała na tym, że
zdając na tę uczelnię, byłem człowiekiem niewierzącym, choć nie
była to agresywna niewiara, jak u niektórych studentów. Raczej
obojętność.
Dom rodzinny nie był religijny?
Był. Rodzice chodzili do kościoła, nawet karali nas za opuszczanie
niedzielnej mszy. Przez dwa lata byłem ministrantem w Biłgoraju
w kościele Świętego Jerzego, później, jako nastolatek, zbuntowałem
się i przestałem regularnie chodzić do kościoła. Nałożyły się na
to polityczna działalność w liceum i kłopoty, jakie z tego wynikły.
W pewnym sensie dystans wobec Kościoła oznaczał odrzucenie
wszystkich narzucanych mi struktur.
Mając kilkanaście lat, niełatwo samotnie zmagać się z całym
światem, często uciekamy wówczas w religię…
J A N U S Z P A L I K O T
A ja na odwrót. Jak Witkacy postawiłem wszystko na ostrzu noża:
niech się wszystko przejaśni, do końca dopowie, wytłumaczy. By-
łem całkowicie bezkompromisowy i uparty, ani mi w głowie było
ukorzyć się przed kimkolwiek, nawet przed Bogiem.
W zasadzie mój stosunek do Kościoła zmienił się w ostatnich
latach życia Jana Pawła II. Pierwsze pielgrzymki obserwowałem
z zainteresowaniem, jak większość Polaków, w niektórych nawet
uczestniczyłem, ale pielgrzymki nie wywarły na mnie wielkiego
wpływu. W ostatnich latach zacząłem jednak dostrzegać wielkość
Wojtyły i ogromne wrażenie wywarła na mnie jego umiejętność
łączenia różnych wątków rzeczywistości w spójną całość. Jego
pogłębiony personalizm potrafił scalać politykę, etykę, kulturę
i religię, co mnie zafascynowało; oprócz tego, oczywiście, trudno
nie podziwiać działalności społecznej i politycznej Papieża.
Natomiast
KUL
i studia warszawskie to moment w moim życiu,
gdy byłem na bakier z Panem Bogiem i pozostawałem poza jakim-
kolwiek doświadczeniem religijnym. Do dzisiaj ławka w kościele,
w której się klęka i prosi Boga o pomoc albo o opiekę, jest miejscem
dla mnie nieoswojonym, poniekąd obcym. Nie jest mi dana łaska
prostej i ufnej wiary. Jestem otwarty, nie mam w sobie już żadnych
barier – dumy czy młodzieńczej przekory, czuję, że to wszystko jest
już poza mną, ale wiara wciąż do mnie nie przychodzi.
Niemniej pojawiło się coś innego, co związane jest z przeżyciami
doświadczonymi na Athos i podczas innych podróży. Dość niespo-
dziewanie zacząłem przykładać wielką uwagę do liturgii i do formy,
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
51
bardziej nawet niż do treści. Moja niezgoda na Kościół i niezdolność
otwartej rozmowy z Bogiem wynikała z tego, że trudno mi było
zaakceptować sposób komentowania Pisma Świętego oraz treści,
które słyszałem w kościele. To tworzyło bariery. Nigdy wcześniej
nie podejrzewałem, że znak i sama forma mogą mieć wewnętrzną
moc. Do niedawna czysta forma w religii kojarzyła mi się z magią,
dlatego odruchowo ją odrzucałem.
Ciekawe, Czesław Miłosz, choć się z Kościołem spierał, czego
dowodem choćby Traktat teologiczny, szanował celebrację litur-
giczną. Widzieliśmy kiedyś, jak uczestniczył we mszy, całym sobą
angażując się w liturgię…
Pilnie śledziłem zmagania Miłosza z tajemnicą wiary i z Kościo-
łem, które były mi bliskie. Przyznam się, że ucieszyłoby mnie,
gdyby Kościół znów zaczął celebrować mszę po łacinie. Odpowia-
da mi msza grecka, choć kiedy w niej uczestniczę, nie rozumiem
słów wypowiadanych podczas liturgii, ale najistotniejsza wydaje
się forma, skupienie się i otwarcie na sacrum. Wciąż mam poczu-
cie, że pozostaję jakby w przedsionku Kościoła, toteż mój „wiek
męski” wydaje się „wiekiem klęski” – jest czasem spędzonym na
pustyni.
Mówi Pan o znaku i formie, czyli słowa nie mogą wyrazić tego, co
najistotniejsze, uchwycić to potrafi jedynie symbol?
J A N U S Z P A L I K O T
Tak to zaczynam rozumieć i przeżywać. Jednym z ostatnich moich
odkryć jest Medytacja chrześcijańska pióra angielskiego benedyktyna
Laurence’a Freemana. Freeman propaguje modlitwę praktykowaną
już przez Kasjana w V wieku, lecz później zapoznaną przez Kościół
na Zachodzie; polega ona na powtarzaniu w rytm oddechu świętego
słowa czy zdania zaczerpniętego z Biblii. W rytm medytacji wcho-
dzimy wtedy, gdy znaczenie słów przestaje skupiać naszą uwagę:
ogrania nas wewnętrzny spokój i docieramy wówczas do siebie.
Freeman kilka lat temu wygłosił w kapitularzu krakowskich do-
minikanów wykład o medytacji, w którym uczestniczyło wiele
przypadkowych osób: od nastolatek po „babcie kościelne”. Wykład
był piekielnie nudny, aż do czasu, kiedy mówca zarządził dwu-
dziestominutową medytację. Poprosił, by się wygodnie rozsiąść,
przestać o czymkolwiek myśleć i wsłuchać się w swój oddech. To
doświadczenie dla nowicjuszy było dość niezwykłe.
To, co jest mi bliskie, bez wątpienia nie jest głównym i najbardziej
ortodoksyjnym nurtem religii. Gdy wybrałem się pierwszy raz na
Athos, a byłem tam dwukrotnie, nie rozumiałem, dlaczego mnich
tysiąc razy dziennie musi klęknąć i pięć tysięcy razy powtórzyć
„Kyrie elejson”. Tymczasem powtarzalność gestów i słów, podobnie
jak wcześniej u Pitagorejczyków czy w sekcie orfickiej, dotyka
pierwotnej konstrukcji świata i pozwala połączyć się z podstawą
rzeczywistości.
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
53
Co Panu kazało jechać na Athos?
Magia miejsca nietkniętego nowoczesnością. Wiedziałem, że na
Athos nie ma elektryczności, dróg, reklam, miast we współczes-
nym ich rozumieniu, że zachował się średniowieczny porządek
przestrzeni, że panuje tam niezmieniony cywilizacją duch starej
Europy, czyli świat nie uległ uprzedmiotowieniu. Tam czas się za-
trzymał i to mnie ciekawiło. Athos przypomina mi Islandię, ziemię
dziewiczą, której oblicza nie zmienił lodowiec sprzed kilkunastu
tysięcy lat.
Przybywając na Athos, wędruje się od klasztoru do klasztoru,
w każdym pozostając na jedną noc. Pierwsze wrażenia są natury
estetyczno-higienicznej: śpimy w wieloosobowych celach i to w uży-
wanej pościeli, co powoduje silny dyskomfort. Po kilku dniach
zaczynamy rozumieć, że owe niewygody to element pewnej drogi,
duchowej inicjacji; trzeba więc zaakceptować inny standard życia,
co rzecz jasna wymaga wewnętrznego wysiłku. Jada się dwa razy
dziennie, i to wyłącznie zimne bezmięsne posiłki, na ich zjedzenie
przeznaczone jest piętnaście minut. Musimy więc rezygnować
z tego wszystkiego, co w świeckim znaczeniu wyróżnia nas i sta-
nowi o naszej odrębności: choćby własna pościel czy spokojny sen
(zdaje się, że łatwiej zaakceptować czyjeś poglądy niż chrapanie).
W węd rówkę po tej republice mnichów wpisuje się zatem nieustan-
na obecność drugiego człowieka. Zauważmy, w cywilizowanym
świecie jego obecność jest „opakowana”: ciało drugiego człowieka
J A N U S Z P A L I K O T
jest oddalone, jesteśmy od niego oddzieleni długością stołu, perfu-
mami, ubraniami, codzienną higieną. Tymczasem na Athos ciało
drugiego człowieka jest fizycznie bliskie. Przykład dość trywialny:
nieustannie czujemy czyjś zapach. W pierwszych chwilach niezbyt
wiadomo, jak się wobec tego zapachu zachować. To są „nożyce”,
które przecinają różne sznurki, by przygotować naszą duchową
fermentację.
Na tym nie koniec. O pierwszej w nocy kołatka wzywa na modlitwę,
która trwa sześć czy siedem godzin – aż do wschodu słońca. W tym
momencie zaczyna się druga próba: w monastyrze nie ma siedzeń,
są wyłącznie podpórki pod łokcie. Modlitwa zaś jest dziwnym do-
świadczeniem: nie wygłasza się kazania, są tylko śpiewy, kadzidła,
świece, w których świetle migoczą średniowieczne freski. Podczas
pierwszej godziny modlitw atmosfera zniewala niezwykłością:
zakapturzeni mnisi biegają po świątyni według niezrozumiałych
wzorów, całują ikony i co chwila padają na ziemię, powtarzając
tysiące razy „Kyrie elejson”; trudno się oprzeć wrażeniu, że to
rodzaj rytualnego tańca. Najpóźniej po trzech godzinach zapada
się w rodzaj czuwającej nieobecności, co trwa jakiś czas i w końcu
trzeba się przespać choćby godzinę.
Podczas nocnych misteriów spotkało mnie nieoczekiwane zdarze-
nie: którejś nocy przestałem odczuwać jakiekolwiek zmęczenie
– mijały godziny, a ja nie musiałem opierać się o podłokietniki,
byłem całkowicie trzeźwy i skupiony, czując chęć trwania w kon-
templowaniu tego, co się wokół dzieje.
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
55
Jako katolikowi nie wolno mi było przekraczać drugiego i pierw-
szego kręgu cerkwi, stałem więc w jej przedsionku. Gdy kilka razy
usiłowałem przesunąć się nieco bliżej centrum świątyni, jak spod
ziemi wyrastał mnich i łamaną angielszczyzną przypominał, że
dalej nie wolno mi się zapuszczać. Pospolita ciekawość nie jest
wystarczającym powodem przekroczenia świętego miejsca, bo co
z tego, że wejdę do świątyni i ujrzę bezcenną ikonę w migoczącym
świetle świec, jeżeli nic nie zrozumiem? Nie chodzi tylko o to, by
zobaczyć ikonę, gdyż ta nie przemówi do tego, kto nie jest wtajem-
niczony. W świetle mistycznego porządku byłoby to zachowanie
bez głębszego sensu.
Zwykłe wścibstwo.
Właśnie, a zrozumienie tego uczy pokory. Co ciekawe: na Athos nie
ma co liczyć na uprzejmość, bo tamtejsi mnisi całą swoją postawą
pragną powiedzieć, że nie akceptują katolików. Nie skrywają tego,
co o nich myślą: źle wierzysz i jesteś heretykiem, nie panuje tam
więc tolerancja. Po prostu: mylisz się, nie jesteś ortodoksem, nie
wiesz, czym jest wiara. Mnisi nie okazują zatem uprzejmości, bo
nie mogą się wyrzec prawdziwego Boga. Jednak pewnego razu,
gdy z pełną świadomością i bez zmęczenia uczestniczyłem w mi-
steriach w tym wrogim otoczeniu, zbliżył się zakapturzony mnich
i dotknął mnie ręką. To było specyficzne dotknięcie, bo nawet go
nie poczułem – jego ręka przypominała bowiem przezroczyste ciało
J A N U S Z P A L I K O T
astralne, czemu trudno się dziwić, skoro przez kilkadziesiąt lat
mnich pościł i nie jadał mięsa. Tym dotknięciem zaprosił mnie do
wewnętrznego kręgu, ale nauczony doświadczeniem powiedziałem,
że nie jestem ortodoksem. Na co on pokiwał głową, jakby chcąc
rzec: nic nie szkodzi. Choć się tego nie spodziewałem, moja kon-
centracja została dostrzeżona. W zwykłym świecie nie zauważamy,
że skupienie prowadzące do wewnętrznej harmonii ujawnia się na
zewnątrz. Dzięki modlitwie, śpiewom, gestom tworzy się harmonia
z najgłębszą istotą rzeczywistości.
Czyli uczestniczymy w czymś, co nas przerasta, czego nie rozumie-
my, lecz to akceptujemy?
Jaka metafizyczna korzyść płynie z owych medytacyjnych doświad-
czeń? Otóż myślę, że dzięki nim dotykamy spełnienia, czując, że
przechodzimy do porządku dziennego nad naszą śmiertelnością
i nad wszystkim, co przynosi życie. Godzimy się, że to, co nam
dane, oraz sposób, w jaki jest dane, ma sens. Co nie znaczy wcale, iż
życie przestaje odtąd być wyzwaniem, że powinniśmy zrezygnować
z pragnienia przemiany naszego życia. Najważniejszym bowiem
zadaniem człowieka jest realizowanie własnej istoty, o czym mówi
klasyczna definicja szczęścia sformułowana przez Arystotelesa:
postępuj zgodnie ze swoją naturą. Intuicyjnie czujemy, że w życiu
chodzi właśnie o postępowanie zgodne z własną naturą. Zwykle
rozumowo próbujemy zamknąć rzeczywistość w siatce pojęć, i nic
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
57
w tym złego, bo takie postępowanie określa nam pole działania, ale
trzeba znaleźć w sobie pokorę i zgodę na to, że przy całym zniuanso-
waniu definicji szczęścia istnieje coś, co wyznacza naszą istotę, a co
bywa uchwytne jedynie dzięki intuicji. Z czasem zdobywamy zdol-
ność rozróżniania, co jest, a co nie jest zgodne z naszą istotą. Ową
zdolność zawdzięczam doświadczeniom przeżytym na Athos.
Drugie istotne przeżycie duchowe wiąże się z moją wyprawą na
biegun północny. Mógłbym powiedzieć, że to doświadczenie we-
wnętrznego „roztapiania się”. Powody, dla których wyrusza się na
podobną wyprawę, zwykle bywają dość śmieszne: przede wszystkim
ciekawość, jak tam jest; potem pragnienie dowartościowania siebie,
bo mało kto tam dotarł; w końcu chęć sprawdzenia, czy poradzę
sobie w ekstremalnych warunkach; albo też oczekiwanie niezwy-
kłych doznań, w rodzaju siedemnastu odcieni bieli. Wyruszając
jednak na tę wyprawę, nawet dla tak błahych powodów, po kilku
dniach zapomina się o nich, bo całą uwagę zaprząta kilkudziesię-
ciostopniowy mróz. Mróz zaś oczyszcza człowieka i uwalnia go od
wszelkich spraw, z którymi wybrał się na lodową pustynię. Pierw-
szego dnia jeszcze myślałem o żonie, o tym, co się dzieje w firmie,
i o wielu niezałatwionych sprawach, ale po trzech dniach te pro-
blemy przestały istnieć, jakby się rozpuściły w mrozie. Podczas
wyprawy na biegun nie można mówić, bo zamarzają usta, milczy
się więc, milczy się przez wiele dni. Czy współczesny człowiek może
długo milczeć? Proszę sobie postanowić, że od jutra przez cały
tydzień nie powiecie ani jednego słowa.
J A N U S Z P A L I K O T
Ciekawe, że coraz większym powodzeniem cieszą się grupy milcze-
nia na pieszych pielgrzymkach.
Jeśli spróbują Panowie milczeć przez cały tydzień, to będzie Panów
dobra wola, tymczasem na biegunie nie ma wyjścia: jeśli powie
się jedno słowo, to mówienie zaboli, bo para z ust natychmiast
zamarznie na twarzy. Z czasem jednak milczenie zaczyna być
przyjemne i odechciewa się mówienia. Hemingway powiedział, że
człowiek uczy się mówić pięć lat, milczeć zaś pięćdziesiąt, lecz idąc
na biegun, uczymy się milczenia w ciągu kilku dni.
W tak ekstremalnych warunkach dochodzimy do istoty rzeczy, szyb-
ko przekonujemy się, że warto się zajmować wyłącznie tym, co ma
prawdziwy sens, od czego zależy nasz następny krok i przetrwanie,
bo nie ma sensu zajmować się sprawami nieistotnymi. Takie do-
świadczenie oczyszcza. Gdy znikają nasze dotychczasowe pragnienia
i aspiracje, budzi się w nas czysty strumień świadomości: auten-
tyczny dialog z sobą samym. Następuje więc coś na podobieństwo
fenomenologicznej redukcji, prowadzącej do uchwycenia czystego
„ja”. W tym wyciszeniu docierają i przemawiają do nas symbol,
znak, liturgia. Przed wyprawą nigdy wcześniej coś podobnego mi
się nie przytrafiło. Nie miałem ku temu możliwości, pędząc przez
życie, angażując się w biznes czy w pracę intelektualną. Na biegunie
zamarzłem, choć w istocie zamarznięcie okazało się roztopieniem
– wyparowało ze mnie wszystko, co nieistotne. To otwarcie się na
siebie samego przygotowało mnie do wejścia w medytację: w znak,
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
59
w formę, w liturgię. Być może bez wyprawy na biegun nie przeżył-
bym tak intensywnie późniejszego doświadczenia Athos.
Jak się trafia na biegun, chyba nie przez biuro podróży?
Wyprawę zorganizował Marek Kamiński, z którym studiowałem
i znałem się od lat. Marek to człowiek niezwykły, niechybnie
opiekują się nim gwiazdy, gdyż wydaje się niemożliwe, by bez
tajemniczej energii zajmować się tym, czym on się zajmuje. Kie-
dy pierwszy raz zdobywał samotnie biegun południowy, szedł sto
dziesięć dni. Miał policzki odmrożone do kości. Przez trzy doby
wiał tak silny wiatr, że Marek musiał pozostać w namiocie. Wy-
obraźcie sobie tę klaustrofobiczną sytuację: przez trzy dni leżycie
sami jak palec, z brezentem namiotu tuż nad nosem, temperatura
minus sześćdziesiąt stopni, nie wiecie, jak długo potrwa wichura;
w takich warunkach nie sposób czegokolwiek zjeść, nie mówiąc
o załatwianiu czynności fizjologicznych. W każdej chwili możecie
zasłabnąć, zasnąć i się nie obudzić. Jak wiele ograniczeń trzeba
w sobie pokonać, by przetrwać!
Kamiński jest znany głównie z tego, że doprowadził na oba bieguny
niepełnosprawnego Jasia Melę, ale w komercyjnym szumie wokół
tego wyczynu gubi się jego właściwy sens. Aby chłopiec mógł dojść
w ciągu kilkunastu dni na biegun, Marek poświęcił mu rok życia,
gdyż tyle trwały przygotowania do wyprawy. To dopiero wyczyn:
być z kimś dzień w dzień, z kimś zupełnie obcym, kto nie jest
J A N U S Z P A L I K O T
członkiem rodziny, kto ma takie, a nie inne horyzonty, mentalność
niekoniecznie taką, jaka nam się podoba! Marek pływał z Jasiem
codziennie, uczył go pokonywać siebie samego i kalectwo. Można
powiedzieć: pomógł mu narodzić się na nowo, jednocześnie nie
zaniedbując rodziny i prowadząc firmę.
Być może ważne dla naszego życia bieguny, które powinniśmy zdo-
bywać, znajdują się kilkanaście metrów od naszego domu. Być może
warto pójść do sąsiada i spytać, czy nie trzeba mu w czymś pomóc.
Już w takiej postawie kryje się coś niezwykłego. To oczywiście inna
skala, gdyż na prawdziwym biegunie człowiek co krok ociera się
o śmierć. Jest to więc nieustanne doświadczenie graniczne. Idąc na
biegun, natrafiliśmy na rozległą szczelinę wypełnioną wodą. Byliśmy
zmęczeni i rozbiliśmy namioty. Postanowiliśmy obejść rozlewisko
następnego dnia, ale nazajutrz, kiedy się obudziliśmy, okazało się,
że szczeliny już nie ma – bo zamarzła w nocy – a na wczorajszym
brzegu znajdują się gigantyczne wypiętrzenia lodu, z których każde
waży tony. Jednak najbardziej zatrważające było nie to, że gdybyśmy
rozbili obóz kilka metrów dalej, zostalibyśmy zmiażdżeni przez lód,
lecz to, że w nocy nikt z nas nie słyszał trzasków czy huku pękającego
lodu. Byliśmy tak zmęczeni, że zasnęliśmy głębokim snem.
Co się śni na biegunie?
Kolory. Biegun to doświadczenie niewiarygodnych kolorów: zieleni
poprzewracanych gór lodu, granatu wąskich szczelin, błękitów
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
61
szerzej otwartych szczelin i w końcu siły bieli. Oczy wprost pę-
kają od tej feerii. Przy Kamińskim czułem się bezpiecznie, mimo
że każda szczelina mierzy dwa tysiące metrów głębokości. Gdy
wędrowaliśmy na biegun, w tym samym czasie zginęło dwóch Ja-
pończyków i Szwed. Ciągnie się sanki z trzydziestokilogramowym
bagażem, dochodząc zaś do szczeliny, trzeba się ustawić tak, by je
gwałtownie pociągnąć, aby przeleciały nad szczeliną, nie spadły
w dół i nie pociągnęły polarnika. To wymagało uwagi, a przede
wszystkim słuchania poleceń Kamińskiego. Robiłem po prostu to,
co Marek mi kazał.
Co się w Panu zmieniło po powrocie z bieguna? Umiał Pan roz-
mawiać z ludźmi po tylu dniach milczenia?
Skutki były takie, że wyprowadziłem się z domu. Rozstałem się
z żoną i sprzedałem swoją pierwszą firmę. Znalazłem się w sytuacji
granicznej, czyli takiej, gdy trzeba sobie odpowiedzieć na wiele
ważnych pytań.
Przez pewien czas nie byłem w stanie mówić. Wymiotowałem
słowami. Słowa wydawały mi się nieadekwatne do rzeczywistości,
do tego, co w niej ważne, mówienie nie miało więc sensu i męczyło
mnie. Zapewne doświadczenie to stanowiło cezurę w moim życiu:
wkroczyłem na nową drogę, stałem się trochę innym człowie-
kiem.
Czy to droga od bieguna ku cieplejszym strefom?
Być może. Pewnie jest to również droga ku pochwale zwykłego życia
i ku zrozumieniu, że heroizm przejawia się także w codzienności
– nie tylko w wielkich dokonaniach. Kiedyś zwykłe życie wydawało
mi się nieważne, ważne było, by zbudować fabrykę, walczyć i wy-
grywać. A przecież dobre, zwyczajne życie jest równie cenne.
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
63
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
Sprzedał więc Pan firmę i rozstał się z żoną – czy takie skutki nie
fałszują mistycznego doświadczenia bieguna i góry Athos?
Ambra w 2001 roku była firmą numer jeden w branży winiarskiej.
Nie kupiłem jej z prywatyzacji, lecz zbudowałem od zera – na
zielonej trawie. Nie dostałem pieniędzy ani od rodziców, ani od
teściów. Ambra powstała z kapitału obrotowego, który zgromadzi-
łem, handlując drewnem z chłopami z Roztocza. Kiedy ją sprze-
dawałem, miała sześćdziesiąt procent rynku szampanów w Polsce
i dwadzieścia sześć procent rynku wina. Pokonałem wszystkich
konkurentów, kupiłem przedsiębiorstwa Cin Cin – mojego głów-
nego konkurenta. Na dziesięć marek win w Polsce sześć produko-
wała Ambra – sam stworzyłem te marki. Osiągnąłem wszystko,
co można było osiągnąć. Mogłem pozostać prezesem Ambry, nic
więcej nie robić i żyć z profitów. Ale po wyprawie na biegun takie
życie straciło sens, uznałem, że trzeba zająć się czymś innym.
Kupiłem więc Polmos Lublin, którego nikt nie chciał kupić, bo to
przedsiębiorstwo było bankrutem. Polmos Lublin miał wówczas
ledwie jeden procent udziału w rynku wódek i nieuregulowane
prawa do marki „Żołądkowa Gorzka”, od trzech lat przynosił stra-
ty, miał ujemny kapitał własny i nadawał się do zamknięcia. Pod-
jąłem więc wielkie wyzwanie. Dzisiaj Polmos Lublin jest firmą
J A N U S Z P A L I K O T
numer trzy na rynku, przynosi dochód; „Żołądkowa Gorzka” to
trzecia wódka w Polsce i jedna z dziesięciu najlepiej sprzedających
się w Europie. Jednak w pewnej chwili uświadomiłem sobie, że nie
mogę żyć tylko dla pomnażania pieniędzy, bo gdy w grę zaczynają
wchodzić wyłącznie pieniądze, muszę się wycofać. Inaczej utracę
szczęście. Tak się dzieje, że powodzi mi się w życiu dopóty, dopóki
nie pracuję wyłącznie dla korzyści – wtedy los mi sprzyja.
Jeśli zaś mowa o rozpadzie mojej rodziny, należy rozważyć dwa
aspekty: wartość, jaką rodzina stanowi dla wszystkich jej członków,
i – z drugiej strony – zdolność realizowania się w tym związku.
Ideałem jest być z kimś blisko i pozostawać zarazem sobą, realizo-
wać osobiste talenty dla dobra małżonka i wszystkich dokoła, nie
wyłączając siebie samego. Powróciwszy z bieguna, podjąłem próbę
ratowania mojego małżeństwa i przez osiem miesięcy walczyłem
o zmianę modelu naszego wspólnego bycia. Zdobywanie pierwszych
pieniędzy, budowanie pierwszej fabryki, zatrudnianie pracowników,
konflikty z urzędami skarbowymi (rzecz nieunikniona dla przed-
siębiorców w Polsce) oraz szereg innych okoliczności – wszystko to
powodowało, że byłem ciągle nieobecny w domu i zbyt mało czasu
poświęcałem rodzinie. Nie chciałem spocząć na laurach, pragnąłem
się rozwijać, ten rozwój – myślę – ciągle się we mnie dokonywał. Żona
natomiast nie chciała towarzyszyć mi w tym rozwoju, uznawszy, że
wystarczający jest taki poziom wewnętrzny, jaki osiągnąłem. Nie
udało mi się ocalić małżeństwa, nie umiałem znaleźć odpowiednich
środków, chociaż wiedziałem, o co należy walczyć.
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
65
Odejście z Jabłonnej stało się dla mnie swoistym katharsis. Ma-
jątek w Jabłonnej należał niegdyś do rodziny Vetterów, przemy-
słowców, którzy zbudowali pierwszy browar w Lublinie i byli
właścicielami miejscowej gorzelni, prowadzili też działalność cha-
rytatywną. Kupiłem Jabłonną i zacząłem rewitalizować czterystu-
letni park; ratowałem go przez osiem lat. Pamiętam pierwszą
wizytę w majątku latem 1995 roku. Zgodziłem się obejrzeć dom
i spotkać z właścicielem przez uprzejmość wobec reprezentującej
go pani adwokat. Chodziliśmy po zrujnowanym i zagrzybionym
budynku. Wszędzie pełno pozostałości po milicji obywatelskiej.
Park jak dżungla, trudno było odnaleźć ślady jakiegokolwiek po-
rządku – całkowicie zdziczały. Żeby zrobić ognisko, trzeba było
wykarczować ogromną ilość krzaków, głównie dzikiego bzu. Gospo-
darze coś tam opowiadali o urokach tego miejsca, o tym, dlaczego
to ja właśnie powinienem kupić tę posiadłość, a ja podziwiałem,
ale byłem pewien, że niczego nie kupię, bo nie miałem pieniędzy,
a cena była szalenie wysoka. Potem spotykaliśmy się jeszcze kilka-
krotnie. Cena spadała i w końcu było mnie już stać na ten zakup.
Remont okazał się jednak bardzo drogi i skomplikowany. Wpro-
wadziliśmy się więc do spichlerza, który znajdował się na granicy
posesji, i czekając na projekty i zgody dotyczące remontu willi,
odnawialiśmy park. Dom-spichlerz był zbudowany z tradycyjnych
lubelskich wapiennych kamieni. Gdy skuliśmy tynki i rozebraliśmy
ścianki działowe, odsłoniła się wspaniała przestrzeń, niczym domu
w Toskanii czy Prowansji. Remont trwał zaledwie kilka miesięcy,
J A N U S Z P A L I K O T
efekt zaś okazał się fantastyczny. Z kolei restauracja parku to
trzyletnia przygoda, ale zakończona licznymi nagrodami. Codzien-
nie rano przed pójściem do pracy uwielbiałem przebiec się po parku,
a następnie wydać dyspozycje ogrodnikom i przeanalizować kolejne
zagadnienia w jego układzie i wyglądzie. Wracając zaś z pracy,
marzyłem o spacerze przed zachodem słońca. Przez wszystkie te
lata przestudiowałem więc każdy możliwy kąt i punkt widokowy.
Dziesiątki razy wracałem do kompozycji krzewów, drzew i kwiatów.
To wówczas zobaczyłem nagle piękno przyrody i ziemi, tak oddalo-
ne ode mnie za sprawą pojęć i idei.
Przy remoncie pałacu pracowało wielu specjalistów, także z Europy
Zachodniej. W pałacu, a właściwie willi włoskiej z przełomu XIX
i XX wieku, Anna Kozłowska przez trzy lata malowała freski. Za-
stosowaliśmy tradycyjną metodę, a mianowicie używaliśmy wody
źródlanej, piasku o takiej samej średnicy oraz dziesięcioletniego
wapna. Tynk niczym ciasto wyrabiało się rękami, a później drew-
nianymi szpachlami układało milimetr po milimetrze. Jedynie metr
dziennie. Anka malowała w nocy przez osiem godzin, a rano spała.
Mieszkała z nami przez trzy lata i stworzyła coś zupełnie niezwykłe-
go. Ta praca wnikała we mnie i rozumiałem coraz bardziej różnicę
pomiędzy domem odziedziczonym a stworzonym od nowa. Wrastanie
w dom – tak bym to dziś nazwał. Dużo się przy tym nauczyłem,
stałem się więc innym człowiekiem. Nasi synowie dorastali w tym
domu, bo przeprowadziliśmy się do Jabłonnej, gdy jeden miał pięć,
a drugi siedem lat. Dzieciństwo spędzili w przepięknym miejscu.
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
67
Zostawiłem więc dzieci, które strasznie kocham, zostawiłem Ja-
błonną, która była moim życiem – zrobiłem to jako człowiek zde-
sperowany, nie potrafiłem dłużej akceptować sytuacji między mną
a żoną. Pamiętam, że było to uczucie jakby ostateczne; wyjeżdżam
na zawsze i cokolwiek by się działo, nie wrócę. Wynająłem miesz-
kanie, zostawiając pałac o powierzchni tysiąca czterystu metrów,
pięciohektarowy park i dwudziestokilkuhektarową posiadłość
z zabytkowymi gorzelniami. Opuściłem miejsce, które kochałem
i które mnie w pewien sposób ukształtowało. To nie była łatwa
decyzja, ale jestem przekonany, że była konieczna.
Zostawmy ten wątek, bo czujemy się bezradni, słuchając o Pańskiej
żonie, a nie mogąc wysłuchać jej racji. W jednej z poprzednich
rozmów opowiadał Pan o szamanizmie, przy okazji wspomina-
jąc o naturze nieuchwytnej bądź trudno uchwytnej, do której się
dojrzewa poprzez doświadczenia graniczne. Zakładając rodzinę,
która jest silnie związana z naturą jako taką, wiążąc się z drugim
człowiekiem – a ta sytuacja zawsze nas przerasta – postępujemy
zgodnie z naturą. Nie odnosi Pan wrażenia, że zrywając więzi
z małżonkiem, odchodząc od rodziny, postępujemy wbrew naturze,
do której Pan przykłada tak wielką wagę?
Trafiliście Panowie w sedno sprawy. Odwołując się do języka
religii: popełniłem grzech, którego niczym nie zmażę, grzech ten
pozostanie we mnie na zawsze, ale, niestety, muszę zaakceptować
J A N U S Z P A L I K O T
to, że go popełniłem. Mam świadomość, że rozwód jest moją niczym
niezmywalną winą, że mnie oskarża i obciąża moje sumienie. Nie
uchylam się od wzięcia ciężaru grzechu, biorę go na siebie. Wiem
też, że postąpiłem słusznie, bo zniszczyłbym siebie, zostawiając
sprawy tak, jak się miały. I choć to paradoksalne, czuję się z tym
dobrze i jestem pełen nadziei. Grzechem jest przecież także
związek byle jaki, grzechem jest fałsz między ludźmi, którzy się
pobrali.
Jednak ten ciężar przyjdzie dźwigać nie tylko Panu!
Wiem to, Monika, moja przyszła żona, chcąc nie chcąc, będzie mu-
siała dźwigać go wraz ze mną, choć w niczym nie jest winna, bo
poznaliśmy się długo po moim odejściu od pierwszej żony. Sytu-
acja jest trudna, bo zawsze towarzyszyć nam będzie świadomość
mojego grzechu.
Moi synowie liczą sobie w tej chwili piętnaście i siedemnaście lat,
są wybitnie inteligentni i nie mówię tego jako ich ojciec, bo każdy
rodzic sądzi, że jego potomstwo jest obdarzone nadzwyczajną inte-
ligencją. Imponuje mi, czasami wręcz nokautuje mnie zachowanie
synów i ich stosunek do świata. Na długo zanim opuściłem rodzinę
i dom, wybrałem się kiedyś z żoną na weekend, bodajże do Prowan-
sji. Emil i Aleksander podczas naszej nieobecności zorganizowali
olimpiadę młodzieży wiejskiej: wydrukowali plakaty, rozwiesili je
na słupach – zapraszając wszystkich chętnych do udziału w zaba-
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
69
wie. Wymyślili konkurencje: wspinanie się po drzewie, łowienie ryb
w stawie, pływanie łódką, gra w piłkę i tak dalej, ale sami nie bra li
udziału w tych zmaganiach, ich rola polegała na tym, że obsługiwali
swoich gości i zachęcali ich do zabawy. Każdy z uczestników musiał
wprawdzie wpłacić złotówkę, ale w zamian mógł wygrać atrakcyjne
fanty. Przed naszym wyjazdem Emil i Aleksander, niczym się nie
zdradzając, wyłudzili ode mnie różne przedmioty…
Cenne?
Mniejsza o to, cenne czy mało wartościowe. W imprezie uczestni-
czyło siedemdziesięcioro dzieci, więc Emil i Aleksander zarobili
siedemdziesiąt złotych. Z tymi pieniędzmi wybrali się później do
stolarza, prosząc, żeby zbudował im domek na drzewie; rzecz jas-
na, siedemdziesiąt złotych to zbyt mało, niemniej stolarz przyjął
zamówienie. Później dołożyłem się do inwestycji, ale oczywiście
w tajemnicy przed synami. Minęło parę lat, a domek ciągle stoi.
Dlaczego wspominam to zdarzenie? Bo wróciwszy z weekendu
i dowiedziawszy się o olimpiadzie i owych siedemdziesięciu złotych,
które zarobili nasi synowie, zrozumiałem, że przekazałem im jedną
z najważniejszych swoich cech, jaką jest zaradność i pomysłowość.
Byłem i jestem z nich dumny.
Być może to przesada, lecz zastanawiam się dzisiaj, czy nie staję
się dla nich psychicznym obciążeniem, czy zanadto ich nie uwie-
ram i nie przyciskam? Niewątp liwie, czeka nas najtrudniejszy
J A N U S Z P A L I K O T
okres we wzajemnych stosunkach. Gdy miałem siedemnaście
lat, uciekałem z domu. Emil i Aleksander nie muszą powtarzać
moich buntowniczych doświadczeń, bo to ja uciekłem z Jabłonnej.
Sytuacja nie jest zbyt wesoła; wiem, brakuje im ojca, mnie też go
kiedyś brakowało i dotąd ubolewam, że nie miałem z nim kontaktu,
co – jak wspominałem – dzisiaj bardzo mi ciąży.
Gdyby w tej chwili zadzwonili synowie, prosząc o pomoc, czy
przerwałby Pan tę rozmowę i pojechał do nich?
Nie wahałbym się ani przez chwilę. Wstałbym i pojechał do Ja-
błonnej.
Wiedzą o tym?
Owszem, wiedzą. Pewnego razu, jeszcze zanim opuściłem Jabłon-
ną, zadzwonił do mnie ich wychowawca, bo Emil asystował, gdy
chłopcy z jego klasy pobili kolegę. Przyjechałem więc do szkoły,
zabrałem synów na komisariat i poprosiłem milicjantów, aby im
uświadomili, jaka kara grozi za pobicie człowieka, i wyjaśnili,
czym jest poprawczak, jakie stosunki tam panują i jak deformują
one młodego człowieka. Wizyta na komisariacie wywarła na nich
piorunujące wrażenie. To było doświadczenie, które zapamiętają
na całe życie. Wkrótce potem Emil ze swoją klasą wybrał się na
szkolną wycieczkę na Litwę. Podczas wycieczki koledzy namawiali
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
71
go do picia piwa i brania narkotyków, ale on miał odwagę powie-
dzieć: nie biorę! Mało tego, przekonał innych, by nie próbowali
narkotyków i narobił wokół sprawy szumu, skutkiem czego wycho-
wawcy wyciągnęli konsekwencje wobec tych, którzy do narkotyków
zachęcali, krótko mówiąc: odesłali ich do domów. Emil wykazał się
zatem odwagą, bo nie jest łatwo sprzeciwić się grupie, okazując
przy tym zdrowy rozsądek.
Po jego powrocie z Litwy poprosiłem wszystkich rodziców, których
dzieci uczą się z moim synem, byśmy się spotkali i porozmawiali
o tym incydencie. Bardzo pomocna i aktywna była przy tym dy-
rektor szkoły.
Pytałem rodziców, jakie kroki podjęli wobec dzieci,
które zachęcały innych do narkotyków. Okazało się, że wymie-
rzyli im jakieś śmieszne kary. Tymczasem sprawa nie była wcale
śmieszna, ja po dość banalnej bójce synów z kolegą zawiozłem ich
na komisariat. Staram się być ojcem na serio. Dbam o ich lektury,
spędzamy razem wakacje, niedawno na przykład wybraliśmy się
na wyprawę do Chin. Każdego roku gdzieś z nimi podróżuję, wy-
jeżdżamy wspólnie na narty, codziennie rozmawiamy przez telefon,
choć wiem, że telefon nie zastąpi im ojca, bo nie przebywam z nimi
– nad czym ubolewam – na co dzień.
Czuję wdzięczność dla Moniki, że rozumie i akceptuje moją miłość
do Emila i Aleksandra. Monika i ja pragniemy mieć dzieci, kocham
ją, ale nie ulega wątpliwości, że zawiniłem wobec poprzedniej żony
oraz synów, a także wobec siebie samego i być może przyjdzie mi za
to w przyszłości ciężko odpokutować. Być może sam spłacę własne
J A N U S Z P A L I K O T
winy, być może spłacą je dopiero moi potomkowie. Chcę iść jednak
drogą szacunku i miłości.
A skoro wspomnieliście Panowie moją przygodę z szamanizmem:
pewną wiedzę o sobie i doświadczenie inicjacyjne, jakie zawdzię-
czam szamanizmowi, przeżyłem już po rozwodzie. Myślę też, że
w sensie metafizycznym nie byliśmy sobie z moją pierwszą żoną
przeznaczeni i nie sposób było ratować naszego małżeństwa. Ale
stało się i „teraz to, co było dobre, zostawiam, a to, co złe, oddaję”.
To jedna z formuł szamańskich. Nadal uważam, że mimo wszyst-
ko podjąłem słuszną decyzję, choć zdaję sobie sprawę, że Kościół
katolicki sprzeciwia się rozwodom. W tej materii inne Kościoły
chrześcijańskie okazują większą elastyczność.
Pozwoli Pan na małą anegdotę. Gdy Jan Paweł II spotkał się
z arcybiskupem Canterbury, zwierzchnikiem Kościoła angli-
kańskiego, ten ostatni zażartował, że co do rozwodów nie widzi
wielkiej różnicy pomiędzy anglikanami a katolikami, albowiem
Watykan często unieważnia małżeństwa. Ta słuszna skądinąd
uwaga zbulwersowała Jana Pawła II i niebawem Papież wygłosił
ostre przemówienie do członków watykańskiej Roty, decydującej
o stwierdzaniu nieważności małżeństwa. W nowym Kodeksie
Prawa Kanonicznego z 1993 roku mowa jest także o tych, którzy
„z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć istotnych obo-
wiązków małżeńskich”. Paragraf ten był, zdaniem Papieża, zbyt
liberalnie wykorzystywany.
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
73
Ale nie chodzi mi tu o aspekt formalny, dzięki któremu Kościół
rozstrzyga o ważności czy nieważności małżeństwa. Gnębi mnie co
innego, a mianowicie pytanie zasadnicze – kiedy naprawdę wyrzą-
dzamy krzywdę osobie niegdyś „kochanej”, której przyrzekaliśmy
wierność aż po grobową deskę? Czy aby nie wtedy, gdy oszukujemy
się, po latach odkrywając, że to, co braliśmy za miłość, nie jest
miłością? Czy jesteśmy w stanie przeniknąć gąszcz psychologicz-
nych iluzji i powiedzieć: „Nie byliśmy sobie przeznaczeni!” Czy
gdy mówimy, że sytuacja nas przerosła, mamy na uwadze tylko
własną emocjonalno-poznawczą słabość? Czy też wnikamy w istotę
i widzimy, że nie mogło się udać? Czy samozatracenie się w ofierze
na rzecz związku nie byłoby też grzechem? Złamać przysięgę czy
złamać istotę? Tak nazwałbym główny dylemat.
Niemniej, nawet jeśli rozwód wydaje się najmniejszym złem, jedy-
nym możliwym wyborem, bo gwarantuje najmniej obopólnych cier-
pień, czy umniejsza to winę i lęk przed konsekwencjami grzechu?
Bodaj każdy rozwiedziony twierdzi, że jego rozwód był najlepszym
wyborem, bo nie można ratować w nieskończoność małżeństwa,
które przeżywa kryzys; lecz ci, którzy uznają, że więzy małżeńskie
w żadnym wypadku nie mogą być rozwiązane, będą się upierać, że
naprawdę istnieje tylko jeden wybór. I tylko on jest dobry.
Jest też bardzo niepopularne dziś pytanie o pokutę. Czy samo
dobre życie wystarczy? Jestem w każdym razie szczęśliwy i nie
czuję winy z tego powodu, choć nie spycham we wzgardę i w ironię
tego, co mnie obciąża.
J A N U S Z P A L I K O T
Dlaczego małżeństwo jest dziś tak kruchą formą? Dlaczego łatwo
podlega erozji? Wspomniał Pan, że praca nie pozwalała Panu
poświęcić zbyt wiele czasu rodzinie, ale czy wszystkiemu winien
jest brak czasu?
Nie znalazłem na to odpowiedzi. Wkrótce zawrę nowe małżeństwo,
toteż znów staję przed pytaniem, czym jest związek dwojga ludzi
oraz jaka jest moja natura i autentyczne potrzeby. Z jednej strony
nie ulega wątpliwości, że małżeństwo jest rodzajem pierwotnej siły,
formy, rodzajem mantry, lecz z drugiej strony – i coraz bardziej do
tego dojrzewam – pojawia się właśnie kwestia istoty mojej natury,
która domaga się przestrzeni i pewnej dozy wolności. Pragnąc
zrealizować własną naturę, co uważam za swoją wobec siebie po-
winność, jedyną szansę bycia szczęśliwym i spełnionym na ziemi,
jestem zarazem zdolny do działania przeciwko sobie, przeciwko
mantrze. A więc sam się przyczyniam do wielkiego zderzenia
w sobie samym. A jednak mam poczucie, że gdy spotkają się ludzie
sobie przeznaczeni, ów dylemat znika. I że uda się pogodzić te
dwie sprzeczne siły! Czy mam szansę? Może nie mam, bo – znów
do tego wracam – ponoszę karę za jakieś grzechy przodków? Nie
lekceważę tego, ale też wiem, że nie wystarczy uważnie się sobie
przyglądać i że gdybym miał nawet nie być sobą, warto uszczę-
śliwić ukochaną osobę. Gdy się tak postanowi, wszystko staje się
możliwe. Ale przestrzeń tej decyzji rodzi się w samym spotkaniu
i poniekąd w tym, kim jest ten drugi. Taką nadzieję przynosi
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
75
ze sobą Monika. Jest bowiem osobą dążącą do równowagi. Do
zrównoważenia w istocie, a nie do zwykłego balansu sił, co często
przytrafia się w małżeństwie, a więcej ma wspólnego z polityką
niż z życiem z drugim człowiekiem.
Czy aby nie ulega Pan pokusie samousprawiedliwiania się?
Czuję, że tu właśnie pojawia się diabeł w przebraniu. Nie umiem
odpowiedzieć sobie na te wszystkie pytania, ale dojrzewam do myśli,
że niechaj się stanie to, na co zasłużyłem. Nie chcę się bronić przed
karą za grzech. I nie chce się bać szczęścia, które się zjawia.
Ciekawe, Pismo opisuje grzech pierworodny symbolicznie, inaczej
zresztą opisać go nie sposób, ale owo symboliczne opisanie jest
całkowicie jasne: w biblijnej opowieści nie chodzi o to, że nasi
prarodzice zjedli symboliczny owoc, lecz o to, że szatan zburzył
zaufanie, jakim Stwórca obdarzył pierwszych ludzi, a burząc za-
ufanie, zniszczył relacje między Bogiem a człowiekiem. I to wydaje
się największą tragedią. W pewnym sensie ta katastrofa powtarza
się w każdym związku dwojga ludzi, którzy muszą od siebie odejść,
gdy im zabraknie ufności.
Zgadzam się, że u podstaw każdego nieudanego małżeństwa leży
utrata zaufania. A wtedy kruszeją wszelkie bramy i walą się
świątynie. Tego nie sposób ująć inaczej, zwłaszcza kiedy – jak
J A N U S Z P A L I K O T
w moim wypadku – mocno ceni się formalny aspekt życia. Nie ulega
kwestii, że w wypadku naszego rozwodu coś uległo zniszczeniu.
Jak mawia Anaksymander: to, co istnieje, ponosi zasłużoną karę
za sam fakt, iż jego istnienie uniemożliwiało pojawienie się tego
wszystkiego, co nie mogło przez to zaistnieć. Jest w tych słowach
groza i zarazem pewna pociecha, że zniszczenie jest nieuniknione
i przynosi ze sobą nowe formy życia.
Czy widząc dziś spękane mury i zburzone świątynie, jestem pewien,
że przywołują one jedynie myśl o wiecznej winie, czy też ich widok
napawa mnie wiarą, że to, co przychodzi, jest nieuchronne i dobre?
Prawosławie nikomu w mojej sytuacji nie odbiera nadziei.
Katolicyzm również jej nikomu nie odbiera…
Wierzę mocno, że nasze winy, szczególnie ciężkie winy, stają się
dla nas szansą. Małe winy nie są bowiem żadną szansą. Małe
winy oznaczają rozdrobnienie i zniknięcie. Z wielką winą trzeba
się natomiast zmierzyć. Najważniejsze jednak, by się nie pogodzić
z diabelską zaiste pokusą łatwego samousprawiedliwiania się
i zaakceptowania losu w myśl zasady: jakoś to będzie, no bo jakże
inaczej? Jak powiadam, może przyjdzie mi odpokutować za winy
popełnione wobec rodziny, lecz z drugiej strony wciąż czuję silny
nurt życia i mocny, biologiczny i ontologiczny zarazem impuls:
chcę założyć rodzinę, chcę mieć dzieci, dać szczęście ukochanej
osobie; wiem, że nie wolno mi unikać tych wyzwań.
M O J A W I N A, M O J A W I E L K A W I N A
77
Mówi Pan o wielkiej winie, a co nazwałby Pan swoją małą
winą?
Na przykład to, że nie skasowałem biletu albo że zapomniałem po
sobie posprzątać, nie sporządziłem jakiegoś dokumentu, komuś
za coś nie podziękowałem. To przykłady spraw, o których nigdy
nie wolno zapominać, mam zresztą wrażenie, że zazwyczaj ich
nie zaniedbuję. To wprawdzie tylko małe grzechy i jeśli się je
popełni, nie wywracają one naszego świata do góry nogami. Mała
wina nie rodzi nowych światów, przestawia jedynie dekoracje na
scenie, ale w istocie nadal pozostajemy w małym pokoju pełnym
wszelakich grzechów i cnót, upominków i występków; popełniwszy
mały grzech nazajutrz łatwo możemy zamienić brudne dekoracje
na czyste i niesplamione występkiem. Możemy je nawet zakopać
głęboko w ziemi. Treningi szamańskie uświadamiają człowiekowi,
że jedynym sposobem zaakceptowania bolesnego faktu, iż – dajmy
na to – ktoś w rodzinie zamordował człowieka, jest włączenie ofiary
do własnej rodziny, nawet jeśli był to ktoś obcy. To jedyna szansa,
by cała rodzina nie musiała pokutować za zbrodnię popełnioną
przez jednego z jej członków. Szkopuł w tym, że zamordowany musi
wyrazić zgodę na wejście do owej rodziny, tym samym wybaczając
mordercy. Inne wybaczenie bowiem nie istnieje. Dopóki ono nie
nastąpi, dopóty nie zniknie brzemię winy. Podobnie rzecz się ma
z moim rozwodem. Podobnie – bo rozwód to jednak nie morder-
stwo! Wierzę, że moja była żona wybaczy mi kiedyś moje odejście,
pogodzi się z nim i zaakceptuje to, że założyłem drugą rodzinę.
Wierzę, że synowie też mi kiedyś wybaczą. W rozwodzie jednak,
inaczej niż w zabójstwie, winne są obie strony i brak wybaczenia
wiąże obie dusze i trzyma je w przeszłości, czyli w czasie, który
już nie istnieje. Ja swoją duszę uwalniam, wybaczając i zadając
sobie pokutę. Od byłej żony zależy, czy się uwolni czy resztę życia
spędzi zamknięta w przeszłości.
Jestem, jaki jestem, właśnie za sprawą kilkunastu lat przeży-
tych z Marią; małżeństwo z nią jest nieusuwalnym elementem
mojej tożsamości, pomimo wszystkich klęsk, jakie przyniosło. Ale
jestem też sobą za sprawą wielu dobrych rzeczy, jakie się w nim
wydarzyły.
Chciałby Pan, by wybaczyła Panu żona i dzieci. A od siebie czego
Pan wymaga?
Tego przede wszystkim, bym i ja pogodził się z losem. Nie mogę
powtórzyć błędów i ulec tym samym iluzjom. Tym razem musi się
udać i uda się. To, co mam w sobie do zrobienia, należy zrobić tak,
aby nie wpaść w stare koleiny. A o to przecież najłatwiej.
G Ê B A P R E Z E S A
79
G Ê B A P R E Z E S A
Mówiąc o studiach, o autorytetach filozoficznych, o dojrzewaniu
intelektualnym, nie sposób nie wspomnieć Witolda Gombrowicza,
do którego twórczości jest Pan bardzo przywiązany. Dlaczego
Gombrowicz?
Jak tu o nim nie mówić, skoro mając szesnaście lat, czyli w roku
1980, przeczytałem jego wydane w drugim obiegu Dzienniki ? Lek-
tura ta okazała się otwarciem puszki pełnej sprzeczności. Rok 1980
był czasem patriotycznej euforii i zgoła romantycznych uniesień
wolnościowych. Nie odczuwałem szczególnej dziwności w tym, że
w chwili gdy Polacy podnoszą się z kolan i usiłują odrzucić jarzmo
sowieckiej zależności, pogrążam się w lekturze pisarza, który głę-
boko kontestuje Polskę jako zbiorowość ludzi niedojrzałych. Każda
z później przeczytanych książek Gombrowicza – Ferdydurke czy
Trans-Atlantyk, Pornografia czy Kosmos – była dla mnie przeży-
ciem intelektualnym.
Gombrowicz pomógł mi zmierzyć się z takim rodzajem patrioty-
zmu, jaki kultywowano w domu rodzinnym, gdzie wieczorem przy
kielichu szło się na Moskwę, ale rankiem, niestety, budziliśmy się
w Biłgoraju. To był patriotyzm desperacki, skory do rzucania się
z szablą na czołg, zresztą ta postawa trafiła pod nasze strzechy już
w czasach romantyzmu. Byłem przesiąknięty owym archai cznym
J A N U S Z P A L I K O T
umiłowaniem polskości, nie mogłem nawet spokojnie wy słuchać
hymnu narodowego, bo natychmiast zbierało mi się na płacz i wzru-
szenie ściskało mi gardło. To było irracjonalne. Choć z drugiej
strony, gdy moja rodzina – ale czy tylko ta jedna? – budziła się nie
w Moskwie, ale w Biłgoraju, ogarniała nas wściekłość na „polskie
dziadostwo”: na fatalne drogi, na wiecznie spóźniające się pociągi,
na źle funkcjonujące instytucje, na brudne toalety i niedomytych
chłopów, na wszystko, co świadczyło o klęsce cywilizacyjnej i roz-
bracie z nowoczesnością. Wstydziłem się za taką ojczyznę. Wsty-
dziłem się także, jak większość Polaków, że jesteśmy upokorzeni
i zniewoleni przez Sowietów. A więc łzy prawdziwego wzruszenia
przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego, a zarazem wściekłość
i wstyd. A że miałem piętnaście czy szesnaście lat, nie byłem
skory do jakichkolwiek kompromisów, oczekiwałem na słowo,
które pomogłoby mi uporać się z tym piekielnym rozdwojeniem:
że i płaczę, i wstydzę się zarazem.
I w tym momencie pojawił się Gombrowicz, jak deus ex machi-
na: „Wobec Polski Polak nie umie się zachować, ona go peszy
i manieruje”. Dzięki Gombrowiczowi zrozumiałem, że patriotyzm
nie musi się wyrażać czynami powstańczymi i rewolucjami czy
wieczornymi pochodami na Moskwę, może się też wyrażać pracą
nad modernizacją Polski, wyrzeczeniem się szkodliwych mitów,
wyzbyciem zatrutych iluzji, które Gombrowicz bezlitośnie dema-
skował. Jednym słowem: patriotyzm to wysiłek. Do dziś staram
się realizować ten właśnie rodzaj patriotyzmu – angażując się
G Ê B A P R E Z E S A
81
obywatelsko, wspomagając instytucje pozarządowe, co niejako jest
konsekwencją młodzieńczych lektur Dzienników. Gombrowicz więc
ukształtował mnie jako obywatela, znacznie później podobnej lekcji
miał mi udzielić Henryk Wujec, choć pierwsza i najważniejsza była
niewątpliwie lekcja Gombrowicza. Być może nie wyleczył mnie on
całkowicie ze wspomnianego rozdwojenia, lecz z pewnością ofiaro-
wał sposoby, bym wypracował postawę wobec Polski, nauczył się
dystansu do rzeczywistości oraz do siebie samego.
W liceum nie rozstawałem się z Gombrowiczem. W grudniu 1981
roku, po wprowadzeniu stanu wojennego, esbecy przeprowadzili
rewizję w domu rodziców, jej powodem była – o czym już mówiłem
– moja aktywność w samorządzie uczniowskim. Skonfiskowano mi
wówczas wiele książek, ale Dzienniki, a zacząłem je znów czytać
przed rewizją, zdążyłem schować pod gąbką fotela, na którym
siedziałem. Oni wywracali dom do góry nogami, ja zaś nie rusza-
łem się z fotela. Zachowałem ten egzemplarz Dzienników do dziś.
Kilka miesięcy później, bodaj w kwietniu 1982 roku, jechałem
z Warszawy do Biłgoraja. Wybrałem się do domu na święta wiel-
kanocne, z wojskowym plecakiem pełnym bibuły; pamiętam, że
miałem między innymi Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego
i sporo podziemnych biuletynów Solidarności, które chciałem
porozdawać znajomym z rodzinnego miasteczka. Nagle, gdzieś
pomiędzy Lublinem a Biłgorajem, autobus został zatrzymany przez
żandarmerię, która chciała skontrolować, czy podróżujący mają
przepustki wymagane w stanie wojennym. Żandarmi wchodzą
J A N U S Z P A L I K O T
więc do autobusu, przetrząsają wszystkim torby i nieuchronnie
zbliżają się do mnie, ja zaś jestem już pewien, że nie dojadę do
domu. Podszedł do mnie żandarm, sprawdził przepustkę i pyta,
co mam w plecaku. „Książki” – odpowiadam. „Skąd jedziesz?”
– pyta dalej. „Z Warszawy, gdzie chodzę do liceum”. – „Pokaż,
co wieziesz!” Wyjmuję więc Czapskiego. Żandarm rzucił okiem
i mówi: „To zmykaj!”. Wspominam to zdarzenie, bo miałem przy
sobie Dzienniki, które po raz drugi ocalały przed konfiskatą. Ale
to tylko anegdoty.
Czy potrafi Pan wyjaśnić, dlaczego podczas karnawału Solidarno-
ści i w stanie wojennym niewielu czytelników Gombrowicza czuło
zgrzyt między patriotyczną, niekiedy hurrapatriotyczną euforią
a jego niechęcią do obrzędów narodowych?
Być może z tej racji, że Solidarność była wówczas ruchem otwartym,
mogło się więc wydawać, że nawet Gombrowicza można zaanek-
tować dla dobra „sprawy”. Gombrowicza można było postrzegać
jako sojusznika tych dziesięciu milionów, które zapragnęły Polski
innej niż komunistyczna, głosił on bowiem, że naszą powinnością
jest uwolnienie się od demonów, które uniemożliwiają organizo-
wanie nowoczesnego społeczeństwa i odbierają jednostce wolność,
nie pozwalając jej być sobą. Gombrowicz był antykomunistą,
niemniej – nie odkrywam tu Ameryki – był przede wszystkim
przenikliwym krytykiem zbiorowości, twórcą mierzącym się z pro-
G Ê B A P R E Z E S A
83
blemami prawdziwie filozoficznymi, z myślą egzystencjalną czy
strukturalistyczną. Cokolwiek by mówić, stał się moją największą
młodzieńczą miłością i swego rodzaju ojcem duchowym.
Uderzam w tony poważne, lecz gdy pierwszy raz pochłaniałem
Dzienniki, mimo że byłem szczeniakiem, dostrzegłem spór, jaki
pisarz ten toczył z tradycją sarmacką i romantyczną. Zachwycił
mnie także czymś zgoła innym: skłonnością do gry i prowokacji
– co się odbiło na moim losie, bo za sprawą Gombrowicza stałem się
bezczelnym szesnastolatkiem, drażniącym i doprowadzającym do
szału wszystkich naokoło, szczególnie nauczycieli z biłgorajskiego
liceum. Nauczycielka języka polskiego ledwo przeczytała kilka
zdań z moich heretyckich wypracowań, a już wyrzucała zeszyt
przez okno. Nie wytrzymywała psychicznie, najwyraźniej nie miała
tak silnych nerwów jak pani Gombrowiczowa, z którą Witold ze
starszymi braćmi toczył nieustanną wojnę. Jak to pisze on we
Wspomnieniach polskich? „Wystarczyło aby matka zauważyła
mimochodem, że deszcz pada, a mnie siła przemożna zmuszała na-
tychmiast do stwierdzenia z wystudiowanym zdziwieniem, jakbym
usłyszał największy absurd: – Jakżeż! Przecież słońce świeci!”. Ja
również uwielbiałem wmawiać ludziom, że słońce świeci, nawet
dzisiaj pozwalam sobie niekiedy na takie gierki. Więcej szczęścia
miałem w warszawskim liceum, gdzie moje prowokacje a` la Gom-
browicz przyniosły mi nieoczekiwane uznanie. Otóż pewnego razu
napisałem wypracowanie, pastwiąc się nad Chłopami Reymonta,
starając się dowieść, że to książka słaba, że bohaterowie źle zary-
J A N U S Z P A L I K O T
sowani i trywialni, w ogóle to nie literatura, ale bezwartościowa
i sentymentalna cegła, konserwująca dawne stosunki społeczne,
która nie pozwala myśleć o przyszłości, więc powinno się zabro-
nić jej czytania. Nie mam pojęcia dlaczego, ale polonistka wpadła
w zachwyt. Do dziś dźwięczą mi w uszach jej słowa: „No proszę
bardzo, przyjechał z Biłgoraja i ma własne zdanie!”.
Czasami kontestacja dla kontestacji bywa jałowa, ale i ryzykowna.
Historia filozofii zanotowała przypadek sofisty, który przybywszy
do pewnego miasta, pierwszego dnia wygłosił publiczną pochwałę
jednej z cnót, a drugiego jej naganę. Był tak przekonujący pod-
czas obu wykładów, że mieszkańcy, nie zastanawiając się długo,
przegnali go z miasta.
I słusznie, albowiem sofiści podważyli zaufanie do języka, w którym
pojęcie wiązało się bezpośrednio z rzeczywistością – jeśli ktoś zna
grekę, zauważa tę ontologiczną zadziorność. Badając etymologię
greckich pojęć filozoficznych, widzimy, jak chwytają one rzeczy-
wistość, natomiast w językach nowożytnych pojęcia filozoficzne
niejako się uprzedmiotowiły. Sofiści zapoczątkowali zatem rewo-
lucję, z której miał wyrosnąć Sokrates, a w konsekwencji owej
rewolty istota ludzka została przeciwstawiona światu. Człowiek
przedsokratejski był bowiem zanurzony w świecie, nie dostrzegał
go, stanowił jego integralną część. Ruch soficki silnie uderzył
w człowieka. Bolało to Greków, bo zostali wyrwani ze świata, w któ-
G Ê B A P R E Z E S A
85
rym dotychczas żyli. Wierzyli dotąd, że prawda, piękno i dobro są
jednym i tym samym, lecz sofiści kazali im w to wątpić. Przeżyli
więc szok, wyobraźmy sobie bowiem, co by się stało, gdyby ktoś
dowiódł dziś chrześcijanom, że Chrystus nie istniał. Po rewolucji
sofickiej człowiek znalazł się w innym niejako miejscu, niczym
Ziemia, którą rewolucja Kopernikańska zdetronizowała jako cen-
trum wszechświata.
Wracając do Gombrowicza, do jego prowokacji i zamiłowania do
gry. W naturę ludzką wpisana jest skłonność do uciechy i do zaba-
wy, ja odziedziczyłem ją po ojcu. Jesteśmy homo ludens, jedynym
gatunkiem w przyrodzie, który lubi się bawić dla samej zabawy
i cieszyć dla czystej uciechy. Człowiek wiecznie gra, bawi się, pro-
wokuje, bo zabawa wyzwala w nim życiodajną energię i pozwala
przezwyciężyć martwą rutynę. Ludzie podobni do Gombrowicza
wprowadzają ożywienie, bez którego kultura by sczezła.
Skoro zaś o kulturze mowa: jako naród cierpieliśmy przez stulecia,
mając świadomość zapóźnienia cywilizacyjnego, jedyną przepustką
do Europy wydawała nam się zatem sztuka, dzięki której mogliśmy
z innymi nacjami rozmawiać jak równy z równym. Kultury nie
musieliśmy się wstydzić. Już pierwsze strony Dzienników wstrząs-
nęły mną, bo były okrutną drwiną z polskich urojeń: porównywać
Mickiewicza z Dantem lub Szekspirem – dowodził Gombrowicz
– to porównywać owoc z konfiturą. „Cóż mnie obchodzi Mickie-
wicz? – pytał. – Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza.
Czy sami jesteście Mickiewiczem? Mickiewicz i Szopen urodzili się
J A N U S Z P A L I K O T
wprawdzie między wami, ale cóż wspólnego z Szopenem ma pani
Kowalska, czy dzięki balladom Szopena wzrasta ciężar gatunkowy
pana Powalskiego, choćby o szczyptę?” Zaczęło to budzić we mnie
pytania: czy każdy młody Polak uczy się gry na fortepianie, czy
mówimy heksametrem, czy szkoła wymaga, byśmy nauczyli się na
pamięć choćby jednej księgi Pana Tadeusza? Nie gramy ballad od
świtu do zmierzchu, nie mówimy heksametrem, nie znamy Pana
Tadeusza, a jedyne, co czynimy z ochotą – to zawłaszczamy Mic-
kiewiczów i Szopenów. Gdyby Gombrowicz żył dziś, kto wie, czy
nie rzuciłby nam kolejnego oskarżenia: powiadacie, że ta ziemia
„wydała” Karola Wojtyłę, ale czy umiecie się modlić tak, jak on się
modlił, i tak jak on dążyć do świętości?
Gombrowicz miał więcej szczęścia niż wspomniany sofista, choć
spora część emigracji nie zachwyciła się Trans-Atlantykiem. Jerzy
Giedroyc nie miał wątpliwości, czy drukować tę powieść, niemniej
spodziewając się burzy i gromów, asekurował się wstępem Józefa
Wittlina, który nieco rozbroił miny zagrażające Trans-Atlantykowi.
Ale czy gdyby Gombrowicz pojawił się w emigracyjnym Londynie,
nie przydarzyłoby mu się to samo co greckiemu filozofowi?
Bogu dzięki, po wojnie nie ruszał się z Buenos Aires, mógł więc
bezkarnie parodiować Pana Tadeusza, drwić z emigracji, miotać
inwektywy pod adresem Polski i Polaków: „A płyńcież wy, płyńcież
Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego
G Ê B A P R E Z E S A
87
chyba przeklętego. Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od
wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego
św., od natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż
Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani zdechnąć
nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał.
Płyńcież do Ślamazary waszy św. żeby was ona dali ślimaczyła!”.
Ostre słowa, szczególnie w IV RP, ale o polityce porozmawiamy
później. Czy jako patron Roku Gombrowiczowskiego, obchodzonego
w 2004 roku, w setną rocznicę urodzin pisarza, dostrzegł Pan w jego
twórczości coś, co dawniej przeoczył?
Zrozumiałem, że to był naprawdę tęgi umysł filozoficzny. Dość
przywołać fragment Dzienników, gdy Gombrowicz ciekawi się
chwilą, która dopiero ma nastąpić, w czym bardzo przypomina mi
fenomenologię Husserla.
To zacytujmy: „Od pewnego czasu (i, być może, wskutek monoto-
nii mojej tutaj egzystencji) ogarnia mnie ciekawość, której nigdy
dotąd nie doświadczałem z tak wydestylowaną intensywnością
– ciekawość, co zdarzy się za chwilę. Przed nosem moim – mur
ciemności, z którego wyłania się najbardziej bezpośrednie zaraz,
jakieś groźne objawienie. Za tym rogiem… co będzie? Człowiek?
Pies? Jeżeli pies, jakiego kształtu, jakiej rasy? Siedzę przy stole
i za chwilę objawi się zupa, ale… jaka zupa? To takie zasadnicze
J A N U S Z P A L I K O T
doznanie nie zostało dotąd należycie opracowane przez sztukę,
człowiek jako instrument przetwarzający Niewiadome w Wiadome,
nie figuruje w liczbie jej naczelnych bohaterów”.
Życie wymusza na nas bezustanny rygor, codziennie mamy setki
spraw do załatwienia i otwierając więc rano oczy, nie czujemy
niezwykłości własnego istnienia ani zachwytu przyszłą chwilą.
Przed nami tylko rutyna poprzedzająca śmierć. Gombrowicz zaś, to
jego wielka faustowska tęsknota, próbuje zatrzymać młodość i nie-
rozłącznie z nią związaną świeżość odczuwania świata. „Trwaj,
chwilo, jesteś piękna!” Pamiętają Panowie ze swojej młodości
zachwyt światem, nieoczekiwaną burzą, upojenie zapachem łąki?
Świat był wówczas taki otwarty. Z biegiem lat tracimy zachwyt
światem i musimy się zdobyć na gigantyczny wysiłek, by znów
żyć chwilą, poczuć, że każda ma swoją wagę i swoje piękno.
Zaintrygowały mnie również te fragmenty Dzienników, gdy Gom-
browicz zastanawia się, jak uchwycić to, co się dzieje, gdy pojawia
się twarz drugiego człowieka, co przywiodło mi na myśl filozofię
dialogu czy Lévinasa. Mógłbym wskazać jeszcze kilka przykładów
olśnienia Gombrowiczem. Znów poczułem na przykład zachwyt
nad jego technikami rozbrajania rzeczywistości. Opisuje piękną
dziewczynę, tak nieziemsko piękną, że w jej obecności nikomu nie
starcza odwagi ani się ruszyć, ani tym bardziej odezwać; a tymcza-
sem po chwili dziewczę ni stąd, ni zowąd zaczyna dłubać palcem
w nosie. Cały Gombrowicz! Człowiek, który ciekawił się nie tylko
G Ê B A P R E Z E S A
89
tym, jaka będzie zupa na obiad, ale przede wszystkim ciekawił się
samym sobą – samym sobą się dziwił.
Zdaje się, że Rok Gombrowiczowski nieco Pana rozczarował.
To nie całkiem odpowiada prawdzie. Rok Gombrowiczowski – nie
tylko moim zdaniem – był wielkim sukcesem. Na jego organizację
stworzyliśmy pięciomilionowy budżet, w tym tylko milion dało
Ministerstwo Kultury. Imprezy gombrowiczowskie odbywały się
nie tylko w Warszawie i Krakowie, ale także w małych miastach,
w tym również w Biłgoraju. Wznowiono dzieła Gombrowicza i sprze-
dawano je po przystępnych cenach, odbyło się wiele ważnych kon-
ferencji naukowych, tysiące osób w dziesięciu miastach obejrzało
na przykład wystawę fotografii Bohdana Paczowskiego. Wspólnie
z „Gazetą Wyborczą” ogłosiliśmy konkurs na esej poświęcony
Gombrowiczowi i było w czym wybierać, bo otrzymaliśmy kilkaset
tekstów. Przykłady można by mnożyć. Jeśli coś mnie rozczarowa-
ło, ale to nie pierwsze tego rodzaju rozczarowanie, to współpraca
z instytucjami kulturalnymi. Nie kwestionuję, instytucje te są
niezbędne dla społeczeństwa, lecz od lat powtarzam: wymagają one
reformy. Byłem zdumiony budżetami, jakich owe instytucje żądają
za realizację swoich projektów – to budżety przeskalowane, absur-
dalne i wzięte z kosmosu, są celowo zawyżane, bo ministerstwo na
ogół przyznaje instytucjom kulturalnym tylko dwadzieścia lub co
najwyżej pięćdziesiąt procent tego, o co zabiegają. Instytucje płodzą
J A N U S Z P A L I K O T
więc nierealne projekty, bo ministerstwo ma nierealny kalkulator.
Z drugiej zaś strony wiele instytucji prezentuje myślenie, które
zwala z nóg: dajcie, ile możecie, a my wam powiemy, co zrobimy za
te pieniądze – czyli nie mają własnego programu. W placówkach
kulturalnych pokutuje dotąd duch planowania komunistycznego.
Nieraz powtarzam: trzeba by do instytucji kulturalnych wpuścić
ducha wolnego rynku i dokonać prawdziwej rewolucji, ale to temat
na osobną rozmowę.
Czy Pana synowie czytają Gombrowicza?
Nie czytają, i wcale się temu nie dziwię, są krytycznie nastawieni
do pomysłu, by czytać ulubione książki ojca, to zwykły mecha-
nizm buntu. Zobaczyli jednak Ferdydurke wyreżyserowaną przez
Janusza Opryńskiego w lubelskim Teatrze Provisorium, bo ich
zaciągnąłem na przedstawienie. Widziałem wprawdzie pięć czy
sześć scenicznych adaptacji tej powieści, ale Provisorium rzuciło
mnie na kolana. Opryński odszedł bowiem od tradycyjnej struktu-
ralistycznej czy antropologicznej interpretacji Gombrowiczowskiej
formy, która tworzy i zniekształca człowieka; w jego interpretacji
panuje żywioł biologii. Twarz, pupa i maska wydają się w tym
przedstawieniu pojęciami biologicznymi; również osławiony ko-
ściół międzyludzki rodzi się z ludzkiej biologii: nasze grymasy,
pozy, sztuczność, podszywanie się pod innych, niemożliwość bycia
sobą – to wszystko jest uwarunkowane przez ciało, bo to ciało jest
G Ê B A P R E Z E S A
91
maską! Wspaniałe przedstawienie, a przy tym dowcipne, pełne
humoru i świeże w interpretacji powieści, która wydawała się nie
skrywać już żadnych tajemnic.
Wracając do synów: jestem spokojny i wierzę, że z czasem sięgną po
Gombrowicza. Sam przez wiele lat gardziłem na przykład Mickiewi-
czem, którego obrzydził mi Gombrowicz, dziś natomiast z radością
czytam Mickiewicza i innych romantyków.
Muszę przyznać, że nie zawsze byłem wierny Gombrowiczowi. Od
pierwszego roku studiów pochłonęły mnie lektury stricte filozoficz-
ne, ale po dobrych dziesięciu latach powróciłem do Dzienników
i innych dzieł Gombrowicza.
Po dziesięciu? Czyli wtedy, gdy był Pan właścicielem Ambry. Czy
powrócił Pan do Gombrowicza ze strachu, że grozi Panu gęba mi-
lionera, który dorobił się na szampanie Dorato, teraz zaś dorabia
się na „Gorzkiej Żołądkowej”? Polubił Pan gębę prezesa?
Choćbym zaprzeczył, to czy Panowie mi uwierzą? Niemniej zaprze-
czę: nie polubiłem. Zawsze miałem do roli prezesa dość ironiczny
stosunek i nigdy nie byłem typowym prezesem – kierując Ambrą,
nie miałem nawet sekretarki osobistej i gabinetu. Chciałem stwo-
rzyć nowoczesny rodzaj zarządzania – nie budować piramidalnej
hierarchii, ale spłaszczać struktury, by zatrudniani przeze mnie
ludzie pracowali w różnych grupach, które powstają wtedy, gdy
pojawia się konkretne wyzwanie produkcyjne. To, rzecz jasna,
J A N U S Z P A L I K O T
miało uzasadnienie w teorii nowoczesnego zarządzania, ale też
w estetyce Gombrowicza, za jej sprawą nie umiałbym dobrze od-
grywać roli prezesa par excellence, bo nie przepadam za puszeniem
się, wchodzeniem w role reprezentacyjne, nie lubię krawatów itd.
Co innego zbudować fabrykę, wylansować produkt, co innego zaś
żyć w obcym mi teatrze reprezentacji.
Studia filozoficzne, potem praca w Polskiej Akademii Nauk – to
były lata przeżyte w zamkniętej twierdzy. Opuściwszy ją, przez
kilka lat niczego nie czytałem, dopiero później sięgnąłem po
prace z dziedziny zarządzania, ale do książek humanistycznych
wróciłem dopiero w dziesięć lat po odejściu z
PAN
-u. Nie czytałem
literatury ani dzieł filozoficznych, bo wybrałem taki, a nie inny
model działalności zawodowej, wybór częsty w moim pokoleniu,
które wkraczało w życie na początku transformacji ustrojowej
i gospodarczej. Pod koniec lat osiemdziesiątych czułem, pewno
nie ja jeden, zmęczenie nadmiarem lektur i pracy intelektualnej,
wydawało mi się, że jedynym antidotum będzie zmierzenie się
z nową rzeczywistością – rzucenie się w budowę wolnego rynku.
Ale by wejść w nurt prawdziwego życia, trzeba było odstawić książ-
ki. Każdy z intelektualistów, jeśli wolno mi zaliczać siebie do ich
świata, nosi w sobie lęk nierzeczywistości – podejrzenie, że życie
jest gdzie indziej. Intelektualiści często ulegają więc pokusie, by
dotknąć rzeczywistości i czynią to na różne sposoby: czasami bawiąc
się, czasami pijąc, czasami angażując się w politykę, czasami zaś,
i tak było w moim wypadku, wybierając karierę przedsiębiorcy.
G Ê B A P R E Z E S A
93
Każdy z tych sposobów jest próbą zetknięcia się z rzeczywistością.
Z rzeczywistością – a nie z rolą prezesa!
Wspomniał Pan o ludziach pracujących w Pańskiej fabryce…
Zazwyczaj przedsiębiorcy, Pan również, używają ekonomiczne-
go pojęcia „zasoby ludzkie”, co nas razi. To pojęcie, chcąc nie
chcąc, oznacza, że kierując firmą, akceptuje się relacje, które nie
są relacjami osobowymi. Co powiedziałby na to Pański „ojciec
duchowy”?
Dla Gombrowicza spotkanie z drugim człowiekiem było zawsze
wydarzeniem, miał on bowiem w sobie pewnego rodzaju cieka-
wość drugiego. My zaś, spotykając drugiego, zazwyczaj ulegamy
rutynie wypowiadanych słów, które podlegają niewiarygodnej
dewaluacji. Mówimy bezustannie, skutkiem czego słowa tracą
siłę. We współczesnym świecie, dotyczy to zwłaszcza mieszkańców
wielkich miast, doświadczamy całkowitego zaniku kontaktów
międzyludzkich. Spotykamy wprawdzie wielu ludzi, z którymi
załatwiamy interesy…
Ale przecież firma nie jest miejscem, w którym się spotyka człowie-
ka, i Pan to akceptuje, mówiąc o „zasobach ludzkich”!
Niekiedy Staszek Rosiek, szef wydawnictwa słowo/obraz terytoria,
nie może pojąć, jak się we mnie godzą dwie odmienne rzeczywistości
J A N U S Z P A L I K O T
– pewnego siebie i bezwzględnego biznesmena, twardego człowieka,
który w jednej chwili przechodzi z języka zarządzania na język
analizy filozoficznej. Zgoda, może jestem rozdwojony, ale nigdy
nie odczuwam owego rozdwojenia zbyt mocno i głęboko. Wiem, że
pewien porządek rzeczy wymaga określonych zasad postępowania
i jeżeli chce się być skutecznym w biznesie, trzeba podporządkować
się jego zasadom.
Może Pan nie widzi, jak mocno jest rozdwojony?
Nie będę przeciwko temu protestował.
Chcemy dociec, czy możliwe jest połączenie humanizmu ze sku-
tecznością w prowadzeniu firmy. Podczas poprzednich rozmów
wspominał Pan personalistyczną filozofię Karola Wojtyły (to do-
piero para: Gombrowicz i przyszły papież!), mówiąc z uznaniem
o Jego walce o szacunek wobec człowieka. To piękne słowa, ale
zauważyliśmy, że Pan szorstko odnosi się do osób, które opiekują
się Pańskim domem, na przykład do pani Danieli, która podaje
do stołu. Można by pomyśleć: znów „zasoby ludzkie”. W wypadku
pani Danieli poszło o drobiazg, bo nie zamknęła za sobą drzwi, co się
Panu nie spodobało, ale można było delikatniej zwrócić jej uwagę.
Drobiazg więc, ale właśnie drobiazgi niszczą relacje międzyludzkie,
które muszą być uporządkowane. Jakim Pan jest pracodawcą, jak
Pan traktuje pracowników?
G Ê B A P R E Z E S A
95
Spytałem kiedyś Krzysztofa Obłoja, profesora ekonomii i zarzą-
dzania, jaką z moich cech charakteru uważa za najsilniejszą.
Odpowiedział, że bezwzględność. Zdumiałem się, poczułem zakło-
potany, bo jakżeż to: ja jestem bezwzględny? Przecież pomagam
tylu ludziom i instytucjom, zastanawiam się nad każdym człowie-
kiem, czy aby wybrał dla siebie odpowiednią rolę w życiu! Profesor
Obłój miał chyba jednak rację, bo rozum i związana z nim organi-
zacja w konsekwencji bywają bezwzględne. Jeżeli kogoś zatrud-
niam, tak jak panią Danielę, jeżeli komuś płacę, jeżeli osoba ta
ma określone obowiązki, które nieraz jej wyjaśniałem, lecz mimo
to zdarza się jej o nich zapomnieć, to rodzi się we mnie, przyznaję,
pewna szorstkość. Nie wiem, skąd się ona bierze, to głęboko tkwią-
ca we mnie zagadka – może z braku akceptacji bądź tolerancji dla
nagminnie popełnianego błędu? W pewnym sensie jestem bez-
względny, nie widzę powodu, by wiecznie przymykać oczy na
błędy pracowników. Nie mam w sobie miękkości, jestem oschły
w zarządzaniu, twardy w relacjach z pracownikami. Nieskromnie
jednak powiem, że mam też w sobie czułość i zdolność, czasami
całkiem niespodziewaną, do poświęcenia się dla ludzi, nie tylko
dla najbliższej rodziny, jeżeli dojrzę w nich jakąś iskrę; ale – jak
powiadam – nie akceptuję pomyłek. Z czego to wynika? Sam sta-
wiam sobie wysokie wymagania – nigdy na przykład niczego nie
notuję, wszystko zapamiętuję, więc irytuje mnie, gdy ktoś o czymś
zapomina. Nigdy nie oczekuję, że ktoś coś za mnie zrobi, staram
się wykonać wszystko, co należy do moich obowiązków. Szanuję
J A N U S Z P A L I K O T
niezmiernie na przykład Staszka Rośka, nie wtrącam się w jego
plany wydawnicze, ale nigdy nie mogę się pogodzić z tym, że któ-
ryś z naszych tytułów kiepsko się sprzedał i choćbyśmy nie wiem
jak się ze Staszkiem przyjaźnili, zawsze mu powiem: „spieprzyłeś
robotę!”. Nie umniejsza to mojego szacunku i uznania dla jego
pracy edytorskiej, ale muszę powiedzieć ostre słowa, bo trzeba być
sprawnym szefem i nauczyć się osiągać sukces finansowy.
Pani Daniela, „sługa ciemna”, naraziła się, nie tylko nie zamykając
drzwi. Innym razem fuknął Pan na nią, gdy spytała, czy na deser
życzy Pan sobie gruszkę pokrojoną na dwie czy na cztery części.
A wiedzą Panowie dlaczego? Bo uwielbiam gotować, bo pół dnia
stałem przy kuchni, więc mogę chyba wymagać, aby pani Da-
niela pamiętała, że zawsze proszę o gruszkę pokrojoną na dwie
połówki.
Mierzy Pan ludzi swoją miarą…
To pewnie mój największy błąd. Skądinąd bardzo panią Danielę
cenię.
Przykładając własną miarę do innych, narażamy się na nieunik-
nione konflikty. Mądrzej jest przekroczyć swoją miarę, a drugiemu
człowiekowi okazać wyrozumiałość…
Ale istnieje coś takiego jak przywództwo, które niekoniecznie
wiąże się z inteligencją, bo gdy zechcą Panowie przewodzić grupie,
będą musieli być bezwzględni, czyli uznawać powszechnie przyjęte
zasady gry. Na tym właśnie polega przywództwo.
Rozumiem, o co Panowie pytają, ale przyznam szczerze, że odczu-
wam lęk, by przestać być tym, kim się stałem dzięki ciężkiej pracy;
choć już wiem, że za powodzenie przyszło mi zapłacić klęskami
osobistymi. „Wiek męski, wiek klęski”. Wiem też już, że warto zmie-
nić coś w swoim życiu. Wiem, że tego oczekuje ode mnie Monika.
Nie sposób budować nowego małżeństwa, ignorując to, że osoba,
z którą mam odtąd iść przez życie, ma inną miarę, równie dobrą
jak moja miara. Z drugiej strony odczuwam silny lęk, że jeżeli
pofolguję sobie w zasadach, które przez kilkanaście lat rządziły
moim światem, to nie wiem, czy ustoję na nogach.
Może warto zaryzykować?
Warto, na pewno warto, ale jak to zrobić?
J A N U S Z P A L I K O T
P O E T A I W Ó D K A
Angażuje się Pan w promocję kultury – dotacje, stypendia, wydaw-
nictwo – ale także w starania, aby zbliżyć świat kultury i biznesu.
Czy gra jest warta świeczki?
Pomysł wykładów w Polskiej Radzie Biznesu narodził się z prze-
konania, że najwyższy czas, by w Polsce nastąpiło spotkanie elit
biznesowych, politycznych i kulturalnych, które – w wypadku
kontaktów polityków z biznesmenami – nie budziłyby cienia po-
dejrzeń o korupcję. Niezmiernie trudno przychodziło mi przekonać
naszych przesiębiorców, że biznes musi zadzierzgnąć autentyczną
więź z twórcami kultury. Polski biznesmen co najwyżej zaprasza
na organizowaną przez siebie imprezę znanego aktora, by ten za-
recytował wiersz, lub sławnego muzyka, by wystąpił z koncertem,
najczęściej jednak zaprasza plastyka, aby przygotował eleganc-
kie przyjęcie – i na tym kontakty biznesu ze światem kultury
zazwyczaj się kończą. Świat biznesu sporo na tym traci. Elity
intelektualne szybciej i głębiej niż elity gospodarcze rozpoznają
oraz analizują procesy zachodzące we współczesnym świecie,
zatem mogłyby swoją wiedzą i wizjami podzielić się z biznesem,
gdyby ten ostatni tego oczekiwał. I vice versa: elity intelektualne
potrzebują sprawnie działających instytucji kulturalnych, które
nie marnowałyby środków publicznych czy prywatnych – jak to
P O E T A I W Ó D K A
99
się często w Polsce zdarza. Intelektualiści i artyści potrzebują
też poprawniejszych relacji z instytucjami finansującymi czy
mogącymi finansować ich działalność. Innymi słowy: instytucje
kulturalne muszą być sprawniej kierowane, powinny także zaak-
ceptować to, że muszą być zreformowane i wykorzystać to i owo
z doświadczeń biznesu, który wie, czym jest zarządzanie. By tak
się stało, niezbędne są stałe kontakty i wymiana doświadczeń.
Spotkanie elit wydawało mi się również koniecznością, by w pełni
wykorzystać potencjał, jaki otwiera przed Polską wejście do Unii
Europejskiej.
Już wcześniej zauważyłem, że rodzimy biznes – najczęściej
niestety w celach marketingowych – okazuje pewne zaintereso-
wanie kulturą. Pomyślałem zatem, że jego dobrą wolę warto by
było wykorzystać dla celów poważniejszych niż marketingowe
wspieranie przedsięwzięć kulturalnych; stworzyć na przykład
forum, na którym najwybitniejsi przedstawiciele świata sztuki,
filozofii czy polityki – dajmy na to: Leszek Kołakowski czy Jan
Nowak Jeziorański – zechcieliby podzielić się swoimi refleksjami
z polskimi przedsiębiorcami. Co więcej: zacząłem marzyć, żeby
biznesmeni i intelektualiści razem starali się myśleć o dobru
wspólnym. Potrzebowałem sporo czasu, jak wspomniałem, aby
przekonać kolegów z Rady Biznesu do spotkania z elitami kultury,
niemniej w końcu się udało.
J A N U S Z P A L I K O T
Pewną rolę odegrał tu nie kto inny jak sam Czesław Miłosz…
Chciałem poprosić Miłosza, by wygłosił kilka słów przed inaugu-
racyjnym wykładem w Polskiej Radzie Biznesu. W grudniu 2001
roku – na kilka miesięcy przed wykładem Ryszarda Kapuściń-
skiego, poświęconym analizie świata po ataku na World Trade
Center – wybrałem się zatem do Krakowa i było to moje pierwsze
spotkanie z Miłoszem, którego czytałem i szalenie ceniłem od
dwudziestu lat, choć nigdy nie starczało mi odwagi, by się z nim
spotkać. Nie wyobrażałem sobie nawet, o czym miałbym z nim
rozmawiać, czułbym się, jakbym stanął oko w oko z Adamem Mic-
kiewiczem czy z Juliuszem Słowackim, a co ciekawego mógłbym
powiedzieć wieszczom? Zdobyłem się jednak na odwagę i poprzez
Piotra i Pawła Kłoczowskich poprosiłem Miłosza, by poświęcił mi
kilka chwil. Zgodził się chętnie.
Długo się głowiłem, jaki prezent mu ofiarować, w końcu pomyśla-
łem, że nie wzgardzi butelczyną okowity. Tak wybitnemu poecie
mogłem podarować jedynie „Pana Tadeusza”, wódkę produkowaną
przez zielonogórski Polmos, firmę niezwiązaną z moim Polmosem.
Tu warto opisać, jak wygląda butelka „Pana Tadeusza”: jej ety-
kietkę zdobi popiersie Mickiewicza, na tylnej etykietce widnieją
pierwsze wersy jego poematu, pękata butelka – co miało się oka-
zać niezmiernie ważne dla Miłosza – zamykana jest zaś korkiem.
Z wysokoprocentowym „Panem Tadeuszem” wspinam się więc
po schodach prowadzących do mieszkania Miłosza. Witamy się,
P O E T A I W Ó D K A
101
gospodarz prosi, bym usiadł, siadam i zapada cisza – Miłosz wpa-
truje się we mnie łapczywie, jakby pragnął przeszyć mnie wzro-
kiem na wylot, uchwycić i rozgryźć moją istotę, czułem się wręcz
sparaliżowany jego napierającym spojrzeniem. Wspominając dziś
jego wzrok, przypominam sobie jego utwór Esse: „Przyglądałem
się tej twarzy w osłupieniu. Przebiegały światła stacji metra, nie
zauważałem ich. Co można zrobić, jeżeli wzrok nie ma siły absolut-
nej, tak, żeby wciągał przedmioty z zachłyśnięciem się szybkości,
zostawiając za sobą już tylko pustkę formy idealnej, znak, niby
hieroglif (…). Wchłonąć tę twarz, ale równocześnie mieć ją na tle
wszystkich gałęzi wiosennych, murów, fal, w płaczu, w śmiechu,
w cofnięciu jej o piętnaście lat, w posunięciu naprzód o trzydzie-
ści lat. Mieć. To nawet nie pożądanie. (…) Wysiadła na Raspail.
Zostałem z ogromem rzeczy istniejących. Gąbka, która cierpi, bo
nie może napełnić się wodą (…)”.
Zdobyłem się na odwagę i wykrztusiłem, kim jestem, czym się
zajmuję i że nie przyszedłem z pustymi rękoma. On na to, że co
prawda lekarze zabraniają mu wódki, ale chętnie się napije, bo
jest ciekaw, jak się otwiera „Pana Tadeusza”. „O, bardzo łatwo!
– stwierdził, otworzywszy butelkę. – Bo wie Pan, pijam «Chopi-
na», ale «Chopin» źle się otwiera. Napisałem list do dyrektora
Polmosu w Siedlcach, że mam kłopoty z «Chopinem», i czy nie
mógłby jakoś temu zaradzić”.
Tak się zaczęła rozmowa, przy której wypiliśmy po dwadzieścia
pięć gramów wódki. A` propos: siedlecki Polmos rzeczywiście
J A N U S Z P A L I K O T
otrzymał list od Miłosza, chciałem odkupić to pismo, niestety
Polmos Siedlce nie chciał mi go odsprzedać.
Wracając do spotkania z Miłoszem: ten dziewięćdziesięcioletni
wówczas człowiek w lot zrozumiał to, co przez rok tłumaczyłem
Kulczykowi, Niemczyckiemu i innym kolegom z Polskiej Rady
Biznesu. Miłosz nie miał cienia wątpliwości, że najwyższa pora, by
przekroczyć linie demarkacyjne pomiędzy środowiskami polskiej
inteligencji i biznesu. Zgodził się na nagranie przed kamerami
TVN
i jego przesłanie do elit intelektualnych i biznesowych odtworzono
w marcu 2002 roku przed wspomnianym wykładem Ryszarda
Kapuścińskiego. Odtąd rok w rok w Polskiej Radzie odbywają się
cztery, niekiedy nawet pięć wykładów, które następnie są wyda-
wane jako osobne publikacje.
Miesiąc po wykładzie inauguracyjnym ponownie wybrałem się do
Miłosza z podziękowaniami i z sześcioma butelkami wódki, które
bez jego wiedzy wyprodukowałem w Polmosie Lublin – otwierały
się równie łatwo jak „Pan Tadeusz”, tyle że na ich etykietach wid-
niało popiersie Miłosza i fragment jego wiersza Wyznanie: „Panie
Boże, lubiłem dżem truskawkowy / I ciemną słodycz kobiecego ciała.
/ Jak też wódkę mrożoną i śledzie w oliwie”. Był zadowolony, nie
omieszkał, rzecz jasna, sprawdzić, jak się otwiera „Miłosza”, i wypi-
liśmy po małej wódeczce, nie zważając na protesty jego asystentki
Agnieszki Kosińskiej. Znajomym, którzy go później odwiedzali,
pokazując butelkę z własnym popiersiem, mówił, że teraz jest już
jak Mickiewicz. Tyle anegdot.
P O E T A I W Ó D K A
103
Czy te wykłady zbliżyły elity?
Niestety nie tak, jak bym sobie życzył. Po pierwszych wykładach
wydawało się, że kontakty pomiędzy światem biznesu, polityki
i kultury staną się normą, lecz za sprawą późniejszych afer go-
spodarczych i wstrząsów politycznych podziały jeszcze bardziej
się pogłębiły. Za sprawą wszechobecnej demagogii i upartyjnie-
nia życia politycznego elity okopały się na swoich pozycjach, nie
pragnąc kontaktów z innymi środowiskami. To dla mnie gorzkie
doświadczenie. Co prawda wykłady wciąż się odbywają, ale eli-
ty nie prowadzą dzisiaj istotnej dyskusji i nie wymieniają się
doświadczeniami. Politycy unikają spotkań z biznesmenami,
rozmawiają z nami jedynie wtedy, gdy nie mają innego wyjścia
– ciąży bowiem nad nimi strach, że kontakty z biznesem będą
interpretowane jako sytuacje korupcjogenne bądź jako próby
obsadzania swoimi ludźmi na przykład rad nadzorczych wielkich
firm. Nie uczymy się od siebie, nie słuchamy jedni drugich. Jeśli
nawet dochodzi czasem do spotkania, to ma ono zwykle charakter
czysto formalny. Pomiędzy najważniejszymi dla kraju środowiska-
mi nie istnieje zatem przepływ informacji, wiedzy i kompetencji.
Biznes nie przekazuje własnych doświadczeń społeczeństwu, na
czym społeczeństwo traci. Traci również kultura. Tracą politycy.
Wszyscy tracimy. Taka jest prawda. Światy biznesu i polityki nie
przenikają się – czego sam jestem żywym dowodem: większość
polityków postrzega mnie jako raroga, dziwiąc się, dlaczego zaan-
J A N U S Z P A L I K O T
gażowałem się w politykę, rezygnując tym samym z prowadzenia
przedsiębiorstwa. Czego więc szukam w polityce, skoro nie szukam
w niej pieniędzy?
Nie tracę nadziei, że za dziesięć lub piętnaście lat – jeśli wykła-
dy będą się do tego czasu odbywać – przyczynią się do zbliżenia
intelektualistów z politykami oraz polityków z biznesmenami.
Czesław Miłosz nie wątpił, że tak się stać powinno i każdy krok
w tym kierunku jest ważny dla Polski. A jakie korzyści wynika-
ją ze spotkania elit politycznych i gospodarczych, znakomicie
ilustruje przykład zaczerpnięty z historii Stanów Zjednoczonych.
Po japońskim ataku na Pearl Harbor amerykańscy przywódcy
konsultowali się z najlepszymi menadżerami z wielkich koncer-
nów, jak logistycznie przygotować produkcję gigantycznej ilości
broni. W chwili zagrożenia każde demokratyczne państwo oka-
zuje się niezdolne do szybkiego i sprawnego działania, demokra-
cja jest bowiem wynikiem kompromisów; biznes zaś ma to do
siebie, że zawsze jest zdolny do błyskawicznych decyzji. Po dru-
giej wojnie światowej współpraca amerykańskiego biznesu z po-
litykami przybrała na przykład postać rad przedsiębiorczości,
uznawanych za Atlantykiem za zdrową i rutynową formę kon-
taktów elit. Spotkania amerykańskich elit nie służą bynajmniej
załatwianiu konkretnych kwestii – dajmy na to zmianie przepi-
sów podatkowych, bo tym się zajmuje sfera lobbingu – służą
raczej przepływowi idei. Biznes podlega nieustannym przemia-
nom i postępowi, na przykład w zakresie organizacji pracy po-
P O E T A I W Ó D K A
105
szczególnych ludzi i grup, a przecież zarządzanie państwem jest
w istocie zarządzaniem różnego rodzaju procesami, te zaś są naj-
bardziej optymalizowane w gospodarce. Chodzi więc o to, by
wiedzę i doświadczenia gromadzone w biznesie przenosić do świa-
ta polityki i rządzenia.
Najwyższa pora, by polscy politycy zaczęli korzystać z doświadczeń
naszego biznesu i darzyli go szacunkiem za jego niewątpliwe osiąg-
nięcia. To jednak wciąż pobożne życzenia; proszę wskazać choćby
jednego polityka, który pofatygował się do braci Krzanowskich
z Krosna, którzy zbudowali największą dziś na świecie fabrykę
krzeseł, korzystając wyłącznie z rodzimego kapitału. Jeśli jakiś
polityk pragnie zmodernizować kraj…
Politycy nie pojadą do braci Krzanowskich, bo wolą uczestniczyć
w dożynkach i bratać się z ludem, szczególnie przed wyborami.
Poklepywanie się z kapitalistami raczej nie wzbudziłoby zachwytu
większości elektoratu, który – mówiąc eufemistycznie – nie kocha
kapitalistów. Teresa Bogucka pytała kiedyś w „Gazecie Wyborczej”:
„Dlaczego nie lubimy biznesmenów? Dlaczego postaci takie jak
Janusz Palikot, przedsiębiorca z branży alkoholi i książek, patron
Roku Gombrowiczowskiego, budzą z góry naszą podejrzliwość?
Żeby to wyjaśnić, trzeba sięgnąć w głąb naszej tradycji”. Bogucka
wskazuje najpierw na kulturę szlachecką, pogardliwie odnoszącą
się do zamożności nieopartej na ziemi; potem na inteligencję, która
ze wstrętem spoglądała na burżuja; w
PRL
-u zaś odraza ta przy-
J A N U S Z P A L I K O T
brała postać nienawiści klasowej. Dziś zarówno spauperyzowana
inteligencja, jak i populiści zgodnie obarczają polskiego kapitalistę
winą za wszystkie nasze nieszczęścia.
Cóż, zgadzam się z diagnozą Teresy Boguckiej. Nawet jeżeli
wszyscy polscy kapitaliści byliby uosobieniem cnót obywatelskich,
nie wiem, czy otaczałaby ich społeczna akceptacja i szacunek.
Żeby tak się stało, musiałby się zmienić – o czym już mówili-
śmy – paradygmat naszej kultury, musielibyśmy się uwolnić od
dziedzictwa romantyzmu. Brakuje nam szacunku dla kultury
materialnej, dla majątku i dla ludzi uczciwego sukcesu – to
z pewnością spuścizna po romantyzmie, który uznawał jedynie
ducha, odwracając się ze wzgardą od spraw materialnych. Mu-
sielibyśmy uwolnić się również od nawyków ukształtowanych
w
PRL
-u. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby podszedł do mnie na
przykład dyrektor teatru czy wydawnictwa, mówiąc: jedną firmę
zbudowałeś z niczego, drugą, która bankrutowała, postawiłeś
na nogi, a ja mam kłopoty z pieniędzmi dla mojego teatru, z fre-
kwencją na widowni, z zarządzaniem ludźmi, nie jestem pewien,
czy zatrudniam właściwych pracowników w administracji – jak
to wszystko usprawnić? Nikt nie pyta, bo każdy wszystko wie
najlepiej. Co dyrektora teatru – by się trzymać tego przykładu
– obchodzą rady uganiających się za pieniędzmi, podejrzanych,
prymitywnych, niesplamionych kulturą biznesmenów? Taki obraz
biznesmena panuje w Polsce.
Biznes – ze swojej natury zawsze optymistyczny i z siebie zado-
wolony, zawsze spragniony sukcesu i mierzący siebie sukcesem
– musi zatem popaść w zasadniczy konflikt z anachroniczną
tradycją polską. Tego konfliktu dzisiaj nie sposób uniknąć. Nic
dziwnego, że na uprzedzeniach wobec polskich przedsiębiorców
i wobec kapitału żerują politycy wszelkiej maści. Kto będzie miał
odwagę przełamać te resentymenty?
J A N U S Z P A L I K O T
S U K C E S M A £ E G O M I A S T A
W Polsce istnieją jednak enklawy, w których nie demonizuje się ka-
pitalizmu i nie maluje czarnych portretów każdego przedsiębiorcy.
W Biłgoraju na przykład myśli się o dobru wspólnym. Kiedyś – jak
Pan wspominał – służył mu Józef Dechnik, powiatowy sekretarz
partii, dziś służy jego syn, którego Pan ceni, choć nie należycie do tej
samej „parafii politycznej”. Ludzie wiedzą tam – jak wynika z róż-
nych relacji – że troska o dobro wspólne lepiej sprzyja własnemu
sukcesowi niż barykadowanie się w świecie egoizmu, z jakim koja-
rzony jest kapitalizm. Na początku lat dziewięćdziesiątych przed-
siębiorcy z Biłgoraja, w tym i Pan, stworzyli Biłgorajską Agencję
Rozwoju Regionalnego. Agencja miała pomagać tym, którzy chcieli
zakładać własne firmy. W dwudziestosześciotysięcznym miasteczku
istnieje dziś bodaj dwa tysiące firm, w tym tak wielkie jak znana
w całej Polsce firma meblarska Black, Red White czy należąca
niegdyś do Pana Ambra. Czym wytłumaczyć ten fenomen?
Biłgoraj zawdzięcza sukces kilku czynnikom. Po pierwsze, musi
się pojawić ktoś, komu się udało, by inni uwierzyli, że im również
może się powieść w interesach. Po drugie, we władzach samorządo-
wych muszą zasiadać ludzie, którzy w sukcesie jednego dostrzegą
szansę na sukces wszystkich obywateli danej społeczności, gotowi
są więc współpracować z przedsiębiorcami, czasami nawet nara-
S U K C E S M A £ E G O M I A S T A
109
żając się opinii publicznej. Po trzecie, we współpracę działaczy
samorządowych i przedsiębiorców należy wciągnąć jak największe
grono mieszkańców miasta, by owa współpraca nie nosiła charak-
teru elitarnego. W Biłgoraju te trzy warunki zostały spełnione.
Burmistrz miasta, pan Stefan Oleszczak, który na początku lat
dziewięćdziesiątych był członkiem Unii Wolności, teraz zaś nale-
ży do Platformy Obywatelskiej, oraz wójt gminy, pan Franciszek
Piętak z
PSL
, nie zważając na różnice polityczne, zgodnie podjęli
współpracę ze środowiskiem lokalnych przedsiębiorców. Kiedy na
przykład szwajcarska firma Model chciała zbudować w mieście fa-
brykę kartonów, burmistrz Oleszczak na koszt miasta doprowadził
wodę i prąd do działki, gdzie miała powstać nowa fabryka; mało
tego: zwolnił właścicieli firmy z podatku od nieruchomości, czyli
nie bał się niepopularnych decyzji budżetowych. I dobrze zrobił,
inaczej firma Model zbudowałaby fabrykę w Zamościu.
Do sukcesu Biłgoraja przyczynił się także poseł Henryk Wujec,
który często przyjeżdżał z Warszawy w rodzinne strony – pomagał
nawiązywać kontakty, szukał pomocnych nam ludzi. Biłgorajska
Agencja Rozwoju Regionalnego to świetny przykład wspólnego
wysiłku wielu ludzi: Wujca, samorządowców – wymieniłem tylko
burmistrza i wójta, ale przecież w pracę dla Biłgoraja zaangażo-
wało się wielu działaczy – a także przedsiębiorców, zgromadzonych
z początku głównie wokół firmy Ambra, potem wokół należącej
do Tadeusza Chmiela firmy Black, Red White czy w końcu wokół
Ireny Gadaj. To postać niezwykle ciekawa i warta choćby kilku
J A N U S Z P A L I K O T
słów. Irena Gadaj z wykształcenia jest inżynierem włókiennictwa
i przez wiele lat pracowała w biłgorajskiej Mewie. Na początku lat
dziewięćdziesiątych straciła pracę w ramach zwolnień grupowych
i przeszła na kuroniówkę – bezrobocie w naszym mieście wynosiło
wówczas bodajże siedemnaście procent. W roku 1992 pani Gadaj
i przedstawiciele czterdziestu firm pod patronatem urzędu miej-
skiego założyli więc Towarzystwo Gospodarcze, którego zadaniem
była walka z bezrobociem, rok później zaś Biłgoraj stanął do
organizowanego przez Ministerstwo Pracy konkursu wspierania
inicjatyw lokalnych. Za program walki z bezrobociem fundusz
PHARE
przyznał miastu ponad sześćset tysięcy euro. Pani Gadaj
została szefową
BARR
, jednej z kilkunastu w Polsce agencji rozwoju
regionalnego. Dzięki środkom z
PHARE
stworzyliśmy Fundusz
Poręczeń Kredytowych, z czego skorzystało dziesiątki miejscowych
firm, organizowaliśmy także szkolenia dla księgowych i począt-
kujących przedsiębiorców. Wszystko to zaowocowało wkrótce
znaczącym spadkiem liczby bezrobotnych. Później udało się nam
stworzyć Fundusz Lokalny Ziemi Biłgorajskiej, Kolegium
UMCS
w Biłgoraju (dziś uczy się w nim około 1500 studentów), Fundację
Kresy 2000, założoną i kierowaną przez Stefana Szmidta. Dzięki
Fundacji we wsi Nadrzecze pod Biłgorajem występują wielcy ar-
tyści polscy, tacy jak Zbigniew Zapasiewicz, Wiesław Ochman czy
Janusz Olejniczak, i to występują przed widownią liczącą niekiedy
nawet tysiąc osób. Stefan Szmidt i ja urodziliśmy się na tej samej
ulicy, choć w różnych latach. Stefan był aktorem i występował na
S U K C E S M A £ E G O M I A S T A
111
scenach warszawskich, lecz powrócił do Biłgoraja i znalazł tam
środowisko skłonne wspierać finansowo jego Fundację, przede
wszystkim zaś publiczność chętną do uczestniczenia w imprezach
organizowanych przez Kresy 2000. Dzięki sukcesom gospodarczym
w dwudziestokilkutysięcznym mieście zrodziło się autentyczne
zapotrzebowanie na kulturę wysoką.
Nasz sukces to w znacznej części zasługa ludzi takich jak burmistrz
Oleszczak i wójt Piętak. Dziś sytuacja nieco się zmieniła, bo wybo-
rach w 2002 roku w gminie Biłgoraj wygrały
LPR
i Samoobrona,
mimo że bezrobocie jest u nas najniższe na całej ścianie wschod-
niej, mimo że gmina ma wysoki wskaźnik dochodów na jednego
mieszkańca oraz oszczędności w kontach bankowych, mimo że
mamy bardzo wysoką liczbę firm rodzinnych.
W roku 2000 co trzynasty mieszkaniec miasta miał własną firmę…
To imponujące wskaźniki. Gospodarka w Biłgoraju rozwija się
tak dynamicznie, że nic nie może jej zaszkodzić. Niemniej, jak
wspomniałem, wybory parlamentarne rok temu wygrała w gmi-
nie, głównie we wsiach wokół Biłgoraja, Samoobrona, a w mieście
najwięcej głosów otrzymała
LPR
, drugie miejsce zajęła Platforma
Obywatelska, trzecie PiS i dopiero na czwartym znalazł się
SLD
.
Nie zamierzam uprawiać propagandy Platformy, do której należę
od 2005 roku, chcę tylko wskazać, jakie procesy polityczne zacho-
dzą w moim mieście. Trzeba też dodać, że w ostatnich wyborach
J A N U S Z P A L I K O T
samorządowych, być może najważniejszych, ponownie wygrała
Polska Oby watelska.
O czym świadczy wygrana LPR i Samoobrony, o której Pan
wspomniał? Może wyczerpała się energia społeczna i kończą się
złote czasy?
Nie sądzę, choć z pewnością nie był to
najlepszy czas dla Biłgoraja
– podobnie jak dla całej Polski. W dyskusji o transformacji, jaką bezu-
stannie toczymy od roku 1990, przejawiamy zdumiewającą skłonność
do niedostrzegania, jak kolosalne zmiany dokonały się w ciągu owych
kilkunastu lat. Mamy problem ze społecznym przyswojeniem skali
zmian. Jako społeczeństwo przeżywamy prawdziwe przeciążenie
umysłowe: w ciągu kilkunastu lat cały świat został wywrócony do góry
nogami – stosunki społeczne, własnościowe, prawo, kryteria wartości
i normy. Od roku 1989 zdajemy najcięższe egzaminy. W krótkim
czasie, krótszym niż życie jednego pokolenia, wszyscy uczymy się
od nowa niemal wszystkiego, co w życiu konieczne. Musimy przede
wszystkim nauczyć się ufać własnemu państwu, ufać także drugie-
mu człowiekowi, nauczyć się uczciwości i poszanowania cudzej pracy
i majątku. Taki drobiazg – na początku poprzedniej dekady papier
toaletowy znikał z łazienek w mojej firmie jak kamfora, o długopi-
sach nie wspominając. Ludzie nie mieli żadnego oporu, by sięgać
po cudze. Teraz już mają, już się tego nauczyli. A ile jeszcze rzeczy,
znacznie trudniejszych, każdy z nas musi się nauczyć?
Wracając do wyborów w Biłgoraju: czy ich wynik znaczy, że spora
grupa ludzi nie wytrzymuje tempa i skali przemian w Polsce?
Tak, bo wytrzymuje zawsze mniejszość; większość popada w swego
rodzaju schizofrenię społeczną. Mieszkańcy Warszawy są już społe-
czeństwem posttransformacyjnym, podobnie rzecz się ma z Krako-
wem, ale jeśli trafimy do jakiegokolwiek miasteczka, przekonamy
się, że jego mieszkańcom wciąż daleko do zachodniego stylu życia
i dobrobytu. Bieda rodzi strach przed nowoczesnością.
J A N U S Z P A L I K O T
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
Porozmawiajmy o tym, jakie miejsce w Pana życiu zajął biznes
– rzeczywistość raczej banalna i brudna…
Biznes nie jest brudny! To paradoks, ale w biznesie jest siła oczysz-
czająca, gdyż bez moralności nie sposób wygrać w gospodarce
wolnorynkowej. Mówię wyłącznie o tych przypadkach, na szczęście
w Polsce częstszych, które nie mają nic wspólnego z kontaktami
ze Skarbem Państwa, z administracją, przetargami publicznymi
i prywatyzacją, co nie znaczy, że każdy przetarg i każda prywaty-
zacja są skorumpowane. Często jednak tam, gdzie spotykają się
administracja, politycy ze swoimi interesami oraz biznes, dochodzi
do różnego rodzaju korupcji, lecz czy korupcja jest możliwa, kiedy
mamy do czynienia z czystą rywalizacją? Producenci piwa czy
czekolady muszą dać produkt, który klienci zechcą kupić. Oto cała
filozofia. Jaki wpływ na jakość towaru ma znajomość jego produ-
centa z jakimkolwiek politykiem czy finansowanie przez niego tej
czy owej partii? To przecież nie ma żadnego związku z popytem
na czekoladę Wedla czy piwo Żywiec.
Można na przykład produkt gorszej jakości ubrać w podobne
opakowanie jak Wedel. I to jest nieuczciwe. Holenderski koncern
alkoholowy Bols miał pretensje do Polmosu Lublin, jeszcze zanim
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
115
Pan go kupił, że produkowana w Lublinie wódka Boss ma podobną
etykietkę do znanego Bolsa.
Zgoda, ale istnieje przecież prawo, które wyraźnie określa, jakie
produkty uznajemy za podobne, a jakich nie uznajemy: musi poja-
wić się co najmniej siedemdziesiąt procent cech różnych. Wymienia
się logo, nazwę, kształt, kolory – to można sprecyzować. Dziesięć
lat temu, kiedy takie regulacje w Polsce nie istniały, zdarzały się
nadużycia. Dzisiaj jest to zdefiniowane. Oczywiście zdarzały się
i zdarzają kradzieże pomysłów i naruszanie praw autorskich – i to
nie tylko w skali poszczególnych firm, ale i w skali krajów. Gos-
podarka Japonii to przecież było kopiowanie gospodarki Stanów
Zjednoczonych. Gospodarka Korei to z kolei kopiowanie Japonii,
dzisiaj zaś Chiny kopiują i Koreę, i Japonię. W tych krajach nie
uzna je się praw autorskich, bo biznesmeni z Dalekiego Wschodu
wie dzą, że aby skumulować pierwotny kapitał, trzeba naruszyć
włas ność intelektualną, czyli kopiować, co pozwala wytworzyć
włas ne zasoby.
W Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych działo się podobnie:
wszyscy kopiowali produkty z Zachodu. Ale gdy rynek krzepnie
i stabilizuje się, niezależnie od tego, jakim sposobem się to dzieje,
nadchodzi chwila, gdy kopiowanie przestaje się opłacać – albo
produkt jest dobry i niedrogi, i wtedy się sprzedaje, albo jest zły
i, niezależnie od reklamy, nie znajduje nabywców. Nawet najlepsza
reklama, która wmawia nabywcom, że produkt posiada rzekomo
J A N U S Z P A L I K O T
cechy, których w rzeczywistości nie posiada, może co najwyżej
przedłużyć sprzedaż o jakiś czas. Jeśli dobrze zareklamujemy na-
szą książkę, to ktoś ją kupi, ale czy ją przeczyta i jak ją oceni – to
nie zależy od reklamy. Kupując piwo Żywiec, nikt nie ulega sile
reklamy. Kampania reklamowa pozwala wchodzić na rynek nowym
produktom, czasem bywa odpowiedzią na poczynania konkurencji,
ale tak naprawdę o wszystkim rozstrzyga akceptacja nabywców.
Korupcja będzie wówczas, gdy załatwicie sobie, Panowie, z Mini-
sterstwem Łączności, że na jakiś czas zyskacie monopol na usługi
telekomunikacyjne w połączeniach krajowych; wtedy oczywiście,
jako monopoliści, zawyżacie dowolnie cenę. Jeżeli załatwicie z usta-
wodawcami zakaz reklamy napojów zawierających więcej niż jakiś
procent alkoholu, bo akurat produkujecie napoje zawierające mniej
procent, wtedy nieuczciwie wypieracie inne rodzaje alkoholu. Tam,
gdzie za pomocą państwa czy administracji uda się ograniczyć
wolny rynek, tam wszędzie pojawia się korupcja.
Zaprzeczył Pan, że biznes jest brudny. Tysiące przedsiębiorców
uczciwie zdobywa majątek, nie korzysta z „brudnego” styku
biznesu z polityką. Ale jak nazwać sytuację, gdy urzędnicy skar-
bowi kontrolują Pana przedsiębiorstwo tak długo, aż w końcu
dla świętego spokoju fałszuje Pan zeznanie podatkowe na swoją
niekorzyść? Sam Pan o tym kiedyś publicznie wspominał. Czy to
nie jest kłamstwo?
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
117
Są dwa wymiary kłamstwa o różnej wartości moralnej. Po pierwsze,
kłamstwo, które służy mojej korzyści: kłamię, ponieważ spodzie-
wam się większej dotacji, uniknę kontroli, zdobędę nieuczciwie
większe pieniądze. Takie kłamstwo jest ewidentnie złem moral-
nym. Jeśli jednak czasami kłamię, by kogoś lub coś wartościo-
wego ochronić, sytuacja wydaje się całkowicie inna. Załóżmy, że
w stanie wojennym przychodzi do mojego domu milicjant i pyta,
czy przebywa u mnie Kowalski. Rzeczywiście, ukrywa się pod
moim dachem, ale odpowiadam, że nie widziałem go od dawna.
Takie kłamstwo nie jest złem moralnym, gdyż służy wyższej
wartości, jaką jest wolność człowieka. Gdy z kolei przychodzi do
mnie wrogo nastawiony urzędnik skarbowy, który chce zniszczyć
moje przedsiębiorstwo, wprowadzam go w błąd, by ratować i fir-
mę, i miejsca pracy. Wszyscy pamiętamy sprawę Romana Kluski,
twórcy Optimusa. Zaciekłość urzędników była tak duża, że trafił
on do więzienia. Czasami nie da się więc uratować firmy (Kluska
w końcu sprzedał Optimusa). W takich wymuszonych decyzjach
nie ma nic przyjemnego ani łatwego.
Powtarzam jeszcze raz, by wskazać na sedno moralności w bizne-
sie: kiedy świadomie za pomocą korupcji przedsiębiorca zdobywa
kontrakty, proponuje urzędnikowi sto tysięcy złotych za koncesję,
pozwolenie czy cokolwiek innego – rzeczywiście jest to moralnie
naganne. Ale, na litość Boską, inna jest sytuacja kogoś, kto jest
celowo natrętnie kontrolowany i od razu napiętnowany. Oczywi-
ście, można powiedzieć, że nie da się obiektywnie rozstrzygnąć,
J A N U S Z P A L I K O T
czy mamy do czynienia z celowo natrętną kontrolą i niechęcią
urzędników czy też z kontrolą uzasadnioną nieprawidłowościami
w firmie. Urzędnicy będą się bronić: kontrolujemy długo, bo jest
wiele nadużyć i trzeba je dokładnie wyśledzić. Opinia publiczna do
końca nie będzie wiedzieć, kto ma rację w owym sporze: urzędnik,
który zamiast kilku tygodni siedzi w firmie i przeszkadza przez
kilka miesięcy, czy przedsiębiorca, który twierdzi, że jest dręczony
dla wyłudzenia korzyści.
Kiedy kierowałem Ambrą, w urzędach skarbowych funkcjonowała
nieformalna, ale powszechna praktyka: jak się dało urzędnikom
zrobić ustalenia zaległych podatków na poziomie stu czy dwustu
tysięcy złotych, to urzędnicy kończyli kontrolę. Ze strony właści-
ciela firmy nie było o to trudno, gdyż przy ustalonym poziomie
obrotów zawsze można założyć, że w firmie nie do końca wszystko
dobrze funkcjonowało, że popełniło się błąd albo obeszło przepis.
Wskazywało się więc urzędnikowi: proszę skontrolować to i to.
Urzędnik kontrolował, skutkiem czego trzeba było dopłacić poda-
tek dochodowy. Urzędnik był zadowolony, bo znajdował zaległość
podatkową i otrzymywał premię, my zaś zapłaciliśmy i mieliśmy
go z głowy. Firma się od tego nie zawaliła, a urzędnik nie siedział
nam pół roku w księgowości, mogliśmy się więc zająć spokojnie
zarabianiem pieniędzy i odrobić te sto tysięcy, które musieliśmy
poświęcić. Wielu biznesmenów tak funkcjonowało. Oczywiście,
czuje się wtedy niesmak, wolałoby się, żeby biznes tak nie funk-
cjonował…
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
119
Jeżeli dzisiaj w Polsce przy wciąż jeszcze za bardzo sterowanej
zewnętrznie gospodarce – przy niejednoznacznych przepisach,
skomplikowanym systemie podatkowym, braku jasnych inter-
pretacji dotyczących wielu przepisów podatkowych – oczekuje się
od przedsiębiorcy, że niczym biały rycerz nigdy się nie ugnie, nie
pójdzie na jakikolwiek kompromis, to skazujemy go na nieuchron-
ną porażkę. Być może w Australii czy w Nowej Zelandii można
pozwolić sobie na szlachetność i nieskazitelność w biznesie, ale
polskie realia są jednak wciąż odmienne.
Na Zachodzie biznesmeni mają mniej kłopotów z urzędnikami.
Zasadnicza różnica jest taka: urzędnik unijny jest tak samo zbiu-
rokratyzowany czy sformalizowany jak jego polski kolega, ale
temu z Zachodu o coś chodzi – nie rzuca więc kłód pod nogi, by
przedsiębiorcy się nie udało albo żeby musiał dać łapówkę. Unij-
ny urzędnik wierzy w skomplikowane, rozbudowane procedury,
które mają chronić biznesmena i społeczeństwo. Narzekamy na
biurokrację europejską, ja też narzekam, ale intencjonalnie jest
ona inaczej nastawiona niż polska biurokracja. Czy na Zachodzie
korupcja w ogóle nie istnieje? Oczywiście, że istnieje, o czym ciągle
się słyszy, ale mniej jest tam afer korupcyjnych, a konsekwencje ich
ujawniania są znacznie bardziej dotkliwe. W Europie nie toleruje
się aferzystów, tacy ludzie znikają z polityki. U nas nie znikają
– ktoś, kto ma cztery wyroki, może być wicepremierem i ministrem
rolnictwa… Gdybyśmy wprowadzili podobne do unijnych kryteria
– przy naszym poziomie zorganizowania życia społecznego, funkcjo-
J A N U S Z P A L I K O T
nowania przepisów, jakości kadry urzędniczej – doprowadzilibyśmy
do absurdu, bo dzisiaj w Polsce można skazać każdego.
Biznes jest więc poniekąd próbą męskości, twardości charakteru.
Można niczym Syfon z Ferdydurke powiedzieć: nie idę na układ
z nikim i z niczym, pozostaję wierny swoim zasadom i nie pozwa-
lam, by mnie dotknęła i zabrudziła rzeczywistość. Jednak sztuka
życia – i tu opowiadam się za Arystotelesem, a nie za Platonem
– polega na tym, aby w sytuacjach zagrożenia ratować to, co
niezbędne dla trwania wyższych wartości, dajmy na to: istnienie
przedsiębiorstwa czy bezpieczeństwo i byt rodziny. Nie wolno
jednak przekroczyć cienkiej granicy, którą Arystoteles wyraźnie
definiuje: walki nie mogę traktować jako metody wzbogacania się.
Chroniąc coś cennego, mogę się zdecydować na pewne ustępstwa,
lecz nie mogę etycznych kompromisów traktować jako narzędzi
normalnego działania. Od moich intencji i okoliczności zależy
rozróżnienie na zło i dobro moralne. Nie jest mi miło uczestniczyć
w podobnych działaniach czy akceptować kompromisy, później
się upiję, bo mam kaca moralnego, ale nie czuję się winny zła
moralnego.
Czy takie niechciane i mało przyjemne kompromisy to jedyne koszty
zdobycia fortuny?
Kiedy dorabiałem się majątku, rozpadła się moja rodzina, nie
mogę więc uczciwie powiedzieć, że nie poniosłem kosztów. Ale czy
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
121
stwierdzenie, że rodzina się rozpadła, bo zajmowałem się biznesem,
wyjaśnia całą sprawę? Rozpadła się, bo nie potrafiłem jej ocalić, ale
nie rozpadła się, ponieważ zajmowałem się biznesem. Rozpadła się,
bo tak ustawiłem hierarchię spraw, bo taki styl życia był wówczas
jedynym, na jaki było mnie stać. Bo to nie abstrakcyjny biznes jest
odpowiedzialny za to, że coś mi się udało lub nie udało.
Mówiliśmy już o „gębie prezesa”. Czy biznes nie ustawia naszych
relacji wobec innych w taki sposób, że tracimy coś ważnego?
Starałem się, by funkcje, które biznes mi narzucał, nie wywierały
wpływu na moją tożsamość. Ale czy myślą Panowie, że łatwo jest
oduczyć ludzi mówienia „panie prezesie”? Mojemu kierowcy, An-
drzejowi Kowalewskiemu, powiedziałem kiedyś: „Panie Andrzeju,
jeżeli jeszcze raz powie Pan do mnie «panie pośle», to zwolnię Pana
z pracy”. A on na to: „Tak jest, panie pośle!”.
A` propos, pan Andrzej opowiadał nam, że gdy Pana wiezie, stawia
Pan na półeczce w jaguarze ołówek na sztorc i uprzedza: „Ten
ołówek musi stać, panie Andrzeju!”.
Żartował, choć uważam, że dobry kierowca powinien prowadzić tak,
by pasażer nie wiedział, że znajduje się w samochodzie; tak hamo-
wać czy przyśpieszać, by się tego nie czuło. Sztuka prowadzenia
samochodu polega na planowaniu wszystkich manewrów w taki
J A N U S Z P A L I K O T
sposób, by jazda odbywała się łagodnie i płynnie. Pan Andrzej
jest porywczy, ma żyłkę sportową: lubi hamowanie, wyprzedzanie.
Sam przejechałem milion kilometrów, ale od ośmiu lat rzadko
prowadzę; wolę w tym czasie poczytać, zadzwonić, coś załatwić,
czasem napisać coś na komputerze. Przy gwałtownej jeździe ta-
kie czynności są utrudnione, laptop może się zsunąć, więc moje
wymagania nie są chyba wygórowane. Mógłbym sam prowadzić
samochód, ale traciłbym czas, a dobra organizacja pracy wymaga,
by pewne rzeczy wykonywali za nas inni.
Z pewnością biznes wzmocnił niektóre moje cechy, o czym już
rozmawialiśmy. Mam skłonność do organizowania wszystkiego,
projektowania, programowania, planowania, rozdawania ról – to
cechy zbawienne w biznesie. Czy to się przekłada na moje życie?
Tu ponownie kłania się Gombrowicz: co zrobić, by uwolnić się od
tak mocnych nawyków? Gdybyśmy próbowali nagle pozbyć się włas-
nego uposażenia charakterologicznego, to poniekąd stanęlibyśmy
nago wobec świata. A przecież już jestem w jakimś miejscu świata:
ponoszę odpowiedzialność za grupę ludzi, za ileś domów. Nie mogę
ot tak sobie całkiem zrezygnować ze swojej roli. Pytanie: jak w tym
wszystkim znaleźć sposób, który pozwoli budować z najbliższymi
ludźmi relacje wolne od reguł gry typowych dla biznesu?
Przez te wszystkie lata udało mi się, na szczęście, utrzymać kon takt
z przyjaciółmi. Przyjaźń, zdaniem Stagiryty, to miłość bez pociągu
fizycznego, jest więc wymagająca: jeżeli kogoś darzę przyjaźnią,
muszę o niego dbać jak o kogoś, kogo kocham, czyli pamiętać, co
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
123
się dzieje w jego życiu, troszczyć się o niego i być przy nim. Ilu
ludziom można ofiarować prawdziwą przyjaźń? Jak mówił Ary-
stoteles, można mieć co najwyżej trzech prawdziwych przyjaciół.
Nawet w zarządzaniu mówi się, że skutecznie można kierować
tylko siedmioma osobami. Zachowałem kilku przyjaciół i język
niezwiązany z biznesem. Mam wrażenie, że udaje mi się utrzymać
ich przyjaźń, choć niczemu ona nie służy. Miłość i przyjaźń są bez-
interesowne. Moim przyjaciołom niczego nie załatwiam i niczego
od nich nie oczekuję. Spotykam się z nimi, bo ich cenię. Za nami
są lata wspólnego bycia.
Czy musi mieć Pan kilka domów i tyle spraw na głowie? A gdyby
wichura to wszystko zdmuchnęła albo zabrała rewolucja, jakby
Pan sobie poradził?
Zapewne cierpiałbym, gdybym stracił miejsca, w których miesz-
kam, bo są piękne i dały mi wiele radości. Trudno byłoby mi żyć
na przykład bez odwiedzenia raz w roku Piera della Francesca
we Włoszech, jedzenia wspaniałych kolacji w różnych miejscach.
Urok świata i miejsca, w których się żyje, mają ogromne znaczenie.
Pamiętam, że w więzieniu w Zamościu najbardziej przygnębiała
mnie nie bezmyślność i okrucieństwo funkcjonariuszy, ale cela,
w której mnie zamknięto: ten chłód i smród.
Nie wiem, czy wybaczyłbym sobie, gdybym stracił majątek przez
głupotę, ale gdyby stało się to na skutek okoliczności, na które
J A N U S Z P A L I K O T
nie miałbym wpływu, nie winiłbym siebie i zapewne wszystko
zacząłbym od początku. Nie potrzebuję wiele, mogę się zachwycić
ścieżką w lesie, łąką i starym kościołem. Być może zbliża się mo-
ment, w którym zacznę rezygnować z pracy innych dla mnie, a to
wymaga rezygnacji z pomnażania majątku, ale zapewne zyskuje
się dzięki temu na jakości życia. Takie wycofanie się jest potrzebne
każdemu człowiekowi, wiąże się to chyba z wiekiem.
Dają zatem pieniądze szczęście czy nie dają?
Dlatego, że Gombrowicz, że taka, a nie inna jest Polska i sytuacja
polityczna, powiem: pieniądze dają szczęście. Pozwalają więcej
zrozumieć, zobaczyć, doświadczyć. Mogą oczywiście człowieka
tak że osaczyć i duchowo zabić. Trzeba mieć silne nerwy i wiedzieć,
czego się w życiu chce oraz jakie są nasze duchowe możliwości…
W takim razie podobne, a jednak inne pytanie: czy pieniądze uczyniły
Pana lepszym człowiekiem?
Nie. Pieniądze nie mają nic wspólnego z byciem dobrym człowie-
kiem.
A przecież poszerzają możliwości działania, stwarzają warunki
rozwoju…
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
125
Dzięki pieniądzom poznaje się świat, spotyka ludzi, zdobywa wy-
kształcenie – to wszystko, oczywiście, jest bardzo cenne. Dobroć
może się rodzić czy dojrzewać jako efekt poszukiwania, błądzenia,
zdobywania wiedzy, ale taka dobroć ma zawsze w sobie coś z gorz-
kiego doświadczenia, za którym stoją wszystkie nasze grzechy
i popełnione błędy. Dużo piękniejsza jest łaska bycia dobrym
dana od razu, łaska wyniesiona z domu, do której nie dochodzi
się mozolnie przez nabywanie wiedzy, doświadczenia i rozumienia
świata. Jednym taka dobroć jest dana, drugim nie…
Zatem pieniądze pomagają być lepszym?
Moim zdaniem, nie pomagają. Pieniądze są wyzwaniem, które-
mu się sprosta albo nie sprosta. Mogą zarówno zbudować, jak
i zniszczyć człowieka. Przypomina to poniekąd wyprawę na wojnę:
muszę się sprawdzić jako żołnierz, choć nie pragnę takiej próby
i nie urodziłem się, by walczyć. Z wojny mogę wrócić jako bo-
hater lub jako człowiek zniszczony. Pieniądze wydają się raczej
zagrożeniem niż szansą, aczkolwiek trudno to mówić biedakowi,
którego nie stać na chleb czy książkę. Pieniądze są potrzebne:
pozwalają wyjechać do innego kraju, zobaczyć, jak ludzie tam
żyją, dowiedzieć się czegoś o świecie. Ale czy taka wiedza jest
niezbędna do tego, by stać się dobrym człowiekiem? Aby być do-
brym, człowiek nie musi przecież przeczytać ani jednej książki
ani opuszczać domu…
J A N U S Z P A L I K O T
Pieniądz zapośrednicza nasz kontakt z rzeczywistością, jakby od-
dziela nas od świata. Bezpośredni kontakt z rzeczywistością znajdu-
je się jednak poza możliwościami, które umożliwiają nam pieniądze.
Czym innym jest kupić lotniczy bilet i wyruszyć w podróż dookoła
świata, czym innym zaś wędrować pieszo, poznając po drodze ludzi
i pracując dorywczo tu i ówdzie. Jak mówi mój znajomy, w trakcie
komfortowych podróży traci się na ogół walizkę, a prawie zawsze
– duszę. Pieniądz, ułatwiając nam życie i oferując rozmaite tech-
niczne możliwości, powoduje często, że gubimy to, co najważniejsze:
bezpośredni kontakt z rzeczywistością. To niezmiernie ważne, by
pieniądz nie stał się drogą na skróty. Owszem, tam gdzie wymagają
tego okoliczności, mając pieniądze, trzeba po nie sięgnąć, ale zawsze
trzeba się zastanowić, czy na pewno warto za wszystko płacić i czy
nie lepiej jest czasem samemu zakasać rękawy?
We wcześniejszej rozmowie mówił Pan o fascynacji myślą Jana
Pawła II. Papież programem swego pontyfikatu uczynił jedno
zdanie z soborowej konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie
współczesnym Gaudium et spes: człowiek jest jedyną na świecie
istotą, którą Bóg chciał dla niej samej, i dlatego nie potrafi się
ona odnaleźć inaczej niż przez bezinteresowny dar z siebie samego.
Czy potrafiłby Pan to odnieść do swojego życia?
To kapitalne stwierdzenie, taki paradoksalny splot prawd. Czło-
wiek jest śmiertelny i to daje mu godność. Nie jestem stworzony
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
127
do czegokolwiek, jestem bez powodu, istnieję dla wartości, którą
jest moje istnienie, wobec czego najwyższą wartością, którą mogę
ofiarować, jest to, co jest moją naturą, a jest nią istnienie bez
powodu. Dawanie siebie bez powodu świadczy, że naprawdę mogę
coś dać. Swoją istotę realizuję tylko wtedy, gdy daję siebie bez
żadnego powodu, a dając siebie, staję się sobą. To jest postawa
absolutnie kluczowa, choć trudna do osiągnięcia! Jej najbardziej
wymownym świadectwem jest miłość. Jak zrezygnować z siebie
samego, z własnych upodobań, planów i talentów, oczekiwań,
z własnej kariery, dla osoby, którą kocham? Jak podporządkować
jej swoje życie? Jeżeli staram się dawać siebie na serio, to mak-
symalnie realizuję swoją istotę i od osoby kochanej otrzymuję to,
czego pragnę najbardziej. Trudno osiągnąć taki egzystencjalny
poziom, gdyż oznacza on bezwarunkowe zawierzenie się drugiemu
i zgodę na ewentualny ból, na cierpienie, nawet na śmierć, kiedy
ten drugi naszego daru nie przyjmie.
Takim dawaniem siebie były ostatnie chwile życia Papieża. Mój
młodszy syn krytykował to, że umieranie Papieża pokazywano
w telewizji, uważał, że jego śmierć zinstrumentalizowano. Powie-
działem synowi, że gdyby dramatycznego zmagania się Papieża
z samym sobą nie pokazano, nie odebralibyśmy tego jako przezna-
czonego dla nas daru. Przecież jeśli chcę się dać drugiej osobie,
musi ona o tym wiedzieć – dostrzec to w moim postępowaniu. Inną
rzeczą jest natomiast instrumentalne wykorzystywanie śmierci
Papieża w polityce czy w Kościele. Na pewno rzeczą gorszącą.
J A N U S Z P A L I K O T
Jak się mają do tego dawania siebie te miliony, które Pan posiada?
W gromadzeniu majątku nie widzę niczego złego, wszystko zależy
od tego, jak go wykorzystujemy. Czy należy go rozdać? Moja odpo-
wiedź jest jasna: należy dawać. Jaka jest miara owego dawania?
Przede wszystkim trzeba dawać mądrze, to znaczy tak, by usza-
nować godność obdarowanego, dając mu na przykład szansę na
nowe życie, nie wolno zaś nikogo darowizną upokorzyć.
Tymczasem w programach socjalnych często realna pomoc wiąże
się z upokorzeniem, a przecież większość ludzi woli zarobić pie-
niądze, niż je dostać. Pomagając im uczciwie zarabiać, wzmocnimy
zarazem poczucie ich godności. Jak duża powinna być ta pomoc?
Trzeba być hojnym i dawać trochę więcej, niżby wypadało z racji
swojego posiadania, ale nie można zagrozić bytowi własnej rodziny.
Troska o wypracowane przez siebie dobra materialne jest związana
z odpowiedzialnością, ma więc walor moralny. Cnota rozsądku
w prowadzeniu gospodarstwa domowego jest wszak jedną z cnót
moralnych.
Mało kto uwierzy w Pana dobre intencje.
Na to wpływu nie mam. Za Markiem Aureliuszem powiem, że
mogę się martwić tylko tym, co zależy ode mnie. Mogłem pomóc
człowiekowi. Pomogłem lub nie, ale nie mogę odpowiadać za to,
że ten człowiek myśli o mnie dobrze lub źle.
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
129
Do tej pory rozmawialiśmy o byciu pracodawcą, porozmawiajmy
także o byciu pracownikiem…
Dzisiaj dokonała się przewrotna, żeby nie powiedzieć diabelska
rewolucja, bo pracodawcy uświadomili sobie, że dobry pracownik
to pracownik szczęśliwy i zadowolony. A żeby taki był, pracodawca
będzie dążył do tego, by zorganizować także jego życie wewnętrz-
ne. Zaproponuje mu więc kursy samodoskonalenia, zorganizuje
mu wolny czas, wymyśli mu rozmaite rozrywki. Tym samym
niemal totalnie zwiąże życie pracownika z firmą, ponieważ taki
jest interes firmy. Jako właściciel Ambry sam wynajmowałem
pracownikom basen i próbowałem organizować ich aktywny
wypoczynek. Co za paradoks, we współczesnym kapitalizmie
spełnia się marzenie marksistów, aby byt całkowicie kształtował
świadomość, czyli kulturową nadbudowę!
Im pracownik wyżej w hierarchii przedsiębiorstwa, tym bardziej
jego życie jest „wsysane” przez firmę…
To jest cena, jaką się płaci za bycie szefem. Menedżer zwykle traci
dystans względem siebie i całego swojego życia. Na ogół to nie boli,
gdyż ci, którzy zostają szefami, są już tak zwariowani, że angażują
się całkowicie w to, co robią. Wygodnie jest pójść na osiem czy
dwanaście godzin do pracy, zrobić, co ma być zrobione, i więcej
o tym nie myśleć. Nie ma jednak w tym żadnej zasługi, że ktoś nie
J A N U S Z P A L I K O T
potrafi „wyłączyć się” z pracy. Ci, którzy stają się przywódcami,
stają się poniekąd niewolnikami. Zwykle jednak nie dostrzegają,
że horyzont życiowy drastycznie im się zawęził. Praca to cały ich
świat, całe życie, o niczym innym nie marzą. Wszystko, co nie jest
pracą, wydaje im się niezgodne z ich naturą. Nie czują balastu i nie
narzekają. Czują się poniekąd spełnieni. Prawdę powiedziawszy,
bez nich prawdziwe przywództwo i kreowanie przedsiębiorstwa
nie jest możliwe.
Spróbujmy odnieść się do społecznego nauczania Jana Pawła II
na temat pracy. Papież głosił, że praca jest niezbędna, by człowiek
mógł być człowiekiem, by realizował się jako człowiek i by jego życie
miało sens. Jak się mają te tezy do tego, co Pan mówi o totalizacji
życia przez pracę?
To zależy, jak się pracę rozumie. Czy mnich na pustyni w IV wieku
po Chrystusie nie pracował? Medytacja, wielogodzinna modlitwa
to także praca.
Pustelnicy pracowali, wyplatając wiklinowe koszyki. Sprzedając
je, zapewniali sobie minimum utrzymania, ale ta praca była cał-
kowicie podporządkowana medytacji.
Chodzi mi o coś innego. Pracę powinniśmy rozumieć najpierw
jako przeciwstawienie gnuśności. Jestem leniwy, nic mi się nie
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
131
chce, o niczym nie myślę, nie jestem za nic odpowiedzialny. Sądzę,
że pracę w ujęciu Papieża należy rozumieć jako antytezę takiej
postawy. Ale wówczas pracuje także wspomniany mnich. Niebez-
pieczna wydaje się tu łatwość, z jaką pojęcie pracy próbujemy
sprowadzić wyłącznie do pracy fizycznej. Bo praca to twórcza
aktywność, która głęboko wnika w nasze życie. Co się dzieje,
kiedy ogarnia mnie nuda, nicnierobienie, acedia, gdy zanurzam
się w pustce, by nie wykonywać żadnych czynności? Taki stan
zagraża sednu egzystencji człowieka, czego dowiedli egzysten-
cjaliści, zwłaszcza Camus. Jeżeli się nie pracuje w głębokim
znaczeniu tego słowa – nie myśli, nie pisze książek, nie układa
wierszy, nie medytuje, nie orze pola – uderza się w podstawy
człowieczeństwa i prowadzi do wniosku, że możemy zarówno ist-
nieć, jak i nie istnieć. Natomiast demagogią i nieporozumieniem
jest kult pracy fizycznej, pracy robotnika, który przeżywaliśmy
w minionej epoce. Niestety, wielu ciągle pozostaje pod wpływem
takiego myślenia.
Innym bardzo groźnym wypaczeniem jest traktowanie pracy jako
uczestniczenia w wyższej konieczności. Wysiłek człowieka zostaje
wprzęgnięty w system, który nadaje sens pracy. Po heglowsku
odzyskuję wolność, gdyż utożsamiam się z wyższą koniecznością,
godzę się ze swoim losem, tym samym znika różnica i opór między
mną a całością. Nic mnie nie boli – jestem po prostu trybem więk-
szej całości. Taka jest natura systemów totalitarnych.
J A N U S Z P A L I K O T
W społecznych encyklikach Jana Pawła II możemy też znaleźć
ważne rozróżnienie na pracę, która jest sensowna, i pracę, która
alienuje i degraduje człowieka. Sensowna byłaby tylko ta praca,
która nas cieszy, satysfakcjonuje, w której się realizujemy i twórczo
rozwijamy…
Tę myśl trzeba wpierw oczyścić z kontekstu politycznego. Jan
Paweł II pisał te słowa, gdy istniał Blok Wschodni z całym swym
uwikłaniem ideologicznym. Ale nie należy też tej myśli spłycać.
Taki myślenie wydaje mi się bardzo chrześcijańskie, kiedy widzimy
pracę jako ruch duszy, umysłu i ciała, przeciwstawiony gnuśności
i egzystencjalnej pustce.
Nie brak ludzi, którzy przyznają, że się nudzą, czego nie mogę
sobie wyobrazić. Mam tyle książek do przeczytania, spraw do
przemyślenia, jest tylu ludzi, z którymi chciałbym się spotkać, tyle
filmów, które obejrzałbym z przyjemnością, rozmów do odbycia,
potraw do ugotowania, śliwek do zjedzenia… Nigdy nie dopadła
mnie taka nuda, abym nie miał co robić.
Papież mówił jeszcze o godności ludzkiej pracy, przekonywał, że
praca jest dla człowieka, a nie człowiek dla pracy. Odwołując się do
imperatywu Kanta, podkreślał, że człowiek nigdy nie powinien być
tylko środkiem do jakiegoś celu, ale zawsze także celem działania.
Czy pracownik w dzisiejszej firmie jest także celem działania?
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
133
Mam wątpliwości, czy pojęcie człowieka, którym się chętnie posłu-
gujemy, wciąż dotyczy tego samego zjawiska, tej samej istoty czy
osoby. Czy rzeczywiście jesteśmy bliskimi kuzynami starożytnych
Greków, a nawet ludzi z początku XIX wieku? Być może jesteśmy
już kimś zupełnie innym. W pewnym sensie człowiek, hodowany
we współczesnej szkole, kształtowany przez media elektroniczne,
zatracił swoją tożsamość. Czy to roszczenie, ten kantowski impe-
ratyw, o którym Panowie mówicie, jest w ogóle wykonalny?
Tu chodzi o to, czy idea postawiona przed pracownikiem dotyczy
w ogóle człowieka – dotyczy człowieka czy państwa, ideologii, religii
rozumianej w sposób instytucjonalny. Gdyby ktoś kazał człowieko-
wi wykonywać pracę, która go degraduje, jest poniżej jego godności,
kazał mu robić to, co jest sprzeczne z wyznawanym przez niego
systemem wartości, a jednocześnie praca ta byłaby jedynym spo-
sobem utrzymania się przy życiu, wtedy mielibyśmy do czynienia
z system społecznym traktującym człowieka przedmiotowo.
Często nie ma wyboru. Kilkanaście lat temu w Biłgoraju ludzie też
nie mieli wyboru, musieli u Pana pracować na warunkach, jakie
im Pan stawiał, albo… pozostać bezrobotnymi.
Nie zgadzam się, mogli przecież założyć własne firmy.
My nie założylibyśmy własnej firmy.
J A N U S Z P A L I K O T
Dlaczego?
Do tego trzeba mieć odpowiednie predyspozycje, smykałkę do in-
teresów, lubić kierowanie ludźmi, a poza tym posiadać kapitał
początkowy.
Nie miałem kapitału. Zaczynałem prawie od zera, mając jedynie ty-
siąc dolarów w kieszeni. Tak naprawdę w prawdziwym biznesie nie
jest potrzebny kapitał, lecz pomysł. I konsekwencja w działaniu.
Nie sposób racjonalnie płacić wysoko za zwykłą pracę, bo gdybym
płacił swoim pracownikom za dużo, miałbym zbyt drogi produkt,
który nie mógłby konkurować na rynku. Tymczasem konsument
oczekuje niskich cen. Jako przedsiębiorca mam do wyboru: albo
utrzymuję firmę i płacę zatrudnionym w niej ludziom tyle, ile mogę
w danych warunkach, albo zwijam interes. Do pewnego stopnia
można zdecydować się na mniejsze zyski, ale nie można zepsuć na-
tury wolnego rynku, a w jego naturę wpisana jest maksymalizacja
zysków po to, by kumulować kapitał, inwestować i być zdolnym
do konkurencji z innymi. To jest wilcze prawo.
Problem jest w tym, że istnieje pewna grupa ludzi, którzy nie
dają sobie rady, albo takich, którzy mogliby pracować więcej, niż
pracują, kształcić się, podnosić swoje kwalifikacje, ale nie chcą
się tego podjąć. Rynek na danym etapie rozwoju albo sytuacja
w danej branży powodują, że pewnym grupom zawodowym płaci
się mało. Ale od tego są państwowe programy, by sprawiać, żeby
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
135
ludziom płaciło się więcej, z kolei pracę niewymagającą kwalifi-
kacji automatyzuje się – ci, którzy mają talent do czegoś więcej
niż prosta praca, powinni mieć możliwość rozpoczęcia własnego
przedsięwzięcia albo zdobycia kwalifikacji. Taki jest sens życia
zbiorowego. Zawsze jednak będzie tak, że część ludzi będzie mało
zarabiała. Nic na to nie poradzimy.
Jak Pan zaczął? Jak zarobił Pan pierwsze duże pieniądze?
Byłem studentem na
KUL
-u. Miałem kolegę Krzysztofa Kleina,
który studiował archiwistykę. To były jeszcze czasy gospodarki
socjalistycznej. Każdy zakład był wówczas zobowiązany do archiwi-
zowania dokumentów, a na tę pracę wyłączność miały spółdzielnie
emerytów i studentów. Tam płacono za godzinę pracy, więc usługa
ciągnęła się miesiącami. My zaś, dzięki tak zwanej reformie Ra-
kowskiego, wprowadzającej pewne elementy gospodarki rynkowej,
oferowaliśmy wykonanie tej pracy w kilka dni. Zatrudnialiśmy
kolegów studentów i pracowaliśmy po nocach. To robiło furorę.
Byliśmy aktywni, wysyłaliśmy ulotki i tak powoli zdobywaliśmy
rynek. W czasie prac w gdyńskiej Baltonie ktoś zagadnął nas o pa-
lety. I tak, dzięki pomocy ojca i teścia, zacząłem jeździć po wsiach
i skupować, a raczej zamawiać palety. Ponieważ chłopi znali ojca,
to palety dawali mi na kredyt. W konsekwencji z każdą kolejną
dostawą rosła moja wiarygodność. Kiedy więc po latach handlowa-
nia upadł komunizm i przyszły reformy Balcerowicza…
J A N U S Z P A L I K O T
Ale jak Pan zamawiał te palety?
Z początku jeździłem autobusem, potem pożyczonym samochodem
od wsi do wsi i wypytywałem sołtysów, później chłopi sami mnie
szukali, zostawiałem numer telefonu i ustalałem dzień, gdy znów
będę. W każdym razie, kiedy już można było handlować bez ogra-
niczeń, odbiorcy Baltony znaleźli mnie sami przez numer identy-
fikacyjny palety euro, jaki wypalaliśmy na każdej sztuce.
I co, przyjechali do Biłgoraja?
Tak i zaczęli zamawiać dziesiątki tirów palet tygodniowo. Po-
tem my chcieliśmy, aby nam płacili nie pieniędzmi, tylko towa-
rem. Braliśmy wszystko, gdyż wszystko się wówczas w Polsce
sprzedawało: plastikowe butelki, zegary, telewizory, jogurty itd.
Zakładaliśmy hurtownie i sklepy i sprzedawaliśmy. W pewnym
momencie posługiwaliśmy się dziesiątkami milionów złotych kre-
dytu kupieckiego. Sprowadzane towary sprzedawaliśmy z małą
marżą, ale za gotówkę, za którą kupowaliśmy kolejne towary,
na których była większa marża – je również sprzedawaliśmy
i w końcu, gdy przychodził termin, na ogół po trzydziestu dniach,
płaciliśmy za palety.
Skąd więc wziął się pomysł produkcji szampana w Biłgoraju?
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
137
Szukając najbardziej rentownych produktów oraz wiedząc, że nie
da się handlować wszystkim, bo telewizory wymagają serwisu,
jogurty termotransportu, wybraliśmy właśnie szampany. To były
czasy, gdy w Polsce dostępne były tylko szampany radzieckie.
Okazało się jednak, że import jest za drogi i trzeba będzie wymyślić
coś innego. Wówczas jeden z włoskich producentów zaproponował,
abyśmy sami rozpoczęli produkcję. Zadałem sobie wówczas pyta-
nie: czy to możliwe w Polsce, w kraju, w którym prawie wcale nie
uprawia się winogron? Okazało się jednak, że podobnie jak w wy-
padku producentów z północnych Włoch, którzy kupują wino na
południu, można przewozić sok czy też tak zwane wino bazowe
do dalszej fermentacji nawet do Biłgoraja. I tak po raz pierwszy
w historii polskiego przemysłu uruchomiliśmy fabrykę naturalnej
fermentacji wina.
I to wówczas zrozumiał Pan, że jest Pan milionerem? Trochę jak
w Ziemi obiecanej Wajdy? Gdy się postawi fabrykę, to już się czuje
pierwsze miliony?
Nie, jeszcze przez całe lata o tym nie myślałem. Firma ciągle
się rozwijała, musieliśmy inwestować. Pierwszą dywidendę wy-
płaciłem sobie dopiero w 1995 lub 1996 roku. Choć i wówczas
o tym nie myślałem. Poza tym dla przedsiębiorcy to w pewnym
sensie nieistotne. Tworzy się coś z niczego. To praca metafizycz-
na. Przedsięwziąć coś to znaczy ustawić naprzeciwko. To niczym
J A N U S Z P A L I K O T
kreacja, rodzenie. Dlatego przedsiębiorców jest bardzo niewielu,
zaledwie kilka procent w każdym społeczeństwie. Kim innym są
menedżerowie. Ja tego nie wartościuję, ale praca menedżerów nie
ma wymiaru metafizycznego. To zupełnie inne zajęcie. Szalenie
ważne, zwłaszcza gdy firma uzyska już pewną siłę, pewną skalę
– dopiero wówczas jest czas na menedżerów, nie na przedsiębior-
ców. Najlepsi menedżerowie wyciskają firmę jak pomarańczę.
W pracy przedsiębiorcy nie ma przerw, w pracy menedżera nie
ma końca.
Do pewnego stopnia człowiek może się obronić przed tym szaleń-
stwem współczesnych czasów i bezwzględnych zasad gospodarki
wolnorynkowej, które wciągają jak Lewiatan. Wspomniany już
Laurence Freeman w jednej z książek opowiada o swoim mistrzu
duchowym Johnie Maine, który podczas podróży po krajach
azjatyckich spotkał dynamicznego menedżera. Okazało się, że
ów menedżer, mimo wielu zawodowych obowiązków, znajdował
czas na medytację. Na pytanie, jak udaje mu się to pogodzić, od-
powiedział, że tylko dzięki medytacji może tak bardzo poświęcić
się pracy zawodowej. Jak się możemy domyśleć, Jan Paweł II,
ewidentny pracoholik, również znajdował siły w wielogodzinnej
modlitwie…
Medytacja, skupienie, modlitwa to narzędzia od dawna obecne
w naszej kulturze, które jakoś zapoznaliśmy. Nie zdajemy sobie na-
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y!
139
wet sprawy, że przez odpowiednie postępowanie możemy znacznie
wyśrubować nasze zdolności intelektualne, zredukować ilość snu
do pięciu, sześciu godzin, zdecydowanie podnieść tempo czytania.
Odpowiednia dieta i drobne ćwiczenia gimnastyczne zaostrzają
zmysły i umysł. Trzeba zadbać o lekkie jedzenie – niestety, nasze
tradycyjnie ciężkie posiłki nas zatruwają, podobnie jak osłabia
zbyt długi sen. Dzięki medytacji, koncentracji, przekraczaniu
wewnętrznych barier możemy poradzić sobie z wieloma stresami.
Warunkiem tego jest zdobycie się na wysiłek wyrzeczenia się nie-
zdrowych i bezmyślnych nawyków.
Czy Pan medytuje?
Tak, codziennie staram się krótko medytować. Rano wykonuję
kilka ćwiczeń odblokowujących swobodny przepływ energii przez
ciało. Chodzi o skupienie się na swoim organizmie, wyciszenie,
osiągnięcie świadomości, że każda część ciała jest swobodna i że
nie odczuwam napięcia. Wstaję dosyć wcześnie, między szóstą
a siódmą. Poranne czynności zajmują mi do półtorej godziny:
krótka medytacja, gimnastyka rozciągająca, bardzo powolne wsta-
wanie, przygotowanie sobie śniadania. Najczęściej jadam kaszę na
wodzie albo kleik ryżowy, czasem mocno przyprawiony imbirem,
kurkumą czy goździkami, ale bez mleka, serów, mięsa i tłuszczów
zwierzęcych. Pijam gorącą wodę lub herbatę ze świeżego imbiru,
albo łagodne zielone herbaty. Generalnie w dzień wchodzę łagod-
nie, w skupieniu. Jak wiecie Panowie, potem chętnie i dużo jadam
i lubię wypić trochę dobrego wina, a do śledzia kieliszek wódki. Od
lat w ogóle nie pijam kawy. Najchętniej sięgam po zieloną herbatę,
a często także po zioła.
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
141
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
Ostro się Pan sprzeciwił, gdy poprzednią rozmowę zaczęliśmy od
stwierdzenia, że biznes jest brudny. Być może nie jest, ale polityka
bywa brudnawa. Po co Pan zaangażował się w politykę?
Uznałem bowiem, że wstępując do Platformy Obywatelskiej i kan-
dydując do sejmu, mogę dokonać czegoś pożytecznego dla społeczeń-
stwa. Wiem, takie deklaracje śmieszą obecnie większość Polaków
– szczególnie po spotkaniu Adama Lipińskiego z Renatą Beger
i innych skandalach z udziałem Samoobrony we mnie samym
budzą się dziś dość mieszane uczucia co do kwestii czystości
w polityce.
Jestem członkiem Platformy od półtora roku, nie dysponuję więc
wielkim doświadczeniem politycznym, niemniej odczuwam pewne
rozczarowanie upartyjnieniem naszego życia politycznego, po-
dobnie jak nadmierną demokratyzacją wewnątrzpartyjną. Mam
świadomość, że głoszę poglądy niepoprawne, że koledzy z Platfor-
my złapią się za głowę, lecz jestem przekonany, że partyjność nie
sprzyja aktywności obywatelskiej. W dzisiejszej sytuacji politycz-
nej nie sposób wyobrazić sobie krajobrazu politycznego, w którym
partie zajmowałyby skromniejsze miejsce. Brakuje nam przede
wszystkim autentycznych przywódców i autorytetów niezwiązanych
z jakąkolwiek partią. Całe życie polityczne kręci się wokół partii
J A N U S Z P A L I K O T
i legitymacji członkowskich. By poświęcić się polityce, trzeba za-
tem wstąpić do tej czy tamtej partii, bo w dzisiejszej Polsce trudno
być politykiem niezależnym i nie mieć zaplecza partyjnego, co
jeszcze przed dziesięciu laty nie było koniecznością. Partie mają
nieskończoną przewagę nad pojedynczym działaczem, a nawet
nad komitetem wyborczym, a to dlatego, że mają pieniądze,
bo są finansowane z budżetu państwa. Ich przewaga wynika
także z funkcjonowania mechanizmów wyborczych – albowiem
jaką szansę w wyborach mają kandydaci niezrzeszeni czy bloki
wyborcze, jeśli brakuje okręgów jednomandatowych, a prawo
wymaga przekroczenia progów procentowych? Jeśli określona
partia otrzymuje z budżetu dwadzieścia czy trzydzieści milionów
złotych, nie łudźmy się, by wolny strzelec czy komitet mógł sku-
tecznie konkurować z politykami należącymi do jakiejś partii.
Zwykły obywatel, choćby najbardziej wykształcony i przepełniony
ideałami służby społecznej, nie pokona partyjniaków, którzy mają
pieniądze na marketing polityczny, za którymi stoją ogromne
sztaby, na wygraną których pracują setki ludzi. Platforma przez
cztery lata od powstania nie przyjmowała pieniędzy z budżetu,
lecz dziś jej działacze plują sobie w brodę, ponieważ zabrakło nam
pieniędzy, by zwyciężyć w ostatnich wyborach parlamentarnych.
Naturalnie, to nie jedyny, choć z pewnością jeden z ważniejszych
powodów, za sprawą którego partia Donalda Tuska odniosła po-
rażkę. Teraz Platforma korzysta z pieniędzy budżetowych, inaczej
nie mielibyśmy szans konkurować z innymi partiami.
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
143
Dlaczego jest Pan rozczarowany demokracją wewnątrzpartyjną?
Gdy wszyscy członkowie partii są sobie równi, to trzeba się doga-
dywać i zawierać kompromisy niezależnie od tego, jakie intencje
kim kierują. Nie mając poparcia kolegów z własnej partii – a cza-
sami także z innej – na próżno marzyć o wejściu do władz partii,
o nominacji na szefa komisji czy na stanowisko ministra; nawet
ideowy czy szlachetny poseł bez poparcia padnie w starciu z innymi
kandydatami, choćby gołym okiem widać było, że dla konkurenta
liczą się jedynie osobiste korzyści lub że powoduje nim żądza wła-
dzy. Jeśli chce się być politykiem skutecznym, trzeba rywalizować
z ludźmi tego pokroju, co znaczy, że prędzej czy później przyjdzie się
do nich upodobnić. Jednak nie ma co jęczeć i rozdzierać szat, taka
jest demokracja. Członkowie Platformy nie są aniołami, niemniej
wolę pracować z nimi niż z innymi politykami.
Dlaczego nie wstąpił Pan do partii, do której należy Henryk Wujec,
o którym wyraża się Pan z największym szacunkiem i podziwem?
Gdy postanowiłem zaangażować się w politykę, Partia Demokra-
tyczna miała w społeczeństwie zaledwie dwuprocentowe poparcie
i żadnych szans na obecność w sejmie. Wstępując do Demokratów,
nie miałbym zatem widoków, by cokolwiek zdziałać w polityce.
Musiałem zatem wybierać pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością
a Platformą, jedynymi formacjami, które mogą dziś rządzić i zmie-
J A N U S Z P A L I K O T
niać Polskę. Wstąpiłem do Platformy, traktując tę decyzję nieco
jak małżeństwo z rozsądku, ale jednak jej program był mi znacznie
bliższy niż program braci Kaczyńskich.
Twierdzi Pan, że nie sposób uprawiać polityki, nie należąc do jakiej-
kolwiek partii, ale w wyborach do sejmu zajął Pan drugie miejsce
w województwie lubelskim, otrzymując ponad dwadzieścia sześć
tysięcy głosów, czyli tyle, ile mieszkańców liczy Biłgoraj. Może
wystarczy zdobyć sobie uznanie w rodzinnym mieście i w okolicach
i machnąć ręką na partię?
Te dwadzieścia sześć tysięcy nie świadczą o mojej wyjątkowej po-
zycji, raczej o zaufaniu do Platformy, która dawała wielu ludziom
nadzieję na zmiany w Polsce. Ponieważ nie mamy okręgów jedno-
mandatowych, musiałem włączyć się w mechanizmy partyjne.
Platforma wielokrotnie deklarowała, że opowiada się za okręgami
jednomandatowymi, co ludziom niezależnym i cieszącym się przy
tym autorytetem społecznym dawałoby możliwość zajmowania się
polityką, ale dziś Platforma już tak stanowczo nie zabiega o ich
utworzenie, wiedząc, że zmieniłoby to reguły gry politycznej, co
całej klasie politycznej nie byłoby na rękę. Obawiam się zatem, że
w najbliższej przyszłości nic nie zagrozi partiom już istniejącym. Na
szczęście Donald Tusk deklaruje wciąż swoje poparcie dla tej idei.
Dlaczego z uporem powracam do okręgów jednomandatowych? Naj-
większą ich zaletę widzę w tym, że gdyby w parlamencie zasiadało
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
145
co najmniej dwustu niezależnych posłów – to reprezentowaliby oni
interesy swojego regionu i wyborców, nie zaś partykularne interesy
partyjne. Można by ich tylko merytorycznie przekonać do tego, że
premierem miałby zostać, dajmy na to, Jarosław Kaczyński albo
Waldemar Pawlak.
Oczywiście, z okręgami jednomandatowymi związana jest kwestia,
jak wyważyć środki finansowe, jakie limity narzucić kandydatom,
by wszystkim dać równe możliwości i nie dopuścić, aby o wygranej
decydowały wyłącznie pieniądze. Zresztą, czy pieniądze zawsze są
ważniejsze od szacunku, jakim cieszy się kandydat w swoim okrę-
gu? W wyborach samorządowych lubelska Platforma wystawiła
kandydaturę pewnego działacza z Krasnegostawu, który od lat
z niebywałym poświęceniem pracuje na rzecz niepełnosprawnych.
Cieszy się on wielkim autorytetem w rodzinnym mieście, zatem
nie potrzebuje pieniędzy na kampanię – jego legitymacją jest to,
co przez całe lata robi dla innych. W skali kraju podobnych ludzi
są tysiące. Dlaczego zatem nie kandydują do sejmu? Bo brzydzi ich
uwikłanie się w mechanizmy partyjne. Nie brzydzą się nimi nato-
miast ludzie, którzy znakomicie czują się w mętnej wodzie.
Gdy z takim mozołem sklecono koalicję rządową, widać, ile zna-
czy poparcie choćby małej grupki politycznej. W chwili kryzysu
politycznego zabiegano by też o wsparcie posłów niezależnych,
gdyby takowi w sejmie się znaleźli – ci zaś, wierzę, udzielaliby
wsparcia temu czy innemu gabinetowi w zamian za spełnienie
J A N U S Z P A L I K O T
pewnych warunków merytorycznych, nie zaś wyłącznie za stołki
w administracji rządowej.
Mówią Panowie, że polityka jest brudna, ja również czuję coraz
większy niesmak do naszego życia politycznego, ale nie należę
do tych, którzy nieustannie narzekają na cały świat, wolę świat
zmieniać. To zadanie o wiele trudniejsze, kiedy jest się w opozycji.
Opozycja – czy tego chce, czy nie chce – musi krytykować partię czy
koalicję rządzącą, bo taki jest polityczny sens jej istnienia, zatem
Platforma skazana jest na negację poczynań PiS-u, co nie znaczy, że
przed rokiem byłem zwolennikiem koalicji z braćmi Kaczyńskimi,
wręcz przeciwnie – byłem jej przeciwnikiem.
Przez kilkanaście lat żyłem w innym świecie, nigdy nie byłem
zmuszany do czystej negacji, bo biznes nie opiera się na dzia-
łaniach negatywnych: walcząc z konkurencją, przedsiębiorca
musi działać, tworzyć, produkować i sprzedawać. W polityce zaś
wystarcza nie pozwolić działać przeciwnikowi. Na tym polega gra
polityczna i trzeba zaakceptować jej reguły, inaczej się polegnie
– tak jak poległa inteligencja skupiona w Unii Wolności, która nie
zamierzała przedłożyć skuteczności politycznej ponad wyznawane
zasady. Walcząc z rządem Jarosława Kaczyńskiego, w którym wice-
premierem jest Andrzej Lepper, opozycja musi być skuteczniejsza
bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Tu nawet nie wypada udawać,
że chodzi o coś innego niż walka o władzę – trzeba być skutecznym,
bo pod rządami premiera Kaczyńskiego państwo przeżywa kryzys.
Nigdy jednak nie zaakceptowałbym takiego pragmatyzmu, jakiego
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
147
dopuścił się poseł Adam Lipiński, kusząc posłankę Renatę Beger.
Zrozumienie tego, jak człowiek z tak nieskazitelną biografią mógł
się dopuścić korupcji politycznej, i to wobec osoby oskarżanej o fał-
szowanie podpisów wyborców, tkwi właśnie w istocie mechanizmu
partyjnego. Przypadek Lipińskiego świadczy, że panujące w Polsce
obyczaje deprawują nawet nietuzinkowe charaktery. Gdyby Do-
nald Tusk posłał mnie z podobną misją do członka Samoobrony,
odmówiłbym wykonania tej misji, nawet jeśli miałbym zostać wy-
rzucony z Platformy. Nie jestem bowiem skazany na członkostwo
w Platformie. Nie zamierzam więc rezygnować z niezależności
i przekraczać dopuszczalnych granic.
Teraz rozumiemy, dlaczego uważany jest Pan za enfant terrible
Platformy Obywatelskiej.
Nie zaprzeczam, niezależność nie przysparza mi uznania wszyst-
kich kolegów z Platformy. Pewnie i w innych partiach znalazłoby
się wielu ludzi niezależnych, którzy zawsze stanowią zagrożenie
dla liderów. Niezależni nie są rozpieszczani w żadnej partii, ich
przywódcy zawsze starają się otaczać ludźmi słabszymi i uzależ-
nionymi od siebie, dla których polityka jest sposobem zarabiania
na życie. Ja zaś nie utrzymuję się z pensji poselskiej. Życiem
partyjnym w Polsce rządzi mechanizm, który ułatwia kariery po-
lityczne osobom niezamożnym, a więc uległym wobec partyjnych
pryncypałów. A tacy nigdy nie będą uznani za enfants terribles.
J A N U S Z P A L I K O T
Jestem niezależny, nawet jako członek tej, a nie innej partii, to
jedno z dobrodziejstw, jakie przynosi pieniądz. Nikt nie może mnie
skorumpować politycznie.
Przyznał Pan, że składał kiedyś niekorzystne dla siebie zeznania
podatkowe, by urzędnicy skarbowi przestali nękać Pańską firmę.
Do jakiego kompromisu gotów byłby Pan w polityce?
W polityce mogę się zgodzić na wiele ustępstw, ale to i tak nie
wystarczy – tak mi się zdaje – abym się w niej w pełni odnalazł.
Być może nie nadaję się do żadnej partii, bo nie mogę przekroczyć
pewnej granicy kompromisu. Nie zamierzam jednak łatwo rezyg-
nować z aktywności politycznej, ponieważ uważam, że ludzie,
którym się powiodło, nie mogą odwracać się ze wzgardą od czynnej
polityki. Zaanagażowanie traktuję jako swoją powinność. Muszę
się przekonać, czy w tej sferze przysłużę się społeczeństwu.
Mam, bez przechwałki, naturalną skłonność do zajmowania się
sprawami społecznymi, do skupiania wokół siebie ludzi, do ich
edukowania, może więc lepiej wykorzystałbym swoje talenty w or-
ganizacji pozarządowej czy w ruchu społecznym. Chcę traktować
swoją obecność w polityce właśnie społecznie i partyjnie, a nie
tylko partyjnie. Wydaje się jednak, że polityka stwarza najlepszą
szansę na wykorzystanie moich skłonności społecznych, choć z dru-
giej strony ogarnia mnie szewska pasja na myśl, że konkurencja
wewnątrzpartyjna jest mocno ograniczona przez różne koterie,
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
149
a na ministrów gospodarki mianowani są ludzie, którzy nigdy nie
zbudowali fabryki i nikomu nie dali pracy. Dlaczego ministrem
gospodarki nie zostaje ktoś, kto dokonał czegoś konkretnego,
kto wyzwoliłby w milionach Polaków energię konieczną do tego,
by wykazali się przedsiębiorczością? W Polsce nie brakuje ludzi
kompetentnych do kierowania gospodarką, cóż z tego – nie mają
zaplecza politycznego. Nie są z koterii.
Czy to znaczy, że gdyby Platforma tworzyła w przyszłości rząd,
byłby Pan gotów pokierować Ministerstwem Gospodarki?
Nie odmówiłbym, gdyby złożono mi taką propozycję, choć szcze-
rze wątpię, czy kiedykolwiek by mi ją złożono. Platformie nie
opłacałoby się mianować mnie ministrem gospodarki, mogłoby
to wzbudzić podejrzenia – nawet we własnych szeregach – że
nadużyję stanowiska dla osobistych interesów, na przykład dla
wspierania branży spirytusowej. Nawet w tak liberalnej partii
nikt nie miałby odwagi powiedzieć, że sprawdziwszy się jako
przedsiębiorca, mogę wykorzystać własne doświadczenia dla do-
bra gospodarki. Nie spodziewam się wielkiej kariery politycznej,
tym bardziej że Platforma jest czuła na oskarżenia, iż jest partią
ludzi bogatych.
W jakich okolicznościach zrezygnowałby Pan z zajmowania się
polityką?
J A N U S Z P A L I K O T
Nie uzależniam swojej obecności w polityce od tego, czy w naj-
bliższej przyszłości sejm zostanie rozwiązany i odbędą się kolejne
wybory parlamentarne. Można pozostać w polityce, zajmując na
przykład stanowisko szefa regionu. A co do najbliższej przyszłości:
wierzę, że Platforma wygra w listopadowych wyborach samorzą-
dowych, zdobędziemy stanowisko prezydenta Lublina i wspólnymi
siłami zmienimy w mieście to i owo na lepsze, tak jak w swoim
czasie udało się zmienić Biłgoraj. Może pomoc, jaką gotów jestem
okazać prezydentowi i samorządowi lubelskiemu, okaże się spo-
łecznie ważniejsza niż moje zasiadanie w parlamencie?
Co do odejścia z polityki: musiałbym przeżyć ogromne rozczaro-
wanie, bym się zdecydował na taki desperacki krok. Wydaje się,
że afera z Renatą Beger to nie ostatni skandal, jakiego możemy
się spodziewać w sejmie. Gdyby skandal przybrał wymiary niewy-
obrażalnej wprost katastrofy, nie wykluczam, że powiedziałbym
wówczas: do widzenia, odchodzę i zajmuję się własnymi sprawami.
Nie wiem doprawdy, jaki miałby to być skandal, aby przelała się
czara goryczy. Przychodzi mi na myśl tylko jeden przykład: gdyby
Platforma porozumiała się z Andrzejem Lepperem i wspólnymi
siłami nie tylko obaliła rząd Jarosława Kaczyńskiego, ale i rządziła
z Samoobroną. Ufam, że to scenariusz niemożliwy do spełnienia.
Chociaż kto wie, czy w Platformie nie znaleźliby się politycy, którzy
chętnie poświęciliby swoją cnotę dla Leppera, by obalić gabinet
Kaczyńskiego, ale flirt z przewodniczącym oznaczałby koniec naszej
formacji; mniej obciążający byłby alians z
SLD
.
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
151
Trudno się oprzeć wrażeniu, że programy polityczne i wola reform
mniej dziś znaczą niż gry socjotechniczne. Politycy, bojąc się
utracić popularność, wolą nie robić nic, niż narażać się niepo-
pularnymi, choć koniecznymi dla państwa i społeczeństwa decy-
zjami. Z podziwem wspominam solidarnościowy rząd Tadeusza
Mazowieckiego, w którym zasiadali Leszek Balcerowicz i Krzysz-
tof Kozłowski, po prostu im zazdroszczę, bo walczyli o sprawy
najważniejsze. Rząd Mazowieckiego czy Jerzego Buzka miał od-
wagę podejmować trudne decyzje, niezależnie od politycznej ceny,
jaką przychodziło im za to zapłacić, lecz rządy solidarnościowe
miały społeczną legitymację i ogromne poważanie. Mazowiecki
i Buzek byli prawdziwymi mężami stanu. Gabinet Buzka i Bal-
cerowicza był piętnowany i krytykowany, ja zaś uważam, że był
to najlepszy rząd w historii III RP, bo nie lękał się zreformować
systemu emerytalnego, służby zdrowia czy edukacji. Żaden inny
nie zdobył się w kwestiach społecznych na równie śmiałe decyzje.
Premier Buzek nie bał się podejmować decyzji niepopularnych
w oczach sporej części społeczeństwa, cierpliwie tłumacząc ich
sens i konieczność, przede wszystkim zaś gotów był zapłacić
polityczną cenę za przeprowadzenie czterech najważniejszych
reform, a w pewnym stopniu także reformy górnictwa. Gdyby
prezydent Kwaśniewski nie zablokował tego rządu, wprowadzono
by rewolucyjną zmianę w systemie podatkowym, bo wicepremier
Balcerowicz przygotowywał podatek liniowy. Dziś zaś brakuje
autentycznych mężów stanu, gotowych narazić swoją popularność
J A N U S Z P A L I K O T
w imię wyższych racji, wyczerpał się przy tym kapitał zaufania
i szacunku dla rządzących.
Państwo przeżywa tak głęboki kryzys, że rodzą się obawy, czy jego
psucie nie zaszkodzi naszym podstawowym interesom…
Wierzę, że członkostwo w Unii Europejskiej, w
NATO
oraz w mię-
dzynarodowym systemie finansowym jest swego rodzaju kotwicą,
która powstrzyma nas przed irracjonalnym i niebezpiecznym
dryfowaniem w niewiadome. Nawet Prawo i Sprawiedliwość
oraz Samoobrona – niezależnie od tego, jakie brednie wygadują
– nie podejmą decyzji, które zagroziłyby budżetowi państwa, bo
skutki tego odczułaby na własnej skórze każda przeciętna rodzina
– a to zmiotłoby odpowiedzialnych za to polityków z powierzchni
ziemi. Jestem pewien, że nawet koalicja PiS z Samoobroną i Ligą
Polskich Rodzin nie przekroczy pewnych granic. Proszę zwrócić
uwagę, kogo Jarosław Kaczyński mianował na ministra finansów
– człowieka, który wprawdzie krytykuje Leszka Balcerowicza
jako szefa
NBP
, niemniej jest wiarygodny dla międzynarodowych
instytucji finansowych. Ministrem musiał zostać człowiek przy
zdrowych zmysłach, inaczej załamałby się budżet, wzrosłyby koszty
obsługi długu zagranicznego, zabrakłoby na pensje, renty i eme-
rytury – a co znaczy budżet, potrafi zrozumieć nawet Lepper. Nie
obawiam się więc, by rząd Jarosława Kaczyńskiego doprowadził
nas do zapaści finansowej. Bogu dzięki, jesteśmy zakotwiczeni
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
153
w strukturach politycznych i ekonomicznych, co pozwala w miarę
spokojnie spoglądać w przyszłość. Ale też rodzi się pytanie: czy
wykorzystamy dziejową szansę, na przykład tak, jak wstępując
do Unii, wykorzystała ją Irlandia? W roku 1990
PKB
w Irlandii
wynosił trzynaście tysięcy euro na głowę mieszkańca, podczas
gdy w Wielkiej Brytanii – siedemnaście tysięcy, w Niemczech zaś
– dwadzieścia trzy tysiące. Po piętnastu latach produkt krajowy
brutto wzrósł w Niemczech do dwudziestu pięciu tysięcy euro,
w Wielkiej Brytanii do dwudziestu siedmiu tysięcy, a w Irlandii do
trzydziestu sześciu tysięcy! Teraz proszę sobie wyobrazić podobny
cud gospodarczy w Polsce – to gra warta świeczki – ale proszę
sobie też wyobrazić, że roztrwonimy swoje szanse i pozostaniemy
najbiedniejszym krajem w Unii. Tak może się stać, jeśli nie zmieni
się klasa polityczna.
Z niepokojem obserwuję również ataki na instytucje takie jak
Trybunał Konstytucyjny czy
NBP
, dzięki którym uwierzyliśmy
w praworządność i nabraliśmy zaufania do złotówki. Podobnie
bezmyślnie niszczony jest system edukacji, dzięki któremu mło-
dzi ludzie zyskują szansę, by móc konkurować z rówieśnikami
z Europy Zachodniej. Ci, co niszczą Trybunał,
NBP
czy system
edukacji – nie zawaham się tego powiedzieć – działają na korzyść
wrogów państwa polskiego. W takich wypadkach zgadzam się, że
państwo jest zagrożone. Jak więc odpowiedzieć na pytanie, czy
można cokolwiek zmienić w Polsce? Nie tylko można, ale i trzeba
– przede wszystkim za wszelką cenę odsuwając od władzy ludzi
J A N U S Z P A L I K O T
szkodzących państwu. Zaangażowanie politycznie staje się zatem
koniecznością. Polityka jest brudna, lecz gdybym nie wykorzystał
szansy, jaką ona stwarza, uznałbym to za osobistą katastrofę.
Skończmy rozmowę o polityce. Zastanówmy się, co się dzisiaj dzieje
ze społeczeństwem.
Społeczeństwo jest ogromnie zmęczone tempem zmian, jakie do-
konały się w ciągu kilkunastu lat. Czasami wydaje się, że warto
by nieco zwolnić tempo, aby pozwolić ludziom nieco odetchnąć, by
uniknąć głębszego kryzysu i przebudzenia demonów, które i tak się
odzywają dzięki niektórym politykom. Staliśmy się innym społe-
czeństwem, ale ciągle musimy modernizować naszą mentalność, to
największe zadanie na najbliższe lata. Tymczasem zbyt mało dysku-
tujemy o owej modernizacji, brakuje nam także programów, które
pomogłyby zmienić mentalność Polaków. Musimy skłaniać ludzi,
by się otwierali na drugiego człowieka, zakładali stowarzyszenia
i wykazywali większą pasję społeczną. Powinniśmy dyskutować,
jak obudzić energię obywatelską. Drwimy sobie z amerykańskiego
systemu edukacji, za sprawą którego przeciętny młody Amerykanin
nie ma pojęcia, gdzie na przykład leży Warszawa; ale amerykańska
szkoła uczy, jak człowiek powinien radzić sobie w różnych okoliczno-
ściach życiowych: w obliczu nagłego kryzysu, bankructwa przedsię-
biorstwa, konieczności zmiany roli, w której do tej pory występował.
Ten model edukacji przygotowuje do pełnienia rozmaitych funkcji
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
155
społecznych. A czy nasz system kształci ludzi mężnych i społecznie
aktywnych? Aby się nauczyć na przykład tolerancji, raz trzeba być
adwokatem, raz prokuratorem, kiedy indziej zaś sędzią. Raz trze-
ba być przywódcą, raz członkiem zespołu. W zajęciach szkolnych
powinny się zatem pojawiać elementy takich ćwiczeń społecznych.
Istnieją szkoły prywatne, w których prowadzi się podobne zajęcia,
w takiej szkole uczyli się moi synowie. Powinienem postawić pom-
nik pani dyrektor lubelskiego gimnazjum im. Klonowica, która
odważnie wprowadziła elementy nowoczesnego kształcenia obywa-
telskiego. W innych placówkach oświatowych zazwyczaj brakuje
podobnych zajęć, szkoły te natomiast przygotowują uczniów do wy-
ścigu szczurów i wymagają ogromnej ilości niepraktycznej wiedzy
encyklopedycznej – a z tego, że ktoś jest chodzącą encyklopedią,
nie wynika, że mu się w życiu powiedzie, encyklopedyczna wiedza
może się okazać mało przydatna dla społeczeństwa.
Z rozmów z Panem wyłania się dość pesymistyczny obraz: jesteśmy
społeczeństwem obolałym psychicznie, spragnionym autorytetów.
Ledwo odzyskaliśmy wolność, a już zapomnieliśmy o idei soli-
daryzmu, która w istocie była ewangelicznym przekazem „ jeden
drugiego brzemiona noście”. Jak wskrzesić ducha solidaryzmu?
Zastanówmy się, do czego hasło solidaryzmu sprowadza się w polityce.
Myślę, że do praktyki państwa socjalnego, co wcale nie oznacza
autentycznie solidarnego. Zadaniem państwa socjalnego jest wyrę-
J A N U S Z P A L I K O T
czanie obywatela w udzielaniu pomocy drugiemu człowiekowi, toteż
hasło państwa socjalnego w istocie zabija społeczny solidaryzm.
Podam prosty przykład. Solidaryzm w Stanach Zjednoczonych prze-
jawia się choćby w tym, że sześćdziesięciolatkowie przygotowują
kanapki dla osiemdziesięciolatków, którzy sami nie mogą sobie ich
przygotować. Kiedyś ktoś z kolei pomoże obecnym sześćdziesięcio-
latkom. Emeryci zajmują się więc emerytami i nie potrzebują do
tego zachęty ze strony państwa. Z jaką postawą mamy zaś do czy-
nienia w Polsce? Panuje tu powszechne przekonanie, że pomocą dla
ludzi starszych – by się trzymać tego przykładu – powinna się zająć
gmina, odpowiednia instytucja lub ministerstwo. Jednym słowem:
urzędnicy mają obowiązek pomagać ludziom starszym; a przecież
wielu Polaków przeszło na rentę czy wcześniejszą emeryturę
i mogliby poświęcić swój wolny czas, pomagając innym emerytom,
co byłoby pięknym świadectwem autentycznego solidaryzmu. Tak
właśnie powinniśmy pojmować ideę solidarności.
Żadna ustawa nie zagwarantuje autentycznej solidarności społecz-
nej. Czy mamy powołać urząd do spraw przygotowywania kana-
pek dla emerytów? Obowiązkiem ludzi sprawujących władzę jest
uruchomić mechanizmy społeczne, dzięki którym w społeczeństwie
będzie „ jeden drugiego ciężary nosić”. Zgadzam się, nie ma pięk-
niejszej idei społecznej niż solidaryzm, ale nie można pojmować jej
jako programu instytucji publicznych. Instytucje mają obowiązek
troszczyć się o obywateli w sposób systemowy i socjalny. Mechani-
zmy społeczne, o których wspomniałem, powinny wyzwolić energię
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
157
podobną do tej, która wyzwoliła się w roku 1981. Gdy internowano
moich znajomych, nie miałem wątpliwości, że powinienem pójść
do ich bliskich i spytać, czego potrzebują, potem zaś zbierać dla
nich pieniądze itd., itd. To było oczywiste.
Takiego zachowania wymagała wówczas zwyczajna przyzwoitość,
ale w normalnych czasach i w normalnym państwie płacimy po datki.
Czy nie mamy prawa wymagać, by państwo zajęło się najbardziej
potrzebującymi?
Moim zdaniem, nie mamy. Państwo ma obowiązek zajmować się
sprawami, którymi nikt poza nim zajmować się nie może, a więc:
tworzyć infrastrukturę, budować drogi, połączenia – wszystko to
musi być jak najtańsze i dostępne dla każdego obywatela. Państwo
musi być też tanie i skromne, powinno zatem obniżać wszystkie
taryfy: koszty zawierania aktu notarialnego, opłaty rejestracyjne
przy zakładaniu przedsiębiorstwa, by obywatel mógł funkcjonować
społecznie za niewielkie pieniądze. Dzisiaj zaś często bywa tak, że
studenta nie stać na własną firmę – musi założyć konto, posiadać
NIP
, regon,
PIN
, wszystko to kosztuje od pięćdziesięciu do stu zło-
tych, a więc na wstępie trzeba wydać tysiąc złotych. Ten absurd
eliminuje z rynku wszystkich, którzy stawiają pierwsze kroki.
Państwo musi również pomagać chorym, bo ci sami sobie pomóc
nie mogą. Na ten cel przeznaczane są pieniądze z naszych składek
zdrowotnych i innych funduszy. Natomiast biednym nie możemy
J A N U S Z P A L I K O T
pomagać, dając im pieniądze, bo co się na przykład stanie, gdy
podniesie się zasiłki dla matek samotnie wychowujących dzieci
z trzystu do ośmiuset złotych? Samotne matki zarejestrują się
jako bezrobotne, bo to się będzie im opłacać, ale ich rodziny staną
się patologiczne i znajdą się na marginesie społecznym. Obecnie
kobiety samotnie wychowujące dzieci wciąż są zmuszone przez
okoliczności do szukania zarobku i do walki o przeżycie, nie myślą
więc: nie muszę nic robić, bo minimum i tak dostanę. Powinniśmy
uczyć bezrobotnych, jak mają szukać pracy, kierować ich na różne
kursy – taka jest właśnie rola państwa. Nie jest nią natomiast
dawanie pieniędzy za nic, bo to człowieka zabija. Jeśli chcemy
pomóc biednym, to jedynie tak jak wspomnianemu Polakowi po-
mógł rząd australijski: nie możesz znaleźć pracy, pomożemy ci ją
znaleźć. Wówczas pieniądze powinny płynąć do urzędów pracy nie
z automatycznego rozdzielnika: urząd otrzymuje tyle pieniędzy,
ile ma etatów, ale w myśl zasady: oduczyłeś skutecznie bezrobocia
tylu a tylu ludzi, więc otrzymasz tyle a tyle. Dlaczego poza tym wy-
łącznie agencja państwowa ma prawo pośredniczyć w znajdywaniu
pracy? Dlaczego w tej dziedzinie nie panuje konkurencja? Jeżeli ja,
Janusz Palikot, chcę założyć urząd pracy i podpisać z rządem umo-
wę, że będę zwalczał bezrobocie, przedstawię odpowiedni program
i poproszę, bym był tak samo traktowany jak agencja państwowa,
bo działam taniej, sprawniej i skuteczniej, jak każda prywatna
firma, to dlaczego nie wolno mi się tym zająć? Idąc dalej: dlaczego
sanepid ma być instytucją państwową? Jeżeli państwo akceptuje
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
prywatnych weterynarzy, którzy dopuszczają mięso do spożycia,
dlaczego urząd sanitarny może być tylko państwowy? Powiada się,
że inaczej doszłoby do korupcji, ale czy weterynarza nie można
skorumpować? Jeżeli notariusz jest prywatny, dlaczego niektóre
oddziały sądów nie mogą być prywatne? Sądy rejestrowe, sądy
zastawcze, sądy różnego rodzaju powinny być prywatne, wówczas
rywalizowałyby ze sobą i miały znacznie mniejsze opłaty.
Łatwo głosić piękne hasła solidaryzmu, trudniej natomiast je
realizować, bo czy na przykład zawsze pomagamy każdemu, kto
zasłabnie na ulicy? Będąc niedawno w Londynie, zobaczyłem ko-
bietę leżącą pod płotem. Nie zatrzymałem się, podobnie jak tysiące
ludzi, którzy koło niej przechodzili. A powinienem się zatrzymać
i interweniować. Czy Panowie zawsze pochylacie się nad pijanym,
który leży na ławce w parku? Wątpię. Żyjemy w społeczeństwie,
w którym zanikają pierwotne odruchy, bo w dzisiejszych czasach
pomoc została zinstytucjonalizowana, wydaje się nam zatem, że
ktoś się zajmie człowiekiem leżącym na ulicy, bo czy nie płacimy
na to podatków, czy urzędnicy nie otrzymują pensji? Ta obojęt-
ność kojarzy mi się z Malte Rilkego. Rilke powiada, że w naszych
czasach śmierć uległa metamorfozie w chorobę: dzisiaj już się nie
umiera, dzisiaj jest się chorym. Umarł – powiadamy – bo chorował
na raka. Chorego zabiera się z domu do szpitala, gdzie umiera
z dala od rodziny. Szpitalny system umierania jest niebywale
sprawny, bliscy konającego nie muszą nawet w nim uczestniczyć.
Przegnaliśmy śmierć z domu, nie chcemy towarzyszyć umierają-
159
J A N U S Z P A L I K O T
cemu w wędrówce na drugą stronę; współczesna kultura ubóstwia
bowiem młodość i panicznie lęka się śmierci, nie potrafi żyć w jej
cieniu. Być może to konsekwencja paraliżu wywołanego pamięcią
o obozach koncentracyjnych i o masowej zagładzie. Boimy się,
aby i nas nie spotkał podobny los, wciąż czujemy zapach spalonej
skóry ludzkiej. Lękamy się więc choroby, niesprawności, czujemy
strach przed chorym, a więc wygodniej nam zinstytucjonalizować
śmierć, niż stanąć obok konającego bliźniego.
Dlaczego o tym mówię? Otóż wydaje mi się, że to najbardziej
destrukcyjny przypadek solidaryzmu, o który Panowie zapytali.
Jesteśmy przekonani, że płacąc podatki, nie musimy się martwić
czyjąś śmiercią. Będziemy się natomiast zajmować wyłącznie tym,
co jest dla nas ciekawe – tenisem, spacerem, meczem w telewizji.
Po całym dniu harówki nie chcemy przejmować się cudzymi dra-
matami. A gdybym tak wrócił do domu i zastanowił się, czy nie
mogę zrobić czegoś dla sąsiada z klatki? Mógłbym chociaż z nim
porozmawiać. Wolę mecz. A tak w ogóle to przecież nie jestem
taki zły, prawda?
A Pan rozmawia z sąsiadami?
Nie rozmawiam. Ale rozmawiając z Panami, postanowiłem, że pójdę,
by zobaczyć, jak żyją i czy nie potrzebują pomocy.
Dlaczego wcześniej nie wpadł Pan na ten pomysł?
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
161
Bo zakładałem takie instytucje jak Biłgorajska Agencja Rozwoju
Regionalnego, która miała przekonać ludzi do sensu pracy dla siebie
i dla rodzinnego miasta. Ostatnio zaś założyłem w Lublinie Akade-
mię Obywatelską Palikota, dzięki czemu już kilkaset osób zostało
przeszkolonych przez wykładowców filozofii i różnych trenerów
w zakresie komunikacji społecznej i marketingu. Młodzi ludzie uczą
się w mojej Akademii bezpłatnie. Nie żałuję Akademii ani czasu, ani
pieniędzy. – Zakładałem instytucje, więc nie zag lądałem do sąsia-
dów. Jako poseł jeżdżę dużo po Lubelszczyźnie i spotykając młodych
ludzi, widzę ich zagubienie, bezradność i nieumiejętność zajęcia
się własnymi sprawami. Wyciągnąłem z tego wniosek, do jakiego
jestem zdolny jako przedsiębiorca i do jakiego skłania mnie moja
natura oraz cała droga życiowa. Mam nadzieję, że dzięki Akademii
nauczę ludzi czegoś, co im się w życiu przyda. Jeśli zdołam choćby
przez pięć lat utrzymywać Akademię, przeszkolę parę tysięcy ludzi.
Wierzę, że coś to zmieni w Lublinie. Być może zamiast szkolić ludzi,
lepiej wpaść do sąsiada. Może i tak, ale każdy powinien robić to,
do czego został stworzony – mnie los dał środki finansowe i talent
w zarządzaniu, więc pomagam w sposób zorganizowany i szeroki.
Jednak ci, którzy nie mają pieniędzy, by finansować wykłady, mogą
zrobić coś prostszego: spytać sąsiada, jak mu się żyje. Nauczyłem
się innej formy pomocy, ale z ciekawości odwiedzę sąsiada. Zobaczę,
jak to jest: zapukać do obcego, który nie pochodzi z mojego środowi-
ska, nie czytał tych samych książek, nie ma podobnych poglądów
politycznych. Zapytam, co mógłbym dla niego zrobić.
P O W T Ó R K A
Mamy ochotę – nieco w duchu postmodernistycznym – zakwestiono-
wać wiele z tego, o czym mówiliśmy. O sukcesie życiowym decyduje
tylko po części odwaga i konsekwencja, w o wiele większej mierze
– przypadek. Tylko nielicznym są dane warunki i predyspozycje,
którymi dysponował Janusz Palikot, opuszczając Biłgoraj. Czy
potrafiłby Pan dzisiaj przekonać młodego człowieka ze wsi pope-
geerowskiej, z rodziny ogarniętej marazmem i alkoholizmem, że
życie stoi przed nim otworem?
Powiedziałbym tak: oczywiście, nie mamy wpływu na to, co nam
się w życiu przytrafi. Mamy jednak wpływ na to, czy wykorzystamy
włas ne życie. Nasza natura ujawnia się w tym, jak znosimy los. Jed-
nych los zsyła na Syberię, innych wynosi na szczyty. Każdy inaczej
realizuje swoje talenty i własną naturę, ale liczy się tylko to, co po
nas pozostanie. Wierzę, że dzięki uczciwemu i intensywnemu życiu,
dzięki konsekwentnemu poszukiwaniu – czasem po omacku, metodą
prób i błędów – można dojść do wewnętrznego skupienia, które pro-
mieniuje na zewnątrz energią duchową. Pamiętamy ludzi, którzy od
nas odeszli, ale wciąż promieniują ich myśli i czyny. Ich spełnione
dusze żyją wciąż pośród nas. Wiemy o tym dzięki harmonii obecnej
w ich dziełach. Powiecie, Panowie, że to nic innego jak powtórka
z pierwszych filozofów greckich. I macie rację.
P I Ê Æ M I E S I Ê C Y P Ó Ź N I E J
Te rozmowy odbyły się we wrześniu, na parę dni przed ślubem
z Moniką. Wciąż jesteśmy w aurze naszej miłości. To wyjątkowe.
Dni są pełne i dojrzałe. W polityce bez zmian, choć PO wygrała
wybory samorządowe i co najbardziej niezwykłe – w Lublinie jest
prezydent z Platformy, a w sejmiku koalicja z PiS-em. Wygląda
na to, że dobra.
Rozwija się Akademia. Założyłem także Towarzystwo Inwestycyjne
swojego imienia.
Po przeczytaniu książki zapraszam na stronę internetową:
www.palikot.pl.
Ciąg dalszy nastąpi; wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują,
że będą zmiany.
J A N U S Z P A L I K O T
O S O B I E S A M Y M
Urodziłem się 26 października 1964 roku w Biłgoraju. Moi ro-
dzice, Czesława z domu Czyż i Marian Jakub Palikot, zawarli
związek małżeński w Biłgoraju 30 września 1963. Ochrzczony
zostałem w roku 1972. 15 grudnia 1965 przyszedł na świat mój
brat Bogdan.
Nauczyłem się pisać przed pójściem do szkoły, co zawdzięczam
mojej mamie i jednej z nianiek. Byłem jednak leworęczny i jak
to dzisiaj widzę, miałem dysleksję i dysgrafię. To stało się przy-
czyną licznych kłopotów w szkole i mojej późniejszej z nią wojny.
Pierwsza nauczycielka języka polskiego w Szkole Podstawowej
nr 1 w Biłgoraju biła mnie piórnikiem po dłoni za pisanie lewą
ręką. Nauczycielka polskiego w Liceum im.
ONZ
w Biłgoraju czę-
sto wyrzucała mój zeszyt za okno, za pretekst biorąc niewyraźny
charakter pisma, a w rzeczywistości z powodu moich wyraźnych
poglądów na polską literaturę. Do tej pory strzelam jedynie z lewej
ręki i tylko nią mogę naszkicować prawy profil. Piszę głównie pra-
wą ręką, ale bez kłopotu mogę używać także lewej, czasami nawet
zdarza mi się tygodniami używać tylko jej. Nie zapamiętuję formal-
nej strony tekstu i często zmieniam kolejność wyrazów, a nawet
przekształcam pojedyncze słowa. Mam skłonność do przekręcania
nazwisk i do nowotworów językowych. Nigdy też nie pojmowałem
osobliwości skojarzeń, jakie rodzą się w moim języku.
O S O B I E S A M Y M
Liceum w Biłgoraju nie skończyłem. Zostałem usunięty ze szkoły
w lutym 1982 roku, w trakcie stanu wojennego. Oficjalnie ze wzglę-
du na zły wpływ na kolegów, a faktycznie z powodów politycznych.
W tym też czasie byłem na krótko zatrzymany w więzieniu w Zamo-
ściu. Naukę w szkole średniej ukończyłem w Warszawie w Liceum
im. Ruya Barbosy przy rondzie Starzyńskiego. Miałem głównie
dobre i bardzo dobre oceny. Nauczyłem się wówczas języka nie-
mieckiego, wiele czytałem i często chodziłem do teatru.
Jako że miałem tak zwany wilczy bilet, nie starałem się o przyjęcie
na uczelnie państwowe. Wybrałem Katolicki Uniwersytet Lubelski.
Ponieważ nie wykładano tam matematyki, którą zamierzałem stu-
diować, zdecydowałem się na filozofię. Po dwóch latach nauki moi
najbliżsi koledzy wyjechali studiować do Niemiec. Ja nie dostałem
paszportu. Przeniosłem się więc na Uniwersytet Warszawski i tam
ukończyłem studia przed terminem w roku 1987. Pracę magister-
ską pisałem z Krytyki czystego rozumu Kanta, jej promotorem
był profesor Marek Siemek. W czasie studiów założyłem swoją
pierwszą firmę –
AKT
. Moim wspólnikiem był wówczas Krzysztof
Klein, student historii na
KUL
-u. Pracowaliśmy głównie w trakcie
wakacji, porządkując archiwa i handlując paletami.
Po studiach zacząłem pracę w Instytucie Filozofii i Socjologii
PAN
,
w Zakładzie Estetyki. Pisałem pracę doktorską z Husserla, ale jej
nie skończyłem. W roku 1988 ożeniłem się z Marią Nowińską. Rok
później urodził się mój pierwszy syn, Emil, a w roku 1991 drugi
– Aleksander. W latach 1988–1996 mieszkałem w Biłgoraju, naj-
165
J A N U S Z P A L I K O T
pierw z teściami, a od roku 1991 we własnym domu. Prowadziłem
wówczas firmę Kram, produkującą wina, która w roku 1995 została
przekształcona w Ambrę. Ambra jest dziś notowana na giełdzie
w Warszawie i kontrolowana przez niemiecki koncern
SSW
. Firmę tę
zbudowałem z dziesięcioma wspólnikami zupełnie od podstaw. Byli
to między innymi Tadeusz i Andrzej Kuźmińscy, Edward i Stani-
sław Warząchowscy, Krzysztof Klein, Zbigniew Borowy, Aleksander
Łukasz, Michał Zubrzycki i mój brat Bogdan. Wraz z upływem lat
zmieniali się zarówno wspólnicy, jak i należące do nich udziały. Swoje
akcje sprzedawałem partiami, ostatnią w roku 2003.
W roku 1996 przeniosłem się z rodziną do zrujnowanego majątku
w Jabłonnej pod Lublinem. Mieszkałem tam w latach 1996–2002.
Wówczas wszystkie zarobione pieniądze przeznaczałem na remont
parku i willi. W tychże latach wiele działałem w organiza cjach
społecznych i biznesowych. Byłem członkiem Rady Głównej
Business Centre Club, wiceszefem Polskiej Rady Biznesu oraz
wiceprezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych
Lewiatan. Współzakładałem Biłgorajską Agencję Rozwoju Regio-
nalnego, Fundusz Lokalny Ziemi Biłgorajskiej, Kolegium
UMCS
w Biłgoraju oraz wiele innych instytucji.
W roku 2001 założyłem firmę Jabłonna
SA
i kupiłem osiemdziesiąt
procent akcji Polmosu Lublin od skarbu państwa. Wówczas lubelski
Polmos miał zaledwie osiem dziesiątych procenta udziału w rynku
wódek w Polsce, dziś ma dziesięć procent. Firmę te sprzedałem
w roku 2006 po wcześniejszym wprowadzeniu jej na giełdę.
W roku 2002 rozstałem się z Marią Nowińską i zamieszkałem
w Warszawie. Rozwód uzyskałem w roku 2005.
W roku 2002 opublikowałem wspólnie z Krzysztofem Obłojem
książkę Myśli o nowoczesnym biznesie (drugie wydanie – 2005).
W 2004 byłem przewodniczącym Roku Gombrowicza w Polsce.
Rok później wstąpiłem do Platformy Obywatelskiej i zostałem
posłem na sejm. W pierwszym roku poselskiej działalności byłem
też członkiem Prezydium Klubu Parlamentarnego PO.
W roku 2006 ożeniłem się z Moniką Kubat. Mieszkamy w Lublinie
w jednym z najstarszych domów tego miasta. Jestem szczęśliwy.
S P I S T R E Œ C I
K I M J E S T J A N U S Z P A L I K O T ?
5
„W I E K M Ê S K I, W I E K K L Ê S K I”
9
J E S T E M Z B I £ G O R A J A
11
K U L , C Z Y L I M O D A N A D Z I W A C T W O
3 6
G D Z I E J E S T P A N B Ó G?
4 9
M O J A W I N A , M O J A W I E L K A W I N A
6 3
G Ê B A P R E Z E S A
7 9
P O E T A I W Ó D K A
9 8
S U K C E S M A £ E G O M I A S T A
1 0 8
B I Z N E S N I E J E S T B R U D N Y !
11 4
S K ¥ D T A P O L I T Y K A?
1 4 1
P O W T Ó R K A
1 6 2
P I Ê Æ M I E S I Ê C Y P Ó Ź N I E J
1 6 3
O S O B I E S A M Y M
1 6 4