Régine Deforges
Czarne tango
Moim dzieciom,
Franckowi, Camille i Léi
Dokądże, Władco święty i prawdziwy,
nie będziesz sądził i nie wymierzał za krew naszą kary
tym, co mieszkają na ziemi?
Apokalipsa św. Jana (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wyd. Pallottinum,
Poznań — Warszawa 1989.)
1
Léa stanęła jak wryta, gdy ujrzała idącego jej na spotkanie Françcois Taverniera
trzymającego za rączkę małego Charlesa. To naprawdę byli oni, tutaj, w Montillac, w tym
samym Montillac, które uznała za stracone na zawsze, a gdzie teraz rozbrzmiewały odgłosy piły
cieśli, uderzenia młotków, piosenka robotnika:
Murarz piosenkę śpiewał,
wysoko tam, na domów dachu.
Jej dom się odradzał...
Serce jej przepełniło szczęście, gdyż się domyśliła, że to jego dzieło. Stojąc bez ruchu
patrzyła na odnalezionego kochanka; żył! Żył naprawdę, przyglądał jej się z podziwem, nie
dowierzając własnym oczom, olśniony, wstrząśnięty... Rzucił się ku niej, lecz Charles był
szybszy. Léa ze wzruszeniem ściskała dziecko w ramionach, bełkocząc bez ładu i składu czułe
słowa. Odsunęła je delikatnie od siebie i przyklęknęła, by mu się lepiej przyjrzeć. Ależ urósł!
Jaki był podobny do matki! Na wspomnienie nieżyjącej Camille z jej piersi wyrwał się jęk.
— Coś cię boli? — zaniepokoiło się dziecko.
— Nie, mój kochany, tak bardzo się cieszę, że cię widzę...
— No to dlaczego płaczesz?
Jak tu wytłumaczyć pięcioletniemu chłopcu, że łzy mogą równie dobrze wyrażać radość, jak
i smutek?
Co to za jasnowłose dziecko uczepiło się spódnicy jej munduru i kim była ta młoda kobieta
ubrana w kwiecistą suknię, która przypominała suknię, jaką jej matka nosiła w lecie
poprzedzającym wojnę.
— Françcoise?...
Nim się ucałowały, siostra pomogła jej podnieść się z klęczek. A potem kolejno witała się z
ubraną według ostatniej mody Laure, z Lisą o różowiutkiej cerze i białych puklach włosów, z
Estelle, której gładko ściągnięte w koczek włosy nie mogły zatrzeć pełnego dobroci wyrazu
twarzy, z Ruth, z drogą Ruth, skarbnicą wspomnień z dzieciństwa, podstarzałą, zgarbioną, z
biednymi trzęsącymi się wciąż dłońmi... Przechodziła z ramion do ramion, niezupełnie
przytomna i świadoma, co się dzieje, jak gdyby te pocałunki, pieszczoty, czułe słowa nie do niej
były kierowane. Po widoku ruin Berlina, pokonanych Niemiec Léa odbierała jak coś
nierzeczywistego to, że znalazła się na tej ziemi, w tej posiadłości, dokąd — jak sądziła — miała
nigdy nie powrócić.
Stopniowo odpływało uczucie szczęścia, ustępowała radość, jaka ją ogarnęła na widok
zmierzających ku niej Françcois i Charlesa. Nic nie było prawdziwe; to jakaś farsa, jakaś
maskarada... To tylko zjawy... Co tutaj robiła ta gestykulująca ogolona kobieta w sukni jej
matki?... I ta za mocno wymalowana młoda dziewczyna przypominająca luksusowe dziwki
włóczące się z niemieckimi oficerami po barach Bordeaux?... A te hałaśliwe dzieciaki o buziach
i rączkach usmarowanych sokiem z jeżyn?... Te stare kobiety w czarnych sukniach, wyglądające
jak dewotki z Saint-Macaire?... A ten mężczyzna z blizną na twarzy o ironicznym uśmiechu?...
Dlaczego się uśmiecha? Co widzi takiego śmiesznego?... A jak on jej się przyglądał! Narastające
rozdrażnienie mąciło jej myśli. Nigdy!... Nigdy nie powinna była postawić nogi w Montillac,
wszystko tu było zniszczone, zbrukane, martwe!... Wydawało jej się, że za chwilę z alei grabowej
wynurzy się Maurice Fiaux z policjantami... W głowie huczały jej krzyki, wycie... To nie stukot
młotków cieśli słyszała, ale uderzenia kolb karabinów przy wyważaniu drzwi domu... A ten
tuman, który się unosi nad stokiem poniżej tarasu, to nie dym z wypalanej trawy, lecz swąd
buchający z umęczonego ciała cioci Bernadette...
Léa gwałtownie roztrąciła kobiety i czepiające się jej dzieci. Nie oszukają jej... Nie da się
nabrać...
Zaskoczone ciotki i siostry patrzyły za uciekającą Léą. Tylko Françcois Tavernier domyślał
się, co czuła.
Biegła przez winnice jak przerażone zwierzątko, potykała się o bryły ziemi, przewracała się,
podrywała, znowu padała... Gdy był o kilka kroków od niej, dostrzegła go, lecz nie poznała. W
jej zmąconym umyśle kołatała jedna tylko myśl: Nie nabiorą mnie!... Nie nabiorą mnie!...
Strach i nienawiść dodawały jej skrzydeł, zerwała się do biegu, mknęła jeszcze szybciej mimo
poobcieranych kolan. Gdy mijała dom Sidonie, wydawało jej się, że słyszy głos Mathiasa... Spod
jej stóp wzbijał się tuman białego kurzu z drogi wiodącej do kapliczki w Verdelais, miejsca
schronień i świadka jej dziecinnych smutków i zmartwień, melancholijnych wątpliwości okresu
dojrzewania, a potem strachu i obaw młodej kobiety w obliczu wojny i śmierci. Do krwi
pozdzierała sobie skórę rąk odgarniając kolczaste gałęzie zarośli... Na czworakach wdrapała się
po schodkach do kapliczki... schwytał ją i na tych stopniach zmagali się ze sobą w milczeniu.
Françcois musiał wytężyć wszystkie siły, by udaremnić jej próby podrapania mu twarzy.
Gdy poczuł, że słabnie, zaczął szeptać jej kojące, uspokajające słowa:
— Spokojnie, maleńka, spokojnie... Nie bój się... Już się skończyło... No, no, uspokój się...
Kochana, już nikt więcej cię nie skrzywdzi, przyrzekam ci.
Jej drżące ciało powoli się odprężało, a ze spojrzenia zniknęło szaleństwo. Zamknęła oczy i
pozwalała się kołysać... Miała osiem lat i ojciec ją pocieszał, gdy boleśnie się poturbowała
podczas upadku... Gdy tak się do niego przytulała, wyciszało się łkanie, uśmierzał ból... Teraz
brał ją na ręce i niósł do łóżka...
Françcois ułożył ją w cieniu dębu. Jak dziecko natychmiast zapadła w sen, dłonią
wczepiwszy się w jego rękę. Żywo mu to przypominało te niezbyt liczne noce, kiedy po zbliżeniu
zasypiała, nie dokończywszy zdania; na tym między innymi polegała jej siła, na tej zdolności
ucieczki w sen.
Chusteczką do nosa delikatnie starał się otrzeć kurz, jaki przylepił się do zalanej łzami
twarzy. Znowu wzruszyła go uroda, energia i kruchość, wrażliwość na zranienia, jakie biły z tej
ubrudzonej twarzy. Podobnie jak podczas wszystkich spotkań po długiej rozłące, ten kontrast
uderzał go i poruszał. Poprzez drżenie zamkniętych powiek wyczuwał cierpienia, jakich
doznała. Poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, by o nich zapomniała, że zapewni jej szczęśliwe i
spokojne życie, obsypie ją prezentami, biżuterią, pokaże jej świat, nowe pejzaże, miejsca nie
tknięte przez człowieka, do których człowiek nawet nie dotarł... Znowu będzie go dręczyła swoją
kokieterią, znowu usłyszy jej śmiech, będzie patrzył, jak pije szampana, porwie ją do walca, w
którym stracą głowę. Ach, żeby tak jakimś sposobem przegnać te obrazy okropności, które
przyprawiały ją o przerażenie!...
— Françcois!
— Tak, dzieweczko, jestem tutaj.
— Françcois, gdybyś ty wiedział!...
— Wiem, kochanie, wiem. Teraz musisz się starać zapomnieć...
Poczuł, jak ciało jego przyjaciółki sztywnieje, gotowe znowu mu się wymknąć.
— Będzie ci trudno, ale tak trzeba. Musisz odbudować dom, masz dziecko, które musisz
wychować, rodzinę...
— Przestań! Przestań!
Zaciśniętymi pięściami biła go w piersi. Zaśmiał się.
Rozzłoszczona jego śmiechem, spróbowała go podrapać, uderzyć! Przygniótł ją swoim
ciałem, przytrzymał wyciągnięte ramiona nad głową.
— Nie uważasz, że mamy coś lepszego do roboty niż kłócić się? — spytał szukając jej ust.
Wyrwała mu się i ugryzła go tak boleśnie, że zwolnił uścisk. Potargana, z zeszpeconą
gniewem twarzą Léa podniosła się; przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Powoli uspokoiła
się, wściekłość ustąpiła miejsca smutkowi. Łzy obficie popłynęły z szeroko otwartych oczu i
zmywały pył z policzków. Ta żałość bez spazmów uciszyła ją. Gdy Françcois podał jej
chusteczkę do nosa, podziękowała słabym uśmiechem.
— Przepraszam cię, jestem żałosna.
— Wcale nie jesteś żałosna, no, chodź, przytul się.
Wtuliła się w jego ramiona, czekając na pożądanie, które rozproszy lęki. Rozpięła guziki
koszuli i wsunęła dłoń w jej rozchylenie, znowu odnalazła gładkość skóry swojego kochanka,
jego zapach. Jak jej go brakowało przez te długie miesiące! Do tego stopnia za nim tęskniła, że
omal nie uległa pewnemu młodemu i przystojnemu angielskiemu oficerowi! On z kolei szybkim
ruchem rozpiął guziki jej surowej koszulowej bluzki, rozluźnił krawat i zsunął ramiączka halki...
Odsłoniły się wspaniałe, bujne piersi. Do diabła z wojną, cierpieniami. Zapomnieli o ziemi,
niebie, śmierci... Istnieli tylko mężczyzna i kobieta, których ciała połączyły się jak od
prawieków, szukając tylko rozkoszy; nagłej i krótkotrwałej rozkoszy, która ich, nienasyconych,
zaskoczyła.
Françcois pomógł jej wstać. Obejmując się ruszyli drogą ku Montillac. W Bellevue Léa
usiadła na starej kamiennej ławie pod domem Sidonie. Wodziła wzrokiem po znajomym
krajobrazie. Nic się nie zmieniło, nic nie wskazywało, że przetoczyła się tu wojna, że w tych
lasach, wioskach ludzie poświęcali życie, by ocalić te dzwonnice, miasteczka, pola, winnice.
Nic! Przed oczyma stanął jej obraz biednego obnażonego ciała Sidonie. Zamykając oczy,
przegnała tę grozę, chciała zachować tylko wspomnienie dzielnej, uczciwej kucharki, która ją
pytała:
— Malutka, napijesz się mojej nalewki z czarnej porzeczki?
Zbliżała się jesień, światło chylącego się dnia podkreślało całą wspaniałą urodę tego
ukochanego krajobrazu.
— Spójrz, widać Pireneje!
Pewnie to nie było prawdą, ale Sidonie tak często jej powtarzała, że w pogodny dzień widać
te stare góry.
Potrząsając głową jak koń, który przegania natrętną muchę, wyprostowała się i wbiła wzrok
w oczy kochanka. To spojrzenie mówiło mu: "Jestem tutaj, żyję, chcę używać życia, szybko,
teraz! Jesteś tutaj, żeby mi pomóc, bo mnie kochasz. No bo przecież mnie kochasz, prawda?"
Przyciągnęła drabinę do wejścia na górkę z sianem i wspięła się po obruszanych szczeblach. Ileż
to razy chowała się tutaj przed dorosłymi, razem z Mathiasem i innymi towarzyszami
dziecięcych zabaw. Siano z ostatnich sianokosów upojnie pachniało. Zapadając się nogami w
pachnącą masę, Léa ściągnęła z siebie ubranie i naga wyciągnęła się, nie zważając na ukłucia
wysuszonej trawy. Oparty o belkę Françcois przyglądał się jej i nie próbował ukryć wzruszenia.
Z kolei on wolno się rozebrał, nie spuszczając z niej wzroku.
Był już późny wieczór, gdy wyczerpani i szczęśliwi powrócili do Montillac.
Nikt nie zaprotestował, gdy wbrew konwenansom Léa i Françcois ułożyli się do snu w
jednym pokoju. Panny de Montpleynet, Françcoise, Laure, Ruth i dzieci jakoś koczowały w
mieszkaniu zarządcy składów z winem w oczekiwaniu ukończenia robót w dużym budynku.
Zaangażowany przez Taverniera architekt przyrzekł, że wszystko będzie gotowe w połowie
października. Estelle i Ruth powątpiewały w jego zapewnienia; Laure popędzała zbyt wolno jej
zdaniem pracujących robotników; Françcoise nie miała odwagi się odezwać, od kiedy któryś ze
starych murarzy mruknął, gdy go mijała: "Dziwka". Pochyliwszy się, odeszła i nigdy więcej noga
jej nie postała na placu budowy.
Przyjazd Léi zmobilizował wszystkich, prześcigali się, żeby jej sprawić przyjemność. Ku
swemu zaskoczeniu odkryła gabinet ojca w niemal nie zmienionym stanie: sadza tylko
przybrudziła książki, ściany i dywany. Nie pytając sióstr o zdanie, rozgościła się w tym
pomieszczeniu. Gdyby jej posłuchano, wszystko zostałoby jak przedtem, lecz Françcois zdołał ją
przekonać, by kazała odmalować ściany, wyczyścić dywany i zmienić zasłony. Jedyna rzecz, co
do której nie przyznała mu racji, to stara kanapa: Léa nie chciała o niczym słuchać; nikt nie
waży się tknąć tego sprzętu, który, jak pamiętała, zawsze był stary i zniszczony. Françcois
ustąpił.
Léa w napięciu śledziła relacjonowany w prasie i radiu toczący się w Luneburgu proces
oprawców z obozu Bergen-Belsen. Pamiętała szefa obozu, Josepha Kramera, którego angielska
policja wojskowa z największym trudem zdołała wyrwać z rąk poruszających się jeszcze
więźniów i żołnierzy brytyjskich, a także doktora Fritza Kleina, którego alianci zmusili do
pozowania do fotografii rozczochranego, w długich butach, z zapuchniętą, obrzękłą twarzą,
stojącego pośród nagich trupów. Pamiętała łzy młodych angielskich żołnierzy na widok żywych
kościotrupów wyciągających do nich tak wychudzone ramiona, że obawiali się ich dotknąć, by
nie złamać, przypominała sobie osłupienie, a następnie zgrozę lekarzy, gdy odkryli, że
niektórym zwłokom brakowało policzków, rąk, pośladków, a nawet wątroby, i gdy zrozumieli,
że te części ciała zjedli współwięźniowie z głodu doprowadzeni do obłędu.
Kiedy skończy się ten przeraźliwy koszmar? Wojna już się skończyła, trzeba zapomnieć.
Zapomnieć? Nie, nie można, nie wolno. W głowie Léi bez przerwy zderzały się te sprzeczne
myśli. Było to dla niej o tyle trudniejsze, że nie chciała o tym rozmawiać, nawet gdy te koszmary
nie pozwalały jej usnąć, gdy zrywała się w środku nocy z przeraźliwym krzykiem. Françcois
próbował ją wypytywać, lecz musiał zrezygnować, bo zaczynała płakać albo wpadała w złość.
Tłumaczył jej, że wyartykułowanie dręczących myśli pozwala je lepiej zrozumieć, należycie je
ustawić, ale Léa odrzucała tę mądrą radę. Estelle de Montpleynet, z którą podzielił się
wiadomością o problemach Léi, obawach i lękach, doradzała mu cierpliwie czekać: za wcześnie,
jeszcze trzeba czasu, dużo czasu, żeby Léa, o ile nie zapomniała, to przynajmniej osiągnęła
pewną równowagę i spokój.
Ale jak to osiągnąć? Wspomnienia szczęśliwych chwil nieustannie przesłaniały
wspomnienia okropności. Między innymi śmierć Raoula Lefèvre, którego pogrzebała z pomocą
jego brata Jeana i doktora Jouvenela koło piwnicy z winem, za kępą ligustru i bzów. Ciało jej
przyjaciela z dzieciństwa wciąż tam spoczywa. Pewnego dnia, gdy składała na tym
prowizorycznym grobie zerwany w ogródku bratek, zaskoczył ją Françcois. Znał okoliczności
śmierci Raoula, ale ona nigdy mu nie powiedziała o miejscu, gdzie spoczywały jego zwłoki.
Starał się ją nakłonić do powiadomienia żandarmów. To nowe czekające ją przeżycie łagodziła
radość, że znowu zobaczy, przy okazji tak przykrej, żywego Jeana Lefèvre'a.
Wczesnym rankiem przyjechali żandarmi, a za nimi merowie z Verdelais, Saint-Macaire i z
Saint-Maixant, byli członkowie ruchu oporu, towarzysze zmarłego. W obecności pani Lefèvre
podtrzymywanej przez syna, który przeżył wojnę, przystąpiono do ekshumacji. Czas i przyroda
dokonały swego dzieła: szkielet w strzępach ubrania, które matka rozpoznała. Ani jednego
okrzyku, ani jednego jęku, tylko ciążąca cisza, którą potęgował zgrzyt łopat zagłębiających się w
miękką piaszczystą glebę i głuche plaśnięcia wyrzucanej ziemi. Jean Lefèvre przyprowadził
młodego księdza o wychudzonej twarzy, na którym zwisała wyrudziała znoszona sutanna.
Pobłogosławił on żałosne szczątki, które złożono w trumnie.
Nie dowierzając własnym oczom szczęśliwi Jean i Léa padli sobie w ramiona. Matka Raoula
uściskała przyjaciółkę swych synów, szepcząc podziękowania, które jeszcze bardziej
przygnębiły dziewczynę.
Po ucieczce z Montillac Jean Lefèvre, pomimo odniesionych ran, dotarł do Pauillac w
Modoc, gdzie odnalazł towarzyszy, którzy ocaleli z oddziału partyzanckiego Grand-Pierre'a.
Wykurował się w jakimś gospodarstwie niedaleko Lesparre i dołączył do grupy Charly'ego, a 23
lipca z siedemdziesięciu partyzantami wziął udział w ataku na składy prochu w Sainte-Heléne,
gdzie zginęły dziesiątki Niemców, a z nimi również dwudziestu siedmiu jego kolegów. Znowu
ranny, dostał się do niewoli i został przewieziony ze swoimi towarzyszami niedoli do fortu Hâ.
Bity i torturowany, został w końcu załadowany do pociągu wiozącego francuskich i więźniów
innych narodowości do Niemiec. Większość z nich została aresztowana w rejonie Tuluzy, a
następnie 2 lipca przeniesiona z więzień do synagogi i fortu Hâ w Bordeaux. Stłoczeni po
siedemdziesięciu w jednym wagonie, w okropnym upale, bijąc się o odrobinę powietrza, kroplę
wody lub piętkę chleba. Niektórzy więźniowie poddali się rozpaczy lub popadli w obłęd.
Unikając ostrzału z broni maszynowej alianckich samolotów, pociąg minął Tuluzę,
Carcassonne, Montpellier, Nîmes, dolinę Rodanu... i 27 sierpnia dotarł do Dachau.
Jean żył, ale w jak okropnym był stanie! Podczas podróży zmarło osiemnastu jego
towarzyszy. Na każdym postoju, gdy Niemcy otwierali drzwi, wypychano trupy na nasyp. Kiedy
dotarli na stacyjkę kolejową w Dachau, sześć ciał wydzielających nieznośny odór rozkładu
wyrzucono na peron. Podczas tej nie kończącej się podróży Jeana podtrzymywał na duchu i
opatrywał młody zakonnik, ksiądz z oddziału ruchu oporu w Corrèze, Michel Delfand, którego
nazywano bratem Henrim. Sam z wysoką gorączką udzielał kapłańskiej posługi umierającym,
pocieszał i dodawał otuchy pozostałym. Wszyscy zastanawiali się, jak, przy jego konstrukcji
fizycznej, sam będąc chorym, wytrzymywał to wszystko. Wytrzymał do 29 kwietnia 1945 roku,
dnia wyzwolenia obozu przez Amerykanów. Wówczas to złożył go tyfus, który zbierał obfite
żniwo w obozie. Przeniesiony na rewir, otrzymał ostatnie namaszczenie z rąk jakiegoś polskiego
księdza i z błogim uśmiechem szykował się na spotkanie z Panem Bogiem. Lecz nie wybiła
jeszcze jego godzina: kruche ciało oparło się chorobie. Po zarządzonej przez wyzwolicieli
kwarantannie, ojciec Henri i Jean wrócili do Francji. Bardzo wycieńczeni spędzili dwa miesiące
w domu wypoczynkowym w Sabaudii, a potem powrócili do rodzin. Podczas tej
rekonwalescencji obu mężczyzn połączyły bardzo silne więzy przyjaźni. Ojciec Henri, jako że
stan zdrowia nie pozwalał mu wieść surowego trybu życia kapucynów, uzyskał od swoich
przełożonych zgodę na opuszczenie klasztoru. Posłano go do Bordeaux, do pomocy księdzu z
Saint-Michel. Zaraz po przyjeździe skontaktował się ze swoim przyjacielem, który powrócił do
domu poprzedniego dnia. Podczas jego pierwszego pobytu w La Verdelais żandarmi oznajmili
pani Lefèvre o mającej się nazajutrz odbyć ekshumacji ciała jej syna Raoula. Wówczas Jean
opowiedział matce i przyjacielowi o okolicznościach śmierci swojego brata.
Dwutygodniowa przepustka, jaką wystawiła jej pani de Peyerimhoff, kończyła się i Léa
musiała się zgłosić w siedzibie Czerwonego Krzyża w Paryżu. Winogrona dojrzewały, siostry
umówiły się z sąsiedztwem na pierwsze w wyzwolonej Francji winobranie. Dzięki pieniądzom
od Françcois Taverniera można było przyjąć około trzydziestu osób do zbioru winogron, przy
czym dwie trzecie stanowili więźniowie niemieccy. Léa z duszą na ramieniu zostawiała to
wszystko, co znowu pokochała. Te dwa tygodnie spędzone w Montillac pozwalały jej uwierzyć,
że można zacząć od początku.
Podróż do Paryża wielką limuzyną Taverniera przypominała wyjazd na wakacje: było ciepło
i słonecznie, oberże gościnne, a Françcois zakochany i wesoły.
Zaraz po przyjeździe Léa udała się do siedziby Czerwonego Krzyża do pani de Peyerimhoff.
Ucieszyła się niezmiernie, gdyż spotkała tam Claire Mauriac i Jeanine Ivoy, które wróciły z
Berlina. Trójka dziewcząt padła sobie w ramiona, a ich krzyki i śmiech sprawiły, że pani de
Peyerimhoff wyjrzała ze swojego gabinetu.
— Cóż to, moje panny, co się tu dzieje?... Proszę o spokój, co sobie pomyślą nasze
amerykańskie koleżanki o zachowaniu Francuzek!
— Daj spokój, moja droga, to zupełnie normalne w ich wieku, że lubią się śmiać —
powiedziała z wyraźnym amerykańskim akcentem piękna wysoka kobieta, która stanęła w
drzwiach gabinetu.
— Laureen, pozwól, że ci przedstawię trzy moje dziewczęta. Wyglądają na trójkę trzpiotek,
lecz są pierwszorzędnymi pracowniczkami, odważne, sprawne, współczujące; głowy w obłokach
i złote serca, kokietki, ale dzielnie znoszą chłód i brud, łase na jedzenie jak kotki, a dzielą swoje
mizerne racje z nieszczęśnikami. Wszystkie trzy przyjechały z Niemiec i mają tam wrócić.
Panienki, przedstawiam wam Laurreen Kennedy.
— Czy któraś mówi po niemiecku? — spytała Amerykanka.
— Myślę, że Léa Delmas. Miała chyba pani piastunkę czy też guwernantkę, która uczyła
panią niemieckiego, czy tak? — spytała pani de Peyerimhoff.
— Niezupełnie, opowiadała nam historyjki, śpiewała piosenki, czytała wiersze po
niemiecku, ale żeby nazwać to nauką... Była Alzatką, więc...
— No więc co? Można być Alzatczykiem i porządnym Francuzem, co nie przeszkadza mówić
swoim ojczystym językiem.
— Tak, jeśli jest nim język niemiecki — odparła sucho Léa.
Pani de Peyerimhoff aż podskoczyła, gdy usłyszała jej twardy ton. Zaskoczona poprzestała
na srogim spojrzeniu.
— Mówi pani po niemiecku czy nie?
— Mówię raczej źle, za to sporo rozumiem.
— Zatem, jeśli pani de Peyerimhoff zechce się zgodzić — powiedziała Laureen Kennedy —
będzie mi pani towarzyszyć do Norymbergi.
— Do Norymbergi?
— Tak, tam odbędzie się proces zbrodniarzy wojennych.
2
Dla Sary koszmar wciąż trwał.
Odkrycie jej przez Léę wśród trupów w Bergen-Belsen i "ucieczka" z obozu nadal wydawały
się nierzeczywiste, podobnie jak jej obecność w szpitalu wojskowym na przedmieściach
Londynu. Każdej nocy okropności, jakie przeżyła, ożywały na nowo: burdel dla żołnierzy, gdzie
pomimo blizn po oparzeniach papierosami podczas przesłuchań przez Massuy'ego należała
nadal do dziewcząt, o które najczęściej dopominali się oficerowie SS. Na darmo jej umęczone
ciało odmawiało posłuszeństwa. Gdy zbyt trudno było w nią wniknąć, esesmani smarowali
sobie członek tłuszczem, a najlepiej nadawał się do tego — jak twierdzili wybuchając
odrażającym śmiechem — tłuszcz z Żydów. Za pierwszym razem, gdy dotarło to do jej
świadomości, zemdlała. Ocuciła ją szklanka lodowatej wody. Odtąd, gdy wślizgiwały się w nią
prącia pokryte substancją, której nie była w stanie nazwać, powtarzała nazwiska wszystkich
zamordowanych przyjaciół Żydów i przysięgała, że przeżyje, by ich pomścić, bo nie miała
odwagi targnąć się na własne życie, by uniknąć haniebnych zbliżeń. Pewnego dnia przestała się
podobać i posłano ją do robót drogowych. Tam, w obozie w Ravensbrück, znosiła złośliwości
więźniarek noszących zielony trójkąt, skazanych za pospolite przestępstwa. Wciąż ponętne
kształty Sary wzbudzały zazdrość, dla innych więźniarek były obelgą, urągały ich wychudzonym
ciałom.
— No jak tam, dziwko Boszy, dobrze ci było?
— Odesłali cię, bo nie umiałaś ssać ich pyt?
— To od ich chujów takaś pulchniutka?
Wstyd i wściekłość dodały jej sił. Jak dzikie zwierzę rzuciła się na dwie jędze, którym kości
sterczały pod pasiakami, i bez najmniejszego trudu powaliła je na ziemię. Runęła na nią sfora
rozwścieczonych więźniarek. Swoje ocalenie zawdzięcza interwencji kapo i strażniczek z psami.
Obie kobiety leżały martwe w błocie. Wyznaczono sześć więźniarek, które miały zaciągnąć
trupy do pieca krematorium. Sara bez najmniejszych oznak emocji dała się zaprowadzić do
ambulatorium, gdzie młoda, prześliczna więźniarka udzieliła jej pierwszej pomocy i ułożyła na
pryczy, w której pościel sztywna była od brudu i ropy. Sara zasnęła.
Gdy się obudziła, u jej wezgłowia stała postawna kobieta w mundurze. Dość przystojna
pomimo prostackich rysów twarzy.
— Nazywam się doktor Schaeffer, jestem asystentką doktora Oberheusera, lekarza w tym
zafajdanym obozie. Wyczytałam z twojej karty, że jesteś Niemką, a dokładniej Żydówką i
Niemką; o jedno za dużo, nie uważasz? Żydzi to męty, zakała ludzkości i jako takich trzeba ich
wybić w pień. Nasz Fuhrer doskonale to zrozumiał i dlatego postanowił uwolnić świat od tych
podludzi, od tych prawie małp. Ale że mimo wszystko jesteś Niemką, będę cię leczyć, żebyś jako
Żydówka w dobrej formie trafiła do komory gazowej.
— Do komory gazowej? — wyszeptała Sara unosząc się na posłaniu.
— Tak, to skuteczny sposób usuwania setek pasożytów. Ach... Ach... Gdybyś widziała, jak
się skręcają, jak się biją, jak się zabijają nawzajem w swojej klatce... Jak wszy... Och... och... jak
wszy... Nie ma nic lepszego nad solidną dawkę cyklonu, żeby uwolnić się od tego żydowskiego
robactwa...
Sara chwyciła ją za gardło i próbowała udusić z siłą zwielokrotnioną przez nienawiść, jaka w
niej rozgorzała. Krzyk młodej więźniarki zaalarmował kapo. We trzy ledwo zdołały zmusić Sarę
do rozluźnienia uścisku. Kaszląc i krztusząc się doktor Schaeffer z czerwoną pręgą na szyi, na
której perliło się kilka kropli krwi, usiłowała złapać oddech. Sara, z rozciętym łukiem
brwiowym i popękanymi wargami, znowu straciła przytomność i jak nieżywa leżała w kącie.
Odzyskawszy przytomność umysłu lekarka, gdy już złapała oddech, wyładowała się na
bezwładnym ciele Sary, maltretując je kopniakami. Niechybnie zakatowałaby ją na śmierć,
gdyby jedna z kapo nie powiedziała:
— Pani ją zostawi, pani doktor, może się przydać do pani doświadczeń.
Wówczas dla Sary rozpoczęło się zstępowanie do piekieł.
Rzucono ją na barłóg w głębi izby chorych, gdzie spoczywała przez kilka dni bez jedzenia i
opieki lekarskiej, dostawała tylko odrobinę cuchnącej wody. Przynosiła ją młoda Polka, której
amputowano nogę. Rankiem trzeciego dnia zdarto z niej porwane ubranie i gorączkującą, ale
przytomną, zaciągnięto do pewnego rodzaju kojca, w którym stłoczono setkę nagich kobiet z
głowami ogolonymi do gołej skóry. Nie sposób było określić ich wieku, większość przypominała
kościotrupy, niektórym amputowano ramię lub nogę, wszystkie miały otwarte, zaognione,
ropiejące rany — niekiedy wręcz roiło się w nich od robactwa — rany na ramionach, na
brzuchu, na piersiach, na udach. Pokryte zaschniętą krwią, błotem i odchodami kobiety te
siedziały w kucki lub leżały na wilgotnej podłodze pokrytej nieczystościami, zgniłą słomą i
ohydnymi łachmanami. Gdy Sarę wrzucono w ten ścisk, natychmiast została odepchnięta przy
wtórze wrzasków gniewu i bólu kobiet, na które upadła. Musiała przemóc swoją słabość i
walczyć, by uniknąć ciosów i ugryzień. W gorączce odbierała to wszystko jak coś
nierzeczywistego. To jakiś koszmarny sen — myślała — zaraz się obudzę.
Sara "obudziła się" dopiero następnego dnia i wydawało jej się, że się dusi. Panował mrok.
Gdzie jest? Kto ją tak mocno obejmuje? Z wielkim trudem udało jej się wyswobodzić jedno
ramię i macając dokoła siebie usiłowała zorientować się, gdzie się znajduje. Jej ręka trafiła na
coś zimnego i miękkiego, potem dotknęła czegoś twardego i lodowatego, znowu coś miękkiego,
twardego, miękkiego, zimnego, miękkiego... Z wrzaskiem wydostała się spod masy ciał, pod
którymi spoczywała. Martwe, wszystkie okaleczone kobiety z kojca były martwe; sine, zielone,
szare, żółte zwłoki; kolory te przebijały spod brudu i nieczystości. Twarze zastygłe w wyrazie
cierpienia, ślina cieknąca z otwartych ust, splecione powykręcane kończyny, ciała wygięte w łuk
pod wpływem nie wiedzieć jakiego, nie do zniesienia bólu. Martwe! Jak to się stało?...
Dlaczgeo?... Kiedy?... I co ona tutaj robi? Najwyraźniej ocalała jako jedyna. Miota się naga
próbując uciekać, miażdży jakąś czaszkę, zapada się w czyjś brzuch, łamie jakieś ramię, depcze
w brunatnej i cuchnącej brei, posuwa się po omacku, potyka się i wstaje, znowu się przewraca i
wciąż szuka drogi ratunku i wybawienia... I nagle słyszy wybuchy śmiechu, klaskanie w dłonie,
żwawą, radosną melodię graną na organkach i ten zaskakujący zapach benzyny... Och, co za
koszmar!... Zdawało jej się, że się obudziła, a ona nadal śni. To chyba z głodu ma takie
potworne sny... Zatrzymała się — czyż można uciec przed własnymi snami? — i stojąc tak z
zamkniętymi oczyma i opuszczonymi rękoma czekała, aż się obudzi.
Nagle poczuła ciepło i otworzyła oczy: przed nią niebieskawe płomienie chciwie lizały
zwłoki wśród smakowitego skwierczenia, a dobywająca się z nich woń wywołała w jej umyśle
obraz wspaniałej uczty, jaką wydał po jakimś koncercie król Maroka na cześć swego ojca:
dziesiątki baranów pieczonych na rozżarzonych drewnach rozjaśniających noc. Sarze pociekła
ślina. Niemal w tej samej chwili ogarnęło ją uczucie wstydu. Otrząsnęła się z tej fascynacji.
Poprzysięgła sobie, że za tę ślinę napływającą do ust, za te ciała, które przez sekundę jawiły jej
się jako jadalne, za wstyd i hańbę, jakie czuła, gdy ujęła kolbę karabinu podanego przez
rechoczącego esesmana, za strach, który ściskał jej wnętrzności, w krótkim przebłysku
świadomości, będzie się mścić, póki zapomnienie nie zatrze tych obrazów i tego obscenicznego,
nieposkromionego pragnienia zaspokojenia głodu.
Na rozkaz jednej z kapo cztery więźniarki chwyciły Sarę za ręce i nogi i zaniosły do niemal
czystego baraku, gdzie za czerwoną zasłoną stało rzędem cztery-pięć łóżek. W głębi
pomieszczenia stała napełniona wanna; do niej kobiety bez ceremonii rzuciły brzemię, które
niosły. Sara krzyknęła, bo woda była lodowata. Spróbowała wydostać się z wanny, ale jedna z
więźniarek zwróciła się do niej po francusku:
— Lepiej zrobisz, jak będziesz cicho, szybciej się to skończy; mamy cię umyć...
— Umyć?
— Tak, musisz się podobać grubej Bercie...
— Jakiej grubej Bercie?
— Doktorce z obozu, nie nazywa się tak, ale między sobą tak o niej mówimy. Lubi kobiety.
Kiedy jakaś kobieta jej się spodoba, każe ją wykąpać, zanim jej nie wykorzysta, no a potem...
— Cicho bądź! — nakazała jej więźniarka, która musiała być kiedyś piękna.
— U nas mówią, że za jednego bitego chłopa, dwóch nie bitych dają, a co dopiero
powiedzieć o babie!?
Tak do niej przemawiając, myły jej ciało i włosy różowym mydełkiem o mdlącym zapachu.
Pomimo zimnej wody Sara doznawała pewnej przyjemności.
— Musisz jej się bardzo podobać, bo masz prawo do mydełka. W ubiegłym tygodniu mała
Jugosłowianka musiała zadowolić się mydłem z tłuszczu Żydów.
— Cicho bądź, nie mamy na to żadnych dowodów...
— Dowodów? Jakich dowodów? Do czego oni są zdolni, do jakich potworności?... Zgrywasz
się teraz na świętoszkę i pouczasz, a przecież sama zgadzasz się wykonywać różne roboty za
dodatkową miskę zupy i kawałek kiełbasy od czasu do czasu.
— Tak, wiem, wiem!... Ale błagam, przestań już!
Łzy płynęły po policzkach nieszczęsnej dziewczynie, gdy płukała Sarze włosy.
— Masz piękne włosy. Jak to się stało, że nie ogolili ci głowy jak innym?
— Nie wiem.
— Nie wypytuj, była w burdelu; dobrze wiesz, że nie lubią łysych dziwek.
Leżała w białej pościeli, opatrzono jej rany, nakarmiono gęstą gorącą zupą. Miała na sobie
koszulę ze zgrzebnego płótna, sztywną, ale czystą. Leżąc próbowała zebrać myśli. Skąd taka
nagła zmiana? Biją ją, pozostawiają bez opieki lekarskiej, zabijają setkę kobiet, a jej nie, ratują
ją z płomieni, myją, pielęgnują, karmią, no i leży spokojnie w cieple, w wygodnym łóżku, ale
dlaczego? Sara wolałaby nigdy nie uzyskać odpowiedzi na to pytanie.
Doktor Schaeffer kazała leczyć młodą kobietę nie po to, żeby została jej kochanką, lecz by
była bardziej świadoma tego, co ją czekało.
Jako młoda lekarka, która przed wojną błyskotliwie zdała egzaminy z ginekologii, doktor
Rosa Schaeffer została asystentką profesora Carla Clauberga, wziętego ginekologa, który
testowi na działanie progesteronu zawdzięczał światową sławę, a jego artykuły o leczeniu
hormonami traktowano jako wypowiedź autorytetu w tej dziedzinie. Najpierw praktykowała w
szpitalu w Königshutte, a następnie pomagała profesorowi podczas eksperymentów nad
sterylizacją kobiet tak zwanych niższych ras, jakie przeprowadzano w Auschwitz przy udziale
pielęgniarza Bünninga i chemika Göbla, przedstawiciela zakładów farmaceutycznych Schering-
Kahlbaum. Zupełnie nieporuszona i obojętna asystowała, a także brała czynny udział w
sterylizacji dziesiątek kobiet. Wszystkie były Żydówkami: francuskimi, holenderskimi,
belgijskimi, greckimi, polskimi, rosyjskimi... Carl Clauberg i Rosa Schaeffer, potworna para
pobudzająca do śmiechu: on miał metr pięćdziesiąt wzrostu, a ona metr siedemdziesiąt pięć!...
Gdy ją wysłano do Ravensbrück, gdzie miała kierować oddziałem położniczym, związała się z
doktor Bertą Oberheuser, asystentką profesora Karla Gebhardta, przyjaciela i lekarza
Himmlera, który sprawdzał na więźniarkach skuteczność działania sulfamidów. Wiele spośród
poddanych ich eksperymentom kobiet, które pieszczotliwie nazywali "króliczkami", zmarło, a
inne do końca życia zostały kalekami.
W Ravensbrück doktor Schaeffer bratała się z najbardziej nikczemnymi członkami załogi
obozu, z więźniarkami skazanymi za pospolite przestępstwa i z prostytutkami. Biada
dziewczętom i młodym kobietom, które zapraszała na swoje wyszukane spotkania towarzyskie.
Niemal zawsze trafiały stamtąd prosto do komory gazowej albo umierały na "zawał serca"
wywołany śmiercionośnym zastrzykiem. Zostać wybraną przez grubą Bertę oznaczało pewną
śmierć. Niektóre, jeszcze ładne, więźniarki mazały sobie twarz sadzami albo ziemią, żeby ich
nie zauważyła ta wspaniała amazonka, która nie lubiła niczego bardziej niż świeże ciało i
upokarzanie swoich zdobyczy. Przez lata przywykła do widoku swoich współpracowników, a
potem więźniarek drżących przed nią ze strachu, a bunt Sary wprawił ją we wściekłość i
zaskoczenie, jakie trudno sobie wyobrazić.
3
Wszystkie proste mieszczańskie zasady Estelle i Lisy de Montpleynet skruszyły cztery lata
okupacji niemieckiej, zdzierstwo i łapówkarstwo, jakie rozpleniły się po wyzwoleniu, atmosfera
nienawiści i podejrzliwości, nieufności, w jakiej pogrążyła się Francja, a teraz braki i
niedostatek, których kresu nic nie zapowiadało. Wojna się skończyła, lecz nie powrócił dawny
ład i porządek; przydziały żywności, tekstyliów, węgla — takie same jak za okupacji. Były teraz
steranymi życiem kobietami, drżącymi ze strachu na myśl o niepewnej przyszłości. Dawniej
myślały, że koniec walk będzie równoznaczny z końcem wyrzeczeń. Wraz z upływem czasu
musiały się pogodzić z tą oczywistą prawdą, że już nigdy nie zaznają tak wygodnego życia, jakie
wiodły przed wojną. Tymczasem życie codzienne było tak samo ciężkie jak przez te wszystkie
mroczne lata: ograniczenia, niedostatek, braki podstawowych artykułów, kartki żywnościowe,
nie kończące się kolejki przed pustymi sklepami. Gdyby nie pokątny handel, jaki prowadziła
Laure, nie mogłyby utrzymać się przy życiu, tym bardziej że zaczynało im braknąć pieniędzy.
Pod względem psychicznego samopoczucia było znacznie gorzej: hańba Françcoise spadła i na
nie. Stopniowo odwiedziny przyjaciół stały się coraz rzadsze. Lisa była niepocieszona, gdyż nie
miała partnerów do brydża. Estelle wykazywała większą siłę charakteru. Cierpiała dotkliwie z
tego powodu, lecz swoje strapienie kryła głęboko. Wyrzucała sobie, że nie potrafiła upilnować
córek Isabelle, że nie była bardziej stanowcza wobec poczynań Léi i podejrzanych operacji
handlowych Laure. Biedna kobieta nie mogła już nawet szukać pociechy w modlitwie; straciła
wiarę. Na tym właśnie polegał jej wewnętrzny dramat. Często nawiedzało ją wspomnienie ojca
Adriena. Jedynie myśl, że zasmuci dziewczęta, a przede wszystkim Lisę, którą zawsze
traktowała jak dziecko, nie pozwalała jej pójść w ślady dominikanina i położyć kres swoim
dniom.
Panny de Montpleynet musiały pogodzić się z oczywistą prawdą: ich fortuna przepadła.
Pozostało im jedynie mieszkanie przy ulicy de L'Universitè i mały domek w Langon nad
Gironde, który nabyły za radą Pierre'a Delmas, żeby na stare lata być blisko ukochanej Isabelle.
Ich stary notariusz stwierdził kategorycznie: powinny sprzedać mieszkanie i przeprowadzić się
do Langon. Ale co zrobiłaby wtedy Françcoise ze swoim synkiem oraz Laure i Léa
odpowiedzialna za wychowanie Charles'a? odpowiedzi na to trudne pytanie dostarczył
Françcois Tavernier, który zaszedł złożyć im uszanowanie, gdy był przejazdem w Paryżu.
— Szanowne panie mają absolutną rację chcąc opuścić stolicę.
— Ale co się stanie z dziećmi? Gdzie się podzieją dziewczęta?
— Mogą pojechać do Montillac.
— Do Montillac!... Przecież Montillac, wedle tego, co nam doniesiono, to ruina.
— Domy podnosi się z ruin. Proszę się rozejrzeć dokoła, chodzi po prostu o zwykłą
odbudowę.
— Ale nasze biedactwa nie mają pieniędzy, a i my same, niestety!...
Estelle nie zdołała powstrzymać łzy, którą dyskretnie otarła. Jej smutek nie umknął uwagi
Françcois. Udał jednak, że niczego nie dostrzega.
— Czy mają panie jakieś wieści od Léi? Rozstałem się z nią w Berlinie przed miesiącem i od
tamtej chwili nie mam żadnych wiadomości.
— Rzadko pisze. Jej ostatni list szedł dwa tygodnie. Otrzymałyśmy go jakiś tydzień temu.
Pisze w nim o pana wyjeździe z Berlina. Proszę, niech pan przeczyta.
Estelle wyjęła z kieszeni list pisany na niebieskim papierze. Françcois wzruszył się
rozpoznając wielkie nierówne pismo.
"Moje ukochane cioteczki, Laure maleńka, moja droga Françcoise, moja droga Ruth!
Słóweczko tylko, bo koleżanka za chwilę wsiada do samolotu. Dostałam wasz list i
fotografie, stokrotne dzięki. Charles jest naprawdę śliczny, a jaki podobny do matki; Laure ma
kapelusz, który mi się bardzo podoba, pożyczę go sobie od niej, jak wrócę; nowa fryzura
Françcoise jest bardzo twarzowa; mały Pierre wyszedł bardzo niewyraźnie na zdjęciu — chyba
się poruszył — i nie wiem, jak naprawdę wygląda. Zdaje się, że życie w Paryżu jest bardzo
ciężkie, a zaopatrzenie w żywność wcale się nie poprawiło. To tak jak tutaj, na okrągło jemy
amerykańskie konserwy. U mnie wszystko w porządku, pomimo bardzo ciężkich warunków
pracy. Wczoraj wróciłam z trzydniowej wyprawy nad Bałtyk w okolice Schwein (Świnoujście?).
Pogoda była przepiękna. Przywiozłam jednego więźnia francuskiego i dwóch belgijskich. Inne
samochody były pełne. Musiałam jechać cztery godziny nocą ze słabymi reflektorami, a kiedy
zaczął padać deszcz — bez wycieraczek, zupełnie nic nie widziałam, do tego stopnia, że
jechałam w całkowitych ciemnościach. Byłam święcie przekonana, że nie dojadę cała, a nerwy
miałam napięte jak postronki, tak że na koniec niemal modliłam się o zderzenie, byle tylko
skończył się ten koszmar. Ale kierowcy w spódnicach mają swoje opiekuńcze bóstwo i
dojechałam cała i zdrowa do celu, lecz w jakim nastroju! Doskonale się zgadzamy z Rosjanami,
uławiają nam działanie w swoim sektorze, nie tak jak Amerykanie, którzy przysparzają nam
tylko kłopotów. Przejechałam sto pięćdziesiąt kilometrów z jednym Rosjaninem, który okrywał
mnie szalem za każdym razem, gdy zsunął mi się z ramion. Kiedy wyjeżdżamy z nimi w teren,
dzielą się z nami posiłkami. A oto typowy jadłospis: na śniadanie zupa; na obiad purèe z
ziemniaków i pokrajana brukiew; na kolację zupa; a następnego dnia znowu to samo. Jak
widzicie, nic miłego dla takiego łakomczucha jak ja. Na szczęście jest jeszcze wódka. Bądźcie
spokojne, nie piję jej dużo. Nie tak jak nasi przyjaciele, którzy mogą pochłaniać jej
niewiarygodne ilości. Nie wiem, jak ją zdobywają, gdyż obrót alkoholem jest ściśle
reglamentowany.
Czy mogłybyście przysłać mi trochę pieniędzy? Nie mam już ani centyma. Będę mogła wam
je zwrócić, gdyż we Francuskim Czerwonym Krzyżu czeka na mnie spora sumka. Kupiłam sobie
wspaniały aparat fotograficzny. Claire Mauriac zrobiła mi zdjęcie przy moim ambulansie;
posyłam je wam tą samą pocztą. Kupiłam także trzydzieści pięć paczek papierosów. Jestem
doszczętnie spłukana.
Françcois Tavernier wyjechał z Berlina tydzień temu, bardzo mi go brakuje. Co za
dziwaczny pomysł ze sprzedażą mieszkania przy ulicy de L'Universitè i przeprowadzką do
Langon. Nie ma mowy, żebym zamieszkała w tej okolicy, wiąże się z nią za dużo okrutnych
wspomnień. Jak wrócę, poszukamy jakiegoś wyjścia. Będę pracować. Tymczasem Laure musi
sobie jakoś radzić. A przy okazji, Laure, malutka moja, czy możesz zdobyć dla mnie jakieś
dobre pantofle? Została mi już tylko jedna para i nie jestem pewna, czy długo jeszcze
wytrzyma? Dziękuję Ci, siostrzyczko. Liczę na Ciebie.
Opiekujcie się troskliwie Charlesem i ucałujcie go ode mnie. Powiedzcie mu, że często o
Nim myślę.
Muszę kończyć, bo dają mi do zrozumienia, że samolot nie będzie czekać. Dbajcie wszystkie
o siebie, całuję Was z całego serca.
Wasza Léa"
Françcois złożył list.
— Biedna dziecinka, jak ona może prowadzić tak wielkie pojazdy — powiedziała Lisa
podając zdjęcia przysłane przez Léę.
Jaką miała smutną minę ta piękna dziewczyna siedząca ze spuszczonymi nogami na
schodkach pojazdu, który prowadziła! Wszystkie trzy otaczające ją koleżanki były
uśmiechnięte! Na innym zdjęciu w szaroniebieskim mundurze Czerwonego Krzyża, w
przepisowym kapeluszu mocno nasadzonym na głowę, w rękawiczkach, z nienagannie
zawiązanym krawatem, stała na baczność przed rzędem ambulansów podczas przeglądu,
którego dokonywał komendant Rozen.
Zwracając zdjęcia Françcois Tavernier uświadomił sobie, że nie ma jej podobizny.
— Jak ją pan znalazł podczas ostatniego spotkania? — spytała Estelle.
— Cudownie — odparł uśmiechając się.
— Co proszę?
— Przepraszam... chciałem powiedzieć, że znalazłem ją w świetnej formie.
— Czy nie nazbyt przemęczoną pracą?
— Tak, trochę, oczywiście; ale Léa jest bardzo wytrzymała, bardzo dzielna. Jej zwierzchnicy
nie mogą się jej nachwalić, zaś wszystkie koleżanki ją wprost uwielbiają, choć jest najładniejsza.
— Bardzo miło nam to słyszeć. Tak się niepokoję o tę naszą dziecinkę; wrażliwość ma po
swojej matce, ale po ojcu odziedziczyła uparty charakter. Jest dumna i zacięta, silna, jak pan
mówi, ale też i delikatna, krucha...
— Wiem, to sprawia między innymi, że jest tak ujmująca.
— ...Obawiam się, że z trudem przyjdzie jej powrócić do normalnego trybu życia, wyjść za
mąż, urodzić dzieci. Nie sądzi pan, panie Tavernier?
Jakież były urocze te panny Montpleynet, takie naiwne i jakże szczere, dobroduszne,
zwłaszcza Lisa o białych puklach, którym fryzjer nadał zbyt mocne różowe refleksy.
Françcois zręcznie uchylił się od odpowiedzi na to pytanie.
— Powróćmy do naszych planów. Czy sprzedaż mieszkania pozwoli paniom żyć dostatnio?
Proszę wybaczyć mi tę niedyskrecję...
— Ależ panie Tavernier, jesteśmy wśród przyjaciół i skoro poruszamy ten temat... Zdaniem
naszego notariusza — tak, pod warunkiem, że nie będziemy szalały, rzecz oczywista. Lecz to nie
rozwiązuje problemu naszych dziewcząt.
— Mogę paniom pomóc w rozwiązaniu tego problemu.
— Jak?
— Pożyczając paniom pieniądze na remont Montillac...
— Ależ drogi panie!
— Pozwolą panie, że dokończę: pieniądze siostrzenice pań zwrócą mi, gdy podejmą
odszkodowania za zniszczenia wojenne...
— Ależ to nie wystarczy!
— Zapominają panie o winnicy. Wino z Montillac to dobre wino.
— Ale nie ma nikogo, kto zająłby się posiadłością.
— O to proszę się nie martwić, znajdziemy kogoś. Najważniejsze, żeby Françcoise, Laure i
Léa tego chciały. Czy sądzą panie, że tego pragną?
— Myślę, że Françcoise jest wszystko jedno. Tutaj czy gdzie indziej, cóż ją to obchodzi; jest
bardzo nieszczęśliwa i same już nie wiemy, co zrobić, żeby ulżyć jej cierpieniom, uśmierzyć jej
ból. Laure nie jest jeszcze pełnoletnia i może zdołałybyśmy ją przekonać, żeby się z nami
przeprowadziła; byłby to doskonały sposób, by ją wyrwać ze środowiska, w jakim się obraca.
Natomiast jeśli idzie o Léę, z jej listu nie wynika, by miała wrócić do Montillac.
— To nie takie pewne, jest jednak córką tej ziemi, jest do niej bardzo przywiązana. Boi się,
że zastanie dom w ruinie, a odbudowany pokocha na nowo.
— Tak pan myśli?
— Tak, na sercu będzie jej leżeć wydźwignięcie majątku przez wzgląd na pamięć ojca i
matki. A poza wszystkim innym, czy tak naprawdę ma inne wyjście? Powinny panie przyjąć
moją propozycję.
Lisa westchnęła głęboko, Estelle spuściła głowę. Wszyscy troje milczeli dłuższą chwilę.
— Czy ja z kolei mogę zadać panu niedyskretne pytanie? — spytała Estelle.
— Bardzo proszę.
— Otóż... trudno mi to przechodzi przez gardło, proszę mi wybaczyć... ale muszę panu zadać
to pytanie, nim przyjmę pana szlachetną ofertę... Jakie są pana uczucia wobec Léi... Jakie są
pana względem niej zamiary?
— Chce pani zapewne spytać: drogi panie, czy zamierza pan ją poślubić? — powiedział z
większą, niż tego chciał, dozą ironii.
— Tak, dokładnie tak.
— Żeby uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się dobrze zastanowić...
— Jakże to? — zdziwiły się równocześnie siostry.
— Chcę przez to powiedzieć, że nie jestem wcale przekonany, że Léa byłaby dobrą żoną, a
jeszcze mniej przeświadczony, czy by mnie chciała za męża.
— W takim razie, panie... — rzekła Estelle wstając.
— Proszę usiąść, droga pani, nie chciałem pań dotknąć, po prostu chciałem powiedzieć, że
nie zależy ode mnie, lecz od Léi. Ażeby prościej odpowiedzieć na to pytanie: tak, chętnie
ożeniłbym się z pań siostrzenicą.
Ogromne westchnienie ulgi dobyło się z piersi obu starszych dam.
— Ale nas pan przestraszył! — zdławionym głosem wykrzyknęła Lisa, wachlując się
chusteczką.
Estelle nic nie rzekła, uśmiechnęła się tylko.
— Drogie panie, jeśli panie pozwolą, udam się na rozmowę z notariuszem pań. Jak jego
godność?
— Mecenas Loiseau, mieszka przy bulwarze de Courcelles.
— Świetnie, wstąpię do niego w tym tygodniu.
Françcois Tavernier spotkał się z notariuszem i zaproponował mu, że kupi mieszkanie za
bardzo korzystną dla starszych pań cenę pod warunkiem, że nazwisko nabywcy aż do
odwołania zostanie utrzymane w tajemnicy. W towarzystwie Françcoise udał się do Montillac,
by zobaczyć, w jakim stanie znajduje się posiadłość. Zniszczenia domu były mniejsze niż
myślał. Należało na nowo pokryć dom dachem i częściowo naprawić wiązania; w reszcie
zabudowań, po uprzątnięciu wystarczy odmalować ściany albo położyć nowe tapety, dokupić
kilka mebli.
Françcoise nie potrafiła ukryć wzruszenia, widząc znowu miejsca, gdzie spędziła
dzieciństwo. — Nie sądziłam, że nasz kochany dom tak ucierpiał! Ale ma pan słuszność: tutaj
powinnyśmy mieszkać. Jeśli o mnie chodzi, decyzja już zapadła — osiądę tutaj z moim synem.
Tu najłatwiej przyjdzie mi zapomnieć i wychowywać moje dziecko. Mam nadzieję, że zdołam
przekonać Laure i Léę, żeby też tu wróciły.
— Podejmuje pani mądrą decyzję, życzę, by siostry również wykazały się takim rozsądkiem.
— Trudno mi cokolwiek powiedzieć o Léi. Moim zdaniem tylko pan może ją do tego
przekonać. Bardziej niepokoję się o Laure. Przywykła już do lekkiego światowego, paryskiego
stylu. Trudno mi sobie wyobrazić, że powróci do zwykłego, spokojnego życia na prowincji.
— W znacznym stopniu podzielam pani zdanie. Ale czy możecie zostawić ją samą w Paryżu?
Jest jeszcze taka młoda.
— W każdym razie zrobi co będzie chciała. Wiem, że chciała opuścić mieszkanie przy ulicy
de L'Universitè i przenieść się do kawalerki przy ulicy Grègoire-de-Tours. Znam ją i wiem, że
jeśli zdecydowała osiąść w Paryżu, nic nie zdoła odwieść ją od tego zamiaru. Jest jeszcze
bardziej uparta niż Léa.
Zasięgnąwszy opinii Françcoise, Tavernier zlecił prace architektowi z Bordeaux, który
zobowiązał się jak najrychlej przedstawić im kosztorys.
Dzięki opiece sąsiada winnica nie ucierpiała zanadto. Poczciwy pan Testard polecił im na
stanowisko zarządcy swojego krewnego. Cztery lata okupacji Alain Lebrun spędził w winnicach
nad Renem, gdzie pod nieobecność właściciela posiadłości i jego synów walczących na froncie
dokonał istnych cudów. Spodobał się do tego stopnia, że gospodyni, która po działaniach
wojennych nie miała żadnych wieści od swych mężczyzn, zaproponowała mu małżeństwo z
jedną z córek. Alain uprzejmie odrzucił jej propozycję i po zakończeniu winobrania szykował
się do powrotu w swoje strony.
— Sumienny z niego chłopak — zapewniał Testard — kocha i szanuje ziemię, zgodził się tam
zostać do końca winobrania. Panienki Delmas nie znajdą nikogo lepszego, ręczę za to.
Napisałem do niego, żeby wybadać jego zamiary. Odpisał mi, że jeśli jego osoba odpowiada
panienkom, to on się chętnie zgadza.
— Przypominam go sobie — powiedziała Françcoise. — To chłopak w moim wieku, nie ma
rodziny ani majątku. Wychowywał go wuj, bednarz z Saint-Macaire. W młodości był pracowity
i małomówny. Jeśli się nie zmienił, to dokładnie kogoś takiego potrzeba nam w Montillac.
Françcoise napisała do niego i umówili się na rozmowę po jego powrocie.
W ciągu następnych dwóch miesięcy wszystko potoczyło się bardzo szybko i z początkiem
lata panny de Montpleynet razem z Françcoise, jej synkiem i małym Charles'em opuściły Paryż.
Laure zgodziła się spędzić wakacje w Montillac, ale zdecydowanie odmówiła zamieszkania tam
na stałe, mówiąc, że ucieknie, jeśli ciotki ją do tego zmuszą. Znużone utarczkami jej opiekunki
zgodziły się wynająć kawalerkę przy ulicy Grègoire-de-Tours. Wdzięczna Laure przyrzekła, że
podejmie przerwaną naukę i pomoże w doprowadzaniu Montillac do stanu używalności.
Françcois Tavernier poprosił, by nie informowano Léi o wielkich zmianach w życiu rodziny.
— To będzie niespodzianka — powiedział.
Pierwsze tygodnie upłynęły w euforii i bałaganie. Dom w Langon był za ciasny, by
pomieścić wszystkich. Rozlokowano się jak popadło w Montillac. Pogoda była piękna, a takie
koczowanie bawiło dorosłych i dzieci. Poza tym roboty posuwały się szybko.
Z wielką radością Françcoise i Laure powitały swoją starą guwernantkę Ruth. Jakże się
zmieniła!... Zachowały we wspomnieniach obraz kobiety w sile wieku, a tymczasem... jej
nieustannie trzęsące się dłonie świadczyły o ciężkich przejściach. Jej obecność była wszystkim
droga. Wydawało im się, że życie toczy się dalej swoim torem, że dzieciństwo jeszcze zupełnie
nie odeszło w przeszłość, póki ta, która opowiadała im takie piękne historie, śpiewała kołysanki
tak czule, była tutaj z nimi i znowu snuła opowieści o wróżkach i wilkach, potworach i pięknych
śpiących królewnach, lecz tym razem dla dwóch małych chłopczyków, którzy nie umawiając się
nazywali ją babcią Ruth.
4
Po dwóch miesiącach spędzonych w szpitalu Sarę Mulstein rodzina majora George'a
McClintocka zaprosiła do swojej dużej posiadłości w północnej Szkocji. Tam młoda kobieta,
otoczona troskliwą opieką, w atmosferze przyjaźni, powracała do zdrowia z szybkością, która w
podziw wprawiała lekarzy. Jeden z nich jednak zaniepokoił się jej stanem psychicznym.
Uparcie odmawiała mówienia o tym, co przeszła w Niemczech, a w mniemaniu wszystkich
sprawiała wrażenie, że chce zapomnieć o przeszłości. Jedna rzecz wszakże przeczyła temu: gdy
włosy zaczęły odrastać, a stało jej sił, ogoliła sobie głowę do gołej skóry. Na pytania gospdoarzy
odpowiadała tylko z zimną ironią, że bardziej jej z tym do twarzy. Lady Mary, matka George'a
McClintocka, sprowadziła z Londynu wspaniałą perukę; Sara zdawkowo podziękowała i dodała,
że nigdy nie będzie mogła jej włożyć, gdyż przypomina włosy, jakie całymi belami wysyłano z
obozów do fabryk materaców. Była to jedna z nielicznych aluzji do świata hitlerowskich obozów
koncentracyjnych, jakie uczyniła podczas swojego pobytu. Choć zaszokowani jej postawą,
potrafili dać dowody taktu i zrozumienia.
Jesienią oznajmiła im, że nosi się z zamiarem powrotu do Niemiec, by spróbować
dzowiedzieć się, co stało się z siostrą jej ojca i kuzynami, a także jak potoczyły się losy jej męża i
ich majątku.
George McClintock usiłował odwieść ją od tego pomysłu.
— Miałam rodzinę w Berlinie i w Monachium, chcę się dowiedzieć, czy ktoś z nich przeżył.
Poza tym rozpoczną się procesy przeciwko zbrodniarzom hitlerowskim. Nie chcę tego przegapić
i gotowa jestem zeznawać.
— Berlin to same ruiny i zgliszcza, podobnie musi być w Monachium, jak też i w innych
dużych miastach Niemiec.
— Wiem, lecz mimo wszystko zależy mi na tym, by tam pojechać. Czy nie udaje się pan do
Norymbergi? Proszę zabrać mnie ze sobą.
— Nie jest jeszcze pani w stanie tam wrócić!
— Myli się pan. Jeśli nie zechce mnie pan zabrać, pojadę sama.
McClintock musiał ustąpić i zajął się niezbędnymi formalnościami.
Odwiózł Sarę do Monachium, a sam udał się do Norymbergi. W dawnej stolicy Bawarii Sara
miała szczęście odnaleźć jednego z kuzynów, przed wojną młodego adwokata, Samuela
Zedermana, który cudem wymknął się policji w dniu aresztowania całej rodziny: rodziców,
dziadków, braci i sióstr. Wysłano ich do Mauthausen.
Samuel przeżył dzięki kryjówce w piwnicy swojej przyjaciółki nie-Żydówki, która przez dwa
lata karmiła go i przechowywała w tajemnicy przed wszystkimi. Gdy bombardowania zaczęły
się nasilać, zwykli razem spędzać noce w piwnicy. Tam też przyszła na świat ich córeczka, która
zmarła zaraz po urodzeniu. Pogrążeni w rozpaczy rodzice pogrzebali ją w kącie piwnicy.
Pewnego wieczora przyjaciółka nie zjawiła się; daremnie wyczekiwał jej przyjścia przez kilka
kolejnych dni. Gdy wygłodniały i doprowadzony do szaleństwa z niepokoju zdecydował się
wreszcie wyjść ze swojego schronienia, nie mógł rozpoznać otoczenia. Wokół były same ruiny, a
pośród nich snuły się jakieś szare postacie, które grzebały w gruzach. Długo szedł bez celu, aż
trafił na nietknięty budynek samotnie wznoszący się pośród zgliszcz; na parterze mieściła się
kawiarnia, szyby w oknach zastąpiono kartonem. W środku jedyna lampa naftowa, czy też
może na ropę lub oliwę, skąpo oświetlała salę. Jacyś ludzie stali lub siedzieli na ławach,
pochyleni nad zbieraniną naczyń, nad którymi unosiła się smużka pary. Posunęli się, żeby
zrobić mu miejsce, a jakaś młoda dziewczyna, chuda i blada, o nic nie pytając, postawiła przed
nim wyszczerbioną miseczkę z dymiącym płynem. Z wdzięcznością przyjął poczęstunek o
trudnym do określenia smaku, ale za to gorący. Zakręciło mu się w głowie; stracił przytomność.
Gdy przyszedł do siebie, sala była pusta, wyły syreny. Niebawem wybuchły pierwsze bomby.
Wokół niego trzęsła się ziemia, drżały mury, na półkach stukały o siebie szkła, wydając
krystaliczny dźwięk, szybko zagłuszony przez huk wybuchów, a kawałki sufitu posypały się
Samuelowi na głowę. Trzeba było uciekać, lecz przedtem musiał zdobyć coś do jedzenia.
Wszedł za kontuar i przeszukał szafki. W głębi jednej z nich znalazł paczkę suchych ciasteczek i
trzy puszki skondensowanego mleka. Czubkiem noża otworzył jedną z nich i z rozkoszą wypił
gęsty napój. Miał dość silnej woli, by nie wysączyć wszystkiego. Schował puszkę do chlebaka.
Wykazał tyle przytomności umysłu, że nim wyszedł ze swojej kryjówki, zapakował nieco
bielizny, srebrny kubek, kolię z pereł należącą niegdyś do jego matki i fotografię
przedstawiającą go z przyjaciółką. Ledwo zdążył opuścić kafejkę, bomba obróciła budynek w
perzynę. Podmuch wybuchu powalił go na ziemię. Podniósł się ogłuszony, kaszlący, lecz
wyszedł z tego bez szwanku. Znajdował się w środku nieprzejrzystego tumanu kurzu. Na niebie
słychać było jedynie warkot odlatujących samolotów, a na ziemi trzask płomieni dobywających
się z zawalonego budynku. Zasłaniając się ramionami i potykając o rumowisko oddalił się od
pogorzeliska. Obłok kurzu stopniowo rzedł. Zobaczył, jak na podobieństwo upiorów pojawiają
się stworzenia o wyglądzie z lekka tylko przypominającym istoty ludzkie. Zdawało się, że
wyłaniają się z mroku; ani jednego krzyku, żadnego płaczu, najcichszego jęku, postacie
poruszające się jak na filmie o zwolnionych obrotach. Niebawem uformowała się niewielka
grupa odchodząca powoli, bezgłośnie. Samuel wmieszał się w ten niewielki tłum. Były tam
przede wszystkim kobiety — pokrywający je pył nie pozwalał określić ich wieku — bardzo
starzy, zgarbieni mężczyźni i dzieci; wszyscy szli prosto przed siebie, nieśpiesznie, jakby bez
celu.
Jak długo trwała jego wędrówka poprzez zniszczone Niemcy, ucieczka przed nalotami,
hordami szabrowników, dezerterów? Nigdy się tego nie dowiedział. Ocknął się któregoś dnia na
poboczu drogi. Podtrzymywał go wielki czarnoskóry amerykański żołnierz, który podawał mu
coś do picia.
Gdy spotkali się z Sarą, młody zdolny adwokat, służył jako tłumacz między wojskami
francuskimi a amerykańskimi, a jednocześnie starał się dowiedzieć, co się stało z jego rodziną.
Udało mu się przekonać francuskiego dowódcę regionu o potrzebie zatrudnienia tłumaczki,
która zajmowałaby się przede wszystkim dziećmi. Pewnego dnia jechali za konwojem
Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, którego zadanie polegało na repatriacji licznych
sierot, podróżujących pod opieką lekarzy i pielęgniarek niemieckich. Wysiadając z pociągu
każde dziecko dostawało kubek ciepłego mleka i tabliczkę czekolady. Biedne maleństwa,
znajdujące się w stanie szoku, najczęściej odziane w marne ubrania w trudnych do określenia
kolorach, ogromnymi oczyma, które zajmowały im niemal całą bladą i brudną twarz,
przypatrywały się tym łakociom z obawą, a potem połykały je błyskawicznie z krótkim
szczęściem w oczach.
Samuel przywołał jednego z dwóch lekarzy, których poznał po opaskach na ramieniu, i
spytał, kto odpowiada za konwój.
— Das bin ich (To ja) — odpowiedziała postawna, dość ładna kobieta.
Na dźwięk tego głosu Sara znieruchomiała ogarnięta przerażeniem. Za cenę niesłychanego
wysiłku zdołała odwrócić się, lecz jej oczy, w których szkliły się łzy, nie były w stanie rozróżnić
rysów twarzy, zauważyła jedynie jak przez mgłę, że lekarka, która się odezwała, miała na sobie
niebieski mundur Czerwonego Krzyża... Chyba śni, to nie do pomyślenia.
— Die Kinder sind blutarn aber im algenmeinen ziemlich gesund, nicht wahr Inge? (Dzieci
te cierpią na anemię, lecz ogólnie rzecz biorąc, ich stan jest zadowalający. Prawda, Inge?)
— Ja, Frau Doktor, wie haben unser Bestes getan, um sie zu pflegen (Tak, pani doktor,
opiekujemy się nimi jak najlepiej.) — odpowiedziała stojąca obok niej pielęgniarka.
A ten drugi głos?... Nie!... Nie!...
Musiała krzyczeć, bo Samuel natychmiast do niej przyskoczył.
— Co ci jest? Źle wyglądasz, co się z tobą dzieje?
Sara trzęsła się, nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa, brakło jej powietrza i była
trupio blada. Wymierzył jej policzek.
— Te opiekunki z Czerwonego Krzyża... — zdołała wreszcie powiedzieć wskazując lekarkę i
pielęgniarkę.
— O co ci chodzi, to przecież osoby kompetentne, którym alianci zlecili poszukiwania dzieci
rozproszonych po całych Niemczech.
— Ale to niemożliwe, tylko nie one!
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć?!
Konwojentki spostrzegły poruszenie tej kobiety w ubraniu przypominającym mundur
wojskowy i w nakryciu głowy, spod którego nie było widać włosów. Jej twarz coś im
niewyraźnie przypominała. Nagle ta, którą nazywano Inge, zbladła i nachylając się do ucha
swojej towarzyszki, szepnęła:
— Ich ertkenne sie, sie war diejenige, die Ihren im Ravensbrück widerstand leistete.
(Poznaję ją, to ta, co się nam stawiała w Ravensbrück.)
— Spricht nicht so laut, du Idiotin!... Du hast recht! (Ciszej mów, idiotko!... Masz rację!)
Na stację wjeżdżał akurat pociąg i amerykańskie pielęgniarki odsuwały dzieci od torów.
Powstał lekki zamęt, z czego natychmiast skorzystały obie Niemki. Przemknęły za kłębiącą się
grupą i udały się do wyjścia. Z nowego pociągu wysiadali podróżni, zrobił się tłok, co pozwoliło
obu kobietom uciec, nim Sara i Samuel mogli zareagować. Gdy dotarli na placyk przed
dworcem, obie kobiety zniknęły. Nie pozostawało im nic innego, jak złożyć doniesienie do
władz amerykańskich.
— Czy jest pani pewna, że jest to doktor Rosa Schaeffer, lekarka z obozu w Ravensbrück, i
pielęgniarka Ingrid Sauter? — zapytał Sarę komendant, który ich przyjął.
— Tak samo pewna, jak tego, że pana widzę. Jako lekarz jest odpowiedzialna za śmierć
setek więźniarek. Na dziesiątkach kobiet przeprowadzała doświadczenia, które jeśli nie
spowodowały ich zgonu, to okaleczyły je do końca życia. Byłam jedną z nich i gotowa jestem
zeznawać.
— Dziękuję pani. Obie znajdują się na naszych listach osób, które należy aresztować.
Uczynimy wszystko, by je odnaleźć.
— Ale jak to się stało, że udało im się wślizgnąć w szeregi Czerwonego Krzyża?
— Nie mam najmniejszego pojęcia, mogę jedynie powiedzieć, że musieliśmy skorzystać z
pomocy niemieckich lekarzy i pielęgniarek, gdyż nasze służby medyczne już nie dawały sobie
rady. Nie jest to pierwszy wypadek, jaki został nam zasygnalizowany, że nazistowscy lekarze
skorzystali z tej okazji. Stworzyli sieć ludzi zajmujących się zdobywaniem fałszywych
dokumentów, przygotowywaniem pewnych schronień u miejscowych. Organizuje się siatki,
których zadanie polega na wywiezieniu z kraju najbardziej skompromitowanych hitlerowców.
Duża część służb alianckich zajmuje się rozpracowaniem tych siatek. Nie jest to łatwe, gdyż
korzystają nie tylko z poparcia i pomocy części ludności, lecz również ze środków płynących z
zagranicy. W tym przypadku jednak nie powinno być trudności ze schwytaniem zbrodniarek.
Po tym okropnym spotkaniu Sara, przybita, zdruzgotana, na dwa dni zamknęła się w swoim
pokoju i nie chciała z nikim rozmawiać. Świadomy szoku, jakiego doznała kuzynka, Samuel
Zederman zostawił ją w spokoju, ale w końcu nie wytrzymał i wybuchnął:
— Nie będziesz się chyba tak zadręczać bez końca i bezczynnie czekać, aż ci je tutaj
przyprowadzą. A zresztą, kto ci może zagwarantować, że Amerykanie je odnajdą, takich
przypadków mają przecież tysiące, to tak jakby szukać igły w stogu siana. To my powinniśmy
zacząć polowanie, to my musimy dokonać aktu zemsty. Ale przedtem należy spróbować
odnaleźć naszych bliskich. Wiele osób, które przeżyły Mauthausen, przebywa obecnie koło
Linzu w obozie dla uchodźców. Możemy tam pojechać, przecież Linz leży zaledwie trzy godziny
drogi od Monachium.
Podróż trwała dwa dni. Jechali przepełnionym pociągiem, który niekiedy stał w szczerym
polu po kilka godzin. Gdy już dotarli do celu podróży, po szczegółowych kontrolach tożsamości,
wygłodniali, pośpieszyli do obwoźnego sprzedawcy ciepłych napojów i kiełbasek. Zaspokoiwszy
głód, spytali czy w mieście istnieje jakaś możliwość znalezienia noclegu. Ten w bezsilnym
geście rozłożył ręce, lecz szepnął im, że jego siostra mogłaby ewentualnie ich poratować w
zamian za przystępne komorne.
Przystępne komorne okazało się równe cenie apartamentu w luksusowym paryskim hotelu.
Ale w pokoju stały dwa łóżka za parawanem i piec, co w tych trudnych czasach było szczytem
luksusu. Odświeżywszy się, pośpiesznie udali się do niedawno utworzonego Komitetu
Żydowskiego w Linzu. Tłum kobiet i mężczyzn o wychudzonych i bladych obliczach, na których
tym bardziej widoczne były ciemne cienie pod oczyma, odziany w marne ubrania, za luźne lub
przyciasne, cisnął się w dwóch pomieszczeniach i na progu biura Komitetu, by przeczytać listy
osób, które ocalały. Krzyki, śmiech, płacz, uściski, złorzeczenia, przekleństwa... Ogłuszona tym
hałasem, potrącana Sara wyszła na zewnątrz. Oparła się o ścianę i zapaliła papierosa. Zaraz
wyciągnęły się ręce, w które wetknęła paczkę z papierosami. Wełniany turban zakrywał jej
ogoloną głowę, gabardynowy płaszcz był świetnie skrojony, torebka i pantofle z prawdziwej
skóry. Przechodnie przyglądali się jej uważnie, zwłaszcza kobiety. Zatopiona we własnych
myślach nie od razu zauważyła, że jakiś mężczyzna, bardzo wysoki i bardzo chudy, zatrzymał
się przed nią.
— Czy mogę w czymkolwiek pani pomóc?
Podniosła głowę i napotkała przejmujące spojrzenie, niezmiernie intensywne, głębokie,
badawcze, które zdawało się czytać w jej myślach, spojrzenie dobrotliwe, a zarazem smutne,
niewymownie smutne.
— Dziękuję panu, nie wydaje mi się, by mógł mi pan być w czymkolwiek pomocny. Mój
kuzyn jest wewnątrz.
— Szuka pani krewnych, przyjaciół?
— Ja nikogo nie szukam, mój ojciec i mój mąż nie żyją. Cała moja rodzina zginęła z
wyjątkiem mojego kuzyna Samuela, który właśnie ma jeszcze nadzieję, że odnajdzie kogoś ze
swoich bliskich.
— Ma rację, że żywi nadzieję, nadzieja pozwala żyć. Niektórym udaje się odnaleźć, spotkać.
Sara zareagowała szyderczym uśmiechem.
W tej samej chwili Samuel zbiegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Twarz miał
zalaną łzami, a na ustach promienny uśmiech. Ciągnął za sobą bardzo młodego mężczyznę
przerażająco chudego.
Oszalał — pomyślała Sara.
— To Daniel... Odnalazłem Daniela, mojego braciszka... Bóg jest dobry, Saro... mojego
najmłodszego braciszka!...
Bóg jest dobry!... Skąd mu się to wzięło?! Co też wymyślił ten inteligentny adwokat ateista!
Czuła, jak narasta w niej zimna wściekłość. Jej spojrzenie napotkało spojrzenie chłopca,
wyczytała w nim taką samą złość.
— Jak pani widzi, nie należy tracić nadziei — rzekł nieznajomy.
— Tak, zapewne — odparła oschle.
Nie puszczając brata, Samuel podszedł do nich.
— Danielu, nie znasz jeszcze naszej kuzynki Sary Mulstein, przywitaj się z nią.
Uścisnęli się pod uważnym spojrzeniem obcego mężczyzny.
— Simon, pośpiesz się, jesteś potrzebny — rzekła do niego kobieta, która wyszła z biura.
— Już idę. Do widzenia i powodzenia.
Sara zatrzymała go.
— Przepraszam, czy zna pan kierownika Komitetu?
— Ja właśnie nim jestem.
— Chciałabym z panem porozmawiać, to bardzo ważne. Kiedy mogłabym się z panem
zobaczyć?
— Proszę przyjść dziś koło ósmej wieczorem do mojego mieszkania przy Landstrasse.
— Dziękuję. Nazywam się Sara Mulstein.
— A ja Simon Wiesenthal.
Przy obiedzie Daniel pokrótce opowiedział — chłodno, bez szczegółów — o swoim i
rodziców aresztowaniu. O przybyciu do obozu, gdzie dziadków od razu zagazowano. Pewnego
dnia matka i siostry zniknęły, sądził, że wywieziono je do Ravensbrück. Ojciec zaś zmarł z
wyczerpania w jego ramionach.
Niedawno skończył osiemnaście lat, mówił swobodnym tonem, bez wyraźnego wzruszenia,
emocji. Gdy tylko Sara go ujrzała, z miejsca wyczuła w nim bratnią duszę, lecz on miał się na
baczności przed tą zbyt piękną — mimo blizn na policzkach — kobietą, zbyt elegancką, jak mu
się zdawało. Dopiero później, gdy zdjęła turban i pokazała mu tatuaż na ramieniu, porzucił
swoją nieufność i płacząc padł jej w ramiona. Przez kilka chwil szlochał jak dziecko na łonie
matki. Tego dnia zrodziło się między nimi uczucie braterstwa, wzajemnego zrozumienia,
całkowitej zgodności charakterów. Był to jedyny raz, gdy Daniel zapłakał nad sobą.
Sara uparła się, że sama uda się na spotkanie z Simonem Wisenthalem.
Mieszkanie składało się z jednego pokoju, bardzo skromnie umeblowanego, a okna
wychodziły na niewielki ogród. To właśnie ten ogródek urzekł Wiesenthala.
— Czym mogę służyć?
— Pomóc się zemścić.
— Wiedziałe. że właśnie o to pani przyjdzie mnie prosić. Widziałem to w pani oczach.
Rozumiem pani uczucia, ale ich nie akceptuję. To, czego ja się domagam, to sprawiedliwość.
— Jak pan może mówić o sprawiedliwości, pan, który tak jak i ja doświadczył okropności
nazizmu! — wykrzyknęła rozdrażniona Sara.
— Właśnie dlatego. Musimy zaświadczyć przed całym światem. Nie wierzę w
odpowiedzialność zbiorową narodu niemieckiego. Ja osobiście mogę złożyć świadectwo, że
zdarzali się żołnierze SS, którzy po ludzku postępowali z więźniami Żydami...
— Musiało ich być niewielu — przerwała mu Sara z szyderczym uśmiechem.
— Wystarczy jeden sprawiedliwy, proszę przypomnieć sobie Sodomę i Gomorę...
— O, nie! Nie przyszłam do pana, żeby wysłuchiwać cytatów z Biblii. Jeśli Bóg kiedykolwiek
istniał, zginął w obozie.
— Wyszła pani z tego i ja też. Dlaczego? Dlaczego nas oszczędził los, podczas gdy setki
tysięcy innych zamordowano... Cóż takiego uczyniliśmy, co by dawało nam prawo do przeżycia?
Czy nie powinniśmy uczynić wszystkiego, co w naszej mocy, by uzasadnić tę łaskę losu? Ja
również w pierwszym odruchu myślałem o zemście; cała moja rodzina została eksterminowana,
moją matkę zabrano na moich oczach, myślałem, że moja żona też zginęła... Dla kogóż żyć, po
cóż żyć, powtarzałem sobie. Czas płynie, a lista zaginionych wciąż się wydłuża... zabijali
milionami...
— A czy te miliony zabitych nie krzyczą o zemstę?
— Nie, domagają się sprawiedliwości. Domagają się, by ich zabójców osądzić i skazać,
domagają się, by zbrodnie zostały ujawnione przed całym światem, nakazują nam nigdy nie
zapomnieć i sprawić, by nasze dzieci i dzieci naszych dzieci po wsze czasy przechowywały
pamięć o nich, aby podobna rzecz znowu się nie powtórzyła za dwadzieścia, za sto lat...
Izba była zbyt mała dla tego chudego i wysokiego mężczyzny, który chodził wszerz i wzdłuż,
zamaszyście wymachując ramionami, on, taki spokojny, taki opanowany na początku rozmowy
teraz ulegał tak gwałtownym uczuciom.
— ...Żyd, który wierzy w Boga i w swój naród, nie może obarczać zbiorową
odpowiedzialnością narodu niemieckiego. Oczywiście, nie był on całkowicie nieświadom
okrucieństw, jakie popełniono za kolczastymi drutami obozów zagłady, ale ze strachu, ze
wstydu, wolał odwracać wzrok przed zdewastowanymi sklepami Żydów, nie chciał widzieć, jak
wywożą sąsiadów-Żydów, przepędzają ze szkół ich dzieci, malują swastyki na wystawach
żydowskich magazynów...
— To, co pan mówi, świadczy o tym, że Niemcy o wszystkim wiedzieli, i utrzymuje pan, że
ich wina nie jest winą zbiorową?
— Czyż my sami, Żydzi, nie cierpieliśmy przez tysiąclecia dlatego, że oskarżano nas, iż
ponosimy zbiorową odpowiedzialność, wszyscy, nawet dzieci, które miały się dopiero narodzić,
za śmierć Chrystusa, epidemie w średniowieczu, za komunizm, za kapitalizm, straszliwe wojny
i równie okropne traktaty pokojowe? Bo wszystkie nieszczęścia ludzkości, od dżumy po bombę
atomową, to "wina Żydów". Jesteśmy odwiecznymi kozłami ofiarnymi. My wiemy doskonale, że
nie ponosimy odpowiedzialności zbiorowej; a więc jakże możemy oskarżać jakikolwiek inny
naród o to samo, o zbrodnie, których się dopuściły niektóre z jego dzieci? Jednakże modlę się
do Boga, by mi dał siły, bym mógł wykonać zadanie, jakie sobie narzuciłem; by żaden
przestępca nie czuł się bezpieczny, by wiedział, że wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie aż po
kres jego dni będziemy go tropili, osaczali i powodowali, by odpowiedział przed sądami za
zbrodnie przeciw ludzkości.
Wyczerpany Wiesenthal opadł na krzesło. Poruszona Sara przyglądała mu się. Jakże ten
człowiek mógł mówić o sprawiedliwości? Odczuwała pełen niedowierzania podziw dla jego
wiary w sprawiedliwość, dla odwagi i wewnętrznej siły tego mężczyzny. Nic, co widział i i co
przeżył, nie było w stanie podważyć czy zabić w nim wiary w człowieka.
Atmosfera w pokoiku była tak naładowana emocjami, że przez długi czas oboje pozostali
zatopieni w swoich myślach. Sara pierwsza otrząsnęła się z zadumy.
— Podziwiam pana, ale nie mogę pójść w pana ślady. Wiem, że nie będę mogła żyć, jeśli nie
zemszczę się nie tylko za krzywdę, jaką mi wyrządzono, lecz również za zło, jakie uczyniono
innym. Wiem, że ma pan listy przestępców, śiadectwa zbrodni, jakie przekazał pan do
Norymbergi podczas przygotowań do procesu. Proszę pana tylko o jedno: o nazwiska
zbrodniarzy z Ravensbrück.
— Listy te znajdują się w rękach władz alianckich. Ludzie ci zostaną osądzeni i ukarani
odpowiednio do ich winy. Nie jest pani pierwszą osobą, która mnie odwiedza z podobną
propozycją. My, ofiary, musimy powściągnąć naszą chęć zemsty, zaufać sądom i respektować
wyrok, jaki by on nie był. My, Żydzi, nie zachowujemy się jak naziści, którzy zabijali, bo sądzili,
że mają do tego prawo. Zabijać ich bez sądu, to postępować dokładnie tak, jak oni postępowali.
— Nie! Nigdy w to nie uwierzę! Nigdy, przenigdy! Nie mogę czekać, bo inaczej wtopią się w
ową "niewinną" masę. Kilka dni temu spotkałam dwa postrachy Ravensbrück w mundurach
Czerwonego Krzyża. Przysięgam panu, że poruszę niebo i ziemię, żeby je odnaleźć i unicestwić,
bo tylko śmierć może przeszkodzić temu robactwu roznosić nazistowką zarazę.
— Przysporzy sobie pani tylko nowych cierpień.
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Zostawiłam tam moją duszę. Pan nadal ma swoją...
Na tym polega cała różnica.
Sara wyszła bez słowa pożegnania. Siedzący na krześle Simon Wiesenthal płakał.
5
Léa wyszła z przegrzanej sali przesłuchań Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze. Była
mocno poruszona, zbierało jej się na mdłości. Nie mogła już słuchać tego długiego wyliczania
okrucieństw, a wyświetlane filmy z obozów koncentracyjnych w Dachau i w Buchenwaldzie
zupełnie skruszyły jej odporność i wytrzymałość. Podczas projekcji, Léa ze słuchawkami w
uszach, by móc śledzić wystąpienia w języku angielskim, z fascynacją przyglądała się
oskarżonym. Niespotykanie ciężkie milczenie panowało pośród zgromadzonych. Hans
Fritzsche, szef propagandy, z dłońmi kurczowo wbitymi w fotel oglądał przerażające obrazy z
wyrazem wielkiego cierpienia na twarzy. Hjalmar Schacht, prezes Banku Rzeszy, zwiesił głowę
na piersi i nie chciał patrzeć na ekran. Hans Frank, były adwokat, generalny gubernator na
Polskę, płakał gryząc palce lub zakrywał oczy rękoma. Franz von Papen, kanclerz, siedział
sztywno wyprostowany, jak gdyby zastygł w tej pozie. Baldur von Schirach, protektor Czech i
Moraw, przywódca Hitlerjugend, mężczyzna o pięknej, bladej, poważnej twarzy, śledził film
bardzo uważnie, niekiedy ciężko wzdychając. Rudolf Hess, z obłędnym spojrzeniem, drżący z
zimna, choć szczelnie zawinięty w pled, zdawał się zastanawiać, gdzie się znajduje. Albert
Speer, minister do spraw uzbrojenia, stawał się coraz smutniejszy, a admirał Karl Dönitz
wiercił się na swoim miejscu i najczęściej miał zwieszoną głowę. Hermann Göring, marszałek
Rzeszy, od czasu do czasu wodził wokół siebie pełnym zniechęcenia wzrokiem. Joachim von
Ribbentrop, minister spraw zagranicznych, podnosił drżące dłonie do czoła. Julius Streicher,
dyrektor dziennika "Der Stürmer", siedział nieruchomo nie okazując emocji; Alfred Rosenberg,
główny ideolog III Rzeszy, filozof i twórca doktryny nazistowskiej, grabieżca dzieł sztuki z całej
Europy, miotał się na wszystkie strony. Ernst Kaltenbrunner, szef bezpieczeństwa, zdawał się
nudzić. Generał Alfred Jodl, niezwykle sztywny, jeszcze bardziej wyglądał na pruskiego oficera
niż zwykle. Feldmarszałek Wilhelm Keitel, również bardzo wyprostowany, niekiedy rozglądał
się. Artur Seyss-Inquart, kanclerz Austrii, ze stoickim spokojem przecierał szkła okularów.
Constantin von Neurath najczęściej miał spuszczone oczy. Wilhelm Frick, minister spraw
wewnętrznych, potrząsał głową, jak gdyby chciał przegnać jakąś natrętną muchę. Walter Funk,
minister gospodarki, szlochał. Fritz Sauckel, odpowiedzialny za nabór na przymusowe roboty, z
ustami rozchylonymi, jak gdyby brakło mu powietrza, bez przerwy ocierał sobie twarz,
natomiast Erich Raeder siedział, jakby przygwożdżono go do fotela.
Od rozpoczęcia procesu 21 listopada 1945 roku przez amerykańskiego prokuratora
generalnego Roberta H. Jacksona, który wygłosił następującą mowę: "Fakt, że cztery wielkie
narody, zwycięskie, acz pokrzywdzone, nie dokonują aktu zemsty na więźniach
nieprzyjacielskich, stanowi właśnie jeden z najważnieszych atrybutów, jakie kiedykolwiek
mocarstwo zapłaciło rozsądkowi, rozumowi", Léa nieustannie zastanawiała się, czy nie żyje w
jakimś świecie szaleńców lub czy nie znalazła się w teatrze, gdzie grają jakąś marną sztukę
bulwarową o zabójstwie. Wszystko jawiło jej się jakby wyjęte prosto z teatru marionetek Grand
Guignol łącznie z koszmarnym spektaklem zbrodni, i zadawała sobie pytanie, jak to się stało, że
tak przeciętni, pozbawieni jakiegokolwiek wyrazu, tak marni i nędzni ludzie, byli w stanie
odegrać role, w których obsadził ich niejaki Hitler. Jedynie dwaj czy trzej "aktorzy" jej zdaniem
dorastali do wymogów postaci, jakie mieli kreować: czuło się, na przykład, że Göringowi
sprawia przyjemność uczestniczenie w tym przedstawieniu. Bez przerwy powracało to
obsesyjne pytanie: jak to się stało, że ci na pozór zwyczajni ludzie byli tacy bliscy zawładnięcia
światem? Wprawdzie na podstawie praktycznych testów ustalono, że większość sądzonych
odznaczała się inteligencją ponad przeciętną, lecz fakt ten nie tłumaczył jeszcze, jak to się stało,
że ich poglądy podzielała większość narodu niemieckiego. To również zdawał się sugerować
sędzia Jackson:
"Chcielibyśmy także podkreślić, że nie zamierzamy obwiniać o zbrodnię całego narodu
niemieckiego. Wiemy, że partia nazistowska nie doszła do władzy w wyniku głosowania
większości Niemców. Wiemy, że przejęła ona władzę dzięki zgubnemu paktowi najgorszych
nazistowskich rewolucjonistów i reakcjonistów niemieckich, najbardziej zajadłych i najbardziej
agresywnych militarystów. Gdyby naród niemiecki przyjął program nazistów, partia nie
potrzebowałaby od początku bojówek, oddziałów szturmowych, a następnie obozów
koncentracyjnych ani gestapo. Te dwie instytucje zostały utworzone, gdy tylko naziści przejęli
kontrolę nad państwem niemieckim. Dopiero gdy te zbrodnicze innowacje sprawdzono w
Niemczech, zastosowano je za granicą. Naród niemiecki powinien teraz wiedzieć, że naród
Stanów Zjednoczonych nie żywi wobec niego ani obawy, ani nienawiści. Jest prawdą, że to
Niemcy pokazali nam okropności, okrucieństwa nowoczesnej wojny."
Léa nie podzielała tez tego wystąpienia, była przekonana — a nie była odosobniona w tym
przeświadczeniu — że całe Niemcy ponosiły odpowiedzialność za zbrodnie, za które tylko
niektórzy będą sądzeni.
Siedząc przy stoliku w bufecie sądu, starała się powstrzymać obrzydzenie i dla poprawienia
nastroju zamówiła lampkę koniaku. Miarka się przebrała, jeszcze tego wieczora wyśle telegram
do pani de Peyerimhoff, żeby powiadomić ją o swojej dymisji. Nadawana bez przerwy łagodna,
cicha muzyka działała jej na nerwy. Czyżby organizatorzy uważali, że odrobina muzyki
wystarczy, by powstrzymać przypływ nienawiści, jaki ogarniał wszystkie osoby obecne na tym
procesie: sekretarki, adwokatów, tłumaczy, policję wojskową. Ich właśnie opanowało to uczucie
podczas przesłuchań oprawców i ofiar? Wiele osób nie rozumiało sensu tego procesu: ci łajdacy
nie zasługiwali na taką wspaniałomyślność! Wszyscy byli winni, wszyscy, doskonale o tym
wiedzieli: Rosjanie, Amerykanie, Anglicy, Francuzi zgodni byli w tym punkcie. No to po cóż
szukać dowodów, żeby ich powiesić, czy rozstrzelać? Léa także podzielała to zdanie. Proces
służył jedynie podsycaniu, wzmożeniu nienawiści do pokonanych. Cóż z tego, że całe Niemcy
nie ponoszą odpowiedzialności za masakrę milionów Żydów, Cyganów, Rosjan, komunistów,
partyzantów, kobiet i dzieci, za te z rozmysłem popełniane masakry, zaplanowane ludobójstwo.
Jak można sobie wyobrazić, że bez współudziału większości narodu takie okropności byłyby
możliwe?
— Poproszę koniak — odezwał się po angielsku jakiś kobiecy głos.
Obok niej usiadła wysoka i piękna ciemnowłosa kobieta, ubrana w jasnoszary kostium z
zamotanym wokół szyi jedwabnym szalem. Léa przypomniała sobie, że widziała ją już wcześniej
w sądzie. Jedna z nielicznych obecnych na procesie kobiet siedziała przygnębiona, jej palce
nerwowo szarpały chusteczkę do nosa. Pomimo makijażu była bardzo blada. Tym razem po
francusku wyszeptała:
— Co za wstyd!... Co za hańba!...
Jednym haustem wychyliła kieliszek alkoholu, który podał jej kelner.
— Jeszcze jeden, proszę. Napije się pani czegoś? — zapytała, zwracając się do Léi.
— Przepraszam, ale nie rozumiem angielskiego.
— Ach! Jest pani Francuzką. Jakaż to dla mnie radość spotkać tutaj, wśród tych okropności,
Francuzkę. Ale jest pani za młoda, żeby uczestniczyć w roztrząsaniu takich potworności. Czy
wypije pani jeszcze kieliszek? Dobrze to pani zrobi. Mnie, choć nie znoszę alkoholu, stawia
dzisiaj na nogi. No to jak?
— Czemu nie.
— Dwa koniaki... To moja pierwsza po wojnie podróż do Europy. Zastanawiam się czy
dobrze zrobiłam, godząc się tutaj przyjechać; w Argentynie nikt nie będzie chciał uwierzyć w to,
co opowiem. Och! Nie przedstawiłam się: Victoria Ocampo z Buenos Aires, pracuję w
czasopiśmie "Sur". Znalazłam się tutaj dzięki moim angielskim przyjaciołom. Przed wojną
często przyjeżdżałam do Europy, a zwłaszcza do Francji. Francja to moja druga ojczyzna, jej
literatura jest najlepsza na świecie... Jestem niepoprawna, proszę mi to wybaczyć, ale wszystko
sprowadzam do literatury. Czy może ona jeszcze istnieć po tym wszystkim, po Hiroszimie?
Zamilkła, a Léa również się nie odezwała.
Po długiej chwili Victoria Ocampo podjęła:
— Czy nie odnosi pani wrażenia, że ogląda marne przedstawienie? Czyż generał Jodl nie
przypomina Flipa, chudego Flipa, kiedy nakładając hełm na głowę mówi do Flapa: "Pozwól mi
zrobić, co chcę, nałożę ten hełm po swojemu." Czy spostrzegła pani, że ten proces to sprawa
tylko mężczyzn? Jest pani pierwszą kobietą, jaką spotykam od chwili, gdy na pokładzie dakoty
opuściłam Londyn. Zdawałoby się, że kobiety wcale nie są przydatne w tego rodzaju sporcie...
Hitlerowski spisek uknuli mężczyźni; nie ma ani jednej kobiety na ławie oskarżonych, lecz czy
jest to wystarczający powód, by nie było żadnej wśród sędziów? Ponieważ wyroki będą miały
wpływ na losy Europy, czy nie byłoby rzeczą sprawiedliwą, by kobiety były wśród przysięgłych?
Czy zachowały się tak niegodnie podczas konfliktu? Jeszcze jeden koniak, proszę.
Obie kobiety zamilkły.
Pochłonięte myślami nie zauważyły grupy francuskich oficerów, którzy weszli do bufetu.
Jeden z nich podszedł do ich stolika i zwrócił się do Léi:
— Czy panna Delmas?
— Tak.
— Porucznik Labarrère. Jestem tutaj z majorem Tavernierem.
— Françcois jest tutaj? — wykrzyknęła Léa tak głośno, że natychmiast umilkła zażenowana.
— Tak, proszę pani, jest członkiem francuskiej delegacji.
— Gdzie on jest?
— Czekamy na niego. Czy zechce pani uczynić nam ten zaszczyt i zaczekać na niego w
naszym towarzystwie?
Léa spojrzała na Victorię Ocampo, która skinieniem głowy dała jej do zrozumienia, by
przystała na propozycję. Obie kobiety uścisnęły sobie ręce i Léa, szczęśliwa, podążyła za
porucznikiem, który przedstawił jej swoich kolegów. Młodzi ludzie usiedli i zaczęli gawędzić.
Nie umawiając się, rozmawiali o nagrodzie krytyki przyznanej Raomin Gary'emu za
"Education europènne", nagrodzie Goncourtów dla Jean-Louis Bory'ego za "Moją wieś w
godzinie klęski", czy o nagrodzie Renaoudot, która ukoronowała "Stary dom" Henri Bosco, o
najnowszym filmie z Danielle Darieux, o czterystu gramach tytoniu miesięcznie, które miały
przysługiwać kobietom, o zabójstwie paryskiego wydawcy, o tym, że odżywa życie towarzyskie,
o lokalach jazzowych, które wszędzie otwierano, rozmawiali o wszystkim, tylko nie o procesie.
Léa była im za to wdzięczna.
— Na dzisiejszy wieczór jesteśmy zaproszeni do naszych angielskich kolegów na urodziny
jednego z nich. Byłoby cudownie, gdyby poszła pani z nami.
Młoda kobieta z radością przyjęła propozycję. Od przyjazdu do Norymbergi atmosfera nie
sprzyjała rozrywce. Każdego wieczora członkowie alianckich delegacji wracali przez ruiny do
hoteli czy na kwatery prywatne. Byli zdruzgotani, jakby ogłuszeni tym, co usłyszeli czy
zobaczyli. Atmosfera nienawiści i śmierci wisiała nad miastem, które przemierzały patrole MP
w białych kaskach, zachowujące się z rezerwą, lecz i brutalnie, gdy stawiano im opór.
— Spójrzcie, oto i major Tavernier.
Poderwała się, jak ukłuta czymś ostrym. Znowu zadziałała jakaś czarodziejska siła:
przypływ szczęścia, nieodparta chęć, by przytulić się do niego i o niczym nie myśleć. Zmierzał
ku niej długimi krokami. Na ustach miał uśmiech szczęśliwego zdobywcy.
Nie zważając na kolegów, którzy powstali z miejsc, schwycił Léę w objęcia i mocno
przycisnął do siebie.
— Nareszcie, moja śliczna, mam cię. Tęskniłem za tobą. Nie sądziłem, że może mi ciebie aż
tak brakować. Niech-no ci się przyjrzę... Nawet w tym brzydkim mundurze wyglądasz uroczo.
Léa nie odzywała się, dawała się ponieść fali błogości; tylko się nie poruszyć, pozwolić, by
jego ciepło przemieszało się z jej, czuć jego ciało. Jego dłoń w jej włosach, osuwająca się po
karku, zagarniała ją, jak się bierze jakieś zwierzątko: kociątko czy szczeniaka. Tym gestem
bardziej niż innym podporządkowywał ją sobie najskuteczniej i doskonale o tym wiedział. Czy
słusznie zrobiła, wyznając mu to w przypływie uczuć miłosnych? Dyskretne pokasływanie
przywołało ich do rzeczywistości.
— Panie majorze...
— Tak, słucham pana, Bernier, proszę usiąść.
— Pozwoliliśmy sobie zaprosić pannę Delmas do Anglików.
— Świetnie. Doskonale. Gdzie mieszkasz?
— W budynku zarekwirowanym przez Czerwony Krzyż, w domu posępnym i zimnym, w
którym jesteśmy zgrupowane jak pensjonarki z zakazem wychodzenia po dwudziestej
pierwszej.
— To się da załatwić. Komu podlegasz?
— Laureen Kennedy.
— Laureen to moja stara znajoma! Nie wiedziałem, że jest tutaj. Z przyjemnością się z nią
znowu zobaczę. To czarująca kobieta, choć trochę stuknięta. Dobrze się z nią rozumiecie?
— Nieźle. Trochę mnie złości tym swoim ciągłym mówieniem o Ameryce: Amerykanie to,
Amerykanie tamto. Stany Zjednoczone to dla niej wyrocznia. W jej mniemaniu Europa to kraj
dzikusów, a Francja — oczywiście po Niemczech — jest największym degeneratem. Denerwuje
mnie.
— Wcale mnie to nie dziwi, taka przecież z ciebie szowinistka — rzekł Tavernier,
wybuchając śmiehcem.
Jak dobrze słyszeć jego śmiech! Léa miała wrażenie, że nie słyszała śmiechu od swojego
przybycia do Norymbergi. Inni zapewne pomyśleli o tym samym, gdyż obrzucano ich
spojrzeniami pełnymi nagany, ale i zaskoczenia.
— Coś mi się wydaje, że nasze zachowanie nie spotyka się z aprobatą — szepnęła mu na
ucho.
— Niestety, serduszko, masz rację. Trudno mieć to za złe. A przecież życie toczy się dalej,
trzeba od nowa uczyć się żyć, śmiać się, bawić i kochać — powiedział ujmując jej rękę.
Niczego bardziej nie pragnęła; opuścić to ponure, cuchnące śmiercią miejsce i wyjechać
gdzieś pod łagodniejsze niebo, do krajów, których mieszkańcy nie znają wojny. Na pewno
marzyła, łudziła się; czyż jest w ogóle kraj, który nigdy nie zaznał wojny? Oczywiście, taki kraj
nie istnieje.
Gdy Laureen Kennedy zobaczyła Françcois Taverniera, podeszła do niego tak śpiesznie, że
wydało się to Léi podejrzane. Czy ci dwoje byli kochankami? Nie! Sposób, w jaki się ściskali,
przypominał raczej starych kumpli ze szkoły albo z wojska. Coś w stylu: "Jak się masz, stary
draniu?" Ale ten przypływ zazdrości ją zaniepokoił. Czy przypadkiem nie była w nim bardziej
zakochana niż myślała? Léa wiedziała, zdawała sobie sprawę, że kocha Françcois, ale instynkt
mówił jej, by się miała na baczności, że od tego mężczyzny zazna wszystkiego, co najlepsze, ale i
tego, co najgorsze; a tego co najgorsze Léa nie chciała — stąd też jej postawa oddania,
poddania, podporządkowania ale i rezerwy, niemal chłodu, która zbijała Françcois z tropu przy
każdym spotkaniu po dłuższym niewidzeniu się.
W tym jakże silnym związku, sądziła, że boi się swego kochanka, a w gruncie rzeczy
obawiała się samej siebie. Dlaczego nie udawało jej się poddać temu uczuciu bez oporów? Z
jego strony spotykały ją tylko miłe rzeczy. Czego więc się bała?
Laureen Kennedy zgodziła się na przepustkę do północy pod warunkiem, że nazajutrz
wieczorem Françcois zje z nią kolację, by powspominać "stare dobre czasy". Tavernier przyjął
zaproszenie, przyrzekł, że przyjdzie po Léę około osiemnastej, i że liczy, iż dziewczyna zrobi się
na bóstwo.
— Wchodźcie, wchodźcie, witajcie — odezwał się po francusku głos z silnym angielskim
akcentem.
Angielski oficer, który otworzył im drzwi, stanął jak wryty, z otwartymi ze zdziwienia
ustami, zaskoczony, trzymając butelkę szampana w wysoko uniesionej dłoni.
— George! — wykrzyknęła Léa.
Uradowana nieoczekiwanym spotkaniem z Georgem McClintockiem rzuciła mu się na szyję
i została oblana szampanem.
— To na szczęście! I szczęścia ci życzę! — krzyczała śmiejąc się.
Purpurowy na twarzy Anglik również śmiał się i cieszył bełkocząc:
— Najmocniej przepraszam... Tak mi przykro... Jestem taki szczęśliwy... Léa... Nie mogę w
to uwierzyć... To niemożliwe... Pani tutaj!...
— Tak, to ja we własnej osobie. George, przedstawiam panu majora Taverniera. Françcois,
to właśnie mój angielski wielbiciel, major McClintock.
Obaj mężczyźni, którzy słyszeli o sobie od Léi, uścisnęli sobie dłonie z pewną
powściągliwością.
— To właśnie George zaopiekował się Sarą? Jak ona się czuje?
— Dobrze na tyle, na ile to możliwe, to nawet cud zdaniem lekarzy. Od kilku dni jest w
Niemczech...
— Jak pan mógł na to pozwolić, żeby tu przyjechała?! — wykrzyknął Françcois Tavernier
przerywając mu ze złością.
— Drogi panie, sądzę, że jako stary znajomy pani Mulstein, wie pan, że nie jest to osoba,
która pozwoli sobie dyktować, co ma robić, jak ma postępować. Chciała wrócić do Niemiec, nie
mogłem jej tego zakazać, zabronić, nie mogłem jej w tym przeszkodzić, chyba że kazałbym ją
umieścić w zakładzie zamkniętym.
— Na pana miejscu to właśnie bym zrobił!
— Françcois, George, bardzo was proszę, przecież najważniejsze jest, by Sara wyzdrowiała.
Nie psujcie mi tego wieczoru. Dzisiaj się bawimy, chcę myśleć tylko o zabawie i o niczym
innym, chcę się śmiać, pić i tańczyć. Odnalazłam was obu i na razie to się najbardziej liczy.
Łaskawie nie okazali tego na ile każdy z nich umiarkowanie docenił jej słowa, i z
uśmiechem na ustach wkroczyli do salonu ze swą piękną przyjaciółką.
Léa stała się sensacją wieczoru. Wspaniale wyglądała w długiej obcisłej sukni z czerwonego
aksamitu, którą ukradkiem wrzuciła do walizki. Pierwszy raz miała ją na sobie. Suknia
odsłaniała plecy i ramiona, podkreślała talię, linię bioder. Na jej widok mężczyźni przełykali
ślinę, a nieliczne obecne tam kobiety ogarniała zazdrość.
Tańczyła ze wszystkimi, a jej radość była zaraźliwa. Na kilka godzin jej młodość i śmiech
pozwoliły gościom zapomnieć, że znajdują się w Norymberdze.
Północ dawno minęła, gdy Françcois dał znak do wyjścia nieco pijanej Léi, która twierdziła,
że przetańczy całą noc.
Zrujnowane miasto było puste i ciemne — jedynie okolice Pałacu Sprawiedliwości
korzystały z rzęsistej iluminacji, a ciszę od czasu do czasu przerywały patrole policji wojskowej.
Strażnicy przemierzali miasto wzdłuż i wszerz. Na ulicach szalał zimny wiatr. Françcois
prowadził wolno sennego ślicznego postrzeleńca, którego główka spoczywała na jego ramieniu.
— Dokąd mnie zabierasz?
— Dziś wieczorem nigdzie. Moja gospodyni jest nieugięta: żadnych damskich wizyt w
domu.
— Och! Nie! Tak bym chciała zostać z tobą.
— Ja też, ale dzisiaj to niemożliwe. Jutro coś załatwię.
Nawet podobało mu się to oczekiwanie, ta zwłoka, która nasilała jego pożądanie. Dla Léi
było to nie do zniesienia: czekać, ciągle czekać!
— Jutro tak daleko — powiedziała z ustami przy jego szyi.
Jej ochrypły głos skruszył jego cierpliwość. Zaparkował samochód opodal zrujnowanego
budynku, zgasił silnik i światła. Nagle zaczął się śpieszyć. Gdy jego dłoń napotkała ciepło jej ud
tuż nad pończoszką, a potem wilgotne runo, którego nic nie chroniło, wiedział, że nie zdzierży.
— Ty spryciulko, o wszystkim pomyślisz.
Zaśmiała się cichutko, opadając na siedzenie.
Jeśli nawet Laureen Kennedy wiedziała, o jak późnej porze Léa wróciła z przyjęcia,
nazajutrz nie uczyniła żadnej aluzji ku wielkiej uldze Françcois, który bał się, że Amerykanka
może pozbawić jego przyjaciółkę przepustek.
Przez miesiąc widywali się niemal codziennie. Wrogość gospodyni zniknęła jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy "wspaniały francuski major" przyniósł masło,
kiełbasę, czekoladę i alkohol. Rozpływała się w uśmiechach, pomimo chłodu Léi, która jej nie
cierpiała, gdyż uważała, że kobieta ta ma okrucieństwo w oczach, uśmiecha się fałszywie i robi
porozumiewawcze obleśne miny.
— Jestem przekonana, że podsłuchuje pod drzwiami.
Spacerowali ulicami zasypanymi gruzem, zastawionymi zasiekami, zaporami, z
kontrolowaniem dokumentów na każdym skrzyżowaniu. Udawali obojętność wobec wrogich
spojrzeń ludzi, żebraniny dzieciaków w łachmanach. W tym zburzonym mieście, w którym
siedemdziesiąt tysięcy trupów leżało jeszcze pod zawalonymi domami, wyczuwało się nienawiść
tych, którzy przeżyli.
Wieczór 31 grudnia 1945 roku spędzili zamknąwszy się w pokoju, w którym palił się w
kominku ogień.
Françcois Tavernier nalegał, by Laureen Kennedy poprosiła panią de Peyerimhoff o
odwołanie Léi do Francji. Wiadomość nadeszła 5 stycznia. Wyjazd przewidziano na 10. Laureen
wystawiła swojej podopiecznej przepustkę, by mogła przygotować się do wyjazdu. Uradowana
tym, że opuszcza Norymbergę, Léa nie zauważyła zatroskanej miny swojego kochanka.
Otrzymał on wiadomości od Sary Mulstein, ale nie podobały mu się one. Młoda kobieta w
patetycznych słowach oznajmiła, że należy do siatki żydowskiej, która za swój obowiązek uznaje
ściganie ukrywających się hitlerowskich przestępców wojennych. "Liczę na ciebie, że weźmiesz
udział w tej zemście. Zadzwoń do mnie, gdy tylko wrócisz do Paryża." Chęć zemsty
przeszkadzała Tavernierowi, ale niepokoiło go to, iż Sara, niedawno wydostawszy się z piekła,
już pędzi tropić ukrywających się nazistowskich przestępców. Przeczuwał, że zamiast ukoić ból
dawnej więźniarki obozów koncentracyjnych, pragnienie zemsty wywoła w niej taką spiralę
uczuć, napięć, że wyjdzie z tego jeszcze bardziej skrzywdzona, poszkodowana, zraniona.
Napisał do niej w tym duchu, usiłując znaleźć słowa, które by wyperswadowały jej ten pomysł.
Lecz zaangażowanie Sary w sprawę palestyńskich Żydów było już całkowite i stanowiło dla niej
źródło sił witalnych. Pamiętał determinację ochotników palestyńskich, będących żołnierzami
armii brytyjskiej, których spotykał w północnych Włoszech podczas którejś ze swoich misji.
Wszyscy zaciągnęli się do wojska, by pomścić swoich braci i z niecierpliwością czekali na tę
chwilę, kiedy ruszą na Niemcy z armią okupacyjną; a tam ten przeklęty naród przekona się, do
czego są zdolni synowie Izraela: będą zabijać, gwałcić, podpalać, z ziemią zrównają miasta i
wioski, by ci, którzy przeżyją, zapamiętali, że naród żydowski nie zapomniał swoich
męczenników i że nadszedł czas nieubłaganej, bezlitosnej zemsty. W przededniu ich wyjazdu
do Niemiec podczas parady wojskowej pod sztandarami z gwiazdą Dawida, regimentom
palestyńskim odczytano "Przykazania hebrajskiego żołnierza na ziemi Niemców":
Pomnij na sześć milionów zamordowanych braci;
Znienawidź po wsze czasy oprawców twojego narodu;
Pamiętaj, że waleczny naród powierzył ci misję;
Pamiętaj, że dzielna Brygada Żydowska stanowi w Niemczech żydowskie siły okupacyjne;
Pamiętaj, że pojawienie się naszej Brygady z jej znakiem i sztandarem już samo w sobie
stanowi zapowiedź zemsty na narodzie niemieckim;
Pamiętaj, że krwawa zemsta stanowi cel całej wspólnoty, i że wszelki nieodpowiedzialny
uczynek, posunięcie, akt działa na niekorzyść naszej wspólnoty;
Zachowuj się, jak Żyd dumny ze swego pochodzenia i swojego sztandaru;
Nie skalaj swego honoru i nie zadawaj się z nimi;
Nie słuchaj ich i nie chodź do ich domów;
Niech będą przeklęci, oni sami, ich kobiety i ich dzieci, ich dobra i wszystko, co ich jest;
przeklęci po wsze czasy;
Pamiętaj, że twoja misja to uratowanie Żydów, imigracja do Izraela, wyzwolenie ojczyzny;
Twój obowiązek to oddanie, wierność i miłość wobec tych, którzy uniknęli śmierci,
ocalonych z obozów.
Stojąc na baczność słuchali tej przysięgi, kipiąc niecierpliwością. Do diabła z ładnymi
słowami; będą aniołami śmierci i zniszczenia dla tego narodu oprawców, siepaczy, katów.
Jednakże Brygadzie Żydowskiej nie sądzone było stanąć na niemieckiej ziemi: w ostatniej
chwili dowództwo brytyjskie zrezygnowało z tego planu. Zakwaterowano ją koło Tarvisio. Tam
niektórzy członkowie Brygady dokonali aktów zemsty na austriackich uchodźcach, którzy
schronili się w tym małym mieście, oraz na byłych esesmanach ukrywających się w górach.
Tego armia brytyjska nie mogła tolerować. Dowództwo nakazało poszukiwania winnych;
okazały się one bezskuteczne.
Podczas swojej misji Tavernier spotkał Izraela Karmira, jednego z przywódców Hagany,
tajnej organizacji palestyńskiej, oficera odpowiedzialnego za Brygadę Żydowską. Nie pierwszy
raz spotkali się ci dwaj mężczyźni. Darzyli się nawzajem szacunkiem, a nawet przyjaźnią. Rzecz
oczywista, nie rozmawiali ze sobą o swojej działalności, lecz Tavernier dość szybko się domyślił,
co w tygodniach, które nadeszły, było powodem zniknięć wysoko postawnionych dygnitarzy
nazistowskich, oficerów SS i szefów gestapo, których zwłoki niekiedy znajdowano. Popierał to.
Natomiast Sara to był osobny przypadek: trzeba było koniecznie znaleźć sposób, by ją odsunąć
od mścicieli.
Tak wyczekiwany przez Léę dzień nareszcie nadszedł. W wigilię wyjazdu Laureen Kennedy i
jej przyjaciółki zorganizowały wieczorek, na który zaprosiły Françcois Taverniera i George'a
McClintocka. Przyjęcie było bardzo ożywione. Wszyscy bardzo się cieszyli, że Léa opuszcza
miasto, w którym panowała tak napięta atmosfera. Nie mówili tego głośno, lecz uważali, że nie
jest to odpowiednie miejsce dla tej ładnej dziewczyny. Françcois nalegał, by szybko wróciła do
Montillac, by zająć się posiadłością i Charlesem. Z pewnymi oporami przyrzekła, że się nad tym
zastanowi.
Kochankowie rozstawali się bez większego bólu, gdyż wiedzieli, że niebawem znowu się
zobaczą; Taverniera wzywano do Paryża, gdzie miał się w następnym tygodniu stawić u
generała de Gaulle'a.
6
Po powrocie z Norymbergi czekała Léę niespodzianka: Sara zapraszała ją do mieszkania
przy Place Vosges. Nie tracąc czasu na rozpakowywanie bagażu i przebranie się, dziewczyna
jeszcze w mundurze niezwłocznie udała się pod wskazany adres. Drzwi otworzył jej młody
jasnowłosy chłopak o dziewczęcej twarzy.
— Pani jest Léą Delmas? Proszę wejść, pani Mulstein oczekuje pani.
Młody mężczyzna wprowadził ją do obszernego salonu o przyćmionych złoceniach i
przypadkowo dobranych meblach, zadymionego i przegrzanego, w którym namiętnie
dyskutowało pięć czy sześć osób, w tym dwie kobiety. Jedna z nich, szczupła i wysoka,
elegancko ubrana, miała ogoloną głowę. Choć była odwrócona plecami, Léa poznała w niej Sarę
Mulstein. Gdy się do niej zwróciła, zaskoczyło ją jej twarde i zimne spojrzenie.
— Zostawcie nas same — powiedziała do swoich towarzyszy.
Wszyscy wstali bez słowa i opuścili salon, z niechęcią przyglądając się nowo przybyłej.
Onieśmielona Léa wpatrywała się w tę dziwną kobietę, którą znała jako wesołą i beztroską,
a która teraz obserwowała ją w milczeniu. Radość, jaką czuła na myśl o ponownym spotkaniu,
gdzieś prysła. Uderzona jej wyglądem i milczeniem nie zdawała sobie sprawy, że przygląda się
uporczywie swojej przyjaciółce, i że takie zachowanie mogło ją ranić, dotykać.
— Widzę, że nie pozbyłaś się zwyczaju wbijania wzroku w ludzi, jak gdyby to były
przedmioty.
Léa poczuła, że się czerwieni i bardzo się zirytowała. Gdzie się podziała radość ze spotkania
z osobą, którą wydarła ze szponów Massuy'ego i którą uratowała od śmierci w Bergen-Belsen?
Zbita z tropu, zwiesiła głowę.
— No, daj spokój, nie rób takiej miny, chodź, przywitaj się ze mną.
Czuła intonacja w głosie Sary przełamała zażenowanie Léi. Padła w jej wyciągnięte ramiona
śpiesznie jak dziecko i ucałowała policzki z ledwo widocznymi białymi znakami, które niczego
nie ujmowały posągowej urodzie Sary, a wręcz czyniły je czymś wyjątkowym. Wyjątkowość tę
podkreślała lśniąca, gładka czaszka i zielone oczy, które wydawały się jeszcze większe.
— Jakaż jesteś piękna, dziewczyno, jeszcze piękniejsza...
Schrypnięty, lekko załamujący się głos Sary poruszył Léę, która szczerze wyznała:
— To ty jesteś piękna, mimo...
Przerwała i znowu się zaczerwieniła. Sara uśmiechnęła się.
— Nie, nie jestem piękna, dlaczego przerwałaś?
— Twoje włosy! Te twoje piękne włosy!
— Co: moje włosy? Do czego służą włosy? Tylko do wytwarzania materacy...
— Och!
— Dziwi cię to, szokuje, a przecież to właśnie robili z naszych włosów. Będziesz musiała się
przyzwyczaić do tego znaku hańby, bo to na znak hańby goli się kobietom głowy. Myślałam, że
wiesz o tym.
— No właśnie.
— Widzisz, chcę, by patrząc na mnie wszyscy myśleli: dziwka...
— Nie mów tak!
— Tak, dziwka, szwabska dziwka, jak dziewczyny ogolone po wyzwoleniu...
— Cicho bądź, nie mów tak! Dlaczego mi to mówisz?
— Żebyś o tym wiedziała i żebyś nie zapomniała. Posłali mnie do burdelu dla żołnierzy,
którzy każdego dnia dziesiątkami wykorzystywali moje ciało. Ciebie też, z twoją urodą
umieściliby w domu publicznym. Daj spokój, to nie takie straszne!... To, widzisz, mogłabym —
być może — im wybaczyć, ale były przecież i inne rzeczy, a dla tej reszty nie ma przebaczenia,
nigdy nie będzie przebaczenia.
Sara odwróciła się i podeszła do okna. Oparła czoło o szybę i długo się nie odzywała. Léa
zbliżyła się do niej i położyła głowę na jej ramieniu.
— To minęło, skończyło się, żyjesz...
Sara odepchnęła ją gwałtownie, wybuchając niedobrym śmiechem.
— Żyję? Mówisz, że żyję?... Czasami używasz takich słów! Jak możesz wygadywać takie
głupstwa!... Żyję!... Przyjrzyj mi się dobrze... Jestem martwa!... Martwa na zawsze!... Trup
pośród trupów!... Dlaczego w Bergen-Belsen nie przeszłaś mimo?!... Trzeba było mnie zostawić,
żebym zgniła razem z całym tym ścierwem!... Tam było moje miejsce, pośród moich
towarzyszek, koleżanek zmarłych z głodu, wyczerpania, od tortur, jakich nie możesz sobie
wyobrazić, w które nawet my, co przeżyłyśmy, nie możemy uwierzyć. Codziennie od naszego
powrotu powtarzamy sobie: "Śniło nam się?... To, czego doznałyśmy, było tylko snem, jaki się
zrodził w naszych chorych umysłach!... Żaden człowiek na świecie nie byłby zdolny do tego, co
oni wyrządzali innym ludziom!..." No cóż, tak było, byli do tego zdolni, a nawet do innych, o
wiele gorszych rzeczy. A ty byś chciała, żebym przebaczyła, bym zapomniała?... Wszyscy nam
każą zapomnieć, nawet niektórzy spośród nas są orędownikami przebaczenia ze wstydu, z
jakiegoś perwersyjnego poczucia winy. Ale ja mówię: nie wolno zapomnieć, nigdy! My, cośmy
pozostali, musimy stać się świadkami okropności, wszystkich tych, którzy tam pozostali,
których zniszczyli z premedytacją, posuniętym do najwyższego stopnia wyrafinowaniem, winni
jesteśmy zemstę i nawet, gdybyśmy mieli skazać się na zgubę, stać się tak samo okrutni jak
oni!... W Księdze powiedziano: "Oko za oko, ząb za ząb." Trzeba wydłubać tysiące oczu, wyrwać
tysiące zębów, by dusze naszych zmarłych spoczęły w pokoju!... Jak zbladłaś... Przestraszyłam
cię?... To dobrze! Napędzimy im strachu, będziemy ich ścigać po całym świecie, wszędzie, gdzie
tylko stanie ich noga, nawet gdyby miało to trwać tysiąc lat! Jeszcze o tym nie wiedzą, ale
mściciele powstają jeden za drugim, są już w drodze i będą nieubłagani. Ta nieczysta rasa
zniszczy ich wszystkich, ich i ich przyszłe pokolenia. Prowadzimy wojnę, Léo, wojnę, która
trwać będzie tysiąc lat, póki ta podła bestia nie zostanie wytępiona na całej powierzchni ziemi.
Blade blizny na jej policzkach stały się czerwone, zaogniły się na przejrzystej i ściągniętej
twarzy, skóra czaszki lśniła od potu, usta wykrzywiał grymas nienawiści, wytrzeszczone oczy
stały się szkliste, a jej także piękne dłonie o długich palcach zaciskały się kurczowo, jak gdyby
szukały szyi ofiary, na której chciały się zacisnąć...
Léa patrzyła na Sarę, a serce ściskał jej smutek. Żadne słowo nie mogło ukoić cierpienia.
Pomyślała o stryju Adrienie, o którego samobójstwie dowiedziała się po powrocie, i wyobrażała
sobie rozterkę i bezsilność dominikanina wobec tortur i zdrady. Co czułby, widząc okropności
obozów? Cóż by powiedział tej kobiecie pijanej nienawiścią? Słowa współczucia uwięzłyby mu
w gardle, modlitwy zamieniłyby się w klątwy, a złożone do modlitwy dłonie wzniósłby
zaciśnięte w pięść ku Bogu, którego odrzucił i zanegował poprzez swoje samobójstwo. Jeśli ten
dzielny, odważny mężczyzna, ten bojownik pozostający w cieniu, ten kapłan nie mógł już
znaleźć w sobie woli życia na świecie, który przestał rozumieć, skąd młoda kobieta, która
przeszła piekło, mogła czerpać siły, by się odrodzić, odżyć? Sara, jak sama sądziła, znalazła
odpowiedź na to pytanie: z zemsty. Léa czuła, co w tym wyborze było negatywne, lecz
rozumiała tę decyzję. Przez sekundę myślała, że powinna uczynić wszystko, by odwieść Sarę od
tego potwornego planu, a równocześnie wiedziała, że tego nie zrobi.
— Przestań mi się przyglądać z taką litością. Nie chcę, nie potrzebuję twojej litości ani
niczyjej innej. Czego innego od ciebie oczekuję.
— Żądaj ode mnie, czego tylko zechcesz, doskonale wiesz, że zrobię dla ciebie co tylko w
mojej mocy.
— Zobaczymy.
Sara przez długą chwilę milczała, przechadzała się wzdłuż i wszerz salonu, zatrzymując się
od czasu do czasu, by popatrzeć na Léę, myśląc marszczyła intensywnie czoło, zaciskała usta,
jak ktoś, kto ma jakąś tajemnicę, a waha się ją wyjawić.
— Powiem ci coś, ale przysięgnij, że nigdy nie będziesz o tym mówić. Przysięgnij.
— Przysięgam ci.
— Dobrze, a więc posłuchaj.
Nadal chodząc tam i z powrotem Sara opowiadała:
— Z burdelu posłali mnie do obozu w Ravensbrück. Byłam w ciąży, ale jeszcze o tym nie
wiedziałam. Miałam to nieszczęście, że podniosłam rękę na obozową lekarkę. Zostałam pobita,
a następnie leczyła mnie, bym była w stanie znosić tortury, jakie obmyśliła dla mnie w odwecie.
Gdy wróciłam do zdrowia, powiedziała mi, że spodziewam się dziecka i że przerwie tę ciążę. Z
przerażeniem przyjęłam jej rewelację i w pierwszym odruchu poczułam ulgę, że tak
postanowiła. Spostrzegła to i zmieniła zdanie.
— To niemieckie nasienie nosisz w brzuchu. Mam ochotę zobaczyć do czego jest podobny
owoc żydowskiego czupiradła i mężczyzny czystej rasy. To będzie dobry obiekt moich
eksperymentów.
Ku memu wielkiemu wstydowi błagałam ją, by mi zrobiła skrobankę. Miała czelność
odpowiedzieć mi oburzeniem:
— Jak śmiesz prosić mnie, żebym popełniła taką zbrodnię, mnie, lekarza, którego
obowiązkiem jest ratowanie życia, nawet wówczas, gdy chodzi tylko o żydowski pomiot.
Żeby się upewnić, że donoszę ciążę, zwolniła mnie z ciężkich robót i przydzieliła do
obozowej kuchni. Tam miałam dostęp do bardziej pożywnych posiłków niż te, jakie wydawano
innym więźniarkom. Temu uprzywilejowanemu statusowi zawdzięczałam nienawiść
współmieszkanek mojego bloku, chociaż podkradałam dla nich jedzenie. Gdy odkryły, że
spodziewam się dziecka, zachowywały się wobec mnie jeszcze gorzej, prześcigały się w
obrzucaniu mnie najobrzydliwszymi wyzwiskami. Tylko jedna młodziutka dziewczyna dawała
mi dowody współczucia i zrozumienia. Zaprzyjaźniłam się z nią i starałam się, by miała czym
zaspokoić głód. Była łagodna, prześliczna, wrażliwa i krucha. Iwonka była Polką. Na jej oczach
zamordowano rodziców i braciszka. Pod wpływem szoku dostała pomieszania zmysłów; nuciła i
uśmiechała się bez przerwy, co drażniło nasze współtowarzyszki. W nocy, leżąc na swoim
sienniku, długo miała szeroko otwarte oczy, z których łzy toczyły się po jej uśmiechniętej
twarzy. Pewnego dnia doktor Berta Oberheuser rozkazała sprowadzić ją na rewir. Próbowałam
się przeciwstawić, ale Schwester Erika odgoniła mnie kopniakami. Wciąż się uśmiechając
Iwonka podążyła za nią. Gdy wróciła nazajutrz, nadal się uśmiechała, ale twarz miała
ściągniętą, cerę szarozieloną, trupiobladą, obłędne spojrzenie, bez przerwy wywracała oczyma
na wszystkie strony, a dłonie zaciskała na brzuchu. Przez całą noc trawiona gorączką skręcała
się z bólu, wykrzywiała i uśmiechała. Upiorny był ten uśmiech na jej obliczu napiętnowanym
cierpieniem. Trzęsła się z zimna, mimo że więźniarki oddały jej swoje koce. Pod jej siennikiem
tworzyła się niewielka kałuża krwi. W kuchni usłyszałam o doświadczeniach przeprowadzanych
na więźniarkach na oddziale doktor Oberheuser. Tam właśnie na rozkaz doktora Schumanna
przybyłego z Auschwitz około stu, a może i więcej młodych Cyganek zoperował zespół lekarzy i
pielęgniarek SS. Kiedy się przechodziło koło rewiru, słychać było krzyki i płacz. Wielu
dziewczynkom naświetlano jajniki promieniami rentgenowskimi, niektóre poddano zabiegowi
usunięcia organów rodnych. Liczne miały otwarte rany na brzuchu, które bezustannie ropiały.
Niemal wszystkie zmarły w okropnych cierpieniach. Taki los spotkał Iwonkę. Rankiem
znalazłam ją martwą, z uśmiechem na jej pięknej twarzy, nareszcie wypogodzonej.
...Dziecko ruszało się. Stopniowo zaczynałam kochać tę istotę, która rosła, rozwijała się we
mnie. Kiedy bliska byłam terminu rozwiązania, doktor Rosa Schaeffer umieściła mnie na
oddziale położniczym rewiru, gdzie wywołała poród.
Sara umilkła. Spojrzenie miała puste. Drżącymi dłońmi wzięła papierosa z pomiętej paczki,
którą wyjęła z kieszeni sukni, zapaliła go od płomienia zapalniczki podanej przez Léę i nerwowo
zaciągnęła się kilka razy. Drżenie rąk ustąpiło.
— To był chłopczyk.
Sara nagle zgarbiła się i zgasiła papierosa w popielniczce przepełnionej niedopałkami.
— Nazwałam go Yvan... Miał jasne włoski i... był prześliczny.
— Jak takie pomiotło jak ty mogło dać życie takiemu pięknemu Aryjczykowi? — dziwiła się
doktor Schaeffer. — Szkoda, że muszę go wykorzystać do wypróbowania nowej szczepionki
przeciwko tyfusowi.
Błagałam ją, by wypróbowała swoją szczepionkę na mnie.
— Nawet nie ma mowy. Ty jesteś wyznaczona do innego doświadczenia. Ale jeśli nie chcesz
oddać mi swojego syna, to go zabij.
Sara zapaliła nowego papierosa, blizny na jej policzkach znowu się zaczerwieniły i ożywiły
jej bladą twarz.
Przez całą noc nie zmrużyłam oka, przyciskałam do piersi moje dziecko. O świcie
wyczerpana zdrzemnęłam się. Gdy się ocknęłam, niemowlę zniknęło. Nade mną pochylała się
doktor Schaeffer i przyglądała mi się z uśmiechem.
— Miałaś dobrą noc? Chyba tak, bo już wstałaś.
— Gdzie jest mój synek?
— Twój synek? Ach tak, twój synek. Nie obawiaj się, ma się dobrze.
— Oddajcie mi go.
— Oddamy, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tej nocy jedna Cyganka wydała na świat dziewczynkę. Nie jest urodziwa, ale zdrowa. Nie
możemy zostawić jej przy życiu, musi umrzeć. I to ty ją zabijesz.
— Ja?!
— Tak, ty, za to darujemy życie twojemu synowi.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem: miałam zabić czyjeś dziecko, by ocalić życie mojemu.
Roześmiałam się.
— Śmieszy cię to, tym lepiej.
Wyszła, zostawiając mnie poruszoną, ale śmiejącą się jak wariatka. Nieco później przyszła
Schwester Ingrid, niosąc na ręku zawiniątko, z którego dochodził krzyk noworodka, a za nią
szła doktor Schaeffer trzymająca za nóżki mojego synka... Z nieludzkim wyciem podbiegłam do
nich.
— Nie ruszaj się, bo rozbiję mu główkę o ścianę.
Stanęłam jak wryta.
— Zabij dziewczynkę, to ci go oddam.
Schwester Ingrid podała mi niemowlę. Nie dostrzegłam żadnej widocznej ułomności. Gdy
dziecko znalazło się w moich ramionach, ogarnęła mnie jakaś czuła błogość. Bujne czarne włosy
noworodka były delikatne jak jedwab. Machinalnie ucałowałam jej główkę. Obie kobiety
bacznie mi się przyglądały.
— Zabij ją — niemal czule przemawiała do mnie Rosa Schaeffer.
Przecząco potrząsnęłam głową, dając jej dziecko.
— Zabij albo ja zabiję twojego syna...
Sara dyszała ciężko, ręce zaciskając na piersiach. Drżąc, Léa powiedziała cichutko:
— Przestań, nie mów już nic, zadajesz sobie ból.
— To nie z bólu, który sobie sama zadaję, boisz się, ale obawiasz się cierpienia, jakie tobie
może to sprawić — odparła Sara świszczącym głosem.
Stojąc naprzeciwko siebie przyjaciółki obserwowały się nawzajem. Sara odwróciła się i
ciągnęła dalej:
— Mój synek, trzymany w wyciągniętej ręce doktor Schaeffer główką w dół miał nabiegłą
krwią twarz i zaczynał się dusić.
— Zabij ją.
— Nie mogę.
Wywijała moim dzieckiem, a ono krzyczało coraz słabszym głosem, jego twarz stawała się
coraz bardziej czerwona. Ujęłam więc szyjkę dziewczynki i zacisnęłam palce...
Wstrząśnięta, jak sparaliżowana Léa powstrzymywała nudności.
— W tej właśnie chwili półnaga, zakrwawiona kobieta wpadła do izby z takim wyciem, że
znieruchomiałam. Wyrwała mi dziecko. Wtedy z przerażeniem popatrzyłam na moje ręce...
Przyciskając do siebie dziecko Cyganka spogląadała na nas z furią i cofała się do drzwi; lecz
nigdy do nich nie dotarła. Seria z broni maszynowej przecięła ją niemal w pół. Ciało dziecka
natomiast, gdy zbliżyłam się do niego, wydawało się jeszcze ciepłe.
Ułożyłam je na zwłokach matki. Zgięta we dwoje zaczęłam wymiotować. Rosa Schaeffer
przyglądała mi się, a jej oczy błyszczały złą radością, usta miała wykrzywione szatańskim
grymasem. Padłam na kolana... i czołgałam się tak do niej wyciągając ręce po mojego syna.
— Daj mi go!
Zaśmiała się.
— Nie bój się, oddam ci go.
Poczułam, że moje ciało drży z radości, z szalonej radości: podniosłam się z kolan... Zaczęła
wywijać dzieckiem w powietrzu... Coraz szybciej i szybciej... Krzyczałam, próbowałam je
schwycić... Odtrąciła mnie kopniakiem i... rozbiła główkę dziecka o ścianę.
Zdruzgotana, zwinięta w pałąk Léa osunęła się na ziemię. Po brodzie Sary ciekła ślina, a jej
ogolona czaszka lśniła od potu, spojrzenie suchych oczu wbiła w kąt pokoju. Jak automat
podeszła do ściany, pochyliła się, wykonała gest, jakby coś podnosiła, ramiona złożyła tak,
jakby trzymała w nich niemowlę i wróciła do kanapy kołysząc pustkę i nucąc niemiecką
kołysankę. Usiadła ostrożnie, nie przerywając kołysania, i łagodnym głosem powiedziała:
— Śpij, maleńki, śpij. Taki jesteś śliczny... Musisz być głodny... Masz, kochanie... Ssij.
Rozpięła guziki i wyjęła pierś, którą podała niewidzialnym ustom.
Tego już Léa nie była w stanie znieść. Podniosła się i wymierzyła Sarze dwa solidne, mocne
policzki. Młoda kobieta spokojnie zapięła sukienkę.
— Dziękuję — powiedziała prostując się.
Ślady palców odznaczały się czerwienią na bladej twarzy. Niemal szeptem Sara podjęła
swoją opowieść.
— Wybacz mi, ale muszę dokończyć, musisz wiedzieć... Dokładnie to zrobiłam tam...
Zabrałam ciało mojego synka i przytuliłam do piersi, starając się je ogrzać, nakarmić...
Wsuwałam sutek między jego wargi jeszcze ciepłe...
— Cicho bądź, błagam, nic już nie mów!
— ...Nuciłam kołysankę, którą ojciec grał mi przed zaśnięciem. Zapomniałam o zwłokach
małej dziewczyki, o martwej Cygance i o obecności obu kobiet. Ledwo dostrzegałam, że się
śmieją, byłam szczęśliwa, trzymałam moje dziecko w objęciach. Obawiając się, by się nie
przeziębił, owijałam go w prześcieradło ściągnięte z łóżka. A potem boso, w zaplamionej krwią
koszuli, wyszłam z rewiru... Spadł śnieg... Zapadałam się w biały lekki puch. Nie czułam zimna,
szłam jak we śnie, a serce przepełniało mi szczęście, że tulę do siebie mojego synka, że wracam
z nim do domu... Dotarłam na blok. Grupka więźniarek stała przed drzwiami trzęsąc się z
zimna w pasiakach. Rozstąpiły się przede mną. Jedna z nich otoczyła mnie ramieniem,
podprowadziła do pieca i posadziła na taborecie. Inna okryła mnie kocem, któraś wciągnęła mi
na stopy pstre wełniane pończochy. Pomyślałam sobie, że musiała robić na drutach z niebywałą
cierpliwością, zbierając to tu, to tam, gdzie popadło strzępki włóczki. Podziękowałam im,
wyrażając moją wdzięczność; od kiedy byłam w obozie, nie przyzwyczajano mnie do takich
szczególnych względów. Podano mi coś gorącego do picia. Wypiłam napój z rozkoszą.
— Pokaż nam swoje dziecko.
Ostrożnie rozchyliłam brzegi prześcieradła.
— Tylko go nie obudźcie.
Ogolone albo w chustkach głowy pochyliły się nad zawiniątkiem. Ale dlaczego tak się cofały,
dlaczego krzyczały, dlaczego płakały? Pochylały się inne głowy, i znowu inne. Wszystkie
zachowywały się tak samo.
— Psyt! Nie hałasujcie tak, bo go obudzicie.
Uciszyły się. Tylko kilka szlochów zakłócało ciszę na bloku... Nie rozumiałam, dlaczego
płakały zamiast cieszyć się ze mną moim szczęściem... Przez pięć dni te kobiety, które znałam,
jako twarde, egoistyczne, zdolne do wszystkiego dla kawałka chleba, karmiły mnie, myły, były
dla mnie czułe, pozostawiając mnie mojemu szaleństwu. To zapewne dzięki ich opiece i
pielęgnacji nie pogrążyłam się w zupełnym obłędzie i w końcu zrozumiałam, że kołyszę martwe
dziecko. Pomogły zawinąć mi zwłoki w kawałek szmatki i procesją, nucąc kołysankę mojego
ojca, odprowadziłyśmy je aż do krematorium. Tam, ucałowawszy synka ostatni raz, ułożyłam
moje dziecko na ciałach czekających na spalenie.
7
— Przestań tak pić, bo się rozchorujesz — powiedziała Laure, wyrywając Léi szklaneczkę
whisky, którą właśnie dziewczyna sobie napełniła.
— Zostaw mnie.
— Od dwóch dni nie przestajesz pić, nie jesz, nie śpisz. Co się stało u Sary, co doprowadziło
cię do takiego stanu?
Léa nie odpowiadała, trzęsła się, leżąc w ubraniu na łóżku siostry.
— Jesteś chora, wezwę lekarza.
— Lekarz nic mi nie pomoże — odparła z drwiącym uśmiechem. — Daj mi pić.
— Nie!
Zadzwonił dzwonek u drzwi i Laure pobiegła otworzyć.
— Franck, chodź szybko! Musisz mi pomóc.
— Co się stało? Masz taką dziwną minę!
— Nic dziwnego, skoro nie śpię od dwóch dni.
— Masz nowego ukochanego?
— Nie wygaduj głupot, jest u mnie Léa.
— Léa? To klawo! Wróciła z Niemiec? Kiedy?
— Dwa dni temu. Ledwo zdążyła wejść, kiedy jedna z jej przyjaciółek, była więźniarka
obozu koncentracyjnego, Sara Mulstein... wiesz, opowiadałam ci o niej, poprosiła, by ją
odwiedziła. Léa nawet się nie przebrała, od razu tam poszła. Wróciła późno w nocy, kompletnie
pijana. Wymiotowała i z powrotem piła. Boję się o nią, opowiada o jakimś martwym dziecku...
o eksperymentach... o kołysance... nic z tego nie rozumiem. Tak się cieszyłam, że wróciła!
— Czy wezwałaś lekarza?
— Nie chce słyszeć o lekarzu.
— Poczekaj, porozmawiam z nią.
Franck wszedł do pokoju, w którym panował niesłychany rozgardiasz i czuć było
odstręczający zapach. Gdy go Léa ujrzała, zwinęła się w kłębek na rozkopanym łóżku.
— Léa, to ja, Franck.
— Franck?...
— Tak, kumpel Laure. — Franck!
Spróbowała wstać, ale z powrotem opadła na łóżko, mocno uderzając się w głowę. Pod
wpływem bólu rozpłakała się jak małe dziecko.
— Zajmę się nią. Zadzwoń do mnie do domu po mojego brata, Jean-Claude'a, i powiedz mu,
żeby natychmiast przyszedł i zabrał swoją torbę lekarską.
— Myślisz, że potrafi jej pomóc?
— Jest na ostatnim roku medycyny — odparł Franck ciągnąc Léę do łazienki.
Gdy zjawił się przyszły lekarz, Léa z mokrymi włosami, zawinięta w szlafrok z tkaniny frottè
siedziała w fotelu, a Franck i Laure zmieniali pościel.
Gdy Jean-Claude zbadał dziewczynę, powiedział do Laure:
— Dajcie jej kawy i aspirynę. Nie tylko zafundowała sobie sporego kaca, ale przeszła szok.
Zadzwonię do mojego szefa, on będzie lepiej wiedział, co trzeba robić w takim przypadku.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom, Laure okazała się świetną pielęgniarką.
Pod koniec piątego dnia silny organizm Léi przezwyciężył kryzys, lecz nadal pozostawała
zamknięta w sobie, milcząca, nie chciała powiedzieć ani lekarzowi, ani Laure, co się wydarzyło.
Po upływie tygodnia skontaktowała się z panią de Peyerimhoff, by ustalić warunki dymisji.
— Będzie nam pani brakowało — powiedziała jej — wielka szkoda, że pani odchodzi, była
pani cudownym nabytkiem... Wygląda pani nieszczególnie... Czy nie jest pani chora?
— Nie, proszę pani, to tylko lekkie zmęczenie.
— To minie, w pani wieku szybko odzyskuje się siły. Znając pani sytuację rodzinną,
rozumiem powody odejścia i obowiązki, jakim musi pani sprostać.
Léa przytaknęła. Czuła ulgę, że nie zadawano więcej pytań dotyczących jej decyzji. Bez żalu
przekroczyła próg siedziby Czerwonego Krzyża. Zamknięty został pewien rozdział w jej życiu.
W kawalerce siostry przy ulicy Grègoire-de-Tours Léa usiłowała dokonać oceny sytuacji.
Pieniędzy, jakie otrzymała z Czerwonego Krzyża, ledwo wystarczy, żeby się ubrać i zwrócić
drobne pożyczki zaciągnięte u ciotek. Bez pracy, bez dochodów i bez mieszkania nie mogła
pozostać w Paryżu.
Nie chciała żyć jak Laure, z nielegalnego handlu i nie przebierając w środkach. Tęskniła za
Françcois Tavernierem, on by wiedział, co powinna zrobić. Dziwił ją brak wiadomości od niego.
Zapewne coś go zatrzymało w Norymberdze. Może Sara coś o nim wiedziała? Ale spotkanie z
nią było ponad siły Léi, nie teraz, gdy tak dużo okropnych obrazów kłębiło się w jej głowie.
Obawa choćby przed usłyszeniem jej głosu była tak silna, że odmawiała nawet podjęcia
słuchawki, gdy Sara, wiedząc, że Léa jest chora, wielokrotnie do niej dzwoniła. Ponadto Estelle
nalegała, by dziewczyna wracała do Montillac, gdzie bardzo jej potrzebowano. Z uczuciem ulgi
Léa opuściła Paryż nie spotkawszy się z Sarą.
Zima była bardzo ostra, zaś wiosna deszczowa. Brakowało pieniędzy, by należycie ogrzewać
wielki dom, a poza tym nie było węgla. Françcoise, Ruth i dzieci najczęściej przebywały w
kuchni. Siedząc przy ogniu słuchały radia albo zajmowały się pracami domowymi pilnując
Charlesa i Pierre'a, których krzyki i śmiech wprowadzały nieco ożywienia do domu. Rankiem
Charles szedł do szkoły w Verdelais i wracał z niej wieczorem. Był chłopcem poważnym jak na
swój wiek. Czas wolny zajmowało mu czytanie książek lub rysowanie. Mały Pierre miał już
prawie dwa latka. Było to niesforne dziecko, któremu matka wybaczała wszelkie kaprysy ku
zgrozie Estelle, potępiającej taki brak dyscypliny. Lecz Françcoise nie była zdolna odmówić
czegokolwiek swemu synkowi.
Myślała, że powrót do rodzinnego domu i rozliczne zajęcia w gospodarstwie pozwolą jej
zapomnieć o cierpieniach, jakich zaznała. Lecz sprawy przyjęły inny obrót. Z każdym dniem
młoda kobieta coraz bardziej pogrążała się w samotności, w smutku, których nic nie mogło
rozproszyć. Bez przerwy myślała o mężczyźnie, którego kochała, o jego śmierci, o hańbie,
upokorzeniu, jakiego zaznała na placu przed paryskim kościołem, gdzie ogolono jej głowę, o
obelgach, jakimi ją obrzucano, o pełnej pogardy postawie sprzedawców Langon, spośród
których większość znała ją od dziecka, o uwagach, jakie rzucali robotnicy, pracujący w ich
gospodarstwie, i odmowie spotykania się z nią ze strony przyjaciółek i kuzynów z Bordeaux. Od
jej powrotu ani jedna osoba nie uczyniła próby spotkania się z nią, nie starała się jej zrozumieć
ani okazać jej odrobiny choćby współczucia. Troskliwe i pełne czułości starania ciotek i Ruth
nie wystarczały. Jedynie Alain Lebrun, nowy zarządca, zdawał się nie interesować jej
przeszłością. Françcoise była mu za to wdzięczna i znajdowała przyjemność we wspólnej z nim
pracy.
Powrót Léi wszyscy powitali z radością, którą szybko zgasiła ponura mina dziewczyny, jej
smutek i milczenie. Prace remontowe domu dobiegły końca, meble wróciły na swoje miejsce,
zawieszono zasłony i obrazy. Léa miała wrażenie, że w korytarzu ujrzy ojca lub matkę. Pierwszy
tydzień spędziła zamknąwszy się w swojej twierdzy, to znaczy w ojcowskim gabinecie, któremu
przywrócono dający poczucie bezpieczeństwa komfort i gdzie odnalazła ciszę i spokój, kojące jej
rozterki i wybuchy złości małej dziewczynki. Zwinięta w kłębek na starej kanapie, zawinięta w
koce, większość czasu przesypiała albo godzinami wpatrywała się w płomienie na kominku.
Ledwo tknęła posiłków, które przynosiła jej Ruth.
Rozsądna Estelle przez ten tydzień powstrzymywała się od interwencji, a w końcu nie
musiała tego robić, gdyż zajął się tym Charles. Wślizgnął się do pokoju i ze łzami w oczach
zapytał, dlaczego Léa już go nie kocha.
— Ależ kocham cię, mój drogi — powiedziała całując malca.
— Nie, nieprawda, bo już mi nie opowiadasz historyjek, nie bawisz się ze mną... Nawet nie
jadasz z nami, nie odzywasz się do nas. Przecież widzę, że już mnie nie kochasz.
Dziecko łkało tak przejmująco, że Léa przeraziła się.
— Wybacz mi, dziecinko, przepraszam, kocham cię... Kocham cię ponad wszystko. Nie miej
mi tego za złe, ale byłam taka nieszczęśliwa i smutna... Ale to już minęło.
— Dlaczego jesteś smutna, kiedy ja cię kocham? — zapytał chłopczyk wieszając jej się na
szyi i obsypując niezgrabnymi pieszczotami.
— Przestań, łaskoczesz mnie!
Puścił ją i zaklaskał w dłonie.
— Śmiejesz się, Léa, ty się śmiejesz!...
Charles skakał z radości i kręcił się wokół niej, a Léa śmiała się w głos na widok wygibusów
dziecka.
— Co się tutaj dzieje? Ależ hałasujecie — powiedziała Françcoise, wchodząc do pokoju, a za
nią wsunęły się, ciekawe jak myszki, Lisa i Estelle.
Na widok pytających spojrzeń Léa spoważniała.
— Dziękuję wam wszystkim za waszą cierpliwość. Gdyby nie Charles, nie wiem, czy
potrafiłabym uwolnić się od lęków i obaw.
— Mogłaś spróbować porozmawiać o nich z nami.
— Françcoise, jesteś ostatnią osobą, z którą mogłabym o tym mówić — odparła Léa oschłym
tonem, którego natychmiast pożałowała.
Młoda kobieta z krótkimi włosami i o smutnych oczach drgnęła i mocno zbladła. Jakże to,
jej siostra wciąż żywiła do niej urazę za jej uczucie do Niemca!... Tyle się spodziewała po jej
powrocie, sądziła, że Léa, która widziała tyle okropnych rzeczy, łatwiej zrozumie, że życie
niekoniecznie dostosowuje się do naszych oczekiwań. Liczyła na przyjaciółkę, powiernicę, a
tymczasem przed nią stał surowy, nieprzejednany sędzia. Françcoise zamurowało, drżała i z
upokorzenia nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Léa, czerowna ze wstydu, nie
wiedziała, co powiedzieć, a jej milczenie pogłębiało jeszcze nieporozumienie. Lisa i Estelle stały
się bezradnymi widzami dramatu, jaki przeżywały obie siostry. I tym razem Charles uratował
sytuację.
— Lecę powiedzieć babci Ruth, że Léa wyzdrowiała, i poproszę, aby nam upiekła pyszne
ciasto, by to uczcić.
Rozbawiło to Lisę i przywołało cień uśmiechu na twarzy Estelle. Léa podeszła do siostry i
ucałowała ją.
— Wybacz mi, widzę, że cię zraniłam, przysięgam, że nie zrobiłam tego umyślnie. Podobnie
jak tysiące ludzi, których zmasakrowali, ty też jesteś ich ofiarą...
— Otto nie był taki jak oni!
— Wiem, ale był winny tak jak tamci...
— Nie, on był dobry, nie był zdolny do wyrządzania zła!
— Był Niemcem!
— Przestańcie, dzieci! — wykrzyknęła Estelle wtrącając się do ich dyskusji. — Obydwie
powinniście starać się zapomnieć o przeszłości...
— Zapomnieć!? — krzyknęły obydwie.
— Tak właśnie, zapomnieć. Nie można żyć bez końca rozpamiętując swoje nieszczęścia.
Françcoise, potrzebna jesteś swojemu synowi, a ty, Léo, odpowiadasz za Charlesa. Dla tych
niewinnych dzieci powinniście zrobić wszystko, żeby zapomnieć. To nie tylko wasz obowiązek,
ale jedyne rozsądne wyjście.
Kiedy ciotka mówiła te słowa, Léa oczyma wyobraźni widziała Sarę kołyszącą w ramionach
niemowlę-widmo. Zamknęła oczy i zacisnęła tak silnie pięści, aż zabolały.
— Ciocia Estelle ma słuszność, na nic się zda pogrążanie się w naszych smutnych
wspomnieniach. Postarajmy się zapomnieć. Pomogę ci, Françcoise, a ty pomożesz mnie.
Pośród łez i nerwowego śmiechu siostry się ucałowały.
W Montillac na powrót zagościła pogoda, i w sercach, i na niebie. Wspólnie postanowiono,
że Estelle i Lisa de Montpleynet zamieszkają w dużym domu, gdzie zajmą wygodne mieszkanie
na piętrze, i że tym samym wystawią na sprzedaż posesję w Langon. Niecały tydzień po tym
postanowieniu zgłosił się nabywca: był nim młody lekarz, który pragnął osiedlić się niedaleko
od swoich rodziców emerytów mieszkających w Villandraut. Sprzedaż ta przyniosła nieco
zasobności i spokoju wszystkim, pozwoliła zakupić sprzęt, by ułatwić pracę w winnicy, nową
furgonetkę i używany samochód. Z początkiem lata panny de Montpleynet zamieszkały w
Montillac. Lisa z odrobiną melancholii twierdziła, że woli "miasto". W odniesieniu do Langon
określenie to bawiło Léę.
— Nie martw się cioteczko, zabiorę cię na zakupy do Bordeaux.
Taka perspektywa całkowicie uspokoiła kokieteryjną Lisę. Estelle nigdy nie podjęłaby tej
decyzji z obawy, że będzie ciężarem dla swoich siostrzenic, gdyby nie wiedziała, że jest
poważnie chora. Najbardziej bała się pozostawić swoją ukochaną i prostoduszną Lisę samej
sobie, gdy ona odejdzie z tego świata. Nic więc nikomu nie mówiąc nabyła miejsce na
cmentarzu w Verdelais, nie opodal grobowca Toulouse-Lautrec'ów i grobu Isabelle i Pierre
Delmas. Ta tajemnicza i dyskretna kobieta przygotowywała swoją ostatnią podróż z wielką
troską, by oszczędzić tym, których kochała, smutnych kłopotów, jakich przysparza każdy zgon.
Na tym właśnie polegała jej niezwykła, najwyższa ostatnia elegancja.
Léa codziennie wypatrywała listonosza, lecz czas płynął, a ona nie miała żadnej wieści od
Françcois. Wreszcie któregoś ranka przekazano jej pomiętą kopertę pokrytą znaczkami i
stemplami. Nadany w Argentynie list wędrował trzy miesiące, nim dotarł do jej rąk.
Przyciskając list do serca Léa zbiegła na taras. Tam usiadła na niewygodnej ławeczce, na
której jej ojciec lubił odpoczywać wieczorem, i nerwowo rozdarła kopertę.
"Buenos Aires, 6 marca 1946
Mój piękny aniele,
Ziści się chyba wyrocznia, mówiąca o tym, że nie zdołamy się nigdy połączyć i spokojnie
przeżywać naszej miłości. Po Twoim wyjeździe z Norymbergi miałem nadzieję bardzo szybko
spotkać Cię znowu w Paryżu.
Dzień przed moim powrotem rząd francuski postanowił wysłać mnie do Moskwy, skąd
do Ciebie pisałem — lecz jestem pewien, że żaden z moich listów nie dotarł, gdyż nasi
radzieccy koledzy wszędzie węszą szpiegów, ja zaś nie chcę korzystać z poczty
dyplomatycznej do przesyłania mojej miłosnej korespondencji. Dlaczego? Zapewne
pomyślisz sobie, bo to właśnie sobie pomyślałaś, prawda? Zawsze miałem dużo skrupułów
przed nierozgraniczaniem mojego życia zawodowego i prywatnego. Wracając z ZSRR byłem
przejazdem dobę w Paryżu i natychmiast popędziłem do Laure, na ulicę Grègoire-de-Tours.
Wyjechałaś ledwo co do Montillac — jak mi doniosła twoja siostra — chora i kompletnie
przygnębiona. Oszalały z niepokoju usiłowałem do Ciebie zadzwonić, lecz nie sposób było
uzyskać połączenia. Nazajutrz o świcie musiałem jechać dalej do Berlina, nie zdoławszy się z
Tobą skontaktować. Znacznie później zdobyłem wyjaśnienia co do Twojego stanu ducha,
gdyż spotkałem Sarę i opowiedziała mi o tym, co już wiesz. Byłem wobec niej bardzo
nieprzyjemny, oskarżałem ją o to, że chciała zrzucić na Ciebie część swojego nieszczęścia.
Lecz muszę przyznać, że ta kobieta, którą darzę wielką sympatią, przeszła rzeczy tak
okropne, że nie mogę mieć za złe jej postępowania. Zrozumiałem, że to pod wpływem jej
wyznań rozchorowałaś się i unikałaś jej, gdyż wielokrotnie odmawiałaś rozmów z nią, gdy
do Ciebie telefonowała. Rozumiem Twoją reakcję, gdyż powoduje Tobą ta siła witalna, która
sprawia, że stawiasz czoło pewnym sprawom, zaś unikasz tych, które mogą Ci zaszkodzić.
Jednak wobec Sary powinnaś zdobyć się na wysiłek. Tak jak ja, rozumie ona Twoją postawę
w pierwszym odruchu, lecz ani ja, ani ona nie możemy zrozumieć Twojego uporu. Przemyśl
to spokojnie, wiem, że będziesz tego samego zdania. Po Berlinie był Rzym, Londyn, Kair,
dokąd miałem przyjemność towarzyszyć Leclerc'owi na pokładzie "Le Sènègalais", a teraz
jestem w Buenos Aires, skąd mam nadzieję wyjechać w przyszłym tygodniu. Jestem
szczęśliwy wiedząc, że znajdujesz się w Montillac. Remont na pewno już został ukończony.
Czy zadowolona jesteś z przeprowadzonych prac? Nie wahaj się i poradź się architekta.
Tęsknię za Tobą, dzieweczko. Chciałbym gdzieś z Tobą osiąść, kochać Cię, patrzeć, jak
żyjesz. Potrafisz tak się cieszyć życiem, Léo, nie zapominaj o tym. Miej się na baczności przed
złymi i nudnymi ludźmi.
Twój wielbiciel, Françcois"
Wolno opuściła na kolana dłonie trzymające list. Serce biło jej mocno. Jego słowa
dźwięczały w głowie. Dlaczego nie było go tu z nią i nie mówił jej tego sam? Nagle poczuła się
znużona. Gdzie był teraz? Co oznaczają te jego podróże? Kiedy wróci?
8
Dwoje czy troje spośród przyjaciół Laure sądziło, że rozczarowanie dziewczyny było jedynie
fasadą, inni byli przeciwnego zdania, większość nie zastanawiała się nad tym, gdyż nazbyt byli
zajęci czarnym rynkiem, handlem, przemytem i rozrywkami.
Niewiele zostało z naiwnej prowincjuszki, wielbicielki marszałka Pétaina, dziewczyny,
której wydawało się, że kocha Maurice'a Fiaux, policjanta winnego śmierci Camille. Pod
wpływem spotkania z zazous z Saint-Germain-des-Près i paczką młodych handlarzy
czarnorynkowych szybko stała się doskonale sobie radzącą kobietą. Nie miała sobie równych w
wynajdowaniu intratnych transakcji w handlu zamiennym: masło za tytoń, książki za obuwie,
płyty z muzyką jazzową za mydło lub odsprzedaż tych rzadkich produktów osobom
posiadającym pieniądze. Pieniądze... One właśnie stały się głównym celem jej życia; dzięki
pieniądzom zdobywało się żywność, odzież, przyjemności, przyjaciół... Strach przestawał
istnieć, było się wolnym. Na początku napomnienia i przestrogi Estelle raniły ją, myślała też, że
rodziców by to ogromnie martwiło. Lecz starsza pani, jak również siostry bez szczególnych
ceremonii i ceregieli przyjmowały zbawienne "dostawy żywności". Teraz nie tylko
najdrobniejszy wyrzut dotyczący jej nielegalnej działalności drażnił ją, lecz na dodatek
wzruszała na to ramionami: ci, co przegrali wojnę, milczeli przez te cztery lata wojny,
kolaborowali z wrogiem, składali donosy na sąsiadów Żydów czy działających w konspiracji,
którzy oklaskiwali najpierw Pétaina, a potem de Gaulle'a, golili kobiety, wrzucali do studni
prawdziwych czy domniemanych zdrajców, a teraz padali w ramiona Amerykanom. Nie, to nie
oni, ci tchórzliwi, zakłamani, próżni i głupi Francuzi będą ją pouczać. Dwudziestolatki nie
chciały przyznawać się do jakiegokolwiek podobieństwa z tymi obcymi; wyrzekały się
całkowicie dorosłych, którzy stanowili odbicie obrazu, wywołującego w nich wstyd; istnieli
bohaterowie, lecz albo zginęli, albo znajdowali się w tak opłakanym stanie, że lepiej było
odwrócić od nich wzrok, nie dostrzegać ich. Laure podziwiała Léę, ale uważała, że głupotą było
narażanie życia dla kraju, który wcale nie był tego wart. Bardziej niż kiedykolwiek trzeba było
żyć pośpiesznie, żyć dla samego siebie. Wyzwolenie obozów i tych orszaków widm, zdjęcia
stosów wychudzonych ciał, spalonych dzieci, torturowanych kobiet, jakie rozpowszechniała z
upodobaniem prasa, te świadectwa osób, które przeżyły, były nie do zniesienia, Jakiż to był
szok dla paryżan, a wśród nich dla Laure i jej przyjaciół, którzy przyjmowali pierwszych
więźniów w hotelu "Lutètia". Spotkanie z tymi istotami przybyłymi z innego świata, z drugiego
brzegu, z tymi szkieletami bezcielesnymi odzianymi w pasiaste szmaty, stworzeniami
spoglądającymi na świat pozbawionym blasku, pustym, zgaszonym wzrokiem, silącymi się na
uśmiech bezzębnymi ustami, ostrożnie przenoszącymi swoje kruche korpusy... Na ich widok
człowiek myślał, że się rozsypią tutaj przed uśmiechniętymi młodymi dziewczętami
trzymającymi naręcza kwiatów, przed tymi niedowierzającymi własnym oczom matkami, do
których ci starcy zwracali się "mamusiu!", przed dojrzałymi mężczyznami, kombatantami z
poprzedniej wojny, którym łzy płynęły po pomarszczonej twarzy... Lektura okropności, jakich
doznali ci nieszczęśliwcy, była czymś niesłychanym — dziennikarze zawsze przesadzają... — lecz
zobaczyć tych przybyszy z tamtego świata, gdzie z niewzruszoną logiką ludzie tacy jak oni — a
na tym właśnie polegała cała okropność — dokładali wszelkich starań, by zabić nie tylko ciała i
dusze, lecz samo pojęcie człowieczeństwa.
Bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę w pewien pogodny ranek sierpnia 1945 roku nie
tylko unicestwiła dziesiątki tysięcy Japończyków, lecz zabiła również wszelką nadzieję na lepszą
przyszłość. Świat oszalał, człowiek wymyślił wreszcie broń zdolną nie tylko go zniszczyć, lecz
także unicestwić wszelkie życie na planecie. No więc na co się zdadzą morały o wzniosłych
uczuciach, wszystko jest zafałszowane, wszystko jest jednym wielkim kłamstwem! Żeby
przetrwać, trzeba być nie takimi jak oni, lecz jeszcze od nich gorszymi. Gorszymi od nich?
To byłoby trudne...
Laure i jej przyjaciele spędzali całe wieczory we "Flore", w "Montana", w "Bar Vert", w
"Tabou" albo przesiadywali na krawężnikach chodników i dyskutowali o swojej trudnej
egzystencji paląc papierosy marki "Lucky Strike" lub "Camel". Ich wielki problem to zdobycie
samochodu, oczywiście amerykańskiego, i o ile to możliwe — z podnoszonym dachem.
Jedna z dziewcząt z ich paczki, Claudine, jedna z tych kobiet, które G.I. określali jako sign
language girls, chodziła z czarnoskórym sierżantem, który dla niej wynosił z ośrodka
zaopatrzenia w Wersalu liczne kanistry z benzyną, które ta odsprzedawała z dużym zyskiem.
Na migi dała mu do zrozumienia, że chce samochód. "No problem" — odpowiedział. Odtąd
Claudine i pozostali marzyli o samochodzie, chevrolecie czy cadillacu, w krzykliwych kolorach,
błyszczącym chromem... Oczyma wyobraźni widzieli już, jak jadą w górę Champs-Elysèes,
objeżdżają dokoła Łuk Triumfalny, zatrzymują się przed tarasem restauracji "Fouquet's" albo
parkują przed "Deux Magots" obrzucani pełnymi zazdrości spojrzeniami Francuzów nazbyt
nieruchawych, żeby wycyckać tych głupich Amerloków!
Lepiej ubrana, lepiej odżywiona — dzięki handlowi na czarnym rynku — niż większość
dziewcząt w jej wieku, przesadnie umalowana, goniąca od przygody do przygody, szukając w
krótkotrwałych i pozostawiających po sobie rozczarowanie i zawód zbliżeniach wciąż
wymykającej się rozkoszy, już odarta ze wszelkich złudzeń, Laure osądzała siebie samą bez
pobłażliwości, ale i bez nadmiernej surowości; żyjąc z dnia na dzień, niezdolna była planować
swoich działań, przyszłości, bezwzględna, bezlitosna w interesach, na przemian zrozpaczona i
zabawna, dusza towarzystwa i biedactwo otoczone kumplami, miała tylko jednego przyjaciela i
powiernika — Francka. Od chwili, gdy ci dwoje się spotkali, zapałali do siebie uczuciem...
uczuciem, jakie łączy brata i siostrę. Nie zmącił tego uczucia żaden seksualny pociąg, łączyło ich
szczere koleżeństwo, braterska wspólnota z szalonymi wybuchami śmiechu, wtajemniczeniem
w sekrety, żartami. Nie było między nimi żadnych przemilczeń, wiedzieli o sobie nawzajem
wszystko i byli też świadomi tego, że cokolwiek by się stało, będą za siebie
współodpowiedzialni. Przyjaźń ta stanowiła, choć tak naprawdę nie wiedzieli tego, ich rację
bytu.
Byli razem i właśnie się przebudzili około drugiej po południu, gdy kilkakrotnie zadzwonił
dzwonek u drzwi kawalerki przy ulicy Grègoire-de-Tours.
— Zaraz, zaraz, już idę! — krzyknął Franck naciągając spodnie.
Na progu stała kobieta w zielonym turbanie podkreślającym kolor jej oczu i młody
jasnowłosy mężczyzna, oboje wysocy i piękni. Na jego widok kobieta uśmiechnęła się
ironicznie, na co Franck zaczerwienił się.
— Czy to mieszkanie panny Laure Delmas?
— Tak, proszę pani.
— Franck, o co chodzi?
Pojawiła się rozczochrana Laure w pomiętym jedwabnym dezabilu przesadnie przybranym
koronkami. Choć nigdy nie widziała Sary Mulstein, natychmiast ją poznała i poczuła się
skrępowana.
— Jestem przyjaciółką Léi, dowiedziałam się, że choruje, telefonowałam, lecz nie udało mi
się z nią rozmawiać. Czy mogę wejść?
— Oczywiście, proszę nie zwracać uwagi na nieporządek, późno poszliśmy spać. Pani jest
Sarą?
— Tak, a to mój kuzyn, Daniel Zederman.
— Dzień dobry panu, przedstawiam państwu mojego znajomego, Franck Baudeleau.
— Dzień dobry. Czy Léa nadal przebywa w Paryżu?
— Nie, wróciła do Bordeaux.
— Dwa razy pisałam do niej na pani adres. Czy przesłała jej pani moje listy?
— Naturalnie.
— Nie miałam na nie odpowiedzi. Byłam nieobecna ponad miesiąc, może próbowała się ze
mną skontaktować?
— Nie sądzę — odparła Laure nieumyślnie oschłym tonem.
— Dlaczego pani tak mówi?
Laure nadąsała się, Franck odpowiedział za nią.
— Nie wiemy, co zaszło między Léą a panią, ale po spotkaniu z panią Léa rozchorowała się.
W gorączce to zaklinała panią, by pani zamilkła, to znowu płacząc starała się panią pocieszyć.
To, co opowiadała, było zupełnie bez ładu i składu, tak przerażające, że Laure i ja myśleliśmy, iż
postradała zmysły. Gdy już się lepiej poczuła, a pani zadzwoniła, zaczęła płakać i cała się trząść,
odmawiała rozmowy z panią. Ledwo ozdrowiała, wyjechała pierwszym pociągiem do Bordeaux.
Franck umilkł; zapadła krępująca cisza. Daniel spoglądał na swoją kuzynkę zaskoczony
widocznym wzruszeniem, które wydało mu się nie na miejscu u tej kobiety, która zawsze tak
bardzo panowała nad sobą. Sara szybko się opanowała.
— Jak się obecnie czuje?
— Bardzo dobrze, w Montillac jest pełno rzeczy do zrobienia i nie ma za dużo czasu na
myślenie — rzekła Laure.
— Bardzo się z tego cieszę. Gdy będzie pani do niej pisała, proszę dodać, że za nią tęsknię.
Do widzenia.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Laure i Franck przez chwilę nie zamienili ze sobą ani
słowa. Z zamyślenia wyrwał ich dzwoniący telefon. Laure podniosła słuchawkę.
— Halo, czy połączyłem się z numerem Laure Delmas?
— Tak, jestem przy telefonie. Kto mówi?
— Dzień dobry, Laure, moja droga. Tutaj Françcois Tavernier. Jak się masz?
— Françcois!... Jak miło pana słyszeć. Gdzie pan jest?
— Niedaleko, w hotelu "Pont-Royal". Czy Léa jest w Paryżu?
— Nie, jest w Montillac. Jedna z waszych przyjaciółek dopiero co stąd wyszła....
— ...
— ...Sara Mulstein.
— Po co przyszła?
— Zobaczyć się z Léą. Powiedziałam jej, że moja siostra nie chce jej widzieć. Chyba dobrze
zrobiłam, prawda?... Boję się tej kobiety... Halo! Halo!... Jest pan tam?... Słyszy mnie pan?...
Halo!...
— Tak, słyszę. Postaram się skontaktować z Léą. Zajrzę do pani któregoś dnia. Do widzenia,
dziecinko.
— Ale ja... Halo!...
Rozłączył się.
Laure z wściekłością rzuciła słuchawkę na widełki.
— Złości mnie, wciąż mnie traktuje jak małe dziecko.
— Prawda, jesteś taka stara! — powiedział Franck obejmując ją w talii i wirując z nią, póki
nie minął jej zły nastrój.
Śmiejąc się, zadyszana opadła na łóżko.
— Która godzina?
— Czwarta.
— Dalej, zmykaj stąd, ledwo mam czas, żeby się przygotować.
— A dokąd się wybierasz?
— Zobaczyć się z Françcois Tavernierem i poprosić go, by pojechał ze mną do Montillac, a
potem wymyślił jakiś pretekst, żebym nie musiała zostać tam na lato. Wolę pojechać z tobą do
tej wioski na południu Francji, gdzie twoi rodzice mają dom. Jak się nazywa ta miejscowość?
— Saint-Tropez. Wiesz, tam wcale nie jest tak upojnie. Poza połowami ryb i kąpielami w
morzu, nie bardzo jest co robić.
— Już ty się o to nie martw, zawsze się coś wymyśli. A tymczasem koniecznie musimy
zdobyć jakiś samochód. To śmieszne; benzyny mamy tyle, że nie wiadomo co z nią robić, ale nie
mamy jej do czego zużyć. Myślisz, że Claudine uda się z tym Amerykaninem?
— Myślę, że tak... Dlaczego nie miałabyś pomówić o tym z tym twoim Tavernierem?
Przecież, jak opowiadałaś, podczas wojny prowadził jakieś nieco podejrzane interesy?
— Tak, ale to było tak dla zmyłki. Zapominasz, że podczas wyzwalania Francji stał u boku
generała de Gaulle'a.
— Wiesz, w tych czasach widziało się dużo dziwniejsze rzeczy...
— To prawda, ale mimo wszystko niczym nie ryzykuję, prosząc go o to. No, a teraz zostaw
mnie. Spotkamy się we "Flore" o zwykłej porze?... Koło ósmej?
— Zgoda, będę na ciebie czekał. Bądź grzeczna.
Mało brakowało, a Franck dostałby pantoflem, którym rzuciła w niego przyjaciółka.
— Och, bardzo pana przepraszam!
W hallu hotelu "Pont-Royal" Laure potrąciła mężczyznę ubranego z wyszukaną elegancją
idącego pod rękę z nie mniej szykowną kobietą.
— Nic nie szkodzi, panienko.
— Françcois!... Nie poznaje mnie pan?... Jestem Laure, siostra Léi!...
— Laure! Mała Laure!... Moja droga, nigdy bym pani nie poznał. Stała się pani prawdziwą
paryżanką! Co za szyk, prawda? — spytał zwracając się do towarzyszącej mu damy.
— Całkowicie się z tobą zgadzam — przytaknęła mu kobieta uśmiechając się drwiąco.
— Laure, nie muszę pani przedstawiać Sary Mulstein. Znacie się, jak mi się zdaje.
— Tak — wyszeptała dziewczyna czerwieniąc się pod grubą warstwą makijażu.
— Jest pani z kimś umówiona? — spytał Tavernier.
— Nie, właśnie z panem chciałam się zobaczyć... Ale to może poczekać...
— Saro, czy mogę panią przeprosić na chwilę?
Skinieniem głowy wyraziła swe przyzwolenie.
Françcois ujął Laure za łokieć i poprowadził do kanapy.
— Siądźmy tutaj, nie mam dużo czasu. Proszę mi powiedzieć, co tu panią sprowadza?
— Och, nic! Nic ważnego.
— Cóż znowu? Czy chodzi o Léę?
— W pewnym stopniu... Otóż... Pomyślałam sobie, że moglibyśmy razem pojechać do
Montillac. W takich okolicznościach moje cioteczki nie odważyłyby się protestować, widząc, że
wyjeżdżam z panem.
— Nie ma więc pani ochoty tam zamieszkać?
— Och, tylko nie to!
Wypowiedziała te słowa z takim przekonaniem, że nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Przecież to takie piękne miejsce, dom pani dzieciństwa...
— Ależ to dziura!... Było mi tam bardzo dobrze, gdy byłam dzieckiem!... Na samą myśl, że
się tam zagrzebię, czuję, jakbym już umarła.
— Léa dobrze się tam czuje.
— Léa to co innego. A poza tym kto panu powiedział, że tak jej tam dobrze?... Ja jestem
przekonana, że jest wprost przeciwnie. Léa nigdzie nie czuje się dobrze. W Montillac za dużo
jest złych wspomnień. Wykonuje codzienne czynności, lecz doskonale czuję, że udaje.
— Czy jest pani tego pewna?
— Prawie pewna. Dlaczego nie pojedzie pan po nią, nie zabierze jej stamtąd? Tylko pan
pomoże jej zapomnieć...
— Zapomnieć!... Tego słowa często się używa od roku! Zapomnieć! A nie pomyślała pani, że
i ja chciałbym zapomnieć, a nie sądzi pani, że także Sara, która napawa panią przerażeniem, też
chciałaby zapomnieć? Niech sobie pani dokładnie wbije w ten swój ptasi móżdżek, że są
sprawy, których nie sposób zapomnieć, których nie wolno zapomnieć za cenę wygodnego życia,
a nawet miłości...
Laure nie znała dobrze Françcois Taverniera i nigdy nie widziała go w przypływie złości i
gniewu. Zbladł mocno i schwyciwszy ją za ramię, by uważniej słuchała, co do niej mówi, ściskał
tak silnie, że nie mogła powstrzymać jęku.
— Przepraszam, sprawiam pani ból. Stary dureń ze mnie. Proszę mi wybaczyć, to przecież
normalne, że dzieciak chce zapomnieć o potwornościach, jakich dopuścili się dorośli.
Doprawdy, powinniśmy powstrzymać się od pouczania innych.
— Dokładnie tak uważamy, ja i moi kumple. Nikt nam nie będzie prawił morałów —
odparła rozcierając sobie ramię. — Hitler nie żyje, prawda?
— On tak, ale nazizm — nie.
Klienci hotelu, którzy przechodzili obok tej ładnej dziewczyny wystrojonej według ostatniej
mody i mężczyzny tak dobrze ubranego pomimo braków w zaopatrzeniu, w żadnym razie nie
wyobrażali sobie powagi tej rozmowy. Sądzili, że są świadkami kłótni zakochanych.
— No to co, to przecież nie powód, żebyśmy nie mogli żyć.
Co za dzieciak! Jej nadąsana mina upodabniała ją do Léi, ale do jakiej egoistycznej i
powierzchownej Léi.
— Wasza wojna — ciągnęła Laure — nauczyła nas, że życie jest krótkie i kruche. Nie chcę
takiego nudnego życia, jakie wiodą moje siostry.
— Uważa pani, że Léa się nudzi? — spytał, nagle zaniepokojony.
— A panu nie wydaje się to normalne, że dziewczyna w jej wieku nudzi się w tej dziurze
zabitej dechami, gdzie za jedyne towarzystwo ma nasze cioteczki, które są miłe, ale niezbyt
zabawne, zamyśloną Françcoise i dwóch ryczących i nieznośnych smarkaczy? Chciałabym pana
widzieć w takich warunkach! Na szczęście wrócił Jean Lefèvre i prawie codziennie bywa w
Montillac.
Całkiem świadom perfidii dziewczyny Françcois uśmiechnął się.
— Bardzo dla niej szczęśliwe. Trudno mi sobie wyobrazić, że Léa obchodzi się bez
towarzystwa mężczyzn...
— Tylko takie wrażenie to na panu robi — powiedziała Laure tonem urażonej dziewczynki.
— A w dodatku jeszcze się pan śmieje!...
— To pani mnie rozśmiesza.
— Och!...
— Załatwię kilka spraw w Paryżu i w przyszły czwartek lub w piątek pojadę do Mintillac.
— Zabierze mnie pan ze sobą?
— Przyrzekam. Dam pani znać, gdy będę gotów.
— Dziękuję, liczę na pana..nv
9
Estelle de Montpleynet ze smutkiem patrzyła, jak Françcoise popada w coraz większą
melancholię. Młoda kobieta popadała na długie chwile w przygnębienie, patrząc przed siebie
niewidzącym wzrokiem, bezsilna, nie myśląc o niczym. Gdy nie odnosiła się z obojętnością do
otaczającego ją świata, zdawała się odbierać go z całkowitą awersją i na nic nie miała ochoty;
nawet jej dziecku nie udawało jej się rozweselić. Jedynie spokojna i dyskretna obecność
nowego administratora majątku wyrywała ją z izolacji. Stopniowo dwoje młodych ludzi
połączyła przyjaźń, która bardzo szybko ze strony Lebruna przerodziła się w miłość; nie śmiał
jej wyznać, gdyż czuł, jak Françcoise daleka jest od odwzajemnienia uczucia.
Alain Lebrun znał jej historię. Zapewne jego długi pobyt w Niemczech w domu
prowadzonym przez kobiety pozwalał mu zrozumieć więzy, jakie mogły połączyć wrogów.
Wielokrotnie brał ją w obronę w kafejkach, w towarzystwie, w jakim zdarzało mu się znaleźć;
zmierzył się nawet na pięści z pewnym właścicielem winnicy z Cadillac, który rzucał
wyzwiskami pod adresem "tych dziwek, które trzeba było rozstrzelać, jak się je ogoliło".
Podobnie jak Estelle niepokoił się ponurym usposobieniem Françcoise i dokonywał cudów, by
ją rozweselić, co udawało mu się niezwykle rzadko.
Pewnego dnia wydawało mu się, że osiągnął cel: zabrał ją na jarmark w Duras, żeby zakupić
gęsi i kaczki, których niewielką hodowlę zamierzał prowadzić. Po jarmarku zjedli obiad w
dobrej restauracji w mieście. Wówczas to po raz pierwszy, od kiedy ją znał, zachowywała się
swobodnie, była odprężona i uśmiechnięta. W drodze powrotnej zatrzymali się, by podziwiać
widoki i przejść się kawałek. Weszli do lasku, gdzie poszycie stanowił gruby mech, i usiedli
rozkoszując się cieniem po skwarze dnia. Milczeli, lecz było to milczenie pozbawione napięcia,
przyjazne. Alain dotknął delikatnie jej ramienia. Zachęcony brakiem reakcji z jej strony,
przyciągnął ją do siebie i na jej krótkich włosach złożył lekki pocałunek. Drgnęła i zerwała się
na równe nogi, była blada, spojrzenie miała nieobecne.
— Wracajmy do domu — rzekła sucho.
Drogę powrotną odbyli w milczeniu, on dotknięty, ona z ustami zaciśniętymi, sztywna,
pogrążona w swoim cierpieniu.
Gdy dotarli do Montillac, rozstali się bez słowa.
Przez wiele dni odzywali się do siebie jedynie wówczas, gdy wymagały tego sprawy
zawodowe.
Estelle, która domyślała się uczuć zarządcy i zauważyła, że Françcoise zdawała się
znajdować przyjemność w jego towarzystwie, dała się ponieść marzeniom o możliwym związku.
Ta nagła zmiana zachowania zdezorientowała ją.
Któregoś wieczoru po pracy Alain Lebrun zastukał do drzwi Léi i poprosił o chwilę
rozmowy. Zdziwiona poważnym tonem jego prośby, zaproponowała, by zajął miejsce w fotelu
naprzeciwko ojcowskiego biurka.
— Co się stało, Lebrun? Ma pan taką dziwną minę.
— Panno Léo, przyszedłem złożyć rezygnację.
— Rezygnację!... Dlaczego? Nie odpowiada panu ta praca?
— To nie to, panienko... Ale to nie zależy ode mnie.
— Nie rozumiem, proszę mi to jaśniej wytłumaczyć. Czy rozmawiał pan o tym z Françcoise?
— Ano właśnie...
— Co znaczy to "właśnie"?
— Françcoise... Chciałem powiedzieć pani Françcoise... To ze względu na nią... Chciałem
spytać panią o zdanie.
Alain przerwał i długo milczał.
— Niechże pan mówi, w jakiej sprawie chciał pan zasięgnąć mojej opinii?
— Trudno mi o tym mówić... Czy myśli pani... że... pani Françcoise...
— Co, pani Françcoise?
— ...zgodzi się za mnie wyjść?
Léa popatrzyła na niego zaskoczona, a potem wybuchnęła śmiechem.
Alain Lebrun zbladł i wstał.
— Proszę panienki, nie jestem mężczyzną, który pozwoli się upokarzać czy ośmieszać.
— Ależ Lebrun, źle mnie pan zrozumiał, nie śmieję się z pana, śmieję się, bo to nie mnie, ale
Françcoise powinien się pan oświadczyć. Jak mogę za nią odpowiedzieć? Moja siostra nie
zwierza mi się.
— Zapewne, ale czy pani zdaniem mam jakąś szansę, że mnie choćby wysłucha?
Jakiż był rozczulający, gdy stał tak niezgrabny, nie wiedząc, co ma zrobić ze sobą. Léa
uśmiechnęła się i poprosiła, by usiadł.
— Byłabym bardzo szczęśliwa, Alain, gdyby został pan moim szwagrem i uważam, że dla
Françcoise też byłoby cudownie mieć takiego męża jak pan. Wie pan o najważniejszych
sprawach w jej życiu i nie stanowi to dla pana przeszkody; lecz może dla niej jest to przeszkoda.
Czy rozmawiał pan z nią o tym?
— Nie, zamierzałem to zrobić od jarmarku w Duras, ale ona mnie unika. Zgodziłaby się
pani?...
— Tylko nie ja. Jak znam Françcoise, bardzo źle by przyjęła interwencję z mojej strony.
Wszystko co mogę dla was zrobić, to zaaranżować spotkanie sam na sam.
— Zrobiłaby to pani?
— To drobiazg — odparła Léa wzruszając ramionami — zrobię, co tylko w mojej mocy, by
Françcoise odzyskała chęć do życia.
— Dziękuję, panienko, ze swej strony uczynię wszystko, by byli szczęśliwi, ona i jej mały.
— Później mi pan podziękuje. Niech mi pan pozwoli pomyśleć. Jak wpadnę na jakiś pomysł,
powiem panu.
— Niech się pani pośpieszy — dorzucił żegnając się.
Gdy odszedł, Léa zamyśliła się i wsparta o otwarte okno błądziła wzrokiem po łące łagodnie
opadającej ku starym topolom wznoszącym się nad drogą do Saint-Macaire. Ciepły wietrzyk
przyginał wierzchołki drzew i pod jego podmuchem falowała wysoka trawa łąki. Wszystko było
spokojne, na właściwym miejscu, jakby niezmienne. Léa wiedziała, że to złudne wrażenie: ten
łagodny wietrzyk mógł przemienić się w wichurę, a spokój w zamęt. Wiedziała również, iż nie
może do tego dopuścić. Jakiś instynkt podpowiadał jej, by uczyniła wszystko dla poparcia
zamiarów Lebruna, nie tylko przez wzgląd na szczęście swojej siostry, ale i na swoje własne, dla
swego spokoju, dla swojej wolności, swobody. Wszyscy w Montillac zwykli liczyć na nią,
zarówno jeśli szło o zarządzanie posiadłością, jak i wybór materiału na sukienkę, po usunięcie
winnej latorośli, zasadzenie nowych drzew i menu na kolację. Podświadomie czuła potrzebę
złożenia tych obowiązków w inne ręce; Alain Lebrun wydawał jej się kimś najbardziej
odpowiednim. Oczywiście, rodzina z Bordeaux nie będzie patrzyła przychylnym okiem na tak
skromną partię, ale stosunki z nią były już na takim etapie, że nie miało to żadnego znaczenia,
Léa słyszała już, jak jej kuzynki mówią z szyderstwem, że w sytuacji Françcoise małżeństwo nie
wchodzi w rachubę i że tak czy inaczej mężczyzna z ich sfery nie zechciałby kobiety z jej
przeszłością, na dodatek obciążonej bachorem. Najtrudniejszą rzeczą będzie przekonanie
siostry. Wiedziała, że wspomnienie Ottona wciąż było żywe w jej sercu, ale przecież był jeszcze
mały Pierre, który rósł i potrzebował ojca. Znowu rozzłościła ją nieobecność Françcois
Taverniera. On by wiedział, co zrobić.
Jean Lefèvre wrócił do zwyczajów przedwojennych i pod koniec każdego dnia przychodził
do Montillac. Wszyscy z przyjemnością witali jego przybycie. Często zostawał na kolację i
spędzał wieczór z przyjaciółmi. Niekiedy przyjeżdżał z matką, którą panny de Montpleynet
starały się rozerwać. Przy każdej ze swych wizyt nieszczęsna kobieta nie omieszkała zatrzymać
się na chwilę w miejcu, gdzie spoczywał Raoul.
Nieświadoma swego zachowania Léa znowu kokietowała swego przyjaciela, zapominając,
że nie była już smarkulą, a on niedoświadczonym młodzikiem. Nigdy nie rozmawiali o nocy w
Morizès, gdy kochała się z oboma braćmi. Każde z nich zachowało jednak niezatarte
wspomnienie tej nocy; dla Léi był to szalony i czuły festyn zmysłów bez żadnych konsekwencji;
dla Jeana wspomnienie to łączyło się z głębokim zawstydzeniem pomieszanym z poczuciem
winy i wyrzutami sumienia. Zatracił nieco wesołość i swobodę, które stanowiły jego urok i tak
niegdyś pociągały Léę. Nowe obowiązki, smutek matki, cierpienia, jakich doznał, śmierć brata
przydały mu powagi, która nie leżała w jego naturze. Bardziej niż kiedykolwiek kochał Léę i
marzył, by pojąć ją za żonę. Wiedział o jej związku z Françcois Tavernierem i to
powstrzymywało go przed oświadczynami. Bał się, że dostanie kosza i usłyszy, że ona kocha
innego. Opowiedziała mu o uczuciach, jakie żywił Alain Lebrun do Françcoise i poprosiła, by
zorganizował wyprawę do Pyla, gdzie rodzina Lefèvre miała willę nad morzem. Był czerwiec:
cóż więc bardziej naturalnego niż ochota na kąpiel w oceanie? Léa nie była w stanie wymyślić
jakiegoś powodu, żeby nie zabrać obu malców, więc w sześcioro o świcie ruszyli w drogę
nowym Citroënem Jeana. Na widok dużej czarnej limuzyny zatrzymującej się przed domem
Léa wzdrygnęła się, obawiając się, że za chwilę wysiądzie z niej Maurice Faux i policjanci.
W bagażniku samochodu umieszczono koszyki z wiktuałami z wielką pieczołowitością
przygotowane przez Ruth i Estelle. Kobiety z dziećmi usiadły na tylnym siedzeniu, mężczyźni z
przodu. W Villandraut był jarmark. Mimo wczesnej pory w mieście gęsto było od wozów,
furgonetek, stad owiec i kóz. Z klatek dobywało się popiskiwanie ptactwa i pochrząkiwanie
prosiąt. W łagodnym świetle poranka każdy spokojnie udawał się do swoich zajęć. Gdy
wyjechali z miasta, droga biegła prosto jak z bicza strzelił i przecinała lasy Landów. Léi ścisnęło
się serce na wspomnienie dni spędzonych w tych lasach w ukryciu z Camille i Charlesem.
Chociaż chłopczyk był wtedy jeszcze mały, czy pamiętał? Nie odzywał się i z poważną miną
uważnie przypatrywał się drzewom, które migały po obu stronach drogi.
— To gdzieś tutaj była kryjówka starego Léona? — spytał nieoczekiwanie.
Léa drgnęła, a Jean Lefèvre raptownie skręcił samochodem. Przekazywanie myśli?...
Wszyscy troje pomyśleli o tym samym.
— Pamiętasz kryjówkę starego Léona? — spytała Léa.
— Niedokładnie, ale była tam mama i ty. To gdzieś tutaj, prawda?
— Tak, kochanie, wydaje mi się, że niedaleko stąd.
Charles odwrócił głowę i przytuliwszy się do drzwiczek wydawał się zaabsorbowany
podziwianiem krajobrazu. Pierre zasnął na kolanach matki. Przez długi czas jechali w
milczeniu.
Wreszcie droga, tak prosta, jak gdyby prowadziła donikąd, skręciła za osadą Lamothe. Léa
odetchnęła z ulgą. Jak sięgała pamięcią przejazd przez Landy stanowił dla niej, w
przeciwieństwie do rodziców i sióstr, przygnębiającą trasę. Na widok tych lasów, podobnych do
siebie sosen, odczuwała niewytłumaczalny lęk.
Za Arcachon zatrzymali się u pani Roussel, u której zostawiano klucze od willi.
— Panicz Jean, jakie to szczęście znowu pana zobaczyć po tych wszystkich latach! Och,
biedny panicz Raoul! Takie wielkie nieszczęście! A dla pani Lefèvre, mojej drogiej pani, jakiż to
smutek i żałoba!
Z trudem Jean zdołał uniknąć czułej i troskliwej paplaniny dozorczyni.
Zajmowany podczas wojny przez Niemców dom niezbyt ucierpiał, lecz po prostu przygasł.
To właśnie określenie nasunęło się na myśl Léi, która bezwiednie wyraziła je na głos. Jej
przyjaciel popatrzył na nią ze zdziwieniem.
— Dokładnie takie samo wrażenie odnoszę... Pamiętasz, kiedy byliśmy tutaj ostatnim
razem, na krótko przed zaręczynami Camille i Laurenta...
— Wydaje mi się, że to było wieki temu!
— Uwaga! Nie dajmy się ponieść melancholii; jest taka ładna pogoda, a ty tak pięknie
wyglądasz!
— A może nie? — rzekła obracając się dokoła.
— Léa, Léa, chodź szybko, chodźmy zobaczyć morze — wołał Charles ciągnąc ją za sobą,
— Pierre też chce morze.
Jean schwycił malca i posadził go sobie na ramionach. Chłopczyk wydawał okrzyki radości.
Trzymając Charlesa za rączkę Léa pobiegła na plażę.
— Françcoise, Alain, idziecie z nami?
— Później do was przyjdę. Zajmijcie się Pierre'em.
— Ja też zostaję — powiedział Alain Lebrun.
— Jak chcecie. Trzymaj się mocno w siodle, jeźdźcu, bo jestem Światłem Ognia,
najszybszym na świecie rumakiem... Patataj, patataj, patataj...
Mocno trzymając za nogi pokrzykującego z radości chłopca, Jean puścił się galopem.
— Upuści go! — krzyknęła Françcoise ni to zaniepokojona, ni to rozbawiona.
— Proszę się nie bać, to dobry rumak — rzekł Lebrun.
Sprzed domu zbudowanego na pagórku widzeili za wydmami pustą plażę zasypaną jeszcze
pozostałościami wojny, nad którymi zdawały się czuwać bunkry z Wału Atlantyckiego.
— A jeśli są tam jeszcze miny? — wyszeptała młoda kobieta zrywając się, by biec do syna.
Alain zatrzymał ją.
— Nie ma obawy, saperzy starannie wykonali swoją robotę i można wchodzić na plażę.
— Mogli coś przeoczyć... Proszę się nie śmiać, przecież zdarza się, że wybuchają niewypały z
wojny czternastego roku.
— To prawda, ale tutaj rozminowanie przeprowadzono centymetr po centymetrze. Zresztą
jeńcy niemieccy przypłacili to swoim życiem.
— Wiem — powiedziała melancholijnym tonem.
Natychmiast zaczął sobie wyrzucać, że wspomniał o jeńcach niemieckich, gdyż musiało to
być dla niej przykre. Jednakże Françcoise podeszła do samochodu i zaczęła wyjmować zapasy
żywności z bagażnika.
— Niech mi pan pomoże... Nie wiem, co też Ruth włożyła do tego koszyka, bo waży chyba
tonę.
W milczeniu przenieśli wiktuały na zardzewiały ogrodowy stół.
Podobnie jak za każdym razem, gdy widziała morze, we wspomnieniach Léi powracały
doznania z dzieciństwa: to samo zauroczenie, to samo pragnienie, by dostać się za linię
horyzontu i zobaczyć, czy morze ciągnie się dalej, czy też opada w próżnię. Przez długi czas
sądziła, że na końcu są ogromne wodospady, jeszcze większe od wodospadu Niagara, który jako
sześcio- lub siedmioletnia dziewczynka widziała w filmie dokumentalnym w kinie w Langon i
który zrobił na niej wielkie wrażenie. W biegu ściągnęła przez głowę sukienkę ze sztucznego
jedwabiu, zzuła sandały, wszystko upuszczając na piasek.
Jean sięgnął pamięcią sześć lat wstecz, gdy na tej plaży przyglądał się tej samej dziewczynie
w tym samym granatowym kostiumie kąpielowym... Tej samej?... Ale czy takiej samej... Nie, na
pewno nie... Była szczuplejsza, bardziej kobieca, jeszcze piękniejsza! Serce mu się ścisnęło na to
wspomnienie. Sześć lat temu on i jego brat Raoul przyglądali jej się razem, obaj jednakowo
wzruszeni i zakochani... Podobnie jak sześć lat wcześniej wydawała mu się nieosiągalna.
— Chcę zejść!
Pochłonięty myślami Jean zapomniał, że na barana trzyma Pierre'a, który wymachiwał
rączkami. Uniósł go do góry i łagodnie postawił na ziemi. Malec pokrzykując popędził za
Charlesem. Obaj chłopcy zderzyli się i poturlali w piasku pośród radosnych popiskiwań. Jean
pomógł im się rozebrać, a następnie sam zdjął ubranie i ująwszy dzieci za dłonie ruszył ku
wodzie wołając do Léi, która szybkim crawlem płynęła ku pełnemu morzu.
Siedząc pod sosną, oparta plecami o chropawą korę Françcoise wpatrywała się w linię
horyzontu. Wyglądała na odprężoną. Pierwszy raz od bardzo dawna doznawała swoistego
zadowolenia, jednocześnie fizycznego jak i psychicznego, i myślała o Ottonie bez cierpienia i
bólu, które pozbawiały ją sił, czyniły bezbronną i bezradną. Czy sprawiły to śmiechy, radosne
pokrzykiwania synka, które przynosił wiatr, a może łagodność początku lata, czy też obecność
tego prostego i milczącego mężczyzny, którego miłości domyślała się?... Czyżby życie mogło być
jeszcze miłe?... Od dnia, w którym poczuła zimny dotyk golarki, Françcoise nie uroniła ani
jednej łzy; nawet wiadomość o śMierci kochanka przyjęła z suchymi oczyma. Płaczę w środku
— myślała sobie. To cierpienie pozbawione łez stało się tym bardziej nieznośne. I oto czuła na
policzku ciepłą wilgoć, łzy toczące się wolno, nieuniknione, jak źródło, które wreszcie znajduje
upust.
Stojąc nie opodal, Alain Lebrun przyglądał się łzom, które obmywały twarz ukochanej
kobiety przywracając jej dziecięcą świeżość. Powstrzymał się, by nie przypaść do niej, gdyż z
właściwą zakochanym delikatnością wyczuwał, że trzeba jej pozwolić wypłakać się i pozbyć tego
smutku i cierpienia.
10
Powróciwszy z Ameryki Południowej Françcois Tavernier spotkał się z Sarą Mulstein. Gdy
wstrząśnięty wysłuchał jej opowieści o tym, czego doznała w obozie, górę wzięła litość i
wściekłość. Odczuwał wstyd, że ludzie ludziom zadawali takie okrutne cierpienia. Widział na
własne oczy budzące sprzeciw masakry podczas wojny w Hiszpanii, kobiety i dzieci
rozstrzeliwane z broni maszynowej na drogach, torturowanie partyzantów, bombardowanie
miasta, oszalałe z bólu i rozpaczy matki przy zwłokach dzieci, sieroty błąkające się wśród ruin, i
wszystko to umocniło w nim pragnienie pokoju, pozwoliło silniej odczuć konieczność zbliżenia
między narodami, lecz przy tej kobiecie na zawsze zniszczonej czuł wzbierającą w sobie
nienawiść, jakiej nigdy przez całą wojnę nie zaznał. I oto on, który próbował przeciwstawić się
pragnieniu zemsty Sary, gotów był wspierać ją w tej walce. Podobnie jak ona uznał, że nie
można puścić płazem tych niesłychanych zbrodni, nie ukarać tych bez sumienia zbrodniarzy,
którzy w większości nie tylko kazali mordować, lecz też okaleczali, zbrukali, gardzili, odarli z
honoru swoje ofiary. Sam zabijał i mógł to zrozumieć, lecz nigdy nie zrozumie poniżania. On,
któremu się zdawało, że wszystko już widział, którego niektórzy uważali za cynika, on, który
uwielbiał używać życia, który deklarował, że w nic już nie wierzy, acz od czasu do czasu marzył
o cichym i spokojnym szczęściu z Léą jako towarzyszką życia, zaangażował się w sprawę Sary,
chociaż był głęboko przekonany, iż świadczy o całkowitej głupocie to, że człowiek taki jak on
szuka zemsty za nie swoje krzywdy; i ze wszystkich sił służył hiszpańskim republikanom,
francuskiemu ruchowi oporu, a teraz, oficjalnie, w poszukiwaniu osób zaginionych, uchodźców.
Zgodził się na spotkanie w mieszkaniu Sary, Samuela i Daniela Zedermanów i dwóch ich
przyjaciół, także Żydów: Amosa Dayana z Lublina w Polsce, byłego członka grupy Nakama, i
Uri Ben Zohara z Palestyny, byłego bojownika z Brygady Żydowskiej.
— Przedstawiam wam Françcois Taverniera, o którym wielokrotnie wam opowiadałam.
Zgodził się przystąpić do nas, o ile, rzecz jasna, nikt z was nie zgłasza sprzeciwu.
Ben Zohar wysunął się do przodu z wyciągniętą dłonią.
— Witam, cieszę się, że pana tutaj spotykam — rzekł po angielsku.
Widząc zdziwienie na twarzy Taverniera, który ściskał podaną dłoń ciągnął dalej:
— Byłem w Travisio u Ismaiła Karmira, gdy pan przyjechał.
— Ach, prawda, teraz pana poznaję. Nie miał pan wówczas wąsów.
— Istotnie — odparł Uri gładząc sumiasty rudy wąs, z którym wyglądał na brytyjskiego
oficera.
— Coś podobnego! To panowie się znają?... Świat jest jednak mały — powiedziała Sara
zapalając papierosa.
Podszedł Amos Dayan, wyciągnął rękę do Taverniera i rzekł koślawą angielszczyzną:
— Witamy w naszym gronie.
Z kolei zbliżył się Samuel i Daniel Zedermanowie.
— Wiem, jak doniosłą rolę odegrał pan we francuskim ruchu oporu i jak bardzo ceni pana
generał de Gaulle'a, a także jak mocno przywiązany jest pan do naszej kuzynki. Z racji
zajmowanego stanowiska, może nam pan być niezmiernie przydatny w poszukiwaniu
przestępców nazistowskich. Dziękujemy, że zechciał pan przyłączyć się do nas — powiedział
Samuel.
Daniel przywitał się z nim w milczeniu. Sara wskazała im miejsce i rzekła do Taverniera:
— Wszyscy tutaj obecni wiedzą, kim pan jest i czego pan dokonał. Poza mną nie zna pan
nikogo spośród nas. Jeśli ma pan walczyć u naszego boku, jest rzeczą normalną, by dowiedział
się pan, kim są pana przyszli towarzysze broni... Ogólnie rzecz biorąc, zachowujemy raczej
dyskrecję na temat naszych działań, lecz zważywszy na to, kim pan jest, pokrótce opowiem
panu, co dotychczas robili nasi czterej przyjaciele. Zacznę od mojego kuzyna Samuela, przed
wojną znanego adwokata. Antyżydowskie ustawy zmusiły go do zaniechania wykonywania
zawodu. Z przyjaciółmi, na których mógł polegać, założył konspiracyjną gazetę redagowaną po
hebrajsku, której celem miało być informowanie wspólnoty, czym naprawdę jest nazizm. Udało
im się wydać około dziesięciu numerów, gdy został zadenuncjonowany. Gdy gestapo przyszło
go aresztować, nie było go w domu. Pobiwszy domowników, policja zabrała jego ojca, matkę,
siostry i młodszego brata, Daniela. Wszyscy, z wyjątkiem Daniela, zginęli w obozie. Samuela
przez dwa lata ukrywała w piwnicy jego przyjaciółka, która nie była Żydówką. Doczekali się
dziecka, które zmarło zaraz po przyjściu na świat. Pewnego dnia kobieta nie wróciła do domu,
zapewne zginęła podczas bombardowania; Samuel szukał jej bezowocnie. Spotkałam go w
Monachium. Razem odnaleźliśmy w Linzu Daniela, który przeżył obóz zagłady. Oboje
postanowiliśmy, że pomścimy okrucieństwa, jakich zaznaliśmy, mając całkowitą świadomość
faktu, że zemsta jest bronią słabych. Bez większego trudu przekonaliśmy Samuela o słuszności
naszej sprawy. Tutaj, w Paryżu, poznaliśmy Amosa. Amos należał do komanda, które w
kwietniu tego roku zatruło chleb przeznaczony dla trzydziestu sześciu tysięcy esesmanów
uwięzionych w obozie jenieckim pod Norymbergą. Dwa tysiące bochenków chleba spośród
czternastu tysięcy zatruto arszenikiem; tylko około tysiąca esesmanów zmarło. Aliancka
cenzura wojskowa zrobiła wszystko, żeby zatuszować sprawę. Amos miał już być
przesłuchiwany przez policję amerykańską, ale udało mu się przekroczyć granicę i schronić we
Francji. Uri Ben Zohar jest Żydem z Palestyny i, jak panu wiadomo, należał do Brygady
Żydowskiej. Z kilkoma przyjaciółmi wykonywał wyroki na nazistach we Włoszech i w
Niemczech. Jednak w krótkim czasie Hagana sprzeciwiła się planom zagłady jak największej
liczby Niemców poprzez zatrucie zbiorników wody wielkich miast jak Norymberga, Hamburg
czy Frankfurt, albo też podpalenie Monachium lub Stuttgartu. Wydano rozkaz zaniechania
wszelkich represji na Niemcach i powrotu do Palestyny, mściciele usłuchali z ciężkim sercem.
Uri, spędziwszy w ukryciu kilka dni w tajnym więzieniu Hagany, uzyskał zezwolenie na wyjazd
do Francji.
— Dlaczego nie wyjechał do Palestyny? Przecież tyle tam do zrobienia? — zapytał Tavernier.
— Myślałem o tym — odpowiedział Uri — lecz kilku z nas daje pierwszeństwo zemście przed
hipotetycznym państwem izraelskim, co jest sprzeczne ze stanowiskiem przywódców
wspólnoty żydowskiej w Jerozolimie. Choć niektórzy deklarują swą gotowość pomocy nam,
większość z nich ma tylko jeden cel: utworzenie państwa żydowskiego. My natomiast uważamy,
że Izrael nie może zaistnieć, póki sześć milionów jego dzieci martwych i bez mogiły nie zostanie
pomszczonych. Oto dlaczego garstka nas będzie tropić hitlerowców, gdziekolwiek na świecie by
się znajdowali, i zabijać ich.
Na chwilę zapadła cisza, w której ożyły bolesne dla każdego wspomnienia. Milczenie
przerwała Sara.
— Françcois, czy chce nam pan zadać jakieś pytania?
— Tak... POtrzeba będzie dużo pieniędzy, by przedsięwziąć te operacje. Czy macie jakieś
środki na ten cel?
— Pieniądze to żaden kłopot, dysponujemy odpowiednimi środkami — odpowiedział
Samuel.
— Skąd one pochodzą?
— Od organizacji żydowskich i nieżydowskich powołanych do zbierania na całym świecie
funduszy na realizację naszej sprawy. Z początku niektórzy spośród nas nie wahali się przed
napadami na banki, ale teraz nie jest to już konieczne.
— Czy brał już pan udział w wykonywaniu wyroków śmierci?
— Jeszcze nie — odparł Samuel.
— Ja tak — rzekł Uri.
— I ja też — powiedział Amos. — W kilku.
Françcois Tavernier zwrócił się do Daniela.
— Z niecierpliwością oczekuję tej chwili.
Nie pytał Sary; znał już odpowiedź na to pytanie.
— Wraca pan z Argentyny. Jak ocenia pan sytuację na miejscu? — spytała.
— W Buenos Aires w kołach peronistowskich słyszałem o przyjeździe pewnej liczby
niemieckich rodzin, które przyjęli rodacy osiadli w Argentynie jeszcze przed wojną. Większość
miała paszporty argentyńskie, meksykańskie albo wystawione przez Międzynarodowy
Czerwony Krzyż, niektórzy legitymowali się paszportami dyplomatycznymi wystawionymi
przez kawalerów Zakonu Maltańskiego, rzadziej francuskimi dowodami osobistymi.
Niemieckie kolonie w Ameryce Południowej są silne i liczne zarówno w Chile, jak i w Brazylii,
Argentynie, Ekwadorze, Urugwaju, Boliwii i Paragwaju. Wielu polityków w tych krajach jest z
pochodzenia Niemcami. Bez trudu zmontowano siatki przerzutowe. Trzeba też wiedzieć, że od
początku wojny nawiązano ważne i znaczące stosunki pomiędzy nazistowskimi dygnitarzami a
ich argentyńskimi odpowiednikami. Pomimo zerwania stosunków dyplomatycznych pomiędzy
Niemcami a Argentyną w styczniu czterdziestego czwartego roku operacja "Aktion Feuerland"
(Ziemia Ognista), zapoczątkowana przez Bormanna pod koniec czterdziestego trzeciego roku
rozwijała się nie napotykając większych przeszkód. Tym sposobem tysiące dzieł sztuki, tony
złota i różne walory pokonały Atlantyk na pokładach łodzi podwodnych wypływających z
Hiszpanii dzięki pomocy generała Paupela z Madrytu. Ambasador Niemiec von Thermann i
jego żona, w towarzystwie kapitana statku Dietricha Niebuhra, organizowali bale lub partie
pokera — Argentyńczykom sprzyjało niesłychane szczęście — podczas których spotykała się
śmietanka towarzyska kolonii niemieckiej, książę i księżna Schaumburg-Lippe, książę Luxburg,
Ludwig Freude, Godofredo Sanstede — agent gestapo — von Simon i Argentyńczycy tacy jak
obecny prezydent Juan Perön, admirałowie Scasso i Teissaire, generałowie Ramirez i Farrel,
pułkownicy Mittelba, Heblin, Gonzalez, Gilbert. Bardzo zręcznie Niemcy obłaskawiali swoich
argentyńskich przyjaciół: systematyczne podkupywanie prasy, szczodre darowizny od księcia
Schaumburg-Lippe dla różnych osobistości argentyńskich, wykwintne przyjęcia, na których
wino lało się strumieniami. Wypowiedzenie wojny dwudziestego siódmego marca
czterdziestego piątego roku pod presją Stanów Zjednoczonych tak naprawdę nie popsuło
stosunków pomiędzy tymi dwoma obozami. Przez ostrożność fundusze i walory nazistów
przelano na konta obywateli i ziomków argentyńskich. Gdy rząd z Buenos Aires chciał przejąć
dobra niemieckie i japońskie, nie miał co zajmować. W kwietniu czterdziestego piątego
hitlerowskie łodzie podwodne przybyły z Hiszpanii do Argentyny przywożąc prawdziwy skarb-
łup wojenny: osiemset milionów dolarów, wynik wszelakiego rodzaju grabieży. W lipcu i w
sierpniu dwie łodzie podwodne wynurzyły się w porcie Mar del Plata i oddano je władzom
amerykańskim. W Patagonii, także w lipcu, dwie inne łodzie podwodne przybiły do brzegu.
Osiemdziesiąt osób przesiadło się do szalup, które wylądowały na pustej plaży, gdzie czekały
duże samochody osobowe i ciężarówki. Wyładowano również dziesiątki bardzo ciężkich skrzyń,
niezwłocznie umieszczono je na platformach ciężarówek, które skierowały się na hacjendę
należącą do pewnej niemieckiej spółki. Wiecie może, iż Organization der ehemaligen SS
Angehörigen (Stowarzyszenie byłych esesmanów) dysponuje wieloma kanałami, które
pozwalają jej członkom uciec do Egiptu, Syrii czy Ameryki Łacińskiej. Najczęściej
wykorzystywana jest trasa Niemcy-Austria-Południowy Tyrol-Genua via Tanger i potem prosto
do gościnnych krajów Ameryki Południowej. W samych tylko okolicach Genui znajdują się
dziesiątki klasztorów i probostw udzielających schronienia amatorom na
południowoamerykańską emigrację, i to pod skrzydłami wysoko postawionego w hierarchii
chorwackiego dostojnika kościelnego: Krunoslava Draganovica, wielkiego przyjaciela
poglavnika Ante Pavelićja. Dzięki swoim stosunkom dyplomatycznym w Watykanie bez trudu
uzyskuje dla swoich protegowanych pozwolenia na imigrację w wielu krajach. Pomimo
obecności policji aliantów port w Genui stanowi nadal pewny punkt przerzutu nazistowskich
przestępców.
— Wiedzieliśmy o istnieniu takiej organizacji, lecz nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ma
takie znaczenie i zasięg — powiedziała Sara. — Wspomniał pan o trudnym do przyjęcia
współudziale Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Watykanu, Zakonu Maltańskiego, i sama
już nie wiem czyim...
— Czy sądzicie, że wraz z samobójstwem Hitlera, które dla wielu osób jest wielce
nieprawdopodobne, upadkiem III Rzeszy, śmiercią milionów ludzi unieszkodliwieni zostali
wszyscy faszyści i naziści na tej planecie?... Nic podobnego. Niewielkie ugrupowania, takie jak
nasze, mogą bardzo zaszkodzić siatce ODESSA, ale nie łudźmy się, większość tych łajdaków
wymknie się nam.
— Wiemy — powiedział Samuel. — Nie jesteśmy odosobnionym przypadkiem, inni też
tropią uciekających nazistów. Dzięki amerykańskim informatorom nasi towarzysze natrafili na
ślad Adolfa Eichmanna. Starzy towarzysze z Nakam odnaleźli adres jego rodziny w Austrii, w
Bad-Ausse; na zmianę obserwują żonę i brata Eichmanna. Jeśli zajdzie potrzeba, ta grupka
mścicieli zwróci się do nas o pomoc. Tymczasem, jeśli o nas chodzi, to Amos namierzył dwie
kobiety z obozu w Ravensbrück: Rosę Schaeffer i Ingrid Sauter, które dostały się w szeregi
Czerwonego Krzyża i które z Sarą widzieliśmy z sierotami na peronie jednego z dworców.
Obecnie przebywają w Lyonie w pewnym żeńskim klasztorze. Daniel i Amos pojadą jutro do
tego miasta, by poznać tryb życia, jaki prowadzą, i zastanowić się nad sposobami zatrzymania
ich.
— Zamierzacie oddać je w ręce władz francuskich? — spytał Tavernier.
— Nie — chłodno odparła Sara. — Sami wykonamy na nich wyrok.
— A kiedy już je zgładzimy — ciągnął Samuel — popłyniemy do Argentyny, by tam nadal
ściągać przestępców. Dwóch z nas poda się tam za uciekających nazistów. Amos i Daniel, którzy
doskonale mówią po niemiecku i wyglądają na czystych Aryjczyków, wcielą się w te role. Kiedy
wraca pan do Argentyny?
— Na jesieni. Rząd francuski wysyła mnie z misją do rządu argentyńskiego.
— Doskonale się składa, ale czy pańską podróż można przyspieszyć?
— Nie wiem, zapytam na Quai d'Orsay.
— Byłoby wskazane, żeby się pan ożenił, nim się pan uda w tę podróż...
— Ożenił?!...
— Tak, z Sarą. To bardzo by nam ułatwiło działanie...
— Może, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się.
— Nie podobam się panu? — ironicznym tonem spytała młoda kobieta.
— Nie w tym rzecz, Saro, doskonale pani o tym wie.
— Wiem, że kocha pan inną kobietę. Niech się pan nie obawia, nie jestem zazdrosna.
— Nie o to chodzi...
— Nie — przerwał Samuel — chodzi tylko o zwykłą formalność...
— O zwykłą formalność, łatwo panu mówić! Od razu widać, że to nie pana chcą siłą ożenić!
— Françcois, lepiej zdaję sobie sprawę z pana uczuć niż pan sam. Proszę mi uwierzyć, że
gdyby istniało jakieś inne rozwiązanie, nie prosiłabym pana o udział w tej maskaradzie —
powiedziała Sara, która nagle spoważniała.
— Ale...
— Wiem, co pan powie, pozwoli pan, że się tym osobiście zajmę.
— Proszę się do tego nie mieszać, moim obowiązkiem jest...
— Pojadę z panem.
— Ona nie chce pani więcej widzieć na oczy.
— Wiem i uważam to raczej za dobry znak. Nie chce mnie widzieć, bo to, co jej
powiedziałam, wstrząsnęło nią. Na to więc liczę, myśląc, że nam pomoże.
— Nie poprosi chyba pani Léi...
— Dlaczego by nie? Czy mi już nie pomogła, czy nie uratowała mi życia? Czy sama nie
ryzykowała własnym życiem i nie wykazała się odwagą działając w ruchu oporu?
— Ano właśnie, powinna zapomnieć o tym wszystkim!
— Wcale jej pan nie zna, nie potrafi zapomnieć, choć bardzo tego pragnie. To bardzo prawa
i prostolinijna dziewczyna, która uważa, że źli powinni zostać ukarani.
— Doskonale o tym wiem, ale dlaczegóż to ona właśnie miałaby ich karać? I proszę: nie
wplątujcie w to Léi.
— Dlaczego, skoro jest nam potrzebna?
— Doskonale możemy się bez niej obejść. Uważam, że niepotrzebnie bralibyśmy sobie na
kark taką postrzeloną osóbkę...
— Zupełnie innego zdania jest jej stryj, ojciec Adrien, który wielokrotnie korzystał z jej
umiejętności.
— Walczyła, by przegnać okupantów ze swojej ojczyzny...
— A teraz walczyć będzie, by tutaj nie wrócili.
— To wszystko wydaje mi się bardzo skomplikowane i ryzykowne — rzekł Samuel. — Jeśli,
jak się domyślam, Françcois Tavernier jest zakochany w Léi, pakujemy się w niezłe kłopoty.
Trudno o coś gorszego niż uczuciowe komplikacje pomiędzy członkami organizacji
konspiracyjnej.
— Pański kuzyn ma słuszność, to zbyt ryzykowne, nie tylko dla Léi, lecz również dla nas
wszystkich. Zobowiązałem się wam pomóc, przyłączyć się do waszej walki, lecz nie za cenę
bezpieczeństwa i życia Léi.
— Dość na dzisiaj — rzekła Sara — innym razem o tym porozmawiamy.
Ton jej głosu dawał im do zrozumienia, że powinni odejść. Pięciu mężczyzn wstało i wyszło.
Pokrzykując z przejęcia kilkoro dzieci ganiało się w pyle skweru na placu des Vosges pod
okiem siedzących w cieniu i robiących na drutach lub szyjących matek. Niebo rozpalone było
do białości, ani żywego ducha pod podcieniami. Françcois Tavernier pożegnał swoich
towarzyszy i przerzuciwszy przez ramię marynarkę skierował kroki do samochodu, który
zaparkował na ulicy de Turenne. Te spotkania i rozmowy wywoływały w nim jakiś niepokój,
zamęt w myślach, zawrót głowy. Czy to rozważne, przy jego pozycji, na jego stanowisku
pakować się w taką awanturę, przygodę z jakimiś amatorami, wśród których była kobieta, która
straciła wszelkie poczucie zdrowego rozsądku? Nie, jego postępowanie można było określić
różnymi słowami, lecz na pewno nie było ono rozsądne i rozważne; ale przecież od wojny w
Hiszpanii nie znał już znaczenia tego słowa.
Spadkobierca bogatych fabrykantów jedwabiu w Lyonie, zerwał wszelkie stosunki z
rodziną, gdy opowiedział się po stronie hiszpańskich republikanów. Tylko jeden z jego wujów,
który zarządzał jego majątkiem, utrzymywał z nim dość luźne stosunki, do czego zmuszały go
interesy. Albert Tavernier, odznaczający się wielką uczciwością połączoną ze skrupulatnością,
nie tylko zachował fortunę swego kuzyna, lecz także pomnożył ją, a przy tym nie splamił się
kolaboracją, co niekoniecznie można powiedzieć o innych członkach rodziny. Gdyby nie jego
interwencja, "czarnej owcy", niektórzy po wyzwoleniu znaleźliby się w więzieniu.
Choć pogrążony w rozmyślaniach, bezwiednie obserwował, co się dzieje wokół niego; gdy
się zbliżał do samochodu, jakaś niewyraźna postać skryła się za jeden z filarów arkad. Jak
przystało na wprawnego konspiratora, natychmiast wzmógł czujność, a jego dłonie sięgnęły po
broń. Ten odruch rozbawił go: nie był już na wojnie, a wierny walther powrócił do jego
prywatnego arsenału. Wciąż czujny szedł dalej. Otwierając drzwiczki samochodu, rozejrzał się
uważnie... chyba mu się coś przyśniło; oprócz nielicznych przechodniów zdążających w stronę
ulicy de Rivoli, nie było nikogo.
W środku pojazdu panowała straszliwa duchota. Tavernier rozluźnił węzeł krawata i odpiął
guzik kołnierzyka. Wolno pojechał na ulicę de l'Universitè, pewny, że nikt go nie śledzi.
Remont, jaki zlecił wykonać, przebiegał normalnie; wszystko zgodnie z planem zostanie
ukończone na jesieni. Wtedy przekona się, czy Léa zechce za niego wyjść.
Ze złością zacisnął szczęki przypominając sobie dziwaczną propozycję Sary; jeśli już miał się
ożenić, to właśnie z Léą i z nikim innym... A jednak Sara nie myliła się sądząc, iż łatwiej jej
będzie przeniknąć do argentyńskiej śmietanki towarzyskiej, będąc żoną dyplomaty; był to
idealny punkt obserwacyjny, by dowiedzieć się, jak potoczyły się losy uciekinierów
nazistowskich, którzy znaleźli schronienie w tym kraju. Doskonale sobie wyobrażał, jak
zaprzyjaźnia się ona z tą dwudziestosześcioletnią aktorką, Evą Duarte, którą niedawno poślubił
nowy prezydent Argentyny. Dla nikogo nie stanowiło tajemnicy to, że Juan Domingo Perón był
zafascynowany Benito Mussolinim i stałym bywalcem salonów kół pronazistowskich, jak i to,
że wygrał wybory dzięki "cabezitas negras" (Czarne głowy: nazwa nadana wieśniakom, którzy
masowo przybywali do Buenos Aires w poszukiwaniu pracy.)... Czując się silny ze względu na
poparcie części klasy robotniczej i wojska, "szef", wybrany na prezydenta republiki
pięćdziesięcioma sześcioma procentami głosów, zamierzał uczynić ze swego kraju wielkie
światowe mocarstwo; pomimo opozycji komunistów i arystokracji, jego władza — jak się
zdawało — utrwalona została na długo. Jako wysłannik rządu francuskiego Françcois Tavernier
został przedstawiony parze prezydenckiej. Ledwo zdołał powstrzymać uśmiech rozbawienia,
gdy całował dłoń małżonki prezydenta, pięknej tlenionej blondynki, o zbyt mocno umalowanej
twarzy i ubranej w dziewczęcą sukienkę, która zaskakiwała na dwudziestosześcioletniej
kobiecie. Mizdrząc się Eva Perón oprowadziła go po parku wokół rezydencji prezydenta,
zachwycając się kwiatami, które, jak twierdziła, kochała namiętnie. Natomiast jej małżonek,
generał Perón, zapewnił go, że zawsze będzie mile widziany. Tego samego dnia wieczorem
podczas kolacji u Victorii Ocampo, redaktorki literackiego pisma "Sur", rozmowa toczyła się
tylko i wyłącznie wokół pięknej Evy i sposobu, w jaki położyła rękę na ciężko myślącym Juanie
Perónie, którego niektóre obecne damy określały jako "muy macho" (bardzo męski). Victoria
Ocampo, wysoka, urodziwa kobieta około pięćdziesiątki, egeria argentyńskiego środowiska
literackiego, ciesząca się reputacją "pożeraczki mężczyzn", kochanka lub przyjaciółka
największych współczesnych pisarzy, zagorzała frankofilka, darzyła wielką, głęboką sympatią
tego Francuza, który ciągnął za sobą jakby zapach przygód. W chwili jego powrotu do Paryża
powierzyła mu papier, taśmy do maszyny do pisania, kawę, cukier, a także środki, jakie Gisèle
Freund zgromadziła na rzecz komitetu (Solidaridad con los escrivatores franceses), z prośbą o
przekazanie przesyłki Adrienne Monnier, gdyż ona to właśnie zgodziła się służyć za
pośredniczkę pomiędzy pisarzami francuskimi a komitetem. Monnier, znana z wydania
"Ulissesa" Jamesa Joyce'a, przyjęła Françcois Taverniera z wdzięcznością w swojej księgarni
przy ulicy de l'Odèon:
— Dzięki naszym argentyńskim przyjaciołom będziemy mogli zapewnić naszym pisarzom
codzienną porcję kawy, bez której, jak twierdzą, nie są w stanie pracować.
Na widok zdziwienia rozmówcy, ciągnęła dalej ze śmiechem:
— Ależ tak, księgarnię przemieniliśmy na sklep spożywczy. Cóż począć, strawa duchowa nie
starcza naszym ludziom pióra. Rozdajemy prowiant codziennie od czternastej do osiemnastej,
oprócz niedziel.
— Cóż trzeba uczynić, by uzyskać pomoc żywnościową?
— Być pisarzem, bywalcem księgarni lub nie. Rozsyłamy do zainteresowanych prospekty
opracowane przez Gisèle, w których sygnalizuje ona naszym intelektualistom daty przesyłek i
dostaw. Proszę, tutaj są potwierdzenia odbioru.
Françcois Tavernier przeczytał: "Jean-Paul Sartre: kilogram kawy, kiełbasa, puszka oliwy,
kilogram suszonych owoców; Jean Cocteau: trzy kilogramy kawy, kostka konfitury mlecznej,
kilogram suszonych owoców; Henri Michaux: kilogram kawy, pół kilograma herbaty, dziesięć
tabliczek czekolady, trzy kilogramy mleka skondensowanego, trzy słoiki extra mięsa, szynka,
trzy kostki konfitury mlecznej; Andrè Breton: kilogram kawy, dwie kiełbasy, puszka oliwy,
kilogram suszonych owoców, kostka mlecznej konfitury; Albert Camus: dwa kilogramy kawy,
dwie bandolas, puszka oliwy, kostka konfitury mlecznej." Bardziej wzruszony, niż chciał to dać
po sobie poznać, Françcois odłożył na zarzucony wiktuałami kontuar pokwitowania, na których
widniała czapka frygijska, a pod nią dwie dłonie w uścisku.
Adrienne Monnier spostrzegła jego wzruszenie i z dobrotliwym uśmiechem powiedziała:
— Ano tak, mój drogi, jesteśmy tylko biednymi stworzeniami Pana. Proszę zajrzeć, gdy
tylko pan zechce, zawsze będzie pan mile widziany.
Wprowadzony zarówno w środowisko peronistowskie, jak i inteligencji argentyńskiej,
zajmował idealną pozycję, by pomóc Sarze i jej przyjaciołom w ich misji. Lecz czy istotnie było
rzeczą konieczną poślubienie pięknej Żydówki? Wątpił w to, aczkolwiek... Czy trzeba było dla
zaspokojenia ich żądzy zemsty poświęcać jego miłość do Léi?
By się oderwać od tych myśli, przyjął zaproszenie Laure i poszedł posłuchać jazzu w
"Lorientais", gdzie grał Claude Luter, klarnecista z włosami na jeża, który w koszuli w szkocką
kratę wyglądał jak kanadyjski drwal, a z nim długi i chudy trębacz: Boris Vian.
11
"20 lipca 1946 r.
Ukochana moja,
Od kilku dni jestem w Paryżu. W kraju uzyskanie połączenia telefonicznego jest nadal
równie niepewne jak wygrana na loterii, zaś telefonistki nie ulitują się nad zakochanymi.
Zostaje mi więc tylko pióro, bym mógł Ci wyrazić, jak okropnie za Tobą tęsknię i że przyjadę w
tygodniu z Laure, którą spotkałem przedwczoraj. Twoja siostrzyczka zamierza posłużyć się
moją osobą, by uniknąć dłuższego pobytu w Montillac... Tylko jej bujne włosy przypominają
Ciebie, a szkoda!
Spotkałem Sarę. Gdy mi opowiedziała swoje przejścia, a zapewniam Cię, że nie wszystko Ci
wyznała, zrozumiałem Twoją reakcję. Nie powinnaś tak się zapiekać w gniewie i uporze; sama
tyle wycierpiałaś, że powinnaś ją zrozumieć. Pod wieloma względami jesteście do siebie bardzo
podobne. Różnica polega jedynie na tym, że ty nie sięgnęłaś dna rozpaczy i okropności...
Musisz wiedzieć, że Sara już nigdy nie będzie "normalną" kobietą. Cokolwiek byśmy uczynili,
nigdy nie zdołamy naprawić tego, czego nie sposób naprawić; lecz możemy jej pomóc. Proszę
Cię o zgodę, bym przyjechał do Montillac z nią, a ona pragnie tego całym sercem. Jeśli
odmówisz, zrozumiem. Ale znam Ciebie, jesteś taka szlachetna, wspaniałomyślna i kochasz
Sarę. Zaraz wyjeżdżam do Londynu; spędzę tam dwa dni. Zadzwoń do Laure albo telegraficznie
prześlij do niej odpowiedź. Tak mi śpieszno znowu Ciebie zobaczyć, wziąć w ramiona i
przytulić, zobaczyć, jak z rozkoszy przymykasz powieki.
Dzieweczko, chcę, byś jednego była pewna: kocham Cię. Zawsze o tym pamiętaj. Los może
nam zgotować wiele niespodzianek, nasza przyszłość może okazać się inna, niż sobie
wymarzyliśmy. Wiem jednak, że jesteś jedyną, powtarzam, zrozum, jedyną kobietą, u której
boku chciałbym żyć w otoczeniu — czemu nie? — gromadki podobnych do Ciebie dzieci?
Françcois"
Serce Léi zakołatało mocniej, gdy rozpoznała charakter pisma kochanka. Pozostawiła
Françcoise i Ruth przy doglądaniu konfitur, które przygotowywała od rana, i pobiegła zamknąć
się w gabinecie ojca, żeby tam w spokoju przeczytać list.
Jedyna!... Była jedyną osobą, z którą chciałby spędzić życie, mieć dzieci!... "Ja też
chciałabym z nim spędzić życie" — myślała. — Owładnęło nią uczucie szczęścia, spokoju: po raz
pierwszy uświadomiła to sobie. Wybuchnęła śmiechem. Dlaczego tak długo zwlekała z
wyznaniem tego uczucia?... Natychmiast nasunęła jej się odpowiedź: "Boję się, że będę przez
niego cierpieć!" Na tę myśl jej ciało znowu pokryło się potem. "Zgłupiałam do cna, żeby
doprowadzać się do takiego stanu, dlatego że mężczyzna, którego kocham — a tak, jakże ona go
kochała, jak przyjemnie było w końcu przyznać się do tego! — wyznaje mi swoją miłość!"
Śmiała się jeszcze, ale niepokój wciąż trwał. Raz jeszcze przeczytała list... Skoro ją o to prosi,
przyjmie Sarę, będzie dla niej czuła i opiekuńcza. We dwoje dopomogą jej w przezwyciężeniu
bólu, smutku, odwiodą ją od myśli o zemście. Szybko, zadzwonić do Laure i powiedzieć jej, że
Montillac oczekuje ich trojga... Lecz dlaczego pisze: "Los może nam zgotować wiele
niespodzianek..." Jakich niespodzianek?... Co chciał przez to powiedzieć?... Léa podniosła
dłonie do skroni, by uciszyć to uderzenie krwi... Zamknęła oczy... i zaraz je otworzyła... Pod
powiekami na ułamek sekundy zobaczyła Sarę podającą jej swoje martwe dziecko... Sara
śmiejąca się i przyglądająca jej z okropnym wyrazem twarzy...
Léa skuliła się na starej ojcowskiej kanapie, drżała. Zapach zimnego potu, który wstępował
na jej drżące ciało, wywoływał w niej mdłości. "Muszę się uspokoić... muszę się opanować...
Mamusiu... Camille... boję się, żebyście wiedziały, jak ja się boję..." Wspomnienie kojących
dłoni matki i dotknięcia rąk Camille na jej czole, gdy niedobre sny nawiedzały ją po nocach,
stopniowo ją uspokoiło. Z trudem wstała, w ustach czuła gorzki smak. W lustrze w łazience
zobaczyła oblicze topielicy. Ze złością zdarła z siebie ubranie i wskoczyła pod prysznic. Ach,
zmyć z siebie wszystkie te wspomnienia, te wszystkie obrazy, myśleć tylko o radości, że żyje, a
jej ciało stworzone jest dla rozkoszy!... Rozkoszy, którą dawał jej z takim mistrzostwem
Françcois. Poczuć wreszcie szczęście zespolenia z nim, stopienia w jedno... Przyszłość z nim to
mogły być tylko miłe niespodzianki, to właśnie dawał jej do zrozumienia. Oboje przywrócą
Sarze radość życia; potrafią otoczyć ją wielką czułością, do jakiej tylko są zdolni; ich miłość
może okazać się dobroczynna dla wszystkich. Wszystkich, których kocha, pragnie widzieć
szczęśliwymi. Wojna się skończyła, powrócił czas pokoju i szczęścia.
Podśpiewując wyszła spod prysznica, wytarła się, przejrzała z zadowoleniem w wysokim
lustrze łazienki, skropiła się perfumami i włożyła lekką płócienną sukienkę.
Śmiechy i wesołe nawoływania dochodziły od strony tarasu, zbiegła tam więc pod grabami;
nie była to jeszcze pora wieczornego aperitifu, miało się ku obiadowi. W cieniu glicynii Alain
Lebrun otwierał butelkę szampana, a towarzyszyły mu przy tym Estelle, Lisa, Françcoise i Ruth
przepasane jeszcze kuchennymi fartuchami.
— Co tu się dzieje? Co świętujecie beze mnie?
— Charles i Pierre poszli po ciebie — powiedziała Françcoise z przekornym uśmiechem.
— Nie spotkałam ich. Powiecie mi w końcu, co się dzieje?
— Françcoise... — zaczęła Lisa prychając śmiechem, który zaraz zdusiła zasłaniając usta
dłonią.
— Co, Françcoise?
— ...właśnie nam ogłosiła — podjęła Estelle, przerywając znowu swoją wypowiedź, żeby
wytrzeć łzy, które płynęły jej z oczu.
— Płaczesz! Czy coś się stało?
— Nie... a właściwie tak, panienko Léo — rzekł Alain, strzelając korkiem szampana.
— Powiecie mi wreszcie?... Och, chyba zaczynam rozumieć!... Pan i Françcoise?... Tak?...
Och, siostrzyczko, taka jestem szczęśliwa, tak się cieszę! — wykrzyknęła Léa całując Françcoise.
— Proszę przyjąć moje gratulacje, Alain — powiedziała całując i jego.
— Dziękuję panience.
— Nie ma żadnych panienek. Czy nie jestem pana szwagierką?
— Dziękuję, Léo.
Uśmiechnięta Léa ujęła kieliszek szampana, który jej podał.
— Nie znaleźliśmy jej... A, tutaj jesteś! Szukaliśmy cię z Pierre'em wszędzie — powiedział
zadyszany Charles.
— Proszę, dzieci, wypijcie z nami toast.
— Alain, tylko odrobinkę, to przecież jeszcze malcy — powiedziała Françcoise.
Gdy wszyscy zostali już obsłużeni, Alain Lebrun wzniósł swój kieliszek.
— Wznoszę toast za najpiękniejszy dzień mojego życia. Za ukochaną kobietę, za Montillac i
za wszystkich jego mieszkańców. Wasze zdrowie.
— Jacy szczęśliwi byliby wasi rodzice — powiedziała Ruth płacząc.
— Ruth, moja kochana, dajże spokój, nie płacze się w takim dniu — powiedziała Estelle
hałaśliwie wycierając nos.
— Nie, nie wypada płakać — zachłysnęła się Lisa.
Wszystkie trzy były przekomiczne, ściskając w dłoni chusteczki do nosa, aż Françcoise,
Alain i Léa wybuchnęli gromkim śmiechem.
— No tak, jeszcze sobie z nas kpią — mruknęła Ruth.
Pod koniec dnia wszyscy pili wino z piwnic za szczęście narzeczonych, tym razem w
towarzystwie Jeana Lefèvre'a i księdza Henri'ego.
— A ty kiedy? — porozumiewawczo spytał Jean Léę.
— Szybciej, niż myślisz — odparła lekkim tonem.
Lecz na widok jego miny pożałowała swoich słów. Jak naprawić nieostrożność? Na
szczęście do rozmowy włączyła się Françcoise.
— Proszę księdza, ja i Alain bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby zechciał ksiądz udzielić nam
ślubu.
— Z największą przyjemnością.
— Ze ślubem zaczekacie do zakończenia winobrania? — spytał Jean.
— Nie — odpowiedziała Françcoise — zależy nam z Alainem, by wziąć ślub jak najszybciej,
jak tylko wyjdą zapowiedzi.
— Nie zdążymy wszystkiego przygotować, uszyć sukni, rozesłać zaproszeń, zorganizować
przyjęcia...
— Nie będzie żadnego wesela, Léo — powiedziała Françcoise. — Chcę, by ślub odbył się w
ściśle rodzinnym gronie.
— Ależ...
— Dobrze chyba rozumiesz, dlaczego?
Tak, oczywiście, rozumiała. Ale z niej idiotka!
— Françcois zapowiada swój przyjazd z Laure i z jedną znajomą. Może zdążą na ślub —
powiedziała.
— Wspaniała nowina — rzekła Lisa — bardzo lubię pana Taverniera.
Nowina nie przypadła do gustu Jeanowi Lefèvre, który obrzucił Léę bystrym spojrzeniem.
— Ty i Jean, jeśli się zgodzicie, będziecie moimi świadkami. Alain poprosił swojego wuja i
przyjaciela.
Przez resztę tygodnia, aż do przybycia Laure i gości Léi, w Montillac panowało tak wielkie
ożywienie, jakiego ta siedziba nie pamiętała od dawna. W domu trwała nieustanna bieganina,
przesuwanie mebli, przyjmowanie dostaw w związku z urządzaniem pokoi dla nowożeńców.
Postanowiono, że zajmą oni dawną sypialnię państwa Delmas, która była najpiękniejszym
pokojem w całym domu, a ponadto przylegające do niej salonik i łazienkę. Po niedawnym
remoncie pomieszczenia te jeszcze wypiękniały, a Pierre miał swój pokój obok sypialni matki.
Na wiadomość o zamążpójściu Françcoise Lisa i Ruth odmłodniały; bez przerwy
dyskutowały o wyprawie, srebrach, pościeli, zastawie. Przyjechała krawcowa z Langon, żeby
wziąć miarę na toalety dla pań dziedziczek z Montillac. Wybór strojów stał się przyczyną
ożywionych dyskusji. Françcoise zdecydowała się na prosty jasnożółty kostiumik, Léa wybrała
ciemnoczerwoną suknię-płaszcz, Lisa suknię z cienkiego drukowanego jedwabiu z płaszczykiem
w podobnym kolorze, Estelle komplet perłowoszary; Ruth oświadczyła, że niczego nie
potrzebuje. Ze względu na bardzo krótki termin wykonania zamówienia postanowiono, że
krawcowa zrobi tylko jedną przymiarkę. Trzeba było użyć całej przymilności i siły perswazji Léi,
by pani Larcher, która uważała, że potrzeba co najmniej trzech, przystała na to. Ustalono, że
panie udadzą się do Langon, by zyskać na czasie. Teraz przyszła pora, by pomyśleć o
kapeluszach, pantofelkach, torebkach i rękawiczkach. Zaopatrzone w próbki materiałów swych
kreacji, w przeddzień przyjazdu Laure wyruszyły do Bordeaux.
Umęczone bieganiną po sprawunki usiadły w herbaciarni naprzeciwko teatru, ułożywszy
wokół siebie paczuszki. Przy sąsiednim stoliku dostrzegły swoją kuzynkę, Corinne Delmas,
która niedawno wyszła za mąż za bogatego właściciela ziemskiego z Pauillac, siedzącą z dwiema
przyjaciółkami. Trzy młode osoby zaczęły szeptać między sobą z ożywieniem, gdy rozpoznały
Léę i Françcoise. Ta ostatnia zaczerwieniła się i zwiesiła głowę, Léa natomiast popatrzyła na nie
ostentacyjnie.
— Ależ tupet! — dziwiła się głośno jedna z przyjaciółek Corinne.
— Jakże śmią się pokazywać publicznie? — spytała inna.
— Udajemy, że ich nie widzimy — pośpiesznie zdecydowała Corinne.
— Chodźmy stąd — poprosiła Françcoise, która nagle mocno zbladła.
— Nie ma mowy — odparła Léa, a oczy jej pociemniały.
— Moje dzieci, tylko żadnych skandali — wyszeptała Estelle.
Léa podniosła się i podeszła do stolika, przy którym siedziały trzy młode kobiety.
— Dzień dobry, Corinne. Małżeństwo wyraźnie ci służy, wyglądasz wspaniale. Gdy ostatnio
widziałam cię ze stryjem Lucien, byłaś o wiele chudsza. Dzień dobry paniom.
— Dzień dobry.
— Françcoise bierze ślub za trzy tygodnie, oczywiście serdecznie zapraszamy ciebie z
mężem.
— Gratuluję — wybełkotała zmieszana Corinne. — Nie wiem, czy będziemy mogli przybyć.
— Postaraj się, moja droga, sprawisz nam tym wielką przyjemność. Do widzenia, nie
przeszkadzam, spieszę się, bo tyle jeszcze mamy do załatwienia. Do zobaczenia niebawem,
przyślemy ci zaproszenie.
— Do widzenia.
Zadowolona z siebie Léa wróciła do stolika.
— Zaprosiłam ją na twój ślub.
— Nie zrobiłaś chyba tego?
— Nie obawiaj się, nie przyjedzie; ale nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolona z
siebie. W niezłe zakłopotanie wprawiłam tę głupią gęś.
— To mnie wprawiłaś w zakłopotanie — ze smutkiem stwierdziła Françcoise.
— Wybacz mi, siostrzyczko, to niechcący.
— Kelner, rachunek — poprosiła Estelle.
Wyruszały w drogę pełne radości i rozgadane, a wróciły milczące, każda zatopiona w swoich
myślach.
Nazajutrz pod wieczór Françcois Tavernier i Laure przyjechali w towarzystwie Sary
Mulstein i Daniela Zedermana. Od obiadu Léa wypatrywała ich, stojąc przy wjeździe do
Montillac na poboczu drogi... Gdy samochód wjeżdżał do majątku, z pośpiechu o mało co nie
wpadła pod koła. Kierowca w ostatniej chwili wyminął ją i wściekły wyskoczył z pojazdu:
— Panienka zupełnie oszalała, o mały włos, a bym panią przejechał.
Na obliczu Léi odmalowało się rozczarowanie.
— Ale to nie...
— Jestem tutaj.
— Och, Françcois, już myślałam, że nie przyjechałeś!... Co ci jest? Głowa cię boli?
— Przez twój pośpiech i hamowanie Daniela uderzyłem głową o przednią szybę.
— Ojej, tak mi przykro — powiedziała Léa, wybuchając śmiechem.
Françcois posłał jej pełne wściekłości spojrzenie.
— Takie to na tobie robi wrażenie?
Léa śmiała się coraz szczerzej. W jej ślad poszli Laure i Daniel, a później i Sara, która
wysiadła z samochodu, przyłączyła się do ogólnej wesołości. Tavernier zrobił groźną minę, na
co zareagowano jeszcze głośniejszym śmiechem. Wkrótce i jego opanował szalony śmiech.
Śmiejąc się porwał Léę w ramiona.
— Ach, ty łobuziaku, jak zwykle stajesz w poprzek drogi — powiedział z czułością.
Podeszła do nich Sara w czarnym turbanie; uśmiechnęła się.
— Léo, dziękuję ci, pierwszy raz od wojny śmieję się z całego serca. Chodź, niech cię ucałuję.
Obie przyjaciółki objęły się nie starając się ukryć wzruszenia.
— Rozumiem pana wybór — szepnął Daniel do Françcois. — Pańska przyjaciółka jest
cudowna.
— Ostrzegam, niech się pan nie zakocha, bo będzie pan miał ze mną do czynienia.
— Dla takiej kobiety gotowy jestem stawić czoło groźniejszemu niż pan przeciwnikowi.
Ton, jakim chłopak wypowiadał te słowa, pełne zachwytu spojrzenia, jakimi obrzucał Léę,
nie podobały się Françcois. "Brakowałoby tylko tego, żebym był zazdrosny" — pomyślał.
— Moja droga, przywiozłam mojego kuzyna Daniela Zedermana. To nieco bezpardonowe,
ale mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
— Skądże znowu, miejsca u nas dosyć.
Laure biegła już w stronę domu. Trzymając Sarę i Françcois pod rękę, rozpromieniona Léa
prowadziła ich do niego.
— Cieszę się, że w końcu poznam Montillac, o którym tyle mi opowiadałaś. Rozumiem
teraz, dlaczego tak kochasz to miejsce. Wszystko tu jest takie harmonijne, takie oczywiste, takie
naturalne, a jednak osobliwe. To siedziba, która nie otwiera swych bram przed byle kim —
powiedziała Sara.
Léa przyjrzała jej się uważnie: jakże obca osoba tak świetnie wyczuła ducha tego miejsca?
Przeszli przed północną fasadą, a potem wzdłuż drewnianych szop, w których trzymano
wózki. Tymczasem słońce chyliło się hu zachodowi, zalewając ziemię płomienistoczerwonym
apokaliptycznym światłem, nadawało ono nierzeczywisty wygląd budynkom w Bellevue, które
zdawały roztapiać się w żarze pieca. Zachód słońca stanowił dla Léi zawsze silne przeżycie. Gdy
jeszcze była malutką dziewczynką i dopiero zaczynała chodzić, wyrywała się do zachodniej
części domu, by patrzeć, jak lśniąca gwiazda "kładzie się spać". Za każdym razem, gdy słońce
znikało za wzgórzem Verdelais, ściskało jej się serce i czuła, jak narasta w niej jakiś
nieokreślony niepokój. Ten niepokój nigdy jej nie opuszczał. I teraz, u boku ukochanego
mężczyzny i przyjaciółki, którą odzyskała, na widok purpurowoczarnego niespokojnego nieba i
słońca jak rozżarzona kula, niepokój opanował ją również, był nawet silniejszy. Towarzyszące
jej osoby przystanęły i w milczeniu upajały się tą piękną chwilą, która na tak krótko obmywała
ziemię ze wszelkiej brzydoty. Skąd ten nagły napad lęku?... Och, niech słońce nie zachodzi,
niech nie nastaje noc, która przynosi ponure przygniębiające sny!... Gdy stała tak wsparta na
kochanku, wstrząsnęły nią długotrwałe dreszcze. "Czuć, jak drży ciało przytulonej ukochanej,
dzielić z nią wzruszenie chwili, tylko to jest prawdziwe — pomyślał Tavernier, oplatając ją
ramieniem. Léa podniosła oczy, była zachwycająca, prawie nierzeczywista, oblana blaskiem
zachodzącego słońca. Cienie ich splecionych ciał przesuwały się, niemal namacalne, plastyczne,
na ścianie składu win, po którym pięły się wonne białe róże. Wśród zapachu róż rosło w nich
pożądanie tak silne, że doznali nieoczekiwanej, nagłej rozkoszy, aż zadrżeli, zaskoczeni tym, jak
odnajdywały się ich ciała. Sara i Daniel przyglądali się im z różnymi odczuciami; ci dwoje byli
oczywiście stworzeni dla siebie, dopełniali się. "Czy mam prawo?" — myślała Sara. "Pragnę, by
ta dziewczyna pokochała mnie kiedyś tak, jak jego kocha" — myślał Daniel.
Wciąż spleceni w uścisku Léa i Françcois powoli skierowali się ku południowemu wejściu
do domu. Udali się do salonu, gdzie oczekiwały ich panny de Montpleynet, Françcoise i Laure
rozprawiające z ożywieniem, ksiądz Henri, Jean Lefèvre i Alain Lebrun, którzy dyskutowali
paląc papierosy. Charles rzucił się w ramiona swojego "przyjaciela Françcois".
— Jesteś już mężczyzną, mój chłopcze — powiedział Tavernier, stawiając chłopca na ziemi.
Natomiast Pierre, nie przywykły do takich dużych zgromadzeń towarzyskich, schował się za
matkę.
Léa dokonała prezentacji. Wypili po lampce starego wina z Montillac i zasiedli do stołu.
Posiłek przebiegał w wesołej i ożywionej atmosferze. Ruth prześcignęła samą siebie i
Tavernier bezustannie komplementował jej talenty kulinarne. Siedząca pomiędzy księdzem
Henrim a Jeanem Lefèvrem Sara była uśmiechnięta i odprężona, z uwagą przysłuchiwała się
wypowiedziom sąsiadów; Alain Lebrun nie mógł oderwać oczu od Françcoise, Daniel i Laure
rozmawiali z wielkim ożywieniem, zaś Estelle i Lisa czuwały nad dziećmi. Po kolacji wszyscy, z
wyjątkiem dzieci i ciotek, wyszli na taras.
Zapadła już noc, upalna i rozgwieżdżona. Paląc papierosy, oparci o balustradę
kontemplowali mroczny pejzaż, który ożywiały nieliczne światełka w okolicy Langon. Po
metalowym moście przejechał pociąg wyglądający jak świetlisty wąż. Spadła gwiazda; Léa
pomyślała o czymś, co chciała, by się spełniło.
Zmęczona podróżą Sara chciała udać się na spoczynek. Ruszyli więc w górę ku domowi.
Jean i ksiądz Henri pożegnali się.
— Laure, myślę, że zajmiesz swój pokój, prawda? Dla Sary przygotowałam pokój na końcu
korytarza, a Daniel będzie spał w pokoiku obok twojego — powiedziała Léa.
— Dobranoc moja droga — rzekła Sara całując ją.
— Dobranoc panno Léo.
— Dobranoc Danielu, mów mi po imieniu. Do jutra.
Narszecie sami!
— Chodź, noc jest zbyt piękna, żeby iść spać, chcę się z tobą przejść.
Objąwszy się zeszli zboczem poniżej tarasu. Ziemia drogi biegnącej wzdłuż winnicy była
miękka pod ich stopami. Skręcili w lewo do wierzb.
— Poznaję to miejsce.
— To la Gerbette, przyszliśmy tutaj wieczorem po pogrzebie mojego ojca.
— Pamiętam — powiedział przyciągając ją do siebie.
— Chodź — powiedziała odsuwając się od niego.
Jak za pierwszym razem musiał wyważyć drzwi ramieniem. Jak za pierwszym razem
powiedziała:
— Niezbyt tu ładnie. We wspomnieniach to miejsce wydawało mi się przytulniejsze.
I jak za pierwszym razem rozesłał marynarkę na sianie.
Wstawał dzień, gdy wrócili do Montillac zmęczeni i szczęśliwi. Ledwo położyli się w wąskim
łóżku Léi, zapadli w głęboki sen.
12
Tydzień upłynął jak we śnie, tyle rzeczy i miejsc Léa miała do pokazania przyjaciołom.
Laure nie odstępowała ani na chwilę Daniela, pożerała go wprost wzrokiem, on uważał, że jest
czarująca, lecz nieco natrętna, gdzież jej do siostry, która skupiała na sobie całą jego uwagę i
przy której nie dostrzegał innych kobiet — oprócz Sary, lecz Sara to co innego. Sara była jego
żeńskim sobowtórem. Takie same cierpienia, takie same lęki, były ich udziałem, przy życiu
trzymała ich nienawiść; na dnie upodlenia poprzysięgli sobie, że przeżyją, by złożyć świadectwo
o okropnościach, by się zemścić. Do dziś odczuwali wstyd z powodu tego, do czego musieli się
posunąć, by przetrwać i ten wstyd też wymagał zemsty. Wyznali sobie wszystko i poznali się
nawzajem odnajdując w drugim coś dla siebie. On miał osiemnaście lat, ona dobiegała
trzydziestki, lecz byli starsi, bardziej znużeni niż dziewięćdziesięcioletni starcy. Françcoise
przekonywała się, że będzie mogła pokochać Alaina, a Léa i Françcois byli w sobie tak
zadurzeni, że było to wręcz krępujące. Krępujące i bolesne dla Jeana. Rozumiał wybór swojej
przyjaciółki: Tavernier to była przygoda, Paryż; on to spokojne, mieszczańskie życie, prowincja,
a jednak był przekonany, że w dużej mierze dziewczyna była stworzona do cichego życia na
ukochanej ziemi.
Na tarasie, przechadzając się tam i z powrotem, ojciec Henri i Sara wiedli ożywioną
dyskusję.
— ...Prawdziwi bojownicy boją się zostać siepaczami. Z taką samą pogardą traktują tych
spośród swoich kolegów, którzy dają się ponieść żądzy walki, aż zostają zabójcami...
— Ma ojciec słuszność, nie jesteśmy prawdziwymi bojownikami, ale dlaczego mielibyśmy
nimi być wobec tych, którzy byli właśnie siepaczami? Nie zaślepia nas żądza walki, lecz
pragnienie zemsty. A ojciec mi mówi o dobroci, miłości, sprawiedliwości, wybaczeniu!...
Dlaczego mielibyśmy rozumieć te słowa?
— Ale musicie! Spoczywa na was wielka odpowiedzialność: złożenie świadectwa.
Świadectwo przed całym światem, jakich szaleństw może dopuścić się rodzaj ludzki, aby — gdy
już je poznamy — móc je odrzucić z odrazą...
— Jak to się dzieje, że ojciec, który podobnie jak ja widział, do czego byli zdolni, nadal
uważa, że zaliczają się do rodzaju ludzkiego? Nadal ojciec wierzy w swojego Boga?...
— Tak, bardziej niż kiedykolwiek wierzę w Niego. Z całą pewnością wiem, że Bóg jest
Miłością, że istnieje, że jest obecny, działa, nie jest odpowiedzialny za cierpienie i zło.
Wierzącemu może się wydawać, iż krzyki bólu, jakim wypełnione jest stworzenie, zaprzeczają
temu, że jest to nie do przyjęcia. By Bóg stał się wiarygodny, wierzący nie może być po prostu
"wierzącym", lecz "wierzącym mimo wszystko", to znaczy musi mieć oczy szeroko otwarte na
rzeczywistość, która otacza wszystkich ludzi, rani ich, jest niezrozumiała, a jednak być
przekonany, że Bóg jest Miłością mimo wszystko. Wybaczenie jest obowiązkiem...
— Proszę mówić za siebie, ojciec jest katolikiem, a ja jestem Żydówką! Nawet gdybym
chciała, nie mogę, nie mam prawa, za dużo zmarłych, za dużo cierpień domaga się
sprawiedliwości...
— Sama pani odwołuje się do tego słowa. Proszę pozwolić działać sprawiedliwości, ma ona
swoje prawa; a poza prawami, kategoryczne obowiązki. Ma karać, lecz sprawiedliwość nie ma
nic wspólnego z nienawiścią ani z aktami zemsty. Nienawiść i zemsta nie są budujące; są jałowe
i destrukcyjne. Niechże sprawiedliwość srogo, gdy musi być sroga, czyni swoją powinność, lecz
niech nigdy nasze serce nie staje się złe. Niech się pani strzeże przed tą zarazą, która sprawia,
że niekiedy ktoś, kto walczył ze złem, zwalczał zło, po odnieisonym triumfie okazuje się
nosicielem tej samej choroby, którą chciał wytrzebić.
— Za późno już, jestem nią dotknięta.
— Nie chcę w to wierzyć. Przynajmniej niech pani nie pociąga za sobą młodego kuzyna, to
jeszcze dziecko...
— Dziecko! Chce ojciec, żeby panu opowiedział, ten "dzieciak" właśnie, czego tam zaznał, a
co gorsza, do czego się sam posunął? Dziecko, o jakim ojciec mówi, umarło w Mauthausen, w
Buchenwaldzie, w Oświęcimiu, w Brzezince, w Dachau, może ojciec wybierać. To dziecko nosi
nienawiść w sercu i to nie ja mu ją zaszczepiłam.
— W piekle obozów modliłem się za naszych oprawców. Gdyż dumą nas, wszystkich
Francuzów, jest to, że należymy do narodu, który nie może tolerować, dla którego jest nie do
przyjęcia, nawet gdybyśmy musieli ryzykować naszą skórę, by inni ludzie, kim by nie byli, byli
traktowani tak, jak nas traktowano; tylko do sprawiedliwości mamy prawo się odwołać, gdyż
mimo wszystko są naszymi braćmi, gdyż też są istotami ludzkimi.
— Niechże ojciec przestanie, proszę, nie ma ojciec prawa, nie wolno ojcu traktować ofiar na
równi z oprawcami. Dokłada ojciec do moich cierpień ból nie do zniesienia.
— Proszę mi wybaczyć, że zadaję pani ból, lecz jako duchowny muszę powiedzieć, że
idziecie złą drogą. Jakże ci, którzy wczoraj byli słabi, a dziś są panami, mieliby z kolei sami stać
się katami, jeśli im się nie przypomni, natychmiast, gdy wezmą władzę w swoje ręce: "Pomóżcie
najpierw najbardziej cierpiącemu", co jest równoznaczne z nakazem: "Kochaj bliźniego swego
jak siebie samego"?
— Niech ojciec zatrzyma dla siebie te swoje nauki. Pomyliłam się, zwierzając się ojcu.
Czegóż można się było spodziewać po duchownym tego wyznania, które uczyniło nam tyle zła.
Ojciec Henri spuścił głowę, wyglądał teraz na bardzo nieszczęśliwego.
— Wiem... Nietolerancja Kościoła katolickiego wobec Żydów zapewne w jakiś sposób
przyczyniła się do eksterminacji narodu żydowskiego. Lecz w jego łonie jest wielu, którzy
proszą o wybaczenie.
— Wybaczenie... Wybaczenie... Tylko tyle potraficie powiedzieć! Może to tylko wasza
sprawa, nie nasza.
— Moje biedne dziecko!...
— Nie jestem ojca dzieckiem!... Och, przepraszam!
Wzburzona Sara gestykulując zamaszyście potrąciła Léę i wytrąciła tacę z kieliszkami, które
dziewczyna niosła.
— Nie możesz być ostrożniejsza? — wesoło zapytała Léa.
— Przykro mi, ale ojciec...
— Aha, już wiem, jeszcze jedna z tych waszych dyskusji. Nie rozumiem, dlaczego tak
uporczywie stara się ojciec przywołać ją do rozsądku. Ja dawno już z tego zrezygnowałam.
Ojciec Henri nie odpowiedział, pomagał Sarze zbierać kawałki szkła.
Léa bardzo polubiła ojca Henriego. Nie odznaczał się wysoką posturą stryja Adriena, ani
jego elokwencją, lecz w obu tych zakonnikach tkwiła prawdziwa, szczera miłość ludzi i wielkie
zrozumienie dla ich słabości. Jednakże kapucyn odznaczał się naiwnością, której nie było u
dominikanina, zostało w nim coś z dziecka. Przyjaciel Jeana Lefèvre'a pokładał nieograniczoną
ufność w swojego Boga i Jego miłość dla swych stworzeń. Z wieczorów, jakie spędzał w
MOntillac, z przechadzek wśród winnic, godzin spędzonych na tarasie czy w gabinecie ojca, Léa
zachowała wspomnienie długich rozmów o tajemnicach miłości do Boga i roli człowieka na
ziemi.
"Jedyna i prawdziwa chwała Chrystusa polega na uznaniu tego, czym jest, to znaczy
nieskończoną Miłością. Dysponujemy swobodą odwzajemnienia jej lub nie! Piekło to nie inni,
to ja sam odrzucający miłość. Zobaczyć się w zwierciadle wieczności takim, jakim się jest! A
zbawienie to spotkanie z tym, co istotne, przy odrzuceniu tego, co złudne, iluzoryczne. Nie
bójmy się żyć z szeroko otwartymi oczyma, niczego nie ukrywajmy przed sobą: ani okropności
zła, ani olśnień dobra, nie bójmy się, że nasze kroki i dni poprowadzą nas do niczego i nikogo.
W moim mniemaniu zło w dużej mierze bierze się z próżnego myślenia, przekonania, że
jesteśmy samowystarczalni, że nikogo nie potrzebujemy. To złudne przekonanie, że możemy
obejść się bez innych i pogardy dla innych posunięte aż do absurdu. Skandal zmarnowanego
życia, marnotrawstwa, obojętności na los starców i biednych, głodnych, uciśnionych,
bezrobotnych, wszystkich zepchniętych poza nawias społeczeństwa... Za to wszystko jesteśmy
odpowiedzialni, to nasze zmartwienie, nasza sprawa i nie obwiniajmy za to Boga. Droga życia,
droga pokoju, wiedzie zarówno dla jednostek jak i narodów poprzez wzbogacanie dialogu i
zgodę na dzielenie się, jak byśmy tego nie nazwali. Krwawe szaleństwa, jakich jesteśmy
świadkami, czyż nie są jedynie nasileniem rozpaczy wobec wszystkich tych odmów, tego
odrzucania? Moje obawy wywołuje przekonanie, przeczucie, że ludzkość nieuchronnie zmierza
ku swej zagładzie, jeśli nie zweryfikuje swojej postawy, nie zastanowi się nad sobą, jeśli pilnie
nie odnajdzie sensu Boga, a w konsekwencji: potrzeby Miłości przez duże M. Nie ma innego
wyboru, jak narodziny nowego człowieka albo ryzyko, że ludzkość oszaleje i zniknie z historii
powszechnej. Nowy człowiek to taki, który uświadomi sobie, że nie można być w pełni
szczęśliwym bez szczęścia innych, a tym bardziej wbrew innym. To także ktoś, kto będzie
przeświadczony o tym, że jeśli trzeba prowadzić walkę o wolność na świecie i w sercach, gdzie
jeszcze ona nie panuje, to trzeba także zachować w umyśle ostateczny cel tej wolności, jej
znaczenie inne niż wolności dla samej wolności. W przeciwnym wypadku, zamiast stawać się
wolnym, człowiek znowu popadnie w zależność od ideologii, nietolerancji, nienawiści lub w
niewolę siły pieniądza, skrajnego egoizmu. Droga do życia, droga do pokoju, wiedzie, zarówno
dla jednostek, jak i dla narodów, przez wzbogacenie dialogu i zgodę na dzielenie się, jak byśmy
tego nie nazwali".
Tak bardzo chciała podzielać jego przekonanie, wierzyć w nowego człowieka, wolnego i
szlachetnego, wierzyć w jego pragnienie pokoju, miłość bliźniego. Nic wokół niej nie
zapowiadało tego, a wypowiedzi Sary i Daniela czyniły wyłom w wywodzie sługi bożego. Ze
ściśniętym sercem pomyślała o stryju Adrienie. W tej właśnie chwili brakowało jej go bardziej
niż kiedykolwiek. Nawet utraciwszy wiarę, potrafiłby, a była o tym głęboko przekonana, znaleźć
słowa nadziei, by rozwiać jej obawy. Odpowiedzieć na pytania dotyczące zemsty i
sprawiedliwości, jakie zadawała sobie Léa. W jej skołowanym umyśle mieszały się słowa
miłości ojca Henriego i krzyk o zemstę Sary. Które z nich miało rację? Kiedy rozstawała się z
duchownym, przepełniało ją pragnienie przyczynienia się do budowania nowego świata, lecz po
dyskusji z Sarą serce miała wypełnione gwałtowną urazą i chęcią wytępienia tych, którzy tyle
cierpień zadali jej przyjaciółce.
Pojawienie się Françcoise i Laure położyło kres nieuporządkowanym myślom Léi.
— Znowu potłuczone kieliszki, jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce nie będzie w czym pić —
powiedziała Françcoise z wyrzutem.
— To moja wina — wyjaśniła skruszona Sara — potrąciłam Léę, która niosła tacę. Przyniosę
inne kieliszki.
— Pójdę z panią — rzekł ojciec Hanri.
Pierwszy raz, od chwili gdy znowu były razem, trzy siostry zostały same bez świadków.
Laure wzięła swoje starsze siostry za ręce.
— Za dwa dni Françcois musi wracać do Paryża, a ja nie wiem, jak powiedzieć cioteczkom,
że wyjeżdżam razem z nim. Możecie mi w tym jakoś pomóc?
— Dlaczego nie zostaniesz do wesela? Odbędzie się za trzy tygodnie.
— Przyjadę na ślub. Obiecałam przyjaciołom, że pojadę z nimi na południe.
— Coś mi mówi, że gdyby Daniel został tutaj, ty też byś została — rzekła Françcoise z
przebiegłym uśmiechem.
Laure mocno się zaczerwieniła i wyrwała siostrze rękę.
— Dlaczego tak myślisz?
— Nie ja jedna spostrzegłam, że nie odstępujesz go na krok, dziwię się nawet, że nie ma go
tu z tobą. Gdy tylko się oddala, wodzisz za nim wzrokiem lub pędzisz go szukać, przytakujesz
każdemu jego słowu, wybuchasz głośnym śmiechem po każdym żarcie, jaki powiedział...
— No i co z tego... lepiej byś się zajęła swoim ślubem niż mną i Danielem.
— W oczekiwaniu na twój ślub.
Laure znowu się zaczerwieniła i ruszyła biegiem do domu. Françcoise i Léa roześmiały się
odprowadzając ją spojrzeniem.
— Biedna siostrzyczka, żałuję, że się z nią droczyłam, drażniłam — powiedziała Françcoise,
opierając się o balustradę tarasu.
— Nie przejmuj się, to nic takiego, zawsze zadurzy się w pierwszym lepszym przystojniaku.
Pamiętasz Maurice'a Fiauxa?
— Nie będziesz chyba porównywać tego kryminalistę z kuzynem Sary!
— Ależ ja go nie chcę porównywać, twierdzę po prostu, że wbiła sobie do głowy, że kocha
Daniela, jak sobie uroiła swoją miłość do Fiauxa.
— Myślę, że się mylisz, wydaje mi się, że tym razem to poważne. Smutne jest tylko to, że on
jej nie kocha. — Jest jeszcze za młody.
— Powinnaś chyba wiedzieć, że nie ma wieku dla miłości. Nie kocha jej, bo kocha inną.
— Kogo?
— Nie udawaj niedomyślnej, bardzo dobrze wiesz, o kogo chodzi; tak się fatalnie składa, że
o ciebie.
— Chyba ci się nie wydaje, że zwracam na niego uwagę... Zapominasz, że jest Françcois.
— Nie powiedziałam, że ty go kochasz, ale że on jest w tobie zakochany.
— Przejdzie mu.
— Bardzo bym się zdziwiła.
Ich rozmowę przerwało przyjście Sary i księdza, którzy przynieśli kieliszki i butelki. Był z
nimi Daniel ostrożnie niosący koszyczek z brzoskwiniami.
— Co jest z Laure? Ma taką dziwną minę!
— Cóż, panie Tavernier, niebawem będziemy uroczyście obchodzić zamążpójście
Françcoise: kiedy pański ślub z Léą? — spytała Estelle, zasiadając obok Françcois, który palił
cygaro na podwórzu, czekając aż podadzą kawę.
— Po moim powrocie z podróży do Argentyny.
— Moglibyście pobrać się przed wyjazdem i zabrałby ją pan ze sobą.
— To niemożliwe. Misja, jaką mi powierzył rząd, zmusza mnie do rozlicznych rozjazdów
służbowych po całej Argentynie, w tym także pobytów w niebezpiecznych regionach.
— Jestem przekonana, że nie przerazi to mojej siostrzenicy.
— Jestem tego pewien, lecz nie chcę wystawiać jej na najmniejsze choćby
niebezpieczeństwo. Argentyna nie jest krajem ustabilizowanym. Demagogia rządu, który nie
zawahał się wykorzystywać związków zawodowych równocześnie wykazując wielką tolerancję,
by nie użyć mocniejszego określenia, wobec zbiegów nazistowskich, wytworzyła klimat
podejrzliwości wielce nieprzyjemny. Proszę mi wierzyć, że lepiej nieco poczekać.
— Ale reputacja mojej siostrzenicy!...
— Bardzo panią proszę, droga pani... Zapewniam panią, że troszczę się o to na równi z
panią.
Powiedział to z takim przekonaniem, że Estelle skłoniła głowę na znak aprobaty. Tavernier
ciągnął dalej:
— Największym moim pragnieniem jest uczynienie Léi szczęśliwą, proszę mi wierzyć. Nie
są to z mojej strony uniki, lecz spoczywa na mnie obowiązek, by być człowiekiem wolnym
jeszcze przez jakiś czas.
— Chętnie panu uwierzę, drogi panie, lecz niepokoję się o przyszłość mojej siostrzenicy.
Ciężkie lata, jakie mamy za sobą, okaleczyły ją. Boję się, że nie znajdzie sobie miejsca na tym
świecie.
— Cóż każe pani tak myśleć?
— Ta melancholia, która oddala ją od nas, te chwile smutku, po których następuje
nadmierna wylewność, żywiołowość.
— Wiele dziewcząt w jej wieku zachowuje się podobnie.
— Tak, ale nie odnajduję już w Léi tej radości życia, która czyniła ją tak ujmującą.
— Nie uważa pani, że to przez kłopoty z prowadzeniem domu?
— Nie tylko, wyczuwam, że przeżywa wielki chaos, zamęt, szczególnie od jej powrotu.
Françcois, znający powód tego zamętu, wyrzucał sobie, że nic nie zrobił, by złagodzić jej
rozterki. Im bliższa była data jego wyjazdu, tym bardziej obawiał się nieuniknionej rozmowy i
powiadomienia jej o obłąkańczym pomyśle z poślubieniem Sary. Jakże liczyć na to, że zrozumie
potrzebę tego ślubu. Wymógł na Sarze milczenie, a teraz przyłapywał się na tym, że tego żałuje.
Odżyła przyjaźń, jaką Léa żywiła do Sary. Obie przyjaciółki spędzały długie godziny na
rozmowach. Léa była przekonana, że to ona nakłoniła Sarę, by zapuściła włosy. Myliła się, gdyż
młoda kobieta usłuchała rad swojego kuzyna Samuela i teraz delikatny, ciemny puszek
pokrywał jej głowę. Dla zabawy Léa głaskała ją, mówiąc, że nigdy nie dotykała czegoś równie
miłego. Ani razu w swych rozmowach nie wracały do przeżyć Sary, lecz mimo to myśl o zemście
drążyła jej umysł.
W przeddzień wyjazdu Laure wyjawiła ciotkom, że wraca do Paryża. Widząc jej
stanowczość, Estelle de Montpleynet musiała ustąpić. Laure przyrzekła, że przyjedzie za trzy
tygodnie na ślub siostry.
Dziwny to był posiłek, przy którym się wszyscy zebrali. Każdy biesiadnik starał się wyglądać
na szczęśliwego. Léa nie starała się ukryć smutku, nie dostrzegała rozkochanych spojrzeń
Daniela, ani zazdrosnych Laure, tym bardziej nie przejmowała się Jeanem teraz już pewnym, że
Léa nigdy go nie pokocha i że nigdy nie zapomni o swoim kochanku, nawet gdy on będzie
nieobecny. Jednakże zdawało mu się, że dostrzega jakieś rozterki u swego rywala, jakiś
skrywany niepokój. Odganiał od siebie słabą nadzieję, jaka się w nim rodziła. Jeśli dla szczęścia
Léi trzeba było ponieść ofiarę, gotów był usunąć się i opuścić ziemię, którą tak uwielbiał.
Françcois i Sara nie napomknęli ani słowem o swoich planach. Z sercem obojętnym na
wszystko poza swoim pragnieniem, Sara żałowała że milczała: zyskaliby na czasie. Françcois
natomiast wyrzucał sobie tchórzostwo. Estelle cierpiała i powtarzała, że jest to zapewne jeden z
ostatnich posiłków, jaki dzieli z wszystkimi trzema siostrzenicami. Pani Lefèvre nie mogła
przestać myśleć o tym, że jej syn Raoul spędził w tym domu ostatnie godziny życia. Ojciec
Henri, który długo rozmawiał na osobności z każdym z zebranych, modlił się teraz szeptem, by
Bóg dał im siły, aby z powodzeniem przetrzymali czekające ich próby. Duchowny czuł, że brak
mu sił, by pocieszać swych przyjaciół, dodawać im otuchy, było to powodem wielkiego
rozgoryczenia.
Léa i Françcois nie zmrużyli oka tej nocy. Kochali się kilka razy, lecz rozkosz nie przyniosła
ukojenia ich lęków i obaw. Wczesnym rankiem Françcois zdobył się wreszcie na odwagę i
powiedział jej o swoim ślubie z Sarą. Léa słuchała w milczeniu. Zdziwiony brakiem reakcji
spytał ją w końcu:
— Dlaczego nic nie mówisz?... Wiesz przecież, że to niczego między nami nie zmieni i że
później wszystko będzie jak dawniej. Odezwij się, powiedz coś.
Naga Léa wstała, zapaliła papierosa i podeszła do okna. Była mgła, wschodzące słońce z
trudem się przez nią przebijało. Powietrze było ciężkie, zanosiło się na burzę. Françcois też
zapalił papierosa i zbliżył się do niej. Przywarł do niej ciałem i ją przytulił. Nigdy nie czuł się tak
zbity z tropu jak przy tej milczącej kobiecie, której ciało zesztywniało ze smutku.
— Serduszko moje, jak się to wszystko skończy, wrócę, wszystko będzie jak przedtem...
— Nie!
— Ależ tak, przyrzekam ci...
— Cicho bądź, nic nie mów, oszukujesz sam siebie... Nic już nie będzie jak przedtem, nie z
powodu twojego małżeństwa, ale ze względu na to, co zamierzacie zrobić... Mogę zrozumieć
Sarę, ale ty?...
— Ona mnie potrzebuje.
— Już mi to mówiłeś. To nie powód. Powinieneś zrobić wszystko, żeby ją odwieść od tego
pomysłu....
— Próbowałem.
— Ale ty, dlaczego ty się angażujesz w tę przygodę. O ile dobrze zrozumiałam, uważasz, że
to niczemu nie służy?
— Ukochana, jak mam ci to wytłumaczyć?... Czuję się w obowiązku pomóc Sarze. Jej mąż
był moim najlepszym przyjacielem, jego ojca kochałem tak, jak nigdy nie kochałem własnego.
Nawet, jeśli to szaleństwo, widzę w tej sprawie jakiś sens. Mówisz, że ona niczemu nie służy, ale
dla wielu jest nieodzowna. Nie podzielam wszystkich punktów widzenia mścicieli, a jednak
rozumiem ich motywacje.
— Ja też je rozumiem. Ale kiedy to się wreszcie skończy? Czy nie możemy zaufać
sprawiedliwości, że ukarze winnych?
— W gruncie rzeczy masz słuszność, lecz wiesz, że w rzeczywistości dotyczy to nielicznych.
Sara i jej towarzysze nie mogą znieść myśli, że najwięksi przestępcy mogą ujść słusznej kary.
— Czy oni powinni o tym decydować?
— Bardziej niż inni mają do tego prawo.
Léa odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Czuła się silniejsza po tym, jak wypowiedziała
swoje wątpliwości i dowiedziała się, że on je podziela. Rozumiała i wiedziała, że na jego miejscu
postąpiłaby tak samo. Ogarnęła ją wielka błogość, jakaś mieszanka smutku i znużenia. Jak
bardzo pragnęłaby spędzać swoje dnie i noce przytulona do niego, przyglądając mu się. Ileż
było czułości w uśmiechu, jaki mu posłała!
Och, ten uśmiech!... Nie mylił się, była taka, jaką ją sobie wyobrażał, szlachetna i silna.
Poruszony przyglądał jej się z bolesną niemal intensywnością. Wtopili w siebie spojrzenia, ufni,
uspokojeni. Nic, co mogło się im w życiu przytrafić, nie zdoła zniszczyć tej pewności, wiary w
ich miłość. Wydawało im się, że ich splecione w uścisku ciała nie dotykają ziemi, czuli jakby
unosiła ich jakaś potężna fala i rzuciła w świat spokoju i błogostanu. Nie spuszczając z siebie
wzroku znaleźli się znowu w łóżku. Niemal się nie poruszając złączyli się i od stóp po koniuszki
włosów stali się samą rozkoszą. Rozkoszą głęboką, niematerialną, absolutną. Żadnych innych
ruchów poza drżeniem ciał... Narastała w nich bez końca rozkosz, zagarniała ich jak fala
przyboju... Pogrążyli się w błogiej senności.
Błogość towarzyszyła im aż do chwili pożegnania. Ze wzruszenia Sara o mało się nie
rozpłakała, gdy Léa powiedziała jej szeptem, całując ją:
— Françcois wszystko mi powiedział. Postaram się nie być zazdrosna. Kocham cię i się
zgadzam.
Sara długo machała jej ręką na pożegnanie.
13
Po odjeździe gości dom wydał się wszystkim pusty. Lecz czas i myśli każdego z
domowników zaprzątnęły codzienne zajęcia, do których doszły przygotowania do ślubu.
Zmartwień przysparzał jednak stan zdrowia Estelle, co Françcoise i Léa uświadomiły sobie po
wizycie lekarza, którego wezwano, gdy ciotka na dłużej straciła przytomność. Usilnie proszony
przez starą damę, wyznał tylko część prawdy o stanie zdrowia chorej. Lecz niewielka część
szczegółów, jakie wyjawił, była już wystarczająco alarmująca, choć naprawdę nie zaniepokoiła
ich. Lisa nie zdawała sobie sprawy z choroby, jaką była dotknięta jej siostra i ze śmiechem
nazywała ją leniuchem, gdy ta zgodnie z zaleceniem lekarza musiała leżeć w łóżku.
Estelle wezwała ojca Henriego: wyznała mu, że wie, że nie ma dla niej ratunku i prosiła
Boga, by utrzymał ją przy życiu do ślubu Françcoise. Począwszy od tej chwili zakonnik, który
przebywał na kilkudniowym wypoczynku w Verdelais u swojego przyjaciela Jeana Lefèvre'a,
przychodził codziennie rano po mszy, by spędzać z nią długie godziny. Troskliwa obecność
księdza, jego bogate życie duchowe, głębokie umiłowanie ludzi dodawało jej nowych sił i
przyniosło pojednanie się z Bogiem. Odzyskawszy wiarę, bez strachu oczekiwała śmierci. Jej
obawy o Lisę wyciszyły się, gdy wydała notariuszowi niezbędne dyspozycje.
W przeddzień ślubu Laure przyjechała taksówką z Bordeaux z walizkami pełnymi
prezentów dla sióstr i cioteczek. Bolesne wrażenie zrobiła na niej bladość i wychudzenie
Estelle. Jakże się zmieniła w tak krótkim czasie!
Nazajutrz Françcoise wstała wcześnie i zeszła do ogrodu. Dzień zapowiadał się bardzo
pogodny. Młoda kobieta wolnym krokiem w melancholijnym nastroju, skierowała się do
Bellevue. Za kilka godzin miała zostać żoną Alaina Lebruna, a jej myśli krążyły wokół
wspomnień o Ottonie. Miała wrażenie, że dopuszcza się zdrady wychodząc za mąż za innego. Za
późno było, by się wycofać. Po cóż zadawać ból tak porządnemu człowiekowi, jakim jest Alain,
cioteczkom i małemu Pierre'owi, który tak polubił swojego przyszłego ojczyma. Na wieży
zegarowej w Verdelais wybiła siódma. Zawróciła do domu.
W kuchni Charles i Pierre pośród wielkiego bałaganu jedli śniadanie, które przygotowała
dla nich Ruth ubrana już w swoją najlepszą sukienkę i przepasana wielkim białym fartuchem.
— Gdzie byłaś? Alain wszędzie cię szukał.
— Poszłam się przejść. Zostało trochę kawy?
— Jest pełen dzbanek. Pośpieszcie się dzieci, zaraz przyjdą kucharki.
— Ruth...
— Tak?
— Myślisz, że dobrze robię?
Starej guwernantce, która nalewała kawę do filiżanek, ręka zawisła w powietrzu. Ze
ściągniętymi brwiami popatrzyła na dziewczynę, którą pięlęgnowała w dzieciństwie, gdy była
chora, pocieszała, gdy była smutna.
— Trochę późno teraz na wątpliwości.
Françcoise westchnęła.
— Dokonałaś właściwego wyboru — ciągnęła Ruth. — Pierre potrzebuje ojca, a tobie jest
potrzebny mężczyzna. Lebrun to solidny, o złotym sercu człowiek. Będziesz z nim szczęśliwa.
Jestem tego pewna.
— Dziękuję ci, Ruth, pocieszyłaś mnie. Charles i Pierre, skończyliście jeść?... Chodźcie się
myć.
Zdążyli we trójkę opuścić kuchnię, gdy weszły Laure i Léa, potargane, jeszcze zaspane.
Ucałowały Ruth, która postawiła przed nimi talerz z kromkami chleba z masłem.
— Wolałabym rogaliki — rzekła Laure ziewając.
— Musisz zadowolić się chlebem, staruszko — odparła Léa przeciągając się i mrucząc jak
kotka.
— Rogaliki! A może jeszcze maślane bułeczki — gderała guwernantka.
Z czego się śmiały, te dwie smarkule?... Tego już było za wiele. Ale rozzłoszczona mina
dzielnej kobiety śmieszyła je coraz bardziej.
— No cóż, najwyraźniej nie nudzicie się tutaj — powiedział Alain wchodząc do kuchni.
Wylał sobie na głowę chyba całą butelkę wody kolońskiej, naturalnie układające się włosy
miał teraz gładko zaczesane do tyłu. O mało się nie udusił w białej koszuli o przyciasnym
kołnierzyku zapiętym pod szyją. Granatowy garnitur nie wyszedł spod igły najlepszego krawca.
Wystrojony wyglądał tak nieporadnie, że po pierwszej chwili zaskoczenia, gdy przyglądały mu
się z rozdziawionymi ustami, z kromkami chleba, które zawisły w powietrzu, znowu parsknęły
śmiechem. Do kuchni weszła Lisa w szlafroku z fioletowej satyny i w papilotach na głowie.
Teraz obie siostry już się nie śmiały, ale pękały ze śmiechu. Ruth biegała od jednej do drugiej.
— Uspokójcie się, rozchorujecie się jeszcze.
— Ale z czego one tak się śMieją? — spytała Lisa.
Léa wstała od stołu i zgięta wpół wypadła na "uliczkę", niebawem w jej ślady podążyła
Laure dręczona napadami czkawki. Po jej czerwonej twarzy płynęły łzy, ręce zaciskała na
brzuchu.
— Zsiusiam się — wydusiła z siebie.
— Cicho bądź... Brzuch mnie boli!
Usiadły na kamienistej ziemi alejki dzielącej budynki mieszkalne od stodół i szop, którą w
dzieciństwie ochrzczono mianem "uliczki", i skręcały się ze śmiechu. Na progu kuchni stali
zdziwieni Lisa, Alain i Ruth i przyglądali im się nic nie rozumiejąc. Kiedy wreszcie się
uspokoiły, były purpurowe na twarzy i zlane potem.
Ceremonia w kościele w Verdelais była skromna i wzruszająca. Panna młoda w jasnożółtym
kostiumie miała na głowie kapelusik z naturalnej słomki przybrany dużą żółtą różą. Wyglądała
zachwycająco mimo przerażonej miny i bladości. Z niepokojem rozglądała się wokół siebie,
jakby się obawiała, że może pojawić się wrzeszczący tłum. Alain wyczuł jej napięcie i wziął ją za
rękę. Françcoise uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
Poza najbliższymi przyjaciółmi nie było innych gości: nikogo z rodziny mieszkającej w
Bordeaux, żadnych starych kobiet, które za nic na świecie nie przepuszczą żadnego ślubu ani
pogrzebu. Tą nieobecnością dawano do zrozumienia, że nie zapomniano o przeszłości
Françcoise. Spodziewała się tego; doznała tak wielu upokorzeń, a nawet obelg od swego
powrotu do majątku ojca, że było jej to niemal obojętne. Inaczej rzecz się miała w przypadku
pani Lefèvre, Lisy i Ruth; te trzy kobiety czuły się poniżone, dotknięte tym afrontem. "Trzeba je
zrozumieć" — powtarzał Jules Testard, wuj Alaina. Laure ubrana w elegancką suknię z
niebieskiego jedwabiu, dzieło wielkiego paryskiego domu mody, nudziła się jak mops. Przy jej
wytworności Léa czuła się nieswojo w swoim stroju prowincjuszki. Nie mogła powstrzymać się
od porównania ślubu siostry ze ślubem Camille i Laurenta d'Argilata w przededniu wojny.
Kościół w Saint-Macaire był wypełniony po brzegi, panna młoda w bieli, druhny w barwnych
strojach. Léa ze wzruszeniem pomyślała o sobie z tamtych czasów. Cierpienia, jakie wówczas
przeżywała, wydawały się tak odległe, ale wspomnienie tego zmartwienia, które odbierała jako
porzucenie, zdradę, nadal było bolesne.
Po posiłku zsunięto stoły i krzesła na bok, żeby zrobić miejsce na tańce. Był to pomysł
Laure, która mocno przy nim obstawała. Przywiozła z Paryża ogromne ilości płyt, więc
tańczono. Bal otworzył Alain z Françcoise, Laure zatańczyła ze świadkiem pana młodego,
któremu z trudem przychodziło dostosowanie się do nowych rytmów, Léa tańczyła z Jeanem
Lefèvrem. Oboje melancholijnie milczeli podczas tańca. Zapadła gorąca noc. Léa
zaproponowała przyjacielowi przechadzkę po tarasie. Usiedli na żelaznej ławeczce i wpatrywali
się w usiane gwiazdami niebo.
— Popatrz, gwiazda spada! — wykrzyknęła Léa. — Trzeba pomyśleć jakieś życzenie. No,
pomyśl sobie życzenie.
— Po co, mam tylko jedno, a ono nigdy się nie spełni.
Léa zerknęła na niego; wiedziała, o czym mówi, lecz nic nie mogła na to poradzić.
Delikatnie położyła rękę na jego dłoni.
— Niedługo spotkasz kobietę stworzoną dla ciebie, która będzie cię kochać, będzie kochać
winnice i da ci moc małych Lefèvre'ów.
Wyrwał jej rękę z rozdrażnieniem.
— Już ją spotkałem.
— Tak się cieszę! — powiedziała radosnym głosem. — Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
— Nie kpij sobie ze mnie, przecież to o ciebie chodzi, doskonale o tym wiesz.
— Myślałam...
— Nieprawda! Wiesz, że cię kocham od zawsze. Raoul też cię kochał, nawet sobie z tego
żartowałaś. Chyba dosyć nas ogłupiałaś swoimi kokieteryjnymi minkami, a my, biedni durnie,
dawaliśmy się na to nabierać...
— Ależ to była taka dziecinada!
— Może dla ciebie, ale nie dla nas. Obaj chcieliśmy się z tobą ożenić.
— Ale jeden z was byłby nieszczęśliwy!
— Pewnie tak, przecież nie mogłaś wyjść za nas obu.
Przypomniała im się noc spędzona we troje. Skrępowani i zmieszani zamilkli. Na szczęście
pojawiła się Laure ze swoim kawalerem.
— Domyślałam się, że tutaj was znajdę — powiedziała siadając obok Jeana. — Jaka piękna
noc, prawdziwa noc weselna.
Zamilkła i ona, przyglądając się przez chwilę niebu, nim podjęła znowu:
— Nadal zamierzasz pojechać ze mną do Paryża? — zapytała Léę.
— Tak, jeśli ciocia Estelle będzie się dobrze czuła.
— Jak to, jedziesz do Paryża i nic mi nie powiedziałaś?
— Nie byłam jeszcze zdecydowana.
— Nie możesz wytrzymać bez tego twojego Taverniera, może nie?
— To nie twoja sprawa, jadę dokąd mi się podoba.
— Przestańcie się kłócić — powiedziała Laure. — Ja poprosiłam Léę, żeby przed
winobraniem przyjechała na kilka dni do Paryża. Ma prawo do choćby krótkich wakacji.
Jean wstał ociężale.
— Oczywiście, że ma do tego prawo — powiedział odchodząc.
— Biedny Jean, twarda jesteś dla niego — powiedziała Laure.
— Nie robię tego umyślnie. Bardzo go lubię, to nie moja wina, że się we mnie kocha.
— Nigdy mu nie powiedziałaś prawdy o Françcois?
— Nie, lecz to tajemnica poliszynela, nie sposób tego nie wiedzieć.
— Lepiej by było, żebyś mu powiedziała.
— Irytujesz mnie, nie będziesz jeszcze i ty mnie pouczała. Czy ci robiłam najmniejsze
choćby uwagi na temat twojego stylu życia w Paryżu?
— Już dobrze. Zmieńmy temat. Kiedy weźmiecie ślub, ty i Françcois?
— To już jakaś mania! Ciocia Estelle, Françcoise, Ruth, a teraz jeszcze ty. Musicie
koniecznie rozmawiać ze mną o małżeństwie? Nie wiem, może kiedyś, nie śpieszy się nam.
— A jeśli zajdziesz w ciążę?
— To wtedy zobaczymy. Tobie też może się to przytrafić.
— Przestań, nie mówmy o nieszczęściach! Ja nie mam żadnego Taverniera pod ręką.
— O ciebie mogę być spokojna. Tak sobie dobrze radzisz, że zawsze znajdziesz jakiegoś
poczciwinę.
Laure wzruszyła ramionami i skierowała rozmowę na inne tory.
— A gdybyśmy tak wyjechały za dwa dni, co ty na to? Rozmawiałaś już z ciocią Estelle?
— Tak, przed chwilą i dość ogólnikowo. Jakoś tak dziwnie się uśmiechała, gdy mówiła:
"Baw się dobrze, dziecinko." Myślisz, że ma się lepiej?
— Sama widzisz, wygląda lepiej pomimo wychudzenia, i sporo czasu spędziła na dole
rozmawiając z panią Lefèvre i Lisą.
— Tak... Ale jakoś nie mogę wyzbyć się niepokoju. Mam wrażenie, że coś przed nami
ukrywa.
— Gdyby to było coś poważnego, lekarz by nam powiedział.
— Pewnie masz rację. No to postanowione, wyjeżdżamy za dwa dni. Wcale się nie smucę, że
opuszczam Montillac na jakiś czas. Nie wiem dlaczego, ale czuję się tutaj jak uwięziona.
— Zobaczysz, poszalejemy sobie, będziemy tańczyć po całych nocach.
14
Françcois Tavernier czekał na nie na Dworcu Austerlitz. Léa, gdy go ujrzała, padła mu w
ramiona, pozostawiając Laure z bagażami. Gdy już przywitali się, wybuchnęli śmiechem na
widok Laure ze wściekłą miną taszczącą ciężkie walizki.
— Zamiast się głupio śmiać, lepiej byście mi pomogli. Później będziecie mieli dość czasu na
pieszczoty.
Françcois przywołał tragarza, który wziął bagaże i szedł za nimi do samochodu.
— Tak się cieszę, że tu jestem — powiedziała Léa, gdy mijali Notre-Dame.
— Na dzisiejszy wieczór zarezerwowałem stolik w "L'Ami Louis", to takie stare bistro, gdzie
podają najlepsze gęsie wątróbki w całym Paryżu. Zachodziłem tam kilkakrotnie podczas wojny,
była to jedna z czarnorynkowych restauracji. Po wyzwoleniu patron miał kłopoty, ale nie
wyszedł z wprawy. Oczywiście, Laure, pójdzie pani z nami... Zaprosiłem też Daniela.
— Z wielką przyjemnością — wybełkotała Laure czerwieniejąc.
Léa i Françcois wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Gęsty tłum zalegał nabrzeża, posuwał się wolno, jakby ospale w łagodny dzień końca lata.
Tu i ówdzie widać było pierwsze pożółkłe liście. Dojechali na ulicę Grègoire-de-Tours.
— Czy nie będzie pani przeszkadzać, jeśli porwę Léę od razu pierwszego dnia?
— Oczywiście, że mi będzie przeszkadzać, ale rozumiem zakochanych. Kiedy ją pan
odwiezie?
— Pomówimy o tym za chwilę. Niech pani będzie gotowa na dziewiątą, przyjadę po panią.
Proszę mi dać walizki, wniosę je na górę.
W samochodzie Léa paliła papierosa. Dlaczego serce biło jej tak mocno? Chyba na myśl, że
za chwilę będzie z nim znowu sam na sam. Przymknęła powieki, a ciało jej przebiegł lekki
dreszcz rozkoszy. Jakaś wonna świeżość kazała jej otworzyć oczy. Françcois złożył na jej
kolanach bukiet róż, a sprzedawca kwiatów stojący za swoim wózeczkiem przyglądał im się
porozumiewawczo.
— Dziękuję. Dokąd mnie zabierasz?
— To niespodzianka.
Skręcili w ulicę Jacob.
— Przejedziemy obok mieszkania cioteczek. Ale dlaczego zatrzymujesz się tutaj?
— Bo jesteśmy na miejscu.
— Ale...
— To ja kupiłem to mieszkanie.
— Och, Françcois! — powiedziała wzruszona zarzucając mu ramiona na szyję.
— Jesteś szczęśliwa? Cieszysz się?
— Też pytanie! Szaleję z radości.
Léa biegała z pokoju do pokoju, zachwycając się wszystkim.
— Jak tu pięknie! Przecież to to samo miejsce, a niczego nie poznaję, tak tu teraz jasno,
wszystko wydaje mi się jakieś większe.
— To normalne, jest tu bardzo mało mebli. Liczę, że zajmiesz się urządzaniem mieszkania.
— Z przyjemnością, to będzie takie zajmujące, zabawne.
— Widziałaś swój pokój?
— Nie wiem, który to?
— Chodź zobaczyć.
Pchnął drzwi.
— Och!...
Ostatnie promienie słońca oświetlały złocisto-biały pokój z meblami z jasnego drewna w
stylu Karola X. Ogromny niebieski dywan w wielkie róże pokrywał niemal całą podłogę. Wielkie
łoże było nieskalanie białe.
— Jak zgadłeś? Zawsze chciałam mieć taki pokój! — powiedziała rzucając się na łóżko.
— Po prostu znam twoje upodobania.
Zbliżył się do łóżka i, nawet nie zadając sobie trudu, by się rozebrać, całym ciałem przywarł
do niej.
Gdy przybyli do "L'Ami", Daniel Zederman już na nich czekał. Laure, ubrana zbyt
elegancko jak na takie miejsce, podeszła do niego z promiennym uśmiechem na ustach. Daniel
uprzejmie wstał na jej powitanie.
— Tak się cieszę, że znowu pana widzę.
— Ja również — odparł, wzrokiem szukając Léi.
Zajęli miejsca przy stoliku. Léa rozglądała się z wyrazem niezadowolenia na twarzy.
— Nie podoba ci się tu? — spytał Françcois.
— Nie bardzo. Mówisz, że to modny lokal? Obskurnie tu, a oświetlenie jest okropne. Jesteś
pewny, że kuchnia jest dobra?
— Bardzo dobra. Kelner!...
Podszedł kelner przepasany wielkim białym fartuchem.
— Słucham pana.
— Macie nadal wasze słynne meursault?
— Tak, proszę pana.
— Proszę nam podać butelkę.
— Służę panu.
— Zobaczycie, nigdy nie piłem lepszego wina. Ale przestudiujmy kartę.
Przy sąsiednim stoliku cztery osoby rozmawiały szeptem spoglądając w ich stronę.
Elegancka ciemnowłosa kobieta wstała i podeszła do nich.
— Panie Tevernier!
— Pani Ocampo!
Françcois odsunął krzesło i wstał.
— Wielka to dla mnie przyjemność widzieć panią w Paryżu.
— Zostaję jeszcze kilka dni, a potem jadę do Londynu.
— Słyszałem, że przyznano pani Legię Honorową. Szczerze gratuluję.
— Dziękuję... Ale czy to nie ta młoda osoba z Norymbergi? Miło mi panią widzieć. Jest pani
znajomą pana Taverniera?
— Tak. Dobry wieczór pani, pozwoli pani, że przedstawię moją siostrę i znajomego, pan
Zederman.
— Witam, panienko, witam pana. Zatrzymałam się w "Ritzu", zajrzyjcie do mnie oboje, miło
mi będzie pogwarzyć z wami nim wyjadę.
Victoria Ocampo wróciła do swojego stolika.
— Gdzie ją poznałeś?
— W Buenos Aires. To bardzo znacząca tam postać, może nam być niezmiernie przydatna
— dodał Tavernier zwracając się do Daniela.
Podano meursault, a sam właściciel z wielką ceremonią osobiście nalewał wino do
kieliszków.
— Na pewno będzie państwu smakowało, to butelka ze specjalnej rezerwy.
— Hmm... jest równie dobre, jak to, które piłem u pana w czterdziestym trzecim.
Patron nachmurzył się i wrócił do swoich rondli.
— Nie wygląda na zachwyconego — powiedziała Laure.
— Czasami nie zaszkodzi odświeżyć niektórym pamięć.
— Znowu! Nie potraficie myśleć o niczym innym! Należy pan do nielicznych ludzi, którzy
jeszcze o tym myślą. Ludzie gwiżdżą na to, czy ktoś był kolaborantem, czy nie, czy był w
konspiracji, czy też nie. To już za nami, skończyło się, ludzie mają tego dość, chcą zapomnieć,
myślą o tym, jak zdobyć coś do jedzenia, w co się ubrać, po prostu jak żyć! Wojna się skończyła.
Mam ochotę się bawić, a nie słuchać o zemście, o wyrokach, o...
— Ma pani rację, moja mała Laure, zapomnijmy o tym... dziś wieczór.
Wolno pił wino, przy stoliku zapadło krępujące milczenie. "Ma rację — myślała Léa — na co
się zda rozpamiętywanie przeszłości? Nic się nie poradzi, nie da się tego odwrócić, niczego
zmienić." Większość ludzi stara się zapomnieć, tylko jakaś garstka pragnie, by pamięć o
potwornych zbrodniach nazistów przetrwała. Léa była w rozterce.
Przy kawie Tavernier oznajmił:
— Pojedziemy zobaczyć się z Sarą i Samuelem w rosyjskim klubie. Lubicie cygańską
muzykę?
Przymknąwszy powieki Sara słuchała skargi skrzypiec. Stolik otoczyli muzycy z
"Szeherezady" w kolorowych koszulach. Léa, której nieco szumiało w głowie, poddawała się
temu błogiemu nastrojowi. Laure pożerała Daniela wzrokiem. Młodzieniec nerwowo palił
papierosa za papierosem. Samuel i Françcois milczeli zamyśleni.
— Bardzo tu ładnie — rzekła Laure — ale może byśmy pojechali do piwnicy na Saint-
Germain-des-Près?
— O, tak! — wykrzyknęła Léa. — Nigdy tam nie byłam.
Opuścili kabaret około drugiej nad ranem. Noc była łagodna.
W ich stronę jechał samochód ze zgaszonymi światłami. Padły strzały... Krzyk... Sara
upadła, samochód przśpieszył i skręcił w kierunku placu Europy... Wszystko zdawało się
nierzeczywiste... Samuel pochylił się nad młodą kobietą... Góra jej białej sukni była zalana
krwią... Otworzyła oczy... Teraz nachylił się nad Françcois i natychmiast zawołał do portiera,
który stał jak wryty, z opuszczonymi ramionami.
— Proszę wezwać lekarza, szybko!
Niebawem usłyszeli sygnał policyjnego wozu. Pojawił się jakiś mężczyzna w kamizelce, bez
marynarki, z torbą lekarską w dłoni. Torował sobie drogę wśród zgromadzonych gapiów.
Ukląkł i zbadał ranną.
— Kula przeszła na wylot przez ramię — powiedział do policjanta w cywilu. — Nie wygląda
to szczególnie poważnie, ale to tylko powierzchowne oględziny. Ta pani miała dużo szczęścia.
— Chciałabym panu wierzyć, panie doktorze — powiedziała Sara i zemdlała.
Przytulone do siebie Léa i Laure płakały.
— Widzi pani teraz, że nie dla wszystkich wojna się skończyła — powiedział ze złością
Daniel pod adresem Laure.
Szloch dziewczyny wzmógł się.
Ułożono Sarę na noszach i ulokowano w karetce policyjnej. Samuel i Daniel wsiedli razem z
nią.
Opowiedziawszy komisarzowi zdarzenie, którego byli świadkami, Françcois, Laure i Léa
poszli do samochodu. Całą drogę do ulicy Grègoire-de-Tours przebyli w milczeniu.
— Lepiej będzie, jeśli tę noc spędzicie razem. Jadę do szpitala i wrócę, gdy to tylko będzie
możliwe. Tymczasem nie otwierajcie nikomu drzwi.
Françcois Tavernier wrócił dopiero późnym przedpołudniem. Rysy twarzy miał ściągnięte,
brodę ciemną od nie ogolonego zarostu.
— Życiu Sary nie zagraża już niebezpieczeństwo. Nie ma innych obrażeń poza postrzałem w
ramię. Za dwa, trzy dni będzie mogła opuścić szpital.
— Co mówi policja?
— Poruszają się jak we mgle. Pamiętacie, że jesteście wezwane na Quai d'Orfèvres po
południu?
— Tak — powiedziała Laure. — Któż mógłby tak źle życzyć Sarze, by chcieć ją zabić?
Domyśla się pan?
— Nie mam najmniejszego pojęcia. Zapewne zaszła jakaś pomyłka.
— Ależ, Françcois...
— Tak, Léo, pomyłka.
— To dlaczego powiedziałeś, żebyśmy nikomu nie otwierały?
— To zwykła ostrożność. Nie mogę dłużej tu zostać, muszę pojechać na Quai d'Orsay. Do
zobaczenia niebawem.
Nie, o ile wie, Sara nie miała wrogów, nie, nie widziała napastników, ani nie zapisała
numeru rejestracyjnego samochodu, nie, nie zauważyła nikogo podejrzanego, nie... Léi wcale
nie podobało się to przesłuchanie. Zamach bardzo poruszył Laure, która czuła, że zachwiał się
jej mały świat. Była tak przerażona, że przesłuchujący ją inspektor ulitował się nad nią i skrócił
rozmowę. Przy wyjściu z Pałacu Sprawiedliwości zostawiła siostrę pod pretekstem ważnego
spotkania.
Léa dostała się na drugi brzeg Sekwany i szła w górę bulwarem Saint-Michel. Młodzieńcy
oglądali się za nią, gwiżdżąc z uznaniem, a ona tylko się uśmiechała. Świetnie się czuła w
błękitnej garsonce pożyczonej od Laure. Na bulwarze panowało ożywienie związane z
początkiem roku szkolnego; dziewczęta i chłopcy spacerowali z książkami pod pachą. Przed
Dworcem Luksemburskim ze dwudziestu gapiów otoczyło parę ulicznych śpiewaków i chórem
powtarzało z nimi refren piosenki Edith Piaf. Kobieta miała piękny głos. Léa przystanęła. Po
skończonej piosence nagrodzono ich oklaskami, a śpiewaczka zbierała datki.
— Pięćdziesiąt centymów za słowa i nuty, kto kupuje największy szlagier môme Piaf?...
Dziękuję, panienko.
Ulica Gay-Lussac, ulica Saint-Jacques, Léa maszerowała żwawym krokiem. Wychodzący z
Val de Grâce mężczyźni w mundurach żartobliwie ją zaczepiali. Na wąskim chodniku ustąpiła z
drogi, by przepuścić młodą matkę pchającą wózek z dzieckiem, i stanęła we wnęce jakiejś
bramy. Schwyciła ją jakaś ręka, pchnęła do bramy i przyparła do chropowatej ściany, drugą
dłonią ktoś zatykał jej usta. Skrzydło bramy zatrzasnęło się. Tuż przy twarzy czuła szybki
oddech.
— Nie ruszaj się i nie krzycz... nie zrobię ci nic złego, chcę ci tylko przekazać wiadomość...
Idziesz do szpitala w odwiedziny do twojej przyjaciółki Żydówki?... To powiedz jej, żeby
siedziała cicho... Spudłowaliśmy wczoraj, ale jutro nam się uda... Jesteśmy wszędzie... Zabijemy
wszystkich, którzy staną nam na drodze...
— Nie rozumiem — udało się wykrztusić Léi.
— Tym lepiej dla ciebie... Gdybyś rozumiała, już byś była trupem... Ta Żydówka nie jest
odpowiednim towarzystwem dla takiej pięknej dziewczyny... Zapamiętałaś wiadomość?...
Puszczę cię, tylko nie krzycz, bo będę musiał cię zastrzelić, a szkoda by było... No, dalej, pędź
odwiedzić tę dziwkę.
Mężczyzna popchnął ją brutalnie, wyszedł z bramy i nieśpiesznie otworzył drzwi. Drżąca
Léa, z nogami jak z wosku, wybuchnęła nerwowym szlochem. Ktoś zbiegał po schodach i to
przywróciło ją do rzeczywistości.
— Szukasz kogoś? — spytał chłopczyk w wieku Charlesa.
— Nie, dziękuję.
— Płaczesz!... Coś sobie zrobiłaś? Co cię boli?
Uśmiechnęła się przez łzy:
— Wszystko w porządku, miły jesteś.
Po mroku panującym w bramie kamienicy, jasno jeszcze świecące popołudniowe słońce
raziło oczy i musiała je zmrużyć. Puściła się pędem potrącając przechodniów i wciąż biegnąc
przecięła bulwar Port-Royal pośród koncertu klaksonów i przekleństw. Zdyszana dotarła
wreszcie do szpitala; wskazano jej pawilon, w którym leżała Sara. Jakaś zakonnica
zaprowadziła ją do pokoju rannej. Przed drzwiami stał na straży policjant, który zażądał od niej
dokumentów.
— Proszę jej nie męczyć za bardzo i nie przeciągać zbytnio odwiedzin — powiedziała
zakonnica otwierając drzwi.
W pokoju panował łagodny półmrok. Przez uchylone, zakratowane okno wpadało nieco
powietrza, lekko falowała zasłona z białego płótna. Sara, z obandażowanym ramieniem,
zdawała się spać w wysokim żelaznym łóżku. Wzruszona Léa pochyliła się nad nią. Sara uniosła
powieki, zielone oczy skierowała na przyjaciółkę, a lekki uśmiech sprawił, że jej twarz stała się
jeszcze piękniejsza. Uśmiech ten zgasł natychmiast, gdy dostrzegła ślady łez na policzkach Léi.
— Płaczesz z mojego powodu?... Czuję się świetnie... Za dwa dni będę na nogach.
Uspokoiłam cię?... Ale co ci jest? Dlaczego płaczesz? Coś się stało?...
Połykając łzy Léa zdołała opowiedzieć, co jej się przydarzyło i przekazać Sarze wiadomość,
jaką zlecił jej napastnik.
Sara uniosła się na łóżku, nie udało jej się powstrzymać jęku.
— To moja wina, powinnam była zaczekać, aż wydobrzejesz.
— To nic takiego. A więc ruszyli do ataku. Nie przypuszczałam, że odważą się na to we
Francji. Należało się domyślać, że mają wspólników, o jakich ich nie podejrzewaliśmy, albo
czują, że jesteśmy bliscy celu. Samuel uzyskał potwierdzenie, że obie poszukiwane przeze mnie
kobiety są w Paryżu i niebawem wypłyną do Argentyny z innymi przestępcami. Musisz mi
pomóc...
— Ależ, Saro, nie zrozumiałaś? Jeśli nie przestaniesz, zabiją cię!
— Już mnie zabili, teraz już ich się nie boję. Ty, czy tego chcesz czy nie, należysz do naszego
obozu, nie masz wyboru: obecnie wiedzą już wszystko o tobie i twojej rodzinie. Jeśli chcesz
odzyskać dawne spokojne życie, musisz nam pomóc ich zlikwidować.
— Oszalałaś, skończył się już czas konspiracji...
— Jesteśmy w samym środku. Zarówno oni, jak i my, nasza wojna wciąż trwa.
— To zrozumiałam. Dlaczego nie wyjawiasz policji wszystkiego, co wiesz o ich posunięciach
we Francji?
— Dlatego, że nawet nie będą chcieli mnie wysłuchać. Powiedzieć Francuzom, całemu
światu, że naziści nadal są wśród nas, że ta ohydna bestia nie zdechła, lecz wciąż gotowa jest
kąsać, że w każdym kraju mają przyjaciół chętnych do pomocy im, że mają swoich ludzi w
rządach, gazetach, przemyśle, literaturze, wyjawić im to wszystko w najlepszym razie oznacza
wystawić się na pełne niedowierzanie, a nawet szyderstwo, w najgorszym zaś razie trafić na ich
sympatyków. Nie, nie mogę o tym powiedzieć policji.
— No to może tajnym służbom wywiadowczym?
— Tam na pewno mnie wysłuchają, ale i poproszą, bym milczała.
— Nie rozumiem.
— Dlatego że wiedzą o wszystkim i pomagają niektórym hitlerowcom w zamian za
informacje...
— Nie wierzę.
— Nie mam dowodów, jeśli chodzi o Francję, ale Amerykanie — między innymi —
korzystają z usług wielu z nich. Nie widzę powodu, dla którego Francuzi mieliby nie stosować
podobnych metod.
— No bo są Francuzami!...
Sara, której rysy twarzy twardniały, tężały w miarę jak mówiła, wybuchnęła sarkastycznym
śmiechem.
— Nie sądziłam, że po tym, co przeżyłaś, po zetknięciu się ze zdradą, kolaboracją, która
dotknęła nawet twoją rodzinę, będziesz jeszcze taka naiwna.
Léa, zdruzgotana tymi rewelacjami zwiesiła głowę. Tak, nawet Francuzi...
Do pokoju weszła siostra zakonna.
— Pani Tavernier, pani przyjaciółka powinna już się pożegnać, potrzebuje pani
odpoczynku.
— Dziękuję, siostrzyczko, już wychodzi.
Léa poczuła jak ogarnia ją lodowaty chłód. Z niedowierzaniem patrzyła, jak za kobietą w
białym habicie zamykają się drzwi. Siedziała ze spuszczoną głową, zdrętwiała, nie miała odwagi
spojrzeć Sarze w oczy. Jakiś cień nadziei... Przecież wchodząc spytała o panią Mulstein...
— Widzę, że Françcois nic ci nie powiedział. Wzięliśmy ślub po powrocie z Montillac. Ale to
nic takiego, to tylko niezbędna formalność. Między tobą i mną niczego to nie zmieni. Nie
jestem zazdrosna.
"Ale ja jestem" — pomyślała Léa bliska łez.
— Musisz jak najszybciej zobaczyć się z Françcois — ciągnęła dalej Sara, nie zauważając
wzburzenia Léi. — Gdyby ci się nie udało, zadzwoń pod numer Danton dwadzieścia sześć —
dwadzieścia siedem. Zapamiętasz?... Tylko niczego nie zapisuj. Gdy ktoś się zgłosi, powiesz, że
pani Hugo czeka na pana Sainte-Beuve o umówionej porze. Dzisiaj o dziewiątej wieczorem
pójdziesz do pasażu Saint-Andrè-des-Arts. Wiesz, gdzie to jest?
Léa twierdząco kwinęła głową.
— Uważaj, czy nikt cię nie śledzi. Włóż na siebie jakieś ciemne ubranie, twoja niebieska
garsonka za bardzo rzuca się w oczy. Na to spotkanie przyjdzie ktoś z naszych. Mówiłaś, że twój
napastnik miał akcent z Europy Środkowej?... I że czułaś jego wąsy na karku?... To może być
jakaś wskazówka. Ktoś do ciebie podejdzie i powie: "Czy widziała pani Victora?" Odpowiesz:
"Powinnam się z nim zobaczyć dziś wieczorem." Zrozumiałaś? Powtórz.
Monotonnie Léa powtórzyła hasło.
— Dobrze. Przyjdź do mnie jutro, zdasz mi relację.
W korytarzu spotkała Daniela.
— Jak ona się czuje?... Dalczego pani nic nie mówi? Co pani jest? Taka pani blada!
Podtrzymywana przez młodzieńca, usiadła na krześle, nogi miała miękkie, czuła, że za chwilę
zemdleje.
— W porządku, to nic takiego... Nie znoszę zapachu eteru.
— Przestraszyła mnie pani... Jak się czuje Sara?
— Lepiej, znacznie lepiej.
— Może panią odprowadzić?
— Nie, dziękuję, już dobrze.
Léa miała ochotę tylko na jedno: uciec z tego szpitala i znaleźć jakieś spokojne miejsce,
gdzie mogłaby się zastanowić. Szybko pożegnała się z Danielem.
Przy Obserwatorium wskoczyła na platformę ruszającego autobusu. Konduktor schwycił ją
za ramię i założył łańcuch bezpieczeństwa.
— To niebezpieczne, panienko, tak wskakiwać do autobusu w biegu.
— Jedzie pan do placu Saint-Michel?
— Tak, panienko, oto dwa bilety.
Léa zapłaciła i oparła się o drewnianą barierkę. Podmuch rozwiewał jej włosy.
Na wąskiej uliczce Saint-Andrè-des-Arts było tłoczno. Gdy dotarła na Grègoire-de-Tours,
otworzyła drzwi kluczem, który dała jej siostra. Mieszkanko było puste. Trzykrotnie dzwoniła
na ulicę de l'Universitè, lecz bezskutecznie. Françcois też nie było w domu. Natomiast pod
numerem, jaki podała jej Sara, odpowiedział jej męski głos.
15
— Czy widziała pani Victora?
Choć czujna, Léa drgnęła zaskoczona. Jakiś nieznajomy o wspaniałych rudych wąsach
czekał na jej odpowiedź.
— Powinnam się z nim zobaczyć dziś wieczorem.
— Dobrze, chodźmy.
Pasażem dotarli do bulwaru Saint-Germian i wstąpili do dużej kawiarni. Poprowadził ją w
głąb sali, z dala od gości.
— Co dla pani zamówić?
— Nie wiem, to samo, co pan.
— Kelner, dwie duże schłodzone wódki.
Milczeli do powrotu kelnera.
— Niech pani wypije, dobrze to pani zrobi.
Zamknęła oczy i wychyliła kieliszek... Przypomniały jej się zaraz wieczory, dnie spędzone z
żołnierzami radzieckimi w Niemczech, kiedy prowadzili poszukiwania osób zaginionych, sierot.
Jakież to były fantastyczne pijatyki, jakie piękne śpiewy, takie melancholijne. Przybyszom ze
Wschodu zawdzięczała szalone chwile wesołości i czarne chwile smutku. Przypomniała sobie te
spojrzenia, w których pojawiały się łzy, gdy wspominali ojczysty kraj, ukochane kobiety: ileż w
nich było czułości, delikatności pod pozorami prostactwa, prymitywizmu. Jakie czynili wysiłki,
by te noce były dla niej możliwie jak najmniej uciążliwe: oddawali jej swoje koce, dzielili się
herbatą, czarnym chlebem... Jakże jej dzisiaj brakowało tego koleżeństwa, braterstwa, tych
drobnych względów, które sprawiły, że jej życie wśród ruin stawało się lżejsze, atmosfera
cieplejsza! Léa zatęskniła za tymi czasami i westchnęła.
— Czy zechciałaby panienka wrócić na ziemię, jeśli łaska? — spytał wąsacz.
— Myślałam o żołnierzach rosyjskich, o moich przyjaciołach...
Popatrzył na nią jakoś dziwnie: "Jeszcze jedna wariatka" — pomyślał.
— Nie powinniśmy zbyt długo ze sobą przebywać. Skoro Sara dała pani ten numer, znaczy
to, że miała nam coś do przekazania.
Nie mogła się oprzeć i zażartowała:
— Jak pan to odgadł?
Najwyraźniej nie odznaczał się dużym poczuciem humoru — chyba że nie chwytał
subtelności języka francuskiego — gdyż zareagował ściągnięciem brwi. Nie zrażając się jego
niezadowoleniem Léa opowiedziała mu o swoim spotkaniu na ulicy Saint-Jacques.
— Nie zauważyła pani więcej szczegółów?
Nie, zwróciłam tylko uwagę na wąsy, akcent i wzrost: był niewiele wyższy ode mnie. Aha!
Jeszcze coś, nosił skórzaną kurtkę albo kanadyjkę...
— W taki upał?
— Tak, ja też o tym pomyślałam, gdy mnie trzymał.
— Wydał się pani młody?
— To trudno określić... Tak, raczej młody.
— No dobrze, musi nam to wystarczyć. Odwiedzi pani jutro Sarę?
— Tak — odpowiedziała niechętnie.
— Proszę jej przekazać, że namierzyliśmy zwierzynę i że polowanie może się rozpocząć
wcześniej niż przewidywaliśmy. Będzie wiedziała, o co chodzi.
— Ja też zrozumiałam... To takie podchody, taka harcerska zabawa, można by pomyśleć, że
jest się bohaterem jednej z powieści serii "Signes de Piste", nie zna pan?... Szkoda, ileż tam
przygód...
Ależ ta dziewczyna jest denerwująca! Co ten Tavernier w niej widzi? Co prawda, jest raczej
ładna, ale przy Sarze...
— Niech pani będzie jednak ostrożna. Ludzie, którzy są naszymi przeciwnikami, to nie
postacie z powieści... Wczoraj się pani o tym przekonała. Pani wychodzi pierwsza... Do
widzenia.
Gdy się znalazła na chodniku, Léa zaczęła się zastanawiać, dokąd się udać. Nie miała ochoty
pójść ani na ulicę de l'Universitè, ani na ulicę Grègoire-de-Tours. Bezwiednie skierowała swe
kroki ku Théâtre Françcais. Przy ulicy de l'Odèon zatrzymała się przed oświetloną witryną
księgarni. Wewnątrz kilka osób rozmawiało z ożywieniem. Piękna wysoka kobieta o wysoko
upiętych włosach i z zimną twarzą stała nieco z boku słuchając potarganego mężczyzny z
odkrytą głową i niedopałkiem papierosa w ustach, który mówił mocno gestykulując: był to
Andrè Malraux. Léa przypomniała sobie, że Raphaël Mahl zachęcił ją do przeczytania "Doli
człowieczej".
Niezmiernie brzydki mężczyzna w rogowych okularach i z fajką w ustach słuchał go
uważnie; niska, nieco otyła kobieta z włosami starannie ściągniętymi w koczek, w szarej
sukience jak sierotka z ochronki, porządkowała stos książek. A ten łysy mężczyzna z czerwonym
fularem: to Andrè Gide!... Stryj Adrien, wbrew osądom całego mieszczaństwa z Bordeaux, lubił
jego pisarstwo. Poznali się obaj w Paryżu i wymienili kilka listów, z czego dominikanin był
bardzo dumny. Krótko ostrzyżona kobieta ubrana na chłopczycę i inna odwrócona plecami...
Victoria Ocampo rozprawiająca z Françcois Tavernierem! Nie, tylko nie on, tego jeszcze
brakowało! W tej właśnie chwili jej spojrzenie spotkało wzrok Argentynki, która wskazała
wystawę swojemu rozmówcy. Nim Léa zdążyła zareagować, stał już przed nią i chwycił za
ramię.
— Gdzie się podziewałaś, szalałem z niepokoju!...
— Zostaw mnie!
— Sara mi wszystko opowiedziała, lepiej będzie, jak wrócisz do Montillac.
— Wrócę, jeśli zechcę, nie masz prawa mi rozkazywać.
— Nie rozkazuję ci, lecz daję dobrą radę.
— Swoje rady możesz...
— Panno Delmas, spotykamy się wcześniej niż się spodziewałam.
— Dobry wieczór pani.
— Proszę wejść, przedstawię panią moim przyjaciołom.
Léa nie śmiała jej odmówić, więc weszła do księgarni.
— Adrienne, przedstawiam ci moją młodą przyjaciółkę. Léę Delmas. Léo, to Adrienne
Monnier i Sylvia Beach, obydwie prowadzą księgarnię, pani Simone de Beauvoir i pan Jean-
Paul Sartre, panowie Andrè Gide i Andrè Malraux... Gisèle Freund, która była ze mną w
Argentynie podczas wojny, obecnie przejazdem w Paryżu — dokonywała prezentacji Victoria
Ocampo.
Przywitawszy się z nią, Sartre i Malraux powrócili do przerwanej rozmowy; Gide szybko się
pożegnał.
— Chodźmy stąd — szepnął Tavernier.
Wyszli więc, przyrzekłszy przedtem Victorii Ocampo, że nazajutrz przyjdą do niej na
herbatę.
— Jadłaś kolację?
Léa przecząco potrząsnęła głową.
— Musisz coś zjeść, chodź — powiedział ujmując ją pod ramię.
Nie zamieniwszy ani słowa doszli do Saint-Germain-des-Près. Weszli do piwiarni Lippa.
Syn właściciela, Roger Cazes, wyszedł im naprzeciw.
— Dobry wieczór, panie Tavernier. Dam panu ten sam stolik co ostatnio.
Posadził ich w pobliżu kasy. Maître d'hôtel przyniósł kartę.
— Życzą sobie państwo aperitif?
Nie pytając o zdanie, Françcois zamówił:
— Dwa kieliszki szampana, poproszę.
Przy jednym ze stolików jedli kolację Jean Cocteau i Marie Bell. Nieco dalej siedzieli
Georges Bidault i Maurice Schumann, których rozpoznała. Obaj skłonili się w ich kierunku.
— No, a teraz opowiadaj.
Wypiła łyczek szampana.
— Nie ma o czym mówić, twoja żona już ci wszystko opowiedziała.
— Przestań, proszę cię, nie życzę sobie takiego tonu między nami. Powiedziałem ci o tym
planie, stało się, i to wszystko.
— I to wszystko! Tak po prostu! — wykrzyknęła Léa tak podniesionym głosem, że spojrzenia
gości zwróciły się na nią. — Trochę ostro sobie poczynasz — ciągnęła ściszywszy głos — zdawało
mi się, że miałeś zrezygnować z tego bezsensownego pomysłu. Nie pomyślałeś o mnie?
— Kochanie, bez przerwy myślę o tobie. Potem rozwiodę się i ożenię się z tobą...
— Bo pewnie wyobrażasz sobie, że będę grzecznie czekać, aż się namyślisz rozwieść? Nie
jesteś jedynym mężczyzną na ziemi...
— To prawda, ale jestem jedynym mężczyzną, którego kochasz.
No, nie brakowało mu tupetu!... Jednakże prawdą było, że go kocha, tego łajdaka, tego
drania. Prawdą było też to, że cierpiała na samą myśl, że zainteresowałby się inną kobietą....
— Nic nie było pomiędzy Sarą i mną, i nigdy nic nie będzie. Lecz muszę ją chronić i
pomagać jej...
— A mnie dziś po południu, czy mnie ochroniłeś?
Jaką miał nagle zatroskaną minę!
— Nie wiem, co bym dał, żebyś nie była w to zamieszana...
— Trochę za późno. Nie mogłam się do ciebie dodzwonić, więc spotkałam się z przyjacielem
Sary...
— Tym z dużymi rudymi wąsami?
— Tak, powiedział mi, że polowanie może się rozpocząć wcześniej niż sądzili...
— Tak powiedział — rzekł zamyślony Tavernier.
— Czy to znaczy, że odnaleźli te okropne kobiety, o których opowiedziała Sara?
— Nie wiem, może.
— Jeśli je złapią, to co z nimi zrobią?
— Łatwo zgadnąć.
Przypominało to szmirowatą powieść, ten dialog w paryskiej piwiarni rzęsiście oświetlonej,
wypełnionej politykami, gwiazdami filmowymi, pisarzami, pięknymi kobietami plotkującymi w
tym wnętrzu wyłożonym ceramicznymi kafelkami z Frague... Léa odnosiła wrażenie, że
przeżywa jakiś absurdalny sen; naprzeciwko niej siedział mężczyzna, którego kochała i który ją
kochał, a który poślubił inną kobietę, a jej rywalka myślała tylko o zemście, obracała się w
podejrzanym towarzystwie, strzelano do niej na ulicy z pistoletu maszynowego, zlecała Léi
przekazywanie jakichś zaszyfrowanych wiadomości. Z kolei samą Léę w biały dzień napastował
jakiś wąsacz, który jej groził... Wydało jej się to takie głupie, aż roześmiała się w głos.
Ta smarkula nie przestanie go zaskakiwać; gdy ją spotkał, była przybita, milcząca,
agresywna, zjadliwa, zła, a teraz wybucha śmiechem. Trudno przewidzieć, jak się zachowa! Nie
sposób się z nią nudzić. A jednak wiedział, że za tym śmiechem kryje się popłoch, niepokój,
strach, smutek, cierpienie. Miał sobie za złe, że to on jest przyczyną jej bólu. "Powinienem ją
chronić, uszczęśliwić. Zamiast tego, wbrew własnej woli wciągam ją w niebezpieczną przygodę,
w której naraża życie; ależ ze mnie śmieć." Poczuł się taki stary i znużony!... Nagle opanowała
go pokusa, by ją zabrać i uciec do pierwszego lepszego kraju, porzucić Sarę i jej śmiercionośne
plany, swoje stanowisko w rządzie, swój majątek... Wyjechać z nią, znaleźć się daleko od
niebezpieczeństw i zagrożeń, jakie ich osaczają, patrzeć, jak żyje, kochać ją, mieć z nią dzieci...
— Tavernier, wreszcie pana znalazłem!
Przy ich stoliku stał Samuel Zederman.
— Obszedłem wszystkie bistra w dzielnicy szukając pana. Niech się pan pośpieszy. Zbiórka
na placu des Vosges... Nie ma potrzeby ciągnąć tam panienki.
W milczeniu szybko skończyli kolację.
Françcois odwiózł ją na ulicę Grègoire-de-Tours. Laure wciąż nie było.
16
Léa nie mogła usnąć. Na wieży jednego z pobliskich kościołów wybiła północ. Wstała,
poszperała w garderobie siostry. Kilka chwil później opuściła ulicę Grègoire-de-Tours. Miała na
sobie długą czarną spódnicę i obcisły sweter w tym samym kolorze, włosy związała w koński
ogon. Źle oświetlonymi uliczkami poszła w stronę ulicy Dauphine, szukając piwnicy, o której
opowiadała jej Laure: "Le Tabou".
Na rogu ulic Christine i Dauphine banda młodych ludzi paliła papierosy rozprawiając: stali
oparci o dziwny kabriolet w żółto-czarną szachownicę. Podeszła do jednego z chłopców i
spytała:
— Czy zna pan "Le Tabou"?
— Proszę, oto najśliczniejszy piwniczny szczurek w całej dzielnicy. Co ty na to, Toutoune?
Bardzo młoda dziewczyna z piersiami obciągniętymi ciasnym swetrem robionym grubym
ściegiem, w sztruksowych spodniach mocno opiętych na pośladkach, odznaczająca się też
pokaźnym nosem i długimi czarnymi włosami, zmierzyła Léę badawczym wzrokiem od stóp do
głów.
— No, niezła. A ty, Anne-Marie, co o niej myślisz?
— Milutka — odparła szczupła rudowłosa dziewczyna.
Léę zaczynało irytować to taksowanie.
— Szukam "Le Tabou".
— Stoi pani przed nim, panienko.
I to miała być ta modna piwnica, którą w Montillac Laure bez przerwy jej zachwalała! Léa
zadarła głowę: nie było pomyłki, ta właśnie nazwa widniała nad wejściem.
— Wygląda pani na zdziwioną — powiedział niedbale ubrany chłopak w szamerowanej
czapce z daszkiem na głowie. — To ten nędzny wygląd lokalu tak panią zaskoczył? Czegóż pani
chce, moja droga, to na miarę czasów, w jakich żyjemy. Brudne i zepsute miejsce spotkań
nieudaczników, biednych i bogatych, wszystko dokładnie wymieszane, w sumie zgodnie z
ideałem komunistów i egzystencjalistów...
— Kogo?
— O nieba, skąd się pani wzięła? Chyba się pani ze mnie nabija? Chce mnie pani nabrać...
Jeśli wziąć pod uwagę strój, w jakim pani jest... Och, przepraszam, nie przedstawiłem się:
Françcois de la Rochefoucault, portier, do pani usług. Frèdèric, chodź-no tutaj. Popatrz na tę
piękność, która przybyła w poszukiwaniu "Le Tabou"... Czyż nie ma wszelkich danych ku temu,
by ją przyjąć w tej świątyni odwiedzanej przez najwspanialsze umysły naszych czasów?...
Zbliżył się do nich przystojny chłopak z jasnym wąsem oficera kawalerii:
— Witam panienkę, jestem Frèdèric Chauvelot, w pewnym sensie pełnię funkcję animatora
w tym lokalu. Pozwoli pani, że na powitanie zaproponuję pani coś do picia... Tarzan,
zapamiętasz śliczną buzię panienki?
— Oczywiście — zapewnił wytatułowany kolos.
— Między kciukiem a palcem wskazującym potrafi rozgnieść głowę — szepnął na ucho Léi
Frèdèric otwierając drzwi.
Z kamiennych schodków biła duchota. Schodząc po nich Léa odnosiła wrażenie, jak gdyby
zanurzała się w piekielnym kotle, wrzącym i parującym: jazgot trąbki i klarnetu unoszący się ku
XVI-wiecznemu sklepieniu wzmagały jedynie to odczucie. Dym był tak gęsty, że nie sposób było
dostrzec głębi piwnicy, która liczyła przecież tylko dwanaście metrów na osiem. Pary kolejno
tańczyły frenetycznego be-bopa, oklaskiwane przez stłoczonych klientów, siedzących bądź
stojących.
— Czego się pani napije?
— Mięty z wodą — odpowiedziała Léa, rozejrzawszy się dokoła.
Podszedł do niej jakiś spocony chłopak w kraciastej koszuli, najwyraźniej dał się zwieść jej
strojem.
Zatańczy pani?
— Nie, dziękuję.
Wzruszywszy ramionami młodzieniec odszedł.
Dziwne miejsce. Dziwna muzyka, nie przypominała Léi niczego znanego.
— Laure!
Spostrzegła właśnie siostrę ubraną w niebieski kostium, który sama wczoraj nosiła. Z
trudem utorowała sobie przejście do stolika, przy którym Laure siedziała w towarzystwie pięciu
czy sześciu rówieśników. Wśród nich znajdował się Franck, który zauważył ją pierwszy.
— Léa, świetnie, że wpadłaś na pomysł, by do nas dołączyć.
— Nie mogłam usnąć, niepokoiłam się o Laure.
— Opowiedziała mi, co się wczoraj wydarzyło... Jak się czuje twoja przyjaciółka?
— Dobrze, to nie jest aż tak poważne, jak sądziliśmy.
— Tym lepiej. Laure, popatrz, kto tu jest.
— Gwiżdżę na to, nie chcę jej oglądać — powiedziała matowym głosem.
— Jest prawie tak pijana, jak ty ostatnio.
"Tak, ale z innego powodu" — pomyślała Léa,
— Znacie się z Franckiem? — spytał Frèdèrick Chauvelot. — Zostawiam więc panią w
dobrych rękach.
Przez jakiś czas Léa ze zdziwieniem obserwowała skomplikowane akrobatyczne figury
tancerzy i na kilka chwil zapomniała o tym, co nazywała zdradą Françcois, i o próbie zabójstwa
Sary. Bezwiednie wystukiwała takt nogą.
— Paskudny Żyd, przez tych Żydów zawsze są kłopoty.
Pomimo hałasu Léa usłyszała to, co wykrzyczała Laure bełkoczącym głosem pijaka, i
zamarła w bezruchu, niedowierzając własnym uszom.
Franck, którego matka była Żydówką, patrzył na swoją przyjaciółkę, jakby nie mógł
uwierzyć.
— Paskudny...
Léa wymierzyła siostrze taki policzek, że dziewczyna przerwała w pół słowa i rozszlochała
się jak małe dziecko.
— Widzisz, uderzyła mnie!
— Pomóż mi zaprowadzić ją do domu.
— Co się dzieje? Dlaczgeo ona płacze? — spytała ruda dziewczyna, którą Léa spotkała przed
wejściem do lokalu.
— Zostaw ich w spokoju, widzisz, że się ubzdryngoliła — powiedziała Toutoune.
Z wielkim trudem we dwójkę wyciągnęli Laure z piwnicy.
— Corbassirre, mógłbyś odwieźć tę małą do domu? — spytał Frèdèric.
— Zgoda — odparł młodzieniec siedzący za kierownicą dziwnego samochodu w
szachownicę.
— Nie warto się trudzić — powiedziała Léa. — Mieszkamy blisko stąd. Franck mi pomoże.
— Jak chcecie. Na słabo oświetlonej ulicy Franck i Léa podtrzymywali Laure, która ledwo
trzymała się na nogach. Za nimi postępowali trzej koledzy młodzieńca, wyśpiewując w
niebogłosy.
— Zamknijcie się, do diabła!... Spać nie dadzą!
Krzykom z okna towarzyszyło chluśnięcie wodą; birbanci zostali zmoczeni.
— Nie ma wieczoru, żeby któregoś z nas nie oblali — powiedział Franck. — W tej dzielnicy
nie myślą o niczym innym, jak tylko o spaniu.
Zimny prysznic nie uspokoił śpiewaków, którzy wydzierali się ile wlezie. Skrzyżowanie ulic
Saint-Adrè-des-Arts i de Buci tonęło w mroku. Laure ciążyła im coraz bardziej. Początek
migreny wprawiał Léę w zły nastrój. U wlotu ulicy Grègoire-de-Tours panowały egipskie
ciemności. Jeden z chłopców zapalił kieszonkową latarkę; słaba wiązka światła oświetlała brzeg
chodnika. Nadjeżdżał samochód ze zgaszonymi światłami. Niebieski kostium Laure odbijał się
jaśniejszą plamą w ciemnościach. Nagle reflektory samochodu rozbłysły pełnym blaskiem. Léa
uniosła ramię, by przysłonić oczy.
— Ale fajnie, teraz wiadomo, gdzie się stawia nogi.
Léa upuściła klucze i schyliła się, żeby je podnieść... gdy zagrzechotała seria pocisków z
karabinu maszynowego; kule odbijały się od bruku... Ciałem Laure wstrząsnęły drgawki. Nagle
stała się bardzo ciężka... Osunęła się na ziemię pomimo starań Léi, by ją podtrzymać.... Zgrzyt
skrzyni biegów... Pisk opon... Odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek... Reflektory samochodu
przesunęły się szybko po fasadach zabytkowych domów i zgasły. Samochód pomknął w stronę
bulwaru Saint-Germain. Zabłysły światła w mieszkaniach, otwierały się okna...
— Co to było?
— Słyszeliście?
— Mówię, że to pistolet maszynowy! Przecież się na tym znam!
— Kładź się spać, to znowu te łobuzy z "Le Tabou"!
— Na pomoc, wezwijcie policję!
Przykucnąwszy w rynsztoku, Léa podtrzymywała głowę Laure, która jęczała.
— To nic, siostrzyczko, to nic.
Błękit kostiumu pokrywał się stopniowo ciemnymi plamami, które wciąż się powiększały.
Osłupiały Franck, którego czoło przecinała krwawa krecha, wbił spojrzenie w leżące ciało. W
drżącej ręce trzymał latarkę elektryczną.
— Poświeć mi! — krzyknęła Léa.
Delikatnie ułożyła głowę siostry na kolanach, wykonując miękkie matczyne gesty. Laure
próbowała mówić.
— Nic nie mów.
Wreszcie dała się słyszeć syrena samochodu policyjnego. Pusta dopiero co ulica wypełniła
się ludźmi w piżamach, w koszulach nocnych, w marynarkach czy chustach śpiesznie
narzuconych na ramiona. Jak gdyby spod ziemi wyrośli stróże porządku z noszami.
— Z drogi... Zróbcie przejście...
Niewielki tłum rozstąpił się.
— Proszę się rozejść... Wracajcie do domów, tutaj nie ma co oglądać...
Nikt nie ruszył się z miejsca.
Policjant w cywilu pochylił się nad siostrami...
— Co się stało? — spytał. — Proszę tu poświecić. Wielki Boże, biedne maleństwo! Zaraz,
zaraz... Przecież ja was znam. Składała pani zeznanie dziś po południu w sprawie
"Szeherezady", a to... To przecież pani siostra... Tak się bała... Biedny dzieciak...
Policjanci ostrożnie wstawili do ambulansu nosze z Laure, która straciła przytomność. Léa i
Franck pojechali z nimi do szpitala.
Na korytarzu Hotel-Dieu Léa chodziła tam i z powrotem, paląc papierosa za papierosem;
niebawem paczka z "Lucky Strike'ami" była pusta.
— Operują już blisko dwie godziny. A ty czekasz sobie spokojnie, jakby nigdy nic, nawet się
nie ruszysz!
— A co mam robić? — spytał Franck, który bardzo się pocił.
— Nie wiem... Rusz się, mów coś!
— Co mam ci powiedzieć? Sądzisz, że to ma coś wspólnego z Sarą?
— Pojęcia nie mam, mam nadzieję, że nie... Czy nie przez te wasze czarnorynkowe interesy?
— Nic podobnego, Laure zajmowała się drobnym handlem i nigdy nie mieliśmy do
czynienia z bonzami, z grubymi rybami. Może to przypadek...
— Przypadek!... Seria z pistoletu maszynowego w śródmieściu Paryża! Przypadek! Już jak
ty coś powiesz! Panie doktorze! Panie doktorze, jak ona się ma?
— Czy pani jest krewną?
— Tak, siostrą.
— To cud, że nie zabili jej na miejscu. Wyjęliśmy siedem pocisków, straciła dużo krwi i nie
da się wykluczyć krwotoku wewnętrznego, ale żyje. Na razie śpi.
— Czy mogę ją zobaczyć?
— Nie, niech pani wraca do domu...
— Nie ma mowy, chcę zostać przy niej. Muszę być przy niej, gdy otworzy oczy, bo inaczej
będzie się bardzo bała.
Lekarz uśmiechnął się pomimo zmęczenia.
— Każę pani przynieść trochę gorącej kawy. To znaczy, kiedy mówię o kawie, mam na myśli
coś, co ją tylko przypomina...
— Dziękuję, panie doktorze.
— On ma rację, powinnaś pójść do domu i przespać się, nie musimy tutaj oboje czekać.
— Idź do domu, jeśli chcesz. Ja zostaję.
— Jak chcesz, ja też zostaję.
Gdy wypili przyniesiony przez zakonnicę ersatz, zdrzemnęli się oparci o siebie. Ocknęli się,
gdy przyszedł inspektor z nocnej zmiany.
— Czy ma pani jakieś podejrzenia dotyczące tego, co się stało? Wczoraj strzelali do pani
siostry, przedwczoraj do przyjaciółki, to za dużo jak na zwykły zbieg okoliczności.
— Tak, zapewne, ale nie mam najmniejszego pojęcia dlaczego.
— Jest pani tego całkowicie pewna?
Oby tylko nie zaczerwieniła się!
— Całkowicie.
Zniechęcony policjant tylko westchnął.
— Kiedy mogę ją zobaczyć?
— To nie zależy ode mnie. Ja też bym chciał ją zobaczyć i zadać jej kilka pytań. Gdzie była
pani wczoraj?
— Już panu mówiłam, w "Le Tabou".
— Nie zauważyła pani niczego podejrzanego?
— Nie, było bardzo ciemno, samochód zauważyłam dosłownie w ostatniej chwili.
— Czy był to ten sam samochód co wczoraj?
— Nie wiem... Czarny samochód z przednim napędem...
— Na rynku spotyka się same czarne samochody z przednim napędem, to ulubione pojazdy
przestępców i polityków.
— A to nie to samo? — spytał Franck z naiwną miną.
Inspektor wzruszył ramionami.
Późnym popołudniem Léi pozwolono zobaczyć Laure.
— Moja kochana...
— Nie słyszy pani? Jest w stanie śpiączki.
— Długo to będzie trwać?
— Równie dobrze godzinę, jak i miesiące, nie wiadomo.
— Czy mogę przy niej zostać?
— Tak, jeśli pani chce. Wstawimy tu pani polowe łóżko.
— Dziękuję, siostro.
Leżąc na wąskiej kozetce, Léa nie mogła zasnąć, podobnie jak poprzedniej nocy. Wstała i
wyszła na korytarz zapalić papierosa. Na krześle drzemał policjant. Widok policjanta
przypomniał jej strażnika sprzed izolatki Sary. Miała przecież po południu odwiedzić Sarę... A
Françcois na pewno szaleje z niepokoju...
— Przecież panu mówię, proszę pana, że dawno skończyły się godziny odwiedzin. Chorzy
teraz śpią... Bardzo pana proszę...
Filigranowa zakonnica truchtem biegła za Tavernierem.
— Léa!
Wyhamowała odruch, by paść mu w ramiona. Obudzony policjant położył dłoń na kaburze
pistoletu.
— Co pan tutaj robi, proszę pana? To zabronione.
— Panna Laure Delmas jest moją znajomą, przyszedłem dowiedzieć się o stan jej zdrowia.
— Proszę przyjść jutro.
— Nie, muszę porozmawiać z tą panią — rzekł wskazując Léę.
— Zna pani tego człowieka?
— Tak.
— Proszę wobec tego wyjść do hallu.
Léa miała ochotę odmówić, ale powstrzymała ją perspektywa sprzeczki pomiędzy
przedstawicielem prawa a jej kochankiem.
Françcois ujął ją za ramię.
— Jak się ma Laure?
— Nie odzyskała przytomności. Mają nadzieję, że ją uratują.
— Musisz niezwłocznie wyjechać.
— Nie ma mowy, nie mogę jej zostawić.
— Czy nie rozumiesz, że to ciebie chcieli zabić? Wzięli Laure za ciebie ze względu na
kostium.
— Jaki kostium?
— Niebieski, ten który miałaś na sobie tamtego wieczora.
— Ach!...
— Zaczynasz rozumieć?
— Ale dlaczego chcieliby mnie zabić?
— Dlatego, że jesteś związana z Sarą.
— Jestem, ale nie mam nic wspólnego z tym, czego ona zamierza dokonać.
— Ale oni tego nie wiedzą. Wpadliśmy na trop samochodu, niedługo pewnie dopadniemy
jednego z zabójców. Mam nadzieję, że naprowadzi nas na ślad szefów siatki. Lecz tymczasem
musisz zniknąć. Nie trzeba będzie długo czekać, żeby się zorientowali, że pomylili cel.
— Jeśli tyle wiedzą, jak twierdzisz, nigdzie nie będę bezpieczna.
— To nie takie pewne. Jutro z samego rana Sara opuści szpital i przewieziemy ją w
bezpieczne miejsce. Spotkałem się z ministrem spraw wewnętrznych, przydzielił nam ochronę.
Co powiedziałaś policji?
— Że nie rozumiem, co się dzieje.
— Dobrze. Uwierzyli ci?
— Myślę, że tak.
— Minister wtajemniczył w całą sprawę szefa policji, ten wydał stosowne polecenia. Sprawę
prowadzą teraz tajne służby. Jeśli będą cię przesłuchiwać, nie wiesz o niczym.
— Co zrobisz?
— Na razie niewiele; postaram się, żeby o mnie zapomnieli... Wyglądasz na zmęczoną... Nie
martw się o Laure, wykaraska się z tego.
— Mam nadzieję, ale się boję. Wydaje mi się, że cofnęłam się do czasów, kiedy to Camille
była w niebezpieczeństwie. Mam takie samo uczucie. Och, Françcois, powiedz, że ona nie
umrze...
Tavernier nie odezwał się, delikatnie gładził blady policzek swojej przyjaciółki. Objęła go w
pół i przylgnęła do niego z całej siły.
— Moja maleńka, tak bym chciał ci oszczędzić...
— Nie bardzo ci się to udało.
— Moja miłości, wybacz mi, kocham cię, tak bym chciał uczynić cię bezpieczną i
szczęśliwą...
— To też ci się nieszczególnie udało.
— Przyrzekam ci, że kiedyś będzie to możliwe.
— Kiedyś!... To bardzo odległy termin.
Stali tak spleceni w uścisku przez długą chwilę w milczeniu. Wyszeptał ustami zanurzonymi
w jej włosach:
— Wybaczysz mi?
Poczuł, jak jej ciało sztywnieje.
— Nigdy — wyszeptała, jeszcze bardziej przytulając się do niego.
— Rozumiem... Ale nie zapominaj, że cię kocham.
— Panienko, panienko, pani siostra odzyskała przytomność! Lekarz dyżurny jest przy niej
— powiedział zdyszany policjant.
— Dziękuję, już idę.
Pobiegła do pokoju siostry, za nią podążył Françcois Tavernier. Mężczyzna w białym kitlu
pochylał się nad łóżkiem.
— Proszę się uspokoić, wszystko będzie dobrze. To pani jest Léa?
— Tak.
— Bez przerwy panią woła, bała się, że może pani nie żyje.
— Laure... Moja kochana...
— Léa... Jesteś...
— Proszę nie rozmawiać, panienko, to panią męczy.
— Jestem przy tobie, nie bój się.
— A Franck? A pozostali?
— Franck jest na korytarzu.
Tavernier poszedł go przywołać. Laure wyciągnęła do niego rękę.
— Nie płacz, bo i ja się rozpłaczę...
— Panienko, proszę się tak nie miotać, potrzebuje pani spokoju.
— A Françcois?... A Sara?...
— Sara czuje się dobrze... Françcois jest tutaj.
— Hallo, Laure.
— Cieszę się, że tu jesteście... Tak mnie boli!...
— Cicho, nic nie mów... Zostanę przy tobie.
— Śniło mi się, że woła mnie ciocia Estelle... Boję się... Tak się boję... Nie umrę, prawda?...
— Nie, kochanie, nie, wszystko będzie dobrze...
— Tak bardzo mnie boli...
— Niechże pani będzie cicho, panienko, albo każę wszystkim wyjść. Zrobię zastrzyk.
Poczuje się pani po nim lepiej, będzie pani mogła usnąć.
— Ja nie chcę spać...
Gdy lekarz zrobił zastrzyk, Léa i Franck puścili dłonie Laure. Jej twarz bez śladu makijażu
wyglądała jak twarz dziecka. Bardzo szybko zasnęła.
17
Léa, uspokojona co do stanu zdrowia siostry, zgodziła się trochę odpocząć. W mieszkaniu
przy ulicy de l'Universitè Françcois napełnił wannę wodą. Rozebrawszy ją wolno, zaniósł do
kąpieli i umył delikatnie jak niańka. Dobroczynny łagodny dotyk dłoni kochanka uspokoił Léę.
Zawiniętą w płaszcz kąpielowy ułożył ją na łóżku i troskliwie okrył futrzaną narzutą.
— Śpij, kochanie.
— Nie odchodź — powiedziała sennym głosem.
— Nie niepokój się, jestem przy tobie.
Zasnęła ściskając jego rękę.
Gdy się obudziła, zapadła już noc. Była sama.
— Françcois! — krzyknęła unosząc się na łóżku.
Drzwi się uchyliły, smuga światła oświetliła nieco pokój.
— Jestem.
— Tak się bałam, że odszedłeś.
— Spędziłem tutaj dzień. Teraz muszę wyjść, Daniel spędzi z tobą wieczór.
— Czy masz jakieś wiadomości o Laure?
— Dzwonił Franck. Laure czuje się dobrze. Jutro będziesz mogła ją odwiedzić. Do widzenia,
kochanie. Staraj się nie myśleć o niczym.
— Łatwo ci mówić. A Sara?
— Na razie nie zagraża jej niebezpieczeństwo. Nie obawiaj się, wrócę w nocy.
Léa zapadła znowu w sen. Kilka godzin później zerwała się nagle na równe nogi.
— Czy to ty, Françcois? — rzuciła pytanie w ciemność.
— Nie, to ja, Daniel.
— Śnił mi się jakiś koszmar.
— Dlatego przyszedłem. Krzyczała pani przez sen, bałem się, że coś się pani stało.
— Françcois jeszcze nie wrócił?
— Nie, czekam na niego. Może zrobić kawy? W kuchni jest prawdziwa.
— Chętnie się napiję, dziękuję.
Léa wstała, w łazience odświeżyła sobie twarz i wyszczotkowała włosy.
Oboje spotkali się w kuchni. W milczeniu wypili kawę. Léa zapaliła papierosa,
— Czy wie pan, gdzie jest Françcois?
— Domyślam się tylko.
— Po raz pierwszy znaleźli się sam na sam. Nie wiedzieli o czym rozmawiać.
— Która godzina?
— Czwarta rano.
Usłyszeli zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Weszli Françcois Tavernier i Samuel
Zederman. Françcois miał ciemny, nie ogolony zarost i ściągnięte rysy twarzy, Samuel był
bardzo blady.
— Jak wam poszło?
— Dobrze — odpowiedział Françcois. — Nie myliliśmy się. To rzeczywiście te dwie kobiety
usiłowały zabić Sarę i zraniły Laure. Udało im się uciec, ale dopadliśmy ich dwóch wspólników.
Przekazaliśmy ich w ręce tajnych służb, które ich przesłuchują. Trzeci został zabity. Był znany
policji, to zabójca z bandy z ulicy Lauriston poszukiwany od wyzwolenia.
— Ale dopóki te dwie kobiety przebywają wciąż na wolności, Sara nie jest bezpieczna —
powiedział Daniel.
— Jest bezpieczna, gdyż skoro rozbiliśmy siatkę, one teraz są same. Trudno im będzie
przemknąć niezauważenie. Żadna z nich nie zna francuskiego, a rozesłano ich rysopisy. Dziś
wieczorem śpi pan tutaj. Zastanowimy się w dzień, co dalej robić. Chodź, Léo, położymy się
spać.
Léa zauważyła ból malujący się na twarzy Daniela.
"Françcoise ma rację — pomyślała — zakochał się we mnie."
W sypialni Françcois rzucił się w ubraniu na łóżko.
— Chodź — powiedział.
Léa wyciągnęła się na nim. Wyglądał na takiego zmęczonego! Spostrzegła kilka siwych
włosów w jego czuprynie i wzruszyła się. Ucałowała zamknięte powieki, chłodną dłonią pieściła,
gładziła jego twarz. Stopniowo jego rysy się odprężały. Westchnął. Kochał ją wolno, jakby ze
smutkiem. Rozkosz przychodziła nieśpiesznie.
Obudziło ich pukanie do drzwi, usłyszeli głos Samuela:
— Wstańcie, dochodzi jedenasta.
— Jedenasta! — wykrzyknął Françcois zrywając się na równe nogi.
Po południu Léa udała się do szpitala. Stan zdrowia jej siostry, jak twierdził lekarz, nie uległ
zmanie. Franck, który nie odstępował od wezgłowia Laure, ledwo trzymał się na nogach. Léa
posłała go do domu, żeby odpoczął. Nakazała mu nie wracać wcześniej niż następnego dnia.
Wyczerpany chłopak przystał na to potulnie. W nocy Laure zaczęła bredzić, wołać matkę, Léę,
Francka i Daniela. Przerażona Léa zadzwoniła po dyżurną pielęgniarkę. Ta powiedziała, że to
nic takiego; zrobiła jednak chorej zastrzyk. Reszta nocy upłynęła w spokoju. Rankiem Léę
obudził szloch.
— Ciociu Estelle... Boli mnie... Nie chcę...
Jednym susem znalazła się przy Laure.
— Jestem tutaj, kochana, jestem przy tobie.
Laure miała rozpalone czoło i zdawała się nie poznawać siostry.
— Boli mnie... Tak mi zimno... Och!...
Na zbielałych wargach pojawił się strumyk krwi. Léa krzyknęła.
— Co się dzieje? Dlaczego pani krzyczy? — spytał policjant zaglądając do pokoju. — O,
Boże!...
Wypadł na korytarz.
— Na pomoc!... Siostro, szybko.
Przyszła zakonnica, a za nią jej asystentka.
— Szybko, proszę zawołać lekarza i siostrę Joseph.
— Siostrzyczko, ona nie umrze, prawda?
— Módl się, moje dziecko.
Tyle tylko potrafią powiedzieć duchowni: "Módl się". Jakby modlitwa mogła zatrzymać
krew płynącą z ust Laure.
— Boję się... Léa, boję się...
— Nie, nie... Nic nie mów... Jestem tutaj przy tobie... Lekarz już idzie...
— Mamusiu... Mamusiu...
Laure przewieziono na salę operacyjną. Zmarła o szóstej po południu.
Była ciemna noc, ulice ledwo oświetlone. Léa szła sama. Idąc wzdłuż ogrodzenia Jardin des
Plantes, wzdrygnęła się słysząc wycie wilka... Z bijącym sercem przyśpieszyła kroku. Nie
myśleć... tylko nie myśleć... To nieprawda, to nie może być prawdą... Nie Laure, nie
najmłodsza... To było takie niesprawiedliwe... A wszystko przez niebieski kostium... Léa
nienawidziła niebieskiego kostiumu... To ona powinna się wykrwawić... Nie Laure. Jak to
powiedzieć Françcoise, a Estelle?... A Franckowi?... Co na to powie Franck? Siostrzyczko,
wybacz mi... Zaczynam rozumieć Sarę i innych... Dlaczego zabijają niewinnych ludzi?....
Trudno się z tym pogodzić... Trudno na to pozwalać... Dzisiaj Laure, a jutro?... Pomyślała o
Charlesie i aż wzdrygnęła się, że może mu coś grozić... Trzeba szybko zadzwonić do Montillac,
upewnić się, że wszystko jest w porządku... Zaczęła biec.
Plac Saint-Michel był pusty, odgłos jej kroków rozbrzmiewał głuchym echem na bruku
nabrzeża. Na ulicy Saints-Pères nie uświadczyło się żywego ducha, jakby mieszkańcy ją
opuścili... Na myśl o tym poczuła, że robi jej się słabo. Skręciła w ulicę de l'Universitè, minął ją
szybko jadący samochód.
W mieszkaniu było pusto. W kuchennym zlewie stały brudne filiżanki. Czuć było dym
tytoniowy. Léa zamówiła rozmowę z Montillac. Po ósmym dzwonku telefonistka powiedziała:
— Numer nie odpowiada.
— Proszę jeszcze próbować — błagała Léa.
Znowu sygnał.
— Halo!
— Halo! Tutaj Léa, z kim rozmawiam?
— Tu Alain Lebrun... Ach, to pani, panienko Léo...
— Proszę nie mówić do mnie "panienko". Jak się ma Charles?
— Dobrze, bardzo dobrze.
— A ciocia Estelle czuje się lepiej?
— ...
— Halo! Alain! Słyszy mnie pan?...
— Tak.
— Jak się ma ciocia?...
— Panien... Oddaję słuchawkę Françcoise.
— Halo, Léa?...
— Co ci jest?... Płaczesz?...
— Ciocia Estelle.
Zawładnął nią tak okropny lęk, że opadła na krzesło.
— Co ciocia Estelle?
— Nie żyje...
— Nie! — w głębi duszy jęknęła Léa.
— Zmarła dziś po południu.
Tak jak Laure!... Boże, dlaczego obie tego samego dnia... Jak powiedzieć Françcoise?...
— Léa... Léa... Jesteś tam?... Odpowiedz... Mów coś, błagam cię... Rozumiem, co czujesz...
Nie cierpiała... Wszystko poszło tak szybko... Była bardzo poważnie chora... Tak jest lepiej...
Tak jest lepiej... Czy ta ogolona pała zdaje sobie sprawę, co wygaduje? I dla Laure też tak
jest lepiej? Ogarnięta wściekłością usłyszała, jak krzyczy:
— Laure też nie żyje...
— Co takiego?!...
— To co słyszysz, Laure też nie żyje.
— Jeśli to ma być żart, to nie jest śmieszny... Rozum straciłaś?
Léą zawładnęło jakieś wielkie znużenie.
— Ja nie żartuję.
— To nieprawda! Powiedz, że to nieprawda...
— To prawda.
— Ale jakże tak? Dlaczego?...
Dlaczego?... Jak można było odpowiedzieć na to pytanie? Dziś młoda dziewczyna i stara
kobieta, a jutro...
— Wypadek... Wytłumaczę ci... Jestem taka zmęczona, Françcoise, taka zmęczona.
— Ja też ledwie żyję! Chcę wiedzieć, co się stało!
— Jutro... Wszystko opowiem ci jutro...
Léa przerwała połączenie i nie odłożyła słuchawki na widełki; nie chciała nic więcej słyszeć.
Ociężale wstała z krzesła i poszła do łazienki, gdzie przeszukała szafkę w nadziei znalezienia
środków nasennych. Nie trafiła na żadne lekarstwo, nie było nawet aspiryny; Françcois nie był
mężczyzną skłonnym do nadużywania farmaceutyków. Owładnęła nią jedna tylko obsesja:
spać... zabić najdrobniejszą myśl... Pić, trzeba było pić jak w Norymberdze, jak przed
nastaniem nocy na niemieckich drogach, pić... W salonie na niskim stoliku stało kilka butelek:
whisky... koniak... Suze... Marie-Blizard... Gin... Nalała sobie szklaneczkę ginu i wychyliła
duszkiem. Mocne!... Jeszcze jedna, a potem jeszcze jedna... Z butelką w ręku, potykając się i
idąc po omacku, dotarła do łóżka, na które zwaliła się w poprzek... Butelka wysunęła jej się z
dłoni i potoczyła po dywanie... Léa zapadła w rodzaj śpiączki.
Dlaczego tak łupie w głowie?... Ojej!... To oślepiające światło! Przestańcie! I tak się kręci w
głowie...
— Daniel, wezwałeś lekarza?
— Nie, jest pijana, niepotrzebny jest lekarz, ale solidny zimny prysznic.
— Idź zaparzyć kawy.
Daniel ze złością zamknął za sobą drzwi. Françcois zaczął rozbierać Léę. Nie było to łatwe.
Miał wrażenie, że zajmuje się szmacianą lalką. Wreszcie była naga, gdy wrócił Daniel niosąc
filiżankę kawy. Znieruchomiał na progu i podziwiał jej bezbronne ciało.
— Jakaż ona jest piękna! — wyszeptał.
Tavernier okrył ją gwałtownym ruchem.
— Zostaw nas samych.
Posadził Léę i zaczął ją poić; kawa pociekła jej po brodzie, a potem po szyi; dziewczyna
jęknęła. Ułożył ją i poszedł po mokry ręcznik, którym przetarł jej twarz i piersi; otworzyła oczy,
ujrzała tylko wirującą mgłę.
— Laure...
Rzęsiste łzy potoczyły się po policzkach.
— Wiem, maleństwo moje, płacz.
Przez kilka chwil tulił jej ciało wstrząsane szlochem.
Bezsilny. Był całkowicie bezsilny, nie potrafił ukoić bólu tej, którą kochał.
— Ciocia Estelle...
— Kochanie, wypij, to ci dobrze zrobi.
Léa gwałtownie odtrąciła filiżankę z kawą, która wylała się na łóżko.
— Nie żyje! — krzyknęła. — Ciocia Estelle nie żyje!... Słyszysz? Nie żyje!... Tak jak Laure!
Wielkie zniechęcenie ogarnęło tego silnego mężczyznę. Dlaczego tyle cierpień, tyle trupów
wokół niej? Nic nie mógł na to poradzić, pozwolił jej się wypłakać. Po jakimś czasie wstała i
nago podążyła do łazienki; słyszał, jak wymiotuje, potem odkręciła kran i weszła pod prysznic,
po którym spędziła długi czas. Gdy wróciła do sypialni z włosami ociekającymi wodą, przeraziła
go jej bladość i podkrążone oczy; nie roniła już łez. To było jeszcze gorsze, czuł, że jest
zdesperowana.
Trzy dni później wyjechali, towarzysząc zwłokom Laure. W salonie w Montillac czekała już
trumna z ciałem Estelle. Françcoise i Léa uściskały się w milczeniu, bez łez. Pieszo podążyły za
karawanami do kościoła. Świątynię wypełniali przyjaciele, sąsiedzi, ludzie z okolic, którzy
licznie przybyli poruszeni takim ogromem nieszczęścia, jaki zwalił się na rodzinę Delmas;
pragnęli w ten sposób wyrazić swoją sympatię. Ojciec Henri wygłosił kilka słów miłości i
pokoju. Françcoise bardzo się tym wzruszyła, natomiast serce Léi pozostało na nie zatrzaśnięte.
18
"Dzieweczko moja,
Wyjazd do Buenos Aires ustalono na 1 października. Zamierzałem wpaść, żeby Cię uściskać
przed podróżą, lecz po powrocie z Londynu wysyłają mnie do Niemiec, skąd wracam dopiero
dzień przed wyjazdem. Sara, Samuel i Amos jadą ze mną. Daniel wyjedzie później.
W Londynie widziałem się z Victorią Ocampo. Powiedziała mi, że byłaby szczęśliwa, gdyby
mogła gościć Cię w swojej posiadłości na przedmieściu Buenos Aires w San Isidro. Sama do
Ciebie napisze, by potwierdzić swoje zaproszenie. Nie życzę sobie, byś je przyjęła, gdyż ten kraj
nie jest ustabilizowany politycznie i istnieje duże zagrożenie, że dojdzie do starć, nie chcę więc,
byś została w to zamieszana. Odzyskuj siły na ziemi, którą tak ukochałaś. Bardziej niż
kiedykolwiek potrzebują Cię w Montillac i właśnie w pracy znajdziesz ukojenie. Gdybyś jednak
wolała przyjechać do Paryża, mieszkanie przy ulicy de l'Universitè jest Twoje. W moim banku
zdeponowałem na Twoje nazwisko pewną sumę. Korzystaj z niej bez skrupułów i uważaj, że
wszystko, co do mnie należy, jest Twoje. Pamiętaj, że to właśnie Ciebie kocham i uważam za
swoją żonę. Wiem, że nadejdzie taki czas, gdy będziemy mogli żyć razem bez strachu i rozłąk.
Byłem pełen podziwu dla odwagi, jaką wykazałaś w te trudne i ciężkie dni; dzielnie to
zniosłaś. Podziwiam Cię tak bardzo, jak bardzo Cię kocham.
Pisz do mnie pod adresem Ambasady Francji w Buenos Aires, ambasadorem jest mój
przyjaciel.
Tęsknię za Tobą, moją ukochaną, każdej nocy i każdego dnia cierpię, gdy nie ma Cię przy
mnie. Myśl o kochającym Cię
Françcois"
Gwiżdżę na to, że mnie podziwia, że jestem dzielna i że mnie kocha! Nie przeszkadza to
jednak, że wyjeżdża z inną, która nosi jego nazwisko. Drwi sobie ze mnie. Czy wyobraża sobie,
że będę na niego potulnie czekała przy kominku? Zasługiwałby sobie, żebym go wzięła za słowo
i wydała wszystkie jego pieniądze. Jak może mówić o ukojeniu, gdy we mnie panuje tak
całkowity zamęt? On zupełnie nic nie rozumie! W Montillac wcale mnie nie potrzebują, bo
Alain i Françcoise świetnie sobie radzą, a Charles ma wreszcie prawdziwą rodzinę... I są tacy
mili dla tej biednej Lisy, która nie przestaje płakać, i dla Ruth... W takim układzie czuję się
raczej zbędna, jakbym zawadzała... Montillac... Winnica... Istotnie jestem do nich przywiązana,
a równocześnie niemal obojętna na ich los, jak gdyby mnie to już nie dotyczyło... Chciałabym
wiedzieć, gdzie właściwie jest moje miejsce... Nie mogę sobie go znaleźć...
Léa nie odpowiedziała na ten list. Nazajutrz otrzymała list od Victorii Ocampo, na który
niezwłocznie odpisała.
"Droga Pani,
Pani miłe zaproszenie bardzo mnie wzruszyło. Mam ogromną ochotę je przyjąć, lecz, jak
Pani wie, na moją rodzinę spadło nieszczęście, obawiam się więc, że sprawiłabym ból moim
bliskim opuszczając ich w takiej chwili. Zapewniam Panią, że gdy tylko z mej strony podróż ta
będzie mogła dojść do skutku, nie omieszkam przypomnieć Pani jej łaskawego zaproszenia.
Życie tutaj jest nadal niezmiernie trudne, brakuje wszystkiego: węgla, chleba, mięsa,
tkanin. Nadal pędzimy żywot zgodnie ze zwyczajami, jakie panowały podczas wojny: drobna
hodowla, ogródki warzywne, handel wymienny. Pozwala nam to przetrwać.
Podobnie jak Pani śledziłam proces w Norymberdze. Zaskoczyła mnie względna łaskawość
Trybunału: dwanaście wyroków śmierci na dwudziestu dwóch oskarżonych. Na jakiej
podstawie uznano pozostałych dziesięciu mniej winnymi? Zobaczyłam w L'Illustration, jak
Fritsche i Schacht rozdawali autografy!... Myślałam, że śnię! To nie do wiary!
Françcois Tavernier wyjeżdża lada dzień do Buenos Aires, zapewne będzie Pani miała
okazję spotkać go tam.
Stokrotmie Pani dziękuję, Droga Pani, za Pani serdeczny list i łączę wyrazy przyjaźni i
szacunku.
Léa"
Tylko w jednym punkcie Léa zastosowała się do rad, jakich udzielił jej Françcois; szukała
zapomnienia w pracy. Zrywała winogrona wśród więźniów niemieckich i robotników rolnych,
nosiła ciężkie kosze, pomagała Ruth w kuchni, Alainowi Lebrun w prowadzeniu
rachunkowości, odpytywała Charlesa z wyuczonych lekcji, na swoim niebieskim rowerze
przemierzała okolice w poszukiwaniu żywności, w lesie grzybów. Dużo piła i paliła: zabrakło
cioci Estelle, by czynić jej czułe wyrzuty. Jej ponura mina nie zachęcała nikogo do otwartej z nią
rozmowy.
Pewnego wieczora, gdy była jeszcze bardziej niż zwykle posępna, Jean Lefèvre, który
przyszedł na kolację, rzekł:
— Powinnaś więcej wychodzić. Dlaczego nie pojedziesz ze mną do Bordeaux? Moglibyśmy
pójść do teatru albo do kina.
— Nie mam ochoty.
— Co się z tobą dzieje? Nie poznaję ciebie. Rozumiem, że śmierć Laure i panny de
Montpleynet poruszyły cię mocno, ale musisz działać; życie toczy się dalej.
— Dla twojej matki życie też się dalej toczy?... Zostaw mnie w spokoju, dobrze mi tak jak
jest.
— Nie, nie jest ci dobrze, wystarczy na ciebie popatrzeć. Zatraciłaś nie tylko swoją radość
życia, ale i całą żywotność, zaharowujesz się na śmierć jak wół roboczy, nic już nie czytasz,
nawet nie jesteś już kokieteryjna, nie jesteś już tą dziewczyną, którą kochaliśmy... Och,
przepraszam!... Nie chciałem cię dotknąć.
Jean zrobiłby wszystko, by powstrzymać te potoki łez płynące z jej oczu; płakała nie
szlochając, usta miała otwarte, jak gdyby brakło jej powietrza.
— To nieprawda, wszyscy cię kochamy, kocham cię i dlatego taki jestem niezgrabny. Léa,
proszę cię, nie płacz już...
Niezdarnie przytulił ją do siebie; wzruszył go wilgotny dotyk jej policzka, zapach włosów.
Oczyma wyobraźni zobaczył ją znowu nagą w swoich ramionach wówczas w gospodarstwie
Canelosów, przypomniał sobie, jak mu się poddawało jej ciało, jak ją z bratem kochali przez
całą noc. Próbował przegonić te obrazy... Niepodobna, wryły się w jego pamięć po wsze czasy.
Całował jej włosy, oczy, szyję, usta... Sunął dłońmi wzdłuż jej pleców, po biodrach, uniósł jej
spódnicę... Léa przestała już płakać, z uwagą śledząc rozwój wypadków. Znajdowali się w
gabinecie ojca. Odsunęła się od chłopaka i poszła zamknąć drzwi na klucz. Rozgorączkowana,
rozpięła guziki bluzki koszulowej, zsunęła spódnicę i majteczki i objawiła się przed nim smukła
i opalona. Z jękiem Jean uniósł ją i zaniósł na kanapę. Jak owej pamiętnej nocy pomogła mu się
rozebrać; niezdarny poddał się jej zabiegom.
Nie masz mi tego za złe?
— Ależ skąd — odrzekła, zapalając papierosa. — Było świetnie.
— Ja jestem szczęśliwy, żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem szczęśliwy.
— To dobrze.
— Kiedy weźmiemy ślub?
Znowu go napadło, nie pomyślała o tym. Dla niego to, co między nimi zaszło, było
równoznaczne z przyjęciem propozycji małżeństwa. Jak mu dać do zrozumienia, że tak nie jest
i że tylko samotność nie do zniesienia pchnęła ją w jego ramiona? Powiedzieć mu to, oznaczało
zranić go na zawsze. Jak wybrnąć z tego nieporozumienia bez zbytniego zadawania cierpień?
— Mówiłam ci już, nie mam ochoty wychodzić za mąż.
— Ależ wszystkie kobiety mają ochotę wyjść za mąż!
— Możliwe, ale nie ja.
— Jak to? Po tym, co między nami zaszło...
— No cóż, to, co się zdarzyło, jest czymś zupełnie naturalnym pomiędzy kobietą i
mężczyzną, nie ma o co robić tyle hałasu!
Jean zarumienił się i zwiesił głowę.
— Spójrz na mnie, każda kobieta byłaby szczęśliwa, że wychodzi za ciebie za mąż. Niedługo
spotkasz jakąś miłą dziewczynę...
— Przestań! Kocham ciebie, a nie kogoś innego. Kocham cię od dziecka, od małego marzę,
żeby się z tobą ożenić...
— To takie dziecinne marzenia. Raoul też, kiedy miał dziesięć lat, marzył, żeby się ze mną
ożenić.
— Gdybyś wybrała Raoula, to bym się z tym pogodził, byłbym bardzo nieszczęśliwy, ale bym
się z tym pogodził; z nim byłabyś szczęśliwa.
— Pewnie tak, ale jego też nie kochałam... No właśnie, jak powiedziałam, nie kocham cię...
Bardzo cię lubię, kocham cię jak brata, ogromnie, ale nie do tego stopnia, żeby wyjść za ciebie
za mąż.
— Ciągle jeszcze kochasz tego Taverniera?
— Tego Taverniera, jak mówisz... Tak, kocham go...
— Kochasz go nadal mimo jego ożenku?
— To moja sprawa. Jeśli chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, nie wspominaj mi więcej o
nim... Zostaw mnie teraz, już późno, chciałabym położyć się spać.
Głęboko zasmucony Jean odszedł.
Życie toczyło się swoim zwykłym torem, bardziej smutne i monotonne. Pewnego dnia, gdy
wszystko zdawało się cięższe do zniesienia niż zwykle, Léa wysłała telegram do Victorii
Ocampo. Ta odpowiedziała jej po prostu: "Przyjeżdżaj". Léa zleciła biuru podróży w Bordeaux,
by znalazło jej miejsce na pokładzie statku udającego się do Argentyny. Było to trudne, na
parowcach francuskich nie było już wolnych miejsc; pozostawały obce linie. Zdobyto dla niej
miejsce w pierwszej klasie na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza" odpływającym z Genui 11
listopada. Dysponowała zaledwie czasem na załatwienie niezbędnych formalności. Teraz trzeba
było oznajmić Charlesowi i Françcoise, że wyjeżdża.
— Skoro uważasz, że to najlepsze, co możesz zrobić... — odparła po prostu Françcoise.
Z Charlesem nie poszło tak łatwo. Chłopczyk płakał, za pomocą niebogatego słownictwa
wyraził swoją rozpacz. Obietnice stroju gaucha i szybkiego powrotu ukoiły nieco jego ból.
W przeddzień wyjazdu do Paryża poszła na grób rodziców i Laure, a potem pomodliła się
też nad mogiłą Estelle. Pozostawiała tutaj nie tylko dzieciństwo, ale i swoją młodość. Mając
dwadzieścia cztery lata czuła się stara, zdawało jej się, że w nic już nie wierzy. Przytłoczona
samotnością siedziała tak na kamieniu nagrobnym opuściwszy ręce. Od dłuższej chwili
przyglądał jej się ojciec Henri.
— Przyszedłem się z panią pożegnać, siostra powiedziała mi, że tutaj panią znajdę.
— Dziękuję, ojcze. Zostawiam tutaj wszystko, co kochałam.
— Nie, oni pozostaną w pani na zawsze, jak Wiekuista Miłość. "Tam, dokąd idziecie, nie
zapominajcie o rzeczach najprostszych, bądźcie otwarci na innych, porzućcie wszelki egoizm,
kochając zasłużycie na Miłość. Nie bójcie się żyć z oczyma szeroko otwartymi niczego przed
sobą nie ukrywając, ani okropności zła, ani oczarowania dobrem, nie obawiajcie się, że wasze
kroki i wasze dni nie wiodą do niczego ani do nikogo. Całkowitym absurdem dla istoty ludzkiej
jest życie bez celu życia..."
— Bez celu życia? Tak właśnie jest w moim przypadku.
— Nie ma pani prawa tak mówić, niech pani pomyśli o wszystkich nieszczęśliwcach. Gdy się
wszystko straciło lub gdy się zostało głęboko skrzywdzonym, okaleczonym, ma się przed sobą
tylko dwa sposoby istnienia: albo zamknąć się w sobie, zamknąć przed innymi i przed
wszystkim, jak ktoś unicestwiony, zgorzkniały i zrozpaczony, albo odwrotnie, wprost
przeciwnie: sprawdzać się w tym samym wymiarze co zubożenie, w jakim się człowiek znalazł,
otworzyć się i jakby uodpornić, intuicyjnie i namiętnie starać się zrozumieć wszelki ból,
rozpacz, strapienia innych. To, rzecz jasna, nie odbywa się bez walki z samym sobą. Każdy ma
przecież swój temperament, swoje wady, swoje niedostatki... Wystarczy nie chować się. Lecz
nigdy nikomu nie udało się osiągnąć tego samodzielnie. To otwarcie zawsze jest wynikiem
spotkań. Raz jest to spotkanie z wieloma, którzy się rozumieją natychmiast, którzy wspomagają
się, podtrzymują się nawzajem i którzy odznaczają się wspólną chęcią, wolą służenia. Innym
znowu razem jest to zrazu niedostrzegalne spotkanie, jakie zachodzi w najskrytszych
zakamarkach naszego ja z absolutem. Na swój sposób daje się słyszeć i pociąga jak przyjaciel,
który mówi: "Chcesz?", i któremu odpowiadamy: "Tak". Niektórzy zowią go: Wiecznym, który
jest Miłością. Inni w żaden sposób go nie nazywają. Lecz kochają go i oni, i przystają, zgadzają
się.
— Na co się zgadzają?
— Na Miłość. Miłość? To znaczy na tę gwałtowną namiętność, umiłowanie jedności, która w
całości wymaga służenia, przed sobą samym, komukolwiek, kto cierpi bardziej niż ja sam.
Ktokolwiek pragnie żyć pełnią życia musi, wcześniej czy później, jaka by nie była kondycja jego
stanu, pewnego dnia przejść tą drogą. Ten rodzaj wzbogacenia, pełni, jakie przełamują jedynie
w sposób żywotny wszelkie ograniczenia ludzkie liczby, czasu, przestrzeni i iluzji, może zostać
osiągnięty poprzez ubóstwo. Na świecie można nadal oddychać tylko dlatego, że każdego dnia,
tu czy tam, wszędzie, ludzie poprzez swe cierpienie, smutek otwierają się w ten właśnie sposób
odrzucając martwotę. Tym samym sprawiają, że świetlista droga staje otworem i mogą nią
kroczyć tłumy potykając się, idąc po omacku, lecz udaje im się nie stracić serca. Niewiele istot
jest bardziej szkodliwych od tych, którzy nie doświadczywszy cierpień lub niewiele
wycierpiawszy, nie wiedzą, co znaczy cierpieć, cierpieć bez możliwego wyzwolenia, wyjścia. Czy
są więc oni niewinni poprzez sam fakt swej ignorancji? Na pewno nie. Gdyż ludziom dane są
dwie drogi, by dojść do tej wiedzy: cierpieć w sobie samym w pewnym sensie lub dobrze
kochać. A któż więc mógłby zostać rozgrzeszony za to, że przeżył życie bez Miłości?
— Cierpieć w sobie samym!... Co zrobicie z tymi milionami mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy
cierpieli w sobie? Nie byli ani ignorantami, ani przestępcami i cóż się z nimi stało?
— Mógłbym pani odpowiedzieć, iż spoczywają w pokoju Pana, w co głęboko wierzę, lecz
odmówi pani wysłuchania mnie, gdyż pani serce pełne jest nienawiści i żalu. A przecież jest w
pani wielka gotowość do Miłości. Nadejdzie taki dzień, gdy odzyska pani wiarę w człowieka, w
ludzkość... Proszę się tak nie uśmiechać, znam zalety pani serca i pani szlachetność. Pod
pozorami lekkomyślności skrywa pani wrażliwość na los innych, odczuwa pani znużenie i
przygnębienie, jaką odczuwają inni. "Trudno jest sprawiać, by można było uwierzyć, że
Wieczny jest Miłością mimo wszystko. Tak, jakże wytłumaczyć, że można być "mimo wszystko
wierzącym" podczas gdy środki informacji przekazują nam obrazy okropności tego świata,
równocześnie z jego urokami? Jakże można być "mimo wszystko wierzącym"? Stało się to dla
mnie możliwe w dniu, w którym zrozumiałem, do jakiego stopnia pomyliliśmy się co do
Wiecznego. Przedstawiliśmy go sobie na nasze ludzkie podobieństwo. Gdyż człowiek jest
potężny, jest władcą, dominuje, a więc daje nam do zrozumienia, że Wieczny, jako że jest
Wszechmogący, dominuje..."
— Zdawało mi się, że Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo?...
— W Miłości właśnie podobni jesteśmy do Boga. Bóg stworzył nas wolnymi, byśmy byli
zdolni do Miłości, a wolność ta stanowi prawdziwą wielkość człowieka. Bóg, dlatego że jest
Miłością, jest "Wszechmogącym-więźniem". Gdyby Bóg był dominatorem, należałoby go
potępić. Camus właśnie powiedział: "Nigdy nie będę mógł zgodzić się na moją wiarę w
Wiecznego Stwórcę świata, na którym płacze, tak cierpi tyle niewinnych dzieci." Trzeba
pomścić Boga za obrazę, jaką go dotknięto przedstawiając jako Wszechmogącego dominatora.
Trzeba go pomścić, pokazując jako "Wszechmogącego więźnia poprzez Miłość". Trzeba również
pomścić człowieka, gdyż okropnie oszukano człowieka.
— Pomścić człowieka? W tym miejscu rozumiem ojca, ale jak?
— Kochając. Pomścić człowieka, pomścić Boga poprzez Miłość.
W świetle zapadającego wieczoru twarz zakonnika promieniała dobrocią i miłością.
Miłością do swego Boga, umiłowaniem ludzi, jakie próbował przekazać Léi. Léa nie
pozostawała nieczuła na jego żarliwe nauki, które chwilami przypominały jej kazania stryja
Adriena. Lecz dokąd zawiodła stryja Adriena jego wiara w Boga, w człowieka?... Do piekła, o ile
piekło istnieje...
— Zastanowię się nad tymi słowami, ojcze, postaram się pamiętać, że zemsta realizuje się
poprzez Miłość.
Mścić się kochając — pomyślała. — Powinnam pomówić o tym z Sarą.
W milczeniu wrócili do Montillac drogą koło kapliczki wznoszącej się nad okolicą, gdy
tymczasem słońce znikało rzucając ostatnie promienie.
19
Okryta pledem, wygodnie wyciągnięta na leżaku na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza"
Léa rozpamiętywała ostatnie dni spędzone we Francji, kolację w przeddzień wyjazdu z
Montillac, w której uczestniczyli oprócz rodziny Jean Lefèvre z matką i ojciec Henri. Nie
umówiwszy się, rozmawiano na błahe tematy. Léa była wesoła i czuła dla wszystkich. Gdy miała
ich opuścić, zaczęła sobie zdawać sprawę, jak bardzo ich kocha, jak będzie jej ich brakować i jak
będzie za nimi tęsknić. Gdy goście się pożegnali, a domownicy poszli spać, wędrowała po
starym domostwie, zeszła na taras. W każdym ważnym momencie swojego życia, przed każdym
odjazdem i po każdym powrocie tutaj właśnie, na tym tarasie, spoglądając na ten tchnący
spokojem krajobraz: winnice, lasy, łąki, czerpała siły i upór. Raz jeszcze odczuła rozdarcie,
miała wrażenie, że wybiera się w podróż bez powrotu. Na spotkanie czego podążała? Nie
wiedziała, lecz przeczuwała nowe cierpienia.
Ze swego krótkiego pobytu w Paryżu zachowała nie uporządkowane wspomnienia.
Codzienną obecność Francka, który nie mógł dojść do siebie po śmierci Laure, ich wypady do
kina, sklepików, w których szastali pieniędzmi Françcois, wszystko to pamiętała dość
niewyraźnie, podobnie jak podróż w towarzystwie Daniela Zedermana i Amosa Dayana do
Genui, skąd mieli odpłynąć statkiem. Na pokładzie rozstali się, gdyż obaj młodzi ludzie
podróżowali drugą klasą, co Léa przyjęła z wielką ulgą, tak bardzo miała ochotę być sama.
Zawinęli na krótko do Barcelony, co pozwoliło Léi podziwiać ogrody Gaudi, powłóczyć się
wąskimi uliczkami miasta i z Danielem słuchać flamenco w jakimś portowym lokalu. W
Lizbonie nie zeszła na ląd, miała gorączkę i migrenę. Pewnego wieczoru została zaproszona do
kapitańskiego stołu i przy tej okazji poznała Holendra z Amsterdamu, około
trzydziestoletniego, przystojnego, choć nieco chłodnego mężczyznę podróżującego w
interesach, Rika Vanderveena. Władał świetną francuszczyzną z ledwo wyczuwalnym
akcentem, podawał się za kolekcjonera dzieł sztuki, wielkiego amatora malarstwa
surrealistycznego, prowadzącego stałą korespondencję z Andrè Bretonem, Marcelem
Duchampem i Salvadorem Dali, których spotkał u Lise Deharme, zachwycającej i kulturalnej
kobiety, prowadzącej salon w pobliżu Placu Inwalidów. Te rozmowy o sztuce i literaturze
przypominały jej dysputy z Raphaëlem Mahlem. Najpierw spotykali się co wieczór w barze w
porze aperitifu, żeby razem wypić szklaneczkę, potem po kolacji, a w końcu jadali obok siebie
przy jednym stoliku, a za towarzyszy mieli dwóch dobiegających pięćdziesiątki jegomościów,
którzy rozmawiali tylko po angielsku z okropnym akcentem.
Pewnego razu spóźniła się na obiad i zaskoczyła ich trzech, gdy nie widząc, że nadchodzi,
rozmawiali między sobą szeptem po niemiecku: zrobiło to na niej niemiłe wrażenie, ale na
krótko. Bardzo szybko uwodzicielski Holender stał się rycerzem Léi. Dyskretnie się do niej
zalecał, a i Léa nie była nieczuła na jego zaloty. Jedno tylko bardzo ją irytowało: ciekawość jej
osoby, jego wścibstwo. Skąd pochodzi? Czym zajmowali się jej rodzice? Czy ma rodzeństwo?
Czy jest zaręczona? Co zamierza robić w Argentynie? U kogo się zatrzyma? Jak długo zamierza
zostać w Ameryce Południowej? Czy ma przyjaciół w Buenos Aires? Bardziej dla zabawy niż
powodowana ostrożnością i podejrzliwością, Léa zmyśliła sobie rodzinę, życie młodej
beztroskiej dziewczyny bez kłopotów. Powiedziała tylko prawdę o zaproszeniu Victorii Ocampo,
ale nie podawała szczegółów.
Rik Vanderveen był dobrym tancerzem, choć może nieco sztywnym; gdzież mu było do
zwinności, gibkości takiego Françcois Taverniera, lecz mimo wszystko było przyjemnie z nim
tańczyć, zwłaszcza tango. Co wieczór Léa bawiła się do drugiej lub trzeciej nad ranem. Jej
młodość i uroda wnosiły nieco ożywienia do tych nudnawych wieczorów. Tańczyła chętnie z
każdym, kto ją zaprosił, a szczególnie z Vanderveenem. Pewnego razu, gdy odprowadzał ją do
drzwi jej kabiny, przyciągnął ją do siebie i pocałował; Léa nie broniła się, gdyż nie było to
przykre, ale zaraz, jak przystało na wytrawną kokietkę, zostawiła go na progu. Ledwo weszła do
kabiny i zapaliła światło, krzyknęła.
— Léo, co się pani stało? — zawołał przez zamknięte drzwi Vanderveen.
Z palcem przy ustach Amos dawał jej znak, by odpowiedziała.
— Nic, uderzyłam się o biurko. Dobranoc, do zobaczenia jutro.
— Jest pani pewna, że niczego pani nie trzeba?
— Całkowicie, dziękuję. Dobranoc.
— Dobranoc.
Wciąż trzymając palec na wargach, Amos odciągnął ją jak najdalej od drzwi.
— Co pan tu robi? — spytała szeptem.
— Czekałem na panią. Od dawna zna pani tego mężczyznę?
— Kogo?
— Rika Vanderveena.
— Od kiedy jestem na statku. Zaprzyjaźniliśmy się.
— Niczego pani nie zauważyła?
— Nie. A co powinnam zauważyć?
— A jakie stosunki łączą panią z pozostałymi osobami od pani stolika?
— Z panem Barthelemym i z panem Jonesem?... Takie, jak z osobami, z którymi się razem
jada. Witają się, ale niewiele mówią... A tak! Raz... rozmawiali wszyscy trzej po niemiecku.
— Co mówili?
— Niezbyt dokładnie zrozumiałam, mówili ściszonymi głosami i zamilkli, gdy się
pojawiłam... Zdawało mi się, że wyłowiłam słowa "statek podwodny" i "Cordoba"... Nie sądzisz
chyba, że to hitlerowscy uciekinierzy?
— Nie wiem. Staramy się uzyskać jakieś informacje drogą radiową. Tymczasem niech pani
będzie ostrożna i postara się dowiedzieć o nich czegoś więcej.
Léa poczuła chłód, gdyż powietrze było rześkie, złożyła pled i wróciła do kabiny. Na toaletce
stał ogromny bukiet czerwonych róż. Wśród kwiatów znalazła bilecik: "Wieczorem będę na
panią czekał w barze, Rik." A jeśli to hitlerowiec? — pomyślała. Trudno było w to uwierzyć.
Czyż nie mówił jej, jak wielką odrazą napawała go wojna i okrucieństwa, jakich dopuścili się
Niemcy? Nie powinno jej dziwić, że włada językiem pokonanych, wielu Holendrów zna
niemiecki. Amos i Daniel mylą się, oni wszędzie widzą nazistów. A jednak niepokój ją nurtował,
przysięgła sobie, że będzie jeszcze ostrożniejsza i że spróbuje go trochę podpytać.
Do kolacji włożyła długą suknię z krepy w kolorze kości słoniowej, z udrapowaną górą,
pukle włosów spięła wysoko na czubku głowy. Zadowolona uśmiechnęła się do swego odbicia w
lustrze.
W barze panowało duże ożywienie. Pianista Jocelino grał wolnego walca, a barman
Ricardo, specjalista od wyśmienitych koktajli, energicznie potrząsał shakerem. Uśmiechnął się
do niej, gdy weszła do baru.
— Buenos tardes, señora.
— Dobry wieczór, Ricardo.
— Na pani cześć, panienko, i na cześć Francji przygotowałem specjalny koktajl. Zechce pani
skosztować?
— Z przyjemnością, jak się nazywa?
— "Druga pancerna", proszę panienki.
Widmo Laurenta d'Argilat na czołgu przemknęło jej przed oczyma. Léa ujęła kieliszek,
który podał jej barman, i wypiła wspominając poległego młodego mężczyznę.
— Dobre, ale bardzo mocne.
— Proszę uważać na mieszanki Ricarda, są bardzo niebezpieczne — rzekł Rick Vanderveen
podchodząc do baru.
— Dziękuję za róże, Rik, są wspaniałe.
— Usiądźmy. Czego się pani napije?
— Wezmę jeszcze raz "Drugą pancerną".
— Znała pani kogoś z tej dywizji?
— Tak, bardzo mi drogiego przyjaciela, który poległ w Niemczech. Vanderveen westchnął.
— Wielu przyjaciół straciliśmy w tej wojnie.
— A gdzie pan wtedy był, Rik?
— W czterdziestym dostałem się do niewoli. Cztery lata spędziłem w oflagu.
— Ciężko było?
— Dosyć, ale to nic w porównaniu z tym, co przeszli Żydzi w obozach koncentracyjnych.
— Ma pan przyjaciół wśród Żydów?
— Kilku. A pani?
— Miałam jednego, ale nie żyje, no i miałam przyjaciółkę, która była w obozie.
— Wróciła?
— Nie wiem — skłamała Léa.
Przez kilka chwil pili w milczeniu.
— Zna pan Barthelemy'ego i Jonesa?
— Tak jak i pani. Wiem, że jadą do Argentyny w sprawach importu mięsa i że są
Irlandczykami. Skąd to pytanie?
— Tak sobie. Chodźmy na kolację, jestem głodna.
Po posiłku Léa pod pretekstem migreny wróciła do kabiny, gdzie znalazła lakoniczną
wiadomość od Daniela: "Niech pani przyjdzie jutro do kaplicy na niedzielną mszę." Zamyślona
dziewczyna położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnąć, więc wstała, naciągnęła spodnie i
pulower i wyszła na pokład. Do jej uszu dobiegały dźwięki muzyki z salonu, gdzie tańczono.
Oparta o reling na rufie Léa, której włosy rozwiewał wiatr, wpatrywała się w błyszczący w
poświacie księżycowej ślad, jaki statek zostawiał na wodzie. Niebo było rozgwieżdzone. Czy
Françcois patrzył na to samo niebo, zastanawiała się, a może już o niej zapomniał? Nie
uprzedziła go o swoim przyjeździe. Jeśli nie spotkał Victorii Ocampo, będzie chyba zaskoczony,
a może wściekły. Natomiast była pewna, że Sarę ucieszy jej wizyta. Kto wie, mogę okazać się im
przydatna — pomyślała. Odgłos prowadzonej rozmowy wyrwał ją z rozmyślań, zdawało jej się,
że rozpoznaje znajomy głos. Nie zastanawiając się nawet, skryła się w zwój lin. Do jej uszu
dolatywały strzępy zdań niemieckich: "Pomóc towarzyszom... władze alianckie... syjonistyczna
międzynarodówka... całe szczęście, że Perón... na estancii w Patagonii... nasz skarb, łup
wojenny... będziemy najpotężniejsi, najsilniejsi... Uwaga... Ktoś nadchodzi... A, to pan... nie, nic
nie wiemy... Zobaczymy w Buenos Aires... Lepiej rozejdźmy się, żeby nas nie widziano razem..."
Bardzo szybko rozmówcy oddalili się. Léa wyszła ze swojej kryjówki; rozpoznała głos pana
Barthelemy'ego. Amos i Daniel mieli więc rację!... Jutro natychmiast ich ostrzeże. Rozejrzała
się dokoła i niezwłocznie udała się do swojej kabiny.
Kiedy Léa przyszła na mszę, mała kapliczka wypełniona była po brzegi. Wierni, dla których
nie starczyło miejsc siedzących na składanych krzesłach, uczestniczyli w ceremonii na stojąco.
Nie opodal drzwi wejściowych stali jej przyjaciele, obaj mieli skupione twarze. Przecisnęła się
przez tłum i znalazła się obok nich. Daniel wsunął jej do ręki karteczkę; ona też przekazała mu
liścik z wiadomością o tym, co usłyszała w nocy.
Po mszy pasażerowie drugiej klasy wrócili na swój pokład. Rik podszedł do Léi.
— Dobrze pani spała? Jak migrena?
— Dziś już wszystko w porządku, a ponadto taka cudowna pogoda. Jutro zawijamy do Rio.
Czy zna pan Brazylię?
— Byłem w Brazylii przed wojną. To piękny kraj, ale za dużo w nim czarnuchów. Czy zechce
pani uczynić mi ten zaszczyt i towarzyszyć mi, gdy zejdziemy na ląd?
— MOże.
— Jak to: "może"? Czy nie jestem pani opiekunem? Nie zna pani na statku nikogo, kto
mógłby pani towarzyszyć, a samotnej kobiecie przechadzającej się ulicami grozi wiele
niebezpieczeństw.
— A cóż miałoby mi grozić?
— Co najmniej będą panią zaczepiać. Południowoamerykański mężczyzna jest znacznie
bardziej natrętny od Europejczyka. A więc zgoda, zabieram panią na ląd?
— Zobaczymy, jutro też jest dzień. Przepraszam, ale idę do fryzjera.
— A więc do zobaczenia niebawem.
"Proszę czekać na mnie o drugiej nad ranem w pani kabinie, mam ważne sprawy do
przekazania. Proszę wzmóc ostrożność." Wiadomość podpisał Daniel. Można pomyśleć, że
znalazłam się w środku afery szpiegowskiej — pomyślała Léa i podarła karteczkę na
drobniutkie kawałeczki, bacznie obserwując fryzjera w lustrze. Była jedyną klientką w salonie.
Odruchowo kartkowała francuskie, hiszpańskie i amerykańskie czasopisma. Uwagę jej zwrócił
duży reportaż o de Gaulle'u. Przypominano jego karierę wojskową, lecz nie podawano żadnej
informacji o jego losach od stycznia, kiedy postanowił "wycofać się". Przypomniała sobie zawód
i smutek, jakie wywołała w niej ta decyzja. Jakże to, nawet on, ten wielki człowiek opuszcza
statek? I to dlaczego? "Honor, zdrowy rozsądek, interes ojczyzny zakazują mi dalszego
poddawania się manewrom, których celem w końcu jest uczynienie państwa jeszcze bardziej
pogardzanym, rządu bardziej bezsilnym, kraju podzielonym, a narodu biedniejszym. Składam
więc moje funkcje, które, można by sądzić, powierzono mi, by mi przeszkodzić w ich
wykonywaniu." Od jego odejścia Francja pogrążyła się w międzypartyjnych waśniach: piękny
ideał Rèsistance nie przetrwał długo po zakończeniu wojny.
Za miesiąc będzie Boże Narodzenie, Gwiazdka w słońcu. Czy kiedyś będę się radować na
święta jak niegdyś? Ogarnęła ją jakaś dziecinna żałość. Zaczęła się wiercić pod suszarką.
Fryzjer, wybrylantynowany przystojniak nie znający ani słowa po francusku, podskoczył, by ją
uwolnić spod aparatu.
Pierwszy raz Léa nudziła się na statku. Obawiała się spotkania przy kolacji z Rikiem
Vanderveenem, a jeszcze bardziej późniejszego spotkania z Danielem.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom kolacja upłynęła w wesołej atmosferze. Zaproszona z
Rikiem do kapitańskiego stołu Léa poznała młodą Argentynkę, która pracowała w radiu w
Buenos Aires. W skromnej francuszczyźnie czarująca Carmen Ortega opowiedziała im z dużym
poczuciem humoru o swoich starciach z żoną prezydenta Argentyny, Evą Duarte. Przez jakiś
czas mieszkały razem przy Posadas, ładnej zacienionej uliczce, lecz rozstały się po niezliczonych
kłótniach o swoich kochanków. Eva była resentida (pamiętliwa, mściwa), czemu wielokrotnie
dawała dowody. Zazdrosna kokietka w każdej kobiecie widziała rywalkę. Chętnie zachowywała
się jak mała dziewczynka, żeby wzruszyć i rozczulić otoczenie. Carmen opowiedziała, jak Eva
spotkała Peróna w lunaparku i jak wyeliminowała rywalkę, piękną aktorkę Libertad Lamarque.
Szczupła brunetka o doskonałych kształtach i cudownym ciele, Carmen Ortega, obdarzona była
wrodzonym talentem naśladowczym. Pod koniec posiłku obie młode kobiety były już
przyjaciółkami.
Dochodziła druga nad ranem, gdy Léa wróciła do swojej kabiny. Ledwie zdążyła wejść, gdy
rozległo się pukanie do drzwi.
— To ja, Daniel, proszę otworzyć.
Młody człowiek pośpiesznie wszedł do środka.
— Mieliśmy z Amosem rację, Barthelemy i Jones to hitlerowscy uciekinierzy, i to z tych
najgorszych; jeden był lekarzem w Buchenwaldzie, a drugi zastępcą komendanta obozu w
Dachau. Ich prawdziwe nazwiska brzmią Adolf Reichman i Maurice Duval.
— Przecież to francuskie nazwisko.
— Tak, jego rodzina wywodzi się z Francji. Przodek przybył do Austrii w siedemnastym
wieku.
— A Rik Vanderveen?
— Nic nie znaleźliśmy na jego temat, zdaje się, że istotnie jest Holendrem, papiery ma w
porządku. W Buenos Aires więcej się dowiemy. A pani niczego nowego nie wie?
— Nie. Jutro schodzę z nim na ląd. Uważnie mu się przyjrzę.
— Proszę zachować ostrożność, Barthelemy i Jones są podejrzliwi. Kazali zebrać informacje
na pani temat.
— A was nie namierzyli?
— W jakimś sensie tak, ale tego właśnie chcieliśmy. Dwaj pasażerowie drugiej klasy sądzą,
że jesteśmy Niemcami i że uciekamy z Europy. Oczywiście robimy wszystko, żeby ich
przekonać, iż jest wprost przeciwnie, a przy tym umyślnie popełniamy drobne błędy. Gdy
dobijemy do naszego portu przeznaczenia, musimy zrobić wszystko, by nie zobaczono nas
razem, gdyż byłoby to niebezpieczne i dla pani, i dla nas. Na szczęście na razie nikt nie
spostrzegł, że się znamy, i nasz wypad do Lizbony przeszedł bez echa. Nie sądzę, byśmy się
jeszcze spotkali, nim dotrzemy do celu podróży, chyba że zaszłaby jakaś niezwykle pilna
potrzeba. Wiemy, jak się z panią skontaktować, proszę czekać na wiadomości od nas.
Bez najmniejszej przyjemności Rik Vanderveen służył za towarzysza nowym przyjaciółkom,
które, oczarowane, odkrywały niezmierzone plaże Rio, ożywione ulice, luksusowe butiki. Po
ubożuchnej Europie Léi ten luksus, zbytek i obfitość zdawały się bajką. Ledwo zauważyła nędzę
favelas, które mignęły jej podczas przejażdżki taksówką, a Brazylijczycy byli tacy radośni i
uśmiechnięci. Na pokład weszły z naręczami pakunków.
Przez resztę podróży były nierozłączne ku wielkiemu rozdrażnieniu Vanderveena.
Przyrzekły też sobie, że będą się spotykać w Buenos Aires.
Statek zawinął do portu o 7 rano w poniedziałek 16 grudnia. Niebo było zachmurzone, ale
powietrze dość rześkie. Na Léę czekał samochód. Kierowca, którego przysłała Victoria Ocampo,
przekazał dziewczynie, że chlebodawczyni musiała wyjechać na kilka dni do Mar del Plata i że
przeprasza za swoją nieobecność. Zarezerwowała dla niej pokój w hotelu "Plaza", którego
dyrektor zaliczał się do grona jej przyjaciół. Gdy tylko pani wróci, przyjedzie po swojego gościa,
by go zabrać do San Isidro. Tymczasem dyrektor pozostanie do jej dyspozycji, jeśli zechce
zwiedzić miasto.
— Masz szczęście, że zamieszkasz w "Plaza", uwielbiam to miejsce. Jeśli chcesz, spotkamy
się w barze dziś o dziewiątej wieczorem. Potem możemy zjeść razem kolację.
— Z największą przyjemnością, a więc do zobaczenia wieczorem.
W hotelu "Plaza" oczekiwał ją dyrektor i osobiście zaprowadził do przygotowanego dla niej
pokoju.
— Proszę bez wahania zwracać się do mnie, gdyby potrzebowała pani czegokolwiek. Przyślę
pani pokojówkę. Czy zechce pani uczynić mi ten zaszczyt i zjeść ze mną obiad?
— Bardzo chętnie.
— A więc będę na panią czekać w grillu.
20
— Doniesiono mi o twoim przyjeździe, ale nie chciałem w to uwierzyć. Co tutaj robisz?
— Widzisz przecież, jestem na wakacjach.
Léa powstrzymała się, by nie rzucić się w ramiona Taverniera. Tylko nie okazać radości,
jaką odczuwa widząc go znowu, by nie domyślił się, jak bardzo go pragnie.
Dobry Boże, jaka ona śliczna, jeszcze bardziej pociągająca, o ile to w ogóle możliwe!
Françcois czynił daremne wysiłki, by okazać gniew; był szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, że
przyjechała pomimo wszystkich kłopotów, jakich jej pojawienie się tutaj na pewno mu
przysporzy.
— Wprawdzie Victoria Ocampo powiedziała mi, że cię zaprosiła, a ty przyjęłaś jej
propozycję, lecz nie sądziłem, że przyjedziesz.
— No i pomyliłeś się, bo oto jestem.
— Długo zamierzasz tu zostać?
— Nie wiem. Och Françcois!... Tam było tak ciężko, tak smutno!... Miałam wrażenie, że
pogrążam się w bezkresnym smutku, nudzie... Bez przerwy myślałam o Laure. O jej
bezsensownej, absurdalnej śmierci... To mnie powinno spotkać... A poza tym to ponuractwo, to
rozczarowanie we Francji... Jest gorzej niż podczas wojny, każdy myśli tylko o sobie, o swoim
portfelu, o swojej spiżarni. Czarny rynek nigdy nie był bardziej kwitnący, a handel kartkami
żywnościowymi tak rozwinięty. Obecność Amerykanów jest niemal tak samo uciążliwa jak
przedtem obecność Niemców; zamieniliśmy jedne wojska okupacyjne na drugie. Ma się
wrażenie, że nie ma wyjścia z tej sytuacji... A tutaj wszystko wydaje się takie łatwe, kobiety są
eleganckie, mężczyźni dobrze ubrani, na rynku obfitość wiktuałów, a w sklepach pełno
towarów. Nawet prawdziwej czekolady jest pod dostatkiem. Argentyńczycy zdają się myśleć
jedynie o zabawie i zalecaniu się do kobiet.
— To specjalność tego kraju. Argentyński samiec niezależnie od miejsca zawsze tak
zaaranżuje sytuację, by potrzymać kobietę za rękę czy kolano, o ile nie dobierać się do niej
bardziej obcesowo.
— Zdawało mi się, że wszyscy mężczyźni właśnie tak się zachowują.
— Zapewne wobec ciebie — powiedział, biorąc ją w ramiona.
— Zostaw mnie!
— Nie ma mowy, od tygodni o tobie myślę i nie...
— I co nie? — spytała szamocząc się.
— Dobrze wiesz, co mam na myśli. Ale może w twoim wypadku tak nie jest. Dawano mi do
zrozumienia, że wcale się nie nudziłaś na statku, że miałaś duże powodzenie, i nie można
powiedzieć, że ci się to nie podobało.
— Tak, i co z tego?... Ja jestem wolna.
— Nie! Jesteś moja.
Z jaką pewnością wyrzekł te słowa! Pchnął ją na łóżko. Lecz mimo pożądania Léa była
zdecydowana nie ulec mu. Za łatwo mu to przychodziło: wystarczyło, by się pojawił i hop!
Natychmiast padała w jego ramiona, rozkochana i pomrukująca jak kotka. To się musi zmienić!
Wbrew oczekiwaniom zostawił ją w spokoju, wstał i zapalił papierosa.
— Jestem zaproszony na przyjęcie wydawane z okazji ślubu córki szefa policji, generała
Velazco. Będzie tam całe najbliższe otoczenie Peróna w komplecie, może ci się to spodobać.
— Sara też tam będzie?
— Oczywiście, jest niemal bliską przyjaciółką Evy Perón. Bardzo nam to na rękę. Masz jakąś
elegancką suknię? Musisz być najpiękniejsza.
— To się chyba da zrobić. O której godzinie?
— O dwudziestej.
Minęła już dwudziesta pierwsza, gdy Françcois Tavernier, Sara i Léa przybyli na przyjęcie.
Oblubienica w sukni z falbanami i trenem, której stanik ożywiała ciemnoniebieska kokarda,
przyjmowała od zaproszonych gości komplementy. Towarzyszyli jej przy tym jej małżonek, Léo
Max Lichtschein, i ojciec w mundurze. Evę Perón otaczała cała świta młodzieńców. Małżonka
prezydenta, w skrzącej się wszystkimi barwami tęczy biżuterii i prześlicznym kapelusiku na
misternie upiętym koczku, prowadziła rozmowę z wielkim ożywieniem. Skinęła dłonią w
kierunku Sary.
— Droga pani Tavernier, jakże jestem szczęśliwa, że panią widzę. Witam, panie Tavernier,
jak się pan ma? — zwróciła się do nich po hiszpańsku.
— Wyśmienicie, jak za każdym razem, gdy panią widzę — odparł skłaniając się nisko, by
ucałować wyciągniętą dłoń.
Eva Perón z uśmiechem satysfakcji przyjęła ten niewybredny komplement. Następnie
zimnym okiem popatrzyła na Léę.
— Kim jest ta dziewczyna?
— To przyjaciółka, która przyjechała z Francji, panna Léa Delmas...
Eva skinęła głową, Léa odwzajemniła jej ukłon. Najwyraźniej obie kobiety nie przypadły
sobie do gustu. Sara pośpiesznie starała się złagodzić pierwsze wrażenie.
— Léa to nasza wielka przyjaciółka, która jest pod pani wrażeniem. Ale nie włada pani
językiem.
Pani Perón uczyniła gest, jakby dając do zrozumienia, że to nieistotne, i podjęła przerwaną
rozmowę z młodzieńcami.
Sara ujęła Léę pod ramię i poprowadziła przez salon po drodze pozdrawiając znajomych,
ściskając dłonie, śmiejąc się i żartując, aż wreszcie dotarły do tarasu, gdzie znajdowały się trzy
czy cztery osoby.
W oddali, na Rio de la Plata, przesuwały się statki.
— Wśród tych ludzi czujesz się jak ryba w wodzie, znasz wiele osób, dawno nie widziałam
cię takiej wesołej i swobodnej.
— Nienawidzę ich. Odgrywam tę komedię, by łatwiej poruszać się w kołach peronistowskich
i odkryć osoby, które pomagają nazistom.
— Są już jakieś poszlaki?
— Tak, szef policji, Juan Filomeno Velazco, utrzymuje stosunki z niektórymi spośród nich.
— Jesteś tego pewna?
— Tak pewna, jak doktor Rodriguez Arasja, który jawnie wysuwa oskarżenia wobec Velazco
dotyczące jego przyjacielskich stosunków z siatkami nazistowskimi. Czy wiesz, że Daniel i
Amos zidentyfikowali dwóch hitlerowców na pokładzie "Cabo de Buena Esperanza"?
— Tak.
— Długo byli przyjmowani w komendzie policji, nim odjechali do Cordoby. Twój
holenderski przyjaciel również wyjechał do Cordoby. Nie starał się z tobą zobaczyć?
— Nie, przysłał mi kwiaty z bilecikiem, w którym napisał "Do zobaczenia niebawem". Masz
jakieś informacje na jego temat?
— Nadal nic. Ale Daniel i Amos, którzy też są w Cordobie, obserwują go...
— Przecież mogą być rozpoznani, bo nie znają ani słowa po hiszpańsku!
— W ich przypadku tak jest nawet lepiej. Nie zapominaj, że podają się za Niemców i
powinni posługiwać się tylko niemieckim.
— Ale jak oni sobie poradzą?
— Wiesz, w Cordobie łatwo. Niemcy tam się rozgościli niemal oficjalnie. Na miejscu mamy
przyjaciół argentyńskich, którzy dyskretnie ich obserwują. Na razie mieszkają w hotelu
należącym do Niemców, prowadzonym przez Niemców, od portiera po pokojówkę i obsługę
piętra, z kucharzem niemieckim, który przygotowuje dania kuchni niemieckiej, a to wszystko w
tyrolskiej oprawie.
— I rząd argentyński to toleruje?
— Prasa peronistowska jest progermańska. Nie zapominaj, że Argentyna przystąpiła do
wojny przeciwko Niemcom dopiero miesiąc przed ich kapitulacją. Samuel i Uri są w Buenos
Aires. Dzięki komunistom argentyńskim natrafili na trop siatki, która organizuje ucieczkę
nazistów przez Hiszpanię. Bardzo rychło przystąpimy do działania. Co zamierzasz robić w
Argentynie? Nadal nie wiem, dlaczego przyjechałaś?
— Sama dobrze nie wiem... Może, by pomścić Laure? Czy trafiłaś na ślad tych dwóch
kobiet?
Twarz Sary stężała.
— Jeszcze nie, ale już niedługo je odnajdę.
Kosmyki krótkich czarnych włosów aureolą otaczały lekko umalowaną twarz Sary, przez co
wydawała się dużo młodsza. Wyglądała bardzo elegancko w jedwabnej czerwonej sukni w białe
grochy.
— Léa, jak przyjemnie spotkać panią tutaj!
Obie przyjaciółki odwróciły się.
— Rik! Ja...
— Wygląda pani na zaskoczoną. Przyrzekłem pani jednak, że się jeszcze spotkamy. Proszę
mnie przedstawić tej pani.
— Saro, pan Rik Vanderveen. Rik, proszę poznać — panią Mul... panią Tavernier.
Rik stuknął obcasami i nisko się skłonił.
— Miło mi panią poznać, proszę pani, przyjaciele opowiadali mi o pani.
— Ach, doprawdy?... Jakże to?
— Mówią, że jest pani przyjaciółką pięknej małżonki prezydenta.
— W Argentynie wieści szybko się rozchodzą. Podoba się panu ten kraj?
— Bardzo. Argentyńczycy są bardzo gościnni. A pani dobrze się tutaj czuje, z dala od
Paryża?
— W Buenos Aires znajduje się wszystko to, co miał Paryż przed wojną, to miasto bardzo
frankofilskie, nie czuję się tutaj obco.
— A pani, Léo, podoba się w kraju tanga?
— Bardzo.
— Spotkała tu pani tę młodą kobietę, którą poznała pani na statku?
— O, proszę... O wilku mowa... Carmen!...
— Che, Léa!... Kochanie, jak się cieszę... Skąd się tutaj wzięłaś?...
— Przyszłam z przyjaciółmi. Pamiętasz pana Vanderveena?
— Jakże bym mogła zapomnieć naszego przewodnika z uliczek Rio? Jak zabawnie, że pan
tu jest. Jest pan może przyjacielem pana młodego?
— Nie, generała Velazco.
Léa i Sara spojrzały na siebie porozumiewawczo, co nie umknęło uwagi Carmen.
— A pani, czyją jest pani przyjaciółką? Panny młodej?
— Nie, señory Perón.
— Wydawało mi się, że się panie poróżniły?
— O, nie, nie tak łatwo się ze mną poróżnić. Léo, przygotowuję jutro audycję w Radio
Belgrano, będzie występował wielki wykonawca tanga Hugo del Carril. Zabiorę cię na ten
występ, będziesz się dobrze bawiła... Och, jaki przystojny mężczyzna!
— To mój mąż — rzekła Sara.
— O, przepraszam!
— Nic się nie stało. Kochanie, oto młoda dziewczyna, która znajduje cię uroczym. Panna?...
— Carmen Ortega — odpowiedziała nieco zażenowana.
Léa ze ściśniętym sercem usunęła się na bok. Co właściwie tu robi, w tym obcym kraju,
pośród obcych ludzi?... Patrzyła, jak jej ukochany, dla którego tutaj przyjechała, choć sama
przed sobą nie chciała się do tego przyznać i wymyślała jakieś fałszywe powody, zaleca się do tej
argentyńskiej aktoreczki, wykorzystując żałosny pretekst, iż uważa go za "przystojnego
mężczyznę"!... A Sara bawi się w rajfurkę!... A Rik Vanderveen, dlaczego tak jej się przygląda?...
Oby tylko niczego się nie domyślił!... Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie.
— Przed chwilą zdawała się pani taka nieobecna. Można powiedzieć, że się pani nudzi?
— Trochę. A gdybyśmy opuścili to przyjęcie?
— Byłoby to niestosowne wobec pani przyjaciół...
— Wszystko mi jedno, mam ochotę stąd wyjść. Idzie pan ze mną?
Françcois, zajęty rozmową z zaborczą Carmen Ortegą, patrzył, jak wychodzą i z trudem
tłumił w sobie wściekłość. A to mała łotrzyca! Zapłaci mu za to.
Rik Vanderveen i Léa siedzieli w restauracji "La Cabana". Przy sąsiednim stoliku sześciu
mężczyzn głośno rozmawiało po niemiecku; zachowywali się bardzo swobodnie, czuli się jak u
siebie, jak w jakiejś monachijskiej piwiarni. Towarzystwo to krępowało Léę. Kręciła się na
krześle i ledwo tknęła wspaniałego mięsiwa na talerzu.
— Nie smakuje pani? — spytał Vanderveen.
— Nie jestem specjalnie głodna.
— Czy lokal się pani nie podoba?
— Ależ nie, bardzo tu zabawnie, ale nasi sąsiedzi są bardzo hałaśliwi.
— Rozumie pani, co mówią?
— Nic a nic. A pan?
— Trochę, to Niemcy. Dużo ich tutaj przebywa. Nie zauważyła pani?
— Nie, nie zwracam na to uwagi. Długo zabawi pan w Argentynie?
— To od pani zależy...
— Jak to?
— Miło mi panią spotykać i pragnąłbym, abyśmy bliżej się poznali.
Léa nie odpowiedziała.
— Nic pani nie mówi? Co pani o tym sądzi?
Cóż mu odpowiedzieć? Po co zgodziła się zjeść z nim kolację? To był głupi pomysł: a
wszystko po to tylko, żeby wzbudzić zazdrość we Françcois.
— Byłoby cudownie — odparła lekkim tonem. — Ale nie tak zaraz, na razie jestem bardzo
zajęta. — Jestem bardzo cierpliwy, droga przyjaciółko.
W jego sposobie wyrażania się czuła jakby skrytą groźbę. Z ulgą przyjęła koniec posiłku.
Odprowadził ją do "Plazy". W hallu podziękował jej za wspaniały wieczór i dorzucił:
— Wyjeżdżam na kilka dni z Buenos Aires. Odezwę się do pani zaraz po powrocie. Do
zobaczenia. Życzę dobrej nocy.
— Dobranoc.
Wraz z kluczem, portier wręczył jej również karteczkę. W windzie przeczytała:
"Wpadnę jutro zabrać cię na obiad. Całuję, Sara."
Siedząc w wygodnym fotelu w barze hotelu "Plaza", Sara piła maranja bilz i czekała na Léę.
Zauważyła wchodzącą dziewczynę i pomachała do niej. Przyjaciółki ucałowały się.
— Wyglądasz na zmęczoną — powiedziała Sara. — Źle spałaś?
— Tak. Nie zmrużyłam oka tej nocy. Niepokoję się.
— Dlaczego?
— Nie wiem, mam takie dziwne wrażenie... Wydaje mi się, że jestem obserwowana,
szpiegowana.
— To normalne, musisz być obserwowana. Każdy cudzoziemiec tutaj jest obiektem tajnego
nadzoru policji. Bądź przygotowana na to, że będziesz przesłuchiwana.
— Ciebie też przesłuchiwali?
— Mnie wypytywano dyskretnie. Jestem żoną dyplomaty, a oni starają się, by ich kraj
dobrze odbierano, ale policja jest wszechobecna. Musisz starać się sprawiać wrażenie
lekkomyślnej młodej kobiety, beztroskiej, interesującej się tylko strojami, błyskotkami,
rozrywkami. Tak gardzą kobietami, że nie potrafią ich sobie inaczej wyobrazić. Utwierdź więc
ich w tym przekonaniu, to najlepszy sposób, by cię zostawili w spokoju. Im bardziej będziesz
kokieteryjna, pusta, tym lepiej.
— Zastosuję się do twojej rady. Gdzie jest Françcois?
— Wyjechał do Montevideo.
— Na długo?
— Do końca tygodnia. Polecił mi zająć się tobą.
— Zbyt uprzejmie z jego strony.
— Nie odbieraj tego w ten sposób. Chodź, zabieram cię na obiad do modnego lokalu.
Nazywa się "Odeon". To miejsce spotkań aktorów, dziennikarzy, pisarzy i ludzi mniej godnych
zainteresowania. Potem pójdziemy do "Harrodsa" i do "Gath'y Chaves" obejrzeć suknie.
W "Odeonie" Sarę powitano jak stałą bywalczynię.
— Pani stolik, pani Tavernier.
— Dziękuję, Mario.
Przez cały czas trwania posiłku Léa podziwiała komedię, jaką odgrywała Sara; śmiała się i
mówiła głośno: prawdziwa idiotka, myślała Léa, której z trudem przychodziło zachowanie
powagi. Dała się jednak wciągnąć do gry i poddała jej następną kwestię.
— Zwróciłaś uwagę na suknię senory Perón?... Jakaż elegancka!... A suknia panny młodej?
Może zbyt dużo falban. No i ta kokarda!... To śmieszne, prawda? W Paryżu nie zobaczysz
czegoś takiego. Masz uroczy kapelusik... A jak ci się podoba mój? To model od Gilberta
Orcela... Słodki, prawda?...
— Nie uważasz, że trochę przesadzasz? — szepnęła Sara.
— Nie wydaje mi się, spójrz z jakim zachwytem patrzą na nas mężczyźni, a kobiety jakie
nadęte... Komu się kłaniasz? — To aktorzy Fanny Navarro i Narciso Ibanez Menta.
— Skąd znasz tych wszystkich ludzi?... Nie odwracaj się.
— Co się dzieje?
— Mówiłaś, że Daniel i Amos są w Cordobie.
— Tak.
— Właśnie usiedli przy stoliku blisko drzwi.
— Jesteś pewna?
— Nie ma nic pewniejszego.
— Przede wszystkim udawaj, że ich nie zauważasz, bo ich nie znamy. Skoro pojawili się
tutaj, znaczy, że mają coś nowego. Co robią?
— Przeglądają kartę... Przywołują kelnera... Zdaje się, że składają zamówienie... Daniel
wstaje... Pyta o coś kelnera... Idzie do toalety.
— Sądzisz, że nas zauważyli?
— Myślę, że tak... Amos skinął głową w stronę, w którą udał się Daniel...
— Nie ruszaj się stąd, ja tam pójdę.
Léi czas okropnie się dłużył. Daniel wrócił na swoje miejsce. Ale co robi Sara?
— No, nareszcie! Nie spieszyło ci się. Co się dzieje? Masz taką dziwną minę.
Sara była blada, twarz miała ściągniętą, ale próbowała się uśmiechać.
— Trafili na ich ślad.
— Tych...
— Tak. Trzeba powiadomić Samuela i Uriego.
— Mogę ci pomóc?
— Na razie nie. Wracaj do hotelu, innym razem połazimy po sklepach.
— Obiecałam Carmen Ortedze, że zajrzę do niej do Radio Belgrano.
— Nie zmieniaj niczego w swoich planach. Idź tam, zadzwonię do ciebie pod wieczór.
Wokół Léi rozbrzmiały ogłuszające oklaski, jakimi widzowie nagradzali Hugona de Carrila,
który odśpiewał "Adios pampa mia". Zapowiedziała go Carmen ubrana w długą suknię z satyny
w kolorze oliwki. Prezentator zachwalał papierosy "Arizona", a Carmen kontynuowała z El
Casino Ruso. Następnie orkiestra odegrała finałową rumbę. Oklaski trwały długo. Carmen
przyszła po Léę.
— Che, zabieram cię do mojej garderoby, muszę się przebrać. Podobało ci się?
— Tak, bardzo. Bardzo mi się podoba głos Hugona de Carrila.
— Pojutrze będę gościć Alberto Castillo, on także zalicza się do grona najlepszych
wykonawców tanga. Siądź, to nie potrwa długo. Pomóż mi zdjąć suknię.
Carmen przestąpiła suknię, która opadła na podłogę tworząc krąg wokół jej stóp. Została w
krótkiej haleczce z różowego jedwabiu wykończonej czarną koronką. Wyglądała zachwycająco.
— Wczoraj wieczorem, gdy już wyszłaś, generał Velazco zadał mi masę pytań na twój temat:
od jak dawna cię znam, o czym rozmawiałyśmy i tak dalej, i tak dalej. Nie bardzo wiedziałam,
co mu powiedzieć. Mam nadzieję, mając na względzie twoje dobro, że dokumenty masz w
porządku i że nie znasz żadnych komunistów ani studentów.
— Studentów?
— Tak, wielu z nich jest antyperonistami. W Cordobie odbywały się manifestacje przeciwko
Perónowi, policja aresztowała wielu ludzi.
— Nikogo tutaj nie znam, poza tobą i Victorią Ocampo.
— Ze względu na mnie nic ci nie grozi, mają mnie za nic nie znaczącą aktoreczkę. Gorzej z
Victorią Ocampo: ona i jej przyjaciele są pod obserwacją.
— Dlaczego?
— Victoria należy do argentyńskiej arystokracji. Podobnie jak wielu porteños jest
przeciwniczką Peróna. Rozumiesz, che?
— Tak mi się wydaje. No a ty, po której jesteś stronie?
Carmen obrzuciła nową przyjaciółkę uważnym spojrzeniem i rzekła z wahaniem w głosie:
— Che... wiesz, polityka niewiele mnie obchodzi. Jak wszystkie kobiety nic a nic z niej nie
rozumiem, niech mężczyźni się tym zajmują, bo, zdaje się ich to bardzo bawi. Czy we Francji
jest inaczej?
— Tak, w jakimś sensie... We Francji mamy teraz prawo głosować.
— My w Argentynie jeszcze nie, ale piękna Eva uznała za swoje powołanie i dziejową misję
"uratowanie kobiet, wskazanie im właściwej drogi". Ona, "prosta kobieta z ludu".
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że Eva Perón jest feministką?
— Che! Co to, to nie, Boże uchowaj, dla niej wszystkie kobiety są potencjalnymi rywalkami,
ale wyczuła — o ile nie był to Perón — że drzemie w nich ogromna siła, którą stara się
spożytkować dla Peróna. Jak twierdzi, nie jest ani starą panną, ani też dostatecznie brzydka, by
odgrywać tę postać stwożoną przez angielskie sufrażystki, tę typową postać kobiety, która
pojmuje feminizm jedynie jako swego rodzaju odwet na mężczyznach i której główne
powołanie polega na pełnieniu roli służebnej wobec mężczyzn. Uważam, że ogromna większość
feministek na całym świecie stanowi dość ciekawy, szczególny gatunek kobiet. W pewnym
stopniu podzielam jej pogląd. A co ty o tym myślisz?
— Niewiele, nigdy nie zadawałam sobie tego pytania. Wydaje mi się, że będąc kobietą jest
się automatycznie feministką. Nigdy nie byłam opozycjonistką wobec mężczyzn. Czuję, że
jestem zdolna dokonać takich samych czynów, jak oni, ani lepiej, ani gorzej. Podczas wojny
kobiety musiały podejmować często trudne decyzje, niektóre walczyły jak mężczyźni, wiele
narażało życie, ratując żydowskie dzieci albo angielskich lotników. W takich chwilach nie
zaprzątano sobie głowy jakimiś pytaniami, czyniono to, co uważano za słuszne, co naszym
zdaniem należało uczynić.
— U nas sprawy są bardziej złożone, mężczyźni odznaczają się mentalnością bardzo
"macho", praktycznie rzecz biorąc nie mamy żadnych praw, znajdujemy się pod kuratelą ojców,
braci i mężów. Eva doskonale to wychwyciła i zachęca kobiety do zdobycia ekonomicznej
niezależności, równocześnie nie rezygnując z kobiecości. Argentynki raczej idą za jej
przykładem. Kiedy im tłumaczy, że matka rodziny nie posiada żadnych ubezpieczeń, że jest
jedyną na świecie osobą pracującą bez wynagrodzenia i gwarancji poszanowania, w nie
normowanym wymiarze godzin, bez wolnych niedziel, urlopu ani jakiegokolwiek odpoczynku,
bez odszkodowań, gdy ją zwalniają, i możliwości strajkowania, nagradzana jest rzęsistymi
oklaskami. Posunęła się nawet do tego, że zażądała, by naród wypłacał pensję wychowującym
dzieci, a pobory te wypłacane by były z części dochodów tych, którzy pracują, nie wyłączając
kobiet...
— To niegłupi pomysł.
— Ja też tak myślę. Nie wszystko nadaje się do odrzucenia w polityce jedynej partii
rewolucji.
— A co należało by odrzucić?
— Później ci wytłumaczę. Odprowadzę cię do "Plazy". Zaprosisz mnie na lampkę wina?
— Z przyjemnością.
21
— Wybacz mi, kochana przyjaciółko, nie przywitałam cię, gdy tu przybyłaś, lecz ważne
sprawy wezwały mnie do Mar del Plata. Oczywiście, teraz zamieszka pani w San Isidro.
— Tylko na kilka dni. Jeśli to pani nie sprawi przykrości, wolę zostać w "Plaza".
— Jak pani chce. Po świętach Bożego Narodzenia wracam znowu do Mar del Plata i
pojedzie pani ze mną — rzekła Victoria Ocampo poprawiając na nosie okulary w białej oprawce.
— Spędzi pani święta w Buenos Aires?
— Tak, zaprosiłam kilku przyjaciół, a wśród nich waszego ambasadora, Vladimira
d'Ormessona. Czy zna go pani?
— Jeszcze nie.
— Zobaczy pani, to czarujący mężczyzna, bardzo kulturalny i wykształcony, wierny w
przyjaźni, bardzo pomógł mojemu przyjacielowi Rogerowi Cailloisowi. Będą też moje siostry,
Angelica i Silvina z mężem, pisarz Adolfo Bioy Casares, mój drogi Jorge Luis Borges, Jose
Bianco i Ernesto Sabato. Może jeszcze kilka osób, a wśród nich państwo Tavernier. Wieczorem
poślę po pani bagaże. Zabieram panią na obiad do "London Grill". To niejako moja stołówka,
gdy bawię w mieście. Potem pojedziemy do San Isidro.
W "London Grill" tłum mężczyzn cisnął się przy barze w oczekiwaniu na wolny stolik. Do
pań śpiesznie podszedł maître d'hôtel.
— Señora Ocampo, gue alegria de verla otra vez, nos echo de menos (Pani Ocampo, jak
miło panią widzieć, bardzo nam pani brakowało).
— Gracias, Hector.
Obiad przebiegał w bardzo miłej atmosferze, choć często im przerywali znajomi Victorii
Ocampo, którzy podchodzili, by się z nią przywitać.
W każdą sobotę i niedzielę po południu, w porze herbaty, Victoria Ocampo przyjmowała
przyjaciół, pisarzy, współpracowników pisma "Sur", intelektualistów z zagranicy przejazdem
bawiących w Argentynie. Léa od dwóch dni przebywająca w wielkim domu w San Isidro
pomagała gospodyni i Angielce w podejmowaniu gości. Dziwiła się bardzo, widząc, jak Jorge
Luis Borges pochłania ogromne ilości dulce de leche, tej konfitury z mleka, która ją
przyprawiała o mdłości, natomiast był to przysmak Argentyńczyków. Nora, siostra poety,
mówiła o swoim malarstwie, gdy tymczasem Adolfo Bioy Casares fotografował ją. Sara i Silvina
Ocampo prowadziły ożywioną rozmowę, a Vladimir d'Ormesson i Françcois Tavernier szeptem
dyskutowali w kącie salonu; wszyscy rozmawiali po francusku. Léa czuła się jakoś wyłączona z
tego kręgu znakomitości, które z taką swobodą rozprawiali o surrealizmie i polityce, o poezji i
ezoteryzmie, o peronizmie i ruchu związkowym. Zeszła po schodach werandy i skierowała się
na taras wznoszący się nad rzeką. Było upalnie, podwinęła białą płócienną sukienkę i usiadła w
cieniu na kamiennej ławie porośniętej mchem. Mimowolnie przypatrywała się żaglówkom
kołyszącym się na wodzie. Jedna z łodzi stała nieruchomo naprzeciw willi Ocampo. Ten
bezruch zwrócił uwagę Léi. Na pokładzie znajdowało się trzech mężczyzn; jeden z nich patrzył
przez lornetkę w jej kierunku. Instynktownie cofnęła się w cień, bała się poruszyć. Czas
zaczynał jej się dłużyć, gdy drgnęła na odgłos kroków za jej plecami. Natychmiast się odwróciła.
— Och, Françcois, przestraszyłeś mnie... Uważaj, by cię nie widzieli z rzeki... Popatrz na tę
żaglówkę, od dobrych dwudziestu minut jakiś mężczyzna obserwuje dom przez lornetkę.
— Masz rację, to dziwne.
— Boję się. Nie miałam wiadomości od Sary od naszego ostatniego spotkania. Dopiero dziś
ją spotkałam. O ile dobrze zrozumiałam, wpadła na trop tych dwóch kobiet.
— Tak i właśnie dlatego wcześniej wróciłem z Montevideo. Obserwujemy je. Nie sądzę, by
się zorientowały, że je namierzyliśmy. Natomiast ich przyjaciele bardzo się nami interesują...
— Mną też?
— Tak, dzięki tym z "Cabo de Buena Esperanza". Na szczęście, jak się wydaje, nie
zlokalizowali ani Samuela i Uriego, ani Daniela z Amosem, którzy zatrzymali się w tym samym,
co te kobiety, hotelu, w "Joustenie" w Corriente, w tym hotelu większość klientów to Niemcy...
— Cóż to za pomysł, żeby się pchać do jaskini lwa?
— Na terenie nazistów są bezpieczniejsi niż my tu na zewnątrz. Niepokoję się o ciebie,
kochanie, wolałbym, żebyś znajdowała się daleko od tego wszystkiego, przecież to nie twoja
sprawa.
— Jak to "nie moja sprawa"? Czy nie zabili Laure?
— Pomścimy ją, lecz nie przywróci to jej życia.
— Dobrze o tym wiem, lecz nie mogę żyć ze świadomością, że jej zabójcy pozostają na
wolności i wiodą beztroski żywot.
— To już niedługo potrwa.
— Co zamierzacie zrobić?
— Raz jeszcze ci powtarzam: nie zajmuj się tym. Im mniej będziesz wiedziała, tym lepiej dla
ciebie.
Łagodnym ruchem wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Nie stawiała oporu, poddała
mu się; czuła się bezpieczna, gdy przytulała się do niego. Dlaczego wszystko było tak
skomplikowane, zawikłane? To takie proste pozwolić się kochać nie myśląc o jutrze. Podniosła
głowę i rozchyliła usta do pocałunku. Całowali się zachłannie, jak wygłodzeni. Rozdzielili się,
gdy usłyszeli śmiechy i głosy gości. Sara i Victoria zdążały w ich stronę, za nimi szli Borges i de
Bioy Casares. Wstali, gdy spacerowicze zbliżyli się do nich.
— Léo, zastanawiałam się, gdzie się pani podziała — rzekła Victoria z wyrzutem w głosie.
— Ten park jest tak piękny, a rzeka taka wielka. Podziwiałam ich urodę.
— Tak, to piękny zakątek. Jak długo jeszcze? Co się stanie z domem po mojej śmierci?
Sara zbliżyła się do niej i ujęła za rękę.
— Droga pani, ma pani czas, by się tym martwić.
Żaglówka na Rio del Plata odpływała. Tylko Léa to zauważyła i poczuła się nieswojo.
Wolnym krokiem wrócili do domu. Françcois wziął Léę pod rękę.
— Pragnę ciebie. Dlaczego nie miałabyś przyjechać jutro do Buenos Aires? Nadal
zatrzymujesz pokój w "Plaza"?
— Tak.
— Poproszę Sarę, żeby cię zaprosiła, mniej to będzie zaskakujące, niż gdybym ja to uczynił.
— Doprawdy, myślisz o nadrobniejszym szczególe — stwierdziła zjadliwie. — Zgoda,
przyjadę jutro.
Większość zaproszonych pożegnała się. Została tylko Silvina Ocampo, Bioy Casares i
Borges.
Podczas kolacji w ogromnej jadalni z ciężkimi krzesłami Léa starała się nadążać za
Borgesem, który z wirtuozerią przeskakiwał z tematu na temat, nie troszcząc się o
rozmówczynię.
— Czy lubi pani mosty?... Muszę pokazać pani most Alsina, to jeden z moich ulubionych
obiektów Buenos Aires.
— Jorge, nie zamierza pan chyba ciągnąć tej małej do tej okropnej dzielnicy, brudnej i
ponurej — powiedziała Victoria.
— Pani siostra myśli inaczej. Często Silvina i ja przechadzamy się bez celu ulicami naszego
miasta. Niestety, bez powodzenia! Lubię brzydotę mojego rodzinnego miasta niemal w równym
stopniu co jego piękno. To bardzo ważne, by chodzić po mieście, jego peryferiach, wsłuchiwać
się w noc. Pamiętam długi spacer po przedmieściach Buenos Aires przed wojną, z Dreu la
Rochelle, robiło się już późno, długo się włóczyliśmy i dotarliśmy niemal za miasto, na
prowincję. Czuć było rozciągającą się równinę, coraz większą, otwartą przestrzeń, domy stawały
się coraz rzadsze i były coraz niższe. Wówczas to Drieu znalazł bardzo precyzyjne słowa, by to
określić. To, czego my, argentyńscy poeci, szukaliśmy od lat, on znalazł natychmiast.
Patrzyliśmy, była pierwsza w nocy. Rzekł: "Poziomy zawrót głowy". To było dokładnie to.
Trzeba było Francuza, by tak jasno wyjaśnić to, co my, Argentyńczycy, odczuwamy. Sądzę, że
Francja to jedyny na świcie kraj, w którym ludzie interesują się zagadnieniami literatury. Nie
jest to sprawa wąskich kręgów artystycznych czy rozbieżności pomiędzy szkołami. Być może to
historyczny zmysł Francuzów, ten sposób postrzegania wszystkich rzeczy poprzez pryzmat
historii, a to gdzie indziej nie zdarza się, czyż nie?
Léa nie byłaby w stanie powiedzieć, czy to zjawisko występowało gdzie indziej, czy nie.
Teraz Borges mówił już o Flaubercie, o Schopenhauerze, o Stevensonie, o Kiplingu, o Oscarze
Wildzie... Z twórczości Flauberta znała tylko "Panią Bovary", a Kiplinga "Księgę dżungli"!... To
nie wystarczy, by podejmować rozmowę z tymi ludźmi żonglującymi francuskim, hiszpańskim,
angielskim i włoskim. Léa czuła się idiotką i ignorantką... I nie podobało jej się to. Powoli
wyłączyła się z towarzystwa, przypominała sobie kolacje w Montillac, gdy ojciec i stryj Adrien
rozmawiali o książkach, które lubili. Wówczas jako mała dziewczynka przysłuchiwała się im i
była szczęśliwa, gdy nazwisko pisarza kojarzyło jej się z czymś — choćby z miejscem, w którym
jego książka stała w ojcowskiej bibliotece. W dzieciństwie tylko ona pomagała ojcu przy
porządkowaniu i układaniu książek. Później zaczęła je czytać, poczynając od pierwszej litery
alfabetu. Tak więc przeczytała kilka powieści Edmonda About: "Maître Pierre" o osuszaniu
Landów, "Le Roi des montagnes" i "L' homme a l' oreille cassée"... Osiemnaście tomów
pamiętników Louise Ackermann, "Irène et les eunuques" Paula Adama. Pod B zaś,
pochłonąwszy "Les Epoux malheureux", a następnie "Les Amants malhereux" Bacularda
d'Arnaud, rzuciła się na Balzaka i zachłannie przeczytała całą "Komedię ludzką". Z twórczości
Constanta spodobał jej się "Adolphe", a u Farrèe'a "Fumèe d'opium"; nie mówiąc o Dellym,
Corneille'u. Przy literze F zarzuciła czytanie w porządku alfabetycznym biblioteki ojca i
wyławiała, zależnie od inspiracji, książki a to autorów na M, co doprowadziło ją do Mauriac'a i
Montaigne'a, a spośród autorów na R wybrała Rimbauda i Paula Reboux... Gdy się dziwiono, że
może tak przeskakiwać od Paula Bourgeta do Woltera, odpowiadała z rozdrażnieniem: "To
książki". Gdyż w tamtych czasach lektura stanowiła dla niej przede wszystkim oderwanie się od
codzienności, zapomnienie, ucieczkę. Styl, temat, epoka nie miały znaczenia, istniała jedynie
przyjemność czytania, odkrywania. Dopiero wiele lat później zaczęła rozróżniać dobrą
literaturę od marnej, ale nigdy nie chciała się wyrzec tej mniej ambitnej.
— ...By coś rzeczywiście zostało napisane, trzeba pisać ciałem i duszą i nigdy nie wiadomo,
jaki będzie tego wynik...
Kto to mówił? Léa drgnęła, zdawała się wracać skądś z daleka...
— I cóż, Léo, gdzie pani przebywała? Tak zatopiona w rozmyślaniach?
— Myślałam o moim ojcu i książkach, które lubiłam.
Wypowiedziała te słowa, jak ktoś, kto budzi się ze snu. Przez te kilka chwil nieuwagi
przeniosła się daleko od Argentyny, daleko od ciemnych ulic, o których wspominał poeta,
daleko od tego wspaniałego domu, jego wygadanych, wykształconych gości, z dala od
zagrożenia wiszącego nad jej przyjaciółmi, z dala od wspomnień o nieżyjącej Laure... Z żalem,
acz wyciszona, uspokojona, powracała do rzeczywistości.
— Jeśli pani pozwoli, Victorio, opuszczę towarzystwo, bardzo jestem senna. Nie będzie się
pani na mnie gniewała?
— Nie. Musimy panią bardzo nudzić tym naszym perrorowaniem o literaturze.
— Proszę tak nie myśleć, lecz gdy was słucham, zdaję sobie sprawę z mojej ignorancji.
Nie zauważyła przelotnego błysku zainteresowania, jakie pojawiło się w krótkowzrocznych
oczach Borgesa.
Nazajutrz Vicotria Ocampo podwiozła ją na ulicę Florida przed "Jockey Club". Léa szła pod
górę ulicą do hotelu "Plaza" i bez pośpiechu oglądała wystawy. Było upalnie, kobiety miały na
sobie krótkie kwieciste sukienki, mężczyźni z pyszałkowatym wyrazem twarzy oglądali się za
nimi, pociągając matè lub paląc krótkie czarne cygara. Léa stała się obiektem natarczywych
spojrzeń, rzucano na nią ordynarne — jak się domyślała — słowa, ocierano się o nią w przelocie.
Trudno powiedzieć, żeby jej się to nie podobało; odbierała to jak hołd oddany przez ulicę jej
urodzie. Pożądanie, jakie odgadywała, wzmagało jej żądzę; za kilka chwil znajdzie się w
ramionach mężczyzny, którego kocha, a reszta nie ma znaczenia. Na dłużej zatrzymała się
przed sklepem, który prezentował "paryskie modele"; ten zielony kostium z białą lamówką był
zachwycający, natomiast sukienka na ramiączka, w wielobarwne paseczki, naprawdę bardzo
ładna, ale... Ta twarz obok prześlicznej sukienki?... Skąd ta obawa?... W spojrzeniu mężczyzny
wpatrującego się uporczywie w jej odbicie odczytywała tyle nienawiści... Odwróciła się...
Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego i cofnął się, następnie nie spuszczając z niej wzroku
zrobił kilka kroków do tyłu, odwrócił się do niej plecami i szybko odszedł. Minął siedzibę
dziennika "La Nacion" i potrącił jakiegoś przechodnia, który czytał wywieszone na zewnątrz
egzemplarze. Wszystko odbywało się bardzo szybko, ale Léa zdążyła rozpoznać pana
Barthelemy'ego. Obaj mężczyźni zniknęli w tłumie.
Pogoda wydała jej się już nie taka piękna, butiki mniej pociągające, ulica mniej radosna, bo
kryjąca niebezpieczeństwa. Léa powstrzymywała się, by nie biec. Pierwszy raz, odkąd przybyła
do Buenos Aires, nie zatrzymała się, by podziwiać bukiety we wspaniałej kwiaciarni w halu
hotelu "Plaza"
— Czeka na panią wiadomość, panienko — rzekł portier podając jej klucz.
Léa wysiadła z taksówki na rogu Suarez y Necochea na przedmieściu la Boca. Co to za
pomysł, żeby wyznaczać jej spotkanie w takiej dzielnicy! Rozejrzała się dokoła, próbując
zorientować się w okolicy. To nie takie łatwe w mieście, w którym ulice przecinają się pod
kątem prostym, znacznie swobodniej czuła się na krętych ulicach Paryża czy Bordeaux,
natomiast w Buenos Aires odnosiła zawsze wrażenie, że wciąż kręci się w tym samym miejscu.
Tym razem było nieco inaczej: żadnych sklepików, uboga dzielnica z niskimi domami,
wyboistymi chodnikami zawalonymi gruzem, śmieciami i nieczystościami, kilka zamkniętych
barów czy kafejek. O tej porze, wczesnym popołudniem, wszystko zdawało się drzemać w
skwarze lata. Zbliżył się do niej jakiś wygłodniały pies i obwąchiwał jej nogi; uciekł, gdy mu
pogroziła. Potknęła się o wystające korzenie potężnego drzewa, które wybrzuszyły jezdnię.
Zmęłła w zębach przekleństwo. Choć miała na głowie kapelusz, słońce raziło ją w oczy; czuła,
jak pot spływa jej strużkami po plecach i między piersiami. Czy w tej przeklętej dzielnicy nie ma
żywego ducha? Z niskiego, dotykającego niemal ziemi, zakratowanego okna dobiegały dźwięki
piosenki Carlosa Gardela. Léa pochyliła się. Pomimo półmroku rozróżnić mogła stoliki i
krzesła. Na stolikach stały brudne kieliszki i talerze, w głębi sali była lada, a nad nią błyszczał
rząd butelek. Przy oknie prowadziły w dół wąskie i strome schody, miały pięć stopni.
Przytrzymując się czarnej od brudu ściany zeszła po nich do piwnicy. Przez kilka chwil nie
widziała nic. Po skwarze panującym na dworze, powietrze w sali chłodzonej wielkim
wentylatorem wydało jej się cudowne. Oprócz głosu Carlosa Gardela i szumu wentylatora, w
kafejce nie słychać było żadnego dźwięku. Stopniowo jej oczy nawykły do półmroku.
Pomieszczenie było puste, ani śladu klientów czy właściciela. Jak się mówi po hiszpańsku: "Jest
tu ktoś?..." By zaznaczyć swoją obecność, zakasłała, potrąciła krzesło... W radiu głos
tuluzańczyka zamilkł, zastąpiła go prezenterka. Obraz stojącej przed mikrofonem Carmen
Ortegi stanął jej przed oczyma... Na brudnych pobielonych ścianach wisiały portrety gwiazd
filmowych w przyciemnionych, zmatowiałych pozłacanych ramach: jedna podobizna
przypominała jej kogoś... Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: to była Eva Perón... Na
fotografii była brunetką o bardziej pucołowatej twarzy. Kilka ręcznie skreślonych słów wielkimi
literami i podpis: "Eva".
Léa znowu wspięła się po schodkach. Ulica nadal była pusta i biała od skwaru. Na powrót
zeszła na dół i opadła na krzesło. Jak się dobrze zastanowić, już lepiej było tutaj niż na
zewnątrz, w końcu ktoś tu przyjdzie. Poczuła głód. Wstała i za kontuarem dostrzegła czerwoną
zasłonę, która na wpół zasłaniała jakiś otwór; pewnie była tam kuchnia. Odchyliła kotarę, odór
tłuszczu nieprzyjemnie podrażnił jej nozdrza. Światła dostarczał jedynie lufcik z brudną szybą,
było mroczno. Posuwała się po omacku, panująca wokół cisza trwożyła ją. Nogą natrafiła na coś
miękkiego, zdjęta przerażeniem powstrzymała okrzyk. Drżąc cała, pochyliła się. Jej ręka
dotknęła leżącego ciała; pod palcami wyczuła bijące serce. Ujęła ciało za ramiona i wyciągnęła
do sali.
— Françcois!
Uniósł się z trudem.
— Daj mi coś do picia.
Tyle tych butelek. Którą wybrać?... Na chybił trafił wzięła jedną z nich i odkorkowała,
powąchała: nada się. Pociągnął łyk prosto z butelki, zakrztusił się, zakasłał, wypluł, zaklął.
— To nie alkohol, to jakiś zajzajer! — krzyknął, nim przełknął następny łyk.
Nie wypuszczając butelki z ręki, podniósł się. Koszulę miał poplamioną krwią i alkoholem.
— Długo tu jesteś? — zapytał.
— Nie wiem, może dwadzieścia minut. Co się stało?
— Wyznaczyłem ci spotkanie w tej dzielnicy, gdyż uznałem, że miejsce jest bardziej
dyskretne niż "Plaza". Chciało mi się pić, wszedłem do kawiarni, marynarze, robotnicy portowi
jedli obiad...
— Nikogo tu nie widziałam!
— Pewnie uciekli. Po upływie kilku chwil zostałem zaatakowany od tyłu. Pewnie pomyśleli,
że nie żyję, co by tłumaczyło ich zniknięcie. Tu mnie znalazłaś?
— Nie, w kuchni.
— Nie rozumiem... Chodźmy stąd, bo mogą wrócić, chyba że zawiadomili policję, a to wcale
nie lepiej.
— Nie możesz wyjść w takim stanie, potrzebujesz lekarza.
— Później. Chodź.
Na ulicy Necochea poza kilkoma psami nie było żywego ducha; zdawało się, że dzielnicę
opuścili wszyscy mieszkańcy.
— Chodźmy w stronę alei Don Pedro de Mendoza, biegnie wzdłuż rzeki Miachulo, tam
znajdziemy jakiś środek lokomocji.
W alei rozklekotany autobus usiłował wymijać wyboje na jezdni. Tavernier pomachał, by się
zatrzymał. Pojazd zwolnił pośród zgrzytu żelastwa.
— Wsiadaj — powiedział popychając Léę.
Przednią szybę wehikułu zdobiły jakieś breloczki, święte obrazki, obraz Najświętszej Marii
Panny, fotosy gwiazd piłki nożnej, zdjęcia dzieci, pin-up, które podzwaniały w rytmie
wstrząsów na wybojach.
— Che! Señor, fue su mujer que lo puso en tal estado? (Che! Proszę pana, to żona tak pana
urządziła?)
— Es muy celosa (Jest bardzo zazdrosna).
— Ya veo (rozumiem) — powiedział kierowca z wyrozumiałością, sprzedając bilety i
uruchamiając pojazd.
Zajęli miejsca z tyłu autobusu, wciśnięci pomiędzy dwie matrony objuczone pakunkami.
Przez cały czas podróży nie zamienili ani słowa. Przytulona do Françcois Léa czuła, że przestaje
się bać.
Kierowca zatrzymał się przed jakimś dużym budynkiem i zawołał w ich stronę, wskazując
palcem gmach.
Señor, tendria que is a curarse al hospital (Proszę pana, powinien pan pójść do szpitala).
— Gracias. Es una buena idea (To świetna myśl, dziękuję).
Françcois i Léa wysiedli.
— Hej, taksówka!
— A szpital? — spytała Léa.
— Innym razem, wsiadaj... Do Ambasady Francji.
— Tavernier, czy jest pan pewien, że nic przede mną nie ukrywa?
— Panie ambasadorze!...
— No, dobrze, niech pan zachowa dla siebie swoje tajemnice, ale proszę nie liczyć, że
przyjdę panu z pomocą, jeśli ściągnie pan sobie na kark peronistowską policję. Generał Valezco
nie należy do żartownisiów. Jeśli i pańscy przyjaciele wpadną w ich łapy, nic nie będę mógł
zrobić. Instrukcje Quai d'Orsay są kategoryczne: żadnych zadrażnień z Argentyńczykami.
— Zapewniam pana, panie ambasadorze, iż może pan być całkowicie spokojny, nic nie
mamy przeciwko rządowi argentyńskiemu...
— Nie chcę wiedzieć, komu macie coś za złe...
— Ależ, drogi przyjacielu, nikomu.
— Niech mnie pan nie bierze za idiotę, Tavernier, ja też mam swoich informatorów. A ta
młoda osoba, która teraz przebywa z moją żoną?...
— Panna Delmas?... To przyjaciółka Sary, pochodzi ze znakomitej rodziny z Bordeaux...
— Z Bordeaux?... No, dobrze... Co pan z nią robił w tej podejrzanej dzielnicy?
— O tej porze pani Boca jest raczej spokojna. Chciałem jej pokazać malowniczą dzielnicę
Buenos Aires.
— Malowniczą, malowniczą... Odpowiednim miejscem dla tej panny są raczej sklepy na
ulicy Florida, a nie Boca, nawet o pierwszej po południu. Po co ona przyjechała do Argentyny,
sama, bez opieki?...
— Jest pan staromodny, Vladimir, w naszych czasach młode osoby podróżują bez
towarzystwa — odrzekł Tavernier wybuchając śmiechem.
— To błąd. Jak by nie było, proszę jej powiedzieć, by była ostrożna. Zatrzymała się u pani
Ocampo, jak mi mówiono.
— Tak, poznały się w Norymberdze.
— W Norymberdze?... A cóż u diabła taka młoda osoba, jak panna Delmas, robiła w
Norymberdze?
— Była na procesie nazistowskich przestępców wojennych.
— Przestępców!... Ręce mi opadają!... Niech mi pan tylko nie mówi, że była więźniarką
obozu koncentracyjnego?... Biedne dziecko.
— Nie, pracowała w Czerwonym Krzyżu. Jeśli to pana interesuje, może ją pan o to spytać.
— Nie chciałbym przywoływać przykrych wspomnień. To okropne wspomnienia, o których
nie lubię mówić.
— Wydaje mi się raczej, że trudno o nich zapomnieć.
Oschły ton, jakim Françcois wypowiedział te słowa, sprawił, że Vladimir d'Ormesson ze
zdziwienia uniósł brwi.
— Nie to chciałem powiedzieć. Zapewne myśli pan o żonie... Mam wiele podziwu dla
odwagi pani Tavernier i z dużym wzruszeniem przyjmuję zaufanie, jakim państwo oboje mnie
obdarzyli, opowiadając mi tę smutną przeszłość... Czy panna Delmas zna ją również?
— Tak. Ale jest jedyną wtajemniczoną osobą w naszym otoczeniu.
— Będę o tym pamiętał. Przyłączmy się do pań.
22
Od niespełna tygodnia Léa przebywała u Victorii Ocampo w Mar del Plata, a już nie
wiedziała, jak odpowiadać na liczne zaproszenia tamtejszej złotej młodzieży. Była mowa jedynie
o wycieczkach po morzu, piknikach w okolicznych estanciach, partiach tenisa czy golfa,
tańczących wieczorkach czy herbatkach to u tych, to u innych znajomych. Dosłownie wyrywano
sobie młodą Francuzkę przebywającą w gościnie u jednej z najbardziej znanych osobistości w
Mar del Plata.
W Buenos Aires święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok minęły na zabawach i balach. Léa i
Sara były królowymi kolonii francuskiej i uświetniły wieczorne przyjęcia w Ambasadzie Francji.
Nie przeprowadzono żadnego dochodzenia w sprawie napadu, którego ofiarą padł Tavernier,
nie rozmawiano więcej o nazistach. Samuel i Daniel Zederman, podobnie jak Uri Ben Zohar i
Amos Dayan, przebywali w Buenos Aires i zachowywali się jak zwykli turyści. Carmen Ortega
zabrała Sarę i Léę do nauczyciela tanga. Dla Carmen skomplikowane figury tańca: la sentada, el
ocho, la corrida, nie kryły żadnych sekretów. Sara okazała się bardzo uzdolnioną uczennicą,
natomiast Léi myliły się kroki.
— Bardziej miękko, niech pani będzie bardziej gibka!... Proszę dać się prowadzić —
powtarzał profesor, dawny sławny wykonawca tanga, Arturo Sabatini o wypomadowanych
włosach i w przyciasnym garniturze, który rozchodził mu się na brzuchu nieskutecznie
ściśniętym gorsetem.
Pokój, jaki zajmowała Léa w willi "Victoria", podobnie jak wszystkie pokoje w domu
wyklejony był tapetami w kwiaty i wielkie ptaki, miał dobrane zasłony i meble z malowanego
drewna. W wilgotnym powietrzu popołudniowej sjesty te roślinne motywy dekoracyjne
nadawały pomieszczeniu wygląd cieplarni albo jakiejś dżungli, co podkreślał jeszcze dywan w
wielkie róże. Piękna drewniana budowla, której balkony i werandy wychodziły na cienisty park,
nieodparcie przywodziły jej na myśl Motillac. Nawet Angelica i Victora Ocampo przypominały
jej cioteczki Estelle i Lisę de Montpleynet. Pani domu spędzała przedpołudnia pracując w
swoim sześciobocznym gabinecie, a troskę o sprawy dnia codziennego pozostawiała siostrze i
wiernej Fanny. Wieczorem po kolacji spacerowała z Léą i kilkoma przyjaciółmi po parku,
czasami przysiadała na ławce i niezwykle pięknie deklamowała wiersze. Léa lubiła te spokojne,
melancholijne chwile. Zaczynała się jednak nudzić, tęskniła za Françcois i pożądanie, jakie
odczuwała, nie pozwalało jej zasnąć każdej nocy. Samotne pieszczoty wzmagały tylko jej żądzę.
Zdawało jej się, że pełne uniesienia zbliżenie, jakiego zaznali w jej pokoju w "Plaza", po scenie
w Ambasadzie Francji, miało miejsce w czasach przedpotopowych. Modne tańce, takie jak
merengue czy samba, kąpiele półnago w morzu, słońce, śmiali wobec kobiet mężczyźni,
wszystko to razem wprawiało ją w taki stan, że sama siebie oskarżała, iż zachowuje się "jak
samica w okresie rui". Jeśli Françcois zależało na tym, by była grzeczna, powinien ją stąd
zabrać.
W białych szortach i sandałach, z szalem omotanym na głowie, Léa jechała na rowerze aleją
nad brzegiem morza. Była umówiona w klubie golfowym z Jaime Ortizem i jego siostrą
Guillerminą. Nieco młodsze od Léi rodzeństwo wiodło prym w paczce dziewcząt i chłopców,
którym w głowie były tylko rozrywki. Wywodzili się wszyscy z najlepszych rodów Argentyny i
beztrosko przepuszczali pieniądze rodziców.
Guillermina Ortiz i jej przyjaciółka Mercedes Ramos wybiegły Léi na spotkanie.
— Ależ jesteś skryta, moja droga, czeka tu na ciebie bardzo przystojny mężczyzna... Nie rób
takiej zdziwionej miny, jak i ty jest Francuzem.
Françcois... Tylko on mógł wprawić w takie podniecenie te smarkule...
Pozwoliła zaciągnąć się na taras, gdzie gawędził i sączył napoje elegancki tłum, aż do
stolika, przy którym siedział Françcois Tavernier w otoczeniu trzech dziewcząt zdających się
być pod całkowitym jego urokiem.
— Oto i on — rzekła Guillermina.
Odwrócił się z nonszalancją. Klimat Argentyny bardzo mu służył; opalenizna podkreślała
jego jasne oczy i uwydatniała swoisty zwierzęcy urok. Sposób, w jaki na siebie popatrzyli,
przekonał wszystkie dziewczęta, że będą musiały pogodzić się z oczywistą prawdą: tych dwoje
się kochało. Z jaką bezwstydnością jedno zawładnęło drugim! Tavernier zdał sobie sprawę, że
odgadnięto, co ich łączy. Mogło to okazać się niebezpieczne, ale też jak ona to robiła, że stawała
się tak ponętna? Przy każdym spotkaniu była coraz piękniejsza! Omal nie wybuchnął śmiechem
na widok zawiedzionych min dziewcząt, gdy uścisnęli sobie dłonie jak starzy przyjaciele. Zawód
był jeszcze większy, gdy Léa spytała:
— Jak się ma twoja żona?
— Świetnie, prosiła, bym ci przekazał pozdrowienia.
— Macie sobie na pewno mnóstwo rzeczy do opowiedzenia, zostawiamy was samych —
powiedziała Mercedes. — Chodźmy, dziewczęta.
Françcois i Léa odczekali aż dostatecznie się oddalą i głośno dali wyraz swojej wesołości.
Podszedł do nich kelner.
— Czego się napijesz?
— Jeden maranja bilz.
— Dos, por favor! (Dwa razy, proszę).
— Muy bien, señor (Służę, proszę pana).
— Cieszę się, że tu jesteś. Co tu robisz? A gdzie Sara?
— Ja też jestem szczęśliwy, że cię widzę. Miałem spotkanie z Chilijczykami w Mar del Plata.
Po ich odjeździe usłyszałem, jak te dziewczęta mówiły, że cię oczekują, powiedziałem im, że i ja
na ciebie czekam. Sara wróciła do Buenos Aires.
— Dlaczego nie przyjechałeś do willi "Victoria"?
— Przyjechałbym, gdybym cię nie spotkał. Muszę niezwłocznie wracać do Buenos Aires.
Daniel zniknął.
— Daniel?...
— Tak, nie ma go od trzech dni. Ostatni raz widziano go w "ABC", tej piwiarni uczęszczanej
przez hitlerowców. Amos i Uri są już na tropie dzięki pośrednictwu dziennikarza z "La Plata
Zeitung".
— A Samuel?
— Chyba oszalał. Sara natomiast uzyskała potwierdzenie obecności Rosy Schaeffer i jej
asystentki Ingrid Sauter w Buenos Aires. Zatrzymały się w hotelu "Jousten" i wychodzą tylko
pod osłoną nocy z trzema albo czterema ochroniarzami.
— Czy to w tym hotelu mieszkał Daniel?
— Tak. W przeddzień zniknięcia zwierzył mi się z zamiaru opuszczenia hotelu; nie czuł się w
nim bezpiecznie.
— Czy policja o tym wie?
— Mniej więcej. Wczoraj spotkałem generała Valezco w Ambasadzie Francji. Lekkim tonem
podczas ogólnej rozmowy spytał, czy słyszałem o siatkach syjonistów zajmujących się
polowaniem na hitlerowców. Nie jestem pewien, czy przekonałem go o swojej niewiedzy.
— Wracam do Buenos Aires.
— Mowy nie ma. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że teraz sprawy potoczą się szybko. W
Mar del Plata jesteś mniej zagrożona. W Buenos Aires panuje taka atmosfera podejrzliwości, że
mogłabyś być niepokojona. Wiele osób aresztowała policja peronistowska: studentów,
komunistów, cudzoziemców...
— To jeszcze jeden powód, dla którego powinnam być z tobą.
— Proszę cię, Léo, nie pogarszaj sytuacji i nie wprowadzaj zamieszania. Gdybyś naprawdę
chciała zrobić mi przyjemność, wsiadłabyś w pierwszy lepszy samolot odlatujący do Paryża...
— Nie kochasz mnie, bo inaczej...
Gwałtownie chwycił ją za ramię.
— Zamilknij, mały głuptasie, gdybym cię nie kochał, byłoby mi wszystko jedno czy jesteś
tutaj, czy gdzie indziej. Zależy mi na tobie. Nie tracę nadziei, iż pewnego dnia znajdziemy się
oboje z dala od tego wszystkiego. Zostań w Mar del Plata u Victorii Ocampo.
W jego głosie brzmiało prawdziwe błaganie. Wzruszyło to Léę.
— Jak chcesz.
— Och! Dziękuję ci, kochanie, gdybyś wiedziała jak wielki ciężar zdjęłaś mi z serca. Ale teraz
muszę już ruszać w drogę.
— Już?...
— Mam do przebycia czterysta kilometrów po okropnych drogach, spodziewają się mnie
wieczorem.
— Kiedy cię znowu zobaczę?
Nie odpowiedział, lecz spojrzał na nią tak, że omal nie padła mu w ramiona. Całe jej ciało
buntowało się przeciw wysiłkowi, z jakim opierała się temu pragnieniu. Podała mu drżącą i
miękką jak wosk dłoń.
— Proszę cię... Chyba nie będziesz płakała?
Potrząsnęła tylko przecząco głową, lecz oczy miała pełne łez.
W miarę jak się oddalał, zdawało jej się, że pęka jej serce.
— Pani przyjaciel odjechał? Jaka szkoda, że taki uroczy mężczyzna jest żonaty —
powiedziała Guillermina.
— Czy wszyscy Francuzi wyglądają tak jak on? — spytała Mercedes.
Léa przemogła się, by odpowiedzieć ze śmiechem:
— Wszyscy. Powinna pani poprosić rodziców, by wysłali panią do Francji.
— Wesoło wam, dziewczęta... Można wiedzieć, co was tak śmieszy? — spytał Jaime Ortiz,
który nadszedł właśnie z dwoma młodzieńcami.
— Rozmawiałyśmy o francuskich mężczyznach.
— Moja mała Guillermino, nie tylko we Francji istnieją mężczyźni. Argentyńczycy są
najwspanialszymi mężczyznami pod słońcem, powinnaś to wiedzieć — stwierdził Francisco
Martinelli obejmując ją w talii. — Oszalałeś, nie przy moim bracie — rzuciła odsuwając się od
niego. — Uwaga, nadchodzi moja mama.
Kobieta w plażowej sukience, o twarzy opalonej i umalowanej, osłoniętej wielkim
kapeluszem, podeszła do nich. Chłopcy wstali i ukłonili jej się.
— Ogólne dzień dobry. Mój mąż organizuje jutro wieczorem wielkie przyjęcie na estancii,
będzie brazylijska orkiestra...
— Hurrrra!... Wspaniale!... Świetny pomysł!...
— Oczywiście, Léo, jest pani zaproszona. Mój mąż tyle słyszał o pani od naszych dzieci, że
bardzo pragnie panią poznać... Żadnych sprzeciwów, zaszłam po drodze do willi "Victoria" i
pani Ocampo dała swoje przyzwolenie.
Czemu nie? — pomyślała Léa. — Trochę się rozerwę.
— Przekona się pani, że się nie rozczaruje. Estancia Ortiz zalicza się do najpiękniejszych w
okolicy — zapewniał Jaime. — Kiedy wyjeżdżamy, mamo?
— Jutro wczesnym rankiem. Zabawimy tam trzy dni. Mój mąż już tam jest ze swymi
przyjaciółmi. Do jutra, Léo, Jaime podjedzie zabrać panią o szóstej.
— Dziękuję pani, do jutra.
Duży samochód osobowy podskakiwał na wyboistej drodze w obłoku kurzu. Jak okiem
sięgnąć rozciągały się pola, a tylko od czasu do czasu kępy drzew sygnalizowały jakąś estancię.
Stada bydła rogatego ożywiały niekiedy monotonny pejzaż. Nie bity trakt biegł prosto ku
horyzontowi; pozdrowili grupę jeźdźców.
— Dojeżdżamy — powiedział Jaime — to gauchos ojca, którzy wyjechali nam na spotkanie.
Léę zadziwił ich strój i długie buty z odkrytymi palcami, jakie niektórzy mieli na nogach;
szerokie pasy nabijane monetami, bufiaste spodnie, na których niektórzy mieli narzucone coś
w rodzaju spódnicy.
— To się nazywa chiripa. Przed nimi na koniu, ten złożony pled to poncho.
— A te zwisające kule?
— To boleadoras. Służą do zatrzymywania uciekającego zwierzęcia: konia albo krowy. Ten
płaski bicz ze srebrną rękojeścią nazywa się rebenque, a nóż facon. Dla uhonorowania naszego
przyjazdu ubrali się w odświętne stroje. To dumni ludzie i cudowni jeźdźcy.
Wyprzedzając samochód gauchos wjechali w aleję wysadzaną gigantycznymi drzewami. Po
kurzu i skwarze świeży chłód był bardzo miły. Przejechali jeszcze około kilometra. U wylotu alei
wznosiło się rozległe piętrowe domostwo, z rzeźbionymi balkonami, bielą odcinające się od
rozległego trawnika. Na schodach przed wejściem dyskutowała grupa mężczyzn. Gospodarz
zszedł, by powitać nowo przybyłych.
— To pani jest panną Delmas?... Witam w estancii Ortiz. Jest pani jeszcze bardziej urocza,
niż opisywał mój syn. Mam dla pani niespodziankę, jak się okazuje jeden z pani znajomych
zalicza się także do kręgu moich przyjaciół i akurat niespodzianie mnie odwiedził.
— Znajomy?...
— Tak pan Varderveen.
Léa z trudem ukryła swe niezadowolenie.
— Dzień dobry, Léo... Doprawdy, świat jest mały. Gdy się dowiedziałem o pani przyjeździe,
z radością przyjąłem zaproszenie mojego kolegi Ortiza. Dobrze zrobiłem, prawda?
— Oczywiście — przytaknęła Léa, myśląc sobie w duchu: — "Niech cię diabli porwą!"
— Widzę, że pani pobyt w Argentynie przebiega jak najprzyjemniej. Została już pani
wprowadzona w najlepsze, Ocampo, Ortiz, to najzacniejsze rody.
— Pan też się wśród nich obraca.
— Interesy, moja droga pani, interesy. Jak się mają pani czarujący przyjaciele, państwo
Tevernier?
— Chyba dobrze.
— Proszę mi tylko nie wmawiać, że nie ma pani żadnych od nich wieści, wyglądacie na
bardzo sobie bliskich.
Guillermina wyratowała ją z kłopotliwej sytuacji.
— Chodź, Léo, pokażę pani pokój, jest obok mojego, tym sposobem będziemy mogły sobie
pogadać.
Wnętrze domu tchnęło komfortem i bogactwem: piękne meble z okresu wiktoriańskiego,
ciemne portrety przodków, prześliczne posągi z brązu i bogate dywany. U szczytu schodów
wiodących na piętro uwagę Léi zwrócił osiemnastowieczny kobierzec o przygaszonych barwach
przedstawiający Sąd Salomona.
— Podoba się pani? — spytała Guillermina. — Ja go nie znoszę. Gdy byłam małą
dziewczynką, bardzo się bałam, że król złapie mnie i przetnie na dwoje. Za każdym razem, gdy
przed nim przechodziłam, wrzeszczałam, aż w końcu umieszczono mnie na parterze z moją
guwernantką.
— Kiedyś — powiedział Jaime — przebrałem się za króla Salomona. Gdyby ją pani wtedy
widziała!... Niemal trzeba było ją chwytać na lasso.
— No a ty też się miałeś z pyszna, jak się zawinęłam w prześcieradło i udawałam ducha.
— To prawda, ale to było dawno. Ale przyznaj się, że wciąż się boisz króla Salomona.
— Nieprawda — odparła Guillermina czerwona ze złości.
— A właśnie, że prawda.
— Dzieci!... Przestańcie się sprzeczać. Cóż sobie o was pomyśli wasza przyjaciółka?...
Zachowujecie się jak byście mieli po osiem lat — powiedziała pani Ortiz stojąca na szczycie
schodów.
Zawstydzeni brat i siostra wzruszyli ramionami, spoglądając na siebie ponuro.
Tak samo zachowywały się Laure i Françcoise, pomyślała Léa uśmiechając się pobłażliwie.
Lecz wspomnienie Laure zgasiło jej uśmiech. Serce ścisnęło jej się z bólu. Zasmucona dała się
zaprowadzić do swojego pokoju.
Pokój był uroczy, prawdziwy panieński pokój z łożem ozdobionym zasłonkami z białej
koronki jak w hollywoodzkich filmach. Pachniało tu woskiem i lawendą. Jak w Montillac.
Znowu powrócił smutek. Tęskniła za domem. Co ona tutaj robi, z dala od tego, co stanowi
istotę jej życia? Czego szuka? Ogarnęła ją tęsknota; myśli kłębiły się jak złapane w potrzask
ptaki. Zdezorientowana przechadzała się w tę i z powrotem po pokoju, jak biedne zwierzątko
zamknięte w klatce!
Léa zerwała się na równe nogi wybita ze snu, ból głowy rozsadzał jej skronie. Która mogła
być godzina?... Było bardzo ciemno.
Zabawa skończyła się późno w nocy. Po asado, gauchos dali popis sprawności w jeździe
konnej, śpiewak zaintonował melancholijne melodie, a potem Jaime i jego siostra chcieli
tańczyć: następowały po sobie samba, merenge, boogie-woogie... Léa tańczyła jak szalona,
poddając się rytmowi całym ciałem. Gospodarz domu, Manuel Ortiz i Rik Venderveen często
przerywali rozmowę, by ją podziwiać. Dużo też wypiła. Razem z Jaimem zaprezentowali tango,
za które nagrodzono ich burzliwymi oklaskami. Rik zaprosił ją do slowfoxa, przyjemnie jej było,
gdy ją do siebie przytulał, i miała to sobie za złe. Jeden taniec, to nie grzech, ale dlaczego
zgodziła się wyjść za nim do ogrodu i nie odtrąciła go, gdy ją pocałował?... Alkohol, brak
mężczyzny?... Wstała nie zapalając światła i nalała sobie szklankę wody, którą wolno wypiła,
równocześnie rozchylając zasłony w oknie. Było tak cicho, spokojnie... Żadnego hałasu, nigdzie
ani światełka. Chociaż, tam... Ten świetlisty krąg... Ktoś niesie latarnię... Światło przybliżało się
do domu... Sylwetki trzech czy czterech mężczyzn, którzy wyglądali tak, jakby nieśli jakiś ciężki
pakunek... Dobiegły ją szepty... Rozmawiali po hiszpańsku. Światło lampy omiotło jakąś twarz.
To pan Ortiz. Cóż on robił, we własnym domu, z miną konspiratora? Na krótko z mroku
wyłoniła się inna twarz... Rik Venderveen! Jeden z niosących zaklął po niemiecku... Zdjęta
strachem Léa szybko odskoczyła od okna... To niemożliwe, chyba to sen... Zdawało jej się, że
rozpoznaje głos mężczyzny, który podawał się za pana Barthelemy'ego... No więc ten czwarty to
był... Cóż robi Ortiz z zaprzysięgłymi nazistami?... A ten pakunek? To jakieś ciało! Czterej
mężczyźni oddalili się. Warkot silnika... Po kilku chwilach rozbłysły reflektory samochodu... i
zniknęły za drzewami. Wciąż po ciemku Léa otworzyła drzwi swojej sypialni; lampki nocne
słabo oświetlały pusty korytarz. Obszerne domostwo zdawało się być pogrążone we śnie.
Zawahała się przed drzwiami Guillerminy... Ruszyła na schody. To prawda, że król Salomon
miał groźną minę, wydawało jej się, że śledzi ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Parter tonął
w ciemnościach... Niezupełnie; pod jednymi drzwiami na drugim końcu ogromnego salonu,
sączyła się słaba strużka światła. Léa podeszła bliżej starając się nie potrącać mebli. Nagle
drzwi się otwarły, ledwo zdążyła uskoczyć i schować się za kanapą. Wyszedł Jaime, zostawiając
drzwi uchylone. Z pomieszczenia dobywał się silny zapach cygar. Stojący w środku mężczyźni
rozmawiali stłumionymi, przyciszonymi głosami. Nie!... Chyba śni!... Tam, na ścianie... Portret
i sztandary!... Ten portret! Te sztandary!... Tutaj! Sara i Samuel mieli słuszność! Wszędzie! Byli
wszędzie! Nie umarli! Pobrzękiwanie kieliszków i butelek... Wracał Jaime pchając przed sobą
zastawiony trunkami stolik na kółkach... Zamknęły się drzwi przy dyskretnych okrzykach
radości... Odgłos strzelającego korka od szampana... Cisza... A potem, jak wystrzał, dziarski,
przeklęty, wśród spokojnej argentyńskiej nocy okrzyk chóralny... Heil Hitler!...
23
— Léo, proszę się pośpieszyć, czekamy na panią, jedziemy na konną przejażdżkę po
pampie! — krzyczała Guillermina przez drzwi.
— Już idę...
— Dlaczego się pani zamknęła?... Każę pani podać do pokoju herbatę... Tylko szybko,
panowie już dawno wyruszyli.
Zerwała się szybko z łóżka i rozsunęła zasłony. Oślepiona słonecznym blaskiem zamknęła
oczy. Wskoczyła pod lodowaty prysznic... Powoli jej ciało i umysł zaczynały na powrót
funkcjonować... Musiała oprzeć się o śliskie ścianki kabiny. Ubiegłej nocy... Czy to jakiś zły sen?
Osunęła się po ścianie i przykucnąwszy pod natryskiem zgięła się we dwoje... Poczuła mdłości...
Zwymiotowała... Bębnienie do drzwi wyrwało ją z odrętwienia. Z trudem wydostała się z kabiny
prysznica, otuliła się w peniuar i z ociekającymi wodą włosami poszła do drzwi.
— Och! Co się z panią dzieje? Ależ nas pani przestraszyła! Mieliśmy już kogoś wzywać, żeby
wyważyć drzwi... Jak pani wygląda!... Jest pani chora? Mamo, mamo, Léa źle się czuje!...
— Guillermino, daj spokój, to nic takiego. Źle spałam i tyle. I bardzo boli mnie głowa.
— Wcale mnie to nie dziwi, gdyby się pani widziała, jaka jest pani przeraźliwie blada! Na
pewno za dużo pani wczoraj wypiła.
— Co się dzieje? Powiedziano mi, że niedobrze się pani czuje — powiedziała wchodząc pani
Ortiz w stroju do konnej jazdy i ze szpicrutą w dłoni.
— Och, proszę pani, to nic takiego. Jeśli pani pozwoli, zostanę w pokoju...
— A nasza przejażdżka konna? — spytała zawiedziona Guillermina.
— Bardzo proszę, nie zmieniajcie państwo planów tylko ze względu na mnie. Jedźcie beze
mnie, a ja odpocznę i wieczorem będę już w formie.
— Jest pani pewna, że można panią zostawić samą?
— Tak, dziękuję. Amusez-vous bien. Przepraszam panią.
— Ależ nic nie szkodzi, wydam polecenia, by przygotowano pani dietetyczny posiłek.
Tymczasem proszę napić się herbaty.
— Dziękuję bardzo.
Po wypiciu dwóch filiżanek herbaty Léa poczuła się lepiej i zaczęła trzeźwiej analizować
sytuację: najpierw wysuszyć włosy, ubrać się, dowiedzieć się, czy wczoraj wieczorem
rzeczywiście przenoszono jakieś ciało, i skontaktować się z Françcois albo, gdyby był
nieosiągalny, z Victorią Ocampo. Pchnęła drzwi wiodące do pomieszczenia na drugim końcu
salonu, gdzie poprzedniego dnia odbywała się ta przerażająca ceremonia. Bibliotekę z
ciemnymi boazeriami rozjaśniały piękne oprawy książek; ani śladu portretu czy sztandarów,
był to po prostu wygodny i zaciszny zakątek. Na stoliku stał telefon... Léa podniosła słuchawkę:
nie!... Przecież telefonistka mówi tylko po hiszpańsku!... Ze złością odłożyła słuchawkę. Plącząc
się po domu, poprosiła służbę, by zamówiono jej rozmowę: z ubolewaniem przecząco potrząsali
głową.
Słońce stało już wysoko; w wiklinowym fotelu na werandzie leżał zapomniany przez kogoś
słomkowy kapelusz. Léa włożyła go na głowę, przecięła gazon przed domem i ruszyła przed
siebie aleją biegnącą wśród drzew. Szła już dobrą chwilę, zatopiona w myślach, gdy wyłowiła
warkot silnika. Instynktownie uskoczyła i schowała się za drzewem. Całkiem jak podczas
wojny, pomyślała. Obok przejechała zakurzona furgonetka. Siedzieli w niej uzbrojeni
mężczyźni i uważnie rozglądali się na obie strony drogi. Léa padła na ziemię, gratulując sobie,
że ubrała się w ciemne rzeczy. Pojazd oddalił się. Dawno już umilkł odgłos silnika, gdy wreszcie
zdecydowała się opuścić swoją kryjówkę i kontynuować marsz. Między drzewami dostrzegła
jakiś niski budynek. Po krótkiej chwili wahania ruszyła w jego kierunku. Obeszła go dokoła...
Miejsce wyglądało na opuszczone, niezamieszkane. Wszystkie nieliczne okna wychodziły na
wewnętrzne podwórko zarośnięte chwastami, zawalone połamanymi wózkami, taczkami,
jakimś zardzewiałym żelastwem. Żadnego dźwięku. Przez otwarte drzwi dostrzegła niechlujną
izbę pełną wszelakiego pochodzenia śmieci. Na środku stał stary drewniany stół z nogami
stoczonymi przez robactwo, którego blat ginął pod stosami brudnych talerzy i szklanek, a także
popielniczek z wysypującmi się niedopałkami papierosów i cygar; w pomieszczeniu panował
odór zgnilizny i zastałego dymu tytoniowego. W kącie okopcony sadzą kominek, w którym
spalono jakieś papiery. Léa dotknęła popiołu: był jeszcze ciepły. Na kilku kartkach, jakie
oszczędził ogień, ciągnęły się kolumny cyfr. Naprzeciw kominka leżał na gołej ziemi gruby
siennik wypchany słomą. A jeśli w nim właśnie ukryto pakunek tej nocy?... Słoma była świeża i
czysta, kontrastowała z brudem w pokoju. Kichając, odsunęła siennik. Niebawem ujrzała
klapę... Wisiała przy niej kłódka, ale... nie była zamknięta! Léa bez większego wysiłku odsunęła
klapę. W dół schodziło się po drabinie prosto w ciemną dziurę. Musi przecież coś tu się znaleźć
do oświetlenia przejścia?... Na stole stała stara lampa naftowa. Léa nie czuła się pewnie
schodząc w dół: jedną ręką przytrzymywała się drabiny, w drugiej dzierżyła lampę. Stopy
natrafiły na grunt pokryty miałkim piaskiem. Znalazła się w jakimś szybie w ziemi, od którego
odchodził podziemny korytarz. Zupełnie jak w lochach w zamku w Saint-Macaire, pomyślała.
Wspomnienie wypraw w dzieciństwie dodało jej odwagi. Pochyliła się i ruszyła korytarzem.
Prawie natychmiast drogę zagrodziła jej krata, ale zaraz ustąpiła pod naporem dłoni. Teraz już
mogła się wyprostować. Na ziemi, na miękkiej glebie źdźbła słomy, szmaty i łańcuchy. Wypisz
wymaluj więzienie z powieści kryminalnych! Przyświecając sobie lampą przyjrzała się
dokładnie łachmanom. Była tam podarta i poplamiona płócienna marynarka. Nie była
zaskoczona, gdy stwierdziła na niej ślady krwi. Z odrazą odrzuciła marynarkę, lecz zaraz
opamiętała się, przykucnęła i skrupulatnie przetrząsnęła kieszenie... Były puste. Tuż nad
ziemią, opodal miejsca, gdzie upadło ubranie, jakieś światełko... Pogrzebała w piasku i
poszerzyła otwór, aż mogła wychylić głowę; z lubością wciągnęła w nozdrza zapach leśnej gleby.
Zgasiła lampę i nogą poszerzyła przejście. Niedawno ktoś tędy wydostał się, co potwierdziła
względna łatwość, z jaką uporała się z pracą. W końcu znalazła się na wolnym powietrzu,
między korzeniami ogromnego drzewa, którego konary tworzyły gąszcz. Dokoła podeptane
rośliny i głębokie ślady świadczyły o tym, że kilka osób badało ziemię wokół drzewa. Léa
uporządkowała włosy i strzepnęła powalane ziemią ubranie. Idąc po śladach dotarła do drogi.
Zawróciła do lasu, usiadła i oparła się o pień drzewa, usiłując przekonać siebie, że nie powinna
się tutaj zapuszczać. Zmęczona zdrzemnęła się.
Odgłos upadku i zduszony jęk wyrwały ją z odrętwienia. Otworzyła oczy. Jakaś ręka zakryła
jej usta, tłumiąc okrzyk.
— Cicho, niech pani nic nie mówi!... Proszę się uspokoić!... Nie, nie śni pani. Nie będzie
pani krzyczeć?
— Tak, kiwnęła głową.
To był Daniel!... Daniel brudny, zarośnięty, z przekrwionymi oczyma, z obrzydliwym
opatrunkiem wokół nagiej piersi, bez butów, w postrzępionych spodniach.
— To pana przenosili w nocy?
— Tak, zemdlałem, torturowali mnie... Chcieli się dowiedzieć, czy znam panią i kto mi
pomaga. Nic im nie powiedziałem, tylko że jestem Niemcem, tak jak oni, i że uciekłem z
Niemiec posługując się fałszywymi dokumentami.
— Uwierzyli panu?
— W Buenos Aires, prawdziwi czy fałszywi policjanci argentyńscy, którzy mnie aresztowali,
mieli wątpliwości, lecz nie trwało to długo. Wrzucili mnie do samochodu i przywieźli tutaj. I
znowu zaczęli mnie bić. Zawiązali mi oczy. Przytomność odzyskałem w jakiejś piwnicy. Sądzili,
że jestem unieszkodliwiony i zapewne dlatego mnie nie skrępowali. W nocy poczułem powiew
świeżego powietrza, zacząłem kopać i wydostałem się u stóp tego oto drzewa.
— Dostałam się tutaj tą samą drogą, ale nie wiedziałam, kogo spotkam na jej końcu.
— Czy jesteśmy daleko od Buenos Aires?
— Nie wiem dokładnie. Sześćset, osiemset kilometrów. Jest pan na estancii Ortiz, dwieście
kilometrów od Mar del Plata.
— Ale co pani tutaj robi? Nie jest pani tu uwięziona?
— Nie... Na razie nie. Mieszkam u Victorii Ocampo, ale przyjechałam spędzić kilka dni na
estancii z dziećmi Ortiza. Ubiegłej nocy widziałam dwóch hitlerowców ze statku w towarzystwie
Oritza. Rik Vanderveen też tu jest.
— Rik Vanderveen?... A co on tutaj robi? Informacje przysłane z Tel-Awiwu jednoznacznie
potwierdzają, że istotnie on jest holenderskim przemysłowcem.
— Może... Jest to co najmniej dziwne...
— Ale...
— Chwileczkę, jeszcze nie skończyłam. Na estancii byłam świadkiem zebrania, w którym
uczestniczył syn pana domu, Jaime. Zgromadzenie odbywało się pod portretem Hitlera i
sztandarami ze swastyką.
— To byli Niemcy?
— Zapewne byli tam i Niemcy, nie widziałam, ilu ich było. Ponadto rozmawiali po
hiszpańsku.
— Zrozumiała pani, co mówili?
— Dobrze pan wie, że znam ledwo kilka słów po hiszpańsku.
— Ja natomiast zacząłem się uczyć hiszpańskiego i dość dobrze już sobie radzę. Muszę
dostać się do Buenos Aires. Może zdobyć pani dla mnie trochę pieniędzy i ubranie?
— Postaram się. Ale nie może pan tutaj zostać. Przed chwilą natknęłam się na ciężarówkę z
uzbrojonymi ludźmi.
— To mnie szukali.
— Jak się pan im wymknął?
— Szczęście mi dopisało, szukali pod drzewami, w zaroślach, ale nie patrzyli do góry.
Wdrapałem się na drzewo i ukryłem w gałęziach. Kiedy panią zobaczyłem, myślałem, że to
gorączkowe majaki.
— Co zrobimy?
— Wróci pani do domu. W pewnej odległości będę szedł za panią przez las. W nocy
przyniesie mi pani potrzebne rzeczy.
— Chyba pan nie myśli, że to będzie łatwe. Dom dzieli od drzew trawnik ogromny jak plac
Gwiazdy, a w nocy, jak mi się zdaje, strażnicy patrolują okolice. Lepiej to zrobić w biały dzień.
— W biały dzień?
— Tak, wszyscy wyjechali konno na cały dzień, w domu jest tylko służba. Pójdę poprosić,
żeby mi przygotowali jakąś przekąskę. Jedzenie włożę do koszyka razem z ubraniem.
— Jak pani sobie poradzi z ubraniem?
— Jaime jest mniej więcej pana wzrostu, znajdę coś w jego pokoju.
— Świetnie, no to ruszajmy w drogę.
Krzywiąc z bólu twarz Daniel z trudem się podniósł.
— Myśli pan, że da radę iść?
— Niech się pani nie martwi, poradzę sobie.
Gdy ich oczom ukazał się dom, wyczerpany Daniel osunął się na ziemię; nieprzyjemny
zapach dolatywał od jego brudnego opatrunku.
— Potrzebny panu lekarz.
— Później, niech się pani pośpieszy.
Léa pobiegła do domu.
— To będzie w sam raz — powiedziała na głos, wyjmując z szafy garnitur z brązowego lnu.
Z szuflady komody wyjęła bieliznę i koszulę. W szafce znalazła wygodne płócienne obuwie,
a w apteczce w łazience wszystko, co potrzebne było do zrobienia opatrunku.
Gdy wychodziła z pokoju, zadzwonił telefon. Ktoś odebrał. W kilka chwil później jakiś głos
zawołał z dołu:
— Señorita... Señorita, una llamada para usted (Panienko... Panienko, telefon do panienki).
Léa zbiegła po schodach przeskakując po cztery stopnie.
— Cómo? (Słucham?)
— El teléfono está en la oficina (Aparat jest w gabinecie) — powiedziała służąca wskazując
bibliotekę.
— Halo!...
— Halo!... Léo, czy to ty?...
— Françcois!...
— Jesteś sama?...
— Tak.
— To dobrze, nie przerywaj mi... Grozi ci niebezpieczeństwo. Przyjadę po ciebie. Jestem w
Mar del Plata. Victoria Ocampo będzie mi towarzyszyć...
— Ale...
— Bądź gotowa wieczorem.
— Pozwól mi powiedzieć... Odnalazłam Daniela.
— Daniela?
— Tak, uwięzili go... Uciekł...
— Jak się czuje?
— Nie najlepiej, jest ranny w piersi.
— Poważnie?
— Nie wiem.
— Miej się na baczności do naszego przybycia...
— Halo!... Halo!...
Połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę.
W kredensie pokazała na migi, żeby jej przygotowano coś do jedzenia i zapakowano
prowiant i butelkę wody do koszyka. Kucharza przywykłego do ekstrawagancji chlebodawców,
nie zdziwiło jej żądanie. Léa zabrała koszyk do swojej sypialni. Wyjęła wiktuały, na dnie
koszyka schowała bieliznę, garnitur i obuwie, a na wierzch położyła żywność.
Udając spacerowiczkę Léa przecięła trawnik i weszła w las. Po drodze nie spotkała nikogo.
— Danielu — przywoływała przyciszonym głosem.
Gdzież on się podział? Bezradnie rozejrzała się wokół... O tam... Wgnieciona trawa... Leżał
na brzuchu w dość płytkim rowie. Zsunęła się do niego.
— Danielu...
Nie poruszał się. Zdjął ją strach. Potrząsnęła nim. Był nieprzytomny. Z trudem zdołała
obrócić go na plecy. Opatrunek zsunął się. Pod lewą piersią ukazała się ropiejąca szeroka rana,
do której przylepiły się liście i ziemia. Zaciskając zęby i starając się nie oddychać, polała ranę
wodą. Po obmyciu okaleczenie wydało się jeszcze bardziej okropne. Gdy polała je spirytusem,
ranny drgnął i otworzył oczy. Uśmiechnął się pomimo bólu.
— Pić...
Léa wlała nieco wody do spieczonych ust i zwilżyła mu twarz. Zdołał unieść się i popatrzył
na swoją ranę.
— Nie wygląda to pięknie.
— Niech pan przytrzyma kompres.
Gdy skończyła bandażowanie, pomogła mu ściągnąć podarte spodnie i włożyć ubranie,
które przyniosła. Buty były nieco za duże.
— Już lepiej się pan prezentuje. A teraz pora coś zjeść.
— Nie jestem głodny.
— A ja jestem. Powinien się pan postarać... O właśnie, tak już lepiej... Teraz, proszę mnie
posłuchać. Dzwonił Françcois Tavernier. Powiedziałam mu, że jest pan tutaj. Przyjedzie nas
stąd zabrać.
— Nareszcie jakaś dobra wiadomość! Kiedy przyjedzie?
— Wieczorem... Sądzi pan, że wytrzyma do tej pory?
— Proszę się nie niepokoić. Nie przyniosła pani czasem odrobiny alkoholu?
— A właśnie, pomyślałam o tym. Podkradłam butelkę armaniaku.
— Armaniak? To mnie podniesie na duchu. Léo...
— Tak?
— Dziękuję za wszystko.
— Głuptas z pana... Niech pan zaczeka, aż się stąd wydostaniemy. Muszę już wracać. Tylko
niech pan nie zmienia kryjówki.
— Proszę mnie pocałować.
Léa pochyliła się nad pokrytym potem czołem i złożyła na nim pocałunek.
— Inaczej — powiedział przyciągając ją do siebie.
Ich usta spotkały się. Léa powstrzymała odrazę; miał wysoką gorączkę.
Wzruszony odprowadził wzrokiem oddalającą się dziewczynę.
24
Léa ledwo zdążyła wejść do swojego pokoju, gdy odgłos kawalkady ściągnął ją do okna.
Jeźdźcy wracali z przejażdżki. Niebawem dom rozbrzmiewał nawoływaniami, śmiechem,
bieganiną po schodach. Drzwi pokoju Léi otwarły się i ukazali się w nich Guillermina i Jaime,
potrącający się w wejściu. Trudno było sobie wyobrazić, że to ten sam człowiek, co wczoraj.
Zupełnie nie wyglądał na łajdaka.
— Jak się pani czuje?... Widzę, że lepiej. Brakowało nam pani. Co pani robiła?
— Urządziłam sobie piknik pod drzewami.
— Nic ci do tego, co robiła — powiedziała Guillermina. — Biedactwo, musiała się pani sama
wynudzić?... Ale odbije to sobie pani wieczorem. Idę się przebrać. Do zobaczenia niebawem...
Idziesz, Jaime?
— Idź sama, zaraz do ciebie przyjdę.
— Proszę uważać, ma siebie za Don Juana.
— Zmykasz, ty przebrzydła dziewczyno, czy nie? — zawołał, gwałtownie trzaskając
drzwiami.
— Zawsze tak się układa między wami?
— Od dzieciństwa nie możemy siebie nawzajem znieść, lecz także nie możemy się bez siebie
obejść.
— Tak samo było ze mną i moimi siostrami.
— Ktoś do pani dzwonił po południu. Kto to był?
Jaki ostry głos! W niczym nie przypominało to tonu, jakim mówił przed chwilą.
— Nic ci do tego!
— Wszystko, co się tutaj dzieje, obchodzi nas i nas dotyczy, mojego ojca i mnie. Powtarzam:
kto to był?
— Pani Ocampo.
— Ta droga pani Ocampo, dlaczego nie chciała pani od razu powiedzieć?
— Nie uważam, by to było takie ważne.
— Czego chciała?
— Dowiedzieć się, jak mi tutaj upływa pobyt, czy mi się u was podoba.
— I co jej pani odpowiedziała?
— Że to upiorne miejsce, a ludzie okropni.
Jaime roześmiał się.
— Widzę, że lubi pani żartować. Ja też. Nikogo pani nie widziała?
— Oprócz służby, nikogo.
— Zostawiam panią, proszę zrobić się na bóstwo na dzisiejszy wieczór.
Gdy została sama, Léa wzięła kąpiel, umyła sobie włosy i ubrała się elegancko, ale
wygodnie; nie pora wkładać krępującą ruchy suknię. Kilka rzeczy, na których jej zależało,
włożyła do torby i postawiła ją za drzwiami. Dopiero wtedy zeszła na kolację.
Około dziesięciu osób siedziało na werandzie i popijało aperitif. Rik Vanderveen był wśród
nich. Trzymając kieliszek w dłoni, wyszedł jej naprzeciw.
— Czy czuje się pani lepiej? Powiedziano, że była pani cierpiąca.
— Znacznie lepiej, dziękuję. Jak minął panu dzień?
— Bardzo miło. A pani?
— Spokojnie, na wypoczynku.
— Spacerowała pani po lesie?
— Nie, posiedziałam pod drzewami na skraju trawnika.
Jaime podszedł do nich ze swoim ojcem.
— Wygląda pani uroczo, miło panią widzieć zdrową.
— Dziękuję panu.
— Mój syn powiedział, że rozmawiała pani przez telefon z panią Ocampo. Jak się ma nasza
droga przyjaciółka?
— Dobrze. Jeśli dobrze zrozumiałam, przyjedzie tu do nas.
Spojrzenie, jakie wymienili Manuel Ortiz i Rik Vanderveen nie umknęło uwagi Léi.
— Cóż za wspaniały pomysł — rzekł ostatni. — Napije się pani?
— Dziękuję, później.
Ciemności zapadały szybko, gazon i okolice domu rozbłysły światłami. Léa machinalnie
odpowiadała na pytania gości, nieustannie nasłuchując odgłosu silnika. Na stronie Manuel i
Jaime Ortizowie rozmawiali z Rikiem Vanderveenem. Mieli siadać do stołu, gdy podnieśli
głowy i spojrzeli w górę, słysząc potęgujący się warkot; na niebie zamigotały światła i zbliżały
się do estancii.
— Samolot! — wykrzyknęła Guillermina.
— To pewnie Josè robi nam niespodziankę — powiedziała pani Ortiz.
Niewielki samolot wylądował na trawniku, podkołował aż do jego krańca, zawrócił i
zatrzymał się naprzeciw schodów, u wejścia do domu. Wszyscy podbiegli do niego. Léa, której
serce biło jak szalone, rozpoznała za sterami Françcois. Nie wiedziałam, że potrafi pilotować
samolot — pomyślała. — Tylu rzeczy o nim nie wiem. Manuel Ortiz pomógł Victorii Ocampo
wydostać się z samolotu.
— Wielka to dla mnie przyjemność widzieć panią znowu — rzekł całując jej dłoń.
— Uparłam się, by towarzyszyć mojemu znajomemu, panu Tavernier. Jego chora małżonka
domaga się obecności Léi. Przyjechaliśmy ją zabrać.
— Mój Boże! Sara jest chora?
— Tak, i to poważnie, nalega, byś czuwała przy niej — powiedział Françcois zbolałym
tonem.
— No to ruszajmy w drogę, przygotuję tylko moje rzeczy.
— To bardzo przykre — rzekł pan domu — ale nie pozwolę, by państwo opuścili moją
siedzibę, nie podzieliwszy z nami posiłku, który już na nas czeka.
— Ale...
— Moja droga Léo, proszę iść na górę spakować bagaże, a potem przyjdzie pani do nas do
jadalni. Guillermina pomoże pani. Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu; należało
ustąpić. Jak uprzedzić Daniela? Podeszła do Taverniera, wzięła go pod rękę i powiedziała
głośniej, niż było to niezbędne:
— Proszę sobie nie przeszkadzać. Françcois mi pomoże, opowie mi w tym czasie o Sarze.
Byli już na schodach, nikt nie szedł za nimi. W pokoju pocałowali się namiętnie.
— Gdzie Daniel?
Zaciągnęła go do okna.
— Widzisz tę aleję, o tam? Leży w rowie. Ale jak po niego pójść przy tym rzęsistym
oświetleniu?
— Trzeba będzie odciąć dopływ prądu. Nie zauważyłaś, gdzie znajdują się liczniki?
— Nie... Chociaż... Nie, nie wiem. Przy kredensie, jest taka tablica i pełno na niej
wyłączników.
— Musimy zaryzykować. Chyba nie zamierzasz zabrać tej walizki?... Nie ma tyle miejsca,
weź tylko torbę.
— Już jest gotowa.
— Może być. Teraz pokaż mi, gdzie jest kredens. Jeśli zdołam wygasić te przeklęte światła —
bez paniki, nie ruszaj się, bo inaczej zaczną coś podejrzewać — to pod osłoną ciemności
przeprowadzę Daniela.
Gdy weszli do jadalni wszyscy siedzieli już przy stole. Pani domu skinęła na Françcois
Taverniera, by zajął miejsce obok niej. Léi przypadło miejsce między Jaimem i jego ojcem,
który po swej prawicy miał Victorię Ocampo.
— Och, Françcois, czy mógłby pan pójść do samolotu i przynieść szal? Wybaczy mi pan,
drogi przyjacielu — rzekła zwracając się do Ortiza — jestem nieco zaziębiona.
Tavernier wyszedł, pobiegł do samolotu, zabrał szal, wrócił nadal biegnąc, i skierował się do
miejsca, które opisała mu Léa. Odsunął kotarę. Istotnie była tam tablica rozdzielcza oświetlenia
domu i ogrodu. Nie ma czasu na zabawę. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, skropił benzyną tablicę i
zasłonę, i zapalił. Buchnął niebieskawy płomień, tkanina zajęła się jak pochodnia, a potem
tablica.
— Wybuchniesz, u licha, czy nie?
Niebiosa musiały go wysłuchać, wzbił się słup iskier, światła w ogrodzie, a potem w domu,
zgasły. Françcois wypadł na zewnątrz.
W jadalni rozległy się okrzyki:
— Znowu awaria!
— Dopiero wczoraj...
— Proszę się nie niepokoić, moi drodzy, zapalimy lampy... Maria, Josè... O, właśnie... Tak
bardziej romantycznie, prawda?
— Często zdarzają się tutaj takie awarie? — syptała Victoria Ocampo.
— Niestety tak, nie jesteśmy równie dobrze wyposażeni jak w Buenos Aires albo we Francji,
prawda, panno Delmas?
Odpowiedzieć coś... Mówić, żeby nie zaczęli czegoś podejrzewać.
— Wiecie państwo, we Francji, zwłaszcza w okolicach Bordeaux, często się to zdarza,
zwłaszcza podczas burz, które są tam bardzo gwałtowne.
— Nie znam regionu Bordeaux, natomiast tamtejsze wino — wyśmienite. Czy w pani
posiadłości produkuje się wino?
— Tak, jest dobre, ale nie jest to bardzo znany gatunek. Mam nadzieję, że podczas
najbliższej podróży do Francji zechcą państwo wyświadczyć mi ten zaszczyt i odwiedzić mnie,
by skosztować naszego wina.
— Dziękuję, zapamiętam sobie pani zaproszenie. Jaime, idź zobaczyć, co się stało z panem
Tavernier, musiał zabłądzić w ciemnościach.
Młodzieniec wyszedł, a Léa zacisnęła pięści pod stołem.
— Papá, papá apa hay un incendio! (Tato, tato, pali się!)
Wszyscy zerwali się z miejsc i pobiegli do drzwi.
Wysokie płomienie lizały ściany, dostęp do kredensu i kuchni był odcięty. Jakiś strażnik
biegł z wiadrem wody.
— Szefie, zobaczyłem ogień, ustawiamy się w łańcuch, lepiej będzie, by panie opuściły dom.
— Daniel... Daniel... To ja, Tavernier!
— Tutaj jestem.
— Wszystko w porządku?... Dojdzie pan do samolotu?
— Dam radę.
Byli już blisko, gdy z domu buchnęły płomienie.
— Pan to zmajstrował?
— Nie miałem wyboru, niech pan wsiada...
— Aj!...
— Przykro mi, mój stary... Niech pan naciągnie na siebie tę plandekę... I niech tylko pan się
nie rusza, to może trochę potrwać.
Tavernier chwycił wiadro wody z rąk kogoś ze służby.
— A, jest pan, dzięki za pomoc — powiedział Jaime.
— Jak ogień mógł się zaprószyć?
— Nie wiem, zajmiemy się tym później. Na razie trzeba ugasić pożar.
Ugaszono go szybciej i łatwiej niż przypuszczano. Tylko kredens został całkowicie
zniszczony, a także część kuchni. Manuel Ortiz obejrzał dymiące jeszcze zgliszcza.
— Mieliśmy szczęście, mogło być gorzej. Pewnie zwarcie. To okazja, by założyć nowoczesną
instalację. Drogie panie, proszę wracać do jadalni, panowie i ja pójdziemy się obmyć. Dziękuję
panom za pomoc. Panie Tavernier, był pan szczególnie skuteczny w działaniu, raz jeszcze
dziękuję — rzekł Manuel Ortiz podając mu rękę.
Kolacja, która odbywała się przy świetle lamp naftowych, dobiegła wreszcie końca.
Mężczyźni wyszli na werandę, by wypalić cygara. Było bardzo ciemno.
Victoria Ocampo podeszła do Manuela Ortiza.
— Drogi przyjacielu, pożegnamy się, jestem śmiertelnie zmęczona.
— Jest pani pewna, że nie chce pani zanocować u nas?
Tak, całkowicie, pan Tavernier musi jak najszybciej wracać do Buenos Aires. Stan zdrowia
jego żony jest naprawdę poważny. Léo, jest pani gotowa?
— Tak. Zabiorę tylko torbę, Guillermina przywiezie mi walizkę do Mar del Plata.
Françcois wziął od niej torbę i pożegnawszy się z Manuelem Ortizem, jego małżonką,
dziećmi i gośćmi, ruszyli z Victorią i Léą do samolotu.
Victoria wsiadła pierwsza. W ciemnościach zabłysły reflektory jakiegoś pojazdu. Tavernier
pomógł Léi, a potem sam wsiadł do samolotu. Przed schodami na podjeździe zatrzymała się
furgonetka z piskiem gwałtownego hamowania. Wyskoczyli z niej dwaj mężczyźni z pistoletami
w rękach. Françcois zapuścił silnik. Śmigło zaczęło się obracać. Jeden z mężczyzn, który
wyglądał na bardzo poruszonego, mówił coś na ucho Manuelowi Ortizowi. Ten wybuchnął
gniewem. Samolot zaczął kołować... Ortiz puścił się biegiem do samolotu, a za nim jego syn i
mężczyźni z furgonetki, trzymając pistolety w rękach... Samolot nabierał szybkości. Padł
strzał... Brzeg lasu zbliżał się szybko... Oderwali się od ziemi i polecieli tuż nad wierzchołkami
drzew...
W samolocie panowało pełne napięcia milczenie, wszyscy przygotowani byli na najgorsze.
Niebawem znaleźli się na odpowiedniej wysokości i odprężyli się.
— Mieliśmy dużo szczęścia — powiedziała Victoria Ocampo opanowanym głosem.
— Tak, nie pomyślałem nawet, że tak gładko nam pójdzie — rzekł Françcois. — Jak tam
Daniel?
— Zemdlał — odpowiedziała Léa.
— W Buenos Aires czeka na nas lekarz.
— Jak to? Nie lecimy do Mar del Plata? — spytała Victoria.
— Nie. Za blisko bandy Ortiza. Hitlerowcy mają wielu wspólników w tym zakątku. W
Buenos Aires będzie bezpieczniejszy. Przykro mi, że wciągnąłem panią w tę przygodę.
— Nic nie szkodzi. Nienawidzę nazistów, ich wspólników i popleczników, zwłaszcza gdy są
to moi rodacy. Jeśli mogłam pomóc wam w ratowaniu tego młodzieńca, to wszystko jest w
największym porządku.
Samolot wylądował na lotnisku aeroklubu w Rio de la Plata. Czekali na nich Samuel i Sara.
— Daniel jest z wami?
— Tak.
— Czy jest poważnie ranny?
— Możliwe, od startu samolotu jest nieprzytomny.
— Czeka na nas samochód z lekarzem.
Ostrożnie znieśli wciąż omdlałego Daniela. Umieszczono go w samochodzie, który odjechał
zabierając Sarę i Samuela.
— Nie uprzedziłam nikogo o moim przyjeździe — rzekła z ironią Victoria. — Wezmę pokój w
"Plaza".
— Odwiozę panie — rzekł Françcois otwierając drzwiczki czekającej na nich taksówki.
Zamknęły się drzwi windy, do której wsiadła Victoria Ocampo.
— Nareszcie sami — westchnął Françcois. — Po tych emocjach chce mi się pić. Co byś
powiedziała na kieliszek szampana?
— Nie odmówię, nie widziałeś która godzina?... Bar od dawna jest zamknięty.
— Załatwię to.
Poszedł porozmawiać z portierem, któremu wsunął do ręki plik banknotów.
— Czy możesz trochę zaczekać? Wolę zająć się tym osobiście.
Senna, zwinięta w kłębek w fotelu Léa potakująco kiwnęła głową. Oparty o ladę recepcji
Françcois przyglądał jej się ze wzruszeniem. Jakaż to dziwna kobieta! Podczas tego
zwariowanego wieczoru ani na chwilę nie straciła przytomności umysłu. Wiedział, że gdyby
bandzie Ortiza udało się zatrzymać samolot i gdyby znaleźli Daniela, ich skóra niewiele byłaby
warta. Znał wszystkie metody działania hitlerowców w Ameryce Południowej. Obecność
Victorii Ocampo ochroniła ich, ale do jakiego momentu? Bez trudu mogliby sfingować wypadek
lotniczy, w którym wielka dama również znalazłaby śmierć. Żadnych świadków.
— Aqui tiene su Champagne. Esta seguro que no quiere que se lo subamos? (Pański
szampan, proszę pana, na pewno nie chce pan, by go podać w pokoju?)
— No, gracias. Buenas noches. (Nie. Dziękuję bardzo, dobranoc).
— Buenos noches señor, Buenas noches señorita. (Dobranoc, proszę pana, dobranoc
panience).
Mieli na siebie taką ochotę, że zapomnieli o schłodzonym szampanie.
.nv
25
Léa i Carmen Ortega kończyły obiad w grillu hotelu "Plaza".
— Nie rozumiem, dlaczego Daniel przebywa w twoim mieszkaniu. Nie wiedziałam, że go
znasz.
— Och, nie znałam go! Towarzysze poprosili mnie, bym go u siebie ukryła, póki nie wróci
do zdrowia.
— Jak to: towarzysze?...
— Che, towarzysze z organizacji młodzieży komunistycznej.
— To znaczy, że jesteś komunistką?...
— Tak — z dumą odparła Carmen.
— Ale ja myślałam...
Léa przyglądała się swojej nowej przyjaciółce z zakłopotaniem. Nigdy by o to nie posądzała
tej pięknej i ekscentrycznej prezenterki Radia Belgrano. Kilku komunistów spotkała w ruchu
oporu, ale w większości byli to mężczyźni...
— A co Daniel może mieć wspólnego z komunistami?
— Walczymy z tym samym wrogiem i wymieniamy informacje.
— Eva Perón wie, że jesteś komunistką?
— Tak, stanowi to nawet jeden z powodów naszych sprzeczek, ale tyle ich już było!
— Czy to nie jest dla ciebie niebezpieczne, że udzieliłaś gościny Danielowi?
— Jesteśmy bardzo ostrożni. Mieszkanie jest pod obserwacją towarzyszy w dzień i w nocy. I
stale ktoś czuwa przy Danielu. Che?
— Kiedy mogłabym go odwiedzić?
— Nie teraz, potrzebuje spokoju i wypoczynku. Nie zapomniałaś o lekcji tanga dziś
wieczorem?
— Nie, przyjdę z Sarą.
— Che, muszę już cię zostawić, za godzinę mam audycję, a przedtem muszę jeszcze wpaść
do "La Nacion".
— Napiszę list do mojej siostry Françcoise, a potem przejdę się po sklepach.
— Zajrzyj do "Gath'y Chaves", dostali suknie ze Stanów Zjednoczonych, całkiem niedrogie.
— Dziękuję za informację, pójdę tam.
— Bardziej elastycznie, panienko, bardziej elastycznie!... Ramiona prosto... O, teraz lepiej —
mówił Arturo Sabatini z akcentem, który tak rozśmieszał Sarę i Léę. Obie młode kobiety
tańczyły razem. Léi łatwiej przychodziło wykonywanie obrotów z Sarą niż z profesorem.
— Wiesz, naprawdę świetnie tańczysz.
— I ty czynisz postępy.
— Nie kpij sobie ze mnie!
— Ależ ja wcale z ciebie nie kpię, zapewniam cię... Wiesz, Daniel chce cię zobaczyć.
— Przecież... Carmen powiedziała mi, że musi odpoczywać.
— Na pewno, ale dla poprawienia jego samopoczucia powinnaś pójść go odwiedzić.
— O niczym innym nie marzę...
— Panno Léo, nie rozmawia się tańcząc tango.
— Przepraszam, panie profesorze — powiedziała parskając śmiechem.
Po skończonej lekcji Carmen, Sara i Léa spotkały się na chodniku avenida de Mayo.
— Może byśmy poszły na czekoladę do kawiarni Tortoniego? To tu obok.
— Czekolada w taki upał!... Chyba oszalałaś — powiedziała Léa.
— Czekolada jest bardzo... jak wy to mówicie... wzmagająca?... Nie... Wzmiankująca?...
— Wzmacniająca.
— Che, o właśnie, wzmacniająca.
— Wzmacniająca czy nie, wolę jakiś orzeźwiający napój.
— Napijesz się, czego będziesz chciała.
Po długiej dyskusji z Sarą, Carmen zgodziła się zabrać je do siebie, na wizytę u Daniela.
Wzięły taksówkę, która dowiozła je w okolice cmentarza la Recoleta...
— To bliziutko stąd, pójdziemy pieszo, tak będzie lepiej.
Przed bramą mieszczańskiej kamienicy Carmen zamieniła kilka słów z jakimś
młodzieńcem. Najpierw przyjrzał się badawczo Léi i Sarze, a następnie dał znak, że mogą wejść.
Gdy weszły na trzecie piętro, Carmen zadzwoniła trzy razy.
— Abrè, soy yo. (Otwórz, to ja.)
Drzwi się otworzyły.
— Quien es? (Kto to?)
— Amigas de Daniel, las conozco. (Przyjaciółki Daniela, znam je.)
Mężczyzna, który im otworzył, cofnął się, by je przepuścić.
— Como sigue? (Jak on się czuje?)
— Mejor, Ernesto está a su lado (Lepiej, Ernesto jest przy nim.)
— Sabès, Ernesto, me alegra mucho volver a verte. (Ernesto, bardzo się cieszę, że cię
widzę!)
Pchnęła drzwi. W pokoju dzięki wentylatorowi panował miły chłód. I półmrok.
— Che, Ernesto, cómo andas. (Che, Ernesto, jak się masz?)
Młody człowiek o ciemnych krótko przystrzyżonych włosach i pięknej twarzy, którą
rozświetlały wspaniałe czarne oczy, wstał z łóżka, na którym przysiadł.
— Muy bien, Carmen, me dijeron que Daniel estaba en tu casa y que queria verme. (Bardzo
dobrze, Carmen. Powiedziano mi, że Daniel jest u ciebie i chce mnie widzieć.)
— Dzień, dobry, Danielu, wyglądasz świetnie. Przyprowadzam ci gości.
— Léa!... Sara... Miło was widzieć. Samuel zajrzał do mnie rano, potem Ernesto, a teraz wy
dwie, jestem uszczęśliwiony. Gdybym wiedział, że dwie piękne kobiety przyjdą do mnie z
wizytą, to bym się ogolił.
— Będzie ci do twarzy z brodą, jak bardziej odrośnie — powiedziała Sara. — W każdym razie
uważam, że nieźle z nią wyglądasz. Nie podzielasz mojego zdania, Léo?
— Nie, nie lubię brodaczy.
— Obiecuję, że jutro się ogolę.
— Ogolisz się, gdy się lepiej poczujesz, che — rzekła Carmen.
— Nigdy nie czułem się równie dobrze.
A potem poważniejszym już tonem spytał Sarę:
— Masz jakieś wieści?
Twarz jego kuzynki stężała.
— Tak — powiedziała zduszonym głosem.
— Żebym jak najszybciej stanął na nogi... Ernesto, to moja kuzynka Sara, o której ci
mówiłem, i nasza znajoma, Léa Delmas. On nazywa się Ernesto, spotkałem go w Cordobie
podczas odczytu o archeologii prekolumbijskiej. Przypadliśmy sobie do gustu. To on
oprowadzał mnie po Cordobie.
— Byłem też tłumaczem, chociaż moja francuszczyzna jest marna.
— Co pleciesz, twój francuski nie jest gorszy od mojego — zaprotestowała Carmen. — Ale z
czego tak się śmiejecie? Aha! już wiem, to mój akcent...
— Po części, ale twój akcent jest uroczy; niezależnie od akcentu rozumiemy się i to się liczy
— powiedziała Léa, całując przyjaciółkę.
— Muszę już iść, mój brat Roberto czeka na mnie — powiedział Ernesto. — Przyjdę jutro.
Do widzenia, panienko, do widzenia pani.
Zaledwie w kilka chwil po wyjściu młodzieńca u drzwi trzykrotnie zadźwięczał dzwonek.
— To musi być Samuel, obiecał, że wpadnie wieczorem.
Siedząca na łóżku Léa była zamyślona i niespokojna.
— Co ci jest? — spytała Sara.
— Pomyślałam sobie, że w takiej spokojnej dzielnicy i cichym budynku to za duże ożywienie
i za wiele ludzi się tu kręci. Podczas wojny wielu ludzi z konspiracji wpadło właśnie przez to.
— Masz rację — powiedziała Sara. — Dlatego jutro, najdalej pojutrze Daniel przeniesie się
gdzie indziej. Françcois znalazł coś niedaleko portu.
Wszedł Samuel i podszedł do brata.
— Wygląda na to, że lepiej się czujesz, taki jestem szczęśliwy.
— Mam się dobrze... Jak Amos i Uri?
— Dobrze. Prosili, bym ci przekazał pozdrowienia.
— Léa i Carmen, możecie zostawić nas samych?
— Zgoda, ale niech go pan nie męczy, che? Idziesz, Léo?
Gdy wyszły, Daniel spytał:
— Kiedy to będzie?
— Nawet o tym nie myśl, najpierw musisz wrócić do zdrowia.
— Ale ja się bardzo dobrze czuję. Wiem, że zaplanowaliście to na ten tydzień... Nie ma
mowy, żebyście przystąpili do działania beze mnie.
— Zapewniam cię, Danielu, że tak nie będzie — powiedziała Sara — czekamy na
odpowiednią chwilę. W zasadzie powinny opuścić hotel "Jousten" w piątek. Masz więc trzy dni,
żeby odzyskać formę.
— To więcej niż trzeba. Oczywiście, Léa nie zostanie w to wtajemniczona.
— Oczywiście — odparła Sara z wahaniem w głosie.
— Wiele już ryzykowała dla mnie, nie chcę, żeby jej się coś stało. Przyrzekasz mi to,
Samuelu?
— Słowo daję, czyś ty się nie zakochał?
Młodzieniec zaczerwienił się.
— Tak, na próżno sobie powtarzam, że to idiotyczne, bo ona kocha innego, ale nie mogę jej
nie kochać. Jest w niej jakaś żywiołowość i duma, a równocześnie jest taka czuła i krucha, że
chciałoby się wziąć ją w ramiona, chronić ją... Rozumiesz, Saro?
— Tak, rozumiem, ale lepiej, żebyś już o tym nie myślał. Ona kocha Françcois, a Françcois
kocha ją. Nie zapominaj, że dla naszej sprawy oboje się poświęcili. Motywy naszej zemsty są
inne niż powody ich działania.
— Doskonale o tym wiem, ale jestem niemal gotowy rzucić wszystko, by została ze mną.
— Nie chcę więcej słyszeć, jak wygadujesz coś podobnego. Przypomnij sobie naszą
przysięgę po spotkaniu z Simonem Wiesenthalem: zabijemy ich tylu, ilu zdołamy, i nikt ani nic
nie zawróci nas z tej drogi... Przysięgałeś na pamięć twoich rodziców, twoich sióstr... Zaklinałeś
się na ich śmierć, że odkupisz tym swoje winy...
— Proszę cię, nie mów mi już o tym — rzekł Daniel zakrywając twarz dłońmi.
Pobladły Samuel przyglądał im się z nieskończenie nieszczęśliwą miną.
— Będę ci o tym przypominała, jeśli będziesz trwał w tym stanie ducha. Ty i ja mamy wiele
powodów, by prosić o wybaczenie.
Daniel zaczął szlochać.
— Czy nie będziesz miała litości?...
— Znaczenie tego słowa nie jest mi już znane.
— Przestań, Saro, jesteś okrutna! On jest młody, może jeszcze zapomnieć.
— Zapomnieć!... Mówisz o zapominaniu! Och, Samuelu, jak możesz?
— Dla mnie zapomnienie jest niemożliwe, ale dla niego?...
— Nie bardziej dla niego niż dla kogokolwiek spośród nas. Nie rozumiesz, że oni właśnie na
to liczą: na nasze lenistwo, na nasze tchórzostwo?... Czy nie zaczynają wmawiać, że komory
gazowe nigdy nie istniały, że dokumenty i fotografie są sfabrykowane...
— Ależ wszyscy doskonale wiedzą, że to kłamstwo, są dziesiątki tysięcy świadków!
— Tak, ale za dziesięć, dwadzieścia lat, gdzie będą ci świadkowie? Albo nie będą już żyć,
albo zdążą "zapomnieć", jak to określasz. Ja ci mówię, że mamy obowiązek czynić to, by
pamiętano o okrucieństwie hitlerowców, i żeby kary wymierzone tym, co przeżyli, pogrążyły
zabójców, którzy poukrywali się na całym świecie, w codziennym strachu i by nie zaznali ani
jednego dnia spokoju, nie mieli ani jednej spokojnie przespanej nocy... Jest to jedynym celem
mego życia i uczynię wszystko, by ten cel osiągnąć.
Zadyszana Sara zamilkła. Strach brał, gdy się na nią patrzyło, kiedy dawała się ponieść
gniewowi mściciela; czerwona twarz, na której odznaczały się blade ślady na policzkach, rysy
stężałe, usta wykrzywione w jakimś grymasie, krótkie włosy zjeżone na głowie... Wyglądała jak
Gorgona...
Cisza, jaka zapadła po jej wypowiedzi, zawierała w sobie grozę.
Ktoś zastukał do drzwi. Usłyszeli głos Carmen:
— Skończyliście?... Możemy wejść?
Gdy Carmen i Léa znalazły się w pokoju, wyczuły napięcie i przez chwilę zastygły
nieruchomo na progu. Samuel opanował się i rozładował sytuację.
— Dajmy Danielowi odpocząć. Idziesz, Saro?... Léo, idzie pani? Do jutra, braciszku.
— Do jutra... Do widzenia, Léo — powiedział ze znużeniem w głosie.
Léa pochyliła się i ucałowała go czule.
— Dziękuję — wyszeptał.
— Zajmę się nim. Do jutra — powiedziała Carmen.
— Gdzie cię podwieźć, Léo?
— Nie, Saro, dziękuję ci, przejdę się.
— Jak chcesz.
Długą chwilę Léa stała, spoglądając za oddalającą się taksówką, którą odjechała Sara.
Ruszyła prosto przed siebie, aż dotarła na placyk z biegającymi dziećmi pod potężnymi
drzewami. Naprzeciw wznosił się bardzo wysoki mur, zza którego wyglądały krzyże i dachy
kaplic: cmentarz la Recoleta. Weszła w monumentalną bramę. To nie może być cmentarz dla
biedoty — myślała przemierzając szerokie alejki; po jej obu stronach stały pomniki nagrobne
świadczące o zamożności rodzin zmarłych. Niewiele miał on wspólnego ze skromnym
cmentarzem w Verdelais, na którym spoczywali jej rodzice i siostra. Lecz jak zwykle "obecność"
zmarłych wpływała na nią kojąco. Na cmentarzu czuła się, jakby to wyrazić? — bezpieczna, tak
właśnie: bezpieczna. Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć, a jednak... Zmarli nie mogli przecież
wyrządzić jej krzywdy.
Rozbawiło ją to dziecinne rozumowanie.
— Rzadko spotyka się kogoś, kto uśmiecha się na cmentarzu...
Zaprzątnięta swoimi metafizycznymi rozmyśleniami, nie zauważyła, że przygląda się jej
jakiś młodzieniec. Po co się wtrąca w nieswoje sprawy?...
— Przed chwilą byłem u Carmen. Nie pamięta pani?
Tak, oczywiście, to ten piękny chłopak o dziewczęcych oczach.
— Przepraszam, bujałam w obłokach.
— Che!... To zaskakujące, gdy się spotyka una chica linda przechadzającą się po cmentarzu.
Nie boi się pani duchów?
— Nie, a pan?
Jak dzieciak wybuchnął śmiechem, który niebawem przeszedł w świszczący kaszel. Gdy
zdołał wyrównać oddech, na czole perlił mu się pot.
— Przepraszam... To astma.
— Jedna z moich sióstr w dzieciństwie cierpiała na astmę: co roku ze względu na nią
wyjeżdżaliśmy do La Bourboule. Miałam jej to często za złe, i to do tego stopnia, że drażniłam
się z nią i doprowadzałam do ataku. Wiem, że to nieładnie, ale... Nie znosiłam La Bourboule.
— Istotnie, nie było to ładne. Jak ona się teraz czuje?
— Nie żyje.
— Och, proszę mi wybaczyć...
— Może być pan spokojny, nie umarła na tę chorobę.
— A na co?...
— Została zabita... Ale zmieńmy temat, dobrze? Od dawna zna pan Daniela?
— Nie, zaledwie od miesiąca. Jak pani powiedział, poznaliśmy się na odczycie poświęconym
archeologii prekolumbijskiej...
— Nie wiedziałam, że interesuje się archeologią...
— Byłem zaskoczony, gdyż najwyraźniej nie rozumiał ani słowa z wykładu. No więc
zacząłem mu tłumaczyć...
— Skąd pan wiedział, że mówi po francusku?
— Nie wiedziałem, to intuicja. Wyglądał na zaskoczonego i popatrzył mi prosto w oczy, był
bardzo spięty, czujny. Wydał mi się sympatyczny, uśmiechnąłem się do niego... a on do mnie.
Pod koniec odczytu byliśmy już przyjaciółmi. Poszliśmy się czegoś napić i porozmawiać o
poezji, zwłaszcza o Rimbaudzie.
Jak to się stało, że ten jakże nieufny Daniel tak szybko zaprzyjaźnił się z nieznajomym? To
zadziwiające, pomyślała Léa. Chociaż... ten chłopak był taki bezpośredni w obejściu, tak
szczerze i życzliwie patrzył na rozmówcę, że natychmiast miało się ochotę mu zaufać. No i ten
rozbrajający uśmiech, w którym była czułość, ale i ironia...
— A Carmen?
— Jej rodzice przyjaźnią się z moją ciotką Beatrix, u której mieszkam. To zabawna i wesoła
dziewczyna, moja ciotka bardzo ją lubi.
— A pan?
Ernesto zaczerwienił się.
— Ja też... A pani jest tą dziewczyną, o której Daniel tyle mi opowiadał, che?
Léa nie odpowiedziała. Weszła w boczną alejkę i usiadła na stopniach jednej z kapliczek.
Podszedł do niej.
— Co pan robi?
— Studiuję medycynę... Pierwszy rok.
— Jest pan komunistą?
— Nie, nie jestem komunistą. Nie interesuje mnie polityka. Natomiast opowiadam się
przeciwko niesprawiedliwości, wszelkim przejawom niesprawidliwości i przeciwko pieniądzom,
które brukają wszystko. A co pani robi?
— Sama dobrze nie wiem. Przyjechałam do Argentyny na zaproszenie Victorii Ocampo.
— Victorii Ocampo?... Redaktorki pisma "Sur"?
— Tak, poznałyśmy się w Niemczech.
— W Niemczech... — powtórzył w zamyśleniu. — Podczas wojny mój ojciec zabierał mnie na
antyhitlerowskie zebrania. Byłem bardzo młody, ale robiło to na mnie ogromne wrażenie. Tam
właśnie zrozumiałem, że należy uczynić wszystko, by Niemcy przegrali wojnę. Musimy już iść,
zaraz zamkną bramy cmentarza. Dokąd pani idzie? Odprowadzę panią.
— Do "Plaza".
— Che, doskonale się składa, mieszkam w Arenales, to blisko "Plazy". Chodźmy, mamy
tramwaj, który tamtędy jedzie...
26 Wróciwszy do hotelu Léa znalazła wiadomość od Françcois. "Bądź o godz. #/21 w teatrze
Colon, weź taksówkę, wejdź bocznym wejściem. Powiedz, że oczekują cię w loży numer
dwadzieścia pięć. Będę tam." Cóż to znowu za tajemnicze spotkanie? Nie potrafił działać w jakiś
prostszy sposób? "Kto wie, czy znowu nie znajdę go nieprzytomnego w tej loży..." PoJechała do
swojego pokoju i puściła wodę do wanny.
— Señorita, la entrada es acá. (Panienko, wejście jest gdzie indziej.)
— Ya lo sè — odparła Léa domyślając się sensu zdania. — Palco especial veinticinco (Wiem.
Do loży specjalnej numer dwadzieścia pięć) — zdołała powiedzieć, czując, że się ośmiesza.
Mężczyzna przyjrzał jej się porozumiewawczo i z kwaśnym uśmiechem dał znak, by poszła
za nim. Zszedł po kilku stopniach, ruszył korytarzem, potem skręcił w inny, węższy tym razem i
gorzej oświetlony, minął dwoje numerowanych drzwi i zatrzymał się przed trzecimi. Dobiegały
zza nich dźwięki "Jeziora łabędziego".
— Es acá señorita (To tutaj, panienko) — powiedział ściszonym głosem i lekko zapukał do
drzwi.
— Quien es? (Co tam?)
— Es el portero, estoy una señorita qui dice tener cita en el palco numero veinticinco (To
portier, jestem z młodą panienką, która mówi, że ma spotkanie w loży specjalnej numer
dwadzieścia pięć.)
Drzwi się uchyliły. Tavernier obrzucił korytarz szybkim spojrzeniem i cofnął się, by
przepuścić Léę.
— Bueno, gracias (W porządku, dziękuję) — powiedział do mężczyzny wręczając mu
napiwek. — Que no me molesten. (Proszę nam nie przeszkadzać.)
— Quedese tranquilo señor. Luigi vigila (Może pan być spokojny, proszę pana. Luigi będzie
nad państwem czuwać.)
Léa zebrała fałdy sukni z ciemnoczerwonego sztucznego jedwabiu i usiadła na jednej z
obitych welurem tej samej barwy ławeczek umieszczonych po obu stronach wejścia. Kotara z tej
samej materii zasłaniała miejsce, gdzie panował duszący upał. Françcois zaryglował drzwi.
— Zupełnie jak w pudełku.
— Zaczekaj, jeszcze nic nie widziałaś — powiedział, rozchylając zasłonę.
Dwa krzesła z wysokim oparciem, i jeszcze jedna kotara.
— Chodź popatrzeć.
Podeszła, a on ostrożnie uchylił zasłonę; gęsta krata z kutego żelaza zamykała lożę.
— Coraz lepiej, teraz to już jakbyśmy się znaleźli w więzieniu.
— Pst, popatrz.
Znajdowali się na poziomie podłogi parteru i mieli wspaniały widok na nogi widzów. Sceny
— ani kawałka. Françcois starannie zaciągnął zasłony i przekręcił wyłącznik. Przyćmione
światełko lampki podkreśliło kontury jego twarzy. W takim półmroku wydawał jej się piękny i
niepokojący.
— Pocałuj mnie... Przestań... Co robisz?... Nie tutaj, oszalałeś!...
— Dlaczego nie? Tego rodzaju pomieszczenie zostało pomyślane akurat na miłosne
schadzki cudzołożących par albo też dla tych, którzy chcą widzieć nie będąc widzianymi.
— Françcois!...
Ich zbliżenie było szybkie, gwałtowne... i cudowne.
Pół leżąc spoczywała na wąskiej ławeczce, obojętna na nieprzystojne rozchylenie ud, serce
biło jej mocno, fryzurę miała zburzoną, przymknęła powieki. Françcois znów poczuł pożądanie
i musiał się powstrzymać, by nie chwycić jej w ramiona. Z żalem i wściekłością obciągnął jej
suknię. Stworzona była do miłości, a nie do tego, w co ją wciągał. Nienawidził siebie patrząc na
jej brak pruderii.
— Widziałaś się z Danielem?
— Tak — odparła omdlewającym głosem.
— Nie chodź tam więcej, to nazbyt niebezpieczne.
Otworzyła oczy i uniosła się.
— A dla Carmen i pozostałych to nie jest niebezpieczne?
— Jest, ale oni wiedzą, co robią.
— Za to ja nie wiem?
— Nie chcę, żebyś się w to mieszała.
— Już mi to mówiłeś. Ale jestem w tym aż po szyję, w tych waszych sprawach, nie warto się
oszukiwać.
Wykonał gest wyrażający zniechęcenie.
— Jeszcze czas, byś wyjechała.
— Nie wyjadę, chcę wam pomóc.
W sali rozległy się gromkie oklaski. Zastukano do drzwi.
— Quièn es? (Co tam?)
— Un mensage para usted, señor (Wiadomość dla pana, proszę pana).
— Páselo por debajo de la puerta (Proszę wsunąć pod drzwi).
Françcois wziął kartkę, przeczytał.
— To od Sary.
— Skąd wie, że tu jesteśmy?
— Wykorzystujemy tę lożę jako skrzynkę kontaktową.
— Co pisze?
Zawahał się.
— Że to dziś wieczorem.
— Tak szybko? No to chodźmy.
— Kochanie, zaklinam cię...
W jego głosie brzmiała autentyczna rozpacz! Wzruszyło ją to.
— Chcę być z tobą, możesz to przecież zrozumieć. Kocham cię, ale nie mogę znieść myśli, że
zostawisz mnie samą, podczas gdy niebezpieczeństwo grozi tobie, Sarze....
Françcois wziął ją w ramiona, ucałował jej włosy i powiedział:
— Chodź więc.
Jego samochód był zaparkowany niedaleko Pałacu Sprawiedliwości.
— Dokąd jedziemy?
— Do parku Palermo, Amos tam na mnie czeka.
W alei Libertador panował jeszcze duży ruch uliczny, przejechali przez ogród różany,
objechali jezioro i zatrzymali się w alei Infanta Isabel. Françcois dał trzy sygnały światłami i po
przerwie jeszcze dwa. Stojący dalej samochód odpowiedział na jego wezwanie.
— To on — powiedział ruszając z miejsca.
Gdy znaleźli się na wysokości pojazdu, zatrzymał się.
— Co ona tutaj robi? — spytał Amos.
— Zastępuje Daniela.
— To nie było uzgodnione.
— Wiem, ale potrzeba nam kogoś, kto będzie stał na czatach.
— Jak pan chce, wie pan, co robi. Obie kobiety opuszczą hotel i w towarzystwie
argentyńskiego policjanta przejdą na de Mayo. Koło katedry będzie na nie czekał samochód.
Samuel jest na miejscu. Carmen i Uri są w hallu hotelu, będą ich śledzić aż do placu. Pan
pojedzie za nimi na wszelki wypadek.
— O której godzinie?
— O dwudziestej trzeciej trzydzieści. Niech pan zaparkuje w alei Corrientes, ze dwadzieścia
metrów od hotelu. Ma pan broń?
— Oczywiście.
— Dobrze, do zobaczenia później.
Pod latarnią Carmen i Uri całowali się, gdy Rosa Schaeffer i Ingrid Sauter wsiadały do
taksówki stojącej przed katedrą. Zatrzasnąwszy drzwiczki, policjant ruszył w drogę kierując
kroki do Casa Rosada. Pogwizdując przeszedł obok samochodu, w którym ściskała się jakaś
para, nie rzuciwszy na nich nawet okiem.
— Teraz biegnij do Carmen, ona wie, co trzeba robić. Uri pojedzie za wami na motocyklu.
— Dokąd jedziecie?
— Najprawdopodobniej będą próbowały w nocy dostać się statkiem do Montevideo. Za
chwilę spotkamy się w porcie. Bądź ostrożna, kocham cię.
Léa wysiadła i ruszyła w stronę Carmen i Uriego. Nawet jeśli zdziwił się, widząc Léę, nie dał
nic po sobie poznać, wsiadł na motocykl i odjechał machając im na pożegnanie.
Młoda Argentynka ujęła przyjaciółkę za ramię.
— Nie mogłam zawiadomić pozostałych, z wyjątkiem Uriego — Daniel zniknął...
— Porwali go?
— Nie, poszedł do Sary.
— Skąd wiesz?
— Około dwudziestej pierwszej musiałam wyjść załatwić jakieś sprawunki. Gdy wróciłam,
znalazłam jednego z czuwających na straży towarzyszy przed drzwiami ogłuszonego, a drugi,
ten w mieszkaniu, był zamknięty. Na stole znalazłam kartkę od Daniela, który zawiadamiał, że
idzie do Sary.
— I to wszystko? Tylko tyle?
— Che! Nie napisał powieści!
— Ale tak ciężko ranny!... A gdzie jest Sara?
— Nie wiem.
— Odnoszę wrażenie, że działamy bez żadnej logiki... Uwaga, taksówka odjeżdża.
Odprowadziły ją wzrokiem: objechała plac i minęła obie dziewczyny, które uskoczyły w
mrok.
— Carmen...
— Tak? — Ten mężczyzna obok kierowcy...
— Che?
— To Jones, jeden z tych, którzy torturowali Daniela.
— Jesteś pewna?
— Tak, płynął naszym statkiem. Co mamy teraz robić?
— Łapiemy taksówkę i jedziemy na avenida de los Immigrantes do takiej jednej esquina.
Dokerzy i marynarze popijający w esquina rozdziawili gęby ze zdumienia, gdy ujrzeli dwie
piękne dziewczyny.
— Que churrasca!
— Que taquerea!
— Que hembraje!
Wziąwszy się pod boki Carmen odcięła im się:
— Hijos de puta impotentes, callense la boca bastardos solo tierren huevas para insultar a
las imperes... (Wy s...sny, impotenci, zamknijcie te wasze bękarcie mordy, trzeba nie mieć jaj,
żeby znieważać kobiety...)
— Dejá, Carmen, no son mala gente. Señores, esta chica es mi Sobrina y su amaiga... mi
sobrina tambièn ( Daj spokój, Carmen, to nie są złe chłopaki. Chłopy, ta dziewczyna to moja
bratanica, a jej przyjaciółka... To też moja bratanica).
— Disculpanos Juan, no to podiamos adivinar (Skąd mogliśmy wiedzieć, wybacz nam,
Juan).
— Tienes suerte de tener sobrinas tan bien rellanas (Szczęściarz z ciebie, że masz tak piękne
bratanice!)
I na powrót zajęli się swoimi szklaneczkami. Juan zaprowadził swoje "bratanice" za
kontuar.
— Y esta, quièn es? (A to kto?)
— Note te preocupes, es una amiga. (Przyjaciółka, nie bój się.)
Przeszli na zaplecze zastawione skrzyniami. Mężczyzna wskazał im niewielkie okienko.
— Da a la calle que es perpendicular a la avenida de Los Immigrantes. De alli preden vigilar
todo. (Wychodzi na ulicę równoległą do avenida de Los Immigrantes, stąd będziecie wszystko
widzieć.)
— Gracias.
Mężczyzna wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
— Zaraz powinni nadjechać. Na końcu avenida jest nabrzeże. O, są!
Taksówka zatrzymała się. Kierowca i Jones wysiedli z niej i rozejrzeli się na wszystkie
strony, a następnie ruszyli do esquina. Tylne drzwiczki samochodu nadal pozostawały
zamknięte.
— Co one robią? — spytała Léa. — Dlaczego nie wysiadają?
— Cicho bądź, daj posłuchać... Kierowca rozmawia z kimś, to nie jest właściciel... Mają
jakiegoś wspólnika na sali...
— No i co, widział nas?
Zatrzymał się motocykl. Jakaś postać przemknęła przez ulicę. Zahamował jeden samochód,
potem drugi. Hałas przewracanych krzeseł, tłuczonego szkła. Krzyki... Z taksówki wysiadła
jedna z kobiet. Wystrzał... Zwaliła się na ziemię... Głos Françcois Taverniera...
— Uwaga, uciekają...
Kierowca i Jones z pistoletami w dłoniach biegli do taksówki... W świetle latarni Sara z
karabinem maszynowym... Seria... Jones upadł... Kierowca ruszył z miejsca... W esquina trwała
bójka... Tavernier ostrzelał taksówkę... Jones uniósł się... Daniel...
— Daniel! — krzyknęła Léa.
Jones wystrzelił... Padł strzał, który go dobił... Daniel na ziemi... Françcois pochylił się nad
nim... Potrącając Carmen Léa otworzyła drzwi... Jakiś mężczyzna próbował ją przytrzymać,
wyrwała mu się... Uri wskoczył na swój motocykl i rzucił się w pościg za taksówką... Samuel
osunął się na kolana... Sara z wymierzonym do strzału pistoletem maszynowym zbliżyła się do
ciała kobiety leżącej na brzuchu... Nogą obróciła ją twarzą do góry...
— Nie, Saro!
...Nie słyszała Léi... Niczego nie słyszała... Strzelała długimi seriami... Ciało podskakiwało...
Potworny taniec świętego Wita... Sara śmiała się... Léa jak skamieniała przyglądała się temu...
Zapominając o niebezpieczeństwie... Zafascynowana okropnym baletem wykonywanym przed
jej oczyma... Wycie syren...
— Szybko, policja!
Léa wyrwała się z tej niezdrowej kontemplacji... Françcois ciągnął Sarę za rękę... A Sara
śmiała się, jak ona się śmiała! Dlaczego Samuel niesie Daniela?...
— Carmen, anda con el. (Carmen, idź z nim).
Na tylnym siedzeniu samochodu Taverniera Sara wciąż się śmiała...
— Ucisz ją — błagała Léa — ucisz ją.
Nie odpowiedział jadąc szybko po nabrzeżu. Nie słychać już było wycia syren, zatrzymał
więc samochód, odwrócił się i kilkakrotnie spoliczkował Sarę... Wreszcie ucichł jej szaleńczy
śmiech.
Ruszył. Na tylnym siedzeniu Sara starała się złapać oddech.
— Uważaj!...
W ostatniej chwili wyminął wózek ciągnięty przez osiołka. Usłyszeli za sobą przekleństwa
woźnicy.
Samochód jechał z dużą szybkością wzdłuż doków. Przejeżdżali przez jakąś biedną
dzielnicę.
— Przedmieście to odbicie zmęczenia podróżnika — wyszeptała Léa.
— Co mówisz? — spytał Françcois.
— Przypomniała mi się strofa Borgesa.
Spojrzał na nią zaskoczony.
— Czytasz Borgesa?
— Nie, ale w Mar del Plata Victoria mówiła ten wiersz, bardzo mi się spodobał jego rytm,
poprosiłam więc, by mi przetłumaczyła.
Przystanęli w ciemnej ulicy otoczonej wysokimi murami oklejonymi podartymi plakatami,
na których napisano wielkimi czarnymi literami: "Viva Perón". Wielkim kluczem Françcois
otworzył żelazną bramę niewidoczną pod strzępami papieru. Wjechali. Jakiś kot uciekł z
wściekłym miauczeniem. W budynku naprzeciw rozbłysło światło, oświetlając podwórze
zawalone różnymi śmieciami; środkiem biegła ścieżka. Miejsce to tchnęło nędzą.
— Gdzie jesteśmy?
— U przyjaciół, pozostali dojadą tutaj.
W świetle odcinała się sylwetka Uriego.
— Daniel jest okropnie poharatany, bez przerwy wzywa Léę.
— Jestem tutaj.
— Zaprowadzę panią do niego.
Spoczywał w kącie, leżąc na jakichś workach, przy nim byli Samuel i Carmen. Samuel
płakał.
— Nie płacz, bracie... Zimno mi... Léa, gdzie jest Léa...
— Jestem, Danielu... Wyleczymy cię... Och!...
Cofnęła się, zatykając usta dłońmi: dół brzucha chłopaka zamieniony był w miazgę.
— Léa...
Przezwyciężając strach i odrazę usiadła przy nim i głaskała go po głowie. Jego zlana potem
twarz wyrażała takie szczęście, że Léa o mało się nie rozszlochała.
— Jestem szczęśliwy... Jesteś tu... Pochyl się... Trudno mi mówić... Bądź dobra dla
Samuela... Miał już tylko mnie... Nie boję się umierać... Ale to trochę wcześnie... Nigdy nie
poznałem kobiety... Kiedy cię ujrzałem... Od razu wiedziałem, że to ty... Saro?
— Tak, jestem, jestem.
— ...Nie czuję już nienawiści... Czuję wielki spokój... Połączę się z moimi rodzicami... Léo?...
Kocham cię... Saro... nie Léa... Nie Léa. Léa...
Głowa opadła mu na ramię.
Léa krzyknęła, wyrwała rękę z dłoni Daniela i przypadła do Françcois.
— Nie!... Och, nie... nie!
Samuel pochylił się nad ciałem brata, złożył pocałunek na jego czole i zamknął mu powieki.
Powoli, z trudem, wyprostował się, popatrzył na zwłoki... Z kieszeni wyjął chusteczkę do nosa,
starannie ją rozprostował i położył na głowie brata, po czym zdecydowanym głosem
wypowiedział słowa Kadiszjatom:
— "Jisgadal, w'jiskadasz szmej rabo, b'olmo di b'ro chir'usej w'jamlich malchusej,
b'chajejchaun uw'jaumechaun, uw'jaumechaun, uw'chajej d'chol bejs jisrael, ba-agolo u
bozman koruw w'imru amen. Jehej szmej rabo un' waruach l'olom ulojej olmajo..." ("Niech
będzie uwielbione i poświęcone imię Jego, wielkie na świecie, który on kiedyś odnowi i
wskrzesi zmarłych i wzbudzi ich do życia wiecznego, i odbuduje gród Jerozolimy i utwierdzi
świątynię swoją w nim, i zgładzi służbę bożków obcych z ziemi i przywróci służbę Bożą w
miejscu swojem, i panować będzie Najświętszy, pochwalony On w królestwie swoim i w
majestacie swoim. Za życia waszego i za dni waszych i za życia całego domu Izraela wnet i w
czasie bliskim — i mówcie: Amen!"
Modły Izraelitów, tłum. i objaśnił Dyr. Salomon Spitzer, Kraków, (nakład i własność Dyr.
Salomona Spitzera).
27
Odwieźli Léę do hotelu "Plaza". Zamieniwszy kilka słów z dyrektorem, którego kazał
obudzić, Françcois Tavernier odjechał z Sarą Mulstein i Carmen Ortegą. Nie udali się do
mieszkania młodej Argentynki obawiając się, że jest ono obserwowane przez nazistów, lecz
pojechali na ulicę San Martin de Tours do antyperonistowskiego lekarza Ricarda Lopeza,
portugalskiego Żyda. Tam właśnie w luksusowym gabinecie lekarza czekali na Samuela
Zedermana, Amosa Dayana i Uri Zohara.
Zjawili się o trzeciej nad ranem. Doktor Lopez zmierzył ciśnienie blademu i wstrząsanemu
dreszczami Samuelowi i podał mu środek uspokajający. Niebawem brat Daniela zapadł w
niespokojny sen.
We wczesnych godzinach rannych Lopez skrzyknął przyjaciół, którzy pojechali po ciało
Daniela i przewieźli je do szpitala Rivadaria na oddział, którego był ordynatorem. Dopiero
wtedy Sara i jej przyjaciele nieco odpoczęli.
Dwa dni później dzienniki w kilku linijkach odnotowały zajście w "Los Immigrante", w
wyniku którego śmierć poniosła kobieta, mająca przy sobie paszport na nazwisko Maria
Escalada. Artykuł w "La Prensa" ilustrowano zdjęciem.
— To nie jest Rosa Schaeffer — stwierdził Samuel.
— To Ingrid Sauter. Gruba Berta nadal hasa na wolności — dodała Sara.
— Nie ona jedna. Mój kolega, doktor Pino Frezza, który podczas wojny należał do otoczenia
Mussoliniego, zgłosił w swojej ambasadzie, że spotkał Martina Bormanna niedaleko piwiarni
"ABC" na ulicy Lavalle. Argentyńskie organizacje żydowskie przeprowadziły dochodzenie i
poszukiwania, do dziś bez skutku. Bormann przepadł jak kamień w wodę. Pod przykrywką
Capri, prowadzonej przez Karla Fuldnera, komitety przyjmujące uchodźców, handel
fałszywymi paszportami, między innymi w San Isidro, są świetnie zorganizowane. W gazecie
"Der Weg", której pierwsze numery ukazały się w ubiegłym roku, profesor Johannes von Leers,
szef do spraw propagandy antyżydowskiej u Goebbelsa, który wsławił się opublikowaniem "Die
Juden seben dich an" ("Żydzi cię obchodzą"), podjął ataki skierowane przeciwko Żydom i swoją
pronazistowską propagandę, swoje teksty podpisując pseudonimem "doktor Euler" lub
prawdziwym nazwiskiem. Wiemy, że jest w kontakcie z ukrywającymi się hitlerowskimi
zbiegami i że prowadzi rozległą korespondencję z Austrią i Niemcami. Jego mieszkanie pod
863 Martin-Haedo y Vincente Lopez znajduje się pod stałą obserwacją. Utrzymuje jak
najlepsze stosunki z wysoko postawionymi osobistościami z kół peronistowskich. Czują się
tutaj jak ryby w wodzie. Lecz nie należy wyciągać wniosków, że wszyscy Argentyńczycy są
pronazistowscy. Należy pamiętać o wybuchu radości mieszkańców Buenos Aires na wieść o
wyzwoleniu Paryża. Liczni deputowani opozycyjni występują w parlamencie, demaskując
oficjalne instytucje, które zatrudniają byłych nazistów, jak to czyni jeden z moich przyjaciół
doktor Augustin Rodriguez Araya i Sylvano Santander...
— Czy wiadomo, gdzie przebywa Rosa Schaeffer? — spytała Sara, przerywając Ricardo
Lopezowi.
— Odnaleźliśmy taksówkę, oczywiście pustą, została skradziona. Właściciel wniósł skargę
na policję, która przesłuchiwała go nieco brutalnie. Biedny człeczyna powtarzał tylko: Me
robaron a Mi... Me robaron a Mi... (To mnie okradli... To mnie okradli...) ...Obecnie znajduje
się na oddziale reanimacji w Szpitalu Hiszpańskim.
— Sądzi pan, że był ich wspólnikiem? — spytał Tavernier.
— Możliwe. Mógł wynająć taksówkę, a potem zgłosić, że mu ją skradziono. Jeden z kolegów
ma do mnie zadzwonić, jak tylko taksówkarz odzyska przytomność. Natomiast Rosa Schaeffer
po strzelaninie nie mogła wejść na pokład. Jesteśmy niemal pewni, że nie opuściła Buenos
Aires. Nasi najlepsi wywiadowcy koczują w miejscach uczęszczanych przez nazistów i ich
popleczników. Niechybnie w jakimś momencie Rosa Schaeffer nawiąże z którymś z nich
kontakt. Szczególnie dokładnie obserwujemy mieszkanie von Leersa i lokale Capri'ego. Panie
Tavernier, czy zadzwonił pan do Ambasady Francji.
— Tak. Nikt się o nas nie dopytywał, będziemy mogli wrócić do naszego mieszkania na
Viamonte.
— Dobrze. Pan Zederman powinien zgłosić się, by zidentyfikować zwłoki brata i wydać
dyspozycje dotyczące pogrzebu.
— Trzymaj się, Samuelu, pojadę z tobą — rzekł Françcois.
— Ja też pójdę z wami — powiedziała Sara.
— Czy rzeczywiście to konieczne?
— Ja o tym decyduję. Kochałam go jak brata, jak syna, chcę się z nim pożegnać.
— Jak chcesz.
Śmierć Daniela, młodego chłopca, wszyscy odebrali jako krzyczącą niesprawiedliwość.
Léę załamała ta śmierć. Przez kilka następnych dni prawie nie wychodziła ze swego pokoju
w "Plaza" i leżała na łóżku z oczyma wbitymi w sufit. Po dramacie, jaki się rozegrał, nie widziała
ani Françcois, ani Sary, ani Samuela. Codziennie odwiedzała ją Carmen i czyniła daremne
próby, by wyrwać ją z samotni. Victoria Ocampo chciała zabrać ją do San Isidro, lecz Léa
odmówiła. Dopiero Ernesto, argentyński przyjaciel Daniela, zdołał wyrwać ją z tego marazmu.
Śmierć przyjaciela bardzo go poruszyła i u Léi szukał pociechy, której oczywiście nie znalazł.
Rozpacz i ból pchnęły ich ku sobie.
Z bukietem w dłoni udał się na górę do jej pokoju. Zastał drzwi otwarte, a Léę leżącą na
łóżku i drzemiącą. Miała na sobie tylko bladoniebieską halkę z jedwabiu. Zasłony były na wpół
zasłonięte ze względu na południowy upał. Choć starsza od niego o kilka lat, zareagowała jak
małe dziecko i skuliła się jak wystraszone zwierzątko.
— Che, to ja, Ernesto, niech się pani nie boi... Nie powinna pani zostawiać otwartych drzwi.
— Wiem — odparła cichutko.
Popatrzył na nią zdziwiony, w niczym nie przypominała tej zdecydowanej i silnej młodej
kobiety, jaką poznał, wyglądała na małą przerażoną i bezradną dziewczynkę. Poczuł się
niezgrabny, onieśmielony, zapałał szaloną chęcią pocieszenia jej. Przysiadł na brzegu łóżka,
gładził delikatnie jej włosy, mówiąc słowa, których nie rozumiała, lecz których brzmienie było
słodkie i kojące. Odwróciła się i spojrzała na niego oczyma, w których jeszcze lśniły łzy, lecz na
jej ustach rozkwitał już uśmiech.
— Dziękuję, Ernesto, tak mi dobrze przy panu... Niech się pan obok mnie wyciągnie i
potrzyma mnie za rękę... Niech pan coś do mnie mówi w swoim języku... Tak lubię pana głos...
Ile czasu spędzili tak jak dwójka grzecznych dzieci? W zupełnie naturalnym odruchu ich
usta odnalazły się... Ledwo uświadamiali sobie pożądanie, jakie zawładnęło ich ciałami. Léa
przylgnęła do niego, jego ręce ześliznęły się...
Jak za każdym razem, gdy się kochała, Léa czuła, że rodzi się na nowo. Pochyliła się nad
swoim młodym kochankiem. Jaki był piękny, miał takie słodkie wargi i niezdarne dłonie, takie
czułe! Nie miała wyrzutów sumienia myśląc o Françcois Tavernierze. W tym zbliżeniu było tyle
spontaniczności, uczucia, serdeczności, ufności! Ten akt miłosny przyniósł im pociechę.
— Głodna jestem — powiedziała — może byśmy zeszli na dół na kolację?
W hotelowym grillu z najwyższą przyjemnością powitano "la linda francesa" (ładna
Francuzka). Oboje młodzi ludzie byli traktowani jako goście wyjątkowi pomimo niezbyt
starannego ubioru Ernesto. Léa pragnęła zwierzyć mu się, lecz nie wiedziała, jak dalece był
wtajemniczony w rolę Daniela. Carmen powiedziała kiedyś: "To sprzymierzeniec, ale nie
interesuje się polityką, jest antyperonistą i nic więcej." Opowiadała mu o Montillac, wyznając,
jak bardzo zaczyna tęsknić za domem, i jak tutejsza przyroda wydaje się jej mało urozmaicona.
— Mało urozmaicona dla kogoś, kto nie potrafi patrzeć. Ciekaw jestem, co powiedziałaby
pani o księżycowej pustyni w Patagonii?
— Czy to w Patagonii są wieloryby?
— Tak, przy przylądku Valdès.
— Mój ojciec oszalał na punkcie wielorybów, odkąd ujrzał je w Meksyku. Chciałabym je
zobaczyć.
— Trzeba pojechać do Puerto Piramides, gdzie co roku zbierają się w okresie od lipca do
grudnia.
— Powinien mnie pan tam zabrać.
Léa była mu wdzięczna za tę beztroską, lekką rozmowę. Jakże dalecy byli od strachu,
smutku, śmierci... Pożegnali się słowami: "Do jutra".
To miłosne intermedium postawiło Léę na nogi. Ukojona myślała teraz o Danielu z czułym
smutkiem i przypominała sobie ostatnie słowa młodzieńca do swego brata Samuela.
Przypuszczała, że jej obecność nie będzie pocieszeniem dla Samuela, lecz przynajmniej mogła
spróbować dodać mu nieco otuchy. W położonym niedaleko "Plazy" skromnym hotelu, w
którym zatrzymali się obaj bracia, powiedziano jej, że nie widziano ich od czterech dni. Cztery
dni! To już tyle minęło! Zdecydowała się zadzwonić do Françcois. Telefon odebrała Sara.
— Nareszcie wróciłaś na ziemię! — powiedziała Sara.
Léę zdziwił i zasmucił ton jej głosu.
— Dlaczego tak do mnie mówisz?... Byłam zupełnie zdruzgotana, możesz to zrozumieć?...
— Przepraszam, rozumiem... Ja jestem już ponad tym. A jednak boleśnie odczułam śmierć
Daniela, nie sądziłam, że jestem jeszcze zdolna coś odczuwać. Zdawało mi się, że wyczerpałam
zasoby cierpienia... Raz jeszcze udało im się zadać mi ból... Nie zabili mnie całkiem... Daniel był
moim bratem... Teraz jestem jeszcze bardziej samotna niż kiedykolwiek... Pomszczę jego
śmierć, jak bym pomściła jego życie... Zabiję...
— Ciągle mścić się... Ciągle zabijać...
— Ciągle, przysięgłam to dzisiaj po południu na jego mogile.
— Dziś po południu?... Pochowaliście go beze mnie?
— Samuel tak chciał, twierdził, że takie byłoby życzenie Daniela.
Na długo zapadła cisza.
— Halo, jesteś tam?...
— Tak... Chciałabym rozmawiać z Françcois.
— Pojechał do Mendozy, zaraz po pogrzebie.
— Nie kazał mi nic przekazać?
— Tak. Zostawił list, który zaraz ci poślę.
— Nie, już po niego jadę.
Léa odniosła wrażenie, że Sara wychudła i postarzała się; już nawet krótkie ciemne włosy
nie odmładzały jej twarzy. Miała na sobie biały kostium, który tylko podkreślał ziemistość jej
cery. Na widok przyjaciółki zareagowała z radością.
— Wyglądasz prześlicznie. To zamknięcie w "Plazy" doskonale ci zrobiło.
Léa poczuła, że się rumieni.
— Dziękuję, czuję się lepiej. Co Françcois robi w Mendozie?
— Pojechał tam służbowo. Trzeba stwarzać pozory dla naszej obecności.
— Kiedy wraca?
— Za trzy — cztery dni. Zostałam na jutro zaproszona przez Evę Perón na herbatę w
towarzystwie pań z Fundacji Evy Perón. To takie charytatywne stowarzyszenie, które żona pana
prezydenta utworzyła, by się zemścić na stowarzyszeniu Dam Miłosierdzia. Stowarzyszenie to,
do którego należą wszystkie kobiety z arystokracji porteña, bardzo zamożnej, wyślizgały z
honorowego przewodniczenia piękną Evę, mimo że tradycyjnie tytuł ten przypada w udziale
małżonce prezydenta. Señoras portanas nigdy nie zechciały przyjąć jej do swego grona. Chodź
tam ze mną, czas mi przyjemniej upłynie.
— A co ja miałabym tam robić?
— Dotrzymywać mi towarzystwa, a przede wszystkim zachowywać się tak, jak byśmy były
bardzo blisko z Perónem. To może nam się kiedyś przydać.
— Jak chcesz.
W taksówce, wiozącej ją do hotelu, Léa przeczytała list od kochanka:
"Moje kochane piękności,
Dni spędzone z dala od Ciebie wydają mi się wiecznością. Nie mogę żyć spokojnie, odkąd
jesteś tutaj. Bez przerwy boję się, że może Ci się coś stać. Nigdy nie doświadczyłem tylu obaw o
kogoś; czuję się, jakbym był sparaliżowany. Złości mnie to. Raz jeszcze zaklinam Cię, moja
piękna miłości, byś opuściła Argentynę, wracaj do Francji i czekaj na mnie w Montillac. Tam
jest Twoje miejsce, a nie w tej atmosferze gwałtu, przemocy i nienawiści. Jesteś stworzona do
życia, do miłości, jesteś samym światłem. Nie daj się owładnąć uczuciom, które nie są Ci
bliskie. Jest w Tobie tyle prawdziwego rozsądku; jesteś stworzona do rzeczy miłych,
przyjemnych i łagodnych, a tutaj nie mogę Ci zapewnić bezpieczeństwa, i kto wie, może nawet
uchronić przed śmiercią. By Cię wyrwać ze szponów tego kraju, gotów jestem wszystko
porzucić, opuścić przyjaciół i pozwolić im zginąć w tym błocie... Wiem, że Cię to zaskoczy, lecz
wyjedź, kochana... Jeśli nie chcesz sama wyjeżdżać, wyjadę z Tobą. Kocham Cię.
Françcois"
To prawda, musiał ją kochać, skoro napisał taki list, on, człowiek honoru, nieprzejednany
bojownik. Nie mogła przystać na jego propozycję, jego zobowiązania wobec Sary były czymś
nieodwracalnym, czymś świętym. Nie wybaczyłaby mu tej zdrady, choćby nawet przez wzgląd
na wierność danemu słowu.
Ernesto umówił się z Léą na cmentarzu Chacaritas przy grobie Carlosa Gardela.
— Jak go znajdę? — spytała.
— Każdy strażnik wskaże ci drogę — odparł.
Istotnie, Léa bez trudnu znalazła miejsce. Nad grobem wznosił się wielki posąg słynnego
wykonawcy tanga, trzymającego jedną rękę w kieszeni spodni, a w drugiej... zapalonego
papierosa, z którego błękitny dymek wzbijał się do nieba w to upalne popołudnie. Ten zapalony
papieros bardzo zdziwił Léę.
— Tutaj panuje zwyczaj częstowania Gardela papierosem. Chcesz go poczęstować?
Wspomagana przez swojego towarzysza Léa wsunęła między palce z brązu nowego
zapalonego papierosa.
O tej porze dnia na cmentarzu było niewiele osób, dlatego też uwagę Léi zwróciła kobieta w
ciężkiej żałobie, eskortowana przez dwóch mężczyzn. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości:
jednym z nich był Barthelemy. A więc?... Ta kobieta?... Mogła nią być jedynie Rosa Schaeffer.
Za wszelką cenę nie wolno stracić ich z oczu. Ujęła Ernesta pod ramię.
— Widzisz te trzy osoby, o tam?
— Tak.
Zrób coś dla mnie. Idź za nimi i nie odstępuj ich na krok.
— Ale dlaczego?
— Tego nie mogę ci teraz wyjaśnić. Sama nie mogę ich śledzić, jedno z nich zna mnie.
Zgoda?
— Zgoda. Gdzie cię znajdę?
— Wracam do "Plazy". Jak tylko się dowiesz, gdzie mieszkają, przyjedź do mnie.
Była już głęboka noc, gdy Ernesto zapukał do jej drzwi.
— No i co?
— Nie było łatwo, pojechali metrem, potem tramwajem, wzięli taksówkę i znowu wsiedli do
metra. Miałem dużo szczęścia, że ich nie zgubiłem.
— Dokąd pojechali?
— Trzymaj się mocno, niedaleko stąd, do "Paraguay".
— Jesteś tego pewny?
— Che, prawie godzinę stałem w bramie, nikt nie wychodził. A teraz mogłabyś mi wreszcie
powiedzieć, o co chodzi?
— Ci ludzie są odpowiedzialni za śmierć Daniela, to naziści.
Przez chwilę nie odzywał się zaskoczony.
— Teraz ja cię pytam, jesteś tego pewna?
— Tak. Przepraszam, ale nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Może nawet wyjawiłam ci już za
dużo.
— Nie ufasz mi?
— To nie o to chodzi, ale ci ludzie są bardzo niebezpieczni.
Léa zadzwoniła do Sary; nikt nie odbierał telefonu.
Rozpuściła włosy dotychczas upięte w koczek i potrząsnęła głową, jakby chciała uwolnić się
od ich ciężaru.
— Jaka jesteś piękna!
— Chodź, połóż się przy mnie, jestem zmęczona i chce mi się spać.
— Spać?...
Zasnęli znacznie później.
Obudził ich dzwoniący telefon.
— Halo? — powiedziała Léa ziewając.
— Przepraszam cię, kochanie, obudziłem cię?... Chciałem się dowiedzieć, jak się masz... Czy
Sara oddała ci mój list?... Kocham cię... Tęsknię za tobą... Halo!... Słyszysz mnie?
— Tak.
— Nie jesteś sama.
— Nie, to nie to.
— Przepraszam, że przeszkadzam.
W Mendozie Françcois ze złością rzucił słuchawkę na widełki. Léa odłożyła słuchawkę
powoli, jakby z żalem. Ernesto patrzył na nią pytająco. Dyskretnie nie zadawał pytań.
— Późno się zrobiło, muszę już iść, moja ciotka i brat będą się niepokoić.
Przytuliła się do niego.
— Dobrze mi było z tobą.
Przyjrzał się jej wzrokiem, który zdawał się w niej czytać. Gdy się ubrał, spytał:
— Do jutra?
Zamiast odpowiedzi Léa lekko skinęła dłonią.
28
Późno rano Léę obudziło dzwonienie telefonu; to Samuel chciał się z nią zobaczyć.
Odpowiedziała, że zaraz schodzi. Kwadrans potem znalazła się w hallu.
Samuel czekał na nią siedząc w fotelu, obojętny na kręcących się gości hotelowych, z
nieobecnym spojrzeniem, opuszczonymi ramionami. Jakaż w nim zaszła zmiana! Wrażenie
było tak silne, że przez kilka chwil Léa stała nieruchomo. Ten właśnie moment wybrał Rik
Vanderveen, by podejść do niej. Léa nie miała żadnych o nim wieści od ucieczki z estancii Ortiz.
Na jego widok poczuła ogromny, paraliżujący strach.
— Dzień dobry, moja droga. Nie cieszy się pani, że znowu się spotykamy?... Nasi przyjaciele
byli dość zdumieni państwa pospiesznym wyjazdem. Jak się czuje pani Tavernier?... Ponoć
lepiej, jak wieść niesie... A ten drogi pan Tavernier?... Wspaniały z niego pilot.
W trakcie trwania tego monologu Samuel wstał i stanął z boku przeglądając prospekty
reklamowe. Léa zrozumiała; nie wolno dopuścić, by Vanderveen dostrzegł związek pomiędzy
bratem Daniela a nią. Zdołała się uśmiechnąć.
— Dzień dobry, Rik... Jestem zaskoczona, nie spodziewałam się pana zobaczyć. Ma się pan
dobrze?
— Jak pani widzi, jestem w świetnej formie, klimat argentyński mi służy. Pani również, jak
się zdaje... Za każdym razem jest pani jeszcze piękniejsza.
— Dziękuję.
— Przyjechałem na kilka dni do Buenos Aires, czy zrobi mi pani ten zaszczyt i zje ze mną
obiad lub kolację?
— Bardzo chętnie, ale dziś i jutro jestem zajęta.
— No to, powiedzmy, pojutrze, kolacja? O dziewiątej?... Odpowiada to pani?
— Tak, tak, doskonale. Gdzie się pan zatrzymał?
— Tutaj, oczywiście. Mieszkamy pod jednym dachem. Pożegnam panią, mam ważne
spotkanie. Proszę pamiętać... Pojutrze... Liczę na panią.
Rik Vanderveen oddał klucz portierowi i wyszedł z hotelu; przedtem pomachał Léi na
pożegnanie.
Na darmo Léa powtarzała sobie, że informacje, jakimi dysponowała na temat Vanderveena,
nie wskazywały na to, że mógł być wspólnikiem Jonesa i Barthelemy'ego, ale jego obecność na
estancia Ortiz sugerowała, że był jednym z nich. W hallu poczuła się zagrożona, wystawiona na
spojrzenia: nie wolno, by ją skojarzono z Samuelem.
— Niech pan idzie za mną — szepnęła ocierając się o niego.
Niedbałym krokiem Léa doszła do stacji metra San Martin, upewniając się, czy Samuel
idzie za nią. Tylko oni wsiedli do na wpół pustego wagonu. Nikt ich nie śledził.
Położyła dłoń na ręce Samuela. Przez chwilę milczeli.
— Przyszedłem powiedzieć, żeby wracała pani do Francji...
— Pan też? Co się wam wszystkim stało, że tak chcecie się mnie stąd pozbyć?
— To nie jest odpowiednie dla pani miejsce. Zawsze byłem przeciwny wplątywaniu pani w
nasze sprawy, wbrew opinii Sary.
— Sara nie przyczyniła się w żaden sposób do mojego przyjazdu do Argentyny!
— To bez znaczenia, musi pani wyjechać.
— Nie.
— Czy, do diabła, nie rozumie pani, że nasza walka pani nie dotyczy?!
— Zapomina pan o zabójstwie mojej siostry?... Dlaczego odmawiacie mi prawa do zemsty?
Pociąg zwolnił, po chwili zatrzymał się.
— Wysiądźmy — powiedział.
Znaleźli się na plaza de la Republica, naprzeciw obelisku.
— Chodźmy na Corrientes, tam dużo ludzi.
Przez kilka chwil szli w tłumie.
— O moim wyjeździe porozmawiamy innym razem, mam panu coś do zakomunikowania.
Usiłowałam skontaktować się z Sarą, ale nikt u niej nie odbiera telefonu. Wiem, gdzie się
ukrywa Rosa Schaeffer.
— Co takiego? Co pani mówi?
— Wiem, gdzie się ukrywa Rosa Schaeffer, w Paraguay-Esmeralda.
— Ależ to...
— Tak, tylko dwa kroki stąd.
— Chodźmy tam.
— Nie chce już pan, żebym wyjechała?
Samuel nie odpowiedział, przyśpieszył tylko kroku i skręcił w ulicę Esmeralda. Léa z
trudem nadążała za nim.
— To tutaj.
Stary zniszczony budynek, na parterze pasmanteria.
— Uwaga!
Léa wpadła do sklepiku, a za nią Samuel. Podeszła do nich sprzedawczyni.
— Buenos dias señorita, buenos dias señor. Què desean? (Dzień dobry, proszę panienki.
Dzień dobry panu. Co państwo sobie życzą?)
Cóż odpowiedzieć? Léa pokazała na migi, że coś zszywa.
— Quieren hilo? Que color? (Potrzebuje pani nici? W jakim kolorze?)
— Niebieski.
— Może mi pani powie, co się dzieje?
Léa bacznie spoglądała na wystawę.
— Widziałam Barthelemy'ego, szedł w naszym kierunku.
— Sądzi pani, że nas widział?
— Myślę, że nie.
— Aqui tiene señorita. Es el color que me pidió? (Proszę bardzo, czy to odpowiedni kolor?)
— Si, gracias. (Tak, dziękuję.)
Wychodząc ze sklepiku, Léa wsunęła szpulkę nici do kieszeni.
— Trzeba tutaj wrócić z kimś, kto mówi po hiszpańsku i spróbować dowiedzieć się, na
którym piętrze mieszkają. Chodźmy, pójdziemy po Amosa i Uriego.
— No to jak? Mogę zostać?
Samuel wzruszył ramionami. Taksówka zawiozła ich do domu doktora Ricardo Lopeza.
Usłyszawszy, natychmiast wysłał dwóch najlepszych agentów ze swojej organizacji. Oczekując
ich powrotu, lekarz kazał podać poczęstunek. Dopijali kawę, gdy u drzwi wejściowych
rozbrzmiał dzwonek. To była Sara.
— A, tutaj jesteś — powiedziała, widząc Léę. — Nie zapomniałaś, że idziemy do Casa
Rosada? Co ona tutaj robi? — dodała zwracając się do Samuela.
Nie musiał odpowiadać na jej pytanie: znowu dzwonek do drzwi. Tym razem byli to
Argentyńczycy, którzy wracali z ulicy Esmeralda. Gdy złożyli sprawozdanie z przebiegu swojej
misji, wszyscy odnieśli wrażenie, że Sara odżywa.
— Teraz nie może już mi się wymknąć — rzekła ze złowrogim uśmiechem.
— Trzeba wykurzyć ją z tej kryjówki, ale przedtem należy zlokalizować jej ochroniarzy.
— Son tres — powiedział jeden z Argentyńczyków — un policia criollo vestido de civil vigila
el immueble desde el cafè de enfrente, un mestizo y un alemán. (Jest ich trzech: jeden policjant
criollo w cywilu pilnuje kamienicy w kawiarni naprzeciwko, jeden mestizo i jeden Niemiec).
— Conocès al mestizo? (Znasz tego mestizo?)
— Si es un bandido muy peligroso la policia lo utiliza a menudo para malosnegocios. (Tak,
to bardzo groźny łobuz, często policja wykorzystuje go do brudnej roboty.)
Lekarz wyglądał na zaniepokojonego.
— To przykre — powiedział zwracając się do Samuela i Sary — oznacza to, że policja jest w
to zamieszana. Trzeba będzie iść na całego.
— Co zamierzacie zrobić? — spytała Sara.
— Nadal obserwować i starać się zyskać zaufanie jednego ze strażników.
— Muszą być czujni.
— Żaden Argentyńczyk nie oprze się pięknej kobiecie.
— Kogo ma pan na myśli?
— Poślemy Carmen na rekonesans w kawiarni.
— Och, nie, nie Carmen! — wykrzyknęła Léa.
— Carmen jest jednym z naszych najlepszych agentów, a ponadto jest prześliczna.
— No właśnie — pomyślała Léa.
Sara podeszła do niej.
— Dobra robota, kochanie. Nie zapomniałaś o naszej herbatce?... Mamy dość czasu, żeby
się przygotować. Musimy ubrać się stosownie.
W jednym z salonów Casa Rosada Eva Perón zasiadała w fotelu z wysokim oparciem z
pozłacanego drewna, obitym czerwonym aksamitem. Ubrana była w wytworną białą suknię
wymyślnie drapowaną. Otaczały ją kobiety w kapeluszach, wszystkie bardzo eleganckie. Sara i
Léa też były eleganckie, lecz w znacznie mniej ostentacyjny sposób.
— Cieszę się bardzo, że panią widzę, pani Tavernier, panienkę również.
Léa nie zrozumiała, lecz ukłoniła się z uśmiechem.
— Rozmawiałyśmy z paniami o roli kobiety w społeczeństwie. Dużo o tym myślałam.
Dzieliłam się moimi myślami z generałem. Dzięki jego cierpliwości i uczuciu mogłam
zrozumieć różnorodne aspekty niezliczonych problemów kobiet w moim kraju i na świecie.
Rozmowy te pozwoliły mi raz jeszcze zrozumieć geniusz jego osobowości. Miliony mężczyzn
zapewne stają, jak i on, każdego dnia przed nabrzmiałymi w naszym pełnym obaw wieku
problemami kobiet w społeczeństwie. Lecz myślę, że niewielu spośród nich starało się — jak
generał — zbadać go dogłębnie. Feministki z innych krajów powiedzą, że to mało
feministyczne... Czyż nie oznacza to — powiedzą — w jakimś sensie uznania już na początku
wyższości mężczyzny? Takie krytyczne opinie nie interesują mnie. Zaangażowałam się w tę
sprawę i muszę zaakceptować zdanie przewodnika duchowego kobiet mojego kraju.
— Nie brak jej tupetu — szepnęła Sara na ucho Léi.
— Opowiesz mi potem, nic nie zrozumiałam.
Podano herbatę.
— Muchachos, tutaj proszę — powiedziała Eva Duarte przywołując nielicznych w tym
zgromadzeniu mężczyzn.
Pułkownik Mercante, Freude, szef prezydenckiej służby wewnętrznej, niebezpieczny
osobnik, ojciec Benitez, jego spowiednik-jezuita i Alberto Dodero, potężny armator, przyjaciel
rodziny Duarte, pospieszyli do niej. Głośno, by wszyscy ją usłyszeli, piękna Eva powiedziała:
— Przyjęłam zaproszenie generała Franco do złożenia oficjalnej wizyty w Hiszpanii,
następnie udam się do Rzymu, by prosić papieża o modlitwę za Peróna i lud argentyński. Moją
podróż po Europie zakończę w Paryżu.
— Czy można sobie wymarzyć piękniejszego ambasadora od pani? — powiedział Alberto
Dodero, całując jej dłoń.
Małżonka prezydenta zaśmiała się gardłowo.
Léa przyglądała się temu towarzystwu jakże innemu od sfer, w jakich obracała się Victoria
Ocampo. Wszystko tutaj było powierzchowne, trąciło banałem, raczej wulgarne, nikt nie
podchodził do niej i nie zwracał się po francusku, podczas gdy Victoria i jej wszyscy przyjaciele
posługiwali się jej ojczystym językiem z dużą dystynkcją. Mimo to nie mogła uznać Evy Perón
za kogoś niesympatycznego, niemal bliska była jakiegoś podziwu dla tej aktoreczki, tak
wyszydzanej w kołach arystokracji w Buenos Aires, że w tak młodym wieku — czy nie były
mniej więcej rówieśniczkami? — stała się pierwszą damą w kraju. Lecz za nic w świecie Léa nie
chciałaby być na jej miejscu.
Wreszcie Sara dała jej znak do wyjścia.
Przecięły plaza de Mayo. Przed katedrą stało kilka taksówek. Léa podeszła do jednej z nich.
— Może byśmy wróciły pieszo? Mam ochotę się przejść — powiedziała Sara.
— Jak chcesz, chodźmy przez Florida, obejrzymy sobie wystawy sklepów.
Wymieniały błahe uwagi, póki nie dotarły do siedziby dziennika "La Nacion". Grupa
mężczyzn z gazetą w rękach komentowała wiadomości dnia.
— Aresztowanie w Montevideo hitlerowskiego przestępcy — przetłumaczyła Sara jeden z
tytułów.
— Myślisz, że Françcois ma z tym coś wspólnego?
— Trudno powiedzieć — lakonicznie odparła Sara.
Widać już było hotel "Plaza".
— Co robisz wieczorem? — spytała Sara.
— Idę do kina z Victorią Ocampo. Podobno w "Ambasadorze" dają jakiś film z
Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, potem jem kolację z nią, jej siostrą Silviną i jej
szwagrem. A ty?
— Nie wychodzę z domu, czekam na wiadomości od Françcois, i Samuel ma do mnie zajść.
Jeśli chcesz do mnie zadzwonić... Nie ruszam się z domu.
Ucałowały się na pożegnanie. Nagle Léa spytała:
— Jak się czujesz?
Pytanie było tak nieoczekiwane, aż Sara się zmieszała.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic.
— No przecież...
— Można by pomyśleć, że Daniel nie umarł... Aj! To boli!
Sara schwyciła przyjaciółkę za ramię i ścisnęła jak żelaznymi kleszczami.
— Co masz na myśli?
— Puść! Zwariowałaś?!
— Bardziej niż myślisz — powiedziała puszczając jej rękę. — Ale jeśli chodzi o Daniela, nie
daj się zwieść pozorom. Wszystko wygląda tak jak przedtem, zdawałoby się, ale wiedz, że on i ja
byliśmy tam, i nawet jeśli wyglądaliśmy jak żywi, jeśli czuliśmy jeszcze jakieś emocje, to były
one tylko resztkami pamięci o tym, co było... przedtem. Staliśmy się żywymi trupami. Tak więc
żywy czy nie, cóż to zmienia?... Czy możesz mi to wyjaśnić, ty, która uważasz, że żyjesz?
Mijali ich mężczyźni, przyglądali się tym dwóm pięknym kobietom, które pewnie gadały o
szmatkach z takimi poważnymi minami. Gdyż, jak doskonale wiadomo, tylko błahostki kobiety
traktują z powagą.
Léa poprosiła o klucz. Portier podał jej razem z wiadomością, którą przeczytała
natychmiast. Wiadomość pochodziła od Ernesto.
"Moja droga Léo, nie mogę się dziś z tobą zobaczyć, gdyż moi rodzice przyjechali z Cordoby.
Myślę o tobie czule."
Szkoda, bardzo lubię tego chłopaka, pomyślała wsiadając do windy.
W pokoju stały dwa bukiety kwiatów wstawione do wazonów przez służbę hotelową, jeden
okazały, drugi skromny, ale gustowny. Obydwa pochodziły z hotelowej kwiaciarni. Pierwszy był
od Rika Vanderveena, drugi od Ernesto.
Wieczór spędzony z Victorią Ocampo skończył się bardzo późno. Léa źle spała, zapach
kwiatów z wiązanki od Vanderveena przyprawiał ją o ból głowy, Françcois nie zadzwonił,
Carmen też nie. Nie mogła się opędzić od niepokojących myśli o swojej nowej przyjaciółce. Bała
się, że mogło jej się coś stać. Obudziła się w złym nastroju, z migreną. Postanowiła, że pod
wieczór uda się do doktora Ricardo Lopeza. Gdy dotarła na ulicę San Martin-de-Tours, poczuła
się nieswojo; w budynku kręcili się jacyś ludzie. Przypomniała sobie, że czuła się podobnie w
alei Henri-Martin w Paryżu przed drzwiami oprawcy Massuy'ego, z którego szponów wyrwała
Sarę. Wahała się, czy ma wjechać na górę, gdy w halu pojawił się Uri.
— Niech pani tak nie stoi, proszę ze mną.
U lekarza gorączkowo uwijało się kilka osób: wśród nich rozczochrany Samuel i Amos.
— Czy ma pani jakieś wiadomości od Taverniera? — syptał.
— Nie. Coś się stało?
— Carmen zniknęła.
— Zniknęła?
— Tak, wczoraj wieczorem koło północy nawiązała znajomość z policjantem w cywilnym
ubraniu, który stał na czatach w kawiarni. Zadzwoniła tutaj, żeby złożyć sprawozdanie. Od
tamtej pory ani widu jej, ani słychu.
— Może nocowała u którejś przyjaciółki?
— Nie, uprzedziłaby nas, tym bardziej, że dziś po południu miała wrócić do kawiarni. Nikt
jej tam nie widział.
— A policjant tam był?
— Tak, wydawał się czymś zdenerwowany.
— Dzwoniliście do rozgłośni radiowych?
— Tak, tam też się nie pojawiła.
— Co ja mogę zrobić?
— Na razie nic, nasi argentyńscy towarzysze zajmą się tą sprawą.
— Czy zawiadomiliście Sarę?
— Tak, szła na obiad do Ambasady Francji i nie mogła go przesunąć. Powinna już tu
niebawem się pojawić, ktoś z naszych ludzi czeka na nią. Nie ma pani po co tu siedzieć. Każę
panią odprowadzić do "Plazy". Proszę nie opuszczać hotelu aż do odwołania.
Przybita nowinami Léa pozwoliła się odprowadzić. Miała takie samo uczucie braku
bezpieczeństwa, zagrożenia, jak podczas wojny, lecz tutaj, w tym obcym kraju, którego języka
nie znała, nie wiedziała co robić. Gdzie mogła się podziewać Carmen? Może w hotelu czeka na
nią jakaś wiadomość? Z cieniem nadziei zwróciła się do portiera.
— Nie, proszę panienki, nie ma żadnej wiadomości dla pani.
— Dziękuję.
29
Léa zamówiła kolację do pokoju, usiłowała czytać, ale cały czas wsłuchiwała się, czy nie
dzwoni telefon. Koło jedenastej nie wytrzymała, ubrała się i zeszła do baru, gdzie wypiła
kieliszek szampana, a potem powtórzyła zamówienie.
— Smutno tak pić w samotności.
Przy jej stoliku stał Rik Vanderveen. Nareszcie ma z kim porozmawiać! Zapomniała o
swoich uprzedzeniach.
— Ma pan rację, proszę siadać, Rik. Niech pan zamówi szampana, postanowiłam upić się
dziś wieczorem.
— Camarero, una botella de su mejor champagne. (Kelner, butelkę najlepszego szampana.)
— Si, señor. (Dobrze, proszę pana.)
— Chce pani utopić jakiś smuteczek?... W takim razie trzeba było wezwać wujaszka Rika!
Wujaszka Rika! To śmieszne. Ha, cóż, dziś wieczorem musi się zadowolić jego
towarzystwem. Kelner podał zamówioną butelkę, otworzył ją i napełnił kieliszki. Léa podniosła
swój.
— Mmm! Jest znacznie lepszy od tamtego.
— Pani zdrowie, piękna przyjaciółko... Czy wczoraj została pani przyjęta przez małżonkę
prezydenta?
— Tak, ale skąd pan wie?
— Wieści szybko obiegają Buenos Aires. Dziwna pani Tavernier też tam była... Bardzo
piękna kobieta pomimo tych blizn na policzkach... Można by powiedzieć, że to ślady po
oparzeniach papierosami.
Gdyby już wcześniej nie wypiła trzech kieliszków szampana, Léa byłaby na pewno
czujniejsza. Ale tak... Poprosiła, by jej nalano znowu szampana, co Vanderveen skwapliwie
uczynił.
— Czy widziała się pani z uroczą Carmen?
— Dlaczego pan pyta?
— Och! Przez zwykłą ciekawość. Zdawało mi się, że na statku bardzo się panie
zaprzyjaźniły. Mimo pozorów lekkoducha jest to czarująca dziewczyna.
— Widuję ją od czasu do czasu. Proszę jeszcze szampana. — Señorita, una llamanda para
usted. (Proszę pani, jest pani proszona do telefonu.)
— Gracias. (Dziękuję.)
Léa weszła do kabiny i zamknęła za sobą drzwi.
— Halo!...
— Léa?... To ja... Dowiedziałem się o Carmen... Błagam cię, bądź ostrożna... Staraj się nie
wychodzić sama... Jutro wypływam do Buenos Aires... Zaraz po przyjeździe wpadnę do ciebie...
Dobrze?
— Jeśli chcesz.
— Gniewasz się jeszcze na mnie za tamten wieczór?... Wybacz mi, jestem zazdrosny...
Kocham cię...
"Ja też cię kocham — pomyślała — tak mi ciebie brakuje."
— Halo!... Słyszysz mnie?... Mów, powiedz-że coś...
— Tęsknię za tobą...
— Źle cię słyszę... Halo, halo... Co mówisz?
Połączenie zostało przerwane.
Léa wolno odłożyła słuchawkę. Ogarnęła ją ogromna ochota, by się znaleźć w ramionach
kochanka. Jutro! Będzie tu jutro... Co on mówił? Żeby była ostrożna. Cóż jej grozi? Zamyślona
wróciła do stolika. Czy jego zalecenia, by miała się na baczności, dotyczą też Rika Vanderveena?
Tego Rika Vanderveena, którego nie potrafiła do końca rozgryźć. Dlaczego wielokrotnie rodziły
się w niej podejrzenia, że jest nazistą?
— Wygląda pani na zatroskaną, o czym pani myśli?
— Zastanawiałam się właśnie, czy jest pan nazistą?
Dlaczego to powiedziałam? — dziwiła się sama sobie. — Oszalałam. Poczuła, że staje w
pąsach.
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Rika. Z ironicznym uśmiechem zapytał:
— Dlaczego pani tak sądzi?
Co mu odpowiedzieć?... Trzeba coś wymyślić.
— Nie wiem, tak mi coś strzeliło do głowy.
— Czy ma to coś wspólnego z pani rozmową telefoniczną?
— Och, nie! Wcale nie. Ale panowie Jones i Barthelemy są nazistami?
— Nic mi o tym nie wiadomo, a gdyby tak było, jaki to ma ze mną związek?
Léa dopiła swojego szampana, Rik natychmiast napełnił kieliszek.
— W Ameryce Południowej jest wielu nazistów.
— Co nie dowodzi, że ja nim jestem.
— Słusznie, powiedzmy, że robi pan takie wrażenie.
— To niebezpieczne wrażenia. Czy mówiła pani o tym swoim przyjaciołom, państwu
Tavernierom?
Napiła się, nim odpowiedziała.
— Tak.
— I co oni na to?
— Że jest pan obywatelem holenderskim poza wszelkimi podejrzeniami.
— Powinno to panią uspokoić.
— Istotnie, jestem więc całkowicie spokojna.
— Bardzo się z tego cieszę. Niedobrze, gdy w takiej pięknej główce, jak pani, rodzą się
podobne myśli.
— Dlaczego?
— To może być szkodliwe, niezdrowe...
Jaką prowadziła grę? Sama Léa zastanawiała się nad tym. Musiało to być działanie
szampana. Rik nie mógł być nazistą pomimo swoich podejrzanych znajomości.
— Od dawna zna pan pana Ortiza?
— Tak, prowadziliśmy interesy jeszcze przed wojną.
— A on, czy nie jest nazistą?
Nim odpowiedział na to pytanie, przyjrzał się jej bacznie.
— Wszędzie widzi pani nazistów, to jakaś obsesja. Chodźmy, musi się pani rozerwać,
zabieram panią do lokalu, gdzie tańczą tango.
— Przecież jest za późno!
— Nie w Argentynie i nie na tango. No, chodźmy, to dwa kroki stąd, między Corrientes i
Sarmiento.
Pomimo późnej pory na Florida było jeszcze dużo ludzi, przede wszystkim mężczyzn.
Zatrzymali się pod migotliwym szyldem: "Marabú Maipú". Stoliki nakryte czerwonymi
obrusami otaczały parkiet taneczny, orkiestra grała rumbę. Zasłony z kolorowych paciorków
poruszały się wokół sali. Gra świateł wywoływała migotanie tysiąca barw. Zdążyli usiąść, a już
maitre d'hôtel przyniósł srebrzyste wiaderko z butelką szampana, którą niezwłocznie
odkorkował.
— Ależ... Niczego nie zamawialiśmy?
— Odgadli, co pani lubi.
Léa wypiła. Na parkiet wyszła para wykonawców tanga. Ona była w krótkiej sukience z
czarnej satyny, rozciętej z boku, i zadziwiająco smukłe, długie nogi miała obciągnięte
siatkowymi pończochami. On ubrany był w jasny garnitur, na głowie miał kapelusz, co mu
nadawało wygląd Carlosa Gardela. Z poważną miną mężczyzna prowadził swoją gibką
partnerkę o spojrzeniu zatopionym w jego oczach, dumną i zmysłową. Muzyka smutna,
głęboka, tęskna poruszała Léę. "Ta smutna myśl, którą się tańczy" nastrajała ją zawsze
melancholijnie. Lubiła melancholię, smutek, jakimi tchnęła ta muzyka, odzwierciedlająca trud
życia i jego przygnębiającą romantyczność. Przez chwilę wyobraziła siebie tańczącą w
ramionach Françcois. Co ona tutaj robi?... Muzyka ucichła, rozległy się oklaski, widzowie
hałaśliwie dawali wyraz swemu zachwytowi.
— Chciałabym wrócić do hotelu, jestem zmęczona.
— Ale przedtem musi pani ze mną zatańczyć.
Znużona Léa, której szumiało już nieco w głowie, pozwoliła się prowadzić, lecz była jakby
nieobecna. Jej ciało dostosowywało się do rytmu posłusznie, lecz pozostawała obojętna na
pożądanie partnera, który przywarł do niej.
— Pragnę pani — szeptał jej na ucho.
Zaśmiała się gardłowo, co on przyjął za dobrą monetę, i wzdrygnęła się, gdy dotknął
wargami jej szyi.
— Léo, zechce pani?
— Co? — spytała sennym głosem.
— Kochać się.
— Nie.
To "nie" wypowiedziane twardo, było jak smagnięcie biczem. Gwałtownie przycisnął ją do
siebie.
— Dlaczego?
— Bo nie mam ochoty. — Jestem przekonany, że jest inaczej.
— Wolna wola. Proszę mnie odprowadzić, chcę wracać.
— Ty podła mała dziwko, wydaje ci się, że możesz bezkarnie drwić sobie ze mnie?
Léa wyrwała mu się i wróciła do stolika. Jeszcze jeden haust szampana. Gdy odstawiła
kieliszek, jej wzrok napotkał spojrzenie mężczyzny opartego łokciem o kontuar; gdzieś już
napotkała to spojrzenie... w witrynie... Jones... Znalazła się w niebezpieczeństwie. Wstała,
zrobiła kilka chwiejnych kroków. Mężczyzna opuścił bar i zmierzał w jej stronę. Léa przystanęła
i wzrokiem poszukała Rika Vanderveena; zniknął. Wpadła w panikę.
Na zewnątrz nieco się ochłodziło, spacerowiczów było już niewielu. Żadnej taksówki w
zasięgu wzroku. "Nie wychodź sama", to właśnie zalecał jej Françcois?... Ulicą Florida szła
zdecydowanym — jak jej się wydawało — krokiem. Chłopcy oglądali się za tą linda chica, której
nikt nie towarzyszył i która niezbyt pewnie trzymała się na nogach.
— Adonde va? (Daleko pani idzie?)
— Podemos ayudarla? (Czy możemy pani pomóc?)
— Puedo acompañarla? (Mogę panią odprowadzić?)
Ta ulica ciągnęła się w nieskończoność. Odwróciła się, zdawało jej się, że dostrzegła
człowieka z baru i zaczęła biec. Na Viamonte ktoś ją chwycił za ramię. Krzyknęła. Dotyk noża
na gardle sprawił, że jej krzyk zamarł. Na ich wysokości zatrzymał się samochód. Nie
puszczając jej napastnik otworzył drzwiczki i wepchnął Léę do środka wielkiej limuzyny;
zapach skóry, tytoniu, a potem już nic.
Tylko nie otwierać oczu, niech migrena minie; trzeba będzie uważać i nie pić tyle szampana.
Szybko porządna kąpiel, żeby pozbyć się tego uczucia brudu i niesmaku. Ostrożnie uniosła
powieki i zaraz je opuściła. Zdawało jej się, że słyszy jęk... To znowu ten koszmarny sen! Trzeba
się obudzić, wstać, zadzwonić do Sary i Samuela. Znów otworzyła oczy... To nie był sen.
Jak długo tutaj przebywała związana w tym miejscu cuchnącym i ciemnym? Tym razem jęk
był rzeczywistością. Pomimo więzów krępujących jej ręce i nogi Léa zdołała usiąść. Zaledwie o
kilka kroków od niej leżało jakieś ciało zwinięte w kłębek, wstrząsane dreszczami. Stamtąd
właśnie dobiegały ją te żałosne skargi. Podniosła się i skacząc ze związanymi nogami zbliżyła
się do drżącego ciała i upadła obok niego. To żółte podarte, poplamione krwią ubranie. Miała
wrażenie, że już to widziała... Jakież uczucie bezsilności! Zło, wciąż zło... Carmen...
— Carmen!
Na krótką chwilę dreszcze ustały. Pomagając sobie skrępowanymi dłońmi Léa odwróciła ją.
Och nie!... Jedno oko zamknięte, posiniaczona twarz, zakrwawione usta...
— Carmen... Odezwij się... Kochana, proszę...
Biedne porozcinane wargi próbowały ułożyć się w uśmiech, był to jednak grymas bólu. W
ustach brakowało dwóch zębów...
— Che...? Léa, tú tambièn? (Léa... ty też?)
— Che, Carmen.
Przytuliła się do przyjaciółki i zaszlochała.
— Nie płacz... Pić mi się chce... No, uspokój się...
Ileż to razy jej powtarzano: "Uspokój się"?... Wstydziła się za swoje łzy, podniosła głowę.
Zmasakrowali Carmen nie tylko twarz, ale i ręce... Piersi... Takie same oparzenia jak u Sary.
Nie! Wojna się skończyła... Już nie stosowano tortur... Argentyna to nie Niemcy. A jednak? Ta
linda chica tak oszpecona... Zmiażdżone dłonie... Oparzenia na piersiach... Jej spódnica
przyklejona do ud... Krew!... Ile krwi...
Léa zawyła, aż Carmen podskoczyła.
— Cicho bądź... Bo wrócą... Cicho... Nic nie powiedziałam... Nie wiem dlaczego, ale nic nie
powiedziałam... Chcą Sary i innych... Ty też... nic nie mów...
— Ale nie chcę, żeby bolało!
Mimo cierpienia, na takie dictum Carmen próbowała uśmiechnąć się, lecz jej uśmiechowi
towarzyszył jęk.
— Wybacz mi, gadam byle co. Kto cię doprowadził do takiego stanu?
— Una mujer. (Jakaś kobieta.)
— Kobieta!... Jak to możliwe?... Och, nie!...
Obraz Sary z dzieckiem na ręku... Roztrzaskana główka dziecka... Ta roześmiana lekarka...
Rosa Schaeffer!... Rosa Schaeffer... Przytłoczona tym odkryciem Léa czuła, że zaraz postrada
zmysły.
Trzeba było coś zrobić, nie da się zmasakrować jak Carmen... Przede wszystkim pozbyć się
więzów. Po wielu próbach udało jej się zdrętwiałymi palcami rozwiązać konopny powróz,
którym skrępowano jej nogi w kostkach. Zębami próbowała uwolnić nadgarstki, lecz zdołała
jedynie rozluźnić więzy. Pot spływał jej po twarzy i po plecach, lekka kwiecista sukienka lepiła
się do skóry. Piwnica, w której się znajdowały, zastawiona była skrzyniami, beczkami, nie
widziała tu żadnego ostrego narzędzia... Wydawało jej się, że pojękiwania Carmen stają się
coraz słabsze... Młoda Argentynka zemdlała. "To nawet lepiej — pomyślała Léa — mniej
cierpi..." Nagle usłyszała jakieś głosy... Niemieckie słowa... Léa skuliła się obok przyjaciółki.
— Wo ist das Mädchen?... Ich sebe es nicht. (Gdzie jest ta dziewczyna?... Nie widzę jej.)
— Hier, Doktor, sie hat es geschafft, Ihre Beine zu entbinden. (Tutaj, pani doktor, udało jej
się rozwiązać nogi.)
Rosa Schaeffer i Barthelemy, a za nimi mężczyzna z baru.
— Da ist also die Berühmte klein Französin... Hübsches Mädchen... Schade! Ich hoffe, dass
sie wenigen hartnäckig als die klein Argentinerin... Ist sie tot? (A więc to ta sławna
Francuzeczka... Niebrzydka dziewczyna... Szkoda! Mam nadzieję, że będzie mniej uparta od tej
małej Argentynki... A tamta nie żyje?)
— Noch nicht — (Jeszcze nie) — powiedział Barthelemy kopiąc Carmen, która zajęczała, i
zmusił Léę, by się podniosła.
— Dann, bringen ihr sie um. (No to ją dobijcie.)
— Nie! — wrzasnęła Léa.
Rosa Schaeffer wybuchnęła śmiechem.
Wir waren nicht sicher, dass du deutsch verstenst... Es ist eine gute Sache, da werden wir
Zeit gewinner. Ich will die Namen und Adressen der Mitglieder des Netzes deiner judischen
freundin... willst du nicht antworten? Wenn du dich darauf versteifst, wirst du nie wieder,
einen Liebhaber haben... wie du willst. Worauf warten ihr um die anderc umzubringen? (Nie
byliśmy pewni, czy rozumiesz po niemiecku... No to dobrze się składa, zyskamy tylko na czasie.
Chcę znać nazwiska i adresy członków siatki twojej żydowskiej przyjaciółki... Nie chcesz
odpowiadać?... Jeśli będziesz się upierać, to nie znajdziesz już żadnego kochanka... Rób jak
chcesz. No i na co jeszcze czekacie? Wykończcie tamtą.)
— Ich bitte Sie, lass sie leben! (Błagam, pozwólcie jej żyć!)
— Nie! — odparła Rosa Schaeffer.
Ruchem tak szybkim, że Léa nie od razu zdała sobie sprawę, co się dzieje, Barthelemy
podciął Carmen gardło.
Ociekające krwią ostrze... To rzężenie... Wstrząsane drgawkami ciało... A potem głowa,
która zdawała się na niczym nie trzymać... Léa osunęła się na ziemię i patrzyła, zdając się nie
rozumiejąc, co widzi.
— Carmen — wyszeptała cicho.
Policzkowali ją, żeby przywrócić przytomność.
Wirst du sprechen, du hura! (Zaczniesz gadać, wywłoko?)
— Es nützt jetzt nichts mehr. Sie ist nicht bei Sinnen und versteht nicht, was gesprochen
wird. Lassen wir sie zu sich kommen. (Teraz na nic się to nie zda. Jest nieprzytomna i nie
rozumie, co się do niej mówi. Dajmy jej dojść do siebie.)
— Wir haben nicht viel Zeit, morgen müsst ihr gehen. (Nie mamy dużo czasu, jutro ma pani
wyjechać.)
Ich weis, warten wir etuas. Bindet ihr sie fest. (Wiem, zaczekajmy trochę. Zwiążcie ją
porządnie.)
— Ich machen wir mit der Leiche? (Co zrobić z ciałem?)
— Tut ehr sie in den Sack, wir werden später sehen. (Wrzućcie je do worka, później się
zastanowimy.)
Człowiek z baru i Barthelemy wsunęli skurczone zwłoki do wielkiego worka z juty i
zaciągnęli do kąta.
Pozostawiona sama Léa siedziała na brudnej podłodze i z dziwnym uśmiechem na ustach
kołysała się w przód i w tył.
Dobiegały ją jakieś głosy, słychać było odgłosy bijatyki... Nagle drzwi piwnicy otwarły się...
Jakiś mężczyzna... Ze strzelbą... Léa przestała się kołysać i podniosła wzrok... Zaraz umrę —
pomyślała. Dlaczego zdejmowali jej pęta?... Czuła, jak jakaś ciepła ciecz płynie jej po nogach...
Nie mogła się powstrzymać... Co za ohyda!... I ten strach...
— Niech się pani nie boi, przychodzę pani na ratunek.
Na ratunek?... Chyba się nie przesłyszała, wyraźnie powiedział: na ratunek?... Miała ochotę
śmiać się... Pomógł jej wstać, mokra spódnica lepiła się do ud... Taki wstyd... Wsparła się na
nim, żeby wejść na górę po schodkach... Duży sklep z artykułami spożywczymi... Ani żywego
ducha... Jaki to dzień? Która godzina? Był chyba zmierzch... Wielka limuzyna z zapachem skóry
i tytoniu...
— Pamięta pani, że jemy dzisiaj razem kolację — powiedział Rik Vanderveen uruchamiając
samochód i ruszając z miejsca.
30
Zaledwie kilka chwil po odjeździe Léi przed sklepem zatrzymały się dwa samochody.
Zaskoczeni gapie patrzyli, jak czterech mężczyzn z bronią wystającą spod marynarek wpadło do
wnętrza.
— Co się stało? Nikogo tu nie ma?
— To lipna firma, służy za parawan dla przerzutu hitlerowców. Wszyscy nieliczni
pracownicy są pochodzenia niemieckiego. Ale zawsze ktoś pilnuje sklepu, więc bądźmy czujni.
Niech Amos zostanie przy wejściu i obserwuje ulicę. Françcois i Uri, za mną.
Miejsce wyglądało na opuszczone.
— Chodźmy rzucić okiem do piwnicy — powiedział Narciso Colomer, który służył im za
przewodnika.
— Nie rozumiem — powiedział Françcois Tavernier — dlaczego drzwi stały otworem.
Wygląda to na pułapkę.
Ledwo dokończył zdania, gdy padł strzał, a kula utkwiła w drewnie półki kilka centymetrów
od jego głowy. Padł plackiem na podłogę. Amos i Uri wystrzelili. Krzyk. Jakiś mężczyzna upadł
gdzieś między skrzynie. Z szerokiej metalowej belki nad nimi inny mężczyzna oddał strzał w
kierunku Narciso, lecz ten był szybszy i trafił strzelca, który spadł na podłogę. Potem zapadła
cisza.
Pozostawiając parter pod nadzorem Amosa i Uriego, Tavernier z Colomerem zeszli do
piwnicy. Françcois wrócił bardzo szybko. Wzburzony osunął się na skrzynię.
— I co?
Dał do zrozumienia, że nie może mówić. Obaj młodzieńcy zeszli na dół. Uri wrócił
zapłakany. Za nim przyszli Narciso i Amos, obaj bladzi, w oczach czaiła się wściekłość... Przez
kilka chwil słychać było tylko przyśpieszone oddechy czterech mężczyzn.
— Pomścimy ją — rzekł Uri wycierając oczy.
W samochodzie, który ją wiózł, Léa zaczynała odzyskiwać świadomość. — Zdaje się, że
zdążyłem w samą porę — powiedział Rik Vanderveen, kładąc dłoń na jej kolanie.
— Dziękuję — wydusiła z siebie.
Limuzyna mknęła teraz szybko przez przedmieścia Buenos Aires. Stopniowo zabudowania
stawały się coraz rzadsze, asfalt ustąpił miejsca ziemi: przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągała
się pampa.
— Dokąd jedziemy?
— Wiozę panią w bezpieczne miejsce.
— Jak mnie pan odnalazł?
— Jechałem za wami, ale nie mogłem w porę interweniować.
— Widział pan, co zrobili z Carmen? Trzeba zawiadomić policję.
— Zajmą się tym pani przyjaciele.
Co chciał przez to powiedzieć? Wszystko było takie niejasne. Musi się zastanowić, i to
szybko.
— Nie rozumiem.
— To przecież proste: panowie Tavernier, Ben Zohar, Zederman, Dayan, czyż nie są pani
przyjaciółmi?
Skąd znał nazwiska Amosa, Samuela i Uriego? Serce jej zatrzepotało, dłonie miała spocone.
— Przecież należy pani do siatki mścicieli... Mało brakowało, a by panią odnaleźli.
— No to dlaczego?...
— ...wyrwałem panią z rąk Rosy Schaeffer?...
W głowie Léi kłębiły się myśli... Znał Rosę Schaeffer... A więc? Próbowała otworzyć
drzwiczki.
— Niech pani tego nie robi, bo się pani zabije.
W jego wolnej ręce pojawił się pistolet.
— Jeśli pani powtórzy tę próbę, przestrzelę pani kolano.
Pomimo wysiłków Léa nie zdołała powstrzymać łez.
— Niech pani nie płacze, dziecinko, łzy urodzie szkodzą. Przyrzekam, że jeśli grzecznie mi
pani powie wszystko, co pani wie o organizacji pani żydowskich przyjaciół, wyjdzie pani z tego
cała i zdrowa, słowo honoru oficera SS.
SS, czy się nie przesłyszała? Powiedzieł SS? W słowie tym zawarte były wszystkie
okropności wojny. Przed oczyma stanęli jej wszyscy zamordowani przyjaciele, szczątki trupów
w Bergen-Belsen, okaleczone ciało Carmen...
Palce puściły klamkę drzwiczek samochodu. Osunęła się na Rika Vanderveena.
Françcois Tavernier powiadomił Ambasadę Francji o zaginięciu Léi. Razem z
ambasadorem poprosili o spotkanie z szefem policji i zostali przyjęci przez generała Velazco.
— Doskonale pamiętam pannę Delmas, czarująca młoda osoba. Na pewno udała się na
jakąś miłosną eskapadę, nie powinien się pan niepokoić, panie ambasadorze. Teraz te młode
panny z Europy...
— Panie generale, jesteśmy pewni, że nie chodzi o żadną eskapadę...
— Czyżby wasi informatorzy mieli pewniejsze wiadomości od moich?
— Nie chodzi o informatorów, lecz o świadków, którzy widzieli, jak pannę Delmas przy
użyciu siły zabierano samochodem. Jeden z nich zapisał numer rejestracyjny pojazdu.
— Dlaczego nie zawiadomił policji?
— Miał pewne obawy.
— Panie Tavernier, uczciwy człowiek nie obawia się policji.
— Zapewne...
— Jak on się nazywa?
— Nie zapamiętałem jego nazwiska.
— Pan sobie ze mnie kpi, panie Tavernier... Utrzymuje pan, że ma pan zeznania dotyczące
zniknięcia panny Delmas, i nie pamięta pan nazwiska świadka?
— A jednak tak jest — chłodno odparł Tavernier.
Generał Velazco wstał.
— Ekscelencjo, szanowny panie... Słusznie panowie uczynili, przychodząc do mnie z tą
sprawą. Pomimo znikomych danych, jakimi dysponuję, zarządzę dochodzenie... Nie
omieszkam poinformować panów na bieżąco.
— Hipokryta! Łajdak!
— Niech się pan uspokoi, mój drogi, w niczym panu nie pomoże wprawianie się w taki stan
— rzekł Vladimir d'Ormesson. — Nasze służby będą prowadzić dochodzenie na własną rękę.
— Ale Léa wcześniej zginie. Wie pan, co zrobili z Carmen Ortegą?
Zniechęcony ambasador westchnął głęboko.
— Proszę, Tavernier, niech pan będzie ostrożny...
— Gwiżdżę na pana rady, żeby zachować ostrożność... Dokładnie to samo mówiłem dwa dni
temu Léi.
— Gdzieś pana podrzucić?
— Nie, dziękuję, przejdę się.
Służbowy samochód odjechał.
— Nazywam się Albert van Severen, jestem Flamandem. Z moim przyjacielem,
deputowanym Reimondem Tollenaerem, należeliśmy do pierwszych ochotników, którzy
zaciągnęli się do Legionu flamandzkiego. Obaj czuliśmy się bardzo bliscy Niemiec. Na początku
wojny Tollenaere pisał w "Volk en Staat", gazecie naszej partii: "W tym świecie zamachowców,
anglofilów i tchórzliwych mieszczuchów, nie kryjemy naszej sympatii dla walki, jaką prowadzą
Niemcy. Jesteśmy w tym samym obozie i bardziej niż kiedykolwiek ich walka jest naszą walką!"
Z Radomia wyszliśmy ze stopniem Untersturmführera SS. Walczyliśmy pod Leningradem. Tam
Tollenaere, mój towarzysz, mój brat, poległ dwudziestego pierwszego stycznia czterdziestego
drugiego roku. Ta śmierć umocniła moją wiarę w Hitlera. Legion flamandzki wykazał się
bohaterstwem do tego stopnia, że Reichsführer Himmler powiedział do nas: "Flamandowie
walczą jak lwy!" Ranny pod Wołchowem, okrążony z moimi ludźmi przez Rosjan, zdołałem
wyrwać się z okrążenia. Z tej okazji wręczono mi Krzyż Żelazny. Po kilku miesiącach
spędzonych w szpitalu, ruszyłem z powrotem na front w brygadzie szturmowej Langemarka.
Nad Odrą dostałem się do niewoli, uciekłem i w Hanowerze odszukałem Jefa van de Wiele i
Augusta Bormsa. Spotkałem tam przywódcę narodu walońskiego, Léona Dagrelle'a, który
godzien był być Flamandem. Z końcem wojny z grupą byłych żołnierzy z Wikinga postanowiłem
opuścić kraj, by organizować odwet. Jest nas wielu. Codziennie nowi przyjaciele przyłączają się
do nas i nie pozwolimy żydowskim rzekomym bojownikom stanąć nam w poprzek drogi.
Wybijemy ich w pień, dokończymy zaczętego dzieła...
— Niech pan zamilknie! — wykrzyknęła Léa.
Nie zwracając na nią uwagi, Albert van Severen alias Rik Vanderveen ciągnął dalej.
— ...dzieła zapoczątkowanego przez naród niemiecki. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego
taka kobieta jak pani jest z tymi kanaliami. Zaś jeśli idzie o pani kochanka, Taverniera, jego
zaangażowanie w tę sprawę jest jeszcze bardziej niepojęte, niezrozumiałe.
— Nie przyszło panu do głowy, że walczymy o wolność i godność człowieka?
— Bez wielkich słów, proszę pani. Wolność jest przywilejem danym tylko nielicznym, masy
są po to, żeby słuchać, podporządkować się. No, niechże pani będzie miła i powie mi, co wie o
nas, jak się pani dowiedziała, że Żyd Zederman był więziony w estancia Ortiza i jak się pani
udało zawiadomić pana Taverniera i panią Ocampo... Wie pani, że dałem się nabrać i przez
jakiś czas uważałem panią za uroczą idiotkę. Nawet u Ortiza miałem jeszcze wątpliwości.
— A do Carmen też miał pan wątpliwości?
— Nie, szybko się dowiedzieliśmy, że jest komunistką... To, co się przydarzyło Carmen,
powinno być dla pani przestrogą, powinna pani zachowywać się ostrożniej; przykro by mi było
wydać panią w ręce moich przyjaciół...
— Bo pan nie podejmuje się brudnej roboty?
— Mniej więcej o to chodzi, są wykonawcy i ci, co im rozkazują. Proszę mi opowiedzieć
wszystko od początku.
Przede wszystkim zyskać na czasie...
— W tej chwili ambasador Francji został już na pewno zawiadomiony o moim porwaniu...
— Możliwe, i co z tego?
— Policja będzie interweniować.
— Bardzo by mnie to zdziwiło. Szczerze mówiąc, szef policji, generał Velazco, nie jest wrogo
do nas nastawiony. Ponadto jesteśmy daleko od Buenos Aires. Tutaj, w Argentynie, każdy jest
panem na swojej ziemi. Gauchos przyjaciela, który użycza nam swojej estancii są bezgranicznie
oddani swemu panu. Nie macie najmniejszej szansy wydostać się stąd. Niech pani porzuci
wszelką nadzieję, chyba że woli pani zaczekać na przyjazd doktor Schaeffer. Jest wściekła od
śmierci swojej towarzyszki. Z braku Sary Mulstein zemści się na pani.
Léa już nie słuchała dalej, popadła w czarną rozpacz, rozpacz bez pytań, bez buntu, z
poczuciem całkowitej klęski. Świadomość tej klęski sprawiła, że stała się... jak by to określić? —
pogodna, tak właśnie: pogodna. Nie było to nie do pogodzenia, nie było to sprzeczne. Czuła się
niezaprzeczalnie schwytana, zalana, toczona, zatapiana przez jakąś mroczną falę, której nie
sposób stawić opór, potężną, hałaśliwą, silną i gwałtowną, niepohamowaną, zapadała w świat
śmierci, gdzie zło stanowiło regułę. By znieść ten ból, nie trzeba było stawiać oporu, trzeba było
się poddać, dać się ponieść daleko, tak daleko, że człowiek stawał się niedostępny. Tak,
niedostępny, nieosiągalny, żeglując ku nieprzystępnym brzegom...
— Tego już za dużo, nawet mnie pani nie słucha!
Léa patrzyła na niego, ale go nie widziała, jak gdyby chciała powiedzieć: "Tam, gdzie
jestem, nie dosięgniecie mnie." Flamandzki esesman zdawał się być zbity z tropu, odgadywał
stan ducha, ciche cierpienie tej jakże pięknej kobiety. Przeczuwał, że wystarczyłoby wyciągnąć
rękę, by ją schwycić, wziąć w ramiona i podporządkować swojej woli, swemu pożądaniu, a nie
napotkałby żadnego oporu, jedynie to spojrzenie utkwione w świecie, do którego nie miał
dostępu. Nie tego od niej chciał. Jakież wreszcie ma znaczenie to, że jest wrogiem: czyż nie była
to kobieta, której pożądał od pierwszego wejrzenia? W swoim żołnierskim żywocie poznał
jedynie dwa rodzaje zbliżeń z kobietami: z prostytutkami i kilkoma nieszczęsnymi gwałconymi
po natarciu. Zbliżenia te przyniosły mu tylko niesmak do samego siebie i niemal nienawiść do
tych stworzeń uległych i przerażonych. Obceność Léi na statku sprawiła, że zaczął wierzyć, iż
istnieje jeszcze coś innego niż pośpieszne zbliżenia dwóch ciał. Powiedział do niej niskim i
błagalnym głosem:
— Niech pani mówi, zaklinam panią, niech pani coś powie...
Léa wolno potrząsnęła głową.
Pierwszy raz w życiu bał się... bał się o nią. Wiedział, że będzie musiała mówić, z wolnej woli
lub pod przymusem. Odrazę budziły w nim tortury, uważał, że to niegodne żołnierza, natomiast
inni?... Rosa Schaeffer?...
— Nich mi pan da papierosa.
Śpiesznie podsunął jej paczkę "Carringtonów".
— Nie ma pan niczego innego? — spytała zaciągając się dymem z papierosa.
— Dzięki numerowi rejestracyjnemu zapisanemu przez świadka mogliśmy ustalić
właściciela pojazdu: to samochód bogatego pośrednika z handlu winem, pochodzącego z Chile
Remonda Navarro, stałego, wiernego klienta "ABC", który, gdy przyjeżdża do Buenos Aires,
spędza wieczory przy piwie z dawnymi gestapowcami. Wielki przyjaciel Heinricha Doerge'a,
który podczas wojny był radcą Centralnego Banku Argentyny, i Ludwiga Freude'a,
nieoficjalnego ambasadora Reichu w Buenos Aires. Wiemy, że Freudemu zlecono ukrycie
skarbu nazistów. Niektórzy spośród naszych informatorów twierdzą, że część tego skarbu
spoczywa w Chile w rękach kierownictwa organizacji nazistowskiej.
Françcois Tavernier przechadzał się nerwowo wzdłuż i wszerz pokoju, uważnie słuchając
wywodu doktora. W kącie Amos Dayan i Uri Ben Zohar czyścili broń.
— Remondo Navarro przepadł bez śladu. Wiemy, że często jeździ do estancii położonej
około stu kilometrów na północ od stolicy. Dwaj nasi agenci wyjechali już w teren. Jeśli znajdą
estancię, zawiadomią nas drogą radiową. Tymczasem musimy się rozdzielić. Léa zna ten
adres... Mam mały domek nad rzeką w San Isidro, należał do rodziców mojej żony. Jestem
niemal pewny, że ani policja, ani nasi wrogowie nie wiedzą o nim. Trzymam tam sprawną łódź
motorową, która pomoże nam zbiec w razie ataku. Przy kościele w San Isidro jest esquina,
którą prowadzą przyjaciele, to jest jeden z naszych punktów zbornych. Wieczorem
zdeponujemy tam instrukcje. Hasło brzmi: "Gdzie jest prezbiterium?; a odpowiedź: "Księdza
nie ma." Dziś po południu odbędzie się manifestacja pracowników kolei na plaza de Mayo.
Przypuszczamy, że korzystając z zamieszania przy okazji tego wielkiego zgromadzenia
robotniczego Rosa Schaeffer opuści swoją kryjówkę. Wielu naszych ludzi będzie na placu
niedaleko jej domu i w okolicy. Sara jest z nimi.
— Sara?... Ależ to szaleństwo! Rosa Schaeffer ją rozpozna — powiedział Tavernier.
— To właśnie jej mówiliśmy, ale nic nie mogło odwieść jej od tego zamiaru. Jest z nią
Samuel.
31
Jasnowłosa kobieta w ciemnych okularach przyglądała się grupom mężczyzn w samych
koszulach udających się na plaza de Mayo. Od strony placu dobiegał głuchy i natarczywy
dźwięk bombos.
Rosa Schaeffer opuściła ulicę Esmeralda i weszła do kościoła Maîpu. Blondynka podążyła
jej śladem, lecz prawie natychmiast wyszła z kościoła. Dała znak mężczyźnie, który z kolei
wszedł do bazyliki. Chwilę po nim dwie zakonnice z księdzem opuściły świątynię. Pomimo
przebrania Sara rozpoznała Rosę Schaeffer, ta nawet nie spojrzała na jasnowłosą kobietę, o
którą niemalże się otarła. Jednym z mężczyzn musiał być Barthelemy.
W alei de Mayo aż czarno było od ludzkiego mrowia wymachującego chorągiewkami i
skandującego slogany properonistowskie. Bombos nadawały zgomadzeniu dramatyczną
atmosferę. Człowiek z Mayo; mściciele byli na jego tropie. Okrzyki nasiliły się, gdyż Juan i Eva
Perón ukazali się na balkonie Casa Rosada. Imiona prezydenta i jego żony skandowano w
rytmie bombos:
— Perón!... Evita!...
Był piekielny upał. Sara pociła się pod peruką.
W parku Colon było niewiele mniej ludzi. Koło lunaparku Sara dostrzegła Samuela. Ktoś ją
potrącił i szepnął:
— Uwaga, ich samochody już tu są. Nasi donosiciele doskonale ich rozpracowali.
— Doktorze! Co pan tu robi?
— Chciałem się upewnić, że wszystko przebiega pomyślnie. Widzi pani białą furgonetkę? W
środku są nasi ludzie. Proszę tam wolno podejść, zapukać dwa razy, a potem jeszcze raz w tylne
drzwiczki, a otworzą pani.
— Czy nie można spróbować zatrzymać ich teraz?
— Nie, zdrajcy są wszędzie, lepiej ich śledzić i jechać za nimi.
Sara wsiadła tylnymi drzwiczkami. Wewnątrz jakiś mężczyzna ze słuchawkami na uszach
kręcił gałkami radiostacji.
Za kierownicą stojącego za furgonetką samochodu zasiadł Amos; obok niego Uri. Obaj
mieli kapelusze zasłaniające im górną część twarzy. Samuel i doktor Lopez wsiedli do innego
samochodu. Samochód Rosy Schaeffer ruszył. W ślad za nim jechał doktor Lopez, później
furgonetka, wreszcie Amos.
Ruch uliczny był duży, wielu przechodniów, dlatego też posuwali się wolno. Przez aleję
Corrientes i za plaza de la República wlekli się noga za nogą.
Sara zdjęła blond perukę i nastroszyła ręką swoje krótkie włosy. W furgonetce panowała
okropna duchota, powietrze stało. Kierowca, młody Argentyńczyk, nerwowo pociągał cigarillo,
które paskudnie cuchnęło. Kierowali się na północ.
— Jadą w kierunku estancia Colomer — stwierdził doktor Lopez — to znaczy do estancii, do
której jeździ Remondo Navarro.
— Jest pan tego pewien? — spytał Samuel.
— Jest jedna szansa na dwie: jeśli pojadą prosto, to tam właśnie się udadzą, a jeśli skręcą w
lewo, to w nieznane.
— Nie możemy długo tak za nimi jechać, połapią się w końcu.
— Niech pan będzie spokojny, przy następnym skrzyżowaniu nie pojedziemy tą samą drogą
co oni. Ktoś nas podmieni. Furgonetka i my pojedziemy w tym samym kierunku. Tylko Amos i
Uri będą podążać ich śladem.
Samochód Rosy Schaeffer jechał dalej prosto. Teraz droga była piaszczysta i posuwali się w
obłoku kurzu. Niebawem Amos musiał opuścić drogę wysadzaną drzewami i zatrzymał się, gdy
tylko przebywał poza zasięgiem wzroku, upewniwszy się przedtem, że ich zmiennicy
rzeczywiście przejęli obiekt. Za zmiennikami jechała wielka limuzyna.
— Oni też przedsięwzięli środki ostrożności — stwierdził Uri.
W krótkim czasie przyłączyła się do nich furgonetka, a potem dobił doktor Lopez i Samuel.
Mają tylko jeden samochód ochrony. Jak dotąd wszystko przebiega zgodnie z
przewidywaniami — rzekł lekarz. — Za piętnaście minut ruszamy dalej.
— Consegui a comunicarme con el señor Tevernier, confirmo que se dirigen a la estancian
Castelli. Segun las informaciones, es una yerdadera guarida. El Señor Tavernier va al aero-club
y llega en avión. (Udało mi się połączyć z panem Tevernier — powiedział radiotelefonista. —
Rzeczywiście jadą na estancie Castelli. Według posiadanych informacji to istna forteca. Pan
Tavernier jedzie do aeroklubu i przyleci do nas samolotem.)
— Gracias, Carlis.
Zapadła noc, gdy Rosa Schaeffer i jej wspólnicy dotarli do estancii Castelli. Posiadłość była
niewielka i otoczona lasem; za nim rozciągała się pampa. Praktycznie niemożliwością było
dostać się tam niepostrzeżenie. Powitał ich Rik Vanderveen:
— Dieser Anzug sitet sehr gut! (To przebranie jest całkiem twarzowe) — powiedział śmiejąc
się.
— Mir ist nicht zum lachen (Nie jestem w nastroju do żartów) — odwarknęła doktor
Schaeffer zrywając kornet.
Niewiele pozostało z jej dzikiej urody. Rysy jej zgrubiały, a oczy miały wyraz tropiącego,
bliskiego porwania zdobyczy zwierzęcia. Przedwcześnie posiwiałe nieuczesane włosy postarzały
ją.
Ruszyli do domu.
Rosa Schaeffer rzuciła się na starą kanapę.
— Geben sie mit zu trinken, danach werde ide eingutes bad nehmen. (Niech mi pan da coś
do picia, a potem wezmę porządną kąpiel.)
— Zu trinken ist einlach, das bad... es gibt nur eine miese brause die mur verrostetes warser
gibt. Da müssen sie sich damit obfinden. (Z piciem prosta sprawa, ale kąpiel... Jest tu tylko
marny prysznic, z którego leci rdzawa woda. Będzie musiała pani się tym zadowolić.)
Wykonała gest zniechęcenia.
— Wo kann ich mir dieser grotesken verkleidung entledigen? (Gdzie mogę zdjąć to
groteskowe przebranie?)
— Folgen sie mir. (Proszę za mną.)
Gdy wróciła, włosy miała gładko uczesane i upięte nad karkiem w koczek, a habit zakonnicy
zamieniła na spodnie i sportową koszulę. Podkreślało to jej męski charakter... Wzięła szklankę,
którą podał jej Venderveen.
— Hat sie gesprochen? (Mówiła?)
Od jej przyjazdu obawiał się tego pytania.
— Ich glaube, sie weiss nichts. (Myślę, że ona nic nie wie.)
— Das würde nich wundern. Wo ist sie? (Zdziwiłabym się. Gdzie ona jest?)
— In einem der Zimmer. (W jednym z pokoi.)
— Begleiten Sie mir. (Niech mnie pan tam zaprowadzi.)
— Später, wir haben en sprechen. (Później, musimy porozmawiać.)
Żołnierz, który nie czuł strachu pod Leningradem, zadrżał pod spojrzeniem, jakie posłała
mu Rosa Schaeffer.
— Wie Sie wollen. (Jak pani sobie życzy.)
Podczas kolacji omówili szczegółowo przebieg podróży, która miała zawieść ich do Brazylii.
Wieczór był już dość późny, gdy rzekła:
— Setat gehen wir au der kleinen. (A teraz chodźmy do tej małej.)
— Wypatrzyłem tylko trzech strażników na zewnątrz; jeden stoi na dachu turbiny, jeden
przed domem i jeden na tyłach domu — powiedział Uri.
— A wewnątrz ilu ich jest? — spytał doktor Lopez.
— Przynajmniej pięciu, może więcej.
— Tavernier przyleciał?
— Tak, samolot wylądował trzy kilometry stąd, powinien tu być lada chwila.
— Wydaje się spokojnie.
— Za spokojnie. Dotychczas szło nam za gładko, za łatwo.
— Amosowi udało się wśliznąć do szopy, spróbuję do niego dotrzeć.
— Idę z wami — powiedziała Sara.
— Trzeba, by jeden z nas unieszkodliwił wartownika na tyłach domu.
— Doktorze, proszę mi pozwolić się tym zająć, mam doświadczenie w tego rodzaju akcjach
— rzekł Uri.
Wartownik, który wdrapał się na turbinę, zapalił papierosa, rozjaśniło to na krótko
ciemności.
— Są dość nieostrożni — zamruczał Samuel.
Uri podczołgał się do domu, jego sylwetka zlewała się z podłożem. Dotarł do oświetlonej
strefy, okrążył ją, przedostał się na tyły budynku. Tam towarzysze stracili go z pola widzenia.
— Od jak dawna są w środku? — spytał Françcois Tavernier, gdy przyszedł.
— Prawie dwie godziny.
— Nic podejrzanego?
— Żadnego odgłosu. Na wszelki wypadek, Uri zajął się jednym z wartowników. O, patrzcie,
jest z powrotem.
Cień Palestyńczyka mignął przez chwilę pod światło, a potem znowu zlał się z ciemną trawą.
Na estancii nikt się nie poruszał.
— Zrobione — powiedział po prostu.
— Niczego pan nie zauważył?
— Léa jest w pokoju od tyłu, poznałem jej sylwetkę...
— Była sama?
— Tak mi się wydaje. W oknie jest gęsta krata. Gdzie jest Sara?
— Jest pod szopą.
— Tavernier, czy mógłby pan pozbyć się wartownika, który stoi przed drzwiami? — spytał
Samuel.
— Nie jest to łatwe, trzeba wymyślić sposób, żeby go tutaj zwabić...
— Pedro, todo está bièn? (Pedro, wszystko w porządku?) — krzyknął człowiek na turbinie.
— Muy bièn, Marcello. (Świetnie, Marcello).
— Tendras que ir a ver Henrique, vigilo por vos? (Powinienem pójść do Henrique, pilnuję
za ciebie).
— De acuerdo. (Zgoda.)
Pedro z karabinem w ręce i z poncho przerzuconym przez ramię opuścił swój posterunek.
— Oto i nasza szansa — rzekł Françcois, czołgając się w kierunku, w którym ruszył Pedro.
Kilka chwil później zobaczyli powracającego zawiniętego w swoje poncho Pedra, który
znowu stanął na straży.
— Marcello?
— Si? (Tak?)
— Todo está en orden? (Wszystko w porządku?)
— Bièn. (Dobrze.)
Pedro zapalił papierosa.
— Co się stało z Tavernierem? — spytał doktor Lopez.
— Nic, to on stoi na straży — odparł Samuel.
— Brawo.
Ledwo weszli do pokoju, gdzie przebywała Léa, Rosa Schaeffer spytała, dlaczego
dziewczyna nie jest związana.
— Die estancia ist gut bewackt, sie kann nicht entfliehen (Estancia jest dobrze strzeżona,
nie ucieknie nam) — odpowiedział Rik Vanderveen.
Nie zauważył, że Rosa trzymała w ręku bicz. Brutalnie zdzieliła nim Léę, która krzyknęła
osłaniając twarz gołymi ramionami. Trzy uderzenia płaskiego postronka trafiły ją, nim Rik
zareagował i schwycił nazistkę za ramię.
— Was ist mit Ihnen los, lass mich los! (Co pana napadło, niech mnie pan puści!)
— Lasst sie los, ich sage Ihnen, dass sie nichts weiss. (Niech ją pani zostawi, mówię pani, że
ona nic nie wie).
W dłoni Rosy Schaeffer pojawił się pistolet.
— Raus, sie sind ein Weibchen. Ich bin sidrer, dass dieses Madchen, etwas weiss und sie
wird es mir sagen... Raus oder ich schiesse. (Niech pan stąd wyjdzie, zupełnie pan zniewieściał,
jestem pewna, że ta dziewczyna coś wie i powie mi to... Niech pan wyjdzie, bo strzelam.)
— Rik, niech mnie pan nie zostawia. Uwaga!
Rzucone przez rzekomego księdza boleadoras oplotły się wokół nóg Vanderveena, który
upadł na ziemię.
— Hauptsturmführer van Severen, ich habe Ihnen Schon seit einger zeit nicht mehr
vertraut. Bringer sie ihn unter Bewachung. (Poruczniku Van Severen, od jakiegoś czasu mam
się przed panem na baczności. Trzymajcie go pod dobrą strażą.)
Fałszywi ksiądz i zakonnica wyciągnęli Rika Vanderveena z pokoju, uprzednio
skrępowawszy mu dłonie i stopy.
Przerażona Léa patrzyła na idącą ku niej osobę, która zabiła dziecko Sary i tyle niewinnych
kobiet. Wiedziała, że nie może spodziewać się po niej litości.
Françcois Tavernier drgnął, gdy usłyszał krzyk Léi.
— Marcello, oiste? Creo que nos necesitan? (Marcello, słyszałeś?... Myślę, że nas
potrzebują.)
— Te parece? Nos dijeron de no mover de aqui. (Myślisz? Nakazali, żeby się nie ruszać z
miejsca.)
— Veni, te digo, aca dentro hay pelea. (Chodź, mówię ci, tam w środku się biją.)
Marcello zręcznie zeskoczył z turbiny i podszedł do Taverniera.
— Pero nos sos... (Ale ty nie jesteś...)
— No (Nie) — rzekł Françcois wbijając mu nóż w serce.
Mężczyzna bezszelestnie osunął się na ziemię.
Samuel Zederman i doktor Lopez przybiegli do niego. Następny krzyk poderwał Françcois,
który natychmiast znalazł się przy drzwiach.
— Spokojnie — powiedział Ricardo Lopez. — Jeśli nas usłyszą, gotowi natychmiast ją
zastrzelić...
Françcois aż się spocił, wytarł wilgotne dłonie o spodnie, nie wypuszczając z ręki swojej
pepeszy. Ostrożnie nacisnął klamkę. Obszerna, źle oświetlona izba zdawała się pusta... Ich uszu
dobiegł śmiech, a potem jęki...
— Patrzcie — cicho wykrzyknął Samuel.
W kącie leżał związany i zakneblowany mężczyzna.
— Przecież to nasz przyjaciel van Severen! — ucieszył się Uri, który przyłączył do nich.
Wyjął mu knebel, równocześnie przykładając palec do ust i nakazując, żeby był cicho.
Mężczyzna kiwnął potakująco głową.
— Léa tam jest, pośpieszcie się — powiedział do Taverniera.
— Łajdak — rzucił Tavernier, uderzając go kolbą i łamiąc mu nos — to pan ją tu przywiózł.
— Jakie to ma znaczenie, pośpieszcie się — wybełkotał z twarzą zalaną krwią.
Léa znowu krzyknęła. Françcois rzucił się jak oszalały do drzwi, które wskazał Rik.
Ciało Léi zwisało przywiązane do belki za nadgarstki. Piersi miała odsłonięte, nogi w
kostkach skrępowane. Françcois wydał z siebie zwierzęcy ryk i strzelił do kobiety schylającej się
po broń leżącą u jej stóp. Rosa Schaeffer upuściła trzymane w dłoni zapalone cigarillo i
uskoczyła za fotel, którego oparcie rozprysło się na wszystkie strony. Zraniony przez
Barthelemy'ego doktor Lopez upadł; przestępca doskoczył do okna, lecz skosiła go w locie seria
z broni maszynowej; zwalił się martwy w poprzek pokoju. W oknie, z którego częściowo
wyrwano kratę, pojawił się Amos, a za nim Sara.
— Gdzie jest gruba Berta?... Nie zabijajcie jej!... Jest moja! W dużej izbie rozległy się strzały,
mściciele zastygli na chwilę w bezruchu. Amos przeskoczył zwłoki Barthelemy'ego i wypadł do
świetlicy. W poprzek drzwi leżał jakiś nieznajomy ze zmasakrowaną twarzą. Niedaleko niego
próbował się podnieść ranny w ramię Samuel.
— Ilu ich jest?! — wrzeszczał Amos stawiając nogę na złamanym nosie Rika Vanderveena.
— Ośmioro, ale czekamy na posiłki. Rozwiążcie mnie, pomogę wam...
— Kpisz sobie z nas, gnoju.
Pod gradem ciosów Flamand stracił przytomność.
Nie zwracając uwagi na Rosę Schaeffer i Sarę, Françcois odwiązał Léę. Zaklął przez
zaciśnięte zęby, widząc oparzenia i rany na jej piersiach. Ostrożnie ułożył ją na ledwo
widocznym tapczanie stojącym w alkowie.
— Moja miłości, przebacz mi — szeptał, okrywając ją.
Szybko! Znaleźć trochę wody, opatrzeć ją. Wyszedł, nie spojrzawszy nawet na Sarę i Rosę.
— Rozwiążcie mnie, chcę wam pomóc — zdołał powiedzieć Rik Vanderveen porozcinanymi
wargami.
— Gdzie znajdę trochę wody i opatrunki? — spytał Tavernier.
— W schowku przy drzwiach... Niech mnie pan rozwiąże, przyniosę wody... W jakim ona
jest stanie?
Mężczyźni przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Françcois schylił się i nożem przeciął więzy
Rika. Strzały oddane w ich kierunku rzuciły ich na ziemię.
— Przybyły posiłki — szepnął Vanderveen chwytając pistolet, który podał mu Samuel.
Podczołgali się do drzwi; w progu padł jakiś zabity mężczyzna. Wciąż leżąc na brzuchu
Tavernier wykorzystał martwego jako osłonę; oddał kilka strzałów, trafił dwóch przeciwników.
Przeskoczył leżące ciało i biegnąc ładował broń.
— Tutaj! — zawołał jakiś głos z szopy.
Usłuchał, w jego ślady poszedł Samuel.
Rzucony przez Uriego granat wybuchł na samochodzie, który w okamgnieniu stanął w
płomieniach. Z pojazdu wyskoczyły trzy płonące postacie i pobiegły w stronę lasu: kolejno
jedna za drugą padały. W odblaskach pożaru widzieli Amosa, który zakosami zmierzał ku nim.
Dotarł już do szopy, gdy tuż obok niego wybuchł granat.
— Amos! — krzyknął Uri, przypadając do niego.
Samuel zasłonił oczy zdrową ręką. Bezsilny Françcois patrzył, jak Uri przyciska do piersi
poszarpane ciało przyjaciela. Vanderveen strzelił w kierunku turbiny; ktoś z krzykiem spadł w
ogień.
Słychać było tylko skwierczenie płomieni i szloch Uriego. Françcois Tavernier i Rik
Vanderveen podeszli do Uriego. Twarz miał brudną i rozmazane na niej łzy. Wstał, chwycił
karabin maszynowy i szedł ku Flamandowi, który wolno podnosił ręce do góry. Seria przerwała
ten gest. Padł martwy u stóp Françcois.
Jak dwie dzikie bestie obie kobiety krążyły w milczeniu, nie spuszczając z siebie wzroku;
zionęły taką samą nienawiścią, która niwelowała wszelki strach. Były przerażające:
rozczochrane, z twarzami wykrzywionymi jakimś grymasem, z cieknącą im z ust śliną. Sara
była uzbrojona, jej przeciwniczka nie. Słychać było jedynie ich zdyszane oddechy.
W alkowie Léa odzyskiwała przytomność. Przed chwilą chyba widziała Françcois... Pewnie
śniło jej się. Jest sama. Sama?... Nie!... Sara uśmiechała się i to było przerażające. Rosa też się
uśmiechała i to było okropne... Oszalały, one po prostu oszalały... Sara puściła serię z automatu,
którą rozszarpała prawą nogę przeciwniczki... Straszliwy uśmiech zniknął... Sara śmiała się i
strzelała w drugą nogę... Niemka nie krzyczała... Leżąc na plecach wyglądała jak okaleczony
owad....
— Jetzt gehörst Du mir (Teraz jesteś moja) — wyrzuciła z siebie Sara.
— Scher Dich zum Teufel, du Hure! (Wypchaj się, dziwko!)
— Wie in Ravensbrück, wird's lange davern. Erinnere Dich dran... (Jak w Ravensbrück, to
będzie długo trwało. Przypomnij sobie...)
Seria odstrzeliła jej lewą rękę, potem prawą... Sara śmiała się, wyraz szczęścia malował się
na jej twarzy, która nagle się wygładziła i wypiękniała... Jakże to możliwe? — zastanawiała się
Léa zafascynowana tym widokiem.... Wszędzie było pełno krwi... Sara była ochlapana krwią...
Śmiała się... Odrzuciła niepotrzebny karabin maszynowy... Z kieszeni sukienki wyjęła nóż,
otworzyła go, lecz po chwili zastanowienia schowała... Léa uniosła się i klęcząc na otomanie
przyciskała dłonie do piersi... Sara pochyliła się nad okaleczonym owadem... Okradkiem
usiadła na swojej zdobyczy... Wycie dobyło się z ociekającego krwią ciała... Léa wrzeszczała...
Sara śmiała się... Jakże ona się śmiała... W palcach obracała oko... Léa opadła do tyłu... Padł
strzał...
— Nie... Ona jest moja!
Strzałem w czoło Françcois dobił Rosę Schaeffer.
Dało się słyszeć głos Samuela:
— O mój Boże!...
32
Tygodnie, które nastąpiły po śmierci Amosa Dayana i Rosy Schaeffer, były dla wszystkich
koszmarem. Léa wciąż widziała Sarę, jak wymachuje okiem swojego kata, który stał się ofiarą.
Obecność Françcois, który przeniósł się do hotelu "Plaza", złagodziła nieco jej lęki. Spotykała
się znowu z Ernesto, z którym odbywała długie spacery po Buenos Aires. Od ojca dowiedział
się, co się wydarzyło na estancii Castelli. Starał się oderwać dziewczynę od jej ponurych
wspomnień. Victoria Ocampo też się do tego przykładała i zabierała ją codziennie późnym
popołudniem do kina. 25 maja, w dniu święta narodowego Argentyny, Léa znowu zobaczyła
Evę Perón, olśniewającą, w sukni ze złotej lamy, w Teatrze Colon, a towarzyszył jej Vladimir
d'Ormesson i ambasadorowie Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.
W czerwcu Victoria Ocampo zabrała ją do studia nagrań radia El Mondo na recital Charlesa
Treneta. Léa nie mogła powstrzymać łez, tak bardzo przywoływało to klimat Paryża. W tym
samym miesiącu Jo Bouillon prezentował Josèphine Baker w "Politeomo". Gdy usłyszała
piosenkę: "J'ai deux amours, mon pays et Paris", rozpłakała się.
— Myślę, że pora, byś wróciła do Francji — czule szepnął jej Françcois.
Złożyła głowę na jego ramieniu.
— Wrócę, ale tylko z tobą.
Samuel Zederman wyleczył się ze swoich obrażeń i wyjechał do Monachium, Uri Ben Zohar,
pogrążony w rozpaczy po śmierci przyjaciela, błąkał się po gorących uliczkach la Boca i szukał
zapomnienia w alkoholu i u prostytutek. W obawie przed odwetem doktor Ricardo Lopez, gdy
tylko ozdrowiał, schronił się z żoną i dziećmi w Boliwii. Natomiast w Sarze coś jakby pękło. Léa,
na prośby i nalegania Françcois widywała się z nią od czasu do czasu. Obie młode kobiety
powróciły na lekcje tanga, lecz Léę wciąż nawiedzał duch Carmen.
Zbliżała się zima; w hotelu "Plaza" trwały przygotowania do wielkiego balu, w którym miała
uczestniczyć śmietanka towarzyska Argentyny. Françcois podarował Léi wspaniałą suknię z
tafty mieniącą się odcieniami błękitu.
W przeddzień balu otrzymała pomyślną wiadomość z Montillac.
"Moja kochana siostrzyczko,
Pierre ma młodszą siostrę, daliśmy jej na imię Isabelle, po mamie. Alain i ja bylibyśmy
szczęśliwi, gdybyś zechciała być matką chrzestną dziecka. Charles będzie chrzestnym.
Moja córeczka jest wspaniała. Ruth twierdzi, że jest podobna do Ciebie jak kropla wody.
Bardzo za Tobą wszyscy tęsknimy. Kiedy wracasz? Bez Ciebie Montillac nie jest tym samym
Montillac. Winobranie zapowiada się świetnie, powinien być to doskonały rocznik wina.
Muszę kończyć, dziecko płacze, bo chce jeść.
Ucałuj od nas Françcois. Przesyłamy Ci ucałowania i wyrazy czułości od nas wszystkich.
Françcoise
PS: Czy pisałam Ci, że jestem szczęśliwa?"
Nareszcie Françcoise znalazła szczęście! Czy Léa zazna też kiedyś szczęścia u boku swego
kochanka? Wątpiła w to. Choć nie mieszkał już z Sarą, Léa nie mogła poskromić swej zazdrości
o ich przyjaźń. A przecież Françcois nigdy nie był bardziej przy niej obecny, bardziej
zakochany. Każdej nocy spleceni ramionami zasypiali mile zmęczeni.
Wielkie salony hotelu "Plaza" jarzyły się olśniewającymi światłami, elegancki tłum
przechadzał się kuluarami, a orkiestra grała modne melodie. Léa tańczyła zapominając — jak
zwykle w tańcu — o swoich troskach i obawach. Françcois odprowadził ją do ich stolika
stojącego na skraju parkietu. Sara, która pojechała zostawić swój płaszcz w pokoju przyjaciółki,
jakoś zwlekała z powrotem. Przygasły światła, tylko parkiet był oświetlony. Jedna z par
wykonała tango. Publiczność nagrodziła gorącymi oklaskami ich pokaz. Światła rozbłysły i
znowu przygasły. Orkiestra zagrała "Adios muchachos". Jakaś dłoń spoczęła na nagim
ramieniu Léi
— Chodź — rzekła Sara.
Zaskoczona dziewczyna dała się zaprowadzić na parkiet. Och, nie!... Ze wzrokiem
utkwionym w partnerce, czuła jak jej ciało poddaje się naciskowi ręki Sary... Adios muchachos,
compañeros de mi vida... Łzy płynęły po jej policzkach... Saro... Wybacz... Nie zrozumiałam...
Me toca a mi, voy enfrenter la retirada... Orkiestra jakby się zawahała... Zafałszowała... Jak ty
tańczysz, Saro... Ya me voy, y me resigno contra el destino... Nigdy jej ciało nie stanowiło takiej
jedności z innym ciałem... Dlaczego, Saro?... Dlaczego?... Ten haniebny krzyż na twej ogolonej
głowie... Nadie la ataja se terminaron... Nie, ty nie jesteś dzwiką... Kocham cię, Saro... Nie
jesteś podobna do nich... Ni cuerpo enfermo no resiste más... Czuję, że opuścisz nas
niebawem.... Nie widzisz ich... Recuerdos de otros tiempos... Popatrz, otaczają nas kręgiem...
buenos momentos... Zabierz mnie ze sobą, Saro... Zabierz mnie daleko od nich... Czujesz moją
dłoń, jak ściska twoją?... Nigdy tak dobrze nie tańczyłam tanga... Adios muchachos...
Uśmiechasz się!... Zrozumiałaś, co wyrażam tym milczeniem... Moja kochana... Uśmiechasz
się!... Odnajduję, poznaję twój uśmiech... Es dios el juez supremo... Poprzez łzy Léa też się
uśmiecha... Zabiorę cię ze sobą, Saro... Pues mi vida me hizo... Ta niepokojąca melodia jest dla
mnie stworzona... Dos lágrimas sinceras derrama a mi pertida... Jak dobrze tańczysz...
Zobaczysz... El dia postrero... W tobie... Zło... Ból... Czuję, że zło umarło... Le doy toda mi
alma... Saro... Nie!...
Françcois Tavernier rozdzielił dwie kobiety. Z całej siły, trzykrotnie spoliczkował Sarę...
Muzyka ucichła. Tłum jakby skamieniał. Sara stawiła mu czoło, cudowna, jak anioł śmierci,
wyzywająca w obciskającej jej ciało wąskiej czerwonej sukni głęboko rozciętej na udzie... Ta
twarz o fatalnej urodzie... Ogolona czaszka, a na niej czerwoną szminką nakreślona swastyka...
— Proszę o papierosa.
Wyciągnięto w jej stronę pięć czy sześć etui z papierosami... Tyleż płomieni... Sara z
lubością zaciągnęła się dymem.
Léa nie czuła już zazdrości o Sarę, lecz bezmierną litość i współczucie dla niej. Tym
skandalicznym tangiem dała do zrozumienia, że nie ma już nic do roboty w tym eleganckim i
ugrzecznionym towarzystwie, zerwała z nim i została wyrzucona poza nawias. Z kieszonki
smokingu Françcois wyjął chusteczkę i podszedł do Sary, by zetrzeć ten hańbiący symbol. Sara
odsunęła ją łagodnie.
— Zostaw, zetrzesz tylko to, co widoczne.
Françcois Tavernier mocno schwycił Sarę za ramię.
— Chodźmy, odprowadzę cię do domu.
— Zostaw mnie, pójdę odświeżyć się do pokoju Léi... Nie, nie chodź ze mną, moja droga.
Mam ochotę zostać sama.
— Nie chcę cię zostawiać, pójdę z tobą.
Orkiestra znowu zaczęła grać; w spojrzeniu Sary pojawił się jakiś błysk.
— Nie nalegaj, zobaczymy się jutro.
Odwróciła się do zgromadzonych i rzuciła:
— Adios, amigos!
Nie zważając na prośbę przyjaciółki, Léa ruszyła za nią. Françcois chwycił ją za ramię na
progu wielkiego salonu i zatrzymał.
— Nie chodź.
Spróbowała mu się wyrwać.
— Nie można zostawić jej samej, ona mnie przeraża.
— Mnie też przeraża.
Rozmawiając dotarli do hallu. Sara nacisnęła guzik, by sprowadzić windę. Léa spróbowała
rozluźnić uścisk Françcois i się do niej przyłączyć, ale kochanek trzymał ją mocno. Młody
windziarz otworzył drzwi. Sara wsiadła do windy i ironicznie pomachała im na pożegnanie.
Drzwi się zamknęły. Léi ścisnęło się serce.
Żadne z nich nie miało ochoty wracać do sali balowej. W szatni poprosili o swoje okrycia i
wyszli z hotelu. Przeszli przez plaza San Martin i ruszyli bez celu przed siebie. Noc była piękna i
rześka, a na ulicach niewiele ludzi. Otoczył ją ramieniem. Była napięta, wroga.
— Sara była bardzo piękna dzisiejszego wieczoru — powiedziała, jak gdyby mówiła do samej
siebie.
— Piękna?... Tak, na swój sposób... Jak pogańskie szkodliwe bóstwo... Wyglądałaś jak owad
schwytany w sieć czarnego pająka... Mimo łez zdawałaś się być zafascynowana... Stanowiłyście
bardzo dziwną parę, bardzo poruszającą. Pomimo skandalu, nie żałuję, że byłem przy tym i
mogłem zobaczyć miny wszystkich zebranych.
— To dlaczego przerwałeś nasz taniec?
— Bo był nieprzyzwoity.
Rozzłoszczona Léa wyrwała mu się.
Nie zauważyli nawet, że dotarli do Ambasady Francji. Niedaleko gwałtownie zahamował
samochód. Françcois rozejrzał się czujnie; co za głupota, żeby wychodzić bez broni! Z
samochodu wysiadł mężczyzna. Z ulgą rozpoznali w nim Vladimira d'Ormessona.
— I cóż, mój drogi, czegóż to ja się dowiaduję!... Witam, panno Delmas... Brawo, mówią
tylko o tym!... Zdajecie sobie sprawę, jaki to skandal!... Pani Tavernier musi niezwłocznie
opuścić Buenos Aires. Pannie natomiast radzę wracać do Francji. Jutro całe miasto będzie
mówiło o tym tangu. Spodziewam się, że zostanę wezwany przez ministra spraw wewnętrznych,
a nawet przez prezydenta...
— Nie sądzi pan, panie ambasadorze, że przedstawia pan sytuację w zbyt czarnych
barwach?
— Tavernier, wie pan równie dobrze jak ja, że opozycja bez przerwy zarzuca rządowi tego
kraju — jak to mówią — faszystowskie sympatie. Sprawa estancii Castelli niepokoi wielu
peronistów. Małżonka francuskiego dyplomaty z wymalowaną swastyką na głowie. Pan uważa,
że to nie jest skandaliczne? Proszę do mnie zajrzeć, do ambasady, przed południem.
Skłoniwszy się lekko Léi, ambasador wsiadł do samochodu.
Ruszyli dalej w milczeniu.
Wstąpili do wielkiej kawiarni w alejach, była rzęsiście oświetlona i panował tam duży
harmider. Ich pojawienie się wywołało szmery i natarczywe spojrzenia mężczyzn. Léa mocniej
zacisnęła na ramionach swoją elegancką pelerynę w tym samym odcieniu co suknia. Podszedł
kelner.
— Buenos dias, que quieren tomar? (Dobry wieczór, co państwo sobie życzą?)
— Dos copas de cognac, por favor. (Dwa koniaki, proszę.)
Alkohol, jaki im podano, koniakiem był tylko z nazwy. Wypili w milczeniu, po raz pierwszy
dalecy sobie, każde rozpamiętywało wydarzenia tego wieczora. Léa miała przed oczyma
tragiczną twarz Sary, twarz rozświetloną jakby od wewnątrz, czuły, a zarazem drwiący uśmiech,
jaki błąkał się po jej wargach, zdecydowany uścisk jej dłoni, jej nerwowe i gibkie ciało, któremu
poddawało się posłusznie ciało Léi, a przede wszystkim swastykę, jaką nakreśliła pewną ręką.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że popadała w obłęd... Czyż ostatnie tygodnie o tym nie
świadczyły? Léa niczego nie dostrzegała, nie chciała niczego widzieć. Mimo przerażenia, jakie w
niej wywoływała, powinna była spróbować ją zrozumieć, pomóc jej. Zamiast tego, okazując
strach i odrazę, odepchnęła ją, pozostawiając samą sobie z jej potwornym czynem.
Myśli Françcois niewiele różniły się od rozważań Léi. Jak i ona wyrzucał sobie, że powinien
być bardziej uważny i czujny wobec rozterek Sary. Czuł się winny, że pozostawił przyjaciółkę na
pastwę jej upiorów, nie potrafił odciągnąć jej od myśLi o zemście; znając ją powinien chronić
przed nią samą, powołując się na pamięć ojca, którego uwielbiała. Cóż by mu powiedział, gdyby
go teraz spytał: "Co zrobiłeś z Sarą?"
Równocześnie podali sobie dłonie nad stolikiem. Wreszcie się odnaleźli, pojednali.
— Chodźmy poszukać Sary — powiedział.
Bal trwał w najlepsze, gdy weszli do hotelu "Plaza". Pojechali do pokoju Léi, drzwi były
otwarte, ale Sary nie było... na poduszce, na widocznym miejscu, leżała koperta zaadresowana
do Léi. Na firmowym papierze hotelu napisano:
"Moja kochana,
Niebawem spotkam Cię w dużym salonie.
Nie wiem jeszcze, czy będę żyła w dniu, w którym będziesz czytać ten list. Lecz muszę go
napisać, muszę spróbować raz jeszcze wytłumaczyć Ci, co sprawiło, iż stałam się potworem. Nie
szukam usprawiedliwienia moich czynów, przerażam sama siebie. W ostatnich tygodniach
zrozumiałam, że zemsta nie przynosi spokoju, lecz obrzydzenie do siebie samej, a mimo to
nadal uważam, że jest potrzebna. Nie mam już ochoty w niej uczestniczyć. Nie dlatego, że
zaspokoiłam żądzę zemsty, lecz dlatego, że żadna zemsta nie jest w stanie naprawić
wyrządzonego zła. Nie tylko zabili mojego ojca, moje dziecko, na zawsze mnie okaleczyli
przeprowadzając na mnie doświadczenia, lecz uczynili ze mnie wspólniczkę ich haniebnych
czynów. Zwłaszcza tego nie mogliśmy im wybaczyć z Danielem. Byliśmy wspólnikami zbrodni;
on, gdyż zadenuncjował więźnia za kradzież kawałka chleba, ja, bo ukradłam koc umierającej
kobiecie, byliśmy wspólnikami, gdyż byliśmy bezsilni. A poza tym, bardziej niż cokolwiek
innego, czyż można sobie wybaczyć, że się żyje? Czuję, jak pogrążam się w szaleństwie, czuję,
jak opuszcza mnie wszelkie człowieczeństwo. Zobaczyłam, że jestem taka, jak oni, że potrafię
znęcać się nad bezbronną istotą ludzką i na darmo bym sobie powtarzała, szukając
usprawiedliwienia: "przecież oni robili to samo", szukam w sobie resztek dumy, godności, która
by mnie powstrzymała od staczania się po tej przerażającej równi pochyłej. Pamiętasz, jak Ci
mówiłam: "Będę okrutniejsza od nich". W pewien sposób byłam okrutniejsza i widzisz, jest to
najgorsze, co mogli mi zrobić.
Słowa Simona Wiesenthala, ojca Henriego powracają, Żyd i ksiądz katolicki obaj mówili o
sprawiedliwości, o wierze w człowieka. Nie wierzę w sprawiedliwość, nie wierzę już w
człowieka. Mój ojciec był sprawiedliwy, a zabili go. Daniel był okaleczonym dzieckiem, a zabili
go. Amos był czysty, a zabili go. Tysiąc śmierci nie pomści żadnego z tych zmarłych.
A poza tym jesteś Ty, Ty, którą kochałam i której wyrządziłam tak wiele zła. Pokazałam Ci
to, co było we mnie najbardziej odrażające, poświęciłam Ciebie, narażając Twoje życie, by
zaspokoić moją żądzę zemsty.
Jesteś jedyną osobą, którą błagam o wybaczenie, gdyż należysz do tych rzadkich istot, które
pozwalają wierzyć, że życie, miłość są jeszcze możliwe. Powiedz Françcois, że kochałam go jak
brata i żałuję, iż byłam przeszkodą między wami. Zatrzymaj go przy sobie i dbaj o niego, kocha
Cię i nigdy dwoje ludzi nie było w tak oczywisty sposób stworzonych dla siebie, jak Ty i On.
Wracajcie do Francji, do kraju, który ukochałam, dobrze tam żyć. Wracaj na ziemie Montillac,
przynajmniej na jakiś czas; to miejsce, które Cię ukształtowało.
Nie zachowuj w pamięci mojego groteskowego obrazu z tego tanga, lecz zapamiętaj mnie
jako umęczoną kobietę, która spacerowała z Tobą po winnicy i wokół kapliczki w Verdelais.
Kochająca Cię przyjaciółka,
Sara"
Dalej następowało kilka linijek skreślonych przerywanym pismem:
"Nadeszła ta chwila, pora już na mnie, wybacz mi tę ostatnią próbę. Wiem, że to
szaleństwo. Żegnaj."
Ze zmienioną twarzą Léa podała list Françcois. Gdy czytał, ona chodziła tam i z powrotem
po pokoju załamując ręce. Był bardzo blady, kiedy skończył. Zacisnął zęby i położył się na
łóżku, założywszy ręce pod głowę.
— No wiesz!... To tylko potrafisz zrobić?
— Nic już nie da się zrobić.
Przypadła do łóżka i zaczęła nim potrząsać.
— Ty łajdaku! To nieprawda, to nieprawda!
— Tak, to prawda, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Dla Sary nie było innego wyjścia.
— Cicho bądź, idę jej poszukać.
— Za późno.
— Skąd jesteś tego taki pewny?
— Znam Sarę i na jej miejscu zrobiłbym to samo.
— Rób, co chcesz, ja idę jej szukać.
Léa nie czekała na windę i zbiegła na dół. W recepcji roztrąciła klientów czekających na
swoje klucze.
— Czy widział pan panią Tavernier?
— Nie, panienko — odparł portier — nie widziałem jej, od kiedy pojechała na górę.
— Dawno temu?
— O tak! Kiedy pani tu była, ona jechała windą na górę.
Tak więc Sara nie wychodziła z "Plazy".
W pokoju Françcois nie ruszył się z miejsca.
— Błagam, chodź mi pomóc — prosiła go. — Sara jest w hotelu.
Wjechali na tarasy wznoszące się nad miastem; w dali przed nimi rozciągał się port. Paliło
się ledwo kilka świateł. Zabuczała syrena jakiegoś statku. Wiał zimny wiatr, Léa zadrżała.
— Chodź, nikogo tutaj nie ma, przeziębisz się tylko.
Niechętnie podeszła do niego.
— Tam!...
Podeszli do szezlonga. Sara zdawała się spać. Twarz miała odprężoną, pogodny uśmiech
błąkał się na jej ustach. Na ziemi przy opuszczonej dłoni leżał rewolwer.
Wiadomość o samobójstwie Sary po balu, na którym wywołała taki skandal, znalazło się na
pierwszych stronach gazet. Ledwo pięć czy sześć osób wzięło udział w jej pogrzebie na
cmentarzu Recoleta. Wśród nich był Ernesto Guevara.
Tydzień później Françcois i Léa odpływali do Bordeaux na pokładzie "Kerguelena".
Odprowadzali ich Ernesto i Uri. Léa, nim weszła na statek, odwróciła się. Młody Argentyńczyk
pomachał jej ostatni raz.
— Che, Léa.
Koniec części czwartej i ostatniej