Régine Deforges
A diabeł wciąż się śmieje
1944-1945
Mojemu Ojcu, mojemu Synowi Franckowi.
Pod koniec lata 1939 roku Pierre i Isabelle Delmas żyją sobie szczęśliwie z trzema córkami: Françoise Léą i Laure, a także z wierną guwernantką Ruth na swoich ziemiach wśród winnic Montillac w okolicach Bordeaux. Léa ma siedemnaście lat. Wyróżnia się wielką urodą, zaś po ojcu odziedziczyła ukochanie ziemi rodzinnej i winnic, wśród których rosła z Mathiasem Fayardem, synem zarządcy piwnic z winem, kochającym się w niej skrycie towarzyszem zabaw.
Pierwszego września 1939. W Roches-Blanches, posiadłości rodziny d'Argilat, zaprzyjaźnionej z państwem Delmas, uroczyście obchodzone są zaręczyny Laurenta d'Argilat i jego kuzynki, łagodnej Camille. Na przyjęcie przybyli stryjowie i ciotki Léi, ze swoimi dziećmi: adwokat Luc Delmas z Philippe'em, Corinne i Pierre'em; Bernadette Bouchardeau i jej syn Lucien; Adrien Delmas, dominikanin, który w rodzinie uchodzi za rewolucjonistę. Obecni są również adoratorzy Léi, Jean i Raoul Lefèvre. Jedynie Léa nie podziela ogólnej radości tego dnia: jest zakochana w Laurencie i nie może pogodzić się z jego zaręczynami z inną. Poznaje eleganckiego i cynicznego, dwuznacznego i pewnego siebie François Taverniera. Z rozpaczy po doznanym zawodzie miłosnym Léa zaręcza się z bratem Camille, Claude'em d'Argilat. Tego samego dnia wybucha wojna: zostaje ogłoszona powszechna mobilizacja.
Zrozpaczona Léa obecna jest na ślubie Camille i Laurenta. Chora, leczona przez domowego lekarza rodziny Delmas, doktora Blancharda, dziewczyna przesuwa datę ślubu. Jej narzeczony ginie w pierwszych walkach. Léa wyjeżdża do Paryża, do swych ciotek Lisy i Albertine de Montpleynet. Widuje się tam z Camille i z François Tavernierem, do którego odczuwa nienawiść pomieszaną z mimowolną fascynacją. Spotyka również Raphaèla Mahla, pisarza-homoseksualistę, niepokojącego oportunistę i Sarę Mulstein, młodą niemiecką Żydówkę, która ucieka przed nazistami.
Laurent wyjeżdża na front, Léa zaś przyrzeka mu, że będzie opiekować się Camille, która spodziewa się dziecka, a stan jej zdrowia nie jest dobry. Mimo to obie będą uciekały przed okupantami, przeżywając na drogach exodusu, wraz z innymi uciekinierami, wiele dramatycznych sytuacji podczas bombardowań. Podczas ucieczki zrozpaczona i przerażona Léa przypadkowo spotyka Mathiasa Fayarda, z którym przeżywa chwile tkliwej czułości, i François Taverniera, dzięki któremu odkrywa rozkosz erotyczną. Podpisanie zawieszenia broni pozwala obu młodym kobietom powrócić pod Bordeaux, gdzie przy wydatnej pomocy niemieckiego oficera Frederica Hanke przyjdzie na świat mały Charles.
Dzień ich powrotu jest równocześnie dniem żałoby. Isabelle, ukochana matka Léi, zginęła podczas nalotu. Ojciec powoli popada w obłęd, gdy tymczasem w zarekwirowanej posiadłości organizuje się życie, pełne wyrzeczeń i trudności. Léa, Camille i mały Charles spotykają się u państwa Debray z ukrywającym się w ich domu Laurentem, który uciekł z niemieckiej niewoli i który rozpocznie działalność konspiracyjną. W wioskach, miasteczkach, w rodzinach powoli ujawniają się rozłamy pomiędzy zagorzałymi pétainistami a zwolennikami walki o wolność. Léa instynktownie przyłącza się do tych ostatnich. Nieświadoma niebezpieczeństwa służy za łączniczkę nielegalnym bojownikom. Natomiast jej siostra, Françoise, zakochana jest w okupancie, poruczniku Kramerze. Mathias Fayard pozostaje z Léą w bliskich stosunkach, ich związek dodatkowo utrudnia fakt, że jego ojciec ostrzy sobie zęby na majątek Delmasów. Odtrącony przez Léę, Mathias wyjeżdża jako ochotnik na roboty do Niemiec.
Wyczerpana dźwiganym brzemieniem spoczywających na niej obowiązków Léa jedzie znowu do Paryża do Lisy i Albertine de Montpleynet. Swój czas dzieli między wypełnianie zadań łączniczki konspiracji i światowym życiem okupowanego Paryża. U boku François Taverniera próbuje zapomnieć o wojnie u „Maxima”, w „L'Ami Louis” i w nielegalnej restauracyjce małżonków Andrieu. Spotyka się również z Sarą Mulstein, która otwiera jej oczy na istnienie obozów koncentracyjnych, i Raphaèlem Mahlem, uprawiającym najpodlejszą kolaborację. W ramionach François Taverniera zaspokaja swoje pragnienie życia. Léa potrzebna jest jednak w Montillac: brak pieniędzy, pazerność starego Fayarda, skołatany umysł jej ojca, niebezpieczeństwa, jakie wiszą nad rodziną d'Argilat, zmuszają dziewczynę by sama dzielnie stawiła czoło trudnościom. W podziemiach Tuluzy, dzięki ojcu Adrienowi Delmas, spotyka znowu Laurenta i dochodzi między nimi do zbliżenia. Po powrocie z Tuluzy jest przesłuchiwana przez porucznika Dohsego i komisarza Poinsota. Swoje wybawienie zawdzięcza jedynie interwencji stryja Luca. Ponieważ ojciec nie zgodził się na jej małżeństwo z porucznikiem Kramerem, Françoise ucieka z domu. Przekracza to już granice wytrzymałości Pierre'a Delmas, który umiera. Ojciec Adrien, stryj Luc, Laurent i François Tavernier na krótko spotykają się na jego pogrzebie. Po ostatnich uściskach pośród pięknej przyrody Montillac Léa pozostaje sama z Camille, Charles'em i starą Ruth. Czeka ją niepewny los.
W nocy z 20 na 21 września 1942 roku, w środku okupacji niemieckiej, siedemdziesięciu członków ruchu oporu czeka na śmierć w celach fortu Hâ koło Bordeaux. Nieco później, w deszczowy poranek, przed plutonem egzekucyjnym po raz ostatni śpiewają „Marsyliankę”.
W Montillac, pomimo wysiłków CAmille, która stara się postawić majątek na nogi, życie jest ciężkie, tym bardziej, że zarządca Fayard marzy o tym, by położyć łapę na posiadłości.
W Paryżu Léa przebywa w gościnie u panien de Montpleynet. Ponownie spotyka tam Raphaèla Mahla, żydowskiego pisarza i donosiciela gestapo. Odnajduje również zagadkowego François Taverniera, do którego nadal żywi dość mieszane uczucia. PRóbuje szukać zapomnienia odwiedzając czarnorynkowe restauracyjki i jest świadkiem aresztowania Sary Mulstein przez gestapo. Sara będzie poddawana torturom, lecz dzięki pomocy Raphaèla Mahla uda jej się zbiec. Nim wywiozą ją z Paryża, Léa i François ukrywają Sarę u panien de Montpleynet.
Laurent jest poszukiwany przez gestapo, Camille zostaje aresztowana. Więziona w forcie Hâ, a potem w obozie w Mérignac, choruje. Po powrocie do MoNtillac Léa czyni wszelkie możliwe starania, by ją ratować. Nic nie mogąc wydobyć z Camille, gestapo wypuszcza ją w końCu na wolność.
Szamocząca się między Mathiasem Fayardem, przyjacielem z lat dzieciństwa, który wybrał Niemcy, a braćmi Lefèvre, zaangażowanymi jak i ona w walkę w szeregach Rèsistancel, Léa odkrywa smutną rzeczywistość: ohydę, tortury… Mathias z ich lat młodzieńczych umarł dla niej w obskurnym hotelu prowadzonym przez odrażającą prostytutkę…
Niestety, wielu młodych ludzi w regionie Bordeaux współpracuje z gestapo. Atmosfera nienawiści dzieli ludzi w okolicy. W takim nastroju zniechęcenia Léa czeka na François Taverniera; przyjeżdża on wreszcie do Montillac i bierze udział w obiedzie wydanym na cześć młodego francuskiego gestapowca, którego poznała naiwna Laure, najmłodsza siostra Léi. Każdy wprowadza przeciwnika w błąd; lecz jeszcze tego samego popołudnia doktor Blanchard zostaje zastrzelony właśnie przez owego gestapowca. Po raz pierwszy od trzech lat Laurent d'Argilat i François Tavernier spotykają się bezpośrednio. Jednomyślnie postanawiają wysłać mieszkańców Montillac do Paryża.
Francuzi powrócili do czytania książek, lecz księgarnie świecą pustkami. Jest to epoka zazous (Zazou — podczas II wojny światowej tak nazywano młodzież odznaczającą się przesadną elegancją i uwielbieniem jazzu amerykańskiego), kilogram masła kosztuje trzysta pięćdziesiąt franków, a kawa od tysiąca do dwóch tysięcy franków. Niemcy cofają się na froncie wschodnim. Ogarnięta szałem korzystania z życia, Léa bawi się, by więcej nie myśleć o zmarłych lub zaginionych przyjaciołach. Wkrótce potem wsiada znowu do pociągu jadącego do Bordeaux.
Raphaèl Mahl, którego wyparli się przyjaciele z gestapo, staje się numerem 9793 w celi fortu Hâ. Tam także przekazuje informacje, zwłaszcza o obecności nie rozpoznanych przez Niemców członków ruchu oporu i angielskich pilotów. Z całym spokojem sypie nazwiskami.
Pewnej nocy jego zwłoki, w okrutny sposób okaleczone przez współwięźniów, zostają wrzucone do dołu kloacznego.
François Tavernier przyjeżdża odwiedzić Léę w Montillac, lecz zaraz musi ją opuścić. Léa zostaje sama…
Wo wir sind, da ist immer vorn
und der Teufel der Lacht nur dazu.
Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!
Gdzie byśmy nie byli, zawsze do przodu,
a tam diabeł wciąż się śmieje.
Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!
„Jednakże czas robi swoje. Pewnego dnia łzy wyschną, gniew minie, groby porosną. Ale Francja pozostanie”.
Charles de Gaulle
„Pamiętniki wojenne. Ocalenie”
Dla Léi rozpoczęŁo się długie oczekiwanie.
Na początku 1944 roku było ciepło i deszczowo. 14 lutego nastąpiło gwałtowne ochłodzenie i termometr spadł do 5 stopni poniżej zera. Przez dwa tygodnie przy północnym wietrze barometr zapowiadał śnieg. W połowie marca ociepliło się i wreszcie czuć było bliskie nadejście wiosny. W Montillac Fayard z niepokojem wpatrywał się w niebo. Było bezchmurne i od dawna nie spadł deszcz. Brak opadów doprowadzał do rozpaczy rolników, którzy nie wiedzieli, w jaki sposób wykarmić bydło, a sianokosy zapowiadały się marnie.
Stosunki między tymi z „pałacu” a Fayardem, zarządcą piwnic, groziły zerwaniem od czasu, gdy księgowy sprawdził księgi rachunkowe posiadłości. Ten człowiek winnic musiał się przyznać do sprzedaży wina władzom okupacyjnym pomimo zakazu, jaki wydała mu Léa, a jeszcze wcześniej jej ojciec. Na swoją obronę poczciwina wytoczył argument, że byliby jedynymi właścicielami winnic w departamencie, którzy nie sprzedają wina Niemcom. Zresztą na długo przed wojną prowadzili z nimi interesy i większość niemieckich dygnitarzy w ich regionie to handlarze winem w swoim kraju; wielu z nich od ponad dwudziestu lat miało dostawców w Bordeaux. Niektórych łączyły wręcz wieloletnie przyjaźnie; czy panienka już nie pamięta starego przyjaciela pana d'Argilat, który zajechał, by złożyć im wyrazy uszanowania podczas winobrania w 1940 roku?
Léa bardzo dobrze go pamiętała. Nie zapomniała również, że ojciec i pan d'Argilat poprosili szacownego kupca z Monachium, który został oficerem Wehrmachtu, by ich nie odwiedzał tak długo, jak długo trwać będzie wojna. Fayard przyznał, że „odłożył” uzyskane ze sprzedaży sumki, gdyż znając poglądy panienki…, lecz twierdził również, że zawsze nosił się z zamiarem wręczenia jej tych pieniędzy. W każdym razie, część tych dochodów obrócił na naprawę i uzupełnienie sprzętu. Panienka nie zdaje sobie nawet sprawy z ceny najmniejszej choćby beczułki.
Och tak! Zdawała sobie z tego sprawę i to jak jeszcze. Czek opiewający na znaczną sumę, jaki przekazał François Tavernier, z ulgą powitał jej stary bankier w Bordeaux. Nie bardzo widział się w roli skarżącego do sądu — za czeki bez pokrycia i nie wykupione weksle — córkę swojego dawnego kolegi z liceum imienia Michela de Montaigne. Pech jednak chciał, że dachówki z lewego skrzydła domu zerwała wichura podczas nocnej ulewy, konto majątku było znowu debetowe. Przysłany przez Taverniera rzeczoznawca wypłacił zaliczkę, spodziewając się, że pieniądze zostaną mu szybko zwrócone, lecz ani on, ani Léa od połowy stycznia nie mieli żadnych wiadomości od François. A była już prawie połowa marca.
Księgowy zakończył już pracę i poradził, by ze względu na sytuację ułożyć się jakoś z Fayardem, albo wytoczyć mu proces o przywłaszczenie mienia. Léa odrzuciła zarówno jedno jak i drugie rozwiązanie. Gdyby nie mały Charles, który swoimi zabawami i krzykiem wprowadzał nieco wesołości, nastrój w Montillac byłby wisielczy, choć przecież każda z kobiet starała się ukryć przed pozostałymi swoje obawy. Jednej tylko Bernadette Bouchardeau niekiedy potoczyła się po wychudłym policzku uroniona ukradkiem łezka. Camille d'Argilat dniem i nocą sterczała przy radiu słuchając Londynu i prywatnych przekazów, wyczekując na jakiś znak od Laurenta. Od śmierci doktora Blancharda Sidonie słabła coraz bardziej, leżała w łóżku lub przesiadywała w fotelu ustawionym przed drzwiami swojego domu, skąd spojrzeniem ogarniała majątek i rozległą równinę, nad którą wzbijały się dymy z kominów w Saint-Macaire i Langon. Przejeżdżające po moście nad Garonną pociągi odmierzały rytm jej długich godzin spędzanych w milczeniu i w samotności. Stara kucharka wolała powrócić do Bellevue. Ruth codziennie przynosiła jej jedzenie, zaś Léa, Camille i Bernadette czuwały przy niej na zmianę. Chora zrzędziła i gderała, mówiąc, że panie dziedziczki mają ciekawsze zajęcia niż zajmowanie się niedołężną staruchą. Lecz wszystkie doskonale wiedziały, że jedynie ich odwiedziny trzymają ją jeszcze przy życiu. Nawet spokojnej i opanowanej Ruth udzielił się ten nastrój smutku i obawy. Pierwszy raz od wybuchu wojny ogarnęło ją zwątpienie. Strach, że w każdej chwili może, jak spod ziemi, pojawić się gestapo czy policja, spędzał sen z powiek tej odpornej Alzatki.
Natomiast Léa dla zabicia czasu pracowała do upadłego kopiąc ziemię w ogrodzie warzywnym i plewiąc chwasty wokół krzewów winorośli. Gdy i to nie wystarczało, by zmęczyć ciało i otumanić umysł, kilometrami pedałowała na swoim rowerze poprzez pagórkowatą okolicę. Wracała, żeby zwalić się jak kłoda na kanapę w gabinecie ojca, i spała snem niespokojnym i nie przynoszącym odpoczynku. Gdy się budziła, prawie zawsze czuwała przy niej Camille i dla pokrzepienia częstowała ją szklanką mleka lub miseczką zupy. Przyjaciółki uśmiechały się wówczas do siebie i spędzały długie chwile w milczeniu, przypatrując się, jak płonie ogień na kominku. Gdy cisza nazbyt im ciążyła, któraś z nich włączała duży radioodbiornik stojący na komodzie obok kanapy i próbowała złapać Londyn. Ze względu na zakłócenia coraz gorzej było słychać te mówiące o wolności głosy, które stały im się tak drogie.
„HOnor i Ojczyzna. Mówi do was François Morland, więzień zbiegły ze stalagów, członek zarządu Zgromadzenia Francuskich Więźniów Wojennych…
Jeńcy wojenni, repatrianci lub zbiegowie, moi towarzysze broni z grup ruchu oporu: pragnę na wstępie przekazać wam dobrą nowinę…”
Trzaski zagłuszyły głos mówcy.
— Zawsze to samo; nigdy nie dowiemy się, co to za dobra nowina — powiedziała Léa waląc pięściami w odbiornik.
— Przestań, dobrze wiesz, że na nic się to nie zda — rzekła Camille odsuwając łagodnie przyjaciółkę.
Kilka razy włączyła i wyłączyła aparat. Już miała zaniechać swoich wysiłków, gdy ten sam głos podjął:
„W waszym imieniu podzieliłem się z generałem de Gaulle'em wiarą, jaka skłania nas do działania. W waszym imieniu opowiedziałem komisarzowi Frenay, jak i my zbiegłemu z niewoli, o tym, co stanowi naszą rację bytu, cel naszego życia. Lecz ci ludzie, których zasługą jest to, że uwierzyli w przyszłość, już wcześniej zrozumieli nadzieję, jaką żywimy…”
Znowu wystąpiły zakłócenia odbioru, dało się słyszeć tylko kilka strzępów zdań, a później trzaski nagle ustały.
„…Lecz mierzą oni jeszcze wyżej i ich zamiary zakrojone są na jeszcze szerszą skalę. Ponieważ w obozach i komandach nauczyli się rozpoznawać wzajemnie, chcą ojczyzny pozbawionej znamion zmęczenia i starości. Ponieważ się odnaleźli, chcą ojczyzny, w której klasy, kategorie, szczeble drabiny społecznej zrównają się w sprawiedliwości silniejszej niż wszelka działalność dobroczynna. Ponieważ w miastach i wsiach swego wygnania dzielili jednaką nędzę z ludźmi wszystkich ras i wszystkich narodowości, chcą z nimi dzielić zdobycze przyszłego życia.
Ależ tak, moi towarzysze, walczymy dla wszystkich. Dlatego właśnie wybraliśmy walkę. Przypomnijmy sobie przysięgę złożoną w chwili wyjazdu, gdy zostawialiśmy za sobą swoich bliskich. Mówili nam: „Tylko nas nie zawiedźcie, przede wszystkim powiedzcie Francji, by wyszła nam na spotkanie pokazując swe najpiękniejsze oblicze”.
Uciekinierzy, repatrianci, wy z ośrodków pomocy, wy z oddzielnych grup podziemia. Nadeszła chwila, by spełnić tę obietnicę.”
— Jeszcze jeden idealista! — wykrzyknęła Léa. — Ale piękne jest to oblicze Francji! Niechże ten Morland przyjedzie i popatrzy sobie, do czego jest podobne to piękne oblicze… obrzękłe ze strachu, nienawiści i zachłanności, z przebiegłym spojrzeniem, z ustami ociekającymi oszczerstwami i donosami…
— Uspokój się! Dobrze wiesz, że Francja to nie tylko to, że to także ludzie tacy jak Laurent, François, Lucien, pani Lafourcade…
— Gwiżdżę na to! — wrzeszczała Léa. — Wszyscy oni wyginą, albo już zginęli, i zostaną tylko tamci!
Camille aż pobladła z oburzenia.
— Och! Zamilcz… nie mów tak…
— Ciiicho! Przekazy prywatne.
Przysunęły się tak blisko odbiornika, że ich głowy dotykały lakierowanego drewna.
„Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi… Powtarzam! Wszystko wzbiera przeciwko mnie, wszystko mnie osacza, wszystko kusi…
Dostaliśmy paczki od Ginette… Powtarzam: Dostaliśmy paczki od Ginette… Suka Barbary będzie miała trzy szczeniaki… Powtarzam: Suka Barbary bęDzie miała trzy szczeniaki… Laurent wypił szklankę mleka… Powtarzam…”
— Słyszałaś?
„…Laurent wypił szklankę mleka…”
— Żyje! Żyje!
Śmiejąc się i płacząc padły sobie w ramiona. Laurent d'Argilat miał się dobrze. Było to jedno z umówionych haseł, by im donieść, że nie powinny się martwić.
Tej nocy Léa i Camille spały spokojnie.
Tydzień po Wielkiej Nocy ich przyjaciel, rzeźnik z Saint-Macaire, który pomógł przy ucieczce ojca Adriena Delmas, przyjechał w odwiedziny furgonetką napędzaną gazem. Robiła taki hałas, że kilka minut wcześniej wszyscy wiedzieli o jego wizycie. Kiedy pojazd wjechał do majątku, Camille i Léa stały już na progu drzwi prowadzących do kuchni.
Albert podszedł do nich szeroko się uśmiechając i niosąc jakąś paczkę zawiniętą w śnieżnobiałe płótno.
Dzień dobry, pani Camille, dzień dobry, Léo.
— Dzień dobry, Albercie, jakie to szczęście znowu pana widzieć! Niedługo minie miesiąc, jak był pan tu ostatnio.
— No cóż, pani Camille, w naszych czasach nie zawsze robi się to, na co ma się ochotę. Mogę wejść? Przywiozłem wam piękną pieczeń i trochę wątróbki dla małego. Mireille dorzuciła rynienkę pasztetu z zająca. Daję głowę, że będziecie palce lizać.
— Dziękujemy, Albercie. Gdyby nie pan, nieczęsto jadałoby się tu mięSo. Jak się czuje pana syn?
— Dobrze, pani Camille, dobrze. Mówi, że jest mu dość ciężko i że dużo wycierpiał przez odmrożenia, ale teraz ma się już lepiej.
— Dzień dobry, Albercie. Wypije pan z nami filiżankę kawy?
— Dzień dobry, panno Ruth. Z przyjemnością. To prawdziwa?
— Prawie — odparła guwernantka, ujmując w dłonie dzbanek do kawy, stojący jak zwykle na brzegu płyty kuchennej.
Rzeźnik odstawił swoją filiżankę i wierzchem dłoni otarł usta.
— Ma pani rację, prawie prawdziwa. Podejdźcie no bliżej, mam wam do powiedzenia ważne rzeczy. O tak… Wczoraj dostałem wiadomość od ojca Adriena. Możliwe, że niebawem zobaczymy go znowu w okolicy…
— Kiedy?
— Tego nie wiem. Udało się zorganizować ucieczkę braci Lefèvre ze szpitala.
— Jak się czują?
— Leczy ich jakiś lekarz spod Dax. Jak tylko dojdą do siebie, pójdą do partyzantki, do oddziału Dédé Baska. Pamiętacie Stanislasa?
— Stanislasa? — spytała Léa.
— Aristide'a, jeśli wolicie.
— Tak, oczywiście.
— Wrócił w nasze strony, żeby umocnić siatkę i ukarać zdrajców, którzy wydali kumpli.
— Pracuje pan z nim?
— Nie, ja pracuję z tymi z La Réole, ale jako że znajdujemy się na granicy pomiędzy dwoma sektorami, służę za łącznika między Hilaire'em a nim. Trzeba by było, żeby jedna z was powiadomiła panią Lefèvre, że jej chłopaki mają się dobrze.
— Ja pojadę — powiedziała Léa. — Tak się cieszę, że się im powiodło. Nie było to zbyt trudne?
— Nie. Mieliśmy zaufanych ludzi w szpitalu, a trzymający przy nich straż policjanci to byli ludzie Lancelota. Słyszałyście wiadomość od pana Laurenta wczoraj przez radio z Londynu?
— Tak. Można powiedzieć, że po tylu dniach obaw i niepokoju dobre nowiny przychodzą naraz.
— Dobre tylko dla niektórych. Nie mogę przestać myśleć o siedemnastu chłopakach z grupy Maurice'a Bourgeois, których te dranie rozstrzelały dwudziestego siódmego stycznia.
Wszyscy pamiętali wydanie „La Petite Gironde” z 20 lutego obwieszczające egzekucję terrorystów z Bordeaux.
— Znał ich pan? — wyjąkała Camille.
— Kilku. Jak się nadarzyła ku temu okazja, oddawaliśmy sobie przysługi, mimo że oni są komunistami, a my gaullistami. Jednego lubiłem: Serge'a Arnaud, był w wieku mojego syna. To okropne umierać, kiedy ma się dziewiętnaście lat.
— Kiedy to się skończy? — westchnęła Ruth, ocierając oczy.
— Mam nadzieję, że niedługo. Rzecz w tym, że nie ma nas dużo. A ci z gestapo są przebiegli. Po fali aresztowań, wysyłek do obozów i egzekucji w Gironde, Aristide i inni mają sporo kłopotu ze znalezieniem chętnych do swoich oddziałów.
Przerwał mu dzwonek roweru. Drzwi się otwarły. Był to listonosz Armand.
— Dzień dobry paniom. Mam list do pani, panienko Léo. Mam nadzieję, że sprawi on pani większą przyjemność niż ten, który zaniosłem ojcu Fayardowi.
— Jeszcze jedno pismo z banku — westchnęła Léa.
— A wiecie, co było w środku? — podjął Armand. — …Nie łamcie sobie głowy, bo i tak nie zgadniecie… Trumna.
Z wyjątkiem Alberta, wszystkie kobiety wykrzyknęły:
— Trumna!?
— Przecież wam mówię. Czarna trumienka wycięta z kartonu. Wydaje mi się nawet, że było na niej wypisane nazwisko Fayarda.
— Ale dlaczego? — zdziwiła się Camille.
— No! Ci, co kolaborują z boszami, dostają to, żeby zrozumieli, że pod koniec wojny dobierzemy się im do skóry.
— Za parę butelek wina — mruknęła Camille z pogardą w głosie.
— Nie tylko za butelki wina, pani Camille — zimno stwierdził rzeźnik.
— Co chce pan przez to powiedzieć, Albercie? — wypytywała Léa.
— Nie mamy pewności. Ale widziano, co najmniej dwukrotnie, jak Fayard wychodził z Komendantury w Langon.
— Wszyscy tam chodziliśmy wcześniej czy później.
— Dobrze o tym wiem, pani Camille, ale krążą pogłoski, no i przede wszystkim ten jego syn. Jak sobie pomyślę, że znam go od takiego, nim jeszcze odrósł od ziemi. Widzę was jeszcze, jak się oboje uganialiście pośród winorośli, umorusani sokiem z winogron. Pamięta pani, Léo?
— Tak… Kto by pomyślał, że to było tak dawno…
— To nie poprawi humoru Fayar?dowi, rzekła Ruth nalewając listonoszowi szklaneczkę wina.
— Co to to nie; najpierw zrobił się czerwony jak burak, a potem trupioblady, jak zobaczył, co jest w kopercie. Nie czekałem na dalszy ciąg. Ruszyłem w drogę.
Duszkiem wychylił szklaneczkę do dna.
— No, ale to jeszcze nie koniec… Ja tu sobie gadu-gadu… Jeszcze nie skończyłem objazdu rejonu. No to do widzenia szanownemu zgromadzeniu, do następnej okazji.
— Do widzenia, Armandzie, do zobaczenia niebawem.
— Na mnie też pora — rzekł Albert.
Léa odprowadziła go do furgonetki.
— Niedługo będziemy mieli zrzut broni. Może pani pójść sprawdzić, czy kryjówka w kalwarii nie została odkryta? Powinna w niej być skrzynia z magazynkami i skrzynia granatów.
— Pójdę tam jutro.
— Jeśli wszystko będzie w porządku, niech pani zrobi krzyżyk kredą na kracie otaczającej anioła przy skrzyżowaniu.
— ZGoda.
— Proszę zachować ostrożność, stryj by mi nie wybaczył, gdyby coś się pani stało. Miejcie się na baczności przed starym Fayardem.
W kapliczce drogi krzyżowej wszystko zdawało się w porządku, skrzynie były nienaruszone. Pomimo pięknej pogody przy kalwarii było pusto, ani żywego ducha.
W nocy z 15 na 16 kwietnia ulewny deszcz wyżłobił bruzdy w spadzistych alejach i ponanosił na płaski teren kopczyki żwiru, który wyślizgiwał się spod nóg. W drodze powrotnej Léa zaszła na cmentarz. Zatrzymała się przy grobie rodziców i wyrwała kilka chwastów, których nie dostrzegła Ruth. Wokół nie było nikogo. Dobiegały tutaj krzyki dzieci. „Jest przerwa” — pomyślała popychając drzwi kaplicy. Lodowata wilgoć przyprawiła ją o dreszcze. Gdy weszła, od ołtarza odwróciły się ku niej trzy modlące się niewiasty. Co ona tutaj robi? Sainte-Exupérance w swojej bogatej oprawie bardziej niż zwykle wyglądała na to, czym była w istocie: wielką woskową lalką w zakurzonych szatach. Gdzież się podziało wzruszenie, jakiego Léa doznawała w dzieciństwie? Gdzie się podział cudowny obraz małej świętej, której imię, dla niektórych, sama dzisiaj nosiła? Wszystko to stawało się śmieszne i niebezpieczne. Narastała w niej złość. Chęć, by wszystko posłać do diabła, by znowu znaleźć się na bulwarze Saint-Michel albo na Champs-Elysées z Laure i jej kumplami zazous, pić koktajle o dziwnych nazwach i przeróżnych barwach, tańczyć na potajemnych balach, słuchać zakazanych amerykańskich płyt, zamiast pedałować przez winnice i pola, przewozić wiadomości i granaty, sprawdzać rachunki i wyczekiwać przed radioodbiornikiem na wiadomości o François, Laurencie i niepewnym desancie! Po uszy miała życia w strachu przed przyjściem gestapo czy policji, powrotem Mathiasa i brakiem pieniędzy. François Tavernier pewnie dawno poległ, skoro nie dotrzymał obietnicy… Na tę myśl padła na kolana.
— „Tylko nie to, dobry Boże, tylko nie to!”
Przybita, Léa wyszła z kościoła.
Ogromne znużenie zawładnęło dziewczyną. Toporne buty na drewnianej podeszwie ciążyły jej, jak gdyby były z ołowiu. Kiedy minęła ostatną zagrodę wsi, jeszcze przez jakiś czas biegły za nią ujadając wychudzone psy, a potem uspokoiły się i wróciły do bud. Przy „krzyżówce z aniołem” upewniła się, że nikogo nie ma i na zardzewiałej kracie nakreśliła kredą biały krzyżyk. Na wieży kościelnej w Verdelais wybiła szósta wieczór. Po niebie sunęły ciężkie ciemne chmury.
Czy było to wezwanie bezkresnego i wzburzonego nieba? Léa znalazła się na drodze wiodącej do domu Sidonie. Jego maleńkość zakrawała na kpinę w porównaniu z bezmiarem krajobrazu. Jak mądrze postąpiła stara kobieta obstając za powrotem do Bellevue! Stąd dusza rwała się ku odległym Landom, ku niezmierzonemu oceanowi, temu podróżnikowi, i bezgranicznym niebiosom. Ten znajomy widok zawsze wywoływał w niej uczucie spokoju, pragnienie odpoczynku, snu, medytacji, jakby rzekł Adrien Delmas.
Z zamyślenia wyrwał ją jakiś skowyt. Suka Sidonie, Belle, skamlała przywarłszy do drzwi.
Léa wyciągnęła rękę, by pogłaskać zwierzę, które poderwało się z warczeniem.
— Nie poznajesz mnie?
Na dźwięk przyjaznego głosu zwierzę przysunęło się do Léi i ułożyło u jej stóp. Wydało z siebie niesamowite, przejmujące, złowieszcze wycie. Nagle zaniepokojona, Léa otworzyła drzwi i weszła do środka. W pomieszczeniu panował nieopisany bałagan, jak gdyby huragan powywracał sprzęty, potłukł naczynia i porozrzucał bieliznę i papiery. Zerwane z łóżka prześcieradła, wywrócony materac wskazywały na rutynową rewizję. Kto mógł tak się pastwić nad skromnym dobytkiem starej chorej kobiety. Léa znała odpowiedź, lecz wzdragała się jeszcze przed jej wypowiedzeniem.
— Sidonie… Sidonie…
Suka, która leżała plackiem pod łóżkiem, od czasu do czasu wydawała z siebie posępny skowyt. Zsunąwszy się między ścianę a brzeg łóżka stara kobieta leżała bez przytomności. Léa z trudem wciągnęła ją na łóżko i ułożyła na materacu. Sidonie miała ziemistą cerę, strużka krwi płynęła z prawej dziurki nosa, zaś lewą stronę twarzy na niebiesko barwił siniak. Léa pochyliła się nad nią: niepewny oddech dobywał się z lekko otwartych ust. W rozchyleniu białej bawełnianej koszuli nocnej ślady palców znaczyły zwiotczałą skórę szyi.
Osłupiała Léa patrzyła na leżące bez ruchu ciało kobiety, która ją pocieszała i po kryjomu podtykała jej łakocie, kiedy Ruth lub matka ją karały. Na wspomnienie pieszczot wymienianych w wielkim fotelu stojącym przed paleniskiem kuchni w Montillac, Léa wybuchnęła płaczem i wołała swym dawnym dziecinnym głosikiem:
— Donie, Donie, odezwij się…
Wyrywając się ze śmiertelnego odrętwienia, które ją ogarniało, staruszka otworzyła oczy. Léa przytuliła się do niej.
— Sidonie, proszę cię, powiedz coś…
Kobieta powoli uniosła ramię i złożyła dłoń na pochylonej głowie. Jej wargi rozchylały się i zamykały, lecz nie dobywał się z nich żaden dźwięk.
— Spróbuj jeszcze raz… powiedz, kto to zrobił…
Dłoń zaczęła ciążyć. Léa przystawiła ucho do warg Sidonie.
— …cie… u… cie… kaj… uciekaj…
Dłoń stała się jeszcze cięższa. Léa spróbowała ostrożnie wyswobodzić się z tego objęcia szepcząc łagodnie:
— Co mówisz?
Ręka jak gdyby z żalem opuściła gęste włosy, gwałtownie ześliznęła się i głuchym odgłosem uderzyła o drewniany brzeg łóżka.
Belle zawyła zwiastując śmierć.
Łzy Léi przestały płynąć, a dziewczyna z niedowierzaniem wpatrywała się w ukochane oblicze starej kobiety, które w jednej chwili stało się obce i wrogie.
To nieprawda… zaledwie przed chwilą czuła przy swoim policzku ciepły oddech… a teraz… to bezwstydne ciało w wysoko podwiniętej bieliźnie…
Ze złością obciągnęła brzeg koszuli.
Niech ktoś uciszy tego psa!… Co mu jest, że tak wyje jak głupi? No, bo przecież, czy ona Léa, płacze?
Za swoimi plecami usłyszała jakiś szelest i odwróciła się gwałtownie. Na progu ujrzała jakiegoś mężczyznę. Stała zdrętwiała, jak gdyby wrosła w ziemię. Co on tu robi w tym spustoszonym domu, nad nie ostygłym jeszcze trupem. Nagle zdało jej się, że zaczyna rozumieć. Godny wzgardy strach wyparł poczucie godności.
— Proszę cię!… nie rób mi krzywdy!
— Mathias Fayard nie patrzył na nią, odsunął ją dłonią i blady, z zaciśniętymi pięściami, podszedł do łóżka.
— Jak śmieli!
Z jaką czułością złożył zniekształcone od pracy ręce, zamknął powieki tej, którą, dzieckiem będąc, nazywał „mamą Sidonie” i która tak zręcznie pomagała mu unikać policzków wymierzanych przez ojca. Padł na kolana nie po to, by odmówić dawno już zapomnianą modlitwę, lecz z nadmiaru żałości.
Léa przyglądała mu się z obawą, lecz gdy zwrócił ku niej swoją wykrzywioną bólem twarz, po której płynęły łzy, padła mu w ramiona, sama zanosząc się płaczem.
Jak długo tak klęczeli, uczepieni siebie nawzajem, przy zwłokach, które zabierały w chłód mogiły to, co jeszcze im zostało z dzieciństwa?
Belle, która wskoczyła na łóżko, skowycząc lizała stopy swojej pani.
Mathias opanował się pierwszy.
— Musisz wyjechać.
Léa ani drgnęła. Młodzieniec wyjął z kieszeni wątpliwej świeżości chusteczkę do nosa, którą otarł najpierw oczy swojej przyjaciółce, a potem sobie. Nie wzbraniała się, wyglądała, jakby była nieprzytomna, nieświadoma. Potrząsnął nią, najpierw łagodnie, potem prawie brutalnie.
— Posłuchaj mnie. Musisz opuścić Montillac. Były donosy na Camille i na ciebie.
Jej brak reakcji sprawiał, że miał ochotę ją spoliczkować.
— Dobry Boże! Słyszysz? Ludzie Dohsego i policja przyjdą cię aresztować.
Nareszcie! Zdawała się rozumieć, chyba go widziała. Smutek i przygnębienie stopniowo ustępowały miejsca przerażeniu i niedowierzaniu.
— I to ty mnie ostrzegasz!…
Słysząc ten okrzyk, spuścił głowę.
— Słyszałem, jak Denan wydawał rozkazy Fiaux, Guilbeau i Lacouture'owi.
— Myślałam, że dla nich pracujesz.
Nagle powróciły jej siła i pogarda.
— Zdarza się. Lecz cokolwiek byś myślała, nie chcę, żeby dostali ciebie w swoje łapy.
— Prawda, znasz przecież ich metody!
Mathias podniósł się i popatrzył na zwłoki Sidonie.
— Zdawało mi się, że je znam.
Léa poszła za jego wzrokiem i również wstała, oczy znów miała pełne łez.
— Dlaczego ona?
— Słyszałem, jak Fiaux mówił, że w jednym z listów oskarżano Sidonie, że ukrywała twojego kuzyna Luciena i że wie, gdzie się znajdują bracia Lefèvre. Ale ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że przyjadą ją przesłuchiwać. Myślałem tylko o tobie, żeby cię ostrzec. Jednego tylko nie rozumiem, dlaczego zaraz po tym nie pojechali do pałacu.
— Co ty możesz o tym wiedzieć?
— Przyszedłem tutaj na skróty przez winnice. Zobaczyłbym albo usłyszał samochody. Chyba że ukryli się w lasku sosnowym.
— Niczego nie zauważyłam. Przechodziłam tamtędy w drodze z Verdelais.
— Dobrze, chodźmy stąd.
— Ale nie możemy zostawić tak Sidonie.
— Jej już nic nie można pomóc. Jak się ściemni, pójdę dać znać proboszczowi. Pośpiesz się.
Po raz ostatni Léa ucałowała zimny już policzek i zostawiła przy zmarłej psa, który nie przestawał skomleć, by czuwał przy zwłokach.
Na zewnątrz niebo zwiastowało nieszczęścia.
Mathias zatrzymał się u stóp tarasu.
— Zaczekaj tu na mnie. Pójdę zobaczyć, czy nie ma nikogo.
— Nie, pójdę z tobą.
Wzruszył ramionami i pomógł jej pokonać strome podejście. Wszystko wydawało się spokojne. Było już tak ciemno, że ledwo rozróżniało się fasadę domu.
Léa zauważyła, że posuwali się wzdłuż alei grabowej o skąpym jeszcze listowiu, by pozostawać niewidocznymi z farmy i szop. Mathias starał się, żeby nie zauważyli go rodzice.
Nocne światło sączyło się przez okno balkonowe wychodzące na podwórze. Camille musiała jej wyczekiwać, gdyż drzwi otwarły się nagle i pojawiła się w nich młoda kobieta ubrana w granatowy płaszcz, jak gdyby przygotowywała się do wyjścia.
— Nareszcie jesteś!
Léa potrąciła ją wchodząc do środka.
— Sidonie nie żyje.
— Co takiego?…
— Kumple tego tutaj przyszli ją „przesłuchiwać”.
Przyciskając dłonie do piersi, Camille patrzyła na Mathiasa z niedowierzaniem.
— Niech pani tak na mnie nie patrzy, pani Camille. Dokładnie nie wiadomo, jak to się stało.
— Posłuchaj go tylko!… Dokładnie nie wiadomo, jak to się stało!… Bierzesz nas za idiotki?… Doskonale wiadomo, co się stało, chcesz, żebym ci to dokładnie opowiedziała?
— Nie jest to konieczne i niczego nie zmieni. Są pilniejsze sprawy. Musicie wyjechać.
— A kto nas zapewni, że to nie jest podstęp i nie zawieziesz nas prosto do twoich przyjaciół z gestapo?
Z zaciśniętymi szczękami Mathias zbliżył się do niej unosząc pięść.
— No właśnie, uderz mnie, zacznij ich robotę… Przecież lubisz bić.
— Pani Camille, niech ją pani uciszy. Tyle czasu tu marnotrawimy…
— Skąd mamy wiedzieć, czy możemy panu zaufać?
— Tego nie możecie wiedzieć. Ale pani, która kocha swojego męża, pani mi uwierzy, jeśli przysięGnę, że kocham Léę i że mimo tego wszystkiego, co nas dzieli, pomimo tego, czego się dopuściłem, jestem gotów umrzeć, żeby tylko nic jej się nie stało.
Camille położyła dłoń na ramieniu młodzieńca.
— Wierzę panu. Ale ja, dlaczego zależy panu, żeby mnie ratować?
— Gdyby panią aresztowano, Léa by mi tego nie wybaczyła.
WEszła Ruth niosąc wypchany plecak, który podała Léi.
— Masz! Włożyłam ciepłe ubrania, latarkę elektryczną i dwa słoje gęSiny. A teraz ruszajcie już w drogę.
— W drogę… w drogę… — podśpiewywał sobie mały Charles w czapeczce naciśniętej na oczy.
— Dalej, pośpieszcie się — powiedziała Ruth, wypychając ich na zewnątrz.
— Ale ty jedziesz z nami!
— Nie, ktoś musi im coś odpowiedzieć, jak przyjdą.
— Nie chcę!… po tym, co zrobili Sidonie.
— Sidonie?
— Zabili ją, torturując.
— Mój Boże! — westchnęła guwernantka, żegnając się znakiem krzyża.
— Niech się pani szybko zdecyduje, panno Ruth. Jedzie pani czy nie?
— Nie, zostaję, nie mogę porzucić domu pana Pierre'a. Nie martwcie się, już ja im powiem! Na jednym mi tylko zależy…
— We dwie łatwiej nam będzie przekonać ich, że wyjechałyście do Paryża — rzekła Bernadette Bouchardeau, która właśnie weszła do pokoju.
— Twoja ciotka ma rację, to sprawi, że wasza nieobecność wyda się bardziej naturalna.
— Ale narażają się na pewną zgubę!
— Nie bardziej niż wy, zostając tutaj.
— To prawda — powiedziała Ruth. — Jedźcie, już się zupełnie ściemniło. Mathias, odpowiadasz za nie.
— Czy kiedykolwiek pani skłamałem?
— Co zamierzasz zrobić?
— Zawieźć je do Alberta, żeby je ukrył.
— Dlaczego do Alberta? — prawie krzyknęła Léa.
— Dlatego, że jest w ruchu oporu i będzie wiedział, co z wami zrobić.
— Co pozwala ci tak twierdzić?
— Przestań traktować mnie jak kretyna. Od dawna wiem, że ukrywa angielskich lotników, że zna miejsca zrzutów i że brał udział w przygotowaniu ucieczki braci Lefèvre.
— I nie wydałeś ich?!!!
— Nie mam zamiaru wydawać ludzi.
— No to chyba nie jesteś mile widziany przez swoich szefów.
— Starczy już tego! — twardo krzyknęła Camille. — Później załatwicie swoje porachunki. Na razie rzecz w tym, żeby nas tutaj nie było, jak przyjdą. Jesteście pewne, Ruth i pani, że nie chcecie iść z nami?
— Zupełnie pewne, moja mała CAmille. Chcę być tutaj, na wypadek gdyby Lucien albo mój brat mnie potrzebowali. A poza tym za stara już jestem na włóczenie się po gościńcach i spanie pod gołym niebem. Powinna nam pani zostawić Charles'a, zajęłybyśmy się nim.
— Bardzo wam dziękuję, ale poczuję się spokojniejsza, jak będzie razem ze mną.
— Idę do moich rodziców, żeby nie zobaczyli, jak wychodzicie. Za kwadrans spotykamy się w Montonoire, gdzie zostawiłem samochód.
Mathias wyszedł przez kuchnię.
Obie młode kobiety i dziecko zjedli po miseczce zupy, po czym Léa i Camille zapięły płaszcze i wyszły w noc, ucałowawszy przedtem po raz ostatni Ruth i Bernadette Bouchardeau.
Prawie dwadzieścia minut czekały na Mathiasa ukryte za czarnym samochodem.
— Nie przyjdzie. Mówię ci, że nie przyjdzie.
— Ależ przyjdzie. Cicho! Posłuchaj!… Ktoś idzie drogą.
Było tak ciemno, że sylwetka mężczyzny stapiała się z tłem.
— Léo, to ja.
— Nie spieszyłeś się zanadto!
— Nie udawało mi się przerwać krzyków ojca i pojękiwań matki. Praktycznie rzecz biorąc zwiałem im. Siadajcie szybko.
Przyciskając do siebie pluszowego misia Léi, którego Ruth odszukała i naprawiła, Charles ze śmiechem wgramolił się do samochodu. W istocie był on jedyną osobą, którą bawiła ta sytuacja.
Nigdy jeszcze uliczki średniowiecznego miasteczka Saint-Macaire nie wydały się im tak wąskie i ciemne. Niebieskawe światło padające z osłoniętych reflektorów nie było wystarczająco silne, by im oświetlać drogę. Dotarli wreszcie do domu rzeźnika.
Mathias wyłączył silnik. Ani jednego światła, żadnego odgłosu… Przytłaczająca cisza nieprzeniknionej nocy, która zdawała się nie mieć końca. W samochodzie wszyscy powstrzymywali oddech, czujni, nawet Charles, który przytulił twarz do karku matki; lekki szczęk poderwał Léę: Mathias odbezpieczał pistolet.
— LEpiej będzie, jak pójdziesz się rozejrzeć — szepnął.
Léa zwinnie wysunęła się na zewnątrz i zapukała do drzwi; za piątym stuknięciem zduszony głos zapytał.
— Co tam?
— To ja, Léa.
— KTO?
— Léa Delmas.
Drzwi się otwarły i ukazała się w nich żona rzeźnika, w koszuli nocnej i z chustą zarzuconą na ramiona, trzymająca latarkę w ręce.
— Wchodź szybko do środka, moja mała. Ale napędziłaś mi strachu, myślałam, że coś się przytrafiło Albertowi.
— Nie ma go w domu?
— Nie, jest w Saint-Jean de Blaignac przy zrzu… Ale co cię tu sprowadza?
— Gestapo… Jestem z Camille d'Argilat i jej synkiem. Przywiózł nas Mathias Fayard…
— Mathias Fayard?… Tutaj?… Jesteśmy zgubione!
Popychając przed sobą Camille i Charles'a, wszedł Mathias i zamknął za sobą drzwi.
— Niech się pani nie obawia, Mireille, gdybym chciał was wydać, już dawno bym to zrobił. Wszystko, o co proszę Alberta i jego towarzyszy, to to, żeby ich ukryli, nie chcę wiedzieć gdzie, póki nie znajdę jakiegoś innego wyjścia.
— Nie ufam ci. Wszyscy wiedzą, że współpracujesz z nimi.
— Gwiżdżę na to, co pani wie. Nie o mnie tu chodzi, ale o nie. Jeśli to może uspokoić Alberta i tamtych, niech wezmą za zakładników moich rodziców.
— Ty gnojku! — z pogardą splunęła Mireille.
Mathias wzruszył ramionami.
— Wszystko mi jedno, co o mnie myślicie. Najważniejsze, żeby gestapo ich nie zatrzymało. Jeśli Albert będzie chciał ze mną pogadać, niech zostawi wiadomość w „Lion d'Or” w Langon. Stawię się tam, gdzie mi każe. A teraz muszę już jechać.
Gdy podszedł do Léi, odwróciła się od niego. Tylko CAmille zlitowała się nad nim, widząc wyraz cierpienia, jaki malował się na jego twarzy.
— Dziękuję, Mathias.
Trzy kobiety stały nieruchomo u wejścia do kuchni, póki nie ucichł warkot silnika. Na krześle stojącym przy wygasłym kominie stał mały Charles, nie wypuszczając z objęć misia.
BYła trzecia nad ranem, gdy Albert wrócił ze zrzutu w towarzystwie żandarma Riri, mechanika samochodowego Dupeyrona i dróżnika Cazenawe. Wszyscy czterej nieśli przewieszone przez ramię karabiny maszynowe.
— Léa… Pani Camille… Co się dzieje?
— Gestapo ich poszukuje.
Trzej mężczyźni stali jak skamieniali.
— Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła dalej Mireille coraz bardziej piskliwym głosem — zamordowali Sidonie, a przywiózł je tutaj, żebyś je ukrył, nie kto inny, tylko syn Fayardów.
— A to skurwiel — zagrzmiał mechanik.
— Wyda nas — wybełkotał żandarm.
— Nie sądzę — mruknął w zamyśleniu rzeźnik.
— Powiedział, że gdybyśmy mu nie ufali, możemy wziąć jego rodziców jako zakładników — wybąkała Mireille.
Camille poczuła, że powinna się wtrącić.
— Jestem pewna, że on nikogo nie zdradzi.
— To bardzo możliwe, pani Camille, ale nie można sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Myślę, moja dobra Mireille, że trzeba zwiewać do Maquis.
— Ani mi się waż! A sklep, a mały, jeśli będzie próbował się z nami skontaktować, jeśli będzie nas potrzebował? Jak chcesz, to idź, ale ja zostaję.
— Ależ Mi…
— Nie nalegaj, to postanowione.
— No to i ja zostaję.
Rzeźniczka, okazała kobieta, rzuciła się mężowi na szyję, a on przytulił ją do siebie, starając się ukryć wzruszenie.
— Hej! Powiedz no, wyobrażasz mnie sobie, jak zabijam krowę matki Lécuyer?
TA uwaga przywołała uśmiech na ich twarze.
— To jeszcze nie wszystko. Co z nimi zrobimy? — spytał żandarm wskazując Camille i Léę.
Albert odciągnął swoich towarzyszy w drugi koniec kuchni. Poszeptali tam kilka chwil. Riri i Dupeyron wyszli.
— Jak tylko wrócą, jeśli dobrze pójdzie, wyjedziemy. Zawieziemy was do przyjaciół, których jesteśmy pewni, i zostaniecie tam parę dni. A potem zobaczymy. Wiele spraw zależeć będzie od tego, co mi powie Mathias, jak się z nim zobaczę.
Zwrócił się do żony.
— Mireille, przygotuj nam porządny koszyk.
— Proszę nie robić sobie kłopotu, mamy co trzeba — powiedziała Camille.
— Dobrze, dobrze, nie wiadomo, ile czasu będziecie się ukrywać.
Wrócił mechanik.
— Można jechać, wszędzie cisza, spokój, Riri stoi na czatach.
— Dobra, no to w drogę. Nie martw się, Mireille, jeśli nie wrócę przed świtem… Biorę maluszka, Cazanave będzie niósł koszyk. No to się pożegnajcie.
Furgonetka nie należała do najwygodniejszych pojazdów i gwałtownie podskakiwała na wybojach drogi.
— Daleko jeszcze? — burknęła Léa.
— Nie bardzo, kawałek przed Villandraut. Okolice są pewne. To kumple, którzy prowadzą oddział partyzancki w tym rejonie. Pani stryj zna ich doskonale.
— Sądzi pan, że długo tutaj zostaniemy?
— Pojęcia nie mam. Wszystko się wyjaśni po spotkaniu z Mathiasem. Dojeżdżamy.
Po krótkim przejeździe pomiędzy niskimi zabudowaniami zatrzymali się przed domem stojącym nieco na uboczu. Zaszczekał piesn. Otwarły się drzwi. Podszedł do nich mężczyzna uzbrojony w strzelbę.
— To ty, Albercie? — spytał cicho.
— Tak, przywożę ci znajome, które są w opałach.
— Mogłeś mnie uprzedzić.
— Nie było jak. Masz teraz u siebie trochę miejsca?
— Masz szczęście. Anglicy wyjechali ubiegłej nocy.
— Na długo?
— Nie wiem.
— Kobiety i dzieciak — mruknął — nie lubię tego. Zawsze są kłopoty przez te zakichane baby.
— Nadzwyczaj uprzejmy! — wycedziła przez zęby Léa.
— Nie zwracajcie na to uwagi — rzekł Albert — ojciec Léon zrzędzi bez ustanku, ale w całych Landach nie znajdziecie lepszego strzelca i dzielniejszego serca.
— Nie sterczcie tak na dworze. Wszyscy sąsiedzi to swoi ludzie, ale w naszych czasach parszywa owca łatwo się wśliźnie do stada.
Pomieszczenie, do którego weszli, było długie i niskie, z polepą zamiast podłogi. Trzy wysokie i obszerne łóżka z wyblakłymi czerwonymi zasłonami przytwierdzonymi do belek powały, oddzielone od siebie skrzyniami z rzeźBionego drewna, obszerny stół zarzucony wnykami, czerwonymi i niebieskimi nabojami, rozmontowanym karabinem maszynowym rozłożonym na gazecie, brudnymi naczyniami i starymi szmatami, zbieranina krzeseł, czarna od długoletniego używania kuchnia, kominek o imponujących wymiarach z nieuniknionymi łuskami po pociskach z ostatniej wojny z wygrawerowanym na nich napisem, zużyty kamienny zlew, nad którym wisiały pożółkłe i upstrzone przez muchy kalendarze (kalendarz na rok 1944, przedstawiający małe kocięta, wydawał się anachronizmem ze względu na krzykliwe kolory), wszystko to stanowiło całe wyposażenie, które oświetlało żółte światło padające od wiszącej lampy naftowej. W zagrodzie nie było jeszcze elektryczności.
Ten prymitywizm, pogłęBiony jeszcze silnym zapachem zawieszonych u powały liści tytoniu, sprawił, że obie kobiety znieruchomiały na progu.
— Nie spodziewałem się tak szybko nowych gości, nie miałem kiedy zmienić pościeli — rzekł Léon, wyjmując prześcieradła z jednego z kufrów.
— Nie ma tu drugiego pokoju? — szepnęła Albertowi na ucho Léa.
— Ano nie — odparł gospodarz, który miał dobry słuch — nie ma drugiego pokoju, to wszystko, co mogę wam zaproponować, panienko. Niech mi pani pomoże posłać łóżka. Przekona się pani, że są wygodne, to prawdziwy kaczy puch. Jak już się człowiek położy w takim łóżku, to nie chce mu się z niego wstać.
Prześcieradła były szorstkie, lecz przyjemnie pachniały ziołami.
— Za potrzebą chodzi się za chałupę, dużo tam miejsca — dodał z przebiegłą miną.
— A umywalka? A co z myciem?
— Na podwórzu jest koryto, a i do studni niedaleko.
Léa musiała mieć raczej dziwny wyraz twarzy, bo mimo zmęczenia, Camille parsknęła śmiechem.
— ZObaczysz, będzie nam bardzo wygodnie. Pozwól, że ci pomogę.
— Charles nie obudził się nawet wówczas, gdy matka go rozebrała i ułożyła w łóżku.
Już dawno Camille i Léa nie spały tak smacznie. Nawet chłopczyk, który zazwyczaj budził się pierwszy, spał nadal, mimo że słońce stało już wysoko. Światło, które przebijało przez czerwone zasłony, było różowe i delikatne. Można było się domyślić, że na dworze jest ładna pogoda. Drzwi musiały być otwarte, bo dobiegały przez nie uspokajające odgłosy gospodarstwa: pogdakiwanie kur, zgrzyt łańcucha u studni, brzęk wiadra obijającego się o cembrowinę, gruchanie synogarlic, odległe rżenie koni, głosik dziecka wołającego matkę. Zdawało się, że nic nie może zmącić podobnego spokoju. KToś wszedł do izby, wsypał węgla do kuchni. Niebawem rozeszła się woń prawdziwej kawy. Jakby się umówiły, zwabione tym zapachem Camille i Léa równocześnie rozsunęły zasłony. Widząc rozczochrane i zapuchnięte od snu dwie młode główki, Léon wydał z siebie odgłos przypominający śmiech.
— No, moje małe, trzeba dużych starań, by was stamtąd wyciągnąć: ni mniej, ni więcej tylko prawdziwa kawa kolumbijska.
Léa poderwała się, omal się nie przewróciła wyskakując z łóżka, bo zapomniała o jego wysokości, i chwyciła filiżankę, którą podał jej Léon. Zbliżyła ją do nosa z lubieżną przyjemnością wdychając cudowny aromat.
— Wrzuciłem dwie kostki cukru. Mam nadzieję, że nie za dużo.
— Dwie kostki cukru!… Słyszysz, Camille?
— Słyszę — odpowiedziała Camille podchodząc do niej, tak wątła w długiej białej koszuli nocnej, że wyglądała w niej jak pensjonarka.
Léon podał jej filiżankę, szczęśliwy, że sprawił im tak wielką radość.
— Jak pan to wszystko zdobywa?
— Anglicy zostawili mi na odjezdnym torebkę kawy. Ale to jeszcze nie wszystko.
Z kufra, który zapewne służył mu za spiżarnię, wyjął duży bochen.
— Zobaczycie, jak wam będzie smakować; to białe pieczywo, prawdziwa bułka drożdżowa.
Z kieszeni wyjął nóż, wolno go otworzył i ukroił trzy porządne pajdy. Léa wetknęła nos w zwarty i puszysty ośródek, z zachłannością wdychając jego zapach, jak gdyby się obawiała, że może na zawsze się ulotnić. Camille przyglądała się swojej porcji z powagą, jaka towarzyszyła jej we wszystkich poczynaniach.
— Chleb… chleb…
Stojąc na łóżku Charles wyciągał rączki. Léon wziął go w ramiona, posadził sobie na kolanach i ukroił mu kromkę.
— Proszę pana, to za dużo dla niego, nigdy tyle nie zje! — wykrzyknęła matka.
— Zdziwiłbym się, taki chwat jak on. No, niech panie piją kawę, bo wystygnie.
Stary mieszkaniec Landów miał słuszność. Charles zjadł całą kromkę.
Minęły trzy sielankowe dni. PoGoda była słoneczna, choć powietrze nieco chłodne.
Wieczorem dwudziestego pierwszego przyjechał Albert. Spotkał się z Mathiasem w Langon. MŁodzieniec zgodził się pojechać, zamknięty w bagażniku samochodu, z zawiązanymi oczami i skrępowanymi rękoma, do oddziału partyzanckiego pod Mauriac. Tam bez wahania odpowiadał na wszystkie pytania rzeźnika i partyzantów. Zadowolony z jego odpowiedzi Albert uwolnił go w nocy niedaleko stacji kolejowej w La Réole.
— Czy gestapo było w domu? — spytała Léa.
— Gestapo nie, ale ludzie komisarza Penota…
— Był z nimi Maurice Fiaux?
— Co się stało? Jak się ma ciocia i Ruth?
— Bardzo dobrze. Wypytywali je grzecznie, ale tak naprawdę nie słuchając ich odpowiedzi, jak twierdzi Ruth.
— Czego chcieli?
— Chcieli wiedzieć, czy mają jakieś wieści od ojca Adriena. Ani słowem nie wspomnieli o tobie ani o pani d'Argilat.
— Dziwne!… Dlaczego Sidonie przed śmiercią kazała mi uciekać i dlaczego Mathias myślał, że nas poszukują?
— Dlatego, że przypadkiem usłyszał, jak powiada, rozmowę jednego z szefów policji z Fiaux, który mówił, że musicie sporo wiedzieć o ucieczce braci Lefèvre, i znać miejsce pobytu ojca Adriena i pani kuzyna, Luciena.
— No to dlaczego najpierw poszli do Sidonie?
— Ktoś — a już ja mam swoje podejrzenia co do nadawcy tego listu, wysłał do policji donos, że Sidonie ukrywa członków ruchu oporu.
— Dlaczego Mathias wcześniej nas nie uprzedził?
— Podobno Denan przytrzymał go kilka godzin w swoim gabinecie…
— KTo to taki, ten Denan? — przerwała Léa.
— Wyjątkowy drań z tego Luciena Denana! Przybył do Bordeaux z falą uchodźców. Do tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku pracował jako sprzedawca w domu towarowym „Dames de France” w dziale pasmanteryjno-dziewiarskim. Po skończonej pracy chodził do siedziby MSR i tam spisywał na fiszkach wszelkie informacje, jakie zbierał o pracownikach magazynu. Bardzo szybko został informatorem numer jeden policji. Odszedł z „Dames de France” i został mianowany zastępcą inspektora do spraw żydowskich, a następnie delegatem regionalnym. Kiedy w Bordeaux utworzono policję kolaboracyjną, został szefem II Wydziału. Mówi się, że pracuje również dla wywiadu niemieckiego jako „Pan Henri”. Taki to jest ten nasz ptaszek. A wracając do syna Fayarda, jak tylko mógł, wziął służbowy samochód, lecz na nieszczęście Sidonie przyjechał za późno. Dziś rano pogrzebano biedną staruszkę. Nie szliśmy zbyt licznie za karawanem.
Léa nie mogła powstrzymać łez.
— Ruth wspaniale się wszystkim zajęła — ciągnął dalej Albert. — Zabrałem Belle do siebie. Ale boję się, że nieszczęsne zwierzę pójdzie niedługo za swoją panią.
— Jesteśmy poszukiwane czy nie? — spytała Camille.
— Zdaniem Mathiasa, nieoficjalnie. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas pozostaniecie w ukryciu.
— Czy on wie, gdzie jesteśmy?
— Oczywiście, że nie; nasze zaufanie do niego nie sięga tak daleko. Mamy wyznaczone spotkanie w Bordeaux na dworcu Saint-Jean, dwudziestego czwartego. Spróbuję przyjechać jutro. Tymczasem starajcie się nie włazić ludziom zanadto w oczy.
Pogoda była wspaniała, upalna, choć rano było bardzo zimno. Oszołomione żywiczną wonią sosen Léa i Camille czuły się jak na wakacjach. Ogarniała je jakaś dziwna ociężałość ciała i umysłu, z którą nie próbowały nawet walczyć. O rzeczywistości pozwalały im zapomnieć dni spędzane na piknikach pod drzewami w lesie, na drzemkach w pofałdowaniach piaszczystego terenu, zabawy w chowanego z Charles'em. Rzeczywistość dała jednak brutalnie znać o sobie, gdy jakiś partyzant przyszedł do ojca Léona, by go powiadomić o aresztowaniu rzeźnika i jego żony. Mireille zawieziono do fortu Hâ, Albert zaś przebywał w domu pod numerem 197, route du Médoc (przemianowanej teraz na avenue du Maréchal Pétain) i był przesłuchiwany.
Camille zbladła. Przypomniały jej się okropne dni spędzone w lochach złowieszczego budynku i krzyki męczonych więźniów.
— Kiedy go zatrzymano?
— Jak szedł na spotkanie z chłopakiem Fayarda na dworcu Saint-Jean.
— Wydał go!… — krzyknęła Léa.
— Nie sądzimy. Ze względu na bezpieczeństwo zawiadomiono Aristide'a. Dwóch jego ludzi obserwowało okolice dworca, a jeden czekał na Mathiasa Fayarda w pobliżu miejsca spotkania. Wszystko wydawało się normalne. Przyszedłem z Albertem i Ririm pięć minut przed umówioną godziną. Rozdzielił nas tłum podróżnych wysiadających z paryskiego pociągu. Riri i ja, widzieliśmy, jak przyszedł Mathias, wydawało się, że jest sam. Odwróciliśmy się. Jakieś dziesięć metrów od nas stał Albert otoczony przez niemieckiego oficera z dwoma żołnierzami i trzech Francuzów w cywilnych ubraniach. Usłyszeliśmy, jak mówi: „Panowie się mylą”.
Na widok tego zgromadzenia tłum się rozstąpił i wówczas jak sądzę, Mathias zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zbladł, zrobił kilka kroków w ich stronę i zatrzymał się. Byłem obok niego.
— Ty gnojku — powiedziałem do niego. — Obedrzemy cię ze skóry.
Popatrzył na mnie, miał minę, jakby nie rozumiał.
— Ja nie mam z tym nic wspólnego, nie rozumiem. To jakiś zbieg okoliczności.
— Drogo nam zapłacisz za ten zbieg okoliczności.
— Przestań gadać głupstwa, nikt oprócz mnie nie wiedział, że byłem z nim umówiony.
— A to nie jest żaden dowód?
— Myśl sobie, co ci się rzewnie podoba, ale jedźmy za nimi, chciałbym wiedzieć, dokąd go zabierają. Chodź ze mną.
— Żebyś i mnie kazał aresztować!
— Masz, weź mój pistolet, nie pozostaje ci nic innego, jak tylko mnie zastrzelić, jeśli myślisz, że cię zdradzę.
I podał mi swoją broń, tak po prostu, nie starając się nawet jej ukryć. Wszyscy mogli nas zobaczyć. Wyrwałem mu ją z rąk, mówiąc:
— Oszalałeś, czy co?!
Sprawdziłem, czy była nabita, i schowałem do kieszeni, no i skierowaliśmy się do wyjścia. Dołączył do nas Riri. Po jego minie widać było, że miał chęć zastrzelić go na miejscu.
— Wytłumacz mu — spokojnie powiedział Mathias podchodząc do zaparkowanego u stóp schodów samochodu.
W tym samym czasie ledwie o kilka metrów od nas Alberta popychano do Citroëna 15 z niemieckimi numerami rejestracyjnymi. Usiadłem obok Mathiasa, a Riri odszedł.
— On nie jedzie? — spytał.
— Nie ufa ci, będzie za nami jechał z kumplami, których mamy w tej dzielnicy.
— No to niech się pośpieszą — odparł ruszając za samochodem Niemców.
Wyjąłem pistolet i wycelowałem go w Mathiasa, gotowy byłem zastrzelić go przy najmniejszym podejrzeniu. Odwróciłem się kilka razy, zastanawiając się, czy Riri i kumple będą za nami nadążać. Przed nami samochód boszów zdrowo rwał do przodu.
— Cholera — rzucił Mathias — nie jadą na cours du Chapeau-Rouge.
— A co jest przy cours du Chapeau-Rouge?
— Jedno z biur Poinsota.
— No to co z tego?
— To znaczy, że wydadzą go Niemcom i że trudniej wyrwać się z ich łap niż z rąk policji francuskiej.
Z cours Aristide-Briand skręciliśmy w cours d'Albret. Powiedziałem sobie: wiozą go do fortu Hâ. Ale nie, jechali dalej. Kiedy byliśmy na ulicy de l'Abbé-de-l'Epée, Mathias spytał, czy widzę z tyłu moich kolegów. Oprócz rowerów i furgonetki niemieckiej nie było żadnego samochodu. Przejechaliśmy wzdłuż muru więZienia. Przy ulicy de la Croix-de-Seguey pojąłem wreszcie, dokąd jadą. Przy rogatce Médoc zatrzymały nas niemieckie gliny. Schowałem pistolet do kieszeni, czułem się nieswojo. Na ulicach Le Bouscat było niewiele ludzi i ani jednego samochodu. Mathias zwolnił, żeby zachować większą odległość. Moich kumpli ciągle ani widu. Kiedy tamci się zatrzymali, my też stanęliśmy w odległości jakichś stu metrów. Widzieliśmy, jak wepchnęLi Alberta do budynku, w którym, jak wiedzieliśmy, znajduje się ośrodek przesłuchiwań gestapo. Cóż było robić? Popatrzyłem na Mathiasa; nadal był blady, a zaciśnięte na kierownicy ręce pokrywały sine plamy. Miałem ochotę zastrzelić go jak psa, na miejscu. Odgadł moje myśli, bo powiedział:
— Na nic by się nie zdało, jak by i ciebie wzięli. Trzeba uprzedzić jego żonę i resztę. Przysięgam ci, że nikogo nie zdradziłem. Zdrajca jest między wami.
Pozwoliłem mu uruchomić silnik i ruszyć; wolno przejechaliśmy przed domem numer dwieście dwadzieścia cztery, przed zamkiem, w którym mieszka major Luther, prawie naprzeciw budynku numer sto dziewięćdziesiąt siedem. Panował zupełny spokój.
Mężczyzna wychylił szklaneczkę wina, którą nalał mu Léon.
— A co było dalej? — spytała Léa.
— Wróciliśmy na dworzec Saint-Jean, żeby sprawdzić, czy nie ma tam reszty naszych. PoKręciliśmy się trochę po dworcu, ale Mathias powiedział:
— Nie plączmy się tutaj, bo w końcu wpadniemy komuś w oko, nie trzeba zwracać na siebie uwagi. Jedźmy lepiej do Saint-Macaire ostrzec Mireille.
Pojechaliśmy w górę wzdłuż prawego brzegu Garonny. Nieco przed Rions zatrzymali nas policjanci; poszukiwali sprawców sabotażu, który miał miejsce poprzedniego dnia. Przy wyjeździe z Saint-Maixant nowa kontrola, tym razem Niemcy. Kiedy wreszcie dotarliśmy do Saint-Macaire, minęły już ponad trzy godziny od aresztowania Alberta.
— Lepiej będzie pojechać przez port — powiedział Mathias.
Zatrzymał samochód u podnóża ruin dawnego zamku i ukrył go w grocie, która służy za skład bimbrownikom pędzącym alkohol na własny użytek. Zbiegliśmy po stromej ścieżce i znaleźliśmy się na tyłach kościoła.
— Staraj się nie hałasować — powiedział do mnie, zdając się nie zauważać nieustannie wycelowanego w siebie pistoletu.
Ani jednego kota na uliczkach, większość okiennic zamknięta, mimo że był biały dzień. Rozległy się dwa wystrzały odbijając się echem w wąskich uliczkach.
— To od strony domu Alberta — krzyknął Mathias.
Ukryci w bramie byliśmy świadkami aresztowania Mireille, którą niemiecki podoficer wepchnął do samochodu. Przed sklepem rzeźnika wykrwawiał się pies. Rechocząc, jakiś żołnierz kopnął martwe już zwierzę, które potoczyło się blisko naszej kryjówki. Dosłyszałem, jak Mathias wyszeptał:
— Belle… zabili Belle…
— Psa Sidonie! — wykrzyknęła Léa. — Biedne zwierzątko.
— A co potem zrobiliście? — zapytał Léon.
— Zmusiłem go do odjazdu i zawiezienia mnie niedaleko Bazas, a tam zajęli się nim ludzie Georges'a, zanim coś postanowimy w jego sprawie.
— Jak się dowiedzieliście, dokąd przewieziono Mireille?
— Kiedy zajechaliśmy do Georges'a, pewien towarzysz, który jest policjantem w Bordeaux, przyjechał, żeby ich powiadomić o tych dwu aresztowaniach i miejscach, do których każde z nich zostało przewiezione.
Wszyscy siedzieli w milczeniu, przygnębieni. Pierwszy odzyskał mowę Léon i zwrócił się do dwu młodych kobiet, które przytulały Charles'a, wodzącego niespokojnym wzrokiem od jednej do drugiej.
— Nie jesteście już tutaj bezpieczne.
— Dlaczego tak pan mówi — spytała Léa ze złością. — Albert nigdy nas nie wyda.
— Będzie stawiał opór tak długo, jak długo wytrzyma, tego jestem pewien, ale nie możemy narażać się na niebezpieczeństwo. Proszę nie zapominać, że aresztowali również jego żonę. Jeśli będą ją męczyć na jego oczach, zacznie mówić.
— On ma rację.
Nagle Léon wyrwał ze stojaka na broń swoją strzelbę, zazwyczaj schowaną w łóżku, i wycelował lufę w drzwi wejściowe. Wszyscy zamilkli. Dało się słyszeć skrobanie do drzwi, które następnie otworzyły się i ukazał się w nich mężczyzna w kanadyjce.
— My goodness, Léon, nie poznaje mnie pan?
Stary opuścił strzelbę, burcząc:
— Aristide, to nieostrożnie przychodzić do ludzi ot tak sobie.
— Ma pan słuszność. Dzień dobry, Léo. Pamięta mnie pani?
— Doskonale, cieszę się, że znów pana widzę.
— Zapewne pani d'Argilat? — powiedział zwracając się do Camille.
— Tak, dzień dobry panu.
— Mam dla pani dobrą wiadomość. Pani mąż opuścił Maroko z dywizją sformowaną przez generała Leclerca, szykującą się do desantu. Przybył do Anglii dwudziestego pierwszego kwietnia, do portu w Swansea na południu Walii. Sam generał osobiście przybył, by go powitać.
Radość przeobraziła oblicze Camille. Jaka ona jest piękna! — pomyślała Léa. W przypływie czułości ucałowała ją. Jakże odległy zdawał się czas, kiedy to nienawidziła żonę mężczyzny, którego, jak jej się wówczas zdawało, kochała i który został jej kochankiem pewnej nocy, w Tuluzie, w lochach z różowej cegły. Bez żadnej ukrytej myśli dzieliła szczęście tej, która została jej przyjaciółką.
— Dziękuję panu za tę dobrą wiadomość.
— Myślę, że mogę pani wyjawić, iż niebawem otrzyma pani inne równie pomyślne wieści. Lecz tymczasem musicie się stąd zbierać. Zawiózłbym was chętnie do pewnej znajomej w Souprosses, ale mam wrażenie, że jest obserwowana przez ludzi Grand-CLémenta, którzy mnie poszukują.
— A gdybyśmy wróciły do Montillac, skoro nie jesteśmy poszukiwane?
— Tego nie wiemy. Nie można sobie pozwolić na takie ryzyko.
— Na kilka dni można się przenieść na ambonę — powiedział Léon. — W lesie jest nie do znalezienia. Nie jest tam za wygodnie, no, ale…
— Życie jest więcej warte niż wygody — rzekł Aristide. — Zabierzcie ubranie i zapasy żywności na kilka dni, zaraz stąd ruszamy. Ma pan tam koce?
— WYdaje mi się, że mam. Weźmy czysty dla małego.
— Co zrobicie z Mathiasem? — spytała Léa angielskiego agenta.
— Gdyby to tylko ode mnie zależało, wysłałbym go na rozwałkę.
— Nie można go tak zlikwidować. Trzeba go przesłuchać. Ja, mimo że nikomu nie ufam, jestem skłonny uwierzyć, że nie ma nic wspólnego z tymi aresztowaniami.
— Mimo że dla nich pracuje?
— Niestety, nie jest w tym odosobniony! Ale, póki mu się nie udowodni zbrodni, znaczy, że nie zabił.
— Jesteśmy gotowe, proszę pana — rzekła Camille, trzymając w ręku małą torbę podróżną.
Pułkownik Claude Bonnier, wojskowy delegat regionu, znany jako Hypotenuse, został wysłany do Francji przez Centralne biuro Informacyjno-Operacyjne (BCRA) w listopadzie 1943 roku z misją zreorganizowania Rèsistancel w Akwitanii po zdradzie Grand-CLémenta.
Został schwytany przez gestapo w lutym 1944 roku w Bordeaux przy ulicy de Galard w mieszkaniu swojego radiotelegrafisty, kiedy zamierzał nadać wiadomość do Londynu (aresztowany w wyniku donosu operator wydał z kolei Hypoténuse'a, który wpadł w kocioł przygotowany przez porucznika Kunescha).
Przewieziony do Le Bouscat na route du Médoc około godziny #/18??R??, był przesłuchiwany przez samego Dohsego. Z uporem odmawiał przyznania się, że został przysłany z Londynu, że nazywa się Claude Bonnier alias Bordin (mimo że został zidentyfikowany przez Toussainta, braci Lespine, Duranda i Grolleau) i że wydał rozkaz zlikwidowania pułkownika Camplana, podejrzanego o zdradę.1
Po upływie około dwudziestu minut rozzłoszczony Dohse rozkazał zaprowadzić go do izolatki w więzieniu. Powróci do przesłuchania, gdy zje kolację. Więźnia zamknięto nie zdejmując mu kajdanek. Późno w nocy przysłano po Dohsego do messy oficerskiej; jakieś dziwne rzeczy działy się w celi Hypoténuse'a. Kiedy Niemiec przybył do lochu w domu pod numerem 197 przy rou?te du Médoc, który służył za więzienie, Bonnier leżał wstrząsany drgawkami, z ust dobywała mu się piana, twarz i wargi umazane miał kurzem, wydawał słaby jęk. Naczelny strażnik pochylony nad ciałem nieszczęśliwca, wyprostował się.
— Er hat sich mit Zyankali vergiftet.
— Das seh' ich auch Dummkopf! Haben sie ihn nicht durchsucht?
— Selbstverständlich, Herr Leutnant, aber die Kapsel muss in seinem Jackenfutter versteckt gewessen sein.
— Wie hat er das fertiggebracht, mit gefesselten Hânden?
— Er muss die Kapsel mit den Zähnen erwischt haben, aber dann ist sie ihm entfallen. Die Flüssigkeit hat sich auf dem Fussboden ausgebreitet und er hat sie aufgeleckt. Daher stammt auch der Staub in seinem Gesicht, und deshalb war er auch nicht sofort tot.
— Raufen Sie schnell einen Arzt!
— Zu Befehl, Herr Leutnant.
— Otruł się cyjankiem.
— Przecież widzę, idioto. Nie przeszukaliście go?
— Oczywiście, że tak, panie poruczniku. Zapewne skrył kapsułkę w fałdzie marynarki.
— Jak zdołał ją wyjąć mając związane ręce?
— Musiał wyciągnąć kapsułkę zębami, ale wysunęła mu się, czołgał się i zlizał płyn, co tłumaczy kurz na jego twarzy i fakt, że nie umarł natychmiast.
— Wezwijcie lekarza, szybko!
— Tak jest, panie poruczniku.)
Wybiegł wołając:
— Einem Arzt, Schnell einen Arzt!
(— Lekarza, lekarza, tylko szybko!)
W sąsiednich celach więźniowie daremnie zatykali sobie uszy, żeby nie słyszeć krzyku i jęczenia. Czy odczuwali wyrzuty sumienia wobec tego człowieka, którego zadenuncjowali owi dwudziestoletni członkowie konspiracji manipulowani przez Dohsego? Nie, zapewne nie. Wydawało im się sprawiedliwe, że ten, który kazał zabić ich dowódcę, pułkownika Camplana, przypłacił to własnym życiem.
Claude Bonnier zmarł o świcie i nie zaczął sypać.
GłęBoko poruszony tym wydarzeniem Friedrich Dohse wyszeptał:
— Ci ludzie z Londynu są nadzwyczajni.
Paradoksalne, ta okropna śmierć, która miała sparaliżować wszelkie działania, zelektryzowała bojowników konspiracji i ożywiła ich siły.
Podobnie było wówczas, gdy zginął Albert.
Rzeźnik także nie był człowiekiem tuzinkowym. Jego wstąpienie w szeregi ruchu oporu wynikało z głęBokiego przekonania, że Niemcy nie mają nic do roboty we Francji i że ludzie tacy jak on muszą podjąć wszelkie możliwe kroki, by ich przepędzić, gdzie pieprz rośnie, jeśli nie chcą w przyszłości rumienić się ze wstydu przed swoimi dziećmi. Syn żołnierza spod Verdun, zmarłego wskutek odniesionych ran przyjął za swoją dewizę jedno z ulubionych zdań swojego ojca. Za każdym razem, gdy się przechadzał po wzgórzach Pian wznoszących się nad okolicą, dzielny wojak z I wojny światowej przystawał niekiedy, by podziwiać tę piękną i żyzną ziemię, mówiąc spokojnie:
— Francja zasługuje na to, by za nią umrzeć.
Albert nie miał kapsułki z cyjankiem i Dohse nie stanął między oprawcami Poinsota a nim. Torturowali go z wielkim wyrafinowaniem za pomocą noża… rzeźnickiego…
Najpierw próbował żartować:
— No, to dobry pan Bóg karze mnie za to, że zabiłem tyle zwierząt.
Najpierw ponakłuwali go nożem i śmiejąc się powkładali w nacięcia kawałki czosnku:
— Prawdziwy udziec wielkanocny!
Posypali solą i pieprzem obdarte do żywego mięśnie torsu, skrępowali go jak „pieczeń”. Kiedy zmęczyli się „obróbką tego mięsa”, które stało się już bezwładne, lecz z którego nie udało im się wydobyć ani słowa, obsypując je kopniakami, potoczyli ciało po schodach prowadzących do piwnicy i zamknęli Alberta w tej samej celi, która była świadkiem śmierci Bonniera. Odzyskał przytomność, by usłyszeć, jak jego siepacze mówią z obleśnym śmiechem:
— Jak jutro nie zacznie gadać, to zabierzemy się do obróbki tej jego rzeźniczki.
— Zacznę mówić — pomyślał po prostu.
Podczas nie kończącej się nocy każdy ruch sprawiał mu ból tak silny, że nie mógł powstrzymać krzyku. Godzinami przegryzał część powrozu, który unieruchamiał mu ramiona. Mimo wilgotnego chłodu piwnicy, niebawem pokrył się potem. Na krótko przed świtem sznur puścił. Ten wysiłek wyczerpał jego umęczone ciało i Albert zemdlał… Gdy odzyskał przytomność wstawał dzień. Zabrał się za wyswobadzanie się z więzów, które wpiły się w rany i zlepiły krwią. Te nowe cierpienia stały się powodem odpływu energii, zapłakał, jak jeszcze nigdy nie płakał od śmierci swego ojca, gdy miał dziewięć lat. Potężne spazmy, hałaśliwe i żałosne, wstrząsały ciałem tego potężnego mężczyzny. Opadł znowu na brudną podłogę, sięgnął dna rozpaczy… Gdyby jego oprawcy wrócili go przesłuchiwać w tej właśnie chwili, prawdopodobnie zacząłby mówić. Przy jego policzku łzy utworzyły plamę, która mieszała się z kurzem… JEgo palce miesiły powstałe w ten sposób błoto. „Ziemia…” Z niej właśnie dobył niezbędną siłę i wściekłość, by dokończyć zrywania więzów. Nieco światła sączyło się przez piwniczne okienko, źle zasłonięte. Obok otworu okiennego znajdowało się grube kółko, do którego Albert sięgnął, wyciągając ramię. Wzdłuż ściany biegła rura kanalizacyjna; wszedł na nią i przymocował jeden koniec sznura do kółka, z drugiego natomiast zadzierzgnął luźną pętlę, którą założył sobie na szyję. Osunął się… Zamachał nogami… W ostatnim odruchu instynktu samozachowawczego próbował wspiąć się znowu na rurę kanalizacyjną. Cienki sznur wbił się powoli w ciało miażdżąc krtań. Minęły długie minuty, nim Albert umarł.
W sąsiedniej celi dwaj partyzanci z oddziału FTP w Sainte-Foy-la-Grande śpiewali łamiącymi się głosami, które stopniowo się nasilały:
…Przyjacielu, jeśli padniesz,
inny druh wyjdzie z cienia,
i zajmie twoje miejsce.
Jutro krew czarna
w pełnym słońcu wyschnie
na drogach.
Zagwiżdżcie, towarzysze…
W ciemności, wolność
nas słucha.
Żona i towarzysze Alberta dowiedzieli się o jego tragicznym końcu dopiero po wyzwoleniu Bordeaux.
„Droga Léo!
Nie wiem, jak to się odbywa w Montillac, ale tutaj w Paryżu ludzie poszaleli. Wszyscy żyją w oczekiwaniu desantu i nigdy ludność nie nienawidziła tak bardzo Anglo-Amerykanów i ich przeklętych nalotów. Nalot w nocy z 20 na 21 kwietnia był szczególnie przerażający. Byłam u znajomych, którzy mieszkają na ostatnim piętrze kamienicy przy placu du Panthéon. Przez przeszło godzinę oglądaliśmy to widowisko, popijając szampana i whisky. Było to piękniejsze niż sztuczne ognie 14 lipca; nie ocalał ani jeden witraż w Sacré-Coeur. Było ponad sześciuset zabitych. Ciotkami zdrowo to trząchnęło. Mnie też to zasmuciło, ale wolę o tym nie myśleć, bo zachowywałabym się jak one: spędzałabym całe dnie na modlitwach w piwnicy, w metrze albo w salach kinowych otwartych do szóstej rano, by mogły służyć za schrony przeciwlotnicze. Alarmy są prawie każdej nocy, a nawet w ciągu dnia. Co to za życie.
Jeśli chodzi o zaopatrzenie, to na całe szczęście jakoś sobie radzę, w przeciwnym bowiem razie przy ulicy de l'Université głód zagościłby na stałe. W Montillac musi być łatwiej o żywność. Z kumplami rozmawiamy wyłącznie o doktorze Petiot i zbrodniach popełnianych przy ulicy Lesueur. Śnią mi się one po nocach. Cioci Lisie również. Wycina z gazet wszystkie artykuły dotyczące tej okropnej sprawy. Podobno Anglicy zrzucili na oba departamenty Charente pudełka z ciastkami, które wybuchały. Słyszałaś może coś o tym? Mimo że myślimy, iż to antyangielska propaganda, niektórzy mówią, że Anglicy są do tego zdolni. Paryż odwiedził mój były wielki człowiek. Marszałek przybył we własnej osobie i spodziewał się owacyjnego powitania na placu przed Hôtel de Ville. Ciocia Albertine i ja wychodziłyśmy ze skóry, żeby nie pozwolić Lisie tam pójść.
Od czasu do czasu widuję Françoise i jej dziecko. W ubiegłym tygodniu Otto spędził z nimi dwa dni na przepustce. Nadal nie uzyskał pozwolenia na ślub. Myślę, że Françoise bardzo cierpi z tego powodu, ale nic mi o tym nie mówi. Udaje, że bawi się doskonale w towarzystwie innych kobiet, które — jej zdaniem — znajdują się w takiej samej sytuacji; a w gruncie rzeczy to nikt inny jak tylko żołnierskie dziwki. Poradziłam jej, żeby wróciła do MoNtillac, zanim się wojna skończy, ale odpowiedziała mi, że to absolutnie wykluczone. Powinnaś do niej napisać. Otto z powrotem wyjechał na front wschodni. Spróbuję przesłać ci papierosy i kupon ładnego niebieskiego materiału.
Uśmiejesz się, ale zabrałam się za czytanie książek. Przyjaciółka pożyczyła mi powieść, która ukazała się chyba przed wojną. Jest to historia pewnej rodziny i jej posiadłości, która przypomina mi nas, z tym tylko, że rzecz się dzieje na południu Stanów Zjednoczonych podczas Wojny Secesyjnej. Nosi ona tytuł „Przeminęło z wiatrem” i jest wspaniała. Powinnaś pojechać do Mollata w Bordeaux i sprowadzić ją sobie.
— Jak się mają Camille, Charles, Ruth i ciocia Bernadette? Ucałuj wszystkich ode mnie. Nie zapomnij też ucałować Sidonie. Miałyście wiadomości od Laurenta? Czy widziałaś się z tym dziwnym François Tavernierem? Czy stryj Luc i jego czarujący syn są nadal proniemieccy? Co się dzieje z Mathiasem? Nie mogę uwierzyć, że pracuje dla gestapo. A jego drodzy rodzice nadal nas okradają? Nie udało mi się zebrać sumy, o którą mnie prosiłaś. Rozmawiałam z Françoise i ciociami, ale znasz ich sytuację finansową: ledwie im wystarcza na życie. Otto, któremu o tym powiedziałyśmy, gdy się dowiedział o naszych kłopotach, był naprawdę nieszczęśliwy, że nie może nic dla nas zrobić, bo ojciec przestał łożyć na jego utrzymanie i ma tylko żołd. Powinnaś może rozważyć propozycję Fayardów. Co o tym myśli Camille?
Wiem, że się na mnie obruszysz, że ci sugeruję sprzedaż Montillac lub przynajmniej jego części.
KońCzę już, bo ktoś przyszedł po mnie i wybieramy się do kina. W kinie „Helder” idzie „Podróżny bez bagażu”.
Napisz do mnie szybko. Całuję cię,
`rp
Laure
`rp
Ps. Pomimo bombardowań powinnaś przyjechać do Paryża, rozerwałabyś się trochę. Chciałabym cię zabrać do pewnej piwnicy w Quartier Latin, żeby posłuchać jazzu.”
Léa uśmiechnęła się doczytując list do końca. „TA moja siostrzyczka jest naprawdę beztroska”, pomyślała sobie. Rozłożyła trzecią kartkę papieru pokrytą eleganckim pismem.
„Moja Maleńka,
Korzystam z okazji, że Laure do Ciebie pisze, by Ci powiedzieć, jak często myślę o Tobie i o tym drogim domu, który był świadkiem Waszych narodzin, Twoich sióstr i Twoich, a który Twój biedny ojciec i Twoja umiłowana matka tak kochali. Twoja zagmatwana sytuacja bardzo niepokoi Lisę i mnie. Przejrzałyśmy rachunki, sprawdziłyśmy je, praktycznie rzecz biorąc jesteśmy zrujnowane. Poza mieszkaniem przy ulicy de l'Université już nic więcej nie posiadamy. Żeby mieć co jeść, musiałyśmy sprzedać najpiękniejszą biżuterię naszej matki po śmiesznie niskich cenach, to, co zostało, jest cenne jedynie ze względu na związane z tym wspomnienia. Lokaty kapitału, jakie poczyniłyśmy przed wojną, okazały się pożałowania godne, a nasz bankier uciekł ze złotem, któreśmy mu powierzyły. Opowiadam Ci to wszystko, by Ci powiedzieć, że nie możemy Ci pomóc, no chyba żebyśmy sprzedały mieszkanie. Lisa i ja jesteśmy zrozpaczone z tego powodu. Czy pomyślałaś, żeby zasięgnąć rady twojego stryja Luca? Znam wasze skomplikowane stosunki, lecz przez wzgląd na pamięć swego brata, jestem tego pewna, pomoże Ci, najlepiej jak potrafi. Nazbyt dużo nieuczciwych ludzi stara się wykorzystywać kobiety, które w wyniku wojny zostały same i nie mogą sprostać okolicznościom, na które nie są przygotowane. Wojna już się niedługo skończy, gdybyś mogła wytrzymać jeszcze trochę!…
Laure przysparza nam wielu zmartwień, przebywa ciągle poza domem, wraca późno w nocy, handluje nie wiadomo czym, ta mała niepokoi nas prawie tak samo jak jej siostra Françoise, której małżeństwo, jak się zdaje, jest mocno niepewne. Co z nią będzie dalej?…
Pisz do nas częściej i informuj nas o tej drogiej Camille, która — bardzo się z tego cieszymy — jest z Tobą. Przypomnij mnie, życzliwym pamięci Twojej ciotki, pani Bouchardeau i Ruth.
Moje drogie dziecko, wybacz nam, że nie możemy Ci przyjść z jakąkolwiek pomocą. Lisa i ja codziennie modlimy się za Ciebie i błogosławimy Cię.
Twoja kochająca ciotka
`rp
Albertine.”
`rp
Léa zmięła list, który potoczył się do jej stóp. Czuła się zbita z tropu, opuszczona. Ale przecież można temu w jakiś sposób zaradzić.
MŁode kobiety z dzieckiem spędziły zaledwie dwie noce w leśnej kryjówce. Rankiem trzeciego dnia Léę obudził znajomy głos, którego w półśnie nie mogła zidentyfikować.
— Ta mała śpi jak suseł!
— Ojcze! Jaka to radość znów ciebie widzieć.
— Stryj Adrien!
— Moja śpiąca królewna!
Przysiadłszy na kocach Léa nie wypuszczała dłoni stryja i wpatrywała się w niego uszczęśliwiona, lecz z niedowierzaniem.
— Myślałam, że nie ujrzę cię przed końcem wojny…
— Jej koniec jest już bliski.
— Kiedy przyjechałeś?
— Zostałem zrzucony dziś w nocy, niedaleko stąd. Czekał na mnie Aristide i opowiedział mi o Albercie i Mireille…
— Trzeba coś zrobić.
— Już Aristide i jego ludzie tym się zajmują, razem z tymi z La Réole. Na razie nie można nic zrobić.
— Bez przerwy myślę o tym, że to przez nas zostali aresztowani — powiedziała Camille.
— Nie sądzę. Aresztując niektórych bojowników ruchu oporu gestapo znalazło u nich różne dokumenty, inni pod wpływem tortur lub gróźb, wyjawili nazwiska. Kiedy w Londynie usłyszałem nazwisko młodzieńca, cieszącego się pełnym zaufaniem Poinsota, z miejsca zacząłem obawiać się o was, o Alberta i Mireille. On od dawna wiedział, że są w ruchu oporu.
— Dlaczego się wcześniej nie ujawnił?
— W tym przejawia się szczególna przewrotność tej osoby, sam chce zadać silny cios i dostarczyć swym panom głównych szefów partyzantki w naszym rejonie.
— Skoro wiadomo, kto to jest, czemu go nie zlikwidować?
Wychudzona twarz dominikanina, który nosił teraz wspaniały przyczerniony sumiasty wąs, zmieniający go nie do poznania, zasępiła się. Léa dostrzegła, że jego ciało nagle zesztywniało. Biedny stryj Adrien mimo wojny pozostał nadal kapłanem, dla którego zabić wroga, nawet zdrajcę, oznaczało sprzeniewierzenie się głównemu przykazaniu boskiemu: Nie zabijaj. Gdybyż była mężczyzną.
Jednak to Camille wyraziła tę myśl.
— Myślę, że zgadłam, o kim pan mówi. Jestem tylko kobietą, lecz gotowa jestem go zastrzelić, jeśli mi pan rozkaże.
Léa ze zdumieniem popatrzyła na swoją przyjaciółkę. Stanowczo ta Camille, którą przez długi czas miała za mięczaka i niezdarę, nie przestanie jej zadziwiać. Czyż już w Orleanie nie strzeliła do mężczyzny, który je zaatakował?…
Ojciec Delmas popatrzył na młodą kobietę z czułością i wzruszeniem.
— To nie jest robota dla kogoś takiego jak pani. Jest otoczony ochroną osobistą, typami tak samo okrutnymi jak on…
— Ale mnie by nie podejrzewał!
— Nie mówmy więcej o tym, dobrze?
— Wprost przeciwnie, właśnie mówmy o tym. Camille ma rację. Nas by nie podejrzewał.
— Same nie wiecie, co mówicie. Ci ludzie są niebezpieczni, bardzo niebezpieczni, a ja mam wystarczająco dużo doświadczonych mężczyzn, aby wykonać tę robotę, jeśli musielibyśmy się do tego posunąć.
— Ale…
— Camille, proszę nie nalegać…
Ton Adriena nie dopuszczał sprzeciwu. Uśmiechnął się i ciągnął dalej:
— Mam dla pani niespodziankę… Nie domyśla się pani?
— Pan… Pan widział Laurenta?
— Tak. Podczas mojej wizyty u generała Leclerca.
— Jak on się ma?
— Tak dobrze, jak to możliwe. Zgodziłem się, mimo że formalnie jest to zabronione, żeby dał mi list dla pani. Proszę.
Z wahaniem, drżącą ręką młoda kobieta ujęła pogniecioną kopertę, którą podał jej Adrien Delmas.
— Tylko niech go pani nie przechowuje. Jak pani przeczyta, proszę go zniszczyć. Chodź, Léo. Przejdziemy się trochę.
Gdy została sama, Camille obracała w dłoniach kopertę bez żadnego napisu. Wreszcie rozdarła papier z niezwykłą u niej brutalnością, wyjęła dwie kartki marnego papieru w kratkę:
„Moja ukochana żono,
to, co robię, jest szalenie nieostrożne dla nas obojga i dla naszego przyjaciela, lecz już nie wytrzymuję tak długiego milczenia. Nie ma nocy, bym nie śnił o Tobie i o naszym dziecku, żebym nie wyobrażał sobie was obojga we wreszcie odzyskanym domu mojego ojca. Walczę o tę tak długo wyczekiwaną chwilę. Tych kilka miesięcy spędzonych w Afryce z ludźmi gotowymi na wszystko, u boku dowódcy, którego wielu uważa za twardego, lecz wszyscy szanują, napełniły mnie wielką wiarą w przyszłość.
Mieszkamy prześlicznie, we wspaniałym parku. Sztab kwateruje w zamku, żołnierze zaś w wygodnych barakach, które oddał do naszej dyspozycji rząd brytyjski. Dysponujemy czterema tysiącami hektarów, służącymi nam za teren do ćwiczeń. Zawsze myślę o Tobie, gdy wchodzę do urządzonego w bibliotece gabinetu generała; połowa książek to dzieła francuskie z XVIII wieku we wspaniałych oprawach. To pomieszczenie na pewno by Ci się spodobało. Wysokie okna wychodzą na trawnik obrzeżony ogromnymi drzewami o niespotykanej we Francji zieleni.
Zaraz na początku naszego niedawnego tutaj zamieszkania generał zdecydował, że będzie jadał kolacje ze swoimi głównymi oficerami, czemu zawdzięczam zaszczyt uczestniczenia w ponurych posiłkach spożywanych w milczeniu, gdyż szef z natury nie jest człowiekiem gadatliwym. Do tego należy dodać jeszcze inny zaszczyt, którego wszyscy się obawiamy, mianowicie, że wybierze któregoś z nas na „trasę wielkiego durnia”, jeśli pozwoli na to pogoda, lub na „trasę małego durnia”, jeśli pogoda będzie bardzo zła. Jedna liczy sobie trzy kilometry, które mogą być pomnożone przez dwa lub trzy, zależnie od nastroju. Jego milczenie przerywane jest niekiedy wspominkami z Czadu albo Ksar-Rhilane, opowieściami o jego dwóch ucieczkach i o tym, jak przejechał przez całą Francję na rowerze. Ostatniego wieczora poprosił mnie, bym mu opowiedział o moim synu. Jest to tak niezwyczajne u niego, żeby się troszczył o rodziny swoich podwładnych, że na chwilę odjęło mi mowę. To go rozwścieczyło: „Dlaczego pan nie odpowiada? JEst pan taki sam, jak pańscy koledzy, nudzą pana te przechadzki i moje monologi o moich kampaniach. LEcz jestem zdolny interesować się czymś innym niż wojną”. Jest to zapewne prawdą, ale żaden z nas nie odniósł takiego wrażenia. Wówczas opowiedziałem mu o Tobie, o małym, o naszym regionie i ludziach, którzy go zamieszkują. Nie mogłem przestać mówić. Ani razu mi nie przerwał. Przed wejściem do zamku poklepał mnie po ramieniu i z uśmiechem, który tak go odmładza i przy którym mruży oczy, a wówczas tworzą się wokół nich fałdki, rzekł do mnie: „Widzi pan, że potrafię słuchać. Dobranoc”.
Nasz dzień zaczyna się przed świtem i kończy późno. Wszyscy jesteśmy przetrenowani i żyjemy trochę nerwami. JUtro wieczorem idziemy na koncert do katedry, gdzie wysłuchamy „Requiem” Brahmsa i „Piątej Symfonii” Beethovena. Będę o Was myślał bardziej niż zwykle i dam się ponieść muzyce ku Tobie.
Kochanie moje, dbaj o siebie i o nasze dziecko. Powiedz naszej pięknej przyjaciółce, że sama świadomość, że znajduje się z Wami, podtrzymuje mnie na duchu. Przekaż jej wyrazy mojej wielkiej sympatii. Proszę Boga, by nas wszystkich bardzo szybko połączył. Mów czasem o mnie naszemu synowi, by mnie rozpoznał, kiedy będę was ściskał w ramionach. Te linijki są ostatnimi, jakie ode mnie otrzymasz; nie zachowuj tego listu. Całuję Twoją łagodną twarz i Twoje jakże piękne dłonie. Kocham Cię.
`rp
Laurent.”
`rp
Łzy szczęścia płynąły po policzkach Camille. Odkąd go znała, nawet nieobecny, zawsze był bliski i kochający. Gdy to wszystko już się skończy…
Rozległ się wystrzał. Zatopiona w swoich miłosnych marzeniach młoda kobieta drgnęła. Wyszła na polanę. OJciec Léon i trzech młodzieńców w dużych beretach na głowie lufami karabinów maszynowych popychało przed sobą młodego człowieka zmienionego na twarzy, który przyciskał do piersi zakrwawioną rękę. Silniejsze uderzenie kolbą powaliło go na ziemię u stóp Léi i jej stryja.
— To szpieg — powiedział jeden z partyzantów.
— To nieprawda!…
— Ty gnoju!… to dlaczego żeś się chował?
— A pistolet?… Szedłeś z nim polować na króliki?
— Okolica nie jest pewna…
— Ano, jak mówisz, ty durniu!
Uderzenie kolbą spadło na zakrwawioną rękę. Więzień zawył nieludzkim głosem. Poruszona Camille przypadła do niego.
— Nie bijcie go!… Jest ranny!
— Mów, chłopcze… Co tutaj robisz?
— Chciałem przyłączyć się do partyzantów.
— Nie wierzcie mu! To szpieg, mówię wam.
— ZOstawcie go, już my wyciągniemy z niego prawdę.
— Proszę, ojcze, niech im pan nie pozwoli…
Dotychczas Léon nie odzywał się. Siedział na pniaku w berecie zsuniętym z czoła i przypatrywał się rozgrywającej się scenie ssąc zgasły niedopałek. Wstał jakby z ociąganiem.
— Krew z niego sika jak z zarżniętego wieprza… Pani Camille, niech pani poszuka jakiejś szmaty i zrobi mu opatrunek… Nie płacz, mały, pogadamy sobie w cztery oczy.
Charles, o którym wszyscy zapomnieli, uczepił się spódnicy Léi.
— Dlaczego oni mu robią krzywdę, temu panu?…
Camille wróciła z czystą ściereczką. Owinęła nią okaleczoną rękę.
— Może być — rzekł Léon. — Wy tam, wracajcie na swoje posterunki.
— Ojcze, myślę, że trzeba zwijać manatki.
— Ja też tak uważam.
— Nie ruszaj się, chłoptysiu…
Więzień, który się uniósł, znowu z jękiem opadł na piaszczystą ziemię.
Nie spuszczając rannego z oczu, stary mieszkaniec Landów zbliżył się do dominikanina i powiedział mu cicho:
— Zna pan przełomy Cironu?
— Tak.
— Mamy tam swoich ludzi. Czy trzeba wam przewodnika?
— Tyle tylko, żeby wyjść z waszej kryjówki. Dalej znam już okolice.
— W Bourideys zajdźcie do domu z niebieskimi okiennicami, to dom przyjaciela, powiedzcie mu, że Léon jest na grzybach, zaprzęGnie do wózka, pośle kogoś, żeby dał znać Aristide'owi, i zawiezie was do grot.
— To nie jest bardzo daleko, można pójść na piechotę.
— Ale nie z nimi i malcem.
— Ma pan rację… Co z nim zrobicie?
— Przesłuchamy go, do diaska.
— Wie pan, co chcę powiedzieć.
— Mój ojcze, to doprawdy nie ojca kłopot. To jest mój rejon. Muszę się dowiedzieć, za dużo naszych ludzi ostatnio wzięli.
— Wiem. Aristide otrzymał z Londynu rozkaz zlikwidowania Grand-CLémenta…
— Nie on jeden kolaboruje z boszami.
— Dobrze o tym wiem, niestety!… Dlatego też tu jestem. Grand-CLément i ci, których za sobą pociągnął, czynili wszelkie zło, jakie tylko mogli uczynić, staram się jednak wierzyć, że za jego stosunkami z Dohsem kryło się…
— Ojcze, za jego stosunkami, jak to pan mówi, kryło się wydawanie uczciwych patriotów, denuncjowanie towarzyszy, komunistów i dostarczanie ton przysyłanej przez Anglików broni. Dla mnie jest tego więcej niż trzeba: taką szmatę należy zastrzelić jak psa.
Dominikanin uniósł ramiona w geście wyrażającym znużenie i skierował się do więźnia.
— Mów, mój chłopcze, tak będzie najlepiej dla wszystkich.
— A zwłaszcza dla ciebie — zaśmiał się szyderczo Léon poszturchując rannego karabinem maszynowym.
Camille i Léa powróciły niosąc bagaże. Léa złożyła swoje rzeczy w wielką chustę z niebieskiej bawełny, której rogi zawiązała na supeł. Tobołek zawiesiła na lufie strzelby myśliwskiej starego Léona z Landów. W sukience w kwiatki, w słomkowym kapeluszu i w espadrillach wyglądała jak miła wiejska służąca niosąca obiad pracującym w polu wieśniakom.
— Jeannot! — zawołał Léon.
Zza sosny wyjrzał brodaty młodzieniec.
— Odprowadź no ich do gościńca. Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Może być, że ten tutaj nie przyszedł sam.
— Tak jest, szefie.
— Do widzenia panu. Dziękujemy za gościnę.
— Nie ma za co… No, a teraz w drogę.
Camille patrzyła na starego mieszkańca Landów, na szałas i las ze wzruszeniem, które ją zdumiało. Zazwyczaj zachowująca się z taką rezerwą, młoda kobieta z oczyma pełnymi łez ucałowała wylewnie Léona.
— Nigdy nie zapomnę tych kilku dni spędzonych w tej okolicy. Mam nadzieję, że tutaj wrócę. Żegnajcie.
Dlaczego zalana słońcem polana nagle wydała się Léi taka zimna?
— No to co? Ruszamy? — spytała, biorąc Charles'a za rączkę.
Szli przez las blisko godzinę. Adrien Delmas posadził sobie dziecko na ramionach. Droga do Bourideys była pusta. BARdzo szybko dotarli do domu wskazanego im przez Léona i zastali człowieka, który miał ich zawieźć do jaskiń. Koń zaprzęgnięty do dwukołowego wózka zdawał się niezadowolony, że musi ciągnąć tyle ludzi. Rżał, potrząsał szyją z zapałem, jakiego nie wykazywał przy ciągnięciu. Mimo złego humoru zwierzęcia dość szybko dojechali do Préchac. Przy wjeździe do wioski zaprzęg zatrzymało dwóch żandarmów.
— A, to ty, Dumas!
— Cześć Re?nault, cześć Laffont. Co się dzieje?
— Kim są ci ludzie? — spytał Laffont z podejrzliwością w głosie.
— Zostaw… to przyjaciele. Wiozę ich do grot. Przysłał mi ich Léon z Landów. Ale nie odpowiedzieliście mi… Co się dzieje?
— A dzieje się to, że nie możesz pojechać do grot.
— Dlaczego?
— Niemcy i policja przeczesują okolicę…
— Podobno ostatnimi dniami zrzucili jakiegoś ważnego faceta z Londynu.
— Camille przycisnęła do siebie syna… Léa bezmyślnie skręcała pukiel włosów… Adrien Delmas pogładził swój zbyt czarny wąs…
— Aresztowali naszych? — zapytał Dumas.
— Jeszcze nie. Ale są dobrze poinformowani, łajdaki. Gdyby nie chłopaczek z Marimbault, który szedł na ryby o świcie i przyleciał do Gillets uprzedzić kumpli, wszyscy wpadliby w ich łapy. O mały włos nie wzięli Lancelota i Dédé Baska.
— Cholera!… A co ja z nimi zrobię?
Żandarm Laffont skinął na Dumasa, że chce z nim porozmawiać na stronie.
— Pewny jesteś tego wąsacza?
— No, oczywista… Inaczej stary Léon by mi go nie przysłał. Myślę nawet, że to właśnie jego zrzucili.
— To dobrze. Zajmiemy się nimi. Przewieziemy ich samochodem żandarmerii. A ty zmykaj stąd, niedobrze tu zostawać. Panie — panowie, trzeba zsiadać z wozu. Macie dokąd pójść?
— Tak, do Brouqueyran, koło Auros. Znacie pewnie?
— Przecież, że znamy!… Jeśli jedziecie do La Sifflette, uściśnijcie jej dłoń, to moja kuzynka, dzielna kobieta…
— Zanudzasz nas tymi swoimi rodzinnymi historyjkami… Niebezpiecznie tutaj zostawać.
— Masz rację, masz rację… leć po samochód. A wy chodźcie.
— Do widzenia! — krzyczał Charles machając rączkami do woźnicy, który zawracał konia.
Przez całe siedem kilometrów dzielących Préchac od Captieux nie zamienili ani słowa. Mały Charles zasnął na kolanach matki. Przy wjeździe do osady, Dumas, brygadier żandarmerii, odwrócił się do ojca Delmas.
— Ma pan dokumenty?
— Tak.
— A panie?
— Tak. A dlaczego pan pyta? — zapytała Léa.
— W razie gdybyśmy natknęli się na niemiecki patrol i gdyby nas zatrzymał, mówcie, że jedziecie na kilka dni do kuzynów w Grignols, do rodziny Puch.
— Kim oni są? — spytał dominikanin.
— To dzielni ludzie, niejednego uratowali.
Wszystko poszło jednak gładko, do Brouqueyran dojechali bez żadnych niemiłych niespodzianek. Miejsce przeznaczenia okazało się równocześnie trafiką, szynkiem, sklepem spożywczym, domem towarowym, piekarnią, które prowadziła kuzynka brygadiera zwana La Sifflette.
Właścicielka zawdzięczała swoje przezwisko manii pogwizdywania przy podawaniu trunków, a zwłaszcza temu, że od czasu do czasu lubiła sobie cichcem golnąć jednego za ladą.
— Dzień dobry, kuzynie. Znowu przyprowadzasz mi ludzi?
— Jak zwykle, kuzynko.
Léa potoczyła wzrokiem wokoło. Za starym drewnianym kontuarem półki, na których niegdyś ustawiano produkty spożywcze, świeciły teraz pustkami. Jedynie gdzieniegdzie ostało się kilka zakurzonych pudełek. Na ziemi leżał oparty o ścianę jedyny worek z ziarnem i zwój drutu. Pośrodku sali stał wielki stół dla gości, a przy nim ławy, zaś zniszczoną wydeptaną posadzkę pokrywała cienka warstwa trocin.
— Czy mógłbym porozmawiać z panią na osobności? — spytał właścicielkę Adrien Delmas.
— Wyjdźmy na podwórze, tam będzie spokojniej… Czujcie się jak u siebie… Laffont, postaw im kolejkę i daj lemoniady temu ślicznemu aniołeczkowi.
Oddalili się na krótko. Gdy wrócili, Charles pił lemoniadę. Na głowie miał kepi Laffonta, które opierało mu się o uszy. Na jego widok La Sifflette wybuchnęła gromkim śmiechem.
— Z takim wojakiem szybko uwiniemy się z wojną.
— Pora nam się zbierać… Koledzy będą się zastanawiać, gdzieśmy się podziali. Do widzenia, mały… Oddasz mi moje kepi?
— Nie, chcę je zatrzymać.
— Ależ, mój drogi, oddaj… Przecież dla ciebie jest za duże — powiedziała Camille, próbując zdjąć mu kepi.
— Nie… nie… — wrzeszczało dziecko.
— Puszczasz czy nie — warknęła Léa, brutalnie zdzierając mu kepi, które zwróciła właścicielowi.
Chłopczyk darł się wniebogłosy.
— Zamknij się, bo jak cię zdzielę — krzyknęła Léa wykręcając mu ramię.
Charles był tak zaskoczony jej gwałtownym tonem, że zapomniał o bólu i zamilkł.
— Nie można zwracać się do dzieci w ten sposób, panienko. On przecież nie rozumie, toż to malec — powiedziała La Sifflette, biorąc go na ręce i przytulając.
Laffont nałożył na głowę swoje kepi i odszedł razem z Re?nault.
Gdy tylko opuścili lokal, ojciec Delmas, który od pojawienia się w leśnej chacie nie wypuścił z rąk starej walizki, która zdawała się ciężka, poprosił właścicielkę sklepu, by mu wskazała jakieś spokojne miejsce.
— Nad stodołą jest taki nie używany pokój. Składa się tam stare łachy i różne połamane graty. Dam go panu, bo ma dwa wyjścia.
Od czasu do czasu Charles i Léa obrzucali się ponurym spojrzeniem spode łba. Boczyli się na siebie. Camille, która ich obserwowała, nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu.
— Léa… Można by się zastanawiać, które z was dwojga jest większym dzieciuchem. Przypominam ci, że on ma zaledwie cztery latka.
— No i co z tego!… To jeszcze nie powód, żeby tak się drzeć.
— Niedobra jesteś, niedobra… Już cię nie kocham… Nie jesteś już moją koleżanką… Jak będę duży, to się z tobą nie ożenię.
— Wcale się tym nie przejmuję, znajdę sobie ładniejszego.
— Nieprawda! Ja jestem najładniejszy! Prawda, mamusiu?
— Tak, mój śliczny, kochany, jesteś najładniejszy i jestem pewna, że Léa też tak uważa…
— Ale ona nic nie mówi… Przecież sama widzisz!… Ona już mnie nie kocha!…
Tego już było za wiele dla zakochanego malca; uderzył w płacz.
— Nie, Charles, nie płacz!… To tak dla zabawy… Kocham cię, kocham cię ponad wszystko — wykrzyknęła Léa wydzierając go z objęć matki i obsypując pocałunkami.
— Naprawdę?
— Naprawdę, mój kochany.
— No to dlaczego mnie zbiłaś?
— WYbacz mi, byłam zmęczona i zdenerwowana. Przyrzekam ci, że nigdy więcej tego nie zrobię. Pocałuj mnie.
I przez kilka chwil pod czułym spojrzeniem Camille obsypywali się pocałunkami, pieszczotami i śmiali się radośnie.
— No i co, gołąbki, pogodziliście się?
La Sifflette skierowała swe kroki za ladę, pogwizdując nalała sobie kieliszeczek i wychyliła go do dna.
— Musicie być głodni. PRzygotuję wam porządny omlet z borowikami i sałatę z ogrodu. Zostało mi jeszcze kawałek placka. Odpowiada wam to?
— Doskonale, proszę pani, bardzo dziękuję. Czy mogę pani pomóc? — spytała Camille.
— Nie warto, niech się pani zajmie małym. Rozgośćcie się w waszym pokoju. Ze schodów drugie drzwi po prawej.
— Dzięki za wszystko.
— BAsta! Podziękujecie mi później… Cicho! Ktoś idzie.
Weszło trzech mężczyzn ubranych w stare kurtki z czarnej bawełny, tak charakterystyczne dla okolic Bazas.
— Cześć szanownemu zgromadzeniu.
— Masz gości, La Sifflette… Czy to znowu jacyś twoi kuzyni? — udając powagę rzucił mężczyzna w zdefasonowanym kapeluszu.
— Zostaw ją, Loubrie, nic nam do jej spraw rodzinnych.
— Masz rację, Ducloux, szczególnie w obecnych czasach.
— No więc, moczymordy, co mam wam nalać?
— Zostało z wczoraj jeszcze trochę tego białego wina?
— Za drogie dla takich dusigroszy jak wy. Wczoraj wam postawiłam! Już żeście zdążyli się przyzwyczaić?
— Ale skąpiradło z tej baby… Przestań zrzęDzić i polej nam kolejkę.
La Sifflette przyniosła trzy szklaneczki i butelkę różowego wina.
— Powiedz no! Słyszałaś już?… Bosze kręcą się niedaleko stąd!
— Podobno. Mój kuzyn, ten, co to jest żandarmem, dopiero co tu był i gadał o tym.
— Czego tu szukają?
— A, ba! Idź ich spytać, tych skurwysynów!
— Masz mnie za durnia? Nie mam ochoty, żeby mnie wzięli za jednego z tych przeklętych terrorystów.
— To ci nie grozi. Od razu by się zorientowali, że się tylko przechwalasz.
Towarzysze Loubrie'ego zanieśli się rechotliwym śmiechem.
— Nie La Sifflette opowiadać takie bujdy!
— Już ona dobrze cię zna, przeklęty babiarzu.
— Wy durnie!… Aż się rwiecie do słuchania złych języków. A swoją drogą szefowa lepiej by zrobiła nie przyjmując tylu obcych! Zaczynają o tym gadać w okolicy.
— Jak myślisz, że mi napędzisz stracha tymi swoimi gównianymi plotami, stary dziadu, to się grubo mylisz.
— Nie chcę napędzić ci stracha, ale oddać przysługę. Fryce zaczynają się robić nerwowi. I nie są głupi. Tak jak my słyszą angielskie samoloty.
— A gdyby nawet ich nie słyszeli, to znajdą się takie ścierwa gotowe mieć oczy i uszy szeroko otwarte, żeby im potem o wszystkim donosić.
Loubrie wychylił swoją szklaneczkę do dna tak zamaszyście, że nieco wina popłynąło po źle ogolonej brodzie i aż się zakrztusił. Ducloux walnął go w plecy.
— No! Ale głupek z ciebie! Nie masz co tak się podniecać… Jeśli nie masz sobie nic do zarzucenia, chłopcy z Maquis nic ci nie zrobią, to dzielne dzieciaki, jak to mówią… Patrzaj no, daj, to ci spiorę kołnierzyk, bo ta twoja porządnicka, Raymonde, gotowa grzbiet ci wygrzmocić — rzekła ze śmiechem La Siffleette.
Loubrie odtrącił rękę, która chciała go wytrzeć, i wstał burcząc pod nosem:
— Przestań mnie miętosić jak smarkacza.
Trzej staruszkowie wyszli odprowadzani tubalnym śmiechem szynkarki, która zaryglowała za nimi drzwi.
— O tak, teraz będzie spokój. Nie mam zaufania do tych wścibskich dziadów. W nocy pójdę na zwiady… Jaki on śliczniutki, ten mały… A gdzie twój tatuś… Idę o zakład, że na wojnie…
Gadając tak La Sifflette przyrządzała omlet. Na patelni, postawionej na brzegu zniszczonej i brudnej kuchni, zaczynał już skwierczeć gęsi smalec.
— Proszę panienki… Zechce pani nakryć do stołu? — poprosiła Léę. — Talerze stoją na półce w kredensie. Zaraz będziemy jeść.
— Mmm! Jak ładnie pachnie. Przypomina mi dzieciństwo, kiedy Sidonie robiła nam omlet z kurkami albo z szynką — rzekł Adrien Delmas, który właśnie wszedł do kuchni. — Proszę pani, dziś w nocy musi pani dać znać tym z Auros i z Bazas, żeby się mieli na baczności. Ja zawiadomię ludzi w Villandraut i w Saint-Symphorien. Léa, ty pojedziesz do Langon i do Saint-Macaire, ich też trzeba uprzedzić. Poinsot i jego ludzie znają wszystkie nasze skrytki na broń i miejsca schronienia. Dla odwrócenia uwagi Niemcy przeszukują przełomy Cironu. Dowodzenie akcją powierzono Maurice'owi Fiaux i porucznikowi Kuneschowi. Dohse i policja chcą koniecznie uniemożliwić Aristide'owi odtworzenie siatki. Próbują też posłużyć się Grand-CLémentem, lecz nawet najbardziej łatwowierni partyzanci nie ufają mu… Londyn ponownie wydał rozkaz, by go zgładzono razem z Fiaux. A teraz siadajmy do stołu, bo noc będzie długa.
— Ojcze, ja też chcę w tym uczestniczyć.
— Nie, Camille, pani nie.
— Dlaczego?
— Pani musi opiekować się Charles'em. Poza tym nie można zostawić go tutaj samego.
Camille z westchnieniem opuściła głowę.
— Oczywiście… Ma pan rację.
— Pośpieszcie się z jedzeniem, omlet stygnie. Smakuje ci, maluchu? Ukroję ci skibkę chleba. Ojcze, jak ojciec znajduje mój omlet?
— Do niczego! — odparł ze śmiechem.
Niebo było cudowne, rozgwieżdżone. Nim Léa przejechała przez Garonne w Langon, zatrzymała się przed kościołem i zsiadła z roweru, który wyglądał tak, jakby brał udział w wojnie 1914 roku. Bez przeszkód przekazała kucharzowi w „Nouvel-Hôtel” wiadomość od stryja: „Laguna le Pouy-Blanc nie przyjmuje już wód Cironu”.
— Proszę mu powiedzieć, że zrozumiałem… Ładnie, że pani to robi, panienko Léo, pani tata byłby z pani dumny.
Córkę Pierre'a Delmas ogarnęła fala smutnego szczęścia. Jakże spokojnie było dokoła! I wyobrazić sobie, że gdzieś niedaleko, może o dwa kroki stąd, czatowali ludzie, czekając tylko na rozkaz, by zabijać. Po dotarciu do krzyżówki Léa nie pojechała w prawo w kierunku Saint-Macaire, lecz skręciła w lewo i przejechała pod wiaduktem. To było silniejsze od niej, musiała zobaczyć Montillac.
Na zboczu rower zdradzał swój wiek, podzwaniając wszystkimi częściami. Léa musiała zsiąść. Krzyż w Borde wznosił nadal swe ciemne ramiona nad posiadłością La Prioulette. Właśnie u stóp tego krzyża podjęła się pierwszej misji, którą jej powierzył stryj. Jakże odległe wydawało się to wszystko! Na widok ciemnej kępy przy posiadłości, jej serce zaczęło bić ze zdwojoną siłą. Tutaj, zupełnie blisko, stał jej dom. Przed prowadzącą do niego aleją Léa zatrzymała się, walcząc z chęcią, by, nim ruszy w dalszą drogę, pobiec tam i schronić się w starej posiadłości, paść w ramiona Ruth. Zaszczekał pies, potem drugi. Na progu domu Fayardów zamigotało jakieś światełko. Dobiegł do niej wyraźny głos zarządcy piwnic nakazujący zwierzętom, by się uciszyły. To nieostrożność zostawać tutaj. Wsiadła na rower i zawróciła.
Była pierwsza nad ranem, gdy Léa otworzyła bramkę na przejeździe kolejowym w Saint-Macaire. Powstrzymała krzyk, gdy pies dróżnika zerwał się ze szczekaniem szarpiąc się na łańcuchu, który czynił przeraźliwy hałas. Biegiem pokonała tory, na drodze państwowej wskoczyła na swój rower i skręciła w ulicę prowadzącą do bramy Benauge. Przy cours de la République zatrzymała się przed warsztatem samochodowym Dupeyrona. Otworzył jej żandarm Riri. Gdy tylko ją poznał, wciągnął dziewczynę do środka.
— Panienko Léo, co panią tutaj sprowadza?
— Mam dla was ważną wiadomość: „Laguna le Pouy-Blanc nie przyjmuje już wód Cironu”.
— Psiakrew, trzeba uprzedzić wszystkich w rejonie.
— Dałam znać do Langon. O tej porze ludzie w Villandraut, z Saint-Symphorien, Bazas i Auros już wiedzą.
— Tym lepiej. Dupeyron, zadzwonisz do Cazenave'a, a ja wracam na posterunek żandarmerii.
— Jak to, to nie idziesz z nami?
— Nie, nie mogę opuścić posterunku, potem wszystko by było na moich kolegów. I bez tego dosyć mamy nieszczęść.
— Macie jakieś wiadomości o Albercie i Mireille?
— Niezupełnie, panienko. O Mireille, którą zamknęli w koszarach Boudet, wiadomo, że jest nie najgorzej. O Albercie zaś nic nie wiadomo. Mathias Fayard i René widzieli go ostatni. Od tamtej pory żadnej wieści. Nikt nie widział, żeby wychodził z budynku w Le Bouscat. Pewnie pani wie, że poprzedniej nocy Mathiasowi udało się uciec, dlatego chłopaki z Mauriac, którzy mieli go na oku, musieli ukryć się w okolicy.
— Myśli pan, że on ich wyda?
— Nie wiem, zupełnie nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Jakby poszaleli. Mathiasa znam dobrze, razem kopaliśmy piłkę, chodziliśmy na młode kuropatwy, byliśmy prawie kolegami, chociaż jestem od niego starszy. To nie był zły chłopak. ZUpełnie się zmienił, jak wrócił z Niemiec. Wrócił z poglądami politycznymi. Polityka to nic dobrego, szczególnie teraz. Ale nie sądzę, żeby był zbyt niebezpieczny, za to przeraża mnie Maurice Fiaux. To on jest zły. Kocha zło. No, a okolicę zna doskonale… Do widzenia, panienko, proszę powiedzieć temu, kto panią przysłał, że podjęliśmy odpowiednie kroki i że jeśli potrzebuje się ze mną skontaktować, wie, gdzie mnie szukać… Proszę zaczekać, nim pani wyjdzie, wyjrzę na ulicę… Może pani jechać. Dobrej drogi, panienko. Do widzenia…
Zerwał się bardzo zimny, ostry wiatr i hamował jazdę Léi. Mimo to, gdy przejeżdżała przez las Constantin, zlana była potem. ZzięBnięte ręce zaciskały się na zardzewiałej kierownicy. W miejscu zwanym Le Chapitre pękła jedna ze zużytych opon. Rower wpadł w poślizg. Z pościeranymi kolanami i rękami Léa leżała dłuższą chwilę na piaszczystej drodze i nie miała siły się ruszyć. Ciszę nocy przerywał tylko dźwięk obracającego się z piskiem koła.
Chłód zmusił ją do wstania. Czuła, że krew płynie jej po nogach. Bolały ją kolana, mniej jednak niż ręce. Podniosła rower, na którym nie mogła jechać, gdyż oba koła były mocno scentrowane. Ze wściekłością rzuciła stary pojazd na pobocze i kuśtykając ruszyła w dalszą drogę.
Niedaleko od Brouqueyran, usłyszawszy warczenie silnika, padła do rowu. O kilka metrów od niej przejechały szybko trzy samochody. Przyjaciele czy wrogowie? Jak to odgadnąć?
Kurz na drodze jeszcze nie opadł, jak dotarły do niej odgłosy zatrzaskiwanych drzwiczek i rozmowy. Zatrzymali się w Brouqueyran. „Oby stryj Adrien jeszcze nie wrócił!”, pomyślała biegnąc w kierunku osady.
— DAlej, wyważyć drzwi. Słysząc ten głos, Léa zatrzymała się jak skamieniała. Natychmiast owładnął ją strach. Uciekać… Trzeba było uciekać… Upadła na kolana i nie poczuła nawet, jak nasilił się ból. Nie opodal ludzie wyważyli już prawie drzwi, tymczasem inni przeszukiwali budyneczki wokół nędznej knajpki. Żeby tylko nie znaleźli nadajnika! Nadajnik!… Cóż znaczył dla niej nadajnik! Camille i Charles zostali w domu sami!… Podniosła się i pobiegła przez nie osłonięty teren… Zatrzymały ją w biegu krzyki Camille…
— Nie!… nie!… Tylko nie róbcie mu krzywdy.
Jakiś mężczyzna przekroczył próg, niosąc wyrywające się dziecko. Z kolei pojawiła się matka chłopczyka kurczowo uczepiona mężczyzny, który odtrącał ją kopniakami, lecz ona mimo to nie zwalniała uścisku.
— Mamusiu… mamusiu…
Osłonięta ścianą niskiego budyneczku merostwa, Léa usiłowała przeniknąć mrok w poszukiwaniu jakiejś broni.
Z domu buchnął płomień, oświetlając rozgrywającą się scenę. Ani jednego człowieka w mundurze… Dwaj mężczyźni mieli opaski ze znakiem policji… MŁode twarze rzeźbione odblaskiem rozprzestrzeniającego się pożaru… Karabiny maszynowe, którymi wymachują, jakby to były zabawki… Butelki chowane do bagażnika… Śmiechy… Mówiący po francusku ludzie, rzucający przekleństwa, lżą, ranią…
— Już ty nam powiesz, gdzie są tamci, ty dziwko!…
— A La Sifflette? Znasz ją, do licha!…
— Albert… Mireille… Lucien… Aristide… A ten twój pieprzony dominikanin, nic ci to nie mówi?
— Nie wiem, o kim panowie mówią. Oddajcie mi syna!
— Oddamy ci go, jak zaczniesz mówić.
— Zostaw ją, Jérôme, oddaj jej dzieciaka, do przesłuchiwania zabierzemy się w spokojnym miejscu. Przez waszą głupotę i podpalenie ściągniecie tutaj wszystkich maquis z okolicy.
— Kurwa!… Nie przejmuj się, Maurice, tylko na nich czekamy.
— Mamusiu!
— Oddaj go jej, do diabła!… Wsiadajcie.
Przyciskając syna do piersi, Camille wsiadła do jednego z samochodów. Za kierownicą zasiadł Maurice Fiaux.
— Jedziemy do La Réole — krzyknął do pozostałych.
Bezwładnie oparta o ścianę merostwa, Léa patrzyła jak w ciemnościach nocy samochody oddalają się w kierunku Auros.
Dzięki padającemu od płomieni blaskowi Adrien Delmas odnalazł swoją bratanicę trzęsącą się z zimna i gorączki.
— Gdzie Camille i Charles?
— Fiaux… Maurice Fiaux…
Szczękając zębami potrząsała głową niezdolna do wypowiedzenia niczego innego.
Dominikanin uniósł ją i zdezorientowany ruszył w stronę płomieni. Niczym czarownica wychynęła z nich La Sifflette.
— Dobry Boże! A gdzie mały z matką?
— Nie wiem. Zdaje się, że był tutaj Maurice Fiaux ze swoją bandą.
— Co oni zrobili, diabelskie pomioty!… OJcze!… Ona jest ranna!…
— Widziałem. A więc nikogo tu nie ma?
— Jak ich znam, to zmykali, aż się za nimi kurzyło. Oj biedni, my biedni! I pomyśleć, że przez takich gnojków, ludzie, tacy jak pan, narażają życie!
— Niech pani nic nie mówi! Pani też ryzykuje życie i wszystko pani straciła. Czy kościół jest otwarty?
— Nie, ale wiem, gdzie ksiądz chowa klucz. Ale niech no pan popatrzy, ojcze, stodoła się jeszcze nie zajęła!… Może pana aparat…
Ostrożnie ułożył nieprzytomną Léę przy parkanie cmentarzyka i pobiegł ku stodole wołając:
— Camille… Charles…
La Sifflette wzięła klucz schowany w zagłębieniu muru i otwarła drzwi. Bez większego wysiłku zdołała wciągnąć dziewczynę do środka, aż do ołtarza. Leżał tam, niegdyś wspaniały, teraz wytarty aż do osnowy, dywan, dar właścicieli zamku w Mirail, zawsze jednak wygodniejszy niż zimne wyboiste kamienie, i na nim to La Sifflette ułożyła Léę. Za grubą księgą Ewangelii namacała pudełko zapałek. Po kilku próbach jedna z nich wreszcie zapłonęła. La Sifflette zapaliła dwie grube świece po obu stronach tabernakulum, wzięła jedną z nich i poszła poszperać w ciaśniutkiej zakrystii. Wszystko, co tam znalazła, by ochronić ranną dziewczynę przed wilgotnym chłodem, to żałobny całun naznaczony białym krzyżem, którym nakrywa się trumny podczas ceremonii pogrzebowej.
Wychodząc odruchowo się przeżegnała.
Pożar zdawał się przygasać. Od strony Bazas słychać było sygnał wozu strażackiego. Ten uspokajający dźwięk właścicielka knajpy-trafiki-sklepu spożywczego-bazaru w Brouqueyran skwitowała jedynie wzruszeniem ramion.
— Miała pani słuszność, aparat jeszcze tam był — powiedział Adrien Delmas, wskazując ciężką walizkę. — Ale oto i strażacy… Trzeba ją schować.
— Pana też, lepiej, żeby pana nie widzieli. Proszę, niech pan weźMie klucz od kościoła i zamknie się od środka. Jeśli mnie o niego spytają, powiem, że zginął.
— Żadnych wieści?
— Nie… sama miałam pana o to spytać. Musieli ich zawieźć do Bordeaux.
— Nie wiem, czy tego właśnie należy im życzyć.
— Ojcze, nie wolno wygadywać podobnych rzeczy… nawet tacy ludzie jak oni nie zrobią krzywdy małemu!
— Oby niebiosa panią wysłuchały.
La Sifflette nie usłyszała uwagi pozbawionego złudzeń kapłana; pokrzykując głośno, biegła strażakom naprzeciw.
Przy chybotliwym świetle gromnic Léa odzyskała przytomność. Zesztywniała z zimna, nawet już nie drżała. Uniosła się na łokciach. Miejsce, w którym się znajdowała, żałobny całun, świece… Przez chwilę sądziła, że umarła. Pod wpływem szaleńczej obawy zerwała się na równe nogi, odrzucając makabryczne przykrycie. Miejscowy proboszcz zapewne uwierzyłby w objawienie się Przenajświętszej Dziewicy. W tej samej chwili do kościoła wszedł stryj. „Jakże ta dziewczyna jest piękna i niesamowita… jakby wyszła prosto z powieści grozy” — pomyślał, nim przekręcił klucz w zamku.
— Kim pan jest?
— Nie bój się, to ja.
— Och! Stryj…
Adrien podszedł do niej, postawił na ziemi swoją walizkę i zmusił Léę, by usiadła na stopniu ołtarza. Przyciągnął ją do siebie okrywając całunem.
— Opowiadaj.
Cichym, lecz zdecydowanym głosem opowiedziała, co widziała.
Przybity nowinami opuścił głowę, wyrzucając sobie, że nie interweniował w porę. Z zewnątrz docierały do nich stłumione głosy strażaków zmagających się z ogniem.
— Na pewno powiedział: do La Réole?
— Tak.
— Dlaczego do La Réole?… Coś mi tu nie pasuje. Powinni byli zawieźć ich do Bordeaux…
— Skąd wiedzieli?
— Jak zwykle, z donosów. Sądzili, że zgarną nas wszystkich… Jesteś pewna, że nie było z nimi Niemców?
— Tak mi się wydaje… Wszyscy mówili po francusku i żaden nie nosił munduru.
— To by potwierdzało informacje, jakie dostaliśmy z Londynu: gestapo nie wie o wszystkich poczynaniach Fiaux i jego bandy. Działają z własnych osobistych pobudek, co czyni ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi, nieobliczalnymi, nie można przewidzieć ich posunięć.
— Ale dlaczego miałby to robić? Bez rozkazu.
— Jak zwykle jest na to kilka odpowiedzi.
— Ale dobrze go znasz!
— Tak… i dlatego właśnie mnie przeraża. Chce wziąć odwet na społeczeństwie; chce stać się przywódcą, którego będą się bać i którego będą respektować. Ponadto, jak już tego dowiódł, lubi zabijać, torturować, upadlać.
— Nie można zostawić Camille i Charles'a w ich rękach…
Przerwało jej stukanie do drzwi.
— Otwórzcie, to ja, La Sifflette.
Trzymając pistolet w dłoni, Adrien Delmas przekręcił klucz. Weszła La Sifflette popychając przed sobą młodzieńca w za dużym na niego hełmie strażackim na głowie.
— Mamy szczęście, że ojciec Déon złamał sobie ramię. Jego syn, Calude, przyjechał zamiast niego. Znam go, pracuje dla maquis Léona z Landów, spróbuje się z nim skontaktować. Powiedziałam mu o małym i jego matce.
— To dobrze… Podobno zawieźli ich do La Réole.
— Do La Réole… Mam nadzieję, że się mylicie. W okolicy chodzą słuchy, że gestapo w mieście odstąpiło Francuzom lokal w piwnicach liceum do przesłuchań partyzantów-komunistów.
— A dowody?
— Nie, tylko tak się mówi, to wszystko.
— Stryju, zapomniałam ci powiedzieć: Mathias zwiał.
— No to może jest jeszcze nadzieja…
— Muszę już iść, proszę pana, moi koledzy będą się dziwić, że mnie nie ma.
— Masz rację. Poproś, by zostawili dla mnie wiadomości u księdza w Auros. Niech pytają o Alphonse'a Duparc. Zrozumiałeś?
— Tak, proszę pana. Jutro będzie miał pan wiadomości.
Drzwi zamknęły się za La Sifflette i strażakiem.
— Stryju Adrien, co miałeś na myśli, mówiąc o Mathiasie?
— Odpoczywaj i pozwól mi się zastanowić.
— Patrzcie, patrzcie, przyjechali nasi przyjaciele żandarmi.
Léa z trudem otworzyła oczy.
— Proszę, niech pani to wypije, maleństwo. Uwaga, bo gorące.
La Sifflette podała jej kubek zawierający płyn, który przypominał kawę. Pociągnęła łyk, którego omal zaraz nie wypluła.
— Co to? W tym jest alkohol.
— To taka wzmocniona kawa, alkohol zabija smak owsa. No, niech pani wypije, bo inaczej przy tym chłodzie w kościele łatwo się przejechać na tamten świat.
Walcząc z nudnościami Léa przełknęła miksturę. Istotnie, dobrze jej to zrobiło. Bez większego trudu rozprostowała poranione kolana, na których zaschnięta w strupy krew naciągała skórę.
Na zewnątrz zapowiadał się piękny dzień. ZwęGlone ruiny kafejki-trafiki jeszcze dymiły. Oparci o samochód żandarmi Laffont i Dumas wpatrywali się w nie z twardym wyrazem twarzy.
Adrien Delmas studiował mapę.
— Dokąd jedziemy, stryju?
— Do La Réole.
Léa popatrzyła na niego nic nie rozumiejąc.
— Przejedziemy przez Garonnę w Castets, tak będzie ostrożniej. Następnie bocznymi dróżkami pojedziemy do gospodarstwa leżącego tuż nad La Réole.
— Ale dlaczego do La Réole?
— Cała ta część regionu jest przeczesywana, nigdzie już nie ma bezpiecznego kąta, w którym moglibyśmy się schronić. Z miejsca, gdzie będziemy, chyba z łatwością nawiążę kontakt z Hilaire'em.
— Nie byłam w La Réole od śmierci państwa Debray…
La Sifflette rozgarniała widłami pogorzelisko w poszukiwaniu czegoś, co mogło ocaleć. Ani jedna skarga, ani jeden jęk nie dobyły się z jej ust. LEcz widząc, jak grzebie w ciepłych jeszcze popiołach, nietrudno było odgadnąć jej wewnętrzny zamęt. Dorobek całego życia poszedł z dymem, nie ostał się żaden łach!
— Chodźmy, moja staruszko, pora jechać — rzekł Laffont łagodnie, kładąc rękę na trzonku od wideł.
— Masz rację, na nic się nie zda rozgrzebywanie wspomnień.
Pełnym zwątpienia gestem rzuciła narzędzie i, nie oglądając się więcej za siebie, wsiadła do samochodu. Nikt z sąsiedztwa nie przyszedł pytać o nowiny.
Jak mawiał Jean CalLéde, z farmy widać było nadchodzących gości. La Sifflette, której zgotowano gorące przyjęcie, pomagała pani CAlLéde w kuchni. Wielu członków ruchu oporu poznało jej słynne pieczone kiełbaski podlewane miejscowym winem.
Léi i La Sifflette nie sądzone było korzystać ze spokojnej gościny w la Réole: w przeddzień ich przyjazdu z Londynu nadano wiadomość: „Honor zrodzi się z zuchwałości”, zapowiadającą zrzut, którego miano dokonać następnej nocy. Obie kobiety nalegały, by w nim uczestniczyć. Na prośBę ojca Delmas partyzanci zgodzili się, aczkolwiek niechętnie; „baby to się nadają w sam raz do ukrywania broni i spadochronów w swoich kuchniach”. Adrien zaś musiał dotrzeć do ojca Dieuzayde'a z grupy Jade-Amicol, Aristide'a, Dédé Baska, Lancelota i Geor?ges'a, by rozważyć plan odbicia Camille d'Argilat i jej dziecka i zlikwidowania Maurice'a Fiaux.
BYło ich około dziesięciu osób, w tym Léa i La Sifflette. Niewidoczni w ciemnościach nocy otaczali teren rozstawieni w równych odstępach. Przykucnąwszy trzymali latarki w ręku. Pozostali, czujnie nadstawiwszy uszu, rozeszli się patrolować drogi dojazdowe. Oczekiwanie zdawało się ciągnąć w nieskońCzoność. Nagle… jakby odległy pomruk.
— To on — szepnął CalLéde. — Uwaga.
Warkot narastał. Sygnał gwizdkiem. Prawie równocześnie zapalają się latarki… raz… dwa… trzy… cztery… pięć… gasną… raz… dwa… trzy…, znowu się zapalają. Pomruk przeszedł w huk… Czarny kształt krąży nad oznakowanym polem, zniża się, wydaje się, że wyrównuje lot, a silniki się wyciszają… Jakiś cień odrywa się od samolotu… otwiera się spadochron… plaśnięcie… Za nim lecą następne… Z metalicznym szczękiem pojemniki dotykają ziemi. Samolot zaopatrzeniowy oddala się, lecz dwa ostatnie spadochrony uczepiły się kabiny, podobne do białych flag, które rozwijają się ponad La Réole. Jeśli po tym wszystkim gestapo i żandarmeria nie zostaną powiadomione… Ludzie gorączkowo uwijają się wokół ładunku. Wszelki ślad po zrzucie musi zostać zatarty. La Sifflette i Léa odczepiają spadochrony, składają je i wywożą na wózku zaprzężonym w dwa woły. Partyzanci podnoszą pojemniki, które załadowują na trzy furgonetki, by je przewieźć do tartaku Bienvenue. Broń chowają w dole z trocinami, część w stodołach i suszarniach tytoniu… La Réole pogrążone jest w spokojnym śnie… La Sifflette prowadzi zaprzęg. W jakiejś stodole Léa ukryła spadochrony pod słomą… Wokół gospodarstwa panuje zupełny spokój, lecz nikt nie może zasnąć. Każdy ma nadal przed oczyma białe czasze, które unoszą się nad Garonną i nad starym miastem.
Nazajutrz o świcie przyjechał na rowerze Depeyre i zdyszany wszedł do domu.
— Niemcy ruszają w teren na akcję. Uprzedził nas Rigoulet. Powinniście się upewnić, czy broń jest dobrze zamaskowana, i wywieźć obie kobiety.
— Ale niby dokąd mam je wywieźć? Do rodziny Rosiers?
— Nie, to za blisko. Zabierz je do Tore'a w Morizés.
Po ich wyjeździe zjawili się Niemcy, przetrząsnęli wszystkie kąty, trochę poturbowali CalLéde'a i jego żonę, ale bez żadnego skutku. Chociaż!… Jean CalLéde trząsł się ze strachu; w całym tym zamieszaniu zapomniał o dwóch spadochronach z poprzedniego zrzutu zawiniętych w stare plandeki i o pociskach do stenów, schowanych w pudełkach po cukrze. Mimo że nic nie znaleźli, Niemcy zabrali CalLéde'a, a następnie Loue, Depeyre'a, Bienvenue, Charlota i Chansona na przesłuchanie w pomieszczeniach gestapo w La Réole.
Gdy konwój zatrzymał się przed liceum, przypadek sprawił, że akurat przechodził tamtędy mer Gironde-sur-Dropt. Znał wszystkich więźniów i nic nie wiedział o ich działalności konspiracyjnej. Poprosił o widzenie z komendantem i zaręczył za swoich krajan. Wszyscy zostali wypuszczeni na wolność oprócz Pierre'a Chiansona. Prawdopodobnie złożono na niego donos w związku ze zrzutem w Saint-Félix-de-Foncaude.
Podobnie jak La Sifflette, Léa miała tylko ubranie, w którym była w wieczór pożaru. Cały jej bagaż uległ zniszczeniu. Nic nikomu nie mówiąc, postanowiła pojechać do Montillac i, kiedy wszyscy zasnęli, wskoczyła na rower.
Noc była piękna, niezbyt chłodna. Nim dojechała do Sainte-Foy-la-Longue, zatrzymała się, by popatrzeć na niezmierzoną równinę, na której w świetle gwiazd migotała giętka wstęga Garonny. Jak za każdym razem, na widok tych znajomych krajobrazów ogarnęło ją wzruszenie. Było to wciąż to samo zdziwienie pełne oczarowania! To samo uczucie zupełnego spokoju! Ta sama pewność, że tutaj nic złego nie może jej się przydarzyć. Ufność, jaka emanuje z ziemi w godzinie jej wytchnienia… Wszystko się dobrze ułoży… Już stryj Adrien znajdzie jakiś sposób, by wyswobodzić Camille i Charles'a… Wspomnienie chłopczyka, który chciał się z nią ożenić, przeszyło ją jak ostry ból… Krajobraz przesłoniła mgła… z ciężkim sercem ruszyła w dalszą drogę. W Saint-André-du-Bois o mało nie potrąciła mężczyzny, który oddawał mocz na środku drogi, i uciekła obrzucana jego przekleństwami.
Léa ukryła rower w trawie za cokołem krzyża misyjnego, przecięła drogę, minęła aleję, której żwir robił za dużo hałasu, i poszła przez łąkę. Strużka światła sączyła się zza okiennic gabinetu ojca. „Pewnie Ruth robi rachunki”, pomyślała podchodząc bliżej. Doszły ją dźwięki głosów. Na nic nie zdały się wysiłki, by je zrozumieć lub rozpoznać. Ten śmiech!… Znowu ten śmiech… Nie dbając o to, że mogą ją usłyszeć, obeszła dom dookoła. Ciężkie skrzydła zewnętrznych okiennic przy wejściu i drzwi były otwarte. Wymijając w ciemności meble w salonie, pchnęła drzwi wiodące do gabinetu.
— Léa!…
Mały Charles rzucił się jej na szyję.
— Mój kochany… moje kochane maleństwo… Tak się cieszę… Kiedy wróciłeś?
— Dziś wieczorem, Mathias go przywiózł.
— Mathias?…
— Bawiliśmy się w chowanego… Mamusia nie chciała się z nami bawić…, ale teraz, jak tutaj jesteś, pojedziemy po nią. Powiedz, pojedziemy, dobrze?
— Tak, tak…
Mathias był tutaj, on, z krwi i kości… jeszcze wychudzony, lecz nienagannie ogolony i ubrany, tylko włosy miał potargane…
Nie wypuszczając dziecka z objęć, Léa otoczyła ramieniem zalaną łzami starą guwernantkę.
— Moja maleńka, taka jestem szczęśliwa… Myślałam, że już nigdy więcej ciebie nie zobaczę. Tyle nieszczęść spada na ten dom… Ale czy to nie jest nieostrożność, żeś tutaj wróciła?
— Pewnie tak, ale nie miałam już co na grzbiet włożyć… Mathias, jak znalazłeś Charles'a? Dlaczego nie uratowałeś również Camille?
— Nie mogłem uratować obojga. Camille jest wyczerpana, sama powierzyła mi swego syna.
— Nie do wiary!
— A jednak tak jest. Prosiła też, żebym ci powtórzył, że gdyby umarła, zastąpisz mu matkę.
— Nie chcę, żeby umarła!
— Zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy, żeby ją uwolnić. Długo musiałem pertraktować z Fiaux, by wyrwać z jego łapsk małego, bo chciał go zatrzymać, żeby zmusić matkę do mówienia. Przesłuchiwał ją, ale nie udało mu się wydobyć z niej innej odpowiedzi niż: „Ja nic nie wiem”. Ale gdyby, jak zamierzał, zaczął na jej oczach bić dziecko, zaczęłaby mówić.
— On był niedobry, ten pan — wykrztusił z siebie Charles i uderzył w płacz — ciągnął mnie za włosy i kopnął mamę w brzuch… chociaż potem… wcale się nie ruszała. Długo ją całowałem, zanim się obudziła… No to potem już się więcej nie bałem… A było ciemno… Zaśpiewała mi: „Śpij, Colas, mały mój braciszku…”
W Léi narastała gwałtowna nienawiść. Czuła, jak drży i szlocha przytulone do jej piersi dziecko, które przyszło na świat dzięki jej pomocy. Na usta cisnęły się jej obelgi pod adresem przyjaciela z lat dziecinnych, a w głowie kłęBiły zbrodnicze myśli. Zgładzić go… Unicestwić razem z innymi… Czuła, że wstępuje w nią nowa siła, chęć walki, mordowania…
— Wiem, co sobie myślisz, ale nie to jest najważniejsze… Trzeba uratować Camille.
— A to niby jak?… Masz jakiś pomysł?…
— Tak… Spróbuję załatwić jej przewiezienie, ale mam mało czasu, jest u kresu sił. Jeśli zdołam to przeprowadzić, powiadomię cię. Gdzie się ukrywasz?
— Tego nie mogę ci powiedzieć.
— Ale trzeba.
— Nikt nie wie, że tu jestem.
Popatrzył na nią z pogardą.
— Nic dziwnego, że przy takiej dyscyplinie twoi przyjaciele tak często dają się złapać.
— Dają się złapać tylko wówczas, gdy ktoś na nich doniesie.
— Moja biedna staruszko, tylko ci się wydaje, że Niemcom jest to potrzebne. Wystarczy posłuchać rozmów w kawiarniach…
— To Francuzi dla nich podsłuchują!
— Nie zawsze. Jesteście tak nieostrożni, że musieliby być ślepi, żeby tego nie zauważyć.
Wtrąciła się Ruth.
— Proszę was, nie kłóćcie się. Posłuchaj mnie, Léo: sądzę, że Mathiasowi można zaufać.
— Być może, ale nie mogę mu powiedzieć, gdzie przebywam, a on wie o tym doskonale.
— No więc, przekaż swojemu stryjowi, ludziom Aristide'a albo Hilaire'a następującą propozycję: jak tylko załatwię przewiezienie Camille d'Argilat do Bordeaux, zawiadomię ciebie. Przekażę ci skład konwoju, liczbę ludzi, moim zdaniem, nie będzie ich dużo — godzinę wyjazdu i trasę. Wystarczy, że twoi kumple zatrzymają konwój i uwolnią Camille.
Léa, wciąż tuląc do siebie Charles'a, który tymczasem zasnął, zapytała cicho:
— Sądzisz, że to naprawdę możliwe?
— Tak.
— Mogę cię o coś spytać? Dlaczego trzymasz z Fiaux i jego bandą? Dla pieniędzy?
Mathias wzruszył ramionami.
— Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział.
— Powiedz, zobaczymy.
— Stąd, gdzie jestem, mogę skuteczniej bronić ciebie.
— Masz rację, nie wierzę ci.
— A widzisz! — rzekł z uśmiechem rozczarowania, wzruszając ramionami.
— Co zrobimy z Charles'em? Czy to nie jest nieostrożne, że przywiozłeś go tutaj?
— Nie, skoro Fiaux wie, gdzie jest. Poza tym poprosiłem ojca, żeby czuwał nad nim.
— I zgodził się?
— Nie miał specjalnie wyboru.
Léa ostrożnie ułożyła Charles'a na starej kanapie i ciężko opadła na jeden z foteli stojących po obu stronach kominka.
— Ruth, jestem godna i zmarznięta. Miałabyś coś do jedzenia?
— Oczywiście, maleńka, zaraz rozpalę ogień.
— Proszę to zostawić, panno Ruth, ja rozpalę.
— Dziękuję, Mathias.
Niebawem strzelił do góry jasny płomień i przez kilka chwil było słychać tylko trzask palących się obciętych pędów winorośli. Ten wesoły odgłos, błogie ciepło, znajome miejsce sprawiły, że na jakiś czas skruszała wrogość dwojga młodych ludzi. Ich utkwione w żar spojrzenia skrzyżowały się. Spojrzenie Mathiasa wyrażało nieprzytomne uwielbienie, wielką miłość; we wzroku Léi zaś było niezmierne zagubienie i znużenie.
Wiedząc, że go odtrąci, młodzieniec walczył ze sobą, by nie wziąć jej w ramiona. Ze swej strony Léa chciała zdusić w sobie paskudne wspomnienie owej nocy w obskurnym hoteliku w Bordeaux i przytulić do niego, opowiedzieć mu swoje troski, jak to czyniła, gdy była mała i chowali się w dziecinnym pokoju albo w stodole na sianie.
Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, westchnęli równocześnie, a w tym westchnieniu wyrazili wszystkie smutki, których nie potrafili już ukoić.
Wróciła Ruth, niosąc tacę z dwiema miseczkami zupy, domowym pasztetem, chlebem i butelką czerwonego wina z Montillac. Pochłonęli ten skromny posiłek z apetytem właściwym młodym. Léa jak zwykle, gdy zajadała z przyjemnością, zapomniała o swoim niebezpiecznym położeniu.
— OGromnie smaczny ten twój pasztet — powiedziała z pełnymi ustami.
— To prawda, jest wyśmienity — potwierdził Mathias.
W milczeniu skończyli przekąskę, delektując się tą chwilą spokoju. Gdy wychylili ostatni kieliszek, Léa poprosiła:
— Ruth, straciłam wszystkie moje ubrania. MoŻesz mi naszykować torbę? MoŻe znalazłabyś dwie-trzy sukienki dla kogoś o tuszy cioci Bernadette… A właśnie, jak ona się miewa?
— Nie za dobrze, skarży się, że niewiele ma wieści o Lucienie i że bardzo jej dokucza reumatyzm.
— Biedaczka… ZObacz, czy uda ci się znaleźć te sukienki i jakieś swetry?
— Pójdę się rozejrzeć. Charles poruszył się we śnie. Léa przykryła go pledem w szkocką kratę, w który owijał się jej ojciec, gdy zimą pracował w gabinecie.
— Musimy wybrać jakieś miejsce na kontakt.
— W kościele w La Réole?
— NiE, to dla ciebie zbyt niebezpieczne. Fiaux i jego kompani znają ciebie, mogliby cię aresztować.
— No to gdzie?
— Znasz cmentarz w Saint-André-du-Bois?
— Oczywiście — odparła, wzruszając ramionami.
— Znasz grobowiec rodziny Le Roy de Saint-ARnaud, na prawo od wejścia?
— Tak.
— W pniu cyprysu, w głęBi, po lewej, jest otwór. Tam będę zostawiał wiadomości. Zachodź tam codziennie. Jeśli będziesz chciała coś mi przekazać, używaj tej samej skrytki. ZRozumiałaś?
— Nie jestem idiotką, ale jeśli nie zechcą mnie tam wpuścić?
— Twoja w tym głowa, radź sobie jakoś, żeby ich przekonać, tu idzie o życie Camille.
Weszła Ruth, niosąc wypchaną torbę.
— Ale to nieporęczne!
— Umocuję ją na bagażniku. Gdzie twój rower?
— Za krzyżem.
— A, wiem już. RUth, ma pani kawałek sznurka?
— Tak, o tym też pomyślałam.
Podczas gdy Mathias mocował bagaż, Léa pochyliła się nad śpiącym Charles'em i pogładziła jego płowe włosy.
— Będziesz o niego dobrze dbała…
— Spróbuję… Nie mam już prawie pieniędzy. Twoja ciotka Bernadette wystawiła na sprzedaż swoje sosny, ale póki co…
— Wiem, Ruth… Cóż mam ci powiedzieć? Sprzedaj meble, o ile znajdziesz nabywcę, ja nic nie mam.
Łza spadła na policzek dziecka, które zamamrotało coś przez sen.
— Wybacz mi, moja kochana. Stara ze mnie wariatka, że też ci o tym opowiadam w takiej chwili. Jakoś sobie poradzę.
— Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za to wszystko, co dla nas robisz…
— Będziesz ty cicho? Tego jeszcze brakowało, żebym oglądała się na podziękowania! Pod twoją nieobecność nadeszło kilka listów, zapakowałam je do torby.
— Możesz jechać, kiedy tylko zechcesz. Twoja paczka jest dobrze umocowana, całą Francję byś przejechała i ani by drgnęła — powiedział Mathias wchodząc.
— Żegnaj, Ruth, ucałuj ode mnie ciocię Bernadette.
— Żegnaj, moja kochana. Niech Bóg ma cię w swojej opiece. Mathias, powierzam ci ją.
— Proszę się nie obawiać, panno Ruth, wszystko będzie dobrze.
GDy podeszli do roweru, Mathias podniósł go z ziemi i spytał:
— Nie chcesz, żebym cię odprowadził?
— Dobrze wiesz, że to niemożliwe… Pozwól mi odjechać.
Z żalem oddał jej kierownicę. Przez chwilę nieruchomo stali w milczeniu, nieszczęśliwi. Léa zatrzęsła się z zimna.
— Jedź szybko, pewnie masz wiele kilometrów do pokonania, a boję się, że będziesz sama po nocy na drogach.
— Mathias… NiE rozumiem… Co się z nami dzieje?
— O co ci chodzi?
— Ty i ja, oboje musimy się ukrywać… staliśmy się dla siebie wrogami… Choć równocześnie…
— Co równocześnie?…
Jaka nadzieja pojawiła się w jego głosie… Tylko niech sobie nie wyobraża, że mu przebaczyła.
— Nic. Uważam, że żyjemy w dziwnych czasach, kiedy to już nie wiadomo, kto jest przyjacielem, dlatego że nawet najbliżsi sercu zdradzają.
Mathias nie chciał zauważyć twardego tonu w jej głosie, zapamiętał tylko „dlatego, że najbliżsi sercu”. To on był tym najbliższym sercu, nie wątpił w to. Nieważne, czy ona myśli, że on zdradza, zresztą kogo zdradza, skoro jej nigdy nie zdradzi. REszta to już tylko i wyłącznie polityka, a to nie ma nic wspólnego z jego uczuciami.
Dał jej znak ręką na pożegnanie i nie oglądając się za siebie ruszył w stronę swojego domu. Léa, która straciła kontenans, patrzyła, jak odchodzi.
W Morizés wszyscy położyli się spać. Zostawszy sama w kuchni, gdzie rozłożono dla niej posłanie, Léa wpatrywała się w przygasający ogień pod kominem, paląc papierosa skręconego z nielegalnie zbieranego przez CalLéde'ą tytoniu. Gryzący i silny dym drażnił jej gardło i szczypał w oczy, lecz uspokajał nieco jej niepokój wywołany świadomością, że Camille jest taka chora. Gestapo musiało zdecydować się na przewiezienie jej do szpitala Saint-Jean w La Réole. Nikt nie mógł się do niej zbliżyć.
OJciec Delmas spotkał się z Mathiasem i przyjął jego pomoc. Aristide i jego ludzie też na nią przystali. Od tego czasu czekali. Maurice Fiaux i jego ekipa wyjechali do Bordeaux.
Léa wstała z niskiego krzesła, na którym siedziała, i włączyła radioodbiornik. OD wielu już dni zakłócenia uniemożliwiały odbiór Londynu. Po kilku próbach znalezienia stacji po omacku natrafiła na ledwie słyszalny znajomy głos Jeana OberLé, który dobywał się z aparatu:
„W obozie w Drancy zmarł poeta Max Jacob. Zamknięto go w tym obozie dlatego, że był Żydem. A przecież ponad trzydzieści lat temu przeszedł na katolicyzm. Od tej pory cała jego twórczość tchnęła najżarliwszą i najszczerszą wiarą katolicką. LEcz czy interesowało to Niemców?
Niemcy przyklejają żółte gwiazdy na piersiach tych, których dręczą. Żółta gwiazda stanowi dla nich hańBiącą etykietkę, gdyż jedyną odznaką godną szacunku jest ich swastyka. Katolicy czy Żydzi, to jedno i to samo, zdaniem tych, dla których Hitler jest jedynym Bogiem. Cóż bowiem może obchodzić strażników z Drancy, że zmarł Max Jacob, dla nich oznacza to o jednego Żyda mniej…
Max Jacob był niskim, łysym mężczyzną o ironicznym spojrzeniu zza szkła monokla. Był to najdowcipniejszy człowiek, najwspanialszy gawędziarz, opowiadający zadziwiające historyjki, które znał lub które sam wymyślał.
Gdy dobiegał pięćdziesiątki, opętał go snobizm. Zstąpił wówczas z Montmartre'u, gdzie żył pośród malarzy i poetów, do salonów, które bardzo szybko opuścił dla klasztoru Saint-Benoît-sur-Loire. Tam, żyjąc spokojnie, z dala od świata, pisał i malował. OProwadzał po świątyni przyjaciół, którzy przyjeżdżali do niego w odwiedziny z Paryża lub skądinąd. Rozbrzmiewał dzwon wzywający na nabożeństwo i Max odkładał pióro lub pędzel i udawał się do kaplicy, by się modlić.
Miał blisko siedemdziesiąt lat. Dwaj inni poeci, jego przyjaciele, Jean Cocteau i André Salmon, pojechali do Drancy w nadziei, że uzyskają jego zwolnienie. Powiedziano im, że umarł.
Tak więc okrutny nieprzyjaciel, który od czterech lat nęka nasz kraj, nie oszczędza wcale zarówno poetów, jak i młodych patriotów. Dla Niemców jedni są Żydami, inni komunistami, to bardzo proste. A poza tym, co komu po poetach, gdy się ma prozaików, panów Henriota czy Déata?
Lecz na całym świecie wielbiciele Maxa Jacoba, ci, którzy wciąż odczytują jego prozę lub wiersze, czy też ci, którzy posiadają jego rysunki lub gwasze, będą o nim myśleć, jego przyjaciele zaś nigdy nie zapomną artysty i uroczego człowieka, jakim był. Będą pamiętać, że jak tylu innych padł ofiarą niemieckiego barbarzyństwa w obozie koncentracyjnym, na katordze…”
Nawet poeci, pomyślała Léa wyłączając odbiornik.
Rozbierając się w półmroku, przypomniała sobie, że stryj opowiadał jej o spotkaniu z Maxem Jacobem w Saint-Benoît podczas krótkiego pobytu w klasztorze i o jego naiwnej wierze przechrzty. Umarł jak Raphaèl Mahl i może Sara, którzy też byli Żydami. Przez chwilę zawstydziła się, że stawia obok siebie — choćby nawet w obliczu śmierci — godną pogardy istotę, jaką był donosiciel-kolaborant, bohaterską bojowniczkę i wrażliwego poetę. Lecz w Raphaèlu kryła się jakaś rozpacz, która ją zawsze wzruszała. Pomimo całego trudu, jaki sobie zadał, żeby wzbudzić do siebie nienawiść, nigdy mu się to nie udało, a jego okropny koniec na zawsze zapewnił mu odpuszczenie win. Brakowało jej go, podobnie jak tego wieczoru brakowało jej obecności jakiegoś przyjaciela.
Wśliznęła się między szorstkie prześcieradła, zawsze nieco wilgotne. Nikła poświata bijąca od żaru nadawała izbie wygląd czegoś nierealnego i kojącego. Na pół przymkniętymi oczyma widziała znowu żar w kominie w innej izbie… Ciężar czerwonej kołdry przypominał jej wigoniowy koc… Przez nocną koszulę szorstkie płótno prześcieradła drażniło brodawki jej piersi. Odwróciła się do ściany, by wyrwać się spod uroku ostatnich blasków ognia. Tylko o nim nie myśleć, nie przypominać sobie pieszczot jego dłoni, jego pocałunków na jej ciele, na ciele, którego pragnienia tak nieudolnie tłumiła. Już od tak dawna żaden mężczyzna… Zerwała się wściekła, że czuje, jak narasta w niej nieodparta chęć miłości. Zdarła z siebie nocną koszulę i brutalnie zaspokoiła swoje pragnienie.
Nazajutrz do Morizés przybył Adrien Delmas w towarzystwie porucznika Pierre'ą Vincenta zwanego Grand-Pierre, szefa partyzantki z okolic Le Puy w pobliżu Monségur, i trzech jego ludzi, którzy przyszli zaopatrzyć się w żywność. Wszyscy byli bardzo poruszeni, żywo dyskutowali o zniszczeniu w dniu 5 maja składu paliwa w Saint-Martin-de-Sescas przez ich czternastu towarzyszy broni. PoRucznikowi i dominikaninowi z trudem przyszło powściągać ich żywiołowość. Léa patrzyła na nich z zazdrością; oni przynajmniej coś robili…
Po ich odejściu Adrien Delmas podszedł do swojej bratanicy.
— Dzięki księDzu Chaillou, kapelanowi w szpitalu, mogłem zobaczyć Camille. Ma się znacznie lepiej. Jej odwaga jest ogromna, wcale się nie uskarża na swój los, niepokoi się jedynie o swojego synka i o ciebie.
— Czy mogłabym ją zobaczyć?
— To mi się wydaje trudne do przeprowadzenia i dla was obu może być niepotrzebnym wystawianiem się na niebezpieczeństwo. Dzień i noc na straży przed jej drzwiami stoi jakiś gestapowiec. LEcz jeden z nich ma słabość do Sauternes'a.
— No to go upijmy.
Ta uwaga wywołała uśmiech na twarzy Adriena.
— Zobaczymy. Nie to jest najważniejsze. Trzeba ją stamtąd wydostać.
— Co mówi Aristide?
— Na razie zaprzątnięty jest bardzo swoim gospodarstwem na bagnach, zwiększaniem liczebności dowodzonego przez siebie oddziału, unikaniem Grand-CLémenta i jego ludzi, którzy chcą go zlikwidować, i zaprowadzaniem spokoju w różnych grupach. LEcz gdy tylko będziemy go potrzebować, przyśle nam niezbędny oddział.
— Czy masz wiadomości o Mathiasie?
— Nie, żadnych od czasu, kiedy poinformował nas o przewiezieniu Camille.
— Teraz moja kolej, żeby pojechać do Saint-André-du-Bois.
— Pamiętaj, że gdyby coś było nie tak, możesz zwrócić się o pomoc do Jules'a Coiffarda, który mieszka w tym dużym domu przy drodze. Razem z sąsiadami służy często za przewoźnika i skrzynkę kontaktową. dziś po południu będę w Chapelle-de-Lorette. Od czasu zestrzelenia amerykańskiej fortecy latającej nad Cours-Monségur granatowi i Niemcy zwielokrotnili ekspedycje w naszym sektorze. Zniszczenie składu w Saint-Martin-de-Sescas też ich specjalnie nie uspokoiło. Gestapo rozpuściło w naszym regionie około dziesięciu agentów. To za sprawą jednego z nich, niejakiego Coubeau, niegdyś właściciela sklepu spożywczego przy ulicy de la Croix-Blanche, który podawał się za kanadyjskiego oficera, żandarmi aresztowali i wydali gestapo w Tuluzie kapitana Lévy.
— Czy poddawali go torturom, nim go rozstrzelali?
— Nie wiem, ale to prawdopodobne.
— Kiedy to wszystko się skończy?
— Bóg…
— Nie mów mi o Bogu! — wrzasnęła. — Sam już w niego nie wierzysz, zupełnie jak ja!
— Zamilcz — zgromił ją, silnie zaciskając palce na jej ramieniu.
Co się stało z tym życzliwym, opanowanym i serdecznym mężczyzną, jakim go zawsze znała? Ta wychudzona twarz, to rozgorączkowane spojrzenie, pełen udręki wyraz twarzy, zaciśnięte usta, kryjące — zdawałoby się — jakąś palącą tajemnicę, piękne niegdyś, a teraz zniszczone dłonie, zwierające się kurczowo w pięści, jak gdyby po to, by powstrzymać chęć uderzenia, nie mogły należeć do kaznodziei, którego głos elektryzował tysiące chrześcijan na całym świecie, a żarliwa wiara przez długi czas odróżniała go od charakteryzującego się umiarkowaną pobożnością episkopatu Bordeaux, zaś jego ojcowskie uczucia tak często pomagały Léi i jej bliskim.
— To boli.
Puścił ją, oparł czoło o okap kominka, plecy miał zgarbione, zdawało się, że nagle się postarzał. Jakże zdawał się zbity z tropu, samotny. Tak właśnie, był samotny, beznadziejnie samotny wobec samego siebie, a także pośród nieokrzesanych ludzi, którzy często nie podzielali jego przekonań. był osobą, z którą Léa, od śmierci swoich rodziców, była nierozerwalnie złączona. Świadomie czy też nie, zawsze brała pod uwagę to, co mówił. Był kimś w rodzaju przewodnika, kogoś, kogo nie wolno zawieść, trudnym do osiągnięcia ideałem człowieka. Wystarczy, że zwątpienie, strach, nienawiść rozgoszczą się w tym człowieku, a cały świat równowagi, inteligencji i dobroci runie w gruzy. A tego nie mogła znieść. Pod wpływem niemej złości jej czoło pokrył pot, a uderzenia serca stawały się szybsze.
Gdy się wreszcie odwrócił, po upływie czasu, który wydał jej się bardzo długi, ich gniew nieco ostygł.
— Wybacz mi, moja droga. To ze zmęczenia… Tak, to zapewne zmęczenie. Teraz unoszę się z byle powodu. Wybaczysz mi:?
— Tak, stryju — rzekła, drżąca jeszcze, przytulając się do niego.
Czuła jednak, że wyrosła między nimi jakaś niewidzialna bariera.
Nareszcie wielka radość: przybycie Jea?na i Raoula Lefèvre'ów, dwóch wzdychających do niej w czasach młodzieńczych chłopców, których nie widziała od chwili ich dramatycznego aresztowania wraz z doktorem Blanchardem w dniu zamordowania Marie na placu w Verdelais.
Troje młodych ludzi zachwyconych tym spotkaniem i szczęśliwych, że żyją, nie było w stanie przerwać uścisków.
Wieczorny posiłek stanowił święto dla wszystkich. Léa siedziała na ławie wciśnięta między odnalezionych przyjaciół, oczy jej błyszczały z radości, a także pod wpływem białego wina CalLéde'ów, opierała głowę o ramię to jednego, to drugiego chłopaka, a pod stołem pieściła ich dłonie, muskając je uwodzicielsko. Śmiała się, paplała bez zastanowienia, promieniejąc od tak dawna zapomnianym szczęściem, olśniewająca młodością i urodą.
— No! No! Cieszymy się, widząc panią tak wesołą. Żona i ja zaczynaliśmy już się zastanawiać, czy potrafi się pani śmiać i bawić — rzekł gospodarz.
— Naszym zdaniem wcale się nie zmieniłaś — powiedział ?Jean, całując ją w kark.
— JEsteś jeszcze piękniejsza — rzekł Raoul, także ją całując.
Obu braci przysłał Léon z Landów, by przyłączyli się do ludzi Dédé Baska i pomogli im w przygotowaniach do akcji sabotażowej na stacji w La Réole. W Chapelle-de-Lorette dowiedzieli się, że ich przyjaciółka przebywa w Morizés. Opowiedzieli o swojej ucieczce, podkreślając, jak bardzo Albert i inni byli dzielni i przebiegli. Wzmianka o Albercie rzuciła cień na radosne zgromadzenie, lecz wspomnienie jowialności rzeźnika z Saint-Macaire, o którym nadal nie mieli wiadomości, przepędziło smutek. By go jeszcze szybciej wygnać, CalLéde przyniósł dodatkową butelkę.
Było bardzo późno, gdy biesiadnicy się rozstali. Ustalono, że Raoul i Jean ruszą w drogę powrotną dopiero nazajutrz rano. Zawinięci w koce przenocują przy kuchni.
Pijąc i paląc długo jeszcze rozmawiali po odejściu pozostałych domowników. Rozsiedli się na łóżku i nie mogli się rozstać, by udać się na spoczynek.
Siedząc na wąskim łóżku, ściśle otoczona młodzieńcami, Léa wolno poddawała się uczuciu zadowolenia z ich obecności i ciepłu emanującemu z ich ciał. Jej palce mierzwiły ich kędzierzawe czupryny, a tymczasem oni wdychali zapach jej szyi, pokrywając ją drobnymi, urywanymi pocałunkami. Żadne z nich nie odczuwało innego uczucia poza pragnieniem, żeby być razem, plącząc ręce i nogi jak rozbawione młode zwierzęta. Poddając się radości z ponownego spotkania, zapomnieli, że są mężczyznami i kobietą, że są młodzi i że konspiracja wcale nie ułatwia ich związków miłosnych. Bez jakiegokolwiek wyrachowania pocałunki chłopców stały się czulsze, ich dłonie rozzuchwaliły się odkrywając ciało przyjaciółki, ona zaś, zamiast się bronić, poddawała się im z gardłowym śmiechem, który niegdyś tak ich onieśmielał. Cztery ręce, które przebiegały po jej ciele, otwierały świetliste przestrzenie, odsuwały smutek i lęki ostatnich dni. Żadnych już strachów… ani wojny… żadnych poległych… GDy Jean w nią wniknął, na ustach RAoula zdusiła pierwszy okrzyk rozkoszy.
O świcie chłód wyrwał z odrętwienia ich nagie ciała. Pochyleni nad swoją przyjaciółką, obaj bracia oczyma pełnymi łez spoglądali na siebie z przerażeniem.
— Zimno mi — zamruczała.
Raoul podniósł się i rzucił wiązką obciętych pędów winorośli na jeszcze ciepły popiół. Niebawem żywy płomyk oświetlił izbę.
— Wybacz nam — wybełkotał Jean kryjąc twarz we włosach Léi.
Dziewczyna nie odpowiadała i z poważną miną wodziła palcem po szerokiej szramie, która szpeciła tors i brzuch młodzieńca.
— Chodź tutaj — powiedziała do Raoula, który kończył się ubierać.
Zmieszany usiadł na łóżku.
— Nie trzeba żałować tego, co się wydarzyło, wprost przeciwnie. Wszyscy troje zawsze się kochaliśmy, wyrośliśmy razem, a wyście zawsze wszystko dzielili.
— Ale nie ciebie!
Ten okrzyk z głęBi serca rozśmieszył ją.
Wojna nie zmieniła Jeana. Pozostał małym chłopcem o silnym poczuciu wyłączności, rozdartym między swoją miłością do niej a miłością do brata.
— Nie śmiej się — rzekł ?Raoul — to, co zrobiliśmy, jest wstrętne.
Twarz Léi spoważniała, a jej głos stał się twardy.
— Nie mów tak. To nie my jesteśmy wstrętni, ale okolicznośc. Może jutro zginiecie i ja też. To normalne, że korzystamy z życia w rzadkich chwilach, gdy to możliwe. Nie wstydzę się, że się kochałam z wami oboma, nie czuję najmniejszego wyrzutu sumienia, niczego nie żałuję. Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie robię tego częściej.
— Milcz, jesteś niemoralna.
— A ty jesteś głupi, nie ma już żadnej moralności.
— Jeśli nie istnieje już moralność, czy możesz nam wytłumaczyć, dlaczego wybrałaś ruch oporu, a nie kolaborację? Mogłabyś spokojnie włóczyć się po paryskich herbaciarniach razem z Françoise…
— Raoul! — wykrzyknął JEan.
— …albo sprzedawać wino Niemcom, zamiast uganiać się po drogach i przewozić wiadomości, ukrywać broń, narażając się na aresztowanie, tortury… No, powiedz, możesz mi powiedzieć, dlaczego jesteś z nami, skoro nie ma już moralności?
— Dajże jej spokój!
— Poczekaj, Jean, spróbuję mu odpowiedzieć. To nie jest kwestia moralności, przynajmniej dla mnie. Pamiętasz, przed wojną, wszystkie te historie z Niemcami, aliantami, linią Maginota, Polską nudziły mnie, nie chciałam o nich słyszeć. A potem ty, Jean, Laurent i inni poszliście na wojnę… Był odwrót, ucieczka. Camille i ja na drogach ostrzeliwanych z karabinów maszynowych, tylu ludzi ginęło wokół nas, ciało Josette postrzelane kulami na sito, jej otwarte gardło, z którego tryskała krew, człowiek, który na nas napadł…, śmierć pani Le Ménéstrel i jej dwojga dzieci, śmierć mamy podczas bombardowania…, tata… Lecz tyle okropności może nie wystarczyłoby jeszcze, by mnie skłonić do podzielenia poglądów stryja Adriena albo waszych, gdyby nie obecność NIemców w Montillac, w domu, który jest przecież moim domem. Za każdym razem, gdy ich widziałam na tarasie, w winnicy albo w składach wina, czułam się ograbiona, upokorzona. Myślałam, że nie mają prawa tu być. Wówczas dopiero pojęłam, co oznacza przegrać wojnę, żyć w okupowanym kraju, a na to nie mogłam się zGodzić. Jak widzisz, to wcale nie przysparza mi chwały.
— Być może, ale nie wszyscy Francuzi reagują tak jak ty.
— Zapewne brak im przywiązania do jakiegoś skrawka ziemi, poczucia, że się z niej zrodzili, że do niej przynależą.
— JEsteś zakochana w Montillac jak twój ojciec — powiedział Jean całując ją. — I to ty masz rację. Zachowajmy z tej nocy tylko wspomnienie cudownej chwili, w której zapomnieliśmy o moralności i wojnie.
— No, Raoul, nie dąsaj się tak, nie zrobiliśmy nic złego.
Z prawdziwym smutkiem młodzieniec spoglądał na te dwie istoty, które kochał ponad wszystko. Lecz jego miłość do Léi czyniła go zazdrosnym o brata, co dawniej uważałby za niemożliwe. Uśmiechnął się do nich z wielkim wysiłkiem.
Gdy napili się ciepłego mleka i zjedli po kromce chleba, chłopcy udali się z powrotem do Chapelle-de-Lorette.
Jedenastego maja obaj bracia przyłączyli się do partyzantów z oddziału Grand-Pierre'ą. W Sauveterre-de-Guyenne miała miejsce potyczka pomiędzy Niemcami i partyzantami. Rannego Jeana brat odwiózł do zamku w Madaillan, a następnie, ponieważ miejsce nie było pewne, do księdza Maurice'a Gréciet w Galsimon, który zgodził się go ukryć. Raoul i jego towarzysze rozproszyli się po lasach de la Colonne w okolicy zamku Villepreux, nim powrócili do swego obozowiska w Le Puy.
Nie Léa, lecz wysłany przez CalLéde'a dzieciak znalazł wiadomość od Mathiasa, zapowiadającą przewiezienie Camille do koszar w Bordeaux w poniedziałek 15. Wyjazd przewidziano na godzinę trzynastą. W wigilię wyznaczonego dnia przebrana za pielęgniarkę Léa z księdzem Chaillou odwiedzili Camille, wykorzystując słabszą straż w niedzielę, w dniu święta św. Joanny d'Arc. Niemiec, któremu wypadała służba, amator Sauternes'a, popijał w towarzystwie jednej z pielęgniarek o obfitych kształtach, jakie lubił. Owa kobieta zobowiązała się zatrzymać go z dala od jego posterunku przez około dwadzieścia minut, gdy tymczasem siostra z Saint-Vincent-de-Paul stała na czatach przy wejściu do szpitala, a druga w pobliżu kaplicy.
Léa spodziewała się, że zobaczy Camille chorą, wychudzoną; lecz mimo to była przerażona wyglądem swej przyjaciółki. Została z niej tylko skóra i kości, no i oczy, zapadnięte i otoczone szerokimi ciemnobrązowymi cieniami. Zmusiła się do uśmiechu, ucałowała ją i… wybuchnęła płaczem.
— No, cóż to ma znaczyć? Czy jestem aż tak odpychająca?… Za to ty wyglądasz zachwycająco w tym stroju… Nie płacz, mam się dużo lepiej, prawda, proszę księdza?
— Tak, proszę pani — odrzekł duchowny odwracając wzrok.
Léa miała chęć zbić samą siebie. Za cenę dużego wysiłku udało jej się odzyskać uśmiech.
— Pośpieszcie się, nie mamy wiele czasu. Zobaczę, czy nasz opój dobrze się sprawuje.
Obie przyjaciółki zostały same, trzymały się za ręce, zbyt wzruszone, by wygłaszać długie mowy. Camille pierwsza przerwała milczenie.
— Ksiądz ma rację, nie mamy wiele czasu. Jak się ma Charles? Nie jest bardzo nieszczęśliwy? Masz wiadomości od Laurenta?
— Charles ma się bardzo dobrze i nie jest nieszczęśliwy. Nie mamy świeżych wieści od Laurenta, lecz póki jest w Anglii, nie ma powodu, żeby się o niego niepokoić.
— A François Tavernier?
— Żadnych nowin — odpowiedziała Léa ze ściśniętym sercem.
— JEstem pewna, że wkrótce otrzymasz jakieś wiadomości. On nie należy do mężczyzn, którzy dają się złapać. Ufaj. A co u ciebie?
— Ty zawsze myślisz tylko o innych — powiedziała z pozbawionym radości uśmiechem. — No a ty?
— Czuję się bardzo dobrze.
— Jutro spróbujemy zorganizować ci ucieczkę. Starczy ci sił?
— Tak, chcę zobaczyć mojego syna.
— A więc posłuchaj.
Pokrótce zwierzyła się jej z planu przygotowanego przez ludzi z Rèsistancel… Lecz plan ten miał się na nic nie przydać.
Po powrocie do Morizés Léa powiedziała stryjowi i pięciu ludziom przysłanym przez Aristide'a, że należało zrezygnować z ataku na ambulans, gdyż Camille była zbyt słaba, by uciekać, gdy pojazd się zatrzyma. Z księdzem Chaillou obmyślili coś innego.
Wreszcie padał tak długo wyczekiwany deszcz.
Samochód z wygaszonymi światłami czekał na ulicy Perdue naprzeciwko szpitala. Na placu Saint-Michel w furgonetce czatowali Rigoulet i La Sifflette. Z tyłu, z rękoma zaciśniętymi na kolbie stena, wstrzymywał oddech młody partyzant. Dwóch ludzi stało na czatach na ulicy des $écoles i jeden naprzeciwko domu Czarnego Księcia.
— Uwaga, są.
ULicą Saint-Nicolas biegli mężczyzna i kobieta. Mężczyzna, raczej wysoki, niósł kogoś na rękach, co zwalniało jego bieg.
Drzwiczki samochodu otwarły się i równocześnie kierowca dał dwa krótkie sygnały reflektorami. Odpowiedzieli mu ludzie z furgonetki. Włączono silniki.
— Zemdlała.
— Mathias ułożył Camille na siedzeniu.
— Pośpieszcie się, niedługo zauważą jej zniknięcie.
— Dziękuję, chłopcze. Tym, co pan zrobił, okupił pan swoje błędy. Niech się pan do nas przyłączy, będzie pan mile widziany.
— Nie jestem tego pewien, mój ojcze. W każdym razie dla mnie jest już za późno.
— Co będziesz robił?
— Będę pilnował okolicy. Ale teraz jedźcie już. Żegnaj, Léo.
— Żegnaj, Mathias… Dziękuję.
Samochód ruszył. W niewielkiej odległości za nim jechała furgonetka.
A była już najwyższa pora. W oknach szpitala rozbłysły światła, rozległy się gwizdki przemieszane z krzykami, lecz samochody skierowały się już ku Bazas. Niecałe dwa kilometry przed tym zabytkowym miastem skręciły w lewo i zatrzymały się w Saint-Aignan w znajomym gospodarstwie. Nadal nieprzytomną CAmille przeniesiono do domu. Rigoulet, upewniwszy się, że wszędzie panuje spokój, odjechał sam w stronę La Réole, samochód osobowy zaś kontynuował jazdę drogą do Bazas.
To ojciec Delmas zadecydował o przeprowadzeniu akcji i przekonał swoich towarzyszy, że Niemcom nawet do głowy nie przyjdzie, że ich więzień może znajdować się tuż pod ich nosem. Ponadto trzeba było przygotować miejsca pobytu i zorganizować drogę przerzutu do Szwajcarii. Postanowił, że Léa, La Sifflette i dwóch partyzantów zostaną przy chorej. Ucieczka ta, która nastąpiła po zniszczeniu składu benzyny, potyczce w Sauveterre i wielu akcjach sabotażowych i próbach zamachów, postawiła w stan pełnej gotowości wszystkich Niemców i całą policję w regionie.
W miasteczkach i wioskach, nieoczekiwanie pojawiali się żołnierze w zielononiebieskich i granatowych mundurach i przetrząsali domy, stodoły, kościoły. Odwiedzili Saint-Pierre-d'Aurillac, Frontenac, Sauveterre, Rauzan, Blasimon, Mauriac, Pellegrue, Montségur, La Réole. Między 17 a 20 maja aresztowano wielu członków ruchu oporu: Jeana Lafousade, Alberta Rigoulet, Jeana Laulan, Georges'a Loubîere, Arnault'a Benquet, Noéla Ducos, Jeana Gallissaire, Pierre'a Espagnet, Gabriela DArcos… Siedemnastu spośród nich należało do grupy Buckmaster. Niektórych torturowano, zamordowano lub wysłano do obozów koncentracyjnych. Czternastu miało już nigdy nie wrócić.
Dziewiętnastego maja La Sifflette i Léa, w chustkach na głowie, przewiozły ukrytą na wozie z sianem Camille do Morizés. Jej stan zdrowia nie uległ poprawie.
Wyjechały w samą porę. Nazajutrz rodzina Rosier, która je ukrywała, była na targu w la Réole. Kiedy wrócili do Saint-Aignan, matka i córka zabrały się do przygotowywania obiadu, ojciec zaś popijał z listonoszem i swoim parobkiem Manuelem. Nagle od strony drogi do ich uszu dobiegł warkot silnika. Już dziesięć dni wcześniej, ostrzeżeni przez towarzyszy, uciekli nocą z domu. Lecz tym razem sprawa była poważna. W dole widać było wyraźnie dach czarnego samochodu. Nie zadając sobie nawet trudu, żeby zabierać jakieś rzeczy, Rosierowie i ich córka uciekli przez pola i lasy aż do Morizés, gdzie przygarnął ich Tore. Listonosz umknął w swoją stronę. Nikogo nie aresztowano, lecz w suszarni tytoniu Niemcy odkryli siedem ton broni.
Léa zrozumiała, że zdrowie Camille nie polepszy się, dopóki będzie trwała jej rozłąka z synem. W porozumieniu z panią Rosier i z La Sifflette postanowiła, że przywiezie małego. Trzy kobiety wyruszyły w drogę na rowerach. Léa zostawiła swe towarzyszki w SAint-André-du-Bois. Dwie godziny później La Sifflette miała wyjść jej na spotkanie.
Przy piwnicach z winem panowało wielkie ożywienie: Fayard i trzech ludzi, których nie znała, ładowali skrzynki z winem do furgonetki. Na jej widok osłupiały ze zdumienia zarządca piwnic o mało nie wypuścił z rąk skrzynki, którą niósł.
— Dzień dobry, Fayard, wygląda na to, że interesy idą dobrze.
Pozbywszy się skrzynki, zdjął z głowy beret, odsłaniając łysiejące nie opalone czoło…
— Dzień dobry, panienko — wyjąkał. — To pani wróciła?
— Uspokój się, nie na długo. Ale moi przyjaciele niebawem dadzą ci o mnie znać.
Dlaczego tak mu powiedziała? Taka myśl przyszła jej do głowy na widok strachu malującego się na jego twarzy. A także na wspomnienie ekspedycji karnej zorganizowanej przez partyzantów departamentu Lot-et-Garonne przeciwko czarnorynkowemu handlarzowi, podejrzanemu o denuncjowanie członków ruchu oporu. Odczuwała złośliwą radość, widząc, jak drżą pokryte odciskami ręce mężczyzny, którego miłość do ziemi i żądza zysku pchnęły do handlowania z okupantem, a nawet do donosicielstwa. I pomyśleć, że może zabrać jej Montillac!…
Z wściekłości gwałtownie się odwróciła i skierowała swe kroki w stronę domu.
Powietrze było ciężkie jak przed burzą, lecz stare domostwo zachowało jeszcze trochę zimowego chłodu. Wszędzie panował spokój, w powietrzu unosił się niezmienny zapach wosku, pomieszany z wonią bukietu białych róż, pierwszych tego roku, róż, które rosły pod najbardziej nasłonecznioną ścianą składu z winem. Krzewy tych pnących róż, wczesnych i silnie pachnących, posadziła Isabelle Delmas. Ten bukiet na okrągłym stoliku w sieni…
— Jeśli przymknę powieki, zobaczę, jak mama wchodzi do domu.
— Léa!
Z wyciągniętymi rączkami biegł do niej Charles.
— Wróciłaś… A gdzie mama? Ja chcę do mamy.
— Zobaczysz ją, mój kochany. Przyjechałam cię zabrać.
— Zabrać to dziecko! Chyba o tym nie myślisz?
— Ruth, tak trzeba. Inaczej Camille nigdy nie wyzdrowieje.
— Ależ to nazbyt niebezpieczne.
— Bardzo cię proszę, nie mam dużo czasu. Przygotuj mu trochę ubranek.
— Chodź ze mną, mam ci dużo do powiedzenia. Charles, idź do cioci Bernadette.
— Nie, ja chcę zostać z Léą.
— Słuchaj się Ruth. Jeśli będziesz grzeczny, zawiozę cię do mamy.
— Naprawdę?
— Przysięgam.
Chłopczyk wyszedł, nawołując Bernadette Bouchardeau.
Układając rzeczy w torbie, guwernantka opowiadała Léi, co się wydarzyło podczas jej nieobecności.
— W ubiegłym tygodniu przyjechał stryj Luc z twoim kuzynem. Chcieli cię powiadomić o wizycie notariusza Fayarda w sprawie sprzedaży Montillac.
— Co ma do tego stryj Luc?
— Rzekomo Fayard uzyskał zgodę Françoise…
— Co takiego?!…
— Powiedziałam „rzekomo”. Tak mówi notariusz. Ponieważ Laure jest niepełnoletnia, a mecenas Delmas jest jej opiekunem, ponieważ ty przyłączyłaś się do terrorystów i tym samym jesteś wyjęta spod prawa, decyzja o tym, czy Montillac zostanie sprzedane czy też nie, spoczywałaby na twoim stryju.
— Ależ to absurd!
— Być może, ale twój stryj i twój kuzyn są prawnikami i twierdzą, że to się trzyma jedno drugiego, zwłaszcza ze względu na twoją nieobecność.
— No tak, wszystkim by było na rękę, gdybym dała się złapać i na dobre zniknęła z horyzontu.
— Zapewne Fayardowi, ale nie twojemu stryjowi. Jesteś córką jego brata i wolałby, żebyście zachowali posiadłość. Wiesz, on bardzo się zmienił od czasu, gdy Pierrot uciekł z domu…
— Zmienił!… Zdziwiłabym się. Według ostatnich wieści nadal kolaboruje!
— Nie sądzę. Jest pétainistą i tyle.
— A jednak pozwolił swojej córce, by wyszła za Niemca!
— To prawda. A jednak to uczciwy człowiek.
— Dużo jest takich uczciwych jak on. Chcesz, żebym ci powiedziała? Już lepiej rozumiem Fayarda. Fayard chce ziemi, w wojnie widzi jedynie okazję sprzyjającą jego planom, sposobność wzbogacenia się. Francuzi czy Niemcy, gwiżdże na to, współpracuje z tymi, którzy mu się wydają lepiej ustawieni, by mu dopomóc dopiąć swego i zawładnąć majątkiem. Nie zdaje sobie nawet sprawy, że zdradza swój kraj, on, stary kombatant wojny czternastego roku. Natomiast w przypadku stryja Luca sprawa przedstawia się znacznie poważniej: on jest intelektualistą, wie, co znaczą słowa, i zna powagę czynów, jakie pociągają one za sobą. Jego umiłowanie porządku, mieszczańskich wartości, jego zawód skłaniają go do poszanowania legalnej władzy. Dla niego jedynie Pétain jest prawowitym przywódcą, a Pétain wezwał Francuzów do współpracy z Niemcami. Sądzę również, że stryj jest całkowicie pozbawiony wyobraźni, inaczej przewidziałby, że wcześniej czy później Niemcy przegrają wojnę, a dzisiejsi terroryści jutro przejmą władzę.
— Ależ on tego właśnie nie chce. Mówi, że jeśli wylądują Amerykanie i zatryumfuje de Gaulle, Francja dostanie się w ręce komunistów i będą u nas rządzić Rosjanie. Jego zdaniem, jedynie Niemcy zdolne są uchronić Europę przed zalewem komunistycznej zarazy. Jest o tym głęboko przekonany.
— Mój drogi kuzyn myśli oczywiście tak jak on.
— Jeszcze gorzej. Mówi, że zaciągnie się do LVF.
— Pierwsza bym się zdziwiła, Philippe nigdy nie grzeszył odwagą.
— Póki co, twój stryj uważa, że — aby uniknąć sprzedaży — powinnaś napisać list odrzucający tę propozycję. Nic pewnego, że to wystarczy, lecz pozwoli grać na zwłokę.
— Porozmawiam o tym ze stryjem Adrienem i z Camille.
— Nie zwlekaj z tym zbytnio. Spójrz na mnie… Nie za dobrą masz minę. Wyglądasz na zmęczoną.
— Codziennie robię trzydzieści do czterdziestu kilometrów na rowerze. A u nas wszędzie pod górkę. Jeśli wojna potrwa jeszcze długo, będę miała łydki jak Le Guevel albo jak Van Vliet i bęDę mogła brać udział w wyścigu kolarskim o Grand Prix miasta Bordeaux. A poza tym bardzo się martwię o Camille.
— Biedne maleństwo! TA to już zupełnie nie ma szczęścia. Czy ją?… No, wiesz, co mam na myśli?
— Torturowali? W rozumieniu takich bandziorów jak Denan — niezupełnie. Czy wiesz, że te świnie z policji wymyśliły nowe, bardziej eleganckie, bardziej urocze słowo niż torturować?… Oni teraz „touyagują”. Touyagowanie stało się ich ulubioną rozrywką.
— Touyagować?…
— Tak, od Touyaga.
— Touyaga?
— To nazwisko biegłego księgowego, którego policja zaaresztowała w wyniku denuncjacji. Pierre'a Touyaga przypalali, bili pałkami, zdzierali z niego skórę, zrywali mu paznokcie, przypalali stopy i genitalia. Marcel Fourquey z 2-giego Wydziału Policji w Bordeaux był tak zadowolony ze swojej roboty i roboty swych pomocników, Guilbeau i Beyranda, że wymyślił nowy czasownik. Teraz w Bordeaux policja już nie torturuje, lecz touyaguje.
— To okropne!
— Camille zaliczyła tylko lekkie touyagowanie: policzkowanie, kopanie i uderzenia pięścią. Uratowało ją jej słabe zdrowie. Nie mogli jej dalej touyagować, bo zabili by ją. Ale od tego czasu nie może przyjść do siebie. Pomyślałam sobie, że obecność Charles'a by jej pomogła.
— Ale ta obecność, przy nieuregulowanym trybie życia, jaki prowadzicie, może okazać się niebezpieczna.
— Nie wydaje mi się, gdyż partyzanci dobrze strzegą tego zakątka, a Niemcy po aresztowaniach w ostatnich czasach wycofali się do swoich kwater. Największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony takich ludzi jak Fiaux i Denan. Wiem, że Aristide otrzymał rozkaz unieszkodliwienia ich i że stryj Adrien po to właśnie tu jest. Lecz nim to nastąpi, Camille i Charles dawno już zostaną przerzuceni do Szwajcarii. Czy jest ciepła woda? Chętnie umyłabym głowę. Nie mogę przywyknąć do zimnej wody.
Po kąpieli i umyciu głowy Léa poczuła się inną kobietą. Pomimo zalecanej przez dowódców oddziałów partyzanckich i radio londyńskie dbałości o higienę, w obozowiskach i gospodarstwach służących za schronienie partyzantom nie panowała przesadna czystość. Niektórzy dowódcy starali się wprowadzić dyscyplinę wojskową: oddawanie honorów barwom narodowym, ćwiczenia fizyczne, ćwiczenia z bronią, możliwie nienaganne ubranie i wygląd zewnętrzny, poszanowanie dla stopni wojskowych, sprzątanie obozowiska i higiena osobista, lecz było to możliwe jedynie w silnych liczebnie oddziałach, jak oddziały w Limousin, Vertors, czy Bretanii o znacznym zaciągu do partyzantki.
W Akwitanii na początku 1944 roku grupy nie liczyły jeszcze wielu żołnierzy. Począwszy od maja sprawy przyjęły inny obrót i Aristide mógł przekazać na Backer Street szczegółowy raport o stanie nowych sił: Bordeaux i Bordeaux-Saint-Augustin: 500 ludzi; Mérignac: 45 ludzi; Baza podwodna: 15 ludzi; siatka Lormont: 40 ludzi; grupa w Pessac: 20 ludzi; grupa sabotażowa Bouscat: 5 ludzi; siatka Bégles: 25 ludzi; grupa Léona z Landów: 500 ludzi; grupa kolejarzy: 145 ludzi; grupa z Arcachon: 300 ludzi. Łącznie 1595 ludzi doskonale znających swoją misję i niezłomnych w walce. Niezbyt wysoki stan liczebny miał się wzmocnić i w dniu D. osiągnąć 15.0000 ludzi. Ale tymczasem pułkownik Buckmaster był zadowolony. Léa zostawiła z przyjemnością stary rower pożyczony od rodziny Tore i przesiadła się na swój niebieski rower, na którego bagażniku umocowała wiklinowe krzesełko dla Charles'a. Teraz trzeba było się śpieszyć. Do tej pory Fayard z powodzeniem mógł już postawić na nogi gestapo w Langon.
Ruth i Bernadette Bouchardeau przeżywały odjazd stanowiącego jedyną radość ich życia chłopczyka, który śmiał się i kręcił na swoim krzesełku.
— Przestań się wiercić, bo się przewrócimy.
Za zboczem la Bernille Léa spotkała La Sifflette.
Szczęście, jakiego zaznawali matka i dziecko znalazłszy się znowu razem, złagodziło nieco wściekłość Adriena Delmas Na nieostrożność, jakiej dopuściły się trzy kobiety. La Sifflette wzięła całą winę na siebie, twierdząc, że jako najstarsza, jedynie ona ponosi całą odpowiedzialność. Dominikanin udał, że przyjmuje jej wyjaśnienia.
Maurice Fiaux i jego banda nie mogli strawić ucieczki Camille ze szpitala Saint-Jean. OJciec Delmas wiedział, że policji i gestapo powiodła się infiltracja niektórych oddziałów Maquis zarówno ugrupowań OCM, jak i Libé-Nord czy FTP, co nie stanowiło większych trudności, gdyż młodzi partyzanci byli tyle roztrzepani, co ufni. Wystarczył jeden kieliszek za dużo, ładna dziewczyna, przed którą chcieli odgrywać bohaterów, jedno życzliwe słowo o ruchu oporu czy generale de Gaulle'u, pozór szczerego koleżeństwa, by w banalnej rozmowie zebrać informacje, pozwalające Dohsemu i Robertowi Francowi przystąpić do aresztowań. Mówiono nawet o człowieku Grand-CLémenta, który wśliznął się do jednostek komandosów rekrutowanych przez Aristide'a. Dowództwo wszędzie węszyło zdrajców. Z Londynu napływały rozkazy egzekucji. Byłemu dowódcy OCM dotychczas udawało się omijać wszelkie pułapki, lecz brytyjski agent gotów był na wszystko, by go wykończyć, a także tych, którzy dla niego pracowali. Jeden z jego zastępców, André Basilio, został zastrzelony 22 maja. Trzeba było działać szybko, gdyż Grand-CLément, wiedział, że Aristide powrócił; w Bordeaux w przeddzień wykonania wyroku na Basilio, angielski agent zetknął się nos w nos z André Noélem, dawnym członkiem jego siatki, który przeszedł na stronę wroga, urzeczony teoriami Dohsego — jak i teorią tego, którego uznawał nadal za swojego przywódcę — o wiszącej nad Francją groźbie bolszewizmu. Wydano rozkaz rozstrzelania Grand-CLémenta i Noéla, lecz przepadli bez wieści: obaj wyjechali do Paryża. Ze swej strony Dohse kazał przeczesać miasto w poszukiwaniu dowódcy SOE, lecz bez większego skutku.
Ojciec Delmas i Aristide wiedzieli, że desant ma nastąpić niebawem. Oficer angielski otrzymał rozkaz, by, począwszy od kwietnia, 1, 2, 15 i 16 każdego miesiąca o godzinie dziewiętnastej słuchać francuskiego programu nadawanego przez BBC, gdyż wiadomości dotyczące inwazji mogły być nadane w tych terminach. Wszystko miało znajdować się w stanie pełnej gotowości na taką ewentualność, przy zachowaniu jednocześnie spokoju i tajemnicy. Lecz nie działo się tak. Od początku roku małe grupy, lepiej lub gorzej uzbrojone, nie odmawiały sobie przyjemności nękania okupanta: sabotaże, ataki na wartowników, odbijanie więźniów, itp., trzymały Niemców i policję w stanie ciągłego pogotowia, co czyniło bezpieczeństwo partyzantki w Akwitanii dość niepewnym.
W takiej atmosferze wyczekiwania i napięcia do kwatery głównej Aristide'a w Blaye-Saint-Luce dotarła wiadomość od Mathiasa Fayarda, adresowana do dominikanina. Przez chwilę na farmie wśród mokradeł u ujścia Garonny zapanował niepokój i poruszenie: skąd znał to miejsce uważane przez wszystkich za bezpieczne? Niczego nie zdołali wyciągnąć z „posłańca”, którym był niedorozwinięty umysłowo syn jednego z okolicznych rybaków, uwięzionego w forcie Hâ za kolportowanie prasy podziemnej na długo przed powrotem Aristide'a. Dla większego bezpieczeństwa zatrzymano idiotę w gospodarstwie.
Treść listu była bardzo niepokojąca. Zdaniem Mathiasa, Maurice Fiaux znał dokładne rozmieszczenie większości obozowisk partyzanckich na wschód od Bordeaux, ich stan liczebny, uzbrojenie, jakim dysponowali, i nazwiska dowódców. Ze znanych tylko sobie powodów nie przekazał tych informacji ani gestapo, ani też policji.
— Skąd ten Fayard wie to wszystko? — wykrzyknął Aristide.
— OTo, co pisze: „Wiesz, ojcze, że śledzę Fiaux, aby skuteczniej chronić Léę. Schowałem się na strychu domu, w którym mieszka w Le bouscat. Jego pokój jest akurat pode mną. Sufit stanowi po prostu zwykła podłoga, wystarczy więc wytężyć słuch i wszystko słychać. Stąd podsłuchałem wczoraj jego rozmowę z dwoma ludźmi z obstawy. Niektóre z jego słów pozwalają mi przypuszczać, że będzie usiłował sprzedać te informacje — jak twierdzi — szefowi gestapo, gdyż nie ufa swoim kolegom z policji, „którzy przywłaszczyli by sobie łup”. Myślałem o tym, żeby go zabić, stąd, gdzie się znajduję, nie byłoby to niemożliwe, lecz pomyślałem również o tym, że gdybym spudłował, na pewno już bym się tamtym nie wymknął, i już nikt nie mógłby was ostrzec i chronić Léi. Działajcie szybko, trzeba zamknąć mu mordę. Chętnie podjąłbym się tej roboty, lecz on ma się przede mną na baczności, nie daje przystępu do siebie. Ten list, pod którym się podpisuję, jest dowodem, że nie kłamię i że nie staram się wciągnąć was w pułapkę. Jeśli chcecie się ze mną zobaczyć, zostawcie wiadomość u moich rodziców w Montillac albo w restauracji „Chapon-Fin”. Proście René, jest pomocnikiem kucharza. Wie, gdzie mnie znaleźć, i przekaże mi wiadomość tego samego dnia. Pragnę zaznaczyć, że nie robię tego, aby pomagać Rèsistancel, ale dla Léi. Przesyłam wyrazy szacunku.”
— To nieprawdopodobna historia — rzekł Lancelot — ani trochę nie ufam temu głupkowi.
— A co pan o tym myśli, ojcze? — spytał Aristide.
— On mówi prawdę.
— Jak się o tym przekonać?
— Wczoraj w Castillon-la-Bastille zatrzymaliśmy młodego chłopaka podejrzanego o podwójną grę. Gdy go przesłuchiwałem, odparł śmiejąc się drwiąco, że i tak już po nas, bo policja zna dokładne rozmieszczenie oddziałów Maquis i niebawem przystąpi do ataku. W tym momencie przyszedł po mnie radiotelegrafista, żebym rozszyfrował pilną wiadomość z Londynu. Kiedy wróciłem, tamten już nie żył.
— Jak to nie żył?
— Tak. Nasi chłopcy zaczęli go poszturchiwać. Czy też jeden z nich chciał ich powstrzymać, grożąc bronią? Nie udało mi się tego wyjaśnić. W każdym razie padł strzał, zabijając go na miejscu.
— Chyba nie będzie pan go żałował?
— Śmierć człowieka zawsze jest nieszczęściem.
— Zapewne, ale jest wojna. Na wojnie zabija się i umiera. Niekiedy trzeba zabić jednego człowieka, aby ocalić dziesiątki, a nawet setki.
— Tak właśnie się mówi o wszystkich wojnach, aby je usprawiedliwić. W Hiszpanii widziałem tyle istnień ludzkich poświęcanych pod tym pretekstem…
— Możliwe, ojcze, lecz nie mamy wyboru. Desant aliancki jest już bliski, nie możemy narażać się na ryzyko ataku na naszych partyzantów i ich zniszczenie. Trzeba zlikwidować tego Maurice'a Fiaux, jego obstawę i Mathiasa Fayarda.
— Dlaczego jego?
— Nie podzielam ufności ojca.
— Znam go od dziecka, miłość do mojej bratanicy pchnęła go do popełnienia poważnych głupstw…
— Poważnymi głupstwami nazywa ojciec fakt, że pracuje dla gestapo i policji? — przerwał mu Lancelot.
— Proponuję, żebyśmy to przegłosowali — powiedział Dédé Bask, który dotąd milczał.
— Zgoda — odparł Aristide. — KTo się opowiada za wykonaniem wyroku na tej czwórce?
Podniosły się wszystkie ręce z wyjątkiem ręki Adriena Delmas.
— Sprawa zamknięta. Lancelot, puśćcie ich tropem swoich ludzi, niech ich zlokalizują i złożą raport. Najpóźniej za czterdzieści osiem godzin musimy znać ich zwyczaje, miejsce zamieszkania i słabe punkty ich obrony. Zrozumiano?
— Doskonale, szefie. Powinien pan pojechać do le Jard-de-Bourdillas w Landach Bussac i przeczekać, aż zlikwidujemy tych łajdaków.
— Może. Później się nad tym zastanowię. Nie sądzę, żebym wiele ryzykował zostając tutaj. Mamy swoich ludzi na Saint-Ciers, w Montendre, Saint-Savin, Saint-André-de-Cubzac i w Bourg. Kwatera główna jest dobrze chroniona. Ojcze, chciałbym z panem pomówić na osobności.
Aristide zdawał się jeszcze młodszy i jeszcze niższy znalazłszy się sam na sam z wielkim wychudzonym Adrienem Delmas o twarzy naznaczonej cierpieniem.
— Jak się ma pani d'Argilat?
— Znacznie lepiej.
— Bardzo się z tego cieszę. Udało się panu przygotować jej wyjazd do Lozanny?
— Jeszcze nie. Wielu przewodników aresztowano, a i przejazd przez całe południe Francji, to nie taka prosta sprawa dla chorej kobiety.
— Skontaktowałem się z Londynem, żeby spróbować załatwić samolot, lecz odpowiedziano mi, że na razie to zbyt ryzykowne. Jednakże jeśli to, co mówi Fayard, jest prawdą, ona i pańska bratanica nie mogą pozostawać w Morizés. Można by je posłać do oddziału partyzanckiego w Luze koło Arcachon.
— Wolałbym, żeby zostały w sektorze Daniela Faux i porucznika Vincenta. Léa doskonale zna te strony. W razie trudności będzie wiedziała, gdzie się schronić. Ponadto, właśnie w La Réole czekam na mój kontakt na Szwajcarię.
— Jak pan chce. Lecz wówczas wolałbym, żeby przeniosły się bliżej Lorette.
— Dobrze, zaraz jutro rano zajmę się ich przeniesieniem. Są Zielone Świątki, miejmy nadzieję, że światłość Pana naszego spłynie na nas.
— Spotkanie tutaj w poniedziałek o osiemnastej dla omówienia sposobu, w jaki zlikwidujemy Fiaux i jego kompanów. OJcze, czy mogę coś ojcu powiedzieć?
— Proszę, niech pan mówi.
— Powinien pan pójść do lekarza, wygląda pan na bardzo zmęczonego.
— Zobaczymy później — odrzekł Adrien z lekkim uśmiechem.
Nazajutrz ojciec Delmas celebrował w kościele w Chapelle-de-Lorette mszę, w której uczestniczyła większość partyzantów przemieszanych ze sobą niezależnie od orientacji, wzmocniona o grupę Couthure'a, z Camille i Léą. Charles'a pozostawiono pod opieką matki Faux, która, wspomagana przez La Sifflette, przygotowywała swoje danie z baraniny z fasolką sławne wśród wygłodniałych młodych ludzi. Pani Carnelos, której gospodarstwo położone nad Lorette służyło za punkt obserwacyjny i skład broni, czyściła drobne ryby złowione w Garonnie. Wokół budynków o grubych murach wykopano rowy, przygotowano stanowiska strzeleckie. Erkaemy ustawiono w otworach dachu. Inne ukryto za murem okalającym studnię domu rodziny Faux.
Wielu młodych ludzi wstąpiło w szeregi Rèsistancel po zabiciu przez gestapo w Tuluzie kapitana Lévy. Pułkownik Becqu-Guerin, który objął po nim dowodzenie, prowadził rozpoczętą robotę i uczył posługiwania się bronią nowych rekrutów, uciekających przed wywozem na przymusowe roboty do Niemiec, rolników, robotników i studentów.
Kiedy wychodzili po mszy z kośCioła, Léa z rozkoszą wciągnęła w nozdrza zapach baraniny z fasolką, jednej z jej ulubionych potraw.
— Ojej, ale jestem głodna! — wykrzyknęła, bez żenady rozcierając sobie brzuch.
— Ja też — powiedziała Camille, która odzyskała nieco rumieńców.
Léa popatrzyła na nią z wyrazem zaskoczenia i zadowolenia zarazem.
— Lata całe nie słyszałam, jak mówisz, że jesteś głodna.
— Mam wrażenie, że się odradzam. Dobrze mi zrobiło, jak się pomodliłam. Modlitwa przywróciła mi odwagę. Tutaj czuję się bezpieczna.
Podobnie jak na polanie w Landach, pomimo ciepłego słońca w południe Zielonych Świątek, Léą wstrząsnęły dreszcze.
— Popatrz, kto do nas idzie.
— Raoul!… Jean!…
Obaj bracia ucałowali swoją przyjaciółkę z lekkim zażenowaniem, które rozproszyła ściskając ich z radosnym śmiechem.
— OCh! Przepraszam, zapomniałam… Uraziłam cię?… Bardzo cierpisz? Czy to coś poważnego?…
— Nie, ale jeszcze boli.
— Jean miał dużo szczęścia. Jeszcze trochę, a kula trafiłaby prosto w serce. Camille, to dla nas diabelnie przyjemne widzieć panią w lepszym zdrowiu. Jak się ma Charles?
— Jest tutaj ze mną.
Rozmawiając tak, weszli na podwórze zagrody rodziny Faux, gdzie rozstawiono stoły i ławy. Partyzanci siedzieli już przy stołach, czekając z niecierpliwością, aż podadzą jedzenie. Wstali, by ustąpić miejsca obu młodym kobietom, lecz Léa wolała usiąść w cieniu lipy z braćmi Lefèvre. Camille siadła obok Charles'a, któremu nałożono już jedzenie.
Posiłek przebiegał w wesołej atmosferze i bardzo smakował biesiadnikom. Po zmianie warty i wartownicy mogli zjeść na obiad to, co zechcieli zostawić im koledzy. Aby im zrekompensować niewielkie racje baraniny z fasolką, pani Faux dała im podwójne porcje ciasta, które wychodziło jej równie dobrze jak jej słynne danie. Kiedy przyszła pora zmywania naczyń, Léa wymknęła się i schroniła w stodole, ciągnąc za sobą Raou?la.
— Pocałuj mnie.
— No, a… Jean?
— Cicho bądź, on jest ranny… Pocałuj mnie.
Potoczyli się w siano i przez kilka chwil myśleli tylko o przyjemnośCi, jakiej dostarczały im ich ciała.
Wieczorem partyzanci rozeszli się do swoich obozowisk, a ojciec Delmas ruszył do Bordeaux na motocyklu zarekwirowanym właścicielowi warsztatu samochodowego w Langon.
Zdawałoby się, że ksiądz, dosiadający motoru i mknący przez pokryte winnicami pagórki, włada tą wyjątkową ciepłą nocą końca lipca 1944 roku. Panowała letnia duchota. Wspaniała pogoda dla winnej latorośli, lecz dla innych upraw, cierpiących z powodu braku opadów, była to po prostu klęska. Kilka błyskawic pozwalało spodziewać się deszczu, lecz burza przeszła bokiem.
Kiedy przejeżdżał przez niewielki lasek na dnie parowu, poczuł, że osacza go silny zapach mchu i mięty i zimna wilgoć bijąca od podszycia leśnego. Po tylu latach nadal zaskakiwało go to nagłe przejście od ziem, bez końca modelowanych ludzką ręką, do tych porośniętych lasem wklęsłości, zagłębień, skąd nie było widać ani nieba, ani słońca, z plątaniną nieprzyjaznych zarośli, podstępnych korzeni, z rozpadlinami wypełnionymi gnijącą wodą, zamieszkanymi przez pełzającą faunę. Miejsca te, przez kontrast jeszcze bardziej dzikie, wywoływały odruchowy wstręt. Nawet w środku najgorętszego lata człowiek nie miał ochoty zatrzymać się na odpoczynek w tym niegościnnym cieniu. Adrien nie pamiętał, żeby kiedykolwiek tutaj przystawał. Jednak tego wieczora stan jego ducha i serca harmonizował z tym podmokłym i ponurym otoczeniem.
Wyłączył silnik motocykla i zaciągnął hamulce. Rozgrzany pojazd miał w sobie coś przyjaznego, co sprawiło, że przez chwilę stał nieruchomo, nim oparł maszynę o drzewo. Rozsunął gałęzie, zwisające jak liany pędy bluszczu i zagłębił się w mroczny gąszcz. Kiedy wyciągał stopy z torfu, dawało się słyszeć gąbczaste mlaśnięcie. Wywrócony korzeniami do góry skarłowaciały dąb zagrodził mu drogę. Adrien opadł na zbutwiały pień, nie miał już sił walczyć z ogarniającą go rozpaczą. Od czasu, gdy pewnego poranka nagle opuściła go wiara w Boga, o świcie, w HIszpanii, gdy tał naprzeciw młodych ludzi, prawie jeszcze dzieci, których rozstrzeliwano, ani jedna łza nie popłynęła z piekących go oczu. Ileż bezsennych nocy spędził przyzywając na pomoc Boga, w którego już nie wierzył, a do którego mimo to nadal modlił się codziennie, próbując za pomocą znajomych słów odzyskać żarliwość wiary? Zwierzył się z tego jednemu ze swych hiszpańskich przyjaciół, dominikaninowi jak i on, tamten popatrzył na niego z wielką litością, ściskając go w ramionach.
— Współczuję ci z całej duszy, lecz nie mogę nic dla ciebie zrobić. Przeżywam taki sam dramat i jest to dla mnie tak okrutne, że myślałem nawet o tym, by odebrać sobie życie… Lecz powstrzymała mnie myśl o bólu, jaki bym zadał matce.
Rozstali się pogrążeni w największym strapieniu. Od tamtego czasu Adrien Delmas nigdy więcej o tym nie mówił, w czynach szukał zapomnienia o swojej udręce. Nie udawało mu się to. Cierpiał tak bardzo, że we wszystkich swoich modłach przyzywał śmierć. Być może nadeszła właściwa chwila, by wyjść jej na spotkanie.
Śmierć innych ludzi zawsze wydawała mu się nie do zniesienia, nawet śmierć zdrajców i morderców. A jednak w tym bagnistym mroku powziął niezwykłą decyzję: zabije Maurice'a Fiaux zapobiegając denuncjacji oddziałów partyzanckich, którymi dowodzą jego przyjaciele. Gdy Adrien, kapłan, który przed wojną walczył o zniesienie kary śmierci, podjął już to desperackie postanowienie, odzyskał jakże dawno utracony spokój.
Adrien sporządził plan: od matki chłopaka dostanie jego adres. Fiaux nie będzie się miał przed nim na baczności, a poza wszystkim innym będzie szczęśliwy, że zaaresztuje przywódcę ruchu oporu, który dotychczas wymykał się policji niemieckiej i francuskiej. Po akcji nie będzie miał czasu na ucieczkę i jeden z kompanów młodego policjanta zastrzeli go.
Uspokojony opuścił lasek.
Nazajutrz zgłosił się na ochotnika do wykonania wyroku na Maurice'ie Fiaux. Ci, którzy wiedzieli, że jest księdzem, patrzyli na niego w osłupieniu, następnie ze zgrozą i daremnie próbowali go odwieść od tego zamiaru. Domagał się wzięcia na siebie tej zbrodni, twierdząc, że jest jedyną osobą mogącą zbliżyć się do ofiary i wykonać na niej wyrok przy minimalnym ryzyku. A że to jeszcze nie wystarczało, by ich przekonać, powołał się na swój stopień wojskowy w tajnej armii i na rozkazy z Londynu. Przychylili się do tego rozwiązania pełni niepokoju i smutku. Wyjednał u nich odroczenie wykonania wyroku na Mathiasie Fayardzie, który jednak nadal pozostawał pod ścisłą obserwacją.
Przypadek zrządził, że ostateczne spotkanie uległo opóźnieniu: wieczorem 30 maja Fiaux opuścił Bordeaux i udał się do Paryża. Według słów jego matki powinien wrócić najdalej 6 czerwca. Po co pojechał do stolicy? Żeby wziąć udział w meetingu Darnanda, w nagrodę za swoją gorliwość…
„Philemon prosi o sześć butelek sauternes'a
Aristide aż podskoczył na krześle i prawie wyrwał gałkę odbiornika, którą kręcił od kilku minut, starając się złapać BBC podczas szóstej już sesji obowiązkowego nasłuchu. Była siódma wieczór 2 czerwca 1944.
„Powtarzam: PhiLémon prosi o sześć butelek sauternes'a”
Nie było już wątpliwości, było to hasło „A” przeznaczone dla jego regionu, zapowiadające bliski już termin desantu i zawierające rozkaz pełnej gotowości grup ruchu oporu. Wieczorem zebrał swój sztab: Lancelota, François i Jacqueline, Dany i Marcela. Wezwał dowódców grup na godzinę trzecią do domu numer 29 przy ulicy Guynemer w Caudéran, na przedmieściach Bordeaux.
Nazajutrz stawili się na miejscu zbiórki. Aristide przyjmował ich pojedynczo i przekazywał im szczegółowe instrukcje. Najpierw Capdepont, przywódca grupy kolejarzy, otrzymał rozkaz niszczenia lokomotyw, zwrotnic, sygnalizacji i linii na odcinku dwustu kilometrów; Pierre Roland z grupy portowej w Bordeaux został zobowiązany do zniszczenia instalacji elektrycznych zasilających miny umieszczone przez Niemców wzdłuż nabrzeży. Henri Mesmet zameldował, że Léon z Landów dowodził pięciuset ludźmi gotowymi do walki, lecz tylko połowa z nich miała broń; oficer SOE uspokoił ich: za dwa dni spodziewał się trzech zrzutów. Kapitan Duchez z grupy z Arcachon, nie miał takich kłopotów, jego ludzie byli dobrze uzbrojeni i dobrze wyszkoleni w obsłudze broni ciężkiej: karabinów maszynowych, moździerzy i bazooki. Każdy z czterech wysłanników grup z Lége, Andernos, Facture i ARés miał pod swoimi rozkazami od siedemdziesięciu do stu solidnie uzbrojonych ludzi; po fali aresztowań ostało się tylko około dwudziestu ludzi w grupie z Mérignac, którą Pierre Chatanet zgłaszał do dyspozycji; ich misja polegać miała na uniemożliwieniu łączności telefonicznej. Byli także obecni dowódcy grup z La Réole, Bégles, Pessac, Lermont, Bordeaux-Saint-Augustin i Blaye. Ochotnicze Korpusy Dédé Baska niecierpliwie wyczekiwały chwili przystąpienia do działania. Operacja polegała na możliwie jak największym opóźnianiu marszu oddziałów armii niemieckiej stacjonujących na południowym zachodzie w kierunku miejsca lądowania aliantów, gdy będzie już ono znane.
Kiedy opuszczali Caudéran, wielka nadzieja wstąpiła w serca wszystkich. Wielka nadzieja, a także i wielka niecierpliwość. Po czterech latach okupacji te kilka dni wyczekiwania miało się wydawać bardzo długie garstkom ludzi, którzy nie chcieli pogodzić się z klęską.
Léa skończyła swoją pobieżną toaletę i z rozmachem wylała na podwórze wodę z miednicy.
— Hej! uważaj!…
Jak sparaliżowana zastygła w półobrocie.
— Co się pani stało, że zamieniła się pani w słup soli?
Wybuch śmiechu wyrwał ją z tego odrętwienia. Miednica wypadła jej z rąk, aż poleciały odpryski niebieskiej emalii.
— François!
Ten głuchy i dziki okrzyk ugodził François jak cios prosto w żołądek. Rycząc jak człowiek pierwotny schwycił ją w locie.
Była tutaj… żyła… ciepła, pachnąca lichym mydłem i sobie tylko właściwą wonią. Obwąchiwał ją, wydając z siebie zwierzęce pomruki, gryzł ją lekko, zanurzał twarz w jej włosach, ustami zagarniał jej język i wargi… Bezwstydnie ocierała się o niego, wydając z siebie jakby skargę, której nie mogła powstrzymać, a która nasilała jeszcze jego pożądanie… Odsunął ją na długość ramion i bliski doznania rozkoszy pożerał ją wygłodniałym wzrokiem… A to bestia. Jakże mu jej brakowało. Wspomnienie jej ciała nocami nie pozwalało mu zasnąć; nękały go silne, aż bolesne erekcje, których nie potrafiły zaspokoić ani jego własna dłoń, ani gościnne siły pomocnicze armii angielskiej. Na początku bawiło go, że tak silnie podnieca go ta nieznośna i nieobecna smarkula, lecz z upływem miesięcy zaczęło to doprowadzać go do szału, z którego korzystały młode Brytyjki albo londyńskie dziwki. W kontaktach z Léą opuszczała go cała umiejętność obchodzenia się z kobietami… Ogarniała go żądza gwałtu… żadnych pieszczot, wstępnych gierek miłosnych… wziąć ją… tutaj… na tym podwórzu wiejskiego gospodarstwa pod szyderczymi, zawistnymi spojrzeniami partyzantów, udających zainteresowanie obsługą stena, którego działanie przepowiadali sobie w pamięci, żeby nie poddawać się podnieceniu:
„Żeby załadować magazynek, ułożyć urządzenie do ładowania w taki sposób, by zapadka (f) weszła w szczeliną (g). Ułożyć cztery palce lewej dłoni na dźwigni (a) tak, by palec serdeczny znalazł się w otworze (b) dźwigni, a palec wskazujący na dziobku (c). Pochylić piętkę (d), na której położony jest mały palec, i prawą ręką wsunąć pocisk w otwór (ę). Podnieść dźwignię palcem serdecznym i nacisnąć, żeby włożyć nowy pocisk. Powtarzać czynność, aż załaduje się dwadzieścia osiem naboi…”
Jeden z partyzantów wysypał wszystkie naboje. Zawstydzony pozbierał je i odszedł. Większość jego kolegów podążyła za nim.
Na progu zagrody, podparłszy się rękoma pod boki, La Sifflette patrzyła na François i Léę z uśmiechem aprobaty. Ani cienia wątpliwości: ci dwoje byli dla siebie stworzeni! Trzeba było takiego tęgiego chłopa o wyglądzie kłusownika, żeby poskromić tę piękną i zuchwałą dziewczynę, która spoglądała na mężczyzn z miną niewiniątka i łakomczucha. Oby jak najszybciej wyjechała do Szwajcarii z tą łagodną panią d'Argilat, bo inaczej chłopcy się w końcu o nią pozabijają.
— Hej tam! Zakochani, to nie miejsce na obłapianie się, nie brak tutaj spokojnych kącików. Hej tam!… Słyszycie mnie?…
— Przepraszam panią — powiedział François Tavernier odrywając od dziewczyny pełne uwielbienia spojrzenie.
— Nie trzeba przepraszać, jak bym była takim pięknym samcem naprzeciw podobnej samiczki, robiłabym to samo… a nawet nie stałabym jak wryta na podwórzu, tylko szybko bym pognała obłapić ją w suszarni tytoniu, tam wysoko, na górze, tam, gdzie leży skoszone wczoraj siano.
— Dziękuję pani za tę uprzejmą informację. Léa, znasz tę suszarnię tytoniu?
— Chodź.
La Sifflette patrzyła, jak biegiem oddalają się kamienistą drogą.
Pięćset metrów dzielących zagrodę od suszarni wydawało im się nie mieć końca. W pośpiechu potykali się w koleinach, wykręcali sobie nogi w kostkach, klnąc i wybuchając śmiechem. Jedną ręką obejmował ją wpół, w drugiej ręce dzierżył torbę i strzelbę. Drzwi strzegła zardzewiała kłódka. Posługując się lufą strzelby jak dźwignią, podważył kłódkę.
Odurzający zapach suchego tytoniu i świeżo skoszonej trawy ogarnął ich ze wszech stron i silnie drażnił ich zmysły. François rzucił torbę i strzelbę, zerwał z siebie kurtkę i pchnął Léę na siano. Upadli razem, walcząc ze sobą w poszukiwaniu ciała partnera, niecierpliwi, pragnący zaspokoić pożądanie. Złączyli się bez najmniejszej delikatności, z irytującą gwałtownośCią, która wyrywała im krzyki z gardła. Ogarnęła ich rozkosz, unosząc ich jak silna fala, która wynosi ich na pełne morze, zanim ich wyrzuci z powrotem, zmęczonych i wyczerpanych na wiejską glebę.
— Rozbierz się.
Śledząc jej ruchy zdjął ubranie. Nagi, ze wzwiedzionym członkiem, poszedł podeprzeć drzwi strzelbą. Nie chciał, żeby mu teraz przeszkadzano. Pragnął cieszyć się jej uległym ciałem bez pośpiechu.
Kiedy zaspokoił wreszcie wielkie pragnienie jakie w nim budziła, dawno już minęło południe. Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa poza jakże banalnymi, gdyż po wielekroć powtarzanymi, słowami miłości. Ktoś zastukał kilka razy do drzwi. François szybko schwycił strzelbę.
— Co jest?
— Panie majorze, to ja, Finot, powiedziano mi, że jest pan tutaj.
Tavernier odłożył strzelbę i zaczął się ubierać.
— Czego chcesz?
— Musimy jechać, panie majorze, jeśli nie chce się pan spóźnić na samolot.
— Która godzina?
— Czwarta, panie majorze.
— Psiakrew! Nie mogliście wcześniej po mnie przyjść?
— Ależ, panie majorze, nikt nie wiedział, gdzie pana szukać!
Léa nadal leżała naga i przyglądała mu się wsparta na łokciach.
— Wyjeżdżasz?
— Korzystałem z misji w tej okolicy, żeby cię odnaleźć. W Montillac nikt nie wiedział, albo nie chciał mi powiedzieć, gdzie jesteś. Na szczęście przypomniałem sobie o pani Lafourcage i jej synach. Maxime zadzwonił i… znalazłem cię.
— Ale odjeżdżasz.
— Tak, ale wrócę.
— Panie majorze!…
— Już idę.
— François!…
— Cicho, dzieweczko… żadnych krzyków, ani łezki. Wszystko będzie dobrze, wojna niedługo się skończy.
— Ale nie mieliśmy nawet czasu, żeby porozmawiać!
— Wiem, serduszko, nagadamy się później.
Podniósł ją i mocno trzymał w ramionach przyciskając do siebie, tak kruchą w jej nagości.
— Pocałuj mnie…
— Panie majorze!
Kiedy się od niej odsunął, usta wypełniał mu smak soli. Nie wiedział dokładnie, czy to były jej czy jego łzy.
Potrącając szofera, zbiegł po zboczu na podwórze gospodarstwa, gdzie czekał na niego stary czarny mercedes, do którego wskoczył. Samochód ruszył z miejsca. Obejrzał się za siebie. Na progu domu młoda kobieta, podobna do Camille d'Argilat, trzymała za rączkę małego chłopczyka i machała mu na pożegnanie.
ZRzucony poprzedniego dnia na spadochronie z misją dotyczącą desantu, François Tavernier wsiadł w nocy na pokład Blencheima armii brytyjskiej lecącego do LoNdynu.
Kiedy Léa wróciła w nocy z suszarni tytoniu, oczy miała czerwone od płaczu i podkrążone. Camille, która wyszła jej naprzeciw, ucałowała ją i powiedziała po prostu:
— Masz szczęście.
Trzymając się za ręce wróciły do zagrody.
W końcu Léa przystosowała się do tego życia w ukryciu i bez wygód, nawet jeśli od czasu do czasu nadal uskarżała się na prymitywne warunki mieszkaniowe i ciasnotę. Natomiast Camille, która nigdy na nic się nie skarżyła, zaczynał doskwierać ten surowy tryb życia. Ponadto obawiała się, że obozowisko mogą zaatakować Niemcy. Stan jej zdrowia uległ poprawie, lecz słabość była niekiedy tak wielka, że z trudem trzymała się na nogach. Przy życiu trzymały ją wiara w Boga i myśl o mężu i synu.
Wieczorem z 5 na 6 czerwca nadano tak wyczekiwane przez Aristide'a i jego ludzi hasło „B”, jedno z trzystu nadanych tej nocy przez sekcję francuską SOE do jej oficerów: „Róża za uchem”, zapowiadające lądowanie aliantów w Normandii i mobilizację całego francuskiego ruchu oporu.
Niezwłocznie przystąpiono do zaplanowanych operacji: od świtu pośPiesznie rozdawano broń dotychczas skrzętnie gromadzoną w stodołach, suszarniach tytoniu, piwnicach win, jaskiniach; zniszczono podziemne przewody łączące kwaterę główną generała von der Chevallerie, dowódcy 1 armii stacjonującej w Bordeaux, z bazą w Mérignac i koszarami, a nieco później kable łączące Luftwaffe z bateriami w Chut. W remizie dworca w Pessac Pierre Chatanet i jego ludzie wysadzili dziesięć lokomotyw opóźniając o wiele dni wyjazd trzech tysięcy żołnierzy niemieckich na front w Normandii; przerwali również linię Lacanau-Saint-Louis. Zaś ludzie z grupy Georges'a wysadzili dynamitem linię kolejową między Le Puy i Lonzac, most kolejowy między Montendre i Chartessac; poprzecinali przewody telefoniczne armii niemieckiej w La Souge, zniszczyli osiem 150.000-woltowych słupów wysokiego napięcia koło Y?choux i trzy 120.000-woltowe słupy Boir. W tym samym czasie, rozzłoszczeni przez „konkurencję” w postaci grupy Georges'a kolejarze Fernanda Schmaltza podbili stawkę i po dwóch dobach operacji wysłali do Aristide'a raport: „transport oddziałów niemieckich wykolejony pod Pons. Wysadzono most kolejowy pod FLéac. Po zderzeniu z konwojem wagonów-cystern wypełnionych ropą naftową pociąg, przewożący oddziały niemieckie, wykoleił się pod Bordeaux. Ta ostatnia akcja spowodowała ogromny pożar na linii kolejowej i pociągnęła za sobą poważne straty wśród wroga, między innymi śmierć jednego kapitana i jednego sierżanta. Wysadzony w powietrze trzydziestotrzytonowy dźwig przewrócił się na lokomotywę parową, która zablokowała linię. Dźwig i lokomotywa nie nadają się do użytku. Tory kolejowe przerwane w Soulac…” Grupa z Arcachon, którą dowodzili major de Luze i kapitan Duchez, wysadziła ładunkiem plastikowym dwa słupy wysokiego napięcia pozbawiając tym samym elektryczności południową część sieci kolejowej, zostały również zniszczone przewody telefoniczne i telegraficzne w tejże miejscowości wypoczynkowej, która została odcięta od reszty świata; Dédé Bask i Léon z Landów, nieustannie nękali niemieckie konwoje, które bocznymi drogami próbowały przedostać się na północ w stronę plaż normandzkich.
Wieczorem 6 czerwca w zagrodzie Carnelosa pomimo zagłuszania, które niekiedy uniemożliwiało słyszalność, słuchano głosu, który przez cztery lata bronił honoru Francji:
„Oto rozpoczęŁa się ostateczna bitwa!
Po tylu walkach, uniesieniach, okrucieństwach, cierpieniach, nadeszła wreszcie pora decydującego uderzenia, tak wyczekiwanego uderzenia. Oczywiście jest to bitwa o Francję i bitwa Francji!
…Podstawowym i świętym obowiązkiem wszystkich synów Francji, gdziekolwiek się znajdują i kimkolwiek są, jest walczyć wszystkimi środkami, jakimi tylko rozporządzają. Chodzi o zniszczenie wroga, który gnębi i hańBi naszą ojczyznę, znienawidzonego wroga, wroga zniesławionego.
Wróg będzie uciekał się do wszelkich możliwych sposobów, by uniknąć swego przeznaczenia. Będzie walczył zajadle o utrzymanie naszej ziemi tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Od dawna już jest on jedynie dzikim zwierzem, którY się cofa…
Ojczyźnie walczącej ze związanymi rękami i spętanymi nogami, z uzbrojonym po zęby ciemiężcą, właściwy przebieg bitwy stawia trzy warunki…”
Tych trzech warunków słuchacze nie usłyszeli, dotarło do nich jedynie zakończenie przemówienia generała de Gaulle'a:
„Bitwa o Francję rozpoczęła się. Nasz naród, Imperium Brytyjskie żyją już tylko jedną i tą samą wolą, jedną i tą samą nadzieją. Zza ciężkich chmur, nad morzem naszej krwi i łez znowu wschodzi słońce naszej wielkości”.
Gdy rozbrzmiała „Marsylianka”, wszyscy spontanicznie wstali z miejsc. Niektórzy płakali nie starając się nawet ukrywać swoich łez. Później, po zaleceniach przekazanych ludności zamieszkującej w strefie lądowania przez członka sztabu generalnego, najwyższego dowództwa połączonych sił ekspedycyjnych, głos zabrał Jacques Duchesne w audycji „Francuzi mówią do Francuzów”:
„To nie przypadek, moi drodzy przyjaciele, że dziś wieczorem nie słyszycie: „dzisiaj, w 1277 dniu od napaści itd.” To nie przez zapomnienie nie słyszycie słów: „1444 dzień walki ludu francuskiego o wyzwolenie”. Trzeba było 1444 dni, by to wyzwolenie się rozpoczęło. Ale tych dwu formułek nie usłyszycie już nigdy więcej.”
Wszyscy oklaskiwali owo „nigdy więcej”. Jeszcze trochę cierpliwośCi i nigdy więcej nie będą się bać, nie będą musieli się ukrywać. Jeszcze kilka dni, kilka tygodni i będą mogli powrócić do siebie, znowu pójść drogą prowadzącą do winnicy, do fabryki, do biura albo zwyczajnie do domu. Za miesiąc lub dwa wyjdą na wolność więźniowie, może w samą porę, by zdążyć na winobranie… Tej nocy w gospodarstwie Antoine'a Carnelos wszyscy mieli piękne sny.
Nic nie zapowiadało ataku Niemców.
Wczesnym popołudniem 9 czerwca powietrze było ciężkie, a niebo zaciągnięte. Léa i Charles, śmiejąc się, schodzili z góry z lasu Candale, wygłodniali po długiej przechadzce w poszukiwaniu poziomek. Znaleźli z dziesięć, ledwo dojrzałych i sprawiedliwie podzielili je między siebie. Chłopczyk uwielbiał młodą kobietę. Zachowywała się wobec niego tak jak gdyby był jej dorastającym bratem i bawiła się z nim z dziecinną powagą. Postanowili urządzić sobie piknik, lecz przekąskę od matki Faux dawno już zjedli. Dlatego też wracali wcześniej, niż zamierzali, w nadziei na znalezienie w zagrodzie resztek południowego posiłku.
Czuli już zapach powszedniej baraniny z fasolką, do której Léa, mimo że łakomczuch, zaczynała już czuć wstręt. Nagle zatrzymała ich seria z karabinu maszynowego.
— Bawią się — odezwało się dziecko z poważną miną osoby, która wie wszystko najlepiej.
— Nie wydaje mi się. Poczekaj, zostań tutaj… nie ruszaj się, pójdę się rozejrzeć.
— Nie, chcę iść z tobą.
Następna seria, i jeszcze jedna.
— To od strony zagrody!… Przyrzeknij mi, że się stąd nie ruszysz, pójdę po twoją mamę.
— Léa zbiega po zboczu, nieruchomieje za grubym pniem czereśni, wznoszącej się nad budynkami gospodarstwa rodziny Carnelos… o jakieś sto metrów od niej ze zboża wyłaniają się szarozielone hełmy niemieckich żołnierzy. Towarzyszą im policjanci, których łatwo rozpoznać po granatowych mundurach i czarnych hełmach. Jeden z nich podnosi się z krzykiem i pada, miażdżąc swoim ciężarem miękkie kłosy… Gęsty ogień karabinowy od zagrody. Z piętra erkaemy Daniela Faux i jego towarzyszy koszą pole… Ludzie padają… nadchodzą nowi. Z jednego z okien parteru uzbrojona w strzelbę strzela Camille…
Charles!… Charles… gdzie jesteś?… Nic mu nie grozi, jest z Léą… Koło czereśni przebiegają partyzanci. Léa biegnie za nimi. Ukryci na skraju lasu, rzucają kilka granatów w kierunku wroga…
— Léa! Léa!
— Cholera, mały!
Przerażony hałasem i okrzykami Charles pędzi na oślep przez las. Léa goni za nim… Strach dodaje skrzydeł jego małym nóżkom… Zaciekła strzelanina trwa…
— Charles… Charles…
Nie słyszy… Podskakuje jak diabełek… Zatrzymaj się… Błagam cię, zatrzymaj się… Minął róg ogrodzenia… Zniknął z pola widzenia… Boże, miej go w swojej opiece!…
— Mamo! Mamo!
— Charles…
Nieludzki krzyk podrywa Camille… Wypuszcza z rąk strzelbę, puszcza się biegiem. La Sifflette próbuje ją zatrzymać… Szarpie się, wyrywa, wrzeszczy wniebogłosy… Nagle zapada głęboka cisza… Dziecko stoi pośrodku podwórza… Léa wyskakuje zza węgła… KToś przyciska ją do ziemi… Na progu domu pojawia się Camille… pędzi, wyciągając ramiona ku biegnącemu do niej dziecku… jacy oni ładni… nie mogą do siebie dobiec… jak w balecie pokazywanym w zwolnionym tempie… Charles obraca się wokół własnej osi. Czerwony kwiat wykwita na jego białej koszuli, jego ramiona przecinają wolno powietrze, potyka się… jeden z płóciennych sandałków o pozieleniałej bieli zsuwa mu się ze stopy, a z jego otwartych ust nie dobywa się żaden dźwięk… Lecz Camille widzi doskonale, że ją wzywa… Nie bój się, jestem przecież… Mama jest tutaj… mój maleńki… Uwaga! Bo się przewrócisz… Och! Moje kochanie! Czy boli?… Krwawisz!… To nic… Ach!… nie widzę cię… coś ciepłego spływa mi po czole… Wargach… Słone… Gdzie jesteś?… A, mam cię tutaj!… Dlaczego leżysz na ziemi?… A, prawda…, przewróciłeś się. Nic cię nie boli?… mama to opatrzy… Ale jesteś dzielny… Wcale nie płaczesz. Poczekaj, podniosę się… Ależ jesteś ciężki… Wiesz, nie czuję się jeszcze mocna. zawołam Léę… Przyjdzie mi z pomocą…
Léa widzi, jak wargi na zalanej krwią twarzy Camille składają się do wymówienia jej imienia… Podrywa się, by odpowiedzieć na to nieme wezwanie… Jean Lefèvre całym swoim ciężarem przyciska ją do ziemi…
— Puszczaj mnie! Camille mnie potrzebuje!
— Nic się już nie da zrobić.
Kule świszczą wokół matki i dziecka… Ciało kobiety pada na ciało syna… Léa wyrywa się Jeanowi. Przypada do nich w tej samej chwili co La Sifflette, która ciągnie Camille w stronę domu… La Sifflette pada… Léa bierze Charles'a na ręce i umyka do lasu… Biegnie… Nie ma odwagi spojrzeć na niego. Ręce ma lepkie od krwi… Biegnie…
Biegła tak aż do Deynier. Tam jakaś kobieta, której syn zginął w 1940 roku, udzieliła jej schronienia. Dziewczyna miała ręce i nogi podrapane przez ciernie, poszarpane odzienie. Kobieta delikatnie odebrała jej dziecko.
— Żyje.
W Lorette koło szóstej wieczór dano rozkaz wycofywania się. Niemcy rzucili do natarcia ciężką artylerię. Po zaminowaniu kwatery grupa rozproszyła się po lasach zbierając rannych. W opuszczonym obejściu pozostawiono ciała Camille i La Sifflette, przed którymi, nim odeszli, zdjęli nakrycia z głów i uklękli. Kilka chwil później przeciwnik zajął dom. Dach, zdmuchnięty wybuchem ładunku plastikowego, zwalił się na napastników.
Wróg poniósł poważne straty: poległo czterdziestu ośmiu niemców i osiemnastu policjantów. Członkowie Maquis przegrupowali się pod Lamothe-Landerron. Ewakuowano około piętnastu rannych. Nie wszyscy mieli to szczęście.
Pomimo odwagi René Faux, ranionego w piętę podczas osłaniania Roberta Laircou, tego ostatniego znaleziono ze zmiażdżonym kolanem. Ciągnięto go po żwirze. Felczer przeciwnika owinął uszkodzone kolano wiechciem słomy i usztywnił deszczułkami. Nieprzytomnego wrzucono do ciężarówki, gdzie znajdowały się załadowane, jak popadło, krzesła, żywność i rowery. Przewieziono go do liceum w La Réole, siedziby gestapo. Zastał tam swojego towarzysza broni, Paula Gérarda, który leżał w kałuży krwi ze zmiażdżonymi kończynami. Znaleziono go w domu państwa Faux. Niemcy znęcali się nad nim bez litości. Zmarł w nocy od licznych ciosów sztyletem zadanych przez policjanta. Jego ciało zapakowano do worka i wrzucono do wspólnego dołu wykopanego nad Garonną.
Kiedy przyszli po niego o świcie, Robert Liarcou myślał, że go rozstrzelają. Po krótkim pobycie na gestapo w Langon zawieziono go do fortu Hâ, gdzie pozostawiono go bez pomocy lekarskiej, jedynie wspieranego na duchu przez dwóch, rannych jak i on, członków ruchu oporu: Laforestiperie z Puisseguin i Marcela Guinot z Bergerac. Po upływie kilku dni strażnicy zawlekli go do izby chorych, gdzie doktorowi Poinot pozwolono go zbadać. Widząc tak poważny przypadek, usiłował przekonać komendanta fortu, by młodzieńca przewieziono do szpitala. Komendant zgodził się dopiero po pięciu czy sześciu krwotokach. Czternastego lipca w szpitalu w Le Béquet, po czterdziestu trzech dniach spędzonych bez pomocy lekarskiej, Robertowi amputowano nogę. W sierpniu przewieziono go znowu do fortu Hâ.
ON przynajmniej jakoś się wykaraskał. Trzech jego towarzyszy broni więzionych w La Réole wywieziono do obozu koncentracyjnego. Nie dane już im było wrócić. Nazywali się: Bołzan, Labory i Zuanet.
Charles stracił dużo krwi, lecz mimo iż wyglądał na wątłego, miał silny organizm. Ranny w ramię, bardzo szybko wrócił do zdrowia.
Maurice Fiaux okazywał raczej zaskoczenie niż nieufność, gdy ujrzał ojca Delmas na progu swojego mieszkania. Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem ulicę, nakazał ochronie, by zostawiła ich samych.
— Nic mi nie grozi w towarzystwie księdza, prawda? — rzekł uśmiechając się z drwiną. — Czego pan chce ode mnie?
— Niemcy już przegrali wojnę. Ludzie, tacy jak ty, zostaną rozstrzelani. Tymczasem jesteś nam potrzebny. Jestem wysłannikiem tych z Londynu, upoważniono mnie do przedstawienia ci pewnej propozycji. Jeśli ją przyjmiesz, możesz uratować swoją skórę.
Fiaux patrzył na dominikanina z powątpiewaniem.
— KTo mi udowodni, że nie zastawiacie na mnie pułapki?
Adrien Delmas obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
— Masz na to moje słowo. Moją główną troską jest oszczędzanie istnień ludzkich. Chodźmy się przejść. Nie chcę wystawiać się na ryzyko, że twoi kompani usłyszą to, co mam ci do powiedzenia.
Maurice Fiaux zawahał się i nagle podjął decyzję.
— Jak ojciec sobie życzy… W takim razie będę zmuszony rozkazać, żeby ktoś szedł za nami…
— Na twoim miejscu nie robiłbym tego.
— Można na tym zrobić jakieś pieniądze?
— Nie wykluczone — odrzekł Adrien Delmas nieudolnie skrywając swoją odrazę.
— No to chodźmy. Tak czy inaczej, jestem dość duży, by się samemu obronić — odparł Maurice Fiaux pokazując wspaniałe parabellum.
Schodząc na dół minęli dwóch młodzieńców palących papierosy na podeście schodów.
— Jeśli nie wrócę za godzinę, uprzedźcie komisarza Poinsot. Powiedzcie mu, że miałem spotkanie z ważną osobistością ruchu oporu, która wymknęła się nam w Mérignac, będzie wiedział, o kogo chodzi.
— Nie chcesz, żebyśmy z tobą poszli?
— Nie trzeba.
Pod koniec dnia, 9 czerwca, powietrze było bardzo ciężkie. Na ulicy de la Porte-Dijeaux panowało niewielkie ożywienie, kończył się dzień pracy i ludzie wychodzili z biur i urzędów. Dzieci o bladej cerze brodziły w brudnej wodzie rynsztoków.
— Dokąd pójdziemy?
— Na nabrzeża, tam jest spokojniej.
Maurice Fiaux zawahał się przez chwilę.
— Dałem słowo — rzekł duchowny z goryczą w głosie.
— To, co ma mi pan do powiedzenia, musi być niezmiernej wagi, skoro naraża się pan na to, że pana rozpoznają i aresztują. Czy widział się pan ze swoją uroczą bratanicą? Ktoś mi mówił, że bawi się w wojnę gdzieś tam powyżej La Réole. Chwileczkę… zapomniałem gdzie. Aha! już sobie przypominam: w Lorette. To tam, prawda? Nigdy bym nie uwierzył, że panienka z dobrego domu z Bordeaux zadaje się z komunistami. Podobno i pani d'Argilat stała się komunistką… Mówiono mi, że jej synek śpiewa „międzynarodówkę”! Ale w to nie chciałem już uwierzyć. Syn bohatera z Londynu! Co prawda nie dawał im pan dobrego przykładu. Już w czasach, gdy bywał pan u chlebodawcy mojej matki, wyznawał pan bolszewickie poglądy. Ciekawe jak na katolickiego księdza… Całe szczęście, że nie wszyscy są tacy jak pan!
— Jest ich więcej, niż ci się wydaje.
— Znamy ich. Pamięta pan ojca de Jabrun, tamten był jezuitą. Był pańskim przyjacielem?
— Tak.
— Zdaje się, że zmarł w ubiegłym roku w obozie w Buchenwaldzie.
A więc umarł Louis de Jabrun, z którym przed wojną, jakże często, całymi godzinami dyskutowali o „Traktatach” mistrza Eckharta, „Wyznaniach” Jacoba Boehne i świętego Augustyna. Znowu ubyła jakaś Cząstka soli ziemi.
— A jak bym był na miejscu ojca Dieuzaide i księdza Lasserre, to bym się modlił.
„Może sam powinieneś modlić się za swoją duszę”, pomyślał Adrien Delmas w przypływie makabrycznego humoru.
W milczeniu szli nabrzeżem de Richelieu, przez Cours d'Alsaceet-Lorraine. Ojciec Delmas skręcił w ulicę de la Porte-des-Portanets.
Po kilku krokach Fiaux, nagle zaniepokojony, zatrzymał się. Dłoń zacisnął na pistolecie.
— Zostaw to! To tylko skromny francuski pistolet, ale dobrze nosi.
— Oszalał pan! Czego pan ode mnie chce?
— Wejdź tutaj.
Adrien brutalnie wepchnął go do obskurnej bramy wspaniałego niegdyś budynku z XVIII wieku. Na górę prowadziły odrażająco brudne kamienne schody.
— Dokąd idziemy?
— Drugie piętro, drzwi w końcu korytarza. Nie wkładaj ręki do kieszeni.
Nigdy jeszcze schody nie wydawały się Fiaux takie strome. Wchodził po nich zgięty, wyobrażając sobie, choć do końca w to nie wierzył, że dostanie kulę w plecy. Adrien Delmas podnosił stopy z wysiłkiem, od którego zlewał go pot.
— Drzwi nie są zamknięte na klucz, wejdź.
W porównaniu z brudem na zewnątrz obszerna izba wydawała się nieprzyzwoicie czysta. Polowe łóżko, wojskowy kufer i dwa krzesła składały się na całe wyposażenie.
— Siadaj — powiedział dominikanin odbierając mu broń.
Blady, lecz spoglądający twardym wzrokiem, Fiaux usłuchał.
— Czego pan ode mnie chce?
— Zabić cię.
Zaskoczony patrzył na niego z otwartymi ustami. Cienka strużka śliny ciekła mu po brodzie. Dłonie zacisnął na krześle tak mocno, że aż zbielały, nogi mu zmiękły. Zaczął się trząść.
— Nie ma pan prawa.
— A czy ty miałeś prawo zabijać, torturować, denuncjować, a przecież to robiłeś?
— Ja wykonywałem rozkazy!
— Ja też.
— Nie, to nieprawda!… chce pan chronić swoją rodzinę…
— Zamilknij. Jeśli wierzysz w Boga, poleć swoją duszę Panu.
Maurice Fiaux zsunął się z krzesła i padł na kolana.
— Ależ pan nie może mnie zabić!… Nie pan!
— A właśnie, że tak, ja. Jeśli to grzech, biorę go na siebie.
— Błagam pana, zna mnie pan od dziecka… Niech pan pomyśli o mojej matce… Co pan powie mojej matce?
To prawda, on miał matkę… Szybko, skończyć z tym wreszcie.
Człowiek przed nim był już tylko kupą strachu wydzielającą odrażający zapach. Biedny szczeniak — pomyślał naciskając spust. Kula weszła w lewą skroń i zabiła Fiaux na miejscu.
Adrien Delmas popatrzył na swoje dzieło bez szczególnego wzruszenia. Odwrócił zabitego na plecy i przetrząsnął mu kieszenie. W portfelu z krokodylej skóry o złoconych rogach znalazł spis Maquis w Gironde i prawie we wszystkich przypadkach nazwisko dowódcy i stan liczebny oddziału. Oddział w Lorette obwiedziony był na czerwono i napisano przy nim 9, oddziały w Libourne, Targon, Villandraut i Podensac zaznaczono czerwoną kropką. Jeśli Niemcy posiadali tę listę, było już po ruchu oporu na południowym zachodzie Francji. Jak najszybciej musiał poinformować o tym Aristide'a.
Późno w nocy ojciec Delmas dotarł do kwatery głównej Anglika, który od chwili wylądowania codziennie zmieniał miejsce postoju. Tutaj dowiedział się o ataku na Sifflette. O Léi i małym Charles'ie nie wiedziano nic poza tym, że mały został ranny w tym samym czasie co matka. Léa i mały zniknęli podczas niemieckiego ataku.
Wiadomości te, chociaż podane oględnie przez Léona z Landów, były nowym ciosem dla dominikanina; aż się zachwiał. Podskoczyli, żeby go podtrzymać, wyprostował się. Że też wcześniej nie zabił tego diabła! Dlaczego wahał się dwa dni, nim go zastrzelił? Przez niego, przez jego idiotyczne skrupuły zginęły kobiety, dziecko, inni zaś byli ranni lub trafili do więzienia. Któż wie, czy jutro, a może jeszcze tej nocy, innych nie spotka ten sam los, ponieważ zawahał się przed pozbawieniem życia jednego łajdaka?
Zdruzgotany złożył sprawozdanie z wykonania wyroku na Maurice'ie Fiaux. Po jego oschłych i precyzyjnych słowach zapadła przykra cisza.
— Pojadę do La Réole, spróbuję dowiedzieć się, co się stało z Léą i Charlesem. Czy macie jakieś wiadomości do przekazania?
Wszyscy dobrze wiedzieli, że powstrzymywanie go na nic by się nie zdało. Dédé Bask i jeden młody partyzant odprowadzili go na skraj wioski, gdzie wartownik skądś mu wynalazł jakiś rower.
— Ojcze, niech ojciec wypocznie i pojedzie później.
— Nie. Muszę jechać. Żegnajcie, przyjaciele.
Zmartwiony Dédé Bask długo spoglądał za odjeżdżającym w mroku.
Dzień wstał już od kilku godzin. Było widno, gdy Adrien Delmas ujrzał wreszcie dachy La Réole. Prowadząc rower schodził w dół stromymi uliczkami miasteczka. Przy placu Jean-Jaurés'a wszedł do hotelu „TErminus”. Nieco wyżej wznosiło się nad Garonną liceum, siedziba gestapo. W tym właśnie hotelu miał zostawić wiadomość przewodnik do Szwajcarii.
Adrien ciężko usiadł przy jednym ze stolików w restauracji. Nie proszona, kelnerka postawiła przed nim chleb i plaster pasztetu.
— Mam panu podać kieliszek wina?
— Jak pani chce.
Dziewczyna wróciła z otwartą butelką i kieliszkiem. Kiedy nalewała mu trunek, spytał:
— Czy widziała się pani znowu z Heléne?
Zanim mu odpowiedziała, z ulgą obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
— Tak, niedługo przyjeżdża.
OZnaczało to, że wszystko zostało przygotowane do wyjazdu Camille i jej syna.
— Nie czuje się pan dobrze?… Jest pan zupełnie blady!
— Nie, nie, wszystko w porządku… to tylko zmęczenie. Kiedy przyjeżdża?
— Jeszcze nie wiem. Ale myślę, że bardzo szybko.
O tej porze sala była pusta. Przez uchylone drzwi, prowadzące do kuchni, dochodził szczęk naczyń.
— Muszę skończyć nakrywać do obiadu — powiedziała głośno.
— Nie powinien pan pokazywać się w mieście; słyszał pan, co się wczoraj stało? — spytała cicho.
— Tak. Ilu zabitych?
— Mówią o dwóch albo trzech kobietach i małym chłopcu.
— A ranni?
— Z piętnastu.
— Gdzie są pozostali?
Z kuchni rozległ się głos:
— Germaine! Nie ociągaj się. Nakrywaj do stołu.
— Tak, szefowo, już idę… Są gdzieś między Mongauzy a Lamothe-Landerron.
— Germaine…
— Idę już, idę. Przyjmuję pieniądze od klienta.
— Proszę, dziękuję. Proszę zatrzymać resztę.
— Dziękuję, proszę pana.
Adrien Delmas wyszedł i wziął rower. Przed wiszącym mostem minął patrol niemiecki. Wsiadł na swój rower i ruszył drogą do Marmande. W nogach czuł pięćdziesiąt kilometrów, które pokonał w nocy. Nie będzie już w stanie długo pedałować. Jadąc zakosami dotarł do Mongauzy. Czerwona mgła przesłaniała mu wzrok, twarz miał karmazynową, gdy zatrzymał się przed kościołem. Wszystko zawirowało wokół niego; coś rozsadzało mu piersi. Padając ujrzał znowu przed oczyma wykrzywioną ze strachu twarz człowieka, którego zamordował.
Gdy odzyskał przytomność, leżał w łóżku proboszcza.
— Ależ mnie pan przestraszył.
— Od dawna tutaj jestem?
— Od trzech dni.
— Muszę jechać.
— Nie ma mowy! Doktor powiedział, że pana stan jest bardzo poważny. Przyjdzie znowu dzisiaj. Proszę pana!… Proszę się położyć!… No przecież sam pan widzi, że nie może pan wstać.
— A jednak trzeba.
— Nie wiem, dlaczego tak bardzo chce pan jechać dalej i nie chcę tego widzieć. Ale jest pan tutaj bezpieczny, a zarówno doktor jak i nauczyciel, który pomógł mi pana tutaj przenieść, to osoby godne zaufania.
Adrien Delmas popatrzył na poczciwca w wyrudziałej od długiego noszenia zniszczonej sutanny, przy której brakowało kilku guzików. Był to poczciwy wiejski ksiądz. Jak by się zachował, gdyby wiedział?
— Aha! Widzę poprawę. Proszę nic nie mówić! Najpierw pana ostukam.
— Kiedy odzyskał przytomność, proszę księdza proboszcza?
— Będzie może jakiś kwadrans.
Lekarz dokładnie zbadał chorego. Był bardzo stary i zapewne dawno już zarzucił praktykę. Jego dłonie o długich suchych palcach precyzyjnie obmacywały wychudłe ciało Adriena Delmas. Kiedy skończył, starannie złożył stetoskop, przetarł okulary, czynność ta zdała się proboszczowi trwać bardzo długo.
— No i cóż, doktorze, proszę nie kazać mi czekać.
— Nienadzwyczajnie. Ile ma pan lat?
— Pięćdziesiąt pięć.
— Mój biedny przyjacielu, ma pan serce człowieka w moim wieku i to człowieka, który jest wycieńczony. Musi pan koniecznie wypocząć. Przepiszę panu kilka lekarstw w nadziei, że aptekarz je ma. Sam chętnie bym je panu dał, lecz już dawno wszystko rozdałem, a to, co się wydarzyło owego dnia, wyczerpało moje zapasy.
— Ma pan na myśli atak na obóz partyzantów…
— Tak. Wielu szpetnie pocharatali.
— Czy były między nimi kobiety?
— Ranne? Nie. Dwie biedaczki zabite.
— A dziecko?
— Nie widziałem dziecka, ani martwego, ani też żywego.
Adrien Delmas przymknął powieki, składając dłonie na piersi.
— Proszę więcej nie mówić, to pana męczy.
— Panie doktorze, jeszcze słowo. Czy nie słyszał pan, żeby w okolicy mówiono o młodej dziewczynie i małym chłopczyku, którzy gdzieś się schronili?
— Nic poza tym, że jeden młody partyzant, ranny w głowę, powtarzał bez przerwy: „Léa, nie chodź tam, Léa, nie idź tam”.
— Jej właśnie poszukuję. To bardzo ładna dziewczyna około dwudziestu lat…
— Nie, nie widziałem żadnej ładnej dziewczyny. Dlaczego jej pan poszukuje? Czy to ktoś z rodziny?
— Tak, to moja bratanica.
— Żeby panu wyświadczyć przysługę, zasięgnę języka. Tutaj ludzie mnie znają. Jeśli coś wiedzą, to mnie poinformują. Ale jeden warunek: będzie pan leżał spokojnie.
— Przyrzekam to panu.
— Dobrze. Jeśli się czegoś dowiem, przekażę proboszczowi.
— Dziękuję, doktorze — wyszeptał dominikanin, zanim zemdlał.
— Biedny człowiek, długo już nie pociągnie. Niech się ksiądz za niego modli, księże proboszczu, dużo musiał wycierpieć, że taki wyniszczony.
— Wie pan może, gdzie szukać tej dziewczyny i dziecka?
— Nie. Ale pojadę aż do LEs Jaguenaux, tam gdzie leczą rannych. Zajrzę jeszcze wieczorem. Do zobaczenia, księże proboszczu.
— Do zobaczenia, doktorze.
— Niech pan pilnuje swojego pensjonariusza.
Lekarz mógł zajść dopiero nastęPnego dnia. Twarz miał zmienioną.
— Nikt nic nie wie. Ostatni raz widziano ich właśnie podczas ataku na gospodarstwo. Dziecko zostało zabite lub ranne. Niektórzy mówią, że Niemcy mogli ich wrzucić do płonących zabudowań. Na razie pilnują tego miejsca, nie można tam się zbliżać.
Adrien Delmas słuchał, niezdolny wykrztusić z siebie słowa.
— Dlaczego mieli by to uczynić? Przecież to żołnierze, a nie dzikie bestie.
— Mój biedny księżulku, oni są gorsi od dzikich bestii! Oni są zdeprawowanymi bestiami, o których mowa w Piśmie Świętym.
— Co się dzieje, doktorze? Jest pan taki wzburzony.
— A to się dzieje, proszę księdza proboszcza, że zmasakrowali mieszkańców całej wsi w Limousin.
— To niemożliwe!
Jednak spływające po starej twarzy łzy mówiły, że to prawda.
Proboszcz przeżegnał się i położył dłoń na ramieniu starca.
— Niech Bóg im wybaczy.
Lekarz poderwał się ze złości.
— Ksiądz mówi: niech im wybaczy… Ale jeśli ten pański cholerny Bóg istnieje, nie może tego wybaczyć. Widziałem dużo nieszczęść, wiele okropności w moim długim życiu. Widziałem, jak chłopcy umierali z pourywanymi nogami w błocie okopów, widziałem inwalidów, rannych w twarz podczas wielkiej wojny… Widziałem moich najlepszych kumpli zamienionych w miazgę na polach pod Verdun! Wiem, co to wojna i śmierć, buntuję Się przeciw temu, lecz przyjmuję to jako przejaw fatalizmu istnienia ludzkiego. Ale masakry kobiet… dzieci…, szczególnie dzieci, z tym się nie pogodzę.
— Niech się pan uspokoi, doktorze.
— Mam się uspokoić, proszę księdza proboszcza! A wie ksiądz, co oni zrobili w Oradour-sur-Glane? PRoszę powiedzieć, wie ksiądz?… to było w ubiegłą sobotę, 10 czerwca… Ludzie tłoczyli się, bo rozdawano tytoń. Młodzież szkolną zgromadzono na badania lekarskie. Poprzedniego dnia przybyli tam uchodźcy, około dwustu osób… Zaraz po obiedzie przyjechali ciężarówkami, w polowych mundurach, z karabinami wycelowanymi w domy… Dowódca batalionu, niejaki Otto Dickmann, wezwał mera, następnie komendanta posterunku policji we wsi… W otoczeniu dwóch esesmanów obszedł wieś, bijąc w w bęben… „Obwieszczenie dla ludności…” Znacie to?… Wszyscy komendanci posterunków wiejskich we Francji wymawiają „…wieeeszczenie dla ludności”. No więc wygłasza swoje obwieszczenie: „…wieeeszczenie dla ludnośCi: mężczyźni, kobiety i dzieci mają niezwłocznie stawić się z dokumentami na placu targowym w celu sprawdzenia tożsamości…” chorych czy niedołężnych esesmani wyciągają z łóżek i uderzeniami kolb karabinowych pędzą na plac targowy, tak jak gnali wieśniaków pracujących na okolicznych polach, całe rodziny z sąsiednich osad, wędkarzy, dzieci, które nie idą dość szybko… Niebawem wszyscy mieszkańcy zostają zgromadzeni na placu. Kilka wystrzałów karabinowych na drugim krańcu wsi podrywa ogłupiałą ciżbę ludzką… Obsługa karabinów maszynowych zajmuje stanowiska dokoła placu. Kobiety i dzieci pochlipują. Esesmani rozdzielają kobiety i mężczyzn. Niewiasty przyciskają maleństwa do piersi, kurczowo czepiają się wózków z niemowlętami… W otoczeniu dziesięciu esesmanów prowadzą je razem z młodzieżą szkolną do kościoła. Proboszcz nigdy nie widział tylu ludzi… Mężczyźni są ustawieni w trójszeregu. W ciszy słychać dzwonek tramwaju w Limoges, który wjeżdża na most… Wystrzał… Żołnierz wrzeszczy w doskonałej francuszczyźnie, że terroryśCi ukryli w wiosce znaczny zapas broni i amunicji i że pod groźBę represji mieszkańcy mają wskazać, gdzie znajdują się skrytki… Jakiś stary wieśniak mówi, że ma strzelbę myśliwską… „To nas nie interesuje”, odpowiada żołnierz… Dzielą mężczyzn na cztery grupy od czterdziestu do pięćdziesięciu osób… Dwie grupy kierują w górę wsi, trzecią odprowadzają na dół… Upychają ich w siedmiu stodołach. Trzymając wycelowane w nich pistolety i karabiny maszynowe, Niemcy rozmawiają między sobą śmiejąc się… Nagle, z wielkim krzykiem, otwierają ogień… Ciała padają jedne na drugie, kule odbijają się rykoszetem od ścian, ranni wyją… Ostrzał z karabinów maszynowych ustaje… Strzałami z pistoletów dobija się tych, którzy dają oznaki życia. Żołnierze znoszą słomę, siano, wiązki chrustu, jakieś taczki, drabinę. Podpalają wiechcie słomy, które następnie rzucają na stos umierających…, podrzucanych ostatnimi konwulsjami, i zamykają wierzeje. Ta sama scena powtarza się w siedmiu stodołach… W kościele czterysta, może pięćset, kobiet i dzieci z przerażeniem patrzy, jak grupa żołnierzy ciągnie ciężką skrzynię, z której wystają lonty… Zapalają je i wychodzą… Następuje eksplozja… Gęsty czarny dym wypełnia nawę. Wyjąc z trwogi, kobiety i dzieci rozbiegają się we wszystkie strony. Przez otwarte podwoje trzaskają wystrzały pistoletów maszynowych… Wybuchają granaty… zajmują się włosy… Zniknął zapach kurzu i kadzidła… Zastępuje go odór krwi, ekskrementów, palonych ciał. Dwudziestoletni chłopcy wrzucają w to ludzkie mrowie wiązki chrustu, słomę… MiOtacz ognia pluje płomieniami… jakaś kobieta czołga się po podłodze ciągnąc u boku zabitą córkę… Dwójka małych dzieci, które ukryły się w konfesjonale, zostaje zastrzelona… Splecione w uścisku, matki i dzieci zostają spalone żywcem… Czy słyszycie te krzyki?… Powiedzcie, słyszycie?… Czy widzicie mury świętego przybytku splamione krwią ofiar?… Ślady nieszczęsnych palców osuwające się po kamieniach? Te rozerwane pociskami twarze? Połamane kończyny? To niemowlę, które wyje w swoim wózeczku, zanim się przeistoczy w płonącą pochodnię?… Powiedzcie, widzicie to?…
Tak dobrze to widzieli, że ksiądz osunął się na kolana i pogrążył w modlitwie, a stary lekarz ze zgrozy zamknął oczy. W milczeniu odwrócił się do drzwi i zniknął w ciemności, zgarbiony pod ciężarem wszystkich cierpień świata.
Adrien Delmas wstał, czując w ustach smak mdłości. Z trudem podniósł z klęczek starego proboszcza i ułożył go na łóżku, które przed chwilą sam opuścił. Ubrał się, sprawdził działanie swojego pistoletu. Nim wyszedł, popatrzył na załamanego księdza i odszedł bez słowa.
Długo szedł przez winnice i pola nie kryjąc się nawet. Ludzie, których mijał, pozdrawiali go, jak to jest w zwyczaju w podobnych sytuacjach. Nie odpowiadał. Zdziwieni oglądali się za nimi, nieco zaniepokojeni. Czy to wiadomo, kogo spotyka się dzisiaj na drogach?… W jakiejś zagrodzie poprosił o szklankę wody i grzecznie podziękował. Gospodarze zbici z tropu patrzyli, jak się oddala, kobieta przeżegnała się śPiesznie, mówiąc:
— Rzekłbyś, że zobaczył diabła.
Chuda czarna postać dawno zniknęła im z oczu, gdy kobieta weszła do domu.
U schyłku dnia zatrzymał się w jakimś lasku, wilgotnym i porosłym mchem, oparł się o pień drzewa, machinalnie gładząc korę, jak to lubił czynić w dzieciństwie w Landach.
Lecz sosna pozostawiła na jego palcach gorzką żywicę i intensywny zapach. Na to wspomnienie przeszłości wstrząsnęły nim dreszcze. Przegonił te miłe obrazy, wytworzył w głowie zupełną pustkę, ostateczną. Już więcej żadnych myśli. Wówczas, wznosząc twarz ku bezchmurnemu niebu, wyciągnął broń.
Zniknięcie Adriena Delmasa przysporzyło Aristide'owi trosk. NiKt go nie widział od zebrania, podczas którego zawiadomił o egzekucji Maurice'a Fiaux. Obawiano się, czy policja lub gestapo podstępem nie zwabiły Adriena w jakąś zasadzkę. Lecz zwiadowcy nie przynieśli żadnych wieści. Pomimo rad towarzyszy broni, ani Aristide, ani Dédé Bask nie zgodzili się zmienić daty zaplanowanych spotkań i akcji, gdyż obaj byli głęboko przekonani, iż nawet torturowany, ojciec Delmas nie będzie mówił. Lancelot potępiał ten dowód zaufania.
Od czasu zawarcia układu pomiędzy Dohsem a Grand-CLémentem, który dotychczas drogo kosztował Rèsistancel na południowym zachodzie Francji, większość dowódców siatek żyła opętana obsesyjną myślą o zdradzie. Niektórzy z nich wszędzie widzieli zdrajców. Z całą pewnością zdrajcą był Renaudin, delegat Ruchu Wyzwolenia Narodowego, któremu powierzono misję przegrupowania sił podziemia, a którego nazbyt często widywano w towarzystwie Grand-Clementa lub jego ludzi; mówiono o nim, że stoi na czele siatki liczącej trzy tysiące ludzi.
Pewnego dnia Dédé Bask, udający się na umówione spotkanie w parku Boprdeaux w towarzystwie Lancelota, wysiadając z tramwaju spotkał się nos w nos z André Noélem (na którego ruch oporu wydał już wyrok śmierci) i Renaudinem. Noél zagadnął ich uśmiechając się szeroko:
— Cześć, inspektorze! Mówią, że po odejściu z policji prowadzi pan poważną działalność.
— Chcesz może dostać próbkę od ręki? — zapytał édé Bask wkładając rękę do kieszeni.
— Ejże! Nie udawaj pan idioty! Od desantu wszystko się zmieniło. Mam dla was ważne nowiny. Niech pan przyjdzie jutro o jedenastej na plac de la Victoire pomówić o wspólnym działaniu.
Nazajutrz Dédé Bask przybył na wyznaczone spotkanie w towarzystwie Marca, członka ruchu oporu z Tuluzy, i czterech uzbrojonych ludzi. W umówionym miejscu nikt się nie stawił. Przez chwilę zdawało im się, że na rogu ulicy Elie-Gintrac mignęła im sylwetka Renaudina. Czas mijał, postanowili więc odejść. Właśnie wówczas zza żelaznej rolety magazynu nowości wyskoczyło sześciu esesmanów i ujęŁo idących przodem czterech partyzantów, którzy nie zdążyli nawet wyciągnąć broni. Dédé Bask i Marc zdołali uciec, gdy Niemcy wciągali ich towarzyszy do sklepu. Trzech przebiegło obok bramy, w której schronił się Dédé Bask, lecz go nie zauważyli. Gdy tylko skręcili za róg, strzelając pobiegł do sklepu. Partyzanci zaatakowali strażników i rozbroili ich. Ponieważ nie mógł ich uwięzić, Dédé Bask kazał im uciekać. Nieliczni przechodnie, którzy schronili się w kamienicy lub nie uciekli przy pierwszym wystrzale, przyglądali się tej scenie w osłupieniu.
Natychmiast po powrocie do kwatery głównej Aristide'a Dédé Bask i Marc złożyli raport. Odczytując go, Aristide ostatecznie przekonał się o zdradzie Renaudina. Nowe aresztowania utwierdziły go w tym przekonaniu, o ile jeszcze było tego trzeba; Pierre Roland, któremu zlecono niszczenie sieci elektrycznej, umożliwiającej odpalenie ładunków wybuchowych, które miały wysadzić w powietrze port Bordeaux i część miasta, mógł dokonać jedynie niewiele znaczących akcji sabotażowych. Podsunął Aristide'owi myśl, by przez radiotelegrafistę poprosił pułkownika Buckmastera, aby zbombardowano sektor, w którym zlokalizowane były przewody. Następnego dnia po nadaniu wiadomości około piętnastu bombowców z 15 oddziału sił powietrznych USA unicestwiło cały obwód zapłonowy. Dwa dni po bombardowaniu Pierre Roland został aresztowany i przewieziony do Le Bouscat, do domu pod numerem 197 przy Route du Médoc. Torturowany zmarł, nic nie powiedziawszy.
Ze względu na wiszące nad wszystkimi zagrożenie, pogrążony w bólu i doprowadzony do wściekłości Aristide utworzył zespół składający się z czterech gotowych na wszystko ludzi. Przez trzy dni śledzili REnaudina. 29 czerwca wszystko było gotowe: zastrzelili go na rogu ulic du Héron i Mouneyra. Policjant, który myślał, że chodzi o zwykły napad, ścigał ich strzelając i raniąc dwóch ludzi, Moucheta i Langlade'a. Leżący na ziemi Mouchet strzelił do policjanta i zabił go, tymczasem zaś Jules i Fabas zdołali uciec, nim przyjechali niemieccy żołnierze i francuscy policjanci. Dwu więźniów torturowało gestapo. Mouchet został rozstrzelany, a Langlade zmarł wskutek odniesionych obrażeń.
Później, 11 sierpnia, przyszła kolej na André Noéla, wciągniętego w zasadzkę przez Triangle'a; w tym przypadku partyzanci, którym zlecono wykonanie wyroku, nie zadowolili się zastrzeleniem go, lecz obsypali go najpierw gradem ciosów, starając się zapewne w ten sposób pomśCić swych zabitych lub wywiezionych do obozów towarzyszy. Gdy wreszcie zdecydowali się go zastrzelić, zdrajcy nie można było poznać. Usunęli ciało, wrzucając je do Garonny.
Natomiast Grand-CLément przepadł bez wieści.
W Deymier Léa z trudem wracała do siebie po ciosie, jakim była dla niej śmierć Camille. Co noc budziła się zapłakana, przyzywając swoją przyjaciółkę. Pani Larivierre, która przygarnęła ją i Charles'a, na powrót układała dziewczynę do snu szepcząc uspokajające słowa. Léa zasypiała na krótko, dręczona przez koszmary, jakie jej się często śniły po zabiciu szabrownika w Orleanie, teraz dochodziły do tego krwawe obrazy, w których szamotała się Sifflette.
Od pani Larivierre dowiedziała się, że partyzanci rozproszyli się, niektórzy przegrupowali się w okolicach Blasimon i Mauriac. Dzielna kobieta nie potrafiła lub może też nie chciała powiedzieć jej Sifflette zostały tymczasowo pochowane w La Réole. Zgodziła się dostarczyć Ruth list, w którym Léa prosiła, by przekazano doręczycielowi nieco pieniędzy i ubrania. MŁody chłopak, który zawiózł wiadomość, wrócił zmieszany; za nim podążała Ruth, która trzymała go była w zamknięciu dopóty, dopóki nie wyjawił jej, skąd pochodzi list. Pani Larivierre wpadła w straszliwy gniew, grzmiała, że Niemcy przyjdą ją aresztować i że należy niezwłocznie uciekać, tak jak stoją. Za bajońską sumę Ruth kupiła dla Léi stary rower, a Charles'a usadziła na swoim, mówiąc:
— Przyjechałabym po was pociągiem, ale linia kolejowa znowu została zerwana podczas bombardowań.
Léa serdecznie podziękowała gospodyni, która z ulgą przyjęła jej odjazd.
Do Montillac dotarły dopiero nazajutrz późnym wieczorem, tak wielkie było zmęczenie Léi, zaś strome i kręte dróżki na wzgórzach ciężkie do pokonania. Ruth zdołała wprowadzić ich do domu tak, by nie zostali dostrzeżeni przez Fayardów. Silna gorączka na dwa dni przykuła Léę do łóżka. Natomiast Charles, któremu guwernantka zakazała wychodzić na dwór, plątał się smutny i naburmuszony dopominając się matki.
Gdy Léa była w stanie mówić, bezbarwnym głosem, nie uroniwszy jednej choćby łzy, opowiedziała o ostatnich chwilach życia Camille i o stoczonej walce, której była świadkiem.
— Co się stało z twoim stryjem i braćMi Lefèvre?
— Nie wiem. Stryj Adrien nie wrócił po odwiedzinach François Taverniera. Myślałam, że tutaj będziecie miały jakieś wiadomości o nim.
— Nie. Ciotka Bernadette dostała kartkę pocztową od Luciena, to wszystko. Wiemy, że twój stryj Luc bardzo się niepokoi o Pierrota, który przebywa podobno w Paryżu. Po twoim wyjeździe przyszedł list od Laure. Pozwoliłam sobie go otworzyć.
— Co pisze?
— Nic ważnego: że zaopatrzenie w Paryżu jest praktycznie żadne, ze względu na brak elektryczności nie działa metro, że przedmieścia są prawie codziennie bombardowane i że Niemcy stają się coraz bardziej nerwowi. Twoje ciotki mają się dobrze.
— To wszystko?
— Tak, poza tym, że oczekuje cię w Paryżu.
— Nie pisze o Françoise?
— Nie, ale dostałam list od twojej siostry. Od trzech miesięcy nie ma żadnych wiadomości od Ottona, który walczy w Rosji.
— On stamtąd nie wróci.
— Dlaczego tak mówisz?
— Wszystkich nas zabiją, tak jak Camille — odparła odwracając się do ściany i naciągając prześcieradło na głowę.
Ruth z bólem patrzyła na tę ukochaną postać. Cóż począć? Czuła się stara i bezsilna. Poruszona do głębi śmiercią Camille nie wiedziała, jaką decyzję powziąć w sprawie bezpieczeństwa Léi. Dziewczyna nie mogła tutaj pozostać. W każdej chwili Fayard mógł dowiedzieć się o jej obecności i ją zadenuncjować. Nie znała w okolicy wystarczająco bezpiecznego miejsca, w którym mogłaby ją ukryć, gdyż większość zaprzyjaźnionych domów znajdowała się pod obserwacją. Widząc jednak Léę wciąż nieruchomo leżącą pod prześcieradłem w pokoju dziecinnym, w którym poprosiła, by ją położono, Ruth zdecydowała się pozostawić ją samą.
Wieczorem 15 lipca, przy szczelnie pozamykanych pomimo okropnego upału oknach i okiennicach, Ruth i Léa, siedząc w gabinecie Pierre'a Delmas, słuchały z Londynu Jeana OberLé, który mówił o zabiciu przez policję Georges'a Mandela.
— Po Philippe'ie Henriot to już drugi deputowany z departamentu Gironde zamordowany w ciągu ostatnich dni — stwierdziła Ruth, która kończyła szyć koszulę dla Charlesa wykrojoną ze starej sukienki.
— Ciocię Lisę musiała bardzo zasmucić śmierć Henriota, tak bardzo lubiła jego głos.
Znieruchomiały słysząc skrobanie w okiennice.
— Słyszałaś?
— Tak. Wyłącz odbiornik.
Z bijącym sercem i nastawiając uszu Léa wykonała polecenie. Skrobanie powtórzyło się.
— Schowaj się. Otworzę okno.
— Kto tam? — spytała szeptem.
— Jean Lefèvre — powiedział zduszony głos. — Jesteśmy ranni.
— Szybko, otwieraj.
Krwistoczerwone słońce zdążyło właśnie skryć się za wzgórzem Verdelais i jeszcze przez kilka chwil zalewało swoim złocistoróżowym blaskiem okolicę, która tak pięknie wyglądała przed zapadnięciem letniej nocy. W tej chwili światło oblewało swoją cudowną poświatą zakurzonych i zakrwawionych młodzieńców, otaczając ich jakby aureolą. Zapominając o zmęczeniu Léa wyskoczyła przez okno, przez które chłopcy nie mieli siły wejść samodzielnie. Wspomagana przez Ruth wepchnęła ich do środka domu. Raoul osunął się na podłogę bez przytomności.
— Stracił dużo krwi… Trzeba by wezwać lekarza — zdążył powiedzieć Jean, zanim sam zemdlał.
Silna Ruth wybuchnęła szlochem.
— Nie pora płakać. Idź po lekarza.
Zamaszystym ruchem Ruth otarła oczy.
— A będzie to chciał przyjechać? Za bardzo boją się gestapo.
— Nie musisz zaraz mu mówić, że są ranni, powiedz… sama nie wiem… że ktoś skaleczył sobie nogę kosą, albo siekierą.
— Ale jak ich zobaczy?…
— W końCu to przecież lekarz. Jeśli nic nie zrobimy, to na pewno umrą.
— Masz słuszność, idę zadzwonić…
— Telefon działa?
— Tak.
— No to na co czekasz? Ja przyniosę ręczniki.
W panującym w salonie mroku Léa wpadła na ciotkę Bernadette Bouchardeau.
— Co się dzieje? Słyszałam jakiś hałas.
— Skoro już tu jesteś, to nam pomożesz. To Jean i Raoul, są ranni.
— Och! Mój Boże! Biedni chłopcy.
— Przynieś ręczniki i apteczkę. Uważaj, żeby nie zbudzić Charles'a.
W gabinecie Jean odzyskiwał przytomność.
— … Tak panie doktorze, posiadłość Montillac, na szczycie wzgórza w lewo… Proszę się pośpieszyć… Już jedzie. To nowy doktor z Langon.
— Dziękuję, Ruth. Jak się ma mój brat?
Obie kobiety nie odpowiedziały. Ruth wsunęła mu jasieczek pod głowę.
Weszła Bernadette, niosąc bieliznę i apteczkę. O mało nie zasłabła widząc zakrwawionych młodzieńców i zaszlochała jak poprzednio Ruth.
— O nie! — krzyknęła Léa, wyrywając z rąk ciotki prześcieradła.
— Przynieś gorącej wody.
Gdy przyjechał doktor Jouvenel, obaj ranni mieli już obmyte twarze i czyste ręce. Był bardzo młody, wyglądał jeszcze na studenta. Zbladł na ich widok.
— Dlaczego powiedzieliście, że to do wypadku?
— Nie byłyśmy pewne, czy pan przyjedzie, jeśli powiemy prawdę — rzekła Léa.
— Panienko, jestem lekarzem, muszę leczyć wszystkich, zarówno partyzantów jak i Niemców.
— W tym wypadku chodzi o partyzantów, panie doktorze — powiedziała Léa łagodnym głosem.
Nie zwlekając dłużej zbadał wciąż nieprzytomnego Raoula.
— Proszę mi podać nożyczki.
Rozciął stwardniałe od krwi spodnie. Trzy kobiety nie zdołały powstrzymać okrzyku. Całe podbrzusze stanowiło jedną wielką ranę.
— Biedaczysko… Nic tu nie mogę zrobić, trzeba go przewieźć do szpitala. Za dużo stracił krwi.
— Doktorze, to niemożliwe — powiedział Jean, który podczołgał się do brata. — Jeśli schwyta go gestapo, będą go męczyli.
— Sprzeciwię się temu.
— To przecież i pana aresztują.
Doktor Jouvenel wzruszył ramionami.
— Jean…
— Jestem, Raoul, nie bój się, jesteśmy bezpieczni, przewiozą cię do szpitala.
— Słyszałem… Nie warto… umrę, nim mnie tam dowiozą…
— Cicho bądź… głupstwa opowiadasz, wyzdrowiejesz…
— Léa… To ty?…
— Tak, Raoul.
— Jestem szczęśliwy…
— Proszę nic nie mówić — rzekł lekarz zakładając prowizoryczny opatrunek.
— Doktorze… to już bez znaczenia, dobrze pan o tym wie… Léo? Jesteś tutaj?…
— Tak.
— Daj mi rękę… W porządku, doktorze, niech się pan zajmie moim bratem…
— Już skończyłem, wezwę karetkę.
— Proszę chwilę zaczekać, doktorze… niech się pan zajmie moim bratem.
— Niech pan robi to, o co pana prosi — powiedziała Ruth.
Jean miał kulę w ramieniu, drugą w udzie i mocno uszkodzoną rękę.
— Pana też muszę przewieźć do szpitala, nie mam przy sobie żadnych narzędzi do usunięcia pocisków.
— Trudno. Niech mi pan założy tylko opatrunki.
— Grozi panu gangrena.
Léa przyzywała łagodnym głosem:
— Raoul!… Raoul…
— Nie krzycz, Léo… jestem szczęśliwy… bo umieram przy tobie…
— Cicho bądź!…
Jean, jesteś tutaj?…
— Tak.
— No to dobrze… Léo, kocham cię… Jean też… Tak jest lepiej… Po wojnie pobierzecie się…
— Po wojnie to ona ciebie poślubi, mój stary… Zawsze ciebie wolała. Prawda, Léo?
— To prawda?…
— Tak — wyszeptała wpatrując się jak urzeczona w tą wychudzoną, zbiedzoną twarz, o błyszczących oczach, ściągniętych nozdrzach i szarej bladości śmierci, zabierającej młodego człowieka, który przez jedną szaloną noc był jej kochankiem.
— Léo…
Och! Nagła ociężałość jego głowy! Przez ułamek sekundy raz jeszcze stanął jej przed oczyma obraz śmierci Sidonie… Jaki piękny był Raoul mimo kilkudniowego zarostu, który zacierał jego rysy. Uśmiechał się. Léa wolno złożyła wargi na ciepłych jeszcze ustach chłopaka.
Kiedy się podniosła, zakręciło jej się w głowie. Wsparła się na ramieniu lekarza.
— Niech się pani położy.
Leżąc patrzyła na Jeana, który płakał przyciskając do siebie nieżyjącego już brata. Ciotka i Ruth też płakały. Ją zaś dławił smutek nie wyciskając łez z oczu.
Wspomagany przez Ruth i Léę lekarz wykopał grób w sypkiej ziemi przy piwnicy z winami, za kępą ligustru i bzów. Zwłoki zawinięte w prześcieradło złożono w dole i zasypano ziemią. Na wieży kościelnej w Verdelais wybiła trzecia rano. Jean ani drgnął, gdy lekarz zrobił mu zastrzyk przeciwtężcowy. Dał mu też środek uspokajający, dzięki któremu chłopak szybko zapadł w ciężki sen.
Léa odprowadziła doktora Jouvenela do miejsca, w którym zostawił rower. Nie warto było się kryć, u Fayardów na pewno zauważyli jego przyjazd.
— Powinna pani jak najszybciej stąd wyjechać — powiedział.
— A dokąd?
— Przecież gdzieś m a pani jakąś rodzinę?
— Tak, w Paryżu.
— Niezbyt dogodnie tam teraz dojechać, pociągi rzadko kursują, ale na pani miejscu jednak bym próbował.
— Ale nie mogę zostawić ich samych!
— Zastanowię się. Jeśli bęDę mógł pani pomóc, uczynię to. MoGę zawieźć panią samochodem do Bordeaux.
— Dziękuję, doktorze. ZObaczę. Czy stan Jeana nie jest zbyt poważny?
— Nie, nie bardzo. Ale nie może zbyt długo pozostawać z tymi kulami w ciele. Do widzenia, panienko.
— Do widzenia, doktorze.
Jean Lefèvre spał w gabinecie Pierre'a Delmas aż do pory obiadowej. Łapczywie wypił niesmaczną kawę, którą przyniosła mu Ruth, i zjadł ogromną porcję ciasta z czereśniami.
— A, obudziłeś się — rzekła Léa wchodząc. — Bardzo cię boli?
— Nie. Chcę stąd odejść.
— Dokąd pójdziesz?
— Nie wiem. Spróbuję odnaleźć oddział, o ile ich nie złapali albo nie wybili wszystkich do nogi.
— Co się stało?
— NiE masz papierosa?
Z kieszeni sukienki z kwiecistego sztucznego jedwabiu Léa wyjęła stary kapciuch na tytoń i paczkę bibułek do papierosów marki Job i podała mu je.
— To wszystko, co mam.
Palce drżały mu tak bardzo, że nie mógł utrzymać tytoniu w cienkiej bibułce.
— Daj.
Wprawną ręką Léa zwinęła papierosa, zwilżyła podklejony brzeg bibułki i przypaliła. Kilka chwil palił w milczeniu.
„Wszystko zaczęło się w ostatni poniedziałek, dziesiątego lipca. Raoul i ja byliśmy z partyzantami z oddziału Grand-Pierre'a. Złapaliśmy wiadomość z BBC. Jeszcze słyszę głos speakera: „Tapefort straszy… powtarzamy: Tapefort straszy…” Maurice Blanchet odwrócił się do Maxime'a Lafourcade i powiedział:
— Możesz ogłosić zbiórkę grupy, to dziś wieczór.
Spytałem Maxime'a, co to oznacza; odpowiedział mi:
— Będzie zrzut koło gospodarstwa Bry w Sainat-Léger-de-Vignague.
To była dobra wiadomość, gdyż od potyczki w SAint-Martin-du-Puy brakło nam amunicji. Około dziesiątej wieczorem blisko dwudziestu z nas obstawiało teren zrzutu, pięciu pilnowało drogi, do której przylegało pole, dwóch siedziało w furgonetce ukrytej w lasku, inni niecierpliwie wyczekiwali pojawienia się samolotu. Wreszcie, po upływie pół godziny, usłyszeliśmy warkot silnika latającej fortecy i zapaliliśmy latarki. Na dany sygnał trzej towarzysze i ja rzuciliśmy się po pierwszy pojemnik ze stenami i opatrunkami; w drugim był tytoń, materiały wybuchowe i granaty. Mieliśmy właśnie otwierać trzeci, gdy usłyszeliśmy gwizdek.
— To oni! — krzyknął wartownik.
Pośpieszcie się — rozkazał nam Maxime.
Zdołaliśmy załadować zawartość czwartego pojemnika na furgonetkę. Maxime wydał nam rozkaz wycofywania się w chwili, gdy Niemcy zaczynali do nas strzelać. Przedostaliśmy się do obozowiska partyzantów w Duras i następnego dnia dowiedzieliśmy się, co stało się z naszymi czterema towarzyszami.
Jean nerwowo zaciągnął się papierosem, który już zgasł. Léa zapaliła mu następnego. Bezdźwięcznym głosem podjął swą opowieść:
„Maxime został na miejscu akcji z Rogerem Mannieu, Jeanem Clavé i Elie Juzanxem, by osłaniać nasz odwrót. Ustawili karabin maszynowy pomiędzy dwoma pojemnikami i dzięki zrzuconej amunicji ostrzeliwali teren. Niemcy odpowiadali na ich ostrzał, lecz się nie pokazywali. Pomimo spustoszenia, jakie czynił karabin maszynowy, czterech policjantów dopuściło ich na odległość mniejszą niż czterdzieści metrów od naszych kolegów. Wszyscy zostali ranni i usiłowali uciekać, lecz było za późno. Więc zużyli do końca zapas amunicji: Niemcy ogłuszyli ich uderzeniami kolbą, i śmiali się, gdy te łajdaki z policji ich torturowali. Zdarli im paznokcie, pozrywali mięśnie, oskalpowali i w końcu nieszczęśni musieli zebrać resztki sił, żeby wykopać sobie groby. Z suchymi oczami Léa patrzyła, jak Jean łka.
— A co się stało potem?
— Podpalili zagrodę Bry i ze śpiewem na ustach odjechali do Mauriac. Z ludźMi z oddziału w Duras zasadziliśmy się na przestrzeni około pięćdziesięciu metrów przy drodze do Blasimon. Ostrzelaliśmy z karabinów maszynowych i obrzuciliśmy granatami ich kwatery. Niemcy i policjanci padli na ziemię, żeby odpowiedzieć na nasz atak. Tam właśnie Raoul został ranny w ramię, a ja w nogę. W pobliżu nas zginęło dwóch naszych: Jean Koliosky i Guy Lozanos. Wycofaliśmy się ścinając kilku wrogów ogniem z karabinu maszynowego. Gdy zbliżaliśmy się do cmentarza w Mauriac, ponownie zostaliśmy ranni. Ksiądz Gréciet przyjął nas i udzielił pierwszej pomocy. Widząc, jak poważny jest stan Raoula, uprzedził doktora Lecarer z La Réole, który należał do naszej siatki. Lecz ze względu na obstawione drogi nie mógł przewieźć nas do siebie i zostawił nas w Le Pian, skąd przyszliśmy na piechotę. Resztę już znasz.
Dwoje przyjaciół milczało długi czas, trzymając się za ręce. Ich smutne zamyślenie przerwała Ruth wchodząc nagle do gabinetu.
— Niepokoję się, nikogo nie ma u Fayardów, wszystko pozamykane. Moje dzieci, musicie stąd uciekać.
— Ale dokąd mamy uciekać?
Do Paryża, do twoich ciotek.
— Nie mogę teraz jechać, muszę pójść do Verdelais zawiadomić matkę.
— Ja się tym zajmę, Jean.
— Dziękuję, Ruth, ale to ja muszę zawiadomić matkę o śmierci Raoula.
— Rozumiem, mój mały… A co zrobisz potem?
Nadal będę się bił. Wybacz mi, Léo, że cię zotawiam, nie mogę inaczej postąpić.
— Jean, weź mój rower, szybciej dojedziesz.
— Dziękuję. Jeśli to będzie możliwe, to go odprowadzę. Żegnaj, Léo. Ty też powinnaś wyjechać.
Ucałowała go w milczeniu. Bernadette Bouchardeau i Ruth też go uściskały, zalecając mu, by dbał o siebie.
Léa kończyła układać w wygodnym do noszenia na ramieniu worku marynarskim nieco ubrań dla Charles'a i dla siebie, a także szkatułkę zawierającą resztki biżuterii, jaka należała niegdyś do jej matki. Ruth przyniosła jej kanapki, zawinięte w białe płótno, i termos z wodą.
— Dałam Charles'owi torbę z czereśniami i kawałkiem placka.
— Jedź z nami, Ruth. Proszę cię.
— Nie, moja kochana. Ktoś musi zajmować się domem i twoją ciotką.
— Boję się zostawiać was tu same.
— A co mogłoby się stać dwóm takim jak my starym kobietom? Niesłusznie się niepokoisz, wszystko będzie dobrze.
— Nadal nie ma żadnych wieści o Fayardach?
— Nie.
— O której ma przyjechać doktor Jouvenel?
— O trzeciej. W zasadzie odjazd pociągu jest zaplanowany na czwartą, o ile do tej pory tory kolejowe zostaną uprzątnięte.
— Myślisz, że w Bordeaux będziemy mieć miejsca siedzące w paryskim pociągu?
— Doktor Jouvenel powiedział, że uprzedzi swojego przyjaciela, który pracuje na dworcu Saint-Jean.
— Léa, kiedy jedziemy? — spytał Charles, który wbiegł do pokoju.
— Niedługo. Poczekamy na doktora.
— A on nas zawiezie do mamy?
— Nie wiem… może. Idź się bawić na podwórku, zaraz do ciebie wyjdę.
Léa zamknęła walizkę i rozejrzała się wokół. „Już nigdy więcej nie zobaczę tego pokoju”, pomyślała.
Ze ściśniętym sercem zamknęła za sobą drzwi pokoju dziecinnego, który tyle razy stanowił schronienie dla jej smutków i uspokajał jej złości.
Na zewnątrz niebo było bezchmurne. Południowe słońce ostro przygrzewało, równie silnie jak poprzedniego dnia. W winnicach widać było trochę zeschniętych krzaków. Dlaczego Fayard opuścił Montillac właśnie w chwili, gdy czekało tu tyle roboty?
— Ruth, przeniosę bagaże do budki dróżnika, w ten sposób doktor nie będzie musiał wjeżdżać na teren posiadłości.
— Jak chcesz. Masz tutaj trochę pieniędzy na podróż, to wszystko, co mam.
— Dziękuję, Ruth. Ale jak sobie poradzisz?
— My nie potrzebujemy pieniędzy. Mamy czym się wyżywić z warzywnika, a i kury teraz się niosą. A poza tym w przyszłym miesiącu twoja ciotka powinna dostać swoją rentę. PośPiesz się, obiad niedługo będzie gotowy. Włóż kapelusz, słońce jest niezdrowe.
Léa nie chciała sprzeciwiać się starej kobiecie i poszła do hallu po swój słomkowy kapelusz. Świeży chłód i półmrok panujące w hallu sprawiały przyjemne wrażenie po upale i ostrym świetle na zewnątrz. Bardzo lubiła to pomieszczenie, miejsce spotkań domowników, położone na osi północ-południe; zawsze panował tu lekki nieporządek, gdyż każdy zostawiał na stole czy krzesłach część garderoby albo zabawkę, książkę, gazety czy robótką. „Kiedy skończy się wojna, trzeba tu będzie odnowić”, pomyślała tocząc wzrokiem po białych ścianach, które ożywiały stare sztychy przedstawiające zabytki Bor?deaux, zdobione mitologicznymi postaciami talerze z białożółtej porcelany z epoki Dyrektoriatu. Wysokie lustro, poczerniałe i upstrzone przez muchy, odbiło jej sylwetkę. Ależ schudła! To by się nie spodobało François, który lubił pulchniejsze kobiety. Lecz zaskoczyło ją raczej spojrzenie, twarde i jednocześnie przygaszone… Pomyślała o martwych oczach Raoula, Camille… Sidonie… doktora Blancharda… służącej Marie… ojca… matki… małżonków Debray… Raphaèla Mahla… wszystkich zmarłych, których kochała… Kto jeszcze zginął?… Albert i Mireille?… stryj Adrien?… Laurent… Lucien?… Przemiły kuzyn Pierrot?…
— Léa, dokąd idziesz w kapeluszu?
Głos Charles'a wyrwał ją z rozmyślań o zmarłych.
— Zaniosę walizkę i przejdę się trochę. Chcesz iść ze mną?
— O tak! Moja Léo — powiedział chłopczyk przytulając się do niej.
W budce dróżnika złożyli worek marynarski i walizeczkę i ręka w rękę schodzili w dół po zboczu ku ziemiom leżącym poniżej tarasu. Mimo braku siły roboczej winnica była dobrze utrzymana.
— Patrz, sandał mi się rozpiął.
Léa pochyliła się i zapięła sprzączkę.
— Nie ruszaj się!… — wyszeptała nagle przyciskając dziecko do ziemi.
Wzdłuż wysadzanej cyprysami drogi szło zgiętych wpół siedmiu, może ośmiu mężczyzn w granatowych mundurach trzymając przed sobą karabiny maszynowe. Zatrzymali się, gdy podeszli do tarasu. Nad nimi przez barierkę przechylał się jakiś mężczyzna… Léa wstrzymała okrzyk: za jego plecami w ciszy biegli niemieccy żołnierze. Z miejsca, w którym się znajdowała, Léa widziała jedynie zielone hełmy. OfIcer Wehrmachtu dał znak policjantom, którzy wdrapali się na taras.
Charles próbował wyzwolić się z uścisku dziewczyny.
— Puść mnie, to boli.
— Błagam cię, bądź cicho… W Montillac są Niemcy.
Ciałko dziecka zaczęło drżeć.
— Boję się… chcę do mamy.
— Cicho bądź, bo inaczej złapią nas oboje.
Umilkł pochlipując cichutko i nie zdając sobie nawet sprawy, że się moczy.
Na przypalonej słońcem równinie wszędzie panował spokój, było tak cicho, że można by się zastanawiać, czy przypadkiem nie zdawało jej się, że widziała Niemców i policjantów. Nadaremnie nadstawiała uszu, poza cykaniem świerszczy nie wyłowiła innego dźwięku. Może Ruth i ciotka Bernadette zauważyły ich w porę i zdołały uciec. Ta nadzieja prysła jak bańka mydlana, gdy usłyszała nieludzki krzyk. Nie zastanawiając się nawet przez chwilę Léa zerwała się i trzymając Charles'a za rączkę popędziła w stronę tarasu, przeklinając swoją widoczną z daleka sukienkę w kwiaty. Skryli się za jednym z cyprysów. Niemcy i policjanci kręcili się tu i tam po podwórzu, kopniakami i uderzeniami kolb wyważali wrota piwnic z winem; od serii z karabinu maszynowego posypały się szyby, z jednego z okien na pierwszym piętrze wyrzucano meble. „Dlaczego to robią?”, pomyślała. Znajdowała się za daleko, by wyraźnie widzieć i słyszeć, co się tam dzieje. Kwadratowe filary zasłaniały po części podwórze. Ocierając się o jeden z filarów wjechała furgonetka. Przystąpiono do grabieży. Krzyki, wybuchy śmiechu, wystrzały, docierały do nich jakby nierzeczywiste w tym znajomym, skąpanym w słońCu zakątku. W warzywniku przy domu Fayardów dwaj policjanci uganiali się za drobiem. Nagle: o zgrozo… Spoza grabów pojawiła się postać cała w płomieniach, krzycząc wniebogłosy obróciła się wokół swej osi i opadła na żwir alejki… Léa przycisnęŁa do siebie dziecko, które się nie poruszało, ani drgnęło.
Wytrzeszczonymi oczyma patrzyła, jak się wygina, jak wije się ciało jednej z dwu kobiet, które opuściła kilka chwil wcześniej… Czy była to Ruth czy też Bernadette?… Płomienie były tak silne, że nie można było rozróżnić twarzy…, która się roztapiała. Krzyki przestały się dobywać z czarnego otworu na miejscu ust. Ostał się jedynie tlący się wciąż jeszcze sczerniały szkielet. Niemiecki żołnierz popchnął go końcem stalowego przewodu połączonego z dwojakiego rodzaju butlami przytroczonymi do pleców. Zapewne uznał, iż zwłoki nie są jeszcze dostatecznie zwęglone, gdyż ze stalowego przewodu wypuścił długi płomień, czemu towarzyszył złowieszczy świst. Powykręcana ręka trupa z rozcapierzonymi palcami, zwrócona ku niebu jak gdyby w jakimś geście wzywającym opieki boskiej, rozpadła się pod wpływem siły ognia. Rozbawiło to żołnierza… Odwrócił się i wszedł na podwórko. Do furgonetki ładowano skrzynki z winem. Jak zahipnotyzowana Léa nie mogła odwrócić wzroku od dymiących zwłok, których okropny zapach dolatywał aż do niej… Gdy przeżywała tę koszmarną scenę, na wieży kośCioła w Saint-Macaire wybiła druga. Po wiadukcie przejechał pociąg… Linia kolejowa w Saint-Pierre-d'Aurillac została więc naprawiona…
— Léa, zgnieciesz mnie… chcę stąd iść, boję się.
— Charles… Prawie o nim zapomniała, tak bardzo tworzył z nią jedność… Odwróciła się z wysiłkiem… Zaczął płakać spojrzawszy na nią… Zakryła mu usta dłonią i potrząsnęła malcem.
— Zamilczże… złapią nas.
W jej głosie był taki nacisk, że przestał jęczeć, lecz łzy nadal obficie płynęły mu z oczu zalewając policzki i koszulkę. Gdzieś tam wysoko, koło domu, wino płynęło po brodach kanalii w mundurach. Z podwórza, zataczając się, wyszedł policjant z butelką w ręku. Rozpiął rozporek i krztusząc się ze śmiechu oddawał mocz na dymiące jeszcze szczątki ludzkie, po czym odwrócił się, czyniąc gest, jak gdyby wznosił toast za zdrowie tej, którą tak unicestwili… Léa zaczęła wymiotować… Charles ciągnął ją za sukienkę…
— Chodź… uciekajmy!
Ma rację… Trzeba uciekać… Podniosła się… Nie!… Z okna sypialni rodziców, z okna pokoju Ruth strzelały płomienie… Nieruchoma, doskonale zewsząd widoczna, nie mogła oderwać oczu od płonącego domu, jej domu. Odciągnął ją Charles, postępowała z głową wciąż zwróconą ku temu domostwu, które było jej punktem odniesienia, tak jak niegdyś było punktem odniesienia jej ojca… Léa paliła się razem z nim…
— Nie patrz… Chodź…
Chłopczyk ciągnął ją ze wszystkich sił. Jak to się stało, że dotarli do drogi nie zauważeni?… Dziecko wyciągnęło worek i walizkę z budki dróżnika, podało Léi, która schwyciła je odruchowo. Teraz płomienie widać już było z daleka… Syrena w Saint-Macaire wyła nad zalaną słońcem okolicą… Léa odwróciła się gwałtownie. Wraz z domem coś w niej umierało. Po co tu tkwić, skoro nic już nie zostało? Pełnym determinacji ruchem poprawiła worek na ramieniu, strąciła z głowy słomkowy kapelusz używany do prac w polu, stanowczo ująła rączkę Charles'a i ruszyła w drogę nie oglądając się za siebie.
Fayardowie powrócili dopiero wieczorem następnego dnia.
Jedynie śpiesznemu przybyciu strażaków zawdzięczali, że ich dom, stodoły, piwnice z winem i szopy zostały uratowane przed spłonięciem. Z pałacu pozostały tylko okopcone mury. Gdy wrócili, ludzie grzebali jeszcze w zgliszczach. Zaprzestali swej posępnej roboty, gdy dostrzegli nieruchomo stojącą parę z otwartymi ustami przypatrującą się zniszczeniom. Zbliżył się do nich mężczyzna w podeszłym wieku, z twarzą i rękoma pokrytymi sadzami. Długo na nich patrzył, po czym z całym spokojem plunął im w twarz.
— Oszalałeś, Baudouin! — wykrzyknął Fayard. — Co cię napadło?
— Ty skońCzony łajdaku, jakbyś nie wiedział — odparł wskazując pogorzelisko.
Tamten patrzył na niego, jak gdyby nie rozumiał. Baudouin doskoczył do niego i schwycił go za kołnierz kurtki.
— Nie będziesz mi tu odgrywał niewiniątka, ty skurwysynu!… To może nie ty nasłałeś tutaj fryców?… Może nie prowadzisz z nimi podejrzanych interesów, nie dostarczasz im, niby po przystępnych cenach wina twoich państwa… No, powiedz!… Ty gnoju… Może nie ty?…
— Ale ja nigdy nie chciałem, żeby spalili pałac!
— W to nie wątpię! Od dawna masz na niego oko. Matko Przenajświętsza! Nieźle będzie cię kosztowało, żeby go odbudować.
Inny mężczyzna podszedł do pani Fayard.
— A co to, Mélanie, nie pytasz, co też się stało z paniami z pałacu?… Ejże!… Nie trzęś się tak! My nie mamy miotaczy ognia, my mamy tylko nasze pięści, żeby sprać was nimi po gębach.
— Uspokój się, Florent, nie będziemy sobie brudzić rąk.
Pod rondem kapelusza z czarnej słomki Mélanie Fayard wytrzeszczała oczy z przerażenia.
— Nic nie rozumiem z waszej gadaniny! Byliśmy u mojej siostry w Bazas.
— Innym to opowiadaj, nie nam, ty stara kłamczucho. Wyjechaliście, boście wydali panienkę Léę i panią d'Argilat gestapo…
— To nieprawda!
— I nie chcieliście być świadkami tego, co tu się działo. No! Pewnie wszystko by się w was wywracało, gdybyście widzieli, jak siostra pani Delmas piecze się jak tost, a z panny Ruth krew sika naokoło. No, a panienki Léi i malca to nawet nie odnaleźli!… Są może pod zgliszczami. To by nawet i lepiej dla nich było, niż gdyby zabrali ich Niemcy albo ci, co dla nich pracują.
— Nie wiedzieliśmy, że panienka Léa i Charles wrócili.
— To byliście chyba jedynymi, którzy o tym nie wiedzieli. Bo myśmy w Saint-Macaire wiedzieli, że wrócili bez pani d'Argilat, która zginęła w Lorette… A wy, mieszkając tuż obok!… Gdyby istniała sprawiedliwość, was też trzeba by było spalić.
— Nie gorączkuj się, przyjacielu. Końca wojny tylko patrzeć i tacy jak oni zapłacą, uwierz mi. Zostaną osądzeni przez trybunał ludowy i skazani.
— Tacy ludzie nie zasługują na sąd.
— Przysięgam wam, że to nie my! to prawda, że od lat mam chrapkę na majątek, że sprzedawałem wino Niemcom, ale nie robiłem nic, czego by inni też nie robili. Jak bym mógł dbać o winnicę, gdybym nie sprzedał wina? Czym płaciłbym robotnikom i za sprzęt? Może wy mi powiecie?
— Nie kpij sobie z nas. Myślisz, że nie wiadomo, ile poszło do twojej kieszeni!
— To wszystko plotki, to przez zazdrość.
— A ten twój syn, Mathias, chyba nam nie powiesz, że nie miał chętki na dziewczynę i na majątek? Że nie zadaje się z boszami w Bor?deaux?
— To jakaś pomyłka, to nie o mojego syna chodzi…
— Jego też obedrzemy ze skóry, a tymczasem masz!… A masz…
— Przestańcie!
Z rowerów zsiadło dwóch żandarmów. Jeden z nich zwrócił się do zarządcy piwnic z winem.
— Fayard, trzeba będzie przyjść złożyć zeznanie na posterunku i rozpoznać ciało.
— Jakie ciało?
— Prawdopodobnie ciało pani Bouchardeau.
— Och! Mój Boże! — jęknęła Mélanie Fayard zasłaniając sobie twarz chusteczką do nosa.
— Przyjdźcie oboje jutro z samego rana.
Żandarm zwrócił się do Baudouina.
— Nie znaleźliście nowych ofiar?
— Nie, wszystkośmy przewrócili do góry nogami, zdziwiłbym się, gdyby tam ktoś jeszcze był.
— Tym lepiej! Ale przecież wyraźnie nam powiedziano, że w domu była dziewczyna i dziecko. Co się z nimi stało?
Baudouin bezradnie rozłożył ręce.
— Dobra, wystarczy tego!
— Zawiadomiliście rodzinę w Bor?deaux?
— Mer się tym zajął. Mecenas Delmas powinien przyjechać jutro.
— Może będzie miał jakieś wiadomości o swojej bratanicy? A tego, co to jest księdzem, też powiadomiliście?
— Kpisz sobie? Dobrze wiecie, że jest poszukiwany przez policję francuską i gestapo. Jeśli wiecie, gdzie przebywa, wydajcie go, piękna nagroda jest do wzięcia.
— Za kogo mnie macie? Ja się czymś takim nie skalam.
— Nasi obywatele nie są aż tak dumni. Nie ma dnia, żebyśmy nie dostawali anonimowych listów z donosami na Żydów, partyzantów, na tych, którzy ukrywają rzekomych angielskich pilotów albo słuchają audycji z Londynu. Niedługo ci sami będą wydawać panienki lekkich obyczajów, które w niedziele bawią się z niemieckimi żołnierzami na potańCówkach w grotach Saint-Macaire.
— I będą mieli rację — powiedział pryszczaty młody chłopak ze straszliwym zezem.
— Przez zazdrość tak mówisz, Pięknooki.
— Nie nazywaj mnie Pięknookim! To wszystko dziwki, te dziewczyny, co tańCzą z Niemcami! Gdyby jeszcze tylko tańczyły, ale śpią z nimi, a ich narzeczeni siedzą w więzieniach, walczą w partyzantce albo zostali wywiezieni na przymusowe roboty, ale poczekajcie, niech no wojna się skończy, dopiero damy po gębach i tyłkach tym szmatom! Dostaną nauczkę za to, że żyły z boszami.
— Nie chciałbym być na ich miejscu, jak ty i tobie podobni dostaną je w swoje ręce. A teraz, chłopy, wracajcie do chałup, nic tu już nie ma do roboty.
Ciało Bernadette Bou?chardeau zostało złożone w rodzinnym grobowcu rankiem 22 lipca w obecności mecenasa Delmas, jego syna i licznych osób, spośród których część przybyła tylko po to, by wyrazić swoje potępienie i gniew. Furgonetkę żandarmerii zaparkowano na placu pod lipami. Przy grobie Toulouse-Lautreca stało dwóch policjantów w cywilu, którzy przyjechali z Bor?deaux i uważnie przyglądali się każdemu, kto składał kondolencje adwokatowi. Małżonkowie Fayard trzymali się z boku, nie odważyli się zbliżyć, świadomi wrogości przeważającej liczby zgromadzonych. Luc Delmas podszedł do nich i serdecznie uścisnął im dłonie, co wszystkim wydało się przesadą. Ceremonia przebiegła bez żadnych incydentów.
W szpitalu w Langon Ruth znajdowała się wciąż między życiem a śmiercią.
Rywalizacja, jaka na początku 1944 roku spowodowała rozłam wśród głównych frakcji Rèsistancel na południowym zachodzie Francji, stała się igraszką w rękach dowódców niemieckich w tym regionie. Cóż ich obchodziło to, że generał Koenig jest głównodowodzącym FFI, że generał Chaban-Delmas zastąpił Bourges-Maunrouy'ego, że Triangle to nikt inny tylko generał Gaillard, delegat wojskowy na region B, że Aristide sprawuje dowództwo w okręGU Gironde w imieniu generała Koeniga, że Caston Cusin jest komisarzem Republiki, że gaulliści nie dowierzają komunistom i że generał Moraglia przysłany przez komitet akcji zbrojnej, najwyższą komisję Krajowej Rady Ruchu Oporu, nie zdołał zyskać autorytetu w tym rejonie? Anonimowe listy, spontaniczne denuncjacje, informacje wyjawiane pod wpływem tortur czy gróźb, różne formy kolaboracji pozwalały im brać krwawy odwet na ludności, unicestwiać oddziały partyzanckie i przeprowadzać aresztowania ważnych członków Rèsistancel.
Właśnie w wyniku zdrady zostało zaatakowane przez około trzydziestu Niemców pod dowództwem porucznika Kunescha i około trzydziestu policjantów z szefem regionu podpułkownikiem Franc na czele, gospodarstwo Richemont koło Faucats, w którym rozbiło się obozem w oczekiwaniu najbliższego zrzutu broni i amunicji osiemnastu młodych ludzi, w większości studentów i licealistów. Rankiem 14 lipca dwunastu spośród nich znajdowało się w zagrodzie. Mimo że słabo uzbrojeni, walczyli przez trzy godziny. Zginęli wszyscy: Lucien André, Jean Burneau, Guy Célérier, Daniel Dielkin, Jacques Goltz, Christian Huault, Pogre Hurteau, François Mosse, Michel Picon, Jacques Rouin, Roger Sabate i André Taillefer. Najstarszy miał dwadzieśCia dwa lata, najmłodszy siedemnaście.
Zdrada pozwoliła także zlokalizować 25 czerwca oddział partyzancki w okręGu le Médoc dowodzony przez Jeana Dufour. Niemcy i policjanci wspierani przez grupę hinduską wyspecjalizowaną w infiltracji lasów, z nastaniem dnia przystąpili do ataku w lesie pod Vignes-Oudines. Na czele garstki ludzi Jean Dufour próbował opóźnić ich posuwanie się do przodu. Zginął, gdy wyczerpała mu się amunicja. Polowanie na partyzantów trwało aż do następnego dnia, obozowiska z Vignes-OUdines, Baleys i le Haut-Garnaut zostały zniszczone. Zginęło około setki Niemców i siedemnastu ludzi z ruchu oporu. Jednego z rannych wystawiono na widok publiczny na placu w Hourtin, gdzie, pozbawiony pomocy lekarskiej, zmarł. Podobnie podczas ataku w Caucats, więźniowie zostali rozstrzelani na miejscu, a ranni dobici. Granatowi policjanci i żołnierze wyżywali się na mieszkańcach Liard i na personelu zamku w Nodris zabijając i aresztując wiele osób. Aresztowani dołączyli w forcie Hâ do sześciu więźniów z nieudanego ataku na fabrykę materiałów wybuchowych w Sainte-Heléne, 23 czerwca. Po torturach zostali rozstrzelani lub wywiezieni do obozów.
I znów zdrada pozwoliła zaaresztować Luciena Nouaux, zwanego Marc, i jego towarzysza, Jeana Barraud. Raz jeszcze Dohse swymi groźbami i obietnicami nakłonił młodego partyzanta, który sam został wydany przez dwóch członków ruchu oporu aresztowanych przez policję niemiecką w Pauillac, żeby zgodził się posłużyć za przynętę. W towarzystwie Rogera, agenta gestapo, młody człowiek wyznaczył im spotkanie koło stadionu miejskiego. Marc niczego nie podejrzewając patrzył spokojnie, jak nadchodzą. Wówczas Niemcy wyskoczyli ze swojej kryjówki i ujęli ich. Rozbrojonych przewieziono do siedziby gestapo na przesłuchania. Nim poprowadzono ich przed oblicze Dohsego, okrutnie ich pobito. Wchodząc do gabinetu Marc wyciągnął mały pistolet, który przeoczono podczas rewizji, wypalił i lekko zranił dwóch żołnierzy niemieckich, nim go postrzelił Roger. Był zbyt ciężko ranny, by go przesłuchiwać, wrzucono go więc do celi w forcie Hâ, gdzie jego oprawcy wykończyli go nazajutrz rano, 28 lipca.
Ów 28 lipca 1944 roku był szczególnie posępnym dniem dla regionu Bordeaux.
Było parno i pochmurno, od czasu do czasu przechodziły przelotne deszcze. O świcie w obozie w Souges z ciężarówek Wehrmachtu, wysiadło czterdziestu ośmiu ludzi czekających na egzekucję. Wśród nich znajdowała się cenna ofiara: Honoré (Robert Ducasse), który pod nazwiskiem Vergaville był szefem tajnej armii i jednym z głównych przywódców Mouvements Unis de Rèsistancel w rejonie Lyonu.
Aresztowany w październiku 1943 r. zdołał uciec w styczniu 1944 r. Wysłany przez Kriegel-Valrimonta do Bordeaux został mianowany szefem FFI w tym okręGu. Ukrywając się u przyjaciół, protestantów z Bordeaux, nawiązał kontakt z Departamentalnym Komitetem Wyzwolenia, gdzie spotkał Gabriela Delaunay. 22 czerwca ze swymi zastępcami, dwoma mężczyznami, i dwiema kobietami, HONoré jechał na rowerze w kierunku Sauveterre-de-Guyenne. Chodziło o zorganizowanie sabotażu i odzyskanie amunicji ukrytej w kamieniołomach w Daignac. W Créon mijali posterunek żandarmerii. Widocznie ich zachowanie i wygląd wydały się podejrzane żandarmom, którzy widzieli, jak przejeżdżają, gdyż zaalarmowali kolegów w Targon, a ci ruszyli na poszukiwania i zatrzymali ich. Znalezione przy nich dokumenty były wystarczająco obciążające, by zaniepokoić żandarmów z Targon, którzy śpiesznie powiadomili policję w Bordeaux. Jedna z kobiet, przesłuchiwana bardzo brutalnie, wyjawiła powód ich obecności w okolicy. Internowani w forcie Hâ, zostali wydani w ręce gestapo przez komisarza Penot. Przesłuchiwania prowadził porucznik Kunesch.
HOnoré został rozstrzelany 28 lipca, podobnie jak dwaj jego towarzysze, René Pezat i Jacques Froment, i czterdziestu pięciu innych. Jedna z dwóch kobiet uciekła, drugą wywieziono do obozu.
Tego też dnia zlikwidowano Grand-CLémenta, a także wykonano wyrok na jego żonie i jednym z jego przyjaciół.
Od śmierci Noéla i Renaudina Grand-CLément wiedział, że jego dni są policzone. Skorzystał z opieki Dohsego, który oddał mu willę w LE Pyla, w której przebywał jakiś czas ze swoją żoną Lucette, podając się za niejakiego Lefrançais. W tej małej miejscowości uzdrowiskowej odnalazł go Meirilhac, wysłannik pułkownika Passy, który pragnął wyjaśnić okoliczności śmierci Hypoténuse'a.
Poinformowawszy pułkownika Triangle o swojej misji, agent BCRA nawiązał kontakt z Jeanem Charlin, który nadal uważał Gran-CLémenta za szefa OCM w rejonie południowo-zachodniej Francji. Zgodził się on przekazać wiadomość „swojemu” szefowi. Obaj mężczyźni spotkali się przy ulicy du Hautoir w Bordeaux w restauracji „Le Volant Doré”. Powiedział mu tam, że Londyn chce go przesłuchać i oczyścić z ciążących na nim zarzutów o zdradę, i że zostanie przewieziony do Anglii, na pokładzie Lysandera”. Przyparty do muru, nie wiedząc, co robić, Grand-CLément zgodził się na spotkanie z Meirilhakiem.
Aby zmylić Dohsego, uzgodnili, że upozorują porwanie z domu przyjaciela, a zarazem ochrony Granc-CLémenta, Marca Duluguet. 24 lipca Meirilhac i trzech partyzantów z grupy Georges'a, który dowodził 3 kompanią oddziałów Aristide'ą, przyjechali do domu Dulugueta, powywracali w nim sprzęty i oddali kilka strzałów, by uwiarygodnić porwanie… Grand-CLément zażądał, by towarzyszyli mu jego żona i Duluguet. Pani Duluguet przyrzekła powiadomić policję dopiero w godzinę po ich odjeździe.
Najpierw zawieziono ich do Leognan, a nazajutrz rano Meirlhac dostarczył ich Georges'owi, który przystąpił do przesłuchań. Na początku Grand-CLément odmawiał odpowiedzi, żądając, by zgodnie z przyrzeczeniem odwieziono go do Londynu. Później, zapewne obawiając się ze strony ludzi, przekonanych o jego zdradzie, natychmiastowych represji na swoich towarzyszach i sobie, zgodził się odpowiadać na pytania Georges'ą i przyznał się do wydania Niemcom składów broni, wyjawił, że pośrednio był odpowiedzialny za trzy tysiące aresztowań i trzysta egzekucji. Sporządzono i podpisano protokół.
Dwudziestego ósmego lipca trójka więźniów pod silną eskortą została przewieziona w okolice Belin do bojownika ruchu oporu, Francka Cazenave. Liczni partyzanci zajęli stanowiska wokół domu. Około trzynastej przybyli Aristide, Dédé Bask i Lancelot. Na widok wchodzącego angielskiego agenta Grand-CLément pojął, że jest zgubiony. Aristide posadził za stołem członków trybunału, który miał sądzić Grand-CLémenta. Oskarżony poddany został nowemu przesłuchaniu. Podczas zeznań dodał, że przystał na propozycję Dohsego, aby chronić życie swojej żony i rodziny. Wyprowadzono więźniów, by sąd mógł się naradzić.
Jednogłośnie opowiedziano się za wyrokiem śmierci dla Grand-CLémenta… Po długich dyskusjach jego żona i przyjaciel również zostali skazani na śmierć.
Późnym popołudniem były członek ruchu oporu wsiadł do samochodu z Lancelotem i dwoma partyzantami, a jego żona i goryl zajęli miejsca w drugim pojeździe, z Aristide'em i dwoma strażnikami. Przy rogatce zostali zatrzymani przez policję; Lancelot wysiadł z samochodu i wykonał hitlerowskie pozwolenie. Sądząc, że mają do czynienia z gestapo, policjanci przepuścili oba pojazdy. Grand-CLément ani drgnął. Samochody zatrzymały się w lesie koło Le Muret. Tam Aristide odczytał skazanym sentencję wyroku.
Wszystko odbyło się bardzo szybko: Dédé Bask zaprowadził Gran-CLémenta do owczarni i tam go zastrzelił. Lancelot wykonał egzekucję na Marcu Duluguet, a Aristide wziął na siebie najcięższą robotę, której nikt nie chciał się podjąć.
Ludzie Georges'a pogrzebali ciała w lesie.
Aristide wysłał raport do pułkownika Buckmastera, powiadamiając go, że sprawiedliwości stało się zadość.
Leżąc z zamkniętymi powiekami na ręczniku plażowym Léa, pomimo twardego bruku nabrzeży Sekwany, dawała się ponieść wspomnieniom plusku fal rozbijających się o piasek plaży w Biscarrosse, krzyku mew i dzieci. Ciepło słońca powoli wywoływało w niej odprężenie, a jej ciało pławiło się w przyjemnej spiekocie. Przeciągnęła się z błogością i z poczuciem nierealności, niezbyt wyraźnie uświadomionej winy z powodu przyjemności doznawanej po okropnościach ostatnich dni. Coś w niej mówiło, by przede wszystkim nie myślała o tym, by się zachowywała, jak gdyby to się nie stało, nie istniało, było jedynie koszmarnym snem, z którego obudzi się niczego nie pamiętając.
Uchyliła powieki. W jej polu widzenia pojawiła się mewa i przeleciała szybko po bezchmurnym błękicie nieba. Jakieś dziecko śmiało się klaszcząc w dłonie. Nieruchomi wędkarze w czapkach i słomkowych kapeluszach nie odrywali wzroku od czerwonych, żółtych i białych spławików. Woda pluskała łagodnie. Jakiś niedzielny malarz mieszał farby. Przepłynęła barka z dziewczętami w jasnych sukienkach. Niedaleko jakiś akordeonista wygrywał modny szlagier. Wszystko było uładzone i spokojne. Léa położyła się na brzuchu i wzięła książkę, którą gorąco polecała jej Laure.
„Teraz wszyscy zaczną tańczyć — wszyscy z wyjątkiem jej i starych bab. Teraz rozpocznie się wspaniała zabawa dla wszystkich, tylko nie dla niej. Widziała Retta Butlera stojącego w pobliżu doktora. Dojrzał ją, zanim mogła zmienić wyraz twarzy. Jeden kącik ust opuścił mu się w uśmiechu, a jedna brew podniosła do góry. Wystawiła podbródek i odwróciła się od niego. Naraz usłyszała swoje nazwisko, wypowiedziane niewątpliwie charlestońskim akcentem, który wyróżniał się na tle innych głosów.
— Pani Karolowa Hamilton — sto pięćdziesiąt dolarów w złocie.
W tłumie zapanowała nagła cisza ze względu tak na sumę, jak i na nazwisko. Scarlett była tak oszołomiona, że nie mogła się poruszyć. Siedziała w dalszym ciągu z głową opartą na rękach, z rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. Wszyscy patrzyli w jej stronę. Widziała, że doktor pochyla się do kapitana Butlera i coś mu szepce do ucha. Mówił mu prawdopodobnie, że Scarlett jest w żałobie i nie tańczy. Widziała, że Rett leniwie wzrusza ramionami.
— Może zatańczy pan z inną z naszych pięknych pań? — pytał doktor.
— Nie — odrzekł Rett wyraźnie, rozglądając się niechętnie po tłumie — tylko z panią Hamilton.
— Ależ powiadam panu, że to niemożliwe — powtórzył doktor z irytacją. — Pani Hamilton nie zechce…
Scarlett usłyszała głos, który wydał jej się obcy.
— Owszem, zechcę.” (M. Mitchell „Przeminęło z wiatrem” t. I., Czytelnik 1976 Tłum. Celina Wieniewska.)
Ale nieznośna była ta Scarlett! A ten Rett Buttler! Co za mężczyzna!…
— Podoba ci się? — spytała Françoise.
— Mm…
— Nie przeszkadzaj jej, nie widzisz, że tańczy walca z pięknym Rettem — rzekła Laure z największą powagą. — Możesz mi podać „Silhouettes”?
— Zaczekaj, obejrzę do końca modele dla dzieci. Jakżebym chciała mieć córeczkę, mogłabym ją ubierać w śliczne sukienki!
— Odkąd jesteś w Paryżu, stajesz się bardzo lekkomyślna i bywasz u wielkich krawców. Bardzo się zmieniła ta Françoise z Montillac! Wcale już nie przypominasz dobrze ułożonej pielęgniarki z Langon.
— Nieładnie, że zarzucasz mi lekkomyślność. A co, twoim zdaniem, powinnam robić? Zamknąć się w mieszkaniu, pozaciągać zasłony i czekać na koniec wojny? Wyjechać do Niemiec jak niektóre kobiety w takiej jak moja sytuacji? A gdzie miałabym się udać? Do ojca Ottona? Przegnałby mnie. A zresztą, czy on jeszcze żyje? A gdzie jest Otto? Może poległ, albo w chwili, kiedy z wami rozmawiam, został poważnie ranny.
— Wybacz mi, nie chciałam cię zranić. Popatrz, jak ładnie Charles bawi się z małym Pierre'em. Wyglądają, jakby byli braćmi.
— Tak, są bardzo milutcy. Proszę, twoje „Silhouettes”.
Françoise wstała obciągając kostium kąpielowy z niebieskiej wełny i podeszła do spacerówki, w której siedział jej synek.
— Czytałaś artykuł Luciena François? — spytała Laure. — „Przeciwko biodrówkom za prawdziwą bielizną”? Można umrzeć ze śmiechu. Posłuchaj tego:
„Cenzorzy marszczą brwi na myśl, że przy obecnej koniunkturze można zajmować się ową rzeczą spośród wszystkich najbardziej frywolną, która w dodatku ma jakby posmaczek libertynizmu: damskim dessous. Korci człowieka” żeby im przyznać rację, kołysząc głową w rytmie „Frou?frous” Mayola. Zastanawiamy się, już nieco poważniej myśląc o tym, że moda na biodrówki i biustonosze obcego pochodzenia skazała na bezrobocie tysiące robotnic przemysłu koronczarskiego, jak i robotnic z pracowni wykwintnego bieliźniarstwa, tych dwu jakże ważnych gałęzi przemysłu francuskiego…”
Ważnych… Masz pojęcie?… Jestem pewna, iż uważa, że jeśli żołnierze francuscy przegrali wojnę, to tylko dlatego, że ich żony nosiły angielskie i amerykańskie majteczki! Posłuchaj zakończenia:
Nie masz silnych narodów bez kobiecych niewiast u boku prawdziwie męskich mężczyzn. Właśnie wówczas, gdy różnice płci zaczynają się zacierać, zapowiada to upadek rasy. Dwupłciowe istoty w biodrówkach są towarzystwem dla młodzieńców w cukierkoworóżowych koszulach. NiE grozi nam, że w małżeństwie prawdziwa kobieta w koronkowych pantalonach nosić będzie portki!…”
— Czy jesteś w stanie w to uwierzyć: mówi się o majteczkach, gdy jesteśmy pozbawieni elektryczności, gazu, gdy od dzisiaj, w sobotę, od trzynastej do poniedziałku do tej samej godziny nie działa metro, gdy Estelle stoi od rana w kolejce pod „Magasins Réunis” w nadziei, że może kupi suszonego zielonego groszku marki „Prosper”, że od trzech dni jemy tylko solone makrele, a podczas bombardowań giną tysiące ludzi?… Nie do wiary! Ale czasy! Co o tym myślisz Léo?
Léa, która przerwała lekturę, żeby wysłuchać siostry, wzruszyła ramionami.
— Nie bardziej nieprawdopodobne niż to, że w kostiumach kąpielowych leżymy sobie teraz nad Sekwaną, a niedługo pojedziemy do „Moulin Rouge” na koncert Edith Piaff, gdy tymczasem trwają walki w Normandii, w Bretanii, w Rosji czy na Pacyfiku. Trudno tylko uwierzyć w to, że wszystkie trzy żyjemy… Jeść mi się chce. Françoise, daj mi kanapkę.
— To wywoła rozruchy, jak ludzie zobaczą, że jemy kanapki z prawdziwego chleba i z prawdziwą kiełbasą. Nie sądzisz, Laure?
— Mogą sobie radzić tak jak ja. Nie wyobrażajcie sobie tylko, że w Paryżu 5 sierpnia 1944 roku łatwo było zdobyć chleb i kiełbasę.
— W to wierzę — rzekła Léa, wbijając zęby w kanapkę, którą podała jej Françoise. — Z twoją smykałką do interesów powinnaś zajmować się sprawami Monti…
Zbladła nagle i przerwała przy tej nazwie, której przyrzekła sobie nigdy więcej nie wymawiać. Laure zorientowała się w sytuacji i objęła siostrę ramieniem.
— Zobaczysz, odbudujemy Montillac…
— Nigdy!… Nigdy!… Nie widziałaś go takim, jakim ja go widziałam!… Nie widziałaś cioci Bernadette, jak biegała cała w płomieniach… Nic złego nikomu nie zrobiła… A Ruth?…
— Nic nie mów! Zadręczasz się. Na nic się nie zda stałe rozpamiętywanie tych wszystkich okropnośCi. Zapomnij o tym.
— Mam zapomnieć!… łatwo ci mówić! Co ty wiesz o wojnie?… Znasz tylko drobne interesiki na czarnym rynku…
— Przestańcie się sprzeczać, wszyscy na nas patrzą… chodźmy stąd — powiedziała Françoise zbierając swoje rzeczy.
— Wracajcie do domu, jeśli chcecie, ja jeszcze trochę zostanę. Zabierzcie ze sobą Charles'a.
— Léa, chcę zostać z tobą.
— Nie, mój drogi, bądź grzeczny, idź do domu, chcę zostać sama.
Chłopczyk popatrzył na nią z niezwykłą przenikliwością. Ujął rękę dziewczyny i ścisnął ją mocno.
— Szybko wrócisz?
— Bardzo szybko, przyrzekam ci.
— Bądź z powrotem na wpół do trzeciej. Przedstawienie zaczyna się o wpół do czwartej. Trzeba dobre pół godziny, żeby dojechać do placu Blanche na rowerze. Wiesz, droga idzie ostro pod górę.
— Nie martw się, będę punktualnie.
Nie zajmując się więcej siostrami i dziećmi Léa wyciągnęła się i zamknęła oczy. Lecz obrazy, które pojawiały się pod jej zamkniętymi powiekami, były tak okropne, że bardzo szybko otworzyła oczy.
Jakiś plażowicz wstał porzucając swoją gazetę i dał nurka do Sekwany, lekko opryskując dziewczynę wodą. Wzięła gazetę. Było to „L'Oeuvre” Marcela Déat; odruchowo przeczytała w nim artykuł „Różnorodność partyzanckiej fauny”, w którym autor pluł jadem na komunistów, socjalistów i inne „zwierzątka”. Kolejno dowiedziała się o zamknięciu dziewięćdziesięciu ośmiu barów amerykańskich na wniosek policji francuskiej przejmującej się amoralnym charakterem tych miejsc rozpusty; dowiedziała się, że w Grand Palais otwarto wystawę, której tematem był „Duch obozów”; że doktor Goebbels oświadczył: „Cały naród niemiecki musi powstać, by przełamać złą passę”; że niemieccy marynarze jednostek specjalnych zatopili trzynaście okrętów anglo-amerykańskich; że francuska brygada szturmowa w Waffen SS odjechała na front wschodni; że w dniu dzisiejszym odbywają się gonitwy w Vincennes, a jutro w niedzielę będą miały miejsce wyścigi w Auteuil; że na paryskiej giełdzie nastąpiło ożywienie, że Führer i doktor Goebbels wystosowali telegram z gratulacjami do Knuta Hamsuna z okazji jego osiemdziesiątych piątych urodzin; że najbliższa rada rewizyjna dla ochotników francuskich do Waffen SS odbędzie się w poniedziałek 7 sierpnia o dziesiątej, a rada Legii Ochotników Francuskich przeciwko Bolszewizmowi zbierze się w Koszarach KRólowej w Wersalu; że pałac dzieci nosić będzie imię Philippe'a Henriot; że jutro o piętnastej rozpoczną się mistrzostwa w pływaniu od mostu d'Austerlitz do mostu Aleksandra III; że Elvire Popesco grała w „Apollo” w sztuce „Ma cousine de Varsovie”, a Jane Sourza i Raymond Seuplex „Sur le Bank” w Cassino de Paris”; że w Lunaparku można było oklaskiwać Georgiusa, Georgette Plana i wielu innych ludzi i że Edith Piaf…
Cisnęła precz gazetę, na dwuczęściowy, czerwono-biały opalacz naciągnęła sukienkę ze sztucznego jedwabiu drukowanego w duże kwiaty, prezent od Françoise, i zawiązała sznurówki białych płóciennych sandałów na wysokim drewnianym koturnie. Wbiegła po schodach prowadzących na nadbrzeżny bulwar.
Jedenastego sierpnia radio podało wiadomość o śmierci ?Saint-Exupéry'ego, zestrzelonego na południu Francji podczas nocnego lotu. Speaker ubolewał nad faktem, że pisarz przeszedł do obozu wrogów Francji.
Tego samego dnia Léa znalazła, wsunięty pod drzwi, list Laurenta do Camille zaadresowany na panny de Montpleynet. Poruszona, drżącą ręką otwarła list.
„Moja ukochana żono,
Jestem oto z powrotem na ziemi francuskiej… Brak mi słów, by ci opisać radość, wzruszenie moich towarzyszy i moje. Widziałem, jak najtwardsi padali na kolana, gdy przybiliśmy do brzegu, i ze łzami w oczach całowali ziemię swojego kraju, a inni wsypywali do kieszeni piasek z tej plaży normandzkiej, po której żołnierze sprzymierzonych armii mieli przywilej stąpać przed nami. Jakże nadejście tego dnia zdawało nam się odległe! Myśleliśmy, że to nigdy nie nastąpi.
Pierwszą noc spędziłem na siedzeniu jeepa. Spałem zaledwie cztery godziny, lecz nigdy nie czułem się tak świeży i wypoczęty. Powtarzałem sobie, że jestem na tej samej ziemi, pod tym samym niebem i że przytulę ciebie i Charles'a. Zbyt wielkie to było szczęście!
Bladym świtem wylądowaliśmy w ?Sainte-Mére-Eglise z generałem Leclerc, który z niedowierzaniem dziobał laską piasek wokół siebie. Słyszałem, jak mruczy do siebie: „Dziwne uczucie…”, a potem głośniej, rozglądając się wokół siebie z uśmiechem, od którego robiły mu się zmarszczki wokół oczu, mówi: „To sprawia człowiekowi cholerną przyjemność”. Potrącali nas fotograficy ze służb filmowych armii, którzy chcieli uwiecznić uścisk amerykańskiego generała Waltera i naszego generała. Leclerc poddał się temu niechętnie, odmawiając powrotu na molo.
Odprowadziłem go do Sztabu Generalnego III armii amerykańskiej, do której dołączono II dywizję pancerną. Tam spotkaliśmy się z generałem Pattonem. Jakiż kontrast między tymi dwoma mężczyznami! Jeden wysoki, z gębą kowboja, amator whisky, nosi u pasa kolty, jak to się widzi w kinie, i drugi, arystokrata w swojej furażerce z dwoma gwiazdkami — trzecia od ponad roku ciągle czeka na przyszycie — w płaszczu przeciwdeszczowym mocno ściągniętym paskiem, w angielskich getrach. Niechętnie rozstał się ze swoim chlebakiem, który obijał mu się o nerki. Patton był w doskonałym humorze, front niemiecki został wreszcie przerwany w Avranches. Avranches, przez które przejechaliśmy, kierując się na Le Mans. Obraz końca świata. Cywile błąkający się po zdewastowanych ulicach, przeszukujący zgliszcza, pola, na których stłoczono setki więźniów o posępnym spojrzeniu, przemieszane ze sobą trupy Amerykanów, Kanadyjczyków, Anglików, Niemców. We wsiach, przez które przejeżdżaliśmy, młode dziewczyny podawały nam kwiaty, chleb, butelki wina albo cydru. Doznawaliśmy na przemian to radości z wyzwolenia, to znowu rozpaczy ludzi, którzy wszystko stracili.
Nie odpocząwszy nawet, 10 sierpnia przystąpiliśmy do ataku w pewnym rozgardiaszu. Walki były ciężkie. Mieliśmy dwudziestu trzech poległych, blisko trzydziestu rannych i czternaście zniszczonych lub zaginionych czołgów. Nazajutrz w Champfleur generał, siedząc na wieżyczce czołgu, dowodził manewrem. Przez cały dzień, czy to w jeepie, czy też w scout-carze, podrywał za sobą do boju swoich ludzi obojętnych na kule i pociski. Pod koniec drugiego dnia walki był zadowolony, wyzwoliliśmy około trzydziestu wiosek i posunęliśmy się czterdzieści kilometrów do przodu. Wyczerpani spaliśmy na gołej ziemi. Niebawem, koło drugiej nad ranem pociski niemieckie spadły na łąkę, na której spał Leclerc, zniszczyły tankietkę i zabiły dwóch ładowniczych. Dla wszystkich noc się skończyła. Od 10 do 12 sierpnia 2 dywizja pancerna zabiła ośmiuset Niemców, wzięła ponad tysiąc jeńców i zniszczyła piętnaście pancerów. W lesie Ecouves żołnierze wroga poddawali się tysiącami.
W piątek 13 sierpnia zaatakowaliśmy miejscowość Cercueil. Zjeżdżając na Ecouche widziałem najbardziej nieprawdopodobną jatkę. Mieliśmy dostać się na drogę państwową 24 bis. Jechałem za czołgiem mojego przyjaciela George'a Buis, który dowodził przednią strażą. Zza okalających łąki żywopłotów ujrzeliśmy drogę, jak okiem sięGnąć zatłoczoną pojazdami wroga, które zdawały się kołysać nad listowiem. Przez kilka chwil wszystko jakby zawisło w oczekiwaniu. A potem nastąpiła apokalipsa. Działa naszych czołgów pluły ogniem, a powietrze wypełniło się dymem i krzykami… Jeden oddział zdołał wąskimi uliczkami przedrzeć się przez niebywały korek powykręcanych kadłubów, okaleczonych ciał i płonących czołgów, przeciąć drogę państwową i zająć cel: most na rzece Orne.”
Po czułych formułkach końcowych dla żony i pieszczotach dla synka list się urywał. Léa złożyła go starannie. W radio podano wiadomośCi o próbie samobójstwa Drieu la Rochelle. Zadzwonił telefon.
— Halo… Ruth!… To ty? to naprawdę ty?
— Tak, moja maleńka, to ja.
Léa, która od śmierci Camille nie uroniła ani jednej łzy, słysząc osłabiony, lecz doskonale rozpoznawalny, głos tej, którą uznała już za zmarłą, poczuła, że po jej policzkach spływają ciepłe i słone strużki. Zdołała jedynie wyjąkać:
— Och, Ruth!… Ruth…
Kolejno Françoise i Laure, również płacząc z radości, musiały porozmawiać z guwernantką. Niebawem wszystkie lokatorki mieszkania przy ulicy de l'Université przemieniły się w wodotryski. Pierwsza otarła oczy Laure wykrzykując:
— To pierwsza od dawna dobra wiadomość, trzeba to oblać.
Poszła po butelkę szampana, do, jak to mawiała „swojej spiżarni”.
— Będzie trochę ciepły, ale nic nie szkodzi, Estelle, przynieś nam kieliszki i chodź się z nami stuknąć.
Nawet Charles miał prawo do szampana „na palec”, jak mówiła ciocia Lisa.
— Nawet nie pomyślałyśmy o tym, żeby ją spytać, co się dzieje z Montillac — stwierdziła Laure, dopijając swój kieliszek.
„To prawda — pomyślała Léa — z radości, że Ruth żyje, zapomniałam o Montillac. Ale tak jest lepiej. Dla mnie Montillac umarło… Cóż może mnie obchodzić to, co z niego pozostało… Zbyt wiele krwi polało się już na tej ziemi… Niech Fayard przejmie majątek, nic mnie to już nie obchodzi”.
— Zdaje sobie pani sprawę, Françoise, czterdzieśCi franków za kilo ziemniaków!… Trzy godziny stania w kolejce na targu ?Saint-Germain, żeby przynieść dwa kilo!… masło? Wcale go już nie ma! I po tysiąc franków kilogram, trzeba być milionerem, żeby je kupować — wykrzykiwała Estelle.
— NiE martwcie się — powiedziała Laure — jutro będę miała masło, dostałam tytoń i mydełka, będę mogła je wymienić na trochę artykułów spożywczych.
Stara służąca z podziwem popatrzyła na dziewczynę.
— Nie wiem, jak pani to robi, panienko Laure, ale gdyby nie pani, dawno byśmy pozdychały tutaj z głodu. Całe szczęście, że nie słucha pani panny Albertine.
— Cicho, Estelle, wyrzucam sobie, że nie jestem bardziej stanowcza wobec Laure i że zgadzam się na te jej interesy na…
— Niech no ciocia to wreszcie powie… na czarnym rynku. A tak, handluję na czarnym rynku. Ja tam nie mam ochoty przymierać głodem w oczekiwaniu nadejścia aliantów. Nie kradnę, tylko wymieniam z niewielkim zyskiem. Zajmuję się handlem. Wszyscy moi znajomi robią to samo.
— To jeszcze nie jest wytłumaczenie, moje biedne dziecko. Tylu nieszczęśników cierpi i jest pozbawionych wszystkiego. Wstyd mi naszej zasobności.
Lisa, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, poderwała się na równe nogi i z purpurową twarzą zwróciła się do siostry:
— Naszej zasobności!… Mam nadzieję, że żartujesz?… Weźmy no tę naszą zasobność. Ani herbaty, czekolady, mięsa, nadającego się do jedzenia chleba! A zimą nie paliłyśmy w piecach! A to wszystko dlatego, że panienka nie chce jeść do syta, mieszkać w cieple pod pretekstem, że są bezrobotni, więźniowie, biedni, którym wszystkiego brakuje! Ale od tego, że my odmawiamy sobie wszystkiego, nie będzie im ani ciepło, ani nie będą mniej głodni!
— Wiem o tym, ale musimy być solidarne.
— Dzisiaj nie ma już solidarności! — krzyknęła Lisa.
— Jak możesz tak mówić?… — wyszeptała Albertine patrząc na siostrę, a po jej pomarszczonym policzku potoczyła się łza zostawiając ślad na białym pudrze. Ta łza ostudziła złość Lisy, która przypadła do siostry, prosząc o wybaczenie. Prowadząc się pod rękę, udały się do pokoju Albertine.
— Zawsze to samo — powiedziała Laure — wystarczy, że jedna zapłacze, a druga już ją pociesza… Co robisz dziś po południu?
— Do mnie mówisz? — zapytała Léa.
— Tak.
— Obiecałam Charles'owi, że zabiorę go do Ogrodu Luksemburskiego na przejażdżkę na karuzeli z drewnianymi końmi.
— A ty, Françoise?
— Wrócę do siebie. Przyjaciel Ottona ma do mnie dzwonić wieczorem, żeby mi przekazać wiadomośCi od niego.
— Masz jeszcze czas.
— Niezupełnie. Przy całkowitym wstrzymaniu ruchu w metrze muszę wracać na piechotę. Zajmie mi to dwie godziny. A ty co robisz?
— Nie wiem. Odkąd zamknęli wszystkie amerykańskie bary, nie wiemy z kumplami co robić. Pójdę zobaczyć, czy paczka zebrała się na Trocadéro.
— To wychodzimy razem.
— Nie, ty idziesz pieszo, a ja wolę jechać na rowerze.
— Jak chcesz. Zadzwonię wieczorem, jeśli będę miała nowiny o Ottonie.
Podając swoją drobną rączkę Léi Charles dreptał grzecznie obok niej. Od czasu do czasu mocniej ściskał jej palce, dopóki nie odwzajemniła uścisku, co miało znaczyć: „Jestem z tobą, nie bój się”. To go uspokajało: tak był przerażony myślą, że ona też może nagle zniknąć jak jego matka.
Kiedy ręka w rękę, nie oglądając się za siebie, odeszli z wielkiego płonącego domu, domyślił się, że nie należało z nią rozmawiać o pewnych sprawach, i że mama należała do tych spraw, o których nie należało rozmawiać z Léą. Z Léą, którą kochał tak mocno, jak kochała go mama. Biedna mama!… Dlaczego tak głośno krzyczała, gdy biegł do niej tamtego dnia, kiedy to Niemcy strzelali ze wszystkich stron? Pamięta, że go bardzo bolało, że mama go ściskała, a potem go wypuściła, a później już nic nie pamięta.
Na jego pytania odpowiadano, że mama niedługo wróci. Ale on doskonale wiedział, że to nieprawda, że odjechała daleko, bardzo daleko… Może nawet była w niebie? Mama mówiła, że jak się umiera, idzie się Do nieba… a więc?… Mama?…
Chłopczyk stanął jak wryty, w ustach nagle mu wyschło, a ciało pokrył pot. Dlaczego zatrzymał się akurat tutaj, przed kamienicą przy bulwarze Rastaila, w której niegdyś mieszkała Camille? Oczyma wyobraźni Léa zobaczyła, jak młoda kobieta otwiera jej drzwi swojego mieszkania, uśmiechając się łagodnie, co czyniło ją tak ujmującą. Ich dłonie zacisnęły się mocno, tak bardzo mocno, że stanowiły jedno… Podniósł oczy, Léa spuściła wzrok… Powoli, nie wypuszczając jego rączki, przykucnęła i długo tuliła go w objęciach.
Jakiś niemiecki oficer, za którym postępował ordynans, zatrzymał się i przyglądał się im z rozczuleniem.
— Ja też mam chłopczyka w tym wieku. Nie ma tyle szczęścia, co pani dziecko… jego matka zginęła z moją najstarszą córką podczas bombardowania — powiedział z pewnym wysiłkiem w poprawnej francuszczyźnie, głaszcząc włosy Charles'a.
Dziecko podskoczyło, jak gdyby je uderzono.
— Ty paskudny boszu! Nie dotykaj mnie.
Niemiec zbladł, cofnął dłoń. Ordynans przyskoczył do chłopca.
— Obrażasz kapitana?…
— Daj spokój, Karl, to normalne, że Francuzi nas nie lubią. Proszę mi wybaczyć, proszę pani, dałem się ponieść sentymentom. Przez chwilę zapomniałem o tej wojnie, która przysparza tyle nieszczęść obu naszym krajom. Niedługo wszystko się skończy. Żegnam panią.
MęŻczyzna stuknął obcasami i długimi krokami odszedł w stronę hotelu Lutétia”, nad którym nadal powiewał sztandar ze swastyką.
Po południu 15 sierpnia gęsty tłum cisnął się pod drzewami OGrodu Luksemburskiego i wokół basenu, na którym kołysały się wynajmowane stateczki. Gapie przechodzili przed Senatem nie spojrzawszy nań nawet, udając, że nie zauważają wartowników za workami piasku, i zaporami z drutu kolczastego. Dzieci z matkami czekały na koniec przedstawienia marionetek, by wejść na następny seans. Karuzelę brano szturmem, podobnie jak wózki zaprzężone w osiołki i kucyki. Można by pomyśleć, że to czerwcowy czwartek lub niedziela jeszcze w trakcie trwania roku szkolnego, tyle było dzieci. Większość pozbawiona była wakacji ze względu na strajk kolejarzy, a przede wszystkim z powodu walk, które zbliżały się do stolicy. ULubioną zabawą dziesięcio-, dwunastolatków była wojna, ale wszyscy chcieli być „Francuzami”, nikt nie chciał być „Niemcem”. Młodzi przywódcy grup musieli przeprowadzać losowanie. A „Niemcy” bez przekonania bili się przeciwko „Francuzom”.
Po trzech przejażdżkach na karuzeli choć nie udało mu się nabrać obręczy na patyk, Charles upomniał się o lody. Przy wejściu do ogrodu od strony bulwaru ?Saint-Michel lodziarz ze wspaniałym wózkiem-karocą o żywych kolorach sprzedawał lody umownie zwane „truskawkowymi”. Léa kupiła dwa. W muszli koncertowej orkiestra w zielonych mundurach grała walca Straussa. Na niektórych drzewach rozwieszono żółto-czarne plakaty podpisane przez nowego wojskowego gubernatora Paryża, Von Choltitza, wzywające ludność miasta do zachowania spokoju i ogłaszające, iż w przypadku zamieszek, sabotażu lub zamachów wobec mieszkańców zastosowane zostaną „jak najsroższe i najbardziej brutalne” środki odwetu.
Jednak większość czytających uśmiechała się: w południe radio podało wiadomość o alianckim desancie w Prowansji. Niektórzy zapewniali, że Amerykanie znajdują się już u bram Paryża, gdyż słyszano wystrzały armatnie. Inni wracali z katedry Notre-Dame, gdzie, pomimo zakazu ogłoszonego przez generała von Choltitza, uczestniczyli w ceremonii upamiętniającej ślubowanie Ludwika XIII.
Lekceważąc zakaz, paryżanie licznie odpowiedzieli na wezwanie biskupów. Przybyli tak tłumnie, że nie pomieścili się w gmachu i zajmowali połowę placu przed katedrą, stali zwróceni twarzą do głównego wejścia, gdzie na podwyższeniu odprawiano tę samą ceremonię co wewnątrz świętego przybytku. Tymczasem procesja wychodziła jednymi bocznymi drzwiami i wchodziła drugimi. Tłum z żarliwością odpowiadał na rzucane przez misjonarza z podwyższenia słowa litanii: „Święta Joanno d'Arc, Wyzwolicielko ojczyzny… módl się za nami… Święta Genowefo, opiekunko Paryża… módl się za nami… Święta Mario, matko Boża, patronko Francji… módl się za nami…” Misjonarz przerwał na chwilę swoje błagania, by wysłuchać tego, co mówił mu jakiś ksiądz. Ci, którzy stali blisko podwyższenia, widzieli, jak rozpromienia się jego twarz. Wielu padło na kolana, gdy swoim drżącym z emocji głosem wykrzyknął: „Jak nam donoszą, oddziały alianckie wylądowały w Prowansji. Módlmy się, moi ukochani bracia, by Marsylię i Tulon uchroniono od zniszczenia: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, bądź wola Twoja.” Wzruszenie osiągnęło szczyty, gdy kardynał Suchard wygłosił improwizowane kazanie, w którym mówił o „ostatniej próbie”. Kilku żołnierzy niemieckich stojąc przed Hôtel-Dieu i Prefekturą Policji przyglądało się temu wszystkiemu bez drgnienia powiek. Rzecz zastanawiająca: w okolicy nie było ani jednego struża porządku publicznego; policja paryska od rana strajkowała w odpowiedzi na rozbrajanie jej kolegów z komisariatów w Asniéres i w ?Saint-Denis.
Nazajutrz po święcie Wniebowzięcia ukazał się znowu, do niedawna zawieszony, „Je suis partout”, zapowiadając na piątek 25 sierpnia ukazanie się najbliższego numeru. Ciężarówki wyładowane granatową policją zaczęły opuszczać stolicę, udając się na wschód. Na Avenue de l'Opéra, na Champs-Elysées, na bulwarze Saint-Michel pod szyderczymi spojrzeniami przechodniów defilowali żołnierze niemieccy śpiewając bez akompaniamentu orkiestry. „To początek końca” naśmiewano się kpiąco.
Siedemnastego sierpnia społeczeństwo z trudem powstrzymywało wybuch ogólnej radości na widok autobusów, ciężarówek, ambulansów, przeładowanych samochodów wypełnionych Niemcami o ponurych wejrzeniach i ściągniętych rysach twarzy. Za nimi jechały najróżniejsze pojazdy: wózki, wozy konne, trójkołowe wózki bagażowe, aż po taczki wypakowane łupami: radioodbiornikami, maszynami do pisania, obrazami, fotelami, łóżkami, kuframi, walizkami i zwieńczającymi wszystko tradycyjnymi materacami przypominającymi paryżanom ich własną ucieczkę po drogach Francji.
Ach! Jakaż to przyjemność patrzeć, jak ciągną niedobitki niezwyciężonej armii!… Gdzież się podziali ci wspaniali i opaleni zwycięzcy z czerwca 1940 roku?… Gdzie się podziały ich nieskazitelne mundury?… Czyżby się zniszczyły przez te cztery lata wojny na stepach Rosji? Na pustyniach Afryki? W fotelach hotelu „Maurice”? W „Crillonie”? Czy też w „Intercontinentalu”? Ludzie rozsiadali się na krzesłach w ogrodach przy Champs-Elysées, przypatrywali się, jak przejeżdżają Niemcy, zabawiali się liczeniem samochodów, furgonetek. Z twarzy nie znikały uśmiechy, gdy mijali ich, idąc pieszo, zbyt młodzi lub zbyt starzy żołnierze ginący w przepasanych, za obszernych lub też przykusych, kurtkach mundurowych, źle ogoleni, rozmamłani, ciągnąc za sobą broń albo z ciężkimi naręczami wiktuałów lub tkanin, których niekiedy nie wahali się odprzedawać ludności.
Laure i Léa pedałowały wśród nabrzeży. Pomimo napięcia panującego w niektórych dzielnicach w powietrzu wyczuwało się pewną euforię. Słychać było warkot silników i krzyki. Unosił się dym z dokumentów palonych przez gestapo i administrację wprost na bruku ulic. Dawało się zaobserwować zdenerwowanie uciekających, a godzina policyjna zaczynała się o dwudziestej pierwszej. Obie siostry wyprzedziła długa limuzyna, w której młode kobiety o zbyt jasnych włosach i ubrane z przesadną elegancją przytulały się do generała z monoklem w oku.
Wędkarze i plażowicze okupowali brzegi Sekwany. W ostrym letnim świetle na wodzie lekko kołysały się żaglówki. Całe miasto wyczekiwało. Siostry musiały zsiąść z roweru, żeby przejść przez Pont Royal zagrodzony zasiekami z drutu kolczastego.
Przy ulicy de l'Université Charles z niecierpliwością czekał na Léę, żeby wręczyć jej rysunek, nad którym pracował od samego rana. Estelle uskarżała się na swoje biedne nogi całe w żylakach „od wystawania w kolejkach”. Lisa była bardzo podniecona: w południe usłyszała przez radio Londyn, że Amerykanie są w Rambouillet. Albertine wydawała się zatroskana.
Dzięki zapasom Laure kolacja, składająca się z sardynek w oleju i prawdziwego piernika, wydała się ucztą. O dwudziestej drugiej trzydzieści do północy włączono elektryczność i Lisę spotkał zawód: Amerykanie byli nie w Ramboillet, lecz w Chartres i Dreux.
Na krótko przed godziną policyjną esesmani otworzyli ogień z karabinów maszynowych strzelając do gapiów, którzy przypatrywali się, jak niemieccy funkcjonariusze wynoszą dokumenty z „Trianon-Hôtel przy ulicy de Vaugirard. Przy placu de la Sorbonne, na bulwarze Saint-Michel wiele osób zostało wówczas zabitych lub rannych.
Sen paryżan zakłócały eksplozje w składach amunicji, które wysadzali okupanci.
— Dziś rano nie ma gazet — powiedział Léi sprzedawca z kiosku naprzeciwko kawiarni „Deux-Magots” przy bulwarze Saint-Germain. — Nadeszły złe czasy dla kolaborantów. NiEch się pani przyjrzy minie tego faceta w okularach, to Robert Brasillach, idzie na kawę do „Flore”. Nigdy dobrze nie wyglądał, ale od dwóch dni wygląda naprawdę na chorego. Gdybym był na jego miejscu, zwiewałbym ze swoimi przyjaciółmi-frycami.
A więc to był Robert Brasillach, o którym z takim podziwem opowiadał jej Raphaèl Mahl?
Wyglądał jak chorowity dzieciak. Léa wybrała na tarasie miejsce niedaleko od niego i zamówiła kawę. Stary kelner w długim białym fartuchu odparł, że nie może podać jej gorącej kawy, gdyż odcięto dopływ gazu. Zmieniła więc zamówienie na paskudne w smaku diabolo-menthe. (Koktajl z lemoniady i syropu miętowego).
Przy sąsiednim stoliku mężczyzna koło trzydziestki, wysoki, ciemnowłosy, w grubych okularach krótkowidza pisał coś w zeszycie, stawiając starannie okrągłe litery. Przysiadł się do niego wątły jasnowłosy młodzian.
— Cześć, Claude. Już pracujesz?
— Dzień dobry, Claude. Można tak powiedzieć. Jakie nowiny?
— Wczoraj w dzielnicy miało miejsce sporo incydentów. Niemcy strzelali na ulicy de Buci, na bulwarze Saint-Germain.
— Byli zabici?
— Tak, sporo. Jak się ma twój ojciec?
— Dobrze. Jest w Véremars, jutro jadę do niego.
Głuche detonacje nie pozwoliły Léi dalej przysłuchiwać się rozmowie.
— To składy amunicji — powiedział jeden z mężczyzn.
— Podpalili składy na tyłach wieży Eiffla i wiele kawiarń. Niedługo nastąpi koniec. Kolaboranci uciekają jak szczury. Nigdy więcej nie usłyszymy głosu Jeana Hérold-Paquis, „Radio-Journal” przestało istnieć. Ludzie tacy, jak Luchaire, Rebatet, Bucard, Cou?steau, Bonnard, zwany Gestapette, ruszyli w drogę do Niemiec. Został tylko on i chciałbym wiedzieć dlaczego — powiedział jasnowłosy mężczyzna wskazując Brasillacha.
— Pewnie ze względu na swoiste poczucie honoru. Nie potrafię go nienawidzić, wzbudza we mnie litość.
— A dlaczego miałby go pan nienawidzić?
— Och! To stara historia: ze względu na niegodziwy artykuł o moim ojcu, który ukazał się w 1937 roku.
— Pamiętam! Zatytułował go: „Krytyczny wiek pana Mauriaca”.
— Tak. Niskie zniewagi Brasillacha do głębi mnie zraniły. Chciałem obić mu mordę.
Léa położyła pieniądze na stoliku i wstała. Obaj mężczyźni odprowadzili ją wzrokiem.
— Ładna dziewczyna!
— Tak, bardzo ładna.
Gdyby nie odległe eksplozje w składach amunicji tego, nieco dusznego dnia 18 sierpnia 1944 roku przedpołudnie przypominałoby banalny letni ranek. Wszędzie panował spokój. Niezbyt liczni przechodnie posuwali się wolno krokiem turystów. Uśmiechnięte dziewczęta w jasnych sukienkach przejeżdżały na rowerach. Przed kościołem Saint-Germain-des-Prés grupa młodych ludzi dyskutowała z ożywieniem, w witrynie księgarni du Divan kilka sfatygowanych egzemplarzy przeglądu Martineau żółkło sobie dalej, na małym skwerku przy kościele jakaś staruszka rozwijała gazetę, w którą zapakowała pokarm dla kotów, być może swój posiłek, i położyła go pod drzewem wołając:
— Kici-kici… chodźcie moje śliczne…
Na placu Furstenberg kloszardzi wykłócali się o ostatnią kroplę wina, przy ulicy de Seine, stojąc na progu domu, dwie konsjerżki bez końca komentowały wydarzenia poprzedniego dnia, na skrzyżowaniu z ulicą de Buci stoiska handlarzy owocami i warzywami były beznadziejnie puste, co zupełnie nie przeszkadzało temu, by zrezygnowane gospodynie ustawiały się w kolejki, ulica Dauphine była pusta: na ulicy Saint-André-des-Arts smarkacze gonili się z kawałkami drewna udającymi pistolety, chowali się za występami murów przy Cour de Rohan.
Pif, paf… poddaj się albo cię zabiję…
Léa błądziła bez celu ulicami.
Znalazła się na placu Saint-Michel. Ludzie cisnęli się pod platanem. Przepychając się łokciami zbliżyła się do drzewa. Wisiał na nim niewielki biały plakat ze skrzyżowanymi trójkolorowymi chorągiewkami. Przeczytała:
„Rząd Tymczasowy Republiki Francuskiej.
Alianci znajdują się u bram Paryża. Przygotujcie się do ostatecznej bitwy przeciw najeźDźcy. RozpoczęŁy się już walki w Paryżu.
Czekajcie na rozkazy, które będą rozplakatowane albo nadane przez radio, walki będą się toczyły kolejno w każdym arrondissement”.
Nie było ani jednego paryżanina, który by nie wiedział, że dni, a nawet godziny dzieliły go od wyzwolenia miasta lub od jego zniszczenia. Niektórzy przygotowywali się do tego aktywnie, większość była zdecydowana nie ruszać się z domów i czekać na odejście Niemców, i dopiero wówczas manifestować swoją radość.
Léa natomiast wciąż miotała się między nienawiścią i strachem, między pragnieniem zemsty a zapomnieniem. Przechodziła od jednego uczucia do drugiego z szybkością, która powodowała wyczerpanie nerwowe. Niespokojnie przespane albo bezsenne noce odcisnęły swój ślad wokół jej oczu, którym zmęczenie nadawało fioletową przejrzystość. Upięte do góry pukle włosów podkreślały niebywałą dotąd delikatność jej twarzy.
Powinna działać i nawiązać kontakt z członkami siatki; mówił o niej młody lekarz z Langon, który zabrał ich z drogi, zawiózł do Bordeaux i wsadził do jednego z ostatnich pociągów jadących do Paryża. Była to podróż pełna wydarzeń, trwała dwa dni ze względu na poprzerywaną linię kolejową i bombardowania, które zmuszały podróżnych do opuszczenia wagonów i padania plackiem w polu. Léa machinalnie podążała za innymi, obojętna na niebezpieczeństwo i pojękiwania Charlesa, który nie puszczał jej dłoni. Serdeczne powitanie ciotek i sióstr nie zmieniły jej braku zainteresowania wszystkim. Dopiero głos Ruth zdołał położyć kres tej apatii. Łzy, które popłynęły jej z oczu, pozwoliły jej odzyskać nieco ochoty do życia, lecz nie zdołały przywrócić ufności, stanowiącej niegdyś jej siłę.
Aż do wieczora włóczyła się po Paryżu, w którym czuło się pełne napięcia wyczekiwanie. Na krótko przed godziną policyjną głód przygnał ją w końcu na ulicę de l'Université, gdzie Estelle mogła jej podać tylko nieco zimnego purée i kawałek kredowatego camemberta. Uspokojona wreszcie Albertine de Montpleynet nie robiła jej wymówek ze względu na długą nieobecność. Charles nie chciał się położyć spać, dopóki Léa nie wróci, i zasnął trzymając ją za rękę.
Koszmary nie dawały Léi spać przez sporą część nocy. Dopiero przed świtem zmory pozwoliły jej nieco wytchnąć.
— OBudź się, obudź się…
Potrząsana przez Laure Léa podniosła się i popatrzyła na siostrę nieprzytomnym wzrokiem.
— OBudź się, ludzie z FFI zajęli Prefekturę, w całym Paryżu toczą się walki, nadchodzą Amerykanie. Ubieraj się.
Zaspana Laure wymachiwała rękoma w sypialni Léi.
— Co ty opowiadasz?
— Gaulliści okupują Prefekturę Policji… Policjanci walczą u ich boku.
— KTo ci to powiedział?
— Franck, taki mój kolega, nie znasz go, mieszka w ogromnym mieszkaniu przy bulwarze Saint-Michel, którego okna wychodzą na bulwar, nabrzeże i na ulicę de la Huchette. Zadzwonił do mnie. Tańczyli i pili z przyjaciółmi całą noc. Ze wzglęDu na godzinę policyjną musieli nocować u niego. Kiedy koło siódmej poszedł zamykać okiennice, zauważył mężczyzn idących pojedynczo lub dwójkami przez most Saint-Michel i kierujących się w stronę Notre-Dame. Zaintrygowany ich liczbą ubrał się i wyszedł na ulicę. Poszedł za nimi i znalazł się na dziedzińCu przed katedrą, gdzie tysiąc czy dwa tysiące osób czekało rozmawiając szeptem. Z ich słów wywnioskował, że byli to policjanci w cywilnych ubraniach. Przyjechała furgonetka. Policjantom rozdano kilka strzelb i pięć czy sześć pistoletów maszynowych. Musiał paść jakiś rozkaz, gdyż skierowali się ku głównej bramie Prefektury. Franck dał się ponieść fali. Podwoje stanęły otworem i tłum w milczeniu zajął wielki podwórzec. Jakiś wysoki facet w garniturze w pepitę z trójkolorową opaską wdrapał się na dach samochodu i krzyczał: „W imieniu Republiki, w imieniu generała de Gaulle'a zajmuję Prefekturę Policji!” Funkcjonariusze, stojący na warcie, dali się rozbroić nie stawiając oporu. Wywiesili sztandar i odśpiewali „Marsyliankę”. Franck, który bynajmniej nie jest sentymentalny, powiedział mi, że omal się nie rozpłakał. Podobno mianowano nowego prefekta, chyba Charles'a Lizeta. Chodź, pójdziemy tam, będzie wesoło.
— Wesoło? Na pewno nie. Może ciekawie — rzekła Léa wstając.
— Śpisz nago?
— Wyjeżdżając zapomniałam zabrać koszuli nocnej. Zostaw mnie, chciałabym się umyć.
— Pośpiesz się, czekam na ciebie w kuchni.
— ZGoda. Tylko nie mów nic ciotkom.
— Oczywiście, przecież nie zgłupiałam.
Niemieccy żołnierze w hełmach, którzy przejeżdżali małym odkrytym samochodem ciężarowym przez bulwar Saint-Germain przyciskając do siebie karabiny lub pistolety maszynowe, okrzykami pozdrawiali dwie ładne dziewczyny, które minęli, gdy jechały na rowerach na wysokości ulicy du BAc.
— Nie wydają się bardzo zaniepokojeni — stwierdziła Léa oglądając się za siebie.
Przed nimi rozciągał się opustoszały teraz bulwar. Na rogu ulicy du Dragon jakiś Niemiec skierował lufę swojego karabinu maszynowego w ich stronę.
— Abhauen oder ich schiess! (Odejdźcie albo będę strzelał!)
Na okrągłych stolikach w kawiarniach „Deux-Magots” i „Flore” filiżanki i opróżnione do połowy kieliszki czekały na powrót konsumentów, którzy schronili się wewnątrz lokalu. Na ulicy de Rennes kilka osób biegło w różnych kierunkach. Krótka seria i dwie osoby upadły. Na skrzyżowaniu Mabillon młodzi ludzie w białych fartuchach z opaskami Czerwonego Krzyża biegiem puścili się w stronę strzelaniny. Na skrzyżowaniu de l'Odéon drogę zagradzał czołg. Skręciły w ulicę de Buci. Żelazne rolety w większośCi sklepów były opuszczone, właściciele kawiarń śpiesznie chowali krzesła, z mocno zaaferowanymi minami przeszli mężczyźni z trójkolorowymi opaskami. Jeden z nich powiedział im:
— Wracajcie do domu, tutaj będzie gorąco.
Na ulicy Saint-André-des-Arts było zadziwiająco spokojnie, jak każdego ranka konsjerżka zamiatała chodnik przed swoim progiem, księgarz jak co dzień pił kieliszek białego wina przy kontuarze trafiki z drukarzem z ulicy Séguier, a sprzedawczyni cukierków z przyzwyczajenia pucowała swoje szklane słoje wypełnione atrapami słodyczy. Na bulwarze Saint-Michel ciekawscy w doskonałych humorach spoglądali w stronę Prefektury i Notre-Dame, nad którymi powiewały trójkolorowe sztandary.
Krzyki powitały wejście Laure i Léi do mieszkania Francka.
— Przyprowadziłam siostrę, Léę, mówiłam ci o niej.
— Dobrze zrobiłaś. Dzień dobry, Léo. Czy to prawda, że jesteś bohaterką Rèsistancel?
— Nie należy wierzyć we wszystko, co opowiada Laure, zawsze przesadza.
— Wcale nie wyolbrzymiałam.
— Cicho bądź, nie chcę o tym mówić.
— Jak pani chce, bojowniczka ruchu oporu czy nie, witamy. Niech pani popatrzy.
MŁodzieniec pociągnął ją do jednego z wysokich okien w przestronnym salonie.
— Proszę patrzeć, będziemy w pierwszych lożach. Moja mama bardzo będzie żałować, że wyjechała do Touraine. Za nic w świecie nie chciałaby przegapić takiego widowiska. Jestem przekonany, że zaprosiłaby wszystkie swoje piękne przyjaciółki. Na razie jest trochę drętwo. Co pani o tym sądzi? Piękna perspektywa, no nie?
— Tak, bardzo.
— Franck, nie masz nic do jedzenia? Tak szybko wyjechałyśmy z domu, że nie zdążyłyśmy nic przełknąć.
— Przecież doskonale znasz dom: u Francka niczego nie brakuje! Poza chlebem, który jest trochę czerstwy, jest szynka, kiełbasa, pasztety, kurczak na zimno, trochę łakoci i wino, szampan, whisky do woli.
— Prowadzi pan sklep spożywczy? — oschle spytała Léa.
— Mógłbym, moja droga damulko, ale wolę handel jedwabnymi pończochami, perfumami i papierosami. Pani pali? Angielskie, amerykańskie? Do wyboru. Jakie pani woli?
— Amerykańskie. Ale przedtem bym coś zjadła.
— Służę pani. Hej! Wy tam, przynieście księżniczce jeść i pić. Czy Wasza Wysokość zechce spełnić toast za przyszłych wyzwolicieli?
Pierwszy raz od przekroczenia progu jego mieszkania Léa popatrzyła na młodzieńca. Miał poczciwą twarz kumpla z dzieciństwa, takiego co to wysłucha, będzie dzielić sekrety, lecz na którego nigdy nie patrzy się jak na mężczyznę. Niezbyt wysokiego wzrostu, ginął w garniturze o nadmiernie wywatowanych ramionach, miał przykrótkie spodnie, spod których wyglądały białe skarpetki, no i oczywiście pantofle na podeszwie potrójnej grubości, nieodłączny atrybut prawdziwego zazou. Gruby kosmyk jasnych włosów ostrzyżonych zgodnie z ostatnią modą przesłaniał niewdzięczną twarz o dziecinnych jeszcze rysach. Ten smarkacz, jeśli wierzyć słowom Laure, był mistrzem zaradności i zbił fortunę handlując na czarnym rynku wbrew woli swych rodziców. Chętnie ugaszczał szczodrze przyjaciół i przyjaciół swoich przyjaciół. RAczej zadowolona z rezultatów oględzin Léa łaskawie się uśmiechnęła.
— O, właśnie, wypijmy za wyzwolenie Paryża.
Siedząc na brzegu okna sama się sobie dziwiła, że pije szampana w powstańczyM mieście, które gotowało się do walki.
Funkcjonariusze obrony biernej przeszli przez plac Saint-Michel wykrzykując, że godzina policyjna zaczyna się o czternastej.
— To nieprawda — wchodząc oznajmił jakiś chłopiec. — Zajrzałem do mojego komisariatu i powiedziano mi, że o niczym nie wiedzą. Żołnierze FFI, którzy go zajmują, też nic nie wiedzą. Popatrz, popatrz, jakaś nowa. Dzień dobry, jestem Jacques.
— Dzień dobry, a ja jestem Léa, skąd wracasz?
— Byłem tu i tam. Wiele merostw znajduje się w rękach komunistów…
— Co możesz o tym wiedzieć!
— Chodzą takie słuchy. Tylko oni są wystarczająco dobrze zorganizowani i uzbrojeni. Przy ulicach de Rivoli, du Louvre, na placach Châtelet, République, przy alei de la Grande-Armée urządzono punkty pomocy sanitarnej z flagą Czerwonego Krzyża. ZaczęŁo się polowanie na broń. Ten, kto ma nóż, uwalnia niemieckiego żołnierza od rewolweru czy karabinu, z tą bronią, zdobywa karabin maszynowy, z karabinem maszynowym ciężarówkę z amunicją, którą rozdziela wśród towarzyszy. „każdemu jego bosza” to hasło nowo zaciągniętych żołnierzy.
— Będziecie się bić? — spytała Léa.
— Czemu nie! Jutro będziemy bohaterami… Zastanowię się nad tym, jak coś przekąszę.
Cała paczka, pięciu chłopców i trzy dziewczyny, rozsiadła się w kuchni, gdzie Laure i ładna blondynka Muriel nakryły do stołu.
— Gdybyśmy nastawili sobie jakąś muzykę, byłoby weselej.
— Oj, tak! Nastaw Andrews Sisters — powiedziała Muriel.
— ZGoda. Którą piosenkę?
— „Pensylwania Polka” albo „Conny boy”.
— Jak zdobyliście te płyty? — zapytała Léa. — Myślałam, że muzyka amerykańska jest zakazana.
— Mamy swoje kanały. Dowiesz się, jak się wojna skończy.
Wysokie głosy Andrews Sister rozbrzmiewały w mieszkaniu. Posiłek przebiegał w wesołej atmosferze, każdy rzucał jakiś żart, dowcipne słówko. Wszyscy byli tacy młodzi, tak beztroscy, że Léa przyłapała się na tym, że śmieje się z jednego z kawałów pod pełnym aprobaty spojrzeniem Francka, który dolewał jej wina do kieliszka.
Wstał, żeby zmienić płytę na gramofonie. We względnej ciszy dały się słyszeć liczne strzały.
— Chodźcie szybko, Niemcy atakują.
Pobiegli do okien.
Na bulwarze du Palais z trzech ciężarówek ostrzeliwano bramą Prefektury, trzy czołgi jechały w stronę Notre-Dame. Z Pałacu Sprawiedliwości i z Prefektury posypały się strzały zabijając kilku napastników. Ciężarówki zniknęły gdzieś na placu Châtelet. Rozerwały się pociski. Nieco później następne ciężarówki zatrzymały się na bulwarze du Palais. Z okien młodzi ludzie dojrzeli mężczyzn w kamizelkach, uzbrojonych w karabiny albo rewolwery, którzy schronili się w wejściu do metra i w kawiarni „Du Départ”, a przed prowadzącymi do niej drzwiami ustawili karabin maszynowy.
Nadjeżdżająca od mostu Saint-Michel ciężarówka stała się ich pierwszym celem. Leżący na masce ranny żołnierz zsunął się na jezdnię. Ciężarówka stanęła, a inna na rogu Quai des Grands-Augustins rozbiła się o „Rôtisserie Périgourgine”, co widzowie powitali okrzykami radości. FFI pobiegli zabrać ciała, które schowali za schodami wiodącymi ku Sekwanie; plażowicze opalający się na przeciwległym brzegu, oparci plecami o mur na Quai des Orfévres, przyglądali się im z zaciekawieniem. Gdzieś w okolicach Châtelet czarny dym wzbił się nad podpaloną ciężarówką. Samochód osobowy ozdobiony literą V jak Victoire i krzyżem lotaryńskim ostro skręcił na Quai Saint-Michel, czemu towarzyszył przeraźliwy pisk opon, a za nim podążały karetka pogotowia i wóz strażacki. Na placu przed katedrą Notre-Dame trzy czołgi przygotowywały się do szturmu na Prefekturę.
— Nigdy się nie utrzymają — rzekł Franck — praktycznie rzecz biorąc nie mają amunicji, a te kilka worków z piaskiem nie ochroni ich przed pociskami.
Grupa wyrostków przecięła biegiem nabrzeże taszcząc stary karabin maszynowy, w którym Franck rozpoznał Hotchkissa. Jeden z nich miał zarzucony na szyję pas z nabojami. Nazywał się Jeannot, miał piętnaście lat i nie wiedział, że w chwilę później zginie na Quai de Montebello, a szyję rozerwie mu eksplodujący pocisk…
Zapalająca butelka wyrzucona z jednego z okien Prefektury wylądowała w otwartej wieżyczce jakiegoś czołgu, który natychmiast stanął w płomieniach. Wrzaski radości oblężonych zmieszały się z okrzykami mieszkańców Quai Saint-Michel, którzy, opierając się o parapety okien i nieświadomi niebezpieczeństwa, z uwagą obserwowali widowisko. Pod eskortą FFI przeszła grupa jeńców niemieckich z podniesionymi rękoma. Na placu zabłąkana kula trafiła w jakiegoś przechodnia. Zalany krwią Niemiec strzelał w powietrze obracając się wokół własnej osi. Kula trafiła go w głowę. Przez kilka sekund, które zdawały się trwać niesłychanie długo, nadal szedł przed siebie, po czym upadł na środku jezdni. Tylko Léa nie odwróciła oczu.
Dzielnicą wstrząsnął wybuch. Ciężarówka z benzyną wpadła na hotel „Notre-Dame”. Płomienie zajęły story i wspinały się po fasadzie. FFI opuścili swój posterunek, by spróbować przesunąć ciężarówkę i uratować budynek. Na szczęście dość szybko dała się słyszeć syrena straży pożarnej.
Korzystając z chwili spokoju jeden z chłopców postanowił trochę się przewietrzyć. Wrócił po godzinie mówiąc, że uzgodniono zawieszenie działań, by zebrać poległych i rannych. Tę dobrą wiadomość fetowano jak należy otwarciem butelki szampana, która dołączyła do swoich sióstr w wannie jednej z łazienek.
Jako że wieczór zapowiadał się ciężki i burzliwy, paryżanie znowu wylegli na bruk stolicy i włóczyli się ulicami zatrzymując się niekiedy w zamyśleniu i nagle milknąc na widok wysychającej kałuży krwi.
— Do licha, nie uprzedziłyśmy ciotek — wykrzyknęła Laure podbiegając do telefonu.
Nad Pont-Neuf niebo stawało się coraz groźniejsze.
— Ciocia Albertine chce, żebyśmy natychmiast wracały. Podobno Charles ma silną gorączkę.
— I nie wezwała lekarza?
— U starego doktora Leroy nikt nie odpowiada, a inni odmawiają przyjścia.
— Dobrze, no to idę. Wracasz ze mną?
— Nie, wolę zostać tutaj. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zadzwoń do mnie. Franck, podasz Léi numer telefonu?
— Tak. Odprowadzę ją. W niecałą godzinę będę z powrotem. Wezmę twój rower.
11) 21) 31) 41.
Léa całą noc spędziła przy łóżku majaczącego dziecka. Rankiem zawinęła je w koc, pożyczyła od dozorczyni rozklekotany wózek, ułożyła w nim malca i ruszyła do najbliższego szpitala.
Nocna burza nie oczyściła jeszcze nieba z czarnych chmur, nad mokrą jezdnią unosił się zapach kurzu. W ten wilgotny niedzielny poranek nie było żywego ducha na ulicach, które wyglądały niepokojąco w ciężkiej ciszy…
W szpitalu Laénnec przy ulicy de Sevres dyżurny internista wziął od niej dziecko. Najwyraźniej nie był w stanie rozpoznać, na co mały cierpi; poradził Léi, by zostawiła chłopca do przyjścia ordynatora i wróciła później. Kiedy odmówiła opuszczenia Charles'a, zaprowadził ich do dwuosobowego pokoju, wmusiwszy przedtem w chorego malca jakieś lekarstwo.
Szmer głosów obudził ją późnym popołudniem.
— No cóż, ma pani mocny sen. To nie jest pani dziecko?
— Nie.
— Gdzie są jego rodzice?
— Co mu jest, panie doktorze?
— To rodzaj ostrego zapalenia krtani z powikłaniami wywołanymi przekrwieniem płuc.
— Czy to coś poważnego?
— Może okazać się groźne. Dobrze by było zatrzymać go w szpitalu.
— Czy to nie jest możliwe?
— Brakuje znacznej części personelu. Nie odpowiedziała mi pani na moje pytanie: gdzie są jego rodzice?
— Matkę zabili Niemcy, a ojciec jest u generała de Gaulle'a.
— Biedny brzdąc.
— Léa… Léa…
— Jestem tutaj, kochanie.
Pojękując Charles uczepił się jej. Lekarz popatrzył na nich ze strapioną miną.
— Zabierze go pani do domu i będzie się pani dokładnie stosowała do moich zaleceń. Czy potrafi pani robić zastrzyki?
— Nie.
— Nauczy się pani.
— Ale…
— To nic trudnego.
Drzwi do pokoju otwarły się niespodziewanie.
— Panie doktorze, przywieźli nam ranne dzieci.
— Ciężko ranne?
— W brzuch i w nogi.
— Już idę, zabierzcie je do sali operacyjnej. Widzi pani, stało się to, czego się najbardziej obawiałem: przywożą nam rannych, a my nie mamy nawet dość ludzi, by pielęgnować naszych chorych.
Lekarz skończył wypisywanie recepty.
— Proszę spytać pielęgniarkę, przy wejściu o adres dyżurnej apteki i zostawić jej swój adres. Spróbuję zajść do pani jutro rano albo wyślę któregoś z kolegów.
— Panie doktorze…, ale on nie…
— Nie. To silny mały mężczyzna, doskonale to przetrzyma. Proszę regularnie podawać mu lekarstwa i mierzyć temperaturę.
Przez następne trzy dni Léa spała tylko po kilka godzin, całkowicie odcięta od świata zewnętrznego i żyjąc w rytm oddechu dziecka. Naiwne modlitwy cisnęły się jej na pobladłe usta. Ręce już się jej nie trzęsły, gdy robiła zastrzyki. O świcie 23 sierpnia gorączka spadła; wychudzony chłopczyk powiedział słabym głosem:
— Głodny jestem.
Obsypywany przez Léę pocałunkami uśmiechał się ze znużeniem, lecz był szczęśliwy.
— Co tu się dzieje? — spytała Albertine, uchylając drzwi.
— To cud! Charles wyzdrowiał, chce jeść.
— To rzeczywiście doskonała nowina. Całe szczęście, że Laure gdzieś wynalazła trochę mleka i biszkoptów. Poproszę Estelle, żeby mu przyniosła ten skromny posiłek.
Schrupał biszkopcik i wypił połowę mleka, a potem w jednej chwili zasnął na powrót pod rozczulonym spojrzeniem czterech kobiet, które wyszły z pokoju na palcach.
— Czy jest woda? Mam ochotę wziąć kąpiel — rzekła Léa.
— Jest, ale jak zwykle zimna.
ZImna? Rzeczywiście, woda była bardzo zimna. Lecz nawet, gdyby była jeszcze chłodniejsza, Léa zanurzyłaby się w niej z rozkoszą, żeby tylko zmyć z siebie niepokój, który jak brud lepił jej się do skóry od czasu, gdy poczuła, że śmierć krąży wokół Charles'a. Walcząc zawzięcie, by go uratować, przeczuwała krytyczne momenty, kiedy to ciało kapituluje, i jak znachorka przez dotyk przekazywała mu swoje siły. To ciągłe napięcie wyczerpało ją. Teraz czuła, że został uratowany.
Lęk i zmęczenie rozpuszczały się w wodzie, od której dostawała gęsiej skórki. Dziarsko natarła się rękawicą z włosia namydloną pachnącym mydełkiem konwaliowym, prezentem od Laure. Nie miała szamponu, więc umyła włosy mydłem i spłukała wodą z octem, żeby lśniły.
Bez cienia pobłażliwości przyjrzała się sobie w dużym ruchomym lustrze w ramach ze złoconego drewna, w którym skromna łazienka wyłożona białymi kafelkami wydawała się luksusowa.
— ZOstała ze mnie tylko skóra i kości — powiedziała na głos.
Istotnie, bardzo schudła, lecz jej odbicie w lustrze nie mogło jej się nie podobać. Z przyjemnością gładziła swoje piersi o stwardniałych pod wpływem zimna sutkach, wygięła się w talii i wydawało jej się, że słyszy głos François Taverniera, który mruczy z podziwem:
— Ale pupa!
Na myśl o François zaczerwieniła się i przebiegł ją dreszczyk rozkoszy. Wzruszona zawinęła się w szlafrok frotté i energicznymi ruchami wytarła włosy do sucha. W przedpokoju zadzwonił telefon.
— Léa, Laure chce z tobą rozmawiać — zawołała przez drzwi Albertine.
— Już idę.
Z potarganymi włosami podjęła słuchawkę.
— Halo! Léa?… Ciocia Albertine mówi, że Charles czuje się lepiej… to prawda?…
— Tak… Nie ma już gorączki… Trochę zjadł dziś rano… Czy mogłabyś zdobyć znowu mleka?
— Z tym coraz trudniej przy strajku generalnym, bo kierowcy ciężarówek odmawiają siadania za kierownicą, gdy trzeba jechać na prowincję… Nie ma zaopatrzenia z wyjątkiem mięsa, a i to dzięki FFI, którzy zajęLi trzy tysiące pięćset ton mięsa składowanego przez Niemców w chłodniach w Bercy i na Vaugirard, więc o to mogę ci się wystarać, ale będą mi potrzebne kartki, bo czarny rynek jest w tej chwili bardzo kontrolowany…
— Wpadnę je podrzucić.
— Musisz uważać, gdyż od soboty sytuacja bardzo się zmieniła. Wczoraj i przedwczoraj toczyło się dużo walk w Quartier Latin. Wszędzie pełno barykad, granatowi i Niemcy ukryci na dachach strzelają do przechodniów. Każdego dnia w kostnicach przybywa setek trupów. Przy takim upale możesz sobie wyobrazić zapach w Notre-Dame-des-Victoires, gdzie odprawiane są nabożeństwa. Tam wystawiane są trumny, nim zostaną przewiezione na cmentarz w Pantin, gdzie składa się je do wspólnego grobu w kwaterze powstańców… Ludzie z Czerwonego Krzyża są wspaniali. NiE tylko udzielają pomocy rannym, ale zastępują także pracowników zakładów pogrzebowych, którzy strajkują… Czy macie wiadomości o Françoise?
— Nie… wydaje mi się, że nie…
— Niepokoję się o nią. Wczoraj na placu Saint-Michel tłum zlinczował jakiegoś kolaboranta, to był okropny widok… Najbardziej zajadłe okazały się kobiety… Okładały go, czym popadło krzycząc histerycznie… Mówiono mi, że wyłupili mu oczy za pomocą wyłamanego z krzesła pręta… to było potworne… Gdybyś słyszała te krzyki!… Najnieznośniejsi byli gapy, patrzyli śmiejąc się albo odpychali FFI, którzy chcieli interweniować. Kiedy mieli już dosyć bicia, odeszli z rękoma i ubraniami zbroczonymi krwią, pozostawiając na chodniku ludzki strzęp, na którego określenie brak nazwy… Halo!… Jesteś tam?…
— Tak… Dlaczego mi o tym opowiadasz?… Jaki to ma związek z Françoise?…
Teraz zamilkła Laure, a Léa krzyczała:
— Halo!… halo!… Słyszysz mnie?…
— Tak, słyszę…
— No więc?…
— Aresztują też kobiety, które spały z Niemcami.
— I co im robią?…
— Podobno golą im głowy.
— Golą im głowy!…
— Tak, to się zdarzyło w niektórych merostwach… Włosy wieszają na kracie ogrodzenia i malują swastyki na czaszkach kobiet, najczęściej prostytutek, albo utrzymanek zadenuncjowanych przez sąsiadów.
— Ale przecież Françoise nie jest kimś takim!
— Przecież dobrze o tym wiem, ale niech ci się nie wydaje, że będą się nad tym długo zastanawiać! Mam tylko nadzieję, że usłuchała moich rad i wyjechała do Niemiec, zabierając ze sobą małego Pierre'a.
— Dzwoniłaś do niej?
— Oczywiście, ale nikt nie odbiera. Ostatni raz rozmawiałam z nią w poniedziałek rano, dopiero co złożył jej wizytę niemiecki oficer, który przybył, by ją zabrać do zarekwirowanego hotelu. Umieszczają tam wszystkie kobiety w takiej jak ona sytuacji. Odmówiła pójścia z nim.
— Jak się nazywał ten hotel?
— Nie wiem, nie zapamiętałam.
— Trzeba obdzwonić wszystkie hotele.
— Czy ty wiesz, ile ich jest w Paryżu?
— Nie, ale to nic nie szkodzi. Najpierw zadzwonimy do tych, które podaje przewodnik Michelina. Czy Franck ma ten przewodnik?
— Tak…, myślę, że ma.
— Tymczasem zacznij od końca listy, poproszę cioteczki, żeby zaczęły od początku i zadzwoniły do nas, jak będą coś miały. No to na razie.
— Uważaj…
Ale Léa odłożyła już słuchawkę.
Panny de Montpleynet bardzo się zdenerwowały, gdy im wyjaśniła powagę sytuacji, lecz Albertine bardzo szybko opanowała się i zaczęła telefonować:
— Halo! Czy to „Crillon”?…
— Ależ ciociu Albertine, zdziwiłabym się, gdyby były w „Crillonie”, „Majesticu”, „Meurice”, „Continentalu” czy „Lutétii”, które zajmują służby niemieckie!
Ulica de l'Université była zupełnie pusta. Przed Wydziałem Medycznym na ulicy des Saints-Péres leżał poczerniały szkielet ciężarówki, namalowano na nim krzyż lotaryński. Na ulicy Jacob panował taki sam spokój. Miała skręcić w ulicę de Seine, by ulicą Guénégaud dostać się na nabrzeża, gdy przypomniało się jej aresztowanie Sary Mulstein… Nie przechodziła tędy od owej straszliwej nocy. Poszła dalej do ulicy de Buci; tam, przed piekarnią, od świtu dreptała w miejscu długa kolejka gospodyń. Léi nasunęło się spostrzeżenie, że pomimo zmęczenia i niepewnego zaopatrzenia w żywność, wśród tych ludzi panował swego rodzaju drobny humor, radosny, nie znany od czterech lat, jak gdyby paryskie powietrze stało się lżejsze. Na ulicy Dauphine jakiś młody człowiek w podkoszulku i z karabinem na ramieniu trzymając pod pachą paczkę gazet, pedałował wykrzykując:
— Kupujcie „L'Humannité”!… Panienko, czy życzy pani sobie gazetę? — spytał zatrzymując się na jej wysokości.
— GAzety znowu się ukazują?
— Od poniedziałku, proszę… Kosztuje dwa franki… Dziękuję… Niech pani nie idzie w stronę Pont-Neuf, Niemcy ostrzeliwują barykadę. Niedawno te dranie z samochodu z napisem FFI strzelali do patriotów, dwóch zabili. Bosze nawiały ulicą Christine. Do widzenia!
Léa oparła się o jakąś bramę i czytała:
„Cały Paryż na barykady!… Dowódca FFI na wielki Paryż wzywa paryżan do ogólnego powstania… Wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci muszą pracować przy umacnianiu ulic, budynków, gmachów użyteczności publicznej, cała ludność musi odważnie uczestniczyć w powstaniu i z pogardą dla niebezpieczeństwa nieść poparcie zwycięskim Forces Françaises de l'Intérieur. Wszędzie twórzcie grupy Milicji Patriotycznej! Atak jest najlepszą obroną. Nękajcie wroga!… Ani jeden bosz nie powinien wyjść żywy z powstańczego Paryża!… Walka toczy się na wszystkich frontach wojny… Zagorzałe walki trwają przez cały dzień w 1-szym 4-tym, 5-tym i 6-tym Arrondissements, wszędzie przewagę mają patrioci… Wojna całego narodu przeciwko znienawidzonemu boszowi… Komunistki walczą o wyzwolenie Paryża… Jak młodą dziewczynę torturowała granatowa policja… Wstępujcie do partii rozstrzelanych!…”
Na placu Saint André-des-Arts tłum, gęsty tłum burzy się, krzyczy; niezbyt już młodzi ludzie, kobiety, dużo kobiet, młodych i starych, z malującym się na twarzach tym samym wyrazem nienawiści, z tak samo wykrzywionymi w złości ustami rzucającymi obelgi… Podnoszą się do góry gołe ręce z palcami jak szpony!… Łajdak!… Kolaborant!… Zgniłek!… Sprzedawczyk!… Zdrajca!… Morderca!… Wysoki jasnowłosy mężczyzna miota się pośród tych wcielonych furii… Krzyczy:
— Jestem Alzatczykiem!
— Taki z niego Alzatczyk, jak z koziej dupy trąba — replikuje jakiś głos z paryskim akcentem.
To rozśmiesza motłoch.
Z okna domu zajmowanego przez FFI jakiś mężczyzna w mniej więcej kompletnym wojskowym mundurze próbuje dojść do głosu. Jakaś dziewczyna gra mu na nosie. Inna blondynka, z odrostami znaczącymi jej głowę szeroką czarną krechą, wydziera się:
— To bosz!… Ja go znam! Jestem tego pewna!… Zabijcie go!…
Łapie go za włosy, a druga pluje mu w twarz, jeszcze inna próbuje rozpiąć mu spodnie, pękając ze śmiechu:
— Zaraz się przekonamy, czy ten śmieć ma jaja.
Tłumem wstrząsa gromki śmiech i zaczynają skandować:
— Na golasa bosza! Na golasa bosza!
Ten zaś, osłupiały z przerażenia, powtarza, usiłując odepchnąć szpony, które się go czepiają:
— Jestem Alzatczykiem.
Teraz krew płynie mu z nosa i po policzkach. Jedno oko ma zamknięte… Pada po raz pierwszy… Sypie się na niego grad kopniaków. Jeden kopniak trafia go w nos… Podnosi się… Jakiś młody chłopak z opaską FFI próbuje się przeciwstawić tłumowi. Trzech mężczyzn ujmuje go pod pachy. Unoszą go do góry i grzecznie stawiają na ziemi tuż przy Léi, która nie może oderwać oczu od tej masakry… Nie zdaje sobie z tego sprawy, lecz od dłuższej chwili kołysze się w przód i w tył tak, jak to często czynią niewidomi. Myśli kłębią jej się w głowie i rozpadają na luźne fragmenty… Z okrwawionego otworu, który był ustami mężczyzny, wydobywa się bełkot:
— Je… jesztem… Alszatczykiem…
Léi robi się niedobrze i odwraca się od tego widowiska. Chłopak z opaską FFI ciągle przy niej stoi. Jest bardzo młody. Po jego bladej twarzy płyną łzy, zostawiając jaśniejszy ślad. Ich spojrzenia krzyżują się…
— Léa!
— Pierrot!
Drżąc z obrzydzenia i przerażenia padają sobie w ramiona. Léa pierwsza wyzwala się z objęć.
— Zabiją go!…
— Nic się nie da zrobić. Za dużo ich jest.
— JEsteś w FFI, leć i sprowadź towarzyszy!
— Nie będą chcieli przyjść, wczoraj o mało jednego nie zlinczowali zamiast jakiegoś kolaboranta, w którego obronie stanął.
— To okropne.
— Chodź, nie patrz na to… No chodź… Pójdziemy do sztabu pułkownika Lizé, na ulicę Guénégaud…
— Nie chcę iść na ulicę Guénégaud! — wrzasnęła Léa.
Jej wielkie wzburzenie zaskoczyło Pierrota Delmas.
— Ja muszę tam iść, jestem łącznikiem pomiędzy Lizé i Rolem.
— KTo to jest Rol?
Popatrzył na nią z pełnym dezaprobaty zdziwieniem.
— Nie słyszałaś o pułkowniku Rolu?… To przywódca powstania, szef Forces Françaises de l'Intérieur.
— A Lizé?
— Pułkownik Lizé to inny przywódca. NiEzbyt dobrze to rozumiem, to jakieś sprawy polityczne. Wszystko, co wiem, to to, że Rol jest komunistą.
— Dopiero twój ojciec by się ucieszył, jakby się dowiedział, że jesteś z nimi — powiedziała ze smutnym uśmiechem.
— Nie mów mi o ojcu, to kolaborant. Dla mnie on już umarł.
Rozmawiając po drodze zaciągnął swoją kuzynkę na ulicę Gîtle-Coeur. Zatrzymał się przed brudną wystawą niewielkiego sklepiku spożywczego, wszedł po trzech schodkach i zastukał.
— Zamknięte — burknął jakiś głos w środku.
— Otwierajcie… to ja, Pierrot z Bordeaux.
Drzwi się otwarły.
— To ty?… Wchodź, mały. A ta, to kto?
— To moja kuzynka, Léa.
Sklep spożywczy był równocześnie restauracją, której ściany zawieszone były barwnymi litografiami w złym guście, widoczkami Epinal, sztychami, mniej lub bardziej udanymi portretami Napoleona równo pokrytymi ściemniałą patyną. Pomieszczenie przedzielał krótki drewniany kontuar, służący jednocześnie za bar i wystawę ewentualnych towarów, teraz przedstawionych za pomocą atrap puszek konserw. Z tyłu znajdowała się jadalnia ze stolikami nakrytymi obrusami w biało-czerwoną kratkę, a naprzeciwko rozpierał się ogromny staromodny piec kuchenny z błyszczącymi, wypolerowanymi miedzianymi rondlami; na nim stał teraz prymus, na którym dusiło się coś, czego opary przypominały nieco zapach potrawki z królika. Ten zapach o mało nie okazał się dla Léi zgubny.
— Uważaj na twoją kuzynkę, bo fajtnie — wykrzyknęła kobieta, która im otworzyła.
Pierrot pomógł Léi usiąść i wlał jej do ust nieduży kieliszek nalewki, podany przez właścicielkę. Policzki jej znów się zaróżowiły, a przedmioty wróciły na właściwe miejsce.
— Lepiej ci?… Masz, wypij jeszcze.
— Nie, dziękuję.
Rozejrzała się wokół siebie. Zdawało jej się, że to miejsce nie zmieniło się od początku wieku. Musiało się tutaj dobrze jadać, widać to było po starannie utrzymanej kuchni. To uspokoiło Léę. Tam, gdzie dobrze gotowano, ludzie nie mogli być tacy źli.
— Musi pani być głodna — burknęła kobieta, zmierzając w stronę pieca.
— O, tak! — wykrzyknął Pierrot, który ostatni prawdziwy posiłek jadł kilka dni temu.
— Nie, dziękuję pani. Wypiję tylko szklankę wody.
— Robisz błąd, pomimo ograniczeń kuchnia pani Laetitii jest wyśmienita.
Zasiadł przed głębokim talerzem szybko napełnionym czymś przypominającym jakieś ciemne ragoût, od którego biła gęsta para.
— ZUpełnie nie mogę zrozumieć, jak możesz jeść — rzekła z rozdrażnieniem Léa. Pod warstwą brudu na umorusanej twarzy Pierrot gwałtownie się zarumienił. Upuścił kęs, który niósł do ust, i popatrzył na nią z tak nieszczęśliwym wyrazem twarzy, że miała sobie za złe, że uczyniła tę uwagę.
— Przepraszam… JEdz… Opowiedz mi, jak się tutaj znalazłeś.
Mówił z pełnymi ustami.
— Kiedy się dowiedziałem, że ojciec chce mnie oddać do jezuitów i zabronić mi wyjść, postanowiłem pójść do partyzantki. Oszczędzę ci szczegółów mojej podróży, jechałem ukryty w wagonie towarowym, noce spęDzałem w rowach, żeby wymknąć się żandarmom — pominę milczeniem moje „dzierżawy” na polach. Na dworcu w Limoges ścigali mnie granatowi. Kolejarzom zawdzięczam, że udało mi się wymknąć z ich łapsk. Przez kilka dni ukrywali mnie w starym wagonie, stojącym na bocznicy w zakładzie naprawczym. Tylu Niemców i granatowych policjantów kontrolowało każdego podróżnego, każdego pracownika, że nie mogli mnie stamtąd wyprowadzić. Wreszcie któregoś dnia schowali mnie w wagonie bydlęcym w składzie pociągu towarowego, który jechał do Eymoutiers…
— Eymoutiers… To w Limousin?
— Tak, a dlaczego pytasz? Byłaś tam?
— Nie, ale mam przyjaciółkę, Żydówkę, która na jakiś czas tam się schroniła. Mów dalej.
— W Eymoutiers, zajęli się mną inni kolejarze i zaprowadzili mnie do swojego szefa, pułkownika Guingouin, zwanego też Wielki albo Raoul. Co to za człowiek! To postrach Niemców w całej okolicy. Kierował wszystkim ze swego obozowiska w lesie Châteauneuf. Niestety, nadejście zimy zmusiło nas do opuszczenia obozu w Trois-Chevaux. Była już najwyższa pora, bo parę dni później do tego lasu zjechało trzy tysiące żołnierzy. Żołnierze niemieccy nazywali ten zakątek Małą Rosją, tak się bali potyczek. Było wielu zabitych. Przez ostatnie pół roku służyłem jako łącznik pomiędzy poszczególnymi obozowiskami. Teraz znam każdą wioskę, każdy las. Dzięki doskonałej organizacji Guingouina partyzanci byli odpowiednio ubrani i żywieni. Cała ludność była z nami. Chciałem chodzić z nim na akcje sabotażowe albo brać udział w wypadach na konwoje, ale mówił, że jestem za młody. Na początku miesiąca przysłał mnie tutaj z wiadomością dla pułkownika Rola. Strajk, a potem powstanie, przeszkodziły mi w wyjeździe. To by było tyle.
Léa popatrzyła na swojego kuzyna z podziwem. Ale urósł ten dzieciak, który patrzył na nią oczarowany!
— A ty od kiedy jesteś w Paryżu?
— Też od początku miesiąca.
— Jak się mają wszyscy w Montillac? Czy Camille ma wiadomości od Laurenta? A ciotka Bernadette? A Ruth? A Mathias?… Co ci jest?
Zwiesiwszy głowę Léa machinalnie pocierała sobie czoło.
— Co ci jest? — powtórzył Pierrot zaniepokojonym głosem.
— Camille i ciotka Bernadette nie żyją… I nie ma już Montillac…
— Co ty wygadujesz?…
— Zabili je Niemcy i granatowi policjanci, a potem podpalili dom…
Długo siedzieli w milczeniu. Hałaśliwa grupa, która weszła do sklepu-restauracji, wyrwała ich z tego makabrycznego zamyślenia.
— A! Tutaj jesteś, Pierrot!… WszęDzie cię szukaliśmy. Baliśmy się, że doprowadzą cię do takiego samego stanu co tego kolaboranta, który twierdził, że jest Alzatczykiem.
— A może nim był!?
Niewiele tylko starszy od Pierrota chłopak odwrócił się do Léi, zaskoczony zawartą w jej głosie gwałtownością.
— Możliwe, ale ludność tyle wycierpiała, że jest rzeczą normalną, że się mści.
— Normalną!… Uważacie tę jatkę za coś normalnego?
— A Niemcy to się niby nie zachowują jak rzeźnicy? Wiesz, ilu naszych kolegów wymordowali w ubiegłym tygodniu przy kaskadzie w Lasku Bulońskim?… Nie?… Trzydziestu pięciu, w waszym wieku… Magisson, dziewiętnaście lat… Verdeaux — dziewiętnaście lat… Smot — dwadzieścia lat… Schlosser — dwadzieścia dwa lata… Dudraisil dwadzieścia jeden lat, nazywali go Philo… bracia Bernard, dwadzieścia i dwadzieścia cztery lata… mam kontynuować?…
— Wiem równie dobrze jak i wy, do czego są zdolni, widziałam ich w akcji… Ale to jeszcze nie powód, żeby zachowywać się gorzej od nich!
Oboje, pobledli, zmagali się wzrokiem. Wtrącił się Pierrot.
— Zostaw ją w spokoju. Ona ma rację.
— Możliwe, ale to nie jest odpowiednia chwila, żeby to mówić.
— ZObaczycie, nigdy nie będzie właściwej pory.
— Cicho bądź, Léa. Idziesz ze mną do sztabu Lizé?
— Nie, muszę się zobaczyć z Laure. Jesteśmy u ciotek de MoNtpleynet, zadzwoń do nas… chcę się znowu z tobą zobaczyć i porozmawiać.
— Jak tylko bęDę miał wolną chwilę, zadzwonię albo wpadnę. Ucałuj ode mnie Laure.
Rozstali się przed sklepem.
Prawie godzinę zajęło Léi przejście przez plac Saint-Michel. Ukryci na dachach strzelcy otwierali ogień do tych, którzy nieopatrznie zapuścili się na plac. Zginęły dwie osoby.
Zdawało się, że cyklon przeszedł przez obszerne mieszkanie, które obecnie okupowało około piętnastu strzelców FFI. Z niewielkiej paczki pozostała tylko Laure, piękna Muriel i Franck, który powitał ją radośnie.
— Udało ci się odnaleźć Françoise?
— Jeszcze nie, ale obdzwoniliśmy ze dwadzieścia hoteli, niestety bez skutku.
— Trzeba dalej dzwonić. Spotkałam na ulicy Pierrota.
— Pierrota?
— Tak, naszego młodszego kuzyna.
— Syna stryja Luca?
— Tak.
— To cudownie! Co on tutaj robi?
— Nosi opaskę FFI i wielki pistolet.
W kuchni dwaj chłopcy przygotowywali butelki zapalające według przepisu Frédérica Joliot Curie rozpowszechnianego przez pułkownika Rola: wystarczy wziąć zwykłą butelkę, napełnić ją w trzech czwartych benzyną i w jednej czwartej kwasem siarkowym, zakorkować i na wierzchu nakleić etykietkę zamoczoną w chloranie potasu. Kiedy butelka się rozbija, chloran potasu w zetknięciu z mieszanką nagle się zapala. To groźna broń, przeciwko czołgom.
Silna eksplozja przyciągnęła ich wszystkich do okien. Obrońcy ulicy de la Huchette wdrapali się na barykadę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Piekarzowa krzyczała:
— Bosze wysadzają Paryż.
Jak tuman kurzu, pogłoska rozeszła się po dzielnicy wywołując panikę. W oddali, od strony Champs-$élysées, wzbijał się w niebo gruby słup dymu. Wszyscy przycupnęli spodziewając się nowych wybuchów. Ale poza kilkoma wystrzałami, gdzieś koło Luksemburga, wszędzie panowała cisza.
Walczący i ciekawscy stopniowo powrócili do zajęć ostatnich dni, po drodze pozdrawiając ruchem dłoni prowadzony przez trzech FFI uzbrojonych w karabiny oddział około piętnastu jeńców niemieckich w rozchełstanych mundurach, idących w nieładzie, z rękoma założonymi na karku, którzy mieli dołączyć do swoich kolegów na dziedzińcu Prefektury Policji. Nagle z Quai des Grands-Augustin wyskoczył jakiś side-car i na pełnym gazie pruł prosto na nich. Serią z karabinu pasażer pojazdu zabił jednego z FFI. Zza barykady podniósł się wrzask. Jakiś chłopiec wspiął się na nią i rzucił w stronę dwóch Niemców butelkę samozapalającą. Nie ujrzał już rezultatu swego czynu, gdyż skosiła go seria pocisków, padł martwy na przypadkowo nagromadzone przedmioty. Przed samochodem wystrzelił w górę wysoki płomień, a kierowca nie mógł go już wyminąć. W jednej chwili obaj mężczyźni zajęli się ogniem i obserwatorzy mogli oglądać zawrotny bieg tych dwu istot płonących wielobarwnymi płomieniami, zanim wpadły na balustradę przy skrzynce bukinisty. Na kilka chwil wszystko znieruchomiało, oprócz ognia, z którego sterczała wyciągnięta ku niebu (może oskarżycielska?) ręka.
Uczepiona framugi okna, Léa z takim samym uczuciem okropnej bezsilności na nowo przeżywała męczeństwo swej ciotki. Niemiec i stara kobieta wykonali w chwili śmierci taki sam gest wezwania. Czy śmierć przez spalenie przybliżała ciała do Boga?…
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko: zza barykady na placu Saint-André-des-Arts i z przyległych uliczek wyległ ryczący tłum, który pobiegł do jeńców. Skamieniali ze zgrozy byli świadkami śmierci swoich rodaków. Dwaj FFI, którzy ocaleli, spróbowali się przeciwstawić, lecz fala ludzi po prostu ich zmiotła. Jeden z nich co sił w nogach pognał po posiłki do Prefektury. Gdy wrócił z około piętnastoma policjantami, trzech Niemców już nie żyło, jednemu wydrapano oczy, drugi nie miał nosa, a trzeci w ogóle nie miał twarzy. Ich towarzysze, lżej lub ciężej ranni, leżeli skuleni na ziemi; ci dzielni żołnierze, spośród których wielu walczyło na froncie rosyjskim, płakali jak małe dzieci. Nadejście policjantów, z których część nosiła mundury, ostudziło wściekłość ludu. I ludzie ci, zapewne porządni obywatele, odwrócili się i odeszli zataczając się jakby upojeni tą jatką, którą większość z nich wymaże później ze swojej pamięci. Natomiast widzowie, którzy w poczuciu bezsilności przypatrywali się masakrze, mieli jej nigdy nie zapomnieć.
W wielkim mieszkaniu panowała przygnębiająca cisza. Młodzi ludzie nie śmieli spojrzeć na siebie: żołnierze ruchu oporu zwiesiwszy głowy siedzieli na podłodze trzymając broń między nogami. Franck i jego przyjaciele stali wpatrując się w ściany naprzeciw nich. Przyjście „porucznika” nieco rozproszyło tę ciężką atmosferę.
— Bosze podpaliły Grand-Palais!
— A więc to był ten wybuch i dym!
— Ale przecież tam jest cyrk!
— Tak, cyrk Houcke'a. Nie wiem, czy ratownicy zdołali wyprowadzić dzikie zwierzęta. Konie uciekły. Jednego zastrzelono przy Rond-Point des Champs-Elysées i, nie uwierzycie mi, ale nie zważając na świszczące wokół kule, ludzie pognali z nożami, żeby go rozebrać. Niektórzy nawet z talerzami w ręku! Kiedy odchodziłem, niewiele już z niego zostało.
— Trzeba było przynieść nam kawałek.
— Tego by jeszcze brakowało! Wbiliby mi nóż w plecy, te łajdaki.
— Słowa te, wypowiedziane z paryskim akcentem, wywołały ogólny wybuch gromkiego śmiechu.
— Wyobrażasz sobie wojaków z bielutkimi serwetkami pod brodą, jak siedzą sobie na Rond-Point i zajadają surowe mięso odchylając mały palec, a tymczasem lwy, trzymane przez fryców na smyczy, przyglądają im się zgłodniałym wzrokiem!
Po niedawnym napięciu śmiech doskonale im zrobił; powracał właściwy ich wiekowi żartobliwy nastrój.
Na dole, na placu i nabrzeżach, zbierano trupy Niemców i Francuzów, a rannych odprowadzano do Hôtel-Dieu.
Reszta popołudnia zeszła na telefonowaniu do paryskich hoteli. Bezskutecznie: „Nie ma u nas pani Delmas z dzieckiem, ani też dam umieszczonych przez tych panów”. Obie siostry bliskie już były zniechęcenia.
— Spróbuj jeszcze w tym: hotel „Régina”, Opéra 74-02 powiedziała Léa.
Laure posłusznie wykonała jej polecenie.
— Halo! Czy to hotel „Régina”?
— Potem zadzwonimy do cioci Albertine, żeby się dowiedzieć, czy na coś natrafiła.
— …Halo… Tak… O właśnie… Proszę mnie z nią połączyć… Jak to: „niemożliwe”?… Macie takie polecenie…
Léa wyrwała jej aparat z ręki.
— Proszę mnie połączyć z panią Delmas… Gwiżdżę na pana rozkazy, proszę mnie z nią połączyć… Halo!… Halo!… Kto mówi?… Porucznik, a jak dalej?… Panie poruczniku, proszę mnie połączyć z panią Delmas… Jestem jej siostrą… Zadzwoni do mnie?… Na pewno?… Bardzo się niepokoimy… dziękuję.
— Dziękować Bogu, żeśmy ją odnalazły!
— Tak, ale nie mogłyśmy z nią rozmawiać. Mam nadzieję, że ten Niemiec mnie nie okłamał i że przekaże jej wiadomość od nas. Wracam do domu. Idziesz ze mną?
— Nie, wolę zostać tutaj. Informuj mnie na bieżąco.
Eskortowana przez jednego FFI Léa przedostała się na drugą stronę placu Saint-Michel. Chłopak zostawił ją przed księgarnią Clavreuila.
Po krzykach i strzelaninie w Quartier Latin ulica Jacob i ulica de l'Université stanowiły oazę spokoju. Charles, który przespał część dnia powitał ją demonstracjami czułości, które odwzajemniła mimo znużenia.
Od Francka przyniosła pół litra mleka, kilka kostek cukru, chleb i mięso, które Estelle złapała niczym jakiś skarb. ZaczęŁo się wyczekiwanie przy telefonie.
Około dziesiątej wieczorem, kiedy wreszcie zadzwonił, Léa i jej ciotki z radością dowiedziały się z radia londyńskiego o wyzwoleniu Paryża!… W tej samej chwili seria z karabinu maszynowego przerwała ciszę w tej spokojnej dzielnicy. Albertine de Montpleynet przesunęła swoją smukłą dłonią po czole i powiedziała tonem, którego nie sposób powtórzyć.
— Źle są poinformowani ci panowie z Londynu.
— Lecz skoro tak mówią, to musi być prawda — rzekła naiwna Lisa, która niezłomnie wierzyła w głosy dobywające się z radioodbiornika, w głos Jeana Hérold-Paquis, Philippe'a Henriot, czy Maurice'a Schumanna albo Jeana OberLé.
Dzwonek telefonu nie pozwolił Léi zachować się niegrzecznie wobec tej dzielnej osoby.
— Halo… to ty, Françoise?… Wszystko w porządku?… Dlaczego nie przyszłaś tutaj?… Halo! Halo! Proszę nie przerywać… Słyszysz mnie… Zadzwonisz jutro?… Ja też cię całuję… Do jutra, dobranoc…
Léa odłożyła słuchawkę z uczuciem niepokoju. Françoise nie powinna tam zostać. W każdej chwili hotel „Régina” może zostać zaatakowany. Zaraz jutro rano pójdzie po siostrę.
Pomimo obaw spała głębokim snem.
Gdy Léa obudziła się, nad Paryżem było szaro.
W łóżeczku ustawionym obok jej łóżka spał Charles, jego wychudzona ładna buzia była wypogodzona. „Jaki on podobny do Camille”, pomyślała gładząc jego delikatne jasne włosy. Naciągnęła na siebie szlafrok z niebieskiej bawełny i poszła do kuchni. Na szczęście nie wyłączono gazu. Podgrzała trochę mleka wypijając pół filiżanki ciepłej jeszcze „kawy” Estelle. Z pokoju Lisy dobiegły trzaski radioodbiornika. W uchylonych drzwiach pojawiła się zaspana twarzyczka Charles'a.
— A pójdziesz ty do łóżka! Jeszcze jesteś chory, zmarzniesz.
— Nie, już jestem zdrowy. Chce mi się jeść.
— Siadaj, dostaniesz mleka i ciasteczek.
— A pójdziemy potem na spacer?
— Nie, mój kochany, jest za wcześnie, a na zewnątrz trwa wojna.
— Chcę na dwór, żeby zabić brzydkich boszów, bo zrobili krzywdę mamie.
Léa westchnęła patrząc na zdeterminowanego malca, który mówił o zabijaniu spokojnie pijąc mleko.
— Dorośli prowadzą wojnę, nie dzieci.
— To dlaczego strzela się do dzieci?
To spostrzeżenie czteroletniego malca sprawiło, że odjęło jej mowę.
— Powiedz, czy mój tata też walczy na wojnie?
— Tak, razem z generałem de Gaulle'em.
— A kiedy wróci?
— Niedługo.
— To za długo.
Miał rację, to za długo. Trwało to już cztery lata! cztery lata udawania, że się żyje, żeby zupełnie nie stracić nadziei. Tylu zabitych. Ileż cierpień zaznali przez te cztery lata!
— Tata będzie smutny, jak się dowie, że mama nie żyje.
A więc wiedział!… Od dwóch miesięcy udawał, że wierzy w jej wykrętne wyjaśnienia!
— Tak… Będzie smutny, ale będziemy przy nim, żeby go pocieszyć. Będziesz musiał go bardzo kochać…
— Ale ty też pozostaniesz z nami, ty też będziesz kochać mojego tatę?
Wydawało jej się, że słyszy głos Camille: „Przyrzeknij mi, że zaopiekujesz się Charles'em, gdyby mi się coś stało… i Laurentem…” Laurentem, którego kochała jak brata, jak bardzo drogiego przyjaciela, ale już nie jak kochanka. Jeszcze teraz dziwiła się, że przeszła jej ta miłość, to uczucie, które uważała za nieśmiertelne! Czy miłość umiera zawsze razem z ukochaną osobą? Tak mówił Raphaèl Mahl, powołując się na Chateaubrianda, lecz odrzucając nutkę nadziei ukochanego Juliette Récamier: „Zdarza się niekiedy, że w duszy dostatecznie silnej miłość trwa dość długo, by przeistoczyć się w namiętną przyjaźń, by stać się obowiązkiem, by nabrać cech cnoty; wówczas wyzbywa się ona słabości natury i żyje swymi nieśmiertelnymi zasadami”. A jeśli miał rację?
— Powiedz, będziesz kochała tatusia?
Padał deszcz. Léa schowała włosy pod starą chustką od Hermésa, którą zawiązała pod brodą, i ruszyła w stronę Pont-Royal.
Daremnie dzwoniła do hotelu „Régina”, Nie odbierano telefonów. Postanowiła tam pójść, nic nie mówiąc ciotkom.
Ulice były puste i ciche, czasami tylko dawały się słyszeć odgłosy strzelaniny. Na moście młodzi wartownicy niemieccy pozwolili jej przejść dalej. Ogród Tuileries był teraz wielkim pustym terenem, błotnistym i pełnym kolein, w których leżały wielkie drzewa. W oddali obelisk i Łuk Triumfalny tworzyły krzyż na pochmurnym niebie. Nie mogła przedostać się przez zaporę na ulicy de Rivoli. Na szczęście jakiś podoficer zgodził się pójść, by rozejrzeć się w hotelu „Régina”, którego fasada wznosiła się nad pomnikiem Joanny d'Arc. Mężczyzna wrócił: wszystkie kobiety opuściły hotel wcześnie rano i nie wiadomo, dokąd się udały. Léa podziękowała mu i zbita z tropu ruszyła dalej.
Na Quai Voltaire, na Quai de Conti minęły ją pojazdy Czerwonego Krzyża i dwa samochody wyładowane FFI śpiewającymi pieśń partyzancką. W pobliżu ulicy Guénégaud dwóch młodzieńców z trójkolorowymi opaskami zatrzymało ją w gwałtowny sposób przytrzymując jej rower za kierownicę.
— Dokąd jedziesz?
Léę rozzłościło, że mówią jej na ty.
— Nic wam do tego!
Uderzenie w policzek było tak silne, że odrzuciło jej głowę do tyłu.
— Masz grzecznie odpowiadać, jak się do ciebie mówi. Możesz mi wierzyć, że już większe bohaterki przestały zadzierać nosa po wizycie u najbliższego fryzjera.
— Puśćcie mnie.
— Uważaj, ślicznotko, bo się zezłościmy. Tędy się nie przechodzi bez podania hasła — powiedział chłopak, który dotychczas milczał — w dzielnicy przebywają bardzo ważni przywódcy, więc mamy się na baczności przed szpiegami. Odpowiedz nam grzecznie: dokąd jedziesz?
Léa zrozumiała, że upór na nic się nie zda.
— Jadę do przyjaciół, którzy mieszkają przy placu Saint-Michel.
— Przy barykadzie na ulicy de la Huchette?
— Tak, mieszkanie znajduje się wprost nad nią.
— Léa, co ty tutaj robisz?
— Pierrot, możesz im powiedzieć, żeby mnie puścili?
— Puśćcie ją, ja ją znam, to moja kuzynka.
— ZGoda, ale my tylko wykonujemy rozkazy.
— Chodź, przedstawię cię kumplowi, który pilnuje barykady.
A barykada była wprost wspaniała! Składane łóżka zostały zapewne ściągnięte z całej dzielnicy, a piwnice opróżnione ze wszystkich staroci. Piecyków, powyginanych rowerów, wózków dziecinnych, beczek, skrzynek, klatek na ptaki, a wszystko umocnione workami z piaskiem. Była tam nawet staromodna miedziana wanna. Główną część barykady stanowiła ciężarówka bez drzwiczek i kół. Cały ten stos wzmacniały jeszcze wózki handlarzy zieleniną i wózki transportowe, które służyły strzelcom za podpórki. Przeszli wąskim przejściem przy samej balustradzie nabrzeża. Z jednego z budynków na wyspie de la Cité padły strzały.
— Uwaga! Kryć się!
Léa i Pierrot znaleźli schronienie w jednym z zaokrąglonych występów mostu, gdzie przykucnnęli też jacyś dwaj mężczyźni. Rozpoznała krótkowzrocznego młodzieńca z kawiarni „Flore” i uśmiechnęła się do niego. On również ją poznał i odwzajemnił jej uśmiech.
— Strzelają z dachu „City Hôtel” — powiedział wskazując palcem budynek.
— Tak jest od rana — powiedział Pierrot. — Ale wydaje się, że facet jest sam. Pewnie to granatowy policjant. O, popatrz, nasi towarzysze są już na dachu.
Istotnie, na tle ciągle chmurnego nieba odcinały się sylwetki FFI.
— Czy to pan mieszka przy placu Dauphine? — spytał dowódca barykady, zwracając się Do towarzysza młodzieńca w okularach.
— Tak.
— Jak się pan nazywa?
— Henri Berri.
— A pan?
— Claude Mauriac.
„To może syn sąsiada Montillac”, pomyślała Léa. Nie zdążyła go o to spytać, dowódca dał im znak, że mogą przechodzić, krzycząc do FFI:
— Nie strzelać!…
Dwaj mężczyźni pobiegli w stronę placu Dauphine, a oboje kuzyni przeszli za barykadę. Pierrot nie wypuszczał roweru z rąk.
— Nie powinnaś tak jeździć, bardzo łatwo teraz o zabłąkaną kulę… O, a nie mówiłem!
Na Quai des Grands-Augustins upadła właśnie jakaś kobieta. Ranna poczołgała się za drzewo, żeby się za nim schronić. Z ulicy des Grands-Augustins wybiegli dwaj młodzieńcy z noszami i ubrana na biało dziewczyna wymachująca flagą Czerwonego Krzyża. Nie zważając na kule zabrali ranną i biegiem ruszyli z powrotem do prowizorycznego punktu opatrunkowego zorganizowanego przez doktora Debré.
— Chodźmy lepiej bocznymi uliczkami, tak będzie bezpieczniej.
Na ulicy de Savoie panował spokój. Przed starym osiemnastowiecznym pałacem stali na straży FFI.
— Tu mieści się sztab jednego z szefów Rèsistancel — rzekł Pierrot z ważną miną osoby dobrze poinformowanej.
— Musisz mi pomóc odnaleźć Françoise.
— Tę dziwkę!
Zaskoczona obelgą, Léa stanęła jak wryta.
— Czy zdajesz sobie sprawę, o co mnie prosisz? — ciągnął Pierrot. — Pomóc w ratowaniu kolaborantki, zdrajczyni swojego kraju…
— Dość tego, Françoise nie jest ani kolaborantką, ani dziwką, to nieszczęśliwa dziewczyna, która miała ten niefortunny pomysł, żeby zakochać się w Niemcu, kiedy to nasze państwa prowadzą ze sobą wojnę. Za to chyba się nie rozstrzeliwuje.
— Żeby ją rozstrzelać to nie, ale ogolić i zamknąć w więzieniu, to tak.
— Ogolić! Zwariowałeś czy co! Wolałabym umrzeć, niż zostać ogoloną.
— Włosy odrastają — zaśmiał się.
Zręcznie uchylił się i uniknął policzka Léi.
Z ulicy Saint-André-des-Arts dobiegły śmiechy, oklaski, krzyki. Tłum popychał przed sobą łysawego mężczyznę około pięćdziesiątki, któremu ściągnięto spodnie. Wzbudzał litość, ściskając w rękach spodnie i buty, i jednocześnie wyglądał groteskowo w podtrzymywanych podwiązkami skarpetkach, z których jedna była dziurawa. Za nim szła tęga dziewczyna ze swastyką namalowaną białą farbą na ogolonej głowie i płakała. Léa poczuła, jak zalewa ją silna fala wstydu. Pierrot zwiesił głowę. Długą chwilę stali nieruchomo. Chłopak objął ją ramieniem.
— Chodź, pójdziemy jej poszukać. Pójdziemy do sztabu pułkownika Rola.
Nigdy nie dotarli do podziemnego sztabu przy Denfert-Rochereau.
Niedaleko barykad na skrzyżowaniu bulwaru Saint-Michel i bulwaru Saint-Germain, zwanym skrzyżowaniem śmierci, wybuchł przed nimi rzucony z dachu granat. Léa, która szła nieco z tyłu, poczuła jakby draśnięcie w głowę. Jak na zwolnionym filmie zobaczyła, jak Pierrot wzbija się w górę i wolno opada na ziemię; wokół nich krążyły jakieś ubrane na biało istoty; szare niebo poruszyło się i runęŁo na rosnące przy bulwarze drzewa.
— No, już, nic nie będzie znać. Może pani wracać do domu.
Usiadła nieco oszołomiona. MŁody lekarz pomógł jej zejść ze stołu zabiegowego. Miał ściągnięte rysy twarzy i wydawał się wyczerpany.
— Następny, proszę.
Na stole położono rannego w brzuch mężczyznę.
— Gdzie mój kuzyn?
— Nie wiem — powiedział lekarz. — Proszę spytać przy wejściu.
Aż do wieczora Léa w poplamionej krwią sukience, z zabandażowaną głową i z grubym opatrunkiem na niej, błąkała się po korytarzach Hôtel-Dieu w poszukiwaniu Pierrota. Nikt nie potrafił jej powiedzieć, co się z nim stało. Nie sposób było znaleźć sanitariuszy, którzy ją tu przynieśli.
— Proszę przyjść jutro — radzono jej wszęDzie.
Z duszą na ramieniu zdecydowała się wreszcie opuścić szpital. Widząc jej zagubioną minę ulitował się nad nią jakiś policjant z opaską FFI i przeprowadził Léę pośród zamieszania przez dziedziniec przed katedrą Notre-Dame i zostawił przy ulicy Saint-Jacques u wylotu ulicy de la Huchette, gdzie jakiś „fifi” zajął się dziewczyną i eskortował aż do mieszkania przy bulwarze Saint-Michel.
W mieszkaniu był tylko Franck. Bez słowa zaprowadził ją do swojego pokoju, napuścił wody do wanny i pomógł jej się rozebrać. Gdy woda płynęła do wanny, poszedł zaparzyć herbatę, którą wypiła szczękając zębami, gdyż kąpiel była zimna. Zawiniętą w za obszerny na nią szlafrok położył ją do łóżka i trzymał za rękę, póki nie usnęła. Nie zamienili ani słowa.
„Puszczajcie krew! Puszczajcie krew! Puszczanie krwi jest tak samo zdrowe w sierpniu jak w maju!”
Hasło, które Tavannes rzucił w noc Świętego Bartłomieja 24 sierpnia 1572 roku, kiedy to doszło do krwawej rzezi protestantów, bez ustanku rozbrzmiewało w głowie Léi.
Tego ranka, przygotowując śniadanie dla Charles'a, spojrzała w kalendarz i zobaczyła, że był to dzień Świętego Bartłomieja. Przyszedł jej na myśl „Żywot Karola IV” Brandôme'a, który przeczytała, połknąwszy przedtem „Panią na Montsoreau”, „Les Quarantecinq” i „Królową Margot” Aleksandra Dumas, w której to powieści zapisane było to zdanie. W jej śnie kłębili się Niemcy i ludzie na żołdzie Gwizjuszy, ogolone kobiety i admirał de Coligny, FFI i przyszły Henryk IV, zwłoki wrzucane do Sekwany, ciała palone za pomocą miotaczy ognia i Karol IX strzelający z kuszy z okna swojej komnaty w Luwrze.
— Obudź się! OBudź się!
Prawie tak biała jak bandaże na jej głowie, Léa otworzyła oczy.
— Czego chcesz?
Bardzo podekscytowany Franck stracił zwykłą sobie flegmę. Kręcił gałkami radioodbiornika stojącego w jego pokoju.
— Posłuchaj!
„Paryżanie, radujcie się! Przynosimy wam wiadomość o wyzwoleniu… Dywizja Leclerca wkracza do Paryża!… Za kilka minut będzie przy Hôtel de Ville! Nie odchodźcie od odbiorników… Za chwilę usłyszycie wielki głos, na który czekacie. Oszaleliśmy ze szczęścia!… Nasze nagranie nie jest dobrze ustawione; nadajemy w złych warunkach; nie jedliśmy od trzech dni… Niektórzy zostali ranni, nie jedli od trzech dni, a teraz podchodzą do mikrofonu… Może jesteśmy pijani, ale pijani z radości, ze szczęścia, dlatego że wracamy do naszego miasta…”
Léa wstała z łóżka i podeszła do Francka. On gwałtownie porwał ją w objęcia.
„…W tej chwili dostałem informację, jest bardzo krótka: o dziewiątej piętnaście przy Poterne des Peupliers widziano kolumnę Francuzów, Hiszpanów i Marokańczyków… Gdzie jest Poterne des Peupliers?… W Issy! — Poterne des Peupliers jest w Gentilly… Oto oni. Nadchodzą!… W tej właśnie chwili, wyprzedzając oddziały generała Leclerca, do Hôtel de Ville przyjechały dwa wozy pancerne… W jednym z nich będzie chyba generał de Gaulle!… Jedno jest pewne: w Prefekturze Policji i w Hôtel de Ville są już alianci i, prawdopodobnie generał de Gaulle też tam jest… Otwórzcie okna… Przystrajajcie flagami wasze domy… Odebrałem właśnie telefon od sekretarza generalnego do spraw informacji. Sekretarz generalny do spraw informacji prosi mnie, bym przekazał wszystkim księżom, którzy słuchają tej audycji, by niezwłocznie uderzyli w dzwony. Tak więc powtarzam i dla wiarygodności podaję: Tutaj mówi Schaeffer, kierownik programu dyrekcji Radia Narodu Francuskiego radia, które cztery dni temu jeszcze pod okupacją niemiecką wzięło w posiadanie anteny. Zostałem formalnie upoważniony przez sekretarza generalnego do spraw informacji w Rządzie Tymczasowym Republiki, by zwrócić się do księży, którzy nas słuchają. Polecam im, żeby natychmiast uderzyli w dzwony ile sił w rękach, by obwieścić wkroczenie aliantów do Paryża…”
Franck i Léa padli sobie w ramiona śmiejąc się i płacząc. Podbiegają do okna. Na całym placu Saint-Michel stukają okiennice, kolejno zapalają się światła! Zapomnieli o zaciemnieniu, zapomnieli o biernym oporze! Nadeszła godzina jawności i radości! Na plac zewsząd wybiegają ludzie, padają sobie w ramiona. Z radioodbiorników nastawionych na cały regulator grzmi „Marsylianka”; wszyscy obecni na placu nieruchomieją i podejmują chórem słowa pieśni:
— Do broni, hej! Ojczyzny dzieci…
Na zachodzie niesamowity pożar barwi czerwienią ciemne chmury, toczące się po niebie.
Léa i Franck, którzy dali się porwać tym wibrującym głosom, śpiewają razem z innymi, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, splecione dłonie zacisnęli tak mocno, że aż posiniały.
Nagle pierwszy dzwon, najpierw nieśmiały, a później coraz zuchwalszy, rozbrzmiewa pod niebem, na którym gaśnie posępny ostatni dzień okupacji Paryża… Odpowiadają u dzwony z Saint-Séverin, z Saint-Julien-le-Tauvre, z Saint-Germain-des-Prés, z Sacré-Coeur, z Saint-Etienne-du-Mont, z Saint-Germain-l'Auxerrois, z Saint-Sulpice, z Sainte-Geneviéve, z Saint-Eustache, a potem niskie tony dzwonu z Notre-Dame przyłączają się do nich, wprawiając miasto w radosne szaleństwo.
Jest godzina #/21#22 i kapitan Raymond Dronne kazał przed chwilą zatrzymać przed Hôtel de Ville swój jeep, nazwany „Śmierć Durniom”, swoje piętnaście tankietek i trzy czołgi Schermana: Montmirail, Champaubert i Romilly. Stu trzydziestu ludzi po raz pierwszy od czterech lat staje na bruku swojej stolicy.
Wzruszony speaker deklamuje strofy Victora Hugo:
Obudźcie się! dość wstydu;
stańcie się na powrót wielką Francją!
Stańcie się na powrót wielkim Paryżem!
Na dole, na placu ludzie rozpalili ogniska i w tej wielkiej radości tańczą wokół niego. Nagle padają strzały. Wszyscy drętwieją, a potem uciekają z krzykiem.
Léa i Franck puścili swoje dłonie… W radiu rozentuzjazmowany przed chwilą głos jąka się:
„Może się pośpieszyliśmy… Jeszcze nie wszystko się skończyło… Lepiej będzie zamknąć okna… trzeba zamknąć okna. Nie dajcie się niepotrzebnie zabijać…”
Na placu kolejno, jedno po drugim, gasną światła, zamykają się okiennice, powraca strach…
„Przypominamy zalecenia obrony biernej podane przez pułkownika Rola… Inaczej manifestujcie waszą radość…”
Jeden po drugim cichną dzwony, oprócz jednego piskliwego, który kpi sobie z odgłosów działa strzelającego w Longchamp. Potem, jak i pozostałe, cichnie. Działo też milknie, a w końcu ustaje też strzelanina koło Hôtel de Ville.
Nad Paryżem robi się teraz ciemno. Wokół Pałacu Luksemburskiego i w dzielnicy wokół Odéonu, o której mówią, że jest zaminowana, przemykają cienie, uginające się pod jakimiś ciężarami, i schodzą do piwnic. Wyzwalanie Paryża jeszcze się nie skończyło.
W nocy rozpętała się straszliwa burza. Léa długo stała przy oknie i przyglądała się niespokojnemu niebu, na którym pojawiały się błyskawice. Wsłuchiwała się w przeraźliwe grzmienie i odgłosy piorunów. Swym bladym blaskiem błyskawice oświetlały Pont-Neuf, postawiony jak zabawka na nieruchomej wstędze Sekwany, którą niebawem zaczęły dziobać grube krople deszczu.
Około ósmej rano do pokoju, w którym spała Léa, jak burza wpadła Laure.
— Idą! Idą!
Wyrwana ze snu Léa, drżąc, uniosła się na łóżku.
— KTo?
— Żołnierze Leclerca! Idą! Są już przy Porte d'OrLéans! Wstawaj, idziemy… Co ci się stało? Jesteś ranna?
— To nic takiego. Czy masz jakieś wieści o Pierrocie i Françoise?
— Nie, myślałam, że ty coś wiesz.
Léa zaczęła bezgłośnie płakać.
— Nie płacz, odnajdziemy ich. Chodź, wstawaj, pójdziemy popatrzeć, jak przejeżdżają.
Jakiś „fifi”, jak ich teraz nazywano, wbiegł do mieszkania i rzucił:
— Są na ulicy Saint-Jacques.
I już go nie było.
— Słyszałaś, są na ulicy Saint-Jacques! Pośpiesz się.
— Jestem pewna, że on nie żyje!…
— O kim ty mówisz?
— Nie żyje, mówię ci, że on nie żyje!
— KTo nie żyje?
— Pierrot.
— Pierrot!…
Zapukano do uchylonych drzwi, był to Franck.
— Nie stój przy oknie, nietrudno o zabłąkaną kulę — powiedział popychając Laure na środek pokoju.
— Masz jakieś wiadomości o Pierrocie? — spytała Léa wstając.
— Nie, obleciałem parę szpitali, ale żaden ranny w Quartier Latin nie odpowiada rysopisem twojemu kuzynowi.
— No, ale przecież musi gdzieś być, żywy czy martwy.
— Co się stało? — spytała Laure.
— Léa i jej kuzyn zostali wczoraj ranni na „Skrzyżowaniu śmierci”. Léę przewieziono do Hôtel-Dieu. Jeśli chodzi o Pierrota, to nic o nim nie wiadomo.
Troje młodych ludzi przez chwilę milczało.
Franck bardzo się zmienił przez te ostatnich kilka dni: zdawał się dojrzalszy. Stracił resztki dziecinności i beztroski, widząc jak umiera zbyt dużo chłopców w jego wieku, przyjaciół czy wrogów.
— Nie martw się, znajdziemy go.
Żadne z tej trójki nawet przez chwilę w to nie wierzyło. Laure zareagowała pierwsza.
— Oddziały generała Leclerca zbliżają się do ulicy Saint-JAcques, trzeba tam iść.
Léa szybko się umyła i zdjęła bandaż, zostawiła tylko niewielki opatrunek. Sukienka nie nadawała się do noszenia, była podarta i poplamiona krwią. Franck poszedł poszperać w garderobie swojej matki i wrócił niosąc naręcze kolorowych sukienek.
— Na pewno będą na ciebie przyduże, ale jak założysz pasek, powinno być w porządku.
Léa wybrała sukienkę z krótkimi rękawami z kolekcji Jeanne Lafaurie drukowaną w drobne kwiaty na niebieskim tle. Wokół głowy owinęła niebieski szal, który zasłaniał opatrunek, i włożyła białe sandały na koturnie.
Na dworze była przepiękna pogoda. Zewsząd ludzie spieszyli na ulicę Saint-Jacques. Kobiety w szlafrokach narzuconych na koszule nocne, mężcyzźni, którzy nie zdążyli się ogolić, młode matki z dziećMi na rękach, przemykający się pod nogami przechodniów malcy, starzy kombatanci z wojny 1914 roku z przypiętymi do klap wszystkimi odznaczeniami, studenci, robotnicy, sprzedawczynie szli witać dywizję Leclerca.
Ulica Saint-Jacques była jedną ogromną rzeką radości, na której majestatycznie unosiły się shermany pułkownika Billiotte'a obsypane wiązankami kwiatów i sztandarami, których czepiały się tysiące rąk. Dziewczęta wspinały się na czołgi i całowały żołnierzy, nie zwracając uwagi na to, że są brudni. Rozszalały tłum wymachiwał dłońmi, przesyłał pocałunki zwycięzcom, podawał im dzieci płacząc, śmiejąc się, krzycząc:
— Brawo!… Niech żyje Francja!… Dziękujemy!… Niech żyje generał de Gaulle!… Brawo! Brawo!…
Laure wskoczyła na samochód pancerny i ucałowała kierowcę, który wyrywał się i wzbraniał rozbawiony. Franck bił brawo ile sił w dłoniach i wznosił okrzyki na cześć żołnierzy.
W rozradowanej ciżbie Léa czuła się obco, prawie obojętnie. Mijały ją czołgi o dźwięcznych nazwach: Auster?litz, Verdun, Saint-Cyr, El Alamein, Mort-Homme, Exupérance… Exupérance? Stojący na wieżyczce czołgu umorusany oficer promieniejący radością pozdrawiał tłum. Jego wzrok prześliznął się po Léi.
— Laurent! — jej krzyk zgubił się w warkocie silników i wrzasku tłumu. Spróbowała dotrzeć do niego, ale jakiś łokieć silnie uderzył ją w zranioną głowę, na chwilę zrobiło jej się słabo. Jakiś młody FFI zauważył to i zdołał wyciągnąć ją z tłumu.
Doszła do siebie w małej kafejce przy ulicy de la Huchette.
— Masz, ślicznotko, łyknij sobie, to cię postawi na nogi. Jest dobry, trzymałem go, żeby uczcić zwycięstwo.
Léa wzięła kieliszek, który jej podano, i jednym haustem wychyliła do dna bursztynowy płyn. Poczuła, jak alkohol pali jej usta i prawie natychmiast zrobiło jej się lepiej.
— Nie ma jak dobry armaniak, żeby dziewczynom zaróżowiły się policzki. Jeszcze kieliszeczek?
Tak więc Laurent był tutaj!… Kiedy go ujrzała, jej serce zaczęło bić jak za czasów, gdy sądziła, że go kocha… Może go nadal kochała? Pod wpływem alkoholu widziała świat jakby w różowej mgiełce. Wszystko się skończyło. Padły strzały.
— Chowajcie się do domów, uwaga na gołębiarzy.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ulica wyludniła się, co przywołało Léę do rzeczywistości: Laurent jest tutaj, ale Camille nie żyje. Na myśl, że będzie musiała mu to oznajmić, poczuła, że zaraz znowu straci przytomność. Konieczność stawienia czoła jego bólowi wydała jej się ponad siły: niech ktoś inny mu to powie, nie ona. Wstyd jej się zrobiło własnego tchórzostwa i zaczerwieniła się. Nikt inny nie mógł mu tego powiedzieć, tylko ona. Camille nie chciałaby, żeby stało się inaczej.
Czołgi zatrzymały się na placu przed Notre-Dame, ale nie dojrzała czołgu zwanego Exupérance. Kolumna samochodów pancernych jechała nabrzeżem. Paryżanie komentowali to, co widzieli:
— Widziałeś ten sprzęt?… Gdybyśmy mieli taki w czterdziestym, nie przegralibyśmy wojny.
— Pewny jesteś, że to Francuzi? W takich mundurach?…
— To amerykański mundur… jednak to praktyczniejsze niż owijacze…
— Ale nie można rozpoznać naszych.
— Mniejsza o ich mundury. Anglicy, Amerykanie czy Rosjanie, ważne, że doszli tutaj. Niech żyje de Gaulle!… Niech żyje Francja!…
Léa szła wzdłuż nabrzeża nie reagując na to, że ją ciągle potrącają, była tak bardzo zmęczona, że nie mogła zebrać myśli. W jej otępiałym mózgu kręciła się jakaś fantastyczna karuzela.
„Laurent żyje!… Co się stało z Pierrotem?… Zgubiłam Laure i Francka… Muszę uprzedzić cioteczki… Czy mają jakieś wiadomości o Françoise?… Czy Charles dostał dzisiaj mleko?… Laurent wrócił!… Jak mu powiedzieć o Camille?… Dlaczego ci wszyscy ludzie klaszczą?… Ach, tak, tam są żołnierze Leclerca… Laurent jest z nimi… A… A François, gdzie on jest?…”
— Przepraszam panią — powiedział, trzymając kamerę na ramieniu, kinooperator, który przed chwilą mocno ją potrącił.
Doszła do placu Saint-Michel. Weszła znów na górę do mieszkania Francka. Ani śladu chłopaka, ani Laure. Natomiast miejsce okupowało około piętnastu „fifi”. Bez skutku próbowała ich przekrzyczeć. W swoim podnieceniu niczego nie słyszeli. Musiała jednak zostawić jakąś wiadomość, gdyż telefon, który działał przez wszystkie te szalone dni, zdawał się strajkować. W sypialni matki Francka znalazła szminkę do ust, którą na wszystkich lustrach w całym mieszkaniu napisała: „Jestem u ciotek. Laurent, Françoise i Pierrot, być może, też tam są.”
Ta nadzieja wstąpiła w nią, gdy szła po schodach, natychmiast rzuciła się do telefonu. Ze względu na ciszę w słuchawce, postanowiła wrócić na ulicę de l'Université.
Czołgi!… Czołgi stały zgrupowane na placu Saint-Michel, a otaczał je rozszalały tłum, który wiwatował na ich cześć i oklaskiwał zwycięzców. Léa przecisnęŁa się do jednego z nich, wspięła się na gąsienice, wdrapała aż do wieżyczki.
— Czy wiecie, gdzie jest podporucznik d'Argilat?
— Nie, nie widziałem kapitana, od kiedy minęliśmy Porte d'OrLéans.
Pośród tumultu padły rozkazy.
— Proszę zejść, atakujemy Senat.
— Bardzo pana proszę, jeśli go pan zobaczy, proszę mu powiedzieć, że Exupérance…
— Jego czołg tak się nazywa!
— Tak, wiem, proszę mu powiedzieć, że Exupérance jest w Paryżu u swoich ciotek.
— Zgoda, ale w zamian chcę całusa.
Léa ucałowała go serdecznie.
— Nie zapomni pan?
— To pani ukochany?… Szczęściarz z niego, żeby mieć taką przyjaciółeczkę jak pani! Męskie słowo honoru, nie zapomnę. No, oczywista, chyba że mnie zabiją.
Ta uwaga rozzłościła Léę. Oczywiście, chyba że go zabiją…
Zeskoczyła z schermana i patrzyła, jak manewrują czołgi. Wjechały w wąską ulicę Saint-André-des-Arts oklaskiwane przez tłum zebrany na chodnikach przed sklepikami o spuszczonych metalowych żaluzjach, na których niekiedy widniały napisy kredą: „Uwaga! Samochód FFI numer… zajmują czterej granatowi policjanci! Strzelajcie do nich!”
Kolumna skręciła w lewo w stronę Odéonu. Léa poszła dalej ulicą de Buci. „Dopiero południe”, pomyślała spoglądając na zegar, którego wskazówki stanęły na cyfrze dwanaście. Kawiarnie na powrót otwarły swoje podwoje. Wypiła piwo z lemoniadą w bistrze przy ulicy Bourbon-le-Château pośród mieszkańców dzielnicy, którzy komentowali wydarzenia. KToś utrzymywał, że na Pont-Neuf widział czołgi i ciężarówki amerykańskie.
Kilka trójkolorowych flag powiewało tu i ówdzie w oknach kamienic. Stojący na progach domów ludzie dzielili się wrażeniami, od czasu do czasu spoglądając z niepokojem ku dachom.
Przy ulicy de l'Université drzwi mieszkania ciotek otwarte były na oścież. W przedpokoju panował niezwykły bałagan. „Mój Boże! Charles!”, pomyślała pędząc do jego pokoju. Siedząc grzecznie w łóżku przeglądał książkę z obrazkami o Becassine, która należała niegdyś do matki Léi. Uśmiech rozjaśnił zmęczoną twarzyczkę.
— Wróciłaś! Tak się bałem, że nie wrócisz.
— Mój drogi, jak możesz mówić coś podobnego! Nigdy cię nie zostawię. Jadłeś już obiad?
— Tak, ale nie był smaczny. Jest ładna pogoda. Pójdziemy na spacer?
— Nie dzisiaj, na ulicach trwa jeszcze wojna.
— Wiem, niedawno słyszałem strzały i ludzie krzyczeli. Nawet ciocia Albertine wybiegła z płaczem.
„Pewnie się dowiedziała, że Pierrot nie żyje”, pomyślała.
— Zaraz wracam, pójdę do cioci Lisy.
Lisę i Estelle zastała w kuchni zapłakane.
— Nareszcie jesteś! — wykrzyknęła ciotka.
— Co wam jest? Co się dzieje?
Płacz obu kobiet nasilił się. Otwierały usta, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
— No więc, powiedzcie mi wreszcie, co się dzieje?
Estelle zdołała wykrztusić.
— Panna Françoise!…
Nagle Léa skostniała.
— Co Françoise? Co się z nią stało?
— Została… aresztowana…
— Kiedy?
Estelle bezradnie rozłożyła ręce.
Mleczarka z ulicy du Bac przyszła nas powiadomić — jednym tchem wyrzuciła z siebie Lisa. — Albertine wyszła natychmiast, nawet nie nałożyła kapelusza.
W innych okolicznościach taka uwaga wywołałaby uśmiech Léi. Lecz wyjście z domu bez kapelusza było oznaką, że chodziło o coś nadzwyczaj poważnego.
— Dokąd poszła?
— Na plac przed kościołem.
— Dawno?
— Może pół godziny temu.
— Idę tam. Uważajcie na Charles'a.
— Nie chodź tam! Nie chodź tam! — krzyczała Lisa, czepiając się jej ramienia.
Léa bez słowa uwolniła się z jej uścisku i wyszła.
Pogoda była wspaniała, w powietrzu wyczuwało się odświętny nastrój. Śmiejąc się ulicą szły ładne dziewczęta w krótkich jasnych sukienkach z włosami ozdobionymi kokardami albo maleńkimi trójkolorowymi chorągiewkami; eleganckie kobiety, które zazwyczaj spotykało się na niedzielnej mszy, straciły nieco swej pogardliwej wyniosłości; z odzyskaną sprężystością leciwe damy kroczyły pod ramię ze starszymi panami.
Choć spodziewała się tego, co ujrzy, Léa zatrzymała się zaskoczona. Na placu aż czarno było od ludzkiego mrowia.
Na szczycie schodów wiodących do kościoła, gdzie niegdyś odbywały się inne widowiska, obecnie rozgrywał się melodramat przed rozbawioną, chełpliwą i szyderczą widownią gestami i okrzykami dopingującą aktorów. Niezwykle oszczędne dekoracje robiły duże wrażenie swoją prostotą: kilka ławek, wyplatane słomą krzesło i przytwierdzony do drzwi sanktuarium za pomocą kordelasa wielki arkusz białego papieru, po którym spływał czarny atrament z napisu: Tutaj golą gratis. Przedstawienie już się zaczęło. Aktorzy odtwarzali swoje role z perfekcyjną starannością. Jak handlarz zachwalający towar, by przyciągnąć klientelę, tęgi mężczyzna w koszuli z opaską FFI, wykrzykiwał zbrodnie odtwórczyń żeńskich ról:
— Przypatrzcie się żonie Michauda, która wydała swojego męża gestapo. Czy zasługuje na pobłażliwość trybunału ludowego?
— Nie, nie — wyli widzowie.
— No to…
— Ogooolić ją!… ha, ha, ha…
Potężny śmiech wstrząsnął zgromadzonymi.
Na zaimprowizowanej scenie personel pomocniczy wymiaru sprawiedliwości ludowej siłą sadza żonę Michauda na krześle. Pojawił się „fryzjer” uzbrojony w wielkie krawieckie nożyce, którymi wywijał i poszczękiwał nad jej głową, wyczyniając jednocześnie grymasy jak Maurice Chevalier, śpiewający:
„Avez-vous vu le nouveau chapeau de Zozo ?
C'est un chapeau, un papeau rigolo
Sur le devant, on a posé trois plumes de paon,
Sur le côté, un amour d'perroquet ” (Czy widzieliście nowy kapelusz Zozo,
jaki to śmieszny kapelusz,
z przodu ma pawie piórko,
a z boku śliczną papugę.)
Stojąca obok Léi tęga dziewczyna w białym fartuchu, sprzedawczyni ze sklepu nabiałowego czy od rzeźnika, uczepiona ramienia strażaka, skręcała się ze śmiechu, aż dostała czkawki.
— W majtki się przez niego zsiusiam… Ha, ha, ha… Słowo daję, że się przez niego posiusiam… ha, ha, ha… No, a nie mówiłam!…
Wstrząsany śmiechem tłum falował jak niespokojne morze, wywołując u Léi objawy choroby morskiej. Widziała grube kosmyki włosów wzniesione do góry jak ogon i uszy byka na arenie, a okrzyki, jakimi witał to tłum, przypominały reakcje widzów korridy. Wyciągały się dłonie, by schwycić te żałosne trofea.
Po ostrzyżeniu „z grubsza”… golenie!
Kobieta siedziała na krześle załamana. Twarz miała zapuchniętą od płaczu z rozmazanymi śladami splunięć. Żonę Michauda spotykała słuszna i zasłużona kara za to, że — być może — wydała męża gestapo. Jakież miało znaczenie, że — rzekomo — powiedziała, że uciekł do partyzantki w Corréze, by uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec. Czyż jakaś sąsiadka nie widziała, jak udzielała odpowiedzi niemieckiemu żołnierzowi, który pytał ją o drogę?…
Léa poczuła chłód metalu golarki na swojej głowie… Obok niej kilka kobiet umilkło. Jedna z nich otarła łzę, może wreszcie poczuła się solidarna z tą poniżaną istotą, śmieszną ze swoją malutką główką wychylającą się z kwiecistej sukni, z zawieszoną na szyi kartką, na której jakaś niewprawna ręka napisała: Dziwka, co sprzedała własnego męża. Dwóch mężczyzn podniosło kobietę i popchnęło ją w stronę innych, już ostrzyżonych, które posunęły się, by zrobić jej miejsce na ławce. Usiadła obok jakiejś matki, która kołysała dziecko.
Oczywiście, szukając Françoise, Léa rozglądała się wśród nie ogolonych kobiet.
Wysoka i elegancka ciemnowłosa dziewczyna zajęła miejsce na krześle.
— Proszę popatrzeć, panie i panowie, jak się na nią spojrzy, dałoby się jej rozgrzeszenie bez spowiedzi, bo wygląda na taką dobrze ułożoną i grzeczną panienkę… No ale, panie i panowie, to zdzira, która wolała dawać dupy boszom niż jakiemuś dzielnemu chłopakowi z naszych. Co się za to należy?…
— Goleeeenie…
Była to zabawa, farsa, komedia, misterium, jak te, które odgrywano niegdyś na placach przed katedrami dla podbudowania wiernych. Tym razem nie było to „Mystére des vierges polles et des vierges sages”, ani też „Jeu du mariage ou de la feuiLée, ale „Mystére de la Passion”. Lecz nie było to to samo misterium, które zostało wystawione w Valenciennes w 1547 roku i za oglądanie którego widzowie płacili po dwa liardy3, albo po sześć denarów, ale misterium z tych czasów absurdalnych, i wspaniałych, tchórzliwych i podniosłych, odważnych i idiotycznych, heroicznych i zbrodniczych, jakie przeżywała Francja podczas pierwszych dni wyzwolenia.
Elegancka ciemnowłosa kobieta nie płakała. Trzymała się prosto, twarz miała dumną i bladą. Jeden pukiel spadł na jej białe dłonie, które skrzyżowała na kolanach. Palce zacisnęły się na ciepłym kosmyku. ZRobiło się cicho jak makiem zasiał. Tłum spodziewał się krzyków i łez, tymczasem ona uśmiechała się pogardliwie, a z jej palców wymknął się pukiel włosów. Przez zgromadzenie przeszedł pomruk zawodu.
Zapewne rozzłoSzczony jej godnością „fryzjer” brutalnie wywijał golarką, raniąc swoją klientkę. Strużka krwi płynęła jej po policzku.
— Och!… — westchnęli widzowie.
Léa zacisnęła pięści i odwróciła głowę. A więc nikt nie śmiał położyć kresu temu obrzydliwemu widowisku! Na szczęście nie było tutaj Françoise. Ale?…
Kobieta kołysząca dziecko podniosła właśnie głowę. Przypominała trochę Françoise, kiedy wynurzała się z wody po kąpieli w Garonnie… Serce Léi zabiło boleśnie. Nie… nie… To nie jej siostra tam siedziała! To nie była jej siostra! „Całe szczęście, że tata i mama nie żyją, za bardzo by cierpieli, gdyby to zobaczyli”, pomyślała. Na jej ramieniu zacisnęła się jakaś ręka, była to Albertine. Na obliczu starej panny malowała się całkowita zgroza. Léa otoczyła ją ramieniem, dziwiąc się jednocześnie swemu odruchowi dojrzałej kobiety i temu, jak bardzo skurczyła się jej ciotka.
Golarka dokończyła swego dzieła. Ofiara wstała sama z wyrazem takiej pogardy, że przez tłum przeszedł szmer i padły obelgi, a wyniosła dziewczyna zasiadła z godnością na ławce obok ogolonych kobiet nie zważając na krew, która plamiła jej suknię.
Inną kobietę, płaczącą i krzyczącą, zaciągnięto siłą na krzesło, przy którym padła na kolana bełkocząc:
— Przepraszam… przepraszam… Już więcej nie będę… Przepraszam…
Złowieszczo szczęknęły nad nią nożyce.
— Dość tego, przestańcie.
Na schodki wbiegł jakiś młodzieniec w pumpach uzbrojony w karabin. „Fryzjer” musiała go znać, gdyż chwytając pełną garścią włosy nieszczęSnej kobiety, skwitował to odpowiedzią:
— Nie przeszkadzaj nam w pracy.
I jednym ruchem nożyczek obciął zwinięte w gruby węzeł włosy.
Kolbą karabinu chłopak uderzył brutala po palcach, które wypuściły nożyce.
— Nie masz prawa tak robić, jeśli te kobiety są winne, zostaną bezstronnie i sprawiedliwie osądzone. Musisz oddać je w ręce policji.
Funkcjonariusze w mundurach wyszli wreszcie z komisariatu wciśniętego pomiędzy kościół i sąsiednią kamienicę.
— Rozejść się… Rozejść się… Tu nie ma nic do oglądania… Wracajcie do domu… Nie obawiajcie się, te kobiety zostaną ukarane, jak na to zasłużyły.
Stopniowo plac pustoszał, a policjanci przeprowadzali kobiety do budynku komisariatu, gdy tymczasem obrońcy sprawiedliwości poprawiali swoje opaski, pasy na naboje czy też ładownice i odchodzili śmiejąc się. Niebawem wszyscy się rozeszli, została tylko Léa i jej ciotka, które nie ruszyły się z miejsca, gdzie stały. Jakby się umówiły, skierowały swe kroki do komisariatu.
W ciasnych pomieszczeniach panował ogromny zamęt. PoLicjanci sami nie wiedzieli, co zrobić z tymi zapłakanymi kobietami. MŁodzieniec w pumpach rozmawiał przez telefon. Odłożył słuchawkę.
— Prefektura wysyła samochód, żeby je przewieźć…
— Dokąd? Do małej Roquette? — spytał jakiś policjant.
— Nie, zabierają je na Vélodrome d'Hiver pod eskortą FFI.
— A to zabawne — rzekł jeden z policjantów — zupełnie jak Żydów.
Léa przypomniała sobie, co napisała jej Sara Mulstein o Vel' d'Hiv i z najwyższym zdziwieniem popatrzyła na człowieka, który uważał, że to jest „zabawne”.
— Proszę pań, proszę odejść, nic tu po was.
— Przyszłam po moją bratanicę, proszę pana.
Mężczyźni ze zdziwieniem popatrzyli na tę starą siwowłosą damę, która z całym spokojem i godnością mówiła im: „Przyszłam po moją bratanicę”. Nie brakowało staruszce tupetu.
— Ależ, proszę pani, to niemożliwe. Te kobiety są oskarżone o kolaborację z wrogiem, muszą zostać przesłuchane przez kompetentne władze.
— Françoise!
Kobieta podniosła głowę, popatrzyła tępym wzrokiem, zdawała się nie rozpoznawać siostry.
— Françoise, to ja, Léa, przyszłam po ciebie.
— Nie ma mowy, proszę panienki, ta osoba została zatrzymana w towarzystwie kochanek niemieckich oficerów…
— Ja nigdy nie spałam z Niemcem — krzyknęła żona Michauda — te kobiety spotkałam na dole, na ulicy, przez pomyłkę zabrano mnie z nimi.
— Niech się pani uciszy, sąd to rozstrzygnie. Proszę już iść, proszę pań.
— Błagam pana na wszystko, ręczę za nią, to moja bratanica, proszę pana, znam ją od dziecka…
— Proszę, niech pani nie nalega.
— Nie zabierzecie jej chyba do więzienia z dzieckiem?
Z wyrazem wielkiego zakłopotania młodzieniec popatrzył na Françoise i jej synka, a potem na pannę de Montpleynet.
— Co się tyczy dziecka, to nie wiem… Zgadzam się, żeby pani zabrała, jeśli jego matka zgodzi się je oddać.
Mały Pierre, który rozpoznał Léę, wyciągnął do niej rączki.
— Chcesz, żebyśmy go zabrały do domu?
Françoise bez słowa oddała go siostrze.
— Proszę podać nam nazwiska i adresy — powiedział najstarszy policjant.
— Kiedy będziemy mogły się z nią widzieć?
— Tego nie wiem, proszę pani, trzeba czekać, zawiadomimy panie.
Françoise wyciągnęła do Léi rękę.
— Co chcesz?
„Ach, tak! Powinnam była sama się domyśleć”, pomyślała sobie Léa, rozwiązując niebieski szal, który miała na głowie. Z wielką łagodnością zawiązała go siostrze pod brodą.
Odprowadziwszy ciotkę i syna Françoise na ulicę de l'Université, Léa opuściła mieszkanie, tak jakby uciekała, chciała zostać sama, spróbować zastanowić się nad tym, co się dzieje, no i przede wszystkim odnaleźć Laurenta.
Aż do kościoła Saint-Germain-des-Prés bulwar Saint-Germain stanowił deptak dla mieszkańców dzielnicy. Kiedy minęło się ulicę Bonaparte, nastrój ulegał zmianie; beztroskich spacerowiczów zastępowały grupy noszące opaski i uzbrojone w karabiny, młodzi ludzie w białych fartuchach z czerwonym krzyżem, gospodynie domowe przemykające się chyłkiem przy samym murze w poszukiwaniu jakiegokolwiek otwartego sklepu na ulicy de Buci. Jedna z nich zatrzymała Léę, chwytając za kierownicę roweru.
— Niech pani nie jedzie ulicą de Seine. Od trzech dni bosze prowadzą ostrzał artyleryjski z Senatu. Biorą ulicę w dwa ognie. Zabili albo zranili wiele osób.
— Dziękuję pani, ale chciałabym się dostać na plac Saint-Michel. Którędy mogłabym przejechać?
— Na pani miejscu nie jechałabym tam. Cały ten zakątek jest niebezpieczny. Ludzie od Leclerca będą szturmować na Pałac Luksemburski…
Jak gdyby na potwierdzenie słów kobiety przed sklepem rybnym na ulicy de Seine wybuchł pocisk, poleciały ostatnie szyby wystawowe, a trzej przechodnie zostali ranni w nogi i twarz.
Prowadząc rower Léa zawróciła z drogi i usiadła na skwerku u stóp dawnego arcybiskupstwa. Wszystkie ławki zajmowali śpiący ludzie. Chłopcy i dziewczęta, którzy zajęli piaskownicę, podawali sobie z rąk do rąk butelkę. Léa usiadła na uboczu, opierając się plecami o drzewo. Zamknęła oczy, próbując pozbierać myśli. W głowie kłębiły jej się nieznośne, pełne gwałtu obrazy. By je odpędzić, potrząsnęła głową, a potem zaczęła nią walić o pień drzewa coraz mocniej, nie zdając sobie nawet sprawy, że łzy spływają jej po twarzy.
— Przestań, zrobisz sobie krzywdę!
Brudna i lepka ręka przytrzymała jej głowę.
— Masz, łyknij sobie, dobrze ci to zrobi.
Léa wzięła butelkę i pociągnęła z niej z taką łapczywością, że wino popłynęło jej po szyi.
— Jak na dziewczynę, masz niezły spust — stwierdził chłopak, który miał nie więcej niż piętnaście lat, zabierając jej pustą prawie butelkę. — Nie ma nic lepszego nad zacne wińsko, żeby poprawić sobie humor. To burgund, podwędziliśmy go w sklepie firmy Nicolas. Chcesz papierosa?
Léa skinęła głową.
Z lubością zaciągnęła się raz, a potem drugi, połykając dym, czując, jak ogarnia ją lekkie zamroczenie.
— No co, lepiej ci?… Dobra. Przynieśliśmy trochę wody ze studni, obmyj sobie twarz.
Podczas gdy posłusznie wykonywała jego polecenia, nadal zadawał pytania:
— Dlaczego płaczesz? Straciłaś ukochanego?… No to ojca?… Nie chcesz powiedzieć?… Trudno się mówi!… Masz, łyknij sobie jeszcze. Ładna jesteś, wiesz.
Ton podziwu w głosie chłopaka wywołał uśmiech na jej twarzy.
— O właśnie! Jesteś dużo ładniejsza, jak się uśmiechasz. Wy też tak myślicie?
Chłopcy przytaknęli mu hałaśliwie, poszturchując się łokciami i głupkowato chichocząc. Jedyna w tej paczce dziewczyna ostentacyjnie odwróciła się plecami.
— Twoja przyjaciółka jest zazdrosna.
— Rita? Daj spokój, nie przejmuj się. Jak ci na imIę?
— Léa. A tobie?
— Marcel, a wołają na mnie Cécel. A to moi kumple. Ten to Alphonse, to Polo, to Vonvon, ten to Fanfan, a ten gruby…
— No coś ty?… Ja nie jestem gruby!
Léa, tak jak inni, wybuchnęła śmiechem.
— Nie lubi, jak się o nim mówi, że jest gruby, a przecież mimo ograniczeń wcale nie jest chudy. Nazywa się Minou. A to Rita.
Każdy wyrostek podał jej rękę, tylko Rita poprzestała na skinięciu głową.
— Wszyscy jesteśmy z trzynastego arrondissement. Od dziewiętnastego nie byliśmy w domu.
— Rodzice muszą się o was niepokoić?
— Nie bój się o nich, wcale się o nas nie martwią. Z najświeższych doniesień wynika, że bawili się w wojnę w okolicach placu de la République. My od początku jesteśmy posłańcami u pułkownika Rola i pułkownika Fabiena…
— No to musicie znać mojego kuzyna Pierrota Delmas, pochodzi z Bordeaux — powiedziała śpiesznie.
— Możliwe, dużo nas jest.
— Został ranny wczoraj na bulwarze Saint-Michel. Od tego czasu nikt go nie widział.
— No nie! Znowu zaczniesz beczeć. Przyrzekam ci, że odnajdziemy ci tego twojego kuzyna. Jak on wygląda?
— Jest mniej więcej mojego wzrostu, jest ciemnym szatynem, ma niebieskie oczy…
— A jak jest ubrany?
— Miał spodnie koloru khaki, koszulę w zielono-niebieską kratę, kurtkę z szarej bawełny, opaskę i rewolwer.
— Vonvon, pójdziesz do kanałów i popytasz o tego faceta. Zbiórka wieczorem w wiadomym miejscu. Rita, ty oblecisz szpitale na lewym brzegu, a ty, Minou szpitale na prawym. Zbiórka o tej samej porze w tym samym miejscu. ZRozumiano?
— Tak, szefie!
— To ty jesteś szefem?
— Dobrze mówisz, słowo daję! Fanfan, pójdziesz z Polo na ulicę de l'Abbé-de-l'Epée zobaczyć, czy Fabien nas nie potrzebuje. Przy okazji pozdrów mojego brata.
— Zdziwiłbym się, gdybym go spotkał. Pewnie walczy przy Senacie.
— Czy twój brat pracuje w policji?
— Nie, jest metalowcem. Jak chcieli wysłać go na roboty do Niemiec, nawiał do partyzantki w Haute-Saône. Tam właśnie spotkał Fabiena, zwanego Albertem, albo też kapitanem Henri, a po ucieczce majorem Patrie. Przez jakiś czas rozprowadzał ulotki, stał na czatach, służył za łącznika. Od września brał udział we wszystkich akcjach sabotażowych w regionie. Z grupą Liberté wysadził śluzę w Conflandey, zaatakował posterunek niemiecki pod Semondans, gdzie zabili trzech boszów. Wysadzał tory kolejowe, niszczył mosty, lokomotywy, wszystko pod dowództwem Fabiena. Fabien ogłosił, że dzisiaj zajmie Luksemburg, zobaczysz, że mu się powiedzie, zwłaszcza, że są tam teraz żołnierze od Leclerca i go wesprą.
Ta pełna podziwu famfaronada odprężyła Léę.
— Głodny jestem — rzekł Alphonse. — MoŻe byśmy poszli coś przegryźć?
— To jest myśl. Idziesz z nami?
— Nie wiem.
— Nie namyślaj się za długo, to niedobrze. Trzeba jeść, przy tym myśli lepiej układają się w głowie.
— Masz rację. Dokąd idziemy?
— Na ulicę du Dragon. Mam kumpelkę ojca, która jest kelnerką w takim jednym bistrze. Patronka patrzy na mnie życzliwym okiem, a i żarcie jest zupełnie zjadliwe… Zabierz swój rower, bo ci go podprowadzą.
Przyjaciółka ojca Cécela posadziła ich przy stoliku pod kręconymi schodami. Nie pytając ich o zdanie, przyniosła im gęste purée z grochu, pod którym leżały kiełbaski, i podała dzbanek wina. Po dwóch kęsach Léa odsunęła talerz, nie mogła jeść.
— Nie jesteś głodna?
— Nie — odparła, wychylając do dna swoją szklaneczkę wina.
W ten sam sposób wypiła trzy, a może cztery szklaneczki pod pełnymi ciekawości spojrzeniami Cécela i Alphonse'a.
Przez całe popołudnie Léa i jej nowi przyjaciele pili przerażającą mieszaninę win, likierów, aperitifów. Koło piątej do bistra wpadł jak burza Fanfan, tak zdyszany, że nie mógł mówić.
— Podpisali… To koniec… Choltitz podpisał kapitulację…
— Hurra!…
— No to co? Wojna się skończyła?…
— No dalej. Opowiadaj, podpisał, ale z kim?
— Trzymaj się dobrze, myśmy też podpisali.
— Głupoty opowiadasz — powiedział Cécel bezbarwnym głosem.
— Mówię ci, że nie, wcale nie głupoty. Pułkownik Rol, głównodowodzący FFI w l'Ile-de-France podpisał akt kapitulacji z generałem Leclerkiem i generałem von Choltitzem.
— Brawo! Trzeba to oblać…
— Nie uważasz, że masz już dosyć?
— Nigdy nie jest dosyć, gdy się świętuje zwycięstwo.
— Zwycięstwo to za dużo powiedziane. Walki nadal trwają w Luksemburgu, w koszarach przy placu de la République, w Palais-Bourbon, na niektórych stacjach metra i zapewne na przedmieściach.
— Nie martwię się, Fabien rozniesie ich wszystkich w proch. Jak rozwija się sytuacja?
— Dobrze. Shermany, Leclerca zajmują ulicę de Vaugirard, FFI i marokańscy spahisi z szóstego przedostali się do ogrodu od strony ulicy Auguste-Comte, a należące do Prefektury samochody z głośnikami jeżdżą po dzielnicy zapowiadając nalot powietrzny około dziewiętnastej, o ile Niemcy się nie poddadzą. Przerwanie ognia zostało ustalone na osiemnastą trzydzieści pięć. Ale nie wydaje mi się, żeby trzeba było wysyłać samoloty. Idziesz ze mną?
— Nie można zostawić jej w takim stanie.
— Chcę iść z wami — wybełkotała Léa, próbując się podnieść.
— Oszalałaś! Czy wiesz, w jakim jesteś stanie?
— Chcę walczyć z czołgami.
— Chodź, idziemy, nie będziemy sobie zawracać głowy jakąś ubzdryngoloną babą.
— Nie jestem pijana!… Trochę tylko wypiłam, żeby uczcić przybycie naszych dzielnych bohaterów…
— Idźcie, ja się nią zajmę — powiedziała kelnerka. — Wstawaj, mała, pójdziesz położyć się na górę.
— Dobrze, ale przedtem jeszcze się napiję.
— Najpierw wejdź na górę, a ja ci przyniosę coś do picia.
— Będziesz na nią uważała, obiecujesz mi?
— Cécel, przecież dobrze wiesz, że możesz na mnie liczyć. Słowo daję, można by pomyśleć, żeś się zakochał… Znam taką jedną co nie będzie zadowolona.
Wyrostek wyszedł, wzruszając ramionami.
Z wielkim trudem udało się wprowadzić Léę do pokoju nad kafejką, który był jednocześnie rupieciarnią, salonem i sypialnią. Jak tylko się położyła, zasnęła z rozchylonymi wargami i niebawem zaczęła lekko pochrapywać.
Spała aż do wieczora. Przez uchylone drzwi dochodziły odgłosy z sali na dole. Panowało tam wielkie ożywienie. Léa uniosła się na łóżku. Miała tak silną migrenę, że czuła, jakby jakaś obręcz ściskała jej głowę.
— Co ja tutaj robię? — spytała na głos sama siebie.
Na kręconych schodach rozległy się kroki. Drzwi otwarły się gwałtownie i pojawili się w nich Rita i Alphonse. Rita patrzyła na nią z wściekłością.
— Dlaczego go puściłaś? Dlaczego? — krzyczała rzucając się z podniesioną pięścią na Léę, która uchyliła się przed ciosami.
Jednak nie dość szybko: jeden cios trafił ją w twarz wzmagając jeszcze migrenę i wywołując znowu ból w zranionym miejscu. Z jękiem osunęła się na łóżko, chowając głowę w dłoniach. Nastolatka rzuciła się na Léę, schwyciła ją za włosy i spoliczkowała z całej siły.
— Przestań — warknął Alphonse.
— Spieprzaj stąd, już ja wyłoję skórę tej dziwce.
— Przestań! No przecież do ciebie mówię… Cécelowi nie spodobałoby się to, co robisz — powiedział Alphonse, próbując ją powstrzymać.
Zadająca ciosy ręka zawisła w powietrzu. Powoli palce wypuściły włosy, które rozsypały się bezładnie.
Spojrzenie Rity przesunęło się z leżącego ciała na twarz Alphonse'a, jakby próbowała zrozumieć, co się dzieje.
Alphonse wykonał niezdarny gest, żeby przyciągnąć ją do siebie. Spróbował ją uspokoić:
— To nie jej wina. Cécel, jak zobaczył, że brat jest ranny, to chyba oszalał.
— Już bym raczej wolała, żeby się z nią przespał niż… — wyjąkała.
Léa uniosła się na posłaniu i patrzyła na nich nic nie rozumiejąc.
— Co się stało?
Wyrostek, zanim odpowiedział, z hałasem wydmuchał nos.
— Cécel dał się zastrzelić na ulicy de Tournon.
— Och, nie!
Rita popatrzyła jej prosto w oczy i rzuciła:
— Tak! A twój kuzyn też zginął!
— Cicho bądź, Rita!
— Bo co? A niby dlaczego tylko ja miałabym cierpieć.
— Skąd wiecie?
— Od jednego porucznika generała Rola. Twojego kuzyna przewieziono do Val-de-Grâce. Tam go odnaleźli. Najlepiej zrobisz, jak wrócisz do domu.
— A jak to się stało z Cécelem?
— Dostaliśmy się w strefę działań. Na ulicy Garanciére spotkaliśmy jego brata CLémenta, który krzyknął do nas, żebyśmy się skryli. Cécel nie chciał i pobiegliśmy za nimi pod murami domów na ulicy de Vaugirard. Ostro walili. Zza płonącego czołgu wyszedł jakiś bosz strzelając z karabinu maszynowego na wszystkie strony. CLément dostał w nogi. CZołgał się kawałek, no ale fryc, nie śpiesząc się, wystrzelił w niego cały magazynek i poszedł sobie w stronę Senatu. Cécel wrzeszczał jak oszalały… Spróbowałem go powstrzymać. Skoczył, złapał broń brata i zaczął gonić za facetem z karabinem maszynowym. Facet się zatrzymał, odwrócił, chyba się uśmiechnął. Równocześnie podnieśli broń… Kula Cécela trafiła tamtego w twarz… Ale pociski szwaba zrobiły z mojego kumpla marmoladę. No i tyle!
Troje młodych ludzi, stojąc z bezradnie opuszczonymi rękami, jak zagubione dzieci, opłakiwało piętnastolatka, młodszego brata Gawroche'a, który dopiero co zginął w pogodne sierpniowe popołudnie 1944 roku, w dniu, w którym wyzwalano Paryż.
Rita i Alphonse ocierając oczy odeszli bez słowa. Kiedy została sama, Léa rzuciła się na łóżko szlochając, przed jej oczami przesuwały się kolejno twarze jej kuzyna i Cécela, w jej uszach rozbrzmiewał jeszcze ich śmiech.
— Nie żyją!… Nie żyją!… — krzyczała w poduszkę.
Pośród wesołego uniesienia i radości Paryż rozbierał barykady, wino lało się strumieniami i co chwila wybuchały salwy śmiechu. Była ładna pogoda. Na Pont-Neuf odbywał się zaimprowizowany bal wokół akordeonisty, dziewczęta, z włosami upiętymi wysoko w wyszukane koki albo luźno opadającymi na ramiona, wirowały w objęciach FFI albo żołnierzy Leclerca, którzy dostali przepustki do północy. Na ulicach Mazarine, Dauphine, de l'Ancienne-Comédie stąpało się po rozbitym szkle. Wzdłuż nabrzeży, na placu Saint-Michel okopcone szkielety samochodów, ciężarówek i czołgów świadczyły o zaciętych walkach. Skromne bukieciki kwiatów położone gdzieniegdzie na jezdni, wskazywały, że w tym miejscu padł jakiś mężczyzna, kobieta lub dziecko. Niektórzy przechodnie klękali przed brunatnymi plamami. Léa szła wolno przez Quai des Grands-Augustins, przesuwając palcami po ciepłym jeszcze od popołudniowego słońca kamieniu albo po skrzyniach bukinistów. Na placu Saint-Michel manewrowały, oklaskiwane przez tłum czołgi. Oparta o balustradę Léa patrzyła, jak przejeżdżają, czuła się nieszczęśliwa i bezradna. W poświacie zachodzącego słońca jej włosy zdawały się ogniste. Żołnierze pozdrawiali ją z czołgów, dając jej znaki, by przyłączyła się do innych dziewcząt, które tam się wdrapały i siedziały wokół nich.
— Léa!
Pomimo zgiełku usłyszała swoje imię i rozglądała się dokoła, skąd dochodziło to wołanie.
— Léa!
Jakiś mężczyzna wymachiwał ramionami.
— Laurent!
Musiała zmagać się z tłumem, by do niego dotrzeć. Kazał zatrzymać czołg i wyciągnął dłoń, żeby jej pomóc wejść. Nie zważając na rozbawione spojrzenia swoich podkomendnych, przytulał ją do siebie, szepcąc jej imię. Léa miała uczucie, jakby przeżywała jakąś nierealną scenę: co robiła, stojąc na czołgu, który posuwał się w kierunku placu de l'Hôtel-de-Ville, w blasku wspaniałego zachodu słońca, w ramionach żołnierza, od którego zalatywało prochem, olejem, brudem i potem, od czego aż kręciło jej się w głowie?… To był Laurent! Laurent, który mówił jej, jak bardzo się cieszy, że ją widzi, taką piękną w ten dzień błogosławiony pośród wszystkich, jak bardzo jest szczęśliwy, że zobaczy żonę i syna. O czym on mówił? Nie rozumiała… Nie pora poruszać teraz przykre tematy… Byli tutaj, żyli, płakali i śmiali się w swoich objęciach. Coś w niej wyło jak zwierzę, które chce się wydostać z klatki. Jak mu to powiedzieć?… Trzeba odczekać… Jutro mu powie…
Na Châtelet witane okrzykami i brawami przez paryżan czołgi amerykańskie dobiły do dywizji Leclerca.
— Niech żyje Ameryka!
— Niech żyje Francja!
— Niech żyje de Gaulle!
Płomienny entuzjazm tłumu zaczynał udzielać się i jej. Mocniej przytuliła się do Laurenta.
Czołg Exupérance zatrzymał się w pobliżu wieży Saint-Jacques, gdzie znajdował się kapitan Buis.
— No co, d'Argilat, nie nudzimy się!
— Nie jest tak, jak pan sądzi, Buis…
— Ja nic nie sądzę, ja stwierdzam fakt.
Zeskoczył z czołgu i wyciągnął ramiona. Léa osunęła się w nie.
Wokół nich tworzyły się pary, śmiech stawał się coraz piskliwszy, słowa coraz dosadniejsze, gesty bardziej odważne, spojrzenia niedwuznaczne. Wszyscy szykowali się do świętowania wyzwolenia Paryża w najzwyklejszy i najbardziej naturalny sposób: kochając się.
Léa powoli uniosła głowę i spojrzała na Laurenta.
— Camille nie żyje.
Było to niczym eksplozja. Wszystko wybucha, a potem przygasa wokół Laurenta. Pozostają światła zimne i zamglone, przesłaniając przedmioty i sylwetki, które poruszają się z nierealną ospałością… Jak gdyby lodowata mgła otuliła go w środku sierpnia, a z niej wychynęli z Paryża zmarli… Cóż ich obchodzi jakiś francuski wojskowy w amerykańskim mundurze, który płacze niedaleko wieży Saint-Jacques, oparty o czołg noszący imię zapomnianej świętej?… Nic, przechodzili obok, obudzeni dźwiękami modnych szlagierów granych na akordeonie, westchnieniami zakochanych, którzy od Boulogne po Vincennes, od nabrzeży Sekwany po bramy kamienic przeobrażali tej nocy Paryż w stolicę rozkoszy.
Léa patrzyła, jak cierpi mężczyzna, którego niegdyś kochała. Odczuwała wielką litość, lecz nie była w stanie go pocieszyć. Była taka bezradna, nie znajdowała w sobie ani siły, ani nadziei.
— Charles ma się dobrze.
Tyle tylko wymyśliła.
— Co panu jest, stary? Jakaś zła wiadomość? — spytał go kapitan ?Buis, kładąc rękę na ramieniu swojego kolegi.
Laurent wyprostował się, nie starając się nawet ukryć łez płynących po brudnej twarzy.
— Przed chwilą dowiedziałem się o śmierci żony.
— Tak mi przykro… W jakich okolicznościach umarła?
— Nie wiem — rzekł, odwracając się do Léi i pytając ją wzrokiem.
— Została zabita przez Niemców i granatową policję podczas ataku na gospodarstwo zajęte przez partyzantów.
Wszyscy troje milczeli, obojętni na okazywaną wokół radość. Pierwszy zareagował ?Buis.
— Chodźmy, szef pana wzywa.
— Już idę… Léo, gdzie jest mój syn?
— Jest ze mną u ciotek na ulicy de l'Université.
— Spróbuję wystarać się o przepustkę na jutro. Ucałuj ode mnie Charles'a.
— Do widzenia, panienko, zajmę się nim.
Otępiała ze zmęczenia i smutku, z tak dojmującym bólem głowy, że miała ochotę krzyczeć, Léa wlokła się ulicą Jacob potrącana przez przechodniów upojonych radością i pijanych od alkoholu. Na ulicy de l'Université długo siedziała w ciemności na schodach, czuła się tak słaba, że nie mogła wejść po schodach na górę. Rozbłysło światło: „O, znowu włączyli elektryczność!” Wdrapała się do mieszkania ciotek i nacisnęła dzwonek.
— Zaraz, zaraz… KTo tam?… Co to za zwyczaje! Panna Léa! Nie ma pani swojego klucza?… co pani jest?… Mój Boże!… Proszę pań… Proszę pań…
— Estelle, co się dzieje?
— Léa!… szybko! Lisa, Laure…
Wspomagana przez siostrę i bratanicę Albertine przeniosła Léę na kanapę w salonie. Bladość, ściągnięte nozdrza i lodowate dłonie Léi wprawiły Lisę w popłoch.
Albertine zwilżyła skronie Léi zimną wodą. Jej nozdrza rozluźniły się, niedostrzegalne drżenie przebiegło jej twarz, dziewczyna otworzyła oczy, a potem wolno omiotła pokój spojrzeniem. Jakiż zły sen śniła!… Czyje dziecko kołysze Laure? Dlaczego płacze składając swoje usta na delikatnych jasnych włosach?… Kto jest matką tego dziecka?…
— Nie!
Jej rozpaczliwy krzyk poderwał na równe nogi cztery kobiety i obudził dziecko i Charles'a, który przybiegł z zaspanymi oczami. Wdrapał się na kanapę i przytulił do Léi.
— Nie bój się, jestem tutaj.
— Przez cały dzień płakał i wołał ją — szepnęła Estelle do Lisy — a teraz ją pociesza. Jaki to zmyślny smyk!
Pojękując, Léa podniosła dłonie do czoła.
— Estelle, zechce pani przygotować napar z lipy dla panienki Léi i przynieść aspirynę.
— Dobrze, proszę pani.
— Uspokój się, kochana. Tak się niepokoiłyśmy.
— Czy macie jakieś wiadomości o Françoise?
— Nie — odpowiedziała Laure. — Kiedy ciocia Albertine zadzwoniła, żeby mi powiedzieć, co się stało, przyjechałam tak szybko, jak tylko mogłam. Franck i jeden z jego przyjaciół byli wszędzie tam, gdzie — jak sądzili — mogła się znajdować Françoise, ale nie uzyskali żadnej informacji. Nie wiadomo, gdzie ona jest. Ale gdzieś ty się podziewała?
Léa pominęła milczeniem to pytanie.
— Spotkałam Laurenta.
— O! Nareszcie jakaś dobra wiadomość.
— Pierrot nie żyje.
Laure nic nie odrzekła; wiedziała już.
— Biedny mały — rzekła Lisa — będę się za niego modlić.
Starsza dama nie widziała pełnego nienawiści spojrzenia, jakie posłała jej Léa.
— Masz papierosa? — spytała siostrę.
— Proszę — powiedziała, rzucając jej zieloną paczkę z czerwonym krążkiem.
— Lucky Strike… Nigdy takich nie paliłam.
Estelle przyniosła filiżanki z naparem z lipy osłodzonym miodem, który wyniuchała w sklepie pasmanteryjnym na ulicy de Seine, i tabletki aspiryny.
Albertine wzięła na ręce Charles'a, który znowu usnął, a Lisa zabrała syna Françoise. Dwie siostry zostały same popijając ziółka i paląc w milczeniu.
Przez otwarte na oścież okna dolatywały krzyki i śpiew, niezwykłe w tej spokojnej dzielnicy. Laure wstała i włączyła radio.
— Uwaga, retransmitujemy przemówienie generała de Gaulle'a wygłoszone w Hôtel de Ville.
„Dlaczego mielibyśmy ukrywać wzruszenie, ogarniające dzisiaj nas wszystkich, zarówno kobiety jak i mężczyzn, znajdujących się tutaj, u siebie, w Paryżu, który powstał, by się wyzwolić, i potrafił uczynić to własnymi rękoma. Nie! Nie kryjemy tego głębokiego i świętego wzruszenia. Są takie chwile, kiedy każdy z nas przestaje myśleć o własnym życiu…
Paryż! Paryż znieważony! Paryż złamany! Paryż umęczony! Lecz i Paryż wyzwolony! KTóry sam się oswobodził, któremu przyniósł wolność jego własny lud przy udziale armii francuskiej, przy wsparciu i udziale całej Francji, Francji walczącej, samej Francji, prawdziwej Francji, wiecznej Francji.
Tak więc, jako że wróg, okupujący Paryż, skapitulował, Francja wraca do Paryża, do siebie. Wraca do domu krwawo doświadczona, lecz odważna. Wraca tutaj nauczona ogromną lekcją, lecz pewniejsza niż kiedykolwiek swoich obowiązków i swoich praw.”
Wyłączono znowu prąd i tym samym zamilkł znowu głos człowieka przez cztery lata będącego nadzieją Francji, a który tego wieczora, z Ministerstwa Wojny, opuszczonego przez Niemców kilka godzin wcześniej, „dowodził Francją”.
Laure zapaliła lampę naftową stojącą na okrągłym stoliku obok kanapy, na której leżała jej siostra.
— Idę spać, powinnaś zrobić to samo. Jutro spróbujemy się nad tym głębiej zastanowić.
— Ano właśnie… spróbujemy. Dobranoc.
— Dobranoc.
Żółte światło naftowej lampy podkreślało spokój salonu, którego staromodny urok przypominał nieco Montillac. Léa westchnęła zapalając następnego papierosa. Odłożyła paczkę Lucky Strike'ów na stolik i dostrzegła gazetę: „Wczoraj o dwudziestej drugiej wojska francuskie wjechały na plac de l'Hôtel-de-Ville” głosił tytuł na sześciu kolumnach „Le Figaro”. Nazwisko François Mauriaca figurowało na pierwszej stronie. Zaczęła czytać artykuł zatytułowany: „Pierwszy pośród naszych”:
„W najsmutniejszej godzinie naszego przeznaczenia Francuzi pokładali całą swoją nadzieję w jednym człowieku; wzbudzał ją głos tego człowieka — tego samotnego człowieka. Ilu było Francuzów, którzy wówczas przybyli, by dzielić z nim jego samotność, ci, którzy na swój sposób zrozumieli, co znaczy: złożyć samego siebie w ofierze Francji?”
Linijki tańczyły jej przed oczami.
„Czwarta Republika jest córką męczenników. Zrodziła się we krwi, ale w krwi męczenników. Tą krwią komunistów, narodowców, chrześcijan, Żydów zostaliśmy ochrzczeni wszyscy w tym samym chrzcie, którego żywym symbolem pozostaje pośród nas generał de Gaulle… Nie robimy sobie żadnych złudzeń co do ludzi… Myślę znowu o strofach starego Hugo, które często koiły mój ból przez te cztery lata:
„Widzę cię, Francjo, z martwych powstałą!
Po wielkiej zbrodni włóż suknię białą!”
(tłum. Zbigniew Bieńkowski)
Gazeta wyślizgnęła się Léi z rąk; dziewczyna spała.
Znowu ścigał ją upiór z Orleanu, tym razem uzbrojony w parę ogromnych noży. W chwili kiedy już miał ją dosięgnąć, obudziła się zlana potem. Zasnęła dopiero o świtaniu.
Był to zapach kawy — prawdziwej kawy?… Skąd się wziął ten rarytas, który wyrwał ją z niespokojnego snu? Dziwne, ale pomimo lekkiej migreny czuła się dobrze. Do pokoju weszła właśnie Laure, niosąc tacę, a na niej parującą filiżankę.
— To kawa?
— Jeśli tak to chcesz nazywać. Laurent to przyniósł…
— Laurent jest tutaj?
— Tak jest z Charles'em w jego pokoju.
Léa poderwała się gwałtownie.
— Nie, nie chodź tam, Charles opowiada mu jak zginęła jego mama. Masz, pij, póki gorące.
— Powiedziałabym, że to naprawdę kawa… Co to jest?
— To taki proszek zrobiony z kawy. Zalewa się to ciepłą wodą i otrzymuje się kawę. To podobno amerykańskie.
— Nadal nic nie wiadomo o Françoise?
— Nie, ale dzwonił Franck. Widział się z oficerem dokonującym aresztowań, starym przyjacielem swojego ojca…
— Zdawało mi się, że jego ojciec był raczej kolaborantem?
— Tak, i ten drugi też.
— Nie rozumiem.
— To przecież proste, korzystając ze sprzyjających okoliczności, to znaczy podczas powstania, wielu kolaborantów wślizgnęło się w szeregi FFI. Niektórzy podobno wykazali się nawet wielką odwagą. Gdy Franck go spotkał uzbrojonego w karabin maszynowy i z opaską z krzyżem lotaryńskim, był bardzo zaskoczony. Rozpoznawszy go, kolaborant bał się, że Franck go wyda. Dlatego też zgodził się dowiedzieć o miejsce uwięzienia Françoise. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, późnym popołudniem powinniśmy dostać wiadomość.
— A co z Pierrotem?
— Jego ciało jest w kostnicy, byłam tam wczoraj, żeby je zidentyfikować.
— Wczoraj?… I nic mi nie powiedziałaś?
— A po co? Trzeba by zawiadomić stryja Luca. Ciocia Albertine obiecała, że się tym zajmie, jak tylko między Paryżem i Bordeaux będą działały telefony.
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę.
Wszedł Laurent z Charles'em na ręku. Oczy mieli zaczerwienione.
— Léa, tatuś wrócił.
— Dzień dobry, Léo. Generał Leclerc czeka na mnie, nie mogę zostać dłużej. Wrócę po defiladzie na Champs-Elysées. Dzięki za wszystko — powiedział, całując ją w czoło. — Do zobaczenia wieczorem, Charles.
— Chcę pojechać z tobą na twoim czołgu.
— To niemożliwe, mój kochany. Kiedy indziej.
Chłopczyk zaczął pochlipywać. Léa przytuliła go do siebie.
— Nie płacz, niedługo pójdziemy zobaczyć tatusia.
— Naprawdę?
— Tak.
Ucałowawszy syna po raz ostatni Laurent poszedł.
„Wygląda tak nieszczęśliwie”, pomyślała Léa.
Nad Łukiem Triumfalnym powiewał ogromny trójkolorowy sztandar. Pogoda była piękna, na niebie ani jednej chmurki. Ponad milionowy tłum paryżan zgromadził się na trasie, którą miał przejeżdżać generał de Gaulle, generałowie Leclerc, Juin i Koenig, przywódcy Rèsistancel i FFI. Od Etoile do Notre-Dame poprzez Concorde na ulicach i chodnikach aż czarno było od ludzi. Niewielki samolot amerykańskiej kroniki filmowej krążył po niebie. Prowadząc Charles'a za rączkę Léa i Laure stopniowo poddawały się euforii tłumu.
— Idą! Idą! Są!
Siedząc na balustradzie Tuileries wznoszącej się nad placem de la Concorde widzieli, jak zbliża się do nich bezkresna rzeka naszpikowana flagami i proporczykami, a prowadził ją wysoki samotny mężczyzna: generał de Gaulle, przed którym jechały czołgi francuskie: Lauraugais, Limagne, Limousin i Vercelon. Pochód zatrzymał się tam przed orkiestrą Gwardii Republikańskiej, która grała „Marsyliankę” i „Marsz lotaryński”. Śpiew dobył się z tysięcy piersi.
— Niech żyje de Gaulle! Niech żyje Francja!
Wiele lat później Charles de Gaulle zapisał w swoich „Pamiętnikach wojennych”:
„Ach, co za morze głów! Ogromny tłum ludzi zbitych w jedną masę zalega z obydwu stron ulicę. Jest tu ich chyba ze dwa miliony. Dachy też są czarne od nich. We wszystkich oknach tłoczą się zwarte grupy pomieszane z flagami. Drabiny ustawione na chodnikach, słupy i latarnie uliczne są oblepione ludźMi jak winogronami. Jak okiem sięgnąć, widać tylko jedno, rozkołysane morze głów ludzkich w promieniach słońca pod łopocącymi na wietrze trójbarwnymi sztandarami.
Idę pieszo. Ten dzień nie nadaje się do tego, aby odbywać przegląd wojsk wśród błysków oręża i rozbrzmiewających famfar. Dziś chodzi o to, aby naród, wczoraj jeszcze pognębiony klęską i rozdzielony przez niewolę, odnalazł siebie na widok własnej radości i na oczywistość faktu, że naprawdę znowu jest wolny. A że każdy z obecnych tu ludzi dawno w sercu swym dokonał wyboru i że Charles de Gaulle stał się dla nich ucieczką w nieszczęściu i symbolem nadziei, więc trzeba, aby go każdy z nich zobaczył, przekonał się, jak jest bliski i braterski, i aby na ten widok rozpaliła się w wieczysty znicz jedność narodowa (…) W chwili tej dokonuje się jeden z owych cudów sumienia narodowego, jeden z owych najszlachetniejszych gestów Francji, które w ciągu wielu wieków nieraz rozświetlały historię naszego narodu. W tej wspólnocie ludzkiej ożywionej tylko jedną wspólną myślą, zespolonej w jednym wspólnym porywie serc, wznoszącej tylko jeden okrzyk, zacierają się wszystkie rozbieżności, znikają jednostki (…)
Nie ma jednak radości bez domieszki goryczy, nawet dla tego, kto kroczy drogą triumfalną. Wśród wszystkich radosnych myśli, które tłoczą się w mej głowie, nie brak także wielu trosk i niepokojów. Wiem dobrze, że Francja, jak długa i szeroka, pragnie tylko jednego — wyzwolenia. To samo gorące pragnienie powrotu do życia, które wczoraj wybuchało w Rennes i Marsylii, a dziś ożywia Paryż, wybuchnie jutro w Lyonie, w Rouen, w Lille, w Dion, Strasburgu, Bordeaux. Wystarczy widzieć i słyszeć, aby wiedzieć, że kraj pragnie znowu podźwignąć się w górę. Ale wojna trwa i jeszcze trzeba ją wygrać. Jaką ostateczną cenę trzeba będzie zapłacić za tę wygraną?”?4
Generał pozdrowił tłum wznosząc do góry obie ręce, następnie siadł do dużego czarnego sportowego renaulta z odsuwanym dachem, który służył marszałkowi Pétain podczas poprzedniej wizyty… W tej samej chwili padły strzały.
— Skurwiele strzelają z dachów!
— Paść!
Ludzie padli na ziemię, a służby porządkowe z bronią w ręku popychały kobiety i dzieci pod osłonę czołgów i tankietek.
„Ale bałagan”, pomyślała Léa, spoglądając na plac de la Concorde — była to jedna wielka plątanina ciał zbitych w jedną masę ze strachu. Wysoko podwinięte spódnice, powywracane rowery, zasieki z drutu kolczastego, jeepy, czołgi. Wreszcie, pociągana przez Laure i Charles'a, który był zachwycony tą przygodą, przycupnęła za balustradą. FFI odpowiedzieli na ogień oddając strzały w kierunku pawilonu Marsan. Gwałtowniejszy ostrzał zdawał się dochodzić z dworca Orsay i ulicy de Rivoli. Tak samo niespodziewanie, jak się zaczęła, strzelanina ustała. Zbici z tropu paryżanie podnosili się z ziemi, rozglądając się dokoła siebie.
Obie siostry biegiem przecięły przypominający poligon ogród Tuileries, trzymając za rączki Charles'a, którego wszystko bardzo bawiło.
— Nie jesteś zmęczony? — zaniepokoiła się Léa.
— Nie, nie — powtarzał śmiejąc się — chcę zobaczyć mojego tatę na czołgu.
Zamierzali przejść na drugą stronę avenue Paul-DérouLéde naprzeciw Łuku du Carrousel, kiedy znowu zaczęła się strzelanina. Padli plackiem na trawnik. Wokół nich ogarnięty paniką tłum uciekaj w największym popłochu. Zamieszanie było tak wielkie, że FFI na drugim brzegu Sekwany ostrzeliwali pawilon Flory, zaś ci w Tuileries, sądząc, że jest to atak granatowych policjantów, kierowali ogień na kolegów z naprzeciwka.
— Szczytem głupoty byłoby zginąć tutaj — rzekła Léa wstając, a grad pocisków wbił się w ziemię nie opodal niej.
Niedaleko bram Luwru spotkali Francka, który prowadził rower. Laure usadziła Charles' na bagażniku i skierowali się ku Notre-Dame.
Na placu przed katedrą de Gaulle wysiadł właśnie z samochodu i całował dziewczynki w strojach alzackich, podające mu trójbarwne wiązanki kwiatów. Stacjonujące na placu czołgi ginęły pod uwieszonymi na nich ludzkimi gronami. Od chwili gdy generał ruszył z placu de la Concorde, wzdłuż całej drogi wiodącej do Notre-Dame nie milkły wystrzały, co wywoływało ogromne zamieszanie.
Wszędzie, ludzie wyczerpani czterema latami ograniczeń, zdenerwowani walkami, które poprzedziły wyzwolenie Paryża, wznosili okrzyki radości.
— Niech żyje de Gaulle!
— Niech żyje Francja!
— Niech żyje Leclerc!
Generał szedł ku portalowi Sądu Ostatecznego, gdy rozpętała się strzelanina, jeszcze bardziej zajadła niż poprzednie.
— Strzelają z wież Notre-Dame! — krzyknął ktoś.
Większość ludzi padła na ziemię. Stojąc, de Gaulle palił spokojnie Cravena i przyglądał się tej scenie z rozbawieniem. Leclerc i „fifis” natychmiast zaczęli ostrzeliwać katedrę utrącając gargulce, które rozpryskiwały się i spadały na tych, którzy stali przed wrotami. OFicerowie 2 dywizji pancernej rozbiegli się na wszystkie strony, by położyć kres ostrzałowi.
— Widać, że pańscy ludzie nie mają doświadczenia w walkach ulicznych — rzekł z ironią pułkownik Rol do podpułkownika Jacques'a de Guillebon z 2 dywizji pancernej.
— Nie, lecz zapewniam pana, że je zdobędą — odparł de Guillebon patrząc wyniośle na pułkownika.
Podczas gdy generał Leclerc okładał laską zdjętego paniką żołnierza, który strzelał na wszystkie strony na oślep, zirytowany generał de Gaulle strzepywał pył ze swojej kurtki mundurowej wchodząc do świętego przybytku. Pułkownik Peretti torował mu przejście rozdając na prawo i lewo kopniaki i kułaki. Przybyli z około półgodzinnym wyprzedzeniem w stosunku do przewidzianego programu i księża nie wyszli ich powitać u wejścia do katedry. Organy milczały, a chór niknął w półmroku z powodu braku prądu. Ledwo generał zrobił kilka kroków, strzelanina przeniosła się do środka budowli. ZGromadzeni ludzie padli na posadzkę potrącając krzesła i klęczniki, przerażeni pogłosem, jeszcze bardziej nasilającym huk detonacji.
— Granatowi policjanci strzelają z galerii królewskiej.
— Ależ nie, tam na górze są ludzie z Prefektury!
Generał de Gaulle, nie tracąc zimnej krwi, przeszedł sześćdziesiąt metrów pomiędzy rzędami powywracanych krzeseł, i wiernymi, którzy przykucnęli, kryjąc głowy w ramionach. Chwilami pokazywała się jakaś twarz na tyle tylko, by krzyknąć:
— Niech żyje de Gaulle!
Za plecami generała Le Trocquer burczał:
— Widać więcej tyłków niż twarzy.
Dotarłszy do prezbiterium kościoła, de Gaulle skierował się do fotela ustawionego po lewej stronie u zbiegu transeptu i nawy, a za nim pośród nieustającego świstu kul postępowali Parodi, Peretti i Le Trocquer. Prałat Notre-Dame, Jego Eminencja Brot, podszedł do generała de Gaulle'a.
— Panie generale, ktoś inny miał tu pana dzisiaj witać. Przeszkodzono mu w tym przy użyciu siły. Prosił mnie, bym przekazał panu pełne szacunku, lecz stanowcze wyrazy protestu.
Istotnie, generała de Gaulle'a miał witać kardynał Suhard, lecz rano Rząd Tymczasowy powiadomił kardynała, że nie życzy sobie jego obecności. Dlaczego? Niektórzy wyrzucali mu, że przyjmował w katedrze marszałka Pétaina i że uczestniczył w pogrzebie Philippe'a Henriot. Chociaż na wspomnianym pogrzebie odmówił wygłoszenia mowy pomimo prośby władz niemieckich, co wywołało komentarze granatowych policjantów:
— To gaullista.
„Ani gaullista, ani kolaborant, po prostu człowiek kościoła…” — pomyślał wówczas ponoć Jego Eminencja Brot.
— Każcie zagrać na organach — polecił le Trocquer.
— Nie ma prądu.
— No to śpiewać.
Z początku nieśmiałe, pod sklepieniem rozbrzmiało „Magnificat”. Generał de Gaulle śpiewał pełnym głosem dając przykład całemu zgromadzeniu. Strzelanina ustała na chwilę, lecz w połowie pieśni znowu padły strzały raniąc trzy osoby. MŁodzi księża udzielali odpustu. Przerwana na chwilę kantyczka ponownie wzbiła się pod wiekowe sklepienia, a towarzyszył jej gwizd kul.
Młodzi ludzie w białych kitlach zbierali rannych i poturbowanych. „Magnificat” ucichło. Miejsce stawało się zbyt niebezpieczne. Tego dnia nie było już „Te Deum.”
Postępując przed generałem de Gaulle'em, majestatyczny kościelny torował mu przejście.
Na zewnątrz tłum przyjął generała entuzjastycznymi wiwatami:
— Niech żyje de Gaulle!
— Niech Bóg ma w swej opiece de Gaulle'a!
— Niech Przenajświętsza Dziewica ma w swej opiece de Gaulle'a!
— Niech Bóg strzeże Francję!
Bohater dnia obiema dłońmi pozdrawiał zgromadzonych, po czym spokojnie zajął miejsce w samochodzie, który odjechał Wśród owacji.
Charles był najszczęśliwszym i najbardziej dumnym małym chłopcem. Spoglądał na świat z wysokości wieżyczki czołgu swego ojca.
Laurenta d'Argilat, który wracał z placu de la Concorde, odszukali przy Hôtel de Ville. Oznajmił im, że wyjeżdża za niecałą godzinę.
— Pomimo gołębiarzy nikt się tutaj nawet nie domyśla, że na północnym przedmieściu Paryża walki nadal się toczą.
— Ale przecież Niemcy podpisali akt kapitulacji, czyż nie?
— Dotyczy on tych, którzy walczyli pod dowództwem generała von Choltitza, ale innych nie, tak przynajmniej utrzymują ich dowódcy. Zasadzili się na Le Bourget i w lesie Montmorency. Dysponują świeżymi oddziałami, które dotarły tutaj na rowerach z Pas-de-Calais, a zwłaszcza czołgami 47 dywizji piechoty generała-majora Wahle'a…
— Tato, pokaż, jak to działa.
Léa, która wdrapała się na czołg, dała Charles'owi po łapie.
— Nie dotykaj, bo wszystko wyleci w powietrze.
Laurent roześmiał się pozbawionym radości śmiechem. Ucałował syna, podniósł go do góry i pomimo protestów malca oddał go Franckowi.
— OPiekuj się nim troskliwie, Léo. Jak tylko będzie to możliwe, przyjadę do was. Porozmawiamy o Camille, chcę wiedzieć wszystko o jej śmierci.
Charles i trójka młodych ludzi przyglądali się, jak czołg manewruje. Odprowadzili go do bulwaru de Sébastopol.
Franck odstawił siostry i dziecko na ulicę de l'Université i obiecał wrócić wieczorem z wieściami o Françoise i z prowiantem.
Spacer zmęczył Charles'a, który skarżył się na ból głowy. Estelle zmierzyła mu temperaturę, miał 39 stopni gorączki. Stara służąca burczała, że przecież mówiła… ostrzegała… żeby nie wychodzili… że jeszcze nie wydobrzał. Léa ułożyła chłopczyka w łóżeczku i siedziała przy nim, a malec ściskał jej dłoń swoją rączką, póki nie usnął. Zapewne Léa też przeceniła własne siły, gdyż i ona zasnęła.
Ze snu wyrwał ją uporczywy pomruk. Léa spojrzała na zegarek: wpół do dwunastej! Pokój pogrążony był w ciemności, pomruk nasilał się. Samoloty… Nad Paryżem leciały samoloty, zapewne samoloty alianckie leciały bombardować front. Zawyły syreny. Samoloty zbliżały się, zdawały się lecieć bardzo nisko. Léa podbiegła do okna.
Od czasu pobytu w Orleanie nigdy nie widziała tylu samolotów naraz. Smugi pocisków tarasujących, rzadkie wystrzały obrony przeciwlotniczej zdawały się ich nie dotyczyć. Nagle dziwne wybuchy gdzieś koło Hôtel de Ville i Hal wstrząsnąły dzielnicą rozjaśniając noc.
— Trzeba zejść do schronów — otwierając drzwi krzyczała Albertine trzymająca na ręku dziecko Françoise.
Lisa i Estelle z rozczochranymi włosami biegły korytarzem.
— Schodźcie beze mnie, zabierzcie Charles'a.
Jeszcze nie całkiem rozbudzony chłopczyk uczepił się jej.
— Ja nie chcę… Chcę zostać z tobą…
— Dobrze, zostaniesz tutaj.
Przytulony do niej Charles znowu zasnął na jednej z obszernych berżerek stojących w salonie. Léa paliła papierosa, podczas gdy niemieckie bomby spadały na dzielnicę le Marais, ulicę Monge, szpital Bichat, gdzie zginęło siedem pielęgniarek, zniszczona została hala z winami, powstał pożar, który jak ogień bengalski oświetlił Paryż.
Koło północy odwołano alarm. Syreny wozów strażackich i sygnały karetek pogotowia zastąpiły odgłosy bomb. Wszyscy wrócili do łóżek. Lecz nie na długo. Nowy alarm około trzeciej nad ranem znowu wyrwał paryżan z łóżek.
Nazajutrz naliczono około setki zabitych i blisko pięciuset rannych. Dla tych, którzy sądzili, że wojna się skończyła, było to nieprzyjemne przebudzenie.
O świcie 27 sierpnia 1944 roku Paryż opatrywał swe rany. W Notre-Dame, przy zamkniętych szczelnie podwojach odbywała się dziwna ceremonia, ceremonia zwana uroczystością „pojednania”. Jako że została przelana „krew zbrodni”, zgodnie z uświęconą liturgiczną formułą kościół musiał zostać „pojednany”, zanim wierni będą mogli tam powrócić, by się modlić. Prałat Notre-Dame, jego Eminencja Brot, razem z kanonikiem Lenoble, obszedł bazylikę dokoła, wewnątrz i na zewnątrz, święcąc mury „wodą gregoriańską”, to znaczy wodą zmieszaną z popiołami, solą i winem. Po tej ceremonii, która odbyła się wyłącznie w obecności księży w Notre-Dame, oficja i msze były celebrowane normalnie.
W ten niedzielny poranek na barykadzie przy bulwarze Saint-Michel kapelan FFI, ksiądz partyzantów z Haute-Savoie, odprawiał mszę w otoczeniu sztandarów przed licznym i skupionym tłumem.
Léa odmówiła pójścia z ciotkami na sumę w Saint-Germain-des-Prés.
Po wielu próbach Albertine de Montpleynet zdołała dodzwonić się do mecenasa Luca Delmas. Połączenie było fatalne, trzeba było krzyczeć, żeby rozmówcy mogli się słyszeć.
— Halo! Halo!… Czy pan mnie słyszy?… Mówi de MoNtpleynet… Jestem ciotką małych Delmas… Tak, są ze mną… Mają się dobrze… Dzwonię do pana w związku z pana synem… Tak, Pierrot. Nie… Nie… Został zabity… Bardzo mi przykro… przez Niemców… Niestety, to możliwe… Wczoraj byłam zidentyfikować ciało… Nie wiem… Był z Léą na bulwarze Saint-Michel… Zobaczę, była ranna… Proszę zaczekać… to twój stryj, chce z tobą rozmawiać.
— Nie mam mu nic do powiedzenia; to przez niego zginął Pierrot.
— Jesteś niesprawiedliwa, to załamany człowiek.
— Dobrze mu tak.
— Léa, nie masz prawa tak mówić. To brat twojego ojca, nie zapominaj o tym. Jeśli nie chcesz tego zrobić z chrześcijańskiego miłosierdzia, to zrób to z litości, przez wzgląd na pamięć twoich rodziców.
Dlaczego mówiła jej o rodzicach? Oni przecież umarli jak Camille! Jak Pierrot!
— Halo! — powiedziała, wyrywając ciotce słuchawkę z rąk.
— Halo! Tak, Léa… Spotkałam go przypadkowo, kilka dni temu, od roku był w Rèsistancel z komunistami, przysłali go do Paryża jako łącznika dowódców powstania. Zginął od granatu… Nie, nie wiem, czy cierpiał, zostałam ranna, przewieziono nas do różnych szpitali… Halo! Halo!… Proszę nie przerywać… Halo! Kto mówi?… Philippe… Tak, to okropne… My tutaj zostaliśmy już wyzwoleni, a jak to się odbywa u was w Bordeaux?… Co?… Macie nadzieję, że Niemcy odeprą Amerykanów?… Obawiam się, że nie zdajesz sobie sprawy, że Niemcy przegrały wojnę i że dzisiaj albo jutro ludziom takim jak ty grozi rozstrzelanie… Nie, nie ucieszę się, jest mi to zupełnie obojętne. Pierrot naprawdę nie żyje… O tak, zmieniłam się. Co mamy zrobić z pogrzebem?… Zadzwońcie do mnie do mieszkania ciotek… Littré 35-25… Czy macie jakieś wiadomości o stryju Adrienie?
Léa, nagle zamyślona, odłożyła słuchawkę.
— Ciociu Albertine, to było okropne, jak on płakał — powiedziała cichym głosem.
Wrzesień 1944 roku miał okazać się dla Léi miesiącem podejmowania decyzji.
W gruncie rzeczy wszystko zaczęŁo się wieczorem 30 sierpnia.
Około ósmej wieczorem zadzwonił telefon. Odebrała Albertine.
— Halo!… Tak, moja siostrzenica jest tutaj, a kto ją prosi?… Kto? Nie dosłyszałam… Pan Tavernier… François TAvernier? Dzień dobry panu… Gdzie pan jest?… W Paryżu? Kiedy pan przyjechał?… Z generałem de Gaulle'em! Tak się cieszę, że pana słyszę, proszę pana… Tak, Léa ma się dobrze… Pani d'Argilat? Niestety, proszę pana, nie żyje… Tak, to potworne. Jej synek jest u nas. Kilka dni temu widziałyśmy się z jego ojcem, obecnie walczy na północy Paryża… Proszę zaczekać, poproszę Léę. Léa!… Telefon.
Weszła w płaszczu kąpielowym z mokrymi włosami.
— Kto to?
— Pan Tavernier.
— Franç…
— Tak, co ci jest maleńka?… Chyba nie zemdlejesz?
Krew tak mocno pulsowała jej w żyłach, że wszystko ją bolało.
— Nie… w porządku — powiedziała słabym głosem, siadając nim wzięła słuchawkę.
Albertine de Montpleynet przyglądała się jej z rozczuleniem pomieszanym z niepokojem. Oddałaby wszystko, co miała, żeby wreszcie ujrzeć córkę drogiej Isabelle szczęśliwą.
— Ciociu… Chciałabym zostać sama.
— Oczywiście, moja droga, przepraszam.
Léa nie miała odwagi zbliżyć słuchawki do ucha pomimo coraz bardziej niecierpliwych nawoływań.
— Halo!… François?… Tak… Tak… Nie… Nie płaczę… Nie, zapewniam cię… Gdzie?… W Ministerstwie Wojny? A gdzie to jest?… Przy ulicy Saint-Dominique pod numerem czternastym?… Już idę… Tylko wysuszę włosy… François… Dobrze, dobrze, nie tracę czasu…
Léa odłożyła słuchawkę. Szalała z radości. Śmiała się i płakała na przemian, miała ochotę paść na kolana i dziękować Bogu. On żył…
Od śmierci Camille starała się o nim zapomnieć, bo nie chciała cierpieć po stracie ukochanej osoby. Widząc znowu Laurenta, doznając szczęścia, sądziła, że jej się to udało. Lecz teraz na samo brzmienie jego głosu jej ciało zadrżało jak pod wpływem pieszczoty. Szybko, znaleźć się w jego ramionach, zapomnieć o wszystkich okropnościach, nie myśleć więcej o wojnie, nie myśleć więcej o śmierci, myśleć już tylko o rozkoszy… Cholera, włosy jeszcze nie wyschły, wygląda okropnie.
Popędziła do swojego pokoju i energicznie wycierając włosy, grzebała w szafie szukając jakiejś sukienki. Gdzież się podziała niebieska w której tak jej do twarzy?… Nie sposób jej znaleźć, pewnie leży w koszu z brudną bielizną.
— Laure, Laure!…
— Tak, nie wrzeszcz, dobrze?
— Możesz mi pożyczyć twoją czerwono-zieloną sukienkę?
— Ale przecież ona jest nowa!
— Właśnie dlatego. No, bądź tak dobra, pożycz mi ją… Przyrzekam ci, że będę na nią uważała.
— Zgoda, ale tylko dlatego, żeby ci oddać przysługę. Dokąd idziesz?
— Mam randkę z François Tavernierem.
— Coś takiego! Wrócił?
— Tak.
— Ty to masz szczęście! Pośpiesz się, nie każ mu na siebie czekać… Przyniosę ci sukienkę.
Kiedy Laure wróciła, Léa stała naga i posypywała ciało talkiem.
— Ależ ty jesteś piękna!
— Na pewno nie piękniejsza od ciebie.
— Oj tak! Wszyscy moi kumple to mówią. Masz, wkładaj sukienkę… Tylko uważaj, materiał jest bardzo delikatny.
Laure pomogła jej nałożyć delikatną suknię z muślinowej żorżety z głębokim dekoltem i krótkimi szerokimi rękawami. Dzięki bardzo dopasowanej talii marszczona krótka spódnica wyglądała jeszcze bardziej suto.
— No, no, nie żałujesz sobie! Suknia spod igły Jacques'a Fatha!
— Wymieniłam ją za pięć kilo masła i pięć litrów oliwy.
— Nie przepłaciłaś.
— Tak myślisz? Masło jest teraz rzadsze niż suknie od wielkich krawców, a po wyzwoleniu będzie można mieć za pół darmo suknie po dawnych ślicznotkach śmietanki towarzyskiej niemieckiego Paryża.
— Zabawna jesteś! KTóż by pomyślał, że ta mała z Bor?deaux, zakochana w marszałku Pétainie, będzie handlowała na czarnym rynku!
— No to co? Każdy ma prawo do pomyłek. Ja się pomyliłam co do Pétaina, a ty się możesz pomylić co do de Gaulle'a. A poza tym, czarny rynek! Gdyby go nie było, nie każdego dnia miałabyś co do ust włożyć.
— To prawda, chętnie to przyznaję. Ja po prostu podziwiam twoją smykałkę do handlu. A jeśli chodzi o de Gaulle'ą, to całe szczęście, że znalazł się ktoś taki…
— ZObaczymy, to żołnierz tak jak inni.
W odpowiedzi Léa wzruszyła ramionami.
— Nadal nic nie wiadomo o Françoise?
— Nie, Franck nadal jej szuka. Pomów o tym z François Tavernierem, on na pewno coś wymyśli. A co z Pierrotem?
— Nie wiem, ustal coś z ciocią Albertine.
— O której w przybliżeniu wrócisz?
— Nie wiem. Uprzedź cioteczki, że wychodzę, i zajmij się Charlesem.
— No tak, do czarnej roboty to ja się zawsze nadam — rzekła Laure z udanym niezadowoleniem w głosie.
— Ale baw się dobrze. Uważaj na sukienkę.
— Będę jej strzegła jak oka w głowie. No bo nie mam pojęcia, gdzie bym zdobyła pięć kilo masła i pięć litrów oliwy, żeby ci za nią zapłacić.
— Mylisz się w swoich rachubach, teraz to by już było dziesięć kilo masła i dziesięć litrów oliwy.
— Rób tak dalej, a zbijesz majątek.
— Na to właśnie liczę. Zmykaj, słyszę Lisę, jeśli zobaczy, że wychodzisz, wyjaśnienia będą trwały godzinę: dokąd idziesz? z kim? czy to ktoś odpowiedni? I tak dalej.
— Już mnie nie ma. Dziękuję…
Zbiegła po schodach tak szybko, że opuściła ostatni stopień i wyłożyła się jak długa na marmurowej posadzce sieni. Upadając boleśnie skręciła sobie nadgarstek.
— Cholera!
— Jakie brzydkie słowo w tak pięknych ustach!
— Jakie to banalne!… Franck!… to ty?… ciemno choć oko wykol przez te przeklęte wyłączenia prądu.
— Tak, to ja.
— Pomóż mi wstać.
Krzyknęła podnosząc się.
— Coś sobie zrobiłaś?
— To nic takiego. Jesteś chyba nieźle obładowany? Co tam masz?
— Żywność dla Laure. Wiem, gdzie jest wasza siostra.
— Dlaczego mi tego nie powiedziałeś?
— Nie miałem kiedy.
— No więc?
— Jest na Vél'd'Hiv. Tam właśnie FFI zgromadzili kolaborantów.
— Czy łatwo się tam dostać?
— Jeśli jesteś ogolona, to tak.
— Ale jesteś dowcipny.
— Przepraszam. Nie, nie jest łatwo tam wejść, całe hordy różnych szaleńców oblegają wejście bezustannie wykrzykując obelgi, okładając kuksańcami i plując na tych, których tam prowadzą. Adwokaci, nawet w obstawie przywódców FFI, są tak samo znieważani jak inni.
— Zasięgnij informacji. Jestem umówiona ze znajomym, który jest bliskim współpracownikiem generała de Gaulle'ą, pomówię z nim o tym.
— Poproś go, by użył wszystkich swoich wpływów, żeby ją stamtąd wyciągnąć, bo podobno warunki, w jakich są więzieni, są bardzo ciężkie. Nie jest bezpiecznie chodzić samej wieczorem; chcesz, żebym cię odprowadził?
— Nie, dziękuję. Idę na ulicę Saint-Dominique, to niedaleko. Dziękuję za Françoise. Zadzwonię rano, żeby ci powiedzieć, jak się sprawy mają.
— Do jutra, miłego wieczoru.
Léa nie usłyszała, była już na ulicy.
W Ministerstwie Wojny, ledwie podała swoje nazwisko, wartownik zaraz kazał zaprowadzić ją na pierwsze piętro. Tam wprowadzono ją do wielkiego salonu, który nosił jeszcze ślady bytności poprzednich lokatorów: zdjęty ze ściany i rzucony w kąt portret Führera walające się po podłodze sztandary i papiery ze swastykami, szynki na wpół wypełnione teczkami, porozrzucane dokumenty, wszystko świadczyło o pośpiesznym odejściu.
— Pan major został powiadomiony, prosi, by zechciała pani cierpliwie zaczekać kilka minut, jest z Generałem. Proszę, ma tu pani gazety.
Na jednym ze stolików leżały rozpostarte gazety ze wszystkich regionów Francji: „La Nation”, „Les Allobroges”, „Le Franc-tireur”, „Libération”, „Combat”, „Défense de la France”, „La Marseillaise”, „L'aisne Nouvelle”, „Lyon Libéré”, „L'Humanité”, „Le Patriote Niçois”, „Le Libre Poitou”, „La Petite Gironde”… Bor?deaux zostało wyzwolone!… FFI weszli do miasta około wpół do siódmej rano. „La Petite Gironde” publikowała na pierwszej stronie rozkaz dzienny numer 1 Regionalnej Rady Wyzwolenia Południowego Zachodu delegata wojskowego Triangle'a (pułkownika Gaillarda) i delegata wojskowego z War Office Major, Rogera Landes (Aristide'a) do Force Françaises de l'Intérieur. Aristide!… Żył! Adrien musi z nim być. „Bordeaux świętowało swoje wyzwolenie” głosił tytuł w gazecie, której nie znała. Ciekawe, redakcja mieściła się pod tym samym adresem i miała w winiecie tego samego koguta z trąbką, co „La Petite Gironde” z 28 sierpnia, lecz gazeta z 29-tego nosiła nazwę „Sud-Ouest”…
Pochłonięta rozmyślaniami nie usłyszała, jak do niej podszedł, i znalazła się w jego ramionach jeszcze nim go ujrzała.
— Proszę mnie puścić… François!
— Ty… Ty…
Jakby unosiła ich jakaś fala, rzucała, toczyła, potrącała, miażdżyła, unicestwiała. Spleceni w uścisku kołysali się przemierzając pokój, obijając się o meble, upojeni sobą do tego stopnia, że nie zauważyli, iż nie są sami.
— Tak więc, François, to jest to pańskie ważne spotkanie?
— Proszę mi wybaczyć, panie generale, jak pan widzi, jest to spotkanie największej wagi.
— Widzę, dziewczyna jest czarująca. Gdy pan skończy to spotkanie, powiedzmy za godzinę, proszę do mnie przyjść.
— Dobrze, panie generale. Dziękuję, panie generale.
Zaskoczona odprowadzała wzrokiem wysoką postać, która wracała do swojego gabinetu.
— To naprawdę on? — wykrztusiła.
— Tak.
— Wstyd mi!
— Nie masz co się wstydzić, to przecież mężczyzna…
— Właśnie dlatego.
— Tymczasem mamy przed sobą godzinę i jego błogosławieństwo.
— Czy chcesz przez to powiedzieć?…
— Tak.
Stanęła w pąsach. On wybuchnął śmiechem.
— Nie śmiej się, nie ma w tym nic zabawnego.
— Uspokój się, on już zapomniał o swoim istnieniu. Chodź, chcę ciebie.
Zapominając o wstydzie Léa dała się zaciągnąć na drugie piętro.
— Tutaj jest biuro Generała — szepnął przechodząc przed drzwiami, przy których stał na straży młody żołnierz.
Na końcu korytarza, pchnąwszy najpierw kilka drzwi, François znalazł wreszcie to, czego szukał.
Była to ciasna klitka, oświetlona przez wysoko umieszczoną facjatkę, składowano tam zrolowane dywany i starannie złożone tkaniny obiciowe. Panował w niej zaduch, czuć było silny zapach kurzu i naftaliny. Tavernier pchnął Léę na stos tapiserii z manufaktury w Aubusson i sam padł na nią.
— Poczekaj, pocałuj mnie.
— Później, za bardzo mi stawał, kiedy o tobie myślałem i o twoim tyłeczku; nie mogę dłużej czekać.
Gorączkowo próbował zedrzeć z niej majteczki.
— Cholerstwo, to chyba jeszcze z przedwojennego materiału — powiedział, mocno szarpiąc.
— Przestań, porwiesz mi sukienkę.
— Kupię ci dziesięć innych. Och!…
Wszedł w nią tak brutalnie, że dziewczynie wyrwał się krzyk bólu i wściekłości.
— Boli… zostaw…
— Wolałabym śmierć!
Szamotała się próbując wymknąć się członkowi, który ją nękał.
— Łajdak!…
— Powtórz jeszcze, to przecież pierwsze słowo, jakie usłyszałem z twoich ust.
— Łajdak!… łajdak!… łaj…
I ją opanowało pożądanie, równie silne jak François. Jak zwierzęta, rzężąc i pojękując, na chybcika i bez żadnego wyrafinowania, osiągnęli zaspokojenie.
Ta nagła rozkosz nie wyczerpała ich pożądania. Nie rozluźniając objęć kochali się znowu, całą swoją istotą smakując lubieżność, jakiej, jak sięgnąć pamięcią, nie zaznali.
Wyczerpali i nasyceni opadli na purpurowe tkaniny, które zdawały się ich otulać.
Długie minuty leżeli w milczeniu wsłuchując się w drżenie rozkoszy w swoich ciałach. François uniósł się i wpatrywał w Léę. Rzadko widywał tak wielkie uniesienie w miłości. Gdy tylko ją posiadł, poddawała się wszystkim jego zachciankom bez cienia wstydu. Musnął jej nabrzmiałe usta. Spod powiek Léi sączyła się skąpa jasność, wywołało to u niego wzruszenie nie do zniesienia.
— Popatrz na mnie.
— Piękne oczy rozwarły się powoli, a zamglone wejrzenie wyrażało ogromny smutek. Pomylił się co do powodu tej melancholii.
— Masz mi za złe?
Potrząsnęła przecząco głową o zmierzwionych włosach, a ciężkie łzy potoczyły się na aksamit w kolorze amarantu.
— Kocham cię, maleńka, nie płacz.
— Tak się bałam… — wydusiła wreszcie z siebie.
— Już się skończyło, jestem tutaj.
Ze złością podniosła się i odepchnęła go.
— Nie, nie skończyło się. Wszędzie są ludzie, którzy zabijają innych, upokarzają…
— Wiem. Uspokój się. Później mi opowiesz… wiem o Camille…
— Wiesz o Camille?… A wiesz o Pierrocie?… O Raoulu… O Françoise?…
— O Françoise?
— FFI aresztowali ją i ogolili.
— Skąd wiesz, że to byli FFI?
— Mieli opaski.
— Wielu mało ciekawych ludzi dostało się do Forces Françaises de l'Intérieur, generał o tym wie. Uczynimy wszystko, żeby przywrócić porządek publiczny i ukarać winnych.
— Nie wiem, czy mało ciekawi ludzie, jak to określiłeś, przemieszali się z wyzwolicielami Paryża, ale mogę cię zapewnić, że ogół widzów, którzy obecni byli przy goleniu mojej siostry i innych dziewcząt, zajmował w tym wielką przyjemność i uważał za całkiem normalne ukaranie ich w ten właśnie sposób.
— Ze złością, jak zwykle, bardzo ci do twarzy, moja kochana…
— Och!
— Przepraszam. Co się z nią później stało?
— Przewieźli ją na Vel'd'Hiv.
— Obraca się więc w dobrym towarzystwie, bo znajduje się tam sama śmietanka: Sacha Guitry, Mary Marquet… Nie martw się, wyciągniemy ją stamtąd. Psiakrew! Muszę cię opuścić, generał na pewno już na mnie czeka. Zadzwonię do ciebie jutro rano. Bądź grzeczna do tego czasu.
Wyszedł zapinając spodnie.
— François!
— Tak! — powiedział zawracając.
— Szczęśliwa jestem, że cię widzę.
Uniósł Léę do góry i przycisnął do siebie całując z czułością, która ją zawsze zadziwiała.
W zamyśleniu słuchała oddalających się kroków mężczyzny, przy których czuła się na przemian całkowicie bezpieczna i bardzo zagrożona. W kącie klitki w Ministerstwie Wojny, niezbyt skłonna do analizy Léa usiłowała dociec przyczyn swoich sprzecznych uczuć. „Boję się go. Idiotka ze mnie, dlaczego miałabym się bać, przecież nigdy nie zrobił mi nic takiego, co uzasadniałoby tę obawę… A jeśli się obawiam, że mnie już nie kocha? Że mnie zostawi… Tak, oczywiście, obawiam się tego, ale czuję, że to nie to… To prawie fizyczna reakcja… Drżę ze strachu, gdy mówi mi „mój aniele”… A jednak czuję do niego taki pociąg, że poszłabym za nim na skraj świata… No a on?… Mówi mi, że mnie kocha, ale za każdym razem, gdy się widzimy, rzuca się na mnie nie zadając sobie nawet trudu, by mi powiedzieć jakieś inne słowa niż „chodź… chcę ciebie…”. Muszę się przyznać sama przed sobą, że to mnie podnieca, ale przecież nie mogę powiedzieć, że nie lubię owych „pieszczot duszy”, jakimi są słowa, jak mawiali Raphaèl Mahl i Balzac… To dziwne, ale dlaczego on ma taki dar wprawiania mnie w złość?… Przed chwilą, gdy była mowa o Pierrocie i Françoise… Jak gdybym nieświadomie obciążała go odpowiedzialnością za to, co im się przydarzyło… Nie rozumiem… Może to dlatego, że jest to człowiek, którego zachowanie, wypowiedzi, znajomości są dwuznaczne, ja zaś obciążam tego rodzaju ludzi odpowiedzialnością za wojnę… Wiem dobrze, że to niedorzeczne… Camille na pewno by wiedziała… Brakuje mi jej… Mam prawie takie samo uczucie opuszczenia, braku jak po śmierci mamy… Gdy sobie pomyślę, że sprzeniewierzyłam się jej… że chciałam jej zabrać męża!… Wybacz mi, Camille… Tylu rzeczy ci nie powiedziałam… Ty też mi nie powiedziałaś wielu rzeczy… a teraz skończone… Skończone… Och! Dość łez… to się na nic nie zda… na nic.”
Z wściekłością próbowała wygładzić suknię, lecz bez spodziewanego efektu. „Ach! Te wojenne materiały!” Ładnie będzie wyglądała przechodząc w takim stroju przed wartownikiem. W końcu trzeba było się zdecydować na opuszczenie ciasnego pokoiku z dywanami. Uchyliła drzwi, rzuciła okiem w prawo i w lewo i uspokojona przemknęła na schody i zeszła na dół z wyniosłą i godną miną. Hol wejściowy pełen był młodych ludzi, żołnierzy i FFI, którzy patrzyli na przechodzącą ładną dziewczynę w pomiętej sukience i włosami w nieładzie z uczuciem zazdrości wobec mężczyzny, który doprowadził ją do takiego stanu. Przeszła z wysoko podniesioną głową, zdając się nie słyszeć pełnych podziwu gwizdnięć, jakimi ją odprowadzano, lecz gdy tylko znalazła się na ulicy, uciekła czerwona ze wstydu i złości.
Przy ulicy l'Université Charles powitał ją okrzykami.
— Jak to? JEszcze nie śpisz?
— Tata przyszedł! Tata przyszedł?
Dziecko chciało zaciągnąć ją do salonu.
— Poczekaj, pójdę się przebrać.
— Nie, chodź.
— Zaraz, mój kochany.
— Tato! Tato! To Léa! Ona nie chce przyjść!
W drzwiach pokazała się wysoka i chuda postać Laurenta.
Ucałowała go. Wyglądał na bardzo zmęczonego!
— Poczekaj, przebiorę się.
Za późno, właśnie pojawiła się Laure.
— Nareszcie jesteś! Moja sukienka!… Coś ty z nią zrobiła?
— Przepraszam, przewróciłam się.
— Przewróciłaś się?…
Zmieszana Léa schroniła się do swojego pokoju. Trudno będzie przekonać siostrę.
Gdy weszła do salonu, ciotka Albertine popatrzyła na nią surowym wzrokiem.
— Wiesz, że nie lubię, jak wychodzisz wieczorem bez uprzedzenia.
— Przepraszam. Spotkałam się z François Tavernierem w sprawie Françoise. Zajmie się tym. Widziałam generała de Gaulle'a — dodała, żeby zmienić temat rozmowy.
— Jaki on jest?
Léa zrelacjonowała swoje krótkie spotkanie, pomijając jednak szczegóły.
Zmęczone tymi wszystkimi wydarzeniami panny de Montpleynet opuściły towarzystwo.
— Panie d'Argilat, pański pokój jest przygotowany.
— Dziękuję pani, dziękuję za wszystko.
— To drobnostka. Dobranoc wszystkim.
Laure podeszła do siostry i szepnęła jej na ucho:
— Mam nadzieję, że warto było, inaczej bym ci nie wybaczyła, że zniszczyłaś mi sukienkę.
Rumieńce Léi starczyły jej za odpowiedź.
— Dobranoc. Pójdę się położyć. Wyczerpała mnie ta zabawa w niańkę. Dobranoc, Laurent, niech pan dobrze śpi. Chodź, Charles, pora spać.
— Nie, ja chcę zostać z tatą.
Laurent uniósł chłopca do góry i mocno przytulił go do piersi.
— OCh! Tato, zostań ze mną.
— Zawsze będę z tobą, ale już późno, trzeba iść spać. Przyjdę powiedzieć ci dobranoc.
— Léa też.
— Oczywiście, Léa też.
— No dalej, ciury, ruszamy.
— Dziękuję, Laure, dobranoc.
— Dobranoc.
Gdy zostali sami, przez długą chwilę w milczeniu palili amerykańskie papierosy. Laurent wstał, podszedł do otwartego okna i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Nie odwracając się poprosił:
— Opowiedz mi, jak zginęła Camille…
— Panno Albertine, proszona jest pani do telefonu.
— Dziękuję Estelle.
— Halo!… Tak, to ja… Dzień dobry panu… Ależ oczywiście, zgadzam się przyjąć u siebie moją bratanicę i ręczę za nią… Kiedy?… Jeszcze dzisiaj w ciągu dnia… Jak się panu odwdzięczę, panie Tavernier?… Pozwolić Léi zjeść z panem kolację? Wydaje mi się to trudne w dniu powrotu jej siostry do domu… Chce pan, żebym ją zawołała? Śpi jeszcze, do późna w nocy rozmawiała z panem d'Argilat… Dobrze… Powiem jej, że zadzwoni pan wieczorem.
Albertine de Monpleynet odłożyła słuchawkę na widełki, zamyślona poszła do swojego pokoju i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Usiadła w starym wolteriańskim fotelu, który szczególnie lubiła. Serce biło jej bardzo mocno. Spocone dłonie wczepiły się w poręcze fotela. Stopniowo, radość, że zobaczy Françoise, opadła, ustępując miejsca poważnej obawie. Jak zareagują mieszkańcy kamienicy, kupcy w dzielnicy, ich przyjaciele na widok dziewczyny, o której wszyscy wiedzieli, że została ogolona, ponieważ była kochanką Niemca? Przez całe życie pozostawała w zgodzie ze społeczeństwem, a teraz czuła się wyrzucona poza nawias. Już przez ostatnie miesiące okupacji nie szczędzono jej nieprzyjemnych uwag na temat niemieckiego „narzeczonego” Françoise i prowadzenia się Laure. Bardziej światowa Lisa bardzo cierpiała z tego powodu, do tego stopnia, że zrezygnowała nawet z cotygodniowego brydża.
Albertine wyrzucała sobie brak stanowczości wobec trzech córek Isabelle, za które od śmierci ich matki czuła się odpowiedzialna. Przyznawała przed sobą, iż zupełnie straciła głowę przy tych wszystkich wydarzeniach i tak odmiennych, mimo że równie upartych charakterach swoich bratanic. „Nie stanęłam na wysokości zadania, nie potrafiłam ochronić dzieci. Co by powiedziała ich matka?… Co będzie z Françoise po tym strasznym przejściu?… Otto na pewno zginął… Panna z dzieckiem, takie właśnie, o ile nie gorsze słowa będą jej rzucać w twarz… A ten maleńki kochany aniołeczek?… Och! Mój Boże! Zmiłuj się nad nami… Daj Françoise siłę, by pokonała smutek, gorycz i wstyd. Wybacz mi, Panie, powierzyłeś mi misję, której nie sprostałam… Wybacz mi” panie Boże.”
Albertine płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Zatopiona w swoim strapieniu nie usłyszała, jak otwarły się drzwi.
— Cioteczko, co tobie?
Przykucnąwszy u stóp starej panny, Léa próbowała rozchylić dłonie usiane brunatnymi plamami.
— Ciociu Albertine, proszę, uspokój się.
Palce rozchyliły się wreszcie. Ujrzawszy zmienioną ze smutku twarz tej na pozór chłodnej kobiety, która niezbyt była skora do ujawniania swoich uczuć, Léa poczuła litość i ogarnęły ją wątpliwości. Jak to? Nawet ona, taka silna, zachowująca się z taką rezerwą, taka godna?… Rozpadał się świat dziecinnych pewników, a Léa czuła się jak ograbiona. Gdy patrzyła, jak płonie Montillac, coś w niej pękło, odgrodziła się od świata, zamykając się w swojej rozpaczy, krzesała w sobie jedynie siłę, by przeżyć i chronić syna Camille. Tej nocy wychodziła z siebie, by pocieszyć Laurenta. Lecz czy można kogoś pocieszyć, gdy samemu pozostaje się nieutulonym w żalu? A teraz jeszcze ciotka? Jakich słów szukać, by dodać otuchy tej kochanej kobiecie? Camille by to wiedziała. Albertine znalazła odpowiednie słowa.
— Wstań, moja kochana, stara wariatka ze mnie… To tylko chwila słabości… Nie mam prawa uskarżać się na mój los, tyle ludzi wycierpiało więcej ode mnie.
Starannie otarła oczy i dodała:
— Dzwonił pan Tavernier. Françoise powinna wrócić po południu.
— To dlatego płakałaś?
— Tak i nie. Nie zrozum mnie źle, jestem szczęśliwa, bardzo się cieszę z jej powrotu, ale jednak nieco się niepokoję.
— Nie zostawił dla mnie żadnej wiadomości?
— Chciał cię zaprosić na kolację, powiedziałam mu, że dzisiaj to niemożliwe.
— Dlaczego tak mu odpowiedziałaś?
Albertine, z surową miną, wstała.
— Twoja siostra potrzebować będzie czułości nas wszystkich. Pomyślałam, że lepiej będzie, jak zostaniesz w domu.
Léa zwiesiła głowę, znużona, tak bardzo znużona.
— W każdym razie zadzwoni jeszcze wieczorem… Nie mów Lisie o mojej reakcji, zmartwiłaby się. Wiesz, że to istota prawa i prostolinijna. Jest jeszcze bardziej ode mnie skołatana tym, co się dzieje, a to nie pozostaje bez wpływu na jej zdrowie. Przyrzekasz mi to?
Léa ucałowała ciotkę.
— Przyrzekam. Czy mogę cię prosić o radę?
— Oczywiście, moje dziecko. O co chodzi?
— A więc! OTóż…
Przerwała. Na cóż się zda mówienie o tym, przecież w głowie ma taki chaos.
— Dlaczego przerwałaś?… Tak ci ciężko to powiedzieć?
— Postanowiłam wstąpić do Czerwonego Krzyża.
— Do Czerwonego…
Gdyby Léa powiedziała: „chcę wstąpić” zamiast „postanowiłam wstąpić”, może nie rzuciłaby się na oślep w tę przygodę. Tym zaś sposobem oznajmiła podjętą decyzję i nie cofnie się teraz, nie pozwalały jej na to upór i duma.
— Nie przesłyszałaś się: postanowiłam wstąpić do Czerwonego Krzyża.
— Ale przecież ty nie jesteś pielęgniarką! — wykrzyknęła panna de Montpleynet.
— Nie zaciągnę się jako pielęgniarka, ale jako kierowca.
— Ale dlaczego taka decyzja, kiedy wszystkim nam będziesz potrzebna? A Montillac? Pomyśl o Montillac.
— Montillac jest zniszczone!
— Można go odbudować.
— Za co? Nie mamy pieniędzy!
— Notariusze… Posiadłość ma hipotekę obciążoną jak cholera…
— Léa!
— Och, daj spokój! Minęły czasy pięknych słów, skończyły się, jak MoNtillac.
— Pomyśl o siostrach, o Charles'u, on cię kocha jak swoją matkę.
— Moje siostry doskonale dają sobie radę beze mnie. Weź Laure, jaka to wspaniała kobieta interesu. No, a Charles ma ojca.
— Kiedy powzięłaś tę decyzję? dlaczego?
— Kiedy? Sama nie wiem… W nocy, patrząc jak cierpi Laurent, przeżywając raz jeszcze śmierć Camille, cioci Bernadette, Sidonie, Raoula Lefèvre, Pierrota i tylu innych. Chcę podążać za oddziałami generała Leclerca, chcę wkroczyć z nim do Niemiec, chciałabym być mężczyzną, dostać karabin maszynowy i bić się… Chciałabym zabijać ich setkami.
— Przestań, córeczko, tyś chyba oszalała.
W Léę jakby diabeł wstąpił, twarz miała purpurową i ściągniętą, oczy błyszczały jej nienawiścią, usta miała wykrzywione.
— Może, ale chcę patrzeć jak cierpią, chcę być świadkiem ich klęski, chcę zobaczyć, jak się czołgają na drogach, pod bombami, chcę widzieć ich rozprute brzuchy, wyłupione oczy, ich spalone dzieci… Chcę zobaczyć ich miasta zniszczone, ich obozy spustoszone, ich domy zrównane z ziemią… A przede wszystkim chcę patrzeć na ich upokorzenie, tak jak oni nas upokarzali, poniżali, chcę ich widzieć uległymi, jakimi i my byliśmy, chcę ich widzieć na kolanach… chcę, żeby wyginęLi…
Jej krzyki zaniepokoiły Laurenta, który osłupiały ze zdumienia wysłuchiwał okropnych słów tej jakże pięknej dziewczyny.
Léa bliska była ataku nerwowego.
— Ach!
Policzek przerwał szaleńczy potok słów. Léa patrzyła na Laurenta zaskoczona: nigdy by nie pomyślała, że był zdolny spoliczkować kobietę.
— Uwaga, ona zaraz zemdleje — krzyknęła Albertine.
Laurent podbiegł do Léi, ale ona już się wyprostowała.
— To nic, już mi lepiej.
— Przepraszam…
— Nic nie szkodzi. Na twoim miejscu zrobiłabym tak samo — powiedziała ze wzrokiem utkwionym gdzieś za oknem.
— Czy wie pan, panie d'Argilat, co mi właśnie powiedziała Léa?
— Nie.
— Że wstąpi do Czerwonego Krzyża!
Laurent podszedł do Léi i zmusił ją, by się odwróciła.
— To prawda?
Jaki niepokój w jego głosie!
— Tak.
Przyciągnął ją do siebie i bardzo mocno przytulił.
— Może masz słuszność, w końcu…
Albertine de Montpleynet wyszła wzruszając ramionami.
Gdy zostali sami, Laurent i Léa długi czas milczeli.
Zbliżył się do niej i powoli uniósł jej twarz do góry. Uparta dziewczyna próbowała mu się opierać.
— Dlaczego?
Och! To spojrzenie zagubionego dziecka! Jakżeby pragnął usunąć z jej pamięci wszelkie okropności, jakie się w niej kłębiły, przywrócić jej, stanowiącą o jej uroku, beztroskę. Lecz on sam zanadto był zasklepiony w swym własnym bólu, by móc być dla niej wielką pomocą. Domyślał się, że jej decyzja wstąpienia do Czerwonego Krzyża podyktowana była jedynie niepokojem o przyszłość, która jawiła jej się ponura i ciężka.
— Dlaczego? — powtórzył.
— Bo chciałabym umrzeć.
W innych okolicznościach ta młodzieńcza porywczość rozśmieszyłaby go, ale tym razem…
— Nie mów głupstw, masz przed sobą całe życie…
— Mówisz jak moje ciotki!
— Odwołuję się do twojego rozsądku…
— Dobre sobie, do rozsądku!… A czy ty w ogóle wiesz, co to jest rozsądek? Bo ja nie. Wokół mnie, od początku tej wojny, nie widziałam nic, co by było zgodne z rozsądkiem, a wszystko wypływało raczej z zupełnego absurdu. Czy to rozsądek popycha tłum do linczu i golenia?
— Przyznaję ci, że jesteśmy we władzy absurdu, ale nie powiększaj tej absurdalności swoją decyzją, tak mało do ciebie pasującą. Zastanów się, za kilka miesięcy wojna się skończy, trzeba będzie wszystko odbudować, trzeba będzie żyć jak przedtem…
— A ty będziesz mógł żyć jak przedtem? Po tym co zrobili Camille?
Nagły skurcz bólu zmienił wyraz twarzy Laurenta.
— Nie mam wyboru. Muszę myśleć o Charles'u.
— Ty masz Charles'a! A ja nie mam nic.
— Ty masz Montillac.
— Nie chcę więcej słyszeć o Montillac, w Montillac zginęło zbyt dużo ludzi. Nienawidzę tego miejsca… Nigdy już do niego nie wrócę.
— Jak bardzo się zmieniłaś od wczoraj… Sądziłem, że jesteś szczęśliwa, że znowu widziałaś się z François Tavernierem, to mężczyzna, jakiego ci trzeba.
— François Tavernierowi jedno tylko w głowie…
— A któremu mężczyźnie na twój widok nie byłoby to w głowie.
— Tobie!
Obrazy ich jedynej nocy w Tuluzie, w piwnicach z różowej cegły, powróciły w ich pamięci z taką wyrazistością, że oboje się zaczerwienili.
— On ciebie kocha — Camille mi to powiedziała. Sądziła, że ty też go kochasz.
— Myliła się.
— Camille rzadko się myliła.
— Nie mów już o niej. Ona umarła… umarła… jak Montillac… Zostaw mnie, Laurent. Proszę, zostaw mnie.
Wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi.
Léa trzymała się oburącz za głowę, usta otwarła w bezgłośnym krzyku, który rozbrzmiewał w niej i od którego aż się trzęsła. Upadła na kolana przy wolteriańskim fotelu, wbijając zęby w stare obicia siedzenia, i bredziła:
— Tak mnie boli… już nie mogę… zewsząd mnie osaczają. Chcą mnie pociągnąć za sobą… Nie! Nie!… To co powiedziałam Laurentowi, to nieprawda, ja nie chcę umrzeć!… Ale oni… Każdej nocy mnie wołają… Starają się mnie schwycić… Czuję dotyk ich lodowatych dłoni ociekających krwią… Och! Te palce!… Boję się!… I ten swąd palonego ciała, to zwęglone ciało, które drga bez końca, te krzyki!… Och, Saro! Twoja biedna, jak sito podziurawiona twarz… Mam wrażenie, że opowiadasz mi o piekle… Sidonie… W twoim słodkim głosie odnajduję jakby miód twoich cukierków. Wciąż widzę twoje stare skatowane ciało… Zlituj się… Nie mów nic… Raoul?… Och! Ty jesteś dobry… Czuję, że ty chcesz, żebym żyła, że zabrałeś ze sobą nasze miłosne uściski… Ciociu Bernadette, wybacz… Mamo!… Chroń mnie… przepędź ich… oni chcą, żebym z nimi poszła… Mamo, powiedz, żeby Pierrot mnie zostawił w spokoju… to przecież nie moja wina, że nie zginęłam razem z nim… a teraz La Sifflette… Państwo Debray… i ojciec Terrible… i dzieci z Orleanu i ich matka… i… Och! nie… ten mężczyzna!… mężczyzna, którego zabiłam… Ratunku! Mamo… Łapie mnie… Tato… Nie pozwól mu… krew, ta krew… jak ich dużo…
— Léa! Léa! Uspokój się… Już koniec… Proszę wezwać lekarza, szybko!
François Tavernier uniósł nieruchome teraz i spocone ciało swojej przyjaciółki i zaniósł ją do jej pokoju, gdy tymczasem Laurent d'Argilat usiłował dodzwonić się do lekarza.
— Niech pan zadzwoni do doktora Prosta w Ministerstwie Wojny. To mój przyjaciel. I proszę mu powiedzieć, by niezwłocznie tu przyszedł.
Bez żadnych ceregieli wyprosił panny de Montpleynet i Laure. Oszalały z niepokoju wpatrywał się w nieprzytomną ukochaną kobietę, której ciałem od czasu do czasu wstrząsały dreszcze. Położył się na niej i łagodnie do niej przemawiał.
— Moje serduszko… Nie bój się już, moja słodka… Moje piękności… Jestem przy tobie… Obronię cię… maleńka.
Kojący głos zdawał się ją uspokajać. Skorzystał z tego, by ją rozebrać. Wzruszył się podziwiając piękno tego ciała, silnego i kruchego zarazem, którego posiadanie wprawiało go niezmiennie w zachwyt. Nawet w tej chwili, w chorobie, nadal wzbudzała w nim wzruszenie i pożądanie. Koniecznie trzeba ją wysłać daleko od Paryża, by odzyskała równowagę. Ale do diabła, gdzie się podziewał ten Prost?
— D'Argilat!…
Laurent pchnął uchylone drzwi.
— Tak.
— Połączył się pan z doktorem Prostem?
— Jest w drodze. Jak ona się czuje?
— Trochę się uspokoiła. Czy od wczoraj wydarzyło się coś szczególnego?
— O ile wiem, to nie. Opowiedziała mi, w jakich okolicznościach zginęła moja żona…
— Proszę mi wybaczyć, mój stary, chciałem panu powiedzieć, jak bardzo… Bardzo lubiłem pańską żonę, miałem dla niej wiele szacunku…
— Dziękuję panu. Później o tym porozmawiamy.
— Myślę, że lekarz przyszedł.
— Nie słyszałem, żeby dzwonił do drzwi.
— Niech pan nie zapomina, że nadal jesteśmy pozbawieni elektryczności. Pukano do drzwi wejściowych.
Dobiegły do nich odgłosy rozmowy.
— To tutaj, panie doktorze, proszę wejść.
Niezbyt wysoki mężczyzna o barach zapaśnika i byczym karku, ubrany w mundur z kapitańskimi galonami, wszedł do pokoju i skierował się do Taverniera.
— Co się dzieje?
— Twoi paryscy koledzy nie odpowiadają, no to pomyślałem o tobie.
— Jesteś chory?
— Nie, nie ja, ta młoda osoba.
— Czarująca.
— Przestań. Nie pora na żarty.
— Zgoda. Gdzie mogę umyć ręce?
— Proszę tędy, panie doktorze — rzekła Albertine, wskazując drzwi od łazienki.
— Niech pan przestanie tak chodzić w tę i z powrotem, bo aż się serce kraje, jak na pana patrzę, panie Tavernier.
— Przepraszam panią, ale taki jestem niespokojny, już prawie godzinę ją bada.
— Nie godzinę, drogi panie, a dziesięć minut.
— Dziesięć minut czy godzina, wszystko jedno, i tak za długo.
Salon przypominał poczekalnię u dentysty. Laure trzymała na kolanach dziecko Françoise, Laurent stał i trzymał na ręku Charles'a. Dziecko bez przerwy powtarzało cienkim, coraz bardziej zaniepokojonym głosikiem:
— Ona nie umrze, prawda, no powiedz?
— Ona nie umrze.
Lisa wachlowała się mokrą od łez chusteczką, szepcząc:
— Panno przenajświętsza, zmiłuj się nad nami.
Natomiast Albertine trzymała się prosto i miała zamknięte oczy. Po drżeniu jej warg można się było domyślić, że się modliła. W końcu drzwi się otwarły i lekarz skinął na nią, żeby weszła, lecz François odepchnął ją i wpadł do pokoju.
— Panie Tavernier!
Nie słuchał jej i podbiegł do wezgłowia łóżka, na którym leżała Léa. Zdawała się spać.
Uspokojony wyprostował się i odwrócił do Prosta.
— No więc?
Lekarz zlekceważył jego pytanie i zwrócił się do Albertine.
— Czy ma skłonność do omdleń?
— Nie… o ile wiem, to nie. To moja bratanica, panie doktorze, ale mieszka u mnie dopiero od dwóch miesięcy.
— A kiedy była dzieckiem, czy zdarzały jej się tego rodzaju zasłabnięcia?
— Nie, panie doktorze. Och! Tak… Kiedy poległ jej narzeczony, przez kilka dni leżała nieprzytomna.
— Ile?
— Nie wiem, dwa albo trzy.
— Widziałem, że dwukrotnie była ranna w głowę, czy nie miało to jakichś następstw?
— NiE sądzę.
— Czy cierpiała na częste migreny?
— Rzadko, ale bardzo silne, do tego stopnia, że musiała leżeć.
— Ale to już tylko przeszłość, burknął Tavernier. — Co jej teraz dolega?
— Śpiączka.
— Co takiego?
— Jest w stanie śpiączki.
Ale co to znaczy?
— To znaczy, że jest nieprzytomna, lecz jest to jednocześnie stan czuwania, co oznacza, że reaguje na niektóre rzeczy, niektóre dolegliwości. Proszę pani, proszę się nie dziwić, jeśli będzie jęczeć albo się miotać. Jej umysł nie jest w całkowitym stanie śpiączki.
— Co należy robić?
— Nic.
— Jak to nic?
— Tak, nic. Trzeba czekać.
— Jak długo?
— Sam nie wiem… Dwa dni… cztery dni… Tydzień albo i dłużej, to zależy.
— To zależy od czego? — zapytał François.
— Od natury, albo jeśli wolisz od Boga.
— Pierniczę Boga i ciebie razem z nim… Marny z ciebie lekarz, nawet nie potrafisz jej wyleczyć…
— Nie wrzeszcz tak. Ona potrzebuje spokoju. Moje zalecenie, to żebyś stąd zniknął.
— Panowie, bardzo was proszę…
— Przepraszam panią. Słyszała pani, co powiedziałem. Jedyne, co można zrobić, to czekać. Proszę regularnie podawać jej coś do picia, próbować wmusić w nią trochę zupy jarzynowej i mierzyć jej temperaturę. Czy mają państwo lekarza domowego?
— Tak, ale nie wiemy, co się z nim dzieje.
— Przyjdę jutro, o ile do tego czasu nie znajdę jakiegoś mojego kolegi. Chciałbym, żeby nieustannie ktoś przy niej czuwał. Przydałaby się pielęgniarka.
— To zbędne, panie doktorze, jest nas tutaj kilka osób, będziemy czuwać na zmianę.
— Doskonale. Idziesz, Tavernier?
— Nie, zostanę jeszcze trochę. Później do ciebie wpadnę.
— Nie zapomnij, że za godzinę mamy spotkanie z prasą.
— Nic tam po mnie.
— Powiedz to generałowi… Do widzenia pani, proszę się nie niepokoić, ma silny organizm, wyjdzie z tego.
— Niech Bóg pana wysłucha, panie doktorze.
MinęŁo dwanaście dni, nim Léa otworzyła oczy w półmroku swojej sypialni. Pierwszą osobą, jaką ujrzała, była siedząca przy łóżku jej siostra, Françoise, która spoglądała na nią przez grzywkę włosów wymykających się spod eleganckiego turbana w jesiennych kolorach. Nawet się nie zdziwiła, włosy przecież tak szybko odrastają.
— Léa? Słyszysz mnie?
— Tak” mam wrażenie, że długo spałam.
Françoise roześmiała się przez łzy.
— Śpisz już ponad tydzień.
— Co takiego?
— Przez dwanaście dni znajdowałaś się w letargu.
— Dwanaście dni!… Jesteś tego pewna?… Ileż rzeczy musiało się wydarzyć przez ten czas… Opowiadaj.
— Nie, nie powinnaś się męczyć. Zawołam innych, żeby im powiedzieć, że wreszcie odzyskałaś przytomność…
— Nie! Poczekaj! Nie jestem zmęczona. Niezbyt dobrze pamiętam… Ostatnie wspomnienie, jakie zachowałam, to jak Albertine mówi o twoim powrocie, i od tego czasu… upłynąło dwanaście dni. Kiedy wróciłaś?
— Po południu tego dnia, kiedy zachorowałaś. François Tavernier przyjechał po mnie na Vel'd'Hiv. Nie wierzyłam własnym uszom, gdy jakiś FFI wywołał mnie i powiedział: „Wolna jesteś, ty dziwko!” Gdybyś widziała radość innych więźniarek, jakaś aktorka, której nie ogolili głowy, ucięła sobie kosmyk włosów i wsunęła mi go pod szal…
— A, no to teraz rozumiem!
— …i ucałowała mnie. Tak mnie wzruszył ten jej odruch, że zaszlochałam. Podjęłam się załatwienia drobnych sprawunków i przekazania listów rodzinom niektórych osób. Na całe szczęście nie zdążyli przeszukać mi torebki. François Tavernier wyrwał ją z rąk jakiegoś brudnego i pryszczatego „pułkownika”, który znajdował szczególną przyjemność w upokarzaniu zatrzymanych. Tym razem znalazł się w kłopotliwej sytuacji, bez końca obracał w rękach pismo z nagłówkiem Ministerstwa Wojny, opatrzone trzema czy czterema podpisami i tyluż pieczęciami, które nakazywało natychmiastowe wypuszczenie mnie na wolność. François wepchnął mnie do samochodu z trójkolorowym proporcem z krzyżem lotaryńskim, który prowadził kierowca w mundurze, mówiąc mi: „Proszę się pośpieszyć, obawiam się, że zauważą, iż te dokumenty nie są zupełnie w porządku.” O mało nie zemdlałam, takie wrażenie zrobił na mnie jego tupet. Na szczęście, wszystko poszło jak z płatka i zostałam rzeczywiście skreślona z list czystek.
— Co to takiego?
— Istotnie, nie wiesz, o co chodzi. Przeprowadza się czystki, aresztuje, przesłuchuje, osądza, skazuje wszystkich tych, którzy utrzymywali mniej lub bardziej zażyłe stosunki z Niemcami. Począwszy od ludzi interesu po deputowanych, pisarzy, aktorów, dyrektorów gazet, właścicieli hoteli, prostytutki, urzędniczki i maszynistki, krótko mówiąc wszystkich.
— I co się z nimi dzieje?
— Puszcza się ich wolno albo zamyka w więzieniach, zanim rozstrzela się niektórych.
— Kogo aresztowali?
— Spośród osób, których nazwiska coś ci mówią: Pierre'a Fresnay, Mary Marquet, Arletty, Ginette Leclerc, Sachę Gutry, Jérôme'a Carcopino, Brasillacha… inni, jak Céline, Rebatet, Drieu la Rochelle są nadal poszukiwani. Codziennie „Le Figaro” publikuje ich listę.
— Większość zasłużyła sobie na to.
— Niewątpliwie, ale wielu aresztowano w wyniku donosów jakiegoś zawistnego kolegi, pamiętliwej dozorczyni albo ze zwykłej chęci szkodzenia.
Léa zamknęła oczy, nie chcąc wdawać się z siostrą w tego rodzaju dyskusje.
— Zmęczona jesteś… Nie mów już nic, uprzedzę…
— Nie! Jak się ma Charles?
— Dobrze, bez przerwy się o ciebie dopomina, szczególnie od wyjazdu swojego ojca.
— Laurent wyjechał? — wykrzyknęła Léa zrywając się gwałtownie.
— Uspokój się, tylko sobie zaszkodzisz.
— Gdzie on jest?
— Z drugą dywizją pancerną. Wyjechał ósmego rano na wschód.
— Jak się miał?
— Nie najlepiej. Był zrozpaczony, że musi wyjeżdżać zostawiając cię w takim stanie i opuszczając syna.
— Niczego dla mnie nie zostawił?
— Zostawił list.
— Przynieś mi go.
— Jest tutaj, w twoim sekretarzyku.
Françoise otworzyła szufladę i podała list siostrze, która go od niej wzięła. Lecz ręce drżały jej tak silnie, że nie udawało się jej rozerwać koperty.
— Otwórz i przeczytaj mi go.
„Najdroższa Léo,
Skoro czytasz ten list, to znaczy, że wróciłaś do zdrowia. Tak bardzo cierpiałem, widząc Cię leżącą jak bez życia, szamoczącą się i nieprzytomną, a ja byłem zupełnie bezsilny nie mogąc Ci ulżyć i przywrócić Cię nam. Powierzyłem Charles'a opiece Twoich ciotek i sióstr, lecz teraz, kiedy wróciłaś do zdrowia, powierzam go Tobie. Nie odmawiaj mi, on kocha Cię jak matkę i potrzebuje Ciebie. Wiem, że to wielka, ciężka odpowiedzialność, lecz jesteś dość silna, by temu podołać, dałaś już tego dowody. Mam nadzieję, że poniechałaś tego głupiego pomysłu, żeby wstąpić do Czerwonego Krzyża. Twoje miejsce jest pośród Twoich bliskich, przy moim synu i Twoich siostrach. Wróć do Montillac! Napisałem do notariusza, który prowadził sprawy mojego ojca, by spróbował sprzedać trochę ziemi i pomóc Wam w odbudowie.
Jestem zarazem szczęśliwy i smutny, że znowu ruszam walczyć. Szczęśliwy, gdyż podczas działań wojskowych prawie zapominam o tym strasznym fakcie, że utraciłem Camille; smutny, dlatego, że zostawiam Charles'a i Ciebie. Całuję Cię tak mocno, jak Cię kocham.
`rp
Laurent
`rp
Ps: Gdy tylko będzie to możliwe, powiadomię Cię, dokąd należy kierować pocztę.”
— On ma rację, to szaleństwo, żebyś zaciągała się do Czerwonego Krzyża.
— Nic ci do tego, zrobię, co zechcę.
— Ale dlaczego?
— Nie chcę tutaj zostać. Źle się tu czuję. Muszę przemyśleć wiele spraw.
— Léa! Odzyskałaś przytomność. Panie doktorze, moja bratanica wyzrdowiała.
— Całkiem mi na to wygląda, proszę pani. Co to, moje dziecko, chciałaś udawać śpiącą królewnę? Żałuję, że nie jestem pięknym królewiczem. Ależ ten chłop zamartwiał się z pani powodu!
Léa rzuciła siostrze pytające spojrzenie.
Milcząca odpowiedź Françoise oznaczała: „Jakbyś nie wiedziała, o kogo chodzi.”
— Chciałabym wstać.
— Ale najpierw musi pani odzyskać siły. Jeśli spróbuje pani wstać, nie utrzyma się pani na nogach. Potrzeba pani zdrowego i obfitego jedzenia.
— Obfitego? To nie takie proste — rzekła z goryczą Françoise.
— Wiem, proszę pani. Musicie jakoś sobie radzić. Na pewno możecie liczyć na pięknego królewicza, ten człowiek ma duże możliwości, a czegóż to się nie robi dla rodziny swojej ukochanej? No, dość żartów. Proszę pani, dobrze pani słyszała: tej małej trzeba codziennie dawać mięso, nabiał, ryby, jajka…
— KRótko mówiąc, panie doktorze, wszystko to, czego nie można dostać.
— Pan Tavernier to zdobędzie. Do widzenia, moje dziecko, pozwalaj się rozpieszczać.
— Odprowadzę pana, doktorze.
Po wyjściu cioci Albertine i lekarza Léa wybuchnęła słabym jeszcze śmiechem. Doktor (stara miłość cioci Lisy) jak zwykle był optymistycznie nastawiony do życia i nie stracił przenikliwości swego spojrzenia…
— François często przychodził?
— Czy często?!… Codziennie, kilka razy dziennie, a między jedną wizytą a drugą dzwonił przynajmniej raz, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz.
— Ale dzisiaj przynajmniej od godziny nie daje znaku życia — rzekła z naburmuszoną miną.
— Jesteś niesprawiedliwa; gdy tylko mógł, spędzał noc u twojego wezgłowia, przemawiał do ciebie, kołysał cię i nie zdrzemnął się ani na chwilę. Żal było patrzeć, gdy wychodził rano jak skopany, nie ogolony, z przekrwionymi oczyma, wypijając w roztargnieniu filiżankę kawy, którą mu podawałam. Czasami Charles czekał na niego pod drzwiami, wówczas puszczał go do pokoju i prowadzili długie rozmowy stojąc w nogach twojego łóżka. Gdy wychodzili, zdawało się, że jednemu i drugiemu poprawiło się samopoczucie. Charles przywiązał się do François i nazywa go swoim wielkim przyjacielem. Masz szczęście, że jesteś tak kochana.
Smutek w jej głosie uderzył Léę, która wyrzucała sobie obojętność na nieszczęście siostry. Po raz pierwszy od powrotu do Paryża uważnie jej się przyjrzała. Jakże się zmieniła ta pielęgniareczka z Langon! Młoda kobieta, która z taką zuchwałością znosiła skutki swojej miłości do niemieckiego oficera. Gdzież się podziała ta aureola piękna, rozświetlająca jej nieco banalną twarz młodej prowincjuszki z dobrej mieszczańskiej rodziny? Jej kokieteria zakochanej dziewczyny, odkrywającej uroki stolicy? Ta promienna mina młodej matki tak dumnie idącej nabrzeżami Sekwany na spacer ze swoim dzieckiem?
Léa przyjrzała się twarzy tej nieznajomej, która była jej siostrą, i zauważyła gorzkie fałdki z obu stron zaciśniętych ust, jak gdyby chroniących jakiś szkielet, zapadnięte policzki, na których położony róż podkreślał tylko ich bladość, rozbiegane oczy o niespokojnym spojrzeniu i ten turban ze śmiesznym kosmykiem włosów, przypominającym peruczkę starej aktorki niemego kina. A jej ręce?… Te biedne ręce zaciskające się konwulsyjnie. Może właśnie drżące palce sprawiły, że w całej rozciągłości uzmysłowiła sobie fizyczne i moralne cierpienia swojej siostry. Chciałaby objąć ją ramionami i uściskać, prosić ją, by wybaczyła jej egoizm, lecz powstrzymał ją nagły przypływ nieśmiałości. Ze ściśniętym litością sercem wyjąkała:
— Czy masz jakieś wiadomości od Ottona?
Léa zdusiła krzyk, widząc nagłe przeobrażenie Françoise: zszarzała na twarzy, całe jej ciało jakby sflaczało, można ją było wziąć za staruszkę. Powolnym ruchem zsunęła z głowy swój turban i tak obnażona, żałosna ze swoją głową, która wyglądała jakby ją zżarły mole, i z szeroko otwartymi, a jednak niewidzącymi oczyma, w milczeniu zapłakała.
Léi zrobiło się mdło i opadła na poduszkę.
Obie siostry długo pozostawały wyczerpane, osłabione, przybite. Ból serca minął, Léa uniosła się i przesuwając się na łóżku zbliżyła się do tej, której dzieckiem będąc dawała się zdrowo we znaki, i pogłaskała ją po zalanej łzami twarzy, w tym jej odruchu mieszało się współczucie i niesmak. Żadne słowo pociechy nie cisnęło się na jej usta. W milczeniu otarła prześcieradłem umazaną szminką twarz, aż przestały płynąć łzy.
— Dziękuję — powiedziała po prostu Françoise, znowu nakładając turban. Pójdę po cioteczki… Nie, nie mam wieści od OTtona.
Wielkie zmęczenie ogarnęło Léę, położyła się i zamknęła oczy. Kiedy przyszły Albertine i Lisa de Montpleynet, na powrót spała.
11) 21) 31) 41.
Wieczorem ujrzała pochyloną nad sobą inną twarz.
— François!
Swoim pocałunkiem na pewno przekazali sobie to wszystko, czego nie potrafiliby wyrazić słowami. Gdy ich usta się rozłączyły, oboje odzyskali chęć do życia, która pozwalała im znieść najcięższe doświadczenia.
— Popatrz, moja piękna przyjaciółko, będziesz musiała się trochę poprawić. Wiesz przecież, że nie znoszę chudych jak szczapa kobiet.
— Przy obecnym niedostatku żywności nie będzie to łatwe.
— Nie troszcz się o sprawy gospodarcze, ja się tym zajmę.
— Jak się do tego zabierzesz? Czy twoi przyjaciele z czarnego rynku nadal prowadzą owocną działalność?
— Widzę, że choroba nie pozbawiła cię twojego sarkastycznego poczucia humoru. Lubię to. Moi przyjaciele, jak powiedziałaś, zniknęli bez śladu i pewnie przebywają obecnie w pałacach Baden-Baden albo w jakichś hiszpańSkich karczmach, ale zastąpili ich inni, równie zaradni. Estelle przygotowuje dla ciebie bulion z kury, jajko na miękko i biały ser, że palce lizać, a do tego stare lafite-rothschild.
— Po tym to się na pewno nie podtuczę, jak ty to mówisz.
— Przypomnij sobie Kiplinga: „Zbytni pośpiech zgubił żółtego węża, który chciał połknąć słońce.”
— Miło z twojej strony, że mnie porównujesz do węża.
— Jesteś najbardziej czarującą żmijką jaką znam — rzekł głaszcząc ją po włosach.
— Jutro przyślę ci fryzjera, przecież na głowie masz prawdziwą strzechę. Tymczasem weźMiesz kąpiel.
Kiedy ją wykąpał, co wprawiło go w stan, któremu zaraz zaradzili, nie zapominając przedtem przekręcić klucza w drzwiach, ułożył ją w łóżku.
Wprost pochłonęli przygotowany przez Estelle posiłek i opróżnili do dna butelkę de lafite'a. Wino przywróciło Léi rumieńce i sprawiło, że oczy jej rozbłysły. Spojrzenie François mówiło jasno, że zamierza ponowić zabiegi, które rozładowałyby zbyt silne pożądanie. Okazało się to niemożliwe, gdyż Françoise pukała gwałtownie do drzwi, krzycząc:
— Otwierajcie! Otwierajcie!
Tavernier podbiegł do drzwi i schwycił w ramiona młodą kobietę o obłąkanym spojrzeniu, która wrzeszczała:
— Oboje Fayardów znaleziono w studni!
Za nią weszła zmieniona na twarzy Laure.
— Zostali zamordowani i wrzuceni do studni w dolnej winnicy.
— KTo wam to powiedział?
— Dzwoniła Ruth.
— KTo to zrobił? — spytała Léa, choć znała odpowiedź.
— Partyzanci.
Przez kilka chwil słychać było jedynie urywany oddech Françoise.
— Podobno w Langon, w Saint-Macaire, w La Réole dzieją się okropne rzeczy: golą kobiety, oprowadzają je ulicami, śmiejąc się i plując na nie, wieszają na drzewach, torturują, zabijają.
— Jakie to straszne — jęknęła Lisa; nawet nie zauważyli, kiedy weszła.
— Dlaczego temu nie przeszkodzą? — krzyczała Léa.
— Generał de Gaulle zajmuje się tym. Czy zapominacie o torturach, jakie Niemcy stosowali wobec kobiet i dzieci? Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że jesteśmy o krok od rewolucji i tylko cały autorytet generała może zapobiec jej wybuchowi, którego tak sobie życzą komuniści. W tym właśnie celu doprowadził do utworzenia rządu jedności narodowej.
— Z komunistami? — rzekła zaczepnie Françoise.
— Byli przy najtrudniejszej robocie, jest więc rzeczą normalną…
— Tak, wiem, partia rozstrzelanych, jak ich nazywają.
— Proszę nie szydzić! Spośród Francuzów właśnie oni najdzielniej bili Niemców i najdrożej to opłacili.
— No, ale żeby zaraz brać ich do rządu… — rzekła Lisa nieśmiałym głosikiem.
— Trzeba było. Czy nie jest rzeczą normalną, że wszystkie odłamy Rèsistancel są w nim reprezentowane? Słusznie by się dziwiono, że nie znajdują się tam ludzie o tak odmiennych zapatrywaniach politycznych jak Jeanneney, Frenay, Bigault, Tillon, Capitan, Teitgen, Méndés France, Pleven…
— Może i ma pan rację. Jesteśmy takimi ignorantkami, jeśli idzie o politykę — powiedziała Laure.
— Czy są jakieś wieści o stryju Lucu i Philippe'ie?
— Nie, niezupełnie — odpowiedziała z wahaniem w głosie Laure.
— Mówże! Co ci powiedziała Ruth?
— KRążą sprzeczne pogłoski, niektórzy mówią, że stryj Luc został aresztowany i przewieziony do fortu Hâ, inni zaś twierdzą, że on i Philippe zostali zabici.
— W jaki sposób?
— Nie wiadomo. Są tacy, co mówią, że ich powieszono, inni, że zlinczowano, a jeszcze inni, że rozstrzelano. Połączenia między Bordeaux i Langon tak naprawdę jeszcze nie zostały wznowione.
— Czy coś wiadomo o stryju Adrienie?
— Nie, zupełnie nic. Natomiast odnaleziono Alberta.
— Żywego? — wykrzyknęła Léa.
— Nie, martwego, zamęczonego przez gestapo.
— Biedna Mireille… Czy śmierć Fayarda i jego żony może ich pomścić… Odebranie komuś życia nigdy nie przywróciło życia innemu… a jednak ma się ochotę zabić tych, co zamordowali ludzi, których kochaliśmy…
— Pamiętasz, Maurice'a Fiaux? — spytała Léę Laure.
— Jakżebym mogła zapomnieć To ścierwo.
— Został stracony z rozkazu Rèsistancel.
Z jaką swobodą mówiła to młodsza siostrzyczka, która sądziła niegdyś, że się zakochała w młodym mordercy. ILe jeszcze będzie zmarłych? Kiedy to się skończy.
— Jak się czuje Ruth?
— Nie najgorzej. Powoli wylizuje się z ran, ale okoliczności śmierci Alberta, a potem Fayardów, przybiły ją. Przez telefon bez przerwy powtarzała: „Ludzie poszaleli, ludzie poszaleli”. Podobno śmierć Fayardów była okropna, ciągnęLi ich popychając widłami, okładając kijami, przez całą winnicę aż do studni, a tam ich związali i przerzucili przez cembrowinę. Oboje jednocześnie wydali krzyk…
— Słyszę ten ich krzyk — wyszeptała Léa — aż po końcowe piśnięcie… Ach! Mathias, nie chciałam tego!
Spocona, szczękając zębami, opadła na łóżko.
— Pogłupieliśmy, żeby o tym przy niej rozmawiać. Wyjdźcie stąd, dajcie jej odpocząć.
Kobiety opuściły pokój, jak gdyby znajdowały się w stanie szoku.
François otarł czoło Léi z potu, szepcąc jej czułe i uspokajające słowa. Stopniowo się uspokajała, aż wreszcie zapadła w sen.
Mimo następujących po sobie emocji Léa szybko powróciła do zdrowia. W niedzielę 24 września, korzystając z wizyty generała de Gaulle'a na froncie w sztabie generała de Lattre de Tassigny, François Tavernier zabrał Léę, by zaczerpnęła świeżego powietrza w lesie w Marly-Le-Roy. Po ohydnym posiłku, jaki spożyli w renomowanej restauracji w Saint-Germain-en-Laye, skorzystali z leśnego powietrza i mchu, który gościnnie przyjął ich rozgorączkowane ciała.
Wieczorem przy kolacji w luksusowej restauracji, tym razem rzeczywiście wyśmienitej, na Champs-Elysées, powiedział jej o swoim bliskim wyjeździe.
— Dokąd jedziesz?
— Generał powierzył mi pewną misję.
— Jaką misję?
— Nic ci nie mogę powiedzieć. Ale nie powinno to potrwać dłużej niż miesiąc lub dwa.
— Miesiąc lub dwa! Chyba żartujesz?
— Wojna nadal trwa.
— Nie zostawiaj mnie samej, François!
— Tak trzeba.
— Chciałabym pojechać z tobą.
Wybuchnął gromkim śmiechem, aż obejrzeli się klienci i podbiegł kelner.
— Czy pan coś sobie życzy?
— Tak, butelkę najlepszego szampana, jaki macie.
— Za co pijemy? — oschle spytała Léa.
— Za nas, moje serce. Za twoje piękne oczy, za twoje ozdrowienie, za życie…
Lecz widząc smutek swojej przyjaciółki ciągnął dalej już poważnie.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
— Nie wiem dlaczego, ale bardziej boję się teraz niż przez te cztery lata okupacji.
— To normalne, rodzi się nowy świat, będzie odznaczał się nowymi zaletami, ale i nowymi wadami, innymi niż poprzednie. To niewiadome cię przeraża. Lecz wiem, że jesteś dość silna, by się z tego wydźwignąć. Wróć do Montillac, odbuduj je, takie zadanie powinnaś przedsięwziąć czekając na mój powrót.
— Nie wrócę do MoNtillac, a jeśli już, to dopiero po bardzo, bardzo długim czasie. A poza tym kto powiedział, że czas będzie mi upływał na wyczekiwaniu na ciebie? Może chcesz, żebym robiła na drutach swetry dla więźniów, wysyłała paczki sierotom, odwiedzała chorych…
— Och! Tak! Doskonale sobie wyobrażam, jak pochylasz się nad tymi nieszczęsnymi rannymi, jak pocieszasz zapłakaną wdowę, posuwasz się do wyrzeczeń, by kupić suchych ciasteczek, albo jakąś zabawkę… Aj!
Silny kopniak Léi osiągnął cel.
— To cię nauczy rozumu.
— Ależ jesteś brutalna! Ale brak ci powołania. Nigdy nie będziesz prawdziwą kobietą…
— Jak śmiesz mówić, że nie jestem prawdziwą kobietą — rzekła prostując się i wyginając kibić, nozdrza drgały jej z wściekłości.
To było silniejsze od niego, musiał się z nią przekomarzać. Nigdy nie wyglądała bardziej ponętnie jak wówczas, gdy wpadała w złość. Ani cienia wątpliwości: To była prawdziwa kobieta, taka, jakie lubił, zarazem swobodna i uległa, kokieteryjna i naturalna, dzielna i słaba, wesoła i melancholijna, zmysłowa i wstydliwa. Wstydliwa?… Niezupełnie, była raczej prowokująca. Nie zachowywała się jak dobrze wychowana francuska panienka, przypominała raczej bohaterki amerykańskich filmów, prowokujące, udające nietykalne, ale zdolne siadać podciągając dość wysoko spódnicę tak, żeby dało się dostrzec brzeżek pończoszki, gotowe pochylić się tak, by ukazać piersi. Léa zaliczała się do tego rodzaju kobiet. Doskonale wiedział, do jakiego stopnia lubiła rozniecać pożądanie samców. Rozkwitała pod ich spojrzeniami. Nie odczuwał z tego powodu zazdrości, lecz śmieszne rozdrażnienie.
— Żartowałem, dobrze wiesz.
Pojawienie się kelnera, niosącego butelkę szampana, odwróciło ich uwagę od tego tematu. Pili w milczeniu, zatopieni w swoich myślach.
Léa pierwsza otrząsnęła się z zamyślenia.
— Kiedy wyjeżdżasz?
— Pojutrze.
Zbladła, bolesne drżenie zmąciło urodę jej twarzy. Jednym chaustem wychyliła swój kieliszek do dna.
— Tak szybko!
Za to jedno słówko wypowiedziane tak po prostu o mało nie wstał i nie przytulił jej do siebie.
— Chodź!
Uregulował rachunek i wstał.
Gdy znaleźli się na zewnątrz, biegiem przecięli Champs-Elysées. Na ulicy Balzaca spytała go:
— Dokąd idziemy?
— Do hotelu.
Nagłe pożądanie ogarnęło jej ciało. Chciałaby się buntować, okazać zaskoczenie, zgorszenie tą kawaleryjską postawą, powiedzieć mu, że nie chce, żeby ją traktowano jak dziwkę, ale to wszystko nie byłoby prawdą. Zachowywał się dokładnie tak, jak sobie tego życzyła.
W domu schadzek, dokąd ją zaprowadził, za dużo było różowych tkanin, za dużo kryształowych żyrandoli, grubych dywanów, aksamitnej ciszy, luster, drzwi z nazwami kwiatów i służby o obojętnym, lecz jednak swawolnym wyglądzie. W pokoju z obszernym łóżkiem z baldachimem unosił się jeszcze zapach perfum poprzedniej lokatorki. Subretka, zawodowo uprzejma, przyniosła stos puszystych różowych ręczników. Léa uśmiechnęła się na widok wiszącego na ścianie dość ładnego sztychu Fragonarda przedstawiającego „Le Verrou”. Taki sam sztych wisiał w MoNtillac w gabinecie ojca.
— Chodź szybko.
Podzielała jego niecierpliwość. Zrzuciła z siebie ubranie i stanęła naga, zanim on się rozebrał. Nie zadając sobie nawet trudu, by zdjąć satynową narzutę w kolorze starego różu, ułożyła się na łóżku, w zachęcającej pozie.
Łagodne światło obciągniętych różowym jedwabiem abażurów lekko oświetlało wyciągnięte ciała dwojga kochanków, którzy w milczeniu palili papierosy… Ciało Léi zdawało się być stworzone z jakiejś delikatnej i kruchej materii, a ciało François z nie obrobionego surowca o odcieniu wypalonej glinki. Młoda kobieta uniosła się i palcem powiodła po długiej szramie, która biegła od serca aż po pachwinę.
— Od Hiszpanii nie odniosłeś innych ran?
— Nic groźnego, kula utkwiła mi w ramieniu. Chciałabyś, żebym był cały pozszywany?
— To nawet dobrze pasuje do twojego stylu.
— A jaki jest ten mój styl?
— Zły, jakby to powiedział mój stryj Luc. Trzeba było słyszeć, jak mówi: „Ta mała jest w złym stylu.”
— Podzielam jego zdanie, jesteś w bardzo złym stylu.
— Och!…
Waliła pięściami w jego tors, lecz bardzo szybko unieruchomił jej ręce, nogami przytrzymał jej nogi.
— A teraz co? Co zrobisz?… Jesteś na mojej łasce. Kochasz mnie?
— Puść mnie! Nie odpowiem dopóki…
— Dopóki co?
— Nie, François!… Muszę wracać do domu.
— Mamy czas.
— Nie, nie, boję się, że mogę zajść w ciążę!
François Tavernier zastygł w bezruchu.
— I dopiero teraz mi to mówisz?
— Dopiero teraz o tym pomyślałam.
Wybuchł głośnym śmiechem, na który aż ją poderwało.
— Wcześniej trzeba było o tym pomyśleć. Byłbym szczęśliwy, gdybym miał z tobą dziecko.
— Oszalałeś!
— Z tobą, moja śliczna.
— Puść mnie… Nie chcę mieć dzieci!
— Za późno!
Léa najpierw się wyrywała, potem już tylko udawała, wreszcie pogrążyła się całkowicie w rozkoszy, ciągle ponawianej, jakiej dostarczał jej ten mężczyzna, którego kochała, choć tak naprawdę nie chciała tego przyjąć do wiadomości.
Po zbliżeniu cała historia z dzieckiem zaniepokoiła François. Był na pewno szczery, gdy mówił, że ma ochotę mieć z nią dziecko, lecz zdawał sobie sprawę, z tego, jakim szaleństwem było takie życzenie w obecnych warunkach. Przecież dwa czy trzy razy próbował ją przestrzec, pytając czy powinien zachować ostrożność, ale ona zawsze zręcznie omijała ten temat. Egoistycznie uznał sprawę za załatwioną i oto teraz ona mówi mu, że boi się zajść w ciążę. Cóż za niekonsekwentne stworzenie, co by zrobił, gdyby spodziewała się dziecka? Znał przecież pewną babę, robiącą pokątne zabiegi w okolicach metra Cambronne, lecz za nic na świecie nie chciałby, żeby swoimi brudnymi łapskami dotykała tego brzucha. Zostawało jedno tylko wyjście: ożenić się z nią.
Przez długi czas na myśl o małżeństwie wszystko się w nim buntowało: zbyt lubił kobiety i wolność, a jednak, na wspomnienie Léi, dopuszczał taką myśl. Ale ona, czy ona by się zgodziła? to wcale nie było takie pewne. Pod tym względem bardzo się różniła od innych dziewcząt; nie czekała na męża, jeśli nie liczyć jej szczeniackiego pociągu do Laurenta d'Argilat, pociągu, który roznieciły tylko jego zaręczyny z Camille. Jakąż wspaniałą stała się kobietą, ale jaką dziwną, jak nieobliczalną! Usposobienie przechodzące z radości w łzy, od najbardziej szaleńczej zuchwałości do największego strachu. Przypisywał to jej przeżyciom i kładł na karb tego, co widziała i przeżyła przez ostatnie lata, choć do końca nie był o tym tak zupełnie przeświadczony.
— Pomóż mi dostać się do Czerwonego Krzyża.
No masz, i znowu zaczynała! Co do diabła miała zamiar robić w błocie, krwi i wśród potworności wojny?
— Czerwony Krzyż doskonale się obejdzie bez ciebie. Dobrze wiem, że znajduje się w nim wiele młodych dziewcząt z dobrych rodzin, ale nie dla towarzyskich zebrań.
— Wiem. Mówię poważnie, pomóż mi.
To prawda, wyglądało to poważnie. Serce mu się ścisnęło. A jeśli to był sposób, żeby odsunąć się od niego? A przybliżyć się do Laurenta?
— Dlaczego, moje serduszko?
— Napuść mi wody do wanny.
Usłuchał i długą chwilę spędził w łazience przypatrując się swojemu odbiciu w lustrze i mówiąc sobie: mój stary, uważaj, co teraz robisz, ryzykujesz, że albo ją stracisz, albo zaciągniesz sobie pętlę na szyi.
— Dlaczego? — spytał, wracając do pokoju.
— Sama dobrze nie wiem, ale coś mnie do tego popycha.
— Zastanów się” to nie jest decyzja, jaką się podejmuje lekkomyślnie.
— Nie podejmuję jej lekkomyślnie, nawet jeśli nie wiem dlaczego… Bez najmniejszego wysiłku mogę ci przedstawić wiele powodów, wszystkie będą doskonałe… ale nie… nie mogę już patrzeć na moje siostry, na moje ciotki…
— Charles'a powierzył twojej opiece jego ojciec.
— Tylko to mogłoby mnie powstrzymać… Françoise zajmie się nim dużo lepiej niż ja.
— Ale on ciebie kocha!
— Wiem… Nie mów tak!… Chcę wyjechać. Mam wrażenie, że się tutaj duszę… Nie czuję żadnej więzi z nikim…
— Nawet ze mną?…
— Z tobą to… jak by to powiedzieć?… to coś cudownego, póki jestem w twoich ramionach. A później… jakby wszystko, czego się obawiam, miało runąć na mnie i mnie pochłonąć…
— Ależ, Léo, dobrze wiesz, że to wymysły…
— Może, ale to niczego nie zmienia… Proszę cię, jeśli mnie kochasz, pomóż mi.
Ileż strapienia i determinacji w jej prośbie. Przygarnął ją do siebie, pogładził po głowie, w której kłębiło się tyle bolesnych sprzeczności.
— ZRobię, co zechcesz… Gdybyś miała trochę cierpliwości, trochę zaufania do mnie, przepędziłbym na cztery wiatry te strachy… Serce mi się kraje, gdy cię widzę w takim stanie i nie mogę nic zrobić… Lecz jeśli uważasz, że to najlepszy sposób, żebyś odzyskała równowagę, pomogę ci.
— Och! Dziękuję!… Cholera! Wanna!
Nazajutrz François oznajmił Léi przez telefon, że umówił ją z kierowniczką Francuskiego Czerwonego Krzyża zajmującą się rozpatrywaniem kandydatur i że na jego prośBę pan de Bourbon-Busset zaprotegował ją.
— Kim jest ten pan?
— To on utworzył w Paryżu 24 sierpnia generalną delegaturę do spraw repatriacji więźniów wojennych, deportowanych i uchodźców. Ponadto jest naczelnym dyrektorem i prezesem Francuskiego Czerwonego Krzyża. Nie możesz mieć lepszej rekomendacji.
— Powiedz mu, że nie będzie tego żałował i że mu dziękuję.
— Jesteś umówiona jutro na dziewiątą rano, ulica Octave-Feuillet numer dwadzieścia jeden. To w szesnastym arrondissement. Nie zapomnij zabrać wszystkich swoich dokumentów. Przyjmie cię pani de Peyreimhoff. Nie spóźnij się. Podobno ona jest bardzo wymagająca, jeśli chodzi o punktualność.
— Dziękuję, jesteś cudowny.
— Nie dziękuj mi, robię to bez najmniejszej przyjemności. Po prostu zrozumiałem, że nie ustąpisz. Naprawdę jesteś uparta jak muł. Wyjeżdżam jutro skoro świt. Błagam, żebyś spędziła wieczór ze mną.
— Trudno przekonać moje ciotki.
— Nie obawiaj się, biorę to na siebie. Wpadnę po ciebie o siódmej. Zrób się na bóstwo.
Serce Léi biło mocno, gdy odkładała słuchawkę. Do jej umysłu wśliznął się podstępny niepokój silniejszy od tego, jakiego doznała myśląc o Laurencie znajdującym się w ogniu walki. Ogarnęła ją wielka słabość na myśl, że coś mogłoby się przytrafić François. Brak wieści od Laurenta od czasu jego wyjazdu łatwo sobie tłumaczyła przyjmując, że gdyby został ranny — nie miała odwagi brać pod uwagę najgorszego — je pierwsze by powiadomiono.
Kwiaty i czekoladki dokonały cudów, jeśli chodzi o panny de Montpleynet. Albertine poprzestała na stwierdzeniu, że Léa, która dopiero co odzyskała zdrowie, nie powinna wracać zbyt późno. François Tavernier przyrzekł jej to i porwał Léę przepysznym samochodem zarekwirowanym jakiejś grubej rybie z czarnego rynku. Zawiózł ją na kolację do małej nowo otwartej restauracji na Montparnasse. Lokal przypominał nieco potajemną restaurację przy ulicy Saint-Jacques.
— Co się stało z pana przyjaciółmi, Marthe i Marcelem Andrieu? A z ich synem René?
— Po aresztowaniu René…
— René został aresztowany?…
— Tak. Torturowany i wywieziony do obozu. marthe i Jeannette wyjechały z malcem do departamentu Lot na początku lata ubiegłego roku. Marcel został. Dozorczyni zadenuncjowała go jako kolaboranta. Przyjechał komisarz dzielnicy, a że był niegdyś jednym z jego najlepszych klientów, oczyścił Marcela z zarzutów, twierdząc, że należał do Rèsistancel.
— A to nie była prawda?
— I tak” i nie. Pomagał i przyjmował u siebie licznych członków podziemia, ale nigdy nie chciał należeć do siatki. Natomiast René do niej należał.
— Biedna Marthe.
— Wypijmy za jej zdrowie, sprawiłoby jej to przyjemność.
Posiłek był wyśmienity i przywrócił Léi dobry humor. Tavernier raz jeszcze podziwiał jej żywotność.
Oświadczył jej, że otworzył na jej nazwisko konto w banku Société Générale przy bulwarze Saint-Michel. Podziękowała mu w sposób naturalny, nie komentując sprawy. Pomyślała tylko: „Będę mogła sobie kupić nowe pantofle”.
Tego wieczoru kochali się bez pośpiechu — łagodnie, inaczej niż zwykle. Można by powiedzieć, że smakowali każdy kawałek swojego ciała. Pożądanie narastało w nich, nonszalanckie i nie do opanowania, zalewając ich czułością prawie bolesną, że aż oczy napełniały się łzami. By go skuteczniej przytrzymać, oplotła swoje nogi wokół jego lędźwi i nie rozłączała ich, szczęśliwa tylko wówczas, gdy czuła, jak pęcznieje w niej członek jej kochanka. Znowu rozkosz oderwała ich od teraźniejszości.
Na kilka chwil zasnęli w swoich objęciach. Ona obudziła się pierwsza i uporczywie przypatrywała się mężczyźnie, który miał ją niebawem opuścić. Coś jej mówiło, że nieprędko go znowu zobaczy. Napawała oczy widokiem tej bezbronnej we śnie twarzy, przypominającej twarz wyrostka. ILe on ma lat? Nigdy nie zadała mu tego pytania. Jak to się działo, że tak niewiele o nim wiedziała, choć znali się kilka lat? KTo jej zakazywał dociekania, jaki był naprawdę? Teraz chciała dowiedzieć się wszystkiego, poznać jego dzieciństwo, młodość. Czy ma jakieś rodzeństwo. Jacy byli jego rodzice? Czy żyli jeszcze? Dlaczego walczył w Hiszpanii? Jaką odgrywał rolę? Czy dobrze znał jej stryja Adriena? Jakie kochał kobiety? Jaki zawód wykonywał przed wojną? Co będzie robił, kiedy wojna się skończy? Tyle pytań pozostanie bez odpowiedzi, ponieważ on musi jutro wyjechać.
Jaki był piękny! Piękny?… Tak, te wyraziste rysy, brutalna szczęka złagodzona przez wspaniałe usta o pełnych i wyraziście zarysowanych wargach, gęste brwi podkreślające spojrzenie niekiedy twarde, ale już za chwilę czułe albo ironiczne. Często raniła ją ta ironia, chociaż domyślała się, że kryje się za nią zainteresowanie tym wszystkim, co jej dotyczyło. Wspomnienie jego spojrzeń wzruszało ją.
Jej palce pieściły szerokie ramiona, zagłębIły się w zarost na torsie, ześlizgiwały po brzuchu, na którym unieruchomiła je silna dłoń.
— A mam cię tutaj, serduszko, wykorzystujesz sen biednego człowieka.
Spod wpółotwartych powiek obserwował ją z bystrością, która kłóciła się z lekkim tonem jego słów. Skrępowana intensywnością tego spojrzenia spróbowała wyswobodzić swoją rękę.
— Nie przerywaj, lubię patrzeć, jak się tak nade mną pochylasz.
Nie opierając się dalej posuwała dłoń w stronę jego członka w spoczynku. Ich dłonie się spotkały i pieściły go, aż zesztywniał pod ich palcami. Léa usiadła okrakiem na kochanku.
Kochała go, kontrolując narastanie jego pożądania, zwalniając swoje ruchy, gdy wyczuwała, że bliski był wytrysku, obserwując reakcję na twarzy François.
— Jestem twoją panią — rzekła z wyzwaniem w głosie.
Sczepieni ze sobą swoimi wibrującymi z pożądania ciałami nie spuszczali z siebie wzroku przyzwalając, by partner widział w najmniejszym stopniu nie kontrolowane reakcje, najbardziej niedyskretne, takie, gdy rozkosz wykrzywia twarz uwznioślając jednocześnie oblicze ukochanego. Nieopanowana rozkosz wygięła w łuk ciało Léi, podtrzymywane wyciągniętymi ramionami François, który napawał się tym widokiem, zanim, ze spojrzeniem zatopionym w jej oczach, doznał w niej wytrysku.
Jak długo tak trwali, jak gdyby zawieszeni w powietrzu? z krzykiem opadła na niego, wczepiając się kurczowo w jego ciało. Leżeli tak spleceni, a on kołysał ją dopóki trwało drżenie, jakie nią zawładnęło.
Wreszcie się uspokoiła i przez chwilę leżała jak nieprzytomna. Mokrym ręcznikiem przetarł jej czoło i skronie, potem zaczął wycierać jej brzuch i uda.
— Zimno — wyszeptała odpychając go.
Ubrał ją, jak ubiera się dziecko. Rozmyślił się i nie uczesał jej zmierzwionych włosów. Gdy ją postawił na nogi, była miękka jak szmaciana lalka.
Wzruszony zaniósł ją na rękach do samochodu, a potem przeniósł do jej pokoju. Gdy ułożył ją nagą w jej łóżku, spała z tym swoim śmiechem, jaki niekiedy błąka się w kącikach ust małego dziecka, któremu coś się śni.
Otrząsnął się z tego zachwytu, który stawał się cierpieniem, i opuścił mieszkanie przy ulicy de l'Université, jak gdyby uciekał.
`rp
„Bordeaux, wtorek
22 sierpnia 1944 r.
`rp
Moja droga Léo,
Piszę ten list i nie wiem, czy dotrze on do Ciebie, bo albo go podrę, nim go dokończę, albo poczta nie będzie już działać.
My, kolaboranci, policjanci, gestapowcy, czy ochotnicy do walki w Niemczech w wielkim popłochu przygotowujemy się do odjazdu. Żebyś Ty ich widziała, tych, co jeszcze nie tak dawno paradowali na Quinconces, na ulicy Sainte-Catherine czy w „Le Régent”, jacy są teraz malutcy, jak się prześlizgują pod ścianami. Wielu próbuje przejść do partyzantki, ale chłopaki z Rèsistancel nie ufają rekrutom z ostatniej chwili. Od czasu anglo-amerykańskiego desantu tysiącami lecą się zaciągać. Zobaczysz, że jak tylko wojna się skończy, nie znajdziesz w szeregach FFI większych bohaterów nad przenicowanych kolaborantów. Brzydzę się nimi! Gdyby sytuacja znów się zmieniła, wróciliby zaraz na łono Marszałka. Ja podjąłem zupełnie inną decyzję, będę bronił przegranej sprawy. Będę takim, jak czarne charaktery, z powieści, które czytaliśmy w dzieciństwie. Pamiętasz, jak bardzo lubiliśmy błędnych rycerzy, którzy zawarli pakt z diabłem. Oczywiście zawsze przegrywali, ale za jaką cenę!
Wyznaję Ci to wszystko, żebyś wiedziała, że nie ze względu na polityczne ideały podpisałem moją deklarację wstąpienia do Waffen SS. Ja nie mam tu już nic do roboty, przede mną nie ma żadnej przyszłości. Jak tylko wojna się skończy, nowi zwycięzcy będą mieli w głowie tylko jedno: zemstę. Nie jestem jak baran, co potulnie idzie na rzeź. Obawiam się tylko jednego, że będą się mścić na moich rodzicach. Mój ojciec wielokrotnie dostawał listy z pogróżkami i niesłusznie przypisują mu odpowiedzialność za śmierć Twojej ciotki i podpalenie MoNtillac. Odnaleziono ciało Maurice'a Fiaux. Rèsistancel wykonała na nim wyrok. Aristide kazał również zgładzić Grand-CLémenta i jego żonę. To oni są teraz panami w naszym regionie. W ubiegłym tygodniu spotkałem twojego kuzyna Philippe'a, doradzałem mu, żeby się skrył w jakimś bezpiecznym miejscu. Mówił, że jego ojciec nie chce o niczym wiedzieć, bo nie ma sobie nic do zarzucenia. Ale niektórzy mieszkańcy Bordeaux, nie podzielają tego zdania. Śledzimy tutaj uważnie wydarzenia w Paryżu. Przypuszczam, że jesteś na barykadach i strzelasz. Mało brakowało, a znalazłbym się u Twojego boku.
Ten list jest, być może, ostatnim, jaki piszę, dlatego też chciałbym Ci powiedzieć, jak bardzo żałuję, że się tak zachowałem wobec Ciebie, ale kochałem Cię do szaleństwa. Wiem, że to nie jest żadne wytłumaczenie, ale zależy mi na tym, żebyś o tym wiedziała. Chciałbym też Cię prosić, abyś zachowała o mnie tylko dobre, szczęśliwe wspomnienia z naszego dzieciństwa. Zabiorę ze sobą pamięć o naszych gonitwach po winnicach, wokół kapliczek kalwarii w Verdelais, o nurkowaniu w Garonnie i o naszych bójkach na sianie.
Pomyśl o mnie czasem i wiedz, że jesteś jedyną kobietą, którą kochałem i zawsze będę kochał, i że aż do końca będziesz obecna w moim sercu.
Twój wierny przyjaciel
`rp
Mathias
`rp
Ps. Za chwilę, o siedemnastej dziesięć, pociąg z kolejarzami niemieckimi odjeżdża z dworca Saint-Jean do Niemiec. Jeden wagon przeznaczono dla nas.”
Mathias!
Gdzie on teraz jest? Żyje czy zginął? Jego list szedł prawie trzy miesiące. Rozprowadzanie korespondencji jeszcze nie ruszyło na dobre. Żadnego listu od Laurenta ani od François. Léa nie niepokoiła się zbytnio, była całkowicie pochłonięta szkoleniem dla kierowców Czerwonego Krzyża.
W dniu odjazdu Taverniera udała się na umówione spotkanie na ulicę Octave-Feuillet. Zaspała i ledwo zdążyła naciągnąć na siebie jakąś sukienkę. Wydawało jej się, że przepełnione metro wlecze się żałośnie wolno w tunelach w rytmie powtarzających się napisów reklamy Dubo… Dubon… Dubonnet… Na stacji metra przy ulicy de la Pompe roztrącając podróżnych popędziła do wyjścia. Było dziesięć po dziewiątej.
Pani de Peyerimhoff, wyglądająca nienagannie w dobrze skrojonym mundurze, przyjęła ją ozięble.
— Spóźniła się pani.
— Tak, proszę pani, przepraszam.
— Została pani zarekomendowana przez naszego prezesa. Czy zna go pani?
— Nie.
— No tak — rzekła, patrząc z góry na swoją rozmówczynię. Léa spuściła głowę.
— Zawsze się pani tak czesze?
Niczym złapana na przestępstwie mała dziewczynka Léa poczuła, że się czerwieni.
— To taka nowa moda?… To swoisty styl, trzeba to lubić… Jednak radzę pani, by — o ile panią przyjmiemy — wybrała pani fryzurę bardziej pasującą do munduru. Czy potrafi pani prowadzić samochód?
— Tak, proszę pani.
— ZMienić koło? Naprawić silnik?
— Nie.
— No tka, wszystkiego trzeba będzie panią uczyć. Oczywiście nie potrafi pani udzielić pierwszej pomocy rannym.
Léa poczuła, jak narasta w niej złość. Ależ ją irytowała ta baba z tymi swoimi minami wielkiej damy.
— Nie, proszę pani.
— Dlaczego chce się pani zaciągnąć?
— Żeby służyć krajowi.
Uff! Dobrze pamiętała lekcję, której nauczył ją François. Zdawało się, że jej odpowiedź przypadła do gustu pani de Peyerimhoff, która rzekła łagodniejszym już tonem:
— Dobrze, jeśli przyjmiemy pani kandydaturę, będzie pani musiała odbyć sześciotygodniową praktykę, podczas której pozna pani podstawy mechaniki samochodowej, i udzielania pierwszej pomocy rannym, których będzie pani transportowała. Później poślemy panią tam, gdzie pani obecność okaże się najbardziej potrzebna.
— Kiedy się dowiem, czy zostałam przyjęta?
— W tym tygodniu. Mamy wiele kandydatek, chcemy przyjąć tylko te, które, naszym zdaniem, powinny najlepiej wywiązać się z powierzonych im zadań. Jeśli zostanie pani przyjęta, otrzyma pani wezwanie.
Energiczny uścisk dłoni zakończył rozmowę.
Pięć dni później Léa jadła swój pierwszy posiłek z nowymi siłami Czerwonego Krzyża przy ulicy François-Ier. Już od pierwszych zajęć wykazała wiele zręczności przy zdejmowaniu kół, czyszczeniu świec i drobnych naprawach silnika. Alix Auboi?neau, który kierował zajezdnią ambulansów przy ulicy de Passy, pochwalił ją przed koleżankami, na co jedna z nich powiedziała z przekonaniem.
— Przypadłaś do gustu wodzowi czerwonoskórych.
— Dlaczego tak go nazywasz?
— To Claire Mauriac tak go przezwała.
— Córka?…
— Tak, jest w Béziers, gdzie odwala kawał dobrej roboty. Mam nadzieję, że niedługo wróci.
Zapewne dzięki tej koleżeńskiej atmosferze, nauce, która jej się podobała, Léa pokonała strach i przeżyła jakoś okropne wiadomości, jakie zawierał list Ruth, który nadszedł 7 października. ZaczęŁa go czytać na głos ciotkom i siostrom.
„Verdelais,
2 października, 1944
Moje kochane,
Od dwóch tygodni, z dnia na dzień odkładam chwilę napisania do was. To, co mam wam do przekazania, jest tak okropne, że nie jestem w stanie utrzymać pióra, co wyjaśnia te bazgroły.
Moje śliczne maleństwa, trzeba wam będzie wiele odwagi, gdy przeczytacie to, co następuje. Albert nie żyje. Jego zwłoki odnaleziono w ogrodzie willi zajmowanej przez gestapo w Le Bouscat. Sekcja zwłok wykazała, że prawdopodobnie popełnił samobójstwo wieszając się, ale przedtem poddano go torturom. Mireille wykazuje zadziwiającą dzielność: nie uroniła ani jednej łzy, a przecież nadal nie ma żadnych wiadomości o swoim synu. Pogrzeb odbył się w Saint-Macaire w obecności mera Bordeaux i licznie przybyłych partyzantów. Przy tej okazji byliśmy świadkami karygodnych niestety zachowań: bicia, lżenia kolaborantów czy też ludzi podejrzanych o kolaborację. Od czasu okropnej śmierci pani Bou?chardeau i Fayardów najmniejszy krzyk wrogości wprawia mnie w nerwowe drżenie, które trwa kilka godzin. Lekarz mówi, że z czasem to przejdzie.
Wasz stryj, mecenas Delmas, i jego syn zostali zlinczowani przez tłum w Bordeaux…”
— Och! Mój Boże!
Powstrzymując wymioty Lisa de Montpleynet pobiegła do łazienki, zaś pozostałe kobiety, osłupiałe, nie zmieniały pozycji, jak gdyby zastygły w bezruchu. Gdy Lisa wróciła, blada, ze zmienioną twarzą i mokrymi włosami, nie poruszyły się z miejsca. Stara panna położyła dłoń na ramieniu swojej siostry. Ten czuły gest wyrwał Albertine z jej odrętwienia.
— Czytaj dalej, Léo — powiedziała drżącym głosem.
Młoda kobieta musiała kilka razy zaczynać, nim wreszcie wypowiedziała słowa, które sprawiały jej wielki ból:
„…ich ciała ciągnięte były ulicami miasta, a potem porzucone na Quai de la Monnaie. Mieszkanie i kancelaria zostały splądrowane. To okropne. Ich stara służąca, pani Dupuis, odwiedziła mnie w szpitalu. Powiedziała mi, że od chwili otrzymania wiadomości o śmierci Pierrota, wasz stryj zmienił się nie do poznania, w kilka dni postarzał się o dziesięć lat. Z Philippe'em i panem Giraud, najstarszym pracownikiem w kancelarii, daremnie nalegali, żeby się schronił w jakimś miejscu, gdzie ludzie go nie znają. Odmówił, lecz poradził synowi, żeby wyjechał. Ze względu na jego odmowę, wasz kuzyn został. Pani Dupuis jest przekonana, że wasz stryj został umyślnie po to, żeby go zabili… Moje maleńkie, wiem, że to wszystko sprawia wam ból, ale musicie mi wybaczyć. Jeszcze nie powiedziałam najgorszego…”
— Nie, nie on — jęknęła Léa, która musiała kilkakrotnie przerywać czytanie.
— Kto jeszcze umarł? — spytała Françoise.
— Masz, czytaj, nie mogę patrzeć na jego imię…
„…żandarmi kazali mi zidentyfikować ciało, był tam niezbyt wysoki mężczyzna w mundurze i dwóch FFI. Trzej mężczyźni obejrzeli dokładnie nieboszczyka. Kolejno zidentyfikowali zwłoki. Gdy przyszła moja kolej, zrobiło mi się słabo. Trzeba to zrobić, powiedział mi komendant żandarmerii, jest pani jedyną w okolicy osobą z rodziny Delmas. No więc spojrzałam. Część twarzy wyżarły zwierzęta, druga część dawała się łatwo rozpoznać: to był wasz stryj Aderien…”
Léa krzyknęła i padła na ziemię szepcząc:
— Wiedziałam… Wiedziałam…
Albertine i laure podniosły ją i ułożyły na kanapie.
— Lisa, wezwij lekarza!…
— W jaki sposób umarł? — zdołała wymówić odpychając podtrzymujące ją dłonie.
— Françoise dokończy czytać list później. Wiecie już to, co najokropniejsze. Po co się jeszcze więcej dręczyć? — rzekła Albertine.
— Nie! Skończ czytać.
„…Lekarz sądowy orzekł samobójstwo…”
— Samobójstwo?! — wykrzyknęły.
— Ksiądz?… to niemożliwe — rzekła Albertine, żegnając się.
Zbolała, zwinięta w kłębek Léa dzwoniła zębami. „Wiedziałam, myślała. Powinnam była domyślić się tego, gdy dawał mi do zrozumienia, że stracił wiarę… Ale dlaczego to zrobił?… Był odważny… Wykonywał odpowiedzialną robotę w Rèsistancel… A tutaj jego śmierć, tak do niego nie pasująca…” Wszystko w niej usiłowało odrzucić myśl o samobójstwie. Lecz coś jej mówiło, że to była prawda.
Padłszy na kolana, ze złożonymi rękoma, Albertine i Lisa modliły się. Dla tych zagorzałych katoliczek nie było większej zbrodni niż samobójstwo. Świadomość, że ten człowiek, którego słowa miłości i pokoju rozbrzmiewały pod sklepieniami Notre-Dame, który był im lepszym przewodnikiem duchowym niż ich spowiednik, skazany jest na wieczne potępienie, przysparzało im nie tylko wielkiego cierpienia, lecz podawało w wątpliwość prawdziwość jego słów. Przez swój budzący grozę czyn ojciec Delmas zaprzeczał istnieniu chrześcijańskiego Boga. Dostrzegały to jasno.
Laure podniosła list, który wypadł z rąk Françoise, i czytała dalej:
„…Nikt z nas nie chciał w to uwierzyć, lecz bardzo szybko musieliśmy się z tym faktem pogodzić wobec oczywistej prawdy, po wyjaśnieniach kapitana żandarmerii, a zwłaszcza argumentach lekarza. Wasz nieszczęSny stryj został pochowany w grobowcu rodzinnym na cmentarzu w Verdelais, obok szczątków waszej ciotki i waszych rodziców. Nie było ani mszy, ani błogosławieństwa. Pogrzeb pariasa, gdyby nie te wszystkie kwiaty.
Jestem w Verdelais u mojej przyjaciółki Simone. Zostanę u niej, póki moje zdrowie się nie poprawi. Następnie, jeśli pozwolicie, przyjadę do was. Dwa dni temu zaczęŁo się winobranie. Zbiory będą dobre, ale wino średnie. Musiałam nająć do pomocy jeńców niemieckich. Tak się boją partyzantów, że pracują bardzo wydajnie. Trzeba będzie powziąć decyzje co do przyszłości majątku i odbudowy domu. Zaczęłam grzebać w papierach Fayar?da, ale dla mnie to wszystko jest niezrozumiałe. Notariusz zmarł, trzeba będzie znaleźć innego. Pomyślcie o tym.
Moje kochane, wybaczcie mi te okropne nowiny i wiedzcie, że pozostaję na zawsze waszą wierną, oddaną i czułą.
Ruth.”
„Prawda! Przecież to pora winobrania, zupełnie zapomniałam!”, pomyślała Léa.
Cały dzień każda z nich spędziła zamknięta w swoim pokoju. Charles i mały Pierre schronili się w kuchni u Estelle.
Léa opuściła swój wykład z topografii. Albertine zadzwoniła do pani de Peyerimhof, by po części wyjaśnić jej powody nieobecności swojej bratanicy.
W ciągu następnych dni doświadczyła przejawów kobiecej solidarności, jakiej istnienia nawet się Nie domyślała.
Na próbnych jazdach po wyboistych drogach w lesie Marly-le-Roi okazało się, że Léa jest wspaniałym kierowcą i świetnym mechanikiem. Kierownik zajezdni przy ulicy de Passy twierdził, że po wojnie, bez trudu znajdzie pracę w warsztacie naprawy samochodów. Natomiast, jeśli chodzi o opatrywanie rannych, wykazywała nadmierną ostrożność i brakło jej zręczności.
— Niech pani uważa! — krzyczał lekarz prowadzący zajęcia — jeśli w ten sposób będzie pani podnosić rannego w brzuch, to wnętrzności wyjdą mu na wierzch… Ostrożnie, obraca pani człowiekiem, który na pewno został ranny w kręgosłup, jakby to był worek kartofli… Nie chciałbym dostać się w pani ręce.
Wieczorem spotykała się z Laure i jej kumplami, którzy prowadzili z żołnierzami amerykańskimi nielegalny handel papierosami, whisky, benzyną i pończochami. Czasami dziewczęta tańczyły do pierwszej nad ranem porwane chęcią życia i użycia, co podzielała większość dziewcząt i chłopców w ich wieku. Chociaż wielu chłopców zabiegało o jej względy, Léa nie odpowiadała na zaloty młodych żołnierzy, którzy przebyli długą drogę, by uczestniczyć w wyzwoleniu Paryża. Flirtując, śmiejąc się, pijąc pozostawała dziwnie zamknięta w sobie, zdawała się być tutaj i jednocześnie gdzie indziej, nieprzystępna i daleka. W ramionach przedsiębiorczych młodych ludzi okazywała się zmysłowa tylko w czasie tańca, a kiedyś o świcie została spoliczkowana przez wysokiego ciemnoskórego sierżanta, który nie docenił jej kokieterii.
W takich właśnie okolicznościach 7 listopada nadszedł pierwszy list od Laurenta, noszący datę 28 października.
„Moja droga Léo, Od François Taverniera, który przyjechał z misją do generała Leclerca, dowiedziałem się, że wróciłaś do zdrowia. Moja radość była tak wielka, że nie wiedziałem, co powiedzieć… Doniósł mi również, że nadal obstajesz przy swoim zamiarze zaciągnięcia się do Czerwonego Krzyża. Wiesz, że wcale Cię nie popieram, lecz każdy jest kowalem swego losu. Podziękuj w moim imieniu Twoim ciotkom za wszystko, co robią dla Charles'a. Niech mu mówią o mnie, a Ty, póki jesteś z nim, opowiadaj mu o jego matce.
Od 22 października żyjemy w błocie. Autobusy TCRP, które przetransportowały paryskie bataliony FFI wcielone do 2 dywizji pancernej, ugrzęzły w błocie aż po osie, dwa musieliśmy porzucić na drodze i zrezygnować z przejechania nimi przez rzekę la Meurthe, pozostałe wzięŁy na hol shermany. Paryscy ulicznicy mówią na ich widok, że przypominają im stolicę. Trzeba widzieć tych biednych chwatów w sandałach albo w pantoflach, ubranych byle jak, bez hełmów, z jednym karabinem na dwóch. Patrolują lasy. Chociaż narzekają z byle powodu, nie uchylają się nigdy przed żadnym zadaniem. Niemal bez przerwy jesteśmy wystawieni na ostrzał z moździerzy. Nieprzyjacielowi nie brakuje już amunicji, jak to miało miejsce w sierpniu. Drepczemy w miejscu w oczekiwaniu prawdziwej ofensywy. My, pancerniacy, nie lubimy tego. W idiotyczny sposób straciliśmy dwóch nadzwyczajnych oficerów, których poznaliśmy w Afryce i z którymi się zaprzyjaźniliśmy: kapitanów Dubut i Geoffroy. Najbardziej wścieka się mój kolega George Buis, który mówi, że czuje, jak zapuszcza korzenie, i zrzędzi, że powołanym kawalerzysty nie jest zamienianie się w posąg z gliny.
Samopoczucie ludzi jest zupełnie denne, już to widzę, jak spędzają zimę w tym „parszywym kraju”; żeby się rozerwać jedziemy z Buis na przejażdżkę wzdłuż linii piper-cubem artylerii. Widok zza zasłony deszczu jest zniechęcający. Jesteśmy bardziej dumni, gdy posuniemy się kilka kilometrów dziennie do przodu, niż gdy weźmiemy jeńców. Nawet kapitan Déré, wesoły pięćdziesięciolatek, który dawniej walczył w Tunezji, przebąkuje coś o zaciągnięciu się do korpusu ekspedycyjnego, który rusza do Indochin. „Przynajmniej zobaczę trochę świata”, mówi. Nie jest to już ten entuzjazm, jaki towarzyszył nam podczas wyzwalania, ale najzupełniejsze przygnębienie. Najwyższy czas, by sztab rzucił nas do walki, bo inaczej 2 dywizja pancerna straci odporność.
Przeczytałem to, co napisałem, i pomyślałem sobie, że stwarzam niezbyt chwalebny obraz 2 dywizji pancernej. To nie jest zupełnie tak. Od naszego wyjazdu z Paryża dużo walczyliśmy. To pewnie ta podła pogoda, ta półbierność wywołały moje rozczarowanie.
Zza stołu w kantynie, na którego rogu do Ciebie piszę, w blasku lampy wiatrowej widzę przez „okno” namiotu, jak pada deszcz, który rozmiękcza morale najtwardszych nawet żołnierzy.
Na tym kończę tę pustą bazgraninę. Miałem nadzieję, że pisząc do Ciebie znowu poczuję promyk twej urody, ale ta noc melancholii ciąży na mnie i na linijkach. Wybacz mi. Ucałuj ode mnie mojego ukochanego synka. Z całą moją czułością,
`rp
Laurent”
`rp
Miał się dobrze mimo przebijającej z każdej linijki listu chandry. A François? Dlaczego nie dawał znaku życia? Udała się do Ministerstwa Wojny, lecz nie mogli jej przekazać żadnej wiadomości o majorze Tavernier.
Dwudziestego listopada Léa zdała egzamin mimo katastrofalnego wyniku sprawdzianu z transportu chorych na noszach, zakończył się on bowiem zrzuceniem pielęgniarza, który miał udawać rannego. Po mowach, jakie wygłosili pani de Peyerimhof, Alix Aubineau, i lekarz, który uczył je zasad udzielania pierwszej pomocy, Léa starannie schowała swój dyplom kierowcy ambulansu Francuskiego Czerwonego Krzyża.
Trzy dni później wysłano ją do Amiens do zamku panny de Guillencout, gdzie mieściła się siedziba Czerwonego Krzyża. Tam Léa wychodziła ze skóry, by czynnie ratować cywilów: dzieci okaleczone przy wybuchu min, ciężko rannych wracających z frontu, uciekające belgijskie i francuskie rodziny, chorych z zimna, głodu i na dyzenterię. Z początku myślała, że nie podoła, lecz Jeanine Ivoy, dziewczyna tak niska, że trzeba było szyć jej mundur na miarę, wzięła ją pod swoją opiekę i tchnęła w nią odwagę.
Pod koniec grudnia Léa dostała wreszcie korespondencję z Paryża… Listy od Françoise, od Albertine, od Laurenta i od François. Pobiegła do pokoju, który dzieliła z Jeanine Ivoy i najpierw otworzyła list od François, który nosił datę 17 grudnia.
„Moje serduszko,
Nie wiem, gdzie zastaną Cię te linijki. Laure, z którą przed chwilą rozmawiałem przez telefon, powiedziała mi, że wyjechałaś do Amiens, ale nie wiedziała, czy nadal tam jesteś. Po pierwszej misji generał powierzył mi następną, a teraz wysyła mnie… nie mogę Ci powiedzieć dokąd, ale nic na tym nie stracisz, jeśli będziesz na mnie czekać, na pewno znajdę jakiś sposób, by Cię dopaść w Amiens, czy gdzie indziej. Bardzo mi Ciebie brakuje, mam szaleńczą ochotę wziąć Cię w ramiona i pojechać z Tobą gdzieś daleko od Europy. GDy to wszystko już się skończy, zabiorę Cię do moich przyjaciół w Brazylii. Dni będziemy spędzali na plaży, będziemy się kochać i starać się zapomnieć te cztery lata. Dbaj o siebie i nie miej mi za złe, że jestem tak mało rozmowny, ale czeka na mnie samolot, żeby mnie przewieźć tam, dokąd się udaję. Czy Ci powiedziałem, że Cię kocham? No to właśnie to robię. Całuję Cię wszędzie.
François.”
Przy tej lekturze ciało Léi przypomniało sobie pieszczoty jej kochanka. Ogarnęła ją fala rozkoszy.
„Ja też go kocham”.
Z westchnieniem szczęścia wsunęła list pod bluzkę na gołą skórę, by czuć na swej piersi ten kawałek papieru, którego dotykała jego ręka.
Otworzyła list od Françoise.
„Moja kochana siostrzyczko,
Żyjemy tu dzięki handlowi Laure, która zdobywa dla nas nieco węgla i żywności. Prosi mnie, żebym Cię od niej ucałowała i zapewniła Cię, że wszystko jest w porządku. Przyjechała do nas Ruth. Nie poznałabyś jej, jest to teraz stara kobieta, która podskakuje przy najmniejszym hałasie. Wzięłyśmy nowego notariusza, żeby prowadził nasze interesy, znalazł nam godnego zaufania człowieka do zajmowania się winnicami w Montillac. Ale na wiosnę trzeba będzie powziąć decyzję: sprzedać czy nie. Laure i ja skłaniamy się do sprzedaży, za dużo przykrych wspomnień łączy się z tą siedzibą i z tą ziemią. Nie mamy pieniędzy, żeby odbudować dom, a myśl, że znajduje się w ruinie, doprowadza nas do rozpaczy. Co robić?
Pierre chowa się zdrowo, biega wszędzie, trudno go upilnować. Wciąż ma tylko sześć zębów, zastanawiam się, czy to normalne. Charles, jak na swój wiek — jest zbyt grzecznym i cichym chłopcem. Często domaga się Ciebie, zwłaszcza w nocy. Poza tym ma się dobrze. Cioteczki też się coraz bardziej starzeją, ale jak zawsze są dla nas niezwykle uprzejme. Włosy mi odrastają, niedługo będę mogła chodzić bez turbanu. Nie mam żadnych wiadomości od Ottona, lecz czuję, że on żyje. To okropne nic nie wiedzieć o kimś, kogo się kocha i nie móc z nikim o nim porozmawiać, chyba że czasami z Laure.
Ruth, jak się domyślasz, przyjęła wiadomość o wyzwoleniu Strasburga z wielkim wzruszeniem. Nadal są przeprowadzane czystki. Nie zawsze zostają ukarani Ci, co najbardziej zawinili. Wszyscy słuchają stacji francuskiej w Baden-Baden, gdzie można usłyszeć znane głosy: Brinona, Déata, Luchaire'a itd. Któregoś dnia podczas galowego wieczoru na cześć Rèsistancel w Comédie-Française odczytano wiersz Claudela ku chwale generała de Gaulle'ą. To było moje pierwsze wyjście. Wśród publiczności dostrzegłam dwie-trzy głowy pięknie spowite w zawoje… Niedaleko mnie jakiś dziennikarz mówił do swojego sąsiada, że ten wiersz został napisany w 1942 roku dla uczczenia marszałka Pétaina i że stosownie do obecnych okoliczności został nieco przerobiony:
„Panie Marszałku, oto w pańskich ramionach Francja, która ma tylko pana i która odradza się powoli.
Francjo, słuchaj tego szacownego człowieka pochylonego nad tobą, który przemawia do ciebie jak ojciec.”
Zabawne, czy nie? Laure zaciągnęła mnie do baru w „Crilloonie”, gdzie ciśnie się tłum kobiet i angielskich, i amerykańskich oficerów w mundurach różnych broni, rywalizujących ze sobą elegancją. U boku jakiegoś angielskiego pułkownika rozpoznałam dawną kochankę pewnego niemieckiego generała. Ona też mnie poznała i puściła do mnie oko, jak gdyby chciała powiedzieć: „Taka to już robota!”
Wreszcie aresztowali Petiota, był porucznikiem czy też kapitanem w FFI.
Przygotowujemy dzieciom święta Bożego Narodzenia. Będzie nam Ciebie brakowało. Twoja kochająca Cię siostra
Françoise.”
Zdawało się, że Françoise zaczynała panować nad sytuacją. Dla jej spokoju i bezpieczeństwa lepiej by było, gdyby Otto nie żył. Była dość silna, by sama wychować swojego syna. Nieważne, co się stanie z Montillac… Już sama myśl, że trzeba będzie się nad tym zastanowić, była nieprzyjemna. Należy zapomnieć, przekreślić wszystko to, co stanowiło sens jej życia.
List Albertine zawierał same zalecenia i zapowiedź gwiazdkowej paczki, zawierającej wełniane pończochy i ciepłą bieliznę. Nie będzie to zbędny luksus, gdyż gabardynowe lekkie mundury Czerwonego Krzyża nie były wystarczającym okryciem przy zimnym wietrze dmącym w równinnym kraju.
Léa bez końca obracała w palcach list od Laurenta. Wreszcie zdecydowała się go otworzyć.
„Moja droga Léo,
Mam nadzieję, że zimno mniej Ci doskwiera niż 2 dywizji pancernej. Na widok swoich zziębniętych żołnierzy Leclerc kazał im zrobić kamizelki z króliczych skórek, czym zasłużył sobie na wdzięczność nas wszystkich. Po deszczu i błocie, śnieg i mróz. Pojazdy cierpią tak jak i ludzie. Zapewne śledziłaś w prasie posuwanie się naszych wojsk. Po zdobyciu Baccarat piliśmy szampana w pucharkach z wygrawerowaną dłonią w rękawiczce przeznaczonych dla Goeringa. Poznałem pułkownika Fabiena, komunistę, dawnego członka brygad międzynarodowych, zastępcę pułkownika Rol-Tanguy, dowódcę FFI w L'ile-de-France podczas wyzwalania Paryża. To ciekawy człowiek, zawsze chodzi w bryczesach i w zapiętej pod szyją bluzie mundurowej. Z trzema tysiącami ludzi (prawie wszyscy pochodzili z przedmieść paryskich) podążył za 2 dywizją pancerną razem z FFI, którzy nadciągnęli z różnych stron, przede wszystkim z grupy Janson de Cailly. Przyłączona do 3 Korpusu Armii Amerykańskiej (Pattona) brygada paryska przyjęła nazwę Lotaryńskiego Ugrupowania Taktycznego. Na wniosek Fabiena przyłączono ich do I Armii, którą dowodzi generał de Lattre. 10 grudnia w Vesoul dokonał przeglądu swoich nowych rekrutów, z których część ma zaledwie siedemnaście lat. Ich integracja nie zawsze przebiega gładko. Z trudem przyjmują rozkazy niektórych oficerów lub podoficerów, szczególnie tych w nowiutkich mundurach. Nazywają ich „naftaliniarzami”, a to przezwisko nie wymaga komentarza. Fabien jest człowiekiem ujmującym. W wieku siedemnastu lat zaciągnął się do brygad międzynarodowych i został ranny. To on 30 listopada 1942 roku zastrzelił niemieckiego oficera na stacji metra République. Aresztowany, torturowany, uciekł z niewoli i podjął walkę w podziemiu. Jego ojca rozstrzelali Niemcy, a żonę wysłali do obozu.
Ostatnie dni przed marszem na Strasburg wszystkim dały się we znaki. Buis twierdzi, że to przez tę paskudną pogodę ludzie szukają zaczepki z byle powodu. Przez te wszystkie dni generał Leclerc był w pieskim humorze, w tę i z powrotem przemierzał wilgotne komnaty zamku Birkenwald, tego samego, w którym spędzał wakacje przyszły ojciec de Foucauld. O świcie 23 listopada lało jak z cebra, generał bezwiednie stukał laską w podłogę, brwi miał ściągnięte i przez prawą kość policzkową przebiegały mu nagłe skurcze, znak największego wzburzenia. Dopiero o wpół do jedenastej do pomieszczenia, w którym zebrali się wszyscy oficerowie sztabu, wszedł motocyklista. W zgrabiałych palcach trzymał kartkę żółtego papieru od Rouvillois. Tekst był zaszyfrowany: „Tkanina jest w jodzie”. Oznaczało to, że Rouvillois wkroczył do Strasburga. Generał Leclerc wybuchnął gromkim śmiechem: „No dobra, ruszamy w drogę!”, wykrzyknął.
Szczęśliwie się złożyło, że mieliśmy niewielkie straty, lecz jedna poruszyła wielu z nas. Śmierć kapelana dywizji, ojca Houchet, który był w Leclerkiem od Cazdu. Gdy generał się o tym dowiedział, w środku nocy popędził do szpitala. Widziałem, jak ocierał łzę przy zwłokach tego, którego wiara, wesołość, dobroć i bezgraniczne oddanie sprawiły, że stał się najbardziej lubianym i najbardziej szanowanym człowiekiem w całej dywizji. Dwa dni później ponieśliśmy go my, oficerowie, ponieważ żołnierze na których czekano i którzy mieli nieść trumną, nie mogli dotrzeć do kaplicy. W niedzielę 26 listopada sztandar 12 kirasjerów powiewał nad placem KLébera, na którym zgromadził się milczący i przerzedzony tłum. Wyczuwało się wielkie napięcie. Potem, powoli zaczęły się otwierać okna, zatrzepotały flagi, „Marsylianka” głucho przetoczyła się wzdłuż chodników, a potem ucichła. Dopiero przyjazd generała Leclerca sprawił, że mieszkańcy Strasburga dali się ponieść radości.
Po pięciu dniach ruszyliśmy na spotkanie I Armii francuskiej, która podbiła Belfort i Mulhouse. Niemcy zostali teraz odcięci i zepchnięci na linię Renu. Gdy mówię, że wyruszyliśmy!… jak cofający się osioł, jak by powiedział mój ojciec, bo leclerczycy nie mieli najmniejszej ochoty na wcielenie ich do I Armii. Pogoda jest paskudna. Deszcz, śnieg, burza, na całe szczęście duch 2 dywizji pancernej jest odporny na wszystko. Nawet nie tracimy humoru. Jeden przykład: któregoś dnia schroniliśmy się w budynku małej stacyjki, z tych, co to z jednej strony mają napis „przyjazd”, a z drugiej „odjazd”. Nad torami poleciała seria pocisków 88, co jest rzeczą dość rzadką, gdyż Niemcy nie mają dużo artylerii. Gdy się podnieśliśmy, Georges Buis rzekł do la Hoie i do mnie, jedną ręką otrzepując z kurzu swój drelich, drugą zaś wskazując otwór wybity przez pociski: „Ci Niemcy! Konformiści jak zwykle.” A myśmy ryknęli śmiechem, gdyż pociski wpadły przez… „Przejazd.” Te sztubackie żarty niekiedy w samym wirze najbardziej zaciekłych bitew, to koleżeństwo, które niegdyś określiłbym jako koszarowe, pomagają mi nie oszaleć, gdy myślę o cierpieniach i o śmierci Camille. Niekiedy w nocy, gdy zbyt dokuczliwe zimno nie pozwala mi zasnąć, widzę jej łagodną twarz pochyloną nade mną. Mam wówczas wrażenie, że mnie woła, że mówi mi: „Chodź. Połącz się ze mną… Nie zostawiaj mnie samej…” Czuję, jak gdyby przyciągała mnie jakaś pozagrobowa siła. Ależ ja jestem głupi! Wybacz mi, moja droga, malutka Léo, że zasmucam Cię, Ty też ją kochałaś. Jak się ma Charles?… Ale może już z nim nie jesteś? Może i Ty znajdujesz się w jednym z tych miejsc, gdzie giną ludzie… Gdyby tak nie było, mów mu, opowiadaj mu o jego matce i o mnie, niech zachowa jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Niedługo Boże Narodzenie. Któż by pomyślał! Nigdy nie spędziłem świąt Bożego Narodzenia z moim synem… Rozpieszczaj go, jak możesz, nie żałuj mu ani cukierków, ani zabawek, ani świeczek choinkowych. Powiedz mu, że jego tatuś jeszcze więcej będzie o nim myślał tego wieczora. Tobie zasyłam wyrazy mojej najczulszej przyjaźni,
`rp
Laurent.”
`rp
Na myśl, że będzie daleko od tych, których kochała, w te pierwsze święta Bożego Narodzenia w częściowo wyzwolonej Francji Léa rozpłakała się, jak małe dziecko. Nasuwały się jej wspomnienia rozpieszczonej dziewczynki: ożywienie i chłód na pasterce w kościele w Verdelais albo pod średniowiecznym sklepieniem sanktuarium w Saint-Macaire; wzruszenie, gdy stała przed szopką, i jej anioł-stróż poruszający głową i grający pierwsze takty kolędy „Il est n'e le Divin Enfant…”, kiedy wrzuciło się pieniążek do gipsowej urny, którą trzymał w dłoniach; radość pomieszana ze strachem na widok rzęsiście oświetlonej choinki jakby cudem ustawionej na podwórku przed domem; szybkie bicie serca, krzyki i nerwowe śmiechy, gdy otwierano drzwi salonu… a tam, przy kominku, na którym płonął ogień z pędów winorośli, podarki od świętego Mikołaja, stos wielobarwnych paczuszek. Po chwili niepewności, udanego zaskoczenia, trzy siostry, potrącając się i piszcząc, jak szalone pędziły do swoich starannie wyczyszczonych bucików. Z jaką energią rozdzierały papier, zrywały wstążeczki, podskakiwały z radości, i biegły uściskać rodziców i Ruth, podejrzewanych o zmowę ze świętym Mikołajem! Później, gdy już podrosły, miały takie same szczęśliwe Gwiazdki i nigdy za nic na świecie nie chciałyby się znajdować tego dnia gdzie indziej. Wojna zniszczyła to wszystko… Dzięki wysiłkom Léi, żeby podtrzymać tradycję, którą tak ubóstwiała, okupacyjne Boże Narodzenia, nawet jeśli były smutne, bez wystawności i z niewielką ilością gwiazdkowych prezentów, były jednak świętowane. To były pierwsze święta Bożego Narodzenia, które Léa obchodziła z dala od rodzinnego domu. W tej chwili nic nie wydawało jej się bardziej okropne, zapomniała przy tym o otaczających ją cierpieniach, o trwającej nadal wojnie i o wszystkich poległych, którzy stanowili teraz część jej życia.
— Co ci jest? Jakieś złe wiadomości? — dopytywała się Jeanine Ivoy, która weszła do pokoju.
Léa, niezdolna do udzielenia odpowiedzi, bo aż zanosiła się od szlochu, potrząsnęła tylko głową.
— No to dlaczego doprowadzasz się do takiego stanu?
— Bo… to Gwiazdka… — wydusiła z siebie wreszcie.
Jeanine z otwartymi ze zdziwienia ustami popatrzyła w osłupieniu na swoją czarującą przyjaciółkę, po czym sama nieoczekiwanie też zaczęła płakać. Jak długo umiera dzieciństwo!… Przez jakiś czas płakały obie, nie mając odwagi spojrzeć na siebie, później ich spojrzenia się spotkały i gwałtownie wybuchnęły śmiechem padając sobie w objęcia.
Dwudziestego czwartego grudnia wróciły późno, wyczerpane transportowaniem rannych do okolicznych szpitali. Powłócząc nogami weszły do schodkach do domu. Przedpokój tonął w półmroku, lecz z salonu padało ostre światło, dochodziły wesołe i ożywione głosy, przebijające się przez muzyką jazzową. Co się dzieje? To nie leżało w zwyczajach tego domu. Zaintrygowane pchnęły drzwi i stanęły jak wryte na widok ogromnej choinki oświetlonej girlandami z lampek elektrycznych i przybranej kępkami waty udającymi śnieg. Wielki ogień płonął na kominku, oparty na jego gzymsie z kieliszkiem w dłoni stał mężczyzna, który z uśmiechem ruszył w ich kierunku.
— Tylko na was czekaliśmy, wchodźcie i zamknijcie drzwi.
Léa wolno zamknęła drzwi, po czym odwróciła się z rękoma za plecami, wciąż uczepiona rzeźBionej miedzianej klamki, której wzór boleśnie wgniatał się w jej ciało. Żeby nie upaść, oparła się o skrzydło drzwi i zachwycona, nie dowierzając własnym oczom, patrzyła, jak zbliża się do niej, jakby we mgle, mężczyzna, który ją zawsze zbijał z tropu.
François Tavernier z największym trudem rozgiął jej zaciśnięte palce. Podeszła do nich pani domu.
— Panno Delmas, proszę oprzytomnieć, jest pani bardzo blada. To zapewne wzruszenie wywołane wizytą pani narzeczonego.
Jej narzeczony? O kim ona mówi? Gospodyni ciągnęła dalej.
— Dzięki majorowi Tavernier będziemy mieć prawdziwe Boże Narodzenie. Przywiózł samochodem wszystko, czego potrzeba do urządzenia wieczerzy. Proszę pójść się przebrać, jest pani cała zabłocona.
François skłonił się przed szacowną damą i rzekł ze swoim najczarowniejszym uśmiechem:
— Jeśli pani pozwoli, odprowadzę pannę Delmas.
— Proszę bardzo, panie majorze, przez ten czas skończymy nakrywać do stołu.
Léa dała się prowadzić jak lunatyczka.
— Gdzie jest twój pokój?
— Na górze.
Gdy dotarli do pokoju, rzucił się na Léę obsypując ją pocałunkami.
Nie opierała się, nie była zdolna do jakiejkolwiek reakcji. Spostrzegł to, odsunął się i przyjrzał badawczo trzymając ją na odległość wyciągniętych ramion.
— Miałem nadzieję, że okażesz więcej zapału.
W jednej chwili rozpaliła się.
— Zwalasz się bez uprzedzenia, kiedy już myślałam, że cię diabli wzięli… Przed… przedstawiasz się jako mój narzeczony… rzucasz się na mnie i… Dlaczego się śmiejesz?
— No, nareszcie zachowujesz się normalnie. Taka bierność, to do ciebie niepodobne.
Zarumieniła się i zaczęła się szamotać w ściskających ją ponownie ramionach.
— Uspokój się, mamy mało czasu. Za to, że przyjechałem zobaczyć się z tobą, grozi mi sąd wojenny. Powinienem być w Colmar.
— Dlaczego powiedziałeś, że jestem twoją narzeczoną?
— Żeby się nie dziwiono mojemu niespodziewanemu przyjazdowi i pozwolono widzieć się z tobą sam na sam. Pocałuj mnie.
Głupia była, że się tak spierała. Jej radość, gdy go zobaczyła, była tak wielka, że myślała, że umrze. Odwzajemniła mu pocałunki i pociągnęŁa na jedno z łóżek.
— Chodź — rzuciła.
Kochali się, jak gdyby ich minuty były policzone, niezręcznie. Lecz ich ciała dostosowały się do tego pośpiechu i bardzo szybko w rozkoszy zatracili poczucie czasu.
Dyskretne pukanie do drzwi przywołało ich do rzeczywistości. Poprawili ubrania prychając szaleńczym śmiechem.
— Proszę — powiedziała Léa.
Do pokoju wsunęła się jej współmieszkanka.
— Przepraszam, ale muszę się przebrać — powiedziała, nie odważając się na nich spojrzeć.
— Ależ bardzo proszę, to ja powinienem prosić panią o wybaczenie, że zatrzymałem Léę. Zostawiam panie same.
Obie dziewczyny przebrały się nie zamieniwszy ani słowa.
Szampan, ostrygi i pasztet z gęsich wątróbek od François Taverniera sprawiły, że wieczerza była bardzo wesoła. Pod koniec posiłku większość biesiadników miała lekko w czubie. Nieco po północy François wstał, żeby się pożegnać.
— Już!?… wykrzyknęli wszyscy chórem, oprócz Léi, która zwiesiła głowę.
— Niestety! Muszę być z powrotem rano. Bawcie się dalej beze mnie. Kochanie, odprowadzisz mnie do samochodu?
— Do widzenia, panie majorze, dziękujemy za wszystko.
Gdy wyszli na zewnątrz, targnęły nimi podmuchy burzy śnieżnej. Samochód pokrył gruby biały kożuch. François otworzył drzwiczki i wepchnął Léę do środka. Jego zimne dłonie błądziły pod spódnicą, póki nie odnalazły ciepła jej brzucha.
— Porozpinaj mnie.
— Nie — powiedziała, posłusznie wykonując jego polecenie.
Skrępowani odzieniem kochali się z gwałtownością i brutalnością, którym przeczyły słowa, jakie sobie szeptali.
Zdyszani patrzyli na siebie w migotliwym świetle lampki sufitowej. W milczeniu każde starało się utrwalić w pamięci obraz partnera. To na pewno przez ten mróz; Léi wydało się, że łza toczy się po policzku i ginie we włosach kochanka.
W sąsiedztwie na wieży kościelnej wybiła godzina druga. François drgnął i wysiadł z samochodu.
— Muszę jechać.
Włączył silnik. Stojąc przy drzwiczkach Léa drżała z zimna, choć okutana była w zalatujący benzyną pled. Zostawiając zapalony silnik, wziął ją w ramiona.
— Dokąd jedziesz? — spytała.
— Do Alzacji.
— Sam?
— Nie, mój ordynans czeka na mnie w bistrze. Moje serce, nieprędko się zobaczymy. Z Alzacji pojadę do Rosji jako obserwator, wysłannik generała de Gaulle'a.
— Ale dlaczego ty?
— Och! Zapewne z tej prostej przyczyny, że znam rosyjski.
Znał rosyjski!… Nigdy jej o tym nie mówił. Ale przecież tylu rzeczy o nim nie wiedziała. Życia by nie starczyło, żeby go poznać.
— François!
— Nic nie mów… Jeśli będziesz mówić, nie będę miał odwagi wyjechać. Powiedz sobie, że zawsze cię odnajdę. Ale powiedz mi coś, co pomoże mi cierpliwie czekać, gdy będę o tobie myślał.
— Kocham cię.
— To właśnie chciałem usłyszeć. Taka jesteś skąpa w mówieniu „kocham cię”. A teraz szybko wracaj do domu, zamarzłaś na sopel.
— Nie!… Pocałuj mnie!
Pocałował ją…
— Idź już!
Gwałtownie odepchnięta upadła na śnieg. Powstrzymał odruch, by rzucić się jej na pomoc. Ruszający z miejsca samochód zwałami śniegu obsypał Léę, która ani drgnęła.
Dopiero kilka chwil później, któraś z koleżanek, zaniepokojona, że Léa tak długo nie wraca, odnalazła ją zwiniętą w kłębek, prawie zagrzebaną pod śniegiem. Wspomagana przez pomocnika pałacowego przeniosła dziewczynę do jej pokoju, gdzie napojono ją gorącym grogiem i z termoforem ułożono do łóżka pod stosem koców.
Spała do południa następnego dnia.
Szóstego lutego, nazajutrz po podpisaniu układu jałtańskiego, Léa otrzymała dwa pomięte listy wysłane razem przez Czerwony Krzyż. Jeden pochodził od Laurenta i nosił datę 3 stycznia.
„Moja droga, kochana Léo,
Jak każe zwyczaj, składam ci najlepsze życzenia noworoczne. Niech rok 1945 przyniesie Ci dużo szczęścia. Bardziej niż ktokolwiek inny stworzona jesteś, by być szczęśliwą. Masz w sobie siłę życia zdolną przetrwać najgorsze udręki. Nie tak jak ja. Czuję, że opuszcza mnie wszelka chęć do życia. Walczę, jak mogę z tym niezdrowym impulsem, myśląc o Charles'u, lecz bardzo szybko moje ponure myśli wracają do szczęśliwych dni bezpowrotnie minionych.
Tutaj, w tym świecie błota i deszczu, granica między życiem a śmiercią staje się prawie niedostrzegalna. Powściągliwość ludzi, którzy zgadzają się oddać życie za słuszną sprawę, jest jedną z tych rzeczy, które mnie najbardziej wzruszają, odkąd walczymy. Otóż w przeddzień ataku, o którym wiadomo, że padnie w nim wielu, że samemu można się znaleźć wśród poległych, w obozie panuje jakby powstrzymywany zapał. Żołnierze wymieniają listy, starannie się golą, rozmawiają ciszej. Wiedzą wcześniej niż sztab, że będzie miał miejsce atak. Nie trzeba żadnych sygnałów. Gdybyś widziała, jak piękne jest, jakby obmyte ze wszelkiego burdu, spojrzenie mężczyzny, który mówi sobie, że jutro… To tak, jak by widział dalej niż widzialne, sięgał wzrokiem poza samego siebie. Wojna to także i to, ta milcząca solidarność, ta godność, która rodzi śmiałków, legendarne postaci, bohaterów, istoty, które wzięte z osobna, nie zasługiwałyby na szczególne zainteresowanie, lecz które tutaj, przez swe poświęcenie, stają się największe, pośród postaci historycznych mogą równać się z bojownikami roku 2, bohaterami spod Austerlitz i znad Marny.
Te moje słowa zdziwią cię tak samo, jak dziwią mnie samego. Pewnie, gdybym nie przyłączył się do Leclerca, gdybym nie był w 2 dywizji pancernej, jako pacyfista z przekonania wypowiadałbym inne opinie. Nie żyje się bezkarnie z ludźmi, którzy giną tysiącami za wolność nie tylko Francji, lecz świata. Nie sposób nie zrewidować niektórych ukształtowanych w wygodnym życiu poglądów i idei odrzucania przemocy.
W ostatnim liście pisałem Ci o pułkowniku Fabien; zginął 27 grudnia w idiotyczny sposób; od miny, z trzema swoimi towarzyszami. Dużo myślałem o jego córeczce, którą osierocił. Gdyby przydarzyło mi się to samo, nie zapomnij, że Camille i ja powierzyliśmy Ci nasze dziecko. W testamencie sporządzonym przed wyjazdem proszę, byś była jego opiekunką. Mów mu o wojnie, ale po to, by ją znienawidził. Powiedz mu jednak, by nie żywił urazy wobec narodu niemieckiego: oszukano go. Za dobrze go znałem przed wojną, mówiłem jego językiem, słuchałem jego muzyki, czytałem jego poetów, podziwiałem jego odwagę. Z przyjaciółmi z Berlina często piliśmy za Stany Zjednoczone Europy. Po tylu okropnościach trzeba będzie wielu mężczyzn i kobiet, by odnowić tę ideę i doprowadzić ją do szczęśliwego końca.
Moja kochana Léo, z początkiem tego roku modlę się do Boga, by miał Cię w swojej opiece i by Cię obsypał swymi dobrodziejstwami. Całuję Cię z resztkami miłości, jakie mi zostały. Twój przyjaciel,
`rp
Laurent.”
`rp
— On umrze, w osłupieniu wyszeptała bezsilna Léa.
Długo obracała długi list pokrytymi jak i pierwszy stemplami. Charakter pisma nic jej nie mówił. Wreszcie zdecydowała się i rozerwała kopertę. Odczytując nazwisko umieszczone po lewej stronie kartki marnego papieru od razu zrozumiała i bez jednej nawet łzy zaczęła czytać.
„Szanowna Pani,
Nikt nie lubi być zwiastunem nieszczęścia. Jednak przez wzgląd na przyjaźń i poszanowanie dla danego słowa przybywam do Pani jako posłaniec ze smutną wieścią: kapitan Laurent d'Argilat zginął 28 stycznia. Wraz z nim poległo szesnastu oficerów ze zgrupowania taktycznego, a także major Puig i podpułkownik Putz podczas zdobywania Grussenheim, gdzie 2 dywizja pancerna poniosła więcej strat niż podczas przełamywania linii Wogezów i przed-Wogezów, wzięcia Salernes i zdobycia Strasburga.
Rozkaz przewidywał sforsowanie rzeki Ill, dojście do Renu, przecięcie na pół niemieckiego worka od strony Selestat. Leżało pięćdziesiąt centymetrów śniegu. Był mróz. Wielka biała równina poprzecinana zagajnikami, z biegnącą we wszystkich kierunkach siecią kanałów i rzeczek, stanowiła wspaniałe pole ostrzału dla hornissów, jangpanther pocisków 88. Trzecia kompania ruszyła do boju jako pierwsza i zajęła słynne skrzyżowanie 177. Druga wyprzedziła ją i otrzymała rozkaz zdobycia za wszelką cenę Grussenheim. Z tyłu reszta regimentu z zapamiętaniem obserwowała walkę, drżała o kolegów zazdroszcząc im jednocześnie. Nie wykorzystywane w walce jednostki z własnej woli oddawały swoje zapasy amunicji, żeby czoło mogło szybciej odzyskiwać swoją pełną sprawność bojową. Właśnie podczas tego ataku poległ nasz przyjaciel. Jego czołg wybuchł o kilka metrów od mojego. Pod wpływem eksplozji jego ciało zostało wyrzucone na zewnątrz.
Później wróciliśmy po niego. Zdawało się, że śpi, jego twarz była pogodna, a ciało nie nosiło widocznych obrażeń. Spoczął na wiejskim cmentarzu, zanim zostanie przewieziony do rodzinnego grobowca. Wszyscy koledzy nie mogą go odżałować. Szedł na spotkanie śmierci. A może jej szukał? Gdybym Pani opowiedział, co zrobił w Herbsheim, nie uwierzyłaby mi Pani, a i Pani, i ja bylibyśmy zmieszani. Sposób, w jaki uprawia się miłość ze śmiercią, jest bardzo osobisty. To tajemnica. Wartościowi ludzie, którzy popełniają samobójstwo lub posuwają się do granic sacrum, pozostawiają na ogół list, w którym piszą tylko tyle: „Nie szukajcie wytłumaczenia, ja sam go nie znam…” Nie sądzę, by można było na pewno wiedzieć, dlaczego ryzykuje się swoje życie na wojnie. Robi się tak, bo „tak wypada”. Laurent nie zostawił żadnej kartki i dobrze, że tak się stało. „Wspaniały oficer”, powiedział do mnie pułkownik. W ustach tego sceptyka to nadzwyczajny komplement, lecz, moim zdaniem, był on czymś więcej, był człowiekiem, który odwagą maskował słabości.
Proszę Pani, dzielę Pani ból i szczerze Jej współczuję. Zapewniam o moim oddaniu i o moim smutku,
`rp
Georges Buis.”
`rp
A więc połączył się z Camille. Mimo swego smutku, Léa uważała, że tak jest lepiej. Co prawda był Charles i można by uznać za tchórzostwo pozostawienie go bez żadnych krewnych, nie licząc rodziny Delmas, ale Laurent pragnął śmierci…
— Panno Delmas, wezwaliśmy panią, żeby poinformować o pani przyszłej misji. Została pani wybrana, by konwojować z Brukseli do Cannes ciężko rannego oficera brytyjskiego, który ma spędzić kilka tygodni na rekonwalescencji nad Morzem Śródziemnym.
Léa z trudem powstrzymała swą radość. Z każdym dniem praca ciążyła jej coraz bardziej. Prowadzenie ambulansu po wyboistych drogach nie należało do przyjemności, lecz zbieranie rannych i pamiętanie o ich rękach i nogach, gdzieś tam rozrzuconych, niesienie im pierwszej pomocy, słuchanie jęków, patrzenie na ich łzy na widok amputowanych kończyn, słuchanie, jak przed śmiercią przyzywają matki, wyciąganie niemowlaków spod gruzów, życie w błocie, krwi, ropie i odchodach, to była bez przerwy powtarzająca się okropność.
Od otrzymania zawiadomienia o śmierci Laurenta koszmary powróciły ze zdwojoną siłą; ani jednej nocy, podczas której nie widziałaby Camille, jak czołga się do swojego dziecka, i człowieka z nożem w Orleanie, nie słyszałaby krzyków konającej Bernadette Bouchardeau. Krew w dzień, krew w nocy, żyła w strachu przed zaśnięciem i obawie, że się obudzi. Może lepiej zniosłaby swoje zadania, gdyby — z wyjątkiem Jeanine IVoy — jej nowe koleżanki, a zwłaszcza zwierzchniczka, nie dawały jej odczuć swojej zazdrości i nie udzielały jej stale napomnień. Wszystkie najcięższe prace przypadały w udziale zawsze jej: czyszczenie butów, mycie ambulansów, zamiatanie pomieszczeń biurowych. Na początku zgadzała się na wszystko, sądziła bowiem, że należy to do jej obowiązków, lecz bardzo szybko zdała sobie sprawę, że wcale tak nie jest. Gdy wyraziła swój sprzeciw, dano do zrozumienia, że łatwo obejdą się bez jej usług. Dlatego tym większe było jej zdziwienie, że powierzają równie odpowiedzialną, co przyjemną misję.
— Widzę, że to panią dziwi — ciągnęła jej rozmówczyni — należy to przypisać jedynie pani znajomości angielskiego. Pani dobrze mówi po angielsku, prawda? Tak podano w pani aktach.
Léa przytaknęła, obawiając się, że poproszą ją, by powiedziała kilka zdań w języku Churchilla. Jej angielszczyzna była szkolna, a ponadto od kilku lat nie używała tego języka.
— Wyjedzie pani jutro z konwojem udającym się do Belgii. W Brukseli nawiąże pani kontakt z działaczami Belgijskiego Czerwonego Krzyża. W tej teczce znajdzie pani wszelkie informacje, a także dokumenty upoważniające panią do swobodnego poruszania się po Belgii i Francji. Ma pani wolne aż do wyjazdu. Szczęśliwej podróży.
— Dziękuję pani. Do widzenia.
Swoje pół dnia swobody wykorzystała Léa na to, żeby umyć włosy w salonie fryzjerskim, urządzonym w baraku nie opodal zamku. Gdy stamtąd wyszła z czystymi i przystrzyżonymi włosami, poczuła się inną kobietą i zaczęła patrzeć w przyszłość z pewną nadzieją. Tej nocy nie dręczyły jej koszmarne sny.
Nazajutrz pożegnała się z dziewczętami i bez żalu opuściła ten północny region.
Gdyby nie ranni pchani na małych wózkach i tłum, w którym przeważały mundury wojsk alianckich Léa czułaby się jak na wakacjach. Od blisko miesiąca pławiła się w słodkim farniente i wiodła hulaszcze życie w towarzystwie „swojego” rannego.
Sir George McClintock, pułkownik armii Jej Królewskiej Mości, był oryginałem: Irlandczykiem, który wolał burbona od herbaty, karty do pokera od map sztabowych i palił grube cygara. Odznaczał się nieodmiennie doskonałym humorem, odwagą graniczącą z głupotą, i — jak twierdzili jego koledzy — uganiał się za spódniczkami jak namiestnik Gwardii, a ponadto był niesłychanie bogaty. Takiego właśnie mężczyznę miała pielęgnować Léa. Ranny pod Dinan podczas ofensywy w Ardenach, tak blisko otarł się o śmierć, że nie miał ochoty oszczędnie gospodarować dniami, jakie mu jeszcze pozostały do przeżycia. Gdy tylko mógł już poruszać się o kulach, rzucili się z Léą w wir zabaw: koktajle, garden parties, bale, pikniki, przejażdżki po morzu, wypady na wieś. Domagał się jej stałej obecności przy sobie mówiąc, że gdy tylko ją ujrzał, wiedział, że ta mała Francuzeczka z włosami w nieładzie, o drżących ustach, dumnym i niespokojnym spojrzeniu, z zachwycającym ciałem pod źle skrojonym kostiumem całkiem odmieni jego życie. W zamian za kilka funtów, zażądał, by dostała sąsiedni pokój w hotelu „Majestic”.
Zmęczony, przez kilka pierwszych dni dużo spał. wieczorem piątego dnia poprosił, żeby go zawieziono do hotelowej jadalni. Dostał nerwowego tiku, gdy ujrzał zajmującą miejsce naprzeciw niego Léę w mundurze, nienagannej bluzce koszulowej ze starannie zawiązanym krawatem i w wyczyszczonych do połysku pantoflach na płaskim obcasie.
— Nie ma pani żadnego innego stroju? — spytał ze zdegustowaną miną, z akcentem, który na początku rozbawiał Léę do łez.
Zaczerwieniła się, poczuła się brzydka.
— Nie mam nic innego. Jeśli pan się mnie wstydzi, mogę zjeść kolację w moim pokoju.
— My dear, proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani dotknąć. W tym też wygląda pani uroczo, ale… to trochę monotonne.
Nazajutrz do hotelu przybyli krawcy i szewcy z la Croisette; z początku Léa wymawiała się, lecz ustąpiła, gdy ujrzała suknie wieczorowe: jedną z czarnego muślinu, drugą z zielonej tafty, i wspaniałe włoskie czółenka z „prawdziwej” skóry, co było niesłychanym wprost luksusem! Ponieważ wieczory były jeszcze chłodne, zażądał, by w prezencie przyjęła krótką pelerynę ze srebrzystych lisów.
Dwa dni później towarzyszyła mu na garden-party wydawanym przez klub amerykański. Jak paw pysznił się jej powodzeniem. Mężczyźni prześcigali się w usługiwaniu jej, na wyścigi podsuwali jej kieliszki szampana, szklaneczki z sokiem pomarańczowym czy lemoniadą, talerzyki z ciasteczkami, kremy lub owoce. Léa śmiała się, zachowując się jak dawniej z kokieterią beztroskiej i rozpieszczonej młodej dziewczyny.
Na początku marca, otrzymawszy wiadomość z Londynu, George McClintock oznajmił jej, że wzywają go do Anglii. Léa prosiła go, by zabrał ją ze sobą, za nic na świecie nie chciała bowiem wracać do Amiens.
— Pan mnie jeszcze potrzebuje — mówiła.
— Teraz już zawsze będę pani potrzebował — powiedział z niezwykłą u niego powagą.
— Widzi pan — odrzekła z ulgą.
Uśmiechnął się, napomykając o trudnościach administracyjnych. Niełatwo było uzyskać zgodę Francuskiego Czerwonego Krzyża w Cannes, a potem w Paryżu. Dokument, zlecający Léi misję, opatrzony był zadziwiającą liczbą pieczątek.
Pomimo bombardowań i częstych alarmów, strachu, jakie wywołały V-1 i V-2, tydzień spędzony w Londynie okazał się równie szaleńczy jak pobyt w Cannes. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy chłopcy i dziewczęta, z których najstarsi nie dobiegli jeszcze trzydziestki, z frenetyczną zachłannością rzucali się w wir tańca, flirtów i pijaństwa, by odbić sobie stracony czas i w alkoholu, i dymie papierosów zapomnieć, że wojna jeszcze się nie skończyła.
Pewnego ranka na tacę ze śniadaniem pomiędzy breakfast-tea i jajka na bekonie, trafił list od Mathiasa, przesłany przez Laure z Paryża, a który dotarł do Francji przedziwnymi drogami prowadzącymi między innymi przez Szwajcarię.
Nie sposób było odczytać datę na kopercie. Natomiast Mathias zapomniał opatrzeć list datą.
„Moja Ukochana, „Mój honor zwie się wierność”. To zdanie wypisano na bramie wejściowej obozu w Wild?fletten, gdzie dołączyłem do francuskich oddziałów Waffen SS. Tę dewizę przejmuję za swoją, gdy myślę o Tobie. Jest to dewiza Waffen SS. Obóz położony jest na stoku porośniętej lasem góry, w starannie utrzymanym parku. Kilka małych budynków rozsypanych pośród zieleni wzdłuż starannie wygracowanych alejek wiodących do Adolf Hitler Platz. Obowiązuje żelazna dyscyplina, a ćwiczenia są mordercze. Z początku wielu z nas mdlało podczas ćwiczeń, teraz wszyscy mamy ciała atletów, zresztą ci, co nie nadążają, są kierowani do innych jednostek. Dyscyplina ta jest niezbędna, by powstrzymać cztery do pięciu tysięcy młodych mężczyzn rwących się do walki. Cieszę się, że tak się dzieje, pomaga mi to nie myśleć o Tobie zbyt wiele. W listopadzie dojechało do nas dwa tysiące granatowych policjantów. 12 listopada złożyli oni — niektórzy niechętnie — przysięgę na wierność Hitlerowi w obecności Darnanda i Degrelle'a. Był przejmujący ziąb. W zadymce śnieżnej legioniści z LVF defilowali w doskonałym porządku. Defiladę odbierali brigadeführer Krukenberg i oberführer Puaud. Ale największe wrażenie wywarło na francs-gardes przemówienie naszego kapelana, Jego Eminencji Biskupa Mayola de Lupé, który wygłosił je, dosiadając swojego konia, w galowym mundurze oficera Waffen SS, na którym lśnił pektorał. Nie reagując na siekący go po twarzy śnieg, mówił o Führerze, jak by to był Bóg, a jego błogosławieństwo przypominało hitlerowskie pozdrowienie. W tym dziwnym miejscu, gdzie powiewała trójkolorowa flaga, flaga wojenna Rzeszy i czarny sztandar SS, policjanci z podniesionymi ramionami powtarzali za trzema towarzyszami broni, którzy wystąpili do przodu i stali przed oficerem trzymającym nagi miecz: „Przysięgam, że będę posłusznie i wiernie służył Adolfowi Hitlerowi, dowódcy Waffen SS, w walce przeciwko bolszewizmowi, jak przystało na lojalnego żołnierza.” Zauważyłem, że nie wszyscy podnieśli ręce do przysięgi.
Nigdy nie zapomnę dnia mojej własnej przysięgi, której słowa brzmiały nieco inaczej. Odbyło się to bardzo skromnie, między dwoma dębami, jak każe germański zwyczaj. Skrzyżowano dwa kordelasy, na których była wyryta nasza dewiza, a oficer, w imieniu nas wszystkich, po niemiecku złożył na nie przysięgę. My powtórzyliśmy za nim po francusku: „Przysięgam ci, Adolfie Hitlerze, Führerze Niemców i reformatorze Europy, że będę wierny i dzielny. Przysięgam być posłuszny Tobie i dowódcom, których mi wyznaczysz, aż do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg!” Nigdy też nie zapomnę pierwszego razu, gdy oddałem pozdrowienie hitlerowskie, krzycząc: „Heil Hitler!” Tego dnia poczułem, że ostatecznie zerwałem ze swoją przeszłością.
Tutaj nie ma żadnej różnicy w traktowaniu oficera i szeregowego żołnierza. Nie ma przywilejów. Nie ma oddzielnej mesy dla szeregowców, podoficerów, czy oficerów, wszyscy jedzą razem, i to samo. Jeśli jest kolejka sznapsa, najpierw obsługują żołnierzy, a pomiędzy oficerów dzielą to, co zostaje. Im ktoś ma wyższy stopień, tym więcej ma obowiązków. Podczas cotygodniowych kolacji, które nazywają Kamaradschaft, prosty żołnierz może żartować ze swoich zwierzchników i nie wolno go ukarać, w przeciwnym razie grożą za to różne sankcje. To właśnie najbardziej dziwi nas, Francuzów, którzy przywykliśmy do posłuszeństwa wobec naszych przełożonych, do stania przed nimi na baczność i mieszkania w ciasnocie w barakach, kiedy tamci lenią się w złoconych salonach. Tutaj robią z nas nowych ludzi. Życie w Wildflecken jest bardzo ciężkie: pobudka o szóstej, gaszenie światła o dwudziestej.
Przechodzimy piekielny trening: lodowaty prysznic, zbiórka, pozdrowienie Hitlera, kawa, a potem już bezlitosne ćwiczenia, manewry, marsze… Nasz jedyny odpoczynek stanowią teoretycznie wykłady z uzbrojenia i strategii. Wieczorem walę się na łóżko i niezmiennie gwizdki zrywają mnie na nocne ćwiczenia. Trzeba po omacku zebrać pełny rynsztunek i zanurzyć się w lodowatą ciemność, która przenika cię na wskroś. Przez dwa ostatnie tygodnie nie mogłem spać dłużej niż cztery godziny pod rząd. Mam wrażenie, że nic nie jem — gdzie się podziały nasze sute podwieczorki w Montillac? Kapuśniak z ziemniakami w popołudnie, kiełbasa o piątej, trochę margaryny na czarnym i lepkim chlebie… Zdumiony jestem, że nam to wystarcza do zregenerowania sił i pozwala zachować jasność umysłu. I nawet najbardziej francuscy spośród Francuzów zdają się przystosowywać do tej diety.
Jednak nie wszystko wygląda tak różowo i od jakiegoś czasu atmosfera się psuje, szczególnie ze względu na policjantów, wielu z nich nie jest w stanie przystosować się do tych warunków. Prawie każdego dnia od utworzenia brygady Charlemagne, francuscy esesmani przyłączają się do jednostek wyjeżdżających na front. Tak wiąc niektórzy trafiają do dywizji Wiking albo do dywizji Totenkopf.
Naszym komandorem jest oberführer Edgar Puaud, dowodził on LVF w Rosji. Od kilku dni jestem już prawdziwym esesmanem: noszę wytatuowaną pod lewą pachą literę odpowiadającą mojej grupie krwi. Dzięki temu mamy szansę, że zostaniemy uratowani, jeśli zostaniemy ranni, i stwarza to nam zagrożenie, że zostaniemy zabici, jeśli dostaniemy się do niewoli. Wszyscy niecierpliwie oczekujemy wyjazdu na front. Sądzimy, że to już kwestia dni.
Wczoraj kolegom udało się skombinować i przemycić do obozu kilka butelek niemieckiego wina. Jest to surowo zabronione. W chwili gdy odkorkowywaliśmy butelki, o mało nie przyłapał nas brigadeführer Krukenberg. Myślę, że nie dał się nabrać, bo usłyszałem, jak powiedział wychodząc: „Ach! Ci Francuzi!” Jak wyszedł, wypiliśmy jego zdrowie. Wino, białe, raczej wytrawne, ale o silnym bukiecie, było niezłe. Oczywiście, gdzie mu do wina z Montillac. Zastanawiam się, czy winobranie było dobre i czy odbyło się w lepszych warunkach.
Gdzie jesteś? Nie mogę sobie wyobrazić Ciebie gdzie indziej niż tam. Ta ziemia pasuje do Ciebie. JEśli otrzymasz ten długi list i jeśli starczy Ci cierpliwości, by go doczytać do końca, to tak, jakbyśmy sobie trochę razem pogwarzyli. Nie zapominaj o mnie i wiedz, że aż do końca będę o Tobie myślał.
`rp
Mathias”
`rp
Herbata ostygła, a marmolada z pomarańczy miała dziwny smak. Léa spróbowała wyobrazić sobie Mathiasa w mundurze SS, ale nie udawało jej się to. Miała wrażenie, że wskutek niesamowitego nieporozumienia na samym początku z miłego i wesołego chłopaka stał się gotowym na wszystko brutalem. Lecz czy nie było to tak samo absurdalne, jak jej obecność w Londynie w starym wygodnym hotelu, w którym szyby zastąpiono natłuszczonym papierem? Zastukano do drzwi.
— No więc, dostaliśmy wiadomości z kraju? — spytał George McClintock wchodząc do pokoju.
Widok poczciwego oblicza Anglika wywołał smutny uśmiech na twarzy Léi.
— Co pani jest?… Coś nie tak?
— Nie, nie, nic takiego.
— No to wstawać! Wyjeżdżamy.
— A dokąd jedziemy?
— Do Niemiec.
— Do Niemiec!…
— Yes, muszę dobić do drugiej armii.
— Ale przecież pan dopiero co wrócił do zdrowia!
— Lekarz, jeden z moich przyjaciół, uznał mnie za zdolnego do służby. Nie widzę tu miejsca dla siebie, gdy moi towarzysze dają się wybijać.
— A ja? Co ja mam robić w tym czasie? Spokojniutko czekać tutaj końca wojny, wracać do Amiens czy do biura w Paryżu?
— Ależ nie, jedzie pani ze mną.
— Jadę z…
— Tak, jeden z moich przyjaciół jest, jak to wy nazywacie?… przewodniczącym Brytyjskiego Czerwonego Krzyża…
— Istotnie, ma pan wielu przyjaciół.
— Yes, niekiedy jest to przydatne. Opowiedziałem mu o tym, jak dobrze zna się pani na sprzęcie zmotoryzowanym i o pani znakomitej kompetencji w pielęgnowaniu rannych.
— To pan tak twierdzi, lepiej będzie, żeby nie wystawiał mnie na próbę.
— Osoba, która zajmuje się kierowcami ambulansów, jest przyjaciółką pani de Peyerimhoff. Za kilka dni powinna pani otrzymać informację o tymczasowym wcieleniu do służb naszego Czerwonego Krzyża.
Odrzuciła koce i pobiegła ucałować Anglika w oba policzki.
— Jest pan cudowny, George. Jak pan odgadł, że chciałam pojechać do Niemiec?
— OD chwili naszego przyjazdu tutaj nie przestaje pani o tym mówić.
Tydzień później Léa otrzymała rozkazy i została oddana do dyspozycji naczelnego lekarza Hughesa Glyn Hughesa, szefa służb medycznych w drugiej armii brytyjskiej. W nocy 5 kwietnia wylądowała pod Duisbourgiem, około pięćdziesiąt kilometrów od linii frontu.
Wówczas to zaczęŁo się dla niej zstępowanie do piekieł.
Setki kilometrów dalej Mathias również przechodził piekło.
12 stycznia 1945 roku trzy miliony doskonale uzbrojonych żołnierzy rosyjskich, wspieranych przez czołgi i lotnictwo, rozpoczęły marsz od Bałtyku do Czechosłowacji, by ostatecznie zgnieść to, co pozostało z dumnej, butnej armii Rzeszy.
Siedemnastego lutego dywizja Waffen SS Charlemagne wyruszyła na front. 22 lutego dotarli do Czarnego, sporej osady na Pomorzu. Było bardzo zimno, lodowaty wiatr dął pośród krajobrazu jezior i lasów. W oczekiwaniu na ciężki sprzęt zajęLi dawny obóz wehrmachtu przekształcony w stalag. W oddali słychać było huk armat.
Regiment Mathiasa, regiment 57, rozłożył się na południowym wschodzie miasta. Zaraz po przyjeździe obersturmführer Feunay udał się w objazd pozycji w towarzystwie oberjunkra Labourdette i Mathiasa. Po mrozie nagle przyszła odwilż, przemieniając polne drogi w bagno, w którym grzęzły konie i wozy wyładowane ciężkim sprzętem i skrzyniami z amunicją. Ludzie w dziesięciu unosili pojazdy, by wyrwać je z gliny. Wieczorem, który zapadał wcześnie, znowu ściskał mróz. Drogami ciągnęły nie kończące się konwoje uciekających przed Rosjanami uchodźców. W zadziwiającej ciszy starzy ludzie, kobiety, dzieci z błędnymi spojrzeniami dreptali w błocie. Wśród nich znalazło się też kilku łotewskich esesmanów, brudnych i rozmamłanych, z rękoma w kieszeniach, z zagubionym spojrzeniem.
Pierwsza potyczka miała miejsce pod Uniechowem. Bardzo szybko przerodziła się w masakrę, bili się jeden na dziesięciu przeciw radzieckim czołgom. Pociski artyleryjskie i torpedy zmiotły pozycje francuskiej SS. W pobliżu Mathiasa wykrwawiał się, z poszarpaną nogą, jeden z jego towarzyszy. Feunay wydał rozkaz utrzymania pozycji.
Przez całą noc na dworzec w Czarnem przybywały nowe konwoje i jechały prosto na front. Bardzo szybko kompanie 58 regimentu znalazły się w powodzi ognia. O świcie tysiące Rosjan z przeraźliwym wrzaskiem ruszyło na nich do ataku. Odparli ich dwukrotnie, lecz niebawem zostali rozgromieni, ulegli liczebnej przewadze nieprzyjaciela. Padł rozkaz odwrotu. Ci, którzy ocaleli, przegrupowali się i czekali. Podczas bitwy łączność źle działała. Dywizja Charlemagne wyszła na linie bez jednej choćby radiostacji. Łącznicy jeździli od kompanii do kompanii przekazując rozkazy sztabu. Koło południa odgłos nadciągających czołgów stał się ogłuszający. Francuzi kryli się w zamaskowanych wykopach na brzegu lasu. Posuwając się lasem, ludzie Feunaya próbowali połączyć się z 58 regimentem, z którego odnaleźli tylko kilku niedobitków błądzących wśród drzew, ciągnąc rannych. Wieczorem wrócili pod Czarne do obozu, który opuścili rano. Wyczerpani, połknąwszy grochówkę, zasnęLi w barakach na siennikach pełnych robactwa.
Na cztery i pół tysiąca żołnierzy, którzy wyruszyli z Wildflecken, półtora tysiąca poległo lub zaginęło. Jak na bitwę, która trwała zaledwie dwa dni, był to smutny bilans. Niedobitki dywizji Charlemagne zdołały przegrupować się w Szczecinku, szesnatotysięcznym miasteczku, które zajęli uchodźcy i żołnierze. Wiadomość o śmierci Jacques'a Doriot odebrała odwagę tym, którzy zaciągnęLi się, idąc w jego ślady. 5 marca wraz z jedną kompanią wehrmachtu z rozpaczliwą zaciekłością walczyli pod Karlinem. Niedaleko od Mathiasa wyleciał w powietrze niemiecki czołg. Wydostał się z niego żołnierz, który gnał na oślep przed siebie w płonącym mundurze. Rzucił się na niego lekarz, by zdusić ogień. Mathias dogonił ich i pomógł lekarzowi przenieść cicho pojękującego mężczyznę w spokojne miejsce. Ranny zgubił hełm, a plecy miał zupełnie zwęGlone. „Biedny facet”, pomyślał Mathias wracając do walki. Nagle zatrzymał się i zawrócił. Pochylił się nad konającym, obmył mu twarz garścią śniegu i wytarł jakimś tłustym gałganem. Nie miał cienia wątpliwości.
— Kapitanie Kramer…, słyszy mnie pan?
Twarz rannego drgnęła na to wezwanie po francusku. Z trudem rozwarł powieki i popatrzył na niemieckiego żołnierza, którego nie sposób było rozpoznać pod pokrywającą jego twarz warstwą brudu i błota.
— Kapitanie Kramer, jestem Mathias… z Montillac.
— Montillac…
— Tak, pamięta pan, Léa…
— Françoise…
— Tak.
— Françoise… Mój syn…
Otto spróbował się unieść, lecz zrezygnował i powiedział słabnącym głosem:
— Proszę zabrać… z kieszeni… moje dokumenty… i list… to do Françoise. JEśli… pan to przetrwa… niech go pan jej odda… i te papiery… Niech pan przysięgnie…
— Przysięgam.
Mathias poszperał w kurtce mundurowej. Wyjął portfel starannie zawinięty w kawałek ceratki, która przypominała mu ceratę w kuchni w Montillac, i wsunął go sobie na gołe ciało za pazuchę. Konający nie spuszczał z niego wzroku. Skinieniem głowy wyraził swoją zgodę. ZBliżali się Rosjanie. Mathias musiał odejść. Otto spróbował coś powiedzieć i Mathias domyślił się raczej, niż dosłyszał:
— Dlaczego… Francuz… jest tutaj?
Wzruszył ramionami. Cóż mógł odpowiedzieć?
Brigadeführer dał rozkaz ewakuacji. Batalion Mathiasa spróbował wymknąć się w stronę Odry, a potem w kierunku Białogardu. Batalion Bassompierre'a został, by związać siły nieprzyjacielskie.
W cichą i mroźną noc w łunach pożarów, które rozjaśniały Karlino, żołnierze 57 regimentu posuwali się do przodu metr po metrze, ukrywając się w dzień, maszerując pod osłoną ciemności, przemykając się o kilka kroków od „Popowów”, jak nazywali Rosjan. Potyczki były krótkie i zacięte. Amunicja była na wyczerpaniu, konie padły lub uciekły. Od dawna jedynym ich pożywieniem było to, co ukradli w niemieckich domach, w których płakały zgwałcone kobiety i dziewczęta. Gdy w domach nie było już nic do jedzenia, jedli surowe buraki, od czego dostawali dyzenterii. Zasypiali zwinięci w kłębek, przytuleni do siebie, by się rozgrzać. Budzili się zżerani przez wszy. Brud zbierał się w fałdach skóry. Niektórzy spryciarze mówili, że im tak cieplej i że to ich chroni od wszy. Jak automaty, ze stężałymi twarzami, z maską zmęczenia, spod której błyszczały podkrążone, przekrwione oczy parli do przodu. Wróg był wszędzie i nękał ich bez ustanku.
Nagle mróz puścił, pola pokryły się delikatną zieloną mgiełką. W jakimś lesie, gdzie się wyczerpani zatrzymali, stąpali po kobiercu z fiołków. Mathias wyciągnął się na nim, wdychając woń kwiatów. Z Léą przeżywali zawsze pełne wzruszenia chwile, gdy odkrywali pierwsze fiołki w zacienionej części kalwarii. Gdy był dzieckiem, robił z nich bukieciki, które roztaczały cudowny zapach w sypialni dziewczynki. Swoimi pokrytymi odciskami dłońmi narwał kwiatów pod drwiącymi z początku spojrzeniami kolegów. A potem jakby popchnięci jakąś instynktowną siłą, sami zerwali po kilka fiołków i ostrożnie wsunęli je do etui z dokumentami. To poprawiło im samopoczucie. W nich też zrodziła się nadzieja, że i dla nich nastanie wiosna.
— Jesteśmy obrzydliwi — rzekł jeden z nich.
Popatrzyli po sobie. To prawda, byli obrzydliwi. Skrajem lasu płynęła rzeczka. Zerwali z siebie brudne mundury, wytrzepali ubrania, z których sypały się ogromne wszy, i wskoczyli do wody. Ależ była zimna! Nie mieli mydła, więc szorowali się zawzięcie garściami piasku, śmiejąc się jak smarkacze. Wysuszyli się goniąc nago wokół drzew. Feunay przyglądał się im w zamyśleniu. Od dawna już nie mieli skarpet. zapożyczyli sobie „rosyjskie skarpety”: kwadrat materiału, na którym stawiało się stopę. Najpierw zasłaniało się palce, potem zawijało lewą stronę, potem prawą i silnie pociągało za to, co pozostawało z tyłu. Jeśli poły były starannie założone, z łatwością można było wciągnąć buty z cholewami. Doskonale chroniło to od obtarcia i trzymało nogę.
O drugiej nad ranem dotarli w pobliże płonącego Białogardu, przeszli przez cmentarz i zniknęli w mroku nocy. Koło czwartej oberführer Puaud dotarł do miasta z większą częścią dywizji, z blisko trzema tysiącami ludzi. Rozproszone stanowiska rosyjskie powitały ich ostrzałem z karabinów maszynowych i moździerzy. ŻOłnierze z Waffen SS wślizgnęli się do miasta ripostując. Ci, którzy przeszli przez główny plac w łunie pożarów, musieli przestępować przez tysiące trupów starców, dzieci i kobiet.
Ranny w łydkę Puaud szedł do przodu jak lunatyk z twarzą jeszcze bardziej czerwoną niż zwykle. Za miastem strzały ucichły, zastąpił je huk silników, zgrzyt gąsienic, który odbijał się złowróżbnym echem na równinie. Wróg był wszędzie. Dywizja Charlemagne poruszała się we mgle. Gdy nad ranem mgła się rozrzedziła, znaleźli się nagle wśród pojazdów pancernych armii radzieckiej na ogromnej odsłoniętej równinie. Po obu stronach dało się zauważyć jakby zaskoczenie. Czas stanął w miejscu, wszystko ucichło… a potem, bardzo szybko, zaczęła się jatka… W ciągu niecałych dwóch godzin główne siły dywizji Charlemagne zostały unicestwione… Rannych dobito, resztę żołnierzy zebrano w gromadę i pognano drogą do obozów jenieckich. Niektórym udało się zbiec do lasu.
Pięciuset żołnierzy z batalionu, w którym znajdował się Mathias, dotarło do zamku Meseritz w opłakanym stanie; ranni, chorzy na dyzenterię, lecz szczęśliwi i dumni ze swych dowódców, którzy na razie wyciągnęli ich z „kotła”. Dwa dni później przy słonecznej pogodzie, odwszeni, ogoleni, z bronią na ramieniu, znowu ruszyli w drogę wiodąc ze sobą dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, niedobitków 58 regimentu z SS Holstein, regimentu węGierskiego i dywizji SS Nordland. Celem było dotarcie pod dowództwem Krukenberga do ujścia Odry. Regę przeszli na południe od Trzebiatowa. Późnym popołudniem dotarli do leżącego na wybrzeżu Trzebieradza. Wszędzie uciekinierzy, czekający na zaokrętowanie i przewóz do Szwecji, mieszali się z wycieńCzonymi żołnierzami.
Z zapadnięciem nocy Mathias i kilku jego towarzyszy dotarli do Rewala, małej miejscowości wypoczynkowej. Podobnie jak w Trzebieradzu i tutaj aż się kłębiło od uchodźców i żołnierzy uciekających w rozsypce. Tłum ogarnęŁo zupełne szaleństwo: obok otępiałych i przygnębionych istot, młode kobiety kochały się z pierwszym lepszym, pozwalały się pieścić brudnym i pokrytym robactwem mężczyznom, pociągając potężne łyki sznapsa. Dzieci przypatrywały się im z obojętnością, a ich rodzice, nie zważając na nie, kontynuowali swoją beznadziejną gonitwę. Z pachnącym jodem powietrzem Bałtyku mieszały się zapachy stęchlizny, silników, ropy i krwi rannych, słodkawy zapach spermy, smród odchodów, woń brudnych ciał i unoszący się nad zastraszonym tłumem przenikliwy odór kapuśniaku, który im rozdzielano.
— Rosjanie nadchodzą!… Pośpieszcie się!
Mężczyźni, kobiety, ciężarówki, konie, czołgi zderzały się, wpadały na siebie walcząc, potrącając się, przewracając, miażdżąc, zabijając wszystko, co stanowiło przeszkodę na drodze ich ucieczki. Wzdłuż miasta ciągnęła się długa procesja potępieńców, starających się uniknąć płomieni piekielnych: oszalałe matki przyciskające do chudych piersi martwe dzieci, dziewczyny, rzucające się z wysokości falezy do morza, żeby uniknąć gwałtu, mężczyźni spychający swoje żony pod gąsienice czołgów, żołnierze, wystrzeliwujący całe magazynki w kierowców ciężarówek, żeby zająć ich miejsce… wrzask dzieci… rżenie koni… żałosne szczekanie psów… szum morza… grzmienie armat… świst pocisków… eksplodujące miny… śmierć… śmierć… śmierć.
Ci z dywizji Charlemagne maszerowali, walczyli, upijali się, gdy znaleźli wino. Idąc za hordami uciekinierów, wzdłuż plaż posuwali się na Zachód, od czasu do czasu dosięgał ich jakiś pocisk, który w słupach piasku wyrzucał poszarpane ciała w niebo. Ciżba przechodziła obok obojętna na krzyki rannych i jęki umierających.
Do linii niemieckich dotarli pod Dievenow 9 marca późno w nocy. Nazajutrz o świcie Rosjanie bombardowali, atakowali i zostali odparci. Po południu otwarto im składy niemieckiej intendentury. Z zachwytem dotykali automatycznych karabinów trzydziestostrzałowych i zabawiali się przymierzaniem nowych mundurów, kurząc papierosy, których nie chcieli zostawić wrogowi.
Wreszcie pod ich butami zadudniły deski i żelazo mostu przerzuconego przez Odrę. W prawidłowym szyku z brigadeführerem Krukenbergiem i oberführerem Feunay na czele wydostali się z „kotła”. Gdzie zostało dziewięćdziesiąt procent ich składu.
Nazajutrz Kwatera Główna Führera sygnalizowała w swoim komunikacie udział żołnierzy ocalałych z dywizji Charlemagne w wyswobodzeniu uchodźców z Pomorza. Duma rozpierała im piersi. Opuścili Świnoujście śpiewając:
Gdzie przejdziemy, wszystko drży
i diabeł śmieje się z nami.
Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!
Płomień czysty pozostaje
a nasze hasło brzmi Wierność!
Wreszcie oddalonym o około stu kilometrów od Berlina miasteczku Neusterlitz i sąsiadujących z nim wioskach Zinow, Karpin, Goldenbaum, Rödlin… zgrupowano około ośmiuset ochotników z siedmiu tysięcy, jakie wyruszyły z Wildflecken.
Dwudziestego siódmego marca Krukenberg rozkazał wywiesić rozkaz dzienny:
„Bracia żołnierze, Przeżyliśmy ostatnio dni przerywane walkami po uciążliwych marszach. Walczyliśmy nie jako część składowa armii niemieckiej, lecz jako samodzielna dywizja francuska; osławiona brawura i opór francuski odrodziły się pod wezwaniem Charlemagne, wielokrotnie złączyła nas zacięta walka. Z dumą pamiętamy, że na południe od Bürenwald zatrzymaliśmy wroga, który dostał się na linie Wehrmachtu, w niespełna godzinę zniszczyliśmy, tylko w okolicach Olszanowa i Biernatki, czterdzieści czołgów T-34 i J.S. W Szczecinku artyleria poszatkowała na kawałki silne, daleko wysunięte pozycje wroga.
My, esesmani, wykazaliśmy się brawurą, lecz, szczególnie w Karlinie, udowodniliśmy, że potrafimy do ostatka walczyć na polu bitwy, gdy tylko wymaga tego interes armii niemieckiej. Fakt, że odparliśmy wroga i po trzykroć odzyskiwaliśmy wioskę, i że utrzymaliśmy pozycję do wczesnych godzin rannych 5 marca, umożliwił części armii niemieckiej i nam samym wydostanie się z rosyjskiego okrążenia.
Nasz sukces zawdzięczamy nie tylko naszemu duchowi walki, lecz także naszej wielkiej dyscyplinie.
Nie powinniśmy zapominać o naszych towarzyszach z SS i LVF, którzy na polecenie Führera zostali wielokrotnie wyróżnieni w Kołobrzegu przez generała, komendanta fortecy w tym mieście, za szczególną waleczność, jaką wykazali Francuzi.
Jeszcze teraz jednostki naszej dywizji bronią miasta Gdańsk u boku naszych niemieckich braci. My z SS, my z LVF, wszędzie przyczyniliśmy się do zatrzymania lub opóźnienia zalewającej nas fali bolszewizmu. Ta ciężka walka nie mogła być prowadzona bez poważnych i licznych strat, jak te poniesione przez naszych przyjaciół, którzy dostali się jako jeńcy w ręce wroga, nim dotarli na nasze linie. Miejmy nadzieję, że oberführer Puaud jest wśród nich i że wraz z innymi bohaterskimi bojownikami zajmą oni znowu miejsce między nami.
Połączyła nas walka; nasza dywizja, przetrzebiona podczas chlubnych bojów, tym silniej musi zmierzać do zwarcia szeregów, stworzenia jednego bloku, jednego zespołu, a zgniecie wszystko to, co przeciwstawia się Adolfowi Hitlerowi. Potrafiliśmy okryć nasz sztandar nową chwałą, wiemy, że wszyscy Francuzi, którzy walczyli z nami o wolność naszej przybranej ojczyzny i pragną nowego europejskiego porządku, patrzą na nas z dumą.
Zawsze mówiliśmy, że do podźwignięcia Francji mogą przyczynić się jedynie ci, którzy sprawdzili się jako Niemcy w ciężkich sytuacjach; nawet nasi przeciwnicy uznali wartość żołnierzy SS.
Francuzi, po długich miesiącach szkolenia mogliśmy pokazać ducha, który nas zagrzewa do walki, hart ducha, który w najbliższych dniach powiedzie nas ku nowym sukcesom, do tak bardzo upragnionego dnia, w którym weźMiemy udział w wyzwoleniu naszego kraju. Będziemy bezlitośni wobec zdrajców.
Historia nauczyła nas, że nie należy poddawać się zmęczeniu po bitwie, lecz zbierać wszystkie siły do nowych walk.
Chwila, którą przeżywamy, jest decydująca; natchnięci nowym zapałem zapewniamy, że pomścimy naszych towarzyszy, którzy odeszli z naszych szeregów.
Słowa LVF na wschodzie, sukcesy Sturmbrigade Frank?reich w Karpatach, walki toczone przez granatową policję w innych miejscach pieczętują blok scalony krwią francuską przelaną za narodowy socjalizm, zrodzi się z niej tradycja godna rewolucyjnego ideału, za który się bijemy.
Niezachwiana jest nasza wiara w zwycięstwo, nawet jeśli musimy zażarcie walczyć w cieniu i u boku naszych braci z armii niemieckiej, sabotować wszelkie wrogie przedsięwzięcia.
GOtowi zwyciężyć lub polec podążamy za Führerem!
Heil Hitler!
SS Marschiert in Feindes land
und singt ein Teufels?lied
ein Schutze steht am Wolgastrand
und leise summt er mit:
wir pfeifen nacht unten und oben
und uns kann die ganze Welt
verloren oder verschworen
gerade wie's jedem gefällt
Wo wir sind da ist immer vorn
und der Teufel der lacht nur dazu.
Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!
Wir Kämpfen für Freicheit
wir kämpfen für Hitler
der Rote Kommt nicht mehr zur Ruhe!
”
(SS maszeruje przez wrogi kraj
i śpiewa pieśń diabła
na brzegu Wołgi
wartownik nuci półgłosem:
gwiżdżemy po górach i dolinach
a świat może sobie
nas przeklinać lub wielbić
jak mu się żywnie podoba.
Gdzie przejdziemy, zawsze do przodu przemy
a tam diabeł wciąż się śmieje
Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, ha, ha!
Walczymy o wolność
walczymy za Hitlera
a Czerwoni nigdy już nie zaznają spokoju!
)
KRukenberg wezwał oficerów i do przyszłych walk kazał im zatrzymać tylko ochotników. Z pozostałych miał zostać utworzony batalion roboczy, który powinien niezwłocznie opuścić Karpin. Trzystu żołnierzy odeszło z jednym tylko oficerem. Ci, którzy postanowili zostać, podpisali formułę przysięgi, zobowiązując się do absolutnej, aż do śmierci, wierności Führerowi.
Dywizji Charlemagne nie ominęła nuda i zły nastrój, jakie ogarniają armię w oczekiwaniu walki. Ci żołnierze, którzy wykazali się solidarnością podczas ciężkich przejść, jakich doświadczyli, w obliczu wroga dzielni aż do lekkomyślności, teraz pod byle pretekstem wszczynali kłótnie. Głównym powodem niezadowolenia było wyżywienie: dwieście gramów chleba, dwadzieścia gramów margaryny, zupa, raz przyprawiona za mocno, to znowu zbyt mdła, namiastka kawy i dwa papierosy dziennie. Ścisła niemiecka dyscyplina wojskowa nie wystarczała, by powstrzymać Francuzów, którzy dowcipkowali sobie na temat tajnej broni, co to miała uratować Niemcy. Nikt już nie wierzył w zwycięstwo Rzeszy.
Morale dywizji spadło do najniższego poziomu, gdy w połowie kwietnia rozstrzelano czterech ochotników za kradzież żywności z magazynu. Umarli nie wydawszy ani jednego krzyku, przedtem dostali odpuszczenie grzechów od księżulka z LV F, następcy biskupa Mayola de Lupé, który zamknął się w jakimś niemieckim klasztorze.
Dwudziestego kwietnia, z okazji urodzin Hitlera, żołnierzom rozdano biszkopty, jakąś czarniawą maść szumnie ochrzczoną czekoladą oraz po trzy papierosy. Uczcili pięćdziesiąt sześć lat Führera śpiewając i pijąc wino, o które Krukenbergowi udało się wystarać w intendenturze.
Wyświetlono film z Zarą Leander, której schrypnięty głos przenikał ich dreszczem do głębi. Po seansie obejrzeli kronikę filmową. Niemiecki spiker komentował obrazy, na których tłum rozbiegał się we wszystkie strony po placu Parvis przed Notre-Dame, uciekając przed strzelającymi z dachów gołębiarzami, przed przybyciem de Gaulle'a. Strzelaninę przypisywano komunistom. Po tej projekcji francuscy esesmani wyszli przekonani bardziej niż kiedykolwiek, że stanowią ostatni szaniec przed inwazją bolszewicką. Niektórzy już sobie wyobrażali, jak powitają ich rodacy, kiedy defilować będą przez Champs-Elysées, a ci, którzy widzieli w nich obrońców Zachodu, będą wiwatować na ich cześć… Trzeźwiej myślący nie mieli najmniejszych złudzeń: tak czy owak czekał ich pluton egzekucyjny, a w najlepszym wypadku długie lata więzienia.
W nocy z 23 na 24 kwietnia 1945 roku brigadeführer Krukenberg otrzymał rozkaz dotarcia do Berlina ze swoimi francuskimi esesmanami z dywizji Charlemagne.
Oficerowie udali się na kwatery i zarządzili zbiórkę.
— Ochotnicy do Berlina, wystąp!
Wystąpili wszyscy.
Rano rozdano im broń: granaty, sturmgewehry i pancerfausty. Byli ciężko obładowani, piersi przepasywały im taśmy z amunicją, granaty jajowe zawiesili na guzikach, a granaty trzonkowe wsunęli za pas. Nigdy jeszcze nie byli tak dobrze uzbrojeni. Czterystu ochotników, szczęśliwych na samą myśl o tym, że będą bronić Führera, załadowano do ośmiu ciężarówek wypożyczonych od Luftwaffe. Uciekający ze stolicy Niemcy ze zdziwieniem patrzyli na tych, którzy wjeżdżali do niej ze śpiewem na ustach.
Na mocy paktu francusko-radzieckiego rząd ZSRR wyraził zgodę na obecność podczas wkraczania wojsk radzieckich do Niemiec do pewnej liczby obserwatorów, których zadanie miało polegać na wyszukiwaniu i zinwentaryzowaniu tego, co zostało wywiezione z arsenałów francuskich. Zarówno jedna jak i druga strona udawała, że traktuje te misje poważnie. Znany już służbom radzieckim François Tavernier był jednym z oficerów wydelegowanych przez rząd francuski. Przed jego wyjazdem z Paryża profesor Frédéric Joliot-Curie szczegółowo określił przedmiot tej misji; był on nieco poważniejszy niż uganianie się za zardzewiałym sprzętem…
Do 15 marca major Tavernier grał dużo w szachy, wzbogacił swoje słownictwo rosyjskie o wulgarne wyrażenia, metodycznie upijał się wódką, czym zdobył sobie szacunek Grigorija Malenkowa, szefa wydziału specjalnego do spraw odzyskania w Niemczech wyposażenia przemysłowego i naukowego, a zwłaszcza tajnej broni.
Tygodnie, jakie François Tavernier spędził na uganianiu się po sztabach różnych rodzajów broni armii radzieckiej w Moskwie o mało nie wyprowadziły francuskiego oficera z cierpliwości.
Wysłany przez sztab 1 armii białoruskiej pojechał na front w ostatnich dniach marca i od tego czasu gryzł wędzidło, a jedynymi jego rozrywkami były partie szachów i rozmowy z generałem Wasiliewem, którego spotkał kiedyś w Algierze, gdzie pełnił on funkcję attaché wojskowego.
Wreszcie wybiła godzina wielkiej ofensywy na Berlin.
O czwartej nad ranem 16 kwietnia, na rozkaz Żukowa, trzy czerwone rakiety rozświetliły przez pewien czas, który wydał się wszystkim długi, brzegi Odry, oblewając purpurowym światłem niebo i ziemię. Nagle rozbłysły silne reflektory, a także światła czołgów i ciężarówek, zaś reflektory przeciwlotnicze omiatały linie nieprzyjaciela. Wielka cisza panowała pośród tej jasności zwiastującej koniec świata.
W niebo wzbiły się trzy zielone rakiety, a ziemia zaczęła drżeć. Dwadzieścia tysięcy armat plunęło ogniem. Ciepły wiatr zmiótł wszystko przed nimi, zagarniając płomieniami lasy, wioski i kolumny uciekinierów. W tym przeraźliwym hałasie syk katiusz rozdzierał powietrze.
1 Front Białoruski pod dowództwem Żukowa, 2 Front Białoruski pod dowództwem Rokossowskiego i 1 Front Ukraiński dowodzony przez Koniewa ruszyły do ataku. Milion sześćset tysięcy ludzi, z których większość dyszała żądzą zemsty za ojca, brata, przyjaciela, którzy padli pod ciosami nazistów, poszło do przodu poprzez równinę. Wioski niemieckie wyludniały się, a ich mieszkańcy pozostawiali za sobą tylko popioły. Tavernier rozumiał nienawiść, powodującą rosyjskimi bojownikami ze Stalingradu, Smoleńska, Leningradu i Moskwy, którzy przeszli całą Rosję, by dotrzeć do Odry. Haracz, jaki zapłacili wojnie, był najcięższy w Europie. By się zemścić za to, czego doznały ich matki, żony i córki, w Armii Czerwonej wprowadzono prawo odwetu. Zemsta była całkowita.
Francuski oficer zaprzyjaźnił się z tymi surowymi, nieokrzesanymi i odważnymi ludźMi, którzy walczyli całkowicie gardząc niebezpieczeństwem i dzielili się z więźniami swoimi skromnymi racjami żywności. Rosjanie z ciekawością przyglądali się temu mężczyźnie, który mówił ich językiem, pił tęGo, i, mimo że nie walczył, znajdował się zawsze w wirze walki. Zawdzięczał temu przestrzelone udo.
— Niech się pan nie wierci i uspokoi — powiedział do niego generał Wasiliew, składając François wizytę w polowym ambulatorium, gdzie końCzono opatrywać mu nogę.
— Chciałbym pana widzieć na moim miejscu — burknął Tavernier. — Nie dość, że nie znajduję żadnego należącego do nas sprzętu, to jeszcze odsuwa mnie pan od wszystkiego. Zastanawiam się, co ja tutaj robię, skoro nie mam prawa walczyć u waszego boku.
— Dobrze pan wie, że takie są rozkazy. Wszyscy oficerowie cudzoziemscy z armii alianckich pełniący misję obserwatorów, są w takiej samej sytuacji jak pan.
Zirytowany François odwrócił się do niego plecami. Jeśli ma zginąć, to przynajmniej z bronią w ręku. Nie nadawał się do tej urzędniczej roboty.
Jeśli Léa miała jakiekolwiek wątpliwości co do konieczności niszczenia nazistowskich Niemiec, to to, co zobaczyła 15 kwietnia 1945 roku, utwierdziło ją w nienawiści i odrazie.
Próżno George McClintock usiłował sprzeciwić się temu, by towarzyszyła ekipie lekarzy i pielęgniarek doktora Hughesa, szefa służb medycznych 2 Armii Brytyjskiej do wyzwolonego właśnie obozu w Bergen-Belsen. Ustąpił wobec jej argumentu.
— Nie ma ich za dużo, muszę tam jechać.
Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łąki i lasy. Droga pięła się pod górę aż do szpiczastej wieży kościelnej, która wznosiła się nad ukwieconymi domami miasteczka Bergen. Gdyby nie czołgi, ciężarówki, żołnierze stacjonujący wzdłuż drogi, można by odnieść wrażenie, że wojna toczy się gdzieś bardzo daleko.
Nagle, za zakrętem drogi na nie osłoniętej równinie pojawił się koszmarny świat najeżony drutami kolczastymi, wieżami wartowniczymi, z szeregami zielonkawych baraków. Szkielety odziane w pasiaste worki błąkały się po szarym piasku. Kilka takich upiorów wyszło im naprzeciw aż do ogrodzenia, wyciągając pozbawione ciała ręce i usiłując się uśmiechnąć, a łzy płynąły po ich wyniszczonych twarzach. Uśmiechy te przerażały żołnierzy, którzy nieruchomieli na pewien czas, jak gdyby obawiając się tego, co mieli odkryć niebawem. Doktor Hughes kazał rozdać gorącą kawę. Tak więc weszli tam.
Wiszące na drutach kolczastych na wpół nagie zwłoki; na ziemi inne trupy mężczyzn, kobiet i dzieci, gołe lub okryte jakimiś łachmanami, nędzne śmietnisko ludzkości. Anglicy wolno wkraczali w ten niewyobrażalny świat zaludniony istotami, które cofały się zasłaniając twarz ramieniem, lub zbliżały się idąc sztywno i ledwo będąc w stanie udźwignąć ciężar swego ciała. Poruszali się wydając cichy dźwięk przypominający ocieranie się o siebie tysięcy łapek insektów.
Léa szła wyprostowana nie mogąc oderwać oczu od tych twarzy o dziwnych barwach: ciemnobrązowych, zielonych, szarych, fioletowych.
Tłum żywych trupów rozstępował się przed nimi. Poszli szlakiem obchodu na lewo, a potem na prawo. Objawiła się im cała potworność obozu: posępna, przygnębiająca. Między barakami, w pewnej odległości od drutów kolczastych, siedziały w kucki istoty w nie określonym wieku; inne leżały i nie poruszały się. Doktor Hughes wszedł do jednego z baraków, skinąwszy na swych towarzyszy, by pozostali na progu. Gdy wyszedł po długiej chwili, blada jego twarz wyglądała jak gipsowa maska, oczy miał przerażone i rozbiegane, ręce mu drżały.
— Wynieście ich stamtąd — wykrztusił.
McClintock powstrzymał Léę.
— Niech pani przyprowadzi swój ambulans i każe innym pojechać za panią ciężarówką z kocami.
Gdy Léa wróciła, dziesiątki kobiet leżały na ziemi. Od ich ciał bił okropny odór. Zdarto z nich brudne strzępy, w które były odziane. Posypało się z nich robactwo. Nieszczęsne szkielety, pokryte ranami i nieczystościami, zawinięto w koce.
Dzień zszedł ekipie na transportowaniu nieszczęśliwych więźniarek, myciu ich i karmieniu. Prawie wszystkie były dotknięte dyzenterią i nie miały siły, żeby stać, leżały więc we własnych odchodach. Bardzo szybko zmarła ich blisko setka. Przez całą noc lekarze, pielęgniarki, żołnierze pomagali w wyciąganiu deportowanych z tej kloaki. W świetle reflektorów czterdzieści pięć baraków wyglądało jak fragment dekoracji do jakiegoś filmu grozy: potykające się szkielety, szaleńcy z powyginanymi kończynami tańczący wokół ognisk, śliniące się istoty, pozostawiające za sobą czarne smugi, twarze, z których zostały tylko twarde kości policzkowe i ogromne wytrzeszczone oczy o rozszerzonych źrenicach, istoty, które posuwały się wolno śledząc gesty swych wyzwolicieli.
Lekarz naczelny, doktor Hughes, ponaglał sztab, żeby mu urządzono szpital na czternaście tysięcy łóżek i przysłano natychmiast lekarzy, pielęgniarki i tysiące ton sprzętu medycznego i leków, by mógł spróbować ratować pięćdziesiąt sześć tysięcy internowanych w obozie Bergen-Belsen, cierpiących głód, chorych na nieżyty jelit, tyfus, dur brzuszny czy gruźlicę.
Nazajutrz o świcie naliczono tysiąc zgonów wśród osób, które otrzymały pierwszą pomoc. Wszystko było szare, niebo i ludzie, błotnista ziemia, popielate baraki, ludzie byli znużeni, wszędzie wisiały jakieś strzępy, niezliczone szczątki i odpadki leżały w błocie. Kobiety i mężczyźni umierali bez konwulsji. Padał deszcz.
Léa i George skierowali się do wyjścia z obozu, żeby się trochę odprężyć. Przeszli obok szerokiego nie osłoniętego dołu wypełnionego po brzegi nagimi zwłokami o przerażającej chudości. Léa znieruchomiała na skraju i przypatrywała się im zachłannie, ale nie drgnął ani jeden muskuł na jej twarzy. Przecież te ręce, te nogi, te twarze należały do mężczyzn i do kobiet, którzy śmieli się, kochali, cierpieli. Nie mogła tego pojąć. Ta gmatwanina nie miała w sobie nic ludzkiego, oni nie mogli zaliczać się do istot żywych jak ona. Czegoś nie mogła zrozumieć… Dlaczego?… Dlaczego tak?… Dlaczego oni?…
— Chodźmy, Léo, przejdziemy się po lesie.
Poszła za nim bezwolna.
— Tam! — krzyknęła wskazując palcem.
Pośród młodych świerków leżały w rzędzie setki ciał.
Poganiana przez angielskich żołnierzy, grupa niemieckich cywilów przenosiła trupy i układała je jeden obok drugiego. Léa i jej towarzysz zbliżyli się. Bladzi Niemcy ułożyli obok nich ciało kobiety, której podarte ubranie odsłaniało nogi całe w krwawych wylewach i ze sterczącymi kośćmi. W deszczu jej twarz wyglądała jak u topielicy.
— Léa…
Dziewczyna odwróciła się do George'a. Lecz on odszedł na bok i rozmawiał z jednym z żołnierzy.
— Léa…
Kot wołał ją głosem tak słabym, że zdawał się dochodzić spod ziemi? Léa spuściła wzrok i spojrzała pod nogi. Oczy kobiety o twarzy topielicy były otwarte i patrzyły na nią. Sparaliżował ją niesamowity strach.
— Léa…
Nie śniła, to właśnie ta kobieta ją wołała. Léa pochyliła się z wielkim wysiłkiem. Ogromne, głęboko zapadnięte oczy wpiły się w nią. Kim był ten półtrup, co szeptał jej imię? Nie mogła rozpoznać żadnego rysu tej biednej twarzy. Zapadnięte usta i policzki ze śladami oparzeń… Nie!
— Sara!
George i żołnierze odwrócili się słysząc jej krzyk. Angielski oficer szybko podbiegł do niej.
— Co ci jest?
— Sara! To jest Sara!
— Ależ ta kobieta żyje — wykrzyknął żołnierz, który doszedł do nich.
McClintock wziął ją na ręce i biegiem zaniósł do pośpiesznie rozbitego namiotu, w którym mieścił się prowizoryczny szpital. UŁożono umierającą na łóżku polowym, ściągnięto z niej łachmany i okryto ją kocem. Léa uklękła obok Sary i wzięła ją za rękę.
— Żyjesz, Saro, ty żyjesz. Zabierzemy cię daleko stąd i wyleczymy.
— Żadna z więźniarek nie ma prawa opuścić obozu, proszę pani.
— Ale dlaczego?
— Żeby nie rozprzestrzeniły się epidemie. Stwierdziliśmy bardzo dużą liczbę przypadków tyfusu. A ponadto ona nie nadaje się do przewożenia.
— Ależ…
— Daj spokój, Léo, trzeba słuchać lekarza. Chodź odpocząć, później tu wrócimy.
— Nie chcę jej zostawić samej.
— Bądź rozsądna.
Léa pochyliła się nad Sarą i złożyła pocałunek na obu policzkach przypalanych niegdyś papierosami przez Masuy'ego.
— Odpoczywaj, już po wszystkim, zaraz wrócę.
Bez słowa skierowali swe kroki do kantyny. Podano im herbatę i po kawałku ciasta. Nie mogli jeść. George podał jej paczkę playersów.
— Pomóż mi wydostać ją stąd.
— Przecież słyszałaś tak jak ja: nie wolno…
— Gwiżdżę na to, czego nie wolno, trzeba wywieźć Sarę.
— Dokąd chcesz ją wywieźć?
— Do Anglii.
— Do An…
— Tak. Musi być jakiś sposób.
— Ale…
— Wymyśl coś, błagam cię.
— Och! Léo, żyjemy w jakimś koszmarze, mam wrażenie, że tracę rozum.
— Nie pora na jęczenie. Znajdź jakiś samolot do Anglii.
— Jak to sobie wyobrażasz?… Chociaż są przecież…
— Co? Mów szybko!
— Są przecież samoloty, którymi odsyła się rannych.
— Tak, no właśnie! To jest to!… To wspaniały pomysł. Postarasz się, żeby wyznaczyli mnie do obsługi konwoju.
— Nie jest to chyba niemożliwe… Najtrudniej będzie wydostać ją z obozu. Służby sanitarne na pewno wzmocnią kontrolę przy bramach obozu.
— Znajdzie się jakiś sposób. Rozpytaj się, kiedy odlatuje najbliższy samolot.
— ZGoda.
— Spotkamy się późnym popołudniem u mojej przyjaciółki.
Léa nie miała okazji odpocząć. Ledwo wyszła z kantyny, jej przełożona, miss Johnson, wysłała ją do pomocy przy transporcie chorych. Dopiero późno wieczorem mogła pójść do Sary. George już tam był. Biedaczka spała.
— Nareszcie jesteś! Pojutrze — szepnął — jest jeden lot. Dowódcą jest przyjaciel, któremu uratowałem życie. Zgadza się nam pomóc. Zabrałem mundur jednego z naszych zmarłych towarzyszy. Jutro wieczorem, kiedy już zrobi się ciemno, włożymy go Sarze i przeniesiemy ją do naszego ambulansu, który przyprowadzisz tutaj w ciągu dnia. Zostałaś przydzielona do transportu rannych. Będziesz im towarzyszyć do Anglii, a tam zostaną rozwiezieni do różnych szpitali w kraju.
— Ale przecież na miejscu odkryją, że to kobieta.
— Jeden z moich przyjaciół, lekarz królowej, będzie na nas czekał przy lądowaniu. Na polecenie Jej KRólewskiej Mości zajmie się pewną liczbą rannych.
— Jesteś wspaniały!
— Nie mów hop, najcięższe pozostaje jeszcze do zrobienia: wywieźć ją stąd żywą.
— Jak to „żywą”?
— Doktor Murray sądzi, że nie przeżyje nocy.
— Nie wierzę — powiedziała Léa podchodząc do łóżka.
Sara oddychała ciężko, a jej wychudzone ręce były rozpalone.
Pochylona nad nią Léa przyglądała się jej uporczywie. Chora powoli otworzyła oczy. Przestraszyła się i cofnęła widząc tak nisko nad sobą pochyloną twarz.
— Nic się nie bój, to ja.
Jakby cień uśmiechu pojawił się na jej wargach.
— Zabierzemy cię stąd, ale musisz nam pomóc, musisz wykrzesać z siebie trochę siły. Musisz, słyszysz? Musisz.
— Proszę pani, proszę jej nie męczyć. Niech jej pani pozwoli odpoczywać.
— Do widzenia, Saro, przyjdę jutro. Pozwól mi odejść.
Z trudem odgięła palce, które uczepiły się jej dłoni. Podeszła do lekarza, badającego dziesięcioletnie chyba dziecko, które wydostało się z rewiru, gdzie działał straszliwy Karl.
— Doktorze Murray, na co cierpi moja przyjaciółka?
Nim się odwrócił, troskliwie okrył dziecko kocem. Léa aż się cofnęła, widząc jego zmienioną ze złości twarz.
— Na co cierpi pani przyjaciółka? To dopiero ciekawe pytanie! Cierpi na wszystko! Jeszcze nie ma tyfusu, jak to dziecko, bo mu go wszczepili, ale może wstrzyknęli jej syfilis albo ospę, albo dżumę, a może ją wysterylizowali albo przeszczepili jej embrion szympansa…
— Niech pan przestanie, doktorze!
— No to niech pani nie pyta, na co ona cierpi. Po prostu cierpi, koniec. Kropka.
Odwrócił się do niej plecami i pochylił się nad innym łóżkiem.
George czekał na nią przygryzając krótką fajkę, która zgasła.
— ZUpełnie oszalał ten pana doktor Murray.
— Nie, ale grozi mu, że oszaleje. Bo to, co tutaj widzi, nie może mu się pomieścić w głowie, zwłaszcza że w niektórych doświadczeniach brali udział lekarze. Świat mu się zawalił.
— Nigdy nie da mi zabrać stąd Sary.
— Słyszałaś przecież: ona nie ma tyfusu. Poproszę doktora HUghes'a, by ją przeniósł na oddział niezakaźny.
— A jeśli się nie zgodzi?
— Poradzimy sobie inaczej.
Poradzili sobie. Około piątej po południu pułkownik McClintock stawił się w szpitalu doktora Murraya w towarzystwie około dziesięciu osób.
— Oto ekipa, która pana zastąpi, by mógł pan nieco odpocząć. Doktorze Murray, przedstawiam panu doktora Collinsa.
— Ale, panie pułkowniku…
— To rozkaz naczelnego lekarza.
— Dobrze, proszę ze mną, Colins, zaznajomię pana z najpoważniejszymi przypadkami.
Na szczęście Sara nie zaliczała się do nich.
Po odejściu Murraya McClintock odwrócił uwagę nowej ekipy. Léa, wspomagana przez adiutanta pułkownika, ubrała Sarę w skradziony mundur. Współtowarzyszki niedoli Sary bacznie śledziły każdy jej gest, nic nie dając po sobie poznać.
Pomimo starań Sara nie mogła utrzymać się na nogach. Adiutant i Léa podtrzymywali ją z obu stron pod ramiona.
— Jeszcze jeden z naszych ludzi, co nie może znieść tych potworności — powiedział George, stając między doktorem Collinsem i Sarą.
Léa ochłonęła dopiero wówczas, gdy dotarli na miejsce załadunku. Przy pomocy pielęgniarki ułożyła Sarę na noszach i wniosła do samolotu.
Pomimo krzyków i pojękiwań w samolocie panował nastrój przypominający niemal atmosferę wyjazdu na wycieczkę. Dla większości tych młodych ludzi wojna się skończyła.
Przez cały czas podróży Léa ściskała dłoń Sary.
Berlińczycy patrzyli w milczeniu, jak przejeżdżają wypożyczone od dywizji Nordland ciężarówki przewożące esesmanów w mundurach z trójkolorowym emblematem, śpiewających na całe gardło po francusku, to znowu po niemiecku, skandując słowa i waląc pięściami w burtę skrzyni ładunkowej:
Tam, gdzie przejdziemy, płoną czołgi
i diabeł śmieje się z nami.
Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha, Ha!
Płomień czysty pozostaje,
a nasze hasło brzmi Wierność!
Ubrane na czarno kobiety podbiegały do nich wyciągając w ramionach swoje dzieci, podając im kawałki szarego chleba, młode dziewczyny posyłały im pocałunki. MŁodzi ludzie machali im rękami, a potem ciężarówka zniknęła pośród ruin, a tymczasem w oddali grzmiały działa.
Wieczorem 25 kwietnia Mathias zjadł puszkę szparagów, a potem zasnął na obitej moleskinem ławce w piwiarni przy Hermann Platz.
Tego samego dnia na Łabie, na południe od Berlina, żołnierze 5 Armii 1 Frontu Ukraińskiego, dowodzonego przez marszałka Koniewa, połączyli się pod Torgau z Amerykanami z 1 Armii.
W nocy, nadlatując silnymi falami, lotnictwo rosyjskie bombardowało miasto. Odgłosy wybuchów obudziły obrońców Berlina, którzy rzucili się do broni, gotowi do odparcia radzieckiej nawały. Lecz samoloty odleciały, a po nich zapadła ciężka cisza.
Następnego dnia przed świtem ruszyli na ratusz w Neukölln. Wstający dzień zapowiadał się cudownie. Nareszcie wydano rozkaz ataku.
Zewsząd strzelali Rosjanie. Francuscy esesmani, biegnąc tuż przy ścianach, przeskakiwali z bramy do bramy. Posługując się pancerfaustem Mathias zniszczył swój pierwszy czołg…
Przez całe przedpołudnie trwała zażarta bitwa, w której zginęło około dwudziestu ochotników. Wokół nich wszystko się waliło. To tu, to tam łuny pożarów barwiły niebo na czerwono. Niebawem kurz stał się tak gęsty, że nie było widać niczego na pół metra przed sobą. Od huku silników i gąsienic drżała ziemia zagłuszając krzyki umierających i wołania rannych.
Ranny w stopę, haupsturmführer Faunay nadal dowodził walkami. W ratuszu w Neukölln, zamienionym w fortecę, ludzie z dywizji Charlemagne, wspierani przez chłopców z Hitlerjugend i starych siwowłosych żołnierzy strzelali ze wszystkich otworów. W niedługim czasie musieli spojrzeć prawdzie w oczy: byli otoczeni. Nie należało już liczyć na czołgi dywizji NoRdland, której brakło paliwa i amunicji. Ze ściśniętym sercem patrzyli, jak czołgi obracają się w perzynę.
Feunay wydał rozkaz opuszczenia ratusza i wycofania się na Hermann Platz.
Noc spędzili w podziemiach Opery.
Panował totalny bałagan i nie obmyślano żadnych skutecznych posunięć, by zapewnić obronę Berlina: kilka okruchów cudzoziemskich dywizji Waffen SS, garstka wyrostków i starców przeciw setkom tysięcy żołnierzy radzieckich.
Po południu 27 kwietnia, Mathias wysadził trzy czołgi T-34.
Rannego w głowę opatrzono w ambulatorium w bunkrze Hitlera. Udało mu się przedostać na stację metra Statdmitte, gdzie Krukenberg przeniósł swoje stanowisko dowodzenia. Zebrała się tam znaczna część niedobitków z dywizji Charlemagne. Wagon z powybijanymi szybami służył za punkt opatrunkowy, biuro i skład żywności. Mathias wypalił pierwszego od dwóch dni papierosa.
Na peronie stacji brigadeführer wręczył Żelazne Krzyże tym, którzy szczególnie wyróżnili się w walkach o Neukölln. Mathias ze wzruszeniem spoglądał na swoje odznaczenie.
O świcie w sobotę 28 kwietnia natarcie rosyjskie nasiliło się. Ukryci w bramach i za oknami francuscy esesmani czekali. W szarawym brzasku sunęły czołgi.
Strzał z pancerfausta trafił w pierwszy z nich. Buchnęły płomienie, dała się słyszeć seria eksplozji, a po niej nastąpił niezwykle silny wybuch i wyrzucił w powietrze kawałki stali. Z T-34 został jedynie stos powykręcanego żelastwa, z którego wystawały zwęglone ciała. Czołgi nieubłaganie parły do przodu. Ze wszystkich stron padały torpedy. Przyłożywszy do ramienia sturmgewehra Mathias strzelał do grupy piechurów. Padło pięciu żołnierzy.
— Dobra robota, Fayard — pochwalił kapitan Feunay, poklepując go po plecach.
Rannego w ramię Mathiasa zaprowadzono do zamienionego na szpital hotelu „Adlon”. Wyszedł stamtąd w nocy, a właściwie w porze, która powinna być nocą. Od dawna nie było bowiem światła dziennego. Stracili rachubę czasu.
Budynek, w którym zadekowali się Francuzi, cudem jeszcze trzymał się kupy. Do rosyjskich dział przeciwczołgowych przyłączyły się moździerze. Piętra osunęły się zabijając około dziesięciu ochotników. Dławiąc się, z płucami wypełnionymi żółtym pyłem, Mathias wydostał się spod gruzów. Doskwierał mu ból w chorym ramieniu. Wszędzie szalały pożary.
Unikając spadających płonących belek, obrywających się kawałków ścian i świszczących kul, ci, którzy ocaleli, zdołali zająć nowe pozycje. O świcie wycofali się aż na Puttkammerstrasse.
Wieczorem znaleźli się w pobliżu stacji metra na Kohstrasse, stanowiącej wysuniętą pozycję obrony Kancelarii Rzeszy. Po kilku chwilach odpoczynku w dowództwie batalionu, umieszczonym w wielkiej zdewastowanej księgarni, znowu ruszyli do ataku w krwawej mgle.
Dzień 30 kwietnia minął, podobnie jak poprzednie, w tym dantejskim świecie, do którego doprowadziły ich marzenia czy też rozczarowania. Walczyli sądząc, że chronią wodza, któremu przysięgali zostać wierni lub umrzeć. Bronili już tylko bunkra z trupami. O #/15#30 Hitler popełnił samobójstwo razem z Ewą Braun, z którą wcześniej wziął ślub. Wieczorem, po wyjątkowo zaciętych walkach, Rosjanie zajęli Reichstag. Lejtnant Berest i dwaj sierżanci zatknęli flagę radziecką na szycie budynku. W nocy generał Krebs, szef sztabu Wehrmachtu, zwrócił się do generała Żukowa z propozycją negocjowania warunków kapitulacji Berlina.
Wieczorem 1 maja francuscy esesmani musieli opuścić księgarnię i schronić się w podziemiach Ministerstwa Bezpieczeństwa. Przy blasku świec zatkniętych w julturmy (rodzaj świeczników z wypalanej glinki, używanych podczas przesilenia zimowego), Feunay rozdał Żelazne Krzyże, które przypinał do porwanych, często powalanych krwią panterek.
Mathias znowu został ranny, tym razem ciężko, w piersi i w nogi. Z kilkoma niedobitkami zdołał przeczołgać się do stacji metra Kaiserhoff. Wspomagany przez kolegów ukrył się na stacji Potsdamerplatz, gdzie ukryty za osypiskiem gruzu był świadkiem wzięcia do niewoli Feunaya i pół tuzina swoich towarzyszy broni. Rozgorączkowanego znalazła jakaś niemiecka nastolatka i wraz z ojcem schowali go w piwnicy swojego domu.
Przyjaźń głównodowodzącego majora Klimenki, pozwoliła François Tavernierowi z zaangażowaniem śledzić posuwanie się Rosjan w Berlinie, przez cały czas trwania walk podziwiając ich odwagę. Razem z nimi wrzeszczał z radości, gdy zobaczył czerwoną flagę powiewającą nad Reichstagiem: bestia zdechła.
Wieczorem 4 maja Tavernier błąkał się po zniszczonych ulicach Berlina. Pogoda była ładna, w powietrzu unosił się zapach trupów pogrzebanych pod zgliszczami. ZwęGlone szkielety kamienic raziły na tle jasnego nieba. Mrugając powiekami, z twarzą czarną od sadzy, młodziutka dziewczyna wyszła z ruin i potrąciła go.
— Uwaga, maleńka — powiedział po francusku.
Dziewczynka popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Sind Sie Franzose?
— Ja.
— Kommen sie mit! (Pan jest Francuzem? — Tak. — Niech pan idzie ze mną.)
Wzięła go za rękę i pociągnęŁa między ruiny. Pokonali zwały gruzu i prześlizgnęli się wąskim przejściem. Zeszli w dół po stopniach zawalonych odpadkami. Prowadziła go przez oświetloną światłem świec piwnicę. Siedzieli tam przybici mieszkańcy. Jakaś młoda matka kołysała płaczące dziecko, inna poprawiała bandaż na głowie dziewczynki.
Poznając radziecki mundur, jaki nosił François, odkąd został wcielony do Armii Czerwonej, zareagowali strachem. Jednak dziewczynka powiedziała kilka słów, które przywróciły spokój. Zaprowadziła go do kąta, w którym jęczał jakiś ranny.
— Franzose — rzekła pokazując palcem jakiś leżący kształt z głową oparty o wiklinowy kosz.
Tavernier przybliżył się i pochylił nad mężczyzną o zarośniętej twarzy, oczach płonących gorączką, z brudnym opatrunkiem przesiąkniętym krwią, przecinającym pierś. Z jednej nogi zawiniętej w jakieś gałgany bił mdlący, odrażający smród. człowiek majaczył.
— Er muss ins Krankenhaus (Trzeba go zabrać do szpitala.) — powiedziała nastolatka.
— Dazu ist es zu spät, er liegt im Sterben (Za późno, on umrze.)
— Nein, sie müssen ihm helfen! (Nie! Niech mu pan pomoże.)
— Słyszycie mnie, stary? — spytał po francusku.
Ranny przestał jęczeć i wolno odwrócił głowę.
— Pić.
François Tavernier odwrócił się do dziewczynki, która bezradnie rozłożyła ręce.
— Wir haben kein Wasser mehr, mein Vater ist unterwegs um was zu holen. (Nie mamy wody, mój ojciec poszedł jej poszukać.)
„W tym stanie odrobina wódki już nie może zaszkodzić biedakowi”, pomyślał wyciągając z kieszeni srebrną manierkę wygraną w karty od jakiegoś rosyjskiego oficera. Ostrożnie polał kilka kropli na wargi nieszczęśnika.
— Dziękuję… Wierność… boli…
— Niech się pan nie rusza, pójdę sprowadzić pomoc. Wojna się skończyła, nic już panu nie grozi.
— Nie — powiedział ranny, czepiając się jego rękawa. — Rosjanie mnie zabiją.
François Tavernier przyjrzał mu się uważnie. Ależ tak, oczywiście, to jeden z tych łajdaków, co walczyli w mundurach niemieckich.
— Waffen SS?
— Tak. Charlemagne… Dywizja Charlemagne. Straciłem towarzyszy… Wszyscy zginęli… to głupie umierać tutaj… Pić…
Zakrztusił się i zaczął kasłać. Krzyknął z bólu, jaki rozdzierał mu piersi, a z kącika ust pociekła mu krew.
MŁoda Niemka otarła mu twarz z wielką łagodnością.
— Léa — wybełkotał.
— Ich bin nicht Léa, ich heisse Erika. (Ja nie jestem Léa, mam na imię Erika.)
— Léa… wybacz…
— Jak on się nazywa? — spytał Tavernier.
— Léa…
— Er heist Mathias, seinen nachnamen kenne ich nicht. (Ma na imię Mathias. Nie podał swojego nazwiska.)
François przeszukał zewnętrzną kieszeń porwanej bluzy mundurowej. Wyjął pakiet starannie zawinięty w impregnowany materiał, ściągnięty gumką. Paczka zawierała dwie książeczki wojskowe. Kramer Otto przeczytał. To nazwisko coś mu przypominało.
— Otto Kramer — powiedział na głos.
— Zginął… Byłem przy jego śmierci… Dał mi list… Dla Françoise… Trzeba go jej oddać…
Z drugiej książeczki wypadło zdjęcie. Erika podniosła je.
— Wie hubsch die ist! (Jaka ona piękna!)
François wyrwał jej zdjęcie z rąk. Patrzyła na niego uśmiechnięta Léa z głową opartą na ramieniu młodzieńca, którego postawa i wyraz twarzy jasno wyrażały dumę, że trzyma ją przy sobie. Z tyłu Léa napisała: „Mathias i ja w Montillac; sierpień 39 r.” Tavernier nigdy dokładnie nie wiedział, co między nimi zaszło, wiedział tylko, że był najdroższym jej towarzyszem lat dziecięcych.
Przy wejściu do piwnicy dały się słyszeć podniesione głosy. Wpadło pięciu czy sześciu żołnierzy rosyjskich. Kobiety wstały krzycząc i przyciskając dzieci do piersi. Podoficer podszedł do Taverniera. Rozpoznawszy rosyjski mundur zasalutował mu.
— Czołem, towarzyszu. Kto to?
— Nie wiem. Trzeba go przewieźć do szpitala, jest ciężko ranny.
Tamten zaśmiał się szyderczo.
— Nie warto. I tak zaraz zdechnie.
Kazali wyjść berlińczykom z piwnicy. Odchodząc Erika rzuciła François błagalne spojrzenie. Gdy został sam, w zamyśleniu wpatrywał się w twarz Mathiasa.
— Léa…
Zauważył, że wciąż trzyma w dłoni fotografię. Schował ją razem z książeczkami wojskowymi do kieszeni i usiadł przy konającym. Zapalił papierosa i wsunął go chłopakowi do ust.
Palili w milczeniu, swe myśli skierowali ku tej samej kobiecie. Od czasu do czasu ranny wydawał jęk. Atak kaszlu zmusił go do wyplucia niedopałka. Pochyliwszy się nad nim, François otarł mu czoło.
— Napisze pan do Léi… Jej adres jest w moim soldbuch… (książeczka wojskowa) Powie jej pan, że umarłem myśląc o niej…
Uniósł się i z niewiarygodną siłą uczepił się swego towarzysza.
— Niech jej pan powie, że ją kochałem… że tylko ją jedną zawsze kochałem… Léa, wybacz…
Ręce Mathiasa osunęły się. Nigdy więcej nie ujrzy już zalanych słońcem stoków, po których biegał z tą, która była jego troską i radością. Umierając miał wyraz twarzy zdziwionego dziecka. François Tavernier delikatnie zamknął mu powieki, przykrył strzępem koca i wyszedł.
W nocy z 7 na 8 maja telegraficznie powiadomiono François Taverniera o przyjeździe do Berlina generała de Lattre de Assigny, wysłanego przez generała de Gaulle'a jako uczestnik podpisania aktu kapitulacji Niemiec. Proszono go, by wyjechał na lotnisko Tempelhoff powitać delegata.
Przyjechawszy tam jeepem około dziesiątej, oczekiwał gościa w towarzystwie generała Sokołowskiego, zastępcy marszałka Żukowa, którego zadaniem było witanie delegacji państw sprzymierzonych, które przybywały, by uczestniczyć w podpisaniu aktu, i grupy rosyjskich oficerów.
Rzędami po dwunastu, z karabinem podanym do przodu i opartym o ramię poprzednika, batalion gwardii honorowej bez zarzutu wykonywał rozkazy.
Punktualnie o dwunastej w południe, eskortowany przez myśliwce radzieckie, przyleciał DC-3 z delegacją brytyjską na pokładzie. Wysiedli z niego admirał Borrough i Marszałek Sił Powietrznych Tedder, a za nimi trzy osoby w mundurach, w tym jedna kobieta. Generał Sokołowski wyszedł im na powitanie. Z galanterią ucałował dłoń kobiety.
Po ceremonii prezentacji batalion oddał honory wojskowe.
O dwunastej dziesięć wylądował dC-3 Amerykanów. Sokołowski opuścił Anglików, by wyjść na spotkanie generała lotnictwa Spatza. Jak poprzednio, batalion oddał honory, a tymczasem członkowie delegacji angielskiej kierowali się do samochodów, które miały ich przewieźć na przedmieście Berlina, do Karlshorst, François bezwiednie odprowadził wzrokiem ładną sylwetkę Angielki, mówiąc sobie, że jest to jedno z rzadkich stworzeń płci żeńskiej, które nawet w mundurze wygląda kusząco. W jej ruchach i chodzie było coś znajomego…
— Majorze Tavernier, zaraz wyląduje samolot z Francuzami… Majorze, czy pan mnie słyszy?
François potrącił radzieckiego żołnierza i pobiegł za Anglikami. Tłum hamował jego ruchy; gdy dotarł do wyjścia, zobaczył, jak zamykają się drzwiczki samochodu, kryjąc ładne nogi. Samochód ruszył z miejsca, nim zdążył do niego podbiec.
— Majorze…
Tavernier przesunął ręką po czole.
— „Wszędzie już ją widzę, pomyślał. Cóż by robiła w Berlinie, i to z Anglikami?”
— Majorze…
— Tak, już idę.
W samą porę, gdyż generał de Lattre w asyście pułkownika Demetza i kapitana Bondoux podchodził już do generała Sokołowskiego.
Samochody mknęły pełnym gazem pośród dymiących jeszcze ruin stolicy Rzeszy. Na skrzyżowaniach młode Rosjanki w nienagannych mundurach, z gołymi kolanami nad cholewami oficerek, kierowały ruchem za pomocą czerwonych i żółtych chorągiewek. Wszędzie kolejki wynędzniałych i otępiałych cywilów stały po odrobinę wody ze studni czy z kranów przeciwpożarowych. Jednym uchem François słuchał wypowiedzi Bondoux. Gdy dojechali do Karlshorst, Francuzów zaprowadzono do prawie nietkniętej szkoły podoficerskiej, gdzie znajdowała się kwatera główna marszałka Żukowa. Stamtąd zabrano ich do jednego z budynków zajmowanych niegdyś przez kadrę szkoły. Wyposażenie było skromne, lecz położone na podłodze materace powleczone były śnieżnobiałą pościelą.
Generał Wasiliew przyszedł przywitać generała de Lattre'a, którego znał jeszcze z Algieru. To spotkanie sprawiło obu wielką przyjemność, Tavernier skorzystał z tego, by udać się na poszukiwanie delegacji brytyjskiej. Odnalazł marszałka Teddera i admirała Borrougha, lecz ani śladu ładnej dziewczyny, która im towarzyszyła. Nie mogło przecież być mowy o tym, by wypytywać tych znakomitych żołnierzy, gdzie się podziała.
Resztę dnia poświęcili na wykonanie trójkolorowego sztandaru, który mógłby godnie stanąć obok sztandarów alianckich w sali, gdzie miała odbyć się ceremonia podpisania aktu kapitulacji. Pełni dobrej woli Rosjanie sklecili już jedną flagę z wykrojonego z hitlerowskiego proporca kawałka czerwonego materiału, białego płótna i niebieskiej serży wziętej z kombinezonu mechanika. Niestety, w efekcie swych starań otrzymali flagę holenderską! Trzeba było zaczyNać od początku. Wreszcie, o dwudziestej flaga francuska zajęła miejsce pomiędzy sztandarami Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, a nad nimi górował emblemat radziecki.
Punktualnie o północy marszałek Żukow, z piersią obwieszoną wszystkimi swoimi odznaczeniami, otworzył posiedzenie. Skierował słowa powitania do delegacji aliantów, a następnie wydał polecenie wprowadzenia delegacji niemieckiej. Wszedł marszałek Keitel, w galowym mundurze, niosąc swoją buławę, którą w grobowej ciszy pozdrowił zgromadzonych. Nikt nie wstał. Jego wzrok obiegł salę i zatrzymał się na sztandarach, a potem na marszałku de Lattre.
— Ach! — mruknął — Franzosen find auch sier! Das hat mir gerade noch gefehlt! (Ach! Są nawet Francuzi! Tego tylko brakowało.)
Pełnym irytacji gestem położył swoją buławę i czapkę na stole, i usiadł. Po jego prawej stronie zasiadł generał Stupf, po lewej zaś admirał Frendenburg. Za nimi stanęŁo na baczność sześciu oficerów niemieckich, wszyscy mieli na pierwsi żelazne Krzyże z Mieczami i Diamentami. Zatrzeszczały aparaty dopuszczonych na salę fotografów.
O godzinie #/0#45 marszałek Keitel opuścił salę. Podpisał właśnie bezwarunkową kapitulację nazistowskich Niemiec. Sześciu niemieckich oficerów zmienionych na twarzach ledwo powstrzymywało łzy.
Noc zakończył bankiet, który wydał marszałek Żukow na cześć delegacji alianckich. Gdy uczestnicy się rozeszli, było dobrze po siódmej rano. François nadal nie widział młodej kobiety z Tempelhoff. O dziewiątej Rosjanie odwieźli swoich gości na lotnisko, gdzie znowu odbyła się taka sama ceremonia jak podczas przylotu. François dowiedział się tam, że delegacja angielska i amerykańska odleciały bezpośrednio po bankiecie. Pożegnał Francuzów i wrócił na swoje stanowisko.
Gdy przyleciał do Berlina, załatwił pogrzeb Mathiasa. Miesiąc później wezwano go do Paryża.
Gdy tylko przyjechał, popędził na ulicę de l'Université, gdzie nikt nie potrafił mu powiedzieć, co się dzieje z Léą. Ostatni list od niej przyszedł z Londynu; nosił datę 30 kwietnia. W Czerwonym Krzyżu pani de Peyerimhoff powiedziała mu, że Léa przebywała w Niemczech, w Luneburgu i podobno zaręczyła się z jakimś angielskim oficerem. Tavernier oddał Françoise książeczkę wojskową Ottona Kramera, którą znalazł przy Mathiasie, a także adresowany do niej list. Françoise nie płakała. Podziękowała François i poszła do swojego pokoju.
„Moja ukochana,
Dziś wieczorem mam ochotę porozmawiać z Tobą, zapomnieć o potwornościach, które mnie otaczają: moich poległych kolegach, moim zniszczonym kraju, i myśleć jedynie o szczęśliwych chwilach, jakich zaznaliśmy. Zbyt krótkie były to chwile, skradzione, wyrwane wojnie. Dałaś mi wszystko, czego może zapragnąć mężczyzna: Twoją miłość i syna. Tego syna, któremu nie mogłem dać mojego nazwiska, wychowuj w honorze i godności. Ucz go kochać mój nieszczęsny kraj i pomagać w podźwignięciu obu naszych narodów. Walczymy obecnie razem z cudzoziemcami, którzy zaciągnęli się do Waffen SS. Trudno mi pojąć, czego ci biedni faceci szukają w tej walce, która przecież nie jest ich sprawą. Marzę, że znowu Cię zobaczę, gdy to wszystko wreszcie się skończy, w Twoich okolicach, tam pod Bordeaux, które nauczyłem się tak kochać. LuBię wyobrażać sobie Ciebie i nasze dziecko w starym domu albo na tarasie wznoszącym się nad winnicami. Wróć tam, odnajdziesz tam spokój. W długie zimowe wieczory siadać będziesz do pianina i grać nasze ulubione utwory. Muzyka niesie wielkie ukojenie dla duszy.
Moja ukochana żono, muszę już iść. Rosjanie podchodzą pod zrujnowany dom, w którym się schroniliśmy. Wracam do mojego czołgu. Te kilka chwil spędzonych z Tobą przyniosło mi wielki spokój i pozwoli przepędzić lęki tych ostatnich dni. Ruszam do walki umocniony naszą miłością. Żegnaj,
`rp
Otto
`rp
Po swym krótkim wypadzie do Berlina Léa została wcielona do Francuskiego Czerwonego Krzyża. Ją to właśnie dostrzegł François. W samolocie, który przewoził delegację brytyjską, było jedno wolne miejsce, pomyślano więc, że w Berlinie możliwe będą kontakty Anglii z organizacjami Czerwonego Krzyża krajów sprzymierzonych. NiE doszły one jednak do skutku.
Po „uprowadzeniu” Sary stała się prawdziwą bohaterką w kręgach wojskowych bliskich marszałkowi Montgomery'emu. Wstawili się oni u marszałka i jego zwierzchników, by nie odesłano jej do Niemiec.
Sara, która ze względu na podejrzenia o tyfus musiała przejść kwarantannę, stopniowo odzyskiwała siły w Anglii. Nic już nie zostało z urody młodej kobiety, którą tak zachwycała się Léa. Była to teraz kobieta złamana, przedwcześnie postarzała, która zaczynała się trząść ze strachu, gdy tylko podnosiło się głos. Nie chciała mówić o tym, co przeszła. Bez końca przeżywała chwile swego cudownego odkrycia przez Léę i opowiadała o tym z przejmującą wdzięcznością. Po okresie kwarantanny George McClintock umieścił ją u swojej rodziny. Brytyjski oficer zwierzył się jej z zamiaru poślubienia Léi. Sara odpowiedziała mu łagodnym i zmęczonym głosem:
— Ona nie jest stworzona dla pana.
George opuścił ją smutny i urażony, a potem znowu wyjechał do Niemiec.
Odtąd przyglądał się Léi z nie słabnącą uwagą. Zmieniła się, była równocześnie bardziej kokieteryjna i czulsza, odurzała się po całych nocach pijąc alkohol i tańCząc z młodymi oficerami. Otaczał ją cały dwór wielbicieli bardzo jej oddanych, których traktowała z irytującą dezynwolturą. George zwracał jej uwagę, że takie zachowanie nie jest bardzo eleganckie — całowała go wówczas mówiąc, że jest staroświecki, a jednocześnie myślała sobie, że byłyby idealnym mężem. Czasem chęć odpoczynku podsuwała jej pomysł, że mogłaby wyjść za mąż za tego Anglika.
Wysłana do Brukseli, a następnie do Luneburga, spotkała Jeanine Ivoy i poznała Claire Mauriac i Mistou Nou de la Houpliére. Razem konwojowały deportowanych, a ich młodość i uroda tchnęły w byłych więźniów nadzieję na nowe życie. Musiały zamienić swoje furażerki na okrągłe kapelusze, zdawszy sobie sprawę, że to banalne nakrycie głowy przypominało tamtym ich oprawców. Pomimo, a może ze względu na okropności obozów, w sekcji francuskiej panowała niezwykła wesołość.
Na początku sierpnia przyjechały do Berlina i zatrzymały się pod numerem 96 przy Kurfürstendam, w sektorze brytyjskim, w jednym z nielicznych budynków, które nie ucierpiały zbytnio podczas bombardowań. Tylko one i ich belgijskie koleżanki otrzymały zezwolenie na poruszanie się na terenach okupowanych przez Rosjan w celu wyszukiwania w obozach obywateli swoich krajów. Niejeden raz przywoziły swoimi ambulansami Anglików, za co Brytyjczycy odwdzięczali się im paliwem i żywnością. Najbardziej przykre z zadań polegało na odbieraniu Niemcom dzieci, których ojcami byli Francuzi lub Belgowie. Gdy tylko było to możliwe, spędzały wieczory w klubie angielskim tańcząc z oficerami albo opalały się na basenie w „Blue and white.”
Misotu, Claire i Léa dzieliły ten sam pokój na Kurfünsterdamm. Ich koleżanki nazywały go „pokojem kokot” ze względu na starania, jakich dziewczęta dokładały, by był on przytulny, a także ze względu na urodę mieszkanek, której im zazdrościły. Wystarczyło, że weszły do jakiegoś klubu wojsk sprzymierzonych, by wszyscy mężczyźni zostawiali swoje partnerki i szli im naprzeciw żebrząc o jeden choćby taniec. Przekorne spojrzenie i wspaniały uśmiech Mistou siały spustoszenie. Claire, piękna melancholiczka, nie widziała nikogo poza kapitanem Wiazemskym wyswobodzonym z niewoli przez rosjan, u których boku walczył aż do końca wojny. Mimo ich próśb odmówił powrotu do swojego rodzinnego kraju i wrócił do armii francuskiej. Natomiast trudno byłoby zliczyć tych, których Léa doprowadziła do rozpaczy.
Pewnego wieczora, wracając z Claire i kapitanem Wiazemskym z wyjątkowo uciążliwej wyprawy, wpadła na jakiegoś francuskiego oficera.
— Przepraszam.
Zbyt zmęczona, by odpowiedzieć, szła dalej swoją drogą.
— Léa!
Stanęła jak wryta, zupełnie jak w wieczór wigilijny… Przede wszystkim bała się poruszyć, by, odwracając się, nie zniszczyć tego jakże kruchego szczęścia.
— Léa!
Stał tutaj, przed nią, wyższy niż w jej wspomnieniach. Zapomniała, jak jasne było jego spojrzenie, a jego usta…
Zniknęły ruiny, nie było już chudych i płaszczących się Niemców, ani chodzących szkieletów, porzuconych dzieci, nie było już krwi, zmarłych, strachu. On był tutaj, żywy, tak, żywy, w jej ramionach. Dlaczego płakał? Oszalał, żeby też płakać w taki dzień. No bo przecież czy ona płakała? A ona płakała i śmiała się jednocześnie i wszyscy wokół nich robili to samo.
Mistou, która do nich doszła, bez cienia dyskrecji wydmuchiwała nos szepcząc:
— Miłość, jakie to piękne uczucie.
— Biedny McClintock — rzekła Jeanine.
Claire mocno ściskała dłoń swojego przystojnego kapitana.
— Od maja szukam cię wszędzie — szeptał François z ustami zanurzonymi w jej włosach.
— Nie miałam żadnych wiadomości o tobie, sądziłam, że zginąłeś.
— Siostry nie mówiły ci, że byłem w Paryżu, by cię odwiedzić?
— Nie — przecząco potrząsnęła głową i pociągała nosem.
Mistou podsunęła jej swoją chusteczkę.
— Nie stójcie tak tutaj, jak szef nas zobaczy, to dopiero będzie zabawa. Jest bardzo wymagający, jeśli chodzi o zachowanie się dziewcząt. Niech pan przyjdzie do klubu angielskiego. Tylko się wykąpiemy, bo cuchniemy ścierwem, aż miło wąchać.
— Mistou — zgorszyła się Claire.
— A co, może nieprawda? Sama powiedziałaś, że odstaniesz od tego potężnej migreny.
— Chciałabym cię widzieć na moim miejscu — odparła obrażona.
— Dziękuję ci bardzo, zostaw sobie te swoje migreny. Na samą myśl o nich zaczyna mnie boleć głowa.
— Przestańcie się sprzeczać — powiedziała Léa. — Patrz, jest i Jeanine. Pamiętasz François Taverniera?
— Czy go pamiętam?!… Dzięki niemu miałam najwspanialszą Gwiazdkę w moim życiu. Witam, panie majorze, bardzom rada, że pana znowu widzę.
— Witam, panią.
— No dalej, dziewczęta, do raportu. Nie sądźcie, że się przed tym, tak po prostu, wywiniecie. Do zobaczenia niebawem, panie majorze.
Gdy zostali sami, mężczyźni popatrzyli na siebie i w końcu umówili się na ósmą w klubie angielskim.
Wszyscy ci, którzy widzieli, jak Léa śmieje się i tańczy tego wieczoru, zrozumieli, że nie mają żadnych szans. McClintock spoglądał na nią ze ściśniętym sercem. Spostrzegła to Mistou i podeszła do niego.
— Niech się pan tak nie chmurzy, panie pułkowniku. Lepiej niech mnie pan zaprosi do tańca.
Gdy się spotkały w tanecznym kręgu, Léa uśmiechnęła się do koleżanki z wdzięcznością.
François przyciskał ją tak silnie, że ledwo mogła oddychać. Lecz nie poskarżyłaby się za nic na świecie. Tańczyli nie zamieniając ani słowa, wszystko działo się w milczeniu. Tańczyli nie myśląc o swoich ruchach, instynktownie poddając się muzyce, machinalnie zmieniając rytm, stanowili jedno ciało. Jak w Paryżu, w ambasadzie Niemiec, nadal wykonywali taneczne ewolucje po ucichnięciu ostatniego dźwięku. Wybuchy śmiechu i oklaski ściągnęły ich z obłoków na ziemię. Wypili kilka kieliszków i opuścili klub.
Wieczór był ciepły. Wsiedli do zaparkowanego w pobliżu wyjścia jeepa. W milczeniu długo jechali wśród gruzów i przejechali przez zdewastowany park, gdzie w bladym świetle księżyca powykręcane i zwęglone pnie drzew przypominały maszerującą armię. François zatrzymał samochód na Charlottenburgerstrasse. Zdawało się, że trąd dotknął krajobraz otaczający Kolumnę Zwycięstwa. Jedynie złocony symbol o rozpostartych skrzydłach pozostał nietknięty, dziwnie wyglądał w tym zniszczonym mieście i pokonanym kraju.
François łagodnie przyciągnął Léę do siebie. Objęci trwali tak bez ruchu, poddając się nawzajem swemu zaborczemu ciepłu, zamykając oczy, by lepiej smakować to zaskakujące szczęście: zostać unicestwionym przez miłość, czuć swoje ściśnięte serce w ciele, które już do nas nie należy. O chyba po raz pierwszy w tym strasznym miejscu wybuchła miłosna czułość i wciągała ich w swój powolny wir silnych odczuć. Na razie, owładnięci radością, jaka przepełniała ich serca, nie mieli ochoty na uprawianie miłości.
Niedaleki krzyk nocnych ptaków rozśmieszył ich oboje.
— To dobry znak, powracają nocne ptaki — rzekła Léa.
— Wracajmy.
Przejechali obok kościoła wzniesionego ku czci cesarza Wilhelma. W niebo wznosiły się na wpół zniszczone cztery wieże, przewyższała je wieżyca centralna, która u wjazdu na Kurfürstendamm wyglądała tak, jak gdyby ją ścięto.
— Już mnie odwozisz!?
— Nie, moje serce, jeśli nie chcesz, ale to zależy od ciebie. Kiedy się rozstaliśmy, poszedłem wynająć pokój u pewnej starej damy niedaleko stąd.
— Jak to zrobiłeś? Nie ma nic do wynajęcia.
— Jakoś sobie poradziłem.
Zatrzymał się w wąskiej uliczce niedaleko Hohenzollerndamm. Ocalały tam niskie domki. Posługując się dużym kluczem François otworzył oszklone drzwi. W przedpokoju paliła się oliwna lampka. Gruby kot otarł się o ich nogi. Każde z nich wzięło po świecy stojącej na komodzie i śmiejąc się jak szaleńcy weszli na górę. W pokoju pachniały zwiędłe róże.
W blasku świec François uwolnił ją od munduru. Wolno zsunął ramiączka jej różowej koszuli. Szelest jedwabiu działał im na zmysły. Skóra Léi drżała pod wpływem dotyku materiału. Przestąpiła krąg nagrzanej jeszcze od jej ciała bielizny, w którą on zanurzył twarz zachłannie wdychając zapach Léi. Powstrzymał się, by nie zerwać z niej majteczek ozdobionych koronką. Gdy stanęła przed nim naga, przez chwilę klęczał przed nią i podziwiał jej piękno. Pozwalała, by ślizgało się po niej spojrzenie, którym ją wprost pożerał i pod którym jej ciało drżało, a kolana uginały się. Przebiegł ją dreszcz, gdy jego wargi dotknęły wnętrza jej ud i zaczęły posuwać się niżej. Poczuła, jak się otwiera i poddaje pocałunkom kochanka. Stojąc, z dłońmi wczepionymi w jego włosy, doznała rozkoszy. Zaniósł ją na łóżko i rozebrał się, nie spuszczając z niej wzroku. Wziął ją łagodnie. Ufna dawała mu się prowadzić. Gdy poczuła, jak narasta w niej rozkosz, krzyknęła:
— Mocniej, mocniej!
Odwiózł ją na kwaterę przed świtem. Nie budząc koleżanek wślizgnęła się do „pokoju kokot”.
Następnego dnia opowiedzieli sobie, co przeżyli od Bożego Narodzenia spędzonego w Amiens. Z radością, która wzbudziła w niej prawie zazdrość, François przyjął wiadomość o uwolnieniu Sary i jej powolnym powrocie do zdrowia w Anglii. Bał się jej powiedzieć o śmierci Mathiasa. Zaczął od Ottona i opowiedział jej o odwiedzinach u Françoise.
— Byłeś przy jego śmierci?
— Nie, znalazłem jego książeczkę wojskową w kieszeni pewnego francuskiego esesmana, który go znał.
Léa zamknęła oczy.
— Co się stało z tym Francuzem?
— Nie żyje.
Łza potoczyła się po jej ślicznej twarzy.
— Jak się nazywał?
François wziął ją w ramiona i cichutko opowiedział jej wszystko.
— Umarł przywołując ciebie i błagając cię o przebaczenie. Płacz, moje serce, płacz.
Léą wstrząsał szloch jak małą dziewczynką. Jak trudno rozstać się z dzieciństwem!
Wieczorem chciała pójść na grób Mathiasa. ZŁożyła na nim pąk kwiatów zakupionych u handlarki stojącej na rogu Konstanzerstrasse.
— Jeśli chcesz, możemy go repatriować do Francji.
— Nie, tutaj poległ, niech tutaj zostanie.
— Co robisz?
— Biorę nieco ziemi, żeby ją zmieszać z ziemią z Montillac.
Przeniknęło ją uczucie bolesnego szczęścia.
— Co ci jest?
Nic jej nie było. Tylko po raz pierwszy od jakże dawna wzięła pod uwagę ewentualność powrotu na uwielbianą ziemię. Mathias jej to podszepnął. Z zapamiętaniem napełniła swój kapelusz ziemią. Gdy Léa się podniosła, jakiś nowy blask rozświetlał jej oczy.
Przez tydzień widywali się codziennie. Claire i Mistou jak tylko mogły ukrywały nieobecność i roztargnienie koleżanki. Mimo to praca, jakiej dokonały młode kobiety z Francuskiego Czerwonego Krzyża w Berlinie, budziła ogólny podziw. Jeanine Ivoy, dowódca sekcji, napisała do pani de Peyerimhoff:
„Czytając dziennik, powinna się pani przekonać, że dobrze pracujemy. Udało się nam uzyskać u Brytyjczyków przedłużenie zezwolenia na pobyt w ich sektorze, a to dzięki pracy, jaką wykonujemy dla nich. Odmówiono im zgody na wjazd do strefy rosyjskiej i poszukiwanie zaginionych (około trzydziestu tysięcy), tak więc podczas naszych misji robimy dla nich to, co robiłyśmy dla naszych. Niekiedy wracamy z setkami aktów zgonu albo listami grobów odnalezionych w najmniejszych nawet wioskach, grobów, które należy posegregować według narodowości. ILeż papierkowej roboty!
W każdej ekipie mamy nadal pięciu kierowców i jedną pielęgniarkę, gdyż Anglicy nalegali byśmy zredukowali personel, ponieważ zapasy żywności są bardzo ograniczone.
Alzatczycy i Lotaryńczycy nadal napływają i wszystkie z radością zajmujemy się ich tranzytem: biedacy, tyle wycierpieli. Przez dziesięć dni nasze dziewczęta odziały, zaopatrzyły w żywność i udzieliły pomocy sanitarnej siedmiu tysiącom Alzatczyków i Lotaryńczyków. Ich niestrudzone poświęcenie spotyka się z podziwem władz francuskich i brytyjskich.
Następne pociągi z Alzatczykami i Lotaryńczykami (około trzech tysięcy) są spodziewane w każdej chwili, a władze angielskie natychmiast telefonicznie wezwą nas do pomocy. Ich stan fizyczny nie jest dobry i jako pracownice Francuskiego Czerwonego Krzyża jesteśmy szczęśliwe, że możemy przynieść im wsparcie moralne i zaopatrzyć w sprzęt, którego bardzo potrzebują.
Bardzo często widujemy generała Kellera przybywającego z Moskwy. Zawiadamia nas o przyjeździe pociągów. Tylu naszych przebywa jeszcze w obozach gdzieś tam, na kraju Rosji.
Mamy naprawdę niesłychane szczęście, że możemy poruszać się w strefie rosyjskiej. Cieszymy się ich zaufaniem i wszędzie jesteśmy wspaniale przyjmowane. Podczas przejazdu pierwszego pociągu sanitarnego zabiegałyśmy u ważnego generała o zabranie ciężko chorych. W naszej obecności zadzwonił do Moskwy. Odpowiedź była negatywna, ale przynajmniej próbował. Te starania nie okazały się daremne, gdyż w tym tygodniu ciężko chorzy zostaną nam przekazani, i odjadą pociągiem sanitarnym, który właśnie przybył.
Panuje tutaj wspaniała atmosfera. Nie mogę się nachwalić członkiń naszej ekipy, a szczególnie panny Mauriac, Nou de la Houpliére, Delmas, Farret d'Astier, d'Alvery, zawsze razem, zawsze solidarne…”
François Tavernier otrzymał rozkaz powrotu do Paryża, stąd miał pojechać do Stanów Zjednoczonych. Po nocy spędzonej w domu starej Niemki Léa odwiozła go na lotnisko Tempelhoff. Gdy patrzyła, jak wchodzi na pokład Dakoty, zdjęły ją dreszcze. Strach, że nigdy już go nie zobaczy, o mało nie ściął jej z nóg.
Jej koleżanki robiły wszystko, by ją rozerwać. Mistou i Claire tak się dobrze do tego zabrały, że odzyskała nieco swojej wesołości. W towarzystwie kapitana Wiazemsky'ego zwiedziły kancelarię i bunkier Hitlera. Wszyscy wyszli przygnębieni z tego miejsca zasłanego telegramami, na wpół spalonymi gazetami, porozdzieranymi portretami Führera, pełnego wybebeszonych skrzyń, splamionych odznaczeń.
W połowie września Léa otrzymała polecenie konwojowania do Paryża grupy małych dzieci. Opuściła Berlin i swoje koleżanki smutna, ale i z ulgą. Za dużo ruin, za dużo cierpień, za dużo zmarłych.
W Paryżu pani de Peyerimhoff dała jej przepustkę. Léa pobiegła na ulicę de l'Université i zastała zamknięte drzwi. Dozorczyni oddając jej klucze powiedziała, że wszyscy wyjechali do Gironde. Léa nie rozumiała.
Ona, która tak się cieszyła na spędzenie kilku dni w stolicy, jeszcze tego samego wieczora popędziła na dworzec Auster?litz.
Pociąg był przepełniony i niewygodny. Noc spędziła wciśnięta między jakiegoś przedsiębiorczego wojskowego i tęGą, zgryźliwą kobietę. Za każdym razem, gdy zapadała w sen, słyszała wrzaski bólu swojej ciotki albo jęki Raoula. Jak długo jeszcze będą ją ścigać te widma? Zwariowała, że wraca do Montillac. Co spodziewała się tam zastać? Gdy się widziało tyle ruin, po co jeszcze dorzucać inne do katalogu nieszczęść, który się wypełniał z roku na rok. Po co wracać swoim śladem? Nic nie wskrzesi zmarłych ani starego domu.
Gdy wyczerpana dotarła do Bordeaux, postanowiła jechać najbliższym pociągiem do Paryża. Z sąsiedniego peronu odjeżdżał właśnie pociąg do Langon. Nie zastanawiając się, puściła się biegiem. Z otwartych drzwi ktoś podał jej rękę, wskoczyła.
Stacja w Langon nie zmieniła się wcale. Z walizką w ręku Léa skierowała swe kroki do centrum miasteczka. Był dzień targowy. Przed hotelem „Oliver” dyskutowało dwóch żandarmów.
— Przecież to mała Delmas!… Panienko!…
Obejrzała się.
— Nie poznaje nas pani?… Przewoziliśmy panią ze stryjem La Sifflette.
Tak, oczywiście, przypominała sobie.
— To co, wraca pani w swoje strony? Ach! Tyle się tutaj działo… i to nie zawsze dobrych rzeczy. Nie ma pani swojego sławnego roweru?… Podwieziemy panią… nie możemy tak pani zostawić w kłopocie. Prawda, Laffont?
— Też pytanie, Renault! Nie można pozwolić, żeby mówiono, że żandarmerii francuskiej brak obycia.
Léi niezręcznie było odmówić takiej propozycji. Wsiadła do samochodu.
Obaj mężczyźni gadali i gadali bez przerwy, ale ona nie słyszała, co mówią, jej oczy napawały się krajobrazem, który tak kochała, i sądziła że już nigdy więcej go nie zobaczy. Opanowało ją wzruszenie. Nie nalegali, gdy poprosiła, by wysadzili ją u stóp wzgórza la Prioulette. Nim ruszyła w dalszą drogę, poczekała, aż samochód zniknie jej z oczu.
Było to jedno z tych pogodnych popołudni na przełomie pór roku, słońce złociło grona, spowijając winnice światłem zwiastującym jesień.
Stok wydał jej się stromy, zwolniła kroku. Za kępą drzew leżało Montillac. Serce jej łomotało, gdy dochodziła do białych płotów.
W powietrzu czuło się jakiś nowy zapach, niezwykły w tym miejscu: zapach świeżego drewna. Znajome odgłosy dobiegły do jej uszu: gdakanie kur, szczekanie psa, gruchanie synogarlic, rżenie konia. Zza bryły farmy powinien się wyłonić szkielet domu. Lekki wiatr potargał jej włosy. Ruszyła dalej, a każdy krok sprawiał jej ból. Rozdzierający dźwięk piły… Uderzenia młotka… Jakiś młody męski głos śpiewał:
To Paryża kwiat
starego Paryża, co się uśmiecha,
to powrotu kwiat
powrotu pięknych dni…
Robotnicy kładli łupki na nowych wiązaniach dachu. Jedna strona dachu już była ułożona… Otwarte drzwi ukazywały nie zmienioną kuchnię… Potykając się, cofnęła się na — jak to nazywała z siostrami — ulicę… Krzyk dzieci i śmiechy dobiegały od strony tarasu… Léa chciała uciec, lecz jakaś olbrzymia ręka popychała ją w tamtą stronę. Pomiędzy słupami obrośniętymi glicynią kołysała się huśtawka… Czas stanął w miejscu, a potem gwałtownie się cofnął: teraz na huśtawce siedziała rozczochrana dziewczynka i mówiła:
— Wyżej, Mathias, jeszcze wyżej.
Po czym obraz przesłoniła mgła i wszystko powróciło na swoje miejsce: nieruchome graby, różane krzewy w alei, winnice pośród cyprysów. W oddali przejechał pociąg, słychać było bicie dzwonu… Rozpoznała głosy swoich sióstr.
Wydawało się, że nic się nie zmieniło. Léa ruszyła do przodu… Trzymając Charlesa za rękę szedł ku niej mężczyzna.
Koniec części trzeciej
1 Bohater wojny 1914 roku Eugené Camplan bardzo wcześnie zaangażował się w działalność w Rèsistancel, na polecenie pułkownika Touny w październiku 1943 roku miał koordynować, jako szef subdywizji południe regionu B2, działalność FFI w rejonie Bordeaux obejmującym pięć departamentów. Podejrzany przez Bonniera o zdradę (spotkania z Dohsem i Grand-CLémentem) został stracony przez jego ludzi w styczniu 1944 roku koło Ruffec, w lesie Linaux. Po wojnie w wyniku długotrwałego dochodzenia pułkownika Camplana „ofiarę tragicznej pomyłki” oficjalnie uznano za tego „oddał życie za Francję”.
2 Pieśń partyzantów, słowa Maurice Druon i Joseph Kessel, muzyka Anna Marly, nadana po raz pierwszy przez BBC 9 lutego w 1944 roku, odczytana przez Jacques'a Duchesne'a pod tytułem: „Pieśń wyzwolenia”, a następnie nadana dwukrotnie z muzyką Anny Marly w kwietniu i sierpniu 1944 roku. Napisany w Londynie wiersz został najpierw opublikowany w „Cahiers de la Libération”, podziemnym piśmie założonym w okupowanej Francji przez Emmanuela d'Astier de la Vigerie we wrześniu 1943 roku.
3 Dawna miedziana moneta francuska o wartości trzech denarów; miedziak, grosz.
4 Ch. de Gaulle "Pamiętniki wojenne", T. II, tłum. Jerzy Nowacki, s. 347-349.