Amanda Quick Światło prawdy

background image

JAYNE ANN

KRENTZ

ŚWIATŁO PRAWDY

background image

Rozdział 1

E

than Truax nie cierpiał spraw, które kończyły się tak, jak ta. Zamknął

segregator, położył dłonie płasko na małym okrągłym stoliku i spoj-

rzał na mężczyznę, który siedział naprzeciw niego w nieco za małym ho-

telowym fotelu.

- Jest pan pewien, że te dane są wiarygodne? - spytał obojętnie.

Absolutnie. - Dexter Morrow odpowiedział mu uspokajającym

uśmiechem doradcy inwestycyjnego, ale jego oczy pozostały zimne i wy­

rachowane. - Ściągnąłem je wprost z osobistego laptopa Katherine wczo­

raj wieczorem, kiedy poszła już spać.

- Istotnie, wspominał pan, że jest blisko z szefową.

Morrow zachichotał. Był to ten rodzaj znaczącego, męskiego śmiechu,

jaki często można usłyszeć w barach i przydrożnych motelach.

Bardzo blisko. Wiem z doświadczenia, że jest równie dobra w łóż­

ku, jak w zarządzaniu firmą.

Ethan zdołał nad sobą zapanować, choć nie było to łatwe. Przyszedł tu

jednak, aby załatwić sprawę swojej klientki, anie po to, by bronić jej honoru.

Za oknem słońce Arizony oświetlało wyłożony błękitnymi płytkami

basen i hol. Dzień był jasny i ciepły, jeden z tych, które rozsławiły ten

Stan. Jednak w hotelowym pokoju czuło się chłód i nie była temu winna

sprawnie działająca klimatyzacja.

Morrow swobodnie założył nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie.

Kołnierzyk jego drogiej kremowej koszulki polo był wykończony cien­

kim czarnym paseczkiem. Koszulka została idealnie dobrana do marko­

wych spodni i eleganckich skórzanych mokasynów. Na jego nadgarstku

połyskiwał dyskretnie szwajcarski zegarek.

background image

Dexter Morrow należał do tych. którym się powiodło. Pracował w kosz­

townie urządzonym biurze, grał w golfa w środku tygodnia i podejmo­

wał swoich klientów w drogich restauracjach, takich jak Desert View

Country Club. Tu, w Whispering Springs, był człowiekiem sukcesu.

A Ethan miał zamiar mu to wszystko odebrać.

- W porządku - powiedział. Miał już wielką ochotę zakończyć tę grę. -

Więc umowa stoi.

Morrow spojrzał w stronę teczki o bokach z aluminium, która stała przy

krześle Ethana.

- Przyniósł pan gotówkę?

- Niskie nominały, zgodnie z ustaleniami. - Ethan opuścił rękę, ujął

uchwyt teczki i pchnął ją po dywanie w stronę Morrowa.

W czasach, gdy pieniądze można w mgnieniu oka przenosić z jednego

krańca globu na drugi za pomocą systemów komputerowych, ci, którzy

nie chcą zostawiać za sobą żadnych elektronicznych śladów, ciągle wolą

żywą gotówkę.

Morrow podniósł teczkę i położył ją na stoliku. U siłował zachować obo­

jętność, ale Ethan widział, że nie bardzo mu się to udawało. Jego palce

drżały lekko, kiedy otwierał zamki. Tak, facet był mocno podekscytowany.

Mężczyzna otworzył teczkę i spojrzał na spoczywające w niej, staran­

nie powiązane pliki banknotów. Cała jego postać emanowała gorączko­

wym podnieceniem, które w przypadku kogoś innego można by wziąć za

chorobliwą seksualną żądzę.

- Chce je pan przeliczyć? - spytał Ethan cicho.

- Nie, to by za długo trwało. Muszę wracać do biura. Nie chcę, żeby

ktoś zaczął o mnie pytać. - Sięgnął do teczki. - Sprawdzę tylko kilka bank­

notów, na chybił trafił.

Ethan wstał i odsunął się nieco od stolika. Nigdy nie wiadomo, jak

zareaguje taki facet, kiedy zorientuje się, że został zapędzony w kozi róg.

Morrow przejrzał plik równo przyciętych kartek białego papieru, ukry­

ty pod pojedynczym dwudziestodolarowym banknotem. Wydawało się,

że w pierwszej chwili nie pojął, co się stało. Potem zrozumiał i jego opa­

lona twarz nabiegła krwią. Odwrócił się i spojrzał na Ethana.

- Co tu się dzieje, do cholery? - warknął.

Drzwi łazienki otworzyły się i stanęła w nich Katherine Compton.

- Właśnie miałam ci zadać to samo pytanie, Dex - powiedziała gło­

sem stłumionym od powstrzymywanego gniewu. Jej ładna twarz była

ściągnięta i nieruchoma. - Ale to byłaby strata czasu, prawda? Już znam

odpowiedź. Właśnie próbowałeś sprzedać poufne dane firmy panu Tru-

aksowi.

W oczach Morrowa błysnęła panika.

- Przedstawił się jako Williams.

- Naprawdę nazywam się Truax - odparł Ethan. - Ethan Truax z Truax

Investigations.

Morrow bezwiednie zaciskał i rozprostowywał palce dłoni. Sprawiał wra­

żenie, jakby ciągle nie umiał powiązać wszystkich faktów w logiczną całość.

- Jest pan prywatnym detektywem?

- Tak - odparł Ethan.

Osłupienie Morrowa trochę go zaskoczyło. Facet miał na swoim kon­

cie kilka podobnych przekrętów. Powinien wiedzieć, że nie zawsze wszyst­

ko idzie zgodnie z planem. Nie znaczyło to co prawda, że kiedykolwiek

groziło mu jakieś realne niebezpieczeństwo. Pracodawcy prawie nigdy

nie kierowali takich spraw do sądu. Nie życzyli sobie rozgłosu.

- Wynajęłam Ethana w ubiegłym tygodniu, kiedy nabrałam pewnych

podejrzeń co do ciebie, Dex - powiedziała Katherine.

Morrow błagalnie wyciągnął ręce w jej stronę.

- Kochanie, nic nie rozumiesz...

- Niestety, rozumiem doskonale - odparła. - Udało ci się zrobić ze

mnie idiotkę, ale to już koniec.

Morrow spojrzał na Ethana pociemniałymi od gniewu oczami, po czym

znowu zwrócił się do Katherine.

- To nie tak, jak myślisz. Popełniasz duży błąd.

- Nie sądzę - odparła Katherine.

- Posłuchaj, wiedziałem, że jest przeciek, i wiedziałem, że to ktoś z two­

jego najbliższego otoczenia. Więc postanowiłem, że spróbuję przyłapać

drania, który cię oszukuje.

- Ty jesteś tym draniem.

- To nieprawda. Kocham cię. Chciałem cię chronić. Kiedy Truax za­

czął rozpuszczać pogłoski, że jest zainteresowany kupnem tych danych,

pomyślałem, że wreszcie dotrę do tego, kto sprzedaje tajemnice firmy.

Jestem tu, bo chciałem wyciągnąć od niego jakieś informacje. Miałem

zamiar go podejść.

- Nie martw się - powiedziała Katherine - nie pozwę cię do sądu. To

mogłoby zaszkodzić firmie. Compton Investments zostało zbudowane na

zaufaniu i długoterminowych kontraktach - uśmiechnęła się sarkastycz­

nie. - Ale ty przecież o tym wiesz, prawda, Dex? W końcu pracowałeś

dla mnie ponad rok.

- Katherine, to wszystko nie tak...

- Możesz już iść. W biurze czeka na ciebie ochroniarz. Będzie ci to­

warzyszył podczas pakowania rzeczy, weźmie twoje klucze, a następnie

background image

odprowadzi cię do wyjścia. Wiesz, jak to się odbywa. Standardowa pro­

cedura. Nikt się nie dowie, dlaczego zostałeś zwolniony. Oczywiście wszy­

scy w firmie wiedzą, że coś nas łączyło. Będą więc podejrzewać, że ze­

rwaliśmy ze sobą. Kiedy coś takiego ma miejsce, to zawsze niższy rangą

odchodzi z firmy, prawda?

- Katherine, nie możesz nam tego zrobić.

- Nie robię tego nam. Robię to tobie. A skoro mowa o kluczach, oddaj

mi ten do mojego domu, który dałam ci kilka miesięcy temu. Nie będzie

ci już potrzebny. - Wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń.

- Mówię ci, popełniasz poważny błąd. - Głos Morrowa brzmiał teraz

ochryple.

- Nie, raczej naprawiam błąd, który popełniłam, kiedy się z tobą zwią­

załam. Oddaj klucz. No, już - dodała ostro.

Morrow zbladł. Ethan był pod wrażeniem szybkości, z jaką Morrow

wyciągnął z kieszeni pęk kluczy na złotym łańcuszku. Jeden z nich zdjął

z kółka i rzucił Katherine.

- Na wszelki wypadek zmienię zamki. - Katherine włożyła klucz do

torebki. - Dziś rano spakowałam twoje rzeczy. Maszynkę do golenia, zapa­

sowe koszule i takie tam. Zostawiłam je po drodze w twoim mieszkaniu.

Twarz Morrowa zadrgała z wściekłości. Spojrzał na Ethana.

- To twoja wina, ty sukinsynu. Pożałujesz tego, obiecuję.

Ethan wyjął z kieszeni dyktafon. Wszyscy troje spojrzeli na malutkie

urządzenie, które trzymał w dłoni. Ethan wyłączył je bez słowa.

Morrow zacisnął zęby, kiedy pojął, że jego groźba została nagrana.

W milczeniu chwycił teczkę, z taką siłą, że aż zbielały mu kostki. Potem

podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł.

Zapadła cisza. Wydawało się, że cały pokój odetchnął z ulgą.

Katherine nie odrywała oczu od drzwi.

- Myślisz, że kiedy ci groził, mówił poważnie?

- Nie przejmuj się tym. - Ethan podszedł do stolika i wrzucił plik kartek

udających banknoty z powrotem do teczki. - Faceci tego typu rzadko ucie­

kają się do przemocy. Wolą nie lyzykować. Kiedy zostaną przyłapani na

gorącym uczynku, zwykle znikają tak szybko, jak tylko się da. Jutro o tej

porze nie będzie go już w mieście. Najdalej pojutrze. A za kilka tygodni

zahaczy się gdzie indziej i zacznie przygotowywać kolejny przekręt.

Katherine skrzywiła się lekko.

- Nie wyświadczam światu przysługi, puszczając go wolno, prawda?

- Wyświadczanie światu przysług nie jest twoim zadaniem - odparł

spokojnie Ethan. - Musisz pamiętać o swojej firmie i jej klientach. To

trudny wybór?

- Nie - powiedziała bez wahania. - Dobro firmy liczy się dla mnie

najbardziej. Jesteśmy w trakcie bardzo delikatnych negocjacji. Ich wy­

nik będzie miał wpływ na ponad pięćdziesięciu pracowników trzech filii

Compton Investments tu, w Whispering Springs oraz w rejonie Phoenix

i setki klientów. Mam wobec nich wszystkich zobowiązania.

Mówi jak prawdziwy przedsiębiorca, pomyślał Ethan.

Katherine potrząsnęła głową. Teraz, kiedy było już po wszystkim, wy­

glądała na znużoną.

- Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek dam się nabrać jakiemuś fa­

cetowi. Zawsze ufałam swojej intuicji. Byłam pewna, że umiem rozpo­

znać oszusta.

- I rozpoznałaś go. - Ethan zatrzasnął teczkę. - Właśnie dlatego pod­

niosłaś pewnego dnia słuchawkę i zadzwoniłaś do mnie, pamiętasz?

Wydawała się zaskoczona tą uwagą. Przez chwilę myślała o tym, co

powiedział, a potem kiwnęła głową, jakby przyznawała mu rację.

- Tak, zadzwoniłam do ciebie. - Podeszła zdecydowanie do drzwi. —

Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś. W całym tym zamieszaniu zapo­

mniałam, że Dexter Morrow wydał mi się w końcu zbyt wspaniały, by

mógł być prawdziwy.

Ethan wyszedł za nią na korytarz i zamknął drzwi.

- Intuicja cię nie zawiodła.

- Wiesz, naprawdę myślałam, żeby za niego wyjść.

Ethan kiwnął głową.

- Byłoby to moje drugie małżeństwo - dodała.

Znowu przytaknął. Zatrzymał się przy windach i wcisnął guzik.

- Mój pierwszy mąż ożenił się ze mną, bo chciał położyć ręce na fir­

mie mojego ojca - ciągnęła Katherine. - Kiedy zrozumiał, że to ja odzie­

dziczę Compton Investments i że mam zamiar sama nią zarządzać, wy­

stąpił o rozwód.

Ethan modlił się w duchu do wszystkich hotelowych bóstw, by winda

przyjechała jak najszybciej. Rozumiał, że po wszystkim klient musi się

wygadać i zazwyczaj był gotów cierpliwie go wysłuchać. Uważał to za

część swoich zawodowych obowiązków. Ale dziś chciał się jak najszyb­

ciej pożegnać. Czuł się śmiertelnie zmęczony.

Tym razem pomyślnemu doprowadzeniu sprawy do końca nie towa­

rzyszyło radosne podniecenie. Może dlatego, że ostatnio kiepsko sypiał.

Znał przyczynę swojej bezsenności. Był listopad, co dla niego ozna­

czało czas koszmarów. Jeśli ostatnie dwa lata uznać za miarodajne, nie

wyśpi się aż do grudnia.

W końcu drzwi rozsunęły się i Katherine pierwsza weszła do windy.

background image

- Byłeś kiedyś żonaty? - spytała.

- O tak - odparł Ethan.

Uniosła jedną brew.

- Rozwiodłeś się?

- Trzy razy.

Zmarszczyła brwi. Nie zaskoczyło go to. W dzisiejszych czasach nikogo

nie dziwi jeden rozwód czy nawet dwa. Można to jakoś usprawiedliwić.

Ale trzy rozwody budzą już podejrzenia, że z człowiekiem jest coś nie tak.

- A teraz jesteś żonaty?

Pomyślał o Zoe, która czekała na niego w domu. Przypomniał sobie,

jak siedziała naprzeciw niego tego ranka przy śniadaniu, ożywiona i ra­

dosna, w piżamie koloru ametystu. Sączące się przez okno promienie słoń­

ca rozświetlały jej ciemnokasztanowe włosy, gdy patrzyła na niego swo­

imi tajemniczymi, szarymi oczyma. Jego kobieta, jego żona.

Noszony w pamięci obraz Zoe był talizmanem, który pomagał mu

w zmaganiach z ciemnymi mocami listopada, które sprzęgły się przeciw

niemu. Ale w głębi duszy bał się przyszłości, bo był pewny, że moce te

wcześniej czy później zatriumfują i odbiorą mu ją.

Wcisnął guzik z oznaczeniem parteru.

- W pewnym sensie - powiedział.

Rozdział 2

T

o był dobry dzień. Na swojej drodze nie napotkała dziś żadnych „krzy­

czących ścian".

Dla większości dekoratorów wnętrz „krzyczące ściany" oznaczały nie­

fortunny wybór koloru farby albo fatalną dekorację okna. Ale w przyr

padku dekoratorki o zdolnościach paranormalnych, wrażliwej na niewi­

dzialną aurę, jaką pozostawiają w pomieszczeniach sceny przemocy czy

gwałtownej namiętności, termin ten należało rozumieć dosłownie.

Nalewając wina do dwóch kieliszków, Zoe przypomniała sobie, że nie

zawsze chciała być dekoratorką wnętrz. Kiedyś miała zamiar zostać mece­

nasem sztuki. Ale morderstwo jej pierwszego męża zmieniło całe jej życie.

Musiała przyznać, że po śmierci Prestona długo nie mogła dojść do

siebie. Cóż można powiedzieć? Była zrozpaczona. Policja doszła do wnio­

sku, że Preston został zastrzelony przez przypadkowych włamywaczy.

Ale kiedy Zoe po raz pierwszy weszła do letniego domku, w którym do-

konano morderstwa, natychmiast poczuła, że zaszło tam coś innego. Ściany

krzyczały o krwawym, zaplanowanym mordzie.

Pragnąc, by sprawiedliwości stało się zadość, Zoe mówiła każdemu,

kto tylko chciał słuchać, że Preston został zabity przez kogoś, kogo do­

brze znał. Był to błąd, który mógł ją kosztować życie. Rozpaczliwie pró­

bując przekonać rodzinę męża, że to jeden z jej członków jest za to odpo­

wiedzialny, powiedziała im, że wyczuwa wściekłość mordercy, która

wsiąkła w ściany domku.

Okazało się to fatalne w skutkach.

Jej paranormalne zdolności dostarczyły teściom pretekstu, którego po­

trzebowali, by zamknąć ją w ekskluzywnej prywatnej klinice psychia­

trycznej. Zoe wiedziała, że nie jest szalona, kiedy przekraczała próg szpi­

tala, ale czas, który tam spędziła, niemal zmienił fałszywą diagnozę

w prawdę. Do dziś miała w nocy koszmarne sny, w których przemierzała

korytarze Candle Lake Manor.

Zoe postawiła dwa kieliszki wina na tacy obok sera i krakersów, po

czym zaniosła wszystko do saloniku swojego małego mieszkania.

Ethan siedział na kanapie, pochylony do przodu, opierając łokcie na

kolanach. Miał na sobie czarną koszulę i spodnie w kolorze khaki. W jed­

nej ręce trzymał pilota i leniwie przerzucał kanały, na których nadawano

właśnie popołudniowe wiadomości.

Zoe przyszedł na myśl ten pamiętny październikowy dzień sprzed sze­

ściu tygodni, kiedy weszła do mieszczącego się na drugim piętrze biura

Ethana przy Cobalt Street. Jako dekoratorką wnętrz od pierwszej chwili

wiedziała, że ten człowiek ma wiele wspólnego ze swoimi staroświeckimi

meblami, które były już trochę zużyte i podniszczone, ale dzięki przedniej

jakości materiału i solidnej konstrukcji ciągle nieźle się prezentowały.

Tak, to był człowiek, który rozpoczęte sprawy doprowadza do końca,

jeden z tych, którzy niczego nie przerywają w połowie. Aby go powstrzy­

mać, trzeba by go zabić, a to na pewno nie było łatwe.

Zoe podobały się jego siła, solidność, odpowiedzialność. Tym, co jąna

początku niepokoiło, były jego oczy. Bursztynowe, nieodgadnione i inte­

ligentne. Oczy łowcy, drapieżnika.

Szybki ślub w Las Vegas został zaplanowany tylko jako część planu,

który miał ją chronić przed bogatymi krewnymi. Mieli oni istotny finan­

sowy motyw, by życzyć sobie jej śmierci. Decyzja, by potraktować mał­

żeństwo poważnie, została podjęta później, kiedy emocje związane z nie­

udanym zabójstwem trochę opadły.

Postanowili, że podejdą do tego na luzie. Byli świadomi faktu, że obo­

je wchodzą w to małżeństwo obarczeni pokaźnym bagażem doświadczeń.

background image

Z pewnością każdy dobry terapeuta odradzałby im małżeństwo i to nie

tylko ze względu na pośpiech, z jakim się na nie zdecydowali.

Zoe nie miałaby zresztą o to pretensji do specjalistów. Szanse, że ucie­

kinierka ze szpitala psychiatrycznego i trzykrotny rozwodnik stworzą

udany związek, były bliskie zeru.

W dodatku Ethan był dość sceptycznie nastawiony do osób obdarzo­

nych zdolnościami paranormalnymi. Stracił do nich zaufanie po śmierci

brata, kiedy pewien szarlatan, powołując się na swe rzekome wizje, prze­

konał szwagierkę Ethana, Bonnie, że jej mąż nadal żyje, czym przyspo­

rzył jej dodatkowych cierpień. Ethan wpadł wtedy w furię. Bonnie zwie­

rzyła się nawet Zoe, że trudno jej uwierzyć, iż oszust zdołał ujść z życiem.

A przy tym wszystkim Ethan miał na swoim koncie bardzo złe do­

świadczenie z pewnym dekoratorem wnętrz.

Jednak mimo że wszystko zdawało się sprzysiąc przeciw nim, Ethan

i Zoe postanowili nie zważać na nic i podjąć ryzyko. Prawdopodobnie

dlatego, że oboje mieli spore doświadczenie w tym względzie.

Do pierwszego listopada Zoe nabrała przekonania, że wygrają tę wal­

kę, że im się uda. Zainwestowała nawet w nowy serwis obiadowy w ko­

lorze czerwonej papryki.

W ciągu pierwszych tygodni tego dziwnego małżeństwa szybko przy­

zwyczaili się do nowego stylużycia, który Zoe określiłaby jako „domo­

wy", gdyby nie fakt, że bardzo trudno byłoby użyć tego słowa w odnie­

sieniu do Ethana. Ten mężczyzna miał wiele zalet, był inteligentny,

seksowny i wiedział, czego chce, ale z pewnością nie przywodził na myśl

przytulnych, pełnych ciepła skojarzeń, jakie budzi słowo „domowy".

Mimo że Zoe zatrzymała swoje mieszkanie w Casa de Oro, oboje spę­

dzali razem wszystkie noce zazwyczaj w Nightwinds, domu Ethana, utrzy­

manym w koszmarnych odcieniach różu. Wszystko układało się znako­

micie. Uczyli się, jak wspólnie przygotowywać posiłki w kuchni. Odkryli,

że oboje należą do rannych ptaszków. Żadne z nich nie rzucało ubrań na

podłogę. Oboje codziennie brali prysznic. Czego więcej można sobie ży­

czyć u progu wspólnego życia?

Ale wiele się zmieniło, gdy nastał listopad. Zoe wyczuła, że Ethan się

od niej odsuwa, że zwiększa dzielący ich dystans. Wydawał się niespo­

kojny i zmienny w nastrojach. Wiedziała, że źle sypia. Cisza, która teraz,

zapadała czasem między nimi, nie była już pełna zrozumienia, wyczuwa­

ło się w niej napięcie. I zdarzało się to coraz częściej. Na pytania Ethan

odpowiadał wymijająco, unikając rozmów o tym, co go gnębi.

Zoe wydawało się czasem, że to, co ich łączy, przypomina bardziej

romans niż małżeństwo. Romans zmierzający do tragicznego końca.

Może jednak za szybko postanowili przeprowadzić remont w Night­

winds. Decyzja, by przemalować wnętrza, zmusiła ich do wyprowadze­

nia się z przestronnego domu i zamieszkania w maleńkim mieszkanku Zoe.

Tu była tylko jedna łazienka i zbyt mało miejsca, by mogli choć przez

chwilę być z dala od siebie.

Zoe szybko doszła do wniosku, że na tej małej, zagraconej przestrzeni

Ethan jest jak lew trzymany w klatce ogrodu zoologicznego. Należało

oczekiwać problemów.

- Jak Katherine Compton poradziła sobie dziś po południu? - spytała,

stawiając tacę na stoliku do kawy.

- Nie była zachwycona faktem, że jej podejrzenia okazały się słuszne,

ale podeszła do tego dość spokojnie. - Ethan wyłączył telewizor, położył

pilot obok tacy i wziął jeden z kieliszków. - Najtrudniej było jej pogo­

dzić się z tym, że dała się nabrać Dexterowi Morrowowi. Wyznała mi, że

czuje się jak skończona idiotka.

Zoe zwinęła się w rogu kanapy, kładąc jedno ramię na oparciu.

- Rozumiem ją doskonale. Co jej powiedziałeś?

Ethan wzruszył ramionami.

- Przypomniałem jej, że to ona zadzwoniła do mnie i poprosiła, że­

bym sprawdził Morrowa. Cokolwiek by powiedzieć, Katherine Compton

na pewno nie jest idiotką. Zajęło jej trochę czasu, by spojrzeć prawdzie

w oczy, ale w końcu wzięła sprawy w swoje ręce, jak przystało na silną

kobietę interesu, którąjest. Poradzi sobie.

- A ty?

Ethan miał właśnie zamiar upić łyk wina, ale nagle jego dłoń z kielisz­

kiem zatrzymała się kilka centymetrów od ust.

- Co ja?

- Zdaje się, że ta sprawa poszła dość gładko. Sam mówiłeś, że to rutyna.

- Bo tak jest. - Upił trochę wina i opuścił kieliszek. - Morrow to chci­

wy kretyn. Kiedy zwęszył pieniądze, stał się nieostrożny.

- Skoro wszystko jest takie proste, dlaczego tak się przejmujesz?

Przez chwilę myślała, że Ethan nie ma zamiaru w ogóle odpowiedzieć

na jej pytanie.

- Sam chciałbym to wiedzieć - powiedział w końcu.

Zoe uśmiechnęła się lekko.

- Wiesz, co myślę?

- Nie, ale zaraz mi powiesz, prawda?

- Oczywiście. Uważam to za swój obowiązek, jako twoja żona, a wiesz,

jaką wagę przywiązuję do komunikacji w małżeństwie.

- Ho, ho.

background image

- Myślę, że w głębi serca jesteś romantykiem - stwierdziła łagodnie.

Ethan skrzywił się lekko.

- Bzdura.

- Ta sprawa dręczyła cię, bo wiedziałeś, że w końcu twoja klientka

zostanie zraniona.

- Bezustannie przekazuję moim klientom złe wieści. Katherine nie jest

ani pierwsza, ani ostatnia.

- Wiem, ale to nie znaczy, że lubisz ten aspekt swojej pracy, ani że jest

ci z tym łatwo.

Ethan pociągnął kolejny łyk wina i rozparł się w drugim rogu kanapy.

- Chcesz powiedzieć, że źle wybrałem sobie zawód?

Zoe omal nie upuściła krakersa, którego właśnie wkładała do ust. W pierw­

szej chwili pomyślała, że on żartuje, ale potem spojrzała mu w oczy.

- Nie - odparła. - Sądzę, że urodziłeś się, by wykonywać ten zawód,

że to jedyna rzecz, jaką możesz robić.

- Taaak?

- Masz do tego powołanie, Ethan.

Mimo ponurego nastroju, w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu.

- Chyba nikt jeszcze na całym świecie nie nazwał roboty prywatnego

detektywa powołaniem.

- W twoim przypadku to prawda. Opowiedz mi, co się dzisiaj wyda­

rzyło.

Ethan przełknął krakersa z serem, popił winem i zaczął mówić. Zoe

słuchała, jak zwabił Morrowa do pokoju hotelowego i jak Katherine Comp-

ton uparła się, że schowa się w łazience, choć jej to odradzał.

- Najbardziej bałem się, że Morrow zechce skorzystać z toalety, zanim

puści farbę - powiedział Ethan. - Ale rozumiałem, dlaczego chciała tam

być, więc pozwoliłem jej czekać w łazience. Na szczęście wszystko poszło

gładko. Jak już mówiłem, Morrow jest chciwy. Nie chciał tracić czasu. A ja

oczywiście nie zaproponowałem mu niczego do picia.

- Bardzo rozsądnie.

- Dzięki. Byłem dumny z tego planu.

Mówił jeszcze przez chwilę i w końcu poszedł za nią do kuchni, by

dokończyć swoją historię. Stał w drzwiach, pijąc wino i patrząc, jak Zoe

kończy przygotowywać warzywne curry.

Jak prawdziwy mąż, pomyślała. To podniosło ją na duchu.

Jednak coś w opowiadaniu Ethana zaniepokoiło ją.

- Jesteś pewny, że Morrow nie będzie stwarzał problemów? - spytała,

przesypując ryż z garnka do czerwonej miski. - Musi być na ciebie wście­

kły za to, że zniweczyłeś jego plany.

- Powiedziałem Katherine, że faceci tego typu szybko czmychają, kiedy

powinie im się noga, i to jest prawda. Schowa ogon pod siebie i już go nie

będzie.

Ethan usiadł przy stole i przyjrzał się ustawionym na nim naczyniom

z niekłamanym zachwytem. Zoe poweselała. Bonnie przysięgała, że dro­

ga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek. Może istotnie miała rację.

Ustawiła miskę ryżu i aromatyczne curry na stole.

- Myślisz, że Morrow w ogóle darzył Katherine Compton jakimś uczu­

ciem?

- Cokolwiek do niej czuł, nie było to dość silne, by nie chciał jej w koń­

cu zdradzić dla kilkuset tysięcy dolarów.

- Najwyraźniej. - Zoe wyjęła sałatkę z lodówki, postawiła ją obok czary

i usiadła po drugiej stronie stołu. - Szkoda, że ona naprawdę go kochała.

- Tak, ale to nie była ślepa miłość. - Ethan wziął opróżnioną już do

połowy butelkę wina i napełnił kieliszki. - Kiedy zorientowała się, co

jest grane, zrobiła to, co należało.

- Domyślam się, dlaczego jest tak skuteczna w zarządzaniu swoją fir­

mą.

- Owszem. — Ethan nałożył nieco curry na kupkę ryżu na swoim tale­

rzu i wziął trochę orzeszków, rodzynek i sosu z salaterek stojących na

stole. - Katherine jest też moim pierwszym poważnym klientem tu, w Whis-

pering Springs, za co jestem jej wielce zobowiązany.

- Przepraszam bardzo, ale to ja byłam twoim pierwszym poważnym

klientem. - Zoe teatralnie zmarszczyła brwi. - Jestem niepocieszona, że

mogłeś o tym zapomnieć.

- Ty byłaś moją pierwszą prywatną klientką. To wielka różnica.

- Jesteś pewny?

- Oczywiście. I wierz mi, niczego nie zapomniałem.

- Pewnie trudno byłoby zapomnieć sprawę, która zakończyła się ślu­

bem z klientką.

- To prawda.

Zoe nie wiedziała, dokąd zmierza ta rozmowa. Uświadomiła sobie też,

że już po raz drugi w ciągu ostatniej godziny znalazła sposób, by napo­

mknąć w rozmowie o ich małżeństwie. Najpierw powiedziała, że jako

żona ma obowiązek informować go o swoich przemyśleniach, a teraz

wyjechała z tą niezbyt subtelną uwagą o ślubie z klientką.

Ethan spojrzał na nią, zamyślony.

- Dziwne.

Zoe zmartwiała.

- Curry?

background image

- Nie, curry jest doskonałe. Chciałem powiedzieć, że czuję się dziw­

nie, kiedy mówię o sprawie, która dobiegła już końca, tak jak teraz.

Zoe patrzyła na niego w napięciu, gotowa w każdej chwili się wycofać.

- Nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz.

- Nie o to chodzi, naprawdę. Po prostu nie jestem do tego przyzwy­

czajony, to wszystko.

Zoe odprężyła się trochę.

- Ethan, małżeństwa rozmawiają ze sobą o takich rzeczach.

- Naprawdę? - uśmiechnął się kpiąco. - Ja nigdy o takich rzeczach

nie rozmawiałem z moimi byłymi.

- Dlaczego?

- Prawdopodobnie dlatego, że żadnej z nich to nie interesowało. Spójrz­

my prawdzie w oczy, większość spraw jest dość nudna. Dziewięćdziesiąt

procent czasu w pracy spędzam przy komputerze albo rozmawiając przez

telefon.

- Ale ciebie to nie nudzi, prawda?

- Nie, ale to moja praca.

- Skoro ciebie to nie nudzi - powiedziała Zoe cierpliwie - mnie także nie.

- Jesteś pewna?

- Absolutnie.

- W porządku, to tyle o mnie. - Ethan dołożył sobie curry. - A jak

tobie minął dzień?

- Zdecydowanie mniej ciekawie. Poranek spędziłam w mojej bibliotece

w Designers' Dream Home. Myślę, że wiem już, jak się do tego zabrać.

Zaproszenie do udziału w dorocznym projekcie Designers' Dream Home

było wyzwaniem dla jej jednoosobowej firmy, Enhanced Interiors. Ko­

misja wybrała nowo wybudowaną rezydencję, położoną w najlepszej

dzielnicy Whispering Springs, na modelowy dom. Ta sama komisja wy­

szukała też kilku najlepszych miejscowych dekoratorów do pracy nad

tym projektem. Zoe należała do grona szczęśliwców.

Każdemu z dekoratorów zostało przydzielone jedno pomieszczenie, nad

którym miał pracować. Zoe dostała bibliotekę.

Urządzenie tego pokoju zajęło jej znacznie więcej czasu, niż się spo­

dziewała, ale powtarzała sobie, że trud się opłaci. Designers' Dream Home

nie tylko sponsorowało wiele akcji charytatywnych w Whispering Springs,

ale także otaczało opieką dekoratorów, którzy z nimi współpracowali. Po

zakończeniu prac planowano spotkania z prasą i otwarcie rezydencji dla

publiczności. Wszystkie pomieszczenia wraz z dekoratorami, którzy je

stworzyli, miały być sfotografowane dla jednego z większych magazy­

nów południowego zachodu zajmujących się dekoracją wnętrz.

- Lindsey Voyle nie przysporzyła ci więcej kłopotów? - spytał Ethan.

Lindsey Voyle, dekoratorka, która otworzyła niedawno swoje biuro w mie­

ście, była dla Zoejedynąskaząw całym projekcie. Jej styl różnił się diame­

tralnie od stylu Zoe, ale nie to było najważniejsze. Głównym problemem

był fakt, że od chwili kiedy zostały sobie przedstawione, Lindsey Voyle

traktowała Zoe z niewytłumaczalną, zakamuflowaną wrogością.

Zoe zmarszczyła nos, wiedząc, że Ethan uważa jej rywalizację z Lind­

sey za trochę śmieszną.

- Spotkałam ją tam dzisiaj - powiedziała, sięgając po miseczkę z so­

sem z mango. - Miała czelność udzielać mi porad dotyczących mojej tech­

niki feng shui. Stwierdziła, że stworzyłam we wnętrzu zły przepływ ener­

gii, wykorzystując zbyt wiele intensywnych kolorów.

- Zły przepływ energii? Brzmi przerażająco.

Zoe przypomniała sobie, że Ethan uznał ideę tworzenia w pokoju czy

biurze odpowiednich przepływów energii za niesłychanie zabawną.

- Lindsey twierdzi, że zaliczyła warsztaty z feng shui w Los Angeles

i wie wszystko na ten temat.

- Co jej powiedziałaś?

- Na pewno nie to, co miałam ochotę jej powiedzieć. Wytłumaczyłam

jej tylko, że mój styl nie opiera się jedynie na feng shui, że w mojej pracy

wykorzystuję elementy różnych idei dotyczących dekoracji wnętrz - bar­

dzo starych i całkiem nowych - by stworzyć w pomieszczeniu pozytyw­

ny przepływ energii. - Zoe nałożyła na curry kolejną łyżkę sosu. - Dałam

jej jasno do zrozumienia, że polegam na własnym wyczuciu przestrzeni,

czerpię inspiracje z różnych źródeł i nie trzymam się niewolniczo zasad

żadnej konkretnej szkoły.

Ethan uniósł brwi.

- A wspomniałaś jej, że wierzysz w swoje paranormalne zdolności?

- Oczywiście, że nie. Ona i tak uważa mnie za niedowarzoną amator­

kę bez wyczucia stylu i koloru. Nie chcę, żeby zaczęła rozpowiadać, że

jestem stuknięta.

Ethan pokiwał głową.

- Tak, to mogłoby się negatywnie odbić na interesie.

- Czasem tylko cienka linia oddziela modnego projektanta, który ko­

rzysta z zasad feng shui, od szarlatana, któremu kompletnie odbiło.

- Rozumiem.

- Ale dość o Lindsey Voyle. Im mniej o niej myślę, tym lepiej. A do­

bra wiadomość jest taka, że zadzwoniła do mnie dzisiaj Tabitha Pine.

- Skoro mowa o tych, którym kompletnie odbiło - mruknął Ethan

z ustami pełnymi sałatki.

background image

Zoe zmarszczyła brwi.

- Nauczanie technik medytacji nie oznacza, że ktoś jest szalony. Wie­

lu ludziom takie zajęcia pomagają zredukować poziom stresu. Są nauko­

we dowody na to, że medytacje obniżają ciśnienie i likwidują napięcia.

- Ja wolę pozostać przy mojej własnej, wypróbowanej metodzie re­

dukcji stresu.

- Co masz na myśli?

- Seks.

- Cóż, bez względu na to, jakajest twoja opinia na temat terapii medy­

tacyjnej, tak się składa, że nauczanie tych technik może być bardzo do­

chodowe. Tabitha Pine kupiła niedawno bardzo dużą, ekskluzywną rezy­

dencję tuż za miastem. Chce całkowicie zmienić wystrój wnętrz, aby

zwiększyć w domu przepływ pozytywnej energii.

- To coś dla ciebie. Gratuluję. Widzę teraz, Zoe Truax, że jesteś fawo­

rytką wszystkich możliwych guru. Pine to idealna klientka dla ciebie.

- Niezupełnie - westchnęła Zoe. - W każdym razie jeszcze nie. Wy­

gląda na to, że chce poprosić o ofertę nie tylko mnie, ale jeszcze jednego

dekoratora, zanim podejmie decyzję.

- Mam złe przeczucia.

- Zgadnij, kto jest tym drugim dekoratorem.

- Lindsey Voyle?

- Owszem.

- O rany, to się może źle skończyć - powiedział Ethan. - Możemy

stać się świadkami mrożącego krew w żyłach pojedynku między dekora-

torkami. W samo południe, na środku Fountain Square. Co by to mogło

być? Mierzenie tapet na czas? Walka na karnisze?

- Cieszę się, że tak cię to bawi.

Ethan zachichotał.

- Kochanie, stawiam na ciebie. Tam, gdzie w grę wchodzi tworzenie

pozytywnej energii, nikt cię nie przebije.

- Nie wymądrzaj się, Truax. To, że ty nie wierzysz w świadome kształ­

towanie swojego otoczenia, nie znaczy jeszcze, że ludzie, którzy w to

wierzą, są bandą przygłupów.

Ethan przybrał pozę człowieka głęboko obrażonego.

- Nigdy nie nazwałbym ludzi, którzy płacą spore pieniądze za przy­

wrócenie w swoich domach pozytywnego przepływu energii, bandą przy­

głupów.

- Więc jak byś ich nazwał?

- Klientami - odparł gładko.

Zoe z aprobatą kiwnęła głową.

- Dobra odpowiedź.

- Szybko się uczę - powiedział i spoważniał. — A l e czy jesteś pewna,

że naprawdę chcesz projektować dom Tabithy Pine? Skoro sama jest guru

w dziedzinie przepływu energii, zapewne ma na ten temat wyrobione zda­

nie. Praca dla niej może się okazać bardzo frustrująca.

- Lubię klientów, którzy wiedzą, co im się podoba, a co nie. Bardzo

często ich opinie rzucają na wszystko nowe światło. Praca dla takich osób

to wyzwanie dla dekoratora i możliwość nauczenia czegoś nowego.

- Ja też mam wyrobione zdanie na temat tego, co zaplanowałaś zrobić

z naszym domem, ale ty nigdy nie potraktowałaś t e g o jako wyzwanie.

Zazwyczaj się ze mną kłócisz.

Zoe przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę dotyczącą Nightwinds.

Stary dom był pomalowany na jaskrawy róż hollywoodzką wersją śród­

ziemnomorskiej willi. Ethan w pewnym sensie odziedziczył go po swo­

im wuju, ponieważ żadne biuro handlu nieruchomościami w mieście nie

było w stanie go sprzedać.

- Nieprawda. -Zoe uśmiechnęła się swoim najbardziej uprzejmym, pro­

fesjonalnym uśmiechem, który rezerwowała dla trudnych, wymagających

szczególnej troski klientów. - Jako klient zawsze j e s t e ś dla mnie wyzwa­

niem.

- Ale?

- Ale gdybym pozwoliła ci wprowadzić w czyn twoje pomysły, cały

dom zostałby pomalowany na biało, a w każdym k ą c i e stałyby kanapy.

- Gruba przesada.- W oczach Ethana pojawił s i ę złośliwy błysk.-

Nie potrzebuję kanapy w łazience.

- Jesteś pewny?

Ethan zawahał się, a jego brązowe oczy pojaśniały rozbawieniem.

- Cóż, właściwie, teraz, kiedy o tym wspomniałaś...

Zoe podniosła ręce w obronnym geście

- Nie zaczynaj, Truax.

Wzruszył ramionami.

- Prawdopodobnie i tak by się tam nie zmieściła.

- Prawdopodobnie.

Zoe patrzyła, jak Ethan je curry z sałatką i doszła do wniosku, że tro­

chę się odprężył. Ale ciągle wyczuwała coś mrocznego, co czaiło się gdzieś

w głębi Jego duszy. Cokolwiek go dręczyło, była p e w n a , że to coś więcej

niż tylko niezbyt szczęśliwe zakończenie sprawy Dextera Morrowa.

Kiedy przechodziła koło łazienki, dobiegło ją przytłumione buczenie

elektrycznej golarki Ethana. Wcześniej słyszała szum prysznica. Przysta­

nęła na środku korytarza, żeby pomyśleć. Potem podjęła decyzję. Owinęła

background image

się ciaśniej szlafrokiem i otworzyła drzwi. Powietrze w łazience było cie­

płe i wilgotne. Ethan stał przed lustrem z ręcznikiem niedbale owiniętym

wokół bioder. Nagle zapragnęła przesunąć dłońmi po jego umięśnionych

plecach.

Spojrzał na jej odbicie w zamglonym lustrze. Serce Zoe stanęło na

moment, kiedy zauważyła, że w jego oczach znowu czai się mroczny,

nieodgadniony cień.

- Nie musisz się już więcej golić przed pójściem do łóżka- powie­

działa, starając się, by zabrzmiało to lekko. -Jesteśmy teraz małżeństwem,

pamiętasz?

No tak, czy to już czwarty raz tego wieczoru wypowiedziała słowo na

„M", czy dopiero trzeci? Straciła rachubę.

Ethan wyłączył maszynkę do golenia i bardzo uważnie położył ją na

blacie koło umywalki.

- Pamiętam.

Zoe mogłaby przysiąc, że temperatura w małym pomieszczeniu pod­

niosła się o kilka stopni. Nagle znalazła się w tropikach. Całe jej ciało

ogarnęła fala gorąca.

Biorąc pod uwagę nastrój Ethana, chyba lepiej zrobiłaby nie wchodząc

do łazienki.

Ale było za późno, by się rozmyślić. Ethan zbliżał się już do niej w kłę­

bach pary, emanując subtelną, kontrolowaną energią, tak dla niego cha­

rakterystyczną.

Podszedł do Zoe i ujął jej twarz w dłonie. Zanurzył palce w jej wło­

sach. Zbliżył usta do jej warg, a ona zadrżała pod ich dotykiem.

Pocałunek był namiętny, gwałtowny. Zmienił lekkie mrowienie, które

czuła, w dreszcz ogarniający całe jej ciało. Zapalił wszystkie zmysły. Zoe

miała nadzieję, że nie zaczęła świecić własnym światłem.

Ethan włożył w ten pocałunek całego siebie, smakując ją i domagając

się od niej reakcji, jakiej oczekiwał - nie, jakiej pragnął. Jego silne dło­

nie przesunęły się w dół, ku jej talii. Rozwiązał pasek i zsunął szlafrok

z jej ramion. Opadł na podłogę u jej stóp. Następna była koszulka nocna.

Kiedy była naga, objął ją ramionami i przyciągnął do siebie, trzymając

w uścisku tak mocnym, że prawie nie mogła się ruszyć. Czuła, jak ogar­

nia ją podniecenie.

Z cichym pomrukiem przyjemności i oczekiwania przylgnęła do nie­

go, wbijając palce w jego smukłe, silne ramiona i przytulając się do jego

owłosionej piersi.

Ręcznik, którym owinął biodra, zniknął. Zoe czuła teraz jego twardą

męskość na swoim udzie. Mimo rosnącego podniecenia odczuła nagły

niepokój.

Coś było nie tak.

Choć nastrój Ethana wyraźnie poprawił się podczas kolacji, teraz zno­

wu widziała w jego oczach mrok. Świadomie czy nie, próbował rozłado­

wać napięcie spowodowane dręczącymi go koszmarami, zaciągając ją do

łóżka.

Nie po raz pierwszy kochał się z nią w tym niebezpiecznym nastroju

w ciągu kilku ostatnich dni. Co on takiego powiedział przy kolacji? Coś

o seksie, który redukuje poziom stresu.

Być może „niebezpieczny" nie jest najlepszym słowem na określenie

tego płomienia, który go trawił. Zoe z pewnością nie bała się o siebie.

Ethan nigdy by jej nie skrzywdził. Wiedziała jednak, że używał seksu

jako antidotum na truciznę, która atakowała jego duszę.

Niestety miała pewność, że kilka dobrych orgazmów nigdy nie będzie

lekiem na dręczącą chorobę, jakakolwiek by ona była.

Ethan chwycił ją w pasie i uniósł. Sądziła, że ma zamiar zanieść ją do

sypialni, ale on odwrócił się i posadził ją na blacie koło umywalki.

Drgnęła, kiedy jej pośladki dotknęły zimnych kafelków, ale zanim zdą­

żyła się zorientować, że Ethan nie chce wcale wynieść jej z łazienki, on

znalazł się między jej nogami.

Czuła teraz pożądanie, które falami ogarniało całe jej ciało, jak gorący

pustynny wiatr.

- Prysznic i golenie miały tylko trochę ostudzić mój zapał. - Wsunął

dłoń między jej uda i delikatnie pocierał jej najczulsze miejsce. - Nie

trzeba mi było przeszkadzać.

- W porządku. - Już była wilgotna. Ujęła palcami jego męskość. -

Nie musi być powoli. Nie zawsze. Czasem dobrze jest szybko.

- Może dla mnie, ale nie dla ciebie. A ja chcę, żeby było ci dobrze.

- Ethan, wszystko w porządku. - Przyciągnęła go do siebie, pociera­

jąc wierzchołkiem jego męskości o swoje gotowe ciało. -Nie musisz się

zawsze kontrolować. Nie ze mną.

Ethan jęknął. Zoe poczuła, jak napinająsię wszystkie mięśnie jego cia­

ła.

- Zoe.

Chwycił ją za biodra i wszedł w nią, szybko i głęboko. Zoe oplotła go

w pasie nogami, podczas gdy on nieuchronnie zmierzał ku tym krótkim

chwilom złudnego spokoju, jakie przynosiły mu rozładowanie.

background image

Rozdział 3

A

rcadia Ames obudziła się gwałtownie, czując nagłe uderzenie adre­

naliny we krwi. Otworzyła oczy i przez chwilę w napięciu wsłuchi­

wała się w ciszę, drżąc na całym ciele. Serce waliło jej jak młotem. Stara­

ła się oddychać powoli, ale nie potrafiła. Potrzebowała powietrza.

W ciemnej sypialni nikogo poza nią nie było. W świetle księżyca wi­

działa wyraźnie, że nikt nie czai się w kącie pokoju. Nikt nie stał nad jej

łóżkiem. Żadna złowroga postać nie pojawiła się w drzwiach. Ani w sa­

lonie, ani w kuchni nie słychać było skradających się kroków.

Wyglądało na to, że nikt nie złamał szyfru najnowocześniejszego sys­

temu alarmowego, który Harry zainstalował w jej mieszkaniu. Była tu

zupełnie sama.

Ale uczucie, że ktoś ją obserwuje, okazało się zbyt silne, by mogła je

zignorować. Ogarnęły ją przerażenie i frustracja.

Co się z nią dzieje? W ciągu kilku ostatnich dni parę razy dopadło ją to

dziwne uczucie, a tej nocy naprawdę się wystraszyła. Może jednak mie­

siące, które spędziła w klinice psychiatrycznej Candle Lake Manor, zo­

stawiły w jej psychice ślady głębsze, niż się spodziewała.

Sama zgodziła się na pobyt w tym szpitalu. Miał to być pierwszy etap

planu, który opracowała, by ukryć się przed mężem. Grant chciałjej śmier­

ci. W końcu doszła do wniosku, że nigdy nie przyjdzie mu do głowy szu­

kać jej w prywatnej klinice psychiatrycznej.

Okazało się jednak, że Candle Lake Manor było najgorszym rozwiąza­

niem. Prowadził ją skorumpowany administrator, który po godzinach po­

zwalał swoim bandyckim podwładnym robić wszystko, na co mieli ochotę.

Zazwyczaj ich nocna działalność była stosunkowo niegroźna. Niektó­

rzy sprzedawali leki ze szpitalnej apteczki. Inni używali ich jako narkoty­

ków. Większość spała. Ale kilku brutali zabawiało się, gwałcąc bezbron­

ne, oszołomione lekami pacjentki.

Jedynym pozytywnym efektem pobytu w Candle Lake była przyjaźń

z Zoe. Razem uknuły plan ucieczki. Zostały zmuszone do wprowadzenia

go w życie znaczniej wcześniej, niż miały zamiar, bo pewnej nocy dwóch

zdemoralizowanych pracowników kliniki przyszło do Arcadii. Zadrżała

na wspomnienie próby gwałtu. Gdyby Zoe nie usłyszała, jak wloką ją

korytarzem do sali zabiegowej...

Nie. To już koniec. Ze strony Candle Lake Manor nie ma się czego

obawiać. Ethan postarał się, by szpital praktycznie zniknął z powierzchni

ziemi w ubiegłym miesiącu.

Teraz może się bać tylko Granta.

Drań ponoć zginął w Szwajcarii podczas jazdy na nartach, ale Arcadia

znała go zbyt dobrze, by uwierzyć w ten wypadek. Jego ciała nigdy nie

odnaleziono, uważano więc, że zostało przywalone tonami śniegu. Ale

intuicja podpowiadała jej, że sfingował swoją śmierć i żył teraz gdzieś

pod przybranym nazwiskiem.

Tak samo jak ona.

Bardzo powoli sięgnęła w dół i znalazła rewolwer, który trzymała pod łóż­

kiem zawsze, kiedy Harry wyjeżdżał. Dotyk broni dodał jej nieco otuchy. Po

ucieczce z kliniki ona i Zoe postarały się o to, by już nigdy nie stracić poczu­

cia bezpieczeństwa. Zoe zapisała się nawet na kurs samoobrony.

Wiedząc, że Grant może pewnego dnia powrócić zza grobu, Arcadia

postanowiła kupić rewolwer i nauczyć się, jak go używać.

Z bronią w dłoni wyciągnęła nogi spod kołdry, wstała i podeszła do

drzwi, by zajrzeć do holu. Światło, które zawsze paliło się w salonie,

rzucało miękki odblask na biały dywan i jasne meble. Nikogo tu nie było.

Ostrożnie ruszyła przed siebie. Była ubrana jedynie w srebrnoszarą

koszulę nocną. Dotarła do włącznika i zapaliła wszystkie lampy naraz,

oświetlając każde pomieszczenie, łącznie z łazienką.

Metodycznie sprawdziła zamki i alarmy w oknach oraz przy drzwiach

wejściowych. Kiedy była już pewna, że jest bezpieczna, zgasiła światła

i podeszła do okna. Celowo wybrała mieszkanie na drugim piętrze. Nie

tylko dlatego, że utrudniłoby to wtargnięcie do domu przez okno, ale tak­

że po to, by mieć lepszy widok na basen i ogród, położone w centrum

kompleksu.

Wyjrzała w ciemną, pustynną noc. Podobnie jak Sedona i kilka innych

miast Arizony, Whispering Springs nie miało wielu ulicznych latarni.

Według oficjalnej wersji dlatego, że zbyt jasne oświetlenie rezydencji

i centrów handlowych nie pozwoliłoby mieszkańcom i turystom cieszyć

się wspaniałym widokiem nocnego nieba. Arcadia sądziła jednak, że to

tylko wymówka. Podejrzewała, że lokalne samorządy chciały w ten spo­

sób zaoszczędzić na rachunkach za elektryczność. Dobrzy ludzie z Ari­

zony nie przepadali za płaceniem podatków. Wspólnota mieszkaniowa,

do której należała Arcadia, postawiła kilka niskich lamp wzdłuż chodni­

ków i wokół ogrodzenia otaczającego basen, ale światło słabych żaró­

wek nie sięgało daleko. Poza nim widziała głębokie, chybotliwe cienie.

Patrzyła w dół przez dłuższy czas, jak polujący kot, oczekując, że do­

strzeże jakiś ruch, ale niczego nie zauważyła.

Drgnęła, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. Serce znowu zaczęło jej

mocniej bić. Zirytowana własną reakcją przeszła przez pokój i po chwili

background image

wahania podniosła słuchawkę. Do diabła, nie pozwoli, by nerwy odebra­

ły jej panowanie nad sobą.

- Halo?

- Wszystko w porządku? - spytał Harry Stagg bez zbędnych wstępów.

Była zdumiona ulgą jaką odczuła, słysząc jego głos. Teraz dopiero

zorientowała się, że cały czas wstrzymywała powietrze.

W słuchawce usłyszała przytłumioną muzykę rockową i prawie się

uśmiechnęła. Harry nie był fanem rocka. Podobnie jak ona uwielbiałjazz.

- Tak - powiedziała, siadając w jednym z dwóch obitych białą skórą

foteli stojących przy stoliku do kawy.

- Chyba jednak nie - odparł Harry. - Słyszę w twoim głosie napięcie.

Obudziłem cię? Myślałem, że jeszcze nie śpisz.

Oboje należeli do nocnych marków. Była to jedna z ich wielu wspól­

nych cech. Arcadia nie chciała wyjaśniać, że nie sypia dobrze, odkąd

wyjechał, i że chciała odrobić zaległości, kładąc się tego wieczoru wcze­

śniej niż zwykle.

- Nie spałam. - Położyła rewolwer na stoliku i podeszła z telefonem

do okna. - Jak się rozwija twoja sprawa?

Nigdy wcześniej nie spotkała mężczyzny takiego jak Harry Stagg. Da­

leko mu było do zadbanych, bogatych oraz wpływowych finansistów i in­

westorów zaludniających świat, w którym kiedyś żyła. Był przeciwień­

stwem Granta.

Poznała Harry'ego w ubiegłym miesiącu, kiedy Ethan sprowadził go

z Kalifornii. Miał ją chronić w czasie, gdy Ethan i Zoe musieli poradzić

sobie z groźbami jej teściów.

Z wyglądu Harry przypominał chodzący szkielet. Kiedy się uśmiechał,

przywodził na myśl głowę zrobioną z dyni na święto Halloween. Ale w cią­

gu tych kilku tygodni Arcadia doszła do wniosku, że ten mężczyzna jest

jej pokrewną duszą.

Dokumenty Harry'ego zaświadczały, że jest on konsultantem do spraw

bezpieczeństwa. Z tego, co wiedziała, termin ten mógł oznaczać wiele

różnych zajęć. W tym przypadku jednak był po prostu eufemizmem, za

którym kryło się słowo „ochroniarz". W ubiegłym tygodniu Harry wyje­

chał, by przez krótki czas czuwać nad nastoletnią córką pewnego biznes­

mena z Teksasu. Dziewczyna była w ostatniej klasie szkoły średniej. Po­

jechała na zachodnie wybrzeże, by zwiedzić uniwersyteckie ośrodki

Kalifornii. Miała w tym czasie zebrać informacje, które pomogąjej wkrót­

ce podjąć decyzję, na której z wyższych uczelni chciałaby studiować. Ale

z tego, co mówił Harry, interesowały ją głównie zakupy i gapienie się na

gwiazdy filmowe.

- Rutynowo - powiedział. - Mała kupiła dzisiaj kolejne trzy pary bu­

tów, parę torebek i skąpą sukienkę, w której może pokazywać kolczyk

w pępku. I dżinsy, tak obcisłe, że nie wiem, jak zdoła je założyć.

- Nie powinieneś zauważać takich rzeczy, Harry. Jesteś profesjonali­

stą, pamiętasz?

- Profesjonalistom płacą za to, by zauważali każdy szczegół. Kiedy ją

zobaczyłem w tej szczątkowej sukience, nabrałem pewności, że dała so­

bie powiększyć biust.

- W jej wieku?

- Mam wrażenie, że wszystkie dziewczyny w jej wieku, których ro­

dzice mają dochody tego rzędu, co jej ojciec, fundują sobie silikonowe

wkładki. Jest to dla nich równie naturalne, jak noszenie aparatów orto­

dontycznych.

- Czy ona w ogóle odwiedziła jakiś kampus?

- Udało nam się spędzić całe piętnaście minut w Pomonie i jakieś pół

godziny w University Southern California.

- To dobre szkoły. Czy ona ma aby dość wysokie oceny?

- Tego nie wiem, ale tatko ma dość forsy, żeby jej kupić miejsce na

każdym uniwersytecie, jaki jej się zamarzy.

Muzyka w tle stała się jeszcze głośniejsza.

- Gdzie jesteś? - spytała Arcadia.
- W jakimś klubie dla nastolatków. Prawdopodobnie po tej imprezie

będę musiał sobie sprawić aparat słuchowy.

- Długo to jeszcze potrwa?

- Impreza czy zlecenie?

Arcadia uśmiechnęła się lekko.

- Zlecenie.

- Cóż, omal nie zemdlałem, kiedy oznajmiła mi dziś rano, że chce

przedłużyć tę podróż do końca miesiąca. Na szczęście zadzwonił tatuś

i kazał jej wracać do Teksasu za dziesięć dni.

- Masz tam z nią polecieć?

- Nie. Tatuś wyśle po nią ochroniarza z agencji, która dla niego pracu­

je, i to on odstawi ją do Dallas. Wynajął mnie do tej roboty tylko dlatego,

że chciał kogoś, kto zna południową Kalifornię.

- Więc za dziesięć dni będziesz już w domu?

Po drugiej stronie zapadła długa cisza. Arcadia pomyślała, że połącze­

nie zostało przerwane, ale zaraz zdała sobie sprawę, że w tle ciągle sły­

chać głośną rockową muzykę.

- Harry?

- Jestem - odparł dziwnie obojętnym głosem.

background image

- Wydawało mi się, że coś nam przerwało. Czy coś się stało? Musisz

już kończyć?

- Nie. Tylko właśnie sobie uświadomiłem, że nigdy dotąd nie myśla­

łem o Whispering Springs jako o domu, to wszystko.

- Och.

Nie wiedziała co powiedzieć. Prawda była taka, że choć sama mieszka­

ła tu już od ponad roku, dopiero niedawno zaczęła uważać to miasto za

swój dom. Nie była nawet pewna, kiedy to się stało. Chyba wkrótce po

tym, jak poznała Harry'ego.

Ale czymkolwiek było dla niej to miejsce, to nie był jego dom. Harry

mieszka w San Diego. Nie wolno jej o tym zapominać.

- Tak - powiedział Harry głosem, który nie był już ani trochę obojętny.

Arcadia zdała sobie sprawę, że straciła wątek.

- Co „tak"?

- Tak, wracam do domu za dziesięć dni, jak tylko zapakuję tę małą do

samolotu - powiedział Harry spokojnie.

Jego słowa podziałały na niąjak dawka jakiegoś cudownego leku anty­

depresyjnego.

- To dobrze - odparła.

Jej wcześniejsze zdenerwowanie i lęk ustąpiły miejsca uldze i radości.

Kiedy wkrótce potem zakończyła rozmowę, czuła się spokojniejsza, pew­

niejsza.

Już nie bała się ciemności.

Rozdział 4

E

than poruszył się bardzo ostrożnie, ale Zoe nie spała i słyszała, jak

wychodzi z łóżka.

Odczekała kilka sekund, chcąc się upewnić, że nie idzie do łazienki.

Człowiek może mieć w końcu ważny powód, by udać się do toalety w środ­

ku nocy. Nie zrobi sceny, jeśli Ethan nie zacznie się ubierać.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że idzie w stronę szały. Otworzył ją i się­

gnął do środka. Po chwili zobaczyła, że trzyma w ręce spodnie.

- Mógłbyś zbić fortunę jako włamywacz. - Usiadła na łóżku obejmu­

jąc kolana ramionami. - Potrafisz się dyskretnie wymknąć z damskiej

sypialni.

Ethan znieruchomiał, po czym zaczął wkładać spodnie.

- Przepraszam. Nie chciałem cię obudzić.

- Zauważyłam.

- Zoe...

- Powiesz mi, co się dzieje, Ethan?

- Nie mogłem zasnąć. - Wciągnął przez głowę świeży czarny podko­

szulek. - Pomyślałem, że pewnie wolałabyś, żebym nie łaził w kółko po

salonie, więc postanowiłem wyjść na spacer.

- Wyjść na spacer?

- No...

- W środku nocy?

- Pomyślałem, że świeże powietrze dobrze mi zrobi.

- Bzdura. - Zoe odrzuciła kołdrę i zerwała się na równe nogi. - Chciałeś

ode mnie odejść, tak?

- O czym ty, u diabła, mówisz?

- Miałeś zamiar odejść ode mnie. W środku nocy! - Uświadomiła so­

bie nagle, że wymachuje rękami. Nie cierpiała tego. Założyła je więc na

piersi, jakby chciała zatrzymać swój gniew i ból tylko dla siebie. - Nie

mogę w to uwierzyć. Nie spodziewałam się tego po tobie, Ethan.

- Wyjaśnijmy sobie coś. - Ethan zapiął spodnie jednym szybkim,

oszczędnym ruchem. -Nie miałem zamiaru od ciebie odejść, tylko wyjść

na spacer. To duża różnica.

- Nie wierzę ci. Od kilku tygodni zachowujesz się bardzo dziwnie.

Podejrzewam, że zmieniłeś zdanie co do naszego małżeństwa - rzuciła

ze łzami w oczach. - Zmieniłeś zdanie i nie miałeś odwagi mi o tym po­

wiedzieć, prawda?

- Nie, to nieprawda.

- Nie chcesz małżeństwa. O to chodzi? Wołałbyś romans. Żeby móc

w każdej chwili odejść, kiedy się znudzisz. Przyznaj się.

- Cholera, przestań mi mówić, co myślę. - Podszedł do niej, robiąc

dwa wielkie kroki i chwycił ją za ramiona. - Wcale nie chcę uciec od

tego małżeństwa.

- Nie?

- Nie.

Zoe uniosła głowę.

- Więc dlaczego zachowujesz się jak ktoś, kto szuka wyjścia z pułapki?

- Nie szukam wyjścia - powiedział szorstko. - Ale może istotnie by­

łoby lepiej, gdybym na pewien czas wrócił do Nightwinds.

- Wiedziałam.

- Nie, nic nie wiesz. Tylko tak ci się wydaje. To nie ma nic wspólnego

z tobą ani z naszym małżeństwem.

background image

- To nieprawda. Cokolwiek się tu dzieje, ma bardzo zły wpływ na na­

sze małżeństwo.

- Zoe, nie jestem teraz najlepszym kompanem.

Zoe położyła mu dłonie na ramionach.

- My nie chodzimy ze sobą, jesteśmy małżeństwem, pamiętasz? To

znaczy, że nie musisz się przejmować tym, czy jesteś akurat dobrym kom­

panem, czy też nie.

- Tak? - uśmiechnął się dość ponuro. - Z moich doświadczeń, a mam

ich sporo, wynika coś zupełnie innego.

- Nie będziemy teraz roztrząsać twoich małżeńskich doświadczeń. Nie

były... normalne.

- Nie były normalne, co? Ciekawe, co w nich było nienormalnego.

- Ty znosisz moje złe sny. - Zoe potrząsnęła nim lekko, ale Ethan na­

wet nie drgnął. - Ja wytrzymuję z tobą, kiedy nie jesteś najlepszym kom­

panem. O to w tym wszystkim chodzi.

- Zoe...

- Powiedz mi, co cię dręczy. Wiem, że coś jest nie tak. Porozmawiaj

o tym ze mną, Truax.

Ethan puścił ją i cofnął się o krok.

- O tej porze roku jestem trochę niespokojny, to wszystko.

- Ale o co chodzi? O pogodę? - Nie wydało jej się to prawdopodob­

ne. Owszem, był listopad, ale listopad w Arizonie. Od kilku tygodni utrzy­

mywała się piękna pogoda. - O to, że dni są teraz krótsze? Cierpisz na

ten syndrom spowodowany brakiem światła?

- Nie. Nie chodzi o pogodę ani o światło. - Spojrzał na nią, stojącą we

wpadającym przez okno świetle księżyca. - Od kilku lat dzieje się ze

mną coś takiego o tej porze roku. Drew został porwany i zamordowany

w listopadzie.

- Więc to rocznica śmierci twojego brata. - Nagle wszystko stało się

jasne. Zoe ogarnęła fala ulgi i współczucia. Podeszła szybko do Ethana

i objęła go ramionami. - Oczywiście. Powinnam się była domyślić. Sama

miałam przez kilka dni depresję w sierpniu tego roku. Nie wiedziałam,

co się ze mną dzieje, dopóki sobie nie uświadomiłam, że to właśnie w sierp­

niu zmarł Preston.

Śmierć męża zapoczątkowała serię dramatycznych wydarzeń, w tym

także koszmar pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Sierpień zawsze bę­

dzie wzbudzał smutne wspomnienia. A dla Ethana listopad na pewno nie

będzie miłym miesiącem.

Ethan przytulił ją do siebie.

- Bonnie i chłopcy co roku przechodzą przez to samo.

Zoe pomyślała o posiłkach, które jadali wspólnie ze szwagierką Etha­

na w ciągu kilku ostatnich tygodni i zdała sobie sprawę, że towarzyszyło

im pewne napięcie.

- Bonnie wydawała się trochę milcząca na początku listopada, a Jeff

i Theo ciągle się kłócili - powiedziała.

- Bonnie i Theo radzą sobie w tym roku lepiej, ale Jeff ciągle bardzo

to przeżywa. - Ethan potarł dłonią kark. - Ja chyba też.

- Kiedy kończy się dla ciebie najgorszy czas?

- Pod koniec miesiąca. - Ethan zawahał się i dodał: - Zaraz po dniu,

kiedy Simon Wendover miał wypadek na łódce. Zginął niemal dokładnie

dwa lata po Drew.

- Rozumiem.

Zoe wiedziała, że Simon Wendover był odpowiedzialny za śmierć Drew

Truaksa. Ethan śledził go przez pewien czas i zebrał obciążające go dowody.

Jednak machina wymiaru sprawiedliwości pracowała nie tylko bardzo po­

woli, ale i mało skutecznie. Wendover wyszedł z sądu jako wolny człowiek.

Krótko cieszył się wolnością. Miesiąc po ostatniej rozprawie zginął

w wypadku na łodzi.

Zoe stała w świetle księżyca, obejmując Ethana tak długo, aż poczuła,

że napięcie zaczyna go opuszczać. Potem ujęła jego dłoń.

- Chodź - wyprowadziła go z sypialni. - Pójdziemy do kuchni. Napi­

jesz się ciepłego mleka.

- Podgrzewam je dla ciebie, kiedy dręczą cię złe sny.

- To niezły sposób, prawda?

- Myślę, że mnie przydałoby się raczej coś mocniejszego.

- Dostaniesz wszystko, na co masz ochotę - uśmiechnęła się Zoe.

Ethan wszedł za nią do kuchni. Zoe wyciągnęła z kredensu butelkę bran­

dy, nalała trochę do szklanki i usiadła przy stole, czekając, aż Ethan skoń­

czy pić. Potem poszli do ciemnej sypialni, gdzie Ethan zdjął ubranie, już

po raz drugi tej nocy.

Zoe ziewnęła i wgramoliła się do łóżka.

- Jeśli znowu nie będziesz mógł zasnąć, idź do pokoju i poczytaj sobie

albo coś w tym rodzaju. Tylko obiecaj mi, że nie będziesz już próbował

wymykać się na samotne nocne spacery.

- Dobrze.

Wszedł do łóżka i wtulił się w jej ciało, opierając się o nie całym ciężarem.

Po chwili już spał.

Zoe nie zasnęła od razu. Leżała obok jeszcze przez długą chwilę, roz­

myślając o tym, co od niego usłyszała. Była pewna, że mówił prawdę.

Nie próbował jej okłamać. Zoe wiedziała, jak brzmią kłamstwa. Sama

background image

wypowiedziała ich wiele od czasu, kiedy opuściła klinikę Candle Lake

Manor i musiała przyjąć nową tożsamość.

Nie, Ethan nie kłamał. Ale też nie powiedział jej całej prawdy. Nie

wiedziała tylko, co zachował dla siebie i dlaczego to zrobił.

Rozdział 5

S

helley Russell wytrząsnęła zdjęcia z koperty i położyła je na biurku.

- Czy to wystarczy?

Potężnie zbudowany mężczyzna wziął je do ręki i zaczął przeglądać.

Była naprawdę dumna z tych zdjęć. Spędziła w Whispering Springs

całe trzy dni, by je zrobić, ale sądziła, że usatysfakcjonują Johna Brancha

i jego tajemniczego pracodawcę.

Patrzyła na Brancha, który uważnie oglądał odbitki. Miała wprawdzie

osiemdziesiąt dwa lata, a on był tuż po trzydziestce, ale nie uważała, że to

wystarczający powód, by nie miała sobie pozwolić na kilka interesują­

cych fantazji na jego temat. A Branch zdecydowanie nadawał się na bo­

hatera fantazji, oczywiście jeśli ktoś lubi typ krótko ostrzyżonych, żoł­

nierskich macho.

Osobiście zawsze miała słabość do mężczyzn w mundurze. Do diabła,

poślubiła dwóch takich. Jednego pochowała, z drugim się rozwiodła.

Branch był przystojniakiem o szczękach ze stali, zimnych oczach i koś­

ciach policzkowych, z których byłby dumny każdy wiking. Jego podobi­

zna mogłaby widnieć na plakatach ogłaszających rekrutację do jakiejś

elitarnej jednostki wojskowej. Shelley nie była zaskoczona, kiedy dowie­

działa się, że w przeszłości służył przez pewien czas w służbach specjal­

nych.

Najwyraźniej bardzo dbał o kondycję fizyczną. Świadczyły o tym mię­

śnie, uwypuklające jego ubranie we wszystkich właściwych miejscach.

To było ich drugie spotkanie, na które przyszedł odziany podobnie, jak za

pierwszym razem. Miał na sobie dżinsy, tak wąskie, że zakrawało na cud,

iż jeszcze nie popękały w szwach. Szary pulower z krótkimi rękawami

ciasno opinał jego klatkę piersiową tak, że widać było każdy rysujący się

pod nim mięsień.

Ale nawet gdyby była czterdzieści czy pięćdziesiąt lat młodsza, poprze­

stałaby na fantazjach. Całe życie pracowała w tym biznesie i wiedziała, że

lepiej nie mieszać życia osobistego z zawodowym. Chociaż w tym przy-

padku nie chodziło tylko o etykę zawodową. W końcu parę razy złamała

zasady i przespała się z kilkoma klientami, a świat się jakoś nie zawalił.

Ale John Branch był inny. Dostrzegała w jego wojskowym obejściu

jakąś niepokojącą przesadę. Chwilami zachowywał się niemal jak robot,

co było trochę przerażające.

- Doskonałe zdjęcia, pani Russell - powiedział krótko, odmierzając

słowa z wojskową precyzją. - Wykonała pani kawał dobrej roboty.

- Cieszę się, że jest pan zadowolony. - Krzesło zaskrzypiało cienko,

kiedy jej plecy dotknęły oparcia. Skrzypiało tak już od dwudziestu lat.

W końcu będzie musiała oddać je do reperacji. - Jest pan pewien, że to

kobieta, której szukacie?

- Cel ufarbowała włosy i ubiera się w innym stylu, ale nie wszystko

można zmienić. Ta kobieta odpowiada opisowi, który pani podałem.

- Kilka razy widziałam ją z bardzo bliska. Ten sam wzrost, budowa,

oczy. Jest może tylko trochę szczuplejsza.

- Pokażę te zdjęcia szefowi, który zajmie się ostateczną identyfikacją. -

Branch zaczął układać zdjęcia na biurku w idealnie równej linii. - Udało

się pani zidentyfikować wszystkich z jej najbliższego otoczenia?

- Tak. - Shelley wręczyła Branchowi dwie strony notatek sporządzo­

nych na laptopie. - Wszyscy są na tym zdjęciu zrobionym przed pizzerią.

Te dwie kobiety po prawej to Bonnie Truax i Zoe Truax. Zoe nazywała

się kiedyś Sara Cleland. Przez prawie cały ubiegły rok używała nazwiska

Zoe Luce, później wyszła za człowieka, który nazywa się Ethan Truax.

Branch szybko podniósł głowę.

- Dlaczego zmieniła nazwisko?

- Zapewne chciała w ten sposób ukryć fakt, że spędziła jakiś czas

w szpitalu psychiatrycznym.

Branch zmarszczył brwi.

- A ci chłopcy?

- To dzieci Bonnie. Ich ojciec nie żyje, został zamordowany mniej

więcej trzy lata temu w Los Angeles.

Branch skupił teraz uwagę na widniejących na zdjęciu mężczyznach.

- Kim jest ten łysy w dżinsach? Ten, który wygląda, jakby należał do

gangu motorowego?

- Nazywa się Singleton Cobb. - Rozbawił ją komentarz Brancha. -

Pozory często mylą, jak to się mówi. Cobb ma antykwariat w Whispering

Springs. Zajmuje się handlem starymi i rzadkimi wolumenami.

Branch poruszył kilka razy głową, jak android usiłujący przyswoić dane,

które nie są kompatybilne z jego systemem komputerowym.

- Nie wygląda na sprzedawcę książek.

background image

- Fakt - zgodziła się Shelley.

- Wie pani o nim coś jeszcze?

- Nie dał mi pan dość czasu na zagłębienie się w temat, jeśli chodzi

o tych ludzi - przypomniała mu. - Powiedział pan, że szef chce jak naj­

szybciej zidentyfikować tę kobietę.

Branch postukał palcem w zdjęcie.

- Sądzi pani, że Cobba łączy z celem coś osobistego?

Shelley wzruszyła ramionami.

- Z tego, co widziałam, to tylko przyjaciel. Mam się koło niego zakręcić?

- Na razie nie. Dowiem się, czy mój szef potrzebuje więcej informacji

na jego temat - odparł Branch i skierował uwagę na drugiego z męż­

czyzn. - A ten?

- To Ethan Truax, mąż Zoe. Jest prywatnym detektywem. Ma małe

biuro w Whispering Springs.

- Detektyw? - Branch zesztywniał. Mięśnie jego barków i szyi napię­

ły się nieznacznie. - Mój szef będzie chciał wiedzieć, po co cel kontaktu­

je się z prywatnym detektywem.

- Bez żadnego szczególnego powodu, sądząc z tego, co widziałam.

Truax na pewno dla niej nie pracuje. Wygląda na to, że to tylko przyja­

ciel, podobnie jak Cobb. I z pewnością nie ma romansu z eee... celem.

Branch wpatrywał się jeszcze przez chwilę w Truaksa, po czym wska­

zał kolejne zdjęcie.

- Cel jest właścicielką tego sklepu?

- Tak. To galeria Euphoria, która znajduje się w centrum handlowym

Fountain Square w Whispering Springs. Kosztowne drobiazgi, nadające

się na prezenty. Ręcznie wykonywana biżuteria, ceramika, dzieła sztuki,

takie tam rzeczy.

- Cel diametralnie zmieniła branżę- mruknął Branch. - Kiedyś zaj­

mowała się finansami.

- Czy jest pan pewny, że to istotnie kobieta, której szuka wasza agen­

cja? Przyznaję, że odpowiada opisowi pod względem fizycznym, ale praw­

dę mówiąc nic poza tym się nie zgadza. Sprawdziłam ją znacznie dokład­

niej niż innych. Arcadia Ames wydaje się zupełnie inną osobą.

- Kupiła sobie nową tożsamość. Może nawet niejedną. To nie takie

trudne w dzisiejszych czasach.

- Wiem - odparła Shelley cierpliwie. - Ale jeśli to rzeczywiście ona,

to udało jej się dostać naprawdę bardzo dobry pakiet. Siedzę w tej branży

od wielu lat, ale nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś kupił sobie cał­

kowicie nowy życiorys. Prześledziłam dokładnie całąjej przeszłość, stu­

dia, szkołę średnią i podstawową, wszystko. Mogę panu powiedzieć, kie-

dy była szczepiona na choroby wieku dziecięcego. Rzadko można do­

trzeć do takich szczegółów w przypadku ludzi, którzy żyjąpod fałszywy­

mi nazwiskami.

- Ta kobieta zbiła fortunę na praniu brudnych pieniędzy, pochodzą­

cych z handlu broniąi narkotykami - powiedział Branch spokojnie. -Stać

ją na to, co najlepsze.

- Chcę tylko mieć absolutną pewność, że jest osobą której szuka pań­

ski szef, to wszystko. W takiej sytuacji zapewne wolelibyście nie popeł­

nić żadnej pomyłki.

- Nie ma obaw, pani Russell. Mój szef nie wykona żadnego ruchu,

dopóki się nie upewni, że to właściwa osoba.

- A co się z nią stanie potem?

- Nie wolno mi udzielać takich informacji.

- Nigdy nie zaszkodzi zapytać. Jestem tylko ciekawa, to wszystko.

Federalni rzadko korzystają z usług takich małych biur, jak moje - urwa­

ła na chwilę. -Nie, żebym narzekała.

Brwi Brancha zbiegły się w jedną linię. Shelley wiedziała, że zastana­

wia się, ile jej powiedzieć. Federalni unikali odpowiedzi na pytania cy­

wilów. Nigdy nie mówili więcej, niż to było absolutnie konieczne.

- Whispering Springs to stosunkowo małe miasto - powiedział w końcu

Branch. - Mój szef nie chciał ryzykować, przysyłając tu swoich ludzi na

wstępne dochodzenie. Cel mógłby coś zauważyć. Uważał, że mało znany

prywatny detektyw, pracujący tradycyjnymi metodami, będzie się mniej

rzucał w oczy.

Shelley udała, że nie dostrzega obraźliwego wydźwięku jego słów. Do

diabła, była profesjonalistką. Pracowała jako prywatny detektyw na dłu­

go przed tym, jak Branch przyszedł na świat. Musiała mu jednak przy­

znać rację co do jednego. Wiedziała, jak nie rzucać się w oczy.

- W Whispering Springs jest spore prywatne biuro detektywistycz­

ne - powiedziała. - Radnor Security Systems. Dlaczego pański szef nie

zwrócił się do nich?

- Z tych samych powodów. - Branch wstał i zaczął zbierać zdjęcia

z biurka. - W takich małych społecznościach, gdzie wszyscy się znają,

nie jest dobrze korzystać z usług największej lokalnej firmy. Ktoś mógł­

by coś zauważyć i zacząć mówić. Cel szybko zorientowałby się, że jest

śledzony, i znów zniknął.

- Pański szef jest bardzo przewidujący.

- Owszem.

Shelley miała zamiar zadać jeszcze kilka pytań dotyczących tajemni­

czego szefa, choć czuła, że przeciąga strunę, ale przeszkodził jej cichy,

miarowy dźwięk.

background image

Branch zmarszczył brwi.

- Co to?

- Mój zegarek. Przepraszam. - Zirytowana, wcisnęła mały guziczek. -

Czas na moje pigułki. Kiedy będzie pan w moim wieku, też zacznie pan

żałować, że nie kupił udziałów w kilku firmach farmaceutycznych.

Branch kiwnął głową, usatysfakcjonowany odpowiedzią.

Patrzyła, jak wyrównuje brzegi pliku zdjęć i starannie wkłada je do

koperty. W jego ruchach było coś niepokojącego, jakby zwijał spado­

chron albo czyścił karabin. Jakby chciał mieć pewność, że wszystko za­

pięte jest na ostatni guzik, a on gotowy do ataku. Można by pomyśleć, że

od tego, czy włoży zdjęcia równo do koperty, zależy jego życie.

Czuła, że dla tego człowieka nie ma nic ważniejszego od porządku i precyzji.

- Doceniamy pani pomoc, pani Russell. Rząd jest pani wdzięczny. ~

Branch włożył pod pachę kopertę ze zdjęciami i teczkę, którą mu poda­

ła. - Czy jestem pani jeszcze coś winien?

- Nie. Zaliczka, którą otrzymałam, pokryła koszty mojej pracy i zdjęć. -

Nie policzyła mu drugiego zestawu odbitek, które zamówiła do swojego

archiwum. Potraktowała to jako swój wkład w spłatę długu narodowego.

Branch skłonił się krótko, odwrócił na pięcie i wyszedł z biura.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, Shelley wstała, podeszła do okna i pa­

trzyła, jak wsiada do nieoznakowanej białej furgonetki.

Wyjechał z parkingu i włączył się w uliczny ruch w taki sposób, jakby

był to dokładnie opracowany wojskowy manewr.

Shelley stała jeszcze przez chwilę przy oknie, rozmyślając, aż znowu

rozległ się alarm jej zegarka. Westchnęła, poszła do łazienki, służącej jej

także za składzik, otworzyła szufladę pod umywalką i wyciągnęła plasty­

kowy pojemnik, w którym przechowywała tabletki na cały tydzień. Po­

jemnik był podzielony na siedem przegródek, po jednej na każdy dzień.

Każda z nich dzieliła się z kolei na mniejsze przegródki, oznakowane sło­

wami „rano", „południe" i „wieczór". Przegródki były po brzegi wypeł­

nione tabletkami na wszystko, od artretyzmu, przez chorobę wieńcową

i problemy z ciśnieniem krwi, po zgagę.

Tyle pigułek, pomyślała, ale żadna nie da jej tego, co najbardziej by się

jej przydało: dobrze przespanej nocy.

Kiedy połknęła już wszystkie tabletki z właściwej przegródki, wróciła

do biura. Usiadła przy biurku i wyciągnęła mały notesik, w którym zapi­

sywała swoje spostrzeżenia dotyczące Johna Brancha i jego tajemnicze­

go pracodawcy.

Patrzyła przez dłuższą chwilę na jedno słowo, które napisała po tym,

jak Branch pokazał jej swoją legitymację, po czym podkreśliła je dwa

razy. Federalni.

Rozdziat 6

N

ie martwię się o te dwie przyjaciółki - powiedział Grant Loring do

telefonu. - Wygląda na to, że żadna z nich nie powinna nam przy­

sporzyć większych problemów.

- Tak jest. Zgadzam się z panem - przytaknął John Branch po drugiej

stronie.

Grant musiał wytężyć słuch, by zrozumieć jego słowa. Hałas panujący

w centrum handlowym utrudniał rozmowę.

To śmieszne, że musi załatwiać interesy przez publiczny telefon w cen­

trum handlowym, pomyślał. Było to też męczące i nieefektywne. W cią­

gu kilku ostatnich dni zmarnował mnóstwo cennego czasu, jeżdżąc tak­

sówkami od jednego centrum handlowego do drugiego i zwiedzając

kurorty Scottsdale w poszukiwaniu aparatów telefonicznych.

A problemy nie kończyły się na trudnościach z komunikacją. Kazał

Branchowi przykleić odbitki i resztę materiałów do spodniej części sede­

su w męskiej toalecie, ponieważ przesłanie danych za pomocą kompute­

ra byłoby zbyt ryzykowne. Był zmuszony za wszystko płacić gotówką, co

traktował jako bardzo uciążliwe. A najgorsze, że musiał zlecać swoje

sprawy trzeciorzędnym firmom usługowym, takim jak biuro tej starusz­

ki.

Wiedział jednak, że w czasach, gdy rozmowy telefoniczne można mo­

nitorować z odległości setek tysięcy kilometrów, a transakcje przeprowa­

dzane za pomocą kart kredytowych bez trudu da się wytropić w Interne­

cie, tylko w ten sposób mógł uniknąć ściągnięcia na siebie uwagi wroga.

Dwa lata temu wszystkie swoje interesy załatwiał online i omal nie przy­

płacił tego życiem.

Zaczekał, aż minie go grupka hałaśliwych nastolatek, i wrócił do prze­

rwanej rozmowy.

- Jak już powiedziałem, te dwie kobiety nie stanowią dla nas zagroże­

nia. Z raportu Russell wynika, że jedna z nich to wariatka, która spędziła

jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym, a druga to samotna matka, pracu­

jąca na pół etatu w bibliotece.

- Tak jest - odparł Branch.

- Jeśli Arcadia Ames nagle zniknie, wszystko, co będą mogły zrobić,

to zgłosić jej zaginięcie na policji - ciągnął Grant, mówiąc bardziej do

siebie niż do Brancha. - Nikt nie zwraca większej uwagi na takie zgło­

szenia. Każdego roku zgłaszanych jest wiele tysięcy zaginięć i nic z tego

nie wynika.

background image

- Ale ten prywatny detektyw, Truax, może narobić nam kłopotów. Kie­

dy Ames zniknie, niewykluczone, że on postanowi ją odnaleźć. I będzie

wiedział, co robić.

- Zgodnie z raportem Russell kobieta o imieniu Zoe, ta wariatka, jest

jego żoną.

- Tak jest.

- Dziwne. Jaki detektyw byłby dość głupi, by poślubić uciekinierkę

z zamkniętej kliniki psychiatrycznej?

- Przykro mi - powiedział Branch poważnie - ale nie znam odpowie­

dzi na to pytanie.

Grant miał ochotę walnąć słuchawką w ścianę. Branch był użyteczny,

ale miał swoje ograniczenia. Nie posiadał specjalnie lotnego umysłu. Grant

zaczął go w duchu nazywać Dziwny John.

- Mało wiemy o tym Truaksie i to mi się nie podoba - powiedział.

- Russell zaproponowała, że sprawdzi go dokładniej. Mogę do niej

zadzwonić.

Grant myślał o tym przez chwilę.

- Nie, nie będziemy jej w to włączać. Ona i tak za dużo już wie. Jeśli

Truax ma swoje biuro, nie będzie trudno go rozpracować. Zajmę się tym

osobiście.

- Tak jest.

- Gdzie teraz jesteś?

- U siebie - odparł Branch. - Miałem zamiar iść dzisiaj na siłownię.

Czy mam siedzieć przy telefonie?

Ten facet ma obsesję na punkcie siłowni, pomyślał Grant. Zdecydowa­

nie coś z nim jest nie tak.

- Niekoniecznie - odparł. - To zajmie mi trochę czasu. Zadzwonię do

ciebie o wpół do szóstej. Wtedy powinienem już wiedzieć, czy ten Truax

może nam narobić kłopotów.

- Tak jest.

Grant odłożył słuchawkę i ruszył do najbliższego wyjścia. Kolejne opóź­

nienie. Tylko tego teraz potrzebował. Ale musiał wiedzieć, co robi. Teraz

nie mógł sobie pozwolić na żaden błąd. Osoba Truaksa wzbudziła pewne

wątpliwości, które należy rozwiać, zanim można będzie przystąpić do

realizacji planu.

Wyszedł z centrum handlowego i wsiadł do taksówki. Branch zakła­

dał, że Grant jest szefem agencji rządowej tak tajnej, że oficjalnie nieist­

niejącej. Częściowo miał rację, pomyślał Grant. Agencja rzeczywiście

nie istnieje. Sam ją wymyślił, wykorzystując przy tym swoje stare doku­

menty, na użytek Dziwnego Johna.

Uprzedzono go, że choć Branch nie unika zabijania, ma własny kodeks

etyczny. Uważa się za patriotycznego bojownika. Odbiera innym życie

tylko w imię prawdy, sprawiedliwości i Ameryki.

Grant był pewny, że zebranie podstawowych informacji na temat Tru­

aksa nie zabierze mu dużo czasu. Potrzebował tylko komputera, który nie

wzbudzi niczyich podejrzeń. I wiedział, gdzie go szukać: w najbliższej

filii biblioteki publicznej.

Szybko otrzymał odpowiedzi na swoje pytania, niestety, wszystkie bar­

dzo mu się nie podobały. Musiał zmodyfikować plan.

O piątej trzydzieści znajdował się już w innym centrum handlowym,

przy innej budce telefonicznej.

Branch też był tam, gdzie miał być. Grant wyobraził go sobie, siedzą­

cego przy aparacie w małym wynajętym mieszkaniu. Jedno trzeba mu

przyznać. Dokładnie wypełnia rozkazy. Prawdę mówiąc, dla Brancha

wypełnianie rozkazów było czymś w rodzaju religii. Grant miał przeczu­

cie, że właśnie to pozwala mu zachować resztki zdrowia psychicznego.

- Truax stanowi dla nas poważne zagrożenie - powiedział. - To, czego

się dowiedziałem dziś po południu, rzuca na całą operację nowe światło.

- Słucham pana.

- Mój informator z Los Angeles doniósł mi, że Truax był tam zamiesza­

ny w pranie brudnych pieniędzy. Nie byli w stanie niczego mu udowodnić,

ale jest pewne, że załatwiał wiele spraw dla swojego brata, Drew Truaksa,

który kierował bardzo dużą operacją. Ethan wykonywał całą brudną robo­

tę, spotykał się z handlarzami narkotyków i terrorystami. Organizował trans­

fery za granice kraju i deponował gotówkę w różnych bankach.

- I co się stało?

- W Los Angeles uważają, że wewnątrz przestępczej organizacji wy­

buchła walka o władzę. - Grant ciągnął wymyśloną wcześniej historię. -

W wyniku tego Drew Truax zginął. Człowiek, który zlecił to morder­

stwo, to najprawdopodobniej niejaki Simon Wendover. Po śmierci Tru­

aksa organizacja zaczęła się rozpadać. Wygląda na to, że Ethan postano­

wił odciąć wszystkie powiązania i wyjechać z Dodge. Najwyraźniej jednak

najpierw pozbył się Wendovera.

- Załatwił go?

- Oficjalnie Simon Wendover utonął w wypadku na łodzi. Nie było

świadków, a zatem i dowodów obciążających Truaksa. Nigdy nie przed­

stawiono mu zarzutów.

- Co Truax robi w Whispering Springs?

- Chyba można powiedzieć, że wrócił na łono rodzinnej firmy.

- Pranie brudnych pieniędzy?

background image

- Zgadza się. - Grant przerwał na chwilę, by zwiększyć napięcie. -

Na podstawie tych zdjęć można przypuszczać, że ma nową wspólniczkę.

- Arcadię Ames?

~ Tak. To wszystko jest bardziej skomplikowane, niż mogło się z po­

czątku wydawać. Truax to poważny problem. Ale mam plan, któiy po­

zwoli nam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Przedstawił w skró­

cie nowy plan, upraszczając pewne kwestie ze względu na umysłowe

ograniczenia Dziwnego Johna. - Zajmiesz się tą nową... misją? - spytał,

kiedy skończył. Dziwny John był bardzo czuły na słowo „misja". Dla

niego było to coś w rodzaju poszukiwania Świętego Graala.

- Tak jest. Misja zostanie wypełniona.

- To musi wyglądać na wypadek - podkreślił Grant. - Jasne?

- Tak jest.

Grant odłożył słuchawkę i poszedł napić się kawy, choć tak naprawdę

miał ochotę na martini. Po rozmowie z Branchem był spięty i zdenerwo­

wany.

Musiał skorzystać ze starych znajomości, żeby znaleźć kogoś do tej

roboty, nie mógł więc być specjalnie wybredny. Musiał brać to, co mu

zaoferowano, żeby okazja nie przeszła mu koło nosa.

Suka nieświadomie dostarczyła mu tej okazji. W końcu wpadła w je­

dyną zasadzkę, jaką mógł na nią zastawić. Od prawie dwóch lat obserwo­

wał konto bankowe, które założyła na inne nazwisko, czekając na jakiś

ruch z jej strony. Po roku i kilku miesiącach, kiedy nic się nie działo,

zaczął się zastanawiać, czy ona istotnie nie zginęła tamtej nocy.

Ale drugiego listopada ktoś przelał z ukrytego konta osiem tysięcy do­

larów i Grant musiał spojrzeć w oczy koszmarnej prawdzie.

Ona żyje i ma ten cholerny plik.

Zrobił to, w czym zawsze był najlepszy. Śledził pieniądze aż do Whi-

spering Springs w stanie Arizona.

Rozdział 7

N

astępnego ranka Zoe podała Ethanowi na śniadanie nowy rodzaj

płatków zbożowych.

Zauważył to dopiero po tym, jak posłusznie połknął tabletkę wapna i pi­

gułkę witaminową wzbogaconą w minerały i antyoksydanty, które położy­

ła na stole obok szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego.

Podniósł łyżkę i uważnie przyjrzał się jej zawartości.

- Co to jest? - spytał łagodnie.

- Muesli. Pomyślałam, że może wolałbyś jakąś odmianę. -Zoe nalała

herbatę do swojej filiżanki. - Składa się z ziaren trzech różnych zbóż i kil­

ku rodzajów suszonych owoców i orzechów. Zmieszałam to z jogurtem

zawierającym żywe kultury bakterii i dodałam trochę mleka.

- Żywe kultury bakterii? No, nie wiem. Zazwyczaj wolę, kiedy to, co

jem, jest całkiem martwe. Wiesz, wydaje mi się, że tak jest bezpieczniej.

- Przecież jesteś prywatnym detektywem. Niebezpieczeństwo jest

wpisane w twoją pracę.

- No tak, masz rację. Zupełnie zapomniałem. - Włożył łyżkę do ust.

Zoe wstrzymała oddech.

Ethan przełknął muesli i już bez dalszych komentarzy zajął się jedze­

niem. Otworzył poranne wydanie „Whispering Springs Herald" i zaczął

przeglądać nagłówki.

Odetchnęła. Zaakceptował nowe płatki tak samo, jak włączenie do swo­

jego menu witamin i antyoksydantów - przechodząc nad tym szybko do

porządku dziennego. Zoe zauważyła, że podchodził tak do większości spraw.

Początek małżeństwa nie jest prawdopodobnie najlepszym czasem na

wprowadzanie w życie mężczyzny zasad zdrowego żywienia, ale Zoe nie

mogła się powstrzymać. Ostatnio w supermarkecie coraz więcej czasu

spędzała w dziale ze zdrową żywnością, a w aptekach uważnie przeglą­

dała półki z witaminami i preparatami do skóry zawierającymi filtry

ochronne.

Nowa obsesja coraz bardziej się nasilała.

Trzy dni wcześniej kupiła Ethanowi specjalny łańcuszek do kluczy

w sklepie przy Fountain Square. Do łańcuszka była przymocowana mała

latarka i gwizdek alarmowy. Następnego dnia wróciła do tego sklepu i na­

była jeszcze krótkofalówkę uruchamianą za pomocą korbki - na wypa­

dek, gdyby w Whispering rozszalało się tornado i miasto zostało pozba­

wione prądu.

Po śniadaniu Ethan pocałował ją na pożegnanie, co zajęło mu sporo cza­

su, po czym wyszedł do biura, uzbrojony w nowy łańcuszek do kluczy.

Zoe podejrzewała, że mężczyzna taki jak Ethan wolałby zapewne, żeby

kobieta nie robiła wokół niego tyle szumu. Ale ostatnio nie była w stanie

oprzeć się żadnej reklamie, która zawierała słowa, takie jak „bezpieczeń­

stwo", „nagły wypadek", „zdrowie", „witaminy" czy „antyoksydanty".

Drzwi administratora budynku uchyliły się w chwili, kiedy Zoe mijała

je w drodze na parking, a w szparze pojawiła się głowa Robyn Duncan.

background image

- Dzień dobry, pani Truax. Wydawało mi się, że słyszę panią na scho­

dach. Ma pani chwilkę? - spytała Robyn energicznie.

Robyn Duncan w ogóle była bardzo energiczna. Zoe miała ochotę za­

zgrzytać zębami. Nowa administratorka przywodziła jej na myśl wzier­

nik doodbytniczy.

Była niewysoka, drobna i miała ostre rysy twarzy. Zbliżała się do trzy­

dziestki. Jej brązowe, krótko ścięte i artystycznie wystrzępione włosy

zdobiły liczne jasne pasemka, co podkreślało jej bystre spojrzenie i spi­

czaste jak u elfa uszy.

Zoe i inni mieszkańcy Casa de Oro szybko odkryli, że energiczna Ro­

byn ma bardzo pryncypialny stosunek do swojej pracy. Ściśle przestrze­

gała wszystkich zasad. Niektórzy, jak na przykład Hooper z apartamentu

IB, za jej plecami nazywali ją sierżant Duncan.

- Idę na ważne spotkanie. - Zoe uśmiechnęła się z przymusem. - Czy

to nie może zaczekać?

- Raczej nie. - Robyn z żalem potrząsnęła głową zdecydowana wy­

pełnić swój obowiązek. - Obawiam się, że to dość pilna sprawa. - Rozej­

rzała się po holu, jakby chciała się upewnić, że w pobliżu nie ma nikogo

innego. - Może pani wejść na chwilę do mojego biura?

Cholera. Tylko tego brakowało. Zoe miała dość spraw, które powinna

załatwić tego dnia. Spojrzała znacząco na zegarek.

- Wolałabym nie. Czy chodzi o nowe miejsce na parkingu?

- Obawiam się, że tak. - Robyn wzięła głęboki oddech. - Problem

polega na tym, że nie mogę przyznać panu Truaksowi miejsca na parkin­

gu, ponieważ nie należy on do najemców.

- Słucham?

- Umowa najmu jest na pani nazwisko, pani Truax. A dokładniej na

pani dawne nazwisko, Zoe Luce. I zgodnie z tą umową tylko jedna osoba

może stale zajmować pani mieszkanie. Oczywiście od czasu do czasu

ktoś może spędzić u pani noc, ale zdaje się, że pan Truax wprowadził się

do pani na dobre.

- Wprowadził się, ponieważ wzięliśmy ślub - wyjaśniła Zoe spokoj­

nie. - Może pani o tym nie wie, ale ludzie, którzy są małżeństwem, czę­

sto ząjmująjedno mieszkanie.

Robyn zacisnęła usta.

- Owszem, wiem o tym.

- Tak czy inaczej, to tylko przejściowa sytuacja. Mamy dom, który jest

w trakcie odnawiania. Przeprowadzimy się tam, kiedy remont się skończy.

- Rozumiem. - Robyn najwyraźniej nie była zachwycona tą informa­

cją, ale szybko doszła do siebie. - Nie wiedziałam, że ma pani zamiar

wypowiedzieć umowę. Kiedy to nastąpi?

- To zależy - odparła Zoe.

Od tego, kiedy Trecher, malarz wynajęty do odnawiania domu, weźmie

się w końcu do roboty, dodała w duchu. Próbowała go do tego zmusić od

dwóch tygodni, ale na razie na rychłe rozpoczęcie prac nie wskazywało

nic poza zwojami folii, które pokrywały podłogi.

- Obowiązuje panią miesięczny termin wypowiedzenia - przypomniała

jej Robyn.

- Wiem o tym.

- Cóż, problem w tym, że pani osobista sytuacja i zmiana stanu cywil­

nego nie mają wpływu na warunki umowy.

- Więc co mam zrobić? - spytała Zoe, zrozpaczona. - Podpisać nową

umowę?

- Wystarczy dodać załącznik do tej, która już istnieje.

- Świetnie. W takim razie proszę go przygotować, a ja wstąpię z mę­

żem wieczorem, żeby go podpisać - rzuciła Zoe i odwróciła się, żeby

odejść.

- Zdaje sobie pani sprawę z faktu, że będzie się to wiązać z podwyżką

czynszu?

A więc o to chodzi. Zoe odwróciła się znowu, oburzona.

- Nie może pani podwyższyć mi czynszu tylko dlatego, że takie jest

pani widzimisię.

- To wcale nie jest moje widzimisię, pani Truax - uśmiechnęła się

Robyn. - Mogę mówić do pani po imieniu?

- Nie - warknęła Zoe przez zaciśnięte zęby.

- Cóż, jak pani sobie życzy. - Robyn wyglądała na dotkniętą. - Znaj­

dzie pani wszystko w umowie, pani Truax. Jeśli zada pani sobie trud prze­

czytania paragrafu 9A, zobaczy pani, że zameldowanie kolejnej osoby

w mieszkaniu wiąże się ze wzrostem czynszu o sto pięćdziesiąt dolarów

miesięcznie.

- Po moim trupie! Prędzej zamieszkam w kartonie przy Fountain Square,

niż zapłacę pani dodatkowe sto pięćdziesiąt dolarów na miesiąc. To miesz­

kanie nie jest warte nawet tyle, ile teraz za nie płacę.

- To nie mnie pani płaci - odparła Robyn wyniośle. - Ja tylko pobie­

ram czynsz i przekazuję pieniądze właścicielom budynku.

Zoe miała wielką ochotę chwycić Robyn za jej spiczaste uszy i wrzu­

cić ją do kontenera na śmieci, stojącego na podwórku.

- Nie jestem idiotką- powiedziała zamiast tego. - Doskonale wiem,

że budynek należy do małżeństwa o nazwisku Shipley. Ale przez cały

czas, odkąd tu mieszkam, żadne z nich nie pofatygowało się ani razu,

żeby zobaczyć, co się tu dzieje. W ogóle nie inwestują w ten dom. Nie

background image

wprowadzają żadnych ulepszeń. Nie zasługują na dodatkowe sto pięć­

dziesiąt dolarów miesięcznie i może im to pani ode mnie powtórzyć.

- Shipleyowie wynajmują wiele nieruchomości w okolicach Phoenix.

Są zbyt zajęci, żeby każdej doglądać osobiście. Ale rozmawiałam z nimi

kilka razy na temat naszych potrzeb i zapewniam panią, że bardzo przy­

chylnie odnieśli się do moich planów dotyczących Casa de Oro.

- Nalegam, by skontaktowała się pani z nimi, gdziekolwiek są, i...

- Mieszkają w Scottsdale - wtrąciła Robyn, zawsze gotowa spieszyć

z pomocą.

- Doskonale. Więc proszę się z nimi skontaktować i poinformować ich,

że ja i Ethan jesteśmy małżeństwem, a nie współlokatorami. Proszę im

też przypomnieć, że mieszkam tu od ponad roku i nigdy nie stwarzałam

żadnych problemów.

Robyn chrząknęła znacząco.

- Cóż, niezupełnie.

- Co? Jak pani śmie sugerować, że nie byłam wzorowym lokatorem?

- Przeglądałam ostatnio dokumenty i zauważyłam, że w ubiegłym mie­

siącu wydarzył się w pani mieszkaniu wypadek, w wyniku którego zosta­

ła wezwana policja.

- To nie była moja wina! Byłam niewinną ofiarą próby porwania.

Robyn współczująco pokiwała głową.

- Tak, tak, czytałam o tym w gazecie. To musiało być dla pani okrop­

ne przeżycie.

- Owszem.

- Jednak państwo Shipleyowie uznali to za niepokojące.

Zoe naszły złe przeczucia.

- Niepokojące? - powtórzyła bardzo powoli.

- Państwo Shipley wyrazili pewne obawy dotyczące zawodu pana Truaksa.

- Obawy?

- Tak, niepokoją się, że profesja, jaką para się pan Truax, może zwięk­

szyć możliwość występowania takich incydentów w przyszłości, jeśli

rozumie pani, co mam na myśli.

- Nie, nie rozumiem. - Zoe z trudem opanowała gniew. - Praca moje­

go męża nie miała nic wspólnego z tym incydentem, jak to pani nazywa.

Ta sprawa dotyczyła tylko mnie. Proszę to wyjaśnić państwu Shipley.

Robyn zesztywniała.

- Chce pani powiedzieć, że pani osoba może wpłynąć na wzrost prze­

stępczości w Casa de Oro?

- Nie, niczego takiego nie chcę powiedzieć. Sprawa została załatwio­

na i nie stanowi już żadnego zagrożenia na przyszłość. Zechce pani wyja-

śnić to Shipleyom. I proszę dać im jasno do zrozumienia, że nie mam

zamiaru płacić wyższego czynszu tylko dlatego, że wyszłam za mąż.

- Porozmawiam z nimi.

- Proszę to zrobić.

- Naprawdę, nie ma powodu do zdenerwowania, pani Truax. Wyko­

nuję tylko moją pracę.

- Jasne, jasne. - Zoe wyciągnęła kluczyli z torebki i po raz drugi tego

ranka ruszyła w stronę drzwi. - Wiem tylko, że poprzedni administrator

był dużo bardziej elastyczny.

- Właśnie dlatego jest byłym administratorem. — Robyn konfidencjo­

nalnie zniżyła głos. - Shipleyowie dali mi do zrozumienia, że miał pro­

blem z alkoholem.

To wyjaśnia kilka rzeczy, pomyślała Zoe, między innymi to, że Casa de

Oro było zawsze tak zaniedbane. Może jednak przestrzeganie zasad jest

u administratorów zaletą.

Nie miała jednak ochoty podzielić się tym spostrzeżeniem z Robyn

Spiczaste Uszy.

Wyszła z budynku i wsiadła do samochodu.

Ciągle jeszcze była zła, kiedy dwie godziny później Tabitha Pine, zwiew­

na i eteryczna w swojej sukni, która wyglądała tak, jakby uszyto ją z dzie­

siątek drogich jedwabnych szalików, wpłynęła do jej biura. Malutkie dzwo­

neczki, którymi obszyty był dół sukni, brzęczały cicho przy każdym ruchu.

- Zoe, kochanie, mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci, przychodząc tak

bez zapowiedzenia. - Tabitha uśmiechnęła się, pewna, że spotka się z miłym

przyjęciem. - Zadzwoniłabym, ale musiałam pojechać rano do miasta na za­

kupy, więc pomyślałam, że może cię tu zastanę. Zabiorę ci tylko chwilkę.

- Oczywiście, nie przeszkadzasz mi. - Zoe błyskawicznie przestawiła

się na ton, jakiego używała w rozmowach z klientami. - Następne spo­

tkanie mam dopiero o jedenastej. Usiądź, proszę.

- Dziękuję. - Tabitha przysiadła na jednym z dwóch krzeseł stojących

po drugiej stronie biurka. Szaliki powiewały jeszcze przez chwilę, aż w koń­

cu znieruchomiały. - Od razu powiem, o co chodzi. Ubiegłej nocy miałam

jedną ze swoich wizji. Poczułam wyraźnie, że powinnam jak najszybciej

skontaktować się z tobą i Lindsey Voyle, żeby wam o tym opowiedzieć.

- Rozumiem.

Zoe przypomniała sobie, że nie wolno jej powątpiewać w wizje Tabi-

thy. Niemniej jednak trudno jej było traktować poważnie kobietę, która

w wieku sześćdziesięciu lat ubierała się jak hipiska z drugiej połowy ubie­

głego stulecia. Najbardziej przyciągały uwagę jej włosy. Srebrnopopielate,

background image

opadały jej na ramiona i plecy długimi pasmami. Zoe słyszała kiedyś, że

im kobieta jest starsza, tym krótszą fryzurę powinna nosić. Tabitha naj­

wyraźniej w to nie wierzyła.

- Zastanawiałam się, jak wytłumaczyć tobie i Lindsey Voyle, na czym

polega mój indywidualny styl i jakie są moje oczekiwania co do przepły­

wu energii w pomieszczeniach. Chciałabym dostarczyć wam wszystkich

informacji niezbędnych do opracowania projektów.

- Och. - Zoe bardzo chciała powiedzieć coś więcej, ale jakoś nic nie

przyszło jej do głowy. Nagle ogarnęły ją złe przeczucia.

- W mojej wizji widziałam ciebie i Lindsey na jednym z moich semi­

nariów medytacyjnych -powiedziała Tabitha. -I natychmiast zrozumia­

łam, że to jedyny sposób, byście obie mogły w pełni pojąć, na czym pole­

gają moje potrzeby.

- Ach, tak. - Zoe miała nadzieję, że udało jej się ukryć niezadowole­

nie. Podejrzewała, że seminaria medytacyjne Tabithy nie należą do naj­

tańszych.

- Czy byłby to dla ciebie problem, kochanie?

Zoe uśmiechnęła się z przymusem.

- Nie, oczywiście, że nie. To znakomity pomysł.

- Cudownie. Więc oczekuję, że spotkamy się na kilku sesjach w naj­

bliższym czasie. - Tabitha wstała i położyła na biurku kartkę papieru. -

To harmonogram zajęć i cennik - powiedziała i odpłynęła w stronę

drzwi. - Pokój z tobą, moja droga.

- Pokój...

Zoe spojrzała na harmonogram. Przeczucia jej nie myliły. Seminaria

były bardzo kosztowne. Zabębniła palcami po blacie biurka, po czym

podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer Ethana.

- Truax Investigations.

- Tabitha Pine właśnie u mnie była. Dała mi jasno do zrozumienia, że

mój projekt nie będzie miał żadnych szans, jeśli nie zaliczę kilku z jej

sesji medytacyjnych. Są bardzo drogie, ale czuję, że Lindsey Voyle zapi­

sze się na cały kurs, jak tylko zrozumie, że od tego będzie zależało, czy

dostanie to zlecenie.

- Takie są koszty prowadzenia działalności - powiedział Ethan filozo­

ficznie. - Nie oczekuj ode mnie współczucia. Bonnie właśnie dzwoniła.

Chce, żeby Truax Investigations przyjęło zlecenie od Towarzystwa Hi­

storycznego Whispering Springs.

- Jakie zlecenie?

- Nie mam pojęcia. Rano spotkam się z burmistrzem i pewnie dowiem

się, o co chodzi.

- Nie żebym chciała zmienić temat, ale... Dzisiaj rano znowu odby­

łam rozmowę ze Spiczastymi Uszami. Grozi nam podwyżka czynszu, bo

teraz oboje zajmujemy mieszkanie.

- Poradzisz sobie z nią.

- Łatwo ci mówić.

Rozdział 8

S

tała na środku małego biura, zmagając się z burzą, jaka rozszalała się

w jej mózgu.

Znowu. Och, nie. Nie tak szybko...

Muszę się opanować. Nie mogę się poddać. Nie tu. Strażnik mógłby

zauważyć, że drzwi nie są zamknięte na klucz, i sprawdzić, czy nie było

włamania. Nie może mnie tu zastać.

Ale znajome uczucie, że wszystko ogarnia nieprzenikniona ciemność,

nasilało się z każdą chwilą. Ułamek sekundy później zapadła czarna, głu­

cha noc. Osunęła się na podłogę.

Kiedy było już po wszystkim, czuła się wyczerpana. Jak zawsze.

Rzuciła okiem na stojący na biurku zegarek i zrozumiała, że minęło

tylko kilka minut. Ciągle jeszcze miała czas.

Wstała i ruszyła w stronę szafki. Coś zachrzęściło pod jej stopami. Prze­

rażona dźwiękiem, który w cichym biurze wydawał się jeszcze głośniej­

szy, skierowała latarkę w dół i w jej świetle dostrzegła połamany długopis.

Kolorowy przedmiot ozdobiony malutką figurką Elvisa. Tani i tandetny.

Nie drogie pióro, którego brak właściciel zaraz by zauważył.

Z ulgą podniosła długopis i schowała do kieszeni.

Musi się skupić. Nie przyszła tu bez powodu. Tak, musi się skoncen­

trować.

Rozdział 9

E

than położył dłonie na biurku i spojrzał na panią burmistrz z przepra­

szającym uśmiechem, który miał jednocześnie dać jej do zrozumie­

nia, że jego decyzja jest nieodwołalna.

background image

- To prawda, rozwiązywanie zagadek historycznych to moje hobby,

pani Santana. Ale mogę to robić tylko między jedną sprawą a drugą. A w tej

chwili jestem zbyt zajęty.

Paloma Santana lekko uniosła ciemne, pięknie zarysowane brwi.

- Bonnie wspomniała mi o tym, ale powiedziała też, że w takiej sytu­

acji na pewno zrobi pan wyjątek.

Ethan spojrzał spod oka na szwagierkę, siedzącą na drugim krześle.

- Tak powiedziała?

Był niemal pewien, że wie, o czym w tej chwili myślała. Zazwyczaj

doskonale się rozumieli.

Polubił Bonnie od chwili, kiedy jego brat przedstawił mu jąjako swoją

narzeczoną. Wydawała się idealną partnerką dla Drew i było widać, że

kochała go całym sercem.

Po śmierci Drew Ethan i Bonnie jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli.

Wspólna troska o synów Drew sprawiła, że stali się dla siebie jak brat

i siostra. I jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, „siostra" czasa­

mi trochę denerwowała Ethana.

Bonnie pochyliła się do przodu, a jej ładna buzia wyrażała szczere za­

angażowanie.

- Ethan, rozwiązanie zagadki tego morderstwa bardzo nam pomoże.

Planujemy wiele uroczystości w związku z otwarciem domu Kirwana.

Towarzystwo Historyczne pracuje nad tym projektem od dwóch lat. To

będzie wielka atrakcja turystyczna.

Widział, jak bardzo jej zależy, żeby wziął udział w tym projekcie. Może

i nie był to taki zły pomysł. W końcu oboje chcieli zapuścić korzenie

w Whispering Springs.

Odwrócił się do Palomy. Pani burmistrz miała około czterdziestu lat

i była piękną kobietą o ciemnych oczach i klasycznym profilu. Miała na

sobie eleganckie beżowe spodnie i kremową jedwabną bluzkę.

Bonnie udzieliła mu już kilku informacji poprzedniego dnia, kiedy za­

dzwoniła do niego, pełna zapału, żeby umówić go na spotkanie z panią

burmistrz. „Whispering Springs Herald" uznało Palomę Santanę za naj­

lepszego burmistrza ostatnich lat. Jej rodzina od dawna zamieszkiwała

okolice miasta. Paloma wyszła za dobrze prosperującego dewelopera.

Oboje obracali się wśród miejscowych elit.

Krótko mówiąc, pani Santana była doskonałym kontaktem zawodowym.

- Proszę mi opowiedzieć o sprawie Kirwana - powiedział.

Paloma odchyliła się na oparcie krzesła i założyła nogę na nogę.

- Walter Kirwan był znakomitym, uznanym pisarzem i dość ekscen­

trycznym człowiekiem, który mieszkał i tworzył w Whispering Springs

jakieś sześćdziesiąt lat temu. Czy tytuł Długie, zimne lato coś panu mówi?

Ethan dokonał w myślach szybkiego przeglądu wiadomości, jakie za­

chował w pamięci z czasów swojej krótkiej i dość ograniczonej kariery

szkolnej.

- Uniwersytet - powiedział. - Pierwszy rok. Literatura. Mówimy o tym

Walterze Ki rwanie?

- Tak. Jak Bonnie już panu powiedziała, Towarzystwo Historyczne

właśnie ukończyło remont jego domu. Śmierć Kirwana wstrząsnęła lite­

rackimi kręgami tamtych czasów, a później stała się legendą.

- Mówi pani, że został zamordowany?

- To część zagadki. Nikt tak naprawdę nie wie, co się stało. W gaze­

tach pisano, że Kirwan i jego gospodyni, Maria Torres, byli w domu sami

w dniu jego śmierci. Maria zeznała, że nic tego wieczoru nie odbiegało

od normy. Po kolacji Kirwan udał się do gabinetu, by pracować nad ręko­

pisem. Maria poszła spać. Znalazła jego ciało w gabinecie następnego

ranka. Siedział na krześle.

- Przyczyna śmierci?

- Uznano, że był to atak serca. Ale niemal natychmiast pojawiły się

plotki, że to gospodyni go otruła. Do dziś wielu ludzi tak uważa. Więk­

szość historyków literatury zakłada, że to ona jest morderczynią.

Ethan poczuł, jak ogarnia go znajoma, zawodowa ciekawość.

- Dlaczego ją o to podejrzewano?

- Kirwan spisał testament - Paloma lekko zesztywniała - w którym

zapisał jej dom.

- Chęć zdobycia go stałaby się więc motywem morderstwa?

- Tak. To była kobieta z bardzo ubogiej rodziny. Ledwo wiązali ko­

niec z końcem, ten dom byłby dla nich wszystkich darem z nieba.

Coś w jej głosie sprawiło, że Ethan podniósł wzrok znad swoich notatek.

- Niech zgadnę. Nie dostała go, prawda?

- Tak - odparła Paloma. - Krewni Kirwana z Bostonu nie mieli za­

miaru pozwolić, by gospodyni odziedziczyła posiadłość. Przywieźli swo­

ich prawników i bez problemu obalili testament.

Ethan przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

- W jaki sposób Maria miała zamordować Kirwana?

- Mówili, że otruła go substancją, która wywołuje objawy podobne do

ataku serca.

- Hm... - Ethan powoli położył długopis na biurku.- Muszę pani

powiedzieć, że raczej nie uda nam się dojść prawdy, chyba że zdecyduje

się pani na trud i koszty związane z ekshumacją i przeprowadzeniem sto­

sownych badań. Ale nawet jeśli to zrobimy, szanse, że po tylu latach uda

się zidentyfikować truciznę, są znikome.

background image

- Ekshumacja nie wchodzi w grę - powiedziała Paloma. - Krewni

Kirwana zabrali ciało do Bostonu. Ich potomkowie nie mają powodu, by

z nami współpracować.

- Będę z panią szczery. Sądzę, że nic, co mógłbym zrobić, nie da pani

jednoznacznej odpowiedzi - stwierdził Ethan.

- Nie chodzi tylko o to, czy Kirwan został zamordowany, czy nie -

wtrąciła się Bonnie. - Jest jeszcze kwestia zaginionego rękopisu. Znik­

nął tej samej nocy, kiedy zmarł Kirwan, więc wszyscy zakładali, że te

dwa fakty są ze sobą związane.

Ethan oparł łokcie na poręczach swojego fotela i złączył palce.

- Chodzi o tekst, który Kirwan zabrał tego wieczoru do gabinetu?

- Tak - powiedziała Paloma. - Ludzie, którzy twierdzą, że Maria Tor­

res otruła Kirwana, uważają też, że to ona skradła jego kolejną książkę.

- Po co miałaby to zrobić?

- Walter Kirwan był już wówczas znanym pisarzem, a od czasu, kiedy

ukazała się jego poprzednia powieść, minęło pięć lat. Ostatni rękopis byłby

wart bardzo dużo, z czego gospodyni musiała zdawać sobie sprawę.

- Są jakieś teorie na temat tego, co się z nim stało? - spytał Ethan.

- Przypuszczano, że trafił na rynek kolekcjonerski, ale nikt nigdy o nim

nie słyszał. Zniknął bez śladu.

Ethan poruszył palcami.

- Czy ktoś pytał Marię Torres o śmierć Kirwana i zaginiony rękopis?

- Oczywiście. - Paloma wzruszyła ramionami. - Maria zmarła dwa

lata później, w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat i przez cały ten czas

kolekcjonerzy i historycy wypytywali ją o ten tekst.

- Co im mówiła?

- To samo, co powiedziała swojej rodzinie i wszystkim innym, którzy

ją o to pytali - że Kirwan był bardzo niezadowolony z tego rękopisu, tak

samo, jak z jego pierwotnej wersji. Twierdziła, że tamtego wieczoru był

bardzo ponury. Podobno zanim zamknął się w swoim gabinecie, powie­

dział jej, że ma zamiar wrzucić go do kominka, tak jak poprzedni.

Ethan zmarszczył brwi.

- Czy powiedział jej, że chce go spalić?

- Tak.

- Cóż, to by wyjaśniało sprawę - zauważył Ethan łagodnie.

- Niezupełnie - odparła Paloma. - Była pełnia lata, bardzo gorąca noc.

Maria powiedziała swojej rodzinie, że następnego ranka palenisko było

czyste. Nic nie wskazywało na to, że Kirwan rozpalił ogień.

- Hm.

Bonnie pokiwała głową.

- Jest jeszcze kilka szczegółów, które mogą ci się wydać interesujące.

Byłam już w bibliotece i przejrzałam stare egzemplarze „Whispering

Springs Herald". Maria twierdziła, że następnego ranka drzwi do gabine­

tu Kirwana były zamknięte od wewnątrz na klucz. Musiała znaleźć drugi,

żeby dostać się do środka.

- Co jeszcze?

- W dniu śmierci Walter Kirwan miał gościa. Był to George Exford.

Według Marii kłócili się głośno o to, czy książka jest gotowa do druku.

Exford wyszedł wściekły, ponieważ Kirwan nie pozwolił mu zabrać rę­

kopisu.

- Kim był ten Exford?

- Agentem Kirwana. Miał swój interes w tym, by książka została od­

dana do wydawnictwa. W grę wchodziła spora suma pieniędzy.

- Hmm - mruknął znowu Ethan.

Paloma spojrzała na Bonnie.

- Nie martw się - powiedziała Bonnie. - On zawsze tak mruczy, kiedy

sprawa zaczyna go wciągać.

Ethan nie zwrócił uwagi na jej słowa. Spojrzał w oczy Palomie.

- Odnoszę wrażenie, że jest pani tą sprawą zainteresowana osobiście.

Dlaczego sądzi pani, że Maria Torres mówiła prawdę?

- Maria była moją babką - odparła chłodno Paloma. - Dla dobra całej

rodziny chciałabym oczyścić jej dobre imię.

Rozdział 10

S

iedziały razem w ogródku jednej z kawiarni przy Fountain Square.

Arcadia zamówiła espresso, Zoe wybrała gorącą herbatę. Było wcze­

sne popołudnie i temperatura wyraźnie się podniosła. Choć ranek należał

do chłodnych, Zoe jak zwykle użyła kremu z filtrem ochronnym. Miesz­

kała w Whispering Springs dość długo, by wiedzieć, jak intensywne jest

pustynne słońce.

Zoe zawsze fascynowały kontrasty i głębokie, nasycone barwy, nie spo­

dziewała się jednak, że spotka ich tak wiele w tym surowym rejonie kra­

ju. Pustynia Sonora upajała bogactwem skrajności i różnorodnościązmie-

niających się bezustannie odcieni. Kraina, która na pierwszy rzut oka

wydawała się zupełnie.nieprzyjazna życiu, zdumiewała obfitością flory

i fauny.

background image

A światło było tu wprost niesamowite. Oślepiało oczy, tworząc rozedr­

gane, zwodnicze cienie. Wspaniałe odcienie żółci, fioletu i złota zalewa­

jące ziemię o świcie, w południe ustępowały miejsca nieubłaganej świa­

tłości rozgrzanego do białości słońca, która z kolei powoli roztapiała się

w miękkich, łagodnych tonach zmierzchu. Ta odbywająca się co dnia

metamorfoza była dla niej źródłem fascynacji.

Zoe upiła łyk herbaty, postawiła filiżankę na stoliku i spojrzała na Ar-

cadię.

- Powiesz mi, co się stało?

- Nic się nie stało.

- Arcadia, to ja, Zoe, pamiętasz? To ze mną uciekłaś ze Złego Snu.

Zły Sen był ich prywatnym określeniem szpitala Candle LakeManor.

Nazwa ta dobrze oddawała surrealistyczną atmosferę tego miejsca.

- Wszystko w porządku, Zoe, naprawdę.

Zoe podniosła dłonie.

- Przestań natychmiast. Jestem twoją najlepszą przyjaciółką, może poza

Harrym, a jego tu teraz nie ma. I wyraźnie widzę, że coś jest nie tak.

Arcadia skrzywiła się lekko.

- W tym tygodniu miałam problemy ze snem. Czułam się dziwnie nie­

spokojna. Ale już wszystko w porządku.

Co się dzieje z ludźmi w listopadzie, zastanawiała się Zoe. Wyglądało

na to, że prawie wszyscy mają w tym miesiącu jakieś problemy. Dla Etha-

na, Bonnie i chłopców jest to rocznica śmierci Drew, ona zamartwia się

zmiennymi nastrojami Ethana i przyszłością ich małżeństwa, a teraz oka­

zuje się, że jej najlepsza przyjaciółka także przeżywa jakiś kryzys.

Arcadia ujęła maleńką filiżankę espresso w obie dłonie. Jej paznokcie,

pomalowane na odcień pasujący do jej krótkich platynowych włosów,

zalśniły w słońcu. Tylko ktoś, kto znał ją już dość długo, zauważyłby

ii niej objawy stresu, pomyślała Zoe. Arcadia bardzo dobrze skrywała

swoje emocje.

Zoe przypuszczała, że Arcadia ma niewiele ponad czterdzieści lat, ale

cała jej postać przywodziła na myśl ponadczasową elegancję gwiazd fil­

mu z lat trzydziestych. Poza tym wydawała się nieco wyniosła i roztacza­

ła wokół siebie atmosferę luksusu i światowego obycia, która dopełniała

wizerunek. Tego dnia ubrała się w swoje ulubione chłodne, pastelowe

barwy. Wysoka i smukła, miała na sobie długie jedwabne spodnie w od­

cieniu bladego turkusu i białą jedwabną tunikę, którą nosiła z wdziękiem

Grety Garbo.

Zoe rozłożyła serwetkę na kolanach, ale Arcadia nie zawracała sobie

głowy takimi rzeczami. Piła kawę i skubała croissanta z zapierającą dech

w piersiach nonszalancją. Okruchy nigdy nie spadały przypadkowo na

jej kosztowne stroje.

- Powiesz mi, dlaczego nie możesz spać? - spytała Zoe. - Wiem, że

nie chodzi o szalony seks do białego rana. Harry jeszcze nie wrócił.

- Obawiam się, że to właśnie może być problem - powiedziała Arca­

dia bardzo poważnie.

- Brak szalonego seksu?

- Nie, fakt, że Harry jeszcze nie wrócił.

Zoe oderwała kawałek croissanta i posmarowała go masłem.

- Chyba nie nadążam.

- Chyba przyzwyczaiłam się do jego obecności.

- No i co z tego? Zdaje się, że on bardzo lubi twoje towarzystwo. Gdzie

tu problem?

Arcadia zacisnęła palce na swojej filiżance.

- Problem jest w tym, że chyba trochę się od niego... uzależniłam.

Zoe przełknęła kawałek croissanta.

- To znaczy?

- Zaczęłam mieć kłopoty z zasypianiem wkrótce po tym, jak Harry

przyjął to zlecenie i wyjechał. - Arcadia zmrużyła przejrzyste niebieskie

oczy. - Nagle zaczęłam bać się ciemności. Trzy dni temu było ze mną

naprawdę źle.

- Opowiedz mi o tym.

- Cały dzień byłam dziwnie rozdrażniona. Bardzo długo nie mogłam

zasnąć. A potem nagle się obudziłam i przez chwilę byłam kompletnie

zdezorientowana. Wydawało mi się, że znowu jestem w Złym Śnie.

- To zupełnie zrozumiałe, przynajmniej dla mnie - powiedziała szyb­

ko Zoe. - Ilekroć śni mi się to miejsce, budzę się zlana zimnym potem.

Arcadia potrząsnęła głową.

- Rzecz w tym, że nie śnił mi się szpital. Po prostu obudziłam się i ogar­

nął mnie paraliżujący lęk. Wydawało mi się, że ktoś wszedł do mieszkania.

Zoe znieruchomiała.

- Ale nie było żadnych śladów włamania?

- Oczywiście, że nie. Zawołałabym Ethana, gdyby cokolwiek wskazywa­

ło na to, że ktoś mógł majstrować przy tym nowym systemie alarmowym,

któty założył Harry. Ale czułam się bardzo dziwnie do czasu, kiedy...

- Kiedy co?

Arcadia uśmiechnęła się kpiąco.

- Kiedy Harry zadzwonił.

Zoe odprężyła się trochę.

- I potem poczułaś się dużo lepiej?

background image

- O tak.

- Sądzisz, że przyczyną twoich nocnych lęków jest fakt, że pozwoliłaś

Harry'emu za bardzo się do siebie zbliżyć, prawda?

- Wiem tylko, że nie miałam problemów ze snem, zanim go pozna­

łam - powiedziała Arcadia z wahaniem. - Myślę, że Harry wyczuł moje

zdenerwowanie. Zaczął do mnie dzwonić dwa razy dziennie, a nie tylko

wieczorem.

- I nagle znowu zaczęłaś lepiej sypiać? - uśmiechnęła się Zoe.

- Znacznie lepiej.

- Więc obawiasz się, że mogłaś się uzależnić od Harry'ego Stagga.

- Od dawna nie zaufałam żadnemu mężczyźnie - powiedziała Arca­

dia. - Na samą myśl o tym czuję się nieswojo.

- Nie bez powodu. -Zoe lekko poklepałająpo ręce. -Ale Harry Stagg

to nie Grant Loring.

- Wiem.

Arcadia uspokoiła się wyraźnie i dopiła swoją kawę.

Rozdział 11

E

than włożył do ust kawałek pizzy z papryką i oliwkami, a jego uważ­

ni słuchacze musieli zaczekać, aż go pogryzie i połknie. Odszukał

spojrzenie Zoe. Zaproszenie całego towarzystwa na kolację tego wieczo­

ru było jej pomysłem.

Sam nie wiedział, kiedy zaczęli tworzyć „towarzystwo", ale zauważył,

że w ciągu ostatnich tygodni wszyscy bardzo się do siebie zbliżyli. Dziś

brakowało tylko jednej osoby.

Poza nim i Zoe znaleźli się tu Bonnie i bratankowie Ethana, Jeff i Theo.

Arcadia i Singleton Cobb także należeli do tej dziwnej grupy. Harry Stagg,

najbardziej zdumiewający jej członek, był jedynym nieobecnym. Nie

wrócił jeszcze z Los Angeles.

Ethan przełknął kawałek pizzy i spojrzał na przyjaciół.

- To klasyczna zagadka zamkniętego pokoju - powiedział.

- Co to jest klasyczna zagadka zamkniętego pokoju, wujku? - spytał

Theo, kopiąc krzesło.

Jeff prychnąl pogardliwie. Miał osiem lat, o dwa lata więcej niż Theo,

i przybierał pozę starszego, wszechwiedzącego brata, ilekroć nadarzyła

się okazja.

54

- To znaczy, że pokój, w którym znaleźli Kirwana, był zamknięty na

klucz, głupku.

- Nie nazywaj mnie głupkiem, dupku - odpalił Theo.

Bonnie spojrzała na nich groźnie.

- Nie życzę sobie więcej słyszeć takich słów. Zrozumiano?

- „Głupek" to nie jest brzydkie słowo - odparł Jeff. - To tylko znaczy,

że on nie jest zbyt mądry.

- „Dupek" znaczy mniej więcej to samo - oznajmił Theo z miną uciś­

nionej niewinności. -Nie ma w tym nic złego.

- Czy a wyglądam jak SO? - Bonnie uniosła brwi -Nie mam zamia­

ru dyskutować na temat brzydkich słów. Wydałam wam polecenie.

- Co to jest SO? - spytał Jeff z pełnymi ustami.

- Słownik oksfordzki - odparł Singleton.

- Jaki słownik? - Jeff był wyraźnie zaintrgowany. - Są w nim brzyd­

kie słowa? W szkolnym słowniku ich nie ma.

Ethan spojrzał na niego.

- Sprawdzałeś?

- Jasne.

Bonnie przewróciła oczami.

- Dociekliwe umysły - mruknęła Arcadia.

- Słownik oksfordzki zawiera niemal wszystkie słowa, jakie występują

w języku angielskim - powiedział Singleton - a więc także te brzydkie.

Mam wszystkie tomy w antykwariacie, więc jeśli chcecie... - urwał, wi­

dząc ostrzegawcze spojrzenie Bonnie. - Zresztą, jest wielki i ciężki.

Mnóstwo tomów drobnym drukiem. Nie jest to lektura do poduszki. Nie

przypuszczam, żeby was zainteresował.

Jeff i Theo natychmiast się ożywili. Ethan był pewny, że zaraz wyja­

śnią Singletonowi, jak bardzo interesują ich lektury poważne, jeśli cel

jest tego wart, ale Bonnie szybko wtrąciła się do rozmowy.

- Mówiliśmy o sprawie Kirwana, Ethan - powiedziała. - Czego się

dotąd dowiedziałeś?

- Niewiele - przyznał. - Ale jestem trochę zaintrygowany, choć jedy­

ną książką Kirwana, jaką przeczytałem, było Długie, zimne lato.

- O czym to jest? - spytał Theo.

Jeff westchnął teatralnie.

- Prawdopodobnie o długim, zimnym lecie, głupku.

Bonnie zmarszczyła brwi.

- Jeff, ja nie żartuję. Jeśli nie będziesz się zachowywał jak należy,

zaraz pójdziemy do domu.

Jeff otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale dostrzegł wzrok Ethana

i bez słowa zajął się swoim kawałkiem pizzy.

background image

Bonnie spojrzała na Ethana. Zauważyła niepokój na jego twarzy i wie­

działa, co jest jego źródłem. Jeff był ostatnio nieznośny. W przeciwień­

stwie do Theo, który chyba przeżył rocznicę śmierci ojca w miarę spo­

kojnie, Jeff wyraźnie sobie nie radził.

Tak jak ja, mój chłopcze, pomyślał Ethan. Ale czasem trzeba to w so­

bie zdusić i zachowywać się tak, jakby nigdy nic.

- Jak chcesz się do tego zabrać? - spytała Zoe.

- W charakterystyczny dla mnie, doskonale profesjonalny sposób -

odparł Ethan. - Zgromadzę fakty a potem będę z nadzieją czekał na na­

tchnienie.

Singleton dokończył swój kawałek pizzy.

- Wyjaśnijmy to sobie dokładnie. To dochodzenie ma udowodnić, że

gospodyni była niewinna, tak?

- Paloma Santana na pewno na to liczy - powiedziała Bonnie. - Na

otwarciu domu Kirwana będzie prasa i telewizja. Pani burmistrz chciała­

by wtedy oznajmić, że zagadka zaginionego rękopisu została rozwiąza­

na. Uważa, że odnalezienie go pomoże wskazać innego podejrzanego o za­

mordowanie Kirwana.

- Ponieważ w ten sposób stanie się jasne, że to nie Maria Torres go

ukradła? - spytała Arcadia.

- Zgadza się. - Ethan spojrzał na Singletona. - Ty jesteś specem od

wyszukiwania białych kruków. Masz czas, żeby mi pomóc przy tej spra­

wie?

Jasne. - Singleton kiwnął głową. - To brzmi interesująco. Ale co

będzie, jeśli to, co odkryjesz, nie spełni oczekiwań Palomy Santany? Je­

śli zdobędziesz niepodważalne dowody na to, że to jednak gospodyni

zabiła Kirwana i skradła rękopis?

Ethan wzruszył ramionami.

- Jeśli Paloma Santana będzie nalegała, przekażę jej tę informację pry­

watnie, a ona sama zdecyduje, co dalej. Nie ma powodu, by to podawać

do publicznej wiadomości. Wszyscy, którzy mieli jakiś związek z tą spra­

wą, od dawna nie żyją, łącznie z Marią Torres. Udowodnienie, że rzeczy­

wiście zamordowała Kirwana, nie miałoby teraz żadnego znaczenia.

- Ale, wujku - odezwał się Jeff. - Chyba chcesz, żeby pisali o tym

w gazetach i mówili w telewizji? Mama powiedziała, że to byłaby dla

ciebie świetna reklama.

- No - przytaknął Theo. - A poza tym ty i mama zawsze powtarzacie,

że trzeba mówić prawdę.

- Powiem prawdę Palomie Santanie, bo jest moją klientką. Ale to nie

znaczy, że należy to później ogłosić w wieczornych wiadomościach.

- Właściwie - powiedziała Arcadia do chłopców z miną mądrej ciot­

ki, dzielącej się z młodzieżą tajemnicami życia- w gazetach i telewizji

najtrudniej znaleźć prawdę.

Singleton zachichotał.

- Potrafisz być bardzo cyniczna.

- To jedna z moich największych zalet - zapewniła go Arcadia.

- Co to znaczy „cyniczna"? - spytał Theo.

Singleton uwikłał się w szczegółowe wyjaśnienia, starannie dobiera­

jąc słowa. Bonnie dorzuciła od siebie co nieco o niebezpieczeństwach,

jakie pociąga za sobą taka postawa. Arcadia zaś broniła się, mówiąc o mąd­

rości, jaka kryje się w cynizmie. Jeff i Theo mieli wiele pytań.

W samym środku tej ożywionej debaty Zoe uśmiechnęła się do Ethana.

To ciche, intymne porozumienie, jakie ich łączyło, dotykało jakiejś stru­

ny w głębi jego duszy. Teraz też poczuł ten dotyk.

W jej oczach dostrzegł zrozumienie. Tylko ona spośród wszystkich lu­

dzi w jego życiu wiedziała, dlaczego spędzał wolny czas, badając stare,

zapomniane już sprawy. Inni uważali to za hobby, ale Zoe wiedziała, że

to coś więcej. Od samego początku rozumiała, że po prostu musi to robić.

Sam nigdy nie nazwał tego przymusem, zrobiła to Zoe. Kiedy odkry­

wasz prawdę, oddajesz komuś sprawiedliwość. Gdzieś tam wyrównują

się szale niewidzialnej wagi.

Łączące ich porozumienie rosło z każdym dniem. Zdumiewało go to,

a czasem niemal przerażało. Choć byli ze sobą zaledwie kilka tygodni,

Zoe udało się do niego zbliżyć bardziej niż komukolwiek innemu. Może

za bardzo. Widziała to, czego nie odkryła żadna z jego trzech poprzed­

nich żon ani nikt z członków jego rodziny. Jeśli przyjrzy mu się jeszcze

uważniej tymi swoimi tajemniczymi oczami, może zobaczyć rzeczy, któ­

re nie wyglądały najlepiej w świetle dnia.

Znowu ogarnęło go przeczucie nadciągającej katastrofy. Nigdy dotąd

nie zaangażował się w żaden związek tak głęboko. Oczywiście nie za­

wsze wszystko układało się gładko, przypomniał sobie. Od czasu do cza­

su pojawiały się problemy. Ale z każdym dniem Ethan nabierał pewno­

ści, że gdyby Zoe od niego odeszła, on znalazłby się na prostej drodze do

piekła.

Po kolacji Ethan i Singleton zabrali Jeffa i Theo na wideo po drugiej

stronie Fountain Square. Zoe siedziała na zielonej ławce z kutego żelaza

razem z Arcadia i Bonnie. Wieczór był chłodny, jak to często bywa na

pustyni, ale patio, na którym stały ławki, było ogrzewane wielkimi, pro­

mieniującymi złotym światłem grzejnikami. Setki malutkich białych

background image

światełek, zwiastujących rychłe nadejście Jesiennego Festiwalu, zdobiły

sklepy i drzewa. Organizowana co roku uroczystość była początkiem trwa­

jącego aż do świąt Bożego Narodzenia sezonu zakupów.

Arcadia patrzyła, jak chłopcy w towarzystwie dwóch mężczyzn znika­

ją po drugiej stronie patio.

- Czy Singleton już się z tobą umówił, Bonnie?

Bonnie nie poruszyła się ani nie oderwała wzroku od wejścia do pawi­

lonu wideo.

- Nie.

- Hm... - mruknęła Arcadia. - Ciekawe, dlaczego?

- Dlaczego sądzisz, że interesuję go bardziej niż powinna przyjaciół­

ka? — spytała Bonnie cicho.

Zoe szybko odwróciła głowę.

- Żartujesz? Nie widziałaś, jak on na ciebie patrzy?

- Nie chce się spieszyć - powiedziała Arcadia. - Nie chce wywierać

na tobie presji. Woli się najpierw upewnić, że nie jest ci obojętny.

Zoe kiwnęła głową.

- Jest raczej ostrożny.

Bonnie prychnęła, co mogło być wyrazem zarówno rozbawienia, jak

i rozpaczy.

- Co jest? Postanowiłyście zostać swatkami, bo akurat obie macie udane

życie seksualne?

- M ożliwe - przyznała Zoe.

Arcadia wymownie wzruszyła ramionami.

- Tylko dzielimy się naszymi spostrzeżeniami.

Bonnie uderzyła dłońmi o kolana.

- Singleton jest zupełnie inny niż Drew.

Na chwilę zapadła cisza.

- Może to i dobrze - odezwała się w końcu Zoe. - Nie będzie cię kusi­

ło, żeby ich porównywać. Pozwolisz mu być sobą.

- Tak jest z tobą i Ethanem? - spytała Bonnie.

- Tak. - Zoe patrzyła na grę światła w kroplach fontanny. - Ethan w ni­

czym nie przypomina Prestona. Moje pierwsze małżeństwo było... - urwa­

ła, szukając właściwego określenia - nieskomplikowane.

- A Ethan jest skomplikowany - powiedziała Bonnie. Było to stwier­

dzenie faktu.

- Bardzo. - Zoe założyła nogę na nogę i lekko poruszała stopą, roz­

myślając o swoim małżeństwie. - Nie przeszkadza mi to. Ze mną też nie

łatwo wytrzymać. Ale zaczynam się zastanawiać, czy Ethan naprawdę

chce, żebym była częścią jego życia. On tak niewiele mówi.

Arcadię wyraźnie to rozbawiło.

- A który mężczyzna mówi wiele?

- Daj mu trochę czasu - powiedziała Bonnie. - Nie jest przyzwycza­

jony do tego, że ktoś interesuje się skomplikowaną stroną jego natury.

Bóg jeden wie, że żadnej z jego byłych nie przyszło do głowy lepiej go

poznać. Wystarczało im to, co widać gołym okiem.

Arcadia pokiwała głową.

- Mężczyzna taki jak on potrafi zadbać o siebie i tę drugą osobę także.

- Owszem - przyznała Bonnie - ale żadna z nich nie miała zamiaru zadbać

o niego, w każdym razie nie pomyślała, by zrobić cokolwiek w rym kierunku.

- Może Emanowi się to podobało - mruknęła Zoe.

Bonnie rozmyślała o tym przez chwilę.

- Może masz rację. W ten sposób mniej ryzykował. Mogę ci jednak

powiedzieć, że jego problemy z porozumiewaniem się zaczęły się nasilać

po śmierci Drew.

- Ethan na pewno ma duże poczucie winy - powiedziała Zoe. - Był

jego starszym bratem. Zawsze będzie uważał, że nie zrobił tego, co powi­

nien: nie ochronił Drew.

Dobrze wiedziała, co czuje Ethan. Ona także nigdy już nie uwolni się

od podobnego poczucia winy. Ona i Preston obiecali sobie, że będą się

sobą nawzajem opiekować. Ale jej się nie udało go uratować.

- Kobietę, która jest z Ethanem, czeka ciężka praca. - Bonnie potrzą­

snęła głową i uśmiechnęła się złośliwie. - Kocham go jak rodzonego brata

i zawsze będę mu głęboko wdzięczna za to, jak zajął się mną i chłopcami

po śmierci Drew. Ale prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie, że mogłabym

być jego żoną.

- Więc wracamy do Singletona - odezwała się Arcadia. - Założę się,

że ten facet się w tobie durzy.

Zoe uniosła lekko jedną brew.

- Durzy?

- Zawsze chciałam użyć tego słowa - powiedziała Arcadia.

Bonnie westchnęła głęboko.

- Durzy się czy nie, nie znam go na tyle, żeby myśleć o małżeństwie.

- Ale? - spytała Zoe wyczekująco.

- Ale chłopcy za nim przepadają. Uważają go za drugiego wujka.

- I?

- I myślę - uśmiechnęła się Bonnie - że chciałabym poznać go lepiej.

Znacznie lepiej.

- Świetnie - oznajmiła Zoe. - Bardzo mnie to cieszy.

- No, dość już o mnie i o tobie, Zoe - zaśmiała się Bonnie. - Co sły­

chać u ciebie, Arcadio? Domyślam się, że Harry Stagg także jest bardzo

skomplikowanym mężczyzną?

background image

Zoe niecierpliwie czekała na odpowiedź przyjaciółki. Niewiele osób

ośmieliłoby się zadać jej wprost tak osobiste pytanie. W Arcadii było coś,

co powstrzymywało innych przed wtrącaniem się w jej życie prywatne.

- Harry nie jest skomplikowany - powiedziała Arcadia. - Jest, jaki jest.

Zoe potrząsnęła głową. Była to odpowiedź bardzo w stylu Arcadii.

- Rozumiem, że różni się od twojego zmarłego męża? - Bonnie nie

dała za wygraną.

- Niestety, obawiam się, że Grant Loring nie jest moim zmarłym mę­

żem - odparła Arcadia. - Coś mi mówi, że on żyje, a jeśli tak jest, to

w świetle prawa nadal jesteśmy małżeństwem. Ale odpowiedź na twoje

pytanie brzmi „tak". Harry jest zupełnie inny niż Grant. Mój mąż, na

przykład, próbował mnie zabić.

Bonnie otworzyła usta ze zdumienia.

- Dobry Boże.

Zoe była równie zdumiona, choć z innego powodu. Arcadia powiedziała

jej prawdę o Grancie wkrótce po tym, jak uciekły razem z Candle Lakę

Manor. Ale z tego, co wiedziała, Arcadia nikomu innemu się z tego nie

zwierzyła, może z wyjątkiem Harry'ego Stagga.

Bonnie szybko doszła do siebie.

- Zauważyłam, że nigdy nie mówiłaś o tym, jak wyglądało twoje ży­

cie, zanim trafiłaś do Candle Lake i podejrzewałam, że wiąże się z tym

jakaś tajemnica, ale nie zdawałam sobie sprawy...

- Upozorowałam swoją śmierć w nadziei, że Grant uwierzy, iż udało

mu się mnie zabić - powiedziała cicho Arcadia. - Potem postarałam się

o przyjęcie do Candle Lake pod innym nazwiskiem, żeby zejść ludziom

z oczu na jakiś czas. Pomyślałam sobie, że szpital psychiatryczny jest

ostatnim miejscem, w jakim Grant mógłby mnie szukać - gdyby istotnie

chciał to zrobić. Po naszej ucieczce kupiłam sobie nową tożsamość, żeby

jeszcze dokładniej zatrzeć za sobą ślady.

- Gdzie jest teraz Loring? - zapytała Bonnie.

- Nie mam pojęcia. Według oficjalnej wersji zginął pod lawiną w ja­

kimś europejskim kurorcie górskim. Ale mam przeczucie, że on żyje gdzieś

pod innym nazwiskiem, tak jak ja.

Bonnie zadrżała lekko.

- Przerażająca myśl.

- Czasami - przyznała Arcadia.

Ethan, Singleton i chłopcy wyszli z pawilonu wideo po drugiej stronie

patio. Jeff i Theo skakali wokół obu mężczyzn, rozprawiając o tym, co

przed chwilą widzieli. Zoe dostrzegła zachwyt w ich oczach. Młodzi chłop­

cy tak bardzo potrzebują odpowiednich męskich wzorców, pomyślała.

Ethan i Singleton świetnie się bawili. Ale choć przekomarzali się z chłop­

cami i co chwilę wybuchali śmiechem, sprawiali wrażenie czujnych i od­

powiedzialnych. Na takich mężczyzn można liczyć w trudnych chwilach.

- Rozumiem, dlaczego powiedziałaś, że Harry Stagg jest inny niż Lo­

ring— szepnęła Bonnie. Ciągle jeszcze była pod wrażeniem tego, czego

się do wiedziała.

- O tak - odparła Arcadia spokojnie. - Gdyby Harry chciał mnie za­

bić, na pewno by mu się udało.

Rozdział 12

T

ym razem tylko krótki błysk światła na obrzeżach jej pola widzenia

ostrzegł ją przed tym, co miało się zaraz stać. Znajoma aura zwiastowała

nadejście burzy i nieprzeniknionej ciemności, która po niej następowała.

Najpierw ogarnęło ją przerażenie.

Nie. Musi się opanować.

Burza uderzyła gwałtownie, zmiatając z jej umysłu wszystko, łącznie

ze strachem.

Doszła do siebie kilka chwil później, osłabiona i roztrzęsiona. Pierw­

szy wrócił do niej lęk. Ostatnio burze nachodzi ryją coraz częściej.

Usiadła powoli i rozejrzała się dookoła. Potknęłam się o stołek i upa­

dłam. Mogło być gorzej. Mogłam uderzyć głową w kant stołu i stracić

przytomność albo zostawić ślady krwi, które ktoś odkryłby tu rano.

To byłaby katastrofa.

Latarka upadła na dywan koło fotela, a snop światła padał w poprzek

biblioteki, oświetlając czerwony kubek stojący na stoliku.

Schyliła się po latarkę i dostrzegła mały ostry przedmiot leżący na dy­

wanie obok stolika. Był to kawałek szkła. Zaniepokojona, skierowała snop

światła na stolik i zobaczyła, że stojący na nim wcześniej wazon zniknął.

Leżał teraz rozbity na podłodze.

Musiałam go zrzucić, kiedy się przewróciłam, pomyślała. W porząd­

ku. To tylko mały wazonik. Ona uzna, że rozbił go któryś z robotników.

Wskazówki wiszącego na ścianie zegara wskazywały, że minęły zaled­

wie trzy minuty. Strażnik będzie przejeżdżał przed wejściem do Desi-

gners Dream Home dopiero za kwadrans.

Miała czas, by wybrać sobie pamiątkę. Nie mogła stąd wyjść z pustymi

rękamai.

background image

Rozdział 15

P

odjeżdżając pod Designers' Dream Home następnego ranka, Zoe my­

ślała o Ethanie, który tego dnia przy śniadaniu wydawał się bardziej

ożywiony i mniej humorzasty, co prawdopodobnie miało związek ze spra­

wą Kirwana. Może rozrywka, jaką było dla niego rozwiązywanie starych

zagadek, pomoże mu przetrwać trudne dni listopada.

Na podjazd wjechał srebrny jaguar i zatrzymał się tuż za jej samocho­

dem. We wstecznym lusterku Zoe zobaczyła Lindsey Voyle wysiadającą

od strony kierowcy w całej swej stylowej, minimalistycznej chwale.

Była to atrakcyjna, pewna siebie kobieta koło czterdziestki. Miała do­

brze ostrzyżone i dyskretnie ufarbowane ciemne włosy, bez śladu siwi­

zny. Zoe zawsze czuła się trochę skrępowana pod spojrzeniem orzecho­

wych oczu Lindsey. Wydawało jej się, że śledzą ją niczym źrenice postaci

z obrazów starych mistrzów. Jakby Lindsey miała ją na ekranie swojego

wewnętrznego radaru.

Lindsey tak często ubierała się na czarno, że można by sądzić, iż przy­

jechała z Nowego Jorku, okazało się jednak, że do niedawna mieszkała

w Los Angeles. Tego dnia miała na sobie czarny sweterek z cieniutkiej

bawełny oraz spodnie i sandałki w tym samym kolorze. W ręce trzymała

czarną skórzaną teczkę. Jedynym barwnym akcentem jej stroju był nie­

zwykły srebrny naszyjnik z turkusami. Zoe rozpoznała go natychmiast.

Był to unikatowy wyrób artystyczny, który Lindsey kupiła u Arcadii, w ga­

lerii Euphoria.

Zoe poczuła się nagle dziwnie nieswojo w ubraniu, które składało się

z długiej sukienki bez rękawów w głębokim odcieniu lila i jeszcze dłuż­

szej kamizelki z zielonej gazy, która miękko opływała jej kostki. Rano

w lustrze kreacja ta wydawała jej się bardzo udana, barwna i pogodna.

Teraz jednak Zoe miała wrażenie, że przy eleganckiej czerni Lindsey przy­

pomina strój cyrkowego clowna.

Zoe zauważyła, że style, w jakich się ubierały, różniły się tak, jak te,

w jakich urządzały wnętrza. Sypialnia, którą projektowała Lindsey w De­

signers' Dream Home, była surowa i minimalistyczna, cała w bieli i naj­

jaśniejszych gatunkach drewna.

W bibliotece, nad którą pracowała Zoe, dominowały głębokie, nasyco­

ne barwy i kontrastowe zestawienia faktur, nadając wnętrzu eklektyczny

charakter.

Zoe wysiadła z samochodu i wyciągnęła leżącą na tylnym siedzeniu

dużą, czerwoną torbę. Miała sześć takich toreb, w różnych kolorach.

W środku znajdowało się wszystko, czego potrzebowała w swojej pracy,

w tym także aparat fotograficzny, centymetr, terminarz, szkicownik, pod­

ręczny zestaw narzędzi oraz komplet kolorowych flamastrów. W osobnej

przegródce mieścił się ciężki wzornik terakoty i kawałki tkanin, które

miała zamiar wykorzystać przy pracy nad innym projektem. Ostatnią rze­

czą była zabytkowa mosiężna gałka do drzwi, której Zoe używała jako

breloczka do kluczy.

Dekoracja wnętrz nie jest zajęciem dla słabeuszy, pomyślała, po czym

zebrała się w sobie i zaprezentowała przyjazny - taką przynajmniej mia­

ła nadzieję - uśmiech.

- Dzień dobry, Lindsey. - Zarzuciła sobie torbę na ramię, zatrzasnęła

drzwi samochodu i mszyła w stronę schodów prowadzących do wejścia. —

Piękny dzień, prawda?

- Owszem - odparła Lindsey obojętnie i dodała: - Odwiedziła mnie

niedawno Tabitha Pine.

- Mnie także. Zdaje się, że będziemy musiały odbyć kilka z jej sesji

medytacyjnych, zanim przedstawimy swoje projekty.

- To chyba dobry pomysł - stwierdziła Lindsey. - Zapisałam się na

cały kurs. Dwadzieścia spotkań.

Zoe jęknęła w duchu. Planowała, że pojawi się na jednej czy dwóch

sesjach. Cały kurs kosztował pewnie coś koło dwóch tysięcy dolarów.

Drzwi pokazowego domu były zamknięte.

- Wygląda na to, że jesteśmy dzisiaj pierwsze - zauważyła Zoe.

Każdy z projektantów miał własny klucz. Sięgnęła do torby, żeby go

poszukać.

- Ja otworzę. - Lindsey już trzymała swój klucz w ręce. Włożyła go

do zamka, przekręciła i pchnęła drzwi.

- Dzięki.

Skuteczność Lindsey była, zdaniem Zoe, jedną z jej najbardziej irytu­

jących cech.

Zoe przeszła przez próg bez wahania, ponieważ w ciągu ostatnich kil­

ku tygodni była już w tym budynku wiele razy. Nie musiała więc przygo­

towywać się na spotkanie z nieznanym.

Kiedy była młodsza, sądziła, że wszyscy odbierają energię, która utrzy­

muje się w miejscach, gdzie ludzie żyli, kochali, śmiali się czy umierali.

Dopiero z czasem zrozumiała, że to, co wyczuwa, różni się zasadniczo od

doświadczanego czasami przez innych wrażenia deja vu. Szybko też po­

jęła, że dla większości ludzi jej odmienność oznacza rodzaj obłędu. Na­

uczyła się więc dobrze skrywać swoją wrażliwość na energię, która cza­

iła się czasem w ścianach budynków. Tak dobrze, że zdołała ukryć ją

background image

nawet przed swoim pierwszym mężem. Kochała Prestona całym sercem

i wiedziała, że i on ją kocha. Ale w głębi duszy czuła, że gdyby wyznała

mu swoją tajemnicę, zacząłby się poważnie obawiać o stan jej umysłu.

Jego stosunek do niej na pewno by się zmienił.

Nie miałaby mu tego za złe. Czasami sama zastanawiała się, czy nie

jest szalona, zwłaszcza w czasie tych strasznych miesięcy, które spędziła

w Candle Lakę Manor.

Najbardziej zdumiewający w jej stosunkach z Ethanem był fakt, że choć

powiedziała mu o swoim szóstym zmyśle, on specjalnie się tym nie prze­

jął. Był to dobry znak.

Zoe była jednak prawie pewna, że przyjął jej wyznanie tak spokojnie,

bo tak naprawdę nie wierzył w jej paranormalne zdolności. Jego zdaniem

Zoe miała po prostu wyjątkową intuicję. Jako prywatny detektyw, często

polegający na własnej intuicji, potrafił zaakceptować takie wyjaśnienie.

Lindsey szła przed nią korytarzem w stronę szerokich schodów wiodą­

cych na drugi poziom budynku.

- Wczoraj przed wyjściem zajrzałam do twojej biblioteki - powiedziała

do Zoe przez ramię. - Widzę, że jednak zdecydowałaś się na te ciemno­

czerwone regały. Nie sądzisz, że to zbyt intensywny kolor do tego po­

mieszczenia? I tak dużo się tam już dzieje.

Oddychaj głęboko, powiedziała sobie Zoe w duchu. Żadnych defen­

sywnych reakcji.

- Efekt będzie zupełnie inny, kiedy na półkach znajdą się książki.

- Cóż, to twoje wnętrze. - Lindsey zaczęła wchodzić na schody, ści­

skając w dłoni swojąteczkę. -Ale zastosowałaś tam już wiele barw. Ochra,

terakota i tak dalej. Bardzo ciepłe kolory, zwłaszcza w tym gorącym kli­

macie.

Zoe zacisnęła zęby i milczała. Lindsey nie czekała zresztą na odpo­

wiedź. U szczytu schodów skręciła w stronę głównej sypialni.

Zoe powstrzymała cisnące się jej na usta przekleństwa i ruszyła do bi­

blioteki.

Lindsey nie ma racji, myślała. Rytm czerwonych półek ciągnących się

od podłogi do sufitu będzie stanowił doskonałe obramowanie dla książek

i dzieł sztuki wyeksponowanych na tle żółtawych ścian, współgrając jed­

nocześnie z kolorystyką dywanów i terakoty. Lindsey myli się także, twier­

dząc, że te barwy są zbyt ciepłe w pustynnym klimacie. Nie wydają się

ciepłe, przeciwnie, stanowią przeciwwagę dla rozgrzanego do białości

słońca. Najlepszym dowodem na to, że głębokie barwy sprawdzają się

w gorącym klimacie, jest niesłabnąca od lat popularność hiszpańskiego

stylu kolonialnego i śródziemnomorskiego.

To biel nie nadaje się na pustynię, myślała Zoe, skręcając za kolejny

róg. Zwłaszcza zastosowana na dużych powierzchniach, tak jak w sypial­

ni projektowanej przez Lindsey. Tam, gdzie słońce świeci tak ostro jak

tu, biel odbija światło niczym lustro.

Oczywiście od każdej zasady są wyjątki. Arcadia może mieszkać w swo­

im białym apartamencie, ponieważ Arcadia to Arcadia. Blade odcienie

pasują do jej osobowości i tworzą odpowiedni dla niej przepływ energii.

Ale przepływ energii w sypialni Lindsey będzie pozostawiał wiele do

życzenia.

Zoe stanęła w drzwiach biblioteki i rozejrzała się po pomieszczeniu.

Z jakiegoś nieznanego sobie powodu zabierała się do tego projektu z wi­

zją rodziny w głowie. Widziała w swojej bibliotece mamę, tatę i dwoje

dzieci. Dzieci miary ciemne włosy i bursztynowe oczy Ethana.

Powtarzała sobie, że to tylko wyobrażenie, które pomoże jej znaleźć

jakiś punkt zaczepienia. Zazwyczaj kierowała się w pracy potrzebami

klienta, ale w tym przypadku wnętrze nie miało prawdziwego właściciela

o konkretnych wymaganiach i osobowości. Stworzyła więc tę rodzinę na

swój użytek, starając się nie myśleć zbyt wiele o tym, dlaczego należące

do niej dzieci są tak bardzo podobne do Ethana.

Była zadowolona z efektu, jaki udało jej się osiągnąć. Pokój był wy­

godny i przytulny. W każdym kącie kryło się coś intrygującego i przycią­

gającego uwagę.

Przeszła się powoli po bibliotece, otwierając zmysły na płynącą w niej

energię, by się upewnić, że wszystko jest w porządku. Pod wieloma wzglę­

dami było to dość staroświeckie wnętrze, przywodzące na myśl dziewięt­

nastowieczne biblioteki, w których nie było miejsca na telewizory ani

sprzęt grający. Na szczęście o zaprojektowanie sali telewizyjnej, która

znajdowała się na dole, poproszono innego dekoratora.

Ten pokój został urządzony z myślą o kontemplacji, lekturze i czasie

wolnym od pracy. Zoe chciała, aby każdy z członków jej wyimaginowa­

nej rodziny mógł się tu schronić, by czytać i marzyć.

Zatrzymała się przy małych krzesełkach i stoliku, które ustawiła dla

dzieci, i poruszyła globusem. Potem podeszła do dużego biurka i przy­

stanęła, aby sprawdzić, czy każdy, kto przy nim usiądzie, będzie widział

z okna fontannę w ogrodzie.

Zawsze starała się, by z okien urządzanych przez nią pokoi było widać

wodę. Woda dodawała wnętrzom swojej energii. Podobnie jak rośliny.

Dlatego właśnie Zoe ustawiła kilka po drugiej stronie pokoju. Rośliny

oczyszczają nie tylko powietrze, ale także energię, która przepływa przez

pomieszczenie.

background image

Dotknęła palcem ramki zdjęcia wiszącego nad kominkiem. Fotografia

przedstawiała kanion Nightwinds o świcie. Zoe zrobiła ją sama pod ko­

niec ubiegłego miesiąca. Ethan wstawał razem z nią w nocy przez cztery

kolejne dni, by dotrzymać jej towarzystwa na skraju kanionu, podczas

gdy ona robiła zdjęcie za zdjęciem, czekając na odpowiednie światło.

Odwróciła się i ruszyła w stronę pierwszego z dużych foteli, chcąc

wyczuć wibracje energii unoszące się w powietrzu. Była zaledwie kilka

kroków od fotela, kiedy jej wyczulony szósty zmysł natknął się na coś

mrocznego. Niemal krzyknęła z przerażenia. Miała wrażenie, że nagle

zaplątała się w niewidzialną, lepką pajęczynę. Drgnęła i cofnęła się szybko.

Drżąc na całym ciele, z mocno bijącym sercem, usiłowała zamknąć otwarte

szeroko bramy swojego umysłu.

Co się tu dzieje?

Wspomnienie pewnej szczególnie koszmarnej nocy w Candle Lake

powstało z mroków jej pamięci. Odsunęła je od siebie szybko. To jest jej

pokazowa biblioteka, nie szpital psychiatryczny.

W porządku, zacznijmy jeszcze raz. Może trochę przesadziła. Czasami

wyobraźnia, sprzężona z jej paranormalnymi zdolnościami, płatała jej

różne figle.

Przypomniała sobie jednak, że takie odczucia nigdy jej nie mylą. Ostroż­

nie otworzyła swój umysł ponownie i zrobiła krok do przodu.

Niewidzialna pajęczyna oplotła ją znowu, przyprawiając o dreszcz gro­

zy. Coś tam było, tuż obok fotela. Już kiedyś doświadczyła czegoś po­

dobnego, a teraz na samo wspomnienie tamtej chwili oblał ją zimny pot.

To nic jest szpital psychiatryczny.

Powtarzała te słowa w duchu jak zaklęcie, ale zaczęły ją ogarniać mdło­

ści i zrobiło jej się trochę słabo. Zebrała wszystkie siły. Musi się dowie­

dzieć, o co tu chodzi.

Niewidzialne macki muskały powierzchnię jej umysłu, tak lekko, że

ledwo mogła je wyczuć, wiedziała jednak, że tam są.

Niemożliwe. Była tu dwa dni wcześniej, żeby wykończyć to wnętrze.

Wtedy nie wyczuła tu niczego niezwykłego.

Co się tu dzieje?

Uspokój się i pomyśl. Widziałaś dość miejsc, w których wcześniej ko­

goś zamordowano, i wiesz, co wtedy czujesz. Ten pokój nie wydziela

energii tego rodzaju. Ściany nie krzyczą tak jak wtedy, kiedy między nimi

rozlano czyjąś krew.

Energia w bibliotece była słaba, ale niezwykle mroczna, w przeciwień­

stwie do większości doznań psychicznych, jakich w przeszłości doświad­

czała. Zazwyczaj odbierała ślady silnych uczuć, na ogół dość prymityw-

nych. Wyczuwała fundamentalne emocje: gniew, strach, panikę, nienawiść,

żądzę i różne obsesje, które zostawiają po sobie czystą, wyraźną aurę.

Ale to... to było coś innego, coś przerażającego.

Macki pajęczyny zdawały się wypływać z obszaru wokół fotela. Zoe przyj­

rzała mu się uważnie. Wydawało się, że od czasu, kiedy była tu ostatni raz,

nic się nie zmieniło. Nie było żadnych śladów przemocy czy zniszczenia.

Nie, to nieprawda.

Koło podnóżka lśnił w słońcu odłamek szkła. Zoe schyliła się i wzięła

go do ręki. Kolor wydał jej się znajomy. Spojrzała na mały stolik przy

fotelu. Wazonik, który tam stał, zniknął. Został rozbity.

Było jeszcze coś, co jej się nie zgadzało, ale w pierwszej chwili nie

uświadomiła sobie, co to jest. Potem odwróciła się powoli, sprawdzając

wzrokiem każdy kąt biblioteki. Kiedy dotarła do niskiego stolika w kąci­

ku dla dzieci, znieruchomiała.

Ostatnio ustawiła na nim kilka przedmiotów. Jeff dał jej małego dino­

zaura ze swojej kolekcji, a Theo malutki model motocykla. Ona sama

dodała do tego jeden ze swoich nowych kubków w kolorze czerwonej

papryki, ponieważ pasował do koloru półek.

Kubka nie było.

Rozdział 14

T

ej nocy śniła o Xanadu.

Wstała z wąskiego łóżka i narzuciła na siebie szpitalny szlafrok. Był

teraz na nią zdecydowanie za luźny. Pasował, kiedy ją przyjmowano do

Candle Lake Manor, ale od tego czasu sporo straciła na wadze. Leki,

którymi faszerowała ją doktor McAllister w nadziei, że nakłoni ją w ten

sposób do współpracy, odbierały jej apetyt.

Nauczyła się w końcu pozbywać niektórych tabletek tak, żeby nikt tego

nie zauważył, nie była jednak w stanie robić tak ze wszystkimi. Nawet

w te rzadkie dni, kiedy jej umysł pracował względnie jasno, nie miała

apetytu. Wysiłek, jakiego wymagało opanowywanie następujących po

sobie fal złości, strachu i frustracji, wyczerpywał ją do tego stopnia, że

nie miała ochoty na jedzenie.

To musi się zmienić, pomyślała. Potrzebuje kalorii, by odbudować nad­

wątlone siły. Nigdy nie zdoła stąd uciec, jeśli nie zacznie się odpowied­

nio odżywiać.

background image

Podeszła do małego zakratowanego okna. Jej pokój znajdował się na

trzecim piętrze, skąd widziała otaczające szpital wysokie ogrodzenie i je­

zioro. Na jego wodach połyskiwało złowrogo zimne światło księżyca.

Czasami wydawało jej się, że jedyną drogą ucieczki jest wypłynąć na

środek jeziora i pójść na dno.

Tego ranka udało jej się uniknąć trucizny doktor McAllister, więc wie­

czorem czuła się przytomniej sza niż kiedykolwiek i nie miała ochoty roz­

myślać o zniknięciu na wieki pod powierzchnią wody.

Potrzebuje celu. Musi zacząć obmyślać plan ucieczki. Musi dać sobie

nadzieję. Z całą pewnością nikt inny tutaj tego nie zrobi.

Odwróciła się od okna, podeszła do drzwi i spróbowała przekręcić gał­

kę, co zawsze robiła w nadziei, że ktoś zapomniał zamknąć pokój na klucz.

Drzwi ustąpiły. Jeden z pracowników szpitala nie dopełnił swojego

obowiązku. Nie po raz pierwszy. Personel Candle Lake Manor nie skła­

dał się raczej z oddanych swojej pracy profesjonalistów.

Doktor Harper, dyrektor tej bardzo drogiej prywatnej kliniki, nie brał

pieniędzy za leczenie swoich pacjentów. Jego klienci płacili mu zawrot­

ne sumy za to, że chętnie trzymał ich obłąkanych krewnych pod kluczem.

Wyszła z przypominającego więzienną celę pokoju i ruszyła przed sie­

bie korytarzem. Czuła się jak duch oddzielony od rzeczywistości cienką

gazą. Wszystko wydawało jej się trochę nierealne. Przypomniała sobie,

że niektóre leki ciągle jeszcze działają w jej organizmie.

Lampy na korytarzach były przygaszone, jak zawsze w nocy. Nigdy nie

Wyłączano ich całkowicie. Nocąjarzyły się słabym neonowym blaskiem.

Musi się nauczyć poruszać po tym miejscu. Musi mieć w głowie dokład­

ną mapę, żeby, kiedy nadejdzie czas, szybko znaleźć właściwą drogę.

Minęła kilkanaście zamkniętych pokoi i zatrzymała się na skrzyżowa­

niu dwóch korytarzy. Mgliście pamiętała, że kiedy prowadzono ją do ga­

binetu doktor McAllister, skręcała w tym miejscu w lewo. Tym razem

więc postanowiła pójść w prawo.

Tej części szpitala nie znała.
Przeszła jeden korytarz, potem drugi, skręciła ponownie i znalazła się

przed wahadłowymi drzwiami, za którymi zaczynał się kolejny korytarz

pełen zamkniętych na klucz pokoi. Czerwone i czarne litery na ścianie

układały się w napis: „Oddział H".

Pchnęła drzwi i znalazła się na korytarzu, wyglądającym tak samo jak

ten, w którym znajdował się jej pokój, ale tu panowała zupełnie inna aura.

Wyczuwała słabe, niepokojące fluidy, ale nie była w stanie ich rozpo­

znać. Nie przypominały innych silnych emocji, które wniknęły w ściany

szpitala.

Instynkt podpowiadał jej, że jeśli wpadnie w te lepkie macki, zostanie

w nich uwięziona na zawsze.

Energia zdawała się emanować z jednego z zamkniętych pokoi. Ostroż­

nie ruszyła w tym kierunku. Niewidzialne fluidy stały się bardziej inten­

sywne.

Zatrzymała się, niezdolna zrobić ani jednego kroku więcej w stronę

drzwi.

Ogarnął ją nieopanowany strach. Posunęła się za daleko.

Niewidzialne promieniowanie otoczyło ją ze wszystkich stron, oddziału­

jąc na wzrok, słuch, dotyk, smak, a nawet powonienie. A najbardziej od­

czuwała je swoim szóstym zmysłem, tym, który odróżniał ją od innych.

Ciemna chmura zamknęła się wokół niej.

Wydawało jej się, że zaraz zemdleje.

Musi się stąd wydostać.

Udało jej się zrobić krok do tyłu. Kręciło jej się w głowie, z trudem utrzy­

mywała równowagę. Chwyciła się przytwierdzonej do ściany poręczy.

Macki ciemności przylgnęły do niej, nie chciały wypuścić swojej ofiary.

Panika dodała jej sił. Kurczowo trzymając się poręczy, cofnęła się o ko­

lejny krok. Uścisk ciemności zelżał trochę. Kolejny krok i była wolna.

Odwróciła się i pobiegła do swojego pokoju.

Wiele już przeszła w Candle Lake Manor, ale to, co kryło się za tymi

drzwiami, przeraziło ją bardziej niż cokolwiek innego.

Ostatni powiew mroku musnął jej kark. Miała wrażenie, że rozpięta za

nią niewidzialna pajęczyna drży, jakby poruszył nią czyhający w ciem­

ności pająk.

Zbudziła się z więznącym w gardle krzykiem.

- Zoe. - Ethan nachylał się nad nią przytrzymując ją za nadgarstki. -

Obudź się! Wszystko w porządku. Obudź się.

Widok przytulnej sypialni i silne, ciepłe ciało Ethana zastąpiły kosz­

marną wizję ze snu. Odetchnęła z ulgą.

- Przepraszam -jej głos brzmiał dziwnie ochryple. -Nie chciałam cię

zbudzić.

- Nie spałem.

Spojrzała na niego z niepokojem, który zatarł wspomnienie strachu,

jakiego doświadczyła za sprawą snu.

- Znowu cierpisz na bezsenność?

- Myślałem o czymś.

Akurat. Wiedziała, że kłamie. Nie mógł zasnąć. Znowu.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

background image

- Tak. - Starała się oddychać głęboko. - Od jakiegoś czasu nie śniły

mi się żadne koszmary. Już myślałam, że się od nich uwolniłam. Powin­

nam była wiedzieć, że to niemożliwe.

Ethan usiadł, objął ją ramionami i mocno przytulił, delikatnie gładząc

dłonią jej ramię, jakby starał się uspokoić przerażone zwierzątko.

- Spójrz na to od innej strony - powiedział. - Fakt, że te koszmary

nachodzą cię coraz rzadziej, to dobry znak.

- Chyba tak. - Chciała się odprężyć, ale serce biło jej bardzo szybko.

Nadal czuła strach, który ogarnął ją we śnie. - Daj mi tylko trochę czasu.

Zaraz dojdę do siebie.

- Wiem. Poradzisz sobie z tym. Jak zawsze. - Nie przestawał jej do

siebie tulić i głaskać jej ramienia. - Tym razem było bardzo źle?

- Tak.

- Chcesz o tym porozmawiać?

Znowu ogarnęła ją panika. Opowiedzieć mu o śnie? Spróbować wyja­

śnić, dlaczego tak bardzo się przeraziła? Nie. To nie jest dobry pomysł.

Zdecydowanie nie.

Powiedziała Ethanowi o wielu przerażających doświadczeniach z Candle

Lake Manor. Opowiedziała mu o tym, jak skorumpowany dyrektor szpi­

tala, doktor Ian Harper, na życzenie jej teściów nafaszerował ją lekami

i uwięził w klinice wbrew jej woli.

Opowiedziała mu o Venetii McAllister, lekarce, która prowadziła do­

datkowa, lukratywną działalność biegłego sądowego.

McAllister uważała, że Zoe naprawdę posiada paranormalne zdolności

i próbowała ją zmusić do współpracy na miejscach zbrodni.

Opowiedziała Ethanowi o ucieczce z Xanadu.

Odkryła przed nim więcej sekretów niż przed kimkolwiek innym, łącz­

nie z Arcadią, ałe nie miała odwagi wyznać mu swojej najstraszniejszej,

najgłębiej skrywanej tajemnicy. Nie miała odwagi opowiedzieć mu o pa­

raliżującym lęku, jakiego doświadczyła, kiedy na jednym z korytarzy

Candle Lake natknęła się na tę koszmarną pajęczynę.

- Śniłam o czymś, co zdarzyło się pewnej nocy, kiedy udało mi się

wyjść z pokoju i chodzić po szpitalu - powiedziała, starannie dobierając

słowa. - Byłam trochę otumaniona przez leki, ale zdołałam wreszcie ze­

brać myśli. Jeden z pracowników szpitala zapomniał zamknąć drzwi

mojego pokoju na klucz.

- I co się wtedy stało?

- Chodziłam... chodziłam trochę po korytarzach, chcąc się zoriento­

wać, jaki jest rozkład pomieszczeń w budynku.

- Przygotowywałaś się do ucieczki?

- Tak.

Ethan nie przestawał głaskać jej po ramieniu, starając się dodać jej

otuchy.

- Rozumiem, dlaczego to wspomnienie mogło wywołać taki sen.

- Tamtej nocy szpital był jak labirynt. Pewnie dlatego, że ciągle byłam

oszołomiona lekami. Bałam się, że nigdy nie zdołam znaleźć wyjścia.

- Ale znalazłaś wyjście razem z Arcadią, kiedy nadszedł właściwy

moment.

- Tak.

- Teraz jesteś już wolna. - Pocałował ją w czubek głowy. - Powinnaś

o tym pamiętać.

- Tak.

- Wiem - uśmiechnął się smutno. - Łatwo powiedzieć, prawda?

Potaknęła.

Poruszył nogą, dotykając pod kołdrąjej uda. Zoe drgnęła. Dłoń Ethana

na jej ramieniu znieruchomiała.

- To musiał być naprawdę zły sen. Jesteś taka spięta. Ledwie nad tym

panujesz.

Zamknęła na chwilę oczy. Nie była nawet w stanie powiedzieć mu, jak

fatalnego użył określenia, biorąc pod uwagę okoliczności.

- Chcesz trochę ciepłego mleka? - spytał. - Wydaje mi się, że pomaga

ci się rozluźnić.

- Owszem - skrzywiła się lekko. - Ale tak naprawdę, to nie znoszę

ciepłego mleka.

- W takim razie może wypróbujemy masaż egzotyczny? - Ethan zna­

cząco zacisnął dłoń na jej biodrze. «

Wiedziała, że chce poprawić jej nastrój, sugerując radosny, beztroski

seks. I wiedziała, że to dobry pomysł. Rozpaczliwie potrzebowała teraz

jego miłości. Już, natychmiast. Nie pamiętała, by kiedykolwiek w życiu

tak bardzo czegoś potrzebowała.

- Naprawdę wiesz, jak się robi masaż egzotyczny? - spytała tym sa­

mym, lekkim, znaczącym tonem.

- Tak się składa, że spędziłem wiele czasu na dogłębnych studiach

tego przedmiotu. - Włożył dłoń pod jej krótką koszulkę nocną. - Masz

ochotę na mały pokaz moich umiejętności?

Zoe przekręciła się lekko w jego ramionach i delikatnie dotknęła stopą

jego nogi.

- Zależy, co chcesz mi pokazać.

- Myślę, że zaczniemy od tego...

Wsunął rękę między jej uda i bardzo delikatnie przesunął kciukiem po

znajdującym się tam wrażliwym miejscu. Zoe była zaskoczona podniece­

niem, jakie natychmiast odczuła. Może powodem tego był podwyższony

background image

poziom adrenaliny we krwi, spowodowany złym snem. Cokolwiek to było,

nagle poczuła, że jest wilgotna.

- Czyżby nie spodobała ci się ta technika? - spytał Ethan z ustami przy

jej wargach.

Zoe odetchnęła głęboko, drżąc pod jego dotykiem.

- Tak, działa fantastycznie. Znasz jeszcze inne?

- Owszem. Na przykład taką...

Położył się na niej, przesuwając rękami wzdłuż jej bioder i ud. Zoe

zdała sobie sprawę, że jest już gotowy. Uniósł jej kolana i zrobił coś nie­

prawdopodobnego swoim językiem.

- Ethan...
Nie odrywając od niej ust, wsunął w nią palce i odszukał to szczególne

miejsce tuż przy wejściu.

Jej ciało zareagowało jak naładowany rewolwer po naciśnięciu cyngla.

Zacisnęła palce na jego włosach, dygocząc tak gwałtownie, że nie mogła

złapać oddechu. Fala rozkoszy zmyła z powierzchni jej świadomości

wszystko, łącznie ze wspomnieniem koszmarnego snu.

Wszedł w nią zaraz potem, wypełniając sobą całe jej drżące ciało. Zoe

miała wrażenie, że zaraz rozpadnie się na kawałki. Kiedy oboje osiągnęli

spełnienie, z całych sił objęła go ramionami, jakby chciała się w ten spo­

sób zakotwiczyć w rzeczywistości.

Później leżeli spleceni w wilgotnej od potu pościeli.

- Cokolwiek by powiedzieć - mruknął Ethan w poduszkę - chyba wła­

śnie udowodniliśmy ponad wszelką wątpliwość, że masaż egzotyczny zde­

cydowanie przewyższa ciepłe mleko.

Jeśli chodzi o złe sny? - uśmiechnęła się Zoe.

Pod każdym względem.

Odwróciła się na bok.

- Zaśniesz teraz?
- Tego nie wiem - wymruczał Ethan. - Ale jeśli nie masz nic przeciw­

ko temu, na chwilę stracę przytomność.

Obejmowała go, kiedy zasypiał, słuchając jego równego oddechu. Dzięki

niech będą namiętności, którą tak łatwo rozpalić między nimi. Obojgu

dawała chwilowe wytchnienie.

Wiedziała jednak, że strach wzbudzony przez koszmarny sen nie opu­

ścił jej na długo. Radziła sobie nieźle z większością lęków wiążących się

z pobytem w Candle Lake Manor, ale o tym jednym nie chciała nawet

myśleć. Pogrzebała to wspomnienie w najciemniejszym zakamarku swo­

jego umysłu. Dziś wstało z grobu.

Musi zniszczyć czającego się w ciemności pająka, bo w przeciwnym

razie będzie ją dręczył do końca życia.

Rozmawiała z Ethanem niemal o wszystkim, z wyjątkiem tej jednej

rzeczy. Tak naprawdę on przecież nawet nie wierzy w jej paranormalne

zdolności. Jak miałaby mu powiedzieć, że najbardziej boi się tego, iż wła­

śnie ten szósty zmysł może kiedyś zrujnować jej zdrowie psychiczne?

Pewnego dnia może się okazać, że jej teściowie i wszyscy w Candle

Lake Manor, którzy twierdzili, że jest szalona, mieli jednak rację.

Rozdział 1 5

O

budziła się następnego ranka ze świadomością, że musi opracować

strategię, by uwolnić się od mrocznej siły, której działania doświad­

czyła w bibliotece Designers' Dream Home. Dziś stworzy plan działania.

Podjęcie tej decyzji dodało jej energii i poprawiło nastrój. Ethan zauwa­

żył to przy śniadaniu.

- Widzę, że czujesz się już lepiej? - powiedział, nalewając sobie kawy.

- Znacznie lepiej.

- Żadnego kaca po nocnym koszmarze?

- Po twoim masażu egzotycznym jestem już zupełnie nową kobietą-

zapewniła go.

- A już zaczynałem się przyzwyczajać do tej dawnej.

- Zmiany dodają życiu pikanterii.

- Lubię zmiany w pracy, ale wolę, jeśli nie dotyczą innych aspektów

mojego życia - odparł dziwnie poważnie.

Zoe nie pozwoliła sobie na uwagę, że trzy małżeństwa dowodzą chyba

czegoś przeciwnego. To nie byłoby w porządku. Bonnie wspomniała jej

kiedyś, że żaden z trzech rozwodów nie był pomysłem Ethana. Ethan za­

wsze dotrzymuje danego słowa, dodała. Problem w tym, że żadna z trzech

kobiet, które poślubił, nie traktowała swoich przyrzeczeń zbyt poważnie.

- No dobrze, może nie jestem całkiem nową kobietą - przyznała. -

Tylko tak się czuję.

- To świetnie - uśmiechnął się i wstał, żeby ją pocałować. - Cieszę

się, że mogłem pomóc.

- Jestem ci, oczywiście, bardzo wdzięczna- odparła, kiedy znowu

mogła mówić.

- Przyjmuję wyrazy wdzięczności. - Błysnął swoim najbardziej zmy­

słowym uśmiechem, który przyprawiał ją o dreszcz ekscytacji. -Zawsze

do usług.

background image

- Twoja szlachetność wprost odbiera mi mowę.

- Tak? A więc moja szlachetność została wynagrodzona - uśmiechnął

się trochę złośliwie i podszedł do drzwi. - Ja też dobrze spałem tej nocy.

- Cieszę się, kochanie. - Podeszła do niego, zadowolona.

- Zdaje się, że zaplanowaliśmy na dzisiaj jedno z naszych inspirują­

cych spotkań?

- Wiesz, że musimy podjąć kilka decyzji co do wystroju Nightwinds.

- Jasne.

- Sam powiedziałeś, że masz już dość tych różowych ścian.

- Zgadza się. Tylko nie jestem pewny, czy żółte będą lepsze.

- Nie proponuję koloru nowojorskich taksówek, na litość boską. My­

ślę o takim ciepłym, spłowiałym, lekko złotawym odcieniu z dodatkiem

ochry, na jaki często pomalowane są śródziemnomorskie wille.

- Nigdy nie widziałem żadnej śródziemnomorskiej willi. A w ogóle

co to jest ochra?

- Nieważne. Pokażę ci próbki farb, jak pójdziemy do Nightwinds.

- Dobrze, o ile najpierw pójdziemy coś zjeść. Nie jestem w stanie sku­

pić się na wystroju wnętrz, jeśli się najpierw porządnie nie najem. - Urwał

i spojrzał ze zdumieniem na coś, co leżało obok jego kluczy na stoliku

w holu. - A to skąd się tu, u licha, wzięło?

Zoe chrząknęła nerwowo.

- To takie rakiety, które się odpala w razie wypadku.

- Wiem, co to jest. - Ethan wziął klucze na nowym łańcuszku i paczkę

rakiet do ręki. - Zastanawiam się tylko, co one tu robią.

- Pomyślałam, że mógłbyś je mieć w samochodzie. - Czuła, że robi

się czerwona na twarzy. - Na wypadek, gdyby coś ci się przytrafiło.

Była niemal pewna, że jego usta zadrgały lekko.

- Dobry pomysł - powiedział tylko, kiwając głową. - Nigdy nie wia­

domo, kiedy trzeba będzie wystrzelić rakietę.

O dziwo, wychodząc, pogwizdywał wesoło pod nosem.

Zoe, opuszczając dom wkrótce potem, nie miała ochoty pogwizdywać.

Szła szybko przez parking w stronę swojego nowego miejsca, obmyśla­

jąc plan uwolnienia się z tajemniczej, mrocznej pajęczyny, na którą na­

tknęła się się bibliotece.

Była tak skupiona, że zauważyła Hoopera z apartamentu IB dopiero wte­

dy, kiedy się z nią zderzył, upuszczając na chodnik kilka kartonowych pudeł.

- Och, przepraszam, Zoe - mruknął. - Nie widziałem cię.

Hooper był niski i krępy. Należał do mężczyzn, którzy wcześnie zaczy­

nają łysieć. Tego dnia miał na sobie swoje ulubione spodnie z błyszczą-

cego poliestru, zaprojektowane z myślą o kimś znacznie wyższym, i wy­

gniecioną sportową koszulę bez rękawów, która wyglądała tak, jakby przed

chwilą wyciągnięto ją z kosza na brudną bieliznę.

Hooper był uzależniony od nowinek technologicznych. Do paska miał

przytroczone mnóstwo gadżetów, które razem musiały ważyć z dziesięć

kilo. Zoe rozpoznała wśród nich telefon i elektroniczny organizator, ale

reszta przedmiotów dyndających wokół jego bioder była dla niej tajem­

nicą.

- Nic się nie stało. - Spojrzała na pudła i zauważyła logo znajomej

firmy. - Nowy komputer?

- Tak. - Hooper schylił się, by podnieść jedno z pudeł. - Wczoraj go

dostarczyli. Prawdziwe cacko. Wieczorem go rozpakowałem i do dzie­

siątej surfowałem po Internecie. Dzisiaj pomyślałem, że pozbędę się

w końcu tych kartonów. - Wyprostował się. - Hej, słyszałem, że wkrótce

się wyprowadzasz. Nie przydałoby ci się parę mocnych pudeł?

- Nie, dziękuję.

Hooper wzruszył ramionami i spojrzał na duży metalowy pojemnik na

śmieci stojący pod ścianą. Był już niemal po brzegi wypełniony gazeta­

mi, plastykowymi butelkami i innymi rupieciami. Nad pojemnikiem wid­

niał świeżo powieszony napis:

PUDŁA SKŁADAĆ PŁASKO.

Hooper zmrużył oczy.

- No, no. Zdaje się, że sierżant Duncan ma dla nas nowe przepisy.

Pudła składać płasko, co? Już się z nią parę razy ściąłem. Jak chce mieć

płaskie pudła, to może je sobie sama spłaszczać.

Wrzucił kartony na wystającą z pojemnika górę śmieci, zasłaniając

dokładnie tabliczkę z napisem. Zakończywszy ten pokaz niesubordyna­

cji, zwycięskim gestem wzniósł zaciśnięte pięści nad głowę.

- Chrzań się, sierżancie.

Zoe nie wzięła w obronę administratorki, zauważyła jednak, że teraz

w pojemniku nie zmieści się już nic więcej, a śmieci zostaną wywiezione

dopiero następnego dnia.

Przypomniała sobie szybko, że ma inne problemy, wsiadła do samo­

chodu, zapaliła i wyjechała z parkingu.

Wkrótce potem otworzyła swoje biuro i podeszła do półek z książka­

mi. Singleton pomagał jej w zdobyciu pozycji dotyczących dekoracji

wnętrz. Dzięki niemu jej biblioteka stale się powiększała.

Idea projektowania przestrzeni w taki sposób, by wzmacniać pozytyw­

ną energię, nie była wytworem współczesnej filozofii New Age. Prze­

ciwnie, powstała tysiące lat temu. Przez stulecia wielu myślicieli spędzi­

ło mnóstwo czasu, badając wpływ, jaki ma na ludzi otoczenie, w którym

background image

przebywają. Niektóre z ich teorii powstały w oparciu na odwiecznych

zasadach religijnych, inne czerpały z reguł matematyki i astrologii.

W bibliotece Zoe znajdowało się kilka tomów poświęconych teoriom,

których twórcami byli mędrcy należący do dawno wymarłych cywilizacji.

Badania nad sztuką kreowania przestrzeni nadal trwają, choć obecnie

dominuje w nich bardziej naukowe podejście do tematu. Zoe miała w swo­

ich zbiorach opracowania licznych doświadczeń psychologicznych, przed­

stawiających szczegółowo wpływ koloru ścian na osoby przebywające

w więzieniach, szkołach i szpitalach, oraz dane dotyczące terapeutycz­

nego działania roślin i akwariów, znajdujących się w domach i gabine­

tach lekarskich.

Ludzie od dawna intuicyjnie wyczuwali pozytywny albo negatywny

wpływ wnętrz, w których mieszkali i pracowali.

Zoe położyła stertę książek na biurku i usiadła. Tego ranka nie planowa­

ła żadnych spotkań. Przy odrobinie szczęścia może uda jej się spędzić kilka

godzin na szukaniu informacji o złej energii, czającej się w ścianach.

Kilka godzin później podniosła wzrok znad kopii średniowiecznego

rękopisu, dokładnie opisującego technikę pozbywania się z wnętrz złych

duchów, i z przerażeniem odkryła, że jest już południe. O wpół do pierw­

szej miała się spotkać z Ethanem na lunchu i pokazać mu próbki farb.

Zapisała ostatnie uwagi w leżącym na biurku notatniku i powoli wstała

z krzesła. Po wielu godzinach siedzenia bez ruchu była całkiem zesztyw­

niało, a co gorsza także przygnębiona brakiem efektów swojej pracy.

Doszła do wniosku, że potrzebuje świeżego powietrza.

Chwyciła zieloną torbę, zamknęła biuro i ruszyła w stronę Truax Inve-

stigalions.

Biuro Ethana znajdowało się zaledwie kilka przecznic dalej, przy Co-

balt Street, ale jego otoczenie różniło się znacznie od modnej, zadbanej

dzielnicy, w której miała swoją siedzibę firma Zoe. Ethan pracował w jed­

nej ze starszych dzielnic miasta, która bardzo jej się podobała. Owszem,

ząb czasu nadszarpnął już mocno niskie budynki w stylu kolonialnym.

Ale ich spłowiałe od słońca ściany, czerwone dachówki i łukowate bra­

my miały swój charakter, tak jak Ethan.

Zoe dotarła do numeru 49 przy Cobalt Street i weszła do chłodnego,

mrocznego przedsionka. Spojrzała na schody prowadzące do biura Etha­

na, po czym skręciła i otworzyła drzwi jedynego sklepu, jaki się tam znaj­

dował, antykwariatu Single-Minded Books. •

Na tyłach księgarni dostrzegła gładko ogoloną głowę Singletona, która

lśniła w świetle rzucanym przez ekran komputera.

- Zaraz przyjdę - zawołał.

- Nie spiesz się.

- Zoe?- Singleton wynurzył się z nory na zapleczu, którą nazywał

swoim biurem. - Co słychać?

- Właśnie wybieram się na lunch z Ethanem. idziemy potem do Night-

winds zastanowić się nad wystrojem domu.

Singleton zachichotał.

- A dlaczego wyglądasz, jakbyś szła na pogrzeb? Na pewno miałaś

już klientów trudniejszych niż Ethan.

- Niewykluczone, ale jakoś ich nie pamiętam.

- No, był na przykład ten facet, który zabił żonę kilka miesięcy temu.

- To zupełnie co innego - odparła wyniośle. - David Mason może i był

mordercą, ale na pewno nie był trudnym klientem. Bardzo dobrze mi się

z nim pracowało..

Singleton założył ręce na piersi i oparł się o ladę.

- Więc jaki masz problem z Ethanem? Chodzi o kanapę?

- Obsesja na tym punkcie to małe piwo. Problem raczej w tym, że

brak mu wyczucia kolom.

- To nieprawda. Nie lubi różowego.

- Nie jestem pewna. Podejrzewam, że gdybyście ty i Harry nie powie­

dzieli mu, że długotrwałe oddziaływanie tego koloru powoduje degene­

rację mózgu, nigdy nie zgodziłby się na malowanie.

- Ale zgodził się - zauważył Singleton. - Wygląda na to, że jesteś nam

coś winna.

- Ethan zgodził się na malowanie - przyznała - ale kłóci się ze mną

o każdy pokój, jeśli chodzi o kolory. W końcu przekonałam go do kuch­

ni, ale teraz sprzeczamy się o salon. Wydaje mi się, że gdybym mu zosta­

wiła wolną rękę, cały dom zostałby pomalowany na biało, z zewnątrz i od

środka.

- A on mówi, że gdyby zostawił wolną rękę tobie, każdy pokój byłby

innego koloru.

- Przesadza. Nie chcę tylko, żeby było nudno. Zresztą nie mam wiel­

kiego wyboru. Ethan trzyma się ustalonego budżetu, który jest dość ni­

ski, a malowanie to najtańszy sposób na osiągnięcie bardziej kontrasto­

wego efektu.

- Mężczyźni na ogół nie znają się na kontrastowych efektach - zamy­

ślił się Singleton.

- Nie wiem, jacy mężczyźni są na ogół, ale odkryłam już, że faceci

tacy jak Ethan są bardzo niechętni wszelkim zmianom w swoim życiu.

Pewnie chcą mieć nad wszystkim kontrolę.

background image

- Albo po prostu się boją. - Singleton wzruszył ramionami. - Nie za­

pominaj, że Ethan miał już jedno bolesne doświadczenie z tą projektant­

ką w Los Angeles.

- Ta nieszczęsna projektantka, kimkolwiek była, nie miała nic wspól­

nego z jego bankructwem.

- Wiem, ale wydaje mi się, że Ethan w jakiś dziwny sposób łączy

wszystkie te kosztowne meble, które kupił pod jej wpływem, z katastrofą

finansową, jaka zaraz potem nastąpiła. Powiedział mi, że na licytacji do­

stał za nie grosze.

Zoe machnęła ręką.

- To już nie wina projektantki.

- Twierdziła, że wszystkie te kanapy i stoliki to dobra inwestycja...

Zoe zmarszczyła brwi.

- Na pewno chodziło jej o to, że stworzą odpowiedni wizerunek fir­

my.

- A Ethan pewnie myślał, że z upływem czasu zyskają na wartości.

- Meble rzadko zyskują na wartości.

- Cóż, pewnie nie wyraziła się dość jasno.

- Wiem tylko, że każda nasza rozmowa o urządzaniu domu kończy się

sprzeczką - jęknęła Zoe.

- Jak już powiedziałem, to pewnie tylko typowy męski lęk.

- Hm - mruknęła Zoe. - A skoro mowa o męskich lękach...

- Tak?

Zoe udała, że z uwagą przegląda dziewiętnastowieczny słownik leżący

na szklanej ladzie.

- Wiem, że to nie moja sprawa, ale zastanawiałam się, czy nie masz

zamiaru umówić się z Bonnie w najbliższym czasie.

Singleton nawet nie drgnął.

- Myślę o tym.

- Och. - Zoe czekała na dalsze wyjaśnienia, ale Singleton najwyraź­

niej nie miał zamiaru jej oświecić. - Bardzo się cieszę. Obawiałam się,

że zwlekasz, bo boisz się, że ona nie odniesie się pozytywnie do twojej

propozycji, a jestem pewna, że tak będzie. To znaczy, że odniesie się

pozytywnie.

- Na pewno zaproponuję jej coś dopiero wtedy, kiedy minie trochę

czasu od rocznicy śmierci jej męża.

Zoe była zaskoczona nie tylko jego słowami, ale i delikatnością, która

się za nimi kryła.

- Masz rację. Nie pomyślałam o tym. To rzeczywiście nie jest najlep­

szy moment. Ale cieszę się, że masz zamiar zrobić coś w tym kierunku.

- Naprawdę sądzisz, że ona zechce się ze mną umówić? Chyba nie

jestem w jej typie.

— Kto to może wiedzieć? - odparła Zoe poważnie - Weź Ethana i mnie,

na przykład. Na pewno nikomu nie przyszłoby do głowy, że moglibyśmy

być razem.

— Prawda. Mówimy o krańcowych przeciwieństwach. Ty, z twoim ar­

tystycznym zacięciem i wiarą w feng shui, oraz Ethan, twardo stąpający

po ziemi. Nie, sądzę, że żadna szanująca się swatka nie próbowałaby was

skojarzyć, to pewne.

Opinia Singletona nie poprawiła jej nastroju. Zoe pożałowała nagle, że

zaczęła mówić o przeciwieństwach. Singleton natomiast wyraźnie powe­

selał. Uśmiechnął się do niej promiennie.

— Dzięki, Zoe. Dałaś mi nadzieję.

- Bardzo się cieszę - odparła szczerze.

Ethan usłyszał jej kroki na skrzypiących schodach. W samą porę.

Kilka minut wcześniej widział ją na ulicy, ale pogawędka z Singleto-

nem zabrała trochę czasu. Był ciekaw, o czym rozmawiali.

Siedział przy biurku, patrząc w lustro zawieszone na ścianie w taki spo­

sób, by mógł widzieć każdego, kto wchodził do pierwszego pokoju. Zoe

nie podobało się, że lustro wisi w tym miejscu, ponieważ jej zdaniem zabu­

rzało przepływ energii w biurze. Nie podobały jej się też krzesła stojące po

drugiej stronie biurka. Uważała, że są za duże i przytłaczające. Ethan jed­

nak nie miał żadnych zastrzeżeń do przepływu energii w pomieszczeniu,

lubił też, kiedy jego klienci czuli się trochę przytłoczeni. Dawało mu to

lekkie poczucie wyższości, które często okazywało się bardzo pomocne.

W lustrze pojawiło się odbicie Zoe. Ciemne, rudawe włosy związała

w gładki węzeł na karku. Kiedy wychodził rano do pracy, była w koszulce

nocnej. Teraz miała na sobie cienki turkusowy sweter z rękawami sięgają­

cymi tuż poniżej łokci i spódnicę w ciemniejszym odcieniu tego samego

koloru. Lekki materiał wdzięcznie opływał jej łydki. Ethan poczuł, że serce

zaczyna mu bić szybciej. Prezentowała się wspaniale. Ale ona we wszyst­

kim wyglądała dobrze. A najlepiej wtedy, kiedy nic na sobie nie miała.

Wspomnienie ostatniej nocy sprawiło, że znowu gwałtownie jej zapra­

gnął. Często marzył o tym, by znaleźć się znowu w jej ramionach, gdyż

łącząca ich namiętność była jak narkotyk, przynoszący mu cudowne, choć

tylko chwilowe zapomnienie. Kiedy leżeli razem w wilgotnej pościeli,

mógł nie myśleć o niepewnym jutrzejszym dniu. Potrafił też udawać, że

n i e ma przeszłości

- Ethan?

background image

- Tutaj. - Wstał i wyszedł zza biurka.

Zoe stanęła w drzwiach.

- Gotowy do wyjścia?

Uśmiechała się, ale w jej oczach czaił się cień. Ethana dręczyła świa­

domość, że koszmarny sen, który zbudził ją w środku nocy, nie daje jej

spokoju także za dnia. Ogarnął go gniew, opanował go jednak, wiedząc,

że nic nie może zrobić. Oddałby wszystko, by móc cofnąć czas i oszczę­

dzić jej tych strasznych miesięcy w Candle Lake Manor. Ale co się stało,

już się nie odstanie. Wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

- Owszem, zjadłbym coś - odparł. Podszedł do niej, przytulił do sie­

bie i namiętnie pocałował, chcąc rozproszyć cień smutku w jej oczach.

Kiedy przylgnęła do niego, zarzucając mu ręce na szyję, podniósł gło­

wę. - Chociaż sam nie wiem, na co mam w tej chwili ochotę.

- Myślałam o restauracji Montoya.

Ethan przesunął kciukiem po linii jej policzka, z przyjemnością doty­

kając jej gładkiej skóry.

- A ja myślałem o tobie. Na moim biurku.

Zoe cofnęła się szybko.

- Mowy nie ma. Musimy wybrać kolor do naszej sypialni. Nie może­

my tego dłużej odkładać.

- Jak możesz myśleć o farbie, kiedy proponuję ci gorący seks na biurku?

- Jestem profesjonalistką. Wiem, jak nie dać się zdekoncentrować.

Po lunchu wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę Nightwinds. Nie­

długo potem wjechali na podjazd przed starym domem.

Zoo była trochę spięta, ale rzuciła Ethanowi swój najbardziej profesjo­

nalny, olśniewający uśmiech.

- Wiesz, nie musimy się kłócić, kochanie. Mógłbyś zaufać swojej pro­

jektantce wnętrz.

- Kotku, oddałbym całe swoje życie w twoje ręce.

- Ale nie puszkę farby?

- Z farbami trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie.

Jaskraworóżowe drzwi wielkiego domu były szeroko otwarte, a tuż przed

nimi stała biała furgonetka z napisem

USŁUGI MALARSKIE. WŁAŚCICIEL ER­

NEST

HULL.

Zoe natychmiast się rozpogodziła.

- Malarz - powiedziała. -Nareszcie. A więc Treacher zmienił zdanie

i jednak przysłał kogoś w tym tygodniu do pomalowania kuchni. Chodź,

zobaczymy, co się tam dzieje. Wolę się upewnić, że otrzymał wszystkie

instrukcje co do północnej ściany.

Otworzyła drzwiczki i wyskoczyła z samochodu, zanim Ethan zdążył

wyjąć kluczyk ze stacyjki. Patrzył, jak wbiega na schody i znika we wnę­

trzu domu.

Moja nieustraszona dekoratorka wnętrz rusza do akcji, pomyślał. Zdu­

miewające, jak szybko potrafi chodzić, kiedy w pobliżu pojawi się ma­

larz.

Wysiadł z samochodu i statecznym krokiem podszedł do drzwi. Obec­

ność malarza oznaczała, że trzeba będzie podjąć decyzję, choć dziwnie

nie miał ochoty tego robić.

Ale do diabła z tym. Ten dom stał się dla niego czymś w rodzaju sym­

bolu ich małżeństwa. Dopóki nie podjęli żadnej decyzji dotyczącej jego

odnowienia, mógł udawać, że nic się nie zmieni, że wszystko zostanie

tak, jak jest. Że nie będzie musiał myśleć o przyszłości.

Mijając furgonetkę, zajrzał do środka. Na konsolce od strony kierowcy

leżał plastykowy pojemnik zawierający jakiś środek gwarantujący przy­

rost masy mięśniowej, wzrost poziomu energii i sił witalnych. W sześcio-

paku na podłodze tkwiło pięć identycznych, nieotwartych jeszcze pojem­

ników, a na siedzeniu pasażera leżała duża papierowa torba z logo sklepu

ze zdrową żywnością.

Ethan doszedł do wniosku, że malarz z taką troską odnoszący się do

swojej kondycji fizycznej zasługuje na najwyższy szacunek. Zaczął się

nawet zastanawiać, czy nie powinien czuć się winny z powodu podwój­

nej porcji enchilady, którą skonsumował z apetytem jakiś czas wcześniej.

Przyjrzał się uważnie napisom na furgonetce. Były to jedne z tych ma­

gnetycznych liter, które można łatwo zdjąć z karoserii, gdyby zaszła taka

potrzeba.

Wszedł na wiodące do wejścia schody umieszczone między różowymi

kamiennymi filarami. Wnętrze domu nie było już tak całkowicie różowe,

jak kiedyś, gdyż podłogi z różowego marmuru i dywany zdobione wzo­

rem z wielkich różowych magnolii zostały zasłonięte ochronną folią. To

samo odnosiło się do mebli. Niestety ciągle jeszcze można było podzi­

wiać różowe ściany i wysokie sufity w tym samym kolorze.

Zobaczył Zoe, która dopadła nieszczęsnego malarza tuż koło szafy na

ubrania. Nie sprawiała już wrażenia zachwyconej. Przeciwnie, wygląda­

ła na poirytowaną.

Malarz patrzył na nią ze zrozpaczoną miną. Miał na sobie nieskazitel­

nie biały kombinezon roboczy. Jasne, przystrzyżone z wojskową precy­

zją włosy wystawały spod nowiutkiej białej czapeczki. Wzmacniające

koktajle proteinowe rzeczywiście działają, zauważył Ethan w duchu. Fa­

cet był potężny, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Szeroka klatka

background image

piersiowa i umięśniony kark zdradzały wytężoną pracę na siłowni. Góro­

wał nad Zoe, ona jednak zdawała się tego nie zauważać. Była zbyt zajęta

robieniem awantury.

- Co to znaczy, że przyjechał pan tylko zostawić rzeczy? - spytała,

blokując mu drogę do frontowych drzwi. - Treacher na pewno przysłał

pana do pomalowania kuchni.

- Przykro mi, proszę pani.

Malarz spojrzał na Ethana ponad jej głową, błagając go wzrokiem o zro­

zumienie i pomoc. Ethan założył ręce na piersi, oparł się ramieniem o ró­

żową ścianę i lekko potrząsnął głową. Było mu żal tego faceta, nie na tyle

jednak, by miał ochotę włączyć się do tej wymiany zdań.

Spojrzenie malarza stwardniało, kiedy pojął, że nie może liczyć na po­

moc ze strony Ethana. Zmarszczył brwi, zwracając się do Zoe, która stała

przed nim niewzruszona jak skała.

- Proszę posłuchać, wiem tylko, że mój szef kazał mi wstąpić tu po

drodze z lunchu i zostawić drabinę i spryskiwacz. - Wskazał dłonią leżą­

ce na podłodze przedmioty. - To wszystko. Nie mogę tu dzisiaj zostać.

Po południu pracuję gdzie indziej.

- To znaczy gdzie? - spytała Zoe, spoglądając na niego podejrzliwie. -

W domu przy Desert View czy na Arroyo Grande?

- Eee... przy Desert View.

- Ma. Wiedziałam. Treacher mnie okłamał. Powiedział, że nie może

zacząć prac w Nightwinds w tym tygodniu tylko dlatego, że musi naj­

pierw skończyć mój projekt na Arroyo Grande. A naprawdę potajemnie

wysyła swoich pracowników na Desert View. To projekt Lindsey Voyle,

czyż nic?

- Nic mam pojęcia, proszę pani. - Malarz podjął nieudaną próbę omi­

nięcia jej i ucieczki z domu.

Zoe stanowczo zagrodziła mu drogę, opierając ręce na biodrach.

- Jeszcze zobaczymy. Mam umowę.

- Nie wiem, jaki jest plan prac, proszę pani. Wiem tylko, że chyba się

spóźnię. Hull mnie zwolni, jeśli zaraz nie będę na miejscu.

- Cóż, proszę powiedzieć Hullowi i Treacherowi, że mówiłam poważ­

nie, rozmawiając z nimi przez telefon. Jeśli będą mnie tak traktować, spro­

wadzę wykonawców z Phoenix i już nigdy nie skorzystam z ich usług.

- Oczywiście, proszę pani. - Malarz wyminął ją w końcu i spiesznie

ruszył w stronę drzwi. - Wszystko powtórzę.

- Czy Lindsey Voyle zaoferowała mu premię, żeby skończył jej pro­

jekt wcześniej? - zawołała za nim Zoe. - Założę się, że o to tutaj chodzi.

To nielegalne. Pozwę was do sądu, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Malarz nie zwrócił uwagi na jej słowa, ale przed wyjściem przystanął

na chwilę koło Ethana.

- Pan jest właścicielem tego domu?

- Owszem - odparł Ethan.

- Rozumiem, dlaczego chce pan go przemalować. Wszystko różowe.

- Zauważył to pan?

- Taa... Może szef przyśle mnie tu pod koniec tygodnia.

- Dobrze by było. Jak pan widzi, moja dekoratorka jest bardzo nieza­

dowolona.

Malarz podniósł ręce, chwycił daszek swojej czapki i naciągnął ją moc-

niej na głowę.

- Tak, proszę pana. To widać.

- Nie opłaca się denerwować profesjonalistów.

Malarz wyszedł z domu, zbiegł po schodach, wskoczył do białej furgo­

netki i szybko odjechał.

Ethan spojrzał na Zoe, próbując się zorientować, w jakim jest nastroju.

Gotowała się ze złości. Uświadomił sobie, że odnowienie Nightwinds

stało się dla niej rodzajem obsesji. Sam nie wiedział, czy to dobrze, czy

źle.

- A więc... — zagaił neutralnym tonem.

- Dwulicowy, kłamliwy kretyn.

Najwyraźniej neutralny ton nie zdał egzaminu.

- Mówisz o Hullu, Treacherze, malarzu, który właśnie nas pożegnał,

czy o mnie?

- O Treacherze.

- Racja. - Ethan opuścił ręce i odsunął się od ściany. - A teraz, kiedy

już to ustaliliśmy, może pokażesz mi te próbki farb?

Rozdział 16

S

ingleton podniósł głowę, kiedy Bonnie stanęła w drzwiach tuż po

pierwszej po południu. W księgarni nagle zrobiło się jaśniej.

Zazwyczaj lubił panujący tu półmrok, tworzący atmosferę, która bar­

dzo odpowiadała jemu i jego zbiorom starych i rzadkich książek. Ostat­

nio jednak wnętrze wydawało mu się ciemniejsze niż dawniej, bo kiedy

przychodziła Bonnie, wszystko się nagle rozjaśniało. Jakby wnosiła ze

sobą światło pustynnego słońca.

background image

- Dostałam twoją wiadomość - powiedziała, kładąc na ladzie swoją

torebkę i plastykowy pojemnik. -Nie mogę uwierzyć, że naprawdę uda­

ło ci się zdobyć tę prywatnie wydaną historię Whispering Springs.

- Znalazłem ją w Internecie. - Singleton wyciągnął spod lady małą opra­

wioną w skórę książeczkę i otworzył ją na stronie tytułowej. - Historia zało­

żenia miasta Whispering Springs w Arizonie,

spisana przez J.L. Creeka.

- Cudownie. - Bonnie, podekscytowana, pochyliła się nad książką i za­

częła ostrożnie przewracać strony. - Słyszałam, że Towarzystwo Przyja­

ciół Biblioteki od lat poszukiwało tego wydania. Wszyscy będą zachwy­

ceni. To będzie wspaniałe uzupełnienie zbioru rzadkich ksiąg i manuskryp­

tów.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

- Ile kosztowała?

- Daj spokój. - Singleton wzruszył ramionami.

Podniosła na niego wzrok i zmarszczyła brwi.

- Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłbyś ją ofiarować bibliotece.

Zdaję sobie sprawę, że musiała być bardzo droga. Towarzystwo zapłaci

ci za tę książkę.

Singleton położył dłonie na ladzie.

- Potraktuj to jako mój udział we wspieraniu lokalnej społeczności.

- Jesteś bardzo hojny - uśmiechnęła się Bonnie.

- Hej, od czasu do czasu stać mnie na obywatelski uczynek.

- Cóż, mam nadzieję, że przyjmiesz ten kawałek ciasta cytrynowego,

jako symbol wdzięczności biblioteki publicznej. -Bonnie przesunęła pla­

stykowy pojemnik w stronę Singletona.

- Ciasto cytrynowe? Jedno z moich ulubionych. - Podniósł wieczko

i wciągnął w nozdrza apetyczny aromat. - O rany. To jeden z najpiękniej­

szych widoków we wszechświecie. Jestem w pełni usatysfakcjonowany

rewanżem za książkę.

Bonnie wydawała się zadowolona.

- Trzymaj je w lodówce, dopóki nie przyjdzie ci na nie ochota.

- Och, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Chyba nie zdążę włożyć tych

pyszności do lodówki.

Sięgnął pod ladę, wyciągnął jeden z plastykowych widelczyków, które

zostały z zamawianych na wynos potraw, i odkroił nim wielki kawał ciasta.

Jadł powoli, delektując się jego smakiem.

- Przepyszne - oznajmił, kiedy już przełknął.

- Dziękuję. Wiesz, Jeff i Theo nigdy nie okazują zachwytu w taki spo­

sób. Zazwyczaj najpierw wydłubują kawałki owoców z wierzchu i pró­

bują używać ich jako amunicji, a dopiero potem zjadają resztę.

- Daj im kilka lat. Ich kubki smakowe nie sąjeszcze w pełni rozwinięte.

- Więc twoim zdaniem jest nadzieja, że nauczą się kiedyś jeść jak cy­

wilizowane istoty ludzkie?

- Tego nie wiem, na pewno w końcu dojdą do wniosku, że owoce po­

winny trafiać do buzi razem z ciastem.

- Już nie mogę się doczekać tej chwili, a na razie cieszę się, że ciasto

ci smakuje. - Spojrzała na zegarek. - Ethan jest na górze?

- Niestety, niedawno wyszedł. - Singleton wbił widelczyk w ciasto. -

Pojechał do Nightwinds ze swoją projektantką wnętrz.

- Aha. - Bonnie zrobiła zabawną minę. - Może i dobrze, że go nie

zastałam. Zawsze jest trochę drażliwy przed i po tych spotkaniach z Zoe.

- Zoe też się denerwuje, kiedy mają rozmawiać o wystroju domu.

Twierdzi, że Ethan jest uparty i nie znosi zmian, nie mówiąc już o tym, że

chce na wszystkim oszczędzać.

- Wiem, że lubi trzymać się raz ustalonego budżetu, ale Zoe ma duże

doświadczenie. Jestem pewna, że wie, jak obniżyć koszty.

Singleton odkroił sobie kolejny kawałek ciasta.

- Nie sądzę, żeby Ethan naprawdę przejmował się budżetem. Podej­

rzewam, że to tylko wymówka.

- To znaczy?

- Powiedziałem Zoe, że moim zdaniem Ethanowi pomysł odnowienia

domu kojarzy się z jego bankructwem w Los Angeles.

- A to z kolei już zawsze będzie mu przypominało o śmierci Drew-

westchnęła Bonnie. - Do tego właśnie minęła trzecia rocznica dnia, w któ­

rym odkrył miejsce, gdzie zabójca zakopał ciało mojego męża. Nic dziw­

nego, że jest taki nerwowy. Może to nie był najlepszy pomysł, żeby odna­

wiać dom właśnie w listopadzie.

- Lepiej by było, gdyby zaczekali z tym do nowego roku. Ale pewnie

sądzili, że to im dobrze zrobi. Mają coś, w co mogą się wspólnie zaanga­

żować. Ale zamiast tego bez przerwy się kłócą.

Bonnie szeroko otworzyła oczy.

- Myślisz, że to projekcja? Że dla nich obojga remont domu symboli­

zuje wszystkie wątpliwości i lęki związane z małżeństwem?

- Nie jestem psychiatrą, ale to możliwe.

Spojrzał smętnie na resztki ciasta, które przylgnęły do dna pojemnika, i do­

szedł do wniosku, że są zbyt małe, by możnaje było wyjąć widelcem. Zaczął

się zastanawiać, co też pomyślałaby o nim Bonnie, gdyby polizał palec i w ten

sposób wydostał ostatnie okruchy. Pewnie nie byłaby zachwycona.

- Od śmierci Drew listopad jest dla nas wszystkich ciężkim miesią­

cem - powiedziała Bonnie w zamyśleniu. - A naprawdę sądziłam, że

background image

w tym roku będzie już lepiej. I jest lepiej, dla mnie i dla Theo. Ale Ethan

ma znowu te huśtawki nastrojów, a Jeff zachowuje się jeszcze gorzej niż

w zeszłym roku.

Singleton z żalem zamknął pojemnik po cieście.

- Jeff nie pogodził się z tym, co się stało?

Bonnie kiwnęła głową.

- Na początku miesiąca poprosił mnie, żebym pokazała mu jeden z al­

bumów ze zdjęciami ojca. Zabrał go do swojego pokoju. Kiedy tam we­

szłam, siedział wpatrzony w jedną z fotografii. Zapytałam go, czy nie

chce porozmawiać o swoim tacie.

- Co ci odpowiedział?

- Że nie i zamknął album. - Potrząsnęła głową. - Sama nie wiem. Może

przeprowadzka do Whispering Springs była dla niego zbyt dużym stre­

sem.

- Podobno przeprowadzki zawsze są stresujące.

- Wiem - urwała. - Ale dalej uważam, że decyzja, by rozpocząć tu

nowe życie, była słuszna. Wszyscy musieliśmy się wynieść z Los Ange­

les, łącznie z Ethanem.

- Każdy z naszej paczki przyjechał tu, żeby zacząć od nowa. Ty, chłop­

cy, Ethan, Zoe i Arcadia. Nawet Harry i ja.

Bonnie uniosła brwi ze zdumienia.

- Ty także?

- Oczywiście.

- A dlaczego?

- Cóż, moja żona doszła do wniosku, że nie chce mieć dzieci. Odeszła

ode mnie i poślubiła innego faceta, który lepiej rozumiał jej potrzeby.

W tym samym czasie zarząd firmy, w której pracowałem, postanowił

zwiększyć zyski, zlecając mi wykonanie usług na rzecz klienta, który mógł

sporo zapłacić, chociaż ten rodzaj badań zupełnie mnie nie interesował. -

Wzruszył ramionami. - Pomyślałem więc, że pora zmienić otoczenie.

- I wylądowałeś w Whispering Springs. Ta część zachodu zawsze była

dobrym miejscem, by zacząć wszystko od początku.

- Tak. Wszyscy mamy ten zamiar. I uda nam się to. - Wręczył jej Hi­

storią Whispering Springs.

- Nie martw się o Jeffa. Pewnego dnia i on

będzie gotów pogrzebać złe wspomnienia.

Jej palce musnęły jego dłoń, kiedy brała książkę do ręki.

- Dziękuję.

Singleton pokiwał głową i patrzył, jak wychodzi z księgarni. Kiedy

zamknęła za sobą drzwi, znowu zrobiło się ciemno.

Rozdział 1 7

S

chody prowadzące do biura Truax Investigations, które służyły jako

swego rodzaju system wczesnego ostrzegania, zaskrzypiały tuż przed

dziesiątą następnego ranka. Ethan nasłuchiwał uważnie. Zawsze dla za­

bawy analizował kroki osoby wchodzącej do jego biura. Uważał, że to

dobre ćwiczenie dla kogoś z jego branży.

Jego zdaniem obecnie detektywi za bardzo polegająna Internecie i zdo­

byczach technologii. Staroświeckim metodom rodem z opowiadań o Sher-

locku Holmesie groziło zapomnienie.

Ktoś powinien podtrzymywać tradycję.

Kroki, którym się teraz przysłuchiwał, nie były krótkie, lekkie i szyb­

kie, więc nie była to Zoe. Nie słyszał też tupotu sportowych butów, które

zwykle zwiastowały pojawienie się Jeffa i Theo. Nie był to również miękki,

posuwisty chód Bonnie.

Mężczyzna, bez wątpienia. Stanowczy. Zdecydowany. Jeden z tych,

którzy zawsze wiedzą, czego chcą, i zwykle to osiągają. Listonosz albo

nowy klient.

Ethan nie oczekiwał żadnej przesyłki.

Odłożył żółty zeszyt, w którym zapisywał uwagi dotyczące sprawy

Kirwana, i zdjął stopy z biurka. Lepiej, żeby wchodzący nie odniósł wra­

żenia, że trafił na detektywa, który o dziesiątej rano w środku tygodnia

nie ma nic do roboty.

W lustrze, strategicznie umieszczonym na ścianie, pojawiło się odbicie

wysokiego mężczyzny, który właśnie wszedł do pierwszego pokoju. Miał

szpakowate, krótko ostrzyżone włosy. Nie nosił brązowego uniformu, więc

na pewno nie był to listonosz. Jego spodnie i sportowa koszula wygląda­

ły na bardzo drogie.

Jest w końcu asem wśród detektywów, no nie?

Ethan wstał i podszedł do drzwi. Mężczyzna stał tyłem do niego, pa­

trząc w stronę dużego biurka pod oknem. Pewnie zdążył już zauważyć,

że nie siedzi za nim sekretarka.

- Powiedziałbym panu, że moja sekretarka wyszła właśnie na kawę,

ale prawda jest taka, że jeszcze nikogo nie zatrudniłem na to stanowisko.

W czym mogę panu pomóc?

Mężczyzna odwrócił się szybko i zlustrował Ethana spojrzeniem chłod­

nych, ciemnych oczu.

- Pan Truax, jak sądzę?

- Ethan Truax. - Ethan wyciągnął rękę.

background image

- Doug Valdez. - Doug uścisnął dłoń Ethana z tą samą stanowczością,

z jaką wchodził na schody.

- To pan jest prezesem CEO i Valdez Electronics?

- Tak.

Ethan miał ochotę zagwizdać. Doug Valdez należał do śmietanki miej­

scowego biznesu. W tym roku wybrano go też na przewodniczącego Zrze­

szenia Producentów Whispering Springs.

Innymi słowy, klient, o jakim można marzyć.

Ethan miał, prawdę mówiąc, wielu takich klientów, kiedy pracował

w Los Angeles. Ale to nie było Los Angeles, a Ethan nie prowadził już

dużej firmy świadczącej usługi detektywistyczne, która przyciągała ludzi

pokroju Douga Valdeza.

W Whispering Springs tacy klienci zwykle wybierali Radnora.

Więc co właściwie Valdez tu robi?

- Poleciła mi pana Katherine Compton - powiedział Valdez.

A więc przyszedł z polecenia. W tym biznesie najwyraźniej nic się nie

zmieniło.

- Proszę wejść i usiąść. - Ethan odsunął się od drzwi.

Doug wszedł do biura i usiadł na jednym z dwóch foteli. Nie był zbyt

rosłym mężczyzną, ale wbrew opinii Zoe, wielki fotel wcale go nie przy­

tłoczył.

Doug rozejrzał się po pokoju i uśmiechnął się.

- Zupełnie jak w starej powieści kryminalnej. No, może z wyjątkiem

komputera.

- Odziedziczyłem to biuro po moim wuju Victorze, który otworzył tu

interes kilkadziesiąt lat temu, w innym stuleciu. Obawiam się, że miał on

bardzo romantyczne spojrzenie na tę profesję.

Doug uniósł jedną brew.

- Pan ma inne spojrzenie, jak rozumiem?

- Nie stać mnie na romantyzm. Muszę się z tego utrzymać. Takie po­

dejście raczej wyklucza sentymenty. - Ethan usiadł za biurkiem. - Co

mogę dla pana zrobić?

- Mam problemy z moim działem transportu i odbioru. W ciągu ostat­

nich trzech miesięcy ponieśliśmy większe straty niż dotychczas. Nie są

olbrzymie, ale ta tendencja się utrzymuje. Moja ochrona nie umie wyja­

śnić tego, co się dzieje. Chciałbym, żeby pan trochę się tam rozejrzał.

Może panu uda się to odkryć.

- Mogę spróbować - odparł Ethan. -Ale zanim przejdziemy do szcze­

gółów, chciałbym zadać panu pytanie.

- Chce pan wiedzieć, dlaczego nie poszedłem z tym do Radnora?

- Wydawało mi się, że to oni opracowali dla pana system ochrony.

- Ma pan rację. Eksperci od Radnora dokonali szczegółowej analizy

operacji mojej firmy, spisali swoje spostrzeżenia, a następnie opracowali

bardzo długą listę kosztownych zaleceń, do których się stosujemy.

- Rozumiem - powiedział Ethan i umilkł. Czasami przedłużająca się

cisza skłaniała ludzi do wynurzeń.

Ale Doug nie należał do osób podatnych na tę taktykę. Bardzo ostroż­

nie dobierał słowa, zastanawiając się, ile i jak powiedzieć.

- Chcę, żeby zajął się tym ktoś spoza firmy.

- Rozumiem. - Ethan otworzył szufladę, wyjął z niej nowy notatnik

i wziął do ręki długopis. - Innymi słowy sądzi pan, że ktoś z ochrony jest

w to zamieszany.

- Tak mi się wydaje. A biorąc pod uwagę, że to Radnor wybrał i spraw­

dził dla nas pracowników ochrony, wolałbym nie zwracać się do nich

z tym problemem.

- Więc chodzi panu o audyt systemu ochrony.

- Audyt. - Doug był wyraźnie zadowolony, słysząc to słowo. - Tak,

właśnie o to mi chodzi. Może jedna osoba z zewnątrz dostrzeże coś, co

umyka uwadze zorganizowanego zespołu, zwłaszcza jeśli ten zespół nie

jest zainteresowany wyszukiwaniem problemów, które mogłyby źle świad­

czyć o usługach Radnor.

Czterdzieści minut później Doug wypisał czek, uścisnął dłoń Ethana

po raz drugi i wyszedł z biura.

Ethan odprowadził go do drzwi i wrócił do swojego biurka. Siedział

tam przez chwilę, wpatrując się w czek, opiewający na bardzo interesują­

cą kwotę. Była to największa sprawa, jaką dostał, odkąd przeprowadził

się do Whispering Springs.

Podniósł słuchawkę telefonu. Zoe odebrała po pierwszym sygnale.

- Enhanced Interiors. - Była uprzejma i profesjonalna, ale wydawała

się trochę roztargniona. - Mówi Zoe Truax.

Zoe Truax. Podobało mu się brzmienie tych słów.

- Doug Valdez z Valdez Electronics wszedł przed chwilą do mojego

biura i wręczył mi bardzo wysoką zaliczkę. Chce, żebym zajął się proble­

mami w jego dziale transportu.

- Ethan, to cudownie - odparła entuzjastycznie. Roztargnienie znik­

nęło z jej głosu. - Gratuluję.

- Zawdzięczam to Katherine Compton. To ona mu mnie poleciła.

- Zrobiła to, co należało - powiedziała Zoe lojalnie. - Wykonałeś dla

niej kawał dobrej roboty, a co więcej, zrobiłeś to bardzo dyskretnie. Żad­

ne krępujące szczegóły nie dostały się do publicznej wiadomości. Biorąc

background image

pod uwagę, że sypiała z tym okropnym Morrowem, mogłoby to być dla

niej upokarzające. Na pewno jest ci bardzo wdzięczna.

- Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy nie będzie chciała zabić

posłańca, który przyniósł jej złe wieści.

- Najwyraźniej nie ma do ciebie pretensji o to, że tak źle oceniła tego

człowieka. Pewnie właśnie dlatego, że uczy się na swoich błędach, tak

sprawnie zarządza firmą. Wiesz co? Trzeba to uczcić. Chodźmy dzisiaj

na kolację. Tym razem nie całą paczką. Tylko my dwoje.

Ethan nagle poczuł się jeszcze lepiej niż kilka minut wcześniej, kiedy

Valdez wypisywał czek. Wyjście na kolację we dwoje dla uczczenia drob­

nego osobistego osiągnięcia to coś, co robią małżeństwa.

- Dobra myśl - powiedział. - Ale jest jeden problem.

- Jaki?

- Jeszcze nie rozwiązałem tej sprawy. - Ethan zastukał brzegiem cze­

ku o blat biurka, -Nawet nie zacząłem śledztwa. Uroczysta kolacja była­

by chyba trochę przedwczesna.

- Bzdura. Rozwiążesz tę sprawę. Zawsze ci się udaje, pamiętasz? Więc

idziemy dzisiaj na kolację. Ty stawiasz, oczywiście, bo to ty dostałeś czek.

- W porządku - uśmiechnął się Ethan. - Ale w takim razie to ja wy­

bieram restaurację.

- Jasne. Byleby to nie była pizzeria. Kiedy wychodzimy z całą pacz­

ką, zawsze jemy pizzę.

- To dlatego, że Jeff i Theo są od niej uzależnieni. Uważają, że pizza

zawiera wszystkie składniki niezbędne do podtrzymania życia.

- Nie ośmieliłabym się polemizować z takimi ekspertami w dziedzi­

nie żywienia, ale myślę, że czasem można sobie pozwolić na odrobinę

szaleństwa. Chodźmy gdzieś, gdzie dają prawdziwe serwetki.

- Interesujący pomysł. Niech pomyślę. To ważna decyzja.

- Czekam na niespodziankę.

Ethan odłożył słuchawkę i spojrzał na czek. Miło móc zadzwonić

w środku dnia do żony i podzielić się z nią dobrą wiadomością.

Jeszcze przyjemniej słyszeć w jej głosie entuzjazm i pewność, kiedy

mówi: „Rozwiążesz tę sprawę. Zawsze ci się udaje".

Dobrze wiedzieć, że Zoe w niego wierzy - a przynajmniej w jego za­

wodowe kompetencje.

Wyciągnął cienką książkę telefoniczną Whispering Springs i odszukał

restauracje. Małe miasto, gdzie niewiele się dzieje. Lista restauracji, w któ­

rych obok nakrycia kładą serwetki z materiału, była raczej krótka.

Przeglądając ją, uświadomił sobie, że tak naprawdę szuka takiego miej­

sca, gdzie zabiera się kobietę, żeby zrobić na niej wrażenie.

Rozdział 18

W

ybrał restaurację w Las Estrellas. Można by się wprawdzie spie­

rać o to, czy mają tam najlepszą kuchnię, ale jeśli chodzi o klasę

i elegancką atmosferę, żadna nie mogła się z nią równać. Ceny zdawały się

to potwierdzać. Ale co tam, pomyślał, za tę kolację zapłaci Doug Valdez.

Wytworne wnętrze jaśniało od białych jak śnieg obrusów, lśniących

kryształów i srebrnej zastawy. Lniane serwetki zostały zwinięte w fanta­

zyjne kształty egzotycznych kwiatów. W tle słychać było przyciszoną

muzykę. W przyćmionym świetle krążyli kelnerzy w eleganckich czar­

no-białych strojach.

Zajął stolik przy oszklonej ścianie, za którą rozciągało się okryte teraz

mrokiem nocy pole golfowe, a za nim góry. Po zmierzchu nie było oczywi­

ście widać ani zieleni golfowej darni, ani wystrzępionych szczytów na ho­

ryzoncie. Chodziło jednak o zasadę. Wszyscy wiedzieli, że pole i góry są

gdzieś tam w oddali, i za samą tę świadomość trzeba było słono zapłacić.

Takie rzeczy robi się na prawdziwych randkach, takich, na jakie Ethan

i Zoe nie mieli czasu przed swoim ślubem w Las Vegas. Pośpiech pozbawił

ich fazy zalotów, należącej do tradycyjnego rytuału przedmałżeńskiego.

Zoe zamknęła menu i spojrzała na Ethana.

- Wezmę pasta nicoise i sałatkę romańską. A ty?

Ethan nie był w stanie oderwać od niej wzroku. W świetle świec wy­

glądała tajemniczo, uwodzicielsko i bardzo szykownie. Włożyła na tę

okazję czerwoną sukienkę odsłaniającą ramiona, a włosy zebrała w ele­

gancki kok. W jej uszach migotały złote kolczyki.

Zmusił się w końcu do przeczytania menu.

- Nie mam ochoty na pasta nicoise. Nie wygląda na coś, czym żywią

się wytrawni detektywi.

- Ale pewnie jest lepsze niż quiche.

- Tak, ale brzmi niepoważnie.

- Może. - Zoe upiła mały łyk swojego chardonnay i postawiła kieli­

szek na stoliku. - Mam nadzieję, że nie masz ochoty na stek.

- Dlaczego nie? To Arizona, nie Kalifornia. Tutaj można jeść czerwo­

ne mięso, nie wywołując paniki w całej restauracji.

- Ja na pewno wpadłabym w panikę. Czytałeś ten artykuł o zagroże­

niach, jakie niesie ze sobą spożywanie zbyt dużych ilości czerwonego mię­

sa? Wycięłam go dla ciebie z gazety i podkreśliłam ważniejsze części.

Ethan pomyślał o wycinku, który znalazł kilka dni temu wsunięty pod

notatnik na swoim biurku.

background image

- Oczywiście. Umieściłem go nawet w swoim archiwum, na wypadek

gdybym go jeszcze potrzebował.

W oczach Zoe błysnęły iskierki rozbawienia.

- Przypomnij mi, żebym sprawdziła zawartość twojego kosza na śmieci.

Ethan pozostawił jej słowa bez odpowiedzi i zamknął menu.

- Spokojnie, nie mam zamiaru zamówić steku. Wezmę rybę z grilla.

- Dobry wybór.

Przy stoliku pojawił się kelner. Przyjął zamówienie, niczego nie notu­

jąc. Kelnerzy z dobrą pamięcią także świadczą o klasie restauracji, po­

myślał Ethan.

Zoe podniosła kieliszek i stuknęła nim lekko o kieliszek Ethana.

- Za twojego nowego klienta.

- Chętnie wypiję jego zdrowie.

Oboje wypili nieco wina i odstawili kieliszki na stolik. Zoe lekko zmarsz­

czyła brwi.

- Nie sądzisz, że Nelson Radnor będzie wściekły, kiedy się dowie, że

masz przeprowadzić audyt systemu ochrony, któiy stworzył?

- Nie będzie zachwycony, ale to profesjonalista, a biznes to biznes.

- Tym się zajmowałeś w Los Angeles, prawda? Systemami ochrony

dla dużych firm.

- Owszem. - Ethan wziął kawałek chrupiącego ciemnego chleba, któ­

iy kelner postawił na stole. - Prawdę mówiąc, specjalnie za tym nie tęsk­

nię i nie mam zamiaru konkurować z Radnorem. W tym mieście nie ma

miejsca na dwie duże firmy zajmujące się tą samą branżą. Ale od czasu

do czasu klient pokroju Katherine Compton czy Douga Valdeza będzie

mile widziany.

- Tak, to dobrze wpłynie na wizerunek Truax Investigations i stan konta.

- Uhm.

Ethan czuł, że Zoe nie uważa go za osobę, która wkłada wystarczająco

dużo energii w odniesienie sukcesu. W Los Angeles przez jakiś czas za­

rabiał większe pieniądze, ale działalność jego firmy skończyła się kata­

strofą. Podobnie jak jego trzy poprzednie małżeństwa.

Zdawał sobie sprawę z faktu, że pierwszy mąż Zoe pochodził z boga­

tej, wpływowej rodziny. I chociaż nie była ona w najlepszych stosunkach

ze swoimi teściami, posiadała spory pakiet akcji Cleland Cage Inc. Jeśli

ta firma utrzyma się na dotychczasowym poziomie jeszcze przez kilka

lat, Zoe będzie miała szansę zbić pokaźny majątek.

Jemu natomiast Truax Investigations może przynosić przyzwoity do­

chód, ale nic poza tym. Prawdopodobieństwo, że będzie kiedyś bogaty,

praktycznie równało się zeru.

Kiedy na stole pojawiły się przystawki, Zoe chwyciła widelec i z entu­

zjazmem zabrała się do swojej sałatki.

- Wiesz - powiedziała - najbardziej podziwiam w tobie to, że umiałeś

zdecydować, co jest dla ciebie ważne, a co nie.

Słowo „podziwiam" trochę go zaniepokoiło. Wyrażało szacunek, ale

i pewien dystans. Podziwia się oddanych swojej pracy lekarzy, nauczy­

cieli i piłkarzy - z daleka.

- Tak, no cóż, czasami po prostu nie miałem wyboru.

Zoe potrząsnęła głową.

- Niezupełnie. Mógłbyś konkurować z Radnorem, gdybyś naprawdę

tego chciał. Ale zarządzając tak dużą firmą, nie mógłbyś mieć nad wszyst­

kim kontroli.

Ethan wzruszył ramionami. Miała rację.

- Ty masz teraz inne cele i priorytety - dodała.

Ethan skrzywił się lekko.

- Nie powinienem tego mówić, bo nie bardzo licuje to z wizerunkiem

człowieka z wizją, ale prawda jest taka, że zazwyczaj nie myślę w kate­

goriach celów i priorytetów.

- Wiem. Ty po prostu robisz co trzeba.

Ethan nie był pewny, czy to przypadkiem nie znaczy, że brak mu wy­

obraźni.

- W porządku, zgodzę się z tym, że robię swoje, krok po kroku, od

początku do końca, ale wiesz, nie wszyscy możemy być błyskotliwymi

projektantami wnętrz.

Zoe nie zwróciła uwagi na ten kiepski żart. Siedziała, obracając w dłoni

kieliszek z winem i przyglądając się grze światła w rżniętym krysztale.

- Podejmujesz zobowiązania i dotrzymujesz ich, bez względu na cenę,

jaką musisz za to zapłacić.

Ethan nie miał pojęcia, dokąd zmierza ta rozmowa, i był pewien, że nie

chce się tego dowiedzieć. To miała być randka. Ostatnią rzeczą, jakiej

sobie życzył, było ujawnienie faktu, że brak mu długoterminowych ce­

lów zawodowych. Nadszedł czas, by skierować rozmowę na inne tory.

Wybrał bezpieczny temat.

- Jak ci idzie w bibliotece? - zapytał.

Nagle wydało mu się, jakby pojawiła się między nimi zasłona. Spojrzał

Zoe w oczy i zrozumiał, że ona ma przed nim sekrety. Na chwilę serce

przestało mu bić. Gdyby to była inna kobieta, zacząłby podejrzewać, że

ma romans. Ale to była Zoe.

- Dobrze - odparła trochę zbyt lekko. - Jak po maśle.

Zdecydowanie coś tu było nie tak. Może miało to jakiś związek z jej

przeszłością.

background image

Postanowił spróbować bardziej subtelnego podejścia.

- Brakuje ci czasem twojej dawnej pracy? - spytał ostrożnie.

- W muzeum? - Potrząsnęła głową. - Nie. Ale wiele z tego, czego się

tam nauczyłam o wystawianiu dzieł sztuki i antyków, bardzo mi się teraz

przydaje. Większość moich klientów to kolekcjonerzy. Często chcą, żeby

przedmioty z ich zbiorów były częścią wystroju domów.

To tyle jeśli chodzi o subtelność. Najwyraźniej nie miała ochoty zwie­

rzyć mu się ze swoich tajemnic. A on może wcale nie chciał ich poznać.

Wiedział jednak, że w końcu będzie zmuszony rozwiązać zagadkę, która

kryła się w jej oczach, nawet gdyby dla niego miało to oznaczać katastro­

fę. Krok za krokiem, od początku do końca.

Jeszcze chwilę siedzieli przy kawie. Tuż po dziesiątej Ethan sięgnął po

swój portfel i wyciągnął kartę kredytową.

Opuścili restaurację i mijając bar oraz przestronny hotelowy hol, zanu­

rzyli się w chłodne, nocne powietrze pustyni. Kiedy tylko wyszli z kręgu

światła, czarne niebo rozjarzyło się gwiazdami.

Zoe otuliła ramiona szalem.

- To był cudowny wieczór. Wiesz, naprawdę powinniśmy robić to czę­

ściej.

- Zabawne, że o tym wspomniałaś. - Ethan wyjął z kieszeni kluczyki

do samochodu. - Myślałem dokładnie o tym samym. Właściwie nigdy

nie chodziliśmy na randki...

Usłyszał szybkie ciężkie kroki za plecami na chwilę przed tym, jak

Dexter Morrow wrzasnął:

- Truax! Ty sukinsynu!

Cudowny wieczór dobiegł końca. Odwrócił się i spojrzał na zbliżają­

cego się do nich mężczyznę.

- Nie mieszaj się do tego - powiedział do Zoe, nie odrywając wzroku

od Morrowa. - Cokolwiek się stanie, nie próbuj się wtrącać. Jeśli sytu­

acja wymknie się spod kontroli, wracaj do hotelu.

- Znasz go? - spytała Zoe szeptem.

- Pozwól, że ci przedstawię Dextera Morrowa.

Morrow najwyraźniej spędził większą część wieczoru w barze. Zionął

oparami alkoholu na odległość kilku kroków. Niestety, nie zalał się w tru­

pa, pomyślał Ethan. Za to wypił tyle, żeby mu odbiło.

- Widzę, że jednak nie opuścił pan miasta - powiedział do niego.

Dexter zatrzymał się tuż przed Ethanem z rękami zaciśniętymi w pię­

ści. Jego twarz, wykrzywiona grymasem wściekłości, była prawdopodob­

nie czerwona jak burak, ale w ciemnościach nocy nie było tego dokładnie

widać.

- Nigdzie nie pojadę, dopóki mi nie przyjdzie na to ochota - wysa-

pał. — Na pewno nie pozwolę ci się wykurzyć z tego miasta. Wydaje ci

się, że kim jesteś, ty draniu? Jakim prawem rujnujesz moje życie?

- Zrujnowałem tylko twoje plany oskubania Katherine Compton -

powiedział Ethan spokojnie. - Obaj o tym wiemy. To już koniec. W ta­

kiej chwili odcinasz się od przeszłości i szukasz sobie innego celu, pa­

miętasz? Tu jesteś już skończony.

- Skończę, jak będę tego chciał. - Dexter podniósł głos. - Słyszysz?

To jeszcze nie jest koniec.

- Jesteś pijany, Morrow. Wracaj do hotelu i wezwij taksówkę.

- Przestań mi rozkazywać, ty pieprzony łazęgo!

- Jeśli chcesz o tym porozmawiać, możesz przyjść jutro do mojego

biura.

- Nie mów mi, co mogę, a czego nie! Wszystko spieprzyłeś. Nie mia­

łeś prawa...

- Słuchaj, Morrow...

- Kochałem ją, a ty wszystko spieprzyłeś. Przez ciebie zwróciła się

przeciwko mnie. Mówię ci, jeszcze mi za to zapłacisz.

Zatoczył się i zamachnął pięścią. Ethan uniknął ciosu, przesuwając się

nieznacznie w bok. Morrow, który ledwo trzymał się na nogach, stracił

równowagę. Oparł się o stojącego obok mercedesa i potrząsnął głową,

jakby próbując zrozumieć, co się stało.

- To nie był dobry pomysł — powiedział Ethan. Kątem oka dostrzegł,

że Zoe ruszyła w stronę hotelu, żeby sprowadzić pomoc. -Nie, Zoe. Jesz­

cze nie.

Zoe zawahała się i przystanęła.

- Ethan, on może być niebezpieczny.

- Drań! - Morrow odepchnął się od samochodu i ruszył w stronę Etha-

na, szykując się do zadania kolejnego ciosu.

Tym razem Ethan pozwolił mu się zbliżyć, po czym złapał go za prawe

ramię i wykorzystując ciężar jego ciała, pociągnął go do przodu. Morrow

potknął się i runął ciężko na chodnik.

- Ethan? - spytała Zoe wyczekująco.

- Nie - powiedział znowu.

Posłuchała, wierząc, że dobrze ocenił sytuację, ale widział, że nie bar­

dzo jej się to podobało.

Morrow usiadł i próbował się podnieść, ale bez powodzenia. Po dłuż­

szej chwili zdołał stanąć na czworakach.

- Kiedy doszedłeś do wniosku, że jąkochasz? - spytał Ethan spokojnie.

- Zamknij się - mruknął Morrow przez zaciśnięte zęby.

background image

- Podejrzewam, że tamtego dnia w hotelu, kiedy twój plan legł w gru­

zach. Gdy zrozumiałeś, że ten przekręt może cię bardzo dużo kosztować.

- Ja naprawdę ją kocham - wyjęczał Morrow.

- Może tak - powiedział Ethan - a może nie. Ale coś ci powiem, Mor­

row. Jej naprawdę na tobie zależało. Dostałeś od życia coś dobrego, ale

sam to spieprzyłeś. Nie mogłeś oprzeć się pokusie. Ciężko zerwać ze

starymi nawykami, co?

Morrow zaczął łkać.

- Chciałem z tego zrezygnować, wszystko odwołać. Ale wtedy ty się

pojawiłeś. Proponowałeś kupę forsy za te dane. Pomyślałem, że cię wy­

stawię i wyjdę na bohatera.

- To ładna historia. Na pewno teraz, patrząc wstecz, chciałbyś, żeby

była prawdziwa. Może nawet zdołałeś to sobie wmówić. Ale to fikcja,

Morrow. Ja to wiem i ty to wiesz.

- Nie!

- Chcesz coś zrobić dla Katherine? Jeśli tak, wyjedź z miasta, żeby

nie musiała się bać, że wpadnie na ciebie w jakiejś knajpie. Zniknij z jej

życia. Tylko tyle możesz dla niej zrobić.

Morrow zdołał się wreszcie podnieść. Stał przez chwilę, chwiejąc się

niepewnie, po czym bez słowa ruszył przed siebie. Jego przygarbione

plecy mówiły same za siebie.

Zoe ciaśniej otuliła się szalem.

- Myślisz, że wezwie taksówkę? Chyba nie może prowadzić w tym

stanie.

- Nie, nie sądzę, żeby miał zamiar wezwać taksówkę. - Ethan, zrezy­

gnowany, wziął Zoe za rękę i zawrócił w stronę hotelu. - Lepiej popro­

szę kogoś, żeby to zrobił. Cholera. Nie znoszę spraw, które kończą się

w ten sposób.

Zoe uścisnęła jego dłoń.

- Rozumiem. On jest naprawdę niebezpieczny. Może jednak powinie­

neś zgłosić to policji.

Ethan tylko spojrzał na nią przeciągle.

- W porządku - powiedziała. - Zawracanie głowy policji każdym pi­

janym idiotą jest niezgodne z kodeksem prywatnego detektywa.

- Kodeks jest oczywiście bardzo istotny - odparł Ethan. - Ale jest jesz­

cze ważniejsza kwestia. Katherine Compton wynajęła mnie, bo chciała

załatwić tę sprawę dyskretnie.

- A zgłoszenie tego incydentu pociągnęłoby za sobą zainteresowanie

prasy i cała ta sprawa znalazłaby się jutro w gazetach.

- Kotku, urodziłaś się, by zostać żoną prywatnego detektywa. Dosko­

nale rozumiesz sytuację.

- A jeśli on znowu spróbuje na ciebie napaść?

- Wątpię. Tym razem po prostu znaleźliśmy się w niewłaściwym miej­

scu w niewłaściwym czasie. Morrow cały wieczór pił w tym barze, a my

mieliśmy pecha, że akurat tu wybraliśmy się na kolację. Pewnie zoba­

czył, jak wychodzimy z restauracji i stąd to wszystko. Jutro zacznie nad

tym myśleć i dojdzie do wniosku, że i tak miał dużo szczęścia. Nie, na

nic więcej się nie odważy.

Zoe nie wyglądała na przekonaną, ale nie zaprzeczyła.

- Myślisz, że on ją naprawdę kochał? - spytała.

- Nie. Myślę, że użala się nad sobą i sam zaczął wierzyć, że nie miał

zamiaru okraść Katherine, bo rzeczywiście coś do niej czuł.

- Dlatego o wszystko może obwiniać ciebie.

- Zgadza się.

Zoe ciągle wyglądała na zaniepokojoną.

- Obiecaj mi, że będziesz ostrożny.

- Rano wezmę dodatkową tabletkę witamin.

Singleton wystawił głowę przez drzwi księgarni w chwili, gdy Ethan

wyciągał listy ze skrzynki Truax Investigations, wiszącej w wąskim ko­

rytarzyku.

- Jak ci się udała randka? - spytał.

- Było wspaniale, dopóki nie wyszliśmy z restauracji. Dexter Morrow

poszedł za nami z silnym postanowieniem wdeptania mnie w ziemię.

- Jezu, tego właśnie nie znoszę w tych współczesnych randkach. Za­

kładasz krawat, bierzesz pożyczkę na pokrycie kosztów kolacji, a potem

jakiś kretyn rujnuje romantyczną atmosferę, próbując ci obić twarz na

oczach twojej dziewczyny.

- Muszę przyznać, że Morrow istotnie zdołał zepsuć nam wieczór-

odparł Ethan, przeglądając wyciągnięte ze skrzynki katalogi i ulotki re­

klamowe. - Dobrze, że jesteśmy po ślubie, bo w przeciwnym razie pew­

nie wróciłbym do domu sam.

Singleton przyjrzał mu się uważnie.

- Ale wygląda na to, że nie wyrządził ci większej krzywdy.

- Był tak pijany, że ledwo trzymał się na nogach. Recepcjonista wy­

słał go do domu taksówką.

- Dzisiaj pewnie nie jest usposobiony do ciebie przyjaźniej niż wczo­

raj wieczorem. - Singleton zmarszczył brwi w wyrazie zatroskania. -

Lepiej uważaj.

Ethan wyrzucił do śmieci wszystko, poza katalogiem sprzętu ogrodni­

czego, i zaczął wchodzić po schodach.

background image

- Faceci w typie Morrowa to oportuniści. Na ogół unikają fizycznego

zagrożenia. Wątpię więc, żeby znowu chciał mnie zaatakować, ale gdyby

tak się stało, jestem przygotowany.

- To znaczy?

Ethan potrząsnął łańcuszkiem do kluczy, który dostał od Zoe.

- Dmuchnę gwizdkiem i zaświecę mu w oczy moją nową latarką.

- Tak, to powinno zadziałać - powiedział Singleton. - Wiesz, chyba

sam kupię sobie coś takiego.

Rozdział 19

P

o południu na basenie Zoe wyciągnęła ramiona wzdłuż obramowania

. wanny z jacuzzi i zanurzyła się w spienionej wodzie.

- Chyba mi to nie wychodzi.

- Co tym razem? - spytała Bonnie. - Znowu kupiłaś jakiś gadżet dla

Ethana? Sznurową drabinkę, którą można spuścić z okna w razie pożaru?

W oczach Arcadii błysnęło rozbawienie.

- A może jeden z tych portfeli na szyję, które w czasie podróży można

schować pod koszulą?

Zoe, upokorzona, zanurzyła się w wodzie aż po brodę.

Tylko Arcadia należała do tego ekskluzywnego klubu fitness, ale wy­

dawało się, że mogła zapraszać do niego nieograniczoną liczbę gości.

Korzystała z tego prawa często, zabierając ze sobą Bonnie i Zoe.

- Nie o to chodzi - powiedziała Zoe. - Rano zrobiłam sobie przerwę

i poszłam do drogerii.

- Ach tak - mruknęła Arcadia ze zrozumieniem. - Kupiłaś mu krem

z wyższym filtrem słonecznym, prawda? W ubiegłym tygodniu to była

trzydziestka piątka, o ile sobie przypominam. Jaki wzięłaś tym razem?

- Czterdzieści osiem - wyznała Zoe. - Daje stuprocentową ochronę

przed szkodliwym promieniowaniem, a poza tym jest wodoodporny.

Arcadia wzniosła oczy do nieba.

- Lekarze uważają, że na co dzień zupełnie wystarcza piętnastka albo

trzydziestka.

- Zwłaszcza w listopadzie -dodała Bonnie sucho. -Zresztą Ethan nie

przepada za opalaniem.

- Wiem - mruknęła Zoe. - Na pewno myśli, że mam obsesję na tym

punkcie. I chyba tak jest, prawda?

- Może - odparła Arcadia. -Ale to całkowicie zrozumiałe w tych oko­

licznościach.

Zoe zmarszczyła brwi.

- W jakich okolicznościach?

- Wyszłaś za człowieka, który czasem ryzykuje własnym życiem. -

Arcadia leniwie poruszyła dłonią w wodzie. - Martwisz się o niego, więc

kompensujesz to sobie, starając się zapewnić mu maksymalną ochronę

tam, gdzie tylko możesz. To naturalne.

- Racja - przyznała Bonnie. — Ja jestem taka sama, jeśli chodzi o chłop­

ców. Przejmuję się wszystkim i robię za dużo szumu.

- Tak jak ja - westchnęła Zoe. - Robię za dużo szumu. Ethan w końcu

będzie miał tego dość.

Bonnie spojrzała na nią w zamyśleniu.

- Nie byłabym tego taka pewna. Do tej pory nikt się o niego nie trosz­

czył. Jego trzy poprzednie żony zupełnie się nim nie przejmowały, wiem

coś o tym. Może nawet sprawia mu to przyjemność.

- Na pewno wyznaczy jakieś granice, kiedy balsam przeciwsłoneczny

zaleje mu broń - dodała Arcadia.

Rozdział 20

G

łupia gra. - Jeff wyłączył komputer. - Głupia, kretyńska gra. Niena­

widzę jej. - Odsunął klawiaturę, wstał i ruszył wzdłuż półek ze sta­

rymi książkami. Zatrzymał się w drzwiach małego biura i spojrzał gniew­

nie na Singletona. -Nie masz innych?

- Obawiam się, że nie. - Singleton oderwał wzrok od internetowego

katalogu antykwarycznego, w którym miał nadzieję znaleźć zaginiony

rękopis Kirwana. - Ale jeśli istotnie tak bardzo się nudzisz, możesz za­

cząć odrabiać zadanie domowe.

- Nie cierpię zadań domowych. Chcę do domu.

- Dochodzi czwarta. Twoja mama wkrótce wyjdzie z klubu i przyje­

dzie tu po ciebie.

- Żałuję, że nie poszedłem z Theo i wujkiem Ethanem zobaczyć, jak

mechanicy zmieniają olej w samochodzie.

- Sam chciałeś tu zostać.

- Bo wymiana oleju wydawała mi się nudna. - Jeff nachmurzył się

jeszcze bardziej. - Ale tu też jest nudno.

background image

To już trzeci czy czwarty raz w tym tygodniu Jeff wolał spędzić popo­

łudnie w księgarni, podczas gdy Bonnie załatwiała swoje sprawy na mie­

ście. Zazwyczaj dzielił wtedy swój czas sprawiedliwie między nękanie

Ethana na górze i gry komputerowe na dole. Ostatnio jednak coraz rza­

dziej biegał między dwoma biurami, dłużej przesiadując u Singletona.

Zupełnie jakby unikał Ethana, pomyślał Singleton i wstał.

- Chodźmy na spacer.

- Nie chcę iść na spacer.

- Cóż, ja mam ochotę się przejść, a ty musisz pójść ze mną, bo mam

zamiar zamknąć sklep.

Jeff skrzywił się niechętnie, ale nic nie powiedział. Rozkaz to rozkaz.

Wzruszył ramionami, wyrażając w ten sposób najwyższy stopień mło­

dzieńczego znudzenia życiem.

- A, zresztą... - mruknął pod nosem.

- Włóż czapkę.

- Nie chcę czapki.

- Twoja mama mówi, że masz wkładać czapkę, kiedy wychodzisz na

słońce.

- Ale mamy tu nie ma.

- To bez znaczenia.

Singleton zdjął z wieszaka miękki płócienny kapelusz i nasadził go sobie

na głowę. Nie chodziło tylko o to, żeby dawać dobry przykład. Człowiek,

który goli resztki włosów, jakie mu pozostały, powinien zachowywać

pewne środki ostrożności, kiedy wychodzi na pustynne słońce, nawet w li­

stopadzie.

Jeff chwycił swoją płócienną czapkę i wyszedł, przewracając oczami,

a Singleton zamknął drzwi i schował klucze do kieszeni.

Ruszyli w stronę małego, zaniedbanego parku, który znajdował się przy

końcu ulicy. Jeff milczał.

- Ścigajmy się - zaproponował Singleton.

- Co?

- Słyszałeś. Ścigajmy się do tej starej fontanny w parku. Ten, kto prze­

gra, kupuje coś do picia.

- Dobra.

Jeff skoczył do przodu, jakby pękła jakaś przytrzymująca go sprężyna,

w kierunku niewielkiego skrawka zieleni. Cała jego postać emanowała

dziką, gniewną energią.

Singleton szedł za nim, nie zmieniając tempa, i zastanawiał się, co po­

winien teraz zrobić. Dzieciak najwyraźniej potrzebował rozmowy z oj­

cem, a ojca nie miał. Miał wuja, który robił wszystko co w jego mocy,

żeby zastąpić chłopcu tatę, ale zjakiegoś powodu Jeff nie zwracał się ze

swoimi problemami do Ethana.

Więc zostaję ja, pomyślał Singleton. Niestety, nie miał doświadczenia

w postępowaniu z dziećmi.

Jeff czekał na niego przy fontannie, zdyszany i zarumieniony z wysił-

ku. Ciągle był zły.

- Nawet nie próbowałeś - rzucił oskarżycielsko.

Singleton usiadł na krawędzi kamiennej fontanny, która od wielu lat

nie działała. Na popękanym dnie leżały zeschłe liście i pustynny piasek

- To ty powinieneś dzisiaj pobiegać - odparł. - Nie ja.

Jeff popatrzył na niego, zdumiony.

- Niby dlaczego powinienem dzisiaj pobiegać?

- Bo tak właśnie robią mądrzy faceci, kiedy są wściekli - wyjaśnił,

starannie dobierając słowa. - Wychodzą z domu i biegają albo idą na si­

łownię i ćwiczą.

Jeff przekrzywił głowę i spojrzał na niego z ukosa spod daszka swojej

czapki.

- A po co?

- Bo jak się człowiek wścieknie, to tak, jakby miał zwarcie w mózgu.

I z mądrego faceta robi się półgłówek. Jeśli się w porę nie zlikwiduje

zwarcia, to na pewno zrobi coś głupiego.

- Na przykład co?

- Powie coś, czego tak naprawdę wcale nie myśli, albo będzie miał

ochotę kogoś pobić.

- A co w tym głupiego?

- Kiedy ktoś robi takie rzeczy, inni patrzą na niego jak na świra, bo

widzą, że nad sobą nie panuje. Przestają go szanować. Kiedy człowiek

głupio się zachowuje, wcześniej czy później musi się skompromitować.

- 1 dlatego trzeba biegać czy coś w tym rodzaju?

- Tak robią ci, którzy są mądrzy. A ci inni w końcu zawsze robią z sie­

bie durnia.

- A jeśli ktoś chce być wściekły? - spytał Jeff ponuro. - Jeśli ktoś

właśnie ma na to ochotę?

- Nie ma nic złego w tym, że ktoś jest wściekły. Wszystkim się to

czasem zdarza. Różnica między mądrym człowiekiem a głupim jest taka,

że mądry od razu zaczyna likwidować zwarcie, bo tylko w ten sposób

może zacząć znowu logicznie myśleć. Może dalej być zły, ale spokojnie

podchodzi do tego, co go złości, rozumiesz? Więc nie zachodzi obawa, że

zrobi coś głupiego i wyjdzie na idiotę.

- A co, jeśli zlikwiduje zwarcie i dalej jest wściekły? Co musi wtedy

zrobić?

background image

- Zastanawia się, dlaczego jest wściekły, i stara się rozwiązać problem.

Jeff podniósł kamyk i wrzucił go do fontanny

- A jeśli nic nie może zrobić? Co wtedy?

- To zależy. Może na przykład pogadać o tym ze swoją mamą.

- Nie - powiedział Jeff stanowczo i cisnął kolejny kamyk na dno fon­

tanny. - Co ma zrobić, jeśli to nie działa?

- Może o tym pogadać z innym facetem. Na przykład ze swoim wu­

jem.

Jeff potrząsnął głową i z zakłopotaniem przełknął ślinę.

- Cóż- powiedział Singleton powoli, czując, że zbliża się do osią­

gnięcia celu. - Może też pogadać z przyjacielem.

- A co to da?

- Nie wiem. Ale czasem ktoś inny może ci podsunąć jakiś pomysł.

- Ale to bez sensu, skoro nikt nic nie może zrobić, no nie?

Singleton doszedł do wniosku, że czas skończyć z subtelnościami. Sam

nie wiem, co tu robię, pomyślał. Mogę równie dobrze chwycić byka za rogi.

- Posłuchaj, Jeff, wiem, że ty i twoja rodzina przechodzicie teraz cięż­

ki okres. Wiem, że straciłeś tatę o tej porze roku i w listopadzie przeży­

wasz to wszystko od nowa. Może jesteś zły, bo taty już nie ma. W po­

rządku. Masz prawo. Może częściowo jesteś zły na mamę i wuja.

- Nie jestem zły na mamę i wujka Ethana - rzucił Jeff gniewnie.

Był to już jakiś postęp.

- W porządku, więc dlaczego się tak złościsz?

- Na siebie.

Singleton milczał.

- Jestem zły na siebie - powiedział Jeff łamiącym się głosem. - Nie

pamiętam go. Był moim tatą, a ja już go nie pamiętam. Jak syn może

zapomnieć swojego ojca?

Zaczął płakać. Jego drobne ramiona trzęsły się od hamowanego szlo­

chu. Łzy płynęły mu po twarzy. Próbował je wycierać wierzchem dłoni,

ale nie był w stanie ich powstrzymać.

Singleton zastanawiał się, co powinien teraz zrobić. Nic nie przycho­

dziło mu do głowy, więc tylko stał i czekał.

Po chwili Jeff się uspokoił.

Nastała cisza.

- Nigdy go nie zapomnisz - powiedział w końcu Singleton. - W głębi

duszy zawsze będziesz go pamiętał i tylko to się liczy.

- Już zapomniałem. - Jeff wytarł oczy rękawem koszuli. - Nie pamię­

tam jak wyglądał. Mama ma jego zdjęcia. Oglądam je, ale to tak, jakbym

patrzył na kogoś, kogo nigdy nie znałem.

- Pamiętać można na różne sposoby. To, jak wyglądał twój tata, nie

ma znaczenia.

- Ma.

- Nie. - Singleton odwrócił wzrok i spojrzał na drzewa. - To jest inte­

resujące, ale nie naprawdę ważne. Liczy się to, że jest częścią ciebie. Nie

zmienisz tego, nawet gdybyś chciał.

- Więc dlaczego nie mogę go sobie przypomnieć?

- W pewnym sensie go pamiętasz. Nosisz go, na przykład, w swoich

genach. Uczyłeś się w szkole o genetyce? O tym, że dziedziczysz pewne

cechy po swoich rodzicach?

- Wiem, że jestem podobny do ojca, jeśli o to ci chodzi. Mama ciągle

mi to powtarza. I wujek Ethan. Ale kiedy patrzę w lustro, nie widzę taty.

- Tu nie chodzi tylko o takie powierzchowne rzeczy, jak kolor oczu

i włosów. Dziedziczysz też inne cechy. Na przykład inteligencję. Ethan

mówi, że jesteś tak bystry, jak twój tata, kiedy był w twoim wieku, i że

pewnie pójdziesz w jego ślady. Kiedy następnym razem znowu najlepiej

napiszesz sprawdzian w szkole, pomyśl, że zawdzięczasz to między in­

nymi genom, jakie dał ci twój tata.

Jeff myślał o tym przez chwilę.

- A jak sprawdzian mi nie pójdzie?

- Dobre pytanie - uśmiechnął się Singleton. - Inteligentne. Twój tata

na pewno też by je zadał. Odpowiedź jest dość skomplikowana.

- Dlaczego?

- Chodzi o to, jak działają geny. Nikt nie dostaje w prezencie idealne­

go zestawu. Dostajesz trochę dobrych genów i trochę słabszych. Liczy

się to, co z nimi zrobisz. Nawet najlepsze geny nic ci nie pomogą jeśli

nie będziesz się uczył.

Jeff skrzywił się lekko.

- Więc jeśli zawalę sprawdzian, to moja wina?

- Tak. Ale to działa w obie strony. Jeśli dostaniesz szóstkę, możesz so­

bie powiedzieć, że to tylko twoja zasługa, bo ciężko na to zapracowałeś.

- Aha.

- Sąjeszcze inne rzeczy, które pamiętasz o swoim tacie. Takie, które

nie mają nic wspólnego z genetyką.

- Na przykład jakie?

- Że był dobrym człowiekiem i że bardzo cię kochał.

- Ale mówiłem ci już, że ja tego nie pamiętam.

- Nie martw się, masz to zakodowane w podświadomości. Między in­

nymi dlatego jesteś teraz takim wspaniałym chłopcem.

- A jeśli ktoś ma ojca, który go nie kocha?

background image

- Wtedy ktoś inny musi go nauczyć, jak być wspaniałym dzieckiem.

Na przykład mama. - Singleton przywołał parę zblakłych obrazków ze

swojego życia, które przechowywał w zakamarkach pamięci, i przyszło

mu do głowy jeszcze kilka osób. - Albo dziadkowie.

Jeff przysiadł na brzegu fontanny.

- Nie rozumiem.

- Widzisz, to jest właśnie w tym wszystkim najpiękniejsze. Nie musisz

rozumieć. Musisz tylko wiedzieć, że cokolwiek się stanie, nigdy nie zapo­

mnisz swojego taty. Dorastając, będziesz o nim często myślał. Będziesz

o nim myślał nawet po wielu latach, kiedy sam będziesz miał już syna.

- Tak? - Jeff zmarszczył brwi. - Ale o czym będę myślał?

- O pytaniach, które mógłbyś mu zadać, i czasem będzie ci trochę smut­

no, że nie miałeś okazji tego zrobić. A najczęściej będziesz się zastana­

wiał, czy byłby z ciebie dumny. Wszyscy się nad tym zastanawiamy. Nikt

z nas nigdy nie otrzyma odpowiedzi na pytania, które chcielibyśmy za­

dać naszym ojcom.

Nastąpiła długa chwila ciszy.

- Myślisz, że mój ojciec byłby ze mnie dumny? - spytał w końcu Jeff.

- O tak. W to nie wątpię.

- Ty też chciałbyś zapytać o coś swojego tatę?

- Jasne.

- Więc czemu tego nie zrobisz?

- Z tego samego powodu, dla którego ty nigdy nie zadasz już żadnego

pytania swojemu tacie. Mój ojciec nie żyje.

- Och. - Jeff szurał w żwirze czubkiem stopy. - Co on robił?

- Był oficerem marynarki. Wszyscy, którzy go znali, twierdzili, że był

bardzo mądry i odważny.

- Co się z nim stało?

- Zginął w akcji na miesiąc przed moimi narodzinami.

Jeff spojrzał na niego, wstrząśnięty.

- Więc nigdy go nie widziałeś? Ani razu?

- Ani razu.

- Nigdy go nie widziałeś... - wyszeptał Jeff w zamyśleniu.

- Wszystko, co mi po nim zostało, to kilka zdjęć.

- Ale ciągle go pamiętasz?

- Nie mógłbym go zapomnieć- odparł Singleton z prostotą. - Był

moim tatą.

Jeff rozmyślał o tym przez chwilę.

- Jesteś taki sam jak on, prawda?

Singleton miał wrażenie, że nagle uderzył głową w kamienny mur. Przez

całe życie towarzyszyła mu bolesna świadomość, że wyrósł na człowieka

zupełnie niepodobnego do swojego ojca. Nie miał w sobie nic z bohatera

wojennego, wręcz przeciwnie. Wybrał życie samotnika, któremu do szczę­

ścia wystarczał komputer i stare książki.

- Nie wydaje mi się - powiedział.

- O tak, jesteś taki sam - stwierdził Jeff stanowczo. - Jesteś naprawdę

mądry i bardzo odważny, jak twój tata. Uratowałeś Zoe, kiedy napadli na

nią ci ludzie, i musisz być bardzo inteligentny, skoro mama mówi, że pra­

cowałeś kiedyś w tym miejscu, gdzie wymyśla się kody komputerowe.

- Think tank*- powiedział Singleton z roztargnieniem, zaskoczony

obrotem, jaki przyjęła ich rozmowa.

- Tak, w think tank. - Jeff wydawał się teraz dziwnie zadowolony. -

Twój tata byłby z ciebie naprawdę dumny, gdyby mógł cię teraz zobaczyć.

I pomyśleć, że przyszedł tu, żeby się dowiedzieć, co gryzie tego dzie­

ciaka i podnieść go trochę na duchu. To jest właśnie w życiu takie intere­

sujące. Nigdy nie wiadomo, czego się jeszcze nauczysz.

- Dzięki - powiedział i wstał. - Chciałbyś się teraz czegoś napić?
- Jasne.

Rozdział 2 1

G

aleria Euphoria znajdowała się w najbardziej ekskluzywnej części

Fountain Square. Wejście do niej zdobiły artystycznie ułożone do­

nice z bujną roślinnością. W witrynach ustawiono ręcznie wyrabianą bi­

żuterię i dzieła sztuki lokalnych artystów. Całość emanowała atmosferą

wyszukanego luksusu. Zupełnie jak jej właścicielka, pomyślała Zoe.

Mały dzwoneczek zadźwięczał dyskretnie, kiedy pchnęła oszklone

drzwi. Arcadia, chłodna i elegancka w kostiumie koloru cytrynowego

sorbetu, obsługiwała właśnie klientkę. Zoe doszła do wniosku, że kobieta

po drugiej stronie lady na pewno jest turystką. Miała na sobie czerwoną

koszulkę polo z napisem

UZDROWISKO LAS ESTRELLAS.

Arcadia zauważyła Zoe, skinęła jej głową i wróciła do pokazywania

turystce srebrnych bransoletek.

Zoe leniwie przyglądała się małym figurkom zwierząt z brązu. Był wśród

nich żółw, kojot i kameleon. Pomyślała, że smukły kameleon spodobałby

* Think tank

(ang.) - grupa ludzi lub ośrodek powoływany przez rząd albo przemysł do

badań teoretycznych, np. naukowo-technicznych (przyp. red.).

background image

się Ethanowi i już wyciągała rękę w jego stronę, kiedy kątem oka do­

strzegła turkusowy naszyjnik leżący obok w szklanej kasetce.

Porzuciła brązowe figurki i zajęła się biżuterią ułożoną na czarnym aksa­

micie. Wzory wydały jej się znajome. Ich autorem był artysta, który stwo­

rzył też niezwykły naszyjnik, jaki niedawno miała na sobie Lindsey Voyle.

Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał, cicho, kiedy klientka Arcadii

opuściła galerię.

Arcadia zamknęła kasetkę z bransoletkami na kluczyk.

- Znalazłaś coś, co ci się podoba?

Zoe zawahała się.

- Lindsey Voyle ma naszyjnik tego artysty.

- Wiem. Była tu znowu wczoraj i obejrzała jeszcze kilka jego rzeczy.

Zamówiła bransoletkę. Powinni ją wkrótce przysłać.

- Jak dobrze ją znasz?

- Lindsey? Wiem tylko, że ma bardzo dobry gust. Jeśli chcesz dowiedzieć

się o niej więcej, lepiej poproś Ethana. W takich sprawach jest ekspertem.

- Wiem. Jestem tylko ciekawa, to wszystko. - Poproszenie o pomoc

Ethana było rzeczywiście dobrym pomysłem. Problem w tym, że Ethan

spytałby ją, do czego potrzebne jej są informacje na temat Lindsey, a ona

nie chciała mu mówić o koszmarze, jaki przeżyła w bibliotece. Bardzo

spokojnie podchodził do jej paranormalnych zdolności, ale gdyby mu

opowiedziała, co ją tam spotkało, zacząłby się niepokoić.

Ale dlaczego nie? Sama ciągle zastanawiała się nad tym, co jest źró­

dłem tej negatywnej energii, której działania doświadczyła, chociaż sta­

rała się zbyt wiele o tym nie myśleć. Jej poszukiwania nie przyniosły na

razie żadnych efektów.

Arcadia przyglądała się Zoe z troską.

- Czy coś się stało?

Zachowuj się normalnie, upominała się. Nie miała ochoty o tym roz­

mawiać, nawet z najlepszą przyjaciółką.

- Nie — uśmiechnęła się z przymusem. - Jestem tylko trochę zestreso­

wana, to wszystko. Od dłuższego czasu. Przyszłam zapytać, czy w ubie­

głym tygodniu nie zostawiłam tu przypadkiem zdjęć. Pamiętam, że mia­

łam je w swojej zielonej torbie, kiedy ci je pokazywałam, ale teraz nie

mogę ich znaleźć.

- Sątutaj. Położyłaś je w moim biurze na szafce z segregatorami. Mia­

łam zamiar ci o tym powiedzieć.

- To dobrze. Mam teraz na głowie bibliotekę w Designers' Dream

Home oraz projekt dla Tabithy Pine i szczerze mówiąc, jestem trochę

roztargniona.

- Nie tylko tobie zdarza się ostatnio zapominać, gdzie zostawiłaś swo­

je rzeczy. - Arcadia weszła do swojego maleńkiego biura. - Ja nie mogę

znaleźć tego długopisu z Elvisem, któiy dostałam od Harry'ego.

Oszklone drzwi otworzyły się i do galerii wszedł człowiek, wyglądają­

cy jak żywy szkielet.

- Cześć, Harry - pozdrowiła go Zoe. - Szybko wróciłeś. Co się stało?

- Mój klient doszedł do wniosku, że jego córka zrobiła już dość zaku­

pów - odparł Harry. - Wysłał swoich ludzi, żeby zabrali ją do Teksasu.

Nie była tym zachwycona, ale mnie bardzo to ucieszyło. Do końca życia

nie będę miał ochoty wejść do żadnego sklepu.

- Harry! - W drzwiach biura stanęła Arcadia. - Wróciłeś.

Harry rozpromienił się na jej widok.

- Taaa... I co ty na to?

Arcadia zaczęła niemal świecić własnym światłem. Zdumiewające,

pomyślała Zoe. Kto by pomyślał, że wyniosła Arcadia Ames zakocha się

w takim człowieku?

Arcadia położyła torebkę koło kasy, obeszła szybko ladę i rzuciła się

Harry'emu w objęcia, a on przycisnął ją do siebie kościstymi ramionami.

Zoe z przyjemnością obserwowała tę intymną scenę. Przeszły razem

wiele, ale Zoe nigdy nie widziała przyjaciółki naprawdę szczęśliwej, aż

do dnia, kiedy kilka tygodni temu w jej życiu pojawił się Harry Stagg.

W biurze zadzwonił telefon. Arcadia niechętnie podniosła głowę z ra­

mienia Harry'ego.

- Ja odbiorę - powiedziała szybko Zoe. - Przy okazji wezmę swoje

zdjęcia.

- Dzięki - odparła Arcadia. - Ktokolwiek to jest, powiedz mu, że dzi­

siaj już mnie tu nie będzie. Moja asystentka, Molly, wkrótce wróci z lun­

chu i wszystkim się zajmie.

Harry zachichotał.

- Zrozumiałam - powiedziała Zoe.

Wśliznęła się za ladę, weszła do małego schludnego biura i znalazła się

nagle w samym środku niewidzialnej, lepkiej pajęczyny. Z przerażenia

serce podeszło jej do gardła. Miała ochotę krzyczeć, ale nie była w sta­

nie.

Och, nie. Nie tutaj. To niemożliwe.

Chwyciła się krawędzi biurka, żeby nie upaść. Zawołałaby kogoś, gdy­

by mogła nabrać powietrza w płuca. Ale w tej strasznej chwili nie potra­

fiła normalnie oddychać.

Wiedziała tylko jedno. Był to ten sam rodzaj energii, na którą natknęła

się w bibliotece.

background image

Niewidzialna sieć oplotła ciasno jej zmysły, zamazując pole widzenia

i zniekształcając rzeczywistość. Wspomnienie złego snu wróciło, pora­

żając ją jak prąd elektryczny. Ogarnęła ją panika. Co się z nią dzieje?

Telefon dzwonił. Jego ostry dźwięk rozdzierał mrok. Skupiła na nim

całą swoją uwagę, jakby był jej ostatnią deską ratunku, rozpaczliwie usi­

łując wyrwać się spod wpływu energii przenikającej całe pomieszczenie.

Udało jej się to w końcu, przynajmniej częściowo i znowu zaczęła od­

dychać. Zawroty głowy ustały.

Kiedy dzwonek telefonu rozległ się po raz trzeci, zdołała podnieść słu­

chawkę.

- Galeria Euphoria - rzuciła bez tchu do słuchawki.

- Zoe? To ty?

Osłabła z ulgi. Silny, zdecydowany głos Ethana był jak kotwica w cza­

sie sztormu. Chwyciła się jej z całych sił.

- Jestem w galerii. - Tak lepiej. Panowała nad głosem. - Arcadia jest

w sklepie z Harrym.

- Sądziłem, że Stagg wróci dopiero jutro albo pojutrze.

- Najwyraźniej młoda dama, którą się opiekował, spędzała za dużo

czasu w centrach handlowych, a za mało w uniwersyteckich kampusach.

Tatuś stracił w końcu cierpliwość. - Urwała, bo nagle uderzyła ją pewna

myśl. - Dlaczego tu dzwonisz?

- Szukałem cię. Nie odbierałaś komórki.

- Nie słyszałam jej. - Zaskoczona, zdjęła torbę z ramienia, postawiła ją

na biurku, otworzyła i zajrzała do środka. Telefon znajdował się dokładnie

tam, gdzie powinien, w specjalnej kieszonce. Był wyłączony. - No tak.

- Zostawiłaś ją w domu?

- Nie, jest tutaj. - Wyciągnęła telefon. - Zapomniałam ją rano włą­

czyć. Ta idiotyczna notka, którą Spiczastoucha zostawiła za wycieraczką

mojego samochodu, zupełnie wytrąciła mnie z równowagi.

- Sierżant Duncan znowu atakuje?

- Wczoraj wieczorem chyba zaparkowałam na niewłaściwym miej­

scu. Twój samochód stał zaraz obok. Tobie też zostawiła liścik?

- A czemu miałaby to robić? Jestem gościem i zostawiłem auto na

miejscu przeznaczonym dla gości.

Zoe wiedziała, że Ethan się uśmiecha.

- Nie wiem, dlaczego do ciebie nie napisała. Myślę, że nie miała od­

wagi, bo ją onieśmielasz.

- Skąd. To ty jesteś na liście najemców, więc skoncentrowała się na

tobie.

- Ta kobieta doprowadzi mnie do szaleństwa.

Doprowadzi mnie do szaleństwa. Oblał ją zimny pot. Przestawała nad

sobą panować. Niewidzialna sieć znowu zaczęła oplatać jej zmysły.

Wzięła głęboki oddech, chcąc zebrać myśli. Energetyczne macki cof­

nęły się trochę. Skoncentrowała uwagę na osłoniętych zasłoną drzwiach

biura i uspokoiła się trochę.

- Poradzisz sobie ze Spiczastoucha- powiedział Ethan. - Jestem tego

pewny. Słuchaj, dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wybieram się do domu Kir-

wana. Chcę się tam trochę rozejrzeć. Pomyślałem sobie, że, jeśli nie jesteś

umówiona z żadnym ze swoich klientów, mogłabyś tam ze mną pojechać.

- Tak. - Wszystko jest lepsze od siedzenia w pustym biurze przez resztę

dnia. - Chętnie. Zaraz wracam do biura.

- Przyjadę tam po ciebie.

Odłożyła słuchawkę, chwyciła czerwoną torbę i rzuciła się do drzwi.

- Umówiłam się z Ethanem - powiedziała do Arcadii i Harry'ego,

wychodząc spiesznie z galerii. — Do zobaczenia.

Żadne z nich nie zwróciło na nią najmniejszej uwagi. Byli zbyt zajęci

patrzeniem sobie w oczy.

Na zewnątrz, w cieple pustynnego słońca, łatwiej było jej zebrać myśli.

W połowie drogi do biura uspokoiła się na tyle, by porównać dwa ostat­

nie spotkania z tajemniczą, złą energią. Bez wątpienia oba miały ze sobą

wiele wspólnego. W pobliżu obu miejsc, gdzie utrzymywała się ta aura,

bywała ostatnio Lindsey Voyle.

Rozdział 22

krótce potem Zoe wysiadła z samochodu przed domem Kirwana.

Ethan dołączył do niej i razem ruszyli przez świeżo wyasfaltowa­

ny parking w stronę wejścia do dużego, odnowionego domu w stylu hac-

jendy. Na parkingu stało tylko kilka samochodów, bo dom nie został jesz­

cze otwarty dla publiczności.

- Bonnie mówiła, że Towarzystwo Historyczne nie żałowało środków

na remont, i chyba miała rację. - Zoe wskazała dom ręką. - Jest wspania­

ły, prawda?

- O, tak - przytaknął Ethan. -I nie jest ani trochę różowy.

- Ani trochę - powiedziała Zoe cicho. - Jest piękny.

Hacjenda wybudowana przez Kirwana była bez wątpienia warta każde­

go centa, jaki został wydany na jej odnowienie. Proporcjonalną elegancką

w

background image

bryłę domu pomalowano na ciepły odcień złocistego brązu. Wzdłuż całe­

go frontu ciągnęła się zadaszona weranda, która kiedyś służyła zapewne

jako przedłużenie salonu w ciepłe letnie wieczory. Na ścianie wisiały

ozdobne lichtarze z kutego żelaza.

- Wiesz - powiedziała Zoe. - Ten odcień jest podobny do koloru, na

jaki chciałabym pomalować Nightwinds z zewnątrz. Mówiłeś, że nie po­

trafisz sobie wyobrazić, jak twój dom będzie wyglądał, kiedy nie będzie

różowy. - Wyciągnęła przed siebie rękę. - To powinno ci pomóc. Co o tym

myślisz?

Ethan powoli zdjął okulary przeciwsłoneczne i uważnie przyjrzał się

hacjendzie.

- Niezłe.

Zoe założyła ręce na piersi.

- To bardzo ładny kolor. Przyznaj, że ci się podoba.

Ethan milczał przez chwilę. Zoe wiedziała, że to jej się teraz przygląda,

nie hacjendzie Kirwana.

- W porządku - powiedział w końcu.

Zaskoczona jego nagłą kapitulacją, Zoe opuściła ramiona i odwróciła

się do niego gwałtownie.

- Jesteś pewny? Moim zdaniem kolor Nightwinds powinien bardziej

wpadać w ochrę.

Ethan wzruszył ramionami.

- Nie umiem sobie wyobrazić koloru, który „bardziej wpada w ochrę".

Ale jeśli tak uważasz, to tak go pomalujemy. Do diabła, wszystko będzie

lepsze od tego wściekłego różu.

Zoe posłała mu promienny uśmiech.

- Dziękuję. Będzie pięknie, obiecuję ci to.

Ethan uśmiechnął się trochę krzywo.

- Zawsze mówiłem, że najważniejsze, to ufać swojemu projektantowi.

- Jestem pewna, że mówisz to po raz pierwszy w życiu, ale niech ci

będzie.

Podeszła do niego i wspięła się na palce. Miała zamiar tylko lekko go

pocałować, ale zanim zdążyła się odsunąć, Ethan objął ją ramieniem i przy­

cisnął do siebie.

- Nie wspominałaś, że jeśli zgodzę się na wybór projektanta, czeka

mnie nagroda - powiedział.

Pocałował ją namiętnie. Kiedy oderwał usta od jej warg, poczuła, że

zmiękły jej kolana.

- Wyjaśnijmy sobie jedno - powiedziała bez tchu. - Nie miałam za­

miaru przekupić cię za pomocą seksu.

- Nie ma problemu. Seks działa. Widzę teraz wyraźnie, że w wielu

sprawach łatwo będzie nam osiągnąć kompromis.

- Hm.

Ethan ujął ją za rękę i poprowadził do szerokich, łukowatych drzwi.

Zoe zawahała się, jak zawsze przed wejściem do budynku, w którym

nigdy wcześniej nie była. Ethan nie skomentował tego, nie próbował jej

też na siłę wciągnąć do środka. Czekał cierpliwie.

Pamiętając o dwóch koszmarnych doświadczeniach, jakie ją niedawno

spotkały, Zoe była ostrożniejsza niż zazwyczaj. Ale w hacjendzie wyczu­

ła tylko przytłumiony energetyczny szum, typowy dla starych domów.

W ściany latami wnikały ludzkie emocje, ale wszystkie były łatwe do

rozpoznania, czytelne, normalne.

Przeszła przez próg za Ethanem, ignorując unoszącą się w powietrzu

stłumioną, wyblakłą energię w taki sam sposób, w jaki zazwyczaj nie

zwracała uwagi na uliczny hałas.

W środku duże okna rzucały miękkie światło na wysoki, belkowany

sufit. Pokój, który kiedyś zapewne służył jako główny salon, zdobiły ob­

razy i dzieła sztuki z kolekcji Kirwana. Przy końcu tej długiej sali Palo-

ma Santana rozmawiała z dwoma mężczyznami w kombinezonach robo­

czych.

Pani burmistrz spojrzała w stronę wejścia i pozdrowiła gości skinie­

niem dłoni. Powiedziała coś jeszcze do robotników, po czym ruszyła

w stronę Zoe i Ethana. Obcasy jej markowych sandałków stukały dźwięcz­

nie po wyłożonej terakotą podłodze.

- Ethan, tak się cieszę, że udało ci się przyjechać, aby obejrzeć dom.

- Badając stare sprawy, rzadko mam okazję zobaczyć na własne oczy

miejsce zbrodni. To moja żona, Zoe.

W jego głosie wyraźnie brzmiała duma. Zoe poczuła, że się rumieni.

- Bardzo mi miło, pani burmistrz - powiedziała, wyciągając rękę.

- Paloma. Mówmy sobie po imieniu. Wiem, że jesteś dekoratorką

wnętrz, Zoe. Co sądzisz o tym, jak odnowiliśmy dom?

- Jest piękny - powiedziała Zoe szczerze. - Będzie wspaniałą atrak­

cją dla mieszkańców miasta i turystów.

- Zgadzam się. Nam wszystkim także bardzo się podoba. - Paloma

spojrzała na Ethana - Sądzę, że chcesz zobaczyć gabinet Kirwana?

- Jeśli to możliwe - odparł Ethan.

- Oczywiście. Proszę za mną.

Paloma poprowadziła ich przez salon, odnowioną jadalnię i kuchnię

do długiego pokoju pełnego książek. Wielki, masywny kominek zajmo­

wał jedną ze ścian.

background image

Zoe znowu się zawahała przed wejściem do gabinetu, przygotowując

się na to, co ją tam czekało. Odkryła jednak z ulgą, że jej szósty zmysł nie

wyczuł niczego niezwykłego. Tego dnia miała już dość silnych wrażeń.

- Jednym z naszych celów było odtworzenie biblioteki Kirwana - po­

wiedziała Paloma, wchodząc do gabinetu. - Na szczęście zachował się

katalog jego zbiorów. Zdołaliśmy zebrać prawie wszystkie książki, jakie

posiadał.

Zoe widziała, jak w Ethanie budzi się ciekawość odkrywcy. Chodził

powoli po pokoju, przyglądając się półkom pełnym książek, biurku i ma­

sywnemu kominkowi. W końcu zatrzymał się na środku i spojrzał na nią.

Zorientowała się, że czeka na nią, zastanawiając się, czy wejdzie do gabi­

netu. Zawahała się znowu i przekroczyła próg. Poczuła unoszące się wo­

kół niej słabe energetyczne wibracje, ale nie było wśród nich pozostało­

ści po żadnych silnych, gwałtownych czy niepokojących emocjach.

- Jak ci idzie śledztwo? - spytała Paloma.

- Na tym etapie ciągle jeszcze zbieram dane - odparł Ethan. - Prze­

czytałem kilka artykułów o śmierci Kirwana, które ukazały się w róż­

nych gazetach. Singleton Cobb pomógł mi dotrzeć do listów biografa

Kirwana, jego agenta, Exforda i kilku jego przyjaciół. Z tego wszystkie­

go wynika, że Kirwan był trudnym, porywczym człowiekiem.

Paloma skinęła głową.

- Moja babka była podobnego zdania. Ale zawsze mówiła, że wie, jak

z nim postępować. A Exford? Udało ci się go odnaleźć?

- Zginął w wypadku samochodowym kilka lat po śmierci Kirwana,

Miał poważny problem z alkoholem.

- Domyślam się, że nie udało ci się ustalić, czy to on zabrał rękopis?

- Nadal sprawdzam tę wersję zdarzeń - odparł Ethan.

Zoe skryła uśmiech, słysząc zawodowy żargon.

Na parkingu wsiadła do samochodu i zapięła pas.

- Sprawdzasz tę wersję zdarzeń?

- Tak należy odpowiedzieć klientowi, kiedy się nie wie, w jakim kie­

runku zmierza dochodzenie. Założę się, że dekoratorzy wnętrz znają po­

dobne zwroty.

- Mój ulubiony to: „Sądziłam, że to zrozumiałe, iż realizacja specjal­

nych zamówień z Włoch może trwać około czterech miesięcy".

- Przypomnij mi, żebym nigdy nie zamawiał żadnych włoskich me­

bli. - Ethan przekręcił kluczyk w stacyjce. -No i co? Wyczułaś coś w tym

pokoju?

Spojrzała na niego, zaskoczona tym pytaniem.

- Zaraz, zaraz, przecież ty nie wierzysz w moje zdolności?

- Wiesz, że mam wielki szacunek dla twojej intuicji. - Ethan ruszył

w stronę bramy. - Odkiyłaś tam coś?

- Nic, co mogłoby ci się przydać - przyznała. - Ale mówiłam ci już, że

wyczuwam tylko bardzo silne emocje, pamiętasz? Gniew, strach, żądzę.

- Wszystko, co najciekawsze.

- Tak... Cóż, myślałam o tym i nie wydaje mi się, żebym była w stanie

wyczuć cokolwiek, co miałoby jakiś związek ze śmiercią przez otrucie.

- Dlaczego?

Zoe myślała przez chwilę nad tym, jak wytłumaczyć coś, czego sama

do końca nie rozumiała.

- W takiej sytuacji niekoniecznie musi dojść do wybuchu gwałtow­

nych emocji. Kirwan mógł się nawet nie zorientować, że został otruty. Po

prostu źle się poczuł, stracił przytomność i spokojnie umarł. Jeśli mor­

derca nie stał nad nim, triumfując czy przeżywając inne silne uczucia,

bardzo niewiele mogłabym wyczuć, zwłaszcza, że minęło wiele lat.

- Krótko mówiąc, nie jesteś w stanie powiedzieć mi, co tam się stało.

- Spójrz na to z jaśniejszej strony. Moje konsultacje są całkowicie

bezpłatne.

- O tak, i są warte swojej ceny.

- No dobrze, wielki panie detektywie, więc co twoim zdaniem zaszło

w tym gabinecie?

- Cóż, przede wszystkim jestem prawie pewny, że Maria nie ukradła

rękopisu.

To ją zastanowiło.

- Nie powiedziałeś tego Palomie.

- Bo na razie nie jestem w stanie tego udowodnić.

- Ale dlaczego sądzisz, że Maria nie wzięła książki?

- Gdyby zabiła Kirwana i skradła rękopis, wcześniej czy później gdzieś

by wypłynął. Był zbyt cenny, by ktoś ukrywał go przez tyle lat.

- Może spaliła go tamtej nocy?

Ethan potrząsnął głową.

- Po co miałaby to robić? Długo pracowała dla Kirwana. Dość długo,

by wiedzieć, że rękopis ma wielką wartość. Prawdopodobnie słyszała kłót­

nię Kirwana z agentem, miała więc już jednego potencjalnego kupca.

- Wydawcę?

- Tak.

- A ten agent? Myślisz, że to on zabił Kirwana i zabrał rękopis?

- Nie. Z tego samego powodu, dla którego uważam, że nie zrobiła tego

Maria. Exford miał kłopoty finansowe. Gdyby zabrał rękopis, sprzedałby

go albo doprowadził do jego wydania.

background image

Zoe zastanawiała się nad tym przez chwilę.

- Wiesz, jesteś naprawdę dobry, jeśli chodzi o logiczne myślenie.

- Dzięki. Na pewno posiadanie szóstego zmysłu byłoby bardziej eks­

cytujące, ale nauczyłem się jakoś sobie radzić, korzystając ze zdrowego

rozsądku i logiki.

- Każdy ma swój mały dar.

Ethan roześmiał się głośno. Po raz pierwszy od kilku dni. Z jakichś

powodów ten śmiech podniósł Zoe na duchu.

Rozdział 23

T

ego wieczoru poszli do Last Exit, by uczcić powrót Harry'ego. Arca-

dia siedziała tuż przy nim, dotykając jego ramienia, jakby chciała się

ogrzać płynącym od niego ciepłem. W pustawym nocnym klubie leniwie

płynęły przyciszone dźwięki Lush Life Billy'ego Strayhorna.

Było już dobrze po północy. Jazz brzmiał wspaniale. Arcadia wolno

popijała martini. Harry wrócił do domu, cały i zdrowy. Od dawna życie

nie wydawało się tak idealne. Więc dlaczego nie potrafiła się odprężyć?

- Wróciłeś wcześniej ze względu na mnie, prawda? - spytała.

- Nie. - Harry przeżuwał orzeszki stojące na stoliku. - Mówiłem ci,

klient doszedł do wniosku, że córka zwiedziła już dość sklepów.

- Kłamczuch. -Arcadia zdjęła oliwkę z małej czerwonej szpadki i wło­

żyła ją do ust. - Przyjechałeś wcześniej, bo niepokoiłeś się o mnie. Przy­

znaj się.

Harry upił łyk piwa.

- Byłem cały szczęśliwy, kiedy to się skończyło. Ta mała doprowa­

dzała mnie do szału.

- Wiedziałam. Zrobiłeś to dla mnie.

- Więc może - powiedział Harry, opierając się o obitą pluszem ścia­

nę - powiesz mi, co się stało?

Zawahała się.

- Właściwie nic się nie stało. Byłam trochę nerwowa przez kilka dni

po twoim wyjeździe, to wszystko. -Upiła łyk martini. - Teraz już wszystko

jest w porządku. Ale...

- Ale?

- Tęskniłam za tobą Harry.

Harry nie odpowiedział. Czekał, cierpliwy i milczący jak grób.

Arcadia wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze.

- No dobrze, powiem ci to, co powiedziałam Zoe. Wkrótce po twoim

wyjeździe kilka razy miałam dziwne przeczucie. Wydawało mi się, że

ktoś mnie obserwuje czy coś w tym stylu.

Harry'emu nawet powieka nie drgnęła.

- Tak?

- Ale parę dni temu wszystko wróciło do nonny - dodała szybko.

- Coś jeszcze?

Arcadia położyła dłonie po obu stronach swojego kieliszka.

- Zgubiłam gdzieś ten długopis z Elvisem, który dostałam od ciebie.

Szukałam go wszędzie, ale go nie znalazłam.

- Nie ma sprawy. To tylko długopis.

- Podobał mi się. To był mój ulubiony długopis.

Harry myślał o tym przez chwilę.

- Czy coś jeszcze zginęło z twojego biura?

Arcadię przerażała myśl, że mogłaby wyartykułować swoje skiyte lęki.

- Nie, nic. Wierz mi, sprawdziłam to. Biorąc pod uwagę moją prze­

szłość, paranoja to normalny stan mojego umysłu. Zajrzałam do wszyst­

kich szuflad. Nic się nie zmieniło.

- Fachowiec nie zostawiłby żadnych śladów - myślał głośno Harry. -

W biurze nie masz takiego systemu alarmowego, jaki zainstalowaliśmy

w domu. Ktoś, kto wie, co robić, nie miałby najmniejszych problemów

z wejściem do środka.

Arcadia zmarszczyła brwi.

- Naprawdę sądzisz, że ktoś mógł włamać się do galerii tylko po to,

żeby zabrać długopis z Elvisem? To bez sensu.

- Zaginięcie długopisu mogło być wypadkiem albo pomyłką- mach­

nął ręką Harry. - Do diabła, może w ogóle nie ma się czym przejmować.

Sprzątaczka mogła na niego nadepnąć i wyrzucić go do śmieci.

- To prawda. - Arcadia uśmiechnęła się z przymusem. - W takim ra­

zie nie mam powodu przypuszczać, że ktoś był w moim biurze po godzi­

nach otwarcia galerii. Znowu poniosła mnie wyobraźnia, Harry. Teraz

jestem tego pewna.

Ale Harry nie odpowiedział jej uśmiechem.

- A wcześniej, kiedy wydawało ci się, że ktoś cię obserwuje, przyjrza­

łaś się ludziom dookoła?

- Oczywiście. Ale nie zauważyłam nikogo, kto byłby choć trochę po­

dobny do... do niego.

Nie musiała wyjaśniać, kogo miała na myśli. Harry wiedział, że mówi­

ła o Grancie.

background image

- Widziałaś kogoś więcej niż raz?

Arcadia zastanawiała się chwilę nad tym pytaniem. Przypomniała so­

bie starszą kobietę z torbą na zakupy i aparatem fotograficznym.

- Na Fountain Square było w tym tygodniu dość tłoczno. Wszędzie

kręciło się mnóstwo turystów. Widziałam kilka osób więcej niż raz, ale

nikt nie wydał mi się podejrzany.

- A samochody?

- Kto patrzy na samochody?.

- Ja - odparł Harry. - Pomyśl o tym, kochanie. Twoje przeczucia mają

związek z czymś, co widziałaś, nawet jeśli tego nie pamiętasz. To tak

właśnie działa.

- Co tak działa?

- Przeczucia. Masz je, bo dostrzegłaś kątem oka coś, co ci się nie spodo­

bało. Możesz o tym nie myśleć, ale twoja podświadomość to wychwytuje.

Harry wie, co mówi, pomyślała Arcadia, próbując sobie przypomnieć

samochody, które ostatnio zauważyła. Ale po kilku minutach musiała się

poddać.

- Nie mam chyba pamięci do samochodów - powiedziała przeprasza­

jąco.

- Spróbuj przypomnieć sobie ludzi.

Znowu przyszła jej do głowy ta starsza kobieta, którą widziała przez

okno galerii.

- Była pewna kobieta - powiedziała powoli. - Widziałam ją dwa, może

trzy razy.

- Opisz ją.

- O to właśnie chodzi. Nie wiem, dlaczego utkwiła mi w pamięci. Nie

wyglądała na kogoś, kto mógłby mi zagrażać. Musiała mieć z osiemdzie­

siąt lat. Miała na sobie kapelusz od słońca z szerokim rondem i te wielkie

ciemne okulary, które ludzie zakładają na szkła korekcyjne. To na pewno

była tylko turystka, Harry.

- Co jeszcze?

Facet umie przesłuchiwać, pomyślała niechętnie. Naciskał bez litości.

Upiła łyk martini i spróbowała się skupić. Kiedyś zarabiała na życie

w napędzanym adrenaliną świecie finansów. W świecie, gdzie ryzyko­

wała miliony dolarów, ilekroć podejmowała decyzję. W tym świecie po­

trafiła bezbłędnie dostrzec tendencje i wzory. Nauczyła się zauważać naj­

drobniejsze sygnały, wskazujące na to, że firma pójdzie na dno. Umiała

obserwować wahania przepływów pieniężnych, zwiastujące problemy

w zarządach wielkich korporacji. Potrafiła dostrzec to wszystko, zanim

ktokolwiek inny zaczął coś podejrzewać.

To właśnie zdolność wychwytywania drobnych anomalii w zmieniają­

cych się ciągle strumieniach danych pozwoliła jej w porę przejrzeć zamia­

ry Granta. Może powinna teraz zrobić użytek ze swoich umiejętności.

- Widziałam ją przynajmniej dwa razy, a właściwie jej odbicie w szy­

bie sklepu. Zauważyłam, że miała bardzo dobry aparat, niejeden z tych

tury stycznych jednorazowych gadżetów. Za każdym razem trzymała tę

samą torbę, biało-niebieską reklamówkę z tego sklepu z damskimi ubra­

niami przy Fountain Square.

Harry milczał przez chwilę.

- W porządku. .

Arcadia uniosła brwi.

- W porządku?

- W porządku, teraz pogadamy z Truaksem.

- Jest wpół do drugiej nad ranem. Ethan i Zoe na pewno od dawna śpią.

- To już nie nasza wina, że prowadzą taki dziwny tryb życia.

Ethan zdołał zasnąć, ale spał niespokojnie i śnił o Nightwinds.

Szedł przez wielki dom, otwierając wszystkie drzwi, sprawdzając każdy

pokój. Ale Zoe nie było w żadnym z nich. Wiedział jednak, że ona musi tu

być. Na myśl o tym, że mógłby jej nie znaleźć, ogarniało go przerażenie.

Wołał ją, chcąc wszystko wyjaśnić i błagać o wybaczenie. Ale odpowia­

dało mu tylko echo odbijające się głucho od różowych ścian korytarza.

W końcu dotarł do małej salki kinowej, tej, w której kiedyś doszło do

morderstwa. Było to jedyne pomieszczenie w całym domu, które wzbu­

dzało niepokój Zoe.

Powoli otworzył drzwi, przygotowując się na to, co czekało na niego

w ciemności.

Zoe stała w cieniu przy niewielkim marmurowym barze. W jednym

z pluszowych foteli, twarzą do ekranu, siedział Simon Wendover. Spoj­

rzał przez ramię na Ethana i uśmiechnął się szeroko.

- Ty nie żyjesz - powiedział Ethan.

Wendover roześmiał się głośno.

- To twój problem, nie mój. Obaj wiemy, że będziesz mnie widywał

w swoich snach do końca życia.

Ethan odwrócił się i spojrzał na Zoe.

- Chodź ze mną.

Potrząsnęła głową.

- Nie.

- Odejdzie od ciebie, tak jak trzy poprzednie - oznajmił Wendover

pogodnie. - Tak to już z tobą jest. Zawsze tak było. Ratujesz je, a one

zaraz potem mówią ci „żegnaj".

background image

Ethan nie odrywał wzroku od Zoe.

- Ty jesteś inna.

- Naprawdę? - spytała.

Wendover zachichotał.

- Chyba nie sądzisz, że mogłaby kochać faceta z taką przeszłością?

Jesteś nieudacznikiem, Truax. Nie zdołałeś ocalić brata. Nie udało ci się

utrzymać żadnego z twoich trzech małżeństw. Nie potrafiłeś uchronić

przed bankructwem firmy, którą zbudowałeś od podstaw. Deptałeś mi po

piętach całymi miesiącami, ale w końcu przegrałeś w sądzie.

Ethan wiedział, że musi zabrać Zoe z tego pokoju. Chciał wejść do środ­

ka, ale nie był w stanie. Jakby natknął się na niewidzialną szklaną ścianę.

Zoe obserwowała go swoimi tajemniczymi oczami.

- Przykro mi, Ethan. To bariera psychiczna. Nie możesz przez nią

przejść, bo nie wierzysz w duchy...

Śmiech Wendovera brzmiał głucho w ciemnościach.

- Ethan. Ethan, obudź się.

Jej głos. Tak blisko. Tuż obok.

Otworzył oczy. Zoe pochylała się nad nim, zaniepokojona.

- Już dobrze. - Chwyciła go za ramię. - Już dobrze, to tylko zły sen.

- Możesz to powtórzyć? - Potarł twarz dłonią i odetchnął głęboko.

Kiedy był już pewny, że nad sobą panuje, usiadł i spuścił stopy na podło­

ga

Zoe uklękła za nim i zaczęła masować mu ramiona.

- Mam nadzieję, że nie zaraziłeś się tą skłonnością do złych snów ode

mnie. Myślisz, że to możliwe?

- Wątpię.

Miło było czuć jej dłonie na plecach. Marzył o tym, aby odprężyć się

pod tym kojącym dotykiem, ale ciągle był spięty.

- Opowiesz mi swój sen? - spytała Zoe cicho.

Wydało mu się, że słyszy w mroku stłumiony śmiech Wendovera.

- Był skomplikowany - odparł ostrożnie.

Jej dłonie znieruchomiały. Czuł, że zaczęła się wycofywać. Przez chwilę

sądził, że się od niego odsunie.

- To mi nie przeszkadza - powiedziała. Jej dłonie znowu zaczęły się

poruszać.

Ethan odetchnął z ulgą.

- Ethan?

- Byliśmy oboje w Nightwinds, ale dom wydawał się dużo większy -

powiedział cicho. - Korytarze ciągnęły się bez końca.

- Pewnie myśl, że wszystkie te pokoje trzeba odnowić, wywołała ten

koszmar.

- Niewykluczone. - Wiedział, że Zoe chce rozluźnić atmosferę, ale

próba się nie powiodła. Był zbyt zmarznięty i wyczerpany. Powinien na

tym poprzestać, pomyślał. Nie ma sensu opowiadać jej całej reszty. Ale

jakaś siła kazała mu mówić dalej. - Ty też gdzieś tam byłaś, ale nie mo­

głem cię znaleźć.

- No tak, umykający dekorator wnętrz, który nie odpowiada na telefo­

ny - mruknęła Zoe.

- W końcu znalazłem cię w kinie. - Zawahał się i wzruszył ramiona­

mi. - Wtedy mnie zbudziłaś.

- Rzucałeś się przez sen. Jakbyś chciał się przez coś przedrzeć.

Ethan zmartwiał.

- Uderzyłem cię niechcący?

- Nie, tylko zbudziłeś. - Ciągle masowała jego barki. - Na pewno nic

więcej się w tym śnie nie wydarzyło?

Gdzieś w ciemnościach nocy Wendover chichotał upiornie.

Zadzwonił telefon. Zoe znieruchomiała z rękami na ramionach Ethana,

który spojrzał na zegarek. Była za dwadzieścia pięć druga. Telefon o tej

porze rzadko przynosi dobre wieści.

- Ja odbiorę. - Podniósł słuchawkę. - Truax.

- Mówi Stagg - powiedział Harry. - Mamy problem. Jesteśmy przed

Casa de Oro. Wpuścisz nas?

Rozdział 24

E

than siedział na kanapie, patrząc na Zoe, która właśnie wniosła herba­

tę dla nich wszystkich. Zebrała włosy w luźny węzeł i włożyła czar­

ne pantofle, które wyglądały jak buciki baletnicy. Ciemnoniebieski szla­

frok ciasno związała w talii paskiem.

Ethan włożył spodnie i sportową koszulkę. Ponieważ jego nowy zwy­

czaj golenia się przed pójściem do łóżka niepokoił Zoe, nie zrobił tego

tym razem, w związku z czym wyglądał teraz trochę nieporządnie.

Natomiast Arcadia i Harry byli jakby stworzeni do nocnego życia.

O wpół do drugiej na ranem wyglądali zdumiewająco elegancko. Arca­

dia jak zwykle przypominała królową śniegu w długiej, wąskiej sukience

koloru pustynnego świtu. Harry także sprawiał zaskakująco dobre wrażenie

background image

w sportowej koszuli z krótkimi rękawami zdobnej we wzór składający

się z desek surfingowych i palmowych drzew.

- A więc - Ethan pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i złą­

czył palce obu dłoni - w ciągu dwóch dni dwa razy widziałaś tę samą

starszą damę w kapeluszu i okularach przeciwsłonecznych, a ponadto

zginął długopis, który dostałaś od Harry'ego, tak?

- Chyba nie ma się czym przejmować, prawda? - powiedziała Arca-

dia przepraszająco. - Tak mi przykro, że was niepokoimy w środku nocy.

To był pomysł Harry'ego.

- Bardzo dobry pomysł - powiedziała Zoe stanowczo. - Tym bardziej

że pamiętam, jak wspominałaś mi w ubiegłym tygodniu, że miałaś złe

przeczucia. To wszystko razem może budzić podejrzenia.

Ethan zmarszczył brwi.

- Nikt mi nie powiedział, że Arcadia czymś się niepokoiła.

- Pomyślałam, że po prostu jestem trochę nerwowa, bo Harry wyje­

chał i... - Arcadia podniosła swoją filiżankę do ust. - Cóż, niepokój mi­

nął, więc nie chciałam o nim wspominać.

- Moim zdaniem ten aparat jest najbardziej podejrzany- stwierdziła

Zoe. -Z twojego opisu wynika, że był to drogi profesjonalny sprzęt. Starsi

turyści na ogół wybierają inne aparaty.

- Zgubiony długopis może nie mieć żadnego znaczenia- powiedział

Harry. - Ale jeśli ktoś obserwuje Arcadię, można zakładać, że przeszukał

jej biuro. Może chciał za jego pomocą włamać się do szuflady albo szafki

z dokumentami i złamał go niechcący. Uznał więc, że lepiej będzie się go

pozbyć.

- To był tani długopis - dodała Zoe. - Zakładał pewnie, że nikt nawet

nie zauważy jego braku.

Ethan spojrzał na Arcadię.

- Nic innego nie zginęło z twojego biura albo było nie tam, gdzie to

zostawiłaś? Nic się tam nie zmieniło?

Zoe znieruchomiała nagle za plecami Ethana. Nic nie powiedziała, ale

on dostrzegł kątem oka, że filiżanka w jej ręce lekko zadrżała. O co tu, do

diabła, chodzi?

- Nie - odparła Arcadia. - Sprawdziłam dokładnie, możesz mi wierzyć.

Ethan odwrócił się do Harry'ego.

- A w mieszkaniu?

- Wszystko w porządku - zapewnił go Harry. - Zorientowałbym się,

gdyby ktoś majstrował przy systemie alarmowym.

- Dobrze. - Ethan wziął notatnik i długopis, leżące na stoliku. - Oto,

co wiemy. Ktoś może obserwować Arcadię. Jeśli tak jest, może to mieć

związek z Grantem Loringiem.

- Który ponoć nie żyje, ale ja ani przez chwilę w to nie wierzyłam -

powiedziała Arcadia spokojnie. -To zdecydowanie najgorszy scenariusz.

Ale jest też możliwe, że to federalni wpadli na mój ślad.

Harry spojrzał na nią.

- Jak bardzo federalni chcą cię dopaść?

Arcadia wzięła głęboki oddech.

- Naprawdę nie przypuszczałam dotąd, że byłam dla nich kimś istot­

nym. Ale podejrzewam, iż mogli dojść do przekonania, że jeśli Grant

żyje, ja będę ich mogła do niego doprowadzić.

- Tylko że nie możesz - powiedziała Zoe. - Nie masz pojęcia, gdzie

on jest. Poza tym, według tego scenariusza, federalni nie wierząjuż w je­

go śmierć.

Arcadia w milczeniu wzruszyła ramionami.

- W porządku, zatrzymajmy się tutaj. - Ethan zapisał coś w notatni­

ku. - W najlepszym przypadku są to federalni. Problem jednak w tym, że

to nie wygląda jak ich operacja.

Harry uniósł brwi.

- Starsza pani z aparatem fotograficznym?

- Tak. To nie w ich stylu. Jeśli chodzi o sprzęt, są dużo bardziej za­

awansowani. Wiedzą, jak zakładać podsłuchy i aranżować rozmowy, które

chcą nagrać. - Spojrzał na Arcadię. - Zakładam, że ostatnio nikt nie pró­

bował skłonić cię do zwierzeń na temat twojej przeszłości?

- Nie. - Arcadia zmarszczyła brwi. - Masz rację. To prawdopodobnie

nie są federalni. Więc zostaje nam Grant albo jeden z jego dawnych wspól­

ników.

- Na szczęście masz prawdziwego przyjaciela, który jest też asem wśród

ochroniarzy - powiedział Ethan. - I drugiego, który jest wybitnym de­

tektywem. Podzielimy zadania między siebie. Hany będzie miał cię na

oku, a ja zacznę szukać odpowiedzi na kilka pytań. Przyda nam się też

pomoc Singletona, który może znajdzie coś w Internecie.

Zoe popatrzyła na Ethana.

- Nie sądzisz, że na ten czas Harry powinien zabrać Arcadię z miasta?

- To jedna z możliwości - powiedział spokojnie.

- Nie - wtrąciła się Arcadia stanowczo. - Jeśli Grant znalazł mnie tu­

taj mimo nowej tożsamości, znajdzie mnie wszędzie. Mogę zniknąć zno­

wu, ale to tylko opóźni konfrontację. Wolę rozprawić się z nim teraz i skoń­

czyć z tą sprawą.

Harry kiwnął głową.

- Zwłaszcza że Whispering Springs to stosunkowo niewielkie miasto.

Poza tym to nasz teren, nie Loringa. Wiemy o nim znacznie więcej niż

on.

background image

- A w ciągu ostatnich tygodni wiele się zmieniło - dodała Arcadia. -

Teraz znasz już lokalną policję, Ethan, i ludzi z Radnora.

- To wszystko na niewiele się zda, jeśli Loring zechce ci wpakować kul­

kę - odparł Ethan chłodno. - Harry to fachowiec, ale nikt nie jest doskonały.

Arcadia ujęła filiżankę w obie dłonie i patrzyła w swoją herbatę jak

wieszczka w szklaną kulę.

- Nie mam całkowitej pewności - powiedziała z namysłem - ale nie

sądzę, żeby Grant chciał mnie zastrzelić.

Wszyscy na nią spojrzeli.

- Dlaczego? - spytał Ethan.

- Z dwóch powodów. Po pierwsze, Grant myśli strategicznie. Tak było,

kiedy prowadził swoje finansowe imperium, i nie sądzę, żeby się od tego

czasu zmienił. Zawsze planował wszystko z obsesyjną dokładnością.

A musicie pamiętać, że ma teraz wiele powodów do ostrożności. Z pew-

nościąnie będzie chciał, by federalni czyjego dawni wspólnicy w intere­

sach zaczęli podejrzewać, że jednak nadal żyje.

- Racja - przytaknęła Zoe.

- Wypadek samochodowy czy tajemniczy pożar byłby bardziej w jego

stylu.

Ethan zauważył, że Harry zamyka i rozprostowuje palce dłoni. Nic poza

tym miarowym ruchem ręki nie wskazywało na to, o czym musiał w tej

chwili myśleć.

- A drugi powód, dla którego nie będzie chciał zastrzelić cię z bez­

piecznej odległości? - zapytał Ethan.

- Kiedy postanowiłam zniknąć, załatwiłam sobie coś w rodzaju polisy

ubezpieczeniowej.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Ethan spojrzał na nią uważnie.

- Mam coś, czego on chce. - Arcadia postawiła filiżankę na spodecz-

ku. - Tylko ja mogę mu powiedzieć, gdzie to jest.

Nikt się nie odezwał. Siedzieli wszyscy w milczeniu, czekając na wy­

jaśnienia. Ethan dostrzegł zaskoczenie na twarzy Zoe i zrozumiał, że przy­

jaciółka nie powierzyła jej wszystkich swoich tajemnic.

- Kiedy pojęłam, że najbezpieczniej będzie, jeśli zniknę - powiedzia­

ła Arcadia cicho - załatwiłam kilka spraw. Zdeponowałam pieniądze na

kilku różnych kontach pod różnymi nazwiskami i postarałam się o przy­

jęcie do Candle Lakę Manor, co miało zmylić trop. Kiedy uciekłam stam­

tąd z Zoe, po raz drugi zmieniłam tożsamość.

- Mów dalej - powiedział Harry.

- Zrobiłam coś jeszcze. Grant miał wszystko, co było dla niego najważ­

niejsze w ukrytym komputerze. Sądził, że nie wiem o jego istnieniu. Były

tam głównie dane dotyczące jego finansów - z rodzaju tych, za które mógł­

by trafić do więzienia, i to na długo. Później zorientowałam się, że prze­

chowywał tam także inne, bardziej niebezpieczne informacje. Krótko mó­

wiąc, odkryłam hasło dostępu i skopiowałam cały plik, a kopię ukryłam.

- Co to za informacje? - spytał Ethan.

- Dotyczą kilku oszustw, jakich Grant dopuścił się w stosunku do osób,

które nie podchodzą do defraudacji tak spokojnie, jak federalni. -Arca­

dia zadrżała lekko. - Dość późno zorientowałam się, że mój mąż oskubał

kilku bardzo niebezpiecznych ludzi. Jeśli oni kiedykolwiek odkryją, że

Grant żyje i że ukradł im ogromne sumy pieniędzy, na pewno postanowią

się zemścić.

Harry zagwizdał przeciągle.

- Jeśli Loring rzeczywiście żyje, zrobi wszystko, żeby zniszczyć tę

kopię.

- Jak już mówiłam - ciągnęła Arcadia - ukryłam ją. Ale nie powie­

działam Grantowi, że to zrobiłam. Sądziłam, że mam czas. Chciałam się

zastanowić, co dalej. Ale wtedy on próbował mnie zamordować.

- Jak? - spytał Ethan.

- Miało to wyglądać na wypadek. Mówiłam wam, to jego ulubiona

metoda. Pewnego wieczoru byłam umówiona na spotkanie z klientem,

który mieszkał w górach za miastem. Grant wiedział, że będę jechać

wzdłuż brzegu jeziora. Czekał tam na mnie. Z najwyższego punktu ze­

pchnął mój samochód do wody.

- Dobry Boże. - Zoe ujęła Arcadię za rękę.

Harry był blady jak ściana.

Ethan milczał, zapisując coś w notatniku.

- Było ciemno i padał ulewny deszcz - podjęła Arcadia po chwili. -

Na szczęście samochód spadł do jeziora w miejscu, gdzie było stosunko­

wo płytko. Udało mi się wydostać przez okno, wypłynąć na powierzchnię

i ukryć pod zwisającymi nad wodą gałęziami drzew. To prawdopodobnie

ocaliło mi życie.

Ethan na chwilę przestał pisać.

- Loring nie zdołał cię dojrzeć?

- Nie. Zobaczyłam, że to on, kiedy wysiadł z samochodu i stanął

w świetle reflektorów. Miał latarkę. Szukał mnie na powierzchni wody,

ale ja byłam schowana pod gałęziami. W końcu odjechał, ale do tego

czasu omal nie umarłam z wyziębienia.

Harry położył dłoń na jej kolanie i lekko je ścisnął.

- Kiedy odjechał, wyszłam z wody. Noc spędziłam w opuszczonej cha­

cie, a rano doszłam do wniosku, że muszę zniknąć do czasu, aż policja

dobierze się Grantowi do skóry.

background image

- Co się nie stało - uzupełnił Harry.

- Nie, ponieważ następnego ranka Grant uciekł z kraju. Dwa tygodnie

później dowiedziałam się, że zginął w Europie, jeżdżąc na nartach.

- Dlaczego nie poszłaś z tym do federalnych? - spytał Ethan.

- Szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłam, że zdołają ochronić mnie

przed Grantem. Ale poinformowałam ich o pliku, który ukryłam.

- Jak to zrobiłaś? - spytał Harry.

- Za pomocą poczty elektronicznej wysłałam krótką notkę do prasy

finansowej. Napisałam w niej, że żona Granta Loringa przed śmiercią

skopiowała prywatne dane męża i ukryła je. Niestety, zabrała swoją ta­

jemnicę do grobu na dnie jeziora.

Harry przekrzywił głowę.

- Do grobu na dnie jeziora?

Arcadia uniosła brwi.

- Myślisz, że to zbyt naciągane dla prasy finansowej?

- Nie. Myślę, że to doskonałe. Grób na dnie jeziora. To mi się podoba.

Założę się, że to kupili.

- Owszem - potwierdziła Arcadia. - Inne media także. Właśnie o to

mi chodziło. Wiedziałam, że Grant, gdziekolwiek jest, czyta gazety i ko­

rzysta z Internetu, by się dowiedzieć, czy odnaleziono moje ciało, i prze­

konać się, czy jego mistyfikacja się powiodła. Wiedziałam, że ta kopia

nie zapewni mi całkowitego bezpieczeństwa, ale pomyślałam sobie, że

będzie mogła posłużyć jako karta przetargowa, jeśli Grant zacznie mnie

szukać.

Ethan przeglądał swoje notatki.

- Dobrze. Oto, co zrobimy. Przyjmiemy założenie, że Grant żyje i za­

graża Arcadii, ponieważ istnieje taka możliwość. Musimy jednak pamię­

tać, że możemy się mylić.

- Myślisz, że wyciągamy pochopne wnioski? - spytała Zoe.

Ethan wzruszył ramionami.

- To możliwe.

Zoe chrząknęła.

Ethan jęknął w duchu. Wiedział, że robiła to zawsze, kiedy miała za­

miar powiedzieć mu coś, czego nie chciał słyszeć.

Spojrzał na nią spod oka.

- O co chodzi?

- Nie wiem sama co to jest - powiedziała, ważąc słowa. - Ale chyba

jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.

- Nie trzymaj mnie w niepewności - mruknął Ethan. - Nie zniosę tego

napięcia.

Zoe, milcząc, zerknęła na Arcadię. Ethan nie miał pojęcia, co znaczyło

to spojrzenie, dostrzegł jednak, że Arcadia je podchwyciła i zrozumiała.

Zoe założyła ręce na piersi i popatrzyła na niego poważnie.

- Dzisiaj po południu wyczułam coś w biurze Arcadii.

- Zoe. - Arcadia odwróciła się do niej gwałtownie. - Dlaczego mi nie

powiedziałaś?

- Trudno to wytłumaczyć - przyznała Zoe.

Harry spojrzał na nią z zainteresowaniem.

- W porządku - powiedział Ethan. - Zamieniamy się w słuch. Co ci

podpowiada intuicja?

- O to właśnie chodzi - wyszeptała Zoe. - Nie jestem pewna, co mi

podpowiada. Dlatego właśnie nic nie powiedziałam Arcadii. Ale wiem

jedno, to samo czułam wczoraj w mojej bibliotece.

- Mów dalej - zachęcił ją Ethan.

- To było bardzo słabe -wzruszyła ramionami. - Słabe ślady czyjejś ener­

gii. Ale... przeraziłam się, bo doświadczyłam już kiedyś tej samej energii.

- Kiedy? - spytał Harry.

- Pewnej nocy, kiedy chodziłam po Candle Lake Manor. - Zoe patrzy­

ła na Arcadię. - Jej źródło znajdowało się na oddziale zamkniętym.

- O cholera - mruknęła Arcadia cicho.

Ethan spojrzał na Harry'ego, który w milczeniu potrząsnął głową. Naj­

wyraźniej on też nic z tego nie rozumiał. Ethan odwrócił się znowu do

Zoe i Arcadii.

- Czy któraś z was powie nam, dlaczego oddział zamknięty był tak

przerażający?

- Mamy bardzo dociekliwe umysły - dodał Harry.

Zoe wzięła głęboki oddech. Ethan czuł, że przygotowuje się do skoku

na głęboką wodę.

- Wiecie, że Candle Lake to ekskluzywna prywatna klinika - powie­

działa. - Została założona po to, by bogaci ludzie mogli umieszczać tam

swoich niezrównoważonych psychicznie krewnych.

Ethan kiwnął głową.

- To już wiemy. Mów dalej.

- Może się to wydawać dziwne - ciągnęła Zoe - ale bogacze często

mają także poważnie chorych krewnych, jak wszyscy inni. W Candle Lake

takich pacjentów trzymano właśnie na oddziale zamkniętym.

- Poważnie chorych? - powtórzył Ethan. - To nie brzmi dobrze.

- Zoe chodzi o pacjentów, którzy mogą być niebezpieczni dla otocze­

nia - wyjaśniła Arcadia. - Trzymano tam prawdziwych świrów, których

bał się nawet personel szpitala.

background image

- No, no, coś podobnego - mruknął Harry. - Więc bogacze tak bardzo

się od nas nie różnią. Ale o co chodzi z tą energią, którą wyczułaś w biu­

rze Arcadii i w bibliotece, Zoe?

- Zaczynam przypuszczać, że to energia pozostawiona przez Lindsey

Voyle - powiedziała Zoe.

- Świetnie. Tego mi jeszcze trzeba - rzucił Ethan. - Projektantki wnętrz

z piekła rodem.

Rozdział 2 5

S

ingleton siedział w swoim maleńkim biurze, wpatrując się w ekran

komputera, kiedy do księgarni weszła Bonnie, wnosząc ze sobą po­

ranne słońce.

- Singleton?

- Tutaj.- Singleton próbował stłumić radość, która go ogarnęła na

dźwięk jej głosu. Spokojnie, stary, pomyślał. Ona traktuje cię jak przyja­

ciela, nic więcej. Nie chcesz chyba wszystkiego spieprzyć.

Odsunął się od komputera, zdjął okulary i wstał.

- Na pewno jesteś wykończony. - Bonnie stanęła w drzwiach. - Wiem,

że Ethan zbudził cię o trzeciej nad ranem, żebyś zaczął pracować nad

sprawą Arcadii. - Bonnie podniosła duży papierowy kubek z logo baru

przy Fountain Square. - Pomyślałam więc, że o tej porze przyda ci się

trochę kofeiny.

- I miałaś rację. - Singleton wziął kubek, zdjął przykrywkę i upił duży

łyk kawy, po czym westchnął z zadowoleniem. - Dzięki. Tego było mi

trzeba. Rzeczywiście, twój szwagier zadzwonił o trzeciej. Ma szczęście,

że jest moim przyjacielem, a od czasu do czasu także klientem.

Nie powiedziałjej, że kiedy podniósł słuchawkę i usłyszał pełen napię­

cia głos Ethana, ogarnęła go panika. W pierwszej chwili pomyślał, że coś

złego przytrafiło się Bonnie albo któremuś z jej synów. Wydawało mu

się, że cały jego świat rozsypuje się na kawałki.

Kiedy dowiedział się, że złe wieści nie dotyczą Bonnie, Jeffa ani Theo,

odczuł taką ulgę, że zaraz potem ogarnęły go wyrzuty sumienia. W końcu

bardzo lubił Arcadię. Była jego przyjaciółką. Przestraszył się, słysząc, że

znalazła się w niebezpieczeństwie, ale nie było to obezwładniające prze­

rażenie, które wzbudziłaby w nim wiadomość, że coś zagraża Bonnie albo

jej synom.

Spójrz prawdzie w oczy, Cobb. Źle z tobą.

Bonnie wyjęła z papierowej torby plastykowy pojemnik.

Singleton przyjrzał mu się z zainteresowaniem.

- Co to jest?

- Kanapka z tuńczykiem.

Singleton otworzył pojemnik.

- Chleb pełnoziarnisty. Mój ulubiony.

- Zawsze tak mówisz - roześmiała się Bonnie. - Bez względu na to,

co ci przynoszę, zawsze twierdzisz, że to właśnie najbardziej lubisz.

Singleton wyjął z pojemnika połowę równo przekrojonej kanapki i wbił

w nią zęby.

- Dlatego, że to prawda.

Bonnie uśmiechnęła się i patrzyła z zadowoleniem, jak pochłania chleb

z tuńczykiem.

- Słyszałam, że rozmawiałeś z Jeffem - powiedziała, kiedy przerwał

jedzenie, żeby napić się kawy.

- Jeff ci powiedział?

- Tak. Podobno wyjaśniłeś mu, że nawet jeśli nie pamięta dokładnie,

jak wyglądał Drew, nie musi się tym przejmować. Że i tak nigdy nie za­

pomni swojego ojca.

Singletona nagle ścisnęło w żołądku. Wiedział, że nie ma to nic wspólnego

z tuńczykiem. To na widok poważnej miny Bonnie zaczął tracić apetyt.

Pomyślał, że rozmawiając z Jeffem o ojcu, posunął się jednak za daleko.

- Może nie powinienem nic mówić. - Włożył niedokończoną kanapkę

do pojemnika. - Posłuchaj, Bonnie, przepraszam. Nie chciałem się wtrą­

cać w wasze życie rodzinne.

- Nie przepraszaj. Nie o to mi chodziło. - Bonnie zbliżyła się do niego

i dotknęła jego ramienia. - Jestem ci bardzo wdzięczna. Nie miałam po­

jęcia, co go gryzie w tym roku. Sądziłam, że jest taki nieznośny, bo cof­

nął się do tego strasznego listopada, kiedy zginął Drew. Psycholog uprze­

dził mnie, że coś takiego może nastąpić.

Singleton spojrzał na jej dłoń, leżącą na jego przedramieniu, tuż pod

zawiniętym do łokcia rękawem dżinsowej koszuli. Kiedy była tak blisko,

prawie zapominał oddychać.

- Chłopcu w jego wieku trudno zrozumieć, co przeżywa - powiedział. -

Do diabła, w każdym wieku trudno to zrozumieć.

- Wiem. Wydaje ci się, że znasz swoje dzieci, ale one, jak wszyscy,

mają swoje tajemnice. Przeżywają lęki, o których nie chcą z nikim roz­

mawiać. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Jeff boi się, iż może zapo­

mnieć ojca.

background image

Singleton bez zastanowienia nakrył rękę Bonnie swoją dużą dłonią.

- Na litość boską, Bonnie, nie obwiniaj się o to, że od razu nie domy­

śliłaś się, co dręczy Jeffa. Wydaje ci się, że powinnaś rozwiązywać za

niego wszystkie problemy, ale prawda jest taka, że on dorasta i do pew­

nych rzeczy musi dojść sam.

- On ma dopiero osiem łat.

- Tak, ale powoli staje się mężczyzną i w głębi duszy o tym wie. Ma

też bardzo wysokie wymagania w stosunku do siebie.

- Wymagania?

- Wzorem dla niego był ojciec, a teraz także Ethan.

Bonnie przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła, wydawało się, że wszystko

nagle stało się dla niej jasne.

- Tak, wiem o co ci chodzi.

- Jeff chce im dorównać. Zmaga się teraz z istotnymi problemami.

- Ze stratą ojca? Tak, wiem, ale...

- Nie - łagodnie przerwał jej Singleton. - Nie tylko o to chodzi. Wi­

dzisz, Jeff ma też inny problem. Tak naprawdę najbardziej boi się tego,

że jeśli zapomni ojca, zdradzi w pewien sposób ciebie i Ethana, dwoje

dorosłych ludzi, których najbardziej kocha.

Bonnie przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.

~ Zdrada to dość skomplikowane pojęcie dla ośmiolatka.

- Wiem. Rzecz jednak w tym, że Jeff zaczyna teraz tworzyć własny

kodeks etyczny, według którego będzie żył w przyszłości. Zdradzić lu­

dzi, których się kocha, to zło, i on o tym wie. Był więc przerażony, kiedy

się okazało, że może to właśnie niedługo zrobi, a nie miał pojęcia, jak

temu zapobiec.

- Ale on nas przecież nie zdradził.

- Tak, ale on tego nie rozumie. Potrzebował rozmowy z kimś, kto zdo­

łałby mu to wytłumaczyć, ale tylko z kimś, kogo nie mógłby zranić.

- Z tobą. - Bonnie zamrugała, czując łzy pod powiekami. -Nie wiem,

jak ci dziękować, Singleton.

Singleton poczuł, że na twarz wypływa mu krępujący rumieniec.

- Hej, nie ma sprawy - powiedział jowialnie. - Jesteśmy przyjaciół­

mi, prawda?

Ku jego zdumieniu, twarz Bonnie przygasła.

- No tak. Jesteśmy przyjaciółmi. - Wyjęła rękę z jego dłoni i ruszyła

w stronę drzwi. - Lepiej już pójdę. Powodzenia - powiedziała i wyszła.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, w księgarni znowu zapanował mrok.

Ethan słuchał kroków, które rozlegały się na schodach. Ciężkie, sta­

nowcze, odbijały się głuchym echem od ścian korytarza. Mężczyzna,

pomyślał. I nie jest w dobrym nastroju.

Odłożył notatki, które zrobił pół godziny temu po rozmowie z Single-

tonem, położył dłonie na biurku i czekał.

Kroki umilkły na moment tuż przed drzwiami Truax Tnvestigations.

Ethan czuł, że ten, kto tam przystanął, zaczął się wahać.

Rasowy biznesmen wstałby w tej chwili, otworzył drzwi i uśmiechnął

się zachęcająco. Ale Ethan miał teraz pełne ręce roboty, więc nie ruszył się

zza biurka. Kto wie, może potencjalny klient sam zrezygnuje ze spotkania.

Drzwi otworzyły się jednak.

No tak. Gorzej już być nie mogło.

Przybysz wszedł do pierwszego pokoju. Ethan widział go wyraźnie

w lustrze. Atletyczna budowa, kwadratowe szczęki, krótko ostrzyżone,

jasne włosy i drogie, sportowe ubranie: świetnie skrojone spodnie, ko­

szulka polo, zamszowe mokasyny. Wyglądał na kogoś, kto w szkole śred­

niej był kapitanem drużyny rugby. Z pewnością na bal maturalny zaprosił

szkolną królową piękności, po czym bez problemu zdołał ją namówić,

żeby zdjęła majtki. Na uniwersytecie prawdopodobnie wstąpił do jakiejś

studenckiej organizacji, został jej przewodniczącym i chodził na randki

z mnóstwem biuściastych blondynek z ostatniego roku.

Nelson Radnor, prezes konkurencyjnej firmy, Radnor Security Systems.

Ethan rozparł się w swoim fotelu i położył stopy na brzegu biurka.

- Co mogę dla ciebie zrobić, Radnor?

Nelson stanął w drzwiach i rozejrzał się po gabinecie Ethana z wyra­

zem rozbawienia na twarzy.

-• Sądziłem, że twoja żona jest dekoratorem wnętrz.

- Owszem. Ale nie pozwalam jej zbliżać się do mojego biura.

- To widać.

- Człowiek musi ustanowić jakieś granice, jeśli chodzi o wystrój

wnętrz. Siadaj.

Nelson wszedł do pokoju. Spojrzał na dwa fotele przygotowane dla

klientów, ale nie usiadł w żadnym z nich. Zamiast tego podszedł do okna.

- Słyszałem, że zabrałeś mi jednego z głównych klientów. - Nelson

patrzył na ulicę, jakby spodziewał się, że zaraz stanie się tam coś bardzo

interesującego.

Nie, nie po to tu przyszedł, pomyślał Ethan. Nie wygląda na wystarcza­

jąco wściekłego.

- Gwoli ścisłości - powiedział - nie zabrałem ci Valdeza. Nie jestem

w stanie zapewnić kompleksowej obsługi tak dużej firmie, i on o tym wie.

Poprosił mnie tylko o niezależny audyt.

background image

- Jasne. Więc masz zamiar sprawdzić nasz system i napisać w rapor­

cie, że coś umknęło uwadze moich ludzi, tak?

- A tak było?

- Może. A może ktoś, kogo zatrudniliśmy, kiedy był czysty jak śnieg,

nie oparł się jednak pokusie. - Nelson spojrzał na Ethana przez ramię.

Jego twarz był dziwnie ściągnięta i ponura. - Jakkolwiek by było, nie

postawi nas to w korzystnym świetle.

- Nie na długo. W tym mieście praktycznie nie macie konkurencji.

Wszyscy o tym wiedzą. Ja znalazłem sobie tylko niszę na tym rynku.

- W Los Angeles nie zawracałeś sobie głowy niszami. - Twarz Nelso­

na była nieprzenikniona. - Byłeś w pierwszej lidze. Może ciągle masz

takie ambicje.

- Mam ambicje - Ethan oparł się wygodniej i spojrzał na czubki swo­

ich butów - ale nie należy do nich konkurowanie z Radnor. Zależy mi na

drobnych sprawach, które wymagają mojego osobistego zaangażowania.

Obaj wiemy, że ciebie to zupełnie nie interesuje.

Radnor znowu odwrócił się do okna. Milczał przez chwilę, potem po­

ruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić mięśnie.

- Zabawne, że wspomniałeś o drobnych zleceniach, wymagających

osobistego zaangażowania - powiedział ponuro, ale zdecydowanie - bo

mam dla ciebie taką sprawę.

Ethan nie wiedział, o co mu chodzi, ale czuł, że będzie ciężko. Miał

teraz dość pracy. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, było kolejne do­

chodzenie.

- Dziękuję, że o mnie pomyślałeś - powiedział. - Ale tak się składa,

że jestem teraz trochę zajęty.

- Nie mam wielkiego wyboru - mruknął Nelson. - Potrzebuję usługi

z twojej branży. W tym mieście nie ma nikogo innego, do kogo mógłbym

się zwrócić.

- Z pewnością ktoś z twoich ludzi mógłby się tym zająć.

- Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek z nich o tym wiedział - przerwał

mu Nelson gwałtownie. - Dlatego przyszedłem z tym do ciebie.

- Jak już powiedziałem, doceniam to, ale...

- Sądzę, że moja żona ma romans - powiedział Nelson głucho.

Cholera. Dlaczego ze wszystkich prywatnych detektywów, którzy dzia­

łają w tym mieście, musiałeś wybrać akurat mnie? Ale to rzeczywiście

mógł być problem, przyznał Ethan w duchu. W Whispering Springs były

tylko dwie takie firmy.

Chcąc zyskać na czasie, bardzo powoli zdjął stopy z biurka i wyprosto­

wał plecy, zastanawiając się, co mógłby powiedzieć. Niestety nic stosow-

nego nie przychodziło mu do głowy. Wiedział z własnego doświadcze­

nia, że niewiele można powiedzieć w takiej sytuacji.

- Cóż, znam to uczucie - powiedział w końcu.

Nelson odwrócił się szybko, z wyrazem niekłamanego zdumienia na

twarzy.

- Naprawdę? Jezu, człowieku, kiedy ty się ożeniłeś? Sześć tygodni

temu?

Ethan zrozumiał, że Nelson myśli o Zoe. Na moment wszystko wokół

zniknęło w strasznej, czerwonej mgle. Poraziła go wizja Zoe odchodzą­

cej z innym mężczyzną. Miał wrażenie, że rozstąpiła się pod nim ziemia

i zaczął spadać w czarną jak noc czeluść bez dna.

Opanował się nadludzkim wysiłkiem i wrócił do rzeczywistości.

- Nie mówię o Zoe - wyjaśnił. - Chodziło mi o... poprzedni związek.

- No tak. - Nelson kiwnął głową. - Czytałem gdzieś, że byłeś żonaty

już trzy czy czteiy razy.

Ethan spojrzał na niego uważnie.

- Czytałeś?

- No wiesz, sprawdziłem cię trochę, zanim tu przyszedłem. - Nelson

zaczął krążyć bez celu po gabinecie, zatrzymując się od czasu do czasu,

żeby coś obejrzeć. Przystanął przed oprawionym w ramki obrazkiem Theo,

przedstawiającym Nightwinds. - Znalazłem informacje o twoich trzech

żonach, ale nic na temat dzieci.

- Prawdopodobnie dlatego, że ich nie mam - odparł Ethan spokojnie. -

To rysunek mojego siostrzeńca.

Nelson podszedł do biblioteczki i zdjął z półki pierwszą z brzegu książ­

kę. Ethan rozpoznał czamo-czerwoną okładkę. Była to historia morderstw

dokonanych w San Francisco w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku.

Nelson od niechcenia przerzucał kartki.

- Która żona cię zdradzała?

Jeśli chodzi o ścisłość, Ethana na pewno zdradzały dwie z trzech mał­

żonek, co do pierwszej, też miał swoje podejrzenia. Guru religijnej sekty,

z którym wyjechała, nie sprawiał wrażenia świątobliwego mnicha. Ale

Ethan wolał nie drążyć tego tematu. Nie miał ochoty nawiązywać z Nel­

sonem męskiej przyjaźni opartej na podobnych doświadczeniach.

- Powiedziałem, że wiem, przez co przechodzisz. - Podniósł kubek

i przyjrzał się zimnej kawie. -Nie obiecywałem, że opowiem ci historię

swojego życia. — Doszedł do wniosku, że nie ma ochoty na kawę, i posta­

wił kubek na biurku. - Lepiej od razu przejdź do rzeczy. Zaoszczędzi

nam to wiele czasu.

- W porządku. -Nelson zamknął książkę i odłożył jąna półkę. - Chcę,

żebyś się dowiedział, z kim ona się widuje.

background image

- Nie.

Nelson odwrócił się do niego, zirytowany.

- Do diabła, nie proszę o przysługę. Zapłacę ci twoją zwykłą stawkę.

- Nie.

- W porządku, zapłacę ci moją zwykłą stawkę. Ile to będzie? Dwa,

trzy razy więcej? Podaj cenę. Pieniądze nie grają roli.

- Mowy nie ma.

- Wychodzi regularnie -rzucił Nelson przez zaciśnięte zęby. —Zorien­

towałem się w ubiegłym tygodniu. Zawsze we wtorki i czwartki po połu­

dniu. Sprawdziłem jej konto bankowe. Od miesiąca wyciąga z niego więk­

sze sumy.

- Nie. Mówię poważnie.

Nelson podszedł do biurka trzema wielkimi krokami i położył dłonie

płasko na jego blacie.

- Nie mogę wziąć do tego nikogo z moich ludzi, bo po dwóch minu­

tach w całej firmie huczałoby od plotek. Chcę tego uniknąć.

- Nie wezmę tej sprawy. Nie cierpię rozwodowej szarpaniny. To za­

wsze jest przykre, a staje się znacznie gorsze, kiedy klient jest jednocze­

śnie przyjacielem albo wspólnikiem w interesach.

- Nie ma w tym nic osobistego. To tylko biznes.

- Zbieranie dowodów do spraw rozwodowych nigdy nie jest jedynie

biznesem - odparł Ethan. - Wiesz równie dobrze jak ja, że bez względu

na to, jak bardzo klient chce poznać prawdę, nigdy nie jest zachwycony,

kiedy ją w końcu usłyszy.

- Ja nie jestem zwykłym klientem. Jestem profesjonalistą Nie będę

miał do ciebie pretensji, jeśli podasz mi nazwisko drania, z którym spoty­

ka się moja żona.

- Oczywiście, że będziesz miał pretensje. Co więcej, nigdy mi nie

wybaczysz, że zrobiłem zdjęcia twojej żonie, kiedy wchodziła do pokoju

hotelowego z innym facetem.

Nelson, wyraźnie wstrząśnięty, patrzył na niego w milczeniu, otwiera­

jąc i zamykając usta. Opanował się w końcu i wyprostował plecy.

- Dramatyzujesz - mruknął pod nosem.

Wyglądał jak ktoś, komu pęka serce. Radnor kochał żonę.

- Pytałeś ją, gdzie chodzi we wtorki i czwartki? - spytał Ethan ostrożnie.

- Nie. - Nelson potrząsnął głową. - Wymyśliłaby pewnie historyjkę

o fryzjerze albo aerobiku. Nie chcę tego słuchać. Muszę znać prawdę.

Ethan zrozumiał, że Radnor boi się pytać.

- Posłuchaj - powiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Mam za­

miar mieszkać i pracować w Whispering Springs długi, długi czas. To

oznacza, że będziemy często na siebie wpadać. Z pewnością pojawią się

inne konflikty, takie jak ten, który dotyczy Valdeza. Będziemy się przy­

padkiem spotykać w restauracjach i na stacjach benzynowych.

- I co z tego?

- Dla żadnego z nas nie będzie to problemem, jeśli nie przekroczymy

pewnej granicy. Jak sam powiedziałeś, obaj jesteśmy profesjonalistami.

Konkurencja to normalna rzecz. Ale jeśli potwierdzę twoje najgorsze

podejrzenia co do romansu żony, wszystko nabierze osobistego wymiaru

i może się zrobić naprawdę nieprzyjemnie.

Nelson patrzył na Ethana przez dłuższą chwilę.

- Mówisz poważnie, prawda? - powiedział w końcu. - Nie weźmiesz

tej sprawy.

- Tak.

Nelson ponownie rozejrzał się po gabinecie z wyrazem niesmaku na

twarzy.

- Sądząc po twoim biurze, przydałoby ci się duże zlecenie.

- Może. - Ethan wzruszył ramionami. -Ale i bez niego nie umrę z głodu.

- Oczywiście, że nie. Mam wrażenie, że potrafisz o siebie zadbać -

rzucił Nelson chłodno. - Ciekaw jestem, czy Zoe podoba się, że chcesz

być płotką?

Pytanie to zaskoczyło Ethana.

- Chyba mówiłem już, że wolę określenie „działalność niszowa".

- Owszem - zgodził się Nelson - działalność niszowa. Więc Zoe nie

ma nic przeciwko temu, że nie jesteś już w pierwszej lidze, tak jak kiedyś

w Los Angeles?

- Zoe uważa, że moja praca to powołanie.

- Bardzo romantyczne spojrzenie.

- Chyba tak.

- Ja też patrzyłem tak na swoją pracę. - Nelson podszedł do drzwi,

zatrzymał się i jeszcze raz rozejrzał po pokoju. - Kiedy zaczynałem,

myślałem, jak fajnie byłoby mieć biuro takie jak to. I może jeszcze ładną,

wygadaną sekretarkę. Czekać, aż w drzwiach stanie kolejna piękna, ta­

jemnicza klientka. I może się z nią później przespać.

- Sypianie z klientkami to zazwyczaj błąd.

- Co ty powiesz? A sądzisz, że jak poznałem moją żonę? Ale ty chyba

sam wiesz, jak się kończą romanse z klientkami, prawda? Doszły mnie

plotki, że tak właśnie poznałeś Zoe.

Ethan milczał.

Nelson zresztą nie oczekiwał odpowiedzi. Wyszedł z gabinetu, prze­

szedł szybko przez drugi pokój i zamknął za sobą drzwi. .

background image

Ethan siedział bez ruchu, słuchając ciężkich kroków Radnora na scho­

dach i rozmyślał o tym, jak obaj pogwałcili najistotniejszą zasadę obo­

wiązującą w ich profesji.

Gdyby mógł cofnąć czas, czy przespałby się z Zoe, kiedy była tylko jego

klientką? Czy wymyśliłby pretekst, żeby skłonić ją do małżeństwa? Czy

później starałby się tak bardzo, by dać temu małżeństwu realną szansę?

Trzy razy tak.

Rozdział 26

O

piątej trzydzieści tego popołudnia wstał, przeciągnął się, wziął swój

notes i zszedł na dół, aby ponownie skonsultować się ze swoim

doradcą.

Wszedł do księgarni i znalazł Singletona zgarbionego przed ekranem

komputera w małym biurze.

- Drzemiesz czy naprawdę pracujesz? - Ethan oparł się ramieniem

o framugę drzwi - Nie płacę ci za przysypianie w pracy.

- To stary zwyczaj konsultantów. - Singleton zdjął okulary i zaczął

masować skronie palcami. - Myślałem, że o tym wiesz. Do diabła, ile

razy wchodzę do twojego gabinetu, siedzisz z nogami na stole.

- To znak, że głęboko nad czymś myślę.

- Głęboko? Zapamiętam to sobie. - Singleton odsunął się od kompu­

tera i odwrócił krzesło tak, żeby mógł patrzeć na Ethana. - Czy te głębo­

kie przemyślenia przynosząjakieś owoce?

Ethan otworzył notatnik.

- Wygląda na to, że Lindsey Voyle jest osobą, za którą się podaje. Ma

trzydzieści dziewięć lat. Była żoną prezesa dużej stacji telewizyjnej, któ­

ry rozwiódł się z nią w ubiegłym roku, żeby poślubić ambitną aktorecz-

kę, o połowę młodszą od siebie.

- Rany, a to niespodzianka.

Ethan nie zwrócił na to uwagi.

- Lindsey i jej mąż wiedli światowe życie. Przyjęcia, premiery filmo­

we, imprezy charytatywne.

- Whispering Springs musi jej się wydawać nudne. Czy ona rzeczywi­

ście pracuje jako dekorator?

- Tak. - Ethan przewrócił kolejną kartkę swojego notatnika. - Zaczę­

ła już w Los Angeles. Projektowała wystrój biur i rezydencji kilku wiel-

kich gwiazd. Zdaje się, że rozwód był trudny i głośny, nawet jak na Hol­

lywood, ale Lindsey dostała dość pieniędzy, żeby kupić dom w Desert

View i otworzyć nową firmę. Nienotowana. Żadnych białych plam w ży­

ciorysie.

- To było dość proste, prawda? - Singleton zabębnił palcami o blat

biurka. - Ja miałem trudniejsze zadanie.

- Dostajesz trudne zadania, bo jesteś ekspertem, który dostaje za to

kupę forsy. Co zdziałałeś?

- Skontaktowałem się z naszym starym kumplem Merchantem.

Ethan drgnął, podekscytowany. Merchant był tajemniczym interneto­

wym pośrednikiem. To on sprzedał Zoe i Arcadii ich nowe tożsamości,

kiedy uciekły ze szpitala.

- No i? - zapytał niecierpliwie.

- Przysięga, że nikt się nie włamał do jego systemu. Mówi, że jeśli

ktoś odnalazł Arcadię, nie dostał informacji od niego. - Singleton urwał.

- Domyślam się, że jest jakieś ale.

Singleton wziął głęboki oddech.

- Merchant jest bardzo dobry, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto jest

lepszy. Fałszywa tożsamość nigdy nie jest perfekcyjna. Potwierdzają to

przypadki osób, którym nie udało się przeżyć, mimo rządowego progra­

mu ochrony świadków.

- To prawda - mruknął Ethan. Podekscytowanie minęło. Ale z drugiej

strony, co on sobie wyobrażał? Oczywiście, że nie mogło być aż tak ła­

two. - Można znaleźć szukaną osobę innymi sposobami, nie tylko wła­

mując się do systemu faceta, który sprzedał jej fałszywą tożsamość.

- Właśnie, sam wiesz. Na tym polega twoja praca.

- Grant Loring zarabiał na różnych przekrętach finansowych - powie­

dział Ethan powoli. - Tacy faceci muszą wiedzieć, jak zdobyć potrzebne

informacje. Możemy założyć, że jeśli on żyje, wie o finansowych sekre­

tach Arcadii znacznie więcej, niż jej się wydaje.

- Jest też dobra wiadomość - dodał Singleton. - Merchant uważa, że

jest mi winien przysługę po tym, co się stało, kiedy parę tygodni temu

zginął plik z danymi Zoe. Obiecał mi, że zajmie się tą sprawą, a biorąc

pod uwagę jego dokonania, sądzę, że ma dostęp do źródeł, o których ist­

nieniu ja nie mam pojęcia.

Ethan w roztargnieniu stukał rogiem notesu o framugę drzwi.

- To nie tak, że nie mamy punktu zaczepienia. Dzięki Arcadii wiemy

o Loringu bardzo dużo. Jeśli pojawi się na naszym terenie, wpadniemy

na jego ślad.

- Arcadia mówiła, że Grant jest bardzo ostrożny.

background image

- Na pewno nie zatrzymał się w żadnym hotelu ani motelu tutaj, w mie­

ście. Sprawdziłem to rano. .

- Więc zostaje nam Phoenix. - Singleton skrzywił się i założył ręce za

głowę. -Dobrze że, jak powiedziałeś, dzięki Arcadii sporo o nim wiemy.

Rozmawiałem z nią dziś rano. Podała mi całą listę jego nawyków i dzi­

wactw, nie tylko zawodowych. Wiem, co lubi jeść i jakie nosi ubrania,

znam jego ulubione wina i marki samochodów.

- Kobieta, która mieszkała z mężczyzną pod jednym dachem, wie o nim

znacznie więcej, niż mu się zdaje.

- Pewnie dlatego, że kobiety przywiązują wagę do drobiazgów, który­

mi mężczyźni na ogół nie zawracają sobie głowy. To żona martwi się

twoim poziomem cholesterolu i przypomina ci o badaniach prostaty.

- Hm - zamyślił się Ethan. - Żadna z moich byłych żon nie martwiła

się nigdy moim zdrowiem. Twoim zdaniem to oznacza, że nie traktowały

tych związków poważnie?

- Może. Czy Zoe wspominała już coś o twojej prostacie?

- Nie. Ale zauważyłem niedawno, że kupiła mi krem z jeszcze wyż­

szym filtrem przeciwsłonecznym.

Singleton gwizdnął przeciągle.

- Więc stąd ta promienna, młodzieńcza cera.

- Jeszcze jedna taka uwaga, a nie dam ci się pobawić moją nową latar­

ką. - Ethan odsunął się od drzwi i odwrócił do wyjścia, ale nagle coś mu

się przypomniało. - Tak przy okazji, Jeff powiedział mi, że odbył z tobą

długą rozmowę. Widać, że poczuł się lepiej. Dzięki.

- Ta rozmowa przydała się nam obu. - Singleton wpatrywał się w ekran

komputera, jakby zobaczył tam coś niezwykle interesującego. - Ja wy­

ciągnąłem z niej tyle samo korzyści, co on.

- Cieszę się. Więc kiedy masz zamiar umówić się z Bonnie?

- Nie powinieneś już wracać do pracy?

- Prawdę mówiąc, powinienem wracać do domu. - Ethan spojrzał na

zegarek i ruszył do drzwi. - Zoe na mnie czeka.

- Szczęściarz z ciebie - mruknął Singleton.

Powiedział to tak cicho, że Ethan ledwo dosłyszał jego słowa.

Zastał Zoe na parkingu przed domem. Próbowała wyciągnąć z bagaż­

nika swój czarny worek i dwie wielkie torby z zakupami. Była zgięta wpół

i pochylona do przodu, co pozwoliło mu podziwiać jej niezwykle zgrab­

ną pupę. Wysiadł z samochodu.

Zoe umieściła jedną torbę w zagięciu łokcia i sięgała właśnie po drugą,

kiedy się do niej zbliżył.

- Ja je wezmę-powiedział.

Zoe drgnęła i omal nie uderzyła głową w klapę bagażnika.

- Ethan! Nie słyszałam cię.

- Pewnie dlatego, że potrafię poruszać się zupełnie bezszelestnie.

- Naprawdę? - Zoe spojrzała na jego stopy. - A ja myślałam, że to

dlatego, że masz na nogach adidasy.

- To nie są adidasy. - Ethan zdjął worek z jej ramienia. - To wyprodu­

kowane z najnowocześniejszych materiałów obuwie sportowe.

- Rozumiem. To wszystko wyjaśnia.

Ethan wyjął drugą torbę z bagażnika i zaczekał, aż Zoe zatrzaśnie kla­

pę. Potem razem ruszyli w stronę zielonej bramy z kutego żelaza.

- No i co? - Zoe wyciągnęła klucze z torebki i otworzyła bramę. - Jak

ci dzisiaj poszło? Znalazłeś coś na temat Lindsey Voyle?

- Wiem, że nie będziesz chciała tego słuchać, ale wygląda na to, że

ona jest dokładnie tą osobą, za jaką się podaje -niedawno rozwiedzioną

dekoratorką wnętrz z Los Angeles, która właśnie otworzyła interes w Whi-

spering Springs.

- Nie wydaje ci się dziwne, że ktoś z Los Angeles chciał przeprowa­

dzić się do tego miasta, żeby zacząć wszystko od nowa?

Ethan tylko popatrzył na nią w milczeniu.

Zoe zmarszczyła brwi.

- W porządku, ty jesteś z Los Angeles i przyjechałeś tu zacząć wszystko

od początku. Widzisz? To tylko potwierdza moją teorię. Twoje życie nie

jest całkiem normalne.

- A tak się staram.

- Nie traktujesz Lindsey Voyle poważnie, prawda?

- Kochanie, przysięgam, że dokładnie ją sprawdziłem. Do czasu, kiedy

się tu przeprowadziła, urządzała domy gwiazd filmowych i piła szampana

ze sławnymi i bogatymi ludźmi. W jej życiu nie ma żadnej tajemnicy.

~ Ale...

- Nie mam żadnych niezwykłych psychicznych zdolności, ale sama

mówiłaś, że w takich sprawach zwykle można polegać na mojej intuicji.

Zoe poddała się niechętnie.

- Chyba tak.

Ethan ujął ją dłonią pod brodę i musnął jej usta wargami. Kiedy po­

czuł, że trochę się rozluźniła, podniósł głowę.

- Chciałbym, żebyś miała trochę zaufania do swojego prywatnego

detektywa. Dobrze?

Zoe uśmiechnęła się lekko.

- Dobrze.

background image

Przeszli przez bramę.

- Nie mam żadnych ekscytujących wiadomości o Lindsey Voyle, ale

za to właściciel konkurencyjnej firmy złożył mi dziś interesującą wizytę.

- Nelson Radnor? - Zoe zmarszczyła brwi, znowu zatroskana. - Cho­

dziło o Valdeza? Obawiałam się, że będzie wściekły.

- Nie na tyle, żeby nie złożyć mi bardzo intratnej propozycji.

- Znowu proponował ci pracę u siebie? - skrzywiła się Zoe. - To mnie

nie dziwi. Byłbyś świetnym nabytkiem dla jego firmy. Zakładam, że mu

odmówiłeś?

- Właściwie to chciał, żebym śledził jego żonę. Podejrzewa, że ona

ma romans.

- Och, nie. - Zoe zatrzymała się i spojrzała na niego przerażona. -

Odmówiłeś mu, prawda?

- Oczywiście. Fakt, że pochodzę z południowej Kalifornii, nie ozna­

cza jeszcze, że mam móżdżek surfera. Powiedziałem mu, że raczej nie

zajmuję się zbieraniem dowodów do spraw rozwodowych i że na pewno

nie podejmę się tego dla kogoś, kto sam pracuje w tej branży.

Zoe wzdrygnęła się i ruszyła przed siebie.

- To by cię postawiło w wyjątkowo paskudnej sytuacji. Sprawa Kathe-

rine Compton i tego Morrowa była wystarczająco ciężka. Wyobraź sobie

tylko, jak by było, gdybyś wziął tę sprawę i odkrył, że żona Radnora rze­

czywiście ma romans. Na pewno nie podziękowałby ci za taką wiadomość.

- Wytłumaczyłem mu mój punkt widzenia. Nie był zadowolony, ale

chyba zrozumiał.

Zatrzymali się przed wejściem do budynku. Zoe otworzyła drzwi swo­

im kluczem.

Dokładnie w tej samej chwili uchyliły się też drzwi biura administra-

torki i stanęła w nich Robyn Duncan. Ethan dostrzegł, że jej pewność

siebie przygasła trochę na jego widok. Robyn skoncentrowała więc swo­

ją uwagę na Zoe.

Ethan nawet nie zwolnił. Od razu zaczął wchodzić na schody. Nie wtrą­

caj się Truax, nic tu po tobie, pomyślał.

- Czekałam na panią, Zoe - szybko powiedziała Robyn. - Mam mały

problem z zamkiem w pani drzwiach.

Ethan zmartwiał. Stanął i odwrócił się gwałtownie.

- Nie ma żadnego problemu - odparła Zoe, nie zatrzymując się.

- Owszem, jest - powiedziała Robyn. - Nie mogę go otworzyć moim

kluczem.

- To dlatego, że zmieniłam zamek. - Zoe zaczęła wchodzić na drugie

piętro.

Minęła Ethana, który stał tam, gdzie się zatrzymał.

- Zgodnie z regulaminem budynku, administrator musi mieć dostęp

do wszystkich mieszkań - stwierdziła Robyn. - Takie są zasady bezpie­

czeństwa i higieny.

- Poprzedni administrator nie miał nic przeciwko temu, że zmieniłam

zamek.

- Poprzedni administrator już tu nie pracuje. - Robyn odchrząknęła. -

Biorąc pod uwagę jego stosunek do pracy, pewnie nawet o tym nie wiedział.

Prawda, pomyślał Ethan. Ale rozsądek podpowiedział mu, żeby trzy­

mać usta zamknięte.

- Wynajęłam mieszkanie od poprzedniego administratora, więc jak

sądzę, obowiązują mnie ustalenia, na które się wtedy zgodziłam. - Zoe

zatrzymała się w połowie schodów i z góry zimno spojrzała na Robyn. -

Jakiekolwiek próby zmian zawartej wówczas ustnej umowy uznam za

pogwałcenie moich praw jako najemcy. Jeśli będzie pani nalegać, skon­

sultuję się z prawnikiem.

- Nie ma takiej potrzeby - powiedziała Robyn szybko. - Jestem pew­

na, że dojdziemy do porozumienia. Może pani zatrzymać ten nowy za­

mek, ale ja muszę dostać klucz.

- Mowy nie ma.

Ostatnią rzeczą, na jaką Ethan miał ochotę, było wtrącenie się do tej

wymiany zdań, ale w tej chwili nie miał już wyjścia. Spojrzał na Robyn.

- Mogę zapytać, jak to się stało, że zauważyła pani dzisiaj zmianę

zamka w drzwiach Zoe?

Robyn zesztywniała, przybierając postawę jednocześnie defensywną

i waleczną.

- Zauważyłam to, kiedy chciałam wpuścić do waszego mieszkania fa­

chowca. Chociaż wolałabym, żeby w przyszłości informowali mnie pań­

stwo o planowanych naprawach i dostawach do waszego mieszkania.

W ten sposób będę mogła zapobiec ewentualnym konfliktom z innymi

lokatorami.

Ethan zauważył, że Zoe nagle zacisnęła dłoń na poręczy z taką siłą, że

aż zbielały jej kostki. Spojrzała na niego, przerażona.

Ethan natomiast spojrzał uważnie na Robyn Duncan.

- Chce pani powiedzieć, że ktoś prosił panią dzisiaj o wpuszczenie go

do mieszkania Zoe?

- Właśnie to chcę powiedzieć. Jak już wspomniałam, mimo że nie była

to planowana naprawa, chciałam wyświadczyć państwu przysługę i wpu­

ścić tego człowieka. Wtedy właśnie odkryłam, że mój klucz nie otwiera

zamka.

background image

- Kto to był? - spytał Ethan.

Robyn zmarszczyła brwi.

- Powiedział, że przyszedł naprawić telewizor. To było koło południa.

Miał dużo szczęścia, że w ogóle zastał mnie w biurze. Na drzwiach jest

informacja, w jakich godzinach tam jestem. Zazwyczaj między dwunastą

a pierwszą wychodzę na lunch. Ale rozmawiałam akurat przez telefon, więc...

- Nie wzywaliśmy nikogo do naprawy telewizora - powiedział Ethan.

Robyn urwała wpół zdania. Przez chwilę tylko mrugała oczami, potem

zdołała się opanować.

- Na pewno go wezwaliście. Miał prawidłowo wypełniony formularz.

- Miała pani zamiar wpuścić zupełnie obcego człowieka do mojego

mieszkania? - Zoe gotowała się ze złości. - Co z pani za administrator?

Robyn sprawiała wrażenie głęboko urażonej.

- Nigdy nie wpuszczam nikogo samego do mieszkań lokatorów. Usta­

liłam szczegółowe zasady dotyczące napraw i dostaw. Jeśli najemcy nie

ma w domu, ja towarzyszę takiej osobie przez cały czas. Dlatego to takie

ważne, by uprzednio mnie o tym informować.

- Proszę opisać tego człowieka - powiedział Ethan, starając się nadać

głosowi miły, spokojny ton. Nie było to łatwe.

Robyn zamrugała oczami. W końcu zaczęła rozumieć, że coś tu było

nie tak.

- Cóż, wyglądał jak... jak ktoś, kto przyszedł naprawić telewizor -

powiedziała. - Był w kombinezonie. Miał skrzynkę z narzędziami i for­

mularz.

- Jakie miał włosy? - spytała Zoe ostro. - Był niski czy wysoki?

- W jakim był mniej więcej wieku? - dodał Ethan.

- Włosy? - Robyn cofnęła się nerwowo w stronę swojego biura. -Nie

zauważyłam.

- Długie czy krótkie? - naciskał Ethan.

- Krótkie. - Robyn zrobiła kolejny krok w tył. Jej usta zaczęły drżeć. -

Chyba. Nie jestem pewna. Miał czapkę na głowie.

- Podał pani swoje nazwisko? - spytał Ethan.

- Nie. - Robyn nerwowo przełknęła ślinę. - Wydaje mi się, że miał je

napisane na kombinezonie, ale nie pamiętam go. Było długie.

- Nazwa firmy? - Zoe nie dawała za wygraną.

- Nie pamiętam- wyszeptała Robyn. Jej oczy zaczęły podejrzanie

błyszczeć.

Cholera, zaraz się rozpłacze, pomyślał Ethan. To nam nie pomoże.

- Spokojnie. Chcemy po prostu wiedzieć, kto to był. Wygląda na to, że

mógł to być złodziej, który wiedział, iż nie ma nas w domu. Próbował

skłonić panią do wpuszczenia go do naszego mieszkania, żeby ukraść

telewizor albo komputer.

Robyn oblała się rumieńcem.

- Nigdy bym na to nie pozwoliła.

- Przyjrzała się pani jego samochodowi? - spytał Ethan bez nadziei.

- Nie - szepnęła Robyn.

- Teraz pani rozumie, dlaczego wolę nie zostawiać pani zapasowego

klucza. - Zoe odwróciła się i zaczęła wchodzić na schody. - Chodźmy,

Ethan. Muszę się czegoś napić.

- Jeśli przypomni się pani coś na temat tego człowieka, proszę zosta­

wić dla mnie notkę, dobrze?

- Po co? - spytała Robyn trochę nieprzytomnie.

- Ponieważ chciałbym go odszukać - wyjaśnił Ethan. -I zapytać, dla­

czego do diabła chciał wejść do naszego mieszkania.

- Może to nie był złodziej - powiedziała Robyn. - Może po prostu

pomylił adres.

- Nigdy nie wiadomo. - Ethan ruszył schodami w górę za Zoe. - Jeśli

jednak był to złodziej, może spróbować wejść do innego mieszkania ju­

tro albo za tydzień. W końcu teraz już wie, że pani otworzy mu drzwi.

Robyn wybuchnęła płaczem, odwróciła się na pięcie, wbiegła do biura

i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Zoe zatrzymała się na podeście, odwróciła i spojrzała na zamknięte drzwi

biura Robyn. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia.

- Potraktowaliśmy ją dość surowo, nie sądzisz? Może powinnam pójść

z nią porozmawiać.

- Nawet o tym nie myśl. - Ethan dotarł do szczytu schodów i wszedł

na korytarz. - Zasłużyła sobie na to.

- Chyba masz rację. - Zoe ruszyła za nim. - Ethan?

- Tak?

- Myślisz to samo co ja, prawda? Że może to nie był zwykły złodziej?

Że to może mieć związek z Arcadią?

- To możliwe, owszem. - Ethan zaczekał, aż Zoe otworzyła drzwi. -

Zadzwonię do Harry'ego i Arcadii i powiem im, co zaszło.

Weszli do mieszkania. Ethan postawił zakupy na kuchennym blacie

i wyciągnął telefon.

- Ale jeśli chodzi o Arcadię - powiedziała Zoe. - Dlaczego ten czło­

wiek próbował się dostać do naszego mieszkania?

- Może wie, że jesteście sobie bliskie. Może postanowił zebrać więcej

informacji na jej temat i doszedł do wniosku, że najłatwiej będzie mu je

uzyskać od jej najlepszej przyjaciółki.

background image

Zoe sięgnęła do jednej z toreb i wyciągnęła z niej karton mleka. Spoj­

rzała na Ethana w zamyśleniu.

- Tym razem mężczyzna. Już nie kobieta w kapeluszu i z aparatem

fotograficznym. Jeśli istotnie kryje się za tym Grant Loring, to ma wielu

wspólników. Przynajmniej dwóch.

- Chyba że tym facetem od telewizora był Loring w przebraniu.

- O Boże, nie pomyślałam o tym. Gdyby tylko Spiczastoucha była

w stanie go opisać.

- Typowy świadek. Na nic nie zwracała uwagi. - Ethan przyłożył tele­

fon do ucha. - Czemu zresztą miałaby to robić?

Zoe prychnęła z pogardą.

- Interesowało ją tylko to, że nie przestrzegałam jej uświęconego re­

gulaminu.

Ethan patrzył, jak wkłada karton z mlekiem do lodówki. Etykieta nie

wyglądała znajomo.

- Co to jest, do diabła?

- Mleko sojowe. - Zoe odwróciła się, żeby wyjąć z torby brokuły. -

Podobno obniża poziom cholesterolu i ma dobry wpływ na prostatę.

- Naprawdę? - Nagle zaczął patrzeć w przyszłość z większym opty­

mizmem. Zoe martwi się o jego zdrowie. To na pewno dobry znak.

Kiedy Harry odebrał wreszcie telefon, Ethan ciągle się do siebie uśmie­

chał.

Rozdział 2 7

P

óźniej, kiedy sprzątnęli ze stołu i poukładali naczynia w zmywarce,

Zoe nalała brandy do dwóch szklanek i zaniosła je do pokoju

Ethan znowu rozmawiał przez telefon, tym razem z Singletonem. Była

to już piąta czy szósta rozmowa telefoniczna tego wieczoru.

Zoe postawiła szklanki na stoliku i spojrzała na męską, inteligentną

twarz Ethana. Był bardzo skupiony i mówił do Singletona tym spokoj­

nym, obojętnym tonem, jakiego używał zawsze, kiedy pracował nad ja­

kąś sprawą. W całej jego postaci kryły się wielka siła i energia, nad któ­

rymi całkowicie panował.

Zoe podziwiała jego wytrwałość. Musiał być bardzo zmęczony. Po noc­

nej wizycie Harry'ego i Arcadii żadne z nich nie wróciło już do łóżka.

Ale podczas gdy Zoe spędziła większość dnia, martwiąc się o Arcadię

142

i próbując dopasować osobę Lindsey Voyle do całej tej łamigłówki, Ethan

nieprzerwanie pracował.

Przyszło jej do głowy, że może Ethan rzucił się w wir pracy, by ode­

rwać się od swoich smutnych listopadowych wspomnień.

- ...Racja. Zgadzam się. Zadzwoń, kiedy dowiesz się czegoś nowe­

go. — Ethan przerwał połączenie, a potem zanotował coś na kartce papie­

ru. Odłożył długopis i zauważył szklankę z brandy. - Dziękuję.

- Proszę bardzo. - Zoe usiadła na kanapie naprzeciw niego i podcią­

gnęła nogi pod siebie. - Co ci powiedział Singleton?

- Merchant się z nim skontaktował. - Ethan podniósł szklankę, roz­

parł się wygodnie w fotelu i rozprostował nogi. - Twierdzi, że znalazł

faceta, który prawdopodobnie sprzedał Loringowi nową tożsamość.

- To wspaniała wiadomość. Jeśli poznamy nowe nazwisko Loringa,

będzie nam znacznie łatwiej go odnaleźć.

- Niekoniecznie. Mógł je znowu zmienić. -Ethan upił łyk brandy i opu­

ścił szklankę. — Ale taka informacja może się przydać, to pewne.

- Co o tym wszystkim myślisz?

Ethan odchylił głowę na oparcie fotela.

- Cóż, wychodzimy z założenia, że Loring gdzieś się tu czai, czekając

na dogodny moment, żeby dopaść Arcadię. A jeśli to założenie jest błędne?

- Sam mówiłeś, że to najbardziej logiczna teoria.

- Jeśli istotnie tak jest, musimy się na to przygotować. - Spojrzał jej

w oczy. - Ale są też inne możliwości. - Obracał powoli szklankę w dło­

niach. -A co do tego dziwnego uczucia, które miałaś w bibliotece i w biu­

rze Arcadii...

Zoe zesztywniała. Szklanka w jej ręce zadrżała lekko. Bardzo ostroż­

nie postawiła ją na stoliku.

- Co mam ci powiedzieć, Ethan? Że wszystko to tylko sobie wyobra­

ziłam?

- Nie. - Ethan upił nieco brandy. - Nie, chyba że rzeczywiście wszystko

to sobie wyobraziłaś.

- Nie - odparła stanowczo.

- Wierzę ci. Nie wiem, co tak cię zaniepokoiło w tych miejscach, ale

nie mam zamiaru deprecjonować twojej... eee... intuicji.

Zoe nie odpowiedziała. Była zbyt wyczerpana, by kłócić się o to, czy

posiada paranormalne zdolności, czy też nie. Ostra wymiana zdań była

ostatnią rzeczą, na jaką oboje mieli w tej chwili ochotę.

Przez pewien czas milczeli. Pili brandy w zupełnej ciszy. Po chwili

Zoe postanowiła zmienić temat i wrócić do rozmowy przerwanej przez

Robyn Duncan.

143

background image

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że Nelson Radnor chciał cię wynająć do

śledzenia jego żony - powiedziała. - Ma cały tłum własnych detektywów.

- Nie chciał brać do tej roboty żadnego ze swoich ludzi, żeby uniknąć

plotek w firmie.

- Rozumiem, byłoby to dość krępujące -westchnęła Zoe. —Ale to mimo

wszystko dziwne, że w ogóle chciał to komuś zlecić. No wiesz, to jego

żona, a on jest świetnie wyszkolonym detektywem. Czemu sam nie chciał

się tym zająć? Po co mieszać do tak intymnej sprawy osoby trzecie?

Ethan rozkoszował się brandy.

- Nelson chce poznać prawdę - powiedział w końcu. -Nie znaczy to

jednak, że miałby ochotę widzieć na własne oczy, jak jego żona wycho­

dzi z hotelowego pokoju z innym facetem. To byłoby... — urwał na mo­

ment - trudne do wytrzymania dla każdego mężczyzny.

Zoe wyczuła podtekst kryjący się za tymi słowami i pomyślała o trzech

poprzednich małżeństwach Ethana. Było więcej niż prawdopodobne, że

rozpad któregoś spośród nich nastąpił z powodu romansu jednego z mał­

żonków. A tego, że to nie Ethan zdradził, Zoe była pewna na sto procent.

Jak na człowieka, który był żonaty już po raz czwarty, Ethan miał bar­

dzo staroświeckie poglądy na kwestie honoru, wierności i uczciwości.

- A gdyby odwrócić role? - powiedziała Zoe cicho. - Jestem pewna,

że kobiecie równie ciężko byłoby patrzeć na męża wychodzącego z po­

koju hotelowego z kimś innym.

- Są ludzie, którzy muszą znać prawdę. - Ethan postawił pustą szklankę

na stoliku. - Więc wynajmują prywatnych detektywów, żeby ją odkryli.

- Myślę, że ty byś tego nie zrobił. Gdybyś chciał poznać prawdę, od­

kryłbyś ją sam. Nie wynająłbyś nikogo, żeby odwalił za ciebie brudną

robotę.

- Tak - zgodził się Ethan. - Ja nikogo bym nie wynajął.

W tej krótkiej odpowiedzi było coś mrocznego, gorzkiego. Zoe nie

wiedziała dokładnie, co to było, ale zaniepokoiło ją to. O co tu chodzi?

Po kilku sekundach ciężkiej, pełnej napięcia ciszy, Zoe pojęła nagle,

w czym rzecz i omal nie zakrztusiła się brandy.

- Ethan?

- Tak?

- Nie przyszło ci do głowy to, co myślę, że ci przyszło, prawda? Nie

przypuszczasz chyba... - urwała. Nie była w stanie tego wyrazić. Z wiel­

kim trudem zmusiła się do wypowiedzenia tych słów. -Nie sądzisz chy­

ba, że ja mam z kimś romans?

W pierwszej chwili Ethan wydawał się tym pytaniem zaskoczony, zdez­

orientowany, jakby kazała mu w jednym zdaniu wyjaśnić pochodzenie

wszechświata. Opanował się jednak szybko i spój rżał na nią chłodno i spo­

kojnie.

- Nie-powiedział tylko.
Zoe doszła do wniosku, że zabrzmiało to bardzo jednoznacznie.

- Co za ulga. - Wzięła szklankę i dla wzmocnienia pociągnęła łyk bran­

dy. - Przez chwilę wydawało mi się, że wizyta Radnora obudziła w tobie

pewne podejrzenia.

- Ty byś mnie nie oszukiwała.

Wzruszyła ją niezachwiana pewność w jego głosie.

- A ty nie oszukiwałbyś mnie. Mamy jednak ze sobą coś wspólnego,

prawda?

- O tak, przynajmniej tyle.

Drugi raz w czasie pięciu minut serce podeszło Zoe do gardła. O co mu

teraz chodzi? Czuła się tak, jak na niebezpiecznej kolejce w wesołym

miasteczku. Odchrząknęła nerwowo.

- Podobne zasady moralne to podstawa udanego związku.

Cholera. Zabrzmiało to jak cytat z poradnika psychologicznego. Dzie­

sięć prostych zasad doskonałego małżeństwa doktor Zoe.

W oczach Ethana błysnęła iskierka rozbawienia.

- Wierz mi lub nie, ale sam do tego doszedłem.

Zoe miała już tego dosyć.

- Ethan, o co ci właściwie chodzi? Zachowujesz się dziwnie.

- Przepraszam. - Ethan potarł kark dłonią. - To był bardzo długi dzień.

Zoe postawiła stopy na podłodze.

- Ustaliliśmy, że nie podejrzewasz mnie o romans. Więc o co ci cho­

dzi? Czuję, że to ma związek z nami, a nie z Arcadią ani twoim bratem.

Powiedz mi.

Ethan spojrzał na nią przeciągle.

- Czasem lepiej jest nie pytać.

- Pytaj, Ethan. Proszę. Nie wytrzymuję tej niepewności. Nie wtedy,

kiedy dotyczy ciebie.

Przez chwilę sądziła, że odmówi.

- W porządku - powiedział w końcu. -Zastanawiam się, czy żałujesz,

że za mnie wyszłaś.

- Co?!

- Pomyślałem, że może czujesz się zobowiązana, żeby wytrwać w tym

małżeństwie. To ja zmusiłem cię do obietnicy, że spróbujesz dać mi praw­

dziwą szansę. A należysz do osób, które dotrzymują obietnic.

Zoe była tak zaskoczona, że tylko patrzyła na niego w milczeniu. Była

to ostatnia rzecz, jaką spodziewała się usłyszeć.

background image

- Skąd przyszło ci do głowy, że mogę czegoś żałować? - wyszeptała.

- Czasami mam wrażenie, że wycofujesz się gdzieś w głąb siebie i od­

dalasz ode mnie. - Patrzył wprost na nią, ale jego twarz była nieprzenik­

niona. - Ostatnio robisz to coraz częściej. Zwłaszcza wtedy, kiedy roz­

mawiamy o tym, co czujesz, wchodząc do pewnych pomieszczeń.

- Ethan... - zaczęła Zoe i urwała. Nie miała pojęcia, co powinna po­

wiedzieć. Miał rację, była coraz bardziej sfrustrowana faktem, że nie wie­

rzył w jej zdolności.

Ale czyż miała prawo zmuszać go, by uwierzył w coś, co większość

racjonalnie myślących, inteligentnych ludzi uznałaby za uleganie złudze­

niom w najlepszym przypadku, a w najgorszym za rozmyślne oszustwo?

- Mam wrażenie, że jeśli nie uwierzę w twój szósty zmysł, nie bę­

dziesz w stanie znosić mnie jako swojego męża - powiedział Ethan spo­

kojnie. - Mam rację?

Zoe ogarnęła panika. To nie był właściwy czas ani miejsce na taką

rozmowę. Mieli teraz dość innych problemów.

W porządku, pomyślała, miałam zamiar odsunąć tę rozmowę na po­

tem. Rozpocząć ją w bliżej nieokreślonej przyszłości. Sama jestem sobie

winna. Nie chcę stracić tego człowieka. Kocham go.

Ethan nie należał do ludzi, którzy mają w zwyczaju unikać tego, co

nieuniknione.

Zoe zebrała się w sobie i objęła kolana ramionami. Musiała dwa razy

przełknąć ślinę, zanim była w stanie przemówić.

- Obawiam się, że jeśli nie nauczysz się w końcu akceptować tej czę­

ści mojej osobowości - powiedziała cicho - nie będziesz w stanie ze mną

żyć. W każdym razie jako mąż. Gdybyśmy byli tylko kochankami, może

byłoby inaczej. Ale małżeństwo to inna sprawa.

- Inna sprawa?

Zoe poczuła tępy ból w okolicy serca. Spojrzała w dół i zobaczyła, iż

tak mocno splotła palce, że aż zbielały jej kostki obu dłoni.

- Ethan, byłam już w małżeństwie, w którym musiałam ukrywać praw­

dę o sobie. Bardzo kochałam Prestona, ale wiedziałam, że on nigdy nie

byłby w stanie zrozumieć tego, co się czasami ze mną dzieje. Obawiałby

się o moje zdrowie psychiczne. Prawdopodobnie próbowałby skłonić mnie

do wizyt u niezliczonych specjalistów. Cały ten stres stałby się w końcu

nie do zniesienia.

- Więc nigdy mu nie powiedziałaś?

Zoe potrząsnęła głową.

- Nie chciałam go tym obciążać, bo wiedziałam, jak by to przeżył.

I wiedziałam, jak sama bym to przeżyła. Ale udawanie, że jestem... nor-

malna wiele mnie kosztowało. Później, po jego śmierci, budziłam się cza­

sem przed świtem i zastanawiałam, czy... czy... - zamknęła oczy, czując

wzbierające w nich łzy.

- Zastanawiałaś się, czy gdyby Preston żył, wasze małżeństwo prze­

trwałoby to, co uważasz za prawdę o sobie.

Zoe kiwnęła głową. Łzy zaczęły jej spływać po policzkach. Cholera,

cholera, cholera. Nie teraz. Akurat w tej chwili nie chciała się rozkleić.

Nie był to odpowiedni czas na wielką scenę.

Zirytowana, rozplotła palce i otarła łzy wierzchem dłoni. Oddychaj.

Zachowuj się normalnie. Udawaj. Robiłaś to całe życie.

Ale przy Ethanie nie chciała niczego udawać.

Kiedy się już trochę opanowała otworzyła oczy i zobaczyła, że Ethan

uważnie jej się przygląda.

- I czułaś się winna - skończył za nią.

- Myślę, że wcześniej czy później musiałabym powiedzieć Prestono­

wi prawdę - przyznała. - Nie da się takiej tajemnicy ukryć na zawsze.

Nie przed własnym mężem.

Ethan wstał, podszedł do kanapy, schylił się i wziął Zoe w objęcia.

- Na wypadek gdybyś nie zauważyła, istnieje jedna zasadnicza różni­

ca między twoim pierwszym małżeństwem a naszym - pociągnął ją do

góry. - Fakt, że posiadasz pewne psychiczne zdolności, nie jest dla mnie

tajemnicą, pamiętasz?

- Wiem, ale to na jedno wychodzi, bo ty mi nie wierzysz.

- Nie, to wcale nie to samo. Wiem, jesteś przekonana, że masz te para­

normalne zdolności. Osobiście uważam, że po prostu masz znacznie więk­

szą intuicję niż inni ludzie. Ale bez względu na to, jak każde z nas to

interpretuje, wyjaśnijmy sobie jedno. Ja nie uważam, że powinnaś iść do

lekarza. Nie jesteś szalona.

- Ethan...

Pocałował ją szybko, zmuszając do milczenia. Ten pocałunek zaparł

jej dech w piersiach.

- Miałaś kilka nieprzyjemnych doświadczeń z powodu swojej intu­

icji - powiedział spokojnie. - Więc wydaje ci się, że nie jesteś normalna.

Zoe zacisnęła dłonie.

- Bo taka jest prawda. Nie jestem normalna.

- Do diabła, ja też nie jestem normalny. Powiedziałem ci kiedyś, że je­

stem dokładnym przeciwieństwem mojego brata Drew. Jemu wszystko się

udawało. Potrafił sprostać wszelkim wyzwaniom. Był najlepszy, od przed­

szkola do potężnej korporacji, której był prezesem. Po drodze znalazł czas,

by poślubić wspaniałą kobietę i mieć z nią dwóch cudownych synów.

background image

- Wiem, co chcesz przez to powiedzieć - wyszeptała Zoe. - Ale to nie

jest konieczne.

- Mnie natomiast nie udawało się nic - ciągnął Ethan z goryczą. - Zo­

stałem usunięty ze studiów. Mam za sobą trzy rozwody i bankructwo. A to

tylko kilka faktów z mojego życia, które jest historią klęsk i porażek.

- Przestań. - Zoe chwyciła go za nadgarstki. - Nie mów tak. To nie­

prawda.

- Nie uważam, że jesteś szalona, bo wierzysz w swoje zdolności. -

Ethan ujął jej twarz w dłonie.

- Ethan?

- Pragnę cię bardziej niż kogokolwiek czy czegokolwiek innego w ca­

łym swoim życiu.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, znowu zaczął ją całować. Tym razem

nie chciał już tylko zamknąć jej ust. W tym pocałunku była pierwotna,

dzika żądza. Całe jego ciało emanowało pożądaniem. W jego ogniu roz­

pacz i desperacja, jakie czuła jeszcze przed chwilą, zniknęły. Zoe wie­

działa, że namiętność, którą dzielą, nie rozwiąże wszystkich ich proble­

mów, była jednak potężnym narkotykiem. Używali go, by odsunąć na

jakiś czas myśli o niepewnej przyszłości.

Ethan wsunął język między jej wargi, czekając na reakcję. Wyraźnie

czuła jego erekcję. Świadomość, że ma nad nim taką władzę, podniecała

ją, sprawiała, że czuła się silna.

Zarzuciła mu ręce na szyję, szukając znowu jego ust. Ethan chwycił jej

głowę jedną ręką i przesunął wargami po jej szyi, tak, by poczuła na skó­

rze dotyk jego zębów. Udaje niebezpiecznego kochanka, pomyślała. Nie...

nie gra żadnej roli. Czaił się w nim prawdziwy drapieżnik.

Było to bardzo podniecające uczucie. Wiedziała, że choć w głębi serca

Ethan jest łowcą, drapieżnikiem, należy do niej. Ufała mu tak, jak nigdy

dotąd nie ufała nikomu w całym swoim życiu.

Wsunęła dłonie pod jego czarny podkoszulek i przejechała paznokcia­

mi po wypukłych mięśniach jego klatki piersiowej. Ethan na moment

wstrzymał oddech, a potem wypuścił powietrze z cichym jękiem, nie kry­

jąc pożądania.

Świat zawirował wokół niej, a kiedy znowu stanął, odkryła, że leży na

dywanie. Ethan nachylał się nad nią, przytrzymując ją jedną ręką. Drugą

rozpiął jej bluzkę i stanik. Potem zaczął rozpinać jej spodnie, zsuwając je

razem z majtkami. Ubranie zatrzepotało w powietrzu i spadło w mrok.

Wsunął kolano między jej nogi i przesuwał je powoli w górę, aż do­

tknął nim zwieńczenia jej ud. Wiedziała, że jest już wilgotna, i była pew­

na, że on czuje to przez materiał spodni.

Musnęła dłońmi linię jego żeber pod koszulką. Ethan nachylił się i wziął

w usta jeden z jej sutków. A potem wsunął w nią palce.

Ruch jego ręki i ust na jej piersi to było więcej, niż mogła wytrzymać.

Uniosła biodra, próbując osłabić napięcie, ale wtedy zaczęłaje odczuwać

jeszcze intensywniej.

Ogarnęła ją fala gorącej, niespokojnej energii, przynosząc ze sobą pra­

gnienie dekadenckiego zapomnienia. Ethan wyzwolił ją pod wieloma

względami. Mogła się z nim kłócić o to, czy posiada paranormalne zdol­

ności. Mogła też dać wyraz swojej śmiałej, zmysłowej naturze. Dopóki

nie spotkała Ethana, nie podejrzewała nawet istnienia tej części swojej

osobowości.

Uświadomiła sobie, że dzieli swoje życie seksualne na dwa etapy -

przed Ethanem i razem z nim.

Przed Ethanem seks był przyjemnym, zazwyczaj pogodnym doznaniem,

brakowało mu jednak prawdziwego ognia. Natomiast to, co zdarzyło się

po spotkaniu z Ethanem, zmusiło ją do zmiany zdania na temat miłości

fizycznej. Seks z Ethanem był intensywnym, wyczerpującym doświad­

czeniem o temperaturze wrzenia.

To właśnie on uświadomił jej, że ma tak zdumiewająco namiętną natu­

rę. Odkrycie to było jeszcze bardziej zaskakujące, niezwykłe i cudowne

niż jej psychiczne zdolności, które towarzyszyły jej przez całe życie.

Ethan delikatnie pieścił ją palcami. Zoe drżała, wyprężając całe ciało.

Dotknął ustami jej warg. Sięgnęła w dół, rozpięła mu spodnie i wzięła do

ręki twardą, nabrzmiałą męskość.

- Chcę, żebyś we mnie wszedł - wyszeptała nagląco, próbując nakie­

rować go w odpowiednią stronę. - Teraz. Już.

Jego cichy śmiech drażnił jak język wielkiego drapieżnego kota na jej

skórze.

- Jeszcze nie - powiedział z ustami przy jej szyi. - Najpierw musisz

mi pokazać, jak szybko i mocno mam to zrobić.

Uśmiechnęła się do niego. W jego ramionach czuła się nieskończenie

tajemnicza i uwodzicielska.

- Ach, właśnie o to chodzi. Czasem lubię powoli i spokojnie.

Jego oczy błysnęły w ciemności.

- Potrafię się dostosować.

Wygięła się w łuk pod dotykiem jego palców, zdecydowana dostać to,

czego chciała. Poruszała się miarowo, czując narastające stopniowo napię­

cie gdzieś w podbrzuszu. Ethan pocierał kciukiem jej najwrażliwszy punkt.

Kiedy nie była w stanie dłużej tego wytrzymać, oplotła go nogami i ści­

snęła uda. Poczuła, że Ethan traci panowanie nad sobą.

background image

Szeptał jej do ucha ostre, prowokujące słowa, które doprowadzały ją

do szaleństwa.

Czuła, że to już koniec.
Pchnęła go silnie, teraz już absolutnie zdeterminowana. Położył się bez

sprzeciwu na wznak, jego oczy lśniły w oczekiwaniu najintensywniej­

szej przyjemności. Usiadła na nim powoli.

Ethan chwycił ją za pośladki i uniósł biodra, mocno i gwałtownie. Za­

drżała. Ogarnęła ją fala rozkoszy.

- Zoe.

Zacisnął palce, całe jego ciało zesztywniało. Poruszał się z dziką, ryt­

miczną furią, aż oboje osiągnęli stan zapomnienia.

Długi czas potem poszli do sypialni. Zoe nie miała siły, by włożyć pi­

żamę. Wsunęła się pod kołdrę, a Ethan położył się obok i przytulił ją

mocno.

Wiedziała, że zasnął natychmiast. Jego ulubiony lek na bezsenność

ponownie zadziałał.

W jej przypadku nie był aż tak skuteczny. Mimo wyczerpania, leżała

jeszcze długo, rozmyślając o przeszłości i przyszłości.

Tej nocy nie rozwiązali żadnego problemu. Ethan nadal nie wierzył

w jej zdolności. Z drugiej jednak strony nie uważał jej za wariatkę tylko

dlatego, że ufała swojemu szóstemu zmysłowi. Nie była pewna, co o tym

myśleć.

Nie tylko seks był inny z Ethanem. Z nim wszystko było inne.

Przysunęła się bliżej do niego, rozkoszując się siłą i ciepłem jego ciała.

Po chwili i ona zapadła w sen.

To była dobra noc.

Nic się jej nie przyśniło.

Rozdział 28

O

wpół do siódmej następnego ranka wlała mleko sojowe do dużej

miseczki wypełnionej muesli i postawiła ją przed Ethanem, który

nie odrywał wzroku od leżącego na stole otwartego notatnika.

Usiadła naprzeciw niego, wytrząsając z pojemnika jego dzienną daw­

kę witamin.

- Jaki jest plan A na dzisiejszy dzień?

- Taki sam jak wczoraj. Szukać dalej.

Zoe otworzyła buteleczkę zawierającą tabletki wapna.

- Mam pewien pomysł.

- Tak? - Ethan wziął do ręki łyżkę, ciągle patrząc w swoje notatki.

- Lindsey Voyle ciągle jest niewiadomą w tej sprawie, prawda?

Ethan znieruchomiał z łyżką w ręce. Podniósł głowę i spojrzał na nią

uważnie.

- Mówiłem ci, sprawdziłem ją bardzo dokładnie, kochanie. Jest czy­

sta. Nic jej nie łączy z Grantem Loringiem ani z żadną inną osobą z listy

wspólników i wrogów Loringa, którą dała nam Arcadia.

Jego spokojny, rozsądny ton zirytował Zoe. Jeśli to małżeństwo ma

przetrwać, Ethan będzie musiał zrozumieć, że jedna upojna noc nie wy­

starczy, by jego żona zapomniała o własnym zdaniu.

- Moja paranormalna intuicja wyczuła coś w dwóch różnych miejscach,

w których bywała ostatnio Lindsey Voyle. Myślę, że to nie może być

zwykły zbieg okoliczności. - Zoe czuła, że jest uparta, ale postanowiła,

że nie podda się łatwo.

- Paranormalna intuicja?- uśmiechnął się Ethan. - Tak będziesz to

teraz nazywać?

- Pomyślałam sobie, robiąc przed chwilą śniadanie, że to odpowied­

nie określenie. I jest rodzajem kompromisu.

- Aha. Cóż, cokolwiek się za nim kryje, nie pomoże nam przy tej spra­

wie. Nie znalazłem niczego, co łączyłoby Lindsey Voyle z tym, co przy­

darzyło się Arcadii.

- Wiem. Ale może mnie uda się coś odkryć.

- Czułem, że to powiesz.

Zoe uśmiechnęła się słodko.

- Więc może i ty masz jakieś paranormalne zdolności.

- Nie.

- Nie, nie masz takich zdolności?

Ethan spojrzał na nią groźnie spod zmrużonych powiek.

- Nie, nie zrobisz tego, co sobie zaplanowałaś- cokolwiek to jest-

w domu Lindsey Voyle.

- Miałam zamiar tylko trochę się tam rozejrzeć.

- Nie.

- Mogę tam bez problemu wejść, nie łamiąc prawa. Lindsey jest jedną ze

stałych klientek Arcadii. Arcadia na pewno pomogłaby mi wymyślić jakiś

pretekst, żebym mogła odwiedzić Lindsey w domu. Niczego nie ryzykuję.

- Ani trochę w to nie wierzę.

Zoe zjadła trochę płatków.

background image

- Mówię poważnie, Zoe. To ja prowadzę to śledztwo. Co oznacza, że

to ja decyduję, co robimy. Zrozumiano?

- Nie sądzisz czasem, że boisz się stracić kontrolę? Nie martwi cię

to? - spytała Zoe.

- Owszem, boję się tego, ale ani trochę mnie to nie martwi. Lubię

wszystko kontrolować. - Ethan nabrał na łyżkę muesli i włożył ją do ust.

Zaczął przeżuwać, ale nagle znieruchomiał i z niedowierzaniem spojrzał

w swoją miseczkę.

- Co to jest, do diabła?

- Pewnie chodzi ci o mleko sojowe - odparła Zoe. - Ma trochę inny

smak.

Ethan szybko przełknął to, co miał w ustach, chwycił szklankę z so­

kiem pomarańczowym i jednym haustem wychylił jej zawartość. Potem

odstawił szklankę i pochylił się nad miseczką z muesli, jakby badałjakąś

obcą formę życia.

- Dobre na prostatę i cholesterol, tak?

- Czytałam artykuł na ten temat.

Ethan pogrzebał w miseczce łyżką.

- Nie można wierzyć we wszystko, co wypisują w gazetach.

- Spróbuj, może za kilka dni przyzwyczaisz się do tego smaku - pona­

gliła go Zoe. - A jeśli nie, wrócimy do normalnego mleka.

Ethan nabrał muesli na łyżkę.

- Nie obawiam się specjalnie o mój poziom cholesterolu, ale, do dia­

bła, dla prostaty zrobię wszystko.

Kiedy Zoe, tuż po ósmej, schodziła po schodach, spotkała Robyn Dun-

can, która już na nią czekała.

- Dzień dobry - powiedziała Robyn kwaśno. - Czy mogłabyś wstąpić

na chwilę do mojego biura?

- Przykro mi. - Zoe zmierzała prosto do drzwi, przyciskając do siebie

torbę. - Jestem umówiona.

- To zajmie tylko minutkę - powiedziała szybko Robyn. - Mam bar­

dzo ważną sprawę.

- Naprawdę nie mam czasu.

- Chodzi o skargę - w głosie Robyn zabrzmiała złowroga nuta.

Zoe zatrzymała się tuż przed drzwiami i odwróciła powoli.

- Jaką skargę?

Robyn odchrząknęła.

- Wczoraj późnym wieczorem zadzwonił do mnie pan Hooper. Po­

wiedział, że obudziły go jakieś hałasy dochodzące z góry. Pan Hooper

mieszka w 1B, to mieszkanie dokładnie nad waszym...

- Doskonale wiem, gdzie mieszka Hooper.

- Z początku sądził, że państwo przesuwacie meble, w końcu jednak

doszedł do wniosku, że dźwięki, które słyszy wskazują na coś bardziej...

intymnego.

- Rozumiem. Hooper tak to określił?

- Był zszokowany - powiedziała Robyn. - Żądał, żebym natychmiast

coś z tym zrobiła, bo nie mógł spać. Nie chciałam przeszkadzać wam

o tak późnej porze, więc obiecałam mu, że porozmawiam z panią rano.

A więc tak wygląda sąsiedzka lojalność.

- Hooper ma tupet, żeby zgłaszać skargę z powodu kilku dźwięków,

które usłyszał wieczorem?

- Jako lokator tego budynku ma pełne prawo do ciszy nocnej.

- Mam gdzieś jego prawa. Może jeszcze się pani nie zorientowała, ale

to on wyrzuca te wielkie kartonowe pudła do śmieci przed domem.

Robyn opadła szczęka. Patrzyła na Zoe zupełnie zaskoczona.

- Jest pani pewna? - spytała. - Ze wszystkich usunięto adres, więc nie

byłam w stanie dowiedzieć się, kto je tam wyrzucił. Ale trudno mi uwie­

rzyć, że to pan Hooper. Jako lokator jest taki schludny i zawsze zachowu­

je porządek. Płaci w terminie czynsz. Nigdy nikt się na niego nie skarżył.

Zoe ogarnęły wyrzuty sumienia. Nie należy donosić na sąsiadów, przy­

pomniała sobie. Była to podstawowa zasada.

- Cóż, może to zresztą nie on - wybąkała. - To znaczy, pomyślałam,

że to on, bo to były pudła po komputerze, ale może to jednak ktoś inny je

wyrzucił.

Robyn opanowała się i wyprostowała plecy.

* - Zaraz porozmawiam z panem Hooperem i wyjaśnię tę sprawę.

Cholera, pomyślała Zoe. Zło już się stało.

- Dobiy pomysł. - Odwróciła się na pięcie i otworzyła drzwi. - Pro­

szę mu też powiedzieć, że nie wydałabym go, gdyby on pierwszy na mnie

nie doniósł.

- Na litość boską, mówi pani tak, jakby to było więzienie.

- Cóż, w końcu mamy tu strażnika.

- Wyjaśniałam już kilkakrotnie, że ja usiłuję tylko...

- Wykonywać swoją pracę. Owszem, wspominała pani o tym przy

każdej okazji.

- Regulamin istnieje po to, by wszyscy lokatorzy czuli się dobrze w Ca-

sa de Oro...

Zoe wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi tak głośno, jak zdołała.

Jutro zapewne w regulaminie pojawi się nowy punkt, dotyczący zamy­

kania drzwi.

background image

Telefon w biurze Ethana zadzwonił tuż przed dziewiątą. Ethan szybko

podniósł słuchawkę.

- Truax Investigations.

- Chciałbym rozmawiać z panem Truaksem. To ważne.

- To ja.

- Ach tak. Moje nazwisko Branch. Pracuję w firmie remontowej pana

Hulla. Mój szef wykonuje pewne prace na zlecenie Treachera. Spotkali­

śmy się jakiś czas temu, kiedy przyjechał pan z żoną do domu. Byłem

tam, żeby zostawić sprzęt.

Ethan przypomniał sobie potężnie zbudowanego malarza.

- Pamiętam.

- Cóż, przykro mi to mówić, ale wygląda na to, że coś się tam stało.

Ethan doszedł do wniosku, że dekoracja wnętrz jest na ostatnim miej­

scu listy spraw do załatwienia tego dnia. Człowiek musi znać swoje prio­

rytety.

- Moja żona zajmuje się odnawianiem domu - powiedział. - Jeśli ma

pan jakieś pytania, proszę zwrócić się do niej.

- Nie o to chodzi - odparł Branch. - Jest poważniejszy problem.

- To znaczy?

- Wstąpiłem tam po spray, który wtedy zostawiłem. Treacher chce,

żebyśmy go użyli w innym domu.

Zoe nie będzie zadowolona, słysząc, że Treacher postanowił zabrać

spray, zanim zdążył go użyć w Nightwinds, pomyślał Ethan.

- I co w związku z tym? - zapytał niecierpliwie.

- Włożyłem klucz do zamka i zobaczyłem, że drzwi są otwarte. Z po­

czątku sądziłem, że mój szef przysłał po spray kogoś innego i ten ktoś

zapomniał zamknąć drzwi.

Ethan wstał powoli, czując, że oblewa go zimny pot.

- Do rzeczy, Branch.

- Tak, no więc, nie jestem pewny, bo wszystko jest poprzykrywane

i dlatego nie wiem, czy coś zginęło, ale możliwe, że ktoś się tam włamał.

- Gdzie pan teraz jest?

- Siedzę w furgonetce przed domem.

- Niech pan nie wchodzi do środka.

- Już tam byłem i rozejrzałem się trochę. Jak już mówiłem, z początku

wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. A teraz właściwie nie ma

się czego obawiać. Jeśli ktoś tam był, zdążył uciec.

- Proszę zostać przed domem i niczego nie dotykać.

- Dobrze. Wie pan, nie jestem pewny, czy to włamanie. Może po pro­

stu ktoś zapomniał zamknąć drzwi.

- Będę tam za piętnaście minut.

- Jasne. Zostanę tu, dopóki pan nie przyjedzie.

- Dziękuję.

Ethan odłożył słuchawkę i ruszył do drzwi. Na dole zatrzymał się przy

wejściu do księgarni.

- Jadę do Nightwinds - powiedział do Singletona. - Dzwonił jeden

z malarzy. Sądzi, że ktoś się włamał do domu, chociaż nie jest pewny.

Singleton spojrzał na niego znad okularów.

- Mam pojechać z tobą?

- Nie, poradzę sobie. Pewnie to nic takiego, ale lepiej sprawdzić. Pra­

cuj nad Loringiem. I zadzwoń do mnie, jak się czegoś dowiesz.

- Jasne.

Ethan wyszedł, przeciął patio i wskoczył do zaparkowanego przy kra­

wężniku samochodu. To pewnie dzieciaki, pomyślał. Dzięki Bogu, przy­

krył basen.

Dojechał do Nightwinds w niecały kwadrans i zatrzymał samochód tuż

za furgonetką. Brancha w niej nie było.

Drzwi frontowe były szeroko otwarte. Wbiegł na schodki i zajrzał do

holu. Branch miał rację, nie było żadnych widocznych śladów włamania.

Wszystko przykrywała folia, tak jak wtedy, kiedy był tu po raz ostatni.

- Branch?

- Tutaj, koło basenu - odkrzyknął malarz. - Znalazłem tu kilka pu­

szek po piwie.

Cholera. W każdym drzemie detektyw amator.

Ethan przeszedł przez hol i salon. Jedno skrzydło oszklonych drzwi

było otwarte. Branch był na zewnątrz, stał tuż nad brzegiem basenu.

Coś tu jest nie tak.

Krystalicznie błękitna woda basenu migotała w słońcu.

W porządku, to problem numer jeden, pomyślał Ethan. Przed przeka­

zaniem domu w ręce malarzy zabezpieczył basen. Teraz jednak ciężka

plastykowa płachta leżała na patio.

Branch stał nad głębszą częścią basenu. Miał na sobie czysty, biały

kombinezon i czapkę z daszkiem, tak jak wtedy. Jego muskularne ciało

zdradzało pewne napięcie. W jednej dłoni ściskał wielki malarski wałek.

Na białym uniformie nie było ani jednej plamki. Ethan poczuł, że robi

mu się zimno.

Rozejrzał się dookoła.

Różowe krzesła ogrodowe i leżaki stały tam, gdzie zawsze, pod szero­

kim spadzistym dachem. Drzwiczki niewielkiej szopy, w której znajdo­

wała się pompa, były zamknięte.

background image

Branch patrzył na Ethana, spoza basenu, z krzywym uśmiechem na

ustach.

- Sądziłem, że miał pan zaczekać przed domem - powiedział Ethan.

- Pomyślałem, że nie zaszkodzi, jeśli trochę się tu rozejrzę. Wygląda

na to, że jakieś dzieciaki chciały sobie popływać.

Różowa krawędź basenu była sucha, poza jednym miejscem. Ethan

przyjrzał się plamie wilgoci, idąc wolno w stronę Brancha.

Zatrzymał się kilka kroków od niego.

- Sądzę, że to nie były dzieci.

Pomyślał o rewolwerze, który został w jego biurze. To nie był najmą­

drzejszy pomysł. Spojrzał na ręce Brancha. Na szczęście widział je obie.

U stóp Ethana woda marszczyła się i falowała. Powietrze było czyste

i przejrzyste aż do bólu. Nie po raz pierwszy doświadczył takiego sur­

realistycznego wrażenia; że jeśli ktoś odezwie się za głośno albo poruszy

zbyt szybko, pod powierzchnią czystej wody nastąpi potężna eksplozja.

Malarz zacisnął palce na uchwycie wałka.

- Przepraszam za ten fałszywy alarm.

- Co ty właściwie kombinujesz, Branch?

Branch zesztywniał. Wszystkie mięśnie jego ciała napięły się pod ubra­

niem. Ethan zdziwił się, że biały uniform nie zaczął pękać w szwach.

Branch zmarszczył brwi, zaskoczony tym pytaniem.

- O czym pan mówi?

- Pracujesz dla Loringa?

Branch nawet nie drgnął na dźwięk tego nazwiska.

- Nie znam nikogo o tym nazwisku. Mówiłem już, pracuję dla Hulla,

jednego z podwykonawców Treachera.

- Więc może zadzwonimy do Hulla, żeby to potwierdził?

Branch zaatakował bez uprzedzenia. Zrobił to tak błyskawicznie, że

detektyw nie miał wątpliwości, iż został dobrze przeszkolony. Zamach­

nął się wałkiem, zamierzając uderzyć Ethana w żołądek. Ale ten zauwa­

żył ruch jego ręki i rzucił się na ziemię, z impetem uderzając o twardy

różowy beton. Ułamek sekundy później wałek przeciął powietrze w miej­

scu, gdzie przedtem stał. Gdyby Branch trafił, zepchnąłby go do basenu.

Fałszywy malarz zachwiał się, ale natychmiast ze zwinnością baletnicy

odzyskał utraconą na moment równowagę.

Ethan nawet nie próbował się podnieść. Przetoczył się w stronę Bran­

cha, chcąc podciąć mu nogi. Ten przeskoczył nad nim, odwrócił się i pod­

niósł wałek, szykując się do kolejnego ciosu. Ethan uniósł ręce, przekrę­

cił się na brzuch i wałek trafił go w bark, a nie w gardło. Branch podniósł

go znowu i uderzył Ethana w odsłonięte w tej chwili żebra. Detektyw,

oślepiony bólem, przez moment nie był w stanie złapać tchu. Przekręcił

się znowu, chcąc uniknąć kolejnego ciosu i zyskać trochę na czasie. Za­

trzymał się na krawędzi basenu. Błękitna woda syczała złowrogo.

Branch najwyraźniej doszedł do wniosku, że wałek tylko mu przeszka­

dza. Odrzucił go i podbiegł do Ethana, który zdążył się już podnieść na

kolana. Mimo uniku, ciężki but Brancha trafił go w ramię i przewrócił na

ziemię. Palce Ethana musnęły nogawkę spodni przeciwnika.

Branch odwrócił się, chcąc wymierzyć kolejnego kopniaka. Ethan uniósł

się i schwycił nogawkę białego kombinezonu. Branch zachwiał się i za­

machał ramionami, ale tym razem stracił równowagę. Detektyw zebrał

się w sobie i resztką sił chwycił go drugą ręką za kolano. Przeciwnik ba­

lansował przez chwilę na krawędzi basenu, krzycząc i wymachując roz­

paczliwie rękami. Umilkł natychmiast, gdy uderzył w powierzchnię wody.

Zadrgał konwulsyjnie i znieruchomiał, unosząc się na wodzie twarzą

w dół.

Ethan zerwał się na równe nogi i pobiegł do szopy. Adrenalina chwilo­

wo znieczulała tępy, pulsujący ból żeber i ramienia.

Drzwi szopy nie były zamknięte na klucz. Nie zaskoczyło go to. Wbiegł

do środka i zobaczył, że drzwiczki szafki, w której znajdował się trans­

formator, są otwarte.

To także go nie zdziwiło.

Wcisnął główny wyłącznik prądu, odcinając jego dopływ do pomp,

instalacji grzewczej i podwodnego oświetlenia, po czym, kulejąc, wrócił

nad basen.

Ze zdumieniem odkrył, że telefon komórkowy ciągle tkwi w kieszeni

jego koszuli. Wyciągnął go i wystukał numer pogotowia ratunkowego

- Chcę zgłosić wypadek na basenie - powiedział, wiedząc, że wywoła

to mniej pytań niż długa historia usiłowania zabójstwa.

Spojrzał na basen i zobaczył nieruchome ciało Brancha, unoszące się

twarzą w dół tuż przy schodkach.

Włożył telefon do kieszeni, nie zwracając uwagi na gorączkowe pyta­

nia pracownika pogotowia, sięgnął w dół i złapał Brancha za kombine­

zon na plecach. Wiedział, że prąd został wyłączony, bo sam o to zadbał,

ale mimo tego odetchnął z ulgą, kiedy nic się nie stało.

Człowiek nie zwraca uwagi na elektryczność, dopóki nie stanie się coś

takiego, pomyślał. Teraz na pewno zacznie doprowadzać wszystkich do

szału obsesją na punkcie zagrożeń związanych z prądem.

Branch wydał mu się ciężki i bezwładny jak trup, którym być może już

był. Ethan postawił stopę na najwyższym schodku, zaparł się i wyciągnął

go na brzeg.

background image

Był prawie pewny, że to bez sensu, spróbował jednak przywrócić mu

oddech metodą usta-usta.

Zauważył maleńki tatuaż tuż pod obojczykiem Brancha w chwili, kie­

dy karetka pogotowia podjechała pod dom.

Rozdział 29

B

ranch żyje, ale lekarze mówią, że jest w głębokiej śpiączce. - Ethan

oparł się o poduszki, które Zoe ułożyła na swojej wysłużonej kana­

pie. - A to oznacza, że nic nam nie powie.

Siedzieli wszyscy -Zoe, Arcadia i Harry -w małym saloniku. Zoe miała

podkrążone oczy. Arcadia wydawała się zblazowana bardziej niż zwykle,

ale Ethan wiedział, że pod maską znudzenia jest równie spięta i niespo­

kojna, jak Zoe.

Harry wyglądał tak, jak zawsze, to znaczy jak człowiek, który zarabia

na życie kopaniem grobów.

- Co o tym sądzisz? - spytał Harry. - Myślisz, że chodziło o ciebie?

Nie o Arcadię?

- Nie mam pewności, ale nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód,

dla którego Branch próbował mnie załatwić w moim własnym basenie.

- Dlaczego w ogóle ktoś miałby chcieć cię zamordować? - zapytała

Arcadia.

- Dexter Morrow - powiedziała Zoe ponuro. - Może to on postanowił

się jednak zemścić.

- Nie. - Ethan niczego nie był wprawdzie pewny, ale intuicja podpo­

wiadała mu, że to nie Morrow. -Nie wątpię, że ciągle jest na mnie wku­

rzony, ale nie sądzę, żeby aż tak ryzykował tylko dlatego, iż pokrzyżowa­

łem jego plany dotyczące Katherine Compton.

Zoe machnęła ręką.

- Ciągle powtarzasz, że on nie stanowi żadnego zagrożenia, a jednak

zaatakował cię wtedy przed restauracją. Więc może być niebezpieczny.

- Wtedy znaleźliśmy się po prostu w niewłaściwym miejscu i niewła­

ściwym czasie - powiedział Ethan cierpliwie. - Morrow był pijany, za­

uważył mnie i krew uderzyła mu do głowy. Tym razem było inaczej. To

wszystko zostało bardzo starannie zaplanowane.

- Ethan ma rację - rzucił Harry dość lekko. - Ta akcja przy basenie

wygląda bardziej na zabójstwo na zlecenie.

Zoe zmartwiała.

- Chcesz powiedzieć, że ktoś wynajął Brancha, żeby zamordował Etha-

na?

- Nie przejmuj się tak, kochanie - powiedział Ethan uspokajająco, rzu­

cając Harry'emu ostrzegawcze spojrzenie. - Tak się tylko mówi. Nie zro­

zumiałaś...

- Z całą pewnością zrozumiałam. - Zoe zerwała się na równe nogi,

oparła dłonie na biodrach i zmarszczyła brwi, patrząc na Harry'ego. -

Jak myślisz, o co tu chodzi?

Harry spojrzał bezradnie na Ethana, który tylko wzruszył ramionami.

Było za późno, by załagodzić sytuację. Co się stało, już się nie odstanie.

- Chyba nie możemy wykluczyć możliwości, że to, co się stało, ma

związek ze śledztwem, które prowadził Ethan w sprawie śmierci brata -

powiedział Harry z zaskakującą delikatnością.

Zoe nerwowo przełknęła ślinę.

- To bez sensu. Ethan, przecież mówiłeś, że Simon Wendover nie żyje,

tak jak zabójca, którego wynajął, żeby zabił twojego brata.

- Prawda - zgodził się Ethan.

Harry rozparł się w swoim fotelu i wyciągnął przed siebie długie chu­

de nogi.

- Rzecz w tym, że w trakcie swojego dochodzenia Ethan wkurzył kil­

ku ludzi.

- Myślisz, że ktoś z nich chce się teraz na nim zemścić? - spytała Zoe

ostro.

Harry rozłożył ręce.

- Istnieje taka możliwość. Chociaż znając moich byłych pracodaw­

ców, wątpię, by któryś z nich chciał go zamordować z zemsty.

Arcadia spojrzała na niego pytająco.

- Dlaczego?

- To biznesmeni - odparł Harty. - Doprowadzili do bankructwa firmę

Ethana, co nie kosztowało ich ani centa. Po co mieliby jeszcze ryzyko­

wać morderstwo?

- I po co mieliby teraz w ogóle zawracać sobie mną głowę, zwłaszcza

że nic by na tym nie zarobili? - dodał Ethan.

Arcadia założyła nogę na nogę.

- Nie chciałabym psuć dramatycznej atmosfery, ale chyba powinni­

śmy pamiętać, że policja nie wie jeszcze, co się dzisiaj stało. Śledztwo

trwa. Możliwe, że Branch to po prostu świr, który postanowił zabić Etha­

na z powodów, których może nigdy nie poznamy.

Zoe rozpogodziła się nieco.

background image

- Masz rację. Może ten Branch to tylko jakiś wariat. Tłumaczyłoby to

te złe wibracje energetyczne, które wyczułam w twoim biurze i w biblio­

tece Designers' Dream Home.

- Tak? - powiedział Harry z powątpiewaniem. - A co on niby tam ro­

bił, skoro chodziło mu o Ethana?

- Dobre pytanie. - Zoe znowu posmutniała.

- Wariaci z definicji są szurnięci- zauważyła Arcadia.- Nie myślą

racjonalnie. Są niewolnikami swoich obsesji. Może Branch chciał do­

wiedzieć się więcej o tobie, Zoe, bo wiedział, że jesteś żoną Ethana.

Ethan znowu poczuł, że robi mu się zimno.

- Takie spekulacje donikąd nie prowadzą. - Wyprostował się ostroż­

nie, próbując nie zwracać uwagi na ból żeber. - Trzymajmy się tego, co

wiemy.

- Wiemy - powiedział Harry - że Branch chciał cię zabić. Postarał się

też zrobić to w taki sposób, żeby wyglądało to na wypadek. Wariat nie

działałby tak metodycznie.

Arcadia wzruszyła ramionami.

- Kto wie, jak myślą i działają wariaci.

- Ramirez podzielił się ze mną kilkoma interesującymi uwagami -

powiedział Ethan. - To znaczy, kiedy już się uspokoił i przestał mnie

ochrzaniać.

- Jakby to była twoja wina - rzuciła Zoe gniewnie. - Detektyw Rami­

rez uważa chyba, że sam to wszystko zaaranżowałeś, żeby utrudnić mu

życie.

- Cóż, musimy spojrzeć na tę sytuację z jego punktu widzenia- od­

parł Ethan, - W końcu od tego incydentu, w który byliśmy zamieszani,

minęło zaledwie kilka tygodni. Ramirez jest pewnie ciągle zestresowany.

- On jest zestresowany? A my? To my omal nie zginęliśmy, nie on.

Bez wątpienia miała rację. Uderzyło go, że nie pomyślał o tym wcze­

śniej, choć było to tak oczywiste. Powinien był wiedzieć, że to, co się

wydarzyło w ubiegłym miesiącu, odbiło się na niej bardziej, niż oboje

sądzili.

Zoe była twarda, ale każdy ma swoje granice wytrzymałości. Kilka

tygodni temu omal nie została zabita. Coś takiego zostawia trwały ślad

w ludzkiej psychice.

Może przekonanie, że wyczuła coś dziwnego w biurze Arcadii i swojej

bibliotece, było opóźnioną reakcją na to traumatyczne przeżycie. Bardzo

możliwe, biorąc pod uwagę jej wiarę w swoje paranormalne zdolności,

że wyobraźnia Zoe przetworzyła ten stres w metafizyczne doświadczenie

złych wibracji energetycznych.

Odsunął tę myśl na później i wrócił do sprawy, którą się teraz zajmowali.

- Ramirez uznał za ważne to - ciągnął - że przerwanie obiegu prądu

nie daje gwarancji porażenia, zwłaszcza ze skutkiem śmiertelnym. Aleja

sądzę, że Branch dokładnie zaplanował swój eksperyment.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Zoe.

- Jutro rano przyjdzie elektryk sprawdzić przewody doprowadzające prąd

do lamp w basenie. Czuję, że Branch wykonał na nich małą operację.

- To by wskazywało na profesjonalną robotę - mruknął Harry.

Ethan niechętnie kiwnął głową. Zoe na kilka sekund zacisnęła powie­

ki, ale kiedy otworzyła oczy, jej spojrzenie było jasne i zdecydowane.

Arcadia poruszyła przełożoną przez kolano nogą.

- Myślisz, że ta starsza kobieta, którą widziałam, ta z aparatem foto­

graficznym, naprawdę była tylko turystką?

- Może - odparł Ethan. - A może nie. Jeśli istotnie chodzi tu o zabój­

stwo na zlecenie, niewykluczone, że Branch wynajął ją. żeby zebrała tro­

chę informacji na mój temat, zanim zabierze się do rzeczy. Być może

miała dowiedzieć się też czegoś o ludziach, z którymi się spotykam.

Zoe wzdrygnęła się lekko.

- W takim przypadku ta kobieta ma zdjęcia nas wszystkich.

- Może z wyjątkiem Harry'ego - powiedział Ethan z namysłem. -Nie

było go w mieście przez prawie dwa tygodnie.

Zapadła krótka cisza. Wszyscy patrzyli na Stagga.

- I co? - Harry uniósł jedną brew.

- I wydaje mi się - powiedział Ethan powoli - że jeśli Branch polega

na informacjach zebranych przez tę kobietę i jeśli ona nie wpadła na twój

ślad, bo nie było cię tutaj, ten, kto za tym wszystkim stoi, może nic o to­

bie nie wiedzieć, Harry. Przynajmniej na razie.

Harry błysnął zębami w swoim uśmiechu grabarza.

- Więc jestem twoim asem w rękawie?

. - Może.

- Chcesz, żebym pogadał z paroma osobami z Los Angeles i spraw­

dził, czy któryś z moich dawnych współpracowników nie mógłby podać

mi nazwiska człowieka, który naprawdę mocno się wkurzył tym, co robi­

łeś po śmierci Drew?

- Tak, dzięki. - Ból w żebrach nasilał się z każdą chwilą. Ethan wycią­

gnął rękę, chcąc wziąć ze stolika pojemnik z tabletkami przeciwbólowymi.

- Nie ruszaj się. - Zoe poderwała się z miejsca - Podam ci je.

Otworzyła pojemnik i wytrząsnęła na dłoń dwie pigułki przeciwzapal­

ne. Ethan posłusznie włożył je do ust i popił wodą ze szklanki, którą mu

podała. Zoe poprawiła poduszki na kanapie.

background image

Dziwne uczucie, mieć taką troskliwą żonę, pomyślał. Musiał przyznać,

że bardzo mu to odpowiada. A będzie jeszcze lepiej. Sińce nie nabrały

przecież kolorów. Dopiero jutro rano Zoe obejrzy je w całej okazałości.

Próbował sobie wyobrazić, jakie środki ostrożności wymyśli jego żona

po wypadku na basenie. Może następnym razem przed wyjściem do pra­

cy zostawi mu w przedpokoju kask i ochraniacze na kolana.

Ale mimo przyjemności, jaką sprawiała mu jej troska, ciągle czuł nie­

pokój. Nie potrafił go zdusić. Wypadki tego dnia i adrenalina trochę go

przytłumiły, ale Ethan wiedział, że tylko chwilowo. Kiedy wszystko wró­

ci do normy, zbudzi się pewnego dnia i odkryje, że nic się nie zmieniło.

Miecz Damoklesa ciągle będzie wisiał nad jego głową.

Arcadia opadła na oparcie fotela.

- Doceniam twoją troskę o mnie, Ethan, ale teraz jest już chyba jasne,

że to ty jesteś celem. To ty potrzebujesz ochrony. Harry powinien chronić

ciebie, a nie mnie.

- Doskonały pomysł - powiedziała Zoe entuzjastycznie.

Najwyraźniej doszła do wniosku, że Harry będzie lepszy niż mleko

sojowe i filtr przeciwsłoneczny razem wzięte, pomyślał Ethan. I nie my­

liła się.

Harry ponuro pokiwał głową.

- Panie mają trochę racji.

- Może - zgodził się Ethan - ale nie możesz być jednocześnie moim

ochroniarzem i moją tajną bronią. Musimy trzymać cię w ukryciu, dopó­

ki nie dowiemy się, co się dzieje.

- To jest chyba jasne - stwierdził Harry. - Ktoś usiłował cię zabić.

Należy oczekiwać, że spróbuje ponownie.

- Ale zapewne nie od razu. Branch jest w śpiączce, więc ktokolwiek

go na mnie nasłał, będzie musiał wymyślić coś nowego.

Harry kiwnął głową.

- Zgadza się. Może mamy trochę czasu.

- Ale czy możemy być tego pewni? - spytała Zoe, wpychając kolejną

poduszkę pod plecy Ethana.

Harry wzruszył ramionami.

- Cóż, wynajęcie kolejnego płatnego zabójcy zajmie trochę czasu.

Zoe znieruchomiała i zbladła, jakby nagle źle się poczuła.

Arcadia zmarszczyła brwi.

- Jesteś tego pewny, Harry?

- W przeciwieństwie do tego, co pokazują w filmach - powiedział

Harry spokojnie - faceci tacy jak Branch nie rosną na drzewach.

Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy.

- Co? - spytał Harry. - Myśleliście, że nie mam poczucia humoru?

Arcadia czule poklepała go po ręce.

- Ciągle mnie zaskakujesz.

- To naprawdę interesująca kwestia - powiedział Ethan.

- Chodzi ci o to, że trudno wynająć kogoś takiego jak Branch? - spy­

tała Zoe.

- Nie, do licha. Na świecie są tysiące psychopatów, którzy z radością

zabiliby kogoś za parę dolarów - odparł Ethan. - Ale znalezienie kogoś,

kto wie, jak zabić tak, żeby wyglądało to na wypadek, kto został dobrze

przeszkolony i jest profesjonalistą- to nie będzie takie proste.

- O czym myślisz? - zapytał Harry.

- O tym, że dobrze byłoby dowiedzieć się nieco więcej o Branchu. -

Ethan sięgnął po swój notatnik i natychmiast pożałował, iż w ogóle się

ruszył. Zauważył, że Zoe przygląda mu się z troską, więc spróbował wy­

krzywić usta w uśmiechu Johna Wayne'a. - Myślę też, że nie ma sensu

siedzieć tu i czekać, aż policja rozwiąże tę sprawę.

Harry był wyraźnie zaintrygowany.

- Jak chcesz sprawdzić Brancha? Mówiłeś, że miał przy sobie tylko

fałszywe prawo jazdy z jakimś nieistniejącym adresem w Phoenix.

- Owszem, ale na ramieniu miał też dość niezwykły tatuaż. Przeryso­

wałem go dla Singletona, który próbuje znaleźć coś w Internecie. I wi­

działem więcej tych koktajli proteinowych w furgonetce. Na torbie był

adres sklepu w Phoenix. Pomyślałem, że od tego zacznę.

Rozdział 30

S

zukał jej, błądząc po korytarzach Nightwinds. Otworzył drzwi małe­

go kina, ale tam jej nie było.

Wyszedł na zewnątrz, w mrok nocy. Stała na krawędzi basenu i patrzyła

w wodę. Kiedy go zobaczyła, uśmiechnęła się smutno i potrząsnęła głową.

- Nie możesz tu podejść - powiedziała. - Nie możesz przekroczyć tej

granicy.

Tym razem nie pozwolił, by go to powstrzymało. Ruszył w jej stronę

i przystanął dopiero na brzegu.

- Ta granica nie ma znaczenia - powiedział.

- Ma. Nie wyczuwasz jej, bo w nianie wierzysz, ale dla mnie ona ma

znaczenie.

background image

Podwodne światła były włączone. Widział Simona Wendovera, który

unosił się, twarzą do góry, na powierzchni lekko falującej wody. Wendo-

ver zaśmiał się głucho śmiechem umarłych.

- Może zostanie z tobą przez jakiś czas, ale w końcu ją stracisz, tak

jak wszystkie inne - powiedział.

- Nie dbam o inne - odparł Ethan. - Chcę tylko Zoe.

Wendover uśmiechnął się krzywo.

- Nie bój się, nie będziesz samotny. Wpadnę od czasu do czasu do­

trzymać ci towarzystwa. Nigdy się ode mnie nie uwolnisz.

Obudził się gwałtownie i oprzytomniał natychmiast, tak jak wtedy, kiedy

we śnie usłyszał niepokojące dźwięki dochodzące gdzieś z innego poko­

ju. Przez chwilę leżał bez ruchu, nasłuchując. Wiedział jednak, że obu­

dził go sen, a nie czyjeś skradające się po domu kroki.

Zoe poruszyła się lekko. Poczuł dotyk jej bosej stopy na nodze. Miał

ochotę objąć ją i przyciągnąć do siebie, bał się jednak, że ją zbudzi. Gdyby

zorientowała się, że znowu męczył go zły sen, zaczęłaby zadawać pytania.

Po chwili zdał sobie sprawę, że niepokój, jaki obudził w nim sen, nie

minie tak szybko. Adrenalina krążyła w jego żyłach, sprawiając, że czuł

się spięty i zdenerwowany. Musi się ruszyć, musi wyjść z łóżka.

Odrzucił kołdrę i wstał, starając się nie zbudzić Zoe.

W ciemności znalazł spodnie i podszedł do drzwi.

- Ethan? - odezwała się Zoe.

Zatrzymał się.

- Idę się napić wody. Śpij. Zaraz wrócę.

Ona jednak nie posłuchała go, jak zwykle. Usłyszał szelest pościeli, kiedy

wstawała z łóżka, a zaraz potem kroki jej bosych stóp za swoimi plecami.

- O co chodzi? - spytała, zdejmując szlafrok wiszący na haczyku i ru­

szając za nim do kuchni. - Znowu coś ci się śniło?

- Tak.

Wszedł do kuchni, wciągnął spodnie i, nie zapalając światła, podszedł

do kuchennego blatu. Księżyc świecił prosto w okno, oblewając pomiesz­

czenie upiorną poświatą.

Otworzył kredens, wyjął szklankę i odkręcił kurek.

- Może powinniśmy porozmawiać o twoich snach - powiedziała Zoe

łagodnie, ale w jej głosie była nuta uporu, którą nauczył się już rozpozna­

wać. Wiedział, że tym razem nie da się zbyć. Zapewne jest potępiony na

wieki. Simon Wendover śmiał się cicho gdzieś w ciemności.

Ethan usiadł przy stole, zastanawiając się, co zrobić. Nie miał wielkie­

go wyboru. Mógł wymyślić jakieś kłamstwo, które uspokoiłoby ją na

pewien czas, albo powiedzieć jej prawdę.

Nigdy nie umiał dobrze kłamać.

- Śniłaś mi się ty i Simon Wendover.

Zoe usiadła naprzeciw niego. W srebrnym świetle księżyca jej twarz

wydawała się nieprzenikniona.

- Byliśmy razem? W twoim śnie? Co nas łączyło?

- Sam nie wiem. - Ethan ujął szklankę w obie dłonie. - Wendover śni

mi się czasami, zwłaszcza w listopadzie. Wraca, żeby mi przypomnieć,

że to przez niego przekroczyłem granicę.

Zoe milczała, czekając na dalszy ciąg.

- Kiedy coś takiego się stanie, nie uda ci się wrócić do normalności.

Nic już nigdy nie będzie takie samo.

Zoe oderwała jedną z jego rąk od szklanki i ujęła ją w swoje ciepłe

dłonie.

- To była obsesja. Moja żona twierdziła, że jestem szalony, i miała

rację. Przysięgam ci, szczerze wierzyłem, że muszę się zemścić, by zo­

stać przy zdrowych zmysłach. Ale teraz wiem, że tak naprawdę pragną­

łem odpuszczenia, rozgrzeszenia za to, że nie zdołałem ochronić mojego

brata. Nie muszę ci mówić, że nigdy go nie dostałem.

Zoe zacisnęła palce na jego ręce.

- Już wtedy wiedziałem, że zemsta nie przyniesie mi spokoju ducha -

dodał po chwili.

- Gdybyś mógł cofnąć czas, odstąpiłbyś od zemsty?

Ethan myślał przez chwilę o tym, co czuł, kiedy Simon Wendover,

uśmiechając się tryumfalnie, opuszczał gmach sądu jako wolny człowiek.

- Nie - odparł w końcu. - Ale muszę uporać się z tym, że Wendover

został uniewinniony, bo nie potrafiłem utrzymać przy życiu wynajętego

przez niego zabójcy dość długo, by zdążył złożyć zeznania. Spieprzyłem

to i cały proces szlag trafił.

- To policja miała chronić tego człowieka, nie ty.

- To bez znaczenia. Wendover go dostał i to był koniec. - Czuł ciepło

płynące z jej dłoni. - Do diabła, nie chciałem ci tego mówić. Nigdy nie

miałem zamiaru obciążać cię w taki sposób.

- I tak się tego domyślałam - powiedziała Zoe z prostotą. - Od czasu,

kiedy Bonnie powiedziała mi o tajemniczej śmierci Wendovera.

Ścisnął jej rękę konwulsyjnie, z taką siłą, że omal nie połamał jej pal­

ców.

- Nigdy nic nie mówiłaś.

- Ethan, zrozum mnie, proszę. Wiem, ile cię kosztowało, by zrobić to,

co zrobiłeś. Wiem też, że musiałeś doprowadzić do tego, by sprawiedliwo­

ści stało się zadość. Ze względu na brata. Zrobiłbyś to samo dla Jeffa, Theo,

Bonnie czy dla mnie. Taki po prostu jesteś. Wydaje mi się, że wiedziałam

background image

to wszystko od samego początku. Boli mnie tylko, że musisz żyć z tymi

strasznymi wspomnieniami, że męczą cię koszmary.

~ Z tym mogę żyć - powiedział, decydując się na absolutną szczerość. -

To nie to mnie tak przeraża.

Zoe zrobiło się zimno, ale nie wysunęła dłoni z jego rąk.

- Więc co cię gnębi?

- Przeraża mnie fakt, że już nigdy nie będę tym dobrym, niewinnym

człowiekiem, którego pokochałaś. Nigdy nie będę drugim Prestonem Cle-

landem. Nigdy nie uwolnię się od przeszłości.

- Nie dbam o to. - Zoe pochyliła się w jego stronę, ściskając teraz

jego palce z taką samą siłą z jaką on trzymał jej ręce. -Nie tylko ciebie

zmieniła przeszłość. Ja też jestem teraz inna niż kiedyś. Zdziwaczałam.

Do diabła, wierzę, że mam nadprzyrodzone zdolności, pamiętasz? My­

ślisz, że tylko tobie kiedyś odbiło? Cóż, ja mam gruby plik wyników

badań medycznych, z których jasno wynika, że jestem obłąkana.

- Zoe...

- Wierz mi, po tym, co przeszłam w Candle Lake Manor, nie jestem

już tą samą kobietą, która wyszła za Prestona. A kobieta, którą jestem

dzisiaj, kocha ciebie, Ethan.

Noc zamknęła się wokół nich. Ethan słuchał jej słów, pozwalając im

zapaść głęboko w swoją duszę. Po chwili głuchy śmiech Wendovera umilkł

w ciemnościach.

Rozdział 31

E

lektryk nazywał się Jim. Był to silny, mocno zbudowany mężczyzna

odznaczający się swobodną pewnością siebie kogoś, kto dobrze zna

swój fach.

Stał z Ethanem na krawędzi basenu. Razem oglądali zapieczętowaną

wodoszczelną lampkę, którą Jim wyjął z jej podwodnego gniazdka. Z jed­

nej strony lampki zwisał długi kabel.

- Jak na to wpadłeś? - spytał Jim z zainteresowaniem.

- Coś mi się tu nie podobało - odparł Ethan.

Jim uniósł brwi.

- To znaczy?

- Założyłem pokrywę na basen i zamknąłem ją na kluczyk. Mam ma­

łych siostrzeńców, więc zawsze bardzo uważam, żeby nie wpadli w ja-

kies kłopoty. Kiedy zobaczyłem, że pokrywa została zdjęta, zacząłem się

zastanawiać, co się tu dzieje. Fakt, że był tu znowu ten malarz, sam, też

mnie trochę zaniepokoił.

- A skąd przyszło ci do głowy, że majstrował przy oświetleniu?

- Zauważyłem mokry ślad na krawędzi basenu przy tej instalacji. -

Ethan spojrzał na lampkę. - Poza tym wszystko było zupełnie suche. Nie

mogłem zrozumieć, dlaczego tylko w tym jednym miejscu była wilgotna.

Kiedy dzieciaki wskakują do basenu, wszystko dookoła jest zalane wodą.

- Domyślam się, że w twojej branży nazywa się to wskazówką- za­

śmiał się Jim.

- Zgadza się. Takie wskazówki nie pojawiają się często, więc jeśli coś

zauważę, staram się to wykorzystać.

- Dobrze, że to dostrzegłeś. - Jim podniósł kabel i pokazał mu nacię­

cie w grubej warstwie izolacyjnej. - To świeże nacięcie. Przewód stykał

się z wodą, co spowodowało spięcie. Kiedy włączono prąd, cały basen

znalazł się pod napięciem.

Ethan uważnie przyjrzał się nacięciu.

- Jak mogę udowodnić policji, że to zostało zrobione niedawno?

- Miedziany drut, który znajduje się pod izolacją, nie zaczął jeszcze

korodować. - Jim zgiął kabel, ukazując lśniący w środku metal. - W chlo­

rowanej wodzie bardzo szybko zmieniłby kolor na zielony.

- No tak, oczywiście. - Ethan był pod wrażeniem. - To logiczne.

- Elektrycy wiedzą takie rzeczy - uśmiechnął się Jim.

Singleton podszedł do drzwi księgami, słysząc kroki Ethana na scho­

dach.

- Jedziesz do Phoenix? - zapytał.

- Tak. - Ethan spojrzał na zegarek. - Razem z Zoe. Nie chcę jej zosta­

wiać samej, a ty i Harry macie teraz pełne ręce roboty.

- Sprawy się komplikują.

- Zauważyłem.

Rozdział 32

Z

oe siedziała na przednim siedzeniu samochodu, bębniąc palcami po

obiciu fotela, i czekała na Ethana, który wszedł do sklepu ze zdrową

żywnością. Przez okno widziała, jak rozmawia z młodym sprzedawcą,

background image

który wyglądał tak, jakby na śniadanie, obiad i kolację przyjmował głów­

nie sterydy.

Wyjechali z Whispering Springs wkrótce po tym, jak elektryk potwier­

dził podejrzenia Ethana. Podróż do Phoenix trwała godzinę, następne trzy­

dzieści minut zajęło im przepychanie się przez miasto w stronę niewiel­

kiego centrum handlowego, w którym znajdował się sklep.

Zoe miała nieprzyjemne uczucie, że czas ucieka. Była pewna, że Ethan

czuje dokładnie to samo.

Ethan sięgnął po portfel. Dobry znak, pomyślała. Sprzedawca musiał

udzielić mu jakichś interesujących informacji.

Chwilę później Ethan wyszedł ze sklepu i wskoczył do samochodu.

- Co ci powiedział? - spytała. - Znał jego adres?
- Nie. - Ethan przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał z parkingu. -

To by było zbyt proste. Powiedział mi tylko, że Branch płacił gotówką

i nigdy nie podał swojego nazwiska. Ale sprzedawca rozpoznał go na­

tychmiast z mojego opisu.

- Więc nie dowiedzieliśmy się niczego nowego.

Ethan uśmiechnął się z satysfakcją.

- Czegoś się jednak dowiedziałem.
- Czego?
- Sprzedawca podał mi nazwy miejscowych siłowni. W tej części mia­

sta nie ma ich wiele.

- Skąd wiesz, że Branch chodził do miejscowej siłowni?

- Nie mam pewności, ale wydaje się logiczne, że ćwiczył tam, gdzie

miał najbliżej. Nie znał miasta. Po co miałby dojeżdżać gdzieś daleko,
skoro mógł tego uniknąć?

- Dobry Boże, naprawdę sądzisz, że Branch zawracał sobie głowę

ćwiczeniami na siłowni, kiedy planował morderstwo?

- Tacy faceci dostają szału, kiedy coś przeszkodzi im w pracy nad

muskulaturą.

Tak, to by pasowało do jej nowej teorii. To John Branch mógł być

źródłem przerażającej energii, na którą się ostatnio natknęła.

Naglące pikanie zegarka dotarło w końcu do świadomości Shelley Rus­

sell. Niechętnie odsunęła się od komputera.

Czas na lunch i tabletki.

- Dobrze już, dobrze, słyszałam. - Kliknęła ikonkę z oznaczeniem

„zapisz", zdjęła okulary i wstała z krzesła.

Skrzywiła się, czując jak odzywa się ból w ramionach i kolanach. Reu­

matyzm jej dzisiaj nie oszczędzał. Dał jej popalić. Nic dziwnego, skoro

spędziła tyle czasu nieruchomo, zgarbiona przed komputerem. Powinna

w końcu sprawić sobie jakieś ergonomiczne meble do swojego biura.

Weszła do małego składziku służącego jej także za toaletę, stanęła przed

lustrem i przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu. Włosy, zupełnie pro­
ste, zwisały smętnie po bokach. Ondulacja należała już do przeszłości.
Po południu, jak tylko skończy notatki dotyczące tej sprawy z Whispe­
ring Springs, pójdzie do fryzjera.

Otworzyła szufladę i wyciągnęła pojemnik, w którym trzymała tablet­

ki na cały tydzień. Wytrząsnęła kilka przeznaczonych na ten dzień z prze­

gródki podpisanej „południe" i nalała wody do szklanki.

Połknęła pigułki, wyjęła kanapkę z serem z malutkiej lodówki i wróci­

ła do biurka.

W tej sprawie było coś dziwnego. Ostatnio pracowała nad nią tak in­

tensywnie, że prawie nie sypiała.

Do diabła, właściwie od lat nie była w stanie porządnie się wyspać. Ale

to, co się z nią teraz działo, nie miało nic wspólnego z bezsennością, jaka

często nęka osoby w podeszłym wieku. Budziła się bardzo wczesnym ran­
kiem tylko wtedy, kiedy podświadomie czuła, że przeoczyła coś istotnego.

Wróciła do biura i zaparzyła dzbanek kawy. Czeka ją długi dzień i za­

pewne jeszcze dłuższy wieczór. Nie pierwszy raz spędzi noc w biurze.

Usiadła przy biurku i zaczęłajeść kanapkę, wpatrując się w ekran kom­

putera. Czego zaniedbała, a co zrobiłaby z pewnością, gdyby Branch nie
był agentem federalnym?

Wielu rzeczy. Przede wszystkim sprawdziłaby dokładniej wszystkich,

którzy mieli związek z tą sprawą.

Przerażające, jak szybko człowiek przestaje zadawać pytania. Wystar­

czy, że faceci podający się za agentów rządowych pomachają mu przed
nosem swoimi dokumentami. Patriotyzm to piękna idea, dobrze jednak,

jeśli kontroluje go zdrowy rozsądek.

Kiedy skończyła czytać stare artykuły o Ethanie Truaksie, które wydru­

kowano w gazetach Los Angeles, na ekranie komputera pojawiła się notka
z ostatniego wydania internetowej edycji „Whispering Springs Herald".

...Mężczyzna zidentyfikowany jako John Branch został wczoraj po

południu porażony prądem w basenie znajdującym się na terenie
domu należącego do Ethana Truaksa. Policja prowadzi dochodzenie

w t e j sprawie. Obecnie Branch, w głębokiej śpiączce, znajduje

się w Whispering Springs Medical Center. Lekarze określają jego
stan jako krytyczny. 'Ich zdaniem uniknął śmierci dzięki właści­
cielowi domu, który wyciągnął go z wody i sprawnie u d z i e l i ł

pierwszej pomocy.

background image

Okoliczności sprawy wydają się niejasne...

Branch w śpiączce? Porażony prądem w domu Ethana Truaksa? Co się

tu, do diabła, dzieje? Shelley wpatrywała się w ekran, usiłując coś z tego

zrozumieć. Było to trudne, bo czuła się skrajnie wyczerpana. Naprawdę

powinna więcej sypiać.

Przypomniała sobie o kawie. Nie wypiła jeszcze ani jednej filiżanki.

Przyda jej się trochę kofeiny.

Ale kiedy odwróciła się, żeby spojrzeć w stronę ekspresu, odniosła

wrażenie, że znajduje się on bardzo daleko. Oparła się ciężko o poręcze

fotela i wstała. Kiedy znajdowała się mniej więcej na środku pokoju,

ogarnęły ją mdłości. Nie zwymiotowała, ale niewiele brakowało.

Niedobrze. Czy te mdłości nie są przypadkiem objawem ataku serca?

Nudności minęły. Shelley odetchnęła z ulgą. Może majonez był nie­

świeży. Nie przypominała sobie, kiedy go kupiła. W każdym razie dawno

temu.

Zdołała nalać sobie kawy do kubka, ale ledwo doniosła go do swojego

biurka. Ręka drżała jej tak silnie, że omal nie wylała kawy na klawiaturę

komputera.

Coś jest ze mną nie tak. Tak samo, jak z tą sprawą. Czy istnieje tu jakiś

związek?

Nie. Niemożliwe.

Nagle ogarnęła ją panika. Notatki. Musi je jeszcze raz przejrzeć.

Do diabła z notatkami. Potrzebuje pomocy. Podniosła się chwiejnie,

usiłując rozproszyć mgłę, która spowijała jej umysł. Powinna zadzwonić

na pogotowie, to chyba 911. Nagle wydało jej się to zbyt skomplikowane.

Może potrzebuje tylko długiego snu.

Podniosła notes zawierający jej zapiski i spróbowała się skupić. W tę

sprawę zamieszany jest inny prywatny detektyw. Z tego, czego zdołała do­

wiedzieć się o Truaksie, wynikało, że jest on człowiekiem zdolnym po­

święcić małżeństwo i przynoszącą duże dochody firmę, by ukarać morder­

cę swojego brata. Nekrolog Simona Wendovera, który przeczytała, mógł

świadczyć o tym, że Truax posunął się w swojej zemście dość daleko.

Była w stanie to zrozumieć.

Poczuła nagle, że drętwieją jej stopy. Czy umiera? Pomyślała o tablet­

kach, które niedawno połknęła. Czyżby pomylili coś w aptece? Wydali jej

niewłaściwy lek? Słyszała, że takie wypadki zdarzają się bardzo często.

Zadzwoń na pogotowie.

Ale najpierw schowaj notatki. Bo jeśli to nie wina apteki, to należy

wziąć pod uwagę dwie inne możliwości, z których żadna nie jest zbyt

optymistyczna.

Pierwsza możliwość była taka, że nadszedł jej czas i nie pomoże jej już

żadna tabletka. A druga, że ktoś postanowił ją załatwić.

Jeśli Truax przyjdzie tu po wyjaśnienia, gdzie będzie szukał?
Myśl jak staroświecki prywatny detektyw. Może to także jego sposób

myślenia.

Znalazła właściwe miejsce, schowała notatnik i z trudem zrobiła krok

w stronę telefonu. Wiedziała jednak, że tam nie dotrze.

Powinnam była posłuchać córki i sprawić sobie jeden z tych alarmo­

wych guzików, które nosi się na szyi, pomyślała. Ale nie chciałam się

przyznać, że coś takiego może być mi potrzebne. Jeszcze nie.

A może to syn miał rację. Może powinna była odejść na emeryturę

w ubiegłym roku.

Osunęła się na kolana. Telefon równie dobrze mógł znajdować się na

innej planecie.

Drzwi biura otworzyły się i Shelley zobaczyła zbliżającą się do niej

postać. Była tak oszołomiona, że nie wiedziała nawet, czy to mężczyzna,

czy kobieta.

- Pomocy. Potrzebuję pomocy... -wyszeptała.

- Wiem, ale nie po to przyszedłem. Wpadłem tylko zabrać komputer.

Wykonała pani kawał dobrej roboty, pani Russell. Jaka szkoda, że wkrót­

ce rozstanie się pani z tym światem. Chętnie zarekomendowałbym pani

usługi innym.

Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zanim straciła przytomność, była ręka

zamykająca laptop. Później dzień nagle zmienił się w noc i Shelley zapa­

dła w najgłębszy sen w swoim życiu.

Krótko po pierwszej po południu Zoe i Ethan wyszli z piątej siłowni,

jaka znajdowała się na ich liście. Zoe zaczynała tracić nadzieję. Znowu

pudło. Nikt w recepcji nigdy nie widział nikogo odpowiadającego opiso­

wi Brancha.

- Cholera, cholera, cholera - mruczała Zoe w drodze na parking. - To

nas chyba doprowadzi donikąd.

- Nie jestem zaskoczony, że Branch tu nie bywał - stwierdził Ethan filo­

zoficznie. - To nie jest miejsce, w jakim można spotkać kogoś jego pokroju.

- Naprawdę? — Zoe spojrzała na atrakcyjną młodą kobietę w sukien­

ce, która nadawała nowe znaczenie słowu „krótki". Jej jasny koński ogon

podskakiwał przy każdym kroku, kiedy znikała za szerokimi drzwiami

z mlecznego szkła. - Skąd to przekonanie?

- Nabrałem go chyba wtedy, kiedy zobaczyłem harmonogram zajęć wi­

szący na ścianie. Od rana do wieczora aerobik. - Ethan otworzył samochód. -

background image

Wątpię, by Branch ćwiczył z osobami, których głównym celem jest utra­

ta wagi.

- Punkt dla ciebie. - Zoe przypomniała sobie umięśnione ciało Bran-

cha. Wsiadła do samochodu i zapięła pas. - On miał chyba obsesję na

punkcie swojej muskulatury.

- Ma. - Ethan przekręcił kluczyk w stacyjce.

- Co „ma"? - spytała Zoe zdezorientowana.

- Branch ma obsesję. Czas teraźniejszy. On żyje. Przynajmniej na razie.

- Dzięki tobie - powiedziała Zoe miękko.

Ethan nie odpowiedział. Patrzył przed siebie, czekając na odpowiedni

moment, by włączyć się w uliczny ruch.

- Nie musiałeś go wyciągać z wody- dodała Zoe po chwili. - I na

pewno nie musiałeś mu robić sztucznego oddychania. W końcu ten czło­

wiek próbował cię zabić.

- Martwy do niczego by mi się nie przydał. A jeśli przeżyje, może uda

mi się coś z niego wyciągnąć.

- Nie musisz mówić do mnie jak prywatny detektyw. Jestem twoją

żoną pamiętasz? Wyciągnąłeś go z wody, żeby uratować mu życie. Po

prostu taki już jesteś.

Ethan zacisnął palce na kierownicy. Nie odrywał wzroku od drogi.

- Nie zawsze. Nie za każdym razem.

- Nie zawsze - zgodziła się. - Ale prawie zawsze, a tylko to się liczy.

Następna na liście była siłownia Bernard's Gym. Kiedy tylko do niej

weszli, Zoe zrozumiała, że znaleźli się w zupełnie innym świecie. To

miejsce nie przypominało żadnej z siłowni, które do tej pory odwiedzili.

Tutaj roiło się od umięśnionych mężczyzn i kobiet w strojach, które wy­

dawały się kilka rozmiarów za małe. Stojące w rzędach ciężkie, lśniące

przyrządy do ćwiczeń sprawiały wrażenie armii robotów z innej planety.

Zoe rozglądała się dookoła dyskretnie, podczas gdy Ethan rozmawiał

cicho z potężnie zbudowanym człowiekiem w obcisłym szarym podko­

szulku, który siedział za biurkiem w recepcji.

Kilka minut później dwa banknoty zmieniły właściciela. Ethan odwró­

cił się i ruszył do wyjścia z wyrazem twarzy drapieżnika, który zwietrzył

zwierzynę. Otworzył drzwi przed Zoe i wyszedł za nią na parking.

- Nie lubię być swoim własnym klientem - mruknął, chowając portfel

do kieszeni.

- Robi się nieprzyjemnie, kiedy łapówek nie można wpisać w koszty,

co? Cóż, ode mnie nie możesz oczekiwać współczucia. Pamiętam, ile

mnie kosztowało tych parę dodatkowych pozycji na moim rachunku w ze­

szłym miesiącu.

- Nigdy nie odpuszczasz, prawda? Mówiłem ci, informacje są drogie.

To, co dostaniesz, zależy od tego, ile zapłacisz.

- Jasne, jasne. - Zoe wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. -

I co? Dowiedziałeś się tu czegoś?

- Może. - Ethan włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił.

- To znaczy?

- To znaczy, że facet, z którym rozmawiałem, rozpoznał Brancha, kie­

dy go opisałem. Powiedział, że Branch przychodził tu regularnie przez

mniej więcej dwa tygodnie, ale od dwóch dni go nie było. Za każdym

razem płacił gotówką. Powiedział w recepcji, że nie chce karty kwartal­

nej ani rocznej, bo nie zamierza długo zabawić w tej okolicy.

- Myślisz, że gdzieś tu wynajmuje pokój?

- Liczę na to. - Ethan otworzył plan Phoenix i spojrzał na obszar, któ­

ry wcześniej zaznaczył czerwonym kółkiem. - Teraz dopiero zaczynają

się schody.

- Nie mów, sama zgadnę. Będziemy rozmawiać z kierownikami wszyst­

kich moteli, hoteli i pensjonatów w okolicy, prawda?

- Niezupełnie. Dowiedziałem się czegoś jeszcze. Recepcjonista powie­

dział, że pewnego dnia Branch zapomniał jakiegoś przyrządu do ćwiczeń.

Zaoferowano mu sprzęt należący do siłowni, ale odmówił, twierdząc, że

woli własny. Pojechał do siebie, wziął to, czego zapomniał, i wrócił na siłow­

nię w niecały kwadrans. To było wcześnie rano, przed godziną szczytu.

- Więc ten hotel czy mieszkanie nie może być daleko stąd.

- Wychodzę z takiego właśnie założenia.

- Co teraz?

- Teraz weźmiemy telefony i zaczniemy dzwonić do wszystkich mo­

teli i agencji oferujących mieszkania pod wynajem, które znajdują się

w pobliżu.

- To dlatego musiałam dzisiaj z tobą pojechać, prawda? - Zoe wycią­

gnęła z torby komórkę. - Żeby zabrało to mniej czasu.

- Świetnie to wydedukowałaś, skarbie. - Ethan otworzył książkę tele­

foniczną, którą miał w samochodzie. - Masz zadatki na prawdziwego

detektywa.

Czterdzieści pięć minut później do Zoe uśmiechnęło się szczęście.

Wkrótce potem stali w niewielkim biurze administratora Tropical Para-

dise Apartments.

Stary, jednopiętrowy budynek miał kształt litery U, w środku której znaj­

dował się basen wielkości znaczka pocztowego. Ze ścian pod oknami wysta­

wały zardzewiałe klimatyzatory. Spękany chodnik porastały chwasty. Nad

basenem rosły trzy rachityczne drzewka i stało kilka donic z kaktusami.

background image

Tropical Paradise wyglądał tak, jakby od początku był bardzo tanim

motelem, a zaraz potem zaczął stopniowo podupadać.

- Tak, mieszka u nas Branch. - Administrator, który przedstawił się

jako Joe, z roztargnieniem podrapał się po głowie porośniętej rzadkimi,

farbowanymi na czarno włosami. - Mówił, że zabawi tu miesiąc. Nie
widziałem go od wczorajszego ranka. Mówicie, że miał wypadek?

- Jest w szpitalu w Whispering Springs - odparł Ethan z głęboką tro­

ską. - Mam numer telefonu, gdyby chciał pan się z nim skontaktować, ale
obawiam się, że nie będzie w stanie rozmawiać. Ciągłe jest w śpiączce.

- W śpiączce?
- Wypadek zdarzył się u mnie w domu, a ponieważ jestem jedyną oso­

bą, jaką tu zna, czułem, że moim obowiązkiem jest wziąć kilka jego rze­

czy i zawieźć mu do szpitala.

- Ale on nie dał panu klucza?
- Klucz zaginął, kiedy przewoziliśmy go do szpitala - odparł Ethan

gładko, wyciągając portfel z kieszeni. - Chciałbym też oczywiście po­
kryć koszty jego pobytu w tym motelu. Nie darowałbym sobie, gdyby
stracił pokój tylko dlatego, że jest w śpiączce.

Administrator uśmiechnął się po raz pierwszy.
Pięć minut później Ethan zatrzymał się przed drzwiami opatrzonymi

numerem 27. Wyjął z kieszeni dwie paiy rękawiczek chirurgicznych. Jedną

z nich wręczył Zoe, drugą naciągnął na dłonie, wsunął klucz, który dostał
od kierownika, w zamek i otworzył drzwi.

Z mrocznego wnętrza doleciał ich zapach stęchlizny.

Ethan przeszedł przez próg.

Zoe zadrżała, trochę z niepokoju, a trochę z podniecenia. Zawahała się

przed drzwiami, zaglądając do ciemnego pokoju. Zobaczyła tylko część
łóżka i kawałek zniszczonego, zielonego dywanu.

Wyciągnęła głowę, czekając, aż wyczuje coś niezwykłego. Przypomniała

sobie, że ostatnio dwa razy została bardzo nieprzyjemnie zaskoczona.

Jeśli jej najnowsza teoria, zgodnie z którą źródłem energii, którą wyczuła
w bibliotece i u Arcadii, jest Branch, powinna wyczuć ją też w pokoju,
gdzie spędził niedawno sporo czasu.

- Do diabła - powiedział Ethan bardzo cicho.
- Co się stało? - spytała. - Proszę, powiedz mi, że nie ma tam żadnego

trupa.

- Nie ma. Ale teraz możemy już z całą pewnością stwierdzić, że cho­

dzi o mnie.

Zoe po omacku zrobiła krok w głąb ciemnego pokoju. Nie, ściany nie

krzyczały. Nie wyczuła żadnych energetycznych pajęczyn. Unosiły się tu

resztki energii osób, które w ciągu wielu lat zamieszkiwały ten pokój, co

było trochę przygnębiające, ale nic poza tym.

W innych okolicznościach przyjęłaby to z ulgą. Ale tym razem było

inaczej. Nagle zdała sobie sprawę, jak wielką miała nadzieję, że w tym

pokoju wyczuje to samo, co w bibliotece i u Arcadii. Dałoby to odpo­

wiedź na kilka bardzo niepokojących pytań.

Już miała wyciszyć stare, słabe wibracje, kiedy wyczuła nagle coś

mrocznego i silnego. Nie, nie była to ta przerażająca, lepka pajęczyna. To

było coś innego - rozpaczliwe, niezaspokojone pragnienie, błyskające

w ciemnym pokoju jak zepsuty neon.

- On bardzo czegoś chciał - wyszeptała. - Było mu to potrzebne jak

narkotyk.

- Najwyraźniej chciał mojej śmierci.
Zoe odwróciła się gwałtownie. Ethan stał przy jedynym stole w poko­

ju, przeglądając plik kopii ksero.

- Co to jest? - spytała.
- Sama zobacz.

Podeszła do niego i stanęła przy stole. Były to kopie artykułów z róż­

nych gazet. Niektóre z nich pochodziły sprzed trzech lat, inne były znacznie
nowsze. Wszystkie artykuły zostały opublikowane w gazetach ukazują­
cych się w Los Angeles. Zoe spojrzała na pierwszy z nich i zmartwiała.

SIMON WF,NDOVER ZGINĄŁ W WYPADKU NA ŁODZI

Ciało Simona Wendovera, prezesa dużej prywatnej firmy inwestycyjnej,

znaleziono w wodzie przy brzegu Santa Barbara dzisiaj wczesnym rankiem.

Policja uważa, że wypadł za burtę swojego jachtu dwa lub trzy dni wcześniej.

Urzędnicy z przystani, w której Wendover trzymał swój jacht, twierdzą, że

miał w zwyczaju wypływać samotnie na morze, zwłaszcza w księżycowe noce.

W ubiegłym miesiącu Wendover został oczyszczony z wszelkich zarzutów

dotyczących morderstwa Drew Truaksa, prezesa Tracę & Stone Industries.
Jego proces bacznie obserwowało środowisko przedsiębiorców działających

w południowej Kalifornii ze względu na ujawnienie sensacyjnych faktów do­

tyczących transakcji finansowych zawartych niedawno przez Wendovera.

Skandal, jaki wybuchł z tego powodu, odbił się negatywnie na przedsię­

wzięciach kilku z głównych inwestorów i zachwiał zaufaniem akcjonariuszy...

Zoe podniosła inny artykuł, przeczytała go pobieżnie i zatrzymała się

przy ostatnim paragrafie.

...policja podaje, że autopsja wykazała obecność narkotyków...

Spojrzała na Ethana, który przyglądał jej się uważnie.

- Wendover nie tylko handlował narkotykami - powiedział spokojnie -

ale też je zażywał.

background image

Kiwnęła głową.

- Rozumiem. Cóż, wszyscy wiedzą, że to bardzo ryzykowna działal­

ność.

Wzięła do ręki kolejny artykuł.

...policja twierdzi, że śmierć Wendovera mogła nastąpić w wyniku zaży­

cia narkotyków. Nic nie wskazuje na zamierzone działania osób trzecich...

Ethan przejrzał kiłka kolejnych artykułów.

- Rozmawiali ze mną, ale miałem żelazne alibi.

- Oczywiście.

Ethan nie był głupi, tego Zoe była pewna.

- Policja zresztą niespecjalnie chciała robić z tego sprawę. Wiedzieli

równie dobrze jak ja, że Wendover miał parę osób na sumieniu.

Zoe położyła artykuł na stole i wzięła do ręki kolejny plik papierów.

Wszystkie były kopiami zdjęć Ethana, które publikowały różne gazety.

Na kilku z nich wchodził do sądu, czasem w towarzystwie Bonnie. Na

innych siedział za kierownicą srebrnego bmw. Niektóre ukazywały go

opuszczającego nowoczesny biurowiec, opatrzony złożonym z połysku­

jących metalicznie liter napisem

TRUAX SECURITY.

- Przez cały czas trwania procesu reporterzy kręcili się koło sądu -

powiedział Ethan. - Kilku z nich nachodziło mnie w biurze. Próbowali

też dostać się do domu Bonnie.

- To musiał być koszmar dla was wszystkich.

- Owszem. - Ethan odwrócił się i rozejrzał po pokoju. - Ale po śmier­

ci Wendovera wydawało mi się, że jest już po wszystkim. Wygląda na to,

że się myliłem.

- Jeśli ktoś próbuje się na tobie zemścić i jeśli ty i Harry macie rację,

twierdząc, że nie jest to żaden ze wspólników Wendovera, to musi być

sprawa osobista.

- Wiem.

- Może to ktoś z rodziny Wendovera? Ktoś, kto wini cię za jego śmierć.

Może przyjaciel?

- O to właśnie chodzi, że nikt nie był z nim tak blisko. - Ethan kucnął,

żeby przyjrzeć się podłodze pod nocnym stolikiem. - Określenie „samot­

nik" doskonale pasuje do Simona Wendovera. Wierz mi, sprawdziłem go

bardzo dokładnie, prześledziłem całą jego przeszłość, aż do dnia naro­

dzin. Jego matka była narkomanką. Zmarła, kiedy miał trzy lata. Wycho­

wywał się w kilku rodzinach zastępczych. Żadnych przyjaciół, zwierząt

domowych ani dzieci.

- A żony? Kochanki?

- Wendover zawsze pokazywał się z pięknymi kobietami u boku, ale ża­

den z tych związków nie trwał dłużej niż kilka miesięcy. Nigdy się nie ożenił.

Ethan wstał i podszedł do małego biurka. Szybko sprawdził zawartość

szuflad. Nic.

Otworzył drzwi szafy. Zoe zobaczyła kilka par spodni i koszul, ułożo­

nych w środku z żołnierską precyzją. Na dolnej półce leżał marynarski

worek w kolorze khaki.

- Wygląda na to, że Branch jest bardzo schludny i poukładany.

- Nauczył się tego w wojsku, jak sądzę.

- Skąd wiesz, że był w wojsku?

- Coś w jego chodzie może o tym świadczyć.

Ethan przeszukał szybko kieszenie ubrań, ale wszystkie były puste.

Kucnął znowu i otworzył worek. Zoe zajrzała mu przez ramię i zobaczy­

ła, że w worku też nic nie było.

- Hm... - mruknął Ethan w zamyśleniu. - Dziwne, że zostawił ubra­

nia w szafie, a w worku jest pusto.

Wstał i wszedł do małej łazienki, gdzie stał przez chwilę, rozglądając

się dookoła.

- Hm...

Zoe wiedziała, co to znaczy. Pomrukiwał tak zawsze, kiedy uważał, że

coś jest nie tak, jak być powinno. Podeszła do niego i stanęła w drzwiach.

Na umywalce stało kilka męskich przyborów toaletowych, ale nie było

w nich nic szczególnego. Golarka, krem do golenia i pasta do zębów mogły

pochodzić z każdej drogerii w kraju.

- Chyba nie chciał zostawiać za sobą śladów - powiedziała.

- Jest tu czysto, to fakt. - Ethan zajrzał do kosza na śmieci. - Może

nawet trochę za czysto.

- To znaczy?

- W koszu nie ma ani jednego papierka, ani jednej butelki po tych

preparatach proteinowych, od których jest najwyraźniej uzależniony.

Wszystko tutaj i w szafie wygląda tak, jakby zostało ułożone przez robo­

ta. Wszystko na swoim miejscu. Biurko jest puste.

- Ale? - spytała, kiedy umilkł.

Ethan minął ją i wszedł do pokoju.

- Ale te artykuły leżały porozrzucane na stole. Ktoś tak obsesyjnie

dbający o porządek poukładałby je staranniej.

Zoe przypomniała sobie ślady obsesyjnego pragnienia, które wyczuła

w pokoju.

- Może chciał jeszcze raz zanurzyć się w sprawę Wendovera, zanim

cię zaatakuje. Może przeglądał te artykuły, żeby się do tego psychicznie

przygotować.

- Może - powiedział Ethan bez przekonania. - Nie wiem też, gdzie

w tym wszystkim znajduje się ta kobieta z aparatem fotograficznym. Jeśli

background image

wysłał ją do Whispering Springs, żeby mnie sprawdziła, to gdzie są jej

zdjęcia?

- Dobre pytanie. Jeśli ona naprawdę jest w to zamieszana, te zdjęcia

powinny leżeć na stole, tak jak artykuły.

- Chyba że ktoś wysprzątał ten pokój po wyjściu Brancha i zabrał fo­

tografie.

Zoe zadrżała.

- Myślisz, że ktoś był tu przed nami?

- Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że ten pokój został przygoto­

wany do oglądania.

- Przez kogo?

- Prawdopodobnie przez tego, kto zapłacił Branchowi za to, żeby mnie

sprzątnął, kimkolwiek on jest.

Zoe skrzywiła się.

- Wolałabym, żebyś nie mówił tego tak lekko.

Ethan krążył po pokoju, przesuwając meble. Zajrzał pod materac i ra­

mę łóżka. Odsunął nawet od ściany ciężkie wezgłowie.

Zoe wróciła do biurka i jeszcze raz wysunęła szuflady w nadziei, że

odkryje coś, co przeoczył Ethan. Nie była jednak zaskoczona, kiedy zna­

lazła tam tylko ołówek i czysty bloczek papieru. Na pierwszej kartce nie

odcisnęły się żadne słowa pisane na poprzedniej stronie.

Ethan chwycił małą nocną szafkę, odsunął ją od ściany i na dywan spa­

dła koperta. Oboje na nią spojrzeli.

- Kto wie? - Ethan schylił się, żeby ją podnieść. - Może właśnie do­

staliśmy jakąś wskazówkę.

- Wygląda jak koperta z laboratorium fotograficznego - powiedziała

Zoe, bardzo podekscytowana.

- I tak jest. Niestety, w środku nic nie ma. - Ethan spojrzał na nazwę

i adres laboratorium wydrukowany na kopercie. - Ale i tak mamy szczę­

ście. To lokalna firma.

Rozdział 33

K

obieta miała przyczepioną do bluzki plakietkę z imieniem Margaret.

Była dobrze po sześćdziesiątce i należała zapewne do tysięcy eme­

rytów w regionie, którzy z powodu nudy bądź niemożności wyżycia

z zasiłku opieki społecznej, zdecydowali się podjąć na część etatu nisko

opłacaną pracę za ladą.

- Zdjęcia wysokiej kobiety o krótkich, platynowych włosach? - roz­

promieniła się Margaret. - Oczywiście, że je pamiętam. Ona wyglądała

jak jedna z tych aktorek, które grały w starych filmach. Pomyślałam na­

wet, że to ktoś sławny. Spytałam o to Shelley, ale powiedziała mi, że nie

może o tym rozmawiać. Mówiła, że to poufne. Domyśliłam się, że to jed­

na z jej spraw rozwodowych.

- Kto to jest Shelley? - spytał Ethan lekko, opierając się o ladę.

Zoe, która stała za nim, zdobyła się na słaby uśmiech. Podziwiała jego

spokój. Zachowywał się tak, jakby mieli mnóstwo czasu. Sama była po­

twornie zdenerwowana.

- Shelley Russell to nasza stała klientka - odparła Margaret z dumą. -

Jest prywatnym detektywem. Odkąd pamiętam, zawsze wywoływaliśmy

jej filmy - urwała i zmarszczyła brwi. - Ja już pana gdzieś widziałam. -

Przeniosła wzrok na Zoe. - Panią też. Byliście na zdjęciach Shelley.

- Możliwe - powiedział Ethan spokojnie.

Margaret wydawała się trochę zakłopotana.

- Chyba nie jest pan mężem ani nikim takim, co?

- Jest moim mężem - odezwała się Zoe chłodno. -Nie tej kobiety o pla­

tynowych włosach.

- Och, to dobrze. - Margaret wyraźnie ulżyło - Przez chwilę sądzi­

łam, że... Zresztą nieważne.

- Czy Shelley Russell ma tu gdzieś biuro? - spytała Zoe, zanim Mar­

garet zaczęła snuć dalsze domysły.

- Tak, oczywiście, to kilka przecznic dalej.

- Dziękuję - powiedział Ethan i wyprostował plecy. - Może do niej

wstąpimy.

- Och... A po co? - Margaret znowu nabrała podejrzeń.

- Czytam mnóstwo kryminałów- odparł Ethan z uśmiechem. - Za­

wsze chciałem zobaczyć biuro prawdziwego prywatnego detektywa.

Na zewnątrz wszystkie barwy wydały się Zoe bardziej jaskrawe. Niebo

było bardziej niebieskie. Słońce świeciło jaśniej. Zadrżała lekko. Czy

takiego właśnie dreszczyku emocji szukał Ethan w swojej pracy? Dresz­

czyk ten przypominał jej trochę to, co czuła, doświadczając szczególnie

silnej energii, która utrzymywała się w niektórych pomieszczeniach.

Wsiadając do samochodu, Ethan spojrzał na nią spod uniesionych brwi.

- Co?

- Zawsze chciałeś zobaczyć biuro prawdziwego prywatnego detekty­

wa? - spytała sucho.

- Kto wie? - Ethan uśmiechnął się szeroko. - Może przyjdzie mi do

głowy jakiś świetny pomysł na zmianę wystroju?

background image

- Akurat. - Zoe zapięła pas. - To było bardzo sprytne z twojej strony, żeby

zapytać tę kobietę, czy ktoś nie oddał ostatnio do wywołania zdjęć kobiety

o platynowych włosach, która wygląda tak, jakby była kiedyś modelką.

- Wiemy, że ktoś robił Arcadii zdjęcia, wyszedłem więc z założenia,

że ona będzie na niektórych z nich. Poza tym Arcadia zwraca uwagę swoim

wyglądem.

Pięć minut później stanęli przed starym, jednopiętrowym biurowcem.

Dwa z trzech biur od frontu były puste, najwyraźniej od dłuższego czasu.

Na szybie w oknie trzeciego widniała nazwa firmy:

RUSSELL INVESTIGA-

TIONS,

namalowana wyblakłą czarną farbą.

Rolety w oknach były spuszczone, a na drzwiach wisiała od środka

tabliczka z napisem

ZAMKNIĘTE.

- Co teraz? - spytała Zoe.

Ethan wyjął telefon z kieszeni i wystukał numer, który przepisał z książ­

ki telefonicznej.

- Automatyczna sekretarka - oznajmił kilka sekund później i spojrzał

na zegarek. - Dochodzi piąta. Niewykluczone, że był mały ruch i Russell

postanowiła wyjść wcześniej.

- Więc?

. Ethan ponownie włączył silnik

- Więc jeśli chcę zobaczyć, jak wygląda biuro prawdziwego prywat­

nego detektywa, będę je musiał zwiedzić bez przewodnika.

Zoe odwróciła się szybko.

- Chcesz się tam włamać? Nie, Ethan, to zbyt ryzykowne. Ona jest

detektywem, na litość boską. Na pewno ma tu jakiś system alarmowy.

- Może tak, a może nie. - Ethan skręcił i zaparkował samochód w ulicz­

ce za biurowcem.

- Posłuchaj. -Zoe z każdą chwilą była bardziej zdenerwowana. -Nie

możesz dać się teraz aresztować. Pamiętaj, co się dzieje w Whispering

Springs.

- Będę bardzo ostrożny - powiedział, wysiadając z samochodu. -Na­

wet jeśli włączy się alarm, będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby stąd

zwiać, zanim zjawią się gliny.

Zoe rozpięła pas.

- Idę z tobą.
- Chyba będzie lepiej, jeśli zostaniesz tutaj.

- Ale jeśli pójdę z tobą, może wyczuję coś, na co ty nie zwrócisz uwagi.

Ethan zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym, co powiedziała. Przez

chwilę Zoe spodziewała się kąśliwej uwagi o nawiedzonych konsultant­

kach, w końcu jednak kiwnął głową.

- Dobrze. Każda pomoc może się przydać.

Kilka samochodów minęło wlot uliczki, w której stali, poza tym było

zupełnie pusto. W tej okolicy ludzie zapewne kupowali żelazne kraty do

okien. Zoe nie była zaskoczona, widząc taką kratę w wychodzącym na tył

okienku biura Shelley Russell.

- Mówiłam ci - powiedziała.

- Jeśli ciągle będziesz tak negatywnie nastawiona, nie pozwolę ci wię­

cej być moją asystentką. - Ethan nacisnął klamkę drzwi. Ustąpiła lekko.

Zoe wytrzeszczyła oczy.

- Niewiarygodne. Jak to możliwe, żeby prywatny detektyw zapomniał

zamknąć drzwi na klucz?

- Każdy może mieć gorszy dzień - powiedział Ethan dziwnie poważnie.

Zoe poczuła, że jej serce zaczyna bić szybciej. Patrzyła, jak Ethan otwiera

drzwi i wchodzi do małego, ciemnego korytarzyka. Poszła za nim niepew­

nie, przygotowując się na spotkanie z nieznaną energią. Dotarły do niej

słabe wibracje energetyczne, ale nie było w nich nic szczególnie niepoko­

jącego. Wyciszyła je i ruszyła za Ethanem wąskim korytarzem, mijając po

drodze coś, co wyglądało na łazienkę. Po chwili znalazła się w biurze.

Ethan skręcił za róg i zatrzymał się tak gwałtownie, że Zoe omal na

niego nie wpadła. Oboje stali, patrząc na postać starszej kobiety leżącej

na podłodze.

- Dobry Boże. - Zoe zrobiło się niedobrze.

- Zdaje się, że Shelley Russell istotnie miała gorszy dzień - stwierdził

Ethan, przyklękając przy nieruchomym ciele. Przyłożył dwa palce do gar­

dła kobiety.

Zoe podeszła bliżej.

- Czy ona...?

- Nie. Jeszcze nie, w każdym razie. Oddycha, ale jest w kiepskim sta­

nie. Nie widzę żadnych śladów przemocy. Może to wylew.

Wyciągnął komórkę i wystukał numer pogotowia.

Zoe uklękła przy nieprzytomnej kobiecie i ujęła jedną z jej bezwład­

nych rąk. Zauważyła, jak krucha i delikatna jest ta starcza dłoń, o powy­

kręcanych artretyzmem palcach. Patrzyła na silną, pooraną zmarszczka­

mi twarz, słuchając tego, co Ethan mówi do telefonu.

Kiedy skończył rozmawiać, podniosła na niego wzrok.

- To staruszka, Ethan.

- Mam wrażenie, że to bardzo twarda staruszka.

Wstał, sięgnął do kieszeni i wyciągnął nową parę chirurgicznych ręka­

wiczek, których miał chyba niewyczerpane zapasy. Zoe była ciekawa,

czy kupuje je w hurtowni medycznej.

background image

Wiedziała, że sama nie może nic zrobić dla Shelley Russell, czekając

na pogotowie. Mogła tylko trzymać ją za rękę. Czytała gdzieś, że ludzie,

którzy są nieprzytomni, czasem reagują na ludzki głos.

- Zostań ze mną, Shelley - mówiła stanowczym, władczym tonem.

Masowała chude, węźlaste palce, usiłując je trochę rozgrzać. - Trzymaj

się. Pogotowie już jest w drodze. Wszystko będzie dobrze, Shelley.

Mówiła bez przerwy, podczas gdy Ethan spiesznie przeszukiwał biuro.

- Wiesz, czego szukać? - spytała.

- Czegokolwiek, co pomoże nam odkryć, kto ją wynajął. - Ethan prze­

glądał zawartość szuflad - Nie widzę tu akt z nazwiskiem Truax. To by­

łoby chyba zbyt proste.

- Pewnie tak. A nic tu nie jest proste. - Zoe miarowo ściskała rękę Shel­

ley. - Musisz z nami zostać, Shelley, żeby pomóc nam rozwiązać tę spra­

wę. Wy, detektywi, to właśnie lubicie najbardziej, prawda? Rozwiązywać

sprawy. Zostań, a razem z Ethanem odkryjecie w końcu, co tu jest grane.

- Wygląda na to, że specjalizowała się w sprawach rozwodowych i po­

szukiwaniu osób zaginionych - mruknął Ethan, grzebiąc w szufladzie.

- To biuro nie jest zbyt nowoczesne. Zastanawiam się, dlaczego ktoś

wynajął akurat Shelley, żeby zrobiła te zdjęcia?

- Ludzie, którzy zajmują się zbieraniem dowodów do spraw rozwodo­

wych, zazwyczaj dobrze sobie radzą z aparatem fotograficznym - wyja­

śnił Ethan. - Klienci zawsze domagają się zdjęć.

- Tak, ale myślę, że twoi wrogowie z Los Angeles wynajęliby raczej

jakieś znane biuro. - Zoe nieprzerwanie głaskała dłonie Shelley. - Sam

mówiłeś, że to bardzo bogaci i wpływowi ludzie. Nie mogę uwierzyć, że

wynajęli Shelley Russell.

- Może ten, kto ją wynajął, uznał, że łatwo będzie się jej pozbyć, kie­

dy przestanie być potrzebna. Śmierć starej, schorowanej kobiety nie wzbu­

dziłaby żadnych podejrzeń.

- O Boże, myślisz, że ktoś chciał ją...

Ethan wzruszył ramionami.

- Ona jest świadkiem. - Zamknął szufladę i rozejrzał się po pokoju,

jakby czegoś szukał.

- O co chodzi? - spytała Zoe.

- Nie ma komputera.

- Wydawało mi się, że jesteś bardzo staroświecki jak na detektywa.

Ale zdaje się, że Shelley bije cię na głowę.

- Ona wcale nie jest staroświecka - powiedział Ethan cicho.

Zoe odwróciła głowę i zobaczyła, że Ethan trzyma w ręce kartkę pa­

pieru.

- Co to jest?

- Raport, który ostatnio napisała. Mąż klientki najwyraźniej bliżej

poznał kobietę, którą spotkał w hotelu w Scottsdale.

- No i co z tego?

- To, że ten raport ma trzy miesiące i został napisany na kompute­

rze. - Ethan otworzył komodę. - Jest drukarka. - Zamknął drzwiczki i sta­

nął na środku pokoju. - Gdzie w takim razie, do diabła, jest komputer?

- Może zostawiła go w domu.

Ethan potrząsnął głową.

- Nie sądzę. Wydaje mi się, że ona praktycznie mieszka w tym biurze.

Podszedł do biurka, zapalił lampę, zmrużył oczy i uważnie przyjrzał

się powierzchni blatu.

- Komputer tu był - powiedział. - Widzę wyraźnie, gdzie stał. Poza

tym jednym miejscem wszędzie jest kurz.

Zostawił biurko i wyszedł do holu. Zoe usłyszała, że otwiera drzwi ła­

zienki.

- W porządku, Shelley, wszystko będzie dobrze - powiedziała. - Już

słychać syreny. Pogotowie zaraz tu będzie.

- Znalazłem jej torebkę - zawołał Ethan. Po chwili rozległ się stłu­

miony grzechot. - I tabletki. Wygląda na to, że regularnie przyjmowała

mnóstwo leków. Mogłoby to wyjaśniać stan, w którym się obecnie znaj­

duje. Ale wątpię, by zapaść w tym momencie dochodzenia była tylko

zbiegiem okoliczności.

Dźwięk syren rozlegał się coraz bliżej. Parking oświetliły błyskające

rytmicznie światła karetki. Nareszcie, pomyślała Zoe. Shelley oddychała

coraz płycej. Jej puls też wydawał się coraz słabszy.

- Nie odchodź, Shelley. Nie pozwól, żeby drań, który ci to zrobił, był górą.

- Cholera - mruknął Ethan.

- Co znowu?

- Znalazłem rachunki, ale nie ma tu faktury dla Johna Brancha. Nie

ma też kwitów, z których by wynikało, że jej płacił.

- Pogotowie już tu jest, dzięki Bogu.

Ethan wyszedł z łazienki, notując coś spiesznie w swoim notesie.

- Przepisałem jej adres z prawa jazdy. Ma osiemdziesiąt dwa lata. Cie­

kawe, czy będąc w jej wieku, ciągle będę pracował w tej branży.

- Nie zrezygnujesz z tego nawet wtedy, kiedy skończysz sto dwa lata. -

Zoe ścisnęła dłoń Shelley, czując, że starsza kobieta słabnie z każdą chwi­

lą. - Trzymaj się, Shelley, pogotowie już jest. Wszystko będzie dobrze.

Ethan otworzył drzwi, żeby wpuścić sanitariuszy.

Lekarz, wyglądający na bardzo zmęczonego, zatrzymał się w drzwiach

izby przyjęć.

background image

- Sądzę, że pani Russell z tego wyjdzie, dzięki wam - powiedział. -

Szybko traciła siły. Gdybyście jej nie znaleźli, zmarłaby przed północą.

- Gdzie ona teraz jest? - spytała Zoe.

Była niemal tak wyczerpana, jak lekarz. Bolały ją ramiona i mięśnie

karku, napięte z wysiłku. Cały czas usiłowała wyciszyć energetyczny krzyk

bólu i przerażenia, jakim nasiąknięte były ściany szpitalnej poczekalni.

- Została przewieziona na oddział intensywnej terapii. Jej stan jest sta­

bilny. Wydaje się bardzo silna, jak na tak schorowaną osobę w jej wieku

- Jest przytomna? - spytał Ethan.

- Nie, a nawet gdyby była, i tak nie pozwoliłbym wam z nią rozma­

wiać - powiedział lekarz z wahaniem. - Jesteście z jej rodziny?

- Nie, jesteśmy przyjaciółmi - odparła Zoe gładko. - Recepcjonista mó­

wił, że ona nie ma żadnych krewnych w Phoenix. Zawiadomił jej córkę i sy­

na, ale oboje mieszkają w innym stanie i będą tu dopiero jutro po południu.

Lekarz kiwnął głową.

- Jak już powiedziałem, jeśli nie pojawią się komplikacje, powinna

z tego wyjść. Ciągle mamy tu takie przypadki. Starszym ludziom często

się zdarza.

- Co? - spytał Ethan.

- Pomyłkowe przedawkowania. Przyjęcie niewłaściwych leków. Nie­

przewidziane interakcje różnych preparatów. Organizm jest osłabiony

wiekiem, a musi radzić sobie z dużymi ilościami często bardzo silnych

leków. Nic dziwnego, że takie sytuacje są na porządku dziennym.

- Myśli pan, że to jej się właśnie przytrafiło?- spytał Ethan obojęt­

nie. - Przez pomyłkę przyjęła zbyt dużą dawkę leku?

Lekarz wzruszył ramionami.

- Cóż, to nie zawsze jest przypadek.

Zoe znieruchomiała. Wyczuła, że Ethan także wzmógł czujność.

- To nie zawsze jest przypadek? - powtórzył bardzo powoli.

- Na pewno wiecie, że starsi ludzie często cierpią na depresję - po­

wiedział lekarz. - Są zmęczeni lekami. Zaczyna im się wydawać, że ży­

cie wymaga zbyt wielkiego zachodu. Są samotni. Czasami mają już tego

wszystkiego dość.

- Samobójstwo? - Zoe potrząsnęła głową. — Naprawdę nie sądzę... -

urwała wpół zdania, kiedy Ethan lekko trącił ją w ramię i odchrząknę­

ła. - A z drugiej strony... Kto wie?

- Właśnie - odparł lekarz. - Kiedy się obudzi, zapewne nie będzie

pamiętała wiele z tego, co się wydarzyło. Na pewno zbadają psychiatra,

ale jeśli celowo wzięła zbyt dużą dawkę leku, nie oczekujcie, że się do

tego przyzna. To też jest typowe. Starsze osoby niechętnie przyznają się

do problemów psychicznych. Dla nich to ciągle piętno.

- Nie tylko dla nich - stwierdziła Zoe spokojnie. - Wiem coś o tym.

Musiała to powiedzieć bardzo znacząco, bo lekarz spojrzał na niąuważ-

nie.

Trzymaj buzię na kłódkę, skarciła się w duchu.

Za nimi korytarzem przejechał wózek z chorym. Salowy, który go pchał,

prawie biegł. Obok pędziła pielęgniarka z woreczkiem kroplówki w wy­

ciągniętej do góry ręce. Zoe zauważyła na prześcieradle wielką plamę

krwi. Zrobiło jej się słabo. W ściany szpitala znowu wnikał bezgłośny

krzyk przerażenia. Jak ci ludzie to wytrzymują?

Lekarz także spojrzał na wózek i nagle oprzytomniał.

- Muszę iść - oznajmił. - Ktoś z personelu pokaże wam, gdzie jest

oddział intensywnej terapii.

- Dziękuję - powiedział Ethan, ale lekarza już nie było.

Zoe popatrzyła na Ethana, który wyciągał z kieszeni komórkę.

- Co teraz?
- Dochodzi siódma, a my od lunchu nie mieliśmy nic w ustach. Zjedz­

my coś i wracajmy do biura Shelley.

- Dobrze. Po drugiej stronie ulicy jest jakiś bar. - Zoe szybko ruszyła

w stronę drzwi. Miała ochotę biegiem uciec z tego miejsca, ale postano­

wiła, że nie zrobi z siebie idiotki.

- Zaczekaj - zawołał Ethan, idąc za nią. - Pomyślałem, że mogliby­

śmy coś przekąsić w szpitalnej kafejce.

- Nie - odparła Zoe bardzo stanowczo. -Nie chcę jeść w szpitalu.

Nie miała zamiaru spędzić w tym miejscu więcej czasu, niż było to

absolutnie konieczne. Ból, strach, rozpacz i nadzieja, latami wsiąkające

w te ściany, coraz natarczywiej wdzierały się w jej świadomość. To był

bardzo męczący dzień. Czuła, że więcej nie wytrzyma.

- Wszystko w porządku? - spytał Ethan z niepokojem.

- Zaraz będzie. - Zoe pchnęła oszklone drzwi i odetchnęła z ulgą. -

Nie lubię szpitali.

- A kto lubi?

Ale nie próbował jej namówić, by wróciła do środka. Idąc za nią przez

parking, zajął się wystukiwaniem numeru na komórce.

Nie wierzył w jej paranormalne zdolności, ale postanowił zmienić plan,

bo powiedziała mu, że źle czuła się w szpitalu. Nie po raz pierwszy zrobił

coś takiego, przypomniała sobie. Kiedy analizowała swoje krótkie mał­

żeństwo, musiała przyznać, że zawsze brał pod uwagę jej życzenia, na­

wet jeśli sądził, że wynikają tylko z jej wybujałej wyobraźni.

Tolerował to, co większość ludzi uznałaby za irracjonalne kaprysy, jakby

jej przekonanie o własnych psychicznych zdolnościach było tylko nie­

groźnym dziwactwem.

background image

Czy ten człowiek jest w stanie iść przez życie, nie zwracając uwagi na

drobiazgi?

Może już czas, żeby i ona się tego nauczyła.

Od kilku tygodni czuła się coraz bardziej sfrustrowana faktem, że nie

chciał zaakceptować tej strony jej psychiki. Powtarzała sobie, że jeśli to

się nie zmieni, ucierpi na tym ich związek. Była przekonana, że powinien

przyjąć to w końcu do wiadomości.

A teraz zaczęła się zastanawiać, czy to istotnie jest takie konieczne.

Ethan akceptował ją taką, jaką była. Nie zadawał pytań. W jej życiu był

to rzadki i cudowny dar.

Jej rozmyślania zostały przerwane, kiedy Harry odebrał telefon. Ethan

w skrócie przedstawił mu sytuację.

- Zgadzam się, sprawy się komplikują- powiedział Ethan, wsiadając

do samochodu. - Ale ty nadal szukaj kontaktów w Los Angeles. Wszyst­

ko wskazuje na to, że to ja jestem celem, nie Arcadia-. Wygląda też na to,

że nikt nic o niej nie wie, tak jak mówił Merchant.

Zoe zapięła pas, walcząc z ogarniającą ją paniką. Arcadia była bez­

pieczna, ale Ethan znalazł się w opałach.

- Nie, zostaniemy w Phoenix jeszcze przez jakiś czas. - Ethan prze­

kręcił kluczyk w stacyjce. - Wracamy do biura Shelley Russell. Lekarze

uważają, że przez przypadek wzięła zbyt dużą dawkę leku, ale z jej biur­

ka zniknął komputer i nie ma żadnych notatek na mój temat.

Przez chwilę panowała cisza, w czasie której Harry mówił coś do tele­

fonu. Zoe poczuła, jak oblewa ją zimny pot.

- Nie. Nie znalazłem też nic na temat Arcadii - powiedział Ethan. -

Ale Russell musi być tą kobietą z aparatem fotograficznym, którą Arca­

dia zauważyła w Whispering Springs. Tak, będziemy w kontakcie. - Za­

kończył rozmowę i natychmiast wystukał inny numer.

- No, Cobb, odbierz telefon... - umilkł na moment. - Gdzie byłeś, do

diabła? Naprawdę? Cholera. Przepraszam. Przez pewien czas miałem

wyłączony aparat. W szpitalach nie wolno rozmawiać przez komórkę...

Nie, z nami wszystko w porządku. To długa historia. Wyjaśnię ci póź­

niej. Masz coś dla mnie?

Zoe siedziała sztywno, w napięciu słuchając tego, co mówił Ethan.

Kiedy skończył rozmawiać, odwróciła głowę.

- No i co? - spytała.

- Cobb wszedł na czat militarystów i spytał o tatuaż Brancha. Dowie­

dział się, że to symbol bardzo elitarnej, tajnej jednostki rozpoznawczej

należącej do służb specjalnych.

- Więc miałeś rację - powiedziała Zoe. - Branch jest wojskowym.

- Niezupełnie. Już nie. Singleton zdołał włamać się do ich bazy danych

i znalazł tam kartotekę Brancha. Wygląda na to, że był jednym z tych, któ­

rzy mogli zacząć wstępny trening, ale odpadł już po pierwszym miesiącu.

- Dlaczego?

- Singleton mówi, że informacje na ten temat były bardzo skąpe, ale

zdaje się, iż Branch przeszedł załamanie nerwowe. Skończyło się na kil­

kumiesięcznym pobycie na oddziale psychiatrycznym szpitala wojsko­

wego. W końcu został zwolniony ze służby.

- Szaleniec - wyszeptała Zoe. Przypomniała sobie to, co czuła w po­

koju Brancha - obsesyjne pragnienie, które można porównać tylko do

żądzy. - Czułam, że on bardzo czegoś chce.

- Singleton powiedział mi, że po wyjściu ze szpitala Branch wyjechał

z kraju i pracował przez kilka lat jako najemnik. Osiem miesięcy temu

wrócił do Stanów. Tu ślad się urywa.

- Może powinniśmy pójść na policję i porozmawiać z nimi o Shelley

Russell.

- I co im powiemy? Jak na razie mamy tylko starszą panią, która zda­

niem lekarzy pomieszała tabletki. Wątpię, żeby ktoś się tym zainteresował.

- A zdjęcia, które wywoływała w tym laboratorium?

- Russell nie złamała prawa, robiąc te zdjęcia. Do diabła, nie udowod­

nimy nawet, że to ona je zrobiła.

Zapadł zmrok i biurowiec, w którym mieściła się firma Shelley Russell

był pogrążony w ciemnościach. Ethan włączył latarkę i oświetlił stojące­

go przed nim starego forda. W samochodzie nie znalazłjednak nic intere­

sującego, zawrócił więc w stronę budynku.

W biurze stał przez chwilę, bez ruchu, bez słowa, chłonąc atmosferę

pomieszczenia. Zoe czekała w milczeniu. Widziała już ten rytuał przy

innych okazjach. Zastanawiała się, czy Ethan podświadomie w ten spo­

sób otwiera się na wibracje psychicznej energii unoszące się w przestrze­

ni. Jeśli tak, była ciekawa, czy kiedykolwiek się do tego przyzna. Kiedy

zapytała go, co czuje, kiedy bada w ten sposób otoczenie, odpowiedział

po prostu, że szuka czegoś, co może się wydać nie na miejscu.

Po chwili zaczął powoli przechadzać się po pokoju. Zatrzymał się przy

biurku i spojrzał na kubek pełny zimnej kawy.

- Zaparzyła sobie dzbanek kawy - powiedział. - Nie jest to coś, co

robi osoba, która zamierza ze sobą skończyć.

- Rzeczywiście - przyznała Zoe. - Dzbanek jest prawie pełny. Nalała

sobie jeden kubek i nie upiła nawet łyka.

- Musiała upaść zaraz po tym, jak nalała kawy do kubka. Pełny dzba­

nek wskazuje, że chciała jeszcze jakiś czas pracować. - Ethan podszedł

do starego ekspresu i przyjrzał mu się uważnie. - Jest wyłączony.

background image

- Zmieniła plany? Postanowiła iść do domu?

- Więc po co nalała kawy do kubka? - Ethan nie odrywał wzroku od

ekspresu. - W porządku, parzy kawę, nalewa trochę do kubka i zanosi go

na biurko. Ale upadła na środku pokoju. To znaczy, że z jakiegoś powodu

postanowiła wrócić i wyłączyć płytę pod dzbankiem. Po co jednak miała­

by to robić?

- O co chodzi z tą kawą?

- To jedyna rzecz, która nie pasuje do całości. - Ethan podniósł dzba­

nek i postawił go obok ekspresu. Potem podniósł ekspres i gwizdnął prze­

ciągle. - Tak jak myślałem. Shelley Russell, jesteś dużo twardsza, niż się

wydajesz.

Zoe podeszła do niego szybko.

- Co znalazłeś?

Ethan podniósł przedmiot, który wyciągnął spod ekspresu.

- Jej notatnik.

- Rany. I kto mówi, że nie masz nadprzyrodzonych zdolności?

Rozdział 34

U

niform był brudny, a czapka pachniała cudzym potem, ale jedno

i drugie powinno wystarczyć.

Grant Loring stał w wąskim, ciemnym korytarzyku oddzielającym księ­

garnię od butiku z odzieżą, skąd obserwował wejście do Galerii Eupho-

ria.

Było pięć po ósmej. Trwał Festiwal Jesienny. Wieczór okazał się kosz­

marem. Grant został zmuszony do wysłuchania kilku grup dzieci śpiewa­

jących na zbudowanej na wolnym powietrzu scenie. Ich wysokie, piskli­

we głosy przyprawiły go w końcu o ból głowy. Tłumy roześmianych,

krzykliwych ludzi kręcące się po centrum handlowym jeszcze bardziej

podnosiły poziom decybeli. Czuł, że jeśli miniaturowa lokomotywa cią­

gnąca wagoniki pełne piszczących z uciechy dzieci przejedzie koło niego

jeszcze raz, wysadzi cały pociąg.

Nie odrywał wzroku od okien galerii. Dziwka pokazywała klientce ja­

kiś naszyjnik. Jej asystentka, postawna kobieta o krótkich ciemnych wło­

sach, zajmowała się innym klientem.

Drzwi galerii nie zamykały się przez cały wieczór. Zdaje się, że jego

żona osiągała tu niezłe dochody. Jedno trzeba jej było przyznać - miała

wrodzony talent do robienia pieniędzy. Właśnie dlatego w przeszłości

była dla niego tak użyteczna.

Jego plany wreszcie miały przynieść owoce. Owszem, Branchowi nie

udało się załatwić detektywa, ale cel i tak został osiągnięty. Byłoby oczy­

wiście lepiej, gdyby Truax zginął, ale fakt, że zajmował się teraz własny­

mi sprawami w Phoenix, był równie korzystny. Jeśli Truax zdołał dotrzeć

do mieszkania Brancha, trop powinien doprowadzić go do Los Angeles.

A jeśli zdołał także odszukać biuro Shelley Russell, nie znalazł tam nic,

poza starszą panią, która wzięła za dużo leków.

Czas załatwić swoje sprawy i spadać stąd. Grant zrewidował swoje plany

i wybrał dzisiejszy wieczór ze względu na festyn. Chciał skryć się w tłumie.

Teraz wystarczy mu już tylko parę minut sam na sam z tą dziwką. Miał

nadzieję, że uda mu się ją dorwać pół godziny wcześniej, kiedy wyszła

do toalety, znajdującej się po drugiej stronie Fountain Sąuare. Ale ten

żywy trup odprowadził ją pod same drzwi, a potem czekał na nią żeby

odeskortować ją z powrotem do galerii.

Grant był bardzo niezadowolony z faktu, że Shelley Russell nie dostar­

czyła mu żadnych zdjęć tego szkieletu w sportowej koszuli. Okazała się

jednak niekompetentna.

Dobrze przynajmniej, że facet nie wyglądał na kogoś, kto mógłby przy­

sporzyć mu większych problemów. To zapewne jakiś kiepsko opłacany

księgowy albo kierownik zakładu pogrzebowego. Poza krótkim space­

rem do toalety, który odbył razem z jego kochaną żoneczką, przez cały

wieczór siedział przed drzwiami galerii, rozmawiając przez telefon. Od­

był mnóstwo rozmów telefonicznych.

Ta szmata najwyraźniej zmieniła swoje upodobania co do mężczyzn. Albo

wybrała na swojego kochanka faceta, który był dokładnym przeciwień­

stwem facetów, jacy kiedyś się jej podobali, w tym samym celu, w jakim

zmieniła nazwisko i styl ubierania. Głupia baba próbowała stworzyć się od

nowa, bo czuła, że on żyje i pewnego dnia może zacząć jej szukać.

Robiło się późno. To ostatnia szansa, żeby ją dorwać. Nie może czekać

dłużej. Czas zabrać się do roboty.

Myślał tylko o tym, żeby skończyć to, co zaczął, i zniknąć ponownie.

Ethan usiadł na krześle Shelley Russell i natychmiast poczuł się jak

u siebie, co go zresztąnie zaskoczyło. Skrzypiało jak należy. Russell miała

w szufladzie zapas żółtych bloczków i mnóstwo ołówków. Na biurku

wszystko było starannie poukładane.

- Chyba macie ze sobą sporo wspólnego - powiedziała Zoe sucho. -

Nawet jej notatki przypominają trochę twoje. - Zajrzała mu przez ra­

mię. - Hieroglify.

background image

- Każdy, kto dużo notuje, wypracowuje sobie w końcu własny rodzaj

stenografii - odparł Ethan z roztargnieniem. - Ale bardzo dokładnie za­

pisywała nazwiska i cyfry. Widzisz? Tu jest numer rejestracyjny tej fur­

gonetki, którąjeździł Branch.

- Po co spisała numer rejestracyjny swojego klienta?

- Ja też tak robię. Standardowa procedura. Nigdy nie wiesz o kliencie

zbyt wiele.

- Niezbyt zachęcające. - Zoe przysiadła na brzegu biurka. - Gdybym

o tym wiedziała, zanim zdecydowałam się skorzystać z twoich usług, za­

pewne poszłabym do Radnora.

- No tak, ale pomyśl o tym wspaniałym seksie, któiy by cię wtedy

ominął.

- Punkt dla ciebie.

Pod nazwiskiem Brancha i numerem rejestracyjnym jego samochodu

widniało dwukrotnie podkreślone słowo „federalny".

- Powiedział jej, że jest tajnym agentem rządowym- stwierdził

Ethan. - Pewnie sądził, że ze względu na to nie będzie zadawała pytań.

Zoe przełknęła ślinę.

- Myślisz, że to federalni cię śledząc Może właśnie dlatego ktoś chce

cię zabić. Żebyś nie zdążył im nic powiedzieć.

- Uspokój się - powiedział Ethan. - Gdyby tak było, już mielibyśmy

na karku całą hordę federalnych. - Tak mi się przynajmniej wydaje, do­

dał w duchu. - Wygląda na to, że Branch nie spieszył się z poinformowa­

niem jej, dlaczego postanowił ją wynająć. Sprawdzał ją, jakby chciał się

upewnić, czy może na niej polegać i liczyć na jej dyskrecję.

- Dzięki za informacje, Carl. - Harry stał z jedna stopą na ławce z ku­

tego żelaza oraz łokciem opartym o udo i patrzył na Arcadię przez okno

galerii. Rozmawiał ze swoim dawnym współpracownikiem z Los Ange­

les. - Zgodnie z ustaleniami, już nie pamiętam, kto wyświadczył mi tę

przysługę, ale z pewnością się zrewanżuję.

Wyłączył komórkę, ani na moment nie odrywając wzroku od Arcadii.

Sześć tygodni wcześniej, zanim przyjechał do Whispering Springs, żeby

pomóc Truaksowi, nigdy by nie uwierzył, że będzie miał tyle szczęścia. Wie­

le się w tym mieście wydarzyło. Jego życie już nigdy nie będzie takie samo.

Po drugiej stronie szyby Arcadia uśmiechała się do klienta. Harry po­

czuł dziwne ciepło w okolicy serca, ciepło, które ciągle było cudownym,

niezwykłym doznaniem.

Przeniósł wzrok na ludzi krążących po centrum, przyglądając się uważ­

nie i tym, którzy zwracali na siebie uwagę, i tym, którzy jakby zbyt łatwo

wtapiali się w tło.

Chwilę patrzył na ochroniarza, który właśnie wchodził w wąski kory­

tarzyk między dwoma sklepami. Miał czapkę wciśniętą głęboko na oczy

a na plecach jego kurtki widniał napis

RADNOR SECURITY SYSTEMS. JUŻ

trzeci raz w ciągu godziny znikał w mroku tego korytarza.

Ochroniarze zawsze denerwowali Harry'ego. Po pierwsze, łatwo ich

przeoczyć. A po drugie, większość z nich łaziła wszędzie z pękami klu­

czy na kółkach.

Spojrzał znowu w okna galerii Euphoria.

Arcadia i jej asystentka obsługiwały grupkę turystów. Zadowolony, zdjął

nogę z ławki i powoli ruszył alejką do wyjścia.

Po jego prawej stronie rozległ się gwizd miniaturowej kolejki.

- Jedziemy! - Kierowca, potężny mężczyzna, który wyglądał tak, jak­

by ktoś siłą wepchnął go do malutkiego wagoniku, uśmiechał się złośli­

wie. - Miejsce dla Fountain Square Express.

Harry cofnął się szybko, ledwo unikając zderzenia z nadjeżdżającym

pociągiem. Kierowca uśmiechnął się drwiąco. Dzieci piszczały i klaska­

ły w ręce.

Kiedy przetoczył się ostatni wagonik wypełniony chichoczącymi, prze­

krzykującymi się dziećmi, Harry spojrzał w stronę ochroniarza, który

zdążył już skryć się w mroku korytarza.

Coś w tym człowieku nie dawało mu spokoju.

Podszedł spiesznie do korytarzyka, zatrzymał się przy wejściu i zajrzał

do ciemnego wnętrza. Nie docierało tam światło neonów, więc przez chwi­

lę prawie nic nie widział. Potem dostrzegł przed sobąjakiś ruch. Ochro­

niarz podniósł rękę. Harry zobaczył zarys przedmiotu w jego dłoni.

Zadzwonił telefon. Arcadia spojrzała na najbliższy aparat i zobaczyła,

że to jej prywatna linia. Popatrzyła na Molly, która rozmawiała z klientką

o zaletach ręcznie wyrabianej ceramiki. Trzy czy cztery inne osoby krę­

ciły się po galerii, czekając na swoją kolej.

Uśmiechnęła się do kobiety, która właśnie kupiła drogi pierścionek,

i wręczyła jej elegancką srebrną torebkę.

- Dziękuję i zapraszam ponownie - powiedziała. - Będzie pani zado­

wolona z tego zakupu.

Telefon znowu zaczął dzwonić.

- Na pewno - odparła kobieta. Wzięła torebkę i odeszła w stronę drzwi.

Telefon dzwonił. Bardzo mało osób znało ten numer - przede wszyst­

kim była to Zoe, a Zoe była w Phoenix. Może ma jakieś wiadomości.

Nie chciała odbierać telefonu przy klientach, obeszła więc spiesznie

ladę, skręciła i otworzyła drzwi biura.

background image

Ktoś zakrył jej usta dłonią. W tej samej chwili poczuła na szyi lufę

rewolweru. Mężczyzna przekrzywił głowę i pod za dużą czapką zoba­

czyła znajomą twarz. Grant ją odnalazł.

Arcadię ogarnęła panika. Zaczęła drżeć na całym ciele.

- Spróbuj się tylko ruszyć, kochana żoneczko, a zastrzelę pierwszą

osobę, która stanie w tych drzwiach.

Ani przez chwilę nie wątpiła, że naprawdę to zrobi.

- Znam cię, ty dziwko - powiedział z zimną satysfakcją. -Nie pozwo­

lisz, żeby ktoś niewinny rozstał się z życiem, jeśli możesz temu zapobiec,

co? Wyjdziemy tyłem.- Zakleił jej usta kawałkiem szerokiej taśmy. -

Piśnij słowo, a podpiszesz wyrok na każdego, kto się tu pojawi. Tak przy

okazji, mam tłumik.

Arcadia pomyślała o rewolwerze, który kupiła na taką okazję. Był w do­

mu, a więc teraz na nic nie mógł się jej przydać.

Grant pchnął ją do wyjścia i po chwili znaleźli się na chodniku prowa­

dzącym na parking dla dostawców, wokół którego rosły gęste krzewy

oleandrów. Arcadii wróciła nadzieja. Na parkingu prawie nigdy nie było

całkiem pusto, nawet późnym wieczorem sprzedawcy przychodzili tam

na papierosa, a pracujące w pobliskich restauracjach szybkiej obsługi na­

stolatki spotykały się czasami przy śmietniku, w celach, które z pewno­

ścią przeraziłyby ich rodziców. Miejscowe lumpy często grzebały w ster­

tach śmieci albo piły obok nich tanie wino.

Usłyszała przyciszone głosy dobiegające zza krzaków i poczuła słaby

zapach marihuany. Czy Grant naprawdę sądzi, że uda mu sie ją stąd za­

brać i nikt tego nie zauważy?

Wtedy zobaczyła wózek stojący u wylotu chodnika. Z boku wózka ster­

czał zestaw mioteł, szczotek i mopów. Po drugiej stronie, na niewielkiej

platformie, stało wielkie kartonowe pudło.

- Wejdziesz do pojemnika na śmieci i kucniesz na dnie - rozkazał

Grant. -Nie zabiję cię, chyba że nie dasz mi wyboru. Wolałbym mieć cię

żywą, bo musimy dobić targu. Chcę odzyskać dane, które ukryłaś. Ale

jeśli nie będę miał wyjścia, załatwię cię bez wahania, przysięgam.

Arcadia podeszła do wózka, rozpaczliwie usiłując coś wymyślić. Grant

zdjął z wózka wiadro, odwrócił je i postawił na ziemi.

- Wejdź po tym. I pospiesz się, do cholery.

Arcadia weszła na wiadro i spojrzała w dół. Pusty pojemnik był dość

głęboki, by mogła się w nim schować szczupła dorosła osoba.

Ogarnęła ją rozpacz. Nikt nie zwróci uwagi na wózek sprzątacza, po­

myślała.

- Właź do środka - warknął Grant.

Arcadia spojrzała na pudło stojące na bocznej platformie. Nie miało

pokrywy, a w środku dostrzegła kilka rolek papieru toaletowego.

Z nerwowym drżeniem, które tylko częściowo było udawane, przeło­

żyła jedną nogę nad krawędzią pojemnika. Zachwiała się lekko, jakby

próbowała złapać równowagę i przeciągnęła nad brzegiem pojemnika

drugą nogę. Jej stopa w srebrnym sandałku uderzyła w pudło, które spa­

dło z platformy. Rolki papieru toaletowego wytoczyły się na chodnik.

Kilka z nich zatrzymało się dopiero pod krzakami oleandrów.

- Głupia dziwka. Złaź na dół - podniósł głos. - No, już!

Nie był tak spokojny, jak sądziła, co bardzo ją zaskoczyło. Grant był

zawsze taki pewny siebie. Ale teraz jego głos brzmiał tak, jakby stał nad

brzegiem bardzo głębokiej przepaści.

Uklękła na dnie pojemnika. Grant przykrył go płachtą i Arcadia znala­

zła się w ciemności. Smród starych śmieci w połączeniu ze strachem przy­

prawił ją o mdłości.

Chwilę później wózek ruszył. W Arcadię znowu wstąpił cień nadziei.

Grant się spieszy. Nie miał czasu, żeby pozbierać papier toaletowy.

Kiedy Harry zacznie jej szukać?

Usłyszała głosy dwóch osób stojących przy śmietnikach.

- Lepiej wracajmy do pracy -powiedziała jedna z nich cicho. - Wiesz,

jak Larry się wścieka, kiedy wracamy z przerwy choćby minutę później.

Druga osoba coś odpowiedziała, ale Arcadia nie dosłyszała słów.

Wózek skręcił na podjazd.

Rozdział 35

E

than czytał skrótowe notatki Shelley Russell.

- Była bardzo zniecierpliwiona wszystkimi tymi niedomówieniami

i naciskiem na absolutną tajność całej sprawy. Nie mogła się doczekać,

aż Branch wydusi w końcu z siebie, o co mu naprawdę chodzi. - Prze­

wrócił kartkę notatnika i zmartwiał na widok zapisanego tam nazwiska. -

O cholera.

Wyciągnął telefon z kieszeni i wystukał numer Harry'ego.

- Co jest? - Zoe zerwała się na równe nogi i podbiegła do biurka. -

Wiesz już dla kogo pracował Branch?

- Nie. Ale wiem już, kto jest celem.

background image

- Odłóż to - rozkazał Harry, kryjąc się za rogiem przy wejściu do

korytarzyka - Już!

- Hej, pssze pana, chciałem się tylko trochę napić, to wsszystko...

Ochroniarz wydawał się pijany, ale z drugiej strony nietrudno naślado­

wać zamazaną wymowę człowieka, który nadużywał alkoholu.

- Rzuć to i wyjdź stamtąd z rękami za głową.

- Kurwa... Jesteś gliną czy kimś w tym stylu?

- Kimś w tym stylu.

Ochroniarz ruszył w jego stronę.

- Tajniak? Co jest? Doniesiesz na mnie do szefa? Człowieku, nie rób

tego. Proszę. Naprawdę potrzebuję tej pracy.

- Rzuć to!

- Dobra, dobra, spokojnie. Już idę. -Ochroniarz rzucił trzymany w ręce

przedmiot na ziemię.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, a wąski korytarzyk wypełnił silny

zapach taniego wina.

- Co za marnotrawstwo - wybełkotał ochroniarz ponuro.

Zadzwoniła komórka Harry'ego. Ogarnęły go złe przeczucia. Miał wra­

żenie, że czuje na plecach czyjś oddech.

Wyjął telefon z kieszeni. Odwrócił się i ruszył w stronę galerii, zosta­

wiając zdezorientowanego ochroniarza samemu sobie.

- Stagg - warknął do telefonu.

- Gdzie jesteś?

Harry rozpoznał ten obojętny, jakby zbyt spokojny głos Ethana, który

zazwyczaj oznaczał poważne kłopoty.

- Ciągle na Fountain Square - odparł. - Co słychać? Wiecie już, kto

nasłał na ciebie Brancha?

- Nie wiem, o co właściwie chodziło wtedy przy basenie, ale zdaje

się, że to Arcadia jest celem. Cały czas nim była.

- Cholera. Loring.

- Na to wygląda.

Harry zaczął spiesznie przeciskać się przez tłum. Po chwili widział już

wyraźnie okna galerii Euphoria. Molly stała za ladą. Dwie czy trzy osoby

chodziły po sklepie, oglądając wystawione w gablotkach przedmioty.

Nic nie odbiegało od normy.

Nagle Harry zauważył, że w galerii nie było Arcadii.

Spokojnie. Pewnie poszła po coś do biura.

- Zadzwonię, kiedy ją znajdę - powiedział do telefonu, rozłączył się

i rzucił biegiem w stronę galerii.

Wszyscy w galerii spojrzeli na niego ze zdumieniem, kiedy z impetem

otworzył drzwi i wpadł do środka, ciężko dysząc. Skupił się na Molly.

- Gdzie ona jest?

- Arcadia? - Molly patrzyła na niego w osłupieniu. - Eee... poszła do

biura parę minut temu, żeby odebrać telefon. To była jej prywatna linia,

więc zapewne...

Ale Harry już nie słuchał. Kilkoma wielkimi krokami przebiegł sklep

i znalazł się w biurze.

Pokój był pusty.

Po raz pierwszy od wielu lat poczuł prawdziwy strach.

Uspokój się, pomyślał. W takim stanie na nic jej się nie przydasz. Mi­

nęło najwyżej kilka minut.

Rozsunął zasłony, za którymi znajdowało się zaplecze, i włączył świa­

tło. Tylne drzwi były zamknięte, ale już nie na klucz.

Na zaplecze weszła Molly.

- Coś się stało? - spytała niespokojnie.

- Tak. Zawołaj ochronę. Powiedz im, że szukamy mężczyzny, który

ma Arcadię. Potem zadzwoń na policję.

- O Boże.

- Idź dzwonić. No, już.

Molly odwróciła się i pobiegła do biura.

Harry podszedł do tylnych drzwi, otworzył je i wyszedł na wąski, pu­

sty chodnik prowadzący na podjazd dla dostawców. W świetle padają­

cym przez drzwi zobaczył kilka białych, walcowatych przedmiotów leżą­

cych na ziemi.

Papier toaletowy.

Nikt nie zwraca uwagi na ludzi w uniformach. Jeśli to prawda w przy­

padku ochroniarzy, to tym bardziej w przypadku sprzątaczek i śmieciarzy.

Harry wybiegł na słabo oświetlony podjazd. Tylko jedna latarnia stała

przy wjeździe na parking dla samochodów dostawczych.

Usłyszał daleki, stłumiony terkot wózka dobiegający z parkingu. Zrzu­

cił buty, w obawie, że Loring usłyszy uderzenia obcasów o chodnik.

Boso podbiegł do najbliższego z dwóch wielkich pojemników na śmie­

ci i skrył się w jego cieniu. Stąd widział już fragment słabo oświetlonego

parkingu. Człowiek w czapce na głowie ciągnął wózek ze śmieciami

w stronę furgonetki.

To musi być Loring. Ale jeśli to jednak nie on? Jeśli to tylko uczciwy,

ciężko pracujący sprzątacz, który wraca do domu po całym dniu harów­

ki? Może ma żonę i dwójkę albo nawet trójkę dzieci.

Trzymając rewolwer przy nodze, wyszedł z cienia i zaczął iść cicho

w stronę furgonetki, korzystając z osłony, jaką stanowiły zaparkowane

rzędem samochody.

background image

- Loring! -krzyknął.

Śmieciarz drgnął i odwrócił się, podnosząc rękę. To nie musi być Lo­

ring, pomyślał Harry. Na pustym, ciemnym parkingu każdy by się wy­

straszył, słysząc krzyk obcego człowieka.

W mdłym świetle latarni w dłoni sprzątacza zalśniła lufa rewolweru.

Płachta przykrywająca wózek uniosła się i z pojemnika na śmieci, jak

bogini zemsty, powstała Arcadia. Milczała, ale Harry dostrzegł, że usiłu­

je zarzucić płachtę na rękę, w której Loring trzymał broń.

Drań zareagował błyskawicznie. Odskoczył, odwrócił się w stronę

Harry'ego i wystrzelił. Harry usłyszał, jak kule trafiają w samochód po

jego lewej stronie.

Teraz, nareszcie, wszystko wokół znieruchomiało, jak zawsze wtedy,

gdy następował kryzys. Harry nie czuł już nic - ani gniewu, ani przeraże­

nia.

Robił, co do niego należało.

Podniósł rewolwer i pociągnął za cyngiel.

Loring zachwiał się i upadł na chodnik. Więcej się nie poruszył.

Rozdział 56

C

zterdzieści osiem godzin później Ethan oparł się o poręcz szpitalne­

go łóżka i spojrzał na Shelley Russell. Zoe stała naprzeciw niego,

a Harry i Arcadia - w nogach łóżka.

Ethan uważał, że Shelley jest w dobrym stanie, biorąc pod uwagę, przez

co przeszła. Powiedziała im, że następnego ranka wypiszą ją ze szpitala,

ale nie mogła się już doczekać chwili, kiedy usłyszy całą historię.

Ethan dobrze ją rozumiał. Sam był detektywem.

- Loring nie żyje? - spytała Shelley ostro.

- Zmarł w karetce, w drodze do szpitala - odparła Arcadia cicho. -

Ale rozmawiał ze mną i Harrym na parkingu, kiedy czekaliśmy na pogo­

towie. Wiedział, że nie przeżyje, więc nie miał nic do stracenia.

- Jak cię odnalazł?

Arcadia westchnęła.

- Niestety, wiedział więcej o moich sprawach finansowych, niż sądzi­

łam. Znał numer jednego z moich kont bankowych i miał je na oku. Mie­

siąc temu po raz pierwszy przelałam z tego konta pewną sumę na inny

rachunek.

Shelley kiwnęła głową

- I wtedy uderzył.

- Tak, ale Arcadia ukrywała się pod świetnie spreparowaną nową toż­

samością- powiedział Ethan. - Chciał się upewnić, że to właściwa oso­

ba, zanim zrobi jakiś ruch. Chciał też mieć pełny obraz obecnego życia

Arcadii. Dowiedzieć się, kim są jej przyjaciele, współpracownicy i tak

dalej. Nie odważył pojawić się w pobliżu, dopóki nie był absolutnie pew­

ny, że to ona.

- Więc kazał Branchowi wynająć mnie do zrobienia tych zdjęć.

- Miał zamiar wkroczyć do akcji w ostatniej chwili - wyjaśniła Zoe.

- Grant ma wielu wrogów - powiedziała Arcadia - do których należy

też FBI. Nie chciał ryzykować, że ktoś zauważy go w Stanach, zwłaszcza

że mógł tego uniknąć.

- Rozumiem, dlaczego wysłał mnie do Whispering Springs, żebym

zrobiła zdjęcia- powiedziała Shelley powoli.- Chciał się upewnić, że

istotnie jesteś jego żoną. Ale po co kazał Branchowi załatwić ciebie, Ethan?

- Na początku według jego planu Branch miał porwać Arcadię - od­

parł Harry. - Ale kiedy zobaczył zdjęcia, zaczął się obawiać, że Truax

może stwarzać problemy.

- To jedna z zawodowych umiejętności Ethana - powiedziała Zoe z du­

mą.

Ethan skromnie wzruszył ramionami.

Arcadia chrząknęła.

- Grant dowiedział się, że Ethan jest detektywem i postanowił zmodyfi­

kować swój plan. Zawsze potrafił szybko dostosować się do nowej sytuacji.

Doszedł do wniosku, że pozbycie się Ethana rozwiąże dwa problemy. Po

pierwsze, usunąłby osobę, która mogłaby zacząć go szukać po moim znik­

nięciu. A po drugie, zwróciłby uwagę wszystkich w zupełnie inną stronę.

- A co z Branchem? - spytała Shelley.

- Odzyskał przytomność dziś rano - powiedział Harry. -Na początku

podawał tylko swoje nazwisko, rangę i numer. W końcu jednak detektyw

Ramirez przekonał go, że znalazł się w poważnych kłopotach, i Branch

zaczął sypać. Zdaje się, że naprawdę wierzył, iż pracuje dla supertajnej

agencji rządowej. Nigdy nie zaakceptował faktu, że został wydalony z tej

elitarnej jednostki, do której usiłował się dostać. Obsesyjnie chciał udo­

wodnić, że potrafi wypełnić misję.

- Grant miał zamiar pozbyć się was obojga, ciebie, Shelley, i Brancha,

żeby zatrzeć za sobą ślady - powiedziała Arcadia.

- Cóż, prawie mu się udało w moim przypadku - skrzywiła się Shelley. -

Lekarze doszli w końcu do wniosku, że ktoś musiał opróżnić kapsułki

background image

z lekami i wypełnić je mieszanką jakichś narkotyków, które w połącze­

niu z innymi lekami na pewno by mnie załatwiły, gdyby Zoe i Ethan nie

odnaleźli mnie w porę.

Zoe poklepała ją po ręce.

Shelley spojrzała na palce Zoe na swojej dłoni i w zamyśleniu zmarsz­

czyła brwi.

- Pamiętam mgliście dziwny sen, który miałam, kiedy byłam nieprzy­

tomna. Ktoś powtarzał moje imię, bez przerwy, i mówił, że mam się trzy­

mać.

- To była Zoe - powiedział Ethan, spoglądając na żonę.

Widział, że przebywanie w szpitalu zaczyna ją męczyć. Była bardzo

spięta. Musi ją stąd szybko zabrać.

Shelley spojrzała na Arcadię.

- Co masz zamiar zrobić z danymi, które ukryłaś? Wygląda na to, że

ciągle mogą być niebezpieczne.

- Oddała je federalnym dziś rano - powiedział Harry.

- Harry uważał, że tak będzie najlepiej - dodała Arcadia. - Chciałam

je mieć na wypadek, gdyby Grant jednak żył. Teraz, kiedy zginął, nie

mam po co ich trzymać. Będę musiała przejść pewne prawne procedury,

żeby odzyskać część pieniędzy i odpowiedzieć na kilka pytań, ale to

wszystko.

- Nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić z pomocą dobrego praw­

nika - powiedział Harry lekko.

- Cieszę się - westchnęła Shelley. - Przykro mi, że przyczyniłam się

do waszych problemów. Przeze mnie omal nie zginąłeś, Ethan.

- Ale to twoje notatki pomogły nam uratować Arcadię - odparł.

- Żałuję tylko, że nie domyśliłam się prawdy szybciej. Kiedyś nie da­

łabym się tak łatwo zwieść fałszywym dokumentom rządowym.

- Kiedy zaczęłaś coś podejrzewać? - spytała Zoe.

- Prawdę mówiąc, Branch od początku wydawał mi się trochę podej­

rzany. Czasami ma się przeczucie, patrząc na klienta. - Shelley spojrzała

na Ethana. - Wiesz o czym mówię?

- Jasne. Coś było nie tak.

- Właśnie. W każdym razie, kiedy dowiedziałam się, że Branch jest

w śpiączce po tym, jak został porażony prądem w twoim basenie, zrozu­

miałam, że mam poważny problem. Miałam zamiar się z wami skontak­

tować, ale wtedy poczułam się naprawdę źle.

- Wiedziałaś, że zostałaś otruta? - spytał Harry.

- Na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale później przyszło

mi do głowy, że to jedna z możliwości.

- I ukryłaś notatnik - powiedział Ethan. - Dobre posunięcie, Shelley.

W drzwiach pokoju stanęły dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Oboje

w osłupieniu patrzyli na zebrane przy łóżku chorej towarzystwo.

- Co państwo tu robią? - spytała kobieta. - Mama powinna odpoczy­

wać.

Mężczyzna spojrzał na Ethana i zmarszczył brwi.

- Na drzwiach jest napisane, że chory może przyjmować tylko dwie

osoby naraz.

- Poznajcie moją córkę, Julie, i mojego syna, Craiga- odezwała się

Shelley. - Uważają, że powinnam już przejść na emeryturę.

Ethan spojrzał na Julie i Craiga.

- Mam nadzieję, że mama nie wycofa się z branży. Miałbym dobry

kontakt w Phoenix, bo to wysokiej klasy profesjonalistka.

Shelley uśmiechnęła się szeroko.

- Poznał swój swego.

Rozdział 37

T

rio grające na małej scenie składało się z gitary, kontrabasu i forte­

pianu. Grali Sweet Lorraine, kawałek Nat King Cole'a i robili to jak

należy. Muzyka płynęła, lekka i tęskna, ale nie zdołała go porwać.

Przełknął łyk piwa i zagłębił się w poduszki. W barze Last Exit nie było

tym razem wielkiego tłoku. Harry i Arcadia siedzieli tam, gdzie zawsze.

- Żałujesz, że to wszystko się stało? - spytał.

Tak naprawdę miał ochotę zapytać: „Żałujesz, że sypiasz z kimś takim

jak ja, zamiast z jednym z tych eleganckich gości, z którymi się spotyka­

łaś w przeszłości?". Ale bał się wypowiedzieć to pytanie na głos. Nie

chciał przypierać jej do muru. Wiedział z własnego doświadczenia, że

trzeba czekać na odpowiedni moment i nie wybiegać myślami za daleko

w przyszłość.

Spojrzała mu w oczy znad kieliszka martini. Harry natychmiast zrozu­

miał, że domyśliła się, co chciał powiedzieć. Czasami miał wrażenie, że

potrafią czytać w swoich myślach.

- Nie - odparła. - Ani trochę. - Postawiła szklankę na stoliku, pochy­

liła się do przodu i musnęła ustami jego wargi. - Ty jesteś najlepszą rze­

czą, jaka przytrafiła mi się w życiu, Harry.

Ogarnęło go uczucie, którego nie sposób wyrazić słowami.

background image

- Kocham cię. - Te dwa wyrazy miały posmak rdzy. Nie pamiętał,

kiedy ich ostatnio użył. Może nigdy.

Arcadia dotknęła jego policzka.

- Ja też cię kocham. Jesteś moją pokrewną duszą, Harry.

Muzyka w końcu zdołała go porwać i unieść aż do nieba.

Doszedł do wniosku, że to nowe uczucie ma jednak swoją nazwę. Tak

właśnie czują się ludzie, kiedy mówią, że są szczęśliwi.

Wyciągnął rękę nad stolikiem i ujął dłoń Arcadii. Ich palce splotły się

ciasno. Siedzieli tak długo, słuchając słodkich dźwięków muzyki.

Rozdział 38

D

exter Morrow wyjechał z Whispering Springs następnego dnia. Kiedy

Ethan upewnił się co do tego, podniósł słuchawkę i zadzwonił do

biura Zoe.

- Firma zajmująca się organizacją przeprowadzek skończyła pakować

jego rzeczy. Podał im adres na Florydzie. Sprawdziłem go i rzeczywiście,

wynajął mieszkanie pod Miami. Zdecydowanie wynosi się z naszego

miasta.

- A gdzie jest teraz Morrow? W tej chwili? - spytała Zoe.

- Kotku, nie powinnaś być tak podejrzliwa wobec ludzi.

- A ty?

- Ja muszę być podejrzliwy. Taka praca. Ale jeśli to cię uspokoi, spraw­

dziłem wszystko dokładnie. Morrow kupił bilet w jedną stronę do Mia­

mi. Wierz mi, tu go nie ma.

- Jesteś pewny?

- Trochę zaufania. Jestem licencjonowanym detektywem.

- No dobrze. Jeśli jesteś pewny.

- Jestem pewny. Więc może umówimy się na kolejną randkę, skoro

wiemy, że tym razem nie będę miał okazji popsuć nastroju, wdając się

w bójkę na parkingu przed restauracją.

Zoe zawahała się, co trwało zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczy­

ło, żeby go zaniepokoić.

- Świetnie - powiedziała.

Jej entuzjazm wydawał się wymuszony, ale Ethan udał, że tego nie

zauważył.

- Dziś wieczorem?

- Dobrze. Ale dzisiaj idę na pierwszą medytację u Tabithy Pine, więc

mogę wrócić do domu trochę później.

- Zarezerwuję stolik na siódmą.

Odłożył słuchawkę i siedział bez ruchu długą chwilę, zadając sobie

pytania, na które nie znał odpowiedzi.

Na ulicy przed rezydencją Tabithy Pine stał sznur drogich samocho­

dów. Zoe dostrzegła wśród nich jaguara Lindsey Voyle.

Drzwi otworzyła pokojówka w uniformie. Zoe weszła do środka, ocią­

gając się bardziej niż zwykle, niepewna, czego może się spodziewać w do­

mu należącym do guru od medytacji.

Ale ściany nie krzyczały. Wyczuła tylko zwykłą, bardzo słabą energię,

typową dla nowych budynków, nic więcej.

Została wprowadzona do wielkiego białego pokoju o oknach wycho­

dzących na góry. Naliczyła dwadzieścia osób, które siedziały w rzędach

na równo ułożonych białych poduszkach. W pierwszym rzędzie siedziała

Lindsey Voyle. Spojrzała na Zoe chłodno.

Zoe natychmiast zorientowała się, że przyszła nieodpowiednio ubrana.

Wszyscy inni mieli na sobie białe stroje skrojone na wschodnią modłę.

W swoich czarnych legginsach i fioletowym podkoszulku odstawała od

całej reszty jak bolący palec.

Jedyną osobą, która nie ubrała się na biało, była Tabitha Pine, spowita

w złote i srebrne jedwabie. Długie siwe włosy miała misternie ułożone

w kok przypominający fryzury, jakie można zobaczyć u kobiet na starych

rzymskich monetach. Siedziała na niskim, białym pozłacanym fotelu.

Uśmiechnęła się do Zoe promiennie.

- Witam w naszej grupie poszukiwaczy prawdy, Zoe. Tak się cieszę,

że udało ci się dzisiaj przyjść.

- Dziękuję.

Jakbym miała wybór, dodała Zoe w duchu.

Zauważyła, że jest jedyną osobą w pokoju, która stoi, więc opadła spiesz­

nie na pierwszą wolną poduszkę, tuż obok atrakcyjnej blondynki o mod­

nie ostrzyżonych włosach.

Kobieta nachyliła się do niej.

- Jesteś tu pierwszy raz? - spytała cicho.

- Tak. - Zoe dostrzegła właśnie, że wszyscy inni nie mają na nogach

butów. Zrzuciła sandały i skrzyżowała nogi. - A ty?

- Przychodzę tu już od miesiąca. To bardzo rozwijające.

Tabitha zadzwoniła małym kryształowym dzwoneczkiem i w sali za­

padła cisza.

background image

- Zebraliśmy się tu dzisiaj, by otworzyć się na prawdę i poszerzyć hory­

zonty percepcji - zaczęła Tabitha z namaszczeniem. - Razem pójdziemy

drogą wiodącą ku oświeceniu, ucząc się od siebie nawzajem i od tych, któ­

rzy szli tą drogą przed nami. Umiejętności, które sobie przyswajamy, mogą

wydawać się proste, ale to co najprostsze, najczęściej wymyka się naszemu

poznaniu. Taka jest natura wszechświata. - Tabitha położyła ręce, dłońmi

do góry na kolanach. Wszyscy zrobili to samo. - Zamknijcie oczy i po­

zwólcie waszym zmysłom otworzyć się na nowe doznania. Odnajdźcie to

szczególne miejsce w waszych umysłach, gdzie światło jest czyste i ciepłe.

Niech miejsce to stanie się waszym schronieniem, gdzie nie ma wstępu stres,

gdzie nie musicie o niczym myśleć, niczego odczuwać ani planować...

Zoe posłusznie zamknęła oczy, próbując wczuć się w nastrój, ale mniej

więcej po pięciu minutach zaczęła się nudzić.

- Teraz tylko istniejecie, świadomi jedynie chwili obecnej...

Zoe uchyliła lekko powieki i zobaczyła, że Lindsey Voyle koncentruje

się niemal do bólu. Najwyraźniej nie potrafiła się odprężyć nawet w trak­

cie ćwiczeń relaksacyjnych.

Zoe rozglądała się ukradkiem po pokoju, wyczuwając naturalne prądy

energetyczne i rozważając różne pomysły na ustawienie mebli.

- Zapomnijcie o przeszłości i przyszłości. Płyńcie swobodnie na fali,

jaką jest ta chwila. Jesteście częścią wielkiego kosmicznego oceanu...

Zoe doszła do wniosku, że w rezydencji Tabithy najtrudniej będzie

udekorować okna. Dom został zaprojektowany z myślą o rozciągających

się za oknami widokach. Największym problemem będzie ostre światło,

wpadające w lecie przez wielkie, niczym niezasłonięte okna. Architekt

najwyraźniej nie wziął pod uwagę tego, że słońce będzie nadmiernie ogrze­

wać pokoje, lub postanowił polegać głównie na klimatyzacji.

- Dajcie się unieść tej fali, płyńcie na niej w stronę horyzontu, jak

w statku kosmicznym. Tu zmienia się nasza percepcja...

Dom był wielki. Tabitha z pewnością będzie się upierać przy bieli. Może

jednak da się ją przekonać do innych jasnych kolorów, które latem nie

będą tak bardzo odbijać światła.

- Stajemy się jednością ze wszechświatem...

Czterdziestopięciominutowa sesja ciągnęła się w nieskończoność.

Wreszcie jednak Tabitha pozwoliła kursantom wrócić do swoich ciał i ota­

czającej je rzeczywistości.

- Wykorzystaliśmy dziś więcej psychicznej energii, niż wam się zda­

je — powiedziała Tabitha, podnosząc się z wdziękiem ze swojego fote­

la. — Zapraszam więc do pokrzepienia się herbatą ziołową która została

dla was przygotowana. To moja specjalna mieszanka.

Kobieta siedząca obok uśmiechnęła się do Zoe', wstając.

- I jak? - spytała entuzjastycznie. - Jak ci się podobało?

- Chyba nie bardzo nadaję się do medytacji - powiedziała Zoe, zasta­

nawiając się w duchu, dlaczego zabrzmiało to tak przepraszająco.

- To wymaga praktyki, jak wszystko inne. Biorę udział w tych spotka­

niach od miesiąca i czuję, że zrobiłam duży postęp. Zawsze wszystkim

martwiłam się na zapas, ale medytacja pomaga mi się odprężyć i akcep­

tować wszystko, co niesie ze sobą życie.

- To wspaniale.

- Muszę jeszcze się dużo nauczyć. - Kobieta skrzywiła się lekko. -

Ciągle, na przykład, nie umiem powiedzieć mężowi, że zapisałam się na

ten kurs, bo wiem, że on nigdy by tego nie zaakceptował. To dobry czło­

wiek, ale myśli bardzo linearnie, jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.

- Wszystko wydaje mu się podejrzane, dopóki sam nie zbada sprawy?

- Właśnie. A wszystko, co choćby luźno jest związane z metafizyką,

dla niego jest z definicji oszustwem, szarlatanerią albo wytworem chorej

wyobraźni.

- Mój mąż ma podobne przekonania - powiedziała Zoe sucho. - Ale

muszę przyznać, że w pewnym sensie pogodził się z faktem, że mam...

eee... pewne związki z metafizyką.

- Szczęściara z ciebie.

- Wiem, że to nie moja sprawa - powiedziała Zoe - ale jeśli nie przy­

znasz się mężowi, że chodzisz na ten kurs, to jak wyjaśnisz mu jego koszt?

To dość droga impreza.

- W naszym małżeństwie to ja zajmuję się finansami. Tak było od

chwili, kiedy się pobraliśmy, bo mój mąż jest bardzo zajęty pracą. Nie

śmiej się, ale w ciągu ostatnich tygodni sama wypisywałam sobie czeki,

a potem dawałam Tabicie gotówkę, więc nie zostawiłam żadnych śladów

na papierze. W końcu będę musiała mu się przyznać, ale bardzo się tego

boję. Wiem, że będzie potężna awantura.

- Ślady na papierze?

- Cóż, w końcu jestem żoną detektywa. Kiedy żyjesz z kimś takim przez

jakiś czas, zaczynasz uczyć się żargonu. Tak przy okazji, chyba się jesz­

cze nie przedstawiłam. Jestem Daria Radnor.

Zoe zaczęła się śmiać.

- Co cię tak rozbawiło?

- Co za zbieg okoliczności. - Zoe wyciągnęła rękę. - Zoe Truax. Je­

stem żoną Ethana Truaksa. Truax lnvestigations?

- Oczywiście! Tak się cieszę, że cię poznałam. Nelson wspominał parę

razy o twoim mężu. Zdaje się, że trochę ze sobą rywalizują, ale szczerze

background image

mówiąc, sądzę, iż mój mąż zazdrości Ethanowi, że udało mu się uciec od

tego wyścigu szczurów.

Zanim Zoe zdążyła odpowiedzieć, podpłynęła do nich Tabitha.

- Zoe, to cudownie, że udało ci się dzisiaj przyjść. Bardzo chciałam,

żebyś wzięła udział w kilku z moich sesji, zanim zaczniesz pracować nad

projektem. Tylko tak możesz się zorientować, jaki rodzaj energii chciała­

bym stworzyć w tych pomieszczeniach.

- To doświadczenie będzie bardzo pomocne — odparła Zoe uprzejmie.

Wiedziała, że Lindsey Voyle obserwuje je z drugiego końca pokoju.

Tabitha zmrużyła oczy i przyjrzała się Zoe bardzo uważnie.

- Tak często ograniczamy się do postrzegania świata tylko z jednej, wą­

skiej perspektywy. Nie pozwala nam to otworzyć się na inne możliwości.

- To prawda - przytaknęła Daria.

- Mam pewną teorię. - Tabitha dotknęła ramienia Zoe, ale zaraz cof­

nęła palce, jakby się oparzyła. Otworzyła szeroko oczy, a potem prze­

łknęła ślinę i rzuciła jej dziwnie znaczący uśmiech. - Sądzę, że to strach

każe nam unikać patrzenia na świat z innej perspektywy. Musimy go prze­

zwyciężyć, jeśli chcemy poznać odpowiedzi na nasze pytania.

Po raz pierwszy tego popołudnia Zoe wyczuła w tym wielkim pokoju

ślad dziwnej psychicznej energii. Trwało to tylko krótką chwilę, potem

wszystko wróciło do normy.

Tabitha odwróciła się i odpłynęła, szeleszcząc jedwabiami, w stronę

innej grupki ludzi.

Zoe nagle zakręciło się w głowie. Poczuła mrowienie w końcach palców.

To strach każe nam unikać patrzenia na świat z innej perspektywy.

- Żartujesz. - Ethan znieruchomiał z widelcem w dłoni. - Daria Rad-

nor uczęszcza na kurs medytacji?

Zoe, która siedziała naprzeciw niego przy stole, uśmiechnęła się z nie­

skrywaną satysfakcją.

- Chodzi tam od miesiąca, w każdy wtorek i czwartek po południu.

- Cholera. - Ethan pomyślał o udrękach, jakie w związku z tym prze­

chodził Nelson. - Biedny facet sądzi, że jego żona ma romans.

- Nie wiedziałam, co zrobić. Nie byłam w stanie powiedzieć, że jej

mąż chciał cię wynająć, żebyś odkrył, z kim się spotyka. Więc postano­

wiłam trzymać buzię na kłódkę.

- To zwykle jest dobra decyzja. - Ethan włożył do ust kawałek sała­

ty. - W ten sposób nigdy nie powiesz za dużo. Zawsze tak uważałem.

- A więc? Co masz zamiar z tym zrobić?

- Ja?

- Tak, ty, Truax. Musisz coś zrobić.

Ethan z roztargnieniem wsłuchiwał się w przytłumiony szmer głosów.

W małej, kameralnej restauracji było tego wieczoru dość tłoczno. To Sin-

gleton zaproponował to miejsce, kiedy Ethan wyznał mu, że wolałby nie

zabierać Zoe do Las Estrellas niedługo po niefortunnym incydencie na

parkingu.

Co właściwie powinien zrobić?

- Chyba nie będę się wtrącał. Ona na pewno sama powie mu w końcu,

dokąd wychodzi.

- W końcu. To może znaczyć, że jeszcze bardzo długo mu o tym nie

powie. Może zrobi to dopiero za kilka tygodni. Daria najwyraźniej nie

ma pojęcia, że jej mąż cierpi. Kto wie, jaki wpływ na ich związek mogą

mieć jego podejrzenia.

- No dobrze, kochanie, ale to naprawdę nie jest...

- Tabitha Pine powiedziała dziś coś o tym, że nasze lęki nie pozwalają

nam patrzeć na świat z innej perspektywy. Myślę, że miała rację. Nelson

spodziewa się najgorszego. Nie widzi innych możliwości.

- Na ogół lepiej nie wtrącać się w czyjeś prywatne sprawy.

- Bez urazy, Ethan, ale ciągle to robisz. Zarabiasz na chleb, ingerując

w życie innych ludzi.

Ethan westchnął ciężko.

- No tak. - Przez chwilę zastanawiał się nad sytuacją. - Myśl, że żona

ma z kimś romans, naprawdę dręczy Nelsona.

Zoe spojrzała na niego poważnie.

- A gdybyś ty był w sytuacji Radnora, czego byś od niego oczekiwał?

Ethan zmartwiał.

- Nie prosiłbym nikogo innego, żeby dowiedział się prawdy.

- Więc co byś zrobił?

Ethan wzruszył ramionami i sięgnął po kromkę chleba.

- Zapytałbym ciebie.

Jego odpowiedź zaskoczyła Zoe.

- Mnie?

- Wiem, że byś mnie nie okłamała. - Odprężył się trochę pod wpły­

wem własnego logicznego rozumowania. -A to oznacza, że przede wszyst­

kim ty byś mnie nie zdradzała.

- Oczywiście.

- A więc to czysto hipotetyczne pytanie. Zmieńmy temat.

- W porządku. Wiesz, muszę ci powiedzieć, że masz całkiem fajną

pracę. Poczułam się dzisiaj świetnie, kiedy mogłam zamknąć sprawę

Radnora.

background image

- Czasami wszystko dobrze się kończy, co? - uśmiechnął się Ethan.

- Dlatego warto to .robić, prawda?

- Tak.

- Co mi przypomina - Zoe sięgnęła pod krzesło i chwyciła torebkę -

że kupiłam ci mały prezent.

- O, Jezu.

Zoe wyjęła z torebki małą, starannie zapakowaną paczuszkę i podała

mu ją nad stołem. Ethan otworzył ją niespiesznie i uśmiechnął się szero­

ko na widok etykietki.

- Pieprz w sprayu. Zawsze chciałem mieć coś takiego.

Rozdział 39

A

rcadia zanurzyła się powoli w bulgoczącej cicho wodzie i usiadła

naprzeciw Zoe i Bonnie.

- Muszę wam coś wyznać - powiedziała. - Już nigdy nie będę nabijać

się z ciebie, Zoe, że kupujesz Ethanowi te obronne gadżety i witaminy.

Wczoraj po południu kupiłam Harry'emu preparat witaminowy i krem

z filtrem.

- Bardzo rozsądnie, zważywszy na okoliczności - zapewniła ja Bonnie.

- Ilekroć pomyślę o waszym spotkaniu z Loringiem, dostaję dreszczy -

wzdrygnęła się Zoe.

- Ja też - przyznała Arcadia.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, co czułaś, siedząc w tym pojemniku

na śmieci - powiedziała Bonnie.

- To było okropne. Ale najgorszą chwilę przeżyłam, kiedy usłyszałam

głos Harry'ego. Zdałam sobie sprawę, że on nie jest przekonany, czy to

Loring, i chce się upewnić, wołając go po nazwisku. Przeraziłam się, że

Grant natychmiast go zabije.

- Więc wyskoczyłaś z pojemnika, żeby odwrócić uwagę Loringa. -Zoe

wzdrygnęła się znowu. - Byłaś bardzo odważna. Grant równie dobrze

mógł strzelić do ciebie.

- Obie zrobiłybyście to samo na moim miejscu. Ciągle nie mogę uwie­

rzyć, że Loring na dobre zniknął z mojego życia. Mam wrażenie, że po

raz pierwszy od wieków oddycham swobodnie.

- Co masz zamiar teraz zrobić? - spytała Bonnie - Wrócisz do swoje­

go dawnego życia?

- Nie. Mam teraz nowe życie, które dużo bardziej mi odpowiada. Zo­

stanę tutaj.

- Wiem, co masz na myśli - powiedziała Zoe z przekonaniem.

Arcadia przekrzywiła lekko głowę i przyjrzała jej się uważnie.

- A co u ciebie? Natknęłaś się ostatnio na jakąś dziwną energię?

- Nie, dzięki Bogu. Ale teraz jestem już pewna, że to, co wyczułam

w twoim biurze i w bibliotece, nie było energią pozostawioną przez Bran-

cha. Myślę, że gdyby tak było, wyczułabym coś także w jego mieszkaniu.

- Co teraz? - spytała Bonnie ciekawie.

Zoe spojrzała na przyjaciółki z powagą.

- Jest jeszcze jedna możliwość, którą chcę sprawdzić. Lindsey Voyle.

Bonnie i Arcadia patrzyły na nią w milczeniu. Z troską, jak jej się wy­

dawało. Z wielką troską.

- Jak masz zamiar ją sprawdzić? - zapytała Arcadia.

- Cóż, opracowałam pewien plan.

- Tego się obawiałam - mruknęła Bonnie.

- Opowiedz nam o tym planie - powiedziała Arcadia z rezygnacją.

Zoe nachyliła się ku nim w spienionej wodzie.

- Myślałam o dwóch miejscach, w których wyczułam tę energię. Mia­

ły ze sobąjeszcze coś wspólnego.

- To znaczy? - spytała Bonnie.

- Z obu miejsc zginęły jakieś przedmioty albo zostały zniszczone. -

Spojrzała na Arcadię. - Znalazłaś swój długopis z Elvisem?

Arcadia potrząsnęła głową.

- Nie.

- Wczoraj przejrzałam zdjęcia, które zostawiłam w twoim biurze. Za­

mówiłam po dwie odbitki z każdej kliszy. Jednego zdjęcia, tego zrobio­

nego przez Theo, na którym jesteśmy razem, brakuje.

- Tylko tyle? - spytała Bonnie powątpiewająco.

- Niezupełnie. W bibliotece stłukł się wazon i nie udało mi się zna­

leźć czerwonego kubka, który tam zostawiłam.

Arcadia myślała przez chwilę.

- Myślisz, że to ma znaczenie?

- Nie wiem - przyznała Zoe. - Ale jestem przekonana, że te fakty są

ze sobą powiązane. Jak mówiłam, wykluczyłam Johna Brancha, ale zo­

staje jeszcze Lindsey Voyle, jako potencjalne źródło tej energii. Będę

potrzebowała twojej pomocy, Arcadio.

- Nie sądzisz, że powinnaś najpierw poradzić się Ethana? Jest profes­

jonalistą, prawda?

- Nie - odparła Zoe. - Nie chcę go do tego mieszać. Jeszcze nie.

background image

Ethan zatrzymał się przy lśniącym blacie i spojrzał na recepcjonistę.

- Witaj, Jason.

- Pan Truax. Chce się pan widzieć z panem Radnorem?

- Tak. Powiedz mu, że to zabierze tylko chwilę.

Jason podniósł słuchawkę i odłożył ją po krótkiej rozmowie.

- Tędy, proszę.

Ethan szedł za nim przez kosztownie urządzone wnętrza siedziby Rad-

nor Security Systems, mijając rzędy biurek, przy których siedzieli bardzo

profesjonalnie wyglądający pracownicy. Na każdym biurku stał nowo­

czesny komputer. Wchodząc tu, Ethan zawsze doznawał wrażenia deja

vu. Biura Truax Investigations w Los Angeles wyglądały podobnie. Za­

stanawiał się nawet, czy Nelson nie padł przypadkiem ofiarą tej samej

dekoratorki.

Jason zapukał krótko i otworzył drzwi prywatnego biura Nelsona Rad-

nora.

Nelson podniósł wzrok znad leżących przed nim papierów. W ciągu

ostatniego tygodnia postarzał się o dobrych kilka lat, pomyślał Ethan.

- Jestem trochę zajęty, Truax. O co chodzi?

Ethan spojrzał na drzwi, by upewnić się, że zostały zamknięte. Potem

usiadł w jednym ze skórzanych foteli.

- Może zainteresuje cię fakt, że moja żona spotkała wczoraj po połu­

dniu twoją.

Nelson nie poruszył się, ale Ethan zauważył, że znaczenie tych słów

nie uszło jego uwagi. Wczoraj był czwartek.

- Gdzie? - spytał Nelson ochryple.

- Chodzą razem na zajęcia z technik medytacyjnych, które odbywają

się w domu kobiety o nazwisku Pine. Zoe była tam po raz pierwszy, ale

zdaje się, że twoja żona zapisała się na cały kurs. Od miesiąca chodzi tam

w każdy wtorek i czwartek.

- W każdy wtorek i czwartek.

- Po południu. Płaci gotówką, bo sądziła, że na pewno by ci się to nie

spodobało i zrobiłbyś jej z tego powodu scenę.

Nelson zamknął czytany przed chwilą dokument z wielką starannością

i potarł palcem grzbiet nosa.

—. Nie wiem co powiedzieć. Ale idiota ze mnie.

- Tak, no cóż, nie bądź dla siebie zbyt surowy. Ja też przestaję czasem

myśleć racjonalnie, jeśli chodzi o Zoe. Męska przypadłość, jak sądzę.

- Chyba tak.

Ethan wstał i podszedł do drzwi.

- Na twoim miejscu kupiłbym kwiaty w drodze do domu.

- Chyba to zrobię. - Nelson opadł na oparcie fotela. - Kurs medytacj i,

tak?

- Tak.

- Daria miała rację - skrzywił się Nelson. - Gdyby mi powiedziała, że

zapisała się na zajęcia u Tabithy Pine, dostałbym szału.

- Ale chyba już ci to nie grozi, co? - spytał Ethan spokojnie. - Teraz,

kiedy poszerzyłeś horyzonty swojej świadomości?

- Powiedz mi coś, Truax. Co byś zrobił, gdyby twoja żona oznajmiła

pewnego dnia, że ma zamiar wydać kilka tysięcy dolarów na kurs medy­

tacji u jakiegoś szarlatana pokroju Tabithy Pine?

- Mówisz do człowieka, którego żoną jest dekoratorka wnętrz, specja­

lizująca się w kreowaniu pozytywnej energii w domach klientów - od­

parł Ethan sucho.

- Och. No tak. Feng i shui, i tak dalej. Zapomniałem. -Nelson uśmiech­

nął się szeroko. Wyglądał tak, jakby ubyło mu dziesięć lat. - Cóż, jeśli ty

jesteś w stanie znieść pracę swojej żony, ja pewnie wytrzymam jakoś

nowe hobby Darii.

- Jest chyba znacznie lepsze niż to, o które ją podejrzewałeś.

- O tak - powiedział Nelson nabożnie. - Znacznie lepsze.

Lindsey Voyle mieszkała w Desert View, ekskluzywnym osiedlu z po­

lem golfowym. Zoe miała kilka nieprzyjemnych wspomnień związanych

z tym miejscem. Starała się nie myśleć o dawnym kliencie, który zamor­

dował żonę w jednym z tych kosztownych domów. Tego dnia miała inne

problemy na głowie.

Umundurowany ochroniarz z przypiętą do kieszeni na piersi plakietką

z logo Radnor Security Systems sprawdził coś w komputerze, a następ­

nie pomachał zza bramy do Zoe i Arcadii.

Zoe pojechała we wskazanym przez niego kierunku wzdłuż drogi obsa­

dzonej po obu stronach drzewami palmowymi, skręciła w prawo i stanę­

ła przed dużym domem w stylu południowo-zachodniej rezydencji.

Wyłączyła silnik i przez chwilę patrzyła na budynek.

- Lindsey bardzo zależy na tym, żeby pracować dla Tabithy - powie­

działa- ale tak naprawdę nie potrzebuje chyba tego zlecenia, skoro stać

ją na mieszkanie w Desert View.

- Ludziom zależy na pewnych rzeczach z bardzo różnych powodów -

przypomniała jej Arcadia. -Nie tylko finansowych.

- To prawda.

Wysiadły z samochodu i ruszyły ścieżką prowadzącą przez ogródek

skalny, pełen kolczastych kaktusów. Zoe, nie wiedzieć czemu, zaskoczył

background image

fakt, że Lindsey zdecydowała się na kaktusy. Z drugiej jednak strony rada

miejska Whispering Springs była niechętna wszelkim projektom wyma­

gającym dużego zużycia wody, chyba że chodziło o pole golfowe. W Ari­

zonie restauracje często podają wodę tylko na zamówienie, utrzymywa­

nie trawników przed domami jest w zasadzie prawie nielegalne, ale pola

golfowe nigdy nie cierpią z powodu suszy.

Gdyby ktoś zapytał Zoe, co sądzi o kaktusach, zanim zamieszkała

w Whispering Springs, odpowiedziałaby zapewne, że za nimi nie przepa­

da. Ale po roku na pustyni na wiele rzeczy patrzyła inaczej. Odkryła mię­

dzy innymi, że kaktusy mogą być naprawdę fascynujące, a wiele ich ga­

tunków odznacza się oryginalnym pięknem. Lindsey stworzyła przed

swoim domem zachwycającą kompozycję.

Kaktusy często mają bardzo opisowe nazwy, pomyślała Zoe. Od razu

wiadomo, o co chodzi. Zmierzając do drzwi frontowych, zauważyła

wśród jej okazów Bigtooth*, Fish Hook Barrel** i Toothpick***. Przy

wejściu rosła duża kępa Golden Barrels****. Ich grube, ciemnozielone

korpusy zdobiły tysiące cienkich, złotych kolców. Wyglądały pięknie

i niebezpiecznie, jak dzieła sztuki stworzone przez renesansowego ar­

tystę.

- Często dostarczasz wykonywaną na zamówienie biżuterię do domu

klienta? - spytała Zoe, kiedy czekały, aż Lindsey otworzy drzwi.

Arcadia spojrzała na srebrne pudełko, które trzymała w ręce.

- Nie, ale Lindsey nie musi o tym wiedzieć.

Drzwi otworzyły się, ukazując Lindsey Voyle stojącą na tle wyłożone­

go jasnym kamieniem holu. Powitalny uśmiech zniknął z jej twarzy, kie­

dy zobaczyła Zoe.

- Nie wiedziałam, że ty też przyjedziesz - powiedziała.

- Jedziemy później do znajomych - odparła Arcadia gładko. - Nie

chciałyśmy brać dwóch samochodów, więc przyjechałyśmy razem. Mam

nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

- Oczywiście, że nie. - Lindsey opanowała się szybko i cofnęła, żeby

zrobić dla nich przejście. - Wejdźcie, proszę. Czy mogę was prosić o zdję­

cie obuwia?

- Nie ma problemu - powiedziała Zoe. Ostrożnie przekroczyła próg,

spodziewając się wyczuć jakiś ślad tej koszmarnej energii, której źródła

szukała.

* Bigtooth (ang.)-wielki ząb (przyp. red.).

** Fish Hobk Barrel (ang.) - dosł. beczka z haczykami na ryby (przyp. red.).

*** Toothpick (ang.) - wykałaczka (przyp. red.).

**** Golden Barrels (ang.) - złote beczki (przyp. red.).

Ale w holu nie wyczuła nic.

Cholera. Zrzuciła czerwone klapki ze stóp,

Arcadia uśmiechnęła się chłodno do Lindsey, zdejmując sandały.

- Myślę, że bransoletka bardzo ci się spodoba. Moim zdaniem to naj­

piękniejsza rzecz, jaką dotąd stworzył Meyrick. Prawdziwe dzieło sztuki.

Lindsey rozluźniła się trochę. Spojrzała na srebrne pudełeczko z nie­

skrywanym przejęciem.

- Nie mogę się już doczekać, żeby ją zobaczyć. Chodźmy do salonu.

O tej porze dnia jest tam najlepsze światło.

Odwróciła się i poszła przodem

Zoe podchwyciła spojrzenie Arcadii i potrząsnęła głową. Nic.

Ale to wielki dom, pomyślała. Energia, jeśli istotnie tu jest, może się

skupiać w innym pokoju.

Rezydencja pod wieloma względami przypominała sypialnię, którą

Lindsey zaprojektowała dla Designers' Dream Home. Białe ściany, dy­

wany i meble, nieco bardzo jasnego drewna i kilka przedmiotów z ka­

mienia o bardzo pastelowych odcieniach. Wielkie okna stanowiły białe

obramowanie dla chłodnej zieleni pola golfowego.

Lindsey nalała mrożonej herbaty do trzech szklanek i postawiła je na

białej tacy. Arcadia położyła srebrne pudełko na szklanym stoliku i ele­

ganckim gestem zdjęła pokrywkę.

Bursztyny i turkusy w misternej srebrnej oprawie błysnęły w słońcu.

- Jest cudowna. - Lindsey była zachwycona. Wyjęła bransoletkę i unio­

sła ją do światła. - Absolutnie fantastyczna.

- Cieszę się, że ci się podoba - odparła Arcadia.

Kiedy Lindsey i Arcadia pogrążyły się w rozmowie na temat sztuki ju­

bilerskiej, Zoe zakaszlała dyskretnie.

- Czy mogłabym skorzystać z toalety? - zapytała cicho.

- Przy końcu korytarza - powiedziała Lindsey, nie odrywając wzroku

od bransoletki. - Po prawej stronie.

Zoe wymieniła szybkie spojrzenie z Arcadia i wstała.

Toaleta znajdowała się przy wejściu do innej części domu. Zoe przy­

puszczała, że znajdują się tam sypialnie. Weszła do małej kabiny, włą­

czyła wentylator, na wypadek gdyby ktoś jej szukał, wyszła na korytarz

i głośno zamknęła drzwi.

Dzięki temu, że na życzenie pani domu musiała zdjąć buty, bezgłośnie

wędrowała korytarzem, zaglądając do wszystkich pokoi.

Weszła na moment do głównej sypialni i pokoju gościnnego, ale do­

znała rozczarowania. W żadnym z tych pokoi niczego nie wyczuła.

Ogarnął ją strach. Jej nadzieja malała z każdą chwilą.

background image

Otworzyła ostatnie drzwi i znalazła się w pomieszczeniu, które najwy­

raźniej było biurem. Na ścianach wisiały tam fotografie Lindsey z jakimś

mężczyzną, którym z pewnością był jej eksmąż, którego Ethan określił

jako ważną osobistość w Hollywood.

Zdjęcia ukazywały Lindsey i jej męża w towarzystwie gwiazd filmu

i innych osób należących do śmietanki towarzyskiej Los Angeles albo

znanych polityków.

Życie Lindsey bez wątpienia bardzo się zmieniło po rozwodzie. Whi-

spering Springs nie było raczej mekką sławnych i bogatych. Nigdy nie

odbywały się tu głośne premiery. Uznani mistrzowie kuchni nie otwierali

tu swoich restauracj i. Niezwykle rzadko pokazywali się tu pol itycy i gwiaz­

dy filmowe.

Już miała zamknąć za sobą drzwi, kiedy uświadomiła sobie, że w biu­

rze unosi się jednak jakaś silna energia. Mieszanka gniewu, bólu i głębo­

kiego smutku. Zoe zrozumiała, że Lindsey cierpi nie tylko z żalu za sty­

lem życia, który utraciła, ale także za swoim małżeństwem. Musiała bardzo

kochać mężczyznę, z którym była na tych zdjęciach.

Niechętnie wróciła do łazienki, otworzyła drzwi i wyłączyła wentyla­

tor.

Arcadia skrzywiła się lekko, kiedy ją zobaczyła, i wstała.

- Dam ci znać, kiedy znowu dostanę coś od Meyricka - powiedziała,

zarzucając torebkę na ramię.

- Dziękuję - odparła Lindsey, której wyraźnie poprawił się nastrój.

Odprowadzając gości do drzwi, wydawała się niemal radosna.

Zakup pięknej bransoletki zapewne wywołał zwiększenie poziomu en-

dorfin w jej krwi, pomyślała Zoe.

Usiadła za kierownicą. Arcadia wsunęła się do samochodu po drugiej

stronie. Zapięły pasy.

- Czuję, że nie znalazłaś w tym domu tego, czego szukałaś - powie­

działa Arcadia.

- To prawda. - Zoe zacisnęła palce na kierownicy. - A byłam pewna,

że...

Urwała. Nie miało sensu obarczać Arcadii jej lękami. Nie byłaby w sta­

nie w żaden sposób jej pomóc.

Ale między bliskimi przyjaciółmi słowa są czasem niepotrzebne.

- Nie jesteś obłąkana - powiedziała Arcadia spokojnie.

- Ktoś jednak na pewno jest.

Rozdział 40

T

ej nocy znowu śniła o Xanadu.

Szła niekończącym się korytarzem oddziału zamkniętego, mijając ko­

lejne drzwi, śladem unoszącej się tu przerażającej energii. Lepka sieć

gęstniała w miarę, jak Zoe zbliżała się do pokoju, który był jej źródłem.

Zatrzymaj się. Odwróć. Przecież nie chcesz tego zrobić.

Ale nie miała wyboru. To strach każe nam unikać innej perspektywy.

W końcu stanęła przed drzwiami zamkniętego pokoju, w którym kryło

się pulsujące źródło tej potwornej energii. Sięgnęła do klamki.

I wtedy zauważyła na drzwiach cyfry.

232.

Obudziła się zlana zimnym potem, dysząc ciężko i trzęsąc się jak w fe­

brze. To ona zajmowała pokój 232 w Xanadu.

Obok niej Ethan spał spokojnie. Najwyraźniej tym razem nie krzyczała.

Odrzuciła kołdrę i wstała, starając się nie obudzić Ethana. Drżała tak

silnie, że kiedy stanęła koło łóżka, omal nie straciła równowagi.

Zdjęła szlafrok z wieszaka, włożyła go i poszła do salonu. Stanęła przy

oknie i spojrzała w nocne niebo.

Jak długo jeszcze zdoła udawać, że wszystko jest w porządku? Dość!

Robiła to przez kilka ostatnich tygodni. Teraz musi w końcu spojrzeć praw­

dzie w oczy. Ukrywała to, co jest, być może, prawdą o niej, przed czło­

wiekiem, którego kocha.

Ty byś mnie nie oszukiwała.

Nie oszukiwała go. To znaczy, niezupełnie. Ale on zasługuje na to, by

znać całą prawdę, nie tylko jej okrojoną, złagodzoną wersję, którą mu

podała.

Poczuła łzy pod powiekami. Jeśli okaże się, że jej koszmary są prawdą

o niej, będzie musiała zwrócić Ethanowi wolność. Powinna to zrobić.

Wiedziała o tym.

Wiedziała też, że to złamie jej serce.

Zrobię to rano, postanowiła. Powiem mu przy śniadaniu. To już niedłu­

go. Wkrótce zacznie świtać.

Łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Wytarła je rękawem szlafroka.

- Powiesz mi co się stało tym razem? - zapytał Ethan bardzo spokoj­

nie. - Czy będziesz mnie trzymała w niepewności?

Zoe drgnęła i odwróciła się gwałtownie. Ethan stał w cieniu. Miał na

sobie tylko spodnie.

background image

Podszedł do niej i zatrzymał się.

- Śniadanie - wykrztusiła tylko.

- Nie jestem jeszcze głodny.

- Miałam zamiar powiedzieć ci przy śniadaniu.

- Co miałaś zamiar mi powiedzieć?

O to właśnie chodzi. Czas przez to przejść.

- Och, Ethan...

- Chcesz ode mnie odejść, tak?- Ethan przeczesał włosy palcami. -

Możesz równie dobrze wyłożyć kawę na ławę. Doceniam to, że nie chcesz

mnie zranić, ale nie wyświadczasz mi przysługi, próbując zmusić się do

życia w małżeństwie, które ci nie odpowiada.

Zoe nagle pojęła sens jego słów. Była wstrząśnięta.

- Nie mów tak - wyszeptała gorączkowo. - Nawet tak nie myśl. Ani

przez chwilę. Kocham cię bardziej niż kogokolwiek innego w całym moim

życiu. Będę cię kochać do końca swoich dni. Nigdy nie przestanę cię

kochać.

Ethan sta! bez ruchu.

- Ale?

Zoe opanowała ogarniającą ją rozpacz.

- Ale uważam, że prawdopodobnie zaczyna się u mnie choroba psy­

chiczna, a kocham cię za bardzo, by skazać cię na życie z obłąkaną kobie­

tą.

Przez chwilę panowała cisza.

- Spróbujmy jeszcze raz - powiedział w końcu Ethan spokojnie.

Zoe usiadła na brzegu kanapy, obejmując się ramionami.

- Słyszałeś, co powiedziałam.

- Naprawdę sądzisz, że jesteś chora psychicznie?

- Tak. - Skupiła wzrok na złotoróżowych orchideach, stojących w wo­

dzie na stoliku. - Przez pewien czas usiłowałam wmówić sobie, że ener­

gia, którą wyczułam w biurze Arcadii i w Designers' Dream Home, nale­

żała do Johna Brancha albo Lindsey Voyle. Ale teraz jestem pewna, że

tak nie jest.

- Więc doszłaś do wniosku, że to ty ją tam po sobie pozostawiłaś?

- To możliwe, Ethan. Bardzo możliwe. Poza tymi dwiema osobami

tylko ja byłam w obydwu miejscach.

- Bzdura.

Zoe oderwała wzrok od orchidei i spojrzała na niego.

- Wiem, że nie wierzysz w to, że potrafię wyczuwać energię psychicz­

ną. Ale to jest prawda i muszę to zaakceptować, nawet jeśli ty tego nie

umiesz.

Ethan objął ją i pociągnął lekko do góry

- Przyjmijmy, na potrzeby tej rozmowy, że jesteś szalona i zaczęłaś

wydzielać jakąś dziwną energię. Nadal uważam, że w twoim rozumowa­

niu kryje się poważny błąd.

- To znaczy?

- Gdybyś istotnie ty była źródłem tej energii, unosiłaby się ona przede

wszystkim w tym mieszkaniu. Zastanów się. Przecież tu mieszkasz.

Zoe zamrugała, chcąc powstrzymać napływające do oczu łzy.

- Wierz mi, biorę to pod uwagę, bo to moja jedyna nadzieja. Ale moż­

liwe, że to, co się ze mną dzieje, występuje sporadycznie, nieregularnie.

Tak jak zakłócenia fali radiowej. Zaczynają się powoli o zmierzchu i na­

silają w miarę, jak zbliża się noc.

- Bzdura - powtórzył Ethan.

- Wiedziałam, że nie zrozumiesz.

- Posłuchaj, kochanie. Jedno rozumiem na pewno. Nie jesteś szalona.

- Skąd możesz to wiedzieć? - Zoe starała się nie podnosić głosu. Prze­

rażenie, jakie wzbudzała w niej myśl o chorobie psychicznej, mieszało

się z lękiem, że straci Ethana. Wszystko to razem było ponad jej siły. -

Jak możesz być tego pewny? Nie wierzysz nawet w moje zdolności, więc

skąd możesz wiedzieć, że nie jestem obłąkana?

- Z tego samego powodu, dla którego ty wiesz, że nie jestem mania­

kalnym zabójcą, chociaż powiedziałem ci, że z zimną krwią, celowo, do­

prowadziłem do śmierci człowieka.

Zapadła krótka cisza.

Zoe zmarszczyła brwi.

- Na litość boską, Ethan, to zupełnie coś innego. Nie jesteś zimno­

krwistym mordercą.

- Kiedy patrzę ci w oczy, nie widzę w nich szaleństwa.

- To nie jest coś, co można zobaczyć.

- Owszem, jest. Jak, twoim zdaniem, stawia się taką diagnozę? Lu­

dzie, którzy są chorzy psychicznie, na ogół ostatni zaczynają sobie zda­

wać z tego sprawę. To inni zauważają, że coś jest nie tak. Wierz mi, nikt

z naszych przyjaciół nie uważa, że jesteś obłąkana.

- Ethan, coś jest ze mną nie tak. - Zoe drżała teraz na całym ciele,

z rozpaczy i nadziei. - Czuję to. Myślę, że Tabitha Pine miała sporo racji.

Muszę uporać się ze swoim lękiem i spojrzeć na to, co się ze mną dzieje

z odpowiedniej perspektywy.

- Tabitha zna zapewne parę chwytliwych powiedzeń stosownych na

każdą okazję, ale powiedziałem ci już kiedyś, że my, detektywi, też

mamy kilka swoich prawd. Po pierwsze, nigdy nie należy szukać zbyt

background image

skomplikowanych rozwiązań, zwłaszcza wtedy, kiedy pod nosem mamy

prostą odpowiedź. A w tym przypadku najprostsza odpowiedź jest taka,

że wiele ostatnio przeszłaś i reagujesz na to we właściwy sobie sposób.

Jesteś silna, ale nie jesteś odporna na wszystko. Nikt nie jest. Daj sobie

szansę. Wróć do normalnego życia, zanim zaczniesz się martwić o swo­

ją psychikę.

- A jeśli wrócę do normalnego życia, a mój stan się pogorszy? Co

wtedy?

- Jestem pewny, że tak nie będzie. Myślę, że to, co wyczuwasz, ma

wiele wspólnego z koszmarem, jaki przeżywam co roku w listopadzie.

- Ale, Ethan...

- Jeśli będzie gorzej, poradzimy sobie z tym. - Zacisnął palce na jej

ramionach. - Razem.

Razem. To słowo lśniło w ciemności jak neon. Od tak dawna czuła się

samotna, że zaczęła traktować to jak coś normalnego. Nawet w czasie

krótkiego małżeństwa z Prestonem była w pewnym sensie samotna, bo

nigdy nie zdobyła się na to, by powiedzieć mu o sobie całą prawdę.

Ale Ethan zniesie wszystko, nawet fakt, że ma obłąkaną żonę.

- Kocham cię.

Objęła go i przytuliła się z całych sił do jego piersi.

Ethan ujął jej twarz w dłonie i pocałował.

- Ja też cię kocham - powiedział. - Teraz jesteśmy drużyną. Bez wzglę­

du na to, co się stanie, będziemy razem. Zgoda?

- Zgoda.

Po chwili wziął ją za rękę i zaprowadził do łóżka. Potem, w bladym

świetle świtu kochał się z nią namiętnie i w końcu zdołał rozwiać wszyst­

kie jej lęki.

Przynajmniej na chwilę.

Rozdział 41

H

ooper stanął w tylnych drzwiach Casa de Oro w chwili, kiedy Zoe

zatrzymała samochód na parkingu. W jednej ręce trzymał kartono­

we pudło, a w drugiej foliową torbę na śmieci.

Zoe wysiadła z samochodu i patrzyła, jak wrzuca torbę do pojemnika,

a pudło do metalowego kontenera, któiy stał obok. Udało mu się ustawić

karton dokładnie pod napisem

PUDLA SKŁADAĆ PŁASKO.

Sama nie wiedziała, dlaczego tego dnia tak wcześnie wróciła do domu.

Spędziła kilka godzin samotnie w swoim biurze, bezskutecznie usiłując

się skoncentrować na którymś z projektów. Nieprzyjemne uczucie niepo­

koju coraz bardziej się nasilało.

Próbowała zagłębić się w lekturze książek o siłach nieczystych i ener­

getycznych pozostałościach, ale przy pierwszej - był to traktat o Vastu,

starożytnej londyńskiej sztuce kreowania przestrzeni - niepokój stał się

nie do zniesienia. Ogarnęło ją pragnienie powrotu do Casa de Oro tak

gwałtowne, że w końcu przestała z nim walczyć. Miała niejasne przeczu­

cie, że przeoczyła tam coś bardzo istotnego.

Spojrzała na kartonowy sześcian i pokręciła głową.

- Nieładnie, Hooper, bardzo nieładnie.

- To gest zwycięstwa. - Hooper otrzepał dłonie z kurzu, przyglądając

się swemu dziełu. - Wy wszyscy możecie się poddać, ale ja mam zamiar

dalej walczyć. A co więcej, mam teraz sekretną broń. Nie mogę się do­

czekać, aż sierżant Duncan zapuka do moich drzwi z kolejnym wykła­

dem o składaniu pudeł. Tym razem dam jej popalić.

- Chcesz się stąd wyprowadzić?

- Do diabła, nie. - Hooper podrzucił kluczyki do samochodu i złapał

je w powietrzu. - Mam haka na naszą panią sierżant.

- Jakiego haka?

Hooper uśmiechnął się przebiegle.

- Posłuchaj tylko. Robyn Duncan została zwolniona ze swojego po­

przedniego miejsca pracy, tu, w Whispering Springs, bo podała fałszywe

dane w podaniu o pracę. Wystarczy, że zadzwonię do właścicieli Casa de

Oro, a nasz sierżant wyleci z roboty.

- Jak się dowiedziałeś, że zwolnili ją z poprzedniej posady?

Hooper rozejrzał się szybko po parkingu, chcąc się upewnić, że nikt

nie podsłuchuje, i podszedł bliżej.

- Wczoraj wieczorem byłem na piwie z jednym kumplem. Zacząłem

mu opowiadać o tym, co tu wyprawia nasza administratorka, a on stwier­

dził, że przypomina mu kobietę, która pracowała z nim przez parę dni

pod koniec ubiegłego miesiąca. Kiedy podałem mu nazwisko, okazało

się, że to nasza Robyn.

Zoe zacisnęła palce na pasku torby.

- Jesteś pewny, że skłamała w podaniu o pracę?

- Mój kumpel mówi, że nie ma co do tego wątpliwości. Zatrudnili ją

szybko, bo brakowało im rąk do pracy, ale kiedy postanowili ją spraw­

dzić, wyszło na jaw, że wszystkie posady, na jakich rzekomo pracowała

w ciągu ostatnich trzech lat, zostały wymyślone.

background image

- Ale dlaczego? Była w więzieniu, czy co?

- Gorzej. - Hooper zachichotał złośliwie. - Wyobraź sobie, że była

zamknięta w jakimś szpitalu psychiatrycznym.

Zoe zmartwiała.

- Jesteś pewny?

- Tak powiedział mój kumpel. - Hooper znowu podrzucił kluczyki i ru­

szył w stronę swojego samochodu. - Nie mogę się doczekać, aż przyj­

dzie do mnie z awanturą z powodu tego pudła. Już widzę, jaką będzie

miała minę, kiedy jej powiem, że znam jej małą tajemnicę.

- Hooper?

- Tak? — Hooper otworzył samochód.

- Gdzie pracuje twój kumpel?

- W Radnor Security Systems.

Zoe stała w osłupieniu, patrząc, jak Hooper wyjeżdża z parkingu.

W końcu wzięła się w garść i weszła do budynku. Na drzwiach biura

Robyn wisiała tabliczka informująca lokatorów, że administrator jest chwi­

lowo nieobecny z powodów osobistych.

Zoe nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz. Cofnęła się

i sprawdziła, czy w holu i na schodach kogoś nie ma. Była sama. Budy­

nek wydawał się pusty, jak zawsze po południu, kiedy większość jego

mieszkańców była jeszcze w pracy.

Zoe stała chwilę, rozważając różne opcje. Mogła zadzwonić do Ethana

i spytać go o radę, była jednak pewna, że on powie jej, aby nic nie robiła.

A to już nie wchodziło w grę. Mgliste uczucie niepokoju zmieniło się

w palące pragnienie działania.

Nie mogła czekać dłużej. Czuła, że musi poznać prawdę.

Mieszkanie Robyn znajdowało się na końcu korytarza. Z pewnością

także było zamknięte na klucz. Zoe zauważyła jednak, że w dzień Robyn

zazwyczaj zostawia otwarte okno sypialni.

Wyszła na zewnątrz i okrążyła budynek. Okno było częściowo zasło­

nięte przez szopę, w której przechowywane były narzędzia ogrodowe i le­

żaki. Zoe rozejrzała się szybko. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby

ją przyłapać na włamywaniu się do cudzego mieszkania.

Sięgnęła do torby i wyjęła mały zestaw narzędzi, który zawsze ze sobą

nosiła.

Z łatwością wypchnęła z ramy siatkę chroniącą wnętrze przed owadami.

Zebrała się w sobie i przełożyła przez parapet najpierw jedną nogę, a po­

tem drugą.

Pierwszy kontakt z mroczną energią nie był gorszy od tego, z czym się

zetknęła w biurze Arcadii i bibliotece.

Nieźle. Była na to przygotowana. Potrafi sobie z tym poradzić. Ode­

tchnęła z ulgą. Więc jednak nie jest wariatką.

Stanęła na dywanie pod oknem i rozejrzała się po sypialni.

Określenie wystroju tego wnętrza słowem „spartański" byłoby eufemi­

zmem. Nieliczne sprzęty zostały ustawione równo, jak od linijki. Wąskie

łóżko, przykryte białym prześcieradłem, przypominało łóżka pacjentów

w Candle Lake.

Zoe dostrzegła małą komodę pod przeciwległą ścianą. Zdjęcie, którego

brakowało w kopercie zostawionej u Arcadii, stało tam, oparte o lustro.

Obok czerwonego kubka, który zniknął z biblioteki.

Zoe zrobiła krok w stronę komody i nagle znalazła się w samym sercu

potwornej, energetycznej pajęczyny.

Ogarnęła ją panika. Lepka, mroczna energia zaatakowała wszystkie jej

zmysły. Wydawało jej się, że zapadła absolutna ciemność. Zdezoriento­

wana, wyciągnęła rękę, by chwycić się krawędzi jakiegoś mebla, i wtedy

zdała sobie sprawę, że straciła czucie w palcach.

Była przerażona. Musi się stąd wydostać. Ale jak zdoła tego dokonać,

skoro nic nie widzi, nie słyszy i nie czuje? Próbowała poruszyć nogami,

ale nie wiedziała nawet, czy jej się to udało.

Została schwytana w pułapkę. Czuła, że oszaleje, jeśli zaraz nie odzy­

ska zmysłów. Otworzyła usta, żeby zawołać o pomoc, ale nic nie słysza­

ła, nie wiedziała więc, czy wydała jakiś dźwięk.

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, machała bezładnie rę­

kami, walcząc z niewidzialną pajęczyną. Wiedziała, że jeśli się nie opa­

nuje, zginie w tej przerażającej ciemności.

Wiedziała, jak wyciszać słabszą energię. Sposób na wydostanie się z tego

koszmaru powinien być podobny. Chodzi tylko o to, żeby stłumić wibra­

cje i odnaleźć wzór przepływu tej energii.

Feng shui umysłu.

Powoli, z trudem, zbierając wszystkie siły, zdołała rozproszyć część

otaczającej ją ciemności. Mroczne wibracje słabły stopniowo i zanika­

ły.

Nagle znowu rozbłysło światło. Wrócił słuch. Poczuła pod rękami szorst­

ki dywan i zrozumiała, że upadła na podłogę.

Otworzyła oczy, osłabiona po walce, którą stoczyła, i spojrzała w stro­

nę drzwi.

Stała w nich Robyn Duncan. W ręce trzymała rewolwer.

- Mogłaś zapukać - powiedziała.

background image

Ethan stał za Singletonem, patrząc w ekran monitora.

- Dobra robota- powiedział z roztargnieniem, skoncentrowany na

nazwisku, które tam zobaczył.

- Nie ma sprawy - odparł Singleton. - Radnor ma bardzo popularny

system komputerowy. Każdy średniej klasy haker byłby w stanie włamać

się do niego w piętnaście minut.

- Tylko że tobie zabrało to pięć.

- To dlatego, że ja nie jestem średniej klasy hakerem.

- To prawda.

Singleton przekrzywił lekko głowę. Światło odbite od ekranu błysnęło

w szkle jego okularów.

- Skąd przyszło ci do głowy, że osoba, która włamała się do biura

Arcadii i biblioteki Zoe, może pracować w Radnor?

- Hany wspomniał, że natknął się na jednego z ochroniarzy Radnora

wtedy na Fountain Square. Powiedział, że ochroniarze go denerwują, bo

mogą wejść wszędzie, nie zwracając niczyjej uwagi, i zazwyczaj mają

dostęp do kluczy. Dziś rano uświadomiłem sobie, że to Radnor zapewnia

ochronę Designers' Dream Home i Fountain Square. Człowiek w mun­

durze ochroniarza Radnor Security Systems, który wiedział, gdzie znaj­

dują się klucze, mógł wejść do obu tych miejsc i opuścić je, nie zostawia­

jąc po sobie żadnych śladów.

- W porządku. Jestem pod wrażeniem.

- To było tylko przypuszczenie - przyznał Ethan.

Singleton odchylił się na oparcie fotela.

- Dlaczego nie poszedłeś po prostu do Radnora i nie poprosiłeś go,

żeby ci pokazał listę pracowników?

- Nie chciałem stawiać go w sytuacji, którą określamy w branży jako

niezręczną etycznie.

- No tak. Odpowiedzialny pracodawca nie powinien udzielać tego typu

informacji, jeśli nie pyta o nie policjant z nakazem.

- Poza tym tak było znacznie łatwiej.

- Na pewno - zgodził się Singleton.

- No i oczywiście nie mam żadnych skrupułów, jeśli chodzi o włama­

nie się do bazy Candle Lake Manor po tym, co przeszła tam Zoe.

- Doskonale rozumiem twój punkt widzenia.

Ethan spojrzał na ekran.

- Wygląda na to, że Robyn Duncan była pacjentką w Candle Lake przez

trzy lata.

- Zoe była tam znacznie krócej, a przeszła piekło. Trzy lata musiały

wydawać się tej kobiecie wiecznością.

- W tej chwili nie stać mnie na współczucie - stwierdził Ethan. - Myślę,

że Duncan ma złe zamiary wobec mojej żony.

- Muszę przyznać, że jej obecność w Whispering Springs i pracę w bu­

dynku, gdzie mieszkacie, trudno uznać za zbieg okoliczności.

Ethan przeczytał to, co znajdowało się na ekranie komputera.

- Kiedy Duncan została wypisana z Candle Lake?

- Wygląda na to, że nie została. - Singleton przesunął kilka stron

w komputerze. — W każdym razie nie oficjalnie. Zdaje się, że wyszła stam­

tąd na własne życzenie w ubiegłym miesiącu.

- Cholera.

Singleton zmrużył oczy, wpatrując się w ekran.

- Zaraz po tym, jak Zoe wróciła tam z tobą, żeby zrobić porządek z tym

miejscem. Zapewne przez jakiś czas panował tam zupełny chaos. Myślę,

że Robyn Duncan skorzystała z tego i dała nogę.

- Czy ona ma jakąś rodzinę?

- Zaraz zobaczymy... Nie. Już nie. Ale wygląda na to, że odziedziczy­

ła mnóstwo pieniędzy, a jej majątkiem zarządzał fundusz powierniczy.

Facet nazwiskiem Ferris podpisał zgodę na umieszczenie jej w zakładzie.

- A potem płacił właścicielom Candle Lake, żeby trzymali jąpod klu­

czem, podczas gdy on korzystał z jej pieniędzy, jak podejrzewam.

- Tak właśnie załatwiało się takie sprawy w Candle Lake Manor.

Ethan przeczytał diagnozę, postawioną, kiedy Robyn Duncan została

przyjęta do szpitala, i zmartwiał. Pewne sformułowania były znajome.

...Pacjentka cierpi na omamy słuchowe... Twierdzi, że słyszy głosy,

wydobywające się ze ścian...

- Cholera - mruknął pod nosem.

Singleton uniósł jedną brew.

- Taka sama diagnoza, jaką postawili Zoe, jak rozumiem?

- Prawie identyczna.

Rozdział 42

N

ie zauważyłaś mnie w Candle Lake Manor, prawda? - powiedziała

Robyn. -Nikt mnie tam nie zauważał, zwłaszcza później, kiedy prze­

stałam ciągłe powtarzać, że nie jestem wariatką. Odpuściłam sobie i sta­

rałam się nie rzucać w oczy. Po pewnym czasie wszyscy przestali zwra­

cać na mnie uwagę. To znaczy wszyscy poza doktor McAllister.

background image

- Tylko tak można było tam przetrwać, prawda? - powiedziała Zoe spo­

kojnie. - Trzeba było trzymać język za zębami i nie sprawiać kłopotów.

- Trzy razy w tygodniu wypuszczali mnie z oddziału zamkniętego i po­

zwalali iść do biblioteki na drugim piętrze. Kilka razy mijałam cię w ho­

lu. Widziałam, że zabierali cię do doktor McAllister. Wtedy się domyśli­

łam, że jesteś taka, jak ja.

- McAllister próbowała z tobą tych samych sztuczek co ze mną, praw­

da? - Zoe powoli usiadła na podłodze. Było to trudne, bo cały czas mu­

siała się bronić przed lepkimi energetycznymi mackami, które próbowały

znowu schwytać ją w swoje sidła.

- Nie ruszaj się. - W głosie Robyn zabrzmiała nuta paniki. Zacisnęła

palce na rewolwerze.

Zoe wstrzymała oddech.

- W porządku, Robyn. Nie ruszam się. Widzisz?

Robyn opanowała się szybko.

- Zostań tam, gdzie jesteś.

- Opowiedz mi o doktor McAllister.

- Myślałam, że ona mnie lubi - wyszeptała Robyn. - Tylko ona wie­

rzyła, kiedy mówiłam, że czasem słyszę krzyk ze ścian.

- Przekonała cię, że potrzebuje twojej pomocy, prawda?

- Tak.

Zoe westchnęła.

- Kiedy się zorientowałaś, że chciała cię tylko wykorzystać do kon­

sultacji na miejscach zbrodni?

- Nie miałam nic przeciwko temu, żeby jej pomagać. Chciałam tego.

Przez jakiś czas było nawet fajnie. Podobała mi się ta praca. Dobrze było

wiedzieć, że pomagam policji łapać przestępców, którzy zasługiwali na

karę.

- Mimo tego, że McAllister całą zasługę przypisywała sobie i nie zro­

biła nic, żeby pomóc ci opuścić oddział zamknięty?

- Obiecała, że wypisze mnie z Candle Lake, jak będę gotowa.

- Ale nigdy nie byłaś gotowa, prawda? - spytała Zoe. - Dobra, stara

doktor McAllister. Nie miała zamiaru wypuścić żadnej z nas z Candle

Lakę. Byłyśmy jej potrzebne do testów i eksperymentów.

Robyn zamrugała oczami pełnymi łez. Ręce drżały jej tak silnie, że

Zoe bała się, iż przez przypadek pociągnie za cyngiel.

- Problem w tym, że zaczęłam mieć te dziwne ataki - powiedziała

Robyn.

- Ataki? Masz na myśli energetyczne pajęczyny?

- O czym ty mówisz? - spytała Robyn. - Nie było żadnych pajęczyn.

- Tu coś jest, w tym pokoju. Coś w rodzaju lepkiej energii. Wyczułam

to w biurze Arcadii i w bibliotece.

- Kłamiesz. Ja nic nie czuję.

- Pewnie dlatego, że cokolwiek to jest, pochodzi z twojego umysłu -

powiedziała Zoe. -Nie zauważyłaś, że chociaż wyczuwamy energię po­

zostawioną przez innych ludzi, nie czujemy tego, co zostaje w pomiesz­

czeniach po nas samych?

Robyn westchnęła.

- Zawsze się zastanawiałam, dlaczego tak jest. Czasami, kiedy byłam

sama w moim pokoju w Candle Lake, byłam taka zła, taka przerażona.

Ale później nie wyczuwałam tego w ścianach.

- Ze mną jest tak samo. To chyba jakiś naturalny mechanizm obron­

ny. - Zoe urwała. - Opowiedz mi o swoich atakach.

- Czuję, kiedy się zbliżają, ale później wszystko staje się takie za­

mglone i zawsze na chwilę tracę przytomność.

- Jak przy napadzie padaczki?

- Chyba tak. Kiedy atak minie, czuję się dobrze, ale nie pamiętam co

się stało. Na początku sądziłam, że te ataki oznaczają wzmocnienie mo­

ich psychicznych zdolności. Może dlatego, że pracowałam z McAllister.

Ona często dawała mi różne leki przed testami. Myślałam, że to reakcja

organizmu na te substancje.

- Na mnie też testowała lekarstwa. Okropnie się po nich czułam.

- Ja także. Ale pomyślałam sobie, że jeśli mają mi pomóc, warto to

wytrzymać. Później dwa razy miałam atak na sesji i McAllister się wy­

straszyła.

- Co się stało?

Usta Robyn zadrżały.

- Pierwszy atak nie był nawet taki straszny. Tak mi się w każdym

razie wydawało. Trwał tylko kilka sekund. Ale chyba zrzuciłam coś

z biurka McAllister i zemdlałam. Drugi był silniejszy. Powiedziała mi

później, że stłukłam lampę. Musiała wezwać sanitariuszy. Chybająprze-

raziłam.

- To dobrze. Zasłużyła na to.

- Doszła do wniosku, że jestem obłąkana. Widziałam jej notatki na

mój temat. Uznała, że nie jestem dość odporna i moje zdolności dopro­

wadzą mnie do choroby psychicznej.

- Dlaczego przyjechałaś do Whispering Springs? - spytała Zoe.

- Przyjechałam tu za tobą. Nie rozumiesz? Kiedy uciekłaś z Candle

Lake, zdałam sobie sprawę, że w przeciwieństwie do mnie, jesteś silna.

Chciałam być taka jak ty. Po twojej ucieczce leżałam bezsennie w nocy,

background image

zastanawiając się, gdzie jesteś i co robisz. Potem usłyszałam od sanita­

riuszy, że nie żyjesz, ale nie wierzyłam w to. Czułam, że przechytrzyłaś

ich wszystkich, i bardzo mnie to cieszyło.

- Jesteś silna, Robyn. Musisz być bardzo silna, skoro przetrwałaś Can-

dle Lakę.

- Przetrwałam, ale nie umiałam powstrzymać ataków. Były coraz gor­

sze. Później ty wróciłaś do Candle Lake z Ethanem i wszystko się zmie­

niło.

- Wtedy stamtąd uciekłaś?

- Pewnego dnia po prostu wyszłam ze szpitala - powiedziała Robyn

spokojnie. -Nikt nie próbował mnie zatrzymać.

- I odszukałaś mnie?

- Pomyślałam sobie, że jeśli będę cię obserwować, może nauczę się

kontrolować swoją psychikę i nie pozwolę, żeby mnie zniszczyła.

- Dlaczego po prostu nie powiedziałaś, kim jesteś i dlaczego chcesz

się ze mną spotkać?

- Z powodu tych ataków - odparła smutno Robyn. - Nie chciałam,

żebyś wiedziała, że zaczynam wariować. Gdybyś się dowiedziała, mo­

głabyś się bać, że cię zarażę czy coś w tym rodzaju.

- A po co poszłaś do biura Arcadii i mojej biblioteki?

- Wiedziałam, że w biurze spędzałaś dużo czasu ze swoją najlepszą

przyjaciółką. Ja nigdy nie miałam przyjaciółki. Chciałam wiedzieć, jak

to jest, być z kimś tak blisko. A do biblioteki poszłam, bo chciałam po­

czuć twoją twórczą energię.

- Nikt nigdy nie przyszedł do nas, żeby naprawić telewizor, prawda? -

powiedziała Zoe. - To dlatego nie potrafiłaś opisać tego człowieka. On

nie istniał. Chciałaś tylko dostać klucze do mojego mieszkania, wejść

tam i wchłonąć trochę mojej energii.

- Chciałam zobaczyć, jak to jest żyć normalnie, z mężczyzną. - Ro­

byn zaczęła płakać. - Nigdy nie miałam odwagi powiedzieć żadnemu

mężczyźnie prawdy o sobie. Chciałam doświadczyć tego, co się czuje,

kiedy się kogoś kocha.

Zoe spojrzała na komodę.

- Dlaczego zabrałaś zdjęcie i kubek?

- Pomyślałam, że przedmioty, które należały do ciebie, pomogą mi się

skoncentrować. Nie zabrałam niczego wartościowego. To nie była kra­

dzież. Przynajmniej niezupełnie. Raczej pożyczka. Nie sądziłam, że od­

czujesz ich brak.

- To ty złamałaś długopis w biurze Arcadii i zbiłaś wazon w bibliote­

ce.

- Przez przypadek. - Rewolwer znowu zadrżał niebezpiecznie. - W obu

tych miejscach dostałam ataku. Wtedy musiałam zniszczyć długopis i wa­

zon.

Zoe widziała, że Robyn coraz bardziej się denerwuje. Broń mogła w każ­

dej chwili wypalić.

- Nie ma sprawy - powiedziała łagodnie. - Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz. - Robyn nagle się uspokoiła. - Bo jesteś silna.

Nie masz pojęcia, co znaczy taki atak.

- Owszem, mam. Wyczuwam to, co pozostaje po twoich atakach, na­

wet tu, w tym pokoju. W Candle Lake też raz czy dwa czułam twoją ener­

gię-

- Przyjechałam tu, bo chciałam cię obserwować, uczyć się od ciebie.

Ale teraz widzę, że to bez sensu. Nigdy nie będę tak silna, jak ty.

- Zabicie mnie nie powstrzyma twoich ataków.

Robyn wydawała się zaskoczona tą uwagą.

- Oczywiście, że nie.

- Robyn, odłóż rewolwer. Chcę z tobą porozmawiać.

- Za późno na rozmowy. Nic mi już nie pomoże. Nie powinnaś była tu

dzisiaj przychodzić. Właśnie chciałam to zrobić, kiedy usłyszałam, jak

wchodzisz przez okno. Gdybyś mi nie przeszkodziła, już byłoby po wszyst­

kim.

Zoe nagle pojęła, o czym mówiła Robyn.

- Robyn, posłuchaj...

W drzwiach za Robyn pojawił się jakiś cień. Ethan wszedł bezszelest­

nie do pokoju, z rewolwerem w dłoni.

Zoe zrobiła niemal niedostrzegalny ruch głową. Zrozumiał i zatrzymał

się tuż za plecami Robyn.

- Żegnaj, Zoe - powiedziała Robyn. - Miałam nadzieję, że pewnego

dnia zostaniemy przyjaciółkami, ale teraz wiem, że to niemożliwe. Po

co taka silna osoba, jak ty miałaby się przyjaźnić z kimś tak słabym, jak

ja?

Robyn odwróciła rewolwer do siebie i otworzyła usta.

- Nie - powiedziała Zoe z rozpaczą. - Proszę, nie rób tego.

- Tak będzie lepiej. Dopóki miałam nadzieję, że nauczę się kontrolo­

wać te ataki, jakoś sobie radziłam. Ale jest coraz gorzej, Zoe. Nie mogę

znieść myśli, że czeka mnie obłęd.

- Rozumiem. Ale proszę, żebyś tego nie robiła przez wzgląd na mnie. -

Zoe wstała powoli. - Proszę, nie rób tego.

- Powiedziałam ci już, że nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Nigdy nie

miałam takiego zamiaru.

background image

- Skrzywdzisz mnie, jeśli się zabijesz. Nie masz pojęcia, jaka to dla

mnie ulga wiedzieć, że istniejesz. Żałuję tylko, że nie poznałam cię w Can-

dle Lake. Założę się, że to McAllister postarała się o to, żebyśmy się

nigdy nie spotkały. Łatwiej było jej nami manipulować, kiedy sądziły­

śmy obie, że jesteśmy same na świecie

- Nie mogę ci pomóc, Zoe. Zaczynam chorować psychicznie.

- Nie wiesz tego na pewno...

- Doktor McAllister powiedziała...

- McAllister była oszustką, która chciała cię tylko wykorzystać. Czy

chociaż raz naprawdę cię zbadała?

- Próbowała wielu leków.

- Jeśli były to te same leki, które wypróbowywała na mnie, to na pew­

no nie miały ci one pomóc. Proszę, nie zabijaj się, Robyn. Bo jeśli to

zrobisz, będę się już zawsze zastanawiać, czy i mnie czeka taki koniec.

Może pewnego dnia ja też włożę sobie rewolwer w usta.

- Nie - powiedziała Robyn. - Ty nigdy tego nie zrobisz. Jesteś silna.

- Jestem tylko człowiekiem. Posłuchaj, dobijmy targu. Pozwól się zba­

dać lekarzom, może zdołają ustalić, co powoduje te ataki.

- Kiedy im powiem, że słyszę głosy ze ścian, uznają mnie za wariatkę.

Wyślą mnie z powrotem do Candle Lake.

- Nie pozwolę na to. Obiecuję. A jeśli chodzi o lekarzy, nie powiemy

im o twoich zdolnościach. Powiemy tylko, że często tracisz przytomność.

Może te ataki nie mają nic wspólnego z twoim szóstym zmysłem. Jesteś

to sobie winna, zanim postanowisz zrobić tak ostateczny nieodwracalny

krok. Jesteś to winna mnie, twojej przyjaciółce.

W oczach Robyn błysnęła iskierka nadziei.

- Pójdziesz ze mną do tych lekarzy?

- Tak. Masz moje słowo.

Robyn stała bez ruchu.

Ethan wyciągnął rękę i delikatnie wyjął rewolwer z jej dłoni. Wydawa­

ło się, że nawet tego nie zauważyła. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła

płakać.

Zoe przyciągnęła ją do siebie i kołysała lekko, aż łkania ustały.

Kiedy Robyn podniosła głowę, w jej oczach były rezygnacja i głęboki

smutek.

- Państwo Shipley zwolnią mnie, kiedy się dowiedzą, że mogę być

psychicznie chora i że byłam w Candle Lake - wyszeptała. - Będzie mi

bardzo brakować tej pracy. Czuję, że przyszłam na świat, by pracować

w Casa de Oro.

Rozdział 43

R

obyn będzie miała operację?- Arcadia opuściła malutką filiżankę

z espresso. - Kiedy?

- Pojutrze - odparła Zoe. - Ethan i ja pojedziemy do Phoenix, żebym

mogła z nią być, kiedy się obudzi. .

Było tuż po dziesiątej. Na Fountain Square panował wielki tłok. Dzień

był ciepły i słoneczny.

- Na pewno jest przerażona - wzdrygnęła się Arcadia. - Ja byłabym

nieprzytomna ze strachu przed operacją mózgu,

- Robyn też się boi, ale bardziej przerażała ją myśl, że może być chora

psychicznie. Byłam z nią, kiedy przynieśli wyniki badań. Zaczęła płakać.

Szkoda, że nie widziałaś miny tego lekarza, kiedy zrozumiał, że to łzy

ulgi, a nie rozpaczy z powodu diagnozy.

- Pewnie nie widział dotąd nikogo, kto by płakał z radości, kiedy usły­

szał, że ma guza mózgu.

- Pewnie nie. Oczywiście, nie wyjaśniłyśmy mu w czym rzecz. Po­

wiedziałyśmy tylko, że bardzo nam ulżyło, kiedy okazało się, że guz można

operować.

- Nie wspomniałyście o jej zdolnościach?

- Nie. Kiedy tylko przeprowadzono testy, lekarz powiedział nam, że

jest niemal całkowicie pewny, iż to guz powoduje ataki. Przypuszcza, że

był tam od dłuższego czasu.

- Jest łagodny?

- To będzie mógł określić dopiero po operacji, kiedy zbadają próbki,

ale powiedział nam, że ten guz ma wszystkie cechy wolno rosnących no­

wotworów, które zazwyczaj łatwo usunąć.

- Osobiście mam pewne wątpliwości, kiedy słyszę słowa „operacja

mózgu" i „łatwy" w tym samym zdaniu, ale cóż, wszystko jest względ­

ne.

- Operacja wiąże się oczywiście z dużym ryzykiem. Ale prawdę mó­

wiąc teraz, kiedy przestała się martwić o swoje zdrowie psychiczne, Robbyn

najbardziej boi się utraty pracy.

- Przyszła na świat, by pracować w Casa de Oro. -Arcadia potrząsnę­

ła głową. - Wyobraź sobie.

- Wiesz, co jest naprawdę przerażające? Fakt, że ona jest w tym na­

prawdę dobra. Budynek nigdy dotąd nie był tak zadbany, wszystkie miesz­

kania są zajęte. - Zoe upiła łyk herbaty. - Tak czy inaczej, cieszę się, że

wkrótce się stamtąd wyprowadzimy.

background image

- Treacher obiecał, że w końcu przyśle malarzy do Nightwinds?

- Zaczęli dzisiaj o siódmej rano. Ethan pojechał sprawdzić, czy zno­

wu nie nawalili.

- A co z kolorami?

- Ethan stwierdził, że nie zależy mu na żadnym konkretnym odcie­

niu. - Zoe uśmiechnęła się szeroko. - Chce tylko, żeby remont się skoń­

czył i żebyśmy mogli wreszcie tam zamieszkać.

Ściany szpitala krzyczały. Ale to normalne, przypomniała sobie Zoe.

Nie zostanie tu długo. Na tym oddziale wizyty były ograniczone do mini­

mum.

- W porządku? - spytał Ethan cicho.

Weszli na korytarz, przy którym znajdował się pokój Robyn.

- Wytrzymam - odparła Zoe. - Mam tylko nadzieję, że zdolności psy­

chiczne Robyn wróciły do normy;

Ethan wzruszył ramionami. Zoe bawiło, że traktował zdolności psy­

chiczne Robyn tak samo, jak jej. Akceptował fakt, że to coś niezwykłego,

ale nie odczuwał potrzeby odwoływania się do metafizyki, by to wyja­

śnić.

Może on ma rację, pomyślała. Kto wie, gdzie kończy się intuicja, a za­

czynają paranormalne zdolności psychiczne?

Zauważyła, że i ją samą ta kwestia zajmowała teraz znacznie mniej.

Wczorajsza operacja Robyn ciągnęła się bez końca. Większość tego

czasu spędzili na patio przed poczekalnią, ponieważ Zoe nie była w sta­

nie wytrzymać energii utrzymującej się w ścianach szpitala.

W końcu pojawił się chirurg i powiedział im, że operacja się udała.

Ale kiedy kilka godzin później odwiedzili Robyn, okazało się, że ona

wcale nie czuje się dobrze.

- Nic nie czuję - powiedziała ze łzami w oczach, kurczowo ściskając

rękę Zoe. - To jest szpital. Powinnam wyczuwać wiele różnych wibracji,

a nie czuję zupełnie nic.

- Przeszłaś bardzo poważną operację, na litość boską. Daj sobie tro­

chę czasu.

Zoe miała nadzieję, że się nie myli i że Robyn odzyska swoje zdolno­

ści, ale prawda była taka, że wszystko mogło się zdarzyć.

Jedno tylko było pewne - Zoe nie miała zamiaru pytać chirurga o to,

czy traumatyczne przeżycie, jakim jest operacja mózgu, może mieć wpływ

na zdolności paranormalne pacjentki. Doktor Grange wydawał się do­

brym człowiekiem i świetnym chirurgiem, ale nie każdy potrafi, tak jak

Ethan, odróżniać to, co mało prawdopodobne od tego, co absolutnie nie­
możliwe.

Zoe i Ethan weszli do pokoju. Robyn, z obandażowaną głową, wsparta

na poduszkach, uśmiechnęła się do nich szeroko. Trudno byłoby chyba

znaleźć drugą kobietę, która byłaby tak pogodna po operacji mózgu, po­

myślała Zoe. Robyn z pewnością miała wszystkie cechy, jakie powinien

posiadać profesjonalny administrator nieruchomości.

Poza tym Robyn nie była sama. Przy jej łóżku stało dwoje starszych,

siwowłosych ludzi. Mężczyzna opierał się ciężko o balkonik na kółkach,

kobieta trzymała w ręku laskę. Na jej palcach lśniły brylanty wielkości

samochodowych reflektorów.

- Zoe, Ethan - Robyn skrzywiła się lekko, próbując odwrócić głowę

w ich stronę, ale jej oczy błyszczały wesoło. - Poznajcie państwa Shi-

pley. To właściciele Casa de Oro.

- Bardzo mi miło. - Pani Shipley z wdziękiem skinęła głową.

- Właśnie mówiliśmy Robyn, żeby nie martwiła się o swojąpracę w Ca­

sa de Oro - powiedział pan Shipley. - Będzie na nią czekała.

- Wczoraj kazaliśmy naszemu szoferowi zawieźć się do Whispering

Springs, żeby rzucić okiem na budynek - oznajmiła pani Shipley. - Nie

wierzyliśmy własnym oczom. Co za wspaniała zmiana. Myśleliśmy o tym,

żeby pozbyć się tego domu, ale teraz nie ma już o tym mowy. Robyn jest

zdecydowanie najlepszym administratorem, jaki kiedykolwiek pracował

w Casa de Oro. Nie chcemy jej stracić.

- Jestem pewien, że zwłaszcza pan Hooper nie będzie się posiadał z ra­

dości, kiedy to usłyszy - odparł Ethan.

Na korytarzu rozległy się kroki. Zoe odwróciła głowę i zobaczyła bu­

kiet tak wielki, że ledwo zmieścił się w drzwiach. Mężczyzna, który go

trzymał, wyglądał nieśmiało znad kwiatów, jakby nie był pewny, czy jest

tu mile widziany.

- O wilku mowa - mruknął Ethan.

- Eee... Dzień dobry. - Gość wszedł niezgrabnie do małego pomiesz­

czenia i postawił wazon na parapecie okna.

- Pan Hooper. - Robyn uśmiechnęła się promiennie. - Przyjechał pan

aż z Whispering Springs, żeby się ze mną zobaczyć?

- Ja... eee... dowiedziałem się, że przeszła pani operację. Nie wie­

działem, że była pani chora. - Hooper skrzywił się lekko. - Kilka lat temu

sam miałem dość poważną operację, więc wiem, jak to jest. - Wskazał

ręką gigantyczny bukiet. - Pomyślałem, że może kwiaty sprawią pani

przyjemność.

background image

- Są piękne. Nigdy nie dostałam od nikogo kwiatów. Nie wiem, co

powiedzieć. Dziękuję.

Hooper uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony.

- No tak. Bardzo się cieszę, że się pani podobają.

Zoe chrząknęła.

- Jak się dzisiaj czujesz? — zapytała.

Robyn skrzywiła się, ale widać było, że bardzo jej ulżyło.

- Wszystko jest jak dawniej, tak jak mówiłaś. - Spojrzała wymownie

na przeciwległą ścianę. - Nie mogę się już doczekać chwili, kiedy stąd

wyjdę.

- Rozumiem - zaśmiała się Zoe.

Rozdział 44

S

ingleton oparł się o ladę i spojrzał na Jeffa i Theo. Obaj chłopcy mie­

li bardzo poważne miny.

- O co chodzi?

- Uważamy, że powinieneś umówić się z mamą na randkę - powie­

dział Theo.

- Tak. - Jeff zmarszczył czoło w wyrazie skupienia. - Mógłbyś zapro­

sić ją do kina czy coś.

Singleton zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę.

- Na pewno?

- Tak - wtrącił się Theo. - Możesz zabrać nas ze sobą, jak chcesz.

Moglibyśmy przedtem pójść gdzieś na pizzę.

- Nie bądź głupi - skarcił go Jeff. - Jeśli pójdziemy z nimi, to nie bę­

dzie prawdziwa randka.

- Dlaczego nie? - spytał Theo.

- Bo cały czas chodzimy z nimi na pizzę, a to wcale nie są randki -

wyjaśnił Jeff.

- Aha. - Theo nie zmartwił się specjalnie. -No to możemy iść na piz­

zę z wujkiem Ethanem i Zoe.

W księgarni zrobiło się jakby jaśniej. Światło i ciepło wypełniły małe

pomieszczenie, rozpraszając smutek.

Singleton zdał sobie nagle sprawę, że uśmiecha się od ucha do ucha jak

idiota, ale nie przeszkadzało mu to.

- Dla mnie bomba - powiedział.

Zoe stała pośrodku wielkiej, białej sypialni. Musiała przyznać, że po

zakończeniu prac pomieszczenie robiło wrażenie i było na swój sposób

piękne.

- Gratuluję, Lindsey, stworzyłaś naprawdę niezwykły pokój. Tchnie

spokojem i harmonią.

Lindsey nieruchomo stała w drzwiach.

- Ale nie jest w twoim stylu, prawda?

Zoe odwróciła się do niej.

- Nie, ale to nie znaczy, że nie potrafię docenić artyzmu, kiedy go

widzę.

- Mówisz poważnie? - spytała Lindsey.

- Masz prawdziwy talent - powiedziała Zoe szczerze. - Poza tym

myślę, że to ty jesteś właściwym projektantem dla Tabithy. To jej styl.

Ale nie mój, więc postanowiłam, że jednak nie przedstawię jej mojego

projektu.

Lindsey poruszyła się niespokojnie.

- Obie wiemy, że mogłabyś dać jej to, czego oczekuje. Jesteś profe­

sjonalistką. To, co robisz dla klienta, nie musi podobać się tobie prywat­

nie.

- W zasadzie masz rację. Ale z Tabithąjest inaczej. Ona oczekuje stwo­

rzenia bardzo szczególnej energii w swoim domu, zwłaszcza w sali do

medytacji. Ty chyba rozumiesz jej potrzeby lepiej niż ja. -Zoe wzruszy­

ła ramionami. - Poza tym będę teraz miała pełne ręce roboty. Kilku ar­

chitektów, którzy oglądali wczoraj pokazowy dom, chce, żebym spotkała

się z ich klientami.

Lindsey odprężyła się trochę i pokiwała głową.

- Mój projekt też doczekał się wczoraj pozytywnego odzewu.

- Wygląda na to, że warto było włożyć w to trochę wysiłku. - Zoe

spojrzała na zegarek i ruszyła w stronę drzwi. - Wybacz, muszę już iść.

Obiecałam mężowi, że spotkam się z nim na lunchu.

- Zaczekaj, Zoe.

- O co chodzi?

Lindsey przez chwilę sprawiała wrażenie osoby, która nie bardzo wie,

co chce powiedzieć.

- Uważam, że twoja biblioteka jest naprawdę wspaniała- mruknęła

w końcu. - Myliłam się co do tych intensywnych kolorów. W tym poko­

ju wyglądają świetnie.

Zoe czuła, że to wyznanie musiało ją wiele kosztować. Lindsey chciała

być miła, a to się liczyło.

- Dzięki.

background image

- Przykro mi, że nasza znajomość tak niefortunnie się zaczęła - cią­

gnęła Lindsey. - Chodzi o to, że ten projekt i praca dla Tabithy są dla

mnie bardzo ważne.

- Nie ma problemu.

- Kiedyś ta praca była dla mnie tylko sposobem na spędzenie czasu.

Byłam modna, bo poślubiłam człowieka, który był kimś w Los Ange­

les. - Lindsey skrzywiła się szyderczo. - Ludzie ustawiali się w kolejce,

żeby mu się podlizać.

- Rozumiem.

- Lubiłam projektować wnętrza, ale nie musiałam się z tego utrzymy­

wać. Była to tylko jedna z tych rzeczy, którymi wypadało zajmować się

kobiecie z mojego środowiska. Niektóre organizowały przyjęcia. Ja pro­

jektowałam wnętrza domów gwiazd filmowych.

- Lindsey...
- Ale po rozwodzie straciłam wszystko. Opuścili mnie wszyscy ważni

klienci. Nagle stałam się nikim, bo nie byłam już żoną człowieka, które­

mu warto było się podlizywać. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę

czegoś, co będzie tylko moje, będę musiała stworzyć to sama, od zera. -

Zacisnęła usta. - Postanowiłam udowodnić sobie, że potrafię zacząć nowe

życie, bez męża i jego wpływów. Ciągle o tym myślałam. Bo nie byłam

pewna, czy zdołam tego dokonać.

- A dlaczego postanowiłaś osiedlić się właśnie tutaj?

- Chciałam zacząć od nowa gdzieś, gdzie nie sięgają wpływy mojego

byłego męża i jego przyjaciół. Uwielbiam pustynię. Więc zamknęłam oczy,

położyłam palec na mapie i oto jestem.

- Witaj w klubie - uśmiechnęła się Zoe. - Ci, których tu poznałam,

przyjechali do Whispering Springs, żeby zacząć wszystko od początku.

To miejsce bardzo dobrze się do tego nadaje. A ty na pewno świetnie

sobie poradzisz.

Rozdział 45

P

ięknie odrestaurowany dom Waltera Kirwana roił się od ważnych oso­

bistości Whispering Springs, członków Towarzystwa Historycznego,

wykładowców literatury i miłośników jego twórczości.

Drzwi prowadzące na patio zostały otwarte, by umożliwić wstęp dzien­

nikarzom, fotoreporterom i ekipie telewizyjnej.

Zoe stała z Bonnie, Arcadią, Harrym i Singletonem w kącie sali. Jeff

zdołał się wcisnąć do pierwszych rzędów. Theo siedział na ramionach

Singletona. Zoe tylko od czasu do czasu widziała Ethana, który stał w dru­

gim końcu długiego pokoju, przy kominku, wraz z Palomą Santaną.

Miał na sobie czarne spodnie i koszulę w kolorze khaki. Wydawał się

lekko rozbawiony szumem, jaki wytwarzały wokół niego media. Zoe prze­

słała mu dłonią pocałunek. Mrugnął do niej w odpowiedzi.

- Proszę państwa o uwagę - powiedziała Paloma Santana głośno.

Wszyscy ucichli i odwrócili się w jej stronę. Zoe zauważyła Nelsona

Radnora i jego żonę, którzy zdołali się jeszcze wcisnąć do zatłoczonej

sali. Nelson obejmował Darię ramieniem, a ona wyglądała na bardzo szczę­

śliwą.

- Miło mi powitać państwa w domu Waltera Kirwana - powiedziała

Paloma do mikrofonu. - Dzięki wysiłkom wielu członków naszej spo­

łeczności dom został przywrócony do stanu, w jakim się znajdował, kie­

dy Walter Kirwan mieszkał w nim i tworzył. Zanim wyjawię państwu

rozwiązanie zagadki, która łączy się z tym miejscem, chciałabym prosić

profesora Cottingtona, historyka literatury specjalizującego się w twór­

czości Waltera Kirwana, o przedstawienie kilku faktów.

Profesor Cottington, wykładowca akademicki w każdym calu, stanął

przy mikrofonie i przez kilka bardzo nudnych minut opowiadał o wiel­

kim wkładzie twórczości Kirwana w literaturę światową. W końcu prze­

szedł do bardziej ekscytujących spraw.

- Przyczyna śmierci Waltera Kirwana od lat była przedmiotem speku­

lacji, plotek i domysłów - powiedział. - Ale największą zagadkę stano­

wiło zaginięcie jego ostatniego rękopisu, zwłaszcza dla tych, którzy po­

święcili się badaniu twórczości Kirwana. Wszystkich nas najbardziej

intrygowała możliwość, że rękopis ten nie uległ zniszczeniu, lecz został

skradziony tej samej nocy, kiedy zmarł jego autor. Wszyscy też jesteśmy

ciekawi, czy Ethan Truax, prywatny detektyw, nieposiadający wiedzy z za­

kresu twórczości tego pisarza ani literatury amerykańskiej w ogóle, zdo­

ła rozwikłać zagadkę, która dręczyła dwa pokolenia naukowców i kolek­

cjonerów.

Co za tupet, pomyślała Zoe ze złością. Jak on śmie przedstawiać Etha­

na jako jakiegoś przygłupa bez wykształcenia.

- Spokojnie, dziewczyno - mruknęła Arcadia.

Ethan wyszedł na środek, zupełnie niewzruszony deprecjonującą uwa­

gą profesora.

- Istniały tylko trzy możliwości - zaczął swobodnie. - Pierwsza to taka,

że rękopis został skradziony a następnie sprzedany jakiemuś prywatnemu

background image

kolekcjonerowi. Odrzuciłem tę możliwość, gdyż mój współpracownik,

Singleton Cobb, antykwariusz i ekspert w dziedzinie starych i rzadkich

książek, zbadał bardzo dokładnie czarny rynek kolekcjonerski i nie na­

tknął się na żaden ślad tego rękopisu.

Ethan skinął głową w stronę Singletona. Wszyscy odwrócili się, by

spojrzeć na łysego chudzielca z dzieciakiem na ramionach. Singleton

uśmiechnął się i poczerwieniał. Theo natomiast spuchł z dumy.

Profesor Cottington zmarszczył brwi. Masz za swoje, ty zarozumiały

nudziarzu, pomyślała Zoe. Cottington najwyraźniej nie przypuszczał, że

w Whispering Springs mieszka znawca starych książek.

- Istniała też możliwość - ciągnął Ethan - że Kirwan spalił rękopis

tuż przed śmiercią. Mogły na to wskazywać słowa, jakie skierował do

swojej służącej. Większość historyków literatury, w tym także obecny tu

profesor Cottington, zakładała, że to najbardziej prawdopodobne rozwią­

zanie zagadki.

Cottington zrobił mądrą minę i z powagą pokiwał głową.

- Problem w tym - powiedział Ethan - że gospodyni Kirwana, Maria

Torres, wielokrotnie wspominała swojej rodzinie, iż następnego ranka

w kominku nie było popiołu, który z pewnością pozostałby po spaleniu

kilkuset kartek papieru. Przeciwnie, twierdziła, że nic nie wskazywało na

to, by tego wieczoru palił się tam ogień.

Profesor Cottington znowu zmarszczył siwe brwi w wyrazie rozdraż­

nienia i chrząknął głośno.

- Chciałbym przypomnieć wszystkim tu obecnym, że nigdy nie spraw­

dzono wersji gospodyni Kirwana, jej prawdomówność uznano za wątpli­

wą.

Teraz Paloma Santana zmarszczyła brwi, ale się nie odezwała.

- Maria Torres jest idealnym świadkiem - odparł Ethan. - Pracowała

dla Kirwana przez wiele lat. Ufał jej, a ci, którzy znali ją najlepiej, utrzy­

mywali, że była to uczciwa, ciężko pracująca kobieta. Wierzyli jej bez

zastrzeżeń.

- Wiedziała, że Kirwan ujął ją w swoim testamencie - prychnął Cot­

tington. - Miała odziedziczyć dom.

- Jak wszyscy wiemy, testament obalono i Maria Torres nie dostała

nic - powiedział Ethan. - Ale to nie należy do sprawy. W każdym razie,

nawet jeśli to założenie jest słuszne, Marii Torres zależałoby tylko na tej

rezydencji. Rękopis na nic by się jej nie przydał. Gdyby go wzięła, na

pewno by go sprzedała.

Cottington spojrzał na niego gniewnie.

- Do jakich więc doszedł pan wniosków, Truax?

- Uważam, że rękopis ciągle znajduje się w tym domu.

Wszyscy wstrzymali oddech. Profesorowi opadła szczęka. Bonnie za­

chichotała cicho.

Ethan wyciągnął z kieszeni dwa długie śrubokręty.

- Będę potrzebował pomocy, chciałbym więc poprosić o nią innego

prywatnego detektywa działającego w tym mieście, Nelsona Radnora.

Nelson? Mógłbyś tu podejść? Razem pójdzie nam to szybciej.

Zoe spojrzała na Radnora, który był kompletnie zaskoczony propozy­

cją. Ale zaraz doszedł do siebie.

- Z przyjemnością. - Zdjął rękę z ramion Darii i przecisnął się przez

tłum. — Co masz zamiar zrobić?

- Kiedy odrzuciłem dwie wspomniane możliwości, pojąłem, że Kir­

wan istotnie włożył rękopis do kominka, ale nie do ognia, jak wszyscy

zakładali. - Ethan wręczył jeden śrubokręt Nelsonowi. -Ja zajmę się lewą

stroną, a ty prawą. Ostukamy wszystkie kamienie.

Nelson uniósł jedną brew, ale nic nie powiedział, tylko kiwnął głową.

W sali zapanowało wielkie poruszenie. Kamery podjechały bliżej.

Dziennikarze zaczęli zadawać pytania.

- Sądzi pan, że w kominku znajduje się schowek? - spytał reporter

z „Whispering Springs Herald", wyciągając w stronę Ethana rękę z mi­

krofonem.

- Myślę, że to jedyne wyjaśnienie sprawy, które pasuje do wszystkich

znanych nam faktów.

Ostukał już część kamieni. Wszystkie przy uderzeniu wydawały głu­

chy odgłos litej skały. Nelson z drugiej strony robił to samo, z podobnym

rezultatem.

Ethan przesunął się trochę i uderzył w wielki szaiy kamień tuż obok

ciężkiego, drewnianego gzymsu kominka. W przeciwieństwie do innych,

ten kamień wydał taki dźwięk, jakby był w środku pusty.

W sali zapadła cisza.

Nelson przestał stukać i spojrzał na Ethana.

- To zabrzmiało inaczej.

- Obejrzyjmy ten kamień. - Ethan przesunął palcami po jego krawę­

dzi. - Założę się, że gdzieś tu jest mechanizm uruchamiany sprężyną.

A co ty o tym sądzisz, Radnor?

- Myślę, że to bardzo prawdopodobne - odparł Nelson z uśmiechem.

Ethan przez chwilę obmacywał kamień ze wszystkich stron. W końcu

sięgnął pod gzyms.

- Oto jest - powiedział cicho.

background image

Rozległ się krótki chrzęst i kamień powoli odsunął się na bok, ukazu­

jąc wnętrze skrytki.

- Wujku Ethanie! Patrz! - krzyknął stojący w pierwszym rzędzie Jeff. -

Tam coś jest!

Wszyscy zaczęli klaskać. Dziennikarze tłoczyli się wokół kominka.

Profesor Cottington stał obok, osłupiały.

Ethan sięgnął do schowka i bardzo ostrożnie wyjął z niego obciągniętą

skórą skrzynkę. Postawił ją na biurku Kirwana i spojrzał na Palomę.

- Czy pani burmistrz zechce się tym zająć?

Paloma uśmiechnęła się szeroko.

- Z przyjemnością.

Otworzyła skrzynkę i podniosła wieko. Przez kilka sekund patrzyła na

jej zawartość. Potem, bardzo delikatnie wyjęła z niej gruby plik kartek.

- Nad kanionem - przeczytała głośno.

Przez salę przebiegł pomruk podziwu.

- Tu są dwa rękopisy- oznajmiła Paloma. Sięgnęła ponownie do

skrzynki, wyjęła drugi plik papieru i spojrzała na tytuł. - Pustynny świt,

Walter Kirwan.

- Nie wierzę - ryknął Cottington - Proszę pokazać mi te rękopisy.

- Proszę bardzo, profesorze. - Paloma wręczyła mu oba pliki.

Cottington obejrzał je podejrzliwie.

- Trzeba będzie dowieść ich autentyczności. Zbadać papier, atrament,

charakter pisma.

- Oczywiście - zgodziła się Paloma.

Stopniowo niedowierzanie i złość Cottingtona zmieniły się w radosny

zachwyt.

- Jeśli te rękopisy są autentyczne - wyszeptał - to jesteśmy świadka­

mi wydarzenia, które nie miało precedensu w historii literatury amery­

kańskiej. To wspaniała chwila. Wspaniała.

Tego wieczoru całą paczką poszli na pizzę. Tuż przedtem Zoe obejrza­

ła z Ethanem wiadomości i ciągle gotowała się ze złości.

- Nie mogę uwierzyć, że lokalna stacja cytowała głównie profesora

Cottingtona- powiedziała. - Nie musieli poświęcać mu aż tyle uwagi.

Mogli zacytować to, co ty mówiłeś, Ethan. A pokazali tylko, jak opuku­

jesz kominek z Nelsonem.

- Właśnie - przytaknął Theo z pełnymi ustami. - Prawie wcale nie

pokazali wujka Ethana.

- Dlaczego w ogóle pozwolili mu tyle gadać? - spytał Jeff. - To nie

on odnalazł rękopis.

Ethan nałożył sobie kawałek pizzy na talerz.

- Chwała to rzecz ulotna.

- Co to jest chwała? - spytał Jeff. - Dokąd ona leci?

- Nieważne - mruknął Ethan. - To bardzo skomplikowane.

Bonnie spojrzała na niego z drugiej strony stołu.

- No dobrze, muszę cię o to zapytać. Nie zostawiłeś tego wielkiego

odkrycia na ostatnią chwilę, prawda?

- Jestem detektywem, nie magikiem - odparł Ethan. - Oczywiście nie

ryzykowałbym fiaska. Dostałem klucz od Palomy i poprzedniego wie­

czoru pojechałem z Zoe do domu Kirwana. Postukaliśmy trochę i okaza­

ło się, że mamy szczęście.

- Ethan często rozwiązuje stare zagadki, więc chyba nikogo nie zdzi­

wiło, że odnalazł rękopis - powiedziała Zoe. - Ja odkryłam ten drugi

w skrzynce i zupełnie osłupiałam. Pomyślcie, jakie to ma znaczenie dla

amerykańskiej literatury. Nie jedna, lecz dwie niepublikowane dotąd książ­

ki Kirwana.

Harry zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Myślicie, że są autentyczne?

Ethan wzruszył ramionami.

- Musimy pozostawić tę kwestię ekspertom, ale sądząc z kurzu, który

zebrał się w skrytce, nikt jej nie otwierał od dnia, kiedy zmarł Kirwan.

- Więc Kirwan zmarł z przyczyn naturalnych?

Ethan kiwnął głową.

- To oczywiste. Gdyby Maria go otruła, zrobiłaby coś z rękopisem,

Wiedziała, że ma wielką wartość. Próbowałaby przynajmniej sprzedać

go jego agentowi.

- Chyba że Kirwan ukrył go, zanim stracił przytomność po spożyciu

trucizny - mruknął Harry. - Maria najwyraźniej nie wiedziała o skrytce.

Ethan potrząsnął głową.

- Przejrzałem ten rękopis z Zoe. Kirwan zaznaczył zmiany na czerwo­

no i wpisał obok nich datę. Był to dzień jego śmierci. Wygląda na to, że

spędził wiele godzin nad tą książką, zanim ją ukrył. Maria Torres była

gospodynią, a nie zawodowym zabójcą. Większość trucizn, do jakich

mogła mieć dostęp w owym czasie, zadziałałaby bardzo szybko. Poza

tym trucizny te pozostawiłyby po sobie wyraźne ślady, które z pewnością

zostałyby zauważone przez policję.

- Więc Maria Torres została oczyszczona z wszelkich zarzutów - po­

wiedział Harry.

- Tak, ale coś mi mówi, że profesor Cottington ma zamiar sobie przy­

pisać całą zasługę odnalezienia rękopisu - prychnęła Zoe.

background image

Singleton zachichotał.

- I co z tego? Ethan zaskarbił sobie wdzięczność pani burmistrz, coś

czuję, że na dłuższą metę przyda mu się to bardziej niż wzmianka w pod­

ręcznikach historii.

- Wykonałem tylko swój obywatelski obowiązek - mruknął Ethan.

Zoe spojrzała na przyjaciół.

- Nie, żebym chciała zmienić temat, ale Treacher obiecał mi dziś rano,

że jego ludzie skończą kuchnię i salon w Nightwinds jeszcze w tym ty­

godniu. Co powiecie na uroczystą kolację z okazji Święta Dziękczynie­

nia w naszym domu?

Propozycja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem.

Ethan spojrzał Zoe w oczy i uśmiechnął się do niej. Ona także się do

niego uśmiechnęła. Był pewny, że wyczuł w powietrzu wibracje pozy­

tywnej energii.

Po kolacji Singleton odwiózł Bonnie i chłopców do domu. Arcadia i Harry

oznajmili, że resztę wieczoru spędzą w barze Last Exit.

Ethan wsiadł do samochodu i spojrzał na Zoe.

- Może pojedziemy do Nightwinds i zobaczymy, czego dzisiaj doko­

nali nasi malarze?

- Dobrze.

Wielki dom stał skąpany w świetle księżyca. Ethan zatrzymał samo­

chód i wysiadł.

Razem weszli do środka i ruszyli w stronę kuchni po rozłożonej na

podłodze folii.

- Zobacz - powiedziała Zoe - skończyli. - Spojrzała na niego rozja­

śnionym wzrokiem. - Co teraz sądzisz o tym kolorze?

Ethan stał w drzwiach i rozglądał się po świeżo pomalowanej kuchni.

Poczuł dziwne mrowienie na karku. Trwało to tylko ułamek sekundy,

ale mógłby przysiąc, że w ciągu tego krótkiego czasu naprawdę miał przed

oczami tę scenę.

Zobaczył siebie, jedzącego śniadanie z Zoe przy stole pod oknem. Sie­

działa z nimi dwójka dzieci, chłopczyk i dziewczynka. Ich rysunki wisia­

ły na drzwiach lodówki przyczepione magnesami. W kuchni panowała

atmosfera miłości i spokoju.

Wizja zniknęła, ale Ethan czuł w głębi serca, że choć nie posiada żad­

nych paranormalnych zdolności, dane mu było spojrzeć w przyszłość.

- Ten kolor wygląda tu bardzo ładnie - powiedział. - Wiedziałem, że

tak będzie. W końcu jesteś profesjonalistką.

- Ha! - Zoe zarzuciła mu ręce na szyję. - Przyznaj, że miałeś wątpli­

wości.

- No dobrze, może na początku miałem pewne wątpliwości co do tego

koloru. - Ethan ujął jej twarz w swoje dłonie. - Ale nie mam żadnych

wątpliwości co do nas.

W uśmiechu Zoe było tyle miłości, że mogłaby wystarczyć im do koń­

ca życia.

- Ja też nie - odparła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Quick Amanda Szepczące źródła 02 Światło prawdy
42 PAPIEŻ LATARNIĄ ŚWIATŁA I PRAWDY
Amanda Quick Koniec lata
Amanda Quick Kłamstwa w blasku księżyca
Amanda Quick Mężczyzna ze snu
Amanda Quick Eclipse Bay 02 Świt nad zatoką
Amanda Quick Mischief
Amanda Quick Kontrakt
Amanda Quick Gardenia
Amanda Quick Zjawa
Amanda Quick Dom luster
Zjawa Amanda Quick(1)
Amanda Quick Rendezvouz
Amanda Quick Arcane 04 The Third Circle
Amanda Quick Próba czasu
Amanda Quick Płonąca lampa
Amanda Quick Prywatne demony

więcej podobnych podstron