STEPHEN KING
TRUSKAWKOWA WIOSNA
Springheel Jack...
Te dwa słowa ujrzałem tego ranka w gazecie i, mój Bo
ż
e, jak
ż
e one
cofn
ę
ły mnie w przeszło
ść
. Wszystko działo si
ę
osiem lat temu; prawie
dokładnie, co do dnia. Wtedy wła
ś
nie ujrzałem siebie w ogólnokrajowej
sieci telewizyjnej - w Raporcie Waltera Cronkite'a. Wprawdzie moja twarz
mign
ę
ła tam tylko przez chwil
ę
w tle, za plecami reportera, ale wszyscy
znajomi natychmiast mnie zauwa
ż
yli. Otrzymywałem telefony z innych
miast i z innych stanów. Mój tata domagał si
ę
ode mnie analizy i oceny
sytuacji, był bardzo rubaszny, serdeczny - taki do rany przyłó
ż
. Matka
chciała tylko,
ż
ebym wrócił do domu. Ale ja nie chciałem wraca
ć
do
domu. Byłem oczarowany.
Oczarowany t
ą
mroczn
ą
, spowit
ą
mgł
ą
truskawkow
ą
wiosn
ą
i
wisz
ą
cym nad wszystkim cieniem gwałtownej
ś
mierci, która jej
towarzyszyła w czasie tamtych nocy sprzed o
ś
miu lat. Cie
ń
Springheel
Jacka...
W Nowej Anglii nazywano to truskawkow
ą
wiosn
ą
. Nikt nie wie
dlaczego; ot, po prostu okre
ś
lenie u
ż
ywane przez starców. Twierdz
ą
oni,
ż
e co
ś
takiego zdarza si
ę
co osiem lub co dziesi
ęć
lat. Wypadki, jakie
miały miejsce w New Sharon Teachers' College tamtej konkretnie
truskawkowej wiosny... te
ż
mogłyby tworzy
ć
cykl, ale poniewa
ż
nikt nie
przeprowadzał nad tym gł
ę
bszych studiów, nigdy tego tak nie nazwali.
W New Sharon truskawkowa wiosna zacz
ę
ła si
ę
szesnastego marca
tysi
ą
c dziewi
ęć
set sze
ść
dziesi
ą
tego ósmego roku. Tego wła
ś
nie dnia
nast
ą
pił przełom w najostrzejszej od dwudziestu lat zimie. Padał deszcz,
a powietrze przesycał zapach odległego o trzydzie
ś
ci kilometrów morza.
Ś
nieg, którego napadało na wysoko
ść
prawie dziewi
ęć
dziesi
ę
ciu
centymetrów, zacz
ą
ł gwałtownie topnie
ć
i cały kampus ton
ą
ł w grz
ą
skim
błocku. Rze
ź
by ze
ś
niegu - pozostało
ść
zimowego karnawału - które
przez dwa miesi
ą
ce trwały nietkni
ę
te w minusowych temperaturach,
przekrzywiały si
ę
i przygarbiały. Ulepiona przed budynkiem bractwa Tep
karykatura Lyndona Johnsona płakała rzewnymi łzami odwil
ż
y. Goł
ą
b
widniej
ą
cy przed Prashner Hall stracił wszystkie pióra i miejscami wida
ć
ju
ż
było jego
ż
ałosny, wykonany ze sklejki szkielet.
W nocy nadeszła mgła i spowiła nieprzeniknion
ą
biał
ą
opo
ń
cz
ą
i cisz
ą
w
ą
skie alejki college'u oraz wszystkie drogi dojazdowe. Okalaj
ą
ce
promenad
ę
sosny sterczały niczym wyci
ą
gni
ę
te do liczenia palce, a
mleczny opar, jak dym z papierosów, snuł si
ę
leniwie pod niewielkim
mostkiem, otulaj
ą
c armaty pochodz
ą
ce jeszcze z czasów wojny
domowej. Mgła odbierała pejza
ż
owi spoisto
ść
, wszystko wydawało si
ę
obce i magiczne. Kto
ś
, kto niebacznie opu
ś
cił dudni
ą
ce muzyk
ą
z szafy
graj
ą
cej, jaskrawo o
ś
wietlone, zgiełkliwe wn
ę
trze klubu Grinder,
spodziewaj
ą
c si
ę
widoku wypełnionego gwiazdami zimowego nieba,
trafiał nagle w pogr
ąż
ony w ogłuszaj
ą
cej ciszy
ś
wiat dryfuj
ą
cej, białej
mgły; w cisz
ę
, któr
ą
m
ą
cił jedynie d
ź
wi
ę
k jego własnych kroków i plusk
wody kapi
ą
cej ze staro
ś
wieckich rynien. Człowiek niemal spodziewał si
ę
napotka
ć
id
ą
cego
ś
piesznie Golluma, Frodo, Sama albo odwróciwszy si
ę
skonstatowa
ć
,
ż
e Grinder znikn
ą
ł, a jego miejsce zaj
ę
ła mglista
panorama wrzosowisk, cisów, druidzkich kr
ę
gów lub pryskaj
ą
cych
iskrami zaczarowanych pier
ś
cieni.
Tego roku szafa graj
ą
ca odtwarzała Love is Blue. Bez przerwy
dochodziły tony Hey, Jude. D
ź
wi
ę
ki Scarborough Fair.
Tamtego wieczoru, dziesi
ęć
po jedenastej, student pierwszego roku,
John Dancey, wracaj
ą
c do akademika, zacz
ą
ł w tej mgle wrzeszcze
ć
.
Cisn
ą
ł na ziemi
ę
ksi
ąż
ki i darł si
ę
, wpatrzony w rozrzucone szeroko nogi
le
żą
cej na
ś
niegu w mrocznym naro
ż
niku na parkingu przylegaj
ą
cym do
Animal Sciences martwej dziewczyny, która miała gardło rozer
ż
ni
ę
te od
ucha do ucha. Jej rozwarte oczy zdawały si
ę
ciska
ć
skry rado
ś
ci, jakby
zrobiła najlepszy dowcip w
ż
yciu - Dancey, student pedagogiki, lepszy w
nauce ni
ż
w g
ę
bie, wrzeszczał, wrzeszczał i wrzeszczał.
Ranek wstał pos
ę
pny i pochmurny, a my szli
ś
my na sale wykładowe z
cisn
ą
cymi si
ę
na usta pytaniami: Kto? Dlaczego? Jak my
ś
lisz, czy go
złapi
ą
? I ostatnie, budz
ą
ce najwi
ę
kszy dreszcz emocji: Znałe
ś
j
ą
? Znała
ś
j
ą
?
Tak, chodziłem z ni
ą
na plastyk
ę
.
Tak, w zeszłym semestrze mój kumpel umawiał si
ę
z ni
ą
na randki.
Tak, kiedy
ś
w Grinder poprosiła mnie o ogie
ń
. Siedziała przy s
ą
siednim
stoliku.
Tak
Tak, ja...
Tak... tak... och, tak, ja...
Znali
ś
my j
ą
wszyscy. Nazywała si
ę
Gale Cerman (wymawiało si
ę
Kerr-
man) i studiowała na wydziale plastycznym. Nosiła okr
ą
głe, druciane
okulary i miała
ś
wietn
ą
figur
ę
. Była powszechnie lubiana, ale kole
ż
anki z
pokoju jej nie znosiły. Niewiele udzielała si
ę
towarzysko, chocia
ż
nale
ż
ała do najbardziej adorowanych dziewcz
ą
t w kampusie. Była
okropna, ale miła. Była niebywale
ż
ywa, ale rzadko zabierała głos i
prawie nigdy si
ę
nie u
ś
miechała. Była w ci
ąż
y i chorowała na białaczk
ę
.
Była lesbijk
ą
, któr
ą
zamordował jej chłopak. Siedemnastego marca była
truskawkowa wiosna i wszyscy znali
ś
my Gale Cerman.
W kampusie pojawiło si
ę
pół tuzina samochodów policji stanowej;
wi
ę
kszo
ść
zaparkowała przed Judith Franklin Hall, gdzie mieszkała
Cerman. Kiedy o dziesi
ą
tej rano przechodziłem tamt
ę
dy w drodze na
zaj
ę
cia, kazano mi si
ę
wylegitymowa
ć
. Głupi nie byłem. Pokazałem im
dokument i nie robiłem
ż
adnych uwag.
- Czy nosisz przy sobie nó
ż
? - zapytał chytrze policjant.
- Czy chodzi o Gale Cerman? - próbowałem si
ę
dowiedzie
ć
, gdy ju
ż
o
ś
wiadczyłem,
ż
e najniebezpieczniejsz
ą
rzecz
ą
, jak
ą
ze sob
ą
nosz
ę
, s
ą
klucze przypi
ę
te do zasuszonej króliczej łapki.
- Dlaczego pytasz? - nasro
ż
ył si
ę
.
Na zaj
ę
cia spó
ź
niłem si
ę
pi
ęć
minut.
Panowała truskawkowa wiosna i tej nocy nikt ju
ż
nie chodził samotnie
po terenie na poły akademickiego, na poły magicznego kampusu.
Ponownie pojawiła si
ę
mgła pachn
ą
ca morzem, cicha i otchłanna.
Mniej wi
ę
cej o dziewi
ą
tej wieczorem wpadł do pokoju kolega, z którym
mieszkałem. Od siódmej wyt
ęż
ałem mózgownic
ę
, mozol
ą
c si
ę
nad
esejem o Miltonie.
- Złapali go - o
ś
wiadczył. - Słyszałem to w Grinder.
- Od kogo?
- Nie wiem. Od jakiego
ś
chłopaka. Zrobił to jej narzeczony. Nazywa si
ę
Carl Amalara.
Rozparłem si
ę
na krze
ś
le. Poczułem ulg
ę
, a jednocze
ś
nie byłem
troch
ę
rozczarowany. Takie nazwisko nie budzi w
ą
tpliwo
ś
ci. Musiała to
by
ć
prawda. Najzwyklejsze, odra
ż
aj
ą
ce, n
ę
dzne morderstwo z
nami
ę
tno
ś
ci.
- W porz
ą
dku - powiedziałem. - I bardzo dobrze.
Wybiegł z pokoju,
ż
eby dalej rozgłasza
ć
wie
ść
. Jeszcze raz
przeczytałem swój esej o Miltonie i nie mog
ą
c doj
ść
do tego, co chciałem
powiedzie
ć
, podarłem go, po czym zacz
ą
łem pisa
ć
od pocz
ą
tku.
O wszystkim doniosła poranna prasa. Zamie
ś
ciła a
ż
nieprzyzwoicie
wyra
ź
ne zdj
ę
cie Amalary - zapewne ze
ś
wiadectwa uko
ń
czenia szkoły
ś
redniej - pokazuj
ą
ce raczej sm
ę
tnie wygl
ą
daj
ą
cego chłopaka o
oliwkowej cerze, ciemnych oczach i z dziobami na nosie. Amalara nie
przyznał si
ę
jeszcze do winy, ale wszystkie okoliczno
ś
ci wskazywały na
niego. On i Gale Cerman przez ostatni miesi
ą
c bardzo si
ę
kłócili, a
tydzie
ń
przed morderstwem zerwali ze sob
ą
. Jego kolega z pokoju
powiedział,
ż
e ostatnio Amalara był „przybity”. W kuferku pod jego
łó
ż
kiem policja znalazła kupiony u L.L. Beansa nó
ż
my
ś
liwski o
osiemnastocentymetrowej klindze i ewidentnie poci
ę
t
ą
no
ż
yczkami
fotografi
ę
jego narzeczonej.
Obok zdj
ę
cia Amalary widniała te
ż
podobizna Gale Cerman. Obok
blondynki o raczej mysim wygl
ą
dzie i w okularach dostrzec mo
ż
na było
troch
ę
rozmazanego psa oraz flaminga z rozpostartymi skrzydłami. Na
twarzy Gale Cerman go
ś
cił pełen zakłopotania u
ś
miech. Mru
ż
yła oczy i
r
ę
k
ę
trzymała na łbie psa. A wi
ę
c to prawda. To musiała by
ć
prawda.
Nast
ę
pnej nocy znów wyst
ą
piła mgła, która słała si
ę
jak bluszcz,
spowijaj
ą
c
ś
wiat w nieprzytomnej ciszy. Wyszedłem tego wieczoru na
spacer. Bolała mnie głowa i miałem ochot
ę
zaczerpn
ąć
nieco
ś
wie
ż
ego
powietrza. Pachniało wiosn
ą
; która z wolna usuwała ze swej drogi
niech
ę
tnie ust
ę
puj
ą
cy
ś
nieg, zostawiaj
ą
c za sob
ą
pozbawione
ż
ycia łaty
zeszłorocznej trawy, nagie i niczym nie zakryte jak głowa wiekowej babci.
Dla mnie był to jeden z najczarowniejszych wieczorów, jakie
pami
ę
tam. Ludzie, których mijałem pod otoczonymi halo latarniami, byli
mrucz
ą
cymi cieniami i sprawiali wra
ż
enie spleconych ramionami,
patrz
ą
cych sobie w oczy kochanków.
Ś
nieg topił si
ę
i odpływał, topił si
ę
i
odpływał, ka
ż
dy podmuch wiatru osuszał
ś
wiat, a mroczne morze zimy
odpływało w niepami
ęć
.
Spacerowałem prawie do północy, do chwili, kiedy byłem ju
ż
przemoczony do suchej nitki, a w alejkach zaroiło si
ę
od cieni, w kr
ę
tych
przej
ś
ciach usłyszałem wiele tłumionych mgł
ą
kroków. Kto powie,
ż
e
jednym z tych cieni nie był człowiek, czy stwór, nazwany Springheel
Jack? Na pewno nie ja, poniewa
ż
min
ą
łem wiele cieni, ale we mgle nie
rozró
ż
niałem twarzy.
Nast
ę
pnego dnia obudził mnie dochodz
ą
cy z korytarza zgiełk.
Wylazłem zobaczy
ć
, co si
ę
dzieje. Dło
ń
mi doprowadziłem do jakiego
takiego stanu fryzur
ę
i przeci
ą
gn
ą
łem włochat
ą
g
ą
sienic
ą
, w któr
ą
podst
ę
pnie zamienił si
ę
mój j
ę
zyk, po suchym jak pieprz podniebieniu.
- Wyko
ń
czył nast
ę
pn
ą
- powiedział kto
ś
z pobladł
ą
z wra
ż
enia twarz
ą
. -
Musz
ą
go wypu
ś
ci
ć
.
- Kogo?
- Amalar
ę
! - wykrzykn
ą
ł inny rozradowany głos. - Kiedy to si
ę
stało, on
siedział w wi
ę
zieniu.
- Stało si
ę
co? - dopytywałem si
ę
cierpliwie.
Wiedziałem,
ż
e wcze
ś
niej czy pó
ź
niej dowiem si
ę
wszystkiego. Tego
byłem pewien.
- Dzi
ś
w nocy zabił nast
ę
pn
ą
. Teraz ci
ą
gle jej szukaj
ą
.
- Kogo szukaj
ą
?
Przede mn
ą
znów zamajaczyła ta blada twarz.
- Nie kogo. Czego. Jej głowy. Ktokolwiek zabił t
ę
dziewczyn
ę
, zabrał ze
sob
ą
jej głow
ę
.
New Sharon nie jest du
żą
uczelni
ą
, a w tamtych latach była jeszcze
mniejsz
ą
- instytucja okre
ś
lana przez dziennikarzy mianem „uczelni
ś
rodowiskowej”. I rzeczywi
ś
cie stanowili
ś
my niewielk
ą
społeczno
ść
: w
ka
ż
dym razie wtedy. Wszyscy si
ę
znali; gorzej lub lepiej, ale si
ę
znali.
Gale Cerman była dziewczyn
ą
, której ka
ż
dy kiwał głow
ą
na powitanie,
my
ś
l
ą
c sobie,
ż
e przecie
ż
gdzie
ś
ju
ż
j
ą
wcze
ś
niej spotkał.
Ann Bray znali wszyscy. Rok wcze
ś
niej, w paradzie podczas konkursu
na Miss Nowej Anglii, szła zaraz za zdobywczyni
ą
tytułu i wymachiwała
lask
ą
w takt melodii Hey, Look Over Me. Rozum równie
ż
posiadała nie od
parady; do chwili
ś
mierci była redaktorem uczelnianej gazety
(tygodnika), nale
ż
ała do studenckiego koła dramatycznego i pełniła
funkcj
ę
przewodnicz
ą
cej filii Narodowego
ś
e
ń
skiego Koła Studenckiego
w New Sharon. Na fali entuzjazmu, jaki ogarnia ka
ż
dego studenta
pierwszego roku, wymy
ś
liłem now
ą
kolumn
ę
do prowadzonej przez ni
ą
gazety i próbowałem si
ę
z Ann Bray umówi
ć
na randk
ę
- w obu
przypadkach poniosłem sromotn
ą
pora
ż
k
ę
.
A teraz była martwa... gorzej ni
ż
martwa.
Na popołudniowe wykłady chadzałem jak ka
ż
dy inny. Witaj
ą
c si
ę
mówiłem „cze
ść
” z nieco mniejszym zapałem ni
ż
zwykle; zupełnie
jakbym bał si
ę
przygl
ą
da
ć
twarzom znajomych. Oni zreszt
ą
zachowywali
si
ę
podobnie w stosunku do mnie. Mi
ę
dzy nami trafiła si
ę
czarna owca,
czarna jak
ż
wir alejek krzy
ż
uj
ą
cych si
ę
z deptakiem, jak wyrwa mi
ę
dzy
stuletnimi d
ę
bami rosn
ą
cymi na tylnym dziedzi
ń
cu gimnazjum. Czarna
jak masywne cielska armat z czasów wojny domowej ogl
ą
dane w
oparach półprzezroczystej mgły. Patrzyli
ś
my sobie w oczy, próbuj
ą
c
odnale
źć
wzajemnie w nich t
ę
ciemno
ść
.
Tym razem policja nikogo nie aresztowała. W mgliste noce
osiemnastego, dziewi
ę
tnastego i dwudziestego marca niebieskie
radiowozy nieustannie patrolowały teren kampusu. Ich czołowe
reflektory co chwila kłuły mroczne zak
ą
tki i zaułki. Administracja uczelni
wprowadziła od dwudziestej pierwszej godzin
ę
policyjn
ą
. Parki
obłapiaj
ą
cych si
ę
ryzykantów, których chwytano w krzakach na północ
od Tate Alumni Building, zabierano na posterunek policji w New Sharon i
bezlito
ś
nie maglowano przez trzy godziny.
Dwudziestego miał miejsce histeryczny, fałszywy alarm, kiedy na
parkingu, w miejscu gdzie znaleziono zwłoki Gale Cerman, natkni
ę
to si
ę
na nieprzytomnego chłopaka. Przygłupi gliniarz z kampusu, nie badaj
ą
c
nawet pulsu, załadował ciało na tylne siedzenie radiowozu, rozło
ż
ył sobie
przed nosem map
ę
i ruszył do najbli
ż
szego szpitala. Na terenie
opustoszałego terenu uniwersytetu syrena samochodu zawodziła jak
walne zgromadzenie banshee.
W połowie drogi zwłoki usiadły i spytały głucho: „Gdzie, do diabła,
jestem?” Gliniarz wrzasn
ą
ł i zjechał z szosy. Zwłoki okazały si
ę
by
ć
studentem, który nazywał si
ę
Donald Morris i przez ostatnie dwa dni
przechodził ci
ęż
k
ą
gryp
ę
... Czy panowała wtedy grypa azjatycka? Nie
pami
ę
tam. Tak czy owak, zemdlał po drodze do Grinder, dok
ą
d wybrał
si
ę
na zup
ę
i tosty.
Dni ci
ą
gle były ciepłe, cho
ć
pochmurne. Ludzie gromadzili si
ę
w
niewielkich grupach, które przejawiały zdumiewaj
ą
c
ą
tendencj
ę
do
błyskawicznego rozpadania si
ę
i formowania ponownie w innych ju
ż
konfiguracjach. Je
ś
li człowiek zbyt długo ogl
ą
dał te same twarze,
przychodziły mu do głowy głupie my
ś
li o ich wła
ś
cicielach. A plotki po
kampusie rozchodzi
ć
si
ę
zacz
ę
ły wr
ę
cz z szybko
ś
ci
ą
ś
wiatła.
Powszechnie lubiany profesor historii widziany był na niewielkim
mostku, gdy
ś
miał si
ę
i płakał; Gale Cerman zostawiła tajemnicz
ą
,
składaj
ą
c
ą
si
ę
z dwóch słów wiadomo
ść
wypisan
ą
jej własn
ą
krwi
ą
na
asfalcie parkingu przy Animal Sciences; oba morderstwa tak naprawd
ę
miały podło
ż
e polityczne i dokonało ich odgał
ę
zienie SDS;
ż
eby
zaprotestowa
ć
przeciw wojnie. Wszystko to było bardzo zabawne. SDS w
New Sharon liczyło siedmiu członków; jedno wi
ę
ksze odgał
ę
zienie
mogłoby doprowadzi
ć
do bankructwa cał
ą
organizacj
ę
. Ten fakt,
spowodował jeszcze bardziej złowieszcz
ą
teori
ę
wysnuwan
ą
przez
prawicowe ugrupowania kampusu - to robota agitatorów z zewn
ą
trz. Tak
zatem w tamtych dziwacznych, ciepłych dniach odwracali
ś
my głowy, nie
patrz
ą
c sobie w oczy.
Zawsze wietrz
ą
ca sensacj
ę
prasa zignorowała du
ż
e podobie
ń
stwo
naszego mordercy do Kuby Rozpruwacza i dokopała si
ę
o wiele gł
ę
biej -
a
ż
do roku tysi
ą
c osiemset dziewi
ę
tnastego. Ann Bray znaleziono na
rozmi
ę
kłym skrawku ziemi, zaledwie cztery metry od najbli
ż
szego
chodnika, ale nie odkryto
ż
adnych odcisków stóp; nawet nale
żą
cych do
ofiary. Obdarzony fantazj
ą
dziennikarz z New Hampshire, który uwielbiał
takie mroczne, tajemnicze historie, ochrzcił zabójc
ę
mianem Springheel
Jacka, czym nawi
ą
zał do odra
ż
aj
ą
cego lekarza, Johna Hawkinsa z
Bristolu, który za pomoc
ą
ró
ż
nych dziwnych mikstur farmaceutycznych
zamordował swoich pi
ęć
ż
on. I przezwisko to z powodu owego
błotnistego miejsca, na którym nie było
ż
adnych
ś
ladów, natychmiast si
ę
przyj
ę
ło.
Dwudziestego pierwszego znów padało, wi
ę
c i deptak oraz tylny
dziedziniec zamieniły si
ę
w trz
ę
sawisko. Policja o
ś
wiadczyła,
ż
e zostawi
w kampusie agentów w cywilnych ubraniach, zarówno kobiety jak i
m
ęż
czyzn, po czym połowa radiowozów odjechała.
Gazeta kampusu w nieco chaotycznym artykule wst
ę
pnym wyraziła z
tego powodu du
ż
e oburzenie. Generalnie sens publikacji był taki,
ż
e je
ś
li
pojawi si
ę
tyle glin przebranych za studentów, to ju
ż
na pewno nikt nie
zdoła rozpozna
ć
agitatorów z zewn
ą
trz.
Nadszedł wieczór, a wraz z nim mgła. Wirowała po obramowanych
drzewami alejkach, prawie zamy
ś
lona, zasnuwała swymi oparami
budynek za budynkiem. Była delikatna, niematerialna, ale w jaki
ś
sposób
nieubłagana i przera
ż
aj
ą
ca. Springheel Jack to m
ęż
czyzna - co do tego
nikt chyba nie
ż
ywił najmniejszych w
ą
tpliwo
ś
ci - ale mgła stanowiła jego
wspólniczk
ę
, kobiet
ę
... tak w ka
ż
dym razie ja to odbierałem. Odnosiłem
wra
ż
enie,
ż
e nasza niewielka uczelnia wpadła mi
ę
dzy ich ciała i
ś
ci
ś
ni
ę
ta
w ich miłosnym u
ś
cisku, stała si
ę
cz
ęś
ci
ą
składow
ą
mał
ż
e
ń
stwa, które
skonsumowane zostało w potokach krwi. Siedziałem, paliłem i
obserwowałem, jak w zapadaj
ą
cym mroku rozbłyskuje coraz wi
ę
cej
ś
wiateł. Zastanawiałem si
ę
wła
ś
nie, czy to si
ę
ju
ż
sko
ń
czyło, kiedy do
pokoju wtargn
ą
ł kolega, z którym mieszkałem, i cicho zamkn
ą
ł za sob
ą
drzwi.
- B
ę
dzie padał
ś
nieg - powiedział.
Odwróciłem si
ę
w jego stron
ę
.
- Wiesz to z radia?
- Nie - odparł. - Komu potrzebny meteorolog? Czy słyszałe
ś
o
truskawkowej wio
ś
nie?
- Chyba tak - powiedziałem. – Dawno temu. To co
ś
, o czym opowiadały
babcie, prawda?
Stał obok mnie i patrzył w okno na skradaj
ą
cy si
ę
chyłkiem mrok.
- Truskawkowa wiosna jest jak babie lato - powiedział. - Tyle,
ż
e zdarza
si
ę
znacznie rzadziej. W tej cz
ęś
ci kraju dobre babie lato masz co dwa,
trzy lata. Pogoda, jak
ą
mamy teraz, przytrafia si
ę
raz na osiem albo
dziesi
ęć
lat. To fałszywa wiosna, kłamliwa wiosna, podobnie jak babie
lato jest fałszywym latem. Moja babcia mawiała,
ż
e truskawkowa wiosna
poprzedza nadej
ś
cie straszliwej burzy
ś
nie
ż
nej - im dłu
ż
ej trwa
truskawkowa wiosna, tym burza ta b
ę
dzie silniejsza.
- Klity-bajdy - odparłem. - Nie wierz
ę
w ani jedno słowo. - Popatrzyłem na
niego. - Ale wiesz, jestem troch
ę
podenerwowany. A ty?
U
ś
miechn
ą
ł si
ę
łaskawie i podgrandził mi papierosa z otwartej paczki
le
żą
cej na parapecie okna.
- My
ś
l
ę
,
ż
e wszyscy tylko nie ty i nie ja - odparł i z twarzy znikn
ą
ł mu
u
ś
miech. - Wiesz, czasami zastanawiam si
ę
nad tob
ą
. Mo
ż
e pójdziemy do
zwi
ą
zku i pogramy sobie w bilard? Załatwi
ę
ci
ę
dziesi
ęć
do o
ś
miu.
- W przyszłym tygodniu mam egzamin wst
ę
pny z trygonometrii.
Zamierzam zaj
ąć
si
ę
magicznym cyrklem i stosem notatek.
Długo jeszcze po jego wyj
ś
ciu mogłem tylko siedzie
ć
i bezmy
ś
lnie
gapi
ć
si
ę
w okno. A nawet pó
ź
niej, kiedy ju
ż
rozło
ż
yłem ksi
ąż
ki i
zabrałem si
ę
do pracy, jaka
ś
cz
ą
stka mnie przebywała poza pokojem,
spacerowała w ciemno
ś
ciach, gdzie wart
ę
pełniło co
ś
niewyobra
ż
alnie
mrocznego.
Tej nocy zabita została Adelle Parkins. W tym samym czasie kampus
patrolowało sze
ść
wozów policyjnych i siedemnastu przebranych za
studentów wywiadowców (o
ś
miu stanowiły
ś
ci
ą
gni
ę
te z Bostonu
kobiety). Ale Springheel Jack, d
ążą
c do zabicia czterech z nas, był
nieul
ę
kły. Fałszywa wiosna, kłamliwa wiosna pomogła mu i pobudziła go
- zabił Adelle Parkins i zostawił j
ą
za kierownic
ą
jej dodge'a rocznik
tysi
ą
c dziewi
ęć
set sze
ść
dziesi
ą
ty czwarty, gdzie rano znaleziono zwłoki.
Cz
ęść
ciała znajdowała si
ę
w samochodzie, a druga cz
ęść
w baga
ż
niku.
Na przedniej szybie widniały wymalowane krwi
ą
- to ju
ż
nie była plotka -
dwie sylaby: HA! HA!
Po tej tragedii kampus troch
ę
zwariował. Wszyscy i nikt znali
ś
my
Adelle Parkins. Nale
ż
ała do tych bezimiennych, zaharowanych kobiet,
jakie pracowały w Grinder od szóstej do dwudziestej trzeciej,
zaspokajaj
ą
c w ka
ż
dej chwili hamburgerami wilczy apetyt studentów,
którzy wpadali do klubu w przerwach mi
ę
dzy wykładami a prac
ą
w
bibliotece. Te ostatnie trzy mgliste wieczory stanowiły zapewne najmniej
uci
ąż
liwe dni w jej
ż
yciu; godzina policyjna była
ś
ci
ś
le przestrzegana i po
dwudziestej pierwszej Adelle obsługiwała jedynie policjantów i
uradowanych dozorców - opustoszałe budynki w du
ż
ym stopniu
poprawiły im zły zazwyczaj humor.
Niewiele zostało do opowiadania. Policja, równie bliska histerii jak my,
ponownie waliła głow
ą
w mur i aresztowała nieszkodliwego
homoseksualist
ę
, absolwenta socjologii. Hanson Gray utrzymywał,
ż
e
„nie pami
ę
ta”, gdzie sp
ę
dził ostatnie, krytyczne noce. Przymkni
ę
to go,
postawiono w stan oskar
ż
enia, a nast
ę
pnie, po ostatniej, niemo
ż
liwej do
opisania nocy truskawkowej wiosny, kiedy to na deptaku zar
ż
ni
ę
ta
została Marsha Curran, polecono mu opu
ś
ci
ć
New Sharon i galopem
wraca
ć
do rodzinnego miasteczka w New Hampshire.
Nikt nigdy si
ę
nie dowie, dlaczego wyszła samotnie - była tłustym
stworzeniem o
ż
ałosnej urodzie, które mieszkało w mie
ś
cie z trzema
innymi dziewcz
ę
tami. Przesmyrgn
ę
ła si
ę
na kampus równie cicho jak
sam Springheel Jack. Co j
ą
do tego skłoniło? Zapewne jaka
ś
potrzeba,
równie gł
ę
boka i niemo
ż
liwa do opanowania jak
żą
dza kieruj
ą
ca jej
zabójc
ą
. I podobnie niezrozumiała. Mo
ż
e wiódł j
ą
przymus jakiego
ś
rozpaczliwego, pełnego nami
ę
tno
ś
ci romansu z ciepł
ą
noc
ą
, z ciepł
ą
mgł
ą
, z zapachem morza i zimnym no
ż
em?
Stało si
ę
to dwudziestego trzeciego marca. Dwudziestego czwartego
dyrektor college'u oznajmił,
ż
e ferie wiosenne zostan
ą
przy
ś
pieszone o
tydzie
ń
, wi
ę
c zanim nadeszła burza
ś
nie
ż
na, bynajmniej nie rado
ś
nie,
lecz jak stado przera
ż
onych owiec, rozjechali
ś
my si
ę
do domów. Za nami
został pusty kampus nawiedzany jedynie przez policj
ę
i mrocznego
upiora.
Miałem własny samochód, wi
ę
c zabrałem ze sob
ą
sze
ść
osób; ich
baga
ż
upchali
ś
my byle jak. Nie była to przyjemna podró
ż
. Ka
ż
dy z nas
zdawał sobie spraw
ę
,
ż
e w samochodzie mógł jecha
ć
Springheel Jack.
Tej nocy temperatura spadła do pi
ę
tnastu stopni poni
ż
ej zera. Nad
cał
ą
północn
ą
Now
ą
Angli
ą
rozszalała si
ę
burza
ś
nie
ż
na, która zacz
ę
ła
si
ę
opadem deszczu ze
ś
niegiem, a zako
ń
czyła
trzydziestocentymetrowymi zaspami. Jak zwykle odpowiednia liczba
starych pierników dostała zawałów serca odgarniaj
ą
c ten
ś
nieg... I nagle,
jak za spraw
ą
jakiej
ś
magii, był ju
ż
kwiecie
ń
. Ciepłe, przelotne deszcze,
gwia
ź
dziste noce.
Nazwali to truskawkow
ą
wiosn
ą
- Bóg jeden wie dlaczego - i jest to
zły, kłamliwy czas, który nastaje tylko co osiem lub dziesi
ęć
lat.
Springheel Jack odszedł wraz z mgł
ą
, tote
ż
na pocz
ą
tku czerwca na
kampusie mówiło si
ę
głównie o protestach przeciwko słu
ż
bie wojskowej
i pikiecie domu, w którym znany producent napalmu przeprowadzał
nabór nowych pracowników. W lipcu powszechnie ju
ż
unikano tematu
Springheel Jacka - w ka
ż
dym razie w rozmowach. Podejrzewam,
ż
e wiele
osób roztrz
ą
sało ten problem na okr
ą
gło, szukaj
ą
c jakiej
ś
luki w tym
całym szale
ń
stwie, wytłumaczenia, które by cokolwiek wyja
ś
niło.
W tym samym roku uko
ń
czyłem uczelni
ę
, a w nast
ę
pnym o
ż
eniłem
si
ę
. Doskonała praca w lokalnym wydawnictwie. W tysi
ą
c dziewi
ęć
set
siedemdziesi
ą
tym pierwszym urodziło nam si
ę
dziecko; teraz jest ju
ż
prawie w wieku szkolnym.
Ś
liczny, ciekawy
ś
wiata chłopak o moich
oczach i jej ustach.
I oto dzisiejsza gazeta.
Oczywi
ś
cie wiedziałem,
ż
e to przyszło. Wiedziałem o tym
wczorajszego ranka, kiedy obudziłem si
ę
i usłyszałem tajemniczy d
ź
wi
ę
k
taj
ą
cego, spływaj
ą
cego rynnami
ś
niegu. Wiedziałem, gdy poczułem
delikatn
ą
wo
ń
oceanu otulaj
ą
c
ą
nasz
ą
frontow
ą
werand
ę
, która znajduje
si
ę
w odległo
ś
ci pi
ę
tnastu kilometrów od wybrze
ż
a. Wiedziałem,
ż
e
ponownie nadeszła truskawkowa wiosna, kiedy zeszłego wieczoru
ruszałem z pracy do domu, bo musiałem wł
ą
czy
ć
w samochodzie
czołowe reflektory,
ż
eby przebi
ć
si
ę
przez mgł
ę
, która wła
ś
nie zacz
ę
ła si
ę
podnosi
ć
z pól i zagł
ę
bie
ń
terenu, rozmywa
ć
sylwetki budynków i
ta
ń
czy
ć
w czarodziejskich halo wokół ulicznych latarni.
Poranna gazeta przyniosła wiadomo
ść
,
ż
e na kampusie w New
Sharon, w pobli
ż
u dział z czasów wojny domowej, znaleziono w
topniej
ą
cej zaspie
ś
nie
ż
nej zamordowan
ą
dziewczyn
ę
. Nie znaleziono...
nie znaleziono jej całej.
Moja
ż
ona jest załamana. Chce wiedzie
ć
, gdzie sp
ę
dziłem ostatni
ą
noc. Nie mog
ę
jej tego wyja
ś
ni
ć
, poniewa
ż
sam nie pami
ę
tam. Pami
ę
tam,
jak wyruszyłem z pracy do domu, pami
ę
tam, jak wł
ą
czałem reflektory,
ż
eby przebi
ć
si
ę
przez cudownie nadpełzaj
ą
c
ą
mgł
ę
; ale to wszystko co
pami
ę
tam.
Rozmy
ś
lałem o tym owej mglistej nocy, kiedy przechadzałem si
ę
z
bólem głowy po terenach kampusu i mijałem te wszystkie urocze,
niematerialne cienie pozbawione kształtu. I rozmy
ś
lałem o baga
ż
niku
swego samochodu – jakie
ż
to okropne słowo: baga
ż
nik – i zastanawiam
si
ę
, dlaczego tak bardzo boj
ę
si
ę
go otworzy
ć
.
Kiedy pisz
ę
te słowa, słysz
ę
, jak w s
ą
siednim pokoju płacze moja
ż
ona. My
ś
li,
ż
e ostatni
ą
noc sp
ę
dziłem z inn
ą
kobiet
ą
.
Bo
ż
e drogi, wszystko bym oddał,
ż
eby tak wła
ś
nie było...