Szczygieł Jerzy Po kocich łbach

background image

JERZY SZCZYGIEł PO KOCICH

łbach
JERZY SZCZYGIEŁ

19 SS
Okładkę i kartę tytułową projektował ZBIGNIEW RYCHLICKI

Ilustrował
KAZIMIERZ HAŁAJKIEWICZ

copyright by Instytut Wydawniczy ..Nasza Księgarnia", Warszawa 1975
1

Pachniało kwitnącą brzozą. Siedząc skulony na murku, wdychał ten zapach z
ciepłym powietrzem, które jak przedziwne światło rozjaśniało jego mózg,

wypełniało piersi i całe ciało. Słońce paliło go w plecy i kark. Prawie drzemał,
z głową wspartą na kolanach.

A może to jedynie sen i w rzeczywistości jest jak dawniej w Puławach, na wale
koło strzelnicy lub na chodniku przed domem, gdzie tak bardzo lubił wczesnym

ranem grzać się w pierwszym słońcu. Cała ta podróż do Zakładu, a potem rozmowy,
wysiadywanie w poczekalniach i ten cichy, niby wymarły dom Św. Stanisława - to

niewątpliwie sen.
Często miewał w ostatnim roku niezwykłe sny. Męczyły go w nich i prześladowały

rozmaite stwory, zaskakiwały niezwykłe sytuacje.
Dłońmi dotknął nagrzanego, chropowatego cementu.

Nie, żadna złuda. Słyszy szum pobliskiej brzozy, czuje jej zapach. Prawdziwe
jest słońce. Prawdziwy jest on sam i wszystko, co rozciąga się dookoła. Puławy

leżą daleko, tak daleko, jak odległe jest jego życie sprzed wypadku.
- Nie trzeba myśleć i wracać do przeszłości. Przed sobą masz długie życie.

Dlaczego to wuj powiedział? Przecież nie poskarżył się ani słowem na swój los,
nie zdradził niczym tego, co naprawdę czuł. Chciał, by wuj wracając do Puław

wiedział i powtarzał innym, że Zakład jest wspaniały, taki, jakim on, Tadek,
wymarzył go sobie.

Właściwie spodziewał się czegoś innego. Czekał na ten dzień niby na niezwykłe
święto. Tymczasem pierwsze godziny zmroziły go. Chłodne, rzeczowe pytania,

kierowane do wuja, przypominały magi- 5
strackie biuro. Tam również urzędnik odnosił się nieufnie podczas spisywania

danych, jakich zażądała szkoła dla ociemniałych od władz miejskich.
Ilekroć dawniej przechodził obok magistratu, wielka, przysadzista bryła,

zawieszona na wiślanej skarpie, przytłaczała go. Małe, zakratowane okienka,
osadzone w grubych murach, przypominały więzienie. Nigdy przedtem nie był w

środku. Kiedy wszedł tam, trzymając się ramienia wuja, był jak sparaliżowany. W
powietrzu unosiła się woń stęchlizny, którą wydzielają stare, zapisane papiery.

Biura Zakładu pachniały podobnie. A i ten dom Św. Stanisława przejmował jakimś
obcym chłodem nie mającym nic wspólnego z wyobrażeniami, które wytworzył sobie o

tej upragnionej szkole.
Ocknął się i podniósł głowę, usłyszawszy chrzęst czyichś kroków na żwirowej

alejce. Stąpania były lekkie i szybkie. To mogła być tylko kobieta i na pewno
widząca. Szła pewnie, a spod jej bucików toczyły się drobne kamyki. Słyszał ich

cichy szmer.
Podniósł się i stał teraz przy murku. Nie wiadomo dlaczego, poczuł do idącej

sympatię.
- Dzień dobry - powiedział, gdy znalazła się blisko.

Kroki umilkły. Długą chwilę trwała cisza. Już zwątpił, czy stoi przed nim, kiedy
naraz spytała:

- Jak ty się nazywasz?
Głos miała melodyjny i łamiący się, jakby z niepewności.

- Tadek Różański. Jestem nowym uczniem. Przyjechałem dziś rano.
- A dlaczego nie jesteś na zajęciach?

- Będę chodził na lekcje od poniedziałku.
- Do której klasy?

- Przed wypadkiem byłem w szóstej.
- Na pewno nieraz jeszcze spotkamy się. Do widzenia.

Nim zdążył odpowiedzieć, skrzypnęły drzwi i spiesznie weszła do budynku. W tym
momencie dom Św. Stanisława jakby poruszył się -z wielu naraz okien dobiegły

głosy, rozległy się też dźwięki fortepianu. Ktoś w zawrotnym tempie zaczął
ćwiczyć gamy.

„Koniec lekcji" - pomyślał i raptem przeląkł się. Zaraz wybiegną ze szkoły, z

background image

różnych klas, całą gromadą, otoczą go, zaczną pytać.

Podobnie było i w Puławach, gdy zjawiał się nowy uczeń. Na przerwie albo po
lekcjach opadali go chmarą, aż wyciągnęli z niego

wszystko, co ich interesowało, przyjrzeli się uważnie, ocenili, a gdy było
trzeba, to i zmierzyli na pięści. Zawsze lepiej wiedzieć, z kim ma się do

czynienia.
Ale zląkł się jeszcze czegoś innego. Nigdy dotychczas nie zetknął się i nie

rozmawiał z niewidomymi. Jak to będzie? Chciał odwlec tę chwilę, przysłuchać się
najpierw, poobserwować z boku, jak zachowują się między sobą, o czym mówią.

Nagle poczuł pod stopami żwirową alejkę. Początkowo szedł z wahaniem, a potem
już coraz śmielej. Tu nie może mu nic grozić, to przecież teren, po którym

chodzą. Zwolnił, gdy tony fortepianu znacznie przycichły. Żwir pozostał w tyle.
Pod butami miał teraz trawę. Pochylił się i dotknął jej. Była puszysta,

delikatna, prawdziwie majowa. Pomyślał, że powinien się cofnąć i odszukać z
powrotem żwirową alejkę, ale nad sobą słyszał cichy szum drzew, w nozdrza

chwytał gorący podmuch pełen żywicznego aromatu...
Wyciągnął ręce. Pień sosny miał korę chropowatą. W głębokich pęknięciach rósł

drobniutki mech.
I naraz zobaczył drzewa, cieniste polany między nimi, kołyszące się w górze

zielone korony, wysokie niebieskie niebo i tysiąc innych barw i kształtów
soczystych, oszałamiających. Był w lesie, w prawdziwym. Dotykał sosny

brunatnoszarej od dołu, złocistej w pęknięciach od żywicy, wyżej czerwonej,
przechodzącej w żółć, a na koniec w zieleń igliwia.

Tyle razy oglądał takie drzewa. Mógłby je rysować w pamięci. Chociaż na oczach
ma ciemne okulary, nie przeszkadza mu to widzieć wszystkiego w najdrobniejszych

szczegółach. To, co dostrzega, jest nie na zewnątrz, lecz gdzieś w nim, wiąże
się ściśle z Puławami, z włóczęgą po tamtejszych lasach, z krajobrazem, który

utrwalił i zachował w pamięci na zawsze.
Cieszy go ten las, którego cząstki dotyka. On czyni tę szkołę, tak długo

wyczekiwaną i nagle tak obcą, miejscem bliskim. Trzeba być tylko cierpliwym.
Początkowo wszystko jest niezrozumiałe i obce. Tak też bywa i z ludźmi. Przy

pierwszym spotkaniu trudno ich niekiedy pojąć, wydają się zagadkowi, niedostępni
i dopiero po pewnym czasie ich pancerz jakby zanika.

Gdyby od razu w styczniu przyjechał, już znałby wszystkich. Ale nie od niego to
zależało. Długie tygodnie choroby, a później ten list, aby się wstrzymał z

przyjazdem do ferii wiosennych.
Często w nocy nie mógł zasnąć. Bał się, że szkoła w ogóle odmówi przyjęcia go w

swoje mury. Kilkakrotnie śniło mu się, że nie ma żadnej takiej szkoły, to tylko
wytwór jego wyobraźni. Innym razem budził się przerażony^ bo we śnie powiedział

mu ktoś, że cała ta szkoła to zwykły żart, wymyślony po to, by z niego zakpić.
Dwukrotnie posyłał listy, przypominając o sobie, i niespokojny czekał na

odpowiedź.
I teraz jest już na miejscu. Powinien być szczęśliwy, cieszyć się, wszedł

przecież na drogę, która doprowadzi go do wymarzonego celu. Za miesiąc będzie
znał otoczenie i poczuje się jednym z tych chłopców, zagłębi w pracy. Nie

zmarnuje ani jednej chwili. Przekona wszystkich, że warto było otworzyć mu
drzwi.

Już był spokojny. Odłamał kawałek kory, kruszył ją w palcach i, wsparty plecami
o pień, poddawał się słońcu padającemu na twarz i całe ciało. Łopatkami wyczuwał

siłę drzewa. Moc płynąca przez słoje przelewała mu się do krwi. Był potężny,
wysoki, wszechmocny i nieskończenie szczęśliwy, po raz pierwszy od tylu

miesięcy. Już nie obawiał się spotkania z gromadą niewidomych kolegów, nie lękał
się nowego. Wierzył w siebie, w swoją wytrwałość i w nieprzebrany zapał.

Odnalazł żwirową ścieżkę. Po kilkudziesięciu krokach przystanął. Umilkł
fortepian, żadne inne głosy nie dobiegały od Św. Stanisława. Teraz stąpał

ostrożniej. Zaraz powinien być murek, na którym przedtem siedział.
Raptem blisko stuknęły drzwi i ktoś spiesznie przeszedł obok niego. Poznał te

kroki. To była ta sama kobieta. A jednak nie zwróciła na niego uwagi, nie
odezwała się. Dłuższy czas odprowadzał ją w myślach, aż jej szybkie stąpania

pomieszały się z krzykiem ptaków i szumem liści pobliskiej brzozy.
- Już pora na obiad. Gdzie byłeś?

Jasny męski głos zaskoczył go. Dopiero po pauzie odparł:
- Chodziłem tu blisko. Chciałem poznać drogę.

- Po co ci droga? Chcesz uciekać z Zakładu?

background image

Uprzytomnił sobie, że właśnie o tym myślał podświadomie tam, przy pniu.

- Nie. Nigdy tego nie zrobię.
- No to jesteś wyjątkiem. Wszyscy chłopcy, przyjeżdżający tu pierwszy raz,

próbują ucieczki.
- Dlaczego?

- Wolą być w domu. Może boją się pracy i nowych warunków.
- Ja się niczego nie boję.

- Jesteś zarozumiały. Pewność siebie nie zawsze jest pożądana, szczególnie gdy
wiele trzeba się nauczyć.

Nie odpowiedział. Dał się prowadzić przez korytarze, czując odruchowo, że ten
człowiek nie zrozumie go.

Zorientował się natychmiast, że są w stołówce. Powietrze pachniało kiszoną
kapustą i przypalonym mięsem. Spokojny, niski, kobiecy głos dobiegał z głębi

sali:
- Ja wiem, gdzie ona kwitnie! - powiedziała szczęśliwa matka, która przyszła ze

swoim małym dzieckiem do łoża królowej. - Wiem, gdzie można znaleźć
najpiękniejszą różę świata! Różę, która jest wyrazem najwznioślejszej i

najczystszej miłości! Ona kwitnie na różowych policzkach mego drogiego dziecka,
kiedy zaróżowione otwiera oczy ze snu i śmieje się do mnie, pełne miłości...

Stał bezradnie. Ze wszystkich stron słyszał ciche podzwanianie łyżek i widelców.
Domyślił się, że kobieta czyta coś dla wszystkich głośno. Naraz przerwała.

- Chłopcy - mówiła podchodząc - właśnie wszedł do sali wasz nowy kolega.
Przyjechał dziś rano. Będzie w grupie średniej, u pana Kozuby. Przedstaw się

wszystkim głośno - powiedziała.
- Nazywam się Tadek Różański.

- Jak?
- Tu nie słychać!

- Co za głos! Beknął jak cap!
Wołano z różnych miejsc. Padały i inne uwagi przy wtórze śmiechu.

- Jak on wygląda, proszę pani? Ma mysie uszy? A może kozią bródkę?
- Spokój! - zawołał mężczyzna, który go tu przyprowadził. — Zachowujecie się jak

dzikusy. Zdaje się, że kilku z was ma ochotę dziś dodatkowo zmywać naczynia.
Zapadła idealna cisza. Stołówka jakby opustoszała. Chłopcy wstrzymali nawet

oddechy.
- Tu będzie twoje stałe miejsce - podprowadził Tadka do stołu i pomógł usiąść na

krześle. - Umiesz jeść łyżką?
Kilka osób nie wytrzymało, parsknęło śmiechem.

- Sikorski, Kamiński, Malec, zgłosicie się do mnie po obiedzie. Pytałem, czy
umiesz jeść łyżką?

- Tak - powiedział hamując wzburzenie.
- A widelcem?

- Chyba nie jestem dziecko — powiedział czując, że lada chwila znów rozpęta się
śmiech.

- No, zobaczę, jak będziesz jadł.
- Słuchajcie - podjęła kobieta - będę czytała dalej.

Siedział chmurny, z rękami na kolanach. Sąsiad z lewej trącił go raz i drugi
butem.

- Dlaczego nie jesz? - mężczyzna pochylił się nad nim.
- Nie jestem głodny - odparł.

- Co, obraziłeś się na mnie? Nie odpowiadał.
- Bierz łyżkę i jedz. Za dziesięć minut wszyscy wstajemy od stołu. A jednak

cieszył się przedwcześnie. Tak, teraz uciekłby, i to bez
wahania, wszystko jedno dokąd.

- Jedz - szepnął kolega z lewej, szturchając go. - Nie bądź głupi. Kolacja o
siódmej. Dziś będzie kukurydzianka.

- Wilczek, wyjdź ze stołówki!
- Proszę pana, ale ja tylko mu powiedziałem, żeby jadł.

- Wyjdź ze stołówki! - ton mężczyzny był kategoryczny.
- Słuchajcie, jeśli będziecie się w ten sposób zachowywać w czasie posiłków, nie

będę wam czytała.
W parę minut potem wszyscy podnieśli się na komendę i monotonnym chórem, w

przyśpieszonym tempie odmówili dziękczynną modlitwę po obiedzie.
Chłopcy gromadnie ruszyli do wyjścia.

- Gdzie ten nowy z capim głosem? - wołał któryś.

background image

- Mamy go!

- Puść, to nie ja! - wrzasnął ktoś.
Stał oszołomiony, dotykając ręką brzegu stołu. Czekał, że zaraz podejdzie ów

mężczyzna. Zamiast niego zbliżyła się jakaś kobieta.
- Siądź, synu. Jestem siostra Beata. Pomogę ci zjeść.

- Nie jestem głodny - powiedział.
- Nie upieraj się. Siadaj. Trzeba było panu Kozubie odpowiedzieć grzecznie, gdy

pytał się, czy umiesz jeść widelcem. Nie wszyscy nowi
potrafią. A na chłopców nie zważaj, zawsze się śmieją. Za kilka dni będziesz

taki sam jak oni.
- Nigdy taki nie będę!

- Jedz - podała mu do ręki łyżkę. - Inaczej spóźnisz się na zbiorowy spacer.
Kiedy dotknęła dłonią jego włosów, poczuł na karku i plecach niezwykły dreszcz.

Nadludzkim wysiłkiem zapanował, by się nie rozpłakać. Szybko zjadł zupę, a potem
drugie danie. Był głodny, i to bardzo. Nie spodziewał się, że mu będzie tak

wszystko smakowało.
- Ja jestem tu zawsze. Zachodź czasem do mnie, to mi pomożesz-powiedziała

siostra Beata, odprowadzając go do drzwi.
- O, wyszedł ten nowy! - zawołał piskliwy głos. Ledwo stanął na korytarzu, już

otoczyli go gromadą.
- Wysoki? Pokażcie.

- Wysoki, ale chudy.
- Odpieprzcie się ode mnie! - odtrącił ich szorstko.

- Uhu - gwizdnął któryś. - To ptaszek chowany na ulicy, zna słownik.
- Czego wy chcecie ode mnie?

- Chcieliśmy cię pobrajlować.
- Ehe, on na pewno nie wie, co to znaczy: „pobrajlować".

- Ty, Kapuśniak, odczep się od niego!
Chłopak, który to powiedział, musiał być starszy, miał niski, sympatyczny głos.

- Dopiero przyjechał i musicie mu od razu dokuczać? - mówił. -Jestem Franek.
Podaj łapę i nie zważaj na tych świnioryjców!

- Różański, nie daj się! Franek cię tak podchodzi, a później zrobi z ciebie
balona przed wszystkimi!

- Nie słuchaj - rzekł Franek. - Chodź, pójdziemy razem na spacer. Już trzeba się
ustawiać przed domem.

Franek szedł pewnie i szybko. Tadek zastanawiał się, czy on widzi. Dopiero
kiedy, podążając za nim, uderzył czołem o skrzydło drzwi, wyszarpnął ramię.

- Czego stanąłeś? - spytał Franek.
- Pójdę sam - powiedział rozcierając czoło.

- Sam to nie pójdziesz, trzeba parami.
- W takim razie nie pójdę wcale. Kilku chłopców wybuchnęło śmiechem.

- O, to ty jeszcze nie znasz pana Kozuby i regulaminu!
¦ - Słuchaj - Franek ponownie wziął go pod ramię. - Zauważyłem, że uderzyłeś się

o drzwi, ale sam jestem ślepy. Nie zrobiłem tego umyślnie. Nie daj im się
prowokować i chodź ze mną. Opowiem ci, jak tu jest. Przez to unikniesz wielu

kłopotów. Wahał się krótko.
- Dobrze - powiedział. - Ale jeśli chcesz ze mnie zadrwić, to pamiętaj, nie

ujdzie ci to na sucho.
- Jeśli tak stawiasz sprawę, mam cię gdzieś!

- Ustawić się parami, prędzej! - głos Kozuby smagnął jak batem. - Ile razy wam
mówiłem, a tymczasem zachowujecie się jak barany. Gąsiorek, ty pójdziesz z

Różańskim.
- Proszę pana, ja się umówiłem z Malcem! - zawołał oburzony Gąsiorek.

- Nie dyskutuj! Pierwsze pary ruszać!
- Gdzie dziś idziemy, proszę pana?

- Skręcajcie na Górę Ojca.
- A może do Sierakowa nad jeziorko?

- I we wsi dawno nie byliśmy - dodał inny.
- On chce do Sierakowa, bo ostatnio tam chodzą dziewczyny. Powstał hałas i

śmiechy. Pan Kozuba nie odzywał się, dopiero po
pewnym czasie jego gwizdek rozległ się gdzieś z przodu.

- Jeśli chcesz - powiedział Gąsiorek - możemy się urwać. Przyłączymy się, gdy
będą wracać. Znam w alei topolowej świetną kryjówkę.

- Dobra - zgodził się.

background image

- Tylko pamiętaj, jeśli wpadniemy, mów, że zabłądziliśmy, inaczej kiepsko z

nami.
2

Bolały go palce od wykluwania liter. Papier był gruby, a dłutko wyślizgiwało się
z dłoni. Trudno też było za każdym razem trafić dokładnie w to samo miejsce

prostokąta złożonego z sześciu punktów.
- Nie śpiesz się, bądź cierpliwy - powtarzał pan Mollin. - Szybkość wyćwiczysz

sobie później. Najważniejsze, abyś poznał teraz
genialną prostotę tego alfabetu i opanował wszystkie sześćdziesiąt trzy znaki.

Głos miał nieco rozwlekły i przytłumiony, lecz Tadek lubił te lekcje z nim.
Nigdzie nie czuł się tak dobrze jak w tym ciasnym pokoiku, swoją wielkością

przypominającym bardziej komórkę aniżeli klasę. Miejsca starczało najwyżej dla
dwóch uczniów i pana Mollina, który zresztą zwykle stał przy otwartym okienku i

nerwowo wydmuchiwał na zewnątrz dym tytoniowy. Palił nieustannie.
- Skończyłeś pisać „P'?

- Jeszcze mam dwa rządki.
- Dobrze. Za dziesięć minut przerwa. Od „G" do „J" napiszesz w domu, każdą

literę po osiem rządków. Wypadnie akurat pełna tabliczka.
Kiedy wykłuł ostatni znak, palce miał zdrętwiałe.

- No co, trudne? - spytał pan Mollin, biorąc kartkę.
- Nie bardzo - powiedział.

- Dobrze. Tym razem prawie idealnie. W jednym miejscu opuściłeś sześciopunkt.
Zresztą zobacz sam, jakie równiutkie. Piórem, braciszku, byś tak nie napisał.

Czytaj zawsze jednocześnie czubkami palców prawej i lewej ręki. Tylko w ten
sposób nabierzesz dużej biegłości.

- Wydaje mi się niemożliwe nauczyć się czytać. Wszystkie kropki zlewają się i
przypominają sypką kaszę rozrzuconą na papierze.

- Jeszcze dwa, trzy dni i cała ta kasza będzie zrozumiała. Postaraj się każdą
wolną chwilę poświęcać na oglądanie książki brajlowskiej.

Pan Mollin położył łagodnie rękę na jego ramieniu.
- Miałem takiego chłopca na lekcjach, który nigdy przedtem nie uczył się. Nie

wiedział, co to są litery, jak ułożyć z nich wyraz. Nigdy nie chodził do szkoły.
Ale kiedy jednego razu opowiedziałem mu fragment pewnej książki podróżniczej,

tak się zapalił, by samemu ją przeczytać, że w ciągu pięciu dni poznał doskonale
alfabet i już nieźle ją sylabizował. Później wziął drugą i trzecią książkę. W

ciągu paru miesięcy stał się najzagorzalszym brajlowskim czytelnikiem, jakiego
zdarzyło mi się w życiu spotkać, a uczę, mój kochany, już ćwierć wieku. Wszystko

zależy do tego, na ile się chce.
- Ja też chcę - bronił się Tadek - ale...

- Dopiero czwarty dzień. Wrócimy do tej rozmowy za pewien czas, zobaczymy, co
powiesz.

• - Proszę pana, co mi to da, że będę czytał brajlem? Przecież poza Zakładem
nigdzie takich książek nie ma. Dawniej nie widziałem książki brajlowskiej' i

nikt w moim otoczeniu też jej nie widział. Podobnie jest z pisaniem. Chciałbym
do kogoś napisać list, obiecałem, lecz co z tego?! Ona i tak tego nie przeczyta.

- To prawda - przyznał pan Mollin. - Pismo brajla najbardziej przydatne jest w
szkole, ale to już niemało. Możesz tutaj czytać, uczyć się samodzielnie. A jeśli

chodzi o pisanie listów do osób nie znających brajla, widzących, to zupełnie
inna sprawa.

Znów przybliżył się do okna i zapalił papierosa.
- Ja wiem, że panna Numińska ma w czwartki wyznaczone godziny na pisanie nam

listów - podjął Tadek z wahaniem - ale nie chciałbym z nią pisać.
- Tak, tak, rozumiem cię. Dla mnie to było też zawsze krępujące. Niestety my,

wszyscy niewidomi, podobnych sytuacji nie unikniemy, dopóki nie znajdziemy sobie
kogoś zaufanego. A najlepiej bliską osobę nauczyć brajla. Nie święci garnki

lepią, a myślę, że łatwiej nauczyć się pisać i czytać tym systemem niż lepić
garnki. Co zaś tyczy się tego listu, to może byś spróbował napisać zwyczajnie

ołówkiem? Mam czysty papier i taką specjalną ramkę z linijkami. Mogę ci
pożyczyć.

- Ale jak zaadresować list?
- Ach, to już drobiazg. Napiszesz, włożysz w kopertę, podasz mi adres, a resztę

ja załatwię. Chyba że to jest taki list, który na przykład mógłbyś mnie
podyktować. Mam w domu maszynę, bez trudu więc przepisałbym.

- Nie chciałbym robić panu kłopotu.

background image

- Cóż to dla mnie za kłopot. Przemyśl sobie całą treść i jutro mi podyktujesz.

- Dziękuję panu.
- Daj spokój, chłopcze. Po prostu niech cała ta historia zostanie między nami

mężczyznami - zaśmiał się pogodnie i jeszcze raz położył rękę na ramieniu Tadka.
- Fruwaj teraz. Do obiadu jesteś wolny. Tylko nie pokazuj się panu Kozubie.

- Wiem - powiedział Tadek. - Zaraz by znalazł dla mnie zajęcie w kuchni, w
szwalni lub w magazynie.

- Chyba to doceniacie? On lubi, jak chłopcy pracują.
- On tylko to lubi.

- Wychodzę, a ty, jeśli chcesz, możesz tu zostać.
- Chętnie. Bardzo panu dziękuję.

- W takim razie do jutra.
Pan Mollin zebrał swoje rzeczy do teczki. Po chwili słychać już było, jak wspina

się po drewnianych schodkach, do tylnego wyjścia.
Pomieszczenie dla indywidualnej nauki brajla znajdowało się pod schodami,

poniżej parteru. Tylko okno niewielkich rozmiarów, umieszczone pod sufitem,
sięgało nad ziemię. Chłopcy żartowali między sobą, że jest to najniższy poziom

wtajemniczenia. Nie było jednak nikogo, kto by nie lubił tu zachodzić.
Pana Mollina chłopcy określali jako „morowego chłopa". Pozwalał na wszystko.

Podobno nie reagował, gdy któryś w jego obecności zapalił papierosa. Bardziej
„wtajemniczeni" opowiadali Tadkowi na ucho, że pan Mollin niekiedy nawet pożyczy

„mazura".
Pana Mollina otaczała atmosfera szczególna, Chłopcy nie potrafili tego

przeniknąć, lecz w zachowaniu zakładowego personelu wyczuwali niechęć do niego.
I to pomieszczenie odizolowane od reszty domu dostał jakby celowo. Stąd

wychodziło się od razu na zewnątrz, bez konieczności przechodzenia przez cały
gmach.

Uczniów nie zachęcano do kontaktów z panem Mollinem, a z różnych napomknień
Tadek wyczuł, iż ma on opinię człowieka niebezpiecznego. Ten niezwykły nastrój

zamiast odstraszać, jeszcze przyciągał chłopców. Przychodzili tu często
ukradkiem, jak spiskowcy, nie chwaląc się zresztą tymi wizytami przed nikim.

Od pierwszego dnia Tadek zachodził tu chętnie. Nauczyciel witał go pogodnie, nie
krzyczał, nie przynaglał. Raczej przeciwnie, często powtarzał swoją maksymę:

- Przy nauce nie należy się spieszyć, wówczas wszystko łatwiej wchodzi do głowy.
I jeszcze:

- Do uczenia trzeba mieć chęć. Kiedy nie będziesz miał ochoty, możesz siedzieć i
nic nie robić, bo gdy ochota się zjawi, błyskawicznie nadrobisz wszystko.

Zapamiętał dobrze te uwagi wypowiedziane przez pana Mollina .już pierwszego
dnia, ale nie jednym tchem, jak to robili inni wychowawcy, tylko tak,

mimochodem, w ciągu całego przedpołudnia.
By się włączyć do pracy szkolnej, należało jak najprędzej opano-

wać pismo brajla. Zaraz na początku zapowiedziano Tadkowi, żeby z sercem
przyłożył się do pisania i czytania, to po wakacjach przyjęty zostanie do

szóstej klasy. Zadaniem pana Mollina było przygotowanie go - właściwie pod
każdym względem - do rozpoczęcia regularnej nauki.

Założył pod ramkę tabliczki czystą kartkę papieru i wystukiwał litery, rządek po
rządku.

Za oknem było cicho. Czasami tylko krzyknął ptak lub doleciał silniejszy podmuch
wiatru. Oparł się wygodniej łokciami o stół.

W tej chwili była przerwa na duże śniadanie. Mógłby jak inni pójść do jadalni,
lecz nie czuł głodu. Poza tym nie znosił tłumu wrzeszczących i przepychających

się chłopaków, którzy niby szarańcza rzucali się na kosze z chlebem, cisnęli się
do dzbanków z herbatą. Nie umiał tak. Zwykle ustępował im z drogi, chował się w

załamanie muru i czekał, aż przejdą.
Tu, pod schodami, było wspaniale. Nie przeszkadzała mu samotność. Cieszył się z

niej. Dotychczas nigdy nie przebywał w takiej gromadzie, i to od porannej
pobudki aż do wieczornego snu. Teraz był niby u siebie, w pokoiku na poddaszu.

Gdzieś na dole krząta się wuj Michał. Po przeciwnej stronie Danka odrabia
lekcje. Niezadługo ciotka zawoła go, by wypił swoje przedpołudniowe mleko.

Oboje z wujem Michałem wierzyli w cudowną moc mleka. Ono stanowiło lekarstwo na
przeziębienie i na złe samopoczucie, dodawało sił i wpływało na dobry sen.

- Ludzie dziś za mało go piją - powtarzał wuj Michał często.
Z jaką rozkoszą wypiłby teraz duży fajansowy kubek mleka. Nie przypuszczał, że

będzie tak tęsknił za domem wujostwa.

background image

Rwał się do szkoły. Niekiedy robili mu z tego powodu wyrzuty: -Mógłbyś pojechać

pó wakacjach. Rok szkolny już się kończy. Cóż, źle ci u nas?
Gdyby mógł wszystko przewidzieć...

Znów wykluwał litery. Naraz przerwał. Ktoś jakby ruszył klamką. Jednocześnie
wyczuł w pokoiku czyjąś obecność.

- Kto wszedł? - spytał.
Nikt nie odpowiedział. Nieco silniejszy podmuch przywiał charakterystyczną woń

kolońskiej wody.
2 - Po kocich tbach

- Ach, to ty, Franek! Możesz się nie wygłupiać! - rzekł zdecydowanie.
- Skąd wiedziałeś, że to ja?

- Duch święty mi powiedział.
- Taki jesteś jasnowidz! Byliśmy przekonani, że jesteś ślepy jak my.

- Nikomu tego nie mówiłem.
- Musiałeś mówić. Jeszcze nim się zjawiłeś, Kozuba zapowiedział, że przyjdzie do

naszej grupy stuprocentowy brajlak.
- Widocznie lepiej ode mnie wie ile ia widzę

- Chcesz być większym cwaniakiem niż ja, ale to ci się nie uda. Poznałeś mnie po
zapachu wody kolońskiej. Widzisz, braciszku, specjalnie używam jej, aby każdy,

obok którego przejdę, mógł mnie poznać. W ogóle w Zakładzie uczniowie i
nauczyciele powinni używać odpowiednich perfum, wtedy - bez odzywania się nawet

-wiadomo byłoby, kto akurat jest w pobliżu.
- Zaproponuj to panu Kozubie.

- On ma za mało wyobraźni. Sami musimy wprowadzić taki system.
- A nie podusilibyśmy się od zapachu tych perfum?

- No, to cóż z tego, że jeden albo drugi by się udusił. Im mniej brajlaków na
świecie, tym lepiej - zaśmiał się.

Jednocześnie trzasnęła zapałka i powiało tytoniowym dymem.
- Chcesz zakurzyć?

- Nie palę - odparł Tadek.
- Ba, ale dlaczego nie miałbyś spróbować? Tu, w Zakładzie, bez palenia można się

wściec. Same nudy, i to na gwizdek. Nie mogę już doczekać się wakacji. A jeszcze
cały miesiąc.

- Nie podoba ci się tu?
- A komu może się podobać? Zresztą pobędziesz, tak jak ja. dwa lata. sam się

przekonasz
- Niektórzy są już po pięć i sześć i nie narzekają.

- To ślepaki od urodzenia. Nie wiedzą nawet, jak świat wygląda. Czy ty wiesz,
jak teraz jest u nas, na wsi? O tej porze zawsze chodziliśmy z chłopakami nad

rzekę kąpać się. Pływaliśmy łodzią na ryby, a wieczorem pędziliśmy konie na
pastwisko. Przez całą noc paliliśmy pod lasem ogień, piekliśmy kartofle,

wygłupialiśmy się i śpiewaliśmy piosenki aż do zachrypnięcia. A dziewczyny'' Ile
razy

wykradały się z domów i przybiegały na łąki! Co takie mole brajlowskie wiedzą o
tym!

- Tak, tylko że to wszystko było kiedyś. W tej chwili...
- Nie kracz! - przerwał Franek. - Całe poprzednie wakacje spędziłem jak dawniej.

Miałem może jeszcze więcej chłopaków i dziewczyn niż kiedyś. Namawiali mnie, bym
nie wracał do Zakładu. Gdyby nie matka, zostałbym. Uparła się: „ma się uczyć".

Ojciec jest fajny. Przyrzekł, że po siódmej klasie koniec z edukacją, wracam na
gospodarkę i będę się uczył od niego, jak gospodarować. On wierzy, że dam sobie

radę. Zresztą mam młodszego brata. Będziemy pracować we dwóch. Ziemia tłusta jak
masło. Dwadzieścia cztery hektary. Starczy roboty dla obydwu. Jeszcze cały rok

będę musiał siedzieć. Chociaż przez ten czas więcej nauczyłbym się w domu. Nawet
nauczyciel przyszedł ze szkoły i radził, bym chodził u siebie, na wsi, z innymi

na lekcje.
- Dlaczego nie zgodziłeś się?

- Mówiłem ci, przez matkę. Ona by chciała, żebym został sławnym muzykiem. Kupili
mi akordeon, pianino. Nawet sprowadzali z miasta jakiegoś muzykanta, aby mnie

uczył. Brał tylko forsę, ciągle wywoził od nas toboły z mięsem, masłem, jajami i
nic z tych jego lekcji nie wychodziło.

- Ale grasz już na jakimś instrumencie?
- Owszem, tylko nie dzięki tamtemu bakałarzowi. Sam ćwiczyłem i tu od dwóch lat

mam lekcje fortepianu.

background image

Franek zaciągnął się nerwowo papierosem, lecz nie stal przy oknie jak pan Mollin

- bał się, aby go ktoś z zewnątrz nie zobaczył, przysiadł więc jak najniżej pod
parapetem i opowiadał:

- W Zakładzie trzeba umieć żyć. Przez pierwsze pół roku nie miałem o tym
pojęcia. Ale nie dałem się zjeść w kaszy, chociaż ten i ów chciał mnie zrobić na

szaro. Raz próbowali w nocy wyciągnąć mnie z łóżka i zbić ręcznikami, bo -
rozzłoszczony czymś - powiedziałem, że się podlizują Kozubie i Numińskiej. Ale

rozbiłem jednemu łeb, narobił kwiku, a reszta się rozsypała. Wychowawcy
powiedział, że uderzył się o futrynę, idąc do łazienki. Uwierzył, nie mógł

jedynie zrozumieć, jakim sposobem ten bohater rąbnął się tyłem głowy. Widzisz,
jakie są tajemnice. Ty także musisz być przygotowany na niespodzianki. Tu nie

lubią nowych. Chcą ich zawsze wypróbować, wziąć „pod kapeć".
- Po co mi to mówisz?

- A tak sobie. Może skorzystasz z moich informacji.
- Nie obchodzi mnie nic poza nauką. Franek roześmiał się.

- Ale innych obchodzi.
- Dam sobie radę.

- Odważny jesteś
- Ty również uważaj. Myślisz, że nie wiem, kto mi wczoraj zrzucił ubranie z

taboretu pod prysznic?
- Mnie podejrzewasz?

- Nie podejrzewam, jestem pewien - stwierdził Tadek.
- Nie potrafisz docenić przyjaźni.

- Nie szukam tu przyjaciół.
- Zobaczymy - mruknął Franek, przeciągając się i ziewając głośno. - Znudziły mi

się dziś lekcje. Najgorsze, że trzeba się kryć z każdym papierosem. - Podchodził
do drzwi. - Tylko, bracie,

0 moim paleniu nikomu ani słówka.
- A ty swoją drogą pamiętaj, taki numer, jak ten z ubraniem wczoraj, nie ujdzie

ci już na sucho.
- Czy ty wiesz, co to znaczy po polsku: „Nec Hercules contra plures"? - rzekł

Franek dotykając klamki.
Tadek milczał.

- Zapamiętaj, synku! I Herkules dupa, gdy narodu kupa. Brzmiało to jak groźba.
Chwilę siedział zamyślony.

Mogą być wszyscy przeciw niemu, nie boi się. Da im radę. „Zresztą dlaczego
mieliby być przeciw mnie? Nie chcę żadnemu z nich wchodzić w drogę, lecz i sobie

też nie dam. Najważniejsze, to żeby szybko opanować tego brajla".
Teraz już bez przerwy wystukiwał litery, linijkę po linijce.

Przed obiadem wyszedł na dwór, gdzie wokół murka zbierali się zwykle chłopcy.
Cicho odwołał na bok Gąsiorka.

- Słuchaj, chciałem, żebyś przepytał mnie z alfabetu. Niektóre punkty jeszcze mi
się kręcą.

- Dobra - zgodził się. - Możemy iść razem na spacer po obiedzie
1 jak wtedy czmychnąć, pamiętasz?

Po spacerze, przez cały wieczór, a potem jeszcze w nocy, pod kołdrą, kiedy
wszyscy usnęli, Tadek pisał na tabliczce list, który pan Mollin miał przepisać

na normalnej maszynie. •
3

Gwar rozmów przycichł. Tadek szedł coraz wolniej. Hanys jeszcze raz odwrócił się
i krzyknął:

- Prędzej! Bo zginiesz!
I wtedy zdecydował się. Przed sobą miał niski, drewniany parkan. Wspiął się na

niego i przeskoczył. Zatrzeszczały gałązki. Wyplątał się spośród nich i
przykucnął za krzakiem. Nogi miał jak z waty. Serce łomotało, a w gardle mu

wyschło niby po długim wyczerpującym biegu. Głosy chłopców już zanikły. Po paru
minutach gdzieś z daleka usłyszał jeszcze gwizdek wychowawcy. Potem zrobiło się

zupełnie cicho.
Siadł na trawie. Piaszczysta ziemia była nagrzana i ciepła. Rękami sięgnął do

gałązek krzaka. Natrafił palcami na obfite kiście porzeczek. Zerwał garść. Były
na wpół dojrzałe, ale jadł je z przyjemnością: przypominały mu własny ogród.

W pobliżu brzęczały pszczoły. Wiedział, że tu znajdują się ule. Specjalnie
wybrał to miejsce, aby przeczekać pierwsze poszukiwania. Nikt nie wpadnie na

pomysł, żeby zaglądać do pasieki.

background image

Zresztą nie ma zamiaru siedzieć tu długo. Niech cała grupa dotrze do Św.

Stanisława, będzie wtedy wystarczająco dużo czasu, by odnaleźć dom, gdzie
mieszka pani Zofia Kozłowska.

Planował tę wizytę od dawna. Już minęły dwa tygodnie, od kiedy znalazł się w
Zakładzie, a sprawa, o której myślał, nie tylko nie wyjaśniła się, ale z każdym

dniem stawała się jakby mniej realna.
Wspomniał Kozubie o chęci uczenia się śpiewu, lecz ten zbył go kpiną:

- Wszyscy przyjeżdżają tutaj, aby stać się artystami. W siódmej klasie i ty
zaczniesz uczyć się szczotek, a na razie poczekaj.

Pani Numińska oznajmiła mu, iż Zakład nie kształci śpiewaków, chyba że ktoś ma
talent.

Jedynie pan Mollin wysłuchał go cierpliwie.
- Chcesz być śpiewakiem? - powiedział z jakąś nutą smutku w głosie.

- Jadąc do Zakładu, byłem pewien, że tu będę mógł się uczyć muzyki i śpiewu.
- Tak. to bardzo dobrze, kiedy chłopak w twoim wieku wie, czego chce. Tylko

widzisz, w całym domu Świętego Stanisława jest jeden 21
rozklekotany fortepian i praktycznie nie ma stałego nauczyciela muzyki.

Wprawdzie sprowadził się niedawno do Zakładu pewien kompozytor z żoną i ma po
wakacjach uczyć paru najzdolniejszych uczniów, ale nie umiem ci poradzić, jak

się do niego dostać. Będzie typowała szkoła, a przede wszystkim pani Numińska.
Widzisz, tylko ona wie, kto z was i w jakim kierunku jest utalentowany. Co do

śpiewu, najlepiej byłoby, gdybyś sam dotarł do pani Zofii Kozłowskiej . Lekcje
daje w baraku, niedaleko pasieki, jeśli ona by uznała, że masz dobry głos, kto

wie, może by ci się udało.
Powiedział to wszystko bez przekonania. Lecz Tadek postanowił wykorzystać Jedyną

wskazówkę. Dotychczasowe życie nauczyło go liczyć przede wszystkim na siebie.
Ostrożnie wyprostował się i przybliżył do parkanu. Słuchał pilnie. Poza

buczeniem owadów nie dolatywał żaden odgłos.
Szybko stanął na poprzeczce i już był po drugiej stronie. Pod stopami wyczuł

ubitą ziemię alejki. Chodził tędy wiele razy. Nie bał się zabłądzić. Lecz mimo
to ta cisza wokoło niepokoiła go. Zwykle słyszał dziesiątki najrozmaitszych

dźwięków, tym razem otoczenie jakby wymarło lub przyczaiło się.
Chrzęst żwiru pod stopami prawie go przeraził. Przystanął i czekał. Właściwie

dlaczego tak się boi? Przecież nic złego nie robi. Odłączył się od grupy, ale
ostatecznie czy to takie wielkie przestępstwo? A nie chce zwlekać już dłużej ze

sprawą, która przede wszystkim przyciągnęła go do Zakładu.
Od strony pasieki napływał silny zapach akacji. Szedł brzegiem alejki, tak aby

żwir nie zgrzytał pod butami. Nie chciałby w tej chwili zwracać na siebie
czyjejś uwagi. Musiał dotrzeć do baraku, z którego otwartych okien już

parokrotnie słyszał nieco dziwne ćwiczenia wokalne niosące się daleko po terenie
Zakładu.

Naprzeciw siebie wyczuł.zgęstniały cień padający od budynku. Teraz należało
jedynie odszukać wąski chodnik i zdążać nim prosto do drzwi. Postąpił parę

kroków w prawo, potem w lewo. Stanął, wahając się, co robić. I wtedy doleciały
do niego słowa:

- Chcesz, chłopcze, do Świętego Stanisława? Mężczyzna był tuż obok.
- Nie.

- A dokąd zmierzasz? Milczał.
- Powiedz.

Nieśmiały ton mężczyzny zaskoczył go.
- Tutaj niedaleko, ale dam sobie radę.

- Jesteś nowym uczniem, prawda?
- Tak, przyjechałem dwa tygodnie temu.

- Pomogę ci odnaleźć drogę. Zgubiłeś swoją grupę?
- Nie. Chciałem rozmawiać z panią Zofią Kozłowską, nauczycielką śpiewu. Ona

udziela lekcji tu, w tym baraku.
- O, właśnie idzie naprzeciw nas - powiedział ujmując Tadka pod rękę. - Dzień

dobry pani. Prowadzę interesanta.
- O, pan Henryk Ruszczyć. Miło mi pana widzieć. A musi to być ważny interesant,

skoro ma tak godnego opiekuna. No, cóż cię, chłopcze, do mnie sprowadza?
Stał oszołomiony. Wszystkie myśli uciekły z mózgu. Widział teraz całą śmieszność

swoich zamiarów.
- No? Przysłała cię może pani Numińska z jakimś poleceniem?

- Przyszedłem sam! - wybuchnął prawie. - Jestem w Zakładzie niedawno.

background image

Przyjechałem tu, aby uczyć się śpiewu i zostać śpiewakiem.

Słyszał głośne bicie swego serca, pulsowanie krwi w skroniach, krzyk ptactwa,
lekki szmer liści i szum owadów. Słyszał także milczenie ich obojga. Czekał

przerażony własną odwagą, a czas wydawał się płynąć nieskończenie wolno.
- Chcesz zostać śpiewakiem, to wspaniale! - powiedziała wreszcie.

Nie od razu dotarł do niego sens jej słów.
- Chodź ze mną - rzekła. - Porozmawiamy i zobaczę, co potrafisz. Pan też pójdzie

z nami? - spytała.
- Nie. Przyszedłem popatrzyć na pszczoły. Zawsze urzeka mnie ich pracowitość.

Delikatnie wzięła Tadka za ramię.
- Chodźmy. Nauka śpiewu - mówiła - wymaga wiele trudu, codziennych ćwiczeń, i to

przez całe lata.
Stał przy fortepianie, w skupieniu przysłuchując się jej słowom i cichym akordom

wydobywanym przez nią z instrumentu.
- Śpiew trzeba lubić, lecz jeszcze bardziej lubić trzeba pracę.

- Nie boję się pracy! Jestem pewien, że wytrwam. Żebym tylko wiedział, jak się
uczyć.

- Masz dużo zapału. Zaśpiewaj mi coś - poprosiła.
Nie przygotowany na to, rozpaczliwie szukał w myśli stosownej melodii.

- Znasz na pewno więcej piosenek Oi, chociażby tą: ..Płynie Wisła, płynie..."
Głośniej! Jeszcze głośniej! A-teraz powtarzaj za mną: a, a, a, a...

Rosnące i potężniejące dźwięki fortepianu zmuszały go do śpiewania pełną
piersią. Rozumiał, iż od tej próby zależy bardzo wiele.

- Głos masz silny - zdecydowała przestając grać - tylko bardzo, bardzo surowy.
Aby go wykształcić, musiałbyś naprawdę włożyć w to wiele trudu.

- Ale ja chcę, proszę pani! Żaden wysiłek mnie nie odstraszy, jeśli tylko będę
miał szansę.

- O jakiej szansie ty mówisz?
- Aby zostać śpiewakiem.

- Tego dzisiaj nie mogę ci przyrzec, ani ja, ani nikt inny. Nie wiadomo, do
jakiego stopnia głos rozwinie się. Dopiero przeszedłeś mutację. Głos znajduje

się w stadium stabilizacji. Poprzez ćwiczenia niewątpliwie zrobić można niemało,
lecz o zostaniu śpiewakiem myśleć jeszcze przedwcześnie. Zapiszę sobie twoje

imię i nazwisko w kalendarzyku i jak tylko wrócisz z wakacji, na początku roku
szkolnego przyjdziesz do mnie.

Stał trochę zawiedziony. „Ponad trzy miesiące" - myślał. W tej chwili ktoś
zapukał do drzwi. Pani Kozłowska podeszła i otworzyła je.

- Ach, Stenia! - wykrzyknęła ucieszona. - Już jesteś zdrowa! To cudownie.
- Nie mogłam doczekać się dzisiejszej lekcji - powiedziała żywo Stenia.

Tadek poznał, że to owa nieznajoma, którą spotkał przed wejściem do Św.
Stanisława, w dniu swego przyjazdu. Zakłopotany czekał, aż zwróci na niego

uwagę.
- Niewiele nam zostało dni do koncertu.

- Wygospodaruję dla ciebie dodatkową godzinę. Pani Kozłowska znów siadła przy
fortepianie.

- Przyrzekłam sobie już nigdy nie jeść lodów i nie pić nic zimnego. Takie
przeżywam męki niepokoju i strach, że cały ten koncert nie uda się.

Przybyła miała jasny, jakby słoneczny głos.
- To powiedz mi, chłopcze, swoje nazwisko i spotkamy się na początku września.

- Ach, ja pani przeszkodziłam - rzekła Stenia, wyraźnie speszona.
- Ależ skąd, przecież to twoja pora. Podał swoje nazwisko i ruszył do drzwi.

- Odsuń się, Steniu, on też nie widzi - powiedziała pani Kozłowska.
Aż się odwrócił, uderzony tą wiadomością. A więc ona jest również niewidoma.

Od dnia, gdy ją spotkał przed Św. Stanisławem, wiele razy siadywał na murku,
czekał na nią. Poznałby po chodzie. Słuchał w korytarzach, czy nie dolecą go jej

charakterystyczne kroki. Stała się w jego myślach kimś bliskim, był pewien, że
ona widzi. Cierpiał nawet odrobinę z powodu jej wyniosłości - tamtego dnia, gdy

odchodziła alejką, nie zauważyła go. Skąd mógł się domyślić, że jest niewidoma?
- Chciałeś coś jeszcze powiedzieć? - spytała łagodnie pani Kozłowska.

- Nie. Do widzenia.
Wypadł szybko za drzwi. Teraz nie był pewien, czy pani Kozłowska, czy w ogóle

ktokolwiek w tym Zakładzie widzi.
- Jak egzamin?

Z daleka usłyszał głos pana Ruszczyca.

background image

- Nie wiem - zawahał się. - Mam przyjść we wrześniu.

- W takim razie wszystko pomyślnie.
- Chciałbym zacząć wcześniej.

- W lecie szkoła jest pusta. Wszyscy wyjeżdżają na wakacje. Ty na pewno również.
1

- Chyba tak. Chociaż wolałbym uczyć się zamiast wypoczywać. W domu nie bardzo
będę miał co robić. Byłem pewien, że tutaj jest inaczej niż w zwykłej szkole.

Gdybym wiedział, poczekałbym z przyjazdem do końca wakacji.
- Chcesz iść teraz do Świętego Stanisława, prawda?

- Tak.
Odprowadzę cię. Akurat idę w tamtym kierunku.

- Czy pan na mnie specjalnie czekał?
- Miałem trochę wolnego czasu.

- Niech mi pan powie, kim jest ta kobieta, która weszła do pani Kozłowskiej. O,
słyszy pan, to jej głos.

- To Stenia Szarzyńska. z najstarszej grupy dziewcząt. Ma piękny sopran.
- Byłem pewien, że ona jest widząca.

Pan Ruszczyć zatrzymał się, podziwiał jakieś kwiaty, zachęcał Tadka, by dotknął,
powąchał. To znów zdumiewał go kształt sosnowego pnia rosnącego przy drodze,

zwichrowanego, jakby ktoś celowo skręcił go w spiralę.
- Powiedz mi, skąd pochodzisz? — zagadnął w pewnej chwili.

- Z Puław.
- Ach, tak. Byłem tam parokrotnie, a jeszcze częściej w Kazimierzu. Pamiętam

dobrze puławski park, świątynię Sybilli, domek gotycki, kościół w pobliżu mostu,
ten okrągły.

- Podobają się panu Puławy?
- Bardzo. Mało gdzie jest tak pięknie i tak zielono jak tam. Dookoła wszędzie

lasy.
- Ja też lubię Puławy - powiedział Tadek. - Właściwie nie znam żadnego innego

miasta. Byłem w Lublinie, ale nie podobał mi się. Puławy o każdej porze roku są
ładne, a najbardziej teraz, kiedy kwitną sady.

- O, już przekwitły - uśmiechnął się pan Ruszczyć. - Lecz zgadzam się, że trudno
znaleźć drugie takie miasto. Poza tym to ważne, gdzie się urodziliśmy. Każdy

kocha miejsce, w którym przyszedł na świat, i ono wydaje mu się najpiękniejsze.
Przez chwilę szli w milczeniu. Pan Ruszczyć od czasu do czasu tylko lekko

dotykał jego ramienia.
- Twoi rodzice mieszkają w Puławach?

- Nie mam rodziców, nie żyją. Zostaliśmy tylko we dwóch. Młodszy brat przebywa w
Domu Dziecka.

- Widywałem cię już przedtem nieraz. Zastanawiałem się, dlaczego jesteś taki
poważny. Może masz jakieś zmartwienia?

- Nie. Ale nie umiem się śmiać z byle czego. Chciałbym się uczyć śpiewu, zresztą
innych rzeczy również, i jak najprędzej wydostać się stąd, z Zakładu.

- Powiedziałeś, że nie masz rodziców.
- Mam rodzinę w Puławach, wujka.

- W Zakładzie chyba nie jest ci źle?
- Gdyby nie pan Mollin, już bym chyba stąd uciekł. On jeden potrafił mnie

zrozumieć.
- Jesteś niedawno, dlatego tak sądzisz. Dookoła siebie sporo masz ludzi

przyjaznych.
- Nie zauważyłem tego.

- A pani Numińska, pan Kozuba... Tadek milczał.
- W Puławach zostawiłeś na pewno wielu kolegów.

- Tak. Zresztą ostatnio oni mieli swoje sprawy i spotykaliśmy się rzadko. Pan
wie, gdy ktoś oślepnie, traci nie tylko wzrok, ale przyjaciół również.

Przekonałem się na sobie. A to samo mówią tu wszyscy, prawie wszyscy. Chyba
tylko jeden Franek Leszczyński nie stracił dawnych kolegów. Ciągle ich wspomina

i czeka na wakacje, żeby znów spotkać się z nimi.
- Już blisko Święty Stanisław, a zdaje się, teraz pora odrabiania lekcji.

- Tak. Chociaż ja nie jestem w żadnej klasie, tylko w pokoju pana Mollina albo w
dyżurce na górze ćwiczę się w pisaniu i czytaniu.

- Jeśli lubisz śpiewać, to z pewnością lubisz także wiersze?
- Nie wiem, ale chyba tak.

- Odnajdę cię kiedyś i poczytamy sobie razem.

background image

- Bardzo panu dziękuję.

- Jeszcze nie powiedziałeś mi, jak masz na imię?
- Tadek Różański.

- W takim razie do zobaczenia, Tadek.
- Do widzenia.

Odszedł już kilka kroków i wtedy usłyszał głos pan Ruszczyca:
- Mieszkam w hoteliku. Gdybyś miał jakieś problemy, znajdziesz mnie tam przez

najbliższy tydzień.
- Dobrze - ucieszył się. - Przyjdę na pewno.

Dziwny wydał mu się ten człowiek mówiący łagodnym, schrypniętym głosem. Różnił
się swoim zachowaniem od innych ludzi poznanych w Zakładzie, instynktownie

budził zaufanie. Nawet uwagi o drodze, o krzakach i drzewach wypowiadał w ten
sposób, jakby uznawał Tadka za równego sobie, za kogoś, kto tak samo czuje,

przeżywa i myśli. A więc pan Kozuba i pani Numińska to jeszcze nie wszyscy w
Zakładzie. Są również i inni.

Odszukawszy wejście do Św. Stanisława, chwilę stał na cementowym podeście.
„Może takich jak pan Ruszczyć jest więcej?" - pomyślał.

4
- Mam tu dla ciebie list - mówiła pani Numińska tonem chłodnym jakby z

niechęcią. - Chciałabym ci przypomnieć pewne zasady regulaminu Otóż cała
korespondencja, paczki i inne przesyłki powinny przechodzić przez moje ręce jako

kierowniczki internatu, a ty pisałeś bez mojej wiedzv. Czy możesz, powiedzieć,
kto ci pomagał?

Stał jak rażony.
- Niech pani mi da ten list.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Nikt mi nie pomagał. Sam napisałem i sam wrzuciłem na poczcie we wsi.

- Mówisz prawdę?
- Niech mi pani da ten list. Czekam na niego już bardzo dawno.

- Nie ma w nim nic ciekawego. Pisała to jakaś niezrównoważona dziewczyna.
Wspomina, że jest bardzo zajęta, i w zakończeniu pozdrawia cię. A najgorsze, że

popełnia podstawowe błędy ortograficzne. W dwóch miejscach „nie" napisała
łącznie z czasownikiem.

- Mnie to nie przeszkadza! - wybuchnął. - Chcę przeczytać list dokładnie i
odpowiedzieć jej.

- Już cię poinformowałam, co było treścią listu, a odpowiedziałam jej już
wczoraj.

- Jak to? - zdziwił się. - Pani odpisała za mnie?
- Czy masz coś przeciwko temu?

Półprzytomny wyszedł na korytarz. A więc tylko tyle dotarło do niego z listu
Haliny, listu, na który tak czekał, w którym powinna odpowiedzieć na jego

prośbę, aby go odwiedziła. To niemożliwe, żeby zawierał jedynie taką treść.
- Różański! - Poznał głos Hanysa. - Gdzie idziesz?

- Nigdzie.
- Dopiekła ci?

- Nie twoja sprawa.
- Moja również. Mnie od matki nie zawsze przeczyta, tylko powie piąte przez

dziesiąte, a kiedy matka przesłała mi w paczce butelkę wina, Numińska napisała
do rodziny, niby ode mnie, taki list, aż mi ojciec, gdy tu zajechał, o mało nie

wlał, jak to się do matki odnoszę. Ledwo mu wytłumaczyłem, że to nie ja, ino
kierowniczka. Chciał zrobić awanturę, alem powiedział, by lepiej nic nie gadał,

bo będzie
się na mnie mściła, mówiąc różne dogryzki przy chłopakach. A i tak mnie wszyscy

od szwabów już tu wyzywają, bom ze Śląska i we wojnę do niemieckiej szkoły dla
niewidomych we Wrocławiu chodziłem. Dzisiaj chciałem podyktować życzenia, bo

ojca urodziny za kilka dni, to powiedziała, że najważniejsze, co muszę napisać,
to to, że źle się uczę i żeby rodzice postarali się przysłać mi nowe portki, bo

Zakład nie nastarcza mi z dawaniem spodni. Szwalnia się skarży, że drę jedne po
drugich. A dają mi zawsze najgorsze. Takie różne pupilki pani Numińskiej

otrzymują nowe, z amerykańskich paczek. Teraz widzisz, że to i moja sprawa.
- Ale jak ona może tak postępować? Jeśli list przychodzi do mnie, to chyba mój!

- mówił Tadek wzburzony.
- Nic na to nie poradzisz - dowodził Hanys. - Taki regulamin Zakładu. Tak tu

jest od dawna. A jeśli się komuś nie podoba, to wynocha.

background image

Wyszli przed dom na żwirową alejkę. Choć słońce przeszło już na zachód,

powietrze było gorące i jedynie skądś, spomiędzy drzew, od czasu do czasu
nadpływała niby oddech fala rzeźwiejszego powietrza.

- Ja tu nie wytrzymam! Tu gorzej niż w więzieniu.
- A siedziałeś w więzieniu? - spytał Hanys.

- I bez siedzenia wiem! - nie mógł się uspokoić.
- Wytrzymasz i jeszcze ci się spodoba. Dostać się do Zakładu nie tak łatwo.

Mówią, że byłoby pięć razy tyle chętnych. W szpitalach pełno brajlaków po
wypadkach.

- Nie widzę sensu, żeby tu siedzieć.
- A co ci przyjdzie z siedzenia w domu? Przyjmą cię tam do zwykłej szkoły?

Nauczysz się czegoś? A tu możesz szkołę skończyć, jakiś zawód zdobyć. I prędzej
dasz se radę w życiu.

Tak, Hanys miał rację. Jego słowa były trzeźwe, a argumenty nie do odparcia.
Cały ten bunt na nic się nie zda.

- Chciałem ci jeszcze powiedzieć - ciągnął Hanys - żebyś nie zadzierał z.
Numińską. Jesienią jeden, taki jak ty, gadał i gadał, aż go odesłali do domu.

- Kto wie, co ona mogła w tym liście odpisać, i chociaż żeby spytała.
- Ja ci radzę, nie zawracaj se głowy głupstwami. Im mniej będziesz okazywał jej

i wszystkim innym swoje myśli i uczucia, tym lepiej dla ciebie. Przekonałem się
dawno - ciągnął Hanys - lepiej udawać, że ci

wszystko jedno albo że nie wszystko rozumiesz, i kwita. Ja tak prawie od
początku postępuję. I dlatego nigdy nie zmywam za karę, nie wyganiają mnie z

czytania. Tak sobie myślą: „ot, głupi Hanys", lecz ja
0 nich swoje myślę. A jak się tylko fachu nauczę, i pół dnia dłużej tu siedzieć

nie będę. Ty rób tak samo, inaczej napytasz sobie biedy. Kto się tam z tobą
będzie liczył.

- Halo, chłopcy, dokąd idziecie?
Stanęli jak wryci. Głos Kozuby nie zapowiadał nic dobrego. Szybko zbliżyli się

do wychowawcy stojącego przed budynkiem.
- Odrobiliśmy wszystkie lekcje, a teraz wyszliśmy przed dom

1 przepytujemy się z tabliczki mnożenia. W klasie kolegom by to przeszkadzało.
- Nie odchodźcie za daleko. Dziś zrobimy wcześniej apel wieczorny. Mamy omówić

trochę spraw.
- Dobrze, proszę pana - powiedział grzecznie Hanys.

I znów szli wzdłuż budynku, a potem ścieżką między sosenkami.
- Myślałeś na pewo, że nam się oberwie - uśmiechnął się Hanys. -On lubi udawać

gefrajtra. Chce, aby go słuchać jak w wojsku, a tak naprawdę nikomu nic złego
nie zrobi.

Tadek słuchał słów kolegi, czasami rzucił pojedyncze zdanie, myślami jednak
krążył wokół swoich spraw.

Czuł - i nie mógł sobie tego wytłumaczyć - że prawie od pierwszych dni wzbudził
do siebie niechęć zarówno wielu kolegów, jak też samych wychowawców. Pani

Numińska nie kryła nigdy swego stosunku do poszczególnych chłopców. Wobec Tadka
była chłodna i nie zawsze zauważała jego pytania czy wypowiedzi. Niewątpliwie

coś w jego postawie nie podobało się jej, ale co? Dociekał tego wiele razy i nie
mógł zrozumieć.

- Podobno już dobrze piszesz brajlem? - zagadnął Hanys.
- Dużo ćwiczę. Wykorzystuję każdą wolną chwilę, ale do doskonałości jeszcze

daleko. Mam zamiar w ciągu wakacji opanować czytanie i pisanie, abym w szóstej
klasie nie pozostawał za innymi.

- A nie szkoda wakacji? Ja tam przez lato książki nie tknę. Jadę do dziadka.
Mieszka pod Opolem. Będziemy gołębie hodować i na ryby jeździć. Dziadek, jak

tylko szychty nie ma, bierze mnie na motor, a ma jeszcze takiego przedwojennego
gruchota, i jedziemy na jeziora.

- Mnie będzie głupio wracać do wuja. Rozstałem się z nimi pewny, że to na kilka
lat, aż zdobędę świadectwo ukończenia szkoły.

- Zakład podobno organizuje dla niektórych wakacje.
- Zobaczę jeszcze. Zostało kilkanaście dni, więc przez ten czas wyjaśni się

niejedno. Bardzo bym chciał wydobyć od Numińskiej ten list. Przecież ona musi mi
go oddać! - wykrzyknął pod wpływem nowej fali buntu i gniewu.

- A nawet jeśli ci go da, kto zechce odczytać? Chyba tylko pan Mollin, ale on
wyjechał na parę dni. W każdym razie na pewno nie Kozuba ani nikt z nauczycieli.

Tu wszystkie takie najdrobniejsze sprawy rozchodzą się szybciej niż telegram.

background image

- Dam sobie radę.

- Oho, słychać gwizdek, wracajmy - powiedział Hanys. Wchodząc do domu, chłopcy
zderzyli się prawie z panem Ruszczy-

cem. Tadek doznał naraz olśnienia.
- Proszę pana! - zawołał. - Mam wielką prośbę! Niech mi pan pomoże!

- Słucham cię.
- Dostałem list od koleżanki. Ma go pani Numińska i nie chce mi oddać. Czy pan

mógłby ją poprosić?
.- Chwileczkę, nie rozumiem... - rzekł pan Ruszczyć zmieszany.

- Wszystkie listy przychodzące do nas - wtrącił Hanys - trafiają do pani
kierowniczki i ona nam czyta.

- A ja chciałbym dostać ten list do ręki. Bardzo mi na nim zależy -powiedział
Tadek.

- Dobrze, pomówię z panią Numińska, chociaż nie wiem, czy mi się uda to
załatwić, bo widzisz, przyjechałem tu na krótki urlop i nie znam dokładnie

powodów takich internatowych zarządzeń.
Pan Ruszczyć był najwyraźniej zgnębiony całą tą sprawą.

- Dlaczego nie idziecie na apel, chłopcy?
Na dźwięk głosu kierowniczki - Hanys pobiegł natychmiast schodami do góry. Tadek

jednak nie ruszył się.
- Dobry wieczór pani - odezwał się pan Ruszczyć.

- Ach, to pan.
- Właśnie rozmawiałem z chłopcami. Moja wina, że spóźnili się trochę.

- Ależ nic złego się nie stało.
- Dobranoc, Tadek - pan Ruszczyć uścisnął jego rękę i podprowadził go do

schodów.
Siedział jak co dzień w pokoiku pod schodami i cierpliwie wystukiwał tekst

dyktowany przez pana Mollina.
- Człowiek najczęściej jest samotny-brzmiało kolejne zdanie. -Napisz to do końca

i zrobimy małą pauzę.
Pan Mollin już stał przy okienku i zaciągał się papierosem. W tym momencie ktoś

zastukał do drzwi.
- Dzień dobry.

Tadek poznał głos pan Ruszczyca.
- Nigdy tu u pana nie byłem - mówił witając się.

- O, w ogóle pan jest teraz rzadkim gościem w Zakładzie.
- Ano, tak się składa. Ciągle organizuję nowe kursy i placówki kształcenia

zawodowego.
- Wiem, wiem. Słyszałem już o tym z wielu stron Polski.

- Ciasno wam tutaj? - zagadnął pan Ruszczyć, jakby zażenowany głębokim
szacunkiem brzmiącym w głosie Mollina.

- O, to miejsce specjalne - zaśmiał się Mollin. - Zsyła się tutaj chłopców albo
początkujących w nauce czytania i pisania, albo takich, których tam, na górze,

nikt nie jest w stanie niczego nauczyć. Podobno nawet straszy się niekiedy
młodzież, aby się wzięła rzetelnie do roboty, bo inaczej pójdzie na dodatkowe

zajęcia do Mollina.
- To żarty - powiedział pan Ruszczyć.

- Oczywiście żarty - przyznał pogodnie pan Mollin. - Ostatnio przedpołudnia
spędzamy tylko we dwóch, r-az pracowicie, kiedy indziej na zwolnionych obrotach,

byle do wakacji. A najważniejsze, że są postępy. Wyjmij kartkę z tabliczki i
pokaż, jak czytasz po trzech tygodniach nauki.

Tadek nieco drżącym głosem zaczął wymawiać słowa odczytywane wilgotnymi ze
zdenerwowania palcami. Pan Ruszczyć był pierwszym po Mollinie słuchaczem,

któremu czytał głośno.
- Najbiedniejszym człowiekiem jest ten, kto nie ma własnego domu. Jego los

najczęściej zależy od jego woli. Ludzka wola potrafi przełamać i bezdomność. Ale
po co człowiekowi dom, kiedy i tak najczęściej bywa on samotny...

- Cóż to za fragment? - zainteresował się pan Ruszczyć.
- Ach, to takie luźne zdania, które piszemy ćwicząc trudniejsze zbiegi liter.

3 - Po kocich łbach
- Zauważyłem tutaj przede wszystkim trudniejsze zbiegi myśli -rzekł pan Ruszczyć

wolno. - Pan chyba nie wierzy w sens tych zdań.
- Nawet się nie zastanawiałem - przyznał Mollin.

- Też tak sądziłem - uśmiechnął się Ruszczyć. - Bo na pewno człowiek czuje się

background image

samotny, i to dosyć często, lecz nigdy nie jest.

Pan Mollin zapalił z trzaskiem zapałkę i głośniej niż zwykle wydmuchnął dym za
okno.

- Ma pan rację co do jednej sprawy, nie jest to najlepiej dobrany tekst na
dyktando dla takiego chłopca, ale trudno mi się zgodzić z twierdzeniem, iż nigdy

nie bywamy samotni. Mnie nauczyło życie czegoś wręcz przeciwnego.
- Rozumiem, myśli pan o swoich życiowych doświadczeniach.

- Nie mam innych doświadczeń, tylko takie.
- Nie chciałem panu sprawić przykrości. Wziąłem zbyt serio ten fragment.

Pomyślałem, że Tadek, przyswajając sobie takie rozumienie losu człowieka, może
utrwalić je, zanim zyska doświadczenie i zdobędzie się na sąd własny.

- Ależ proszę pana - śmiał się już teraz głośno Mollin - my się tu naprawdę
uczymy tylko pisać i czytać systemem brajla, niczego więcej.

- Tak, ale człowiek zawsze więcej się uczy, niż myśli, i mniej, niż chce.
- A może bywa niekiedy odwrotnie - powiedział przekornie Mollin.

- A może - zgodził się pan Ruszczyć. - Wpadłem z pewnym interesem do Tadka. Czy
mogę zabrać go na parominutowy spacer?

- Nie mam nic przeciwko temu.
Wyszli na dwór bocznymi drzwiami. Zbliżało się południe. Na otwartej przestrzeni

słońce paliło dokuczliwie. Dopiero pod sosnami panował lekki chłód.
Tu pan Ruszczyć zatrzymał się.

- Mam ten list - zaczął bez wstępów. - Pani Numińska dała mi go, kiedy
powiedziałem, że chcesz na ten temat ze mną porozmawiać. Jeśli ci go nie

przeczytała dokładnie, to na pewno tylko dlatego, że nie miała czasu, śpieszyła
się, jest was przecież spora gromadka. Poza tym istotnie regulamin internatu

przewiduje, że wychowawca albo kierownik odpowiedzialni są za utrzymywanie
korespondencji chłopców z domami. Nikt oczywiście nie odmawia wam prawa do

własnej
- Zauważyłem tutaj przede wszystkim trudniejsze zbiegi myśli -rzekł pan Ruszczyć

wolno. - Pan chyba nie wierzy w sens tych zdań.
- Nawet się nie zastanawiałem - przyznał Mollin.

- Też tak sądziłem - uśmiechnął się Ruszczyć. — Bo na pewno człowiek czuje się
samotny, i to dosyć często, lecz nigdy nie jest.

Pan Mollin zapalił z trzaskiem zapałkę i głośniej niż zwykle wydmuchnął dym za
okno.

- Ma pan rację co do jednej sprawy, nie jest to najlepiej dobrany tekst na
dyktando dla takiego chłopca, ale trudno mi się zgodzić z twierdzeniem, iż nigdy

nie bywamy samotni. Mnie nauczyło życie czegoś wręcz przeciwnego.
- Rozumiem, myśli pan o swoich życiowych doświadczeniach.

- Nie mam innych doświadczeń, tylko takie.
- Nie chciałem panu sprawić przykrości. Wziąłem zbyt serio ten fragment.

Pomyślałem, że Tadek, przyswajając sobie takie rozumienie losu człowieka, może
utrwalić je, zanim zyska doświadczenie i zdobędzie się na sąd własny.

- Ależ proszę pana - śmiał się już teraz głośno Mollin - my się tu naprawdę
uczymy tylko pisać i czytać systemem brajla, niczego więcej.

- Tak, ale człowiek zawsze więcej się uczy, niż myśli, i mniej, niż chce.
- A może bywa niekiedy odwrotnie - powiedział przekornie Mollin.

- A może - zgodził się pan Ruszczyć. - Wpadłem z pewnym interesem do Tadka. Czy
mogę zabrać go na parominutowy spacer?

- Nie mam nic przeciwko temu.
Wyszli na dwór bocznymi drzwiami. Zbliżało się południe. Na otwartej przestrzeni

słońce paliło dokuczliwie. Dopiero pod sosnami panował lekki chłód.
Tu pan Ruszczyc zatrzymał się.

- Mam ten list - zaczął bez wstępów. - Pani Numińska dała mi go, kiedy
powiedziałem, że chcesz na ten temat ze mną porozmawiać. Jeśli ci go nie

przeczytała dokładnie, to na pewno tylko dlatego, że nie miała czasu, śpieszyła
się, jest was przecież spora gromadka. Poza tym istotnie regulamin internatu

przewiduje, że wychowawca albo kierownik odpowiedzialni są za utrzymywanie
korespondencji chłopców z domami. Nikt oczywiście nie odmawia wam prawa do

własnej
korespondencji. Z tego, co mi pani Numińska powiedziała, wynika, że chodgi tylko

o ułatwienie i pomoc.
- Posłuchaj: Tadek, jestem w rozpaczy. Między moimi rodzicami ciągle panuje

niezgoda i dlatego postanowili się rozejść. Och, jak chciałabym już być dorosła.

background image

Mama mówi, że mnie zostawi przy sobie. Ojciec chce mnie także zabrać. Ale nie

wiem dlaczego, wyczuwam, że oboje najchętniej oddaliby mnie gdzieś, sama nie
wiem gdzie. Otworzyli bez mojej wiedzy list od Ciebie, napadali na mnie,

krzyczeli, że robię głupstwa, zakładam sobie jakieś kajdany na ręce i nogi.
Nawet zabronili pisać. A wieczorem, gdy myśleli, że ja śpię, w kłótni uradzili,

że wyślą mnie do jakiejś ciotki. Nie pisz na razie do mnie. Poczekaj na mój nowy
adres, który Ci podam. Jestem ciągle zapędzona. Mam tutaj fajne koleżanki i

kolegów, a nieraz jestem taka samotna i nieszczęśliwa. Kiedy się skończy szkoła,
którejś niedzieli wymknę się i przyjadę do Ciebie do Zakładu. Pozdrawiam Cię,

Cześć! Halina. Słowa i całe zdania wirowały mu w myślach.
- Chciałbym mieć ten list.

- Przykro mi, obiecałem go oddać. Zwróć się do pani Numińskiej sam.
- Dobrze - zgodził się. - Bardzo panu dziękuję.

- Nie przejmuj się tym. - Pan Ruszczyć położył rękę na jego barku. - Wszystko
ułoży się pomyślnie. Ona przeżywa trudny okres, jak można domyślać się z listu.

Chociaż nie wiem, kim jest dla ciebie. Czy to kuzynka?
- Nie - zaprzeczył.

- A ile ma lat?
- Tyle co ja.

- Ma przed sobą długie, bogate życie. Jej warunki mogą się poprawić. ^ Poza tym
sam człowiek też los przekształca. W każdym z nas wszystko się zmienia:

charakter, myślenie i uczucia również.
- Nie! - zaprotestował. - Nasze uczucia nie zmienią się nigdy! Pan Ruszczyc

chwilę milczał.
- To bardzo pięknie o tobie świadczy - powiedział wreszcie. -Jesteś na razie

niezwykle młody. Powinieneś skończyć szkołę, zdobyć zawód, nauczyć się
samodzielnie pracować i żyć.

- Wiem o tym i tak właśnie planowałem.
- Całą swoją nadzieję, dobrą wolę i upór zwróć w tym kierunku, aby stać się

człowiekiem odpornym na różne przeciwności, silnym moralnie i naprawdę
przygotowanym do samodzielnego życia.

- Chcę tego. Uczę się nie marnując ani jednej chwili. Gdybym mógł, uczyłbym się
jeszcze więcej, nie tylko brajla. Początkowo miałem nadzieję, że przyjmą mnie do

szóstej klasy, chociaż przyjechałem pod koniec roku szkolnego. Przyjechałem
przygotowany, gotów byłem zdać egzaminy, gdyż przerobiłem w parę miesięcy

dokładnie wszystkie podręczniki. Czytałem je z młodszym bratem, który mnie
odwiedzał, i z kuzynką.

- Mówiłeś o tym komuś w szkole?
- Nie miałem okazji. Nikt mnie nie pytał. Poza tym nie mam świadectwa z piątej

klasy ani żadnego innego.
- Idź i porozmawiaj z dyrektorem szkoły. Jeśli jesteś przygotowany... Tylko

rozważ, synu, taką sprawę. Czasu nie powinno się zbytnio przyspieszać. Gdybyś
był bardzo zdolny i skończył szkołę, mając lat szesnaście czy siedemnaście, to

przecież wiesz, na samodzielne życie byłoby jeszcze za wcześnie. Mówiłeś mi, że
także lubisz drzewa, a człowiek jest do nich odrobinę podobny. Wtedy dopiero

wydaje owoce swego umysłu, swej pracy, gdy stanie się dorosły, jak drzewo.
Rozstali się przed drzwiami pokoju pana Mollina. Wzburzenie, które opanowało

Tadka po przeczytaniu listu, z wolna ucichło.
Tak, pan Ruszczyć miał rację. Nic tu nie pomoże jakiekolwiek gorączkowe

działanie. Będzie czekał, nawet bardzo długo, w końcu Halina odezwie się,
przyśle adres i przyjedzie. Na pewno przyjedzie. Musi przyjechać.

Inaczej wyobrażał sobie szum morza. Z pocztówki, którą kiedyś przysłał mu
Jędrek, wysnuł całą melodię złożoną z tysiąca miękkich, śpiewnych tonów.

Tymczasem stojąc teraz pośrodku plaży, ze stopami zanurzonymi w gorącym piachu,
wyobrażał sobie, że toczy się przed nim z łoskotem potężna kolumna czołgów,

których przeciągły ryk nasila się, to znów oddala.
- Lepiej nie podchodźcie zbyt blisko wody. Tak wielka fala zwali z nóg i

poniesie! - przekrzykiwał huk morza pan Kazimierz.
Tadek ułożył się na piachu, rękami odgarnął pierwsze, rozgrzane warstwy,

usypując z nich rodzaj ochronnego wału, który głównie chronił go przed hałasem.
Gdy przytulał twarz do ziemi, morze oddalało się o całe mile.

„To tak wygląda ten Bałtyk" - myślał zawiedziony.
Jadąc oczekiwał jakichś wrażeń niezwykłych, nie doznawanych do dziś, tymczasem

gdyby nie ten łoskot i lekki, słonawy zapach powietrza, czułby się jak na

background image

nadwiślańskiej plaży w lipcowy, upalny dzień.

Tam piasek był taki sam, kłuł leciutko, kiedy sypało się go z dłoni na rozgrzaną
od słońca skórę nogi. Tylko tam niebo nad głową było bliskie i miękkie jak

wielka rozpięta płachta jedwabiu. Nie otwierając oczu, widział piaszczyste łachy
pośrodku rzeki, na lewo most zbudowany z potężnych stalowych słupów i krat.

Zawsze dziwił go ten most. To żelazo wznoszące się ponad jezdnią - w jego
rozumieniu - tylko obciążało wielkie kamienne filary. Gdzie spojrzał, wszystko

było bliskie i znane: za Wisłą, na górze, kościół, a hen, w kierunku Dęblina, aż
granatowa linia lasów, po których tyle razy włóczył się, sam i z kolegami.

Dudnienie morza trochę go przygnębiało. Z pamięci przywoływał oglądane kiedyś
widoki - okręty z żaglami wzdętymi przez wiatr, prujące sfalowaną toń. Na

wszystkich tych obrazach przeważał kolor niebieski, dlatego zaskoczyły go słowa
wychowawcy, który aż wykrzyknął, gdy wspięli się na wydmę, skąd widać już było

morze:
- Jakie czarne!

Jeszcze w przedziale pociągu pan Kazimierz zwierzył się, że nie widział morza.
Podobnie jak oni jechał tu po raz pierwszy. Miał zaledwie dwadzieścia lat,

niewiele więcej od niejednego z nich.
- Dlaczego nie podejdziesz do grupy?

- Nie mam chęci. Słucham morza.
- Morze i tam słychać - zaśmiał się pan Kazimierz. — A poza tym przywieziono

drugie śniadanie.
Wstał automatycznie.

- Co, źle się czujesz?
- Ależ nie! - zaprzeczył.

- Myślałem... Tak odbiłeś się od wszystkich.
- Nie mam nastroju do wspólnej zabawy. 37

- Lubisz samotne spacery?
- Kiedyś często chodziłem sam nad rzekę, do lasu.

- Po obiedzie, kiedy pan Kozuba będzie miał dyżur, wymkniemy się we dwóch i
pójdziemy plażą hen, aż do Krynicy Morskiej. Tylko nikomu nie mów.

Tuż za wydmą stała jednokonna bryczka, którą przyjechał pan Malicki - postać
trochę tajemnicza dla chłopców, a równocześnie chyba najważniejsza w Zakładzie.

Razem z nim, na wózku, przyjechały dwie bańki zimnego mleka i kosz pieczywa.
Chłopcy cisnęli się, nadstawiali duże fajansowe kubki i pili pogryzając pulchne,

słodkie bułki.
Tadek również wziął kubek z mlekiem, ale za bułkę podziękował.

- Dlaczego nie chcesz? - spytała kobieta rozdająca śniadanie.
- Nie jestem głodny.

- Ale chyba jesteś najchudszy ze wszystkich tutaj! A mam was odkarmić przez ten
miesiąc, dlatego nie wolno nie jeść.

Pił mleko małymi łykami.
Czy jednak jest naprawdę zdrowy? Odruchowo zaczęło go to pytanie nurtować. Inni

zachowywali się swobodnie, tłoczyli, przepychali, śmieli z byle czego, w
przenośni i dosłownie stawali na głowie, zachwyceni wakacjami. Jego nie cieszyło

prawie nic.
Starał się o to, aby nie jechać na wakacje do wuja, tylko pozostać w Zakładzie.

Do ostatniej chwili nie wiadomo było, czy wyjdzie coś z tych kolonii nad morzem.
Wojsko wstrzymywało zezwolenie na pobyt w tych okolicach ze względu na wielką

ilość min i niewypałów, myślał więc, że zostaną w szkole.
Czekał na wiadomość i na przyjazd Haliny. Nie mógł opanować niepokoju i spytał

panią Numińską, czy nie nadszedł do niego jakiś list.
- Jeśli tylko przyjdzie, powiem ci o tym - upewniła go.

Nie ufał jej, ale jak mógł sprawdzić? Czuł się po prostu bezsilny.
Nadesłana przez władze wojskowe wiadomość o oczyszczeniu z min obszaru, na

którym miały przebywać dzieci niewidome z Zakładu, podnieciła wszystkich do
najwyższego stopnia. Wyjazd ten był szczególną nagrodą. Wytypowano

najpilniejszych chłopców, wyróżniających się nienagannym zachowaniem i dobrymi
wynikami w nauce, oraz sieroty.

Tadek trafił do tej grupy trochę przypadkowo.
- Dobrze, pojedziesz z nami - zadecydowała kierowniczka. -Wykazałeś dużą

pracowitość w nauce brajla, chociaż niezupełnie przekonana jestem, czy z innych
względów zasługujesz na takie wyróżnienie.

Spochmurniał. Był gotów odwołać swoją wcześniejszą prośbę, do wyjazdu jednak

background image

został cały tydzień. Jutro, pojutrze mogła przyjechać Halina. Wtedy jeszcze

zdąży zrezygnować z morza. Kiedyś układali wspólny plan spędzenia lata gdzieś w
górach, we dwoje. Z każdym dniem stawał się coraz niecierpliwszy. Lekcje już

dawno się skończyły. Chłopcy mieli sporo wolnego czasu. Siedzieli w klasach, w
świetlicy.

A on spędzał każdą wolną chwilę przed Św. Stanisławem. Wysiadywał na murku,
przechadzał się aleją w kierunku głównej drogi, podświadomie słuchając odgłosów

i kroków. Halinę poznałby po chodzie natychmiast. Nie przestał czekać nawet w
momencie, kiedy już wsiadał do wagonu.

Teraz czekał także. Niemożliwe, aby nie przyjechała. Zjawi się na pewno, jeśli
nie dziś, to jutro, może za cztery dni, ale nie zawiedzie go. Bez trudu przecież

dowie się w Zakładzie, dokąd pojechał.
- Kąpaliście się już? - pytał pan Malicki.

- Straszna fala - odpowiedział ktoś.
- Nie ma dla nas strasznych rzeczy. Kto na ochotnika ze mną do wody? -

zaproponował.
Chłopcy krzyknęli chórem:

- Ja! Ja!
Podchodzili do wody, trzymając się mocno za ręce.

- Stop! Dosyć! Na gwizdek skaczemy do góry! Inaczej fala nas zaleje z głową.
Tadek, trzymając kolegów pod ramiona, poddawał się uderzeniom wody, która

zalewała chwilami twarz.
- Uwaga, dziewiąta fala! Trzymać się mocno!

W tym momencie chłopiec, stojący z prawej, wyszarpnął się. Tadek odruchowo
wyciągnął ramię, chcącgo złapać. Krzyknął, jednocześnie chlusnęła fala, zalała

mu usta, oszołomiła.
- Na brzeg! Jak najdalej od wody!

Głos pana Kazimierza był przeraźliwie donośny. Jednocześnie Tadek poczuł
szarpnięcie do tyłu.

- Puściłeś go!
- Nie! - wykrzyknął.

Upadł na mokry piasek, poderwał się, odbiegł parę kroków.
Wśród chłopców powstała panika. Już wiedzieli: Janek Próchniak, nazywany „Małym

Jasiem", został porwany przez wodę. Wychowawcy i pan Malicki rozpaczliwie szli w
głąb morza, próbując wypatrzyć chłopca.

Naraz podniósł się chóralny krzyk:
- Jest!

Mały Jasio, przy najbliższej większej fali, zwyczajnie wypłynął na brzeg i,
zwinnie pełznąc na czworakach, niby krab, dostał się na suchy piach.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Obstąpiono go dokoła.
- Jak się czujesz? - pytał pan Malicki.

- Dobrze - odparł.
- Napędziłeś nam strachu. Na przyszłość będziesz wchodził do wody tylko z kimś

dorosłym.
- Dlaczego? - zawołał. - Zrobiłem to specjalnie. U nas w rzece zawsze chodziłem

po dnie na czworakach. Chciałem zobaczyć, jak to będzie podczas takiej fali.
Pan Malicki śmiał się.

- Naprawdę - ciągnął Próchniak. - W naszej wsi wszyscy mówili, że ja mam
skrzela, nie płuca. Pod wodą przetrzymam każdego. I teraz już wiem, jak robić,

aby z falą zawsze wypłynąć na brzeg.
- Zgoda. Zrobimy ten eksperyment - rzekł pan Malicki - ale dopiero wtedy, kiedy

się trochę uspokoi morze.
Tadek jeszcze dygotał.

Dziwne zachowanie kolegi, gorzko-słona woda zalewająca w momencie krzyku usta i
gardło i ten oskarżycielski głos: „puściłeś go" -wstrząsnęły nim, uzmysławiając

mu własną bezradność jak nigdy dotychczas. Zwykle wiedział, co ma zrobić. Tym
razem mógł jedynie karnie usłuchać rozkazu i szybko wyjść na brzeg.

Starsi i młodsi skupili się wokół pana Malickiego. Żartowali, przekrzykiwali się
nawzajem.

Morze tymczasem jakby przycichło. Tadek leżał w pobliżu i z pewnym lękiem
zaczynał rozumieć, że jest sam, nie umie się włączyć do rozmowy i zabawy, coś mu

w tym przeszkadza. Nie ma tej swobody, którą mają inni - więcej, czuł jakąś
nieuchwytną granicę dzielącą go od kolegów i wszystkiego, czym się zajmują;

„Czyżbym był chory? - znów przyszło rrru na myśl. - Dlaczego jestem taki inny?"

background image

Pan Kazimierz dotrzymał słowa. Kiedy gromadnie opuszczali stołówkę urządzoną w

prowizorycznym baraku, zajmowanym jeszcze niespełna dwa lata temu przez wojska
niemieckie, wychowawca znalazł się obok niego.

- To co, idziemy?
- A pan Kozuba?

- Ty należysz do mojej grupy, a mnie po obiedzie zastępuje pani Teresa.
Początkowo szli w milczeniu. Budynki folwarczku, w którym mieściły się kolonie,

zostały daleko za nimi. Droga wiodła wałem.
- Na prawo ciągną się pola całkowicie zdziczałe - mówił pan Kazimierz. - Jeszcze

w tym roku nikt ich nie uprawiał. Zarosły bujnie zielskiem, bo ziemia jest tu
wyjątkowo żyzna. Po lewej widać Wisłę, a raczej jej odnogę. Krajobraz dosyć

monotonny i zaniedbany. Gleby są tu takie urodzajne, że wystarczy rzeczywiście,
aby przez jeden rok człowiek nie panował nad tą ziemią, a już sama przyroda

wkroczy i zniszczy cały wysiłek wkładany tu przez dziesiątki lat.
- Skąd pan wie o tym? Przecież nigdy przedtem nie był pan tutaj.

- Przede wszystkim umówmy się: nie zwracaj się do mnie przez „pan". Kiedy
jesteśmy w grupie, to już trudno, tego wymaga regulamin. Ale teraz możemy

niektóre punkty regulaminu zawiesić.
Mówiąc to wyjął papierosy i zapalił.

- Ty chyba nie palisz? - zagadnął.
- Nie.

- Masz rację. Ponoć to wcale nie takie rozsądne, ale przyzwyczaiłem się.
Naturalnie przy was zobowiązałem się nie palić, aby nie dawać złego przykładu,

ale nie myślę, żeby to podziałało na ciebie demobilizująco. I tak nie dadzą rady
trzymać was ciągle pod kloszem. Widziałem, połowa pali po kryjomu, niektórzy

nawet na plaży ćmili, chowając się na wydmach. A może miałbyś ochotę zapalić?
- Nie, dziękuję.

- Nigdy nie próbowałeś?
- Owszem, kiedyś paliłem trochę, ale tylko tak, żeby zobaczyć, jak to smakuje.

- Ico?
- Nie podobało mi się.

- Chłopakom zwykle imponuje palenie.
- Możliwe, ale ja nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Miałem zawsze co innego

na głowie.
- Kiedy patrzę na ciebie, wydaje mi się, że coś cię dręczy. Masz chyba jakieś

kłopoty, co?
Tadek zawahał się chwilę. „A może powiedzieć mu o sobie?"

- Dlaczego pan tak sądzi?
- Słuchaj, znów wyjeżdżasz z tym „panem". Mów zwyczajnie: Kazik. Jestem zaledwie

o pięć lat starszy od ciebie, a na tytułach mi nie zależy. Mam sporo kolegów w
twoim wieku i gdyby któryś słyszał, jak się do mnie zwracasz, pękłby ze śmiechu.

No, a teraz uważaj. Mamy do sforsowania dosyć głęboki rów. Podaj rękę. Nie wiem,
czy wytrzymam przez cały miesiąc na tej pustyni. Na plaży oprócz nas nie było

nikogo. W ogóle człowieka nie spotyka się tu nawet na lekarstwo. Od czasu do
czasu wojskowi, i to wszystko.

- To dlatego, że dopiero po wojnie.
- Ba, wiadomo, że dlatego, ale spodziewałem się czegoś weselszego. To moja

ukochana ciotka tak mnie wrobiła. Jest nauczycielką i koniecznie chce mnie
wykierować także na belfra. Nie dałbym się wpakować w cały ten interes, ale,

widzisz, zadecydowało o wszystkim morze. Zawsze marzyłem, żeby zostać
marynarzem, a nigdy morza nie widziałem. Podobno przed wojną, gdy miałem trzy

lata, byłem z matką gdzieś w okolicach Gdyni, ale nic z tego nie pamiętam. No,
więc chciałem zobaczyć z bliska Bałtyk i rozejrzeć się przy okazji, jak by się

można zaczepić na Wybrzeżu. Zawsze stąd na pokład okrętu bliżej, nie uważasz?
- Chyba tak.

- A ty od kiedy nie widzisz? - spytał znienacka.
- W.ubiegłym roku, jesienią...

- Co, granat?
- Tak.

- Cholerny świat! Mnie kiedyś też o mało nie rozwaliło. W czasie powstania
stałem za rogiem budynku na warcie, gdy naraz usłyszałem miarowe szybkie kroki.

„Twarde buciory, tylko Niemcy" - pomyślałem. Nasi nie mogli stamtąd nadchodzić.
Zerwałem zawleczkę z granatu. Wybuchła spłonka. Wtedy się wychyliłem. To szli

nasi, chłopcy z Kampinosu. Nie było czasu na filozofię. Rzuciłem granat na

background image

ziemię, skoczyłem za róg. Huknęło w tej samej chwili. Na szczęście skończyło

się na hałasie. Widzisz, miałem takiego kaprala, dwa lata starszy ode mnie. On
mi zawsze powtarzał: „Ze szwabami nigdy się nie cackaj, nie pytaj o nic. Nim

jeszcze go zobaczysz, strzelaj, bo jak go ujrzysz, może być za późno". Od tamtej
pory jednak zawsze patrzyłem.

- Byłeś cały czas w Warszawie?
- Do końca. Zostaliśmy w piątkę, ciotka i trzech moich kumpli. Mieliśmy taką

melinę na Żoliborzu, że Niemcy mogliby przechodzić obok nas dziesięć razy
dziennie i nie zauważyliby.

- Ja byłem z tamtej strony Wisły. Już w końcu lipca byliśmy wolni.
- Gdzie? Na Pradze? Przecież Praga później...

- Nie, ja nie jestem z Warszawy.
- A?

- Z Puław.
- Naprawdę? - Kazik aż stanął.

- Tam się urodziłem i mieszkałem przez cały czas.
- Mam przyjaciela z Puław. Przyszedł wtedy do nas z Kampinosu ze sporym

oddziałem. Był w lesie od czterdziestego pierwszego roku. Chłopak jak złoto. Nie
bał się niczego. Kule go się nie imały. Wszyscy przepowiadali mu: „Uważaj, bo

najczęściej tacy gieroje giną". Kiedyś sam jeden wyskoczył do ciężarówki
szwabskiej, która utknęła niedaleko nas. Nim się szwabi zorientowali, skosił

szofera i dwóch innych, a wóz podpalił. Dostał za to pochwałę w rozkazie
dziennym i jednocześnie, za lekkomyślną brawurę, na dwadzieścia cztery godziny

zabrano mu pistolet. Ale nasz komendant, chociaż twardziel jak rzadko który,
złamał się i odroczył karę na po wojnie. Nie mógł patrzeć, jak ten chłopak

płacze. Spaliśmy długi czas pod jednym kocem, jedliśmy dosłownie jedną łyżką.
- Żyje? - spytał Tadek.

- Chyba tak, ale nie wiem gdzie. Kiedy wojska podciągnęły nad brzeg Wisły, a
powstanie upadło, którejś nocy pożegnał się. Powiedział, że rusza wpław na drugą

stronę do swoich. Myśleliśmy, że się zgrywa. A potem, kiedy Warszawa była już
wolna, ktoś go widział na Bielanach, w mundurze polskiej armii. Akurat na

miesiąc wywiozłem ciotkę na wieś. Nie wiem nawet, jak się nazywał. Pseudonim
miał Zymek.

- Miałem kolegę Zymka, ale to było jego prawdziwe imię. Też poszedł do lasu i
gdzieś przepadł. Miałby teraz dziewiętnaście lat.

Szli piaszczystą przecinką. Z boków dochodził zapach sosen. Nogi
grzęzły coraz głębiej. Piasek przesypujący się przez szpary sandałów parzył

stopy. Narastało też huczenie morza. Gdy jednak stanęli u szczytu wydmy, Tadek
wyczuł różnicę, jaka zaszła w czasie tych niespełna trzech godzin, od kiedy

opuścili plażę. Morze wyraźnie przycichło, uderzenia fal stały się łagodniejsze.
- Mamy nareszcie okazję wykąpać się. Morze robi się spokojne jak baranek. No,

masz ochotę dać nura?
- Nie - zaprzeczył Tadek. - Postoję na brzegu.

- Zostawiam tu koszulę, spodnie i buty. Jeśli utonę, nie zapomnij kochanej cioci
przekazać ode mnie pozdrowień! - zaśmiał się.

Przez kilka sekund Tadek słyszał hałas rozpryskiwanej wody, a potem już tylko
monotonne nadpływanie fali.

Po przedpołudniowym sztormie plaża była ubita. Powoli zbliżył się do granicy
wody. Sandały trzymał w ręku. Pomimo spokoju panującego wokół - nie mógł się

uwolnić od napięcia. Próbował wyróżnić w szumie morza odgłosy, które mogłyby
pochodzić od Kazika. Po pewnym czasie zrezygnował. Dźwięki były złudne.

Przypominały wołania dochodzące z różnych stron. Znów poczuł się bezradny wobec
całego tego żywiołu. Nagle przeraził się, że tkwi w samym centrum straszliwych

sił, wobec których znaczy o wiele mniej niż piórko. Ono przynajmniej utrzyma się
na wodzie.

Wycofał się bez pośpiechu na suchą, wygrzaną plażę i siadł na piasku, tuż obok
ubrania Kazika. Miał ochotę zawołać, powstrzymał się jednak. Taki krzyk nie

miałby sensu. Zresztą pomimo powierzchownego niepokoju czuł, iż Kazik umie
obliczać własne siły.

Przegarniając palcami piasek, trafiał na drobne muszelki, kamyki. Mijały minuty.
Każda z nich wydawała się nieskończenie długa. ,,A jeśli..." - przemknęło

Tadkowi przez myśl. I poczuł nagle, jak znika słońce, a ciało lodowacieje.
- Wspaniała woda! - głos Kazika zabrzmiał blisko, pogodnie. -Byłbym jeszcze

dłużej, ale na pewno nudziłeś się czekając na mnie.

background image

- Tu nie można się nudzić - powiedział Tadek i naraz, nieoczekiwanie, zaśmiał

się głośno.
Jego śmiech musiał być zaraźliwy, bo Kazik zawtórował mu.

- Jednak ta moja ciotka jest cudowna. Tutaj można odżyć. I Tadek uwierzył w te
słowa.

- Pójdę i ja do wody - podniósł się.
- Dobra, idź, tylko blisko. Będę na ciebie uważał.

7
Po raz trzeci czytał już list od pana Mollina.

Najważniejsze - wytrwać w swych zamiarach, nie dać się zepchnąć na jakąś inną
drogę, a sytuacji spychających każdy niewidomy napotyka w swoim życiu wiele.

Cel, jaki sobie wytknąłeś, jest słuszny i dobry.
Nie spodziewał się otrzymać tego listu.

Pod koniec roku szkolnego, gdy się rozstawali, pan Mollin wspomniał o tym, że
napisze, ale Tadek potraktował to jako niezobowiązującą grzeczność. Cztery

zapisane dosyć luźno stroniczki przeczytał niemal w błyskawicznym tempie. Każde
zdanie, a nawet i słowo znaczyły dla niego bardzo wiele; j&klby słyszał %łos

pana Mollina, spokojny i wyważony.
Wierzę w Ciebie. Przez ten krótki okres zrobiłeś niemało. Nie zaniedbuj ani

jednego dnia. Pisz dużo i jak najwięcej czytaj.
Chłopcy rozproszyli się po sadzie. Po całodziennym plażowaniu i kąpaniu w morzu

- chętnie przechadzali się teraz zacienionymi alejkami. Z różnych stron
dolatywały śmiechy i pokrzykiwania. Zachęcali, aby przyłączył się do nich, ale

nie skorzystał.
— Muszę odpowiedzieć na list.

- Dobrze, ale jak tylko skończysz, przyjdź na wał. Będziemy siedzieli blisko
parkanu.

Włożył papier pod ramkę tabliczki, lecz po wystukaniu: Drogi Panie Profesorze,
nawet Pan nie wie, jak ucieszyłem się... — opanowała go niepewność. Słowa, które

się cisnęły, wydawały się zbyt słabe, nie wyrażały tego, co naprawdę czuł i
myślał. Jednocześnie bał się ośmieszyć, pisząc spontanicznie o wszystkim, co go

nurtuje.
Już nie żałował przyjazdu nad morze. Czas, kiedy się czuł odosobniony od innych,

wydawał się bardzo odległy. W myślach określał to jako „przejście przez
chrzest".

Od dnia kiedy wybrał się z Kazikiem na plażę i odważył wejść w szumiące,
sfalowane morze, coś się w nim odprężyło, rozluźniły się mięśnie. Czuł, że ma

swobodniejsze ruchy, krtań nie jest zaciśnięta, mówi już bez owego jąkania się,
pogodnym głosem o niskich barwach - głosem, który jemu samemu wydawał się

przyjemny.
Teraz lubił mówić. Ilekroć przebywał z kolegami, już nie milczał 46 jak

dawniej. Oni także przyjęli tę zmianę niby coś naturalnego.
Wyraźnie wciągali go w swój krąg, wtajemniczali w sprawy im tylko znane. Cieszył

się tym szczególnym swoim nastrojem w sposób jak najbardziej świadomy. Uczucie
pewności siebie i wyzwolenia od niezwykłego skrępowania, które zawładnęło nim od

razu po przyjeździe do Zakładu, było tak wyraźne, iż w ciągu pierwszych paru dni
co chwilę niemal zaglądał w siebie ze zdziwieniem i radością, czując, jaki jest

inny.
Kazik prawie codziennie znajdował godzinę, aby mogli we dwóch przejść się

brzegiem Wisły albo zaszyć w głębi sadu na pogawędkę. Kiedyś powiedział z
zakłopotaniem:

- Prawie do trzynastego roku życia byłem okropnym fajtłapą. Nie miałem kolegów.
Poza nauką w szkole — tkwiłem po uszy w książkach. Pochłaniałem je na kopy.

Później koledzy powiedzieli mi, jaki wydawałem im się w owym czasie naprawdę.
Drugiej takiej życiowej łajzy nie można było sobie wprost wyobrazić. Obudził

mnie dopiero, jak ze snu, jeden nie znaczący wypadek. Jechałem tramwajem. Było
to podczas pierwszej wojennej zimy. Na przystanku wsiadł do tramwaju chłopak

niewiele starszy ode mnie. Stanął obok, wcisnął mi dyskretnie coś do ręki,
mruknął: „Porozklejaj to" - i zaraz zniknął. Rulon papieru odruchowo ukryłem w

rękawie. Ledwo wyskoczyłem z tramwaju, rozwinąłem paczuszkę. Było w niej około
pięćdziesięciu arkusików zapisanych ręcznym, kaligraficznym pismem: Jeszcze

Polska nie zginęła, póki my żyjemy, co nam obca przemoc wzięła, szablą
odbierzemy. Popołudnie i wieczór zajęło mi rozklejanie ulotek po wszystkich

narożnikach mojej dzielnicy. Nikogo nie wtajemniczałem w całą tę sprawę.

background image

Nazajutrz wśród kolegów zauważyłem poruszenie. Prawie wszyscy czytali ulotki.

Ten i ów dawał do zrozumienia, że wie, czyja ręka je rozklejała. Chodziłem
dumny. Przyłączałem się do grupek i bez jakichkolwiek kompleksów wdawałem w

rozmowę. Myślałem coraz śmielej o samodzielnym działaniu. Zapomniałem o
książkach, częściej urywałem się na wagary. W niedługim czasie zebrała się nas

już cała paczka. Koledzy szybko zapomnieli, jakim byłem fajtłapą.
- Mnie pomogła zimna woda - śmiał się Tadek. - Pamiętasz tamtą moją kąpiel,

kiedy poszliśmy we dwóch nad morze? W jednaj chwili zmyłem z siebie niepokój i
przygnębienie, które męczyły mnie od miesięcy. Sam tego nie rozumiem. Jeszcze

nim zanurzyłem się w wodzie, myślałem o morzu z przerażeniem. Bezmierny,
zbałwanio-

ny żywioł paraliżował mnie. Kojarzył się w mojej wyobraźni ze ślepotą i z całą
moją bezradnością wobec świata.

Pamiętał dobrze tę rozmowę. I nagle zapragnął przede wszystkim o tym napisać
Mollinowi. Instynktownie nabrał przekonania, że to jest ważne i może

nauczycielowi sprawić radość.
Kąpię się co dzień w morzu. Pierwszy z całej grupy wchodzę do wody, nawet

wówczas, kiedy wieje zimny wiatr i nie świeci słońce. Nie pojmuję, jak inni mogą
bać się chłodu. Najbardziej lodowata woda jest dla mnie wspaniała. Jadąc tu,

jeszcze zadawałem sobie pytanie -po co się na to zgodziłem. Myślałem - nie dla
mnie morze i wszystkie przyjemności, jakie wiążą się z wakacjami. Nie ufałem

sobie. Ale jednego dnia, tuż po sztormie, wszedłem do morza. Przełamałem strach
przed nim. Odważyłem się pływać tak jak kiedyś. I naraz przekonałem się, że

wszystko jest jak dawniej, a tylko nie widzę. Wiem, Pan zrozumie, co mam na
myśli. Poczułem się, jakbym odnalazł zgubiony już dar przeżywania i cieszenia

się. Kiedyś, w szpitalu, obudziłem się pośród nocy i owładnęła mną groza.
Uświadomiłem sobie, że skoro nie widzę, to nie będę mógł oddychać. Nim dotarła

do mnie absurdalność tej myśli, naprawdę zacząłem się dusić. Później dopiero
zdołałem wyjaśnić sobie to powiązanie - lęku przed niewidzeniem z podstawowymi

sprawami, z którymi w życiu nie będę się mógł uporać jako niewidomy. Wiem dziś
dobrze — albo mi się zdaje - iż każdy, kto straci wzrok, musi przez to przejść.

Nie tylko ja miałem takie naiwne wyobrażenia. Ile razy pytano mnie: „Jak ty
śpisz, skoro nie widzisz?" albo: „Jesteś niewidomy, więc nie możesz przecież sam

jeść". Nie od razu takie pytania śmieszyły mnie. Był czas, gdy mnie
przygnębiały. I może na bardzo krótki okres, ale rzeczywiście jakby

przekonywały, że tak będzie naprawdę. Przekonywały, chociaż z doświadczenia
wiedziałem, jak jest w rzeczywistości.

Pisał długo. Zakładał coraz nową kartkę papieru do tabliczki. Nie czuł
drętwienia zaciskanych na dłutku palców. Pan Mollin znajdował się tak blisko,

przyjmował każde zdanie cierpliwie i ze zrozumieniem.
Dopiero dźwięk gongu zrobionego z potężnej armatniej łuski uprzytomnił mu, ile

to czasu minęło.
- No, czegoś nie przyszedł? Znaleźliśmy sobie wspaniałą zabawę -mówił Wilczek.

- A po kolacji urządzamy ognisko - dodał Gąsiorek. - Mamy ogromny stos drzewa.
- O, napisałeś całą książkę - zauważył Kazik. Tadek liczył kartki. Było ich

jedenaście.
- Właściwie to mój pierwszy list w życiu pisany brajlem.

- Ja tam nie lubię pisać ani listów, ani wypracowań - stwierdził Wilczek. -
Zresztą nie mam do kogo. Dziadek jest analfabetą. Poza tym co go obchodzą moje

sprawy. Wystarczy mu fajka, którą ćmi od rana do nocy. Nawet i we śnie. Poza tym
interesują go tylko klepki. Na nich zna się naprawdę wspaniale i potrafi bez

końca opowiadać o ich zaletach i wadach.
- Nie plótłbyś trzy po trzy - wtrącił Malec. - Co znów takiego można mówić o

klepkach?
- Co można mówić?! - zaperzył się Wilczek. — Bardzo wiele.

- E, wątpię.
- Bo się nie znasz.

- Wyskakujesz ciągle z tym dziadkiem - kpił Malec. - A cóż to za sztuka być
bednarzem i robić beczki?

- Nie sztuka? To spróbuj sam - irytował się Wilczek. - Dopasuj klepki, wstaw
dno...

- Dajcie spokój sporom. Chodźcie na kolację, już wszyscy poszli -rzekł Tadąk.
- Gdy będę wracał pod koniec sierpnia z wakacji, przywiozę Malcowi jedną taką

specjalną klepkę.

background image

- Najpierw wstaw sobie, a później dopiero próbuj innym - odciął się Malec.

- Zamiast się kłócić, lepiej się boksujcie - doradził Kazik wesoło.
- Pan sobie żartuje, a ja nie lubię, kiedy ktoś nabija się z mojego dziadka.

- Daj spokój, nikt się nie nabija - łagodził Tadek.
- Nie broń go. Sam wiesz, jaki jest złośliwiec. Każdemu musi dociąć. On jeden

tylko jest mądry i zna się na wszystkim.
- Przestań już. Opowiedz lepiej, co to za zabawę wymyśliliście.

- Ładna zabawa. Cały jestem spocony - odparł Hanys. -1 do tego pana Kazimierza
stratowałem.

- Drugi raz będę uważał. Pędziłeś niczym lokomotywa.
- Ale wygrałem.

- Biegasz nieźle. Myślę, że gdybyś widział, mógłbyś osiągnąć dobre wyniki, i to
na prawdziwym stadionie.

- Urządzaliście zawody - domyślił się Tadek.
4 -'Po kocich łbach

- Tak. W sześciu konkurencjach - wyjaśnił Wilczek. - W rzutach ja byłem
najlepszy.

- Prędzej! - rozległ się głos pana Kozuby. - Wszyscy czekamy z modlitwą na was.
Nie słyszeliście gongu?

W milczeniu odszukali swoje miejsca przy stole.
Ostatnio Tadka irytował ton Kozuby. W pierwszych tygodniach, zaskoczony

surowością regulaminu internatowego, nie kojarzył sobie tych wszystkich rygorów
z wychowawcą, dopiero postępowanie innych osób w Zakładzie, między innymi pana

Mollina, przekonało go, że Kozuba z własnej inicjatywy chce utrzymać dyscyplinę
przy pomocy kary i zastraszenia.

Jedząc powoli kanapki i pijąc mleczną zbożową kawę, mimo woli myślał, jak
inaczej byłoby tutaj bez Kozuby. Przecież Kazik też jest wychowawcą. Pani Tumska

- opiekująca się grupą najmłodszych -również. I chociaż oboje pozwalają, gdy
Kozuba nie widzi, na wiele pozornych uchybień przeciw regulaminowi, to nie

zdarzyło się, aby ktoś ich nie posłuchał. Więcej, on sam i wszyscy z grupy
poszliby za Kazikiem w ogień, a znają się zaledwie dwa tygodnie. Będzie żal

rozstawać się z nim pod koniec miesiąca.
- No, chłopaki, smakuje?

- O, jeszcze jak! - zawołali chórem.
- Widzicie, co to znaczy: dobrze poganiać - mówił Kazik.

- Ja już wcinam czwartą kromkę - pochwalił się Próchniak -a jestem głodniejszy
niż na początku.

- Gdzie to się w tobie mieści? — spytał Malec.
- Ja nie magazynuję, natychmiast spalam, dlatego chociaż jesteś o głowę wyższy,

od razu cię położyłem.
- Podstępem, podstawiając nogę.

- Malec, nie bujaj. Tylko za pierwszym razem ci podstawił -wtrącił się Kazik. -
Później leżałeś, bo właśnie chciałeś jemu podstawić. Tymczasem Jasio zna kilka

chwytów dżudo i pokonał cię twoją własną bronią.
- Znam te chwyty dzięki panu - powiedział Próchniak.

- Ja też bym chciał poćwiczyć dżudo.
- A ja nie?!

- Ja również! - wołali chórem.
- Dobra, zajmiemy się i tym - obiecał Kazik.

- Panie Kazimierzu, proszę nie prowadzić tak głośnej rozmowy przy kolacji.
Regulaminowo obowiązuje cisza w stołówce.

- Przecież nikt nie krzyczy.
- Niech pan zastosuje się do regulaminu - dość ostro powtórzył Kozuba.

- O ile wiem, nie jesteśmy w klasztorze - nie ustępował Kazik.
- I tu nie internat, tylko kolonie - powiedział głośno Tadek.

- Różański, wyjdź ze stołówki. Rozkaz Kozuby był jak smagnięcie.
- On jeszcze nie zjadł kolacji - Kazik odsunął krzesło i wstał.

- Różański, wyjdź ze stołówki!
Wszyscy wstrzymali oddech. Przestali jeść. Tadek słyszał tę ciszę pełną

napięcia, trudną do zniesienia. Krew uderzyła mu do głowy. Targały nim
jednocześnie gniew i upokorzenie.

Jeśli nie posłucha, Kozuba nie cofnie się nawet przed odesłaniem go z kolonii, a
kto wie, czy nie z Zakładu. Jeśli wstanie i opuści stołówkę, wszyscy uznają go

za tchórza, będą śmiać się z niego i drwić.

background image

Nim zdecydował się na jakiś krok, rozległ się wyraźny głos Małego Jasia:

- Panie Kazimierzu, my wszyscy już zjedliśmy, możemy wstać. I jak na komendę
szurnęły krzesełka.

- W takim razie wychodzimy - powiedział Kazik.
W absolutnej ciszy cała dwunastka, na czele z Kazikiem, opuściła stołówkę.

Kozuba ochłonął ze zdumienia, dopiero kiedy oni znaleźli się już przed barakiem.
- Wracajcie! - krzyknął. - To jest bunt, łamanie dyscypliny.

- Jaki bunt? My się naprawdę najedliśmy.
- Nie chcemy jeść! - padały głosy.

- Co się tu dzieje?
Tubalny głos pana Malickiego zaskoczył wszystkich.

- Podnieśli bunt! - nie panując nad sobą, mówił Kozuba. -Przerwali kolację i
ostentacyjnie wyszli ze stołówki, na złość mnie.

- Nieprawda! - zawołał Tadek.
- Nieprawda! Nieprawda! - wtórowali mu.

- Uspokójcie się i wracajcie do stołu, bo wakacje macie po to, aby
nabierać siły. A panów - zwrócił się do obydwóch wychowawców -proszę na chwilę

do mnie.
Chłopcy jakiś czas stali nie bardzo wiedząc, co dalej robić.

I tym razem Jasio przerwał milczenie:
- Kozubę możemy mieć gdzieś, ale kolację lepiej dokończyć, bo jak jestem głodny,

to nie zasnę.
- Ma rację. Wracamy - przytaknęli mu.

Tadek jednak nie poszedł za nimi. Odechciało mu się jeść. Drżał na całym ciele.
Wiedział, to tylko początek. Kozuba nie daruje mu. A przecież jest kierownikiem

kolonii i jego wychowawcą zakładowym. Ale nie to wydawało się najważniejsze.
Gniew kipiał w nim na myśl o własnej bezsilności. Gdyby znalazł jakiś sposób

skutecznego przeciwstawienia się złośliwości Kozuby! Tak, nie mylił się - to
była tylko złośliwość. „Cóż mogła mu przeszkadzać - myślał - nasza rozmowa? Nikt

w tym czasie nie czytał, a ostatecznie jadalnia to nie kościół. Z powodu tych
paru zdań nie stała się nikomu krzywda ani jakiekolwiek inne zło. Dlaczego on

tak ciągle zwalcza wszystkie przejawy naszej wesołości, jakby chciał zrobić z
nas milczących, pokornych i zastraszonych niewolników. Muszę znaleźć sposób, aby

mu się nie dać! Muszę!" - postanawiał.
Tymczasem chłopcy już opuszczali stołówkę. Wilczek hukał w charakterystyczny

sposób. Było to ich umówione zawołanie.
- Jestem tutaj - powiedział Tadek.

- Wrócił pan Kazik? - spytał Andrzej Jasiński, najstarszy spośród nich.
- Jeszcze nie - odparł Tadek.

- Co w takim razie robimy?
- Mieliśmy po kolacji palić ognisko. Nazbieraliśmy całą stertę chrustu -

przypomniał Malec.
- W takim razie walimy na polanę. Pan Kazimierz nas tam odnajdzie - rzucił

Hanys.
- Hej, chłopaki, gdzie jest Różański?

Tadek poznał głos jednego ze starszych kolegów z grupy Kozuby.
- Jestem tutaj. O co chodzi?

- Widzisz, na nas gotów też się rzucić - mówił inny. - A myśmy \ przyszli ci
pogratulować. Mieliśmy was dotychczas za gnojków, ale

zwracamy honor. Będą z was ludzie. I możecie na nas liczyć.
Stali nieco zaskoczeni tymi wyrazami uznania starszych. Do tej

pory tamci nie tylko nie życzyli sobie żadnych kontaktów ze średnia-kami i
maluchami, ale gdy tylko mieli okazję, brutalnie ich przeganiali, traktując

pogardliwie.
- Na wszelki wypadek jednak - mówił basowym głosem Marian Garstecki - strzeż się

Kozuby. Chociaż bić nie wolno, wiemy coś niecoś o tym, że i to on potrafi. Wtedy
idź od razu do pana Malickiego. On się z nim nie będzie ceregielił. Kozuba i z

nami też próbował, ale powiedzieliśmy mu twardo, że w kaszę dmuchać sobie nie
damy.

.- Cicho, cicho - rozległo się. - Idą.
- Już po kolacji? - zagadnął z daleka Kazik.

- Tak - potwierdzili. - Czekaliśmy na pana.
- To poczekajcie jeszcze chwilkę. Ja dokończę jeść. Albo wiecie co? Idźcie już

na polanę, Jasiński na pewno tam trafi. A my zaraz przyjdziemy.

background image

- Zamiast wolnego wieczoru będziecie mieli zebranie z panem Malickim i z nami -

wyjaśnił Kozuba.
- A ognisko? - upomniał się któryś.

- Idźcie na polanę - powtórzył Kazik. - Zaraz was dogonię.
- Czuję, że będą morały - przewidywał Malec. - Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się

być na zebraniu z panem Malickim. Chyba zechce nam zmyć głowy.
- A za co niby? - oburzył się Hanys.

- Już Kozuba nagadał, nie bój się. Z nim tak łatwo się nie wygra. Pamiętam, jak
jeszcze przed Bożym Narodzeniem Jurek Wiślicki z siódmej klasy odgrażał się, że

pójdzie na skargę do Malickiego, bo Kozuba zdzielił go paskiem przez plecy w
czasie kąpieli pod natryskami, za jakieś tam głupstwo. Kozuba tak mu organizował

czas, aż Wiślicki któregoś dnia nie wytrzymał i poszedł go przeprosić:
- Ja go przepraszać nie będę - powiedział Tadek. - Chociaż na razie nie mam też

zamiaru chodzić na skargę. I bez tego znajdę sposób, aby dać sobie z nim radę.
- Co ty mu zrobisz? Każe ci na przykład zmywać naczynia tydzień pod rząd, nie

puści na plażę i taki będzie skutek - rzekł zniechęcony Hanys.
- Jeśli będę uważał karę za niesprawiedliwą, nie wykonam.

- Ale na plażę też nie pójdziesz.
- A właśnie, że pójdę.

- Jak? - zdziwił się Hanys.
- Zwyczajnie, sam.

- E, nie trafisz. Wpadniesz do któregoś z kanałów albo zabłądzisz w lesie czy na
wydmach.

- Nie martw się, już chodziłem sam.
- Kiedy? - dopytywali.

- Dwukrotnie. Raz nad morze i raz z powrotem. Co prawda pan Kazik szedł za mną o
kilkanaście kroków, ale w ciągu całej drogi ani razu się nie odezwał. Taka była

między nami umowa, że nawet gdybym zbłądził, nie odezwie się, chyba że zapłaczę
się na całego.

- Ja bym też trafił bez trudu. Nie widzę w tym nic szczególnego -powiedział
Wilczek.

- A ja to nie?! - rzekł Jaś.
- A wiecie, to dobra myśl! - zawołał Witek Stokłosa. - Moglibyśmy urządzić takie

zawody na czas.
- Co to da - mruknął Malec.

- Jak to: co da? Jeśli nauczysz się orientować tutaj, po tych wertepach -
dowodził Stokłosa - we wszystkich innych sytuacjach dasz sobie radę. Znacie

przecież Jukunda ze starszej grupy. Ten nie widzi nic, a po przyjeździe do
Zakładu od razu chodził sam wszędzie. Nie tylko po terenie, ale i na wieś, do

sklepu po papierosy, po piwo.
- Pamiętam - podjął Jaś - to było jesienią. Wszyscy wówczas szeptali, że chodzi

do dziewczyn na wieś. Myśleliśmy, że go wyrzucą z Zakładu. Na szczęście jakoś
sprawa przycichła.

- A, oni to mogą robić, co chcą. Z nami inna sprawa.
Szli po dwóch, po trzech, trzymając się pod ramiona. Jasiński wysunął się nieco

naprzód, wyszukując między drzewami ledwo widoczną ścieżkę.
- Ja jednak zaproponuję panu Kazikowi taki bieg nad morze -oznajmił Wilczek.

- Może wyznaczymy nagrodę dla zwycięzcy - powiedział Malec. -Mam nawet pomysł.
- Już ty lepiej schowaj swoje pomysły! - zawołali.

- Nie wierzycie? Naprawdę mam pomysł, i to tym razem doskonały. Triumfatora w
nagrodę podrzucimy dziesięć razy do góry.

- Słuchajcie, on ma genialny pomysł! - wykrzyknął Wilczek -Proponuję, aby go za
ten pomysł podrzucić.

W jednej chwili otoczyli Malca. Bronił się, odtrącał ich, ale już ze śmiechem
złapali go za ręce, za nogi.

• - Zwariowaliście?! Ubranie mi podrzecie!
Nie zważali na jego opór. Przy akompaniamencie wrzasków podrzucali do góry,

łapali w nadstawione ręce i znów unosili wysoko.
- Kogo torturujecie?! - z daleka już wołał Kazik. Postawili Malca na nogi.

- To nasz triumfator - tłumaczyli. - Upieczemy go dziś nad ogniskiem, w nagrodę
za genialny pomysł.

- Idźcie naprzód - nieco ciszej rzekł Kazik. - Kozuba i pan Malicki idą za nami.
- Co to będzie za zebranie? - spytał Tadek.

- Nic się nie martw. Tylko mówcie wszyscy śmiało i nie oszczędzajcie Kozuby.

background image

Jeśli będziecie solidarni, wygracie.

- Znaleźliście bardzo ładne miejsce - mówił pan Malicki. -Dookoła stare dęby.
Wygląda tu naprawdę jak w harcerskiej pieśni.

- Mieliśmy dziś palić ognisko. Ułożyliśmy nawet specjalny program - wyrwał się
Wilczek.

- Nic nie stoi na przeszkodzie waszym planom. Porozmawiamy sobie trochę, a
potem, jeśli się zgodzicie, będziemy wspólnie śpiewać przy ognisku.

- Nie wiem, czy pan dobrze zastanowił się wybierając to miejsce na palenie
ognia.(?) - podjął Kozuba, zwracając się do Kazika. -Poszycie jest suche.

Wszędzie pełno chrustu. Od jednej iskry może nastąpić pożar. I co wtedy pan
zrobi przy ich pomocy?

Słowo „ich" wyrzekł z naciskiem. Tadek znów poczuł gniew, ale i bezsilność.
- Nie zamierzamy palić całych sosen. Pośrodku polany jest piachy a dalej

soczysta trawa. Jak pan widzi, uprzątnęliśmy z tego miejsca chrust i gałęzie.
- Ja bym na wszelki wypadek radził się spytać wcześniej gajowego — dodał z

naciskiem Kozuba.
- Ależ tu przecież nie ma żadnego gajowego - odparł trochę zniecierpliwiony

Kazik.
- Dobrze. Rozsądzicie to panowie później-wtrącił pan Malicki. -Trzeba zachować

wszelkie środki ostrożności, ale nie widzę tu żadnego ryzyka. Chłopcy przecież
nie palą sami. Ponadto polana jest rozległa i nie ma powodu przedwcześnie

podnosić larum.
Rozsiedli się na niewielkim wzniesieniu. Ziemia była ciepła po całodziennym

upale. Przez polanę ciągnęły smugi rzeźwiejszego powietrza pachnącego żywicą i
cierpką wonią ziół. Chłopcy milczeli, niepewni, co mówić, zbici trochę z tropu

obecnością paha Malickiego i dwóch wychowawców.
- Śmiało wypowiadajcie swoje uwagi - zachęcał po raz drugi pan Malicki. -

Obowiązuje was dyscyplina, regulamin, podobnie jak szacunek i posłuszeństwo dla
wychowawców. Lecz wychowawca też jest człowiekiem, może się pomylić. Takie

sytuacje należy wyjaśniać niezwłocznie dla obopólnego dobra.
Tadek już chciał zabrać głos, ale uprzedził go Jurek Wiślicki:

- Nie mamy żadnych zarzutów, a nieporozumienie powstało, bo rozmawialiśmy przy
kolacji. Akurat nie było głośnego lektoratu i sądziliśmy, że to.nikomu nie

przeszkadza.
- Ale pan Kozuba - powiedział Malicki - zarzuca wam niemało. Bardzo proszę,

niech pan mówi.
- Wiecie doskonale - w specjalnie zwolnionym tempie zaczął Kozuba - o zwyczaju

przy wszystkich naszych posiłkach w Zakładzie i tutaj. Spożywamy je w ciszy,
inaczej stołówka przekształciłaby się w rozwrzeszczany bazar.

- Chwileczkę - przerwał pan Malicki. - Traktuje pan sprawę zbyt rygorystycznie.
Pewnie, nie powinno się wrzeszczeć w stołówce i chyba wy jesteście na to za

duzi, ale nie rozumiem, dlaczego nie można porozmawiać, jeśli akurat nie ma
głośnego czytania.

- Odkąd zostałem wychowawcą, tak było zawsze - stwierdził Kozuba.
- Przesada, kolego. Każdy punkt regulaminu musi czemuś służyć i należy go

stosować elastycznie. Umówmy się więc, że chłopcy będą rozmawiali, ojle to nie
będzie przeszkadzało w jakichś zajęciach. Ale naturalnie o tym już pan, jako

kierownik, będzie decydował.
- Zachowanie się podczas posiłków to tylko jeden problem, i to nie najważniejszy

—ciągnął Kozuba. - Pomimo waszych deklaracji, że mnie lubicie, od paru tygodni,
a szczególnie tutaj, na kolonii, zauważyłem wasz arogancki stosunek do mnie i do

moich poleceń. Odzywacie się impertynencko, spóźniacie na poranne i wieczorne
apele, nie przychodzicie punktualnie do stołówki, a przede wszystkim rozbijacie

atmosferę kolonii zachowując się nieśubordynowanie. Już niektórzy wasi młodsi
koledzy biorą przykład z Waszego postępowa-

nia. Kiedy zwróciłem dziś uwagą Rogowskiemu, dlaczego nie mył rąk przed kolacją,
zamiast wrócić do umywalki i umyć, powiedział, że robi wszystko, co mu każe pani

Tumska, bo ona jest tu jego wychowawczynią. Takie wybryki musiały doprowadzić do
tego, co zrobiliście dziś przy kolacji, do buntu. Specjalnie, na złość mnie,

przerwaliście kolację i wyszliście ze stołówki.
- Myśmy się naprawdę najedli! - zawołał Wilczek.

- Nie kłam! - rzucił ostro Kozuba. - Próchniak wstał, a wy wszyscy za nim jak
stado owiec bezmyślnych.

- Gdyby tak było - nie poddawał się Wilczek - wcześniej musielibyśmy się

background image

naradzać.

- A co pan o tym powie? - spytał pan Malicki Kazika.
- Nie znam tak dobrze regulaminu jak pan Kozuba. Ale jeśli nie ma głośnego

czytania, a ostatnio zaniechaliśmy tego w stołówce, bo każda grupa chciała inną
książkę, nikomu chyba nie dokuczymy rozmawiając. Więcej nie mam nic na ten temat

do powiedzenia.
Tadek wyczuł w głosie Kazika oschłość. Spodziewał się ze strony wychowawcy

mocniejszej obrony ich spraw, tymczasem Kazik wydawał się jakiś obojętny.
- Niezbyt pochlebne świadectwo wystawił wam pan Kozuba - po chwilowej ciszy

podjął pan Malicki. - Jesteście średnią grupą. Każdy z was ma po tych
kilkanaście lat, powinniście dawać dobry przykład młodszym kolegom, przestrzegać

regulaminu i w żadnym wypadku nie zachowywać się tak, jak to wam zarzuca pan
Kozuba. Muszą być jakieś przyczyny waszego złego zachowania się. Myślę, że mi je

ujawnicie.
Ktoś trącił Tadka lekko.

- Powiedz - szepnął.
Jeszcze przed chwilą był wzburzony. Krew szumiała mu w głowie, ostre słowa

oskarżenia cisnęły się na usta. Kiedy już miał zacząć mówić, poczuł w sobie
pustkę.

Właściwie, co ma powiedzieć? Że Kozuba jest za surowy i złośliwy? Przecież tego
nie udowodni. A jeszcze to odezwanie się Jurka Wiślickiego: „Nie mamy żadnych

zarzutów". Ma przeciwstawić Kozubie pana Mollina? Kazika? Wie przecież, jaką
niedobrą opinię ma pan Mollin w Zakładzie. Wprawdzie w sposób niejasny, ale

pewne rzeczy już do niego dotarły. A Kazik? Jest wychowawcą od kilkunastu dni.
Zresztą, co powie? Że Kazik pozwala im mówić sobie po imieniu,

57
traktuje ich jak kolegów, nie zwraca im uwagi, gdy rozmawiają do późna w nocy

albo wymykają się oknem do parku, nie zabrania palić papierosów.
- Niech powie Różański!

Tadek nie zauważył nawet, kto zaproponował, aby on mówił. Instynktownie zdał
sobie sprawę z bezsensowności oskarżania w tym momencie Kozuby. To prawda,

wszyscy solidarnie wstali od kolacji, lecz teraz tej solidarności nie wyczuwał.
Jakiś głos szeptał mu: „nie odzywaj się, milcz". Przez moment był pewien, iż

szepnął to Kazik.
„Tak - zdecydował się. - Będę milczał".

I wtedy usłyszał szum wiatru płynącego łagodnie przez wierzchołki drzew.
„Nie śpieszyć się, zaczekać, nie śpieszyć się - powtarzał sobie. -Nim coś

powiem, muszę naradzić się z innymi, przede wszystkim z Kazikiem".
Niezupełnie rozumiał przyczyny tej swojej dość nieoczekiwanej decyzji. Chociaż z

pewnym zawstydzeniem pojmował, iż w dużym stopniu zrodził ją niepokój, może i
strach przed niebezpieczeństwem ze strony Kozuby.

- Nie chcecie mówić - podjął pan Malicki. - Nie wiem, czym sobie to tłumaczyć.
Chyba nie obawiacie się jakichś konsekwencji? Wszystkie nieporozumienia

najlepiej usuwać, wyjaśniać od razu. Nie posądzacie, mam nadzieję, swoich
wychowawców o to, by chcieli wam dokuczać albo ograniczać was w jakichś

swobodach tak bez uzasadnienia, dla jakiej własnej fantazji. W życiu zbiorowym
przepisy pewne są niezbędne, inaczej nic byśmy wspólnie nie mogli zrobić,

niczego uzgodnić. A przecież jako grupa macie poważne zadania przed sobą - jako
grupa i jako poszczególni członkowie tego zespołu. Jest to dla was bowiem czas

kształtowania charakterów i postawy życiowej. Od tych paru lat przebywania w
Zakładzie zależy, jacy wyjdziecie z niego, czy dojrzali i zdolni kierować

własnym losem, czy też zgubicie się zaraz w początkach tej samodzielności. Wy
musicie wymagać od siebie więcej niż wasi rówieśnicy, gdyż więcej będzie

wymagało od was życie. Pierwszą umiejętnością, której powinniście się nauczyć,
jest sztuka zdobywania sobie ludzkiej sympatii i życzliwości. Bez nich będzie

wam ciężko. Zacznijcie więc już teraz, zyskując sobie zaufanie własnych
wychowawców, nauczycieli i otoczenia, jakie macie w tej chwili. Nie są to

wygórowane wymagania.
W szkole i w internacie opiekują się wami ludzie wyrozumiali i przyjaźni. W

zwykłym środowisku, wśród dorosłych, możecie natrafić i niewątpliwie natraficie
nie tylko na obojętność, ale i czasami na złośliwość. Wiem o tym od waszych

dorosłych kolegów niewidomych, dawnych wychowanków, którzy przyjeżdżają i mówią
częstokroć o tych swoich zderzeniach. Jeśli któremuś z was nawet nie podoba się

ten czy inny moment w regulaminie, spróbujcie na niego popatrzyć nie poprzez

background image

doraźny swój interes, ale z myślą o przyszłości, o głębszym sensie tego

przepisu, a wówczas kto wie, czy nie zaakceptujecie go świadomie, a nie jako coś
narzuconego przez wychowawców i nauczycieli.

Słuchali w głębokiej ciszy. Któryś tylko nerwowo bawił się grzebieniem,
przeciągając powoli paznokciem po jego zębach.

Tadek był teraz rad, że nie zabrał głosu. Wypowiedź pana Malickiego utwierdziła
go w przekonaniu, że zarzuty, jakie jeszcze niedawno formułował przeciwko

Kozubie, są niepoważne i mogły ośmieszyć nie wychowawcę, ale jego. Chłopcy sami
uznaliby, że się wygłupił. A przecież dopiero od niewielu dni przełamał lody

pomiędzy sobą a nimi, przestał kręcić się gdzieś na uboczu, wyobcowany trochę
spośród grupy. Oni wszyscy, w porównaniu z nim, byli wygami znającymi doskonale

stosunki zakładowe.
- Myślę - kończył już nieco pogodniej pan Malicki - iż panowie wychowawcy i wy

zapomnicie o nieporozumieniach i od tej pory udowodnicie wszystkim, że jesteście
grupą wzorową. Tym bardziej że podobno powstała wśród was inicjatywa utworzenia

harcerskiej drużyny. Pan Okoński mówił mi o tym dwa czy trzy dni temu na plaży.
- Tak - potwierdził Kazik - mówiłem, ale pan Kozuba nie zaakceptował mojej myśli

twierdząc, że to byłaby drużyna dzika, gdyż chłopcy nie mieliby żadnych szans,
aby spełnić warunki, które stawia harcerstwo.

- Dlaczego tak pan sądzi, kolego? - zagadnął Malicki.
- Należałem do harcerstwa przez wiele lat - zaczął Kozuba. - Ono wymaga wielkiej

samodzielności i sprawności.
- Nie wymaga - przerwał mu dosyć oschle pan Malicki - ono tych cech uczy.

Dlatego pomysł założenia drużyny wydaje mi się czymś bardzo szczęśliwym. Niech
pan to rozważy.

- Oczywiście, panie dyrektorze. Miałem wątpliwości, ale skoro pan...
W szkole i w internacie opiekują się wami ludzie wyrozumiali i przyjaźni. W

zwykłym środowisku, wśród dorosłych, możecie natrafić i niewątpliwie natraficie
nie tylko na obojętność, ale i czasami na złośliwość. Wiem o tym od waszych

dorosłych kolegów niewidomych, dawnych wychowanków, którzy przyjeżdżają i mówią
częstokroć o tych swoich zderzeniach. Jeśli któremuś z was nawet nie podoba się

ten czy inny moment w regulaminie, spróbujcie na niego popatrzyć nie poprzez
doraźny swój interes, ale z myślą o przyszłości, o głębszym sensie tego

przepisu, a wówczas kto wie, czy nie zaakceptujecie go świadomie, a nie jako coś
narzuconego przez wychowawców i nauczycieli.

Słuchali w głębokiej ciszy. Któryś tylko nerwowo bawił się grzebieniem,
przeciągając powoli paznokciem po jego zębach.

Tadek był teraz rad, że nie zabrał głosu. Wypowiedź pana Malickiego utwierdziła
go w przekonaniu, że zarzuty, jakie jeszcze niedawno formułował przeciwko

Kozubie, są niepoważne i mogły ośmieszyć nie wychowawcę, ale jego. Chłopcy sami
uznaliby, że się wygłupił. A przecież dopiero od niewielu dni przełamał lody

pomiędzy sobą a nimi, przestał kręcić się gdzieś na uboczu, wyobcowany trochę
spośród grupy. Oni wszyscy, w porównaniu z nim, byli wygami znającymi doskonale

stosunki zakładowe.
- Myślę - kończył już nieco pogodniej pan Malicki - iż panowie wychowawcy i wy

zapomnicie o nieporozumieniach i od tej pory udowodnicie wszystkim, że jesteście
grupą wzorową. Tym bardziej że podobno powstała wśród was inicjatywa utworzenia

harcerskiej drużyny. Pan Okoński mówił mi o tym dwa czy trzy dni temu na plaży.
- Tak - potwierdził Kazik - mówiłem, ale pan Kozuba nie zaakceptował mojej myśli

twierdząc, że to byłaby drużyna dzika, gdyż chłopcy nie mieliby żadnych szans,
aby spełnić warunki, które stawia harcerstwo.

- Dlaczego tak pan sądzi, kolego? - zagadnął Malicki.
- Należałem do harcerstwa przez wiele lat - zaczął Kozuba. - Ono wymaga wielkiej

samodzielności i sprawności.
- Nie wymaga - przerwał mu dosyć oschle pan Malicki - ono tych cech uczy.

Dlatego pomysł założenia drużyny wydaje mi się czymś bardzo szczęśliwym. Niech
pan to rozważy.

- Oczywiście, panie dyrektorze. Miałem wątpliwości, ale skoro pan...
- Nie mówmy już o tym - przerwał pan Malicki - Mieliśmy z chłopcami wspólnie

pośpiewać.
- Najpierw trzeba rozpalić ognisko! - zawołał Jasio Próchniak.

- W takim razie do roboty - rzekł Kazik. - Tylko kto z was potrafi przygotować
prawdziwe ognisko?

- A co, to takie trudne? - zapytał Malec. - Robiłem to tysiąc razy.

background image

- A ja nie?! - wołali inni.

- Skoro jesteś takim ekspertem, zaczynaj. Za każdym razem będzie kto inny.
Malec zabrał się energicznie do roboty. Grubym patykiem wyżłobił w piachu koło.

Następnie brał od kolegów małe, potem większe kawałki chrustu, łamał,
dopasowywał, ustawiając z nich stos.

- Szkoda, że nie mamy ziemniaków - żałowali.
- Ba, nic tak nie smakuje, jak pieczone na ognisku kartofle.

- Nie martwcie się - powiedział Kazik. - Pomyślałem o tym. Są tam, pod chrustem.
- Hip, hip, hura! Niech żyje pan Kazik! - wykrzyknął Wilczek. -Znam wspaniały

sposób pieczenia.
- Jaki? - pytali.

- Zobaczycie. Tylko niech Jasiński pójdzie ze mną. Muszę odnaleźć tę sosnę, na
którą właziliśmy.

- Chodzi ci o ten stary hełm? - zagadnął Kazik.
- Skąd pan wie?

- Widzisz, bo sposobów pieczenia ziemniaków nie jest znów tak wiele i łatwo się
domyślić. Ale nie musicie szukać hełmu. Przyniosłem garnek dziurawy, będzie

równie dobry.
- Ale soli to chyba pan już nie przyniósł? - odezwał się Jasio.

- Nie. bo widziałem, jak ty po nią chodziłeś do stołówki. Pomyślałem, że starczy
dla nas wszystkich.

- Ale z pana kozak - mruknął Jasio trochę zawiedziony.
- Nie jesteś gorszy ode mnie - śmiał się Kazik. - Ja mam tylko parę lat

doświadczenia więcej.
Ognisko już płonęło. Zrobili wielki krąg, podali sobie ręce i początkowo

nieśmiało, a później coraz pewniej popłynęły piosenki.
Tadek śpiewał pełną piersią. Ledwo cichła jedna, zaczynał następną. Był w swoim

żywiole.
Zapach dymu przyjaźnie drażnił nozdrza. Od ogniska szło ciepło. Trzaskały

gałęzie. Wyobrażał sobie rozżarzony stos ze strumieniami iskier strzelającymi
wysoko w górę.

Kiedy to ostatni raz stał tak, wpatrując się w płomienie, wodząc wzrokiem po
twarzach kolegów, wesołych lub zamyślonych, widząc jednocześnie za obszarem

światła pogłębioną czerń nocy? Teraz jest tylko ta czerń, a w mózgu powoli
przewija się wpółczytelny film złożony z błysków i sylwetek chłopców z Tarniny.

Każda z nich ma inne imię i przede wszystkim aż świecące, żywe oczy.
- No, dlaczego przerwałeś? Ciągnij dalej - powiedział Kazik. Odczekał chwilę, aż

rozluźni się krtań.
Jędrusiowa dola, partyzancka dola, będzie lepiej, pociesz się...

- Masz bardzo dobry głos - przyznał pan Malicki, gdy po zgaszeniu ogniska
wracali przez las.

- Właśnie chcę się uczyć śpiewu — wybuchnął uradowany.
- Warto próbować. Pani profesor Kozłowska jest doskonałym pedagogiem. Zanim

przyszła do Zakładu, prowadziła i w Polsce, i we Włoszech klasę śpiewu solowego.
- Umówiłem się z nią. Kazała mi przyjść we wrześniu.

- W Zakładzie jesteś od niedawna, prawda?
- Przyjechałem w końcu maja.

- Tak myślałem Kiedy Zakład był niewielki, znałem wszystkich wychowanków, teraz
jest was bardzo dużo, i dziewcząt, i chłopców, niełatwo od razu wszystkich

zapamiętać.
Tadek nigdy nie zetknął się z panem Malickim. Wiedział, że jest on dyrektorem

całego Zakładu złożonego z kilkunastu budynków, dwóch szkół, przedszkola,
warsztatów, z wielkiego gospodarstwa ogrodniczego i szeregu innych oddziałów

mieszczących się na kilku-dziesięciohektarowym obszarze.
- Nie śpiesz się tak - mówił pan Malicki. - Potowarzyszysz mi, a ja lubię iść

przez las jak najwolniej.
Chłopcy oddalali się szybko. Tadek pomyślał o Kaziku, który może się zaniepokoić

o niego, ale silniejsza była pokusa, aby porozmawiać z tym niedostępnym na co
dzień człowiekiem. Nazwisko pana Malickiego wszyscy, bez wyjątku, w Zakładzie

wymawiali z szacunkiem.
- Opowiedz mi trochę o sobie - zaproponował pan Malicki. -Spodziewam się, że

dobrze ci jest w Zakładzie. Zauważyłem, jaki masz duży wpływ na swoich kolegów.
Na plaży skupiają się zwykle wokół ciebie, a więc muszą cię lubić.

- Chyba jak wszystkich. Nie ma między nami lepszych i gorszych, wszyscy są

background image

jednakowi. W pierwszych tygodniach nie rozumiałem ich i bałem się, i dopiero

tutaj, właściwie dzięki Kazikowi... to znaczy panu Okońskiemu...
- Podoba się wam, prawda?

- Bardzo byśmy chcieli, aby został naszym wychowawcą.
- On ma inne zamiary. Rozmawiałem z nim na ten temat. Jesienią wybiera się na

Politechnikę.
- Mówił mi o tym - rzekł Tadek. - Ale któregoś razu, kiedy go namawialiśmy,

powiedział, że to jeszcze nic pewnego i może zastanowi się nad pracą w
Zakładzie. Mógłby chociaż przyjeżdżać do nas, prowadzić drużynę harcerską.

- Namawiajcie go. Kto wie, może wam się uda.
- Byłem harcerzem tylko dwa dni, lecz zawsze zazdrościłem chłopakom, którzy

mieli na to czas.
- Jak to: dwa dni? - zdziwił się pan Malicki.

- Po prostu zapisałem się. Powiedziano mi, że za dwa dni mam przyjść na zbiórkę,
bo jeśli nie, to będę skreślony. A ja naprawdę nie mogłem przyjść.

- I nie zgłosiłeś się potem?
- Już nie.

Chwilę szli w milczeniu. Pod butami chrzęścił piasek. Z boków drogi dobiegało
granie świerszczy.

- Czy są gwiazdy?
- Są. Bardzo dużo. Wyraźnie widać Mały i Wielki Wóz. A nad lasem już wzeszedł

księżyc. Nasze cienie wyraźnie widoczne są na drodze. Oczywiście nie całe. Głowy
giną gdzieś w lesie.

- Proszę pana, czy pan Kozuba musi być naszym wychowawcą? Pytanie to zaskoczyło
jego samego. Wcale nie myślał go zadawać.

- Co, jest dla was za surowy?
- Tak. I nie rozumie nas. Obchodzi go wyłącznie regulamin. Nigdy nie odezwie się

spokojnie, zawsze krzyczy. Nikogo za nic nie pochwali. Nic mu się nie podoba. Za
byle co karze. Dlatego wielu chłopców nie lubi Zakładu, chce go jak najprędzej

opuścić.
- Czy jesteś przekonany, że wasze nieporozumienia wypływają z winy pana Kozuby?

- Jestem - powiedział stanowczo. - Tak bywa najczęściej. Chłopcy nie są święci,
i ja też, ale Kazikowi nigdy byśmy na złość nie zrobili.

- A dlaczego nie powiedziałeś tego na zebraniu?
- Nie wiem. Coś mnie powstrzymywało. Poza tym trudno przy kimś mówić takie

rzeczy.
- Tak, na pewno trudno - pan Malicki jeszcze jakby zwolnił kroku. - Wierzę ci.

Zauważyłem, że pan Kozuba jest surowy i nie lubiany przez was, lecz on chce jak
najlepiej.

- Gdyby chciał, postępowałby inaczej - zaprotestował.
- Dobrze, zmienimy wam wychowawcę - zgodził się nieoczekiwanie pan Malicki. - On

sam zresztą zamierzał odejść. Prosiłbym cię tylko, abyś nie opowiadał tego
kolegom. Po co robić plotki. I tak dowiedzą się o wszystkim w porę.

< ¦
8

- Czy ktoś z państwa jedzie do Puław? - pytała gorączkowo pani Róża, pomagając
Tadkowi wspiąć się po schodkach do wagonu.

- Niech pani się o mnie nie martwi. Dam sobie radę! - zawołał stojąc już w
drzwiach.

- Ten chłopiec jedzie sam. Jest niewidomy. Proszę się nim zaopiekować.
- Czego się pani denerwuje? - rozległ się spokojny bas. - Chłopak przecież

powiedział, że da sobie radę.
- Uważaj, nie zgub rzeczy i biletu. Przepuśćcie go państwo głębiej. Tadek

wepchnął się między ludzi, chcąc zniknąć z oczu pani Róży.
Nie lubił jej. Nikt z chłopców nie przepadał zbytnio za jej towarzystwem.

Pracowała w biurze zakładowym, a ponadto, jeśli była potrzeba, jeździła jako
opiekunka załatwiać różne sprawy. Ona też rozwoziła uczniów, po których nie

zjawiły się rodziny, na dworce, zawiadamiając wcześniej telegraficznie krewnych
o samodzielnej podróży wychowanka. Do wuja również wysłała wczoraj depeszę.

Drugi miesiąc wakacji Tadek miał spędzić u niego. W Zakładzie pozostała na
sierpień jedynie garstka chłopców nie mających nikogo.

Z głębi korytarza jeszcze słyszał piskliwy głos pani Róży apelującej do
pasażerów o troskę nad nim.

- Co, to twoja ciotka? - spytał bas.

background image

- Nie, z Zakładu.

- Jakaś stara panna. Lubi dużo gadać. Twoje szczęście, żeś jej nie wziął ze
sobą. Musielibyśmy was obojr wysadzić na pierwszej stacji. Ta baba działa mi

wyraźnie na nerwy.
- Przestań pleść głupstwa - upomniała go żona.

- A jakież to głupstwa? Nie słyszysz, jak się ona zachowuje?
- Owszem, słyszę, ale ty nie lepiej. Mężczyzna zaśmiał się dobrodusznie.

- Ciarki mnie przechodzą, kiedy ten jej cienki głos słyszę.
- Ty także mógłbyś w radiu zbója odstawiać.

- Ho, pewnie! - znów śmiał się. - I nie tylko w radiu.
- Dobrze, dobrze. Idź, poszukaj chłopcu jakiegoś miejsca. Nie będzie przecież

stał.
- A dlaczego miałby nie stać? Nogi masz zdrowe? - zagadnął.

- Tak - rzucił Tadek krótko, chcąc przerwać całą tę gadaninę. Niepotrzebnie
robiono wokół niego sensację.

- Mówiłam, idź poszukaj mu miejsca.
- Ależ, kobieto, spojrzyj dokoła, gdzie ty masz oczy. Tłok jak w beczce ze

śledziami. Ludzie stoją na jednej nodze, i to pięć razy starsi od niego. Do
stania w takim ścisku niepotrzebne są oczy.

- Ale po co mają go potrącać - odezwała się jakaś pasażerka.
- No to jak, chcesz siąść? Źle ci stać?

- Dobrze - odparł niezbyt głośno. - Do Puław jedzie się zresztą niedługo.
- Wybrałeś sobie złą porę. Sam przełom lipca i sierpnia.

- Wracam z kolonii nad morzem.
- Chodź tu do okna. O, walizkę postawimy na mojej. Opowiesz mi, jak tam woda w

Bałtyku, czy słona? I podróż nam zleci piorunem.
Pociąg już mknął, wystukując na spojeniach szyn skoczny takt. Od autobusu pędził

z panią Różą, dzień był upalny, czuł więc na plecach pot. Dłonią przecierał
mokre czoło.

- No, to jak z tą wodą w Bałtyku?
- Wiadomo, słona i gorzka - powiedział Tadek.

- Dużo wypiłeś?
65

5 _ po kocich łbach
- Marcin, przestań się wygłupiać.

- Daj nam porozmawiać. Nie będziemy stać tak ponuro - bronił się bas. - Trafiłeś
- znów mówił do Tadka - na takiego, który akurat zna się na morskiej wodzie.

Dobre dwadzieścia lat pływałem na różnych statkach po całym świecie. Chyba od
razu po głosie domyśliłeś się we mnie marynarza?

- Naturalnie - przyznał Tadek. - Ma pan bas jak prawdziwy kapitan pirackiego
okrętu.

Pasażerowie dookoła zaśmieli się. Najgłośniej mężczyzna.
- Dobrze ci przygadał - cieszyła się żona.

- Ho, od razu poznałem, że to swój chłopak. Wybrałeś się w podróż, a kogo masz w
tych Puławach?

- Wujka.
- A gdzie rodzice?

- Nie mam.
Marynarz chwilę milczał.

- Znasz Puławy? - podjął znów.
- Oczywiście, bardzo dobrze. Tam się urodziłem i wychowałem. Tylko ostatnie

miesiące spędziłem w Zakładzie.
- A zresztą, nie ma się czym martwić. My też jedziemy do Puław, więc

zaprowadzisz nas do swojego wujka.
- Marcin, cóż ty, na Boga, opowiadasz?!

- Uspokój się, kochanie. Z Puław do Nałęczowa blisko, a mówiłem ci już nieraz,
że mam ochotę je zwiedzić.

- Nigdy mi nie mówiłeś.
- Jak to? - śmiał się.

- Ty zawsze we mnie coś wmawiasz, i to przy ludziach.
- Ja naprawdę trafię bez kłopotów.

- Chyba nie sądzisz, że wysiądę specjalnie dla ciebie - stwierdził marynarz. -
Po prostu podsunąłeś mi myśl zwiedzenia miasta, a przy okazji zajrzę do kolegów.

Mam ich w Puławach aż dwóch i nigdy u nich nie byłem.

background image

- Och, Boże, Marcin! My za miesiąc nie dojedziemy na miejsce.

- Lecz za to przyznasz, że podróż mamy wesołą.
Tadek już nie czuł się onieśmielony. Głos i zachowanie się tego człowieka

działały dziwnie uspokajająco, zresztą nie tylko na niego, lecz na wszystkich
stłoczonych dookoła. Mówił, jakby znajdował się wśród dobrych znajomych. W

napomnieniach żony również wyczu-
wało się łagodność. Tadek zauważył, iż cała ich sprzeczka jest pozorna, tak

naprawdę, oboje zgadzają się ze sobą doskonale. Przyszła mu na myśl Halina. Ta
kobieta czymś ją przypominała.

- Nazywasz się na pewno Tadek Różański - powiedział marynarz.
- Tak, ale skąd pan mnie zna? - spytał zdziwiony.

- Opowiadałem ci już, ile to lat pływam po morzach, a człowiek, który tyle
podróżuje, w końcu wie prawie wszystko.

- Szczególnie, gdy ten drugi, o którym się wszystko wie, ma to wypisane na
kartce przyklejonej do walizki - uśmiechnął się Tadek.

- Ho, a jak może być inaczej - śmiał się mężczyzna. - Czuję, że byłby z ciebie
dobry marynarz.

- Wolę mieć pod nogami twardą ziemię.
- Marynarz przecież nie chodzi po wodzie.

- Płynąłem statkiem z Gdańska na Hel, właśnie pod koniec lipca.
- Kołysało?

- Nie bardzo, tylko przy wysiadaniu była spora fala. Rzucało statkiem, a jeszcze
mocniej drewnianym pomostem, na który wysiedliśmy. Strach było iść. Belki

trzeszczały, ruszały się pod stopami. Najmłodszych obsługa statku przenosiła na
ląd. Obawiali się, aby któryś nie wpadł do wody.

- Kiedyś tam był inny pomost - rzekł marynarz - ale został zniszczonv jak wiele
miejsc w naszym kraju. Musisz, chłopie, rosnąć szybko, aby pomóc odbudowywać.

- Marcin, po co to mówisz? - półgłośno upomniała żona.
- A dlaczego mam nie mówić? Bo niewidomy? Jeśli ma głowę na karku i będzie

chciał pracować, zrobi więcej niż taki, co ma oczy tylko po to, aby oglądać się
na innych. Powiedz mi, czego was tam w Zakładzie uczą?

- To jest zwykła szkoła z internatem. Uczymy się tego, co w normalnej szkole,
tylko jest inne pismo. Mamy specjalne, wypukłe mapy. Zamiast rysunków -

modelujemy z gliny. A starsi uczą się szczotkarstwa, masażu, strojenia
fortepianów.

- A czego ty się uczysz?
- Dopiero zaczynam. Mam zamiar zostać kiedyś śpiewakiem.

- Ho, tego też tam uczą?
- Jeśli ktoś ma dobry głos...

- Trzymaj się tego, chłopie. Doskonały zawód. Ładny głos to jak spirytus, możesz
go sprzedać we wszystkich okolicznościach. Miałem

kolegę śpiewaka. Nic bez niego się nie działo. Zawsze miał przy sobie tłum
kompanów. Kiedyś powiedział: „Głos i spirytus zawsze można wymienić na inne

towary". Sam też lubię śpiewać, lecz raczej jako akompaniament. Słyszałeś
kontrabas w orkiestrze? To właśnie ja.

Pociąg często zatrzymywał się na stacjach. Wówczas w wagonie robiło się duszno
nie do wytrzymania. Niewiele pomagało szeroko otwarte okno. Od peronów bił żar,

a ludzi ciągle przybywało. Potrącali się, denerwowali. Marynarz wesołymi uwagami
coraz to rozładowywał napiętą atmosferę.

- Pan naprawdę chce wysiąść w Puławach, aby mi pomóc? -zagadnął Tadek, którego
nurtowało to cały czas.

- Jakie to ma znaczenie, chłopie, gdzie wysiądę. Będziesz miał tę czterdziestkę
z hakiem, wtedy przekonasz się - nie warto być niewolnikiem, a szczególnie w

czasie urlopu. Podoba mi się stacja, miasteczko, dlaczego miałbym nie wysiąść? A
że zajadę, dokąd zamierzam, później, cóż z tego? Widzisz, mam długi urlop,

jeszcze półtora miesiąca, odrabiam zaległości. A własny kraj zna się tak mało.
Chociażby i Puławy. Matkę mam o krok stamtąd, w Nałęczowie, a dopiero ty

podsunąłeś mi myśl...
- Zastanów się jeszcze, Marcin. Moglibyśmy z powrotem, już bez tych bagażów.

- Ile tych bagażów! Zresztą na stacji z pewnością są dorożki. Trochę to i wstyd.
Znam Nowy Jork, porty Pacyfiku, oglądałem chyba wszystkie miasta wybrzeża Morza

Śródziemnego, a nie byłem w Puławach.
- No, już zgoda. Przekonałeś mnie - powiedziała żona. - Tym bardziej że Puławy

już blisko i pora zbierać nasze walizki.

background image

- Ty wyjdziesz z Tadkiem, a ja podam rzeczy przez okno. Inaczej nie przeciśniemy

się.
- To rzeczywiście już Puławy?

- Widzisz, powiedziałem, w wesołej kompanii piorunem czas mija.
Tadek nie spodziewał się, aby ktoś wyszedł po niego na dworzec, nie myślał o

tym. Drogę znał dobrze, a trochę nawet chciał, by nikt go nie spotykał. Ot, żeby
to się odbyło zwyczajnie: przyjeżdża jak inni, wysiada i idzie spokojnie,

znajomymi ulicami. Nie myślał zadziwiać
tym nikogo, potrzebne to było przede wszystkim jemu samemu. Gdzie jak gdzie, ale

w swoim mieście chciał się czuć swobodnie. Co innego obce miejscowości, ale
Puławy?

Gdy pociąg hamował, pytał marynarza o różne szczegóły otoczenia.
- Tak, zgadza się, jest - potwierdzał tamten.

Wiedział, że nic nie mogło się zmienić przez ten czas, ale upewnienie się o
istnieniu budki dróżnika, dorożek na postoju umacniało obraz miasta w jego

pamięci.
Jędrek rzucił mu się na szyję gwałtownie, o mało go nie zwalił z nóg. Była też

Danka. Przywitała się z nim spokojnie.
- To rodzeństwo? - spytał marynarz, który także zdążył wysiąść.

- Tak.
- Ona jest cioteczną siostrą - rzekł Jędrek wskazując na Dankę.

- A ty stryjecznym szwagrem? - spytał marynarz.
- Nie, ja to jestem bratem, proszę pana.

- W takim razie bierz walizkę i targaj.
Wagony przetoczyły się z hukiem. Na peronie zrobiło się raptem cicho.

- No, to kto funduje dorożkę? - zagadnął marynarz.
- Ja mogę zafundować - powiedział Jędrek - jeśli pan zapłaci.

- Wszyscy w Puławach tacy są dowcipni?
- Ten dorożkarz to pan Wójcik - wyjaśnił Jędrek. - Najbardziej znany w całym

mieście. W zimie jeździ pięknymi saniami. Ma konia, który sam wszędzie trafia, a
pan Wójcik śpi. Ponieważ pasażerowie uciekali w czasie jego drzemki, nie płacąc,

teraz bierze zapłatę od razu na początku.
- Jesteś doskonałym przewodnikiem. Może dasz się wynająć i pokażesz nam miasto?

- zaproponował marynarz.
- Nie wiem, czy się brat zgodzi. Dopiero przyjechał.

- Jeśli potrafisz, to jedź - powiedział Tadek.
- Wiesz, za kilka dni i ja wyjeżdżam na kolonie, w góry, do Czorsztyna, tam

gdzie kiedyś żył zbójnik góralski, Janosik. Czytałem o nim niedawno książkę.
- To fajnie - rzekł Tadek.

Ale sposępniał trochę. Liczył na Jędrka. Myślał załatwić w Domu Dziecka, aby
pozwolono im przebywać więcej razem.

- Nle za wiele was tam? - mruczał Wójcik, patrząc, jak sadowią się
i układają bagaże. - Na samochód też nie można pakować bez opamiętania, choć z

żelaza i ciągnie go kilkadziesiąt koni.
- Nas jest tylko pięcioro, a właściwie czworo. Mnie można prawie nie liczyć -

dowodził Jędrek. - Ważę czterdzieści kilo, i to w długich spodniach i swetrze. A
dziś jestem w krótkich i cienka koszulka też się nie liczy.

- Ale ile waży twój język? - zrzędził Wójcik. - W taki upał należałby się
koniowi odpoczynek. Z nóg zwala.

- My pójdziemy piechotą - rzekł Tadek.
Pewnie Takim młodym to i wstyd rozsiadać się w dorożce -poparł Wójcik.

- Dobra, niech pan jedzie. Jeśli koń ustanie, pomożemy - rzucił marynarz.
- No, wio!

- Do widzenia! - zawołał Tadek.
- Bądź zdrów, chłopie!

- Co to za jeden? - zagadnęła Danka, gdy weszli na chodnik.
- Marynarz. Jedzie z żoną do Nałęczowa. Tam ma rodzinę. Poznałem go w pociągu.

- Wygląda naprawdę na marynarza: wysoki, rozrośnięty i ma dziwne, niebieskie
oczy.

- Co ma wspólnego kolor oczu z marynarzem?
- Nic - powiedziała. - Ale tak zawsze wyobrażałam sobie wilka morskiego.

- Co u was słychać? Jak się czują twoi rodzice?
- Doskonale. Ojca nie ma, bo trzy dni temu pojechał do krewnych za Wisłę,

pomagać przy żniwach. My mieliśmy wybrać się tam dzisiaj. Na szczęście telegram

background image

przyniesiono wczoraj po południu. Mógłbyś nikogo nie zastać.

- Zostaliście specjalnie?
- A co mieliśmy robić? Jakiś czas szli w milczeniu.

- Przykro mi - powiedział. - Ale w Zakładzie nie mogłem czekać do rozpoczęcia
roku szkolnego. Wszyscy się porozjeżdżali. Tylko tych, którzy nie mają nikogo,

zatrzymano.
- Po co się tłumaczysz? Bardzo dobrze, że przyjechałeś. Jutro pojedziesz razem z

nami na wieś. Mama już to postanowiła.
- I co ja tam będę robił?

- A czym byś się tu zajmował?
- Mam ze sobą książkę, tabliczkę. Chcę się uczyć.

- Chyba wszystko jedno, gdzie będziesz się uczył?
- Wolę zostać w Puławach. Dacie mi klucze. Popilnuję domu.

- Zwariowałeś?! - krzyknęła. — W ogóle nie mów o tym, bo mama tylko się
zdenerwuje.

- Nie znam na tej wsi nikogo. Po co mam się pakować do obcych ludzi?
- Ależ jedziesz z nami, a dla nas oni nie są obcy.

- Długo zamierzacie tam siedzieć?
- Ze dwa tygodnie, aż się skończą żniwa i najpilniejsze prace w polu.

- A kto z chłopaków przebywa w mieście?
- Jest wielu znajomych, którzy nie wyjechali nigdzie. Widziałam dzisiaj Giętka,

a nawet Halinę. Przyjechała do ciotki kilka dni temu. Pytała o ciebie.
Milczał.

- Nie interesuje cię ona?
- Nie.

- Dziwne.
- A co ciebie znów tak dziwi?

- Nic. Wydawało mi się, że jest inaczej.
- Tobie zawsze wydaje się więcej, niż jest - nie mógł opanować rozdrażnienia.

- Gdybyś wiedział, jak przyjechała wystrojona -ciągnęła, udając, że nie
zauważyła złośliwości. - Ubiera się niby warszawska dama. Suknia w pąsowe róże.

Nie wiem, komu zamierza tym imponować. Szła akurat na plażę, z białą, elegancką
torbą, i jaka sztywna.

- Nie interesuje mnie! - uciął ostro.
- Nie udawaj. Wiem, że cię interesuje, i to bardzo, tylko nie chcesz się

przyznać.
- Słuchaj, Danka, nie mam zamiaru się z tobą kłócić, ale proszę, nie zaczepiaj

mnie. Mogę powiedzieć ci jakieś głupstwo.
- Pierwszy mnie zaczepiłeś.

- Dostaliście ode mnie list znad morza? - zmienił temat.
- Och, już dawno. Pisałeś o słońcu nad morzem, a u nas było

akurat zimno i lało. Jędrek przeczytał i nie uwierzył. Powiedział, że wszystko
zmyślasz.

- Nie mógł tak powiedzieć!
- Ale powiedział.

- Dobrze, niech sobie mówi, co chce. W ogóle widzę, że niepotrzebnie
przyjechałem. Pokrzyżowałem ci plany. Przeze mnie nie mogłaś wyjechać dziś na

wieś.
- Nie palę się zbytnio do tego. Jeśli chcesz wiedzieć, prosiłam mamę, abyśmy

wcale nie jechali. A jeśli będziesz opowiadał takie bzdury, nie odezwę się do
ciebie przez cały czas. A w ogóle to uważaj, bo tutaj zerwany jest cały chodnik.

Kopią jakiś rów. Weź mnie pod rękę.
- Nie lękasz się, że potraktują nas jako narzeczonych? - spytał wesoło,

przełamując się.
- Uspokój się, bo powiem mamie, że chcesz ze mną flirtować.

- A co, to może grzech?
- Z siostrą, wiadomo!

- Kiedyś myślałaś inaczej.
- Jesteś niemądry i wcale się nie znasz na żartach.

Kiedy znaleźli się pod domem, dorożka Wójcika jeszcze tu stała.
- Prędzej! Ale się grzebiecie jak muchy w smole!-wołał Jędrek.-Ciotka zaprosiła

ich na herbatę. Marynarz chce się z tobą pożegnać. Oni mieszkają na stałe w
Gdańsku. Dali mi adres. Obiecali zaprosić nas obydwu kiedyś do siebie.

- Po co? - zagadnął Tadek.

background image

- Jak to? Nie wiesz, jaki fajny jest Gdańsk?! On ma własną żaglówkę. Jeśli

przyjedziemy, weźmie nas na wyprawę.
- Do Honolulu - rzuciła Danka.

- Przekonasz się. Ja wiem, że on nie buja - powiedział Jędrek z entuzjazmem.
- Tak, ale ty bujasz, i to w obłokach - mruknęła.

- Uważaj, Tadek, zaraz usłyszysz niespodziankę, j aką ci przygotowałem.
- Usłyszę?

- Tak.
Ledwo zbliżyli się do drzwi, wewnątrz rozległo się gwałtowne szczekanie.

- To ma być ta niespodzianka?
- Tylko się nie bój. On jest miły. Jeszcze gryźć nie umie. I rasowy. Wytresujemy

go we dwóch. Będzie dobrym przewodnikiem, zobaczysz.
Noc była ciepła i tylko niekiedy nadlatywał wiatr, poruszał w sadzie liśćmi i

wpadał do pokoju, przynosząc rześkie powietrze. Okno poskrzypywało cicho. Pies
sapał przez sen, a za każdym powiewem jeżył się czujnie, potem mlaskał niby

szczeniak ssący łapczywie mleko. Brzęczały nocne owady, zahuczała sowa. Kilka
razy doleciały krzyki innych ptaków rozbudzonych czymś znienacka.

Dłuższy czas kręcił się na łóżku. Umysł miał jasny jak po długim krzepiącym
śnie. Wreszcie siadł na okiennym parapecie i chłonął dźwięki sierpniowej nocy.

Nieuchwytna radość przenikała jego myśli i ciało. W ciemnej mgle przesłaniającej
świat rozbłyskały obłoki świetliste, przypominające kontury drzew, zarysy

odległych dachów, linię łamaną parkanu. W wybuchach srebrzystego świata oglądał
znajome, ukochane miasto.

Wiedział, że to jedynie wyobraźnia, lecz zasłuchany w rzeczywiste odgłosy,
budował na nich prawdziwe obrazy złożone z bukietów, plam o różnym natężeniu

ciemności, od głębokiej czerni, poprzez wszystkie odcienie szarości - matowej i
fosforyzującej - aż do tej ciemności, która nie posiada już żadnego połysku ani

czerni i jest tak rozrzedzona,jakby zawierała w sobie całe światło wschodzącego
dnia.

Dotychczas nie zastanawiał się nad barwami, w jakich ukazywał mu się świat
oglądany bez oczu. Tyle samo składało się na jego obraz mroku, co i jasności.

„Niedługo wszystko zacznie się budzić" — myślał. Czuł to. W natężeniu nocnej
ciszy już nie było tego sennego bezwładu, ale dr?ało coś ledwo uchwytnie niby

miękki koniuszek ptasiego piórka. To drżenie będzie narastać, aż przerodzi się w
łagodne wibrowanie owadzich skrzydeł i w rześkie nawoływania młodych wróbli,

sikorek i zięb.
Miniony wieczór wydawał się nierzeczywisty. Składał się ze zbyt wielu wrażeń.

Ciotka, troskliwa o każdy jego ruch, podawała herbatę, ciastka, zimny kompot.
Nie spodziewał się takiego przyjęcia. Odjechał na długo, tymczasem wrócił, nie

rozpocząwszy właściwie na dobre tej
całej swojej nauki. Chciał zjawić się już jako samodzielny, a przyjechał jako

bezdomny, który nie ma gdzie przeczekać do końca wakacji.
Nigdy nie czuł się u wujostwa pewnie. Zawsze prześladowała go skryta myśl o

własnym natręctwie. Instynktownie w ich odezwaniach i zachowaniu próbował
doszukać się potwierdzenia tej myśli, ale nie znajdował. Niekiedy jego

bezradność nieznacznie ich krępowała, szczególnie ciotkę, lecz ani razu nie
wyczuł, by myślała o nim jak o kimś, kto sprawia dodatkowy kłopot swoją

obecnością.
Danka podczas kolacji była aż nadmiernie wesoła. Dokuczała jemu i Jędrkowi,

prowokując ich do utarczek.
Jędrek kw itow ;it je i odezwania bezceremonialnym:—Głupia jesteś! - i tarzał

się z psem na podłodze, biegał za nim i dawał się gonić po domu, przewracając
krzesła, chowając się pod stół i za inne sprzęty.

Psu nadał imię Salwa. Suczka, choć jeszcze młoda, szczeknięcia miała głębokie i
donośne. Mogły istotnie przypominać wystrzały przytłumione nieco przez

oddalenie.
Marynarz z żoną zabawili aż do zmierzchu. Okazało się, że mają z ciotką

wspólnych znajomych. Tadek, przysłuchując się ich rozmowie, pomyślał, że ten
człowiek chyba w każdym zakątku świata, gdzie by się tylko zjawił, odnalazłby

przyjaciół i bliskich. Sam doznał uczucia, jakby znał marynarza od wielu, wielu
lat.

Jeszcze odchodząc i trzymając dłoń Tadka w swojej, przypomniał:
- Obiecałeś przyjechać z Jędrkiem do Gdańska, a więc nie zapomnij. Wracając z

Nałęczowa na początku września przez Warszawę, odwiedzę cię w Zakładzie.

background image

Jędrkowi na odjezdnym udzielił kilku rad, jak obchodzić się z psem, by wychować

go na wiernego i posłusznego towarzysza.
- Niezwykły człowiek — powiedziała o nim ciotka, gdy odszedł. Potem wypytywała o

szczegóły z lata spędzonego nad morzem,
Tadek opowiadał, później demonstrował pismo Ludwika Braille'a, wykuwał na

tabliczce ich imiona i, ku wielkiemu podziwowi, czytał palcami wypukłe litery.
- To musiał być bardzo mądry człowiek ten Braille - po krótkim zamyśleniu rzekła

Danka.
- Na pewno - przyznał. - Sam wynalazek jest prosty, lecz chyba proste rzeczy

wynaleźć najtrudniej.
Jędrek mruknął niedowierzająco:

- Filozofia! Dziecko wie przecież, iż trudniej wymyślić coś skomplikowanego niż
łatwego. ,

- Zajmij się lepiej Salwą - upomniała ciotka - bo rozniesie całe mieszkanie.
Wujek się bardzo ucieszy - ciągnęła dalej - kiedy jutro zobaczy twoje postępy w

nauce. Mówiliśmy o tobie często. Jeślibyś nie przyjechał, zamierzaliśmy na
początku roku szkolnego odwiedzić cię.

Sprawa" jutrzejszego wyjazdu stawała się coraz bardziej przesądzona.
Nie chciał siedzieć na wsi. Co by miał tam robić? Trochę się lękał obcych ludzi.

Może będą się dziwić i litować, jak najczęściej bywało wśród tych, którzy nie
stykali się nigdy z niewidomymi.

- Ja bym została, mamo. Mam tyle książek do przeczytania. Nie chcę się tam
nudzić.

Te słowa Danki podnieciły go. Chciał się do niej przyłączyć, coś go jednak
powstrzymywało.

- Nie ma o czym mówić, pojedziesz. Będziesz miała Tadka. Znajdziecie tam
towarzystwo. My z ojcem całymi dniami pracować będziemy w polu.

Już miał otworzyć usta i wtedy przypomniał sobie uszczypliwe uwagi Danki. Swoim
przebiegłym sposobem myślenia od razu skojarzyłaby tę jego chęć pozostania w

mieście - z Haliną. Za wszelką cenę pragnął tego uniknąć.
Spotka się z nią. Musi ją zobaczyć i porozmawiać, ale tak, by nikt o tym nie

wiedział, a przynajmniej Danka. Nie lubiła Haliny. Żywiła do niej
niewytłumaczoną urazę i nie darowała żadnej sposobności, aby jej w pojęciach

Tadka nie ośmieszyć lub nie wykpić.
Czekał na okazję, gdy zostanie sam na sam z ciotką, by wtedy zaproponować jej

pozostawienie go w mieście. Taka okazja nie nadarzyła się. Ciotka położyła się
spać wcześniej. Wreszcie Jędrek zrobił się senny, oddał więc im Salwę pod opiekę

i pobiegł do Domu Dziecka, obiecując przyjść nazajutrz przed śniadaniem.
Chodźmv rlp twojego pokoju - zaproponowała Danka. - Tam jest więcej świeżego

powietrza z ogrodu.
Psiak nie umiał jeszcze wspinać się po schodach, dlatego Tadek wziął go na ręce

i postępował za nią.
- Będziesz pił wino? - zapytała, kiedy usiedli przy oknie.

- Wino? - zdziwił się.
- Tak. Mama nastawiła z czerwonych i białych porzeczek cały gąsior. Stoi tu za

drzwiami. Mogłabym utoczyć dwa puchary jak krwi musującej i czerwonej -
deklamowała z ironicznym patosem.

- Nie mam ochoty. I tak mi się w głowie kręci - odparł, chcąc pozostać sam z
własnymi myślami.

Cieszył go powrót do tego pokoju. Chciał dotknąć dłońmi wszystkich sprzętów,
przekonać się, czy stoją tak jak dawniej, ale przy niej się wstydził.

Jakby odgadując jego myśli, rzekła:
- Zabrałam sjtąd radio. Lubię słuchać przed snem muzyki, a ciebie przecież nie

było - dodała zaczepnie.
- Dobrze zrobiłaś. Pewnie, że mnie nie było - rzekł niezręcznie i skarcił się za

ton, jakim to powiedział. Mogła to odczytać jako wyrzut.
Zakłuło go lekko jej odezwanie z tym radiem, chociaż wiedział, że po stokroć nie

ma racji, dając odczuć swoje niezadowolenie. Radio nie było jego, a odjechał
stąd na rok, może na pięć lat, może i na zawsze.

- Pisała do ciebie?
Nim coś odrzekł, poczuł na skroniach i czole kropelki potu niby drobne ukłucia.

- Zresztą nie odpowiadaj. Musiała pisać, przynajmniej raz lub kilka, ale w końcu
znudziło się jej. Trudno roztaczać erotyczno-ro-mantyczne wizje w pachnącej

korespondencji, którą ktoś trzeci czyta. Ona należy do tych uwodzicielek, co

background image

robią wszystko, o ile jest natychmiastowy efekt. Wiedziałam, że gdy się

przestaniecie widywać, wszystko będzie skończone.
Zaskoczony siedział i nie mógł się poruszyć.

- Teraz wróciła na stare, ukochane śmiecie. Wielka dama. W tej białej sukni w
pąsowe róże, z gustowną plażową torbą, żywcem wyjęta z filmu reklamującego high

life na Lazurowym Wybrzeżu.
- Zamknij się! - wykrztusił. - Jesteś złośliwa i wścibska! Nic ci do naszych

listów, do jej białej sukienki w pąsowe róże i wszystkiego, co nas łączy!
Była przygotowana na jego wybuch. Zaśmiała się głośno, teatralnie.

- Łączyło, a nie łączy! - mówiła prawie szeptem. - Nie jestem zezowata, widzę,
jak się nosi po ulicy, ciska tymi chabrowymi

ślepiami na prawo i lewo, wabiąc do siebie wszystkich gnojków. A ty jesteś taki
bezdennie głupi! Nawet ten Ludwik Braille nic ci nie pomógł! - nagle zerwała

się, przewracając krzesło, i wybiegła z pokoju.
Długo siedział niby skamieniały, nie rozumiejąc jej zachowania. Z wolna uspokoił

się. Zaczęły do niego docierać dźwięki płynące z ogrodu i miasta.
Wreszcie wstał. Podniósł przewrócone krzesło. Dotykał sprzętów. Było również

radio. Chwilę trzymał dłoń na jego gładkiej powierzchni i naraz przeląkł się, że
wyrządził Dance jakąś wielką krzywdę.

Zbliżył się do drzwi, przeszedł korytarz i nacisnął klamkę od jej pokoju. Drzwi
były zamknięte na klucz.

- Otwórz - powiedział bez przekonania. Szczęknął zamek.
- Czego chcesz? - spytała.

- Napiłbym się jednak tego wina.
- To sobie weź sam. Stoi obok twojego pokoju. Nie pozwolił zatrzasnąć drzwi,

przytrzymał je ręką.
- Jeśli naprawdę lubisz słuchać muzyki przed zaśnięciem, to zabierz radio.

- Owszem, lubię - skandowała prawie - ale nigdy nie przynosiłam aparatu do
swojego pokoju. Słuchałam leżąc w twoim łóżku. Jeśli się zgodzisz, to i dziś

mogę tam zasnąć.
Nastała irytująca pauza.

- Dlaczego jesteś na mnie zła? - spytał. - O co ci chodzi?
- Na ciebie?! - wybuchnęła. - Zrobiłeś się zarozumiały. Myślisz, że tylko dla

ciebie i przez ciebie dzieje się wszystko na tym świecie, jakbyś był jego
pępkiem.

- Może nie podoba ci się mój przyjazd?
- Ty mi się nie podobasz! - zawołała. - Od pierwszej chwili zachowujesz się

wyniośle i równocześnie zjadliwie, chcąc mi dokuczyć na każdym kroku.
- Kto? Ja? - zdumiał się.

Nagle usłyszał jej płacz. Odbiegła gdzieś w głąb pokoju.
- Danka, dlaczego? - był niemal przerażony. Dusiła się, szlochała.

- Nie chciałem ci dokuczyć. Jeśli nawet coś powiedziałem, to żartem. Znasz mnie
przecież, nie jestem złośliwy, tym bardziej nie

mam powodów być takim wobec ciebie. Od samego spotkania dzisiaj myślałem, że ty
jesteś po prostu wesoła.

- Nikt mnie nie rozumie! I ty również! Mama dorriyśla się wszystkiego i
postanowiła mnie wywieźć na wieś, abym się z nim nie widywała. Uważa mnie za

głupią i naiwną. Boi się, żebym od razu nie urodziła dziecka i nie narobiła jej
wstydu.

- O czym ty mówisz?
- Ty na pewno jesteś podobny. Taki zasadniczy w każdym calu. Robisz jedynie same

mądre rzeczy i na każdym kroku kierujesz się rozsądkiem.
Ostrożnie zbliżył się do niej. Położył dłonie na jej pochylonych plecach.

Drżała, łkając jeszcze, lecz płacz miękł z wolna. Było w nim teraz więcej żalu
niż gwałtownej rozpaczy.

Siadł przy niej i bezwiednie głaskał jej plecy, szyję i włosy.
- Mówiłaś w gniewie. Ja wiem, że nie sądzisz tak o mnie. Nie chciałbym dokuczyć

ci nawet jednym słowem. Bardzo cię lubię, sama wiesz o tym, i to od tamtej pory,
kiedy pierwszy raz przyjechałaś tutaj. Później bywałem zazdrosny o ciebie,

chociaż jesteś moją siostrą.
- Ja go kocham i nie mogę żyć bez niego! Dlatego musisz mi pomóc przekonać mamę,

aby nie brała mnie ze sobą na wieś. Powiesz jej stanowczo, że ty nie chcesz
jechać, wolisz zostać tutaj. Tam nie ma światła, radia, nic. Zanudziłbyś się na

śmierć. Ciebie samego nie zostawi, tylko nas oboje. Przed twoim przyjazdem

background image

martwiła się, co ty tam będziesz robił. Sama wspomniała o radiu. Ludzie od świtu

idą w pole. W zagrodach zostają tylko świnie, kury i podwórzowe kundle. Nawet
krowy wygania się na łąki. Zrób to dla mnie, błagam cię, Tadek. Będę cię

kochała, zawołam Halinę, pomogę ci we wszystkim. Mówiłam o niej różne
złośliwości, nie miałam racji. Chciałam ci pograć na nerwach. Ona z pewnością j

est taka j ak dawniej. Jeśli tylko dowie się o twoim przyjeździe, zjawi się tu
natychmiast.

- Bardzo chcę zostać w mieście - przyznał. - Miałem powiedzieć ciotce o tym, ale
wcześniej poszła spać. Rano wytłumaczę jej i poproszę, aby...

Oplotła jego szyję ramionami. Śmiała się, całowała go.
- Jaki jesteś dobry. Kocham cię za to. Będziemy mogli chodzić we czwórkę na

plażę. Wypożyczymy kajaki. Popłyniemy w górę Wisły aż do Kazimierza. On
doskonale pływa. Świetnie jeździ na motorze. Sam sobie go wyremontował. Na

wakacje specjalnie nie wyjechał, by
spędzić czas ze mną. A to jego ostatnie wakacje, hoża rok robi maturę i chct.

studiować na Politechnice w Warszawie.
- Kto to taki?

- Nie znasz go. Przedtem nie mieszkał tutaj. Przyjechał z rodzicami gdzieś znad
chińskiej granicy. Mieszkali jakiś czas pod Wrocławiem, aż służbowo przeniesiono

jego ojca do Instytutu Rolnego. Poznasz go jutro. Mówiłam mu o tobie. Sporo
wypytywał. On jest naprawdę mądry. Ma piękny głos. Cudownie śpiewa i gra na

pianinie.
y Dobrze - potwierdził. - Porozmawiam z ciocią na pewno. Poza tym chciałbym

pobyć trochę z Jędrkiem! On wyjeżdża na kolonie dopiero za cztery dni. Gdy
wróci, już mnie tu nie będzie. A kiedy zobaczymy się drugi raz, nie wiadomo,

może za rok.
- Och, przyjedziesz na Święta.

- Nie wiem. Podobno na Boże Narodzenie można zostać w Zakładzie.
- Co byś tam robił?

- Pomówimy o tym innym razem. Teraz już pójdę.
- Chyba nie gniewasz się na mnie o Halinę?

- Daj spokój - rzekł wstając.
- Obiecuję ci pójść do niej zaraz raniutko. W milczeniu podszedł do drzwi.

- Dobranoc! - głos już miała pogodny i jakiś łagodny.
- Dobranoc - odpowiedział z progu.

- Jeśli masz naprawdę chęć na to wino, to ci przyniosę.
- Nie, dziękuję, żartowałem.

- Dobranoc - powtórzyła. - Zaraz siądę i napiszę list do niego.
- To nie zobaczysz się z nim jutro?

- Owszem, lecz gdy nie jesteśmy razem, piszemy do siebie i przy spotkaniu
wymieniamy listy.

Hen nad sadami zawrzeszczały naraz wrony. Pierwsze zbudziły się ze snu i leciały
na żer. Umysł miał nadal jasny, ale ręce i nogi stały się ociężałe. Zsunął się z

parapetu i ułożył wygodnie na łóżku.
A więc jutro zobaczy Halinę. Nawet nie jutro, lecz dziś. Czy naprawdę stroi się

i ogląda za chłopakami?
Na starej wiśni, blisko okna, nagle rozśpiewała się* wilga. Do niej przyłączyły

się inne ptaki. Czuł, jak myśli z wolna roztapiają się i odlatują gdzieś razem z
tym śpiewem.

9
— Musisz zawsze diodzie z dziewczynami?

Tadek czuł, że Jędrek ma łzy w oczach.
- Wieczorem wyjeżdżam, a ty ani razu nie miałeś dla mnie czasu. Uciekaliście

przede mną, jakbym wam bardzo przeszkadzał.
- Chodziliśmy na plażę. Przecież wiedziałeś o.tym.

- A do kogo przyjechałeś? Całe dwa miesiące oszczędzałem, prowadziłem interesy,
aby zarobić pieniądze i kupić Salwę, a ty nie zwracasz na nią uwagi. Co się z

nią stanie, gdy ja wyjadę?
- A cóż ma się stać? Będzie ze mną.

- I weźmiesz ją do Zakładu?
- Nie, to niemożliwe. Gdyby każdy z nas chciał tam w szkole trzymać własnego

zwierzaka...
- Dlaczego każdy?

- Bo skoro wolno jednemu, to i wszystkim.

background image

- Ale wam powinni pozwalać mieć psy.

- Nam pozwalają mniej niż tobie w Domu Dziecka.
- Więc nie jedź tam.

- Chodźmy już na te wzgórza - Tadek ruszył ku drzwiom.
- Teraz już za późno. Słyszysz, jak leje? - uchylił drzwi. Odpryski rzęsistego

deszczu wpadały aż do mieszkania.
- I błyska się - mówił Jędrek stojąc w progu. - Burza idzie wprost na nas. Salwa

boi się. Wlazła za kredens.
- Zamknij więc drzwi i chodźmy na górę. Przeczekamy ulewę i wtedy pójdziemy.

- Będzie padało do wieczora i nic dziś z naszej zabawy nie wyjdzie, a tak
chciałem ci pokazać, ile Salwa zdołała już się nauczyć. To wyjątkowo zdolny

pies, przekonasz się. Gdy przyjedziesz następnym razem, będzie doskonałym
przewodnikiem. Zasłaniałem już sobie oczy i chodziłem z nią, i to po takich

miejscach, gdzie jest naprawdę niebezpiecznie.
- Lepiej nie eskperymentuj za wiele. Jeszcze wpadniesz w jakąś dziurę.

- Nie bój się, jestem ostrożny.
W pokoju Tadek włączył radio. Cicha muzyka zmieszała się z donośnym szumem

deszczu.
80

S
- Miałeś mi opowiedzieć o szkole i o twoich nowych kolegach -przypomniał Jędrek.

- Mieszkam w internacie, podobnie jak ty, tylko mieści się w tym samym budynku
co szkoła. Mamv wychowawcę Nazywa się Kozuba i nikt z nas go nie lubi. Czepia

się byle czego...
Gęste krople biły w blaszany parapet. Siedząc blisko okna, Tadek czuł na twarzy

i odsłoniętych ramionach odpryski wody.
Jędrek słuchał go w skupieniu. Coraz wtrącał jakieś pytanie albo wydawał okrzyki

podziwu i zachwytu, kiedy Tadek opowiadał o kawałach, jakie chłopcy potrafili
płatać nauczycielom, wychowawcom czy sobie nawzajem.

Salwa podskakiwała do parapetu, wspierając się przednimi łapami, i poszczekiwała
groźnie, jakby wyczuwała za oknem wroga.

- Zauważyłeś? - wtrącił Jędrek. - Ona już się oswoiła z burzą. Szczeka na błyski
i grzmoty. Nie każdy pies potrafi tak szybko oswoić się. v

- Na pewno - potwierdził Tadek w zamyśleniu.
Wysunął rękę za okno. Ciężkie ziarna dżdżu pękały na dłoni, jak pociski.

- Najlepiej było mi, kiedy byliśmy razem, jeszcze na wsi, a potem w willi u
doktora, a potem w naszej piwnicy - mówił Jędrek.

- Ech, tak ci się wydaje - przerwał mu. - Ile razy nie mieliśmy co jeść. Zły
byłeś na mnie, bo cię pędziłem do szkoły albo do szorowania uszu zimną wodą,

pamiętasz?
- Naprawdę było mi lepiej.

- Nie ma co wspominać tamtych czasów. Teraz masz dom, kolegów, chodzisz dobrze
ubrany, nie jesteś głodny.

- I co ty sobie wyobrażasz, że będę całe życie siedział w Domu Dziecka?
- Nie unoś się! Po co miałbyś siedzieć całe życie. Jeszcze masz sporo lat nauki

przed sobą. Szkoła podstawowa, gimnazjum albo technikum...
- Mój pomysł jest inny - stanowczo rzekł Jędrek. - Gdy skończysz naukę w

Zakładzie, obaj zamieszkamy gdzieś razem i będziemy tak żyć we dwóch.
- A skąd weźmiemy pieniądze na utrzymanie?

- Będziemy zarabiać. -vW jaki sposób?
6 - Po kocich łbach

- Ty przecież będziesz śpiewał w radio, na koncertach i tak dalej, a za to chyba
płacą? No, nie? A ja mogę robić wszystko. Salwa, zamieszka razem z nami.

- Dobra, zastanowimy się nad tym - powiedział Tadek.
Coś go ściskało w krtani. Wiedział, że Jędrek mówi poważnie, snuje plany święcie

w nie wierząc, tymczasem on widział całą naiwność takich zamierzeń. Chociaż, kto
wie, czy to kiedyś, za kilka lat, nie byłoby najlepszym rozwiązaniem.

- Opowiedziałem o tym kierowniczce i ona mi przyznała rację. Znała taką
niewidomą, która przez całe życie mieszkała ze swoją siostrą.

- Teraz tak mówisz, a dorośniesz, to się ożenisz, może pójdziesz do wojska.
- Traktujesz mnie ciągle jak dzieciaka, a ja cię przekonam, że nie zmieni się

mój plan. Niech tylko dorosnę, wtedy sam będę decydował
0 swoich sprawach. Ani Dom Dziecka, ani szkoła nie będą mnie obchodzić i

zobaczysz, zrobię dokładnie tak, jak powiedziałem.

background image

- Do tego czasu minie dziesięć lat. A wiesz, ile czasu żyje pies?

- O co ci chodzi? - spytał podejrzliwie Jędrek.
- Ach, nic takiego.

- Ja wiem, Tadek, ty myślisz ożenić się kiedyś z Haliną i z nią mieszkać, ale ty
się na dziewczynach nie znasz. One są głupie

1 zdradliwe. Wczoraj na przykład czekałeś na nią na plaży, a ona tymczasem była,
owszem, tylko o pół kilometra dalej, i to z innym chłopakiem. Zastanawiałem się,

czy ci to powiedzieć. Biegłem akurat do przystani, gdy ją zobaczyłem. Jak mnie
ujrzała, zasłoniła kapeluszem twarz, żebym jej nie poznał. Przeszedłem

specjalnie obok nich i naumyślnie kopnąłem piach tuż przed ich nosami. Nim
zdążyli wypluć i wytrzeć piach z oczu, byłem już o kilometr dalej.

- Po coś to zrobił?
- A dlaczego nie przyszła, jak się z tobą umówiła?

- Nie umawiała się ze mną.
- Jak to? Przecież czekałeś na nią. Mówiłeś mnie i Dance przy śniadaniu.

- Żartowałem.
- Wiem dobrze. Chociaż Dance też nie ufam. Jest złośliwa jak osa, a takie

słodkie miny robi do tego grubasa, jakby to był nie wiem kto. A to taki
tłuścioch, wiecznie spocony, aż mu z nosa kapie sadło. Udaje

bohatera, bo ma motor. Wczoraj gonił na nim po jezdni Salwę. Uciekała piszcząc
ze strachu. Cisnąłem w niego kamieniem. Pocelo-wałem tylko w przednie koło, ale

jeśli drugi raz to samo zrobi, nie puszczę mu na sucho.
- Nie bądź taki zadziorny. On jest dorosły i nic dobrego nie wyniknie, jeśli go

zaczepisz.
- Może być dorosły, wcale się nie boję, a pyszałków nie lubię.

- I tacy są na świecie.
-'Nie bardzo wiem po co! - oburzył się Jędrek. - Zauważyłem wczoraj, nawet się z

tobą i ze mną nie przywitał, jakby był nie wiem kim.
- Zależy ci na nim?

- Jeśli drugi raz tak się zachowa, to mu powiem, aby się wynosił.
- On przychodzi do Danki.

- To co z tego? '
- Dom należy do niej.

- Ale nie tylko. Czyj jest piać? Fundamenty? Cegła?
- Nie pleć głupstw.

- Wiem, co mówię. Tak samo ten dom jest nasz jak jej.
- Powiedz mi lepiej, jakie miałeś świadectwo?

- Bardzo dobre. Same piątki i czwórki.
- A ze sprawowania?

- Też piątkę. Co ty sobie myślisz?!
- Nic. Gratuluję ci.

- W ogóle nauczycielka mówiła, że gdybym się przyłożył do nauki, mógłbym w
przyszłym roku przeskoczyć od razu dwie klasy. Będą organizować takie kursy dla

chłopaków opóźnionych przez wojhę.
- Ty straciłeś tylko rok, nie musisz się spieszyć.

- Zastanowię się. Jeśli mam okazję nie chodzić z takimi różnymi pędrakami, to co
będę siedział i nudził się.

Burza za oknem przycichła, lecz deszcz siekł ciągle. Chwilami nasilał się i
wtedy z ogrodu nadpływał podmuch mokrego powietrza wraz z przytłumionym szumem

liści.
- Najlepiej będzie, gdy zamieszkamy w Warszawie - podjął znów Jędrek. - W dużym

mieście ciekawiej żyć. Tutaj można się zanudzić. Salwę specjalnie przygotuję,
tak aby mogła z tobą chodzić po ruchliwych ulicach.

- Naprawdę sobie nabiłeś głową przedwcześnie tymi sprawami. 83
Nim ukończę szkołę, ona i tak zapomni wszystkiego, czego ją nauczysz.

- A może mógłbyś ją zabrać?
- Napytałbym sobie biedy. Gdzie by spała? Ze mną na jednym łóżku? Najpewniej

musiałbym oddać ją komuś i na tym by się przygoda skończyła.
- W Domu Dziecka chłopaki za bardzo ją psują. Wygłupiają się, drażnią ją.

Biedaczka sama nie wie, co o tym sądzić. A i w szkole bywa nie lepiej. Wujek
jest dla niej dobry, tylko ciocia wygania ją bez przerwy na dwór, bo niby

brudzi.
- Robisz się okropny zrzęda. Przecież nikt nie pozwoli, żeby pies bałaganił mu w

mieszkaniu, a taki szczeniak potrafi zapaskudzić wszystkie kąty, poszarpie

background image

zębami meble i co tylko znajdzie w zasięgu mordy; taki psiak zje skarpetki albo

i pantofle.
- Salwa jest inna. Ale co ci będę tłumaczył! Teraz żałuję, że się w ogóle o nią

starałem. Obchodzi cię jedynie Halina. Niby rozmawiasz ze mną, a cały czas
myślisz o niej, czuję to.

- A jeśli nawet?
- Powiedziałem ci już, nie warto. Ja nie ożenię się nigdy. Dziewczyny mnie

absolutnie nie interesują. Kłótliwe i głupie wiedźmy. Chłopak nigdy nie
poskarży, ale one, niech tylko coś zauważą, natychmiast lecą do nauczycielki.

- Zmniejszyła się ulewa. Nie szumi tak. Moglibyśmy pójść na wzgórza.
- Widzę po kałużach w ogrodzę, że pada gęsto. Zresztą trawy są mokre. I tak dziś

nic nie wyszłoby z wycieczki. Nie trzeba było odkładać.
10

- Zobacz, jaką zrobiłem wczoraj tabliczkę do pisania brajlem -powiedział Jędrek.
- Jest lżejsza od twojej, ale tak samo można pisać.

1 Spód ma z bukowej deseczki, twardej jak żelazo, a tę kratkowaną ramkę wyciąłem
z książkowej okładki. Też mocna. Najwięcej kłopotów miałem z wyżłobieniem

sześciu punktów. Ostrze małego świderka ślizgało się po desce niczym po lustrze.
Spróbuj przeczytać ten list.

- Wspaniale ci się udało. Tabliczka jest naprawdę znakomita.
Niektóre punkty są trochę nierówne, ale przeczytać mogę każdą literkę.

- No to czytaj głośno.
- Tadek, chcę, abyś nie złościł się na mnie za to, co postanowiłem. Otóż nie

jadę na kolonie. Resztę wakacji spędzimy we dwóch. Chyba nie napisałeś tego
poważnie? - zagadnął Jędrka.

. - Jak najpoważniej. Załatwiłem wszystko z kierowniczką. Zgodziła się. Prosiła
tylko, abyś przyszedł do niej na rozmowę, bo chce dać nam trochę pieniędzy na

życie przez ten miesiąc. W sierpniu nie będzie nikogo w Domu Dziecka, więc nie
moglibyśmy tam jadać.

- Nie zgodzę się na to nigdy. Nie ma sensu, żebyś siedział ze mną, gdy możesz
odpoczywać w górach. W Czorsztynie jest ładnie. Nie wiadomo kiedy drugi raz

trafi ci się taka okazja, by tam pojechać.
- A ja nie pojadę. Uzgodniłem wszystko w Domu Dziecka. Teraz nie da się nawet

odwołać.
- Po coś to zrobił? - wybuchnął. - Przecież to nie ma sensu. Później byś

żałował; gdy inni będą opowiadać, jak spędzili czas.
- Nie myślę niczego żałować. Zostając z tobą, też nie mam zamiaru nudzić się i

siedzieć bez przerwy w domu. Mamy Wisłę, lasy, możemy urządzać wycieczki. Będę
ci czytał książki. Przygotowałem cały stos. Podróżnicze, o Indianach, różne.

- Chodźmy do kierowniczki - Tadek podniósł się stanowczo.
- Co chcesz jej powiedzieć?

- Przekonasz się.
- Jeśli nie zgodzisz się, i tak nie pojadę. Gdyby mnie nawet związali, to

ucieknę z dworca, z pociągu, a i z samego Czorsztyna.
- Na kogo ty wyrośniesz, jeśli będziesz taki uparty?

- Domyślałem się, że tak przyjmiesz mój projekt.
- Idziemy do kierowniczki.

Nie słuchając go dalej, Tadek ruszył na dół.
- Mógłbyś spróbować iść z Salwą - mówił Jędrek, stąpając obok.

- Pokaż - sięgnął ręką po smycz. Pies szarpnął, chciał biec do przodu.
Mimo woli przyśpieszył kroku. Rozpryskiwał stopami gęsto rozsiane kałuże Na

ciele, poprzez cienka koszulę, czuł zimne, pojedyncze krople Padało gęściej
jedynie pod drzewami wstrząsanymi lekko przez wiatr

Jędrek maszerował boso nieco z przodu. Nie odzywał się, ale
Tadek słyszał jego stąpnięcia i kierował się bardziej nimi aniżeli prowadzeniem

przez psa. Zresztą pamiętał doskonale drogę, w porę wyczuwał krawężniki i liczne
przeszkody mijane z boku. Od drzew, słupów telegraficznych promieniował jakby

pogłębiony cień padający mu na twarz. Bez trudu także odgadywał bliskość muru
albo parkanu. Poza idącym od nich szerokim cieniem, jak go określał w myślach, o

nieuchwytną cząstkę tonu w ich bliskości zmieniały się wszystkie dźwięki, a
przede wszystkim własne kroki.

O tej przedpołudniowej porze ulice były opustoszałe. Deszcz przegonił ludzi. Po
brukowanej jezdni przetoczyła się dorożka, pognał motocykl. Na przeciwległym

chodniku zastukały drobno kobiece obcasy.

background image

- Słyszałeś? - spytał Jędrek.

- Co? >
- Pobiegła.

- Kto?
- Halina.

- Niech sobie biegnie.
- Udawała, że nas nie widzi. Patrzyła w stronę skweru.

- Może i nie widziała.
- Tak powiedz temu, co do lasu drzewo nosi.

Z otwartych drzwi wionął słodki zapach waniliowego cukru. Domyślił się: to
ciastkarnia „Ryszarda". A teraz, tuż za parkanem, pod dużym szklanym dachem

ciągnie się taras. Klienci na świeżym powietrzu jedzą słynne pączki i piją kawę.
Jej zapach przez chwilę uchwycił nozdrzami. Pociągnął głębiej nosem. To miejsce

poznałby zawsze: intensywna woń gorącego jeszcze chleba. Ile razy stał w kolejce
przed piekarnią Drewinowej, czekając na wyjęcie z pieca wielkich brązowych

bochnów.
- Och, mówiłem ci, stój! - zawołał Jędrek, pomagając mu wstać.

- Jak wy chodzicie? - krzyczała kobieta. - Całe szczęście, że dziecka nie było w
wózku, tylko na rękach.

Stał oszołomiony. Wszystko zdarzyło się tak nagle. Piekła go skóra na dłoniach,
zdarta o chodnik.

- Niech pani się nie wydziera, przecież on nie widzi. Sama pani powinna uważać.
Kobieta zamilkła.

- Przestań! - rzekł Tadek. - Złap lepiej Salwę.
- Masz zakrwawione ręce.

- Drobiazg, zaraz przemyję.
- Jak to: nie widzi? - po długiej pauzie, ze zdumieniem spytała kobieta.

Tadek ostrożnie wyminął ją i ruszył dalej.
- Zaczekaj! - wrzasnął Jędrek. — Salwa jest w piekarni. Zwolnił. Dopiero w tej

chwili zauważył, iż cały drży.
- Głupi szczeniak - mówił zdyszany Jędrek, dogoniwszy go. -Narobił zamieszania w

piekarni. O mało nie oberwałem po głowie od Drewinowej.
- Ode mnie też powinieneś oberwać.

- A czy ja chciałem? Krzyknąłem: stój!
- Krzyknąłeś, kiedy już leżałem. Więcej nie mam zamiaru robić doświadczeń. Wolę

chodzić sam, wtedy idę ostrożnie.
Jędrek ujął go pod ramię.

- Nie dotykaj koszuli - powiedział. - Bo i tak poplamiłeś. Zaraz ją przepiorę
zimną wodą. W apteczce mamy jodynę i bandaż.

- Wystarczy przemyć. To tylko trochę zdarta skóra.
Na dziedzińcu Domu Dziecka Tadek nagle stracił odwagę rozmawiania z

kierowniczką. Przypomniał ją sobie. Wiedział, że jest bardzo życzliwa dla Jędrka
i dla niego, ale pamiętał też tę swoją niechęć do sierocińca i wszystkiego, co

się z nim wiązało.
Z oddalonego nieco boiska dolatywał gwar głosów i przytłumione uderzenia piłki.

- Proszę cię, Tadek, nie sprzeciwiaj się temu, co powiedziałem. Ja już nie cofnę
swego zdania. Nie pojadę, zostanę. Będę się sam włóczył po mieście.

Stali na stopniach schodów. Jędrek przysunął się blisko, jakby chciał go objąć.
Słowa wypowiadał niemal błagalnie.

- Nie rozumiem, dlaczego tak zależy ci na pozostaniu.
- Po prostu chcę być z tobą.

Kierowniczka powitała Tadka przyjaźnie i od razu zajęła się jego dłońmi.
- To moja wina - żalił się Jędrek. - Zagapiłem się i nie zdążyłem ostrzec.

Wierzyłem, że Salwa już potrafi prowadzić.
- Takie coś każdemu może się zdarzyć. Nasza kucharka, chociaż gotuje już ponad

ćwierć wieku, złapała dzisiaj kipiący garnek gołą ręką i poparzyła sobie
dotkliwie palce. A ile razy ty i twoi koledzy

przychodziliście do mnie z potłuczonymi kolanami, z guzami na głowie. Piecze
bardzo? - pytała smarując jodyną rany.

- Nic nie czuję - odparł.
- No, no, nie udawaj bohatera.

- Ja nie znoszę jodyny. Dreszczy dostaję na sam jej widok -przyznał Jędrek.
- Ty w ogóle robisz, się coraz większym pieszczochem - ze śmiechem rzekła

kierowniczka.

background image

Tadek wyczuł z jej odezwań i zachowania, że lubi Jędrka. I naraz poczuł do tej

kobiety wielką sympatię.
- Do obiadu mamy jeszcze prawie całą godzinę, chodźcie więc do mojego pokoju i

pomówimy o waszych najbliższych planach i o twojej szkole. Widziałam tabliczkę,
którą'Jędrek zmajstrował. Męczył się nad nią dwa dni.

- Tadek przeczytał wszystko, co napisałem, i to jak szybko.
- Zawsze twierdziłam, że jesteś geniusz - śmiała się.

Jędrek jeszcze tego dnia przeniósł swoje najniezbędniejsze rzeczy do domu wujka
Michała. Danka, usłyszawszy o tym, uściskała go z radości.

- Jesteś cudownym, złotym, najzłocistszym braciszkiem.
- A ty jesteś najzłośliwszą jędzą! - odparował.

Tadek dyskretnie zamknął się w swoim pokoju. Gdzieś spoza drzwi dolatywały ich
głosy i pojedyncze słowa wykrzykiwane serio lub żartem, trudno było się

domyślić.
Ale ta radość Danki sprawiła mu pewien zawód. Cieszyła się, bo będzie nareszcie

całkowicie wolna. Gdyby nie Jędrek, musiałaby się nim zajmować. „A może Jędrek
ma rację z tymi dziewczynami?"

11
- Tu aż czarno od nich. Możesz zrywać sam - rzekł Jędrek.

. Tadek nachylił się i zanurzył palce w jagodowisku. Jagody były dojrzałe.
Wystarczyło delikatnie przeczesać palcami krzaczek, a same spadały na dłoń.

Wsypywał je do ust i jadł powoli, by nie uronić nic z ich kwaskowego smaku.
- Nie mam do tego cierpliwości - mówił Jędrek. - Zerwę garść i od razu świerzbi

mnie w kolanach i grzbiecie.
- Ty ze swoim temperamentem w ogóle powinieneś wyjechać gdzieś na dzikie prerie,

aby ujeżdżać konie - powiedział Kazik, także pochylony nad jagodowiskiem.
- Na stare lata może i ja będę taki cierpliwy jak wy. Zardzewieją mi nogi w

stawach i wtedy, trudno, pogodzę się z losem.
- To co, sądzisz, że my już jesteśmy takie spierniczałe dziadki?

- Mówiłem, chodźmy nad Wisłę. Wiem, gdzie jest ukryty kajak. Moglibyśmy zrobić
wycieczkę do Kazimierza. A łazić po lesie i opychać się jagodami to żadna

frajda.
- W taką pogodę płynąć po Wiśle to też niewielka przyjemność -podjął Tadek. - Co

chwilę pada, zmoklibyśmy już po godzinie.
- Boisz się wody - drwił Jędrek.

- Nie chcę, abyś ty się przeziębił.
- Zbytnia troskliwość. Ja mogę stać nawet pod rynną cały dzień i nic mi nie

zaszkodzi.
- Dobrze, sprawdzimy to przy najbliższej okazji - powiedział Kazik. - Właśnie

nadpływają nowe chmury. Zanosi się na zdrową pompę. Radzę ci, wołaj Salwę i
zaczynaj pruć w stronę domu, bo ja wezmę Tadka na ramę i dojedziemy tam

błyskawicznie.
- I mnie zostawicie?

- Tak, wyładujesz trochę tej swojej energii.
- Skoro tak, to dobrze - Jędrek nagle ruszył ku drodze, gwiżdżąc na palcach

przeraźliwie.
Salwa nadbiegła ze szczekaniem.

- Zobaczymy, kto zmoknie! - zawołał już od drogi.
- Domyślam się, co on zrobi - rzekł Tadek.

- Masz rację, już wsiada. Ale zostaw go, niech jedzie. My pójdziemy piechotą.
Jemu sprawia to taką radość, że gdybym mógł, kupiłbym mu rower.

- Jeszcze się nakręci.
- No, pora chować się pod drzewa albo wiać. Taniec zaczyna się na dobre. Zaraz

lunie jak ze strażackich sikawek. Chmury płyną tuż nad lasem.
Trzymając się Kazika za ramię, podążał spiesznie wr a. z nim do miasta. Na

otwartej przestrzeni deszcz wzmógł się, zacinał wiatr, tak że pierwsze kilkaset
metrów przebyli półbiegiem.

Byli już blisko domu, kiedy usłyszeli gwizdanie na palcach. Jędrek dawał im
znać.

- Chodźcie prędzej! Wujek przyjechał! - wołał zdyszany. - Przywiózł całą
furmankę owoców.

Nim Tadek zdążył odezwać się, Jędrek już popędził do domu.
- Witaj! - wuj wyszedł naprzeciw. - Jak ci się tu powodziło? -uścisnął Tadka

serdecznie.

background image

- Bardzo dobrze. Czas zleciał, nawet nie wiem kiedy. Wuj przywitał się też z

Kazikiem.
- Danka i Jędrek zdążyli mi opowiedzieć o panu wszystko. Zresztą i Tadek pisał

nam w liście znad morza.
- Zrobiłem sobie wycieczkę na rowerze po Lubelszczyźnie, a zajechałem do Tadka,

bo obiecałem odwiedzić go tutaj.
- Chodźcie do domu. Właśnie znieśliśmy wszystko z wozu. Szczęśliwie, bo nadciąga

następna fala ulewy.
Kuchnia zastawiona była koszami, skrzynkami, rzędami słojów. Powietrze pachniało

jabłkami.
- Takich śliwek jeszcze nie widziałem - zachwycał się Jędrek. -Spróbuj - podał

Tadkowi. - Ogromne i prawie przezroczyste.
- Wspaniałe - przyznał Tadek.

- No, to jedz. Są pełne dwie skrzynie. Danka mówiła kiedyś o tych śliwkach.
Myślałem, że kłamie jak zwykle. Gdybym jej wierzył, moglibyśmy tam pojechać.

- Jutro odprowadzam konia i furmankę. Zabieraj się ze mną -powiedział wuj Michał
usłyszawszy ostatnie słowa Jędrka.

- Pojadę! - ucieszył się. - Tam musi być wspaniale. Objem się tych śliwek po
uszy.

- A smakują, co? - śmiał się wuj. - To ja szczepiłem je parę lat temu.
- Ale gdzie to wszystko schować? - lamentowała ciotka.

- A cóż to za problemy. Konfitury, gąsiory i garnki zniesiemy do piwnicy. Miód
tak samo. Owoce do suszeia i smażenia mogą tu zostać...

Tadek z przyjemnością słuchał pogodnego głosu wuja - dla niego wszystko było
jasne, proste, a kiedy tak mówił, innym również wydawało się podobnie.

- Masz rację - i tym razem przyznała ucieszona ciotka. - Zrobimy to od razu. Nie
lubię takiego bałaganu. Nawet Tadek nie będzie się mógł ruszyć, wszystko stoi

pod nogami.
- Jędrek zabierz tego kundla, bo pobije szkła! - wrzasnęła Danka.

- Tylko nie żadnego kundla, dobra?! Jest bardziej rasowy niż ty. Zamiast stać
jak królewna, mogłabyś wziąć się do roboty.

- Mamo, ja go zamorduję!
- Możesz mnie pocałować w nos.

- Ci to się lubią - mruknął wuj.
- Ona mnie nie uznaje za brata. Traktuje jak piąte koło od wozu. Dawno chciałem

wujowi powiedzieć o tym.
- Możesz nie mówić, i tak nie mam zamiaru wchodzić w wasze sprawy. Lepiej już

chyba wsadzić palec między drzwi.
Tadek wyszedł teraz przed dom. Deszcz ustał. Koń, stojący blisko, z chrzęstem

zajadał sieczkę z worka. Tadek zbliżył się i położył dłoń na jego karku. Lekkie
dreszcze wstrząsnęły skórą, koń przestał jeść i jakby czekał. Chłopiec łagodnie

poklepał go po grzbiecie.
- To ten sam koń, którym przyjechałem pierwszy raz tutaj, pamiętasz? - naraz wuj

znalazł się tuż obok.
- Już chyba stary?

- Trzyma się jeszcze dzielnie. A ty co, nie nudziłeś się za bardzo?
- Nie, cały czas był ze mną Jędrek.

- Dobry chłopak, nie pojechał na kolonie, aby ci towarzyszyć.
- Zawsze był taki - przyznał Tadek.

- Bracia powinni trzymać ze sobą. Mnie ojciec podobnie wychował. „Dobrzy są
koledzy, przyjaciele, ale niezawodna bywa tylko rodzina" - powtarzał przy każdej

sposobności.
- Szkoda, że wuj musi jutro odjeżdżać. Ja wracam pojutrze do Zakładu.

- Możesz zabrać się ze mną. Podwiozę cię dobre trzydzieści kilometrów, a tam
wsadzę w pociąg.

- Mamy zamiar jechać rowerem z Kazikiem.
- To nawet lepiej, że rowerem. Wrzuci się go na furmankę. Tam, na wsi u rodziny,

przenocujecie, a rano dalej w drogę. Będziecie mieli prawie czterdzieści
kilometrów bliżej. v

- Pogadam z Kazikiem - rzekł Tadek.
Wuj powoli wyprzęgał konia, gdy naraz zjawił się Jędrek.

- Idzie tutaj - szepnął.
- Kto?

- No, ona, Halina.

background image

- Niech sobie idzie - mruknął czując jednocześnie, jak zaczyna ogarniać go

zdenerwowanie.
- Dzień dobry - usłyszał z daleka. - Przychodzę się pożegnać, a przy okazji

chciałam zamienić z tobą kilka słów.
- Kiedy odjeżdżasz? - zagadnął.

- Jutro rano.
- To szkoda, bo dziś nie będę miał czasu rozmawiać z tobą. Właśnie przyjechał

wuj. Nie widziałem go już bardzo dawno.
- Chyba nie masz do mnie żalu? - spytała.

- Żalu? Dlaczego ci to przyszło na myśl?
- To dobrze - ucieszyła się - bo nieraz myślałam, że ty wziąłeś poważnie te

nasze dziecinne gadania.
- No, wiesz! - zaśmiał się. - Dawno o wszystkim zapomniałem.

- Szkoda, że nie mieliśmy czasu, aby ze sobą więcej rozmawiać, ale wakacje
zleciały tak szybko - powiedziała.

- Ja nie żałuję - mruknął. Jeszcze nie odchodziła.
- Nie gniewaj się - powiedział - ale muszę już iść.

Odwrócił się szybko. Salwa nie zdążyła odskoczyć, potknął się o nią i upadł,
uderzając czołem o na wpółotwarte drzwi. Poderwał się natychmiast. Czuł gniew na

Jędrka kręcącego się wiecznie z tym psem, a jednocześnie upokorzenie, że stało
się to w obecności Haliny.

Nic jednak nie powiedział. Nawet powstrzymał się, aby nie dotknąć palcami
uderzonego miejsca. „Prawie nie boli" - pomyślał i bez słowa wszedł do

mieszkania.
12

- Lepszy byłby tandem. Widziałem gdzieś taki. Dwa siodełka, dwóch pedałuje, a
tylko jeden trzyma kierownicę.

- Dobry pomysł - przyznał Tadek. - Będę musiał kiedyś zdobyć taki wehikuł.
Jędrkowi by się spodobał. Objechalibyśmy pół świata.

Siedzieli w przydrożnym rowie. Kazik palił papierosa, a Tadek gryzł pestki
słonecznika. Przed samym odjazdem Jędrek nasypał mu ich pełną kieszeń.

Na wsi zatrzymali się o jeden dzień dłużej, niż zamierzali. Kazik pomagał wujowi
przy naprawie młockarni. Znał się trochę na mecha-92 nicę. Tadek z Jędrkiem

cały czas spędzali w starym, wielkim sadzie
i na łowieniu w strudze raków. Były tam ich niezliczone ilości. Jędrka

zachwycało polowanie. Złapał ponad dwieście sztuk. Gotowali je później i jedli
cały wieczór.

- W przyszłym roku - entuzjazmował się Jędrek - przyjedziemy tu na całe wakacje.
- Zgoda - mówił kuzyn wuja. - Pół dnia roboty, pół dnia zabawy, bo na wsi latem

nie da się próżnować.
- Co to za robota - cieszył się Jędrek - zrywanie jabłek, truskawek albo

ustawianie snopków.
- Och, jakaś tam robota to jest. Posiedzisz tu z miesiąc, to i sam dojdziesz do

takiego wniosku.
Tadek i Kazik opuścili wieś zaraz o wschodzie słońca. Jędrek biegł przy nich

dłuższą chwilę.
- Pisz brajlem, Tadek. Ja ci będę odpowiadał. A jak mi się uda, to przyjadę do

ciebie.
- Wracaj, bo spuchniesz! - zawołał Kazik. - A jadąc do Tadka, wstąp również do

mnie. Danka ma adres.
Kazik nacisnął mocniej pedały. Wkrótce Jędrek został daleko w tyle.

- Przyśpieszyłem. Nie mogłem na niego patrzeć. Łzy ciekły mu jak z kranu.
Od tamtej pory minęły cztery godziny. Ujechali prawie siedemdziesiąt kilometrów.

Warszawa była już blisko.
- Nawet nie spodziewałem się, że tak dobrze będzie nam we dwóch podróżować. I

wcale się nie zmęczyłem.
- Chętnie bym cię zmienił. Mógłbym kręcić, a ty byś kierował.

- Mam trochę dłuższe nogi i byłoby niewygodnie. Ty i tak masz odciski na tyłku
od ramy, a więc swoje jakbyś odpracował.

- Nie mam ochoty wracać do Zakładu - powiedział naraz Tadek. -Kiedy pomyślę
sobie o Kozubie i o innych... Zresztą samo powietrze wydaje mi się tam dziwne.

- Przesadzasz - rzekł Kazik. - Wiadomo, nie może być tam jak w domu. Ale kiedy
już będziesz uczył się systematycznie, czas do ukończenia podstawówki zleci ci

piorunem, a później będzie tak, jak uzgodniliśmy.

background image

- Och, to jeszcze bardzo długo. Dwa lata.

- A cóż to jest: dwa lata?
- Mówisz tak, jakbyś miał ze sto razy po dwa, a przecież nawet rok

to wiele. Weź na przykład mnie. Dwanaście miesięcy temu byłem w innym świecie -
wolny, niezależny. Czy mogłem przez sekundę przewidzieć, co się stanie?

- Moja ciotka rzadko mówi coś mądrego, ale jedno porzekadło ma dobre: „Człowiek,
gdyby wiedział, że się przewróci, toby się wcześniej położył". Nie trzeba

roztrząsać tego, co było. I mówię ci, dwa lata to jak z bicza strzelił. Jędrek
będzie trochę starszy, no i ja może zacznę już zarabiać.

- Ale twoja ciotka?
- Och, widzę, boisz się ciotki. Za dużo ci o niej mówiłem. Naprawdę ma złote

serce, a że gdera? Łatwo się przyzwyczaić. Pogadam z nią wcześniej. Mnie
przynajmniej ten zamiar bardzo odpowiada. Zamieszkasz u nas, akurat będzie

okazja przepędzenia z domu kilku kotów, którymi ciotka pasjonuje się. No i mnie
trochę uwolnisz od jej troskliwości. Co do Jędrka, też pewien jestem, że kupi ją

sobie tym zadartym nosem i niebieskimi ślepiami od razu pierwszego dnia. No,
chyba musimy jechać dalej - podniósł się Kazik. - Słońce pali coraz mocniej.

Trzeba się dobrać do jakiejś studni.
- Jedz śliwki. Świetnie gaszą pragnienie. Tu tak cicho. Chętnie jeszcze

posiedzę.
- Mnie żadne śliwki nie uratują przed wyschnięciem. Zatrzymamy się za wsią -

zaproponował Kazik. - To już niedaleko.
- Biedna wieś. Większość zagród spalonych - opowiadał kręcąc miarowo pedałami. -

Ludzie mieszkają w budach, ziemiankach. Ciekaw jestem, co tu się będzie działo
zimą.

- Tak jest prawie wszędzie z tej strony Wisły - powiedział Tadek. - Tu Niemcy
nie oszczędzali niczego, przez pół roku utrzymując front na Wiśle.

- O, mamy nareszcie studnię - Kazik skręcił z szosy na piaszczystą drogę i
stanął. - Będziesz pił?

- Oczywiście. ,
- Musimy trochę poczekać. Jacyś dwaj wojskowi nabierają wody do chłodnicy

ciężarówki.
- Co, wy też po wodę do chłodnicy? - spytał żołnierz.

- Coś w tym rodzaju. Gorąco i szybko wyparowała - odparł Kazik.
- Widziałem was na szosie. Dobrze dymaliście.

- Po takich dziurach trudno się rozpędzić - wtrącił Tadek.
- A wy dokąd?

- Ja do cioci - powiedział Kazik. ,
- io coś podobnie jak my - wesoło podjął żołnierz.

- Też do cioci?
-• Nie, do kozy. Koledzy nas przetrzymali, gościli serdecznie, nawaliliśmy z

terminem. Ale jeśli macie ochotę, możemy was podrzucić. Sądzę, że jesteście z
Targówka?

- Z Bielan.
- Akurat po drodze. My do Wawrzyszewa.

- Nam się do ciotki nié śpieszy. Pogoda ładna i mimo wszystko nie tak trzęsie,
jak w tym waszym czołgu.

- Dobra amerykańska maszyna. Pójdzie po każdym terenie. Pili z drewnianego kubła
umocowanego na łańcuchu.

- Co, ty nie widzisz? - zdumiał się jeden z żołnierzy, zauważywszy, jak Tadek
rękami obmacuje brzeg wiadra. - Oczywiście z wojny -ciągnął. - Mam brata w twoim

wieku, też nie widzi. Proch wypalił mu oczy. Bystry był chłopak. Mając dziewięć
lat zbudował drewniany rower. Czego się tknął, zrobił. Urządził wodną

elektrownię na strumieniu, który płynie przy naszym domu. Ludzie nie mieli
nafty, a my mieliśmy elektryczne światło. I teraz jeszcze ciągle coś kombinuje.

Ech, gdyby widział, takich jak ja zakasowałby dwudziestu.
- A co robi? Siedzi w domu?

- Gdzie ma pójść?
- A chociażby tam gdzie ja, do szkoły dla niewidomych.

- A jest taka?
- Pewnie, i to niejedna.

- Prawdę mówisz? - żołnierz ujął go mocnymi dłońmi za ramiona. - Gdzie ta
szkoła? Podaj dokładny adres. Jak tam się dostać?

- Ja panu zapiszę - rzekł Kazik. - To niedaleko za Bielanami.

background image

- Ach, to jednak tam! - wykrzyknął żołnierz. - Ktoś mi co mówił o domu

niewidomych, na brzegu puszczy, ale to jakiś przytułek.
- Jaki przytułek! - żachnął się Tadek. - Szkoła najzwyczajniejsza.

- I czego tam uczą?
- Normalnie jak w szkole.

- Normalnie? Chyba nie czytać?
- I czytać, i pisać, i wielu jeszcze rzeczy, tylko innym systemem.

- W czytanie nie wierzę.
- Zaraz pokażę.

Tadek wyjął z walizki przymocowanej do bagażnika książkę i tabliczkę.
- Ach, to takie - z pewnym rozczarowaniem rzekł żołnierz. -Tylko niewidomi mogą

rozpoznać.
- Jak ktoś chce, też może się nauczyć. Najważniejsze, że my możemy pisać, czytać

książki.
- Właściwie masz rację, tylko skąd brać takie książki?

- Jest biblioteka. Przepisuje się coraz to nowe.
- Słuchaj, przyszedł mi do głowy pewien pomysł - zaczął żołnierz. - Moi rodzice

mieszkają stąd bardzo blisko. Siądźcie z nami, podwieziemy was tam.
Zabralibyście brata do tego Zakładu. Zawiozę was na samo miejsce.

- Ale to tak nie można. Trzeba najpierw napisać podanie, czekać.
- Jak to: czekać? Przecież chłopak się marnuje, nudzi. Matka całymi dniami

wypłakuje oczy, zamartwiając się o jego przyszłość. No, chłopaki, proszę was.
Gdyby mieli mnie nawet wsadzić na pół roku do ciupy, zawiozę was, jeśli mi tylko

pomożecie.
- Ja czekałem bardzo długo na miejsce. Nie jestem pewien, czy oni go od razu

przyjmą.
Żołnierz milczał chwilę.

- No, skoro nie chcesz pomóc takiemu, jak sam jesteś, to bywaj -powiedział
wreszcie, odchodząc.

- Nie chcę pomóc?! - wybuchnął Tadek. - Ja tylko znam Zakład. Wiem, jak tam
wszystko przebiega. Na mnie też nikt nie czekał z otwartymi ramionami. Nie

chciałbym, aby pana brat jechał na próżno.
- A dlaczego by nie zaryzykować? - zagadnął Kazik. - Pójdziemy wprost do pana

Malickiego.
- Może i racja. Gdy już będzie na miejscu, przecież jakoś załatwią.

- W takim razie jedziemy. Tylko w szoferce jest miejsce dla dwóch.
- My z tyłu - rzekł Tadek.

- Nie, tobie będzie niewygodnie na platformie - odezwał się drugi żołnierz, -
Siadaj w szoferce. .

- Dlaczego niewygodnie?
- Wieziemy tam skrzynie z mydłem. Jeszcze cię któraś przyciśnie.

- Nie ma obawy.
Załadowali rower, a później wdrapali się na ciężarówkę.

- Tam, w rogu, są koce. Rozpostrzyjcie na skrzyniach, będzie wygodniej. O,
odchylę wam tu jeszcze plandekę, żebyście się nie podusili.

- Po co takie cuda, skoro niedaleko.
- Niedaleko, ale w każdym razie kawałek.

- Ile? - spytał Kazik.
- Prawie sto kilometrów, ale co to dla takiej maszyny - dodał zaraz. - W

godzinkę, najwyżej dwie, będziemy na miejscu.
Po chwili trzasnęły drzwiczki, zaskoczył silnik.

- Myślisz, że coś z tego wyjdzie? - spytał Tadek.
- Próbować warto, a skoro chłopak taki zdolny, szkoda, by pleśniał gdzieś na

wsi. Ani on, ani my przecież niczego nie ryzykujemy. W najgorszym wypadku, gdy
nie przyjmą go od razu, to za miesiąc lub za dwa... Chociaż myślę, że teraz, na

początku roku, najlepiej.
Trudno było rozmawiać. Ciężarówka dudniła, gwałtownie podskakiwała na wybojach.

- Pędzimy zdrowo! - krzyknął Kazik. - Tylko się za nami kurzy!
Ostry zapach mydła wydobywał się ze skrzyni. Zmęczeni wstrząsami i hałasem -

chwilami drzemali. Tadkowi zdawało się, że to sen. Jechał już taką ciężarówką
wojskową, szosą, po wąskim nasypie. Po obu stronach, w dole, ciągnęły się

rozmokłe pola z nie zebranymi cukrowymi burakami, a on, odrętwiały z chłodu, na
wpół drzemał. Tamten czas przemieszał się z dniem dzisiejszym, rzeczywistość ze

wspomnieniami wyolbrzymionymi nieprawdopodobnie.

background image

Szosa biegnie gdzieś hen, grzbietem wysokiego muru, z prawej i z lewej - zamiast

pól - kotłuje się głębia szara i mglista, bez dna, aż ciało drętwieje ze zgrozy.
- No, jesteśmy już! - zawołał głośno Kazik. - Pełne trzy godziny! -krzyczał.

Samochód pracował ciężko, przekopując się przez grząską, piaszczystą drogę.
Wreszcie zgasł silnik.

- Żyjecie tam? - zawołał żołnierz. Wysiedli szybko na drogę.
- Wolałbym piechotą - rzekł Kazik. - Jednak mi nie imponują amerykańskie

maszyny.
- Można się przyzwyczaić - powiedział żołnierz. - Chodźcie, to właśnie nasz dom.

- Ładna wieś - przyznał Kazik. - Dużo drzew i nie taka spalona jak inne.
- Widziałeś, jechaliśmy przez lasy. Były tu silne zgrupowania partyzanckie,

Niemcy więc raczej omijali te okolice.
- Andrzej, a coś ty wrócił? - zalękniony głos kobiety wołał z daleka.

- Na chwilę, mamo. Zaraz odjeżdżam. Gdzie Lutek?
- W ogrodzie chyba. Widziałam go tam niedawno.

- Przywitaj się, mamo. Spotkaliśmy tych kolegów w drodze.
- Dzień dobry pani. Nazywam się Tadek Różański. Jechałem właśnie do szkoły dla

niewidomych. Też nie widzę, jak Lutek. Chciałem go poznać, opowiedzieć mu o
Zakładzie, w którym jestem. Może nawet pojechałby z nami i spróbował się tam

dostać?
- Naprawdę nie widzisz? A mówisz i zachowujesz się, jakbyś był zwyczajnym

chłopakiem.
- Jestem zwyczajny i nie wiem, dlaczego miałbym się inaczej zachowywać.

- Nie, pewnie. Ale Lutek jest inny, nieśmiały, boi się teraz wszystkiego i
prawie nie odzywa do ludzi.

- Minie mu to - wtrącił Kazik. - Opiekowałem się niewidomymi chłopcami na
wakacjach. Było ich kilkunastu. Nie zauważyłem wśród nich nieśmiałych lub

małomównych. Tacy sami chłopcy jak wszędzie.
- Może i minie - powiedziała z wahaniem. - Ale pozwólcie do mieszkania. Na pewno

głodni jesteście.
- Przede wszystkim napilibyśmy się czegoś - przyznał Kazik. Izba była chłodna.

Pachniało surowym, lnianym płótnem.
- To paradny pokój - szepnął Kazik. - Łóżko zasłane pierzynami do sufitu. Wielki

stół nakryty obrusem jak śnieg białym. Na ścianach pełno kolorowych wycinanek.
- Mleko mam zimne w piwnicy. A może wolelibyście maślankę? Właśnie w tej chwili

weszli obaj bracia.
- O, są tutaj - mówił Andrzej. - Podajcie sobie rękę.

- Dzień dobry - powiedział Tadek wyciągając dłoń. Nie od razu trafił na rękę
tamtego.

Lutek palce miał mokre od potu i niemal bezwładne. Tadek domyślił się: to ze
zdenerwowania.

- Twój brat mówił ci, że ja nie widzą? Teraz byłem u rodziny na wakacjach i
wracam z powrotem do szkoły dla niewidomych. Tam jest dużo takich jak my.

Chłopak nie odzywał się, jakby słowa do niego w ogóle nie docierały. Tadek,
zrozpaczony, powiedział:

- Kazik, wyjdźcie wszyscy. Zostawcie nas we dwóch. Pogadamy tak po swojemu.
Ale kiedy zostali sami, naraz pewność siebie opuściła Tadka. Nie wiedział, jak

się odezwać, od czego zacząć tę rozmowę „po swojemu". Doznał wrażenia, że
chłopak nie ufa mu, że o coś go podejrzewa.

W przyjemnym, chłodnym powietrzu huczała mucha, uderzając coraz to z impetem o
szybę zamkniętego okna.

Tadek rozpaczliwie szukał odpowiednich słów. Z tego, co wojskowy opowiadał,
wynikało, że Lutek powinien być chłopakiem rozgarniętym, myślącym.

- Słyszałem o twoim drewnianym rowerze i o elektrowni wodnej -zaczął niepewnie.
- To dawne głupstwa. Całe życie będą o tym gadać, kogo tylko spotkają! -

wybuchnął prawie. - Wielkie mi co, drewniany rower! Teraz nawet gdybym miał ze
złota i z Bóg wie jakim motorem, nic mi po nim.

- Tak myślisz?
- A jak inaczej?

- A ja właśnie postaram się o rower, specjalny, nazywa się tandem, ma dwa
siodełka, dwóch siedzi i kręci pedałami, a jeden tylko trzyma kierownicę. Na

takim - z kolegą, bratem lub kimkolwiek - wszędzie pojedziesz.
- Ba. z kimś to i zajść można na nogach, ale samemu?

- Znam takich, co i sami chodzą po swojej wsi, po mieście, po okolicy.

background image

- Ja tam nie umiem.

- Będzie trzeba, to się nauczysz.
- We wsi, ledwo wyjdę za bramę, gapią się na mnie jak na

niebieskiego koguta Dzieciaki wrzeszczą: ..Slepv!" ł.by poukrę-całbym.
- A myślisz, że ja to lubię albo któryś z nas? Mówiliśmy między sobą o tym. Ale

jedyny sposób to nic nie zauważać. W końcu zmęczą
się i uspokoją. I najlepiej nie chować się po dziurach, ale chodzić, rozmawiać z

ludźmi, robić coś, wtedy zaczynają patrzeć inaczej.
- We własnej wsi tego nie potrafię.

- Ale tu przecież ci najłatwiej. Znasz zagrody, drogi i ludzi odróżnisz po
głosach.

- Po coś tu przyjechał? - spytał naraz z gniewem Lutek.
- Ja? Twój brat chciał. Spotkał mnie na szosie. Jechałem z kolegą na rowerze do

Zakładu.
- To jedź dalej, mnie i tak nic nie pomożesz.

- Słyszałem, żeś taki mądry.
- Dużoś tam słyszał!

- Twój brat chciał, byś pojechał z nami i obejrzał ten Zakład. Tam jest normalna
szkoła, klasy, książki. Mieszkamy w internacie. Każdy ma swoje łóżko, szafkę.

Uczymy się, chodzimy na spacery. Niekiedy jest nawet fajnie. W starszych klasach
uczą zawodów, w ogóle są różne warsztaty dla tych, co lubią majsterkować.

Mucha ciągle huczała nad głową i z uporem, nie pamiętając o porażkach, rzucała
się na szklaną taflę. Tadkowi zaschło w ustach. Powoli sam przestał wierzyć w

to, co mówi. Własne słowa wydawały mu się drętwe i bez sensu. Wyciągnął
ostrożnie rękę i odszukał na stole kubek z maślanką. Naczynie było chłodne. Pił

z przyjemnością.
- Powiedziałem ci prawie wszystko. Chcesz, jedź z nami, a nie, to nie. Ja i tak

nie wiem, czy cię tam od razu przyjmą. Trzeba mieć zaświadczenie ze szkoły,
podanie, jakieś pismo z gminy czy od sołtysa. Bez tego mogą nie chcieć gadać.

Chętnych do Zakładu jest bardzo dużo. Twój brat myśli, że się uda tak szturmem.
Skrzypnęły drzwi.

- To ja - odezwała się matka. - Pewnie głodni jesteście. Obiad gotowy. Dać wam
tu czy ze wszystkimi zjecie?

- Jeśli można, ze wszystkimi.
- A, to chodźcie. Rozłożyliśmy pod drzewem stół, ojciec wrócił z pola i na

powietrzu przyjemniej. Taki upał jak rzadko kiedy o tej porze.
- Idź, mamo, ja mu pomogę.

Tadek ruszył w tę stronę, gdzie jeszcze przed chwilą słyszał głos kobiety. Pod
stopami, przez cienkie sandały, czuł gruby, tkany chodnik.

- Zrobiło się późno. Dojedziemy pewnie w nocy.
Nagle catym ciałem trafił na stojącą przed nim postać.

- Lutek?
- Ty jednak naprawdę nie widzisz - powiedział tamten jakby uradowany.

- A po co miałbym udawać? Pokaż rękę - szybko chwycił tamtego za dłoń. - Zobacz,
ciemne okulary, a pod nimi, widzisz, pokaleczone, szramy.

- Myślałem, że Andrzej kłamie i ułożył to z matką i ojcem, aby mnie zawieść do
jakiegoś przytułku. Wspominał o takim. Gdzieś za Warszawą.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zdumiał się Tadek. - Ten twój bratnigdy by nie
zrobił niczego przeciw tobie.

- Wcale tego nie mówię.
- Ale tak powiedziałeś.

- Matce i ojcu wieś gada od początku, że najlepiej mnie oddać do przytułku.
- Chodźmy już. Jestem naprawdę głodny i późno.

- Poczekaj jeszcze - przytrzymał go Lutek. - A jakbym pojechał, to co?
- To nic. Albo cię przyjmą, albo każą wracać do domu i czekać, aż zwolni się

miejsce.
- I tam zostaje się już na całe życie?

- Tłumaczyłem ci, to tylko szkoła. Skończysz siedem klas, potem zawodówkę, trzy
lata, i musisz się wynosić do domu albo gdzie chcesz.

- A jakbym nie chciał tam być?
- To wyjedziesz. Siłą cię nikt nie będzie trzymał. Mówiłem, chętnych jest tylu,

że miejsc nie starcza.
- Pojadę. Weźmiesz mnie?

13

background image

Śnieg sypał całą noc. Trzeba było iść bardzo uważnie, aby nie zboczyć z drogi. W

ciągu dnia co prawda wydeptana została wąziutka ścieżka od domu Św. Teresy, w
którym teraz mieszkali chłopcy, aż do dyżurki stojącej na rozdrożu, ale

wystarczyła chwila nieuwagi i już nogi wpadały w śnieg po kolana, a odnalezienie
z powrotem nieznacz-102 nej dróżki pochłaniało sporo czasu.

Tadkowi jednak spieszyło się. Siedział zbyt długo nad książką, prawie zapomniał
o lekcji i dopiero hałaśliwe wejście Jukunda do sali i jego sprzeczka z Frankiem

o siodełkowe dłutko, które Franek gdzieś zagubił, przywołała go do
rzeczywistości. Szybko ubrał się i nawet nie pobiegł na górę, aby zameldować

wychowawcy o wyjściu.
Powietrze było ciche. Nie wiało jak w nocy, kiedy to wiatr wył w szczelinach

uchylonych okien. Lecz śnieg padał w dalszym ciągu. Niby rzadki, wystarczyło
jednak sięgnąć dłonią do daszka czapki albo do barku, aby przekonać się, ile go

przybywa.
Zeszyt z nutami ukrył pod paltem, przyciskając ręką, by nie wypadł. Myśli

jeszcze krążyły po londyńskich zaułkach, trop w trop za zbolałym w swojej
miłości Dawidem Copperfieldem, ale już układały się w rytmie ćwiczeń

solfeżowych, przygotowywanych w ciągu ostatnich dwóch dni na dzisiejszą lekcję.
Nie mógł się spóźnić. Bał się wymówek. Pani Kozłowską, zawsze troskliwa,

przychodziła w porę i nie usprawiedliwiała spóźnień. Gdyby rzeczywiście
zabłądził, nic by nie powiedziała, ale znając ją, nigdy by się w ten sposób nie

tłumaczył. Każda jego nieporadność wynikająca z tego, że nie widzi - potrącenie
krzesła, zawadzenie

0 fortepian, dziesiątki podobnych odruchów - peszyły nie jego, ale właśnie ją.
Odnosił wrażenie, iż czuje się winna, bo w porę nie ostrzegła, nie zapobiegła

potknięciu się lub uderzeniu o sprzęt. Aż ciążyła mu ta jej dobroć. Wolałby może
szorstką bezwzględność innych osób w Zakładzie, biorących podobne przygody za

rzecz normalną i nieuniknioną.
Przyśpieszał coraz bardziej kroku. Gdyby nie zaspy, pobiegłby, jak robił to

często, kiedy jeszcze śnieg nie przykrywał wyłożonej wielkimi brukowcami alei.
Jej wyraźnie pochyłe obrzeża doskonale sygnalizowały zbaczanie z kursu. Można

było pędzić, dobrze tylko nadstawiając uszu, by nie wpaść na wózek zaprzęgnięty
w dwa osiołki, jeżdżący tędy często w okresie prac ogrodniczych, a powożony

przez półwidzą-cego i drzemiącego najczęściej pana Bosia.
Już większą część drogi miał za sobą. Z lewej strony usłyszał charakterystyczne

granie słupa, wyraźne szczególnie w takie ciche, mroźne dni. Teraz należało
zwolnić, aby nie wpaść na mur koło dyżurki.

Nim jednak zwolnił, poczuł, jak uderza głową w coś miękkiego
1 toczy się w śnieg. Poderwał się natychmiast.

Było cicho. Dopiero po paru sekundach ktoś chrząknął głośno i zaczął podnosić
się z ziemi. Był to pan Mollin. Tadek zawstydził się i jednocześnie chciało mu

się śmiać.
- Bardzo przepraszam- Śpieszyłem się na lekcję śpiewu.

- Nic takiego.
Pan Mollin szukał czegoś w śniegu.

- Zgubiłem czapkę. i
- Ja również - powiedział Tadek.

- I okulary - rzekł pan Mollin.
Tadek schylił się i zaczął szukać. Kilkakrotnie ich dłonie spotkały

się.
- O, twoją znalazłem.

Wziął czapkę od pana Mollina i, pochylony głęboko, szukał rękami w śniegu czapki
i okularów nauczyciela. ~

- Idź już - powiedział pan Mollin. - Ja zaczekam, aż będzie szedł ktoś widzący.
- Mam! - krzyknął Tadek uradowany, wyczuwszy pod palcami okulary. - I to całe —

rzekł ucieszony.
- O, to czapkę znajdę już sam - wyraźnie w głosie pana Mollina brzmiała ulga. -

Nie umiem chodzić bez okularów. To już takie okropne przyzwyczajenie. Nic mi nie
pomagają, ale ledwo się budzę, muszę je założyć. Pędź już na te swoje arie, a o

dzisiejszej przygodzie porozmawiamy kiedy indziej.
Przez chwilę wahał się, ale myśl o oczekującej pani Kozłowskiej zadecydowała.

- Do widzenia i jeszcze raz bardzo przepraszam.
- Masz szczęście, że jestem wywrotny, a przy tym nie taki twardy jak mur. Nie

zapomnij o nim.

background image

- Będę uważał! - odkrzyknął.

Długo ostukiwał buty i otrzepywał się ze śniegu, nim wszedł do baraku. Z daleka
słyszał dźwięki fortepianu i uparcie powtarzane ćwiczenia solowe Steni

Szarzyńskiej. Powiesił palto i czapkę zaraz przy drzwiach i stał chwilę z dłonią
na klamce starając się uspokoić oddech.

Już miał wejść, kiedy zamiast gamy zabrzmiały pierwsze takty „Zoreńki"
Moniuszki. Poprzez cienkie drzwi głos Steni brzmiał wyraziście. Był jasny i

dźwięczny, aż urzekał.
Nie mógł tąraz wejść, nie chciał. Zwykle zjawiał się pod koniec 105

ćwiczeń. Dziś pierwszy raz słyszał, jak Stenia śpiewa prawdziwą pieśń. Był
zaskoczony. Jej głos przypominał najpiękniejsze głosy w radio. Nie, nie mógł się

z nią w ogóle porównywać. Cóż miał wspólnego ze śpiewem? Dotychczas nie zdawał
sobie sprawy, jak sam śpiewa. Drażniły go gamy i ćwiczenia. Często dopominał się

o słowa i melodię jakiegoś utworu.
Pani Kozłowska udawała, że nie słyszy, nie odpowiadała na jego zapytania. Teraz

zrozumiał jej uwagę wypowiedzianą na pierwszej lekcji: „Głos trzeba wykształcić,
a to trwa lata".

Gdy ucichł fortepian i z pomieszczenia dolatywał tylko nosowy głos profesorki,
zapukał.

- Siądź i zaczekaj - powiedziała. - Przez tę okropną zamieć wszyscy się dzisiaj
pospóźnialiśmy.

- Ja chętnie zaczekam - powiedziała Stenia Szarzyńska. - Teraz jest jego czas.
Na pewno ma jakieś zajęcia i powinien w porę wrócić do internatu.

- Śpieszy ci się? - spytała pani Kozłowska.
- Ależ nie! Nawet wolę odpocząć - dorzucił szybko, przerażony, że będzie musiał

śpiewać przy Szarzyńskiej.
- To dobrze. Skrócimy dziś trochę, a on niech odsapnie.

Ledwo zabrzmiała następna pieśń, gotów był uciec. Pani Kozłowska przerywała co
chwilę Steni, przedrzeźniała ją skrzekliwym głosem, robiła uwagi, kazała

zaczynać ciągle od początku i od początku. Wiedział, że to przez niego. A więc
nie tylko on bał się tej konfrontacji.

- Ja pójdę do centralki po listy. Za dziesięć minut wrócę -oznajmił w przerwie i
nim usłyszał jakąkolwiek odpowiedź, wypadł na korytarz.

Istotnie pani Numińska prosiła, by wracając po lekcji śpiewu, zabrał listy dla
grupy.

Już w palcie i czapce, stojąc w uchylonych drzwiach, słyszał na powrót jasny,
pewny głos Steni śpiewającej swobodnie barkarolę. Aż nie mógł uwierzyć, że tak

peszył ją swoją obecnością. Drewniany budynek drżał lekko od jej głosu.
Zaskoczony, przez chwilę nie był pewny, skąd dochodzi melodia. Rozbrzmiewały nią

jakby wszystkie ściany. To już nie Stenia Szarzyńska, lecz te pokoje, korytarze,
skonstruowane niby cudowny instrument, z suchego, wygrzanego 106 drzewa,

zanosiły się śpiewem i muzyką.
Nie miał ochoty wychodzić na dwór. Na powrót przymknął drzwi. Stał urzeczony,

wstrzymując oddech, by nawet nim nie zdradzić swojej obecności. Nie chciał
utracić ani jednego taktu z pieśni.

Na szczęście w baraku o tej porze nikt się nie kręcił, w tych godzinach oddawano
go wyłącznie do dyspozycji pani Kozłowskiej. W innych porach wystarczyło przejść

obok, by usłyszeć gęsty stukot tkackich warsztatów, na których pracowali
uczniowie szkoły zawodowej.

Wyszedł z powrotem, domyśliwszy się - po długiej ciszy, która zapanowała w
środku - że lekcja się skończyła. Kobiety musiały mówić cicho, prawie szeptem.

- Myślałam, że utonąłeś gdzieś w śniegu - rzekła pogodnie profesorka. - Stawaj
szybciutko, zaczynamy.

Zwlekał, chcąc, aby Stenia czym prędzej włożyła płaszcz i wyszła.
- Staraj się oddychać tylko nosem - mówiła do niej pani Kozłowska. - Twój głos

wszedł teraz w fazę szczególnego rozwoju. Jest jak bardzo napęczniały pąk. Nie
wolno go zmrozić, bo opóźnisz rozkwit.

- Zasłaniam twarz, o, tym szalikiem z angory.
- Bardzo dobrze - pochwaliła. - Właściwie bezpośrednio po lekcji, kiedy głos

jest rozgrzany, nie należałoby w ogóle na taki mróz wychodzić.
- Ależ to niedaleko. Zaraz będzie moja ukochana audycja w radio. Za nic bym jej

nie opuściła. Do widzenia.
- Uważaj na siebie - mówiła profesorka. - Ja sama dziś o mało się nie

przewróciłam. Straszna zima.

background image

Drzwi zamknęły się bezszelestnie.

Tadek stał sztywno dotykając dłonią fortepianu. Nie od razu dotarło do niego
pytanie pani Kozłowskiej. Stenia nie wyszła z budynku. Usłyszałby jej kroki na

korytarzu i odgłos, jaki wydawały drzwi na dwór. A więc zatrzymała się i słucha.
Chce wiedzieć, jak on śpiewa, jak brzmi jego głos. Czyżby spostrzegła, że robił

to samo?
- Które ćwiczenie miałeś przygotować na dzisiaj?

Nim zebrał myśli, już poddała akompaniament. Nie mógł otworzyć szerzej ust. Na
próżno irytowała się, swoim zwyczajem przedrzeźniała go, ukazując niby w krzywym

zwierciadle jego śpiew.
Samogłoski więzły w gardle. Czuł z rozpaczą jakąś zbliżającą się katastrofę.

Profesorka wyrzuci go, jeśli się nie przełamie.
- Co ci jest? Chory jesteś?

- Nie.
- No, więc otwieraj szeroko usta.

- Proszę pani, tam są nie zamknięte drzwi na dwór, stukają. To mi przeszkadza.
Podniosła się i wyjrzała na korytarz.

- Ależ nic podobnego - rzekła. - Są zamknięte. W baraku jest pusto i cicho.
Teraz uczuł w sobie porywającą siłę. Wytrwale powtarzał ćwiczenia. Pracował z

zapamiętaniem i radością. Kiedy odchodził, pani Kozłowska powiedziała:
- Ty też uważaj na swój głos. Nie powinieneś się przeziębić. A w ogóle dziwnie

dziś na was wpływa ta pogoda.
Ukrył nuty pod paltem.

Śnieg padał w dalszym ciągu. Był nawet gęstszy.
Długo kręcił się koło centrali, nim trafił na odgarnięty śnieg i domyślił się

ścieżki.
Idąc do kancelarii po listy, nucił coś wesoło. Zwykle ten gmach, jego długie,

wąskie korytarze przygnębiały go odrobinę, ale nie dzisiaj.
Oprócz pliku listów - niestety, żaden z nich nie był do niego -otrzymał także

dwie paczki dla kolegów.
Drogę do stróżówki znał dobrze. Po lewej stronie prowadził go cały czas

drewniany parkan. Czujny stał się dopiero na rozwidleniu. Chwilę czekał
wsłuchując się, czy ktoś nie nadchodzi. W idealnej ciszy odróżniał miękki

szelest padającego teraz gęsto śniegu. Szczęśliwie odszukał ścieżynkę. Ledwo
odznaczała się od poboczy, tylko głębokie wklęśnięcia upewniały go o właściwym

kierunku marszu.
Wziął obie paczki w jedną rękę i kilkakrotnie dłonią sprawdzał zagłębienia po

czyichś stopach. Grube zimowe buty niezbyt nadawały się do rozpoznawania drogi w
kopkim śniegu.

Nie spieszył się. Kolacja na pewno już się zaczęła. Pójdzie do kuchni i dostanie
coś do jedzenia, a zresztą, czy to takie ważne? Nie ma nic piękniejszego,

aniżeli iść w taką pogodę, z uczuciem, że jest się na dobrej drodze.
Nie może być z tym jego głosem tak beznadziejnie, skoro pani Kozłowska

przestrzegała go przed przeziębieniem gardła, podobnie 109
jak Szarzyńska. Co prawda nie jest na tyle zarozumiały, aby porównywać siebie ze

Stenią, lecz dziś po raz pierwszy uczuł podczas lekcji możliwości, w jakie
dotychczas nie bardzo wierzył.

Walczył o ten śpiew właściwie z rozsądku. Nie widział dla siebie innego wyboru.
To wydawało mu się najdostępniejsze i już przez kogoś sprawdzone. Uczepił się

tej myśli jak tonący, który chwyta się każdego przedmiotu, byle utrzymać się nad
powierzchnią.

Tymczasem błyska nadzieja, może zostanie śpiewakiem. A więc nie jest to
oszukiwanie siebie i wymacywanie na ślepo własnej przyszłości.

Zdumiał się, potknąwszy o schodki prowadzące na taras. Szedł wolno, a przebył
odległość niby na skrzydłach. Pożałował, że już musi wchodzić do budynku. Zaraz

zebranie z kierowniczką, potem godzina zbiorowej lektury, kilkanaście minut na
przygotowanie się do jutrzejszych lekcji, wreszcie apel wieczorny.

Odgarnął z szerokiej balustrady śniegową czapę i położył paczki. Mróz nie był
dokuczliwy. Lasy dookoła osłaniały przed wiatrem, a tu, na tarasie, od strony

południowej, zawsze było zacisznie.
Z gmachu, spoza zamkniętych szczelnie podwójnych okien, nie dolatywały żadne

odgłosy. W tej części mieściły się przeważnie klasy, o tej porze puste.
W zimie chłopcy rzadko wychodzili na taras. Regulamin zabraniał. Można się było

przeziębić, a ponadto błociło się podłogi. Jedyną okazją do ruchu na świeżym

background image

powietrzu pozostawał spacer tuż po obiedzie, i to w zimie mocno zredukowany. W

takie dni jak dzisiejszy nie wychodzono wcale.
Tadek, dzięki swoim lekcjom śpiewu, był uprzywilejowany. Niestety, lekcje

odbywały się tylko dwa razy w tygodniu.
Dużo zależało od wychowawcy. Jeśli miał ochotę i lubił spacerować, nie zważał na

niepogodę, ale pan Jaszcz, który zastąpił Kozubę, lubił raczej ciepło i chętnie
siedział w swojej dyżurce. Pod tym względem lepszy był Kozuba. Miał w sobie

sportowego ducha, nie oszczędzał ich, ale i siebie także. Niekiedy szedł z nimi
na wielokilometrowy spacer w głąb Puszczy Kampinoskiej. Wydawał się wtedy

zupełnie odmieniony, żartował, rozmawiał z nimi jak z kolegami. Byli za to
wdzięczni i gotowi przebaczyć mu wszystkie przykrości, których doznawali

wcześniej jednak odetchnęli, gdy odjechał z Zakładu. Pan Malicki dotrzymał
słowa.

W ogóle zmieniło się w ostatnich miesiącach. Polubił szkołę. Odkąd zaczął
regularne lekcje w szóstej klasie, odkrył w sobie zamiłowanie do nauki. Cieszył

go każdy przedmiot. Wszystko było prawie nowe, lecz i łatwe. Pamięć miał
chłonną. Nie musiał poświęcać wiele czasu na odrabianie lekcji, wystarczyło

uważnie słuchać. W wolnych chwilach pogrążał się w czytaniu. Kpili z niego
nieraz, ciągnęli do zabawy, ale on wolał książkę. Żadna nie wydawała mu się

nudna. Czytał dosłownie wszystko, co wpadło mu w ręce.
W bibliotece zmieniano książki tylko raz w tygodniu, w niedzielę po mszy. Dawano

nie więcej niż trzy, cztery tomy brajlowskie. Było to mało w porównaniu z
drukiem normalnym. Jeden tom brajlowski to zaledwie dwadzieścia do trzydziestu

stron zwykłych. Potrafił swoje tomy pochłonąć w ciągu jednego dnia, a potem
pożyczał od kolegów. Niekiedy równolegle, w ciągu tygodnia, przeżywał perypetie

sześciu, a nawet większej ilości utworów. Ten nierzeczywisty świat chwilami
stawał mu się najbliższy, a książkowi bohaterowie żyli prawie dotykalnie.

Nie przepadał za głośnym czytaniem, dlatego wolał nie wchodzić jeszcze do
budynku. Usłyszy, jak będą wracali z kolacji i biegli po schodach o świetlicy na

czytanie, wtedy wejdzie. Może mu się uda niepostrzeżenie zjeść coś w kuchni, a
później zamknąć się w klasie z „Dawidem Copperfieldem".

- Dlaczego tu stoisz?
Drgnął. Nie spostrzegł, kiedy kierowniczka wyszła na taras.

- Przyniosłem listy i paczki.
- Chodź prędko, już po kolacji, zamarzniesz tutaj.

- Daj mi pocztę - powiedziała w hallu. - Rozbierz się i idź do stołówki.
Wręczył jej przesyłki i odnalazł swój wieszak z numerem 33. Zdjął czapkę i.

płaszcz, zmienił buty na sukienne kapcie, otarł twarz z tającego śniegu. Czoło i
policzki piekły go od nagłej zmiany temperatury.

Gdy kilkanaście minut potem znalazł się w klasie, zamiast po tom Dickensa,
sięgnął po tabliczkę i papier. Był dziwnie przejęty tą swoją popołudniową

przygodą. Pomyślał w pierwszej chwili, aby napisać list do Jędrka, lecz zamiast
tego - pierwsze myśli jakoś same ułożyły się w zwrotkę wiersza.

14
Dom Św. Teresy na ferie zimowe opustoszał. Prawie połowa chłopców rozjechała się

do rodzin.
Tadek postanowił zostać w Zakładzie. Napisał też o tym do wuja w karcie ze

świątecznymi życzeniami. Teraz żałował swojej decyzji widząc, jak inni pakują
walizki, a później niecierpliwie czekają na kogoś z rodziny, zbiegając co chwila

na dół lub wychodząc w kapciach na taras.
Nie wyobrażał sobie długich, pustych dni w Zakładzie. Co prawda obiecano tym,,

którzy zostawali, dać tyle książek do czytania, ile zechcą, zatęsknił jednak za
trochę inną atmosferą, przypominającą bardziej dom.

Myśl o pokoiku na piętrze w domu wuja Michała wywołała w nim tę tęsknotę. Mógłby
wałęsać się z Jędrkiem po wzgórzach, a może nawet wybrać się na sanki, wieczorem

zaś słuchać radia. Wiedział, że to tylko chwilowy nastrój, minie zaraz, gdy
koledzy rozjadą się i ucichnie ten podniecający, przedświąteczny zamęt.Żegnał

się właśnie z Lutkiem i Andrzejem, który otrzymał przepustkę z wojska i
przyjechał zabrać brata na Boże Narodzenie, kiedy raptem od drzwi wejściowych

usłyszeli okrzyk:
- Cześć, Tadek!

Już Jędrek obejmował go, śmiejąc się wesoło.
- Widziałem prawdziwe osły, słowo daję!

- Skąd się tu wziąłeś?

background image

- Spadłem z nieba na Gwiazdkę. Ty nie chciałeś przyjechać, to ja musiałem. Mam

pozwolenie na całe dwa tygodnie. Przytargałem walizę. Patrz, jaka ciężka.
Kierowniczka napchała frykasów, że nie zjemy ich obaj przez całe ferie.

- To brat? - zagadnął Andrzej.
- Tak.

- Podobny do ciebie. Tylko musi być tęgi urwis.
- Po czym pan tak sądzi? - żachnął się Jędrek.

- Po oczach i po nosie.
- A przecież pan nie widzi.

- A skąd ty wiesz?
112 - To szkoła dla niewidomych.

- Jak nie widzę, to nie mogę znać się na ludziach? A poza tym mundur nic ci nie
mówi?

- Niewiele - przyznał Jędrek.
- Na nas już pora - wtrącił Lutek. - Autobus nie będzie czekał.

- W takim razie do widzenia. Zobaczymy się za dwa tygodnie. -Tadek wyciągnął
rękę.

- Wyjeżdżają? Dokąd? - pytał Jędrek.
- Na Święta do rodziny.

- Gdzie mogę postawić walizkę i rozebrać się?
- Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś. Porozmawiałbym o twoim przyjeździe i uzyskał

zgodę, a tak nie wiem, jak będzie.
- A po cóż mi zgoda?

- Musisz gdzieś spać i jeść.
- Chyba w najgorszym wypadku podzielisz się ze mną?

- Nie o to chodzi. Ten internat nie jest taki jak twój Dom Dziecka, panuje tu
inny regulamin i nie słyszałem, aby kiedykolwiek mieszkał tu ktoś, no, wiesz...

widzący.
- W takim razie ja będę pierwszy. Gdzie jest ta wasza kierowniczka, pójdę do

niej.
- Poczekaj, to trzeba inaczej. Musimy zastanowić się.

- Nad czym się zastanawiać? Może od razu zgodzi się i będziemy mieli problem z
głowy, a jak zacznie marudzić, to wtedy coś wykombinujemy.

Jędrek zmienił się. Miał niższy głos, był pewny siebie.
- Chodź, pójdziemy najpierw do pana Jaszcza, to wychowawca.

- Co za dziwaczne nazwisko?
- Przestań! - mruknął Tadek zakłopotany. - I wiesz, ty lepiej zaczekaj tutaj. Ja

wejdę sam. Chlapniesz coś tym swoim niewyparzonym językiem...
- Nie bój się, Tadziu, nic nie chlapnę. Ja umiem z takimi gadać. A czy on też

nie widzi?
- Nie wygłupiaj się. Wyobrażasz sobie, że w Zakładzie dla niewidomych wszyscy

muszą być ślepi.
- Właśnie tak sobie wyobrażałem. Nawet ciekawy byłem, jak to będzie. A wiesz -

ciągnął bez oddechu, idąc za Tadkiem długim korytarzem - zajechałem na te
Bielany do Kazika. Zły byłem jak pies. Od przystanku do jego chałupy kawał

świata. Ręka mi się o mało nie urwała od dźwigania walizy. I dom okazał się
zamknięty na kłódkę. 1 13

8 - Po kocich łbach
Szarpałem klamkę, waliłem w drzwi, nic z tego. Zostawiłem mu kartkę z

powinszowaniami i przyjechałem do ciebie.
- Później pomówimy. To te drzwi.

- Nic na nich nie napisane, nawet numeru nie ma. W ogóle to poczekaj, muszę
znaleźć ubikację.

- Nie wytrzymasz jeszcze trochę?
- Chyba nie. Widzisz, chciało mi się już na dworze, ale jak zobaczyłem osły

ciągnące wózek, zagapiłem się i zapomniałem.
- Biegnij. Znajdziesz tam, w końcu korytarza.

- Dobra. Stawiam przy tobie walizkę. Jego mocne buty zastukały po parkiecie.
- Tadek, tu nic nie ma! Same sypialnie, łóżko koło łóżka.

- Po przeciwnej stronie! - odkrzyknął zirytowany.
- Co tu się dzieje? - pan Jaszcz stanął w progu.

- Przyjechał do mnie brat - zaczął Tadek - pokazałem mu, gdzie są ubikacje.
- Jak to? Przecież miałeś zostać na Święta w Zakładzie?

- Nic się nie zmieniło. On przyjechał, bo chce być tutaj ze mną.

background image

- To ja jestem, proszę pana! - wołał Jędrek, biegnąc z powrotem.

- A, witam cię. Przyjechałeś ponoć do nas w gości?
- I chyba pan się cieszy?

- Jakże mógłbym się nie cieszyć?
- Widzisz, a tyś się bał - powiedział do Tadka. - Ja myślałem, że w Zakładzie

dla niewidomych wszyscy nie widzą. I wyobrażałem go sobie całkiem inaczej.
Zastanawiałem się, czy są tu okna - mówił zadyszany. - Teraz nie wiem, gdzie

wstawić tę walizę. Mam tu fajne rzeczy. Nawet dwie puszki z małpim mięsem. Pana
też poczęstuję.

- Nie śpiesz się tak - powiedział z uśmiechem wychowawca. - Po kolei damy sobie
radę i z walizką, i z tymi puszkami z małpim mięsem. Tymczasem postawimy twój

bagaż u mnie.
- Smutny ten pana pokój i taki goły. Cały budynek w środku wydaje mi się smutny.

Okna tak wysoko i małe. Sypialnia olbrzymia i łóżka jak groby na wojskowym
cmentarzu - niskie, podobne jedno do drugiego.

- To jest internat, chłopcze.
- Ale ja też mieszkam w Domu Dziecka. U nas prawie każdy ma inny koc. Jesienią

kierowniczka ogłosiła konkurs. Dała nam koloro-
14 we nici i powiedziała, byśmy na kocach wyszyli, co kto chce. Jaka była

heca, mówię panu. Dom stanął na głowie. Każdy chował się w jakimś kącie, żeby
inni nie podpatrzyli, i przygotowywał arcydzieło. Dwa tygodnie to trwało. A

potem urządziliśmy wystawę. Wyglądało jak ogród zoologiczny w obrazkach. Ale nie
tylko zwierzaki wyszywali. Kwiaty, drzewa, samoloty, a nawet ktoś wyszył bajkę o

Czerwonym Kapturku.
- A kto zwyciężył? Chyba ty, co?

- Nie, taki jeden maluch z pierwszej klasy. Wyhaftował bukiet kwiatów i
podpisał: "Przyśnij mi się, mamo". Kierowniczka, jak to zobaczyła, popłakała

się. I dlatego dostał nagrodę, wieczne pióro, które jeszcze tego dnia wymienił
na scyzoryk.

- No, dobrze. Teraz zejdźcie już do klasy, a ja porozumiem się w waszej sprawie.
Jeszcze tego dnia Jędrek poznał wszystkich chłopców. Na okres ferii został

przyjęty do grupy. Łóżko wyznaczonemu obok Tadka, podobnie miejsce w stołówce.
W Święta, poza posiłkami i wieczornym apelem, nie obowiązywał żaden regulamin.

Chłopcy organizowali sobie dowolnie zajęcia: grali w karty, szachy i warcaby,
czytali książki, słuchali radia. Po kolacji chętni zbierali się wokół fortepianu

i śpiewali kolędy.
Jędrek był wszędzie. Przyzwyczajony do internatowego życia -włączył się w nie

natychmiast i nie trzymał się kurczowo Tadka. We dwóch chodzili jedynie na
spacery. Nieraz ktoś chciał wybrać się z nimi, ale nie godzili się, zawsze pod

jakimś pretekstem szli sami. Tu dopiero mogli swobodnie rozmawiać i snuć
najrozmaitsze plany.

Śnieg padał prawie codziennie. Po bokach jedynej, wąziutkiej dróżki prowadzącej
do centrali zakładowej piętrzyły się wysokie zaspy. Kilkakrotnie próbowali

przedostać się do lasu, rezygnowali jednak po kilkudziesięciu metrach - śnieg
był nie do przebycia. Maszerowali więc ścieżką do stróżówki, przy której

zbiegało się więcej dróg. Najbardziej przetarta wiodła do wsi i przystanku
autobusowego. Tędy jeździł zakładowy samochód, przemykały wiejskie sanie i

śpieszyli do autobusu lub do domów okoliczni mieszkańcy. Rzadko jednak chłopcy
spotykali kogoś podczas swoich wędrówek. Jędrek lubił marzyć.

- Chciałbym żyć w dawnych czasach, mieszkać w głębi puszczy
pełnej dzikiego zwierza i co dzień jeździć konno na polowania. Mielibyśmy przy

sobie zawsze gromadę rycerzy.
- E, znudziłoby ci się szybko. Tamte czasy wydają się ładne w książkach. W taką

zimę jak ta nosa z domu byś nie wysunął. Kto by ci chociaż tę wąziutką ścieżkę
wydeptał i dokąd? Wtedy człowiek od człowieka żył o kilkadziesiąt kilometrów.

- Dla konia taki śnieg to nic nie jest. Poza tym można jeździć na nartach.
- Mnie tamte dzieje nie pociągają. Nie widzę dla siebie miejsca w puszczy.

- To teraz. Ale przecież nie byłoby wojny takiej jak ta, z granatami, widziałbyś
normalnie.

- Ciekawsze już wydają mi się czasy za sto albo dwieście lat.
- Ty wiesz, jak będzie wyglądała ziemia za dwieście lat? Czytałem taką opowieść

- mówił podniecony Jędrek - o dwudziestym czwartym wieku. Będzie wtedy tyle
ludzi na świecie, że nic wystarczy ziemi. Zbuduje się ogromne miasta pod wodą,

pod specjalnymi kloszami. Nad ziemią unosić się będą wielkie wyspy latające

background image

skonstruowane z tworzyw. Taka wyspa to potężny dom złożony z mieszkań, jak

plaster miodu - komórka przy komórce. Tylko z książek będą ludzie znali lasy,
zwierzięta. rośliny. Każdy zaraz po urodzeniu otrzyma swój pokój i będzie żył w

nim aż do śmierci. Powietrze, wodę, jedzenie, wszystko otrzyma rurami.
- Brednie! - przerwał Tadek. - Literacka fantazja. Na pewno ludzie rozmnożą się

bardziej, powstaną nowe miasta, rozwinie się cywilizacja, ale muszą być pola pod
uprawę zbóż, łąki, na których będą się pasły krowy i owce. W takiej komórce, o

jakiej ty mówisz, nikt by nie wytrzymał. No, wyobraź sobie, siedzisz w niej,
dostajesz jakąś papkę przez rurkę i co?

- Mam ekran jak w kinie i od rana do wieczora oglądam wspaniałe filmy.
- A skąd ty będziesz wiedział, kiedy jest rano, a kiedy wieczór?

- Na noc będzie gasło światło.
- Nie radziłbym ci czytać takich książek, bo od nich można zbzikować.

- Do wszystkiego mnie zniechęcasz! - żachnął się Jędrek. - A ja jestem
przekonany, że tak być może. Zresztą nie lubię świata

116 nudnego. Dla mnie musi on być dziwny, a życie pełne przygód.
Opowiadałeś mi kiedyś o waszych marzeniach podczas okupacji, by wyjechać na

Dziki Zachód. Ja bym chciał czegoś takiego.
- Nikt z nas na Dziki Zachód nie wyjechał.

- Bo nie umieliście być uparci.
- Tak, ale zapominasz o froncie. On wszystko rozproszył.

- Niech podrosnę, biorę ciebie i ruszamy w podróż dookoła świata. Tylko nic nie
mów! - zawołał. - Od tego planu mnie nie odwiedziesz. Zaraz zaczniesz mówić o

pieniądzach, o nieprzebytych oceanach, a przecież już byli tacy, co zjeździli
świat bez grosza, zarabiając na chleb własną pracą.

- Nie mam nic przeciwko takiej podróży. Gdy tylko ukończę szkołę i zostanę
śpiewakiem, mogę wyruszać w świat.

- No widzisz! Kto ci tę myślpodsunął? Może nie ja, co? I jeszcze coś ci powiem.
Śpiewak musi mieć swojego pianistę. Obgadałem tę sprawę z kierowniczką. W Domu

Dziecka mamy teraz pianino. Zaraz po Nowym Roku zaczynam się uczyć grać. Byłem
już na egzaminie. Nauczycielka powiedziała, że mam bardzo dobry słuch. A w ogóle

zamierzamy w Domu Dziecka założyć orkiestrę. Widzisz, wcale nie fantazjuję,
myślę realnie, i powiadam ci, moja kierowniczka jest fajna. Ona mnie do niczego

nie zniechęca. Lubi, jak do niej przychodzę z różnymi pomysłami. Sama się
jeszcze zapala, doradza mi. O tej muzyce, tak naprawdę, to ona pierwsza

pomyślała.
- Z tobą można wyruszyć w świat, masz szczęście - przyznał Tadek.

- Ładne mi szczęście - w chwilę później rzekł Jędrek, wygrzebując się ze
śnieżnej zaspy. Wytrząsał śnieg zza kołnierza.

- Masz początek wielkich przygód - żartował Tadek.
- Nie śmiej się, bo to przez ciebie - oburzył się Jędrek.

- Dlaczego przeze mnie?
- Bo chciałem ci zerwać jagody jałowca i wpadłem w dół.

- Ja dołu nie wykopałem.
- Tu śnieg wyższy ode mnie, mógłbym utonąć - mówił rozżalony.

- Nie opowiadaj. Daj rękę, zerwiemy razem ten jałowiec. Niedługo potem znów szli
drogą, gawędząc wesoło i pogryzając

słodkie jałowcowe owoce.
- Mam pomysł - rzekł naraz Jędrek. - Tylko zgódź się na niego.

- Najpierw muszę wiedzieć jaki. v
118 - Kapitalny, słowo daję. Jest jeszcze wcześnie, dopiero był obiad.

Moglibyśmy wsiąść we wsi do autobusu i pojechać do Kazika. Na kolację zdążymy
wrócić. Zresztą pan Jaszcz jest zakatarzony, leży u siebie w pokoju i rzadko

schodzi do stołówki; jeśli przyjdziemy później, może nie zauważyć. No, zgadzasz
się?

Już chciał powiedzieć, że zamiar ten nie ma sensu, bo Kazik, jako zawołany
narciarz, z pewnością pojechał w góry, jednak w głosie i zachowaniu Jędrka

wyczuł tyle entuzjazmu, iż nie chciał sprawić mu zawodu.
- Dobra, jeśli wiesz, jak dojechać. W takim razie wyciągajmy nogi.

Mieli szczęście. W parę minut po ich przybyciu na przystanek, gdy jeszcze nie
ochłonęli po szybkim, uciążliwym marszu, nadjechał autobus. Przepełniony był

nieprawdopodobnie. Ledwo się wcisnęli.
Kiedy szli odgarniętymi ze śniegu ulicami Bielan, Tadek doznał dziwnego uczucia.

Miesiące pobytu w Zakładzie uczyniły cały świat istniejący poza internatem -

background image

czymś nierealnym. Czuł teraz podniecenie i lęk jednocześnie: opuścił Zakład bez

zezwolenia, a więc odważył się na coś, co było surowo zabronione.
- Prawie we wszystkich oknach widać choinki kolorowe, ze świeczkami - opowiadał

Jędrek.
Od czasu do czasu mijali przechodnia.

- Dużo domów stoi pustych, a właściwie to nie domy, tylko kominy i ściany.
Pamiętasz? Jak nasz dom.

- Nie zmylisz drogi?
- Przecież byłem tu. A kiedy jestem gdzieś raz, zapamiętuję już na całe życie.

Widzę tę chałupę. Jeszcze sto metrów. Są! - zawołał. -Właśnie zapalili światło.
Wbiegli szybko po paru schodkach. Jędrek nie namyślając się zapukał energicznie.

Tadek przyłożył ucho do drzwi. Kazika poznałby po krokach. Usłyszał męskie
stąpania, lecz nie mógł to być Kazik.

- Kogo szukacie? - spytał głos nieco oschły.
- Przyszliśmy do pani Okońskiej i do Kazika. Chwilę trwało milczenie.

- Agnieszko, pozwól, masz gości.
- Jakich znów gości? - rozległ się łagodny, kobiecy głos.

- To my - śmiało rzekł Jędrek. - Chyba pani nas zna z opowiadania Kazika? 119
- Jędrek,tak?

- To ja.
- Byłeś już tutaj, zostawiłeś kartkę, prawda?

- A to jest Tadek, proszę pani.
- Domyśliłam się. Kazik mi dużo o was opowiadał. Chodźcie do środka.

- Proszę nam podać jakąś szczotkę, oczyścimy buty - powiedział Jędrek.
- Ostukajcie. W przedpokoju zdejmiecie. Dam wam jakieś kapcie. Szkoda, że Kazika

nie ma, zmartwi się. Wróci dopiero pojutrze. Chyba że zostaniecie do tego czasu.
Jędrek szturchnął Tadka.

- Nie możemy - powiedział Tadek. - Najdalej o ósmej powinniśmy być z powrotem w
Zakładzie.

- Po nocy nie puszczę was. W dzień jeszcze jako,, tako chodzą autobusy, lecz
kiedy się ściemni, nie dostaniecie się.Napiszę wam usprawiedliwiający list.

- Nie możemy - powtórzył Tadek. - Myśmy przyjechali trochę nielegalnie, nikomu
nie mówiliśmy. Gdybyśmy nawet poprosili, nie dostalibyśmy zgody. Taki jest

regulamin w internacie.
- Aha, w takim razie przestępcy - rzekł milczący dtychczas mężczyzna.

- Tak jest, proszę pana - przyznał Jędrek.
- Rozbierajcie się szybciutko, zaraz zrobię coś gorącego. Wspólnie pomyślimy i

zaradzimy biedzie. Kazik jeszcze nawet nie wie, że przyjechał mój brat, a jego
stryj. Myśleliśmy, że zginął w czasie wojny.

- lak, tak, to właśnie ja, ten zmartwychwstały stryj - wesoło przedstawił się
mężczyzna. - Pozwól - wziął od Tadka płaszcz.

- Mogę mówić pani: ciociu? - spytał Jędrek rozebrawszy się.
- Oczywiście - roześmiała się.

- A mogę obejrzeć mieszkanie? I pokój Kazika? Opowiadał mi o machinie, którą
robił.

- Oglądaj wszystko.
- Chodź, Tadek, zobacz, fotel bujany - śmiał się Jędrek. - Jak na huśtawce.

- Uspokój się! - ofuknął go Tadek wstając. - Wolę usiąść na 120 zwykłym
krześle.

- Ty znikaj oglądać mieszkanie - oznajmił stryj. - My sobie z Tadkiem pogadamy.
Jesteś w szkole dla niewidomych? - zagadnął, gdy siedli przy stole.

- Tak, już od pół roku.
- Nic nie widzisz?

- Nie.
- Jakiś granat czy zapalnik, prawda?

- Tak.
- Nie lubisz o tym mówić?

- Nie lubię.
- Ale o szkole mógłbyś mi opowiedzieć.

Do internatu wrócili późno. Pan Jaszcz czekał na półpiętrze.
- Domyślam się, iż zabłądziliście - powiedział znacząco.

- Zwichnąłem nogę, proszę pana, i Tadek musiał mnie nieść.
- Żeby to było ostatni raz - zagroził wychowawca.

Tadek długo nie mógł zasnąć. Nawet w domu wuja nie było mu nigdy tak dobrze jak

background image

u pani Okońskiej. Coś w niej przypominało mu matkę. Cieszył się z obietnicy

Okońskiego - miał przyjechać rano i poprosić w Zakładzie, aby zwolniono ich na
parę dni.

15
- Nie martw się - mówił Kazik. - Wsadzę go do pociągu i przypilnuję, aby nie

wyskoczył drugimi drzwiami.
- Nie musisz mnie odprowadzać - burkliwie rzekł Jędrek. -Trafiłem w tę stronę,

trafię i z powrotem.
Tadek był przygaszony. Żal mu było rozstawać się z bratem. W ciągu tych dwóch

tygodni zżyli się ze sobą jak nigdy przedtem. Wprawdzie Jędrek, jak kot, chodził
swoimi drogami, często przebywał w gromadzie, ale i tak mieli wystarczająco dużo

czasu dla siebie.
Dwa dni spędzone u Okońskich zleciały nie wiadomo kiedy. Jędrek i Kazik

zajmowali się naprawianiem starego projektora filmowego, a Tadek cały ten czas
spędził przy szachownicy, z panem Okońskim. Nigdy przedtem nie grał w szachy,

ale spodobała mu się ta rozrywka, szybko poznał ruchy i najważniejsze zasady.
- Będziesz jeszcze sportowcem - przepowiadał pan Okoński. -Tylko powinieneś

postudiować trochę książek, bo w szachach, jak
i we wszystkich innych dziedzinach, można być amatorem i zawodowcem.

Nie szachy były tym, co najbardziej przyciągało Tadka do pana Okońskiego, lecz
jego opowieści. Wystarczył najdrobniejszy pretekst, aby zaczynał snuć

wspomnienia.
Ciotka nie odchodziła od nich na krok. Jeśli musiała coś przygotować w kuchni,

prosiła:
- Nie opowiadaj, Heniu, poczekaj, zaraz wrócę.

Okoński miał co wspominać. W czasie wojennych lat poznał wszystkie kontynenty.
Trzykrotnie płynął z konwojem do.Australii i Nowej Zelandii. Służył w lotnictwie

i marynarce. Ostatnie pół roku przed zakończeniem działań wojennych przeleżał w
jednym z angielskich szpitali. W czasie rejsu po bezpiecznym już, jak się

zdawało, Morzu Śródziemnym - nagle spotkali przeciwnika. Torpeda uderzyła w
dziób statku. Nie od razu poszedł na dno.Wśród załogi zapanowała panika. W

ładowniach znajdowały się materiały wybuchowe, tymczasem płomienie już atakowały
pokład.

- Opowiadanie brzmi długo - mówił Okoński. - Ale tam rozgrywało się to
błyskawicznie. Nim z grupą marynarzy spuściliśmy tratwę ratunkową na wodę,

paliło się na mnie całe ubranie. Wobec prawdziwego niebezpieczeństwa, jakie
zagrażało nam wszystkim, i to w każdej sekundzie, moje kłopoty wydawały się

nieważne. Dopiero później dotarło do świadomości to, co się stało, dotarło z
niesamowitym bólem. W tamtym momencie skończyła się dla mnie wojna.

Okoński wyraźnie szukał słuchaczy i miał ochotę, aby Tadek został jeszcze dzień
dłużej, ale nie mógł, nazajutrz rozpoczynał lekcje z panią Kozłowską.

Stali na tarasie.
Pan Jaszcz, żegnając się z Jędrkiem, dał mu książkę.

- Szanuj ją - powiedział. - To stare wydanie „Pana Tadeusza". Kiedy się spotkamy
następnym razem, przeegzaminuję cię, ile zdołałeś nauczyć się na pamięć.

- Odprowadzę was do stróżówki i stamtąd wrócę - powiedział Tadek.
- Daj spokój, Tadziu, jest późno, musimy pędzić, bo pociąg ucieknie. A ja

napiszę zaraz jutro, jak mi się udała podróż.
Nie upierał się. Było naprawdę późno, a jeszcze nie wiadomo, czy od razu zjawi

się autobus.
W ciszy panującej.dookoła - słyszał ich kroki na mroźnym, ubitym śniegu.

Stał długo. I choć musieli być już bardzo daleko, jemu ciągle zdawało się, że
słyszy skrzypienie pod ich butami.

Wszedł do budynku, dopiero gdy poczuł, jak z zimna drętwieją mu stopy.
•Na korytarzu natknął się od razu na Lutka. Wrócił z domu przed paroma

godzinami.
- Choć ze mną, Tadek. Coś ci przywiozłem.

- Jak było podczas Świąt? - zagadnął Tadek, myślami jeszcze odprowadzając Jędrka
i Kazika.

- Bardzo dobrze. Mieliśmy wesele. Wiesz, Andrzej się ożenił. Mama żałowała, żeś
nie przyjechał, ale list, w którym pisała do Andrzeja, aby cię zaprosił, spóźnił

się.
- I tak bym nie mógł.

- Ale na wakacje to już musisz przyjechać, na całe dwa miesiące.

background image

- To jeszcze tyle czasu.

Weszli do pokoju, w którym ich grupa miała swoje szafy. Trzymali tu osobiste
rzeczy. Na dwóch chłopców przypadała jedna niewielka szafka. Tadek dzielił ją

właśnie z Lutkiem. Swoich osobistych przedmiotów miał niewiele, Lutek za to
nawiózł ich pełno. Nie rozstawał się z ulubionymi narzędziami, jakimiś

silniczkami elektrycznymi i z masą drobiazgów wiecznie mu do czegoś potrzebnych.
- Mama przysyła ci prezent. Kolorowy szal, z wełny. Sama zrobiła. Uważa, że to

dzięki tobie już tak dobrze piszę i czytam brajlem.
- Podziękuj jej za szalik. Jest bardzo przyjemny. Nigdy takiego nie miałem.

- Powiem mamie, że ci się spodobał. Ucieszy się. Ale schowaj go. A teraz
upominek od Andrzeja - mówiąc to, wcisnął w dłonie Tadkowi litrową butelkę.

- Co to jest?
- Wino z porzeczek. Na weselu wypito go sto litrów. Rarytas. Mam też ciasto,

wiejską kiełbasę, mięsiwo. Zrobimy sobie nasze Święta.
- Chyba i my możemy się przyłączyć?

Tadek o mało nie upuścił butelki, usłyszawszy nieoczekiwanie głos Franka.
- Coś się tak przyczaił? 123

- Właśnie na ten sam temat gadaliśmy z Wilczkiem, kiedy we-szliście.
- Napędziłeś mi strachu - rzekł Lutek.

- I wy nam też niemało. Myśleliśmy, że to Jaszcz.
- A może jest jeszcze ktoś tutaj? - zagadnął Tadek.

- Wyczułbym nosem. Lepiej pokaż to wino - zainteresował się Wilczek. - Ale
flacha! Franek ma mniejszą, tylko mocniejszą.

- Miodówka - oznajmił Franek. - Gwizdnąłem ojcu jeszcze przed Świętami. Ukryłem
w sianie, a potem przemyciłem do walizki, kiedy była już prawie zapakowana.

- Tutaj pić nie radzę, ktoś może nas nakryć. Znam dobre miejsce, chodźcie -
powiedział Wilczek.

Ukryli butelki, kiełbasę i ciasto pod ubraniami i, podążając w ślad za
Wilczkiem, wdrapali się po schodach aż na strych.

- To najpewniejsza palarnia i melina. Nikt tu nie zagląda. Rozsiedli się na
podłodze, w głębokiej wnęce. Butelki krążyły

między nimi.
- No co, dobre? - dopytywał Lutek.

- Nie znam się na tym, ale słodkie.
- Po miodówce trzeba dobrze zagryzać - radził Franek - inaczej zakołuje w

łepetynie. Na przeziębienie to jedyne lekarstwo. Miałem chyba cztery lata, kiedy
pierwszy raz matka kazała mi wypić pół szklanki.

- Na pewno lubiłeś chorować - rzekł Wilczek.
- E, to nie znasz mojej matki. Ona najchętniej stawia bańki. Mówili coraz

głośniej, podnieceni alkoholem.
- Trzeba było przywieźć tej miodówki więcej - mówił Wilczek. -Coś

fantastycznego. I ta kiełbasa doskonała. W Zakładzie, podczas Świąt, były nudy
na pudy. Gdyby nie Tadka brat, zdechłbym od samego ziewania, a tak graliśmy w

karty, przeważnie tutaj.
- Nie wiedziałem o tym - zdziwił się Tadek.

- Jędrek chował się przed tobą. Nie chciał, byś zauważył, że pali. On był naszym
głównym zaopatrzeniowcem. Jak zabrakło fajek, biegał do wsi.

- Chyba żartujesz - powiedział Tadek.
- Ja miałem Święta fantastyczne - wtrącił Franek. - Przyjechałem akurat na

świniobicie. Zeszli się wszyscy sąsiedzi pomagać, próbować
124 świeżej, smażonej wątróbki. Zleciało się też sporo chłopaków i tak

od słowa do słowa któryś przypomniał sobie, że ma na strychu starą gwiazdę.
Wyciągnęliśmy ją, odkurzyliśmy i zaraz w Wigilię ruszyliśmy z nią po wsi.

najpierw naszej, a potem sąsiedniej. Śpiewaliśmy kolędy, wygłupialiśmy się.
Mówię wam, szkoda mi było wyjeżdżać.

Tadek z wolna zaczynał czuć szum w głowie. Słyszał coraz żywsze głosy kolegów.
Wilczek wyciągnął papierosy. Zapalił nawet Lutek. Tadek jednak nie miał ochoty.

Nie udzieliło mu się wesołe podniecenie kolegów.
Wiadomość, że Jędrek pali, zmartwiła go. Nigdy by się nie spodziewał tego. Czy

próbowałby namawiać brata, aby nie palił? Może nawet nie. Jeśli coś zabolało go
w całej tej sprawie, to nieszczerość Jędrka. Inni wiedzieli o Jędrku więcej niż

on.
- Tadek, czego milczysz? - spytał Lutek.

- Nie mam nic ciekawego do opowiadania.

background image

- E, nigdy bym na Święta nie został w tej budzie - stwierdził Franek. - Na pewno

pani Numińska przeczytała wam z pięć świętych książek.
- W ogóle nie czytała. Nie pokazywała się. Leżała chora - rzekł Wilczek.

- To co robiliście?
Franek stawał się coraz hałaśliwszy. Nie zważał na słowa innych. Wracał do

przygód z gwiazdą. Lecz Tadek już go nie słuchał.
- Zejdę na dół. Mam coś do roboty - powiedział wstając.

- Zostań - prosił Lutek.
- Niech sobie idzie - rzekł Wilczek. - Nie pali, siedzi jak mruk, szkoda mu było

dawać miodówki.
- Na wszelki wypadek zachowujcie się ciszej - ostrzegł ich Tadek.

- Ja tam się nie boję nikogo! - zawołał Franek. - Może tu przyjść nawet sam
Malicki.

- Zaczekaj, pójdę z tobą - odezwał się naraz Lutek.
- Zostań z nimi. Ja chciałem coś pisać.

- Zejdę. Nie ma tu co siedzieć.
- A może i ty jesteś poeta i pędzisz sklecić poemat? - zagadnął Wilczek.

- Może kiedyś spróbuję - odparł Lutek.
- O jakim poemacie mówisz? - spytał zaniepokojony Tadek.

- Nie udawaj. Wszyscy wiedzą o twoim wierszoklectwie - odparł 125
Wilczek. - Jukund nam czytał. Niektórzy odpisali sobie po kilka strofek.

Głos twój słyszę zza ściany
Taki jasny i czysty,

Gdybym mógł ci powiedzieć...
- Zamknij się! - rzucił Tadek.

- Czego się złościsz? Ten wiersz naprawdę nam się podobał -tłumaczył Wilczek,
nieco zbity z tropu.

- I domyśliliśmy się, czyj to głos taki jasny i czysty - dodał Franek ze
śmiechem.

Miał chęć rzucić się na nich. W jednej chwili ustąpiło oszołomienie wywołane
winem. Nie spodziewał się, że wiedzą o jego wierszach. Chował je głęboko i pisał

wtedy, gdy w pobliżu nie było nikogo. Raz tylko zaskoczył go Jukund. Nie
usłyszał, kiedy tamten wszedł do klasy.

- Co z takim zapałem piszesz? - zagadnął.
Nie od razu odpowiedział. Czuł się jak przyłapany na przestępstwie, i

- Odrabiam lekcje.
- O tej porze? - Jukund nie dowierzał.

- Nie zdążyłem po południu.
Schował tabliczkę i zeszyt, jakby bojąc się, że z samego stukania dłutka kolega

odgadnie treść tego. co pisał.
Wbiegł teraz szybko do klasy, otworzył swój pulpit. Sięgnął ręką na dno. Zeszyt

leżał jak zawsze. Wyjął go, przerzucał strony.
A więc tylko czytali. Musieli wyśmiewać się.

W pierszym odruchu chciał podrzeć brulion i zrobiłby to, ale właśnie nadbiegł
Lutek.

- Słuchaj, zdaje się, że Jaszcz ich nakrył. Schodziłem z pierwszego piętra, gdv
usłyszałem, jak wołał: „Kto tam na strychu hałasuje?"

W pierwszej chwili Tadek pomyślał: „dobrze im tak". Był wściekły. Jukundowi nie
daruje, rozmówi się z nim. Przy całej grupie powie mu, co myśli o zaglądaniu do

czyjegoś pulpitu, czytaniu czyichś papierów.
- Na szczęście wziąłem butelkę. Została jeszcze połowa wina.

- Nie mam chęci pić więcej.
- Czego się denerwujesz?

126 - Ty też wiedziałeś o tych wierszach?
- Wiedziałem.

- I nie pisnąłeś ani słowa.
- Ale o co ci chodzi?

- Nie dam robić z siebie pośmiewiska!
- Tadek, nikt się nie śmiał. Te wiersze podobały się wszystkim. I Wilczek

oberwie od całej grupy. Była mowa, aby nikt nie puścił pary z gęby.
Obserwowaliśmy cię, co parę dni zaglądaliśmy, czy napisałeś coś nowego.

- To świństwo! - wybuchnął. - Nie spodziewałem się, a po tobie już w żadnym
wypadku.

- Nie chciałem nic złego. Oni też.

background image

- Dobra, nie mówmy o tym. A za wino dziękuję.

Lutek milczał. Tadek nie odzywał się również. Nie udobruchały go słowa kolegi.
Czuł się rozżalony na cały świat. W jednej chwili odkrył nieszczerość Jędrka,

świństwo grupy i zdradę kolegi. Lutek powinien powiedzieć, uprzedzić go, nie
zgodzić się, by Jukund robił z niego błazna wobec innych.

Ledwo Lutek opuścił klasę, zjawił się wychowawca.
- Gdzie inni? - zwrócił się do Tadka.

- O kogo panu chodzi?
- O całą grupę.

- Nie jestem ich niańką - mruknął, jeszcze nie mogąc opanować wzt- rżenia.
- A szkoda. Wydawałeś mi się rozsądniejszy. Też piłeś z nimi.

- Jeśli coś robię, to na własny rachunek.
- W tej chwili macie się stawić w sali gimnastycznej. Zwołaj wszystkich.

- Nie mam zamiaru do żadnego z nich otworzyć gęby - rzekł z uporem.
- To jest moje polecenie.

- A ja go nie wykonam. Zrobili mi świństwo. Nie daruję im. Z żadnym z nich nie
chcę rozmawiać. Koledzy tak nie postępują.

- O czym ty mówisz?
- O niczym. To moja sprawa.

- Nie bądź impertynentem.
- Niech pan mnie nie ciągnie za język.

- Rozpuściliście się przez te ferie. Za bardzo wam pobłażałem. Ale dosyć tego.
Proszę na salę.

Wyszedł na korytarz i zagwizdał. Na dźwięk jego gwizdka - tu i ówdzie uchyliły
się drzwi.

- Średnia grupa na salę gimnastyczną! Natychmiast! - głos Jaszcza brzmiał
inaczej niż zwykle, gniewnie.

- O co chodzi'' Co się stało'1 - chłopcy dopytywali się nawzajem.
Gdy Tadek wkroczył na salę, byli tam już wszyscy. Głos Franka górował nad

innymi.
- A ja mam wszystko gdzieś! Niech mnie wyrzucają! Żałuję w ogóle, że wróciłem.

Mógłbym jeszcze chodzić z gwiazdą.
- Uspokójcie go, niech nie bełkocze. Śmierdzi od niego wódką z daleka.

- Tylko nie wódką, gnojku! Wilczek, jak ty ją nazwałeś? Eliksir, prawda?
- Lepiej nic nie mów — prosił Wilczek zgnębiony.

- Wyprowadźcie go. Zaraz przyjdzie Jaszcz i wszystko się wyda.
- I tak za późno, przyłapał nas - w głosie Wilczka brzmiała rozpacz. - Wyrzucą

mnie i co ja zrobę? Przecież nie wrócę do dziadka.
- O masz, drugi się upił.

Tadek zbliżył się naraz do Wilczka.
- Nie gadaj tyle. Musimy to zatuszować.

- Teraz? W jaki sposób?
- Nie gadaj, mówię! Wilczek przycichł.

- Chodź, Franek, mam do ciebie interes.
- Żaden z was nie wie, jak fajnie chodzić z gwiazdą po wsi, tak z całą kupą

chłopaków...
- Słuchaj, o gwieździe porozmawiamy kiedy indziej.

Idąc wzdłuż ściany, Tadek odszukał drzwi, które prowadziły do małego pokoiku
stanowiącego magazyn sprzętu sportowego, a w okresach epidemii - rodzaj izolatki

dla zakaźnie chorych. W jednym z rogów pokoju stała fisharmonia, wynoszona stąd
na salę w czasie uroczystości szkolno-internatowych. Używano jej zamiast

fortepianu.
- Po coś mnie tu przyprowadził? - wyrywał się Franek.

- Zrozum, jesteś pijany. Jaszcz wie o tym, ale lepiej zejść mu 128 z oczu.
Spróbujemy zażegnać całą historię, tylko nie utrudniaj nam

swoim awanturowaniem się.' Tu leżą materace. Kładź się i czekaj cierpliwie, aż
przyjdę po ciebie.

- Ale ja wcale nie jestem pijany.
- Dobra, ale kładź się na razie i czekaj.

- Mogą mnie wyrzucać. I tak mi nic z tej szkoły nie przyjdzie.
- Nie chodzi tylko o ciebie. Nie bądź świnią. I pamiętaj, nie wychodź, póki nie

przyjdę, bo narobisz bigosu nam wszystkim.
Na salę wrócił w momencie, gdy nadszedł pan Jaszcz.

- Dlaczego stoicie jak stado owiec? Zbiórka w dwuszeregu.

background image

- A skąd mogliśmy wiedzieć? Jeszcze kolacji nie było - mruknął któryś.

- Ustawić się szybko!
Takiego Jaszcza nie widzieli. Chodził nerwowo, mówił ostro, brał ich za ramiona,

ustawiał energicznie.
- Od większości z was - zaczął wreszcie - śmierdzi wódką. Nie pozostaje mi nic

innego, tylko natychmiast zgłosić to dyrekcji szkoły i Zakładu. Nareszcie będzie
porządek. Na wiele spraw przymykałem oczy, wierząc w waszą dobrą wolę, ale dziś

przebraliście miarkę. W szóstej klasie pijatyka i bezczelne palenie papierosów,
pod strychem to samo. Cóż wy sobie myślicie? Co to jest? Szkoła, internat dla

niewidomych czy spelunka?
Wstrzymali oddech. Jak mieli odpowiedzieć na te straszliwe zarzuty?

- W regulaminie jest napisane wyraźnie: Wychowawca ma obowiązek kontrolować
listy i paczki przychodzące z domu. Nie chciałem zaglądać wam do bagażów. I jaki

rezultat? Kto ma alkohol i papierosy, niech wystąpi.
Zapanowało poruszenie.

- Radzę nie zwlekać. Niezależnie od tego, czy się przyznacie, czy nie, po kolei
przetrząsnę szafki każdego z was. Nieprzyznanie się tylko pogorszy sprawę.

- Gdzie masz wino? - spytał Tadek stojącego obok Lutka.
- W szafie.

- No więc, dlaczego nie mówisz?
- Ja mam trochę wina z porzeczek, ale to jest prawie jak sok, proszę pana.

Głos Lutka zabrzmiał w sali tak płaczliwie i komicznie, że większość chłopców
wybuchnęła śmiechem,

9 - Po kocich łbach
Teraz przyznawali się i inni.

- Co was opętało? - pytał zdumiony Jaszcz.
- Ja powiem, proszę pana - wystąpił Wilczek. - Był między nami taki układ, aby

każdy wyjeżdżający na Święta przywiózł coś dobrego do jedzenia i do picia.
Mieliśmy zrobić wspólną ucztę.

- Tego by jeszcze brakowało - powiedział Jaszcz.
- Nie chcieliśmy nic złego - tłumaczył Wilczek.

- Niech pan nie mówi tego nikomu. My wszystko oddamy -odezwały się inne głosy.
- Porozmawiamy o tym. A teraz czekam u siebie w pokoju. Papierosy, wódka, wino.

Za dziesięć minut znów na sali.
Kiedy jednak w umówionym czasie zastał ich w równym dwuszeregu, skupionych, jego

głos już nie brzmiał tak gniewnie.
- Od was zależy teraz, jak potoczy się sprawa. Nikt z innych grup nie może się

dowiedzieć o waszym pijaństwie. Zaraz po kolacji zbiórka na tarasie, w paltach.
Przebiegniecie się kilka kilometrów, to wyparuje wam z pustych łbów.

- Niech żyje pan Jaszcz! Hura! - wrzasnął Wilczek. A za nim cała grupa, aż
zawibrowało powietrze w sali. Rozchodzili się, kiedy wychowawca odciągnął Tadka

na bok.
- Różański, dzisiejszego wieczoru odpowiadasz za porządek w grupie.

- Ja? Z jakiej racji? Lecz Jaszcz już się oddalił.
16

- Zapomniałeś o mnie - na wpół żartobliwie powitał go Mollin.
- Zachodziłem kilkakrotnie do biblioteki, ale pan ostatnio rzadko tam bywa.

- Jak ci wiadomo, nie uczę już, a kopiować książki mogę i w domu.
- Nam wszystkim brakuje pana.

- Nietrudno mnie znaleźć, wiecie, gdzie mieszkam.
- Bardzo zajęty mamy czas. Gdy zrobiło się ciepło, nawet najgorliwsi słuchacze

książek buntują się i chcą mieć po kolacji trochę wolnego.
- I słusznie. Jesteście młodzi, powinniście się wyganiać po lesie.

Chyba nigdy nie będziecie mieli takich warunków jak tutaj. Cała okolica jest do
waszej dyspozycji.

- I ja korzystam, ile się da, aby powałęsać się po lesie i polach. Nieraz
wymykamy się we dwóch, we trzech w nocy, idziemy na górę Ojca albo pod Sieraków

na skraj puszczy, posłuchać słowików. Wracamy, gdy wszystko już się budzi na
dobre. Żal spać w takie noce.

- Marzyciel z ciebie.
- Po prostu nie należę do śpiochów - odparł Tadek. - Wystarczy mi dwie, trzy

godziny snu.
- To tylko tak pozornie. Nie powinieneś nadużywać swoich sił.

- Ładnie tu u pana.

background image

- A cóż tu ładnego? Pokoik maleńki jak cela, łóżko, szafa, prosty stół, krzesło

- ot i wszystko.
- Myślałem nie o pokoju, tylko o drodze. Pół godziny błądziłem, nim znalazłem

wreszcie ścieżkę, tak rozrosły się krzaki wokół domu. Mieszka pan jak w
mateczniku.

- To wymarzony zakątek, ale dla pustelnika. I słowików też pełno tutaj, aż
trudno zasnąć wieczorem. Mało kto w tę stronę zachodzi. Pokoik po przeciwnej

stronie tylko niekiedy zajmują sezonowi robotnicy, mieszkam więc tu niemal sam.
Za to czasu do rozmyślań mam co niemiara. I czytać mogę. Zobacz - wziął Tadka za

rękę i podprowadził do ściany. - Te półki sam zrobiłem.
- To pana książki?

- Moje. Część przepisałem, inne otrzymałem przy różnych okazjach. Ciułałem je
przez ćwierć wieku.

- Chętnie bym zaszył się tu i czytał.
- Och, nie wiem, czyby ci się spodobały. Przeważnie wiersze, rozprawy naukowe,

chyba ani jednej powieści. Miałem kilka, ale oddałem do biblioteki. Zajmują
tylko miejsce. Do poezji człowiek wraca i to warto zbierać.

- A w naszej bibliotece nie ma poezji. Tylko odrobinę Słowackiego, poza tym
„Ballady i romanse" i „Pan Tadeusz".

- Interesują cię wiersze?
- Lubię je, chociaż mało czytałem. Dzisiaj przyszedłem, żeby o nich z panem

porozmawiać.
- Bardzo się cieszę z twoich odwiedzin.

Mollin zapalił papierosa i stanął swoim zwyczajem przy otwartym oknie.
132

- Od kilku miesięcy zacząłem pisać wiersze.
Aż się zdziwił, jak łatwo mu było zwierzyć się ze swojej tajemnicy Mollinowi.

- Możę przyniosłeś je ze sobą?
- Chciałby pan przeczytać?

- Naturalnie. W najgorszym wypadku sprawdzę, czy moje uczenie cię brajla nie
poszło w las.

- Och, mam jeszcze kłopoty z ortografią, ciągle się kłócę z nauczycielką od
polskiego na temat przecinków, średników i kropek. Ona uzależnia stawianie ich

od najrozmaitszych regułek, a mnie to złości. Czy pan nie sądzi, że przecinek
czy średnik powinny pomagać w wyrażaniu myśli?

- Pod tym względem na pewno nauczycielka też się z tobą zgadza.
- Nie zawsze. Ostatnio nawymyślała mi od zarozumialców.

- Z pewnością miała rację.
- Nie miała - powiedział Tadek. - Chciałem tylko udowodnić własną myśl.

- Tak zwykle bywa - Mollin położył rękę na jego barku. - Ale nie przejmuj się
tym. Dobrze, kiedy młodzi są trochę zarozumiali i potrafią bronić swojego

stanowiska, bo jeśli jest ono i błędne, to z całej tej historii coś tam
pozostaje. Nigdy nie przepadałem za uczniami uległymi. Było mi ich żal.

Niewidomy łatwo poddający się w walce, nawet o swoje skromne zdanie, może
przegrywać wszystkie życiowe potyczki i bitwy. A wy macie takie szanse dzisiaj,

jakich nasze pokolenie nie miało. Możecie walczyć i odnosić sukcesy. Nasze
wysiłki prawie wszystkie były skazane na klęskę. Bez ptacy, bez możliwości

usamodzielnienia się dzięki własnym zarobkom, trudno mieć dobrą pozycję
społeczną, być szanowanym przez innych, dojść do czegoś. Widzisz te książki?

Gdybyś ty zechciał je zbierać, przez pięć lat miałbyś ich więcej niż ja
dotychczas.

- W jaki sposób?
- Bardzo prosty. Mnie nie stać było kiedyś na kupienie papieru potrzebnego do

przepisywania. -
- My też piszemy na zapisanych zeszytach ze szkół dla widzących.

- Tak, ale dziś już bezpłatnie możesz otrzymać papier w Związku, a to przecież
dopiero po wojnie. Za pięć, dziesięć lat życie będzie wyglądało inaczej.

Przekonamy się o tym obaj - zmienił nagle ton. -Nie mam zamiaru kapitulować i
coś niecoś chcę jeszcze zdziałać.

I
- Mówi pan tak tajemniczo.

- Bo i mam swoją tajemnicę - zaśmiał się cicho. - Nikt w Zakładzie nie powinien
jej znać, ałe tobie, kto wie, czy nie powierzę. Najpierw jednak pokaż mi te

wiersze.

background image

- Jest ich bardzo dużo - podał Mollinowi dwa pękate bruliony.

- Lektura na cały wieczór - przyznał.
- Ciekawy jestem pana zdania o nich. Ja wiem nie są nic warte, piszę je, ot, tak

sobie, ale chcę, aby je pan przeczytał. Kolegom pokazywać nie chcę. Jeszcze w
zimie wykryli jeden z zeszytów i czytali poza moimi plecami. Od tamtej pory

dorobiłem do swojego pulpitu kłódkę i zamykam je.
- I myślisz, że ich nie czytają?

- Na pewno nie, bo i w jaki sposób.
- O, to ty nie znasz swoich kolegów. Im więcej kłódek założysz, tym prędzej

dobiorą się do nich.
- To specjalna kłódka, bez kluczyka, z szyfrem. Dostałem ją od Kazika

Okońskiego.
- Szkoda, nie mam nic, czym mógłbym cię poczęstować.

- Ależ po co, proszę pana.
- Gdybyś jednak miał ochotę, mógłbym cię uraczyć jakimś tomem wierszy.

- Chętnie przeczytałbym je wszystkie - uśmiechnął się.
- Kto wie, kto wie, czy to nie będzie możliwe. Ale powiedz mi, jakie masz plany

wakacyjne.
- Nie wiem jeszcze. Lutek Jezierski zaprasza mnie do siebie na wieś. Mogę

pojechać do wuja albo znów na kolonie zakładowe. Brat namawia, abyśmy pojechali
do Gdańska na kilka tygodni. Poznaliśmy pewnego marynarza i jego żonę. Odwiedził

mnie nawet na początku roku szkolnego, a potem pisał parę razy i zapraszał.
- W Gdańsku, mówisz? Ciekawe. Bo widzisz, moja tajemnica polega na tym, że

właśnie w przyszłym tygodniu jadę na Wybrzeże. Opuszczam Zakład, i chyba na
stałe. Nikomu o tym nie mówiłem. Biorę po prostu urlop bezpłatny na kilka

miesięcy. I tak, na dobrą sprawę, pracuję tu tylko za mieszkanie i wyżywienie. W
Gdańsku organizowana jest drukarnia książek brajlowskich. Był tam przedtem

niemiecki zakład dla niewidomych, zostały maszyny, pomieszczenia. Chcę w niej
pracować.

- Będą drukować książki brajlem?
- Tak. Książki i czasopisma. Już przed wojną na małą skalę, drukowano, na

przykład w Bydgoszczy.
- Właśnie czytałem „Chłopów" Reymonta, tam drukowanych -przypomniał Tadek. i

- A widzisz. Książek z Bydgoszczy jest w bibliotece kilkanaście.
- Dlaczego nam nikt nie mówi, że niewidomi coś organizują, robią, chociażby o

tym Związku?
- To nie są łatwe sprawy. Dawniej w Polsce liczył się tylko ten Zakład. Nic, co

się wiązało z niewidomymi, nie mogło dziać się poza nim. A teraz powstało więcej
instytucji dla niewidomych.

- Jeśli będę w Gdańsku, odwiedzę pana.
- Znajdziemy jeszcze sposobność, by umówić się.

- Nieraz chciałem spytać pana, dlaczego...
- Dlaczego odsuwany byłem, szczególnie od młodzieży? - przerwał mu.

- Tak - przyznał Tadek.
- Zauważyłeś, kto rządzi Zakładem?

- Nie zastanawiałem się nad tym.
- Otóż, przy całej trosce o wasz rozwój fizyczny i umysłowy, ideą Zakładu było

wychowanie takie, aby niewidomy stał się pokornym człowiekiem umiejącym z
wdzięcznością korzystać z wszelakiej dobroczynności. Kilkakrotnie sprzeciwiłem

się temu na Radzie Pedagogicznej, w zarządzie i w dyrekcji. Dlatego będzie
lepiej, gdy wyjadę.

- Jak pan by nas wychowywał?
- A czy ty sam nigdy o tym nie myślałeś?

- Nie lubię zależności od kogoś, współczucia. Żaden z chłopaków tego nie lubi.
Mówiliśmy o tym między sobą. Każdy z nas chce mieć zawód i samodzielne życie, i

żyć zwyczajnie jak inni, nie w przytułkach lub zakładach specjalnych.
- Widzisz, nie trzeba mieć czterdziestu pięciu lat jak ja, aby wyrazić to, do

czego wszyscy niewidomi tęsknią. Na przykład tu uważa się, że wyższe
wykształcenie jest nam w gruncie rzeczy niepotrzebne, może prowadzić do tragedii

i rozczarowań lub co najmniej nadmiernych apetytów,, i jeśli już gotowi są
zrobić ustępstwo, to jedynie na zasadzie nadzwyczajnego wyróżnienia, jakby w

nagrodę.
- A kto mi zabroni uczyć się gdzie indziej? - oburzył się Tadek.

- Nie jest to takie proste. Na razie ludzie niewidomym nie ufają, nie wierzą w

background image

ich możliwości. Inna szkoła mogłaby cię nie przyjąć z lęku przed ewentualnymi

kłopotami, z braku doświadczenia i z mnóstwa innych prawdziwych i nieprawdziwych
powodów.

- Wspomniałem panu, że za rok, po siódmej klasie, chcę iść do średniej szkoły
muzycznej w Warszawie, szkoły dla widzących. Zamieszkam w internacie albo u

Kazika Okońskiego.
- Życzę ci z całego serca powodzenia. I wierzę w ciebie. Od początku zabrałeś

się poważnie do roboty, a tylko praca i upór liczą się naprawdę. Nawet
niewielkie zdolności poprzez pracę można rozwinąć. Powinieneś wiedzieć, ty i

wszyscy chłopcy, iż dla niewidomych nastał teraz okres trudny i ciekawy - czas
walki o swoje ludzkie wyzwolenie. Ucząc się historii, zobaczysz, że nie tylko

narody poszczególne walczyły o wolność, o pełne prawa, dobijały się o nie różne
warstwy i klasy społeczne, kobiety. A teraz nastała w Polsce epoka sprzyjająca i

niewidomym, właśnie jeżeli chodzi o taką pełną emancypację. Przemyśl to.
Dyskutujcie na ten temat między sobą. Od was zależy chyba bardzo dużo.

Mollin siadł na łóżku, wyjął papierosa i znów zapalił.
- Jeśli zechce ci się od czasu do czasu zajść tu, aby przejrzeć jakąś książkę,

to przychodź. Wiem, jak ważne jest mieć własny kąt, gdzie nikt człowieka nie
znajdzie, nie przeszkodzi mu.

- Z radością bym tu zaglądał.
- W takim razie wpadnij do mnie w niedzielę po południu, dam ci klucz, wówczas

pogadamy sobie o tych wierszach. Tylko chciałbym cię od razu przygotować na
najgorsze. Prawie wszyscy młodzi próbują rymować i często myślą, że stworzyli

Bóg wie co, a to zaledwie potrzeba uzewnętrznienia swoich uczuć, kłopotów, i nic
więcej. Powiedziałem to, abyś nie nabił sobie głowy fałszywymi ambicjami.

17
Od rozmowy z Molikiem Tadek był niezwykle podniecony. Dni do niedzieli dłużyły

mu się nieznośnie. Chciał wiedzieć, co nauczyciel powie o wierszach. Pomimo
uwagi Mollina, iż nie należy przywiązywać wielkiego znaczenia do takich prób

poetyckich, gdzieś w głębi 136 wierzył, że wiersze spodobają się
nauczycielowi. Przyłapywał się na

recytowaniu sobie po cichu poszczególnych utworów, na przyglądaniu im się jakby
z bliska.

Musiały się Mollinowi podobać.
Lubił swoje wiersze. Zawierały jego przeżycia z ostatnich miesięcy i lat i miały

w sobie tyle przejmującego nastroju, któremu on sam nie umiał się oprzeć,
wzruszony chwilami prawie do łez.

Już dawno wypaliła się w nim złość do kolegów za potajemne wykradanie brulionów.
Gdyby wyśmiewali się z niego, może istotnie zapamiętałby się w tym swoim

oburzeniu, ale przecież im również podobały się jego wiersze. Wiedział o tym.
Jakby było inaczej, nie darowaliby mu śmieszności, wytykaliby ją na każdym

kroku.
Nie zmienił zewnętrznego stosunku do całej tej sprawy, nawet jeszcze Mollinowi

mówił o tym z pozornym gniewem, lecz musiał przyznać się przed samym sobą, że
cieszyło go przepisywanie przez nich po kryjomu niektórych jego utworów i to

śledzenie, co nowego napisał.
Przez cały ten tydzień trudno było mu się skupić nad lekcjami, coraz biegł myślą

do domku Mollina romantycznie ukrytego w lesie. Mollin rósł w jego wyobraźni,
stawał się najbliższym, a równocześnie najmądrzejszym człowiekiem, jakiego w

życiu spotkał. Ktoś taki nie mógł wydać złej opinii o jego wierszach.
Nie tylko to sprawiało, że tak niecierpliwie oczekiwał niedzieli. Zrodziło się w

nim wiele pytań. Chciał rozmawiać o wielu sprawach pozornie związanych z
Zakładem, lecz w gruncie rzeczy mających znaczenie dla przyszłości zarówno jego,

jak i wszystkich kolegów. Dotychczas z nikim nie miał okazji o tym mówić.
Mollin rozumował inaczej niż wszyscy w Zakładzie. Zdawał sobie sprawę z

możliwości, jakie mogą mieć jego wychowankowie po opuszczeniu szkoły; więcej -
wiedział o tych możliwościach i należało za wszelką cenę wydobyć z niego tę

wiedzę.
Wśród chłopców krążyły legendy o innym jeszcze człowieku, którego zresztą Tadek

poznał przypadkowo w czasie jego krótkiego pobytu w Zakładzie. Był nim pan
Ruszczyć - tworzący w Polsce zakłady pracy i spółdzielnie dla niewidomych,

organizujący szkolenie dla dorosłych. Lecz Mollin znajdował się blisko, no i z
pewnością wiedział bardzo wiele o panu Ruszczycu, o jego poczynaniach.

Postanowił wybrać się w niedzielę jak najwcześniej i wypytać o wszystkie

background image

nurtujące go sprawy.

Entuzjazm, z jakim mówił Mollin podczas ostatniego spotkania, udzielił się
Tadkowi. Nie wszystko było dla niego jasne, chociażby spór z Zakładem, ale jakaś

najogólniejsza myśl trafiała mu do przekonania. Całym sercem był po stronie
nauczyciela. I jego raziło w Zakładzie wiele rzeczy. Mollin, rozwijając przed

nim swoje poglądy, wyraźnie chciał go zarazić nimi, natchnąć do podobnego
rozumowania.

W niedzielę Jaszcz wyjechał do Warszawy, mieli więc popołudnie wolne. Wilczek i
Malec wspomnieli o wyprawie do Cichego Jeziorka. Niewielkie, leżało w głębi

lasu, a po parotygodniowych upałach doskonale nadawało się do kąpieli. Trudno mu
byłoby wymówić się, każdy wykręt przejrzeliby od razu ńa wylot - wiedzieli

przecież
0 swoim nieskomplikowanym, internatowym życiu wszystko - dlatego nie mówiąc

słowa nikomu, ruszył do Mollina.
I tym razem trafił dopiero po dłuższym błądzeniu wśród drzew

1 krzaków. Ścieżynka była ledwo wyczuwalna. Odnalazł wreszcie drzwi i... stanął
zaskoczony. Były zamknięte. Poruszył klamką. Zapukał kilka razy cicho, potem

energiczniej. Niepotrzebnie się tak śpieszył. Mollin musiał gdzieś wyjść. Tylko
dokąd? A może jeszcze nie wrócił z obiadu?

Usiadł na cementowym schodku, oparł się plecami o nagrzaną ścianę domu i czekał.
Popołudniowe słońce przedostawało się przez wyrwę wśród drzew i gałęzi,

przypiekając mocno. Dookoła pachniało zielenią. Gdzieś blisko musiała rosnąć
mięta. Jej intensywna woń dochodziła falami. Schylił się, przebierał palcami

dziko pieniące się rośliny i rzeczywiście wyczuł kępkę pokrytych lekkim meszkiem
liści. Rozgniótł jeden z nich w palcach, powąchał. To była mięta. Z uśmiechem

przypomniał sobie opowiadanie Jasia Próchniaka o tym, jak zadziwiał wszystkich
na wsi, wyczuwając bezbłędnie powonieniem kępki grzybów w lesie. Tadek i

pozostali chłopcy nie wierzyli mu, żartowali z Małego Jasia. Bronił się przed
ich docinkami, przekonywał o prawdziwości swoich słów prawie ze łzami w oczach.

Znali jednak fantazję Próchniaka i dlatego tę historyjkę z grzybami wzięli za
jedną z nich.

Czas dłużył się. W zakładowej kaplicy rozległa się sygnaturka wzywająca na
popołudniowe nabożeństwo. A więc Mollin nie poszedł na obiad, inaczej dawno by

już wrócił.
138

Słońce skryło się za drzewami. Teraz panował dookoła Tadka przyjemny chłód.
Wśród rosnących w pobliżu gęsto bzów i innych krzewów brzęczały pszczoły i

dziesiątki owadów, tworząc senną, monotonną melodię.
A może Mollin jednak śpi? Tylko dlaczego by się zamykał?

Wstał i sięgnął do klamki. I wtedy w szparze drzwi zauważył wsuniętą kartkę
papieru. Wyciągnął ją. Zapisana była brajlem.

Mollin wyjechał poprzedniego dnia. Przepraszał, ale to nie było zależne od
niego.

Klucz znajdziesz pod wycieraczką - przeczytał na końcu. Stał dłuższą chwilę,
przykro zaskoczony. Tego nie mógł przewidzieć. Ale przede wszystkim, dlaczego

ani słowa o wierszach? Schylił się, wyjął klucz, otworzył. Oba bruliony leżały
na stole. Obmacywał wszystko dookoła. Musiał tu być gdzieś drugi Ust. Niestety,

nie było. Czyżby Mollin nie przeczytał? Nie zdążył? Nie, to do niego niepodobne.
Czytał, i to na pewno jeszcze tamtego dnia, kiedy mu je zostawił, czemu więc nie

napisał chociażby paru zdań?
Wziął pierwszy zeszyt do ręki, przesunął palcami.

Słyszę głos twój zza ściany Taki jasny i czys...
Już nie potrzebował czytać. Dalsze linijki i strofy same tłoczyły się w pamięci.

„Jak mogłem to Mollinowi pokazać? Co mnie opętało? Przecież to takie
beznadziejnie głupie. Uważał mnie za poważnego, a ja tymczasem ośmieszyłem się w

jego oczach - ośmieszyłem na całe życie".
Nagle przedarł pierwszą stronę pod wpływem impulsu, aby zniszczyć oba bruliony,

podrzeć na strzępy, zatrzeć wszelkie ślady tego, że kiedyś w ogóle zajmował się
czymś tak niedorzecznym.

Szarpnął oburącz brulion, lecz papier był twardy, nie ustąpił. I wtedy przyszło
opamiętanie. Cisnął zeszyt na stół.

Dlaczego Mollin tak postąpił? Ani jednego słowa. Czyżby uważał te jego próby za
tak beznadziejnie niemądre?

Nie miał siły odejść. W głowie mU wirowało. Położył się na prosto zasłanym,

background image

żelaznym łóżku Mollina i leżał tak bardzo długo, jak ktoś ciężko chory.

18
- Na razie będziesz sam-mówiła siostra.-Ten pacjent z drugiego łóżka wypisał się

dziś na własne żądanie.
- Dlaczego? — spytał Tadek.

- Nie wierzył szpitalowi. Bał się, że podczas operacji straci resztki wzroku.
- A mógł stracić?

. - Nie każda operacja się udaje.
- A moja?

- Zobaczymy jutro, po zdjęciu opatrunku. Twoja co prawda udać się musiała. To
właściwie nie operacja, tylko kosmetyczny zabieg.

- Bardzo mnie boli.
- Po tym proszku powinno ustąpić.

- Czy mogę wstawać?
- Tak, tylko uważaj. A jeśli będzie ci coś potrzebne, to wiesz, jak mnie wezwać.

- Wiem.
Ledwo wyszła, siadł na łóżku i bosymi stopami szukał pantofli. Znalazł je

wreszcie. Chwilę stał trzymając się szafki. Nie doznawał żadnych zawrotów głowy,
tylko ten tępy ból ciągle przewiercał mu na wskroś głowę.

Pod koniec wakacji nagle rozbolało go prawe oko. Sądził, iż to jakiś drobiazg i
po paru godzinach przejdzie, ale wywiązał się stan zapalny. Zastrzyki penicyliny

zażegnały wszystko, zaledwie jednak na miesiąc. W końcu września historia
powtórzyła się. Powiedziano mu, że jedynym sposobem jest lekki zabieg

chirurgiczny polegający na oczyszczeniu oka z odłamków.
Zbiegło się to z innymi jego zamiarami. Któregoś dnia w autobusie usłyszał

przyciszoną uwagę:
- Popatrz na tego niewidomego młodzieńca. Gdyby nie te blizny, byłby bardzo

przystojny.
Zdenerwował się. Jechał akurat z Jędrkiem.

- Słuchaj, czy te blizny bardzo mnie szpecą? - spytał, gdy tylko wysiedli.
- Jakie blizny?

- Co głupio pytasz, na twarzy.
- O co ci chodzi?

- Pytam się, jak wyglądam z tymi bliznami?
- Dla mnie wyglądasz normalnie. Nie zwracam na nie uwagi.

- Dla ciebie! Ale dla innych?
- Na pewno tak samo.

- A słyszałeś w autobusie?
- Nic nie słyszałem.

Sprawa ta nie dawała mu spokoju. Zastanawiał się, z kim by o tym pomówić. W
Zakładzie nie widział nikogo, kto by mu poradził.

W pierwszą niedzielę września odwiedziła go pani Okońska. Przyjechała do swojej
znajomej, a równocześnie przekazała mu informacje o Kaziku. Całe lato spędził na

kursie rybackim i miał wrócić do Warszawy dopiero w drugiej połowie
października.

- Niepokoję się tymi jego fantazjami - żaliła się. - Powinien najpierw ukończyć
Politechnikę, a on ciągle pcha się do tego morza. Nikt w rodzinie tym się nie

zajmował.
- Pani brat pływał przecież na okrętach.

- Ach, to się nie liczy. Była wojna, a on walczył, tam gdzie mógł.
- W mojej rodzinie nikt nie był śpiewakiem, a ja chcę nim zostać.

- Nie czepiaj się moich słów. Wiesz dobrze, o co mi chodzi -obruszyła się. - On
ma dwa lata Politechniki za sobą. Te mrzonki

0 morzu, odległych portach i przygodach w wielkim świecie - to dziecinada.
Przejdzie mu to i co? Zostanie bez zawodu.

- O ile wiem, nie ma zamiaru rzucać Politechniki.
- Różnie bywa. Nieraz coś tak ciągnie człowieka, że głowę traci. Pod koniec tej

wizyty, gdy szli brzozową aleją, pełną jeszcze ciepła
1 zapachów lata, zdobył się na odwagę i zapytał o te blizny. Chwilę milczała.

- Mnie one nie rażą - powiedziała z namysłem - lecz pomyślałam sobie o twoich
planach. Może lepiej je usunąć ze względu na twoją karierę.

- Usunąć? - zdziwił się. - Jak?
- Na ten temat musisz porozmawiać z lekarzami.

Szedł wolno po pokoju. Salka była mała. Oprócz dwóch łóżek i nocnych szafek - w

background image

rogu, przy drzwiach, stał wysoki fotel wyplatany z trzciny, na skrzypiących

biegunach, spadek po jakiejś stuletniej pacjentce, która woziła go wszędzie ze
sobą.

- Niestety, w ostatnią podróż już go nie mogła zabrać - powiedzia-142 ła
Tadkowi zaraz pierwszego dnia salowa.

- Czy z powodu oczu można umrzeć? - przeraził się.
- Ba, i z powodu paznokcia można, gdy się ma sto lat.

Stał właśnie przy fotelu i trącał go lekko ręką, kiedy ktoś zapukał.
- Dzień dobry.

Nie mógł uwierzyć. Ona tutaj? Do niego?
- Dzień dobry - odparł zupełnie nie swoim głosem. ,- Przyszłam cię odwiedzić.

- A skąd pani wiedziała, że tu jestem?
- Przede wszystkim nie mów mi „pani", bo ja się na „pan" nie zdobędę -

uśmiechnęła się wyraźnie. - Na pewno nie wiedziałeś o moich częstych wizytach
tutaj. Leczę wzrok. Przychodzę na obserwację, a jednocześnie mam umowę z

ordynatorem oddziału, że przy każdej mojej wizycie zostaję przez dwie, trzy
godziny, by rozmawiać z pacjentami zagrożonymi ślepotą. Takie rozmowy bardzo im

pomagają-
- I przyszłaś ze mną tak porozmawiać?

- Nie, do ciebie przyszłam głównie z polecenia pani Kozłowskiej. Przysyła ci
tekst i nuty piosenki, abyś przygotował się na najbliższą lekcję, a poza tym

prosiła o przekazanie pozdrowień i podtrzymanie cię na duchu.
Był zdumiony. Takiej Steni Szarzyńskiej dotychczas nie znał. Zawsze energiczna,

śpiesząca się i przy tym nieuchwytna... Tymczasem stoi przed nim zwyczajna, mówi
tonem pogodnym, jakby rozmawiała z nim w ten sposób dziesiątki razy.

- A tu jeszcze jest mała paczuszka, chyba ze słodyczami, zajrzyj. Położył nuty i
paczkę na szafce.

- Może usiądziesz?
- Naturalnie, i to na tym „bujanym" fotelu. Wielokrotnie już siedziałam na nim.

Znałam dobrze jego właścicielkę. To dla mnie zostawiła go ona w spadku. Wiele
razy powtarzała: „Gdy umrę, Steniu, weźmiesz sobie ten fotel".

- Wiesz, że miałem operację?
- Tak. I podobno udała się doskonale.

- Usuwał mi blizny szwedzki specjalista, który był akurat gościnnie w klinice.
- Pani Kozłowska pochwaliła twoją decyzję. Podziwia, że tak poważnie traktujesz

lekcje śpiewu.
- Jesteś bardzo miła, ale wiesz sama, jak śpiewam.

- Nigdy nie słyszałam, najwyżej z daleka jakieś strzępy. Liczę dopiero na
listopadowy występ.

- Nie wiem, czy wezmę udział w tym koncercie. Nic nie umiem, a jeszcze po takiej
przerwie.

- Za tydzień będziesz już w szkole. Pani Kozłowskiej zależy, abyśmy wszyscy
śpiewali.

- Pani Steniu... - w uchylonych drzwiach stanęła salowa. -Inżynier Wasilewski
nie może się pani doczekać.

- Przyjdę za dziesięć minut.
- Kto to jest ten inżynier Wasilewski? - zagadnął Tadek, gdy zostali sami.

- Niewidomy. Leży tu już od trzech miesięcy. Stracił wzrok przy jakimś wybuchu w
fabryce. Bardzo rozpacza z tego powodu. Uczę go brajla..

- A ja nie mógłbym mu pomóc?
- Gdybyś zechciał, oczywiście. Powinieneś poznać wszystkich na oddziale.

Ociemniałych jest tu więcej. Interesują się naszą szkołą, pismem, książkami i
tym, jak sobie radzimy. W Święta byłam tutaj i śpiewałam kolędy. Ty mógłbyś im

na przykład powiedzieć albo przeczytać któryś ze swoich wierszy.
Tadek aż wstrzymał oddech.

- A w ogóle, chciałabym poznać to, co piszesz. Niektórzy w Zakładzie podkpiwają
sobie, bo ułożyłeś podobno wiersz o mniex

- Kto ci to powiedział?
- Wszyscy wiedzą, i chłopcy, i dziewczęta. Nazywają cię poetą.

- Nie piszę żadnych wierszy.
, - Jak to? - zdziwiła się. - Jeden umiem na pamięć. Połowa dziewczyn w

starszych klasach przepisała go sobie.
- Naprawdę nie mam żadnych wierszy. Coś próbowałem klecić dla zabicia czasu, ale

to dawne dzieje.

background image

- Szkoda. Ten, który ja znam, bardzo mi się podoba! Posłuchaj:

Kiedyś słonce było złote, Kiedyś kwiaty miały barwy...
- Przestań! - prosił. - Rzeczywiście napisałem to, ale już dawno i sama widzisz,

jakie to głupie.
- Wcale nie. Jeszcze trzy lata temu widziałam słońce, rozróżnia-144 łam

kolory.
- Ale przez to, że my nie widzimy, słońce nie przestało być złote, a trawa

zielona.
- O każdym wierszu można tak powiedzieć - oburzyła się. — I chciałabym bardzo

usłyszeć ten wiersz o sobie - powiedziała z przejęciem.
- Nie mam tych gryzmołów.

• - Szkoda. Gdybyś jednak przypomniał go sobie i napisał... Poczuł jej rękę na
swojej dłoni.

- Do widzenia. Za tydzień tutaj albo już w Zakładzie. Rękę miała drobną i
ciepłą, nie cofała jej.

- Postaram się przypomnieć sobie, chociaż nie chciałbym, żebyś się ze mnie
śmiała.

Zacisnęła palce. Nim zdołał dodać coś więcej, wyszła. Trącony przez nią fotel -
jeszcze poskrzypywał z cicha.

Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Łóżko drażniło go, pokój wydawał się ciasny i
zagracony, brakowało też w nim powietrza.

Próbował otworzyć okno, ale nie udało mu się. Gdy nadmienił o tym salowej, która
zajrzała na chwilę, ofuknęła go:

- Wystarczy. Lufcik jest otwarty, a po operacji łatwo dostać zapalenia płuc. I
wcale tutaj nie jest za gorąco.

Ciągle jeszcze słyszał głos Szarzyńskiej. Był do głębi poruszony odwiedzinami i
tym, co mówiła. Sądził, iż nie pamięta o nim. Nigdy ze sobą dłużej nie

rozmawiali. Tych parę zdań zamienionych przed domem Św. Stanisława, niemal w
dniu jego przyjazdu do Zakładu, dla niej były bez znaczenia, albo te krótkie

powitania przed czy po lekcji u pani Kozłowskiej. Tymczasem wiedziała o nim
więcej, niż mógł przypuszczać. Znała jego wiersze, interesowała się tym, co on

robi. A chociażby sprawa pobytu w szpitalu, Zawiadomiono go
0 wolnym miejscu dosłownie z dnia na dzień. Na pewno wielu kolegów spoza grupy

nie wiedziało o jego operacji, a ona wiedziała.
1 uwagi o wierszach. Poeta. A może źle zrobił przestając pisać?

Kiedy był latem w Gdańsku, odszukał gmachy zajmowane kiedyś przez niewidomych.
Mollina jednak nie zastał. Akurat w przeddzień wyjechał do Wrocławia na

dwutygodniowy kurs. Dopytywał się o wrocławski adres nauczyciela, nikt jakoś nie
umiał mu go podać.

Do mieszkania Mollina zaglądał dosyć często. Zamykał się od środka, brał jeden z
tomów i kładł się na płaskim, twardym łóżku.

10 - Po kocich łbach
Mollin widocznie przez roztargnienie zostawił pomiędzy książkami kilka paczek

papierosów. Tadek lubił w trakcie lektury wypalać jednego lub dwa. Czuł się
wtedy wyzwolony z rygorów internatowych, przepełniało go poczucie dorosłości i

swobody. Nigdzie nie myślało mu się tak dobrze jak tutaj.
Kolegów intrygowało, dokąd chodzi. .

- Masz jakąś dziewczynę? --pytali. Dawał wymijające odpowiedzi.
- Na wsi czy w żeńskim internacie? - próbowali uściślić swoje dociekania.

- Zwariowaliście! - śmiał się, ale nie wyprowadzał ich z błędu. Za wiele
musiałby tłumaczyć, poza tym, czyby uwierzyli? Nie miałprawa opowiadać o

Mollinie, nauczyciel nie upoważnił go do tego. Poza tym bał się stracić to
wspaniałe, ustronne miejsce, gdzie nikt nie mógł zakłócić mu spokoju.

Zachwycały go wiersze zebrane przez Mollina. Nie przebierał wśród książek,
czytał je po kolei.

Opuszczał izdebkę z niepokojem, czy ktoś go nie zauważy. Był pewien, że nie
pozwolono by mu przychodzić tutaj, gdyby sprawa dotarła do kierownictwa szkoły i

Zakładu.
Po zdjęciu szwów i pierwszych opatrunkach bóle głowy ustąpiły zupełnie. Chodził

jeszcze oklejony plastrami, zabandażowany, lecz obiecywano zwolnić go za
tydzień, jak przewidywała Stenia Szarzy-ńska.

W tym czasie poznał większość pacjentów na oddziale ocznym. Co rano w jego
pokoju zjawiała się gromada znacznie młodszych od niego chłopców i dziewczynek,

którzy przechodzili operację zeza. Przyciągał ich bujany fotel.

background image

Inżynier Wasilewski bardzo się ucieszył, kiedy Tadek zaszedł do niego po raz

pierwszy.
- Mówiła mi panna Stenia o tobie. Czekałem, aż przyjdziesz. Podobno także uczysz

się śpiewu. - Wyjął pudełko z czekoladkami, poczęstował. - Panna Stenia to
cudowny człowiek. Bardzo mi pomogła, i nie tylko mnie. Umiesz dobrze czytać

brajlem, prawda? Właśnie napisałem do niej list. Sprawdź, czy nie popełniłem
zbyt

146 wielu błędów. Czytaj głośno.
- Kochana Pani Steniu! Zacząłem pisać zaraz po Pani odejściu. Lubię, kiedy Pani

się zjawia. Czekam na tę chwilę. Lecz kiedy Pani odchodzi, robi się wokół mnie
jeszcze ciemniej...

List był długi. Inżynier pisał o swoich zmartwieniach i nadziejach. Przeplatał
te zwierzenia grzecznościami pod adresem Szarzyńskiej i te właśnie zdania

irytowały Tadka. W pewnej chwili uświadomił sobie, że to zazdrość, a raczej
niepokój. List inżyniera napisany był śmiało i pewnie, zwyczajnie - jak

człowieka dorosłego, a on na wiele takich słów nie mógłby się zdobyć.
- Nawet Pani nie wie, jaki jestem Jej wdzięczny i jaki jestem w Pani zakochany -

przeczytał na zakończenie.
Nie wytrzymał i słowo „zakochany" zdrapał paznokciem tak, aby punkty stały się

mniej czytelne.
- Miąłem córkę - podjął inżynier po wysłuchaniu swego listu. -Ale nieszczęścia

chodzą parami. Dwa lata temu byliśmy nad jeziorem. Wypłynęła z żoną na łodzi i w
niewytłumaczalny dla nikogo sposób utonęły obie. Na pewno jedna z nich musiała

wypaść, a druga chciała ją ratować. Obie pływały słabo.
Uczucie zazdrości i niepokoju znikło. Słuchał opowiadania inżyniera poruszony do

głębi.
- Teraz chwilami myślę... Może lepiej, że nie widzą mnie oślepłego,

- Dlaczego pan tak mówi? Ociemniali to też ludzie, też żyją. Ja na przykład
skończyłem szesnaście lat. Wierzę w swoją przyszłość i spodziewam się czegoś od

życia.
- Masz rację, mówię głupstwa. Zamiast rozgrzebywać rany i jęczeć, powinienem

takim jak ty pomóc i dodać ducha.
Rozmowa zeszła na operację Tadka. Później znaleźli wspólny temat - książki.

Inżynier przeczytał ich w życiu dużo. Mówił o swojej obszernej bibliotece z
wielkim żalem.

- Chyba przekażę ją teraz komuś albo sprzedam. Po co mi bibliotka zamknięta
przede mną na siedem pieczęci.

Tego wieczoru Tadek długo nie mógł zasnąć. Myślał o inżynierze, o Steni, o
sobie.

Nazajutrz, w czasie wizyty, profesor po obejrzeniu karty chorobowej położył mu
dłoń na barku i powiedział:

- No, głowa do góry, za parę dni koniec wagarów. Odsyłamy kolegę do szkoły. 147
Tadek naraz pomyślał p Steni. W Zakładzie nie będzie miał okazji, aby z nią

swobodnie porozmawiać, tak jak tu.
- Szkoda - rzekł głośno.

- Chciałbyś wagarować dłużej?
- Gdyby to było możliwe...

- Dobrze. Może siostra zanotuje: wypisać za dziesięć dni. Niech mu się to wygoi
dobrze. Po co ma jechać z plastrami i bandażem.

- Panie profesorze, jest jeszcze jeden problem - wtrąciła lekarka. - Inżynier
Wasilewski poznał się z Różańskim i prosi, aby przeniesiono go z pojedynczego

pokoju tutaj.
- Bardzo dobrze. Prędzej wyrwie się z tych swoich nastrojów. A ty, chłopcze,

zaraź go młodzieńczym zapałem - energicznie uścisnął ramię Tadka i wyszedł z
całą asystą.

W godzinę później inżynier Wasilewski wprowadził się do jego pokoju.
- Chciałbym się wkupić w twoje łaski - powiedział wesoło -dlatego przyjmij ode

mnie drobny prezent - i podał Tadkowi scyzoryk w skórzanym etui.
19

y
Był niespokojny. Myśl o koncercie budziła w nim popłoch. Wieczorem długo nie

mógł zasnąć. Kręcił się na łóżku, siadał, dwukrotnie wychodził na korytarz, aby
otrząsnąć się z napięcia. Teraz też obudził się na długo przed pobudką. Z

dyżurki wychowawcy dolatywało ciche pochrapywanie, a zza okna - jednostajny

background image

plusk deszczu bijącego o parapet. Zwykle lubił poleżeć chociaż dwie, trzy minuty

po przebudzeniu. Dziś łóżko aż go parzyło. Wstał, cicho wziął swoje ubranie,
buty i przemknął się do łazienki.

Na szczęście było jeszcze pusto. Zresztą amatorów porannej kąpieli pod
natryskami zdarzało się niewielu. Bojler grzano w piątki po południu, poza tym

płynęła tylko zimna woda.
To Tadek był inicjatorem założenia klubu polarników. W pierwszym porywie

zgłosiło się dziewięciu odważnych, ale wytrwało trzech; oprócz niego - Lutek
Jezierski i Wilczek. Hasło klubu i jednocześnie jego program zawierały się w

jednym zdaniu: „Zimny natrysk 148 hartuje wolę".
Wiele uwagi w ostatnim czasie pochłaniały Tadkowi rozmyślania

0 silnym charakterze i woli mogącej przezwyciężyć każdą trudność. Koledzy śmiali
się z niego:

- Wariat! Świętym chce zostać.
Nawet ci, co początkowo zapisali się do klubu polarników porwani nadzieją

wyćwiczenia sobie mocnego charakteru, kpili teraz z trójki nieugiętych.
- Tylko patrzeć, jak się położą do łóżka. Umartwiać się? Za jakie winy?

„Polarnicy" nie zważali na żadne docinki.
Ułożył ubranie na taborecie i zgodnie -z rytuałem, jaki ich obowiązywał, poszedł

do najbliższego prysznicu i od razu pociągnął zwisający drut.
Sztuka polegała na tym, aby przełamać wszelkie opory i wahania, nie stosować

żadnych wstępnych przygotowań i uników, ale nagle
1 spokojnie puścić na siebie ostry, lodowaty strumień, bez wydawania jakichś

okrzyków lub wykonywania gestów zdradzających strach.
Nie przyszło to łatwo. Dopiero po paru tygodniach opanował ciało odruchowo

kurczące się pod zimną wodą.
Kończył się już wycierać, kiedy nadeszli Lutek i Wilczek.

- Coś ty się tak zerwał? Przeżywasz tremę? - pytali.
- Możliwe. Coś mnie obudziło.

- Dziś nie mam ochoty na strażacką sikawkę - przeciągnął się Wilczek. - Za oknem
i tak leje. Zapowiada się marna niedziela. Gdyby nie Lutek, spałbym jesicze. A w

ogóle internat to katorga. W tym roku jadę na Boże Narodzenie do dziadka, żeby
się zdrowo wyspać.

- No, nie zagaduj i nie zwlekaj - rzekł Lutek i już stał pod wodą.
- Idę na parter, do klasy. Dacie mi znać, kiedy się zacznie zbiórka. Już na

schodach usłyszał gwizdek wychowawcy wzywający do
wstawania. W szkolnej części budynku czaiła się głęboka cisza. Kąpiel nie

rozproszyła pewnego rozdrażnienia, które prześladowało Tadka jeszcze od
wczorajszego wieczora.

Odgłos własnych kroków wydawał mu się w obszernym korytarzu zwielokrotniony i
nieprzyjemny. Powietrze w klasie pachniało kwaśnym potem i starymi papierami.

Nic dziwnego, stojące pod ścianą etażerki uginały się od wielkich, sfatygowanych
mocno brajlowskich książek i podręczników.

150
Otworzył okno i siadł przy pulpicie. Spomiędzy zeszytów wyjął kilka zapisanych

kartek.
Stenia zaskoczyła go, wręczając mu ten list tuż przed lekcją śpiewu. Musiała

czekać chwilę przed barakiem, zanim nadszedł. Przeczytał list wczoraj, ale tylko
raz. Z lekcji wracał w czasie ulewnego deszczu, poza tym przyszedł późno, musiał

brać udział w grupowych zajęciach, a nosić listu na górę do sypialni nie chciał.
Pod tym względem nie ufał kolegom.

- Nie mogłam się doczekać na twój wiersz - powiedziała. -Napisałam więc całe
podanie na ten temat. Spotkamy się jutro po koncercie - dorzuciła i odeszła bez

pożegnania.
Lekcja nie wypadła tak dobrze, jak pragnął. Pani Kozłowska irytowała się, robiła

mu wyrzuty, dopytywała wręcz, co go gnębi, dlaczego nie potrafi się skupić. Pod
koniec jednak udobruchała się.

- Nie przejmuj się tymi potknięciami. Ostatecznie, to zaledwie rok. I tak nie
najgorzej wyćwiczyłeś głos.

List Steni pachniał wodą kwiatową. Wczoraj tego nie zauważył. Przez moment
zastanowił się, czy specjalnie skropiła papier, czy po prostu przeniknął

zapachem jej rąk.
Szanowny Tadeuszu!

To żartobliwe nieco zabarwienie przewijało się przez całą treść. Pisała o

background image

inżynierze Wasilewskim. Odwiedzała go nadal w klinice.

Wspomina cię z sympatią i kto wie, czy nie uda mu się dostać do Zakładu. W
zawodówce potrzebny jest inżynier wykładowca. Dowiedziałam się o tym i

przekazałam mu tę informację.
List nie zawierał właściwie nic szczególnego. Dwukrotnie przypominała o wierszu.

Na zakończenie prosiła o odpowiedź pisemną.
Od pobytu w klinice myślał o niej często. Zgodnie z obietnicą przyjechała

wówczas do szpitala. Nie mogli jednak rozmawiać szczerze o swoich sprawach.
Zajęta była głównie rozmową z panem Wasilewskim i uczeniem go czytania brajlem.

A w Zakładzie jakiekolwiek kontakty były niemożliwe. Wprawdzie Stenia należała
do grupy najstarszych dziewcząt mających dużą swobodę poruszania się, ale

regulamin zabraniał podtrzymywania znajomości między dziewczynami i chłopcami.
Takie okazje jak dzisiejszy koncert zdarzały się niezwykle rzadko. I tak zresztą

chłopcy zajmowali jedną część sali, dziewczęta drugą. Komu jednak zależało na
porozumieniu się, ten zawsze jakiś sposób znalazł.

Oczywiście nie mógł nie odpisać. Założył papier do tabliczki.
Steniu - pisał - nie gniewaj się na mnie, ale zaniechałem układania wierszy.

Wstydzę się, że je w ogóle kleciłem. I to wstydzę się tak szczerze, że już nie
pamiętam żadnego z nich. Natomiast gdyby Cię interesowała dobra poezja, mógłbym

Ci kołejno kilkanaście jej tomów pożyczyć. Nie są to njoje książki, ale mam do
nich dostęp.

List wydał mu się chłodny i jałowy. Powinien napisać więcej i jakoś cieplej, ale
powstrzymywała go nieśmiałość. Przy bezpośrednim spotkaniu był pewny siebie,

wesoły, ale myśl, że będzie ona to czytała tylko sama, peszyła go. Dodał jeszcze
parę zdań o przeczytanych ostatnio książkach, o strachu przed dzisiejszym

koncertem - wszystko to jednak brzmiało drętwo.
Przez sekundę chciał napisać: „całuję Cię i życzę dziś powodzenia", lecz napisał

tylko: „życzę Ci powodzenia". Drżały mu ręce, gdy składał i zaklejał list.
Skąd się to w nim wzięło? Był poruszony. Nie ujawniał przed sobą dotychczas

jakichkolwiek uczuć do Steni, teraz zrozumiał, że nie była mu obojętna. I to nie
tylko jej wspaniały głos i niezwykły sposób bycia pociągały go. Nigdy nie

spotkał dziewczyny, która miałaby tyle uroku i delikatności, co ona.
Pamiętał o niej od pierwszego spotkania, gdy na żwirowej alejce usłyszał jej

lekkie, pewne kroki. Wtedy - i dużo później jeszcze - był przekonany, że jest
już dorosłą kobietą pracującą w Zakładzie, a nie wychowanką.

W klinice sama mu powiedziała:
- Jestem od ciebie dwa lata starsza. A był pewien, że więcej.

Koncert miał się rozpocząć o jedenastej, ale już pół godziny wcześniej znaleźli
się w sali. Jako artysta - został zaprowadzony do tak zwanej garderoby, do

pokoiku za sceną.
Idąc korytarzem, nagle usłyszał głos Kazika Okońskiego:

- Cześć, Tadek, jesteśmy in gremio, cała rodzina. Rzeczywiście, byli ciotka i
stryj. Przeraził się na dobre. Kiedyś

w szpitalu odwiedziła go pani Okońska i dowiedziawszy się o jego debiucie
artystycznym, jak się wyraziła, obiecała stanowczo przyjechać. Zapomniał o tym.

152
- Muszę iść za scenę.

- Idź, idź, trzymamy kciuki - rzekła ciotka.
Szedł jak skazaniec. Przewidywał straszliwą klęskę. Gardło miał zaciśnięte.

Słowa przygotowanych pieśni pierzchły mu z głowy.
- Dlaczego jesteś taki blady? - powitała go pani Kozłowska. - Źle się czujesz?

Zwalczył pokusę.
- Nie, bardzo dobrze.

- Jesteśmy w komplecie. Przywitajcie się z Tadeuszem. Podchodził kolejno i
podawał rękę. Dłoń Steni wydała mu się

rozgrzana.
- Denerwujesz się? - spytał.

- A ty? - odparła pytaniem.
- Okropnie. Chętnie bym stąd nawiał.

- Gdy zaczniesz śpiewać, trema zniknie.
- Ale ja nie pamiętam słów. Wszystko mi się pokiełbasiło

- Tak ci się zdaje. Przyniosłeś mi wiersz? - spytała cicho.
- Niezupełnie wiersz, smutna proza. Szybko wzięła list.

- We wtorek mam lekcję śpiewu po tobie. Jeśli możesz, zaczekaj.

background image

- Postaram się - przyrzekł.

Stojąc przy fortepianie i dotykając lekko jego gładkiej powierzchni, z wysiłkiem
opanował drżenie nóg. Od sali szedł jakby poszum szeptów przesyconych

ciekawością i niedowierzaniem. Pierwszy akord akompaniamentu zgasił naraz
wszelkie dźwięki i odgłosy z sali.

Wydało mu się, że stoi gdzieś bardzo wysoko. Wokół, aż po horyzont, zgromadzone
są tysiące osób pełnych podziwu i niepokoju, że on ma odwagę trwać tak, hen, w

górze, i to na czymś bardzo chwiejnym. Gdyby nie śliska i chłodna powierzchnia
fortepianu, nie ustałby, zachwiał się, może nawet uciekł z sali.

A później zapomniał o ludziach, o lęku - po prostu był na lekcji.
Kiedy rozległy się brawa, pani Kozłowska ucałowała go wzruszona.

- Dziękuję ci, dziękuję - powtarzała. - Bałam się. Byłeś taki blady. Zaśpiewałeś
całkiem dobrze. Jestem naprawdę zadowolona.

- Brawo! - powiedziała w przejściu Stenia. - Do wtorku -dorzuciła szybko.
Kazik gratulował. Pani Okońska ucałowała go również.

- Nie znam się na śpiewie, ale chyba wyszło to nie najgorzej -przyznał stryj. -
A oto prezent imieninowy, spóźniony, ale powinien ci się spodobać.

. - Szachy! - zawołał, wyczuwając na wierzchu pudełka pola szachownicy.
- Bardzo ładne - przyznał Kazik. - Stryj robił je pra ie dwa miesiące. Figury

trzymają się szachownicy doskonale i odróżnisz bez trudu czarne od białych.
- Po takim występie artyści zwykle zapraszają na dobry obiad -zażartował stryj.

- Nie pesz chłopca.
- O, teraz to już go nic nie speszy. Przeszedł chrzest,

- W zimie wyjeżdżamy całą rodziną do Zakopanego - odezwała się ciotka. - Właśnie
zastanawialiśmy się, jak cię namówić, abyś z nami pojechał.

- Tak, ze mnie już nie narciarz - wtrącił stryj. - Siostra ma szydełko, Kazik
deski, a my byśmy grali w szachy i wędrowali po Krupówkach, Gubałówce.

- Sprawiłbym mnóstwo kłopotu.
- Jeśli tak rozumujesz, to nie jedź - rzekła ciotka karcąco.

- Spróbowałbym jeździć z tobą na nartach - zachęcał Kazik. -Mam w domu nawet
drugą parę. Dla ciebie byłyby akurat.

- W ogóle nie mów o tym - oburzyła się ciotka.
- Dlaczego? - śmiał się Kazik.

- Bo ja się nie zgodzę.
- Ty zawsze przewidujesz nieszczęścia.

- A ty nigdy nie zmądrzejesz.
Ostatecznie uzgodniono wspólny wyjazd w dniu 20 grudnia. W przeddzień miał

przyjechać po Tadka Kazik lub stryj.
- Nie zwracaj na ciotkę uwagi. Zapasowe deski wyślę pocztą wcześniej. Jestem

pewiem, że dasz sobie radę.
Porozumiewawczo uścisnęli sobie ręce.

Jego grupa z panem Jaszczem dawno już poszła. Po pożegnaniu się z Okońskimi
ruszył samotnie w stronę domu Św. Teresy. Przepełniało go nie znane dotychczas

uczucie lekkości. Było mu dobrze. Ranne
niepokoje i lęki teraz wydawały się wprost niepojęte. Tyle miał w sobie siły.

Nigdy dotychczas świat i ludzie nie byli mu tak bliscy. Wprawdzie dobrze było
iść samemu, ale chyba nie znalazłby w swojej pamięci i wspomnieniach człowieka,

którego nie obdarzyłby w tej chwili sympatią.
Cieszyło go wszystko - deszcz zimny, siekący po twarzy, listopadowy wiatr

tarmoszący bezlistnymi już konarami drzew i strącający od czasu do czasu drobne
gałązki. Bruk pod stopami napawał go pewnością i bezpieczeństwem.

Jak mógł bać się kiedyś ślepoty, aż do rozpaczy, do chęci targnięcia się na
własne życie.

Pomimo mroku przed oczami - świat nie jest czarny ani zamknięty. Wszystkimi
zmysłami, całym ciałem czuje rozległy horyzont, bezmiar jesiennego .nieba, ale i

rzeczy znacznie bliższe. Widzi drzewa, gęsty drewniany parkan przy infirmerii,
to znów oddychającą, gładką powierzchnię rozległej łąki po prawej stronie, i

jedynie nikła granica dzieli go od ujrzenia barw i wyraźnych konturów. Te zmiany
niezwykłych cieni, zagęszczeń i rozrzedzeń najbliższych obszarów, odróżnia

nerwami powiek, policzków, czoła.
W takim stopniu nie przeżywał tego nigdy. Do tej pory coś jakby przeszkadzało

odbierać mu tak bezpośrednio i prosto.
Dopiero blisko domku Mollina uświadomił sobie, dokąd idzie. W tej chwili nie

chciał myśleć o regulaminie, o obiedzie w natłoczonej jadalni i dyskusjach na

background image

temat koncertu. Sięgnął pod wycieraczkę, przesunął palcami. Klucza nie było.

Obszukał jeszcze raz dokładnie.
Ostatnio zaglądał tu w ubiegłą niedzielę. Zamknął mieszkanie i klucz ukrył jak

zwykle. Czyżby zrobił to niedbale? Jeszcze raz schylił się i wtedy ze środka
usłyszał kaszel. Niewątpliwie był to kaszel Mollina. Uradowany pchnął drzwi bez

pukania.
- Dzień dobry panu! - zawołał.

- Ach, to ty? Witaj. Odszukał dłoń profesora.
- Nie spodziewałem się zastać pana tutaj. Zachodziłem często. Przeczytałem

prawie wszystkie książki. Ale nie narobiłem bałaganu, prawda?
- Zastałem wszystko tak, jak zostawiłem. Ale poznaj moją żonę.

- Dzień dobry - odezwał się altowy kobiecy głos. Tadek zastygł. Dopiero po
pauzie wyciągnął rękę.

- Dzień dobry pani.
Chciał ucałować jej dłoń, ale nie pozwoliła.

- Przyjechaliśmy wczoraj późnym wieczorem - podjął nieco żywiej Mollin,
zacierając tym moment zakłopotania. - Mieliśmy bardzo długą i uciążliwą drogę,

dlatego spaliśmy aż do tej pory. Właśnie zastałeś nas przy śniadaniu, trochę
prowizorycznym, ale chyba skorzystasz z naszej gościny.

- Nie będę przeszkadzał, chociaż nie ukrywam, że cieszę się ze spotkania.
Myślałem o panu często, nie tylko przebywając tutaj.

- Przekazano mi twój list w Gdańsku, ale dopiero po trzech miesiącach, kiedy
wróciłem z Wrocławia. Dlatego postanowiłem nie odpisywać, a po prostu zobaczyć

się z tobą. Przyjechałem właśnie zlikwidować tutaj swoje sprawy, zabrać niektóre
rzeczy. Małgorzato, posadź Tadeusza przy stole. Mamy śniadanie na zimno, a

zamiast herbaty wino, to, które stało tutaj przez cały czas w gąsiorze.
- Nie wiedziałem o tym - zaśmiał się Tadek. - Bo papierosy pana wszystkie

wypaliłem. Wino też by się nie doczekało. Przeżywałem tutaj różne nastroje.
Pani Małgorzata uśmiechała się, zachęcała do jedzenia. Tadka nie trzeba było

prosić. Nagle poczuł wilczy apetyt, jadł, pił szklanką wino. Opowiadał o sobie i
jednocześnie zasypywał Mollina dziesiątkami pytań.

Pierwsze zakłopotanie nauczyciela niespodziewaną wizytą szybko minęło, był
ożywiony i nie ukrywał sympatii do Tadka. Jakoś w naturalny sposób zatarła się

między nimi różnica wieku i doświadczenia.
- Małgorzata jest nauczycielką. Poznaliśmy się już dawno temu, przed wojną.

Kończyliśmy to samo seminarium nauczycielskie. Nic nas wtedy nie łączyło. Kiedy
teraz, we Wrocławiu, spotkaliśmy się po latach, z tej radości spotkania urodziła

się miłość.
- Życzę państwu dużo szczęścia.

- We Wrocławiu organizuje się szkoła dla niewidomych dzieci. Będziemy tam uczyć
oboje - rzekła.

- A drukarnia? - spytał zwracając się do Mollina.
- Cóż, drukarnia powoli rozkręca się, ale beze mnie. Jednak za wód nauczyciela

może stać się prawie drugą naturą. Szukałem innej pracy z konieczności. Wcale
nie było mi z tym lekko, jak ci wiadomo. Małgorzacie opowiedziałem o moich

tutejszych perypetiach.
- Tam będzie zupełnie inna szkoła, bez tradycji jak tutaj -mówiła. - Ale jest

wielu bardzo dobrych pedagogów oddanych niewidomym. Stworzymy dobre tradycje.
- Małgorzata jest starą komunistką - pośpieszył z wyjaśnieniem Mollin. - Wierzy

w lepszy świat, nowy porządek.
- Nie tylko wierzę - zaśmiała się. - Podobnie jak i ty mam nadzieję zmienić coś

niecoś, chociażby na najskromniejszym odcinku. Wy tutaj też powinniście założyć
organizację młodzieżową.

W kolektywie lepiej się pracuje. Poza tym gromada to zawsze siła.
- Wątpię, czy znaleźliby się chętni - odparł Tadek.

- Porozmawiaj, spróbuj - zachęcała.
- Daj spokój, Małgorzato, nie agituj, tym bardziej że nie masz zielonego pojęcia

o tutejszych stosunkach.
Chciała coś dorzucić, ale Mollin przerwał jej.

- Miałem cały czas niepokój sumienia. Wyjechałem w pośpiechu i nie zdążyłem
pomówić z tobą o wierszach. Więc jednak palisz papierosy? - spytał.

- Niekiedy.
- Zapal. Chociaż nie jest to zbyt wychowawcze z mojej strony -zaśmiał się. -

Myślałem napisać ci o swoich wrażeniach z lektury - ciągnął - ale nie potrafiłem

background image

tego zrobić. Odczucia były zbyt złożone.

- W tej chwili to już przeszłość - powiedział Tadek. - W tamtą niedzielę, gdy tu
przyszedłem, postanowiłem zaniechać pisania.

- Dlaczego?
- Pan wie przecież, że to nie było nic warte, dziecinada.

- Mylisz się, te wiersze są dobre. Tadek aż uniósł się.
- Naprawdę pan tak sądzi?

- Trudno mi dziś mówić o poszczególnych wierszach. Jest w nich sporo
nieporadności, lecz jednocześnie dużo świeżych odczuć.

- Szukałem wtedy jakiegoś listu, ale nie znalazłem i pomyślałem, że nie chciał
pan mi robić przykrości.

Zaległa dłuższa cisza.
- Tak, powinienem był chociaż nadmienić kilka słów, co myślę o twoich wierszach,

albo uprzedzić, że pomówimy o nich przy
156 najbliższej okazji.

- Właściwie nie żałuję, iż nie pisałem - rzekł Tadek, już uspokojony. - W
pierwszej chwili było mi ciężko, ale. potem te ambicje odpłynęły ode mnie na

zawsze,
- A ja bym nie dał za to głowy, że na zawsze - powiedział Mollin. -W tym

niewątpliwie było coś i nie wiem w jakiej formie, ale powinieneś wrócić do
pisania.

20
- W domu czeka cię niespodzianka - mówił Kazik. - Mam polecenie, aby nie

zdradzić, co to takiego. Zjawiła się dziś rano za wolą kochanej cioci.
- Jędrek?

- Zgadłeś.
- Nie rozumiem - powiedział Tadek idąc obok Kazika i lekko trzymając go za ramię

- dlaczego wybrałeś sobie właśnie mnie za kolegę? ¦
- Kiedyś wspominałem ci, o czym przez całe swoje chłopięce lata tęskniłem.

Chciałem mieć brata albo oddanego przyjaciela. Zazdrościłem innym rodzeństwa.
- Między nami jest różnica prawie pięciu lat.

- Daj spokój - powiedział Kazik. - Przez ostatni rok przegoniłeś mnie o parę
centymetrów. Powoli wszystkie różnice zanikną całkowicie.

- Jest jeszcze inna sprawa. Przecież nie powodzi wam się za dobrze, a dwie gęby
dodatkowo to coś.

- Nie jest tak źle. Stryj dostał doskonałą robotę, a poza tym nie wrócił z
zachodu z pustymi rękami. Ja biorę już małe projekty i kreślenia, a ciotka jako

nauczycielka też coś zarabia. Dlatego nie powinieneś mieć żadnych skrupułów.
- To nie takie proste - uśmiechnął się z zażenowaniem Tadek. -Na razie jesteśmy

tylko dwoma darmozjadami.
- Nie znasz ani ciotki, ani stryja. Obojgu nic poszczęściło się w życiu, nie

założyli rodzin, a mają w sobie wyjątkowo dużo instynktu familijnego, dlatego w
takim samym stopniu oni wam, jak i wy im sprawiacie radość.. O ile znam zamiary

stryja i ciotki, to Jędrek po Nowym Roku zostanie już na stałe u nas. Stryj
jeździł w tej sprawie do 157

Domu Dziecka. Odbyło się to z jakimiś oporami, bo kierowniczka bardzo lubi
twojego dowcipnego braciszka i nie miała ochoty pozbyć się go.

- Nic o tym nie wiedziałem!
- Tylko nie sypnij mnie. To miała być ta druga niespodzianka.

- Domyślam się, że tyle samo jest w tym inicjatywy twojej rodziny, co i Jędrka.
- Ja też tak sądzę. Zresztą na jego miejscu postąpiłbym podobnie. I mnie to

nawet na rękę: będę miał się kim wyręczać w domowych posyłkach.
Chwilami szli niby wykopem, jeden za drugim. Na bocznej uliczce nikt nie

uprzątał śniegu, a zima była wyjątkowo śnieżna. Jędrek na powitanie o mało co
nie zwalił Tadka z nóg.

- Chciałeś beze mnie pojechać do Zakopanego, tak?
- Wiedziałem, że sobie poradzisz - odparł Tadek, gdy się wyści-skali.

- Ciągle stosujesz do mnie metodę zimnego wychowu cieląt -oburzył się Jędrek.
- Co ty znów wymyśliłeś? - śmiała się ciotka.

- Zimny wychów cieląt - tłumaczył Jędrek - polega na tym, że bierze się dziecko
za nogi i ręce, rzuca na głęboką wodę i czeka.

- Przestań pleść koszałki-opałki.
- Ależ, ciociu, to najlepszy sposób nauki pływania.

- Ty swoimi poglądami przyprawisz mnie o chorobę nerwową -śmiała się.

background image

Dom wyglądał jak jedno pobojowisko. Ciotka przy pomocy Jędrka, a teraz Kazika,

pakowała walizki. Tadek zaszył się z panem Okońskim w najodleglejszym kącie
mieszkania na partyjkę szachów.

Do Zakopanego wyjechali rannym pociągiem. O miejscach siedzących nie było mowy.
Zaledwie jedno udało się zdobyć dla ciotki. Chciała je ustąpić Tadkowi, ale cała

czwórka mężczyzn oburzyła się.
- Ciociu - powiedział Kazik. - Przynajmniej ty mogłabyś go traktować normalnie.

Zaraz pożałował swoich słów. Pani Okońska rozpłakała się. Starała się to ukryć,
ale zauważyli wszyscy, również i Tadek.

- Co ja takiego powiedziałem? Przecież ona nigdy nie płacze -przeraził się
Kazik.

158 - Naprawdę chciałbyś wiedzieć? - spytał stryj.
- Ależ na myśl by mi nie przyszła chęć dokuczenia jej! Wiesz, kim ona jest dla

mnie od śmierci matki.
- U niektórych kobiet reakcja uczuciowa na czyjś los jest silniejsza niż

rozumowanie.
Więcej nie mówili już o tym, lecz od tego zdarzenia zachowanie Tadka wobec pani

Okońskiej uległo zmianie. Częściej z nią teraz rozmawiał, radził się w
najrozmaitszych sprawach, nie miał wobec niej żadnych tajemnic. Robił to nie

tylko instynktownie, ale i świadomie. Ufał jej bezgranicznie.
Zakopane powitało ich mrozem, parskaniem koni, dzwonieniem janczarów i

pokrzykiwaniem górali.
Tadek chłonął wszystkie te dźwięki, dopytując o każdy szczegół okolicy, o wygląd

ulic, domów, sań, ludzi. Pamiętał z pocztówek góralskie zabudowania, stroje i
tutejszy krajobraz. Szukał teraz potwierdzenia tych swoich wyobrażeń i

przepełniała go radość, gdy zgadzał się z nimi opis domów góralskich,
wzorzystych spodni i półkożuszków.

Jędrek wykrzykiwał co chwilę:
- Ale sanie! Malowane w kwiaty! A tam jaka góra! Wisi nad nami.

- To Giewont - wyjaśnił pan Okoński. - Wspaniała widoczność. Rzadko bywają dni,
kiedy tak wyraźnie rysuje się on nad Zakopanem.

- Naprawdę jakby wisiał i pochylał się nad miastem. Wejdę na sam jego szczyt.
Przejdę te góry wzdłuż i wszerz - mówił podniecony Jędrek.

- No, nie tak od razu, za chudy jesteś w uszach - rzekł Kazik. -A poza tym bez
mojego pozwolenia nigdzie nie pójdziesz. Tu, braciszku, nie ciocia i nie stryj,

ale ja będę twoim szefem.
- Tak, tak, Jędrusiu, Kazik tu był nieraz, zna góry, umie jeździć na nartach,

wie, kiedy i dokąd można pójść. Bez jego zgody nie wolno ci iść na żadną dalszą
wędrówkę. Te góry są piękne, lecz i niebezpieczne.

- Nie przesadzajcie - wtrącił stryj. - Przecież nie pójdzie na Giewont, a na
Gubałówkę może biegać trzy razy dziennie, jeśli tylko jego nogi wytrzymają.

Tadek pomimo mrozu czuł na twarzy ostre słońce. Dom górali zaprzyjaźnionych z
Okońskimi leżał blisko Doliny Kościeliskiej. Jechali wynajętymi saniami

wypatrzonymi przez Jędrka.
- Tadek - opowiadał - koń jest biały jak młeko, sanie czerwone. Na bokach i z

tyłu wymalowane pęki niebiesko-żółtych kwiatów z dużymi, zielonymi liśćmi.
Dotknij siedzeń. Wysłane czarnym, puszystym futrem.

Uprząż była bogato obwieszona dzwonkami, w ruchu brzmiały jak orkiestra. Jędrek
szalał. Siadł obok woźnicy na koźle, biegł przy koniu, wskakiwał na płozy.

- Ten ma kondycję - podziwiał go stryj z uśmiechem. Już dobrze zmierzchało, gdy
znaleźli się na miejscu.

- Taki krótki dzień, szkoda, moglibyśmy zrobić jeszcze wycieczkę po najbliższej
okolicy - żałował Jędrek.

Rozlokowali się w trzech różnych pokojach. Chłopcy zajęli najobszerniejszy na
parterze. Jędrkowi usta się nie zamykały. Każda rzecz zachwycała go.

Tadek odzywał się mało, ale - pomimo wielogodzinnego stania w pociągu - nie
odczuwał zmęczenia i cieszył się nie mniej od brata, chociaż nie uzewnętrzniał

tego. Dotykał rzeźbionych mebli, poręczy schodów, klamki misternie wykutej przez
gospodarza, który po trosze trudnił się kowalstwem. Dopytywał o szczegóły,

kolor, wzory. Kazik, znając tę jego dociekliwość, objaśniał cierpliwie. Lubił to
robić, a Tadkowi nie przeszkadzało, że opisując hafty na makacie wiszącej nad

łóżkiem, dodawał swoje wrażenia.
Jędrek zapytany o coś nie był tak dokładny.

- Tadziu, kapitalne, dotknij. A ten niedźwiedź wśród jodeł, na makacie, ma gębę

background image

górala, który nas wiózł tutaj.

Tadkowi to wystarczało. Nowe otoczenie zawsze podniecało go i pobudzało
wyobraźnię. Myśli same układały się w obrazy na kanwie chociażby najmniejszego

strzępu widoku opisanego przez kogoś. Zapachy, dźwięki, wymacane palcami
kształty albo różnorodne powierzchnie otoczenia i przedmiotów - samoistnie

włączały się do tych obrazów, wzbogacając je o nowe wymiary.
Podchodził do tego świadomie. Wśród bliskich nie krępował się pytać o wszystko,

czego sam nie mógł bezpośrednio odebrać zmysłami. Przyzwyczaili się już do tego.
- Kiedy mnie nie pytasz albo nie ma cię blisko - powtarzał niekiedy pan Okoński

- widzę dziesięć razy mniej.
Tadek śmiał się.

160 - Tak, tak, przy tobie można nauczyć się wykorzystywać własny
wzrok i inne zmysły także - dowodził tamten. - Nieraz zauważasz zapachy,

dźwięki, na które ja bym absolutnie nie zwrócił uwagi, podobnie zresztą jak
większość ludzi. Łapię się ostatnio na tym, że jak i ty, chętnie dotykam pewnych

sprzętów. I potwierdzają się obserwacje wzrokowe: co jest ciepłe dla oka, to
najczęściej i dla dłoni.

Rano Zaraz po śniadaniu chłopcy szli z nartami na pobliską oślą łączkę, łagodną
pochyłością spadającą od zabudowań gospodarskich do skrytego pod lodem i

śniegiem potoczku.
Jeździli tu tylko we trzech. W pobliżu nie było odpowiedniejszego miejsca do

zjazdów dla Tadka.
- Szarżować nie ma co - mówił Kazik. - Śnieg jest wyjątkowo nośny, a tu możesz

zjeżdżać bez jakichkolwiek obaw. Do lasu, tam, na płaszczyźnie, i tak nie
dojedziesz.

Zrozpaczonemu Jędrkowi, na szczęście, gospodarz znalazł gdzieś na strychu narty,
a Kazik i stryj dopasowali rzemienne wiązania.

Jedyne narty, na jakich Tadek dotąd w życiu jeździł, jeszcze w czasie wojny,
zrobione były z jesionowych desek wyrwanych ze szpitalnego płotu.

Teraz pierwsze kroki wypadły niezbyt fortunnie. Jędrek śmiał się i przechwalał,
że jeździ znacznie lepiej. Ale i Tadek, stosując się cierpliwie do wskazówek

Kazika, radził sobie coraz pewniej. Cieszył go szum w uszach podczas zjazdów.
Cieniuteńki pisk, jaki wydawały szorujące o zmarznięty śnieg narty, mimo woli

wywoływał uśmiech zadowolenia.
Tak było parę pierwszych dni. Potem przedpołudnia Tadek spędzał na stoku za

domem, w towarzystwie spacerującego w pobliżu pana Okońskiego, gdyż Kazik i
Jędrek, znudzeni monotonią jazdy na oślej łączce, szli zazwyczaj na stoki

Gubałówki lub na inne zbocza przetarte już przez narciarzy.
Tadek jeździł z pasją. Dni były bezchmurne, więc nawet gdyby stryj nie

spacerował w pobliżu, odzywając się od czasu do czasu, i tak dawałby sobie radę
kierując się promieniami-słonecznymi.

Pani Okońska przedpołudnia najczęściej spędzała w leżaku na balkonie, opatulona
w kożuchy.

Po obiedzie szli wszyscy razem na długi spacer. Jędrek pomimo rannych wyczynów
był niezmordowany. Nie dopuszczał innych do głosu, ciągle coś opowiadał. Utarło

się w końcu, że mężczyźni zostawiali go w towarzystwie ciotki, a sami szybkim
krokiem szli na

U - Po kocich łbach
Krupówki. Dopiero tu spotykali się w kawiarni, przy herbacie i ciastkach.

Powietrze, którym Tadek oddychał w górach, tchnęło jakąś poezją. Nieraz zadawał
sobie pytanie, czy nastrój, który go przenika, jest właśnie szczęściem.

O tym, że Jędrek zamieszka u państwa Okońskich, zawiadomiono Tadka oficjalnie
już pierwszego dnia pobytu w Zakopanem.

- Znasz brata. Bywałeś u niego w Domu Dziecka, zastanów się, czy u nas będzie mu
lepiej - powiedziała pani Okońska.

- To on ma się zastanawiać?! - wybuchnął Jędrek.
- Jest twoim starszym bratem.

- Ale przecież dawno z nim ułożyliśmy plan, że kiedyś obaj przeniesiemy się do
Warszawy. I już się nie dam teraz przepędzić. Przywiozłem wszystkie swoje

rzeczy.
Tadek chciał dziękować, ale stryj przerwał mu:

- Żadnej wdzięczności. Nie mamy zamiaru chować go jak pączka w maśle. Będzie
musiał pomagać w domu, a poza tym uczyć się trochę pilniej niż dotychczas,

dlatego nie jest jeszcze pewne, czy nie zechce po paru tygodniach przenieść

background image

swoich rzeczy z powrotem do Domu Dziecka.

- Niech stryj mnie nie straszy. Roboty się nie boję.
- Zobaczymy - powiedział pan Okoński.

Więcej już o tym nie mówiono. Raz tylko jeszcze stryj powiedział z pewnym
gorzkim uśmiechem:

- Gdybym ja był w życiu taki śmiały jak Jędrek, który po pięciu minutach czuje
się wszędzie jak u siebie, byłbym o wiele szczęśliwszy.

Parokrotnie Tadek zwracał Jędrkowi uwagę, gdy byli sami.
- Zachowuj się trochę inaczej. Nieraz odzywasz się do dorosłych niby do równych

sobie.
- Kiedy? - bronił się Jędrek. Tadek przytaczał mu przykład.

- I co w tym widzisz złego?
- Złego nic, ale nie chcę, abyś stał się przemądrzały i tym zraził sobie ludzi.

- Zawsze na mnie napadałeś i odgrywałeś rolę ojca - nie ustępował Jędrek.
Lecz słowa brata musiały mu trafić do przekonania, bo potem przez 162 pewien

czas zachowywał się mniej hałaśliwie i poważniej. Wreszcie
Tadek zrezygnował z napomnień. „Musi to sam zrozumieć - pomyślał. - Nawet gdyby

się miał poparzyć".
Dni mijały szybko. Któregoś popołudnia, będąc w kawiarni, naraz zamarł. Najwyżej

o dwa stoliki od miejsca, gdzie siedział, usłyszał głos Steni Szarzyńskiej. O
mało mu nie wypadła z ręki szklanka. Powstrzymał odruch, aby się nie zerwać.

„Przecież to nieprawdopodobne" -zastanawiał się. Nie słuchał już, co mówią inni
przy stole, z napięciem wśród gwaru próbował wyłowić jej głos.

- Źle się czujesz? - stryj dotknął jego ramienia.
- Nie.

- Zmieniłeś się na twarzy i nie odpowiadasz. Pytam cię już trzeci raz, czy zjesz
jeszcze jedno ciastko.

- Nie, dziękuję. Czy mógłbym wiedzieć, kto tam siedzi, chyba przy drugim stoliku
od nas?

- W tej chwili już nikt. A dlaczego cię to interesuje?
- Zdawało mi się, że słyszę znajomy głos.

- Właśnie wychodzą jakieś trzy panie.
- Wydawało mi się, że to ktoś z Zakładu - powiedział.

- Chyba się przesłyszałeś - rzekła ciotka. - Znam tam prawie wszystkich z
widzenia, a te obie starsze panie widziałam po raz pierwszy. Z nimi była tylko

jakaś dziewczyna.
Wieczorem grał ze stryjem w szachy nieuważnie, aż zirytowało to pana Okońskiego.

- Cóż się z tobą dzieje? Pchasz się z hetmanem pod mojego piona.
- Pójdę spać. Zmęczyły mnie chyba dziś narty - wymówił się.

Leżał w łóżku przewracając sic z boku na bok. Sen nie przychodził. Nie mógł się
omylić Melodię jej głosu znał doskonale, nawet rodzaj zadyszki. gdy była czvmś

przejęta. W\różniłby go spośród tysięcy kobiecych głosów Jutro - postanawiał -
ieśli ja usłyszę, podejdę"

Kazik i Jędrek spali mocno, a on na dziesiątki sposobów wyobrażał sobie, jak
odbędzie się to jutrzejsze spotkanie ze Stenią. Niepostrzeżenie, gdzieś z

pamięci, przypłynął do niego wiersz, o który tak prosiła. Wydawało mu się, że
zapomniał, tymczasem całe strofy przypływały do niego i powtarzał je półszeptem,

bez zająknienia. Nagle pożałował, że w tej pełnej, nocnej ciszy nie może wyjąć
ze swej walizki tabliczki i papieru, siąść za stołem i pisać dalszych zwrotek.

Stukaniem dłutka obudziłby Kazika. Jakby wytłumaczył to pisanie
pośród nocy? Potem śnił mu się pan Mollin. Z oburzeniem krzyczał, że Tadek

zaniechał pisania.
„Spaliłeś przez to mosty swego życia" - powtarzał.

Te słowa przeraziły go. Obudził się zlany potem. „Spaliłem mosty swego życia? Co
to znaczy?" - dociekał. Dopiero kiedy w głębi domu, poprzez suche modrzewiowe

ściany, zegar wybił piątą, Tadek zasnął twardym, spokojnym snem.
21

Drewienko miało kształt litery „S". Tadek wodził palcami po rządkach dziurek
wywierconych w jednakowych odstępach.

Zajęcia praktyczne nie pociągały go, a już robienie szczotek wydawało się
szczególnie monotonne. Trudno mu było wytrwać te cztery godziny raz w tygodniu.

- No, dlaczego nie zabierasz się do roboty? - zagadnął cicho pan Paweł,
instruktor szczotkarski.

Był całkowicie niewidomy, lecz miał doskonały słuch i nic, co działo się w

background image

najbliższym otoczeniu, nie uchodziło jego uwagi.

- Pokaleczyłem palce drutem. Zardzewiały i łamie się.
- W życiu będziesz robił jeszcze gorszym niż ten. I nie on ma znaczenie, ale to,

jak się z nim obchodzisz. Nie należy przed wepchnięciem do otworu załamywać
drutu, bo wówczas zawsze pęknie. Zobacz, jak robi Hanys.

- Widziałem. Ale ja tak nie potrafię. Mam za sztywne palce czy co, nie wiem.
Powoli nawlekał pęczki korzenia ryżowego. Starał się naciągać drut wolno, aby

nie przekroczyć-granicy jego wytrzymałości. Każde zerwanie zauważali zaraz
wszyscy. Siedzieli w ośmiu przy długim stole.

Dla innych warsztatowe zajęcia były prawie rozrywką. Hanys przodował. Tadek
zrobił ledwo jedną szczotkę, on już miał ich cztery. Wilczek nie ustępował mu w

szybkości, a niekiedy, szczególnie przy nawlekaniu szczotek z delikatniejszego
surowca, bił rekordy. Współzawodnictwo w szybkości robienia szczotek za każdym

razem rozpalało ambicje większości chłopców.
Jeden Tadek nie poddał się rywalizacji. Zwyczajnie nie radził 164 sobie.

Praca ta nie interesowała go w ogóle.
- Na chleb to ty nie zarobisz - powiedział Hanys usłyszawszy, jak po raz nie

wiadomo który, z jękiem zerwał się drut Tadkowi.
- Masz rację. Nie tylko na chleb, ale i na sól.

- Jeszcze to nie takie pewne - wtrącił Jabłoński. - Z konieczności każdy z nas
będzie się musiał nauczyć.

- Co to znaczy: musiał? - zirytował się Tadek.
- Zwyczajnie. Bieda przyciśnie i rad nierad będziesz szył szczotki, braciszku,

jak automat.
- Wolałbym już tłuc kamienie na szosie. Przynajmniej nie brakowałoby mi świeżego

powietrza. - Tadek był zły.
- Nie ma żadnego: wolał. - Instruktor znów stanął przy nim. -Niewidomy nie ma co

kaprysić i przebierać. Im prędzej to zrozumiesz, a także i wy wszyscy, tym dla
was lepiej.

- W ten sposób było dawniej, nie dziś - odparował Tadek. -Dostałem parę dni temu
list z Dolnego Śląska. Tam niewidomi zaczynają pracować w fabrykach wraz z

widzącymi.
- Ciekawe, co robią i jak długo wytrzymają? - mruknął pan Paweł.

- Pracują w fabryce tytoniu.
- O, to coś dla nas! - zawołał Wilczek. - Najlepsze papierosy, i to za darmo.

- Ja wiem o takich, co u Wedla w Warszawie zawijają cukierki. To dopiero zajęcie
- mówił Jabłoński. - Od rana do wieczora słodko w gębie.

- Wolę papierosy - mruknął Wilczek. - Od słodkiego bolą mnie zęby.
- Nie zważajcie na te nowinki - zaczął nieco poirytowany pan Paweł. -

Dwadzieścia z górą lat uczę szczotkarstwa i mówię wam, że chociaż chleb to nie
najprzedniejszy, ale pewny. Człowiek będzie zawsze używał szczotek do ubrania,

do butów, do zamiatania, czyszczenia koni i stu innych czynności.
- Cukierków i papierosów też ludzie nie przestaną potrzebować-rzekł Tadek.

- Myślisz, że tamto ciekawsze?
- Nie, ale przynajmniej nie wiecznie szczotki.

- A coś ty tak napadł na te szczotki? - spytał Hanys. - Ja wolę je robić niż
ślęczeć tam, w klasie, i kuć historię czy geografię.

- Mnie tam nic nie zatrzyma w szkole dłużej - podjął Gąsiorek. -
Jak tylko dostanę świadectwo z siódmej klasy, jadę do Lublina. Już pisałem do

tamtejszej spółdzielni. Mają trochę miejsc w internacie. Nareszcie pożyje sobie
człowiek.

- No, nie tylko ty, ja też jadę - rzucił Próchniak. - I Hanys.
- A jedźcie sobie. Ja posiedzę jeszcze trzy lata i skończę zawodówkę -

powiedział Wilczek. - Rok temu rwałem się do roboty, ale przez Święta
przedyskutowałem problem z dziadkiem. Przekonał mnie. Czego się nauczę, tego mi

z głowy nikt nie wyjmie, a zdążę się w życiu jeszcze naharować.
- Najlepiej mieć talent do śpiewu jak Różański - odezwał się Stokłosa. - Nic nie

robisz, tylko śpiewasz, a ludzie biją oklaski i forsa się sypie.
- A śpiew to nie praca? - zagadnął któryś.

- Pewnie, że nie. Ja tam mogę od rana do wieczora wyciągać trele - stwierdził
Stokłosa - i to za darmo.

- Tylko kto by cię słuchał? - spytał Malec.
Wybuchnęli śmiechem. Upodobania śpiewacze Stokłosy były powszechnie znane.

Rzeczywiście znał bardzo dużo piosenek. Gdy tylko usłyszał nowe słowa, zapisywał

background image

je sobie. Ale śpiewał tak fałszywie, że chłopcy pokładali się ze śmiechu. To

jednak do niego nie docierało. Złościł się i obrażał, gdy mu ktoś dociął, ale
starczyło powiedzieć: „zaśpiewaj coś, nie zważaj na innych, ładny masz głos" -

wierzył, dawał się nabierać i śpiewał pełną piersią.
Wielokrotnie chodził do pani Kozłowskiej na egzamin i nie mógł zrozumieć,

dlaczego nie chciała go przyjąć na lekcje. Skarżył się innym nauczycielom,
prosił o wstawiennictwo.

Tadek któregoś dnia pożałował go i spytał panią Kozłowską, czyby nic mogła choć
przez parę miesięcy dawać mu lekcji.

- Dobrze - zgodziła się. - Przypomnij mi za miesiąc, gdy już nie będę miała
dodatkowych zajęć przed tym występem w radio z Szarzy-ńską i Garsteckim.

Tak, dziś po południu przypomni profesorce o Stokłosie. Parę dni temu Stenia i
Marcin nagrali swój pierwszy koncert. W najbliższą niedzielę będzie ich słuchała

cała Polska, i nie tylko Polska.
Chłopcy dalej spierali się, czy śpiew jest pracą, ale Tadek milczał. Nie miał co

do tego żadnych wątpliwości.
Ostatnio z jego głosem działo się coś złego. Jakby nie mógł 166 przekroczyć

pewnego progu trudności. Wykorzystywał każdą, naj-
krótszą nawet przerwę w zajęciach, szedł do pokoju muzycznego, zamykał się i,

akompaniując sobie, śpiewał po dziesiątki razy te same ćwiczenia.
Ze ściśniętym sercem wchodził do baraku. Już w myślach słyszał nieco skrzekliwy,

poirytowany głos pani Kozłowskiej: „Znów utknąłeś. Wyżej. Daj na podniebienie.
Bardziej do przodu. Nie zaciskaj tak krtani".

Denerwował się. To jeszcze bardziej psuło wszystko. Szczególnie trudno było mu
śpiewać w te dni, kiedy wiedział, że zaraz po nim przyjdzie na lekcję Stenia. W

napięciu słuchał, czy nie skrzypną drzwi z dworu. Nie chciał, żeby dowiedziała
się o jego porażkach.

- A może to nie ma sensu? - powiedział profesorce pewnego razu.
- Jak to: nie ma sensu?! - oburzyła się. - Najmniejsza trudność i już się

załamujesz. Popracuj trochę i przygotuj się staranniej na następną lekcję.
„Czy możliwe jest staranniejsze przygotowanie się?" - myślał. Pod koniec

warsztatowych zajęć instruktor zbliżył się do Tadka.
- Zostań na chwilę. Chcę z tobą porozmawiać.

- Może kiedy indziej. Mam dziś mało czasu.
- To potrwa parę minut.

Wiedział, że rozmowa nie będzie przyjemna. Bez pośpiechu sprzątał swój stół.
- Już od pewnego czasu chciałem pomówić z tobą — powiedział pan Paweł, gdy

zostali sami. - Jak ci wiadomo, wielu z was przerasta wiekiem szkołę podstawową
i te zajęcia szczotkarskie specjalnie zostały zorganizowane, aby w

przyspieszonym tempie głównie ci najstarsi mogli zdobyć zawód. Im solidniej i
prędzej go opanują, tym lepiej dla nich.

- Wiem o tym wszystkim - rzekł Tadek. - Ale co to ma wspólnego ze mną?
- Buntujesz ich. Obrzydzasz im pracę, przy której najpewniej spędzą całe życie,

a prawdopodobnie i ty również.
- Żadna siła nie zmusi mnie do tego.

- Tak ci się wydaje dzisiaj, kiedy mieszkasz w internacie, masz za darmo łóżko,
ciepłe mieszkanie, trzy razy dziennie możesz się najeść do syta i w zamian nikt

od ciebie niczego nie żąda. Przyjdzie taki dzień jednak, gdy będziesz musiał
opuścić internat i szkołę i żyć na swój koszt. Wtedy zobaczysz, że to nie

zabawa. Nikt nie zechce słuchać ani
brać pod uwagę twoich kaprysów i wówczas przekonasz się, jakim dobrodziejstwem

są szczotki.
- Pan przecież wie, jakie mam plany?

- Słyszałem. Oczywiście, życzę ci powodzenia, lecz nie chciałbym, abyś
zniechęcał do pracy szczotkarskiej swoich kolegów. Im takie piękne cele nie

przyświecają. Mogą tylko liczyć na pracę własnych rąk.
- Dobrze - Tadek był przygaszony. - Postaram się przestać mówić na te tematy,

chociaż nie zgadzam się z takim pokornym zginaniem karku przed losem, tylko
dlatego, że dotychczas nawlekanie szczotek było jedynym zawodem dostępnym dla

nas. Świat się zmienia. Osobiście wolałbym pracować gdzieś w fabryce, przy
maszynie, niż zdzierać sobie ręce na takim zardzewiałym drucie.

- Och, co my wolimy, nie ma znaczenia. Im prędzej potrafimy nasze zamiary
obliczyć na nasze siły, tym mniej spotka nas w życiu rozczarowań. A w te maszyny

radzę ci nie wierzyć. Kto zgodzi się przyjąć niewidomego do pracy przy maszynie?

background image

Nikt nie zaryzykuje. Byle nieuwaga i może nastąpić nieszczęście. Wiesz, jaka to

odpowiedzialność?
- Ja nie myślałem dosłownie o maszynie, lecz o pracy w normalnym środowisku.

- A co, dla ciebie taka spółdzielnia lubelska, do której wybierają się Hanys i
inni, to nienormalne środowisko?

- Łapie mnie pan za słówka. A zresztą tak, nienormalne. Nie widzę swego życia
tak jak Jabłoński: praca, a później internat, przebywanie z tymi samymi kolegami

dwadzieścia cztery godziny na okrągło. Wiecznie jednakowe rozmowy, dowcipy i
problemy. Już w tej chwili mam dosyć zakładowego życia. Zawsze żyłem

samodzielnie, bez zegarka i jakiegoś tam regulaminu.
- Przewróciło ci się w głowie, Różański. Wyobrażasz sobie, że będziesz mógł w

życiu grymasić i przebierać. Ludzie szybko cię oduczą takiej postawy. Wspomnisz
moje słowa. Bez pokory i grzeczności daleko nie zajedziesz.

Tadek stał jeszcze w drzwiach. Instruktor już nie zważał na niego.
- Nie zgadzam się z panem - powiedział. - Dziś nie te czasy, gdy za wszystko

trzeba było być wdzięcznym, o wszystko pokornie prosić. Przynajmniej ja nie dam
się poniżać ani nie mam zamiaru być

16S potulnym.
Mocno zamknął drzwi i rozdrażniony podążył długim korytarzem

do schodów.
Niepotrzebnie się uniósł. Mógł jeszcze zostać z instruktorem, przekonać go,

udowodnić mu, że nie ma racji, myli się, bo nastały naprawdę inne czasy. Był
niezadowolony z siebie. Nie potrafił obronić swoich poglądów. Zawsze miał

wrażenie, że pan Paweł nieustannie uśmiecha się kpiąco, a jednocześnie
pobłażliwie. Teraz wydawało mu się, że ten kpiący uśmiech instruktora jeszcze

się pogłębił. To go irytowało.
Jadł obiad w milczeniu. Wilczek próbował coś z cicha zagadywać, Tadek jednak nie

podtrzymał rozmowy. Czuł, że pan Paweł nie ma racji, rodziła się w nim potrzeba
gwałtownej obrony przed poglądami instruktora.

- Czego on chciał od ciebie? - zagadnął Malec, gdy opuszczali stołówkę.
- A, nic takiego. Po prostu nie podobało mu się moje gadanie o szczotkach.

- Tak myślałem - powiedział Malec. - On jest właśnie z tych przedwojennych, co
to zawsze wiedzą wszystko najlepiej i przekonani są, że świat się nie zmieni.

Nie lubi, kiedy któryś z nas ma jakieś tam inne plany. Od razu uznaje to za
herezję zasługującą na potępienie. Ja też nie mam zamiaru zostać szczotkarzem,

chociaż nie uważam, aby to był zły fach. Ale mnie taka robota nie odpowiada,
zdechłbym przy niej z nudów. Dlatego pan Paweł może gadać na ten temat, co chce,

a na mnie to nie robi żadnego wrażenia. Facet starej daty, i tyle.
- Pogadamy jeszcze o tym. Teraz śpieszę się - powiedział Tadek. Wziął nuty ze

swojej szafki i wybiegł z budynku.
Szedł środkiem brukowanej alei. W bezlistnych gałęziach przydrożnych topoli

buszował wiatr. Czuł jego ciepłe podmuchy na twarzy. Powietrze wyraźnie
pachniało wiosną. Chociaż to dopiero koniec marca, z głębokich śniegów nic nie

zostało. Od trzech tygodni utrwaliła się słoneczna pogoda. Pod palcami Tadek już
nieraz wyczuwał na gałązkach krzewów i drzew tłuste, pęczniejące z każdym dniem

pąki. Hen, od zagajnika, rosnącego po prawej stronie, niósł się zapach grzybni.
Wystarczyło zboczyć z bruku na ścieżkę, aby pod butami miękko ugięła się

odtajała ziemia. 169
„Dlaczego i Malca tak wzburzyło to dzisiejsze gadanie pana Pawła?" - zastanawiał

się. Malec był chłopakiem zrównoważonym, nie podniecał się byle czym, umiał na
wiele spraw patrzeć zimno. Tadka niekiedy drażnił ten jego chłód. Nieraz

prowokował kolegę do utarczek słownych, chcąc go wytrącić z równowagi, ale Malec
w najgorszym wypadku milkł, nie dawał się wciągnąć w pułapkę. Właściwie jaki on

jest naprawdę? Nigdy nie mówi o swoich zamiarach, chętnie usuwa się w cień.
W baraku zjawił się jeszcze przed panią Kozłowską. Drzwi do pokoju muzycznego

były otwarte, ale nie chciał tam wchodzić. Powietrze wewnątrz wydawało mu się
duszne, wyszedł więc na dwór i czekał na profesorkę.

Popołudniowe słońce padało akurat na tę stronę budynku. Rozpiął palto i, wsparty
plecami o drewnianą ścianę, z radością poddawał się słonecznemu ciepłu. Pod

dłońmi czuł chropowate, nagrzane deski. Gdzieś, blisko głowy, brzęczały
rozbudzone już pierwsze muchy. Pomyślał o pszczołach. Spały niedaleko w

kilkudziesięciu ulach. Na pewno lada dzień wylecą na świat.
Przypomniał sobie, jak kiedyś, właśnie w taki przedwiosenny dzień przechodząc

obok pasieki, usłyszał stłumiony pomruk. Zbliżył się i przyłożył ucho do ula.

background image

Wewnątrz huczało niespokojnie. Odszedł wtedy pośpiesznie, mimo woli czując lęk

przed tym groźnym pomrukiem. Sprawiało to bowiem wrażenie, jakby ul miał za
chwilę eksplodować od wewnętrznego napięcia, wyrzucając tysiące gniewnych i

niecierpliwych owadów gotowych zaatakować każdego, kto znajdzie się w pobliżu.
Na moment i teraz ogarnęła go pokusa, by odnaleźć w ogrodzie jeden z uli,

przyłożyć ucho i sprawdzić, czy istotnie pszczoły ocknęły się z zimowego
letargu.

Na dźwięk głosu pani Kozłowskiej drgnął cały.
- Dzień dobry. Spóźniłam się trochę. Siostra mi zasłabła. Musiałam wezwać

lekarza.
- To może pójdę sobie dzisiaj?

- Nie, nie - powiedziała. - Już wszystko w porządku.
- Wygrzewałeś się na słońcu? - ciągnęła z uśmiechem, zdejmując płaszcz i

siadając przy fortepianie.
Tadek rozebrał.się również i z nutami w ręku stanął blisko niej. 170 -

Myślałem o pszczołach - rzekł. - Ich brzęk przypomina n'
zawsze lato. Kiedyś o tej porze przekopywałem z matką grządki w naszym ogrodzie.

Cieszyła się ujrzawszy pierwsze pszczoły. „Teraz już nastąpi prawdziwa wiosna" -
mówiła. Nie lubiła zimy, bała się mrozów. Wiecznie tęskniła do słońca. - Raptem

umilkł. Zawstydził się. Dopiero teraz spostrzegł, że palce profesorki lekko
dotykają klawiszy fortepianu.

- Coś cię trapi? - spytała.
- Ależ nic podobnego.

- Może zdawało mi się - powiedziała niemal szeptem.
- Nic mnie nie trapi Rozmawiałem tylko z instruktorem od szczotek. On nie miał

racji! - wybuchnął prawie. - Chce. abyśmy się godzili pokornie na swój los.
Właściwie chodziło o pracę. Uważa, iż nie powinniśmy fantazjować, tylko uczyć

się robienia szczotek, że powinniśmy być wdzięczni całemu światu, gdy kiedyś
dostaniemy pracę w warsztacie szczotkarskim.

- A czy to zły zawód? - zagadnęła.
- Może i dobry, ale ja się do tego nie nadaję.

- Musisz przecież mieć jakiś fach.
Aż wstrząsnęło nim. Dłuższą chwilę nie mógł wymówić słowa. Wreszcie, przełamując

się spytał cicho:
- A śpiew?

Jej palce znieruchomiały na klawiszach.
- Tak, śpiewanie bywa zawodem, ale rzadko można na nim budować swoje życiowe

plany. - Jej słowa padały w odstępach, wypowiadane z namysłem. - Trzeba mieć
jakąś podstawę do życia i uczyć się, bo dopiero po latach okaże się, czy śpiew

da chleb.
W tym momencie otwarły się drzwi.

- Och, znów się spóźniłam! - zawołała zdyszana Stenia Szarzy -ńska.
- Ja pójdę. Nie mógłbym dziś śpiewać. - Tadek czuł, jak bardzo ma zmienionv

głos.
Pani Kozłowska nie protestowała. Włożył płaszcz.

- Zaczekaj na mnie - szepnęła Stenia, gdy ją mijał.
Wvpadł z baraku. Dopiero na dworze uprzytomnił sobie, że nie pożegnał sic *

profesorką.
171

Umówionym miejscem spotkań Tadka i Steni była maleńka alejka prowadząca do wpół
zburzonego - jeszcze w czasie wojny - domku leżącego na skraju zakładowego

parku. Teraz też przechadzali się między szpalerami sosen, rozmawiając z cicha.
- Wczoraj otrzymałam list od inżyniera Wasilewskiego. Prosi, abym przekazała ci

pozdrowienia. Przebolał odmowę Zakładu i znalazł sobie inne zajęcie. Dla
jakiegoś wydawnictwa technicznego tłumaczy książki z angielskiego i

niemieckiego. Pomaga mu w tym jego siostra.
- I ty pozdrów go ode mnie, gdy będziesz do niego pisała.

- Wybieram się tam w niedzielę. Już otrzymałam zgodę.
- Czyją? - spytał zdziwiony.

- To ty nie wiesz? Przecież mnie, tak samo jak wszystkim innym wychowankom, nie
wolno opuszczać Zakładu bez zezwolenia kierownictwa.

- A cóż ci zrobią, jeśli wybierzesz się do Warszawy bez opowiadania się
komukolwiek?

- Nie zrobię tego nigdy.

background image

- Boisz się?

- Nie, tylko nie widzę sensu sprzeciwiać się, kiedy taki jest regulamin.
- Boisz się - nalegał.

- Tak ci zależy, abym się do tego przyznała?
- Przepraszam - powiedział.

- Może i boję - podjęła. - Nie zastanawiałam się nigdy nad tym. W każdym razie
nie chciałabym uczynić niczego, co by popsuło moje stosunki z Zakładem.

Słyszałam o takich wypadkach. Zwykle ten, kto nie umiał pogodzić się z
tutejszymi warunkami, musiał odejść. A ja nie miałahvm dokąd pójść - przyznała z

odcieniem rozpaczy.
Delikatnie palcami dotknął jej ręki.

- Bardzo mi imponujesz swoją samodzielnością - mówił. - Jestem pewien twoich
sukcesów w radio i dlatego wiem, że gdy tylko znajdziesz dla siebie pokój, o

którym kiedyś wspominałaś, dasz sobie doskonale radę bez Zakładu.
- Nieraz myślę tak samo, ale chwilami wszystkie moje plany, nadzieje załamują

się. Widzę przyszłość w przeraźliwie czarnych kolorach.
172 - Każdy ma takie chwile i trzeba je po prostu przeczekać.

- Nie każdy - zaprzeczyła. - Ty jesteś zawsze pewny siebie i wyczuwam w tobie
coś mocnego.

- We mnie, coś mocnego?! - wykrzyknął.
- Tak, i nie mylę się. Wszyscy dostrzegają to w tobie.

- Jacy wszyscy? - spytał zaskoczony.
- Och, jesteś dziś nieznośny. Bez przerwy napadasz na mnie tymi swoimi

pytaniami.
- Zaintrygowałaś mnie.

- Daj spokój. Powinieneś zrozumieć, jaki w gruncie rzeczy mały jest ten
zakładowy światek; każdy, kto chociaż czymkolwiek się wyróżnia, zwraca na siebie

uwagę wszystkich, a szczególnie tych starszych pań z centrali, które mają swoją
doskonałą pocztę pantoflową.

- Nie znam żadnej z nich i nic mnie nie obchodzą. Musiały ci mówić o kimś innym,
nie o mnie. Ja nie zaliczam się do tych pewnych siebie, i jak mówiłaś, mocnych.

Czasami mam w sobie tyle strachu i niepewności, że trudno mi z tym wytrzymać. Od
chwili przyjścia do Zakładu, a nawet wcześniej, aż do dziś całe swoje przyszłe

życie wiązałem ze śpiewem. Äpani Kozłowska przed godziną spytała mnie, jaki
zamierzam obrać sobie zawód.

- Cóż w tym pytaniu dziwnego? Ze śpiewu nie dasz rady wyżyć. To udaje się po
latach i tylko utalentowanym solistom.

- A ty? - spytał.
- Przecież ukończyłam kurs masażu. Bez trudu w każdej chwili mogę dostać pracę.

Poza tym już mi proponowano zajęcie w szpitalu, na oddziale okulistycznym.
Pracowałabym jako asystentka do spraw rehabilitacji.

- Cóż to takiego? - spytał.
- Mówiłam ci kiedyś w klinice. Ile razy przyjeżdżam tam, przez kilka godzin

zajmuję się chorymi, przeważnie tymi tracącymi wzrok. Sam wiesz, jakie są
okropne pierwsze tygodnie i miesiące. Każdemu, kto przestaje widzieć, świat

ucieka spod nóg, dotychczasowe życie wali się w gruzy i niełatwo komuś takiemu
przetłumaczyć, że i bez wzroku można żyć, pracować i być szczęśliwym. Moje

zadanie polegałoby właśnie na takich rozmowach z ludźmi, opowiadaniu o
możliwościach, które mają niewidomi, i stopniowym przygotowaniu tych ludzi do

powrotu do normalnych warunków.
- Ciekawa praca - przyznał. - Trzeba jedynie samemu wierzyć w to, co się mówi

innym.
- Mimo wszystko byłam i jestem zawsze optymistką. Łatwiej mi śmiać się niż

płakać. Smutek jest moim wrogiem. Po prostu dusi mnie. Dlatego unikam go, jak
tylko umiem.

- Tak bardzo mało cię znam - rzekł w zamyśleniu.
- Och, nie jestem skomplikowana. Mówię to, co myślę. Nie mam żadnych

wygórowanych ambicji. Chciałabym ze wszystkimi żyć w przyjaźni.
- To chyba niemożliwe - podjął. - Nie każdego można lubić.

- My powinniśmy się tej sztuki nauczyć - rzekła. - Bo inaczej nie dalibyśmy
sobie rady. Przecież na każdym kroku potrzebna jest nam czyjaś pomoc.

- Mówisz jak pan Paweł i jak większość osób tu, w Zakładzie -zirytował się. -
Nasz los i cała przyszłość nie może przecież zależeć od tego, czy nauczymy się

być pokorni, czy nie. We mnie buntuje się wszystko przeciwko takiej postawie.

background image

- Nie rozumiem cię - wtrąciła. - Nie mówiłam o jakiejś udawanej pokorze, tylko o

życzliwości i uprzejmości wobec ludzi, od których niestety zależymy bardzo
często.

- Nie mówmy o tym. We mnie kipi wszystko jeszcze po rozmowie z panem Pawłem.
Kiedy słuchałem go, chciało mi się wrzeszczeć ze złości i wymyślać najokropniej

tym wszystkim oczekującym na naszą pokorę jak na zapłatę za pomoc, której nam
udzielają czy będą udzielać. Tak pokieruję swoim życiem, by nie być zależnym od

nikogo. Każdej rzeczy można się nauczyć.
- Mężczyznom pod tym względem na pewno jest łatwiej, dlatego tak możesz mówić,

ale czyja poradzę sobie sama gdzieś w Warszawie, wśród obcych.
- A czy musisz być sama?

Ledwo wypowiedział te słowa, poczuł, że zapanowało między nimi dziwne napięcie.
Stali naprzeciw siebie nieruchomo. Nad ich głowami szumiały sosny. Z rzadka

odzywały się ptaki.
- Muszę już iść - powiedziała wreszcie. - Zaraz po kolacji będę miała lekcję

francuskiego. Może i ty byś chciał chodzić? Załatwiłabym to. W hoteliku mieszka
niewidoma starsza pani. Zna język doskonale. Żyła we Francji kilkanaście lat.

- Uczyłbym się razem z tobą?
- Nie wiem - zawahała się. - Porozmawiam z nią. Szli w kierunku głównej alei.

- Tu nasze drogi rozchodzą się - oznajmiła, kiedy pod ich stopami zachrześcit
żwir Gdybyś przychodził jutro po pocztę, to zajrzyj na wszelki wypadek do

skrytki. Jeśli mi się uda coś załatwić, zostawię kartkę.
Wracał bez pośpiechu. Odwlekał moment zetknięcia się z kolegami. O tej porze

większość z nich nie miała już nic do roboty; gromadzili się po klasach i
korytarzach, rozmawiali hałaśliwie. Często w takich chwilach chował się z

książką, pod strychem lub w innym zakamarku, i zbiegał do jadalni dopiero na
dźwięk dzwonka.

Każda rozmowa z Szarzyńską wytrącała go z równowagi. Wracał do internatu
niechętnie. Gdyby mógł, jak kiedyś, ukryć się w domku Mollina, leżeć bez ruchu

na łóżku, oddalony od całego świata o tysiące kilometrów - leżeć i myśleć albo
nawet nie myśleć tylko trwać w spokoju i ciszy, słuchając nikłych odgłosów

dobiegających z lasu przez pojedyncze okno.
Niestety, mieszkanie pana Mollina oddano robotnikom zakładowym Nic znał ivh. ale

domyślił su; są zaszedłszy tam którejś niedzieli. Nim sięgnął po klucz, usłyszał
ze środka rozmowę. Uciekł stamtąd, zawiedziony. Przewidywał, iż to nastąpi, ale

nie spodziewał się, że tak szybko.
Nie był odludkiem, lecz potrzebował więcej samotności niż inni koledzy. Nieraz

dokuczali mu:
- Robisz się dziwakiem na stare lata - mówili. - Unikasz nas. Chodzisz jak kot

swoimi drogami.
Wtedy przełamywał się i przyłączał do nich.

Przyjemnie było teraz iść, krok za krokiem, boczną ścieżką, wdychać pachnące
przedwiosenne powietrze.

„Niedługo zakwitną wiśnie i jabłonie w sadzie - myślał. - Ich zapach będzie
docierał aż tutaj". Tak było w zeszłym roku. Przechodząc tędy, nie mógł się dość

nacieszyć aromatycznym powietrzem. Jeśli miał trochę czasu, zatrzymywał się i
siadał pod najbliższym drzewem. Tu śpiewało też moc ptaków. Sad widocznie wabił

je bardziej niż las leżący po przeciwnej stronie drogi.
W pobliżu domu Św. Teresy skręcił w lewo i wszedł na bruk. „Kocie łby" były

najlepszym przewodnikiem. Ten, kto zaprojektował tę drogę, umiał wczuć się w
możliwości niewidomych. Tadek,

ilekroć stąpał po okrągłych głazkach, nabierał pewności, jakiej nigdy nie miał
idąc po leśnych dróżkach, często niewiele różniących się od poboczy.

Tak naprawdę powinien pośpieszyć się. Czekało go jeszcze odrobienie lekcji. Lecz
na samą myśl o tym czuł niechęć. Jeszcze dzisiejszego ranka wszystko, co robił,

wydawało mu się ważne, potrzebne i godne każdego wysiłku.
Rozmowa z instruktorem wytrąciła go z równowagi. Pamiętał przecież dokładnie

ostatnie spotkanie z Mollinem, który mówił o nowych wielkich szansach dla
niewidomego. W tym świetle pan Paweł ze swoimi poglądami wydał mu się wprost

nieprzyjazny. Uczucie buntu, z jakim opuścił dziś szczotkarnię, odnosiło się w
tym samym stopniu do wypowiadanych przez instruktora myśli, jak i do niego

samego.
Nie pierwszy już raz wyczuł Tadek cierpki sceptycyzm tchnący z całego jego

zachowania, ze słów, z intonacji głosu. Niepotrzebnie powiedział mu kiedyć o

background image

swoich planach zostania śpiewakiem. Pan Paweł wyraźnie uważał to za mrzonkę. Dla

niego jedyną pewną rzeczywistością były tylko szczotki. Nieuchwytną kpiną gasił
wszelkie, jak to nazywał, „fantazjowania" niektórych chłopców na temat ich

przyszłości.
- Co on tam wie - mówili między sobą. Od dziecka siedzi w Zakładzie i nie

wyobraża sobie innego życia.
Chociaż uśmiechał się i był dla.nich wyrozumiały, nie lubili go. Tadka irytował

w szczególny sposób. Wszystko to jednak do dzisiejszego dnia nie miało większego
znaczenia. Może nie miałoby i nadal, gdyby nie to pytanie pani Kozłowskiej o

zawód.
Narastał w nim gniew. Za co i na kogo? Nie potrafiłby określić. Głos

wpółuśmiechniętego pana Pawła zdawał się brzmieć tuż, blisko:
.Tak Różaiiski nie filozofuj tylko weź się solidnie do roboty, nie masz co się

wybrzydzać na szczotki ani też oglądać na jakieś tam sensacje. Tyle twojego, ile
się tu nauczysz".

Wszedłszy do gmachu, rozebrał się cicho. Do kolacji zostało jeszcze sporo czasu.
Budynek jakby opustoszał. W szatni i na korytarzu nie słychać było żadnych

rozmów. Ten niecodzienny spokój zastanowił go. Szybkim krokiem ruszył w stronę
klasy. Nim dotknął klamki, wyczuł, że w środku nie ma nikogo.

- Jest tu ktoś? - rzucił z wahaniem.
Wokół panowało milczenie. Gdzie są wszyscy? Co się mogło stać? Pośpieszył na

górę.
Kiedy mijał gimnastyczną salę, dosłyszał naraz ze środka męski, silny głos i

donośną salwę śmiechu. Nie przypominał sobie żadnej zapowiedzi o zebraniu.
Ostrożnie zbliżył się do drzwi, prawie przyłożył do nich ucho.

- Wszędzie przyjmują nas z oporami. Robią najrozmaitsze trudności...
Tadek poznał ten głos. To pan Ruszczyć. Charakterystycznie wymawiał „r", z

cudzoziemska, wibrująco.
- Kilka tygodni temu czterech waszych starszych kolegów przystąpiło do pracy w

Zakładach Cegielskiego w Poznaniu. Mieli montować piasty rowerowe. Kiedy ludzie
dowiedzieli się o tym, że zatrudniono niewidomych, wybuchł niemal bunt załogi.

Robotnicy bali się eksperymentu, przekonani, że to zatrudnienie jest zwykłą
lipą, a na nich spadną dodatkowe zadania, kłopoty, no i odpowiedzialność, by

któryś z niewidomych nie wsadził ręki albo i głowy gdzieś w maszynę. Tydzień
toczyły się dyskusje, przekonywania, ale to nic nie pomogło. Nie było innego

wyjścia, trzeba było sprowadzić milicję. Pierwsze trzy dni praca toczyła się pod
opieką stróżów porządku. Początkowo patrzono nieufnie i niechętnie, następnie z

zaciekawieniem, wreszcie zaczęto podziwiać, a trzeciego dnia przyszła delegacja
i poprosiła, aby milicja odeszła spokojnie.

Tadek wykorzystał przerwę wywołaną żywym poruszeniem na sali i uchylił drzwi.
- Wchodź śmiało, chłopcze - odezwał się pan Ruszczyć, zauważywszy wahanie Tadka.

- Przecież my się znamy.
Poczuł dłoń na swoim barku.

- Siądziesz tu, koło mnie, za karę, że się spóźniłeś. Masz do wyboru: moje
krzesełko lub podłogę.

Chłopcy gruchnęli śmiechem.
- Prawie wszyscy siedzą na podłodze - powiedział pan Ruszczyć.

- Będę stał - rzekł Tadek nieco speszony.
- Skoro ci tak wygodniej, no to stój.

Ale w barwie głosu pana Ruszczyca wyczuł zastanawiające onieśmielenie.
- Opowiadałem wam o fabryce Cegielskiego, prawda? 177

12 - Po kocich łbach
Przytaknęli chórem.

- Otóż takich zakładów mamy w kraju już kilkanaście. Wasi starsi koledzy,
najczęściej sa to ociemniali żołnierze, przeszkoleni na kursach, pracują na

takich samych warunkach jak wszyscy i z powodzeniem wyrabiają normy zaraz po
pierwszym tygodniu zatrudnienia. Stawiani są za wzór. Otrzymują różne nagrody i

pochwały za dobrą pracę.
- My uczymy się tylko szczotek! - zawołał ktoś. Tadek czekał z napięciem na

odpowiedź.
- W Zakładzie dotychczas nie było możliwości uczenia innych zawodów - podjął

znów pan Ruszczyć. - Wszystko, co robimy w kraju, to eksperymenty. Na szczęście,
do tej pory udają się. Dlatego i tu już od przyszłego roku szkolnego

zorganizujemy klasę zawodówki, w której będziecie się uczyć pracy w metalu. Będą

background image

różnego rodzaju maszyny i narzędzia, podobnie jak w fabrykach.

Chłopcy zasypywali pana Ruszczyca pytaniami. Na wszystkie odpowiadał cierpliwie.
Tadek, oparty plecami o ścianę, słuchał pana Ruszczyca i czuł instynktownie do

tego człowieka coraz większe zaufanie. Gdy chłopcy hałaśliwie opuszczali salę,
śpiesząc na kolację i dzieląc się wrażeniami, Tadek szybko ruszył z miejsca,

wołając: - Proszę pana!
- Domyśliłem się, że chcesz ze mną rozmawiać - pan Ruszczyć ze śmiechem

potrząsnął go za ramiona.
- Tak - przyznał. - Chciałem się pana poradzić.

- O, siadaj. Mamy teraz dwa krzesełka. Nie było cię na początku, dlatego nie
wiesz, że będę kierownikiem całego internatu chłopców i jednocześnie zajmę się

waszym przygotowaniem do życia.
22

178
h Och jak ciągnie mnie na wieś. O tej porze roku chłopaki pasą już konie na

łąkach - marzył Franek. - Nie ma większej przyjemności niż jazda na oklep, w
gromadzie, ze śpiewem, z okrzykami.

— A ty wciąż o tych koniach — przerwał mu Wilczek. - Jak one znoszą twoje
perfumy? Któregoś razu jeden z tych źrebców zdrowo cię kopnie.

- Głupi jesteś - powiedział Franek spokojnie, zapalając papiero-
sa. - One się znają na ludziach lepiej od niejednego psychologa. Ile razy wyjdę

z domu, a mój Bułanek i Wojtuś są w stajni, rżą z radości.
- To prawda - przytaknął Lutek - konie, podobnie jak psy, potrafią odgadnąć

zamiary człowieka.
- Brednie - złościł się Wilczek. - Ostry pies ma tylko dobry węch, odróżni

obcego od swoich. I ten obcy, choćby miał najlepszy charakter, tyłka nie uchroni
przed kłami.

- Przekonałeś się na sobie - mruknął Franek.
- Przekonałem, i to nieraz. Nasz sąsiad miał zwykłego kundla. Głodził go i

całymi dniami trzymał w komórce, a kiedy wieczorem wypuścił do sadu, to niechby
i anioł przelazł przez płot, nic by nie pomogły skrzydła i cnoty.

- Przestańcie się kłócić. Już słychać.
Umilkli. Od krzaków, znad mokradła, doleciało nawoływanie słowika. Zaraz odezwał

się drugi i trzeci.
- Widzicie, zapamiętałem dobrze to miejsce - chwalił się Wilczek. - Grają jak w

radio.
Leżeli na trawie, blisko leśnej drogi.

Tadek podparł się łokciami i z uniesioną głową chłonął dźwięki. Idąc starał się
dobrze zapamiętać kierunek. Przyjdzie tu jutro albo pojutrze, tylko już bez

kolegów.
- Dla mieszczuchów to może i ciekawe - odezwał się Franek. -U nas, nad rzeką,

słowiki można liczyć na kopy.
- Kiedy przyjadę do ciebie na wakacje, przekonam się, ile prawdy jest w tych

twoich przechwałkach - powiedział Wilczek.
- Trzymam cię za słowo, pamiętaj. Jeśli nie przyjedziesz, przez rok nie otworzę

do ciebie gęby.
- Przyjadę na pewno i wezmę dziadka. Jemu też przyda się wiejskie powietrze. W

ostatnim liście przygotowałem go duchowo do tego wyjazdu.
- Twój dziadek z pewnością zrobi karierę u Franka, na wsi. Taki mądry, tyle o

nim mówisz.
- Od mojego dziadka wara! - Wilczek trącił w bok Lutka.

- Weź te łapy. Nie znasz się na żartach?
- Znam się, ale to nie żart. Gdybyście go posłuchali! Z całej okolicy przychodzą

prosić go o radę.
- Wiemy, wiemy. Taki dziadek to majątek, większy niż Frankowe dwadzieścia

hektarów. - Lutek przezornie odsunął się.
Tadek, słuchając ich, uśmiechał się mimo woli. Zawsze lubili dokuczać sobie, a

mimo to stanowili zgraną paczkę. Od kiedy Franek przełamał się i na nowo wstąpił
do „polarników", prawie wszędzie chodzili we czterech. Mieli swoje tajemnice,

pilnie strzeżone przed resztą grupy.
Dzisiejszy wypad na słowiki zaplanowany był już od tygodnia. Wymknęli się

cichaczem dwie godziny po apelu, gdy koledzy, a także i pan Jaszcz, spali na
dobre. Sztuka polegała na tym, aby wyjść i potem wrócić bezszelestnie do łóżek.

Te nocne wycieczki wymyślił Wilczek. Najpierw chodził tylko z Frankiem, dopiero

background image

potem przyłączyli się Tadek i Lutek Jezierski. Cotygodniowe nocne spacery były,

jak i zimny prysznic, ćwiczeniem charakteru. Wyrwać się z łóżka o północy, z
najlepszego snu, to wymagało silnej woli.

Rano pilnowali się, aby nie ziewać i nie drzemać podczas lekcji. Najlżej
przychodziło to Wilczkowi. Wytrzymały był na głód, zimno i bezsenność. Często

nazywali go wielbłądem.
- Ja się zawsze najadam i wysypiam na zapas - odpowiadał, gdy koledzy dziwili

się jego apetytowi.
Potrafił jednak założyć się i przez dwa dni nic nie wziąć do ust. Ten

eksperyment powtórzył parokrotnie. Tadek zdenerwował się któregoś razu i
zagroził, że powie wychowawcy.

- Nie zrobisz tego - stwierdził Wilczek. - A ja głodzę się wcale nie tylko dla
zgrywy. Muszę umieć znieść wszystko. Kto wie, co mnie czeka.

Ale od tamtej pory nie przeprowadzał więcej tych swoich głodówek.
Słowiki rozśpiewały się na dobre. Znad jakiegoś bajora w głębi lasu niosło się

też wołanie żab. Majowa noc była ciepła i bezwietrzna. Chłopcy przestali już się
spierać, odzywali się tylko od czasu do czasu, mimo woli wpadli w zamyślenie.

Tadek z żalem pomyślał o rozstaniu z nimi. Powziął już decyzję na dobre. Po
wakacjach nie wróci do Zakładu, nie zamieszka też u Okońskich, jak to planował

wcześniej.
- Masz prawie siedemnaście lat, spróbuj samodzielnego życia -doradził pan

Ruszczyć.
Obiecał załatwić mu przyjęcie do liceum z internatem. Któregoś dnia zawiózł

Tadka do dyrektorki liceum na Woli. Początkowo nie 180 chciała słyszeć o
niewidomym uczniu. Lecz pan Ruszczyć nie należał

do ludzi ustępliwych. Opowiadał o szkoleniu ociemniałych żołnierzy, o ich
zatrudnieniu w fabrykach, aż ją przekonał. Zgodziła się przyjąć Tadka na próbę.

- Lepiej byłoby, żebyś umiał coś więcej, wychodząc z Zakładu, niż tylko robić
szczotki, których tak nie lubisz. Ale gdyby ci się tam, na Woli, nie powiodło,

znajdziemy inne wyjście. Odkładać wstąpienia do liceum na rok albo na dwa nie ma
sensu. I tak będziesz starszy od innych uczniów.

Bał się trochę tej samodzielności, lecz nie powiedział o tym nawet panu
Ruszczycowi. Sam przecież zwrócił się do niego ze swoimi kłopotami. Nie chciał

być szczotkarzem, nie pociągała go też praca w fabryce. Śpiew, z którym wiązał
tyle nadziei, przestał go od owej rozmowy z panią Kozłowską pasjonować. Chodził

jeszcze na lekcje, lecz nie przykładał się już tak gorliwie do ćwiczeń.
Profesorka wyczuwała tę zmianę, bo któregoś razu powiedziała usprawiedliwiająco:

- Nie chciałam cię zniechęcać do pracy nad głosem, nie mogłam jednak kryć przed
tobą trudności, jakie byś napotkał chcąc zostać zawodowym śpiewakiem.

- Wiem o tym. Sam czułem już dawniej, że pomimo starań nie robię postępów. Ale i
tak jestem wdzięczny za to, czego się nauczyłem.

Jego słowa przyjęła z ulgą. Teraz znikło napięcie, jakie niekiedy towarzyszyło
lekcjom. Profesorka stała się mniej oficjalna, często opowiadała o sobie, o

muzyce. I Tadek nie czuł ciężaru odpowiedzialności za wykorzystanie każdej
minuty, od których - jak mu się przedtem zdawało - zależała jego przyszłość.

- Szkoda, że życia nie można spędzić w ten sposób — powiedział Wilczek,
przekręcając się z boku na plecy. - Inni ciągle muszą coś robić, inaczej dławi

ich nuda, a ja mógłbym jak ten starożytny Grek w książce, którą czytam,
wysmarować się cały oliwą, położyć na plaży, z nogami w morskiej wodzie, i piec

się na słońcu od wschodu do zachodu, nie myśląc o niczym. W ogóle takie greckie
życie to wymarzona sielanka dla nas, brajlaków. Dziadek opowiadał mi o

Madagaskarze. Tam jest podobno raj. Kiedyś Madagaskar chciano uczynić polską
kolonią. A ja myślę, aby taką krainę znaleźć dla niewidomych: pomarańczowe gaje,

palmy bananowe, dookoła ciepłe morze, złocisty piasek...
- I dla każdego po fidze jak pięść - przerwał Franek.

- Tak, dla ciebie to preria z końmi byłaby najlepsza.
- Śni ci się raj na ziemi, a co byś tam robił bez warsztatu szczotkarskiego?

Zaśmieli się. Wilczek istotnie pasjami lubił robić szczotki i nie rozumiał tych,
którzy wybrzydzali się na tę pracę.

- Możecie sobie kpić. Ja mam swoje zasady. Kiedy słucham słowików, jestem poetą,
a kiedy się zabieram do końskiego ogona, staję się mistrzem szczotkarskim.

- Podobnie jak twój dziadek - dorzucił Lutek.
- Tak jest. On, jeśli się wziął za stolarkę, nie było lepszego majstra w

okolicy. To sprawa serca. Trzeba umieć oddać się z pasją nawet temu, na co się

background image

jest skazanym.

- Zamknij się ze swoimi teoriami - parsknął Franek. - Rozumując jak ty,
musielibyśmy godzić się pokornie z losem i nie próbować ułożyć go na własną

rękę. Mnie na przykład Tadka decyzja zaimponowała. Dziś większość chłopaków, a
nawet nauczyciele kiwają z politowaniem głowami: że marnie zginie, ośmieszy się;

ale przekonają się wszyscy za kilka lat, kiedy skończy liceum, a potem studia na
uniwersytecie.

- Nie musisz mu kadzić - wtrącił Lutek. - Jak zostanie prezydentem i tak o nas
nie zapomni.

- Co daj, Boże, amen - podsumował Wilczek.
- Dobrze wam mówić - Tadek również położył się na plecach. -A ja mam niezłego

pietra. Chwilami budzę się w nocy i wyobrażam sobie, jak to będzie. Sam jeden w
ogromnej szkole. Będą na mnie patrzeć niby na Marsjanina. Pierwsze pytanie,

jakie mi dyrektorka zadała, to: dlaczego chcę się uczyć w liceum, co będę robił
później.

- Tym się nie przejmuj - podjął Franek. - Po dwóch, trzech tygodniach
przyzwyczają się do ciebie. U mnie na wsi chłopaki w ogóle nie zwracają uwagi na

to, że nie widzę. A co do przyszłości, to za wcześnie jeszcze planować. Ktoś mi
opowiadał na przykład, że przed wojną był w Polsce sędzia niewidomy bardzo

znany...
Nagle urwał. Gdzieś blisko rozległ się czyjś kaszel.

- Co za diabeł? - szepnął Lutek wstając. Podnieśli się pozostali chłopcy.
¦ - Nie odzywajcie się - powiedział cicho Tadek. - I trzymać się 182 razem.

Naraz beztroska noc, pełna słowiczego śpiewu i żabich nawoływań, napełniła się
grozą. Stali czujni i niespokojni. Kaszel nie powtórzył się więcej, ale jakiś

człowiek musiał być blisko. Tadkowi ciążyła bezradność, nie wytrzymał wreszcie.
- Siadajcie. Co tam nas obchodzi, że ktoś jest w pobliżu. Odetchnęli.

- Jasne - powiedział Franek. - Każdy może słuchać słowików. To bezpłatne.
Teraz kaszel zabrzmiał już znacznie dalej.

- Ja wiem, kto to jest. Poznałem po tym chrypieniu - z ulgą powiedział Lutek.
- No, kto?

- Duch tego starego gajowego, który umarł w zeszłym tygodniu. Pamiętacie,
przychodził do nas z pogadankami o lesie.

Ale nikt się nie roześmiał. Siedzieli trochę przygaszeni. Prysnął poprzedni
nastrój. W śpiewie słowików nie było już nic urzekającego.

- A jednak głupia sprawa - odezwał się Franek. - Może ktoś stać koło ciebie i ty
nic bracie.

- Dobra, dobra, niech To zabecz się nad własną dolą!- rzucił ze złością Wilczek.
- Ja już wracam. Spać mi się chce.

- To musiała być jakaś parszywa świnia! - wybuchnął Franek. -Jeśli to któryś z
wychowawców albo nauczycieli, powiem mu w oczy, że jest chamem, jakiego świat

nie widział.
- Czegoś się uczepił człowieka - uspokajał Lutek. - Może po prostu przechodził

drogą i w ogóle nas nie zauważył.
- Albo przestraszył się nas, tak samo jak my jego - dodał Wilczek.

- Ja tam się nie przestraszyłem - Franek był zły.
- To dlaczegoś tak umilkł nagle?

- Nie miałem zamiaru zwierzać się ze swoich myśli pierwszemu lepszemu
patałachowi.

- Nie usprawiedliwiaj się, wyczułem cię przez skórę - nie ustępował Wilczek.
- Uczepisz się jak kleszcz, a ja nie lubię, gdy ktoś podkreśla, że jestem ślepy,

i dlatego może mi grać na nosie bezkarnie.
- Musisz poterminować u pana Pawła. On cię nauczy pokory -rzekł Tadek z goryczą.

- Mam dosyć tego wszystkiego! - Franek jakoś nie mógł się uspokoić. - Zdaje mi
się, że nim ten granat wyrwał mi oczy, byłem

doroślejszy niż teraz. Nie dałem sobie w kaszę dmuchać nawet drągalom. Kiedy
ojciec przez rok leczył się z rany, którą oberwał w jakiejś potyczce ze

szwabami, byłem gospodarzem pełną gębą, mając dziewięć lat. Wyręczałem go prawie
we wszystkim. Dlatego cholernie się cieszę, że nareszcie kończę tę szkołę, nie

będę musiał już liczyć na kubarytmach, lepić z plasteliny i gliny gruszek,
piesków i nosa pana Lecha ani też robić szczotek. Nie chciałem wam dotychczas

mówić, ale biorę przykład z Tadka. Dlaczego ja, syn chłopa, nie mogę zostać
filozofem? Właśnie filozofem.

- A nie lepsza byłaby koniologia? - wyrwał się Wilczek.

background image

- Tadek, proszę cię, uspokój go. Ja nie żartuję. Jeśli nie potrafi rozmawiać

poważnie, niech się przynajmniej nie czepia.
Powiedział to takim tonem, że Wilczek mimo woli mruknął:

- Nie gniewaj się. Po prostu zaskoczyłeś mnie tym pomysłem.
- Słuchajcie - Lutek zatrzymał się. - Skoro mówimy szczerze, nie będę krył przed

wami. Ja też zamierzam ryzykować i pójść do gimnazjum. Nie w Warszawie. Matka
się na to nie zgodzi. Ale koło nas, w Radomiu. Tam mieszka ciotka, nauczycielka.

Jeszcze przed wypadkiem rodzice mieli takie plany. Mój brat, Andrzej, też
mieszkał u niej, kiedy chodził do gimnazjum.

- Wysoko celujecie. A ja dalej będę się trzymał szczotek - twardo zdecydował
Wilczek.

- Nikt cię od tego nie odwodzi. Możesz nawet na ten temat zrobić doktorat -
udobruchany już, rzekł Franek. - Tylko nie chciałbym -ciągnął - abyście o moich

zamiarach rozpowiadali innym. Zaraz zaczną odradzać, powiedzą: „owczy pęd".
Wiecie, jak tu podchodzą do takich pomysłów. Dla wszystkich starych belfrów w

Zakładzie, z wyjątkiem pana Ruszczyca, nic się od „przedwojny" nie zmieniło.
Chcieliby nas wyklepać na starym kopycie. A w czym ja jestem gorszy od moich

kolegów ze wsi, którzy się pchają hurmem do szkół w mieście?
- No, mała różnica to jest między nimi a tobą. Miałeś dopiero próbkę, kiedy ten

duch gajowego przemknął koło nas. A przecież równie dobrze mógł to być jakiś
parobek z Sierakowa, który by cię dla kawału zdzielił kijem przez głowę,

odstąpił dwa kroki i nawet nie mógłbyś na niego napluć.
- Nie takie to pewne. A poza tym gdybym miał wyznawać taką filozofię, wolałbym

się zamarynować w occie.
- Przestańcie! - zirytował się Tadek. - Co was dziś napadło? Nie potraficie już

spokojnie pogadać. Za miesiąc rozjedziemy się. Kto wie, czy będzie taka okazja,
aby zebrać się wspólnie...

- I powspominać stare, dobre dzieje - westchnął Lutek. - Bo ja tam nie żałuję
tych dwóch lat spędzonych w Zakładzie. I nie macie co udawać. Każdy z was tak

myśli i czuje. Chętnie lepiłem z gliny i gruszki, i astronautów. Świadectwa już
mi nikt nie odbierze. Gdyby nie Tadek i ta szkoła, gniłbym dotychczas na wsi

albo chodził w kieracie za koniem, szczęśliwy, że cokolwiek mogę robić.
- Ode mnie też coś skorzystałeś - przypomniał Franek. - Nauczyłem cię palić

papierosy.
- Nie ciesz się. W dniu, kiedy otrzymam świadectwo ukończenia siódmej klasy,

wypalam ostatniego papierosa i koniec.
- Taki jesteś kozak? - wątpił Franek.

- Nie na darmo należałem do klubu polarników i ćwiczyłem wolę. Z leśnej drogi
wyszli na bruk.

- Idźcie tu wolniej - ostrzegł Wilczek. - Zaraz będzie dół, po prawej stronie.
Posuwali się ostrożnie, macając przed sobą długimi kijami.

- Idźcie śmiało, dół został już z boku. Drgnęli.
- Kim pan jest? - rzucił nerwowo Franek.

- Jestem gajowym. Obchodzę rewir. Mam nadzieję, że nie zaprószyliście ognia. Z
daleka zauważyłem, że któryś z was palił papierosa.

- Ale pan nas przeraził! - wyznał szczerze Wilczek. r- Czym?
- A nic, tak sobie. Zjawił- się pan tak nagle w nocy.

- Las jest suchy jak pieprz. Trzeba nieraz i w nocy zobaczyć, czy ktoś nie
posiał ognia. Łazi tu ze wsi po nocy trochę łobuziaków. A wy z Zakładu, tak?

- Z Zakładu.
- No, to idźcie. Może was szukają.

- Byliśmy na słowikach.
- Wiem, wiem - powiedział odchodząc.

- Dobranoc panu.
- Ot, i mamy rozwiązaną zagadkę. Życie jest prostsze, niż sobie wyobrażamy -

oznajmił filozoficznie Franek.
186 - Może masz rację - przyznał Tadek ziewając.

- Przestańcie! - zirytował się Tadek. - Co was dziś napadło? Nie potraficie już
spokojnie pogadać. Za miesiąc rozjedziemy się. Kto wie, czy będzie taka okazja,

aby zebrać się wspólnie...
- I powspominać stare, dobre dzieje - westchnął Lutek. - Bo ja tam nie żałuję

tych dwóch lat spędzonych w Zakładzie. I nie macie co udawać. Każdy z was tak
myśli i czuje. Chętnie lepiłem z gliny i gruszki, i astronautów. Świadectwa już

mi nikt nie odbierze. Gdyby nie Tadek i ta szkoła, gniłbym dotychczas na wsi

background image

albo chodził w kieracie za koniem, szczęśliwy, że cokolwiek mogę robić.

- Ode mnie też coś skorzystałeś - przypomniał Franek. - Nauczyłem cię palić
papierosy.

- Nie ciesz się. W dniu, kiedy otrzymam świadectwo ukończenia siódmej klasy,
wypalam ostatniego papierosa i koniec.

- Taki jesteś kozak? - wątpił Franek.
- Nie na darmo należałem do klubu polarników i ćwiczyłem wolę. Z leśnej drogi

wyszli na bruk.
- Idźcie tu wolniej - ostrzegł Wilczek. - Zaraz będzie dół, po prawej stronie.

Posuwali się ostrożnie, macając przed sobą długimi kijami.
- Idźcie śmiało, dół został już z boku. Drgnęli.

- Kim pan jest? - rzucił nerwowo Franek.
- Jestem gajowym. Obchodzę rewir. Mam nadzieję, że nie zaprószyliście ognia. Z

daleka zauważyłem, że któryś z was palił papierosa.
- Ale pan nas przeraził! — wyznał szczerze Wilczek. <- Czym?

- A nic, tak sobie. Zjawił- się pan tak nagle w nocy.
- Las jest suchy jak pieprz. Trzeba nieraz i w nocy zobaczyć, czy ktoś nie

posiał ognia. Łazi tu ze wsi po nocy trochę łobuziaków. A wy z Zakładu, tak?
- Z Zakładu.

- No, to idźcie. Może was szukają.
- Byliśmy na słowikach.

- Wiem, wiem - powiedział odchodząc.
- Dobranoc panu.

- Ot, i mamy rozwiązaną zagadkę. Życie jest prostsze, niż sobie wyobrażamy -
oznajmił filozoficznie Franek.

186 - Może masz rację - przyznał Tadek ziewając.
23

- Dawno cię nie widziałem, chociaż wiele razy zaglądałem do ho-tilikn szukałem
pikiejś wiadomości w skrytce

- Przecież wiedziałeś - mówiła Stenia - że do drugiego maja pracuję w szpitalu.
A nieraz zostaję tam na noc. Mam na oddziale maleńki pokoik.

W zachowaniu Szarzyńskiej było coś nowego. To „coś" Tadka onieśmielało.
- Pracujesz jako asystentka?

- Robię wszystko, co tylko potrafię. Rano masuję pacjentów, którym nie wolno się
poruszać, załatwiam różne sprawy, parę osób uczę brajla. Mam takie dwie

niewidome staruszki, którym głośno czytam. Nie narzekam na brak pracy.
- A po południu?

Dłuższą chwilę nie odpowiadała.
- Ciągniesz mnie za język, a nie mówisz, co u ciebie? Jak twoje plany?

- Na dobrej drodze. Wczoraj był u mnie Kazik Okoński. Mówiłem ci o nim kiedyś.
To jego rodzina przyjęła Jędrka do siebie. Otóż zaproponował mi wyjazd na całe

dwa miesiące na Mazury. Sam skonstruował tandem, taki dwuosobowy rower. A we
wrześniu, to już wiesz.

- Będziesz z bratem na Mazurach?
- Tak, on jedzie z Okońskim pociągiem. Rozpłakał się, chciał koniecznie jechać z

nami, ale jego opiekunowie nie zgodzili się, za mały.
- Napiszesz do mnie? - zagadnęła.

- Oczywiście, tylko musisz mi powiedzieć dokładnie, gdzie będziesz. Ty chyba też
będziesz miała wakacje?

- Tak. Jadę nad morze.
- Do domu zakładowego?

- Nie.
- Z kim?

Zatrzymała się blisko sosny. Słyszał, jak odrywa palcami korę.
- Dlaczego umilkłaś?

- Od pewnego czasu chciałam ci coś powiedzieć. Tylko nie wiem,
jak zacząć. 187

- Najlepiej po prostu. - Mimo woli uczuł niepokój w sercu.
- Wspominałeś mi kiedyś o pewnej dziewczynie, prawda? Miała na imię Halina.

- Tak, mówiłem. Znów zapanowała cisza.
- Powiedziałem ci, że bardzo się z nią lubiliśmy. Okazała mi wiele sympatii.

Wyciągnęła mnie ze szpitala, kiedy leżałem tam załamany. Ale później wszystko
rozwiało się. Wyjechała z rodzicami, znalazła sobie innych kolegów i bardzo się

zmieniła. Od dwóch lat nie wiem, co się z nią dzieje. A dlaczego cię ona

background image

interesuje?

- A gdybyś ją znów spotkał?
- Spotkałem ją po pierwszym krótkim pobycie w Zakładzie, lecz nie miała dla mnie

czasu. Zajęta była chłopakami.
- Myślałam, że między wami jest coś więcej.

- Daj spokój - zaśmiał się nerwowo. - Prawie o niej zapomniałem i szczerze
mówiąc, nie lubię tamtych spraw wspominać.

- Masz do niej żal?
- Miałem. Teraz już nie. Byliśmy przecież dziećmi, roiliśmy naiwnie o

przyszłości, nie zdając sobie sprawy, czym ona jest naprawdę. Dzięki Halinie
jednak dostałem się tu, do Zakładu. Pomogła mi jak nikt inny, w najtrudniejszym

czasie.
- To bardzo ładnie, że tak o niej mówisz. Znów szli aleją pod sosnami.

- Jutro będę miała koncert dla maturzystów w jednym z liceów warszawskich.
Chciałabym, abyś tam przyszedł. Rozmawiałam na ten temat z panią Kozłowską.

Będzie mi akompaniowała i sama zaproponowała, że weźmie cię ze sobą, o ile
oczywiście zechcesz.

- Przyjdę na pewno, jeśli mnie zapraszasz - powiedział gorąco.
- Przedtem chciałam jednak porozmawiać z tobą o pewnej sprawie. Otóż nad morze

jadę z inżynierem Wasilewskim i jego siostrą.
- To świetnie. Wasilewski jest sympatycznym człowiekiem. Na pewno nie będziesz

się nudziła.
- Tak... - chwilę wyraźnie pasowała się ze sobą. - Zanim wyjedziemy na wakacje,

weźmiemy ślub.
Szedł spokojnie obok niej. Gdzieś w gałęziach nad sobą słyszał wilgę. Pod

stopami szeleściła zeschła trawa. Od nagrzanego igliwia bił zapach żywicy. Gdy
wychodził spod cienia drzew, na twarzy, szyi i rękach czuł słoneczne ciepło.

Wszystkie zmysły miał wyostrzone jak
nigdy przedtem. W ustach czuł niemal smak powietrza nagrzanego od słońca,

przesyconego aromatycznymi olejkami płynącymi od lasu.
- Nie wiem, czy się domyślałeś tego, co łączy mnie z Wasilewskim? Początkowo

sama nie zdawałam sobie sprawy, że tak potoczą się moje losy. Był dla mnie
bardzo dobry, często pisywaliśmy do siebie. Mówiłam ci o tym. Jeszcze w zimie,

kiedy po grypie pojechałam z jego siostrą do Zakopanego, nie padło na temat
małżeństwa ani słowo, chociaż on myślał już wtedy o tym.

- Słuchaj, Steniu, nie męcz się. Byliśmy przyjaciółmi i zostaniemy. Nie chcę,
abyś się usprawiedliwiała czy tłumaczyła. Nawet nie wiesz, jak bardzo cieszę się

z twojego małżeństwa. Jestem tylko zaskoczony. Inżynier Wasilewski to wyjątkowy
człowiek. Zawsze noszę przy sobie scyzoryk, który mi podarował w szpitalu.

Uważam go za swój talizman.
- Naprawdę tak myślisz? - objęła Tadka ramionami.

- Tak czuję.
- Kochany jesteś. Bałam się okropnie mówić ci o tym. Przez to nie spałam wiele

nocy, rozpaczałam, zapłakiwałam się.
Trzymał ją za rękę, gładząc delikatnie palcami jej nadgarstek.

- Pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz przed domem Świętego Stanisława?
- spytał.

- Pamiętam wszystkie nasze rozmowy i spotkania, dlatego tak ciężko mi było
wyznać ci dzisiaj tę moją tajemnicę. W Zakładzie jeszcze nikt oprócz ciebie jej

nie zna. Wiesz, jak patrzą niektórzy na małżeństwa złożone z obojga niewidomych.
I ja bym się chyba nie zdecydowała, ale przekonała mnie ostatecznie jego

siostra. Mieszka razem z nim. Będzie nam pomagała. To prawda, jest ode mnie
starszy prawie o piętnaście lat, jednak rozumiemy się bardzo dobrze. On wiele

przeżył. Stracił jednego dnia żonę i córeczkę. Bardzo je kochał. A później
jeszcze ten wypadek z oczami. Nie chciał żyć. W szpitalu próbował targnąć się na

swoje życie. I tak myślę, że moje rozmowy z nim, w tamtym okresie, pozwoliły mu
odzyskać znów wiarę w siebie.

- Na pewno - przyznał. - Mówił mi o tym często w słowach pełnych uwielbienia dla
ciebie. Byłem zazdrosny. Udawałem sennego, nie odzywałem się.

- Nie wracajmy do tego - poprosiła. - Bo chociaż otwarcie nigdy nie mówiliśmy o
naszych uczuciach, to wiesz, jaką radość sprawiały

190 mi spotkania z tobą.
- Chyba nie zrywamy ze sobą całkowicie? - zaniepokoił się. -Przecież twoje

małżeństwo nie wyklucza naszej przyjaźni.

background image

- Inżynier Wasilewski wie o niej. Nawet zaproponował, ażebyś wstąpił do niego

jutro po koncercie. Pani Kozłowska będzie także.
- Czy to konieczne? - spytał.

- Zależy tylko od ciebie.
- Jutro wieczorem umówiłem się z kolegami na takie nasze szkolne pożegnanie.

Poza tym wolałbym odwiedzić was kiedy indziej, może we wrześniu.
Niedługo potem pożegnał się ze Stenią, obiecując przybyć nazajutrz na koncert.

Rozstanie było nieco szorstkie. Gdy odchodził, ona stała jeszcze, jakby chciała
znaleźć inne słowa na pożegnanie. Nie zatrzymał się jednak.

Znów nad głową usłyszał wilgę. W jej śpiewie było coś przejmującego. Skupił
uwagę. Prawie rozumiał sens powtarzającej się melodii. Gdyby mógł przedrzeć się

przez jakąś nikłą mgiełkę, ten sens stałby się czytelny.
To nic. Tak być musiało.

A nawet łepiej. Będzie szczęśliwa.
Cóż tam ja! ,

Nie, słowa nie pasują do melodii.
To była zwykła przyjaźń.

I więcej nic. Nic się nie zmieni.
Tak jest lepiej.

Nie, to również nie tak. A może jedno i drugie? Albo po prostu jest to zwykła
ptasia melodyjka, w której nie należy doszukiwać się sensu?

Bezwiednie zagwizdał naśladując wilgę.
Obo/r. M marca 197S roku


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Szczygieł Jerzy Ziemia bez słońca
System instytucjonalny polityki bezpieczeństwa Unii Europejskiej po Traktacie z Lizbony Jerzy Jaskie
Spacerownik po warszawskich cmentarzach Majewski Jerzy S Urzykowski Tomasz
Osobisty przewodnik po Pradze Szczygieł Mariusz
PO wyk07 v1
Rehabilitacja po endoprotezoplastyce stawu biodrowego
Systemy walutowe po II wojnie światowej
HTZ po 65 roku życia
Zaburzenia wodno elektrolitowe po przedawkowaniu alkoholu
Organy po TL 2
Metoda z wyboru usprawniania pacjentów po udarach mózgu

więcej podobnych podstron