Fiedler Arkady Spotkałem szczęśliwych Indian

background image

ARKADY FIEDLER

SPOTKAŁEM

SZCZĘŚLIWYCH
INDIAN

I. BRAZYLIA

(Młody naród, jeszcze młodsza stolica i stara Amazonka)

1. Das Ewig Weibliche

Na lotnisku Santos Dumont w centrum Rio de Janeiro piekielny ruch: co

minuta lądował albo wylatywał samolot. Człowiek, wchodzący do olbrzymiej hali,
po kilku chwilach przestawał czuć się człowiekiem. Zatracał swą osobowość,
przemieniał się w narzędzie, w część groźnej machiny, oszołomiony ponadto
mrowiskiem zaaferowanych ludzi i dudnieniem megafonów.

Odprowadzało mnie na lotnisko dwoje miłych ludzi: pani Zofia i Toni.
Nie ma normalnego pasażera, który chętnie płaciłby za nadmierny bagaż

lotniczy. A ja miałem dwadzieścia osiem kilo, o osiem za wiele. Śliczna jak
wymarzona lalka, młoda urzędniczka linii VASP, o ustach uchodzących w Polsce
za zmysłowe, z mroźną rzeczowością postawiła sprawę: płacić. Płacić za osiem
kilogramów.

Obrony podjęła się pani Zofia i zaczęła prosić. (Toni w tym czasie gdzieś

poszedł po jakieś informacje). Pani Zofia ma urodę wybitnie polską, piwne oczy
pełne przyjemnych iskier, żywą twarz i czarny meszek nad górną wargą. Ale im
więcej ona prosiła, im serdeczniej dobywała portugalskich słów, tym mocniej
obstawały brazylijska ślicznota: nie i nie; trzeba płacić. Kobieta kobiecie wilczycą.
Był to osobliwy pojedynek. Laleczka, zastawiając się rygorem przepisów, coraz
bardziej była nieczułym robotem i nie myślała ulec pani Zofii ani polskim jej
urokom .

Nareszcie zjawił się Toni. Toni, mój szwagier trzydziestokilkuletni, to

diabelnie przystojny Włoch. Pomimo że neapolitańczyk, nie krzyczy, nie rzuca
się, nie macha rękami: długie lata wychowywał się w Anglii. Zauważywszy, w
jakich my tarapatach, Toni spokojnie polecił nam odejść na chwilę i jeszcze
spokojniej, ze skromnym uśmiechem, przemówił łagodnie do zaperzonej
Brazylianki,
Kilka uprzejmych słów i już ją rozbroił. Podobał jej się. Zgodziła się, uśmiechnęła

background image

się. Arsenał przepisów poszedł w kąt.

Dudniąca grozą hala powiała nagle ludzkością. Nie potrzebowałem

dopłacać.

2. Boski nastrój młodych

Leciałem do Brasilii, nowej stolicy w głębi kraju, a razem ze mną lecieli

sami młodzi: z wyjątkiem starszawej pani, która miała ciągle zamknięte oczy i nie
chciała słyszeć o świecie, i oczywiście z wyjątkiem mnie, reszta pasażerów była w
wieku od kilkunastu do lat trzydziestu.

Ogrójec młodych tym bardziej mnie zaciekawiał, że na innych szlakach

widziałem innych pasażerów: między Rio a Sao Paulo i między Sao Paulo a
Kurytybą latały przeważnie grube ryby, tuzy leciwe, obszerne, przemysłowo-
kupieckie lub dygnitarskie, poprawnie zakrawacone. Tu inaczej. Czyżby tu leciał
symbol młodej stolicy ? Przez cały czas głowiłem się, kim są ci młodzi.

Gdy w dziesięć minut po starcie pozwolono nam odpiąć pasy

bezpieczeństwa, młodzi okazali się bardzo brazylijscy. Niech obcy psioczą na
Brazylijczyków, co chcą; nie zmienią faktu, że to plemię o wyjątkowym wdzięku,
jakieś pogodne, impulsywnie towarzyskie, życzliwie ciekawe sąsiadów. Steward

ładny pedzio, zalecający się do kobiet ― jeszcze nie podał drugiego cafesinho,

a ci młodzi już zgrali się w jedną wesołą ferajnę, prawiącą sobie poufałości. Poza
nawiasem ferajny była tylko starszawa pani o zamkniętych oczach i ja, bo mnie
brano za Amerykanina, a sam się nie wpychałem.

Byli to potomkowie koczowników, krążący po samolocie jak gdyby po

własnym ogródku. Wołali do siebie, kręcili się tam i sam. Przechylali się nad sobą
i zwierzali sobie ważne banialuki. Wybuchali śmiechem. Wszystko to ożywione,
rozpływane, okropnie swobodne, pełne niesamowitego wdzięku. Dziewczyny były
kształtne i przeważnie utlenione, ród męski ― chudy, ale fantastycznie wesoły.
Tuż przede mną siedziało ich dwoje: ona przyszła Mae West, natomiast jej
namorado chuchrak, o jedną trzecią szczuplejszy niż ona. Niby pojemna królowa
termitów i jej samczyk. Mae West była wciąż jeszcze w przyjemnej proporcji,
więc przechodziła często do toalety, ażeby ją podziwiano.

Jakkolwiek przeważała w nich rasa biała, wszyscy stanowili jakąś

mieszankę, w kilku wypadkach wyraźnie okraszoną domieszką mulacką. Taka
morena, zbudowana jak Wenus, stanęła nagle w pośrodku samolotu i zaczęła
czarować swe przyjaciółki, a także resztę. Włożyła na siebie wspaniałą, niebieską
bluzkę, niezwykle bufiastą i paryską, wyciągnęła z patosem rękę i kpiarsko
przybrała pozę manekina. Ale już przyskoczył do niej smagły chudzielec i za
plecami dziewczyny naśladował jej heroiczny ruch i omdlały wzrok. Pożartował
sobie i z moreny, i z gestu, i z heroizmu i był śmieszny. Rozbawił samolot tak
samo jak ona.

Boski nastrój młodych trwał niezmiennie do Brasilii, miewał dziwne

background image

wyskoki, dziewczyny prześcigały się w dowcipnej zalotności, toteż przypomniały
mi się brazylijskie magazyny. Tych ilustrowanych magazynów wychodzi tu
zatrzęsienie, większość w uderzającym przepychu barw, a wszystkie, prawie
wszystkie, na bałwochwalczą cześć pięknych kobiet. Widząc uliczne stoiska
czasopism można by przypuszczać, że Brazylijczycy o niczym innym nie myślą,
jak o pięknych kobietach. (Myślą jeszcze o czymś innym ― rzekł cyniczny
znawca:― Myślą o pieniądzach, aby zdobyć piękne kobiety!)

Otóż wszystkie prawie dziewoje w samolocie, chociaż skromnie ubrane,

zachowywały się i chciały wyglądać jak bóstwa z magazynów. Więcej: Brazylia
właśnie przeżywała kleopatrowy szał i oto serdecznie śmiać mi się chciało na
widok trzech czy czterech sympatycznych towarzyszek, całkiem nieźle, choć
bezwiednie, odstawiających Kleopatrę i Liz Taylor. Więc kim oni byli ? Czyżby
jakimś amatorskim zespołem młodych aktorów i aktorek ?

Nie dowiedziałem się. Zaczęliśmy obniżać lot i przygotowywać się do

lądowania. Wśród młodych wciąż wesoło wrzało.

3. Brasilia

Wesołość młodych nie przeszkadzała mi zerkać przez okno samolotu na

Brazylię. Zrazu, w okolicach Rio de Janeiro, rzucało się w oczy bardzo gęste
zaludnienie kraju. Potem widziałem góry, też jeszcze pełne osiedli w dolinach.
Dalej było wciąż stosunkowo wiele dróg, zwłaszcza niedaleko Belo Horizonte,
które pozostawało niewidzialne gdzieś po prawej stronie, (Belo Horizonte:
przebywał tu podczas wojny Mieczysław Lepecki), ale po godzinie lotu ― w
połowie mniej więcej drogi między Rio de Janeiro a Brasilia ― krajobraz
wyraźnie spuścił z tonu. Zubożał. Zagubił cywilizację, szybko wymierał, nie było
już osiedli ani dróg, coraz mniej drzew, coraz więcej pustych sawann. A im bliżej
nowej stolicy, tym mniej nawet trawy na sawannach, tym więcej piasku i
pustynnych połaci. Jakieś żałosne diminuendo. Do stu kaduków, gdzie zbudowano
tę nową stolicę Brazylii, kraju o najbujniejszej puszczy tropikalnej ― czy na
bezludziu, na bezpłodnej jałowiźnie 1 Otóż tak, na bezludziu i jałowiźnie.

Szaleństwo? Tak, ale twórcze szaleństwo.
Po czterech i pół wieku zielonej niewoli, Brazylijczycy, uginający się

dotychczas pod obuchem puszczy, podnieśli oto bunt przeciw przyrodzie.
Rozzuchwaleni, porwani zapałem, rzucili wyzwanie okrucieństwu ziemi, klimatu,
słońca i rzucili wyzwanie logice. Pokazali, że nie boją się niczego i że stać ich na
wszystko: wyczarowali stolicę na piaskach i bezludziu. Nic, nawet dróg tam nie
było, więc zmobilizowali cyklopową armadę powietrzną i samolotami przerzucali
cement, żelazo, kamienie, stoły kreślarskie, żywność, ludzi.

Istnieją sztuczne stolice. Królowa Wiktoria palcem wskazała punkt na

mapie Kanady i zbudowano Ottawę, ale zbudowano w bogatych lasach
południowego Ontario na granicy między obszarem angielskim a francuskim. W

background image

Australii, u podnóży Alp tamtejszych, powstała Canberra, ale powstała w
zaludnionym kraju, w połowie drogi między dwoma milionowymi metropoliami

Melbourne i Sydney. Natomiast Brasilia powstała tuż u brzegu groźnej pustki,

jaką stanowi do dziś dorzecze Amazonki wraz z nieprzebytą jego puszczą i
dzikimi Indianami.

Stolica, widziana z góry, przedstawia się jak olbrzymi ptak z rozpostartymi

skrzydłami i w istocie wprowadza przybysza od samego początku w atmosferę
bajki. Magistralą, składającą się z czterech niezmiernie szerokich autostrad, a
długą na dwadzieścia kilka kilometrów, przybysz płynie po skrzydle ptaka do jego
kadłuba, a tu wita go Oś Monumentalna. Tu Pałace Świtu, ministerstwa i
parlamenty, tu wizjonerskie furie Niemeyerów, Luciów Costów i Giorgiów
Sechiattich.

Katedra? Krąg szesnastu parabolicznych podpór z cementu, łączących się

na dwunastopiętrowej wysokości w kształt ― powiadają ludzie ―- rozwartego
banana, oto katedra. Senat? Olbrzymich rozmiarów kopuła, a raczej miska, do
góry dnem postawiona. Izba Deputowanych?- Jeszcze większe dziwactwo: miska
normalnie postawiona, szeroka u góry, wąska na dole.

Nawiasem mówiąc, wzniosła fantastyka architektury nie zapobiegła temu,

ż

e w senacie rozgrywały się w grudniu 1963 roku całkiem prozaiczne, a częste tu

porachunki: senatorowie Amon de Mello i Goes Monteiro zaczęli podczas obrad
pukać do siebie ze smithwessonów, bo jeden i drugi uważał stan Alagóas za swe
prywatne, wyłączne źródło nieczystych dochodów. Chybiali do siebie, natomiast
zabili kolegę, senatora Jose Kairale.

Genialny rozmach nowej stolicy, szał boskich architektów, twórczość

frenetycznej poezji, miliardowa ambicja byłego 'prezydenta Kubitschka, wszystko
to doznaje jakiegoś przyćmienia, gdy olśniony dotychczas przybysz wraca z
miasta na pobliskie lotnisko i po drodze widzi wszędzie na polu przy autostradzie
wysokie kopce termitów: takie kopce bywają tylko na jałowych stepach, gdzie nic
poczciwego nie rośnie Przybysz trzeźwieje, a wartość cruzeira spada i spada.
Zbiera się na nową rewolucję.

4. Niezwyciężona wciąż puszcza

Samolot wyleciał o 12.40 z Brasilii dokładnie w kierunku północno--

zachodnim. Do Manaus mieliśmy prawie 2000 kilometrów. Pogoda była dobra.
Na dole, jak zwykle, jałowizna, wzgórza, z początku wiele ścieżek; wiadomo,
bliskość nowej stolicy. Potem pojawiły się niskie, rzadkie drzewa i rzeka wcale
sobie niczego: Tocantins, a raczej jej źródłowa rzeka das Almas. Krótko po
pierwszej wojnie światowej Federowicz płynął z jej prądem i napisał o swych
przygodach książkę. O,kilkanaście chatek niedaleko rzeki, dalibóg,osiedle!
Uruacu, wyjaśnia steward. Tu, tam, rozproszone wśród buszu chaty, nawet drogi
jakieś. Zaludniło się nieco przy Tocantins.

background image

13.35. Las wyraźnie zwartszy, meandry większej rzeki: Araguaia. Znów

pólka uprawne, tu ostatni ludzie cywilizacji.

Dygresja. Nieco dalej na północ ta sama Araguaia rozwidla się tworząc

trzystokilometrową wyspę Ilha do Bananal, słynną z malowniczych Indian Caraja
i z tego, że przedsiębiorczy prezydent Kubitschek nabył tam dla siebie olbrzymie
tereny. Postanowił stworzyć ośrodek turystyczny wśród atrakcyjnych Indian. Na
razie niewiele z tego wyszło, bo zbyt trudny dostęp samolotami, ale w wyniku
tęgiej już reklamy Caraja stali się sławni w całej Brazylii: na wszystkich dworcach
i lotniskach, w kioskach, w sklepach można dostać liczne pocztówkowe fotografie
nagich dzikusów z piórami, łukami i malowanymi twarzami, nagusieńkich
wodzów, wojowników i cacy upiersionych dziewczyn. Renesans nagości. Jeszcze
niedawno temu występny sprzedawca takich zniesławiających fotosów
posiedziałby bezapelacyjnie w kozie.

13.45. Za Araguaia pas sawann, znowu jałowizna.
13.50. Rzeka. Chyba to Manso, czyli słynna Rio das Mortes. Żyją tam

Indianie Szawanteje, wciąż mający wstręt do białych ludzi, a dwieście do trzystu
kilometrów dalej na zachód, przepadł ongiś pułkownik Fawcett, do dziś zagadka
nie wyjaśniona.

13.55. Była to na pewno rzeka das Mortes. Las zgęstniał: początek puszczy

amazońskiej. Do Manaus tysiąc siedemset kilometrów.

14.02. Ciemne chmury, ziemi nie widać. Paskudnie trzęsie: steward kazał

zapiąć znowu pasy bezpieczeństwa. Ciekaw jestem, jak długo szukano by nas w
razie katastrofy.

14.05. Wylatujemy z chmur. Gęsta puszcza pod nami.
14.23. Jednolity dotychczas leśny dywan nabiera fałd: góry. Serra do

Roncador. Wciąż pokryte zwartą puszczą. Żadnych śladów obecności ludzkiej, ale
wiadomo, że włóczą tam się Indianie z epoki kamiennej.

14.30. Serra do Roncador. Puszcza podniosła się ku nam, widać dokładnie

wierzchołki drzew. Słońce. Kilka drzew w jaskrawożółtych kwiatach witam jak
radosne światła. Zieleń pod nami nie jest jednostajna, ale jej nieskończony
pozornie ogrom, jej tajemniczość, to nieustanne: co tam może być ?― zaczynało
męczyć. Złote bukiety drzew rozwiały zmęczenie.

14.54. Wielka rzeka. Nie ma dwóch zdań, że to Xingu. Jedno z ostatnich

ustroni niezależnych Indian Brazylii. Bardziej na południu, na obszarze jak pół
Polski, wśród kilku źródeł Xingu grasuje kilkanaście szczęśliwych szczepów. Tu
pod nami są prawdopodobnie Suja. Dzikusy niepokoją innych Indian, rabują im
kobiety, nie znoszą białych.

14.56. Steward roznosi keksy i cafezinho, świetnie smakujące. Większość

pasażerów spała; po wypiciu kawy drzemie dalej.

15.02. Las, las, las.
15.15. Bagna w lesie. Las.
15.34. Coś w lesie bardzo jasnego, jakby skała, wygląda z góry na około

200x100 m.

background image

15.40. Puszcza jak gdyby osłabła, łysizny. Gęstość drzew przetkana łatami

rzadkiego lasu.

15.57. Miejscami nawet pasma sawann. Już dawno nie było rzek.
16.10. Znowu pełna puszcza. Wciąż nie ma rzek. Czy to wzgórza?
16.16. Weszliśmy w piekielną chmurę i trzęsie, że ze strachu wściec się

można. Wszyscy zerwali się ze snu. Nie mogę pisać w notesie. Samolot kołysząc
się i trzeszcząc spada, jakby uderzał o schody. Pasażerka obok womituje. Steward
ma przerażone oczy i z urzędu nas uspokaja. Śmieszny, ale nie ma tu śmiechu:
łapiemy za pasy.

16.23. Wylatujemy w słońce i w spokój, a puszcza wciąż bez rzek. To

dziwne w wodnistym dorzeczu Amazonki. Ale widzę na mapie, że trzymamy się
ciągle pasma Serra do Cachimbo, działu wód między dorzeczem Tapajos a Irir. To
chyba przyczyna braku większych rzek.

16.44. Dwie godziny bez dziesięciu minut upłynęło od chwili przelotu nad

Xingu. Do diabła: to prawie tysiąc kilometrów i żadnej rzeki. Kto mi uwierzy ?
Ponoć na dole żyje mało znany szczep Kayapo. Nic dziwnego, że mało znany.

16.53. Potężna rzeka przed nami. Nareszcie. Widać ją już z odległości

dobrych dwudziestu kilometrów. Majestatyczna Tapajos. A to co? Na jej lewym
brzegu miasteczko. Maleńkie, ale pierwsze od tysiąca trzystu kilometrów.

17.34. Inna, jeszcze większa rzeka. Madeira. Piaszczyste brzegi. Nie

Tapajos, lecz Madeira zasługuje na miano majestatycznej.

17.44. Jeszcze jedna wielka rzeka, ale o połowę mniejsza niż Madeira. Na

mapie nie ma nazwy.

17.52. Jak w rogu obfitości. Znowu szeroka, bezimienna rzeka, a w minutę

później gęstniejąca sieć długich jezior, rozlewisk, zatok i ślady plantacji.

17.55. Więcej plantacji.
18.01. Przed nami, daleko na nieboskłonie, zajaśniała olbrzymia biała tafla.

Tak, to ona, Amazonka. Jest wyraźnie, nieporównanie większa od wszystkich
Madeir i Tapajosów. To jakby niepojęta odnoga morza, a nie rzeka.

18.04. Ściek wodny, jeden z wielu, szeroki jak Wisła pod Tczewem, tworzy

pod nami wyspę.

18.05. Jedno ramię odczepiło się od głównego nurtu, potem drugie ramię;

każde z nich szerokie jak Ren w Holandii.

18.07. Przelatujemy właściwą Amazonkę. Lecimy i lecimy nad nią jakby

bez końca. Samolot obniża się do lądowania. Potem okrążamy Manaus dwa razy.
Widzę gmach opery. Szumi w uszach.

Na tym skończyły się moje notatki z lotu Brasilia ― Manaus, trwające

niespełna pięć i pół godziny. Co najmniej tysiąc razy dłużej, jakie osiem miesięcy,
teoretycznie, trwałby przemarsz, gdyby komuś zachciało się odbyć tę samą trasę
po ziemi. Ale to niemożliwe, bo nawet przy dzisiejszych środkach technicznych
ż

aden samobójczy śmiałek czy grupa śmiałków nie dobrnęłaby nigdy do celu.

Pozornie żadnych tam przeszkód, góry niewysokie, tylko jedna puszcza, niewinnie
wyglądająca z góry jak zielony dywan, ale ogrom tej puszczy i jej ukryta srogość

background image

złamałyby po drodze bezwzględnie każde ludzkie ciało i każdy umysł.

W drugiej połowie dwudziestego wieku ― zawstydzająca to świadomość

bezsiły człowieka wobec tej puszczy.

Na lotnisku w Manaus czekał na mnie przyjazny Nuno Cunha i zawiózł do

hotelu Rio Mar. Słuszna nazwa: Rzeka ― Morze.

5. Manaus wierne puszczy

Manaus od trzydziestu lat, kiedy je widziałem, mało co się zmieniło. Inne

miasta na południu, jak Rio, Santos, Sao Paulo, Kurytyba, skoczyły gwałtownie
naprzód, obrosły w nowoczesne dzielnice i drapacze chmur; Manaus ― nic
podobnego. Leciwy gmach opery, jak był siedemdziesiąt lat temu czymś
niezwykłym, tak i do dziś pozostał jedyną atrakcją architektoniczną i wciąż
największą dumą mieszkańców. Poza pięciopiętrowym hotelem Amazonas i
kilkoma handlowymi budynkami niewiele godnego przybyło.

Szumne prospekty dla amerykańskich turystów o pięknych gmachach

miasta, które jest „bardzo czyste i dobrze planowane", okazały się rozkoszną
bujdą. Manaus przywitało mnie, jak gdybym wczoraj je pożegnał. Te same
urządzenia portowe z dziewiętnastego wieku, to samo co dawniej malownicze
miasteczko drewnianych chat na tratwach w porcie, te same wąskie uliczki w
dzielnicy handlowej i te same w spichrzach korzenne zapachy, jakże podniecające
wyobraźnię ongiś ― i teraz.

Między dzielnicą handlową a portem wznosiła się monumentalna katedra

de Nossa Senhora da Conceicao. Za świątynią dawniej wieczorami krążyły
dziewczyny, sykające dyskretnie na przechodniów płci męskiej. Byłem ciekawy,
czy obyczaj się utrzymał, i drugiego wieczoru w Manaus poszedłem w to ustronie.
Utrzymał się w całej pełni: dziewczyny dyskretnie sykały jak przed trzydziestu
laty.

Niezatarte wrażenie ongiś zrobił na mnie wyjazd tramwajem poza miasto,

gdzie wśród drzew na brzegu puszczy zachwyciłem się widokiem wielkiego
jaszczura legwana i niebieskich motyli morpho. Na końcowej stacji pewien
kaboklo ofiarował mi wtedy żywego węża boa za grosze. Dziś nie było w Manaus
tramwajów, zastąpiły je autobusy i nie było już tej końcowej stacji ani
ówczesnego brzegu puszczy. Manaus ogromnie rozciągnęło się na
przedmieściach, gdzie powstały rojowiska parterowych domków, szarych bud i
szałasów wszelakiej biedoty. Puszczę tam przetrzebiono, a jedna droga, kiepska bo
kiepska, zuchwale wybiegała obecnie z miasta na kilkadziesiąt kilometrów, by tam
dopiero, jakby przerażona pomyłką, utknąć w zielonej próżni.

Manaus miała dziś ponoć sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, przeszło

dwa razy więcej niż przed trzydziestu laty. Ale główne ulice śródmieścia
rozczuliły mnie tym samym co dawniej malowniczym zaniedbaniem. Te same
zastałem szczeliny w chodnikach, zdumiewająco głębokie dziury w jezdni, a w

background image

nocy, tropikalnej nocy, wciąż romantyczny brak oświetlenia. Również i klimat,
rzecz prosta, nie zmienił się: było tu nadal gorąco i parno, oklepane porównanie z
łaźnią wciąż się nasuwające. Zresztą gorąco, piekielne dla normalnego człowieka,
widać, znakomicie służyło urodzie tutejszych senhorit, natomiast bardzo
krzywdziło ich nadskakiewiczów. Senhorit, diablo powabnych i do zalotności
skorych, widziało się wiele na głównej ulicy, lecz większość mężczyzn to jakieś
chutne i chude ― nie dziwić się! ― eleganty, sympatyczne i przyjemne, ale nie z
tego świata chudziaki. Brazylijczycy nazywali Manaus „cidade risonha",
miastem uśmiechu.

Także nazywali je, dla siebie i dla obcych, nie bez dumy i brawury, bramą

do zielonego piekła. Bardzo słusznie. W jakimkolwiek kierunku stąd by wyruszyć,
wszędzie nieokiełznana puszcza, której wierną stolicą było wciąż Manaus; może
dlatego, że zbyt przyrodnie tej puszczy, pozostało tak zacofane, tak dalekie od
nowoczesności.

Zbyt bliskie puszczy: w hotelu Rio Mar, stosunkowo przyzwoitym, spałem

z mrówkami; były śmiałe, zadomowione i gryzły, gdy im humor przychodził.
Bliskie puszczy: wciąż jeszcze panowało tu prawo dżungli. Jak przed trzydziestu
laty w peruwiańskim ląuitos tak i tu teraz tartaki łupiły bandycko flisaków,
spławiających pnie cennych drzew: flisacy, po przybyciu do Manaus, byli zdani na
łaskę i niełaskę tartaków. Uroczy milioner Sabba, płacąc im, jeśli miał ochotę, po
600 cruzeirów za metr sześcienny, sprzedawał ten sam metr po 30 tysięcy
cruzeirów. A jeśli nie miał ochoty, nie kupował wcale i flisak głodował i wyrywał
sobie włosy.

Miasto bliskie paszczy: w czwarty dzień pobytu w Manaus przechodząc

przez mały park w śródmieściu obok ulicy Quinze de Novembre, ujrzałem dwa
człapiące leniwce. Jeden był wyrośnięty, drugi młodszy. Właziły ociężale na pnie
drzew. Właściciela ich nie spostrzegłem. Widocznie ktoś chciał się ich pozbyć, tu
je wypuścił w środku miasta i poszedł sobie. Cenne zwierzęta fotografowałem z
bliska, gdy nagle ktoś z gapiów przystąpił do mnie i zagadnął po angielsku: ―
Are you Mr. Fiedler ?

Nie powiem zaraz, że uderzył grom z jasnego nieba albo że przypomniał mi

się Stanley i Livingstone, ale przecież było to dziwne i zabawne: odpowiedziałem,
ż

e to ja, Fiedler.

Był to Kurt Gluck, jeden z owych licznych Niemców, urzeczonych

Amazonką i puszczą. Kochanek przygód i leśnych wędrówek, obieżyświat
obeznany równie dobrze z wirami Ukajali jak z igapo dolnej Amazonki, a przy
tym czuły czciciel przyrody, dla pięknego zakątka gotów pędzić nad granicę
Kolumbii. Obecnie mistrzowsko naprawiał zegarki i maszyny do pisania, w
chwilach wolnych zaś zabawiał się w przewodnika turystów amerykańskich.
Niedawno prowadził jednego z nich z Limy poprzez Andy, rzekę Ukajali i
Amazonkę do Manaus strzelając po drodze do mych przyjaciół Czamów z kamery
filmowej ogniście i z fantazją. A teraz, na placu z leniwcami, chciał mnie poznać,
bo w Rio Mar dowiedział się o moim pobycie w Manaus i czytał kiedyś książkę

background image

„Ryby śpiewają w Ukajali" po niemiecku. Podobała mu się bardzo, tak samo jak
niemieckiemu konsulowi w Manaus, Fabrowi, nie mówiąc już o tutejszym
doktorze Pratoriusie, który wiele lat temu opuścił Niemcy, by łowić rzadkie
motyle nad Amazonką...

Trochę oszołomiony podałem Gluckowi dłoń i zaprosiłem go do baru na

butelkę guanara. Okazało się, że był to wyjątkowo sympatyczny Niemiec. Czy to
ja kiedyś pisałem, że nad Amazonką bywają niezwykłe spotkania?

II. GEORGETOWN

(Hindusi, Murzyni, Brytyjczycy, Amerykanie i archaiczny ptak)

6. Kolonialne piekiełko

Przelot z Manaus do Georgetown w Gujanie Brytyjskiej był przeskokiem z

czegoś gorącego w jeszcze gorętszy kocioł. Z zielonej puszczy amazońskiej w
ludzką dżunglę rozkiełzania. Z drzemiącego zacisza u ujścia Rio Negro w
rozwydrzenie ludzkich instynktów u ujścia Demerary. Dostałem się tu w sam
ś

rodek wiru walki, i to walki w dosłownym znaczeniu, nie tylko na słowa, rzucane

z wściekłością, lecz od czasu do czasu także na karabiny i rewolwery, na noże i
pożary ― walki z rzadkimi jedynie chwilami zawieszenia broni. Mnie,
weteranowi z czasów wojny światowej, przeżywającemu wysiłki Luftwaffe nad
Londynem, nietrudno było wyniuchać, że tu nie chodziło tylko o zwycięstwo
Jagana, Burnhama czy D'Aguiara, pionków raczej w tej grze, lecz że brały się za-
bary inne, większe potęgi, walczące o globalne sprawy.

Wszystkie trzy Gujany, angielska, holenderska i francuska, należały do

najnikczemniejszych kolonii odnośnych państw. Opierały się nie na podbiciu
ż

yjących tu narodów, lecz wyłącznie na systemie niewolniczym. Przybywający tu

biali panowie przywozili z Afryki czarnych niewolników na plantacje i wyjątkowo
okrutnie ich traktowali*. (Czytaj kroniki i sprawozdania J. G. Stedmana z roku
1796, Alberta v. Sacka z 1818 roku, Schomburgka z 1847, G. Richardsona z
1925,
U.C. Kahna z 1931). Gdy w roku 1833 angielscy plantatorzy musieli oswobodzić
swych czarnych niewolników, a ci nie chcieli u nich dalej pracować, sprowadzono
w następnych latach do Gujany Brytyjskiej innych robotników, Hindusów,
Chińczyków, Portugalczyków z Madeiry, na niewolniczych niemal warunkach tak
zwanego systemu kontraktów. Portugalczycy i Chińczycy nie wytrzymując
ciężkiej pracy na plantacjach szybko się od tego uwolnili, przeszli na handel i
stworzyli zamożne mieszczaństwo, podczas gdy Hindusi przeważnie pozostali na
roli. Kolonialna mentalność, szczególnie głęboko tu zakorzeniona, przetrwała do
dnia dzisiejszego. Większość możnych wciąż uważała, że powinni tu być tylko
oni, nieliczna garstka panów, i skrajnie uboga masa, którą należy trzymać za

background image

mordę. Lecz powiewy wyzwoleńcze, powstałe od czasów drugiej wojny
ś

wiatowej, nie ominęły Gujany Brytyjskiej. Ludzie krzywdzeni zaczęli ruszać.

Postępowa Partia Ludowa od roku 1950 rzuciła zdrowe hasła reform dla

ulżenia doli nędzarzom. Głowa partii, doktor Cheddi Jaga , Hindus
niepowszednich zdolności, umiał połączyć Hindusów Murzynów w jeden front.
W ramach istniejących ustaw kolonialnych dążył do tego, by głodni mieli nieco
więcej ryżu, a bogacz nieco mniej dochodów. Ale źle się wybrał. Dążenia te
wydały się kolonialistom tak groźne i „komunisty", że władze kolonialne w roku
1953 ledwie nadaną konstytucję zniosły, panicznie zwołały brytyjskie krążowniki,
rząd Jagana rozwiązały, a jego samego i innych do ciupy wsadziły.

W tyle lat po drugiej wojnie światowej takie metody były

kompromitującym przeżytkiem i wnet sami Brytyjczycy zrozumieli ze że nie tędy
droga. Gdy w następnych wyborach Postępowa Partia Ludowa znowu odniosła
zwycięstwo,, a doktor Jagan w 1961 został premierem gujańskiego rządu w
ramach kolonii, chwycono się innej taktyki: rzucania mu kamieni pod nogi,
stwarzania mu piekła, szarpania go na wszystkie strony - choćby ze szkodą dla
kraju.

Tym razem Stany Zjednoczone, rozdrażnione wizją nowej Kuby na

kontynencie południowoamerykańskim, gorączkowo pomagały Wielkiej Brytanii
nękać Jagana. Więc oto nastąpił rozbrat w partii i młody ambitny prawnik,
Murzyn L. F. S. Burnham, założył konkurencyjną partię ludową. Składała się
przeważnie z członków pochodzenia afrykańskiego i raczej szła na rękę
imperialistom. Więc oto rozniecono wrogość rasową i co chwila to tu, o tam
zabijali się Hindusi i Murzyni. W 1962 roku palono wiele sklepów hinduskich w
dzielnicy handlowej Georgetown, a w 1963, na kilka miesięcy przed moim
przybyciem, osiemdziesięciodniowy strajk generalny wzniecony w stolicy przez
zwolenników Burnhama i skrajną reakcję D'Aguiara, miał obalić rząd Jagana.

Nie obalił, bo Jaganowi przyszła z pomocą ludność wiejska, natomiast

skutki strajku były katastrofalne. Zwaliły na kraj, już przedtem ubogi,
niewypowiedzianą nędzę, rozgoryczenie i nienawiść.

7. Niesamowite, urzekające Georgetown

W to lęgowisko rozdrażnienia przyleciałem pewnego grudniowego dnia. W

chwili lądowania szalała tropikalna burza niby symbol, ale w kwadrans później,
gdy autem pędziłem z lotniska Atkinson w stronę miasta, mocne słońce wypadło z
chmur. Świat natychmiast wydał się bardzo piękny, a pierzaste palmy kokosowe
bardzo rajskie. Zresztą raj i jego historia jeszcze raz się przypomniały w pobliżu
miasta, gdy na płocie przeczytałem napis malowany olejną farbą: White dogs, get
out! ― Białe psy, wynoście się! Brązowy czy czarny cherubin miał na myśli
Brytyjczyków, których wypędzał z tutejszego raju, ale w ferworze mógł oberwać i
nie Brytyjczyk.

background image

Przy szerokiej Main Street, Głównej Alei, w pozornej ze sobą zgodzie stały

niedaleko siebie Czerwony Dom ― the Red House ― Jaganów i pałac
brytyjskiego gubernatora. Aleja poza tym napawała barwnym optymizmem, gdyż
czerwieniły się tam okazałe lilie trzcinowe, ale gdy wysiadałem przed hotelikiem,
optymizm dostał szturchańca: dwóch żebraków hardo wyciągało do mnie dłonie i
żą

dało jałmużny jak daniny, należnej im od białego.

Hotelik Esplanade żądał więcej: politycznej prawomyślności. Właściciel

hoteliku, śniadoskóry Nunes pochodzenia portugalskiego, okazał się zażartym
wielbicielem systemu kolonialnego i poplecznikiem D'Aguiara, więc gdy
zmiarkował, że zbyt często i poufale telefonuję do Jaganów, gotów był utopić
mnie w łyżce wody. Nie było innej rady, jak spiesznie zrejterować i w innym
hoteliku, Rima, znaleźć przyjaźniejszą aurę.

W Georgetown noże były ruchliwe, nagminne, były ważnym rekwizytem

społecznym owych dni. Majchry odpowiadały temperamentom, dostrajały się do
sytuacji. Dzienniki przynosiły soczyste wieści o ich wyczynach. Pierwsza nowina,
jaką wyczytałem w tutejszym Daily Chronicie zaraz w dniu mego przybycia,
donosiła o prywatnej uroczystości imieninowej poprzedniego wieczora, na
której piętnastoletni Andrew Elliot, miły Murzynek, został zadźgany na śmierć
przez trzynastoletniego rywala, któremu dziewuszka odmówiła tańca, a Elliotowi
nie.

Nożami, rzecz prosta, załatwiano tu nie tylko kwasy miłosne, lecz i zatargi

polityczne, a nie mniej i nierówności materialne. Gdy życzliwi ludzie dowiedzieli
się, że z kina samotnie wracałem o północy do hotelu, przeżegnali się na tak
niepoczytalne igranie z losem: prowokowałem ponoć żgnięcie nożem i rabunek.
Wobec tego nie zabierałem już do kina ani zegarka, ani kiesy, a wracając
kroczyłem środkiem mrocznawych ulic i głośno, dla otuchy, pogwizdywałem
sobie obertasa.

Ale mimo wszystko uczuciem, jakie mnie w tych dniach najbardziej

przejmowało, był podziw. Serdeczny podziw dla małżeństwa Jaganów. Tych
dwoje bojowników, jego Hindusa, ją ― rodowitą Amerykankę z USA, cechowały
wyjątkowe zalety umysłu, serca i charakteru. Byli przejęci, uczciwi i bardzo
ludzcy. Łatwo z nimi się rozmawiało i szybko powstawała zażyłość.

Jagan miał często na twarzy, zwłaszcza w oczach, łagodny uśmiech,

przypominający mi rzeźby Buddy, widziane w Kambodży. Ale pod tą łagodnością
co za hart i jaka pasja walki! Ileż to wrogów miał premier przeciw sobie: nie tylko
Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, ale i wszystkich miejscowych wichrzycieli i
potentatów od cukru, i tych od boksytu, wszystkich bankowców, handlarzy,
macherów od diamentów", złota i od wbijania politycznych klinów, wszystkich
zgoła intrygantów i wszelkie wyznania religijne. Każda ich klika pałała żądzą
zduszenia go. On niezłomnie stawiał im czoło, w serdecznych rozmowach zaś
umiał opromieniać przyjaciół najpogodniejszym uśmiechem.

Przez szereg dni przygotowywałem się w stolicy do wyskoku w głąb kraju i

zasięgałem języka u władz i gdzie się dało. Przyznam się, że smakowało mi

background image

Georgetown. Pociągała mnie― co tam: urzekała ― jego niesamowitość. Wir
rozpętanych namiętności wciągał, a wobec tak zaciekłej walki trudno było
pozostać obojętnym widzem. Poza tym miasto, stutysięczne czy ileś tam, pełne
„drewnianych domów i palm", (jak je nazywał Jagan), miało przejmujące zachody
słońca i zapuszczone ogrody za każdym domem, a w tych małych
tropikalnych dżunglach bujały potężne motyle i baraszkowały ptaki. Były to
ś

miesznie czupurne kiskadee i ,,sacki", lazurowe jak niebo.

A jednak... Przecież nie byłem Osmańczykiem ani Broniarkiem. Bruk

miejski, choć tak ciekawy, wychodził mi coraz bardziej gardłem i co dzień coraz
silniej ciągnęło mnie do dżungli. Do tej prawdziwej, leśnej dżungli. Więc
pewnego poranku zarzuciłem torbę wędrowną na ramię i ruszyłem w swój świat,
by spotkać się z ptakiem hoatzin, sensacyjnym dziwakiem.

8. Dziwadła: dzisiejsze pterodaktyle

Koleją żelazną, jedyną w Gujanie, pojechałem wzdłuż wybrzeża,

morskiego do miasteczka New Amsterdam, bo tam rzeka Canjo wpływała do rzeki
Berbice. Ptaka, do którego się wybierałem, nazywano potocznie Canje pheasant,
bażantem rzeki Canje, a różne, niedawne jeszcze opisy podkreślały jego obfitość
w tych właśnie stronach. Lecz ja miałem pecha. Nie zetknąłem się z ptakiem, było
to uderzenie w próżnię. W New Amsterdam nie znalazłem nikogo obznajmionego
z brzegami rzeki Canje, a miejscowy District Com-missioner, który mógłby mi
pomóc, był od kilku dni nieobecny. Nie tracąc czasu wróciłem do Georgetown.

Ż

yczliwy dyrektor muzeum przyrodniczego, Ram Singli, powiadomił mnie,

ż

e w obecnej chwili najwięcej hoatzinów ― kośników czubatych, jak je polscy

ornitolodzy nazwali― gnieździło się nad rzeką Mahaicony, w połowie drogi
między Georgetown a New Amsterdam. Więc pojechałem tam znowu koleją
któregoś z następnych dni i łatwo znalazłem nad brzegiem rzeki, niedaleko stacji,
chatę poleconego mi Samaroo Persauda. Był to rybak i Hindus tak samo jak Ram
Singh. Niestety naszedłem go, gdy odbywał w chacie jakieś podejrzane obrady z
kilkoma zaaferowanymi osobnikami. Na mój widok wszyscy wytrzeszczyli gały z
takim przerażeniem, że i ja się zaniepokoiłem.

Chcę zobaczyć hoatziny! ― po słowach powitania zawołałem

pośpiesznie na me usprawiedliwienie.

Osłupieli jeszcze bardziej, sądząc, że to tajemniczy szyfr. Hoatzin była to

nazwa angielska.

No, te dziwne ptaki z czubami na głowach, te bażanty Canje! ―

napierałem gorliwie a przyjaźnie.

Wreszcie wyjaśniło im się w łepetynach i odetchnęli. Zrozumieli, że byłem

niegroźnym przyrodnikiem, mającym poparcie Eam Singha i bzika na punkcie
bażantów, więc nabrali zaufania. Samaroo Persaud zaraz wyraził gotowość
zawiezienia mnie do ptaków, które nazywał hannami. Pożegnał się ze swym

background image

towarzystwem, uzgodnił ze mną zapłatę i obszukał mnie wzrokiem, czy nie mam
broni.

Lepiej hann nie strzelać! ― wybuchnął krótkim śmiechem.

A to dlaczego ? Takie święte ?

Nie. Tak śmierdzą...

Około ósmej zaterkotał przyczepny motorek rybaka i na niewielkiej łódce

ruszyliśmy w górę rzeki. Pierwszy dzień w przyrodzie Gujany. Poranek był
względnie świeży, słońce jeszcze nie męczyło. Od rzeki uderzały srogie wyziewy
błota i sprawiały mi osobliwą przyjemność: jakoś dosadnie uzmysławiały ucieczkę
od burzliwego miasta i jego politycznych załamańców. Wpływałem w przyjazny
mi żywioł.

Okolica leżała w przymorskim pasie plantacji cukrowych i była gęsto

zaludniona, ale liczne zrazu chaty, wciśnięte w dziką roślinność nadrzeczną, po
niewielu milach zanikały. Roślinność składała się z mangrowów i plątaniny
krzewów, przeważnie zatopionych w wodzie.

Kośniki czubate, o które nam chodziło, były skończonymi dziwadłami i od

lat urzekały ornitologów nie lada jaką sensacją. Wiadomo, że na podstawie
wykopalisk wysnuto wniosek, iż ptaki pochodziły od płazów, które ponoć kiedyś,
w okresie jury, dobre sto kilkadziesiąt milionów lat temu, opuściły wodę i na
lądzie rozwinęły skrzydła. Otóż kośniki czubate, zaliczone obecnie do rodu
kurowatych, w pierwszych tygodniach swego zacnego żywota, po wylęgnięciu się
z jaj, kaducznie przypominały dawne pterodaktyle. Młode miały nawet pazury na
skrzydłach i w ogóle uderzające maniery swych praszczurów. Dopiero w miarę
podrastania płazowatość ich ustępowała ptasim cechom i w końcu zawieruszała
się zupełnie, a dojrzałe kośniki niczym już nie różniły się od innych, normalnych
ptaków. To tylko, że pozostały nadal przy wodzie. Rzecz prosta, że taki rarytas,
kapryśny relikt przebrzmiałych epok, budził zachwyt przyrodników,
uświadamiających sobie, że ptak-cudo przechodził w ciągu kilku miesięcy
ewolucję, na jaką przyroda potrzebowała milionów lat. Czy dziwić się, że i ja
waliłem z wizytą do ptasich ekscentryków ?

Nagle coś zielonego zamigotało przed nami: to inny ekscentryk, jaszczur

legwan, spłoszony przez nas, chlupnął z gałęzi do wody. Ze swym zębatym
grzebieniem na grzbiecie wyglądał jak mały smok. Był gadem, a jednak uciekał do
wody.

Częściowo z wody, częściowo z lądu dźwigały się w górę gąszcze rośliny

muka-muka, podobnej do olbrzymiej, wielometrowej trzciny, Na końcu łodyg,
grubych u nasady jak ludzkie ramię, wyrastały lancetowate liście, pokarm
legendarnych ptaków. Sceneria wyolbrzymiałych trzcin z lekka wionęła
upiornością.

W niespełna godzinę po wyjeździe z osady usłyszeliśmy niedaleko przed

sobą chrapliwe skrzeki i stłumiony syk i wkrótce ujrzeliśmy też ptaki. Było ich
kilka. Wielkości bażanta, brunatne, z jasnymi pręgami, siedziały tu, ówdzie na
gałęziach. Jakieś mało lękliwe, pozwoliły nam zbliżyć się na kilkanaście kroków.

background image

Dopiero wtedy, ruszając pierzastymi czubami na głowach, odlatywały ociężale i
kilkadziesiąt kroków dalej znowu siadały.

Ich powolność sprawiała wrażenie bezgranicznego niedołęstwa, Kośniki

były zapewne tępawe, ale przede wszystkim były pewne siebie. Od niezliczonych
pokoleń doświadczyły, że są nietykalne. Kośniki nie miały wrogów. Śmierdziały
ni to okropnym piżmem, ni jakimś kałem, i taki smród okazał się niezwyciężoną
bronią. Nikt, człowiek ani drapieżnik, na śmierdziele nie polował i kto wie, czy w
tym właśnie nie tkwiła przyczyna ich nieodgadnionej archaiczności ?

Trudno było je sfotografować w zielonym półmroku i trudno nie odczuć

pewnego rozczarowania: ptaki nie wyróżniały się niczym nadzwyczajnym. Do
tego żar, odbijany w rzece, buchał z nieba coraz nieznośniej. Ale milę dalej
wjechaliśmy w rejon kośnikowych gniazd i od razu zmęczenie zmalało.

Po kilku nieudanych próbach zbliżyliśmy się do gniazda, w którym siedział

młody kośnik. Nieupierzone pisklę uniosło dużą głowę na cienkiej szyi i mierzyło
nas ostrym, bazyliszkowym wzrokiem. W przeciwieństwie do wyrośniętych
ptaków było niezwykle czujne, pełne rozgarniętej podejrzliwości, jakby należało
do całkiem innego rodzaju. Więc do płazów, do pterodaktyli ?

Czujny młodzik nie wytrzymał nerwowo naszego zbliżania się i uciekł z

gniazda. Ale kto to uciekał ? Czworonożny zwierz czy jaszczur jakiś ? Smyk
zamiast skrzydeł miał kikuty, zaopatrzone dwoma pazurami, i tymi kończynami
posługiwał się zupełnie tak samo jak ty mymi nogami. Czteronogi stwór piął się
wzdłuż gałęzi pomagając sobie dziobem.

Gdy go łodzią doganialiśmy, zaskrzeczał nieptasim głosem i z

trzymetrowej wysokości zeskoczył do rzeki. Kiedy trwoga, to do rzeki.. Woda
była snadź bliskim mu żywiołem. Dał nura, płynął znakomicie w głębi niczym
ryba, aż wychylił się o kilkadziesiąt stóp dalej i uspokojony wszedł na badyl
rośliny muka-muka. Nie inaczej: to mały pterodaktyl uciekał przed nami.

W tej dziwacznej scenie było coś makabrycznie wstrząsającego. Padał od

niej urok, jak gdyby przenoszący mnie o miliony lat w przeszłość. Przecież
człowiek istniał zaledwie od miliona lat, a ten brzdąc, ni to płaz ni ptak, uciekał
dziś przede mną dokładnie takim samym sposobem, jak niechybnie uciekał przed
wrogiem sto pięćdziesiąt milionów lat temu, w okresie jurajskim.

Właściwości pterodaktyla pozostawały w kośniku przez krótki czas, dwa,

trzy miesiące. Potem pazury na skrzydłach zarastały piórami i były niewidoczne i
nieużyteczne, on sam zaś zatracał zdolność nurkowania i pływania. W ogóle nie
wchodził do wody, gubił wrodzoną bystrość i przekabacał się w niezdarnego ptaka
o czubie na głowie a diabelnym smrodzie...

Trącił mnie Samaroo Persaud i wyrwał z zadumy.

Wracajmy! ― parsknął zniecierpliwiony. ― Szybko wracajmy!

Zdziwiłem się, bo przedtem ustaliliśmy, że nie wrócimy tak wcześnie.

0 co chodzi ? ― burknąłem opryskliwie.

Nie słyszysz pan ? ― Persaud wskazał na przeciwległy brzeg rzeki.

Ów lewy, zachodni brzeg Mahaicony był porośnięty niskimi krzewami, za

background image

którymi rozciągały się pola plantacji. Od tych pól dochodziły teraz, stłumione
odległością, gniewne krzyki wielu ludzi, nawet słychać było jakby trzy, cztery
strzały z broni palnej.

Robotnicy na plantacji cukru! Buntują się! ― zgrzytnął Hindus pełen

zawziętości w oczach. ― Chcą żyć jak ludzie!...

Nawet kłęby dymu wzbiły się w pewnym miejscu nad nieboskłonem: ktoś

tam wzniecił pożar.

Konkretnie, o co im chodzi? ― spytałem.

O uznanie ich związku zawodowego!

To niewiele.

Niewiele.

Persaud zawrócił łódkę i przyspieszył obroty motorka. Przypomniał mi się

napis na parkanie, wzywający białe psy, żeby wynosiły się z Gujany ― i już nie
powstrzymywałem towarzysza.

Tak z rozpamiętywań o zamierzchłych epokach i o odległych przeżyciach

kośników wyrwały mnie oto burzliwe problemy ludzi dnia dzisiejszego. Dnia
dzisiejszego? Ej że! Bunt ludzi krzywdzonych był stary jak świat; gniewny krzyk
ludzi powstawał chyba milion lat temu, równocześnie z powstawaniem człowieka.

III. RZEKA POMEROON

(Arawakowie ― chrześcijanie od przeszło wieku, a moi przyjaciele

od dwóch wieków)

9. Szczep Arawaków

Na początku Gujany było słowo. Angielski awanturnik i poszukiwacz

legendarnego El Dorada, Sir Walter Raleigh, spłodził w wyniku swej wyprawy
pod koniec XVI wieku zamaszystą księgę pt. „Odkrycie rozległej, bogatej i
czarownej krainy Gujany". Bujny pean rozbrzmiał sławą w Anglii i za granicą i
okropnie podniecił ówczesnych zawadiaków zachodniej Europy. Więc różnych
nacji kłusownicy zaczęli włamywać się na wymarzone wybrzeża ,i włazić w
paradę Hiszpanom. Ci przy pomocy Indian przepędzili raz natrętów holenderskich,
jeszcze okrutniejszych ― jak się okazało ― niż Hiszpanie, ale potem dali za
wygraną i zniechęceni machnęli ręką na Gujanę.

Indianie mieli tu szczęście. Anglicy, lękający się w tych stronach

Hiszpanów jak diabeł wody święconej, wychodzili ze skóry, żeby zdobyć sobie
przyjaźń i sojusz tubylców. Więc nie łapali ich do niewoli, nie gwałcili im kobiet,
a za prowiant szczodrze płacili. Holendrzy byli mniej grzeczni i zrazu łapali
Indian, ale gdy wkrótce zaczęli przywozić z Afryki niewolników na swe plantacje,
a ci zaczęli uciekać często gęsto do puszczy, biali plantatorzy nagle polubili

background image

czerwonych wojowników i kazali im gonić czarnych dezerterów. Gujańscy
Indianie stali się nad wyraz pożyteczni i dzięki temu uniknęli losu, jaki w tym
czasie biali ludzie gotowali tubylczym szczepom na północy, między Atlantykiem
a Missisipi.

Wśród Indian Gujany wyróżniali się Arawakowie. Szczep osiadły od

niepamiętnych pokoleń w pobliżu wybrzeża morskiego, utrzymywał się, rzecz
prosta, i z lasu, i z rzeki, ale przede wszystkim z ziemi. Pracowici rolnicy doszli
rychło do pewnego dostatku, nabrali ogłady i jakiej takiej obyczajności i uchodzili
za rodzaj elity wśród innych szczepów. Nie stronili od białych przybyszów ani od
nowych rzeczy, jakie ci przywozili. Biali wcześnie poznali się na wartości
Arawaków, a Holendrzy łaskawie przyrzekli szanować ich wolność, nie urządzać
na nich obław ― i przyrzeczenia dotrzymali: Indianie w zamian za to pilnowali im
lasów.

Po zniesieniu niewolnictwa, a więc w Gujanie Brytyjskiej po 1838 roku,

pilnowanie lasów stało się zbędne i Indianie, teraz już niepotrzebni plantatorom,
poszli w odstawkę. Na jedno pokolenie poszli całkiem w niepamięć. Leśni ludzie
mogli znowu zakopać się w swej indiańskości, wrócić do swych rzek i pól
kassawy, do swych duchów, przyzwyczajeń i tańców. Arawakowie byli wówczas
szczęśliwi, nawet napadom wojowniczych sąsiadów, Karibów, jakoś się opędzali.

Potem przyszli misjonarze anglikanie i zaczęli ich jeszcze bardziej

uszczęśliwiać, z tym tylko, że na swój sposób. Ludzie ofiarni i zawzięci w swej
miłości bliźniego przynieśli obcego Boga, wszechmocnego, pełnego dobroci i
bezwzględności. Największym z misjonarzy, apostołem Indian, był pastor W. H.
Brett, który w połowie XIX wieku założył misję Cabacaburi w puszczy nad
Pomeroon, osiedemdziesiąt kilometrów powyżej ujścia tej rzeki do morza.

Kapłan żarliwy i nieustępliwy, przepojony surowym duchem epoki

wiktoriańskiej, był dla Indian ojcem i pobłażliwym, i twardym. Pobłażliwym, bo
nie zwalczał zrazu ich pogańskich obrzędów: mogli dalej uprawiać swe couvade,
dziwaczny obyczaj, kiedy nie matka noworodka, lecz ojciec jego kładł się do
hamaka, by po trudach porodu przyjść do siebie; mogli Arawakowie po śmierci
bliskiego tańczyć makari, w którym tańczący biczowali się wzajemnie, ażeby
zmarłemu nie zaszkodził mściwy demon Yawahu; mogli nawet pić paiwari i
kasziri aż do utraty zmysłów, byleby pijatyka nie przeobrażała się w orgię
bezwstydu; ba, mogli dalej sobie wierzyć w istnienie złego Kanaimy, bo jakoś
diabelnie przypominał diabła narodów chrześcijańskich. Ale czego pastor Brett nie
mógł wybaczyć Indianom, to ich nagości. Wierny syn wieku królowej Wiktorii
uważał nagie ciało Indian, obnażających wszystko z wyjątkiem części rodnych, za
największą obrazę Boga. Szczególnie odkryte ciała Indianek budziły jego grozę
pokusą nieczystych myśli. Najgorliwsze modły słał pastor Brett do Niego, by jak
najszybciej doczekać się tej chwili, kiedy pogański szczep zakryje odrażającą
nagość i w godziwych szatach siądzie u stóp Chrystusa Pana.

Rzecz prosta, że pastor doczekał się tej chwili. Był zbyt zahartowany

pobożnym duchem i zbyt silne za nim stały potęgi, by nie dopiął swego. W ciągu

background image

nielicznych lat szczep Arawaków przyodział się w szmatki z Anglii przysłane,
potem na skutek ospy, również daru Europy, stracił połowę ludzi i po kolei
wyzbywał się pogańskich praktyk i nałogów. W dwudziesty wiek wszedł rzetelnie
już schrystianizowany.

Pastorowie, następcy Bretta, byli dumni z dokonanego dzieła. Piękny,

dzielny szczep naprowadzili na drogę chrześcijańskiej cnoty. Chrystus wypędził
Kanaimę. Nie było już pijackich orgii i pogańskiego rozwydrzenia, nie było
rozpusty. Nastało jednożeństwo, stadła małżeńskie żyły obecnie w wierności, a
młodzież w schludnym obyczaju. Arawakowie, pierwszy w Gujanie Brytyjskiej
nawrócony szczep, a szczególnie ich młodzież, stali się chlubą swych pastorów i
od stu przeszło lat świadczyli o owocnej działalności misji.

10. Charity: tu kończyła się droga

Arawakowie byli mi bliscy, lubiłem ich: sympatyczny i wcale nie

legendarny John Bober, Wirginijczyk polskiego pochodzenia, po rozbiciu się u
wybrzeży wenezuelskich w pierwszej połowie osiemnastego wieku został wodzem
północnego odłamu ich szczepu. O ówczesnych losach Bobera i Arawaków
pisałem w książkach „Wyspa Robinsona" i „Orinoko", więc rzecz zrozumiała, że
wkrótce po powrocie znad Mahaicony wyruszyłem nad rzekę Pomeroon, nad którą
od niepamiętnych czasów mieszkali Arawakowie.

Przelot z Georgetown do mieściny Charity nad Pomeroonem trwał zaledwie

trzydzieści minut, ale odbywał się nad bajecznie bujnym odcinkiem historii
przeszło trzystuletniej: tu u ujścia rzeki Essequibo na grandę awanturowali się
różni Holendrzy, Anglicy i Francuzi, z przejęciem pchali się na ląd i na odwrót,
spychali jedni drugich do morza, aż od półtora wieku ostali się Anglicy.
Lecieliśmy nad pasem przymorskim, dość gęsto usianym farmami Hindusów, a ci
obecnie się upierali, by do morza zepchnąć z kolei Anglików.

Przymorski pas gospodarstw i jasnozielonych poletek ciągnął się żałośnie

cienką linią, nie szerszą niż dziesięć do dwunastu kilometrów. Chyba nietęgi to
plon po tylu namiętnych zmaganiach i po takiej mordędze ze strony przednich,
bądź co bądź, zawadiaków. Tuż, tuż za tą niteczką cywilizacji rozpościerał się
groźny, ciemnozielony kożuch puszczy i odtąd on był jedynym panem. Słał się
wieloma setkami kilometrów na zachód aż po stepy wenezuelskiej Grań Sabana.
Gujańska puszcza to właściwie wciąż jeszcze bezludna kraina, jeśli nie liczyć
owych niewielu Indian i poszukiwaczy diamentów, złota i przygód, kraina do dziś
w zasadzie dostępna tylko samolotom.

W Charity nasz samolot wodował na rzece i oto powitałem Pomeroon,

rzekę mych przyjaciół Arawaków. Na mapie wyglądała tak sobie, filigranowo, w
istocie zaś była niezmiernie głęboka i dwa razy szersza niż Warta pod Gorzowem.
Za to Charity widniała na gujańskich mapach pokaźnie i korpulentnie, a była
dziurą o raptem kilkunastu drewnianych domach i tyluż trzcinowych. Ale dziurą

background image

ważną. Tu kończyła się bita droga. Kto chciał dalej, musiał starać się o łódkę.
Dalej była już tylko puszcza, choć jeszcze od biedy zaludniona przez kilka mil
wzdłuż brzegu rzeki. Więc w Charity osiadło kilku hinduskich i portugalskich
kupców z wszelakimi towarami, by zaopatrywać i doić leśne zaplecze. To ich
obecność dodała animuszu kartografom, gdy grubo wrysowywali mieścinę.
W Charity wisiała w powietrzu atmosfera nadrabianego westernu. Ludzie czuli się
tu wyraźnie na pograniczu cywilizacji i mieli swoisty urok. Odgrywali jakąś rolę.
Ale jaką? Mętnych pionierów, niedowarzonych heroi, może zbrodniarzy od
siedmiu boleści, lichych obwiesiów ? Nie mieli, rzecz prosta, coltów, co najwyżej
noże ukryte w portkach, i nie było tu Arizony, lecz rosły palmy kokosowe,
ostentacyjne, rozbrajające kolumny zieleni.

Mr. E. M. Cossou, kierownik Departamentu Interioru, protektor Indian i

mój protektor, dobrze przygotował dla mnie nocleg w tutejszym schronisku
rządowym, natomiast nie uprzedził policji: czarny kapral nie wziął mnie w obronę,
gdy drapieżne typy chciały mnie obskubać. Dopiero musiałem brodatemu Mr.
Adamowi, przewoźnikowi, krzyknąć gniewnie do rozumu, że za dowiezienie mnie
motorówką do Cabacaburi nie dam mu więcej niż dwanaście dolarów ― i jako
tako postawiłem na swoim. Jako tako, bo i dwanaście dolarów było zwycięstwem
pirrusowym wobec piętnastu mil jazdy.

Zaledwie ochłonąłem z tych bzdurnych potyczek, gdy dozorczyni

schroniska poprosiła mnie na herbatę, a herbata była tak mocna i świetna, że
całkiem mnie uśmierzyła. Gdy potem pogodzony ze światem wyszedłem na ulicę,
Charity od razu stało się miłą mieściną, ludzie byli uśmiechnięci, młoda Metyska
w straganie sprzedała mi z wdziękiem lampkę kieszonkową (niewiele doliczając
do zwykłej ceny), a sowita sceneria zieleni tuż nad rzeką ogromnie nęciła.

Więc ścieżką zapuściłem się w ten gąszcz. Był fantastyczny i rozpasany,

jak często bywa w tropiku na mokradłach. Olbrzymie liście wdzięczyły się jak
ś

liczne rysunki do bajek w książkach, ,Naszej Księgarni" i tak samo urocze,

mizerne chaty, tu i ówdzie wciśnięte w zielony odmęt, były wprost nieziemsko
malownicze.

W chatach gnieździła się brązowa biedota wszelkich odcieni skóry, więc

należałoby popaść w duchową rozterkę: czy się gorszyć, czy nie? Obowiązkowy
wędrowiec, świadomy ducha dzisiejszych czasów, powinien był widzieć tu tylko
skrajną nędzę i przejęty klasycznym oburzeniem uderzyć na alarm. Widział nędzę,
owszem, ale równocześnie widział przed chatami rozbisurmanionych nagusków,
bynajmniej nie odczuwających trudnego dzieciństwa; i widział roznegliżowane
kobiety, przyjaźnie zdumione na widok białego intruza; a nad puszczą zaczęły
przelatywać stada zielonych papug. Wesołe, urzekająco liczne papugi wnosiły
rwetes i dziarskość, i ochotę, i leciały wszystkie w jednym kierunku: południowo-
wschodnim. Więc nie było smętnych myśli i nie powstał alarm.

Za to przeklęte komary dały się we znaki i szybko opanowały sytuację. Po

kilkuset krokach nie wytrzymałem, szatany zmusiły mnie do powrotu. Po wyjściu
z gęstwiny na przestrzenną drogę miasteczka nowa niespodzianka: i tu w

background image

powietrzu, dotychczas przyjemnie czystym, zjawiły się komarze zastępy piekieł.
Słońce właśnie zachodziło, komary się wściekły, człowiek uciekał. Po raz drugi
tego popołudnia pomogło mi schronisko: za siatkami jego okien byłem
bezpieczny.

Ale siatki nie powstrzymywały odgłosów. W szopie tuż przy schronisku

generator, zasilający Charity w światło, zaczął okrutnie warkotać o zmroku i
dudniący głos cywilizacji nie pozwalał zmrużyć oka do jedenastej. Więc myślało
się: przyjemna to dziura czy cholerna, dobrzy to ludzie czy do bani ?

A rano wyłoniła się nowa zagadka, tym razem od strony przyrody: krótko

po wschodzie słońca zielone papugi, jak gdyby te samo co dnia poprzedniego,
znowu uparcie przelatywały z puszczy w kierunku południowo-wschodnim, tym
samym co wczoraj wieczorem. Więc kiedy, do diaska, leciały w odwrotnym
kierunku, do puszczy ?

11. Cabacaburi: tu zaczynali się Ąrawakowie

Punktualnie o ósmej rano stawił się brodaty Mr. Adam. Jego motorówka

waliła zdrowo, poranek był pogodny. Do Pickersgill, ruchliwego tartaku, widniały
nad brzegiem rzeki co kilkaset metrów farmy i bungalowy ludności nieindiańskiej,
a na mijanych łodziach siedzieli Mulaci, Murzyni, Hindusi i Portugalczycy i
siedziały ich kobiety. Dopiero za Pickersgill zaczęły się tereny indiańskie: nagle
ustały farmy, puszcza nabrała wigoru, łódek widziało się znacznie mniej, a na nich
wyłącznie Indian. Odzież nosili taką samą jak tamci, lecz poznawało się ich po
rysach twarzy, włosach i po czymś jeszcze, jak gdyby rozmarzonej łagodności.
Odtąd na przestrzeni kilkudziesięciu mil cała Pomeroon aż do źródeł i jej dopływy
były domeną Indian.

O Arawakach gujańskich podróżnicy pisali sporo od przeszło trzystu lat, a

wszyscy autorzy jak jeden mąż ich chwalili. Więc w XVIII wieku kapitan
Stedman, Anglik, sławił ich pokojowe usposobienie; potem niemiecki baron Sack
na początku XIX wieku podziwiał ich fizyczną urodę i wysoką w szczepie pozycję
kobiet; inny wybitny Niemiec, Bichard Schomburgk, dął w podobne puzony
trzydzieści lat później, a cóż dopiero pastor Brett! On szczególnie umiłował
Arawaków, zachwycony ich zaletami ciała i ducha, chociaż pohańce, Bogiem a
prawdą, lubili chlać i chodzić bezwstydnie nago. Jeśli do tego dodać historyczny
fakt, że sam szanowny gubernator holenderski Sommelsdyck, zawierając z
Indianami pokój w 1683 roku, wziął oficjalnie arawaską dziewczynę na
konkubinę, ażeby szlachetnie przypieczętować uroczyste zdarzenie ― jeśli to
wszystko wziąć pod uwagę, mimo woli nasuwało się pytanie, czy tych pochwał
nie było za wiele? Czy nie stwarzano tu wyidealizowanej wizji szlachetnego
dzikusa? Płynąc na motorówce brodatego Mr. Adama do Cabacaburi, nie
potrafiłem opędzić się pewnym wątpliwościom. Obawiałem się rozczarowania.

O dwie mniej więcej mile powyżej Pickersgill Mr. Adam skręcił do lewego

background image

brzegu, z którego wystawał niewielki pomost na rzekę, i mruknął, że to tu:
Cabacaburi.

Pastor Brett w swej książce pt. „Indiańskie szczepy Gujany" (The Indian

Tribes of Guiana, London 1868) pisał o Cabacaburi, że nad pagórkowatym
brzegiem rzeki wśród rozrzuconych chat rosło pełno pięknych drzew guaw, mang,
chlebowców, pomarańczy, cytryn, palm kokosowych, także bambusów i bananów,
a ponad nimi majestatycznie wznosiło się, niby król, sędziwe drzewo bawełniane,
z daleka widoczne. Otóż to królewskie drzewo znikło, zapewne w ciągu wieku
uległo starości, natomiast wszystko inne było: i wzgórze, i rozsiane jak ongiś
chaty indiańskie, i te same rodzaje drzew, wymienione przed stu laty. Z radosnym
zdumieniem patrzałem teraz na nie jak w tęczę. Były tu wszystkie, pięknie prężyły
się wszędzie między chatami i tworzyły bajeczny przepych. Przyroda wysadziła tu
się na medal.

A Indianie ? Młoda niewiasta przy pomoście prała bieliznę, a gdy

nadpłynęliśmy, podniosła głowę. Była speszona, ale tylko na chwilę? „Mają
ujmujące rysy twarzy i melodyjną mowę" ― pisał o nich Schomburgk, i wypisz,
wymaluj, było tak i teraz. Indianka, licząca sobie siedemnaście wiosen, miała
przyjemną buzię o jasnobrązowej cerze i po pierwszej chwili zmieszania okazała
się wcale rezolutną pannicą.

Good day, gentlemen! ― powitała nas miłym głosem. Był melodyjny.

Powstała i patrząc nam uprzejmie w oczy, śmiało, z jakimś wdzięcznym

wyrobieniem, powiedziałbym: ze światową ogładą, oznajmiła nam
najpoprawniejszą angielszczyzną, że jej ojciec, kapitan William, jest w domu i
czeka na nas. Kapitanem nazywali tu naczelnika wsi.

Czeka na nas? ― zdumiałem się.

Tak, panie! ― uśmiechnęła się figlarnie, rozbawiona moim

zdziwieniem. ― Wczoraj wieczorem doszła do nas z Charity wiadomość, że pan
dziś przyjedzie...

Czy pastor Brown jest obecny ? ― zapytał Mr. Adam.

Nie ma go. Jest w Georgetown, ale podobno dziś wróci...

Nagle ― czy to mi się wydało tylko ? ― zaszła dziwna zmiana

w dziewczynie, szczególnie w jej twarzy, dotychczas tak wesołej i zuchwałej: miła
młódka spoważniała, zastygła. Jeszcze się uśmiechała, ale inaczej, jakby już tylko
z obowiązku, z wymuszonej grzeczności, bez przyjemnych ogników w oczach jak
przed chwilą. Co ją ukąsiło? Czy tak wpłynął na nią widok starszej kobiety,
właśnie schodzącej do nas do rzeki ?

Matrona była w sile wieku i przyszła, by zaczerpnąć wody do garnca.

Uprzejmie nas pozdrowiła, a dowiedziawszy się, kim ja i z czym, okazała radość i
była rzetelnie serdeczna. Wszystko to odbywało się z naturalną swobodą, więc nie
rozumiałem, dlaczego ładna dzierlatka tak niespodziewanie przygasła?
Przykucnęła znowu obok swej bielizny i, już tylko wzorowa skromnisia, zamknęła
się przed nami.

W trójkę, kobiecina, Mr. Adam i ja, weszliśmy ścieżką na wzgórze, tu

background image

minęliśmy bardzo obszerną plebanię, nieco dalej trochę mniejszy kościół i jeszcze
mniejszą szkołę, a wszystko to z,drewna i na solidnych palach. Jakie ćwierć
kilometra od przystani dotarliśmy do chaty kapitana Williama. Dalej przed nami i
z boków wyłaniały się inne chaty, na pół ukryte w gąszczu bananowców, i rzecz
znamienna, świadczące o pewnym dostatku; prawie wszystkie chaty miały
wygodne werandy. Na werandzie Williama rzucał się w oczy cały rząd urzekająco
barwnych kwiatów w doniczkach.

Kapitan miał około pięćdziesiątki, dobroduszne oczy, górną szczękę

wystającą do przodu i czujną powściągliwość w zachowaniu. Georgetown nie
zawiadomiło go o moim przybyciu, więc wypadło mi siebie opisać i wszystko
wytłumaczyć. Następnie William z uprzejmym umiarem zadysponował, że na
razie ulokuje mnie i manatki na werandzie pastora Browna, który pod wieczór
miał wrócić z Georgetown; dalej, że jego córka Annett w południe przygotuje dla
mnie obiad na plebanii, a synowie jego będą mi zaraz pomagali w łowieniu
motyli. William miał ośmioro dzieci, cztery córki i czterech młodszych synów, a
tylko najstarsza, dwudziestojednoletnia, była zamężna.

Niezwłocznie kapitan zaprowadził nas na probostwo. Potężna weranda

mierzyła chyba osiem metrów na piętnaście i była to sala, w której załatwiało się
wszelkie czynności pasterskie z wyjątkiem spania; do spania służyły niewielkie
przepierzenia z jednej strony budynku.

Krótko po moim rozliczeniu się i pożegnaniu z brodatym Mr. Adamem na

werandę wpadli z werwą synowie kapitana: Patrick, Jeremiah, Desmond i
Leighton, srodze zaintrygowani zabawą, jaka ich czekała. Więc z torby
wyciągnąłem siatki na motyle i pouczyłem ich, jak trzeba łowić. Między plebanią
a kościołem rosły zielska i niewyraźne krzewy, ale skąpo, a uwijające się tam z
rzadka motyle były miernotą; za to zapał młodzików ― wulkaniczny.

Przyszła również Annett, by przygotować dla mnie obiad. Była to kształtna

dwudziestolatka, mocna, pełnopierśna, z lekka przysadzista, o bardzo zgrabnych
nogach, lecz twarzy cokolwiek pucołowatej, nie tak pociągającej jak u dziewoi
znad rzeki. Jeśli to prawda, co pastor Brett pisał o arawaskim pojęciu piękna,
mianowicie, że wysoko ceniło się dorodne nogi kobiet, natomiast obojętna była
twarz, to Annett bardzo odpowiadała tym wymogom. Ale jak przedtem nad rzeką,
tak i teraz uderzył mnie pewien rozdźwięk: podczas gdy ciało miała Annett jakieś
wyzywające fertyczną zmysłowością, to jej twarz przeczyła temu, twarz o
stłumionym, nienaturalnie ascetycznym wyrazie. Trudno było się połapać.

Zanim kapitan William odszedł do swej chaty, zagadnął mnie

współczującym głosem:

To pan rzeczywiście z Polski ? Jak tam właściwie ? Czy jest tam

naprawdę tak źle ?

Nieco oniemiałem, zaskoczony takim pytaniem Indianina.

Źle pod jakim względem? -- odezwałem się łagodnie.

Moje zakłopotanie teraz z kolei jego stropiło:

Ludzie mówili, że tam... że tam w Polsce nie ma już religii! Kościoły

background image

zamknięte...

Ależ to głupstwo! Jest religia! ― odpalnąłem. ― Kościoły otwarte i

kto chce, może się modlić od rana do wieczora...

William z uwagą tego słuchał jakby objawienia.

Od rana do wieczora ?! ― powtórzył w zamyśleniu. ― I każdy może

się modlić, a nikt mu nie przeszkodzi, nie zaaresztuje go ?

Przeciwnie! Jest w Polsce takie prawo, że właśnie przeszkadzanie modlącemu

podlega karze.

Naprawdę? ― westchnął zatroskany Indianin z wyraźną ulgą.

Ludzie po prostu bujali kapitana z tymi zamkniętymi kościołami!―

zaśmiałem się.

Mówiłem to z żartobliwym docinkiem, ale William poważnie przejął się

sprawą i nie mógł ochłonąć:

To dobrze, że kłamali. Gdyby mówili prawdę i kościoły zamknięto,

byłoby to straszne, bardzo straszne...

Patrzyłem na wzruszonego kapitana z zaciekawieniem: czyżby dobry pastor

Brett zasiał w tych ludziach ziarno aż tak mocne, że rodziło aż takie przejęcie?

12. Chłopacy

Czwórka chłopaków, synów Williama, ochoczo się uwijała goniąc motyle

w pobliżu plebanii, a ponieważ Annett zapowiedziała, że obiad będzie dopiero za
godzinę, przyłączyłem się do młodzików. Motyli, powtarzam, nie było wiele, a co
było, to słabizna. Latały tylko wytarte pospolitaki z rodzajów Danais i Catopsilia,

Ciekawa rzecz, że piętnastoletni Patrick, najstarszy z braci, był najmniej

zwinny i prawie zawsze chybiał siatką, za to trzeci z paczki, ośmioletni Desmond,
okazał się zapaleńcem, pełnym zręczności i żaru. Przy tej bieganinie szybko
powstała między nami koleżeńska zażyłość, polubiliśmy się wszyscy, a wyraźnie
uroczy był Desmond. Sympatyczny wisus miał dryg do łowienia.

Obiad Annetty znakomicie mi smakował. Był przygrzany łosoś z puszki,

ryż, tarte ziemniaki, grapefruit i dzbanek orzeźwiającego soku z przepysznie
aromatycznych nie znanych mi owoców. Jadłem oczywiście na werandzie i
równocześnie wchłaniałem stąd widok na różnorodne gaje wsi tak miły, że
wszystkie Grand Hotele świata mogły mi zazdrościć tej panoramy.

Czy posyłałem spojrzenia za Annettą? Posyłałem.
Pod koniec obiadu dziewczyna zatrzymała się obok stołu i z uprzejmą

formalnością, bez uśmiechu, zapytała mnie, czy jedzenie było dobre. Bardzo
dobre, oznajmiłem z zapałem.

Ona stała dalej, indiańsko bujna, ze swą zmysłową krzepą i niewzruszoną

twarzą. Po chwili zapytała się poważnym, spokojnym głosem :

Czy pan jest żonaty?.

Tak.

background image

To żona pozostała w Georgetown ?

--- Nie. Jest w Europie, w Polsce.

Ooo! ― jak gdyby w jej oczach zamigotało przelotne zaciekawienie, a

także coś serdeczniejszego: współczucie.

Po obiedzie stawiło się już tylko dwóch Williamów, tych najmłodszych,

Desmond i Leighton, lecz przed podjęciem łowienia należało wpierw oczyścić
siatki, do których przyczepiło się mnóstwo kolczasto-włochatych nasion. Owe
nasiona dziesiątkami wgryzały się także w spodnie, w skarpetki, sznurowadła i
były niemałym utrapieniem w tej porze roku w całej Gujanie. Kilka tygodni
później zetknąłem " się z natrętusami nad samą granicą Wenezueli. Ciekawe, że
tam Indianie żartobliwie nazywali nasiona sweethearts, czyli kochankami, jako że
bardzo przyczepne, lecz w statecznym Cabacaburi tak płoche porównania nie lęgły
się w głowach.

Więc w trójkę zabraliśmy się do oczyszczania siatek. Przez pięć minut szło

dobrze, ale potem moje Indianiątka zaczęły się wiercić, posapywać, marudzić i
wyglądać coraz nieszczęśliwiej. Desmond ustał bąknąwszy, że go głowa boli, a
Leighton bidula po cichutku uniósł się i bez słowa czmychnął. Wiedziałem, jak to
przyjąć, i nie miałem im nic za złe: przecież znałem słabostki Indian na wylot, a
zresztą były to młokosiki, takie same jak na całym świecie: niewytrwałe.

Zjawił się Patrick, najstarszy syn Williama, ale widząc, co się święci i jaka

nudna praca, przeląkł się i szybko mnie zagadał pytaniami o Polskę. Między
innymi pragnął wiedzieć, czy w Polsce są rosyjskie niedźwiedzie?

Chciałem niemal osłupieć: brzmiało to, jak gdyby nad niepoczesną rzeką

Pomeroon w Gujanie indiański wyrostek piętnastoletni potrafił zdobyć się na
wyszukaną aluzję polityczną na temat środkowej Europy. Ale nie, Patrick nie był
zjadliwy ani tak dalekosiężny. Więc uczciwie odpowiedziałem, że chyba są
niedźwiedzie w Polsce, wszakże niewiele ich, i ponoć tylko w Karpatach, ale ―
teraz ja go wziąłem na spytki ― co go skusiło do tak zaskakującej ciekawości, czy
Patricka interesuje zoologia ?

Nie! ― odrzekł prosto i lakonicznie. ― Rum.

Rum?

Tak. „Rosyjski Niedźwiedź".

Ów „Russian Bear" był najlepszym gatunkiem rumu, fabrykowanym w

Georgetown przez osławionego D'Aguiara, prowodyra całej gujańskiej reakcji.

Pytałem się, bo Polska leży przecież tam, gdzie Rosja ― Patrick

popisywał się swą wiedzą. ― Te kraje są bardzo blisko siebie.

Bardzo! ― potwierdziłem. ― Z Warszawy do Moskwy nie dalej niż

stąd do ujścia Amazonki...

To tak daleko?

Tak blisko... Ale powiedz mi na ucho, Patrick, skąd ci ten „Russian

Bear" do głowy przyszedł? Czy lubisz go?

Lubię.

W Gujanie Brytyjskiej nikomu nie wolno sprzedawać Indianom alkoholu

background image

ani nawet ich częstować.

Lubisz ? To już piłeś go ?

Nigdy, panie, przenigdy! ―gorliwie zapewnił, ale na chwilę łobuzersko

przymrużył oko,

Więc okey, będziemy trzymali sztamę.
W ciągu godziny oczyściłem siatki z piekielnych nasion, a gdy robotę

odwaliłem, stawili się jak na zawołanie Leighton i Desmond, obydwaj już bez
bólu głowy,, za to z uśmiechami i gotowi przyjąć siatki.

Dziedziniec przed plebanią z jałowymi chwastami był do maku. Natomiast

na skraju wsi, w stronę puszczy, strzelały pod niebo imponujące kępy bambusów
(tych wychwalanych przez pastora Bretta), kolumn wysokich na kilkanaście
metrów, i tam młodzi łowcy poszli. Między bambusami krzewiła się solidniejsza
roślinność i wnet Desmond przybiegł z ładnym Heliconiusem nanna w siatce.
Motyl o szlachetnie wydłużonych skrzydłach i pięknej barwie: na czarnym tle
czerwona plama oraz żółta kreska ― był już niezłą zdobyczą i Desmond dostał
kilka centów tytułem bodźca materialnego.

Kazałem mu iść o kilkadziesiąt metrów dalej, między drzewa samej

puszczy, i nie upłynęło dziesięć minut, gdy zdyszany malec przyniósł motylego
asa, wielką jak dłoń pawicę z rodziny sartunidów. To był już łuskoskrzydły
Gregory Peck, i Desmond dostał ćwierć dolara.

A czy znacie niebieskie motyle, takie wielkie, błyszczące ? ― spytałem

chłopców.

A jakże, znali i mój zuch pomerooński rzeczywiście jeszcze przed

czwartogodzinną herbatą złapał ową chwałę południowoamerykańskiej
entomologii, wspaniałego błyszczka z rodziny morphidów, Morpho aega. W
palcach chłopaka lśniło się to jak cudowny klejnot, budziło ogólne podniecenie,
przybiegła Annett, fotografowałem z motylem ją i Desmonda i innych i tak oto
przyroda otwierała przed nami swą skarbnicę, a mali chłopacy w Cabacaburi ―
swe serca.

Pierwszy morpho to uroczystość: Desmond zasłużył na pół dolara.

13. Surowość obyczajów indiańskich

Szczep Arawaków, w zasadzie łagodny i prawy, na skutek gorliwości

anglikańskich pastorów stał się nad wyraz bogobojny i wręcz purytański. Osiągnął
obecnie ten po barbarzyński poziom cywilizacji i kultury, na którym sprawy
religijne, w tym wypadku religii chrześcijańskiej, stanowiły alfę i omegę
ludzkiego życia. Żywo przypominał mi zaściankowy świat francuskich wiosek w
Kanadzie albo kolonie naszych Kaszubów w Ontario. Tam i tu tłukły się te same
pojęcia i pomimo że tam byli katolicy, a tu protestanci, wszystkie trzy środowiska
stwarzały podobną atmosferę: tak na przykład płodzenie wielu dzieci uchodziło za
akt szczególnej łaski Bożej, a wychowywanie dzieci, zwłaszcza dziewcząt, w

background image

zagorzałej surowości obyczajów było dziełem najmilszym Wszechmocnemu.

W Cabacaburi na każdym kroku rzucało się to w oczy. Należało stwierdzić

z uznaniem zwycięstwo wiktoriańskiego pastora Bretta, który potrafił dokonać
przewrotu niemal cudownego: pogan, oddanych, jakby nie było, grzesznej
lekkomyślności, rozwiązłym nałogom nagich ciał, pijaństwu ― przeobraził
dzielny misjonarz w przykładną gromadę purytańskich chrześcijan. Nad rzeką
Pomeroon, z tej strony Pickersgill, istniał jak gdyby odrębny świat, inny niż
tamten w Charity, a lasy przepojone były duchem natężonej obyczajności. Jakże
tutejsi Indianie oddalili się od swych dawnych wierzeń.

Kapitan William odwiedził mnie w plebanii krótko po obiedzie. Podczas

miłej gawędy zapytałem go, czy szczep Arawaków wydal ze siebie wybitniejszych
ludzi.

Tak ― odrzekł William bez wahania ― kilku pastorów. A przed stu

laty żył Cornelius. Był to wielki pomocnik pastora Bretta, święty człowiek...

Umilkł i dopiero po chwili ja musiałem przerwać ciszę:

A w innych zawodach ? Inżynierów, nauczycieli, lekarzy, nie ma?

Kapitan, raczej zobojętniały, pokiwał głową i już z mniejszym niż

poprzednio zapałem, bąknął:

Taak, są, są! Jest dwóch, trzech nauczycieli...

Znowu stanął mi w pamięci mój kilkudniowy pobyt, pod koniec drugiej

wojny światowej, wśród zacnych Kaszubów kanadyjskich, żyjących w trzecim i
czwartym pokoleniu w lasach prowincji Ontario na zachód od Ottawy. Zadałem
wtedy proboszczowi parafii Wilno podobne pytanie jak obecnie Williamowi i
odpowiedź dostałem równie podobną i dumną: że z parafii wyszło kilku księży i
kilkanaście zakonnic, a do zawodów świeckich raczej nikt.

14. Cholerny koliber

Opisać mój szok, gdy przekonałem się, że barwne kwiaty, które tak

podziwiałem na werandzie domu kapitana, były sztuczne! Wiedziałem, że cała
drobnomieszczańska kołtuneria Ameryki Południowej, nie grzesząca nadmiarem
dobrego smaku, lubiła sztuczne kwiaty, pomimo że miała pod ręką zatrzęsienie
najcudniejszych pod słońcem kwiatów naturalnych ― lecz niemało mnie zdziwiło,
ż

e oto durna moda przesiąkła nawet do lasów nad Pomeroonem.

Wszakże sztuczne kwiaty kapitana były tak powabne, że mydliły oczy

nawet kolibrom. Od czasu do czasu zwabiony ptaszek przylatywał i zanurzał
dziobek w martwym kielichu, by stwierdzić poniewczasie oszustwo cywilizacji:
nie było tam ani nektaru, ani robaczków. Z zadowoleniem, że miał takie kwiaty,
opowiadał mi William o ich pożytecznym pięknie.

Kolibrów, zawsze zachwycających podróżników w tej części świata, było

tu mnóstwo. Już w kilka minut po przybyciu do Cabacaburi ujrzałem pierwszego
kolibra. Przyleciał do czerwonych kwiatów na krzaku, rosnącym tuż przy

background image

werandzie plebanii, i kolibrzym zwyczajem załatwiał swą wyżerkę: zanurzał długi
dziobek w czerwonym kielichu, przystając w powietrzu i błyskawicznie uderzając
skrzydełkami. Trwało to pół sekundy, nie więcej, i już migiem przerzucał się do
następnego kwiatu i jeszcze kilku innych, po czym, elfiątko powiewne,
burknąwszy skrzydełkami trochę głośniej, odleciał jak strzała i znikł z ludzkich
oczu. Burczykiem przezwali go polscy osadnicy w Paranie.

Był to szczególny koliber, bo mniej więcej w kwadrans później wrócił,

znowu pośpiesznie zbadał kilka czy kilkanaście kwiatów i ulotnił się, ażeby
wkrótce od nowa powtórzyć to samo. Był to ciągle, jak miarkowałem, ten sam
ptaszek.

Jego częste odwiedziny krzaka intrygowały mnie coraz bardziej i, czy

chciałem, czy nie chciałem, musiałem o nim myśleć. W tych godzinach jak gdyby
na drugi plan schodziły ascezy wsi, poglądy kapitana, łowy Desmonda ―
natomiast on, czupurny maluda, śmigły uparciuch, pomimo mej woli stawał się
łagodną obsesją. Opanowywał moje myśli.

W końcu zszedłem do krzaka, by przyjrzeć mu się bliżej, i natknąłem się na

kaduczne powikłania życiowe. Krzak należał do rodziny wilczomleczów i był
trujący; biały, lepki płyn wyciekał ze złamanych gałązek i także z czerwonych
kwiatów, jeśli je zranić. Kwiaty były małe, ale śliczne. Miały bardzo mięsiste
płatki, ułożone na krzyż; a kwiatów było tak wiele, że pokrywały krzak
czerwonym nimbem.

Otóż odkryłem, że na tych płatkach i w kielichach roiło się od ruchliwych

mrówek. Zrazu myślałem, że doiły tam jakieś smaczne mszyce, lecz nie. Mszyc
nie zauważyłem. Za to mrówki nadgryzały kwiaty i upajały się białym sokiem.
Musiał zawierać narkotyk, ogromnie im miły. Wszystkie były wstawione,
wyraźnie pod błogim gazem, jakieś niebiańsko szczęśliwe, Witkacowe.

Nietrudno było dociec, po co przylatywał koliber. Po prostu zgarniał

dziobkiem mrówki i masami je zjadał. Spijał może po drodze i nektar, jednak to
pewne, że mrówki były mu lepszym specjałem, a gdzie on wtykał swój dziób i
działał, tam one ginęły. Ale znikały nie na długo. Po kilku minutach ciągnęły z
dołu, od ziemi, nowe zastępy gorliwych pielgrzymów, ciągnęły po upojenie, po
swój raj. Więc koliber często powracał.

Myśl o nim wyraźnie mnie prześladowała i zaczęła narzucać dziwaczne

skojarzenia. Przyszedł mi na pamięć Amerykanin William Beebe, filozofujący
zoolog i poeta przyrody z początków dwudziestego wieku, godny następca
Henryka Dawida Thoreau ― Beebe od słynnych badań głębin morskich i wysp
Galapagos. Otóż przypomniałem sobie, jak w swej uroczej książce o gujańskiej
puszczy Beebe rozwodził się nad żelaznym porządkiem wypadków w przyrodzie i
w życiu. Tak więc z bezwzględną konsekwencją jedno wyprowadzał z drugiego:
ż

abkę pożerała ryba, by żyć; rybę pożerał wąż, by żyć; węża pożerała sowa, by

ż

yć; sowę pożerał jastrząb, jastrzębia ustrzelał przyrodnik i tak dalej. Ze słów

autora przebijała wiara w rygorystyczną trwałość praw i w słuszność prawd
rządzących przyrodą i ówczesnym światem. Był to uregulowany, unormowany

background image

ś

wiat ery po wiktoriańskiej, świętego obowiązku ujarzmiania ludów mniej

cywilizowanych, ery Pax Britannica, „uwalniania" przez Amerykanów Kuby,
poskramiania przez Anglików Aszantów, błogo ugruntowany świat cesarzy z
Bożej łaski i żołnierzy z „Gott mit uns" na brzuchach. William Beebe,
przeniknięty duchem tej ery, widział wszędzie dokoła siebie celową mądrość
niewzruszonych prawideł natury.

A dziś na co napatoczyłem się w przyrodzie gujańskiej ? Jakoś ta żelazna

logika związków przyczynowych spisywała się nietęgo. Krzak euphorbii
obwarował się jadem swej żywicy, a jednak guzik mu to pomogło: obżerały go
mrówki. Mrówki, których nieomylny instynkt społeczny rozsławiali różni
Maeteriinckowie (a niejedni A. Fiedlerzy tymże niezgorzej wtórowali) ― mrówki
wysiadły: urzynały się jak cztery dziwki i traciły sławetną przezorność
samozachowawczą. Padały ofiarą kolibra. A koliber, tak narzucający się
człowiekowi, czy miał dobrze w głowie i nie był stukniętym ryzykantem ?
Dawniej uśmierciłbym go dla zbiorów, dziś witałem go z życzliwym uśmiechem
(ale on o tym nie wiedział).

Więc coś okropnie się zmieniło w naszych oczach i na naszych) oczach. A

na szerokim świecie jak było dziś ? Szkoda gadać. Królowej Wiktorii nic jeno
przewrócić się w grobie. Ileż tych uciesznych wyłamań od uświęconej linii:
choćby ci Aszantowie w Afryce Zachodniej. Ongiś zaciekle bronili się przeciw
Anglikom, białym imperialistom; dziś, po odzyskaniu wolności, zaciekle bronią
się przeciw własnym despotom o czarnej skórze.

Cholerny koliber, sprawca cudacznych skojarzeń.

15. William, kapitan Indian

Osławiony smutek tropików (lecz nie ten etnografa Levi-Straussa),

nachodzący białego przybysza zazwyczaj pod koniec dnia, dziś szczególnie dał mi
się we znaki. Słońce już zachodziło, a ja wciąż siedziałem samotny na werandzie
nieobecnego pastora Browna i nie wiedziałem, co będzie dalej i gdzie przenocuję.
Kapitan William od kilku godzin nie dawał znaku życia. Podczas tego czekania
uderzyła mnie rzecz zdumiewająca, mianowicie zupełny brak komarów w
Cabacaburi, oddalonego przecież tylko o dwadzieścia kilka kilometrów od
zakomarzonego Charity i leżącego nad tą samą rzeką.

Na szczęście o zmroku przyszła Annett i mój hamak oraz moskitierę

powiesiliśmy w narożniku werandy. Ale dopiero sytuacja się wyjaśniła, gdy w pół
godziny później wrócił z Georgetown pastor ― Father Brown, jak go tu nazywali

i, rzecz przewidywana, chętnie zgodził się na mój pobyt w plebanii.

Father Brown trochę zbił mnie z tropu. Znając historię Cabacaburi i widząc

panujący tu rygor obyczajowy spodziewałem się surowego, rzutkiego
duszpasterza. Tymczasem Father Brown nie był surowy: był wychudzony,
przyciszony, chorowity ― był chory. Pokaszliwał w sposób niedwuznacznie

background image

suchotniczy.

Był to biały z drobniutką domieszką krwi murzyńskiej. Urodził się na

Jamajce, kilkanaście lat pastorował gdzieś w Nikaragui, od dwóch lat przebywał w
Gujanie, a od miesiąca w Cabacaburi. Jego poprzednik słynął tu ze stanowczości i
twardych zasad, takich jakie zapewne ongiś wpajał Indianom pastor Brett, podczas
gdy Brown był łagodny i cichy. Ale jak się okazało, rządy sprawował nad swą
trzodą nie mniej silne niż tamten. Była to cicha woda.

Krótko po Father Brownie zjawił się kapitan William i jak karny żołnierz

wiary zdał pastorowi sprawę z tego, co w gminie działo się podczas jego
kilkudniowej nieobecności. Potem Brown i ja zasiedliśmy do kolacji. Sucherlawy
pastor mało, prawie nic nie jadł, a był przecież po całodziennej podróży. Ja,
głodny jak wilk, wcinałem rzetelnie i ja, gość, przyjaźnie go zachęcałem do
jedzenia. Annett przygotowała dla nas (a może głównie dla pastora ?) bardzo
smaczną kolację i nagle obleciał mnie szampański, szubieniczny humor. Gdzież ja
się dostałem ? Z dworu, od nocnej już puszczy, dochodziły nas ogłuszającą
wrzawą syki i skrzypy zawziętych świerszczy, a tu mnie, przybysza o normalnych
zmysłach, otaczało troje istot zapamiętałych w swej surowej pobożności, ludzi
równie niepojętych i fantastycznych jak ta czarna puszcza. W tym gronie jak
gdyby wyłamywała się pogańskim buntem tylko jedna rzecz, jędrne ciało Annetty,
ale tylko ciało: dusza jej i umysł tonęły w chrześcijańskiej pokorze. To wszystko
było i zabawne, i trochę niesamowite.

Pod koniec kolacji, o godzinie siódmej piętnaście, zaszło przełomowe

zdarzenie. Przed kilkoma dniami miałem w radio w Georgetown z gujańskim
redaktorem wywiad, utrwalony na taśmie magnetofonowej. Zapowiedzieli mi, że
pójdzie dziś na falach eteru, ale nie wiedziałem, o której godzinie. Uprzedziłem o
tym kapitana Williama, który manipulował przy odbiorniku Browna i o 715
schwycił wywiad. Stwierdziłem, że wypadło dobrze. W serdecznych słowach,
(budzących zaufanie, poprawną z cudzoziemska angielszczyzną) przedstawiłem
się i wyjaśniłem cel mego przybycia do Gujany Brytyjskiej. Mianowicie chciałem
zebrać materiały do napisania dwóch książek, jednej reportażowej o moich
aktualnych wrażeniach, drugiej historycznej powieści z osiemnastego wieku,
opisującej ówczesne wypadki wśród tutejszych szczepów z punktu widzenia
samych Indian.

Wywiad podobał mi się, bo przekonywająco podkreślał moją przyjaźń dla

Indian. Podobał się również obecnym, zwłaszcza dwojgu Arawakom. Annett raz,
drugi raz spojrzała na mnie dziwnie, inaczej niż dotychczas, a kapitan tak się
rozruszał, że ogarnęło go rozrzewnienie. Po kolacji, w trójkę, Father Brown,
kapitan William i ja, ucięliśmy sobie ożywioną gawędę na temat puszczy, dzikich
zwierząt i ludzi nad rzeką Pomeroon. Wystarczyło, bym zadał tylko maleńkie
pytanie, a staczał się na mnie cały wielki nurt wyjaśnień i przyjaznego polotu.

„Jeśli kto chce sprawić Arawakom największą przyjemność, niech

wypytuje się o ich język", pisał przeszło wiek temu Richard Schomburgk. Ale
teraz wypytywałem się Williama po prostu dlatego, że potrzebowałem

background image

językowych realiów do mej powieści. Słowa Sehomburgka sprawdzały się do dnia
dzisiejszego: kapitan był w siódmym niebie, że mógł mi się przysłużyć. A czynił
to z tym większym zapałem, że ― jak mi przy tej sposobności wyjawił ― dzieci
jego, tak samo jak cała młodzież w Cabacaburi, wcale już nie umiały po arawasku
i przeszły na język wyłącznie angielski. Stawały się Anglikami rasy indiańskiej.

Ale przede wszystkim rozprawialiśmy o rzeczach bliskich i miłych

Williamowi, o groźnych jaguarach i chytrych ocelotach, o rybach złych i dobrych,
o kaprysach tukanów, papug i ryjkonosów, o przygodach z wężami i wampirami.
Kapitan coraz więcej się przejmował, płonął niezwykłym ogniem w oczach, w
swym podnieceniu stawał się ― jeśli tak powiedzieć można ― coraz bardziej
indiański. Tylko raz w życiu byłem świadkiem podobnego uniesienia, gdy stary
Dżinarivelo na Madagaskarze wpadł w trans podczas opowiadania o swej puszczy.

Z dworu oprócz świerszczowych świstów wdzierały się nowe, absurdalne

dźwięki, pochodzące ponoć od żab. Przed kwadransem rozmawialiśmy o dawnych
obyczajach i wierzeniach Arawaków. Nagle William podniósł rękę na znak,
ż

ebyśmy zamilkli, i znieruchomiały wsłuchiwał się w noc. Po chwili wyjaśnił nam

przytłumionym głosem:

Gwiżdże prawie tak samo jak kanaima!...

Kanaima to, jak wiadomo, demon dawnych czasów, groźny ongiś postrach

pogańskich Indian. W takim porównaniu bogobojnego kapitana, i to na werandzie
plebanii, tkwiła nuta niewysłowionej groteski.

Czy chodzi o te ponure jęki ― spytałem ― jakich dobywają żaby ?

Nie, o nie! ― zaprzeczył William żywo i bardzo poważnie. ―

Prawdziwy kanaima inaczej się odzywa, o, w ten sposób, bardzo podstępny!...

I kapitan, dziwnie poruszony, zagwizdał kilka łagodnych tonów,

nadzwyczaj delikatnych, jak gdyby od małego ptaszka pochodzących.

Nastało kłopotliwe milczenie, tak nas wszystkich przejęło: oto Indianin

wyrywał się z kręgu chrześcijańskiej wiary i umykał do pogańskiego ducha.

Dopiero po słusznej chwili Father Brown odezwał się miękko, cichym

głosem ojcowskiego napomnienia:

Nie ma kanaimów!

Ale wzruszony William nie dosłyszał nagany w głosie pastora i brnął dalej

w swym podnieceniu. Opanowała go nieprzeparta chęć dobywania dźwięków
kanaimy, więc przeciągle pogwizdywał na różne tonacje i uporczywie powtarzał
ni to do nas, ni do siebie, że tak właśnie odzywa się kanaima, tak cichutko, nie
inaczej, że to prawdziwy głos kanaimy...

I gwizdał, wciąż gwizdał.
Wtem Father Brown wrzasnął z całych sił, rozpaczliwie, gniewnie:
--- Nie ma kanaimy!
Nagły jego wybuch wstrząsnął moimi nerwami, a Williama poraził.

Kapitan, jak ścięty, przestał bajdurzyć. Zgasł, skulił się, oprzytomniał. Jeszcze się
uśmiechnął, ale już bez brawury jak przed chwilą; uśmiechał się pokornie,
skruszony.

background image

Nie ma kanaimy! ― grzecznie i ulegle powtórzył za pastorem.

Po chybionym odskoku Indianin wracał na łono chrześcijaństwa.

16. Wariacki paradoks tropików

Noc, następująca po namiętnych gawędach wieczoru, zapisała się w

pamięci najniedorzeczniejszym paradoksem: nigdy jeszcze tak nie marzłem jak tej
nocy, przeżytej w gorącym pasie ziemi, zaledwie o siedem stopni szerokości od
równika, i do tego w nizinie, blisko oceanu. To był niespodziewany sadyzm
tropików: szczękałem zębami, jak nigdy jeszcze. .

Po piekielnie upalnym dniu, normalnym w tych stronach, wieczór był już

mile orzeźwiający i bez komarów, co powitałem z przyjemnością. Gdy bractwo się
rozeszło, a Father Brown znikł za swym przepierzeniem, zrzuciłem z siebie odzież
i w koszuli tudzież w majteczkach wgramoliłem się na hamak. Przypilnowałem,
ażeby wisząca nade mną moskitiera dobrze przylegała do hamaka. Zanim sen
mnie zmorzył, rozmyślałem błogo nad życzliwością dobrych ludzi: hamak i
moskitierę pożyczyła mi Janet Jagan, żona gujańskiego premiera.

Wkrótce wybiło mnie ze snu dotkliwe uczucie chłodu. Ale miałem dość

energii, by wywikłać się z hamaka i z moskitiery i poszukać spodni i skarpetek;
włożyłem je na siebie. Z otuchą wtarabaniłem się z powrotem w hamak ― rzecz
nie tak prosta, jak się wydaje ― i przez chwilę przysłuchiwałem się narwanym
piskom owadzich i plażowych beatlesów: wściekały się na dworze nie wiadomo
czemu, zupełnie jak ich ludzkie odpowiedniki. Który z nich ― pytałem się z
humorem ― był głosem kanaimy ? Ale humor wnet się wy studził.

Drżąc na całym ciele łatwo wytrzymać przez kilka minut. Ale drżeć

nieustannie przez godzinę i dłużej, po prostu przez wieczność, to męczyło jak
choroba. Nie przestając dygotać, w chwilach trzeźwiejszych starałem się
zrozumieć nieznośny fenomen. Że taka wilgoć w tej puszczy? Że taka ogromna
rozpiętość ciepła między dniem a nocą ? Lecz skąd ta rozpiętość ?

Ostatecznie znowu wstałem i włożyłem na siebie wszystko, co jeszcze

miałem w torbie: drugą koszulę, drugą parę majtek i skarpetek, a na to wszystko
poczciwy płaszcz igelitowy, ten za 120 złociszów. Czy pomogło ? Po wejściu w
hamak wciąż się trzęsłem. Był taki ziąb, że problemem stawały się ręce: jak
trzymać je najbliżej ciała, by nie uronić resztek ciepła ?

Po dwóch, trzech godzinach tych pokręconych tortur przyszła kolej na

osłabione nerwy i podminowaną wyobraźnię. W czasie wieczornej rozmowy
towarzysze moi wielce rozwodzili się nad krwiożerczymi nietoperzami w tej
okolicy. Powszechnie nazywano je tu wampirami, lecz błędnie, bo wielkie
nietoperze w rodzaju wampirów skromnie żywiły się tylko owadami. Natomiast
krwiopijne potworki, stosunkowo małe gnidy, należały do innych rodzajów o
niewinnie brzmiących nazwach.

Otóż lasy Gujany wyjątkowo obfitowały w tych amatorów krwi, będących

background image

miejscami istną plagą. Nietoperze dobierały się w nocy podczas snu do swych
ofiar nacinając ludziom skórę przeważnie u nóg i zlizując ― nie ssąc, jak dawniej
mniemano ― wypływającą z ranki krew. Bywało, że napadnięty, nie wiedząc o
tym, tracił krwi tyle, iż przez szereg następnych dni ledwo mógł włóczyć nogami.

Tak więc Father Brown i kapitan William nakarmili mnie wieczorem

mnóstwem groźnych historii o „wampirach", a pastor opowiadał, jak sam na
własnym ciele doznał niemiłej przygody w jednej z pierwszych nocy po przybyciu
do Cabacaburi: rano z przerażeniem ujrzał się w łóżku, zbroczonym srodze we
krwi.

W pierwszych godzinach po północy, roztrzęsiony i osłabiony od zimna,

zacząłem na hamaku ulegać chorobliwej wyobraźni. Nie to, że widziałem dokoła
siebie latające nietoperze. Chyba ich nie było, ale ― mogły były latać. Możliwość
napaści przecież realnie istniała i ta myśl stawała się koszmarem. Nogi wciągałem
kurczowo pod siebie, przykrywałem je płaszczem (wiadomo: zawsze zbyt
krótkim) i oto dojmujące zimno i wytwory gujańskiej puszczy płatały mi
absurdalnego figla: zapędzały mnie dziesiątki lat wstecz, w lata najwcześniejszego
dzieciństwa, w mroźny klimat bajki o Madejowym łożu.

Tropikalny świt zastał mnie skostniałego, ale z całą skórą.
Jeśli ludzie w Polsce będą mnie w przyszłości pytali, jakie przeżycie w

tropikach utrwaliło mi się najmocniej w pamięci, to odpowiem bez wahania: ta
zimna noc w Cabacaburi.

17. Barwna rzeka

Od chwili przełomowego wywiadu w radio kapitan William stał się moim

wielkim przyjacielem, opiekunem i przewodnikiem. Ogarnął go chwalebny zapał,
by mi wszystko pokazać i wytłumaczyć, więc rano następnego zaraz dnia
wybraliśmy się jego łódką z przyczepnym motorem do wioski Santa Monica.
Leżała nad samą rzeką o jakie dziesięć kilometrów powyżej Cabacaburi.

Motor, choć marki Johnson, był do luftu, po stu metrach zastrajkował, ale

tylko na dziesięć minut. Drugi raz przystanęliśmy o pół kilometra dalej,
zajeżdżając do chałupy prymitywnej (ale z werandą oczywiście) Archibalda
Home'a. Wszyscy na fest schrześcijanizowani Indianie Gujany Brytyjskiej mieli
już pyszne, angielskie nazwiska i imiona, tak samo zresztą jak wszyscy tutejsi
Murzyni. Archibald Home był po prostu starym Indianinem z ruchliwego ongiś
szczepu Akawojów. Jako młodzian przybłąkał się z zachodu, osiadł między
Arawakami, ożenił się z ćwierć Mulatką, zapomniał ojczystego języka, nie
nauczył się żadnego innego, ale chociaż zgrzybiały, zdziecinniały i prawie
bezzębny, cieszył się u ludzi sporym poważaniem: był churchmanem, czyli
zakrystianem w Cabacabtiri, a może tylko zwyczajnie dziadem kościelnym; poza
tym umiał rzępolić na skrzypcach, własnoręcznie zmajstrowanych. Dla
uświetnienia naszej wyprawy kapitan William zabrał go do Santa Monica.

background image

Między jednym a drugim gaśnięciem motoru kapitan wtajemniczał mnie w

polityczne powiązania Indian. Nie lubili Murzynów ― oświadczył ― bo oni są
gwałtowni i chamscy, ani Hindusów, bo podstępni.

Więc kogo lubicie ? ― spytałem uświadamiając sobie, że wymienione

dwa odłamy stanowiły przeszło dziewięćdziesiąt procent ludności tego kraju. ―
Na kogo głosowaliście w ostatnich wyborach?

Na D'Aguiara! ― odrzekł William z nieukrywaną dumą.

Jasne: CAguiar, zagorzały reakcjonista, głosił skrajną zachowawczość,

więc za nim szło jak w dym duchowieństwo wszystkich wyznań, za
duchowieństwem zaś ― na pasku ― wszyscy Indianie Gujany.

Krajobraz nie zmieniał się. Gęsta puszcza przylegała do samej rzeki.

Miejscami chyliły się nad wodą olbrzymie sercowate liście, wielkie jak płyta stołu,
upiornie fotogeniczne, i kapitan pouczał mnie, że to rośliny nokoboko. Czasami
mijali nas inni Indianie na motorówkach, a kapitan podawał mi ich nazwiska i
czym się trudnili. Większość ich niczym wyraźnym, ale motorówki posiadali.
Właściciele silniejszych motorów mieli coś do czynienia z tartakiem w Pickersgill,
a indiański brygadzista w tartaku, Stone, prześcignął nas z takim hukiem i
szumem, jakby go na sto koni wsadzili. ― Na sto nie, ale motor jego miał
czterdzieści osiem koni ― oznajmił kapitan z dumą.

18. Dwa wzgórza w Santa Monica

Santa Monica, wioska o połowę mniejsza niż Cabacaburi, rozsiadła się tak

samo na wzgórzu przy rzece i tak. samo na szczycie wzgórza miała dominujący
kościół. Kościół stał na mocnych palach i był równocześnie szkołą ― obydwie
instytucje ściśle związane ze sobą w Gujanie ― natomiast na dole między palami,
na parterze, otwartym na przestrzał, odbywało się cotygodniowe targowisko.

Był dziś dzień, targowy i zebrała się kupa Indian, do czterdzieściorga.

Ludzie jacyś ospali i niemrawi, a towarów serdecznie mało, trochę bulw kassawy,
trochę bananów i pomarańczy i czegoś tam jeszcze. Tutejsza pielęgniarka,
fertyczna niewiasta i heroina przedsiębiorczości, stanowiła centrum handlu, bo z
termosu sprzedawała małe kostki lodów po jednym cencie. Nabyłem cały jej zapas
za jednego dolara i kazałem rozdać wszystkim obecnym. Gest, przyjęty z
uznaniem, nieco ożywił towarzystwo. Ale dopiero wytężona propaganda kapitana
Williama tudzież zachęta pozyskanej pielęgniarki na temat mej osoby powoli
przebudziły ludzi. Wykupione (za kilkadziesiąt centów) wszystkie na targowisku
karmelki stworzyły nowy etap międzynarodowego zbliżenia.

Wtedy Archibald Home, olśniony moją szczodrością, doznał natchnienia

artysty, stanął w cieniu szkoły-kościoła i zagrał na skrzypcach. Nie powiem, żeby
...grał, jakby niebo grało,
adziewczę stało i słuchało...
ale jednak przygrywał wesoło i skocznie, jakby na polską nutę. Gra jego była

background image

potrzebna Williamowi, bo ― jak wyszło na jaw ― wkrótce nastąpiła główna
atrakcja, dla której przypłynęliśmy do Santa Rosa: kapitan William postanowił tu
zapoznać mnie z indiańskimi tańcami i potrzebował akompaniamentu skrzypiec.

Czy to będzie taniec makari ? ― uradowany zdębiałem.

Na Boga, nic podobnego! ― odrzekł takim głosem, jakby złe duchy

przepędzał. ―Przedstawię obecne tańce indiańskie!...

Obecne miały ładne nazwy: mary mary, tengeru, galiron, lasapa, i William

wszystkie mi je pokazywał przywołując kumotrów, kumoszki i sam dokładając
starań. Ale to było żałosne widowisko. Całe to żółwie ruszanie się stwarzało
karykaturę przytupywań, było melanżem słoni, niedźwiedzi i ryjkonosów,
zalatywało kiepską parodią cake-walka, slowfoxa i menueta na ślimaczych
obrotach. Home rychło dostroił się do melancholii tańców, zaniechał żwawych
polek, zdobył się nawet na kościelne hymny.

Gdzież werwa i ogień dawnych indiańskich tańców, choćby owego makari

jeszcze sprzed trzech, czterech pokoleń, sławy ówczesnych Arawaków? W tym
tańcu, podobnym ongiś z ferworu do naszych góralskich lub do kozaka, wylewali
tutejsi Indianie nadmiar swej fantazji i, co więcej, skuteczny bunt podnosili
przeciw złym duchom. Stać ich było wtedy na bunt przeciw przemocy złych sił.
Dziś nie było werwy ani buntu. Arawakowie tańczyli po chrześcijańsku,
najwyraźniej zahukani pod niewidzialną batutą ducha pastora Bretta.

Ale co to ? Któraś młoda niewiasta tańcząc niewydarzonego cake-walka nie

była w sosach, manifestowała jakiś sprzeciw i niezadowolenie swe wyrażała ―
czyżbym źle widział ? ― niedwuznacznym wyrazem pogardy na twarzy.
Sfotografowałem ją i partnera ― i miałem słuszność, jak się później przekonałem
na zdjęciu. Ale skąd ta niechęć u prawomyślnej chrześcijanki?

Uraczyli mnie również kassiri, fioletowym napojem z lekka

sfermentowanym z kassawy. Przepiłem nim z Williamem coś w rodzaju
bruderszaftu. Dawniej Arawakowie żłopali niemalże hektolitrami ten sam trunek,
tylko znacznie mocniejszy, i pławili się w pogańskiej swawoli. Dziś przyuczono
ich picia godziwego napoju, cienkiego.

W Santa Monica przyroda krzewiła się nie zmieniona od wieków, dziś

równie prężna i bogata jak kiedykolwiek. Wspaniała puszcza nie sparciała, nie
odmieniła się rzeka ani wzgórza i wątpię, czy nawet chaty uległy zmianom w
ostatnich stu latach. A nad nami tak samo jak od niepamiętnych dni przelatywały
skrzekliwe papugi i krążyły nagogłowe sępy.

Tylko z ludźmi coś się stało. Wypędzono z nich dawną indiańską duszę i

włożono w nich inną. Wmuszono im nowego Boga, chyba nie chrześcijańskiego,
lecz takiego, jakiego wyroili sobie misjonarze z oparów swych przywidzeń i
starych testamentów. Nie bez podziwu patrzyłem na sprawną robotę pastorów,
byli to wytrawni mistrzowie magii. Szlachetny i krewki ongiś szczep zakuli w
rygory; i to tak sumiennie, że zakutym ani przez myśl nie przeszło pragnienie
buntu. Gwałt, zadany Arawakom, najlepiej sobie uzmysłowiłem patrząc na ich
niedołężny taniec.

background image

Obok wzgórza, na którym stała Santa Monica, wznosił się o dwieście

kroków sąsiedni pagórek i kapitan William poszedł tam ze mną. Na szczycie stała
między innymi zaroślami palma kujuru, jak mi ją nazwał towarzysz, o okrutnie
kolczastym pniu. Na palmie osiedliła się cała kolonia czarnych kacyków-tkaczy o
ś

licznie czerwonych plecach. Kilkadziesiąt ich workowatych gniazd zwisało z

gałęzi palmy.

Przezorne, rozgarnięte ptaki: kolczasty pień, ich gromadność i zawieszenie

gniazd świetnie broniły ich przed wrogami. I ruchliwe, czupurne ptaki: ileż one
tam napyskowały, co za kłótnie odchodziły, jakie doskakiwanie sobie do oczu, ile
ptasich konfliktów, aż w uszach puchło od ich pogańskiego wrzasku. To były
zuchwałe wciąż pogany.

Z zachwytem śledziłem dziwność i termedie małych krzykaczy. Ich

wojowniczość miała dla mnie wyjątkowo miły posmak ― teraz, po przybyciu tu z
tamtego wzgórza.

19. Karibowie

Od niepamiętnych czasów zmorą Arawaków byli Karibowie, szczep ongiś

okrutny i wojowniczy, groźny dla wszystkich sąsiadów i niesąsiadów. Miał
szczególnie potężnych i doświadczonych czarowników. Jak Irokezi w Ameryce
Północnej, tak i Karibowie zapuszczali się setki mil w głąb kontynentu po chwałę i
jeńca. Jeńców albo zjadali, znani z ludożerstwa, albo sprzedawali do niewoli
Holendrom nad rzekami Corantyne i Coppename, co czynili jeszcze do połowy
dziewiętnastego wieku. Odłam Karibów, żyjący w górnym dorzeczu Pomeroonu,
nie dawał spokoju Arawakom, dopóki ci sami nie nabrali bitności, a później nie
zawarli sojuszu z Holendrami.

Obecnie kapitan William żył z sąsiadującymi Karibami w chrzęścijańskiej

zgodzie, ale opowiadał mi o niewygasłym wciąż uprzedzeniu między obydwoma
szczepami. Zwłaszcza gdy bardziej krewka młodzież spotykała się, docinała sobie
zgryźliwym językiem i wszczynała często bijatyki. Kapitan William był ponad
małostkowymi waśniami i chcąc tym się poszczycić, w drodze powrotnej zawiózł
mnie do ustronia Paraika, leżącego między Santa Monica a Cabacaburi.

Podczas gdy Arawakowie żyli nad otwartą rzeką, że tak powiem:

publicznie, na oczach wszystkich, to Karibowie, chrześcijanie od dawna, lecz niby
drugiej kategorii, jak gdyby kryli się w gąszczu, na uboczu. Musieliśmy wpłynąć
w kręty dopływ, najeżony korzeniami nadbrzeżnych drzew i okrutnie błotnisty.
Dopiero jakie pół kilometra od Pomeroonu ujrzeliśmy wyłaniające się z mokradeł
niewielkie wzgórze. Na jego szczycie stała typowa indiańska chata, ale dość
obszerna i zasobna: widać, że mieszkał tu nie byle kto, nie oberwaniec. Mieszkał
Malekaj, kapitan okolicznych Karibów.

Zastaliśmy go w domu. Leżał, był chory, miał atak malarii. Dźwignął się i

przywitał nas uprzejmie, chociaż osłabiony i złamany. Z wyglądu niczym nie

background image

różnił się (w każdym razie dla mnie) od sąsiadów Arawaków; był w sile wieku o
przyjemnych rysach twarzy i lekkim zezie w oku. Przyrzekłem dać mu kilka
pastylek aralenu, a William obiecał przysłać je dobrosąsiedzko specjalnym
gońcem ― i pożegnaliśmy się.

Jego ojciec za młodu ― wyjaśniał mi William, gdy opuściliśmy chatę

jeszcze zagrażał naszym osiedlom, a dziadek nie stronił od mięsa

ludzkiego...

Mówił to zupełnie bez urazy ani złośliwości, tonem rzeczowego

sprawozdania.

O kilkaset metrów dalej było inne wzgórze, na którym żył drugi, młodszy

kapitan Karibów. Gdy przebrnęliśmy tam częściowo naszą łodzią, częściowo
pieszo ścieżką wśród mokradeł, powitano nas jeszcze przyjaźniej niż uczynił to
Malekaj. Młodego kapitana otaczały ładne, zdrowe dzieci oraz trzy uśmiechnięte
kobiety, z których jedna była jego żoną.

Jacyś tu bardzo zdrowi! ― zwróciłem się do Williama.

Zdrowi! ― odrzekł. ― A dlaczego nie? Why not?

Malaryczna okolica...

Wcale nie. Co prawda tu błota, ale nie ma malarii. Malekaj złapał ją

gdzie indziej... Tu nawet komarów mało!

I kto zgłębi kapryśne tajemnice przyrody? W ziejącej trzęsawiskami

okolicy, tu w Paraika i także w Cabacaburi, nie doznałem komarów ani na
lekarstwo, natomiast w miasteczku Charity, leżącym przecież nad tą samą rzeką,
kłębiły się ich miliony!

Podczas gdy kapitan William wdał się w żywe pogaduszki z Karibami,

mnie przykuł widok pokojowej koegzystencji między zwierzętami. Mieli tu
ż

ółtawego kundla i oswojonego czarnego ptaka: ten podobny był do naszego

drozda, a zwali go canebird, bo chętnie przebywał wśród trzciny cukrowej. Pies
miał pchły i chyba ich nielicho. Leżał na klepisku rozciągnięty jak pasza. A ptak
lubił jeść pchły, więc wyłapywał je dziobem z psiej sierści. Otóż jego żarliwe
przejęcie tą zbożną pracą, a wyuzdany wyraz rozkoszy i wniebowzięcia na gębie
psa stwarzały niewymowną idyllę cudacznego szczęścia. W tej szczodrej chacie―
stwierdziłem ucieszony ― wszystkim przypadła jakaś przyjemność, każdy był
zadowolony:, rozochoceni Karibowie, kapitan William, żółty pies, czarny ptak i ja.

Długo tu nie zabawiliśmy. Towarzyski Karib odprowadził nas śliską

ś

cieżką aż do roztoki, gdzie stała nasza łódź. Gdy ruszyliśmy, on wspiął się na

pień powalonego drzewa i stojąc nad wodą żegnał nas podniesioną ręką.

Nagle spostrzegłem niezwykłą jego urodę. Był piękny, atletycznie

zbudowany, jakiś Weissmuller tych lasów czy Baszanowski. Prawie że nagi, tylko
w krótkich spodenkach, stał w najswobodniejszej pozie, a jednak wyglądał jak
pomnik. Mimo woli przywodził na pamięć patetyczne postacie Indian na
litografiach Catlina z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku albo ryciny
bohaterów Coopera w pierwszych wydaniach jego dzieł. Rzecz po prostu
wzruszająca i absurdalna, i śmieszna, a jednak ten młody Karib był doskonały w

background image

swej muskularnej krzepie. I jak idealny miał sztafaż: nad nim wisiał półmrok
otaczającej puszczy i wisiała groźna romantyka przeszłości jego szczepu.

Zaraz po powrocie do Cabacaburi wręczyłem Williamowi kilka tabletek

aralenu i trochę w duszy powątpiewałem, czy kapitan spełni swe przyrzeczenie.
Ale była to niegodna i niemądra podejrzliwość: kapitan William posłał tabletki
choremu, właśnie tym samym wykazując swą arawaską wyższość charakteru. W
kilka dni później spotkałem Malekaja w Charity i dowiedziałem się, że dostał
lekarstwo jeszcze tego samego dnia i że dobrze poskutkowało; szybko
wyzdrowiał.

William był świadomym chrześcijaninem.

20. Zdeptany nietoperz

Niedziela w Cabacaburi była oczywiście dniem kościoła i skupienia

religijnego. Szczep Arawaków odznaczał się czystością, a tego dnia młodzież i
kobiety od samego świtu śpieszyły nad rzekę, ażeby z pomostu przystani
łodziowej umyć się staranniej niż zazwyczaj. Trochę przeszkadzaliśmy sobie, gdy
ja równocześnie goliłem się na pół nagi.

Postanowiłem pójść tylko na pierwsze nabożeństwo o godzinie ósmej,

chociaż Father Brown zachęcająco powiadamiał mnie, że będzie także drugie w
dwie godziny później.

Chciałbym trochę połowić motyle, więc chyba nie pójdę na drugie

nabożeństwo ― tłumaczyłem się. ― Czy to nie przeszkadza ?

Ależ bynajmniej! ― odrzekł pastor.

Więc przystojna Annett dała mi zawczasu niezwykle smaczne śniadanie i

poszedłem na ósmą.

Już przed ósmą ludzie zaczęli schodzić się do kościoła, a wszyscy byli nie

tylko odświętnie ubrani, kobiety aż po samą szyję, ale z ich twarzy i ruchów
przebijało uduchowienie. Znowu, jak już kilkakrotnie w ostatnich dniach, uderzyła
mnie wyjątkowa dorodność Arawaków. Łamag ani niewydarzonych gęb nie było
tu wcale, a zwłaszcza dzieci i młodzież przypominały płótna angielskich mistrzów
z osiemnastego wieku. Więc znowu podziwiałem szlachetny wdzięk kobiet i
łagodne rysy dziewcząt, szkoda tylko, że ich wszystkich, Indian i Indianki, tak
posępnie paczyła purytańska surowość.

Przy wejściu do kościoła musiałem przystanąć i spojrzeć na podłogę. Na

progu leżał nieżywy nietoperz, spłaszczony i zaschnięty, lecz z rozpostartymi
błonami lotnymi. Wyglądał nieco groźnie, jak ucieleśnienie diabła w
starochrześcijańskiej ikonografii, a że tak leżał w samym progu i nikt go nie
usuwał, miało chyba jakieś znaczenie. Ale jakie ? Czy to, że u wejścia do
przybytku Boga zdepcze się siły nieczyste ? A może to był jakiś symboliczny
sprzeciw wobec przybysza z bezbożnego kraju? Jeśli takie chimeryczne pomysły
nurtowały indiańską wieś, to ile tkwiło w tym uczuciowego zagmatwania i

background image

duchowej udręki!

W kościele, urządzonym dość skromnie, siadłem po prawej stronie, na

ławkach dla mężczyzn; lewą nawę zajmowały kobiety. Nabożeństwo składało się
głównie z hymnów, intonowanych przez Father Browna przy pomocy niedużych
organów i zaraz podejmowanych przez wiernych wielkim, dźwięcznym chórem.
Kazania z ambony w naszym pojęciu nie było, natomiast pastor przez dłuższy czas
ogłaszał drobiazgowe wiadomości z parafii, by później znowu przejść na
triumfalny śpiew hymnów. Całkowite oddanie się modłom, pobożne skupienie
Indian ― oto co wszechwładnie panowało w kościele. Świadczyło o dobrej
robocie pastora Bretta i jego następców, dowodziło o ich druzgocącym
zwycięstwie nad pogańskością mieszkańców puszczy.

Ci siedzieli pokorni, w chrześcijańskie niebo wzięci, chyba podobni z

ż

arliwości do pierwszych chrześcijan z katakumb rzymskich, i nic nie mogło

wyprowadzić ich z nastroju. Nawet psy nie. Kundle wpadały do kościoła, kręciły
się między nogami ludzi, a nikt ich nie wypędzał: należały nierozdzielnie do życia
Indian i nie były tu świętokradztwem. Natomiast gdy głośniej zakwiliło jakieś
niemowlę, matka zaraz je wyniosła z kościoła.

Po nabożeństwie ludzie wychodzili na dwór jakby przebudzeni ze snu, a

przestępując przez próg wielu deptało nietoperza. Czynili to świadomie. Więc
jednak nietoperz coś oznaczał.

Później, czekając na werandzie probostwa na chłopaków, mających

towarzyszyć mi w motylich łowach, zajrzałem pobieżnie do książek ułożonych na
podłodze pod ścianą. W poprzednich dniach już kilkakrotnie je wertowałem.
Pokaźna jak na te strony biblioteka składała się z przeszło dwustu dzieł, a
wszystkie, bez wyjątku wszystkie, dotyczyły spraw religijnych. Było kilka
przewodników dla misjonarzy, jak zdobywać i utrzymać dusze pogan, ale
większość książek, prawie wszystkie, odnosiła się do Biblii, a szczególnie do
Starego Testamentu. Była to gloryfikacja Starego Testamentu, świętego pisma tak
drogiego pastorom wszystkich ewangelickich odłamów.

Bijąc się w pierś przyznam się do bluźnierstwa: na chwilę wyobraziłem

sobie, jaki bal, jaki bigos powstałby w tym dostojnym gronie, gdyby tu wpuścić,
niby szczupaka do karpiego stawu, „Opowieści biblijne" naszego Zenona
Kosidowskiego.

21. Na motorówce „Nieulękła"

W Cabacaburi zamierzałem pozostać jeszcze kilka dni, ale wypadło

inaczej: wyjechałem w najbliższy poniedziałek. W poniedziałek odbywało się w
Charity cotygodniowe targowisko, więc z niedalekiego Pickersgill rano tego dnia
wychodziła do miasteczka motorówka: okazja raz na tydzień. Zatem serdecznie
pożegnałem się z bliskimi mieszkańcami Cabacaburi, zwłaszcza z kapitanem
Williamem, z Annettą uregulowałem rachunek, śmiesznie niski, za jedzenie i

background image

ruszyłem do Pickersgill na przygodnym kanu z przyczepnym motorem.

Było dla mnie miłą niespodzianką, że nie sam opuszczałem Cabacaburi. Do

Charity wybierały się również dwie młodsze córki kapitana Williama, a poza tym
dwie inne hoże dziewoje i trzech młodzieńców. Wszyscy byli ubrani odświętnie, a
u Indianek zauważyłem nie bez zdumienia modne buciki na wysokich szpilkach.
Poranek był chłodnawy, toteż dziewczyny pokryły ramiona szerokimi szalami z
kretonu, a gdy w Pickersgill przesiedliśmy się do wielkiej motorówki i panny
szale zrzuciły z siebie, ledwie oczom dowierzałem: kokietki miały śmiałe dekolty,
bardzo światowe. Ani razu nie widziałem tak swobodnego strój u w samym
Cabacaburi.

W Pickersgill wsiadło na motorówkę moc ludzi, około trzydziestu, i to

przeważnie młodych. Wśród nich byli jeszcze Indianie i Indianki, ale tu kończył
się ich teren: większość przybyszów stanowili Murzyni i Mulaci. Biały był tylko
jeden na łodzi: A. F. Naprzeciwko mnie siadła młoda, rozłożysta w ramionach
Indianka, tak bardzo podobna do dwóch znanych w Poznaniu pływaczek sióstr-
bliźniąt, że zacząłem się do niej uśmiechać. Ona, zrazu zdziwiona, nie pozostała
mi dłużna, ale nie zamieniliśmy ze sobą słowa, ani wtedy, ani później.

Kapitanem stateczku był bardzo jowialny, przyjemny Mulat, dobry

znajomy wszystkich pasażerów z wyjątkiem mnie. Najbliżej niego siedziały
obydwie córki Williama, więc filut zaczął opowiadać im ucieszne dykteryjki, a
bawić je, a dowcipkować i chociaż trudno rozumiałem jego gujańską
angielszczyznę, jasne było, że jego pieprzne facecje nie nadawały się dla uszu
mniszek. A przecież, o dziwo, jak chętnie słuchały ich wszystkie cztery
rozpromienione dziewczyny z Cabacaburi.

W miarę oddalania się od indiańskiego terenu wzrastało ożywienie na

motorówce, noszącej szumną nazwę „Fearless", Nieulękła. W kwadrans po
opuszczeniu Pickersgill młodsza z córek Williama, Florence, z torebki dobyła
hiszpańskie kolczyki i przyczepiła je sobie odważnie do uszu. Były okazałe i
wyzywające. Po drodze motorówka raz zatrzymała się na parę minut na jakiejś
przystani, gdzie nad brzegiem oczekiwał na nas śliczny jak grecki bóg hinduski
młodzian w nieskazitelnych spodniach, a z obnażonym torsem. Florence wysiadła
do niego i przez czas postoju para młodych na oczach wszystkich pasażerów
tkliwie ze sobą szeptała. Po ascetycznych dniach w Cabacaburi tak nagły przeskok
nastrojów oszałamiał i prawie gorszył.

22. Bunt młodych

O wpół do dziesiątej przybiliśmy do Charity. Nie poznałem maleńkiej

mieściny o cichych marzeniach kowbojskich. Dwadzieścia przeszło autobusów i
kilkadziesiąt łodzi przywiozło tego poranku z całej okolicy ze czterystu ludzi,
głównie młodzież. Ulice, bary i sklepy wypełniły się wielką ludzką wrzawą.
Przeważali Murzyni, ale sporo było także Indian i Indianek. Nieliczni starsi

background image

przybysze handlowali, natomiast młodzież, wyraźnie rozpalona, szukała rozrywki.
Krążyła głodna i chciała się wyszumieć. Dziewczyny, wystrojone na swoiste
bóstwa, podkreślały swe wdzięki. Różne melodie z kilku jednocześnie głośników
mieszały się z wybuchami śmiechu i wesołych okrzyków. Wszystkim świeciły
rozlatane oczy, dziewczyny były rozochocone, wielu galopantów zawianych.

Po kwadransie ochłonąłem ze zdumienia i powoli wczułem się w zjawisko.

Był to protest. Żywiołowy protest zdrowych ludzi przeciw gwałtowi, zadawanemu
ludzkiej duszy i ludzkim zmysłom. Sto lat temu udało się zdławić to, co
Arawakom było drogie, pewnie dlatego, że pastor Brett był wybitną osobistością,
a purytanizm― potęgą. Dziś na półkach plebanii pastora Browna wciąż tkwiła
staroświecka biblioteka, a purytanizm nadal trzymał ― czy chciał trzymać ― w
okowach puszczę nad rzeką Pomeroon, ale świat poszedł naprzód, dzisiejsi młodzi
Indianie wyłamywali się spod władzy.

Więc oto arawaskie dziewuszki nie posiadały się z radości, flirtowały,

ż

artowały. Były wesołe na pohybel wczorajszym hymnom w cabacaburskim

kościele ― i skwapliwie przyjmowały zaloty przystojnych Mulatów. Nie było tu
jeszcze rozpasania, chociaż panowała burzliwa wesołość. Dwa razy powstawały
na ulicy bójki, ale inni w czas poskramiali zawadiaków. Wielu rumem dodawało
sobie animuszu, i chociaż Indianom nie wolno było podawać alkoholu, dwóch
wyrostków tak strąbiło się w pestkę, że upadłszy na ziemię nie mogło już powstać
o własnych siłach. Był to także objaw buntu przeciw istniejącym przepisom.

Wśród ciżby wałęsałem się swobodnie z rolleiflexem w ręce, jedyny tu

Europejczyk. Niektórzy pod gazem przyjaźnie mnie zaczepiali, lecz łatwo ich się
pozbywałem jowialnym żartem. Trudniej było z białawym potomkiem
Portugalczyków z Madeiry. Miał czarny wąsik, stał w gronie kilku innych i dawał
mi energiczne znaki, ażebym się zbliżył. Niewiele wypił. Gdy podszedłem, on do
mnie grzecznie, po co ja tu ?

Ot, tak sobie! ― odrzekłem z głupia frant. ― Szwendam się.

Czy poszukuje pan czego ?

Tak.

Dziewczynki?

Raczej miłych wrażeń.

Wrażeń ?! ― zawołał rozbawiony i zaintrygowany.

Był uprzejmy, więc wyjaśniłem mu, żem literat z Polski, szukający wrażeń

do książki o Gujanie.

Ale jak się pan z Polski wydostał ? ― zdziwił się. ― Przez zieloną

granicę ?

Nie, normalnie: za paszportem.

To ludzi stamtąd wypuszczają ? ― utkwił we mnie oczy niemal

przerażone.

Jak najbardziej! ― zasiniałem się i swobodną wesołością swą zadałem

mu ćwieka. Stropił się: nie chciał uchodzić za ciemniaka.

Teraz z kolei ja natarłem na niego, co tu porabia ? Miał farmę nad rzeką, o

background image

milę stąd.

Przejeżdżając widziałem tam ładne bungalowy! ― wyraziłem uznanie.

On machnął ręką lekceważąco:

Ładne, ładne... Ładne ― podjął żywiej ― są tu tylko dziewczynki,

prawda?

Ujdą. Ale w Georgetown są ładniejsze.

Ładniejsze z twarzy ― stwierdził rzeczowo ― za to naciągaczki!

Oj, to prawda! ― przyznałem mu.

Ucieszył się, że jesteśmy tej samej myśli, i jął życzliwie wypytywać, czy ja

piję, czy palę, czy lubię odskoki w bok, bo chyba jestem żonaty ― a gdzie żona ?
Gdy dowiedział się, że w Europie, ogromny błysk zaciekawienia i nadziei
rozjaśnił jego oczy: gotów był pomóc mi uczynnię. Ale bardzo go zgasiłem
pytaniem, czy on także żonaty ― i przyjaźnie się rozstaliśmy.

Zaraz po południu zaczął się odpływ ludzi. Wpisałem wtedy do notesu: ,,O

4 godzinie jeszcze ruch, nerwowość, podniecenie. Pozostała młodzież jest
zuchwalsza, na krawędzi rozwydrzenia. Raj dla piersiomanów. O 4 trzydzieści
bunt młodych dobiega końca. Ostatni maruderzy wsiadają na łodzie. Wyczerpani
wracają do swej puszczy i do pastorów. Za tydzień przybędą tu po nową dawkę
„swobody". Biedny pastor Brett, biedny Brown! Coś żałośnie przegrali !"

Potem jeszcze dodałem sentencjonalnie: „Taki los każdej przemocy. Jaszcz,

jeśli napisze o tym recenzję, znowu wypomni mi ten banał".

Na pół godziny przed zachodem słońca raźnym krokiem wypuściłem się

szosą w kierunku południowo-wschodnim, w stronę cywilizacji. Po przebyciu
półtora kilometra zawróciłem i szedłem z powrotem już inaczej, powolnym
krokiem rozmarzonego smakosza: zaczęła się przede mną na zachodnim niebie
teatralna orgia barw. Dziś tak samo jak w inne wieczory, niewiarogodna rozkosz
patrzenia.

Ale upojenie okupuje się bólem, juk mądrze wpisałem do notesu. Było to

przecież w Charity i w pewnej chwili pojawiły się w bajecznie różowym
powietrzu miliony okrutnie ciętych komarów. Przyśpieszyłem kroku, jak wariat
opędzałem się rękoma, ale mało to pomogło, nie chroniło od bólu i klęski.

Za mną pędziły cztery dziewuszki, Murzyniątka, i doganiały mnie. Miały

ręczniki i chusty i wymachiwały nimi w powietrzu. Widząc mnie poczuły
solidarność wobec wspólnego wroga. Najstarsza z nich, może dwunastoletnia
pannica, przyskoczyła do mnie i bez słowa zaczęła bić ręcznikiem moje plecy:
dziesiątki komarów siadały tam na koszuli.

Dziewuszka biła z pasją, z całej duszy, z zawziętą przyjemnością.

Doznałem oprócz ulgi także uczuć masochisty. Więcej, wydawało mi się, że w tej
chwili przypominałem Anglików u schyłku ery kolonialnej : oni jak ja mieli wciąż
jakieś korzyści, chociaż bili ich Murzyni.

background image

IV. GEORGETOWN

(Gęstniejące chmury)

23. Coraz burzliwiej w Georgetown

Do Georgetown wróciłem w wigilię Gwiazdki. Nad rzeką Pomeroon nie

przebywałem długo, a jednak w tym czasie w nastrojach stolicy coś wyraźnie się
zepsuło. Polityka się rozpiekliła, napięcia wzrosły, ludzie więcej patrzyli spode
łba, a przybrała zwłaszcza wrogość między Murzynami a Hindusami. Ongiś
gubernatorzy angielscy zdobyli dla Anglii całą Amerykę Północną, gdyż
skutecznie podjudzali Irokezów przeciw kanadyjskim Francuzom. Obecnie
gubernator brytyjski Gujany używał podobnych chwytów dla ukrócenia zbyt
antykolonialnych zamierzeń lewicowego rządu doktora Jagana i udało mu się
nieźle podburzyć Murzynów przeciw Hindusom. Wbicie klina między dwa
proletariackie odłamy, stanowiące 90 procent całej sześćsettysięcznej ludności
kolonii, było majstersztykiem nie lada i paraliżowało skutecznie poczynania
Postępowej Partii Ludowej . Nastrój nowych pogromów wisiał w powietrzu.

W orędziach gwiazdkowych, jakie pojawiły się w lokalnej prasie, Hindus

Jagan wyciągał rękę do partii Burnhama na zgodę i współpracę. Murzyn Burnham
brutalnie odrzucał tę rękę, a D'Aguiar, gujański kuzynek północnoamerykańskiego
Goldwatera, wyklinał wszystkich komunistów i burzycieli ustalonego porządku
ś

wiata. Na czołowym miejscu tutejszego Daily Chronicie wydrukowano także

podniosłe orędzie królowej Elżbiety do wszystkich Brytyjczyków o konieczności
zwalczania nędzy na świecie. Gazetę kupiłem o dwieście kroków od mego
hoteliku Rima, a gdy wracałem do siebie, trzech ulicznych żebraków, kolorowych
Brytyjczyków, jeden dorosły i dwóch młodocianych, domagało się ode mnie
jałmużny.

Z postaci dramatycznych, występujących w obecnej tragedii gujańskiej,

najwięcej zaciekawiali mnie Murzyni. Było ich co prawda o sto tysięcy mniej niż
Hindusów, ale podczas gdy Azjaci w większości tkwili na wsi jako ryżowi
farmerzy i robotnicy na plantacjach cukrowych ― to Murzyni zalegali miasta,
pchali się na urzędy, zwłaszcza do policji, a tu w Georgetown nadawali ulicom
ton. Ton nie tylko swą ilością, ale i temperamentem, zawadiacką fantazją,
zawziętością.

Byli wybuchowi, krzykliwi, pochopni do awantur. W każdym z nich

siedział tęgi zabijaka mniej lub bardziej popędliwy. Ocierając się o nich w stolicy,
często przypominałem sobie kroniki z dawnych czasów Gujany. Zwłaszcza
utkwiło mi w pamięci pewne zajście, opisane w książce pod tytułem „Podróż do
Surinamu" przez kapitana J. G. Stedmana.

Ów Stedman, Anglik czy Szkot z pochodzenia, przystał w Europie do

background image

oddziału ochotników, wysłanych w 1773 roku przez Holandię do Gujany-
Surinamu dla stłumienia buntu czarnych niewolników i ratowania holenderskiej
kolonii. Bystry obserwator, a przy tym człowiek prawego serca, nie ukrywał
swego oburzenia na niesłychane okrucieństwa, popełniane przez holenderskich
plantatorów i władze kolonii. Po powrocie do Europy napisał o swych przejściach
trzytomowe dzieło. Było to nieodparte, druzgocące oskarżenie stosunków w
kolonii, a tak świetnie ujęte, że tłumaczone pod koniec osiemnastego wieku na
języki europejskie, stało się ówczesnym bestsellerem i do dziś zachowało świeżą
wymowę klasycznej twórczości demaskatorskiej .

W swej pracy Stedman przytaczał nie jeden raz przykłady

nieprawdopodobnej wytrzymałości fizycznej Murzynów na ból i opisywał
wypadki nieludzkiej zaciekłości, gdy spotykała ich wyjątkowa krzywda. W czasie
pobytu Stedmana w Gujanie skazano na karę śmierci pewnego Murzyna
nazwiskiem Neptun. Winowajca ukradł barana, ażeby dać go swej bogdance, i
biały zarządca plantacji, mający chętkę na tę samą dziewczynę, postanowił
Neptuna powiesić za kradzież. Nie doszło do tego, bo Neptun zastrzelił zarządcę,
po czym władze kolonialne zasądziły szalonego niewolnika na przykładną karę
ś

mierci z torturami.

W obecności ludzi z plantacji skazańca przywiązano do krzyża, kat (zawsze

czarny niewolnik) odciął mu mieczem lewe ramię, następnie sztabą żelazną
połamał wszystkie kości i jako uśmierconego odwiązał od krzyża. Jednak Neptun
odzyskał przytomność i zaczął głośno przeklinać swych białych sędziów.
Opierając głowę na krzyżu, zażądał od pomocników kata fajki do palenia, ale
członkowie sądu nie pozwolili mu dać, a oprawcom kazali go skopać i opluć.
Prosił, by odcięto mu głowę, bo chce umrzeć tylko jeden raz ― a gdy puszczono
to mimo uszu, nabrał sił i na złość sędziom zaczął śpiewać donośnym głosem
różne piosenki. Przytomnie żegnał w nich swych przyjaciół, obecnych przy
egzekucji, a kupca, który był mu winien pięć florenów, upomniał, by dłużnik
pieniądze oddał jego dziewczynie. Następnie szczegółowo omawiał swój proces i
logicznie wytykał błędy sędziów.

W pewnej chwili spojrzał na słońce i poprosił przyjaciół, żeby już poszli,

bo zbliża się ósma i stracą posiłek, jaki o tej godzinie otrzymywali. Miał nie tylko
jasną głowę, ale i sarkastyczny humor. W pobliżu żołnierz jadł suchy chleb.
Zauważył to Neptun i zapytał, dlaczego je suchy chleb. „Bom biedny!" odrzekł
ż

ołnierz. Na to Murzyn zaśmiał się i poradził mu, by wziął jego odcięte ramię, a

będzie miał mięso do chleba. Skazaniec żył jeszcze trzy godziny.

Mógł tak długo wytrzymać i kpić z sędziów ― tłumaczył autor żywotność

Murzyna ― bo ponosiła go wściekłość, duma, pogarda i koszmarna przyjemność
na myśl, że wnet wymknie się z rąk prześladowców.

Potomkowie takich czupurnych junaków otaczali mnie teraz w

Georgetown. Znakomicie sobie zdawałem sprawę, że wielu z nich miało w sobie
zaciętość i upór dawnych Neptunów. Podszczuwanie ich przeciw siłom postępu
niewątpliwie mieszało szyki ludziom dobrej woli i hamowało naturalny rozwój

background image

wypadków ― ale hamowało na jak długo?

W czasie pobytu w Georgetown lubiłem pod wieczór wychodzie nad brzeg

oceanu i odbywać spacery po wale przymorskim. Dął od Atlantyku przyjemnie
chłodzący wiatr, a na zachodzie niebo sposobiło się do codziennego szaleństwa
kolorów.

Przychodził tam czasem Cheddi Jagan, mający niedaleko swój „czerwony

dom", siadał na kwadrans na jednej z ławek obok innych ludzi, szukających
odprężenia i spoglądał w dal. Był, jak zawsze, opanowany, łagodnie uśmiechnięty,
pełen ludzkiej życzliwości do świata. Witaliśmy się przyjaźnie i wymieniali
serdeczne słowa. Lubiliśmy takie spotkania. Ja ściskałem dłoń nie tylko
niezłomnego bojownika, lecz i dobrego człowieka, a on ― widział we mnie
przedstawiciela kraju, który darzył go szczerym uczuciem i podzielał jego wiarę w
przyszłość.

24. Kilkoro Polaków

Spotkania z Polakami, żyjącymi w odległych krajach, były zawsze

głębokim przeżyciem. W Gujanie Brytyjskiej poznałem ich kilku, mieli swe
siedziby w Georgetown, ale działalnością swą obejmowali cały kraj, i także część
Atlantyku: dwóch z nich, Zakrzewski i Starzyński, posiadali kuter i łowili w
morzu krewetki z dobrym powodzeniem.

Ich wszystkich przywiódł tu los po wojnie. Chyba najwybitniejsze i

poważne stanowisko zajmował lotnik Julian Pieniążek, były myśliwiec z
dywizjonu 303 z czasów wojny, a obecnie stojący na czele pilotów w tutejszej
państwowej linii lotniczej British Guiana Airways. W jego kulturalnym domu, w
otoczeniu miłej angielsko-- polskiej rodziny, spędziłem niejedną serdeczną chwilę,
a gdy kiedyś wracałem znad granicy Wenezueli do Georgetown, Pieniążek
pilotował samolot i, żeby mi sprawić przyjemność, z bliska okrążył kilkakrotnie
gujańskie cudo przyrody, gigantyczno-legendarny wodospad Kaieuteur na rzece
Potaro.

W czasie innego przelotu z zachodu do stolicy, z Ambaimatai, miałem

tylko jednego współpasażera i okazało się, że to Polak, Józef Pieniak, przybyły tu
przed kilku laty z Kanady. W diabły poszły fascynujące rzeki i puszcza, nad
którymi przelatywaliśmy, nie miałem dla nich oka: tyle było do opowiadania
sobie, a Pieniak ogromnie chciał wiedzieć, gdzie w Polsce leży Raciąż i jacy tam
ludzie.

Posiadał kopalnię diamentów nad górnym Mazaruni i miał w Georgetown

ś

liczną, młodą żonę, Amerykankę ze Stanów, która przybyła po niego na lotnisko

w Atkinson Eield i zawiozła nas swym samochodem do miasta. Była to sobota,
więc zaprosili mnie na wspólną kolację do restauracji hotelu Tower. A tam w
przepełnionej sali zastałem oczywiście Jerzego Golasa z żoną i, co było nie
oczywiste, w towarzystwie adwokata Grocholskiego, działacza polonijnego z

background image

Kanady, a mego dobrego znajomego z Winnipegu, z okresu mojego tam pobytu w
1945 roku. Grocholski przyleciał do Gujany na dziesięć dni. „Świat jest mały",
„góra z górą" itd.

Jerzy Golas był bezsprzecznie najbarwniejszą postacią, i to nie tylko wśród

Polaków gujańskich. Uchodził tu za milionera i chyba słusznie. Urodził się w
Jeleniu na Górnym Śląsku. Za młodu „urwis jak cholera", rozczytany w
kryminałach i przygodach podróżniczych, pod koniec wojny, nie mając jeszcze
dwudziestu lat, wyrwał się w świat. Za morze, do Kanady, a stąd na Alaskę, by
zostać poszukiwaczem złota i podobnych skarbów. Alaska zawiodła, natomiast w
Kanadzie nauczył się latać, a że rozpierała go niespożyta energia i
przedsiębiorczość, śmignął do Gujany Brytyjskiej, słynnej z bogactwa diamentów
i złota.

Tu kuci finansiści poznali się na młodym człowieku, pomogli mu i oto po

niewielu latach Golas stał się potęgą: posiadał dwie prosperujące kopalnie
diamentów i cały system związanych z tym składnic, a poza tym trzy własne
samoloty, Dessny 115, i okazały bungalow w puszczy nad rzeką Mazaruni. Rzecz
zrozumiała, że miał śliczną willę przy Thomas Street w Georgetown, także
kosztowne auto niby krążownik szosowy i młodziutką żonę-Kreolkę, pochodzenia,
jak przypuszczam, portugalskiego. Niezmordowany człowiek wielkich interesów
miał dość bujnych sił, by jak młodzik być zadurzonym po uszy w żonie i dwojgu
maleńkich dzieciach.

W kilka dni po moim powrocie znad rzeki Pomeroon Golas przyleciał do

Georgetown, dowiedział się o moim pobycie w stolicy od komisarza indiańskich
terenów, Prasata, i odwiedził mnie w gospodzie Rima pewnego popołudnia.
Słyszałem już o tej lokalnej sławie, więc z ciekawością, choć ukrywaną,
spozierałem na niezwykłego gościa. Nie miał jeszcze czterdziestki, był niskawy,
tęgawy, mniej przystojny niż ci inni Polacy, ale za to uderzający rzutkością i siłą
woli, co biło wyraźnie z jego twarzy i ruchów. Typ mocnego człowieka czynu.

Natychmiast wszczęliśmy żywą, serdeczną rozmowę, jak gdybyśmy się

znali od lat. Golas wiedział już o moim zamiarze udania się do Indian nad górnym
Mazaruni, więc oświadczył, że chciałby mnie tam zabrać swoim samolotem, a na
miejscu, w Kamarang Mouth, leżącym w samym sercu indiańskiego terenu, będzie
mnie gościł w swoim bungalowie. Ponętną propozycję przyjąłem, ma się
rozumieć, ze szczerą radością.

Była czwarta godzina, pora herbaty w Rimie. Poprosiłem Golasa, by wypił

ze mną. Podczas gdy ja nalewałem mu herbatę z czajnika, on trzymał sitko nad
filiżanką. Widzieliśmy obaj, jak mu trzęsła się ręka. Z zakłopotanym uśmiechem
powiedział na usprawiedliwienie:

Trzęsie mnie: nerwowe życie!

Więc widocznie za to, żeby być milionerem w Gujanie, płaciło się jakąś

cenę.

Wieczorem o siódmej, po kolacji, Golas ponownie przyjechał do Rimy

swym gigantycznym wozem i zabrał mnie do siebie na Thomas Street. Był to

background image

kolonialny dom zamożnego przedsiębiorcy, a obszerny salon, przytulnie i ze
smakiem urządzony, miał zachęcający bar. Żona Golasa była nie tylko młoda, ale i
miła, powabna i po kreolsku rozmarzona od szczęścia i macierzyństwa. Zastałem
tam również dwóch innych Polaków, bliskich współpracowników Golasa:
Krzeszowiec, wysoki, chorobliwie chudy, lecz urodziwy przystojniak o męskiej
twarzy, cierpiał na przewlekłą filarię, wywołaną tropikalnymi pasożytami, oraz na
nieznośną manię besserwisserstwa; drugi, Tadeusz Lipka, osiemnastoletni
siostrzeniec Golasa, pracował w jednej z jego kopalni diamentów jako nurek i był
nader sympatycznym chłopakiem, lecz nerwowo tak roztrzęsionym, że sprawiał
wrażenie, iż lada chwila cały się rozleci lub zakrztusi.

Poznałem tam także młodą, uroczą Polkę Kanadyjkę. Zofię Burchardtową,

która jako przyjaciółka rodziny Golasów przyleciała z Toronto do Gujany na
krótkie ferie. Przedstawiała do tego stopnia uderzający typ polskiej Zosi, że
rozkoszowałem się jej szczególnym wdziękiem w otoczeniu ludzi, tak bardzo
innego niż ona pokroju.

Innego: byli także Gujańczycy. De Freitas, bogaty właściciel tartaku, żywy,

wesoły, bardzo opalony jegomość, bodaj czy nie krewny żony Golasa; i jakiś były
białawy District Commissioner, czyli starosta, i jeszcze jakiś sąsiad, zażywny,
jasny Miilat, spec od diamentów. Z wyjątkiem, rzecz prosta, Zofii Burchardtowej i
chyba także młodego Tadeusza, mającego tylko hinduskie kociaki w głowie, było
to towarzystwo skrajnie reakcyjne, prokolonialne i prod'Aguiarowe,
antyjaganowe.

W barze stało kilka gatunków whisky, koniaków, dżinów, rumów tudzież

różne coca-cole z lodem, więc szybko rozochociły się towarzyskie nastroje w
salonie. Jowialny De Freitas, zaczepnie uśmiechnięty, trącił się ze mną szklanką
whisky i rzekł z drwiącą troskliwością:

Czy nie obawia się pan, że po powrocie przycapną pana bolszewiki i ześlą na

Sybir ?

Nie należę do ludzi o ciętym języku, ale tym razem odpaliłem z miejsca:

To pan nie wie ― odrzekłem z miną wtajemniczonego spiskowca ― że teraz

zsyłają już nie na Sybir, lecz na sam księżyc?

De Freitas, pozbawiony swej złośliwej pointy, buchnął śmiechem, ale zbyt

głośnym.

W pewnej chwili spojrzałem z tkliwą wdzięcznością i z podziwem na naszą

polską Zosieńkę Burchardtową: w zgiełkliwej kompanii tych wybrańców losu,
rzekomo tak szczęśliwych łowców powodzenia a przecież okropnie
podminowanych dziwnymi kompleksami, trawionych widmem pomylonych
gonitw, chorych na roztrzęsione nerwy, bliskich histerii ― ona jedna wydawała
się zdrową, zrównoważoną, mądrą istotą, była jakimś uosobieniem wdzięku i
spokoju. Miała tak czyste, niebieskie oczy.

V. RZEKI MAZARUNI I KAMARANG

background image

(Indianie Akawoje i Arekuna, adwentyści na rozdrożu)

25. Przelot nad puszczą gujańską

Władze Gujany Brytyjskiej idąc mi na rękę przyznały mi bezpłatne przeloty

na szlakach British Guiana Airways, co było główną zasługą Mr. Searwara,
dyrektora Rządowego Ośrodka Informacyjnego, oraz kierownika linii, Mr.
Boodhoo. Ale wolałem skorzystać z zaproszenia Jerzego Golasa, Więc pewnego
południa Krzeszowiec zawiózł nas samochodem na prywatne lotnisko tuż za
miastem i wsiedliśmy, Zofia Burchardtowa, młody Tadeusz i ja, do Dessny 115.
Samolot wyglądał jak śmieszna, za wielka zabawka dla chłopców, ale był cudem
technicznej sprawności ― i pomieścił nas wszystkich. Golas krzepką ręką zakręcił
ś

migło, skoczył do środka i samolot ruszył z kopyta. Maszyna i pilot rzeczywiście

na medal.

Wyraźnie stanęło mi przed oczami: w tym, co się nazywa Gujaną

Brytyjską, tkwił patos. Nad samym brzegiem Atlantyku cienki pas gęstego
zaludnienia to ekscentryczna perwersja geografii. Tu przewrócił się kot w miechu,
bo tylko margines kraju był ważny i miarodajny, natomiast cała olbrzymia reszta,
chyba 97 procent powierzchni Gujany, pozostała bezludziem i zieloną pustką. Za
to na tej przybrzeżnej falbance co za kotłowisko ludzkich pasji, ile uczciwych
dążeń obok dzikich porywów, ile intryg Waszyngtonu i Londynu.

Wzięliśmy natychmiast kurs zachodnio-południowo-zachodni. W

piętnaście sekund przeskoczyliśmy Georgetown-i- przedmieścia, w sześćdziesiąt
sekund rzekę Demerarę i tulący się do niej sznur plantacji cukrowych, a zaraz za
nimi zamroczyła puszcza. Po kilku minutach rozbłysła pod nami nowa olbrzymia
rzeka, szeroka na 4 do 5 kilometrów: Essequibo. Ongiś wszędobylscy Indianie
nazywali ją młodszym bratem Orinoka.

Nieco dalej na południu, u ujścia rzeki Mazaruni do Essequibo, leżała

mieścina Bartica. W lekkiej mgiełce nie widzieliśmy jej. Przeszło sto lat temu żyło
w tych stronach wielu Indian, więc zacny misjonarz Armstrong, Anglik, w 1833
założył tu dla nich misję i nazwał ją Bartioa Grove. Ale gdy później odkryto nad
rzeką Mazaruni złoto i diamenty, zwalało się z wybrzeża moc mniej zacnych, a
zapalczywych poszukiwaczy szczęścia. Rozwydrzona hałastra czarnych
porkknockerów, jak ich nazywano, nie oszczędzała nikogo, napastowała Indianki,
zabijała Indian. Niezawodnie Murzyni odpłacali się za to, że dawniej, w okresie
ich niewoli, Indianie, sojusznicy wówczas plantatorów, polowali w lasach na
zbiegłych niewolników i pojmanych zwracali plantacjom.

Późniejsza akcja wyduszania Indian trwała do dwudziestego wieku i z

dawnych mieszkańców wyludniła niemal doszczętnie olbrzymie puszcze
ś

rodkowej Gujany. Resztki szczepów, które uszły z życiem, wypchnięte na

background image

zachód, zaszyły się w mniej dostępnych ustroniach nad .granicami Brazylii i
Wenezueli. Tam teraz lecieliśmy.

A tu znowu potężna rzeka pod nami, Cuyuni. Jak gdyby olbrzym posiekał

jej koryto na kawałki, setki wysp wśród niezliczonych progów. Te piekielne progi
w dolnym biegu trzech najważniej-szyoh rzek, Essequibo, Mazaruni i Cuyuni,
kaducznie zaszpuntowały interior Gujany od strony morza i sprawiły jego
niedostępność aż do dni lotnictwa.

Pod nami wciąż gęsta, nieprzerwana, bezdrożna puszcza, bez ludzi, za to

ponoć pełna zwierza. Po przeszło półgodzinnym locie, o prawie dwieście
kilometrów dalej, znowu tęga rzeka: jeszcze raz Mazaruni. W tym miejscu szeroka
na dwie Wisły pod Warszawą. Indiańska nazwa Gujany znaczy: kraina wielu wód.
I o dziwo, jakieś osiedle nad rzeką, kilkanaście mizernych chałup.

Czy to Indianie ? ― wołam poprzez huk motoru do Golasa.

Nie. Tumereng.

Oczywiście, mogłem był wyczytać z mapy, że to Tumereng. Osławione

centrum diamenciarzy nad Mazaruni, gniazdo szaleńców i rozmarzonych
nożowników, jaskinia występku, unikana jak piekło przez misjonarzy wszystkich
wyznań, gdzie każdy towar był kilkakrotnie droższy niż w Georgetown i gdzie
prostytutkom płaciło się diamentami (jak u nas, w Europie, nieraz za „dawnych,
dobrych" czasów).

Ale to mgnienie oka. Tumereng znikł jak sen, dajmy na to: jak zły sen, i

znowu pozostała nieskażona zieleń puszczy. Nagle ziemia fantastycznie
podskoczyła do naszego samolotu i nieledwie ― tak się zdawało ― trącała jego
podwozie. Wlecieliśmy oto w rejon stołowych gór, groteskowych formacji,
których ściany wznosiły się prostopadle do tysiąca metrów tworząc u góry
równinę. Było tych tektonicznych dziwactw coraz więcej i były coraz wyższe.
Zaścielały cały południowy widnokrąg, a tam daleko, o jakie osiemdziesiąt
kilometrów od nas, w przebłyskach słońca zamajaczyła najwyższa z tych
naturalnych fortec, baśniowy i baśniami przepojony masyw Roraimy.

Niezwykłe kształty tych gór stwarzały aurę zuchwałej nieziemskości, jakby

kaprysu opętańców. Nie dziwić się, że tutejsi Indianie zaludnili je swymi
demonami, a nawet Conan Doyle skusił się na napisanie fantastycznej powieści
,,Zaginiony świat": rozległe płaskowyże Roraimy, odcięte od reszty globu, ożywił
okazami fauny z zamierzchłych okresów, stworami, które dawno już wyginęły
wszędzie indziej na ziemi, a tu. cudem odosobnienia, przetrwały do dzisiejszych
dni.

Przelot nad dzikimi turniami i wyżynami stołowych .gór, zwanych na

mapie Merime, trwał kilkanaście minut i ponownie rozwarła się pod nami szersza
dolina z wielką rzeką pośrodku. Kilkanaście domków i między nimi nieduże
lotnisko wzdłuż rzeki. To było Kamarang Mouth. Dessna zamaszystym łukiem
obniżyła lot, zabolało nas w uszach i Golas, as lotniczy, sprawną (choć drżącą
przy herbacie) ręką zgrabnie usadził samolot na ziemi.

O kilkadziesiąt kroków, w kotlinie, połyskiwała rzeka. Znowu Mazaruni,

background image

ale tu, w swym górnym biegu, już nie szersza niż dwie Warty pod Poznaniem.
Byliśmy na zachodnim krańcu Gujany i Mazaruni płynął tu w kierunku zachodnim
i zachodnio-północnym, w stronę Wenezueli, jak gdyby chciał uciec do Orinoka.
Ale nieco dalej ― patriota gujański ― zmitygował się i zawrócił na wschód, by w
końcu, poprzez Tumereng i inne diamentowe delicje, wpaść do rzeki Essequibo, w
pobliżu mieściny Bartica.

26. Kochani Akawoje o brzydkich zwyczajach

Pierwszymi Indianami, poznanymi w kilka minut po przylocie do

Kamarang Mouth, byli Akawoje. Owi dobrzy znajomi z mej książki „Orinoko"
słynęli ongiś, aż do drugiej połowy dziewiętnastego wieku jako ruchliwi
handlarze. Daleko, do Orinoka i w dorzecze Amazonki, zapuszczali się w
zuchwałych wędrówkach, by wymieniać towary z różnymi szczepami, i przy tej
okazji ― jeśli duch Makonaima łaskawie raczył pozwolić ― łowić dla Holendrów
niewolników spośród rozproszonych osiedli Indian. Nie byli tak okrutnymi
wojownikami jak Karibowie, ich dalecy pobratymcy, ale mieli niejedną zdrożność
na sumieniu i zażywali nie gorszej sławy.

Ryszard Schomburgk, który poznał ich w pierwszej połowie XIX wieku,

był nimi zachwycony. Chwalił czystość ludzi i chat tudzież „bujne postacie kobiet,
pełnych wdzięku i naiwnej wstydliwości". Gdyby Akawojki ― dalej rozrzewniał
się ― były trochę jaśniejsze, a spotkałoby się ich trzy na raz, można by mniemać,
ż

e to trzy ziemskie Gracje. Jednak pomimo ich harmonii kształtów i czysto-

greckiego profilu Schomburgk miał im za złe, że przeżuwały, jak wszystkie inne
Indianki, kassawę dla fermentacji trunku paiwari. To go trochę brzydziło, a nie
chcąc być dłużny mężczyznom, wysławiał również i Akawojów: że silni,
wysmukli, zwinni, o szlachetnych rysach twarzy, o dłuższych szyjach a mniej
wypukłych brzuchach. Nazwał ich modelami męskiej urody.

Schomburgk nie wspominał nic o ich przymiotach ducha i charakteru,

natomiast dwadzieścia lat później inny podróżnik, C. F. Appun, raczej szpetnie
przejechał się po Akawojach pomawiając ich o skłonności do podstępu i
gniewnych wybuchów.

Pastor Brett, działający w okresie między jednym a drugim podróżnikiem,

zachował złoty środek. Obcował z Akawojami wiele i poznał ich nieźle, on chyba
najlepiej z ówczesnych Europejczyków. Nie ukrywał błędów i sprawek tych
Indian i rzetelnie opisał ich zbójeckie praktyki podczas handlowych wędrówek w
głębi kontynentu. Zwykle włóczyli się w grupach po kilku lub kilkunastu chłopa,
uzbrojonych w kilka strzelb. Rzadko napadali na większe osiedla, zwłaszcza gdy
były czujne i nie dały się zaskoczyć. Wtedy Akawoje występowali tylko jako
zacni handlarze, rozkładali swe towary i po wytargowaniu się odchodzili w
przyjaznej zgodzie. Ale biada mniejszym wioskom, nie mającym się na baczności:
rabusie z miejsca zabijali mężczyzn i starców, chaty po złupieniu palili, a resztę

background image

ludzi uprowadzali do niewoli.

Akawoje słynęli również jako podstępni truciciele, o czym wiedział nie

tylko pastor Brett, lecz rozpisywał się także niejeden ówczesny podróżnik. Ich
czarownicy, piai, przejmowali lękiem wszystkich, zwłaszcza Indian obcych
szczepów. Ci mistrze czarnej magii znali wiele trujących roślin i mieli różne
sposoby uśmiercania niewygodnych sobie ludzi.

Jeden z przykładów. Do powszechnej wśród Indian gościnności należało

częstowanie napojem paiwari lub kasziri. Gospodarz albo ktoś z jego rodziny
nalewał trunek z wielkiego dzbana do małej tykwy i podawał ją gościowi. Podając
trzymał ją zwykle w ten sposób, że koniec palców zanurzał w płynie. Otóż kto
chciał zgładzić pijącego, wsmarował sobie pod paznokcie trujący wywar jadu
pewnej wielkiej mrówki. Jad rozpuszczał się w napoju i dopiero po dłuższym
czasie, po tygodniach, śmiertelnie działał na ofiarę wychudzając ją ― jeśli był to
jad wspomnianej mrówki ― do szkieletu i skóry.

Trudno dziś ocenić, w jakim stopniu ówcześni Akawoje przejawiali

trucicielskie ciągoty i czy w swych opisach nie wpadali w przesadę podróżnicy,
pragnący czytelników podniecić kobrowymi dreszczykami. Ale chyba zbytnio nie
przejaskrawiali, skoro tak poważny naukowiec i antropolog gujański, jak W. E.
Roth, potwierdzał te praktyki dawnych Akawojów. Zresztą mamy także opinię
pastora Bretta.

Brett czuł do nich słabość. Za jego czasów, w połowie dziewiętnastego

wieku, Akawoje tworzyli najruchliwszy, a dominujący szczep w głębi Gujany,
więc byli, według słów pastora, kluczem do interioru i mogli wiele przyczynić się
do chrystianizacji kraju. Toteż Brett cieszył się, gdy kilku nawróconych
Akawojów osiadło w Cabacaburi, a martwił się, gdy inni Akawoje, pogańscy i
mściwi, przybiegli z lasów, by za jakieś dawne krzywdy utoczyć krwi tym
nawróconym. I przy tej sposobności utoczyć także misyjnym Karibom,
odwiecznym wrogom Akawojów. Ale rozpacz pastora zamieniła się w radość: gdy
napastnicy odkryli, że indiańskie dzieci w Cabacaburi umiały czytać w książkach
białych ludzi ― niesłychana magia nad magiami ― dzikusy, przejęci takim
cudem, odstąpili od złych zamiarów i przeciwnie, poprzysięgli przyjaźń białemu
czarodziejowi. Gdy wrócili do lasów, nieśli słowo o nowej wierze i byli jej
rozsadnikami.

Więc lubił ich pastor Brett. Jednak będąc misjonarzem uczciwym a cnót

pełnym, nie chciał i też pewnie nie mógł ani nie śmiał ukrywać bezeceństw swych
ulubieńców, za to starał się przynajmniej ich usprawiedliwić niezwykłą
przeszłością szczepu, niezwykłą, i jak by nie było, mocno romantyczną.

Zadziorni Karibowie przez długie pokolenia dokuczali Akawojom tak samo

szkaradnie jak Arawakom nad rzeką Pomeroon. Trwało to, dopóki Akawojów nie
połączył dzielny i waleczny wódz Orawimara, po czym role się odmieniły. Teraz
Karibowie kilkakrotnie dostali w skórę tak rzetelnie, że woleli unikać lasów
akawojskich i zagony swe kierować raczej przeciw Arawakom w pobliżu morza.

Po tych walkach Akawoje zaznali spokoju, nastały dla nich pomyślne czasy

background image

i byłaby to piękna sielanka, gdyby nie płomienna miłość dwojga ludzi, miłość
równie namiętna jak występna. Akawojski Romeo znad Cuyuni zapałał miłością
dla akawojskiej Julii znad Mazaruni i wzniecił w niej jednakowe ognie ku sobie.
Niestety Julia miała męża, który wziął im to za złe i rywala zakatrupił. Brat
zabitego rywala nie mógł tego puścić płazem, zamienił się w kanaimę, ducha
zemsty, i zgładził męża. Atoli zabity mąż miał braci, podległym tak samo
nieubłaganym prawom kanaimy, więc ci uśmiercili cichcem brata rywala, ale że to
był wojownik wpływowy, sami wkrótce zginęli od innego kanaimy.

I tak od rzemyka do kozika, od rodziny do rodu, od rodu do plemienia,

duch zemsty i zaciętość zataczały coraz szersze koła, aż objęły wszystkich niemal
Akawojów frenezją wzajemnego zabijania. Z tej obłąkanej wojny domowej szczep
wyszedł zdziesiątkowany i ogłuszony. Tak złamany po dawnym złotym okresie
siły i junactwa, że chcąc się utrzymać w lasach i nie wyginąć zupełnie, musiał
zmienić od podstaw swe usposobienie, przeobrazić swą dotychczasową naturę:
stać się podstępny i dwulicowy, do trucizn skory. Tak tłumaczył pastor Brett.

Wojna domowa Akawojów srożyła się na kilka pokoleń przed przybyciem

misjonarza do Gujany i na karb tych żałosnych wydarzeń dobry kapłan łożył
wszystkie przywary swych pupilów. Ale chociażby wisusy miały jeszcze gorsze
grzechy na sumieniu, wybaczono by im wszystko, a to dlatego, że w oczach
surowego pastora Bretta mieli jedną, godną podziwu cnotę, wywyższającą ich
ponad wszystkich innych Indian: Akawoje byli jedynym szczepem w Gujanie,
ż

yjącym od dawien dawna w jednożeństwie. To się liczyło, to się chwaliło.

Wszystkie inne indiańskie psiejuchy uprawiały tu wielożeństwo.

27. Gdzie Jerzy Golas jest figurą

Kamarang Mouth było oficjalną nazwą osiedla, powstałego w 1949 roku u

ujścia rzeki Kamarang do Mazaruni i składającego się z dwudziestu kilku
budynków. Na kilkudziesięciu hektarach, wydartych gęstej puszczy w klinie
między obydwiema rzekami, stały domy w dwóch rzędach, a między nimi
ciągnęła się bieżnia lotniska.

Była tu siedziba administracji Dystryktu Górnego Mazaruni, jak brzmiała

urzędowa nazwa obszaru, dystryktu, utworzonego w 1945 roku dla ochrony
ż

yjących tu Indian przed napastliwością poszukiwaczy diamentów. Ktokolwiek

chciał dostać się na ten teren (chociaż by był przelotnym podróżnikiem z Polski),
musiał uzyskać specjalne pozwolenie od władz centralnych w Georgetown. Tu,
między Górnym Mazaruni a granicami Wenezueli i Brazylii, na obszarze przeszło
jedenastu i pół tysiąca kilometrów kwadratowych, całkowitymi panami lasów,
rzek i gór wciąż pozostawali Indianie Akawoje, Arekuna i Majonkong. Ale jeszcze
bezwzględniejszymi panami Indian byli misjonarze trzech kongregacji,
mianowicie adwentyści siódmego dnia, Anglikanie i Amerykanie zwani Pilgrims
Holiness.

background image

W pobliżu Kamarang Mouth nie było już małp wyjców i w nocy nie

rozlegały się ich niesamowite głosy. Przyczyną tego była bezreligijność
indiańskiej wioski, jedynej niesfornej owieczki w rezerwacie, leżącej na drugim
brzegu Mazaruni, tuż naprzeciwko bungalowu Golasa; żyjąca tam zbieranina
odszczepieńców z różnych plemion nie uznawała powściągliwości, głoszonej
przez adwentystów, więc niefrasobliwie kropiła do każdej zwierzyny i wszystkie
wyjce wyjadła w okolicy.

Pierwszą figurą w Kamarang Mouth, jakąś alfą i omegą i koryfejem, był

Jerzy Golas. O mniej więcej czterdzieści kilometrów na północ, już poza
granicami rezerwatu i poniżej wielkich progów Mazaruni, posiadał on sporą
kopalnię diamentów, buńczucznie zwaną Kanaima, a z przeciwnej strony, o sto
pięćdziesiąt kilometrów na wschód, była jego druga kopalnia, nad rzeką Potaro.
Więc tu w Kamarang Mouth, w pośrodku między swymi posiadłościami, założył
za zgodą władz kwaterę główną. Miał tu centralny magazyn towarów dla swych
kilkudziesięciu pracowników w kopalniach, miał hangar dla samolotów i miał
bungalow dla siebie i gości.

Bungalow nieziemski, kilkupokojowy, supernowoczesny, zuchwała

prowokacja wobec otaczającej głuszy, a przy tym bungalow przyjemnie
kawalersko zaniedbany. Zaraz przypomniały mi się radosne dni w bungalowie nad
Cedar Lakę w Ontario. Własny generator elektryczny, hydrofor, kuchenka gazowa
i wymyślna doskonałość plastyku tu, w tej leśnej dziczy (od najbliższego lekarza
oddalonej o blisko trzysta kilometrów) ― tworzyły oazę baśniowych nastrojów.
Baśń potęgowały jeszcze wesołe okrzyki i śmiech w ogromnie egzotycznej gwarze
polskiej.

Jerzy Golas kazał nam rozgościć się w bungalowie jak u siebie, a sam znikł

tajemniczo: odleciał do swej Kanaimy. Do niedawna żylasty piechur potrzebował
na to dwóch pełnych dni przedzierania się przez wertepy. Dziś wertepy pozostały
tak samo niedostępne, ale Dessna załatwiała rzecz w kilka minut. Nie sposób było
opędzić się oszołomieniu: Golas po stwierdzeniu w kopalni, że wszystko tam
w porządku, wrócił do nas w ciągu pół godziny, w sam czas na herbatę, jaką nam
przygotowała miła Zofia Burchardtowa.

Jej obecność także była nie z tego świata. W Kamarang Mouth przebywało

około trzydziestu czy iluś tam przybłąkanych Murzynów, Hindusów, Indian i
Kreolów portugalskich, a wśród nich kilka skromnych Indianek, i nie było tu
ż

adnej białej kobiety. Nawet dla nas, najbliższych towarzyszy pani Zofii,

stanowiła urocza osóbka zdumiewające zjawisko. Oto wraz z nią wtargnęła w to
gujańskie uroczysko wyraźna cząsteczka żywej, najbardziej swojskiej Polski, i był
to jakiś urzekający odprysk „Mazowsza" czy „Śląska". Tego wrażenia
doznawaliśmy szczególnie silnie po przejściu na werandę bungalowu i spojrzeniu
na Mazaruni.

Na rzekę patrzyło się wspaniale, z góry. Była tuż pod nami, o dobre

pięćdziesiąt metrów poniżej bungalowu. Głębokie jej koryto oraz spadziste brzegi
wody, usłane tu i ówdzie głazami cyklopowych rozmiarów, miały rozmach baroku

background image

i przywodziły na pamięć heroiczne obrazy Poussina. Do tego suta zieleń puszczy i
tłoczne góry, obramujące z daleka naszą dolinę, jeszcze bardziej udziwniały
widok.

Ale właściwy urok i niesamowitość tej krainy wyczuwało się szczególnie

wtedy, jeśli spoglądaliśmy na naszą Zosieńkę, a potem zaraz przerzucali wzrok na
cudzoziemski czar. Tu pogodne ciepło i przyjazne uczucia, chabrowe oczy i
mazowiecka wylewność jakby z Żelazowej Woli ― tam patetyczny majestat
czegoś okrutnie obcego. Ale skojarzenie tych dwóch elementów było niezwykłym
przeżyciem, napawało dziwną rozkoszą, miało nieobliczalny posmak. Połączone,
to wszystko było cierpkie, a przyjemne, srogie, a bliskie.

W pewnej chwili z wioski indiańskiej na przeciwległym brzegu rzeki odbiła

się mała łódka i płynęła w naszym kierunku. Siedział w niej Indianin i spokojnie,
miarowo wiosłował. W przyrodzie panowała zupełna cisza, nie było
najmniejszego wietrzyku. Więc na gładkiej tafli rzeki powstawały za łódką dwie
smugi fal tworząc coraz szerszy trójkąt jak gdyby grotu, ostrzem skierowanego w
naszą stronę. Widząc, że fale długo pozostawały na powierzchni wody,
uświadomiłem sobie, że Mazaruni nie miała tu wcale prądu, i Tadeusz
wytłumaczył mi osobliwe zjawisko: wielkie progi poniżej Kamarang Mouth
zatrzymywały prąd i rzeka była tu jak gdyby wydłużonym, wąskim jeziorem.

Więc łódka stwarzała miłą dla oka symetrię fal. Fale zbliżały się do nas jak

osobliwa strzała i była to chyba strzała Amora: naraz zapłonęliśmy chęcią
uraczenia się z bliska indiańską wioską po drugiej stronie rzeki.

28. Wioska wykolejonych Indian

Uzbrojony w rolleiflex przepłynąłem rzekę wraz z Burchardtową i

Tadeuszem na solidnej łodzi Golasa, podczas gdy on sam pozostał w osiedlu, by
załatwiać swe interesy.

Indiańska wieś składała się z czterech czy pięciu chat na palach,

zbudowanych na wyniosłym brzegu równolegle do rzeki. Obok tych chat były
szałasy, które nie miały ścian, a składały się tylko z liściastych dachów. Zwano je,
jeśli się nie mylę, benabami, i w cieniu tych benabów Indianie przebywali przez
cały dzień. W tej wsi wszystko sprawiało wrażenie zaniedbania, niedostatku i
zalatywało nastrojami cygańskiego obozu, jeno że ospałego. Ze
supernowoczesnego bungalowu Golasa wpadliśmy tu jak gdyby w przepaść
ludzkiej zamierzchłości.

Spośród kilku indiańskich wsi, istniejących w tej części Gujany, ta jedyna

przy Kamarang Mouth nie podlegała karności żadnych misji chrześcijańskich,
toteż panowało tu pewne bezhołowie. Indianie, jakich zastaliśmy, wydawali się
bardziej tajemniczy i skryci, odleglejsi od nas niż gdzie indziej.

Gdy podeszliśmy do pierwszego benabu, wylegiwało się tam na hamakach

kilku próżniaków, zażywających sjesty, i dwie czy trzy kobiety. Powitaliśmy ich

background image

uprzejmie i radośnie, ale smorgońskie gagatki ledwo odmruknęły. Dopiero gdy
natarliśmy na nich upartym ogniem serdeczności i dobrego humoru, tępy wyraz
ich twarzy zaczął tajać i przechodzić półgębkiem w łaskawy uśmieszek.
Przymilaliśmy się do wałkoni jak nieszczęśliwi aktorzy do zimnej widowni.

Leżąca między nimi kobieta ni stara, ni młoda popadała w histeryczny

chichot, ilekroć spozierałem na nią. Chociaż nie zamierzałem jej fotografować, bo
panował półmrok pod benabem, ona za każdym spojrzeniem gwałtownie chowała
rozczochraną łepetynę pod łachmanem i wybuchała zalotnym bulgotem.

Zofia Burchardtową, ożywiona bardzo ludzką życzliwością, chciała

Indianom okazać swe uczucia, ale trudno było je wynurzyć wobec leżących
ospalców. Na szczęście z chaty na palach zeszła starsza kobiecina, zwabiona
wywołanym przez nas poruszeniem, i wpadła w pułapkę białej czułości: Zofia
szczebiocąc do Indianki miłe słóweczka objęła ją wpół. Matrona była dobroduszna
i pobłażała zachodom obcej przyjaciółki, ale trzymała w ręce duży nóż
gospodarski i jakoś nim bezwiednie wymachiwała. Wyglądało to groźnie i trochę
peszyło Zofię, ale brązowa niewiasta nie miała złych zamiarów.

Gdy ją fotografowałem, dostrzegłem wiele dobroci w jej rysach i jakąś

szlachetną zadumę w jej uśmiechu. Taka wytworna uroda starszej pani ―
pomyślałem sobie ― budziłaby słuszny respekt w najkulturalniej szych
ś

rodowiskach Europy.

Zapytana, z jakiego pochodzi szczepu, Indianka nie umiała odpowiedzieć,

bo nie znała angielskiego języka.

Arekuna! ―ktoś mrukliwie wyjaśnił spod benabu.

A więc chyba niewiele pod tym względem zmieniło się od stu lat, kiedy

podróżował w tych stronach Niemiec Carl Ferdinand Appun i w swej książce nie
bez swawolności wysławiał „śliczne twarze o dorodnej rzymskiej krasie" niewiast
Arekuna.

Zauważyłem u kobiety poziome, ciemne linie, namalowane przez całą

twarz poniżej nosa i poniżej ust. Niezwykła ozdoba zdziwiła mnie, gdyż w tych
stronach Indianie pod wpływem misjonarzy zupełnie już zaniechali podobnych
malowideł. Nicponie w hamakach zaczęli drwiąco porechtywać, gdy ich się
pytałem o znaczenie ozdób. Byli to cynicy, nie wierzący w żadne duchy ani w
bogów, i mieli się za wielkich cwaniaków, a do staruchy, przybyłej skądsiś z
Wenezueli, żywili pogardę i nie chciało im się wyjaśniać czegokolwiek, Później
dowiedziałem się, że Indianka w istocie pochodziła z Wenezueli, a kreski na
twarzy, dawnym obyczajem, miały ją uchronić od nieżyczliwych demonów w
czasie wędrówki.

Dałem jej ćwierć dolara za to, że była taka miła, i za fotografowanie, na co

zbaranieli kpiarze i przestali drwić z kobiety.

Kilkadziesiąt kroków dalej natknęliśmy się na nowy dowód, że to

niesamowicie cudaczna wieś: pod drzewem jeden młody człowiek i dwóch
chłopaczków grało w karty. Trzeba wiedzieć, że dorzecze Kamarang Eiver z całą
indiańską ludnością było domeną wszechwładzy adwentystów siódmego dnia, dla

background image

których gra w karty stanowiła jeden z najcięższych grzechów. A tu trzech
indiańskich szulerków pod gołym niebem rżnęło w najlepsze w karciska, asami
przebijało królów, królami królowe, i to z takim zacietrzewieniem, że czasu nie
miało nawet na muśnięcie nas przelotnym spojrzeniem.

Tu w ich pobliżu mogła Zofia nareszcie pofolgować swym serdecznym

porywom: niemowlę wyjęła z objęć jakiejś matki i przytuliła je sobie do twarzy.
Oczywiście tak sfotografowałem ich oboje i oczywiście sceptyczny Tadeusz
napomknął o urodzaju weszek wśród tych Indian.

Ale wkrótce także do Tadeusza i do mnie uśmiechnęło się szczęście, i my,

mężczyźni, mieliśmy na co wybałuszyć gały. Z którejś chaty wyłoniła się
dziewczyna, może dwudziestoletnia. Była cielista, pełna, przy kości, a twarz miała
nad wyraz ładną. Znowu przypomniały mi się słowa innego podróżnika, Ryszarda
Schomburgka, o „bujnych postaciach Akawojek, pełnych wdzięku i naiwnej
wstydliwości". Bujność była i był wdzięk, ale gdzie tu naiwna wstydliwość ?
Ś

licznotka miała mocno ufarbowane usta i darzyła nas uśmiechem wcale nie

wstydliwym ani naiwnym. Wręcz przeciwnie. Tadeusz znał ją osobiście: na krótki
pobyt przywędrowała tu przez góry z Tumereng, gdzie i umilała życie
poszukiwaczom diamentów, więc pochopny kawaler zaraz wszczął z nią wesołą
pogwarkę.

Zgodziła się chętnie na fotografowanie, ale gdy nastawiłem aparat, wolała

zgasić zaczepny uśmiech: teraz była to już tylko dorodna Indianka o
melancholijnym spojrzeniu i ustach niemal Giocondy.

Lenie w hamakach z nagłym zaciekawieniem śledzili z daleka naszą

ruchliwość przy zalotnej dziewczynie. Potem jeden z nich wstał, wziął strzelbę do
ręki i powoli szedł w naszym kierunku. Ale nie do nas, nie na nas. W lesie
krzyknął przed chwilą wielki ptak czubacz, zwany tu curassow, smaczny na
pieczeń indykowaty kąsek. Myśliwy minął nas bez słowa i przepadł w gąszczu.
Jednak tkwiła w tym jakaś niedwuznaczna demonstracja i humor zwarzyła.

Więc była to wioska osobliwa, zdziwaczała, zupełnie nietypowa dla innych

w tych stronach Indian, gorliwie przejętych słowem misjonarza i
chrześcijańskiego Boga. Tu, u boku władz rezerwatu, powstał karawanseraj
indiańskich odprysków, wykolejeńców z życia szczepowego i w ogóle z życia
normalnych ludzi, i był to zapewne owoc nierozłączny, nadgniły, ale okrutnie
logiczny owoc tego, co działo się w Tumereng i w podobnych diamentowych
zapadliskach tam niżej, nad rzeką Mazaruni.

29. Tragedia u stóp Roraimy

Indianie Gujany zawsze skłonni byli do mistycyzmu i od czasu do czasu

podlegali religijnym wstrząsom, nieraz wręcz przybierającym znamiona epidemii.
Za pogańskich czasów wszechwładna wiara w złego demona kanaimę była, jak
wiadomo, regulatorem współżycia ludzi i po prostu ładu społecznego. Tak silnie

background image

wierzono w demona, że kilkudziesięcioletnie wysiłki misjonarzy nad górnym
Mazaruni nie potrafiły wykorzenić tej wiary, o czym wymownie świadczył
niedawno temu wypadek zabójstwa rzekomego czarownika nad rzeką Kamarang.

Zaczęło się to od sporu przy sprzedaży prochu, kiedy stary Akawoj oszukał

pewnego młodzieńca sprzedając mu proch po zbyt wygórowanej cenie. Z biegiem
czasu zatarg zaogniał się, przy czym podstępny starzec kilkakrotnie groził
dmuchnięciem na młodego i na całą jego rodzinę. Dmuchnąć na kogoś znaczyło w
dawnych czasach rzucić najgorszą klątwę, a nie było tajemnicą, że stary znał się
na urokach i czarnej magii. Pomimo że to byli chrześcijańscy Indianie, klątwa
starca, który rzekomo zamienił się w kanaimę, zaczęła działać i zagrożona rodzina
czuła zbliżającą się śmierć. Więc młodzian zdobył się na odwagę i z zasadzki zabił
wrogiego czarownika postępując zgodnie z dawnym prawem szczepowym. Działo
się to pod bokiem Anglika Seggara, ówczesnego kierownika ośrodka administra-
cyjnego w Kamarang Mouth, a po przeszło pięćdziesięcioletniej działalności
misyjnej adwentystów.

Sąd w Georgetown wziął pod uwagę prawo szczepowe, według którego

postępował młody zabójca, ale chcąc odstraszyć w przyszłości innych Indian od
podobnych samosądów, skazał jednak młodzieńca na jakąś karę więzienną,
niewielką i raczej ostrzegawczą.

W połowie XIX wieku, około roku 1845, wielu Indian w Gujanie

Brytyjskiej ogarnęła fala religijnego wrzenia i południowe podnóża legendarnej
góry Roraima (tej samej, której dziwny kształt zamajaczył nam na południowym
widnokręgu w czasie przelotu do Kamarang Mouth) stały się widownią masowego
obłędu i niebywałej tragedii czerwonego człowieka. Mimowolnymi jej
współsprawcami byli zasłużeni podróżnicy, bracia Schomburgkowie, którzy w
latach od 1840 do 1844 odkrywali owe odległe połacie mało znanego jeszcze
interioru.

W drużynie wyprawy Ryszarda Schomburgka był młody, rozgarnięty

Indianin ze szczepu Arekuna imieniem Awakaipu, zapalona głowa o
wygórowanych, chorobliwych ambicjach. Już przed Schomburgkami otrzaskał się
z miejskim życiem w Georgetown, gdzie spryciarz nauczył się kuglarskich
sztuczek i dzięki nim zasłynął wśród zaułków stolicy jako cudotwórczy magik.
Podziw ciemnej braci z puszczy naprowadził go na maniacką myśl, by zostać
wodzem wszystkich gujańskich Indian. Więc po wyjeździe Schomburgków,
darzących go wyjątkowym zaufaniem, zaczął głosić, że jest zesłanym przez
niebiosa zbawicielem Indian tak samo jak ongiś Syn Boży, zesłany ku zbawieniu
ludzkości przez Stwórcę. Brązowy mesjasz łatwo znajdował chętny posłuch
wszędzie w lasach, które łaknęły nadziemskich olśnień dzięki fermentom,
zasiewanym nieświadomie przez pierwszych misjonarzy.

Więc Awakaipu wezwał wszystkich Indian Gujany, pragnących dostąpić

łaski wielkiego cudu, ażeby przybyli na początku pory suchej (był rok 1845) nad
rzekę Kukenam u południowych podnóży świętej góry Roraima. Awakaipu, już
prorok i wielki piai-czarownik, zapowiadał, że kto przybędzie, doświadczy

background image

niezwykłych prawd i szczęścia i zostanie bogatym i równie potężnym jak biali
ludzie, ba, zdobędzie nad nimi przewagę.

Na wezwanie Awakaipu stawiła się niesłychana chmara ludu, do tysiąca

Indian, Indianek i dzieci. Ściągali ze wszystkich szczepów Gujany, wędrowali
przez lasy nie tylko Arekuna i Akawoje, żyjący najbliżej góry Roraima, ale i
Arawakowie i Karibowie, Waraułowie i Patimona, Makuszi i Wapiszana.
Wszyscy przydźwigali mnóstwo żywności tudzież darów dla swego zbawcy i
dobroczyńcy i wszyscy płonęli żarem i ślepą wiarą. Brzegi rzeki Kukenam
napełnili tłumem niecierpliwych Indian, pałających gorączką oczekiwania.

Awakaipu w zamian za solidne dary ― proch, kule, noże, paciorki,

smakołyki wszelkie, jakie otrzymywał ― dawał każdemu po skrawku z
angielskiej gazety The Times, zachowanej z czasów wyprawy Schomburgków, i
zapewniał Indian, że to najsilniejszy amulet chroniący od nieszczęść, jaki
kiedykolwiek człowiek uzyskał. A zatem w bujnej historii światowej prasy, tak
płodnej w rekordy otumaniania ludzi, był to chyba szczytowy rekord oszustwa,
popełnianego przez szarlatana za pośrednictwem prasy. I to jeszcze jakiej prasy?
Akurat Timesa, najuczciwszego w oczach Anglików dziennika pod słońcem. A
może ten hultaj Awakaipu to był jednak kawał jasnowidza i proroka, diabli go
wiedzą ?

Dwudziestopięcioletni, jurny prorok, wyzyskując zapał przybyłych

pątników, kazał im zbudować dla siebie piętrowy dom i przysłać sobie z każdego
szczepu co powabniejsze dziewczyny na żony. Harem swój umieścił na parterze
domu, sam zajął pierwsze piętro. Ażeby nie stracić uroku tajemniczości i nie
spowszechnieć, wychodził między ludzi rzadko i tylko mocno otulony, a tak
kwefem zakryty, że znad zasłony wierni widzieli tylko pałające źrenice.

Ś

lepo wierzyli w magiczne siły pomazańca, więc byli niecierpliwi

objawień. Pokazywanie kuglarskich sztuczek i nazwanie obozu Krainą Białych,
Bekeranta, już ich nie zadowalało. Śmielsi wojownicy zaczęli szemrać. On tego
nie znosił. Groził im śmiercią, straszył zemstą demonów, lecz skutkowało to tylko
na kilka dni, więc co dalej ? Kazał wszystkim rozpijać się po nocach i tańczyć aż
do upadłego, ale za dnia oni trzeźwieli i domagali się czarów, prawdziwych
czarów. Więc co dalej ? Cwaniak rozpętał ich obłąkańcze nadzieje, doprowadził
do wrzenia, a w pewnej chwili zabrakło mu tupetu i stracił rezon wobec piwa.
jakie sobie i im nawarzył. Trochę jak znacznie później ludzkość, która nawarzyła
sobie bomby atomowej i też nie wiedziała, jak z tego się wykaraskać.

Awakaipu nie zapominał, dlaczego ściągnął Indian w to pustkowie: żeby

zostać wodzem wszystkich szczepów. Niestety nadmierne pijatyki i uciechy
haremowe jeszcze nikomu nie przysporzyły rozumu, więc także i nasz prorok
tracił smykałkę i tumaniał. Coraz upiórniej szukał wyjścia. Tymczasem w
obozowisku zaczął dokuczać głód, niektórzy wojownicy burzyli się już jawnie,
inni natarczywie wołali o cud. Więc niesamowity pasjonat chcąc pozbyć się
przeciwników, a sam będąc oczadziały i bliski obłędu, spłodził makabryczny
pomysł i wykonał go.

background image

Oto gdy którejś nocy nad ranem orgia pijacka i powszechne rozpasanie

doszły do szczytu, zwołał wszystkich do siebie i uroczystym głosem oświadczył,
ż

e nadeszła rozstrzygająca chwila. Ukazał mu się właśnie sam wielki duch

Makunaima i objawił, że wszyscy Indianie, obecni w Bekeranta, zdobędą potęgę i
wiedzę, i bogactwa białych ludzi, więcej, że sami staną się białymi, będą mieli
białą skórę i białe żony ― jeśli aktem Boga przejdą przez cudowną śmierć i zaraz
potem w zmartwychwstaniu zrodzą się na nowo. Więc nakazał wielki Makunaima,
a za nim jego posłuszny Awakaipu, by wszyscy obecni zadali sobie wzajemnie
ś

mierć, jeśli mają dostąpić cudu, a po dwóch dniach dusze ich wrócą z góry

Roraima i połączą się z ciałami do nowego życia, pełnego szczęścia i zbytków.

Na te straszliwe a czarujące słowa tłum, chociaż pijany, oniemiał z

przerażenia, Ale nie zdołał oprzytomnieć. Awakaipu zaczął: z maczugą w ręku
doskoczył do najbliższych wojowników ― byli to jego wrogowie ― i dwom,
trzem rozłupał głowy. Urok prysł. Ludzie na widok krwi dostali szału i zaczęła się
wzajemna rzeź. Nagle odżyły dawne urazy i nienawiści. Furiaci byli pijani nie
tylko wódką kasziri, lecz i krwią; spijali ją z ran dogorywających. Zanim słońce
wzeszło, czterysta zwłok mężczyzn, kobiet i dzieci walało się na ziemi, potworny
plon religijnej ekstazy Indian gujańskich.

Awakaipu oczywiście nie było wśród zabitych. I nie uciekł z doliny rzeki

Kukenam. Nie chciał opuścić miłego haremu, natomiast opuścił go zdrowy rozum:
zuchwalec liczył na swą szczęśliwą gwiazdę i na to, że pozostałych przy życiu
sześciuset niedobitków, zgnębionych rzezią, sterroryzuje i będzie miał teraz w
ręku; że bierna ich kupa, straciwszy swych wodzów, podda mu się na łaskę i
niełaskę. Ale nie poddała się.

Gdy dwa dni minęły, a zabici nie zmartwychwstali, żywych ogarnęło

osłupienie i zdjął lęk. Coraz groźniej zachowywali się wobec Awakaipu i zaczęli
go pilnować, by nie uciekł. On karmił ich obiecankami, grał na zwłokę, spychał
cud z dnia na dzień, z nowiu na pełnię księżyca, aż oszukani stracili nadzieję i
cierpliwość. Kilku wojowników wdarło się na pierwsze piętro domu i zatłukło go
pałkami aktem nie nienawiści, lecz najgłębszej rozpaczy.

Złamani na duchu, okradzeni z wiary w cud, pozbawieni najbliższych

rodzin, wracali smętnym pochodem do siebie, nad ojczyste rzeki. Wszystkie
szczepy Gujany Brytyjskiej okryły się żałobą. Była to najkrwawsza klęska, zadana
w ostatnich dwóch wiekach w Ameryce Południowej przez samych Indian w
bratobójczym zabijaniu się.

Dwa główne szczepy u stóp Roraimy, Akawojów i Arekuna, najciężej

dotknęło nieszczęście. Po okrutnej tragedii Indianie ci przetrawiali przez
kilkadziesiąt lat piołun rozczarowania i tylko powoli przychodzili do siebie, a
potem, w początkach dwudziestego wieku, od nowa nawiedzili ich ludzie ze
słowem Bożym na ustach. Znowu kazali im wierzyć w zbawiciela i w cuda, i w
cudowne rzeczy, ale byli to mężowie z Północy. Uzbrojeni w urzekające podarki i
gładkie słowa, a srogą mądrość, chociaż gorliwi i bezwzględni, niczym nie
przypominali Awakaipu, spryciarza o prostackich sposobach. Byli to adwentyści.

background image

Upiorne wypadki w dolinie rzeki Kukenam nie były, niestety, legendą ani

wymysłem rozpasanej wyobraźni podróżników. Działy się rzeczywiście i wszyscy
ówcześni badacze szeroko nad nimi się rozwodzili w swych opisach. Więc nie
mógł pominąć nieszczęsnych dziejów i pastor Brett, ale, rzecz znamienna, w swej
książce o indiańskich szczepach Gujany wolał nie ujawniać całej prawdy i
potraktował sprawę dość zdawkowo i mgliście. Jasne: pisał dla angielskich łyków
ery wiktoriańskiej i nie chciał ich zrażać do swych brązowych pupilków,
„dżentelmenów dzikusów".

30. Raj małych rybek

W chłodny poranek czwartego dnia po moim przylocie do Kamarang

Moutli wyruszyłem w podróż do wsi Paruima. Leżała już w pobliżu granicy
Wenezueli, nad górnym Kamarangiem, o sto trzydzieści kilometrów od ujścia tej
rzeki do Mazaruni. Wskakując do łodzi korialu odczuwałem niezłą emocję natury
dość zawikłanej, a intrygującej na myśl, jakie przeżycia mnie czekały w głównym
bastionie adwentystów siódmego dnia. Czy znajdę się tam niby w paszczy lwa ?

Ludzie w Gujanie różnie mówili o adwentystach: jedni, że to straszni

krzywdziciele Indian, inni, że ich dobroczyńcy. Encyclopaedia Britannica
wystawiała adwentystom niezbyt chlubne świadectwo: że to najbardziej reakcyjna
sekta wśród protestantów USA, niezwykle zasobna, żarliwa i arbitralna. Co szereg
lat siała ― według Encyklopedii Brytyjskiej ― wśród amerykańskich prostaków
panikę zapowiadaniem całkiem serio końca świata, a w międzyczasie zakazywała
współwyznawcom spożywania wieprzowiny, zająca czy królika, alkoholu, kawy i
herbaty, dalej wyklinała palenie papierosów, granie w karty tudzież chodzenie do
teatru i podobne grzechorodne nawyki.

Nigdy nie mogłem zapomnieć o pewnym takim fanatycznym adwentyście.

Widziałem go przed wielu laty w mieście Toronto na rogu ulicy Yong i jakiejś
przecznicy. Zapadał wieczór, a on, uliczny kaznodzieja, wrzeszczał. Nawracał
ludzi z żywota splugawionego grzechem ― na drogę cnoty. Ryczał do
przechodniów, żeby upodobnili się do Chrystusa. Pałał gniewnymi ślepiami,
wymachiwał rękoma i pieniąc się z oburzenia żądał wściekłym głosem, by ludzie
stali się dobrzy jak Chrystus. W imię Chrystusa groził im rychłą zagładą, jeśli się
nie naprawią, a powtarzał to imię tak często, że przysłuchując mu się, po chwili
miałem przykre wrażenie wizualne: jak gdyby łapał Chrystusa za nogi, wywijał
jego ciałem młyńce i bił nim nienawistnych grzeszników.

Był to ponoć zasłużony orator adwentystów. Większość przygodnych

słuchaczy przyjmowała jego srożenie się z drwiącym uśmiechem, ale innym oczy
zaczęły nerwowo się zapalać, a twarze kamieniały w pobożnej zaciekłości.

Nasz korial był dużą łodzią, wydrążoną z jednego pnia, i pomieścił tego

poranku przeszło tuzin podróżnych: Indian, Hindusów, Murzynki i jednego

background image

białego, mnie. Niektórzy płynęli do wsi Waramadang, oddalonej o pięćdziesiąt
kilometrów, reszta, jak ja, do Paruimy o sto trzydzieści kilometrów. Wszyscy
mieli wiele pakunków, więc stało się ciasno, a ja ledwo przycupnąłem na ławce
między młodym Hindusem Danielem Rambrose a dziesięcioletnią Murzynką
Betsy. Kapitanem łodzi i sternikiem przyczepnego motoru był Paul, Indianin ze
szczepu Majonkong z Paruimy, mój przyszły przewodnik i przyjaciel. Inny
Indianin, ze szczepu Arekuna, siedział na dziobie i jako pilot, czyli bowman, miał
ostrzegać przed rafami. Czytał cały czas komiksy i wybuchał co kwadrans
zdławionym, śmiechliwym jękiem.

Wszyscy moi towarzysze byli adwentystami, ale nie mieli nic z mego

krzykacza z Toronto. Z lekka rozbawiony, o ile poranny chłód na to pozwalał,
ogarniałem ich dyskretnym spojrzeniem. Byli naturalni, zamknięci w sobie,
mrukliwie małomówni; wiadomo, jak ludzie niewyspani i przeniknięci rannym
chłodem. Natomiast na łodzi od samego początku jedynie moja czarna sąsiadeczka
Betsy wykazywała gorliwość: miała wielką, białą lalkę z jasnymi jak len włosami;
tuliła ją namiętnie do siebie i pieściła to białe dziecko z monstrualną, bezradną
miłością. '

Rzeka Kamarang była szeroka jak pół Warty pod Puszczykówkiem, ale

głęboka, ciemnowodna i bez widocznego prądu, podobnie jak Mazaruni.
Wszechwładna puszcza ani o krok nie odstępowała od wody, a że z obydwóch
stron drzewa pięły się okazałe, ogromnie strzeliste, płynęliśmy stale jak gdyby w
kanionie. Kilka godzin później, gdy Kamarang zwęził się do szerokości jednej
trzeciej Warty, kanion wydał się jeszcze głębszy, a wzniosły krajobraz
niesamowitszy.

Obumarłe pnie drzew, wciągnięte ongiś przez rzekę i zatopione,

gęsto, niemal jeden przy drugim, zaściełały brzegi wody. Owe na pół zatopione
drzewa stanowiły tu integralną część rzeki (jak wpisałem po pierwszej godzinie
jazdy do notesu) i potęgowały teatralność Kamarangu. A skoro zaglądałem w głąb
rzeki, dno jej prawie wszędzie ziało widokiem zaklętej dżungli martwych pni i
konarów.

Był to raj małych rybek. Gdziekolwiek spojrzeć, setki, nie: tysiące ich

uwijało się w wodzie w niewielkim promieniu widzenia. Przeważnie maleńkie, nie
dłuższe niż trzy, cztery centymetry, tworzyły miejscami istne pulsujące chmury
szarych ciałek. Były ożywione, wesołe, nad wyraz beztroskie w swym
podwodnym światku gałęzi i rybiej sielanki. Krzewiło tam się i kwitło
społeczeństwo drobnych istot, którym jak gdyby nic nie brakowało do zupełnego
szczęścia. I chyba nie brakowało: czasem z mrocznej głębi wystrzeliwały migiem
pokaźniejsze rybki wielkie jak dłoń małej Betsy, albo jak nasze niewyrośnięte
ploteczki, i wpadały między inne, ale tym małym nic złego nie robiły: były równie
łagodne jak one.

Zadziwiające mnóstwo tych małych rybek i zupełny brak większych ryb w

górnym Mazaruni jak i niektórych jego górskich dopływach stanowiły ciekawy
fenomen przyrody i już od lat były przedmiotem ludzkich dociekań, lecz, jak na

background image

razie, bezskutecznych. Opowiadał mi w Georgetown były administrator tego
regionu, Anglik W. H. Seggar, że władze starały się w roku 1951 zarybić te rzeki
dwoma gatunkami dzielnych drapieżników, lukunami i hajmara. Obydwie ryby,
wyrastające do pokaźnych rozmiarów i nader smaczne, doskonale rozmnażały się
we wszystkich wodach Gujany Brytyjskiej, niestety zupełnie zawiodły nad
górnym Mazaruni: zapuszczono ich tysiące tęgim narybkiem i wszystkie po
dwóch, trzech łatach zmarniały; wyginęły pomimo nieprzebranej obfitości
pokarmu.

Pozostał na rzecznym placu pokarm, ale już tylko dla nielicznych Indian i

liczniejszych czapli tudzież barwnych zimorodków. Wszakże oni ani one nie
zdołały w niczym uszczuplić rzecznej obfitości ni zamącić rybiej idylli.

Gdziekolwiek dobijał nasz korial do brzegu, a powierzchnia wody się

uspokajała, człowieka, patrzącego w dół, olśniewał widok tysiąca chyżych,
szczęśliwych rybek, igrających pod łodzią.

Więc płynęliśmy nieustannie nad rogiem cudacznej obfitości. Nieustannie

mieliśmy pod sobą czarowne akwarium, bujny raj małych rybek, ekscentryczny
kaprys przyrody.

31. Indianie i czapla

Do wsi Waramadang płynęliśmy dobre trzy godziny bez przeszkód: były co

prawda już głazy tu, ówdzie w rzece, ale jeszcze nie tworzyły bystrzyn, a nurt
mieliśmy wszędzie głęboki. Toteż ludzie trwali w senliwym przytępieniu, zgęziały
Paul automatycznie prowadził łódź, pilot tkwił nosem w komiksach i jedynie mała
Betsy i ja okazywaliśmy pewne ożywienie: ją zaprzątała lalka, mnie zagadka
małych rybek.

Pojawiły się liczne jaskółki, spece od łowienia muszek nad wodą, i

przeleciały nad nami dwie wspaniałe ary, ale z dołu wyglądały szaro; nie udało mi
się odszyfrować ich gatunku, czy to ary czerwone, błękitne czy czerwonoczelne.
Stwierdziłem, że nie było tu wcale palm, i jeszcze pomyślałem sobie, że nasze
rzeki miały przytulne plaże, a tu plaż ani na lekarstwo ― gdy w dwie godziny po
wyjeździe z Kamarang Mouth zaszło znamienne zdarzenie z czaplą i poruszyło
wszystkich ludzi. A najwięcej Indian.

Czapla stała na pniu sterczącym z wody. Gdy podpływaliśmy z naszym

terkotem motoru, zerwała się, poleciała przed nami kilkadziesiąt kroków dalej i
siadła na gałęzi, ponownie nad wodą. Przy trzeciej takiej ucieczce przebudziły się
instynkty myśliwskie i duch sportowy naszych Indian.

Oprócz Paula i pilota płynęło ich kilkoro na łodzi. Więc zachciało im się

pofiglować z czaplą, popędzić ją śmiesznie, uraczyć się jej strachem, a
zakosztować swej przewagi nad ptakiem, a napoić się triumfem. Więc rozbrykali
się na dobre i zaczęli zbytkować. Pohukiwali na czaplę zrazu statecznie i
pojedynczo, potem coraz wojowniczej i społem. Tej krzykliwej kanonady

background image

przeraziła się czapla na dobre i zrywała się do ucieczki już wyraźnie spłoszona.
Uchodziła wciąż przed nami, ona coraz bardziej oszołomiona, Indianie coraz
bardziej rozochoceni.

Wpadli w szał straszenia i w dziką wesołość. To już nie było pustą zabawą.

Przenikała ich uciecha pierwotnego człowieka, że oto panował nad przyrodą, że
zmuszał ptaka do paniki i ucieczki, że sam był czymś władczym i zwycięskim. Z
przekornym przebłyskiem przyszły mi na pamięć pierwsze powojenne lata, kiedy
to u nas i w naszej części Europy tak chwalebnie pieniło się modne hasło
ujarzmiania przez człowieka sił przyrody. Tak samo, tylko w innym wymiarze,
Indianie ujarzmiali czaplę.

Zatem leciała wciąż w rzecznym kanionie i siadała siedem, osiem razy, jak

gdyby urzeczona ich krzykiem i spętana ścianą puszczy. Ale w końcu straciła
cierpliwość czy ochłonęła z przerażenia i zrobiła, co jej ptasi rozum dyktował:
pofrunęła o kilka uderzeń skrzydeł w głąb lasu, a skoro minęliśmy to miejsce,
wyleciała wnet nad rzekę i wróciła, skąd ją wypędziliśmy.

Gdy zabawa się skończyła, Indianie od razu ostygli, przycichli. Więcej:

ogarnął ich niepokój. Ukradkiem rzucali na nas, nie Indian, niepewne spojrzenia.
Widać było ich zakłopotanie; żałowali, że przed chwilą wpadli w zapał. Żałowali
tego nie jako Indianie, tracący swą zwykłą powściągliwość. Przestraszyli się jako
adwentyści, nauczeni obłudy i ukrywania wszystkich uczuć i myśli.

Adwentyści ― pouczono mnie w Georgetown ― stworzyli nad rzeką

Kamarang nowy typ Indian: schizofreników, hipokrytów, nieprawdopodobnych
aktorów o rozszczepionej jaźni...

Więc Indianie na naszej łodzi przestraszyli się chyba dlatego, że na chwilę

się ujawnili i byli sobą przy obcych ludziach.

32. „Betsy, nie pij kawy!"

Do Waramadang przybyliśmy około jedenastej przed południem. Z siedmiu

indiańskich osad w dorzeczu górnego Mazaruni była to po Paruimie druga wieś co
do liczby mieszkańców i co do względnej zamożności. Zaludniona przeważnie
przez Akawojów, miała solidny kościół szkołę, a wszystkie prawie chaty, dość
obszerne, stały na mocnych palach. Gdy przeszło pół wieku temu przybyli tu
pierwsi misjonarze adwentyści i nie pozwolili Indianom jeść mięsa
nieprzyzwoitych zwierząt i pić grzesznych napojów, w zamian za to zachęcali
swych wiernych do lepszej uprawy ziemi, a zwłaszcza do warzywnictwa. Później,
już po drugiej wojnie światowej, kazano tutejszym Indianom nacinać i zbierać
balatę, żywicę pewnego drzewa kauczukowego; przed kilku laty zaś Jerzy Golas
skusił niektórych ku diamentom. Dzięki tym chwalebnym zachodom powstał jaki
taki dobrobyt, wyrosły chełpliwe chaty i masywne pale.

Kilku Indian z Waramadang chciało płynąć z nami do Paruimy, więc

przenieśliśmy nasze toboły i motor do większej łodzi, która była również korialem

background image

z jednego pnia, i po kwadransie ruszyliśmy w rzekę.

Poranny chłód minął i słońce w południowych godzinach prażyło rzetelnie,

ale nie męczyło, przebywaliśmy bowiem na wysokości sześciuset metrów nad
poziomem morza i to się przyjemnie odczuwało. Natomiast męczył nas coraz
wyraźniej narzucający się przepych krajobrazu. Nadmiar tej malowniczej ambrozji
szczególnie dokuczał, gdy w korycie rzeki rozpanoszyły się olbrzymie głazy i na
równi z puszczą i powalonymi patetycznie pniami oszałamiały nas natłokiem
swych superlatywów. Ekstaza i bajki to piękne rzeczy na pięć minut, nie na pięć
godzin.

Dla odprężenia baczniej przyglądałem się współpasażerom. Było teraz

prawie dziesięcioro Indian i trochę mniej innych: Murzynów i Hindusów.
Jakkolwiek Indianie i ci inni stanowili dwie odrębne klasy i dwa światy i nawet
należeli do obcych sobie ras, łączyły ich osobliwe więzy. Murzyni i Hindusi
płynęli do Paruimy, by służyć Indianom. Byli u nich nauczycielami i
wykładowcami biblii, sługami Boga adwentystów i sługami Indian, a zarazem ich
panami. Indianie nie lubili ich, a oni patrzyli na Indian z góry. Ale z jeszcze
wyższej góry czujnym okiem ogarniały jednych i drugich dalekie władze potężnej
sekty, która przysyłała tu błogosławieństwo swego Boga i dolarowych darów.

Był zatem nasz korial miniaturowym odbiciem dość poplątanego

problemu oddziaływania jednych ludzi na drugich. Hindusi i Murzyni mieli, rzecz
prosta, przewagę nad Indianami, jednak ci przyczajali się za swą dwulicowością i
tym samym stwarzali jakie takie wyrównanie sił. Tego wyrównania nie było gdzie
indziej: u małej Betsy.

Była córeczką miłej, tęgiej Murzynki, nauczycielki, wracającej teraz z

urlopu z Georgetown, a podobnej do śpiewaczki Louise Parker. Betsy siedziała
obok mnie na ławce i wciąż wzruszająco zakochana w swej lalce, tuliła ją do
siebie. Reszta świata nic ją nie obchodziła, dziewuszka była wpatrzona jedynie w
słodziutką buzię o niebieskich oczach i jasnych włosach. Fabrykant owego
arcytwóru aryjskiej anielskości, Anglik czy Amerykanin, na pewno nie spodziewał
się, jaką stwarzał propagandową perłę. Toż to w urzeczone serduszko Betsy
wsiąkał zachwyt dla białej twarzy i powstawało nowe ogniwo zależności
człowieka od człowieka, z której czarnulka na pewno tak szybko nie ochłonie.

Młody Hindus Daniel Rambrose, jadący także do szkoły w Paruimie,

dotkliwie odczuł w pewnej chwili, podobnie jak ja, brak wrażeń i jałowych myśli,
więc szybko wydobył Readers Digest i pilnie zaczytał się w magazynie. Ale nie na
długo; zmęczył się i gdy go poprosiłem, dał mi Digest.

„Kim była Kleopatra?" Z całą pewnością ciekawy felieton, ale wcale mnie

nie nęcił. Niezawodnie babrał w problemach lalki i odsłaniał skomplikowane
intrygi i rozgrywki o wpływy, a to jakoś zalatywało adwentystami i nie pociągało.
Natomiast artykuł „Tora, tora, tora" skorcił mnie tytułem i także treścią. Był to
ś

wietny, sensacyjnie ujęty opis napaści Japończyków na Pearl Harbour, opis

podany z punktu widzenia Japończyków. Ekscytował amerykańskiego łyka
melanżem masochizmu z sadyzmem: tak precyzyjny opis bohaterstwa

background image

Japończyków i największej klęski sił zbrojnych USA byłby nie do zniesienia dla
czytelników amerykańskich, gdyby nie ich błoga świadomość, że wybryk
Japończyków skończył się dla nich samych Hiroszimą.

Więc doczytałem artykuł do końca i oddałem Readers Digest Hindusowi.

Tymczasem odezwało się pragnienie. Wiozłem w termosie kawę, przygotowaną
rano przed wyruszeniem z bungalowu Golasa. Była gorąca, mocna, słodka i
bardzo aromatyczna, a gdy termos otworzyłem, ponętny zapach buchnął dokoła.
Betsy dziecięco pożądliwym wzrokiem odprowadzała moje ruchy, gdy nalałem
sobie kawy. Ślinka szła jej wyraźnie do ust. Więc kubek podałem jej do wypicia, a
sam sięgnąłem po inny. Dziewczynka skwapliwie chwyciła, gdy nagle rozległ się
wystraszony okrzyk jej matki:

Betsy, nie pij!

Spłoszona Betsy natychmiast oddała mi kubek z kawą i było jej przykro.

Także mnie i jej matce, która przepraszając powiedziała mi, że dziewczynce nie
wolno pić kawy. Rozumiałem dobrze: Betsy tak samo jak matka była
adwentystką, a poza tym nie należało dawać Indianom złego przykładu.

Po tym nieprzyjemnym wypadku korial nasz przebijał się skutecznie przez

łagodne bystrzyny, spowodowane blokami głazów w rzece, i wtedy właśnie
zelektryzowało nas nowe wydarzenie, tym razem miłe a podniecające. Odezwał
się sławny ptak. Anglicy słusznie nazywali go bellbird, czyli dzwonnikiem,
Niemcy słusznie Glockenvogel, Brazylijczycy słusznie ferreiro, kowalem, a także
z indiańska arapongą, my natomiast ― żeby brzmiało wyszukanie i trudno do
rozszyfrowania, ale za to uczenie i pretensjonalnie ― wykombinowaliśmy
miękkodzioba soplowatego. Tak go ciekawie widziano w profesorskim gabinecie
nad Wisłą.

Tymczasem nie z miękkiego dzioba słynął ptak, lecz z gromkiego głosu,

podobnego do uderzenia młotkiem w kowadło. Były to tylko dwa metaliczne tony,
brzmiąca jak „dor-o-o-ng", a po paru sekundach „kon-kaj", ale żaden z
najdawniejszych nawet podróżników, słyszących ów dźwięk, nie potrafił pozostać
obojętny. Michael Swan nazywał ów głos jednym z najpiękniejszych naturalnych
odgłosów przyrody, a przed stu laty Watertona ponosiło natchnienie, gdy pisał:
Akteon przerwałby swe najwyuzdańsze polowanie, sam Orfeusz zaprzestałby
swych śpiewów, aby wysłuchać tego ptaka, którego głos jest tak słodki, tak
porywający, tak fantastyczny...

Był w istocie porywający. Szedł z odległego wierzchołka wysokiego

drzewa mora, rosnącego nad brzegiem Kamarangu, i rozbrzmiewał tak czysto i
dziwnie, jak gdyby to się działo w dużej hali o niesamowitej akustyce. Ustronie,
przez które przepływaliśmy, widocznie stanowiło od dawna ulubiony matecznik
tych ptaków, bo akurat w tym samym miejscu słyszał je dziesięć lat przede mną
wspomniany Michael Swan, a pięć lat przed nim słyszało tu bellbirdy dwóch
adwentystów, Pierson i Emmerson, którzy tędy przepływali, a potem napisali
książkę.

Ptaka, siedzącego na suchej gałęzi na samym czubie drzewa, pierwsza

background image

odkryła matka Betsy i z radosnym wzruszeniem go wskazała. Był cały biały i duży
jak gołąb. Chociaż z odległości wydawał się jeno białą plamą, głos docierał do nas
gromko jak gdyby z bliska.

Ożywiliśmy się i spozierali w górę wszyscy w łodzi, tylko nie Indianie.

Może uważali to poniżej swej godności albo okazywali obojętność nam na
przekorę. Nie bawił ich miękkodziób soplowaty.

33. Zachwycający ryk w nocy

Następne godziny u schyłku dnia i doznania następnej nocy zwaliły się na

mnie całym łańcuchem dokuczliwych koszmarów i trzeba było uruchomić
wszystkie zasoby żywotności, by nie stracić uśmiechu.

Więc złośliwy wodospad Ituwubia. Nic ostrzegli mnie w Kamarang Mouth,

ż

e takie licho stanie nam na drodze i trzeba będzie przenosić swój bagaż przez

górzystą, kilkusetmetrową przewlokę. Z tym dodatkowym wysiłkiem nie liczyłem
się: spadł niespodzianie pod koniec dnia, kiedy człowiek był już wyczerpany.

Od wodospadu do Paruimy mieliśmy jeszcze dwie godziny jazdy w

mniejszej, niż dotychczas, łodzi. Usadowiłem się blisko dzioba i chwilami
dostawałem w bok niezłe tryski coraz chłodniejszej wody. Głowiłem się, czy nerki
wezmą mi to za złe; ale nie wzięły.

Do Paruimy zawitaliśmy późnym wieczorem, przy zupełnych

ciemnościach: nic bardziej przygnębiającego i szarpiącego nerwy niż takie pieskie
przybycie o późnej porze do nieznanej osady. Gdzie spać ? Gdzie dostać coś do
jedzenia ? Na szczęście Daniel Rambrose, który był tu u siebie, przyszedł mi z
pomocą i zaprowadził mnie jakie dwieście kroków od rzeki do pustej chaty na
palach. W chacie nie było nic, absolutnie nic poza mizerną ławką, dwoma
szczurami i ziejącym smutkiem. Szczury, jako coś żywego, powitałem z ulgą, a
one nas z takim osłupieniem, że jak głupie wytrzeszczały ślepia w światło lampki
kieszonkowej. Dopiero po chwili uświadomiły sobie naszą inwazję i dały susa, jak
i gdzie się należało.

Rambrose przed odejściem oświadczył, że tej nocy mogę tu przespać, a on

za pół godziny powróci i zabierze mnie do siebie na skromną wieczerzę. Przy
ś

wietle mej lampki elektrycznej ― bo innego oświetlenia w tej głuszy nie było ―

naprędce zawiesiłem między ścianami hamak (ten od Jaganowej) i moskitierę nad
nim, po czym rozejrzałem się po chacie. Dziwnej chacie, zalatującej budą Baby
Jagi czy klimatem ponurych bajek Grimma.

W tej beznadziejnie nędznej chacie jakiś zapalczywy Jankes, widocznie tu

kiedyś mieszkający, rozbrykał się i ponaklejał na ścianach sutą propagandę
amerykańską. Więc wisiała mapa Stanów Zjednoczonych, a pod nią, niby jej
poddana, mapa całego świata. Wisiała oczywiście reprodukcja wzniosłej Statuy
Wolności, a obok niej idealne wizerunki Waszyngtona i Lincolna. Było także
„Amerykańskie Wyznanie Wiary", ozdobnie wydrukowany spis zalet demokracji

background image

w USA, a między innymi zalet wolności, równości i sprawiedliwości. Tak
zamaszysta propaganda, napięta na najwyższy ton, zalewała beznadziejną chatę, i
to obłędne przeciwieństwo między wysokim tonem a lichą chatą uderzało swą
okrutną niesamowitością.

Zresztą gorliwy Jankes wyświadczył swemu narodowi niedźwiedzią

przysługę. Ktoś wydrapał Lincolnowi oczy. Któż to mógł być, czy jakiś duchowy
krewny zabójcy z Dallas ? W Paruima przebywało oprócz Indian i Hindusów
także kilku Murzynów. Ci ostatni jako adwentyści zawdzięczali co prawda swe
utrzymanie amerykańskim ośrodkom dyspozycyjnym, ale zapewne nie obojętne
im były wypadki w Alabamach i Arkansasach. W każdym razie napisy o
„wolności, równości i sprawiedliwości" w Amerykańskim Wyznaniu Wiary ktoś
grubo podkreślił czerwonym ołówkiem i zaopatrzył znakiem zapytania. To była
antypropaganda, jakiej nie spodziewał się plakatowy patriota.

Kolacja skromna, jak przystało u godnego adwentysty, składała się z

wysuszonego chleba, margaryny i bananów, a z puszkowego mleka, zaprawionego
ovaltiną, jako napoju. Rozmowa nam się nie kleiła. Byliśmy zmęczeni, ja na
domiar przygnębiony, więc na młodziutką Indiankę, podającą nam do stołu, nie
miałem ochoty patrzeć tak, jak na to zasługiwała. Liczyła pewnie siedemnaście lat
i była rzeczywiście śliczną Arekunką, „doskonałym ideałem kobiecego piękna",
by użyć słów malarza i przyrodnika Appuna o dziewczynach tego szczepu. I
niewątpliwie łączyło ja z urodziwym Hindusem coś romantycznego, ale w moim
minorowym nastroju nawet i to mnie nie zaciekawiło.

Zaraz po kolacji wróciłem do mej chaty i w te pędy do hamaka. Ale nie

mogłem zasnąć: okrutny chłód. Na tej wysokości i w takiej puszczy jeszcze
dotkliwszy niż nad Pomeroonem. Kolejno ubierałem się w wełniane pantalony i w
trzy koszule, i w dwie pary skarpetek, i w spodnie, a pomimo że tym razem nie
zapomniałem koca, noc dopiekła mi strasznie. Przez wielką dziurę wyrwanego
okna wnikał wstrząsający chłód jak kara Boska. Co chwila budziłem się z
niespokojnego snu i coraz zapamiętałej przyrzekałem sobie, że pobędę tu nie
dłużej niż dwa, trzy dni i ucieknę precz, do gościnniej szych brzegów rzeki
Mazaruni.

Ś

niły mi się różne przykre rzeczy, a około trzeciej nad ranem ocknąłem się

pod obuchem czegoś przerażającego. Rozlegał się koszmarny łoskot. Jakaś
monstrualna ciężarówka o gigantycznym motorze dudniła w głuchej hali, czasem
puszczając więcej gazu, jakby nie mogła wydobyć się z miejsca. Ryk po chwili
zanikał, ażeby wkrótce od nowa wybuchnąć i ostatecznie wybić mnie na dobre ze
snu: to jakby w hali maszyn piła grzmiąco rozcinała grubą blachę. Powoli
nabierało to siły, ryczało coraz mocniej, by niebawem osłabnąć i zamilknąć ― na
chwilę.

W tym okropnym ryku było, powtarzam, coś przerażającego; budziło w

człowieku lęk jaskiniowca przed niewiadomym niebezpieczeństwem. Budziło
oczywiście aż do chwili zupełnego otrzeźwienia: to były małpy wyjce. Gdy to
sobie uprzytomniłem, przestałem drżeć ze wzruszenia i, co ciekawsze, doznałem

background image

uczucia radości. Nawet cieplej mi się zrobiło. Potężny, potworny głos przyrody
wprawiał w osobliwy zachwyt. W tych zuchowatych małpach był demoniczny
majestat i była zawadiacka bezczelność.

Najwidoczniej kilka rodzin zadziornych pieniaczy zebrało się tuż nad

brzegiem puszczy dokoła Paruimy, by makabrycznym koncertem ryczeć ludziom
nad głowami.

Już nie chciałem uciekać z Paruimy.

34. Przewodnik, tłumacz, i przyjaciel Paul

Rano wstałem tak skostniały, że nie miałem odwagi iść do rzeki, by się

umyć i ogolić. Więc podążyłem zaraz na śniadanie do Daniela Rambrose i przy
jedzeniu ― płatków owsianych Quaker Oats, bananów, sucharów i piciu mleka z
ovaltiną ― omówiliśmy mój plan działania w tym dniu: ponieważ nie było pastora
Tolla, przebywającego chwilowo w Stanach Zjednoczonych, wypadało mi udać
się do Mr. Leslie Barkera, kierownika szkoły w samej Paruimie, i z nim uzgodnić
sprawy mego pobytu w tych stronach.

Przebywaliśmy obecnie na przestrzennej polanie, na której mieściło się

tylko coś w rodzaju„quartier latin". Tu stalą szkoła podstawowa dla wyższych klas
wraz z internatem dla dzieci oraz paru domkami mieszkalnymi dla nauczycieli, a
bliżej rzeki wznosił się wcale pokaźny dom pastora Tolla z werandą dokoła.

Z trzech stron otaczała nas puszcza, oddalona od zabudowań o dobrych

kilkaset metrów, i na jej to skraju w nocy rozrykiwały się wyjce jak gdyby tuż, tuż
za węgłem. Teraz jedynie z pobliskiego drzewa sentymentalnie świergotały jakieś
ptaszki, a stado papug przelatywało nad nami w promieniach porannego słońca z
niewinnym krzykiem. Całą dolinę okalały dość wybitne góry, gęsto porosłe lasem.
Gdy się w rzece wykąpałem i ogoliłem, krajobraz nabrał dla mnie wdzięku i wydał
się bujny, a tak prawie efektowny jak zatoka w Rio de Janeiro ― lekka przesada,
ale zrozumiała w tej chwili wzbierającego ciepła i dobrego samopoczucia...

Do właściwej wsi Paruima, oddalonej o trzy czwarte kilometra, należało

przejść przez wąski pas gęstej puszczy, oddzielający wieś od „quartier latin". Na
drożynie, wiodącej wśród gąszczu, z radością powitałem wiele motyli, a wśród
nich ozdobne pazie papilionidy ― i powitałem także Indianina Paula, który wyrósł
na skręcie i pewnie tu na mnie czyhał. Czyhał: oświadczył, że pan Golas i District
Commissioner Prasat przed odjazdem z Kamarang Mouth kazali mu zgłosić się
dziś u mnie i służyć mi za przewodnika i tłumacza, a jeśli sobie tego życzę, także i
za przyjaciela. Więc zgłaszał się oto...

A jaka różnica między jednym a drugim? ―zapytałem.― Co ten

przyjaciel ma robić ?

Przewodnik tylko przewodzi, tłumacz tylko tłumaczy ― odrzekł Paul

bez namysłu, jakby oczekiwał takiego pytania ― za to przyjaciel, hoo, czuwa,
ż

eby gościowi nic złego się nie przydarzyło.

background image

Byczo jest! ― zawołałem rozbawiony. ― Potrzebuję takiego

przyjaciela!

Paul, nie zwiedziony moim humorem, zachował poważną minę i

nieznacznie przestępował z nogi na nogę.

Well, sir! ―łypnął na mnie niepewnym, jak mi się zdawało, okiem. ―

Well, jako przyjaciel kosztuję więcej, pardon me, sir!...

Ile? ― trzepnąłem go zachęcająco po plecach.

Cztery dolary dziennie. Za przewodnika tylko trzy dolary się płaci...

Wiedziałem, że w Kamarang Mouth płacono Indianom, żeby ich pobudzić

do pracy, wyjątkowo wysoką dniówkę czterech dolarów, ale to za ciężką robotę,
na przykład za całodzienne dźwiganie kłód, więc widocznie Paul wysoko oceniał
przyjaźń ze mną uważając, że to znojna robota.

Okey, dam cztery dolary! ― oświadczyłem i na znak ugody

przewiesiłem Paulowi przez ramię moją torbę.

Prawdę mówiąc, nie miałem innego wyjścia, zresztą byłem ciekawy, jak

Paul wywiąże się z zapowiedzianej opieki.

Więc zanim wyszliśmy z lasku, miałem już przewodnika, tłumacza i

przyjaciela. Liczył nie więcej niż trzydzieści lat, był przysadkowaty, szeroki w
ramionach i należał do szczepu Majonkong, blisko spokrewnionego z Arekunami.
Miał twarz typowo indiańską o wystających nieco policzkach, ni ładną, ni szpetną,
za to tak niezmiernie bez wyrazu i podobną do tylu innych twarzy indiańskich, że
po rozstaniu się z nim rysy jej natychmiast "ulatywały mi z pamięci. Cudaczne,
niepokojące kuriozum: przecież poznałem Paula już. w Kamarang Mouth,
następnie przez cały dzień płynąłem z nim na. łodzi, w Paruimie zaś szwendaliśmy
się przez szereg dni razem od rana do wieczora, a zaledwie traciłem go z oczu,
traciłem równocześnie pamięć jego rysów. Stawał się dla mnie duchem, pustką,
mgłą.

Po kilku dniach poznawania Indian Paruimy dochodziłem z wisielczym

humorem sedna fenomenu: zacząłem wierzyć, że przyjaciel Paul był arcymistrzem
kamuflażu i nie pokazywał swej istotnej twarzy, a ja dlatego nie mogłem jej
zapamiętać. Pokazywał maskę.

35. Medal ma dwie strony

Po wyjściu z lasu ujrzałem wieś. Jak się spodziewałem była rozległa i

liczyła chyba trzydzieści do czterdziestu chałup, rozproszonych bez ładu po całej
równinie. Na łagodnym wzgórzu stał największy budynek, służący ― jak
zazwyczaj u Indian gujańskich ― zarazem za kościół i szkołę. Jeszcze bardziej niż
w Waramadang rzucał się tu w oczy pewien dostatek mieszkańców. Mieli
przeważnie duże, czworoboczne domy, z mocnych belek budowane w kształcie
klocków na grubych palach. Domy były wszystkie na jedną modłę podobne do
siebie i niestety zupełnie bez stylu i fantazji. Zwyczajem indiańskim stały w

background image

pustym polu, nie otoczone żadnym ogrodem czy sadem; jeśli dopuszczano coś z
zieleni, to jedynie zdeptaną trawę i bujne gdzieniegdzie chwasty. Pola uprawne i
ogrody warzywne wypchnięto daleko poza wieś, na zbocza górskie, w głąb
puszczy.

Na widok Paruimy pomyślałem sobie, że ci Indianie wszystko, czym

obecnie żyli i jak żyli, zawdzięczali obcym przybyszom. Obcy wtargnęli w tę
dzicz zieloną i postanowili przenicować ich do gruntu: obdarzyli Indian swym
Bogiem i świętymi, swym ubraniem i lekarstwami, nauczyli ich uprawy jarzyn,
budowy domów, jedzenia kwakierskiego owsa i myślenia tego samego, co myślą
adwentyści w Waszyngtonie, gdzie był ich główny sztab.

Dokonano na Indianach trepanacji czaszki i duszy, by ich i siebie

uszczęśliwić i wyjąć, co w nich było dotychczas, a wsadzić im własne rzeczy. Do
tej akcji wprzęgnięto cały wachlarz narodów: wdali się w to Brytyjczycy i
Amerykanie, na miejscu zaś powierzono terenową robotę Hindusom i Murzynom.
Z Indian zrobiono tu jak gdyby Volksbrytyjczyków ― jeśli przenieść tu nieobce
nam pojęcie i wyraz.

Piękne domy! ― odezwałem się do Paula zataczając ręką łuk. ― To

pewnie balata dawniej, a obecnie jarzyny to sprawiły. Czy wy, Paul, macie też taki
duży dom ?

Nie. Moja chata niewielka, na ziemi stoi! Ja biedny! ― odrzekł Paul

mrukliwie.

Widocznie odstępem od ziemi mierzyło się tu dobrobyt.

To pewnie uprawiacie mniej jarzyn niż tamci? ― ciągnąłem go za

język.

Nie. Tamci mieli więcej szczęścia i znaleźli!...

Co takiego ?

Diamenty.

W wiosce „wykolejonych Indian" mówiono mi, że wielu mieszkańców nad

rzeką Kamarang, zachęconych przez Jerzego Golasa, szukało i znajdowało
diamenty. Ponoć największą część najlepszych kamieni oddawali zawsze w
ofierze pastorowi Tollowi, mniejszą część zużywali w sklepie w Kamarang Mouth
na zakup całymi workami cukierków, a dopiero reszta szła na inne potrzeby, jak
budowę domu i temu podobne.

W kościele szkole ujrzałem prawie setkę dziatwy, uczącej się właśnie

ś

piewania hymnu kościelnego, i matkę małej Betsy, prowadzącą lekcję. Mr. Leslie

Barkera zastałem za przepierzeniem w skromnej kancelarii. Kierownik szkoły był
Murzynem godziwej tuszy i w sile wieku. Od wczorajszego wieczora wiedział o
moim przybyciu, więc powitał mnie życzliwie i odkładając swe papiery na bok
wdał się w ożywioną rozmowę. Stwarzał miły nastrój, był wylewny. Oczywiście
nic nie miał przeciw temu, żebym zamieszkał w rządowym Rest House ―
schronisku dla przyjezdnych ― i wyznaczył zaraz spośród swych starszych
uczennic tęgą Leone, mającą mi kuchcić w czasie pobytu w Paruimie.

Na jednej z półek w kancelarii zauważyłem kilka numerów National

background image

Geographic Magazine i tak raptownie się ucieszyłem, że zatęskniłem do nich jak
opętany. W tym ustroniu adwentystów były mi, widać, potrzebne barwne
wiadomości z szerokiego świata. Mr. Barker, poproszony, skwapliwie oświadczył,
ż

e służy mi wszystkim, co ma do czytania.

Po tak pomyślnym omówieniu spraw bytowych zadałem kierownikowi

ogólniejsze pytanie: czy jest zadowolony ze swych uczniów i jacy właściwie są ci
Arekuna i Akawoje? Barker tak samo jak przed chwilą Paul w lesie zapewne
oczekiwał podobnego pytania. Od razu ogromnie się ożywił, wpadł w ferwor.
Więcej: w pasję. Dotknąłem bolesnych rejonów. Miał o swych Indianach nie
najlepsze mniemanie, a raczej miał najgorsze mniemanie. Uważał mnie za
człowieka swego, bliskiego mu duchem i poglądami, więc nie ukrywał tego, co w
nim siedziało: siedziała gorycz. Wytrysnęła gwałtownym potokiem z jego ust.

Wszelka dobra wola ― skarżył się ― szła tu na marne, na nic cala ich

praca, wysiłki, poświęcenie. Trudny do urobienia element, najtrudniejszy zapewne
pod słońcem. Wszystko pozostawało tylko na powierzchni, cienki pyłek oświaty
na samym naskórku. Lada podmuch, lada mżawka, a pyłek spływał bez reszty, do
dna, do cna. Nawet bez podmuchu spływał: po prostu ziarno nie kiełkowało albo
zaraz po wykiełkowaniu usychało...

Wywnętrzał się Mr. Barker z poetyckim zacięciem i z zajadłą otwartością,

aż ogarnął mnie niepokój: czyżby wziął mnie za kolegę adwentystę ? Chyba nie;
Rambrose i matka Betsy wytłumaczyli mu, kim byłem. Po prostu jakiś żal go
rozsadzał, coś go sierdziło i z pewnością tkwiła w tym przesada, chociaż nie było
dymu bez ognia. Więc współczułem mu, że siał, a nie zbierał, i chcąc mu jakoś
ulżyć, wskazałem palcem na przepierzenie, za którym dzieciarnia z grzmiącą
gorliwością wciąż uczyła się hymnu.

Szkoła jak szkoła, to wszędzie twardy orzech! ― uspokajałem

kierownika. ― Za to pastor Toll odnosi tu świetne zwycięstwo! Głęboko
zakorzeniła się wiara chrześcijańska! To wierni wyznawcy!...

Barker na chwilę zamilkł i wlepił we mnie badawcze spojrzenie. Wyraz

podejrzliwości i jak gdyby kpiny zabłąkał się na jego twarzy.

Wierni! ― powtórzył urągliwie rozdrażniony. ― Wierni: tylko że

David Brooks, obecny wójt kapitan Paruimy, ma wciąż dwie żony!... Głęboko
zakorzeniła się wiara, yes: tylko że Conrad Manson, o, mieszkający w tamtym
trzecim od nas domku, pół roku temu usłyszał dziwny plusk nad brzegiem rzeki,
przeraził się, uciekł, ale następnego dnia wrócił i znazł tam kamyczek, niezwykły i
cudowny, jak mu się wydało. Kamyczek zabrał i oto pogański talizman przynosi
mu wielkie szczęście przy łowieniu ryb... Wierni wyznawcy, powiada pan? O key,
ale teraz wielu z Paruimy poszukało sobie także magicznych kamyczków i bez
nich ani rusz! nie pójdzie na polowanie czy na ryby. W takie kamyczkowe gusła
wierzyli tu ongiś, przed naszym przybyciem, i teraz tak samo to robią ― wierni
chrześcijanie!...

Nagle owładnęła mną ogromna chęć wybuchnięcia śmiechem, ale się

powstrzymałem. Trafiła kosa na kamień! To było diabelnie paradne: Indianom

background image

wypominał gusła nauczyciel adwentysta, którego sekta sama pławiła się w morzu
guseł, zabobonów, czarodziejskich formuł, straszenia ludzi Chrystusami,
antychrystami i apokaliptycznymi końcami świata.

Jeśli w gusła wierzą w Paruimie ― zawołałem w obronie Indian ― to

chyba ich niewielu! Większość to wierni chrześcijanie...

Mój okrzyk speszył zatroskanego Barkera, ale oczywiście go nie przekonał.

Wiedział kierownik zbyt dobrze, co piszczało w trawie, chociaż na zewnątrz
dźwięczały tak szumne fanfary. I z nagła zbierało mi się znowu na wesoły śmiech,
bo przypomniałem sobie ucieszną książkę dwóch walecznych fanfarzystów, R. H.
Picrsona i J. 0. Emmersona, adwentystów, figlarzy i bohaterskich autorów
elaboratu pt.: .,Paddles over the Kamarang" ― Wiosła na rzece Karnarang.

36. Bycza książka dwóch adwentystów

Czarująca (w dosłownym tego słowa znaczeniu), a opętana sekta

adwentystów wierzyła w magiczną skuteczność modlitwy i także drukowanego
słowa. Nie tylko Bożego słowa, objawionego w Starym Testamencie, ale również i
w doniosłość różnych enuncjacji, głoszonych w druku przez współczesnych
abstynentów od kawy, herbaty, tytoniu, plugawego mięsa, teatru, tańca i reszty
grzechów. Literackie płody adwentystów wychodziły na świecie w 185 językach i
dialektach w roku 1945, jak podaje Encyclopaedia Britannica, i docierały do
sześciuset tysięcy zagorzalców, z których jedna trzecia, trzonowa, wyżywała się w
Ameryce Północnej. Dla tych ostatnich Pierson i Emmerson wyjechali krótko po
drugiej wojnie światowej nad rzekę Kamarang, by opisać swe wrażenia wśród
indiańskich adwentystów.

Wrażenia budzące zaufanie, o ile chodzi o podróżnicze przeżycia. Co

prawda nie był to orli lot natchnienia i nie było rewelacji, ale dwaj podróżnicy
wiarogodnie widzieli i opisali normalne doznania: urok i głosy puszczy, barwę
rzecznej wody, krzepki wygląd Indian adwentystów (zadający kłam
oszczerstwom, jakoby ich dieta nie wychodziła im na zdrowie), godziwy
przyodziewek nawróconych Indian w przeciwieństwie do odrażającej nagości
pogańskich pobratymców, a także ich do niedawne, barbarzyńskie obyczaje, jak
couvade, czyli urojone skutki porodowe ojca dziecka, dalej kupowanie od
rodziców dziewczyny na żonę i podobne pogańskie nałogi. Ale...

„Ale Bóg pokochał swe ludy Arekuna i Akawojów i miał je w szczególnej

opiece" i zesłał na jednego z ich starych wodzów proroczy sen. Ów starzec był
prymitywnym dzikusem, zaszytym dotychczas w swej niedostępnej puszczy i nic
nie wiedzącym o szerokim świecie, ale ― o cudo nad cudami! ― sen miał wysoce
wyrafinowany, wzorowo wykwalifikowany. Sędziwy poganin ujrzał w nim ni
mniej ni więcej tylko samego Chrystusa, który przemówił do niego w języku
indiańskim i we wzniosłej tyradzie objawił mu multum rzeczy: więc opisał siedem
dni stworzenia świata i jak do raju wtargnął grzech, potem przeszedł na swe

background image

własne, Chrystusowe życie, omówił swoją śmierć dla zbawienia upadłego
człowieka i w powabnych słowach rozwodził się nad nowym, szczęśliwym
ż

yciem na naszej ziemi, życiem, jakie dla człowieka przygotował Najwyższy w

odzyskanym Raju i we wskrzeszonej Jerozolimie. Jednak ażeby wejść do tego raju

dalej słodko mówiła świetlista zjawa utkwiwszy pałający wzrok w grzesznego

Arekuna ― musi stary wódz zmienić sposób życia: pozbyć się sześciu żon i
zatrzymać tylko jedną, a że ciało ludzkie jest świątynią ducha, winien wódz
wyzbyć się pociągu do pijaństwa, unikać zarówno trunków wyskokowych i
rozwiązłości, jak spożywania nieczystego mięsa...

Chrystusowa wizja ― dobrą, starą, wypróbowaną receptą ― jeszcze

zapowiedziała swój rychły powrót do swych dzieci u stóp Roraimy, co nastąpi w
postaci białego człowieka, który z daleka przybędzie z czarną księgą w ręce i
słowem Bożym na ustach. Słuchajcie go! ― zakończył Mesjasz i ulotnił się.

Stary wódz ― podają zacni Pierson i Emmerson na stronie 32 swej księgi-

wyznania ― usłuchał Chrystusa, pozbył się żon, żył odtąd ,,w harmonii z
Dziesięcioma Przykazaniami", a wielu ziomków go naśladowało.

Oczywiście stało się, jak przepowiedziało zjawisko. O objawieniu i

samorodnych adwentystach w głębi puszczy dowiedział się pastor Davis, prezes
gujańskiego oddziału adwentystów w Georgetown, i w roku 1910 wybrał się do
dalekich Indian. Proroczy wódz, rozumie się, już nie żył (a także imię jego jakoś
przepadło), za to Indianie poznali pastora po czarnej biblii, jaką dzierżył w ręce,
po jego świątobliwych słowach, a nade wszystko po urzekających darach ze
Stanów Zjednoczonych, jakie dobry pastor przywiózł brązowym przyjaciołom. O
tych darach ― ślicznych, barwnych, kretonach, błyskotkach, paciorkach ―
opowiadano mi w Georgetown, ale dwaj natchnieni autorzy woleli tego nie
pamiętać w książce.

Więc u stóp góry Roraima powstała kwitnąca misja gorliwych adwentystów

i Indianie Davisa ― jak ich nazywano odtąd ― zasłynęli z wielkiej bogobojności,
niestety po kilku miesiącach pastor Davis umarł na malarię, a Indianie znaleźli się
bez pasterza.

Dopiero po czternastu latach, już po pierwszej wojnie światowej,

misjonarze adwentyści podjęli tu pracę na nowo, nie zapominając o hojnych
darach od wuja Sama, a gdy przybyli w te lasy, uradowani Indianie witali ich
ś

piewem: ,,There's not a friend like the Lovely Jezus". (Nie ma przyjaciela nad

miłego Jezusa).

Od tego czasu, od roku 1925, bez przerwy działali tu misjonarze sprawując

do dnia dzisiejszego opiekę zarówno czujną, jak troskliwą nad wszystkimi
Indianami nad rzeką Kamarang. Pogan przeistoczyli we wzorowych chrześcijan
adwentystów, nauczyli ich śpiewać hymny i zanosić modły do prawdziwego Boga,
grzeszną nagość ciał wyplenili doszczętnie, przynieśli Indianom materialny
dostatek dzięki warzywnictwu i zbieraniu kauczuku balaty, a ich indiańskie
dawne, śmieszne imiona jak „Mały Brat", „Mała Siostra", „Wielki Brat" zdołali
wyrugować i pozwolili nawróconym przybrać godne nazwiska, jak Herbert

background image

Hoover, Franklin Roosevelt, Johnny Walker, Król Jerzy lub Królowa Elżbieta.

Ale przede wszystkim modlitwy, gorące, usilne, dziękczynne modły

nabrały nad rzeką Kamarang niezmiernej doniosłości i czyniły liczne cuda. Modły,
nieustanne modły ― czytamy w książce na stronie 74 ― uratowały wielu chorych
od śmierci, gdy mordercza epidemia (grypy) groziła zagładą. „Pomimo lekarstw

cytują autorzy słowa pastora Brooksa ― młody człowiek leżał na trzeci dzień

w agonii i lada chwila oczekiwaliśmy zgonu. Wtedy zwołaliśmy całą jego rodzinę
na modlitwę. Pan Niebios wysłuchał naszych pokornych błagań i od razu nastąpiło
polepszenie, gorączka zelżała i po tygodniu chory mógł już wstać z łoża boleści".

„Indianin Arekuna Thompson, żyjący w grzechu z dwoma żonami ― o

innym wypadku opowiadała dwom autorom Mrs. Brooks, żona pastora Brooksa

miał młodego syna, Wallace'a, którego ukąsił jadowity wąż. Po kilku dniach

przyniesiono umierającego do mnie, żebym go ratowała. »Nie mogę! Jego stan jest
tak beznadziejny, że nie mogę go ratować« ― powiedziałam do Thompsona. ―
»Ale Pan Jezus, jak wiecie, był Wielkim Lekarzem, więc tylko modlitwa do Niego
może uratować twego syna. Musisz, ojcze, oddać swe życie Jemu. Jeśli tak
postąpisz i oddalisz drugą żonę, Pan może Ciebie wysłucha. Skruszony ojciec
wyrzekł się wszystkich grzechów, ślubował Panu nawrócenie, klęknął do
modlitwy. Wtedy dałam choremu zastrzyki. Pan wysłuchał nas i ocalił życie
Wallace'a, a stary Thompson wszedł odtąd na drogę cnoty i oddalił drugą żonę".
Tyle Mrs. Brooks, żona pastora.

Książka Piersona i Emmersona nie byłaby kompletna i nie przemawiałaby

należycie do wyobraźni czytelników w USA, gdyby dwaj adwentyści nie ulżyli
sobie, opisując z soczystą lubością rzetelną zawiść, panującą między
adwentystami Gujany a katolikami Wenezueli i Brazylii. Zawiść i nieustanną
wojnę, wiedzioną tam o dusze Indian między dwoma odłamami chrześcijaństwa.

Jak dawniej Indianie w Nowej Anglii uchodzili w oczach purytańskich

Ojców Pielgrzymów za wyrzutki z piekła rodem, tak samo dzisiejsi misjonarze
katoliccy w Wenezueli wydawali się amerykańskim adwentystom wcieleniem
wszelkiego zła, pokurczem Belzebuba. Więc jedni drugim wyrywali indiańskie
owieczki, a że adwentyści mieli większy tupet i bogatsze zasoby, wtargnęli do
Wenezueli i katolikom podbierali na ich własnym podwórku Indian, mianowicie w
miejscowości Kikhan. Księża chwytali się podobno nikczemnych środków, by
rywali wypędzić, ale na nic się nie zdały ich intrygi i prześladowania. Prawdziwa
wiara, wiara adwentystów, odnosiła triumf nad siłami zła, które w końcu musiały
pogodzić się z istnieniem Indian adwentystów w wenezuelskim Kikhan.

Taki był mniej więcej sens relacji autorów książki, ale należy

przypuszczać, że do zwycięstwa adwentystów w pogranicznej Wenezueli
przyczyniły się nie tylko hojne dary pastorów, ale i dyplomatyczny nacisk USA w
Caracas: mieli adwentyści swe dobre chody w Waszyngtonie, łasym na każde
rozszerzenie jankesowych wpływów w krajach Ameryki Południowej.

Historia dziesięcioletniego Henry'ego, opisana przez autorów, ma posmak

westernu, przy czym ksiądz wenezuelski wypadł jak czarny charakter w filmie.

background image

Pewien Indianin Arekuna, zaśniedziały katolik, mieszkał we wsi Savaning w
Wenezueli, ale trzech młodych jego synów wychowywało się po drugiej stronie
granicy, w Paruimie, i, rzecz prosta, było pod wpływem pastora adwentystów.
Najmłodszego z nich, Henryka, ojciec chciał mieć przy sobie, więc go sprowadził
do siebie, a że malec jeszcze nie był ochrzczony na adwentystę, oddał go
proboszczowi w Savaning, ażeby wykształcił go na księdza.

Wiadomość o tym łotrostwie oburzeni adwentyści, a zwłaszcza pastor,

przyjęli jak zhańbienie i świętokradztwo, więc dwaj starsi bracia Henryka wybrali
się do Wenezueli, by sprowadzić go do Gujany. Gdy ksiądz nie zgodził się na
dobrowolne oddanie malca, dwa zuchy z narażeniem życia w nocy wykradli brata
z seminarium i w trójkę czmychnęli w stronę granicy. Rano dwóch konnych
katolików z bronią w ręku puściło się w pogoń, ale ich nie odkryto i chłopcy uszli,
gdyż „Jezus wysłuchał ich modlitwy".

W Paruimie powitano ich powrót z burzliwą radością jako widomy znak

zwycięstwa sprawy dobrej nad złą i zaraz też pastor ochrzcił Henryka na
adwentystę. Niestety rzecz wzięła tragiczny obrót. W czasie pobytu w Wenezueli
chłopczyk nabawił się tajemniczej choroby tropikalnej (?) i w kilka dni po
otrzymaniu chrztu wyzionął ducha. Ale wzniosła idea wygrała, bo zanim młode
serce przestało bić, z ust Henryka usłyszano tkliwy szept: Gdy się zbudzę, zobaczę
Jezusa i wszystkich jego aniołów!

Książka dwóch podróżników, Piersona i Emmersona, miała olbrzymie

znaczenie propagandowe dla adwentystów w Ameryce Północnej. Na pewno
nikomu z jej zachwyconych czytelników nie wpadła do głowy niepokojąca myśl,
dlaczego oni dwaj, zasłużony pastor Davis i bohaterski Henryczek, musieli tak
przedwcześnie rozstać się z tym światem, skoro modły adwentystów u stóp
Roraimy miały, jak wiadomo, tak cudotwórcze skutki ― i nastręczała się jeszcze
jedna, uboczna wątpliwość, mianowicie co do ojcowskiego autorytetu: czy wobec
dziesięcioletniego synka nic już nie znaczyła wola ojca, chociażby błądzącego
katolika ― ale chyba tak śmieszne skrupuły nie liczyły się tam, gdzie w grę
wchodziły boskie cele adwentystów.

Książka dwóch autorów olśniewała mirażem powodzenia, rzeczy tak

drogiej sercom Amerykanów. Czytelnicy dowiadywali się, że tam, w głębi Gujany
Brytyjskiej, adwentyści wskrzesili raj na ziemi, stworzyli rozmodlone
społeczeństwo brązowych chrześcijan, silnych wiarą w Jezusa, szczęśliwych w
swej dobroci. Taka książka podnosiła na duchu i, jak dwa razy dwa, otwierała
trzosy dla pracy misyjnej.

Tylko, do licha, jak ten piękny obraz sielanek nad Kamarang River

skojarzyć z gderliwą krytyką Mr. Leslie Barkera? A może Barker pomimo
dziarskiego wyglądu był zakutym wątrobiarzem ?

37. Popełniam same gafy

background image

Pożegnawszy się z Leslie Barkerem, dziwnym człowiekiem, bo

wychowawcą Indian, a tak ich surowo, rzekłbyś: wrogo, osądzającym ―
wróciłem do „quartier latin", gdzie był sklepik spożywczy Paruimy. Towarzyszyli
mi Paul i Leona. Minęła godzina dziesiąta, jednak słońce nie męczyło: byliśmy,
jak przypuszczam, na wysokości Zakopanego. Leona miała szesnaście lub
siedemnaście lat, ale była ogromnie rozwinięta, szeroka w ramionach, pasie i
biodrach: kloc.

Daniel Rambrose, nauczyciel w „quartier latin", zawiadywał sklepom,

otwartym w ciągu dnia na godzinę czy dwie, i sam sprzedawał. Nabyłem u niego
sproszkowanego mleka, masła arachidowego, płatków owsianych, ovaltiny, cukru
i sera, wszystko produkty sprowadzano z Georgetown i srodze jarskie, a nie
dostałem sardynek ani mięsa w puszce i trzeba było zjechać na jarosza.

Dom gościnny, czyli Rest House, jak go tu nazywali, w którym miałem

mieszkać, był solidnym, dwuizbowym, drewnianym budynkiem na wysokich
palach, podobnym do innych chat zamożniejszych Indian, z tym tylko, że
zamkniętym na kłódkę; Klucz do kłódki posiadał mrukliwy starzec imieniem
David. Paul przekazał mu polecenie kierownika szkoły, by otworzył dla mnie
drzwi domu, ale David tylko spojrzał na mnie spode łba i dalej strugał z drewna
małe dziecinne czółenka. Zabawki były ubożuchną lichotą, a więc paruimska
cepelia, tak samo jak inne na świecie, nie płodziła arcydzieł.

Dopiero po dobrym kwadransie David zechciał przerwać struganie i

niechętnie, z ciężkim sercem, odszedł po klucz. Tymczasem dokoła mnie i domu
gościnnego zebrało się sporo Indian, ciekawie spozierających na białego
przybysza.

Jako adwentyści pozbyli się już od pokolenia nieśmiałości wobec

Europejczyków, więc patrzyli na mnie jak na interesujący eksponat na wystawie.
Podczas gdy ja siedziałem na schodach do mego domu i czekałem na powrót
Davida, oni wyrażali między sobą swe poglądy o mnie z nie ukrywanym
przekąsem, chociaż bez wyraźnej wrogości. Paul spełniał rzetelnie swą
czterodolarową powinność: przekonywał ich do mnie, zachęcał i wyjaśniał, że
diabeł, nawet biały diabeł, nie taki zły jak wygląda.

W pewnej chwili Paul oświadczył mi, że ludzie Paruimy pragną wiedzieć,

dlaczego tu przyjechałem.― Chciałbym złowić kilkaset tutejszych motyli ―
odrzekłem.

Do czego ci tyle motyli ? ― zainteresowali się Paul i ci wszyscy, którzy

rozumieli język angielski.

Ciemnych, zacofanych dzikusów w takich wypadkach uspokajało się

bujając ich, że motyle służyły do wyrobu lekarstw. Ale mieszkańcy Paruimy nie
byli już dzikusami.

Zbieram motyle dla szkół w Polsce ― odpowiedziałem zgodnie z

prawdą. ― Łowiłem już nad Amazonką, teraz chcę tutaj spróbować...

Ale prawdomówność w Paruimie jeszcze, czy już, nie popłacała: ludzie nie

dali mi wiary, odnieśli się z nieufnością.

background image

Jak to: dla szkół ?! ― ogarnęło ich zdumienie. ― Czemu przed nami

ukrywasz prawdę? Czemu nie chcesz się przyznać, że z motyli robisz lekarstwa?

Bo nie robię!―parsknąłem.

Kilku tu przed tobą już łowiło motyle ― zapewniali mnie z wyższością

ludzi nie bitych w ciemię― a wszyscy mówili, że robią z motyli lekarstwa! A ty
co ? Czemu kręcisz ?

Ja nie robię lekarstw ― upierałem się nieszczęsny.

Niedawno temu przyjechał tu ze Stanów przyjaciel pastora Tolla ―

zgromił mnie jeden z nich ― i my mu wierzymy: on łowił motyle, żeby robić
lekarstwa!...

Wyraźnie był to argument najwyższy, nieodparty. Przestałem obstawać

przy swoim, poddałem się.

Ja osobiście lekarstw nie robię ― dukając przyznałem się do winy ―

ale może szkoły, które dostają moje motyle, fabrykują lekarstwa ?

Na pewno! Niechybnie! A widzisz! ― zatryumfowali mieszkańcy

Paruimy i odnieśli się do mnie przyjaźniej.

Ale tylko na krótko. Po chwili popełniłem nową gafę i okrutnie ich

zawiodłem. Od dawien dawna przyzwyczajono ich do tego, że przyjaciele pastora
Tolla przywozili ze Stanów Zjednoczonych fury lekarstw i darmo je tu. rozdawali
jako propagandę swej dobrej woli. Wytworzyła się u indiańskich adwentystów
mania lekarstw, obłędna wiara w zamorskie lekarstwa (do diabła, znowu
zapachniało mi własną ojczyzną!) i ludzie ci uważali, że każdy biały, tu
przybywający, winien dostarczać im leków. Obojętne jakich, byle leków.

Gdy im oświadczyłem, że mam lekarstw niewiele, tyle prawie co nic,

gorzko ich rozczarowałem. Patrzyli na mnie, jak gdybym ich skrzywdził albo
oszukał, i zasmuceni zaczęli się oddalać.

Wtedy przechodził obok mnie dwunastoletni chłopiec z książką pod pachą,

zapewne uczeń Barkera. Zaciekawiłem się tym, co on czyta, i przywołałem go do
siebie. Posłusznie przyszedł i pokazał mi książkę.

Były to historie biblijne, wydane w bogatej szacie graficznej i pełne

nieodpartych obrazków, częściowo ślicznie wielobarwnych. Niestety, zarówno
tekst jak ryciny odznaczały się makabryczną naiwnością, nastawioną na
maluczkich i ubogich duchem. Roiło się tam od dziwacznych wężów, piekielnych
ogni, zdradzieckich poczwar i diabłów. Wiało z kart zatęchłym średniowieczem,
ale książkę wykonano na najwyższym poziomie poligraficznej techniki
dwudziestego wieku. Printed in USA, oczywiście.

Siedząc wciąż na schodach domu gościnnego i przerzucając stronice

książki, ujrzałem fantastyczny wizerunek Boga, przedstawionego w
nieprawdopodobnej glorii napuszonych kolorów. Wydawcy książki wysadzili się
jak niebożęta i podziwiałem ich kunszt z rzetelną dozą humoru.

Chłopak stał tuż przy mnie i widok tak jaskrawego Boga wywołał w nim

należyte wrażenie. Przejęty nagłym wzruszeniem, wyrostek chciał prawie klęknąć,
lecz nie uczynił tego, natomiast pobożnie zerwał czapkę, jaką miał na głowie.

background image

Ponieważ ja nie zdjąłem mej furażerki, obraziłem Boga. Wyrostek oburzył się.
Zmierzywszy mnie nieprzyjaznym wzrokiem warknął coś niemiłego pod nosem,
wyrwał mi z rąk książkę i poszedł. Nie ukrywał swej wrogości.

Nareszcie wrócił David z kluczem, ale był strasznie ważny i jeszcze długo

trzymał mnie na dworze, zanim raczył wpuścić do domu.

Zakipiało we mnie uciesznym przeczuciem, że wpadłem oto w świat

cudownego absurdu. Pałali tu dziwaczną miłością do białego Boga, a
równocześnie niechęcią do białego człowieka.

Ciekawie zapowiadały się następne dni.

38. Pokraczna uroda dziewoi Leony

Nie następne dni, lecz jeszcze ten pierwszy dzień zgotował mi ciekawą

hecę: zagadkę dokoła kucharki Leony.

Leslie Barker, jej nauczyciel, polecił mi ją jako dobrą kucharkę, ona się

chętnie zgodziła, a gdy stary David nareszcie wpuścił nas do domu, było południe,
więc pora na obiad.

Miałem własne garnki aluminiowe i zapasów żywności w bród, toteż zaraz

zabraliśmy się do przygotowania obiadu. Paul raźno przyniósł w imbryku wodę z
Kamarangu, płynącego o niespełna sto kroków od domu, a następnie rozniecił na
murawie ognisko i nastawił wodę. Podczas krzątaniny dokoła obiadu zwaliła się
do nas hurma ludzi z sąsiednich chat. Ciekawi, co i jak jadłem, bez słowa śledzili z
uwagą każdy mój ruch. Była to zwykła, nie wroga wścibskość Indian.

Leona ruszała się przy tym wszystkim trochę jak ciemięga, mało i

niezdarnie, jak gdyby z łaski, co łożyłem na karb jej chwilowej nieśmiałości.
Młódka była w niewyraźnym humorze, mrukliwa i tak kiepsko władająca
angielskim językiem, że i trzech słów nie potrafiła do mnie skleić.

Przekonany, że wkrótce się rozkrochmali, robiłem sobie w głębi duszy

nieszlachetny apetyt na jej obfite kształty. Leona miała ładną twarz, za to postać
tak czworograniastą, że po prostu urzekała mnie swą pokracznością: była to
klasyczna karykatura urody tutejszych Indianek. Więc brzydko łykałem ślinkę na
myśl o fotografiach, jakie natrzepię z pękatej ślicznoty. Żeby zaś ją tym pewniej
pozyskać, podarowałem jej po obiedzie buteleczkę perfum „Czar walca",
przywiezioną z Polski.

Uzgodniłem z Paulem i Leona plan na popołudnie: on miał zjawić się u

mnie o trzeciej i odbyć ze mną przechadzkę po Paruimie, ona miała przyjść o
piątej i przygotować wieczerzę. O szóstej zachodziło słońce, więc pragnąłem
jeszcze za jasnego dnia załatwić się z jedzeniem. Ażeby uniknąć nieporozumień,
wskazałem Leonie na niebie, gdzie o piątej godzinie będzie stało słońce.

Paul o trzeciej nie przyszedł. Mieszkał niedaleko, więc udałem się do niego

i z pogodnym uśmiechem wywlokłem go z chaty. Leona spóźniła się o godzinę i
przybyła, czupurnie nadąsana na ładnej twarzy, o zachodzie słońca; z równie

background image

pogodnym uśmiechem poprosiłem ją, żeby w przyszłości nie spóźniała się.
Mówiłem do niej przyjaźnie, ale i to jej się nie podobało; siedemnastoletnia
dziewoja nie znosiła wymówki, choćby tak słusznej i łagodnej.

Twarz jej skamieniała nagłym postanowieniem.

Nie spóźnię się ― rzekła ― bo nie będę tu już pracowała. Jutro

wychodzę daleko do lasu, gdzie nasza polana...

To przyjdziesz dopiero pojutrze ?

Też nie. Wcale już nie przyjdę!

Okazało się nieoczekiwanie, że teraz dość biegle władała angielskim

językiem.

Po chwili konsternacji wybuchłem rozweselony:

Leona, ależ znakomicie mówisz po angielsku!... Powiedz mi, czy

jestem ci coś winien za pracę ?

Tak jest.

Ile?

Niech mister sam to wyznaczy.

Czy wystarczy ci jeden dolar ? ― zapytałem z żartobliwą drwiną, bo

Leona podczas obiadu właściwie nic nie robiła.

Niech będzie! ― zgodziła się.

Więc dostała dolara i odeszła urażona. Było to najwyższe wynagrodzenie,

jakie kiedykolwiek komuś wypłaciłem za tak znikomą pracę. Zabawna przygoda z
Leona wyprowadziła mnie nieco z równowagi i przyznaję się, zgnębiła mnie. Przy
najbliższej sposobności opowiedziałem historię Barkerowi. On z uciechy zaklaskał
w dłonie i rozpromienił twarz złośliwym uśmiechem.

Zgadza się! Wszystko w porządku! To ona, Leona! Poznaję ją! ―

kraśniał z radości.

Nie rozumiem pana!

Wszystko jasne jak słońce! Diagnoza słuszna!

Jeszcze pana nie rozumiem!

Histeria! Po prostu upór pomylonej dziewczyny! To szalona pała!

I Barker przytoczył mi kilka przykładów nieobliczalnego temperamentu i

humorów Leony. Była pojętną uczennicą ― wyjaśniał mi ― ale gdy nachodziły ją
chwile butnych zachcianek, stawała się niemożliwa. Na przykład po angielsku
nauczyła się nieźle, ale od czasu do czasu zachciewało jej się bojkotować
nauczyciela. Zaczęła na lekcji przekornie odpowiadać po akawojsku i mówić tylko
tym językiem, a on go nie znał. Dopiero musiał huknąć na nią z całych sił, żeby
przemówić jej do rozumu...

Może był to słuszny bunt przeciw narzucaniu jej obcego języka,

angielskiego?...

Nic podobnego.

I taką wariatkę polecił mi pan na kucharkę? ― wytknąłem Barkerowi

nie na żarty.

Dlaczego nie ? ― zaśmiał się wyzywająco. ― Myślałem, że przy

background image

Europejczyku zachowa się lepiej, nie odważy się na szusy. Ale nie pomogło:
odważyła się!

Barker stroił miny szydliwe i figlarne, bo miał jeszcze coś w zanadrzu.

Nie pomogło tym bardziej ― przymrużył oczy ― że szanowny

Europejczyk popełnił fatalny błąd. .. -

Jaki ? ― zdziwiłem się.

Zapomniał, że miał do czynienia z adwentystką!

Cóż to ma do rzeczy ?

Ogromnie ma! A ta butelka perfum ―to nie owoc zakazany, nie jabłko

szatana? Nie cuchnąca ciecz, zwarzona przez kusiciela, a z piekieł dostarczona ?

Powtarzam, zapowiadało się ciekawie. W tej zapadłej dziurze wszystkie

wyskoki były możliwe. Więc postanowiłem mieć się na baczności, nie kusić ludzi
diabelnymi darami, nie dziwić się chimerom, zachwycać się kaprysami, ale przede
wszystkim samemu być szlachetnym: nie łaszczyć się na fotografowanie
dziewczyn o przesadnych wdziękach, bo to rzeczywiście nie było fair.

39. Lekomania

Po gorzkiej pigułce, zadanej mi pierwszego dnia, wszystkie te ludzkie

fantazje i fanaberie zeszły na drugi plan wobec majestatu przyrody, otaczającej
Paruimę. Pierwsze wrażenia krajobrazu, który tak żywo przypominał mi zatokę
Rio de Janeiro, potęgowały się z dnia na dzień, ale zanim zacząłem na dobre
wchłaniać te czary, przyszło mi poznać dziwaczną manię Indian: mianowicie ich
cichy szał, dotyczący chorób i lekarstw. Mieli bzika na tym punkcie ― i zdaje się,
ż

e rozumiałem, dlaczego.

Ongiś pogańscy Arekuna i Akawoje, podobnie jak wszystkie pierwotne

szczepy, żyli, jak wiadomo, nieustannie pod obuchem przeróżnych
niebezpieczeństw, zagrażających ich ciału i duszy od sił niewidzialnych. Na te
paskudztwa tylko piajowie, czyli czarownicy, znali gwarantowane sposoby i do
nich też ludzie walili po pomoc. Zaklinacze rozporządzali pięknym asortymentem
sztuczek, dmuchań, abrakadabr, także ziół trujących i leczniczych, więc cudownie
pomagali, a ludziska im ślepo wierzyli i do nich się garnęli.

Gdy przyszli biali misjonarze i wojnę wydali piajom, łatwo ich, rzecz

prosta, pokonali, bo mieli więcej sprytu i lepsze chwyty. Indiańskich rywali-
piajów wykurzyli jak nic, a ich magię i lecznicze sztuczki przepędzili na tyle
skutecznie, że pozostała po nich pustka. Co prawda biali przywieźli Indianom swe
własne lekarstwa, ale były to lekarstwa bezduszne, bez polotu, jakieś niepokaźne i
na domiar skuteczne. Gdzież dawne tajemnicze obrzędy, tak podniecające
indiańską wyobraźnię, gdzie natchnione rozpasanie duszy, gdzie wyuzdany powab
groźnych potęg? Gdzie nieustanna, czarowna niepewność ? Przy białych
tabletkach nie przeżywało się żadnych wzruszeń, zresztą lekarstw białego
człowieka było zawsze za mało. Misjonarze rozniecili urok chorowania, lecz

background image

roznieciwszy, poskąpili leków.

Więc gdy zjawiał się nad rzeką Kamarang nowy biały człowiek, budził

ogromną nadzieję. Indianie, wciąż jeszcze głodni magicznych sensacji, patrzyli na
mnie z drapieżną ciekawością. Nie spodziewali się, że będę wielkim prorokiem,
ale może przywoziłem nowe, porywające lekarstwa?

Gdy po kolacji pierwszego dnia siedziałem w moim schronisku przy

naftowej lampie i czytałem „byczą książkę dwóch adwentystów", odwiedził mnie
Paul. Na ręku niósł dwuletnią córeczkę. Ucieszony jego przybyciem, chciałem z
nim omówić plany na następne dni, lecz on nie poszedł na to i zaraz uderzył w
elegijny ton. Prosił o lekarstwa dla córeczki: poprzedniego dnia mała spadła ze
schodów i bolał ją brzuch tudzież noga. W istocie, na nodze widniał nieznaczny
siniaczek, nic groźnego, dziecięca rzecz.

Pojutrze noga będzie zdrowa! ― oświadczyłem ku rozczarowaniu

Paula.

A brzuch ? ― załkał nie dając za wygraną.

Byłem przekonany, że ból brzucha to zacny wymysł troskliwego ojca.

Ból minie tak samo jak wszystko na świecie, nawet jeszcze szybciej! ―

pocieszyłem Paula głęboką prawdą życiową.

To lekarstwa żadnego nie dostanę ? ― nie wierzył własnym uszom.

Żadnego! ― trwałem przy swoim. ― Mówiłem już w południe, że nie

mam nic prawie...

Ale Paul nie godził się tak łatwo, ażebym tracił aureolę leczniczego'

potentata. Zaczął narzekać, że od dłuższego czasu sam cierpi na żołądek; po
jedzeniu go dusi, a on często wymiotuje: może na to mam lekarstwo ?

Wżywając się w jego pragnienie poszedłem mu na rękę. Chciał wywołać

moje współczucie, więc powiedziałem:

Lekarstwa nie mam, ale to może być coś bardzo poważnego. Radzę

porozmawiać z Mr. Golasem, może zabrałby Paula do szpitala w Georgetown ? A
może felczer w Kamarang Mouth mógłby pomóc ?

Niestety ów felczer był Hindusem i Paul miał o nim nietęgie wyobrażenie:

o nim i o jego lekarstwach. Od lat nie było tu prawdziwego lekarza, a myśl o tym
tak raptowną melancholią przejęła Paula, że znienacka pełen żalu poprosił mnie o
zaliczkę pięciu dolarów na poczet swego wynagrodzenia. Dostał, bo należało mu
się pocieszenie za zawód, jaki mu sprawili lekarze i ja.

Następnego dnia przy śniadaniu nie dano mi spokoju. Zjawił się inny

sąsiad, powitał grzecznie i zaraz domagał się lekarstwa.

Jakiego? ― zdziwiłem się.

Dobrego!

W tym zwięzłym żądaniu czegoś dobrego niezawodnie była głęboka

filozofia, ale mimo to chciałem dowiedzieć się, co mu dokuczało. Certował się,
pojękiwał, wykręcał się, ale w końcu podciągnął nogawkę i pokazał na nodze
lekkie podrapanie, już zagojone.

Rana jest tak poważna ― zaszydziłem z niego ― że lekarstwa na to nie

background image

znajdziesz nawet w Georgetown, a tym mniej u mnie...

Ale noga mi puchnie czasem! ― zaskowyczał rozżalony.

Puchnie zwłaszcza po wielkim marszu, prawda ? ― podsunąłem.

Prawda, święta prawda! ― podskoczył z radości.

Dlatego mówię, że nie mam na to lekarstwa!...

Indianin spojrzał na mnie z ogromnym zdumieniem i wyrwało mu się

zgłębi duszy:

Nie masz lekarstw, a przyjechałeś do nas ?

Nie udało mi się zachować powagi i musiałem wybuchnąć śmiechem, bo

jakże żywo stanęła mi w oczach daleka, hej, ojczyzna: toż zawiedziony Akawoj
patrzał na mnie z tym samym niedowierzaniem, z jakim u nas patrzało się często
na cudzoziemca, przyjeżdżającego bez spodziewanych dolarów.

Także inne istoty miały chrapkę na to, co przywiozłem. W kartonie z

ż

ywnością, leżącym dotychczas na podłodze, odkryłem sto maleńkich mrówek i

kilka przystojnych karaluchów. Przyszły do chleba, jaki tam przechowywałem.
Obyczajne karaluchy dały się przepędzić łatwo, natomiast mrówki oporniej, po
czym karton postawiłem na stole, z dala od podłogi, i uważałem sprawę za
załatwioną tak samo pomyślnie jak z Indianami.

40. Kwiaty w puszczy i morpho

Witał nas świeży, słoneczny poranek, toteż przyjaźnie rozstałem się z

sąsiadem, lubownikiem lekarstw. Dostał na odczepne jedną tabletkę z krzyżykiem
na ból głowy i poszedł szczęśliwy.

Miły Charles, trzynastoletni syn Paula, przed udaniem się do szkoły

przyniósł mi z rzeki wodę w imbryku i zgotował ją na ognisku przed moim
domem, (a będzie mi gorliwie gotował trzy razy dziennie i nie znuży się,
albowiem wpadł w potrzask: zobaczył u mnie temperówkę w postaci żółtego
samochodzika i zapałał do niej). Więc sparzyłem sobie wieczną zupę z ovaltiny i
płatków owsianych i popiłem słodką kawą pilnując, żeby adwentyści siódmego
dnia nie zauważyli kawowego przestępstwa. A ponieważ Paul zgłosił się tym
razem punktualnie o ósmej, mieliśmy piosenkę, jeśli nie na ustach, to w sercu, i
uzbrojeni w aparat fotograficzny, dwie siatki na motyle i raźność, ruszyliśmy
ś

cieżką na łów do puszczy, na stoki górskie.

Mijaliśmy domy na palach i chaty przyziemne, przy których z rzadka i

sennie uwijały się kobiety i dzieci. Kobiety miały skromne łaszki na sobie,
dziatwa także jakieś niewyraźne majteczki, więc wszyscy chowali się jak przed
hyclem, gdy chciałem ich fotografować. W zasadzie nie byli przeciwni temu, ale z
rana nosili gorsze gałganki i wstydzili się. Adwentyści wpoili im nie tylko
maniactwo lekarstw, ale i kompleks odziewania się.

Między wsią a puszczą przebrnęliśmy przez nieszeroki pas dzikich

rozłogów, porosłych chwastami i krzewem, i dostaliśmy się do lasu. Ścieżka

background image

zaczęła niezwłocznie wspinać się na zbocze góry Konaktipu, jak mi ją nazwał
Paul. Wśród drzew przewodziły potężne mora, tak znamienne dla całej Gujany, i
było raczej cieniście, mimo to przy ziemi krzewiła się bujna podszywka:
wiadomo, puszcza tropikalna. To nie był półmrok; raczej nadmiar zieloności.

A las zaraz na wstępie jak gdyby chciał mnie oszołomić przepychem,

zgotował nie lada niespodziankę. Usłał ścieżkę blaskiem żółtych i
pomarańczowych kwiatów, opadłych z górnych pięter zielonego sklepienia.
Pomimo że opadły, były wciąż jak żywe, nie zwiędłe. Owych kwiatów, nawet
niedużych, ale przedziwnie jaskrawych w barwach, ścieliło się tak wiele, że
tworzyły istny dywan na ścieżce i obok niej, i napełniały człowieka gwałtowną
radością. Nawet Paul je zauważył i coś odczuł. Zadzierając głowy
wypatrywaliśmy w konarach, skąd kwiaty spadały, ale w plątaninie listowia nie
dało się odkryć ich źródła. Pochodziły widocznie z najwyższych wierzchołków
drzew i były tajemnicze jak dary leśnych boginek.

Idąc dalej w górę podumałem nad kapryśnym losem ludzkich poglądów na

temat kwiatów w puszczy tropikalnej. Różnie bywało i cudacznie.

Podróżnicy, zwłaszcza w dziewiętnastym wieku, oczarowani bogactwem

roślinności tropikalnej, nie szczędzili gorących słów w swych opisach i tęgo
puszczali wodze fantazji. A ponieważ w istocie rosły w puszczy storczyki,
urzekające swym pięknem i były rafflezje o kielichach kwiatów
nieprawdopodobnie olbrzymich, i były owadożerne nepenthes, budzące ciarki
niesamowitości―kojarzono z tropikalną puszczą wyobrażenie, że to rajski ogród
rozpasanej plenności. Jeśli zaś rajski ogród, to ― z natury rzeczy ― pełen
pysznych kwiatów. Więc w opisach dziewiętnastowiecznych entuzjastów roiło się
od urzekających kwiatów w puszczy tropikalnej, a ówcześni graficy, poprzednicy
naszego Ociepki, nie pozostawali w tyle i płodzili szalone wizje rozkwieconych
tropików.

Aliści pod koniec dziewiętnastego wieku zaczął się wyraźny bunt

przeciwko tym kwiecistym przerostom. W modę weszła defloracja tropików i
oblewanie zimną wodą dawnej, rozigranej wyobraźni. Należało odtąd do dobrego
tonu, zwłaszcza u badaczy o ambicjach naukowych, by drwić sobie z zapaleńców i
stwierdzać ubóstwo kwiatów w przeciwieństwie do rozpasanej zieleni.

Nawet skromny podróżnik z Polski, A. F., wędrujący przed drugą wojną

ś

wiatową w dorzeczu Amazonki, chociaż sam bez zapędów naukowych, jednak

zauważył ów brak kwiatów i pisał o tym, lecz chytrus dodawał dla pewności, że to
pozorny brak. I miał chyba słuszność. Przeciwstawiając środowiska naszej
północnej flory przypominał, że u nas kwiaty skupiały się głównie w porze
wiosenno-letniej, i to przeważnie na łąkach. Natomiast w tropikach kwiaty nie
miały specjalnej pory kwitnięcia, a rozpraszając się po całej puszczy ginęły w
powodzi zieleni. Podpisuję się pod tym i dziś, po trzydziestu latach.

Wędrowiec w tym liściastym oceanie miewał chwile olśnienia. Kroczył

kilometrami przez puszczę, coraz bardziej przytłoczony frenezją czy majestatem
zieloności, nic, tylko zieloności, a oto nagle wzrok jego chwytał przypadkiem

background image

barwne cudo, zawieszone w labiryncie pnączy i narośli. Albo z niewidzialnych
szczytów drzew opadał rzęsisty deszcz kwiecia i oto ścieżkę ścielił puszystym
dywanem. A gdy niedawno temu leciałem do Gujany nad puszczą, ileż razy poiło
się oczy barwnym, przeważnie żółtym, blaskiem niektórych wierzchołków drzew,
obsypanych tysiącem kwiecia, widzialnego tylko z góry.

Z tych kwiatowych medytacji wyrwał mnie Paul, kroczący za mną. Trącił

mnie i wskazał ręką przed siebie. Zbliżaliśmy się do polany, a na jej skraju bujał,
jak błyszczący meteor, wielki, niebieski morpho. Doskoczyłem do niego jak kot,
machnąłem z góry siatką, trafiłem. Niestety wtłoczyłem motyla wraz z siatką w
gąszcz chwastów przy ziemi. W zielsku cwaniak przytaił się, znikł mi z oczu. Ale
gdy szukając go ostrożnie podniosłem rąbek siatki, wyprysnął jak z procy, wzbił
się niebieską błyskawicą i uciekł. Był to czujny lotnik, czujniejszy niż łowca,
wałęsający się po kwiatowych rojeniach.

Piękny motyl ― zgrzytnąłem z humorem ― jest jak piękne kwiaty:

znika z oczu w morzu zieleni.

41. Płodną ścieżką przez puszcze

Był to niezawodnie Morpho menelaus, który według słów doktora Seitza,

„był tak wspaniały, że słusznie nosił miano owego bohatera mistycznych
prawieków". Morpho menelaus stanowił wybitną indywidualność w
społeczeństwie motyli i był czymś w rodzaju de Gaulla wśród łuskoskrzydłych,
może nawet Łazuki albo Wańkowicza, tylko że bez Melchiorowego tupetu.
Morpho był pyszny, niestety uciekł, ja cierpko zgrzytnąłem, po czym wyszliśmy
na polanę.

Indianie wykarczowali tu puszczę i na hektarowym pólku uprawiali

kassawę. Żywej duszy nie zastaliśmy, ale widać było, że niedawno temu
ukończono żniwa i już sadzono pręciki do nowej uprawy. Kassawa, jak ją tu
nazywali, czyli maniok, stanowiła podstawowy pokarm wszystkich nizinnych
Indian w gorącym pasie Ameryki Południowej. Była ich błogosławieństwem i
przekleństwem zarazem, darem niebios i biczem bożym: fantastycznie płodna,
miała okrutnie mało odżywczej treści i człek musiał potężnie wypychać nią
ż

ołądek, by utrzymać się jako tako przy siłach.

To przede wszystkim była roślina stworzona dla leni: półłokciową gałązkę

ucinało się ze starego krzewu, następnie patykiem dziurawiło się ziemię na
niewiele centymetrów i w tę dziurkę wkładało gałązkę manioku. Resztę robiła
natura. Gałązka wypuszczała korzonek, a po dziewięciu miesiącach człowiek
wyciągał z ziemi kilka kilogramów bulwiastych korzeni, usuwał z nich trujący sok
i przygotowywał je do jedzenia. Nawiasem mówiąc, ów sposób odtruwania
manioku uchodził w oczach etnologów za jedno z genialnych odkryć, dokonanych
przez Indian.

Na polanie było jasno i ciepło, a wesoło od wielu barwnych motyli.

background image

Uwijały się na osłonecznionym skraju puszczy. W oczy rzucały się nadobne
heliconiusy o wąskich a długich skrzydłach i wykwintne Papilio. Były prawie
czarne z fioletowymi plamami i nad wyraz piękne, choć mało podobne do swych
dalekich kuzynów, naszych poczciwych paziów królowej. Słoneczne, rozkoszne
bractwo, wobec którego Paul i ja zachowaliśmy się jak ostatni barbarzyńcy.

Mieliśmy żarłoczne siatki i żywo, z impetem, biegaliśmy. Już od lat

wyzbyłem się krwawych instynktów, nie strzelałem do ssaków, nie zabijałem
ptaków. Czciciele świętych krów mieliby ze mnie pociechę. A tu tymczasem w
paradę weszły motyle. Nie one, raczej poznańskie szkoły. Chciałem po prostu
przywieźć im kilkaset barwnych dokumentów piękna tropikalnej puszczy. Ale
jeśli gdzie indziej dobrymi chęciami droga do piekła była wybrukowana, to tu
przeciwnie, złymi uczynkami dążyło się do zacnego celu. Tak więc my, obłudni
faryzeusze, głusząc swe sumienie masakrowaliśmy śliczne heliooniusy i
szlachetne Papilia.

Puszcza dokoła Paruimy obfitowała w niezwykłe ptaki, a między nimi ary:

dowód, że tutaj gąszcz był wciąż jeszcze prężny i dziewiczy. Nad rzeką
Pomeroon, bliżej Atlantyku, w lasach Arawaków, ary już wyginęły; tu, nad
Kamarangiem, było ich jeszcze pełno. Okazałe papugi zawsze wywoływały u
mnie przyjemne wzruszenie, ale tego dnia wyjątkowo mnie rozbawiły.
Rzadko kiedy widziało się pojedyncze ary. Zawsze trzymały się parami, były to
bowiem małżeńskie ptaki, a gdy leciały w stadzie, to nigdy inaczej niż po dwie
obok siebie. Tymczasem nad polaną ― o dziwo! ― pojawiły się nie dwie ary, lecz
trzy. Tworzyły jedną grupę, jak gdyby stadło. Była to taka nieprawidłowość, że
obydwaj, Paul i ja, wytrzeszczyliśmy na nie oczy.

A to mi parada! ― wybuchnąłem rozśmieszony. ― Patrz, Paul:

trójkąt małżeński.

Paul niezupełnie wiedział, co to trójkąt małżeński.

Mąż i dwie żony! ― tłumaczyłem mu wyraźniej.

Paul zaśmiał się od ucha do ucha i zarechotał nie bez złośliwości:

To nasz kapitan David Brooks i jego dwie żony!...

A więc plotki nauczyciela Barkera nie były wyssane z palca.
Potem Paul dodał, bo miał poczucie sprawiedliwości:

A może to żona i dwóch mężów ?...

Trzy ary siadły tymczasem na drzewie przy brzegu polany i w istocie

dziwnie się zachowały: były podniecone i wrzeszczały, jakby się wykłócając. Coś
niewyraźnego miały ze sobą na pieńku.

Po złowieniu kilkunastu motyli inne, przepłoszone dały drapaka, więc

opuściliśmy polanę. Coraz bardziej wspinająca się ścieżka po półgodzinnej
wędrówce zawiodła nas do innej polany, nieco mniejszej niż poprzednia. Na jej
brzegu rosły banany i znowu było dużo motyli, ale gdy wyszliśmy z gąszczu na
otwarte pole, Paul głęboko westchnął:

To moje pole! Patrz, bad beasts ― złe bestie: dzikie świnie.

Sadzono tu jakieś jarzyny, ale ziemia była gdzieniegdzie okrutnie poryta.

background image

Widocznie nieproszeni goście leśni chętnie odwiedzali polanę .

Niszczą mi wszystko, co żona posadzi! ― żalił się Paul i rzucał

zaciekłe spojrzenia.

A nie bronicie się ? Strzelać do szkodników nie umiecie ? ― pytałem z

głupia frant, bo wiedziałem, że starszyzna adwentystów nie tylko zakazywała
spożywania tej zwierzyny, ale krzywym okiem patrzyła nawet na jej zabijanie,
ż

eby nie było pokusy dziubnięcia wrednego mięsa. Przepisy te należały do

najsurowiej przestrzeganych przez wiernych ― więc posłuszny Paul widząc
ś

wieże spustoszenie na poletku tylko cierpiał i sapał.

Po obłowieniu polany z motyli poszliśmy dalej i dotarli do części puszczy,

gdzie żyły motyle caligo. Dziwne olbrzymy niby małe kuropatwy ― wiadomo: z
wierzchu ciemnoszare, a od spodu z rysunkiem sowie głowy―fruwały zwykle o
zmierzchu wieczornym, lecz tu, na stoku góry Konaktipu, ujrzeliśmy ich kilka w
szybkim locie wśród cienistych drzew. Ich pojawienie się w takiej ilości
zelektryzowało mnie i także Paula, ale to były szatany. Nie dały się złapać. Jakieś
spłoszone, śmigały nerwowo wśród pni i krzewów i chociaż rosło tu niezbyt gęste
podszycie, one, Zatopki upiorne, nie dały się dopaść. Nie upolowaliśmy żadnego i
zabraliśmy się do powrotu. Byliśmy podnieceni. Dochodziła jedenasta.

Przy swej polanie Paul ponownie wzdychał. Przynieśliśmy do domu niezłą

zdobycz: przeszło sześćdziesiąt motyli, w tym kilka pierwszorzędnych okazów.

Położenie kartonu na stole okazało się chybioną polityką, do maku. W

chlebie i dokoła niego w kartonie zastałem w południe trzysta mrówek i
dwadzieścia kilka karaluchów. Pozwoliły się przepędzić.

Po obiedzie ― oczywiście jarskim ― byłem wciąż jeszcze pod urokiem

przedpołudniowej wycieczki. W nerwach i zmysłach pełno miałem puszczy,
opadłych kwiatów, niebieskości morpha, demonicznych motyli caligo i jakiejś
fantastycznej świeżości powietrza. To wszystko mieszało się jak w bajce i
zapowiadało bogate połowy motyli i wrażeń. Więc po obiedzie kładąc się do
hamaka, odczułem niezmożone pragnienie perwersji: zacząłem przeglądać
National Geographic Magazine i pławić się w świecie, okrutnie odmiennym od
tego w Paruimie.

42. National Geographic Magazine

Dziwna historia z tym National Geographic Magazine, słynnym

orędownikiem geografii. To chyba najpoczytniejszy z istniejących miesięczników,
rozchodzący się w jakiejś astronomicznej ilości egzemplarzy. Jest to bomba,
czarownik i doskonałość graficzna: róg obfitości najciekawszych zdjęć ze
wszystkich zakątków globu, barwne reprodukcje na najlepszym papierze
kredowym: świat w soczewce cudownych wrażeń wizualnych. Za jednego dolara,
a w abonamencie za pół dolara, czytelnik nurzał się w super egzotyce i każda ze
stu kilkudziesięciu stron numeru tryskała źródłem rozkoszy. Nęciły nawet

background image

kolorowe ogłoszenia, zapraszające na Alaskę, do Indonezji czy do wonderful
world of the Pacific.

Kto raz zetknął się z magazynem, przepadał ponoć na amen, i była w tym

jakaś prawda. Na Tahiti miałem we Faaa kilku sąsiadów Amerykanów,
przybyłych jako turyści: gdy przysłano im National Geographic, w trąbę puszczali
tahitańskie powaby i przez dwa dni, fiksaci, zamykali się w swych bungalowach,
by oddawać się wyuzdanym namiętnościom połykania magazynu.

Należałem, rzecz jasna, do entuzjastów jego urzekających ilustracji. Ale w

National Geographic było coś niepokojącego; w .jego przepychu tkwił rażący
haczyk, tajemnicza pięta Achillesowa. Magazyn pomimo zewnętrznej świetności
dziwnie szybko się przejadał, i czytelnik nie dobijał jeszcze do końca owych stu
kilkudziesięciu stron, gdy ogarniały go znudzenie i niedosyt. Nietrudno było
dociec, w czym sęk: pomimo obrazkowej lawiny zdumiewał niski poziom
artykułów. Były bezkrwiste i jałowe. Nużyły. Magazyn dostosowywał się do
miliona swych amerykańskich czytelników, małomiasteczkowych łyków, i dlatego
literacko kulał.

Owego dnia w Paruimie, leżąc w hamaku i przeglądając magazyn,

doznawałem zwykłych wzruszeń od pierwszych zachwytów do powolnego
zniechęcenia. Wtem zaciekawiła mnie nowa atrakcja: był to hojnie ilustrowany
artykuł o Eduardzie Manecie. Lekki, dowcipny, instruktywny esej dostał się w to
mdłe towarzystwo jak dorodny gość i był fascynujący. Poza tym znakomite
reprodukcje obrazów uwypuklały cały czar francuskiego impresjonizmu. A także i
urodę młodej Victoriny Meurent, ulubionej modelki malarza.

Nagle spojrzałem dokładniej na portret dziewczyny i coś mnie poderwało.

Jej znamienne jasne włosy i ciemne oczy nie były mi obce, a teraz jak gdyby
błyskawica rozdarła ciemności. Ależ tak: Krystyna miała takie same włosy i oczy.
Ongiś, szereg lat temu, urocza dziewczyna wywierała na mnie tak głęboki wpływ,
ż

e dziwili się temu ludzie poniektórzy i nawet ja się dziwiłem. A oto znalazłem

klucz romantycznej wówczas zagadki: miła Krystyna uderzająco przypominała
tamtą dziewczynę z dziewiętnastego wieku, znaną mi z płócien Maneta. Owiewał
ją, bezwiednie dla mnie i dla niej, duch dawnej epoki, tak pełnej radości życia i
płodnej w nastroje ― i stąd znaczenie, jakiego dziewczyna dla mnie nabrała.

Wspomnienia te srodze mnie rozrzewniły, a gdy przyszedł Paul

(punktualnie o trzeciej tym razem) i poprosił mnie o zaliczkę za osiem z góry dni,
nie potrafiłem mu odmówić. Zatem dostał, ale tylko za cztery dni, bo jednak
pozostałem przy zdrowych zmysłach, pomimo że przypomniała mi się Krystyna, a
Paul miał bardzo błagalną minę.

43. Ludzie, motyle i kurze jaja

W Paruimie łatwiej było dojść do ładu z dziką przyrodą niż z ludźmi.
Indianie patrzyli na mnie z góry, z odcieniem pogardy. Amerykańscy

background image

misjonarze przewrócili im rzetelnie w głowie wpajając w nich, że adwentyści to
sól ziemi, oczko w głowie, naród wybrany. Znaliśmy z własnej gleby żałosne
skutki zbytniej adoracji takich wybrańców. Toteż gdy pojawiłem się w ich wsi, a
pastorem nie byłem, nawet nie adwentystą, natomiast motyle ganiałem jak
podejrzany pigularz, a lekarstwami nie sypałem ― kręcili na mnie nosem. Podczas
spacerów po wsi rozlegały się za mną dyskretne chichoty. Gdy o tym
napomknąłem Leslie Barkerowi, on znowu roześmiał się i zapewniał, że tak
chichocą za plecami każdego obcego, a zwłaszcza białego.

Taka ich niechęć do białych ? ― obruszyłem się.

Nie! ― machnął Barker wielką, czarną ręką. ― To ich głupota.

A może mądrość ? ― stanąłem okoniem.

Phi! ― zaprzeczył nauczyciel.

Natomiast grupą szczerze oddanych mi ludzi była rodzina Paula. Nie tylko

dlatego, że Paul dostawał ode mnie sutą płacę, i że jego syn Charles miał apetyt na
mój samochodzik temperówkę. Paul zapałał żywiołowym afektem do skromnego
sprzętu kuchennego, jaki posiadałem. Urzekł go mój nóż poręczny a ostry, i mój
zgrabny imbryk aluminiowy, i patelnia, i garnek taki w sam raz ― i była to
nieposkromiona, indiańska żądza wejścia w posiadanie dóbr cywilizacji. Paul
liczył na to, że mu to wszystko pozostawię przy odjeździe, więc przylgnął do mnie
całą duszą, należał do mnie do szpiku kości, należała też i reszta rodziny, pełna
przyjaźni, doglądania, uśmiechów i czekania na imbryk aluminiowy.

Ich życzliwość nie miała granic do tego stopnia, że nawet pobłażliwie

zgadzali się na fotografowanie. Cieszyli się, gdy uwieczniałem żonę Paula przy
przędzeniu bawełny, siostrę Paula przy sposobieniu kassawy do codziennego
posiłku, a jej męża Petera z dmuchawką sarabakaną na ptaki.

Owa siostra Paula zupełnie odbijała od otoczenia. Nie miała wcale

indiańskich rysów, raczej hiszpańskie, i była niezawodnie słodkim produktem
zapatrzenia się matki lub babki w dziarskiego Wenezuelczyka. Jeszcze bardzo
młoda, nabita tłustością, żywa, i skora do śmichów chichów, z trzpiotowatą
zalotnością dawała się fotografować. Sądziłem, że będą to urocze zdjęcia, ale jak
później, po wywołaniu błon, wyszło na jaw, w zdjęciach zapodział się cały jej
wesoło dziewczęcy wdzięk. To był typ stworzony może do filmowania, a nie do
fotografii.

Knieja po drugiej stronie rzeki okazała się eldoradem ślicznych motyli z

rodzaju Lycorea. Miały skrzydła o soczystej barwie brązowej, przetkanej czernią i
ż

ółtymi plamami. Ich żywy brąz na tle jaskrawej zieleni roślinnej wnosił w

krajobraz przyjemne ożywienie. Motyle latały w krzewinie niezbyt wysokiej, choć
gęstej i nie były wcale płoche. Łatwo złowiliśmy ich kilkanaście. Bliższe badania
wyjaśniły przyczynę tej dziwnej niepłochliwości. Okazało się, że latały tam w
jednej kompanii dwa odrębne rodzaje, należące do bardzo dalekich od siebie
rodzin, a mimo to podobne kropka w kropkę. Mianowicie Lycoree upodobniły się
do pewnego gatunku Heliconiusów, znanych z przykrego zapachu, i myślały, że
sprytne mimikry uchronią je od żarłocznych wrogów. Owszem, chroniło od

background image

ptaków, ale nie od człowieka. Człowiek bezceremonialnie rozrywał to, co
przyroda stwarzała od prawieków w cierpliwym mozole. Właził w ten gąszcz jak
niszczyciel.

Po drugiej stronie rzeki było znowu nad wyraz malowniczo. Wśród

najwyższych konarów radośnie skrzeczały dwie ary, a popołudniowe słońce
ponętnie różowiło chaty trzech rodzin, mieszkających nad rzeką. Było w
powietrzu tyle ciepłej sielskości, że zawstydziłem się morderczych zapędów i
tknęło mnie sumienie. Zatem krzyknąłem do Paula, że dość łowienia, i zwinęliśmy
siatki.

Jak gdyby w nagrodę za dobry odruch odkryliśmy tu kury, stadko

domowych kur. Nie widziałem ich po tamtej stronie rzeki, w samej Paruimie. Tam
włóczyło się po błoniu tylko kilka oswojonych ptaków trompeterów, ulubionych
towarzyszy Indian, i nic więcej ― a tu znienacka całe stadko kur. Kilkudniowym
jedzeniem jarosza byłem tak wygłodniały, że na myśl o kurzych jajach ślinka
zakręciła mi się w gardle. Ale w tej dolinie zaciekłych przeciwników mięsa ― czy
kury w ogóle znosiły ludziom jaja ?

Znosiły. Co więcej, gospodarz akawojski chętnie sprzedał mi sześć jaj,

wszystkie, jakie miał. Był to triumf, od zadowolenia aż zaszumiało mi w głowie.
Wracałem do wsi jak zwycięski zdobywca łupu i niemal się przeraziłem. Gdzie ja
byłem, kim się stałem ― zaniepokoiła mnie myśl, cisnąca się do głowy ― skoro
tak nikła przyczyna budziła tak silne wzruszenia ? Skąd taka wrażliwość ?

44. Kto odkrył kapibarę?

W miejscu, gdzie przeprawialiśmy się przez Kamarang, zbudowano kilka

lat temu zwykły drewniany pomost, by mogły tu wodować i lądować
wodnopłatowce Grummany. Ząb czasu podżarł grube belki pomostu, dziurę zaś
między nimi a ziemią powodzie i inne przypadłości wypełniły zbitą plątaniną
chrustu, gałęzi i obłamanych konarów.

Gdy zabieraliśmy się do przepłynięcia na drugi brzeg rzeki, powstała tu

mała sensacja: spod pomostu rozległ się piskliwy głos ni to dziecka, ni zwierza.
Paul nastawił ucha, wyraźnie zaintrygowany. Po chwili zwierz ― bo to był zwierz
oczywiście ― znowu się odezwał i Paul poznał go po pisku. Krzyknął poruszony:

Waterhog!

A więc kapibara, wodoświnka naszych kolonistów w Paranie, która

dziwnym przypadkiem przybłąkała się z puszczy do wsi, wlazła pod pomost i tam
się schowała w plątaninie chrustu. Usiłowaliśmy ją wypatrzyć, by ewentualnie
dobrać się do jej skóry, ale nic z tego nie wyszło: pod pomostem, szerokim na
sześć do siedmiu metrów, było tak ciemno i pełno różnych gałęzi, że w tym
labiryncie nie dało się nic wyśledzić. Kapibara znalazła tu niezłą kryjówkę.

Gdy nie pomogło szturchanie drągiem, daliśmy na razie za wygraną i

przeprawili się przez rzekę z zamiarem popróbowania szczęścia w drodze

background image

powrotnej, o ile zwierz do tego czasu nie dałby drapaka.

Kapibara, jak wiadomo, największy gryzoń nie tylko w Ameryce

Południowej, lecz ze wszystkich gryzoni na ziemi, dochodzący do rozmiarów
rocznego prosiaka, był ulubioną zwierzyną wszystkich leśnych Indian. Także i
tutejsi Akawoje i Arekuna przepadali ongiś za mięsem kapibary, dopóki nie nastali
tu adwentyści. Ci jak najsurowiej zakazali jego spożycia, przypominało bowiem
wieprzowinę, potrawę szczególnie wstrętną północnoamerykańskim adwentystom.
Stosunek Indian do kapibary stał się sprawdzianem zwycięstwa misjonarzy,
ogniową próbą ich władzy. I misjonarze zwyciężyli na całej linii.

Gdy wróciliśmy w dwie godziny później, nie byliśmy już sami. Obecność

kapibary odkryli tymczasem inni mieszkańcy Paruimy i teraz kilku ich otaczało
pomost. Wszyscy byli przejęci, ożywieni i rzucali krzykliwe uwagi. Niestety
ż

ganie kłodami w czeluść, stukanie w pomost, płoszenie wrzaskiem na nic się nie

zdały, upartego zwierza nie ruszyły. Gdy na chwilę ustawał rwetes ludzi, kapibara
się odzywała, a pisk jej brzmiał dziwacznie, jakby szyderczo, niemal wyzywająco.
Czyżby niecnota kpiła sobie z ludzi ?

Oni jakoś się speszyli, gdy ujrzeli mnie podpływającego, a jeden z nich

podszedł do mnie i wyjaśnił, w czym rzecz. Widocznie nie chciał, żebym
gorliwość ich tłumaczył sobie na opak.-

Waterhog to nasz wróg! Jest żarłoczny! To okropny szkodnik na

naszych polach! ― wyjaśniał. ― Musimy go ukatrupić!

Słusznie! ― przyznałem. ― Ale gdy go ukatrupicie, przyślijcie mi

jedną szynkę albo obydwie!

Rozmówca, starszy Arekuna, miał nabitą strzelbę, jednorurkę szesnastkę, i

był myśliwym. Gdy usłyszał moją prośbę, oniemiał i prawie się przeraził, ale tylko
na mgnienie oka. Jego zmieszanie można było przypisać jego uprzedzeniu do
mięsa. Ale jeśli tak było, to natychmiast grzeczność człowieka wzięła w nim górę
nad odrazą adwentysty.

Oczywiście, sir! Przyniosę! ― pośpiesznie zapewnił. ― Chyba, żeby

waterhog nam uciekł!

Nie ucieknie! ― uśmiechnąłem się. ― Macie dobrą strzelbę!...

Niecodzienna chryja z kapibara mocno mnie zaciekawiła, ale pilniejszą

sprawą było ugotowanie sobie jaj, więc pognałem do domu. Ugotowałem dwa
jaja, zjadłem. Żołądek poczuł się w niebie. Tymczasem podniecony Paul
tłumaczył mi, że dobro jego pola leży mu strasznie na sercu. Toteż w dyrdy
powrócił nad rzekę, by pomóc w dziele unieszkodliwienia kapibary.

Działo się to niedaleko mego domu i od czasu do czasu dobiegał mnie

głośniejszy krzyk łowców. Świadczył o ich przejęciu. Ale w pewnej chwili głosy
przy pomoście nabrały ostrości, powstał harmider, wybuchło nieporozumienie.
Ludzie się kłócili; aż dziw, dziw, że jeden pokraczny zwierzak mógł tak
roznamiętnić stoickich z natury Indian. Przecież na dobrą (czy złą) sprawę w
puszczy było więcej kapibar zagrażających płodom Indian. Było tam niezliczone
ich mnóstwo, nie tylko ta jedna, pomylona kretynka.

background image

Rozbawiony wrzawą udałem się w stronę pomostu. Wybiegł mi naprzeciw

Paul, rozgniewany, wzburzony.

Sir! ― zaskomlił, że go prawie nie poznałem. ― Sir, musisz im

powiedzieć, proszę, musisz zaświadczyć!...

Dobrze! Ale co ?

Ze ja pierwszy odkryłem waterhoga, nie oni!

Niewątpliwie, Paul, byłeś pierwszy! Nikt go przed tobą nie wytropił, to

się zgadza!

Tak było, sir! Ja mam pierwszeństwo, ale oni tego nie chcą uznać!...

Please, czy powiesz im?

Powiem!... Ale jakie masz pierwszeństwo, Paul, co gadasz? Chyba

pierwszeństwo w zasłudze, że uśmiercicie takiego niszczyciela waszych pól ?
Albo że Paruima będzie ci dłużna wdzięczność, prawda ? Takie pierwszeństwo
masz na myśli, Paul, co ?

Tak, sir, to mam na myśli! ― patrząc mi badawczo w oczy skwapliwie

przyświadczył. ― O uznanie wsi mi chodzi!...

Prawie dziesięciu Indian, starszych i młodszych, wysilało się z podziwu

godną energią, by dotrzeć do ukrytej kapibary. Zdumiewała mnie ich wytrwałość,
więcej: nagły przypływ zaciętości u ludzi raczej opieszałych. Czyżby duch
dawnych myśliwych odżył? Słońce właśnie zachodziło, trzeba było się śpieszyć.
Zaczęto usuwać labirynt gałęzi spod pomostu, mozół wcale przyzwoity.

Spełniłem życzenie Paula i oświadczyłem obecnym, że niewątpliwie on

pierwszy odkrył kapibarę, gdy po południu przeprawialiśmy się przez rzekę.
Słuchali mych słów niechętnie, w milczeniu, posępni. Zaledwie się oddaliłem, gdy
ich kłótnia wybuchła od nowa i tak sprzeczali się aż do zmroku.

Można by uciesznie albo urągliwie mniemać, że przy pomoście Indianie

rozstrzygali okrutnie żywotne zagadnienia. Że spór ich dotyczył najdonioślejszych
spraw czy to sumienia, czy bytu, czy prawd ostatecznych, że po prostu dotyczył
tego, czy być albo nie być...

Otóż w istocie dotyczył, o czym przekonałem się następnego dnia rano:

najmłodszego synka Paula, brzdąca dwuletniego, przypadkiem odkryłem w
ciemnym kącie pod dachem ojcowskiej chaty, gdy zajadle obgryzał kawałek uda
kapibary. Wygłodniały młodzian rzęził z lubieżności.

We wsi rozpowszechniono, że kapibara spod pomostu zdołała uciec: tak

orzekli adwentyści.

45. Antinousy, ojcowie―pielgrzymi i Fragonardy

W godzinę pp nastaniu nocy, czytając w mej kwaterze książkę przy lampie

naftowej, usłyszałem nagle stuk czegoś, co z sufitu bęcło na podłogę. Zaświeciłem
lampką elektryczną: żaba. Płazowy Antinous czy może Afrodyta, ale na pewno
twór rozzuchwalonego taszysty, był bajecznie upstrzonym ekscentrykiem: jego

background image

barwy ― żółta, czerwona i niebieska ― prześcigały się wzajemnie. Więc
złapałem dandysa i zamknąłem w prowizorycznej klatce na stole. Gdy
nacieszyłem się nim do syta, postanowiłem wykorzystać go praktyczniej i
napuścić go na mrówki i karaluchy.

Zajrzałem do kartonu z prowiantem: były. Chleba, choć nadpleśniałego,

jeszcze nie wyrzuciłem, więc żerowało na nim kilkadziesiąt karaluchów i tysiąc
mrówek. Wpuściłem do nich żabę i zamknąłem karton, by nie czmychnęła.

Nazajutrz osłupienie u mnie, a w kartonie katastrofa: żarłoczka w nocy

przeżyła raj. Obżarła się tak potwornie, że napuchła jak balon, a z gęby jeszcze
wystawał jej ostatni karaluch, którego już nie mogła połknąć. Płaz z trudnością
dyszał, ślepia z orbit mu wyszły, a co najciekawsze, Antinous przestał być
Antinousem: sparszywiał. Z przeżarcia barwy mu sczezły, poszarzały, on sam zaś,
zblazowany laluś, szpetnie popielaty, ledwo mógł człapać. Libacja nocna, jak» u
niejednego innego, nie wyszła mu na zdrowie.

Boczenie się Indian paruimskich na mnie, białego intruza, wywoływało

ciekawy rodzaj samoobrony. Więcej niż kiedykolwiek wybiegałem myślą w inny
ś

wiat, zamorski, swojski, i wybiegałem także w przeszłość. Rozumowania, dawno

już przetrawione, wracały tutaj w nowej postaci z niebywałą wyrazistością i
nawiązywały do obecnych przeżyć w arcyzabawny nieraz sposób. Miałem
wrażenie, że wyjątkowo krzepki klimat doliny również robił swoje, bo powietrze
było tu wprost upajające. Im bardziej Indianie otaczali mnie zasiekiem
odosobnienia, tym rojniej stawało się we mnie samym; myśli i wspomnienia
tłoczyły się co niemiara, budziły zdrowy humor, rodziły uśmiechy. A przede
wszystkim odpór.

Dlatego śliczna żaba, barwna bo barwna, nasunęła porównanie z

Antinousem, ale papugi na samotnym drzewie nastręczały jeszcze kapryśniejszych
skojarzeń.

Drzewo to stało samotnie nad samą rzeką o ćwierć kilometra od ostatnich

chat, miało jakieś smaczne owoce i było ulubionym żerowiskiem stada papug.
Gdy przechodziłem, zawsze widziałem tam ptaki; przylatywały tu codziennie na
kilka godzin. Znajomość nasza wchodziła w przyjemny nawyk.

Pewnego dnia zauważyłem przybycie do drzewa nowych gości. Były to

dwie obce papugi, nieco większe i bezczelnie zadziorne. Siadły na samym
szczycie mając tamte pod sobą. Całe stado zamilkło, jakby stropione, i dopiero po
chwili nieśmiało odezwały się pojedyncze głosy sprzeciwu. Na to dwie czupurne
wrzasnęły z całych sił i tak się rozsierdziły, tyle narobiły od razu hałasu, że w
piekło zmieniły drzewo. Ale stado nie dało się zagłuszyć i zaczęło również
wrzeszczeć na całe gardło.

Sentymentem byłem po stronie swych starych znajomych, broniących

pieleszy ojczystych, przybłędy zaś zrażały do siebie chamską wrzaskliwością.
Najazd był tu tak wyraźny i prowokacyjny, że mimo woli, dla igraszki myślowej,
zachciało mi się szukać podobieństwa w dziejach ludzkich. Wrzesień, Wietnam
Południowy? Nie bardzo odpowiadały. Przybycie ojców pielgrzymów w 1620

background image

roku do Ameryki Północnej ? Chyba tak, była jakaś analogia. Przybyło ich na
statku Mayflower zaledwie czterdziestu jeden chłopa i wkrótce zaczęło drzeć koty
z tysiącami Indian. Gdy porośli w piórka i w liczbę, wyrżnęli tubylców na całym
wybrzeżu, niedobitki zaś przepędzili na zachód.

Dwie przybyłe sekutnice miały zażartość owych purytanów i, dalibóg,

swym niepohamowanym wrzaskiem zapędzały tamte w kozi róg. Zahukane stado
traciło ducha, niektóre papugi milkły, podczas gdy te dwie usadawiały się coraz
pewniej. Po upływie kwadransa, gdy groteskowa bitwa przechyliła szalę
zwycięstwa na stronę dwóch napastniczek: pierwsze dwie papugi ze stada dość
miały kłótni i niepyszne uciekły z drzewa. Zaraz po nich dała drapaka druga para i
trzecia i w końcu całe stado.

Dokąd odleciały? Do Oklahomy? Na drzewie pozostały dwie triumfatorki i

zaczęły się obżerać owocami. A więc jasne: Pilgrim Fathers ptasiego rodu.

Nieco dalej za papuzim drzewem i również nad brzegiem rzeki stała

okrągła, archaiczna chata starego dziwaka Alberta Johnsona, wesołka Akawoja z
zajączkami w głowie. Fotografowałem go, gdy strzelał do rybek z łuku, po czym
dostał umówioną nagrodę w postaci dziesięciu małych haczyków na ryby. Jednak
Johnson, dziecinnie chciwy, domagał się więcej, więcej, wyciągał rękę, ale wołał
daremnie. Potem starzec zabrał się do strugania strzał, co byłoby ciekawym
zajęciem dla fotografa. Wszakże on, złośliwie roześmiany, postawił się hardo i nie
chciał. Wołając tym razem o dolara uciekał figlarnie od aparatu, wymykał się to w
tę stronę, to w tamtą, podskakiwał, a ja wesoło uganiałem się za nim i skakałem
jak on.

Nagle przystając wybuchnąłem głośnym śmiechem. Przypomniał mi się

Fragonard. Oczywiście: Fragonard! Wpadł mi do głowy ów obraz, na którym w
ogrodzie zalotnik gonił hożą dziewczynę, a ona, spryciara, pierzchała przed nim,
ale tak filuternie, żeby nie uciec zanadto.

Więc Fragonard. Ale gdzie barokowy mistrz i dworskie zaloty

osiemnastego wieku, a gdzie poczciwy dziwak akawojski i struganie strzał w
drugiej połowie XX w. ? Czarowna transfuzja kontrastów.

46. Marzenia i żądze Paula

Z dwóch naszych głównych kierunków wycieczkowych poza wieś, jednego

wiodącego na drugą stronę rzeki, drugiego na stoki góry Konaktipu ― bez
porównania płodniejsza i bardziej pociągająca była ta druga wycieczka w góry.
Tam ― żeby użyć języka rzetelnych poetów ― duch się wznosił, serce wzbierało,
fantazja unosiła człeka hen w siną dal i czasem w dole widziało się kotlinę
Paruimy skąpaną w słońcu, a tuż blisko wzrok przykuwały motyle Pierella,
płonące fioletem.

Owe cenne motyle miały dolną stronę skrzydeł ciemną, nijaką, natomiast

górną usianą tak świetlistymi plamami fioletu, że w locie skrzydła jarzyły się
uderzającym blaskiem. Motyle trzymały się zawsze cienistego gąszczu i miały lot

background image

jak gdyby nieporadny, przyziemny. Gdy je goniłem, a one to spostrzegały, stawała
się dziwna" rzecz, niby sztuczka iluzjonisty: motyl nagle znikał z oczu, przepadała
jego fioletowa błyskotliwość, przed chwilą leciał tuż, a teraz go nie było. Po
prostu Pierelle przyjęły niecodzienny sposób obrony przycupując szybko do ziemi.
Wtedy wszystko przepadało, a szarość dolnej strony skrzydeł zlewała się
całkowicie z szarością ziemi w puszczy: tę samą taktykę przyjęli partyzanci w
puszczy.

Ś

cieżka pod Konaktipu ― jak już wspomniałem ― wiodła ciągle w górę i

na każdej wycieczce doznawałem miłego zdziwienia, że człowiek ― bądź co bądź
mający już swe lata ― wcale tu się nie męczył. Podziwiałem siebie: owszem, było
tu niezwykle ożywcze powietrze, ale była także i niezwykła -- tfu, na psa urok! ―
wytrzymałość kroczącego.

Ponownie ― stało się to już chytrym nałogiem ― wybiec musiałem

wspomnieniem za morze, do Polski. W kraju otrzymywałem wiele serdecznych
listów od czytelników, a czasem oczywiście i mniej serdecznych. Oto
przypomniałem sobie pewną bardzo, troskliwą babinę, zazdroszczącą mi wypraw
w tropiki, która zbeształa mnie domagając się, żebym już zaprzestał tych
zawadiackich wyjazdów w „dzikie kraje", bo to nie licowało z powagą mego
wieku i było zgorszeniem dla innych. Diabłać z tym wiekiem i ze zgorszeniem! Za
każdym razem, gdy właziliśmy na zbocze Konaktipu, przychodziła mi na pamięć
owa pieczołowita kobiecina i zawsze musiałem wybuchnąć serdecznym śmiechem
--- ku zaniepokojeniu Paula.

Paul, mój stały towarzysz, był w pierwszy dzień bardzo gorliwy i na

ś

cieżce raźno kroczył przede mną. Na drugi dzień ostygł w, żarliwości i szedł już

tylko obok mnie. Na trzeci dzień ledwo ciągnął się noga za nogą, pozostawał w
tyle i opóźniał pochód. Wszędzie indziej w Ameryce Południowej, czy to w
Paranie czy nad Ukajali, poznawałem Indian jako niestrudzonych wędrowców,
zawsze pędzących w lesie zbyt szybko dla białego towarzysza. Gdy teraz
opowiadałem Paulowi o tych szybkobieżnych Indianach, on rozkręcił się: wziął
moje słowa za przytyk i życie w niego wstąpiło. Wybiegł znów przede mnie i
pięknie sadził, jakby skrzydeł dostał, wyrywał niby jeleń brązowoskóry. Lecz,
dumny ze swych talentów pedagogicznych byłem tylko przez ten i następny dzień:
potem Paul się wyczerpał i człapał znowu za mną.

Podczas tych przechadzek często siadaliśmy na powalonych pniach i

czekając na motyle miewaliśmy pogaduszki. Starałem się wniknąć w świat Paula i
chociaż był to zawiły adwentysta, jak wszyscy tutejsi Indianie, przecież nie
potrafił zupełnie ukryć przede mną swych dręczących marzeń. Czego pragnął
najwięcej ? Oczywiście pragnął zabić dziką świnię, może dwa, może trzy dziki, bo
mu okrutnie niszczyły pole, ale miał przy tym srogie wątpliwości sumienia, bał
się, wzdragał się, niebo go przestrzegało.

Czy chodzi o piąte przykazanie: nie zabijaj ? ― spytałem.

Och, nie, sir! To nie tylko to! To więcej, więcej: brzydzę się!

Czego? ― zdębiałem.

background image

Mięsa, panie, ich wrednego mięsa się brzydzę!

Przecież nie będziesz go jadł, gdy upolujesz dzika!

Na Boga, za nic w świecie nie dotknę ścierwa! Na samą myśl o tym aż

cierpnę, sir! Dam je psu!

To ty masz psa ? ― spytałem zaskoczony, bo nigdzie u niego ani u

innych w Paruimie nie widziałem psów.

Nie mam psa, sir!

To sąsiedzi mają psa ?

Nie mają psa!

Więc jak to zrobisz, Paul ? Jakiemu psu dasz ?

Zrobi się! Jakoś się zrobi! ― odrzekł towarzysz półgębkiem, coraz

bardziej zaniepokojony moją niestosowną dociekliwością.

Więc już dalej nie wnikałem w jego psie sekrety, a ponieważ przyjemnie

siedzieliśmy na pniu w pośrodku Paulowego wyrębu, słuchałem z zaciekawieniem
jego rodzinnych zwierzeń.

Urodził się w Wenezueli niedaleko granicy gujańskiej i należał, jak już

wspomniałem, do szczepu Majonkong, spokrewnionego z Arekuna. Jego ojciec
Francisco był już adwentystą i wiele prześladowań wycierpiał od księży
katolickich, wsadzili go nawet do więzienia...

A to dranie! ― wykrzyknąłem oburzony. ― Na pewno żądali wiary, nic w

zamian nie dając. To znane kutwy!

Oj tak, sir, that's true! Misjonarze amerykańscy są szlachetniejsi!...

Po stronie brytyjskiej żyło się lepiej, bo misjonarze adwentystów byli

szlachetni, to znaczy hojni w darach, i Indianie do nich się garnęli. Więc rodzina
Paula przewędrowała z Wenezueli do Gujany i tu pozostała. Lecz sam Paul klepał
biedę, miał wciąż mizerną chatę wprost na gołej ziemi, bez pali, bo nie znalazł
diamentów jak inni, nie szukał ich, natomiast związał się z administracją w
Kamarang Moufch i prowadził motorówkę do Paruimy za lichą opłatą.

Paul chciał dalej biadolić, ale żale stanowczo nie odpowiadały słonecznemu

porankowi. Tego dnia było znowu wyjątkowo pięknie, piło się powietrze jak
balsam, („jak szkocką whisky", mógłby powiedzieć jaki taki ochlapus) i widocznie
to samo czuły ary, które szczególnie upodobały sobie Paulową polanę. Jedna para
ich, siedząca niedaleko na drzewie, ze wzruszającą czułością darzyła się
pieszczotami.

Nie, Paul, nie lamentuj, ale powiedz tak szczerze, na co masz najwięcej

w życiu ochoty, co byś chciał zrobić poza zmasakrowaniem kilku nikczemnych
ś

wiń O czym najgoręcej marzysz ?

Chciałbym widzieć wielkie miasto! ― odrzekł bez namysłu.

A byłeś w Georgetown ? ―- spytałem.

Byłem.

Więc widziałeś wielkie miasto!

Nie, sir. Georgetown jest za małe. Chciałbym widzieć Londyn!

Sięgał Indianin ze szczepu Majonkong daleko, ale było to jego mocne,

background image

dokładne marzenie. Przyjąłem je z uznaniem i nawet uświadomiłem sobie źródło
tych zachcianek: tryskało ze ściany w. szkole u Mr. Leslie Barkera. Wisiał tam
plakat z kolorowymi widokami dzisiejszego Londynu. Chyba po raz pierwszy
Anglicy wyzbyli się snobistycznej powściągliwości i oto pokazywali Londyn
nowoczesny, pogodny, barwny, hej, niemalże parysko roześmiany. Ja, który żyłem
przez kilka lat w Londynie i nałykałem się koszmaru jego czynszowych dzielnic i
szpetoty jego City―z przyjemnością teraz podziwiałem plakat u Barkera: radością
ż

ycia napawały tam zachęcające skwery i jasne gmachy, zbudowane po wojnie.

Był to mądry afisz. Nie dziwiłem się, że wywierał taki wpływ i Paul chciał

jechać do Londynu.

Ale Londyn, chociaż tak kuszący, był dalekim marzeniem, za siedmioma

górami, siedmioma rzekami i w dodatku za morzem. Więc Paul miał jeszcze inną
namiętność, bliższą, bardzo bliską i całkiem uchwytną. Żyła w nim dniem i nocą,
nie dawała mu spokoju, całkowicie nim owładnęła. A przedmiotem tej okrutnej
tęsknoty były moje rzeczy: kuchenny nóż tak osobliwie ostry i imbryk
aluminiowy, i garnek bardzo poręczny...

Więc ujarzmiony Paul pożądał tych przedmiotów, a ja miałem się dobrze,

bo żyłem pod opiekuńczymi skrzydłami Paulowej żądzy.

47. Rybka dwudyszna

Było to już w dolinie, niedaleko samej rzeki Kamarang, kiedy Paul podczas

jednej z naszych wycieczek zauważył coś ciekawego w trawie. Dał susa w tę
stronę i podniósł z ziemi rybkę, spacerującą po błoniu. Była niewielka, nie
większa niż mój wskazujący palec, a przecież Paulowi i mnie sprawiła sporą
radość: jemu, że będzie mógł ją zjeść, a mnie, że był to ciekawy okaz rybki
dwudysznej, żyjącej, wiadomo, zarówno w wodzie jak na lądzie. Budową ciała
przypominała młodziutkiego sumika, długiego na sześć czy siedem centymetrów.

Wsadziłem ją żywą do kieszeni i w chacie wpuściłem do talerza z wodą.

Była zdrowiutka i żywo pląsała. Paul miał ochotę ją zaraz zabrać do swej rodziny i
spożyć. Nie zgodziłem się, bo chciałem jej się trochę przyjrzeć.

Trzymałem ją przez dwa dni. Wydzielała dużo śluzu stając się jeszcze

mniejsza niż dotychczas; jednak na zdrowiu nie zapadała. Dziwaczkę
ichtiologiczną śledziłem z zaciekawieniem, ale obok tej rybiej gratki wyrastał inny
problem, chyba bardziej intrygujący: Paul.

Paul stracił głowę i zapałał ogromnym apetytem na rybkę, śmiesznie

niewspółmiernym do jej karłowatości. Przecież mięsa było tu zaledwie na koniec
języka, a jednak Paul rozgorzał, jak gdyby chodziło o furę żywności. Więc
przychodził często, spoglądał na talerz, pilnował rybki jak skarbu, sprawdzał jej
obecność, płonął. Ta niewspółmierność między nikłym obiektem a wielką
gorliwością Paula trąciła absurdem.

Chcąc ocalić życie rybki, po dwóch dniach wyniosłem ją chyłkiem nad

background image

rzekę i wypuściłem na brzeżny piasek o dwa kroki od wody. Ale nie liczyłem się z
czujnością sąsiadów. Paul zauważył mój manewr, przybiegł co tchu, przybiegła
reszta rodziny, żona, siostra, szwagier, dzieci. Wszyscy rozdrażnieni, ogarnięci
niepokojem o swój kęsek. Ledwie zdołałem rybkę sfotografować, a już ją porwali
z ziemi i unieśli uroczyście do siebie.

Gdy później ujrzałem odbitkę zdjęcia, zdumiałem się: jak maleńka była

rybka obok buta Paula, jak oni głodni mięsa! Ile w tym koszmaru i komizmu!

48. Motyle ageronie

Chociaż przyrodzie południowoamerykańskiej zawdzięczałem od lat

niejedno silne przeżycie i niejedna intrygowała mnie zagadka, to jednak motyle
ageronie i ich dziwaczna tajemnica zadawały mi chyba największego ćwieka.
Zetknąłem się z nimi od pierwszych chwil pobytu w puszczy amerykańskiej,
jeszcze w Paranie, trzydzieści przeszło lat temu, i od tego czasu nie traciłem ich z
oczu, a przyrodniczy fenomen nie przestawał mnie kusić.

Nazwałem ageronie kiedyś największymi kpiarzami wśród stworzeń, bo od

kilkudziesięciu lat wodziły za nos najtęższych entomologów świata nie chcąc im
zdradzić sekretu swego trzaskania. Szelmy podczas lotu co chwila wydawały
trzaski, nie tak silne oczywiście, jakby z bicza trzasnąć, ale jednak jak głośne
trzaśniecie z palca krzepkiego chłopa. Otóż pomimo wysiłków uczonych mężów
zagadką pozostał mechanizm trzaskający w motylich ciałkach, nie większych niż
trzy złożone obok siebie zapałki. Po prostu owadzi figlarze od Meksyku aż po
Argentynę drwili sobie w żywe oczy z ludzkiej inteligencji, z mikroskopu i
pincety, o czym pisałem ongiś w mej książce o Ukajali.

Trudno mi w tej chwili powiedzieć, czy do dziś ageronie utrzymały w

tajemnicy swe trzaskanie, ale przypuszczam, że tak. To były uparte trzpioty.

Gdy w wędrówkach z Paulem po zatoczeniu łuku na lesistych stokach

Konaktipu schodziliśmy w dolinę, w okolicy paruimskiego ,,quartier latin", tam na
skraju puszczy, niedaleko już siedzib ludzkich, zawsze robiło nam się przyjemnie
na duszy. Wkraczaliśmy w rejon ageronii. Wśród rzedniejących drzew buszowało
ich tam kilka, czasem kilkanaście. Szaraczki to z Avyglądu, ale bynajmniej nie
wulgarne i nie brzydkie: stalowoszare skrzydła były porysowane orgią nerwowych
kresek i zygzaków jakby kabalistycznych. Motyle intrygowały nie tylko ozdobną
szatą i osławionym trzaskaniem, ale całym sposobem bycia, odmiennym niż u
innych motyli, natomiast kubek w kubek jednakowym u wszystkich gatunków
ageronii w całej Ameryce Południowej i Środkowej. To aż zdumiewało, że o trzy
tysiące kilometrów stąd na południe, w Paranie, i o pięć tysięcy kilometrów w
przeciwnym kierunku, północnozachodnim, w Meksyku, cudaki miały zupełnie te
same ruchy, ten sam lot, to samo trzaskanie i nawet to samo na pniach siadanie
głową na dół ― jak tu, u stóp Konaktipu w Gujanie. Tam daleko żyły inne
gatunki, ale rodzina była ta sama i te same jota w jotę zwyczaje. To tak, jak gdyby

background image

w afrykańskiej Angoli autochtoniczny szczep Polaków żył i miał te same zwyczaje
i nawyki co Polacy nad Wisłą ― niezły rekord ekspansji motylich czarusiów.

Ageronie pod Konaktipu wzniecały liczne i rzewne wspomnienia.

W Paranie mój ówczesny towarzysz, leśnik Antoni Wiśniewski (dziś założyciel i
kierownik Muzeum Przyrodniczego w Wielkopolskim Parku Narodowym) i ja
wpadaliśmy w słuszny zachwyt nad powabną ekscentrycznością tych motyli. Więc
wkrótce po naszym powrocie do Polski chwyciłem za pióro ― było to chyba w
1930 roku i umieściłem w świętowojciechowej, poznańskiej „Tęczy" ilustrowany
felieton o ageroniach, felieton żywy, dowcipny, nieźle oddający aurę i pełen
serdecznego zapału.

Felieton o motylich swawolnikach był dobry, ale pisany przez nieznanego

wówczas entuzjastę, budził z lekka pogardliwe lekceważenie nawet w redakcji
„Tęczy". Szczególnie jakiś młody kuzyn redaktora, zarozumiałe tuziątko, jeden z
dyrektorów fabryki prochu w Płonkach, z pozycji swej wyższości nie szczędził
felietonowi o „motylkach" sarkazmu, ani autorowi nie skąpił wzruszeń ramion.

Młody dyrektor z pewnością miał wtedy rację, bo władał tak ważną dla

państwa placówką, ale i ja nie byłem bez swej racji, chociaż tylko przyrodniczej.
Dyrektor miał za sobą wszystkie potężne nastroje społeczeństwa i stały za nim
banki i wzniosłe emocje ― za mną zaś tylko zapał przyrodnika . i serdeczne
umiłowanie tych kruchych, błahych, trzaskających brzdąców.

Kruche, a jednak oto znowu były, latały obok mnie i co chwila dziarsko

trzaskały zupełnie jak ongiś. Zatracone zbytniki nic, absolutnie nic się nie
zmieniły od tych dawnych, młodych lat, nic nie straciły. Przez świat przewaliły się
katastrofy, Płonki nie uchroniły od klęsk -wrześniowych, dyrektor
prawdopodobnie przepadł w zawierusze ― a one, ageronie, pozostały zwycięskie
na skraju puszczy. I jak zwycięskie! Serce ludzkie, tak samo jak przed laty, brały
w jasyr i owa zdolność wzbudzania silnych uczuć była chyba jakimś wielkim
triumfem drobnego owada.

Stój, Paul! ―krzyknąłem. ―Nie łap go! Nie łap, na miłość Boską!...

Chciałem jeszcze zawołać: „Niech motyl sobie żyje!", ale uderzyło mnie

wspomnienie takiego samego niemal wydarzenia sprzed trzydziestu przeszło laty:
wtedy tak właśnie krzyknąłem do mego towarzysza nad Ukajali, Metysa Pedra,
ż

eby nie strzelał do dzielnej hirary, dzikiego zwierza kunowatego, który wyrwał

się z naszej niewoli. Pozwoliliśmy mu wtedy uciec i żyć dalej.

49. Czyja przegrana?

Któregoś popołudnia, po półtoradniowej jeździe na rzece, przypłynęło do

Paruimy trzech ludzi z Kamarang Mouth. Zakotłowało się we wsi wśród lndian i
także w domu gościnnym u mnie. Byli to: Hindus Julian Worrel, dispenser, co
dosłownie tłumaczyło się jako rozdawca lekarstw, a znaczyło, że był ćwierć

background image

lekarzem i ćwierć aptekarzem; dalej jego motorowy Lucas, stateczny Indianin
Arekuna, i jako trzeci wartogłów Allicock, młody i foremnej postaci Indianin,
który służył na łodzi jako bowman, czyli pilot, a poza tym służył dwom starszym
towarzyszom za dziewczynę do wszystkiego.

Przybysze, zaraz po rozgoszczeniu się w naszym domu, zaczęli pitrasić na

przywiezionej kuchence corned beef. Niech ich kule biją: mnie, wygłodzonemu
jaroszowi, boski zapach mięsa straszliwie zakręcił w nosie, ślinka okrutną rzeką
zalała usta, ale przybysze jak wilki z pasją zażerali się sami, milczeli, nie prosili,
więc i ja się nie wpraszałem.

Suty obiad świetnie zasilił ich radość życia i samopoczucie, a Allicock

dostał sokolich oczu i bystrego żórawia zapuścił do mego kartonu z zapasami.
Okazało się, że nie był adwentystą, albowiem:

Sirt! ― sarknął do mnie domagającym się głosem wskazując na karton.

Nie wiedziałem, o co mu chodziło.

Sirt! ― nalegał i stawał się niecierpliwy.

Gdy wciąż nie rozumiałem, pokazał palcami i ustami, że chce papierosa, i

rzecz się wyjaśniła: cigarette skrócił na sirt. Gdy zaglądał do mego kartonu,
szelma wyśledził, że miałem kilka paczek brazylijskich „Ministrów".

Chcesz papierosa ? ― spytałem. ― A co ty mi dasz ?

Nieoczekiwane pytanie zbiło zucha z pantałyku. Sięgnął do kieszeni,

wyciągnął kilka monet szylingowych i butnie mi je pokazał.

Nie chcę pieniędzy! ― oświadczyłem. ― Natomiast dostaniesz dwa

papierosy, gdy z rzeki przyniesiesz wody w imbryczku!

Rzeka, jak już wspomniałem, była niedaleko, o pięćdziesiąt kroków od

domu. Zgodził się ochoczo, ucieszony wziął papierosy,, ale wody nie przyniósł ani
zaraz, ani później. Tę rundę przegrałem, ja, Allicock odniósł nade mną 1:0.

Przegrałem także z Indianami Paruimy, chociaż w inny sposób i chociaż po

zastanowieniu nie potrafiłbym ustalić, czy to była przegrana moja czy pastora
Tolla.

Worrel przywiózł kilka litrów lekarskich płynów w trzech imponujących

kolorach, niebieskim, zielonym i różowym, ażeby stosować je do wszystkich
prawie chorób w Paruimie. Po obiedzie był gotów do działania. W naszym
obszernym pokoju roztasował na. pakownych skrzyniach swe butle i butelki,
słoiki, pipety tudzież termometry, na stole zaś rozłożył duszę swego posłannictwa,
księgę chorych. Potem twarzy swej nadał wyraz wielkiego skupienia i zaczął
przyjmować chorych po kolei, podczas gdy Allicock odlewał ludziom według
zarządzeń szefa kolorową miksturę.

Nareszcie mieszkańcy Paruimy mogli puścić wodze swej lekomanii, więc

zeszli się licznie przed naszym domem, zwłaszcza kobiety i dzieci. Czekały tam
cierpliwie na swą kolej, przycupnięte na schodach i na murawie, milczące,
przyczajone i równie skupione, jak sam dispenser. Dawniej mieszkańcy mieli
swych własnych czarowników piajów, których kilku jeszcze ponoć taiło się
bezrobotnie w Paruimie. Piajowie leczyli magią wśród doskonalszych, groźnych

background image

ceremonii, dmuchali na chorych, za to nie posiadali tego, czym Worrel bił ich na
łeb: nie posiadali tak barwnych lekarstw. Wysłannik białych ludzi z Kamarang
Mouth czarował magiczną barwą swych lekarstw. I piajowie nie posiadali również
księgi do ujarzmiania na piśmie ludzkich chorób. Więc było dziś i gorzej, i lepiej.

I była para moich majteczek. Wyprałem je sobie w południe i wywiesiłem

przed oknem, żeby wyschły. Ale niekiedy zrywały się podmuchy wiatru i w
którejś chwili majtki spadły przed dom na ziemię, czego nie zauważyłem.
Wyjrzałem dopiero z okna, gdy usłyszałem okrzyki żony Paula, rozlegające się z
jej sąsiedniej chaty. Kobieta widząc, co się działo, karciła z daleka ludzi,
zgromadzonych przed naszym domem.

Karciła ich, bo ona, jak i Paul, była po mojej stronie, a ludzie szpetnie

deptali moje majtki. Tak po prostu: deptali po nich, chociaż (a raczej: bo)
wiedzieli, że to moje. Czynili to osobliwie, z beznamiętnym spokojem, jacyś
niesamowicie zawzięci, jakby musieli spełniać tajemniczy obowiązek Indianina
wobec białego albo groteskową ceremonię. Ten czy owa wstawali bez słowa,
podchodzili bez pośpiechu, deptali majtki, wycierali w nie sandały lub bose stopy,
po czym spełniwszy absurdalny obowiązek z nieruchomą twarzą wracali na swe
miejsce. Byli przy tym niebywale uroczyści.

Po zaalarmowaniu mnie przez żonę Paula zbiegłem na dół, podniosłem

majtki i zabrałem je na górę. Były jeszcze całe, chociaż niemiłosiernie zbrukane.

Czemu to zrobili? Dziwna rzecz: nie żywiłem do nich gniewu, budzili tylko

zaciekawienie i współczucie. Osobiście nie złego im nie uczyniłem, nikogo nie
skrzywdziłem. Dla wszystkich miałem przyjazny uśmiech i większość mi
odpowiadała tym samym uśmiechem. Ale zmiarkowali z czasem, że nikt możny za
mną nie stał, nikt mnie nie chronił: nie byłem adwentystą, i co więcej, nie
należałem do administracji kraju, a byłem biały. Depcąc moje majtki wyrażali
niechęć na pewno nie do mnie osobiście, lecz była to odruchowa zemsta chyba na
kimś innym. Na kim ? Na białej rasie ?

Gdzie indziej w Gujanie Indianie nie żywili takiej niechęci do białych, ale

też nie było tam adwentystów. Cudaczna sekta od przeszło pół wieku narzucała tu,
na dziewiczej glebie, zdrowym, acz prymitywnym Indianom swe maniackie
dziwactwa, spłodzone na północy w oparach sekciarskich wykoślawień, i oto
jakich doczekała się skutków.

Więc chyba nie ja tu przegrałem, lecz pastor Toll.

50. Żegnając dolinę Pamimy

Dispenser Worrel zakończył eskulapowe praktyki na drugi dzień, a na

trzeci rano postanowił wracać do Kamarang Mouth. Była to dla mnie wyjątkowa
okazja, by opuścić ostoję adwentystów pastora Tolla, więc skorzystałem z gratki.
Ponieważ w tym czasie Hindus nabrał do mnie serdecznego przekonania, chętnie
zgodził się wziąć mnie na swoją łódkę.

background image

Wieczorem, w przeddzień wyjazdu, ogarnęła mnie lekka chandra rozłąki,

bo polubiłem Paula i jego rodzinę, a problem Indian paruimskich wydawał mi się
wciąż nieskończenie ponętny, przede wszystkim zaś urok tutejszych gór, puszczy i
klimatu wręcz nieodparty. Ale tego wieczoru wyjątkowe struny we mnie
poruszyła smuga dymu, jaka dobywała się z pobliskiej chaty Paula i szła na nasz
dom. Tam w chacie przy wieczornym ognisku Indianie, życzliwi mi, wiedli
ożywione pogaduszki, dziś wyjątkowo donośne i pogodne.

Uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia Indianie ci wciąż tkwili w

prymitywnym kręgu cywilizacji ogniskowej. Ognisko ciągle było dla nich
ż

yciowym ośrodkiem, w jego świetle czuli się nadal bezpieczni. I to nie tylko w

chatach przyziemnych, lecz także w domach budowanych na palach.

A gdy te sprawy przyszły mi do głowy, znowu wybiegłem w przeszłość i

ujrzałem siebie w dawnych, chłopięcych latach. Już we wczesnym wieku zdrowy
instynkt podszeptywał mi, że droga do zrozumienia ludów pierwotnych
prowadziła przez ognisko, więc jego ciepło napawało mnie osobliwą rozkoszą.
Był to czystej wody atawizm: życie nabierało poprzez ognisko cudownej wagi.

Rzecz znamienna, że z nastrojów przy ognisku wyszły moje pierwsze kroki

pisarskie, chwiejne, gdy wyrozumiały ojciec drukował płód siedemnastoletniego
syna na łamach swego „Życia", a nieco dojrzalsze kilka lat później, w okresie
Hulewiczowskiego „Zdroju".

Więc żegnając tego wieczoru dolinę paruimską, ze wzruszeniem wciągałem

w płuca dym, powstający z ogniska w Paulowej chacie.

51. Kwiaty na rzece

Noc, pełna porykiwali małp wyjców, rozwiała wszelkie naloty rzewności,

po czym nastał rześki poranek słoneczny. Półtoradniowa podróż do Kamarang
Mouth była znowu jednym pasmem pięknych wrażeń przyrody. Lucas, Indianin ze
szczepu Arekuna, pilnował motoru.

Taszczenie naszych tobołów przez przewlokę dokoła bystrzyn Ituwubia

umilały nam motyle heliconie, które świeżo wykluły się z poczwarek. Jak
wszystkie z tej rodziny były nadobne, a że należały do gatunku nanna, na
skrzydłach na czerwono czarnym tle miały podłużną kreskę jaskrawożółtą.
Gdziekolwiek widziałem nanny, owa kreska naprowadzała na myśl miniaturowe
hantle atletów; podnoszących ciężary. Skojarzenie to było zabawne, a jeszcze
zabawniejszy byłem ja w narzuconej sobie roli świętego Franciszka: nie łapiąc
ż

adnego ze ślicznych heliconiusów przechodziłem obok nich jak wilk obok jagniąt

wilk z dobrowolnym kagańcem.

Tuż poniżej bystrzyn wpłynęliśmy w raj bellbirdów, ptasich dzwonów,

bijących nam dźwięcznie a sławnie jak w tytule powieści Hemingwaya. Potem
nastała kraina nadrzecznych jaskółek, a w końcu, między Waramadang a
Kamarang Mouth, urodzaj zimorodków. A wszędzie, gdziekolwiek dobijaliśmy do

background image

brzegów, zdumiewały ławice małych rybek, gęste jak żywe chmury podwodne.

Z niektórych drzew puszczy, tworzących kanion nad rzeką, opadały

jasnofioletowe kwiaty na wodę i płynęły z prądem. Choć innego koloru, były tak
samo promienne jak kwiaty na ścieżce pod Konaktipu. Pięknie rzucały się w oczy
i miejscami były tak liczne, że tworzyły na powierzchni wody pasma jaskrawości.

Szukałem oczami drzew, z których opadły kwiaty, ale bez skutku.

Cudów nie było, gdzieś przecież stały nad wodą drzewa matki, ale gdzie, gdzie ?
Zagadkowe pochodzenie fioletowych ślicznot zaczęło korcić także Worrela, a w
końcu i Lukasa.

Wtedy stanęła mi w pamięci ucieszna u nas przed laty moda ankiet, w

których wyduszano od ludzi ich sekrety, ich rzekome poglądy i upodobania, a to, a
tamto, a także ich hobby. Odpowiadałem ciekawskim, że moim hobby jest
odkrywanie polnych kwiatów, co ważniacy uważali za niewczesny żart i brali mi
za złe. A oto na wszystkie strony wytrzeszczaliśmy oczy, Worrel, Lucas i ja. ażeby
odkryć tajemnicę kwiatów, co prawda nie polnych, lecz nadwodnych ― i guzik z
tego. Więc kogo trzymały się niewczesne żarty? Mnie? Nie mnie, lecz samej
przyrody. I drzew, z których opadały intrygujące kwiaty, nie odkryliśmy wcale.

52. Allicock szalejący

W drodze do Kamarang Mouth było sto pociech z Allicockiem. Młody

Akawoj, amator moich papierosów i wystrychacz mnie na dudka ― miał
klasycznie zbudowane ciało, a zuchwałą fantazję skośnookiego hultaja, więc
stanowił kuszący obiekt fotograficzny. Jako pilot stał na dziobie łodzi o dwa metry
przede mną i nie było nic dogodniejszego jak pstrykanie ponętnego gagatka.

Więc pstrykałem raz po raz, gdy był w dobrej pozie. Allicock widział to i

głupio mu było, i źle się czuł, płaszczył .się, gryzł się i cierpiał, ale nie
popuszczałem. Był to zepsuty cwaniak z Kamarang Mouth, kuty cynik, przegnany
na wszystkie wiatry, ale mimo to dwojga wielkich oczu rolleiflexa, do tego oczu
jednego nad drugim, nie znosił; przejmowały go lękiem. Czuł się pod pręgierzem i
niepokój swój wyładowywał w gorliwości pilota. Stojąc na dziobie znakomicie,
choć pod przymusem, spełniał swój obowiązek, zdrowym instynktem wykrywał
wszystkie podwodne pnie i głazy, był sprawny, sumienny i skupiony: trzymały go
w okowach te niesamowite oczy aparatu.

Narobiłem tuzin zdjęć, aż za wiele na łobuza, i aparat schowałem. Allicock

jakby natychmiast się odrodził: przestał się bać i zaczął szaleć. Może nie szaleć,
lecz najpierw roztopił się. Diabli wzięli jego instynkt i jego sprawność. Indianin
stracił bystrość zmysłów, oślepł, nie wyczuwał już podwodnych pni ani głazów, a
Lucasowi kazał zatrzymywać motor na bystrzynach, gdzie, przeciwnie, należało
pędzić jak strzała. Bo Allicock poczuł taką ulgę, że rozswawolił się na całego,
zhardział i po prostu nas tyranizował. Dziki człowiek puszczy dorwał się w nim do
władzy i odpłacał się za poprzednie udręki cywilizacji. Za okpienie mnie z

background image

imbrykiem wody zadałem mu bobu z rolleiflexem i byłem górą. Ale teraz on
znowu opanował sytuację, z kolei dokonywał odwetu i nie było na to rady: światła
w kanionie rzecznym nie stało do nowych zdjęć. Toteż lał się z brązowego
młodzieńca potok buntu, darły się warknięcia z gardła, paw nie puszyłby się
piękniej i Allicook, niemal demoniczny, niemal boski, okropnie władczy,
wyniosły i szczęśliwy, hulał, swawolił, wariował, radosnym oddawał się
wybrykom.

Poczęstowałem towarzyszy „Ministrami", a Allicock dostał dwa papierosy.

Zamigotało mu w ślepiach zdumieniem, ale szalonego hulania nie zaprzestał: nie
chciał z natchnionych wyżyn zejść na ziemię.

VI. GEORGETOWN

(Amerykański superfilm)

53. Samson i cuda świata

Po powrocie do Georgetown zastałem tam jeszcze gorętsze piekiełko niż

było poprzednio. Stany Zjednoczone, pod kurtyną Brytyjczyków, uwzięły się na
dobre, żeby wykończyć rząd doktora Jagana i z powodzeniem podburzały przeciw
niemu opozycję murzyńską Burnhama i reakcyjną D'Aguiara. Murzyńscy
robotnicy w kopalni boksytu w Mackenzie wyskoczyli na chwilę od pracy i
okolicznym chłopom hinduskim utoczyli nieco krwi, a gubernator brytyjski w
Georgetown, żeby było rzetelniejsze bezhołowie, przeprowadził rokosz policji
przeciw jej przełożonemu, ministrowi spraw wewnętrznych, i rząd doktora Jagana
ogołocił z rąk, mających utrzymać porządek.

W Georgetown jedyną rozrywką duchową, prócz niezłej biblioteki

publicznej, były kina, więc chodziłem do nich prawie co dzień i tak zobaczyłem w
kinie Globe opętańczo sensacyjny film, produkcji oczywiście amerykańskiej, pt.:
Samson i cuda świata. Kicz nie z tej ziemi, logika wulgarnie niesamowita, szmira
tytanicznie naciągnięta. Ale że kapitalne kolorowe zdjęcia, że oprawa na miliony
dolarów i że akcja zapierająca dech w poczciwym widzu, film cieszył się
kolosalnym wzięciem. Równocześnie miał toporną polityczną wymowę i narzucał
się przejrzystą symboliką.

Więc patrzmy: Samson to Amerykanin, wspaniały superman, piękny i

szlachetny jak anioł, a silny jak pięciu Tarzanów. Dostaje się na Daleki Wschód i
tam robi porządek w cesarstwie chińskim. Cesarz, szlachetny starzec, stracił
niedawno temu wolność i tron, ale nieustraszony Amerykanin przywraca mu
wolność i tron. Przywraca po straszliwej wojnie i karkołomnych perypetiach z
podłym wrogiem, a tym wrogiem prawa ręka szlachetnego cesarza, jego
zdradziecki minister, nikczemnik, intrygant, uzurpator, słusznie wyglądający jak

background image

melanż Lucypera, Irokeza i Trockiego. Na czele tysiąca zbirów, z brodatej twarzy
bardzo podobnych do Fidela Castro, ów drań przywłaszcza sobie władzę, a
chociaż ma fantastyczną babkę super sexbombę, o opływowych liniach, łajdak
pożąda jeszcze młodziutkiej, ślicznej córki cesarza i więzi ją w zgniłym lochu, gdy
ona go nie chce. Aliści sexbomba o ślicznych, bazyliszkowych oczach,
oczarowana urokiem Amerykanina, usiłuje uwolnić księżniczkę, lecz sama wpada
w zasadzkę i znosi tortury w lochu uzurpatora. Ach, wszystko to gmatwa się coraz
okropniej, gdyż uzurpator z perfidią, typową u wiadomych przewrotowców euro--
azjatyckich, oczernia księżniczkę przed cesarzem, a naiwny starzec rzuca klątwę
na córkę, o rety! Do tego jeszcze jakaś góra skalista obsuwa się i zagraża
zmiażdżeniem dobrych ludzi: nie, do licha, dość nieszczęść, dawać Amerykanina!
Gdzie Amerykanin? Jest, jest! Nadludzką swą krzepą górę powstrzymuje i ratuje
dobrych ludzi (Pekiny i Moskwy, nie udało wam się zgnieść ludzi!), potem na
czele falangi bliżej nie określonych wybawców (podobnych do sajgońskich
generałów) Samson pokonuje wroga, zabija w pojedynku uzurpatora, roznosi
zgraję Fidelów Castrów, osadza księżniczkę na tronie i przywracając Azji oraz
ludności pokój, szczęście, wolność i dobrobyt ― skromnie odchodzi. Chcą go
wynagrodzić; on szlachetnie dziękuje: uśmiech księżniczki, ożenionej tymczasem
ze ślicznym księciem, jemu wystarczy. Widz kinowy pragnąłby jeszcze zobaczyć
namiętny uścisk tych dwojga super - Amerykanina i płonącej ku niemu sexbomby,
ale nic z tego, figa z makiem, nie zobaczymy tego. Bo nasz bohater, spełniwszy
dziejowe zadanie w Azji, skromnie odchodzi i wraca do swej jankesowej
ojczyzny.

Ów film, naiwny, bo naiwny, nie był jedyny tego rodzaju. Od szeregu lat

ś

wiat dowiadywał się ― wszystkimi kanałami dolarowej propagandy ― o

zaletach tego. co się nazywało The American way of life i że takie Samsony
muszą wszędzie na świecie zaprowadzić porządek. Trochę dziwnie to robiły w
Wietnamie i w San Domingo i w Gwatemali i choćby w tej odległej Paruimie, ale
film w Gujanie Brytyjskiej zrobił swoje: w kilka dni po jego wyświetleniu od
nowa powstały rozruchy w Georgetown i zwolennicy Burnhama i D'Aguia-ra,
dobywszy noży, raźno pożgali zbyt oddanych stronników zbyt lewicowego
Jagana.

VII. SAWANNY RUPUNUNI

(Łagodni Indianie Makuszi i wspaniały ród Melville'ów)

54. Sawanny Rupununi

W połowie stycznia wyleciałem z Georgetown samolotem British Guyana

Airways na południe.

background image

Na południowo zachodnim krańcu Gujany, nad granicą brazylijską, gęsta

dotychczas puszcza ustępowała sawannom. Ciągnęły się przeszło dwieście
kilometrów z północy na południe, w pośrodku przecięte pokaźnym pasmem
lesistych gór Kanuku. Na północ od tych gór żył ujmujący a liczny szczep
Makuszi, na południe jeszcze liczniejszy szczep Wapiszana, jedni i drudzy
mieszkańcy szczerych sawann. Tu Indian było więcej niż w innych stronach
Gujany, tu oni zaludniali wszystkie wioski i nadawali koloryt: była to kraina
wyraźnie indiańska.

Gdy mowa o gujańskich sawannach, natychmiast na myśl przychodziło

dwóch znakomitych mężów, Anglik Sir Walter Raleigh i Szkot H.P.C. Mehdlle.
Pierwszy u schyłku szesnastego wieku dał fantastyczny rozgłos Gujanie i przede
wszystkim sawannom, drugi u schyłku dziewiętnastego wieku dał początek
słynnej rodzinie Metysów Melville'ów.

Na sawannach wśród Indian osiadło także kilkunastu czy iluś białych ludzi,

ale piętno tym obszarom, romantyczne, okazałe piętno nadał dopiero plenny ród
Melville'ów. Byli oni wszędzie i zawsze jacyś nad wyraz przyjaźni i dorodni.
Leciałem do Lethem, administracyjnego ośrodka okręgu, gdy samolot krótko
przed dojściem do celu lądował na chwilę w Pirara, posiadłości Hartów:
Amerykanin Hart ongiś ożenił się z córką starego Melville'a i tu się usadowił. W
Pirara młode pokolenie Hartów podbiło mnie swą niezwykłą urodą, i również
zaintrygował mnie widziany tu żywy czarny jaguar, trzymany w klatce pod
drzewami rancha. A w samym Lethem, na skraju lotniska, zachęcał swym
wyglądem fazendy brazylijskiej przytulny hotel Melbro, nazwa skrócona od
Mehrille Brothers.

Gdy tam się pojawiłem, sympatyczni młodzianie i urocze dziewczyny,

wnukowie i wnuczki starego Melville'a żywo mnie powitali, jak gdyby dobrego
przyjaciela. Od pierwszej chwili poczułem się dobrze wśród nich i wśród różnych
strzelb, karabinów i torb myśliwskich, wśród łuków, strzał i pochew, siodeł, lass i
ostróg, i kapeluszy przedziwnych. Wszystkie te przybory wisiały na ścianach lub
stały oparte w narożnikach obszernej jadalni zwyczajem brazylijskim. Brazylia
była o kilometr od hotelu, za rzeką Takatu.

Rzecz znamienna, że tu wszyscy przybysze czuli się dobrze; po przedarciu

się przez parną, niegościnną puszczę otaczała ich aura szczęśliwej krainy. Oko
cieszyło się rozległym widokiem, płuca oddychały rześkim powietrzem, a od
dalekiego morza dął przez wiele miesięcy rozkoszny wiatr, potężniejący nocą do
burzliwej wichury. Przyleciałem tu w porze suchej, w okresie największego
nasilenia wiatru, nazwanego przez kogoś winem tych sawann.

Na falistym stepie trawa była sucha, ale tam gdzie gleba nieco wilgotniej

sza, przeważnie wyrastały śliczne palmy wachlarzowe ― ite ― zielone symbole
tych sawann. Natomiast na całym widnokręgu, gdziekolwiek spojrzeć, wybijały
się ku niebu lesiste stoki i czupurne szczyty gór. Tam w tych górach ― mówili mi
Melville'owie ― schowało się teraz wiele stepowych ptaków i zwierząt, a między
nimi mnóstwo tukanów. Barwne dziwadła dopiero za parę miesięcy, w porze

background image

deszczów, opuszczą pielesze, chrapliwym krzykiem napełnią sawanny i będą
zuchwaliły się nawet między chatami Lethem.

Z okna mego hotelowego pokoju zawsze widziałem pasmo gór Kanuku,

które wyrastało z nizin jak warowny mur i dumnym łańcuchem ciągnęło się na
wschód ginąc gdzieś tam w dali. Szczyty wydawały się bliskie, że ino ręką sięgnąć

choć oddalone o dwadzieścia i więcej kilometrów. W czystym powietrzu góry

oblekały się cudownym fioletem ― częstym kolorem w przyrodzie gujańskiej ―
tylko że rano były jak storczyki Cattleye labiaty, w południe jak bez, a pod
wieczór zaprawione czerwienią bougainvillei.

Na sawannach, obecnie tak uśpionych i jałowych, storczyk ponoć

najpiękniejszy na świecie, Cattleya superba, pienił się bujnie, skoro tylko płodne
deszcze budziły roślinność do życia. Każdy ze słynnych podróżników, jacy tu
kiedykolwiek o tej porze roku przybywali, wpadał w zachwyt nad
„czarodziejskim" pięknem i obfitością tej cattlei, a działo się to już od czasów
Ryszarda Schomburgka w połowie XIX wieku. Storczykowe cuda rosły na ziemi
w niektórych wioskach indiańskich tak gęstym poszyciem, że były utrapieniem dla
Indian, którzy tępili je jak przykre chwasty i wytępić nie mogli. A tymczasem nad
ich urodą unosili się i Schomburgk, i Carl Ferdinand Appun, i Everard F. Im
Thurn, i tylu, tylu innych. (Nie unosiłem się ja, bo wdepnąłem tu w złych
miesiącach, w styczniu i lutym).

Za to nieustanny urok roztaczało samo pasmo Kanuku, jak Kalina Jędrusik

ś

licznie rozłożyste na dole, a czarowne u góry. Edward Melville, właściciel hotelu,

wskazał mi wysoki szczyt, sterczący stosunkowo niedaleko osiedla Lethem,
zalesiony, choć poszarpany, i objaśnił, że to legendarny Iramikpan. Na jego
stokach rósł trujący pnącz, z którego Indianie Makuszi warzyli swe sławne urari,
tu najsilniejsze w całej Ameryce Południowej. Zaprawione tutejszą trucizną
strzały pewniej zabijały niż inne, więc Indianie z dalekich nawet stron zjawiali się
u Makuszów, by nabyć straszliwy wywar. Ryszard Schomburgk, jak nikt inny,
umiał zjednywać sobie zaufanie Indian; zaprzyjaźnił się z głównym piai-
czarownikiem, a ten zaprowadził go na zbocza góry i częściowo odsłonił przed
nim tajemnicę urari. Indianie, we własnym interesie, nikomu nie odkrywali
sekretu, prześladowali intruzów, a górę Iramikpan zaludniali morderczą tłuszczą
demonów.

Dziś tajemniczość urari się rozwiała. Truciznę można było kupić w

dowolnych ilościach, i to za niedrogie pieniądze ...Niestety przegapił to poczciwy
A. Morozow, który w swej książce „Człowiek w dżungli" opisuje: jak nikczemny
Amerykanin potajemnie gromadzi w puszczy amazońskiej, nawet kosztem życia
niewinnych ludzi, zapasy urari w jakichś groźnych celach. Dziwny idiota ten
Amerykanin: nikt potajemnie i za taką cenę nie nabywa urari, bo może ją dostać
jawnie. Więc dobry Morozow przegalopował się.

Jeśli już mowa o sensacji, to sensacją była główna rzeka tych sawann,

Rupununi. Przepływała je całe od południa na północ przebijała się wąwozami
przez góry Kanuku i uchodziła do Essequibo. Rzeka o mulistej wodzie i wielu

background image

głębokich zatokach gnieździła istne potwory, niebezpieczne drętwy i raje, kajmany
podobno do sześciu metrów dochodzące i olbrzymie ryby arapaima. Były to
największe na ziemi ryby słodkowodne, istniejące jeszcze tylko w dolnej
Amazonce pod nazwą piraruku, pomimo że między Amazonką a Rupununi nie
było bezpośredniego połączenia. Jeśli jeszcze dodać roje w Rupununi osławionych
piranhi, tu noszących nazwę pirai, i jeśli wspomnieć o bajecznym dziwaku Tiny
McTurcku, Brytyjczyku wyjątkowo nie z rodu. Melville'ów, zaszytym w
komyszach w Karanambo nad rzeką Rupununi i żyjącym w jakiejś prehistorycznej
zażyłości ze zwierzętami i w ogóle z przyrodą ― to odsłoni się tylko rąbek
niesamowitych uroków i powabów, tkwiących w tych gujańskich sawannach.
Nazywają się według rzeki: Rupununi.

Niestety, do tej rozkosznej krainy zawitałem diabelnie nie w porę: Cattlei

superba nie widziałem, był nieodpowiedni miesiąc, a Tiny McTurcka nie
spotkałem, bo akurat wyjechał do Georgetown.

55. Szczep Makuszi

Natomiast poznałem wielu Melville'ów i odwiedziłem także Indian

Makuszi w północnej części sawann. Był to zawsze szczep łagodny, mniej
skłonny do wojaczki niż inne szczepy. W dawnych czasach, do połowy
dziewiętnastego wieku, szczep niezwykle wiele wycierpiał od siarczystych
wojowników karibskich, łapiących tu niewolników dla plantatorów holenderskich.
Ale nie tylko Karibowie mieli oskomę na łagodnych Makuszi. Równie skrzętnie, i
zapewne na większą skalę, wyłapywały ich wojskowe oddziały Brazylijczyków
znad Rio Branco w akcji, zwanej descimento. Całe rodziny, kobiety, dzieci,
uprowadzano do niewoli w głąb Brazylii jeszcze w połowie XIX wieku.

Pierwsi wybitniejsi podróżnicy w tych stronach, bracia Schomburgkowie,

dali wiarogodne opisy Indian i tego, co się tu działo. Sawanny Rupununi stanowiły
do tego czasu Dzikie Pola, no man's land, i zęby sobie na nie ostrzyło trzech
ziemiołasych sąsiadów, Wenezuela, Brazylia i Gujana Brytyjska. Lecz pojawienie
się Ryszarda Schomburgka, jego nieprzeparty urok osobisty, wpływ jego
autorytetu i ― last not least ― nieliche kompanie brytyjskich Tommies, jakie miał
przy sobie ― przechyliły losy na rzecz Brytyjczyków. Brazylijczycy nie upierali
się. Po napiętych rokowaniach, prowadzonych przez kilka dni z palcem na spuście
karabinu, doszło w Pirara do ugody. Brazylijski komendant odstąpił Anglikom
kraj i Indian, a katolicki padre anglikańskiemu pastorowi Youdowi indiańskie
dusze. Na zakończenie Schomburgk i jego oficerowie wyprawili świetną ucztę
starszyźnie brazylijskiej i szampańskim akordem hecę ubito. Był rok 1842. Mniej
szczęśliwie wypadło dla zwycięskiego pastora Youda. Wkrótce indiański piaj-
znachor otruł mu żonę, a sam pastor wolał wycofać się nad dolne Essequibo, gdzie
już nie było tak zawziętych czarowników.

Wielcy podróżnicy, w owych latach zapędzający się w głąb Gujany, byli

background image

przeważnie smakoszami kobiet i podchodzili do nich jak do dzieła sztuki. Nie
dziwić się Appunowi, który był artystą malarzem, że poruszał raz po raz ów
kobiecy temat i nie bez lubości podawał w swej książce wypadki ofiarowania mu
ładnych dziewcząt Makuszi. Tak oto czytamy, że pewien Makuszi raił mu dwie
dziewczyny na kilka dni po piętnaście dolarów za każdą, a już kilkanaście stron
dalej inny Makuszi ofiarował mu, także na kilka dni, swe trzy siostry za pięć,
dziesięć i piętnaście dolarów, zależnie od wieku. Appun dyskretnie przemilczał,
jak się odniósł do oferty, ale z tego wynika, że już wtedy, nawet w tak zapadłej
głuszy, dolar był diabelnie atrakcyjnym cymesem i sroce spod ogona nie wypadał.

Przecież poważny Ryszard Schomburgk także nieźle chwalił. W jego

ocenie Makuszi należeli do najładniejszych Indian Gujany, mieli skórę dość jasną,
rysy twarzy regularne i przyjemne, a wielu odznaczało się rzymskim lub greckim
nosem. Indianie ci ― rzecz godna uwagi ― lubili porządek i czystość.

Gdy Distrięt Commissioner Green zawiózł mnie któregoś dnia swym autem

do wsi Yupukari na uroczystość w szkole, mogłem dzisiejszym Indianom Makuszi
napatrzyć się do woli. Niewątpliwie i Sehomburgk, i Appun zbytnio nie
przesadzali; rysy twarzy Indian Makuszi pozostały regularne i przyjemne.
Dziewczyny miały miły uśmiech, ale jak na mój skromny gust, zbyt obfite
kształty, wszakże dawni holenderscy mynherowie i dawni Brazylijczycy nie moim
gustem się kierowali, lecz na pewno woleli branki o słusznej, uchwytnej tuszy.

Wszyscy Makuszi w Yupukari, zresztą jak wszędzie indziej i jak ich

południowi sąsiedzi Wapiszana, to już Indianie nowych czasów. Ubierali się tak
samo jak wszyscy wieśniacy w ciepłym pasie Ameryki Południowej: kobiety w
pospolite szmatki z najtańszego kretonu, mężczyźni w niechlujne koszule i
spodnie. Widząc ich tylu dokoła, uświadamiałem sobie, jak bardzo się zmienili od
czasów Schomburgka.

Z dawnych indiańskich właściwości pewnie już nic nie zostało. Ich duma,

ich wierzenia, obyczaje, tańce, śpiewy, rodzinne rzemiosła przepadły, utonęły w
zapomnieniu. Tańczyli teraz foxtrotta, ale nieraźno, bez zapału. Kassawa, czyli
maniok, owszem, pozostała jak dawniej głównym pokarmem, natomiast namiętni
ongiś myśliwi dziś przestali polować, bo nie mieli na co: na sawannach wyginęła
zwierzyna, zastąpiona przez bydło, jak na preriach Ameryki Północnej. Bydło
wprowadzili biali, a niezależnych dawniej władców tych połaci zapędzili
przeważnie jako najmitów na swe rancha. Makuszi chyba nie doznawali już głodu,
ale też nie znali już silnych wrażeń. Zagubili swą dawną werwę i swoisty wdzięk,
tak podobający się ówczesnym podróżnikom, i stali się bezkształtną masą
bezbarwnych istot.

Dawniej nawet tak prosta rzecz jak powitanie, jeśli jeden drugiego

odwiedzał, nabierała znamion osobliwego ceremoniału grzeczności. Szanujący się
gospodarz witał gościa przed chatą i obydwaj stali do siebie tyłem, wymawiając
grzecznościowe słowa.

Jestem! ― odzywał się gość. ― Przyszedłem!

Jesteś? ― pytał mile zdziwiony gospodarz. ― Przyszedłeś?

background image

Przyszedłem! Jestem!

Czy to prawda, żeś przyszedł? ― jeszcze nie dowierzał gospodarz.

I tak prawiąc sobie komiczne grzeczności, szermując igraszką dziwnych

pytań i odpowiedzi, stali do siebie tyłem, żeby ,,nie upodabniać się do psów", a
dopiero po tym wstępie gospodarz zapraszał do chaty i zaczynała się uczta.

Jeszcze pół wieku temu Makuszi lubili stroić swe ciała przeróżnymi

ozdobami, zwłaszcza mężczyźni, przy czym barwne pióra tukanów odgrywały
ważną rolę. Strzelając do ptaków z łuku starali się nie zabijać ich, lecz tylko je
głuszyć, po czym wyrywali im niektóre pióra i puszczali tukany żywe na wolność.
W porównaniu z tak dalekowzroczną ochroną ptaków przez prymitywnych Indian,
jak ujemnie wypadnie dzika brutalność u niektórych pionierskich narodów
cywilizowanych niszczących swe skarby przyrody.

Ryszard Schomburgk opisał wypadek stoickiego męstwa pewnego

Makuszi. Do trucizny urari Indianie ci zawsze przywiązywali mistyczne
znaczenie, był to niesamowity dar demonów. Gdy pewnego razu dwóch Makuszi
udało się na polowanie w góry Kanuku, spadająca zatruta strzała skaleczyła
jednego z nich. Oznaczało to jego niechybną śmierć. Raniony spokojnie wyciągnął
strzałę z ramienia, złamał swą sarabanę dmuchawkę, jak to było w zwyczaju po
ś

mierci myśliwego, serdecznie pożegnał się z przyjacielem, siadł na pniu i bez

słowa skargi umarł, jak umierali antyczni bohaterowie.

Natomiast pewien zdumiewający zwyczaj, zakorzeniony od wieków przede

wszystkim wśród Makuszi i będący ich tajemniczą specjalnością, nie tylko
uchował się do dnia dzisiejszego, lecz jak gdyby nabrał obecnie wigoru: to
umiejętność tutejszych dziewczyn powstrzymywania wiele miesięcy menstruacji i
zdolność niezachodzenia przez ten czas w ciążę. Ów sekret młódek zauważyli
prawie wszyscy podróżnicy dziewiętnastego wieku, ale dopiero znacznie później
dotarto częściowo do źródła zagadki. Mianowicie znachorzy albo znachorki
przyrządzali miksturę z wywaru kory pewnego drzewa ze spalonymi kośćmi
jakiegoś gada i dziewczyna po kilkutygodniowym zażywaniu lekarstwa stawała
się bezpłodna na szereg miesięcy. Łatwo było przerwać ten stan zastosowaniem
ziół przeciwdziałających.

F.W. Kenswil, urzędnik kolonialny, który przez dwadzieścia siedem lat

przebywał wśród gujańskich Indian i w wyniku tego napisał instruktywną
rozprawę, zapewnia, że powyższe zabiegi pociągały za sobą często ujemne skutki.
W przeciwieństwie do tego, co Indianie twierdzili, zdrowe dziewczyny w danym
okresie upadały na siłach, ale to żadnej zalotnicy ponoć jeszcze nie powstrzymało
od spróbowania niezakazanego owocu.

Sawanny Rupununi, podobnie jak ongiś Dzikie Pola na naszych kresach,

przyciągały różnych ludzi, szukających tu schronienia. Za dawnych czasów
niewolnictwa Murzyni, z wyjątkowym okrucieństwem traktowani przez
Holendrów, często uciekali z plantacji w głąb puszczy. Stwarzali tam uzbrojone
osiedla wolnych ludzi i pomimo wojen, narzucanych im przez kolonizatorów,
niezależni, dotrwali lepszych czasów, gdy zniesiono niewolnictwo i dano im już

background image

spokój.

Działo się to w puszczach niedaleko wybrzeży Atlantyku, ale niektórzy

zbiegowie zapuszczali się głębiej, a dwóch dzielnych junaków nawet dotarło do
południowej części sawann Rupununi i tu zdobyło sobie pewien rozgłos. Jeden
uciekł od Holendrów, drugi od Brazylijczyków. U południowych stóp gór Kanuku
zżyli się z tamtejszymi Indianami Wapiszana, z Indiankami napłodzili dzieci i
chociaż to się działo prawie półtora wieku temu, do dziś w miejscowości Shea i
okolicy łatwo było rozpoznać po rysach twarzy licznych potomków dwóch
dziarskich zbiegów. Inni Indianie patrzyli na tych potomków z góry i raczej ich
unikali.

Szczep Makuszi na północnych sawannach miewał do czasów pierwszej

wojny światowej częstszych gości Murzynów, czy to tzw. „porkknockerów" z
kopalń diamentów czy ludzi znad samego wybrzeża, a że to były okazałe,
muskularne typy i zawadiackie urwipołcie, siali lęk wśród Indian. Niejeden taki
awanturnik nawiedzał wsie indiańskie, terroryzował wszystkich mężczyzn, gwałcił
wszystkie kobiety, jakie mu się podobały, żył jak satrapa, lecz w końcu Indianie
tracili cierpliwość, przestawali być pokorni i jeśli zuchwalec nie znikał na czas,
prędzej czy później ginął od strzał lub trucizny. Owi gwałciciele stwarzali na
sawannach przez pewien okres dziwny rodzaj makabrycznej romantyki.

Tuż przed pierwszą wojną światową grasował na sawannach

Murzyn „Ocean Shark", Rekin Oceanu, zbrodniarz i siepacz o
nieprawdopodobnym tupecie, którego sama już nazwa rzucała na Indian blady
popłoch i przerażenie. Ocean Shark tak się rozwydrzył, że nawet białym
ranczerom, nielicznym wtedy na sawannach, groził zagładą. Był to siłacz nie lada,
ale gdy pewnego razu przy ludziach naraził się Amerykaninowi B.L. Hartowi,
tenże wyzwał go na pięści, po zaciętej walce zbił brutala na kwaśne jabłko i
rozłożył go jak szmatę. Był to zatem Amerykanin jak gdyby pokroju Samsona z
filmu i niebawem został jednym z zięciów starego Melville'a.

Po tej klęsce Ocean Shark stracił ikrę, gwiazda jego zbladła i ludzie się nie

dziwili, gdy wkrótce pewien Indianin Makuszi wpakował mu kulę w łeb za to, że
Shark zgwałcił mu żonę.

Cierpliwi, łagodni, nieprężni, pokojowo usposobieni, raczej do uśmiechu

niż do gniewu skłonni ― tacy byli Indianie Makuszi. Podczas gdy zaczepni
wojownicy Karibowie rosę nazywali prostacko „moczem gwiazd", Makuszi
nazywali ją ― według relacji R. Schomburgka ― „śliną gwiazd". Ślina w
pojęciach Indian była czymś szlachetnym.

56. Cukierki i ciastka dla Makuszi

Starosta Green, jak wspomniałem, zabrał mnie do ludnej wsi Yupukari na

uroczystość szkolną, ale jaką, tego nie wyjaśnił. Po drodze wstąpiliśmy do Manari
i zabrali stamtąd chińskiego kupca

background image

Wanga, przebywającego w pensjonacie, oraz kilkadziesiąt pakownych kartonów
dla dziatwy. Gdy zajechaliśmy na miejsce, w przystrojonej szkole już oczekiwały
nas roje dzieci i ich rodzice, i ich starsze rodzeństwo, razem chyba przeszło
dwieście par roziskrzonych oczu. Gdy kartony otworzono, a uroczystość się
rozpoczęła, bielmo spadło mi z oczu, przejrzałem: była to wyborcza agitacja na
rzecz partii D'Aguiara.

Reakcyjny, jak się okazało, starosta wzruszająco przemówił do

Indian o ich prawdziwych przyjaciołach, czuwających w Georgetown nad ich
pomyślnością, czego skromnym dowodem było przybycie hojnego Mr. Wanga,
wysłannika wypróbowanych przyjaciół wszystkich szczepów. Po tych ciepłych
słowach starosta Green przystąpił do dzieła, otwierał kartony i oddawał je w ręce

Mr. Wanga, a z tych kartonów buchała orgia barw i dobrych rzeczy. Były

tam karmelki, czekoladki, gumy do żucia, ciastka, dziesiątki lemoniad i coca coli,
zabawki przeróżne, prześliczne, przemyślne, choć pewnie „przecenione"―
według nomenklatury naszych barbarzyńców językowych. I były także fujarki
przeraźliwe i gwizdki przeklęte, a jako clou wszystkiego, szczyt przyjaźni ―
zjawiły się góry najlepszych jabłek kalifornijskich, które błyszczały i czerwieniły
się, i były potwornie drogie w Georgetown: to już istny szał hojności bogatych
przyjaciół z dalekiej stolicy.

To czternasta wieś, gdzie rozdaję dary! ― pochwalił się do mnie Mr.

Wang.

Mr. Wang sam osobiście rozdawał podarki siedząc na wywyższonym

stołku jak żółty bóg łaski pełen. Dzieci, rodzice i inni Indianie tworzyli nieustanne
kolejki, wielokrotnie podchodzili do krynicy darów i wznosili wdzięczne oczy.
Przyjmowali słodki uśmiech z twarzy dobroczyńcy, a słodycze z jego
błogosławionych rąk. Ja też dostałem butelkę jakiejś oranżady, chociaż poza
kolejką. Wnet na podłodze kulały się przeróżne butelki, walały się kolorowe
papierki od cukierków i ciastek, a powietrze przeszywały ostre świsty, gwizdy,
jazgoty i dudnienie piekielnych gwizdawek. Poza tym wyrywał się coraz
potężniejszy wrzask z ludzkich gardeł, opchanych słodyczami. Starzy i młodzi
wychodzili na świeże powietrze, nabierali tchu i wracali do kolejki.

Trzy godziny trwała uczta i uszczęśliwianie Indian. Ludzie wciąż dmuchali

w gwizdki, byli podnieceni, parskali śmiechem. Tylko gdy ich fotografowałem,
przybierali poważne pozy, ale z wielkim trudem. Stanął przed aparatem także Mr.
Wang w otoczeniu roześmianych Indian i po zdjęciu prosił, żebym mu koniecznie
dostarczył odbitek tej fotografii. Bardzo mu się przydadzą dla przyszłej
działalności.

Wierzę, wierzę! ― przyznałem mu.

Potem wyczerpały się zapasy i ludzie zaczęli odchodzić do domów;

zbliżało się południe. Sala szkolna opustoszała, tylko na podłodze pozostały kupy
papierków, torebek, opakowań, szkła. A między tymi rupieciami ― sensacja:
poniewierały się jabłka. Dziesiątki porzuconych jabłek, tych czerwonych,
kalifornijskich, że aż oczom nie chciało się wierzyć. Takie kosztowności wśród

background image

odpadków.

Były to, powtarzam, najlepsze, luksusowe jabłka, kosztujące w tym kraju

chyba ćwierć dolara za sztukę, a jednak Indianom nie smakowały, odrzucali je.
Mało jabłek było nadgryzionych, wyrzucano je bez próbowania. D'Aguiar chciał
Indianom specjalnie dogodzić i chybił. Tego, co było najkosztowniejsze, nie
przyjęli. Nauczono ich spożywać tylko tandetę. Ale jeśli będą głosowali, to tylko
na niego, d'Aguiara. Wszyscy są tu za nim, kupcy, właściciele ranch, księża,
pastorowie, nawet District Commissioner Mr. Green, więc jakże mogliby
głosować Indianie na kogo innego ?

O kilkaset kroków od Yupukari płynęła rzeka Rupununi. Pośpieszyłem nad

jej brzeg, by rzucić okiem na wodną osobliwość. Była w tym miejscu nie większa
niż półtorej Warty pod Gorzowem, chociaż po wirach widziało się, że miała
rzetelną głębię. Już w tej okolicy obfitowała w zatoki i starorzecza i niewątpliwie
dalej ku ujściu do Essequibo, oddalonym o jakieś dwieście kilometrów, rosła
wszerz i w głąb. Mimo to w porównaniu z Amazonką był to karzełek, chyba sto
razy mniejszy niż Amazonka. Taki mały, a jednak pieniły się tu ryby olbrzymy,
nigdzie indziej nie buszujące jak tylko tu i w głębinach Amazonki. Nawet w
Essequibo, do którego przecież Rupununi uchodziła, podobno już nie było owych
gigantów arapaima-piraruku. Tu przechowały się szczątki jak gdyby ubiegłych
epok i stwarzały wymarzone łowiska dla ichtiologa.

Stojąc kilka minut nad brzegiem rzeki nic szczególnego nie wypatrzyłem.

Tylko rozhukane odmęty waliły w tym miejscu o brzeg, poza tym nic, żadnych
kajmanów, żadnych ryb ni śladu kipiącego w głębi życia. A jednak byłem u skraju
nieprzebranej potęgi, przejmującej i zgrozą, i podziwem; stałem nad wyjątkowym
ołtarzem niezgłębionej przyrody.

Nastrój ołtarzowy zmąciły dzieci. Przyszły za mną, były jeszcze popaprane

czekoladą i były rozszczebiotane, bo i one wracały od ołtarza szczodrego Mr.
Wanga. Ołtarza, usiłującego również zatrzymać stare życie, tylko nie w głębinach
rzecznych, lecz na ziemi: zatrzymać przestarzałe życie w stosunkach między
ludźmi.

57. Melville'owie

Działo się to w puszczy w rejonie górnego Essequibo, niedaleko sawann.

Indianie usłyszeli w zaroślach nad rzeką stłumiony jęk i gdy zajrzeli dokładniej,
zdziwili się: leżał tam dogorywający biały młodzian. Przed kilkoma dniami jego
towarzysze, poszukiwacze złota, porzucili go jako beznadziejnie chorego i
bliskiego śmierci.

Indianie, którzy odkryli młodzieńca, byli to Wapiszana i należeli do

dostojnego odłamu Atoradów, ludzi szczególnie ambitnych i roztropnych.
Troskliwie zajęli się chorym, a że z leśnej wyprawy wracali na sawanny, ułożyli
go w hamaku i zabrali ze sobą. Na rześkim powietrzu sawann chory szybko

background image

przychodził do zdrowia.

Był to jeden z licznych poszukiwaczy szczęścia na świecie i nazywał się

Melwille trojga imion Harry, Pradey i Colan, a dziewczyna, która najwięcej
krzątała się dokoła niego, miała Coco na imię. Była ładna i rozgarnięta, więc
naturalnym biegiem ludzkich spraw obydwoje się polubili i nikogo w szczepie nie
dziwiło, że ona hamak swój zawiesiła na noc obok jego hamaka. Gdy później
Melville stał się sławny, zasłużony i bogaty, i legendarny, i narobił dzieci,
purytanie głosili, że w przypływie szlachetności pojął Coco za żonę z
wdzięczności za to, że uratowała mu życie. Przesadna obłuda: po prostu młodzi
podobali się sobie i chcieli ze sobą spać.

Przy dziewczynie przeżywał Harry przyjemne miesiące, otoczony

powszechną życzliwością Indian, ale nie byłby dzielnym Szkotem, gdyby długo
wytrwał w rozkosznej gnuśności. Skoro tylko wrócił do dawnych sił, zaczął
rozglądać się, jakby tu pomóc brązowym przyjaciołom, a przy tym sam wyjść na
swoje. Indianie chowali wiele oswojonych zwierząt z puszczy, małp, papug,
trompeterów i innych, więc Melville kazał im jeszcze więcej nałapać, poza tym
wykonać wiele barwnych koszyczków i w asyście kilku Wapiszanów zawiózł to
na łódkach do Georgetown, by tam sprzedać. Sprzedał, ale to nie był popłatny
interes. Wielotygodniowa podróż po Rupununi i Esseąuibo wśród nieustannej
walki z progami była piekielnym wysiłkiem, a dochód mierny. Próbował kilka
razy i nic wielkiego z tego nie wyszło.

Na sawannach wtedy roiło się jeszcze od jelonków, ulubionej zwierzyny

Indian, ale bydła było tyle, co nic. Nie było też białych osadników. W roku 1892

kiedy zaczęły już przychodzić na świat jego dzieci ― Melville przerzucił się na

hodowlę bydła. Zakupił stadko po jakimś zwariowanym Holendrze i miał
szczęśliwą rękę. Jego Indianie polubili konie i stali się vaqueirosami, bydło zaś
dobrze się rozmnażało, a ponieważ Manaus nad Amazonką przeżywało swój
bajeczny rozkwit kauczukowy, pochłaniało każdą ilość mięsa. Więc Melville,
pionier hodowlany, bogacił się na pędzeniu swego bydła znad Rupununi przez
granicę do Brazylii, co działo się trochę przemytem, ale to nikogo nie raziło nad
Rio Branco. Obok niego bogaciło się także paru innych białych rancherów, którzy
w tym czasie nastali na sawannach.

Melville zażywał wśród Indian tak głębokiego szacunku, że mieli go za

rodzaj wodza i protektora, więc zrozumiałe, że powszechnym u nich zwyczajem
zaofiarowali mu drugą żonę, młodszą siostrę pierwszej. Równie ładną i jeszcze
płodniejszą. Nie wiadomo, czy szkocka dusza mocno się temu sprzeciwiała, ale
pewnie nie, dość, że chwat wziął drugą żonę, miał teraz obok siebie obydwie i z
obydwoma płodził dzieci. Czworo z pierwszą, Coco Janet, sześcioro z drugą,
Coco Mary. Kilkoro z nich poznałem, byli w wieku od lat pięćdziesięciu do
siedemdziesięciu: wszyscy fizycznie wspaniali, prawego usposobienia i jacyś
szlachetnie godni. Wyjątkowo udany typ ludzki. Cztery córki Melville'a były
zamężne za Amerykaninem Hartem, Hiszpanem Orellą, Anglikiem Kingiem i
Polakiem Goryńskim, który w 1928 roku wywędrował z Polski, ale już bał się

background image

mówić po polsku. Miał rancho w Good Hopa.

Stary Melville stał się przed pierwszą wojną światową pionierem na jeszcze

innym polu. mianowicie zbierania w sąsiednich lasach kauczukowej balaty, i
wielu Indianom Wapiszana i Makuszi dał niezły zawód do ręki. Obecnie minęła
koniunktura zbieraczy balaty, ale mimo to Indianie wciąż mieli stałe zarobki z
tego źródła.

Melville, mianowany w 1911 roku przez władze w Georgetown starostą-

commissionerem na całą krainę Rupununi, postarał się o przebicie przez puszczę
traktu dla bydła, by móc je pędzić z sawann wprost ku Atlantykowi. Myśl
kapitalna i zuchwałe dzieło, które niestety wykonane połowicznie, nie wydało
spodziewanych rezultatów. Puszcza okazała się silniejszym wrogiem, niż
przewidywano. Bydło po drodze ginęło od chorób, rozbestwione jaguary pławiły
się w rzeziach, ludzie marnieli, a jeśli bydło docierało do celu, to wychudzone na
skórę i kości.

Po pierwszej wojnie światowej Mehdlle, będący u szczytu chwały,

przekazał kolonii swe trzody i ziemie w Dadanawa, na południu gór Kanuku.
Powstał tam kwitnący ośrodek hodowlany, ruchliwa do dziś stacja doświadczalna.
Natomiast swych synów i zięciów niezwykły Szkot wyposażył w rozległe rancha i
teraz wszędzie było mnóstwo tych ranch Melvillowych na sawannach północnych
i południowych.

Evelyn Waugh, znany i u nas autor brytyjski, pisał w 1934 w swej książce,

ż

e ktokolwiek jest znaczny na sawannach Rupununi, to pewne, że spokrewniony z

Melville'ami, a dwadzieścia trzy lata później, w 1957 roku, Michael Swan w
swym dziele o Gujanie Brytyjskiej podawał, że na sawannach wciąż wszystkie
rancha, z wyjątkiem dwóch, należały do członków rodu Melville'ów.

Dzięki swym dwom żonom, Indiankom, stary Melville stworzył nie tylko

ród liczny, ale jakiś okazały, żywotny i urodzajny. Przy tym wszyscy byli
skromni, uprzejmi, bez wywyższania się, i wszyscy przepojeni uprzejmą
mądrością w sprawach ludzkich.

Tymczasem stary Melville, po dokonaniu doniosłego dzieła, mianowicie

otwarciu sawann dla cywilizacji, i po stworzeniu uroczego rodu, sam trawiony
niepokojem, miewał pod koniec życia wyrzuty sumienia. Do tej pory
nieustraszony chwat, przedsiębiorczy pionier, bohater pełen rozmachu i
romantycznego ducha ― teraz poczuł się występnym Szkotem. Głosił jednym, że
on nie taki zepsuty i że miał brata pastora na Jamajce; zapewniał innych, że ojciec
jego był także pastorem. Wielki Melville podlegał wstrząsom skruchy. Z
pewnością złośliwi moraliści, zazdroszczący mu powodzenia, i purytanie, których
nie było brak w żadnej kolonii brytyjskiej, gorszyli się jego dwużeństwem i
wytykali mu grzech przeciw Bogu.

Gdy Melville dostał kiedyś udaru słonecznego i pośpieszył na wypoczynek

do Georgetown, uznał, że czas było zerwać ze wszystkim, co go otaczało w
Gujanie i na sawannach. Więc niewiele się namyślając wykupił bilet, popłynął do
Szkocji, kraju swych przodków, i wkrótce tam umarł w 1927 roku. Ale przed

background image

ś

miercią oczyścił się z grzechów ― według tego, co Michael Swan pisał w swej

książce ― i wziął z jakąś Szkotką w szkockim kościele legalny ślub, by umrzeć
jako wzorowy Szkot.

Ponieważ wypadło mi czekać kilka dni na mój samolot do szczepu

Wajwajów, przeprowadziłem się o osiem kilometrów na północ od Lethem do
Manari, gdzie Orellowie mieli rancho, a pani domu, Margaret, prowadziła rodzaj
pensjonatu. Margaret była córką starszej żony Melville'a, Coco Janet, sama już w
podeszłym wieku, pełna jeszcze życia, uroku i życzliwości dla ludzi. Z drugim
gościem, młodym Amerykaninem, Rusk Hallem, zwalczającym malarię wśród
Indian, łowiłem na wędkę w pobliskiej rzece Manari żarłoczne piranie, które nam
wyjątkowo brać nie chciały; cieszyłem się na dziedzińcu przemyślnym mimikry
jaszczurki, nerwowymi ruchami naśladującej suche liście, porywane wiatrem; i
przyklaskiwałem dwom oswojonym trompererom, ptakom znajomym znad
Ukajali, staczającym zwycięskie boje ze stadem zarozumiałych indyków.

W niedzielę zaroiło się w Manari od gości. Z Georgetown przyleciało ich

kilku, a wśród nich miły Hindus Bhoudou, kierownik B.C. Airways. Z Pirary
ś

ciągnęli młodzi Hartowie, natomiast z Lethem przyjechał Commissioner Green i

przywiózł trzy młode Melvillki, córki Johna Melville'a z Wichibay na południu od
gór Kanuku. Panny należały już do pokolenia wnuczek starego Melville'a, były
urodziwe, światowo wykształcone i o nieprawdopodobnie pociągającej
kobiecości. Wyczuwało się, że będą idealnymi towarzyszkami życia, i nie
dziwiłem się, że ze świata zjeżdżali się w te strony Amerykanie i Brytyjczycy, by
upatrzyć tu sobie żony. Piękny posiew starego Melville'a!

Gdy wieczorem goście się rozjechali, okolica rozdźwięczała namiętnymi

głosami tropikalnej nocy, a wśród nich wypływał z pobliskich, krzaków miękki
tenor młodego Indianina. Śpiewał przy gitarze miłosne piosenki i czarował którąś
z kucharek domu, ale nie mniej urzekał i nas dwóch, Amerykanina i Polaka.
Siedzieliśmy na dworze i wchłaniali gujańską noc.

Rusk Hali był kawalerem, więc od czasu do czasu sentymentalnie

wzdychał.

58. Upiorna bajda jeziora Parime

Przeszło czterysta lat temu wielką, a bajeczną historię tych sawann również

rozpoczęło zjawienie się umierającego z wyczerpania białego człowieka. Był to
Hiszpan, którego przywieźli Indianie w roku 1532 do misjonarzy na wyspie
Margarita w Wenezueli. Nędzarz pokładał jedyny dla siebie ratunek w szybkim
powrocie do Hiszpanii i rzeczywiście był statek, który go zabrał na wyspę Porto
Rico. Tu człowiek ów czekając na inny statek gościł w klasztorze dominikanów,
ale zapadał coraz bardziej na zdrowiu. Czując zbliżający się koniec wezwał
przeora, wręczył mu dwa woreczki złotych ziaren i zanim zapadł w agonię,
opowiedział mu dzieje tego złota i swych przeżyć.

background image

Należał do hiszpańskiej wyprawy, jaką prowadził Diego de Ordaz na rzece

Orinoko i w górę jej dopływu Caroni. Niestety miał zatarg z kierownikiem
wyprawy i za karę został bez wiosła puszczony w łódeczce na rzekę, by zginął.
Nie zginął, bo znaleźli go Indianie. Zawiązali mu oczy i wiedli go przez lesiste
góry w ciągu wielu dni. Gdy przybyli na miejsce i uwolnili mu oczy, ujrzał się w
ludnym mieście nad jeziorem, którego brzeg składał się nie z piasku, lecz z ziaren
szczerego złota. Złota było tyle, że Indianie ozdabiali nim siebie i domy, a króla co
dzień nacierano olejkiem i obsypywano złotym pyłem. Było to jezioro Parime,
miasto zwano Manoa. Hiszpan, więziony przez Indian, dopiero po siedmiu
miesiącach zdołał uciec unosząc dwa woreczki złota.

Nazywał się Juan Martinez i wkrótce umarł, ale słowa jego wydały się

prawdopodobne, o czym świadczyły przecież woreczki złota.

Historia jego poszła w świat i narobiła wrzawy. Nikt nie wątpił, że

Ameryka Południowa chowała w swych zapadliskach jeszcze niejedną złotą
niespodziankę. Tak samo jak na zachodzie Inkowie pławili się ongiś w złocie, na
wschodzie mógł istnieć król El Dorado, kąpiący się codziennie w niezmierzonej
masie złotego pyłu. Ale gdzie go znaleźć ? Ludzi ogarnął szał szukania.

Więc szły wyprawy w puszczę i ginęły. Oto jedna z wielu: hiszpański

gubernator Trinidadu, Berrio, wysłał na ląd olbrzymią wyprawę, składającą się z
dwóch tysięcy Europejczyków, a wróciło z niej trzydziestu. Oto za cesarza Karola
V niemiecka wyprawa pod wodzą Georga von Spiera chciała dorwać się do złota
nad rzeką Yapura, lecz zdziesiątkowana przez Indian i choroby, wróciła z niczym
w 1537 roku. W następnym roku trzy ekspedycje hiszpańsko--niemieckie spaliły
tak samo na panewce. W 1541 Filip von Hutten, pobity przez Indian Omagua,
ledwo uchronił resztki swych konkwistadorów od zupełnej zguby. I tak można by
wyliczać bez końca.

U schyłku szesnastego wieku zapalił się do skarbów El Dorada

najwybitniejszy z poszukiwaczy złota, Anglik Sir Walter Raleigh. Człowiek ze
wszech miar niezwykły, umysł o wyjątkowym polocie, fantasta i zarazem
nieugięty realizator, awanturnik, konkwistador i poeta, mąż o gorącej głowie i
gorącym sercu, a także o rozległej wizji politycznej i tragicznym losie. Chciał i
mógł był zdobyć dla Anglii olbrzymie połacie Ameryki Południowej, ale król
angielski wolał ściąć mu głowę, modnym w ówczesnej Anglii zwyczajem.

Faworyt królowej Elżbiety, wyposażony przez nią, wyruszył po raz

pierwszy w 1595 roku w poszukiwaniu jeziora Parime i dla zdobycia kolonii. Gdy
Anglicy przybyli do wybrzeży Gujany, z radosnym zdziwieniem wszędzie słyszeli
od Indian wieści o istnieniu w głębi kraju i jeziora i złotego miasta. Od śmierci
nieszczęsnego Juana Martineza minęło przeszło sześćdziesiąt lat, a opowieść jego
już w całej Ameryce Południowej znalazła powszechną wiarę i co więcej, nikt już
nie wątpił, że wielkie jezioro istniało na wschód od źródeł rzeki Caroni. Jezioro
Juana Martineza.

Anglicy zamierzali dotrzeć do jeziora rzeką Essequibo i jej dopływami, ale

puszcze, ziejące chorobami, i rzeki, pełne wodospadów i progów nie dopuściły

background image

ś

miałków do krainy złota.

Natomiast Raleigh zaraz po powrocie do Anglii napisał w 1596 roku (i w

tym samym jeszcze roku wydał, o polscy wydawcy i drukarze drugiej połowy
dwudziestego wieku!!) siarczystą książkę z namiętną pochwałą Wielkiego,
Bogatego i Pięknego Imperium Gujany i z relacją o wielkim mieście Manoa i
złotym królu, przez Hiszpanów zwanym El Dorado. „Ten, kto zdobędzie Gujanę,
będzie posiadał więcej złota i opanuje więcej ludów, niż posiadali król hiszpański i
cesarz turecki" ― zapewniał Raleigh. Książka, z werwą, z poetycką fantazją i
talentem pisana, tłumaczona zaraz na wszystkie języki zachodniej Europy i na
łaciński, wznieciła szalony zapał, a jeszcze tego samego roku Raleigh wysłał do
Gujany swego zaufanego oficera, Lawrence'a Keymisa. Ówże, penetrując całe
wybrzeże od ujścia Amazonki do Orinoka, zdobył nowe wiadomości,
potwierdzające istnienie w głębi kraju olbrzymiego jeziora Amuku, które, jak
przypuszczano, było jeziorem Parime Juaria Martineza.

Trzecia wyprawa Raleigha, zamierzająca dotrzeć do celu od północy,

poprzez rzeki Orinoko i Caroni, znowu rozbiła się o niezwalczone zapory na
rzekach, a także o wstręty, jakie zaczęli robić Anglikom zaniepokojeni Hiszpanie.
Gdy Raleigh wrócił z pustymi rękami do Anglii, a Hiszpania wystąpiła z
formalnym protestem, Jakub I, następca Elżbiety, wrogo usposobiony do
Raleigha, wsadził go po prostu do więzienia.

Był to stuknięty i perfidny władca. Pożądał złota, ale nie chciał narażać się

Hiszpanom. Więc Raleigha wypuścił z więzienia, dał mu tęgą flotę tudzież tysiąc
chłopa i kazał mu płynąć do Gujany, a wrócić do Anglii z ładunkiem obiecanego
złota. Lecz równocześnie zdradziecko zawiadomił posła hiszpańskiego o
zamierzonej wyprawie. Raleigh po przybyciu do Ameryki objął w posiadanie
wyspę Trinidad, a swego wiernego oficera Keymisa wysłał na Orinoco na czele
czterystu wyborowych wojaków, by zdobył przypuszczalne miny złota u źródeł
rz3ki Caroni. Lecz zanim Anglicy dotarli do Caroni, natknęli się na uprzedzonych
Hiszpanów w warowni San Thome. Przeszkodę wzięli szturmem, przy czym
zginął syn Raleigha, jednak sami oblężeni w zdobytym San Thome przez
Hiszpanów z odsieczy,nie mogli ruszyć dalej. Keymis tracąc dwustu
pięćdziesięciu ludzi wycofał się w dół Orinoka i wrócił z niczym na Trinidad.
Raleighowi zdał raport, po czym dumny oficer popełnił samobójstwo.

Raleigh domyślając się, że król go zdradził i podburzył Hiszpanów, wrócił

bez złota do Anglii, a tu Jakub I, chcąc przypodobać się Hiszpanii, nie tylko
wsadził go do Toweru, ale posiał na szafot na ścięcie.

Raleigh zginął, wszakże jego wiara w istnienie El Dorada pozostała i

pozostała podniecająca książka. A już inne rodziły się podobne dzieła, głównie
pisane przez Hiszpanów, i jeszcze w połowie osiemnastego stulecia, w półtora
wieku po Raleighu, don Apollinarius de la Fuente na serio przysięgał, że
złotobrzeżne jezioro Parime i miasto Manoa istnieją.

Dokoła tych nie odkrytych skarbów, jak dokoła tropionego zwierza lub

zbrodniarza, zataczały się coraz węższe kręgi i coraz dokładniejsze szły słuchy, że

background image

jezioro Parime, zwane także Amuku, leżało na sawannach gdzieś na zachód od
znanej już rzeki Rupununi. W 1740 roku niemiecki lekarz Michał Hortsmann,
przebiegając te strony z polecenia Holendrów, dobrnął do jeziora Amuku, i ku
swemu zdumieniu złota nie odkrył ani śladu. Ale dopiero ostatnia wielka
ekspedycja hiszpańska, przedsięwzięta w 1775 roku i pociągająca znowu za sobą
ogromne straty w ludziach, rozwiała na dobre mit El Dorada. Wkrótce, na
początku dziewiętnastego wieku, Aleksander Humboldt zadał mu ostateczny cios,
wyjaśnił sprawę całkowicie i dał jej racjonalne, naukowe wytłumaczenie.

Tak oto źródło dwu- i półwiekowego szaleństwa ludzi, przecież

rozumnych, źródło bezgranicznej chciwości, obłędnej wiary, przyczyna
niezmierzonych cierpień, nieustannych intryg europejskich dworów, źródło
ś

mierci wielu tysięcy ludzi, jezioro rzekomo rozległe jak Morze Kaspijskie, Mar

de Aguas Blancas, Mar del Dorado ― tak oto ten wielki mit prysł sromotnie i
skurczył się do wątłej lichoty. Więcej: jezioro nie było nawet jeziorem, lecz
sezonowym rozlewiskiem pobliskiej rzeki Ireng w okresie jej corocznych
przyborów.

Potężna góra okrutnej bajki nie mogła zrodzić mniejszej myszy.
Któregoś dnia pojechałem o trzydzieści kilometrów na północ od Lethem,

w stronę Pirary, i stanąłem nad brzegiem jeziora Amuku. Jak okiem sięgnąć, ani
kropli wody; był styczeń, pora sucha. Zamiast wody przestronna sawanna, jak
wszystkie sąsiednie rozłogi, była pokryta nietęgą, suchą już trawą, targaną
nieustannie wiatrem. Wyglądało to, jak gdyby źdźbła trawy z politowaniem
kiwały nad czymś głową. Owszem, za kilka miesięcy spadną deszcze, pobliska
rzeka Ireng rzetelnie wzrośnie, a wielokilometrowa sawanna, leżąca przede mną,
napełni się na przeciąg kilku miesięcy płytką wodą: niby jezioro, niby Amuku,
niby Parime. I to wszystko. Koniec. Kurtyna. Finita la comedia.

Niektóre tragiczne komedie zaprawiały życie ludzi przedziwnie cierpkim

przysmakiem.

VIII. RZEKA GÓRNE ESSEQUIBO

(Wajwaje ― Indianie jeszcze szczęśliwi)

59. Moja najtrudniejsza wiza

Powiedziałem sobie, że muszę koniecznie odwiedzić w Gujanie Brytyjskiej

legendarnych na poły Indian Wajwajów, ostatni w tej kolonii niezawisły szczep,
nie uszczęśliwiony jeszcze cywilizacją białego człowieka i nie odziany przez
misjonarzy. Żył u źródeł rzeki Essequibo, na skrajnym południu Gujany,
niedaleko granicy brazylijskiej, za siedmioma rzekami, za stromymi górami i nade

background image

wszystko za przeraźliwą, nieprzebytą puszczą. Nie było w tej stronie jeszcze ani
dróg, ani ścieżek, a bezludne puszcze nad Kuyuwini i Kassikaityu, Rzeką
Nieżywych, stanowiły morderczą barierę. Można było dostać się do Wajwajów
jedynie misyjnym samolocikiem amerykańskich, misjonarzy, ale gdy poprosiłem
Mr. Cossou, ażeby poparł me starania u Amerykanów, on zrobił tajemniczą minę,
bezradnie potrząsnął głową i wymigał się na piłatową modłę. Mr. Cossou był
dyrektorem Wydziału do Spraw Indian w Georgetown.

Okazało się, że misjonarze w tej części Gujany Brytyjskiej tworzyli jak

gdyby państwo w państwie. Górne Essequibo było domeną sekty, nazywającej się
Unevangelized Fields Mission, i bez jej zgody nie było co marzyć o dotarciu do
Wajwajów: klucz do nich posiadał pastor Hawkins, przebywający wśród Indian w
terenie, a jego przedstawicielem w Georgetown, poniekąd jego posłem, był pastor
Lang. Do niego też zwróciłem się w pierwszym tygodniu mego pobytu w Gujanie.

Jeśli powiem, że było to najtrudniejsze w mych podróżach zdobywanie

wizy do jakiegoś kraju, to niewiele przesadzę. Ostatecznie dopiąłem swego, ale to
dlatego, że się wyjątkowo uparłem, okropnie zawziąłem i całymi tygodniami
kułem żelazo, aż się rozgrzało. Trzy czy cztery lata przede mną chcieli dostać się
do Indian Wajwajów filmowcy, nakręcający film według słynnej powieści W.H.
Hudsona „Green Mansions" (w przybliżonym tłumaczeniu: Zielone dworzyszcza).
Pastor Hawkins wtedy sprzeciwił się i nie dopuścił filmowców nad górne
Essequibo i uważam, że bardzo słusznie zrobił: w filmie, tak samo jak w powieści,
Indianie musieliby występować w roli srogich dzikich, niszczących sielankę
dwojga białych bohaterów książki.

A nieco wcześniej urządził tam wyprawę pracownik Wydziału Leśnictwa w

Georgetown, Nicholas Guppy. Ów Anglik, urodzony na Trinidadzie, napisał
potem książkę pod tytułem: Wai-Wai, wydaną w 1958 roku. W tej książce autor
obchodził się dość uszczypliwie, jeśli nie wrogo, z amerykańskimi misjonarzami.
Wiedziałem o tym wszystkim, więc ile pozostało widoków dla literata z Polski ?

Zaczęło się od telefonowania do pastora Langa. W dwóch słowach

wyjaśniłem przez telefon, o co chodzi i zapytałem, czy mógłbym do niego
przyjechać, by sprawę przedstawić. Prosił, żeby nie, bo nie miał czasu w
najbliższych dniach. Gdy po kilku dniach to samo się powtórzyło, a ja, niezrażony,
telefonowałem i trzeci, i czwarty raz, on zrozumiał, że nie odwiedzie mnie od
zamiaru, i zgodził się na spotkanie ― ale u mnie, w moim hoteliku Rima.

Pastor Lang okazał się miłym i dość młodym człowiekiem, nie żadnym

ważniakiem ani Herodem. Od razu wśród pogodnego śmiechu zwierzyłem mu się,
ż

e boję się jego i pastora Hawkinsa bardziej niż diabeł święconej wody, i ta

szczera bezpośredniość zrobiła swoje. Gdy jeszcze pokazałem mu glejt
najważniejszy, „Ryby śpiewają w Ukajali" w wydaniu angielskim, on, ujęty i
przekonany do mnie, przyrzekł, że przedstawi pastorowi Hawkinsowi sprawę w
możliwie korzystnym świetle.

Rozmowy miewał z górnym Essequibo, oddalonym o przeszło sześćset

kilometrów, za pomocą radiotelefonów, jakie posiadali ci misjonarze, i rzecz

background image

znowu utknęła na całe tygodnie. Ale za każdym powrotem z głębi Gujany do
Georgetown meldowałem się telefonicznie u pastora Langa i grzecznie, z
humorem, acz uparcie powtarzałem swoją prośbę. Widocznie odległy Hawkins
miał zastrzeżenia i kazał Langowi wybadać dokładniej kłopotliwego petenta. Lang
przychodził do mnie, rozmawiał, a że był, powtarzam, ujmującym człowiekiem i
czuł się coraz bardziej między jakimś młotem a kowadłem, walka wprawiała mnie
w coraz lepszy nastrój. Z rosnącym wigorem rozpościerałem przed dobrym
pastorem wachlarz moich przeżyć w dotychczasowych podróżach, pokazywałem
się w dodatnich (i chyba słusznie, do kroćset!) barwach wielbiciela przyrody i
prostych ludzi i pokonywałem jego opory.

Także pastor Hawkins na południu zaczął tajać, może przekonany o mej

uczciwej lojalności, a może zaniepokojony moim namolnym uporem: gdyby taka
uparta pała dotarła do Indian Wajwajów bez zgody i pomocy misjonarzy, czy nie
miałaby wolnej ręki do obsmarowania ich misyjnej działalności ?

Więc misjonarze, atakowani już niejednokrotnie i przewrażliwieni na tym

punkcie, woleli nie przeciągać struny i ― pastor może dlatego wyraził w końcu
zgodę.

Ale już piętrzyły się nowe trudności: gdy nie odstraszył mnie wydatny

koszt przelotu z Lethem do Kanashen, siedziby Hawkinsa nad górnym Essequibo,
to wyłoniły się ostre przepisy, dotyczące prywatnego lotnictwa: nie wolno było
misjonarzom zabierać mnie, płatnego pasażera, na swój samolot bez specjalnej
zgody Mr. Phillipsa, dyrektora Civil Aviation. Mr. Phillips, choć groźny i niezbyt
chętny, zgodził się.

Tak oto przybyłem do Lethem, skąd Mr. Reaser, pilot misyjny, miał mnie

zabrać do Kanashen. Mr. Reaser, jasny blondyn amerykański, dopilnował, żebym
nie zapłacił zbyt mało dolarów, lecz na razie nie mogliśmy wyruszyć. W
Kanashen padał deszcz i trawa na prowizorycznym lotnisku była mokra, o czym
co godzina zawiadamiał nas pastor Hawkins. Na sawannach w Lethem prażyło od
tygodni niezmącone słońce , więc metaliczny głos Hawkinsa w radiotelefonie o
deszczu niósł nam wiadomość jak z innej planety i przypominał poczciwe
produkty Lema w naszej telewizji. . .

Więc odraczanie z dnia na dzień, jak gdyby zależało na wyczerpaniu mej

cierpliwości.

Samolot nasz, o białym kadłubie i czerwonych skrzydłach, był z cienkiej

blachy, miał skrzydełka może trzy i półmetrowe i ważył niecałe pół tony, a zatem
o połowę mniej niż szanujący się samochód. Ale był dzielnym weteranem; miał
już za sobą pół miliona kilometrów latania nad różnymi puszczami Wenezueli,
Brazylii czy Gujany Holenderskiej, gdzie często śmigał do zapadłych placówek
misyjnych wśród Indian ― i ani razu nie spadł.

Podczas naszego czekania godzinami na pomyślniejsze z lasów nowiny

wywiązała się między mną a rodziną Reasera pewna zażyłość. Miał tu żonę i
dwoje małych dzieci. Gwarzyło się o tym i owym i rzecz prosta, Mrs. Reaser
wyraziła przekonanie, oczywiste w jej pojęciach, że już nie wrócę do Polski.

background image

Wrócę! Wrócę do Polski zaraz po tej podróży! ― odrzekłem.

Jak to? ― Mrs. Reaser zrobiła przerażone oczy, a ja także się

przeraziłem, że mi podbiją cenę albo deszcze nigdy się nie skończą.

Ale nic złego nie nastąpiło.
W końcu nadeszła wiadomość z Kanashen, że od dwóch godzin już nie

pada i trawa wysycha. Reaser jedną ręką wypchnął samolot z hangaru,
wrzuciliśmy do środka bagaż i wpakowaliśmy się do kabiny, przy czym pilot z
filuternym uśmiechem wskazał na „Ernergency Bag", torbę na wypadek rozbicia
się.

Co w niej jest? ― spytałem.

Wszystko ― wyszczerzył wesoło zęby ― wszystko, żeby opóźnić

ś

mierć o trochę: kilka konserw, wędki, siekierka, rewolwer, zapałki et cetera!...

Gdy już zapuścił motor, żeby samolot zakołować na właściwe lotnisko,

odwrócił się do mnie i jeszcze zawołał:

Zapomniałem o butelce rumu i papierosach... Ale ja nie piję ani palę:

więc nie spadniemy!...

Był w dobrym humorze tak samo jak ja, że skończyło się czekanie.
Lecieliśmy przez półtorej godziny na południowy wschód. Stada sępów nad

Lethem wcale się nas nie bały, a potem minęliśmy zachodnie wyloty gór Kanuku,
potem południowe sawanny, rzekę Rupununi i ostatnią osadę Indian Wapiszana:
Isherton. Dalej była już tylko jedna, jedyna puszcza i były często chmury, niekiedy
szczyty górskie, wyłaniające się na chwilę i wciąż puszcza, puszcza. Raz
ujrzeliśmy strugę rzeczną, Kuyuwini, a po chwili znowu wodę, to była
Kassikaityu, rzeka Nieżywych.

Ż

ył tu kiedyś, kilka pokoleń temu, szczep Takuma, uznający anakondy, tak

samo jak Indianie Wajwaje, za swych mitycznych przodków, lecz jakie półtora
wieku temu musiał stąd uciekać nad Essequibo: węże, nie zabijane przez Indian,
tak się tu rozmnożyły i dochodziły takich rozmiarów, że stały się groźną dla ludzi
plagą. Do dziś puszcza pozostała tu bezludna i ponoć wciąż roiła się od
wyjątkowo olbrzymich anakond.

Nagle w jasnym, popołudniowym słońcu zalśnił daleko przed nami

Essequibo i zaczęliśmy obniżać lot.

Zamigotały brązowe chaty na żółtych polankach, które były jak maleńkie

dziury w zielonej płachcie: to wioska Kanashen.

Słońce świeciło do ziemi, słońce!

60. Żywotność Wajwajów

Na wąskiej, krótkiej i niemiłosiernie chropowatej imitacji lotniska samolot

szczęśliwie osiadł między dwoma ścianami tęgich drzew puszczy. Gdy
otworzyliśmy drzwiczki, uderzyła w nas, niby toporem, różnica powietrza: na
sawannach było sucho i wietrzno; tu okrutnie parno, woda nieledwie wisiała w

background image

nieruchomym przestworze, jak gdybyśmy ze sawann przeskoczyli do tureckiej
łaźni. I niewątpliwie przeskoczyliśmy w inny świat, do pioruna!

Jeszcze nie wygramoliliśmy się z blaszanej powłoki, gdy z puszczy zaczęły

wybiegać ku nam fantastyczne nagusy. Gdzie widziało się tak egzotyczne
postacie? Chyba podczas karnawału w Rio de Janeiro; a może na cudackich
sztychach dzieł podróżniczych z osiemnastego wieku, może w hollywoodzkich
filmach z niedawnego okresu amerykańskiej indianofobii ? W każdym razie mój
przyjaciel SatOk, indiański Polak, występujący ongiś w Estradzie ze swym tańcem
i śpiewem dawnych szczepów kanadyjskich, nie był tak bajecznie ozdobiony, jak
sadzące ku nam istoty.

Lotnisko było tuż przy Kanashen, wsi leżącej za leśnym murem nie dalej

niż o dwieście kroków, więc wszyscy mieszkańcy sioła walili do nas. Byli nadzy z
wyjątkiem nabiodrników, przeważnie w kształcie obcisłych spodenek sportowych.
Ciała mieli bujnie pomalowane w różne czerwone i czarne wzory, najczęściej w
kreski i koła, i mieli bezlik ozdób na sobie, naszyjników, bransolet, przegubników,
a wszystko to z kolorowych paciorków, jaskrawych piór papuzich i kolibrzych
tudzież z kawałków sierści zwierzęcej. Wspaniałe, granatowoczarne włosy
młokosi nosili rozpuszczone na plecach i z tyłu wyglądali jak dziewczęta, starsi,

związane w jeden warkocz, wpuszczony w tulejkę bambusową, zwisającą im

na plecach do pasa. Więc pędził ku nam barbarzyński przepych nagich ciał, mknął
ż

ywioł rozpasanej barwności. Po szarzyźnie ustatkowanych Arawaków,

schizofrenicznych Akawojów, przyduszonych obcą cywilizacją Makuszów i
Wapiszanów ― co za orgia żywotności.

Owi Wajwaje, otaczający nas coraz gęstszym kołem, byli chyba

najradośniejszą gromadą ludzi, jakich znalem. Starzy i młodzi, podnieceni
przybyciem samolotu, cieszyli się jak dzieci, śmiali się, dowcipkowali,, popychali
się w żartach, niektórzy w nadmiarze swawoli chwytali innych za bary i mocowali
się niby w zapasach (jak zwycięzcy na meczu piłkarskim). To, co ujrzałem,
idealnie odpowiadało pojęciom szczęśliwych poczciwców, żyjących beztrosko na
łonie przyrody, i Jean Jacąues Rousseau miałby tu szczerą uciechę.

Z podziwem patrzyłem na ich jędrne ciała, znakomicie odżywione i w

doskonałej proporcji wszystkich członków. Jakieś greckie rzeźby, jeno odrobinę
mniej wysmukłe. Nie było wśród nich łamag ani chudzielców, ani grubasów'.
Skórę mieli stosunkowo jasną, jasnobrązową; niejeden Polak ciemniej się opalał w
Sopocie w okresie, kiedy były tam jeszcze słoneczne lata. Od wieków snuły się o
Wajwajach tajemnicze wieści jako o „białych Indianach". Co uderzające, nie było
wśród nich ani jednej tępej twarzy, śmiali się do nas ludzie o pojętnym, żywym
umyśle i łagodnych, po prostu europejsko ładnych rysach. I jeszcze jedno należało
podziwiać: ich ruchy. Ruszali się z niebywałym wdziękiem. Biegli jak atleci,
stawali jak aktorzy, bezwiednie (a może świadomie, licho ich wie!) przybierali
bezustannie kokieteryjne postawy, pełne żartobliwej buńczuczności. Naturalne
piękno tych nagich, męskich ciał wprawiało w zachwyt. Nic podobnego nie
zauważyłem u innych Indian Gujany: to byli artyści ruszania się.

background image

W którejś ze swych afrykańskich książek Hemingway sławił urok

Massajów, a szczególnie męską urodę ich ciał. Z równą słusznością mógłby pisać
to samo o Wajwajach.

Tak oto wpadłem tu, w Kanashen, na tym końcu Gujany Brytyjskiej,

miedzy Indian nareszcie naturalnych i o niespodziewanym uroku. Byłem
oszołomiony, ale mimo to nie uszedł mej uwagi ciekawy szczegół: wśród
witających nas Wajwajów nie było żadnej kobiety ani dziewczyny; sami
mężczyźni i chłopcy. Widocznie taki panował tu zwyczaj.

Na lotnisko przyszedł pastor Bob Hawkins jako jeden z ostatnich, bo

oczywiście nie sadził w jelenich susach jak Indianie. Podczas wielotygodniowych
rokowań urastał on w mej wyobraźni do demonicznej potęgi, więc teraz zawiódł:
w przeciwieństwie do Indian, byczków tryskających zdrowiem, wyglądał jak
cierpiący biały człowiek, wysuszony tropikalnym słońcem. Był chudy, blady, o
chorowitym uśmiechu. Był apostolsko łagodny i sprawiał wrażenie dobrej duszy
podobnie jak pastor Brown w Cabacaburi. Ale widać w słabym ciele siedział tęgi
duch, skoro pastor panował nad tym rozbrykanym tabunem nagusów i prowadził
go skutecznie na drogę chrześcijanizmu.

Hawkins zwyczajem indiańskich matek trzymał pod prawą pachą na

szerokim bandolecie swe maleńkie dziecko, bledziutkiego dwuroczniaka, a lewe
ramię przyozdobił kilkoma wiązkami barwnych piór papuzich. Upodobniając się
jeszcze bardziej do swych Indian, przyczepił także z tyłu po lewej stronie swego
pasa pęczek piór, ulubioną ozdobę Wajwajów.

Po serdecznych słowach powitania wyraziłem pastorowi moją szczerą

radość, że dano mi sposobność poznania tak niezwykłych Indian, nimbem
tajemniczości otoczonych, po czym Hawkins, po uprzejmym wysłuchaniu moich
słów, przeszedł do spraw praktycznych :

Będzie pan potrzebował tłumacza. Dam panu Yiotora, Indianina

Wapiszanę, który zna angielski, ożenił się z tutejszą dziewczyną i tu mieszka.
Ulokuję pana w naszym dawnym domu, dziś nie używanym, a Victor będzie mógł
tam panu przyrządzać posiłki. Indianie zaniosą panu bagaż do kwatery. Proszę się
nie obawiać: oni już nie kradną jak dawniej. W kwaterze jest już woda, łóżko z
moskitierą i na pewno będzie panu wygodnie, choć po spartańsku...

Hawkins spojrzał na słońce:

Zbliża się godzina czwarta. Zaraz po rozgoszczeniu się u siebie prosimy

pana na herbatę do naszego domu. Stoi o kilkadziesiąt kroków od pańskiego.
Zresztą Victor panu wskaże. Oto Victor...

Victor odróżniał się od Wajwajów tym, że był brzydszy, twarz miał

wulgarniejszą, brakowało mu szlachetnych rysów tamtych Indian, natomiast
oprócz spodenek nosił, jako znak wyższej cywilizacji, białą koszulę i kowbojski
kapelusz z sawann.

Będziemy przyjaciółmi!―rzekłem podając mu rękę.

Yes, sir!

I jeszcze jedno! ― dodał pastor Hawkins i patrzył na mnie z serdeczną

background image

powagą. ― Pastor Lang kilkakrotnie wspominał, że chciałby pan fotografować
Indian. Bardzo proszę: wszystko może pan tu fotografować ― spojrzeniem i
ruchem ręki ogarnął stojących dokoła Wajwajów ― wszystko, z wyjątkiem
kobiet!...

Zabłysły mi w pamięci, niby natrętne muchy, słowa, wypowiedziane w

Kanashen przed dziesięciu laty przez pastora Leavitta, który był tu przed
Hawkinsem. „Kobiety tutejsze, to bezwstydna banda ― żalił się tamten. ― Ich
nagość rozpala zmysłową lubieżność mężczyzn! Przeprowadzę w trzech latach, by
ż

adna nie śmiała ogołacać swych piersi!... Zwalczać wyrodną nieprzyzwoitość

kobiet, to nasze pierwsze tu zadanie..." A więc maniacka w Gujanie walka
misjonarzy z nagością Indianek nie ominęła także i górnego Essequibo.

Ale wspaniali Wajwaje napełniali mnie taką radością, że byłem tym

wszystkim upojony i w tej chwili przyrzekałbym cokolwiek, czego żądano by ode
mnie. Więc oczywiście zgodziłem się spełnić życzenie pastora Hawkinsą. Zresztą
jakże mógłbym postąpić inaczej, będąc poniekąd jego gościem, na jego włościach,
w jego królestwie, wśród jego Indian?

61. Z dwóch stron bariery

Z lotniska szliśmy dwieście kroków do wsi obniżającą się ścieżką. Wieś

wydawała mi się ślicznie położonym, uroczym sadem. Kilkanaście okrągłych chat
o stożkowatych dachach, podobnych do przysadzistych uli olbrzymich rozmiarów,
stało bezpośrednio na ziemi i niedaleko siebie, a wśród nich cztery chaty innej
konstrukcji: te obce, czworokątne i obszerne, wznosiły się na palach i były
zamieszkałe przez białych: jedną chatę zajmowała rodzina pastora, drugą Miss
Riedle, pielęgniarka, trzecią Miss Cracken, nauczycielka, a do czwartej chaty,
dotychczas pustej, ja się wprowadziłem. Pale były z ociosanych pni, lecz poza tym
do budowy chat zarówno białych jak Indian użyto tylko bambusów i trzciny.

Po chwili zrozumiałem, dlaczego wieś sprawiała tak przymilne wrażenie:

było w niej wiele zieleni. Wszędzie między chatami stały drzewa mango we,
niektóre dość potężne, dalej papaje o rozczapierzonych liściach i oczywiście
bananowce, zawsze rozrzutne w swej dobrodusznej gigantomanii ― a wszystko to
wesołe i stłoczone, takie samo jak przed chwilą ciżba Indian na lotnisku.
Stłoczone, ale nie przyduszające: między chatami pozostawało dość miejsca na
dziedzińce, słońce i niebo.

Podróżną torbę i karton z prowiantem zanieśli mi do kwatery Victor i

niezwykle ochoczy młodzian może czternastoletni, który miał co prawda na
policzkach czerwoną farbę, ale włosy jeszcze. młodzieńczo rozpuszczone, a pierś
nie malowaną. Gdy karton postawił na podłodze, chciałem mu wsunąć do ręki
ć

wierć dolara (gujańskiego), ale tym wyrostka ogromnie zaambarasowałem. Me

chciał przyjąć, nie przyjął. Mała rzecz, a jak znamienna różnica w zachowaniu
między nim a na przykład jakimkolwiek Akawojem we wsi Paruima lub

background image

Kamarang Mouth.

Jak się nazywasz ? ― zapytałem go przez Victora.

Czajkuma.

Co znaczy ta nazwa ?

Nic nie znaczyła, a może nie chcieli powiedzieć, że coś znaczy, i

uśmiechali się.

A ty ? ― z kolei on do mnie. ― Jak ty się nazywasz ?

Arkady.

A co to znaczy ? ― był ciekaw.

Teraz ja się ubawiłem, zakłopotany, bo jakże to wytłumaczyć.

To wysoki dach, wyniosłe sklepienie... ―- wyjaśniłem i pokazywałem

rękoma, jak wysokie.

Hohoho! Kiliłanhi! ― wybuchnął i łapiąc wesołością wypadł na dwór.

Co znaczy to słowo? ― spytałem Victora.

„Pięknie". Bardzo mu się podoba wysoki dach... Będziesz Wysokim

Dachem...

Zaraz po umyciu twarzy i rąk udałem się do domu Hawkinsów, oddalonego

o jakie sto kroków. Po drodze przechodziłem pod tęgim mangowcam, do którego
konarów przywiązano dwie huśtawki. Brązowe dzieci huśtały się i nasycały
okolice rozszczebiotaną uciechą.

Chata Hawkinsów, znacznie przestronniejsza niż moja, pośrodku między

kuchnią ,a pomieszczeniem sypialnym, tworzyła przewiewną jadalnię, podzieloną
na dwie części poziomą deską niby balustradą. W jednej części stał wielki długi
stół, przy którym biali jadali posiłki, natomiast druga część, za balustradą,
przeznaczona była dla stojących Indian. Kto z nich chciał, przychodził tu ze wsi,
stawał za balustradą wygodnie opierając się o nią łokciami i zawsze z przejęciem
przyglądał się białym ludziom, jak jedli, jak się modlili i ze sobą rozmawiali.
Jedzenie urastało tu do religijnego obrzędu i Indianie, nabożnie wchłaniający
nastrój przy stole pastora Hawkinsa i jego bliskich, przeżywali codziennie jakby
podniosłość Ostatniej Wieczerzy.

Pomysłowy chwyt misjonarzy, a dla Indian fascynujące widowisko,

przyjemne chrześcijańskiemu Bogu.

Gdy przybyłem do domu, zastałem przy balustradzie dziesięcioro Indian, w

tym połowę Indianek, pierwszych ujrzanych w Kanashen dorosłych córek Ewy.
Były leciwe, nosiły co prawda nagie piersi z „wyrodną nieprzyzwoitością", ale
minął już chyba okres „rozpalania lubieżności mężczyzn". Co najwyżej w pijanym
zamroczeniu, na upartego.

Pastor Hawkins przedstawił mnie swej żonie, poznałem również Misses

Riedle i Cracken, przywitałem się z kilkorgiem białych dzieci, szczególnie z
najstarszym, dwunastoletnim Howardem, synem pastora ― i zasiedliśmy do stołu.
Pastorowa przygotowała smacznie wyglądające ciastka z manioku, bananów i
miodu i podała nam wszystkim herbatę, jednak zanim zaczęliśmy jeść i pić,
rozpoczęły się modły.

background image

Pastor odmówił modlitwę w języku Wajwajów uroczystym głosem, ale na

szczęście krótką, nie dłużej trwającą niż trzy, cztery minuty. Potem zaintonował
hymn, również po wajwajsku, przy czym wszyscy obecni biali wpadli w chór, a
najgłośniej rozśpiewał się dwunastoletni Howard. Był żarliwy i chorobliwie blady,
jak ci wszyscy tutaj Amerykanie, i bardzo mi go żal się zrobiło. Śpiew trwał
dłużej, chociaż niezbyt długo ― gdy się skończył, pora do zabrania się do herbaty
jeszcze nie nadeszła. Hawkins wygłosił przemówienie do obecnych Wajwajów i,
jak mi po chwili wyjaśnił, opowiadał im o mnie, kim jestem i po co przyjechałem.

Nareszcie dorwaliśmy się do herbaty, dobrych ciastek pani Hawkins i do

języka angielskiego. Potoczyła się żywa i towarzyska rozmowa, wszyscy stali się
swobodni, a Miss Biedle, pielęgniarka, ostrzegała, mnie przed psami Wajwajów.

Nie widziałem ich jeszcze! ― oznajmiłem.

Są w chatach, pełno ich tam. Indianie trzymają je uwiązane. Są tak

ostre, że każdego obcego szkaradnie poszarpią.

Duże ?

Raczej średnio-małe...

Indianie za barierą pilnie śledzili naszą rozmowę i ze szczególną, wytężoną

uwagą baczyli na każdy wyraz twarzy i każdy dźwięk głosu. Byliśmy dla nich
urzekającą egzotyką, chyba bardziej zagadkową i groźną niż była dla nas
Europejczyków ongiś, w osiemnastym wieku, głąb Ameryki.

Przeszło dziesięć lat temu wspomniany już botanik Nicholas Guppy

przeżywał tu podobną biesiadę powitalną u pastora Leavitta, podziwiał smakołyki
jego żony i wysłuchał na koniec modlitwy pastora za swego gościa: „O God,
dziękujemy Ci za przyprowadzenie tu Mr. Guppego. Wiedź go w tej nieznanej
pustelni, czuwaj nad jego krokami, przyjdź z pomocą jemu i jego ludziom w ich
pracy, ażeby mogli dopiąć celu swej wyprawy. Amen".

„Byłem ― pisał o tym Guppy ― głęboko wzruszony. Żadne inne

powitanie nie ujęłoby mnie bardziej".

Mimo to Guppy odniósł się do misjonarskiej działalności Leavitta dość

ujemnie i później nie szczędził mu w swej książce cierpkich słów krytyki.

Pod koniec naszego posiłku pastor Hawkins poprosił obecnych o chwilę

uwagi, złożył ręce do modlitwy i wygłosił:

O God! Dziękujemy Ci za przyjazd Mr. Fiedlera do nas. Opiekuj nim

się, Boże, w tej krainie, pełnej ukrytych rzeczy, czuwaj nad jego krokami i spraw,
ż

eby osiągnął tutaj to, co zamierza. Amen.

Serdecznie podziękowałem pastorowi, a że wciągał tak Boga do naszej

sprawy, z przekornym humorem pomyślałem sobie, co będzie dalej. Czy pójdę
ś

ladem Guppego i wsączę nieco żółci do mego opisu? Nie, chyba nie!

Cała rodzina Hawkinsów i personel misyjny wydawali mi się miłymi i

prawymi ludźmi, którzy uczciwie zabrali się do pracy dla dobra podopiecznych
Indian. Ale pracy i dobra takiego, jak oni je sobie wyobrażali w swych pojęciach
amerykańskiej sekty. Ciekawy byłem, jak się to odbijało na życiu Wajwajów.

background image

62. Martwe i żywe kartki historii

Niezmożony, fantastycznie przedsiębiorczy Robert Schomburgk jako

pierwszy poważny badacz dotarł w roku 1837 nad górne Esseąuibo i niezawodnie
przebywał także w okolicy dzisiejszego Kanashen. Wtedy nie było w tych
stronach jeszcze Indian Wajwajów, natomiast żył tu inny szczep, Taruma, o starej
i chwalebnej historii. Starej, bo sięgającej połowy siedemnastego wieku.

W tych dawnych czasach Taruma żyli u ujścia rzeki Rio Negro do

Amazonki, gdzie w roku 1668 pomogli Brazylijczykom budować Fortalezza de
Barra, dwa wieki później przemianowanej na Manaus. Po wzniesieniu fortecy
Brazylijczycy w nagrodę narzucili im chrześcijaństwo, lecz część szczepu temu się
przeciwstawiła i wywędrowała o przeszło sześćset kilometrów na północ, do nie
zaludnionej puszczy nad górnym Essequibo. Tu, półtora wieku później, zastał ich
Schomburgk, natomiast główna część szczepu, ta pozostała nad Rio Negro
i Amazonką, wkrótce po przyjęciu chrześcijaństwa wyginęła do ostatniego
człowieka na jakąś epidemię, zawleczoną przez białych.

Taruma nad Essequibo przyjęli Schomburgka nadzwyczaj gościnnie. Był to

w ogóle zmyślny szczep, słynący z dwóch rzeczy: umiał wykonywać znakomite
tarki do rozcierania kassawy-manioku i umiał hodować najlepsze psy do
polowania, niezwykle cięte na zwierzynę. Jedno i drugie stanowiły pożądane przez
sąsiednie szczepy przedmioty wymienne i nawet docierały do wybrzeży
Atlantyku, gdzie ponoć za psa tarutnskiego płacono do pięciu niewolników.

Niestety i ten odłam szczepu nie uszedł zagłady, dziwnie podatny na

choroby białych ludzi. Gdy Schomburgk wrócił nad górne Essequibo w sześć lat
później, zastał już tylko stu pięćdziesięciu Taruma, a przedtem było ich przeszło
pięciuset. Ameryka, o ile się nie mylę, obdarzyła Europę syfilisem, za to Europa
odpłaciła się Indianom całym bukietem zabójczych chorób, jak śmiercionośnym
katarem, grypą, odrą, gruźlicą, dyzenterią, a przede wszystkim ospą.

Indian Taruma odwiedził mniej więcej trzydzieści lat po Schomburgku

geolog Barrington Brown. Tworzyli jeszcze wieś, ale już w 1925 roku było ich
tylko dwudziestu, a w następnym roku, 1926, wszyscy wyginęli na gryp?. Tak oto
zacny i pracowity szczep Indian przestał istnieć w naszych czasach, zarażony
chorobą białych ludzi, lecz ― pomimo rozkwitu na świecie lecznictwa i lekarstw

nie ratowany przez nikogo: jeszcze jedno przewinienie, obciążające białych

ludzi, a szczególnie rządców kolonii.

Powszechnie twierdzi się, że wymarłych Taruma zastąpili Wajwaje,

przybyli w ich miejsce z pobliskiej Brazylii. Jest to nieścisła wiadomość, bo już
przed stu laty, za czasów Indian Taruma, żyli nad górnym Essequibo Wajwaje, co
prawda nieliczną gromadą. Pisał o nich w połowie XIX wieku pastor Brett w swej
książce, wydanej w 1868 roku, podając, że już wtedy Wajwaje mieszkali w
Gujanie nad górnym Essequibo i że znani byli „z brudnych zwyczajów". Niestety
nie wyjaśnił, na czym polegały te brudne zwyczaje.

background image

Natomiast w dwóch czynnościach Wajwaje zastąpili Indian Taruma:

wykonywali doskonale tarki i umiejętnie hodowali wyborne psy myśliwskie
sprzedając to za wymienne towary innym szczepom, zwłaszcza Wapiszanom,
sąsiadom od północy.

Zajrzał w te okolice w roku 1910 szkocki jezuita Cary Elewes i on ponoć

namówił szereg rodzin Wajwajów, by przywędrowały z Brazylii do Gujany
Brytyjskiej. Ale ów przypływ Indian z południa przyjął większe rozmiary dopiero
po zawitaniu w te strony w 1949 roku amerykańskich misjonarzy z Unevangelized
Fields Mission. Oni pierwsi sumiennie zabrali się do Wajwajów. Nasze paciorki,
nożyki, lusterka i haczyki na ryby ― zwierzał się pastor Leavitt botanikowi
Guppy ― były nieodpartą pokusą dla Wajwajów, więc przybywali licznie do
Gujany i wtedy ostrożnie, jak przy płochej zwierzynie, można było przystąpić do
uszlachetniania obyczajów wesołych, zepsutych pogan.

O tych wesołych poganach dobrze mówili wszyscy, których los zapędzał w

owe odległe ustronia. Walter E. Roth, wybitny etnograf Gujany, po pobycie wśród
nich w 1926 roku tak ich opisał: czyści, skrzętni i szczęśliwi, gwiżdżący przy
pracy, nie kradną, nie piją, bardzo ładne kobiety za młodu. ― Publicysta Michael
Swan: Wajwajowie wśród wszystkich Indian Gujany Brytyjskiej są najmniej
dotknięci cywilizacją. Na głowach noszą stroje z piór, malują się jaskrawymi
farbami i absolutnie nie chcą wejść na drogę białego człowieka. ― Nicholas
Guppy: Wajwaje nie skażeni przez cywilizację, są cudowni w swej urodzie
malowanych ciał i ozdób z piór. ― Oficjalny raport Komisarza Interioru z 1948
roku: Wajwaje, osiadli w najbardziej niedostępnych lasach kolonii, wiodą
nadzwyczaj prymitywny żywot. Drążek ogniowy jeszcze w ogólnym u nich
użyciu. Są niebywale przyjaźni i uczynni. ― Nieco później District Commis-
sioner południowego okręgu wyraził się: szczep szczęśliwych i prostodusznych
Indian. Nie widzę potrzeby, żeby ich zmieniać, robić z nich chrześcijan i narzucać
im nasze ubrania. Nie dopuszczę, żeby zniszczono ich dotychczasowe zwyczaje i
ż

eby zakazano im tańczyć, a chociażby odbywać uroczyste pijatyki. Tak jak są, są

beztroscy, zdrowi i pełni radości...

Słowa te wypowiadał District Commissioner do amerykańskich misjonarzy,

gdy ci wyrazili zamiar pójścia do Wajwajów i nawrócenia ich. Misjonarze
zapewniali:

Chcemy tam iść, ażeby mówić tylko o Chrystusie, a nie, żeby zwalczać

ich obyczaje.

Lecz starosta uparł się i nie dopuścił misjonarzy. Było to w 1948 roku.

Wkrótce usunięto go ze stanowiska. Wówczas misjonarze powołali się na
istniejące w Gujanie Brytyjskiej prawo, że nie wolno hamować szerzenia słowa
bożego wśród Indian kolonii, i przedostali się nad górne Essequibo w 1949 roku.

Przedostali się, lecz po raz pierwszy w dziejach Gujany Brytyjskiej władze

kolonii postawiły im warunek: ażeby misjonarze tego, co przyrzekali o Chrystusie
i o uszanowaniu obyczajów Indian, rzeczywiście dotrzymali w terenie.

background image

63. Blisko siódmego nieba

Pierwsza herbata u Hawkinsów nie przeciągnęła się długo i gdy zszedłem z

chaty, popołudniowe słońce stało jeszcze nad czubami puszczy. Victor czekał na
mnie pod mangowcem z huśtawkami, na których wyładowywały swą swawolę
dwie miłe kilkulatki. Kilkoro innych rozochoconych młodzieniaszków, ujrzawszy
mnie, zaraz porzuciło swe zabawy i przyłączyło się do nas. Postanowiliśmy zrobić
małą przechadzkę po wsi z rolleiflexem w ręku i z siatką na motyle.

Wieś była soczystym gajem, pełnym zielonego przepychu. Przypominała

zmysłowe pejzaże włoskich mistrzów renesansu ― z tym tylko, że się tu wszystko
namiętniej tłoczyło, goręcej rozwijało, rozpładzało tropikalnie: było szalenie
pociągające. Szczególnie uderzył mnie kształt okrągłych chat. Miały niskie ściany,
a wysokie dachy i te żółte stożki dachów wychylałyście sponad drzew jak
magiczne trójkąty albo grzbiety przedpotopowych zwierząt. Magia, otóż to!
Zalatywało bliskością magii. Zresztą okrągłe chaty Indian zachwycały wielu
podróżników w tych stronach, a niektórzy z nich, obdarzeni artystyczną
wrażliwością, olbrzymie stożki chat uważali za arcydzieło architektonicznej
harmonii.

Może ― diabli wiedzą! ― skutkowała już u mnie modlitwa pastora

Hawkinsa, w każdym razie czułem się upojony, szczęśliwy, a sielankowe
zadowolenie mieszkańców wsi spływało i na mnie. Napotykani Indianie
uśmiechali się do mnie i do mego orszaku, byli ufni, łatwo przystępni, wyraźnie
powabni: nie mieli mroczności Akawojów w Paruimie ani stateczności
cywilizowanych Arawaków czy przygnębienia Indian Makuszi. To wciąż jeszcze
były dzieci natury, a gdy tak rozpromieniony kroczyłem między nimi, stawali mi
się jacyś niewymownie bliscy. Z ogromnej radości chciałbym z nimi tańczyć,
ś

piewać, lecz ― jak się w następnych dniach okazało ― byłoby to marzeniem

ś

ciętej głowy. Oni już tylko (w każdym razie przy białych ludziach) śpiewali same

hymny nabożne, owszem, skoczne i przyjemne dla ucha, ale hymny. A tańczenia
zaniechali już zupełnie, bo nocne tańce były ściśle związane z ich obrzędami
pogańskimi, z pijatyką tudzież rozwiązłością i stanowczo nie podobały się
pastorom. Wszakże zaprzestanie tańców nie pozbawiło Wajwajów wrodzonej
wesołości.

Wieś, podniecona w czasie lądowania samolotu, teraz wróciła do

normalnego trybu i ludzie krzątali się dokoła swych codziennych spraw. Ludzie ―
to wyłącznie płeć brzydka i niedojrzałe młódki, podczas gdy dorosłe kobiety jak
gdyby nie istniały: zapewne chowały się w chatach.

Kilamtu, mężczyzna około czterdziestoletni o spłaszczonym nosie, kończył

właśnie malowanie kilku strzał, które wykonał i rozłożył na klepisku do
wysuszenia. Były to strzały na większą zwierzynę, głównie zapewne na kapibary,
dziki i wyjce, ale również przydatne na tapiry i jaguary. Precyzyjna praca
ś

wiadczyła o zdolności wykonawcy. Kilamtu był mistrzem.

background image

Wajwaje nie używali dmuchawek ani zatrutych kurarą strzał. To była broń

ich wschodnich i północnych sąsiadów. Natomiast jedyną broń myśliwską
Wajwajów stanowił, zdaje się, łuk. z którego strzelali do wszelkiej zwierzyny i do
ryb.

Z przyjemnością oglądałem świetną robotę płaskonosego Kilamtu i chcąc

mu okazać swą życzliwość, poczęstowałem go papierosem. Podziękował, nie palił.
Częstowałem następnie Victora, ale i on odmówił.

Nikt tu nie pali ? ― zaśmiałem się.

Nie, sir. My tu wcale nie palimy.

Zakazano wam palić ? ― zdziwiłem się.

Nie zakazano, ale pastor Hawkins niechętnie widzi palenie ― odrzekł

Victor wymijająco.

Przypominało mi to przesadne zakazy adwentystów i doznałem przykrości.

Ale tu sprawa miała głębsze podłoże.

Czarownicy tutejsi, wielce rozpanoszeni przed przybyciem misjonarzy,

tworzyli do niedawna nader dokuczliwą warstwę szczepu i „zjadali dusze" ludzi,
którym chcieli zaszkodzić albo ich wręcz zgładzić, najczęściej za pomocą
dmuchania. Dmuchanie i nawet sama groźba dmuchnięcia na kogoś lub choćby na
czyjeś przedmioty były u Wajwajów straszniejszym zaklęciem niż u innych
szczepów i na ofiarę sprowadzały nieszczęście i śmierć pewną jak amen. Więc
misjonarze, zwalczając zbrodnicza dmuchanie czarowników, również sprzeciwiali
się zwykłemu paleniu tytoniu, gdyż zbytnio przypominało niedawną przeszłość i
naprowadzało myśli na magiczne matactwa.

W ciągu dalszej wędrówki po wsi nie mogłem dość się napatrzyć i

nadziwić pięknym ciałom Wajwajów. Były dla mnie przyjemną rewelacją.
Różnych domorosłych moralistów u nas zapewniam, że patrzenie na urodziwych
nagusów rzeczywiście sprawiało przyjemność, a jeśli chcieliby dopatrzyć się w
tym zboczonych ciągotek, niechby sięgnęli do opisu Humboldta, Schomburgków,
artysty malarza Appuna czy choćby inteligentnego botanika Guppy. „Przypatrując
się nagim Wajwajom ― pisał ówże botanik w 1958 roku ― stwierdzałem, jak
bardzo lubiłem widok ich ciał, obojętne, czy były w ruchu czy w spoczynku.
Zarówno starzy jak młodzi mieli swą urodę: nawet słabsze klatki piersiowe,
wiotkie brzuchy, wiszące piersi nie odpychały, przestawały być brzydkie w tym
otoczeniu. Wyczuwałem wielorakie bogactwo i urodziwość różnych aspektów
ludzkiego ciała. A gdy Indianie krzątali się przy swych codziennych czynnościach
i widziałem grę ich mięśni, ruch ich pleców, lędźwi i półżytków, kształty piersi,
ramion i nóg ― słowem: gdy widziałem ich nagie ciała w każdym wieku, nie
tylko młodym, uświadamiałem sobie, że byłem świadkiem heroicznego
widowiska. Odkryłem rodzaj piękna, jakie my straciliśmy w naszej cywilizacji
pokrytych suknem ciał ― różnica między nami a nimi była jak różnica między
Watteau a Michałem Aniołem".

Tyle botanik Nicholas Guppy.
Niezależnie od tego, co pisał o wdzięku mniej nadobnych ciał, wszyscy

background image

Wajwaje, i z mego młodzieńczego orszaku, i ci, których spotkaliśmy tego dnia we
wsi, byli wspaniale zbudowani. Możliwe, że mniej urodziwi nie pokazywali się
chętnie obcemu ― więc byłaby to właściwość wspólna zarówno wsi Wajwajów
nad górnym Essequibo jak naszym plażom w lecie.

W którymś zaułku w głębi wsi przyłączyli się do nas młody Czajkuma,

bezinteresowny tragarz mego kartonu z prowiantem, i jego młodszy przyjaciel
Aszua. Czajkuma, powtarzam, był miłym wisusem, skorym do figli, i raczej już
młodzianem, a nie chłopczykiem, młodszy Aszua zaś miał urodę i zachowanie się
dziewczynki. Obydwaj baraszkowali ze sobą jak sprzyjająca sobie para i bawili się
w zapasy. Wśród wesołych śmiechów Czajkuma łapał przyjaciela wpół, to
przypierał go do siebie, to tarmosił go, a potem mocniej obejmował w pasie,
unosił w powietrze, przyciskał do swego ciała i tak trwał.

Dwóch wesołych trzpiotów nagle zaraziło całą resztę. Na widok tych

zapasów mój młodzieńczy orszak nie wytrzymał i zaczęło się ogólne, wzajemne
połapywanie. Urwisy zapalczywie się chwytały i w duszeniu sobie ciał
doświadczały okrutnej frajdy. Ale ich szał był słomianego ognia i trwał krótko,
minutę, dwie. Potem młokosiki zaczęli się rozluźniać i uspokajać.

Jedynie Czajkuma wciąż nie popuszczał swego przyjaciela i nadal w

zbytkach trzymał go na sobie, w powietrzu. Ej, Czajkuma, dość już figli! Czy
ś

wiat słyszał o tak nieprzyjętej pustocie ? Świętoszki na świecie gotowi wziąć cię

na ostre języki i w swych parafiach posądzać ciebie o zbereźnictwa. Puszczaj
Aszuę, szelmo!

Nieco później i kilkadziesiąt kroków dalej zbliżaliśmy się do brzegu

Essequibo, gdy stamtąd usłyszeliśmy chłopięcy śpiew. Śpiew ? A tak, śpiew.
Wyszedłszy zza krzaków, ujrzeliśmy ładnego chłopca, idącego ku nam od rzeki.
Był silny i żwawy. Niósł na ramieniu w tykwie wodę i śpiewał, a że to nie było w
rodzaju hymnów, lecz jakaś piosenka zakazana, na nasz widok urwał. Ale zanadto
się nie stropił.

Gdy spojrzałem w dal, uderzył mnie niecodzienny urok otaczającego nas

krajobrazu. Z tamtej strony rzeki jaśniała puszcza tonąca w słońcu; bliżej lśnił
biały odcinek ogromnej wody, jeszcze bliżej, na pierwszym planie, obejmował nas
zielony las z tej strony rzeki, a tuż w pośrodku na i szerokiej ścieżce szedł
bryzowy chłopiec z tykwą wysoko wzniesioną. Był to obraz przesiąknięty
nastrojem z zarania ludzkości, dokonywał tu się jak gdyby odwieczny rytuał
przyrody i człowieka.

Jedno tylko wypadało z rytmu, nie było w stylu: chłopiec nosił spodenki

białej rasy, i to spodenki zbyt długie.

A niedaleko tego miejsca nowa radość, aż podskoczyły dzieci z mego

orszaku. Wśród wierzchołków drzew spostrzegliśmy dwa latające motyle Uranie.
Do tej rodziny tropikalnych obieżyświatów zaliczały się najpiękniejsze motyle
ś

wiata. I takie dwa czarusie, o skrzydłach zielonometalicznych, a z kilkoma

ogonami w tyle, latały nad naszymi głowami, na szczęście zbyt wysoko dla
naszych siatek. Ustawicznie nacierały na siebie, niby to w zalotach, niby w bójce, i

background image

ś

mieliśmy się z nich: motyle jak gdyby naśladowały zapasy rozbrykanych

młodzików sprzed kilku minut.

Uranie to przede wszystkim dzieci Amazonii. Nie było ich jeszcze nad

Kamarangiem, na północy. Tu, nad górnym Essequibo, zbliżyłem się o kilkaset
kilometrów do Amazonki, więc pojawiły się Uranie. A skoro się już pojawiły i
ujrzeliśmy je w uroczym ustroniu i nie posiadaliśmy się z wielkiej ochoty ― to ile
nam brakowało do siódmego nieba ?

64. Pastor i pokonany czarownik

Wracając do mej chaty z tej pierwszej przechadzki wśród Wajwajów

wpadłem w zadumę. Czekał mnie nie lada orzech do zgryzienia, ażeby zrozumieć
to wszystko, co tu się działo. Nie ulegało wątpliwości, że Wajwajowie byli
szczęśliwi ― albo, wyrażając się ostrożniej : że nie stracili swej dawnej,
pierwotnej wesołości. Jak się to siało ? Gdzie tkwiła zagadka, że nowe życie, w
które tak nagle i nieodwołalnie wkraczali, nie zgasiło im uśmiechu? Wiadomo:
nowe życie stłumiło, ba, wykoślawiło Indian gdzie indziej, nad rzeką Karnarang
czy w sawannach Rupununi. A tu nie. Czy dlatego nie, że nowe siły na razie zbyt
krótko wywierały swój wpływ, bo zaledwie od piętnastu lat ? Ale właśnie
najtrudniejszy był zawsze ten okres przejściowy, kiedy ścierały się prądy i
powstawały zaciekłości wśród walki starego z nowym i nowego ze starym. A tu
jak gdyby nic! Tu pogodne uśmiechy i wesołość.

Wiedziałem, że odpowiedzi na te pytania nie da mi pastor Hawkins, bo

wszystko sprowadzi do utartych, nadprzyrodzonych przyczyn. Wiedziałem
również, że władze centralne w Georgetown nałożyły tłumik na zbytnią gorliwość
misjonarską, ale ostatecznie misjonarze już wyrugowali tańce z życia Wajwajów, i
także dawne orgie pijackie ― a jednak uśmiechy pozostały. Co więcej: Indianie ci
zdawali się nie odczuwać i nie obawiać się wcale wrogiego ciężaru nadchodzącej
cywilizacji. Pastor Hawkins był co prawda, jak zdążyłem zauważyć, człowiekiem
łagodnym, cierpliwym i na swój sposób mądrym, ale i to nie wyjaśniało zagadki.
Stanąłem oto w Kanashen przed tajemnicą i ogarnęła mnie pasja znalezienia
klucza. Zamiar chwalebny, ale czy trafię do sedna?

Zaledwie wróciłem z przechadzki, zjawił się pastor Hawkins i zaprosił

mnie ponownie do siebie, tym razem na kolację. Dobra nasza. Umyłem się,
przeczytałem na ścianie napis: „Twój Pan jest wszechdobry dla wszystkich, on
dba o ciebie" i poszedłem do sąsiedniej chaty. Dobrymi znajomymi wydali mi się
już rodzina Hawkinsa i personel misyjny, i także tych przeszło dziesięcioro
indiańskich gapiów, dla których byliśmy cyrkowym widowiskiem. Po mediach i
ś

piewach ― znowu w języku wajwajskim ― zaczęło się skromne jedzenie i zaraz

miła rozmowa o Indianach. Obgadywaliśmy ich co niemiara, oczywiście pełni
ż

yczliwości, a oni, przedmiot rozmowy, wybałuszali na nas oczy i patrzyli jak na

obraz.

background image

Podzieliłem się moimi wrażeniami z przechadzki podziwiając radość i

zdrowy wygląd Wajwajów, na co Miss Riedle zapewniła, że tu nie ma już
poważnych chorób. Malaria zwalczona, częste spryskiwanie chat płynem DDT i
cotygodniowe zażywanie pastylek zrobiły swoje.

A odrą, a ospa? ― zapytałem mając w pamięci dzieje nieszczęsnego

szczepu Taruma.

Jesteśmy przygotowani na zwalczanie tych epidemii -― odrzekła

pielęgniarka.

Ale to dopiero w ostatnich czasach ― zauważył pastor Hawkins

zwracając się do Miss Riedle i do mnie. ― Sześć lat temu mieliśmy tu groźny atak
odry, a szczepionek nie było wcale. Na szczęście gorące modły odwróciły klęskę
od naszych Indian i obyło się bez ofiar.

Dziś ― dodała Miss Riedle z nieznacznym uśmieszkiem, nietrudnym

do odcyfrowania ¦― dziś do modłów dojdą także szczepionki.

Rozmowa utwierdziła mnie w przekonaniu, że fizyczny byt i poniekąd

dobrobyt Wajwajów były zapewnione na przyszłość, niewątpliwa zasługa
Unevangelized Fields Mission.

A sprawy psychiki, ducha? ― zapytałem.

Udało nam się ― odpowiedział pastor bez namysłu ― uwolnić

Wajwajów od potwornej dawnej zmory, od strachu!

Od strachu ? ― powtórzyłem z głupia frant, bo domyślałem się, kędy

pastor zmierzał.

Tak jest, od strachu! ― odparł z ogromną mocą i nieledwie się zatrząsł.

Po raz pierwszy spostrzegłem, że pastor Hawkins dostał wypieków na bladych
policzkach, a oczy jego rozbłysły wewnętrznym ogniem.

Czego się tak bali ? ― spytałem.

Wszystkiego! Wszystkiego dokoła i wszystkich! Bali się licznych

demonów i bali się ludzi, bał się jeden drugiego.. Każdy żył w nieustannym
niebezpieczeństwie, istotnym czy wyimaginowanym. Nikt nie był pewny
drugiego, obojętnie, brata czy ojca. Wszyscy ciągle się za coś mścili, a lubili
upijać się do nieprzytomności głównie dlatego, ażeby w zamroczeniu zapominać o
swym strachu... To była zmora!

Hawkins mówił z przejęciem, nadal płonęły mu oczy. Był w tej chwili

bardzo pastorem.

Gdy na krótko ustał, odezwałem się z uprzejmym zdziwieniem:

Ale wszyscy dawni podróżnicy, którzy tu przybywali, jednogłośnie

chwalili wesołe usposobienie Wajwajów, ich szczęśliwy żywot...

Bo poganie ci ― wyjaśnił Hawkins rzeczowym głosem ― mieli

szczególną właściwość: pod miłym uśmiechem umieli kryć najsroższe uczucia
nienawiści, zemsty... To byli zagorzali, bezwstydni kłamcy!

A teraz ? ― wymknęło mi się. ― Jak teraz ocenić ich wesołość ?

Dziś to inna wesołość, rzetelna, bo poznali światło prawdy! Prawdziwy

Bóg to zdziałał!...

background image

Zamilkł, jakby zmawiał w duszy modlitwę.

Wtedy to była zmora! ― podjął na nowo dręczący go wątek.― Nam,

ludziom normalnym, trudno sobie wyobrazić dno rozpusty, ongiś upadlającej
tutejszych pogan. To była Sodoma i Gomora! Pod koniec ich rozpasanych pijatyk
dochodziło zawsze do takiego bezwstydu, że język ludzki nie zdolny opisać owej
sprośności i wyuzdania... Gorzej, że nawet wtedy, gdy nie byli pijani, mieli w
zupełnej pogardzie cześć niewieścią, węzły matrymonialne, wierność małżeńską.
Oni postępowali jak psy, one postępowały jak suki. Mąż, żona, to nic nie
znaczyło. Czy uwierzy pan, że często, sromotnie często, mąż wypożyczał żonę
innemu, a sam pożyczał sobie kobietę, która była czyjąś żoną?... Ach, dochodziło
nawet do takiej ohydy, że jedna kobieta miała jednocześnie dwóch, nawet trzech
mężów, i to całkiem otwarcie, bezwstydnie!...

Urwał, jak gdyby zakrztusił go ogrom ówczesnego zepsucia. Opis

dziwacznych małżeństw, niewątpliwie misjonarsko przesadzony, ale jednak
zawierający źródło prawdy, nastręcza! pewne skojarzenia i pozwolił zapuścić się
w domysły, których nie zdradziłem przy stole pastorskim. Wykształcenie
Hawkinsa było zbyt jednostronne, żeby mógł zrozumieć zjawisko poliandrii, które
tu niewątpliwie ongiś istniało.

I ta rozpusta, to wszystko należy do przeszłości ? ― zapytałem.

Oczywiście! Teraz wszedł tu Chrystus! ― oświadczył pastor ściszonym

głosem.

Tak się złożyło, że akurat przybył do nas w tej chwili stary Mujuwa, a gdy

go Hawkins zauważył, poprosił uprzejmie do naszego przedziału chaty. Więc
Mujuwa ominął barierę Indian, a powitany przez pastora i przeze mnie, siadł u nas
pod ścianą. Hawkins grzecznie i żywo z nim chwilę pogawędził, oczywiście po
wajwajsku, po czym włączył się znowu do rozmowy przy stole, a Mujuwa zapadł
w milczenie.

Dopiero później dowiedziałem się o nim ciekawych szczegółów. Był on

ważnym czarownikiem i wodzem Wajwajów nad górnym Essequibo przed
zjawieniem się tu misjonarzy. Na wieść o ich zamiarze przybycia postanowił
zgładzić intruzów, ale gdy pastor Leavitt i trzej bracia Hawkinsowie przypłynęli,
gdy zamach na życie Boba Hawkinsa przy pomocy spadającego drzewa się nie
udał, a misjonarze rozdawali wiele ślicznych podarków i nic złego nikomu nie
czynili ― pozwolono im żyć i zbudować chatę. Amerykanie pilnie uczyli się
języka i zaczęli do Indian przemawiać po wajwajsku, czego dotąd jak świat
ś

wiatem nigdy nie było. Starszyzna, podobnie jak czarownicy, pozostała im

zawsze wroga, natomiast młodzi, przeciwnie, żywo gości powitali, chętnie ich
słuchali i więcej: mieli do nich zaufanie. Po czterech ciężkich dla misjonarzy
latach pierwszy nawrócony Wajwaj, imieniem Elka, otrzymał chrzest. Wkrótce
inni młodzi poszli za nim łamiąc niezwalczoną dotychczas potęgę czarowników.
Między pokonanymi starcami był i Mujuwa, ale on, jakkolwiek zgrzytając zębami,
nie odszedł jak inni dumni czarownicy w cień, nie przepadł w odległym
pustkowiu, lecz poddał się białym i został chrześcijaninem.

background image

Więc gdy teraz przybył do chaty, by zobaczyć nowego gościa, pastor

powitał go ochoczo, niemal serdecznie, jak łaskawy triumfator zwyciężonego.
Podsunął mu krzesło pod ścianę, tuż za naszym stołem. Mujuwa, nie
przyzwyczajony do takiego siedzenia, ciężko opadł, złamał się, skurczył i było mu
niewygodnie. Siedział nieszczęśliwy, nieporadny, bardzo szary. Niemy strzępek
czegoś dawnego.

Gdy raz do niego się odwróciłem, wyglądał jak zakurzony bożek i był

bardzo podobny do zmurszałej rzeźby, wyrzuconej na strych w starym muzeum.

Jedno mnie ciekawiło: czy w ogóle jakie myśli plątały mu się jeszcze po

szarej łepetynie? Czy chciałby jeszcze raz od serca dmuchnąć i zjeść jednemu z
nas duszę, na przykład pastorowi Hawkinsowi? Ale chyba nie, już nie. To był
niemy strzępek. Smutno patrzało mu z oczu, w zmarszczonej twarzy nie było nic
mściwego ani wojowniczego. Stary Mujuwa budził tylko serdeczne współczucie.

65. Urocza noc i urocze śniadanie

Wszystkie mrówki Gujany były narowiste i kąśliwe, ale najkąśliwsze

szwendały się po nocy i ― według mego notatnika z Kanashen ― były cięte jak
Artur Sandauer.

Kiedyś, w Iąuitos, wydziwiałem tęgo na mrówki, gdy na ulicy przystanąłem

przez chwilę, a one wlazły mi pod nogawki i dzielnie gryzły. Ale to były baranki
w porównaniu z krewnymi nad Essequibo.

Po kolacji, gdy pastor Hawkins zaprowadził mnie na bok, mrówki napadły

na nas na ścieżce. Przecież każdy z nas świecił sobie latarką elektryczną, przecież
ani na chwilę nie przystanęliśmy, a jednak nagle poczułem na nogach piekący ból
i gdy zajrzałem pod nogawki, tuzin czarnych diablic wzorowo wgryzał się w łydki
z żarliwością moich kolegów literatów nad Wartą. Jak one tak wysoko się dostały?
Chyba skacząc pod górę. Taka brawura imponowała.

Już od przeszło godziny panowała gęsta noc, ale mieszkańcy wsi wcale się

nie uciszyli i nadal beztrosko hałasowali na równi z kilkudziesięcioma
ś

wierszczami. Z jednej strony grupa dorosłych toczyła głośne gawędy wybuchając

co chwila śmiechem, gdzie indziej dzieci dokazywały. Potem zaczął kropić
deszczyk, ludzie poszli do chat, a u mej sąsiadki, nauczycielki Miss Cracken, w
chacie o sześćdziesiąt kroków ode mnie stojącej, odbywała się jak gdyby
wieczorna zabawa. Młode Wajwajki uczyły się tam hymnów, a w przerwach
między śpiewami wykonywały w chacie zagadkową krzątaninę, do pląsów
podobną. Kusiło mnie, żeby się podkraść do nich i przyjrzeć z bliska ich
igraszkom, ale zaniechałem tego nie chcąc wkraczać w ich prywatne sprawy.

W każdym razie jedna rzecz nie nasuwała wątpliwości: Kanashen zewsząd

biło szczerą, nie zafałszowaną radością. Trudno było dać wiarę surowym słowom
pastora Hawkinsa o dawnej obłudzie Wajwajów. Z tym przekonaniem poszedłem
spać.

background image

Zbudziłem się w godzinę później. Drobny deszcz wciąż uderzał w dach,

głosy ludzkie ucichły, za to ktoś grał na flecie. Nie wiadomo, daleko czy blisko, w
nocy zacierała się odległość głosu.

Była to gra niesłychanie prosta, ale i przejmująca. Tony wznosiły się i

opadały w łagodnych kaskadach, nie spieszne, raczej flegmatyczne, i były jak
misterny szmer, jak cicha prośba. Wydawały się odgłosem źródełka w
starogreckim krajobrazie albo baśniową przędzą, snutą na kanwie powietrza.
Zdumiewająca subtelność. Dobywał dźwięki ze swego fletu młodzian, ledwo
wychodzący z epoki kamiennej, nagus o niezrozumiałych malowidłach na ciele,
osaczony zewsząd drapieżną puszczą ― a jaka szlachetność uczucia, ile tkliwości
w tonach! Czy grał dla dziewczyny? Chyba tak.

Później flet umilkł i ja zasnąłem, a gdy zbudziłem się tuż nad ranem, znowu

usłyszałem flet, lecz w innym miejscu i wyraźnie w innym brzmieniu. Ktoś inny
grał. To była wieś flecistów.

Wkrótce odezwał się ochrypły kogut, jakiś ptak delikatnie zakwilił w

krzakach i zaraz urwał, a na skraju puszczy energiczny ptak odezwał się jak
warkot zapuszczanego traktora i puszczał na wieś kilkusekundowe serie. Potem
ustał deszcz, zaczęło świtać i usłyszałem głosy ludzi. Victor uwijał się w naszej
kuchni, sąsiadującej z moją chatą. Zaczynał się dzień w Kanashen.

Gdy wyszedłem z chaty, zaskoczenie. Dzień zaczynał się mgłą. To nie była

jedna zwarta masa, jak u nas bywają mgły, lecz po dolinie uwijało się wiele
maleńkich, za to gęstych obłoczków: opadły wieś jak hufiec odzianych w biel
wrogów. Sponad białego hufca wystawały okrągłe dachy Indian jak namioty
tureckiego obozu pod Wiedniem, ale co chwila widok się zmieniał. Obłoczki mgły
krążyły po wsi, niektóre wchodziły w drzewa na skraju puszczy, tam
nabrzmiewały patosem i tworzyły szalone kulisy jak gdyby do heroicznej opery o
Ś

więtej Rosji. Potem gdzieś wzeszło słońce, jeszcze niewidzialne w dolinie, ale

mgła zaczęła się roztapiać i niknąć.

Victor ugotował wodę i śniadanie zjadłem podobne jak w Paruimie: zupę z

płatków owsianych z wbitym żółtkiem i słodką kawę. Kawy miałem dobry zapas,
więc kazałem Victorowi sparzyć spory garnek dla gości.

Bo goście zaczęli przychodzić. Podobnie jak w chacie Hawkinsów, byli

ciekawi, jak wyglądało śniadanie białego człowieka. Więc zjawił się Kumara,
stateczny mężczyzna może trzydziestoletni o zadumanych oczach leśnego
marzyciela. Śniadanie spożywałem w kuchni przy wielkim stole, pokrytym przez
Hawkinsów białym obrusem. Kumara siadł na ławce naprzeciwko mnie i ogarniał
wszystkie moje ruchy przyjaznym spojrzeniem. Nie odrywał oczu ani na chwilę,
patrzył, patrzył; nawet gdy Victor podał mu kubeczek kawy i Kumara pił, wciąż
był olśniony i patrzył na mnie.

Zjawił się także dwudziestoletni Turufa, gość przybyły z Brazylii od

pobratymczych Indian Hiszkaujana. Turufa siadł również przy stole, lecz nieco
bliżej mnie i od czasu do czasu dotykał lubieżnie zegarka na mej ręce. Przyszło
jeszcze dwóch czy trzech mężczyzn, ale ci, skromniejsi, siedli pod ścianą. Tam

background image

szeptali między sobą życzliwe uwagi oceniając to, co robiłem.

Lecz najwięcej zwaliło się młodzieży i dzieci. Na czoło wysuwał się, jak

zwykle, zuchowaty Czajkuma mając obok siebie dziewczęcego Aszuę. Czajkuma
był dziś w szczególnym humorze, bo znał moje imię i rósł w oczach obecnych
opowiadając im, że ja to Wysoki Dach.

Młodzież jeszcze bardziej niż dorośli czuła się oczarowana. Po prostu

wpadała w zachwyt. Po śniadaniu spisywałem zaległe wrażenia w notesie i była to
magia najwyższego pokroju. Malcy podkradali się z boków, z tyłu, zapierali
oddech i spozierali przez ramiona, a tu tajemnicze znaki wyrastały spod pióra na
papierze tak raźno, tak zawrotnie szybko. Śmiem twierdzić, że byli to mego
pisania entuzjaści najgorliwsi, jakich miałem, więc zanotowałem sobie imiona
chłopczyków: Eoka i Sziszua, a dziewuszek: Kuaroła, Arichuo, Uała, Sinimtu,
Uaczuna.

Owe dziesięcio-, jedenastoletnie panienki, całe jeszcze nagie podobnie jak

chłopczyki, były rozkosznie przedsiębiorcze. Małymi paluszkami nieznacznie
dotykały moich ramion, pleców, szyi, nawet policzków, oczywiście zegarka,
nieustannej atrakcji, równocześnie z cicha szczebiocąc między sobą o swych
miłych spostrzeżeniach. Potem przyjaźnie głaskały mi włosy, podobnie jak my
głaszczemy ulubione pieski, a gdy nabrały odwagi, ocierały się o mnie i
przywierały swe rączki do moich rąk. Wtedy porównać mogłem białość skóry tych
„białych Indianek”: ramiona miały tylko niewiele ciemniejsze od moich opalonych
ramion.

Ich serdeczne przyciskanie się do mnie świadczyło o ufności, jaką

dzieciarnia darzyła białego człowieka, który u nich się pojawił. Może była w tym
także jakaś naiwna lubieżność, nierozwinięta i nieświadoma. Wszyscy podróżnicy
podkreślali osobliwie wybujałą zmysłowość Wajwajów.

W każdym razie urocza dzieciarnia była tego poranka niebywale

podniecona. Tak podniecona, że co chwila któreś z nich puszczało tęgiego bąka.
Niesłyszalnego, ale za to o mocnej woni.

66. „God did it!”

Była środa i jak się okazało, dzień modłów. Dopiero około dziewiątej

godziny wyjrzało słońce. Przybył wtedy pastor Hawkins i zapytał, czy chciałbym
pójść do kościoła: oczywiście, tak, jakże mógłbym odmówić.

Kościół zbudowano nieco poza wsią dokładnie na kształt okrągłych chat

Wajwajów, jeno wielokrotnie większy, i użyto tych samych trzcin, bambusów i
liści palmowych, co zwykłe. Na dobrą sprawę kościół pomieściłby kilkaset osób,
może do tysiąca: zbudowano go na tęgi wyrost. Stożek dachu wznosił się
imponująco wysoko, a niskie ściany z łupanych bambusów dostatecznie
przepuszczały światło, by wewnątrz panował nastrojowy półmrok. Nie było tu
ż

adnych ozdób ani ołtarzy, tylko same ławki i jakieś podium: trybuna dla tych,

background image

którzy chcieli przemawiać.

W kościele zastaliśmy prawie sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci,

rozsiadłych w pierwszych ławkach. Hawkins i ja zajęliśmy miejsca nieco z tyłu.
Gdy oczy przywykły do półmroku, stwierdziłem, że ludzie przyszli tu w
codziennym swoim odzieniu, to jest nago, z tym, że dorośli mieli zakryte biodra i
srom. Między nimi odznaczał się, jak obcy element, mój Victor, jedyny Indianin w
koszuli. Wśród kobiet, zresztą nielicznych, przeważały starsze niewiasty, a jeśli
były młodsze, to siadały zakryte innymi, tak że ich nie dostrzegałem.

Zdziwiłem się, że pastor siadł obok mnie na ławce, a nie poszedł na

trybunę. W nabożeństwie, jak się okazało, brał on jedynie bierny udział tak jak ja,
natomiast czynni byli tylko sami Wajwajowie: mądra zasada, pobudzająca ambicje
tubylców.

Indianie odczekali grzecznościową minutę po naszym przybyciu, potem

przystąpili do obrzędu. Składał się po prostu z oratorskich popisów
poszczególnych mówców. Następowały jedne po drugich kazania, przeplatane
ś

piewaniem hymnów. Mówcy ― przypuszczam, że krasomówcy― jak gdyby

wypowiadali się na temat ankiety: Co zawdzięczam Chrystusowi ? ― i był to nie
tylko popis, lecz był to wyraźnie turniej krasomówstwa, współzawodnictwo.
Pastor Hawkins służył mi za tłumacza i przyznam, że patrzyłem na niego a coraz
większym podziwem. Wajwajów otoczył misterną grą i nie było w niej brutalności
adwentystów czy kleru na sawannach Rupununi.

Rozpoczął Małasza., który miał dwadzieścia siedem lat i okazale trzymał

ręca skrzyżowane na piersi. Zmówił modlitwę, następnie wybrał druha Szajukumę
na przewodniczącego nabożeństwa. Szajukuma wyszedł na trybunę i przepraszał,
ż

e nie umie biegle mówić, ale ładnym barytonem zaśpiewał hymn i wszyscy mu

pomogli, a najgłośniej wtórował Hawkins obok mnie.

Hymn był osobliwie pogodny, niemal skoczny i rozgrzał umysły, a gdy

Szijukuma zabrał znowu głos, mówił już donośnie, z rozmachem, smakując słowa.
Hawkins szepnął mi, że Szajukuma rozwodził się o mnie jako o istocie pełnej cnót
(z uznaniem pomyślałem, że na mnie się poznał!), a szczególnie chwalił mnie za
to, że już na długo przed moim przybyciem do Wajwajów słyszałem o tym
narodzie.

Następny mówca, Kunama, pochodził ze szczepu Szerio, przywędrował

ongiś z Brazylii i teraz żył nad Essequibo wśród Wajwajów. Miał twarz piękną i
zuchwale obmalowaną w czerwone i czarne znaki, ramiona zaś również dostojnie
krzyżował na piersi. Prawił trochę ble-ble, rozwlekle, o konieczności ewangelii w
ż

yciu i że gdyby Indianie zaniedbali Biblii i przestali myśleć o Chrystusie, byliby

zgubieni.

Na to wyskoczył na trybunę ponownie Małasza, ożywiony natchnieniem, i

teraz rękoma wykonywał szerokie ruchy. Opowiadał z wdziękiem dzieje Mojżesza
długo, gawędziarsko, przeciągając niektóre słowa w śpiewny tren. Był to zapewne
wyborowy mówca i doświadczony ewangelista, tylko że gaduła. Z Mojżesza
przeszedł na Chrystusa, którego wymawiał Cisusu, i podniósłszy głos sławił Boga

background image

Caan.

Pastor Hawkins był blady, zmęczony i starał się powstrzymywać ziewanie

zakrywając usta ręką. Natomiast Kunama, ów gość ze szczepu Szerio, mniej
pobłażliwy wobec przemawiającego rywala, bezceremonialnie się przeciągał i
szpetnie ziewał.

Ale Małasza nie dał powstrzymać swego rozpędu i nie tracił ducha.

Opowiadał, jak szukał w lesie drzewa do ścięcia. Pierwsze napotkane drzewo było
spróchniałe, drugie wewnątrz puste, trzecie nadgniłe, czwarte znowu, puste, puste
tak samo jak ci wszyscy, którzy są bez Chrystusa wewnątrz. Aliści Małasza nie
obawiał się wiecznego ognia, nie będzie tam zepchnięty, bo znalazł Chrystusa w
sobie...

W pewnej chwili naszedł mnie atak swawolnego humoru tak, jak naszą

Czajkę (Stachowiczową) nieraz napadało, i zwracając się do Hawkinsa szepnąłem
mu do ucha z szacunkiem w głosie:

Długo mówi! Mówi, jakby był wielką eminencją w Europie.

Pastor obruszył się i warknął coś pod nosem, niby odżegnanie się od czarta,

ale widząc moją minę połknął żart.

W miarę jak wygłaszano krasomówcze oracje, zaczęły mi się otwierać

oczy. Ewangeliści, których słuchałem, wszyscy stosunkowo młodzi, byli zdrowo
przejęci, i nie miałem wątpliwości, że unosił ich szczery zapał. Była to ich święta
pasja, ale nie tylko religijna. Była to ich pasja równocześnie społeczna i przede
wszystkim polityczna, jeśli można użyć tego pojęcia w tak prymitywnych
warunkach. Ci młodzi tak samo, jak ongiś Chrystus, byli tu rewolucjonistami. Im
bardziej wnikałem w te sprawy, tym jaśniej zaczynałem rozumieć pewne wypadki
w niedalekiej przeszłości, zwłaszcza zaś rozumieć uderzający fenomen, jakim było
niespodzianie gorliwe przyjęcie przez Wajwajów chrześcijaństwa.

Wszystko wskazywało na to, że przed przybyciem amerykańskich

misjonarzy życie u radosnych Wajwajów było raczej piekiełkiem. U nich
wszystkich, zarówno nad Essequibo jak w Brazylii, czarownicy dorwali się do
szczególnych wpływów i srogo się panoszyli. Była to upiorna mafia, działająca
terrorem. Wajwaje stanowili szczep bezklasowy, ale czarownicy, indywidua o
pewnej inteligencji i w podeszłych przeważnie latach, więc życiowo
doświadczeni, zaczęli stwarzać panującą klasę; była to klika chytrych,
bezlitosnych starców. Szczepowi, tryskającemu zmysłową krzepą i wesołą
jurnością, czarownicy narzucali swą makabryczną władzę nieustanną groźbą.
Każdy w szczepie był w zasięgu ich trucizn, ich rozjuszonych demonów,
zabójczych klątw, magicznego dmuchania. Szczególnie wo znaki dawali się
młodym chwatom, z natury rzeczy niesfornym, i niejeden śmiałek, który im się
naraził, ginął tajemniczą śmiercią. Junacy zgrzytali zębami, ale wobec przemocy i
przebiegłości tamtych byli bezradni.

Gdy przybyli tu misjonarze, prostoduszni i nierozgarnięci, zapatrzeni tylko

w swą doktrynę, nie spostrzegli, nie przeczuli nawet rozdźwięku wśród Wajwajów
i wojnę misjonarską wydali automatycznie wszystkim, całemu szczepowi.

background image

Czarownikom, że byli ostoją bałwochwalstwa, młodzieży, że pławiła się w
rozwiązłości.

Na szczęście dla siebie misjonarze nie zrazili sobie wszystkich Wajwajów,

bo przywieźli wiele podarków, a poza tym nie znali z początku języka i ― last not
least ― zbytnią żarliwością misyjną nie chcieli zadzierać z władzami kolonii.
Dopiero po wielu miesiącach nauczyli się mówić po wajwajsku i wtedy,
niezwykle ostrożnie i z wyrozumiałością, zaczęli rzucać pierwsze ziarna swej
religii.

Młodzi nadstawili ucha. Co słyszeli, brzmiało jak objawienie, jak zbawcza

pomoc w tarapatach. Zaczęło świtać w ich głowach, że przybyli im
sprzymierzeńcy. Ci obcy ludzie łajali co prawda także młodych chwatów psiocząc
na ich rozwiązłość, ale to na razie nie było istotne, natomiast ważny był dla
młodych wspólny front przeciw tyranii czarowników.

Nowa religia przynosiła młodym wyzwolenie społeczne, więc

Bóg białych łatwo zepchnął Kworokiama w szary kąt, a Chrystus zwycięsko
dobrał się do demonów. Gdyby nie złośliwy terror czarowników, chrystianizacja
przebiegałaby tu podobnie jak u innych Indian, to jest połowicznie i chwiejnie. Tu
natomiast znalazła gorliwych wyznawców: despotyzm czarowników znakomicie
przygotował grunt.

Ową gorliwość mówców świetnie wyczuwałem podczas nabożeństwa,

barwa głosów wyraźnie zdradzała ich zapał. Mówili o Chrystusie i Bogu, i mgłach
rozpraszanych przez światło, ale to były symbole, podsunięte im przez misjonarzy.
Tymczasem zapał był ich własny, wajwajski. Dotyczył nie tylko religii, lecz
znacznie głębszych pokładów. Przemawiali młodzi buntownicy, którzy ― dzięki
nowej religii ― pokonywali wrogich czarowników i zajęli przodujące w swej
społeczności stanowisko.

Oczywiście misjonarze tego nie dostrzegali i przewrót u Wajwajów

sprowadzali jedynie do łaski Niebios i moralnej potęgi Biblii, zwłaszcza Starego
Testamentu. Bóg to sprawił. God did it! dowodziła książka jednego z ich grona,
H.E. Dowdy'ego, która wyszła w 1963 roku pod tytułem: „Czarownik Chrystusa".
W swoim rodzaju wyśmienita książka, opisująca szczep Wajwajów na tle dziejów
Elki, młodziana, który zaczął od parania się czarownictwem i od pogańskich
guseł. W końcu stał się gorliwym chrześcijaninem i więcej: szerzycielem wiary
wśród innych szczepów.

Więc jeśli Bóg to sprawił, to trzeba dodać: głównie dzięki złym

czarownikom, którzy byli tak złośliwie groźni, że wzniecili przeciw sobie bunt i
front młodych.

67. Dziewuszki na skale a szczęście

Pogoda się utrzymała, słońce prażyło, więc wcześnie po południu

postanowiliśmy wyruszyć w dół rzeki, by odwiedzić słynnego Elkę. Był on

background image

naczelnikiem wsi Yaka-Yaka, leżącej o trzy kilometry poniżej Kanashen.

Zaledwie gruchnęła wieść o naszym zamiarze, zbiegła się fura ochotników

do przejażdżki. Więc Kumara, nasz gość przy śniadaniu, stawił się razem z
Turufą, tym ze szczepu Hiszkaujana, i oczywiście młody urwis Czajkuma z
nieodstępnym Aszuą i kilkoro rozbrykanych dziesięciolatków. Paliła się do
wyjazdu także Uała, czarujący podlotek o fantastycznym wdzięku. Kokietka
posiadała już moc naszyjników i bransoletek, była ni to dzieckiem, ni pannicą ―
ale nie mogła z nami płynąć: trzymała na sobie małą siostrzyczkę i musiała
brzdąca pilnować we wsi.

Do rzeki nie mieliśmy daleko, kilkadziesiąt kroków. Gdy rozochoconą

chmarą wyszliśmy na wysoki w tym miejscu brzeg, na dole na rzece wszczął się
dziewczęcy rwetes i okropny popłoch. Na płaskiej skale w pośrodku rzeki
odprawiała słoneczną sjestę gromadka kilkunastu dziewuszek. Ujrzawszy nas
zerwały się przerażone, roześmiane i wydające piski, jak stado ptasząt, porywały
na gwałt cokolwiek było pod ręką, by zakryć sobie krocze. Miały łódkę, wpadły
do niej i wciąż zanosząc się od śmiechów zaczęły co sił uciekać w górę rzeki, by
tam dobić do wioski.

Wszystkie te młódki były nieco dojrzalsze, o trzy, cztery lata starsze niż me

zwykłe asystentki. Dotychczas wcale ich nie widziałem. Ich paniczna ucieczka
wywołała u nas huraganową wesołość, a chłopcy posyłali za dziewczętami
uszczypliwe żarciki.

Gdy zniknęły za skrętem, odezwałem się rozbawiony do Victora:

Takie spotkanie przyniesie nam szczęście!

Albo nieszczęście! ― odrzekł Victor szczerząc zęby. Był powiernikiem

pastora Hawkinsa i przesiąkł jego myśleniem: nie lubił nagich dziewczyn.

Woda dla naszych młodzików stanowiła nieprzeparty magnes, więc

podczas gdy Victor sprowadzał łódkę, cala dzieciarnia rzuciła się hurmem do
rzeki. Nie wychodziła daleko, pozostała na płytkim brzegu i tu z rozkoszy
kwiczała, prychała, pryskała ― niczym urzeczone źrebaki. Jedynie Czajkuma,
elegant dbały o fason, pilnował, żeby nie zmoczyć sobie twarzy: miał na
policzkach świeże pręgi malowane czerwoną farbą i nie chciał ozdoby tracić. Trzy
szybkie zdjęcia rolleiflexem, ale i to starczyło, by na chwilę dziatwa spoważniała.

Łódź, wydrążona z jednego pnia, wygodnie pomieściła nas wszystkich.

Wiosłowało dwóch, Kumara na dziobie, Turufa z tyłu. Każdy z nich miał łuk i
strzały obok siebie. Krótko po wyruszeniu Kumara raptownie sięgnął po broń i
raźno krzyknąwszy wystrzelił przed siebie. Spłoszył stado kilkunastu małych
nietoperzy, które spały na gałęziach suchego drzewa, sterczącego z wody. I po raz
drugi Kumara krzyknął, ze zdumienia. Gdy nietoperze się zerwały i strzała wpadła
między nie, ślepym przypadkiem, zdarzającym się chyba raz na wiele tysięcy razy,
trafiła jednego z nietoperzy. Żył jeszcze, gdy Kumara wyciągnął go z wody wraz
ze strzałą.

Dziwne zdarzenie przejęło Indian. W ich mniemaniu zdarzyło się coś

niesamowitego. Czyżby się zatrwożyli ? Powstało poruszenie, ale nikt nie

background image

wymówił słowa, nawet nikt z młodzieży.

To mi strzał! ― ucieszyłem się głośno, może zbyt głośno i dodałem

ż

artobliwie: ― A nie mówiłem, Victor, że spotka nas szczęście ?

Yes, sir! ― Victor zbył mnie mrukliwie i przez długi czas płynęliśmy w

milczeniu.

Ale dzień był zbyt słoneczny, wyprawa zbyt powabna, żeby cisza zanadto

się przeciągnęła. Młodzież pierwsza rozpoczęła pogaduszkę i omawiała niezwykły
strzał Kumary. Rzecz nie była jasna, zalatywała tajemniczym urokiem, wiadomo.
Wywoływała ciarki: tuż za młodzikami, ocierając się dużymi plecami o ich małe
plecy, siedział Victor i wyrozumiale przysłuchiwał się bajdurzeniom młodych
mądrali. Victor patrzył z góry: przecież miał koszulę i nie rozstawał się z
kapeluszem.

Ustrzelenie nietoperza w locie przysparzało chwały Kumarze, więc Turufa

chciał także dokonać czegoś i się wyróżnić. Powstał w łodzi i z łukiem w ręku
wypatrywał w rzece ryb. Był dorodny w tej indiańskiej czujności. Ale ryb na razie
nie dostrzegł, natomiast na brzegu rozwarła się maleńka zatoka. Płytka ―
zapowiadała obecność ryb. Wpłynęliśmy tam.

Na końcu zatoki, o jakie sto metrów od rzeki, coś się gwałtownie kłębiło w

wodzie. Ostrożnie przysunąwszy się bliżej, stwierdziliśmy, że to czarne kijanki.
Było ich kilkaset, stłoczonych w jeden kipiący tłok. Wzburzone, tarły się o siebie.

Nie umiałem sobie wytłumaczyć cudacznego tarła, ale w rozpasaniu

czarnej masy tkwiła jakby zboczona namiętność. Turufa odczuwał podobnie, bo
wszedł do wódy, sięgającej mu zaledwie do połowy łydek, zbliżył się do kijanek i
zaczął zasypywać je strzałą po strzale. Kłębowisko nadal niezmiennie wrzało,
ś

mierć niektórych nie tłumiła rozpętania reszty.

Turufa strzelał z zawziętą miną, jakby godził w ukrytego wroga. Może

pragnął odczynić zły urok, jaki padł na łódkę po nienaturalnej śmierci nietoperza?
Po wystrzeleniu wszystkich strzał Turufa zebrał je, uwolnił od kijanek i
zadowolony pobrodził ku brzegowi, by zapolować na ryby.

Były. W płytkiej wodzie leżały pnie obalonych drzew i pod nimi, w cieniu,

chowały się rybki. Nieduże, plotkowate. Pomimo barwy ochronnej Indianie
odkrywali je łatwo, ja nie widziałem żadnej, dopóki nie ugodziła jej strzała. Turufa
strzelał do ryb jak mistrz łucznictwa i jak mistrz ceremonii. Był doskonałością w
trafianiu i w swych ruchach.

Oto spostrzegł rybkę. Ukrywała się pod konarem na mieliźnie. Z kocią

ostrożnością podkradł się bliżej, na trzy kroki odległości. Tułów przechylił do
przodu, głowę wysunął jakby w pożądaniu i rozkoszował się napinaniem łuku z
lubieżną powolnością. Gdy prawa ręka dosięgała niemal policzka, znieruchomiał
w upojeniu. Potem puścił strzałę, trafił, zabulgotało pod konarem. Ale on jeszcze
przez dobrą chwilę miał podniesioną rękę, jakby trwał odurzony lubością
strzelania i dopiero potem, po tej ceremonii wspaniałych ruchów, łagodnie wracał
do zwykłej postawy.

Był to wajwajski Osterwa. Jedynie Osterwa miał tyle wyrazu i tkliwości w

background image

swych ruchach. Kazałem Turufie upolować więcej rybek, więc on dalej brodził,
szukał i strzelał i był boski, a ja oddawałem się uciesznej perwersji: tu, w tej
najgłębszej z zapadłych puszcz, miałem chwile widzenia i przebłyskiwały mi po
tylu, tylu latach sceny z niezapomnianego „Ptaka" Szaniawskiego w Osterwowej
grze.

Victor zwrócił uwagę, że czas płynąć dalej, bo Yaka- Yaka jeszcze daleko.

Zaledwie opuściliśmy zatokę, miałem nowe wzruszenie: przelatywał przez rzekę
potężny morpho, wielki jak Morpho menelaos, ale to nie był ów gatunek.
Menelaos błyszczy niebiesko, ten natomiast lśnił jaskrawym, jasnym fioletem.
Dzieło Seitza takiego gatunku nie podawało, więc może to było coś nowego ? Na
mało zbadanym dotychczas dziale wód między dorzeczem Amazonki a dorzeczem
Orinoka i Essequibo puszcza niejedną jeszcze chowała zagadkę przyrodniczą.

Po przelocie morpho niebo uległo zmianie. Zleciały się chmury, zakryły

słońce i lunął deszcz. Co tchu dopłynęliśmy do urwistego brzegu pod osłonę
drzew, ale to niewiele pomogło. Victor i ja przemokliśmy do suchej nitki, ledwo
chroniąc do swej torby aparat fotograficzny i notes. Deszcz był chłodny i tak samo
nieprzyjemny dla nas jak dla nagusów. Krajobraz tropikalny, zachwycający w
słońcu, w deszczu z anioła stawał się diabłem ziejąc smutkiem i rozpaczą, może
dlatego, że tak dotkliwie oziębiał. Postanowiliśmy czym prędzej wracać do domu.

Czy nie powiedziałem? ― zwrócił się do mnie Victor z triumfem, gdy

lądowaliśmy znowu w Kanashen.

Nie rozumiem. Co powiedziałeś ?

Że spotka nas nieszczęście. I spotkało! Deszcz!

Uśmiechnąłem się. Oczywiście Victor nie przeczuwał, jak wiele dał mi

Turufa, ile miałem szczęścia.

Całą paczkę z wycieczki zaprosiłem do naszej chaty kuchennej, bo należało

nam się rozgrzanie. Kazałem Yictorowi sparzyć dwa litry „tęgiej jak szatan" kawy
i nie oszczędzać nam cukru, więc prawem naturalnej reakcji w pół godziny po
przemoknięciu, żłopiąc ożywczy nektar kawy, zrobiło nam się błogo na ciele,
upojnie na duszy. Właśnie dzięki deszczowi kawa okrutnie nam smakowała,
doznaliśmy wspólnego ciepła, rozpaliły nam się oczy, drgały policzki. Była to
uczta dla żołądków i serc. Zawiązywały się mocne węzły, powstawała
konfraternia przyjaźni i nieokreślonego spisku, byliśmy rozhukani, napełnieni
zuchwałą radością, serdeczni i szczęśliwi, szczęśliwi.

Zwabiona wesołym rozgwarem, buchającym z naszej chaty, zjawiła się

ś

liczna Uała z bogactwem naszyjników i bransoletek i z dwiema przyjaciółkami.

Dziewuszki dostały kawy i razem z nami były szczęśliwe.

Ej, Victor! Jednak naguski na skale przyniosły nam szczęście!

68. Dokąd zmierzasz, Indianinie?

Gdy misjonarze w Kanashen nauczyli się języka Wajwajów i zaczęli z

background image

ludnością rozmawiać, doznali strasznego wstrząsu. Włosy stawały im dęba. To,
czego się dowiadywali, przejmowało ich przerażeniem i wstrętem. Z teksańskiego
Dallas, skąd pochodzili, dostali się ― jak zrozumieli ze zgrozą ― w krainę
piekielnej rozpusty, w samą czeluść Scdomy i Gomory. Znali niejeden grzech
rozwiązłości ludzkiej, ale żeby kobiety dochodziły do takiego upadku, by całkiem
bezwstydnie mieć jednocześnie dwóch, trzech, i więcej mężów, taka sprośność
Wajwajów nie mieściła się w pojęciach misjonarzy.

Opisy różnych Schomburgków, Rothów, Swanów, że to wesoły szczep

dobrych i szczęśliwych Indian, uważali za nieporozumienie lub wręcz za
kłamstwo. Dopiero oni, misjonarze, odkryli właściwe oblicze szczepu i niezmierną
obłudę Indian, którzy pod uśmiechem umieli taić nienawiść i nurzać się na dnie
zepsucia. Z tym większą żarliwością zabrali się Amerykanie do ratowania
upadłych.

Ze wspomnianej już książki Dowdy'ego nietrudno wyczytać, co ich

szczególnie mierziło. Choćby przykład Elki, tego samego, który później stał się
nabożnym i wzorowym chrześcijaninem. Gdy Elka był jeszcze poganinem,
pożądał dziewczyny Ahmudi, która żyła ze swym wujem Mapari spodziewając się
z nim dziecka. Elka nie widział w tym przeszkody i wziął ją za żonę. Ale miał
młodszego brata Yakutę, ciętego psa na wszystkie mężatki, więc Yakuta ta.kże i
Ahmudzie nie przepuścił i Elka musiał dzielić z nim żonę. Yakuta później
wstępując w ślady brata przyjął chrześcijaństwo, zasłynął jako kaznodzieja,
apostołował po różnych szczepach, a obecnie mieszkał wraz z Elką w Yaka-Yaka i
był wierny już tylko jedynej żonie, własnej. Ale on, który teraz za każdym razem,
gdy wymawiał imię Chrystusa, podnosił wzrok ku niebu ― jakich dopuszczał się
ongiś sprośności!

Toczi, złośliwa plotkarka, miała męża, gdy misjonarze przybyli nad górne

Essequibo, ale córkę urodziła ze związku z innym mężczyzną. Córkę wydała teraz
za mąż za Yukumę, wytrawnego gacha, który postarał się o dwoje dzieci
równocześnie, mianowicie jedno ze swą żoną, córką wspomnianej Toczi, a drugie
z samą Toczi, swoją teściową.

Misjonarzom mieszało się w głowie.
Małasza ― ale inny, nie ów ewangelista, którego słyszałem w kościele―

Małasza, ongiś przyjaciel Elki w czasach pogańskich, mawiał, że będzie zabijał
mężów, jeśli żony tychże mężczyzn nie będą mu powolne. Były mu powolne.

Często w szczepie Wajwajów dochodziło między mężczyznami do

zabójstw o kobietę. Cytuję innego autora, wspomnianego już Nicholasa Guppy,
który odwiedził Wajwajów nad rzeką Mapuera:

„Meosza przepływał obok nas na łodzi ze swą potężną, starszawą żoną,

trzymającą w objęciach niemowlę, które urodziła kilka dni temu. Z nimi siedział
inny mężczyzna, ojciec tego dziecka.

Meosza, jej obecny mąż, musi ją bardzo kochać ― zauważył

towarzyszący mi Indianin Andrew ― bo on kiedyś zabił człowieka, żeby ją
dostać, pakując mu strzałę w plecy. A teraz dzieli się nią z innym mężczyzną, tym,

background image

którego widzisz na łodzi. I wszyscy troje są wielkimi przyjaciółmi... Dobrze ze
sobą współżyją..."

I tak pogańską chronique scandaleuse Wajwajów można by ciągnąć dalej

powtarzając za Dowdy'm albo Guppy'm to, co o szczepie pisali. Ale los nie
oszczędził prostodusznym misjonarzom w Kanashen dalszego strapienia, gdy
odkryli inną występność, srogi, paskudny zwyczaj: dzieciobójstwo. Czarownicy
kazali, a matki posłusznie się zgadzały, by zabijać niektóre noworodki
dziewczynki, i to nie w ofierze potężnym demonom, lecz po prostu tak sobie, bez
wyraźnej przyczyny. Weszło to w jakiś samobójczy dla plemienia nałóg.
Misjonarze wiedzieli, że u Wajwajów istniał dotkliwy brak kobiet, których zawsze
mniej było niż mężczyzn, więc skądże ów groźny obłęd zabijania dziewczynek,
szczyt bezrozumu u ludzi, zresztą roztropnych i wcale nie głupich ?

Misjonarze odchodzili od zmysłów. Wychowani i kształceni w Stanach

Zjednoczonych, urabiani w wąskim kręgu myślowym swej sekty, nic rozumieć nie
mogli i dostawali zawrotu głowy. Ale silni pomocą materialną, otrzymywaną ze
Stanów, a zasklepieni w tym, co im zwłaszcza Stary Testament dosłownie
dyktował, nie dbali o wniknięcie w przyczyny indiańskiego postępowania ― i w
swej prostocie ducha wygrali, choć sami pozostali w nieświadomości.

Ażeby sprawy Wajwajów jako tako zrozumieć, należałoby sięgać i głębiej

w ich świat, i dalej w przeszłość ich dziejów.

Jak już napomknąłem, większa część ich szczepu żyła dalej na południu, po

stronie brazylijskiej, u źródeł burzliwej rzeki Mapuera, spływającej ku Amazonce.
Tam, w potwornie niedostępnych wertepach puszczy, na zapomnianych przez
cywilizację krańcach Brazylii, żyło do dziś kilka szczepów w stanie pierwotnym.
Były to szczepy raczej słabe liczebnie podobnie jak Wajwaje, i w zasadzie
pokojowo usposobione, ale z konieczności wiodły między sobą częste wojenki, i
to wyłącznie o jedną szczególną zdobycz: o kobiety. Kobiet było tu zawsze za
mało; szły wyprawy, by je rabować innym plemionom, przy czym, rzecz prosta,
dochodziło do krwawych rozpraw między wojakami.

Szczep Wajwajów był mniej liczny niż sąsiednie szczepy, więc słabszy

orężem. Niestety ponętne jego kobiety stanowiły pożądany łup dla innych, toteż z
biegiem lat Wajwaje byli coraz bardziej napastowani i mieli coraz mniej kobiet.
Urodzenie każdej dziewczynki znaczyło wzmożenie niebezpieczeństwa dla
szczepu i w tej koszmarnej sytuacji zrozpaczeni ludzie wpadali na koszmarne
pomysły. Czyż dla uniknięcia napaści ze strony sąsiadów i dla ocalenia własnego
ż

ycia nie było prościej poświęcić życie noworodka ? Niewykluczone, że takie były

początki zwyczaju dziewczynkobójstwa, a gdy to weszło w nawyk, przetrwało
automatycznie do ostatnich niemal lat i istniało nawet tu, w Gujanie Brytyjskiej.

Wojny o zdobycie kobiet toczyły się nad rzeką Mapuera ponoć do dnia

dzisiejszego i pociągały za sobą niezwykłe skutki. W latach 1933 do 1938 komisje
sąsiadujących ze sobą państw wytyczały granice między Brazylią a Gujaną i
wtedy zdumieni Brazylijczycy po raz pierwszy poznawali ukryte plemiona na
swych kresach. Do najsilniejszych szczepów należeli nad rzeką Mapuera Indianie

background image

Parukutu, a w ich wioskach uderzała Brazyliijczyków wyjątkowa ilość kobiet, po
prostu kilkakrotnie większa niż ilość mężczyzn. Nic dziwnego: Parukutu byli
liczni, więc odnosili zwycięstwa nad słabszymi sąsiadami i odbierali im kobiety.

A czy nie było znamienne, że na zew misjonarzy z Gujany najżywiej

odpowiedzieli właśnie Wajwaje i ich najwięcej przywędrowało pod opiekę białych
kapłanów ?

Ciężkie warunki, w jakich znalazł się szczep, sprzyjały rozwinięciu się

poliandrii. Szczep zdrowych, ruchliwych i wyjątkowo zmysłowych Indian musiał
sobie jakoś poradzić i w tym liczebnym stosunku jednej kobiety do trzech
mężczyzn nie było innego naturalnego wyjścia jak wielomęstwo. Wajwaje, odcięci
od świata, otoczeni silniejszymi szczepami, nie mogli zdobyć sobie więcej kobiet i
musieli zadowolić się tym, co sami posiadali. Więc biologicznym, naturalnym
wynikiem tego przymusu było wielomęstwo. Przypuszczam, że podobne
przyczyny stwarzały poliandrię wszędzie tam, gdziekolwiek istniała na ziemi, ale
tu, nad Mapuerą i do niedawna nad górnym Essequibo, rozwijała się w klasycznej
formie.

Doktor Cennydh Jones, długoletni oficjalny lekarz Indian w Gujanie

Brytyjskiej, zauważył oczywiście poliandrię Wajwajów i starał się wytłumaczyć ją
między innymi instynktem samozachowawczym Indian: skrzętne poszukiwania
partnera seksualnego i częsta jego zmiana na innego mogły ― według doktora
Jonesa ― mieć na celu , znalezienie najwłaściwszego ojca przyszłego dziecka ―
rzecz ważna w rozpaczliwych warunkach, kiedy szczepowi groziło całkowite
wyginięcie.

Więc tak było do niedawna nad górnym Essequibo. Gdy misjonarze

spostrzegli to, co wyczyniały kobiety, zatrzęśli się z oburzenia. Zresztą nie mogli
inaczej: nie widzieli dalej jak koniec swego nosa, a znajomość życia czerpali ze
Starego Testamentu. Więc bałwochwalczy animizm, despotyzm czarowników i
panowanie kobiet uznali za trzech głównych wrogów i wszystkie trzy potęgi
szatana potrafili w ciągu kilku lat solidnie zgnieść: pierwsze dwie, pogaństwo
i czarowników, przy dziarskiej pomocy młodych zwolenników, a to, co wytykali
jako nierząd kobiet, samo się z biegiem czasu wykruszało i nikło z powierzchni.
Czy znikło zupełnie ? A jeśli znikło i zapanowało tu jednożeństwo, to jakże
rozwiązało się nowe, palące zagadnienie ― samotność bezżennych Wajwajów,
junaków zdrowych, krewkich, a bez żon ?

Dokąd zmierzasz, Indianinie ? ― można by zadać stroskane pytanie tu nad

Essequibo, jak gdzie indziej w całej Gujanie.

69. Przymilna wioska Onomto

I znowu deszcz w nocy, znowu flet nad ranem, znowu mgła jak patos w

operze rosyjskiej, znowu śniadanie w coraz większej asyście młodych i starszych
gości, aż wreszcie słońce wydobywało się z oparów jak starzec spod porannej

background image

pierzyny. I nagle cudowna zmiana: młodniał cały świat, rozpiękniał werwą i
wykąpaną w rosie zielenią zakipiał.

Z drugiej strony Essequibo przelatywało stado zielonych papug. Jak zwykle

wrzeszczało szorstkim głosem, ale wrzask przywodził mi przyjemne wspomnienia
znad innych rzek i nie raził. Nad wsią mądre ptaki wzbijały lot i przyśpieszały.
Wajwaje byli dobrymi łucznikami.

Tuż za chatą Hawkinsów pracował Mamiczua przy budowie płotu czy

czegoś podobnego i długą tyką żłobił dziury w ziemi. Praca nie uciekała jak
papugi, więc przestał robić, by z Victorem uciąć pogaduszkę. Plotkowali raźno, a
ż

e Mamiezua miał włosy szczególnie obficie i świeżo przysypane białym puchem,

kazałem go zapytać, dlaczego tak wiele tego puchu, więcej niż zwykle u innych.

Bo bardzo, bardzo dobrze spał! ― wybuchnął filuternym śmiechem.

Czy ma żonę ? ― spytałem.

Nowy wybuch rozbawienia:

Nie! Ale jednak bardzo przyjemnie spał.

Na to on zapytał się, czy ja mam żonę, i chciał znowu wiedzieć, jak mi na

imię, a gdy się dowiedział, poprosił, żebym coś wyrzekł w moim języku.

Woda, ogień, dom, niebo! ― wypowiedziałem po polsku bez syczących

głosek i zaraz znaczenie ich przetłumaczyłem na angielski, a Victor z angielskiego
na wajwajski. Musiał mu powtórzyć po raz drugi i trzeci słowa i moje imię i wśród
ś

miechu rozstaliśmy się.

Kanashen ― tak jak dawna Galia dzieliła się na trzy części ― składało się

z trzech wiosek: właściwego Kanashen z siedzibą Hawkinsów w pośrodku, sioła
Titkomuty, przylegającego tuż do Kanashen, i wioski Onomto, odległej o trzy
czwarte kilometra od Kanashen. W Onomto mieszkał Małasza, „mówca tęgi jak
europejska eminencja”, a że był radosnego ducha i pełen dla mnie życzliwości,
postanowiłem złożyć mu wizytę.

Tym razem prócz Victora towarzyszyło mi tylko pięciu młodych nagusów.

Jeszcze nie wydostaliśmy się spomiędzy chat, gdy najmłodszy z nich ujął mnie za
rękę, na dowód serdecznej między nami łączności. Po drodze spotykaliśmy innych
chłopców. Wówczas niektórzy z mego orszaku do nich wyskakiwali, w
rozfaunionej swawoli chwytali ich za bary przez chwilę się mocując, by potem, po
spłaceniu tej daniny drogowej, biegiem powrócić do naszej gromady.

Mniej więcej na jednej trzeciej drogi do Onomto stał kościół, służący

równocześnie za szkołę, bo i tu, jak w całej Gujanie, obydwie potęgi, religia i
oświata, szły ręka w rękę. Miss Cracken udzielała właśnie lekcji, oczywiście w
języku wajwajskim. Gdy ucząca się dzieciarnia usłyszała nasze głosy, nie
wytrzymała w szkole i wyległa na dwór, a za nią z konieczności Miss Cracken,
robiąca dobrą minę.

Aparat fotograficzny był dla młodzików niezwalczoną siłą przyciągającą,

więc gdy zobaczyli mój rolleiflex, nastawili buzie do zdjęć. Chętnie
przygotowałem aparat, bo wśród dzieciarni zauważyłem moją ulubienicę Uałę, ale
przeszkadzała mi Miss Cracken: stanęła za rzędem Wajwajek, wystawała sponad

background image

ich głów i chciała być również sfotografowana. Opuściłem aparat.

Nie mogę pani fotografować! ― potrząsnąłem głową w stronę Miss

Cracken.

Dlaczego nie ? ― ona zdziwiona.

Pastor Hawkins zakazał mi fotografowania kobiet! A pani jest przecież

kobietą, I presume! ― postawiłem sprawę z merytoryczną powagą. ― Lojalny
jestem wobec pastora.

Można fotografować―oświadczyła z przekornym uśmiechem ― bo

jestem ubrana i mam okulary!

Całe szczęście! ― uznałem uprzejmie. ― Well, okulary ratują sytuację!

Więc sfotografowałem nauczycielkę i piątkę młodych. Uała, z kokieteryjnie

dostojnym uśmieszkiem, wśród reszty wybijała się znowu szlachetną urodą. Ów
podlotek wyrośnie na dziewczynę, jaką Francuzi lubią określać mianem „beaute
du diable".

Cała szkolna dziatwa chciała iść z nami do Onomto; ale miss Cracken się

nie zgodziła. Natomiast nie potrafiła zapobiec ucieczce trojga niesforniejszych,
którzy przekradli się do nas. Wobec tego z liczniejszym orszakiem, rozkiełznanym
i roziskrzonym, ruszyliśmy dalej.

Gdy weszliśmy ścieżką w gęstwinę, dzielącą nas od Onomto, dzieci

natychmiast ustatkowały się i ucichły, w lesie bowiem srożyły się demony.
Dawniej i teraz, jak widać. Demony to uparte juchy, niełatwo je wyforować. I
rzeczywiście, ujrzałem na ścieżce coś groźnego: mrówkę-giganta. Czarną, prawie
czterocentymetrową, włochatą i zaczepną. Wszyscy z szacunkiem ją
przeskakiwali, mnie urzekła. Zatrzymałem się i na gałązce podniosłem ją, by
potworka obejrzeć z bliska.

Cziczibe! Cziczibe! ― wołały dzieci ostrzegająco.

Zła! ― wdał się Victor. ― Ona bardzo zła!

Miałem się na baczności, bo wojownicza mrówka bynajmniej nie ukrywała

swych niezacnych zamiarów. Wzniosła tułów i głowę, żuchwami wściekłe krajała
powietrze i czy mi się wydawało, jak gdyby nawet z rozjuszenia syczała.
Osłupienie i niemal lęk wywoływał wybuch tak nadmiernej energii,
nieproporcjonalnej do małego, bądź co bądź, ciała owada i do potrzeby chwili.
Dziesiąta część tej wściekłości wystarczyłaby, ażeby ostrzec domniemanego
wroga.

W paradoksach przyrody można się z kretesem zagubić: owa Neoponera,

jak uczeni nazwali złośnicę, od której ukąszenia człowiek podobno wył z bólu i
tygodniami się leczył ― miała swego ptaszka, który nic sobie nie robił z jej furii
ani z jadu. Wszystkie stworzenia jej się bały jak diabła, była dla nich rozszalałym
tygrysem, ale nie dla owego ptaszka. Mrówka pieniła się i straszyła go, i chciała
kąsać, a ptak brał ją bezceremonialnie w dziób i przyjemnie zjadał smakołyk. Na
Matyska przychodziła kryska.

Gałąź z czarną pasjonatką rzuciłem w gąszcz i wędrowaliśmy dalej. Przed

wyjściem z lasu dzieci pokazały mi owoce krzaku onomto. Ich tłusty miąższ był

background image

czarny i służył do malowania ciał, a że tych krzaków rosło tu sporo, sioło nazwano
tak samo: Onomto.

Była to polana, na której stało kilka obszernych, wielorodzinnych chałup, i

było tu jakoś miło i przytulnie, jak miłym był sam naczelnik wioski, młody
Małasza. Na samym brzegu ujrzałem starego Wajwaja, artystę-rysownika, przy
swej pracy. Widok zawsze pociągający, który także i teraz zrobił swoje i
doszczętnie spłukał osad niesamowitości po mrówczej choleryczce. Wajwaj,
przycupnięty w kucki, pochłonięty swą czynnością, jakby obrzęd sprawował,
powlekał czerwonymi kreskami mały garnek, ulepiony przez żonę. Dziwna rzecz!
oni wszyscy, cokolwiek robili czy to było w pracy, w rozmowie, w śmiechu albo
przy strzelaniu z łuku, albo nawet przy zwykłym chodzeniu, oni wszyscy zawsze
ruszali się jakby w pląsach. To byli artyści dopełniający jakiejś magii wdzięku.

Oto i Małasza. Zastaliśmy go przed chatą siedzącego. Splatał z łyka mały

koszyczek, ozdobiony barwnymi piórami. Wiedział, że chciałem zobaczyć jego
psy, więc zaraz wszedł do chaty i wyprowadził takiego szatana. Niewielkiego,
nijakiego, raczej kundla, ale ile w nim brutalnej furii! Znowu paroksyzm
wściekłości jak przed chwilą u mrówki, ale tym razem uzasadniony: zjawił się
obcy człowiek, do tego biały. Gdyby Małasza puścił szaleńca ze smyczy, ten przy
takim temperamencie wyrwałby mi pół łydki jak nic, zanim rozłupałbym mu łeb.
Lecz czym by rozłupać ? Więc pół łydki poszłoby adziu.

Były to najlepsze w Ameryce Południowej psy myśliwskie, sława

Wajwajów na dziesiątki szczepów dokoła, bo nikt nie umiał hodować tak ciętych
na zwierzęta ogarów jak oni. Troska, jaką otaczali te bestie, była wzruszająca.
Obchodzili się z nimi jak z własnymi dziećmi, nawet pieczołowiciej, bo
codziennie kąpali je w rzece, z ubitej zwierzyny dawali najlepsze części, a stale
przechowywali je w swych mrocznych chatach na półkach-kojach, by ich łapy
uchronić od pcheł nożnych. Tresura psów w lesie wymagała oczywiście specjalnej
umiejętności i Wajwaje od pokoleń przekazywali ją z ojca na syna.

Małasza pokazywał mi swego psa z nie ukrywaną dumą. Alarm

podniesiony przez zapalczywca, rozjuszył wszystkie inne psy w Onomto i nagle
każda chata rozszczekała się ogłuszającym zgiełkiem, jakby popadła w szał. Chór
piekielny i cudaczny, bo nie widziało się sprawców ― nie trwał długo. Małasza
schował swe poszczekadło, które w chacie ucichło, inne psy-chaty również
przestały hałasować i wnet było po krzyku. Onomto weszło w codzienne tory, a
Małasza zaprosił nas, to jest Victora i mnie, do siebie na dzbaneczek kuraju,
wodnistego bimberku z trzciny cukrowej, jeśli się nie mylę. Paiwari i kasziri były
pogańskim trunkiem i podniecały zmysły, natomiast kuraj, misjonarsko
ogładzony, uspokajał. Poza tym dobrze nam smakował.

Onomto, powtarzam, było przymilną wioską, szwendały się wśród chat

obłaskawione trompetery, a na niewysokim drzewie na skraju puszczy siedziała
oswojona ara, pierrot jaskrawej barwności.

Dawać ją! ― podskoczyłem ucieszony. ― I dawajcie mi jej właściciela.

Chciałem ich sfotografować, a tymczasem okazało się, że arę posiada

background image

kobieta, nie mężczyzna. Wyszła z chaty i ptaka ściągnęła na dół za pomocą długiej
ż

erdzi.

Była to niemłoda niewiasta w ciąży, nazywała się Maru i ją pierwszą w

Kanashen mój aparat fotograficzny nie nabawiał zbytniego łęku. Toteż trzymała
odważnie żerdź, na której gramoliła się ara; wszakże gdy je obydwie
fotografowałem, niewiasta wolała na wszelki wypadek odwrócić głowę od
aparatu: ostrzegawcze słowa pastora jednak działały.

I jak działały! Z pobliskiej chaty wyszła dziewczyna pewnie

dwudziestoletnia, ale widząc mnie tak niedaleko, potwornie się przeraziła i z
panicznym jękiem wróciła do chaty jakby przed widmem. Byłem dla nich istotą
trędowatą, biesem szerzącym zgubę, one zaś, młode Wajwajki, biedule, osądzone
przez duszpasterstwo jako gołe naczynia grzechu, do niedawna opętane przez złe
demony, odbywały teraz pokutę. Przeżywały czyściec na ziemi.

W drodze powrotnej przechodziliśmy obok Mamiozuy, wciąż grzebiącego

się przy płocie. Gdy nas zobaczył, z uciechy rzucił drąg na ziemię, rozstawił
buńczucznie nogi i zawołał do mnie:

Arkady!

Następnie zahuczał po polsku:

Woda, ogień, dom, niebo!

I wybuchnął wielkim śmiechem.

70. Lusterko z aktem białej kobiety

Po powrocie do chaty w południe zauważyłem brak mego lusterka. Dzieci i

starsi Indianie swobodnie odwiedzali chatę, w której spałem, i nic nie miałem
przeciw temu, że ciekawie zaglądali do mej torby i worków. Dotychczas nic nie
zginęło, a tu ktoś wyraźnie gwizdnął mi maleńkie lusterko, jakiego używałem przy
goleniu.

Lusterko to drobna i łakoma rzecz, więc sam fakt zwędzenia mało by mnie

przejął, lecz w tym wypadku chodziło o wyjątkowe lusterko. Miałem ich w tej
podróży kilka, kupionych przy straganie w Manaus. Były tanie, tandetne,
leciutkie, więc praktyczne, a na odwrotnej stronie lusterka widniała kolorowa
reprodukcja aktu białej kobiety. Nie żadna, przebóg, pornografia, chociaż
strzeliście , kształtna naguska pewnym siebie uśmiechem starała się wywrzeć
wrażenie na widzu.

Społeczeństwo Wajwajów, powtarzam, było bezklasowe, ale w Kanashen

powstawała ― świadomie przez misjonarzy stworzona ― gradacja społeczna na
podstawie odzienia i nagości. Kto chodził nago, był na niższym szczeblu, kto się
ubierał, był lepszym człowiekiem. Dlatego nikt nie ujrzałby chociaż częściowo
rozebranych Hawkinsów czy Misses Riedle i Cracken, i także dlatego mój Victor,
dobijający się do góry, nie tylko paradował w koszuli i spodenkach, ale
podbudowywał jeszcze swój autorytet kapeluszem. Victor uważał się ― i

background image

powszechnie uważano go ― za coś lepszego niż nagusi w Kanashen.

Sprawa zakrycia ciała nabierała z natury rzeczy większej wagi u kobiet niż

u mężczyzn, dochodziła bowiem kwestia seksu. Wiadomo, że od czasów pastora
Bretta po dzień dzisiejszy wszystkie misje patrzyły na ciała Indianek, zwłaszcza
młodszych, jak na ohydną pokusę i podstęp szatana i wojnę mniej lub więcej
gorliwą wypowiadały tej zdrożności kobiet. W Kanashen niewiasty chowały się
przede mną niewątpliwie na polecenie pastora, ale także i dlatego, że już
uwierzyły, że jako nagie nosiły na sobie piętno winy.

A tu fotografia na lusterku pokazywała nagą białą kobietę, i to

uśmiechniętą, wcale nie poczuwającą się do winy. Była to rzecz dla Indian
niepojęta, żeby biała kobieta mogła być naga. Jeśli lusterko dostało się w ich ręce,
musiało podziałać jak szalona sensacja, jak bomba. Toteż zaniepokoiłem się, bo
chciałem być lojalny wobec Hawkinsa i nie sprawiać mu kłopotów, ale
jednocześnie heca nie była pozbawiona pikantnego humoru. Ażeby dociec, jak się
rzeczy miały, po południu, przed wyjściem na przechadzkę, wyłożyłem na stolik z
mego zapasu rezerwowego dwa lusterka: zwykłe bez obrazka i drugie z aktem
białej kobiety.

Pociągało mnie Onomto i znowu tam powędrowaliśmy. Ale zanim

wyszliśmy z Kanashen, zrobiłem rodzinne zdjęcie Victora, o co mnie już przedtem
prosił. Sfotografowałem go wraz z żoną i maleńkim dzieckiem. Pycha: żona była
wystrojona w okazałą sukienkę, która nawet w Lethem zrobiłaby furorę, a dziecko
tak obachutano w różne pieluszki, że pod tą powłoką cywilizacji zupełnie ginęło.
Wszakże co mnie najbardziej uderzyło, to uroda żony. Gdy filuternie się
uśmiechała, była tak szelmowsko ładna i pociągająca i tyle w niej ogników, że nie
dziwić się sąsiednim szczepom, mającym taki apetyt na Wajwajki. Przy jej uroku
Victor, choć szczerzący zębiska w wielkim uśmiechu, wyglądał jak klockowaty
gbur.

W Onomto znowu przywitała mnie dostojna ara i pocieszne trompetery i

wydało mi się, że kobiety były mniej płoche. Oto siedziała na ziemi przed chatą
kobiecina i lepiła garnek ―- uświęcona od prawieków robota kobiet u ludów
pierwotnych. Na drewnianej płycie urobiła z gliny okrągłe dno garnka i
przystępowała do lepienia jego ścian. Z jej poważnej miny i z ruchów jakby
uroczystych dała się wyczytać, że to sakralna czynność, i niezawodnie tak było:
gumek miał służyć pokarmowi dla jej rodziny.

Ładny młodzian Yaha pokazał się ze swym fletem prawdopodobnie, żebym

go sfotografował. Dawni podróżnicy pisali, że Wajwaje grali na flecie dmuchając
nosem. Pewnie zwyczaj ten uległ zmianie, bo Yaha grał całkiem normalnie ustami
i zapewniał, że nigdy nie grał inaczej.

Czy to on także grywa przed świtem, kiedy jeszcze ciemno ? ―

kazałem go zapytać.

Tak ― odrzekł.

A dlaczego tak rychło nad ranem gra ?

Gdy Victor przetłumaczył moje pytanie, nastąpiła dziwna rzecz,

background image

wzruszająca: Yaha oblał się pąsem. Widziałem to pomimo jego brązowej cery i
czerwonego malowidła na twarzy. Przejęła mnie taka czuła wrażliwość i już nie
dochodziłem porannych tajemnic młodzieńca.

Nieco dalej, na dachu chaty, suszono wielkie, okrągłe placki z kassawy.

Podszedłem, żeby sfotografować, kiedy z chaty wystąpiła młoda kobieta: pierwsza
młoda dorosła kobieta, jaką ujrzałem! Widziała mnie, ale wcale się nie cofnęła, nie
przeraziła, aż zbaraniałem. Co więcej, zauważywszy, że fotografuję placki,
zbliżyła się i stanęła przed kassawą, niedwuznacznie pozując mi do zdjęcia.
Dziwy, dziwy! Miała pucołowatą, miłą twarz, wielkie piersi torbiaste, no― i stało
się! Obciążyłem swe sumienie wobec pastora Hawkinsa. Była to znowu ujmująca
Wajwajka z przyjemną twarzą, dla sąsiadów ponętny łup wojenny.

Lecz skąd ta nagła zmiana w zachowaniu się kobiet w Kanashen ? Czyżby

już rozniosła się nowina o tym, że białe kobiety mogą być nagie ?

Tego popołudnia darzyły mi się same dobre żniwa. Mężczyzna w sile

wieku nazywał się Syszua. W pobliżu jakaś kobieta, pewnie żona jego, właśnie
ozdabiała swe ciało kreśląc sobie czarne pręgi maścią onomto. Więc poprosiłem
ją. żeby ona to samo zrobiła Syszui, a ja go przy tym sfotografuję. Syszua
ogromnie się przeląkł niedorzeczności. Było to, widać, przeciwne dobrym
obyczajom, zakazane mieszanie się niewiast do spraw męskich; żeby zaś jednak
zadośćuczynić mojemu życzeniu, Syszua odebrał kobiecie maść i sam włóknistym
pędzlem pomalował swą pierś. Nakreślił na niej dość zawiły rysunek z zygzaków,
podwójnych linii i plam, a gdy wnet skończył, wielce zadowolony, nadstawił się
do fotografowania coś żywo prawiąc.

Co on mówi? ― spytałem Victora.

Że przedtem, zanim się pomalował, był bardzo obnażony, teraz czuje

się godnie przyodziany.

A nie mogła mu tego samego zrobić jego kobieta ? Syszua, zapytany o

to przez Victora, gwałtownie zaprzeczył.

Nie, on powiada! ― tłumaczył Victor. ― Bo wtedy by malowanie nie

działało!

Nie działało na co ?

No, na wszystko!...

Słysząc wymijającą odpowiedź przyjaźnie chwyciłem Syszuę za

ramię i życzliwie zajrzałem mu w oczy.

W mądrych księgach dawnych podróżników wyczytałem, że malowanie

ciała było bardzo ważnym obrzędem ― przemówiłem serdecznie do Syszuy. ―
Mianowicie chroniło Indian przed władzą szkodliwych duchów. Czy to prawda?

Tak, to prawda! ― odrzekł Syszua za pośrednictwem Victora, ale zaraz

dodał na usprawiedliwienie: ― To dawniej tak było, teraz nie!

Jak to, teraz się nie malujecie ? ― zadrwiłem i wybuchnąłem

pogodnym śmiechem, ażeby nie sprawić przykrości miłemu Syszui...

Po powrocie do chaty zastałem tylko jedno lusterko, to zwykłe bez obrazka.

Lusterko z aktem białej kobiety znowu zniknęło. A więc od szeregu godzin, od

background image

przedpołudnia, Kanashen było zarażone wiadomością, że można być białą kobietą,
a mimo to pokazywać się nago.

Znowu przez kobietę dostał się do raju wąż świadomości złego i dobrego.

71. Wajwaje strzelają trafnie

Polubiłem ich, więcej: pokochałem ich. Już na trzeci, czwarty dzień pobytu

w Kanashen budząc się nad ranem i słysząc delikatne dźwięki fletu, tęskniłem do
nich, jak się tęskni do najbliższych przyjaciół, i cieszyłem się, że za godzinę
zobaczę ich przy śniadaniu. Zawojowali mnie na dobre; do nich należały moje
myśli i serce.

Jeśli istniały pierwotne szczepy, odpowiadające choć pobieżnie utopijnym

pojęciom Jeana Jacąuesa Rousseau o idealnych ludach natury, to bezsprzecznie
Wajwajom należało się miejsce w ich pierwszym rzędzie. Stwierdziłem, że
zdrowy uśmiech był dla nich potrzebą życiową, a wesołość ich nie wynikała z
powierzchownej krzykliwości, lecz pochodziła z głębi, z rozsłonecznionej jak
gdyby jaźni. Misjonarze mylili się utrzymując, że Wajwaje byli dawniej złymi i
nieszczęśliwymi ludźmi, natomiast przyznawałem im słuszność, gdy twierdzili, że
chrześcijaństwo wniosło wielkie i dodatnie walory w życie Wajwajów. Ale
dodatnie i wielkie dlatego, że ― powtarzam ― chrześcijaństwo równocześnie
przynosiło rozwój społeczeństwa i dojście młodych do władzy, Chrystus, tak
często w ich przemówieniach przytaczany, był tu przede wszystkim symbolem
przewrotu i postępu. ,

I poza tym symbolem jakiej osobistej dumy, jakiego poczucia zwiększonej

godności własnej! Wajwaje w Kanashen i Yaka-Yaka nabrali wartości i stali się
pożyteczni dla innych Indian już nie tylko dlatego, że wykonywali tarki i hodowali
psy myśliwskie. W zatęchłe przez czarowników głusze brazylijskie wnosili nowe
poglądy, szli tam jako ewangeliści i ― z polecenia amerykańskich misjonarzy ―
szerzyli nową wiarę jako indiańscy apostołowie. Żarliwością odznaczali się Elka i
Małasza, i Kirifaka, i Yakuta, i oni wszyscy wędrowali setki kilometrów w głąb
Brazylii do szczepów Szidiu i Fiszkariana, do Katuena, Tunajana i do strasznych
dawniej Karafujana. Protesty wnosili brazylijscy padrowie, że im obcy podbierali
dusze Indian, ale musieli przycichnąć tak samo jak ongiś w Wenezueli, gdy w
sprawę wdał się dolarowładczy ambasador USA w Rio de Janeiro i wszystko
załatwił na krótkim toporzysku.

Więc gdy przybyłem do Kanashen, zastałem Wajwajów w

najszczęśliwszym okresie ich miodowych miesięcy (czy lat) współżycia z nową
wiarą, jaką poznali. Do ich wrodzonej radości doszły oto nowe podniety, życie
stało się ciekawsze i zabawniejsze.

Patrzałem na to pełen podziwu i rzeczywiście poruszony. Był to niezwykły

wybuch ochoty do życia, nigdzie indziej wśród Indian nie doznany w tak wielkim
nasileniu. Wajwaje nosili w sobie wyobrażenie radosnego świata.

background image

Przy tym wszystkim odznaczali się wyjątkową urodą. Gdy kapitan na m/s

„Legnica", Witold Górski, przeglądał moje zdjęcia Wajwajów, ze zdziwieniem
uderzyło go podobieństwo jednego z nich do jego ojca. Między dziesiątkami
innych sfotografowałem w Kanashen chłopca, trzymającego w ręce trofea
myśliwskie, dolne szczęki tapirów. Miły wyraz twarzy chłopca, jego uśmiech ni to
ż

artobliwy, ni zażenowany mógł być taki sam u chłopców w Warszawie,

Moskwie, Pradze, Berlinie czy w Paryżu. To byli Indianie o bliskich nam rysach
twarzy i usposobienia i o podobnych objawach uczuć.

Sielanka pierwszych szczęśliwych lat współżycia z nową religią nie będzie,

rzecz zrozumiała, trwała bez końca. Przyjdą kłopoty i dla misjonarzy, i dla Indian.
Misjonarze świadomie nie uczyli ich angielskiego języka posługując się tylko
wajwajskim, więc dotychczas Wajwaje żyli jak pod kloszem, odcięci od reszty
ś

wiata. Ten świat do nich wtargnie prędzej czy później i nastąpią fermenty. A że

był to szczep nie tylko wesoły, ale i jurny, więc rozwiązanie sprawy braku kobiet
w ramach jednożeństwa nastręczy na pewno pastorom jeszcze wiele bólu głowy.

Pasjami lubiłem z przyjaciółmi wypływać na rzekę i patrzeć, jak strzelali

do ryb. Była to niezawodna uczta wdzięku, widowisko pięknych ruchów; różni
Hanuszkiewicze wiosłowali tam i strzelali z łuku. Doznawałem rozkoszy i
odczułem mocne chwile szczęścia ich i swego. Indianie rzadko chybiali. Nieraz, w
przypływie humoru, zadawałem sobie pytanie, czy Wajwaje zawsze będą tak
sprawni i czy zawsze będą trafiali do celu, gdy przyszłość nasunie im ważniejsze
zadania i zgotuje im nieznane jeszcze trudności ?

Chyba tak, będą trafiali. Ich żywotność budziła zaufanie i wiarę. Więc jeśli

powstawało pytanie: Dokąd zmierzasz, Indianinie?―to tu, u Wajwajów,
odpowiedź nie nastręczała tylu wątpliwości jak u innych Indian.

background image

SPIS ROZDZIAŁÓW

I. BRAZYLIA

(Młody naród, jeszcze młodsza stolica i stara Amazonka)

1. Das Ewig Weibliche . ............................................................................ 1

2. Boski nastrój młodych.............................................................................2
3. Brasilia.....................................................................................................3
4. Niezwyciężona wciąż puszcza.................................................................4
5. Manaus wierne puszczy...........................................................................7

II. GEORGETOWN

(Hindusi, Murzyni, Brytyjczycy, Amerykanie i archaiczny ptak)

6. Kolonialne piekło.

...................................................................................9

7. Niesamowite, urzekające Georgetown....................................................10
8. Dziwadła: dzisiejsze pterodaktyle...........................................................12

III. RZEKA POMEROON

(Arawakowie – chrześcijanie od przeszło wieku, a moi przyjaciele

od dwóch wieków)

9. Szczep Arawaków.................................................................................. 15
10. Charity: tu kończyła się droga.................................................................17
11. Cabacaburi: tu zaczynali się Arawakowie...............................................19
12. Chłopacy..................................................................................................22
13. Surowość obyczajów indiańskich............................................................24
14. Cholerny koliber......................................................................................25
15. Wiliam, kapitan Indian............................................................................ 27
16. Wariacki paradoks tropików....................................................................30
17. Barwna rzeka............................................................................................31
18. Dwa wzgórza w Santa Monica.................................................................32
19. Karaibowie...............................................................................................34
20. Zdeptany nietoperz...................................................................................36
21. Na motorówce „Nieulękła”......................................................................37
22. Bunt młodych...........................................................................................38

IV. GEORGETOWN

background image

(Gęstniejące chmury)

23. Coraz burzliwiej w Georgetown...............................................................41
24. Kilkoro Polaków.......................................................................................43

V. RZEKI MAZAURI I KAMARANG

(Indianie Akawoje i Arekuna, adwentyści na rozdrożu)

25. Przelot nad puszczą gujańską.................................................................. 46
26. Kochani Akawoje o brzydkich zwyczajach..............................................48
27. Gdzie Jerzy Golas jest figurą....................................................................50
28. Wioska wykolejonych Indian...................................................................52
29. Tragedia u stóp Roraimy..........................................................................54
30. Raj małych rybek......................................................................................58
31. Indianie i czapla........................................................................................60
32. „Betsy, nie pij kawy”................................................................................61
33. Zachwycający ryk w nocy........................................................................64
34. Przewodnik, tłumacz i przyjaciel Paul.....................................................66
35. Medal ma dwie strony..............................................................................67
36. Bycza książka dwóch adwentystów.........................................................70
37. Popełniam same gafy...............................................................................73
38. Pokraczna uroda dziewoi Leony..............................................................76
39. Lekomania............................................................................................... 78
40. Kwiaty w puszczy i morpho.................................................................... 80
41. Płodną ścieżką przez puszczę.................................................................. 82
42. National Geographic Magazine............................................................... 84
43. Ludzie, motyle i kurze jaja.......................................................................85
44. Kto odkrył kapibarę?................................................................................87
45. Antinousy, ojcowie pielgrzymi i Fragonardy..........................................89
46. Marzenia i żądze Paula.............................................................................91
47. Rybka dwudyszna....................................................................................94
48. Motyla ageronie.......................................................................................95
49. Czyja przegrana?.....................................................................................96
50. Żegnając dolinę Paruimy.........................................................................98
51. Kwiaty na rzece.......................................................................................99
52. Allicock szalejący..................................................................................100

VI. GEORGETOWN

(Amerykański superfilm).

background image

53. Samson i cuda świata............................................................................101

VII. SAWANNY RUPUNUNI

(Łagodni Indianie Makuszi i wspaniały ród Mekville'ów)

54. Sawanny Rupununi...............................................................................102
55. Szczep Makuszi....................................................................................105
56. Cukierki i ciastka dla Makuszi.............................................................108
57. Melville'owie........................................................................................110
58. Upiorna bajda jeziora Parime...............................................................113

VIII. RZEKA GÓRNE ESSEQUIBO

(Wajwaje – Indianie jeszcze szczęśliwsi)

59. Moja najtrudniejsza wiza......................................................................116
60. Żywotność Wajwajów..........................................................................119
61. Z dwóch stron bariery...........................................................................122
62. Martwe i żywe kartki historii................................................................125
63. Blisko siódmego nieba..........................................................................127
64. Pastor i pokonany czarownik................................................................130
65. Urocza noc i urocze śniadanie..............................................................133
66. „God did it!”.........................................................................................135
67. Dziewuszki na skale a szczęście...........................................................138
68. Dokąd zmierzasz Indianinie?................................................................141
69. Przymilna wioska Onomto...................................................................144
70. Lusterko z aktem białej kobiety...........................................................148
71. Wajwaje strzelają trafnie......................................................................151


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach Indian brazylijskich
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach indian brazylijskich
Fiedler Arkady Ród Indian Algonkinów
Fiedler Arkady i Marek Indiański Napoleon Gór Skalistych
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady a Kanada pachnąca żywicą
Fiedler Arkady Dziękuję Ci, Kapitanie
Fiedler Arkady Ryby śpiewają w Ukajali
Fiedler Arkady Ambinanitelo goraca wies
Fiedler Arkady Gorąca wieś Ambinanitelo
Fiedler Arkady Nowa przygoda
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Nowa Przygoda Gwinea
Fiedler Arkady Piękna, straszna Amazonia
Fiedler Arkady Kobiety mej młodości
Dywizjon 303 FIEDLER ARKADY

więcej podobnych podstron