Anna Jędrychowska i Kazimierz Petrusewicz
Henryk Dembiński
(1908 – 1941)
Henryk był postacią niepowtarzalną. Nie znaliśmy i w przyszłości nie
mieliśmy poznać człowieka tak obdarowanego przez naturę, o tak wielkich i
wszechstronnych zdolnościach. Na słynnym procesie czasopisma Poprostu w
1936 roku ktoś powiedział o nim „człowiekiem jest i nic co ludzkie nie jest mu
obce”. Słynne określenie z epoki Odrodzenia miało w tym wypadku pełne
zastosowanie ' .
' „Homo sum humani nihil a me alienum puto” - cytat z P. Terencjusza, pisarza
rzymskiego z 2 w. p.n.e., spopularyzowany w epoce Odrodzenia.
Podobnie jak istnieją ludzie obdarzeni absolutnym słuchem muzycznym,
tak Henryk był obdarzony absolutną pamięcią. To, co raz przeczytał lub raz
usłyszał, na trwałe zapadało w jego pamięci gotowe w każdej chwili do użytku,
podobnie jak dobrze znana książka w bibliotece podręcznej, którą w każdej
chwili można otworzyć na odpowiedniej stronie.
Dziwny był jego sposób czytania. Otwierał książkę i treść „wlewała mu
się w pamięć” niemal bez przebiegania wzrokiem linii znaków literniczych.
Dawało mu to możność opanowywania w bardzo szybkim czasie
niewiarygodnie dużej ilości materiału naukowego.
W 1940 lub 1941 roku, będąc inspektorem oświaty w Hancewiczach na
Polesiu, odwiedził Kazika i Lilkę Petrusewiczów, którzy podówczas
zamieszkiwali w pobliskim miasteczku Malkowicze. Rozmowa przeciągnęła się
do północy. Henryk, idąc spać, wziął do przejrzenia podręcznik ekologii
Kaszkarowa, książkę liczącą 400 stron druku. Nazajutrz około 8 rano podjął
rozmowę z Kazikiem Petrusewiczem na temat problemów poruszonych w
książce. Kazik, który od lat blisko 10 tkwił w ekologii, początkowo bronił się
przed dyskusją z niefachowcem. Ku swojemu jednak zdumieniu został
wciągnięty w dyskusję i to na płaszczyźnie równego z równym.
Przy ogromnych możliwościach przyswajania materiału, Henryk posiadał
inną nie mniej cenną właściwość: niesłychaną logikę i konsekwencję myślenia
oraz łatwość skojarzeń.
Henryk był mówcą z bożej łaski. Głos miał tak silny, że bez żadnych
trudności mógł przemawiać do kilkutysięcznego tłumu. Łączyły się w Henryku
jako mówcy dwie niesłychanie rzadko w parze idące cechy: był mówcą
porywającym, grającym na uczuciach, a jednocześnie mówcą – racjonalistą,
argumentującym i przekonywującym. Dla każdego, kto go słyszał,
przemówienie Henryka było prawdziwym przeżyciem. Było ono bezbłędnie
skonstruowane od początku do końca, o potężnej sile argumentacji. Precyzja
słów łączyła się z pasją i namiętnością oraz barokowo bogatą formą skojarzeń,
porównań i metafor. W słowach Henryka był wspaniały patos, patos przepojony
tak na wskroś uczuciem, że porywał każde audytorium, potrafił zmusić do
słuchania nawet wrogów. Potrafił na wiecu zwołanym przez endeków w
sprawie „numerus nullus” ' , przemawiać za połączeniem „bratniaka” polskiego
i żydowskiego. Potrafił przemawiać i zmusić do słuchania roznamiętnioną
burdami młodzież endecką.
'
Programowe hasła endeckie: „numerus clausus” - ilość studentów-Żydów na
uniwersytecie winna odpowiadać procentowi ludności żydowskiej w Polsce,
„numerus nullus” - ani jednego studenta-Żyda na wyższych uczelniach.
W 1936 roku, we Lwowie, na Kongresie Pracowników Kultury, porwał
olbrzymią salę, przemawiając w imię równouprawnienia wszystkich
narodowości zamieszkujących terytorium Polski międzywojennej. „Co za
cudowne dziecko, co za cudowne dziecko z tego Dembińskiego” - powtarzał
Władysław Broniewski po powrocie z Kongresu do Warszawy.
Henryka Dembińskiego cechowała pasja. Pasja była w jego
przemówieniach, pasja w działaniu. Cokolwiek robił – czy to zdawał egzamin z
prawa karnego, czy rzymskiego, czy gdy walczył jako student o reformy w
„Bratniej Pomocy”, czy wtedy, gdy na Polesiu w czasach poprzedzających
wojnę niemiecko-radziecką jako inspektor oświaty walczył o przechodni
sztandar dla swego powiatu, czy kiedy w Polsce międzywojennej prowadził
kampanię przeciw faszyzmowi lub pisał artykuły – wszędzie na każdym
odcinku życia wkładał Henryk w podjęte dzieło całego siebie, robił wszystko z
pasją i namiętnie. Przy tym w jego działaniu, pisaniu, czy przemówieniach
nigdy nie było ani cienia szablonu. Wszystko robił swoiście, na wszystkim
wyciskał własne, indywidualne piętno.
W Henryku nie było cienia zarozumiałości, do której mogłyby go
uprawniać poniekąd jego zdolności. Był głęboko ludzki, wrażliwy na wszelką
niesprawiedliwość i krzywdę wyrządzaną ludziom. Jakżeż mogłoby być
inaczej, skoro sam potrzebował ciepła przyjaźni i kochał swych przyjaciół,
gotów sam w każdej chwili rzucić każdą absorbującą robotę, jeśli trzeba było
przyjść komuś z pomocą; niepamiętny doznanych uraz nawet wobec wrogów,
jeśli chodziło o niego samego, ale nie jeśli chodziło o ludzi.
Takim był Henryk, gdy będąc na drugim roku prawa i pierwszym roku
filozofii Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie (oba wydziały studiował
równocześnie) i zdając egzaminy na celująco – sięgnął po władzę w
najliczniejszej, podstawowej organizacji akademickiej, jaką było
Stowarzyszenie Bratniej Pomocy potocznie zwanej „Bratniakiem”.
Był to rok akademicki 1928/29. Najsilniejszą organizacją polityczną na
uniwersytecie była w tym okresie Młodzież Wszechpolska – młody narybek
endecki. Główną jej bazę stanowiły korporacje, związki studenckie, rekrutujące
przeważnie swych członków spośród tak zwanej złotej młodzieży oraz
organizacje katolickie, a wśród nich „Odrodzenie” i Sodalicja.
Drugą siłą polityczną na uniwersytecie wileńskim była młodzież
sanacyjna, należąca do Legionu Młodych i Związku Polskiej Młodzieży
Demokratycznej. Obie te organizacje operowały radykalnymi hasłami i
stanowiły lewe skrzydło sanacji, nie były jednak organizacjami masowymi.
Mimo kuszących obietnic i perspektyw kariery, mimo pobłażliwego zezwolenia
na głoszenie lewicowych haseł, sanacja nie zdołała zmontować na wileńskim
uniwersytecie bloku mogącego stanowić masową bazę polityczną.
Trzecim ugrupowaniem politycznym był Związek Niezależnej Młodzieży
Socjalistycznej – organizacja pozostająca pod wpływami PPS. ZNMS w tym
czasie liczył około 30 członków, był więc liczebnie bardzo słaby i bez
większych wpływów. Przeistoczył się w naprawdę silną organizację dopiero w
latach późniejszych, gdy weszli do niej komuniści, używając jej jako legalnej
platformy działania, zwłaszcza zaś, gdy jej członkiem i aktywistą stał się Danek
Skarżyński.
Obok tych trzech politycznych ugrupowań istniały na uniwersytecie
niedobitki pozostającej pod wpływami KZMP organizacji „Płomień”,
zlikwidowanej przez sanację. Wśród nich znajdowali się towarzysze Wrona i
Okulewicz, którzy uniknęli aresztowania, chociaż nie na długo. Okulewicz w
rok później znalazł się w więzieniu, Wrona zaś z reguły był przetrzymywany w
areszcie z okazji niemal wszystkich świąt robotniczych.
Podstawową studencką organizacja społeczną była „Bratnia Pomoc”, w
swych założeniach i celach organizacja samopomocowa, mająca jednoczyć całą
młodzież akademicką. Niestety Polska międzywojenna w tym wypadku okazała
się prekursorem Hitlera i „Bratnia Pomoc” już w 1927 roku została rozbita na
polską i żydowską. Do „Stowarzyszenia Bratniej Pomocy Polskiej Młodzieży
Akademickiej”, jak brzmiała oficjalna nazwa, należeli Polacy, Litwini,
Białorusini, Karaimi, Tatarzy, studenci wszystkich narodowości, oprócz Żydów.
Polska Bratnia Pomoc na wszystkich uniwersytetach w Polsce
międzywojennej była w niepodzielnym władaniu endeków. Jedynie Wilno
zrobiło wyłom i to dwukrotnie w 1929 roku i w 1931.
Profil polityczny i społeczny uniwersytetu nie byłby zupełny bez
uwzględnienia kół naukowych, istniejących przy wszystkich wydziałach
uniwersytetu. Do najliczniejszych i najbardziej aktywnych należały koła
Prawników, Medyków i Polonistów, mniej liczne, ale prowadzące równie
intensywną działalność było koło Przyrodników i Cech Świętego Łukasza –
związek studentów z Wydziału Sztuk Pięknych.
Taki panował układ sił na uniwersytecie wileńskim, gdy w 1927 roku
zapisał się na Wydział Prawa dziewiętnastoletni Henryk Dembiński, syn
maszynisty kolejowego, maturzysta z Oszmiany, głęboko wierzący katolik.
Jednocześnie z wstąpieniem na uniwersytet, Henryk staje się członkiem
„Odrodzenia”.
Organizacja ta, z chwilą przyjęcia Dembińskiego, nabiera rumieńców
życia i siły, ale równocześnie stopniowo zmienia charakter. Henryk posiada
głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości społecznej, wrażliwość na
nędzę, nie może znieść widoku bezrobotnych siedzących na ławkach przed
ratuszem, nie może ścierpieć widoku „dzieci, którym się każe zmieniać skórę” i
uczyć po polsku zamiast w języku macierzystym, do wściekłości go
doprowadzają nonsensy kapitalizmu w rodzaju palenia zboża i kawy. Henryk
nie przestaje być szczerze wierzącym katolikiem, jednocześnie jednak szybko i
gwałtownie radykalizuje się. Jego radykalizacja, zmierzająca do wyrównania
niesprawiedliwości tkwiących u podstaw ustroju kapitalistycznego, a w
konsekwencji do dalej idących przemian społecznych, mieści się na razie w
ramach katolicyzmu, ale stanowi wyraźne przesunięcie się poglądów
ekonomicznych i społecznych w stronę komunizmu. Wraz z Henrykiem
radykalizuje się „Odrodzenie”, które odchodzi od endecji i staje się wojującą
organizacją antyendecką, osią, dookoła której skupia się młodzież antyendecka
z lewicą włącznie.
Patronowie „Odrodzenia”, przede wszystkim mądrzy księża, patrzyli na
ten proces z mieszanym uczuciem zadowolenia i troski. Niewątpliwie byli
zadowoleni, że „Odrodzenie” wzrasta w siły i wpływy, że przekształca się z
wąskiej organizacji religijno-teologicznej na ideologiczno-społeczną.
Jednocześnie jednak niepokoiła ich radykalizacja społeczna Henryka i
„Odrodzenia”. Wytrawni politycy jakimi byli księża-opiekunowie
„Odrodzenia” wiedzieli to, czego Henryk wówczas nawet nie przeczuwał;
wiedzieli, że radykalizacja uczciwych, głęboko moralnych ludzi, a takim
człowiekiem był Henryk, musi doprowadzić do komunizmu. Tę uzasadnioną
ich troskę łagodziło nieco przekonanie, że być może młodość musi wyszumieć
się w myśl znanej zasady, że „kto nie był w młodości socjalistą, ten na starość
jest świnią”, że Henryk przejdzie przez okres radykalizacji, ale następnie po
ukończeniu uniwersytetu wejdzie w utarte koleiny życia, stanie się
chrześcijańskim działaczem społecznym mogącym odegrać pod ich kierunkiem
wybitną rolę na skalę ogólnopolską. Na razie więc, by wzmocnić swój wpływ,
intensyfikowali praktyki religijne, organizowali zamknięte rekolekcje,
nakazywali studiować encykliki papieskie „Rerum Novarum” i „Quadragesimo
Anno” stanowiące podstawę katolickiej doktryny społecznej.
Gdy „Odrodzenie” oderwało się od endecji, a nie doszło do komunizmu,
siłą rzeczy organizację tę zechciała przechwycić i podporządkować sobie
sanacja. O ile opieka ze strony kleru przejawiała się w ciągłym czuwaniu nad
rozwojem ideologicznym i w radach o charakterze moralnym, opieka ze strony
sanacji miała charakter bardziej praktyczny. Przejawiała się w obietnicach
wysokich stanowisk, kariery. Więcej nawet – w obietnicach pomocy
realizowania niektórych zamierzeń społecznych Henryka, oczywiście w
„granicach rozsądnych”, nie zagrażających ustrojowi. W kuszące obietnice
wkradał się jednocześnie dyskretny, ale dostatecznie wyraźny ton groźby, który
można by ująć słowami „jeśli wam to nie odpowiada i zechcecie pójść dalej w
swych rewolucyjnych projektach, potrafimy sobie dać z wami radę”.
Kanwą do tych obietnic są rozmowy z wybitnymi osobistościami ze
świata sanacji. Dembińskiego zaprasza do Warszawy szara eminencja sanacji na
terenie młodzieżowym, generał Adam Skwarczyński, kilkakrotnie rozmawia z
nim Józef Beck, spotyka się z nim również szef „Myśli Mocarstwowej”
Rowmund Piłsudski.
Jedna z rozmów z gen. Skwarczyńskim miała wyraźny charakter. - No
cóż, stanowisko dyrektora departamentu w Ministerstwie Oświaty to nie byłoby
za dużo dla tak zdolnego, młodego człowieka – zaoferował generał.
Dwudziestotrzyletni podówczas Henryk ironicznie przerwał – A co to ma
kosztować? Ton był tak wyraźny, że do dalszej rozmowy nie doszło.
„Myśl Mocarstwowa”, była marionetkową organizacją, składającą się
przeważnie z bojówkarzy, będących na żołdzie sanacji. Rowmund Piłsudski
zaprosił do siebie Dembińskiego i towarzyszącego mu Henryka
Chmielewskiego. Wychylony z balkonu przyjmował defiladę umundurowanych
członków organizacji.
Po przeglądzie swych „sił” zwrócił się do Dembińskiego: - Musicie się
szybko decydować, bo być może niedługo dam rozkaz marszu na Warszawę.
Zamiast Dembińskiego odpowiedział Chmielewski z właściwym mu
niewinnym uśmieszkiem:
–
Po co ta defilada? Przecież my nie umiemy maszerować.
Henryk Dembiński pierwszy raz wygrał z endekami w walce o „Bratnią
Pomoc” w 1929 roku. Jako prezes „Odrodzenia” zorganizował blok reform
samopomocowych. Trzonem tego bloku było „Odrodzenie” oraz grawitujące ku
niemu wówczas: Związek Polskiej Młodzieży Demokratycznej i Legion
Młodych. Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej zadeklarował
przychylną neutralność, popierały blok koła naukowe.
Blok miał charakter antyendecki, lecz nie antysanacyjny.
Zwyciężeni endecy udali się z prośbą o pomoc do kuratora „Bratniej
Pomocy” profesora Wacława Komarnickiego, który spowodował unieważnienie
wyborów. Pretekst utrącenia Dembińskiego był czysto formalny. W dniu
wyborów Henrykowi brakowało kilkudziesięciu dni do pełnoletności, przepisy
zaś zastrzegały, że prezes „Bratniej Pomocy” musi być pełnoletni ze względu
na odpowiedzialność prawno-finansową.
Po raz drugi wystąpił Henryk do walki o „Bratniak” w roku akademickim
1930/31. Dawny blok reform samopomocowych w żargonie sudenckim
przybrał nazwę „Obozu Wielkich Drzwi” (głosowano przy wyborach wchodząc
do sali przez duże lub małe drzwi). „Obóz” obejmował organizacje, które już w
roku 1929 stały po stronie Dembińskiego, ale opierał się na o wiele szerszej
platformie, gdyż poszły za Henrykiem masy niezamożnej młodzieży
akademickiej szczerze wierzącej w uczciwość Henryka, w jego szczerą chęć
przeprowadzenia rzetelnych reform w „Bratniej Pomocy”.
Dembiński wygrał wybory i nie zawiódł wyborców. Po raz pierwszy w
historii uniwersytetów Polski międzywojennej „Bratniak” znalazł się w ręku
przeciwników młodzieży nacjonalistycznej. Twardy był dla Henryka rok pracy.
„Bratniak” znajdował się w katastrofalnym stanie finansowym, wyszły na jaw
nadużycia endeków, w lokalu „Bratniej Pomocy” musiał urzędować buchalter
sądowy, trzeba było stwarzać komisje do badania gospodarki poszczególnych
agend. Po kilku miesiącach Dembiński i jego zarząd wybrnęli z trudnej
sytuacji. Ale endecy nie rezygnowali z odebrania władzy. Jesienią zaczynają się
na uniwersytecie „manewry przedwyborcze” - rozruchy antysemickie,
rozpalające namiętności i mobilizujące zwolenników dla ich inicjatorów. Gdy w
czasie rozruchów zostaje zabity jeden ze studentów Polaków, namiętności
osiągają punkt kulminacyjny, i mimo ogromnych sukcesów w gospodarce
„Bratniej Pomocy”, Dembiński przegrywa następne wybory. Młodzieży
Wszechpolskiej przyszedł z pomocą arcybiskup wileński Romuald
Jałbrzykowski, nakazując wziąć udział w wyborach studentom Wydziału
Teologii, którzy parami weszli na salę tuż przed głosowaniem i parami szli
głosować. Mimo to przewaga endeków wyniosła zaledwie około trzydziestu
głosów.
Równolegle z montowaniem frontu wyboczego do „Bratniaka” i pracą
społeczną w „Bratniej Pomocy” odbywa się i ściśle z nimi łączy ewolucja
ideowa Henryka. Jest on człowiekiem szczerze wierzącym, a jednocześnie
zaczyna dostrzegać i uświadamiać sobie, że katolickie doktryny społeczne nie
mogą doprowadzić do rozwiązania kwestii społecznej. Wiara i moralność
społeczna ścierają się w Henryku. Przeżywa on gorąco zarówno nędzę chłopa
białoruskiego, jak i wyzysk robotnika. Wyzysk ten szczególnie jaskrawo
występuje w Wilnie, mieście prowincjonalnym, nieuprzemysłowionym,
podobnie gospodarczo zaniedbanym , jak całe tzw. wówczas Ziemie Północno-
Wschodnie Polski. Klasa robotnicza w Wilnie była słabo zorganizowana.
Związek Robotników Budowlanych – później jeden z najsilniejszych związków
zawodowych – powstaje w Wilnie dopiero w 1928 roku. Henryk przeżywa
głęboko nierówności podziału dóbr, sprawy narodowościowe ostro
zarysowujące się w Wilnie, którego ludność jest zlepkiem narodowości
polskiej, żydowskiej, litewskiej, białoruskiej. Do prawdziwej pasji doprowadza
go wykwit „czasów pogardy” - antysemityzm, boli go poniżenie godności
ludzkiej kolegów i przyjaciół Żydów. Jednocześnie wywiera na niego wpływ
patos budownictwa Związku Radzieckiego, okresu pierwszej pięciolatki.
W rezultacie w poglądzie na świat Henryka zarysowuje się paradoks, jeśli
chodzi o nasz dzisiejszy punkt widzenia, jednakże paradoks ten istnieje: w
zakresie ekonomiki Henryk jest już nieledwie marksistą, w zakresie ideologii
pozostaje wciąż jeszcze katolikiem. Katolicyzm „odrodzeniowców” wileńskich
przybiera czerwoną barwę; znajduje ona swój wyraz w pewnych określeniach,
np. grupa młodzieży prawniczej nazywa siebie młodzieżą komsomolską, a
księdza Waleriana Meysztowicza – kapelana „Odrodzenia” - kapelanem
Komsomołu.
Na tle tej ewolucji coraz więcej młodzieży skupia się przy Henryku,
powstaje tak zwana „grupa Dembińskiego”, która przekształca się w Klub
Intelektualistów w skrócie zwany KI, z którego z czasem wyrasta
komunistyczna organizacja – Związk Lewicy Akademickiej „Front”. Jakie były
źródła KI? Wydaje się, że można by było wyodrębnić trzy zasadnicze nurty.
Pierwszy najliczniejszy to „dembińszczyzna” sensu stricto tj.
„odrodzeniowcy”, którzy przeszli ewolucję razem z Henrykiem i razem z nim
wystąpili z tej organizacji na Zjeździe w Lublinie, latem 1930 roku. W latach
późniejszych, gdy powstał Związek Lewicy Akademickiej „Front”, a w ramach
„Frontu” komórki KZM ZB, jedna z nich zwała się nawet „Kołem Matki
Boskiej Częstochowskiej – Kazetemowskiej”. Należeli do koła byli
„odrodzeniowcy” Muszka Żeromska, Regina Uszyńska, Hela Paczyńska i
Władek Borysowicz.
Drugi nurt to „STO” - Sekcja Twórczości Oryginalnej i Cech Świętego
Łukasza przy Wydziale Sztuk Pięknych, dwie organizacje ze sobą
zaprzyjaźnione i kierujące życiem artystycznym na uniwersytecie. Do jednej
lub drugiej należeli początkujący poeci, pisarze, rzeźbiarze i malarze bez
względu na przekonania polityczne. Do Klubu Intelektualistów przyszli więc
poeci i publicyści: Dorek Bujnicki, Stefan Jędrychowski, Czesław Miłosz, Jerzy
Zagórski; rzeźbiarze: Tadeusz Godziszewski i Tadeusz Stulgiński; malarze: Pela
Siedlecka, Ada Rozwadowska-Święcicka, Adolf Popławski, cała śmietanka
intelektualna i artystyczna uniwersytetu. Ona to nadała piętno wysokiego
poziomu intelektualnego tworzącemu się KI.
Trzeci nurt - to pojedynczy ludzie z lewicy akademickiej: członek KPZB
– Jan Drutto, członkowie KZMP – Jan Stefan Kapała i Kazik Petrusewicz,
członkowie ZNMS – Hieronim Cycenas i Wicek Okołowicz.
Grupa ta była najmniej liczna, ale wywarła największy wpływ na dalsze
kształtowanie się ideologii członków klubu, zwłaszcza gdy dołączył się do niej
Stefan Jędrychowski, którego ostry, krytyczny, nierzadko zabarwiony ironią
sposób przemawiania i argumentacji działał i na Dembińskiego, i na
pozostałych członków KI.
Grupa cementowała się wokół najbardziej lewicowego odłamu, który
zaczął tworzyć jej ideologiczny trzon, a w tym procesie kształtowania się
poglądów wybitny był udział Dembińskiego. Zachodziło zjawisko jakby
intelektualnej odnowy. Grupa szukająca rozwiązania spraw społecznych
poddawała kierunek, a Henryk przechwytywał w długich dyskusjach dążenia, a
nieraz i niedopowiedziane myśli, pogłębiał je, kształtował i stawał sie ich
wyrazicielem. Proces ten był możliwy dzięki głębokiemu zżyciu się członków
KI, którzy byli nie tylko towarzyszami pracy i nauki, ale i serdecznymi
przyjaciółmi. Henryk włączony w grupę, która się wokół niego zebrała przestał
być wodzem, który na skutek swej intelektualnej przewagi narzucał swoją wolę
środowisku, w którym działał, ale stawał się jego integralną częścią i
przywódcą z naturalnego wyboru, gdyż umiał najgłębiej przeżyć i najpełniej
wyrazić niespokojne poszukiwania grupy.
Okres działalności KI był okresem niesłychanej pasji działania, a
jednocześnie w swych początkach niebywałej, prawdziwie szczenięcej
naiwności.
Wydawanie czasopism było prawdziwą namiętnością. Zapach farby
drukarskiej działał jak narkotyk. Namiętność ta nigdy nie mogła być w pełni
zaspokojona ze względu na wydawców, cenzurę, pieniądze. KI miało jednak
„na sumieniu” sporą ilość wydanych periodyków. Były więc Wilcze Kły –
dodatek przy Kurierze Wileńskim i Wilcze Zęby – przy wileńskim
konserwatywnym Słowie i również przy tym piśmie wydawany dodatek,
poświęcony sztuce – Żagary, dopóki przerażony radykalizmem wypowiedzi
swych gości redaktor Stanisław Mackiewicz-Cat – przedstawiony w Szopce
Akademickiej w postaci rozjuszonego byka – nie wyprosił ich z redakcji.
Później był również wydawany przy Kurierze Wileńskim dodatek o charakterze
literackim Piony, a nareszcie już samodzielne pisma Razem, Druk, Czytajcie. Te
trzy miały charakter już wyraźnie komunistyczny i żywot każdego z nich
skończył się po kilku numerach. Epilogiem zaś były rozpatrywane przez sąd
sprawy redaktora odpowiedzialnego.
Na wydawnictwa potrzebne były pieniądze, ale przecież jednym z
organizatorów KI był Stefan Jędrychowski, który z całą sumiennością
przyszłego przewodniczącego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego
opracował ustawę podatkową, ustalającą progresywny podatek od zarobków,
określił przy tym „partmaksimum”, tzn. górną granicę dochodów, powyżej
których wszystkie pieniądze należało wpłacać do kasy klubu. Wpłacania
podatku członkowie klubu przestrzegali z rygorystyczną surowością.
Obok akcji prasowej KI prowadził akcję społeczno-polityczną, a więc
zajął się na własną rękę organizacją „Rad Robotniczych”. Muta Dziewicka
zbliżyła się do robotnic ze związku „Igła”, a Jan Stefan Kapała raz po raz robił
wypady na wieś. Pewnego razu powrócił uśmiechnięty, szczęśliwy i oznajmił,
że spotkał wspaniałych ludzi, którzy mu przyrzekli zorganizować na wsi
masówkę. Ta masówka istotnie odbyła się. Przyszło na nią aż 11 osób, w tym
10 prowokatorów i jedna głucha baba wiejska, która tylko ze względu na swą
ułomność mogła być obecna podczas światoburczego wystąpienia Kapały.
Owych 10 prowokatorów było później świadkami oskarżenia na procesie
Kapały o przynależność do partii komunistycznej.
Członkowie klubu byli zobowiązani brać udział we wszystkich
ważniejszych zebraniach publicznych na terenie Wilna i wykazywać swą
przewagę intelektualną. Reprezentantów każdorazowo wyznaczało
kierownictwo klubu. Na dyskusje przeważnie szli Dembiński, Jędrychowski,
Jerzy Wiszniewski.
W 1932 roku Dembiński wyjechał na Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie z
cyklem odczytów pt. „Na zakrętach kapitalizmu”. Przyjaźń nawiązana z
górnikami Zagórza, Dąbrowy, Porąbki przetrwała lata. Byli oni stałymi
odbiorcami pism wydawanych przez grupę Dembińskiego.
Ta aktywność i pasja działania Henryka tworzyła z KI niesłychanie
dynamiczną organizację. Przypominała popularną baśń o czarnoksiężniku,
który uruchomił potężne siły, a te z powrotem oddziaływały na swego twórcę.
Radykalizował się Henryk i radykalizowała się grupa, pogłębiając
równocześnie ewolucję ideową swego przywódcy i coraz bardziej grawitując w
stronę komunizmu.
Poszczególni członkowie KI wiązali się z KZMP jak Kapała, siostry
Dziewickie i Petrusewicz, ale grupa jako całość zazdrośnie strzegła swej
„niezależności”. Z podziwem i sympatią śledziła sukcesy Związku
Radzieckiego, jednakże chciała budować samodzielnie swój polski,
socjalistyczny domek na wzór wielkiego gmachu, który wyrastał nieopodal za
wschodnią granicą.
Od jesieni 1932 roku przez dwanaście miesięcy Henryk odbywa
obowiązkową służbę wojskową. Po powrocie z wojska w ciągu kilku miesięcy
opracowuje pracę doktorską, w grudniu 1933 roku otrzymuje stopień doktora,
uzyskuje stypendium Funduszu Kultury Narodowej i wyjeżdża do Austrii,
stamtąd zaś do Rzymu.
Sanacja, przyznając Henrykowi stypendium, łudziła się, że wyjazd
Henryka położy kres jego dalszej radykalizacji, przerwie kontakt z przyjaciółmi
i towarzyszami ewolucji ideowej, a zetknięcie się z katolicyzmem w jego
centrum, zawróci go z „niepożądanej” drogi. Rachuby sanacji zawiodły. Henryk
w Wiedniu trafił na powstanie Schutzbundu w 1934 roku. Zaopatrzony w
legitymację dziennikarską mógł swobodnie poruszać się po mieście. Na własne
oczy widział, jak arcykatolicki rząd Dollfussa topił we krwi powstanie
robotników walczących o swe prawa. Pobyt w Rzymie, zetknięcie się z
faszyzmem, poznanie powiązań polityki Watykanu z polityką Mussoliniego
były tą ostatnią kroplą, która przeważyła szalę i zakończyła proces odchodzenia
Henryka od katolicyzmu. Proces, który miał szereg etapów, poczynając od
przekonania, że właśnie Kościół może rozwiązać całokształt zagadnień
społecznych, że drogi wskazywane przez Kościół najszybciej doprowadzą do
ustroju równości społecznej, poprzez pogląd, że można i należy wykorzystać do
walki o ustrój równości społecznej siły, które Kościół reprezentuje, poprzez
wreszcie paradoksalną próbę konsekwentnego radykalizmu ekonomicznego, ale
z włączeniem „pozwólcie nam wierzyć”, to jest sprawa prywatna, „to daje nam
siłę”, i do kruszenia się wiary pod wpływem obserwacji Kościoła.
Dużo później Muszka Żeromska, członek KZM ZB i leader Koła „Matki
Boskiej Częstochowskiej-kazetemowskiej” we „Froncie” opowiadała o dwóch
rozmowach z Henrykiem z okresu KI. W jednej Henryk martwił się, że w KI są
starzy materialiści Kazik i Kapała: „niechby byli komunistami, niechby należeli
do partii, ale oni są materialiści”. Druga to „testament” Henryka dla
najbliższych przyjaciół z „Odrodzenia” na czas jego nieobecności w kraju:
„idźcie drogą Stefana Jędrychowskiego i Kazika Petrusewicza”.
Przez rok pobytu Henryka za granicą, droga jego rozwoju ideologicznego
i droga ewolucji jego przyjaciół są całkowicie niezależne, a jednak biegną
zupełnie równolegle.
Na przełomie 1932/33 roku w mieszkaniu sióstr Dziewickich odbyło się
zebranie KI, na którym między innymi oprócz Ireny i Muty Dziewickich byli
obecni: Stefan Jędrychowski, Wicek Okołowicz, Michał Winecki, Kazik
Petrusewicz, Janek Drutto i jego późniejsza żona Guga Sawicka oraz Muszka
Żeromska. Na tym zebraniu Stefan Jędrychowski patetycznym, ale
jednocześnie trochę ponurym tonem oświadczył, że nadszedł czas powiązania
się z partią. Przykra była rezygnacja z dotychczasowej „niezależności”, ale
wymagania życia zarysowały się surowe, nieubłagane, stało się koniecznością
włączenie się do wspólnego frontu walki o człowieka. To zebranie stało się
pierwszym organizacyjnym zebraniem Związku Lewicy Akademickiej „Front”,
analogicznego do organizacji „Życie” na innych uczelniach. „Front” wydawał
swój własny periodyk Zew, pisany na maszynie dostarczonej w tajemniczy
sposób przez Kapałę, a odbijany na powielaczu, również gdzieś zdobytym
przez Mutę Dziewicką.
Kierownictwo „Frontu” nawiązało kontakt i współpracę z warszawskim
„Życiem”. Członkom organizacji wydawało się to zupełnie wystarczające.
Dopiero kiedy padło zapytanie w Warszawie „jak to u was układa się z
dzielnicą KZM Zachodniej Białorusi”, „Front” związał się z KZM ZB i
powstała w ramach „Frontu” komórka KZM.
Pierwszymi jej członkami byli: Muta i Irena Dziewickie, Stefan
Jędrychowski, Jan Stefan Kapała, Michał Winecki i Kazik Petrusewicz. W
następnym rzucie doszli: Jerzy Sztachelski, Muszka Żeromska, Regina
Uszyńska, później Władek Borysowicz i inni. W ten sposób powstała nielegalna
organizacja „Front” kierowana przez komórkę KZM ZB.
W roku akademickim 1934/35 wstąpił na uniwersytet przyrodni brat
Kazika Petrusewicza, Danek Skarżyński, który przyjechał z Warszawy już jako
kazetemowiec. Dzięki jego aktywności ZNMS stał się szeroką, legalną
platformą działalności „Frontu”.
„Front” był organizacją jednocześnie i bardzo szeroką, i bardzo
sekciarską. Liczył w 1934 roku już kilkudziesięciu członków.
Sekciarstwo wypływało z dwóch źródeł. Pierwsze to konieczność
odcięcia się od sanacji (środowisko wileńskie uważało bowiem przez dłuższy
czas grupę Dembińskiego za lewe skrzydło sanacji). Drugim źródłem
sekciarstwa była „gorliwość neofity”. Kapitalnym przejawem tego sekciarstwa
było spotkanie z Henrykiem Dembińskim, który powrócił z Rzymu 22 grudnia
1934 roku. Gdy Henryk zasygnalizował przyjaciołom swój przyjazd, odbyło się
zebranie komórki KZM ZB i jego najgorętsze zwolenniczki z koła „Matki
Boskiej Częstochowskiej-kazetemowskiej” uprzedziły, że należy wybadać
poglądy Henryka. Na rozmowę został wydelegowany Kazik Petrusewicz.
Kazik uzbroiwszy sie w odpowiedni zasób pytań i argumentów przyszedł
do Henryka. Te kunsztowne przygotowania okazały się zupełnie niepotrzebne,
gdyż pierwszym pytaniem Henryka powiedzianym niecierpliwym, gorącym
tonem było: „Czy już jesteście w partii, czy tylko macie kontakt?”
Dembiński natychmiast wstąpił do „Frontu” i KZM ZB. Działalność obu
organizacji nabrała wielkiego rozmachu, jak zawsze i wszędzie, gdy kierował
akcją Henryk. Z organizacji uczelnianej przekształciła się w organizacje
działającą w skali miasta, objęła inteligencję wileńską, a przez związki
zawodowe teren robotniczy. Henryk cyklem odczytów o istocie faszyzmu
zainicjował już w początkach 1935 roku akcję w obronie pokoju.
Działalność „Frontu” nie mogła ujść bezkarnie. 17 lutego 1935 roku
nastąpiło masowe aresztowanie studentów i asystentów Uniwersytetu im.
Stefana Batorego. W rezultacie jedenaście osób stanęło przed sądem w styczniu
1936 roku: Muta i Irena Dziewickie, Jan Drutto, Kazik Petrusewicz, Wicek
Okołowicz, Stefan Jędrychowski, Jerzy Sztachelski, Boruch Lifszyc, Kola
Urbanowicz, Martyn Szczekało i Piotr Smal.
Przeważająca część społeczeństwa wileńskiego i większość profesorów
stanęła po stronie oskarżonych. Postawiono przed sądem asystentów i
celujących studentów uniwersytetu, o których profesorowie mówili, że
stanowić będą chlubę polskiej nauki, oskarżono o działalność antypaństwową
znanych ze swej działalności ideowców. Profesorowie Jan Pruffer,
Kazimierz Pelczer, Mieczysław Gutkowski bronili swych wychowanków przed
sądem, mówiąc o nich w superlatywach. Wiele gazet w Wilnie i w całej Polsce,
i to gazet, które dalekie były od sympatii prokomunistycznych pisało z
oburzeniem o prześladowaniu ideowej młodzieży. Zostało skazanych trzech:
Drutto, Lifszyc i Smal. Prokurator założył apelację. W drugiej instancji wyrok
skazujący na 4 lata więzienia otrzymał Kazik Petrusewicz. Henryka ominął
areszt i proces. Z jednej strony jego pobyt za granicą stanowił bezsprzeczne
alibi, z drugiej zaś sanacja po raz ostatni spróbowała odciąć go od towarzyszy.
W sierpniu 1935 roku ukazuje się dwutygodnik Poprostu. Areszty nie
załamały grupy Dembińskiego.
„Grupa Wileńska”...
Pierwszy rząd od góry, od prawej: Henryk Chmielewski,Władysław
Borysowicz, Edward Zdanowski, Henryk Dembiński, Helena
Miłkowska-Paczyńska, Regina Osóbkówna-Uszyńska;
drugi rząd od prawej: Witek Szlagier, Halina Zalewska-Wawrukówna,
Anna Jędrychowska, Maria Żeromska
Talent publicystyczny Henryka znajduje się w pełni rozkwitu, podsyca go
niepokojąca sytuacja międzynarodowa. Iskra wojny przeskakuje z Abisynii do
Hiszpanii. Atmosfera w całej Europie jest naładowana prochem. Hitler nie
ukrywa swych zamiarów zagarnięcia i podporządkowania sobie sąsiednich
krajów i narodów. Dymią fabryki Kruppa w Nadrenii.
Nad światem zawisa czas pogardy dla człowieka i ludzkiej godności.
Jednocześnie jako naturalny akt samoobrony i kontrataku partia komunistyczna
montuje Front Ludowy. Poprostu włącza się w akcję. Na pierwszej stronie
Poprostu czernią się tytuły artykułów Henryka: „Imperialistyczna gra o
Abisynię”, „Dwa humanitaryzmy”, „Ongiś przez Niemców zamieszkałe
miasta”, „Bez masła można żyć, bez armat nigdy” i wreszcie „Gdańsk pod
ostrzałem Hitlera”. Trudno o bardziej dobitne przestrzeganie przed groźbą
wojny i niebezpieczeństwem faszyzmu. A obok tych artykułów inne, sięgające
w głąb polskiej rzeczywistości i obnażające wyzysk chłopa, robotnika,
inteligenta, ukazujące bez osłonek ucisk Białorusinów, antysemityzm,
zamierzenia polskiej odmiany faszyzmu zdążającego do podporządkowania
swoim ideologicznym przesłankom myśli i słowa, zgleichszaltowanie kultury
na modłę zachodniego sąsiada.
Nie wystarcza Henrykowi pisanie artykułów. W maju 1936 roku jedzie do
Lwowa na Zjazd pracowników kultury i tu rzuca w tłum zgromadzonych na
sali: „Wilno, stolica Zachodniej Białorusi, pozdrawia Lwów, stolicę Zachodniej
Ukrainy”. Słowa jak najbardziej sprzeczne z zasadami konspiracji, ale wyrwane
mu z serca jako protest przeciwko odmawianiu innym narodom prawa do
samodzielnego rozwoju. W Henryku nie było ani grama konspiratora. To co
myślał, to mówił. Ponosiła go dynamika słowa. Władze sanacyjne zawiesiły
Poprostu po ukazaniu się 16 numerów czasopisma, zaś jego kontynuatorkę
Kartę po 3 numerach.
Henrykowi, w jego pasji działania, nie wystarczała publicystyka.
Wspólnie z towarzyszami stworzył Klub Dyskusyjny Inteligencji, na którym
wygłaszał porywające przemówienia. Mała salka klubu zawsze była szczelnie
wypełniona; przyjeżdżali prelegenci z Warszawy, literaci i działacze społeczni,
między innymi Weychert-Szymanowska i Antoni Pański, znany tłumacz
Bertranda Russela.
Po kilku miesiącach starostwo zamknęło Klub Dyskusyjny Inteligencji,
Henryk wówczas założył Klub Demokratyczny, który niebawem spotkał ten
sam los.
Redakcją Poprostu i działalnością wśród inteligencji kierowała tzw.
„grupa” lub „piątka”, w skład której wchodzili: Henryk Dembiński, Stefan
Jędrychowski, Kazik Petrusewicz, Muszka Żeromska i Danek Skarżyński.
Początkowo „grupa” utrzymywała kontakt z delegatem KPZB,
Grzegorzem Smolarem. Wkrótce jednak centralne władze KPP, doceniając
wagę Poprostu, którego popularność i nakład wzrastały z numeru na numer,
wydelegowały specjalnego łącznika. Był nim tzw. „doktor nr 2”. Nazwiska jego
nie udało się ustalić. Cieszył się w grupie wielką popularnością i autorytetem.
W roku 1937 zawęziły się możliwości legalnej działalności. Proces
wileńskiej Lewicy Akademickiej ciągnął się w dalszym ciągu w sądach:
apelacyjnym, kasacyjnym, z kolei znów w apelacyjnym. Po długich dyskusjach
grupa Dembińskiego postanowiła wstąpić do PPS. Zawiadomiła centralne
władze KPP. 1 czerwca 1937 roku Dembiński i Jędrychowski złożyli deklarację
u władz naczelnych PPS w Warszawie. 5 czerwca po powrocie do Wilna obaj
zostali aresztowani. Akt oskarżenia w procesie Poprostu objął sześć osób:
Henryka Dembińskiego, Stefana Jędrychowskiego, Marię Żeromską,
Władysława Borysowicza, Jerzego Putramenta i Józefa Schussa. Dembiński,
Jędrychowski i Żeromska znaleźli się w więzieniu, pozostali mieli odpowiadać
z wolnej stopy. Dziesięć miesięcy pozostawał Henryk w więzieniu. W grudniu
1937 roku został skazany, razem ze Stefanem Jędrychowskim, na cztery lata
więzienia.
Zamknęły się za Henrykiem drzwi celi. Odcięty od żony, przyjaciół,
środowiska, pozbawiony ciepła przyjaźni, równie mu potrzebnej do życia jak
tlen, pisze kartki z więzienia do żony:
Nie przypuszczasz nawet, jak uroczystym aktem jest dla mnie pisanie
pocztówki. Jest to przecież jedyna dla mnie forma materializowania
nagromadzających się doznań, uczuć i przeżyć. Jest to naprawdę wzruszające
misterium tajemniczej randki. Czem na wolności jest wymowa oczu, uścisk
dłoni, pocałunek czy wspólne tętno krwi, tem dla izolowanego więźnia są te
oszczędne natłoczone literki idące na wolność i niosące myśli Hade ' i jego
świadomość '' .
' Kryptonim H. Dembińskiego.
'' Cytowane fragmenty z listów udostępnionych przez Zofię Dembińską.
Wyobraźnia Henryka wędruje krużgankami klasztoru Fra Angelico we
Florencji, odtwarza perspektywy okien klasztoru na Fiesole. Odległość między
celą klasztorną, a celą więzienną maleje, gdy myśl odnajduje cel i afirmację w
swoim sumieniu. Z tą chwilą panujemy nad czterema ścianami i kratą.
Ale surowa kontemplacja jest jałowa i nie może wypełnić czasu.
Henrykowi brak książek, które kochał od dzieciństwa:
Książek i jeszcze raz książek zrób ile możesz, żebym miał co czytać. Znasz
moje zainteresowania – moje studia. Twojemu wyborowi ufam święcie. Książki
są potrzebne dla zachowania równowagi psychicznej. Wymaga tego higiena
psychiczna, pamiętaj o tem (...)
Zosia przesyła książki, które zezwala przekazać cenzura więzienna.
Wśród nich znajduje się samouczek języka angielskiego i rozważania
filozoficzne Jacques Maritaina, z którym nie zgadza się, ale podziwia wspaniały
i ożywczy klimat moralny.
Czas biegnie z szybkością odwrotnie proporcjonalną do intensywności i
bogactwa wzruszeń, przeżyć i wrażeń.
Fakt ten widzę z całą oczywistością, gdy myślę o tym, jak niesamowicie długi
wydał mi się ten ostatni tydzień niosący ze sobą ładunek emocjonalny spacerów
do Sądu i naszych widzeń. Tak zresztą zawsze już było i będzie, że w chwilach,
gdy miłość ogarnia całego człowieka czas zastyga i staje na krawędziach tego,
co nazywamy wiecznością.
Jeżeli miłość w ogóle jest największym bogactwem życia na naszym
globie, to cóż dziwnego, że ona najskuteczniej wydłuża życie i czas, i oswaja z
pojęciem trwania, którego nie zmierzy żaden zegarek (...)
Nie wiem, czy pobyt w więzieniu zawsze wywołuje głód wolności, ale
wiem, że zawsze musi budzić nieprzepartą tęsknotę do takich środowisk, gdzie
rozkazuje miłość i braterstwo, gdzie istnieje wyścig w obdarzaniu radością,
śmiechem i szczęściem.
I dalej pisze Henryk o widzeniach, tych widzeniach, które stanowią
jedyne jasne intermezzo w szeregu dni więźnia osadzonego w celi za to, że
dążył do wielkiego braterstwa pomiędzy ludźmi.
Zabawne jest, że tych piętnastu minut widzenia świadomość nie
przyswaja sobie od razu. Stają się one realne dopiero wówczas, gdy są już
przedmiotem marzenia. Dopiero gdy wrócę do swej celi i odwinę splątany
kłębek kilkunastominutowych wrażeń, dopiero wówczas przeżywam wtórnie i
świadomie to, co stanowiło ukryty podskórny smak i koloryt rozmów przez
okienko (...) teraz znów jestem wesół i spokojny, bo dziś już znów był Twój
uśmiech, który daje pewność i zaufanie do przyszłości.
Zbliżał się termin rozprawy, 8 tomów akt zgromadzonych i
wystudiowanych przez prokuraturę zostało udostępnionych oskarżonym i
obronie. Rozprawa została wyznaczona na 15 grudnia 1937 roku. Ogrom
materiałów w zestawieniu z kilku tygodniami wyznaczonymi na zapoznanie się
z nimi budził w Henryku niepokój.
Jestem już prawie pewien, że nie potrafię wykorzystać nawet małej części
świadków i materiałów, które by należało włączyć do sprawy. Wszak obrona w
mojej sprawie wymaga rzetelnego zapoznania się z moją pracą publicystyczną,
a cóż tu mówić o solidnym przeczytaniu i rozpracowaniu moich artykułów przez
adwokatów, skoro ja sam nie mogę już sobie przypomnieć wszystkiego, co
pisałem i nie będę miał zapewne czasu na przeczytanie ponowne.
5 grudnia 1937 roku minęło sześć miesięcy od chwili aresztowania i
osadzenia Henryka w więzieniu.
Jestem w nastroju jubileuszowym. Dziś przecież mija pół roku od chwili,
gdy po raz pierwszy zgrzyt kluczy więziennych odciął mnie od żony, przyjaciół i
tego życia, które w gwarze więziennej jeszcze nazywa się wolnością. Niedawno
w „Słowie” Mackiewicz dając reportaż z więzienia w Drohobyczu pisał o
ponurych i wstrząsających myślach, gdy zamknięto za nim bramy więzienne.
Jedynym – zdaniem Mackiewicza – rozgrzeszeniem z wyrzutów sumienia jest
przekonanie, że jednak w więzieniu siedzą tylko ci, co muszą cierpieć za to, że
innym ludziom zadali cierpienia. Dziś więc w swym dniu jubileuszowym,
szukam właśnie tych cierpień, które przecie musiałem komuś zadać, skoro już
odbyłem sześć miesięcy kary. I byłbym może pełen goryczy i niewiary w gatunek
„homo sapiens”, gdyby nie ta dziwna substancja duszy ludzkiej, która nawet w
chwilach najbardziej dotkliwego poczucia krzywdy, każe mimo wszystko kochać
ludzi, świat i ojczyznę.
Na dworze skrzy się śliczna mroźna pogoda. Od kilku dni już nie
wychodzę na spacer. Leżę w łóżku i przełykam miksturę i tabletki. Chodzi chyba
o to, żeby przed rozprawą nie pogorszył się stan zdrowia i żebym w ogóle mógł
na niej być.
Rozprawa sądowa zakończyła się wyrokiem skazującym Henryka na 4
lata więzienia i pozbawienie praw honorowych i obywatelskich na 10 lat.
Właściwie nie powinienem pisać. Jest mi tak smutno i tęskno, że mógłbym
tylko wyć, tak jak wyją psy w cichą księżycową noc. I nie dlatego, że trzeba
patrzeć na studnię czterech lat. I nie dlatego, że brak wolności. Ale dlatego, że
brak bezpośredniego obcowania z ludźmi, którzy by mogli ogrzać miłością. To
po prostu głód życzliwego słowa, dobrego wejrzenia, głód braterstwa i tęsknota
do atmosfery wieczoru wigilijnego, do ludzi łamiących opłatek. Ta sala sądowa
i ludzie, co się przez nią przewinęli i te triumfujące nienawiścią spojrzenia, i to
Boże Narodzenie, i cały kompleks nastrojów wywołanych wspomnieniem
jarzących się choinek to zbyt bezpośredni i bliski kontrast, żeby uniknąć
paroksyzmu smutku i tęsknoty (...)
(...) i chce mi się gryźć paznokcie, gdy myślę teraz o Tobie, jak sama
nosisz te obiady pod bramę więzienną i mój smutek jest tylko echem Twego
smutku (...)
Daj mi więc tylko pewność, że jesteś w dalszym ciągu mocna i pogodna,
że wierzysz we własne siły i naszą miłość, a zobaczysz – będę najweselszym z
więźniów na Łukiszkach. Bo więzienie jest tylko wtedy smutne, gdy wypełnia się
smutkiem żon, rodziców i przyjaciół. Więc każ się wszystkim śmiać i śpiewać.
13 lutego 1938 roku po uzyskaniu przez Zosię Dembińską
nadprogramowego widzenia, Henryk wysyła kartkę.
Właściwie powinienem być gderliwy i zły jak ten warczący pies. Bo nawet
umiarkowany egoista woli być sprawcą miłych niespodzianek i swą dziewczynę
na kredyt obdarzać miłością aniżeli staczać się do roli coraz bardziej
niewypłacalnego dłużnika. A ty robisz się takim niepoprawnym lichwiarzem.
Pomyśl tylko. Stoi takie hade, sypią się na niego jak liście uśmiechy i miny
przeróżne, spadają na niego nadprogramowe widzenia, słowa przywiezione aż
z Warszawy i to zasypane prezentami swej dziewczyny hade stoi nieporadnie i
nic nie może dać w zamian (...)
Bo czyż można kupić bukiet kwiatów? Nałamać bzów? Kupić u Sztralla
czekoladek lub fajną torebkę? Albo drzeworyty? Albo zaprowadzić na tańce do
Bristolu, albo do kina na „galorkę”, albo do cukierni na pół czarnej? Albo
wymyć porządnie naczynia, zetrzeć kurze i zamieść podłogę? Albo przynajmniej
zaśpiewać porządnie kołysankę? Nie, nie i nie. Niczego nie może zrobić swej
dziewczynie głupie hade... Więc powinienem być straszliwie zły. Ale cóż kiedy
trzeba się przyznać, że jestem huraganowo wesół i zadowolony, jak kot, który
się napił waleriany. Więc wróciwszy z widzenia chciałem bardzo, żeby mnie
wypuszczono na spacer razem z wariatami. Po prostu, żeby gruntownie
poszaleć z radości, żeby narobić jakichś wielopiętrowych głupstw nie z tego
świata, żeby wytarzać się po ziemi, żeby borykać się i całować z braćmi
wariatami, żeby wykrzykiwać najczystsze nonsensy, żeby nawet bić rutynowych
wariatów w ich pomysłowości i bzdurach, żeby zostać na placu jako jedyny
prawdziwy wariat, wobec którego nawet zawodowcy od wariowania
zdemaskują się jako nędzne, nieudolne symulanty. A wszystko na znak uciechy z
powodu niespodziewanego widzenia. Bo jeśli człowieka rozpiera nadmiar
pospolitej źrebięcej radości, to towarzystwo ludzi normalnych i poważnych jest
strasznie posępne i ciasne. Zwłaszcza w więzieniu.
Prokuratura i obrona założyły apelację od wyroku w sądzie okręgowym.
Znów zaczęła działać machina aparatu sądowego.
Byłem w sądzie. Musiałem przymuszać siebie, by brnąć przez piasek słów,
by grzebać się pamięcią w drobiazgach ważnych dla prawnika, ale niezależnie
od tego beznadziejnych, nudnych i jałowych... jak ten Chaplin porwany przez
pas transmisyjny w tryby i walce maszyny. Znów terminy i przepisane szablony,
znów nakręcanie muterek i śrub potrzebnych do ostatniego zmontowania z góry
już przewidzianej całości.
Gdybym chciał przecież traktować obronę swych artykułów i myśli
poważnie i wyczerpująco, tobym musiał zgromadzić całe biblioteki książek i
dowodów, musiałbym doprowadzić na świadków miliony wyzyskiwanych i
pogardzanych, musiałbym przynajmniej na miesiąc zamienić salę sądową na
seminarium uniwersyteckie i trybunę walk o uczciwe i obiektywne odtwarzanie
rzeczywistości i o posłuch dla elementarnych nakazów sumienia. Ale to jest
przecież niemożliwe.
Pozostaje więc tylko uczyć się spokoju, myśleć o żonie i przyjaciołach,
nakręcać przepisane muterki i czekać, aż walce maszyny wyrzucą w końcu
prawomocnego „zbrodniarza stanu”. Jest jednak piękny słoneczny dzień.
Można więc zapomnieć o maszynie i jej walcach i myśleć o przyszłej ojczyźnie i
jej bezklasowym społeczeństwie.
Ujarzmione maszyny, napęczniałe elektrycznością druty, rozhuśtane
techniką siły wytwórcze przyrody i uspołecznionych zakładów pracy dadzą
może wreszcie ludziom to, co ptakom i liliom polnym dają soki ziemi, bujność
owocującej zieleni i ożywcze szaleństwo słońca.
Henryk chorował. W marcu 1938 roku został zwolniony za kaucją.
Henryk i Zosia zamieszkali w Warszawie w domu Warszawskiej Spółdzielni
Mieszkaniowej na Żoliborzu. Henryk pracował w wydawnictwach Spółdzielni,
pisywał artykuły do różnych pism: Czarno na białem, Młodej Myśli Ludowej,
Sygnałów, Nowej Kwadrygi, najczęściej pod pseudonimem Henryka Kory.
Jednocześnie przygotowywał większą pracę do druku - „Młody Fryderyk
Schiller. Jego i nasza epoka”. Z pracy tej świetnie napisanej pozostały jedynie
fragmenty.
Przyjaźni się Henryk w owym czasie z Tołwińskimi i Byrskimi, spotyka
się z Michałem Szulkinem, Wandą Wasilewską i Janką Broniewską. Śnił
dalekosiężne projekty przebudowy życia kulturalnego w Polsce.
Możliwości szerszej pracy społecznej dla wszystkich działaczy o
poglądach antyfaszystowskich były wąskie, tym bardziej zacieśniały się dla
więźnia zwolnionego za kaucją. Mimo tych warunków Henryk kilkakrotnie
występował na wielkich zebraniach publicznych, między innymi na Kongresie
Dziecka zwołanym przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci.
W kilka dni po wybuchu wojny, Henryk wyszedł z Warszawy.
Kilkakrotnie zgłaszał się do wojska i w Warszawie, i po drodze, idąc do Wilna.
Zgłoszenia jego niezmiennie odrzucano.
W Wilnie spotkał się z towarzyszami z „Frontu”. W październiku 1939
roku oboje Dembińscy, Kazik i Lilka Petrusewiczowie wyjechali do Starej
Wilejki, powiatowego miasteczka w Zachodniej Białorusi. Henryk został
dyrektorem szkoły dla dorosłych, w której pracowali również Zosia Dembińska
i Petrusewiczowie. Mianowany inspektorem oświaty, przeniósł się na Polesie
do Hancewicz. W sąsiednim miasteczku Malkowiczach Kazik był dyrektorem
szkoły.
Henryk rozwinął szeroką działalność oświatową, walczył o zdobycie
przechodniego sztandaru dla swego powiatu, objeżdżał szkoły, konferował z
nauczycielami, wśród których był bardzo popularny. Jego talent organizacyjny i
krasomówczy, jego aktywność zwróciły uwagę władz radzieckich w Mińsku.
Zaproponowano mu pracę w polskim piśmie Sztandar Wolności. Henryk
odkłada na dalszą przyszłość wyjazd do Mińska, zbyt go pochłania praca
oświatowa, nie chce jej przerywać przed zakończeniem roku szkolnego.
1 maja 1941 roku przemawia po raz ostatni na wiecu w Hancewiczach na
placu do zgromadzonego kilkutysięcznego tłumu. Mówi bez kartki, bez
megafonu, porywa ludzi.
22 czerwca 1941 roku wybucha wojna. Niemcy po kilku dniach docierają
do Hancewicz. Próba ewakuacji zawodzi, Henryk i Zosia wychodzą z
Hancewicz i wędrują przez okoliczne wioski. Przyjmują ich i ukrywają szczerze
życzliwi Henrykowi nauczyciele. W wędrówce tej spotykają się z Kazikiem
Petrusewiczem i snują plany walki w partyzantce. Tymczasem wyjeżdżają do
siostry Kazika, do folwarku Melechy, znajdującego się o 40 kilometrów od
Baranowicz i 60 od Hancewicz. Ale konspiracja nie była ścisła – do gestapo
wpływa donos o miejscu pobytu Henryka i Kazika. Do Melech przyjeżdża po
nich gestapo. Kazik poszedł do Baranowicz starać się o dokumenty na obce
nazwisko dla siebie i Henryka. Aresztują Henryka i przewożą go do Hancewicz.
Popularność Henryka była tak duża, że nauczyciele wspólnie z miejscowym
księdzem składają do gestapo podpisaną przez nich petycję z prośbą o
wypuszczenie Henryka. Henrykowi oczywiście petycja ta nic nie pomogła.
Serdeczna przyjaźń łączyła „grupę wileńską” z warszawską lewicą akademicką.
Oto grupa „życiowców”, przebywających latem 1938 r. nad Jeziorem Trockim
w Tarakańcach. Obóz zorganizowany był przez młodzież Klubu Demokratycznego,
wśród której działali „życiowcy”.
Od dołu, od lewej: Janek Krasicki, Irena Raczyńska - „Issa”, Karol Kuryluk
(przybył ze Lwowa w sprawie współpracy „grupy wileńskiej” z redakcją „Sygnały”),
Ryszard Perl, Włodzimierz Bury.
12 sierpnia 1941 roku Henryk z grupą pięciu chłopów białoruskich
zostaje wyprowadzony do lasu koło Hancewicz. Po wyprowadzeniu do lasu
wspólnie z jednym z towarzyszy próbują ratować się ucieczką. Biegną w
przeciwne strony, licząc, że zmylą gestapowców i może chociaż jeden z nich
uratuje życie. Próba ucieczki zawiodła.