Hrabal Bohumił Postrzyżyny

background image

Bohumil Hrabal













Postrzy

ż

yny
















Przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski
















background image















Pani Bovary to ja. .


(Gustave Flaubert)



Lubi

ę

te kilka minut przed siódm

ą

wieczorem, kiedy szmatkami i zmi

ę

t

ą

„Polityk

ą

Narodow

ą

czyszcz

ę

szkła lamp, zapałk

ą

usuwam czer

ń

opalonych knotów, nakładam z powrotem mosi

ęż

ne

kołpaczki i dokładnie o siódmej nadchodzi ta cudowna chwila, kiedy przestaj

ą

pracowa

ć

maszyny w

browarze i dynamo tłocz

ą

ce pr

ą

d wsz

ę

dzie, gdzie

ś

wiec

ą

si

ę

ż

arówki, dynamo to zaczyna

zmniejsza

ć

obroty i w miar

ę

jak pr

ą

d słabnie, słabnie równie

ż

ś

wiatło

ż

arówek, z białego

ś

wiatła

staje si

ę

z wolna

ś

wiatło ró

ż

owe, a ze

ś

wiatła ró

ż

owego

ś

wiatło szare, s

ą

czone przez krep

ę

lub te

ż

organdyn

ę

, a

ż

wolframowe włókienka pokazuj

ą

pod sufitem czerwone rachityczne paluszki,

czerwony klucz wiolinowy. Wtedy zapalam knot; wkładam szkło, wysuwam

ż

ółty j

ę

zyczek,

nakładam mleczny klosz ozdobiony porcelanowymi ró

ż

ami. Lubi

ę

te kilka minut przed siódm

ą

wieczorem, patrz

ę

przez tych kilka chwil z upodobaniem w gór

ę

, kiedy

ś

wiatło wycieka z

ż

arówki jak

krew z poder

ż

ni

ę

tego koguta, patrz

ę

z upodobaniem na ten bledn

ą

cy podpis pr

ą

du elektrycznego i

wzdrygam si

ę

na my

ś

l,

ż

e mo

ż

e nadej

ść

chwila, kiedy do browaru zostanie doprowadzony pr

ą

d

miejski i wszystkie lampy w browarze, od latar

ń

w stajniach, lamp z okr

ą

głymi lusterkami,

wszystkich tych p

ę

katych lamp o okr

ą

głych knotach,

ż

e wszystkie te lampy którego

ś

dnia si

ę

nie

zapal

ą

, nikomu nie b

ę

dzie zale

ż

e

ć

na ich blasku, bo cały ten ceremoniał zostanie zast

ą

piony

kontaktem podobnym do kurka wodoci

ą

gowego, który zast

ą

pił urodziwe pompy. Lubi

ę

te swoje

płon

ą

ce lampy, w których

ś

wietle nosz

ę

na stół talerze i sztu

ć

ce, w których

ś

wietle otwieraj

ą

si

ę

gazety albo ksi

ąż

ki, lubi

ę

o

ś

wietlone blaskiem lamp r

ę

ce le

żą

ce od niechcenia na obrusie, odci

ę

te

ludzkie r

ę

ce; ze splotu ich linii mo

ż

na wyczyta

ć

charakter człowieka, do którego te r

ę

ce nale

żą

;

lubi

ę

owe przeno

ś

ne lampki naftowe, z którymi wychodz

ę

wieczorami naprzeciw go

ś

ciom i

o

ś

wietlam im twarze i drog

ę

, lubi

ę

lampy, w których

ś

wietle robi

ę

szydełkiem firanki i pogr

ąż

am si

ę

w gł

ę

bokich marzeniach, lampy, które zgaszone gwałtownym dmuchni

ę

ciem wydaj

ą

dławi

ą

cy sw

ą

d,

wypełniaj

ą

cy ciemny pokój niczym wyrzut. Ach, gdybym tak znalazła w sobie do

ść

siły i kiedy do

browaru doprowadz

ą

pr

ą

d,

ż

ebym przynajmniej raz w tygodniu którego

ś

wieczoru zapaliła lampy i

przysłuchiwała si

ę

melodyjnemu syczeniu

ż

ółtego

ś

wiatła, które rzuca gł

ę

bokie cienie i skłania do

ostro

ż

nego st

ą

pania i do marze

ń

.

Francin zapalał w biurze dwie p

ę

kate lampy o okr

ą

głych knotach, dwie lampy gderaj

ą

ce nieustannie

jak dwie przekupki, dwie lampy, które stały na kra

ń

cach ogromnego stołu, lampy, które tchn

ę

ły

ciepłem niczym piecyki, lampy, które z ogromnym apetytem pochłaniały łakomie naft

ę

. Zielone

klosze tych p

ę

katych lamp odcinały niemal jak pod linijk

ę

przestrze

ń

ś

wiatła i cienia, tak

ż

e kiedy

patrzyłam przez okno do biura, Francin był zawsze rozci

ę

ty na Francina polanego witriolem i

Francina, którego pochłon

ą

ł mrok. Mosi

ęż

ne maszynki, w których knot porusza! si

ę

przesuwany

poziom

ą

ś

rub

ą

w dół albo

w gór

ę

, te mosi

ęż

ne koszyczki miały ogromny ci

ą

g; te lampy Francina potrzebowały tyle tlenu,

ż

e

wysysały wokół siebie powietrze, tak

ż

e kiedy Francin poło

ż

ył w pobli

ż

u lampy papierosa, mosi

ęż

ne

sito wci

ą

gało wst

ę

gi bł

ę

kitnego dymu i dym z papierosa, dostawszy si

ę

do magicznego kr

ę

gu

background image

p

ę

katych lamp, zostawał nieubłaganie wchłoni

ę

ty i po

ż

arty w szkle przez płomie

ń

, który nad

kołpaczkiem

ś

wiecił zielonkawo jak

ś

wiatło, jakie wydziela spróchniały pie

ń

,

ś

wiatło jak bł

ę

dny

ognik, jak ogie

ń

ś

wi

ę

tego Eliasza, jak Duch

Ś

wi

ę

ty, który zst

ą

pił pod postaci

ą

fioletowego

płomyczka unosz

ą

cego si

ę

nad tłustym

ż

ółtym

ś

wiatłem okr

ą

głego knota. I w blasku tych lamp

Francin zapisywał w otwartych ksi

ę

gach browarnianych roczn

ą

produkcj

ę

piwa, wydatki i dochody,

sporz

ą

dzał sprawozdania tygodniowe i miesi

ę

czne, aby pod koniec ka

ż

dego roku zrobi

ć

bilans za

cały rok kalendarzowy, i karty tych ksi

ą

g l

ś

niły jak nakrochmalone gorsy. Kiedy Francin obracał

kart

ę

, te dwie pucułowate lampy gorszyły si

ę

ka

ż

dym ruchem, tak

ż

e groziły zga

ś

ni

ę

-ciem,

rozgdakiwały si

ę

te dwie lampy, jakby to były wyrwane ze snu dwa ogromne ptaki, zupełnie jakby te

dwie lampy poruszały gniewnie długimi szyjami, rozrzucały po suficie oddychaj

ą

ce nieustannie

chi

ń

skie cienie przedpotopowych zwierz

ą

t, na suficie w tych półcieniach widziałam zawsze

wachluj

ą

ce si

ę

uszy słoni, unoszone oddechem klatki piersiowe ko

ś

ciotrupów, dwie wielkie

ć

my

wbite na pal

ś

wiatła wyrastaj

ą

cy ze szkła wprost ku sufitowi, gdzie l

ś

niło nad ka

ż

d

ą

lamp

ą

okr

ą

głe

o

ś

lepiaj

ą

ce lusterko, o

ś

wietlony ostro srebrny pieni

ą

dz, który nieustannie, niemal niedostrzegalnie,

ale jednak poruszał si

ę

wyra

ż

aj

ą

c nastrój ka

ż

dej lampy. Obróciwszy kart

ę

, Fran-cin wpisywał znowu imiona i nazwiska

szynkarzy i restauratorów. Brał wówczas stalówk

ę

redis numer trzy i tak jak w starych mszałach i

wa

ż

nych aktach i dokumentach ka

ż

de słowo rozpoczynał inicjałem, wszystkie te inicjały pełne były

rozwichrzonych pukielków i wzdymaj

ą

cych si

ę

linii, kiedy siedziałam w biurze i patrzyłam z mroku

na jego r

ę

ce, które lampy biurowe opryskiwały gaszonym wapnem, zawsze odnosiłam wra

ż

enie,

ż

e

inicjały te Fran-cin wzoruje na moich włosach,

ż

e s

ą

mu one natchnieniem, wpatrywał si

ę

zawsze w

moje włosy, z których tryskało

ś

wiatło, w lustrze widziałam,

ż

e gdzie ja byłam wieczorem, tam

zawsze dzi

ę

ki mojej fryzurze i gatunkowi moich włosów było o jedn

ą

lamp

ę

wi

ę

cej, Francin t

ą

stalówk

ą

redis wpisywał zwykłe litery pocz

ą

tkowe, po czym brał cienkie piórka i zgodnie z impulsem

maczał je na przemian w atramentach: zielonym, niebieskim i czerwonym, i wokół inicjałów
zaczynał rysowa

ć

moje niesforne włosy, i tak jak krzak ró

ż

y, który obrasta altank

ę

, tak samo

Francin g

ę

st

ą

sieci

ą

i gał

ą

zkami krzywych linii moich włosów zdobił pocz

ą

tkowe litery imion i

nazwisk szynkarzy oraz restauratorów.
Kiedy pó

ź

niej zm

ę

czony wracał z biura i stał w drzwiach w cieniu, białe mankiety wskazywały, jak

cały miniony dzie

ń

go wyczerpał, mankiety te dotykały niemal jego kolan, w ci

ą

gu całego dnia

Francin brał na swoje barki tyle trosk i ci

ęż

arów,

ż

e wieczorem zawsze był o dziesi

ęć

centymetrów

ni

ż

szy, a mo

ż

e i o wi

ę

cej. A ja wiedziałam,

ż

e najwi

ę

ksz

ą

jego trosk

ą

jestem ja,

ż

e od czasu kiedy

zobaczył mnie po raz pierwszy,

ż

e od tego czasu nosi mnie na plecach w niewidzialnym, a jednak

bardzo konkretnym tornistrze, w tornistrze, który z dnia na dzie

ń

staje si

ę

coraz ci

ęż

szy. Tak wi

ę

c

co wieczór stali

ś

my pod opuszczan

ą

płon

ą

c

ą

lamp

ą

, zielony klosz był tak ogromny,

ż

e mie

ś

cili

ś

my

si

ę

pod nim oboje, był to

ż

yrandol niczym parasol, pod którym stali

ś

my w ulewie sycz

ą

cego

ś

wiatła

lampy naftowej, obejmowałam Francina jedn

ą

r

ę

k

ą

, a drug

ą

r

ę

k

ą

głaskałam go z tyłu po głowie, on

miał oczy zamkni

ę

te i oddychał gł

ę

boko; kiedy uspokoił si

ę

, obejmował mnie w pasie i wygl

ą

dało to

tak, jakby

ś

my chcieli rozpocz

ąć

jaki

ś

taniec towarzyski, jednak

ż

e to było co

ś

wi

ę

cej, to była

oczyszczaj

ą

ca k

ą

piel, podczas której Francin szeptał mi do ucha wszystko, co mu si

ę

w ci

ą

gu tego

dnia przytrafiło, a ja głaskałam go i ka

ż

dy ruch mojej r

ę

ki wygładzał jego zmarszczki, a potem on

dotykał moich rozpuszczonych włosów; za ka

ż

dym razem

ś

ci

ą

gałam ten porcelanowy

ż

yrandol

ni

ż

ej, na obwodzie

ż

yrandola wisiały g

ę

sto ró

ż

nokolorowe szklane rurki poł

ą

czone paciorkami,

chrz

ęś

ciły te wisiorki koło naszych uszu jak cekiny i ozdóbki wokół bioder tureckiej tancerki,

wydawało mi si

ę

niekiedy,

ż

e ta ogromna opuszczana lampa jest szklanym kapeluszem wci

ś

ni

ę

tym

nam obojgu a

ż

po uszy, kapeluszem obwieszonym mnóstwem przystrzy

ż

onych sopli...

Ostatni

ą

zmarszczk

ę

sp

ę

dziłam z twarzy Francina gdzie

ś

we włosy albo za uszy, a on otworzył

oczy, wyprostował si

ę

, mankiety miał znowu na wysoko

ś

ci bioder, spojrzał na mnie nieufnie, a kiedy

u

ś

miechn

ę

łam si

ę

i przytakn

ę

łam, on tak

ż

e si

ę

u

ś

miechn

ą

ł, po czym spu

ś

cił oczy i usiadł za stołem,

o

ś

mielił si

ę

i patrzył na mnie, a ja na niego i widziałam,

ż

e mam nad nim wielk

ą

władz

ę

, moje oczy

urzekaj

ą

go jak oczy pytona, kiedy wpatruje si

ę

w przera

ż

on

ą

zi

ę

b

ę

.

Dzi

ś

wieczorem na ciemnym podwórku zar

ż

ał ko

ń

, potem dobiegło jeszcze jedno r

ż

enie, a

nast

ę

pnie rozległ si

ę

t

ę

tent kopyt, brz

ę

czenie ła

ń

cuchów i podzwanianie sprz

ą

czek, Francin

podniósł si

ę

i nasłuchiwał, wzi

ę

łam lamp

ę

i wyszłam na korytarz, i otwarłam drzwi. W mroku na

dworze furman browarniany wołał: Hola, Ede, Kar

ę

, hola, do diabła! - ale gdzie tam, od strony stajni

p

ę

dziły belgijskie wałachy z latarni

ą

na przedpier

ś

niu; kiedy tak wracały zm

ę

czone, wyprz

ę

gni

ę

te z

background image

wozu, w chom

ą

tach, z lejcami zawieszonymi na ozdobnych guzach tych chom

ą

t i w całej uprz

ęż

y

po całodziennym rozwo

ż

eniu piwa, kiedy ka

ż

dy s

ą

dził: te wykastrowane ogiery nie my

ś

l

ą

o niczym

innym, tylko o sianie i wiaderku młótu, i odrobince owsa, a wi

ę

c te dwa wałachy cztery razy do roku

ni st

ą

d, ni zow

ą

d przypominały sobie o swoich

ź

rebi

ę

cych latach, o swojej genialnej młodo

ś

ci,

pełnej nie rozwini

ę

tych jeszcze, ale mimo wszystko ju

ż

gruczołów, i buntowały si

ę

, podnosiły

niewielki rokosz, dawały sobie znak w zapadaj

ą

cym zmierzchu, kiedy wracały do stajni, a teraz

spłoszyły si

ę

, spłoszyły, tak mówi

ą

ludzie,

ż

e te byłe ogiery spłoszyły si

ę

, ale one si

ę

nie spłoszyły,

one nie zapomniały,

ż

e jeszcze ci

ą

gle i do ostatniej chwili mo

ż

na i

ść

nawet zwierz

ę

c

ą

drog

ą

wolno

ś

ci... przelatywały teraz obok słu

ż

bowych mieszka

ń

betonowym chodnikiem, kopyta ich

krzesały iskry i lampa na piersiach nar

ę

cznego wałacha trz

ę

sła si

ę

w

ś

ciekle i podrygiwała

o

ś

wietlaj

ą

c powiewaj

ą

ce sprz

ą

czki i urwane lejce, wychyliłam si

ę

i w delikatnym blasku lampy

naftowej przemkn

ę

ła ta belgijska para, spasione ogromne wałachy, Ede i Kar

ę

, które wa

ż

yły razem

dwadzie

ś

cia pi

ęć

cetnarów, wprawionych teraz w ruch, i ruch ten groził nieustannie upadkiem, a

upadek jednego konia oznaczał upadek drugiego, poł

ą

czone bowiem były ze sob

ą

pier

ś

cieniami i

skórzanymi lejcami, i sprz

ą

czkami, jednak

ż

e jakby w tym galopie nieustannie si

ę

ze sob

ą

porozumiewały, płoszyły si

ę

oba jednocze

ś

nie, zmieniaj

ą

c si

ę

na prowadzeniu nie wi

ę

cej ni

ż

o kilka

centymetrów... za nimi za

ś

biegł nieszcz

ę

sny furman z batem, furman dr

żą

cy z przera

ż

enia, bo

gdyby jeden z koni złamał nog

ę

, kierownictwo browaru potr

ą

całoby mu za to przez kilka lat... a

strata obu koni oznaczała jedno: płaci

ć

do ko

ń

ca

ż

ycia... — Hola, Ede i Kar

ę

! Hola, do diabła! —

jednak

ż

e zaprz

ę

g p

ę

dził ju

ż

naprzeciw wie-trzalni koło słodowni, teraz kopyta ich zmi

ę

kły w

błotnistej drodze obok komina i stodół, tak

ż

e i wałachy musiały zwolni

ć

, po czym koło stajni, na

kocich łbach, znów nabrały szybko

ś

ci, a na betonowym chodniku, z którego ka

ż

da ci

ą

gn

ą

ca si

ę

po

ziemi sprz

ą

czka, ka

ż

dy ła

ń

cuszek, ka

ż

da podkowa krzesała iskry, tutaj te dwa belgi rozp

ę

dziły si

ę

,

tak

ż

e to nie był ju

ż

bieg, ale powstrzymywany upadek, z nozdrzy buchały im kł

ę

by pary, oczy miały

wytrzeszczone i pełne przera

ż

enia, na zakr

ę

cie koło biura oba po

ś

lizn

ę

ły si

ę

na tym betonowym

chodniku jak w filmowej grotesce, ale oba jechały na tylnych podkowach, które krzesały iskry,
furman zamarł ze zgrozy. Francin podbiegi do drzwi, ale ja stałam oparta o futryn

ę

i modliłam si

ę

,

aby tym koniom nic si

ę

nie stało, bardzo dobrze wiedziałam,

ż

e ich sprawa jest tak

ż

e moj

ą

spraw

ą

,

lecz
Ede i Kar

ę

ju

ż

znowu biegły obok siebie i zgodnie kłusowały naprzeciw wietrzalni koło słodowni,

podkowy ich cichły w mi

ę

kkim błocie drogi koło stodół, i znów dały sobie znak, i run

ę

ły przed siebie

po raz trzeci, furman odskoczył i kiedy jeden z koni napi

ą

ł wodze, lampa poleciała łukiem i rozbiła

si

ę

o pralni

ę

, i ten trzask dodał belgom nowych sił, zar

ż

ały najpierw jeden po drugim, potem obydwa

jednocze

ś

nie pogalopowały po betonowym chodniku... patrzyłam na Francina, tak jakbym to była

ja, ja, która przemieniłam si

ę

w par

ę

belgijskich koni, to był ten mój buntowniczy charakter, raz na

miesi

ą

c poszale

ć

, mnie tak

ż

e ogarniało co kwartał pragnienie wolno

ś

ci, mnie, która wcale nie byłam

wykastrowana, ale wprost przeciwnie: zdrowa, niekiedy a

ż

nadto zdrowa... i Francin patrzył na

mnie, i wiedział,

ż

e ten spłoszony belgijski zaprz

ę

g, te jasne powiewaj

ą

ce grzywy i pot

ęż

ne ogony

ci

ą

gn

ą

ce si

ę

w powietrzu za kasztanowatymi ciałami,

ż

e to ja — nie ja, ale ten mój charakter, te

moje lec

ą

ce po

ś

ród ciemnej nocy spłoszone złote włosy, te moje powiewaj

ą

ce swobodnie

k

ę

dziory... i odepchn

ą

ł mnie, i teraz Francin stał z wyci

ą

gni

ę

tymi r

ę

koma w tunelu

ś

wiatła płyn

ą

cego

z korytarza, z wyci

ą

gni

ę

tymi ramionami ruszył naprzeciw koniom wołaj

ą

c: — Idudududu! Hola! — i

belgijskie wykastrowane ogiery zahamowały krzesz

ą

c kopytami iskry, Francin odskoczył i wzi

ą

ł

nar

ę

cznego za uzd

ę

,

ś

ci

ą

gn

ą

ł j

ą

, wbił w spieniony pysk zwierz

ę

cia, i ruch koni ucichł, sprz

ą

czki i

lejce, i szory uprz

ęż

y opadły na ziemi

ę

, przybiegł furman i wzi

ą

ł siodłowego konia za uzd

ę

...

— Panie kierowniku... — wymamrotał wo

ź

nica.

— Wytrze

ć

słom

ą

i oprowadzi

ć

po podwórzu... Ta para ma warto

ść

czterdziestu tysi

ę

cy, rozumie

pan, panie Marcinie? — powiedział Francin i wszedł w drzwi domu, tak jak wchodz

ą

ułani, u których

za Austrii słu

ż

ył, gdybym nie odskoczyła, powaliłby mnie, przeszedłby po mnie... z mroku słycha

ć

było pó

ź

niej uderzenie bata i bolesne r

ż

enie belgijskich koni, przekle

ń

stwa i odgłos uderze

ń

biczyskiem, a potem podskakiwanie koni w mroku i trzaskanie długiego bicza, który owijał si

ę

belgom wokół nóg i przecinał skór

ę

. - ,

Jednak

ż

e mój portret to równie

ż

cztery prosi

ę

ta, browarniane prosi

ę

ta, karmione młotem i

ziemniakami, a w lecie, kiedy dojrzewały buraki, chodziłam po na

ć

buraczan

ą

, na

ć

t

ę

siekałam,

polewałam zaczynem i starym piwem i prosi

ę

ta spały dwadzie

ś

cia godzin na dob

ę

i codziennie

przybywało im na wadze po całym kilogramie, te moje prosi

ą

tka słyszały mnie, jak id

ę

doi

ć

kozy, i

background image

ju

ż

kwiczały z rado

ś

ci, bo nie wiedziały,

ż

e jedn

ą

par

ę

sprzedam na szynki, a druga para pójdzie

pod nó

ż

podczas domowego

ś

winiobicia. Kiedy szłam doi

ć

kozy, to prosi

ę

ta kwiczały z zachwytu,

bo wiedziały,

ż

e wszystko mleko, jakie nadoj

ę

, wlej

ę

im natychmiast do koryta. Pan Cicwa-rek tylko

popatrzył na prosi

ę

ta i od razu mówił, ile te prosi

ę

ta wa

żą

, i zawsze si

ę

zgadzało, potem t

ę

par

ę

prosi

ą

t brał na r

ę

ce i wrzucał do takiego półkoszka, rze

ź

nie -kiej bryczki, zaci

ą

gał nad nimi siatk

ę

i

powiadał:
— Broni

ą

si

ę

te stworzonka jak moja stara, kiedym jej za młodych lat chciał skra

ść

pierwszego

całusa.
— Papapaa, moje prosiaczki, b

ę

d

ą

z was pi

ę

kne szy-neczki — mówiłam prosi

ą

tkom na

po

ż

egnanie.

Jednak

ż

e prosi

ę

ta nie marzyły o takiej sławie, wiedziałam o tym, ale ka

ż

dy z nas musi kiedy

ś

umrze

ć

, a natura jest miłosierna, kiedy ju

ż

nic nie mo

ż

na zrobi

ć

, wszystko, co

ż

yje i co ma za chwil

ę

umrze

ć

, wszystko ogarnia przera

ż

enie, jakby zwierz

ą

tkom i ludziom spaliły si

ę

bezpieczniki, a

potem ju

ż

nic nie czuj

ą

i nic ich nie boli, ten strach przykr

ę

ca knoty lamp, tak

ż

e

ż

ycie ju

ż

tylko

ledwie migoce i ze zgrozy o niczym nie wie. Do rze

ź

ników nie miałam szcz

ęś

cia, ten pierwszy dodał

mi do kiszek w

ą

trobianych tyle imbiru,

ż

e mi z nich zrobił cukierki, ten drugi znowu

ż

pił od rana tyle,

ż

e jak uniósł pałk

ę

, aby ogłuszy

ć

prosi

ę

, to sam sobie przetr

ą

cił nog

ę

, stałam z przygotowanym

no

ż

em, niewiele brakowało, a ze zło

ś

ci zar

ż

n

ę

łabym tego rze

ź

nika, którego zreszt

ą

musiałam

jeszcze zawie

źć

bryczk

ą

do szpitala i szuka

ć

innego. Trzeci rze

ź

nik z kolei przyniósł swój

wynalazek, zamiast parzenia wymy

ś

lił opalanie szczeciny lamp

ą

spawalnicz

ą

, nie zup

ę

powinnam

była wyla

ć

do ust

ę

pu, ale tego rze

ź

nika, poniewa

ż

nie tylko szczecina pozostała, ale przede

wszystkim prosi

ę

cuchn

ę

ło benzyn

ą

, tak

ż

e zup

ę

musieli

ś

my wyla

ć

do kanału, bo nawet pozostałe

przy

ż

yciu prosi

ę

nie chciało jej je

ść

.

Pan Myclik to był rze

ź

nik, rze

ź

nik w sam raz na mój gust! Kazał sobie poda

ć

tart

ą

marmurkow

ą

babk

ę

i biał

ą

kaw

ę

, a rumu napił si

ę

dopiero wówczas, kiedy w

ą

trobianki były ju

ż

w kotle, rze

ź

nik,

który przyniósł ze sob

ą

wszystkie swoje przybory owini

ę

te w

ś

ciereczki, przyniósł te

ż

trzy fartuchy, jeden miał na sobie

podczas bicia, parzenia i patroszenia, drugi wkładał, kiedy wysypywał na stół podroby, a trzeci
dopiero wówczas, kiedy prawie wszystko było gotowe. Pan Myclik nauczył mnie tak

ż

e, abym kupiła

sobie jeden specjalny kocioł i tego kotła u

ż

ywała jedynie do gotowania w

ą

trobianek i krwawych

kiszek, i salcesonów, i podrobów, i do topienia sadła, bo co si

ę

w nim gotuje, tym garnek nasi

ą

ka, a

ś

winiobicie, łaskawa pani, to to samo, jak kiedy ksi

ą

dz odprawia msz

ę

ś

wi

ę

t

ą

, bo zawsze idzie o

krew i o mi

ę

so, czyli ciało.

Potem piekli

ś

my ciasto do bułczanek i krwawych kiszek, przywie

ź

li

ś

my bali

ę

i do pó

ź

nej nocy

gotowałam kasz

ę

i na talerze ponasypywałam odpowiedni

ą

ilo

ść

soli i pieprzu, i imbiru, i majeranku,

i tymianku, prosi

ą

tko nie dostało ju

ż

w południe je

ść

i zaczynało czu

ć

zapach rze

ź

-nickiego

fartucha, pozostałe zwierz

ę

ta tak

ż

e były smutne i ciche, ju

ż

teraz dr

ż

ały jak li

ś

cie osiki, inne drzewa

stoj

ą

spokojnie, burza jest gdzie

ś

w Karpatach albo w Alpach, ale li

ś

cie osiki dr

żą

i dygoc

ą

jak moje

prosi

ę

, które jutro zostanie zabite.

Prosi

ę

wyprowadzałam z chlewika zawsze ja. Nie lubiłam, gdy podwi

ą

zywało si

ę

prosi

ą

tku ryj

sznurem, po co sprawia

ć

mu ból, i kiedy wyprowadzałam rze

ź

nikowi prosi

ę

podst

ę

pem, drapałam je

w ryjek, potem w czoło, potem w grzbiet; pan Mycłik podszedł z tyłu z siekier

ą

, uniósł j

ą

w gór

ę

i

pot

ęż

nym ciosem powalił prosi

ę

, po czym na wszelki wypadek dorzucił jeszcze dwa, trzy mokre

ciosy w roztrzaskan

ą

czaszk

ę

prosi

ę

cia, podałam panu Myclikowi nó

ż

, a on ukl

ą

kł i wbił ostrze w

szyj

ę

, i chwil

ę

szukał czubkiem no

ż

a t

ę

tnicy, potem wytrysn

ę

ła struga krwi, a ja podstawiłam

garnek, nast

ę

pnie za

ś

jeszcze wielki rondel, ilekro

ć

zmieniałam naczynie, pan Myclik za ka

ż

dym

razem uprzejmie powstrzymywał dłoni

ą

płyn

ą

c

ą

krew, aby j

ą

znowu pu

ś

ci

ć

, a wtedy ju

ż

warz

ą

-

chwi

ą

bełtałam krew, aby nie krzepła, potem tak

ż

e drug

ą

r

ę

k

ą

, obiema r

ę

kami jednocze

ś

nie

mieszałam

ś

liczn

ą

dymi

ą

c

ą

krew, pan Myclik z pomocnikiem, panem Marcinem, furmanem, wło

ż

yli

prosi

ę

do balii i lali na nie wrz

ą

c

ą

wod

ę

z dzbanów, a ja musiałam zakasa

ć

r

ę

kawy i

rozcapierzonymi palcami miesza

ć

stygn

ą

c

ą

krew, zakrzepłe krwawe strz

ę

py rzucałam kurom, obie

r

ę

ce miałam a

ż

po łokcie zanurzone w stygn

ą

cej krwi, r

ę

ce mi słabły, poruszałam nimi, jakbym wraz

z prosi

ę

ciem wydawała ostatnie tchnienie, ostatnie kł

ę

by zakrzepłej krwi, a potem krew rzedła,

stygła; wyci

ą

gn

ę

łam r

ę

ce z garnków i rondli, a tymczasem oparzone, ogolone prosi

ę

wjechało z

wolna na haku pod belk

ę

otwartej drewutni.

background image

Odci

ę

ta głowa prosi

ę

cia wraz z ryjkiem le

ż

ała na stole, dwie łopatki wła

ś

nie przyniosłam. I ju

ż

biegłam przez podwórze z włosami spi

ę

tymi pod chusteczk

ą

, aby nie straci

ć

ani chwili, bo pan

Myclik wyci

ą

gn

ą

ł kiszki i kazał pomocnikowi, by poszedł obróci

ć

je i umy

ć

, a sam — niczym

ś

lepy

Hanusz w wie

ż

owym zegarze — grzebał na pami

ęć

we wn

ę

trzno

ś

ciach prosi

ę

cia, co

ś

tu i ówdzie

po-nacinał i

ś

ledziona, w

ą

troba oraz

ż

ą

dek oderwały si

ę

, a po nich równie

ż

płuca i serce.

Nastawiłam ceber i spłyn

ę

ły tam wszystkie te pi

ę

kne podroby, ta symfonia soczystych barw i

kształtów, nic mnie nie wprawiało w taki zachwyt jak jasnoczerwone wieprzowe płuca, wzd

ę

te

cudownie jak g

ą

bczasta guma, nic nie jest tak nami

ę

tne w kolorze jak ciemnobr

ą

zowa barwa

w

ą

troby przyozdobiona szmaragdem

ż

ółci, niczym chmury przed burz

ą

, niczym delikatne baranki —

tak wła

ś

nie ci

ą

gnie si

ę

wzdłu

ż

kiszek grudkowate sadło,

ż

ółte jak topi

ą

ca si

ę

ś

wieca, jak pszczeli

wosk. A ta krta

ń

zbudowana z niebieskich i ja-snoczerwonych pier

ś

cieni jak rura kolorowego

odkurzacza. A kiedy wysypali

ś

my te cuda na płyt

ę

stołu, pan Mycłik wzi

ą

ł nó

ż

, naostrzył o osełk

ę

,

po czym zacz

ą

ł obcina

ć

: tu kawałeczek jeszcze ciepłego mi

ę

ska, tam kawałeczek w

ą

troby, ówdzie

cał

ą

nereczk

ę

i pół

ś

ledziony, a ja nastawiłam wielki garnek z przysma

ż

on

ą

cebulk

ą

i wsun

ę

łam te

kawałeczki prosi

ę

cia do piekarnika, osoliwszy je przedtem starannie i przyprawiwszy pieprzem, tak

aby gulasz był gotów na południe.
Nabierałam sitem gotowane podroby wieprzowe, golonk

ę

, przepołowion

ą

głow

ę

, wysypywałam na

stół jeden kawałek mi

ę

sa za drugim, pan Myclik wybierał ko

ś

ci, a kiedy mi

ę

so troch

ę

przestygło,

brałam w palce kawałeczek ryjka i kawałeczek ogonka, zamiast chleba przegryzałam to prosi

ę

cym

uchem, potem do kuchni wpadał Francin, nigdy nie jadł, nie mógł tego wzi

ąć

do ust, stał wi

ę

c przy

piecu i przegryzał suchy chleb popijaj

ą

c kaw

ą

i patrzył na mnie, i wstydził si

ę

zamiast mnie, a ja

jadłam z apetytem i piłam piwo wprost z litrowej butelki, pan Myclik u

ś

miechał si

ę

; aby mnie nie

urazi

ć

, wzi

ą

ł kawałek mi

ę

sa, po namy

ś

le jednak odło

ż

ył je i napił si

ę

białej kawy przegryzaj

ą

c

marmurkow

ą

babk

ą

, po czym si

ę

gn

ą

ł po maszynk

ę

do krojenia mi

ę

sa i podkasał r

ę

kawy, wskutek

energicznych ruchów kawałki mi

ę

sa zacz

ę

ły traci

ć

swój kształt i funkcj

ę

i ci

ę

te półksi

ęż

ycami

ruchomych no

ż

y mi

ę

so przemieniało si

ę

z wolna w nadzienie, i pan Myclik nadstawiał dło

ń

, a ja

wkładałam mu w ni

ą

sparzone przyprawy, pan Myclik był jedynym rze

ź

nikiem, dla którego musiałam

przyprawy zalewa

ć

wrz

ą

c

ą

wod

ą

, bo — jak powiadał, a ja rozumiałam to bardzo konkretnie —

sprzyja to dokładniejszemu rozproszeniu i wzmaga nat

ęż

enie oraz intensywno

ść

zapachów, a

potem dodał rozmoczonej bułki i wszystko raz jeszcze przemieszał i mocnymi dło

ń

mi i palcami

wymiesił i wyrobił, po czym zgarn

ą

ł nadzienie z obu dłoni, nabrał troch

ę

, spróbował, patrzył w sufit i

był w tej chwili pi

ę

kny jak poeta, wpatrywał si

ę

w sufit z zachwytem i powtarzał sobie: pieprz, sól,

imbir, tymianek, bułka, czosnek, a kiedy odmówił ten rze

ź

nicki akt strzelisty i pocz

ę

stował mnie,

wzi

ę

łam na palec i wło

ż

yłam do ust, i smakowałam, patrzyłam tak

ż

e w sufit i z oczyma pełnymi

wieprzowego zachwytu rozpo

ś

cierałam i smakowałam na j

ę

zyku pawi ogon wszystkich tych

zapachów, a potem skin

ę

łam głow

ą

,

ż

e jako gospodyni aprobuj

ę

bukiet smakowy i nic ju

ż

nie stoi

na przeszkodzie, aby zacz

ąć

robi

ć

kiszki w

ą

trobiane. I pan Myclik brał poci

ę

te, na jednym ko

ń

cu

spi

ę

te drewnian

ą

szpilk

ą

jelitka, dwoma palcami prawej r

ę

ki rozszerzał otwór, a drug

ą

r

ę

k

ą

tylko

naciskał i z gar

ś

ci wyrastała mu pi

ę

kna w

ą

trobianeczka, któr

ą

brałam od niego i spinałam

drewienkiem, i tak pracowali

ś

my, a w miar

ę

jak ubywało nadzienia, rósł w poł

ą

czonych naczyniach

jelit stos kiszek w

ą

trobianych.

— Panie Marcinie, gdzie si

ę

pan znów podziewa? — wołał raz po raz pan Myclik, bo furman pan

Marcin za ka

ż

dym razem, chyba przez całe swoje

ż

ycie, jak tylko miał troszk

ę

czasu, stał w

drewutni, w komórce, za wozem, w korytarzu, wyci

ą

gał okr

ą

głe lusterko i wpatrywał si

ę

w nie, tak

bardzo si

ę

sobie podobał,

ż

e zawsze to, co widział w okr

ą

głym lusterku, wstrz

ą

sało nim, całymi

godzinami potrafił sta

ć

w chlewiku, zapominał pój

ść

do domu, bo wyrywał sobie p

ę

setk

ą

włoski z

nosa, wyskubywał kłaczki z brwi, a nawet farbował nie tylko włosy, ale przy-czerniał rz

ę

sy i

pudrował twarz. Mówiłam sobie,

ż

e przy nast

ę

pnym prosi

ę

ciu b

ę

dzie mi musiał Francin przysła

ć

z

browaru kogo innego do pomocy. — Panie Marcinie, gdzie

ż

pan, na miło

ść

bosk

ą

, znowu był?

Prosz

ę

kroi

ć

to sadło, b

ę

dziemy robi

ć

kaszanki i bułczanki, gdzie pan si

ę

podziewał?

Pan Myclik napełniał kaszaneczki, wypił ju

ż

drugi kieliszek rumu i ni st

ą

d, ni zow

ą

d wło

ż

ył r

ę

k

ę

w

krwawe nadzienie i zrobił mi palcem krwaw

ą

smug

ę

na policzku. I zacz

ą

ł si

ę

cichutko

ś

mia

ć

, oczko

błysn

ę

ło mu jak pier

ś

cionek, si

ę

gn

ę

łam do krwawego garnka, a kiedy chciałam przeci

ą

gn

ąć

r

ę

k

ą

po

policzku rze

ź

nika, uchylił si

ę

, ja za

ś

trafiłam dłoni

ą

w biał

ą

ś

cian

ę

, nim jednak zd

ąż

yłam j

ą

pobrudzi

ć

, pan Myclik zdołał zrobi

ć

mi drug

ą

smug

ę

, nie przestaj

ą

c przy tym spina

ć

jelit

drewnianymi szpilkami. Znowu wło

ż

yłam r

ę

k

ę

w krew i rzuciłam si

ę

za nim biegiem, pan Myclik

background image

uchylił si

ę

kilka razy, jakby wykonywał figury sabaudzkiego ta

ń

ca, potem jednak udało mi si

ę

umaza

ć

mu twarz i dalej spinałam kaszaneczki, i

ś

miałam si

ę

, ilekro

ć

popatrzyłam na rze

ź

nika,

który

ś

miał si

ę

zdrowym gło

ś

nym

ś

miechem, nie był to tylko taki sobie

ś

miech, ale

ś

miech si

ę

gaj

ą

cy

niejako w poga

ń

skie czasy, kiedy ludzie wierzyli w moc krwi i

ś

liny, nie potrafiłam si

ę

powstrzyma

ć

,

raz jeszcze si

ę

gn

ę

łam do ka-szankowej krwi, by raz jeszcze umaza

ć

mu twarz, ale on znowu si

ę

uchylił, trafiłam w pró

ż

ni

ę

, a on — rechoc

ą

c gło

ś

no — zrobił mi jeszcze jedn

ą

smug

ę

, a przy tym

spinał kaszaneczki nadal, pan Marcin przyniósł skrzynk

ę

piwa z komory piwnej, a kiedy schylał si

ę

ostro

ż

nie, przejechałam mu po policzku dłoni

ą

pełn

ą

krwawego nadzienia, a furman pan Marcin

wyj

ą

ł z kieszeni okr

ą

głe lusterko, spojrzał na siebie i chyba spodobał si

ę

sobie bardziej ni

ż

kiedykolwiek przedtem, za

ś

miał si

ę

zdrowo i nabrał na trzy palce czerwonego nadzienia, rzuciłam

si

ę

biegiem do pokoju, pan Marcin biegł za mn

ą

, zacz

ę

łam krzycze

ć

zapominaj

ą

c,

ż

e za

ś

cian

ą

odbywa si

ę

posiedzenie rady nadzorczej browaru,

ż

e słycha

ć

wyra

ź

nie łoskot krzeseł i wołanie, ale

pan Marcin umazał mnie krwi

ą

i

ś

miał si

ę

, ta krew nas jako

ś

zbli

ż

yła,

ś

miałam si

ę

i ja, siadłam na

kanapie, trzymałam r

ę

ce przed sob

ą

jak lalka, aby nie pobrudzi

ć

obi

ć

, pan Marcin tak samo

wyci

ą

gał umazan

ą

r

ę

k

ę

, ale cała reszta jego ciała z wolna ulegała

ś

miechowi, zaczynała drga

ć

, a

gardło wybuchn

ę

ło radosnym, dławi

ą

cym i wywołuj

ą

cym ataki kaszlu rechotem, i przybiegł pan

Myclik, i pełn

ą

dłoni

ą

przejechał po twarzy pana Marcina, ziarnka kaszy błyszczały na niej jak perły,

a pan Marcin przestał si

ę

ś

mia

ć

, stał si

ę

powa

ż

ny, wydawało si

ę

,

ż

e zamierza rze

ź

nika uderzy

ć

, ale

wyj

ą

ł okr

ą

głe kieszonkowe lusterko, spojrzał w nie i wydał si

ę

sobie chyba tak pi

ę

kny jak jeszcze

nigdy w

ż

yciu, i roze

ś

miał si

ę

, otworzył

ś

luzy swojego gardła i ryczał ze

ś

miechu, pan Myclik za

ś

o

tercj

ę

ni

ż

ej zanosił si

ę

drobnym

ś

miechem, który przypominał jego z

ą

bki pod czarnym w

ą

sem, i tak

ryczeli

ś

my ze

ś

miechu, i nie wiedzieli

ś

my dlaczego, wystarczyło spojrzenie i wybuchali

ś

my

ś

miechem, od którego a

ż

brzuch bolał. I nagle otwarły si

ę

drzwi, i wbiegł Francin w długim czarnym

dwurz

ę

dowym surducie, krawat w kształcie li

ś

cia kapusty włoskiej przyciskał do piersi, a kiedy

zobaczył zakrwawione twarze i ten przera

ź

liwy

ś

miech, załamał r

ę

ce, ale ja nie wytrzymałam,

wzi

ę

łam na trzy palce krwawego nadzienia i przejechałam Francino-wi po twarzy, aby go — nawet

wbrew jego woli — roz

ś

mieszy

ć

, on jednak tak si

ę

przestraszył,

ż

e tak jak stał, wbiegł do sali

konferencyjnej, dwaj członkowie prezydium zemdleli my

ś

l

ą

c,

ż

e w browarze dokonano zbrodni, sam

prezes doktor Gruntorad przybiegł tylnym wej

ś

ciem do kuchni, rozejrzał si

ę

, a kiedy zobaczył ten

wielki

ś

miech na zakrwawionych twarzach, odetchn

ą

ł z ulg

ą

, usiadł, a ja maj

ą

c r

ę

ce całe w

nadzieniu zrobiłam panu doktorowi czerwon

ą

pr

ę

g

ę

na twarzy i tylko na chwil

ę

wszyscy ucichli

ś

my,

patrz

ą

c załzawionymi oczyma na pana doktora Gruntorada, który wstał, zacisn

ą

ł pi

ęś

ci i wysun

ą

ł

buldo

żą

szcz

ę

k

ę

... lecz nagle roze

ś

miał si

ę

, to była ta moc krwi, ta rzecz sakralna:

ż

eby si

ę

co

ś

złego nie stało, od niepami

ę

tnych czasów zapobiegano temu ma

żą

c si

ę

wieprzow

ą

krwi

ą

, pan

doktor si

ę

gn

ą

ł po nadzienie i rzucił si

ę

za mn

ą

,

ś

miej

ą

c si

ę

wbiegłam do pokoju, pan doktor min

ą

ł

si

ę

ze mn

ą

i oparł si

ę

r

ę

k

ą

na zasłanym łó

ż

ku, wszedł do kuchni, nabrał pełn

ą

gar

ść

i wrócił,

biegałam dookoła stołu, biały obrus pełen był odcisków moich dłoni, pan doktor co chwila zawadzał
krwi

ą

o ten obrus, zabiegł mi drog

ę

, a ja piszcz

ą

c wypadłam na korytarz, który ł

ą

czy nasze

mieszkanie z sal

ą

konferencyjn

ą

, sala była ju

ż

o

ś

wietlona i wpadłam w sam

ś

rodek obrad, złote

ż

yrandole, a pod nimi długi stół przykryty zielonym suknem, na którym le

ż

ały otwarte akta i

sprawozdania. Pan prezes Gruntorad wbiegł za mn

ą

, wszyscy członkowie rady nadzorczej my

ś

leli,

ż

e pan prezes chce mnie zabi

ć

,

ż

e ju

ż

usiłował mnie zabi

ć

, Francin siedział na krze

ś

le i krwaw

ą

r

ę

k

ą

tarł sobie czoło, a pan prezes w pogoni za mn

ą

obiegł kilka razy stół dokoła, pokrzykiwałam,

pot lał si

ę

z nas obojga, a

ż

w pewnej chwili po

ś

lizn

ę

łam si

ę

i upadłam, a pan doktor Gruntorad,

prezes miejskiego browaru z ograniczon

ą

odpowiedzialno

ś

ci

ą

, przejechał mi cał

ą

dłoni

ą

po twarzy i

usiadł, mankiety mu wisiały, a on zacz

ą

ł si

ę

ś

mia

ć

,

ś

miał si

ę

tak jak ja,

ś

miali

ś

my si

ę

, ale ten

ś

miech pot

ę

gował przera

ż

enie członków prezydium, bo wszyscy my

ś

leli,

ż

e zwariowali

ś

my.

— Je

ś

li si

ę

panowie nie obra

żą

, zapraszam wszystkich na

ś

winiobicie — powiedziałam. A pan

doktor Gruntorad dodał:
— Panie kierowniku, niech pan zarz

ą

dzi, aby z komory piwnej przyniesiono dziesi

ęć

skrzynek

butelkowego piwa. Co tam dziesi

ęć

, dwadzie

ś

cia skrzynek!

— Chod

ź

cie, panowie, bardzo prosz

ę

, ale gulasz na

ś

winiobiciu trzeba je

ść

ły

ż

eczk

ą

z gł

ę

bokiego

talerza pełnego a

ż

po brzegi. Za chwilk

ę

podamy w

ą

trobianki z chrzanem i kaszank

ę

oraz

bułczank

ę

. T

ę

dy prosz

ę

, panowie! — Ruchem krwawej r

ę

ki zapraszałam go

ś

ci tylnym wej

ś

ciem do

mieszkania.

background image

Potem, pó

ź

no w nocy, członkowie rady nadzorczej zacz

ę

li si

ę

swoimi bryczkami rozje

ż

d

ż

a

ć

do

domów, wyprowadzałam ka

ż

dego z lamp

ą

w r

ę

ku, przed dom zaje

ż

d

ż

ały bryczki, zapalone

powozowe latarnie osadzone w błotnikach o

ś

wietlały matowo l

ś

ni

ą

ce zady koni, wszyscy

członkowie rady nadzorczej

ś

ciskali r

ę

k

ę

Francina i klepali go po ramieniu. Tej nocy spałam w

sypialni sama, przez otwarte okno płyn

ę

ło chłodne powietrze, na deskach pomi

ę

dzy krzesłami l

ś

niły

w

ą

trobianki i kaszanki, tu

ż

obok łó

ż

ka na dylach stygły rozmontowane cz

ęś

ci prosi

ę

cia,

rozparcelowane i pozbawione ko

ś

ci szynki, kotlety i pieczenie wieprzowe, łopatki i golonki, i nó

ż

ki,

wszystko uporz

ą

dkowane zgodnie z systemem pana Myclika. Kiedy poło

ż

yłam si

ę

do łó

ż

ka,

usłyszałam, jak Francin wstał i nalał sobie w kuchni letniej kawy, i przegryzał suchym chlebem;
uczta była wspaniała, wszyscy członkowie rady nadzorczej jedli, a

ż

im si

ę

uszy trz

ę

sły, tylko

Francin stał w kuchni i pił letni

ą

kaw

ę

, i przegryzał suchym chlebem, le

ż

ałam w łó

ż

ku i zanim

zasn

ę

łam, wyci

ą

gn

ę

łam r

ę

k

ę

i dotkn

ę

łam łopatki, potem obmacałam piecze

ń

i usypiałam z palcami

na dziewiczej pol

ę

dwicy, i

ś

niło mi si

ę

,

ż

e zjadłam całe prosi

ę

, nad ranem, kiedy si

ę

obudziłam,

poczułam takie pragnienie,

ż

e poszłam boso po „butelk

ę

piwa, zdj

ę

łam kapsel i piłam łapczywie,

potem zapaliłam lamp

ę

i trzymaj

ą

c j

ą

w palcach chodziłam od jednego kawałka prosi

ę

cia do

drugiego i nie wytrzymałam: zapaliłam prymus, odkroiłam z szynki dwa pi

ę

kne kotlety bez odrobiny

tłuszczu, stłukłam je, potem posoliłam, przyprawiłam pieprzem i sma

ż

yłam je na ma

ś

le przez osiem

minut, przez cały ten czas, który wydawał mi si

ę

wieczno

ś

ci

ą

, łykałam

ś

link

ę

, to lubiłam najbardziej:

niemal całe obie szynki zje

ść

pod postaci

ą

kotletów skropionych cytryn

ą

, w ko

ń

cu podlałam kotlety

wod

ą

, przykryłam pokrywk

ą

, spod której buchn

ę

ła gniewna para, i ju

ż

wyło

ż

yłam kotlety na talerz, i

zacz

ę

łam je

ż

arłocznie je

ść

, pok

ą

pałam sobie nocn

ą

koszul

ę

, tak jak zwykle plami

ę

sobie sokiem

czy sosem bluzeczk

ę

, bo jak ja jem, to nie jem, ale po

ż

eram... a kiedy zjadłam i wytarłam chlebem

talerz, zobaczyłam,

ż

e przez otwarte drzwi wpatruj

ą

si

ę

we mnie z mroku oczy Fran-cina, tylko te

jego pełne wymówki oczy,

ż

e znowu jem, tak jak przyzwoita kobieta je

ść

nie powinna, całe

szcz

ęś

cie,

ż

e si

ę

najadłam, ten wzrok odbierał mi zawsze apetyt, pochyliłam si

ę

nad lamp

ą

, ale

przypomniałam sobie,

ż

e sw

ą

d knota wsi

ą

kłby w mi

ę

so, wobec tego wyniosłam lamp

ę

na korytarz i

zgasiłam j

ą

mocnym dmuchni

ę

ciem. I weszłam do łó

ż

ka, i dotykaj

ą

c wieprzowej łopatki usypiałam, i

cieszyłam si

ę

my

ś

l

ą

,

ż

e kiedy rano si

ę

obudz

ę

, usma

żę

sobie znowu dwa kotlety.

Bodzio Czerwonka zawsze po

ś

wi

ę

cał moim włosom wiele uwagi. Mówił: te włosy to dziedzictwo

starych złotych czasów, takich włosów nigdy nie miałem pod swoim grzebieniem. Kiedy pan Bodzio
rozczesał te moje włosy, to jakby zapalił w zakładzie dwie pochodnie, w lustrach i w miskach, i we
flakonach płon

ą

ł po

ż

ar moich włosów i musiałam przyzna

ć

,

ż

e pan Bodzio ma racj

ę

. Nigdy moje

włosy nie wydawały mi si

ę

tak pi

ę

kne jak w zakładzie pana Bodzia, kiedy wypłukał je w wywarze z

rumianku, który sama przygotowałam i przywiozłam w ba

ń

ce na mleko. Dopóki moje włosy były

mokre, nic nie zapowiadało, co si

ę

zacznie z nimi dzia

ć

, kiedy przeschn

ą

; ledwie zaczynały schn

ąć

,

to jakby w tych kosmykach urodziło si

ę

tysi

ą

ce złotych pszczół, tysi

ą

ce

ś

wi

ę

toja

ń

skich robaczków,

jakby zatrzeszczało tysi

ą

ce bursztynowych kryształków. A kiedy pan Bodzio po raz pierwszy

przeczesywał grzebieniem moj

ą

grzyw

ę

, trzeszczało w niej i tryskały iskrami te włosy, i p

ę

czniały, i

rosły, i kipiały, tak

ż

e pan Bodzio musiał przykl

ę

kn

ąć

, jakby zgrzebłem czesał ogony dwóch

stoj

ą

cych obok siebie ogierów. I w jego zakładzie ja

ś

niało, cykli

ś

ci zeskakiwali z rowerów i

przykładali twarze do szyby wystawowej, aby przekona

ć

si

ę

i zrozumie

ć

, co przyci

ą

gn

ę

ło ich wzrok.

A sam pan Bodzio trwał w chmurze moich włosów; aby mu nie przeszkadzano, zamykał zawsze
swój zakład, co chwila w

ą

chał mnie, a kiedy ko

ń

czył czesanie, wzdychał słodko i dopiero potem

zwi

ą

zywał włosy według swojego gustu, któremu ufałam, raz fioletow

ą

, to znów zielon

ą

, a kiedy

indziej czerwon

ą

albo bł

ę

kitn

ą

wst

ąż

k

ą

, jakbym stanowiła cz

ą

stk

ę

liturgii katolickiej, jakby moje

włosy stanowiły cz

ą

stk

ę

ś

wi

ą

t ko

ś

cielnych. Potem otwierał zakład, przyprowadzał mój rower,

wieszał ba

ń

k

ę

na ramie i z galanteri

ą

pomagał mi usi

ąść

na siodełku. A kiedy nacisn

ę

łam ju

ż

na

pedały, pan Bodzio biegł kawałeczek ze mn

ą

i przytrzymywał mi włosy, aby nie wkr

ę

ciły si

ę

w

ła

ń

cuch albo w szprychy. Kiedy nabrałam ju

ż

odpowiedniej szybko

ś

ci, pan Bodzio rzucał w

powietrze tren mojej fryzury, tak jak rzuca si

ę

w niebo latawiec albo jak spada gwiazda, i zdyszany

wracał do zakładu. A ja jechałam i włosy powiewały za mn

ą

, słyszałam ich trzeszczenie, tak jak

kiedy

ś

ciska si

ę

w dłoni sól albo mnie jedwab, tak jak kiedy deszcz oddala si

ę

po blaszanym dachu,

tak jak kiedy sma

ż

y si

ę

wiede

ń

skie sznycle, tak wła

ś

nie powiewała ta pochodnia włosów; tak jak

kiedy o zmierzchu w noc

ś

wi

ę

toja

ń

sk

ą

chłopcy biegaj

ą

z zapalonymi smolnymi witkami albo jak

kiedy pali si

ę

czarownice, tak za mn

ą

snuł si

ę

dym moich włosów. I ludzie zatrzymywali si

ę

, a ja

wcale si

ę

nie dziwiłam,

ż

e nie mog

ą

oderwa

ć

oczu od tych powiewaj

ą

cych włosów, które niczym

background image

reklama jechały im naprzeciw. A mnie to sprawiało przyjemno

ść

, bo widziałam,

ż

e mnie widz

ą

,

pusta ba

ń

ka po rumianku uderzała o kierownic

ę

, a grzebie

ń

przepływaj

ą

cego powietrza sczesywał

mi włosy do tyłu. Przeje

ż

d

ż

ałam przez plac, wszystkie spojrzenia zbiegały si

ę

na mojej

powiewaj

ą

cej fryzurze jak szprychy w kole roweru, na którym jechało naciskaj

ą

c na pedały moje

poruszaj

ą

ce sieja. Fran-cin widział mnie tak powiewaj

ą

c

ą

dwa razy i za ka

ż

dym razem widok tych

moich powiewaj

ą

cych włosów tak zapierał mu dech,

ż

e nawet si

ę

do mnie nie odzywał, nie był

zdolny zawoła

ć

na mnie, stał oszołomiony moim nieoczekiwanym pojawieniem si

ę

, opierał si

ę

o

mur i musiał chwil

ę

poczeka

ć

, nim znów udało mu si

ę

chwyci

ć

oddech, miałam wra

ż

enie,

ż

e

upadłby, gdybym si

ę

do niego odezwała, to była ta jego miło

ść

, zakochanie, które przyciskało go do

muru jak to osierocone dziecko Alesza w czytance szkolnej. A ja naciskałam pedały, kolana na
przemian uderzały o ba

ń

k

ę

, cykli

ś

ci, którzy jechali naprzeciwko mnie, zatrzymywali si

ę

, niektórzy

obracali rowery i p

ę

dzili za mn

ą

, wyprzedzali mnie, by obróciwszy rowery znów jecha

ć

mi

naprzeciw, i pozdrawiali moj

ą

bluzeczk

ę

i ba

ń

k

ę

, i te moje powiewaj

ą

ce włosy, i mnie cał

ą

, a ja

ż

yczliwie i ze zrozumieniem pozwalałam im na siebie patrze

ć

i

ż

ałowałam tylko,

ż

e nie jest mi dane

tak jecha

ć

sobie naprzeciw, aby równie

ż

nacieszy

ć

si

ę

tym, z czego byłam dumna i czego nie

musiałam si

ę

wstydzi

ć

. Przemierzyłam raz jeszcze plac, a potem jechałam główn

ą

ulic

ą

przed

„Grandem”, stał tam orion, a obok oriona Francin i w palcach trzymał

ś

wiec

ę

, stał tam z tym swoim

motocyklem i na pewno mnie widział, ale udawał,

ż

e mnie nie widzi, ten jego orion miał kłopoty z

zapalaniem i w ogóle, tak

ż

e Francin woził w przyczepie nie tylko wszystkie klucze i lewarki, i

ś

rubokr

ę

ty, ale tak

ż

e mał

ą

obrabiark

ę

o no

ż

nym nap

ę

dzie. A obok Francina stali dwaj członkowie

prezydium rady nadzorczej browaru z ograniczon

ą

odpowiedzialno

ś

ci

ą

, zanim postawiłam

trzewiczek na bruku, si

ę

gn

ę

łam za siebie, przerzuciłam włosy do przodu i poło

ż

yłam na kolanach.

— Jak si

ę

masz, Francinie? — powiedziałam.

Francin przedmuchał

ś

wiec

ę

, a gdy usłyszał mój głos,

ś

wieca wypadła mu z r

ą

k, na twarzy miał

dwie smugi: musiał dotkn

ąć

jej dło

ń

mi brudnymi od montowania.

— Całuj

ę

r

ą

czki... — Członkowie rady nadzorczej ukłonili si

ę

szarmancko.

— Dzie

ń

dobry panom, ładn

ą

dzi

ś

mamy pogod

ę

, nieprawda

ż

? — powiedziałam, a Francin

zaczerwienił si

ę

a

ż

po korzonki włosów. — Dok

ą

d ci si

ę

, Francinie, potoczyła ta

ś

wieca? —

spytałam.
I schyliłam si

ę

, Francin ukl

ę

kn

ą

ł i zacz

ą

ł szuka

ć

ś

wiecy pod przyczep

ą

, poło

ż

yłam chusteczk

ę

na

bruku, ukl

ę

kłam i włosy mi opadły, pan de Giorgi, mistrz kominiarski, uj

ą

ł delikatnie moje włosy i

przerzucił je sobie przez rami

ę

tak jak ko

ś

cielny ornat, Francin kl

ę

czał z wzrokiem utkwionym w

ę

kitny cie

ń

pod przyczep

ą

, a ja zdawałam sobie spraw

ę

,

ż

e moja obecno

ść

wyprowadziła go z

równowagi, tak

ż

e szuka tylko dlatego, aby doj

ść

do siebie, podczas naszego

ś

lubu zdarzyło si

ę

to

samo, kiedy wkładał mi obr

ą

czk

ę

, palce tak mu dr

ż

ały,

ż

e obr

ą

czka wypadła z nich i gdzie

ś

si

ę

potoczyła, tak

ż

e najpierw Francin, a potem go

ś

cie weselni z pocz

ą

tku pochyleni, a potem na

czworakach jej szukali, nawet sam ksi

ą

dz na czworakach pełzał po ko

ś

ciele, a

ż

w ko

ń

cu ministrant

znalazł t

ę

obr

ą

czk

ę

pod ambon

ą

, okr

ą

ą

obr

ą

czk

ę

, która potoczyła si

ę

w przeciwnym kierunku, a

nie tam, gdzie szukało jej na czworakach całe wesele. A ja si

ę

wtedy

ś

miałam, stałam i

ś

miałam

si

ę

...

— Tam co

ś

le

ż

y koło kanału — powiedział chłopiec tocz

ą

cy przed sob

ą

obr

ę

cz po głównej ulicy i

pobiegł dalej.
I rzeczywi

ś

cie koło kanału le

ż

ała

ś

wieca, Francin uj

ą

ł j

ą

w palce, a kiedy chciał j

ą

wkr

ę

ci

ć

w głowic

ę

silnika, r

ę

ce tak mu dr

ż

ały,

ż

e

ś

wieca szcz

ę

kała w gwintach. I otworzyły si

ę

drzwi „Grandu”, i

wyszedł pan Bernadek, mistrz kowalski, ten, co za jednym zamachem wypijał beczułk

ę

pilzne

ń

skiego, i przyniósł kufel piwa.

— Łaskawa pani, bez urazy, prosz

ę

si

ę

ode mnie napi

ć

!

— Pa

ń

skie zdrowie, mistrzu!

Zanurzyłam nosek w pianie, uniosłam r

ę

k

ę

jak do przysi

ę

gi i z przyjemno

ś

ci

ą

piłam ten słodko-

gorzki napój, a kiedy wypiłam do dna, otarłam wargi wskazuj

ą

cym palcem i powiedziałam:

— Piwo z naszego browaru jest równie dobre! Pan Bernadek ukłonił mi si

ę

.

— Jednak

ż

e piwo pilzne

ń

skie, łaskawa pani, ma identyczny kolor jak pani włosy... Prosz

ę

mi

pozwoli

ć

... — mistrz kowalski zacz

ą

ł mamrota

ć

— prosz

ę

mi pozwoli

ć

, abym na pani cze

ść

wrócił

do restauracji i nadal popijał te pani złote włosy...
Skłonił si

ę

raz jeszcze i oddalił si

ę

, studwudziestokilo-gramowa persona, a spodnie układały mu si

ę

z tyłu w ogromne fałdy, fałdy, jakie ma sło

ń

.

background image

— Przyjdziesz na obiad, Francinie? — spytałam.
Dokr

ę

cał

ś

wiec

ę

w głowicy silnika, udawał skupienie. Skin

ę

łam głow

ą

panom członkom rady

nadzorczej, nacisn

ę

łam na pedały, odrzuciłam za siebie te swoje strugi pilzne

ń

skiego piwa i

nabieraj

ą

c szybko

ś

ci wyjechałam w

ą

sk

ą

uliczk

ą

na most, i krajobraz nad balustrad

ą

otworzył si

ę

przede mn

ą

jak parasol. Zapachniało rzek

ą

, a tam w gł

ę

bi wznosił si

ę

be

ż

owy browar ze sło-

downi

ą

, miejski browar spółki z ograniczon

ą

odpowiedzialno

ś

ci

ą

.

Na wieczku pudełka z ekspandorem widniał napis: „I ty b

ę

dziesz miał tak pi

ę

kne ciało, pot

ęż

ne

muskuły i straszliw

ą

sił

ę

!”.

I Francin co ranka

ć

wiczył mi

ęś

nie, które miał zreszt

ą

tak wspaniałe jak ów gladiator na wieczku

tego ekspan-dora, niemniej jednak Francin we własnych oczach wygl

ą

dal jak odarty ze skóry

króliczek. Postawiłam na płycie kuchennej garnek z ziemniakami, wzi

ę

łam pudełko, na którym

znajdowała si

ę

fotografia wspaniałego zawodnika, i przeczytałam na głos:

— „I ty b

ę

dziesz miał sił

ę

tygrysa, który jednym uderzeniem łapy zabija zwierz

ę

znacznie wi

ę

ksze

od siebie...”
Francin spojrzał na chodnik, ekspandor zwi

ą

dł mu w palcach i Francin natychmiast padł na

otoman

ę

jak podci

ę

ty.

— Pepi — powiedział.
— A wi

ę

c w ko

ń

cu zobacz

ę

twojego brata, w ko

ń

cu usłysz

ę

swojego szwagra, szwagierka...

Oparłam si

ę

o futryn

ę

okna — a tam na chodniku stał człowiek w owalnym kapelusiku na głowie, w

bryczesach w kratk

ę

wsuni

ę

tych w zielone tyrolskie skarpety, marszczył nos, a na plecach miał

wojskowy tornister.
— Stryjciu Józefku — zawołałam staj

ą

c na progu — prosz

ę

dalej!

— A kto pani jest? — spytał stryjaszek Pepi.
— No przecie

ż

pa

ń

ska szwagierka! Pi

ę

knie witam!

— O psiakrew, to ci dopiero mam szcz

ęś

cie,

ż

e mi si

ę

trafiła taka fajna szwagierka... Ale gdzie

Francin? — pytał stryj i pchał si

ę

do kuchni i do pokoju. — Aha, tutaj... Co si

ę

z tob

ą

dzieje?

Le

ż

ysz? A wi

ę

c, do licha, przyjechałem do was w odwiedziny... Nie zostan

ę

tu dłu

ż

ej ni

ż

dwa

tygodnie... — mówił stryj i głos jego dudnił i łopotał w powietrzu niczym sztandar, niósł si

ę

niczym

wojskowa komenda, a ka

ż

de jego słowo elektryzowało Francina, tak

ż

e podrygiwał i okr

ę

cał si

ę

kocem.
— Wszyscy ci

ę

pozdrawiaj

ą

, prócz Bochaleny, bo ta ju

ż

zd

ąż

yła umrze

ć

, jaki

ś

ż

artowni

ś

napchał jej

do polana prochu, a kiedy baba wło

ż

yła je do pieca, nast

ą

pił wybuch i jak bab

ę

grzmotn

ę

ło po

pysku, to tylko nó

ż

ki jej drgn

ę

ły i ju

ż

było po niej...

— Bochalena? — załamałam r

ę

ce. — To była pa

ń

ska siostra?

— Jaka tam siostra! To była chrzestna, to była baba, która przez cały dzie

ń

ż

arła jabłka i ciasto i

przez trzydzie

ś

ci lat mówiła: „Dzieci, ja wkrótce zemr

ę

, nic mi si

ę

nie chce robi

ć

, spałabym tylko i

spała...”. I ja tak

ż

e czuj

ę

si

ę

nie najlepiej... — powiedział stryj i rozwi

ą

zał sznury tornistra, i wysypał

na podłog

ę

szewskie przybory, a Francin, usłyszawszy ten łoskot, zakrył sobie twarz r

ę

koma i

j

ę

kn

ą

ł, jakby mu stryjaszek wsypywał te szewskie przybory do mózgu.

— Stryju Józefku — powiedziałam przysuwaj

ą

c brytfann

ę

— prosz

ę

si

ę

pocz

ę

stowa

ć

babeczk

ą

.

Stryjaszek Pepi zjadł dwie babeczki i o

ś

wiadczył:

— Jakie

ś

te babeczki kiepskie...

— No nie... — Padłam na kolana i załamałam r

ę

ce nad tymi kopytami i młoteczkami, i no

ż

ami, i

innymi szewskimi narz

ę

dziami.

— Ostro

ż

nie! — Stryj przestraszył si

ę

. — Niech mi pani tego tymi swoimi włosami nie pobrudzi!

Aha, Fran-cinie, ksi

ą

dz proboszcz Zborził tak nieszcz

ęś

liwie złamał sobie nog

ę

w biodrze,

ż

e

b

ę

dzie kalek

ą

a

ż

do

ś

mierci. Kum Zawiczak naprawiał dach na ko

ś

cielnej wie

ż

y i osun

ę

ła si

ę

pod

nim deska, i kum poleciał na dół, lecz uchwycił si

ę

wskazówki zegara i trzymał si

ę

obu r

ę

kami

wskazówki tego czasomierza, tylko

ż

e wskazówka nie ud

ź

wign

ę

ła ci

ęż

aru, z kwadransa na

dwunast

ą

ta wskazówka opadła na wpół do dwunastej i kumowi, kiedy tak gwałtownie si

ę

osun

ą

ł,

r

ę

ce ze

ś

lizn

ę

ły si

ę

z tej wskazówki i znów zacz

ą

ł spada

ć

na dół, ale tam rosn

ą

lipy i kum spadł w

koron

ę

jednej z tych lip, a ksi

ą

dz proboszcz Zbo-rził patrz

ą

c na to załamał r

ę

ce i widział, jak kum

Zawi-czak spada z konaru na konar, a w ko

ń

cu upadł na plecy, i ksi

ą

dz proboszcz Zborził

natychmiast pobiegł, aby mu zło

ż

y

ć

gratulacje, ale nie zauwa

ż

ył stopnia i upadł, i złamał sobie

nog

ę

, wobec czego stary Zawiczak musiał ksi

ę

dza proboszcza Zborziła załadowa

ć

na wóz, no i

powieziono go do pro

ś

ciejowskiego szpitala.

background image

Wzi

ę

łam drewniane kopytko na damski pantofelek i pogłaskałam je.

— Jakie

ż

to pi

ę

kne rzeczy, prawda, Francinie? — powiedziałam, ale Francin j

ę

kn

ą

ł, jakbym mu

pokazała szczura albo

ż

ab

ę

.

... v, ^ ,, , ••,..;-.. .-.-N. , :

— Ano pi

ę

kne, i to jeszcze jak! — mówił stryj; wyci

ą

gn

ą

ł cwikier, zało

ż

ył go na nos, a ten cwikier nie

miał szkieł i Francin, zobaczywszy ten cwikier bez szkieł na nosie swojego brata, zaskomlił, niemal
zapłakał, obrócił si

ę

do

ś

ciany i rzucał si

ę

tak,

ż

e spr

ęż

yny kanapy j

ę

czały tak jak i Francin.

— A co słycha

ć

u kuma na Jeziorach? — spytałam.

Stryjek z pogard

ą

machn

ą

ł r

ę

k

ą

i uj

ą

wszy Francina za rami

ę

obrócił go ku sobie i wielkim głosem

opowiadał mu z zapałem:

— A wi

ę

c ten kum Metody na Jeziorach stał si

ę

jaki

ś

dziwny i nagle wyczytał w gazecie: „Nudzicie

si

ę

? Kupcie sobie szopa pracza!”. A

ż

e kum Metody nie miał dzieci, napisał do gazety, w której

ukazało si

ę

to ogłoszenie, i za tydzie

ń

dostarczono mu szopa pracza, w skrzyneczce. No i było z

nim sto pociech! Jak dziecko, z ka

ż

dym si

ę

przyja

ź

nił, ale miał jedn

ą

słabo

ść

, co zobaczył, to zaraz

wszystko prał. I tak kumowi wyprał budzik i trzy zegarki,

ż

e nikt ju

ż

ich nie naprawi. Kiedy indziej

znów wyprał wszystkie przyprawy. Innym razem, kiedy kum Metody rozebrał rower, ten szop pracz
chodził mu pra

ć

cz

ęś

ci do potoka, zjawiali si

ę

s

ą

siedzi i pytali: „Kumie Metodku, nie potrzebujecie

przypadkiem czego

ś

takiego? Znale

ź

li

ś

my to w potoku!”. A kiedy mu tak przynie

ś

li ju

ż

kilka cz

ęś

ci,

poszedł Metody zobaczy

ć

, co si

ę

tam dzieje: a to szop pracz porozci

ą

gał mu niemal cały rower.

Dobre te babeczki, nie ma co! A ten szop pracz chodził si

ę

załatwia

ć

tylko za szaf

ę

, tak

ż

e cały dom

ś

mierdział szczynami, w ko

ń

cu musieli wszystko przed tym szopem praczem zamyka

ć

, a nawet

rozmawia

ć

ze sob

ą

szeptem. Te babeczki naprawd

ę

s

ą

ś

wietne, szkoda,

ż

e nie czuj

ę

si

ę

najlepiej.

Ale szop pracz przyuwa

ż

ył, gdzie kład

ą

klucz, i otwierał sobie wszystko, co przed nim zamykali. Ale

najgorsze,

ż

e ten szop pracz nie spuszczał z nich wieczorem wzroku i jak kum Metody kum

ę

pocałował, to szop pracz pchał si

ę

i chciał tak

ż

e, no i musiał kum Metody chodzi

ć

z kum

ą

żą

na

randk

ę

do lasu jak za kawalerskich czasów, i jeszcze ci

ą

gle si

ę

ogl

ą

dali, czy szop pracz nie stoi za

nimi. Tak wi

ę

c si

ę

nie nudzili; pewnego razu wyjechali na dwa dni, a szop pracz tak si

ę

podczas

tych Zielonych

Ś

wi

ą

tek nudził,

ż

e rozebrał cały wielki piec kaflowy w pokoju i tak za

ś

winił meble i

po

ś

ciel, i bielizn

ę

w szafie,

ż

e kum Metody usiadł i napisał do „Morawskiej Orlicy” ogłoszenie:

„Nudzicie si

ę

? Kupcie sobie szopa pracza!”. I od tej pory nie cierpi ju

ż

na melancholi

ę

.

Stryjaszek Pepi opowiadał i jadł jedn

ą

babeczk

ę

za drug

ą

, teraz si

ę

gn

ą

ł do brytfanny, cał

ą

j

ą

obmacał, a kiedy nic nie znalazł, machn

ą

ł r

ę

k

ą

i powiedział:

— Jako

ś

nie bardzo si

ę

czuj

ę

...

— Jak Bochalena — podsun

ę

łam.

— Co te

ż

za bzdury pani plecie! — wrzasn

ą

ł stryjaszek Pepi. — Bochalena to ta baba, co opychała

si

ę

jabłkami, a raz miała widzenie...

— Od tych jabłek? — przerwałam mu w pół zdania.

— A gówno! Widzenie, no, baby miewaj

ą

widzenia, z ko

ś

cioła miała widzenie — zakrztusił si

ę

stryj

aszek Pepi —

ż

e nad naszym miasteczkiem leci w nocy ogromny ko

ń

, a temu koniowi płon

ę

ła

grzywa i ogon, i Bochalena powiedziała wtedy: „B

ę

dzie wojna!”, i ta wojna rzeczywi

ś

cie była, ale,

Francinie, w zeszłym roku nasze miasteczko prze

ż

yło nie lada wstrz

ą

s! Baby padały na kolana, ja

te

ż

to widziałem, nad placem i nad ko

ś

ciołem leciało w powietrzu Dzieci

ą

tko Jezus! Ale pó

ź

niej

wszystko si

ę

wyja

ś

niło: ten mały p

ę

drak Lolan pasł baranki, a jak odbywały si

ę

manewry lotnicze, to

aeroplany ci

ą

gn

ę

ły za sob

ą

taki worek i do niego strzelało si

ę

z karabinów maszynowych, no i

zapomnieli o linie i ta lina ci

ą

gn

ą

c si

ę

po ziemi zaczepiła o nog

ę

Lolana, to bardzo ładne dziecko, z

jasnymi włoskami, i jak ten aeroplan wzbił si

ę

w gór

ę

, poci

ą

gn

ą

ł za sob

ą

lin

ę

, a wraz z ni

ą

Lolana, i

nad naszym miasteczkiem leciał w powietrzu Lolan, a baby my

ś

lały,

ż

e to leci Dzieci

ą

tko Jezus, i

kiedy si

ę

ta lina zaczepiła o lipy koło ko

ś

cioła, to Dzieci

ą

tko zacz

ę

ło spada

ć

jak kum Zawiczak z

gał

ę

zi na gał

ąź

, i na ziemi

ę

spadł Lolan, i pyta: „Gdzie moje baranki?”. A baby kl

ę

kały, aby im

pobłogosławił...

Stryj opowiadał, a jego głos — d

ź

wi

ę

czny i radosny — dudnił jak grzmot w pokoju.

background image

Francin ubierał si

ę

, teraz wło

ż

ył surdut redingote, r

ę

k

ą

przycisn

ą

ł krawat w kształcie li

ś

cia kapusty

włoskiej, poprawiłam mu kauczukowy kołnierzyk z zagi

ę

tymi ro

ż

kami, podniosłam wzrok i

popatrzyłam mu w oczy, i przesłałam pocałunek na czubku palca.

— Czterna

ś

cie dni? — szeptał. — Zobaczysz,

ż

e zostanie tu czterna

ś

cie lat, a mo

ż

e nawet do

ko

ń

ca

ż

ycia!

Widz

ą

c, jak bardzo jest nieszcz

ęś

liwy, wycisn

ę

łam na jego ustach ten swój pocałunek, a on

zawstydził si

ę

, spojrzał na mnie z wyrzutem,

ż

e przyzwoita kobieta tak si

ę

przy ludziach nie

zachowuje, cho

ć

by nawet tymi lud

ź

mi był tylko stryjaszek Pepi, i wy

ś

lizn

ą

ł si

ę

z moich ramion, i

przez tylne wej

ś

cie poszedł do biura, słyszałam przez

ś

cian

ę

, jak rozwarły si

ę

oszklone wahadłowe

drzwi, ach, ten Francin z t

ą

swoj

ą

„przyzwoit

ą

kobiet

ą

”, odk

ą

d za niego wyszłam, ci

ą

gle mi

tłumaczył i u

ś

ci

ś

lał poj

ę

cie przyzwoitej kobiety, malował mi obraz wzorowej kobiety, jak

ą

nigdy nie

byłam i nawet nie mogłam by

ć

, ogromnie lubiłam czere

ś

nie, kiedy jednak jadłam je po swojemu, tak

łapczywie i zachłannie, czerwienił si

ę

po korzonki włosów, a ja nie rozumiałam przyczyny jego

wzburzenia, dopiero sama spostrzegłam,

ż

e to czere

ś

nia w moich ustach jest powodem jego

zaniepokojenia, bo przyzwoita kobieta tak łapczywie czere

ś

ni nie je. Kiedy na jesieni czy

ś

ciłam

kolby kukurydziane, to znów patrzył na moj

ą

odzieraj

ą

c

ą

li

ś

cie dło

ń

i na te moje ogniki w oczach, i

znowu: przyzwoita kobieta tak nie czy

ś

ci kukurydzy, a je

ś

li ju

ż

, to nie z takim gło

ś

nym

ś

miechem i

płon

ą

cymi oczyma jak ja,

ż

e gdyby tak to zobaczył jaki

ś

obcy m

ęż

czyzna, to mógłby w tej

odzieranej moimi r

ę

koma kolbie dostrzec jaki

ś

przychylny znak dla swoich chuci.

Stryjaszek Pepi rozło

ż

ył na taborecie swoje szewskie skarby, potem zdj

ą

ł mi trzewiczek z nogi, a

kiedy wymienił wszystkie jego cz

ęś

ci, wło

ż

ył ponownie cwikier bez szkieł i powiedział uroczy

ś

cie:

— Poniewa

ż

jest pani dam

ą

niezwykle inteligentn

ą

, naprawi

ę

pani wszystkie podarte buciczki, bo ja

szyłem buty dla dworskiego dostawcy, który cieszył si

ę

wzgl

ę

dami nie tylko dworu cesarskiego, ale

przychylno

ś

ci

ą

całego

ś

wiata, bo wsz

ę

dzie buty rozwoził.

— Na rowerze... — podsun

ę

łam.

— A gówno! — rykn

ą

ł stryjaszek Pepi. — Czy

ż

taki dostawca dworski to jaki

ś

szczurołap lub

handlarz skór? Taki to ma statki i poci

ą

gi, gdyby takiego cesarz spotkał na rowerze...

— To i cesarz pan je

ź

dził na rowerze? — klasn

ę

łam w dłonie.

— Ze te

ż

chce si

ę

pani kłapa

ć

dziobem jak młoda sroka! — zacz

ą

ł krzycze

ć

stryjaszek. — Mówi

ę

,

ż

e gdyby cesarz spotkał takiego dostawc

ę

na rowerze, toby mu odebrał...

— Rower — doko

ń

czyłam.

— A gówno! Tytuł, a z szyldu orła! — Stryjaszek Pepi krztusił si

ę

i charczał, kiedy jednak spojrzał

na taboret, u

ś

miechn

ą

ł si

ę

uszcz

ęś

liwiony, wyci

ą

gn

ą

ł pudełeczko, otworzył je, pow

ą

chał, mnie

tak

ż

e dał pow

ą

cha

ć

i machn

ą

ł r

ę

k

ą

.

— Niech pani sobie pogratuluje, szwagierko, bo to jest szewska smółka, czyli klej obuwniczy —
wyja

ś

nił stryjaszek Pepi i poło

ż

ył otwarte pudełeczko na krze

ś

le.

A przez

ś

cian

ę

było słycha

ć

, jak w sali konferencyjnej przesuwaj

ą

krzesła, dobiegał stłumiony gwar

rozmów, szuranie podeszew, a potem krzesła ucichły i Francin rozpocz

ą

ł posiedzenie: cichym

głosem wygłaszał sprawozdanie z działalno

ś

ci browaru w ci

ą

gu ostatniego miesi

ą

ca.

— Stryjciu Józefku — odwa

ż

yłam si

ę

w ko

ń

cu — taki dworski dostawca to dostarczał tak

ż

e obuwie

do wielkich maj

ą

tków ziemskich, do dworów, prawda?

— A gówno! — rykn

ą

ł stryjaszek Pepi —

ż

e te

ż

bredzi pani jak małe dziecko! A có

ż

dworski

dostawca mo

ż

e mie

ć

wspólnego z krowami i zbo

ż

em? Taki dworski dostawca jest szalenie

nerwowy, stary Kafka był tak nerwowy,

ż

e kiedy jego córeczka raz po raz rozbijała sobie głow

ę

o

kanty mebli, to stary Kafka, dostawca dworski, wzi

ą

ł z pracowni cały kosz poduszek do watowania

ramion i tymi poduszeczkami wyło

ż

ył wszystkie kanty sprz

ę

tów, a

ż

e był bardzo nerwowy, to kiedy

ś

tak gwałtownie otworzył drzwi,

ż

e t

ę

swoj

ą

córeczk

ę

tymi drzwiami zamroczył, i Latał mu poradził,

aby tak

ą

jedn

ą

poduszeczk

ę

umie

ś

cił na czole swojej córeczki.

background image

— Ten Latał, stryju Józefku, to był stryjeczny brat Francina? — spytałam.

— A gówno! — krzykn

ą

ł stryjaszek Pepi. — Latał to nauczyciel. W zeszłym roku wypadł z

pierwszego pi

ę

tra, gdy tłumaczył, co to jest czas równomiernie...

ż

e to jest tak: poci

ą

g jedzie, jedzie,

jedzie, jedzie, jedzie... i Latał poruszał obu r

ę

koma, i niczym poci

ą

g przesuwał si

ę

w stron

ę

otwartego okna, i wypadł z niego, a cała klasa rzuciła si

ę

rado

ś

nie do okna, na pewno pan

nauczyciel połamał sobie w tulipanach nogi, ale Latała ju

ż

tam nie było, obszedł dom naokoło przez

podwórze i po schodach wrócił na gór

ę

, i znów: poci

ą

g jedzie, jedzie, jedzie, jedzie... i znów wszedł

do klasy za plecami uczniów, którzy wychylali si

ę

z okna...

A z sali konferencyjnej słycha

ć

było przez

ś

cian

ę

głos prezesa, pana doktora Gruntorada:

— Panie kierowniku, a któ

ż

to tam tak nieludzko ryczy?

— Mój brat przyjechał w odwiedziny, prosz

ę

pana — wyja

ś

nił Francin.

— A wi

ę

c niech pan tam, panie kierowniku, pójdzie i poprosi szanownego brata, aby si

ę

miarkował!

Ten browar nale

ż

y do nas!

— Ten Latał miał za

ż

on

ę

Mercin

ę

, pa

ń

sk

ą

siostr

ę

cioteczn

ą

, prawda, stryjciu Józefku? —

powiedziałam czule.

— Sk

ą

d

ż

e znowu! Z Mercin

ą

o

ż

enił si

ę

kum Waniu-ra, ten kucharz, co je

ź

dził transbałka

ń

skim

ekspresem, mieszkał tu, w Czechach, gdzie

ś

w Mnisim Grodzisku, a

ż

e ten transbałka

ń

ski ekspres

przeje

ż

d

ż

ał przez Mnisie Grodzisko raz na tydzie

ń

, wobec tego Mercin

ą

o wpół do jedenastej rano

wypuszczała psa, pies szedł na dworzec, kum Waniura wychylał si

ę

z transbałka

ń

skiego ekspresu i

rzucał du

żą

paczk

ę

ko

ś

ci, i ten pies zabierał je do domu, ale w tym roku, jak Waniura rzucił te ko

ś

ci,

to ta paczka przewróciła zawiadowc

ę

stacji i Waniura musiał mu płaci

ć

za zanieczyszczenie

munduru! — krzyczał stryjaszek Pepi.

I znowu wzi

ą

ł mój trzewiczek i wło

ż

ył ten cwikier bez szkieł, i wykrzykiwał rado

ś

nie:

— No i co pani przyjdzie z tych głupstw? Ja pani jeszcze raz wszystko wyja

ś

ni

ę

, a potem dam pani

to do r

ą

k i sama pani spróbuje. A wi

ę

c to jest pariser sznyt, a to na bucie to wierzch albo gelenk czy

te

ż

przyszwa. To znowu jest podeszwa albo zelówka, a to koturn, czyli obcas. Niech pani pami

ę

ta,

szwagierko,

ż

e kto chce by

ć

mistrzem obuwniczym, czyli szewcem, musi mie

ć

kart

ę

rzemie

ś

lnicz

ą

,

a taka karta to tyle co matura albo doktorat. Dostawca dworski Weinlich...

— Ulrich? — Osłoniłam r

ę

k

ą

ucho.

— Weinlich! — ryczał stryjaszek. — Wein jak wino... A wi

ę

c pewien półgłówek spartaczył buty i

przyniósł je temu dworskiemu dostawcy Weinlichowi, a ten dostawca powiada: „Ale

ż

człowieku, pan

te buty sknocił! I co teraz z nimi zrobi

ć

?”. A ten półgłówek powiada: „To niech pan je sprzeda

ś

ydom!”. A

ż

e Weinlich sam był

ś

ydem, nie wytrzymał i wrzasn

ą

ł: „A czy

ś

ydzi to

ś

winie?”.

— Józefku — powiedziałam cichutko.

— A gówno! — zagrzmi

ą

} stryjaszek i podniósł si

ę

nade mn

ą

gro

ź

nie. — Ja tam wsz

ę

dzie

otrzymywałem same pochwały. A zreszt

ą

co tacy wielcy pa

ń

stwo maj

ą

si

ę

ze mn

ą

spoufala

ć

? Wi

ę

c

ż

adne mi tam Józefku! Szwagierko, jest pani głupia jak zdawany wieczorem egzamin!

I stryjaszek tak mocno waln

ą

ł si

ę

pi

ęś

ci

ą

w czoło,

ż

e cwikier poleciał pod szaf

ę

, ale spojrzenie na

mój buci-czek stryjka ostudziło, usiadł i wskazuj

ą

c paluszkiem nadal pouczał mnie gromko:

— A wi

ę

c to, jak ju

ż

powiedzieli

ś

my, jest obcas, czyli koturn, a na tym obcasie, czyli koturnie,

znajduje si

ę

flek, czyli... . . ...

Wzi

ę

łam w r

ę

k

ę

dług

ą

ż

elazn

ą

ły

ż

k

ę

, która była na ko

ń

cu szorstka jak j

ę

zyk wołu, i spytałam:

— Stryjciu Józefku, to jest tarnik, prawda?

— Co takiego? — rykn

ą

ł zraniony stryjaszek. — Tarnik to jest to, tarnik, czyli

ś

cieracz, a to, co pani

trzyma w r

ę

kach, to raszpla, czyli pilnik albo te

ż

...

background image

Drzwi otwarły si

ę

nagle i stan

ą

ł w nich Francin, przyciskaj

ą

c dłoni

ą

krawat; rozło

ż

ył r

ę

ce i ukl

ę

kn

ą

ł,

pokłonił si

ę

w pas stryjkowi Józefowi, a potem mnie i powiedział:

— Ach, ułani, ułani, czego tak wrzeszczycie? Józku, czemu si

ę

tak wydzierasz? — I poło

ż

ył dło

ń

na

otwartym pudełeczku z klejem.

— To nie ja... — wyj

ą

kał stryjaszek Pepi.

— A wi

ę

c kto? Mo

ż

e... ja? — Francin wskazał obur

ą

cz siebie.

— Kto

ś

tu we mnie — powiedział stryjaszek Pepi w zakłopotaniu kr

ę

c

ą

c paluszkami młynka.

— Uspokójcie si

ę

... Odbywa si

ę

posiedzenie rady nadzorczej browaru, sam pan prezes posłał mnie

tu z t

ą

pro

ś

b

ą

... — Francin podniósł r

ę

k

ę

i wycofał si

ę

na korytarz.

A potem znów słycha

ć

było jego cichy głos, Francin podj

ą

ł w przerwanym miejscu sprawozdanie,

wyja

ś

niał teraz, w jaki sposób w przyszłym miesi

ą

cu zostan

ą

wyrównane pasywa miesi

ą

ca, który

wła

ś

nie upłyn

ą

ł. Przyniosłam garnczek smalcu i smarowałam stryj aszkowi Pepi kromk

ę

za kromk

ą

,

kiedy zamierzał si

ę

odezwa

ć

, podawałam mu nast

ę

pn

ą

pajdk

ę

, jednak

ż

e w sali konferencyjnej głos

Francina ucichł, rozległo si

ę

szuranie podeszew, potem okrzyki, zatrzeszczały nogi krzeseł

Thoneta, jakby wszyscy członkowie rady nadzorczej wstali, my

ś

lałam,

ż

e to ju

ż

koniec posiedzenia,

ale głos prezesa rady nadzorczej browaru, pana doktora Gruntorada, oznajmił:

— Ogłaszam dziesi

ę

ciominutow

ą

przerw

ę

w obradach.

I drzwi ł

ą

cz

ą

ce biuro z korytarzem otworzyły si

ę

gwałtownie, jakby kto

ś

w nie kopn

ą

ł, i do pokoju

wpadł Francin, r

ę

k

ę

przyciskał do krawata i krzyczał:

— Kto mi podło

ż

ył ten klej na krzesło? To straszne! Przylepiłem sobie tak mocno arkusz papieru,

ż

e

nie mogłem tej strony odwróci

ć

! Pan de Giorgi chciał mi pomóc i tak si

ę

upa

ć

kał klejem,

ż

e nie mógł

ź

niej oderwa

ć

r

ą

k od zielonego sukna! Pan prezes tak sobie wysmarował cwikier,

ż

e przylepił mu

si

ę

do nosa! A ja, spójrzcie tylko, przylepiłem sobie palce do krawata! — Francin odsun

ą

ł r

ę

k

ę

i

gumka przytrzymuj

ą

ca krawat napi

ę

ła si

ę

.

— Przynios

ę

troch

ę

ciepłej wody — powiedziałam.

Ale Francin gwałtownie szarpn

ą

ł r

ę

k

ą

, gumka napr

ęż

yła si

ę

i zerwała, r

ę

ka z krawatem odskoczyła i

gumka smagn

ę

ła Francina po szyi, tak

ż

e j

ę

kn

ą

ł cicho jak mały chłopak:

— Au!

Stryjaszek Pepi wzi

ą

ł wieczko pudełka, podsun

ą

ł je Francinowi przed oczy i oznajmił z dum

ą

:

— To produkuje centrum

ś

wiata obuwniczego w Wiedniu, firma „Salamander”.

I stryjaszek przytrzymał sobie na nosie cwikier bez szkieł.

Co miesi

ą

c je

ź

dził Francin motocyklem do Pragi i za ka

ż

dym razem co

ś

mu si

ę

w drodze psuło, tak

ż

e musiał zatrzymywa

ć

si

ę

i naprawia

ć

. Jednak

ż

e zawsze wracał rozpromieniony, pi

ę

kny, i

musiałam ze szczegółami wysłucha

ć

wszystkiego, co musiał zrobi

ć

, aby nie nadaj

ą

cego si

ę

do

dalszej jazdy oriona przemieni

ć

na powrót w sprawny motocykl, który zawsze dociera do celu.

„Dociera do celu” to znaczy,

ż

e motocykl wracał do browaru, chocia

ż

czasami trzeba go było

przyprowadza

ć

. Ale Francin nigdy si

ę

nie skar

ż

ył, pchał czasami cały ten pojazd dziesi

ęć

,

pi

ę

tna

ś

cie, czasami tylko pi

ęć

kilometrów, a kiedy przyprowadził oriona ze Zwierzynka, wsi

oddalonej o trzy kilometry, cieszył si

ę

,

ż

e coraz z nim lepiej. Dzi

ś

Francin wrócił z Pragi ci

ą

gniony

krowim zaprz

ę

giem. Zapłaciwszy chłopu wbiegł do kuchni, a ja jak zwykle u

ś

ciskałam go, obj

ę

łam i

znów stan

ę

li

ś

my pod opuszczan

ą

lamp

ą

, a je

ś

liby kto

ś

patrzył na nas przez okno, na pewno bardzo

by si

ę

zdziwił. Ilekro

ć

Francin przyje

ż

d

ż

ał z Pragi, za ka

ż

dym razem powtarzał si

ę

taki rytuał:

Francin zamykał oczy, a ja si

ę

gałam mu do wewn

ę

trznej kieszeni, Francin jednak kr

ę

cił głow

ą

, wi

ę

c

si

ę

gałam do lewej kieszeni, Francin kr

ę

cił głow

ą

, a pó

ź

niej rozpinałam mu

ż

akiet i si

ę

gałam do

kieszonki kamizelki, i Francin znów kr

ę

cił głow

ą

, wi

ę

c w ko

ń

cu si

ę

gałam do kieszeni spodni i

Francin kiwał głow

ą

, i ci

ą

gle miał błogo zamkni

ę

te oczy, a ja zawsze z jakiego

ś

schowka w jego

ubraniu wyjmowałam male

ń

k

ą

paczuszk

ę

, któr

ą

powoli rozpako-wywałam udaj

ą

c zachwyt i rado

ść

,

znajdowałam pier

ś

cionek, kiedy indziej broszk

ę

, raz nawet zegarek na r

ę

k

ę

. Jednak

ż

e rytuał ten nie

background image

był odwieczny, przedtem, kiedy Francin wracał z Pragi, dok

ą

d raz na miesi

ą

c je

ź

dził do Domu

Browarnika, to kiedy wchodził, zawsze czekał, a

ż

zapadnie zmrok, prosił mnie, abym zamkn

ę

ła

oczy, i ja zamykałam oczy, ledwie wszedł do kuchni, Francin prowadził mnie do pokoju, sadzał
przed lustrem i błagał, abym mu obiecała,

ż

e nie b

ę

d

ę

patrze

ć

, a kiedy mu to obiecałam, wkładał mi

pi

ę

kny kapelusz na głow

ę

i mówił: „Ju

ż

”!, a ja patrzyłam w lustro, brałam ten kapelusz w palce i

wkładałam go po swojemu, obracałam si

ę

i Francin zadawał mi pytanie:

— Kto ci to, Marychno, kupił?

— A ja odpowiadałam:

— Francin.

I całowałam go w r

ę

k

ę

, a on mnie głaskał; kiedy

ś

przyniósł co

ś

i wło

ż

ył mi na szyj

ę

, było to chłodne,

otworzyłam oczy, a w lustrze błyszczał naszyjnik z jabloneckiego szkła.

— Kto ci to kupił? — spytał mnie Francin. A ja pocałowałam go w r

ę

k

ę

i powiedziałam:

— Ty, Francinie. A on zapytał:
— Kto to jest Francin?
A ja odpowiedziałam:
— Mój m

ęż

ulek!

I tak co miesi

ą

c dostawałam od niego jaki

ś

prezent, Francin znał wszystkie wymiary mojego ciała,

znał je na pami

ęć

. Okr

ęż

nie wypytywał mnie zawsze, co bym chciała dosta

ć

. Ale ja mu nigdy nie

mówiłam tego wprost, zawsze napomykałam o czym

ś

, a Francin si

ę

domy

ś

lał i kiedy

ś

, kiedy po raz

pierwszy przyniósł mi pier

ś

cionek, stan

ą

ł pod t

ą

opuszczan

ą

zielon

ą

lamp

ą

i nauczył mnie po raz

pierwszy si

ę

ga

ć

do swoich kieszeni i kieszonek, a ja zawsze od razu zgadywałam, gdzie ten

upominek mo

ż

e by

ć

, ale zawsze si

ę

gałam tam dopiero na ko

ń

cu, aby Francinowi sprawi

ć

przyjemno

ść

.

Dzi

ś

, kiedy wrócił ci

ą

gniony krowim zaprz

ę

giem, poprosił, abym zamkn

ę

ła oczy. I co

ś

zaniósł do

pokoju. A potem zgasił w pokoju

ś

wiatło, uj

ą

ł mnie za r

ę

k

ę

i zaprowadził tam z zamkni

ę

tymi

oczyma, posadził na foteliku przed lustrem, potem podszedł do okien i zaci

ą

gn

ą

ł story, i słyszałam,

jak szcz

ę

kn

ę

ło wieko, my

ś

lałam,

ż

e kupił mi pudło na kapelusze, pó

ź

niej usłyszałam, jak wsun

ą

ł

wtyczk

ę

w kontakt, pomy

ś

lałam,

ż

e kupił mi jakiego

ś

robota, szybkowar czy te

ż

lamp

ę

kwarcow

ą

, a

w ko

ń

cu usłyszałam prychaj

ą

ce, z wolna nasilaj

ą

ce si

ę

dudnienie. Francin poło

ż

ył mi lekko r

ę

k

ę

na

ramieniu i powiedział:

— Ju

ż

! .

Otworzyłam oczy: to, co zobaczyłam, było cudowne. Francin stał niczym czarnoksi

ęż

nik, w palcach

trzymał rurk

ę

, w której

ś

wieciło si

ę

bladobł

ę

kitnie takie soczyste fioletowe

ś

wiatło, które o

ś

wietlało

r

ę

ce i twarz, i ubranie Francina, fioletowy stłumiony po

ż

ar w szklanej rurce, któr

ą

Francin zbli

ż

ył do

mojej r

ę

ki i moje rami

ę

stało si

ę

magnetyczne, czułam, jak z tego

ś

wiatła tryskaj

ą

fioletowe opiłki,

niematerialne iskierki, które wchodz

ą

we mnie i nasycaj

ą

mnie swoj

ą

woni

ą

, tak

ż

e pachn

ę

letni

ą

burz

ą

, i powietrze w pokoju pachniało, jak pachnie powietrze po uderzeniu piorunu, a Francin z

wolna uniósł t

ę

cudown

ą

rzecz i zbli

ż

ył j

ą

do swojej twarzy, i znów widziałam ten jego pi

ę

kny profil,

Francin stał tu uroczy

ś

cie jak Gunnar Tolnes, potem za

ś

t

ę

rurk

ę

skierował na otwart

ą

walizeczk

ę

, a

tam na czerwonym aksamicie, którym wybite było równie

ż

wieko, le

ż

ały uło

ż

one w wachlarz

rozmaite szczoteczki, rurki, dzwonki, wszystko było szklane i zamkni

ę

te, dziesi

ą

tki instrumentów ze

szkła, Francin wyci

ą

gn

ą

ł rurk

ę

i brał z tej walizeczki, i wkładał do bakelitowego uchwytu jeden

niezwykły przedmiot po drugim i za ka

ż

dym razem to szklane naczynie rozja

ś

niało si

ę

i wypełniało

fioletowym

ś

wiatłem, które tryskało i wnikało w ludzkie ciało, je

ś

li kto

ś

tego potrzebował. Francin

zmieniał i wypróbowywał wszystkie te elektrody wypełnione neonem i mówił cicho:

— Marychno, teraz stryjaszek Pepi mo

ż

e si

ę

wydziera

ć

, teraz mog

ą

mi robi

ć

przykro

ś

ci w

browarze, mo

ż

e mnie obra

ż

a

ć

, kto tylko zechce, tu... tu s

ą

lecznicze iskry, które przemieniaj

ą

si

ę

w

zdrowie, wysoka cz

ę

stotliwo

ść

, która daje now

ą

rado

ść

istnienia, now

ą

odwag

ę

ż

ycia... Marychno,

to tak

ż

e dla ciebie, dla twoich nerwów, dla. twojego zdrowia, ta oto katoda leczy uszy, tamta znów

masuje serce, pomy

ś

l tylko, fosforyzuj

ą

ce iskrzenie, które uszlachetnia ci serce! A ta z kolei jest

przeciwko histerii i epilepsji, ten fiołkowy ozon stłumi w tobie pragnienie robienia publicznie rzeczy,

background image

o których przyzwoity człowiek mo

ż

e tylko my

ś

le

ć

lub robi

ć

je w domu, a kolejne elektrody s

ą

przeciwko j

ę

czmieniom i plamom w

ą

trobowym, naderwanym mi

ęś

niom, przeciwko migrenie,

pi

ę

tnasta zapobiega przekrwieniu mózgu i halucynacjom... — Francin mówił cicho, a przede mn

ą

rozwijały si

ę

coraz to inne wypełnione neonem kształty, bardziej ni

ż

instrumenty lecznicze

przypominały te elektrody olbrzymie słupki czy te

ż

pr

ę

ciki albo kwiaty orchidei, słuchałam go i po

raz pierwszy byłam tak zdumiona,

ż

e nie potrafiłam wydoby

ć

z siebie słowa, chocia

ż

elektrody

przeciwko histerii i epilepsji kryły w sobie aluzj

ę

do mojego stanu, nie miałam powodu broni

ć

si

ę

, tak

mnie to fioletowe pi

ę

kno oszołomiło. Francin wzi

ą

ł elektrod

ę

w kształcie słuchawki, zbli

ż

ył j

ą

do

mojego czoła, patrzyłam na swoje odbicie w lustrze... Ach, co to był za widok! Wygl

ą

dałam jak

pi

ę

kna rusałka, jak te panny na secesyjnych obrazach, fioletowa, z włosami rozja

ś

nionymi

wieczorn

ą

gwiazd

ą

! Pró

ż

niowe rurki z fioletow

ą

burz

ą

zorzy polarnej! A Francin pochylił si

ę

znowu

nad walizeczk

ą

i umie

ś

cił w bakelitowym uchwycie neonowy grzebie

ń

, ten neonowy grzebie

ń

błyszczał niczym reklama nad jakim

ś

sklepem galanteryjnym we Wiedniu albo w Pary

ż

u, a Francin

zbli

ż

ył si

ę

do mnie, wsun

ą

ł mi ten tryskaj

ą

cy iskrami grzebie

ń

we włosy, patrzyłam na swoje odbicie

w lustrze i wiedziałam,

ż

e niczego wi

ę

cej nie mog

ę

ju

ż

sobie

ż

yczy

ć

prócz tego, by zawsze czesano

tym grzebieniem moje włosy. A Francin z wolna, jakby o tym wiedział, przeczesywał tym

ś

wiec

ą

cym

grzebieniem moje rozwichrzone włosy, si

ę

gaj

ą

ce a

ż

do ziemi, i znowu je unosił, i znowu

przeczesywał grzebieniem o wysokiej cz

ę

stotliwo

ś

ci, zacz

ę

łam cała dr

ż

e

ć

, musiałam obj

ąć

si

ę

ramionami, Francin oddychał cicho, nie mógł si

ę

powstrzyma

ć

, aby za ka

ż

dym razem nie zanurzy

ć

całej twarzy w moich włosach, którym ta chłodna fiołkowa burza robiła tak dobrze,

ż

e kiedy grzebie

ń

powracał, koniuszki włosów unosiły si

ę

, i znów ten przedzieraj

ą

cy si

ę

w dół poprzez moje włosy

fioletowy grzebie

ń

, to niebie

ś

ciutkie czółenko płyn

ą

ce przez porohy, przez wodospad moich

włosów, ten fioletowym szpikiem wypełniony, wydr

ąż

ony grzebie

ń

ze szkła!

— Marychno... — szeptał Francin i usiadłszy za mn

ą

znowu przeci

ą

gał grzebie

ń

przez moje

naładowane elektryczno

ś

ci

ą

włosy. — Mary, b

ę

dziemy to robi

ć

codziennie, kupiłem ci to, aby

niebieskim kolorem złagodzi

ć

wszystkie wydarzenia, uspokoi

ć

twoje nerwy, dla mnie za

ś

b

ę

d

ą

elektrody o barwie czerwonej, które przyspieszaj

ą

obieg krwi i przydaj

ą

energii organizmowi... —

mówił cichutko Francin, a z komórki za kuchni

ą

rozlegały si

ę

uderzenia młotka i nasilał si

ę

wzburzony i coraz bardziej gniewny głos, stryjaszek Pepi, który przyjechał na dwa tygodnie, był ju

ż

u nas cały miesi

ą

c, i Francin, kiedy go tak głaskałam pod lamp

ą

i czułym ruchem r

ę

ki uwalniałam

od strachu, powiedział,

ż

e ogarnia go przera

ż

enie na my

ś

l,

ż

e Pepi zostanie u nas dwadzie

ś

cia lat,

a mo

ż

e nawet do ko

ń

ca

ż

ycia. A stryjaszek Pepi naprawiał nam trzewiki i buty w komórce, gdzie

równie

ż

sypiał, ale to nie były buty, to było co

ś

ż

ywego, z czym si

ę

stryjaszek Pepi zmagał, kładł na

łopatki, przeklinał całymi dniami, tak

ż

e dochodziły mnie przekle

ń

stwa, jakich nigdy przedtem nie

słyszałam, a poza tym co pół godziny stryjaszek brał but, który naprawiał, a kiedy go ju

ż

skl

ą

ł, ciskał

nim, odrzucał, siadał na taborecie i d

ą

sał si

ę

, a jak mu zło

ść

przeszła, obracał si

ę

powoli, spogl

ą

dał

na but, prosił go o wybaczenie i podnosił, głaskał i zaczynał go znowu łata

ć

,

ś

ci

ą

ga

ć

dratwa, a

ż

e

miał jako

ś

niezr

ę

czne palce, raz po raz wrzeszczał tak,

ż

e przybiegałam my

ś

l

ą

c,

ż

e wbił sobie

szewski nó

ż

w piersi, a w istocie szło tylko o to,

ż

e dratwa nie dała si

ę

przeci

ą

gn

ąć

przez podeszw

ę

i cały but groził — no i robił to —

ż

e wystrzeli jak skr

ę

cona spr

ęż

yna, kiedy wyskoczy z gramofonu,

a wi

ę

c ten but wy

ś

lizgiwał si

ę

jak mydło z dłoni, podskakiwał a

ż

na szaf

ę

i pod sufit, jakby miał w

sobie jaki

ś

motorek, a kiedy wylatywał stryjaszkowi z r

ę

ki, stryjaszek rzucał si

ę

po niego jak

bramkarz rzuca si

ę

robinsonad

ą

po piłk

ę

... A teraz stryjaszek krzyczał:

— Psiakrew, cholera!

Francin odło

ż

ył neonowy grzebie

ń

na miejsce, przykrył instrumenty w walizeczce aksamitn

ą

kapk

ą

,

spojrzał w kierunku krzycz

ą

cego stryjka i powiedział:

— Te pr

ą

dy fulguracyjne od razu dodały mi siły.

I poło

ż

ył walizeczk

ę

na szafie.

Poci

ą

gn

ę

łam za gałk

ę

i stora poleciała w gór

ę

, a porcelanowa gałka uderzyła mnie leciutko w z

ę

by,

za sadem owocowym widziałam be

ż

owy gmach słodowni, jaki

ś

mielcarz szedł po schodach na

pierwsze pi

ę

tro z p

ę

kat

ą

lamp

ą

w r

ę

ku, po chwili znikn

ą

ł i znów ta lampa pojawila si

ę

o pi

ę

tro wy

ż

ej,

jakby sama szła przez wieczorny browar, samotna lampa wspinaj

ą

ca si

ę

po schodach w gór

ę

, a

potem lampa znikn

ę

ła, ale pojawiła si

ę

znowu i przesuwała si

ę

od okienka do okienka krytego

mostku ł

ą

cz

ą

cego słodowni

ę

z zacierni

ą

. Któ

ż

to tam szedł tak, gdzie oczy ponios

ą

, któ

ż

to niósł

background image

lamp

ę

tylko dlatego, aby lampa sama poruszała si

ę

po słodowni i browarze? I stałam przy oknie, i

niczym my

ś

liwy czekałam na rogacza, który musiał mi wyj

ść

na polan

ę

... i to moje przeczucie

przej

ę

ło mnie dreszczem. A teraz ta lampa pojawiła si

ę

a

ż

w chłodni, dok

ą

d nikt o tej porze nie

chodzi, tam gdzie znajduje si

ę

kad

ź

ogromna jak lodowisko do gry w hokeja, kad

ź

, w której stygnie

war piwa, brzeczka... a teraz lampa kroczy tam, lampa, która jakby wiedziała,

ż

e na ni

ą

patrz

ę

,

lampa niesiona tylko dla mnie, dziesi

ęć

ogromnych czterometrowych okien chłodni zakrywaj

ą

ż

aluzje, uchylone tylko na w

ą

sk

ą

szpark

ę

, tak jak okiennice we Włoszech i Hiszpanii, i ta lampa

kroczy nieustannie, przerywana tymi setkami

ż

aluzji, poci

ę

ty na paski ruch zapalonej lampy, która

zatrzymała si

ę

teraz, widziałam, jak okno z tymi

ż

aluzjami otworzyło si

ę

i kto

ś

z lamp

ą

wyszedł na

dach lodowni, gdzie znajduje si

ę

góra lodu wysoko

ś

ci czterech pi

ę

ter, tysi

ą

c dwie

ś

cie fur

zamarzni

ę

tej rzeki, lodowego stropu, który fura za fur

ą

wyci

ą

g sypie z góry do lodowni, lodownia ta

chroniona jest od ciepła półmetrow

ą

warstw

ą

piasku i kamieni rzecznych, a na niej od wiosny do

jesieni kwitn

ą

rojniki, setki tysi

ę

cy rojników w

ś

ród zielonych poduszek mchu... a teraz stoi tam

p

ę

kata lampa, któr

ą

zaniósł tam jaki

ś

robotnik z browaru, jaki

ś

mielcarz... otworzyłam okno i

usłyszałam z góry przyjemny m

ę

ski głos, tak jakby to ta zapalona lampa

ś

piewała:

Ju

ż

odeszła ta miło

ść

,

cho

ć

jej wiele nie było,

odeszła, odeszła daleko!

Moja złota dziewczyno,
i nast

ę

pne te

ż

min

ą

,

i co pó

ź

niej, co pó

ź

niej ci

ę

czeka?

Nie zostanie nic po niej,
zniknie w gł

ę

bokiej toni

pod Nymburkiem...

A z sypialni rozległ si

ę

krzyk Francina: — Na miło

ść

bosk

ą

, Józku, nie mógłby

ś

przesta

ć

? Powoli

wyszłam z pokoju, dzi

ś

nie patrzyłam nawet, jak pr

ą

d elektryczny z wolna ga

ś

nie, tak jak ta miło

ść

,

co uton

ę

ła w gł

ę

bokiej toni... Francin zapalił ju

ż

lampy, wyszłam na korytarz, a tam na zydelku

siedział Francin, obie r

ę

ce przyciskał do piersi i zaklinał stryjaszka,

ż

eby dał wszystkiemu spokój i

skoro ju

ż

tu jest, to niech sobie czyta, chodzi do ko

ś

cioła, do kina, ale niech w domu b

ę

dzie cisza i

spokój... Francin chciał wsta

ć

, lecz jako

ś

mu si

ę

to nie udawało, spróbował jeszcze raz, ale

zro

ś

ni

ę

ty był ze stołkiem, przysłoniłam sobie dłoni

ą

usta, bardzo si

ę

przestraszyłam, bo wiedziałam,

ż

e Francin usiadł na pudełeczku z szewskim klejem, stryjaszek Pepi był skruszony, tak ch

ę

tnie by

bratu naprawił buty, tyle o tym opowiadał, poniewa

ż

ze wszystkiego, co kochał na

ś

wiecie,

najbardziej kochał brata, Francin chciał wsta

ć

na sił

ę

, ale nie mógł si

ę

oderwa

ć

i pochylił si

ę

, i

upadł, le

ż

ał na podłodze, a stołek wraz z nim, ukl

ę

kłam, usiłowałam Francina oderwa

ć

, ale szewska

smółka, czyli klej, przylepiła Francina tak mocno,

ż

e wygl

ą

dał jak zwalony pomnik siedz

ą

cego

Chrystusa, stryjaszek Pepi ci

ą

gn

ą

ł Francina za ramiona, spróbowałam poło

ż

y

ć

si

ę

za Francinem i

ci

ą

gn

ąć

w przeciwnym kierunku za stołek, ale wydawało si

ę

,

ż

e ja swojego m

ęż

a, a Pepi swojego

brata racz

ę

] rozerwiemy na pół, ni

ż

wydostaniemy z tarapatów, wstałam i moje włosy co

ś

podniosły,

uj

ę

łam je w palce, poło

ż

yłam na kolanach i zobaczyłam,

ż

e moje włosy przylepiły si

ę

do drugiego

pudełeczka z szewsk

ą

smółk

ą

, czyli klejem, wzi

ę

łam no

ż

yczki i odci

ę

łam pudełeczko wraz z

ko

ń

cami włosów, i to pudełeczko zapl

ą

tane w nitki moich włosów le

ż

ało teraz niczym sycylijska

bulla. Francin zobaczywszy, co si

ę

stało z moimi włosami, wspi

ą

ł si

ę

jak ko

ń

, wspaniały d

ź

wi

ę

k

dr

ą

cej si

ę

tkaniny rozległ si

ę

w komórce i Francin uwolnił si

ę

, i stał znów pi

ę

kny, z oczyma

tryskaj

ą

cymi zdrowym,

ś

wi

ę

tym oburzeniem, brał po kolei kopyta i pudełeczka, i paczuszki kołków,

a stryjaszek Pepi, my

ś

lałam,

ż

e ten widok powinien mu rani

ć

serce, ale Pepi z zapałem podawał

bratu wszystko, co mogło si

ę

pali

ć

, i Francin z coraz wi

ę

ksz

ą

ulg

ą

rzucał to pod kuchni

ę

. Szewski

klej zaj

ą

ł si

ę

tak gwałtownie,

ż

e płomie

ń

uniósł fajerki, rury wsysały ten płomie

ń

a

ż

do komina, ten

niemal dwumetrowy płomie

ń

, długi jak moje włosy.

Stryjaszek Pepi najbardziej lubił siadywa

ć

za stodoł

ą

, osłoni

ę

ty z jednej strony przez sad owocowy,

z drugiej za

ś

— komin, pod którym le

ż

ały uło

ż

one równiutko klepki d

ę

bowe wszystkich wymiarów,

klepki, z których w stolarni robiono beczki, wedle potrzeby: małe, czyli „szczeni

ę

ta”,

dwudziestopi

ę

ciolitrowe, pi

ęć

dziesi

ę

cioli-trowe i hektolitrowe oraz dwuhektolitrowe, czyli podwójne,

a tak

ż

e ogromne pi

ęć

dziesi

ę

ciohektolitrowe i stuhektolitrowe beczki, w których w komorach i w

piwnicach przechowywano całe wary piwa, beczki, w których piwo dojrzewało na piwo zwyczajne

background image

albo wy-stałe. Stryjaszek Pepi, kiedy ju

ż

nie mógł szewcowa

ć

, tu wła

ś

nie znalazł kij i chodził z nim

wzdłu

ż

stodół, i

ć

wiczył parademarsze, czyli marsze defiladowe, i szermierk

ę

na bagnety. Francin

prosił mnie,

ż

ebym dopilnowała, aby nie krzyczał nad miar

ę

.

— To dobrze, szwagierko,

ż

e pani tu jest — powiedział Pepi. — Ten Francin ma słabe nerwy, przy

tej niedomodze w my

ś

l dziełka pana Batisty powinien my

ć

sobie przyrodzenie ciepł

ą

wod

ą

albo

za

ż

ywa

ć

ruchu na

ś

wie

ż

ym powietrzu. Ale skoro ju

ż

pani tu jest, to b

ę

dziemy

ć

wiczy

ć

szkoł

ę

, czyli

szulbildunk, bo ja tam miałem same celuj

ą

ce i wyró

ż

nienia oraz pochwały, nie tak jak pewien

głupek, Hanak, który podczas przegl

ą

du wyszedł z szeregu i powiedział pułkownikowi von

Wuchererowi: „Tu macie, gospodarzu, te wasze łatki i szmatki, bo ja se id

ę

do domu, ja

ż

ołnierzem

nie b

ę

d

ę

...”, a pułkownik ryczał na podoficerów: „Co za choler

ę

tu macie?”.

— Józefka — powiedziałam.

— A gówno! — rykn

ą

ł Stryjaszek Pepi. — Mnie stawiano wszystkim za wzór. A zreszt

ą

czy

pułkownik von Wucherer mnie znał? Czy mo

ż

e pami

ę

ta

ć

tysi

ą

ce ludzi? Pewnego razu wybrał si

ę

na

panienki, a dwaj

ż

ołnierze, głuptasy, zatrzymali ten powóz, aby ich podwiózł, i kiedy zobaczyli,

ż

e w

powozie siedzi rozwalony von Wucherer,

ż

ołnierze zasalutowali, a von Wucherer pyta łaskawie:

„Dok

ą

d to,

ż

ołnierzyki, jedziecie?”. A oni: „Jedziemy na urlop”. A von Wucherer powiada: „Kto jedzie

na urlop, musi mie

ć

urlaubszajn. Gdzie go macie?”.

ś

ołnierze zacz

ę

li szuka

ć

po kieszeniach, a von

Wucherer pyta jednego: „Jak si

ę

nazywacie?”. A ten

ż

ołnierz powiada: „Szim-sa”. Wobec tego von

Wucherer zwrócił si

ę

do drugiego: „A jak wy si

ę

nazywacie?”. A ten drugi powiada: „Rzim-sa”. Ten

ż

ołnierz, który powiedział,

ż

e nazywa si

ę

Szim-sa, zacz

ą

ł ucieka

ć

w pole, wi

ę

c von Wucherer

rozkazał: „Rzimso, sofort przyprowadzi

ć

mi tu tego Szims

ę

!”. Ale ten Rzimsa uciekł razem z tym

Szims

ą

; wi

ę

c pułkownik zawrócił powóz i pognał ogiery z powrotem do koszar, i natychmiast

zapytał, w którym plutonie słu

żą

ten Rzimsa i Szims

ą

. Ale w wykazach nie było ani Rzimsy, ani

Szimsy, wobec tego pułkownik von Wucherer, który mawiał,

ż

e ma pami

ęć

jak aparat fotograficzny,

rozkazał w koszarach zrobi

ć

zbiórk

ę

i chodził od jednego

ż

ołnierza do drugiego, ujmował go za

brod

ę

i patrzył mu z bliska w oczy, jakby mu chciał da

ć

buziaka, i tak przez dwa dni, ale nie poznał

ani tego, który przedstawił si

ę

jako Rzimsa, ani tego, który powiedział,

ż

e nazywa si

ę

Szim-sa...

Jak

ż

e wi

ę

c taki pułkownik mo

ż

e pami

ę

ta

ć

Józefka?

— Pssst — powiedziałam. — Po południu odb

ę

dzie si

ę

posiedzenie rady nadzorczej.

l

— To prawda — zgodził si

ę

stryjaszek cichutko — ale teraz pani

ą

naucz

ę

, z jakich cz

ęś

ci składa si

ę

karabin. — I stryjaszek wzi

ą

ł kij, z którym

ć

wiczył, uj

ą

ł go z takim znawstwem i ostro

ż

no

ś

ci

ą

, jakby

to naprawd

ę

był wojskowy karabin, wskazywał palcem i kolejno wymieniał wszystkie cz

ęś

ci, i

zako

ń

czył: — A to jest kolbenszuh, czyli stopka, a to jest tak zwany myndunk, czyli muszka.

— Muszka hiszpa

ń

ska — powiedziałam.

— A gówno! Czemu kłapie pani dziobem jak młode sroki? Szczerbinka i muszka, a nie

ż

adna

muszka hi- : szpa

ń

ska! Gdyby pani co

ś

takiego powiedziała kapralowi Brczuli, to tak by pani

ą

trzepn

ą

ł,

ż

e tylko nó

ż

ki by pani , zadrgały jak królikowi!

A spoza sadu owocowego słycha

ć

było gniewne zamykanie okien w biurze, z rachunkowo

ś

ci

wybiegł Francin w białej koszuli, widziałam, jak biegnie przez wysok

ą

traw

ę

, jak uchyla si

ę

przed

gał

ę

ziami drzew, pi

ę

kny był to widok: biegn

ą

cy m

ęż

czyzna skacze niczym w biegu z przeszkodami

z wyci

ą

gni

ę

t

ą

do przodu nog

ą

, która zaraz opadnie w traw

ę

, a z t

ą

drug

ą

nad traw

ą

niemal w

poziomym poło

ż

eniu, i powtarzał na przemian nogami cały ten pi

ę

kny ruch, przesuwaj

ą

cy si

ę

ponad

wierzchołkami trawy. Kiedy si

ę

zbli

ż

ył, zobaczyłam,

ż

e

ś

ciska w palcach pióro ze stalówk

ą

redis

numer trzy.

— Hej, wy ułani, co tu znów wyprawiacie?
— Bawimy si

ę

w wojsko — odparłam.

— Bawcie si

ę

, w co chcecie, ale po cichu, panna ksi

ę

gowa rozlała cał

ą

butelk

ę

atramentu! —

krzyczał po cichu Francin.

— A wi

ę

c gdzie si

ę

mamy bawi

ć

? — spytałam.

background image

— Gdzie chcecie, wle

ź

cie cho

ć

by na komin, byle tylko nie było was słycha

ć

... cały

ż

urnal oblała

atramentem! — wołał Francin, r

ę

kawy białej koszuli miał powy

ż

ej łokci uniesione gumkami, obrócił

si

ę

i ju

ż

nie biegł, brn

ą

ł poprzez wysok

ą

traw

ę

, patrzyłam w

ś

lad za nim, a on odwrócił si

ę

,

przesłałam mu pocałunek na dłoni i dmuchn

ę

łam ten pocałunek za nim niczym piórko.

— Na komin? — dziwił si

ę

Pepi.

— Na komin — potwierdziłam. A Francin znikn

ą

ł za gał

ę

ziami, jego biała koszula weszła teraz do

biura.

— Wobec tego: Direkcion! — wykrzykn

ą

ł stryjaszek Pepi i wspi

ą

ł si

ę

na pierwsz

ą

klamr

ę

, po czym

zmitygowal si

ę

, zeskoczył i powiedział: — Damy maj

ą

pierwsze

ń

stwo!

I to, o czym od pierwszego dnia w browarze marzyłam:

ż

eby znale

źć

w sobie do

ść

siły i wspi

ąć

si

ę

na komin browaru, to moje marzenie sterczało teraz i wznosiło si

ę

przede mn

ą

, odchyliłam do tyłu

głow

ę

i chwyciłam si

ę

pierwszej klamry, perspektywa uciekała w gór

ę

zmniejszaj

ą

cymi si

ę

coraz

bardziej klamrami, a sze

ść

dziesi

ę

cio-metrowy komin w tym optycznym skrócie przypominał ci

ęż

kie,

wycelowane w niebo działo, to, co mnie poci

ą

gało, to powiewaj

ą

cy zielony trykot, który kto

ś

przywi

ą

zał do piorunochronu, i chocia

ż

na dole ledwie czuło si

ę

lekki powiew, ten zielony trykot

trzepotał gło

ś

no i stoj

ą

c w otwartym oknie słyszałam, jak ten zielony trykot wydaje d

ź

wi

ę

k

przypominaj

ą

cy łomotanie blachy, i chwyciłam si

ę

pierwszej klamry, woln

ą

r

ę

k

ą

rozwi

ą

załam

zielon

ą

wst

ąż

eczk

ę

, która przytrzymywała moje włosy, i szybko przenosiłam r

ę

ce z klamry na

klamr

ę

, nogi niczym sprz

ęż

one osie nabrały tego samego rytmu, w połowie komina poczułam

pierwsze uderzenie przepływaj

ą

cego powietrza, włosy mi si

ę

rozwiały, niemal mnie wyprzedziły,

nagle poczułam si

ę

cała w swoich rozpuszczonych włosach, które rozpostarły si

ę

wokół mnie jak

muzyka, kilkakrotnie moje włosy kładły si

ę

na klamrze, musiałam uwa

ż

a

ć

i zwolni

ć

prac

ę

nóg, bo

st

ą

pałam po własnych włosach, ach, gdyby tu był pan Bodzio, on by przytrzymał moje włosy,

przemieniłby si

ę

w anioła i w locie uwa

ż

ałby, aby włosy nie wpl

ą

tały mi si

ę

w szprychy i ła

ń

cuch,

jako

ś

to moje wspinanie si

ę

na komin przypominało jazd

ę

na rowerze, poczekałam chwil

ę

, wiatr

jakby si

ę

uparł,

ż

e wypróbuje moje włosy, uniósł je i tak mi je zarzucił,

ż

e miałam wra

ż

enie, i

ż

wisz

ę

o kilka klamer nad sob

ą

na zwi

ą

zanych w w

ę

zeł włosach, potem wiatr nagle ucichł, włosy

rozwi

ą

zały si

ę

i z wolna — niczym uwolnione złote wskazówki ko

ś

cielnego zegara — spadały te

moje włosy, jakby z mojej głowy rozpostarł, a teraz z wolna zamykał ogon złoty paw. I ja
skorzystałam z tego, i szybko przesuwałam r

ę

ce coraz wy

ż

ej, ruch nóg uzgodniłam z prac

ą

r

ą

k, a

ż

w ko

ń

cu poło

ż

yłam cał

ą

r

ę

k

ę

na kraw

ę

dzi komina, przez chwil

ę

oddychałam gł

ę

boko jak

zawodniczka na zawodach pływackich, kiedy sko

ń

czy wy

ś

cig w basenie, a potem lekko jak z wody

podci

ą

gn

ę

łam si

ę

obur

ą

cz, przerzuciłam nog

ę

przez kraw

ę

d

ź

, chwyciłam si

ę

piorunochronu i z

wolna jak z syropu wyci

ą

gn

ę

łam drug

ą

nog

ę

, uniosłam za sob

ą

włosy, usiadłam i przerzuciłam

włosy na kolana. Lecz nagle zerwał si

ę

wiatr i włosy wy

ś

lizgn

ę

ły mi si

ę

z dłoni, i te moje złote włosy

powiewały tak samo jak w zeszłym roku przed pierwszym dniem wiosny, poruszały si

ę

te włosy jak

morszczyny w płytkim a bystrym potoku, trzymałam si

ę

jedn

ą

r

ę

k

ą

piorunochronu i miałam

wra

ż

enie,

ż

e jestem bogini

ą

łowów Dian

ą

z włóczni

ą

, policzki mi płon

ę

ły z zachwytu i czułam,

ż

e

gdybym w tym miasteczku nie zrobiła nic prócz tego,

ż

e wspi

ę

łam si

ę

na ten komin, nie byłoby tego

wprawdzie wiele, ale mogłabym tym

ż

y

ć

kilka lat, a mo

ż

e nawet całe

ż

ycie. I pochyliłam si

ę

, i

widziałam,

ż

e w gł

ę

bi stryja-szek Pepi jest taki malusie

ń

ki, ledwie aniołeczek z głow

ą

i r

ę

kami,

zdziwiłam si

ę

, bo a

ż

do tej pory miałam wra

ż

enie,

ż

e stryjaszek Pepi ma g

ę

ste k

ę

dzierzawe włosy,

ale teraz spostrzegłam,

ż

e wspina si

ę

ku mnie łysa głowa z rzadkim wianuszkiem włosów, teraz

głowa ta poło

ż

yła si

ę

na szczycie komina, wyci

ą

gn

ę

ła spod siebie drug

ą

dło

ń

i chwyciła si

ę

kraw

ę

dzi, spojrzał na mnie i jego twarz tak

ż

e promieniała szcz

ęś

ciem. Usiadł na kominie i jak gdyby

nigdy nic jedn

ą

r

ę

k

ę

zało

ż

ył za pas, drug

ą

za

ś

przysłonił oczy.

— Psiakrew, szwagierko — odezwał si

ę

z podziwem. — Có

ż

by to było za pi

ę

kne

beobachtungsztele, czyli punkt obserwacyjny...

— Albo te

ż

wie

ż

a obserwacyjna — dodałam.

— A gówno! Wie

ż

a obserwacyjna jest dla cywilów, a punkt obserwacyjny, czyli beobachtungsztele,

dla wojska, dla wojska, które prowadzi wojn

ę

i obserwuje ruchy nieprzyjaciela. Szwagierko, mimo

background image

ż

e jest pani inteligentn

ą

i pi

ę

kn

ą

kobiet

ą

, gdyby to usłyszał kapitan Tonser, to wypłazowałby pani

ą

szabl

ą

rycz

ą

c przy tym: „Jebem vam

ć

urce nadrobno!”.

— Józefku — powiedziałam płucz

ą

c nogi w sadzawce powietrza.

— Ale

ż

do cholery, dlaczego mnie miałby jeba

ć

ć

urce nadrobno? Mnie on lubił, nosiłem mu szabl

ę

!

— krztusił si

ę

stryjaszek Pepi i nachylał si

ę

nade mn

ą

, i jego twarz była przera

ż

aj

ą

ca niczym

kamienny maszkaron na dachu ko

ś

cioła.

— I co z tego! — Machn

ę

łam r

ę

k

ą

. — Czy to, stryjciu Józefku, nie pi

ę

kne?

I przesuwałam wzrok po płytkim krajobrazie, ograniczonym wzgórzami i laskami; popatrzyłam na
miasteczko i stwierdziłam,

ż

e do naszego miasteczka mo

ż

na si

ę

dosta

ć

tylko przez wod

ę

,

ż

e jest to

wła

ś

ciwie miasto na wyspie, przed miastem rzeka, która miasto opływała, rozdwajała si

ę

i wzdłu

ż

murów płyn

ę

ły dwa potoki, które za miastem ł

ą

czyły si

ę

z powrotem w rzek

ę

,

ż

e wła

ś

ciwie ka

ż

da

ulica wyjazdowa ma dwa mosty, dwie kładki, a nad rzek

ą

pi

ę

trzył si

ę

biały kamienny most, na

którym stali ludzie, opierali si

ę

o por

ę

cz i patrzyli na komin browaru, na mnie i na stryjaszka Pepi,

na moje włosy, które łopotały w powietrzu, a te moje włosy l

ś

niły i błyszczały niczym papieska

chor

ą

giew, podczas gdy na dole panowała cisza. Na drugim brzegu rzeki wznosił si

ę

ko

ś

ciół, na

wysoko

ś

ci mojej twarzy znajdowała si

ę

złota tarcza zegara, a wokół ko

ś

cioła w koncentrycznych

kr

ę

gach układały si

ę

ulice i uliczki, i domy, i budynki, z ka

ż

dego okna niczym pierzyny wystawiały

li

ś

cie i kwiaty petunie i go

ź

dziki, i czerwone pelargonie, całe to miasteczko było otoczone

koroneczk

ą

murów obronnych i wygl

ą

dało z góry jak bryła chalcedonu. I oto na biały most wpadł

wóz stra

ż

acki, hełmy stra

ż

aków błyszczały, a tr

ę

bacz trzymał złot

ą

tr

ą

bk

ę

i tr

ą

bił: „Pali si

ę

!”, i

wszyscy stra

ż

acy mieli białe zgrzebne mundury, czerwony wóz zagrzmiał na mo

ś

cie niczym

orkiestrion, stra

ż

acy trzymali si

ę

klamer i stali na tym stra

ż

ackim turkoc

ą

cym ołtarzu, który teraz

skrył si

ę

za budynkami i ogrodami.

— Czy to prawda, stryjciu Józefie,

ż

e na froncie pasłe

ś

kozy? — spytałam.

— Kto ci to powiedział? — rykn

ą

ł stryjaszek Pepi i usiadł wygodniej, a potem wyci

ą

gn

ą

ł si

ę

na

wznak i zało

ż

ył r

ę

ce pod głow

ę

.

— Kioskarz Melichar — odparłam.

— Czy

ż

kioskarz, i to w dodatku inwalida, mo

ż

e by

ć

na wojnie? — ryczał stryjaszek.

— Mówi

ą

,

ż

e Melichar podczas wojny był kapitanem, i wczoraj kapitan Melichar powiedział: „Nie daj

Bo

ż

e,

ż

eby była wojna i

ż

ebym ja tak dostał tego Józefka pod swoj

ą

komend

ę

na musztrze” —

powiedziałam i przytrzymałam si

ę

piorunochronu, i patrzyłam na browar, i znów si

ę

zdziwiłam,

ż

e

browar znajduje si

ę

za miastem,

ż

e jest otoczony dokoła murem tak jak to miasteczko po drugiej

stronie, ale

ż

e wzdłu

ż

murów rosn

ą

wysokie drzewa, jawory i jesiony, które tak

ż

e tworz

ą

kwadrat, i

ż

e ten browar podobny jest do klasztoru albo jakiej

ś

twierdzy, wi

ę

zienia,

ż

e na szczycie ka

ż

dego

muru ci

ą

gn

ą

si

ę

nie tylko druty kolczaste, ale

ż

e ka

ż

dy mur i ka

ż

dy słup je

ż

y si

ę

wpuszczonymi w

beton odłamkami zielonych butelek, które z góry pol

ś

niewaj

ą

jak ametysty i amaranty.

— Czy

ż

on mnie mógł widzie

ć

... nawet gdybym te kozy pasał? — powiedział stryjek i le

ż

ał nadal

patrz

ą

c w niebo, z nog

ą

zało

ż

on

ą

na podgi

ę

tym kolanie, i kołysał woln

ą

stop

ą

.

— Przez lornetk

ę

— powiedziałam.

— A czy cesarz da lornetk

ę

jakiemu

ś

tam kioskarzowi? — zauwa

ż

ył stryjaszek.

—Jako kapitan miał Melichar dwie lornetki — powiedziałam widz

ą

c,

ż

e na mo

ś

cie jest ju

ż

tyle ludzi

ile jaskółek przed odlotem i

ż

e kto

ś

z mostu patrzy na mnie przez lornetk

ę

. U

ś

miechn

ę

łam si

ę

do tej

lornetki, a z gł

ę

bi powiał wiatr i włosy zacz

ę

ły mi si

ę

rozchyla

ć

niczym wachlarz ze strusich piór,

widziałam, jak koło moich oczu zwijaj

ą

si

ę

w gór

ę

kosmyki moich włosów, wokół całej mojej postaci

utworzyła si

ę

taka aureola, jak

ą

ma Naj

ś

wi

ę

tsza Panna Maria Bolesna na cokole na naszym

rynku...

— A gdyby była wojna, to co by si

ę

stało, gdyby mnie Melichar dostał pod swoj

ą

komend

ę

, co? —

dopytywał si

ę

ciekawie Pepi i wydawało si

ę

,

ż

e walczy z ogarniaj

ą

cym go znu

ż

eniem.

background image

— Powiedział,

ż

e gdyby znów wybuchła wojna, to podczas musztry zrobiłby palcem... o tak... i

zawołałby: „Pepi zu mir!”. I ju

ż

by

ś

p

ę

dził z wywieszonym j

ę

zorem i oddawał mu honory, i kl

ę

kał

przed nim na jedno kolano — powiedziałam, a kiedy na niego popatrzyłam, stryjaszek Pepi spał,
usn

ą

ł twardo, le

ż

ał na szczycie komina, który kołysał si

ę

, teraz dopiero spostrzegłam to po raz

pierwszy na le

żą

cym pos

ą

gu stryjaszka Pepi,

ż

e oboje wyra

ź

nie si

ę

kołyszemy, jakby

ś

my siedzieli

na jakiej

ś

zawieszonej pod niebem hu

ś

tawce. A od kapliczki p

ę

dzili stra

ż

acy, z góry konie

wygl

ą

dały tak, jakby si

ę

spłoszyły, tylne nogi nawlekały si

ę

im w chom

ą

ta, a przednie wystrzelały im

wprost ze łbów, tak jak

ś

limaki wystawiaj

ą

rogi, cały ten wóz stra

ż

acki błyszczał jak dziecinna

zabawka gro

żą

c,

ż

e lada chwila si

ę

rozsypie i cz

ęś

ci wozu rozlec

ą

si

ę

jak przy ulicy Stolarskiej ten

pojazd wojskowy, kiedy wybuchły w nim granaty, a tam na kapita

ń

skim mostku stał komendant

stra

ż

aków, pan de Giorgi, członek kierownictwa browaru, na którego kominie siedziałam, mistrz

kominiarski, a był komendantem stra

ż

aków, bo zamiast mieszkania miał muzeum stra

ż

ackie,

wszystko, co kiedykolwiek padło pastw

ą

płomieni, wszystko to pan de Giorgi sfotografował, postarał

si

ę

nawet o fotografie sprzed po

ż

aru, tak

ż

e na wszystkich

ś

cianach swojego mieszkania miał po

dwie fotografie: krowa przed po

ż

arem i krowa po po

ż

arze, pies przed po

ż

arem i pies po po

ż

arze,

dorosła osoba płci m

ę

skiej przed po

ż

arem i po po

ż

arze, stodoła przed po

ż

arem i po po

ż

arze,

wszystkie rzeczy, wszystkie zwierz

ę

ta, wszystkie osoby, które spło: n

ę

ły albo nadpaliły si

ę

,

wszystko pan de Giorgi fotografował i na pewno jedzie do browaru tylko po to, by, gdybym spadła,
sfotografowa

ć

pani

ą

kierownikow

ą

browaru przed upadkiem i po upadku... a teraz ten stra

ż

acki

orkiestrion wpadł w zakr

ę

t w bramie browaru, koła zaskrzypiały i wóz znikn

ą

ł za biurami, i ju

ż

my

ś

lałam,

ż

e stra

ż

acy wywrócili si

ę

wraz z ko

ń

mi, ale oto uroczy

ś

cie wyjechali i tr

ą

bili, i stra

ż

acki

wóz zatrzymał si

ę

tu

ż

przy kominie... My

ś

lałam,

ż

e chyba za chwil

ę

uruchomi

ą

sikawki i b

ę

d

ą

sika

ć

na wysoko

ść

komina,

ż

e pan de Gior-gi poprosi mnie, abym stan

ę

ła na wierzchołku tego

strzelaj

ą

cego w gór

ę

gejzeru, a oni potem zaczn

ą

z wolna przykr

ę

ca

ć

kran i ja zaczn

ę

si

ę

zbli

ż

a

ć

do ziemi, w miar

ę

jak zni

ż

a

ć

si

ę

b

ę

dzie strumie

ń

wody, ale z wozu wybiegli stra

ż

acy, przykl

ę

kli,

oddali sobie honory toporkami i nagle rozpostarli płacht

ę

, sze

ś

ciu stra

ż

aków płacht

ę

t

ę

napinało,

odchylali si

ę

do tyłu i patrzyli w gór

ę

, ale kołysanie komina było widocznie tak znaczne,

ż

e stra

ż

acy

z t

ą

płacht

ą

biegali tu i tam, gdzie bym ewentualnie mogła upa

ść

.

I członkowie rady zje

ż

d

ż

ali si

ę

swoimi bryczkami, dawniej zje

ż

d

ż

ali si

ę

kłusem, ale dzi

ś

te bryczki

p

ę

dziły drogami z wiosek i z miasta, konie gnały cwałem i galopem, i wszystkie te bryczki nie

zatrzymały si

ę

jak zwykle przed biurem, tylko wszystkie zjechały si

ę

na browarnianym dziedzi

ń

cu,

gdzie stali bednarze i pracownicy komory piwnej, i mielcarze, i wszyscy z odchylonymi w tył
głowami patrzyli w gór

ę

, jakby oczekiwali powrotu z niebios Pana Jezusa albo zst

ą

pienia Ducha

Ś

wi

ę

tego. A oto od kapliczki nadje

ż

d

ż

ał sam prezes browaru, pan doktor Gruntorad, feudał i

wielbiciel starej Austrii; jak zawsze siedział na ko

ź

le i w r

ę

kawiczkach z kozłowej skórki trzymał

lejce, i na oczy miał z niepowtarzaln

ą

elegancj

ą

nasuni

ę

ty kapelusz, wgryziony w bursztynow

ą

cygarniczk

ę

palił papierosa i pop

ę

dzał czarnego ogiera do browaru, podczas gdy jego stangret z

pełnym za

ż

enowania u

ś

miechem rozwalał si

ę

niczym pan na aksamitnych poduszkach.

A na dole pan de Giorgi na pró

ż

no wydawał stra

ż

akom rozkazy, aby wdrapali si

ę

na komin, w

ko

ń

cu pan de Giorgi zdecydował,

ż

e sam wlezie na komin. I jego biały mundur zacz

ą

ł si

ę

pi

ąć

,

zatrzymywał si

ę

cz

ę

sto, ale potem pi

ą

ł si

ę

po klamrach, a

ż

wreszcie jego hełm pojawił si

ę

u moich

nóg.

— Stryjciu Józefie... — Potrz

ą

sn

ę

łam stryjaszka za nog

ę

i stryj usiadł, przecierał sobie oczy, potem

zerwał si

ę

przera

ż

ony i chwycił si

ę

piorunochronu. Pan de Giorgi wylazł na szczyt komina, oddychał

ci

ęż

ko, zdj

ą

ł hełm i ocierał chusteczk

ą

pot.

— Łaskawa pani — powiedział — w imieniu prawa prosz

ę

pani

ą

,

ż

eby zechciała pani zej

ść

na dół. I

pani szwagier równie

ż

.

— Nie miewa pan zawrotów głowy, panie de Giorgi? — spytałam.
— W imieniu prawa prosz

ę

zej

ść

na dół — powtórzył pan de Giorgi.

— A pójdzie pan pierwszy, panie de Giorgi? — spytałam.
— Nie — odparł pan de Giorgi i zajrzał w gł

ą

b komina. — Ze wzgl

ę

dów szkoleniowych opuszcz

ę

si

ę

ś

rodkiem komina... — dodał.

background image

Trzymaj

ą

c si

ę

piorunochronu postawiłam nog

ę

na klamrze, obróciłam si

ę

i znowu włosy mi si

ę

uniosły, znowu ten powiew z gł

ę

bi rozwiał mi włosy, otwarły si

ę

po raz ostatni, jakby wiedziały o

tym, po raz ostatni zapłon

ę

ła nad kominem browaru ta moja złota grzywa, znów niczym ogromn

ą

złot

ą

monstrancj

ą

pobłogosławiłam tych wszystkich, którzy na mnie w tej chwili patrzyli, i sam pan

de Giorgi był wzruszony tym, co widział.

— Jeste

ś

my

ś

wiadkami niezwykłego wydarzenia, łaskawa pani, szkoda,

ż

e damy nie mog

ą

by

ć

stra

ż

akami —o

ś

wiadczył i uj

ą

wszy tr

ą

bk

ę

, tak

ą

maciupe

ń

k

ą

tr

ą

bk

ę

, która przypominała

konduktorskie kleszcze, zatr

ą

bił na niej, ale tr

ą

bienie to było tak

ż

ałosne, jak kiedy beczy zwi

ą

zane

ko

ź

l

ę

na rze

ź

nickiej bryczce, po czym pocałował mnie w r

ę

k

ę

, a ja zacz

ę

łam schodzi

ć

, szybko

zbiegałam na dół, aby wyprzedzi

ć

swoje włosy, w obawie,

ż

e nadepn

ę

na nie, zapłacz

ę

si

ę

w nich i

run

ę

na dół. I nagle ujrzałam wokół siebie wierzchołki drzew, po czym jakbym schodziła z konaru na

konar, postawiłam nog

ę

na pewnym gruncie.

— To było cudowne — powiedział z zachwytem pan doktor Gruntorad — ale zasłu

ż

yła sobie pani

na dwadzie

ś

cia pi

ęć

...

— Na goł

ą

pup

ę

— doko

ń

czyłam.

— I co pani tam, do licha, robiła? — spytał pan doktor.
— Jak pan to uj

ą

ł: to było cudowne, a

ż

e było to cudowne, musiało te

ż

by

ć

niebezpieczne, a

ż

e było

niebezpieczne, to wła

ś

nie było to, co naprawd

ę

lubi

ę

— powiedziałam, a Francin stał blady, z głow

ą

na piersiach, w re-dingocie, białych mankietach i kauczukowym kołnierzyku, i w krawacie w
kształcie li

ś

cia kapusty włoskiej.

A mechanicy otworzyli ogromne drzwiczki komina, posypała si

ę

sadza i ta czarna l

ś

ni

ą

ca jaskinia

była tak du

ż

a jak altana. Stryjaszek Pepi zeskoczył z ostatniej klamry i powiedział:

— I oto znów austriacki

ż

ołnierz odniósł wspaniałe zwyci

ę

stwo, nieprawda

ż

?

Wszyscy jednak wpatrywali si

ę

w czarn

ą

komórk

ę

u podstawy komina.

— W którym pułku pan słu

ż

ył? Kto był dowódc

ą

pa

ń

skiego pułku? — spytał pan doktor Gruntorad.

— Freiherr von Wucherer! — Stryjaszek Pepi zasalutował.

— Gut — zawołał pan doktor i dodał: — Panie kierowniku, co pa

ń

ski brat umie?

— Z zawodu jest szewcem, ale przez trzy lata pracował tak

ż

e w browarze — odparł Francin.

— A wi

ę

c, panie kierowniku, prosz

ę

pa

ń

skiego brata przyj

ąć

, zakwaterowa

ć

w słodownianej izbie

czeladnej. Na krzyk najlepsza jest praca — powiedział pan doktor Gruntorad.

A w czarnej jaskini pojawiła si

ę

biała nogawica, niemal pod samym stropem tej obro

ś

ni

ę

tej sadz

ą

altany, szukała klamry, ale klamry tam chyba nie było, wi

ę

c nogawka poruszała si

ę

tam, tak jakby

pan de Giorgi jechał na rowerze. I zast

ę

pca komendanta stra

ż

aków dał rozkaz, i stra

ż

acy z płacht

ą

wbiegli do komina, rozpostarli t

ę

płacht

ę

, i zast

ę

pca komendanta stra

ż

aków zawołał w gór

ę

, w kł

ę

by

sadzy: ; ...

— Panie komendancie, mo

ż

e si

ę

pan pu

ś

ci

ć

! Jeste

ś

my tu z płacht

ą

!

I pan de Giorgi pu

ś

cił si

ę

klamry, najpierw z komina buchn

ę

ły pył i sadze i wysypało si

ę

to przed

komin, kruche i puszyste drobinki sadzy, i rozległo si

ę

pokasływa-nie, i wybiegli zupełnie ju

ż

czarni

stra

ż

acy, i wynie

ś

li w płachcie co

ś

, jakby złapali ogromnego szczupaka albo suma, i poło

ż

yli płacht

ę

na ziemi, i z pyłu i sadzy podniósł si

ę

zupełnie czarny pan de Giorgi;

ś

miał si

ę

, białe zmarszczki

ś

miechu rozchodziły si

ę

p

ę

kni

ę

ciami po czarnej twarzy, pan de Giorgi wyj

ą

ł tr

ą

bk

ę

, zatr

ą

bił i

oznajmił:

— Na tym ko

ń

czymy akcj

ę

ratunkow

ą

!

I wyszedł z pryzmy pyłu w

ę

glowego, i wyci

ą

gał obie r

ę

ce wymuszaj

ą

c gratulacje, i szedł dumny z

siebie i sztywny z rado

ś

ci, a ja wiedziałam,

ż

e pan de Giorgi b

ę

dzie tym zej

ś

ciem

ś

rodkiem komina

ż

y

ć

nie przez kilka lat, ale przez cał

ą

reszt

ę

swojego

ż

ycia.

Na rogu słodowni był zawsze taki przeci

ą

g, taki wiatr,

ż

e musiałam i

ść

niemal zgi

ę

ta w pół albo

obróci

ć

si

ę

i poło

ż

y

ć

si

ę

w wichrze niczym w bujanym fotelu. Wichrzenie to wci

ą

gało moje włosy jak

background image

nami

ę

tny palacz dym papierosowy. Ledwie udawało mi si

ę

przecisn

ąć

przez te powietrzne rafy,

przy drzwiach słodowni natomiast panowała taka cisza,

ż

e padałam na kolana albo na plecy. Mimo

to jednak zawsze cieszyłam si

ę

na my

ś

l o tym powietrznym pojedynku, w którym musiałam walczy

ć

o r

ę

czniki. Pewnego razu wiatr wyrwał mi prze

ś

cieradło k

ą

pielowe frotte, ledwie zd

ąż

yłam

wyci

ą

gn

ąć

po nie r

ę

k

ę

, przeci

ą

g, który miał poczucie humoru, porwał je dalej, ponownie

wyci

ą

gn

ę

łam r

ę

k

ę

, kiedy prze

ś

cieradło ju

ż

, ju

ż

dotykało moich włosów, wicher figlarnie odskoczył z

tym ogromnym r

ę

cznikiem kawałek dalej, a kiedy prze

ś

cieradło znowu opadło, rzuciłam si

ę

po nie,

ale wiatr z przeci

ą

głym

ś

miechem porwał je w gór

ę

; jak latawiec na jesiennym niebie płyn

ę

ło to

prze

ś

cieradło k

ą

pielowe frotte, ta

ń

cz

ą

cy biały zygzak, w rytm wiatru poruszaj

ą

cy si

ę

r

ę

cznik, i

znikn

ę

ło w ciemno

ś

ci nad słodowni

ą

. A jednak to było pi

ę

kne: pozwoli

ć

, aby wiatr wzi

ą

ł ci

ę

znowu

do ust jak mi

ę

towy cukierek, pozwoli

ć

si

ę

nasyci

ć

zapachem tej wietrznej k

ą

pieli. Kiedy potem

namacałam klamk

ę

, przeci

ą

g z drugiej strony drzwi całym ciałem napierał na nie, wi

ę

c i ja musiałam

całym ciałem poło

ż

y

ć

si

ę

na tych drzwiach, jednak

ż

e przeci

ą

g, który miał poczucie humoru, nagle

ustał i wpadłam do ciemnego korytarza na kolanach; raz potr

ą

ciłam i przewróciłam mielcarza, który

upadł, ale nawet padaj

ą

c trzymał lamp

ę

tak zr

ę

cznie,

ż

e jej nie rozbił. Potem, z wyci

ą

gni

ę

t

ą

r

ę

k

ą

,

jakby osłaniaj

ą

c si

ę

przed burz

ą

, wymacałam klamk

ę

maszynowni, zapach oleju i konopi wchłon

ą

ł

mnie ciepło jak k

ą

piel, zamkn

ę

łam drzwi, namacałam klucz i przekr

ę

ciłam go w zamku. Dopiero

teraz zapaliłam

ś

wieczk

ę

. Ogromne koło nap

ę

dowe kre

ś

liło w sypkim półmroku srebrne kr

ę

gi,

napi

ę

te pasy transmisyjne l

ś

niły i błyszczały od oleju. Dynama i silniki przypominały tłuste

afryka

ń

skie zwierz

ę

ta, ma

ź

nice z olejem — ptaki wydziobuj

ą

ce tym hipopotamom paso

ż

yty.

Rozbierałam si

ę

z wolna, odkr

ę

caj

ą

c przy tym kurki z gor

ą

c

ą

wod

ą

, która spływała z ogromnego

kotła do przepołowionej stuhektolitrowej beczki. Rozebrałam si

ę

i nasłuchiwałam, jak przeci

ą

g

ś

wiszcz

ę

poprzez pi

ę

tra słodowni a

ż

na gór

ę

do oczyszczalni i tam trzaska okiennicami. I wchodz

ę

do tej wielkiej drewnianej wanny, woda jest zawsze tak gor

ą

ca,

ż

e musz

ę

odkr

ę

ci

ć

kurek z zimn

ą

wod

ą

, przysiadam i ukrop sprawia mi taki ból,

ż

e szcz

ę

kam z

ę

bami, dopóki zimna woda nie

przemiesza si

ę

z gor

ą

c

ą

, kład

ę

si

ę

wówczas, wyci

ą

gam si

ę

, le

żę

w tej przepołowionej beczce

niczym strzałka w pudle kompasu, wpatruj

ę

si

ę

w belki nad sob

ą

, gdzie niknie biały kocioł, i marz

ę

,

zaczynam marzy

ć

, rozpływam si

ę

z wołna w gor

ą

cej wodzie, jak płatki mydlane unosz

ę

si

ę

w

gor

ą

cej wodzie, rozlu

ź

niam wszystkie mi

ęś

nie, rozwi

ą

zuj

ę

wszystkie obrusy i prze

ś

cieradła, w które

spowite było całe moje minione

ż

ycie, otwieram wszystkie koszyki i kufry, i skrzynki, w których s

ą

obrazy tego, co stało si

ę

dawno, obrazy, które gotowe s

ą

w ka

ż

dej chwili mnie nawiedzi

ć

, pi

ę

kne,

ale niekolorowe obrazy, które dopiero w tej k

ą

pieli nabieraj

ą

ostatecznych kształtów i wyrazistych

barw. To moje kino, wy

ś

wietlany na ekranie moich zamkni

ę

tych oczu film, scenariusz i re

ż

yseri

ę

,

nakr

ę

ciło moje

ż

ycie, ja gram w nim główn

ą

rol

ę

, ja, która dotarłam a

ż

tu, do drewnianej wanny, w

której le

żę

... Jestem mał

ą

dziewczynk

ą

ze słomianymi warkoczykami, gram w kamyczki po

ś

rodku

drogi, siedz

ę

ze skrzy

ż

owanymi nogami i rozrzucam znowu pi

ęć

kamyczków, aby wzi

ąć

jeden z

nich, podrzuci

ć

go w gór

ę

, zgarn

ąć

cztery pozostałe i zd

ąż

y

ć

jeszcze złapa

ć

spadaj

ą

cy pierwszy

kamyczek, przybli

ż

aj

ą

si

ę

grzmoty, padam na .plecy w tej chwili, kiedy rozrzuciłam tych pi

ęć

kamyczków, niebo przysłania cie

ń

i nade mn

ą

wznosz

ą

si

ę

gro

ź

ne paszcze i sprz

ą

czki, i lejce,

przeskakuj

ą

mnie kopyta, na których błyszcz

ą

podkowy, zamykam oczy, sypie si

ę

na mnie zaschłe

błoto, grzmot przenosi si

ę

dalej, podnosz

ę

si

ę

i widz

ę

turkocz

ą

cy wóz ci

ą

gni

ę

ty przez spłoszone

konie, widz

ę

ę

kitne niebo i z niego pochyla si

ę

nade mn

ą

głowa zatroskanego tatusia. Jestem

małym dziewcz

ą

t-kiem, które na polnej steczce gra w kamyczki, tatu

ś

wolał mnie zawsze zostawia

ć

za domem, aby mi si

ę

nic nie stało, widz

ę

, jak od lasu biegn

ą

dwaj

ż

ołnierze, widz

ę

,

ż

e biegn

ą

poln

ą

ś

cie

ż

k

ą

, na której si

ę

bawi

ę

, ci

ż

ołnierze biegn

ą

jak dwa spłoszone konie, kład

ę

si

ę

na wznak,

ż

eby mnie nie stratowali, widz

ę

, jak ci

ż

ołnierze podskakuj

ą

, widz

ę

nad sob

ą

podeszwy g

ę

sto

nabite gwo

ź

dziami, cie

ń

ż

ołnierzy przegrzmiał nade mn

ą

i tupot wojskowych butów dudnił i oddalał

si

ę

poln

ą

ś

cie

ż

k

ą

. Siadam i widz

ę

, jak

ż

ołnierze biegn

ą

do potoku, zatrzymuj

ą

si

ę

, zamiast kładki

jest tam wisz

ą

ca na ła

ń

cuchach belka,

ż

ołnierze podnosz

ą

ramiona niczym aniołowie stró

ż

e z

obrazka nad moim łó

ż

eczkiem skrzydła i przebiegaj

ą

na drug

ą

stron

ę

, i biegn

ą

dalej, na zakr

ę

cie po

raz ostatni widz

ę

ich podnosz

ą

ce si

ę

l

ś

ni

ą

ce gwo

ź

dzie, teraz znikaj

ą

w k

ę

pie lasu.

ś

ołnierze dawno

ju

ż

znikn

ę

li, a ja ci

ą

gle o nich my

ś

l

ę

. Widz

ę

teraz sam

ą

siebie, drepcz

ę

nad potok, stawiam

buciczek na kłodzie, widz

ę

wod

ę

płyn

ą

c

ą

bystro w potoku, podnosz

ę

r

ę

ce i biegn

ę

po belce, ale

po

ś

rodku belka osuwa mi si

ę

spod nóg i wpadam do potoku; poruszałam nogami na gł

ę

binie jak

mamusia szyj

ą

c na maszynie, ale nie mogłam dosi

ę

gn

ąć

dna, najpierw piłam wod

ę

, ale pó

ź

niej

napiłam si

ę

tej wody do

ść

, by si

ę

utopi

ć

, widziałam tylko, jak moje włosy rozsypały si

ę

i poruszały

background image

si

ę

na dnie potoku wplataj

ą

c si

ę

w zielone morszczyny i wodne kwiaty bez kwiatów, strasznie mi si

ę

chciało spa

ć

, ale nie mogłam zamkn

ąć

oczu, i wszystko było pełne

ś

wiatła, a niebo nad sob

ą

widziałam jak przez silnie powi

ę

kszaj

ą

ce okulary... a potem budz

ę

si

ę

, widz

ę

,

ż

e utopi

ć

si

ę

to

bardzo pi

ę

kna rzecz, tak jak by

ć

w domu; le

ż

ałam w niebie w takim samym łó

ż

eczku, jakie miałam

u siebie w pokoju, widziałam,

ż

e r

ę

ce mam na pierzynce, która jest w takiej samej poszwie z

niezapominajkami jak pierzyny, jakie ma mamusia, a nade mn

ą

wisiał obrazek przedstawiaj

ą

cy

anioła stró

ż

a, zupełnie taki sam jak u nas, a potem przyszła mamusia i powiedziała:

— No, chod

ź

cie, dzieci, dalej...

I do kuchni weszły dziewczynki z s

ą

siedztwa, i teraz wiedziałam,

ż

e si

ę

utopiłam, bo dziewczynki,

które zwracały si

ę

do mnie: Marychno, a ja do nich: Jadwisiu i Ewu-niu, i Bo

ż

enko, bo dziewczynki

te kładły mi na pierzyn-ce obok r

ą

k

ś

wi

ę

te obrazki, tyle było na moim łó

ż

eczku obrazków aniołów

stró

ż

ów, i Jadwisia powiedziała:

— Mama mi mówiła,

ż

e si

ę

utopiła

ś

... — I poło

ż

yła kolejny

ś

wi

ę

ty obrazek.

A ja spytałam:
— Dlaczego mi dajesz ten obrazek?

~ A Jadwisia odparła:

— Umarłym dziewczynkom wkłada si

ę

je do trumny...

I ja zacz

ę

łam płaka

ć

,

ż

e teraz to ju

ż

jestem zupełnie umarła, ale potem przyszła moja mamusia,

przyniosła słodycze, a zobaczywszy takie mnóstwo

ś

wi

ę

tych obrazków, powiedziała:

— Ale

ż

, dziewczynki, Marychna nie umarła, pan doktor Michałek wylał z niej wszystk

ą

wod

ę

i

swoim oddechem tchn

ą

ł w ni

ą

ponownie

ż

ycie...

Dziewczynki były zawiedzione,

ż

ałowały,

ż

e nie b

ę

dzie pogrzebu,

ż

e nie umarłam, bo ju

ż

widziały,

jak b

ę

d

ą

szły w białych sukienkach z firanek, trzymaj

ą

c w r

ę

kach płon

ą

ce ogromne

ś

wiece

ozdobione mirtem, i mosi

ęż

na orkiestra b

ę

dzie tak rzewnie gra

ć

, i dziewczynki b

ę

d

ą

szły w

kondukcie, i b

ę

d

ą

mie

ć

ufryzowane włoski, i b

ę

d

ą

płaka

ć

, bo ja si

ę

utopiłam... no a teraz koniec z

konduktem, koniec z płaczem, a wszystko to wina tych dwóch kobiet, które szły pra

ć

bielizn

ę

i które

mnie wyci

ą

gn

ę

ły i zaniosły do domu... tatu

ś

si

ę

wtedy tak strasznie rozgniewał, ach, mój tatu

ś

potrafił si

ę

gniewa

ć

i zło

ś

ci

ć

jak nikt inny, mamusia kupowała co roku cztery szafy, stare sprz

ę

ty ze

sklepów ze starzyzn

ą

, i kiedy tatu

ś

si

ę

rozgniewał, mamusia natychmiast prowadziła tatusia do

altany i dawała mu siekier

ę

do r

ę

ki, a tatu

ś

najpierw rozbijał tyln

ą

ś

cian

ę

, potem r

ą

bał i kl

ą

ł resztki

szafy, z ogromnym zapałem wyrywał drzwi, wreszcie cał

ą

szaf

ę

mia

ż

d

ż

ył jak pudełko od zapałek i

w ci

ą

gu pół godziny z tej szafy robił tatu

ś

sag drewna, tak

ż

e mamusia miała zawsze do

ść

trzasek

na podpałk

ę

i polan do palenia... a ja słyszałam, jak tatu

ś

krzyczał i gniewał si

ę

,

ż

e si

ę

topiłam,

ż

e

ci

ą

gle nie jestem grzeczn

ą

dziewczynk

ą

, bo grzeczne dziewczynki tego nie robi

ą

, przera

ż

ona,

wy

ś

lizn

ę

łam si

ę

spod pierzynki, ubrałam si

ę

i wybiegłam na dwór, na dziedzi

ń

cu stało auto

ci

ęż

arowe, wdrapałam si

ę

na skrzyni

ę

, tam koło okienka stała beczka, wsun

ę

łam si

ę

do tej beczki,

a

ż

e było w niej ciepło, usn

ę

łam, kiedy si

ę

obudziłam, usłyszałam,

ż

e ten samochód ci

ęż

arowy

jedzie, a kiedy podniosłam si

ę

, zobaczyłam przez okienko,

ż

e zapada zmrok,

ż

e tu

ż

koło okienka

znajduje si

ę

czapka jakiego

ś

pana, a kiedy popatrzyłam z boku, przekonałam si

ę

,

ż

e to pan Brabec,

i wyci

ą

gn

ę

łam r

ę

k

ę

, i połaskotałam pana Brabca za uchem mówi

ą

c:

— Panie Brabec, jestem tutaj...

Pan Brabec pu

ś

cił kierownic

ę

, potem krzykn

ą

ł i samochód zatrzymał si

ę

tak gwałtownie,

ż

e ta

beczka si

ę

przewróciła, a ja wytoczyłam si

ę

na podłog

ę

, z podłogi na ziemi

ę

, wstałam z szosy,

otrzepałam sukienk

ę

, a pan Bra-bec biegał dookoła i krzyczał, i tupał...

— Panie Brabec, naprawd

ę

tu jestem! — powiedziałam.

Ale pan Brabec j

ę

czał, a potem zwalił si

ę

na ziemi

ę

; kiedy przyjechali policjanci, nakryli pana

Brabca kocem, ale i tego było mało, jeden z policjantów musiał si

ę

rozebra

ć

bez mała do naga i

le

ż

ał na panu Brabcu, i grzał go, na posterunku powiedział mi pó

ź

niej jeden z policjantów,

ż

e

mogłam sta

ć

si

ę

przyczyn

ą

ś

mierci człowieka, a ja pomy

ś

lałam o tatusiu,

ż

e znów por

ą

bie jedn

ą

szaf

ę

, i policjant rozesłał mi ko

ż

uch na podłodze, potem wzi

ą

ł sznur i przywi

ą

zał mnie za nog

ę

do

nogi stołu, a ja le

ż

ałam i płakałam, nade mn

ą

kołysały si

ę

podeszwy g

ę

sto nabijane gwo

ź

dziami,

background image

noga zało

ż

ona na nog

ę

, ja za

ś

za nog

ę

uwi

ą

zana byłam do nogi stołu, a potem usn

ę

łam i pojawił

si

ę

nade mn

ą

tatu

ś

, kl

ę

czał, oparty na obu r

ę

kach jak na nogach, odwi

ą

zał mnie od stołu, a kiedy

wyci

ą

gn

ą

ł mnie za r

ę

k

ę

, policjanci tak na mnie naskar

ż

yli,

ż

e tatu

ś

wzi

ą

ł sznur i zało

ż

ył mi ten sznur

na szyj

ę

, a ja rozpłakałam si

ę

i wołałam:

— Tatusiu, ja nie chc

ę

,

ż

eby

ś

mnie wieszał! Ja nie b

ę

d

ę

umiera

ć

tak długo na gał

ę

zi...

Bo tatusiowi kot zjadł w

ą

tróbk

ę

i tatu

ś

powiesił za to kotka na gał

ę

zi, i kotek umarł tam dopiero na

drugi dzie

ń

... i tatu

ś

zaprowadził mnie na sznurze do poci

ą

gu, a kiedy przyjechali

ś

my do domu,

tatu

ś

prowadził mnie na sznurze jak ciel

ą

tko, a wszystkim ludziom tłumaczył,

ż

e nie jestem

grzeczn

ą

dziewczynk

ą

i

ż

e musi mnie prowadzi

ć

na sznurze jak złego psiaka... a w domu

tatu

ś

...mamusia, widz

ą

c tatusia, od razu podała mu siekierk

ę

, czekałam,

ż

e tatu

ś

obetnie mi głow

ę

,

tak jak odcinał indorom i indyczkom, ale tatu

ś

od razu rzucił si

ę

na szaf

ę

, jednym ciosem rozwalił

tyln

ą

ś

cian

ę

, jednym uderzeniem swojego ciała, o tak, z boku, powalił reszt

ę

szafy,

ż

e cała run

ę

ła

na ziemi

ę

, tak jak rozdeptana skrzynka... Namyd-lona, le

żę

cała w pianie, mydl

ę

si

ę

nie wiedz

ą

c o

tym wcale, my

ś

l

ę

i wywołuj

ę

obrazy spoczywaj

ą

ce w gł

ę

bi czasu, obrazy powracaj

ą

ce nieustannie,

rozja

ś

niaj

ą

ce si

ę

, uzupełniaj

ą

ce... Jestem sze

ś

cioletni

ą

dziewuszk

ą

o rozpuszczonych włosach, na

czubku głowy włosy te spi

ę

te s

ą

dwiema niebieskimi klamerkami w kształcie kokardek, ju

ż

od roku

tatu

ś

nie roztrzaskał z mojego powodu ani jednej szafy, jest niedzielne południe i ja spaceruj

ę

po

placyku, w otwartych oknach powiewaj

ą

firanki, rozlega si

ę

brz

ę

k sztu

ć

ców i talerzy, przeci

ą

g

przynosi zapach potraw, wczoraj tatu

ś

mi kupił marynarski mundurek i parasolk

ę

, stoj

ę

koło

fontanny, a potem pochylam si

ę

i patrz

ę

na swoje odbijaj

ą

ce si

ę

jak w lustrze włosy, na dnie l

ś

ni

ą

monety, kto bowiem rzuci u nas do fontanny pieni

ąż

ek, mo

ż

e liczy

ć

na to,

ż

e spełni si

ę

jego

ż

yczenie, na wszelki wypadek rzuciłam do tej fontanny dwie dwudziestki

ż

ycz

ą

c sobie,

ż

ebym si

ę

ju

ż

nigdy wi

ę

cej nie topiła, nigdy nie uciekała z domu,

ż

ebym ju

ż

była grzeczn

ą

dziewczynk

ą

,

zwłaszcza

ż

e tatu

ś

kupił mi tak pi

ę

kny mundurek i parasolk

ę

, wspi

ę

łam si

ę

na otaczaj

ą

cy fontann

ę

murek, aby lepiej zobaczy

ć

, czy mi do twarzy w tej marynarskiej bluzeczce, rozejrzałam si

ę

, nikt si

ę

nie zbli

ż

ał, nikt nie wygl

ą

dał z okna, aby poskar

ż

y

ć

na mnie tatusiowi, wspi

ę

łam si

ę

wi

ę

c na

fontann

ę

, a kiedy pochyliłam si

ę

, zobaczyłam pi

ę

kn

ą

plisowan

ą

spódniczk

ę

i białe podkolanówki, i

lakierowane pantofelki, potrz

ą

sn

ę

łam włosami, a kiedy znowu popatrzyłam na swoje odbicie w

wodzie, przechyliłam si

ę

i wpadłam do fontanny, i woda po

ż

arła mnie jak wielka ryba, która połyka

mał

ą

rybk

ę

, znowu szukałam dna lakierowanym pantofelkiem, ale dno było gł

ę

biej, nie byłam do

ść

du

ż

a, by go dosi

ę

gn

ąć

, i wynurzyłam si

ę

znowu, aby zaczerpn

ąć

powietrza, ale bałam si

ę

wzywa

ć

pomocy, bo tatu

ś

by si

ę

gniewał, zachłystywałam si

ę

i znów zaczynał mnie otacza

ć

jasny słodki

ś

wiat, tak jakbym była pszczoł

ą

, która wpadła do miodu, widziałam, jak powoli głowa opada mi a

ż

na dno, tu

ż

koło oka dojrzałam t

ę

dwudziestk

ę

, któr

ą

wrzuciłam do fontanny z

ż

yczeniem, abym si

ę

ju

ż

nigdy nie topiła, spódniczka wzdymała si

ę

tak wspaniale i włosy przesłoniły mi twarz, a potem z

wolna włosy te uroczy

ś

cie wróciły na swoje miejsce i nagle zachciało mi si

ę

spa

ć

, i ju

ż

tylko bardzo

powoli poruszałam nogami, znacznie wolniej ni

ż

mamusia, kiedy szyje na maszynie, i w ko

ń

cu

zobaczyłam, jak z buzi unosz

ą

mi si

ę

b

ą

belki, jakbym była butelk

ą

z wod

ą

sodow

ą

lub mineraln

ą

...

a jednak znów si

ę

nie utopiłam, widziała mnie pewna pani, pani Krasie

ń

-ska, która od dziesi

ę

ciu lat

je

ź

dzi na wózku i miała owrzodzenie

ż

ą

dka, ona patrzyła przez okno wła

ś

nie w tej chwili, kiedy

tam wpadłam, i przybiegł jeden jedyny fotograf, pan Pokorny, który z widelcem, no

ż

em i serwetk

ą

pod brod

ą

skoczył po mnie i wyci

ą

gn

ą

ł mnie, przebudziłam si

ę

na stopniach fontanny, miałam

wra

ż

enie,

ż

e pada deszcz, i wzi

ę

łam parasolk

ę

i otworzyłam j

ą

, ale

ś

wieciło sło

ń

ce i dzwon

wydzwaniał południe, nade mn

ą

pochylał si

ę

pan Pokorny i z serwetki kapała mu woda, wraz z

któr

ą

spłyn

ę

ło kilka farfocli kapusty, pan Pokorny groził mi na przemian widelcem i no

ż

em,

ż

e je

ś

li

obiad mu wystygnie, to on mi wtedy poka

ż

e, bo grzeczne dziewczynki, je

ś

li ju

ż

chc

ą

si

ę

utopi

ć

, to

robi

ą

to w odpowiedniej porze, a nie w samo południe, kiedy na stole pachnie smakowicie młoda

g

ą

ska, a ja patrzyłam i we wszystkich oknach stali obywatele w koszulach i kamizelkach, i wszyscy

w jednej r

ę

ce trzymali widelec, a w drugiej nó

ż

, i wszyscy spogl

ą

dali na mnie, i mieli znudzone

miny, i dawali do zrozumienia,

ż

e najch

ę

tniej nadzialiby mnie na widelec i poder

ż

n

ę

li no

ż

em, a wi

ę

c

wstałam i wytrysn

ę

ło ze mnie tyle wody, a

ż

my

ś

lałam,

ż

e to oberwanie chmury, kłaniałam si

ę

, nie

ż

ebym chciała z nich drwi

ć

, ale

ż

e przyznaj

ę

i wiem, i

ż

nie powinnam była tego robi

ć

, kiedy w

niedzielne południe młoda g

ą

ska znajduje si

ę

wła

ś

nie w brytfannie... A teraz le

żę

sobie w

browarnianej wannie, w tej przepołowionej stuhektolitrowej beczce, kto

ś

idzie od stodół na gór

ę

do

izby czeladnej, gdzie mieszka tak

ż

e stryjaszek Pepi, i z tej izby czeladnej dobiega jego straszliwy

background image

ryk: Do re mi fa soi la si do... a potem z kolei opadaj

ą

ca oktawa: Do si la soi fa mi re do, tak jak

wypływa teraz woda z resztkami zakrzepłego mydła, kto

ś

idzie od stodół w gór

ę

do izby czeladnej,

chyba to idzie ten młody mielcarz mokry od potu i z siniakiem pod jednym okiem, jakby upadł na
lunet

ę

, siniakiem jakby odbitym pocztow

ą

piecz

ą

tk

ą

, to na pewno on, idzie teraz wolno z koszul

ą

zarzucon

ą

na ramiona i w jednej r

ę

ce niesie p

ę

kat

ą

lamp

ę

jak cesarz królewskie jabłko, a w drugiej

r

ę

ce słodownicz

ą

łopat

ę

niczym królewskie berło, idzie na gór

ę

, odpoczywa na pode

ś

cie i

ś

piewa t

ę

słodk

ą

piosenk

ę

:

Ju

ż

odeszła ta miło

ść

,

cho

ć

jej wiele nie było,

odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast

ę

pne te

ż

min

ą

,

i co pó

ź

niej, co pó

ź

niej ci

ę

czeka?

Nie zostanie nic po niej,
zniknie w gł

ę

bokiej toni

pod Nymburkiem...
Ubrałam si

ę

szybko, zawi

ą

załam włosy r

ę

cznikiem, mocnym dmuchni

ę

ciem zgasiłam

ś

wiec

ę

i

wyszłam w ciemno

ść

z wyci

ą

gni

ę

t

ą

dłoni

ą

, dopiero za zakr

ę

tem korytarza z gł

ę

bi stodół wyciekało

słabe

ś

wiatło,

ż

ółtymi liniami znaczyło kraw

ę

dzie mokrych schodów, ze stodół rozlegało si

ę

melodyjne delikatne uderzanie słodowni-czych łopat o wilgotn

ą

podłog

ę

, rytmiczne syczenie

rozrzucanego j

ę

czmienia... i znów ta piosenka jak przypływ... jak morski przypływ...

Ju

ż

odeszła ta miło

ść

, cho

ć

jej wiele nie było...

Przez chwil

ę

stałam w półmroku, potem zeszłam o kilka schodów ni

ż

ej, ciepło kiełkuj

ą

cego

j

ę

czmienia trzepn

ę

ło mnie po policzkach, dwie p

ę

kate lampy o

ś

wietlały zagony j

ę

czmienia, lampy

naftowe na drewnianych trójnogach po

ś

ród j

ę

czmiennych pól, młody mielcarz, nagi do pasa, dreptał

drobnymi kroczkami, nabierał na łopat

ę

j

ę

czmie

ń

z jednej strony i rozrzucał go po stronie drugiej

zostawiaj

ą

c za sob

ą

bruzd

ę

, jakby ta pracuj

ą

ca drewniana szufla była st

ę

pk

ą

statku, która rozcina

przed sob

ą

fale, ale za sob

ą

pozostawia ju

ż

zamykaj

ą

c

ą

si

ę

to

ń

, ten młody pi

ę

kny mielcarz przy

ka

ż

dym kroku rozrzucał łopat

ę

złotego j

ę

czmienia i po ka

ż

dej tej łopacie jego plecy coraz bardziej

l

ś

niły od potu...

Ju

ż

odeszła ta miło

ść

, cho

ć

jej wiele nie było...

M

ę

ski głos nadal rozbrzmiewał pod niskim stropem stodoły, stropem wspartym na czterech alejach

czarnych

ż

elaznych kolumn... i oto ten młody m

ęż

czyzna wyprostował si

ę

jak król J

ę

czmionek,

siniec pod jego okiem błysn

ą

ł niczym oprawka okularów, jego tułów cały był powleczony l

ś

ni

ą

c

ą

rt

ę

ci

ą

potu... a ja nadal słyszałam t

ę

piosenk

ę

, kto

ś

inny

ś

piewał ten romans, kto

ś

, kto pracował o

kilka zagonów j

ę

czmienia dalej, tam gdzie stała na drewnianym trójnogu druga p

ę

kata lampa

naftowa... młody mielcarz otarł sobie twarz cał

ą

dłoni

ą

i otrz

ą

sn

ą

ł gar

ść

potu... szłam dalej, nogi

uginały si

ę

pode mn

ą

, przesypywał tam j

ę

czmie

ń

malutki człowieczek, wygl

ą

dał raczej na d

ż

okeja

na emeryturze, w kombinezonie i berecie, doko

ń

czył ju

ż

jedn

ą

pryzm

ę

, teraz wzi

ą

ł łopat

ę

,

podgarn

ą

ł j

ę

czmie

ń

na skraju, a potem znów te pospieszne mielczarskie kroczki, ten człowiek

niemal

ż

e biegł i przesypywał podgarni

ę

ty j

ę

czmie

ń

, i łopata zostawiała za sob

ą

równiusie

ń

ko

nakre

ś

lon

ą

lini

ę

. Sko

ń

czywszy t

ę

prac

ę

i pochyliwszy si

ę

, aby niczym swój podpis odcisn

ąć

w rogu

skrzy

ż

owane łopaty, malutki mielcarz wyprostował si

ę

i za

ś

piewał pi

ę

knie:

... odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast

ę

pne te

ż

min

ą

,

i co pó

ź

niej,

co pó

ź

niej ci

ę

czeka...

Był to pan Jirout, mielcarzyk, który spotkawszy mnie kłaniał si

ę

z poczuciem winy i u

ś

miechał si

ę

ci

ą

gle, Fran-cin mówił o nim,

ż

e w latach młodo

ś

ci pan Jirout był artyst

ą

cyrkowym, którego na

odpustach wystrzeliwali z armaty, w łoskocie werbli przyprowadzano go

ż

ywego w bł

ę

kitnym

atłasowym ubranku, kładziono na drewnianej lawecie, po czym impresario przykładał dymi

ą

cy

ę

kitnie lont, rozlegał si

ę

ogłuszaj

ą

cy huk i z lufy armaty wystrzelał płomie

ń

, a po nim

ż

ywy pan

background image

Jirout z wyci

ą

gni

ę

tymi nad głow

ą

r

ę

koma, który osi

ą

gn

ą

wszy wierzchołek krzywej balistycznej

rozkładał r

ę

ce i spadaj

ą

c na przygotowany batut rozrzucał kolorowe ró

ż

e z papieru, u

ś

miechy i

pocałunki. Po wyl

ą

dowaniu podskakiwał, kołysał si

ę

na batucie i kłaniał si

ę

, i przyjmował owacje na

ka

ż

dym odpu

ś

cie i na ka

ż

dym jarmarku. Pewnego razu nabili panem Jiroutem armat

ę

, a kiedy go

wystrzelili i pan Jirout osi

ą

gn

ą

ł wierzchołek krzywej balistycznej, rozło

ż

ył r

ę

ce i z wolna spadał w

dół, spostrzegł,

ż

e dawno ju

ż

min

ą

ł batut, przypomniał sobie,

ż

e i to uderzenie w lawecie było

silniejsze ni

ż

kiedykolwiek przedtem, pan Jirout mimo to u

ś

miechał si

ę

i rozdawał u

ś

miechy i

kolorowe ró

ż

e z papieru, i całusy, aby potem roztrzaska

ć

si

ę

za płotem o sag drewna. Kiedy po

roku doprowadzono pana Jirouta do porz

ą

dku, nie chciał ju

ż

rozdawa

ć

pocałunków i ró

ż

, wycofał

si

ę

z

ż

ycia cyrkowego niczym niewa

ż

ny banknot, a kiedy do ko

ń

ca si

ę

wylizał, zacz

ą

ł pracowa

ć

w

browarze, pracuje tu ju

ż

osiem lat jako mielcarz...

Ju

ż

odeszła ta miło

ść

, ! cho

ć

jej wiele nie było...

Stryjaszek Pepi pracował ju

ż

w browarze trzy tygodnie; bednarze przyj

ę

li go mi

ę

dzy siebie i od tej

pory było w browarze wesoło. Kiedy mogłam, brałam wiaderka na młóto i szłam przez dziedziniec
browaru; pan piwowar spogl

ą

dał na mnie badawczo: czy ma przynie

ść

podwójny kufel piwa; i teraz

skin

ę

łam głow

ą

twierdz

ą

co, i podczas gdy nabierałam z wozu młóto, bednarze zajadali drugie

ś

niadanie, stryjaszek Pepi le

ż

ał na wznak z pust

ą

dwudziestolitrow

ą

baryłk

ą

na piersiach, bednarze

p

ę

kali ze

ś

miechu, krztusili si

ę

k

ę

sami posmarowanych obficie pajd chleba, a stryjaszek Pepi

ś

piewał:

— Do re mi fa soi la si do!

Czeladnik bednarski kl

ę

czał nad stryjem i zach

ę

cał:

— Panie Józefie, a teraz t

ę

oktaw

ę

z powrotem, tak jak to

ć

wiczyli Caruso i Marzaczek.

A stryjaszek Pepi odkaszln

ą

l i zakwiczał straszliwie:

— Do si la soi fa mi re do...

Kiedy robotnicy mieli ju

ż

do

ść

tego ryku, pomocnik bednarski poprosił:

— A teraz, panie Józefie, prosz

ę

za

ś

piewa

ć

wysokie ce!

Bednarze podnie

ś

li si

ę

, pochylili si

ę

nad stryjaszkiem Pepi, który kwilił to wysokie ce, i bednarze

ryczeli ze

ś

miechu, kładli si

ę

z grubo posmarowanymi pajdami na wznak, potem zrywali si

ę

i

krztusili okruchami, i opierali si

ę

o

ś

cian

ę

warsztatu, i chichotali, aby nie udusi

ć

si

ę

ze

ś

miechu.

A po

ś

rodku dziedzi

ń

ca stary mielcarz pan Rzepa pra

ż

ył słód na ciemne piwo, siedział na krze

ś

le i

wprawiał w ruch czarny b

ę

ben osadzony na wale nap

ę

dowym, a pod tym b

ę

bnem płon

ą

ł

niebie

ś

ciutko i ró

ż

owo, i czerwono w

ę

giel drzewny, i stary mielcarz, siwowłosy i siwo-brody,

jednostajnie i uroczy

ś

cie obracał t

ę

obro

ś

ni

ę

t

ą

sadzami kul

ę

niczym jaki bóg ze starego mitu kul

ę

ziemsk

ą

.

A pomocnik bednarski pochylił si

ę

nad stryjem i powiedział:

— A teraz jeszcze, jako ostatnie

ć

wiczenie oddechowe, niech pan, panie Józefie, za

ś

piewa wysokie

ce, ale do wewn

ą

trz... tylko prosz

ę

uwa

ż

a

ć

, aby nie nawalił pan w gacie, czyli nie zrobił z gaci

bukietu!

I stryjaszek Pepi nabrał oddechu, skrzywił nos, bednarze pochylili si

ę

nad nim, a stryj

ś

piewał na

wdechu to wysokie ce, taki przeci

ą

gły ton, jaki wydaje skrzypi

ą

ca furtka, nie oszcz

ę

dzaj

ą

c si

ę

wcale,

ś

piewał to wysokie ce, wytrzymał minut

ę

to

ś

piewanie na wdechu, ale tak go to wyczerpało,

ż

e rozrzucił r

ę

ce i oddychał gł

ę

boko, i baryłka na jego piersi unosiła si

ę

miarowo, podobnie w szkole

muzycznej uczniowie le

żą

na dywanie na wznak, a profesor kładzie im na piersiach ksi

ąż

ki.

A ja szłam z wiaderkami młota obok otwartych drzwi kotłowni, w półmroku jarzyła si

ę

tam dolna

półkula kotła, popielnik

ś

wiec

ą

cy szafranow

ą

barw

ą

płon

ą

cego w

ę

gla na ruszcie, na rozja

ś

niony

popielnik spadały płon

ą

ce czerwono i fioletowo w

ę

gielki i zielonobł

ę

kitny

ż

u

ż

el, a tu

ż

obok w

ciemno

ś

ci połyskiwał be

ż

owo otwarty kocioł, robotnik, zwini

ę

ty jak dziecko w łonie matki, w tej

zwini

ę

tej pozycji obtłukiwał z kotła kamie

ń

, dwie

ż

arówki o

ś

wietlały tego wygi

ę

tego w łuk robotnika,

który pracował w pyle i jeszcze sobie przy tym

ś

piewał, spowity drutami przewodów elektrycznych

background image

niczym p

ę

powin

ą

. Ilekro

ć

stoj

ą

c w sło

ń

cu ujrzałam ten o

ś

wietlony jaskrawo owal i tego robotnika

obtłukuj

ą

cego młotkiem kamie

ń

kawałek po kawałku, my

ś

lałam,

ż

e ka

ż

dy przechodz

ą

cy obok musi

przystan

ąć

zdumiony tym obrazem w lunecie, ale nikt si

ę

nigdy nie zatrzymywał, nikt go nie

po

ż

ałował i nie po

ż

ałował sam siebie nawet ten, który przez całe dwa tygodnie obstukiwał w

skulonej pozycji kamie

ń

; wprost przeciwnie: jeszcze sobie pod

ś

piewywał!

Bednarze sko

ń

czyli drugie

ś

niadanie, mistrz bednarski stał jak pasterz w

ś

ród owiec; dookoła setki

beczek, pochylił si

ę

nad jedn

ą

, patrzył badawczym wzrokiem, po czym wyprostował si

ę

i z wn

ę

trza

beczki wyci

ą

gn

ą

ł płon

ą

c

ą

ś

wiec

ę

na zwini

ę

tym drucie, i znów si

ę

pochylił nad kolejn

ą

beczk

ą

, i

opu

ś

cił do jej

ś

rodka

ś

wiec

ę

, i dociekliwym okiem przygl

ą

dał si

ę

, czy beczka mo

ż

e zosta

ć

napełniona piwem, czy trzeba j

ą

„osmoli

ć

”, czyli posmarowa

ć

smoł

ą

, stryjaszek Pepi stał przy

ogromnym piecu i dokładał do ognia antracyt i koks, rozgrzewał smoł

ę

, ten piec dudnił ju

ż

głucho i z

krótkiego wygi

ę

tego komina buchał czerwony ogie

ń

z bł

ę

kitn

ą

koronk

ą

na kraw

ę

dziach, płomienie

przystrojone tryskaj

ą

cymi zielonymi fr

ę

dzelkami niczym płomie

ń

aparatu spawalniczego, którym

rozmra

ż

a si

ę

zamarzni

ę

te kolanka albo usuwa si

ę

stary lakier.

Furmani ładowali na wozy mokre beczki piwa, wynosili skrzynie z lodem. Pan piwowar podał mi
garniec pomara

ń

czowego piwa, garniec cały w kroplach osiadłej pary. A ja wiedziałam,

ż

e pan

piwowar mnie nie lubi i

ż

e dałby mi nie jeden, ale pi

ęć

garnców piwa, a nawet wi

ę

cej, bylebym tylko

piła je i wypiła i

ż

eby robotnicy zobaczyli, jak

ą

to skłonn

ą

do pija

ń

stwa

ż

on

ę

ma pan kierownik, ale

ja byłam młoda i młoda byłam przede wszystkim, bez wzgl

ę

du na to, co robiłam, zawsze pytałam

tylko sam

ą

siebie i zawsze przytakiwałam sobie, i było to moje przytakni

ę

cie, ta wskazówka mojego

nauczyciela, który znajdował si

ę

we mnie gdzie

ś

koło serca, to przytakni

ę

cie natychmiast przenikało

do krwi, i moja r

ę

ka wyci

ą

gn

ę

ła si

ę

i piłam z ochot

ą

, z tak

ą

ochot

ą

,

ż

e furmani przestali układa

ć

beczki jedne na drugich i patrzyli na mnie. Stałam obok rampy, z dala od koni, Ede i Kar

ę

jakby

porozumiewały si

ę

ze mn

ą

, ich grzywy i pot

ęż

ne ogony miały równie

ż

kolor złotego piwa. A stary

Rzepa po

ś

rodku browarnianego dziedzi

ń

ca wyci

ą

gn

ą

ł wał nap

ę

dowy, ze znawstwem popatrzył na

zawarto

ść

pra

ż

onego słodu i kiwn

ą

ł głow

ą

, poci

ą

gn

ą

ł za uchwyt i wyci

ą

gn

ą

ł t

ę

czarn

ą

kul

ę

na

mechanizmie poza płon

ą

ce w

ę

gle, odbezpieczył ostro

ż

nie młoteczkiem zasuwk

ę

i gor

ą

cy pra

ż

ony

słód zacz

ą

ł si

ę

sypa

ć

na czarne sito, i zapach słodu rozprzestrzeniał si

ę

wokoło, na pewno teraz

dotarł ju

ż

na plac i przechodnie obracaj

ą

si

ę

w stron

ę

browaru, gdzie na

ś

rodku dziedzi

ń

ca stary

mielcarz mruczy z zadowoleniem i drewnianym czarnym pogrzebaczem miesza pra

ż

ony słód.

A stryjaszek Pepi stał przy smolarskim piecu i u

ś

miechał si

ę

do mnie, miał skórzany fartuch, piec za

nim huczał i rozpalony groził,

ż

e wzbije si

ę

w powietrze niczym jaka

ś

fantastyczna rakieta z

powie

ś

ci Verne’a. Ten płomie

ń

, który wystrzelał nad stryjaszkiem Pepi, był tak pi

ę

kny,

ż

e

rozejrzałam si

ę

, ale nikt nie podziwiał tego wspaniałego widoku. I podszedł mistrz bednarski, i

zacz

ą

ł po legarze stacza

ć

beczki do nóg stryjaszka Pepi, a stryjaszek Pepi brał ka

ż

d

ą

beczk

ę

,

podrzucał j

ą

sobie na kolano i wkładał na igł

ę

, naciskał no

ż

n

ą

d

ź

wigni

ę

i do beczki tryskała wrz

ą

ca

smoła, i stryjaszek Pepi podnosił beczk

ę

, i płynnym ruchem opuszczał j

ą

na ziemi

ę

, i beczka

odtaczała si

ę

z wolna, a z otworu do jej napełniania wypływał bł

ę

kitniutki dym i owijał beczk

ę

niebieskaw

ą

wst

ąż

k

ą

, tak jak rabin, kiedy okr

ę

ca sobie r

ę

ce

ś

wi

ę

tymi rzemykami, a kiedy beczka

zatrzymywała si

ę

na dole, pomocnik bednarski brał j

ą

albo kopniakiem nadawał jej kierunek i

beczka osiadała na obracaj

ą

cym si

ę

z wolna wale wytaczarki, jedna beczka obok drugiej, wszystkie

beczki obracały si

ę

teraz i niebie

ś

ciutki dym otaczał je niczym aureola unosz

ą

ca si

ę

nad głowami

ś

wi

ę

tych m

ęż

ów. Patrzyłam i jak zawsze, kiedy patrz

ę

na prac

ę

z ogniem, ogarniało mnie

pragnienie, j

ę

zyk przylepił mi si

ę

do podniebienia i zamiast

ś

liny miałam w ustach tylko takie

papierosowe bibułki, uniosłam garniec i przestraszyłam si

ę

, garniec niemal podskoczył do góry,

my

ś

lałam,

ż

e jest jeszcze ci

ęż

ki od piwa, ale okazał si

ę

bardzo leciutki, bo piwo ju

ż

wypiłam, pan

piwowar przykucn

ą

ł i wzi

ą

ł ode mnie garniec, za

ś

miał si

ę

i wszedł do komory piwnej, wiedziałam,

ż

e

naleje mi piwa jednym ciurkiem,

ż

e wypełni garniec a

ż

po brzegi, by

ć

mo

ż

e do połowy naleje

wystałego piwa i dopełni ciemnym „granatem”, takie mieszane piwo to co

ś

, co wywołuje pochwalne

mruczenie całego ciała, belgijskie wałachy smagały jasnymi jak j

ę

czmie

ń

ogonami i r

ż

ały, furman

wyszedł z komory piwnej, niósł dwa blaszane garnce i ka

ż

demu wałachowi podał jeden, wzi

ę

ły te

blaszanki w z

ę

by, napi

ę

ły uzdy i zacz

ę

ły pi

ć

, w miar

ę

jak piły, unosiły głowy coraz wy

ż

ej, aby wlało

si

ę

w nie piwo a

ż

do ostatniej kropli, a kiedy wypiły do ko

ń

ca, odrzuciły garnce i r

ż

ały rado

ś

nie, i

grzebały kopytami, tak

ż

e spod podków tryskały ledwie dostrzegalne iskry, furman

ś

miał si

ę

i skin

ą

ł

background image

mi głow

ą

, i ja skin

ę

łam głow

ą

, i konie skin

ę

ły łbami, pan piwowar znów przysiadł i podał mi z rampy

pełen garniec, pow

ą

chałam pian

ę

i skin

ę

łam głow

ą

, a stryjaszek ‘Pepi zacz

ą

ł

ś

piewa

ć

:

Ach, wy lipy, aaaaach, wy liiipy...

Pomocnik bednarski wołał:

— Czy zdaje pan sobie spraw

ę

, panie Józefie, co to b

ę

dzie za aplauz, kiedy za

ś

piewa pan ari

ę

Przemysława w Teatrze Narodowym?

A stryjaszek Pepi kiwał głow

ą

, wkładał beczki na przyrz

ą

d powlekaj

ą

cy je wrz

ą

c

ą

smoł

ą

i łzy kapały

mu na skórzany fartuch.

Pomocnik bednarski ci

ą

gn

ą

ł:

— R

ę

cz

ę

panu,

ż

e jak b

ę

dzie si

ę

miała odby

ć

ta premiera, to z samego browaru pojedzie do Pragi

cały autobus, tylko musi si

ę

pan uczy

ć

, szkoli

ć

głos... Teraz panu zamiast „szczeniaczka” b

ę

dziemy

stawia

ć

na piersi pi

ęć

-dziesi

ę

ciolitrow

ą

beczk

ę

...

— Mo

ż

e by

ć

stulitrowa albo nawet dwustulitrowa, bylebym tylko osi

ą

gn

ą

ł to, co Caruso i

Marzaczek... — krzyczał stryjaszek Pepi.

— Ach, to ci mateczka! — powiedziałam ju

ż

do garnca, a potem naw

ą

chawszy si

ę

, z wolna

powstrzymuj

ą

c pragnienie wlania w siebie całej zawarto

ś

ci kufla, poma-lutku i słodko łykałam ten

jasny „le

ż

ak”, to jasne wystałe piwo, zmieszane z ciemnym „granatem”, t

ę

mateczk

ę

, jak nazywali to

mielcarze, piłam powolutku i delikatnie, zupełnie tak samo jak w lecie przed zmierzchem tam gdzie

ś

za browarem, na miedzy po

ś

ród

ż

yta, kto

ś

siaduje i słodko gra na tr

ą

bce rzewn

ą

piosenk

ę

ot tak,

dla siebie tylko, z zamkni

ę

tymi oczyma i z dr

ż

eniem i dygotem błyszcz

ą

cego instrumentu w

mosi

ęż

nych r

ę

kach, ot tak sobie, o wieczornej porze, z głow

ą

lekko odchylon

ą

do tyłu, sam dla

siebie gra t

ę

skn

ą

piosenk

ę

.

Pomocnik bednarski potrz

ą

sał r

ę

k

ą

nad głow

ą

.

— A wie pan, panie Józefie, kto b

ę

dzie siedział w lo

ż

y? Pa

ń

ski brat i pa

ń

ska szwagierka, pan

burmistrz Jandak, ten, co chodzi do baru kontrolowa

ć

, czy panienki maj

ą

wedle przepisu zgrabne i

mocne łydki... Szkoda tylko,

ż

e tej uroczystej chwili nie doczekali si

ę

pa

ń

scy rodzice, mamusia i

tatu

ś

! To by dopiero była rado

ść

!

I stryjaszek Pepi rozpłakał si

ę

, ocierał łzy fartuchem i kiwał głow

ą

, a pomocnik bednarski ci

ą

gn

ą

ł

bezlito

ś

nie:

— A po przedstawieniu dziewczyny rzucałyby panu, panie Józefie, kwiaty pod nogi, dziennikarze
pytaliby: „Sk

ą

d u pana, mistrzu, ten talent?”. I co by pan, panie Józefie, im odpowiedział?

— Ze to dar bo

ż

y! — krzykn

ą

ł stryjaszek Pepi i zakrył twarz obu dło

ń

mi, i płakał, a beczki na

wytaczarce kr

ę

ciły si

ę

i z ka

ż

dej beczki przez otwór do napełniania wyciekała nadal delikatna

ś

lina,

która na skutek rotacji tworzyła wokół ka

ż

dej beczki spr

ęż

ynuj

ą

c

ą

niebie

ś

ciutk

ą

obr

ę

cz, fioletowy

kr

ą

g, neonowy naszyjnik.

Pomocnik bednarski mówił nadal uroczy

ś

cie:

— I wtedy musiałby pan powiedzie

ć

dziennikarzom,

ż

e głos panu ustawił austriacki kapitan von

Mel-dik, ten, co to

ś

piewał za młodu w wiede

ń

skiej operze, ten, co...

Ale pomocnik bednarski nie zdołał doko

ń

czy

ć

, bo stryj rykn

ą

ł potrz

ą

saj

ą

c obu r

ę

koma nad głow

ą

:

— A gówno! Cesarz nie wzi

ą

łby do opery kioskarza, a je

ś

li ju

ż

, to do wychodka, ale i to nie! No,

poczekaj, Meldiku, jak b

ę

d

ę

przechodził koło twojego kiosku, to dam ci takiego haka przez okienko.

Pomocnik bednarski zdj

ą

ł beczk

ę

i przytrzymał: dym ogarniał piersi bednarza i spowijał jego twarz,

a bednarz wołał:

— Tylko

ż

e Meldik powiedział,

ż

e jak ci

ę

zobaczy, to b

ę

dzie miał przygotowany pieprz, i jak si

ę

pochylisz, to sypnie ci tym pieprzem w oczy, i powiedział jeszcze...

— Co powiedział, co?! — wrzeszczał stryjaszek Pepi.

background image

— Pan Meldik wybiegnie po prostu i b

ę

dzie mógł z tob

ą

zrobi

ć

, co mu si

ę

spodoba. I dodał,

ż

e

kopniakami pogoni ci

ę

a

ż

do browaru — odwa

ż

ył si

ę

powiedzie

ć

pomocnik bednarski.

— Co takiego? Mnie,

ż

ołnierza austriackiego, którego chciano mianowa

ć

podoficerem i który si

ę

na

to nie zgodził, mnie, który nosiłem kapitanowi szabl

ę

? To si

ę

jeszcze oka

ż

e! Bo jak ja podejd

ę

do

kiosku, to go od razu zrzuc

ę

z mostu do Łaby! — krzyczał stryjek podnosz

ą

c beczk

ę

, podrzucił j

ą

kolanem i wkładaj

ą

c j

ą

na igł

ę

ma

ź

nicy nie trafił w otwór do napełniania, ale obok; stryjaszek Pepi

nacisn

ą

ł no

ż

n

ą

d

ź

wigni

ę

, a ja odło

ż

yłam garniec, postawiłam go na rampie i otarłam usta, i najpierw

my

ś

lałam,

ż

e po tym wystałym piwie zmieszanym z ciemnym „granatem” mam widzenie: pomocnik

bednarski i mistrz, i przechodz

ą

cy obok mechanik, i stary Rzepa, który kr

ę

cił wałem nap

ę

dowym z

now

ą

porcj

ą

słodu, wszyscy zacz

ę

li ta

ń

czy

ć

, podskakiwali, chwytali si

ę

za twarze i uderzali si

ę

po

nogach,

ż

e wygl

ą

dało to tak, jakby si

ę

morawscy Słowacy pu

ś

cili w tany, ale stary Rzepa nie mógł

si

ę

ruszy

ć

od korby, wi

ę

c obracał wałem, a przy tym chwytał si

ę

za twarz i na przemian uderzał

r

ę

k

ą

, a drug

ą

r

ę

k

ą

obracał czarn

ą

kul

ę

— b

ę

ben, w którym pra

ż

ył si

ę

słód, i dopiero teraz poci

ą

gn

ą

ł

za korb

ę

i odsun

ą

ł b

ę

ben poza

ż

ar zachłannego w

ę

gla drzewnego, i tak samo jak bednarze

podskakiwał, uderzał si

ę

w łydki, jakby gryzło go tysi

ą

ce komarów.

Pomocnik bednarski krzyczał:

— Niech pan zrobi co

ś

z t

ą

smoł

ą

, panie Józefie!

A stryjaszek Pepi naciskał, ale ci

ą

gle obok, dopiero teraz udało mu si

ę

nacisn

ąć

no

ż

n

ą

d

ź

wigni

ę

i

dopiero teraz zobaczyłam, jak tryskaj

ą

ce z igły na wszystkie strony drobniutkie kropelki gor

ą

cej

smoły zwi

ę

dły i wszystkie cieniutkie bursztynowe gał

ą

zki, po których rozpryskiwały si

ę

te kropelki

drobne jak kasza, jak złoty ry

ż

, jak dokuczliwe owady, wszystkie te witki opadły naraz w proch i pył

browarnianego dziedzi

ń

ca i bednarze odlepiali sobie z twarzy i wierzchu dłoni zasychaj

ą

ce drobiny

ż

ywicy, i gniewnie spogl

ą

dali na stryjaszka Pepi, który stał obok tego ogromnego pieca, gdzie

ci

ą

gle huczał i buchał, i trzeszczał w wygi

ę

tym kominie gruby i krótki ogie

ń

. Stryjaszek Pepi

poruszał poparzonymi palcami i wpatrywał si

ę

w ziemi

ę

.

Mistrz bednarski powiedział:

— A wi

ę

c, chłopcy, do roboty,

ż

eby pan Józef mógł wkrótce pój

ść

na dziewczynki.

Ta moda zacz

ę

ła si

ę

w hotelu „Na Ksi

ążę

cym”.

ś

ołnierze przynie

ś

li jakie

ś

aparaty, dyrektorzy szkół

ju

ż

o godzinie szóstej rano zgromadzili młodzie

ż

szkoln

ą

, przył

ą

czyły si

ę

te

ż

wszystkie korporacje i

w miar

ę

jak płyn

ą

ł czas, do wielkiej sali garn

ę

ły si

ę

tłumy gapiów,

ż

ołnierze ka

ż

demu obywatelowi

zakładali na ucho tak

ą

słuchawk

ę

jak przy telefonie i w tej słuchawce rozległy si

ę

trzaski, a potem

odezwała si

ę

orkiestra d

ę

ta wygrywaj

ą

ca nieustannie „Kolinie, Kolinie...”, ale muzyka ta wcale nie

była pi

ę

kna, jakby j

ą

nagrano na dawno ju

ż

zdartej płycie, jednak

ż

e ta orkiestra grała w Pradze i

melodia płyn

ą

c przez powietrze — bez drutów — niczym nitka nawlekała si

ę

w uszko słuchawki a

ż

tu, w naszym miasteczku. I ka

ż

dy, kto to usłyszał, wychodził tylnym wej

ś

ciem i był absolutnie

oszołomiony tym słyszeniem, tym,

ż

e nie ma drutu, który by przenosił t

ę

koli

ń

sk

ą

kapel

ę

pana

dyrygenta Kmocha, i ka

ż

dy tak kroczył wzdłu

ż

kolejki obywateli, kolejki, która ci

ą

gn

ę

ła si

ę

przez

cały plac a

ż

do głównej ulicy i dalej do piekarni pana Swobody, a kto jeszcze tego radia nie słyszał,

ten widz

ą

c, z jakim błogim i zdumionym wyrazem twarzy wychodz

ą

ci, którym dane ju

ż

było

zaznajomi

ć

si

ę

z rewolucyjnym wynalazkiem, cieszył si

ę

wraz ze wszystkimi coraz bardziej, w miar

ę

jak zbli

ż

ał si

ę

w tłumie, który wchodził do hotelu „Na Ksi

ążę

cym”.

Pan Kni

ż

ek, wła

ś

ciciel sklepu z galanteri

ą

, który lubił przemawia

ć

, natychmiast polecił

ekspedientce, aby przyniosła drabin

ę

, wspi

ą

ł si

ę

na ni

ą

i wyja

ś

niał współobywatelom:

— Dobrzy ludzie, to, co za chwil

ę

usłyszycie, to wynalazek, o który walczy

ć

b

ę

dzie nasza partia

przemy

ś

le-wo-rzemie

ś

lnicza, aby w ka

ż

dym domu, w ka

ż

dej rodzinie za rok lub dwa lata znalazł si

ę

taki aparat, i to za mo

ż

liwie nisk

ą

cen

ę

, aby ka

ż

dy mógł w domu słucha

ć

nie tylko muzyki, ale i

wiadomo

ś

ci. Nie chc

ę

wybiega

ć

w przyszlo

ść

, jednak

ż

e wynalazek ten mo

ż

e sprawi

ć

,

ż

e b

ę

dziemy

słucha

ć

wiadomo

ś

ci nie tylko z Pragi, lecz by

ć

mo

ż

e i z Berna na Morawach, muzyki by

ć

mo

ż

e

nawet z Pilzna, a gdybym był nieskromny, powiedziałbym,

ż

e muzyki i wiadomo

ś

ci z Wiednia! —

wołał pan Kni

ż

ek z drabiny.

background image

A obok tej drabiny przechodził ze swoim wózkiem i pomocnikiem pan Zalaba, który rozwoził po
mie

ś

cie w

ę

giel i drewno, i jak usłyszał pana Kni

ż

ka, musiał wraz z pomocnikiem przechyli

ć

wózek i

pan Zalaba wybiegł po szprychach na szczyt wózka, i zagrzmiał wskazuj

ą

c pana Kni

ż

ka:

— Spójrzcie no na niego, na tego mieszczucha! My

ś

li tylko o swojej sklepikarskiej wadze!

Obywatele, ten oto wynalazek zdolny jest doprowadzi

ć

do porozumienia nie tylko pomi

ę

dzy

miastami, ale i pomi

ę

dzy narodami, my witamy radio jako sojusznika całej ludzko

ś

ci! Porozumienie

mi

ę

dzy lud

ź

mi wszystkich kontynentów, wszystkich ras, wszystkich narodów! — wołał pan Zalaba

trzymaj

ą

c r

ę

k

ę

w górze, a jego pomocnik stał na dyszlu wózka, kiedy jednak spostrzegł na chodniku

rzucony przez kogo

ś

niedopałek, nie wytrzymał i podbiegł, aby go podnie

ść

, oczywi

ś

cie wózek

przechylił si

ę

i pan Zalaba spadł na bruk, ledwie udało mi si

ę

odskoczy

ć

.

I natychmiast jak tylko usłyszałam w słuchawce t

ę

skrócon

ą

odległo

ść

mi

ę

dzy orkiestr

ą

d

ę

t

ą

w

Pradze a swoim uchem w hotelu „Na Ksi

ążę

cym”, pop

ę

dziłam na rowerze do domu, zdj

ę

łam

spódnic

ę

, poło

ż

yłam j

ą

na stole, wzi

ę

łam no

ż

yczki i w tym miejscu, gdzie w spódniczce s

ą

kolana,

odci

ę

łam pas materiału, tyle tego sukna zostało,

ż

e powiedziałam sobie,

ż

e moja krawcowa uszyje

mi z tego kawałka bolerko, i bez zwłoki wzi

ę

łam igł

ę

i sfastrygowałam dół spódnicy, i niemal jak w

gor

ą

czce wło

ż

yłam j

ą

, i od razu weszłam w lustro, i tam to zobaczyłam! To skrócenie odmłodziło

mnie o dziesi

ęć

lat, okr

ę

ciłam si

ę

i wiedziałam od razu,

ż

e podwi

ą

zki musz

ą

by

ć

znacznie wy

ż

ej, i

wiedziałam ju

ż

z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

,

ż

e dopiero teraz moje nogi s

ą

pi

ę

kne,

ż

e te cudowne cienie w

ś

ci

ę

gnach pod kolanami, te br

ą

zowe

ś

lady palca bo

ż

ego b

ę

d

ą

zdolne wywoła

ć

wielkie zdziwienie i

wielki zachwyt, ale tak

ż

e wielkie oburzenie obywateli, a przede wszystkim Francina, który — kiedy

mnie tak zobaczy — zaczerwieni si

ę

po korzonki włosów i o

ś

wiadczy,

ż

e przyzwoita kobieta takich

spódnic nie nosi. I wybiegłam na dziedziniec, wskoczyłam na rower i wyjechałam z browaru w
stron

ę

kapliczki, taki przyjemny powiew chłodził mi kolana, si

ę

gał podwi

ą

zek, pedałowało mi si

ę

znacznie swobodniej w tej obci

ę

tej spódnicy, przeszkadzało mi tylko to,

ż

e musiałam prowadzi

ć

jedn

ą

r

ę

k

ą

, bo t

ą

drug

ą

trzeba było ci

ą

gle obci

ą

ga

ć

spódnic

ę

, która podnosiła si

ę

przy ka

ż

dym

ruchu kolan, z drogi od Horzatwi wyjechał teraz pan Kropaczek na indianie, pan Kropaczek jak
zawsze siedział w przyczepie i prowadził motocykl jedn

ą

nog

ą

poło

ż

on

ą

na kierownicy, jedn

ą

za

ś

r

ę

k

ą

operował manetk

ą

gazu na ko

ń

cu kierownicy, lubiłam na to patrze

ć

: ruszał z browaru, a jak

tylko wyjechał, przełaził natychmiast z siedzenia do przyczepy, wyci

ą

gał nog

ę

jak z wanny i tak

wygodnie jechał do domu, tak wi

ę

c pan Kropaczek, zapatrzywszy si

ę

na zakr

ę

cie w moje nagie

kolana, nie zdołał wyprowadzi

ć

pojazdu i wpadł do młodego sadu czere

ś

niowego, a ja dostrzegłam

w tym dobr

ą

wró

ż

b

ę

ł p

ę

dziłam przez most, i zwolniłam dopiero koło hotelu „Na Ksi

ążę

cym”, z

wolna przeje

ż

d

ż

ałam obok tej kolejki czekaj

ą

cej na wynalazek, o którym pan kierownik szkoły

Kupka o

ś

wiadczył:

‘ :,’

— No, nie wiem, nie wiem, ale wydaje mi si

ę

,

ż

e ten aparat nie przyniesie ludziom szcz

ęś

cia.

A wszyscy ludzie jakby przestali cieszy

ć

si

ę

na my

ś

l o tym, co czeka ich w hotelu „Ns Ksi

ążę

cym”, i

skupili uwag

ę

na moich kolanach, na tej mojej skróconej spódnicy, wszyscy przestali wpatrywa

ć

si

ę

w wej

ś

cie do hotelu i obracali si

ę

za mn

ą

, pan kierownik Kupka wskazał mnie parasolem i

powiedział do ksi

ę

dza dziekana:

— I oto widzi ksi

ą

dz proboszcz pierwsze skutki! Jednak

ż

e ksi

ą

dz dziekan ukłonił mi si

ę

i powiedział:

— Pełne kobiece kolano to drugie imi

ę

Ducha

Ś

wi

ę

tego!

Zatrzymałam si

ę

przed cukierni

ą

, zanim postawiłam buciczek na bruku, uniosłam włosy, aby nie

dostały mi si

ę

w szprychy, oparłam rower o mur i id

ą

c trotuarem miałam wra

ż

enie,

ż

e mam na sobie

tylko kostium k

ą

pielowy.

W cukierni poprosiłam, aby pan Nawratil zapakował mi cztery rurki z kremem, a jedn

ą

od razu

wzi

ę

łam do r

ę

ki, pochyliłam si

ę

do przodu, aby francuskie ciasto nie spadało mi na bluzeczk

ę

, i jak

tylko wło

ż

yłam rurk

ę

z kremem do ust, natychmiast usłyszałam głos Francina,

ż

e przyzwoita kobieta

tak rurek z kremem nie je, a pan Nawratil u

ś

miechał si

ę

ostro

ż

nie, bo nie miał z

ę

bów, stałam na tle

wystawy, aby kobiety z gł

ę

bi ciemnego sklepu widziały moj

ą

sylwetk

ę

, a pan Nawratil podał mi

paczuszk

ę

przewi

ą

zan

ą

niebieskim sznureczkiem, zapłaciłam, pan Nawratil otworzył mi drzwi i

zanim ruszyłam, pomógł mi przytrzymuj

ą

c włosy, biegł kawałek ze mn

ą

, dopóki włosów nie uniósł

pr

ą

d powietrza, pedałowałam ile sił w nogach, jedn

ą

r

ę

k

ą

kierowałam, a na palcu drugiej trzymałam

background image

t

ę

słodk

ą

paczuszk

ę

, włosy 2a mn

ą

unosiły si

ę

, tak jak unosz

ą

si

ę

te pi

ę

kne mosi

ęż

ne kule

regulatora lo-komobili parowej, kiedy zwi

ę

ksza obroty. Pozornie pa-tczyłam na

ś

rodek drogi, ale po

obu stronach wi-działam na chodnikach wszystkie rodzaje oczu, i te oczy pełne podziwu, i te
spojrzenia tryskaj

ą

ce nienawi

ś

ci

ą

, utkwione w moich nagich kolanach unosz

ą

cych si

ę

na przemian

jak przeguby wałów mimo

ś

rodowych...

A kiedy przyjechałam do browaru, od razu skierowałam si

ę

a

ż

do chlewów, wybiegł mi naprzeciw

Mucek, ten dobry piesek, merdał długim ogonkiem, a kiedy pochyliłam si

ę

nad nim, lizał mi dło

ń

i

przymykał oczy; weszłam do drewutni i przyniosłam siekierk

ę

, rozpakowałam paczuszk

ę

i

pocz

ę

stowałam Mucka rurk

ą

z kremem, a on najpierw nie wierzył, ale kiedy wybuchn

ę

łam

ś

miechem, zacz

ą

ł je

ść

t

ę

rurk

ę

z kremem, ja za

ś

zastanawiałam si

ę

w duchu, o ile powinnam

Muckowi skróci

ć

ogon, i postawiłam za Muckiem pieniek, i uj

ę

łam ogon Mucka, i poło

ż

yłam go na

pie

ń

ku, ale Mucek obrócił si

ę

, a wi

ę

c pogłaskałam go i pocz

ę

stowałam jeszcze jedn

ą

rurk

ą

z

kremem, Mucek, z pyskiem umorusanym bit

ą

ś

mietan

ą

, polizał mi r

ę

k

ę

wraz z drzewcem siekierki i

zacz

ą

ł zajada

ć

drug

ą

rurk

ę

z kremem, a ja poprawiłam ogon Mucka na pie

ń

ku i za jednym

zamachem odci

ę

łam t

ę

dłu

ż

sz

ą

cz

ęść

, Mucek zachłysn

ą

ł si

ę

, pół rurki z kremem miał ju

ż

w sobie,

ale ten ból w ogonie był wida

ć

tak wielki,

ż

e Mucek zacz

ą

ł wy

ć

i kr

ę

ci

ć

si

ę

wokoło i pyskiem pełnym

słodkiej piany chwytał si

ę

za kikut ogonka, z którego ciekła krew, Mucek my

ś

lał,

ż

e zrobił mu to kto

ś

inny, nie ja, i na przemian lizał moj

ą

r

ę

k

ę

i t

ę

swoj

ą

resztk

ę

ogona, głaskałam go i pocieszałam:

— To nie potrwa długo, Mucusiu, ale b

ę

dzie za to z ciebie pi

ę

kni

ś

nie lada... To sprawa mody, musi

tak by

ć

, spójrz tylko! , ::- ,

Wyprostowałam si

ę

i pokazałam,

ż

e i ja mam skrócon

ą

spódniczk

ę

, ale Mucek zacz

ą

ł straszliwie

lamentowa

ć

, a ja wiedziałam,

ż

e uci

ę

łam mu tego ogonka za mało,

ż

e powinnam była uci

ąć

jeszcze

kawałeczek, Mucek jednak nie chciał ju

ż

nawet o tym skracaniu słysze

ć

, przytrzymałam mu ogonek

na pie

ń

ku, obiecywałam mu wszystkie rurki z kremem i

ż

e kupi

ę

mu tych rurek z kremem jeszcze

wi

ę

cej, Mucek jednak wyrwał mi si

ę

, chwycił w pyszczek ten uci

ę

ty szcz

ą

tek ogona i pobiegł z nim

w stron

ę

biura, a kiedy furmani wychodzili, w

ś

lizn

ą

ł si

ę

do kancelarii.

I za chwil

ę

wybiegł z biura Francin, w jednej r

ę

ce trzymał pióro ze stalówk

ą

redis numer trzy, a w

drugiej resztk

ę

ogona, Mucek za

ś

stał na ostatnim stopniu i szczekał w kierunku chlewów i

drewutni, sk

ą

d prowadziłam rower, a kiedy dojechałam przed biuro, do browaru wjechał pan doktor

Gruntorad. Ogier pana prezesa miał ju

ż

ogon przystrzy

ż

ony i przystrzy

ż

on

ą

grzyw

ę

, pan doktor

zeskoczył z kozła, rzucił lejce stangretowi i wpatruj

ą

c si

ę

w moj

ą

spódnic

ę

o

ś

wiadczył:

— Wszystko si

ę

b

ę

dzie skraca

ć

i na razie ko

ń

ca tego nie wida

ć

. Tak, panie kierowniku, b

ę

dziemy

skraca

ć

czas pracy, od przyszłego miesi

ą

ca sobota skróci si

ę

o połow

ę

, tak

ż

e pracowa

ć

si

ę

b

ę

dzie

do godziny dwunastej. Odległo

ś

ci pomi

ę

dzy szynkarzami skrócimy w ten sposób,

ż

e b

ę

dziemy do

nich je

ź

dzili. Tego pa

ń

skiego oriona sprzedamy i kupimy automobil, który skróci czas i dzi

ę

ki temu

stworzy warunki wi

ę

kszego zbytu piwa. Iwanie! — krzykn

ą

ł pan doktor Gruntorad na stangreta. —

Prosz

ę

mi poda

ć

moj

ą

walizeczk

ę

! Przyło

ż

ymy pieskowi plaster i powstrzymamy krwawienie.

Tego popołudnia Francin pojechał na orionie do Pragi. Skorzystałam z tego i po pracy wst

ą

piłam do

izby cze-ladnej, aby odwiedzi

ć

stryjaszka Pepi. Pod pal

ą

c

ą

si

ę

ż

arówk

ą

stryjaszek Pepi podnosił

r

ę

k

ę

na ogromnego miel-carza, który kl

ę

czał na kolanach i kl

ę

cz

ą

c był akurat tak wysoki jak stoj

ą

cy

stryjaszek Pepi, stryj jednak miał gro

ź

n

ą

min

ę

i ryczał:

— A. je

ś

li nie zdołam si

ę

opanowa

ć

? A je

ś

li przyr

ż

n

ę

panu jeszcze jednego ostrawskiego?

A ogromny mielcarz składał r

ę

ce i błagał:

— Panie Józefie, niech pan nie robi z mojej

ż

ony wdowy, niech pan nie robi sierot z moich dzieci!

I mielcarze stoj

ą

cy kr

ę

giem

ś

miali si

ę

cichutko, ci, co nie mogli wytrzyma

ć

, wybiegali na korytarz i

tam stoj

ą

c z czołami przy

ś

cianie tłukli pi

ęś

ciami w tynk i dusili si

ę

ze

ś

miechu. I wyparskawszy si

ę

,

wbiegali z powrotem do izby czeladnej.

Stryjaszek Pepi stał na szeroko rozstawionych nogach pod

ż

arówk

ą

i krzyczał:

— No to teraz spróbujemy si

ę

! I rzucił si

ę

na pot

ęż

nego mielcarza, który poddał si

ę

, i stryjaszek

Pepi zastosował chwyt nelsona, po czym usiłował poło

ż

y

ć

mielcarza na łopatki, ale mielcarz napi

ą

ł

background image

mi

ęś

nie i powalił stryja, i przygniótł go swoim ciałem, i wszyscy wokoło krzyczeli i klaskali, ale

stryjaszek Pepi chwycił mielcarza za szyj

ę

i ten mielcarz dał si

ę

niemal poło

ż

y

ć

na łopatki, w

ostatniej jednak chwili ukl

ą

kł i stryj zało

ż

ył mu podwójnego nelsona, i mielcarz wyprostował si

ę

, i

chodził ze stryjem po izbie, nosił stryjaszka niczym dzieci

ą

tko, stryjaszek Pepi jednak krzyczał

zachwycony:

— I odnios

ę

wspaniałe zwyci

ę

stwo jak Fryszte

ń

ski!

Po czym mielcarz ponownie ukl

ą

kł i wywin

ą

ł wraz ze stryjem koziołka, teraz dopiero zauwa

ż

yłam,

ż

e obaj zapa

ś

nicy maj

ą

na sobie białe kalesony, długie a

ż

po kostki i w kostkach zawi

ą

zane na

troczki. Fikn

ą

wszy koziołka ogromny słodownik przygniótł stryjaszka Pepi, le

ż

ał mu na głowie, lecz

stryj i tak krzyczał:

— Prosz

ę

si

ę

podda

ć

! Nie ma pan szans! Trzymam pana mocno!

Ale ogromny mielcarz wyprostował si

ę

, chwycił stryjaszka Pepi za kostki i za kark, zakr

ę

cił nim, po

czym upadł wraz z nim, mimo to stryjaszek Pepi ryczał:

— Alem panem rzucił, jak Fryszte

ń

ski Murzynem!

A potem mielcarz osłabł i stryjaszek Pepi wzi

ą

ł go za ramiona, i mielcarz nie mógł ju

ż

dłu

ż

ej

powstrzymywa

ć

ś

miechu, i

ś

miał si

ę

, i łzy mu ciekły, stryj za

ś

kładł go na łopatki, a pan piwowar

ukl

ą

kł i oznajmił:

— I znów pan zwyci

ęż

ył, panie Józefie! Zapa

ś

nicy wstali, stryj kłaniał si

ę

i u

ś

miechał, kłaniał si

ę

tłumom, które tylko on sam widział wokół siebie.

— Jutro odb

ę

dzie si

ę

pojedynek rewan

ż

owy — powiedział pan piwowar i ukrył twarz w garncu.

— Stryjciu Józefku — powiedziałam — chod

ź

na chwil

ę

do nas i we

ź

ze sob

ą

pił

ę

, dobrze?

A stryjaszek Pepi oddychał ci

ęż

ko i kiwał głow

ą

, po czym odrzucił koc ze swojej pryczy, cał

ą

swoj

ą

bielizn

ę

i wszystkie ubrania miał w nogach, teraz odsun

ą

ł poduszk

ę

, przetłuszczon

ą

w miejscu,

gdzie spoczywała głowa, a pod t

ą

poduszk

ą

miał najrozmaitsze pudełeczka i szpulki nici, i mnóstwo

innych dziwnych i niepotrzebnych drobiazgów, tam stryj znalazł klucz, otworzył szaf

ę

i wyci

ą

gn

ą

ł z

niej papierow

ą

torb

ę

, na której było napisane: Alojzy Szyszler, kapelusznik i ku

ś

nierz, i z tej torebki

wyj

ą

ł pi

ę

kn

ą

biał

ą

czapk

ę

marynarsk

ą

ze złotymi sznurami i złoto wyszytym emblematem: Yiribus

Unitis.

— Uszył mi j

ą

ojczulek Szyszler. Komu innemu by takiej nie uszył, a mnie uszył!

Powiedziawszy to wło

ż

ył na głow

ę

t

ę

pi

ę

kn

ą

biał

ą

czapk

ę

marynarsk

ą

i tak stał w gaciach na tle

rozbebe-szonego łó

ż

ka ze skopan

ą

bielizn

ą

i ubraniami w nogach, a w głowach — ze skrzynk

ą

dziwnych niepotrzebnych rzeczy.

— Stryjciu Józefku — powiedziałam — masz takie pi

ę

kne łó

ż

ko, uszyj

ę

ci na nie bielizn

ę

po

ś

cielow

ą

, dobrze?

— Jak chcesz — odrzekł stryjaszek i zacz

ą

ł si

ę

szybko ubiera

ć

.

A mielcarze stali i siedzieli, wpatrywali si

ę

w podłog

ę

i nie umieli mi nic powiedzie

ć

, wydawało si

ę

nawet,

ż

e

ż

ałowali,

ż

e zjawiłam si

ę

w połowie tej zabawy ze stryja-szkiem Pepi,

ż

e to była ich

zabawa i

ż

e nie ma w niej dla mnie miejsca,

ż

e mi

ę

dzy mn

ą

a nimi jest ró

ż

nica jak mi

ę

dzy t

ą

izb

ą

czeladn

ą

, gdzie ich

ś

pi o

ś

miu na kupie, a moimi trzema pokojami z kuchni

ą

, gdzie

ś

pimy ja i

Francin, kierownik browaru, który mo

ż

e zostanie nawet dyrektorem, podczas gdy oni b

ę

d

ą

zawsze

tylko mielcarzami, a

ż

do emerytury, a

ż

do

ś

mierci. Stryjaszek Pepi zamkn

ą

ł szaf

ę

i rozpływał si

ę

ze

szcz

ęś

cia nad t

ą

czapk

ą

, jak

ą

nosi tylko kapitan marynarki albo pierwszy oficer.

— Dobranoc panom — powiedziałam i wyszłam z izby czeladnej.

Nim przebrn

ę

li

ś

my przez wichur

ę

na rogu słodowni,

ż

arówki na rogach browaru i chlewów zacz

ę

ły

słabn

ąć

, jakby ten przeci

ą

g wywiał z nich pr

ą

d elektryczny. Czapka stryjka błyszczała jak mleczny

klosz lampy naftowej i stryj musiał obur

ą

cz mocno t

ę

czapk

ę

trzyma

ć

, aby mu jej to wichrzenie nie

wyrwało. W/dawało mi si

ę

nawet,

ż

e stryjaszek Pepi ju

ż

, ju

ż

zaczyna si

ę

unosi

ć

w powietrze jak

background image

kiedy

ś

mój k

ą

pielowy r

ę

cznik frotte... i wiedziałam niechybnie,

ż

e stryj by si

ę

swojej czapki nie

wyrzekł,

ż

e raczej odleciałby z ni

ą

zygzakiem w gór

ę

, w mrok, ku browarnianym kominom i

obracaj

ą

cym si

ę

chor

ą

giewkom. A kiedy zapaliłam lampy, a stryjcio przyniósł od mistrza

bednarskiego pił

ę

, kładłam na ziemi

ę

krzesła i skracali

ś

my ze stryjaszkiem nogi krzesłom, nie o

wiele, ale o dziesi

ęć

centymetrów, które za ka

ż

dym razem odmierzałam krawieckim metrem. Kiedy

poło

ż

yli

ś

my stół na boku, stryjaszek Pepi powiedział:

— Wiesz co, szwagierko? Co b

ę

dziemy tu ci

ą

gle z tym metrem? Odetniemy jedn

ą

nog

ę

, a potem

ten odci

ę

ty klocek b

ę

dziemy przykłada

ć

po kolei do nast

ę

pnych nóg i tak b

ę

dziemy r

ż

n

ąć

, a nie

mierzy

ć

!

Roze

ś

miałam si

ę

.


— Ty, stryjaszku Pepi, ty

ś

powinien pracowa

ć

w policji, taki jeste

ś

sprytny!

Ale stryjaszek Pepi zacz

ą

ł krzycze

ć

:

— Ach, daj

ż

e spokój z policj

ą

! Stryj Adolf słu

ż

ył u nich ni mniej, ni wi

ę

cej tylko miesi

ą

c, od razu

zabrali go w po

ś

cig za takim jednym draniem... otoczyli zabudowania, a kiedy weszli do kuchni,

zastali tam tylko bab

ę

... zwierzchnik detektywów pyta: „A gdzie wasz stary?”. A ona powiedziała,

ż

e

poszedł pnie karczowa

ć

... a ten główny detektyw kopn

ą

ł w drzwi do pokoju i zobaczył przez otwarte

okno, jak ten dra

ń

biegnie zboczem, rozkazał wi

ę

c: „Naprzód!”. Adolf pierwszy wyskoczył przez

okno i wpadł a

ż

po szyj

ę

w gnojówk

ę

, ale wygrzebał si

ę

z niej i z rewolwerem pomkn

ą

ł do lasu, tam

tego drania otoczyli, ale on tak

ż

e miał bro

ń

, wi

ę

c namawiali go,

ż

eby rzucił rewolwer, ten za

ś

dra

ń

z

kolei mówił,

ż

e jak zrobi

ą

cho

ć

by jeden krok, to zastrzeli si

ę

na ich oczach, no i główny detektyw

przez cał

ą

godzin

ę

przekonywał tego drania,

ż

e uznaj

ą

to za okoliczno

ść

łagodz

ą

c

ą

i

ż

e on sam

zapewnia go,

ż

e nie dostanie wi

ę

cej ni

ż

pół roku, i w ko

ń

cu ten dra

ń

bro

ń

rzucił, i główny detektyw z

dum

ą

zało

ż

ył mu kajdanki, i zaprowadzili go do autobusu, Adolf tak

ż

e chciał wsi

ąść

do policyjnego

auta, ale powiedzieli mu,

ż

e tak z tej gnojówki nie mo

ż

na, wi

ę

c szedł piechot

ą

a

ż

do rogatek

Ostrawy, ale tam wyrzucili go z tramwaju, musiał wi

ę

c i

ść

pieszo do samego domu, ale w domu

gospodyni nie chciała mu wypra

ć

tego ubrania, wobec tego musiał je odnie

ść

do pralni, tam dano

mu kwitek, a kiedy po dwóch tygodniach przyszedł po to ubranie, a było tam sporo ludzi i wiele
znajomych panienek, i kiedy przyszła na niego kolej, to kierowniczka wzi

ę

ła od Adolfa kwitek, i

kiedy wróciła, była czerwona i rzuciła Adolfowi ten tłumoczek z powrotem i krzykn

ę

ła: „Skoro si

ę

pan obesrał, to niech pan sam sobie to wypierze”. I stryj Adolf ze wstydem wrócił do domu...

Stryjcio opowiadał, ja u

ś

miechałam si

ę

i r

ż

n

ę

li

ś

my według przepisu stryjaszka Pepi nogi od stołu,

skracali

ś

my je o dziesi

ęć

centymetrów, a stryjaszek Pepi opowiadał:

— Bo ten Adolf to w ogóle miał pecha, raz szedł koło gospody, a tam bawili si

ę

pijani denty

ś

ci,

którzy zaprosili Adolfa na jednego, a kiedy napił si

ę

z nimi i cieszył si

ę

,

ż

e ludzie znów go lubi

ą

, ni

st

ą

d, ni zow

ą

d jeden z dentystów z pija

ń

stwa wyrwał drugiemu denty

ś

cie przednie z

ę

by, a

ż

e Adolf

tak

ż

e był zalany, to ten, któremu wyrwali przednie z

ę

by, wyrwał Adolfowi wszystkie tylne z

ę

by... i

tak Adolf miał ogromne szcz

ęś

cie,

ż

e w tej gospodzie spili si

ę

wówczas denty

ś

ci, a nie konowały...

— To by musiało cholernie bole

ć

— powiedziałam i przyło

ż

yłam odci

ę

ty klocek do ostatniej nogi i

r

ż

n

ę

li

ś

my wesoło dalej, a stryjaszek Pepi mówił:

— Ale potem wzi

ę

to Adolfa na

ć

wiczenia wojskowe i słu

ż

ył a

ż

gdzie

ś

w Turcza

ń

skim

Ś

wi

ę

tym

Marcinie, a tam, jako

ż

e stryjcio Adolf był z zawodu maszynist

ą

, dano mu walec parowy, a taki

jeden, tuz, plutonowy, wyczytał z gazety wojskowej w dziale ogłosze

ń

,

ż

e w Chebie maj

ą

walcowa

ć

drog

ę

przed koszarami, dał wi

ę

c Adolfowi rozkaz i diety i stryjcio Adolf kieruj

ą

c si

ę

map

ą

wyruszył

na tym walcu parowym do Chebu, a było to na wiosn

ę

i Adolf przez sam

ą

tylko Słowacj

ę

jechał całe

lato, jesieni

ą

przekroczył granice Moraw, a im dalej, tym jechał wolniej, bo na niedziel

ę

wybierał si

ę

do domu, a skoro ju

ż

tak przez cał

ą

jesie

ń

jechał przez Morawy, to po kryjomu udał si

ę

po

wskazówki do koszar w Turcza

ń

skim

Ś

wi

ę

tym Marcinie, ale tam mu powiedziano,

ż

e ten plutonowy

si

ę

powiesił, bo znalazł na placu armat

ę

i nikt nie wiedział, kto j

ą

tam postawił, wi

ę

c zamkni

ę

to j

ą

w

magazynie, gdzie okazało si

ę

,

ż

e to armata nadprogramowa, musiał wi

ę

c Adolf jecha

ć

tym walcem

parowym w poprzek Czechosłowacji, ju

ż

na wiosn

ę

dojechał do Pilzna, a

ż

e nie miał w

ę

gla, musiał

pali

ć

drewnem, które wy

ż

ebrał, ale spalił te

ż

wielu ludziom płoty, a to wtedy, kiedy było daleko do

background image

lasu, i miał w ko

ń

cu stryjaszek Adolf ogromne spó

ź

nienie, jako

ż

e wła

ś

ciwie jechał tym walcem

parowym tylko przez jeden dzie

ń

w tygodniu, bo trzy dni mu zabierała podró

ż

do domu w Ostrawie,

a trzy dni jechał do tego swojego walca parowego, dopiero w lecie dotarł stryj Adolf do Chebu, do
jednostki, i tam zamkni

ę

to obu: i ten walec parowy, i Adolfa, a kiedy sprawa si

ę

wyja

ś

niła, stryja

przeniesiono na zamek Koszumberk jako wartownika, a

ż

e nie miał dok

ą

d je

ź

dzi

ć

, to si

ę

z nudów

zakochał w córce przewodnika po zamku i pó

ź

niej si

ę

z ni

ą

o

ż

enił, i ci

ą

gle tam stał z karabinem

jako wartownik, ale po trzech latach doszedł do wniosku,

ż

e chyba o nim zapomniano, wobec

czego zdj

ą

ł mundur, karabin postawił w k

ą

cie i do dzi

ś

dnia jest tam przewodnikiem...

Stryjaszek Pepi wyprostował si

ę

i ostatni klocek odpadł. .

Wzi

ę

łam lamp

ę

i postawiłam j

ą

na kredensie, aby zobaczy

ć

, jak b

ę

dzie wygl

ą

da

ć

ten stół skrócony

o dziesi

ęć

centymetrów. A kiedy postawili

ś

my ten przewrócony na bok stół, zdumiałam si

ę

i za

ć

miło

mi si

ę

w oczach. Poszłam do kuchni, stałam tam chwil

ę

na progu i poprzez korony sadu

owocowego patrzyłam na komin browaru, dopiero potem wróciłam do pokoju. Stryjaszek Pepi kr

ę

cił

młynka paluszkami.

— Co mo

ż

na poradzi

ć

? Nic nie mo

ż

na poradzi

ć

, stryjciu Józefku — powiedziałam i poleciłam: —

Przynie

ś

tu z biblioteki dziel

ą

zebrane Benesza Trzebizskie-go, dobrze?

I postawiłam stół, stół, z którego wraz ze stryjasz-kiem Pepi obcinali

ś

my w półmroku cztery razy po

dziesi

ęć

centymetrów, ale przykładali

ś

my ten dziesi

ę

ciocenty-metrowy klocek ci

ą

gle do tej samej

nogi, tak

ż

e skrócili

ś

my jedn

ą

nog

ę

o czterdzie

ś

ci centymetrów... i stryjaszek Pepi przyniósł dzieła

zebrane, i uło

ż

yłam je pod brakuj

ą

c

ą

nog

ą

, ale i tego wci

ąż

było za mało, musiałam wi

ę

c to

uzupełni

ć

Parnasj

ą

Szmilovskiego.

Z oddali rozległ si

ę

warkot i brz

ę

czenie, to Francin na orionie wyjechał z lasku koło Zwierzynka, i

ten łoskot i hałas nasilały si

ę

nieustannie, jakby Francin pchał przed sob

ą

wszystkie cz

ęś

ci oriona.

Wybiegłam przed biuro i otworzyłam bram

ę

, Francin wjechał do browaru, na przyczepie kołysał si

ę

ten mały no

ż

ny przyrz

ą

d — tokarka, któr

ą

Francin zawsze zabierał ze sob

ą

udaj

ą

c si

ę

w dalsze

woja

ż

e, a teraz motocykl skr

ę

cił a

ż

pod nasze drzwi i Francin uniósł okulary, i zdj

ą

ł skórzany hełm, i

r

ę

k

ą

dawał mi znaki, abym natychmiast szła do domu, a ja wiedziałam ju

ż

,

ż

e przywiózł mi

upominek. Wbiegłam do kuchni, a Francin wlókł si

ę

z czym

ś

za mn

ą

przez korytarz biura do pokoju,

przez chwil

ę

co

ś

tam robił, a potem wszedł do kuchni i zacierał r

ę

ce, i u

ś

miechał si

ę

, pogłaskał

stryjaszka Pepi po ramieniu, a ja rzuciłam si

ę

na Francina i tak jak to mieli

ś

my we zwyczaju,

zacz

ę

łam sprawdza

ć

wszystkie kieszenie w jego spodniach i kurtce, a Francin

ś

miał si

ę

i był

przemiły, tak

ż

e a

ż

cierpłam cała na my

ś

l, co si

ę

za tym mo

ż

e kry

ć

. A potem powiedziałam:

- Tym razem to nie b

ę

dzie pier

ś

cionek ani

ż

adne kolczyki, ani zegarek, ani broszka, ale co

ś

wi

ę

kszego, prawda?

A Francin rozebrał si

ę

i mył r

ę

ce, i kiwał głow

ą

, a kiedy wycierał sobie r

ę

ce, wskazałam drzwi

pokoju i spytałam:

— To jest tam?

Francin przytakn

ą

ł,

ż

e to jest tam... i naumy

ś

lnie zwlekał z ubieraniem si

ę

, i naumy

ś

lnie udawał,

ż

e

musi jeszcze wyczy

ś

ci

ć

buty, musiałam mu zagrozi

ć

,

ż

e wtargn

ę

do pokoju,

ż

e ju

ż

nie wytrzymam,

wtedy Francin podniósł palec, poprosił mnie,

ż

ebym zamkn

ę

ła oczy, i zaprowadził mnie do pokoju, i

kazał mi chwil

ę

sta

ć

, a potem usłyszałam muzyk

ę

i jaki

ś

tenor zacz

ą

ł pi

ę

knie

ś

piewa

ć

:

Ksi

ęż

yc nad Tahiti

złotym blaskiem l

ś

ni,

mała słodka Kitty
o swym szcz

ęś

ciu

ś

ni...

Otworzyłam oczy, odwróciłam si

ę

, Francin stał trzymaj

ą

c płon

ą

c

ą

lamp

ę

i o

ś

wietlał ni

ą

gramofon

walizkowy,potem postawił lamp

ę

na stole i poprosił mnie o taniec, uj

ą

ł mnie w pasie, drug

ą

r

ę

k

ą

ś

cisn

ą

ł moj

ą

r

ę

k

ę

w swojej dłoni, teraz Francin pilnie nasłuchiwał i nagle długim krokiem wszedł w...

Ksi

ęż

yc w to

ń

si

ę

stoczył:

srebrem l

ś

ni na dnie,

background image

otrzyj, Kitty, oczy

i u

ś

miechnij si

ę

...

I Francin, zdziwiłam si

ę

, bo był raczej kiepskim tancerzem, wszedł w rytm tanga tak znakomicie,

ż

e

przylgn

ę

łam do niego, a on

ś

miało wsun

ą

ł swoj

ą

nog

ę

pomi

ę

dzy moje nogi, wcisn

ę

li

ś

my si

ę

w

siebie tak,

ż

e musiałam si

ę

odsun

ąć

, aby si

ę

lepiej Francinowi przyjrze

ć

, po czym poło

ż

yłam głow

ę

na jego ramieniu, nast

ą

piła jednak zmiana w ta

ń

cu i Francin stracił rytm, poczekał chwil

ę

, a kiedy

zamierzał ta

ń

czy

ć

nadal tango do tyłu, zacz

ą

ł si

ę

cofa

ć

wprawdzie wła

ś

ciwie, ale poza rytmem, i

ogarn

ą

ł go niepokój, ale kiedy zmarnował prawie cały taniec i doczekał si

ę

tych pierwszych trzech

kroków, znów uchwycił rytm i płyn

ą

ł cudownie po dywanie, i wolał si

ę

ju

ż

nie obraca

ć

, nie chciał

ta

ń

czy

ć

obok mnie, tylko długimi krokami, jakby buty grz

ę

zły mu w gor

ą

cym asfalcie, ta

ń

czył z

jednego ko

ń

ca pokoju w drugi, aby tam obróci

ć

si

ę

niezr

ę

cznie, i znów posuwał si

ę

w rytmie, ale

mimo to nie zdołał si

ę

oprze

ć

, aby nie spróbowa

ć

znów obrotu, wysun

ą

ł si

ę

przede mnie i patrzył na

swoje kroki na dywanie, widziałam,

ż

e kroki te s

ą

wła

ś

ciwe, ale

ż

e Francinowi brak rzeczy

najwa

ż

niejszej: rytmu. Usiłował nawet ta

ń

-106

czy

ć

z tak zwanymi figurami, przemkn

ę

ło mi przez my

ś

l,

ż

e na pewno chodził w Pradze na jakie

ś

lekcje ta

ń

ca, bo i te figury wychodziły mu znakomicie, przegi

ą

ł mnie, tak

ż

e prawie dotykałam

włosami dywanu, ale kiedy mnie znowu nadział na siebie, było to tak

ż

e dobre, poza tym,

ż

e ci

ą

gle

nitk

ę

tanecznych kroków nawlekał obok uszka muzyki... i pi

ę

kny tenor przestał

ś

piewa

ć

, i muzyka

dogorywała cicho... i Francin przestał si

ę

u

ś

miecha

ć

, i niemal run

ą

ł na krzesło, i to,

ż

e tango mu nie

wychodziło, ta

ś

wiadomo

ść

pozbawiła go oddechu, bo na ostatnim balu maskowym ta

ń

czyłam z

młodym Kleczk

ą

, warzelnianym z browaru, który pi

ę

knie grał na wiolonczeli i sko

ń

czył cztery klasy

gimnazjum i który umiał tak ta

ń

czy

ć

, a ja tak si

ę

z nim dobrałam,

ż

e tancerze przestali ta

ń

czy

ć

i

otoczyli nas, a my dwoje ta

ń

czyli

ś

my jak para artystów cyrkowych, jak dwie sprz

ęż

one osie, w

absolutnej harmonii, podczas gdy Francin samotnie siedział za kolumn

ą

i wpatrywał si

ę

w

posadzk

ę

.

— Z pann

ą

Wlast

ą

u Hawerdów — powiedział stryja-szek Pepi — tak

ż

e ta

ń

czymy w ten sposób,

tylko troch

ę

inaczej, szybciej, Wlast

ą

nalewa mi martela, a potem pyta: „No, panie Józefie, co mam

panu zagra

ć

?”. A ja na to: „Niech mi pani zagra co

ś

szybkiego!”. A Wlast

ą

mówi: „A co?”. Wi

ę

c jej

powiadam: „Co

ś

kompozytora Bundy, zwanego Gobelinkiem...”. Czy mog

ę

pani

ą

prosi

ć

, szwa-

gierko? Francinie, nastaw to troch

ę

szybciej! I patrz, jak nale

ż

y ta

ń

czy

ć

!

Stryjaszek Pepi wzi

ą

ł mnie za r

ę

ce i muzyka d

ż

ezowa zacz

ę

ła gra

ć

tak szybko — bo Francin

przesun

ą

ł d

ź

wigienk

ę

zmiany szybko

ś

ci — jak biegaj

ą

kobiety w przyspieszonym filmie. I stryjaszek

Pepi zacz

ą

ł mi si

ę

kłama

ć

, a ja mu si

ę

te

ż

kłaniałam. Potem dotkn

ą

ł mnie czołem, a ja jego równie

ż

,

nagle stryjaszek obrócił si

ę

w takt muzyki i ci

ą

gle trzymaj

ą

c si

ę

za r

ę

ce odwrócili

ś

my si

ę

i stali

ś

my

do siebie plecami, a stryjaszek podniósł nog

ę

i kr

ę

cił, i poruszał trzewikiem i łydk

ą

, potem rozrzucił

r

ę

ce, klasn

ą

ł w dłonie i obracał r

ę

koma tak szybko, jakby nawijał pospiesznie jak

ąś

wełn

ę

, potem

uj

ą

ł si

ę

w pasie i wyrzucał przed siebie nogi, tak

ż

e musiałam robi

ć

to samo, tylko w odwrotnym

kierunku, aby mnie nie kopn

ą

ł w kostk

ę

, po czym odwrócił si

ę

i uj

ą

ł mnie wpół, i smyrgn

ą

ł pod sufit,

tak

ż

e włosami dotkn

ę

łam tynku, i stryjaszek w rytmie muzyki nosił mnie tam i z powrotem, z nosem

utkwionym w moim brzuszku, i znów mnie pu

ś

cił, obrócił mnie i dotykali

ś

my si

ę

plecami, i stryjaszek

zarzucił mnie na ramiona jak plecak, ja równie

ż

zahaczyłam si

ę

o jego ramiona i kołysali

ś

my jedno

drugie, jakby

ś

my próbowali nastawi

ć

zwichni

ę

ty kr

ę

gosłup, po czym stryjaszek mnie pu

ś

cił, obiegł

mnie wokół rytmicznym kłusem i zacz

ą

ł robi

ć

przeciwko mnie wypady, tak jak to robi czerwienny

walet z dr

ą

giem, na

ś

ladowałam go i taniec był precyzyjny i nieobliczalny, ci

ą

gle jednak rytmiczny,

jakby ruch znacznie dokładniej odpowiadał muzyce ni

ż

jakikolwiek taniec, a potem stryjaszek

podskoczył i rozło

ż

ył nogi, i spadł na dywan, i zrobił szpagat, a ja si

ę

bałam,

ż

e mogłabym si

ę

rozedrze

ć

w pachwinach, i tylko kłaniałam si

ę

na prawo i na lewo, podczas gdy stryjaszek na

przemian pochylał si

ę

to nad lewym czubkiem buta, to nad prawym, a potem nagle jakby zacz

ę

ło

wsysa

ć

go w sufit, podskoczył, zło

ż

ył nogi i wci

ą

gn

ą

ł mnie tak szybko na rami

ę

, przerzucił i znów

postawił na ziemi,

ż

e obcasikiem pantofelka zrobiłam smug

ę

na suficie, Francin patrzył na mnie i

u

ś

miechał si

ę

, po czym poszedł do kuchni, sk

ą

d wrócił trzymaj

ą

c w jednej r

ę

ce garnuszek z letni

ą

biał

ą

kaw

ą

, a w drugiej kromk

ę

suchego chleba, któr

ą

pogryzał, i patrzył na nas, ale przyspieszone

tango cichło, tenor przestał

ś

piewa

ć

...

Ksi

ęż

yc w to

ń

si

ę

stoczył, srebrem l

ś

ni na dnie, otrzyj, Kitty, oczy i u

ś

miechnij si

ę

...

background image

Odprowadzaj

ą

c mnie na miejsce, stryjaszek Pepi pocałował mnie w r

ę

k

ę

i podtrzymał moje rami

ę

, i

kłaniał si

ę

ę

boko na wszystkie strony, kłaniał si

ę

jakiej

ś

wielkiej sali i posyłał całusy w róg pokoju...

Kiedy przechodziłam obok stołu, st

ą

pn

ę

łam na klocek, który obci

ę

li

ś

my ze stołowej nogi, i

zwichn

ę

łam sobie nog

ę

w kostce...

— Jeste

ś

le

żą

c

ą

odłogiem harmoni

ą

, braciszku — powiedział Francin.

A ja upadłam z krzykiem i ju

ż

si

ę

nie podniosłam.

Tej nocy Mucek oszalał. Dozorca musiał go ju

ż

wieczorem uwi

ą

za

ć

na ła

ń

cuchu w drewutni i tam

Mucek nie zdołał znale

źć

zwi

ą

zku pomi

ę

dzy rurk

ą

z kremem a tym bólem w ogonku, i nie chciał ju

ż

zosta

ć

adonisem zgodnie z wymaganiami ostatniej mody, zacz

ą

ł wi

ę

c straszliwie wy

ć

i piana

pojawiła mu si

ę

na pysku, piana szale

ń

stwa pomieszana z pian

ą

rurek z kremem, i Francin musiał o

północy nabi

ć

browning, a potem wyszedł na podwórze, sk

ą

d po chwili usłyszałam strzelanin

ę

,

jeden strzał za drugim, dowlokłam si

ę

do okna i zobaczyłam w

ś

wietle latarki Mucka: napinał

ła

ń

cuch, stał na tylnych łapach i prosił przednimi,

ż

e zgadza si

ę

ju

ż

ze skróconym ogonem,

ż

e jest

ze wszystkim pogodzony, tylko niech jego pancio ju

ż

do niego nie strzela, a Francin wystrzelał cały

magazynek, Mucek jednak wci

ąż

jeszcze nie upadł, wprost przeciwnie, był bardziej wzruszaj

ą

cy ni

ż

kiedykolwiek przedtem, ci

ą

gle stał na tylnych łapach i przebierał przednimi, a ja to wszystko

uwa

ż

ałam za grzech

ś

miertelny, jakiego dopu

ś

ciłam si

ę

na Mucku, i doczoł-gałam si

ę

na otoman

ę

, i

rozpłakałam si

ę

, i zatykałam sobie uszy przed strzelanin

ą

jak przed wyrzutami sumienia...

Tymczasem strzelanina ucichła i Mucek pewnie ju

ż

nie

ż

ył, jednak

ż

e na pewno do ostatniej chwili

merdał nie istniej

ą

cym ogonkiem, bo jako zwierz

ę

z pewno

ś

ci

ą

nie mógł i nie potrafił zrozumie

ć

, jak

mogli

ś

my mu sprawi

ć

ten ból wła

ś

nie my: ja i jego pancio. Wróciwszy z podwórza z browningiem,

Francin, tak jak stał, ubrany, zwalił si

ę

na łó

ż

ko i wydawało mi si

ę

,

ż

e on równie

ż

płacze.

Teraz miał mnie Francin tak

ą

, jak

ą

pragn

ą

ł mnie mie

ć

: przyzwoit

ą

ż

on

ę

siedz

ą

c

ą

w domu, kobiet

ę

,

o której wiedział, gdzie jest, gdzie b

ę

dzie jutro, gdzie pragn

ą

łby j

ą

mie

ć

zawsze, nie bardzo chor

ą

,

ale jakby chor

ą

,

ż

on

ę

, która mo

ż

e dowlec si

ę

do pieca, do krzesła, do stołu, ale przede wszystkim

ż

on

ę

, która jest ci

ęż

arem, bo szczyt mał

ż

e

ń

skiego współ

ż

ycia Francin widział w tym,

ż

e jestem mu

wdzi

ę

czna,

ż

e przygotuje mi rano

ś

niadanie, w południe pojedzie motocyklem do restauracji po

obiad, a wszystko po to, by mi pokaza

ć

, jak mnie kocha, z jak

ą

rado

ś

ci

ą

si

ę

mn

ą

opiekuje i w ten

sposób daje do zrozumienia,

ż

e tak jak on stara si

ę

o mnie, tak i ja powinnam si

ę

stara

ć

o niego, to

było marzenie Fran-cina, abym co roku chorowała na anginy i grypy, abym niekiedy miała nawet
zapalenie płuc. Wtedy zawsze tracił z rado

ś

ci głow

ę

, nikt nigdy nie mógł dba

ć

tak o człowieka, jak

dbał o mnie Francin, to była jego religia, niebo na ziemi, kiedy mógł mnie owija

ć

w prze

ś

cieradła

zmoczone w chłodnej wodzie, kiedy biegał z prze

ś

cieradłem dokoła mnie i tak je na mnie nawijał,

jakby mnie za

ż

ycia balsamował, potem jednak brał mnie na r

ę

ce i ostro

ż

nie kładł do łó

ż

ka, tak jak

dziewczynki układaj

ą

lalki. I co godzina wybiegał z biura, aby mi zmierzy

ć

temperatur

ę

, co dwie

godziny zmieniał mi okłady i w duchu zapewne si

ę

modlił, nie

ż

eby sobie tego

ż

yczył, ale gdyby los

nie mógł zrz

ą

dzi

ć

inaczej, to

ż

ebym ju

ż

nie wstała,

ż

ebym była jego niemowl

ę

ciem, które potrzebuje

go tak, jak on potrzebuje mnie. A kiedy byłam rekonwalescent-k

ą

i próbowałam znów chodzi

ć

, kiedy

zaczynałam znowu

ś

mia

ć

si

ę

z całego serca i znowu zaczynała we mnie zwyci

ęż

a

ć

ta

nieprzyzwoita kobieta, Francin ponownie zamykał si

ę

w sobie i marzył o tym,

ż

e jestem kalek

ą

, a on

wozi mnie w fotelu na kółkach, wieczorem czyta mi „Polityk

ę

Narodow

ą

” albo jak

ąś

powie

ść

i w ten

sposób rekompensuje sobie ten swój kompleks wynikaj

ą

cy z mojego drapie

ż

nego zdrowia, z mojej

witalno

ś

ci, która uwielbiała przypadek i nieprzewidziane zdarzenia, i zdumiewaj

ą

ce spotkania,

podczas gdy Francin kochał porz

ą

dek i ład, powtarzalno

ść

wskazywała mu wła

ś

ciw

ą

drog

ę

,

wszystko, co dało si

ę

przewidzie

ć

i załatwi

ć

, wszystko to było

ż

yciem Francina,

ś

wiatem, w który

wierzył i bez którego nie potrafił

ż

y

ć

.

A teraz miał mnie w łó

ż

ku, z kostk

ą

w gipsie, w ol

ś

niewaj

ą

co białym gipsowym opatrunku,

unieruchomion

ą

na długo, a je

ś

li ju

ż

nawet poruszaj

ą

c

ą

si

ę

, to o kulach, a potem o lasce, i to teraz,

kiedy Józefina Baker ta

ń

czy charlestona!

I chyba ta moja kostka przyszła w por

ę

, bo Francin, kiedy biegałam, nie mógł uło

ż

y

ć

ani jednego

sloganu, zapisał tyle arkuszy papieru piórem ze stalówk

ą

redis numer trzy i cała ta reklama, maj

ą

ca

na celu zwi

ę

kszenie sprzeda

ż

y piwa, ko

ń

czyła w piecu. A teraz, kiedy moja biała noga spoczywała

na poduszce, Francin przemierzał kuchni

ę

i pokój, pił letni

ą

kaw

ę

, przegryzaj

ą

c suchym chlebem, i

background image

nagle zatrzymał si

ę

z garnuszkiem w r

ę

ku, jakby si

ę

pogr

ąż

ył w marzeniu, a nawet jakby miał

widzenie, z którego wychylał si

ę

, odstawiał garnuszek, siadał i piórem ze stalówk

ą

redis numer trzy

wypisywał kaligraficznie reklamy dla gospod, i sko

ń

czywszy pisa

ć

brał pinezk

ę

i przypinał ten

arkusik do

ś

ciany, abym go widziała i abym domy

ś

liła si

ę

,

ż

e gdybym była zdrowa i zachowywała

si

ę

tak, jak zachowuj

ę

si

ę

jako chora, to wtedy on zostałby w krótkim czasie mianowany dyrektorem

browaru, spółki z ograniczon

ą

odpowiedzialno

ś

ci

ą

, takim zapałem do pracy i

ż

ycia napełnia go mój

kaleki ruch. W ci

ą

gu tygodnia Francin wypił — bo to dodawało mu natchnienia — jeszcze z

pewno

ś

ci

ą

pół hektolitra letniej białej kawy i na całej

ś

cianie rozwiesił wypisane piórem ze stalówk

ą

redis numer trzy i opracowane graficznie slogany:

WI

Ę

CEJ PIWA — MNIEJ TROSK I ZGRYZOT!

NASZE PIWO
WZMACNIA NADWER

Ęś

ONE ZDROWIE!

KIEDY CZŁOWIEK NIE PIŁ,
CZUŁ SI

Ę

NIENAJLEPIEJ!

NAPIŁ SI

Ę

PIWECZKA,

KRA

Ś

NY JAK DZIEWECZKA!

GDYBY NIE TO PIWO,

SCZEZŁBYMJAKO

ś

YWO!

JE

Ś

LI ZDROWIE MASZ NIET

Ę

GIE,

PIJ

ś

E PIWO NA POT

Ę

G

Ę

!

IM WI

Ę

CEJ PIWECZKA, TYM WI

Ę

CEJ ZDRÓWECZKA!

Ś

WIE

ś

O

ŚĆ

, SIŁ

Ę

, ZDROWIE - W PIWIE ZNAJDZIE CZŁOWIEK!

KTO CHCE WESÓŁ BY

Ć

, MUSI PIWO PI

Ć

!

KTO DO NAS PRZYCHODZI, DWA RAZY SI

Ę

RODZI!

NASZE DOBRE PIWO NAPÓJ DLA KA

ś

DEGO!

LEPIEJ NAM SI

Ę

B

Ę

DZIE

ś

Y

Ć

, JE

Ś

LI WI

Ę

CEJ PIWA PI

Ć

!

KTO DO GOSPOD NIE CHADZA,
NIE JE I NIE PIJE,

WŁASNE ZDROWIE ZDRADZA!
W DOMU, W PODRÓ

ś

Y

— WSZ

Ę

DZIE TYLKO ORZE

Ź

WIAJ

Ą

CE PIWO!

PIWO O KA

ś

DEJ PORZE

SIŁ I ZDROWIA PRZYSPORZY!
I tak si

ę

tym natchnieniem cieszył,

ż

e nalał sobie pełny garnuszek kawy, nastawił gramofon...

Ksi

ęż

yc nad Tahiti

złotym blaskiem l

ś

ni...

I próbował płynnymi krokami ta

ń

czy

ć

tango, i tak był pełen optymizmu, i tak cieszył si

ę

jakim

ś

wydarzeniem, które miało wkrótce nadej

ść

,

ż

e zamykał si

ę

w swoim pokoju i tam nieustannie grał

ten swój „Ksi

ęż

yc nad Tahiti”, co chwila wychodził z podr

ę

cznikiem ta

ń

ców nowoczesnych i

ś

miał

si

ę

, a kiedy ju

ż

si

ę

nacieszył, wracał do pokoju, dziurka od klucza

ś

wieciła w półmroku tak jak moja

noga w gipsie, a ja wiedziałam,

ż

e Francin narysował sobie kred

ą

te kroki, te

ś

lady nóg, nie tylko

kroki podstawowe, ale tak

ż

e kroki do tyłu, te obroty, cał

ą

tras

ę

narysowanych kred

ą

obrysów jego

podeszew, po których st

ą

pał cierpliwie w takt i w rytm melodii „Ksi

ęż

yca nad Tahiti”. Tak si

ę

cieszył,

ż

e mu te kroki wychodz

ą

,

ż

e i we dnie, kiedy spogl

ą

dałam przez okno na podwórze, a Francin szedł

pospiesznie do warzelni, aby co

ś

załatwi

ć

, nagle zwalniał kroku i szedł w rytmie tanga, obracał si

ę

i

kroczył tyłem, i z r

ę

koma lekko uniesionymi ta

ń

czył dalej ten nowoczesny taniec, widziałam, jak

patrzy na swoje nogi, jaki jest bezradny, i wiedziałam,

ż

e gdyby to było mo

ż

liwe, namalowałby te

kroki na drodze, ale to go nie zniech

ę

cało, wprost przeciwnie, tym gorliwiej usiłował wieczorem

znale

źć

na porysowanym kred

ą

dywanie szpark

ę

, przez któr

ą

w

ś

lizn

ą

łby si

ę

w rytm gramofonu,

graj

ą

cego ju

ż

po raz setny „Ksi

ęż

yc nad Tahiti”. Co wieczór Francin wyjmował z motocykla marki

orion akumulator, przynosił go i wł

ą

czał pr

ą

dy o wysokiej cz

ę

stotliwo

ś

ci, walizeczka wybita

czerwonym aksamitem pol

ś

niewala blado szklanymi instrumentami i Francin puszczał mi iskry na

background image

kostk

ę

, fulguracyjne błyskawice przenikały przez gipsowy opatrunek, potem zdejmował ze mnie

jedn

ą

po drugiej cz

ęś

ci garderoby, tak

ż

e nawet nie zd

ąż

yłam sobie u

ś

wiadomi

ć

,

ż

e jestem niemal

całkiem naga, te pr

ą

dy fulguracyjne robiły mi dobrze, wałeczek masuj

ą

cy wzmacniał drobnymi

iskierkami obie moje nogi i przydawał sił nerwom w plecach, a Francin szeptał:

— Oto, Mary, najlepszy sposób, by spot

ę

gowa

ć

twoj

ą

urod

ę

, konserwowa

ć

pr

ą

dami fulguracyjnymi

t

ę

urod

ę

, któr

ą

ci

ę

Bóg obdarzył...

Co wieczór cieszyłam si

ę

na my

ś

l o fioletowych masa

ż

ach, pachn

ą

cych błyskawic

ą

i krótkim

spi

ę

ciem, zza sadu słycha

ć

znów było pi

ę

kny m

ę

ski głos; pan Jirout w atłasowym ubranku sam si

ę

swoim głosem wystrzelił z armaty, przez

ś

ciany widziałam, jak leci nad browarem, ma wyci

ą

gni

ę

te

przed siebie r

ę

ce i u

ś

miecha si

ę

niepewnie...

Ju

ż

odeszła ta miło

ść

, ,

cho

ć

jej wiele nie było,

odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast

ę

pne te

ż

min

ą

...

Teraz pan Jirout zaczynał nachyla

ć

si

ę

w locie ku ziemi, rozło

ż

ył r

ę

ce i rzucał widzom ró

ż

e i

pocałunki, Francin wło

ż

ył mi do r

ę

ki metalow

ą

elektrod

ę

i czarnym guziczkiem wł

ą

czył przyrz

ą

d, i

niczym hipnotyzer unosił dło

ń

nad moim ciałem, i gdzie znalazła si

ę

r

ę

ka Francina, tam z tej dłoni

tryskały i trzaskały iskry, padał deszcz fioletowych ziaren, poprzez dło

ń

Francina przenikało we

mnie z przyrz

ą

du tysi

ą

ce niezapominajek i fiołków, zapach ozonu i błyskawicy, która smagn

ę

ła

dom, unosił si

ę

nade mn

ą

, tylko otulona gipsem kostka pol

ś

niewała niebie

ś

ciuchnym odblaskiem...

Nie zostanie nic po niej, zniknie w gł

ę

bokiej toni pod Nymburkiem...

I pan Jirout spadł na elastyczn

ą

trampolin

ę

, i odbijał si

ę

od batutu, i kłaniał si

ę

w niebie

ś

ciutkim

atłasowym ubranku... czułam,

ż

e i moje ciało tchnie ostrym zapachem pr

ą

du elektrycznego,

oddychałam coraz to gł

ę

biej i gł

ę

biej, całe moje ciało otaczała aureola, patrzyłam w lustro: le

ż

ałam

wyci

ą

gni

ę

ta, fioletowe trzeszczenie i szelest były jedynym moim strojem, nigdy nie miałam

wra

ż

enia,

ż

e jestem naga, nieustannie spowita byłam jaskrawozielonym płaszczem, kauczukowy

kołnierzyk i białe mankiety Francina

ś

wieciły tak jak moja gipsowa noga, oddychał gł

ę

boko jak ja,

le

żą

ca na wznak, z oczyma przysłoni

ę

tymi zgi

ę

t

ą

w łokciu r

ę

k

ą

, ten obrz

ę

d o wysokiej

cz

ę

stotliwo

ś

ci sprawiał,

ż

e robiło mi si

ę

słabo, nigdy o tym z Francinem nie rozmawiali

ś

my,

przygotowywali

ś

my si

ę

w milczeniu, jakby

ś

my oboje zamierzali dopu

ś

ci

ć

si

ę

rzeczy zakazanych, a

kiedy Francin przesun

ą

ł z powrotem czarny guziczek, ka

ż

de z nas patrzyło gdzie indziej, takie to

było pi

ę

kne. Gdyby kto

ś

nagle wtargn

ą

ł do pokoju i wyniósł lamp

ę

, Francin na pewno by zemdlał,

dlatego wolał zamyka

ć

drzwi, opuszcza

ć

ż

aluzje i zasłania

ć

firanki i na wszelki wypadek wychodził

na dwór, spogl

ą

dał na okna, czy aby kto

ś

nie mo

ż

e do nas zajrze

ć

i zobaczy

ć

, jak dr

żą

cymi palcami

rozpina mi bluzeczk

ę

, ostro

ż

nie

ś

ci

ą

ga spódnic

ę

przez gipsow

ą

kostk

ę

, jak kl

ę

czy przede mn

ą

i za

pomoc

ą

kosmetycznego masa

ż

u zdobywa wszech

ś

wiat.

Dzisiaj przyjechał pan doktor Gruntorad, poprosił,

ż

ebym mu zaparzyła mocnej herbaty, bo

przezi

ę

bił si

ę

w nocy u tych swoich poło

ż

nic, wyj

ą

ł z torby no

ż

yczki, a kiedy przecinał mi gipsowy

opatrunek, kilkakrotnie kichn

ą

ł, a potem podczas tego przecinania usn

ą

ł z no

ż

yczkami w palcach, i

spał bardzo gł

ę

boko, nie potrafiłam si

ę

powstrzyma

ć

i wyci

ą

gn

ę

łam mu z kieszonki kamizelki złoty

zegarek, spojrzałam, która godzina, i znów cichutko wsun

ę

łam zegarek z powrotem, ostro

ż

nie,

niezwykle podniecona precyzj

ą

swoich ruchów, i znów w tej próbie kradzie

ż

y byłam cała ja, zegar

na

ś

cianie wskazywał, która godzina, jednak

ż

e ja chciałam wypróbowa

ć

sam

ą

siebie, czy nie

straciłam do ko

ń

ca odwagi, czy jeszcze zdolna jestem zrobi

ć

to, co mi wła

ś

nie przyszło do głowy, i

rzeczywi

ś

cie, jeszcze ze mn

ą

nie było tak

ź

le, chodziłam do sklepu galanteryjnego pana Pollaka

kupowa

ć

guziki tylko dlatego,

ż

e po południu nikogo nie było w sklepie, i kiedy pan Pollak schylał

si

ę

pod lad

ę

po pudełko, wyci

ą

gałam r

ę

k

ę

nad lad

ą

i brałam jeden niechodz

ą

cy dziecinny zegarek,

a kiedy pan Pollak prostował si

ę

, patrzyłam niewinnym wzrokiem czytaj

ą

c w jego oczach,

ż

e nic o

tej kradzie

ż

y nie wie, i kiedy poprosiłam o inne guziki i pan Pollak znowu si

ę

pochylał, szybko

wieszałam ten zegarek na miejscu, a kiedy pan Pollak prostował si

ę

, to u

ś

miechałam si

ę

, tak jako

ś

rosłam we własnych oczach, tak jako

ś

mnie ta kradzie

ż

i natychmiastowy a skuteczny

ż

al krzepiły,

oddychałam z ulg

ą

i wychodz

ą

c ze sklepu miałam wra

ż

enie,

ż

e wyrosły mi ogromne skrzydła,

ż

e

background image

zaczepiam nimi o futryny i sypi

ą

si

ę

za mn

ą

pióra, które pan Pollak przykl

ę

kn

ą

wszy zmiata na

szufelk

ę

... Pan doktor Gruntorad kichn

ą

ł i obudził si

ę

, i przeci

ą

ł do ko

ń

ca opatrunek, który otworzył

si

ę

jak biały futerał, potem doktor obmacał mi kostk

ę

i o

ś

wiadczył:

— Ju

ż

mo

ż

e pani znowu figlowa

ć

...

Kichn

ą

ł, a ja wzi

ę

łam kule i przyniosłam garnuszek herbaty, a kiedy chciałam stan

ąć

na nodze,

noga ugi

ę

ła mi si

ę

.

— Ale

ż

to wcale nie jest moja noga! — powiedziałam. A pan doktor Gruntorad na to:

— To pani noga, za tydzie

ń

b

ę

dzie pani znowu ha... Apsik! — kichn

ą

ł gło

ś

no.

— Panie doktorze — poskar

ż

yłam si

ę

— mam tak

ż

e pewne trudno

ś

ci z oddychaniem.

— Prosz

ę

zdj

ąć

bluzeczk

ę

— polecił pan doktor i napił si

ę

herbaty, potem przyło

ż

ył mi ucho do

pleców, jak zawsze ucho miał zimne, jakby mi przyło

ż

ył szklan

ą

popielniczk

ę

, im cieplej było na

dworze, tym chłodniejsze było jego ucho, opukiwał mi plecy, prosił, abym oddychała gł

ę

boko, a

potem jego palec wskazuj

ą

cy stukał w moje plecy, uchem dotykał lekko moich pleców, jak chłopcy

nasłuchuj

ą

cy z uchem przy słupie telegraficznym, przerzuciłam do tyłu sploty włosów i pan doktor

usn

ą

ł ponownie, przysypany moimi włosami, tak jakby usn

ą

ł na ławeczce pod wierzb

ą

płacz

ą

c

ą

, raz

umy

ś

lnie jechałam obok willi pana doktora Gruntorada tylko dlatego,

ż

eby zobaczy

ć

, czy jest tam

naprawd

ę

ta wierzba ocieniaj

ą

ca cały dom, ile

ż

to ju

ż

wody upłyn

ę

ło od czasu, kiedy do jego

ż

ony

przyje

ż

d

ż

ał na koniu oberst z Brandejsa, pan doktor Gruntorad, wtedy młody i na pewno odwa

ż

ny i

dzielny, nieoczekiwanie wrócił w nocy do domu, na parterze zdj

ą

ł fuzj

ę

ze

ś

ciany i kopniakiem

otworzył drzwi do sypialni swojej

ż

ony, zd

ąż

ył jeszcze zobaczy

ć

pana obersta, jak biegnie do

otwartego okna na pierwszym pi

ę

trze, pan doktor zdołał odci

ą

gn

ąć

kurki i kiedy pan oberst z

pla

ś

ni

ę

ciem odbił si

ę

od ramy okiennej i głow

ą

w dół skoczył w to

ń

nocy, i dalej, w krzaki

przekwitaj

ą

ce-go bzu, pan doktor Gruntorad zd

ąż

ył jeszcze naszpikowa

ć

ś

rutem nikn

ą

ce buty z

cholewami, drugi za

ś

nabój pomkn

ą

ł ku gwiazdom bł

ę

kitnej nocy, która wypełniała okienne ramy...

obraz ten budził mnie cz

ę

sto w nocy i nie pozwalał mi spa

ć

, nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazi

ć

i

poł

ą

czy

ć

tego pi

ę

knego zdarzenia z panem doktorem Gruntoradem, ci

ą

gle ł

ą

czyłam je z kim

ś

innym, zupełnie odmienny soczysty obraz natomiast poł

ą

czył mnie z panem oberstem, który z

przestrzelon

ą

cholewk

ą

zdołał jeszcze wspi

ąć

si

ę

na konia, zd

ąż

ył wyci

ą

gn

ąć

zza cholewy

wierzbow

ą

witk

ę

, zd

ąż

ył pochyli

ć

si

ę

z konia do samej ziemi i wetkn

ąć

t

ę

witk

ę

w ziemi

ę

, t

ę

witk

ę

, z

której wyrosła wierzba tak dzi

ś

ogromna,

ż

e podczas burzliwej i wietrznej nocy puka w szyby okien

całego domu niczym

ż

ywe wspomnienie. A pan doktor Gruntorad nadal opukiwał mi palcem

wskazuj

ą

cym plecy, mo

ż

e nawet nie zdawał sobie ju

ż

sprawy z tego,

ż

e usn

ą

ł, pukał jak zasypani

górnicy, a kiedy odwrócił si

ę

, łykn

ą

ł herbaty i podczas gdy ja si

ę

ubierałam, wypisywał mi cicho

recept

ę

, i znowu jego złote wieczne pióro zatrzymało si

ę

nagle, pan doktor Gruntorad usn

ą

ł na kilka

sekund, aby si

ę

obudzi

ć

i — pokrzepiony — dopisa

ć

do ko

ń

ca recept

ę

na lekarstwa na moje piersi.

— Panie doktorze, czy mój m

ąż

pochwalił si

ę

panu, co mi kupił? — spytałam.

— Niech pani poka

ż

e! — polecił pan doktor i napił si

ę

herbaty. Otworzyłam stoj

ą

c

ą

na stoliku

walizeczk

ę

.

— A to co za szmelc? Gdzie

ż

on to kupił? — spytał pan doktor.

— W Pradze — odparłam. — Ale pan ma katar, tu jest taki pi

ę

kny przyrz

ą

d, to co

ś

niby „bory

szumi

ą

na urwiskach...”

— Zna si

ę

pani na tym? — spytał pan doktor.

— To nic trudnego, panie doktorze — powiedziałam i wsun

ę

łam wtyczk

ę

w kontakt, i obróciłam

czarny guziczek, i wło

ż

yłam rurk

ę

z p

ę

dzelkiem na nerwy, i z p

ę

dzelka tryskały fioletowe opiłki, a

pan doktor rozcierał sobie stawy dłoni i u

ś

miechaj

ą

c si

ę

prostodusznie powiedział:

— To poetyckie, nic si

ę

nikomu nie mo

ż

e sta

ć

, a je

ś

li to robi pani, sprawia mi to nawet

przyjemno

ść

...

Wzi

ę

łam elektrod

ę

, ozonowy inhalator z rozpylaczem i zaproponowałam:

background image

— Panie doktorze, najlepiej b

ę

dzie, jak si

ę

pan poło

ż

y na otomanie...

Pan doktor usiadł na kanapie, zaci

ą

gn

ę

łam be

ż

owe story i sypki półmrok i fioletowy krzaczek

wyładowa

ń

elektrycznych tryskaj

ą

cych z tej specjalnej elektrody na nerwy o

ś

wietlał łysin

ę

pana

doktora kład

ą

cego si

ę

z wolna na otomanie. Na watk

ę

inhalatora ozonowego kapn

ę

łam mieszanin

ę

olejku eukaliptusowego i olejku mentolowego, wkr

ę

ciłam w rurk

ę

szklany dwójniak, który wkłada si

ę

do nosa, a potem zabrałam panu doktorowi p

ę

dzelek na nerwy i wsun

ę

łam do katody ten inhalator

ozonowy z rozpylaczem, i pokr

ę

ciłam kółkiem, i pusta w

ś

rodku rurka wypełniła si

ę

neonowym

gazem, który przenikał przez watk

ę

nas

ą

czon

ą

olejkiem eukaliptusowym, ukl

ę

kłam przed kanap

ą

i

przyrz

ą

d ten zbli

ż

yłam lekko do dziurek w nosie pana doktora.

— To, panie doktorze, na pewno pana wyleczy, mój m

ąż

stosuje to zawsze, ilekro

ć

ma dosta

ć

katar, to naprawd

ę

jest tak, jakby „bory szumiały na urwiskach”; czuje pan ten zapach ozonu,

ż

ywicy? A ten bł

ę

kitny wyładowuj

ą

cy si

ę

neonowy po

ż

ar, on sam ju

ż

leczy, pa

ń

skim kolorem jest

ę

kit, a bł

ę

kit łagodzi wszelkie sprawy

ż

yciowe, uspokaja nerwy, zwalnia obieg... — mówiłam

trzymaj

ą

c w jednej r

ę

ce ten pi

ę

kny przyrz

ą

d wypełniony olejem inhalacyjnym, a praw

ą

r

ę

k

ą

naciskałam powoli gumow

ą

piłeczk

ę

, która pompowała powietrze przechodz

ą

ce przez ozonow

ą

i

olejow

ą

komor

ę

inhalatora... a pan doktor Gruntorad wszystko, co mówiłam, uszcz

ęś

liwiony

powtarzał za mn

ą

, u

ś

miechał si

ę

błogo i usłyszałam, jak szcz

ę

kn

ę

ły wahadłowe drzwi biura, potem

klucz obrócił si

ę

w drzwiach i wszedł Francin, zsiniały i blady, i krzykn

ą

ł cichutko:

— A co wy tu robicie?!

Przestraszyłam si

ę

i

ś

cisn

ę

łam gumowy balonik, i pan doktor nie zd

ąż

ył za mn

ą

powtórzy

ć

: „bory

szumi

ą

na urwiskach...”, i usiadł, i krzykn

ą

ł, cała twarz mu si

ę

ś

ci

ą

gn

ę

ła i nagle odmłodniał, zerwał

si

ę

i tak

ś

miesznie przebierał nó

ż

kami, i namacał klamk

ę

, i pobiegł do słodowni, i wpadł do

słodowni, i po schodach zbiegł na dół, do stodoły, tam przebrn

ą

ł przez kilka pryzm j

ę

czmienia,

mielca-rze — zdumieni — stali z łopatami, ale pan prezes oderwał si

ę

od Francina, który ukl

ą

kł w

mokrym słodzie, i nie przestaj

ą

c j

ę

cze

ć

wbiegł po schodach na strych, przebiegł obok suchych

pryzm słodu, ale ten ból w nosie gnał go a

ż

na najwy

ż

sze pi

ę

tro, wbiegł tam w susz

ą

cy si

ę

na

rusztach j

ę

czmie

ń

, w sze

ść

dziesi

ę

ciostopniowy upał, i wybiegł z powrotem o pi

ę

tro ni

ż

ej, i

mostkiem ł

ą

cz

ą

cym przebiegł do warzelni, kilkakrotnie okr

ąż

ył kadzie i po schodkach zbiegł do

komory piwnej, a Francin wci

ąż

za nim, z komory piwnej pan doktor Gruntorad pobiegł a

ż

do

chłodni, tam gdzie chłodziło si

ę

młode piwo, otworzył

ż

aluzje okien i wybiegł na dach chłodni, tam

gdzie kwitły rojniki. Francin ukl

ą

kł w tych pi

ę

knych

ż

ółtych kwiatkach, ale pan doktor Gruntorad

znowu zacz

ą

ł j

ę

cze

ć

i po schodkach wspi

ą

ł si

ę

z powrotem do warzelni, i przez wrota wybiegł na

dziedziniec, a z dziedzi

ń

ca ruszył ku chlewom...

— Dzie

ń

dobry, panie prezesie! Dzie

ń

dobry, panie kierowniku — pozdrawiali ich robotnicy.

Ale pan doktor nadal przebierał nó

ż

kami przez sad owocowy, a

ż

dobiegł znów do otwartych drzwi

naszej kuchni i do pokoju, gdzie run

ą

ł na kanap

ę

i zawołał:

— Gdzie

ś

cie kupili ten szmelc? Prosz

ę

pokaza

ć

! — I zacz

ą

ł si

ę

przygl

ą

da

ć

dokładnie ozonowemu

inhalatorowi z rozpylaczem, po czym pow

ą

chał go i spytał: — A z czego pani, babo przekl

ę

ta,

nalała tam tego oleju? Te „bory szumi

ą

na urwiskach”? — Wło

ż

ył cwikier, podałam mu buteleczk

ę

,

a pan doktor, przeczytawszy etykietk

ę

, zacz

ą

ł krzycze

ć

: — O, babo jedna przekl

ę

ta, przecie

ż

pani

zapomniała to rozrzedzi

ć

jeden do dziesi

ę

ciu! Spaliła mi pani

ś

luzówk

ę

! Apsik! — Pan doktor

Gruntorad kichn

ą

ł, a kiedy zobaczył Francina, który kl

ę

kn

ą

ł i rozło

ż

ył r

ę

ce, i westchn

ą

ł błagalnie:

„Czy mo

ż

e mi pan to wybaczy

ć

?”, pan prezes powiedział: — Prosz

ę

wsta

ć

, dobry człowieku,

wolałbym by

ć

kierownikiem browaru ni

ż

jego prezesem... — Powiedziawszy to spojrzał na zegarek i

podał mi r

ę

k

ę

, po czym ucałował moj

ą

dło

ń

i powiedział: — R

ą

czki całuj

ę

! — I wyszedł, pojawił si

ę

w sło

ń

cu na dziedzi

ń

cu, pozostawił po sobie zapach karbolu i lizolu, i eukaliptusa, z feudaln

ą

lekko

ś

ci

ą

wspi

ą

ł si

ę

na kozioł, jakby to wszystko, co si

ę

stało, dodało mu sił, i teraz to widziałam,

teraz uwierzyłam,

ż

e wówczas musiało si

ę

sta

ć

tak, jak o tym słyszałam, ta historia, po której

została tylko ta ocieniaj

ą

ca cały dom wierzba płacz

ą

ca. Pan doktor usiadł na ko

ź

le, stangret podał

mu lejce, pan doktor zapalił papierosa w bursztynowej cygarniczce, nasun

ą

ł na czoło mi

ę

kki jasny

kapelusz, tak jak nie potrafił tego zrobi

ć

ż

aden inny m

ęż

czyzna, tak jako

ś

odmłodniał z tymi lejcami,

wygl

ą

dał tak, jakby wła

ś

nie przyjechał tym powozem z Wiednia, wyprostował si

ę

i wyjechał z

background image

browaru powo

żą

c ogierem, który miał przystrzy

ż

ony ogon i grzyw

ę

, gdy tymczasem stangret pana

doktora rozwalał si

ę

z tyłu na pluszowym siedzeniu landa, z przepraszaj

ą

cym u

ś

miechem

człowieka, który nigdy nie pojmie, dlaczego jego pan je

ź

dzi na ko

ź

le z tak

ą

rado

ś

ci

ą

i rozkosz

ą

,

podczas gdy on, stangret, z poczuciem winy spoczywa na pluszowej kanapie... A Francin
przemierzał pokój i dobierał si

ę

r

ę

koma do mózgu.

Spojrzałam na zegarek, zbli

ż

ała si

ę

wła

ś

nie pora, kiedy Bodzio Czerwonka ko

ń

czy swoj

ą

mał

ą

rund

ę

, na pewno kupił ju

ż

niezwykle korzystnie warzywa i z rado

ś

ci z tego kupna wpadł najpierw do

Swobodów na placu, gdzie zamówił sobie szklank

ę

wermutu i pi

ęć

deka w

ę

gierskiego salami,

potem trafił do „Grandu”, gdzie z pewno

ś

ci

ą

kazał sobie poda

ć

mały gulaszyk i trzy kufle

pilzne

ń

skiego piwa, a nast

ę

pnie, aby zacz

ąć

z wolna ko

ń

czy

ć

t

ę

swoj

ą

mał

ą

rundk

ę

, zajrzał do

drogerii u Mikola-szki i pogr

ąż

ony w przyjacielskiej rozmowie wypił trzy kieliszki koniaku; jednak

ż

e

jest równie

ż

mo

ż

liwe,

ż

e pan Bodzio tak bardzo si

ę

cieszył,

ż

e zarobił na korzystnej transakcji

kupna dwie korony, i

ż

kontynuował tak zwan

ą

du

żą

rund

ę

, to znaczy,

ż

e wpadł jeszcze do hotelu

„Na Ksi

ążę

cym” na czarn

ą

kaw

ę

z oryginalnym rumem jamai-ca, by zatrzyma

ć

si

ę

potem w

specjalnym szynku firmy Louis Wantoch i wypi

ć

na stoj

ą

co kieliszek wi

ś

niówki, który stanowił jakby

radosn

ą

kropk

ę

zamykaj

ą

c

ą

korzystne kupno kalafiora i warzyw na zup

ę

.

Kiedy Francin, wcale nie udobruchany, poszedł do biura, dowlokłam si

ę

do przedsionka,

wyci

ą

gn

ę

łam rower i pojechałam do miasta, pedałowałam lekko t

ą

moj

ą

biał

ą

i bol

ą

c

ą

nog

ą

, pó

ź

niej

jednak z ka

ż

dym naci

ś

ni

ę

ciem pedału jakby si

ę

ta moja kostka wzmacniała, oparłam rower o

ś

cian

ę

, a kiedy zajrzałam do oficyny, pan Bodzio drzemał na obrotowym fotelu, weszłam i usiadłam

na wolnym krze

ś

le. Pan Bodzio z pewno

ś

ci

ą

wykonał du

żą

rund

ę

, bo pachniał pestkami wi

ś

ni, na

pewno sko

ń

czył w firmie Griotta.

— Panie Bodziu — odezwałam si

ę

.

— Co takiego? Ach, to łaskawa pani? — Wstał i tak si

ę

przestraszył,

ż

e wzi

ą

ł no

ż

yczki i zacz

ą

ł nimi

szczebiota

ć

.

A ja mówi

ę

:

— Bodziu, chciałabym,

ż

eby mi pan obci

ą

ł włosy. Pan Bodzio przestraszył si

ę

jeszcze bardziej.

— Co prosz

ę

? — wymamrotał.

— Bodziu — ja na to — chc

ę

,

ż

eby mi pan obci

ą

ł włosy tak krótko, jak nosi Józefina Baker.

Bodzio zwa

ż

ył w dłoniach moje włosy i wytrzeszczył oczy.

— Ten relikt dawnej Austrii? To: „Ja, Anna Czilag, urodzona w Karlowicach na Morawach”? Nigdy!
— I pan Bodzio niech

ę

tnie odrzucił no

ż

yczki, i usiadł, i zało

ż

ył r

ę

ce, i patrzył przez okno, i robił mi

na przekór.

— Panie Bodziu — perswadowałam — pan doktor Gruntorad przystrzygł ogierowi grzyw

ę

i ogon i

zalecił mi t

ę

nowoczesn

ą

fryzur

ę

z powodu łupie

ż

u.

— Ostrzyc takie włosy — upierał si

ę

pan Bodzio — to tak, jakbym po komunii

ś

wi

ę

tej wypluł hosti

ę

przenaj

ś

wi

ę

tsz

ą

!

— Bodziu — trwałam przy swoim — podpisz

ę

panu rewers...

— Chyba

ż

e tak... — zgodził si

ę

pan Bodzio i przyniósł przybory do pisania, a ja na arkusiku

papieru napisałam, tak jak przed operacj

ą

,

ż

e dobrowolnie, znajduj

ą

c si

ę

przy zdrowych zmysłach, -

kazałam panu Bodziowi Czerwonce obci

ąć

swoje włosy. Pan Bodzio, osuszywszy machaniem ten

rewers, starannie wsun

ą

ł go do portfela, strzepn

ą

ł pelerynk

ę

, zawi

ą

zał mi j

ą

pod brod

ą

i pochylił mi

głow

ę

, i wzi

ą

ł no

ż

yczki, przez chwil

ę

wahał si

ę

, była to chwila, jak kiedy w cyrku pod kopuł

ą

artysta

wykonuje jaki

ś

niebezpieczny numer i słycha

ć

tylko odgłos werbli... i pan Bodzio dwoma ci

ę

ciami

obci

ą

ł pasma moich włosów. Ul

ż

yło mi tak,

ż

e głowa opadła mi na piersi i poczułam na karku pr

ą

d

powietrza. Pan Bodzio poło

ż

ył włosy na obrotowym fotelu, po czym wzi

ą

ł maszynk

ę

i przystrzygł mi

ko

ń

ce włosów na karku i koło uszu, a potem jego no

ż

yczki zacz

ę

ły szczebiota

ć

, pan Bodzio

odchodził i patrzył na moj

ą

głow

ę

jak tworz

ą

cy rze

ź

biarz i znów jego no

ż

yczki zaczynały w

skupieniu pracowa

ć

dalej. Ilekro

ć

chciałam podnie

ść

głow

ę

i ukradkiem przejrze

ć

si

ę

w lustrze,

background image

wciskał mi brod

ę

mi

ę

dzy obojczyki i pracował dalej, widziałam, jak zaczyna si

ę

poci

ć

, jego twarz

l

ś

niła i tchn

ą

ł z niej zapach rumu jamaica i wi

ś

niówki, i koniaku wraz z obłoczkiem niezbyt

przyjemnej woni piwa, a potem namydlił p

ę

dzel i pilnował mnie, bo ilekro

ć

usiłowałam spojrze

ć

na

siebie, opuszczał mi głow

ę

, ale widziałam,

ż

e na jego twarzy rozlewa si

ę

rado

ść

, taki pełen

zachwytu u

ś

miech,

ż

e co

ś

mu si

ę

udaje, a potem namydlił mi kark i starannie go wygolił, po czym

zwil

ż

ył mi włosy i strzygł je brzytw

ą

, a ja poczułam nagle gorycz w ustach i serce zacz

ę

ło mi bi

ć

jak

szalone, teraz, kiedy było ju

ż

za pó

ź

no, włosów ju

ż

nie mo

ż

na było przypi

ąć

z powrotem, ujrzałam

Francina, jak wieczorem siedzi w biurze i stalówk

ą

redis numer trzy wpisuje inicjały w

browarnianych ksi

ę

gach i wokół ka

ż

dego inicjału rozwichrza łody

ż

ki i poruszaj

ą

ce si

ę

w kształcie

liry moje rude włosy, ujrzałam Francina, któremu Bodzio Czerwonka odcina r

ę

ce od moich włosów,

któremu odcina pobły-skuj

ą

cy fioletowo neonowy grzebie

ń

, bo Francin nigdy ju

ż

nie b

ę

dzie w

ciemnym pokoju czesa

ć

moich włosów i pie

ś

ci

ć

si

ę

nimi, moich włosów, w których zakochał si

ę

jeszcze za Austrii i dla których si

ę

ze mn

ą

o

ż

enił... Zamkn

ę

łam oczy i przycisn

ę

łam brod

ę

do piersi,

i przez chwil

ę

przełykałam łzy, pan Bodzio dotkn

ą

ł mnie dwa razy, ale nie miałam siły podnie

ść

oczu do lustra, pan Bodzio delikatnie uj

ą

ł moj

ą

twarz i podniósł mi brod

ę

, po czym odsun

ą

ł si

ę

i

okazał si

ę

na tyle taktowny,

ż

e si

ę

odwrócił... A tam w lustrze na obrotowym fotelu a

ż

po szyj

ę

w

białym prze

ś

cieradle siedział przystojny młody m

ęż

czyzna, ale z tak bezczelnym wyrazem twarzy,

ż

e sama na siebie podniosłam r

ę

k

ę

. Pan Bodzio odwi

ą

zał mi pelerynk

ę

i wyprostował si

ę

, a ja

oparłam si

ę

o marmurowy stolik i patrzyłam na siebie, i nie mogłam wyj

ść

ze zdumienia, bo pan

Bodzio tym swoim strzy

ż

eniem wydobył ze mnie moj

ą

dusz

ę

, to uczesanie Józefiny Baker to byłam

ja, to był mój portret, ka

ż

dego tutaj ta moja fryzura musiała d

ź

gn

ąć

w twarz jak dyszel. A pan

Bodzio dawno ju

ż

wytrz

ą

sn

ą

ł z pelerynki połamane i

ś

ci

ę

te włosy i stwarzał mi miłosiernie warunki,

abym mogła sama si

ę

z sob

ą

pogodzi

ć

, abym si

ę

do siebie przyzwyczaiła. Usiadłam i ci

ą

gle nie

spuszczałam z siebie wzroku. Pan Bodzio wzi

ą

ł okr

ą

głe lusterko i ustawił je za mn

ą

. W lustrze

przede mn

ą

widziałam w owalnym lusterku swój kark, swoj

ą

chłopi

ę

c

ą

szyj

ę

, dzi

ę

ki której

powróciłam do dziewcz

ę

cych lat, nie przestaj

ą

c ani na chwil

ę

by

ć

kobiet

ą

, która jest jeszcze zdolna

kusi

ć

sam

ą

siebie t

ą

swoj

ą

szyj

ą

, tym karkiem ostrzy

ż

onym w kształt serca. I w ogóle całe to moje

nowe uczesanie sprawiało wra

ż

enie,

ż

e to hełm, taka czapeczka z włosów, jak

ą

miał Mefistofeles,

kiedy zespól Marcina grał Fausta w naszym teatrze,

ż

e mo

ż

na je zdj

ąć

zupełnie tak samo, jak przed

chwil

ą

pan doktor Grunto-rad zdj

ą

ł gipsowy opatrunek z mojej kostki... I zerwałam si

ę

, a

ż

e byłam

przyzwyczajona do tego,

ż

e te moje włosy ci

ą

gn

ę

ły mi głow

ę

do tyłu, omal si

ę

nie przewróciłam i nie

rozbiłam panu Bodziowi lustra... Zapłaciłam panu Bodziowi i powiedziałam mu,

ż

e ma u mnie

skrzynk

ę

piwa, a pan Bodzio u

ś

miechał si

ę

i zacierał r

ę

ce, bo i jemu przywrócił siły ten fryzjerski

wyczyn.

— Bodziu — spytałam — czy sam pan to wymy

ś

lił?

A pan Bodzio znalazł w

ż

urnalu fryzjerskim seri

ę

nowoczesnych fryzur: od grzywki Lyi de Putti a

ż

po bubi-kopf Józefiny Baker... Wyszłam i poczułam wokół głowy wichur

ę

, cho

ć

było spokojnie.

Wskoczyłam na rower, pan Bodzio wybiegł za mn

ą

i przyniósł w papierowej torebce te moje obci

ę

te

włosy, dał mi je do r

ą

k, wa

ż

yły te moje włosy dobre dwa kilogramy, jakbym kupiła dwa kilogramowe

w

ę

gorze.

,

— Bodziu — zwróciłam si

ę

do niego — niech mi pan to poło

ż

y z tyłu na baga

ż

niku, dobrze?

I pan Bodzio podniósł spr

ęż

yn

ę

baga

ż

nika, i poło

ż

ył tam pasma włosów, a kiedy opu

ś

cił spr

ęż

yn

ę

baga

ż

nika na włosy, chwyciłam si

ę

za głow

ę

... A potem jechałam główn

ą

ulic

ą

i patrzyłam na

przechodniów, widziałam mistrza kominiarskiego pana de Giorgi, ale on mnie nie poznał,
pojechałam na dworzec, patrzyłam na odje

ż

d

ż

aj

ą

ce poci

ą

gi, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi,

ludzie uwa

ż

ali mnie za kogo

ś

zupełnie innego, chocia

ż

rower i moje ciało były takie same jak przed

tymi postrzy

ż

yna-mi, naciskałam pedały roweru i wracałam główn

ą

ulic

ą

, przed piekarni

ą

pana

Swobody stał powóz doktora Gruntorada, dopiero po południu znalazł pan doktor czas na p

ę

katy

dzbanek białej kawy i koszyczek bułek, który czekał na niego codziennie rano, kiedy b

ę

dzie wraca

ć

od swoich poło

ż

nic i w

ą

trobowych kolek, i oto pan doktor wyszedł, stangret zeskoczył z kozła, gdzie

drzemał trzymaj

ą

c lejce ogiera, pan doktor spojrzał na mnie, ukłoniłam si

ę

i u

ś

miechn

ę

łam, ale pan

doktor wahał si

ę

tylko chwil

ę

, po czym zdecydowanie potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

i usiadł na ko

ź

le, i odjechał,

podczas gdy jego stangret rozwalał si

ę

na aksamitnym siedzeniu, przejechałam przez rynek koło

ś

wi

ę

tej figury, wszyscy patrzyli na mnie, jakbym po raz pierwszy znalazła si

ę

w miasteczku... na

background image

promenadzie przed firm

ą

Katz, sklep z towarami łokciowymi i galanteri

ą

, spał buldog i stała grupka

odzianych na czarno dam, spódnice miały a

ż

do samej ziemi, przewodnicz

ą

ca towarzystwa

miło

ś

ników miasta oprowadzała chyba jakiego

ś

kompozytora, miał ogromny czarny kapelusz jak

socjaldemokrata. Kiedy

ś

i ja tak

ż

e szłam tak z tym towarzystwem miło

ś

ników miasta w spódnicach

zmiataj

ą

cych kurz z bruku, w

ś

wi

ą

tyni pa

ń

skiej pod wezwaniem

Ś

wi

ę

tego Idziego stały

ś

my przed

zamkni

ę

tym bocznym wej

ś

ciem i patrzyły

ś

my na posadzk

ę

, gdzie nie było ju

ż

nic, tylko

wspomnienie,

ż

e jeszcze przed stu laty znajdował si

ę

tam zaschły ko

ż

uch krwi z owej masakry w

ko

ś

ciele, kiedy Szwedzi i Sasi wymordowali wszystkich mieszczan, którzy si

ę

tam przed nimi ukryli,

potem stały

ś

my przed jedyn

ą

naprawd

ę

pi

ę

kn

ą

i historycznie warto

ś

ciow

ą

bram

ą

baszty, ale nie

patrzyły

ś

my na t

ę

bram

ę

, tylko spogl

ą

dały

ś

my uwa

ż

nie pod łuki kamiennego mostu, gdzie w 1913

roku pogromca z cyrku Kludsky k

ą

pał swoje słonie, które jeszcze teraz pluskaj

ą

si

ę

w falach Łaby i

nabrawszy wody w tr

ą

by niczym szlauchami opryskuj

ą

sobie grzbiety, zupełnie tak samo jak na

fotografii w muzeum miejskim, bo przewodnicz

ą

ca towarzystwa miło

ś

ników miasta, pani

Krasie

ń

ska, dzi

ę

ki uskrzydlaj

ą

cej wyobra

ź

ni widzi z naszego miasteczka tylko to, czego w nim ju

ż

zobaczy

ć

nie mo

ż

na. Teraz członkinie towarzystwa miło

ś

ników miasta przeszły ze swoim wybitnym

go

ś

ciem pod arkadami i znalazły si

ę

przed gospod

ą

„U Hawerdów”, i ze wzruszeniem patrzyły na

cementowy bruk, gdzie odpoczywał ongi

ś

Fryderyk Wielki. I aby pokaza

ć

rzecz najcenniejsz

ą

w

naszym miasteczku, pani Krasie

ń

ska wzi

ę

ła kompozytora pod r

ę

k

ę

i zaprowadziła na

ś

rodek placu,

gdzie na ławeczce siedzieli dwaj emeryci z brodami opartymi na laseczkach, i pani przewodnicz

ą

ca

przedstawiała i dokładnie opisywała renesansow

ą

fontann

ę

, która stała tam do 1840 roku, a pó

ź

niej

została zburzona, myliłby si

ę

jednak ka

ż

dy, kto my

ś

lałby, tak jak ci dwaj siedz

ą

cy emeryci,

ż

e

towarzystwo miło

ś

ników miasta patrzy na nich. Sk

ą

d

ż

e znowu! Przewodnicz

ą

ca pokazywała

wprawdzie i je

ź

dziła palcem przed twarzami emerytów, jednak

ż

e widziała to, co opisywała, te

pi

ę

kne ornamenty, girlandy z piaskowca i płaskorze

ź

b

ę

przedstawiaj

ą

c

ą

dwa aniołki, które

znajdowały si

ę

na tej fontannie, a wi

ę

c nadal s

ą

ozdob

ą

naszego miasteczka. Ach, pani

Krasie

ń

ska, ta, która kocha to wszystko, czego ju

ż

nie ma, zakochałam si

ę

w niej, kiedy

dowiedziałam si

ę

o tym jej romansie, przed trzydziestu laty zakochała si

ę

w tenorze Teatru

Narodowego, panu Szicu, wyczekiwała po przedstawieniu przed wyj

ś

ciem dla aktorów, a kiedy

tenor wychodził i odrzucał niedopałek papierosa, wbijała tego peta na szpilk

ę

i wkładała do srebrnej

kasetki niczym bezcenn

ą

relikwi

ę

, a

ż

e była szwaczk

ą

, musiała cały dzie

ń

szy

ć

, aby zarobi

ć

na

orchide

ę

, i cały tydzie

ń

musiała szy

ć

, aby mogła kupi

ć

sobie fotel w lo

ż

y, z której zawsze rzucała

pod nogi panu Szicowi t

ę

jedn

ą

zarobion

ą

w ci

ą

gu dnia orchide

ę

, a kiedy rzuciła ten kwiat po raz

dwudziesty, poczekała na tenora, zaczepiła go i powiedziała mu,

ż

e go kocha. A pan Szic

powiedział jej,

ż

e on jej nie kocha jedynie dlatego,

ż

e nie podoba mu si

ę

jej długi nos. I pani

Krasie

ń

ska szyła przez cały rok, i za te pieni

ą

dze kazała sobie w Bernie na Morawach obci

ąć

ten

długi nos i przyszy

ć

do chrz

ą

stki nosowej mi

ę

sie

ń

z własnego ramienia, mi

ę

sie

ń

, z którego pó

ź

niej

lekarze uformowali przepi

ę

kny grecki nosek. I oto pani Krasie

ń

ska znów stała przy wyj

ś

ciu dla

aktorów Teatru Narodowego, a

ż

e była pi

ę

kna, mogła wda

ć

si

ę

w rozmow

ę

ze sławnym tenorem

panem Szicem, jednak

ż

e tenor zaprosił j

ą

na nocn

ą

przechadzk

ę

i przyznał si

ę

jej,

ż

e ju

ż

niemal

cały rok szuka pi

ę

knej dziewczyny z dr

żą

cym długim noskiem, noskiem, w którym si

ę

zakochał i

bez którego nie mo

ż

e

ż

y

ć

. I pani Krasie

ń

ska wyznała mu,

ż

e to ona jest t

ą

dziewczyn

ą

z długim

nosem, który jednak z powodu sławnego tenora kazała sobie odci

ąć

i zast

ą

pi

ć

nosem, na który on

wła

ś

nie teraz patrzy. A pan Szic podniósł r

ę

ce i krzykn

ą

ł:

— Co pani zrobiła z tym pi

ę

knym nosem? Jak pani mogła!

I uciekł od niej.
I pani Krasie

ń

ska spojrzała na mnie obok renesansowej fontanny, i podniosła r

ę

ce, i krzykn

ę

ła:

— Co pani zrobiła z tymi pi

ę

knymi włosami? Jak pani mogła!

I wybitnemu go

ś

ciowi naszego miasteczka pokazywała mnie, i ja wiedziałam ju

ż

,

ż

e moje włosy

nale

żą

do zabytków miasteczka. Nacisn

ę

łam na pedały, ale trzy członkinie towarzystwa miło

ś

ników

miasta wypo

ż

yczyły sobie przed hotelem „Na Ksi

ążę

cym” rowery i ruszyły za mn

ą

, z zazdro

ś

ci tak

naciskały na pedały,

ż

e bez trudu mnie wyprzedziły i krzyczały wskazuj

ą

c na mnie:

— Obci

ę

ła sobie włosy!

background image

Kilku cyklistów, którzy mnie znali, w rozgoryczeniu pojechało za mn

ą

, oni tak

ż

e mnie wyprzedzili i

pluli mi pod koła, a ja jechałam w tym ruchomym szpalerze cyklistów, wszyscy smagali mnie
spojrzeniami pełnymi gniewu, ale to dodawało mi siły, zało

ż

yłam r

ę

ce i jechałam bez trzymania, i do

browaru wjechałam ju

ż

sama, cykli

ś

ci stali z rowerami pomi

ę

dzy nogami przed biurem z napisem:

GDZIE SI

Ę

PIWO WARZY,

TAM SI

Ę

DOBRZE DARZY!


I oto wybiegł Francin, a za nim trzy członkinie towarzystwa miło

ś

ników miasta, wskazuj

ą

ce mnie

obu r

ę

koma.

— Co si

ę

stało z twoimi włosami? — spytał Francin z piórem ze stalówk

ą

redis numer trzy w

dr

żą

cych palcach.

— Mam je tutaj — odpowiedziałam i oparłszy rower o

ś

cian

ę

, podniosłam spr

ęż

yn

ę

baga

ż

nika i

podałam mu te dwa ci

ęż

kie warkocze.

Francin wło

ż

ył pióro za ucho i zwa

ż

ył w dłoni te moje martwe włosy, i poło

ż

ył je na ławeczce. A

potem odpi

ą

ł pompk

ę

od ramy mojego roweru.

— Mam d

ę

tki wystarczaj

ą

co napompowane — powiedziałam i ze znajomo

ś

ci

ą

rzeczy dotkn

ę

łam

przedniej i tylnej opony.

Francin jednak odkr

ę

cił w

ęż

yk od pompki.

— Pompka jest tak

ż

e w porz

ą

dku — dodałam nic nie rozumiej

ą

c.

A Francin przyskoczył nagle do mnie, przegi

ą

ł mnie przez kolano, podniósł mi spódnic

ę

i zacz

ą

ł

mnie smaga

ć

po tyłku, a ja zdr

ę

twiałam na my

ś

l, czy aby wło

ż

yłam czyst

ą

bielizn

ę

i czy si

ę

umyłam,

i czy jestem dostatecznie odsłoni

ę

ta. Francin smagał mnie w

ęż

ykiem, cykli

ś

ci z zadowoleniem

kiwali głowami, a trzy członkinie towarzystwa miło

ś

ników miasta patrzyły na mnie, jakby zamówiły

sobie t

ę

satysfakcj

ę

.

W ko

ń

cu Francin postawił mnie na ziemi, opu

ś

ciłam spódnic

ę

, Francin był pi

ę

kny, nozdrza mu

dr

ż

ały zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy poskromił spłoszone konie.

— Tak, moja panno — powiedział. — Zaczniemy nowe

ż

ycie!

I schylił si

ę

, i podniósł z ziemi pióro ze stalówk

ą

redis numer trzy, po czym przykr

ę

cił w

ęż

yk do

pompki, a pompk

ę

wcisn

ą

ł w klipsy umocowane na ramie mojego roweru.

Wzi

ę

łam t

ę

pompk

ę

i pokazuj

ą

c j

ą

cyklistom powiedziałam:

— T

ę

oto pompk

ę

kupiłam w firmie Runkas przy ulicy Bolesławskiej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hrabal Bohumil Postrzyzyny
Hrabal Bohumil POSTRZYŻYNY
[ICI][PL] Hrabal Bohumil Postrzyzyny
Hrabal Bohumil Postrzyzyny
Hrabal Bohumil Zbyt głośna samotność
Hrabal Bohumil ?r Świat
Hrabal Bohumil Love Story
Hrabal Bohumil ?mbini di Praga47
Hrabal Bohumil ?r Świat
Hrabal Bohumil Pociagi pod specjalnym nadzorem
Hrabal Bohumil Sprzedam dom, w ktorym juz nie chce mieszkac
Hrabal Bohumil Zbyt głośna samotność
Hrabal Bohumil Obsługiwałem angielskiego króla
Hrabal Bohumił Dobranocka dla Cassiusa
Hrabal Bohumil Ostře sledované vlaky
Hrabal Bohumil Obsługiwałem angielskiego króla 2
Hrabal Bohumil Skarby swiata całego
Hrabal Bohumil Aferzysci i inne opowiadania
Hrabal Bohumil Taka piękna żałoba(1)

więcej podobnych podstron