Bohumil Hrabal
Postrzy
ż
yny
Przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski
Pani Bovary to ja. .
(Gustave Flaubert)
Lubi
ę
te kilka minut przed siódm
ą
wieczorem, kiedy szmatkami i zmi
ę
t
ą
„Polityk
ą
Narodow
ą
”
czyszcz
ę
szkła lamp, zapałk
ą
usuwam czer
ń
opalonych knotów, nakładam z powrotem mosi
ęż
ne
kołpaczki i dokładnie o siódmej nadchodzi ta cudowna chwila, kiedy przestaj
ą
pracowa
ć
maszyny w
browarze i dynamo tłocz
ą
ce pr
ą
d wsz
ę
dzie, gdzie
ś
wiec
ą
si
ę
ż
arówki, dynamo to zaczyna
zmniejsza
ć
obroty i w miar
ę
jak pr
ą
d słabnie, słabnie równie
ż
ś
wiatło
ż
arówek, z białego
ś
wiatła
staje si
ę
z wolna
ś
wiatło ró
ż
owe, a ze
ś
wiatła ró
ż
owego
ś
wiatło szare, s
ą
czone przez krep
ę
lub te
ż
organdyn
ę
, a
ż
wolframowe włókienka pokazuj
ą
pod sufitem czerwone rachityczne paluszki,
czerwony klucz wiolinowy. Wtedy zapalam knot; wkładam szkło, wysuwam
ż
ółty j
ę
zyczek,
nakładam mleczny klosz ozdobiony porcelanowymi ró
ż
ami. Lubi
ę
te kilka minut przed siódm
ą
wieczorem, patrz
ę
przez tych kilka chwil z upodobaniem w gór
ę
, kiedy
ś
wiatło wycieka z
ż
arówki jak
krew z poder
ż
ni
ę
tego koguta, patrz
ę
z upodobaniem na ten bledn
ą
cy podpis pr
ą
du elektrycznego i
wzdrygam si
ę
na my
ś
l,
ż
e mo
ż
e nadej
ść
chwila, kiedy do browaru zostanie doprowadzony pr
ą
d
miejski i wszystkie lampy w browarze, od latar
ń
w stajniach, lamp z okr
ą
głymi lusterkami,
wszystkich tych p
ę
katych lamp o okr
ą
głych knotach,
ż
e wszystkie te lampy którego
ś
dnia si
ę
nie
zapal
ą
, nikomu nie b
ę
dzie zale
ż
e
ć
na ich blasku, bo cały ten ceremoniał zostanie zast
ą
piony
kontaktem podobnym do kurka wodoci
ą
gowego, który zast
ą
pił urodziwe pompy. Lubi
ę
te swoje
płon
ą
ce lampy, w których
ś
wietle nosz
ę
na stół talerze i sztu
ć
ce, w których
ś
wietle otwieraj
ą
si
ę
gazety albo ksi
ąż
ki, lubi
ę
o
ś
wietlone blaskiem lamp r
ę
ce le
żą
ce od niechcenia na obrusie, odci
ę
te
ludzkie r
ę
ce; ze splotu ich linii mo
ż
na wyczyta
ć
charakter człowieka, do którego te r
ę
ce nale
żą
;
lubi
ę
owe przeno
ś
ne lampki naftowe, z którymi wychodz
ę
wieczorami naprzeciw go
ś
ciom i
o
ś
wietlam im twarze i drog
ę
, lubi
ę
lampy, w których
ś
wietle robi
ę
szydełkiem firanki i pogr
ąż
am si
ę
w gł
ę
bokich marzeniach, lampy, które zgaszone gwałtownym dmuchni
ę
ciem wydaj
ą
dławi
ą
cy sw
ą
d,
wypełniaj
ą
cy ciemny pokój niczym wyrzut. Ach, gdybym tak znalazła w sobie do
ść
siły i kiedy do
browaru doprowadz
ą
pr
ą
d,
ż
ebym przynajmniej raz w tygodniu którego
ś
wieczoru zapaliła lampy i
przysłuchiwała si
ę
melodyjnemu syczeniu
ż
ółtego
ś
wiatła, które rzuca gł
ę
bokie cienie i skłania do
ostro
ż
nego st
ą
pania i do marze
ń
.
Francin zapalał w biurze dwie p
ę
kate lampy o okr
ą
głych knotach, dwie lampy gderaj
ą
ce nieustannie
jak dwie przekupki, dwie lampy, które stały na kra
ń
cach ogromnego stołu, lampy, które tchn
ę
ły
ciepłem niczym piecyki, lampy, które z ogromnym apetytem pochłaniały łakomie naft
ę
. Zielone
klosze tych p
ę
katych lamp odcinały niemal jak pod linijk
ę
przestrze
ń
ś
wiatła i cienia, tak
ż
e kiedy
patrzyłam przez okno do biura, Francin był zawsze rozci
ę
ty na Francina polanego witriolem i
Francina, którego pochłon
ą
ł mrok. Mosi
ęż
ne maszynki, w których knot porusza! si
ę
przesuwany
poziom
ą
ś
rub
ą
w dół albo
w gór
ę
, te mosi
ęż
ne koszyczki miały ogromny ci
ą
g; te lampy Francina potrzebowały tyle tlenu,
ż
e
wysysały wokół siebie powietrze, tak
ż
e kiedy Francin poło
ż
ył w pobli
ż
u lampy papierosa, mosi
ęż
ne
sito wci
ą
gało wst
ę
gi bł
ę
kitnego dymu i dym z papierosa, dostawszy si
ę
do magicznego kr
ę
gu
p
ę
katych lamp, zostawał nieubłaganie wchłoni
ę
ty i po
ż
arty w szkle przez płomie
ń
, który nad
kołpaczkiem
ś
wiecił zielonkawo jak
ś
wiatło, jakie wydziela spróchniały pie
ń
,
ś
wiatło jak bł
ę
dny
ognik, jak ogie
ń
ś
wi
ę
tego Eliasza, jak Duch
Ś
wi
ę
ty, który zst
ą
pił pod postaci
ą
fioletowego
płomyczka unosz
ą
cego si
ę
nad tłustym
ż
ółtym
ś
wiatłem okr
ą
głego knota. I w blasku tych lamp
Francin zapisywał w otwartych ksi
ę
gach browarnianych roczn
ą
produkcj
ę
piwa, wydatki i dochody,
sporz
ą
dzał sprawozdania tygodniowe i miesi
ę
czne, aby pod koniec ka
ż
dego roku zrobi
ć
bilans za
cały rok kalendarzowy, i karty tych ksi
ą
g l
ś
niły jak nakrochmalone gorsy. Kiedy Francin obracał
kart
ę
, te dwie pucułowate lampy gorszyły si
ę
ka
ż
dym ruchem, tak
ż
e groziły zga
ś
ni
ę
-ciem,
rozgdakiwały si
ę
te dwie lampy, jakby to były wyrwane ze snu dwa ogromne ptaki, zupełnie jakby te
dwie lampy poruszały gniewnie długimi szyjami, rozrzucały po suficie oddychaj
ą
ce nieustannie
chi
ń
skie cienie przedpotopowych zwierz
ą
t, na suficie w tych półcieniach widziałam zawsze
wachluj
ą
ce si
ę
uszy słoni, unoszone oddechem klatki piersiowe ko
ś
ciotrupów, dwie wielkie
ć
my
wbite na pal
ś
wiatła wyrastaj
ą
cy ze szkła wprost ku sufitowi, gdzie l
ś
niło nad ka
ż
d
ą
lamp
ą
okr
ą
głe
o
ś
lepiaj
ą
ce lusterko, o
ś
wietlony ostro srebrny pieni
ą
dz, który nieustannie, niemal niedostrzegalnie,
ale jednak poruszał si
ę
wyra
ż
aj
ą
c nastrój ka
ż
dej lampy. Obróciwszy kart
ę
, Fran-cin wpisywał znowu imiona i nazwiska
szynkarzy i restauratorów. Brał wówczas stalówk
ę
redis numer trzy i tak jak w starych mszałach i
wa
ż
nych aktach i dokumentach ka
ż
de słowo rozpoczynał inicjałem, wszystkie te inicjały pełne były
rozwichrzonych pukielków i wzdymaj
ą
cych si
ę
linii, kiedy siedziałam w biurze i patrzyłam z mroku
na jego r
ę
ce, które lampy biurowe opryskiwały gaszonym wapnem, zawsze odnosiłam wra
ż
enie,
ż
e
inicjały te Fran-cin wzoruje na moich włosach,
ż
e s
ą
mu one natchnieniem, wpatrywał si
ę
zawsze w
moje włosy, z których tryskało
ś
wiatło, w lustrze widziałam,
ż
e gdzie ja byłam wieczorem, tam
zawsze dzi
ę
ki mojej fryzurze i gatunkowi moich włosów było o jedn
ą
lamp
ę
wi
ę
cej, Francin t
ą
stalówk
ą
redis wpisywał zwykłe litery pocz
ą
tkowe, po czym brał cienkie piórka i zgodnie z impulsem
maczał je na przemian w atramentach: zielonym, niebieskim i czerwonym, i wokół inicjałów
zaczynał rysowa
ć
moje niesforne włosy, i tak jak krzak ró
ż
y, który obrasta altank
ę
, tak samo
Francin g
ę
st
ą
sieci
ą
i gał
ą
zkami krzywych linii moich włosów zdobił pocz
ą
tkowe litery imion i
nazwisk szynkarzy oraz restauratorów.
Kiedy pó
ź
niej zm
ę
czony wracał z biura i stał w drzwiach w cieniu, białe mankiety wskazywały, jak
cały miniony dzie
ń
go wyczerpał, mankiety te dotykały niemal jego kolan, w ci
ą
gu całego dnia
Francin brał na swoje barki tyle trosk i ci
ęż
arów,
ż
e wieczorem zawsze był o dziesi
ęć
centymetrów
ni
ż
szy, a mo
ż
e i o wi
ę
cej. A ja wiedziałam,
ż
e najwi
ę
ksz
ą
jego trosk
ą
jestem ja,
ż
e od czasu kiedy
zobaczył mnie po raz pierwszy,
ż
e od tego czasu nosi mnie na plecach w niewidzialnym, a jednak
bardzo konkretnym tornistrze, w tornistrze, który z dnia na dzie
ń
staje si
ę
coraz ci
ęż
szy. Tak wi
ę
c
co wieczór stali
ś
my pod opuszczan
ą
płon
ą
c
ą
lamp
ą
, zielony klosz był tak ogromny,
ż
e mie
ś
cili
ś
my
si
ę
pod nim oboje, był to
ż
yrandol niczym parasol, pod którym stali
ś
my w ulewie sycz
ą
cego
ś
wiatła
lampy naftowej, obejmowałam Francina jedn
ą
r
ę
k
ą
, a drug
ą
r
ę
k
ą
głaskałam go z tyłu po głowie, on
miał oczy zamkni
ę
te i oddychał gł
ę
boko; kiedy uspokoił si
ę
, obejmował mnie w pasie i wygl
ą
dało to
tak, jakby
ś
my chcieli rozpocz
ąć
jaki
ś
taniec towarzyski, jednak
ż
e to było co
ś
wi
ę
cej, to była
oczyszczaj
ą
ca k
ą
piel, podczas której Francin szeptał mi do ucha wszystko, co mu si
ę
w ci
ą
gu tego
dnia przytrafiło, a ja głaskałam go i ka
ż
dy ruch mojej r
ę
ki wygładzał jego zmarszczki, a potem on
dotykał moich rozpuszczonych włosów; za ka
ż
dym razem
ś
ci
ą
gałam ten porcelanowy
ż
yrandol
ni
ż
ej, na obwodzie
ż
yrandola wisiały g
ę
sto ró
ż
nokolorowe szklane rurki poł
ą
czone paciorkami,
chrz
ęś
ciły te wisiorki koło naszych uszu jak cekiny i ozdóbki wokół bioder tureckiej tancerki,
wydawało mi si
ę
niekiedy,
ż
e ta ogromna opuszczana lampa jest szklanym kapeluszem wci
ś
ni
ę
tym
nam obojgu a
ż
po uszy, kapeluszem obwieszonym mnóstwem przystrzy
ż
onych sopli...
Ostatni
ą
zmarszczk
ę
sp
ę
dziłam z twarzy Francina gdzie
ś
we włosy albo za uszy, a on otworzył
oczy, wyprostował si
ę
, mankiety miał znowu na wysoko
ś
ci bioder, spojrzał na mnie nieufnie, a kiedy
u
ś
miechn
ę
łam si
ę
i przytakn
ę
łam, on tak
ż
e si
ę
u
ś
miechn
ą
ł, po czym spu
ś
cił oczy i usiadł za stołem,
o
ś
mielił si
ę
i patrzył na mnie, a ja na niego i widziałam,
ż
e mam nad nim wielk
ą
władz
ę
, moje oczy
urzekaj
ą
go jak oczy pytona, kiedy wpatruje si
ę
w przera
ż
on
ą
zi
ę
b
ę
.
Dzi
ś
wieczorem na ciemnym podwórku zar
ż
ał ko
ń
, potem dobiegło jeszcze jedno r
ż
enie, a
nast
ę
pnie rozległ si
ę
t
ę
tent kopyt, brz
ę
czenie ła
ń
cuchów i podzwanianie sprz
ą
czek, Francin
podniósł si
ę
i nasłuchiwał, wzi
ę
łam lamp
ę
i wyszłam na korytarz, i otwarłam drzwi. W mroku na
dworze furman browarniany wołał: Hola, Ede, Kar
ę
, hola, do diabła! - ale gdzie tam, od strony stajni
p
ę
dziły belgijskie wałachy z latarni
ą
na przedpier
ś
niu; kiedy tak wracały zm
ę
czone, wyprz
ę
gni
ę
te z
wozu, w chom
ą
tach, z lejcami zawieszonymi na ozdobnych guzach tych chom
ą
t i w całej uprz
ęż
y
po całodziennym rozwo
ż
eniu piwa, kiedy ka
ż
dy s
ą
dził: te wykastrowane ogiery nie my
ś
l
ą
o niczym
innym, tylko o sianie i wiaderku młótu, i odrobince owsa, a wi
ę
c te dwa wałachy cztery razy do roku
ni st
ą
d, ni zow
ą
d przypominały sobie o swoich
ź
rebi
ę
cych latach, o swojej genialnej młodo
ś
ci,
pełnej nie rozwini
ę
tych jeszcze, ale mimo wszystko ju
ż
gruczołów, i buntowały si
ę
, podnosiły
niewielki rokosz, dawały sobie znak w zapadaj
ą
cym zmierzchu, kiedy wracały do stajni, a teraz
spłoszyły si
ę
, spłoszyły, tak mówi
ą
ludzie,
ż
e te byłe ogiery spłoszyły si
ę
, ale one si
ę
nie spłoszyły,
one nie zapomniały,
ż
e jeszcze ci
ą
gle i do ostatniej chwili mo
ż
na i
ść
nawet zwierz
ę
c
ą
drog
ą
wolno
ś
ci... przelatywały teraz obok słu
ż
bowych mieszka
ń
betonowym chodnikiem, kopyta ich
krzesały iskry i lampa na piersiach nar
ę
cznego wałacha trz
ę
sła si
ę
w
ś
ciekle i podrygiwała
o
ś
wietlaj
ą
c powiewaj
ą
ce sprz
ą
czki i urwane lejce, wychyliłam si
ę
i w delikatnym blasku lampy
naftowej przemkn
ę
ła ta belgijska para, spasione ogromne wałachy, Ede i Kar
ę
, które wa
ż
yły razem
dwadzie
ś
cia pi
ęć
cetnarów, wprawionych teraz w ruch, i ruch ten groził nieustannie upadkiem, a
upadek jednego konia oznaczał upadek drugiego, poł
ą
czone bowiem były ze sob
ą
pier
ś
cieniami i
skórzanymi lejcami, i sprz
ą
czkami, jednak
ż
e jakby w tym galopie nieustannie si
ę
ze sob
ą
porozumiewały, płoszyły si
ę
oba jednocze
ś
nie, zmieniaj
ą
c si
ę
na prowadzeniu nie wi
ę
cej ni
ż
o kilka
centymetrów... za nimi za
ś
biegł nieszcz
ę
sny furman z batem, furman dr
żą
cy z przera
ż
enia, bo
gdyby jeden z koni złamał nog
ę
, kierownictwo browaru potr
ą
całoby mu za to przez kilka lat... a
strata obu koni oznaczała jedno: płaci
ć
do ko
ń
ca
ż
ycia... — Hola, Ede i Kar
ę
! Hola, do diabła! —
jednak
ż
e zaprz
ę
g p
ę
dził ju
ż
naprzeciw wie-trzalni koło słodowni, teraz kopyta ich zmi
ę
kły w
błotnistej drodze obok komina i stodół, tak
ż
e i wałachy musiały zwolni
ć
, po czym koło stajni, na
kocich łbach, znów nabrały szybko
ś
ci, a na betonowym chodniku, z którego ka
ż
da ci
ą
gn
ą
ca si
ę
po
ziemi sprz
ą
czka, ka
ż
dy ła
ń
cuszek, ka
ż
da podkowa krzesała iskry, tutaj te dwa belgi rozp
ę
dziły si
ę
,
tak
ż
e to nie był ju
ż
bieg, ale powstrzymywany upadek, z nozdrzy buchały im kł
ę
by pary, oczy miały
wytrzeszczone i pełne przera
ż
enia, na zakr
ę
cie koło biura oba po
ś
lizn
ę
ły si
ę
na tym betonowym
chodniku jak w filmowej grotesce, ale oba jechały na tylnych podkowach, które krzesały iskry,
furman zamarł ze zgrozy. Francin podbiegi do drzwi, ale ja stałam oparta o futryn
ę
i modliłam si
ę
,
aby tym koniom nic si
ę
nie stało, bardzo dobrze wiedziałam,
ż
e ich sprawa jest tak
ż
e moj
ą
spraw
ą
,
lecz
Ede i Kar
ę
ju
ż
znowu biegły obok siebie i zgodnie kłusowały naprzeciw wietrzalni koło słodowni,
podkowy ich cichły w mi
ę
kkim błocie drogi koło stodół, i znów dały sobie znak, i run
ę
ły przed siebie
po raz trzeci, furman odskoczył i kiedy jeden z koni napi
ą
ł wodze, lampa poleciała łukiem i rozbiła
si
ę
o pralni
ę
, i ten trzask dodał belgom nowych sił, zar
ż
ały najpierw jeden po drugim, potem obydwa
jednocze
ś
nie pogalopowały po betonowym chodniku... patrzyłam na Francina, tak jakbym to była
ja, ja, która przemieniłam si
ę
w par
ę
belgijskich koni, to był ten mój buntowniczy charakter, raz na
miesi
ą
c poszale
ć
, mnie tak
ż
e ogarniało co kwartał pragnienie wolno
ś
ci, mnie, która wcale nie byłam
wykastrowana, ale wprost przeciwnie: zdrowa, niekiedy a
ż
nadto zdrowa... i Francin patrzył na
mnie, i wiedział,
ż
e ten spłoszony belgijski zaprz
ę
g, te jasne powiewaj
ą
ce grzywy i pot
ęż
ne ogony
ci
ą
gn
ą
ce si
ę
w powietrzu za kasztanowatymi ciałami,
ż
e to ja — nie ja, ale ten mój charakter, te
moje lec
ą
ce po
ś
ród ciemnej nocy spłoszone złote włosy, te moje powiewaj
ą
ce swobodnie
k
ę
dziory... i odepchn
ą
ł mnie, i teraz Francin stał z wyci
ą
gni
ę
tymi r
ę
koma w tunelu
ś
wiatła płyn
ą
cego
z korytarza, z wyci
ą
gni
ę
tymi ramionami ruszył naprzeciw koniom wołaj
ą
c: — Idudududu! Hola! — i
belgijskie wykastrowane ogiery zahamowały krzesz
ą
c kopytami iskry, Francin odskoczył i wzi
ą
ł
nar
ę
cznego za uzd
ę
,
ś
ci
ą
gn
ą
ł j
ą
, wbił w spieniony pysk zwierz
ę
cia, i ruch koni ucichł, sprz
ą
czki i
lejce, i szory uprz
ęż
y opadły na ziemi
ę
, przybiegł furman i wzi
ą
ł siodłowego konia za uzd
ę
...
— Panie kierowniku... — wymamrotał wo
ź
nica.
— Wytrze
ć
słom
ą
i oprowadzi
ć
po podwórzu... Ta para ma warto
ść
czterdziestu tysi
ę
cy, rozumie
pan, panie Marcinie? — powiedział Francin i wszedł w drzwi domu, tak jak wchodz
ą
ułani, u których
za Austrii słu
ż
ył, gdybym nie odskoczyła, powaliłby mnie, przeszedłby po mnie... z mroku słycha
ć
było pó
ź
niej uderzenie bata i bolesne r
ż
enie belgijskich koni, przekle
ń
stwa i odgłos uderze
ń
biczyskiem, a potem podskakiwanie koni w mroku i trzaskanie długiego bicza, który owijał si
ę
belgom wokół nóg i przecinał skór
ę
. - ,
Jednak
ż
e mój portret to równie
ż
cztery prosi
ę
ta, browarniane prosi
ę
ta, karmione młotem i
ziemniakami, a w lecie, kiedy dojrzewały buraki, chodziłam po na
ć
buraczan
ą
, na
ć
t
ę
siekałam,
polewałam zaczynem i starym piwem i prosi
ę
ta spały dwadzie
ś
cia godzin na dob
ę
i codziennie
przybywało im na wadze po całym kilogramie, te moje prosi
ą
tka słyszały mnie, jak id
ę
doi
ć
kozy, i
ju
ż
kwiczały z rado
ś
ci, bo nie wiedziały,
ż
e jedn
ą
par
ę
sprzedam na szynki, a druga para pójdzie
pod nó
ż
podczas domowego
ś
winiobicia. Kiedy szłam doi
ć
kozy, to prosi
ę
ta kwiczały z zachwytu,
bo wiedziały,
ż
e wszystko mleko, jakie nadoj
ę
, wlej
ę
im natychmiast do koryta. Pan Cicwa-rek tylko
popatrzył na prosi
ę
ta i od razu mówił, ile te prosi
ę
ta wa
żą
, i zawsze si
ę
zgadzało, potem t
ę
par
ę
prosi
ą
t brał na r
ę
ce i wrzucał do takiego półkoszka, rze
ź
nie -kiej bryczki, zaci
ą
gał nad nimi siatk
ę
i
powiadał:
— Broni
ą
si
ę
te stworzonka jak moja stara, kiedym jej za młodych lat chciał skra
ść
pierwszego
całusa.
— Papapaa, moje prosiaczki, b
ę
d
ą
z was pi
ę
kne szy-neczki — mówiłam prosi
ą
tkom na
po
ż
egnanie.
Jednak
ż
e prosi
ę
ta nie marzyły o takiej sławie, wiedziałam o tym, ale ka
ż
dy z nas musi kiedy
ś
umrze
ć
, a natura jest miłosierna, kiedy ju
ż
nic nie mo
ż
na zrobi
ć
, wszystko, co
ż
yje i co ma za chwil
ę
umrze
ć
, wszystko ogarnia przera
ż
enie, jakby zwierz
ą
tkom i ludziom spaliły si
ę
bezpieczniki, a
potem ju
ż
nic nie czuj
ą
i nic ich nie boli, ten strach przykr
ę
ca knoty lamp, tak
ż
e
ż
ycie ju
ż
tylko
ledwie migoce i ze zgrozy o niczym nie wie. Do rze
ź
ników nie miałam szcz
ęś
cia, ten pierwszy dodał
mi do kiszek w
ą
trobianych tyle imbiru,
ż
e mi z nich zrobił cukierki, ten drugi znowu
ż
pił od rana tyle,
ż
e jak uniósł pałk
ę
, aby ogłuszy
ć
prosi
ę
, to sam sobie przetr
ą
cił nog
ę
, stałam z przygotowanym
no
ż
em, niewiele brakowało, a ze zło
ś
ci zar
ż
n
ę
łabym tego rze
ź
nika, którego zreszt
ą
musiałam
jeszcze zawie
źć
bryczk
ą
do szpitala i szuka
ć
innego. Trzeci rze
ź
nik z kolei przyniósł swój
wynalazek, zamiast parzenia wymy
ś
lił opalanie szczeciny lamp
ą
spawalnicz
ą
, nie zup
ę
powinnam
była wyla
ć
do ust
ę
pu, ale tego rze
ź
nika, poniewa
ż
nie tylko szczecina pozostała, ale przede
wszystkim prosi
ę
cuchn
ę
ło benzyn
ą
, tak
ż
e zup
ę
musieli
ś
my wyla
ć
do kanału, bo nawet pozostałe
przy
ż
yciu prosi
ę
nie chciało jej je
ść
.
Pan Myclik to był rze
ź
nik, rze
ź
nik w sam raz na mój gust! Kazał sobie poda
ć
tart
ą
marmurkow
ą
babk
ę
i biał
ą
kaw
ę
, a rumu napił si
ę
dopiero wówczas, kiedy w
ą
trobianki były ju
ż
w kotle, rze
ź
nik,
który przyniósł ze sob
ą
wszystkie swoje przybory owini
ę
te w
ś
ciereczki, przyniósł te
ż
trzy fartuchy, jeden miał na sobie
podczas bicia, parzenia i patroszenia, drugi wkładał, kiedy wysypywał na stół podroby, a trzeci
dopiero wówczas, kiedy prawie wszystko było gotowe. Pan Myclik nauczył mnie tak
ż
e, abym kupiła
sobie jeden specjalny kocioł i tego kotła u
ż
ywała jedynie do gotowania w
ą
trobianek i krwawych
kiszek, i salcesonów, i podrobów, i do topienia sadła, bo co si
ę
w nim gotuje, tym garnek nasi
ą
ka, a
ś
winiobicie, łaskawa pani, to to samo, jak kiedy ksi
ą
dz odprawia msz
ę
ś
wi
ę
t
ą
, bo zawsze idzie o
krew i o mi
ę
so, czyli ciało.
Potem piekli
ś
my ciasto do bułczanek i krwawych kiszek, przywie
ź
li
ś
my bali
ę
i do pó
ź
nej nocy
gotowałam kasz
ę
i na talerze ponasypywałam odpowiedni
ą
ilo
ść
soli i pieprzu, i imbiru, i majeranku,
i tymianku, prosi
ą
tko nie dostało ju
ż
w południe je
ść
i zaczynało czu
ć
zapach rze
ź
-nickiego
fartucha, pozostałe zwierz
ę
ta tak
ż
e były smutne i ciche, ju
ż
teraz dr
ż
ały jak li
ś
cie osiki, inne drzewa
stoj
ą
spokojnie, burza jest gdzie
ś
w Karpatach albo w Alpach, ale li
ś
cie osiki dr
żą
i dygoc
ą
jak moje
prosi
ę
, które jutro zostanie zabite.
Prosi
ę
wyprowadzałam z chlewika zawsze ja. Nie lubiłam, gdy podwi
ą
zywało si
ę
prosi
ą
tku ryj
sznurem, po co sprawia
ć
mu ból, i kiedy wyprowadzałam rze
ź
nikowi prosi
ę
podst
ę
pem, drapałam je
w ryjek, potem w czoło, potem w grzbiet; pan Mycłik podszedł z tyłu z siekier
ą
, uniósł j
ą
w gór
ę
i
pot
ęż
nym ciosem powalił prosi
ę
, po czym na wszelki wypadek dorzucił jeszcze dwa, trzy mokre
ciosy w roztrzaskan
ą
czaszk
ę
prosi
ę
cia, podałam panu Myclikowi nó
ż
, a on ukl
ą
kł i wbił ostrze w
szyj
ę
, i chwil
ę
szukał czubkiem no
ż
a t
ę
tnicy, potem wytrysn
ę
ła struga krwi, a ja podstawiłam
garnek, nast
ę
pnie za
ś
jeszcze wielki rondel, ilekro
ć
zmieniałam naczynie, pan Myclik za ka
ż
dym
razem uprzejmie powstrzymywał dłoni
ą
płyn
ą
c
ą
krew, aby j
ą
znowu pu
ś
ci
ć
, a wtedy ju
ż
warz
ą
-
chwi
ą
bełtałam krew, aby nie krzepła, potem tak
ż
e drug
ą
r
ę
k
ą
, obiema r
ę
kami jednocze
ś
nie
mieszałam
ś
liczn
ą
dymi
ą
c
ą
krew, pan Myclik z pomocnikiem, panem Marcinem, furmanem, wło
ż
yli
prosi
ę
do balii i lali na nie wrz
ą
c
ą
wod
ę
z dzbanów, a ja musiałam zakasa
ć
r
ę
kawy i
rozcapierzonymi palcami miesza
ć
stygn
ą
c
ą
krew, zakrzepłe krwawe strz
ę
py rzucałam kurom, obie
r
ę
ce miałam a
ż
po łokcie zanurzone w stygn
ą
cej krwi, r
ę
ce mi słabły, poruszałam nimi, jakbym wraz
z prosi
ę
ciem wydawała ostatnie tchnienie, ostatnie kł
ę
by zakrzepłej krwi, a potem krew rzedła,
stygła; wyci
ą
gn
ę
łam r
ę
ce z garnków i rondli, a tymczasem oparzone, ogolone prosi
ę
wjechało z
wolna na haku pod belk
ę
otwartej drewutni.
Odci
ę
ta głowa prosi
ę
cia wraz z ryjkiem le
ż
ała na stole, dwie łopatki wła
ś
nie przyniosłam. I ju
ż
biegłam przez podwórze z włosami spi
ę
tymi pod chusteczk
ą
, aby nie straci
ć
ani chwili, bo pan
Myclik wyci
ą
gn
ą
ł kiszki i kazał pomocnikowi, by poszedł obróci
ć
je i umy
ć
, a sam — niczym
ś
lepy
Hanusz w wie
ż
owym zegarze — grzebał na pami
ęć
we wn
ę
trzno
ś
ciach prosi
ę
cia, co
ś
tu i ówdzie
po-nacinał i
ś
ledziona, w
ą
troba oraz
ż
oł
ą
dek oderwały si
ę
, a po nich równie
ż
płuca i serce.
Nastawiłam ceber i spłyn
ę
ły tam wszystkie te pi
ę
kne podroby, ta symfonia soczystych barw i
kształtów, nic mnie nie wprawiało w taki zachwyt jak jasnoczerwone wieprzowe płuca, wzd
ę
te
cudownie jak g
ą
bczasta guma, nic nie jest tak nami
ę
tne w kolorze jak ciemnobr
ą
zowa barwa
w
ą
troby przyozdobiona szmaragdem
ż
ółci, niczym chmury przed burz
ą
, niczym delikatne baranki —
tak wła
ś
nie ci
ą
gnie si
ę
wzdłu
ż
kiszek grudkowate sadło,
ż
ółte jak topi
ą
ca si
ę
ś
wieca, jak pszczeli
wosk. A ta krta
ń
zbudowana z niebieskich i ja-snoczerwonych pier
ś
cieni jak rura kolorowego
odkurzacza. A kiedy wysypali
ś
my te cuda na płyt
ę
stołu, pan Mycłik wzi
ą
ł nó
ż
, naostrzył o osełk
ę
,
po czym zacz
ą
ł obcina
ć
: tu kawałeczek jeszcze ciepłego mi
ę
ska, tam kawałeczek w
ą
troby, ówdzie
cał
ą
nereczk
ę
i pół
ś
ledziony, a ja nastawiłam wielki garnek z przysma
ż
on
ą
cebulk
ą
i wsun
ę
łam te
kawałeczki prosi
ę
cia do piekarnika, osoliwszy je przedtem starannie i przyprawiwszy pieprzem, tak
aby gulasz był gotów na południe.
Nabierałam sitem gotowane podroby wieprzowe, golonk
ę
, przepołowion
ą
głow
ę
, wysypywałam na
stół jeden kawałek mi
ę
sa za drugim, pan Myclik wybierał ko
ś
ci, a kiedy mi
ę
so troch
ę
przestygło,
brałam w palce kawałeczek ryjka i kawałeczek ogonka, zamiast chleba przegryzałam to prosi
ę
cym
uchem, potem do kuchni wpadał Francin, nigdy nie jadł, nie mógł tego wzi
ąć
do ust, stał wi
ę
c przy
piecu i przegryzał suchy chleb popijaj
ą
c kaw
ą
i patrzył na mnie, i wstydził si
ę
zamiast mnie, a ja
jadłam z apetytem i piłam piwo wprost z litrowej butelki, pan Myclik u
ś
miechał si
ę
; aby mnie nie
urazi
ć
, wzi
ą
ł kawałek mi
ę
sa, po namy
ś
le jednak odło
ż
ył je i napił si
ę
białej kawy przegryzaj
ą
c
marmurkow
ą
babk
ą
, po czym si
ę
gn
ą
ł po maszynk
ę
do krojenia mi
ę
sa i podkasał r
ę
kawy, wskutek
energicznych ruchów kawałki mi
ę
sa zacz
ę
ły traci
ć
swój kształt i funkcj
ę
i ci
ę
te półksi
ęż
ycami
ruchomych no
ż
y mi
ę
so przemieniało si
ę
z wolna w nadzienie, i pan Myclik nadstawiał dło
ń
, a ja
wkładałam mu w ni
ą
sparzone przyprawy, pan Myclik był jedynym rze
ź
nikiem, dla którego musiałam
przyprawy zalewa
ć
wrz
ą
c
ą
wod
ą
, bo — jak powiadał, a ja rozumiałam to bardzo konkretnie —
sprzyja to dokładniejszemu rozproszeniu i wzmaga nat
ęż
enie oraz intensywno
ść
zapachów, a
potem dodał rozmoczonej bułki i wszystko raz jeszcze przemieszał i mocnymi dło
ń
mi i palcami
wymiesił i wyrobił, po czym zgarn
ą
ł nadzienie z obu dłoni, nabrał troch
ę
, spróbował, patrzył w sufit i
był w tej chwili pi
ę
kny jak poeta, wpatrywał si
ę
w sufit z zachwytem i powtarzał sobie: pieprz, sól,
imbir, tymianek, bułka, czosnek, a kiedy odmówił ten rze
ź
nicki akt strzelisty i pocz
ę
stował mnie,
wzi
ę
łam na palec i wło
ż
yłam do ust, i smakowałam, patrzyłam tak
ż
e w sufit i z oczyma pełnymi
wieprzowego zachwytu rozpo
ś
cierałam i smakowałam na j
ę
zyku pawi ogon wszystkich tych
zapachów, a potem skin
ę
łam głow
ą
,
ż
e jako gospodyni aprobuj
ę
bukiet smakowy i nic ju
ż
nie stoi
na przeszkodzie, aby zacz
ąć
robi
ć
kiszki w
ą
trobiane. I pan Myclik brał poci
ę
te, na jednym ko
ń
cu
spi
ę
te drewnian
ą
szpilk
ą
jelitka, dwoma palcami prawej r
ę
ki rozszerzał otwór, a drug
ą
r
ę
k
ą
tylko
naciskał i z gar
ś
ci wyrastała mu pi
ę
kna w
ą
trobianeczka, któr
ą
brałam od niego i spinałam
drewienkiem, i tak pracowali
ś
my, a w miar
ę
jak ubywało nadzienia, rósł w poł
ą
czonych naczyniach
jelit stos kiszek w
ą
trobianych.
— Panie Marcinie, gdzie si
ę
pan znów podziewa? — wołał raz po raz pan Myclik, bo furman pan
Marcin za ka
ż
dym razem, chyba przez całe swoje
ż
ycie, jak tylko miał troszk
ę
czasu, stał w
drewutni, w komórce, za wozem, w korytarzu, wyci
ą
gał okr
ą
głe lusterko i wpatrywał si
ę
w nie, tak
bardzo si
ę
sobie podobał,
ż
e zawsze to, co widział w okr
ą
głym lusterku, wstrz
ą
sało nim, całymi
godzinami potrafił sta
ć
w chlewiku, zapominał pój
ść
do domu, bo wyrywał sobie p
ę
setk
ą
włoski z
nosa, wyskubywał kłaczki z brwi, a nawet farbował nie tylko włosy, ale przy-czerniał rz
ę
sy i
pudrował twarz. Mówiłam sobie,
ż
e przy nast
ę
pnym prosi
ę
ciu b
ę
dzie mi musiał Francin przysła
ć
z
browaru kogo innego do pomocy. — Panie Marcinie, gdzie
ż
pan, na miło
ść
bosk
ą
, znowu był?
Prosz
ę
kroi
ć
to sadło, b
ę
dziemy robi
ć
kaszanki i bułczanki, gdzie pan si
ę
podziewał?
Pan Myclik napełniał kaszaneczki, wypił ju
ż
drugi kieliszek rumu i ni st
ą
d, ni zow
ą
d wło
ż
ył r
ę
k
ę
w
krwawe nadzienie i zrobił mi palcem krwaw
ą
smug
ę
na policzku. I zacz
ą
ł si
ę
cichutko
ś
mia
ć
, oczko
błysn
ę
ło mu jak pier
ś
cionek, si
ę
gn
ę
łam do krwawego garnka, a kiedy chciałam przeci
ą
gn
ąć
r
ę
k
ą
po
policzku rze
ź
nika, uchylił si
ę
, ja za
ś
trafiłam dłoni
ą
w biał
ą
ś
cian
ę
, nim jednak zd
ąż
yłam j
ą
pobrudzi
ć
, pan Myclik zdołał zrobi
ć
mi drug
ą
smug
ę
, nie przestaj
ą
c przy tym spina
ć
jelit
drewnianymi szpilkami. Znowu wło
ż
yłam r
ę
k
ę
w krew i rzuciłam si
ę
za nim biegiem, pan Myclik
uchylił si
ę
kilka razy, jakby wykonywał figury sabaudzkiego ta
ń
ca, potem jednak udało mi si
ę
umaza
ć
mu twarz i dalej spinałam kaszaneczki, i
ś
miałam si
ę
, ilekro
ć
popatrzyłam na rze
ź
nika,
który
ś
miał si
ę
zdrowym gło
ś
nym
ś
miechem, nie był to tylko taki sobie
ś
miech, ale
ś
miech si
ę
gaj
ą
cy
niejako w poga
ń
skie czasy, kiedy ludzie wierzyli w moc krwi i
ś
liny, nie potrafiłam si
ę
powstrzyma
ć
,
raz jeszcze si
ę
gn
ę
łam do ka-szankowej krwi, by raz jeszcze umaza
ć
mu twarz, ale on znowu si
ę
uchylił, trafiłam w pró
ż
ni
ę
, a on — rechoc
ą
c gło
ś
no — zrobił mi jeszcze jedn
ą
smug
ę
, a przy tym
spinał kaszaneczki nadal, pan Marcin przyniósł skrzynk
ę
piwa z komory piwnej, a kiedy schylał si
ę
ostro
ż
nie, przejechałam mu po policzku dłoni
ą
pełn
ą
krwawego nadzienia, a furman pan Marcin
wyj
ą
ł z kieszeni okr
ą
głe lusterko, spojrzał na siebie i chyba spodobał si
ę
sobie bardziej ni
ż
kiedykolwiek przedtem, za
ś
miał si
ę
zdrowo i nabrał na trzy palce czerwonego nadzienia, rzuciłam
si
ę
biegiem do pokoju, pan Marcin biegł za mn
ą
, zacz
ę
łam krzycze
ć
zapominaj
ą
c,
ż
e za
ś
cian
ą
odbywa si
ę
posiedzenie rady nadzorczej browaru,
ż
e słycha
ć
wyra
ź
nie łoskot krzeseł i wołanie, ale
pan Marcin umazał mnie krwi
ą
i
ś
miał si
ę
, ta krew nas jako
ś
zbli
ż
yła,
ś
miałam si
ę
i ja, siadłam na
kanapie, trzymałam r
ę
ce przed sob
ą
jak lalka, aby nie pobrudzi
ć
obi
ć
, pan Marcin tak samo
wyci
ą
gał umazan
ą
r
ę
k
ę
, ale cała reszta jego ciała z wolna ulegała
ś
miechowi, zaczynała drga
ć
, a
gardło wybuchn
ę
ło radosnym, dławi
ą
cym i wywołuj
ą
cym ataki kaszlu rechotem, i przybiegł pan
Myclik, i pełn
ą
dłoni
ą
przejechał po twarzy pana Marcina, ziarnka kaszy błyszczały na niej jak perły,
a pan Marcin przestał si
ę
ś
mia
ć
, stał si
ę
powa
ż
ny, wydawało si
ę
,
ż
e zamierza rze
ź
nika uderzy
ć
, ale
wyj
ą
ł okr
ą
głe kieszonkowe lusterko, spojrzał w nie i wydał si
ę
sobie chyba tak pi
ę
kny jak jeszcze
nigdy w
ż
yciu, i roze
ś
miał si
ę
, otworzył
ś
luzy swojego gardła i ryczał ze
ś
miechu, pan Myclik za
ś
o
tercj
ę
ni
ż
ej zanosił si
ę
drobnym
ś
miechem, który przypominał jego z
ą
bki pod czarnym w
ą
sem, i tak
ryczeli
ś
my ze
ś
miechu, i nie wiedzieli
ś
my dlaczego, wystarczyło spojrzenie i wybuchali
ś
my
ś
miechem, od którego a
ż
brzuch bolał. I nagle otwarły si
ę
drzwi, i wbiegł Francin w długim czarnym
dwurz
ę
dowym surducie, krawat w kształcie li
ś
cia kapusty włoskiej przyciskał do piersi, a kiedy
zobaczył zakrwawione twarze i ten przera
ź
liwy
ś
miech, załamał r
ę
ce, ale ja nie wytrzymałam,
wzi
ę
łam na trzy palce krwawego nadzienia i przejechałam Francino-wi po twarzy, aby go — nawet
wbrew jego woli — roz
ś
mieszy
ć
, on jednak tak si
ę
przestraszył,
ż
e tak jak stał, wbiegł do sali
konferencyjnej, dwaj członkowie prezydium zemdleli my
ś
l
ą
c,
ż
e w browarze dokonano zbrodni, sam
prezes doktor Gruntorad przybiegł tylnym wej
ś
ciem do kuchni, rozejrzał si
ę
, a kiedy zobaczył ten
wielki
ś
miech na zakrwawionych twarzach, odetchn
ą
ł z ulg
ą
, usiadł, a ja maj
ą
c r
ę
ce całe w
nadzieniu zrobiłam panu doktorowi czerwon
ą
pr
ę
g
ę
na twarzy i tylko na chwil
ę
wszyscy ucichli
ś
my,
patrz
ą
c załzawionymi oczyma na pana doktora Gruntorada, który wstał, zacisn
ą
ł pi
ęś
ci i wysun
ą
ł
buldo
żą
szcz
ę
k
ę
... lecz nagle roze
ś
miał si
ę
, to była ta moc krwi, ta rzecz sakralna:
ż
eby si
ę
co
ś
złego nie stało, od niepami
ę
tnych czasów zapobiegano temu ma
żą
c si
ę
wieprzow
ą
krwi
ą
, pan
doktor si
ę
gn
ą
ł po nadzienie i rzucił si
ę
za mn
ą
,
ś
miej
ą
c si
ę
wbiegłam do pokoju, pan doktor min
ą
ł
si
ę
ze mn
ą
i oparł si
ę
r
ę
k
ą
na zasłanym łó
ż
ku, wszedł do kuchni, nabrał pełn
ą
gar
ść
i wrócił,
biegałam dookoła stołu, biały obrus pełen był odcisków moich dłoni, pan doktor co chwila zawadzał
krwi
ą
o ten obrus, zabiegł mi drog
ę
, a ja piszcz
ą
c wypadłam na korytarz, który ł
ą
czy nasze
mieszkanie z sal
ą
konferencyjn
ą
, sala była ju
ż
o
ś
wietlona i wpadłam w sam
ś
rodek obrad, złote
ż
yrandole, a pod nimi długi stół przykryty zielonym suknem, na którym le
ż
ały otwarte akta i
sprawozdania. Pan prezes Gruntorad wbiegł za mn
ą
, wszyscy członkowie rady nadzorczej my
ś
leli,
ż
e pan prezes chce mnie zabi
ć
,
ż
e ju
ż
usiłował mnie zabi
ć
, Francin siedział na krze
ś
le i krwaw
ą
r
ę
k
ą
tarł sobie czoło, a pan prezes w pogoni za mn
ą
obiegł kilka razy stół dokoła, pokrzykiwałam,
pot lał si
ę
z nas obojga, a
ż
w pewnej chwili po
ś
lizn
ę
łam si
ę
i upadłam, a pan doktor Gruntorad,
prezes miejskiego browaru z ograniczon
ą
odpowiedzialno
ś
ci
ą
, przejechał mi cał
ą
dłoni
ą
po twarzy i
usiadł, mankiety mu wisiały, a on zacz
ą
ł si
ę
ś
mia
ć
,
ś
miał si
ę
tak jak ja,
ś
miali
ś
my si
ę
, ale ten
ś
miech pot
ę
gował przera
ż
enie członków prezydium, bo wszyscy my
ś
leli,
ż
e zwariowali
ś
my.
— Je
ś
li si
ę
panowie nie obra
żą
, zapraszam wszystkich na
ś
winiobicie — powiedziałam. A pan
doktor Gruntorad dodał:
— Panie kierowniku, niech pan zarz
ą
dzi, aby z komory piwnej przyniesiono dziesi
ęć
skrzynek
butelkowego piwa. Co tam dziesi
ęć
, dwadzie
ś
cia skrzynek!
— Chod
ź
cie, panowie, bardzo prosz
ę
, ale gulasz na
ś
winiobiciu trzeba je
ść
ły
ż
eczk
ą
z gł
ę
bokiego
talerza pełnego a
ż
po brzegi. Za chwilk
ę
podamy w
ą
trobianki z chrzanem i kaszank
ę
oraz
bułczank
ę
. T
ę
dy prosz
ę
, panowie! — Ruchem krwawej r
ę
ki zapraszałam go
ś
ci tylnym wej
ś
ciem do
mieszkania.
Potem, pó
ź
no w nocy, członkowie rady nadzorczej zacz
ę
li si
ę
swoimi bryczkami rozje
ż
d
ż
a
ć
do
domów, wyprowadzałam ka
ż
dego z lamp
ą
w r
ę
ku, przed dom zaje
ż
d
ż
ały bryczki, zapalone
powozowe latarnie osadzone w błotnikach o
ś
wietlały matowo l
ś
ni
ą
ce zady koni, wszyscy
członkowie rady nadzorczej
ś
ciskali r
ę
k
ę
Francina i klepali go po ramieniu. Tej nocy spałam w
sypialni sama, przez otwarte okno płyn
ę
ło chłodne powietrze, na deskach pomi
ę
dzy krzesłami l
ś
niły
w
ą
trobianki i kaszanki, tu
ż
obok łó
ż
ka na dylach stygły rozmontowane cz
ęś
ci prosi
ę
cia,
rozparcelowane i pozbawione ko
ś
ci szynki, kotlety i pieczenie wieprzowe, łopatki i golonki, i nó
ż
ki,
wszystko uporz
ą
dkowane zgodnie z systemem pana Myclika. Kiedy poło
ż
yłam si
ę
do łó
ż
ka,
usłyszałam, jak Francin wstał i nalał sobie w kuchni letniej kawy, i przegryzał suchym chlebem;
uczta była wspaniała, wszyscy członkowie rady nadzorczej jedli, a
ż
im si
ę
uszy trz
ę
sły, tylko
Francin stał w kuchni i pił letni
ą
kaw
ę
, i przegryzał suchym chlebem, le
ż
ałam w łó
ż
ku i zanim
zasn
ę
łam, wyci
ą
gn
ę
łam r
ę
k
ę
i dotkn
ę
łam łopatki, potem obmacałam piecze
ń
i usypiałam z palcami
na dziewiczej pol
ę
dwicy, i
ś
niło mi si
ę
,
ż
e zjadłam całe prosi
ę
, nad ranem, kiedy si
ę
obudziłam,
poczułam takie pragnienie,
ż
e poszłam boso po „butelk
ę
piwa, zdj
ę
łam kapsel i piłam łapczywie,
potem zapaliłam lamp
ę
i trzymaj
ą
c j
ą
w palcach chodziłam od jednego kawałka prosi
ę
cia do
drugiego i nie wytrzymałam: zapaliłam prymus, odkroiłam z szynki dwa pi
ę
kne kotlety bez odrobiny
tłuszczu, stłukłam je, potem posoliłam, przyprawiłam pieprzem i sma
ż
yłam je na ma
ś
le przez osiem
minut, przez cały ten czas, który wydawał mi si
ę
wieczno
ś
ci
ą
, łykałam
ś
link
ę
, to lubiłam najbardziej:
niemal całe obie szynki zje
ść
pod postaci
ą
kotletów skropionych cytryn
ą
, w ko
ń
cu podlałam kotlety
wod
ą
, przykryłam pokrywk
ą
, spod której buchn
ę
ła gniewna para, i ju
ż
wyło
ż
yłam kotlety na talerz, i
zacz
ę
łam je
ż
arłocznie je
ść
, pok
ą
pałam sobie nocn
ą
koszul
ę
, tak jak zwykle plami
ę
sobie sokiem
czy sosem bluzeczk
ę
, bo jak ja jem, to nie jem, ale po
ż
eram... a kiedy zjadłam i wytarłam chlebem
talerz, zobaczyłam,
ż
e przez otwarte drzwi wpatruj
ą
si
ę
we mnie z mroku oczy Fran-cina, tylko te
jego pełne wymówki oczy,
ż
e znowu jem, tak jak przyzwoita kobieta je
ść
nie powinna, całe
szcz
ęś
cie,
ż
e si
ę
najadłam, ten wzrok odbierał mi zawsze apetyt, pochyliłam si
ę
nad lamp
ą
, ale
przypomniałam sobie,
ż
e sw
ą
d knota wsi
ą
kłby w mi
ę
so, wobec tego wyniosłam lamp
ę
na korytarz i
zgasiłam j
ą
mocnym dmuchni
ę
ciem. I weszłam do łó
ż
ka, i dotykaj
ą
c wieprzowej łopatki usypiałam, i
cieszyłam si
ę
my
ś
l
ą
,
ż
e kiedy rano si
ę
obudz
ę
, usma
żę
sobie znowu dwa kotlety.
Bodzio Czerwonka zawsze po
ś
wi
ę
cał moim włosom wiele uwagi. Mówił: te włosy to dziedzictwo
starych złotych czasów, takich włosów nigdy nie miałem pod swoim grzebieniem. Kiedy pan Bodzio
rozczesał te moje włosy, to jakby zapalił w zakładzie dwie pochodnie, w lustrach i w miskach, i we
flakonach płon
ą
ł po
ż
ar moich włosów i musiałam przyzna
ć
,
ż
e pan Bodzio ma racj
ę
. Nigdy moje
włosy nie wydawały mi si
ę
tak pi
ę
kne jak w zakładzie pana Bodzia, kiedy wypłukał je w wywarze z
rumianku, który sama przygotowałam i przywiozłam w ba
ń
ce na mleko. Dopóki moje włosy były
mokre, nic nie zapowiadało, co si
ę
zacznie z nimi dzia
ć
, kiedy przeschn
ą
; ledwie zaczynały schn
ąć
,
to jakby w tych kosmykach urodziło si
ę
tysi
ą
ce złotych pszczół, tysi
ą
ce
ś
wi
ę
toja
ń
skich robaczków,
jakby zatrzeszczało tysi
ą
ce bursztynowych kryształków. A kiedy pan Bodzio po raz pierwszy
przeczesywał grzebieniem moj
ą
grzyw
ę
, trzeszczało w niej i tryskały iskrami te włosy, i p
ę
czniały, i
rosły, i kipiały, tak
ż
e pan Bodzio musiał przykl
ę
kn
ąć
, jakby zgrzebłem czesał ogony dwóch
stoj
ą
cych obok siebie ogierów. I w jego zakładzie ja
ś
niało, cykli
ś
ci zeskakiwali z rowerów i
przykładali twarze do szyby wystawowej, aby przekona
ć
si
ę
i zrozumie
ć
, co przyci
ą
gn
ę
ło ich wzrok.
A sam pan Bodzio trwał w chmurze moich włosów; aby mu nie przeszkadzano, zamykał zawsze
swój zakład, co chwila w
ą
chał mnie, a kiedy ko
ń
czył czesanie, wzdychał słodko i dopiero potem
zwi
ą
zywał włosy według swojego gustu, któremu ufałam, raz fioletow
ą
, to znów zielon
ą
, a kiedy
indziej czerwon
ą
albo bł
ę
kitn
ą
wst
ąż
k
ą
, jakbym stanowiła cz
ą
stk
ę
liturgii katolickiej, jakby moje
włosy stanowiły cz
ą
stk
ę
ś
wi
ą
t ko
ś
cielnych. Potem otwierał zakład, przyprowadzał mój rower,
wieszał ba
ń
k
ę
na ramie i z galanteri
ą
pomagał mi usi
ąść
na siodełku. A kiedy nacisn
ę
łam ju
ż
na
pedały, pan Bodzio biegł kawałeczek ze mn
ą
i przytrzymywał mi włosy, aby nie wkr
ę
ciły si
ę
w
ła
ń
cuch albo w szprychy. Kiedy nabrałam ju
ż
odpowiedniej szybko
ś
ci, pan Bodzio rzucał w
powietrze tren mojej fryzury, tak jak rzuca si
ę
w niebo latawiec albo jak spada gwiazda, i zdyszany
wracał do zakładu. A ja jechałam i włosy powiewały za mn
ą
, słyszałam ich trzeszczenie, tak jak
kiedy
ś
ciska si
ę
w dłoni sól albo mnie jedwab, tak jak kiedy deszcz oddala si
ę
po blaszanym dachu,
tak jak kiedy sma
ż
y si
ę
wiede
ń
skie sznycle, tak wła
ś
nie powiewała ta pochodnia włosów; tak jak
kiedy o zmierzchu w noc
ś
wi
ę
toja
ń
sk
ą
chłopcy biegaj
ą
z zapalonymi smolnymi witkami albo jak
kiedy pali si
ę
czarownice, tak za mn
ą
snuł si
ę
dym moich włosów. I ludzie zatrzymywali si
ę
, a ja
wcale si
ę
nie dziwiłam,
ż
e nie mog
ą
oderwa
ć
oczu od tych powiewaj
ą
cych włosów, które niczym
reklama jechały im naprzeciw. A mnie to sprawiało przyjemno
ść
, bo widziałam,
ż
e mnie widz
ą
,
pusta ba
ń
ka po rumianku uderzała o kierownic
ę
, a grzebie
ń
przepływaj
ą
cego powietrza sczesywał
mi włosy do tyłu. Przeje
ż
d
ż
ałam przez plac, wszystkie spojrzenia zbiegały si
ę
na mojej
powiewaj
ą
cej fryzurze jak szprychy w kole roweru, na którym jechało naciskaj
ą
c na pedały moje
poruszaj
ą
ce sieja. Fran-cin widział mnie tak powiewaj
ą
c
ą
dwa razy i za ka
ż
dym razem widok tych
moich powiewaj
ą
cych włosów tak zapierał mu dech,
ż
e nawet si
ę
do mnie nie odzywał, nie był
zdolny zawoła
ć
na mnie, stał oszołomiony moim nieoczekiwanym pojawieniem si
ę
, opierał si
ę
o
mur i musiał chwil
ę
poczeka
ć
, nim znów udało mu si
ę
chwyci
ć
oddech, miałam wra
ż
enie,
ż
e
upadłby, gdybym si
ę
do niego odezwała, to była ta jego miło
ść
, zakochanie, które przyciskało go do
muru jak to osierocone dziecko Alesza w czytance szkolnej. A ja naciskałam pedały, kolana na
przemian uderzały o ba
ń
k
ę
, cykli
ś
ci, którzy jechali naprzeciwko mnie, zatrzymywali si
ę
, niektórzy
obracali rowery i p
ę
dzili za mn
ą
, wyprzedzali mnie, by obróciwszy rowery znów jecha
ć
mi
naprzeciw, i pozdrawiali moj
ą
bluzeczk
ę
i ba
ń
k
ę
, i te moje powiewaj
ą
ce włosy, i mnie cał
ą
, a ja
ż
yczliwie i ze zrozumieniem pozwalałam im na siebie patrze
ć
i
ż
ałowałam tylko,
ż
e nie jest mi dane
tak jecha
ć
sobie naprzeciw, aby równie
ż
nacieszy
ć
si
ę
tym, z czego byłam dumna i czego nie
musiałam si
ę
wstydzi
ć
. Przemierzyłam raz jeszcze plac, a potem jechałam główn
ą
ulic
ą
przed
„Grandem”, stał tam orion, a obok oriona Francin i w palcach trzymał
ś
wiec
ę
, stał tam z tym swoim
motocyklem i na pewno mnie widział, ale udawał,
ż
e mnie nie widzi, ten jego orion miał kłopoty z
zapalaniem i w ogóle, tak
ż
e Francin woził w przyczepie nie tylko wszystkie klucze i lewarki, i
ś
rubokr
ę
ty, ale tak
ż
e mał
ą
obrabiark
ę
o no
ż
nym nap
ę
dzie. A obok Francina stali dwaj członkowie
prezydium rady nadzorczej browaru z ograniczon
ą
odpowiedzialno
ś
ci
ą
, zanim postawiłam
trzewiczek na bruku, si
ę
gn
ę
łam za siebie, przerzuciłam włosy do przodu i poło
ż
yłam na kolanach.
— Jak si
ę
masz, Francinie? — powiedziałam.
Francin przedmuchał
ś
wiec
ę
, a gdy usłyszał mój głos,
ś
wieca wypadła mu z r
ą
k, na twarzy miał
dwie smugi: musiał dotkn
ąć
jej dło
ń
mi brudnymi od montowania.
— Całuj
ę
r
ą
czki... — Członkowie rady nadzorczej ukłonili si
ę
szarmancko.
— Dzie
ń
dobry panom, ładn
ą
dzi
ś
mamy pogod
ę
, nieprawda
ż
? — powiedziałam, a Francin
zaczerwienił si
ę
a
ż
po korzonki włosów. — Dok
ą
d ci si
ę
, Francinie, potoczyła ta
ś
wieca? —
spytałam.
I schyliłam si
ę
, Francin ukl
ę
kn
ą
ł i zacz
ą
ł szuka
ć
ś
wiecy pod przyczep
ą
, poło
ż
yłam chusteczk
ę
na
bruku, ukl
ę
kłam i włosy mi opadły, pan de Giorgi, mistrz kominiarski, uj
ą
ł delikatnie moje włosy i
przerzucił je sobie przez rami
ę
tak jak ko
ś
cielny ornat, Francin kl
ę
czał z wzrokiem utkwionym w
bł
ę
kitny cie
ń
pod przyczep
ą
, a ja zdawałam sobie spraw
ę
,
ż
e moja obecno
ść
wyprowadziła go z
równowagi, tak
ż
e szuka tylko dlatego, aby doj
ść
do siebie, podczas naszego
ś
lubu zdarzyło si
ę
to
samo, kiedy wkładał mi obr
ą
czk
ę
, palce tak mu dr
ż
ały,
ż
e obr
ą
czka wypadła z nich i gdzie
ś
si
ę
potoczyła, tak
ż
e najpierw Francin, a potem go
ś
cie weselni z pocz
ą
tku pochyleni, a potem na
czworakach jej szukali, nawet sam ksi
ą
dz na czworakach pełzał po ko
ś
ciele, a
ż
w ko
ń
cu ministrant
znalazł t
ę
obr
ą
czk
ę
pod ambon
ą
, okr
ą
gł
ą
obr
ą
czk
ę
, która potoczyła si
ę
w przeciwnym kierunku, a
nie tam, gdzie szukało jej na czworakach całe wesele. A ja si
ę
wtedy
ś
miałam, stałam i
ś
miałam
si
ę
...
— Tam co
ś
le
ż
y koło kanału — powiedział chłopiec tocz
ą
cy przed sob
ą
obr
ę
cz po głównej ulicy i
pobiegł dalej.
I rzeczywi
ś
cie koło kanału le
ż
ała
ś
wieca, Francin uj
ą
ł j
ą
w palce, a kiedy chciał j
ą
wkr
ę
ci
ć
w głowic
ę
silnika, r
ę
ce tak mu dr
ż
ały,
ż
e
ś
wieca szcz
ę
kała w gwintach. I otworzyły si
ę
drzwi „Grandu”, i
wyszedł pan Bernadek, mistrz kowalski, ten, co za jednym zamachem wypijał beczułk
ę
pilzne
ń
skiego, i przyniósł kufel piwa.
— Łaskawa pani, bez urazy, prosz
ę
si
ę
ode mnie napi
ć
!
— Pa
ń
skie zdrowie, mistrzu!
Zanurzyłam nosek w pianie, uniosłam r
ę
k
ę
jak do przysi
ę
gi i z przyjemno
ś
ci
ą
piłam ten słodko-
gorzki napój, a kiedy wypiłam do dna, otarłam wargi wskazuj
ą
cym palcem i powiedziałam:
— Piwo z naszego browaru jest równie dobre! Pan Bernadek ukłonił mi si
ę
.
— Jednak
ż
e piwo pilzne
ń
skie, łaskawa pani, ma identyczny kolor jak pani włosy... Prosz
ę
mi
pozwoli
ć
... — mistrz kowalski zacz
ą
ł mamrota
ć
— prosz
ę
mi pozwoli
ć
, abym na pani cze
ść
wrócił
do restauracji i nadal popijał te pani złote włosy...
Skłonił si
ę
raz jeszcze i oddalił si
ę
, studwudziestokilo-gramowa persona, a spodnie układały mu si
ę
z tyłu w ogromne fałdy, fałdy, jakie ma sło
ń
.
— Przyjdziesz na obiad, Francinie? — spytałam.
Dokr
ę
cał
ś
wiec
ę
w głowicy silnika, udawał skupienie. Skin
ę
łam głow
ą
panom członkom rady
nadzorczej, nacisn
ę
łam na pedały, odrzuciłam za siebie te swoje strugi pilzne
ń
skiego piwa i
nabieraj
ą
c szybko
ś
ci wyjechałam w
ą
sk
ą
uliczk
ą
na most, i krajobraz nad balustrad
ą
otworzył si
ę
przede mn
ą
jak parasol. Zapachniało rzek
ą
, a tam w gł
ę
bi wznosił si
ę
be
ż
owy browar ze sło-
downi
ą
, miejski browar spółki z ograniczon
ą
odpowiedzialno
ś
ci
ą
.
Na wieczku pudełka z ekspandorem widniał napis: „I ty b
ę
dziesz miał tak pi
ę
kne ciało, pot
ęż
ne
muskuły i straszliw
ą
sił
ę
!”.
I Francin co ranka
ć
wiczył mi
ęś
nie, które miał zreszt
ą
tak wspaniałe jak ów gladiator na wieczku
tego ekspan-dora, niemniej jednak Francin we własnych oczach wygl
ą
dal jak odarty ze skóry
króliczek. Postawiłam na płycie kuchennej garnek z ziemniakami, wzi
ę
łam pudełko, na którym
znajdowała si
ę
fotografia wspaniałego zawodnika, i przeczytałam na głos:
— „I ty b
ę
dziesz miał sił
ę
tygrysa, który jednym uderzeniem łapy zabija zwierz
ę
znacznie wi
ę
ksze
od siebie...”
Francin spojrzał na chodnik, ekspandor zwi
ą
dł mu w palcach i Francin natychmiast padł na
otoman
ę
jak podci
ę
ty.
— Pepi — powiedział.
— A wi
ę
c w ko
ń
cu zobacz
ę
twojego brata, w ko
ń
cu usłysz
ę
swojego szwagra, szwagierka...
Oparłam si
ę
o futryn
ę
okna — a tam na chodniku stał człowiek w owalnym kapelusiku na głowie, w
bryczesach w kratk
ę
wsuni
ę
tych w zielone tyrolskie skarpety, marszczył nos, a na plecach miał
wojskowy tornister.
— Stryjciu Józefku — zawołałam staj
ą
c na progu — prosz
ę
dalej!
— A kto pani jest? — spytał stryjaszek Pepi.
— No przecie
ż
pa
ń
ska szwagierka! Pi
ę
knie witam!
— O psiakrew, to ci dopiero mam szcz
ęś
cie,
ż
e mi si
ę
trafiła taka fajna szwagierka... Ale gdzie
Francin? — pytał stryj i pchał si
ę
do kuchni i do pokoju. — Aha, tutaj... Co si
ę
z tob
ą
dzieje?
Le
ż
ysz? A wi
ę
c, do licha, przyjechałem do was w odwiedziny... Nie zostan
ę
tu dłu
ż
ej ni
ż
dwa
tygodnie... — mówił stryj i głos jego dudnił i łopotał w powietrzu niczym sztandar, niósł si
ę
niczym
wojskowa komenda, a ka
ż
de jego słowo elektryzowało Francina, tak
ż
e podrygiwał i okr
ę
cał si
ę
kocem.
— Wszyscy ci
ę
pozdrawiaj
ą
, prócz Bochaleny, bo ta ju
ż
zd
ąż
yła umrze
ć
, jaki
ś
ż
artowni
ś
napchał jej
do polana prochu, a kiedy baba wło
ż
yła je do pieca, nast
ą
pił wybuch i jak bab
ę
grzmotn
ę
ło po
pysku, to tylko nó
ż
ki jej drgn
ę
ły i ju
ż
było po niej...
— Bochalena? — załamałam r
ę
ce. — To była pa
ń
ska siostra?
— Jaka tam siostra! To była chrzestna, to była baba, która przez cały dzie
ń
ż
arła jabłka i ciasto i
przez trzydzie
ś
ci lat mówiła: „Dzieci, ja wkrótce zemr
ę
, nic mi si
ę
nie chce robi
ć
, spałabym tylko i
spała...”. I ja tak
ż
e czuj
ę
si
ę
nie najlepiej... — powiedział stryj i rozwi
ą
zał sznury tornistra, i wysypał
na podłog
ę
szewskie przybory, a Francin, usłyszawszy ten łoskot, zakrył sobie twarz r
ę
koma i
j
ę
kn
ą
ł, jakby mu stryjaszek wsypywał te szewskie przybory do mózgu.
— Stryju Józefku — powiedziałam przysuwaj
ą
c brytfann
ę
— prosz
ę
si
ę
pocz
ę
stowa
ć
babeczk
ą
.
Stryjaszek Pepi zjadł dwie babeczki i o
ś
wiadczył:
— Jakie
ś
te babeczki kiepskie...
— No nie... — Padłam na kolana i załamałam r
ę
ce nad tymi kopytami i młoteczkami, i no
ż
ami, i
innymi szewskimi narz
ę
dziami.
— Ostro
ż
nie! — Stryj przestraszył si
ę
. — Niech mi pani tego tymi swoimi włosami nie pobrudzi!
Aha, Fran-cinie, ksi
ą
dz proboszcz Zborził tak nieszcz
ęś
liwie złamał sobie nog
ę
w biodrze,
ż
e
b
ę
dzie kalek
ą
a
ż
do
ś
mierci. Kum Zawiczak naprawiał dach na ko
ś
cielnej wie
ż
y i osun
ę
ła si
ę
pod
nim deska, i kum poleciał na dół, lecz uchwycił si
ę
wskazówki zegara i trzymał si
ę
obu r
ę
kami
wskazówki tego czasomierza, tylko
ż
e wskazówka nie ud
ź
wign
ę
ła ci
ęż
aru, z kwadransa na
dwunast
ą
ta wskazówka opadła na wpół do dwunastej i kumowi, kiedy tak gwałtownie si
ę
osun
ą
ł,
r
ę
ce ze
ś
lizn
ę
ły si
ę
z tej wskazówki i znów zacz
ą
ł spada
ć
na dół, ale tam rosn
ą
lipy i kum spadł w
koron
ę
jednej z tych lip, a ksi
ą
dz proboszcz Zbo-rził patrz
ą
c na to załamał r
ę
ce i widział, jak kum
Zawi-czak spada z konaru na konar, a w ko
ń
cu upadł na plecy, i ksi
ą
dz proboszcz Zborził
natychmiast pobiegł, aby mu zło
ż
y
ć
gratulacje, ale nie zauwa
ż
ył stopnia i upadł, i złamał sobie
nog
ę
, wobec czego stary Zawiczak musiał ksi
ę
dza proboszcza Zborziła załadowa
ć
na wóz, no i
powieziono go do pro
ś
ciejowskiego szpitala.
Wzi
ę
łam drewniane kopytko na damski pantofelek i pogłaskałam je.
— Jakie
ż
to pi
ę
kne rzeczy, prawda, Francinie? — powiedziałam, ale Francin j
ę
kn
ą
ł, jakbym mu
pokazała szczura albo
ż
ab
ę
.
... v, ^ ,, , ••,..;-.. .-.-N. , :
— Ano pi
ę
kne, i to jeszcze jak! — mówił stryj; wyci
ą
gn
ą
ł cwikier, zało
ż
ył go na nos, a ten cwikier nie
miał szkieł i Francin, zobaczywszy ten cwikier bez szkieł na nosie swojego brata, zaskomlił, niemal
zapłakał, obrócił si
ę
do
ś
ciany i rzucał si
ę
tak,
ż
e spr
ęż
yny kanapy j
ę
czały tak jak i Francin.
— A co słycha
ć
u kuma na Jeziorach? — spytałam.
Stryjek z pogard
ą
machn
ą
ł r
ę
k
ą
i uj
ą
wszy Francina za rami
ę
obrócił go ku sobie i wielkim głosem
opowiadał mu z zapałem:
— A wi
ę
c ten kum Metody na Jeziorach stał si
ę
jaki
ś
dziwny i nagle wyczytał w gazecie: „Nudzicie
si
ę
? Kupcie sobie szopa pracza!”. A
ż
e kum Metody nie miał dzieci, napisał do gazety, w której
ukazało si
ę
to ogłoszenie, i za tydzie
ń
dostarczono mu szopa pracza, w skrzyneczce. No i było z
nim sto pociech! Jak dziecko, z ka
ż
dym si
ę
przyja
ź
nił, ale miał jedn
ą
słabo
ść
, co zobaczył, to zaraz
wszystko prał. I tak kumowi wyprał budzik i trzy zegarki,
ż
e nikt ju
ż
ich nie naprawi. Kiedy indziej
znów wyprał wszystkie przyprawy. Innym razem, kiedy kum Metody rozebrał rower, ten szop pracz
chodził mu pra
ć
cz
ęś
ci do potoka, zjawiali si
ę
s
ą
siedzi i pytali: „Kumie Metodku, nie potrzebujecie
przypadkiem czego
ś
takiego? Znale
ź
li
ś
my to w potoku!”. A kiedy mu tak przynie
ś
li ju
ż
kilka cz
ęś
ci,
poszedł Metody zobaczy
ć
, co si
ę
tam dzieje: a to szop pracz porozci
ą
gał mu niemal cały rower.
Dobre te babeczki, nie ma co! A ten szop pracz chodził si
ę
załatwia
ć
tylko za szaf
ę
, tak
ż
e cały dom
ś
mierdział szczynami, w ko
ń
cu musieli wszystko przed tym szopem praczem zamyka
ć
, a nawet
rozmawia
ć
ze sob
ą
szeptem. Te babeczki naprawd
ę
s
ą
ś
wietne, szkoda,
ż
e nie czuj
ę
si
ę
najlepiej.
Ale szop pracz przyuwa
ż
ył, gdzie kład
ą
klucz, i otwierał sobie wszystko, co przed nim zamykali. Ale
najgorsze,
ż
e ten szop pracz nie spuszczał z nich wieczorem wzroku i jak kum Metody kum
ę
pocałował, to szop pracz pchał si
ę
i chciał tak
ż
e, no i musiał kum Metody chodzi
ć
z kum
ą
Ró
żą
na
randk
ę
do lasu jak za kawalerskich czasów, i jeszcze ci
ą
gle si
ę
ogl
ą
dali, czy szop pracz nie stoi za
nimi. Tak wi
ę
c si
ę
nie nudzili; pewnego razu wyjechali na dwa dni, a szop pracz tak si
ę
podczas
tych Zielonych
Ś
wi
ą
tek nudził,
ż
e rozebrał cały wielki piec kaflowy w pokoju i tak za
ś
winił meble i
po
ś
ciel, i bielizn
ę
w szafie,
ż
e kum Metody usiadł i napisał do „Morawskiej Orlicy” ogłoszenie:
„Nudzicie si
ę
? Kupcie sobie szopa pracza!”. I od tej pory nie cierpi ju
ż
na melancholi
ę
.
Stryjaszek Pepi opowiadał i jadł jedn
ą
babeczk
ę
za drug
ą
, teraz si
ę
gn
ą
ł do brytfanny, cał
ą
j
ą
obmacał, a kiedy nic nie znalazł, machn
ą
ł r
ę
k
ą
i powiedział:
— Jako
ś
nie bardzo si
ę
czuj
ę
...
— Jak Bochalena — podsun
ę
łam.
— Co te
ż
za bzdury pani plecie! — wrzasn
ą
ł stryjaszek Pepi. — Bochalena to ta baba, co opychała
si
ę
jabłkami, a raz miała widzenie...
— Od tych jabłek? — przerwałam mu w pół zdania.
— A gówno! Widzenie, no, baby miewaj
ą
widzenia, z ko
ś
cioła miała widzenie — zakrztusił si
ę
stryj
aszek Pepi —
ż
e nad naszym miasteczkiem leci w nocy ogromny ko
ń
, a temu koniowi płon
ę
ła
grzywa i ogon, i Bochalena powiedziała wtedy: „B
ę
dzie wojna!”, i ta wojna rzeczywi
ś
cie była, ale,
Francinie, w zeszłym roku nasze miasteczko prze
ż
yło nie lada wstrz
ą
s! Baby padały na kolana, ja
te
ż
to widziałem, nad placem i nad ko
ś
ciołem leciało w powietrzu Dzieci
ą
tko Jezus! Ale pó
ź
niej
wszystko si
ę
wyja
ś
niło: ten mały p
ę
drak Lolan pasł baranki, a jak odbywały si
ę
manewry lotnicze, to
aeroplany ci
ą
gn
ę
ły za sob
ą
taki worek i do niego strzelało si
ę
z karabinów maszynowych, no i
zapomnieli o linie i ta lina ci
ą
gn
ą
c si
ę
po ziemi zaczepiła o nog
ę
Lolana, to bardzo ładne dziecko, z
jasnymi włoskami, i jak ten aeroplan wzbił si
ę
w gór
ę
, poci
ą
gn
ą
ł za sob
ą
lin
ę
, a wraz z ni
ą
Lolana, i
nad naszym miasteczkiem leciał w powietrzu Lolan, a baby my
ś
lały,
ż
e to leci Dzieci
ą
tko Jezus, i
kiedy si
ę
ta lina zaczepiła o lipy koło ko
ś
cioła, to Dzieci
ą
tko zacz
ę
ło spada
ć
jak kum Zawiczak z
gał
ę
zi na gał
ąź
, i na ziemi
ę
spadł Lolan, i pyta: „Gdzie moje baranki?”. A baby kl
ę
kały, aby im
pobłogosławił...
Stryj opowiadał, a jego głos — d
ź
wi
ę
czny i radosny — dudnił jak grzmot w pokoju.
Francin ubierał si
ę
, teraz wło
ż
ył surdut redingote, r
ę
k
ą
przycisn
ą
ł krawat w kształcie li
ś
cia kapusty
włoskiej, poprawiłam mu kauczukowy kołnierzyk z zagi
ę
tymi ro
ż
kami, podniosłam wzrok i
popatrzyłam mu w oczy, i przesłałam pocałunek na czubku palca.
— Czterna
ś
cie dni? — szeptał. — Zobaczysz,
ż
e zostanie tu czterna
ś
cie lat, a mo
ż
e nawet do
ko
ń
ca
ż
ycia!
Widz
ą
c, jak bardzo jest nieszcz
ęś
liwy, wycisn
ę
łam na jego ustach ten swój pocałunek, a on
zawstydził si
ę
, spojrzał na mnie z wyrzutem,
ż
e przyzwoita kobieta tak si
ę
przy ludziach nie
zachowuje, cho
ć
by nawet tymi lud
ź
mi był tylko stryjaszek Pepi, i wy
ś
lizn
ą
ł si
ę
z moich ramion, i
przez tylne wej
ś
cie poszedł do biura, słyszałam przez
ś
cian
ę
, jak rozwarły si
ę
oszklone wahadłowe
drzwi, ach, ten Francin z t
ą
swoj
ą
„przyzwoit
ą
kobiet
ą
”, odk
ą
d za niego wyszłam, ci
ą
gle mi
tłumaczył i u
ś
ci
ś
lał poj
ę
cie przyzwoitej kobiety, malował mi obraz wzorowej kobiety, jak
ą
nigdy nie
byłam i nawet nie mogłam by
ć
, ogromnie lubiłam czere
ś
nie, kiedy jednak jadłam je po swojemu, tak
łapczywie i zachłannie, czerwienił si
ę
po korzonki włosów, a ja nie rozumiałam przyczyny jego
wzburzenia, dopiero sama spostrzegłam,
ż
e to czere
ś
nia w moich ustach jest powodem jego
zaniepokojenia, bo przyzwoita kobieta tak łapczywie czere
ś
ni nie je. Kiedy na jesieni czy
ś
ciłam
kolby kukurydziane, to znów patrzył na moj
ą
odzieraj
ą
c
ą
li
ś
cie dło
ń
i na te moje ogniki w oczach, i
znowu: przyzwoita kobieta tak nie czy
ś
ci kukurydzy, a je
ś
li ju
ż
, to nie z takim gło
ś
nym
ś
miechem i
płon
ą
cymi oczyma jak ja,
ż
e gdyby tak to zobaczył jaki
ś
obcy m
ęż
czyzna, to mógłby w tej
odzieranej moimi r
ę
koma kolbie dostrzec jaki
ś
przychylny znak dla swoich chuci.
Stryjaszek Pepi rozło
ż
ył na taborecie swoje szewskie skarby, potem zdj
ą
ł mi trzewiczek z nogi, a
kiedy wymienił wszystkie jego cz
ęś
ci, wło
ż
ył ponownie cwikier bez szkieł i powiedział uroczy
ś
cie:
— Poniewa
ż
jest pani dam
ą
niezwykle inteligentn
ą
, naprawi
ę
pani wszystkie podarte buciczki, bo ja
szyłem buty dla dworskiego dostawcy, który cieszył si
ę
wzgl
ę
dami nie tylko dworu cesarskiego, ale
przychylno
ś
ci
ą
całego
ś
wiata, bo wsz
ę
dzie buty rozwoził.
— Na rowerze... — podsun
ę
łam.
— A gówno! — rykn
ą
ł stryjaszek Pepi. — Czy
ż
taki dostawca dworski to jaki
ś
szczurołap lub
handlarz skór? Taki to ma statki i poci
ą
gi, gdyby takiego cesarz spotkał na rowerze...
— To i cesarz pan je
ź
dził na rowerze? — klasn
ę
łam w dłonie.
— Ze te
ż
chce si
ę
pani kłapa
ć
dziobem jak młoda sroka! — zacz
ą
ł krzycze
ć
stryjaszek. — Mówi
ę
,
ż
e gdyby cesarz spotkał takiego dostawc
ę
na rowerze, toby mu odebrał...
— Rower — doko
ń
czyłam.
— A gówno! Tytuł, a z szyldu orła! — Stryjaszek Pepi krztusił si
ę
i charczał, kiedy jednak spojrzał
na taboret, u
ś
miechn
ą
ł si
ę
uszcz
ęś
liwiony, wyci
ą
gn
ą
ł pudełeczko, otworzył je, pow
ą
chał, mnie
tak
ż
e dał pow
ą
cha
ć
i machn
ą
ł r
ę
k
ą
.
— Niech pani sobie pogratuluje, szwagierko, bo to jest szewska smółka, czyli klej obuwniczy —
wyja
ś
nił stryjaszek Pepi i poło
ż
ył otwarte pudełeczko na krze
ś
le.
A przez
ś
cian
ę
było słycha
ć
, jak w sali konferencyjnej przesuwaj
ą
krzesła, dobiegał stłumiony gwar
rozmów, szuranie podeszew, a potem krzesła ucichły i Francin rozpocz
ą
ł posiedzenie: cichym
głosem wygłaszał sprawozdanie z działalno
ś
ci browaru w ci
ą
gu ostatniego miesi
ą
ca.
— Stryjciu Józefku — odwa
ż
yłam si
ę
w ko
ń
cu — taki dworski dostawca to dostarczał tak
ż
e obuwie
do wielkich maj
ą
tków ziemskich, do dworów, prawda?
— A gówno! — rykn
ą
ł stryjaszek Pepi —
ż
e te
ż
bredzi pani jak małe dziecko! A có
ż
dworski
dostawca mo
ż
e mie
ć
wspólnego z krowami i zbo
ż
em? Taki dworski dostawca jest szalenie
nerwowy, stary Kafka był tak nerwowy,
ż
e kiedy jego córeczka raz po raz rozbijała sobie głow
ę
o
kanty mebli, to stary Kafka, dostawca dworski, wzi
ą
ł z pracowni cały kosz poduszek do watowania
ramion i tymi poduszeczkami wyło
ż
ył wszystkie kanty sprz
ę
tów, a
ż
e był bardzo nerwowy, to kiedy
ś
tak gwałtownie otworzył drzwi,
ż
e t
ę
swoj
ą
córeczk
ę
tymi drzwiami zamroczył, i Latał mu poradził,
aby tak
ą
jedn
ą
poduszeczk
ę
umie
ś
cił na czole swojej córeczki.
— Ten Latał, stryju Józefku, to był stryjeczny brat Francina? — spytałam.
— A gówno! — krzykn
ą
ł stryjaszek Pepi. — Latał to nauczyciel. W zeszłym roku wypadł z
pierwszego pi
ę
tra, gdy tłumaczył, co to jest czas równomiernie...
ż
e to jest tak: poci
ą
g jedzie, jedzie,
jedzie, jedzie, jedzie... i Latał poruszał obu r
ę
koma, i niczym poci
ą
g przesuwał si
ę
w stron
ę
otwartego okna, i wypadł z niego, a cała klasa rzuciła si
ę
rado
ś
nie do okna, na pewno pan
nauczyciel połamał sobie w tulipanach nogi, ale Latała ju
ż
tam nie było, obszedł dom naokoło przez
podwórze i po schodach wrócił na gór
ę
, i znów: poci
ą
g jedzie, jedzie, jedzie, jedzie... i znów wszedł
do klasy za plecami uczniów, którzy wychylali si
ę
z okna...
A z sali konferencyjnej słycha
ć
było przez
ś
cian
ę
głos prezesa, pana doktora Gruntorada:
— Panie kierowniku, a któ
ż
to tam tak nieludzko ryczy?
— Mój brat przyjechał w odwiedziny, prosz
ę
pana — wyja
ś
nił Francin.
— A wi
ę
c niech pan tam, panie kierowniku, pójdzie i poprosi szanownego brata, aby si
ę
miarkował!
Ten browar nale
ż
y do nas!
— Ten Latał miał za
ż
on
ę
Mercin
ę
, pa
ń
sk
ą
siostr
ę
cioteczn
ą
, prawda, stryjciu Józefku? —
powiedziałam czule.
— Sk
ą
d
ż
e znowu! Z Mercin
ą
o
ż
enił si
ę
kum Waniu-ra, ten kucharz, co je
ź
dził transbałka
ń
skim
ekspresem, mieszkał tu, w Czechach, gdzie
ś
w Mnisim Grodzisku, a
ż
e ten transbałka
ń
ski ekspres
przeje
ż
d
ż
ał przez Mnisie Grodzisko raz na tydzie
ń
, wobec tego Mercin
ą
o wpół do jedenastej rano
wypuszczała psa, pies szedł na dworzec, kum Waniura wychylał si
ę
z transbałka
ń
skiego ekspresu i
rzucał du
żą
paczk
ę
ko
ś
ci, i ten pies zabierał je do domu, ale w tym roku, jak Waniura rzucił te ko
ś
ci,
to ta paczka przewróciła zawiadowc
ę
stacji i Waniura musiał mu płaci
ć
za zanieczyszczenie
munduru! — krzyczał stryjaszek Pepi.
I znowu wzi
ą
ł mój trzewiczek i wło
ż
ył ten cwikier bez szkieł, i wykrzykiwał rado
ś
nie:
— No i co pani przyjdzie z tych głupstw? Ja pani jeszcze raz wszystko wyja
ś
ni
ę
, a potem dam pani
to do r
ą
k i sama pani spróbuje. A wi
ę
c to jest pariser sznyt, a to na bucie to wierzch albo gelenk czy
te
ż
przyszwa. To znowu jest podeszwa albo zelówka, a to koturn, czyli obcas. Niech pani pami
ę
ta,
szwagierko,
ż
e kto chce by
ć
mistrzem obuwniczym, czyli szewcem, musi mie
ć
kart
ę
rzemie
ś
lnicz
ą
,
a taka karta to tyle co matura albo doktorat. Dostawca dworski Weinlich...
— Ulrich? — Osłoniłam r
ę
k
ą
ucho.
— Weinlich! — ryczał stryjaszek. — Wein jak wino... A wi
ę
c pewien półgłówek spartaczył buty i
przyniósł je temu dworskiemu dostawcy Weinlichowi, a ten dostawca powiada: „Ale
ż
człowieku, pan
te buty sknocił! I co teraz z nimi zrobi
ć
?”. A ten półgłówek powiada: „To niech pan je sprzeda
ś
ydom!”. A
ż
e Weinlich sam był
ś
ydem, nie wytrzymał i wrzasn
ą
ł: „A czy
ś
ydzi to
ś
winie?”.
— Józefku — powiedziałam cichutko.
— A gówno! — zagrzmi
ą
} stryjaszek i podniósł si
ę
nade mn
ą
gro
ź
nie. — Ja tam wsz
ę
dzie
otrzymywałem same pochwały. A zreszt
ą
co tacy wielcy pa
ń
stwo maj
ą
si
ę
ze mn
ą
spoufala
ć
? Wi
ę
c
ż
adne mi tam Józefku! Szwagierko, jest pani głupia jak zdawany wieczorem egzamin!
I stryjaszek tak mocno waln
ą
ł si
ę
pi
ęś
ci
ą
w czoło,
ż
e cwikier poleciał pod szaf
ę
, ale spojrzenie na
mój buci-czek stryjka ostudziło, usiadł i wskazuj
ą
c paluszkiem nadal pouczał mnie gromko:
— A wi
ę
c to, jak ju
ż
powiedzieli
ś
my, jest obcas, czyli koturn, a na tym obcasie, czyli koturnie,
znajduje si
ę
flek, czyli... . . ...
Wzi
ę
łam w r
ę
k
ę
dług
ą
ż
elazn
ą
ły
ż
k
ę
, która była na ko
ń
cu szorstka jak j
ę
zyk wołu, i spytałam:
— Stryjciu Józefku, to jest tarnik, prawda?
— Co takiego? — rykn
ą
ł zraniony stryjaszek. — Tarnik to jest to, tarnik, czyli
ś
cieracz, a to, co pani
trzyma w r
ę
kach, to raszpla, czyli pilnik albo te
ż
...
Drzwi otwarły si
ę
nagle i stan
ą
ł w nich Francin, przyciskaj
ą
c dłoni
ą
krawat; rozło
ż
ył r
ę
ce i ukl
ę
kn
ą
ł,
pokłonił si
ę
w pas stryjkowi Józefowi, a potem mnie i powiedział:
— Ach, ułani, ułani, czego tak wrzeszczycie? Józku, czemu si
ę
tak wydzierasz? — I poło
ż
ył dło
ń
na
otwartym pudełeczku z klejem.
— To nie ja... — wyj
ą
kał stryjaszek Pepi.
— A wi
ę
c kto? Mo
ż
e... ja? — Francin wskazał obur
ą
cz siebie.
— Kto
ś
tu we mnie — powiedział stryjaszek Pepi w zakłopotaniu kr
ę
c
ą
c paluszkami młynka.
— Uspokójcie si
ę
... Odbywa si
ę
posiedzenie rady nadzorczej browaru, sam pan prezes posłał mnie
tu z t
ą
pro
ś
b
ą
... — Francin podniósł r
ę
k
ę
i wycofał si
ę
na korytarz.
A potem znów słycha
ć
było jego cichy głos, Francin podj
ą
ł w przerwanym miejscu sprawozdanie,
wyja
ś
niał teraz, w jaki sposób w przyszłym miesi
ą
cu zostan
ą
wyrównane pasywa miesi
ą
ca, który
wła
ś
nie upłyn
ą
ł. Przyniosłam garnczek smalcu i smarowałam stryj aszkowi Pepi kromk
ę
za kromk
ą
,
kiedy zamierzał si
ę
odezwa
ć
, podawałam mu nast
ę
pn
ą
pajdk
ę
, jednak
ż
e w sali konferencyjnej głos
Francina ucichł, rozległo si
ę
szuranie podeszew, potem okrzyki, zatrzeszczały nogi krzeseł
Thoneta, jakby wszyscy członkowie rady nadzorczej wstali, my
ś
lałam,
ż
e to ju
ż
koniec posiedzenia,
ale głos prezesa rady nadzorczej browaru, pana doktora Gruntorada, oznajmił:
— Ogłaszam dziesi
ę
ciominutow
ą
przerw
ę
w obradach.
I drzwi ł
ą
cz
ą
ce biuro z korytarzem otworzyły si
ę
gwałtownie, jakby kto
ś
w nie kopn
ą
ł, i do pokoju
wpadł Francin, r
ę
k
ę
przyciskał do krawata i krzyczał:
— Kto mi podło
ż
ył ten klej na krzesło? To straszne! Przylepiłem sobie tak mocno arkusz papieru,
ż
e
nie mogłem tej strony odwróci
ć
! Pan de Giorgi chciał mi pomóc i tak si
ę
upa
ć
kał klejem,
ż
e nie mógł
pó
ź
niej oderwa
ć
r
ą
k od zielonego sukna! Pan prezes tak sobie wysmarował cwikier,
ż
e przylepił mu
si
ę
do nosa! A ja, spójrzcie tylko, przylepiłem sobie palce do krawata! — Francin odsun
ą
ł r
ę
k
ę
i
gumka przytrzymuj
ą
ca krawat napi
ę
ła si
ę
.
— Przynios
ę
troch
ę
ciepłej wody — powiedziałam.
Ale Francin gwałtownie szarpn
ą
ł r
ę
k
ą
, gumka napr
ęż
yła si
ę
i zerwała, r
ę
ka z krawatem odskoczyła i
gumka smagn
ę
ła Francina po szyi, tak
ż
e j
ę
kn
ą
ł cicho jak mały chłopak:
— Au!
Stryjaszek Pepi wzi
ą
ł wieczko pudełka, podsun
ą
ł je Francinowi przed oczy i oznajmił z dum
ą
:
— To produkuje centrum
ś
wiata obuwniczego w Wiedniu, firma „Salamander”.
I stryjaszek przytrzymał sobie na nosie cwikier bez szkieł.
Co miesi
ą
c je
ź
dził Francin motocyklem do Pragi i za ka
ż
dym razem co
ś
mu si
ę
w drodze psuło, tak
ż
e musiał zatrzymywa
ć
si
ę
i naprawia
ć
. Jednak
ż
e zawsze wracał rozpromieniony, pi
ę
kny, i
musiałam ze szczegółami wysłucha
ć
wszystkiego, co musiał zrobi
ć
, aby nie nadaj
ą
cego si
ę
do
dalszej jazdy oriona przemieni
ć
na powrót w sprawny motocykl, który zawsze dociera do celu.
„Dociera do celu” to znaczy,
ż
e motocykl wracał do browaru, chocia
ż
czasami trzeba go było
przyprowadza
ć
. Ale Francin nigdy si
ę
nie skar
ż
ył, pchał czasami cały ten pojazd dziesi
ęć
,
pi
ę
tna
ś
cie, czasami tylko pi
ęć
kilometrów, a kiedy przyprowadził oriona ze Zwierzynka, wsi
oddalonej o trzy kilometry, cieszył si
ę
,
ż
e coraz z nim lepiej. Dzi
ś
Francin wrócił z Pragi ci
ą
gniony
krowim zaprz
ę
giem. Zapłaciwszy chłopu wbiegł do kuchni, a ja jak zwykle u
ś
ciskałam go, obj
ę
łam i
znów stan
ę
li
ś
my pod opuszczan
ą
lamp
ą
, a je
ś
liby kto
ś
patrzył na nas przez okno, na pewno bardzo
by si
ę
zdziwił. Ilekro
ć
Francin przyje
ż
d
ż
ał z Pragi, za ka
ż
dym razem powtarzał si
ę
taki rytuał:
Francin zamykał oczy, a ja si
ę
gałam mu do wewn
ę
trznej kieszeni, Francin jednak kr
ę
cił głow
ą
, wi
ę
c
si
ę
gałam do lewej kieszeni, Francin kr
ę
cił głow
ą
, a pó
ź
niej rozpinałam mu
ż
akiet i si
ę
gałam do
kieszonki kamizelki, i Francin znów kr
ę
cił głow
ą
, wi
ę
c w ko
ń
cu si
ę
gałam do kieszeni spodni i
Francin kiwał głow
ą
, i ci
ą
gle miał błogo zamkni
ę
te oczy, a ja zawsze z jakiego
ś
schowka w jego
ubraniu wyjmowałam male
ń
k
ą
paczuszk
ę
, któr
ą
powoli rozpako-wywałam udaj
ą
c zachwyt i rado
ść
,
znajdowałam pier
ś
cionek, kiedy indziej broszk
ę
, raz nawet zegarek na r
ę
k
ę
. Jednak
ż
e rytuał ten nie
był odwieczny, przedtem, kiedy Francin wracał z Pragi, dok
ą
d raz na miesi
ą
c je
ź
dził do Domu
Browarnika, to kiedy wchodził, zawsze czekał, a
ż
zapadnie zmrok, prosił mnie, abym zamkn
ę
ła
oczy, i ja zamykałam oczy, ledwie wszedł do kuchni, Francin prowadził mnie do pokoju, sadzał
przed lustrem i błagał, abym mu obiecała,
ż
e nie b
ę
d
ę
patrze
ć
, a kiedy mu to obiecałam, wkładał mi
pi
ę
kny kapelusz na głow
ę
i mówił: „Ju
ż
”!, a ja patrzyłam w lustro, brałam ten kapelusz w palce i
wkładałam go po swojemu, obracałam si
ę
i Francin zadawał mi pytanie:
— Kto ci to, Marychno, kupił?
— A ja odpowiadałam:
— Francin.
I całowałam go w r
ę
k
ę
, a on mnie głaskał; kiedy
ś
przyniósł co
ś
i wło
ż
ył mi na szyj
ę
, było to chłodne,
otworzyłam oczy, a w lustrze błyszczał naszyjnik z jabloneckiego szkła.
— Kto ci to kupił? — spytał mnie Francin. A ja pocałowałam go w r
ę
k
ę
i powiedziałam:
— Ty, Francinie. A on zapytał:
— Kto to jest Francin?
A ja odpowiedziałam:
— Mój m
ęż
ulek!
I tak co miesi
ą
c dostawałam od niego jaki
ś
prezent, Francin znał wszystkie wymiary mojego ciała,
znał je na pami
ęć
. Okr
ęż
nie wypytywał mnie zawsze, co bym chciała dosta
ć
. Ale ja mu nigdy nie
mówiłam tego wprost, zawsze napomykałam o czym
ś
, a Francin si
ę
domy
ś
lał i kiedy
ś
, kiedy po raz
pierwszy przyniósł mi pier
ś
cionek, stan
ą
ł pod t
ą
opuszczan
ą
zielon
ą
lamp
ą
i nauczył mnie po raz
pierwszy si
ę
ga
ć
do swoich kieszeni i kieszonek, a ja zawsze od razu zgadywałam, gdzie ten
upominek mo
ż
e by
ć
, ale zawsze si
ę
gałam tam dopiero na ko
ń
cu, aby Francinowi sprawi
ć
przyjemno
ść
.
Dzi
ś
, kiedy wrócił ci
ą
gniony krowim zaprz
ę
giem, poprosił, abym zamkn
ę
ła oczy. I co
ś
zaniósł do
pokoju. A potem zgasił w pokoju
ś
wiatło, uj
ą
ł mnie za r
ę
k
ę
i zaprowadził tam z zamkni
ę
tymi
oczyma, posadził na foteliku przed lustrem, potem podszedł do okien i zaci
ą
gn
ą
ł story, i słyszałam,
jak szcz
ę
kn
ę
ło wieko, my
ś
lałam,
ż
e kupił mi pudło na kapelusze, pó
ź
niej usłyszałam, jak wsun
ą
ł
wtyczk
ę
w kontakt, pomy
ś
lałam,
ż
e kupił mi jakiego
ś
robota, szybkowar czy te
ż
lamp
ę
kwarcow
ą
, a
w ko
ń
cu usłyszałam prychaj
ą
ce, z wolna nasilaj
ą
ce si
ę
dudnienie. Francin poło
ż
ył mi lekko r
ę
k
ę
na
ramieniu i powiedział:
— Ju
ż
! .
Otworzyłam oczy: to, co zobaczyłam, było cudowne. Francin stał niczym czarnoksi
ęż
nik, w palcach
trzymał rurk
ę
, w której
ś
wieciło si
ę
bladobł
ę
kitnie takie soczyste fioletowe
ś
wiatło, które o
ś
wietlało
r
ę
ce i twarz, i ubranie Francina, fioletowy stłumiony po
ż
ar w szklanej rurce, któr
ą
Francin zbli
ż
ył do
mojej r
ę
ki i moje rami
ę
stało si
ę
magnetyczne, czułam, jak z tego
ś
wiatła tryskaj
ą
fioletowe opiłki,
niematerialne iskierki, które wchodz
ą
we mnie i nasycaj
ą
mnie swoj
ą
woni
ą
, tak
ż
e pachn
ę
letni
ą
burz
ą
, i powietrze w pokoju pachniało, jak pachnie powietrze po uderzeniu piorunu, a Francin z
wolna uniósł t
ę
cudown
ą
rzecz i zbli
ż
ył j
ą
do swojej twarzy, i znów widziałam ten jego pi
ę
kny profil,
Francin stał tu uroczy
ś
cie jak Gunnar Tolnes, potem za
ś
t
ę
rurk
ę
skierował na otwart
ą
walizeczk
ę
, a
tam na czerwonym aksamicie, którym wybite było równie
ż
wieko, le
ż
ały uło
ż
one w wachlarz
rozmaite szczoteczki, rurki, dzwonki, wszystko było szklane i zamkni
ę
te, dziesi
ą
tki instrumentów ze
szkła, Francin wyci
ą
gn
ą
ł rurk
ę
i brał z tej walizeczki, i wkładał do bakelitowego uchwytu jeden
niezwykły przedmiot po drugim i za ka
ż
dym razem to szklane naczynie rozja
ś
niało si
ę
i wypełniało
fioletowym
ś
wiatłem, które tryskało i wnikało w ludzkie ciało, je
ś
li kto
ś
tego potrzebował. Francin
zmieniał i wypróbowywał wszystkie te elektrody wypełnione neonem i mówił cicho:
— Marychno, teraz stryjaszek Pepi mo
ż
e si
ę
wydziera
ć
, teraz mog
ą
mi robi
ć
przykro
ś
ci w
browarze, mo
ż
e mnie obra
ż
a
ć
, kto tylko zechce, tu... tu s
ą
lecznicze iskry, które przemieniaj
ą
si
ę
w
zdrowie, wysoka cz
ę
stotliwo
ść
, która daje now
ą
rado
ść
istnienia, now
ą
odwag
ę
ż
ycia... Marychno,
to tak
ż
e dla ciebie, dla twoich nerwów, dla. twojego zdrowia, ta oto katoda leczy uszy, tamta znów
masuje serce, pomy
ś
l tylko, fosforyzuj
ą
ce iskrzenie, które uszlachetnia ci serce! A ta z kolei jest
przeciwko histerii i epilepsji, ten fiołkowy ozon stłumi w tobie pragnienie robienia publicznie rzeczy,
o których przyzwoity człowiek mo
ż
e tylko my
ś
le
ć
lub robi
ć
je w domu, a kolejne elektrody s
ą
przeciwko j
ę
czmieniom i plamom w
ą
trobowym, naderwanym mi
ęś
niom, przeciwko migrenie,
pi
ę
tnasta zapobiega przekrwieniu mózgu i halucynacjom... — Francin mówił cicho, a przede mn
ą
rozwijały si
ę
coraz to inne wypełnione neonem kształty, bardziej ni
ż
instrumenty lecznicze
przypominały te elektrody olbrzymie słupki czy te
ż
pr
ę
ciki albo kwiaty orchidei, słuchałam go i po
raz pierwszy byłam tak zdumiona,
ż
e nie potrafiłam wydoby
ć
z siebie słowa, chocia
ż
elektrody
przeciwko histerii i epilepsji kryły w sobie aluzj
ę
do mojego stanu, nie miałam powodu broni
ć
si
ę
, tak
mnie to fioletowe pi
ę
kno oszołomiło. Francin wzi
ą
ł elektrod
ę
w kształcie słuchawki, zbli
ż
ył j
ą
do
mojego czoła, patrzyłam na swoje odbicie w lustrze... Ach, co to był za widok! Wygl
ą
dałam jak
pi
ę
kna rusałka, jak te panny na secesyjnych obrazach, fioletowa, z włosami rozja
ś
nionymi
wieczorn
ą
gwiazd
ą
! Pró
ż
niowe rurki z fioletow
ą
burz
ą
zorzy polarnej! A Francin pochylił si
ę
znowu
nad walizeczk
ą
i umie
ś
cił w bakelitowym uchwycie neonowy grzebie
ń
, ten neonowy grzebie
ń
błyszczał niczym reklama nad jakim
ś
sklepem galanteryjnym we Wiedniu albo w Pary
ż
u, a Francin
zbli
ż
ył si
ę
do mnie, wsun
ą
ł mi ten tryskaj
ą
cy iskrami grzebie
ń
we włosy, patrzyłam na swoje odbicie
w lustrze i wiedziałam,
ż
e niczego wi
ę
cej nie mog
ę
ju
ż
sobie
ż
yczy
ć
prócz tego, by zawsze czesano
tym grzebieniem moje włosy. A Francin z wolna, jakby o tym wiedział, przeczesywał tym
ś
wiec
ą
cym
grzebieniem moje rozwichrzone włosy, si
ę
gaj
ą
ce a
ż
do ziemi, i znowu je unosił, i znowu
przeczesywał grzebieniem o wysokiej cz
ę
stotliwo
ś
ci, zacz
ę
łam cała dr
ż
e
ć
, musiałam obj
ąć
si
ę
ramionami, Francin oddychał cicho, nie mógł si
ę
powstrzyma
ć
, aby za ka
ż
dym razem nie zanurzy
ć
całej twarzy w moich włosach, którym ta chłodna fiołkowa burza robiła tak dobrze,
ż
e kiedy grzebie
ń
powracał, koniuszki włosów unosiły si
ę
, i znów ten przedzieraj
ą
cy si
ę
w dół poprzez moje włosy
fioletowy grzebie
ń
, to niebie
ś
ciutkie czółenko płyn
ą
ce przez porohy, przez wodospad moich
włosów, ten fioletowym szpikiem wypełniony, wydr
ąż
ony grzebie
ń
ze szkła!
— Marychno... — szeptał Francin i usiadłszy za mn
ą
znowu przeci
ą
gał grzebie
ń
przez moje
naładowane elektryczno
ś
ci
ą
włosy. — Mary, b
ę
dziemy to robi
ć
codziennie, kupiłem ci to, aby
niebieskim kolorem złagodzi
ć
wszystkie wydarzenia, uspokoi
ć
twoje nerwy, dla mnie za
ś
b
ę
d
ą
elektrody o barwie czerwonej, które przyspieszaj
ą
obieg krwi i przydaj
ą
energii organizmowi... —
mówił cichutko Francin, a z komórki za kuchni
ą
rozlegały si
ę
uderzenia młotka i nasilał si
ę
wzburzony i coraz bardziej gniewny głos, stryjaszek Pepi, który przyjechał na dwa tygodnie, był ju
ż
u nas cały miesi
ą
c, i Francin, kiedy go tak głaskałam pod lamp
ą
i czułym ruchem r
ę
ki uwalniałam
od strachu, powiedział,
ż
e ogarnia go przera
ż
enie na my
ś
l,
ż
e Pepi zostanie u nas dwadzie
ś
cia lat,
a mo
ż
e nawet do ko
ń
ca
ż
ycia. A stryjaszek Pepi naprawiał nam trzewiki i buty w komórce, gdzie
równie
ż
sypiał, ale to nie były buty, to było co
ś
ż
ywego, z czym si
ę
stryjaszek Pepi zmagał, kładł na
łopatki, przeklinał całymi dniami, tak
ż
e dochodziły mnie przekle
ń
stwa, jakich nigdy przedtem nie
słyszałam, a poza tym co pół godziny stryjaszek brał but, który naprawiał, a kiedy go ju
ż
skl
ą
ł, ciskał
nim, odrzucał, siadał na taborecie i d
ą
sał si
ę
, a jak mu zło
ść
przeszła, obracał si
ę
powoli, spogl
ą
dał
na but, prosił go o wybaczenie i podnosił, głaskał i zaczynał go znowu łata
ć
,
ś
ci
ą
ga
ć
dratwa, a
ż
e
miał jako
ś
niezr
ę
czne palce, raz po raz wrzeszczał tak,
ż
e przybiegałam my
ś
l
ą
c,
ż
e wbił sobie
szewski nó
ż
w piersi, a w istocie szło tylko o to,
ż
e dratwa nie dała si
ę
przeci
ą
gn
ąć
przez podeszw
ę
i cały but groził — no i robił to —
ż
e wystrzeli jak skr
ę
cona spr
ęż
yna, kiedy wyskoczy z gramofonu,
a wi
ę
c ten but wy
ś
lizgiwał si
ę
jak mydło z dłoni, podskakiwał a
ż
na szaf
ę
i pod sufit, jakby miał w
sobie jaki
ś
motorek, a kiedy wylatywał stryjaszkowi z r
ę
ki, stryjaszek rzucał si
ę
po niego jak
bramkarz rzuca si
ę
robinsonad
ą
po piłk
ę
... A teraz stryjaszek krzyczał:
— Psiakrew, cholera!
Francin odło
ż
ył neonowy grzebie
ń
na miejsce, przykrył instrumenty w walizeczce aksamitn
ą
kapk
ą
,
spojrzał w kierunku krzycz
ą
cego stryjka i powiedział:
— Te pr
ą
dy fulguracyjne od razu dodały mi siły.
I poło
ż
ył walizeczk
ę
na szafie.
Poci
ą
gn
ę
łam za gałk
ę
i stora poleciała w gór
ę
, a porcelanowa gałka uderzyła mnie leciutko w z
ę
by,
za sadem owocowym widziałam be
ż
owy gmach słodowni, jaki
ś
mielcarz szedł po schodach na
pierwsze pi
ę
tro z p
ę
kat
ą
lamp
ą
w r
ę
ku, po chwili znikn
ą
ł i znów ta lampa pojawila si
ę
o pi
ę
tro wy
ż
ej,
jakby sama szła przez wieczorny browar, samotna lampa wspinaj
ą
ca si
ę
po schodach w gór
ę
, a
potem lampa znikn
ę
ła, ale pojawiła si
ę
znowu i przesuwała si
ę
od okienka do okienka krytego
mostku ł
ą
cz
ą
cego słodowni
ę
z zacierni
ą
. Któ
ż
to tam szedł tak, gdzie oczy ponios
ą
, któ
ż
to niósł
lamp
ę
tylko dlatego, aby lampa sama poruszała si
ę
po słodowni i browarze? I stałam przy oknie, i
niczym my
ś
liwy czekałam na rogacza, który musiał mi wyj
ść
na polan
ę
... i to moje przeczucie
przej
ę
ło mnie dreszczem. A teraz ta lampa pojawiła si
ę
a
ż
w chłodni, dok
ą
d nikt o tej porze nie
chodzi, tam gdzie znajduje si
ę
kad
ź
ogromna jak lodowisko do gry w hokeja, kad
ź
, w której stygnie
war piwa, brzeczka... a teraz lampa kroczy tam, lampa, która jakby wiedziała,
ż
e na ni
ą
patrz
ę
,
lampa niesiona tylko dla mnie, dziesi
ęć
ogromnych czterometrowych okien chłodni zakrywaj
ą
ż
aluzje, uchylone tylko na w
ą
sk
ą
szpark
ę
, tak jak okiennice we Włoszech i Hiszpanii, i ta lampa
kroczy nieustannie, przerywana tymi setkami
ż
aluzji, poci
ę
ty na paski ruch zapalonej lampy, która
zatrzymała si
ę
teraz, widziałam, jak okno z tymi
ż
aluzjami otworzyło si
ę
i kto
ś
z lamp
ą
wyszedł na
dach lodowni, gdzie znajduje si
ę
góra lodu wysoko
ś
ci czterech pi
ę
ter, tysi
ą
c dwie
ś
cie fur
zamarzni
ę
tej rzeki, lodowego stropu, który fura za fur
ą
wyci
ą
g sypie z góry do lodowni, lodownia ta
chroniona jest od ciepła półmetrow
ą
warstw
ą
piasku i kamieni rzecznych, a na niej od wiosny do
jesieni kwitn
ą
rojniki, setki tysi
ę
cy rojników w
ś
ród zielonych poduszek mchu... a teraz stoi tam
p
ę
kata lampa, któr
ą
zaniósł tam jaki
ś
robotnik z browaru, jaki
ś
mielcarz... otworzyłam okno i
usłyszałam z góry przyjemny m
ę
ski głos, tak jakby to ta zapalona lampa
ś
piewała:
Ju
ż
odeszła ta miło
ść
,
cho
ć
jej wiele nie było,
odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast
ę
pne te
ż
min
ą
,
i co pó
ź
niej, co pó
ź
niej ci
ę
czeka?
Nie zostanie nic po niej,
zniknie w gł
ę
bokiej toni
pod Nymburkiem...
A z sypialni rozległ si
ę
krzyk Francina: — Na miło
ść
bosk
ą
, Józku, nie mógłby
ś
przesta
ć
? Powoli
wyszłam z pokoju, dzi
ś
nie patrzyłam nawet, jak pr
ą
d elektryczny z wolna ga
ś
nie, tak jak ta miło
ść
,
co uton
ę
ła w gł
ę
bokiej toni... Francin zapalił ju
ż
lampy, wyszłam na korytarz, a tam na zydelku
siedział Francin, obie r
ę
ce przyciskał do piersi i zaklinał stryjaszka,
ż
eby dał wszystkiemu spokój i
skoro ju
ż
tu jest, to niech sobie czyta, chodzi do ko
ś
cioła, do kina, ale niech w domu b
ę
dzie cisza i
spokój... Francin chciał wsta
ć
, lecz jako
ś
mu si
ę
to nie udawało, spróbował jeszcze raz, ale
zro
ś
ni
ę
ty był ze stołkiem, przysłoniłam sobie dłoni
ą
usta, bardzo si
ę
przestraszyłam, bo wiedziałam,
ż
e Francin usiadł na pudełeczku z szewskim klejem, stryjaszek Pepi był skruszony, tak ch
ę
tnie by
bratu naprawił buty, tyle o tym opowiadał, poniewa
ż
ze wszystkiego, co kochał na
ś
wiecie,
najbardziej kochał brata, Francin chciał wsta
ć
na sił
ę
, ale nie mógł si
ę
oderwa
ć
i pochylił si
ę
, i
upadł, le
ż
ał na podłodze, a stołek wraz z nim, ukl
ę
kłam, usiłowałam Francina oderwa
ć
, ale szewska
smółka, czyli klej, przylepiła Francina tak mocno,
ż
e wygl
ą
dał jak zwalony pomnik siedz
ą
cego
Chrystusa, stryjaszek Pepi ci
ą
gn
ą
ł Francina za ramiona, spróbowałam poło
ż
y
ć
si
ę
za Francinem i
ci
ą
gn
ąć
w przeciwnym kierunku za stołek, ale wydawało si
ę
,
ż
e ja swojego m
ęż
a, a Pepi swojego
brata racz
ę
] rozerwiemy na pół, ni
ż
wydostaniemy z tarapatów, wstałam i moje włosy co
ś
podniosły,
uj
ę
łam je w palce, poło
ż
yłam na kolanach i zobaczyłam,
ż
e moje włosy przylepiły si
ę
do drugiego
pudełeczka z szewsk
ą
smółk
ą
, czyli klejem, wzi
ę
łam no
ż
yczki i odci
ę
łam pudełeczko wraz z
ko
ń
cami włosów, i to pudełeczko zapl
ą
tane w nitki moich włosów le
ż
ało teraz niczym sycylijska
bulla. Francin zobaczywszy, co si
ę
stało z moimi włosami, wspi
ą
ł si
ę
jak ko
ń
, wspaniały d
ź
wi
ę
k
dr
ą
cej si
ę
tkaniny rozległ si
ę
w komórce i Francin uwolnił si
ę
, i stał znów pi
ę
kny, z oczyma
tryskaj
ą
cymi zdrowym,
ś
wi
ę
tym oburzeniem, brał po kolei kopyta i pudełeczka, i paczuszki kołków,
a stryjaszek Pepi, my
ś
lałam,
ż
e ten widok powinien mu rani
ć
serce, ale Pepi z zapałem podawał
bratu wszystko, co mogło si
ę
pali
ć
, i Francin z coraz wi
ę
ksz
ą
ulg
ą
rzucał to pod kuchni
ę
. Szewski
klej zaj
ą
ł si
ę
tak gwałtownie,
ż
e płomie
ń
uniósł fajerki, rury wsysały ten płomie
ń
a
ż
do komina, ten
niemal dwumetrowy płomie
ń
, długi jak moje włosy.
Stryjaszek Pepi najbardziej lubił siadywa
ć
za stodoł
ą
, osłoni
ę
ty z jednej strony przez sad owocowy,
z drugiej za
ś
— komin, pod którym le
ż
ały uło
ż
one równiutko klepki d
ę
bowe wszystkich wymiarów,
klepki, z których w stolarni robiono beczki, wedle potrzeby: małe, czyli „szczeni
ę
ta”,
dwudziestopi
ę
ciolitrowe, pi
ęć
dziesi
ę
cioli-trowe i hektolitrowe oraz dwuhektolitrowe, czyli podwójne,
a tak
ż
e ogromne pi
ęć
dziesi
ę
ciohektolitrowe i stuhektolitrowe beczki, w których w komorach i w
piwnicach przechowywano całe wary piwa, beczki, w których piwo dojrzewało na piwo zwyczajne
albo wy-stałe. Stryjaszek Pepi, kiedy ju
ż
nie mógł szewcowa
ć
, tu wła
ś
nie znalazł kij i chodził z nim
wzdłu
ż
stodół, i
ć
wiczył parademarsze, czyli marsze defiladowe, i szermierk
ę
na bagnety. Francin
prosił mnie,
ż
ebym dopilnowała, aby nie krzyczał nad miar
ę
.
— To dobrze, szwagierko,
ż
e pani tu jest — powiedział Pepi. — Ten Francin ma słabe nerwy, przy
tej niedomodze w my
ś
l dziełka pana Batisty powinien my
ć
sobie przyrodzenie ciepł
ą
wod
ą
albo
za
ż
ywa
ć
ruchu na
ś
wie
ż
ym powietrzu. Ale skoro ju
ż
pani tu jest, to b
ę
dziemy
ć
wiczy
ć
szkoł
ę
, czyli
szulbildunk, bo ja tam miałem same celuj
ą
ce i wyró
ż
nienia oraz pochwały, nie tak jak pewien
głupek, Hanak, który podczas przegl
ą
du wyszedł z szeregu i powiedział pułkownikowi von
Wuchererowi: „Tu macie, gospodarzu, te wasze łatki i szmatki, bo ja se id
ę
do domu, ja
ż
ołnierzem
nie b
ę
d
ę
...”, a pułkownik ryczał na podoficerów: „Co za choler
ę
tu macie?”.
— Józefka — powiedziałam.
— A gówno! — rykn
ą
ł Stryjaszek Pepi. — Mnie stawiano wszystkim za wzór. A zreszt
ą
czy
pułkownik von Wucherer mnie znał? Czy mo
ż
e pami
ę
ta
ć
tysi
ą
ce ludzi? Pewnego razu wybrał si
ę
na
panienki, a dwaj
ż
ołnierze, głuptasy, zatrzymali ten powóz, aby ich podwiózł, i kiedy zobaczyli,
ż
e w
powozie siedzi rozwalony von Wucherer,
ż
ołnierze zasalutowali, a von Wucherer pyta łaskawie:
„Dok
ą
d to,
ż
ołnierzyki, jedziecie?”. A oni: „Jedziemy na urlop”. A von Wucherer powiada: „Kto jedzie
na urlop, musi mie
ć
urlaubszajn. Gdzie go macie?”.
ś
ołnierze zacz
ę
li szuka
ć
po kieszeniach, a von
Wucherer pyta jednego: „Jak si
ę
nazywacie?”. A ten
ż
ołnierz powiada: „Szim-sa”. Wobec tego von
Wucherer zwrócił si
ę
do drugiego: „A jak wy si
ę
nazywacie?”. A ten drugi powiada: „Rzim-sa”. Ten
ż
ołnierz, który powiedział,
ż
e nazywa si
ę
Szim-sa, zacz
ą
ł ucieka
ć
w pole, wi
ę
c von Wucherer
rozkazał: „Rzimso, sofort przyprowadzi
ć
mi tu tego Szims
ę
!”. Ale ten Rzimsa uciekł razem z tym
Szims
ą
; wi
ę
c pułkownik zawrócił powóz i pognał ogiery z powrotem do koszar, i natychmiast
zapytał, w którym plutonie słu
żą
ten Rzimsa i Szims
ą
. Ale w wykazach nie było ani Rzimsy, ani
Szimsy, wobec tego pułkownik von Wucherer, który mawiał,
ż
e ma pami
ęć
jak aparat fotograficzny,
rozkazał w koszarach zrobi
ć
zbiórk
ę
i chodził od jednego
ż
ołnierza do drugiego, ujmował go za
brod
ę
i patrzył mu z bliska w oczy, jakby mu chciał da
ć
buziaka, i tak przez dwa dni, ale nie poznał
ani tego, który przedstawił si
ę
jako Rzimsa, ani tego, który powiedział,
ż
e nazywa si
ę
Szim-sa...
Jak
ż
e wi
ę
c taki pułkownik mo
ż
e pami
ę
ta
ć
Józefka?
— Pssst — powiedziałam. — Po południu odb
ę
dzie si
ę
posiedzenie rady nadzorczej.
l
— To prawda — zgodził si
ę
stryjaszek cichutko — ale teraz pani
ą
naucz
ę
, z jakich cz
ęś
ci składa si
ę
karabin. — I stryjaszek wzi
ą
ł kij, z którym
ć
wiczył, uj
ą
ł go z takim znawstwem i ostro
ż
no
ś
ci
ą
, jakby
to naprawd
ę
był wojskowy karabin, wskazywał palcem i kolejno wymieniał wszystkie cz
ęś
ci, i
zako
ń
czył: — A to jest kolbenszuh, czyli stopka, a to jest tak zwany myndunk, czyli muszka.
— Muszka hiszpa
ń
ska — powiedziałam.
— A gówno! Czemu kłapie pani dziobem jak młode sroki? Szczerbinka i muszka, a nie
ż
adna
muszka hi- : szpa
ń
ska! Gdyby pani co
ś
takiego powiedziała kapralowi Brczuli, to tak by pani
ą
trzepn
ą
ł,
ż
e tylko nó
ż
ki by pani , zadrgały jak królikowi!
A spoza sadu owocowego słycha
ć
było gniewne zamykanie okien w biurze, z rachunkowo
ś
ci
wybiegł Francin w białej koszuli, widziałam, jak biegnie przez wysok
ą
traw
ę
, jak uchyla si
ę
przed
gał
ę
ziami drzew, pi
ę
kny był to widok: biegn
ą
cy m
ęż
czyzna skacze niczym w biegu z przeszkodami
z wyci
ą
gni
ę
t
ą
do przodu nog
ą
, która zaraz opadnie w traw
ę
, a z t
ą
drug
ą
nad traw
ą
niemal w
poziomym poło
ż
eniu, i powtarzał na przemian nogami cały ten pi
ę
kny ruch, przesuwaj
ą
cy si
ę
ponad
wierzchołkami trawy. Kiedy si
ę
zbli
ż
ył, zobaczyłam,
ż
e
ś
ciska w palcach pióro ze stalówk
ą
redis
numer trzy.
— Hej, wy ułani, co tu znów wyprawiacie?
— Bawimy si
ę
w wojsko — odparłam.
— Bawcie si
ę
, w co chcecie, ale po cichu, panna ksi
ę
gowa rozlała cał
ą
butelk
ę
atramentu! —
krzyczał po cichu Francin.
— A wi
ę
c gdzie si
ę
mamy bawi
ć
? — spytałam.
— Gdzie chcecie, wle
ź
cie cho
ć
by na komin, byle tylko nie było was słycha
ć
... cały
ż
urnal oblała
atramentem! — wołał Francin, r
ę
kawy białej koszuli miał powy
ż
ej łokci uniesione gumkami, obrócił
si
ę
i ju
ż
nie biegł, brn
ą
ł poprzez wysok
ą
traw
ę
, patrzyłam w
ś
lad za nim, a on odwrócił si
ę
,
przesłałam mu pocałunek na dłoni i dmuchn
ę
łam ten pocałunek za nim niczym piórko.
— Na komin? — dziwił si
ę
Pepi.
— Na komin — potwierdziłam. A Francin znikn
ą
ł za gał
ę
ziami, jego biała koszula weszła teraz do
biura.
— Wobec tego: Direkcion! — wykrzykn
ą
ł stryjaszek Pepi i wspi
ą
ł si
ę
na pierwsz
ą
klamr
ę
, po czym
zmitygowal si
ę
, zeskoczył i powiedział: — Damy maj
ą
pierwsze
ń
stwo!
I to, o czym od pierwszego dnia w browarze marzyłam:
ż
eby znale
źć
w sobie do
ść
siły i wspi
ąć
si
ę
na komin browaru, to moje marzenie sterczało teraz i wznosiło si
ę
przede mn
ą
, odchyliłam do tyłu
głow
ę
i chwyciłam si
ę
pierwszej klamry, perspektywa uciekała w gór
ę
zmniejszaj
ą
cymi si
ę
coraz
bardziej klamrami, a sze
ść
dziesi
ę
cio-metrowy komin w tym optycznym skrócie przypominał ci
ęż
kie,
wycelowane w niebo działo, to, co mnie poci
ą
gało, to powiewaj
ą
cy zielony trykot, który kto
ś
przywi
ą
zał do piorunochronu, i chocia
ż
na dole ledwie czuło si
ę
lekki powiew, ten zielony trykot
trzepotał gło
ś
no i stoj
ą
c w otwartym oknie słyszałam, jak ten zielony trykot wydaje d
ź
wi
ę
k
przypominaj
ą
cy łomotanie blachy, i chwyciłam si
ę
pierwszej klamry, woln
ą
r
ę
k
ą
rozwi
ą
załam
zielon
ą
wst
ąż
eczk
ę
, która przytrzymywała moje włosy, i szybko przenosiłam r
ę
ce z klamry na
klamr
ę
, nogi niczym sprz
ęż
one osie nabrały tego samego rytmu, w połowie komina poczułam
pierwsze uderzenie przepływaj
ą
cego powietrza, włosy mi si
ę
rozwiały, niemal mnie wyprzedziły,
nagle poczułam si
ę
cała w swoich rozpuszczonych włosach, które rozpostarły si
ę
wokół mnie jak
muzyka, kilkakrotnie moje włosy kładły si
ę
na klamrze, musiałam uwa
ż
a
ć
i zwolni
ć
prac
ę
nóg, bo
st
ą
pałam po własnych włosach, ach, gdyby tu był pan Bodzio, on by przytrzymał moje włosy,
przemieniłby si
ę
w anioła i w locie uwa
ż
ałby, aby włosy nie wpl
ą
tały mi si
ę
w szprychy i ła
ń
cuch,
jako
ś
to moje wspinanie si
ę
na komin przypominało jazd
ę
na rowerze, poczekałam chwil
ę
, wiatr
jakby si
ę
uparł,
ż
e wypróbuje moje włosy, uniósł je i tak mi je zarzucił,
ż
e miałam wra
ż
enie, i
ż
wisz
ę
o kilka klamer nad sob
ą
na zwi
ą
zanych w w
ę
zeł włosach, potem wiatr nagle ucichł, włosy
rozwi
ą
zały si
ę
i z wolna — niczym uwolnione złote wskazówki ko
ś
cielnego zegara — spadały te
moje włosy, jakby z mojej głowy rozpostarł, a teraz z wolna zamykał ogon złoty paw. I ja
skorzystałam z tego, i szybko przesuwałam r
ę
ce coraz wy
ż
ej, ruch nóg uzgodniłam z prac
ą
r
ą
k, a
ż
w ko
ń
cu poło
ż
yłam cał
ą
r
ę
k
ę
na kraw
ę
dzi komina, przez chwil
ę
oddychałam gł
ę
boko jak
zawodniczka na zawodach pływackich, kiedy sko
ń
czy wy
ś
cig w basenie, a potem lekko jak z wody
podci
ą
gn
ę
łam si
ę
obur
ą
cz, przerzuciłam nog
ę
przez kraw
ę
d
ź
, chwyciłam si
ę
piorunochronu i z
wolna jak z syropu wyci
ą
gn
ę
łam drug
ą
nog
ę
, uniosłam za sob
ą
włosy, usiadłam i przerzuciłam
włosy na kolana. Lecz nagle zerwał si
ę
wiatr i włosy wy
ś
lizgn
ę
ły mi si
ę
z dłoni, i te moje złote włosy
powiewały tak samo jak w zeszłym roku przed pierwszym dniem wiosny, poruszały si
ę
te włosy jak
morszczyny w płytkim a bystrym potoku, trzymałam si
ę
jedn
ą
r
ę
k
ą
piorunochronu i miałam
wra
ż
enie,
ż
e jestem bogini
ą
łowów Dian
ą
z włóczni
ą
, policzki mi płon
ę
ły z zachwytu i czułam,
ż
e
gdybym w tym miasteczku nie zrobiła nic prócz tego,
ż
e wspi
ę
łam si
ę
na ten komin, nie byłoby tego
wprawdzie wiele, ale mogłabym tym
ż
y
ć
kilka lat, a mo
ż
e nawet całe
ż
ycie. I pochyliłam si
ę
, i
widziałam,
ż
e w gł
ę
bi stryja-szek Pepi jest taki malusie
ń
ki, ledwie aniołeczek z głow
ą
i r
ę
kami,
zdziwiłam si
ę
, bo a
ż
do tej pory miałam wra
ż
enie,
ż
e stryjaszek Pepi ma g
ę
ste k
ę
dzierzawe włosy,
ale teraz spostrzegłam,
ż
e wspina si
ę
ku mnie łysa głowa z rzadkim wianuszkiem włosów, teraz
głowa ta poło
ż
yła si
ę
na szczycie komina, wyci
ą
gn
ę
ła spod siebie drug
ą
dło
ń
i chwyciła si
ę
kraw
ę
dzi, spojrzał na mnie i jego twarz tak
ż
e promieniała szcz
ęś
ciem. Usiadł na kominie i jak gdyby
nigdy nic jedn
ą
r
ę
k
ę
zało
ż
ył za pas, drug
ą
za
ś
przysłonił oczy.
— Psiakrew, szwagierko — odezwał si
ę
z podziwem. — Có
ż
by to było za pi
ę
kne
beobachtungsztele, czyli punkt obserwacyjny...
— Albo te
ż
wie
ż
a obserwacyjna — dodałam.
— A gówno! Wie
ż
a obserwacyjna jest dla cywilów, a punkt obserwacyjny, czyli beobachtungsztele,
dla wojska, dla wojska, które prowadzi wojn
ę
i obserwuje ruchy nieprzyjaciela. Szwagierko, mimo
ż
e jest pani inteligentn
ą
i pi
ę
kn
ą
kobiet
ą
, gdyby to usłyszał kapitan Tonser, to wypłazowałby pani
ą
szabl
ą
rycz
ą
c przy tym: „Jebem vam
ć
urce nadrobno!”.
— Józefku — powiedziałam płucz
ą
c nogi w sadzawce powietrza.
— Ale
ż
do cholery, dlaczego mnie miałby jeba
ć
ć
urce nadrobno? Mnie on lubił, nosiłem mu szabl
ę
!
— krztusił si
ę
stryjaszek Pepi i nachylał si
ę
nade mn
ą
, i jego twarz była przera
ż
aj
ą
ca niczym
kamienny maszkaron na dachu ko
ś
cioła.
— I co z tego! — Machn
ę
łam r
ę
k
ą
. — Czy to, stryjciu Józefku, nie pi
ę
kne?
I przesuwałam wzrok po płytkim krajobrazie, ograniczonym wzgórzami i laskami; popatrzyłam na
miasteczko i stwierdziłam,
ż
e do naszego miasteczka mo
ż
na si
ę
dosta
ć
tylko przez wod
ę
,
ż
e jest to
wła
ś
ciwie miasto na wyspie, przed miastem rzeka, która miasto opływała, rozdwajała si
ę
i wzdłu
ż
murów płyn
ę
ły dwa potoki, które za miastem ł
ą
czyły si
ę
z powrotem w rzek
ę
,
ż
e wła
ś
ciwie ka
ż
da
ulica wyjazdowa ma dwa mosty, dwie kładki, a nad rzek
ą
pi
ę
trzył si
ę
biały kamienny most, na
którym stali ludzie, opierali si
ę
o por
ę
cz i patrzyli na komin browaru, na mnie i na stryjaszka Pepi,
na moje włosy, które łopotały w powietrzu, a te moje włosy l
ś
niły i błyszczały niczym papieska
chor
ą
giew, podczas gdy na dole panowała cisza. Na drugim brzegu rzeki wznosił si
ę
ko
ś
ciół, na
wysoko
ś
ci mojej twarzy znajdowała si
ę
złota tarcza zegara, a wokół ko
ś
cioła w koncentrycznych
kr
ę
gach układały si
ę
ulice i uliczki, i domy, i budynki, z ka
ż
dego okna niczym pierzyny wystawiały
li
ś
cie i kwiaty petunie i go
ź
dziki, i czerwone pelargonie, całe to miasteczko było otoczone
koroneczk
ą
murów obronnych i wygl
ą
dało z góry jak bryła chalcedonu. I oto na biały most wpadł
wóz stra
ż
acki, hełmy stra
ż
aków błyszczały, a tr
ę
bacz trzymał złot
ą
tr
ą
bk
ę
i tr
ą
bił: „Pali si
ę
!”, i
wszyscy stra
ż
acy mieli białe zgrzebne mundury, czerwony wóz zagrzmiał na mo
ś
cie niczym
orkiestrion, stra
ż
acy trzymali si
ę
klamer i stali na tym stra
ż
ackim turkoc
ą
cym ołtarzu, który teraz
skrył si
ę
za budynkami i ogrodami.
— Czy to prawda, stryjciu Józefie,
ż
e na froncie pasłe
ś
kozy? — spytałam.
— Kto ci to powiedział? — rykn
ą
ł stryjaszek Pepi i usiadł wygodniej, a potem wyci
ą
gn
ą
ł si
ę
na
wznak i zało
ż
ył r
ę
ce pod głow
ę
.
— Kioskarz Melichar — odparłam.
— Czy
ż
kioskarz, i to w dodatku inwalida, mo
ż
e by
ć
na wojnie? — ryczał stryjaszek.
— Mówi
ą
,
ż
e Melichar podczas wojny był kapitanem, i wczoraj kapitan Melichar powiedział: „Nie daj
Bo
ż
e,
ż
eby była wojna i
ż
ebym ja tak dostał tego Józefka pod swoj
ą
komend
ę
na musztrze” —
powiedziałam i przytrzymałam si
ę
piorunochronu, i patrzyłam na browar, i znów si
ę
zdziwiłam,
ż
e
browar znajduje si
ę
za miastem,
ż
e jest otoczony dokoła murem tak jak to miasteczko po drugiej
stronie, ale
ż
e wzdłu
ż
murów rosn
ą
wysokie drzewa, jawory i jesiony, które tak
ż
e tworz
ą
kwadrat, i
ż
e ten browar podobny jest do klasztoru albo jakiej
ś
twierdzy, wi
ę
zienia,
ż
e na szczycie ka
ż
dego
muru ci
ą
gn
ą
si
ę
nie tylko druty kolczaste, ale
ż
e ka
ż
dy mur i ka
ż
dy słup je
ż
y si
ę
wpuszczonymi w
beton odłamkami zielonych butelek, które z góry pol
ś
niewaj
ą
jak ametysty i amaranty.
— Czy
ż
on mnie mógł widzie
ć
... nawet gdybym te kozy pasał? — powiedział stryjek i le
ż
ał nadal
patrz
ą
c w niebo, z nog
ą
zało
ż
on
ą
na podgi
ę
tym kolanie, i kołysał woln
ą
stop
ą
.
— Przez lornetk
ę
— powiedziałam.
— A czy cesarz da lornetk
ę
jakiemu
ś
tam kioskarzowi? — zauwa
ż
ył stryjaszek.
—Jako kapitan miał Melichar dwie lornetki — powiedziałam widz
ą
c,
ż
e na mo
ś
cie jest ju
ż
tyle ludzi
ile jaskółek przed odlotem i
ż
e kto
ś
z mostu patrzy na mnie przez lornetk
ę
. U
ś
miechn
ę
łam si
ę
do tej
lornetki, a z gł
ę
bi powiał wiatr i włosy zacz
ę
ły mi si
ę
rozchyla
ć
niczym wachlarz ze strusich piór,
widziałam, jak koło moich oczu zwijaj
ą
si
ę
w gór
ę
kosmyki moich włosów, wokół całej mojej postaci
utworzyła si
ę
taka aureola, jak
ą
ma Naj
ś
wi
ę
tsza Panna Maria Bolesna na cokole na naszym
rynku...
— A gdyby była wojna, to co by si
ę
stało, gdyby mnie Melichar dostał pod swoj
ą
komend
ę
, co? —
dopytywał si
ę
ciekawie Pepi i wydawało si
ę
,
ż
e walczy z ogarniaj
ą
cym go znu
ż
eniem.
— Powiedział,
ż
e gdyby znów wybuchła wojna, to podczas musztry zrobiłby palcem... o tak... i
zawołałby: „Pepi zu mir!”. I ju
ż
by
ś
p
ę
dził z wywieszonym j
ę
zorem i oddawał mu honory, i kl
ę
kał
przed nim na jedno kolano — powiedziałam, a kiedy na niego popatrzyłam, stryjaszek Pepi spał,
usn
ą
ł twardo, le
ż
ał na szczycie komina, który kołysał si
ę
, teraz dopiero spostrzegłam to po raz
pierwszy na le
żą
cym pos
ą
gu stryjaszka Pepi,
ż
e oboje wyra
ź
nie si
ę
kołyszemy, jakby
ś
my siedzieli
na jakiej
ś
zawieszonej pod niebem hu
ś
tawce. A od kapliczki p
ę
dzili stra
ż
acy, z góry konie
wygl
ą
dały tak, jakby si
ę
spłoszyły, tylne nogi nawlekały si
ę
im w chom
ą
ta, a przednie wystrzelały im
wprost ze łbów, tak jak
ś
limaki wystawiaj
ą
rogi, cały ten wóz stra
ż
acki błyszczał jak dziecinna
zabawka gro
żą
c,
ż
e lada chwila si
ę
rozsypie i cz
ęś
ci wozu rozlec
ą
si
ę
jak przy ulicy Stolarskiej ten
pojazd wojskowy, kiedy wybuchły w nim granaty, a tam na kapita
ń
skim mostku stał komendant
stra
ż
aków, pan de Giorgi, członek kierownictwa browaru, na którego kominie siedziałam, mistrz
kominiarski, a był komendantem stra
ż
aków, bo zamiast mieszkania miał muzeum stra
ż
ackie,
wszystko, co kiedykolwiek padło pastw
ą
płomieni, wszystko to pan de Giorgi sfotografował, postarał
si
ę
nawet o fotografie sprzed po
ż
aru, tak
ż
e na wszystkich
ś
cianach swojego mieszkania miał po
dwie fotografie: krowa przed po
ż
arem i krowa po po
ż
arze, pies przed po
ż
arem i pies po po
ż
arze,
dorosła osoba płci m
ę
skiej przed po
ż
arem i po po
ż
arze, stodoła przed po
ż
arem i po po
ż
arze,
wszystkie rzeczy, wszystkie zwierz
ę
ta, wszystkie osoby, które spło: n
ę
ły albo nadpaliły si
ę
,
wszystko pan de Giorgi fotografował i na pewno jedzie do browaru tylko po to, by, gdybym spadła,
sfotografowa
ć
pani
ą
kierownikow
ą
browaru przed upadkiem i po upadku... a teraz ten stra
ż
acki
orkiestrion wpadł w zakr
ę
t w bramie browaru, koła zaskrzypiały i wóz znikn
ą
ł za biurami, i ju
ż
my
ś
lałam,
ż
e stra
ż
acy wywrócili si
ę
wraz z ko
ń
mi, ale oto uroczy
ś
cie wyjechali i tr
ą
bili, i stra
ż
acki
wóz zatrzymał si
ę
tu
ż
przy kominie... My
ś
lałam,
ż
e chyba za chwil
ę
uruchomi
ą
sikawki i b
ę
d
ą
sika
ć
na wysoko
ść
komina,
ż
e pan de Gior-gi poprosi mnie, abym stan
ę
ła na wierzchołku tego
strzelaj
ą
cego w gór
ę
gejzeru, a oni potem zaczn
ą
z wolna przykr
ę
ca
ć
kran i ja zaczn
ę
si
ę
zbli
ż
a
ć
do ziemi, w miar
ę
jak zni
ż
a
ć
si
ę
b
ę
dzie strumie
ń
wody, ale z wozu wybiegli stra
ż
acy, przykl
ę
kli,
oddali sobie honory toporkami i nagle rozpostarli płacht
ę
, sze
ś
ciu stra
ż
aków płacht
ę
t
ę
napinało,
odchylali si
ę
do tyłu i patrzyli w gór
ę
, ale kołysanie komina było widocznie tak znaczne,
ż
e stra
ż
acy
z t
ą
płacht
ą
biegali tu i tam, gdzie bym ewentualnie mogła upa
ść
.
I członkowie rady zje
ż
d
ż
ali si
ę
swoimi bryczkami, dawniej zje
ż
d
ż
ali si
ę
kłusem, ale dzi
ś
te bryczki
p
ę
dziły drogami z wiosek i z miasta, konie gnały cwałem i galopem, i wszystkie te bryczki nie
zatrzymały si
ę
jak zwykle przed biurem, tylko wszystkie zjechały si
ę
na browarnianym dziedzi
ń
cu,
gdzie stali bednarze i pracownicy komory piwnej, i mielcarze, i wszyscy z odchylonymi w tył
głowami patrzyli w gór
ę
, jakby oczekiwali powrotu z niebios Pana Jezusa albo zst
ą
pienia Ducha
Ś
wi
ę
tego. A oto od kapliczki nadje
ż
d
ż
ał sam prezes browaru, pan doktor Gruntorad, feudał i
wielbiciel starej Austrii; jak zawsze siedział na ko
ź
le i w r
ę
kawiczkach z kozłowej skórki trzymał
lejce, i na oczy miał z niepowtarzaln
ą
elegancj
ą
nasuni
ę
ty kapelusz, wgryziony w bursztynow
ą
cygarniczk
ę
palił papierosa i pop
ę
dzał czarnego ogiera do browaru, podczas gdy jego stangret z
pełnym za
ż
enowania u
ś
miechem rozwalał si
ę
niczym pan na aksamitnych poduszkach.
A na dole pan de Giorgi na pró
ż
no wydawał stra
ż
akom rozkazy, aby wdrapali si
ę
na komin, w
ko
ń
cu pan de Giorgi zdecydował,
ż
e sam wlezie na komin. I jego biały mundur zacz
ą
ł si
ę
pi
ąć
,
zatrzymywał si
ę
cz
ę
sto, ale potem pi
ą
ł si
ę
po klamrach, a
ż
wreszcie jego hełm pojawił si
ę
u moich
nóg.
— Stryjciu Józefie... — Potrz
ą
sn
ę
łam stryjaszka za nog
ę
i stryj usiadł, przecierał sobie oczy, potem
zerwał si
ę
przera
ż
ony i chwycił si
ę
piorunochronu. Pan de Giorgi wylazł na szczyt komina, oddychał
ci
ęż
ko, zdj
ą
ł hełm i ocierał chusteczk
ą
pot.
— Łaskawa pani — powiedział — w imieniu prawa prosz
ę
pani
ą
,
ż
eby zechciała pani zej
ść
na dół. I
pani szwagier równie
ż
.
— Nie miewa pan zawrotów głowy, panie de Giorgi? — spytałam.
— W imieniu prawa prosz
ę
zej
ść
na dół — powtórzył pan de Giorgi.
— A pójdzie pan pierwszy, panie de Giorgi? — spytałam.
— Nie — odparł pan de Giorgi i zajrzał w gł
ą
b komina. — Ze wzgl
ę
dów szkoleniowych opuszcz
ę
si
ę
ś
rodkiem komina... — dodał.
Trzymaj
ą
c si
ę
piorunochronu postawiłam nog
ę
na klamrze, obróciłam si
ę
i znowu włosy mi si
ę
uniosły, znowu ten powiew z gł
ę
bi rozwiał mi włosy, otwarły si
ę
po raz ostatni, jakby wiedziały o
tym, po raz ostatni zapłon
ę
ła nad kominem browaru ta moja złota grzywa, znów niczym ogromn
ą
złot
ą
monstrancj
ą
pobłogosławiłam tych wszystkich, którzy na mnie w tej chwili patrzyli, i sam pan
de Giorgi był wzruszony tym, co widział.
— Jeste
ś
my
ś
wiadkami niezwykłego wydarzenia, łaskawa pani, szkoda,
ż
e damy nie mog
ą
by
ć
stra
ż
akami —o
ś
wiadczył i uj
ą
wszy tr
ą
bk
ę
, tak
ą
maciupe
ń
k
ą
tr
ą
bk
ę
, która przypominała
konduktorskie kleszcze, zatr
ą
bił na niej, ale tr
ą
bienie to było tak
ż
ałosne, jak kiedy beczy zwi
ą
zane
ko
ź
l
ę
na rze
ź
nickiej bryczce, po czym pocałował mnie w r
ę
k
ę
, a ja zacz
ę
łam schodzi
ć
, szybko
zbiegałam na dół, aby wyprzedzi
ć
swoje włosy, w obawie,
ż
e nadepn
ę
na nie, zapłacz
ę
si
ę
w nich i
run
ę
na dół. I nagle ujrzałam wokół siebie wierzchołki drzew, po czym jakbym schodziła z konaru na
konar, postawiłam nog
ę
na pewnym gruncie.
— To było cudowne — powiedział z zachwytem pan doktor Gruntorad — ale zasłu
ż
yła sobie pani
na dwadzie
ś
cia pi
ęć
...
— Na goł
ą
pup
ę
— doko
ń
czyłam.
— I co pani tam, do licha, robiła? — spytał pan doktor.
— Jak pan to uj
ą
ł: to było cudowne, a
ż
e było to cudowne, musiało te
ż
by
ć
niebezpieczne, a
ż
e było
niebezpieczne, to wła
ś
nie było to, co naprawd
ę
lubi
ę
— powiedziałam, a Francin stał blady, z głow
ą
na piersiach, w re-dingocie, białych mankietach i kauczukowym kołnierzyku, i w krawacie w
kształcie li
ś
cia kapusty włoskiej.
A mechanicy otworzyli ogromne drzwiczki komina, posypała si
ę
sadza i ta czarna l
ś
ni
ą
ca jaskinia
była tak du
ż
a jak altana. Stryjaszek Pepi zeskoczył z ostatniej klamry i powiedział:
— I oto znów austriacki
ż
ołnierz odniósł wspaniałe zwyci
ę
stwo, nieprawda
ż
?
Wszyscy jednak wpatrywali si
ę
w czarn
ą
komórk
ę
u podstawy komina.
— W którym pułku pan słu
ż
ył? Kto był dowódc
ą
pa
ń
skiego pułku? — spytał pan doktor Gruntorad.
— Freiherr von Wucherer! — Stryjaszek Pepi zasalutował.
— Gut — zawołał pan doktor i dodał: — Panie kierowniku, co pa
ń
ski brat umie?
— Z zawodu jest szewcem, ale przez trzy lata pracował tak
ż
e w browarze — odparł Francin.
— A wi
ę
c, panie kierowniku, prosz
ę
pa
ń
skiego brata przyj
ąć
, zakwaterowa
ć
w słodownianej izbie
czeladnej. Na krzyk najlepsza jest praca — powiedział pan doktor Gruntorad.
A w czarnej jaskini pojawiła si
ę
biała nogawica, niemal pod samym stropem tej obro
ś
ni
ę
tej sadz
ą
altany, szukała klamry, ale klamry tam chyba nie było, wi
ę
c nogawka poruszała si
ę
tam, tak jakby
pan de Giorgi jechał na rowerze. I zast
ę
pca komendanta stra
ż
aków dał rozkaz, i stra
ż
acy z płacht
ą
wbiegli do komina, rozpostarli t
ę
płacht
ę
, i zast
ę
pca komendanta stra
ż
aków zawołał w gór
ę
, w kł
ę
by
sadzy: ; ...
— Panie komendancie, mo
ż
e si
ę
pan pu
ś
ci
ć
! Jeste
ś
my tu z płacht
ą
!
I pan de Giorgi pu
ś
cił si
ę
klamry, najpierw z komina buchn
ę
ły pył i sadze i wysypało si
ę
to przed
komin, kruche i puszyste drobinki sadzy, i rozległo si
ę
pokasływa-nie, i wybiegli zupełnie ju
ż
czarni
stra
ż
acy, i wynie
ś
li w płachcie co
ś
, jakby złapali ogromnego szczupaka albo suma, i poło
ż
yli płacht
ę
na ziemi, i z pyłu i sadzy podniósł si
ę
zupełnie czarny pan de Giorgi;
ś
miał si
ę
, białe zmarszczki
ś
miechu rozchodziły si
ę
p
ę
kni
ę
ciami po czarnej twarzy, pan de Giorgi wyj
ą
ł tr
ą
bk
ę
, zatr
ą
bił i
oznajmił:
— Na tym ko
ń
czymy akcj
ę
ratunkow
ą
!
I wyszedł z pryzmy pyłu w
ę
glowego, i wyci
ą
gał obie r
ę
ce wymuszaj
ą
c gratulacje, i szedł dumny z
siebie i sztywny z rado
ś
ci, a ja wiedziałam,
ż
e pan de Giorgi b
ę
dzie tym zej
ś
ciem
ś
rodkiem komina
ż
y
ć
nie przez kilka lat, ale przez cał
ą
reszt
ę
swojego
ż
ycia.
Na rogu słodowni był zawsze taki przeci
ą
g, taki wiatr,
ż
e musiałam i
ść
niemal zgi
ę
ta w pół albo
obróci
ć
si
ę
i poło
ż
y
ć
si
ę
w wichrze niczym w bujanym fotelu. Wichrzenie to wci
ą
gało moje włosy jak
nami
ę
tny palacz dym papierosowy. Ledwie udawało mi si
ę
przecisn
ąć
przez te powietrzne rafy,
przy drzwiach słodowni natomiast panowała taka cisza,
ż
e padałam na kolana albo na plecy. Mimo
to jednak zawsze cieszyłam si
ę
na my
ś
l o tym powietrznym pojedynku, w którym musiałam walczy
ć
o r
ę
czniki. Pewnego razu wiatr wyrwał mi prze
ś
cieradło k
ą
pielowe frotte, ledwie zd
ąż
yłam
wyci
ą
gn
ąć
po nie r
ę
k
ę
, przeci
ą
g, który miał poczucie humoru, porwał je dalej, ponownie
wyci
ą
gn
ę
łam r
ę
k
ę
, kiedy prze
ś
cieradło ju
ż
, ju
ż
dotykało moich włosów, wicher figlarnie odskoczył z
tym ogromnym r
ę
cznikiem kawałek dalej, a kiedy prze
ś
cieradło znowu opadło, rzuciłam si
ę
po nie,
ale wiatr z przeci
ą
głym
ś
miechem porwał je w gór
ę
; jak latawiec na jesiennym niebie płyn
ę
ło to
prze
ś
cieradło k
ą
pielowe frotte, ta
ń
cz
ą
cy biały zygzak, w rytm wiatru poruszaj
ą
cy si
ę
r
ę
cznik, i
znikn
ę
ło w ciemno
ś
ci nad słodowni
ą
. A jednak to było pi
ę
kne: pozwoli
ć
, aby wiatr wzi
ą
ł ci
ę
znowu
do ust jak mi
ę
towy cukierek, pozwoli
ć
si
ę
nasyci
ć
zapachem tej wietrznej k
ą
pieli. Kiedy potem
namacałam klamk
ę
, przeci
ą
g z drugiej strony drzwi całym ciałem napierał na nie, wi
ę
c i ja musiałam
całym ciałem poło
ż
y
ć
si
ę
na tych drzwiach, jednak
ż
e przeci
ą
g, który miał poczucie humoru, nagle
ustał i wpadłam do ciemnego korytarza na kolanach; raz potr
ą
ciłam i przewróciłam mielcarza, który
upadł, ale nawet padaj
ą
c trzymał lamp
ę
tak zr
ę
cznie,
ż
e jej nie rozbił. Potem, z wyci
ą
gni
ę
t
ą
r
ę
k
ą
,
jakby osłaniaj
ą
c si
ę
przed burz
ą
, wymacałam klamk
ę
maszynowni, zapach oleju i konopi wchłon
ą
ł
mnie ciepło jak k
ą
piel, zamkn
ę
łam drzwi, namacałam klucz i przekr
ę
ciłam go w zamku. Dopiero
teraz zapaliłam
ś
wieczk
ę
. Ogromne koło nap
ę
dowe kre
ś
liło w sypkim półmroku srebrne kr
ę
gi,
napi
ę
te pasy transmisyjne l
ś
niły i błyszczały od oleju. Dynama i silniki przypominały tłuste
afryka
ń
skie zwierz
ę
ta, ma
ź
nice z olejem — ptaki wydziobuj
ą
ce tym hipopotamom paso
ż
yty.
Rozbierałam si
ę
z wolna, odkr
ę
caj
ą
c przy tym kurki z gor
ą
c
ą
wod
ą
, która spływała z ogromnego
kotła do przepołowionej stuhektolitrowej beczki. Rozebrałam si
ę
i nasłuchiwałam, jak przeci
ą
g
ś
wiszcz
ę
poprzez pi
ę
tra słodowni a
ż
na gór
ę
do oczyszczalni i tam trzaska okiennicami. I wchodz
ę
do tej wielkiej drewnianej wanny, woda jest zawsze tak gor
ą
ca,
ż
e musz
ę
odkr
ę
ci
ć
kurek z zimn
ą
wod
ą
, przysiadam i ukrop sprawia mi taki ból,
ż
e szcz
ę
kam z
ę
bami, dopóki zimna woda nie
przemiesza si
ę
z gor
ą
c
ą
, kład
ę
si
ę
wówczas, wyci
ą
gam si
ę
, le
żę
w tej przepołowionej beczce
niczym strzałka w pudle kompasu, wpatruj
ę
si
ę
w belki nad sob
ą
, gdzie niknie biały kocioł, i marz
ę
,
zaczynam marzy
ć
, rozpływam si
ę
z wołna w gor
ą
cej wodzie, jak płatki mydlane unosz
ę
si
ę
w
gor
ą
cej wodzie, rozlu
ź
niam wszystkie mi
ęś
nie, rozwi
ą
zuj
ę
wszystkie obrusy i prze
ś
cieradła, w które
spowite było całe moje minione
ż
ycie, otwieram wszystkie koszyki i kufry, i skrzynki, w których s
ą
obrazy tego, co stało si
ę
dawno, obrazy, które gotowe s
ą
w ka
ż
dej chwili mnie nawiedzi
ć
, pi
ę
kne,
ale niekolorowe obrazy, które dopiero w tej k
ą
pieli nabieraj
ą
ostatecznych kształtów i wyrazistych
barw. To moje kino, wy
ś
wietlany na ekranie moich zamkni
ę
tych oczu film, scenariusz i re
ż
yseri
ę
,
nakr
ę
ciło moje
ż
ycie, ja gram w nim główn
ą
rol
ę
, ja, która dotarłam a
ż
tu, do drewnianej wanny, w
której le
żę
... Jestem mał
ą
dziewczynk
ą
ze słomianymi warkoczykami, gram w kamyczki po
ś
rodku
drogi, siedz
ę
ze skrzy
ż
owanymi nogami i rozrzucam znowu pi
ęć
kamyczków, aby wzi
ąć
jeden z
nich, podrzuci
ć
go w gór
ę
, zgarn
ąć
cztery pozostałe i zd
ąż
y
ć
jeszcze złapa
ć
spadaj
ą
cy pierwszy
kamyczek, przybli
ż
aj
ą
si
ę
grzmoty, padam na .plecy w tej chwili, kiedy rozrzuciłam tych pi
ęć
kamyczków, niebo przysłania cie
ń
i nade mn
ą
wznosz
ą
si
ę
gro
ź
ne paszcze i sprz
ą
czki, i lejce,
przeskakuj
ą
mnie kopyta, na których błyszcz
ą
podkowy, zamykam oczy, sypie si
ę
na mnie zaschłe
błoto, grzmot przenosi si
ę
dalej, podnosz
ę
si
ę
i widz
ę
turkocz
ą
cy wóz ci
ą
gni
ę
ty przez spłoszone
konie, widz
ę
bł
ę
kitne niebo i z niego pochyla si
ę
nade mn
ą
głowa zatroskanego tatusia. Jestem
małym dziewcz
ą
t-kiem, które na polnej steczce gra w kamyczki, tatu
ś
wolał mnie zawsze zostawia
ć
za domem, aby mi si
ę
nic nie stało, widz
ę
, jak od lasu biegn
ą
dwaj
ż
ołnierze, widz
ę
,
ż
e biegn
ą
poln
ą
ś
cie
ż
k
ą
, na której si
ę
bawi
ę
, ci
ż
ołnierze biegn
ą
jak dwa spłoszone konie, kład
ę
si
ę
na wznak,
ż
eby mnie nie stratowali, widz
ę
, jak ci
ż
ołnierze podskakuj
ą
, widz
ę
nad sob
ą
podeszwy g
ę
sto
nabite gwo
ź
dziami, cie
ń
ż
ołnierzy przegrzmiał nade mn
ą
i tupot wojskowych butów dudnił i oddalał
si
ę
poln
ą
ś
cie
ż
k
ą
. Siadam i widz
ę
, jak
ż
ołnierze biegn
ą
do potoku, zatrzymuj
ą
si
ę
, zamiast kładki
jest tam wisz
ą
ca na ła
ń
cuchach belka,
ż
ołnierze podnosz
ą
ramiona niczym aniołowie stró
ż
e z
obrazka nad moim łó
ż
eczkiem skrzydła i przebiegaj
ą
na drug
ą
stron
ę
, i biegn
ą
dalej, na zakr
ę
cie po
raz ostatni widz
ę
ich podnosz
ą
ce si
ę
l
ś
ni
ą
ce gwo
ź
dzie, teraz znikaj
ą
w k
ę
pie lasu.
ś
ołnierze dawno
ju
ż
znikn
ę
li, a ja ci
ą
gle o nich my
ś
l
ę
. Widz
ę
teraz sam
ą
siebie, drepcz
ę
nad potok, stawiam
buciczek na kłodzie, widz
ę
wod
ę
płyn
ą
c
ą
bystro w potoku, podnosz
ę
r
ę
ce i biegn
ę
po belce, ale
po
ś
rodku belka osuwa mi si
ę
spod nóg i wpadam do potoku; poruszałam nogami na gł
ę
binie jak
mamusia szyj
ą
c na maszynie, ale nie mogłam dosi
ę
gn
ąć
dna, najpierw piłam wod
ę
, ale pó
ź
niej
napiłam si
ę
tej wody do
ść
, by si
ę
utopi
ć
, widziałam tylko, jak moje włosy rozsypały si
ę
i poruszały
si
ę
na dnie potoku wplataj
ą
c si
ę
w zielone morszczyny i wodne kwiaty bez kwiatów, strasznie mi si
ę
chciało spa
ć
, ale nie mogłam zamkn
ąć
oczu, i wszystko było pełne
ś
wiatła, a niebo nad sob
ą
widziałam jak przez silnie powi
ę
kszaj
ą
ce okulary... a potem budz
ę
si
ę
, widz
ę
,
ż
e utopi
ć
si
ę
to
bardzo pi
ę
kna rzecz, tak jak by
ć
w domu; le
ż
ałam w niebie w takim samym łó
ż
eczku, jakie miałam
u siebie w pokoju, widziałam,
ż
e r
ę
ce mam na pierzynce, która jest w takiej samej poszwie z
niezapominajkami jak pierzyny, jakie ma mamusia, a nade mn
ą
wisiał obrazek przedstawiaj
ą
cy
anioła stró
ż
a, zupełnie taki sam jak u nas, a potem przyszła mamusia i powiedziała:
— No, chod
ź
cie, dzieci, dalej...
I do kuchni weszły dziewczynki z s
ą
siedztwa, i teraz wiedziałam,
ż
e si
ę
utopiłam, bo dziewczynki,
które zwracały si
ę
do mnie: Marychno, a ja do nich: Jadwisiu i Ewu-niu, i Bo
ż
enko, bo dziewczynki
te kładły mi na pierzyn-ce obok r
ą
k
ś
wi
ę
te obrazki, tyle było na moim łó
ż
eczku obrazków aniołów
stró
ż
ów, i Jadwisia powiedziała:
— Mama mi mówiła,
ż
e si
ę
utopiła
ś
... — I poło
ż
yła kolejny
ś
wi
ę
ty obrazek.
A ja spytałam:
— Dlaczego mi dajesz ten obrazek?
~ A Jadwisia odparła:
— Umarłym dziewczynkom wkłada si
ę
je do trumny...
I ja zacz
ę
łam płaka
ć
,
ż
e teraz to ju
ż
jestem zupełnie umarła, ale potem przyszła moja mamusia,
przyniosła słodycze, a zobaczywszy takie mnóstwo
ś
wi
ę
tych obrazków, powiedziała:
— Ale
ż
, dziewczynki, Marychna nie umarła, pan doktor Michałek wylał z niej wszystk
ą
wod
ę
i
swoim oddechem tchn
ą
ł w ni
ą
ponownie
ż
ycie...
Dziewczynki były zawiedzione,
ż
ałowały,
ż
e nie b
ę
dzie pogrzebu,
ż
e nie umarłam, bo ju
ż
widziały,
jak b
ę
d
ą
szły w białych sukienkach z firanek, trzymaj
ą
c w r
ę
kach płon
ą
ce ogromne
ś
wiece
ozdobione mirtem, i mosi
ęż
na orkiestra b
ę
dzie tak rzewnie gra
ć
, i dziewczynki b
ę
d
ą
szły w
kondukcie, i b
ę
d
ą
mie
ć
ufryzowane włoski, i b
ę
d
ą
płaka
ć
, bo ja si
ę
utopiłam... no a teraz koniec z
konduktem, koniec z płaczem, a wszystko to wina tych dwóch kobiet, które szły pra
ć
bielizn
ę
i które
mnie wyci
ą
gn
ę
ły i zaniosły do domu... tatu
ś
si
ę
wtedy tak strasznie rozgniewał, ach, mój tatu
ś
potrafił si
ę
gniewa
ć
i zło
ś
ci
ć
jak nikt inny, mamusia kupowała co roku cztery szafy, stare sprz
ę
ty ze
sklepów ze starzyzn
ą
, i kiedy tatu
ś
si
ę
rozgniewał, mamusia natychmiast prowadziła tatusia do
altany i dawała mu siekier
ę
do r
ę
ki, a tatu
ś
najpierw rozbijał tyln
ą
ś
cian
ę
, potem r
ą
bał i kl
ą
ł resztki
szafy, z ogromnym zapałem wyrywał drzwi, wreszcie cał
ą
szaf
ę
mia
ż
d
ż
ył jak pudełko od zapałek i
w ci
ą
gu pół godziny z tej szafy robił tatu
ś
sag drewna, tak
ż
e mamusia miała zawsze do
ść
trzasek
na podpałk
ę
i polan do palenia... a ja słyszałam, jak tatu
ś
krzyczał i gniewał si
ę
,
ż
e si
ę
topiłam,
ż
e
ci
ą
gle nie jestem grzeczn
ą
dziewczynk
ą
, bo grzeczne dziewczynki tego nie robi
ą
, przera
ż
ona,
wy
ś
lizn
ę
łam si
ę
spod pierzynki, ubrałam si
ę
i wybiegłam na dwór, na dziedzi
ń
cu stało auto
ci
ęż
arowe, wdrapałam si
ę
na skrzyni
ę
, tam koło okienka stała beczka, wsun
ę
łam si
ę
do tej beczki,
a
ż
e było w niej ciepło, usn
ę
łam, kiedy si
ę
obudziłam, usłyszałam,
ż
e ten samochód ci
ęż
arowy
jedzie, a kiedy podniosłam si
ę
, zobaczyłam przez okienko,
ż
e zapada zmrok,
ż
e tu
ż
koło okienka
znajduje si
ę
czapka jakiego
ś
pana, a kiedy popatrzyłam z boku, przekonałam si
ę
,
ż
e to pan Brabec,
i wyci
ą
gn
ę
łam r
ę
k
ę
, i połaskotałam pana Brabca za uchem mówi
ą
c:
— Panie Brabec, jestem tutaj...
Pan Brabec pu
ś
cił kierownic
ę
, potem krzykn
ą
ł i samochód zatrzymał si
ę
tak gwałtownie,
ż
e ta
beczka si
ę
przewróciła, a ja wytoczyłam si
ę
na podłog
ę
, z podłogi na ziemi
ę
, wstałam z szosy,
otrzepałam sukienk
ę
, a pan Bra-bec biegał dookoła i krzyczał, i tupał...
— Panie Brabec, naprawd
ę
tu jestem! — powiedziałam.
Ale pan Brabec j
ę
czał, a potem zwalił si
ę
na ziemi
ę
; kiedy przyjechali policjanci, nakryli pana
Brabca kocem, ale i tego było mało, jeden z policjantów musiał si
ę
rozebra
ć
bez mała do naga i
le
ż
ał na panu Brabcu, i grzał go, na posterunku powiedział mi pó
ź
niej jeden z policjantów,
ż
e
mogłam sta
ć
si
ę
przyczyn
ą
ś
mierci człowieka, a ja pomy
ś
lałam o tatusiu,
ż
e znów por
ą
bie jedn
ą
szaf
ę
, i policjant rozesłał mi ko
ż
uch na podłodze, potem wzi
ą
ł sznur i przywi
ą
zał mnie za nog
ę
do
nogi stołu, a ja le
ż
ałam i płakałam, nade mn
ą
kołysały si
ę
podeszwy g
ę
sto nabijane gwo
ź
dziami,
noga zało
ż
ona na nog
ę
, ja za
ś
za nog
ę
uwi
ą
zana byłam do nogi stołu, a potem usn
ę
łam i pojawił
si
ę
nade mn
ą
tatu
ś
, kl
ę
czał, oparty na obu r
ę
kach jak na nogach, odwi
ą
zał mnie od stołu, a kiedy
wyci
ą
gn
ą
ł mnie za r
ę
k
ę
, policjanci tak na mnie naskar
ż
yli,
ż
e tatu
ś
wzi
ą
ł sznur i zało
ż
ył mi ten sznur
na szyj
ę
, a ja rozpłakałam si
ę
i wołałam:
— Tatusiu, ja nie chc
ę
,
ż
eby
ś
mnie wieszał! Ja nie b
ę
d
ę
umiera
ć
tak długo na gał
ę
zi...
Bo tatusiowi kot zjadł w
ą
tróbk
ę
i tatu
ś
powiesił za to kotka na gał
ę
zi, i kotek umarł tam dopiero na
drugi dzie
ń
... i tatu
ś
zaprowadził mnie na sznurze do poci
ą
gu, a kiedy przyjechali
ś
my do domu,
tatu
ś
prowadził mnie na sznurze jak ciel
ą
tko, a wszystkim ludziom tłumaczył,
ż
e nie jestem
grzeczn
ą
dziewczynk
ą
i
ż
e musi mnie prowadzi
ć
na sznurze jak złego psiaka... a w domu
tatu
ś
...mamusia, widz
ą
c tatusia, od razu podała mu siekierk
ę
, czekałam,
ż
e tatu
ś
obetnie mi głow
ę
,
tak jak odcinał indorom i indyczkom, ale tatu
ś
od razu rzucił si
ę
na szaf
ę
, jednym ciosem rozwalił
tyln
ą
ś
cian
ę
, jednym uderzeniem swojego ciała, o tak, z boku, powalił reszt
ę
szafy,
ż
e cała run
ę
ła
na ziemi
ę
, tak jak rozdeptana skrzynka... Namyd-lona, le
żę
cała w pianie, mydl
ę
si
ę
nie wiedz
ą
c o
tym wcale, my
ś
l
ę
i wywołuj
ę
obrazy spoczywaj
ą
ce w gł
ę
bi czasu, obrazy powracaj
ą
ce nieustannie,
rozja
ś
niaj
ą
ce si
ę
, uzupełniaj
ą
ce... Jestem sze
ś
cioletni
ą
dziewuszk
ą
o rozpuszczonych włosach, na
czubku głowy włosy te spi
ę
te s
ą
dwiema niebieskimi klamerkami w kształcie kokardek, ju
ż
od roku
tatu
ś
nie roztrzaskał z mojego powodu ani jednej szafy, jest niedzielne południe i ja spaceruj
ę
po
placyku, w otwartych oknach powiewaj
ą
firanki, rozlega si
ę
brz
ę
k sztu
ć
ców i talerzy, przeci
ą
g
przynosi zapach potraw, wczoraj tatu
ś
mi kupił marynarski mundurek i parasolk
ę
, stoj
ę
koło
fontanny, a potem pochylam si
ę
i patrz
ę
na swoje odbijaj
ą
ce si
ę
jak w lustrze włosy, na dnie l
ś
ni
ą
monety, kto bowiem rzuci u nas do fontanny pieni
ąż
ek, mo
ż
e liczy
ć
na to,
ż
e spełni si
ę
jego
ż
yczenie, na wszelki wypadek rzuciłam do tej fontanny dwie dwudziestki
ż
ycz
ą
c sobie,
ż
ebym si
ę
ju
ż
nigdy wi
ę
cej nie topiła, nigdy nie uciekała z domu,
ż
ebym ju
ż
była grzeczn
ą
dziewczynk
ą
,
zwłaszcza
ż
e tatu
ś
kupił mi tak pi
ę
kny mundurek i parasolk
ę
, wspi
ę
łam si
ę
na otaczaj
ą
cy fontann
ę
murek, aby lepiej zobaczy
ć
, czy mi do twarzy w tej marynarskiej bluzeczce, rozejrzałam si
ę
, nikt si
ę
nie zbli
ż
ał, nikt nie wygl
ą
dał z okna, aby poskar
ż
y
ć
na mnie tatusiowi, wspi
ę
łam si
ę
wi
ę
c na
fontann
ę
, a kiedy pochyliłam si
ę
, zobaczyłam pi
ę
kn
ą
plisowan
ą
spódniczk
ę
i białe podkolanówki, i
lakierowane pantofelki, potrz
ą
sn
ę
łam włosami, a kiedy znowu popatrzyłam na swoje odbicie w
wodzie, przechyliłam si
ę
i wpadłam do fontanny, i woda po
ż
arła mnie jak wielka ryba, która połyka
mał
ą
rybk
ę
, znowu szukałam dna lakierowanym pantofelkiem, ale dno było gł
ę
biej, nie byłam do
ść
du
ż
a, by go dosi
ę
gn
ąć
, i wynurzyłam si
ę
znowu, aby zaczerpn
ąć
powietrza, ale bałam si
ę
wzywa
ć
pomocy, bo tatu
ś
by si
ę
gniewał, zachłystywałam si
ę
i znów zaczynał mnie otacza
ć
jasny słodki
ś
wiat, tak jakbym była pszczoł
ą
, która wpadła do miodu, widziałam, jak powoli głowa opada mi a
ż
na dno, tu
ż
koło oka dojrzałam t
ę
dwudziestk
ę
, któr
ą
wrzuciłam do fontanny z
ż
yczeniem, abym si
ę
ju
ż
nigdy nie topiła, spódniczka wzdymała si
ę
tak wspaniale i włosy przesłoniły mi twarz, a potem z
wolna włosy te uroczy
ś
cie wróciły na swoje miejsce i nagle zachciało mi si
ę
spa
ć
, i ju
ż
tylko bardzo
powoli poruszałam nogami, znacznie wolniej ni
ż
mamusia, kiedy szyje na maszynie, i w ko
ń
cu
zobaczyłam, jak z buzi unosz
ą
mi si
ę
b
ą
belki, jakbym była butelk
ą
z wod
ą
sodow
ą
lub mineraln
ą
...
a jednak znów si
ę
nie utopiłam, widziała mnie pewna pani, pani Krasie
ń
-ska, która od dziesi
ę
ciu lat
je
ź
dzi na wózku i miała owrzodzenie
ż
oł
ą
dka, ona patrzyła przez okno wła
ś
nie w tej chwili, kiedy
tam wpadłam, i przybiegł jeden jedyny fotograf, pan Pokorny, który z widelcem, no
ż
em i serwetk
ą
pod brod
ą
skoczył po mnie i wyci
ą
gn
ą
ł mnie, przebudziłam si
ę
na stopniach fontanny, miałam
wra
ż
enie,
ż
e pada deszcz, i wzi
ę
łam parasolk
ę
i otworzyłam j
ą
, ale
ś
wieciło sło
ń
ce i dzwon
wydzwaniał południe, nade mn
ą
pochylał si
ę
pan Pokorny i z serwetki kapała mu woda, wraz z
któr
ą
spłyn
ę
ło kilka farfocli kapusty, pan Pokorny groził mi na przemian widelcem i no
ż
em,
ż
e je
ś
li
obiad mu wystygnie, to on mi wtedy poka
ż
e, bo grzeczne dziewczynki, je
ś
li ju
ż
chc
ą
si
ę
utopi
ć
, to
robi
ą
to w odpowiedniej porze, a nie w samo południe, kiedy na stole pachnie smakowicie młoda
g
ą
ska, a ja patrzyłam i we wszystkich oknach stali obywatele w koszulach i kamizelkach, i wszyscy
w jednej r
ę
ce trzymali widelec, a w drugiej nó
ż
, i wszyscy spogl
ą
dali na mnie, i mieli znudzone
miny, i dawali do zrozumienia,
ż
e najch
ę
tniej nadzialiby mnie na widelec i poder
ż
n
ę
li no
ż
em, a wi
ę
c
wstałam i wytrysn
ę
ło ze mnie tyle wody, a
ż
my
ś
lałam,
ż
e to oberwanie chmury, kłaniałam si
ę
, nie
ż
ebym chciała z nich drwi
ć
, ale
ż
e przyznaj
ę
i wiem, i
ż
nie powinnam była tego robi
ć
, kiedy w
niedzielne południe młoda g
ą
ska znajduje si
ę
wła
ś
nie w brytfannie... A teraz le
żę
sobie w
browarnianej wannie, w tej przepołowionej stuhektolitrowej beczce, kto
ś
idzie od stodół na gór
ę
do
izby czeladnej, gdzie mieszka tak
ż
e stryjaszek Pepi, i z tej izby czeladnej dobiega jego straszliwy
ryk: Do re mi fa soi la si do... a potem z kolei opadaj
ą
ca oktawa: Do si la soi fa mi re do, tak jak
wypływa teraz woda z resztkami zakrzepłego mydła, kto
ś
idzie od stodół w gór
ę
do izby czeladnej,
chyba to idzie ten młody mielcarz mokry od potu i z siniakiem pod jednym okiem, jakby upadł na
lunet
ę
, siniakiem jakby odbitym pocztow
ą
piecz
ą
tk
ą
, to na pewno on, idzie teraz wolno z koszul
ą
zarzucon
ą
na ramiona i w jednej r
ę
ce niesie p
ę
kat
ą
lamp
ę
jak cesarz królewskie jabłko, a w drugiej
r
ę
ce słodownicz
ą
łopat
ę
niczym królewskie berło, idzie na gór
ę
, odpoczywa na pode
ś
cie i
ś
piewa t
ę
słodk
ą
piosenk
ę
:
Ju
ż
odeszła ta miło
ść
,
cho
ć
jej wiele nie było,
odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast
ę
pne te
ż
min
ą
,
i co pó
ź
niej, co pó
ź
niej ci
ę
czeka?
Nie zostanie nic po niej,
zniknie w gł
ę
bokiej toni
pod Nymburkiem...
Ubrałam si
ę
szybko, zawi
ą
załam włosy r
ę
cznikiem, mocnym dmuchni
ę
ciem zgasiłam
ś
wiec
ę
i
wyszłam w ciemno
ść
z wyci
ą
gni
ę
t
ą
dłoni
ą
, dopiero za zakr
ę
tem korytarza z gł
ę
bi stodół wyciekało
słabe
ś
wiatło,
ż
ółtymi liniami znaczyło kraw
ę
dzie mokrych schodów, ze stodół rozlegało si
ę
melodyjne delikatne uderzanie słodowni-czych łopat o wilgotn
ą
podłog
ę
, rytmiczne syczenie
rozrzucanego j
ę
czmienia... i znów ta piosenka jak przypływ... jak morski przypływ...
Ju
ż
odeszła ta miło
ść
, cho
ć
jej wiele nie było...
Przez chwil
ę
stałam w półmroku, potem zeszłam o kilka schodów ni
ż
ej, ciepło kiełkuj
ą
cego
j
ę
czmienia trzepn
ę
ło mnie po policzkach, dwie p
ę
kate lampy o
ś
wietlały zagony j
ę
czmienia, lampy
naftowe na drewnianych trójnogach po
ś
ród j
ę
czmiennych pól, młody mielcarz, nagi do pasa, dreptał
drobnymi kroczkami, nabierał na łopat
ę
j
ę
czmie
ń
z jednej strony i rozrzucał go po stronie drugiej
zostawiaj
ą
c za sob
ą
bruzd
ę
, jakby ta pracuj
ą
ca drewniana szufla była st
ę
pk
ą
statku, która rozcina
przed sob
ą
fale, ale za sob
ą
pozostawia ju
ż
zamykaj
ą
c
ą
si
ę
to
ń
, ten młody pi
ę
kny mielcarz przy
ka
ż
dym kroku rozrzucał łopat
ę
złotego j
ę
czmienia i po ka
ż
dej tej łopacie jego plecy coraz bardziej
l
ś
niły od potu...
Ju
ż
odeszła ta miło
ść
, cho
ć
jej wiele nie było...
M
ę
ski głos nadal rozbrzmiewał pod niskim stropem stodoły, stropem wspartym na czterech alejach
czarnych
ż
elaznych kolumn... i oto ten młody m
ęż
czyzna wyprostował si
ę
jak król J
ę
czmionek,
siniec pod jego okiem błysn
ą
ł niczym oprawka okularów, jego tułów cały był powleczony l
ś
ni
ą
c
ą
rt
ę
ci
ą
potu... a ja nadal słyszałam t
ę
piosenk
ę
, kto
ś
inny
ś
piewał ten romans, kto
ś
, kto pracował o
kilka zagonów j
ę
czmienia dalej, tam gdzie stała na drewnianym trójnogu druga p
ę
kata lampa
naftowa... młody mielcarz otarł sobie twarz cał
ą
dłoni
ą
i otrz
ą
sn
ą
ł gar
ść
potu... szłam dalej, nogi
uginały si
ę
pode mn
ą
, przesypywał tam j
ę
czmie
ń
malutki człowieczek, wygl
ą
dał raczej na d
ż
okeja
na emeryturze, w kombinezonie i berecie, doko
ń
czył ju
ż
jedn
ą
pryzm
ę
, teraz wzi
ą
ł łopat
ę
,
podgarn
ą
ł j
ę
czmie
ń
na skraju, a potem znów te pospieszne mielczarskie kroczki, ten człowiek
niemal
ż
e biegł i przesypywał podgarni
ę
ty j
ę
czmie
ń
, i łopata zostawiała za sob
ą
równiusie
ń
ko
nakre
ś
lon
ą
lini
ę
. Sko
ń
czywszy t
ę
prac
ę
i pochyliwszy si
ę
, aby niczym swój podpis odcisn
ąć
w rogu
skrzy
ż
owane łopaty, malutki mielcarz wyprostował si
ę
i za
ś
piewał pi
ę
knie:
... odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast
ę
pne te
ż
min
ą
,
i co pó
ź
niej,
co pó
ź
niej ci
ę
czeka...
Był to pan Jirout, mielcarzyk, który spotkawszy mnie kłaniał si
ę
z poczuciem winy i u
ś
miechał si
ę
ci
ą
gle, Fran-cin mówił o nim,
ż
e w latach młodo
ś
ci pan Jirout był artyst
ą
cyrkowym, którego na
odpustach wystrzeliwali z armaty, w łoskocie werbli przyprowadzano go
ż
ywego w bł
ę
kitnym
atłasowym ubranku, kładziono na drewnianej lawecie, po czym impresario przykładał dymi
ą
cy
bł
ę
kitnie lont, rozlegał si
ę
ogłuszaj
ą
cy huk i z lufy armaty wystrzelał płomie
ń
, a po nim
ż
ywy pan
Jirout z wyci
ą
gni
ę
tymi nad głow
ą
r
ę
koma, który osi
ą
gn
ą
wszy wierzchołek krzywej balistycznej
rozkładał r
ę
ce i spadaj
ą
c na przygotowany batut rozrzucał kolorowe ró
ż
e z papieru, u
ś
miechy i
pocałunki. Po wyl
ą
dowaniu podskakiwał, kołysał si
ę
na batucie i kłaniał si
ę
, i przyjmował owacje na
ka
ż
dym odpu
ś
cie i na ka
ż
dym jarmarku. Pewnego razu nabili panem Jiroutem armat
ę
, a kiedy go
wystrzelili i pan Jirout osi
ą
gn
ą
ł wierzchołek krzywej balistycznej, rozło
ż
ył r
ę
ce i z wolna spadał w
dół, spostrzegł,
ż
e dawno ju
ż
min
ą
ł batut, przypomniał sobie,
ż
e i to uderzenie w lawecie było
silniejsze ni
ż
kiedykolwiek przedtem, pan Jirout mimo to u
ś
miechał si
ę
i rozdawał u
ś
miechy i
kolorowe ró
ż
e z papieru, i całusy, aby potem roztrzaska
ć
si
ę
za płotem o sag drewna. Kiedy po
roku doprowadzono pana Jirouta do porz
ą
dku, nie chciał ju
ż
rozdawa
ć
pocałunków i ró
ż
, wycofał
si
ę
z
ż
ycia cyrkowego niczym niewa
ż
ny banknot, a kiedy do ko
ń
ca si
ę
wylizał, zacz
ą
ł pracowa
ć
w
browarze, pracuje tu ju
ż
osiem lat jako mielcarz...
Ju
ż
odeszła ta miło
ść
, ! cho
ć
jej wiele nie było...
Stryjaszek Pepi pracował ju
ż
w browarze trzy tygodnie; bednarze przyj
ę
li go mi
ę
dzy siebie i od tej
pory było w browarze wesoło. Kiedy mogłam, brałam wiaderka na młóto i szłam przez dziedziniec
browaru; pan piwowar spogl
ą
dał na mnie badawczo: czy ma przynie
ść
podwójny kufel piwa; i teraz
skin
ę
łam głow
ą
twierdz
ą
co, i podczas gdy nabierałam z wozu młóto, bednarze zajadali drugie
ś
niadanie, stryjaszek Pepi le
ż
ał na wznak z pust
ą
dwudziestolitrow
ą
baryłk
ą
na piersiach, bednarze
p
ę
kali ze
ś
miechu, krztusili si
ę
k
ę
sami posmarowanych obficie pajd chleba, a stryjaszek Pepi
ś
piewał:
— Do re mi fa soi la si do!
Czeladnik bednarski kl
ę
czał nad stryjem i zach
ę
cał:
— Panie Józefie, a teraz t
ę
oktaw
ę
z powrotem, tak jak to
ć
wiczyli Caruso i Marzaczek.
A stryjaszek Pepi odkaszln
ą
l i zakwiczał straszliwie:
— Do si la soi fa mi re do...
Kiedy robotnicy mieli ju
ż
do
ść
tego ryku, pomocnik bednarski poprosił:
— A teraz, panie Józefie, prosz
ę
za
ś
piewa
ć
wysokie ce!
Bednarze podnie
ś
li si
ę
, pochylili si
ę
nad stryjaszkiem Pepi, który kwilił to wysokie ce, i bednarze
ryczeli ze
ś
miechu, kładli si
ę
z grubo posmarowanymi pajdami na wznak, potem zrywali si
ę
i
krztusili okruchami, i opierali si
ę
o
ś
cian
ę
warsztatu, i chichotali, aby nie udusi
ć
si
ę
ze
ś
miechu.
A po
ś
rodku dziedzi
ń
ca stary mielcarz pan Rzepa pra
ż
ył słód na ciemne piwo, siedział na krze
ś
le i
wprawiał w ruch czarny b
ę
ben osadzony na wale nap
ę
dowym, a pod tym b
ę
bnem płon
ą
ł
niebie
ś
ciutko i ró
ż
owo, i czerwono w
ę
giel drzewny, i stary mielcarz, siwowłosy i siwo-brody,
jednostajnie i uroczy
ś
cie obracał t
ę
obro
ś
ni
ę
t
ą
sadzami kul
ę
niczym jaki bóg ze starego mitu kul
ę
ziemsk
ą
.
A pomocnik bednarski pochylił si
ę
nad stryjem i powiedział:
— A teraz jeszcze, jako ostatnie
ć
wiczenie oddechowe, niech pan, panie Józefie, za
ś
piewa wysokie
ce, ale do wewn
ą
trz... tylko prosz
ę
uwa
ż
a
ć
, aby nie nawalił pan w gacie, czyli nie zrobił z gaci
bukietu!
I stryjaszek Pepi nabrał oddechu, skrzywił nos, bednarze pochylili si
ę
nad nim, a stryj
ś
piewał na
wdechu to wysokie ce, taki przeci
ą
gły ton, jaki wydaje skrzypi
ą
ca furtka, nie oszcz
ę
dzaj
ą
c si
ę
wcale,
ś
piewał to wysokie ce, wytrzymał minut
ę
to
ś
piewanie na wdechu, ale tak go to wyczerpało,
ż
e rozrzucił r
ę
ce i oddychał gł
ę
boko, i baryłka na jego piersi unosiła si
ę
miarowo, podobnie w szkole
muzycznej uczniowie le
żą
na dywanie na wznak, a profesor kładzie im na piersiach ksi
ąż
ki.
A ja szłam z wiaderkami młota obok otwartych drzwi kotłowni, w półmroku jarzyła si
ę
tam dolna
półkula kotła, popielnik
ś
wiec
ą
cy szafranow
ą
barw
ą
płon
ą
cego w
ę
gla na ruszcie, na rozja
ś
niony
popielnik spadały płon
ą
ce czerwono i fioletowo w
ę
gielki i zielonobł
ę
kitny
ż
u
ż
el, a tu
ż
obok w
ciemno
ś
ci połyskiwał be
ż
owo otwarty kocioł, robotnik, zwini
ę
ty jak dziecko w łonie matki, w tej
zwini
ę
tej pozycji obtłukiwał z kotła kamie
ń
, dwie
ż
arówki o
ś
wietlały tego wygi
ę
tego w łuk robotnika,
który pracował w pyle i jeszcze sobie przy tym
ś
piewał, spowity drutami przewodów elektrycznych
niczym p
ę
powin
ą
. Ilekro
ć
stoj
ą
c w sło
ń
cu ujrzałam ten o
ś
wietlony jaskrawo owal i tego robotnika
obtłukuj
ą
cego młotkiem kamie
ń
kawałek po kawałku, my
ś
lałam,
ż
e ka
ż
dy przechodz
ą
cy obok musi
przystan
ąć
zdumiony tym obrazem w lunecie, ale nikt si
ę
nigdy nie zatrzymywał, nikt go nie
po
ż
ałował i nie po
ż
ałował sam siebie nawet ten, który przez całe dwa tygodnie obstukiwał w
skulonej pozycji kamie
ń
; wprost przeciwnie: jeszcze sobie pod
ś
piewywał!
Bednarze sko
ń
czyli drugie
ś
niadanie, mistrz bednarski stał jak pasterz w
ś
ród owiec; dookoła setki
beczek, pochylił si
ę
nad jedn
ą
, patrzył badawczym wzrokiem, po czym wyprostował si
ę
i z wn
ę
trza
beczki wyci
ą
gn
ą
ł płon
ą
c
ą
ś
wiec
ę
na zwini
ę
tym drucie, i znów si
ę
pochylił nad kolejn
ą
beczk
ą
, i
opu
ś
cił do jej
ś
rodka
ś
wiec
ę
, i dociekliwym okiem przygl
ą
dał si
ę
, czy beczka mo
ż
e zosta
ć
napełniona piwem, czy trzeba j
ą
„osmoli
ć
”, czyli posmarowa
ć
smoł
ą
, stryjaszek Pepi stał przy
ogromnym piecu i dokładał do ognia antracyt i koks, rozgrzewał smoł
ę
, ten piec dudnił ju
ż
głucho i z
krótkiego wygi
ę
tego komina buchał czerwony ogie
ń
z bł
ę
kitn
ą
koronk
ą
na kraw
ę
dziach, płomienie
przystrojone tryskaj
ą
cymi zielonymi fr
ę
dzelkami niczym płomie
ń
aparatu spawalniczego, którym
rozmra
ż
a si
ę
zamarzni
ę
te kolanka albo usuwa si
ę
stary lakier.
Furmani ładowali na wozy mokre beczki piwa, wynosili skrzynie z lodem. Pan piwowar podał mi
garniec pomara
ń
czowego piwa, garniec cały w kroplach osiadłej pary. A ja wiedziałam,
ż
e pan
piwowar mnie nie lubi i
ż
e dałby mi nie jeden, ale pi
ęć
garnców piwa, a nawet wi
ę
cej, bylebym tylko
piła je i wypiła i
ż
eby robotnicy zobaczyli, jak
ą
to skłonn
ą
do pija
ń
stwa
ż
on
ę
ma pan kierownik, ale
ja byłam młoda i młoda byłam przede wszystkim, bez wzgl
ę
du na to, co robiłam, zawsze pytałam
tylko sam
ą
siebie i zawsze przytakiwałam sobie, i było to moje przytakni
ę
cie, ta wskazówka mojego
nauczyciela, który znajdował si
ę
we mnie gdzie
ś
koło serca, to przytakni
ę
cie natychmiast przenikało
do krwi, i moja r
ę
ka wyci
ą
gn
ę
ła si
ę
i piłam z ochot
ą
, z tak
ą
ochot
ą
,
ż
e furmani przestali układa
ć
beczki jedne na drugich i patrzyli na mnie. Stałam obok rampy, z dala od koni, Ede i Kar
ę
jakby
porozumiewały si
ę
ze mn
ą
, ich grzywy i pot
ęż
ne ogony miały równie
ż
kolor złotego piwa. A stary
Rzepa po
ś
rodku browarnianego dziedzi
ń
ca wyci
ą
gn
ą
ł wał nap
ę
dowy, ze znawstwem popatrzył na
zawarto
ść
pra
ż
onego słodu i kiwn
ą
ł głow
ą
, poci
ą
gn
ą
ł za uchwyt i wyci
ą
gn
ą
ł t
ę
czarn
ą
kul
ę
na
mechanizmie poza płon
ą
ce w
ę
gle, odbezpieczył ostro
ż
nie młoteczkiem zasuwk
ę
i gor
ą
cy pra
ż
ony
słód zacz
ą
ł si
ę
sypa
ć
na czarne sito, i zapach słodu rozprzestrzeniał si
ę
wokoło, na pewno teraz
dotarł ju
ż
na plac i przechodnie obracaj
ą
si
ę
w stron
ę
browaru, gdzie na
ś
rodku dziedzi
ń
ca stary
mielcarz mruczy z zadowoleniem i drewnianym czarnym pogrzebaczem miesza pra
ż
ony słód.
A stryjaszek Pepi stał przy smolarskim piecu i u
ś
miechał si
ę
do mnie, miał skórzany fartuch, piec za
nim huczał i rozpalony groził,
ż
e wzbije si
ę
w powietrze niczym jaka
ś
fantastyczna rakieta z
powie
ś
ci Verne’a. Ten płomie
ń
, który wystrzelał nad stryjaszkiem Pepi, był tak pi
ę
kny,
ż
e
rozejrzałam si
ę
, ale nikt nie podziwiał tego wspaniałego widoku. I podszedł mistrz bednarski, i
zacz
ą
ł po legarze stacza
ć
beczki do nóg stryjaszka Pepi, a stryjaszek Pepi brał ka
ż
d
ą
beczk
ę
,
podrzucał j
ą
sobie na kolano i wkładał na igł
ę
, naciskał no
ż
n
ą
d
ź
wigni
ę
i do beczki tryskała wrz
ą
ca
smoła, i stryjaszek Pepi podnosił beczk
ę
, i płynnym ruchem opuszczał j
ą
na ziemi
ę
, i beczka
odtaczała si
ę
z wolna, a z otworu do jej napełniania wypływał bł
ę
kitniutki dym i owijał beczk
ę
niebieskaw
ą
wst
ąż
k
ą
, tak jak rabin, kiedy okr
ę
ca sobie r
ę
ce
ś
wi
ę
tymi rzemykami, a kiedy beczka
zatrzymywała si
ę
na dole, pomocnik bednarski brał j
ą
albo kopniakiem nadawał jej kierunek i
beczka osiadała na obracaj
ą
cym si
ę
z wolna wale wytaczarki, jedna beczka obok drugiej, wszystkie
beczki obracały si
ę
teraz i niebie
ś
ciutki dym otaczał je niczym aureola unosz
ą
ca si
ę
nad głowami
ś
wi
ę
tych m
ęż
ów. Patrzyłam i jak zawsze, kiedy patrz
ę
na prac
ę
z ogniem, ogarniało mnie
pragnienie, j
ę
zyk przylepił mi si
ę
do podniebienia i zamiast
ś
liny miałam w ustach tylko takie
papierosowe bibułki, uniosłam garniec i przestraszyłam si
ę
, garniec niemal podskoczył do góry,
my
ś
lałam,
ż
e jest jeszcze ci
ęż
ki od piwa, ale okazał si
ę
bardzo leciutki, bo piwo ju
ż
wypiłam, pan
piwowar przykucn
ą
ł i wzi
ą
ł ode mnie garniec, za
ś
miał si
ę
i wszedł do komory piwnej, wiedziałam,
ż
e
naleje mi piwa jednym ciurkiem,
ż
e wypełni garniec a
ż
po brzegi, by
ć
mo
ż
e do połowy naleje
wystałego piwa i dopełni ciemnym „granatem”, takie mieszane piwo to co
ś
, co wywołuje pochwalne
mruczenie całego ciała, belgijskie wałachy smagały jasnymi jak j
ę
czmie
ń
ogonami i r
ż
ały, furman
wyszedł z komory piwnej, niósł dwa blaszane garnce i ka
ż
demu wałachowi podał jeden, wzi
ę
ły te
blaszanki w z
ę
by, napi
ę
ły uzdy i zacz
ę
ły pi
ć
, w miar
ę
jak piły, unosiły głowy coraz wy
ż
ej, aby wlało
si
ę
w nie piwo a
ż
do ostatniej kropli, a kiedy wypiły do ko
ń
ca, odrzuciły garnce i r
ż
ały rado
ś
nie, i
grzebały kopytami, tak
ż
e spod podków tryskały ledwie dostrzegalne iskry, furman
ś
miał si
ę
i skin
ą
ł
mi głow
ą
, i ja skin
ę
łam głow
ą
, i konie skin
ę
ły łbami, pan piwowar znów przysiadł i podał mi z rampy
pełen garniec, pow
ą
chałam pian
ę
i skin
ę
łam głow
ą
, a stryjaszek ‘Pepi zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
:
Ach, wy lipy, aaaaach, wy liiipy...
Pomocnik bednarski wołał:
— Czy zdaje pan sobie spraw
ę
, panie Józefie, co to b
ę
dzie za aplauz, kiedy za
ś
piewa pan ari
ę
Przemysława w Teatrze Narodowym?
A stryjaszek Pepi kiwał głow
ą
, wkładał beczki na przyrz
ą
d powlekaj
ą
cy je wrz
ą
c
ą
smoł
ą
i łzy kapały
mu na skórzany fartuch.
Pomocnik bednarski ci
ą
gn
ą
ł:
— R
ę
cz
ę
panu,
ż
e jak b
ę
dzie si
ę
miała odby
ć
ta premiera, to z samego browaru pojedzie do Pragi
cały autobus, tylko musi si
ę
pan uczy
ć
, szkoli
ć
głos... Teraz panu zamiast „szczeniaczka” b
ę
dziemy
stawia
ć
na piersi pi
ęć
-dziesi
ę
ciolitrow
ą
beczk
ę
...
— Mo
ż
e by
ć
stulitrowa albo nawet dwustulitrowa, bylebym tylko osi
ą
gn
ą
ł to, co Caruso i
Marzaczek... — krzyczał stryjaszek Pepi.
— Ach, to ci mateczka! — powiedziałam ju
ż
do garnca, a potem naw
ą
chawszy si
ę
, z wolna
powstrzymuj
ą
c pragnienie wlania w siebie całej zawarto
ś
ci kufla, poma-lutku i słodko łykałam ten
jasny „le
ż
ak”, to jasne wystałe piwo, zmieszane z ciemnym „granatem”, t
ę
mateczk
ę
, jak nazywali to
mielcarze, piłam powolutku i delikatnie, zupełnie tak samo jak w lecie przed zmierzchem tam gdzie
ś
za browarem, na miedzy po
ś
ród
ż
yta, kto
ś
siaduje i słodko gra na tr
ą
bce rzewn
ą
piosenk
ę
ot tak,
dla siebie tylko, z zamkni
ę
tymi oczyma i z dr
ż
eniem i dygotem błyszcz
ą
cego instrumentu w
mosi
ęż
nych r
ę
kach, ot tak sobie, o wieczornej porze, z głow
ą
lekko odchylon
ą
do tyłu, sam dla
siebie gra t
ę
skn
ą
piosenk
ę
.
Pomocnik bednarski potrz
ą
sał r
ę
k
ą
nad głow
ą
.
— A wie pan, panie Józefie, kto b
ę
dzie siedział w lo
ż
y? Pa
ń
ski brat i pa
ń
ska szwagierka, pan
burmistrz Jandak, ten, co chodzi do baru kontrolowa
ć
, czy panienki maj
ą
wedle przepisu zgrabne i
mocne łydki... Szkoda tylko,
ż
e tej uroczystej chwili nie doczekali si
ę
pa
ń
scy rodzice, mamusia i
tatu
ś
! To by dopiero była rado
ść
!
I stryjaszek Pepi rozpłakał si
ę
, ocierał łzy fartuchem i kiwał głow
ą
, a pomocnik bednarski ci
ą
gn
ą
ł
bezlito
ś
nie:
— A po przedstawieniu dziewczyny rzucałyby panu, panie Józefie, kwiaty pod nogi, dziennikarze
pytaliby: „Sk
ą
d u pana, mistrzu, ten talent?”. I co by pan, panie Józefie, im odpowiedział?
— Ze to dar bo
ż
y! — krzykn
ą
ł stryjaszek Pepi i zakrył twarz obu dło
ń
mi, i płakał, a beczki na
wytaczarce kr
ę
ciły si
ę
i z ka
ż
dej beczki przez otwór do napełniania wyciekała nadal delikatna
ś
lina,
która na skutek rotacji tworzyła wokół ka
ż
dej beczki spr
ęż
ynuj
ą
c
ą
niebie
ś
ciutk
ą
obr
ę
cz, fioletowy
kr
ą
g, neonowy naszyjnik.
Pomocnik bednarski mówił nadal uroczy
ś
cie:
— I wtedy musiałby pan powiedzie
ć
dziennikarzom,
ż
e głos panu ustawił austriacki kapitan von
Mel-dik, ten, co to
ś
piewał za młodu w wiede
ń
skiej operze, ten, co...
Ale pomocnik bednarski nie zdołał doko
ń
czy
ć
, bo stryj rykn
ą
ł potrz
ą
saj
ą
c obu r
ę
koma nad głow
ą
:
— A gówno! Cesarz nie wzi
ą
łby do opery kioskarza, a je
ś
li ju
ż
, to do wychodka, ale i to nie! No,
poczekaj, Meldiku, jak b
ę
d
ę
przechodził koło twojego kiosku, to dam ci takiego haka przez okienko.
Pomocnik bednarski zdj
ą
ł beczk
ę
i przytrzymał: dym ogarniał piersi bednarza i spowijał jego twarz,
a bednarz wołał:
— Tylko
ż
e Meldik powiedział,
ż
e jak ci
ę
zobaczy, to b
ę
dzie miał przygotowany pieprz, i jak si
ę
pochylisz, to sypnie ci tym pieprzem w oczy, i powiedział jeszcze...
— Co powiedział, co?! — wrzeszczał stryjaszek Pepi.
— Pan Meldik wybiegnie po prostu i b
ę
dzie mógł z tob
ą
zrobi
ć
, co mu si
ę
spodoba. I dodał,
ż
e
kopniakami pogoni ci
ę
a
ż
do browaru — odwa
ż
ył si
ę
powiedzie
ć
pomocnik bednarski.
— Co takiego? Mnie,
ż
ołnierza austriackiego, którego chciano mianowa
ć
podoficerem i który si
ę
na
to nie zgodził, mnie, który nosiłem kapitanowi szabl
ę
? To si
ę
jeszcze oka
ż
e! Bo jak ja podejd
ę
do
kiosku, to go od razu zrzuc
ę
z mostu do Łaby! — krzyczał stryjek podnosz
ą
c beczk
ę
, podrzucił j
ą
kolanem i wkładaj
ą
c j
ą
na igł
ę
ma
ź
nicy nie trafił w otwór do napełniania, ale obok; stryjaszek Pepi
nacisn
ą
ł no
ż
n
ą
d
ź
wigni
ę
, a ja odło
ż
yłam garniec, postawiłam go na rampie i otarłam usta, i najpierw
my
ś
lałam,
ż
e po tym wystałym piwie zmieszanym z ciemnym „granatem” mam widzenie: pomocnik
bednarski i mistrz, i przechodz
ą
cy obok mechanik, i stary Rzepa, który kr
ę
cił wałem nap
ę
dowym z
now
ą
porcj
ą
słodu, wszyscy zacz
ę
li ta
ń
czy
ć
, podskakiwali, chwytali si
ę
za twarze i uderzali si
ę
po
nogach,
ż
e wygl
ą
dało to tak, jakby si
ę
morawscy Słowacy pu
ś
cili w tany, ale stary Rzepa nie mógł
si
ę
ruszy
ć
od korby, wi
ę
c obracał wałem, a przy tym chwytał si
ę
za twarz i na przemian uderzał
r
ę
k
ą
, a drug
ą
r
ę
k
ą
obracał czarn
ą
kul
ę
— b
ę
ben, w którym pra
ż
ył si
ę
słód, i dopiero teraz poci
ą
gn
ą
ł
za korb
ę
i odsun
ą
ł b
ę
ben poza
ż
ar zachłannego w
ę
gla drzewnego, i tak samo jak bednarze
podskakiwał, uderzał si
ę
w łydki, jakby gryzło go tysi
ą
ce komarów.
Pomocnik bednarski krzyczał:
— Niech pan zrobi co
ś
z t
ą
smoł
ą
, panie Józefie!
A stryjaszek Pepi naciskał, ale ci
ą
gle obok, dopiero teraz udało mu si
ę
nacisn
ąć
no
ż
n
ą
d
ź
wigni
ę
i
dopiero teraz zobaczyłam, jak tryskaj
ą
ce z igły na wszystkie strony drobniutkie kropelki gor
ą
cej
smoły zwi
ę
dły i wszystkie cieniutkie bursztynowe gał
ą
zki, po których rozpryskiwały si
ę
te kropelki
drobne jak kasza, jak złoty ry
ż
, jak dokuczliwe owady, wszystkie te witki opadły naraz w proch i pył
browarnianego dziedzi
ń
ca i bednarze odlepiali sobie z twarzy i wierzchu dłoni zasychaj
ą
ce drobiny
ż
ywicy, i gniewnie spogl
ą
dali na stryjaszka Pepi, który stał obok tego ogromnego pieca, gdzie
ci
ą
gle huczał i buchał, i trzeszczał w wygi
ę
tym kominie gruby i krótki ogie
ń
. Stryjaszek Pepi
poruszał poparzonymi palcami i wpatrywał si
ę
w ziemi
ę
.
Mistrz bednarski powiedział:
— A wi
ę
c, chłopcy, do roboty,
ż
eby pan Józef mógł wkrótce pój
ść
na dziewczynki.
Ta moda zacz
ę
ła si
ę
w hotelu „Na Ksi
ążę
cym”.
ś
ołnierze przynie
ś
li jakie
ś
aparaty, dyrektorzy szkół
ju
ż
o godzinie szóstej rano zgromadzili młodzie
ż
szkoln
ą
, przył
ą
czyły si
ę
te
ż
wszystkie korporacje i
w miar
ę
jak płyn
ą
ł czas, do wielkiej sali garn
ę
ły si
ę
tłumy gapiów,
ż
ołnierze ka
ż
demu obywatelowi
zakładali na ucho tak
ą
słuchawk
ę
jak przy telefonie i w tej słuchawce rozległy si
ę
trzaski, a potem
odezwała si
ę
orkiestra d
ę
ta wygrywaj
ą
ca nieustannie „Kolinie, Kolinie...”, ale muzyka ta wcale nie
była pi
ę
kna, jakby j
ą
nagrano na dawno ju
ż
zdartej płycie, jednak
ż
e ta orkiestra grała w Pradze i
melodia płyn
ą
c przez powietrze — bez drutów — niczym nitka nawlekała si
ę
w uszko słuchawki a
ż
tu, w naszym miasteczku. I ka
ż
dy, kto to usłyszał, wychodził tylnym wej
ś
ciem i był absolutnie
oszołomiony tym słyszeniem, tym,
ż
e nie ma drutu, który by przenosił t
ę
koli
ń
sk
ą
kapel
ę
pana
dyrygenta Kmocha, i ka
ż
dy tak kroczył wzdłu
ż
kolejki obywateli, kolejki, która ci
ą
gn
ę
ła si
ę
przez
cały plac a
ż
do głównej ulicy i dalej do piekarni pana Swobody, a kto jeszcze tego radia nie słyszał,
ten widz
ą
c, z jakim błogim i zdumionym wyrazem twarzy wychodz
ą
ci, którym dane ju
ż
było
zaznajomi
ć
si
ę
z rewolucyjnym wynalazkiem, cieszył si
ę
wraz ze wszystkimi coraz bardziej, w miar
ę
jak zbli
ż
ał si
ę
w tłumie, który wchodził do hotelu „Na Ksi
ążę
cym”.
Pan Kni
ż
ek, wła
ś
ciciel sklepu z galanteri
ą
, który lubił przemawia
ć
, natychmiast polecił
ekspedientce, aby przyniosła drabin
ę
, wspi
ą
ł si
ę
na ni
ą
i wyja
ś
niał współobywatelom:
— Dobrzy ludzie, to, co za chwil
ę
usłyszycie, to wynalazek, o który walczy
ć
b
ę
dzie nasza partia
przemy
ś
le-wo-rzemie
ś
lnicza, aby w ka
ż
dym domu, w ka
ż
dej rodzinie za rok lub dwa lata znalazł si
ę
taki aparat, i to za mo
ż
liwie nisk
ą
cen
ę
, aby ka
ż
dy mógł w domu słucha
ć
nie tylko muzyki, ale i
wiadomo
ś
ci. Nie chc
ę
wybiega
ć
w przyszlo
ść
, jednak
ż
e wynalazek ten mo
ż
e sprawi
ć
,
ż
e b
ę
dziemy
słucha
ć
wiadomo
ś
ci nie tylko z Pragi, lecz by
ć
mo
ż
e i z Berna na Morawach, muzyki by
ć
mo
ż
e
nawet z Pilzna, a gdybym był nieskromny, powiedziałbym,
ż
e muzyki i wiadomo
ś
ci z Wiednia! —
wołał pan Kni
ż
ek z drabiny.
A obok tej drabiny przechodził ze swoim wózkiem i pomocnikiem pan Zalaba, który rozwoził po
mie
ś
cie w
ę
giel i drewno, i jak usłyszał pana Kni
ż
ka, musiał wraz z pomocnikiem przechyli
ć
wózek i
pan Zalaba wybiegł po szprychach na szczyt wózka, i zagrzmiał wskazuj
ą
c pana Kni
ż
ka:
— Spójrzcie no na niego, na tego mieszczucha! My
ś
li tylko o swojej sklepikarskiej wadze!
Obywatele, ten oto wynalazek zdolny jest doprowadzi
ć
do porozumienia nie tylko pomi
ę
dzy
miastami, ale i pomi
ę
dzy narodami, my witamy radio jako sojusznika całej ludzko
ś
ci! Porozumienie
mi
ę
dzy lud
ź
mi wszystkich kontynentów, wszystkich ras, wszystkich narodów! — wołał pan Zalaba
trzymaj
ą
c r
ę
k
ę
w górze, a jego pomocnik stał na dyszlu wózka, kiedy jednak spostrzegł na chodniku
rzucony przez kogo
ś
niedopałek, nie wytrzymał i podbiegł, aby go podnie
ść
, oczywi
ś
cie wózek
przechylił si
ę
i pan Zalaba spadł na bruk, ledwie udało mi si
ę
odskoczy
ć
.
I natychmiast jak tylko usłyszałam w słuchawce t
ę
skrócon
ą
odległo
ść
mi
ę
dzy orkiestr
ą
d
ę
t
ą
w
Pradze a swoim uchem w hotelu „Na Ksi
ążę
cym”, pop
ę
dziłam na rowerze do domu, zdj
ę
łam
spódnic
ę
, poło
ż
yłam j
ą
na stole, wzi
ę
łam no
ż
yczki i w tym miejscu, gdzie w spódniczce s
ą
kolana,
odci
ę
łam pas materiału, tyle tego sukna zostało,
ż
e powiedziałam sobie,
ż
e moja krawcowa uszyje
mi z tego kawałka bolerko, i bez zwłoki wzi
ę
łam igł
ę
i sfastrygowałam dół spódnicy, i niemal jak w
gor
ą
czce wło
ż
yłam j
ą
, i od razu weszłam w lustro, i tam to zobaczyłam! To skrócenie odmłodziło
mnie o dziesi
ęć
lat, okr
ę
ciłam si
ę
i wiedziałam od razu,
ż
e podwi
ą
zki musz
ą
by
ć
znacznie wy
ż
ej, i
wiedziałam ju
ż
z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
,
ż
e dopiero teraz moje nogi s
ą
pi
ę
kne,
ż
e te cudowne cienie w
ś
ci
ę
gnach pod kolanami, te br
ą
zowe
ś
lady palca bo
ż
ego b
ę
d
ą
zdolne wywoła
ć
wielkie zdziwienie i
wielki zachwyt, ale tak
ż
e wielkie oburzenie obywateli, a przede wszystkim Francina, który — kiedy
mnie tak zobaczy — zaczerwieni si
ę
po korzonki włosów i o
ś
wiadczy,
ż
e przyzwoita kobieta takich
spódnic nie nosi. I wybiegłam na dziedziniec, wskoczyłam na rower i wyjechałam z browaru w
stron
ę
kapliczki, taki przyjemny powiew chłodził mi kolana, si
ę
gał podwi
ą
zek, pedałowało mi si
ę
znacznie swobodniej w tej obci
ę
tej spódnicy, przeszkadzało mi tylko to,
ż
e musiałam prowadzi
ć
jedn
ą
r
ę
k
ą
, bo t
ą
drug
ą
trzeba było ci
ą
gle obci
ą
ga
ć
spódnic
ę
, która podnosiła si
ę
przy ka
ż
dym
ruchu kolan, z drogi od Horzatwi wyjechał teraz pan Kropaczek na indianie, pan Kropaczek jak
zawsze siedział w przyczepie i prowadził motocykl jedn
ą
nog
ą
poło
ż
on
ą
na kierownicy, jedn
ą
za
ś
r
ę
k
ą
operował manetk
ą
gazu na ko
ń
cu kierownicy, lubiłam na to patrze
ć
: ruszał z browaru, a jak
tylko wyjechał, przełaził natychmiast z siedzenia do przyczepy, wyci
ą
gał nog
ę
jak z wanny i tak
wygodnie jechał do domu, tak wi
ę
c pan Kropaczek, zapatrzywszy si
ę
na zakr
ę
cie w moje nagie
kolana, nie zdołał wyprowadzi
ć
pojazdu i wpadł do młodego sadu czere
ś
niowego, a ja dostrzegłam
w tym dobr
ą
wró
ż
b
ę
ł p
ę
dziłam przez most, i zwolniłam dopiero koło hotelu „Na Ksi
ążę
cym”, z
wolna przeje
ż
d
ż
ałam obok tej kolejki czekaj
ą
cej na wynalazek, o którym pan kierownik szkoły
Kupka o
ś
wiadczył:
‘ :,’
— No, nie wiem, nie wiem, ale wydaje mi si
ę
,
ż
e ten aparat nie przyniesie ludziom szcz
ęś
cia.
A wszyscy ludzie jakby przestali cieszy
ć
si
ę
na my
ś
l o tym, co czeka ich w hotelu „Ns Ksi
ążę
cym”, i
skupili uwag
ę
na moich kolanach, na tej mojej skróconej spódnicy, wszyscy przestali wpatrywa
ć
si
ę
w wej
ś
cie do hotelu i obracali si
ę
za mn
ą
, pan kierownik Kupka wskazał mnie parasolem i
powiedział do ksi
ę
dza dziekana:
— I oto widzi ksi
ą
dz proboszcz pierwsze skutki! Jednak
ż
e ksi
ą
dz dziekan ukłonił mi si
ę
i powiedział:
— Pełne kobiece kolano to drugie imi
ę
Ducha
Ś
wi
ę
tego!
Zatrzymałam si
ę
przed cukierni
ą
, zanim postawiłam buciczek na bruku, uniosłam włosy, aby nie
dostały mi si
ę
w szprychy, oparłam rower o mur i id
ą
c trotuarem miałam wra
ż
enie,
ż
e mam na sobie
tylko kostium k
ą
pielowy.
W cukierni poprosiłam, aby pan Nawratil zapakował mi cztery rurki z kremem, a jedn
ą
od razu
wzi
ę
łam do r
ę
ki, pochyliłam si
ę
do przodu, aby francuskie ciasto nie spadało mi na bluzeczk
ę
, i jak
tylko wło
ż
yłam rurk
ę
z kremem do ust, natychmiast usłyszałam głos Francina,
ż
e przyzwoita kobieta
tak rurek z kremem nie je, a pan Nawratil u
ś
miechał si
ę
ostro
ż
nie, bo nie miał z
ę
bów, stałam na tle
wystawy, aby kobiety z gł
ę
bi ciemnego sklepu widziały moj
ą
sylwetk
ę
, a pan Nawratil podał mi
paczuszk
ę
przewi
ą
zan
ą
niebieskim sznureczkiem, zapłaciłam, pan Nawratil otworzył mi drzwi i
zanim ruszyłam, pomógł mi przytrzymuj
ą
c włosy, biegł kawałek ze mn
ą
, dopóki włosów nie uniósł
pr
ą
d powietrza, pedałowałam ile sił w nogach, jedn
ą
r
ę
k
ą
kierowałam, a na palcu drugiej trzymałam
t
ę
słodk
ą
paczuszk
ę
, włosy 2a mn
ą
unosiły si
ę
, tak jak unosz
ą
si
ę
te pi
ę
kne mosi
ęż
ne kule
regulatora lo-komobili parowej, kiedy zwi
ę
ksza obroty. Pozornie pa-tczyłam na
ś
rodek drogi, ale po
obu stronach wi-działam na chodnikach wszystkie rodzaje oczu, i te oczy pełne podziwu, i te
spojrzenia tryskaj
ą
ce nienawi
ś
ci
ą
, utkwione w moich nagich kolanach unosz
ą
cych si
ę
na przemian
jak przeguby wałów mimo
ś
rodowych...
A kiedy przyjechałam do browaru, od razu skierowałam si
ę
a
ż
do chlewów, wybiegł mi naprzeciw
Mucek, ten dobry piesek, merdał długim ogonkiem, a kiedy pochyliłam si
ę
nad nim, lizał mi dło
ń
i
przymykał oczy; weszłam do drewutni i przyniosłam siekierk
ę
, rozpakowałam paczuszk
ę
i
pocz
ę
stowałam Mucka rurk
ą
z kremem, a on najpierw nie wierzył, ale kiedy wybuchn
ę
łam
ś
miechem, zacz
ą
ł je
ść
t
ę
rurk
ę
z kremem, ja za
ś
zastanawiałam si
ę
w duchu, o ile powinnam
Muckowi skróci
ć
ogon, i postawiłam za Muckiem pieniek, i uj
ę
łam ogon Mucka, i poło
ż
yłam go na
pie
ń
ku, ale Mucek obrócił si
ę
, a wi
ę
c pogłaskałam go i pocz
ę
stowałam jeszcze jedn
ą
rurk
ą
z
kremem, Mucek, z pyskiem umorusanym bit
ą
ś
mietan
ą
, polizał mi r
ę
k
ę
wraz z drzewcem siekierki i
zacz
ą
ł zajada
ć
drug
ą
rurk
ę
z kremem, a ja poprawiłam ogon Mucka na pie
ń
ku i za jednym
zamachem odci
ę
łam t
ę
dłu
ż
sz
ą
cz
ęść
, Mucek zachłysn
ą
ł si
ę
, pół rurki z kremem miał ju
ż
w sobie,
ale ten ból w ogonie był wida
ć
tak wielki,
ż
e Mucek zacz
ą
ł wy
ć
i kr
ę
ci
ć
si
ę
wokoło i pyskiem pełnym
słodkiej piany chwytał si
ę
za kikut ogonka, z którego ciekła krew, Mucek my
ś
lał,
ż
e zrobił mu to kto
ś
inny, nie ja, i na przemian lizał moj
ą
r
ę
k
ę
i t
ę
swoj
ą
resztk
ę
ogona, głaskałam go i pocieszałam:
— To nie potrwa długo, Mucusiu, ale b
ę
dzie za to z ciebie pi
ę
kni
ś
nie lada... To sprawa mody, musi
tak by
ć
, spójrz tylko! , ::- ,
Wyprostowałam si
ę
i pokazałam,
ż
e i ja mam skrócon
ą
spódniczk
ę
, ale Mucek zacz
ą
ł straszliwie
lamentowa
ć
, a ja wiedziałam,
ż
e uci
ę
łam mu tego ogonka za mało,
ż
e powinnam była uci
ąć
jeszcze
kawałeczek, Mucek jednak nie chciał ju
ż
nawet o tym skracaniu słysze
ć
, przytrzymałam mu ogonek
na pie
ń
ku, obiecywałam mu wszystkie rurki z kremem i
ż
e kupi
ę
mu tych rurek z kremem jeszcze
wi
ę
cej, Mucek jednak wyrwał mi si
ę
, chwycił w pyszczek ten uci
ę
ty szcz
ą
tek ogona i pobiegł z nim
w stron
ę
biura, a kiedy furmani wychodzili, w
ś
lizn
ą
ł si
ę
do kancelarii.
I za chwil
ę
wybiegł z biura Francin, w jednej r
ę
ce trzymał pióro ze stalówk
ą
redis numer trzy, a w
drugiej resztk
ę
ogona, Mucek za
ś
stał na ostatnim stopniu i szczekał w kierunku chlewów i
drewutni, sk
ą
d prowadziłam rower, a kiedy dojechałam przed biuro, do browaru wjechał pan doktor
Gruntorad. Ogier pana prezesa miał ju
ż
ogon przystrzy
ż
ony i przystrzy
ż
on
ą
grzyw
ę
, pan doktor
zeskoczył z kozła, rzucił lejce stangretowi i wpatruj
ą
c si
ę
w moj
ą
spódnic
ę
o
ś
wiadczył:
— Wszystko si
ę
b
ę
dzie skraca
ć
i na razie ko
ń
ca tego nie wida
ć
. Tak, panie kierowniku, b
ę
dziemy
skraca
ć
czas pracy, od przyszłego miesi
ą
ca sobota skróci si
ę
o połow
ę
, tak
ż
e pracowa
ć
si
ę
b
ę
dzie
do godziny dwunastej. Odległo
ś
ci pomi
ę
dzy szynkarzami skrócimy w ten sposób,
ż
e b
ę
dziemy do
nich je
ź
dzili. Tego pa
ń
skiego oriona sprzedamy i kupimy automobil, który skróci czas i dzi
ę
ki temu
stworzy warunki wi
ę
kszego zbytu piwa. Iwanie! — krzykn
ą
ł pan doktor Gruntorad na stangreta. —
Prosz
ę
mi poda
ć
moj
ą
walizeczk
ę
! Przyło
ż
ymy pieskowi plaster i powstrzymamy krwawienie.
Tego popołudnia Francin pojechał na orionie do Pragi. Skorzystałam z tego i po pracy wst
ą
piłam do
izby cze-ladnej, aby odwiedzi
ć
stryjaszka Pepi. Pod pal
ą
c
ą
si
ę
ż
arówk
ą
stryjaszek Pepi podnosił
r
ę
k
ę
na ogromnego miel-carza, który kl
ę
czał na kolanach i kl
ę
cz
ą
c był akurat tak wysoki jak stoj
ą
cy
stryjaszek Pepi, stryj jednak miał gro
ź
n
ą
min
ę
i ryczał:
— A. je
ś
li nie zdołam si
ę
opanowa
ć
? A je
ś
li przyr
ż
n
ę
panu jeszcze jednego ostrawskiego?
A ogromny mielcarz składał r
ę
ce i błagał:
— Panie Józefie, niech pan nie robi z mojej
ż
ony wdowy, niech pan nie robi sierot z moich dzieci!
I mielcarze stoj
ą
cy kr
ę
giem
ś
miali si
ę
cichutko, ci, co nie mogli wytrzyma
ć
, wybiegali na korytarz i
tam stoj
ą
c z czołami przy
ś
cianie tłukli pi
ęś
ciami w tynk i dusili si
ę
ze
ś
miechu. I wyparskawszy si
ę
,
wbiegali z powrotem do izby czeladnej.
Stryjaszek Pepi stał na szeroko rozstawionych nogach pod
ż
arówk
ą
i krzyczał:
— No to teraz spróbujemy si
ę
! I rzucił si
ę
na pot
ęż
nego mielcarza, który poddał si
ę
, i stryjaszek
Pepi zastosował chwyt nelsona, po czym usiłował poło
ż
y
ć
mielcarza na łopatki, ale mielcarz napi
ą
ł
mi
ęś
nie i powalił stryja, i przygniótł go swoim ciałem, i wszyscy wokoło krzyczeli i klaskali, ale
stryjaszek Pepi chwycił mielcarza za szyj
ę
i ten mielcarz dał si
ę
niemal poło
ż
y
ć
na łopatki, w
ostatniej jednak chwili ukl
ą
kł i stryj zało
ż
ył mu podwójnego nelsona, i mielcarz wyprostował si
ę
, i
chodził ze stryjem po izbie, nosił stryjaszka niczym dzieci
ą
tko, stryjaszek Pepi jednak krzyczał
zachwycony:
— I odnios
ę
wspaniałe zwyci
ę
stwo jak Fryszte
ń
ski!
Po czym mielcarz ponownie ukl
ą
kł i wywin
ą
ł wraz ze stryjem koziołka, teraz dopiero zauwa
ż
yłam,
ż
e obaj zapa
ś
nicy maj
ą
na sobie białe kalesony, długie a
ż
po kostki i w kostkach zawi
ą
zane na
troczki. Fikn
ą
wszy koziołka ogromny słodownik przygniótł stryjaszka Pepi, le
ż
ał mu na głowie, lecz
stryj i tak krzyczał:
— Prosz
ę
si
ę
podda
ć
! Nie ma pan szans! Trzymam pana mocno!
Ale ogromny mielcarz wyprostował si
ę
, chwycił stryjaszka Pepi za kostki i za kark, zakr
ę
cił nim, po
czym upadł wraz z nim, mimo to stryjaszek Pepi ryczał:
— Alem panem rzucił, jak Fryszte
ń
ski Murzynem!
A potem mielcarz osłabł i stryjaszek Pepi wzi
ą
ł go za ramiona, i mielcarz nie mógł ju
ż
dłu
ż
ej
powstrzymywa
ć
ś
miechu, i
ś
miał si
ę
, i łzy mu ciekły, stryj za
ś
kładł go na łopatki, a pan piwowar
ukl
ą
kł i oznajmił:
— I znów pan zwyci
ęż
ył, panie Józefie! Zapa
ś
nicy wstali, stryj kłaniał si
ę
i u
ś
miechał, kłaniał si
ę
tłumom, które tylko on sam widział wokół siebie.
— Jutro odb
ę
dzie si
ę
pojedynek rewan
ż
owy — powiedział pan piwowar i ukrył twarz w garncu.
— Stryjciu Józefku — powiedziałam — chod
ź
na chwil
ę
do nas i we
ź
ze sob
ą
pił
ę
, dobrze?
A stryjaszek Pepi oddychał ci
ęż
ko i kiwał głow
ą
, po czym odrzucił koc ze swojej pryczy, cał
ą
swoj
ą
bielizn
ę
i wszystkie ubrania miał w nogach, teraz odsun
ą
ł poduszk
ę
, przetłuszczon
ą
w miejscu,
gdzie spoczywała głowa, a pod t
ą
poduszk
ą
miał najrozmaitsze pudełeczka i szpulki nici, i mnóstwo
innych dziwnych i niepotrzebnych drobiazgów, tam stryj znalazł klucz, otworzył szaf
ę
i wyci
ą
gn
ą
ł z
niej papierow
ą
torb
ę
, na której było napisane: Alojzy Szyszler, kapelusznik i ku
ś
nierz, i z tej torebki
wyj
ą
ł pi
ę
kn
ą
biał
ą
czapk
ę
marynarsk
ą
ze złotymi sznurami i złoto wyszytym emblematem: Yiribus
Unitis.
— Uszył mi j
ą
ojczulek Szyszler. Komu innemu by takiej nie uszył, a mnie uszył!
Powiedziawszy to wło
ż
ył na głow
ę
t
ę
pi
ę
kn
ą
biał
ą
czapk
ę
marynarsk
ą
i tak stał w gaciach na tle
rozbebe-szonego łó
ż
ka ze skopan
ą
bielizn
ą
i ubraniami w nogach, a w głowach — ze skrzynk
ą
dziwnych niepotrzebnych rzeczy.
— Stryjciu Józefku — powiedziałam — masz takie pi
ę
kne łó
ż
ko, uszyj
ę
ci na nie bielizn
ę
po
ś
cielow
ą
, dobrze?
— Jak chcesz — odrzekł stryjaszek i zacz
ą
ł si
ę
szybko ubiera
ć
.
A mielcarze stali i siedzieli, wpatrywali si
ę
w podłog
ę
i nie umieli mi nic powiedzie
ć
, wydawało si
ę
nawet,
ż
e
ż
ałowali,
ż
e zjawiłam si
ę
w połowie tej zabawy ze stryja-szkiem Pepi,
ż
e to była ich
zabawa i
ż
e nie ma w niej dla mnie miejsca,
ż
e mi
ę
dzy mn
ą
a nimi jest ró
ż
nica jak mi
ę
dzy t
ą
izb
ą
czeladn
ą
, gdzie ich
ś
pi o
ś
miu na kupie, a moimi trzema pokojami z kuchni
ą
, gdzie
ś
pimy ja i
Francin, kierownik browaru, który mo
ż
e zostanie nawet dyrektorem, podczas gdy oni b
ę
d
ą
zawsze
tylko mielcarzami, a
ż
do emerytury, a
ż
do
ś
mierci. Stryjaszek Pepi zamkn
ą
ł szaf
ę
i rozpływał si
ę
ze
szcz
ęś
cia nad t
ą
czapk
ą
, jak
ą
nosi tylko kapitan marynarki albo pierwszy oficer.
— Dobranoc panom — powiedziałam i wyszłam z izby czeladnej.
Nim przebrn
ę
li
ś
my przez wichur
ę
na rogu słodowni,
ż
arówki na rogach browaru i chlewów zacz
ę
ły
słabn
ąć
, jakby ten przeci
ą
g wywiał z nich pr
ą
d elektryczny. Czapka stryjka błyszczała jak mleczny
klosz lampy naftowej i stryj musiał obur
ą
cz mocno t
ę
czapk
ę
trzyma
ć
, aby mu jej to wichrzenie nie
wyrwało. W/dawało mi si
ę
nawet,
ż
e stryjaszek Pepi ju
ż
, ju
ż
zaczyna si
ę
unosi
ć
w powietrze jak
kiedy
ś
mój k
ą
pielowy r
ę
cznik frotte... i wiedziałam niechybnie,
ż
e stryj by si
ę
swojej czapki nie
wyrzekł,
ż
e raczej odleciałby z ni
ą
zygzakiem w gór
ę
, w mrok, ku browarnianym kominom i
obracaj
ą
cym si
ę
chor
ą
giewkom. A kiedy zapaliłam lampy, a stryjcio przyniósł od mistrza
bednarskiego pił
ę
, kładłam na ziemi
ę
krzesła i skracali
ś
my ze stryjaszkiem nogi krzesłom, nie o
wiele, ale o dziesi
ęć
centymetrów, które za ka
ż
dym razem odmierzałam krawieckim metrem. Kiedy
poło
ż
yli
ś
my stół na boku, stryjaszek Pepi powiedział:
— Wiesz co, szwagierko? Co b
ę
dziemy tu ci
ą
gle z tym metrem? Odetniemy jedn
ą
nog
ę
, a potem
ten odci
ę
ty klocek b
ę
dziemy przykłada
ć
po kolei do nast
ę
pnych nóg i tak b
ę
dziemy r
ż
n
ąć
, a nie
mierzy
ć
!
Roze
ś
miałam si
ę
.
— Ty, stryjaszku Pepi, ty
ś
powinien pracowa
ć
w policji, taki jeste
ś
sprytny!
Ale stryjaszek Pepi zacz
ą
ł krzycze
ć
:
— Ach, daj
ż
e spokój z policj
ą
! Stryj Adolf słu
ż
ył u nich ni mniej, ni wi
ę
cej tylko miesi
ą
c, od razu
zabrali go w po
ś
cig za takim jednym draniem... otoczyli zabudowania, a kiedy weszli do kuchni,
zastali tam tylko bab
ę
... zwierzchnik detektywów pyta: „A gdzie wasz stary?”. A ona powiedziała,
ż
e
poszedł pnie karczowa
ć
... a ten główny detektyw kopn
ą
ł w drzwi do pokoju i zobaczył przez otwarte
okno, jak ten dra
ń
biegnie zboczem, rozkazał wi
ę
c: „Naprzód!”. Adolf pierwszy wyskoczył przez
okno i wpadł a
ż
po szyj
ę
w gnojówk
ę
, ale wygrzebał si
ę
z niej i z rewolwerem pomkn
ą
ł do lasu, tam
tego drania otoczyli, ale on tak
ż
e miał bro
ń
, wi
ę
c namawiali go,
ż
eby rzucił rewolwer, ten za
ś
dra
ń
z
kolei mówił,
ż
e jak zrobi
ą
cho
ć
by jeden krok, to zastrzeli si
ę
na ich oczach, no i główny detektyw
przez cał
ą
godzin
ę
przekonywał tego drania,
ż
e uznaj
ą
to za okoliczno
ść
łagodz
ą
c
ą
i
ż
e on sam
zapewnia go,
ż
e nie dostanie wi
ę
cej ni
ż
pół roku, i w ko
ń
cu ten dra
ń
bro
ń
rzucił, i główny detektyw z
dum
ą
zało
ż
ył mu kajdanki, i zaprowadzili go do autobusu, Adolf tak
ż
e chciał wsi
ąść
do policyjnego
auta, ale powiedzieli mu,
ż
e tak z tej gnojówki nie mo
ż
na, wi
ę
c szedł piechot
ą
a
ż
do rogatek
Ostrawy, ale tam wyrzucili go z tramwaju, musiał wi
ę
c i
ść
pieszo do samego domu, ale w domu
gospodyni nie chciała mu wypra
ć
tego ubrania, wobec tego musiał je odnie
ść
do pralni, tam dano
mu kwitek, a kiedy po dwóch tygodniach przyszedł po to ubranie, a było tam sporo ludzi i wiele
znajomych panienek, i kiedy przyszła na niego kolej, to kierowniczka wzi
ę
ła od Adolfa kwitek, i
kiedy wróciła, była czerwona i rzuciła Adolfowi ten tłumoczek z powrotem i krzykn
ę
ła: „Skoro si
ę
pan obesrał, to niech pan sam sobie to wypierze”. I stryj Adolf ze wstydem wrócił do domu...
Stryjcio opowiadał, ja u
ś
miechałam si
ę
i r
ż
n
ę
li
ś
my według przepisu stryjaszka Pepi nogi od stołu,
skracali
ś
my je o dziesi
ęć
centymetrów, a stryjaszek Pepi opowiadał:
— Bo ten Adolf to w ogóle miał pecha, raz szedł koło gospody, a tam bawili si
ę
pijani denty
ś
ci,
którzy zaprosili Adolfa na jednego, a kiedy napił si
ę
z nimi i cieszył si
ę
,
ż
e ludzie znów go lubi
ą
, ni
st
ą
d, ni zow
ą
d jeden z dentystów z pija
ń
stwa wyrwał drugiemu denty
ś
cie przednie z
ę
by, a
ż
e Adolf
tak
ż
e był zalany, to ten, któremu wyrwali przednie z
ę
by, wyrwał Adolfowi wszystkie tylne z
ę
by... i
tak Adolf miał ogromne szcz
ęś
cie,
ż
e w tej gospodzie spili si
ę
wówczas denty
ś
ci, a nie konowały...
— To by musiało cholernie bole
ć
— powiedziałam i przyło
ż
yłam odci
ę
ty klocek do ostatniej nogi i
r
ż
n
ę
li
ś
my wesoło dalej, a stryjaszek Pepi mówił:
— Ale potem wzi
ę
to Adolfa na
ć
wiczenia wojskowe i słu
ż
ył a
ż
gdzie
ś
w Turcza
ń
skim
Ś
wi
ę
tym
Marcinie, a tam, jako
ż
e stryjcio Adolf był z zawodu maszynist
ą
, dano mu walec parowy, a taki
jeden, tuz, plutonowy, wyczytał z gazety wojskowej w dziale ogłosze
ń
,
ż
e w Chebie maj
ą
walcowa
ć
drog
ę
przed koszarami, dał wi
ę
c Adolfowi rozkaz i diety i stryjcio Adolf kieruj
ą
c si
ę
map
ą
wyruszył
na tym walcu parowym do Chebu, a było to na wiosn
ę
i Adolf przez sam
ą
tylko Słowacj
ę
jechał całe
lato, jesieni
ą
przekroczył granice Moraw, a im dalej, tym jechał wolniej, bo na niedziel
ę
wybierał si
ę
do domu, a skoro ju
ż
tak przez cał
ą
jesie
ń
jechał przez Morawy, to po kryjomu udał si
ę
po
wskazówki do koszar w Turcza
ń
skim
Ś
wi
ę
tym Marcinie, ale tam mu powiedziano,
ż
e ten plutonowy
si
ę
powiesił, bo znalazł na placu armat
ę
i nikt nie wiedział, kto j
ą
tam postawił, wi
ę
c zamkni
ę
to j
ą
w
magazynie, gdzie okazało si
ę
,
ż
e to armata nadprogramowa, musiał wi
ę
c Adolf jecha
ć
tym walcem
parowym w poprzek Czechosłowacji, ju
ż
na wiosn
ę
dojechał do Pilzna, a
ż
e nie miał w
ę
gla, musiał
pali
ć
drewnem, które wy
ż
ebrał, ale spalił te
ż
wielu ludziom płoty, a to wtedy, kiedy było daleko do
lasu, i miał w ko
ń
cu stryjaszek Adolf ogromne spó
ź
nienie, jako
ż
e wła
ś
ciwie jechał tym walcem
parowym tylko przez jeden dzie
ń
w tygodniu, bo trzy dni mu zabierała podró
ż
do domu w Ostrawie,
a trzy dni jechał do tego swojego walca parowego, dopiero w lecie dotarł stryj Adolf do Chebu, do
jednostki, i tam zamkni
ę
to obu: i ten walec parowy, i Adolfa, a kiedy sprawa si
ę
wyja
ś
niła, stryja
przeniesiono na zamek Koszumberk jako wartownika, a
ż
e nie miał dok
ą
d je
ź
dzi
ć
, to si
ę
z nudów
zakochał w córce przewodnika po zamku i pó
ź
niej si
ę
z ni
ą
o
ż
enił, i ci
ą
gle tam stał z karabinem
jako wartownik, ale po trzech latach doszedł do wniosku,
ż
e chyba o nim zapomniano, wobec
czego zdj
ą
ł mundur, karabin postawił w k
ą
cie i do dzi
ś
dnia jest tam przewodnikiem...
Stryjaszek Pepi wyprostował si
ę
i ostatni klocek odpadł. .
Wzi
ę
łam lamp
ę
i postawiłam j
ą
na kredensie, aby zobaczy
ć
, jak b
ę
dzie wygl
ą
da
ć
ten stół skrócony
o dziesi
ęć
centymetrów. A kiedy postawili
ś
my ten przewrócony na bok stół, zdumiałam si
ę
i za
ć
miło
mi si
ę
w oczach. Poszłam do kuchni, stałam tam chwil
ę
na progu i poprzez korony sadu
owocowego patrzyłam na komin browaru, dopiero potem wróciłam do pokoju. Stryjaszek Pepi kr
ę
cił
młynka paluszkami.
— Co mo
ż
na poradzi
ć
? Nic nie mo
ż
na poradzi
ć
, stryjciu Józefku — powiedziałam i poleciłam: —
Przynie
ś
tu z biblioteki dziel
ą
zebrane Benesza Trzebizskie-go, dobrze?
I postawiłam stół, stół, z którego wraz ze stryjasz-kiem Pepi obcinali
ś
my w półmroku cztery razy po
dziesi
ęć
centymetrów, ale przykładali
ś
my ten dziesi
ę
ciocenty-metrowy klocek ci
ą
gle do tej samej
nogi, tak
ż
e skrócili
ś
my jedn
ą
nog
ę
o czterdzie
ś
ci centymetrów... i stryjaszek Pepi przyniósł dzieła
zebrane, i uło
ż
yłam je pod brakuj
ą
c
ą
nog
ą
, ale i tego wci
ąż
było za mało, musiałam wi
ę
c to
uzupełni
ć
Parnasj
ą
Szmilovskiego.
Z oddali rozległ si
ę
warkot i brz
ę
czenie, to Francin na orionie wyjechał z lasku koło Zwierzynka, i
ten łoskot i hałas nasilały si
ę
nieustannie, jakby Francin pchał przed sob
ą
wszystkie cz
ęś
ci oriona.
Wybiegłam przed biuro i otworzyłam bram
ę
, Francin wjechał do browaru, na przyczepie kołysał si
ę
ten mały no
ż
ny przyrz
ą
d — tokarka, któr
ą
Francin zawsze zabierał ze sob
ą
udaj
ą
c si
ę
w dalsze
woja
ż
e, a teraz motocykl skr
ę
cił a
ż
pod nasze drzwi i Francin uniósł okulary, i zdj
ą
ł skórzany hełm, i
r
ę
k
ą
dawał mi znaki, abym natychmiast szła do domu, a ja wiedziałam ju
ż
,
ż
e przywiózł mi
upominek. Wbiegłam do kuchni, a Francin wlókł si
ę
z czym
ś
za mn
ą
przez korytarz biura do pokoju,
przez chwil
ę
co
ś
tam robił, a potem wszedł do kuchni i zacierał r
ę
ce, i u
ś
miechał si
ę
, pogłaskał
stryjaszka Pepi po ramieniu, a ja rzuciłam si
ę
na Francina i tak jak to mieli
ś
my we zwyczaju,
zacz
ę
łam sprawdza
ć
wszystkie kieszenie w jego spodniach i kurtce, a Francin
ś
miał si
ę
i był
przemiły, tak
ż
e a
ż
cierpłam cała na my
ś
l, co si
ę
za tym mo
ż
e kry
ć
. A potem powiedziałam:
- Tym razem to nie b
ę
dzie pier
ś
cionek ani
ż
adne kolczyki, ani zegarek, ani broszka, ale co
ś
wi
ę
kszego, prawda?
A Francin rozebrał si
ę
i mył r
ę
ce, i kiwał głow
ą
, a kiedy wycierał sobie r
ę
ce, wskazałam drzwi
pokoju i spytałam:
— To jest tam?
Francin przytakn
ą
ł,
ż
e to jest tam... i naumy
ś
lnie zwlekał z ubieraniem si
ę
, i naumy
ś
lnie udawał,
ż
e
musi jeszcze wyczy
ś
ci
ć
buty, musiałam mu zagrozi
ć
,
ż
e wtargn
ę
do pokoju,
ż
e ju
ż
nie wytrzymam,
wtedy Francin podniósł palec, poprosił mnie,
ż
ebym zamkn
ę
ła oczy, i zaprowadził mnie do pokoju, i
kazał mi chwil
ę
sta
ć
, a potem usłyszałam muzyk
ę
i jaki
ś
tenor zacz
ą
ł pi
ę
knie
ś
piewa
ć
:
Ksi
ęż
yc nad Tahiti
złotym blaskiem l
ś
ni,
„
mała słodka Kitty
o swym szcz
ęś
ciu
ś
ni...
Otworzyłam oczy, odwróciłam si
ę
, Francin stał trzymaj
ą
c płon
ą
c
ą
lamp
ę
i o
ś
wietlał ni
ą
gramofon
walizkowy,potem postawił lamp
ę
na stole i poprosił mnie o taniec, uj
ą
ł mnie w pasie, drug
ą
r
ę
k
ą
ś
cisn
ą
ł moj
ą
r
ę
k
ę
w swojej dłoni, teraz Francin pilnie nasłuchiwał i nagle długim krokiem wszedł w...
Ksi
ęż
yc w to
ń
si
ę
stoczył:
srebrem l
ś
ni na dnie,
otrzyj, Kitty, oczy
i u
ś
miechnij si
ę
...
I Francin, zdziwiłam si
ę
, bo był raczej kiepskim tancerzem, wszedł w rytm tanga tak znakomicie,
ż
e
przylgn
ę
łam do niego, a on
ś
miało wsun
ą
ł swoj
ą
nog
ę
pomi
ę
dzy moje nogi, wcisn
ę
li
ś
my si
ę
w
siebie tak,
ż
e musiałam si
ę
odsun
ąć
, aby si
ę
lepiej Francinowi przyjrze
ć
, po czym poło
ż
yłam głow
ę
na jego ramieniu, nast
ą
piła jednak zmiana w ta
ń
cu i Francin stracił rytm, poczekał chwil
ę
, a kiedy
zamierzał ta
ń
czy
ć
nadal tango do tyłu, zacz
ą
ł si
ę
cofa
ć
wprawdzie wła
ś
ciwie, ale poza rytmem, i
ogarn
ą
ł go niepokój, ale kiedy zmarnował prawie cały taniec i doczekał si
ę
tych pierwszych trzech
kroków, znów uchwycił rytm i płyn
ą
ł cudownie po dywanie, i wolał si
ę
ju
ż
nie obraca
ć
, nie chciał
ta
ń
czy
ć
obok mnie, tylko długimi krokami, jakby buty grz
ę
zły mu w gor
ą
cym asfalcie, ta
ń
czył z
jednego ko
ń
ca pokoju w drugi, aby tam obróci
ć
si
ę
niezr
ę
cznie, i znów posuwał si
ę
w rytmie, ale
mimo to nie zdołał si
ę
oprze
ć
, aby nie spróbowa
ć
znów obrotu, wysun
ą
ł si
ę
przede mnie i patrzył na
swoje kroki na dywanie, widziałam,
ż
e kroki te s
ą
wła
ś
ciwe, ale
ż
e Francinowi brak rzeczy
najwa
ż
niejszej: rytmu. Usiłował nawet ta
ń
-106
czy
ć
z tak zwanymi figurami, przemkn
ę
ło mi przez my
ś
l,
ż
e na pewno chodził w Pradze na jakie
ś
lekcje ta
ń
ca, bo i te figury wychodziły mu znakomicie, przegi
ą
ł mnie, tak
ż
e prawie dotykałam
włosami dywanu, ale kiedy mnie znowu nadział na siebie, było to tak
ż
e dobre, poza tym,
ż
e ci
ą
gle
nitk
ę
tanecznych kroków nawlekał obok uszka muzyki... i pi
ę
kny tenor przestał
ś
piewa
ć
, i muzyka
dogorywała cicho... i Francin przestał si
ę
u
ś
miecha
ć
, i niemal run
ą
ł na krzesło, i to,
ż
e tango mu nie
wychodziło, ta
ś
wiadomo
ść
pozbawiła go oddechu, bo na ostatnim balu maskowym ta
ń
czyłam z
młodym Kleczk
ą
, warzelnianym z browaru, który pi
ę
knie grał na wiolonczeli i sko
ń
czył cztery klasy
gimnazjum i który umiał tak ta
ń
czy
ć
, a ja tak si
ę
z nim dobrałam,
ż
e tancerze przestali ta
ń
czy
ć
i
otoczyli nas, a my dwoje ta
ń
czyli
ś
my jak para artystów cyrkowych, jak dwie sprz
ęż
one osie, w
absolutnej harmonii, podczas gdy Francin samotnie siedział za kolumn
ą
i wpatrywał si
ę
w
posadzk
ę
.
— Z pann
ą
Wlast
ą
u Hawerdów — powiedział stryja-szek Pepi — tak
ż
e ta
ń
czymy w ten sposób,
tylko troch
ę
inaczej, szybciej, Wlast
ą
nalewa mi martela, a potem pyta: „No, panie Józefie, co mam
panu zagra
ć
?”. A ja na to: „Niech mi pani zagra co
ś
szybkiego!”. A Wlast
ą
mówi: „A co?”. Wi
ę
c jej
powiadam: „Co
ś
kompozytora Bundy, zwanego Gobelinkiem...”. Czy mog
ę
pani
ą
prosi
ć
, szwa-
gierko? Francinie, nastaw to troch
ę
szybciej! I patrz, jak nale
ż
y ta
ń
czy
ć
!
Stryjaszek Pepi wzi
ą
ł mnie za r
ę
ce i muzyka d
ż
ezowa zacz
ę
ła gra
ć
tak szybko — bo Francin
przesun
ą
ł d
ź
wigienk
ę
zmiany szybko
ś
ci — jak biegaj
ą
kobiety w przyspieszonym filmie. I stryjaszek
Pepi zacz
ą
ł mi si
ę
kłama
ć
, a ja mu si
ę
te
ż
kłaniałam. Potem dotkn
ą
ł mnie czołem, a ja jego równie
ż
,
nagle stryjaszek obrócił si
ę
w takt muzyki i ci
ą
gle trzymaj
ą
c si
ę
za r
ę
ce odwrócili
ś
my si
ę
i stali
ś
my
do siebie plecami, a stryjaszek podniósł nog
ę
i kr
ę
cił, i poruszał trzewikiem i łydk
ą
, potem rozrzucił
r
ę
ce, klasn
ą
ł w dłonie i obracał r
ę
koma tak szybko, jakby nawijał pospiesznie jak
ąś
wełn
ę
, potem
uj
ą
ł si
ę
w pasie i wyrzucał przed siebie nogi, tak
ż
e musiałam robi
ć
to samo, tylko w odwrotnym
kierunku, aby mnie nie kopn
ą
ł w kostk
ę
, po czym odwrócił si
ę
i uj
ą
ł mnie wpół, i smyrgn
ą
ł pod sufit,
tak
ż
e włosami dotkn
ę
łam tynku, i stryjaszek w rytmie muzyki nosił mnie tam i z powrotem, z nosem
utkwionym w moim brzuszku, i znów mnie pu
ś
cił, obrócił mnie i dotykali
ś
my si
ę
plecami, i stryjaszek
zarzucił mnie na ramiona jak plecak, ja równie
ż
zahaczyłam si
ę
o jego ramiona i kołysali
ś
my jedno
drugie, jakby
ś
my próbowali nastawi
ć
zwichni
ę
ty kr
ę
gosłup, po czym stryjaszek mnie pu
ś
cił, obiegł
mnie wokół rytmicznym kłusem i zacz
ą
ł robi
ć
przeciwko mnie wypady, tak jak to robi czerwienny
walet z dr
ą
giem, na
ś
ladowałam go i taniec był precyzyjny i nieobliczalny, ci
ą
gle jednak rytmiczny,
jakby ruch znacznie dokładniej odpowiadał muzyce ni
ż
jakikolwiek taniec, a potem stryjaszek
podskoczył i rozło
ż
ył nogi, i spadł na dywan, i zrobił szpagat, a ja si
ę
bałam,
ż
e mogłabym si
ę
rozedrze
ć
w pachwinach, i tylko kłaniałam si
ę
na prawo i na lewo, podczas gdy stryjaszek na
przemian pochylał si
ę
to nad lewym czubkiem buta, to nad prawym, a potem nagle jakby zacz
ę
ło
wsysa
ć
go w sufit, podskoczył, zło
ż
ył nogi i wci
ą
gn
ą
ł mnie tak szybko na rami
ę
, przerzucił i znów
postawił na ziemi,
ż
e obcasikiem pantofelka zrobiłam smug
ę
na suficie, Francin patrzył na mnie i
u
ś
miechał si
ę
, po czym poszedł do kuchni, sk
ą
d wrócił trzymaj
ą
c w jednej r
ę
ce garnuszek z letni
ą
biał
ą
kaw
ą
, a w drugiej kromk
ę
suchego chleba, któr
ą
pogryzał, i patrzył na nas, ale przyspieszone
tango cichło, tenor przestał
ś
piewa
ć
...
Ksi
ęż
yc w to
ń
si
ę
stoczył, srebrem l
ś
ni na dnie, otrzyj, Kitty, oczy i u
ś
miechnij si
ę
...
Odprowadzaj
ą
c mnie na miejsce, stryjaszek Pepi pocałował mnie w r
ę
k
ę
i podtrzymał moje rami
ę
, i
kłaniał si
ę
gł
ę
boko na wszystkie strony, kłaniał si
ę
jakiej
ś
wielkiej sali i posyłał całusy w róg pokoju...
Kiedy przechodziłam obok stołu, st
ą
pn
ę
łam na klocek, który obci
ę
li
ś
my ze stołowej nogi, i
zwichn
ę
łam sobie nog
ę
w kostce...
— Jeste
ś
le
żą
c
ą
odłogiem harmoni
ą
, braciszku — powiedział Francin.
A ja upadłam z krzykiem i ju
ż
si
ę
nie podniosłam.
Tej nocy Mucek oszalał. Dozorca musiał go ju
ż
wieczorem uwi
ą
za
ć
na ła
ń
cuchu w drewutni i tam
Mucek nie zdołał znale
źć
zwi
ą
zku pomi
ę
dzy rurk
ą
z kremem a tym bólem w ogonku, i nie chciał ju
ż
zosta
ć
adonisem zgodnie z wymaganiami ostatniej mody, zacz
ą
ł wi
ę
c straszliwie wy
ć
i piana
pojawiła mu si
ę
na pysku, piana szale
ń
stwa pomieszana z pian
ą
rurek z kremem, i Francin musiał o
północy nabi
ć
browning, a potem wyszedł na podwórze, sk
ą
d po chwili usłyszałam strzelanin
ę
,
jeden strzał za drugim, dowlokłam si
ę
do okna i zobaczyłam w
ś
wietle latarki Mucka: napinał
ła
ń
cuch, stał na tylnych łapach i prosił przednimi,
ż
e zgadza si
ę
ju
ż
ze skróconym ogonem,
ż
e jest
ze wszystkim pogodzony, tylko niech jego pancio ju
ż
do niego nie strzela, a Francin wystrzelał cały
magazynek, Mucek jednak wci
ąż
jeszcze nie upadł, wprost przeciwnie, był bardziej wzruszaj
ą
cy ni
ż
kiedykolwiek przedtem, ci
ą
gle stał na tylnych łapach i przebierał przednimi, a ja to wszystko
uwa
ż
ałam za grzech
ś
miertelny, jakiego dopu
ś
ciłam si
ę
na Mucku, i doczoł-gałam si
ę
na otoman
ę
, i
rozpłakałam si
ę
, i zatykałam sobie uszy przed strzelanin
ą
jak przed wyrzutami sumienia...
Tymczasem strzelanina ucichła i Mucek pewnie ju
ż
nie
ż
ył, jednak
ż
e na pewno do ostatniej chwili
merdał nie istniej
ą
cym ogonkiem, bo jako zwierz
ę
z pewno
ś
ci
ą
nie mógł i nie potrafił zrozumie
ć
, jak
mogli
ś
my mu sprawi
ć
ten ból wła
ś
nie my: ja i jego pancio. Wróciwszy z podwórza z browningiem,
Francin, tak jak stał, ubrany, zwalił si
ę
na łó
ż
ko i wydawało mi si
ę
,
ż
e on równie
ż
płacze.
Teraz miał mnie Francin tak
ą
, jak
ą
pragn
ą
ł mnie mie
ć
: przyzwoit
ą
ż
on
ę
siedz
ą
c
ą
w domu, kobiet
ę
,
o której wiedział, gdzie jest, gdzie b
ę
dzie jutro, gdzie pragn
ą
łby j
ą
mie
ć
zawsze, nie bardzo chor
ą
,
ale jakby chor
ą
,
ż
on
ę
, która mo
ż
e dowlec si
ę
do pieca, do krzesła, do stołu, ale przede wszystkim
ż
on
ę
, która jest ci
ęż
arem, bo szczyt mał
ż
e
ń
skiego współ
ż
ycia Francin widział w tym,
ż
e jestem mu
wdzi
ę
czna,
ż
e przygotuje mi rano
ś
niadanie, w południe pojedzie motocyklem do restauracji po
obiad, a wszystko po to, by mi pokaza
ć
, jak mnie kocha, z jak
ą
rado
ś
ci
ą
si
ę
mn
ą
opiekuje i w ten
sposób daje do zrozumienia,
ż
e tak jak on stara si
ę
o mnie, tak i ja powinnam si
ę
stara
ć
o niego, to
było marzenie Fran-cina, abym co roku chorowała na anginy i grypy, abym niekiedy miała nawet
zapalenie płuc. Wtedy zawsze tracił z rado
ś
ci głow
ę
, nikt nigdy nie mógł dba
ć
tak o człowieka, jak
dbał o mnie Francin, to była jego religia, niebo na ziemi, kiedy mógł mnie owija
ć
w prze
ś
cieradła
zmoczone w chłodnej wodzie, kiedy biegał z prze
ś
cieradłem dokoła mnie i tak je na mnie nawijał,
jakby mnie za
ż
ycia balsamował, potem jednak brał mnie na r
ę
ce i ostro
ż
nie kładł do łó
ż
ka, tak jak
dziewczynki układaj
ą
lalki. I co godzina wybiegał z biura, aby mi zmierzy
ć
temperatur
ę
, co dwie
godziny zmieniał mi okłady i w duchu zapewne si
ę
modlił, nie
ż
eby sobie tego
ż
yczył, ale gdyby los
nie mógł zrz
ą
dzi
ć
inaczej, to
ż
ebym ju
ż
nie wstała,
ż
ebym była jego niemowl
ę
ciem, które potrzebuje
go tak, jak on potrzebuje mnie. A kiedy byłam rekonwalescent-k
ą
i próbowałam znów chodzi
ć
, kiedy
zaczynałam znowu
ś
mia
ć
si
ę
z całego serca i znowu zaczynała we mnie zwyci
ęż
a
ć
ta
nieprzyzwoita kobieta, Francin ponownie zamykał si
ę
w sobie i marzył o tym,
ż
e jestem kalek
ą
, a on
wozi mnie w fotelu na kółkach, wieczorem czyta mi „Polityk
ę
Narodow
ą
” albo jak
ąś
powie
ść
i w ten
sposób rekompensuje sobie ten swój kompleks wynikaj
ą
cy z mojego drapie
ż
nego zdrowia, z mojej
witalno
ś
ci, która uwielbiała przypadek i nieprzewidziane zdarzenia, i zdumiewaj
ą
ce spotkania,
podczas gdy Francin kochał porz
ą
dek i ład, powtarzalno
ść
wskazywała mu wła
ś
ciw
ą
drog
ę
,
wszystko, co dało si
ę
przewidzie
ć
i załatwi
ć
, wszystko to było
ż
yciem Francina,
ś
wiatem, w który
wierzył i bez którego nie potrafił
ż
y
ć
.
A teraz miał mnie w łó
ż
ku, z kostk
ą
w gipsie, w ol
ś
niewaj
ą
co białym gipsowym opatrunku,
unieruchomion
ą
na długo, a je
ś
li ju
ż
nawet poruszaj
ą
c
ą
si
ę
, to o kulach, a potem o lasce, i to teraz,
kiedy Józefina Baker ta
ń
czy charlestona!
I chyba ta moja kostka przyszła w por
ę
, bo Francin, kiedy biegałam, nie mógł uło
ż
y
ć
ani jednego
sloganu, zapisał tyle arkuszy papieru piórem ze stalówk
ą
redis numer trzy i cała ta reklama, maj
ą
ca
na celu zwi
ę
kszenie sprzeda
ż
y piwa, ko
ń
czyła w piecu. A teraz, kiedy moja biała noga spoczywała
na poduszce, Francin przemierzał kuchni
ę
i pokój, pił letni
ą
kaw
ę
, przegryzaj
ą
c suchym chlebem, i
nagle zatrzymał si
ę
z garnuszkiem w r
ę
ku, jakby si
ę
pogr
ąż
ył w marzeniu, a nawet jakby miał
widzenie, z którego wychylał si
ę
, odstawiał garnuszek, siadał i piórem ze stalówk
ą
redis numer trzy
wypisywał kaligraficznie reklamy dla gospod, i sko
ń
czywszy pisa
ć
brał pinezk
ę
i przypinał ten
arkusik do
ś
ciany, abym go widziała i abym domy
ś
liła si
ę
,
ż
e gdybym była zdrowa i zachowywała
si
ę
tak, jak zachowuj
ę
si
ę
jako chora, to wtedy on zostałby w krótkim czasie mianowany dyrektorem
browaru, spółki z ograniczon
ą
odpowiedzialno
ś
ci
ą
, takim zapałem do pracy i
ż
ycia napełnia go mój
kaleki ruch. W ci
ą
gu tygodnia Francin wypił — bo to dodawało mu natchnienia — jeszcze z
pewno
ś
ci
ą
pół hektolitra letniej białej kawy i na całej
ś
cianie rozwiesił wypisane piórem ze stalówk
ą
redis numer trzy i opracowane graficznie slogany:
WI
Ę
CEJ PIWA — MNIEJ TROSK I ZGRYZOT!
NASZE PIWO
WZMACNIA NADWER
Ęś
ONE ZDROWIE!
KIEDY CZŁOWIEK NIE PIŁ,
CZUŁ SI
Ę
NIENAJLEPIEJ!
NAPIŁ SI
Ę
PIWECZKA,
KRA
Ś
NY JAK DZIEWECZKA!
GDYBY NIE TO PIWO,
SCZEZŁBYMJAKO
ś
YWO!
JE
Ś
LI ZDROWIE MASZ NIET
Ę
GIE,
PIJ
ś
E PIWO NA POT
Ę
G
Ę
!
IM WI
Ę
CEJ PIWECZKA, TYM WI
Ę
CEJ ZDRÓWECZKA!
Ś
WIE
ś
O
ŚĆ
, SIŁ
Ę
, ZDROWIE - W PIWIE ZNAJDZIE CZŁOWIEK!
KTO CHCE WESÓŁ BY
Ć
, MUSI PIWO PI
Ć
!
KTO DO NAS PRZYCHODZI, DWA RAZY SI
Ę
RODZI!
NASZE DOBRE PIWO NAPÓJ DLA KA
ś
DEGO!
LEPIEJ NAM SI
Ę
B
Ę
DZIE
ś
Y
Ć
, JE
Ś
LI WI
Ę
CEJ PIWA PI
Ć
!
KTO DO GOSPOD NIE CHADZA,
NIE JE I NIE PIJE,
WŁASNE ZDROWIE ZDRADZA!
W DOMU, W PODRÓ
ś
Y
— WSZ
Ę
DZIE TYLKO ORZE
Ź
WIAJ
Ą
CE PIWO!
PIWO O KA
ś
DEJ PORZE
SIŁ I ZDROWIA PRZYSPORZY!
I tak si
ę
tym natchnieniem cieszył,
ż
e nalał sobie pełny garnuszek kawy, nastawił gramofon...
Ksi
ęż
yc nad Tahiti
złotym blaskiem l
ś
ni...
I próbował płynnymi krokami ta
ń
czy
ć
tango, i tak był pełen optymizmu, i tak cieszył si
ę
jakim
ś
wydarzeniem, które miało wkrótce nadej
ść
,
ż
e zamykał si
ę
w swoim pokoju i tam nieustannie grał
ten swój „Ksi
ęż
yc nad Tahiti”, co chwila wychodził z podr
ę
cznikiem ta
ń
ców nowoczesnych i
ś
miał
si
ę
, a kiedy ju
ż
si
ę
nacieszył, wracał do pokoju, dziurka od klucza
ś
wieciła w półmroku tak jak moja
noga w gipsie, a ja wiedziałam,
ż
e Francin narysował sobie kred
ą
te kroki, te
ś
lady nóg, nie tylko
kroki podstawowe, ale tak
ż
e kroki do tyłu, te obroty, cał
ą
tras
ę
narysowanych kred
ą
obrysów jego
podeszew, po których st
ą
pał cierpliwie w takt i w rytm melodii „Ksi
ęż
yca nad Tahiti”. Tak si
ę
cieszył,
ż
e mu te kroki wychodz
ą
,
ż
e i we dnie, kiedy spogl
ą
dałam przez okno na podwórze, a Francin szedł
pospiesznie do warzelni, aby co
ś
załatwi
ć
, nagle zwalniał kroku i szedł w rytmie tanga, obracał si
ę
i
kroczył tyłem, i z r
ę
koma lekko uniesionymi ta
ń
czył dalej ten nowoczesny taniec, widziałam, jak
patrzy na swoje nogi, jaki jest bezradny, i wiedziałam,
ż
e gdyby to było mo
ż
liwe, namalowałby te
kroki na drodze, ale to go nie zniech
ę
cało, wprost przeciwnie, tym gorliwiej usiłował wieczorem
znale
źć
na porysowanym kred
ą
dywanie szpark
ę
, przez któr
ą
w
ś
lizn
ą
łby si
ę
w rytm gramofonu,
graj
ą
cego ju
ż
po raz setny „Ksi
ęż
yc nad Tahiti”. Co wieczór Francin wyjmował z motocykla marki
orion akumulator, przynosił go i wł
ą
czał pr
ą
dy o wysokiej cz
ę
stotliwo
ś
ci, walizeczka wybita
czerwonym aksamitem pol
ś
niewala blado szklanymi instrumentami i Francin puszczał mi iskry na
kostk
ę
, fulguracyjne błyskawice przenikały przez gipsowy opatrunek, potem zdejmował ze mnie
jedn
ą
po drugiej cz
ęś
ci garderoby, tak
ż
e nawet nie zd
ąż
yłam sobie u
ś
wiadomi
ć
,
ż
e jestem niemal
całkiem naga, te pr
ą
dy fulguracyjne robiły mi dobrze, wałeczek masuj
ą
cy wzmacniał drobnymi
iskierkami obie moje nogi i przydawał sił nerwom w plecach, a Francin szeptał:
— Oto, Mary, najlepszy sposób, by spot
ę
gowa
ć
twoj
ą
urod
ę
, konserwowa
ć
pr
ą
dami fulguracyjnymi
t
ę
urod
ę
, któr
ą
ci
ę
Bóg obdarzył...
Co wieczór cieszyłam si
ę
na my
ś
l o fioletowych masa
ż
ach, pachn
ą
cych błyskawic
ą
i krótkim
spi
ę
ciem, zza sadu słycha
ć
znów było pi
ę
kny m
ę
ski głos; pan Jirout w atłasowym ubranku sam si
ę
swoim głosem wystrzelił z armaty, przez
ś
ciany widziałam, jak leci nad browarem, ma wyci
ą
gni
ę
te
przed siebie r
ę
ce i u
ś
miecha si
ę
niepewnie...
Ju
ż
odeszła ta miło
ść
, ,
cho
ć
jej wiele nie było,
odeszła, odeszła daleko!
Moja złota dziewczyno,
i nast
ę
pne te
ż
min
ą
...
Teraz pan Jirout zaczynał nachyla
ć
si
ę
w locie ku ziemi, rozło
ż
ył r
ę
ce i rzucał widzom ró
ż
e i
pocałunki, Francin wło
ż
ył mi do r
ę
ki metalow
ą
elektrod
ę
i czarnym guziczkiem wł
ą
czył przyrz
ą
d, i
niczym hipnotyzer unosił dło
ń
nad moim ciałem, i gdzie znalazła si
ę
r
ę
ka Francina, tam z tej dłoni
tryskały i trzaskały iskry, padał deszcz fioletowych ziaren, poprzez dło
ń
Francina przenikało we
mnie z przyrz
ą
du tysi
ą
ce niezapominajek i fiołków, zapach ozonu i błyskawicy, która smagn
ę
ła
dom, unosił si
ę
nade mn
ą
, tylko otulona gipsem kostka pol
ś
niewała niebie
ś
ciuchnym odblaskiem...
Nie zostanie nic po niej, zniknie w gł
ę
bokiej toni pod Nymburkiem...
I pan Jirout spadł na elastyczn
ą
trampolin
ę
, i odbijał si
ę
od batutu, i kłaniał si
ę
w niebie
ś
ciutkim
atłasowym ubranku... czułam,
ż
e i moje ciało tchnie ostrym zapachem pr
ą
du elektrycznego,
oddychałam coraz to gł
ę
biej i gł
ę
biej, całe moje ciało otaczała aureola, patrzyłam w lustro: le
ż
ałam
wyci
ą
gni
ę
ta, fioletowe trzeszczenie i szelest były jedynym moim strojem, nigdy nie miałam
wra
ż
enia,
ż
e jestem naga, nieustannie spowita byłam jaskrawozielonym płaszczem, kauczukowy
kołnierzyk i białe mankiety Francina
ś
wieciły tak jak moja gipsowa noga, oddychał gł
ę
boko jak ja,
le
żą
ca na wznak, z oczyma przysłoni
ę
tymi zgi
ę
t
ą
w łokciu r
ę
k
ą
, ten obrz
ę
d o wysokiej
cz
ę
stotliwo
ś
ci sprawiał,
ż
e robiło mi si
ę
słabo, nigdy o tym z Francinem nie rozmawiali
ś
my,
przygotowywali
ś
my si
ę
w milczeniu, jakby
ś
my oboje zamierzali dopu
ś
ci
ć
si
ę
rzeczy zakazanych, a
kiedy Francin przesun
ą
ł z powrotem czarny guziczek, ka
ż
de z nas patrzyło gdzie indziej, takie to
było pi
ę
kne. Gdyby kto
ś
nagle wtargn
ą
ł do pokoju i wyniósł lamp
ę
, Francin na pewno by zemdlał,
dlatego wolał zamyka
ć
drzwi, opuszcza
ć
ż
aluzje i zasłania
ć
firanki i na wszelki wypadek wychodził
na dwór, spogl
ą
dał na okna, czy aby kto
ś
nie mo
ż
e do nas zajrze
ć
i zobaczy
ć
, jak dr
żą
cymi palcami
rozpina mi bluzeczk
ę
, ostro
ż
nie
ś
ci
ą
ga spódnic
ę
przez gipsow
ą
kostk
ę
, jak kl
ę
czy przede mn
ą
i za
pomoc
ą
kosmetycznego masa
ż
u zdobywa wszech
ś
wiat.
Dzisiaj przyjechał pan doktor Gruntorad, poprosił,
ż
ebym mu zaparzyła mocnej herbaty, bo
przezi
ę
bił si
ę
w nocy u tych swoich poło
ż
nic, wyj
ą
ł z torby no
ż
yczki, a kiedy przecinał mi gipsowy
opatrunek, kilkakrotnie kichn
ą
ł, a potem podczas tego przecinania usn
ą
ł z no
ż
yczkami w palcach, i
spał bardzo gł
ę
boko, nie potrafiłam si
ę
powstrzyma
ć
i wyci
ą
gn
ę
łam mu z kieszonki kamizelki złoty
zegarek, spojrzałam, która godzina, i znów cichutko wsun
ę
łam zegarek z powrotem, ostro
ż
nie,
niezwykle podniecona precyzj
ą
swoich ruchów, i znów w tej próbie kradzie
ż
y byłam cała ja, zegar
na
ś
cianie wskazywał, która godzina, jednak
ż
e ja chciałam wypróbowa
ć
sam
ą
siebie, czy nie
straciłam do ko
ń
ca odwagi, czy jeszcze zdolna jestem zrobi
ć
to, co mi wła
ś
nie przyszło do głowy, i
rzeczywi
ś
cie, jeszcze ze mn
ą
nie było tak
ź
le, chodziłam do sklepu galanteryjnego pana Pollaka
kupowa
ć
guziki tylko dlatego,
ż
e po południu nikogo nie było w sklepie, i kiedy pan Pollak schylał
si
ę
pod lad
ę
po pudełko, wyci
ą
gałam r
ę
k
ę
nad lad
ą
i brałam jeden niechodz
ą
cy dziecinny zegarek,
a kiedy pan Pollak prostował si
ę
, patrzyłam niewinnym wzrokiem czytaj
ą
c w jego oczach,
ż
e nic o
tej kradzie
ż
y nie wie, i kiedy poprosiłam o inne guziki i pan Pollak znowu si
ę
pochylał, szybko
wieszałam ten zegarek na miejscu, a kiedy pan Pollak prostował si
ę
, to u
ś
miechałam si
ę
, tak jako
ś
rosłam we własnych oczach, tak jako
ś
mnie ta kradzie
ż
i natychmiastowy a skuteczny
ż
al krzepiły,
oddychałam z ulg
ą
i wychodz
ą
c ze sklepu miałam wra
ż
enie,
ż
e wyrosły mi ogromne skrzydła,
ż
e
zaczepiam nimi o futryny i sypi
ą
si
ę
za mn
ą
pióra, które pan Pollak przykl
ę
kn
ą
wszy zmiata na
szufelk
ę
... Pan doktor Gruntorad kichn
ą
ł i obudził si
ę
, i przeci
ą
ł do ko
ń
ca opatrunek, który otworzył
si
ę
jak biały futerał, potem doktor obmacał mi kostk
ę
i o
ś
wiadczył:
— Ju
ż
mo
ż
e pani znowu figlowa
ć
...
Kichn
ą
ł, a ja wzi
ę
łam kule i przyniosłam garnuszek herbaty, a kiedy chciałam stan
ąć
na nodze,
noga ugi
ę
ła mi si
ę
.
— Ale
ż
to wcale nie jest moja noga! — powiedziałam. A pan doktor Gruntorad na to:
— To pani noga, za tydzie
ń
b
ę
dzie pani znowu ha... Apsik! — kichn
ą
ł gło
ś
no.
— Panie doktorze — poskar
ż
yłam si
ę
— mam tak
ż
e pewne trudno
ś
ci z oddychaniem.
— Prosz
ę
zdj
ąć
bluzeczk
ę
— polecił pan doktor i napił si
ę
herbaty, potem przyło
ż
ył mi ucho do
pleców, jak zawsze ucho miał zimne, jakby mi przyło
ż
ył szklan
ą
popielniczk
ę
, im cieplej było na
dworze, tym chłodniejsze było jego ucho, opukiwał mi plecy, prosił, abym oddychała gł
ę
boko, a
potem jego palec wskazuj
ą
cy stukał w moje plecy, uchem dotykał lekko moich pleców, jak chłopcy
nasłuchuj
ą
cy z uchem przy słupie telegraficznym, przerzuciłam do tyłu sploty włosów i pan doktor
usn
ą
ł ponownie, przysypany moimi włosami, tak jakby usn
ą
ł na ławeczce pod wierzb
ą
płacz
ą
c
ą
, raz
umy
ś
lnie jechałam obok willi pana doktora Gruntorada tylko dlatego,
ż
eby zobaczy
ć
, czy jest tam
naprawd
ę
ta wierzba ocieniaj
ą
ca cały dom, ile
ż
to ju
ż
wody upłyn
ę
ło od czasu, kiedy do jego
ż
ony
przyje
ż
d
ż
ał na koniu oberst z Brandejsa, pan doktor Gruntorad, wtedy młody i na pewno odwa
ż
ny i
dzielny, nieoczekiwanie wrócił w nocy do domu, na parterze zdj
ą
ł fuzj
ę
ze
ś
ciany i kopniakiem
otworzył drzwi do sypialni swojej
ż
ony, zd
ąż
ył jeszcze zobaczy
ć
pana obersta, jak biegnie do
otwartego okna na pierwszym pi
ę
trze, pan doktor zdołał odci
ą
gn
ąć
kurki i kiedy pan oberst z
pla
ś
ni
ę
ciem odbił si
ę
od ramy okiennej i głow
ą
w dół skoczył w to
ń
nocy, i dalej, w krzaki
przekwitaj
ą
ce-go bzu, pan doktor Gruntorad zd
ąż
ył jeszcze naszpikowa
ć
ś
rutem nikn
ą
ce buty z
cholewami, drugi za
ś
nabój pomkn
ą
ł ku gwiazdom bł
ę
kitnej nocy, która wypełniała okienne ramy...
obraz ten budził mnie cz
ę
sto w nocy i nie pozwalał mi spa
ć
, nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazi
ć
i
poł
ą
czy
ć
tego pi
ę
knego zdarzenia z panem doktorem Gruntoradem, ci
ą
gle ł
ą
czyłam je z kim
ś
innym, zupełnie odmienny soczysty obraz natomiast poł
ą
czył mnie z panem oberstem, który z
przestrzelon
ą
cholewk
ą
zdołał jeszcze wspi
ąć
si
ę
na konia, zd
ąż
ył wyci
ą
gn
ąć
zza cholewy
wierzbow
ą
witk
ę
, zd
ąż
ył pochyli
ć
si
ę
z konia do samej ziemi i wetkn
ąć
t
ę
witk
ę
w ziemi
ę
, t
ę
witk
ę
, z
której wyrosła wierzba tak dzi
ś
ogromna,
ż
e podczas burzliwej i wietrznej nocy puka w szyby okien
całego domu niczym
ż
ywe wspomnienie. A pan doktor Gruntorad nadal opukiwał mi palcem
wskazuj
ą
cym plecy, mo
ż
e nawet nie zdawał sobie ju
ż
sprawy z tego,
ż
e usn
ą
ł, pukał jak zasypani
górnicy, a kiedy odwrócił si
ę
, łykn
ą
ł herbaty i podczas gdy ja si
ę
ubierałam, wypisywał mi cicho
recept
ę
, i znowu jego złote wieczne pióro zatrzymało si
ę
nagle, pan doktor Gruntorad usn
ą
ł na kilka
sekund, aby si
ę
obudzi
ć
i — pokrzepiony — dopisa
ć
do ko
ń
ca recept
ę
na lekarstwa na moje piersi.
— Panie doktorze, czy mój m
ąż
pochwalił si
ę
panu, co mi kupił? — spytałam.
— Niech pani poka
ż
e! — polecił pan doktor i napił si
ę
herbaty. Otworzyłam stoj
ą
c
ą
na stoliku
walizeczk
ę
.
— A to co za szmelc? Gdzie
ż
on to kupił? — spytał pan doktor.
— W Pradze — odparłam. — Ale pan ma katar, tu jest taki pi
ę
kny przyrz
ą
d, to co
ś
niby „bory
szumi
ą
na urwiskach...”
— Zna si
ę
pani na tym? — spytał pan doktor.
— To nic trudnego, panie doktorze — powiedziałam i wsun
ę
łam wtyczk
ę
w kontakt, i obróciłam
czarny guziczek, i wło
ż
yłam rurk
ę
z p
ę
dzelkiem na nerwy, i z p
ę
dzelka tryskały fioletowe opiłki, a
pan doktor rozcierał sobie stawy dłoni i u
ś
miechaj
ą
c si
ę
prostodusznie powiedział:
— To poetyckie, nic si
ę
nikomu nie mo
ż
e sta
ć
, a je
ś
li to robi pani, sprawia mi to nawet
przyjemno
ść
...
Wzi
ę
łam elektrod
ę
, ozonowy inhalator z rozpylaczem i zaproponowałam:
— Panie doktorze, najlepiej b
ę
dzie, jak si
ę
pan poło
ż
y na otomanie...
Pan doktor usiadł na kanapie, zaci
ą
gn
ę
łam be
ż
owe story i sypki półmrok i fioletowy krzaczek
wyładowa
ń
elektrycznych tryskaj
ą
cych z tej specjalnej elektrody na nerwy o
ś
wietlał łysin
ę
pana
doktora kład
ą
cego si
ę
z wolna na otomanie. Na watk
ę
inhalatora ozonowego kapn
ę
łam mieszanin
ę
olejku eukaliptusowego i olejku mentolowego, wkr
ę
ciłam w rurk
ę
szklany dwójniak, który wkłada si
ę
do nosa, a potem zabrałam panu doktorowi p
ę
dzelek na nerwy i wsun
ę
łam do katody ten inhalator
ozonowy z rozpylaczem, i pokr
ę
ciłam kółkiem, i pusta w
ś
rodku rurka wypełniła si
ę
neonowym
gazem, który przenikał przez watk
ę
nas
ą
czon
ą
olejkiem eukaliptusowym, ukl
ę
kłam przed kanap
ą
i
przyrz
ą
d ten zbli
ż
yłam lekko do dziurek w nosie pana doktora.
— To, panie doktorze, na pewno pana wyleczy, mój m
ąż
stosuje to zawsze, ilekro
ć
ma dosta
ć
katar, to naprawd
ę
jest tak, jakby „bory szumiały na urwiskach”; czuje pan ten zapach ozonu,
ż
ywicy? A ten bł
ę
kitny wyładowuj
ą
cy si
ę
neonowy po
ż
ar, on sam ju
ż
leczy, pa
ń
skim kolorem jest
bł
ę
kit, a bł
ę
kit łagodzi wszelkie sprawy
ż
yciowe, uspokaja nerwy, zwalnia obieg... — mówiłam
trzymaj
ą
c w jednej r
ę
ce ten pi
ę
kny przyrz
ą
d wypełniony olejem inhalacyjnym, a praw
ą
r
ę
k
ą
naciskałam powoli gumow
ą
piłeczk
ę
, która pompowała powietrze przechodz
ą
ce przez ozonow
ą
i
olejow
ą
komor
ę
inhalatora... a pan doktor Gruntorad wszystko, co mówiłam, uszcz
ęś
liwiony
powtarzał za mn
ą
, u
ś
miechał si
ę
błogo i usłyszałam, jak szcz
ę
kn
ę
ły wahadłowe drzwi biura, potem
klucz obrócił si
ę
w drzwiach i wszedł Francin, zsiniały i blady, i krzykn
ą
ł cichutko:
— A co wy tu robicie?!
Przestraszyłam si
ę
i
ś
cisn
ę
łam gumowy balonik, i pan doktor nie zd
ąż
ył za mn
ą
powtórzy
ć
: „bory
szumi
ą
na urwiskach...”, i usiadł, i krzykn
ą
ł, cała twarz mu si
ę
ś
ci
ą
gn
ę
ła i nagle odmłodniał, zerwał
si
ę
i tak
ś
miesznie przebierał nó
ż
kami, i namacał klamk
ę
, i pobiegł do słodowni, i wpadł do
słodowni, i po schodach zbiegł na dół, do stodoły, tam przebrn
ą
ł przez kilka pryzm j
ę
czmienia,
mielca-rze — zdumieni — stali z łopatami, ale pan prezes oderwał si
ę
od Francina, który ukl
ą
kł w
mokrym słodzie, i nie przestaj
ą
c j
ę
cze
ć
wbiegł po schodach na strych, przebiegł obok suchych
pryzm słodu, ale ten ból w nosie gnał go a
ż
na najwy
ż
sze pi
ę
tro, wbiegł tam w susz
ą
cy si
ę
na
rusztach j
ę
czmie
ń
, w sze
ść
dziesi
ę
ciostopniowy upał, i wybiegł z powrotem o pi
ę
tro ni
ż
ej, i
mostkiem ł
ą
cz
ą
cym przebiegł do warzelni, kilkakrotnie okr
ąż
ył kadzie i po schodkach zbiegł do
komory piwnej, a Francin wci
ąż
za nim, z komory piwnej pan doktor Gruntorad pobiegł a
ż
do
chłodni, tam gdzie chłodziło si
ę
młode piwo, otworzył
ż
aluzje okien i wybiegł na dach chłodni, tam
gdzie kwitły rojniki. Francin ukl
ą
kł w tych pi
ę
knych
ż
ółtych kwiatkach, ale pan doktor Gruntorad
znowu zacz
ą
ł j
ę
cze
ć
i po schodkach wspi
ą
ł si
ę
z powrotem do warzelni, i przez wrota wybiegł na
dziedziniec, a z dziedzi
ń
ca ruszył ku chlewom...
— Dzie
ń
dobry, panie prezesie! Dzie
ń
dobry, panie kierowniku — pozdrawiali ich robotnicy.
Ale pan doktor nadal przebierał nó
ż
kami przez sad owocowy, a
ż
dobiegł znów do otwartych drzwi
naszej kuchni i do pokoju, gdzie run
ą
ł na kanap
ę
i zawołał:
— Gdzie
ś
cie kupili ten szmelc? Prosz
ę
pokaza
ć
! — I zacz
ą
ł si
ę
przygl
ą
da
ć
dokładnie ozonowemu
inhalatorowi z rozpylaczem, po czym pow
ą
chał go i spytał: — A z czego pani, babo przekl
ę
ta,
nalała tam tego oleju? Te „bory szumi
ą
na urwiskach”? — Wło
ż
ył cwikier, podałam mu buteleczk
ę
,
a pan doktor, przeczytawszy etykietk
ę
, zacz
ą
ł krzycze
ć
: — O, babo jedna przekl
ę
ta, przecie
ż
pani
zapomniała to rozrzedzi
ć
jeden do dziesi
ę
ciu! Spaliła mi pani
ś
luzówk
ę
! Apsik! — Pan doktor
Gruntorad kichn
ą
ł, a kiedy zobaczył Francina, który kl
ę
kn
ą
ł i rozło
ż
ył r
ę
ce, i westchn
ą
ł błagalnie:
„Czy mo
ż
e mi pan to wybaczy
ć
?”, pan prezes powiedział: — Prosz
ę
wsta
ć
, dobry człowieku,
wolałbym by
ć
kierownikiem browaru ni
ż
jego prezesem... — Powiedziawszy to spojrzał na zegarek i
podał mi r
ę
k
ę
, po czym ucałował moj
ą
dło
ń
i powiedział: — R
ą
czki całuj
ę
! — I wyszedł, pojawił si
ę
w sło
ń
cu na dziedzi
ń
cu, pozostawił po sobie zapach karbolu i lizolu, i eukaliptusa, z feudaln
ą
lekko
ś
ci
ą
wspi
ą
ł si
ę
na kozioł, jakby to wszystko, co si
ę
stało, dodało mu sił, i teraz to widziałam,
teraz uwierzyłam,
ż
e wówczas musiało si
ę
sta
ć
tak, jak o tym słyszałam, ta historia, po której
została tylko ta ocieniaj
ą
ca cały dom wierzba płacz
ą
ca. Pan doktor usiadł na ko
ź
le, stangret podał
mu lejce, pan doktor zapalił papierosa w bursztynowej cygarniczce, nasun
ą
ł na czoło mi
ę
kki jasny
kapelusz, tak jak nie potrafił tego zrobi
ć
ż
aden inny m
ęż
czyzna, tak jako
ś
odmłodniał z tymi lejcami,
wygl
ą
dał tak, jakby wła
ś
nie przyjechał tym powozem z Wiednia, wyprostował si
ę
i wyjechał z
browaru powo
żą
c ogierem, który miał przystrzy
ż
ony ogon i grzyw
ę
, gdy tymczasem stangret pana
doktora rozwalał si
ę
z tyłu na pluszowym siedzeniu landa, z przepraszaj
ą
cym u
ś
miechem
człowieka, który nigdy nie pojmie, dlaczego jego pan je
ź
dzi na ko
ź
le z tak
ą
rado
ś
ci
ą
i rozkosz
ą
,
podczas gdy on, stangret, z poczuciem winy spoczywa na pluszowej kanapie... A Francin
przemierzał pokój i dobierał si
ę
r
ę
koma do mózgu.
Spojrzałam na zegarek, zbli
ż
ała si
ę
wła
ś
nie pora, kiedy Bodzio Czerwonka ko
ń
czy swoj
ą
mał
ą
rund
ę
, na pewno kupił ju
ż
niezwykle korzystnie warzywa i z rado
ś
ci z tego kupna wpadł najpierw do
Swobodów na placu, gdzie zamówił sobie szklank
ę
wermutu i pi
ęć
deka w
ę
gierskiego salami,
potem trafił do „Grandu”, gdzie z pewno
ś
ci
ą
kazał sobie poda
ć
mały gulaszyk i trzy kufle
pilzne
ń
skiego piwa, a nast
ę
pnie, aby zacz
ąć
z wolna ko
ń
czy
ć
t
ę
swoj
ą
mał
ą
rundk
ę
, zajrzał do
drogerii u Mikola-szki i pogr
ąż
ony w przyjacielskiej rozmowie wypił trzy kieliszki koniaku; jednak
ż
e
jest równie
ż
mo
ż
liwe,
ż
e pan Bodzio tak bardzo si
ę
cieszył,
ż
e zarobił na korzystnej transakcji
kupna dwie korony, i
ż
kontynuował tak zwan
ą
du
żą
rund
ę
, to znaczy,
ż
e wpadł jeszcze do hotelu
„Na Ksi
ążę
cym” na czarn
ą
kaw
ę
z oryginalnym rumem jamai-ca, by zatrzyma
ć
si
ę
potem w
specjalnym szynku firmy Louis Wantoch i wypi
ć
na stoj
ą
co kieliszek wi
ś
niówki, który stanowił jakby
radosn
ą
kropk
ę
zamykaj
ą
c
ą
korzystne kupno kalafiora i warzyw na zup
ę
.
Kiedy Francin, wcale nie udobruchany, poszedł do biura, dowlokłam si
ę
do przedsionka,
wyci
ą
gn
ę
łam rower i pojechałam do miasta, pedałowałam lekko t
ą
moj
ą
biał
ą
i bol
ą
c
ą
nog
ą
, pó
ź
niej
jednak z ka
ż
dym naci
ś
ni
ę
ciem pedału jakby si
ę
ta moja kostka wzmacniała, oparłam rower o
ś
cian
ę
, a kiedy zajrzałam do oficyny, pan Bodzio drzemał na obrotowym fotelu, weszłam i usiadłam
na wolnym krze
ś
le. Pan Bodzio z pewno
ś
ci
ą
wykonał du
żą
rund
ę
, bo pachniał pestkami wi
ś
ni, na
pewno sko
ń
czył w firmie Griotta.
— Panie Bodziu — odezwałam si
ę
.
— Co takiego? Ach, to łaskawa pani? — Wstał i tak si
ę
przestraszył,
ż
e wzi
ą
ł no
ż
yczki i zacz
ą
ł nimi
szczebiota
ć
.
A ja mówi
ę
:
— Bodziu, chciałabym,
ż
eby mi pan obci
ą
ł włosy. Pan Bodzio przestraszył si
ę
jeszcze bardziej.
— Co prosz
ę
? — wymamrotał.
— Bodziu — ja na to — chc
ę
,
ż
eby mi pan obci
ą
ł włosy tak krótko, jak nosi Józefina Baker.
Bodzio zwa
ż
ył w dłoniach moje włosy i wytrzeszczył oczy.
— Ten relikt dawnej Austrii? To: „Ja, Anna Czilag, urodzona w Karlowicach na Morawach”? Nigdy!
— I pan Bodzio niech
ę
tnie odrzucił no
ż
yczki, i usiadł, i zało
ż
ył r
ę
ce, i patrzył przez okno, i robił mi
na przekór.
— Panie Bodziu — perswadowałam — pan doktor Gruntorad przystrzygł ogierowi grzyw
ę
i ogon i
zalecił mi t
ę
nowoczesn
ą
fryzur
ę
z powodu łupie
ż
u.
— Ostrzyc takie włosy — upierał si
ę
pan Bodzio — to tak, jakbym po komunii
ś
wi
ę
tej wypluł hosti
ę
przenaj
ś
wi
ę
tsz
ą
!
— Bodziu — trwałam przy swoim — podpisz
ę
panu rewers...
— Chyba
ż
e tak... — zgodził si
ę
pan Bodzio i przyniósł przybory do pisania, a ja na arkusiku
papieru napisałam, tak jak przed operacj
ą
,
ż
e dobrowolnie, znajduj
ą
c si
ę
przy zdrowych zmysłach, -
kazałam panu Bodziowi Czerwonce obci
ąć
swoje włosy. Pan Bodzio, osuszywszy machaniem ten
rewers, starannie wsun
ą
ł go do portfela, strzepn
ą
ł pelerynk
ę
, zawi
ą
zał mi j
ą
pod brod
ą
i pochylił mi
głow
ę
, i wzi
ą
ł no
ż
yczki, przez chwil
ę
wahał si
ę
, była to chwila, jak kiedy w cyrku pod kopuł
ą
artysta
wykonuje jaki
ś
niebezpieczny numer i słycha
ć
tylko odgłos werbli... i pan Bodzio dwoma ci
ę
ciami
obci
ą
ł pasma moich włosów. Ul
ż
yło mi tak,
ż
e głowa opadła mi na piersi i poczułam na karku pr
ą
d
powietrza. Pan Bodzio poło
ż
ył włosy na obrotowym fotelu, po czym wzi
ą
ł maszynk
ę
i przystrzygł mi
ko
ń
ce włosów na karku i koło uszu, a potem jego no
ż
yczki zacz
ę
ły szczebiota
ć
, pan Bodzio
odchodził i patrzył na moj
ą
głow
ę
jak tworz
ą
cy rze
ź
biarz i znów jego no
ż
yczki zaczynały w
skupieniu pracowa
ć
dalej. Ilekro
ć
chciałam podnie
ść
głow
ę
i ukradkiem przejrze
ć
si
ę
w lustrze,
wciskał mi brod
ę
mi
ę
dzy obojczyki i pracował dalej, widziałam, jak zaczyna si
ę
poci
ć
, jego twarz
l
ś
niła i tchn
ą
ł z niej zapach rumu jamaica i wi
ś
niówki, i koniaku wraz z obłoczkiem niezbyt
przyjemnej woni piwa, a potem namydlił p
ę
dzel i pilnował mnie, bo ilekro
ć
usiłowałam spojrze
ć
na
siebie, opuszczał mi głow
ę
, ale widziałam,
ż
e na jego twarzy rozlewa si
ę
rado
ść
, taki pełen
zachwytu u
ś
miech,
ż
e co
ś
mu si
ę
udaje, a potem namydlił mi kark i starannie go wygolił, po czym
zwil
ż
ył mi włosy i strzygł je brzytw
ą
, a ja poczułam nagle gorycz w ustach i serce zacz
ę
ło mi bi
ć
jak
szalone, teraz, kiedy było ju
ż
za pó
ź
no, włosów ju
ż
nie mo
ż
na było przypi
ąć
z powrotem, ujrzałam
Francina, jak wieczorem siedzi w biurze i stalówk
ą
redis numer trzy wpisuje inicjały w
browarnianych ksi
ę
gach i wokół ka
ż
dego inicjału rozwichrza łody
ż
ki i poruszaj
ą
ce si
ę
w kształcie
liry moje rude włosy, ujrzałam Francina, któremu Bodzio Czerwonka odcina r
ę
ce od moich włosów,
któremu odcina pobły-skuj
ą
cy fioletowo neonowy grzebie
ń
, bo Francin nigdy ju
ż
nie b
ę
dzie w
ciemnym pokoju czesa
ć
moich włosów i pie
ś
ci
ć
si
ę
nimi, moich włosów, w których zakochał si
ę
jeszcze za Austrii i dla których si
ę
ze mn
ą
o
ż
enił... Zamkn
ę
łam oczy i przycisn
ę
łam brod
ę
do piersi,
i przez chwil
ę
przełykałam łzy, pan Bodzio dotkn
ą
ł mnie dwa razy, ale nie miałam siły podnie
ść
oczu do lustra, pan Bodzio delikatnie uj
ą
ł moj
ą
twarz i podniósł mi brod
ę
, po czym odsun
ą
ł si
ę
i
okazał si
ę
na tyle taktowny,
ż
e si
ę
odwrócił... A tam w lustrze na obrotowym fotelu a
ż
po szyj
ę
w
białym prze
ś
cieradle siedział przystojny młody m
ęż
czyzna, ale z tak bezczelnym wyrazem twarzy,
ż
e sama na siebie podniosłam r
ę
k
ę
. Pan Bodzio odwi
ą
zał mi pelerynk
ę
i wyprostował si
ę
, a ja
oparłam si
ę
o marmurowy stolik i patrzyłam na siebie, i nie mogłam wyj
ść
ze zdumienia, bo pan
Bodzio tym swoim strzy
ż
eniem wydobył ze mnie moj
ą
dusz
ę
, to uczesanie Józefiny Baker to byłam
ja, to był mój portret, ka
ż
dego tutaj ta moja fryzura musiała d
ź
gn
ąć
w twarz jak dyszel. A pan
Bodzio dawno ju
ż
wytrz
ą
sn
ą
ł z pelerynki połamane i
ś
ci
ę
te włosy i stwarzał mi miłosiernie warunki,
abym mogła sama si
ę
z sob
ą
pogodzi
ć
, abym si
ę
do siebie przyzwyczaiła. Usiadłam i ci
ą
gle nie
spuszczałam z siebie wzroku. Pan Bodzio wzi
ą
ł okr
ą
głe lusterko i ustawił je za mn
ą
. W lustrze
przede mn
ą
widziałam w owalnym lusterku swój kark, swoj
ą
chłopi
ę
c
ą
szyj
ę
, dzi
ę
ki której
powróciłam do dziewcz
ę
cych lat, nie przestaj
ą
c ani na chwil
ę
by
ć
kobiet
ą
, która jest jeszcze zdolna
kusi
ć
sam
ą
siebie t
ą
swoj
ą
szyj
ą
, tym karkiem ostrzy
ż
onym w kształt serca. I w ogóle całe to moje
nowe uczesanie sprawiało wra
ż
enie,
ż
e to hełm, taka czapeczka z włosów, jak
ą
miał Mefistofeles,
kiedy zespól Marcina grał Fausta w naszym teatrze,
ż
e mo
ż
na je zdj
ąć
zupełnie tak samo, jak przed
chwil
ą
pan doktor Grunto-rad zdj
ą
ł gipsowy opatrunek z mojej kostki... I zerwałam si
ę
, a
ż
e byłam
przyzwyczajona do tego,
ż
e te moje włosy ci
ą
gn
ę
ły mi głow
ę
do tyłu, omal si
ę
nie przewróciłam i nie
rozbiłam panu Bodziowi lustra... Zapłaciłam panu Bodziowi i powiedziałam mu,
ż
e ma u mnie
skrzynk
ę
piwa, a pan Bodzio u
ś
miechał si
ę
i zacierał r
ę
ce, bo i jemu przywrócił siły ten fryzjerski
wyczyn.
— Bodziu — spytałam — czy sam pan to wymy
ś
lił?
A pan Bodzio znalazł w
ż
urnalu fryzjerskim seri
ę
nowoczesnych fryzur: od grzywki Lyi de Putti a
ż
po bubi-kopf Józefiny Baker... Wyszłam i poczułam wokół głowy wichur
ę
, cho
ć
było spokojnie.
Wskoczyłam na rower, pan Bodzio wybiegł za mn
ą
i przyniósł w papierowej torebce te moje obci
ę
te
włosy, dał mi je do r
ą
k, wa
ż
yły te moje włosy dobre dwa kilogramy, jakbym kupiła dwa kilogramowe
w
ę
gorze.
,
— Bodziu — zwróciłam si
ę
do niego — niech mi pan to poło
ż
y z tyłu na baga
ż
niku, dobrze?
I pan Bodzio podniósł spr
ęż
yn
ę
baga
ż
nika, i poło
ż
ył tam pasma włosów, a kiedy opu
ś
cił spr
ęż
yn
ę
baga
ż
nika na włosy, chwyciłam si
ę
za głow
ę
... A potem jechałam główn
ą
ulic
ą
i patrzyłam na
przechodniów, widziałam mistrza kominiarskiego pana de Giorgi, ale on mnie nie poznał,
pojechałam na dworzec, patrzyłam na odje
ż
d
ż
aj
ą
ce poci
ą
gi, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi,
ludzie uwa
ż
ali mnie za kogo
ś
zupełnie innego, chocia
ż
rower i moje ciało były takie same jak przed
tymi postrzy
ż
yna-mi, naciskałam pedały roweru i wracałam główn
ą
ulic
ą
, przed piekarni
ą
pana
Swobody stał powóz doktora Gruntorada, dopiero po południu znalazł pan doktor czas na p
ę
katy
dzbanek białej kawy i koszyczek bułek, który czekał na niego codziennie rano, kiedy b
ę
dzie wraca
ć
od swoich poło
ż
nic i w
ą
trobowych kolek, i oto pan doktor wyszedł, stangret zeskoczył z kozła, gdzie
drzemał trzymaj
ą
c lejce ogiera, pan doktor spojrzał na mnie, ukłoniłam si
ę
i u
ś
miechn
ę
łam, ale pan
doktor wahał si
ę
tylko chwil
ę
, po czym zdecydowanie potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
i usiadł na ko
ź
le, i odjechał,
podczas gdy jego stangret rozwalał si
ę
na aksamitnym siedzeniu, przejechałam przez rynek koło
ś
wi
ę
tej figury, wszyscy patrzyli na mnie, jakbym po raz pierwszy znalazła si
ę
w miasteczku... na
promenadzie przed firm
ą
Katz, sklep z towarami łokciowymi i galanteri
ą
, spał buldog i stała grupka
odzianych na czarno dam, spódnice miały a
ż
do samej ziemi, przewodnicz
ą
ca towarzystwa
miło
ś
ników miasta oprowadzała chyba jakiego
ś
kompozytora, miał ogromny czarny kapelusz jak
socjaldemokrata. Kiedy
ś
i ja tak
ż
e szłam tak z tym towarzystwem miło
ś
ników miasta w spódnicach
zmiataj
ą
cych kurz z bruku, w
ś
wi
ą
tyni pa
ń
skiej pod wezwaniem
Ś
wi
ę
tego Idziego stały
ś
my przed
zamkni
ę
tym bocznym wej
ś
ciem i patrzyły
ś
my na posadzk
ę
, gdzie nie było ju
ż
nic, tylko
wspomnienie,
ż
e jeszcze przed stu laty znajdował si
ę
tam zaschły ko
ż
uch krwi z owej masakry w
ko
ś
ciele, kiedy Szwedzi i Sasi wymordowali wszystkich mieszczan, którzy si
ę
tam przed nimi ukryli,
potem stały
ś
my przed jedyn
ą
naprawd
ę
pi
ę
kn
ą
i historycznie warto
ś
ciow
ą
bram
ą
baszty, ale nie
patrzyły
ś
my na t
ę
bram
ę
, tylko spogl
ą
dały
ś
my uwa
ż
nie pod łuki kamiennego mostu, gdzie w 1913
roku pogromca z cyrku Kludsky k
ą
pał swoje słonie, które jeszcze teraz pluskaj
ą
si
ę
w falach Łaby i
nabrawszy wody w tr
ą
by niczym szlauchami opryskuj
ą
sobie grzbiety, zupełnie tak samo jak na
fotografii w muzeum miejskim, bo przewodnicz
ą
ca towarzystwa miło
ś
ników miasta, pani
Krasie
ń
ska, dzi
ę
ki uskrzydlaj
ą
cej wyobra
ź
ni widzi z naszego miasteczka tylko to, czego w nim ju
ż
zobaczy
ć
nie mo
ż
na. Teraz członkinie towarzystwa miło
ś
ników miasta przeszły ze swoim wybitnym
go
ś
ciem pod arkadami i znalazły si
ę
przed gospod
ą
„U Hawerdów”, i ze wzruszeniem patrzyły na
cementowy bruk, gdzie odpoczywał ongi
ś
Fryderyk Wielki. I aby pokaza
ć
rzecz najcenniejsz
ą
w
naszym miasteczku, pani Krasie
ń
ska wzi
ę
ła kompozytora pod r
ę
k
ę
i zaprowadziła na
ś
rodek placu,
gdzie na ławeczce siedzieli dwaj emeryci z brodami opartymi na laseczkach, i pani przewodnicz
ą
ca
przedstawiała i dokładnie opisywała renesansow
ą
fontann
ę
, która stała tam do 1840 roku, a pó
ź
niej
została zburzona, myliłby si
ę
jednak ka
ż
dy, kto my
ś
lałby, tak jak ci dwaj siedz
ą
cy emeryci,
ż
e
towarzystwo miło
ś
ników miasta patrzy na nich. Sk
ą
d
ż
e znowu! Przewodnicz
ą
ca pokazywała
wprawdzie i je
ź
dziła palcem przed twarzami emerytów, jednak
ż
e widziała to, co opisywała, te
pi
ę
kne ornamenty, girlandy z piaskowca i płaskorze
ź
b
ę
przedstawiaj
ą
c
ą
dwa aniołki, które
znajdowały si
ę
na tej fontannie, a wi
ę
c nadal s
ą
ozdob
ą
naszego miasteczka. Ach, pani
Krasie
ń
ska, ta, która kocha to wszystko, czego ju
ż
nie ma, zakochałam si
ę
w niej, kiedy
dowiedziałam si
ę
o tym jej romansie, przed trzydziestu laty zakochała si
ę
w tenorze Teatru
Narodowego, panu Szicu, wyczekiwała po przedstawieniu przed wyj
ś
ciem dla aktorów, a kiedy
tenor wychodził i odrzucał niedopałek papierosa, wbijała tego peta na szpilk
ę
i wkładała do srebrnej
kasetki niczym bezcenn
ą
relikwi
ę
, a
ż
e była szwaczk
ą
, musiała cały dzie
ń
szy
ć
, aby zarobi
ć
na
orchide
ę
, i cały tydzie
ń
musiała szy
ć
, aby mogła kupi
ć
sobie fotel w lo
ż
y, z której zawsze rzucała
pod nogi panu Szicowi t
ę
jedn
ą
zarobion
ą
w ci
ą
gu dnia orchide
ę
, a kiedy rzuciła ten kwiat po raz
dwudziesty, poczekała na tenora, zaczepiła go i powiedziała mu,
ż
e go kocha. A pan Szic
powiedział jej,
ż
e on jej nie kocha jedynie dlatego,
ż
e nie podoba mu si
ę
jej długi nos. I pani
Krasie
ń
ska szyła przez cały rok, i za te pieni
ą
dze kazała sobie w Bernie na Morawach obci
ąć
ten
długi nos i przyszy
ć
do chrz
ą
stki nosowej mi
ę
sie
ń
z własnego ramienia, mi
ę
sie
ń
, z którego pó
ź
niej
lekarze uformowali przepi
ę
kny grecki nosek. I oto pani Krasie
ń
ska znów stała przy wyj
ś
ciu dla
aktorów Teatru Narodowego, a
ż
e była pi
ę
kna, mogła wda
ć
si
ę
w rozmow
ę
ze sławnym tenorem
panem Szicem, jednak
ż
e tenor zaprosił j
ą
na nocn
ą
przechadzk
ę
i przyznał si
ę
jej,
ż
e ju
ż
niemal
cały rok szuka pi
ę
knej dziewczyny z dr
żą
cym długim noskiem, noskiem, w którym si
ę
zakochał i
bez którego nie mo
ż
e
ż
y
ć
. I pani Krasie
ń
ska wyznała mu,
ż
e to ona jest t
ą
dziewczyn
ą
z długim
nosem, który jednak z powodu sławnego tenora kazała sobie odci
ąć
i zast
ą
pi
ć
nosem, na który on
wła
ś
nie teraz patrzy. A pan Szic podniósł r
ę
ce i krzykn
ą
ł:
— Co pani zrobiła z tym pi
ę
knym nosem? Jak pani mogła!
I uciekł od niej.
I pani Krasie
ń
ska spojrzała na mnie obok renesansowej fontanny, i podniosła r
ę
ce, i krzykn
ę
ła:
— Co pani zrobiła z tymi pi
ę
knymi włosami? Jak pani mogła!
I wybitnemu go
ś
ciowi naszego miasteczka pokazywała mnie, i ja wiedziałam ju
ż
,
ż
e moje włosy
nale
żą
do zabytków miasteczka. Nacisn
ę
łam na pedały, ale trzy członkinie towarzystwa miło
ś
ników
miasta wypo
ż
yczyły sobie przed hotelem „Na Ksi
ążę
cym” rowery i ruszyły za mn
ą
, z zazdro
ś
ci tak
naciskały na pedały,
ż
e bez trudu mnie wyprzedziły i krzyczały wskazuj
ą
c na mnie:
— Obci
ę
ła sobie włosy!
Kilku cyklistów, którzy mnie znali, w rozgoryczeniu pojechało za mn
ą
, oni tak
ż
e mnie wyprzedzili i
pluli mi pod koła, a ja jechałam w tym ruchomym szpalerze cyklistów, wszyscy smagali mnie
spojrzeniami pełnymi gniewu, ale to dodawało mi siły, zało
ż
yłam r
ę
ce i jechałam bez trzymania, i do
browaru wjechałam ju
ż
sama, cykli
ś
ci stali z rowerami pomi
ę
dzy nogami przed biurem z napisem:
GDZIE SI
Ę
PIWO WARZY,
TAM SI
Ę
DOBRZE DARZY!
I oto wybiegł Francin, a za nim trzy członkinie towarzystwa miło
ś
ników miasta, wskazuj
ą
ce mnie
obu r
ę
koma.
— Co si
ę
stało z twoimi włosami? — spytał Francin z piórem ze stalówk
ą
redis numer trzy w
dr
żą
cych palcach.
— Mam je tutaj — odpowiedziałam i oparłszy rower o
ś
cian
ę
, podniosłam spr
ęż
yn
ę
baga
ż
nika i
podałam mu te dwa ci
ęż
kie warkocze.
Francin wło
ż
ył pióro za ucho i zwa
ż
ył w dłoni te moje martwe włosy, i poło
ż
ył je na ławeczce. A
potem odpi
ą
ł pompk
ę
od ramy mojego roweru.
— Mam d
ę
tki wystarczaj
ą
co napompowane — powiedziałam i ze znajomo
ś
ci
ą
rzeczy dotkn
ę
łam
przedniej i tylnej opony.
Francin jednak odkr
ę
cił w
ęż
yk od pompki.
— Pompka jest tak
ż
e w porz
ą
dku — dodałam nic nie rozumiej
ą
c.
A Francin przyskoczył nagle do mnie, przegi
ą
ł mnie przez kolano, podniósł mi spódnic
ę
i zacz
ą
ł
mnie smaga
ć
po tyłku, a ja zdr
ę
twiałam na my
ś
l, czy aby wło
ż
yłam czyst
ą
bielizn
ę
i czy si
ę
umyłam,
i czy jestem dostatecznie odsłoni
ę
ta. Francin smagał mnie w
ęż
ykiem, cykli
ś
ci z zadowoleniem
kiwali głowami, a trzy członkinie towarzystwa miło
ś
ników miasta patrzyły na mnie, jakby zamówiły
sobie t
ę
satysfakcj
ę
.
W ko
ń
cu Francin postawił mnie na ziemi, opu
ś
ciłam spódnic
ę
, Francin był pi
ę
kny, nozdrza mu
dr
ż
ały zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy poskromił spłoszone konie.
— Tak, moja panno — powiedział. — Zaczniemy nowe
ż
ycie!
I schylił si
ę
, i podniósł z ziemi pióro ze stalówk
ą
redis numer trzy, po czym przykr
ę
cił w
ęż
yk do
pompki, a pompk
ę
wcisn
ą
ł w klipsy umocowane na ramie mojego roweru.
Wzi
ę
łam t
ę
pompk
ę
i pokazuj
ą
c j
ą
cyklistom powiedziałam:
— T
ę
oto pompk
ę
kupiłam w firmie Runkas przy ulicy Bolesławskiej.