Matheson R Jestem Legendą

background image

RICHARD MATHESON

JESTEM LEGEND

przeło ył Wojciech Kustra















Katowice 1992

Wydawnictwo PiK

background image

tytuł oryginału:

I am legend

ilustracja na okładce:

Zbigniew Mielnik

redakcja:

Katarzyna Pryc

korekta:

Beata waka







Copyright © Richard Matheson 1954

Copyright © by Wydawnictwo PiK, Katowice, 1992





ISBN 83 - 85264 - 08 - 6

skład PiK, Katowice




adres wydawnictwa: Jagiełły 7/57, 41 - 106 Siemianowice l., tel. 128 - 10 - 37

background image
















HENRY'EMU KUTTNEROWI

z podzi kowaniem za pomoc i zach t w pracy nad

powstaniem tej ksi ki

background image

CZ

PIERWSZA Stycze 1976

Rozdział 1

Robert Neville nie był pewien, kiedy w te pochmurne dni zachodziło sło ce. Czasem nie
zd ył wróci do domu, gdy na ulicach pojawiali si oni.

Gdyby zechciał zada sobie troch trudu, mo na było mniej wi cej obliczy czas ich

przybycia, ale nawykowo ju spogl dał w niebo w oczekiwaniu zapadaj cego zmierzchu.
Cho robił tak od łat, sposób ten nie sprawdzał si podczas złej pogody. Wolał wi c w
pochmurne dni nie oddala si nazbyt od domu.

W monotonnej szaro ci popołudnia chodził wokół domu z papierosem tkwi cym w

k ciku ust. Ni dymu snuła si leniwie ponad jego ramieniem. Ogl dał ka de okno, spraw-
dzał, czy mocno tkwi w nich deski. Cz sto deski p kały po gwałtownych atakach z ich
strony, odpadały i musiał je zast powa nowymi. Nie znosił tego zaj cia. Tamtego dnia na-
ruszona była tylko jedna deska.

„Czy to nie dziwne?” - pomy lał.
Z tyłu domu obejrzał cieplarni i zbiornik na wod . Niekiedy naruszone było

zamocowanie zbiornika; rynny doprowadzaj ce deszczówk mogły by wygi te albo
oderwane. Czasem du e kamienie, które rzucali, przelatywały wysokim łukiem ponad
ogrodzeniem wokół cieplarni i przebijały rozpi t nad ni siatk . Trzeba było potem
wymienia w dachu szyby.

Tego dnia nie było szkód w zbiorniku na wod ani w szklarni.
Wrócił do domu po młotek i gwo dzie. Otworzywszy drzwi zobaczył swoje

zniekształcone odbicie w p kni tym lustrze, które przed miesi cem sam zamocował. Za kilka
dni pewnie potłuczone kawałki srebrnego szkła zaczn odpada .

„Niech tam!” - pomy lał. To ju ostatnie lustro, które tam powiesił. Szkoda było

roboty. Zamiast lustra do tego celu u ywał te czosnku. Ten zawsze okazywał si skuteczny.

Powoli przeszedł przez milcz cy półmrok du ego pokoju, skr cił w lewo i przez

niewielki hol udał si do swojej sypialni.

Kiedy był to przytulny pokój, ale to ju inne czasy. Teraz sypialnia stała si

pomieszczeniem przede wszystkim funkcjonalnym. Biurko i łó ko Neville'a zajmowało
niewiele miejsca, wi c cał jedn cz

pokoju zamienił na warsztat.

Długa ława zajmowała niemal cian . Na jej twardej, drewnianej powierzchni le ała

background image

ci ka piła ta mowa, imadło, tokarka do drewna i tarcza szlifierska. Ponad ław , na cianie
zamocowane były rozmaite półki i wieszaki z narz dziami, których u ywał Robert Neville.

Wzi ł z ławy młotek, a z byle gdzie stoj cych puszek wyj ł kilka gwo dzi. Potem

wyszedł na zewn trz, by przybi desk w okiennicy. Pozostałe gwo dzie wyrzucił na stos
gruzu, znajduj cy si za ogrodzeniem.

Jeszcze przez chwil stał na trawniku przed domem, spogl daj c to w gór , to w dół

ulicy Cimarron. Panował spokój. Robert Neville był wysokim, trzydziestosze cioletnim
m czyzn . W jego yłach płyn ła krew niemiecka i angielska. Nie miał adnych cech
szczególnych za wyj tkiem szerokich, wyra nie zarysowanych ust i jasnobł kitnych oczu,
które spogl dały teraz na zgliszcza po obu stronach domu, w którym mieszkał. Sam
postanowił spali stoj ce tam domy, aby oni nie mieli do niego łatwego dost pu z
przylegaj cych dachów.

Po kilku minutach westchn ł gł boko i wrócił do domu. Rzucił młotek na kanap w

du ym pokoju i zapaliwszy papierosa zacz ł popija nie pierwszego ju porannego drinka.

Potem zmusił si , by pój do kuchni i powybiera mieci ze zlewu, które wrzucał tam

przez ostatnie pi dni. Nie chciało mu si te pali tekturowych talerzy i sztu ców, odkurza
mebli, my zlewu, wanny i ubikacji, zmienia swojej po cieli, cho dobrze wiedział, e trzeba
było to ju zrobi .

Był jednak samotnym m czyzn , dla którego rzeczy te nie miały adnego znaczenia.

Dochodziło ju prawie południe. Robert Neville był w szklarni, zebrawszy ju prawie

cały koszyk czosnku.

Kiedy zapach czosnku w takich ilo ciach przyprawiał go o mdło ci; czuł, e

wn trzno ci wywracaj si w nim. Teraz ju wo czosnku rozniosła si po całym domu,
przesi kn ły ni jego ubrania, a mimo to Neville nie zwracał ju na ni uwagi.

Zabieraj c ze sob do główek czosnku, wrócił do domu i wyrzucił je przy zlewie,

tam, gdzie odstawia si do wyschni cia umyte naczynia. Pospiesznym ruchem r ki przy

ciennym wył czniku zapalił wiatło, które najpierw zamigotało, a potem rozbłysło pełn

jasno ci . Sykn ł z oburzenia przez zaci ni te z by. To oznacza kolejny kłopot z pr dnic .
B dzie musiał znów wyjmowa t cholern instrukcj i sprawdza instalacj . A je li naprawa
oka e si zbyt powa na, trzeba b dzie podł czy now pr dnic .

Ze zło ci pchn ł w kierunku zlewu jeden z taboretów na długich nogach, wzi ł nó i

usiadł westchn wszy ze zm czenia.

Najpierw podzielił główki czosnku na małe z bki przypominaj ce kształtem sierpy.

background image

Potem poprzecinał je na połówki. Ka dy z nich był ró owawy, przypominaj cy w dotyku
skór i po przeci ciu odsłaniał mi siste kiełki. Powietrze stało si natychmiast ci kie. Pokój
napełniał pi mowy, gryz cy zapach. Gdy stał si nie do zniesienia, Neville szybkim ruchem
dłoni wł czył klimatyzator, który natychmiast wessał to, co w woni czosnku było najbardziej
przykre...

Potem si gn ł r k w gór po nó do rozbijania lodu, który le ał na półce z

narz dziami. W ka dym przeci tym z bku czosnku zrobił otwory i ponawlekał na kawałki
drutu. Wyszło razem około dwudziestu pi ciu obr czy.

Najpierw wieszał je na oknach. Jednak rzucane przez nich kamienie dosi gały okien

nawet ze znacznej odległo ci. Musiał wtedy w miejsce powybijanych szyb wstawia kawałki
sklejki. W ko cu pewnego dnia zerwał sklejk i w jej miejsce poprzybijał jedna obok drugiej
całe deski. Jego dom przypominał teraz ponure wn trze jakiego grobowca, ale było to lepsze
ni wpadaj ce do pokojów kamienie i hałas tłuczonego szkła. Poza tym, kiedy zainstalował w
domu trzy klimatyzatory, nie było a tak le. Je li trzeba, człowiek przyzwyczai si do
wszystkiego.

Uporawszy si z wi zaniem czosnku poszedł na zewn trz, aby przymocowa go do

desek, którymi zabite były okna. ci gał przy tym stare wi zki, ich wietrzej cy zapach nie był
ju tak ostry.

Cał t procedur musiał powtarza dwa razy w tygodniu. Dopóki nie znalazł czego

lepszego, była to jego jedyna linia obrony.

„Obrony?” - my lał cz sto - „ale po co?”
Całe popołudnie zaj ło mu robienie drewnianych erdzi.
Toczył je z grubych kawałków, które przecinał pił ta mow na krótsze, długo ci

około dwudziestu centymetrów. Dociskał je do wiruj cego koła szmerglowego tak długo, a
ich ostrza stawały si jak sztylety.

Było to zaj cie monotonne i m cz ce. Powietrze napełniało si gor c woni

drewnianego pyłu, który osiadał na ciele, wnikał w pory, przedostawał si do płuc i
powodował kaszel.

Poza tym wydawało si , e praca ta nigdy nie posuwa si naprzód. Niezale nie od

tego, ile erdzi przygotował, znikały w mgnieniu oka. Coraz trudniej było znale
odpowiednie kawałki drewna. W ko cu trzeba było toczy belki.

„Z tym dopiero b dzie zabawa” - my lał poirytowany.
Wszystko to było niezmiernie przygn biaj ce i wiele razy postanawiał sobie, e

rozejrzy si za jakim lepszym sposobem, aby si ich pozby . Jak e jednak miał to zrobi ,

background image

skoro nigdy nie dawali mu szans, eby zwolni tempo i troch pomy le .

Tocz c erdzie słuchał muzyki, która dochodziła z gło nika w sypialni. Były to

płytowe nagrania Beethovena, Trzeciej, Siódmej i Dziewi tej Symfonii. Zadowolony był, e za
młodu matka nauczyła go docenia tak muzyk , która pomagała mu wypełni dr cz c
pustk kolejnych godzin.

Od czwartej jego wzrok uparcie kierował si na cienny zegar. Robert Neville

pracował w ciszy. Jego wargi były mocno zaci ni te, w k ciku ust tkwił papieros. Oczy z
uwag wpatrywały si w obracaj c si tarcz , która nadgryzała kolejne kawałki drewna,
obsypuj c podłog m cznym pyłem.

Czwarta pi tna cie, czwarta trzydzie ci, za pi tna cie pi ta. Jeszcze godzina i znowu

nadejd . Parszywe b karty, pojawiaj si , jak tylko zapadn ciemno ci.


Stał przed gigantyczn zamra ark , próbuj c wybra co na kolacj . Jego zm czone

oczy patrzyły na sterty mi sa le ce na górnych półkach, potem na mro one jarzyny, jeszcze
ni ej pieczywo, mro one łakocie i wreszcie lody.

Si gn ł po dwa kawałki baraniny na kotlety, fasolk szparagow i karton

pomara czowego sorbetu. Wyj ł to z zamra arki i trzymaj c w dłoniach, pchn ł łokciem
drzwi.

Potem podszedł do sterty puszek, pi trz cej si a po sufit. Zdj ł jedn z sokiem

pomidorowym. Było to w pokoju, który kiedy nale ał do Kathy, a teraz słu ył jedynie
potrzebom jego oł dka.

Powoli przeszedł przez du y pokój, spogl daj c na fototapet , która ozdabiała tyln

cian . Przedstawiała klifowy brzeg, który osuwał si w zielonobł kitny ocean. Jego wody

burzyły si i roztrzaskiwały o czarne skały.

Wysoko ponad nimi, na przejrzystym, bł kitnym niebie białe mewy dryfowały na

wietrze. A jeszcze wy ej, po prawej stronie jakie wykrzywione, s kate drzewo pochylało si
nad przepa ci , a jego ciemne gał zie odcinały si wyra nie na tle bł kitnego nieba.

Neville wszedł do kuchni i rzucił na stół przyniesione pakunki. Jego oczy

pow drowały ku zegarowi. Za dwadzie cia szósta. Ju niedługo.

Do niewielkiego garnka nalał troch wody i postawił go z brz kiem na elektrycznej

kuchence. Potem rozmroził mi so i wło ył je do piekarnika. Woda w garnku wrzała. Wrzucił
do niej zamro one szparagi i przykrył garnek. Pomy lał przy tym, e piec elektryczny tak
okrada pr dnic z energii.

Przy stole ukroił sobie dwie kromki chleba i nalał szklank soku pomidorowego.

background image

Usiadłszy spojrzał na cienk , czerwon wskazówk , która, odliczaj c sekundy, przesuwała si
wolno wokół tarczy. Te dranie powinny tu wkrótce by .

Wypił sok i przez drzwi frontowe wyszedł na werand . Zszedł na trawnik, potem

jeszcze ni ej, do chodnika. Niebo robiło si coraz ciemniejsze i robiło si coraz chłodniej. Po-
patrzył w jedn , potem w drug stron ulicy Cimarrron, A zimny powiew wiatru zmierzwił
jego jasne włosy. Tak, to wła nie był problem, w pochmurne dni nie było wiadomo, kiedy
przychodz .

„No, wol ju ich ni te przekl te kurzawy”. Wzruszył ramionami i wrócił do domu,

id c w poprzek trawnika. Przekr ciwszy klucz w drzwiach, zasun wszy rygiel i wło ywszy
grub szyn , która zabezpieczała drzwi, wrócił do kuchni, obrócił na drug stron nastawione
kotlety i wył czył palnik pod fasol .

Nakładał sobie wła nie jedzenie na talerz, kiedy nagle zatrzymał si i spojrzał na

zegar. Dwadzie cia pi po szóstej. Ben Cortman krzyczał.

- Wychod , Neville!
Robert Neville usiadł i odetchn wszy zacz ł je .

Potem usiadł w du ym pokoju, usiłuj c co czyta . Korzystaj c ze swojego

niewielkiego barku, zrobił sobie drinka. Whisky z wod sodow . Trzymał teraz szklank ,
czytaj c jaki artykuł na temat fizjologii. Z gło nika zawieszonego ponad drzwiami, które
prowadziły do holu, dobiegała gło na muzyka. To był Schönberg.

Nie była jednak wystarczaj co gło na. Dochodziły do niego z zewn trz ich głosy,

pomruki, słyszał ich kroki wokół domu, krzyki i warkni cia. Wydawali takie odgłosy,
walcz c mi dzy sob . Co jaki czas cegła albo du y kamie uderzył w cian domu. Czasem
zaszczekał pies.

Wszyscy oni przychodzili z tego samego powodu.
Robert Neville zamkn ł na chwil oczy i zacisn ł mocno wargi. Potem otworzył oczy i

zapalił jeszcze jednego papierosa, wci gaj c dym gł boko w płuca.

Pomy lał, e gdyby było wi cej czasu, mógłby uszczelni dom tak, aby nie musiał

słucha odgłosów dochodz cych z zewn trz.

„No, mo e nie było a tak le” - my lał. Jednak mimo wszystko po pi ciu miesi cach

te głosy działały mu na nerwy.

Potem ju nigdy na nich nie patrzył. Na pocz tku w jednym z okien z przodu domu

zrobił otwór, przez który mógł obserwowa , co działo si na zewn trz. Dostrzegły to jednak
kobiety i przybieraj c rozmaite lubie ne pozy, starały si go omami i zwabi na zewn trz.

background image

Nie chciał na to patrze .

Odło ył ksi k i ponurym wzrokiem wpatrywał si w dywan, kiedy z gło nika

dochodziły d wi ki „Verklärte Nacht”. Mógł wprawdzie wło y do uszu zatyczki, eby
odizolowa si wreszcie od ich głosów, ale wtedy nie słyszałby tak e muzyki, a nie chciał
przyznawa si do tego, e si ich bał.

Znów zamkn ł oczy. To te kobiety tak dawały mu w ko . Wystawiaj w mroku swe

lubie ne ciała, licz c na to, e on je ujrzy i zdecyduje si opu ci swoj kryjówk .

Przeszły go ciarki. Ka dej nocy było to samo. Najpierw czytał i słuchał muzyki.

Potem zastanawiał si nad uszczelnieniem cian, pó niej na my l przychodziły mu te kobiety.

Gdzie w gł bi jego ciała znów pojawiło si i zacz ło wzbiera to pal ce ciepło.

Zacisn ł znów usta, a zrobiły si białe. Znał dobrze to uczucie. Do pasji doprowadzało go to,

e nie był w stanie mu si przeciwstawi . Wzbierało i narastało w nim, a nie mógł spokojnie

usiedzie . Wtedy wstawał, chodził po pokoju z zaci ni tymi pi ciami, a odpływała z nich
krew. My lał o tym, eby nastawi projektor filmowy, mo e co zje , mo e za du o wypi
albo wł czy muzyk na cały regulator. Musiał si czym zaj , kiedy bardzo zaczynało go to
dr czy .

Czuł, e jego mi nie brzucha kurcz si jak zwijaj ce si spirale. Wzi ł ksi k i

znów próbował czyta , wypowiadaj c wargami powoli i bole nie ka de słowo.

Ale ju po chwili odło ył ksi k na kolana. Spojrzał na regał z ksi kami stoj cy

naprzeciwko. Có z tego, skoro cała zawarta w nich wiedza nie była w stanie ugasi ognia,
który w nim płon ł. Wszystkie wypowiadane przez wieki słowa zdały si na nic wobec
bezgło nego i bezdusznego płomienia, który trawił jego ciało.

Na sam my l dostawał mdło ci. Godziło to w jego m sko . No dobrze, były to

naturalne pragnienia, ale nie znajdował dla nich uj cia. To oni narzucili mu ycie w celibacie,
nic innego mu nie pozostaje.

- Od czego masz rozum - mówił sam do siebie - u ywaj go!
Wyci gn ł r k , eby pu ci muzyk gło niej, potem zmusił si do przeczytania całej

strony bez przerwy. A czytał o krwinkach, które przechodz przez błony, o limfie
przenosz cej zb dne produkty kanalikami, które mog si zatka , o limfocytach i fagocytach.

- „...które znajduje uj cie w rejonie lewego ramienia, w okolicy gardła do du ej yły

układu krwiono nego”.

Zamkn ł ksi k z głuchym odgłosem. Czemu nie zostawi go w spokoju? Czy s a

tak głupi, by s dzi , e starczy go dla nich wszystkich? Dlaczego przychodz co noc? Po
pi ciu miesi cach mo na by s dzi , e dadz mu spokój i spróbuj gdzie indziej.

background image

Poszedł znów do barku po kolejnego drinka. Kiedy wracał, by usi

na tym samym

miejscu, usłyszał kamienie spadaj ce po dachu, z głuchym odgłosem l duj ce w krzakach,
obok domu. Odgłosy te mieszały si z krzykiem Bena Cortmana, którego słyszał ju wiele
razy.

- Wychod , Neville!
„Którego dnia dopadn tego drania” - my lał, poci gaj c t gi łyk. „Kiedy jeszcze

wbij erd w ten parszywy tułów, ju ja przygotuj dla niego erd , tak
trzydziestocentymetrow , specjalnie dla tego drania ozdobi j wst gami”.

Jutro, na pewno jutro uszczelni dom. Jego palce niemal wbijały si w zaci ni te pi ci.

Nie umiał dłu ej znie my li o tych kobietach. Gdyby ich nie słyszał, by mo e nie my lałby
o nich. Jutro, zrobi to na pewno ju jutro.

Muzyka sko czyła si . Zdj ł płyt z talerza i schował j do koperty. Tym wyra niej

dały si słysze d wi ki dochodz ce z zewn trz. Si gn ł po pierwsz z brzegu płyt i nastawił
j najgło niej, jak było to mo liwe. Rozległa si muzyka „Roku plag” Rogera Leie. Był w niej
zgrzyt i poj kiwanie skrzypiec. B bny wydawały głuche odgłosy przypominaj ce uderzenia
umieraj cego serca. Flety grały, jakby fałszuj c jak atonaln melodi .

T ała w nim zło . Gwałtownym ruchem chwycił płyt i roztrzaskał j o prawe

kolano. Miał to zrobi ju dawno. Na sztywnych nogach poszedł do kuchni i wrzucił do kosza
na mieci to, co z niej pozostało. Stał tak w ciemnej kuchni z mocno zamkni tymi oczyma,
zaci ni tymi ustami, przyciskaj c dłonie do uszu. Zostawcie mnie. Zostawcie mnie w spo-
koju. ZOSTAWCIE MNIE!

Na pró no, noc nie mo na było ich pokona . Nie warto nawet próbowa . To dla nich

szczególna pora. Zachował si głupio, próbuj c si z nimi zmaga . Mo e by obejrze jaki
film? Nie, nie ma ochoty na ustawianie projektora. Pójdzie do łó ka, wkładaj c do uszu
zatyczki. Tak to si ko czyło co wieczór.

Pospiesznie, staraj c si o niczym nie my le , poszedł do sypialni i rozebrał si . Ubrał

spodnie od pi amy i poszedł do łazienki. Nigdy nie ubierał góry. Nauczył si tak w Panamie,
podczas wojny.

Mył si i spogl dał na swój szeroki tors, na czarny zarost, który kł bił si na piersiach

i poni ej, wzdłu linii biegn cej po rodku brzucha. Patrzył na ozdobny krzy , który dał sobie
wytatuowa pewnej nocy w Panamie, kiedy był pijany.

„Jakim e byłem wtedy głupcem” - pomy lał. Có , by mo e ten krzy ocalił mu ycie.
Starannie oczy cił z by, pomagaj c sobie jedwabn nitk . Starał si dba o z by, gdy

teraz on był swoim jedynym dentyst . Ró ne sprawy mógł zaniedba , ale nie zdrowie.

background image

„To dlaczego nie przestaniesz wlewa w siebie tyle alkoholu” - pomy lał. - „Lepiej w

ogóle si zamknij”.

Przeszedł teraz przez dom, wył czaj c wiatła. Przez kilka chwil patrzył na fototapet ,

próbuj c sobie wyobrazi , e jest to prawdziwy ocean. Jak jednak mo na było w to uwierzy ,
słysz c dochodz ce z zewn trz uderzenia, skrobanie, wycie, warczenie i krzyki?

Wył czył wiatło w du ym pokoju i poszedł do sypialni. J kn ł ze wstr tem

zobaczywszy trociny, które pokrywały jego łó ko. Strzepał je pospiesznymi uderzeniami
dłoni , my l c, e musi jako odgrodzi warsztat od cz ci sypialnej pokoju. „Powinienem w
ogóle zrobi jeszcze sto innych rzeczy” - pomy lał pos pnie. Było ich do zrobienia tyle, e
nigdy nie mógł zabra si za rzecz najistotniejsz .

Wcisn ł do uszu zatyczki i pogr ył si we wszechogarniaj cej ciszy.
Wył czył wiatło i wsun ł si pod kołdr . Spojrzał na fosforyzuj c tarcz zegara.

Było dopiero kilka minut po dziesi tej.

„Nie jest tak le” - pomy lał - „przynajmniej krócej b d musiał ich znosi ”.
Le ał tak w łó ku, poddaj c si panuj cej w pokoju ciemno ci. Miał nadziej na

szybkie nadej cie snu. Cisza jednak nie bardzo pomogła. Ci gle przed jego oczyma byli oni,
ludzie o białych twarzach grasuj cy wokół domu, nieustannie w sz cy, jak mogliby go
zdoby . Niektórzy z nich najprawdopodobniej skuleni, przygotowani do skoku jak psy z
błyszcz cymi lepiami utkwionymi w jego dom, powoli zgrzytaj cy z bami.

No i te kobiety...
Czy znowu musiał o nich my le ? Zakl ł i przewrócił si na brzuch, wciskaj c twarz

w ciepł poduszk . Le ał tak, ci ko oddychaj c i kr c c si na prze cieradle. Niech e ju
b dzie rano. Wypowiadał te słowa ka dego wieczora. „Dobry Bo e, niech e ju b dzie rano”.

niła mu si Virginia i krzyczał przez sen, a jego palce jakby w szale wczepiły si w

prze cieradło.

Rozdział 2

Budzik zadzwonił o pi tej trzydzie ci. Robert Neville wyci gn ł cierpni t r k w poranny
smutek i nacisn ł wył cznik.

Potem si gn ł po papierosy. Zapalił jednego i usiadł na łó ku. Po chwili wstał, poszedł

do du ego pokoju, wreszcie zbli ył si do judasza, by spojrze na zewn trz.

A tam, na trawniku stały bezgło nie ciemne postacie, nieruchome jak ołnierze na

warcie. Kiedy tak na nie patrzył, niektóre zacz ły si porusza i odchodzi . Słyszał, jak

background image

wymieniały pomruki niezadowolenia. Min ła kolejna noc.

Wróciwszy do sypialni zapalił wiatło i zacz ł si ubiera . Nakładaj c koszul słyszał,

jak Ben Cortman krzyczał.

- Wychod , Neville!
I na tym si ko czyło. Odchodzili st d słabsi, ni byli wtedy, gdy tu przybyli

ostatniego wieczora. Robert Neville ju o tym wiedział. Chyba e ofiar padał kto z nich.
Robili to cz sto. Nie było mi dzy nimi zgody. Ich potrzeba była jedynym motywem działania.

Ubrał si , a potem wzi wszy ołówek, chrz kn ł i zapisał, co trzeba było zrobi tego

dnia.

Tokarka u Searsa
Woda
Sprawdzi pr dnic
Kołki do desek (?)
To, co zwykle

niadanie zjadł w po piechu: szklanka soku pomara czowego, grzanka i dwie

fili anki kawy. Zjadł szybko, my l c, e dobrze byłoby mie cierpliwo i je bez po piechu.

Po jedzeniu wyrzucił talerz i fili ank do kosza i umył z by.
„Przynajmniej jeden dobry nawyk” - pocieszał sam siebie.
Pierwsze, co zrobił po wyj ciu na zewn trz, było spojrzenie w niebo. Było przejrzyste,

dosłownie bez jednej chmurki. B dzie zatem mógł gdzie wyj . To dobrze.

Przechodz c przez werand , kopn ł niechc cy kawałki lustra.
„No tak, cholerny patent” - pomy lał - „tak, jak my lałem, rozbiło si ”. Posprz ta

postanowił pó niej.

Jedno z ciał le ało na chodniku, drugie było cz ciowo w krzakach. W obydwu

przypadkach były to ciała kobiet. Wła ciwie prawie zawsze były to kobiety.

Otworzył drzwi gara owe i wyprowadził swoj furgonetk marki Willys. Wokół

panowała rze ko wczesnego poranka. Potem, wysiadłszy z auta otworzył tylne drzwi.
Wci gn ł robocze r kawice i podszedł do ciała le cego na chodniku.

Ci gn c je przez trawnik i wrzucaj c na brezentowe płótno my lał, e z cał

pewno ci w dziennym wietle nie było w nich nic poci gaj cego. Nie została w nich ani
jedna krople. Ciała obydwu kobiet miały kolor ryb, które długo pozostawały bez wody.
Zatrzasn ł i zamkn ł tyln klap samochodu.

Nast pnie obszedł trawnik zbieraj c wszystkie kamienie i cegły. Wkładał je do torby,

któr tak e wrzucił do auta. Zdj ł r kawice, poszedł do domu, gdzie umył r ce i przygotował

background image

sobie lunch: dwie kanapki, kilka placków i termos z gor c kaw .

Gdy si z tym uporał, poszedł do sypialni, sk d wzi ł torb z przygotowanymi

erdziami. Przerzucił j przez rami i przypi ł do futerału, w którym nosił młotek. Potem

wyszedł na zewn trz, zamkn wszy frontowe drzwi na klucz.

Nie zadawał sobie trudu, by tego ranka szuka Bena Cortmana, było tyle innych

rzeczy do zrobienia. Przez chwil przemkn ło mu przez głow , e postanowił przecie
uszczelni dom.

„Ech, do diabła z t robot ” - pomy lał - „zrobi to jutro albo którego pochmurnego

dnia.

Wsiadł do samochodu i rzucił okiem na swoj list . „Tokarka u Searsa, to trzeba

załatwi najpierw”. Naturalnie, kiedy pozb dzie si ciał.

Wł czył silnik i pospiesznie wycofał na ulic , nast pnie skierował auto ku Alei

Compton. Tam skr cił w prawo i pojechał na wschód. Po obydwu stronach mijał stoj ce w ci-
szy domy. Tak e zaparkowane przy kraw nikach samochody były puste, jakby wymarłe.

Robert Neville spojrzał na wska nik poziomu paliwa. Została jeszcze połowa baku.

Tak czy inaczej mo e zatrzyma si przy Western Avenue, by go dopełni . Bez sensu byłoby
bra paliwo, które trzymał w gara u. Chyba e ju w ostateczno ci.

Podjechał do opustoszałej stacji i zaci gn ł hamulec. Wzi ł beczk i przelał paliwo do

baku, a bursztynowy płyn buchn ł z otworu i zacz ł stru k cieka na cement.

Neville sprawdził te poziom oleju, wod w chłodnicy i w akumulatorze, obejrzał

opony. Wszystko było w porz dku. Zazwyczaj samochód był w dobrym stanie, bo szczegól-
nie si o niego troszczył. Je li co zepsułoby si i nie mógłby wróci do domu przed
zachodem sło ca...

Wła ciwie nie było sensu si o to martwi , bo gdyby si tak stało, byłby to koniec.
Jechał teraz w gór Alei Compton, mijaj c wysokie szyby naftowe. Wszystkie uliczki,

przez które przeje d ał, były ciche. Nigdzie nie wida było ywej duszy.

Ale Robert Neville wiedział, gdzie byli.
Ogie palił si tam zawsze. Podjechał bli ej, nało ył r kawiczki i mask

przeciwgazow . Przez oszklone otwory widział całun czarnego jak sadza dymu, który unosił
si nad ziemi . Rozległy obszar zamieniony został w gigantyczny dół. Było to w czerwcu
1975 roku.

Neville zatrzymał samochód i wyskoczył na zewn trz zniecierpliwiony, by szybko

upora si z tym, co miał zrobi . Odrzucił zaczep i otworzy! klap z tyłu samochodu. Potem

ci gn ł jedno z ciał i powlókł je na kraw d dołu. Postawił je tam na stopach i pchn ł.

background image

Ciało koziołkuj c stoczyło si po stromym zboczu i znieruchomiało na ogromnym

stosie tl cych si popiołów, na dnie dołu.

Wci gaj c ci ko powietrze, pobiegł z powrotem do furgonetki. Zawsze, gdy tam był,

miał wra enie, e si dusi mimo nało onej maski przeciwgazowej. Zaci gn ł na kraw d dołu
drugie ciało i zepchn ł je w dół. Potem zrzucił jeszcze torb z kamieniami, podbiegł do
samochodu i szybko odjechał.

Po przejechaniu prawie kilometra ci gn ł mask i r kawiczki i rzucił je na tylne

siedzenie. Otworzył usta i wci gn ł w płuca wie e powietrze. Wyci gn wszy ze schowka na
r kawiczki butelk , poci gn ł spory łyk ognistej. Potem zapalił papierosa i zaci gn ł si
dymem. Niekiedy trzeba było przyje d a w to miejsce codziennie przez całe tygodnie, co za-
wsze przyprawiało go o mdło ci.

Gdzie tam na dole była Kathy.
W drodze do Inglewood zatrzymał si przy sklepie, by wzi troch wody w

butelkach.

Wszedł do sklepu. Panowała cisza. Jego nozdrza napełnił zapach psuj cej si

ywno ci. Przechodził szybko mi dzy półkami, pchaj c przed sob wózek. Na podłodze

wida było grub warstw kurzu. Od ci kiego zapachu rozkładaj cych si produktów cierpła
skóra. Zacz ł oddycha ustami.

Butelki z wod znalazł na tyłach sklepu, zobaczył tam tak e drzwi, a za nimi schody

prowadz ce na gór . Wło ywszy do wózka wszystkie butelki poszedł na gór . Mógł tam by
wła ciciel sklepu. Mo e przestraszony schował si tam.

Było ich dwoje. W du ym pokoju, na tapczanie le ała mniej wi cej trzydziestoletnia

kobieta, ubrana w czerwony szlafrok. Le ała tam z r kami zło onymi na brzuchu, jej pier
powoli unosiła si i opadała.

Jego dłonie jakby mimowolnym ruchem zacz ły manewrowa przy erdziach i

futerale, w którym był młotek. Sprawiało mu to trudno , kiedy jeszcze yli, zwłaszcza w
przypadku kobiet. Odczuwał ów bezsensowny odruch, w którym spinały si jego mi nie.
Jakie idiotyczne zahamowania, nie było przecie adnych racjonalnych argumentów, które
mogłyby je potwierdzi .

Kobieta nie wydawała adnego d wi ku, tylko ci ko i gwałtownie wci gn ła

powietrze. Wchodz c do sypialni, usłyszał d wi k podobny do lej cej si wody.

„Taak, co wi cej mog zrobi ?” - zadał sobie w duchu pytanie, poniewa ci gle

jeszcze musiał siebie przekonywa o słuszno ci tego, co robi.

Stan ł w drzwiach prowadz cych do sypialni, wpatruj c si w niewielkie łó ko stoj ce

background image

przy oknie. Przełkn ł lin . Jego oddech stał si nierówny. Poddaj c si jednak jakiej sile,
która pchała go naprzód, podszedł do łó ka i spojrzał z góry na le c tam kobiet .

„Dlaczego one wszystkie wydaj mi si podobne do Kathy?” - pomy lał, wyci gaj c

dr c dłoni kolejn erd .


Jad c bez po piechu do Searsa, próbował zapomnie o tym, co si przed chwil stało.

Zastanawiał si , czy skuteczne s tylko drewniane erdzie. Jechał pust alej , na której
jedynym słyszalnym d wi kiem był stłumiony warkot jego silnika. Wydawało si
niesłychane, e dopiero po pi ciu miesi cach zacz ł si nad tym zastanawia .

Zrodziła si w nim nast pna w tpliwo . Jak to si dzieje, e zawsze zdołał trafi w

serce? Trzeba było trafi w serce. Tak twierdził dr Bush. Ale on, Neville, nie znał si na ana-
tomii.

Zmarszczył brwi. Irytowało go, e tak długo uprawia ten ohydny proceder i

dotychczas ani razu nie przyszło mu do głowy, by co w nim zakwestionowa .

Potrz sn ł głow .
„Nie” - pomy lał - „powinienem to wszystko dokładnie przemy le , zebra wszystkie

pytania, zanim spróbuj na nie odpowiedzie . Trzeba to zrobi wła ciwie, naukowo.

„Tak, tak” - my lał - „znowu kłania si stary Fritz”.
Tak nazywał si jego ojciec. Neville go nienawidził. Zwaleni ka dy przejaw logiki

ojca, któr po nim odziedziczył, pozornej mechanicznej łatwo ci, któr wida było na ka dym
kroku. Ojciec umarł, a do samego ko ca niezwykle stanowczo zaprzeczaj c istnieniu
wampirów.

U Searsa dostał tokark , załadował j do samochodu i poszedł si rozejrze po sklepie.
Było ich pi ciu w piwnicy. Chowali si w ró nych zacienionych miejscach. Jednego

znalazł w rodku wystawionej lodówki. Kiedy zobaczył człowieka le cego tam, jakby w
emaliowanej trumnie, roze miał si . Có za dziwne miejsce wybrał sobie na schronienie.

Potem przyszło mu do głowy, jak bardzo pozbawiony humoru jest wiat, w którym

yje, skoro mieszne wydaj mu si rzeczy takie jak ta.

Około drugiej zatrzymał samochód i zjadł przygotowany wcze niej lunch. Wydawało

mu si , e wszystko przesi kni te jest zapachem czosnku. Skłoniło go to do zastanowienia si
nad tym, jaki wpływ miał na nich czosnek. To chyba zapach był dla nich odstraszaj cy. Ale
dlaczego?

Wszystko to było dziwne, wszystkie zwi zane z nimi fakty, to, e szukali schronienia

w ci gu dnia, e unikali czosnku, e mo na było ich u mierci przy pomocy erdzi, e

background image

podobno obawiali si krzy y, e przera ały ich lustra.

We my na przykład to ostatnie. Je li wierzy legendzie, byli niewidoczni w lustrach,

ale Neville wiedział, e to nieprawda. Tak samo nieprawda jak to, e zamieniaj si w nie-
toperze. Był to przes d, któremu kłam zadawała logika, a tak e fakty, które mo na było
zaobserwowa . Równie niem dre było przekonanie, e zamieniaj si w wilki. Bez w tpienia
natomiast istniały psy - wampiry, widział i słyszał je w nocy na zewn trz domu. Ale to były
tylko psy.

Robert Neville zacisn ł gwałtownie z by.
„Zapomnij o tym” - powiedział do siebie - „jeszcze nie jeste gotowy”.
Przyjdzie czas, kiedy rozgryzie ten problem, ka dy jego szczegół. Ale ten czas jeszcze

nie nadszedł. Teraz miał wystarczaj co du o zmartwie .

Po lunchu chodził od domu do domu i zu ył wszystkie erdzie. Miał ich wszystkich

czterdzie ci siedem.

Rozdział 3

„Siła wampira tkwi w tym, e nikt w niego nie uwierzy”.

„Dzi kuj Panu, doktorze Van Helsing” - pomy lał, odkładaj c egzemplarz Drakuli.

Wpatrywał si pos pnie w półk z ksi kami, słuchał Drugiego koncertu fortepianowego
Brahmsa, w prawej r ce trzymał whisky, której smak stał si cierpki, w ustach trzymał
papierosa.

To prawda. Cała ksi ka jest stekiem przes dów i wy wiechtanych pomysłów w stylu

mydlanej opery, za wyj tkiem ostatniego zdania. Nikt w nich nie wierzył. Jak mo na było
walczy z czym , w co si nie wierzy? Tak wła nie wygl dała sytuacja. Co czarnego

yj cego w ciemno ciach nocy wypełzło wprost ze redniowiecza. Co zupełnie nie-

wiarygodnego, wszystko, co si z tym ł czyło zamkni to na stronicach literatury
fantastycznej. Istoty te nale ały do przeszło ci; do melodramatów Stokera albo sielanek
Summersa, były tematem krótkich notatek encyklopedycznych w Britannice albo stanowiły
wod na młyn pisarskiej wyobra ni, czy te materiał dla wytwórni sentymentalnych filmów.
To tylko ulotna legenda, która przetrwała przez wieki.

No có , okazała si prawd .
Poci gn ł drinka. Zamkn wszy oczy czuł, jak płyn przedostaje si przez gardło i

rozgrzewa oł dek.

„Prawda” - pomy lał - „có z tego, skoro nikt nigdy nie miał okazji si o tym

background image

przekona . Nawet je li wiedzieli, e co W tym jest, nie przypuszczali, e chodzi o to. Nie
chodziło im o TO! TO było zawsze wyobra ni , przes dem, nie było czego takiego jak TO!”

Zanim wi c nauka dogoniła legend , ta ostatnia pochłon ła wszystko, ł cznie z nauk .
Tego dnia nie poszedł szuka drewna na erdzie. Nie sprawdził pr dnicy. Nie

posprz tał kawałków lustra ani nie zjadł kolacji, poniewa stracił apetyt. Nie było to nic
nadzwyczajnego, nie miał apetytu przez wi kszo czasu. Nie był w stanie po sko czeniu
tego, co robił przez całe popołudnie, wróci do domu i ot tak, zje sobie solidny posiłek.
Nawet po pi ciu miesi cach nie był w stanie.

My lał tak e tego popołudnia o jedena ciorgu, nie o dwana ciorgu, dzieciach. Potem

dwoma łykami dopił drinka.

Przymkn ł na moment oczy, a kształty pokoju zafalowały przed nim.
- Zalewasz si w pestk , stary! - powiedział do siebie. - No i co z tego? Czy kto

oprócz ciebie ma tu jeszcze racj ?

Cisn ł ksi k , która przefrun ła przez pokój. Wyno cie si wszyscy, Van Helsing,

Mina, Jonatan, hrabia z przekrwionymi oczyma. Wszystko to wymysły, jakie bzdurne cienie
ponurych faktów. Z jego gardła dobył si chichot podobny do kaszlu. Na zewn trz Ben
Cortman nawoływał go do wyj cia.

„Ju wychodz ” - pomy lał - „tylko zało smoking” - zgrzytn ł z bami - „Ju

wychodz . No có , dlaczegó by nie? Niby dlaczego NIE? To najpewniejszy sposób, by si od
nich uwolni ”.

Sta si jednym z nich.
A zachichotał, takie było to proste. Z trudem podniósł si z fotela i chwiejnym

krokiem poszedł do baru.

„Dlaczegó by nie?” - podpowiadał mu umysł w równie chwiejnym rytmie. Niby

dlaczego ma m czy si z t cał skomplikowan rzeczywisto ci , skoro jeden ruch, otwarte
na o cie drzwi i kilka kroków naprzód mogłoby zako czy cał t udr k ?

Naprawd nie potrafił odpowiedzie na to pytanie. Istniało naturalnie nikłe

podobie stwo, e gdzie s jeszcze ludzie tacy jak on, którzy próbowali y w nadziei, e
znów którego dnia znajd si w normalnym wiecie, mi dzy normalnymi istotami. Ale jak
mo na było kogokolwiek znale , je li wypuszczenie si na odległo całodziennej jazdy
samochodem nie dawało adnego efektu?

Wzruszył ramionami i nalał sobie whisky do szklanki. Ju wiele miesi cy temu

zaniechał szukania normalnych ludzi. Wieszanie czosnku na oknach, rozpinanie siatki nad
szklarni , palenie ciał, wywo enie kamieni i milimetr po milimetrze posuwał si do przodu na

background image

drodze zmniejszania okropnie du ej ilo ci tych istot. Po có wi c si oszukiwa ? Ju nigdy
nikogo nie znajdzie.

Opadł ci ko na krzesło. Oto jeste my, my ludzie, beztroskie dzieciaki, wygodnie jak

u mamy za piecem, osaczeni przez zgraj krwiopijców, którzy nie pragn niczego innego jak
tylko dorwa si do darmowego ródła i doi stuprocentow hemoglobin .

„Dalej e, popijcie sobie, we mnie tak znajdziecie!”
T pe i bezwzgl dne uczucie nienawi ci wykrzywiło jego twarz. „Przekl te b karty!

Powyrzynam ka dego, nim si poddam!” Jego dło zacisn ła si jak kleszcze, mia d c
szklank .

Ot piałym wzrokiem popatrzył na okruchy szkła, które spadły na podłog , na ostre

kawałki, które trzymał w r ce i rozcie czon alkoholem krew, która kapała z jego dłoni.

„Co, chcieliby cie skosztowa troch tego?” - pomy lał. Poderwał si w ataku furii i

ju prawie otworzył drzwi, tak e z łatwo ci mógł pomacha im przed nosem poranion
dłoni i usłysze ich wycie.

Ale wtedy zamkn ł oczy, a po jego ciele przebiegł dreszcz.
„Spokojnie, kole , spokojnie” - pomy lał - „id opatrzy t cholern r k ”.
Potykaj c si poszedł do łazienki i opłukał dokładnie wod cał dło . Potem, sycz c z

bólu, nalał do otwartej rany jodyn . Wygl dała jak rozpłatany kawałek mi sa. Nast pnie nie-
poradnie zabanda ował ran . Jego szeroka pier podnosiła si przy tym i opadała gwałtownie,
a krople potu kapały z czoła.

„Potrzebuj papierosa” - pomy lał.
Wróciwszy do du ego pokoju zmienił Brahmsa na Bernsteina i zapalił papierosa.
„Co b dzie, jak sko cz mi si kiedy gwo dzie?” - zastanawiał si , obserwuj c, jak

snuje si bł kitny dym z papierosa - „Nie, raczej było to nieprawdopodobne. W pokoju Kathy
było ich jeszcze z tysi c kartonów”.

Zacisn ł mocno z by. W pokoju, w którym jest spi arnia, spi arnia, SPI ARNIA.
To był pokój Kathy.
Siedz c wpatrywał si w fototapet zamarłymi oczyma, a w uszach t tniły mu d wi ki

„Roku niepokojów”.

„Niepokojów” - pomy lał - „s dziłe , e wiesz co o niepokoju, Lenny, chłopcze.

Lenny i Benny Cortman, powinni cie si pozna . Oto kompozytor, niech pan pozna umrzyka.
Mamusiu, kiedy dorosn , chc zosta wampirem, jak tatu ! Oczywi cie, kochanie, na pewno
nim b dziesz”.

Zabulgotała whisky, któr nalewał do szklanki. Ból dłoni .spowodował grymas na jego

background image

twarzy, wi c przeło ył butelk do lewej r ki.

Siedz c tak, popijał whisky. „Niechaj st pi si ostry brzeg trze wo ci, niech zm tnieje

przejrzysto widzenia, niech zachwieje si równowaga. Ale bez po piechu. Och, jak ja ich
nienawidz ”.

Powoli pokój zawirował mu przed oczami, wszystko zafalowało wokół jego krzesła.

Przed oczyma miał teraz przyjemn mgiełk , rozmazane były kraw dzie przedmiotów. Po-
patrzył na szklank , na adapter. Pozwalał, by głowa kiwała si bezwładnie z jednej strony na
drug . A na zewn trz grasowali, pomrukiwali i wyczekiwali oni. Biedne małe typki pał taj ce
si wokół domu, takie to spragnione, takie ałosne.

Za witała mu pewna my l. Podniósł palec i pokiwał nim przed oczyma.
„Koledzy, staj przed Wami, aby przedyskutowa ” - zacz ł - „problem wampirów,

czyli problem mniejszo ci, je li była jaka mniejszo , no ale przecie była. Ale do rzeczy,
przedstawi pokrótce zarys moich pogl dów, które to mo na wyrazi w stwierdzeniu, e
wampiry stały si ofiar uprzedze . Zasadnicz spraw w tych uprzedzeniach wobec mniej-
szo ci jest rzecz nast puj ca. Ludzie tej mniejszo ci nienawidz , poniewa si jej obawiaj .
Dlatego te ...”

Poci gn ł whisky. Był to drugi łyk.
„Kiedy , konkretnie mówi c, w ciemnych wiekach rednich istoty te miały wielk sił .

Budziły powszechny postrach. Wampir oznaczał kl tw i nadal pozostaje kl tw .
Społecze stwo nienawidzi ich bez miary.

Ale czy potrzeby tych istot s w jakiej mierze bardziej szokuj ce od potrzeb innych

zwierz t czy nawet człowieka? Czy ich poczynania s bardziej odpychaj ce od tego, czego
dopuszcza si rodzic, wysysaj c z dziecka resztki ducha? Wampir przyprawia o palpitacje
serca, na sam my l o nim włosy staj d ba, ale czy jest cho troch gorszy od rodzica,
obdarzaj cego społecze stwo neurotycznym dzieckiem, które zostało politykiem? Czy jest
gorszy od fabrykanta, który poniewczasie przeznacza na zbo ne cele pieni dze, których
dorobił si na sprzeda y rewolwerów i bomb „nacjonalistom o skłonno ciach samobójczych?
Czy jest gorszy od gorzelnika, który daje wi cej rodków obezwładniaj cych umysł tym,
którzy nawet na trze wo nie s zdolni do jakiego owocnego my lenia? (Ach nie,
przepraszam, mówi oszczerstwa, odpycham od siebie ródło, z którego czerpi ). A wi c, czy
jest gorszy od wydawcy, za którego przyczyn całe regały zapełniaj si ksi kami
epatuj cymi lubie no ci i mierci ? No, naprawd , kochani, spójrzcie w sw dusz i
powiedzcie sami, czy naprawd wampir jest a tak zły?

Przecie tylko popija krew i to wszystko.

background image

Sk d wi c te nieeleganckie uprzedzenia, te bezmy lne d sy? A niech e sobie te istoty

yj tam, gdzie zechc . Dlaczego musz wynajdywa sobie kryjówki, w których nikt ich nie

znajdzie? Dlaczego chcecie ich niszczy ? No i tak zrobili cie ze szczerych i Bogu ducha
winnych nieszcz ników jakie nawiedzone bestie. Mo e nie maj rodków utrzymania, brak
im wła ciwych mo liwo ci wykształcenia, nie maj prawa wyborczego. Nic wi c dziwnego,

e pozostało im jedynie nocne ycie, kiedy rozgl daj si za łupem”.

Robert Neville burkn ł zgry liwie. „Dobra, dobra, w porz dku, ale czy zgodziłby si ,

eby twoja siostra za takiego wyszła?” Wzruszył ramionami.

„No tak, kole , no tak, i tu ci mam”.
Sko czyła si muzyka. Igła przesuwała si po płycie tam i powrotem, powoduj c

chrapliwe d wi ki. Siedział tak czuj c, jak od stóp do głów ogarniaj go dreszcze. To był
wła nie problem, je li wypiło si zbyt du o. Człowiek ju uodpornił si na alkoholowe
przyjemno ci. Drinki nie przyniosły ju pociechy. Ju zanim zdołał si uszcz liwi ,
przebierała si miara. Ju wn trze pokoju, prostuj c si , nabierało normalnego wygl du.
Dochodz ce z zewn trz d wi ki, jak małe igiełki nakłuwały jego uszy.

- Wychod Neville!
Przełkn ł lin i nerwowo odetchn ł. Wyj na zewn trz. Były tam kobiety, ich

ubrania rozchylone albo zupełnie rozebrane, ich ciała czekaj ce na jego dotyk, ich wargi
oczekiwały na...

„Moj krew, moj KREW!”
Jego zaci ni ta a do biało ci pi

uniosła si powoli. Patrzył na ni , jakby nie była

jego r k . Opadła ni ej, uderzywszy nog . Sykn ł z bólu, wci gaj c w płuca domowy zaduch.
Czosnek. Wsz dzie był zapach czosnku. W jego ubraniach, w meblach, w jedzeniu, nawet w
alkoholu.

„Mo e masz ochot na wod mineraln z czosnkiem?” - podsun ł mu umysł, sil c si

na art.

Poderwał si i zacz ł przemierza pokój. „Co ja teraz zrobi ? Czy musz to wszystko

robi w kółko od nowa? Zaoszcz dz wam kłopotu. Czyta , pi , uszczelni dom - i te kobiety.
Lubie ne, krwio ercze, nagie kobiety, wystawiaj ce ku niemu swe gor ce ciała. No nie, mo e
nie gor ce”.

J kliwy skowyt szarpn ł gwałtownie jego gardłem i piersi . Przekl te typy, na co niby

oni czekaj ? Czy my l , e wyjdzie i po prostu si im odda?

„By mo e wyjd , by mo e” - i zauwa ył, e sam wyci ga z drzwi zasuw -

„wychodz , dziewcz ta, wychodz , mo ecie ju oblizywa wargi”.

background image

Na zewn trz doleciał do nich d wi k otwieranych zamków i w ciemno ciach nocy

zabrzmiały j ki wyczekiwania.

Odwrócił si nagle i mocnymi ciosami pocz ł uderza pi ciami raz za razem w

cian , a rozerwał plaster i zdarł skór . Potem stał tak bezradny, trz s c si na całym ciele i

dzwoni c z bami.

Po chwili mu przeszło. Wło ył zasuw z powrotem na swoje miejsce i poszedł do

sypialni. Opadł na łó ko i wtulił si w poduszk z j kiem. Jego lewa r ka uderzyła w po ciel.
Było to ju jedno, anemiczne uderzenie.

„O Bo e” - pomy lał - „jak długo, jak długo jeszcze?”

Rozdział 4

Budzik nie zadzwonił tego poranka. Zapomniał go nastawi . Tej nocy spał zdrowym snem w
bezruchu, podobny do zastygłego odlewu. Była dziesi ta, kiedy wreszcie otworzył oczy.

Z trudem podniósł si , mamrocz c co z niezadowoleniem, opu cił nogi na podłog .

Natychmiast odczuł pulsuj ce łupanie w głowie tak, jakby wewn trz półkule chciały
rozsadzi mu czaszk .

„No tak, mam kaca” - pomy lał - „jeszcze tego mi tylko brakuje.”
J kn wszy, z trudem wstał z łó ka i potykaj c si , poszedł do łazienki. Tam opłukał

twarz zimn wod , zmoczył głow .

„Nic z tego, niedobrze” - narzekało jego drugie ja - ”nadal jest jak w piekle.” W

lustrze zobaczył swoj wycie czon , nieogolon twarz, wygl dał jakby miał czterdzie ci lat.

„ licznie, ta kl twa jest wszechobecna” - w jego głowie słowa te załopotały jak

wisz ce na wietrze mokre prze cieradła.

Wolnym krokiem poszedł do drugiego pokoju i otworzył drzwi frontowe. Ujrzał

powyginane ciało kobiety, które le ało na chodniku i z jego ust wyrwało si ci kie od zło ci
przekle stwo. A spi ł si cały i natychmiast poczuł pulsuj cy, nie do zniesienia ból głowy,
wi c musiał szybko odej .

„Jestem chory” - pomy lał.
Niebo było tego dnia szare, jakby martwe.
„No, ładnie” - pomy lał - „zanosi si na kolejny dzie w mysiej dziurze zabitej

dechami!” Trzasn ł drzwiami z furi , j kn ł i skrzywił si z bólu, który t tnił mu w głowie.
Usłyszał, jak na zewn trz spadaj resztki rozbitego lustra, roztrzaskuj c si o posadzk na
werandzie.

background image

„ wietnie!” - jego wargi wygi ły si z bólu tak, e natychmiast stały si blade.
Dwie fili anki mocnej, czarnej kawy zaostrzyły tylko ból oł dka. Odstawił fili ank i

poszedł do du ego pokoju.

„Do diabła z tym wszystkim” - pomy lał - „znowu si upij .”
Ale alkohol miał teraz smak terpentyny i j kn wszy bole nie Robert Neville cisn ł

szklank o cian i stoj c tak patrzył, jak stru ki płynu spływaj na dywan.

„A niech to diabli, wy tłuk wszystkie szklanki.” Ta my l bardzo go zirytowała. Jego

oddech z trudem wydostawał si przez nozdrza i chwiejnym rytmem uchodził na zewn trz.
Bezwładnym ruchem opadł na tapczan. Siedział tak, wolno potrz saj c głow . To nie ma
sensu, ju go pokonali. Te cholerne czarne b karty ju go pokonały.

I znowu to niepokoj ce uczucie, które zacz ło go ogarnia . Jakby jego ciało rosło,

rozszerzało si , a dom wokół niego si kurczył. Jakby lada chwila on sam miał eksplodowa ,
rozsadzaj c zbyt ciasne ramy drewna, cegieł, cementu. Wstał i pospiesznym krokiem poszedł
do drzwi z trz s cymi si r koma.

Stał na trawniku, gł boko wci gaj c do płuc wilgotne, poranne powietrze. Odwracał

twarz od domu, którego nienawidził. Ale nienawidził tak e innych domów, które stały wokół,
nienawidził cie ki, chodników i trawników, w ogóle wszystkiego, co znajdowało si na ulicy
Cimarron.

Uczucie to wzbierało w nim, a nagle poczuł, e musi stamt d ucieka . Pochmurny

dzie czy nie, nie mógł tego cierpie .

Zamkn ł na klucz drzwi wej ciowe, otworzył gara , podnosz c do góry grube drzwi,

które były zawieszone na zawiasach ponad głow . Nawet nie zadał sobie trudu, by je z po-
wrotem zamkn . Za chwil wróci, tak my lał.

„Chc tylko st d na chwil uciec.”
Wycofał szybko samochód na ulic , nagłym zrywem zawrócił i naciskaj c mocno na

gaz skierował si ku Alei Compton. Nie wiedział dokładnie, dok d jedzie.

Z szybko ci ponad sze dziesi t kilometrów na godzin wzi ł zakr t i nim dojechał

do kolejnej przecznicy, miał ju na liczniku sto pi . Samochód skoczył naprzód. Pedał gazu
był teraz doci ni ty do podłogi, trzymała go sztywna noga Neville'a. Jego zaci ni te na
kierownicy r ce były jak wyciosane z lodowej bryły, a twarz przypominała pos g. Samochód
mkn ł wzdłu wymarłej alei z szybko ci stu czterdziestu na godzin , napełniaj c pogr on
w ciszy pustk hałasem wyj cego silnika.


„Wybujała przyroda zdaje si by poza ich kl tw ” - my lał, id c po cmentarnym

background image

trawniku. Trawa była tak wysoka, e d bła uginały si pod własnym ci arem. Kiedy po niej
st pał, łamały si i było słycha chrz st dobywaj cy si spod jego ci kich butów. Prócz tego
d wi ku nie słycha było adnego innego, poza piewem ptaka, który wydawał si zupełnie
pozbawiony sensu.

„Kiedy my lałem, e ptaki piewaj , gdy na wiecie wszystko gra” - pomy lał sobie

Robert Neville - „teraz wiem, e si myliłem, a piewaj dlatego, e s umysłowo
ograniczone.”

Dopiero po przejechaniu dziesi ciu kilometrów na pełnym gazie zorientował si ,

dok d jedzie. To ciekawe, e umysł ł ciało ukrywały to przed jego wiadomo ci . wiadomy
był jedynie tego, e jest chory i e musi wyjecha gdzie z domu. Po prostu nie wiedział, e
jedzie odwiedzi Virgini , cho jechał wprost na cmentarz i to najszybciej, jak tylko mógł.

Zatrzymał samochód przy kraw niku, przeszedł przez zardzewiał bram i teraz

kroczył przez wysok traw , depcz c i łami c jej d bła.

„Ile to min ło czasu od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu? Chyba najmniej

miesi c.”

ałował, e nie przywiózł kwiatów, ale przecie nie wiedział, dok d jedzie, a

zobaczył cmentarn bram . Zacisn ł mocno wargi, kiedy dopadł go stary smutek. Dlaczego
Kathy nie mogła te tu by ? Czemu tak bezmy lnie posłuchał tych głupców wydaj cych
zarz dzenia w czasie zarazy? Gdyby mogła le e tutaj, obok swojej matki.

„Przesta natychmiast, znowu zaczynasz” - powiedział do siebie stanowczo.
Podchodz c do grobowca, nagłe zatrzymał si . Zobaczył, e elazne wrota były

uchylone.

„O, nie” - pomy lał i zacz ł biec przez wilgotn traw . - ”Je li dobrali si do niej,

podpal całe miasto. Przysi gam na Boga, e wszystko puszcz z dymem, je li j tkn li.”

Otworzył na o cie drzwi, które uderzyły o marmurow cian wydaj c płytki,

niesiony echem d wi k. Jego oczy pospiesznie pow drowały ku marmurowej podłodze, na
której spoczywał zapiecz towany sarkofag.

Napi cie w nim osłabło. Gł boko odetchn ł. Był na swoim miejscu, nietkni ty.
Kiedy wszedł do rodka, ujrzał le ce w jednym rogu krypty, skulone na zimnej

posadzce ciało człowieka. J kn wszy z w ciekło ci rzucił si ku niemu i chwyciwszy za poły
jego płaszcza poci gn ł go po podłodze i wyrzucił na zewn trz, na traw . Zwłoki obróciły si
i znieruchomiały z biał twarz utkwion w niebo.

Robert Neville powrócił do krypty. Jego pier gwałtownie unosiła si i opadała. Potem

zamkn ł oczy i stał tak z dło mi opartymi o trumn .

background image

„Jestem tutaj” - pomy lał - "wróciłem, pami tasz mnie.”
Wyrzucił zwi dłe kwiaty, które przyniósł tam poprzednim razem i zmiótł kilka

zwi dłych li ci, które dostały si tam przez otwarte drzwi. Potem usiadł obok sarkofagu i
oparł czoło o jego metalicznie zimny bok. Cisza uj ła go w swe delikatne, chłodne dłonie.

„Gdybym mógł teraz umrze ” - pomy lał - „łagodnie, w spokoju, bez wstrz sów i

krzyku. Gdybym mógł do niej doł czy . Gdybym tylko wierzył, e mog do niej doł czy .”

Jego palce splotły si powoli, a głowa opadła na pier .
„Virginio, zabierz mnie do siebie, gdziekolwiek jeste .”
Na jego dło spadła krystalicznie przejrzysta łza.
Nie miał poj cia, jak długo tam był. Po jakim czasie nawet najwi kszy smutek

ust puje, nawet najbardziej przenikliwa rozpacz t pi swe ostrze.

„Przekle stwo” - pomy lał - „chłoszcze mnie swoim biczem i rani do ywego.”
Wyprostował si i wstał.
„ yj ” - pomy lał - „moje serce bije bez sensu, krew płynie w yłach bez celu.

Mi nie i tkanki, zdrowe ko ci spełniaj ce sw rol , wszystko bez najmniejszego celu.”

Jeszcze przez chwil stał tam, patrz c na sarkofag, a potem wzdychaj c obrócił si i

wyszedł, zamykaj c za sob delikatnie drzwi tak, by nie zakłóci jej snu.

Zupełnie zapomniał o tym człowieku, prawie potkn ł si o niego wychodz c. Ju miał

go omin , mamrocz c jakie przekle stwo, a nagle odwrócił si gwałtownym ruchem.

„Có to jest?” - z niedowierzaniem spojrzał w dół na le cego człowieka. Nie ył. Był

naprawd nie ywy. „Jak to mo liwe?” - dziwił si t nagł zmian porz dku, do którego był
przyzwyczajony. Jednak człowiek ten wygl dał i wydzielał zapach, jakby nie ył ju od kilku
dni.

Był tak niespodziewanie podniecony, e a zakotłowało mu si w głowie. Co

u mierciło wampira. Co , co było bezwzgl dnie skuteczne. Serce miał nienaruszone, nie było
tam czosnku, a jednak...

Było to proste, wpadł na to bez wi kszego wysiłku. Oczywi cie, e wiatło dzienne.
I wtedy przyszła ta my l jak samooskar enie. Przez pi miesi cy wiedział o tym, e

chowaj si w pomieszczeniach przed wiatłem i nigdy nie przyszło mu to do głowy! Przy-
mkn ł oczy zdumiony swoj głupot .

Promienie słoneczne, podczerwie i ultrafiolet. To musi by to. Ale dlaczego? Niech

to diabli, czemu nigdy nie dowiedział si niczego o tym, jak promienie słoneczne działaj na
organizm człowieka. (I jeszcze jedna my l, ten człowiek był jednym z prawdziwych
wampirów - umarłych, którzy yli. Czy zatem wiatło słoneczne działa tak samo na tych,

background image

którzy jeszcze yli?)

Po raz pierwszy od wielu miesi cy poczuł si podekscytowany. Zacz ł a biec do

samochodu.

Zatrzasn wszy za sob drzwi zastanawiał si , czy nie powinien był usun ciała. Czy

przypadkiem nie zwabi to innych, czy nie wejd do grobowca.

„Nie, nie zbli si do sarkofagu, jest zabezpieczony czosnkiem. Poza tym, jego krew

była teraz martwa, nie mogła...”

I tu pojawiła si kolejna my l, przerywaj c poprzedni tok rozumowania. Promienie

słoneczne musiały jako wpływa na krew!

Czy to mo liwe, e wszystko musiało mie jaki zwi zek z krwi ? Czosnek, krzy ,

lustro, erdzie, wiatło dzienne, ziemia, w której niektórzy z nich spali. Nie potrafił
powiedzie , jaki był ten zwi zek, a jednak.

Trzeba było jeszcze du o na ten temat poczyta , przeprowadzi jakie badania. By

mo e wła nie tego potrzebował. Ju od dłu szego czasu chciał si tym zaj , ale ostatnio zu-
pełnie o tym zapomniał. Ta my l budziła w nim na nowo ochot , aby to zrobi .

Uruchomił samochód i przejechawszy szybko ulic zatrzymał si przy pierwszym

lepszym domu w dzielnicy mieszkaniowej. Pobiegł cie k do drzwi wej ciowych, ale były
zamkni te i nie dały si otworzy . Mrukn ł zniecierpliwiony i pobiegł do nast pnego domu.
Tam drzwi były otwarte, wi c pobiegł na gór przez zaciemniony przedpokój. Spieszył si ,
obejmuj c jednym krokiem dwa schody przykryte dywanem.

W sypialni znalazł kobiet . Bez wahania zdarł koc i chwycił j za nadgarstki. J kn ła,

spadaj c na podłog . Gdy ci gn ł j po schodach i przez przedpokój, słyszał, jak z jej gardła
wydobywaj si jakie ciche d wi ki.

Gdy ci gn ł j przez du y pokój, zacz ła si porusza .
Jej dłonie zacisn ły si na jego nadgarstkach, a całe ciało zacz ło si rzuca i wygina

na dywanie. Oczy miała ci gle zamkni te, ale oddychała ci ko i mamrotała co , staraj c si
od niego uwolni . Ciemne paznokcie zacz ły wczepia si w jego r k . Warkn wszy wyrwał
r k i dalej ci gn ł j za włosy. Zwykle w takich sytuacjach, gdy u wiadamiał sobie, co robi,
odczuwał ból. Zasmucał go fakt, e w jaki sposób byli oni takimi samymi lud mi jak on.
Teraz jednak kierował nim zapał kogo , kto zajmuje si wa nym eksperymentem i nie mógł
my le o niczym innym.

Mimo to ciarki go przeszły, gdy do jego uszu doszedł zduszony wrzask przera enia,

kiedy rzucił j na chodnik na zewn trz.

Le ała tam, wij c si bezradnie, otwieraj c i zamykaj c dłonie, bezgło nie poruszaj c

background image

wargami. Robert Neville patrzył na to wszystko w napi ciu.

Przełkn ł lin . To nie potrwa długo, ogarn ło go uczucie bezdusznej brutalno ci.

Patrz c na ni przygryzał wargi.

„No dobrze, ona cierpi” - próbował sobie tłumaczy - ”ale jest jedn z nich i z

przyjemno ci u mierciłaby mnie, gdyby tylko miała tak mo liwo . Musisz na to patrze w
ten sposób” - przekonywał siebie samego - „to jedyny mo liwy sposób.” Z zaci ni tymi
z bami stał tam i patrzył, jak umiera.

Po kilku minutach przestała si rusza , ucichły d wi ki wydobywaj ce si z jej gardła,

r ce rozlu niły si i otwarły powoli jak rozkwitaj ce na chodniku kwiaty. Robert Neville
schylił si , staraj c si wyczu jej puls. Serce nie biło. Jej ciało zacz ło stygn . Podniósł si
z delikatnym u miechem. A wi c to prawda, niepotrzebne były erdzie. Po tym wszystkim
mógł znale jaki lepszy sposób.

Ale przez chwil wstrzymał oddech. Jak mo e by pewny, e ona naprawd nie yje?

Nie b dzie tego wiedział a do zachodu sło ca.

Ta my l napełniła go niepokojem i zło ci . Dlaczego ka de pytanie musi od razu

niweczy nadziej , która mogłaby si kry w odpowiedzi?

Rozmy lał o tym, popijaj c z puszki sok pomidorowy, wzi ty ze sklepu, obok którego

zaparkowany był jego samochód.

Jak si o tym przekona? Nie mo e przecie czeka tu a do zachodu sło ca.
„Zabierz j ze sob do domu, głupcze.”
Zamkn ł oczy i poczuł, jak po ciele przebiega mu dreszcz irytacji. Min ł si z

wszystkimi oczywistymi odpowiedziami dzisiejszego dnia. Teraz musiałby kawałek drogi
wróci si i j odnale . Poza tym nie był pewny, gdzie był ten dom.

Uruchomił silnik i wyjechał z parkingu, spogl daj c na zegarek. Trzecia. Było jeszcze

mnóstwo czasu, by wróci do domu przed ich przybyciem. Nacisn ł mocniej pedał gazu i
samochód przyspieszył.

Znalezienie domu zaj ło mu około pół godziny. Kobieta le ała tam na chodniku w tej

samej pozycji. Zało ył r kawiczki i otworzył tył samochodu, potem podszedł do ciała. Zbli-

aj c si , przygl dał si jej kształtom.

„O, nie, na miło Bosk , nie zaczynaj z tym od nowa.”
Przyci gn ł ciało do samochodu i rzucił je na tył. Pó niej ci gn ł r kawiczki i

zamkn ł klap . Podniósł dło i spojrzał na zegarek. „Trzecia, jeszcze du o czasu, zanim...”

Gwałtownym ruchem przyło ył zegarek do ucha, serce nagle w nim skoczyło.
Zegarek nie chodził.

background image

Rozdział 5

R ce mu si trz sły, gdy zapalał silnik. Zawracaj c gwałtownie samochód, mocno uchwycił
kierownic sztywnymi dło mi.

Ale z niego głupiec! Droga na cmentarz musiała mu zaj przynajmniej godzin .

Tam z pewno ci sp dził całe godziny. Potem ta kobieta. Pó niej był w sklepie, pił sok
pomidorowy, szukał ciała kobiety. Która wła ciwie była godzina?

„Ty głupcze!” - na sam my l o nich wszystkich, czekaj cych ju na niego przed

domem, w jego yły napłyn ł chłodny strach.

„Mój Bo e, w dodatku drzwi od gara u zostały otwarte! Co b dzie z benzyn , z

narz dziami, z PR DNIC !”

Z jego gardła dobył si j k, który stłumił gwałtownym przyspieszeniem samochodu.

Neville docisn ł do podłogi pedał gazu, wskazówka szybko ciomierza zacz ła drga , a potem
powolnym ruchem min ła sto kilometrów, potem cyfry sto dziesi , sto dwadzie cia. A je li
ju na niego czekaj ? Jak dostanie si do domu?

Starał si opanowa . Nie wolno mu si teraz rozkleja , musi nad sob panowa .
„Jako dostan si do rodka'' - próbował siebie przekona . Nie wiedział jednak, jak to

zrobi .

Nerwowo przesun ł r k po włosach, odgarniaj c je do tyłu.
„Spokojnie, b dzie dobrze, dobrze” - komentował głos w jego my lach - „Zadajesz

sobie tyle trudu, by przetrwa , a potem, pewnego dnia zwyczajnie nie wracasz do domu na
czas. Zamknij si !” - napominał sam siebie. - „Mogłem przypłaci yciem to, e zapomniałem
nakr ci zegarek poprzedniego wieczora. Nie musisz zadawa sobie trudu, aby si pozbawi

ycia, oni z przyjemno ci zrobi to za ciebie.” - W tym momencie u wiadomił sobie, e

ogarn ła go słabo spowodowana głodem. Niewielka ilo mi sa, któr zjadł, popijaj c
sokiem pomidorowym, w ogóle go nie zaspokoiła.

Jad c patrzył, jak pogr one w ciszy ulice przebiegaj po obu stronach. Jego wzrok

w drował to na jedn , to na drug stron , próbuj c dostrzec, czy w drzwiach domów nie poja-
wiaj si ich sylwetki. Wydawało mu si , e ju si ciemnia, ale mogła to by jedynie
wyobra nia.

„Nie, nie mo e by a tak pó no, nie.”
P dz c, min ł róg ulic Compton i Western i w tym momencie dostrzegł

wybiegaj cego z budynku m czyzn , który co do niego wykrzykiwał. Serce skurczyło mu
si gwałtownie, jakby w u cisku jakiej lodowatej dłoni, słysz c rozbrzmiewaj cy za

background image

samochodem krzyk.

Nie mógł ju wykrzesa ze swojej furgonetki wi kszej pr dko ci. Pojawiły si

torturuj ce go my li o tym, e p ka, e samochód traci równowag , skr caj c gwałtownie,
wpada na kraw nik i rozbija si o jeden z domów. Jego wargi zacz ły dr e , wi c mocno
zacisn ł usta, by tego nie czu . Dłonie trzymaj ce kierownic zdr twiały kompletnie.

Na rogu ulicy Cimarron musiał zwolni . K tem oka zobaczył wybiegaj cego z domu

człowieka, który rzucił si w po cig za samochodem.

Potem z piskiem opon wzi ł zakr t i zaparło mu dech.
Byli tam wszyscy, czekali na niego przed domem.
Krzyk bezradnego przera enia zatkał mu gardło. Nie chciał umiera . Mógł o tym

rozmy la , nawet to rozwa a . Ale nie chciał umrze . Nie w TAKI sposób.

Widział teraz, jak usłyszawszy d wi k silnika, zwracaj swe białe twarze w jego

kierunku. Jeszcze kilku wybiegło z otwartego gara u. Ogarn ła go bezsilna zło , zacz ł
zgrzyta z bami.

„Co za głupi, bezmy lny sposób na mier !”
Widział, jak zaczynaj biec w jego kierunku; inni ustawili si w szeregu w poprzek

ulicy. Nagle zdał sobie spraw z tego, e nie wolno mu si zatrzyma . Poczuł, jak ciała
uderzaj w karoseri samochodu. Ich krzycz ce twarze przemkn ły przed przedni szyb .
D wi ki, które wydawali, mroziły krew w yłach.

Byli teraz z tyłu, widział w lusterku, jak próbowali go dopa . Przyszedł mu do głowy

pewien plan. Powodowany tym impulsem zwolnił, nawet przyhamował tak, e szybko spa-
dła do pi dziesi ciu, potem do trzydziestu kilometrów na godzin .

Odwrócił si i zobaczył, jak zbli ali si , widział ich biało - zielonkawe twarze, ich

ciemne oczy utkwione w jego samochodzie, wreszcie w NIM SAMYM.

Przez twarz przebiegł mu skurcz przera enia, kiedy gdzie w pobli u usłyszał

warkni cie. Gwałtownym ruchem odwrócił głow i ukazała si przed nim oszalała twarz
Benny'ego Cortmana, który był tu obok samochodu. Instynktownie nacisn ł na gaz, ale w
tym samym momencie jego druga stopa ze lizn ła si ze sprz gła, a samochód skoczył
gwałtownym ruchem w przód, a potem znieruchomiał. Robert Neville odczuł, jak wtedy
głowa bezwładnie odchyliła si do tyłu, a potem poleciała w przód.

Zimny pot wyst pił mu na czoło, gdy gor czkowo próbował zapali . Ben Cortman ju

wczepił si w niego paznokciami. Z obrzydzeniem odepchn ł zimn , biał r k .

- Neville, Neville!
Ben Cortman ponownie si gn ł do rodka jakby wyciosanymi z lodu pazurami.

background image

Neville znów odepchn ł od siebie r k Cortmana i pocz ł gor czkowo manipulowa przy
stacyjce. Trz sł si na całym ciele. Był bezradny. Z tyłu słyszał ich podniecone szybko
zbli aj ce si krzyki.

Krztusz c si , silnik samochodu o ył na powrót, a długi paznokie Bena Cortmana

przesun ł si po policzku Neville'a.

- Neville!
Zacisn ł z bólu pi

, która pow drowała w twarz Cortmana. Cortman upadł na

chodnik w momencie, gdy samochód - złapawszy pierwszy bieg - skoczył naprzód i zacz ł
nabiera szybko ci. Jeden z pozostałych, którzy go cigali, zd ył dobiec i wskoczył na tył
samochodu. Przez chwil Robert Neville widział ziemist twarz z oszalałym wzrokiem
przytkni t do tylnej szyby. Nagłym ruchem skr cił samochód w bok, w kierunku
kraw nika, potem odbił, str caj c człowieka z tyłu, który rozp dzony biegł z wyci gni tymi
przed siebie ramionami, po czym uderzył gwałtownie w cian domu.

Serce Roberta Neville'a waliło tak mocno, e zdawało si , i lada chwila wyskoczy mu

z piersi. Jego oddech był urywany, a ciało zimne i odr twiałe. Czuł, jak krew s czy si mu z
policzka, ale nie odczuwał bólu. Pospiesznym ruchem dłoni otarł krew.

Mijał teraz róg ulicy, skr caj c w lewo. Spogl dał to w lusterko wsteczne, to przed

siebie. Min wszy niezbyt odległ przecznic , skr cił znowu w prawo, w ulic Haas. Co
b dzie, je li pobiegli na skróty, przez podwórko i przetn mu drog ?

Zwolnił nieco, a pojawili si , wypadaj c zza rogu jak stado wilków. Nacisn ł

mocniej na gaz. Zakładał, e wszyscy go cigaj .

Czy mogli domy la si , jaki miał plan?
Znów nacisn ł gaz, samochód skoczył naprzód, mijaj c kolejne domy. Znikn ł za

rogiem z szybko ci osiemdziesi ciu kilometrów i przemkn ł przez krótk ulic prowadz c
do Cimarron, potem znów skr cił w prawo.

Wstrzymał oddech. Przed jego domem nie było nikogo. Jeszcze wi c była szansa.

B dzie musiał rozsta si z samochodem, nie było czasu, eby schowa go do gara u.
Szybkim ruchem kierownicy podjechał do kraw nika i pchni ciem otworzył bram . Rzucił
si w kierunku domu, słysz c fal nadchodz cych zza rogu krzyków.

Powinien zaryzykowa i zamkn gara . W przeciwnym razie mogliby zniszczy mu

pr dnic . Chyba jeszcze nie mieli czasu tego zrobi . Podbiegł drog podjazdow do gara u.

- Neville!
Odskoczył do tyłu, zobaczywszy Cortmana wypadaj cego z półmroku, jaki panował

wewn trz gara u.

background image

Cortman wpadł na niego i niemal powalił go na ziemi . Poczuł mocne, zimne r ce

Cortmana zaciskaj ce si na jego gardle, na twarzy miał jego cuchn cy oddech. Siłuj c si ,
potoczyli si na chodnik, a dwa białe kły wystaj ce z ust Cortmana zbli yły si do gardła
Neville'a.

Natychmiast poderwał praw pi

i poczuł, jak zatrzymała si niemal w gardle

Cortmana. Dobył si stamt d zdławiony d wi k. Zza rogu wypadł i, wrzeszcz c, biegł wzdłu
ulicy jeden z nich.

Zdecydowanym ruchem Robert Neville uchwycił Cortmana za jego długie, tłuste

włosy i mocnym ciosem rzucił go wzdłu cie ki, a z całym impetem uderzył w bok samo-
chodu.

Błyskawicznie spojrzał na ulic . Nie ma ju czasu na gara ! Rzucił si do wej cia,

mijaj c róg domu. Był ju na werandzie. Nagle zamarł.

„O Bo e, klucze!”
Wci gaj c gwałtownie powietrze, odwrócił si i z przera eniem pobiegł do

samochodu. Ben Cortman wła nie podnosił si , warcz c. Neville unieszkodliwił go ciosem
kolana w biał twarz, tak e upadł z powrotem na chodnik. Potem wpadłszy do samochodu
wyrwał ze stacyjki spi te ła cuszkiem klucze. Kiedy schylony wychodził z szoferki, skoczył
na niego jeden z nich. Neville skulił si i schował z powrotem do samochodu. Skacz cy
człowiek potkn ł si o jego nogi i run ł ci ko na chodnik. Robert Neville wyskoczył na
zewn trz i przemykaj c trawnikiem, kilkoma skokami znalazł si na werandzie.

Zatrzymał si na moment, by znale wła ciwy klucz i wtedy kolejny skoczył na

schody werandy. Impet jego ciała rzucił go na drzwi. Czuł znów na sobie ciepły fetor, ci ki
od zapachu krwi, widz c, jak rozdziawione usta celuj w jego gardło. Neville uderzył go
kolanem w pachwin , a potem, oparłszy si całym ci arem o cian domu, uniósł stop i
pchn ł go na kolejnego wampira, który ju dobiegał przez trawnik.

Si gn ł na o lep do drzwi i przekr cił klucz w zamku. Jednym pchni ciem otworzył

drzwi i w lizn ł si do rodka. Odwracaj c si , by zatrzasn drzwi, zobaczył r k si gaj c
za nim do rodka z szybko ci pocisku. Przytrzasn ł j z całej siły drzwiami, a dało si
słysze chrz st łamanych ko ci. Trz s cymi si r koma opu cił zasuw .

Powoli opadł na podłog i poło ył si na plecach. Le ał tak w ciemno ci, jego pier

unosiła si i opadała jeszcze gwałtownymi ruchami, a nogi i r ce le ały na podłodze jakby
bez ycia. Na zewn trz rozległo si wycie, uderzali pi ciami w drzwi, wykrzykuj c jego
nazwisko w atakach obł kanej furii. Rzucali w dom cegłami i kamieniami, wyj c i
przeklinaj c go. Le ał, słuchaj c uderze kamieni o ciany i dach, dochodziło do niego ich

background image

zawodzenie.

Dopiero po chwili z trudem podniósł si i poszedł do barku. Połowa whisky, któr

wlewał do szklanki, wylała si na podłog i rozprysła po dywanie. Wypił to, co było w
szklance i stał, trz s c si cały. Musiał trzyma si barku, bo chwiej ce si nogi odmawiały
mu posłusze stwa, gardło miał jak zasznurowane, nie potrafił opanowa dr enia warg.

Powoli ciepło alkoholu napełniło mu oł dek i zacz ło rozchodzi si po całym ciele.

Oddychał ju wolniej, jego pier unosiła si i opadała miarowo.

O ywił si dopiero wtedy, gdy usłyszał na zewn trz jaki pot ny łomot.
Podbiegł do judasza i wyjrzał na zewn trz. Ogarn ła go nagła fala w ciekło ci i zacz ł

zgrzyta z bami, gdy zobaczył swój samochód le cy na boku. Byli przy nim, rozbijali
przedni szyb cegłami i kamieniami, wyrwali mask i niszczyli silnik w ciekłymi
uderzeniami pałek, ich szale cze ciosy zostawiały wgi cia w karoserii. Wypełniała go zło
jak lej cy si strumie rozgrzanego kwasu, z jego gardła dobywały si na wpół
wypowiedziane przekle stwa, a dłonie zacisn ły si w ci kie, białe pi ci.

Odwrócił si pospiesznie, podszedł do lampy i starał si j wł czy . Nie działała.

Warkn ł ze zło ci i pobiegł do kuchni. Lodówka te była wył czona. Biegał tak z jednego
pomieszczenia do drugiego. Nie działała te zamra arka - zepsuje si cały zapas ywno ci.
Dom wygl dał jak wymarły

Wybuchła w nim w ciekło . - „Do tego!”

ci ni te gniewem dłonie wyrzucały wszystkie ubrania z szuflady w jego biurku, a

dotkn ły znalezionych tam, załadowanych pistoletów.

Pospiesznie min ł du y pokój, wyrwał z zaczepów zasuw i rzucił j z brz kiem na

podłog . Na zewn trz rozległo si wycie, gdy usłyszeli, e otwiera drzwi.

„Wychodz , przekl te b karty!” - krzyczał w my lach.
Nagłym ruchem otworzył drzwi i strzelił prosto w twarz jednemu z nich, który

odwróciwszy si spadł z werandy. Podeszły do niego dwie kobiety w potarganych,
umoczonych w błocie sukienkach. Patrzył jak rozkładały białe ramiona, by pochwyci go w
obj cia. Widział, jak dosi gaj ce ich kule szarpały ich ciałami. Odpychał je na bok, po czym
zacz ł strzela w sam rodek grupy, a jego pobladłe usta wykrzywiły si w dzikim krzyku.

Wystrzelał w ten sposób wszystkie naboje, potem stał na werandzie i jak oszalały

okładał ich pi ciami. Zupełnie stracił rozum, widz c, e ci, których zastrzelił, znów rzucaj
si na niego. Wyrwali mu z r k bro , wi c walczył pi ciami, łokciami, głow , kopał ich
swoimi du ymi butami.

Dopiero czuj c piek cy ból w zranionym ramieniu u wiadomił sobie, co robi i jak

background image

beznadziejny był ten wysiłek. Powalaj c jednym ciosem dwie kobiety, wycofał si do drzwi.
W tym momencie r ka jednego z nich zakleszczyła si na jego szyi. Zginaj c si
błyskawicznie wpół, przerzucił napastnika, który przeleciał ponad nim i wpadł głow w
pozostałych. Neville rzucił si do drzwi i trzymaj c si framugi, wypchn ł kolejnego
pracuj cymi jak tłoki nogami, a ten - spadaj c z werandy - potoczył si w krzaki.

Potem, nim zdołali go znowu dopa , zatrzasn ł im drzwi przed nosem, przekr cił

zamek, zasun ł rygiel i wło ył ci k zasuw w otwory po obu stronach drzwi.

Robert Neville stał w chłodnym mroku swojego domu i słuchał krzyku wampirów.

Stan ł przy cianie, uderzaj c z wolna słabymi r koma w tynk, a łzy spływały strumieniem po
jego zaro ni tych policzkach. W krwawi cej r ce pulsował ból. Wszystko przepadło.
Wszystko.

- Virginia - szlochał jak przestraszone, opuszczone dziecko - Virginia, Virginia!

background image

CZ

DRUGA Marzec 1976

Rozdział 6

W ko cu udało si doprowadzi dom do stanu u ywalno ci.

Wygl dało to nawet lepiej ni poprzednio, bo wreszcie po wi cił trzy dni, aby

uszczelni ciany. Teraz mogli sobie wy i krzycze , ile si dało, a on nie musiał ju tego
słucha . Szczególnie cieszył go fakt, e nie musiał ju słucha Bena Cortmana.

Wszystko to wymagało pracy i czasu. Rzecz pierwszorz dn był nowy samochód

zamiast tego, który został przez nich zniszczony. Zdobycie go okazało si trudniejsze ni
sobie wyobra ał.

Trzeba było dosta si do Santa Monica, gdzie był jedyny sklep z samochodami marki

Willys. Jedynie z t mark miał do wiadczenie, a czas nie sprzyjał jakimkolwiek eksperymen-
tom. Nie mógł i do Santa Monica pieszo, wi c pozostało mu spróbowa uruchomi jedno z
wielu aut, które stały w okolicy. W wi kszo ci jednak były z takich czy innych powodów
zepsute. Nieczynny akumulator, zatkana pompa paliwowa, brak benzyny, przebite opony.

Wreszcie w odległo ci około półtora kilometra od domu, w pewnym warsztacie

uruchomił jeden z samochodów, którym pojechał pospiesznie do Santa Monica po drug
furgonetk . Zainstalował w niej nowy akumulator, bak napełnił benzyn , na tył samochodu
załadował blaszane pojemniki z benzyn i pojechał do domu. Na miejscu był godzin przed
zachodem sło ca.

Dopilnował tego.
Na szcz cie pr dnica nie była zniszczona. Najwidoczniej nie było to dla wampirów

jasne, jakie ogromne znaczenie dla niego ma pr dnica, poniewa wła ciwie pozostawili j w
spokoju, nie licz c rozerwanego przewodu i ladu kilku uderze pałk . Udało mu si j
uruchomi ju nast pnego dnia rano po ich ataku i tym samym uchroni si przed zepsuciem
zapasów jedzenia. Za to był bardzo wdzi czny, bowiem wiedział, e odk d w mie cie
zabrakło pr du, nie było ju mo liwo ci zdobycia mro onych produktów.

Poza tym musiał uporz dkowa gara i pozbiera resztki zniszczonych arówek,

bezpieczników, przewodów, wtyczek, cyny lutowniczej, poskłada zapasowe cz ci do
silnika, znalazł te pudełko z nasionami, które sam tam kiedy schował, nie pami tał ju
kiedy.

Pralk natomiast zniszczyli tak, e nie dało si jej naprawi i trzeba było postara si o

background image

now . Nie było to trudne. Najwi cej kłopotów sprawiło mu uporanie si z benzyn , któr
powylewali z blaszanych pojemników w gara u.

„Przeszli samych siebie, rozlewaj c benzyn ” - my lał poirytowany, kiedy wycierał j

z podłogi.

Wewn trz domu pozaklejał p kni te tynki i dla odmiany przykleił w pokoju now

fototapet , by nada mu inny wygl d.

Prawie mógł powiedzie , e praca nad porz dkowaniem domu sprawiła mu

przyjemno . Od momentu, w którym si za ni zabrał, była dla niego ucieczk od
rzeczywisto ci, mógł w ten sposób wyładowa zło , w któr cz sto wpadał. Poza tym była
urozmaiceniem monotonii codziennych obowi zków, wywo enia ciał, napraw zewn trznej
cz ci domu i wieszania czosnku.

Alkoholu u ywał w tych dniach raczej wstrzemi liwie, udało mu si sp dzi prawie

cały dzie bez wypicia drinka, a te, które przyrz dzał sobie przed snem, stały si nawet
przyjemno ci , ju nie były lep uliczk , któr chciał uciec od rzeczywisto ci. Poprawił mu
si apetyt, przybrał na wadze dwa kilogramy i stracił przy tym troch brzucha. Nawet w nocy
spał gł bokim snem człowieka zm czonego, nic mu si nie niło.

Przez dzie lub dwa bawił si my l o przeprowadzce do jakiego luksusowego

apartamentu hotelowego. Zastanawiał si jednak, ile pracy musiałby wło y w to, eby nadał
si do zamieszkania - i zmienił zdanie. Nie, nie, wła ciwie tu, w domu miał wszystko, co
trzeba.

Siedział teraz w du ym pokoju i słuchaj c Symfonii Jowiszowej Mozarta, zastanawiał

si , od czego ma zacz swoje dociekania.

Owszem, znanych mu było kilka szczegółów, ale były tylko nieznacznymi punktami

orientacyjnymi na wielkiej powierzchni, jak stanowiła niezrozumiała dla niego przyczyna.
Odpowiedzi nale ało szuka gdzie indziej. Najprawdopodobniej w jakim fakcie, którego był

wiadom, ale niedostatecznie doceniał. Kluczem była jaka wiedza, której nie potrafił

skojarzy z całym obrazem swojej rzeczywisto ci.

Ale jaka?
Siedział nieruchomo w fotelu, w prawej dłoni trzymaj c szklank , zroszon

skraplaj c si par , z oczyma utkwionymi w obrazie, który przedstawiała fototapeta.

Był to widok kanadyjskich g stych lasów: tajemnicze cienie zielonych chaszczy,

drzewa wyniosłe, stoj ce w bezruchu, brzemienne cisz natury, której nie naruszył człowiek.
Wpatrywał si tak w g stwin zieleni i zastanawiał si .

„By mo e, gdybym powrócił pami ci do tamtych czasów. By mo e odpowied

background image

była gdzie w przeszło ci, tkwiła w jakiej zacienionej szczelinie pami ci.”

„Id wi c w przeszło , wró do tamtych dni” - podpowiadały mu własne my li.
I z rozdartym sercem pow drował w przeszło .

Tamtej nocy znów szalała burza piaskowa. Wiej cy z wielk szybko ci wiatr omiótł

wiruj cym kurzem i gruboziarnistym pyłem cały dom, wpychaj c si we wszystkie szczeliny,
przesiewaj c pył przez pory w tynku tak, e meble pokryte były cieniutk warstw
piaskowego nalotu. Kurz unosił si tak e nad ich łó kiem, osiadał jak szlachetny puder w ich
włosach, na powiekach, dostawał si za paznokcie, wnikał w pory w skórze ich ciał.

Przez pół nocy le ał bezsennie, wsłuchuj c si w oddech Virginii. Nie słyszał jednak

nic poza szumem i wyciem burzy. Przez chwil zawieszony mi dzy jaw i snem wyobraził
sobie, e ich dom znalazł si mi dzy jakimi gigantycznymi arnami, które szorowały ciany i
dach swoj szorstk powierzchni , wprawiaj c cały dom w dr enie.

Nigdy nie mógł przyzwyczai si do burzy. Zawsze, gdy słyszał sycz cy d wi k

wiruj cego wiatru i tarcie pyłu o ciany, cierpła mu skóra. Burze piaskowe nigdy nie zdarzały
si na tyle regularnie, aby mógł si do nich przyzwyczai . Zawsze po nieprzespanej nocy,
kiedy przewracał si w łó ku, czuł si wyko czony. Wychodz c rano, odczuwał zm czenie
ciała i umysłu.

Teraz martwił si o Virgini .
Około czwartej nad ranem ockn ł si z płytkiego snu, u wiadamiaj c sobie, e burza

ju si sko czyła. Zbudziła go cisza, która nastała niespodziewanie i wydała si jego uszom
jakim nagłym szumem, który wtargn ł w jego sen.

Podniósł si poirytowany, eby poprawi poskr can na sobie pi am i zauwa ył, e

Virginia nie pi. Le ała na plecach, wpatruj c si w sufit.

- Co si dzieje? - wymamrotał zaspanym głosem.
Nic nie odpowiedziała.
- Kochanie?
Jej oczy pow drowały w jego kierunku.
- Nic - odpowiedziała. - Kład si spa .
- Jak si czujesz?
- Tak samo.
- Hmm.
Le ał tak przez chwil , patrz c na ni .
- No có - powiedział, odwracaj c si na drugi bok i zamkn ł oczy.

background image

Budzik zadzwonił o szóstej trzydzie ci. Zwykle Virginia naciskała wył cznik, ale

skoro teraz dalej dzwonił, wyci gn ł r k ponad jej nieruchomym ciałem i sam go wył czył.
Le ała ci głe na plecach i wpatrywała si w sufit.

- Co ci jest? - zapytał zmartwiony.
- Nie wiem - odpowiedziała - jako nie mog spa .
- Dlaczego?
Wydała jaki d wi k, który wyra ał niezdecydowanie.
- Dalej czujesz si słaba? - zapytał.
Próbowała si podnie , ale nie dała rady.
- Le , kochanie - powiedział - nie podno si - poło ył r k na jej czole. - Nie masz

gor czki - powiedział jej.

- Nie czuj si chora - odpowiedziała - tylko zm czona.
- Jeste blada.
- Wiem, wygl dam jak duch.
- Nie wstawaj.
Ju si podniosła.
- Nie b d si rozpieszcza - powiedziała. - Daj spokój, ubierz si , nic mi nie b dzie.
- Kochanie, je li nie czujesz si dobrze, nie powinna wstawa .
U miechn ła si , głaszcz c go po ramieniu.
- Nic mi nie b dzie - powiedziała - szykuj si .
Gol c si , usłyszał za drzwiami łazienki szuranie jej pantofli. Otworzył drzwi i

patrzył, jak bardzo wolnym, nieco chwiejnym krokiem szła przez du y pokój otulona w
szlafrok Wracaj c do łazienki kiwał głow . „Powinna była zosta w łó ku.”

Cała umywalka przysypana była warstw pyłu. Przekl ty, szarawy nalot był na

wszystkim. Był w ko cu zmuszony, by nad łó kiem Kathy rozło y co w rodzaju namiotu,
aby ochroni jej twarz przed pyłem. Z jednej strony połow długo ci materiału przybił do

ciany obok łó ka tak, e swobodnie na nie opadał, drugi brzeg materiału podtrzymywały

dwie listwy zamocowane z boku łó ka.

Nie mógł si dobrze ogoli , bo w mydle było pełno piasku, ale nie miał czasu, by

drugi raz nało y pian . Opłukał twarz i wyj wszy z szafki w przedpokoju czysty r cznik,
wytarł si .

Szedł do sypialni, aby si ubra , lecz przedtem zajrzał do pokoju Kathy.
Spała, jej mała główka o blond włosach le ała nieruchomo na poduszce, a ró owe

policzki wskazywały na gł boki sen. Przejechał palcem po rozpi tym nad łó kiem materiale,

background image

na palcu była szara smuga kurzu. Oburzony kiwał głow , wychodz c z pokoju.

- Chciałbym, eby si ju sko czyły te cholerne kurzawy - powiedział, wchodz c

dziesi minut pó niej do kuchni - jestem pewien...

Zamilkł. Zwykle stała przy kuchence, odwracaj c na drug stron jajka, tosty albo

nale niki, przygotowywała kaw . Teraz siedziała przy stole. Na kuchence bulgotała kawa, ale
poza tym nic nie było nastawione.

- Kochanie, je li nie czujesz si dobrze, id si poło y - powiedział jej - sam

przygotuj sobie niadanie.

- Ju dobrze - odpowiedziała. - Wła nie odpoczywałam. Przepraszam ci , ju wstaj i

usma ci jajka.

- Zosta tam - odparł - sam przecie potrafi to zrobi .
Podszedł do lodówki i otworzył drzwi.
- Chciałabym wiedzie , co si tu dzieje - powiedziała - połowa ludzi na naszej ulicy

czuje si tak samo i ty te mówisz, e u ciebie pół elektrowni nie przychodzi do pracy.

- By mo e to jaki wirus - powiedział.
- Sama nie wiem - pokiwała głow .
- Te burze piaskowe, komary, wszyscy choruj , nagle ycie staje si niezno ne -

powiedział, nalewaj c z butelki sok pomara czowy. - Sam diabeł macza w tym palce.

Wyci gn ł ze szklanki czarny pyłek, który znalazł w swoim soku pomara czowym.
- Jak si to, do diabła, dostaje do lodówki, tego nie mog zrozumie - powiedział.
- Dla mnie nie lej, Bob - powiedziała.
- Nie chcesz soku pomara czowego?
- Nie.
- Dobrze ci zrobi.
- Nie, dzi kuj ci, kochanie - powiedziała, staraj c si u miecha .
Odstawił butelk z sokiem i trzymaj c swoj szklank , usiadł obok niej.
- Nie czujesz adnego bólu? - spytał. - Nie boli ci głowa ani nic?
Powoli potrz sn ła głow .
- Sama chciałabym wiedzie , co mi jest - odpowiedziała.
- Zadzwo dzi do doktora Busha.
- Dobrze - odparła, staraj c si podnie . Poło ył na jej dłoni swoj dło .
- Nie, nie wstawaj, zosta tu - powiedział.
- Ale przecie nie ma adnego powodu, eby tak le si czu - w jej głosie wyczuwało

si pretensje. Mówiła tak zawsze, odk d j znał. Zawsze, gdy chorowała, denerwowało j to.

background image

Choroba wprawiała j w rozdra nienie. Tak jakby była to dla niej osobista zniewaga.

- Chod , pomog ci pój do łó ka. - powiedział, podnosz c si z miejsca.
- Nie, pozwól, niech troch tu z tob posiedz - poło si , jak Kathy pójdzie do

szkoły.

- Dobrze, ale mo e ci co poda ?
- Nie.
- Mo e chcesz kawy? Potrz sn ła głow .
- Naprawd si rozchorujesz, je li nie b dziesz je - powiedział.
- Po prostu nie jestem głodna.
Dopił sok i wstał, eby usma y jajka. Rozbił je o brzeg rondla i wylał zawarto

skorupek na roztopiony boczek. Wyj ł z szuflady chleb i podszedł z nim do stołu.

- Daj go, ja zrobi grzanki - powiedziała Virginia - a ty dopilnuj... o Bo e!
- Co si stało?
Osłabion dłoni odp dzała co sprzed siebie.
- Komar - powiedziała z grymasem na twarzy.
Podniósł si i po chwili zgniótł go w dłoniach.
- Komary - powiedziała - muchy i pchły.
- Wchodzimy w er owadów - dodał.
- To niedobrze - odparła - bo przenosz choroby. Powinni my te nad łó kiem Kathy

rozpi siatk .

- Wiem - powiedział, wracaj c do kuchenki i przechylaj c rondel tak, e rozgrzany

tłuszcz rozlał si po ci tym białku. - Wła nie miałem zamiar to zrobi .

- Spray te chyba na nie nie działa - powiedziała Virginia.
- Nie działa?
- Nie.
- Mój Bo e, a miał by najlepszy, jaki mieli w sklepie.
Wyło ył sadzone jajka na talerz.
- Na pewno nie chcesz kawy? - spytał j .
- Nie, dzi kuj .
Kiedy usiadł, podała mu posmarowan masłem grzank .
- Niech to diabli, mam nadziej , e nie wyhodujemy tu jakich super robali -

powiedział. - Pami tasz ten gatunek pasikonika giganta, który znale li w Colorado?

- Tak.
- A mo e te owady przechodz jakie ... jak to si nazywa? Mutacje.

background image

- Co to znaczy?
- Znaczy, e... one si zmieniaj . Nagle. W swoim rozwoju przeskakuj kilkana cie

ewolucyjnych stadiów. By mo e rozwijaj si te w jakim normalnym kierunku, w którym
ich rozwój nigdy nie potoczyłby si , gdyby nie...

Nastało milczenie.
- Gdyby nie bombardowanie? - powiedziała.
- Prawdopodobnie - odparł.
- Przypuszczalnie ich win s te szalej ce tu kurzawy. Prawdopodobnie powoduj

wiele rzeczy.

Westchn ła ci ko i pokiwała głow .
- I jeszcze powiedz ci, e wygrali my wojn - mrukn ła.
- Nikt jej nie wygrał.
- Komary wygrały.
U miechn ł si nieznacznie.
- Tak, chyba rzeczywi cie one - powiedział.
Siedzieli tak przez chwil nie mówi c nic, a jedynym d wi kiem słyszalnym w kuchni

był brz k widelca o talerz i kubka stawianego na spodek.

- Zagl dałe do Kathy w nocy? - spytała.
- Zajrzałem tam przed chwil . Wszystko w porz dku.
Popatrzyła na niego zamy lona.
- Zastanawiałam si , Bob - powiedziała - mo e powinni my wysła j na wschód, do

twojej matki, a ja poczuj si lepiej. Mo e to jest zara liwe.

- Tak, mo emy, ale je li rzeczywi cie jest zara liwe, tam nie b dzie bardziej

bezpieczna ni jest tu - rzekł z pow tpiewaniem.

- Tak my lisz? - była zmartwiona.
- Nie wiem, kochanie - wzruszył ramionami - mo e tu jest równie bezpieczna. Je li w

dzielnicy sytuacja si pogorszy, nie pu cimy jej do szkoły.

Zacz ła co mówi , ale przerwała.
- Dobrze - powiedziała.
Spojrzał na zegarek.
- Musz si zbiera - powiedział.
Kiwn ła głow , a on ko czył je . Kiedy dopijał kaw , spytała go, czy poprzedniego

dnia kupił gazet .

- Jest w du ym pokoju - powiedział.

background image

- Pisz co nowego?
- Nie, ci gle to samo. Panuje w całym kraju, troch tu, troch tam. Jak dot d nie

zdołali znale adnych drobnoustrojów.

Przygryzła doln warg .
- Wi c nikt nie wie, co to jest?
- W tpi w to, gdyby wiedzieli, na pewno ju napisaliby co .
- Ale musz mie przynajmniej jakie poj cie.
- Ka dy jakie ma, tylko e te poj cia nie s nic warte.
- Ale co mówi ?
- Wła ciwie wszystko, pocz wszy od wojny zarazków.
- My lisz, e to jest to?
- Walka zarazków?
- Tak - powiedziała.
- Wojna si sko czyła - odparł.
- Bob - zacz ła nagle - mo e nie powiniene i do pracy?
U miechn ł si bezradnie.
- A co mam zrobi ? - spytał. - Przecie musimy je .
- Tak, wiem, ale...
Dosi gn ł jej r ki ponad stołem i poczuł, jak zimn ma dło .
- Wszystko b dzie dobrze, kochanie - powiedział.
- Mam posła Kathy do szkoły?
- My l , e tak - powiedział. - Chyba e władze wydadz zakaz i zamkn szkoły. W

przeciwnym razie nie s dz , e powinni my trzyma j w domu. Przecie nie jest chora.

- Ale pozostałe dzieci w szkole.
Jaki cichutki d wi k dobył si z jej gardła. Potem powiedziała.
- Dobrze, skoro tak my lisz.
- Czy mam co jeszcze zrobi , zanim pójd ? - spytał.
Zaprzeczyła kiwni ciem głowy.
- Masz dzisiaj zosta w domu - powiedział jej - połó si do łó ka.
- Dobrze, poło si - odparła - jak tylko wyprawi Kathy.
Dotkn ł czule jej dłoni. Na zewn trz odezwał si klakson. Doko czył kaw i poszedł

do łazienki, eby wypłuka usta. Potem, wyj wszy z szafy w przedpokoju kurtk , narzucił j
na siebie.

- Do widzenia, kochanie - powiedział, całuj c j w policzek - ju nie martw si .

background image

- Do widzenia - powiedziała - b d ostro ny.
Id c przez trawnik, czuł w ustach ziarna pyłu, które unosiły si w powietrzu, czuł, jak

suchy kurz, który wci gał przez nos, dra ni jego luzówki.

- Serwus - powiedział wsiadaj c do samochodu i zamykaj c za sob drzwi.
- Dzie dobry - odpowiedział Ben Cortman.

Rozdział 7

Wyci g z Allium sativum, rz d: liliowate, zawiera czosnek, por, cebul , szalotk i
szczypiorek. O bladym kolorze i przenikliwym zapachu, zawiera siarczany allilu. Skład: woda
- 64%, białko - 6,8%, tłuszcz - 0,1%, w glowodany - 26,3%, łyko - 0,8%, popiół - 1,4%.

To jest to. Podrzucił w prawej dłoni skórzasty pazurek ró owego koloru. Min ło ju

siedem miesi cy, odk d ł czył je w zwi zki o przenikliwym zapachu i wieszał na zewn trz
domu, nie maj c najmniejszego poj cia, dlaczego odstrasza wampiry. Najwy szy czas, by si
tego dowiedzie .

Poło ył z bek czosnku na brzegu zlewu. Por, cebula, szalotka i szczypiorek. Czy to

zadziała tak jak czosnek? Je li b d skuteczne, poczuje si wystrychni ty na dudka. Szuka
czosnku w promieniu kilku mil, skoro wokół pełno cebuli.

Rozgniótł czosnek na miazg i pow chał pozostały na ostrzu tasaka gryz cy płyn.
„No dobrze, co teraz?” Jego wspomnienia z przeszło ci nie były mu w adnym stopniu

pomocne. Ci głe przypuszczenia, e owady s nosicielami jakiego wirusa, ale to nie była
przyczyna. Był tego pewien.

Wspomnienia przyniosły natomiast co innego. Ból. Ka de słowo z przeszło ci, które

sobie przypominał, było jak obracaj ce si w jego ciele ostrze. Z ka dym wspomnieniem o
niej otwierały si stare rany. Musiał je w ko cu przerwa ; oczy miał zamkni te, pi ci
zaci ni te, próbował akceptowa swoj tera niejszo za wszelk cen i nie dopuszcza do
siebie t sknoty za przeszło ci , która zaczynała trawi jego ciało. Jednak jedynie alkohol
zdołał st pi ostrze wspomnie i odsun obezwładniaj cy smutek, jaki z nimi przychodził.

Postanowił si skoncentrowa .
„No dobrze, niech to licho” - powiedział do siebie - ”musisz co zrobi !”
Popatrzył jeszcze raz na tekst, „woda - czy to mogło by to?” - pytał siebie samego.

„Nie, przecie to bez sensu, wszystko zawiera wod . Mo e białko? Nie. Tłuszcz? Nie.
W glowodany? Nie. Łyko? Nie. Popiół? Nie. Wi c co?”

Wrócił do tekstu.

background image

„Czosnek ma swój charakterystyczny smak i zapach dzi ki wysokiej zawarto ci

olejku, który stanowi 0,2% wagi. Olejek ten składa si w głównej mierze z siarczanu allilu i
izotiocjanatu allilu.”

Mo e odpowied tkwi tutaj!
Znów si gn ł do ksi ki. „Siarczyn allilu mo na uzyska podgrzewaj c olej

musztardowy z siarczynem potasowym do temperatury stu stopni.”

Opadł jeszcze gł biej w stoj cy w du ym pokoju fotel i rozgor czkowany westchn ł

gł boko.

„A gdzie ja u licha znajd olej musztardowy i siarczyn potasu? Sk d wezm sprz t,

eby to przygotowa ?”

„No, pi knie!” - robił sobie wyrzuty - „pierwszy krok i ju le .”
Zniech cony wstał z fotela i poszedł w kierunku baru. Jednak w trakcie nalewania

sobie whisky z trzaskiem zatkał butelk . Na Boga, nie chciał posuwa si naprzód jak lepiec,
nie miał zamiaru stacza si bezmy lnie po pochyłej cie ce bezsensownej egzystencji, a si
to wszystko sko czy jego staro ci lub wcze niej jakim wypadkiem. Albo znajdzie
odpowied , albo sko czy z tym całym bałaganem i ze sob .

Spojrzał na zegarek. Dwadzie cia po dziesi tej rano. Jest jeszcze czas. Poszedł

energicznie do przedpokoju i zacz ł przegl da ksi ki telefoniczne. Było jedno miejsce w
Inglewood.

Cztery godziny pó niej podniósł si znad laboratoryjnego stołu. Czuł, jak w karku

złapał go kurcz. W r ce trzymał strzykawk z siarczynem allilu. Po raz pierwszy od czasu
swojego przymusowego odosobnienia miał poczucie, e co osi gn ł.

Nieco podekscytowany pobiegł do samochodu i odjechał, mijaj c teren, który oczy cił

i zaznaczył dr kami pomazanymi kred . Wiedział jednak, i było to bardzo prawdopodobne,

e mogli tam wej i znów schowa si gdzie . Nie miał teraz czasu na przeszukiwanie.

Postawiwszy samochód przed jednym z mijanych domów wszedł do rodka i udał si

do sypialni. Le ała tam kobieta, na jej ustach wida było jeszcze plamy krwi.

Przewróciwszy j na brzuch podwin ł spódnic i wstrzykn ł siarczyn allilu w jej

mi kki, mi sisty po ladek. Potem odwrócił j na plecy i odszedł krok w tył. Stał tam przez pół
godziny i obserwował.

Nie stało si nic.
„To nie ma sensu” - kłócił si z my lami. „Wieszałem czosnek na zewn trz domu i to

odstraszało wampiry, a teraz wstrzykuj jej najwa niejszy składnik czosnku i nic si nie
dzieje.”

background image

„Niech to diabli, nic si nie stało!”
Rzucił strzykawk i trz s c si ze zło ci, wrócił sfrustrowany do domu. Zanim si

ciemniło, poustawiał na trawniku przed domem drewniane wsporniki, na których

pozawieszał p czki cebuli. Noc pogr ył si w apatii i tylko wiadomo , e ma jeszcze
du o do zrobienia, powstrzymywała go od alkoholu.

Rano wyszedł przed dom i popatrzył na kołki, które ustawił na trawniku.

Krzy . Trzymał w r ce złoty krzy , który błyszczał w sło cu. To tak e odstraszało

wampiry. Ale dlaczego? Czy była na to pytanie jaka logiczna odpowied , któr mógłby
przyj nic po lizn wszy si jednocze nie na niepewnym gruncie mistyki?

Na to, eby si o tym przekona , był tylko jeden sposób.
Wyci gn ł z łó ka kobiet , staraj c si nie zwraca uwagi na pytanie, które zadawał

mu wewn trzny głos. „Dlaczego swoje do wiadczenia zawsze przeprowadzasz na
kobietach?” Nawet nie zadał sobie trudu, by sobie wytłumaczy , e to nie miało adnego
znaczenia. Po prostu była jednym z nich, osobnikiem pierwszym z brzegu. To wszystko.

„A co z tym m czyzn w du ym pokoju? Na miły Bóg! Przecie nie zamierzam jej

zgwałci !” - odparował w my lach.

„Obiecujesz, Neville? Odpuka w niemalowane drewno?”
Zignorował ten głos. Zacz ł podejrzewa , e w jego umy le znalazł schronienie kto

obcy. Kiedy był skłonny nazywa go głosem sumienia. Teraz nazywał to rozdra nieniem. W
ko cu moralno upadła razem ze społecze stwem. Teraz sam dla siebie okre lał, czym jest
etyka.

„Niezł sobie wymy liłe wymówk , Neville? Och, zamknij si .”
Ale nie pozwolił sobie na przebywanie blisko niej w trakcie popołudnia. Przywi zał j

mocno do krzesła i reszt czasu sp dził w gara u, krz taj c si przy samochodzie. Miała na
sobie rozerwan czarn sukienk , która odsłaniała zbyt du o, gdy kobieta oddychała. „Nie
pami tam, je li nie widz .” Oczywiste kłamstwo, dobrze wiedział, ale nie dopuszczał do
siebie tej my li.

W ko cu, ulitowawszy si nad nim, nadeszła noc. Zamkn ł gara owe drzwi,

wróciwszy do domu zamkn ł na zamek drzwi frontowe, zasun ł ci k zasuw . Potem
przygotował sobie drinka i usadowił si na tapczanie przed krzesłem, na którym siedziała
kobieta.

Do sufitu zamocował krzy , tak e wisiał tu przed jej twarz .
O szóstej trzydzie ci nagle otwarła oczy, tak jak pi cy, który wie, e po przebudzeniu

background image

ma zrobi co konkretnego, który ze snu do jawy przechodzi pojedynczym, precyzyjnym
ruchem, od razu wiedz c, co si wokół dzieje.

Wtedy zobaczyła krzy , nagłym ruchem odwróciła od niego oczy i ci ko wci gaj c

powietrze, wiła si przywi zana do krzesła.

- Dlaczego si tego boisz? - spytał zaskoczony d wi kiem swojego głosu po tak

długim czasie.

Gdy nagle zobaczył jej oczy skierowane na siebie, przeszyły go ciarki. Jarzyło si w

nich jakie wiatło, poza tym sposób, w jaki jej j zyk przesuwał si po czerwonych wargach!
Zupełnie tak, jakby w jej ustach ył swoim własnym yciem. Je; ciało skr cało si tak, jakby
za wszelk cen chciało znale si bli ej niego. Jej gardło napełniło si jakim warczeniem,
które przypominało d wi k wydawany przez psa broni cego swej ko ci.

- Krzy - rzucił nerwowo. - Dlaczego si go boisz?
Wyginaj c si napr yła wi zy, którymi przywi zana była do krzesła, r kami drapi c

jego boki. Nie usłyszał od niej adnych słów, tylko chrapliwy, ci ki oddech. Jej ciało wiło
si na krze le, a oczy dr yły go pal cym wzrokiem.

- Krzy ! - rzucił ze zło ci .
Stoj c, wypu cił z r k szklank , whisky rozprysn ła si po dywanie. Napi tymi

palcami pochwycił sznurek, na którym zawieszony był krzy tak, e znalazł si tu przed jej
oczyma. Gwałtownie odrzuciła głow warkn wszy z przera enia i skuliła si w krze le.

- SPÓJRZ NA TO! - wrzasn ł na ni .
J kn ła z przera enia. Jej oczy w drowały dziko po całym pokoju, du e, białe oczy i

renice podobne do kawałków sadzy.

Chwycił za rami , ale natychmiast odsun ł r k . Ze wie o zadanych z bami ran

kapała krew.

Mi nie jego brzucha gwałtownie si skurczyły. Znów wyci gn ł r k , tym razem

uderzaj c j w twarz tak, e jej głowa poleciała gwałtownie na bok.

Dziesi minut pó niej wyrzucił na zewn trz jej ciało, zatrzaskuj c drzwi wej ciowe

tu przed ich twarzami. Potem stał tam oparty o drzwi i oddychał ci ko. Przez uszczelnione

ciany doleciały do jego uszu d wi ki przywodz ce na my l szakali walcz cych o zdobycz.

Poszedł do łazienki i wylał troch alkoholu na rany, które zadała mu z bami. Bolesn

przyjemno sprawił mu pal cy ogie , który zapłon ł w zranionym miejscu.

background image

Rozdział 8

Schyliwszy si Neville praw dłoni nabrał troch ziemi. Pod naciskiem jego palców jej
ciemne grudy kruszyły si w pył.

„Ilu ich spało w ziemi, je li wierzy tej historii?” - zastanawiał si .
Pokiwał głow - „Tylko nieliczni wybra cy.”
„I jak tu wierzy legendzie?”
Zamkn ł oczy, pozwalaj c ziemi, któr miał w dłoni, przesypa si przez palce. Czy w

ogóle jest jaka odpowied ? Gdyby tylko pami tał, czy ci, którzy zakopywali si w ziemi,
powracali potem do ycia. Mógł tylko przypuszcza , e tak było.

Nie pami tał. Jeszcze jedno pytanie, na które nie było odpowiedzi. Mo na je doło y

do tego, które przyszło mu do głowy poprzedniej nocy: Jak zachowa si mahometa ski wam-
pir, napotykaj c na krzy ?

Zaskoczył go i przestraszył szczekliwy odgłos własnego miechu, który rozległ si w

porannej ciszy.

„Dobry Bo e” - pomy lał - „nie miałem si ju tak dawno, ju zapomniałem, jak si

to robi. Zabrzmiało to jak szczekanie chorego psa. No có , a kim e ja wła ciwie jestem.
Przecie to prawda” - stwierdził. - „Jestem starym, schorowanym psem.”

Około czwartej nad ranem tej nocy znów była burza piaskowa. Wywołała w nim

wspomnienia. Virginia, Kathy i tamte potworne dni.

Złapał si na tym. O, nie, to było niebezpieczne. Wspomnienia powodowały, e si gał

po butelk . Zwyczajnie trzeba pogodzi si ze swoj tera niejszo ci .

Znów zauwa ył, e zastanawia si , po co jeszcze yje, dlaczego postanowił utrzyma

si przy yciu.

„Wła ciwie” - my lał - „nie ma ku temu adnego powodu. Zbyt jestem bezwolny,

eby z tym sko czy .”

„No, dobrze” - zatarł r ce, udaj c, e podj ł jak decyzj - „co teraz?” - rozejrzał si

wokół siebie, jakby w bezruchu ulicy Cimarron mo na było co zobaczy .

„Tak” - zacz ł impulsywnie - „sprawd my ten pomysł z ciekn c wod .”
Zakopał pod ziemi cz

w a doprowadzaj cego wod , którego koniec wchodził do

drewnianej rynny. Woda przepływała przez ni i wylewała si przez otwór z drugiej strony.
W odprowadzał j do ziemi.

Po sko czeniu wrócił do domu, wyk pał si pod prysznicem, ogolił i zdj ł banda ,

którym owini ta była jego dło . Rana zagoiła si bardzo dobrze. Ale to nie było przedmiotem

background image

jego zmartwienia. Do wiadczenie dostarczyło mu wystarczaj cej ilo ci dowodów, e odporny
jest na infekcj z ich strony.

O szóstej dwadzie cia poszedł do du ego pokoju i spojrzał przez judasza. Przeci gn ł

si nieco, j kn ł przy tym, odczuwaj c ból w mi niach. Nic si jeszcze nie działo, wi c
wrócił, by przygotowa sobie drinka.

Kiedy wrócił i wyjrzał znowu, Ben Cortman wchodził wła nie na trawnik.
- Wychod , Neville! - wymamrotał pod nosem Robert Neville i natychmiast, jak echo,

Cortman gło nym krzykiem powtórzył te same słowa.

Stoj c tam nieruchomo, Neville wpatrywał si w Cortmana. Ben nie zmienił si wiele.

Miał nadal czarne włosy, tak samo biał twarz, był raczej korpulentny. Miał jednak rzadk
brod wokół podbródka, na policzkach i na szyi i g ste w sy. To była wła ciwie jedyna
ró nica. Za starych, minionych dni Ben był zawsze nieskazitelnie ogolony, pachniało od
niego wod kolo sk ka dego dnia rano, kiedy przyje d ał po Neville'a w drodze do
elektrowni.

Było to dziwne uczucie sta tak i patrze na Bena Cortmana. Cortmana, który był mu

teraz zupełnie obcy. Kiedy przecie doje d ał z nim do pracy, rozmawiali o samochodach, o
siatkówce, o polityce, pó niej o epidemii, o tym, jak miewa si Virginia i Kathy, co słycha u
Fredy Cortman, o...

Neville potrz sn ł głow . Nie ma sensu tego rozpami tywa . Przeszło odeszła tak

jak Cortman. Znów potrz sn ł głow .

„ wiat oszalał” - pomy lał - „umarli spaceruj sobie wokół i ja nie wiem, co mam o

tym my le . To, e ciała zmarłych powracaj , stało si błahostk . Prosz , jak szybko człowiek
akceptuje to, co niewiarygodne, byle tylko przygl dał si temu przez jaki czas!”

Neville stał tam popijaj c whisky i zastanawiał si , kogo przypomina mu Ben. Ju od

jakiego czasu miał wra enie, e Cortman jest do kogo podobny, ale za nic nie potrafił sko-
jarzy do kogo.

Wzruszył ramionami. Jakie to miało znaczenie?
Postawił szklank na parapecie i poszedł do kuchni. Odkr cił wod , po czym wrócił

do judasza. Na zewn trz prócz Cortmana zobaczył kolejnego m czyzn i kobiet , którzy
pojawili si na trawniku. adne z tej trójki nic nie mówiło. Nigdy ze sob nie rozmawiali.
Kr cili si w pobli u domu niestrudzenie, kr

c wokół siebie jak stadko wilków, nigdy nie

spogl daj c na siebie, ich głodne oczy wpatrzone były jedynie w dom, gdzie był ich łup.

Cortman zobaczył wod płyn c w rynience i podszedł, aby si jej przyjrze . Po

chwili podniósł biał twarz, na której Neville zobaczył grymas szerokiego u miechu.

background image

Neville zamarł.
Cortman przeskakiwał przez rynn , potem z powrotem. Neville poczuł, jak cisn ło

mu gardło. A wi c dra wiedział!

Na sztywnych nogach poszedł do sypialni i dr cymi r kami wyj ł z szuflady w

biurku jeden ze swoich pistoletów.

Cortman akurat ko czył obskakiwanie rynny, gdy kula przedziurawiła mu lewe rami .

Odrzuciło go w tył, potykaj c si run ł z j kiem na chodnik, wierzgaj c nogami. Neville
strzelił znowu, tym razem kula odbiła si od chodnika i ze wistem przeszła tu obok
wij cego si ciała Cortmana.

Warkn wszy Cortman podniósł si i trzecia kula trafiła go prosto w pier . Neville stał

tak i patrzył. Czuł gryz cy zapach dymu, który wydobywał si z broni. W tym momencie
jaka kobieta zasłoniła mu Cortmana i gwałtownymi ruchami zacz ła podnosi sukienk .

Neville odskoczył od wizjera, zasłaniaj c go klapk . Nie mógł sobie pozwoli , by

patrze na takie rzeczy. Ju w pierwszej sekundzie poczuł ów drapie ny płomie ogarniaj cy
go od l d wi.

Potem wyjrzał znowu i zobaczył Bena Cortmana chodz cego wokół, jak nawoływał

go do wyj cia na zewn trz. I wtedy, widz c go w wietle ksi yca, nagle u wiadomił sobie,
kogo mu Cortman przypominał. Na sam my l wybuchn ł tłumionym miechem. Jego pier
zacz ła drga . Odwrócił si , kiedy drgania ogarn ły jego ramiona.

„Mój Bo e, Oliver Hardy! Jeden z tych dwojga, których ogl dał na filmie

wy wietlonym przez projektor. Cortman jak nic przypominał tego pulchniutkiego komika.
Mo e nie był tak pulchny, ale teraz te miał w sy.

Oliver Hardy przewracaj cy si pod uderzeniami kuł. Oliver Hardy zawsze

powracaj cy po jeszcze, niewa ne, co si działo. Pod ostrzałem z broni, przebijany no ami,
przeje d any przez samochody, rozgniatany przez wal ce si kominy, zmiatany przez
wodowane statki, wrzucany do rur. Zawsze powracaj cy z kilkoma siniakami i cierpliwy. Oto
kim był Ben Cortman - szkaradny, drapie ny Oliver Hardy, sponiewierany, ale równie
wytrzymały.

„Mój Bo e, to dopiero zabawne!”
Nie przestawał si mia . Był to miech, który przynosił mu ulg . Po policzkach

ciekły mu łzy. Jego dło tak zacz ła si trz

, e rozlał cały alkohol na ubranie. Wprawiło go

to w tym wi ksz wesoło . Potem upu cił szklank , która potoczyła si po dywanie, wydaj c
głuche odgłosy. Jego ciałem wstrz sały niekontrolowane ju ataki rozbawienia, cały pokój
napełnił si spazmatycznym, nerwowym miechem.

background image

Potem płakał.
Ciosy erdzi zadawał w brzuch, rami , szyj , czasem w r k albo w nog ,

pojedynczym uderzeniem młotka. Efekt był zawsze ten sam: wybuchała purpurowa krew,
która rozlewała si gładkim strumieniem po białym ciele.

Spodziewał si , e tu była odpowied , pozbawiał ich krwi, dzi ki której yli, zabijał

ich krwotok.

Lecz którego dnia, w niewielkim biało - zielonym domu znalazł kobiet . Jak zawsze

posłu ył si erdzi , ale rozkład ciała, który potem nast pił, był tak szybki, e Neville odsu-
n wszy si natychmiast zwrócił wszystko, co jadł tego dnia na niadanie.

Kiedy przyszedł do siebie na tyle, by popatrze znów na łó ko, zobaczył na nim

rozsypan mieszanin soli i pieprzu, która odpowiadała długo ci ciała kobiety. Po raz
pierwszy widział co podobnego.

Wstrz ni ty tym widokiem poszedł wtedy do samochodu na roztrz sionych nogach i

siedział w nim przez godzin opró niwszy w tym czasie butelk alkoholu. Nawet whisky
jednak nie zdołała rozproszy w nim tego obrazu.

„To było tak błyskawiczne. Najpierw uderzenie młotka o erd , a potem ciało rozpadło

si dosłownie na moich oczach.”

Przypomniał sobie, jak pewnego dnia rozmawiał w pracy z Murzynem, który

studiował medycyn s dow . Opowiadał on o tym, e w mauzoleach zwłoki przechowuje si
w pomieszczeniach pró niowych, dzi ki temu nigdy nie zmieniaj swego wygl du.

- Ale wystarczy, e wpu ci si do wewn trz troch powietrza - mówił wtedy do

Neville'a - i pssss! To, co z nich zostaje przypomina kupk soli z pieprzem. I to tak, w mgnie-
niu oka - pstrykn ł przy tym palcami, obrazuj c, jak szybko rzecz si odbywa.

W takim razie ta kobieta nie yła ju od do długiego czasu. „By mo e” - pomy lał -

„była jedn z tych, którzy rozp tali epidemi . Bóg raczy wiedzie , ile lat oszukiwała mier .”

Incydent ten zupełnie pozbawił go odwagi, by co jeszcze tego dnia zrobi . Tak e

przez kilka nast pnych dni nie był w stanie rozprawia si z nimi. Siedział cały czas w domu,
na zewn trz którego był coraz wi kszy bałagan, a na trawniku le ało coraz wi cej ciał.
Zamkn wszy si w rodku pił, eby zapomnie .

Całymi dniami siedział w fotelu z alkoholem w pobli u, my l c o tej kobiecie. My li o

Virginii przychodziły niezale nie od tego, jak mocno starał si je powstrzyma i jak du o
wlewał w siebie whisky. Uparcie powracał do obraz, kiedy on sam wchodzi do krypty i
otwiera wieko trumny.

Ju my lał, e zaczyna si z nim dzia co powa nego. Nie był w stanie zapanowa

background image

nad wstrz saj cymi nim dreszczami, tak bardzo było mu zimno, tak czuł si chory.

„Czy ona tak wła nie wygl dała?”

Rozdział 9

Poranek. Przepojona słonecznym wiatłem cisza, któr przerywał tylko piew ptaków
dochodz cy z drzew. aden powiew nie poruszał bogato kwitn cej ro linno ci wokół domów,
nieruchome były krzaki i ywopłoty o ciemnozielonych li ciach. Nad wszystkim, co
znajdowało si na ulicy Cimarron, wisiał bezgło ny obłok upału.

Tego dnia przestało bi serce Virginii Neville.
Siedział przy niej na łó ku, patrz c na jej biał twarz. Trzymał jej dło i bezradnie

gładził j opuszkami palców. Był całkowicie nieruchomy, jego ciało przypominało pozba-
wion zdolno ci odczuwania mas ko ci i mi ni. Powieki były nieruchome, usta rysowały
si na twarzy niewzruszon lini , oddech był tak nieznaczny, e mo na było przypuszcza , i
w ogóle si zatrzymał.

Co stało si z jego umysłem.
W momencie, gdy palce przestały czu puls w dłoni, któr trzymał, wydawało mu si ,

e jego mózg zamienił si w skamielin , e wysyłał jeszcze jakie urywane impulsy, a głowa

stała si podobna do kamienia. Powolnym ruchem, na sparali owanych nogach ukl kn ł przy
łó ku. Gdzie w gł bi, poza rzeczywisto ci kł biły si w nim my li, nie mógł poj , czemu
rozpacz nie powaliła go na ziemi , jak mógł tak zwyczajnie siedzie . Ale załamanie nie
przyszło. Czas znieruchomiał Jakby zawieszony na hakach wydarze , nie mógł posuwa si
naprzód. Zatrzymało si wszystko. Wraz z Virgini ycie i cały wiat zadr ał w posadach i
znieruchomiał.

Min ło pół godziny, czterdzie ci minut.
Potem z wolna, jakby odkrywał jakie obiektywnie istniej ce zjawisko, zauwa ył, e

jego ciało dr y. Nie potrafił jednak zlokalizowa ródła dr enia. Był to nieko cz cy si
dreszcz jakiej masy, pozbawiony mo liwo ci kontroli i własnej woli. Resztk wiadomo ci
stwierdził, e tak wła nie wygl dała jego reakcja.

Z gór godzin sp dził, siedz c jak sparali owany ze wzrokiem utkwionym w jej

twarzy.

Stan ot pienia sko czył si nagle. Ze stłumionym mamrotaniem, jakie dobywało si z

jego gardła, poderwał si z jej łó ka i wyszedł z pokoju.

Gdy nalewał whisky, połowa rozlała si do zlewu. T za , która trafiła do szklanki,

background image

wypił jednym haustem. Ciepło przesun ło si w stron oł dka i było to doznanie dwakro
silniejsze od polarnego chłodu odr twienia, które sparali owało jego ciało. Stał przy zlewie
kompletnie bez sił. Znów dr cymi r kami napełnił szklank po brzegi i długimi, gwałtow-
nymi łykami wypił ognisty trunek.

„To jaki sen” przekonywał go jaki słaby głos, tak, jakby w jego głowie kto gło no

wypowiadał słowa.

- Virginia...
Odwracał si to w jedn , to w drug stron pokoju, jego oczy wypatrywały czego

wokół tak, jakby mogły tam co znale , tak, jakby z przera enia nie mogły odnale wyj cia
z tego strasznego domu. Z gardła wydobywały mu si jakie w tłe wyrazy niedowierzania.
Zło ywszy razem dłonie przyciskał je do siebie. Dr ały. Oniemiałe palce zwijały si
bezładnie.

Wreszcie r ce zacz ły mu dr e tak, e nie potrafił rozró ni ich kształtu. Dławi c si

zaczerpn ł powietrza i nagłym ruchem oderwał dłonie od siebie i przycisn ł je do ud.

- Virginia.
Zrobił krok naprzód i zacz ł gło no krzycze , widz c, e cały pokój wiruje. W

prawym kolanie odczuł eksplozj bólu, który gor cymi szarpni ciami rozprzestrzenił si po
udzie. Zawył z bólu, podnosz c si i ku tykaj c do du ego pokoju. Stał tam niczym pomnik
podczas trz sienia ziemi, którego marmurowe oczy utkwione były w drzwiach sypialni.

Wyobra nia podsuwała mu jeszcze raz t scen .
Pot ny, trzaskaj cy ogie , hucz ce, ółte płomienie wyrzucaj ce w niebo chmury

czarnego, tłustego dymu. W jego ramionach delikatne ciało Kathy. M czyzna, który podcho-
dzi do niego i chwyta j jak tłumok ze szmatami. Potem trzymaj c jego dziecko, niknie w
ciemnej mgle. Pami ta siebie stoj cego tam, ogarni tego przera eniem, które jak ciosy po-
t nego młota przygniatało go do ziemi.

Wtedy rzucił si nagle do przodu, jakby w szale krzycz c.
- Kathy!
Wtedy złapały go czyje r ce. Powstrzymali go ludzie w brezentowych pelerynach i

maskach. Kiedy odci gali go stamt d, jego buty zostawiały w ziemi dwa poszarpane lady.
Jego umysł eksplodował, wyrzucał z siebie jakie przera aj ce krzyki.

Potem pami ta nagły, obezwładniaj cy ból w szcz ce, wiatło dzienne, które

przejrzało przez mroczne chmury dymu. Dalej rozgrzewaj ce igiełki alkoholu
przepływaj cego przez jego gardło, kaszel. Ci ko chwytał powietrze i wreszcie napi ty,
milcz cy siedział w samochodzie Bena Cortmana i gdy stamt d odje d ali, wpatrywał si w

background image

gigantyczny słup dymu, który unosił si nad ziemi jak czerniej ce widmo całej ziemskiej
rozpaczy.

Pami taj c, zamkn ł oczy i zacisn ł z by mocno, a do bólu.
- Nie.
Nie odda im Virginii. Nawet gdyby mieli zabi za to jego samego.
Powolnym ruchem, na sztywnych nogach poszedł do drzwi wej ciowych i wyszedł na

zewn trz, na werand . Potem zszedł na ółkn cy trawnik i poszedł w dół ulicy, w kierunku
domu Bena Cortmana. Na widok jasnego wiatła słonecznego jego renice zw yły si do
małych punkcików, czarnych jak w gliki, a odr twiałe r ce wisiały bez celu u tułowia.

W uszach wci d wi czało mu powiedzenie Bena: „Jestem suchy jak wiór”. Jego

absurdalno sprawiała, e miał ochot co zniszczy . Przypominał sobie, jak Ben to
wymy lił s dz c, e b dzie miesznie.

Stał sztywny pod drzwiami. Czuł, jak w głowie pulsowała krew. „Co mnie obchodzi

prawo, co z tego, e odmow wykonania zarz dze karz mierci , i tak jej nie oddam!”

Jego pi

załomotała w drzwi.

- Ben!
Wewn trz domu panowała cisza. Na frontowych oknach wisiały białe firanki. Widział

w rodku czerwon kanap , stoj c lamp , której aba ur obszyty był fr dzlami, którymi nie-
gdy bawiła si mała Freda w niedzielne popołudnia. Zmru ył oczy. „Co to był za dzie
tygodnia?” Nie pami tał. Zupełnie stracił rachub dni.

Wzruszył ramionami, gdy zło wzburzyła mu krew w yłach.
- Ben!
Znowu mocno zaci ni t pi ci uderzył w drzwi. Mi nie jego zaci ni tej szcz ki

zacz ły drga .

„Niech go diabli, gdzie on jest?”
Swoim kruchym palcem nacisn ł gwałtownie na dzwonek, a w głowie znów usłyszał

słowa pijackiej piosenki: „jestem suchy jak wiór, jestem suchy jak wiór, jestem suchy...”

Ze zło ci złapał w płuca powietrze i z całej siły pchn ł drzwi, które z impetem

otworzyły si , uderzaj c o cian . Nie były zamkni te.

Wszedł do du ego pokoju, pogr onego w ciszy.
- Ben - powiedział gło no - potrzebuj twojego samochodu.
Byli oboje w sypialni, le eli w ciszy i bezruchu pogr eni w dziennej pi czce, ka de

na swojej cz ci łó ka. Ben ubrany był w pi am , Freda w jedwabn nocn koszul . Le eli w
po cieli. Po wznoszeniu i opadaniu klatki piersiowej mo na było pozna , e oddychaj z

background image

trudem.

Stał nad nimi przez chwil i przygl dał si . Na bladej szyi Fredy zauwa ył jakie rany,

wokół nich troch zaschni tej krwi. Przeniósł oczy na Bena. Na jego gardle nie było adnych

ladów. W duchu słyszał głos Cortmana mówi cy: „Gdybym tylko mógł si obudzi ”.

Potrz sn ł głow . „Nie, z tego ju nie mo na si obudzi .”
Znalazł kluczyki na biurku. Wzi ł je. Odwróciwszy si , pozostawił za sob ich

pogr ony w ciszy dom. Był to ostatni raz, kiedy widział ich ywych.

Wł czył silnik samochodu, który krztusz c si , nabrał w ko cu obrotów. Pozostawił

go tak przez chwil , a sam siedział nieruchomo, patrz c przez zakurzon przedni szyb .
Wokół głowy słyszał brz czenie jakiej spasionej muchy, która kr yła w dusznym i gor cym
wn trzu samochodu. Widział jej nieciekawy zielony połysk i czuł całym sob pulsowanie
silnika.

Po chwili wył czył ssanie i ruszył w gór ulicy. Podjechał na cie k , która

prowadziła do jego gara u i wył czył silnik.

Dom był chłodny i milcz cy. Podeszwy jego butów wydawały stłumiony odgłos, gdy

szedł po dywanie, potem stukały o deski w przedpokoju. Znieruchomiał w drzwiach pokoju,
patrz c na ni . Ci gle le ała na plecach, jej r ce spoczywały wzdłu tułowia, palce
nieznacznie wygi te do wewn trz dłoni. Wydawało si , e pi.

Odwrócił si i poszedł do du ego pokoju. Co miał teraz zrobi ? Wła ciwie

jakikolwiek wybór wydawał si by chybiony. Jakie znaczenie miało, co zrobi? Cokolwiek to
b dzie, ycie pozostanie równie bezcelowe.

Stał przy oknie, patrz c umarłym wzrokiem na pogr on w pal cym sło cu i ciszy

ulic .

„Po co wi c wzi łem samochód?” - zastanawiał si . Jego gardło poruszyło si , kiedy

przełykał lin . „Przecie nie mog jej spali ” - pomy lał. „Nie, nie zrobi tego. Ale co
innego mam zrobi ? Zakłady pogrzebowe były zamkni te. Je li pozostali jacy grabarze,
których nie dotkn ła choroba, nie mogli wykonywa swego zawodu, bo było to zabronione
przez prawo.” Ka dy bez wyj tku musiał by spalony w przeznaczonym do tego miejscu
natychmiast po mierci. Był to jedyny sposób zapobiegania rozprzestrzenianiu si wirusa,
który powodował epidemi . Jedynie płomienie były w stanie zniszczy zarazki.

Wiedział o tym. Wiedział, e tak nakazywało prawo. Ale ilu ludzi tego prawa

przestrzegało? To tak e nie było całkowicie jasne. Ilu m ów zabierało ony, z którymi
dzieliło swoje ycie, swoj miło i wrzucało ich ciała do ognia? Ilu rodziców oddawało
płomieniom swoje uwielbiane dzieci? Ile wreszcie dzieci wrzucało ciała swoich rodziców w

background image

gł boki na trzydzie ci metrów i długi na sto dół kremacyjny?

„Nie, je li jeszcze pozostało co na tym wiecie, jest to postanowienie, e nigdy nie

oddam jej płomieniom.”

Min ła godzina, zanim w ko cu podj ł decyzj .
Potem poszedł, aby wzi igł i nitk .
Szył, a widoczna była tylko twarz. Potem ze ci ni tym oł dkiem zaszył dr cymi

palcami prze cieradło tak, e zasłoniło jej usta. Jej nos. Jej oczy.

Kiedy sko czył, poszedł do kuchni i wypił kolejn szklank whisky. Bez efektu.
W ko cu na chwiejnych nogach wrócił do sypialni. Przez dłu sz chwil stał tam i

ci ko oddychał. Potem pochylił si i z trudem wło ył r ce pod le c na łó ku, bezwładn
posta .

- Chod , kochanie - wyszeptał.
Te słowa sprawiły, e wszystko wokół rozchwiało si . Czuł dreszcze, czuł, jak łzy

płyn powoli po jego policzkach, kiedy nios c j przechodził przez du y pokój i wychodził na
zewn trz.

Poło ył jej ciało na tylnym siedzeniu i wsiadł do samochodu. Gł boko zaczerpn ł

powietrza i si gn ł w kierunku stacyjki. Cofn ł. Potem wysiadł i poszedł do gara u po łopat .

Wracaj c zatrzymał si , widz c, e przez ulic , powoli idzie w jego kierunku jaki

człowiek. Wło ył do tyłu łopat i wsiadł do rodka.

- Prosz zaczeka !
Wołał ochrypłym głosem. Próbował biec, ale nie starczało mu sił. Robert Neville

siedział przez chwil w ciszy, a tamten zbli ył si , szuraj c nogami.

- Czy mógłby pan... czy mog zabra te moj matk ? - powiedział przez zaci ni te

gardło.

- Ja... ja... ja...
Mózg Neville'a odmówił posłusze stwa. Zdawało mu si , e znowu zacznie płaka ,

ale wzi ł si w gar , napinaj c mi nie szyi.

- Ja nie jad ... tam - powiedział. M czyzna popatrzył na niego pustym wzrokiem.
- Ale Pa ska...
- Nie jad do ognia, ju powiedziałem! - wyrzucił z siebie i gwałtownym ruchem

uruchomił silnik.

- Ale Pa ska ona - powiedział człowiek. - Ma Pan tu swoj ...
Robert Neville pospiesznie wł czył wsteczny bieg.
- Prosz - błagał go.

background image

- Nie jad tam! - krzykn ł Neville, nie patrz c na niego.
- Ale takie jest prawo! - usłyszał za sob krzyk m czyzny, którego nagle ogarn ła

zło .

Błyskawicznym ruchem wycofał samochód na ulic , a potem pomkn ł ku alei

Compton. Nabieraj c szybko ci, widział, jak tamten człowiek stał przy kraw niku i
wpatrywał si w znikaj cy samochód.

- Głupcze! - zazgrzytał głos w jego głowie - my lisz, e wrzuc moj on do ognia?
Ulice były opustoszałe. Skr cił w lewo, w alej Compton i pojechał na wschód. Jad c

patrzył na ogromny parking po prawej stronie. Nie mógł tak po prostu pojecha na pierwszy
lepszy cmentarz. Wszystkie były zamkni te i strze one. Ludzie, którzy usiłowali pochowa
swoich najbli szych, zostali zastrzeleni.

Skr cił w prawo, w nast pn przecznic , dojechał do kolejnej i znów skr cił w prawo,

w cich ulic , która ko czyła si zielonym placem. Dojechawszy do połowy uliczki wył czył
silnik. Reszt drogi samochód przejechał rozp dem tak, by nikt nie słyszał.

Nikt te nie widział, jak wynosił ciało z samochodu i szedł z nim w gł b zaro ni tego

wysokimi chwastami placu. Nikt nie dostrzegł, jak poło ył ciało na odsłoni tym kawałku
ziemi i przykl kn ł, staj c si niewidocznym dla nikogo.

Kopał powoli, wbijaj c łopat w mi kk ziemi , a jasne wiatło słoneczne zlewało na

niego gor co niczym płynne powietrze do jakiego naczynia. Kiedy kopał, pot lał si kilkoma
stru kami po jego policzkach i po czole, a faluj ca przed jego oczyma ziemia zdawała si
gdzie odpływa . Kolejne kupki ziemi, które wyrzucał łopat , napełniały jego nozdrza gor -
cym, ostrym zapachem.

W ko cu dół był gotowy. Odło ył łopat i upadł na kolana, a nowe krople potu

wyst piły mu na czole. Teraz miało nast pi to, czego obawiał si najbardziej.

Wiedział jednak, e nie mo e czeka . Je li zostanie zauwa ony, mogliby przyj i

zabra go. To nic, e by go zastrzelili. Ale spaliliby jej ciało. Zacisn ł wargi. „Nie.”

Uwa nie, z najwi ksz delikatno ci , na jak tylko mógł si zdoby , opu cił jej ciało

do płytkiego grobu, upewniwszy si , e głowa nie uderzy o dno. Potem wyprostował si i
popatrzył z góry na jej ciało zaszyte w prze cieradło.

„Ostatni raz” - pomy lał. - „Ju wi cej nie b dzie rozmów, nie b dzie miło ci.

Jedena cie wspaniałych lat ko czy si tu, w wykopanym dole.” Zacz ł cały dr e . „Nie” -
rozkazuj cym tonem mówił sam do siebie. - „Nie czas teraz na takie rzeczy.” Na pró no.

wiat rozpłyn ł mu si i rozbłysn ł we łzach, kiedy słabymi palcami ugniatał rozgrzan

ziemi i uklepywał j wokół nieruchomego ciała.

background image


Nie rozebrawszy si le ał w łó ku i wpatrywał si w czarny sufit. Był na wpół pijany i

ciemno przetykana ognikami Wirowała mu przed oczyma.

Nieporadnym ruchem wyci gn ł praw r k w kierunku Stołu. Przewrócił przy tym

butelk , próbował j złapa , zaciskaj c palce, ale było ju za pó no. Potem odpr ył si i le ał
lak w ciszy nocy, słuchaj c, jak alkohol wylewa si z butelki i cieknie na podłog .

Jego nieuczesane włosy zaszele ciły na poduszce, kiedy odwrócił głow , eby

spojrze na zegar. Była druga nad ranem. Min ły dwa dni, odk d j pogrzebał. Dwoje oczu
patrzyło na zegar, dwoje uszu wsłuchiwało si w tykanie elektrycznego zegara, zaci ni te
były dwie wargi, wreszcie dwie r ce spoczywały na łó ku.

Próbował pozby si tych my li, ale wszystko wokół niego zdawało si ni st d ni

zow d wpada w jak kolein podwójno ci, on sam poczuł si ofiar systemu dwójkowego.
Dwie osoby umarłe, dwa łó ka w pokoju, dwa okna, dwa biurka, dwa dywany, dwa serca,
które...

Nagle napełniaj c płuca nocnym powietrzem wzi ł gł boki oddech, wstrzymał go, a

potem gwałtownie 2 siebie wyrzucił. Dwa dni, dwie r ce, dwoje oczu, dwie nogi, dwie
stopy...

Usiadł na łó ku spuszczaj c nogi na podłog . Opadły wprost w kału rozlanej whisky

tak, e poczuł, jak alkohol wsi ka w jego skarpetki. Chłodny powiew wiatru zastukał
okiennicami.

Robert Neville wpatrywał si w ciemno .
„Co mi pozostało? Ale co mi wła ciwie zostało?” - pytał samego siebie.
Zm czony podniósł si i potykaj c si , poszedł do łazienki, zostawiaj c za sob mokre

lady. Spryskał twarz wod i po omacku szukał r cznika.

„Co mi pozostało? Co mi...”
Nagle stan ł jak wryty w chłodnej ciemno ci.
Kto przekr cał gałk w drzwiach frontowych.
Poczuł przechodz cy po plecach dreszcz i jak włosy na głowie stan ły mu d ba.
„To na pewno Ben” - podsun ł mu rozum - „przyszedł po klucze od samochodu.”
R cznik wypadł mu z r k i dało si słysze , jak spada na podłogowe płytki. Cały

zadr ał.

Czyja pi

uderzyła w drzwi bezsilnie, jakby mimo woli, a serce zacz ło w nim

wali jak młot.

Drzwi zatrzeszczały, gdy znów uderzyła w nie słaba pi

. Z ka dym dochodz cym

background image

d wi kiem wstrz sał nim dreszcz.

„Co si dzieje?” - pomy lał - „Drzwi s otwarte.” Od okna powiał mu w twarz zimny

powiew wiatru. Ciemno ci ci gn ły go w kierunku drzwi.

- Kto... - wyszeptał, nie mog c si ruszy .
Jego r ka cofn ła si od klamki, kiedy poczuł, e pod dotykiem jego palców klamka

poruszyła si sama. Jednym krokiem cofn ł si do ciany, oddychaj c ci ko, szeroko otwar-
tymi oczyma wpatrywał si przed siebie.

Nie stało si nic. Stał tam spi ty, staraj c si opanowa . Potem zaparło mu dech. Kto

na werandzie mamrotał jakie słowa, których nie mógł zrozumie . Zebrawszy siły, nagłym
ruchem skoczył do przodu i otworzył drzwi, wpuszczaj c do wn trza smug ksi ycowej
po wiaty.

Nawet nie był w stanie krzykn . Stał jak wryty i cały odr twiały wpatrywał si w

Virgini .

- Rob...ert - powiedziała.

Rozdział 10

Czytelnia naukowa biblioteki znajdowała si na drugim pi trze. Robert Neville wchodził po
schodach Biblioteki Publicznej w Los Angeles. Stawiał stopy na marmurowych stopniach,
powoduj c głuchy, płytki odgłos. Był siódmy kwiecie 1976 roku.

Po czterech dniach picia, przypadkowych bada i ogarniaj cego go rozgoryczenia w

ko cu doszedł do wniosku, e traci czas. Stało si jasne, e pojedyncze eksperymenty nie
wnosiły W jego wiedz niczego. Je li istniała jaka racjonalna odpowied na jego
najwa niejsze pytanie (a musiał wierzy , e istnieje nale ało jej szuka jedynie przez
systematycznie przeprowadzane badania.

Tymczasem, chc c pogł bi wiedz , zało ył, e chodziło tu o krew. Taka teza

stanowiła dla niego przynajmniej jaki punkt wyj cia. Kolejnym krokiem była zatem lektura
na temat krwi.

Głuchy odgłos jego kroków wybrzmiewał w zupełnej ciszy gmachu biblioteki, kiedy

szedł wzdłu holu na drugim pi trze. Na zewn trz słycha było czasem piew ptaków, i nawet
je li tak nie było, wydawało si , e co jednak słycha . To dziwne, ale na zewn trz, nigdy nie
było tak martwej ciszy, jaka wydawała si wypełnia wn trza budynków.

Szczególnie odczuwalne stało si to w tym pot nym gmachu z szarego kamienia, w

którym pomie ciła si spisana na kartach ksi ek m dro umarłego wiata. W tym

background image

zamkni ciu mi dzy cianami było co czysto psychologicznego. Ale wiadomo tego
niczego nie ułatwiła. Nie było ju przecie psychiatrów szepcz cych o bezpodstawnych
nerwicach, o słuchowych halucynacjach. Ostatni człowiek na ziemi został bezpowrotnie
oddany we władanie własnych iluzji.

Wszedł do pomieszczenia, w którym mie ciła si czytelnia naukowa.
Był to bardzo wysoki pokój, z olbrzymimi oknami. Naprzeciwko wej cia znajdowało

si biurko, przy którym przyjmowano zwroty ksi ek, ale było to w czasach, kiedy przy-
chodzili tu ludzie, którzy je wypo yczali.

Stał tam przez chwil , rozgl daj c si po pokoju pogr onym w ciszy i kiwał powoli

głow .

„Te wszystkie ksi ki” - my lał - „spu cizna intelektu całej planety, osi gni cia

pró nych umysłów, wystygłe resztki ich działalno ci, mieszanka zasad i faktów, które i tak
nie zdołały uchroni ludzko ci przed zagład .

Jego buty uderzały o ciemne płytki podłogowe, kiedy szedł do miejsca po jego lewej

stronie, w którym zaczynały si półki. lizgał si wzrokiem po kartach z napisami, roz-
dzielaj cymi poszczególne działy na półkach. „Astronomia” - przeczytał - „ksi ki o niebie.”
Min ł je. Nie interesowało go niebo. Pragnienie poznawania gwiazd umarło wraz z lud mi.
„Fizyka, Chemia, In ynieria.” Min ł wszystkie półki i wszedł do głównej czytelni sekcji
naukowej biblioteki.

Zatrzymał si i spojrzał na znajduj cy si wysoko ponad nim sufit. Umieszczono tam

dwa rz dy dawno nie wiec cych lamp. Powierzchnia sufitu podzielona była na kasetony -
wielkie wkl słe kwadraty, na których widniało co , co przypominało india sk mozaik .
Poranny blask prze wietlał zakurzone szyby, w promieniach sło ca wida było unosz cy si
pył.

Popatrzył wzdłu rz du długich drewnianych stołów i stoj cych za nimi krzeseł. Kto

poustawiał je w takim porz dku.

„Pewnie w dniu, w którym zamykali bibliotek ” - pomy lał - „jedna z zatrudnionych

w niej panien musiała przej si mi dzy stołami i podosuwa ka de krzesło do stołu. Uwa-

nie, precyzyjnymi ruchami, jakby na ka dym pozostawiała swoj piecz .”

My lał jeszcze o tej kobiecie, któr powołał do ycia w swojej wyobra ni.
„Umrze ” - pomy lał - „nigdy nie poznawszy płomiennej rado ci i otuchy czyjego

u cisku. Zapa w t ohydn pi czk , utopi rado w mierci i mo e jeszcze powróci i
tuła si w okropnej, jałowej egzystencji. A wszystko to, nawet nie wiedz c, co znaczy
kocha kogo i by kochanym.”

background image

Była to tragedia bardziej przera aj ca od samego faktu stania si wampirem.
„No, dobrze, do tego” - powiedział do siebie - „teraz nie czas na ckliwe

rozmy lania.”

Mijał rz dy ksi ek, a dotarł do półek z literatur medyczn . Tego wła nie szukał.

Przejrzał tytuły. Były tam pozycje dotycz ce higieny, anatomii, fizjologii (ogólnej i
specjalistycznej), z metod leczenia. Poni ej z bakteriologii.

Wyci gn ł pi ksi ek z fizjologii i kilka prac na temat krwi. Poło ył je na jednym z

pokrytych kurzem stołów. Mo e trzeba wzi jeszcze co z bakteriologii? Stał jeszcze przez
chwil niezdecydowany, patrz c na oklejone materiałem grzbiety ksi ek.

Wreszcie wzruszył ramionami. „Có , jakie to ma znaczenie?” - pomy lał. Wyci gn ł

kilka nowych ksi ek i poło ył je na stosie. Było na nim teraz dziewi tomów. Na pocz tek
wystarczy, miał zamiar jeszcze tu wróci .

Wychodz c z czytelni spojrzał na zegar nad drzwiami. Czwarta dwadzie cia siedem.

Zastanawiał si , którego dnia sko czyła si ich praca. Schodz c po schodach obładowany
ksi kami, my lał o tym, w jakim te momencie mógł zatrzyma si zegar.

„Czy było to popołudnie, czy rano? Czy padał wtedy deszcz, czy było słonecznie? Czy

kto był tu wtedy, gdy zegar stan ł?”

Poirytowany poruszył ramionami. „Na miło Bosk , jakie to ma znaczenie?” - pytał

sam siebie. Napawały go ju wstr tem jego nostalgiczne powroty do przeszło ci. Wiedział, e
była to słabo , na któr nie mo na było sobie pozwoli , skoro chciał przetrwa . A mimo to
ci gle łapał si na tym, e dryfuje w rozległe rozmy lania o tym, co min ło. Nie potrafił nad
tym zapanowa i bardzo był na siebie zły z tego powodu.

Tak e od wewn trz nie potrafił otworzy wielkich drzwi frontowych. Były zbyt

dobrze zamkni te. Trzeba było znowu wychodzi przez wybite okno, najpierw wyrzucaj c na
chodnik jedna po drugiej ksi ki, potem samemu przechodz c przez otwór. Pozbierał je i
wsiadł do samochodu.

Ruszaj c, zauwa ył, e zaparkował przy kraw niku pomalowanym na czerwono, to

znaczy pod pr d na jednokierunkowej ulicy. Rozejrzał si w obie strony.

„Policjant!” - u wiadomił sobie, e rozgl da si za policjantem - „Och, policjant!”

miał si z tego jeszcze z gór kilometr, zastanawiaj c si , co wła ciwie było w tym miesz-

nego.


Odło ył ksi k . Znowu czytał o systemie limfatycznym. Nie mógł sobie

przypomnie , czy czytał ju o tym wcze niej, podczas swojego - jak to okre lał -

background image

„gor czkowego okresu”. O czymkolwiek zreszt wtedy czytał, nie wywarło to na nim
wra enia, poniewa nie miał do czego odnie wszystkich tych informacji.

Teraz mo e powiedzie , e co w tym jest.
Cienkie cianki naczy krwiono nych przepuszczaj plazm krwi, która dostaje si do

przestrzeni mi dzy tkankami razem z czerwonymi i bezbarwnymi komórkami. Substancje te
powracaj potem do krwiobiegu przez naczynia limfatyczne, niesione w rzadkim płynie
nazywanym limf .

Powracaj c za limfa s czy si przez w zły chłonne, które wstrzymuj swobodny

przepływ limfy, filtruj c j , to znaczy zatrzymuj c stałe cz stki produktów pozostaj cych po
przemianie materii.

I teraz.
S dwa czynniki aktywuj ce układ limfatyczny. Po pierwsze oddychanie, które

powoduje, e przepona uciska jam brzuszn , przepychaj c tym samym krew i limf do góry
wbrew sile ci ko ci. Po drugie, wszelkie ruchy ciała, podczas których kurcz ce si mi nie
szkieletowe uciskaj naczynia limfatyczne, co z kolei powoduje przepływ limfy. Skom-
plikowany system zastawek zapobiega cofaniu si przepływaj cego płynu.

Ale w przypadku wampirów nie mamy do czynienia z odpychaniem. Przynajmniej nie

u tych osobników, które przeszły przez mier . Oznacza to, z grubsza rzecz bior c, e odci ta
jest połowa ich limfy. Dalej, oznacza to, e w organizmie pozostaj znaczne ilo ci odpadów.

Robert Neville miał tu na my li cuchn cy fetor, jaki wydzielały wampiry.
Czytał dalej.
„Bakterie dostaj si do krwiobiegu tam...”
„... Białe ciałka odgrywaj istotn rol w systemie obronnym organizmu przed

atakiem bakterii.”

Silne wiatło słoneczne powoduje gwałtown mier wielu zarazków, a tak e...”
Wiele chorób bakteryjnych człowieka szerzy si mechanicznie za po rednictwem

much i komarów...”

„...w warunkach inwazji bakteryjnej natychmiast uruchamiana jest produkcja

fagocytów i dodatkowe komórki uwalniane s do krwiobiegu.”

Wypu cił z r k ksi k , która upadła na kolana, potem ze lizn ła si na podłog i z

głuchym odgłosem spadła na dywan.

Było mu coraz trudniej walczy , poniewa cokolwiek czytał, zawsze napotykał na

zwi zek mi dzy bakteriami i chorob krwi. Mimo to nie powstrzymywał w sobie pogardy dla
tych, którzy w przeszło ci nawet na ło u mierci ogłaszali triumf teorii o zarazkach,

background image

na miewaj c si jednocze nie z wampirów.

Wstał, eby przygotowa drinka. Jednak stoj c przed barkiem, nie tkn ł butelki.

Powoli, rytmicznie uderzał pi ci w blat, a smutne oczy wpatrzone były w cian .

Zarazki.
Skrzywił si .
„No có , na miło Bosk , przecie słowo ci nie ugryzie” - achn ł si zm czony.
Wzi ł gł boki oddech. „No, dobrze” - powiedział do siebie stanowczym głosem - „a

dlaczego wła ciwie nie miałyby to by zarazki?”

Odwrócił si do barku, jakby mógł w nim zostawi to pytanie. Ale pytania nie miały

swego miejsca, towarzyszyły mu wsz dzie.

Usiadł w kuchni, wpatruj c si w fili ank z paruj c kaw .
„Zarazki. Bakterie. Wirusy. Wampiry. Dlaczego tak si temu sprzeciwiam?” -

pomy lał. Czy jego upór jest tylko sposobem na odreagowanie albo te , gdyby chodziło o
zarazki, zadanie przerastałoby jego mo liwo ci?

Nie wiedział. Zacz ł wi c z innej strony, zmierzaj c w stron kompromisu. Po có

odrzuca w cało ci któr kolwiek z teorii? Przecie niekoniecznie jedna wykluczała drug .

„A wi c akceptacja i korelacja” - pomy lał.
Bakterie mog by odpowiedzi na problem wampirów.
My li napływały pot n fal . On sam przypominał małego holenderskiego chłopca,

który wetkn ł palec do dziury w tamie i zatrzymuje morze racjonalnych wniosków. Stał tam
skurczony i zadowolony ze swej elaznej teorii. Teraz zacz ł si prostowa , wyci gn ł palec z
dziury w tamie. Cała nawałnica odpowiedzi zacz ła wciska si do rodka.

Epidemia rozprzestrzeniła si tak szybko. Czy byłoby to mo liwe, gdyby jej

nosicielami były jedynie wampiry? Czy ich nocne włócz gi były w stanie tak rozkr ci jej
tempo?

Wr cz poczuł uderzenie gwałtownie nasuwaj cej si odpowiedzi. Tylko wtedy

bowiem mo na wyja ni niesłychan szybko rozprzestrzeniania si epidemii, jej ofiary,
których liczba narastała w post pie geometrycznym, je eli przyjmiemy teori bakterii.

Odsun ł od siebie fili ank z kaw , bo w głowie a t tniło mu od tuzina ró nych

pomysłów. Muchy i komary miały naturalnie swój udział. Rozprzestrzeniały chorob , dzi ki
nim zarazki mogły mkn przez wiat.

Tak, bakterie były odpowiedzi na wiele pyta , to, e za dnia pozostawali w ukryciu,

bo zarazek powodował pi czk , aby unikn promieniowania słonecznego.

Nowy pomysł. A co, je li bakterie stanowi o sile wampirów?

background image

Czuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Czy to mo liwe, eby ten sam zarazek,

który u miercał yj cych, dawał tak e sił umarłym?

„Musz si dowiedzie !” Podskoczył z miejsca i niemal wybiegł na zewn trz domu. I

wtedy w ostatnim momencie odskoczył od drzwi, chichocz c nerwowo. „Na Boga” - po-
my lał - „chyba oszalałem, przecie jest noc!”

U miechaj c si pod nosem, spacerował niestrudzenie po pokoju.
„Czy to wyja nia te inne rzeczy? A erdzie?” Jego umysł niemal zazgrzytał, chc c

znale miejsce dla tych faktów w ramach nowego spojrzenia.

„No, pr dzej!” - krzyczały do niego własne, niecierpliwe my li. Ale do głowy

przychodziło mu jedno - utrata krwi. To zreszt i tak nie wyja niało przypadku tej kobiety.
Poza tym to nie było serce...

Pomin ł to w obawie, e jego nowa teoria legnie w gruzach, zanim zdoła j

sformułowa .

A krzy . Nie, bakterie nie były tu adnym wyja nieniem. Ziemia, nie, to nie wnosi nic

nowego. Ciekn ca woda, lustro, czosnek...

Czuł, e nie potrafi opanowa dr enia. Miał ochot gło no krzycze , eby zatrzyma

galopuj ce my li. Musiał znale co , cokolwiek!

„Niech to diabli!” - zło cił si w my lach - „nie dam za wygran tak łatwo!”
Zmusił si do tego, eby usi

. Siedział w napi ciu, n kały go dreszcze, odsun ł od

siebie wszystkie my li, a wreszcie przyszedł spokój.

„Dobry Bo e” - pomy lał - „co si ze mn dzieje? Wpadam na jaki pomysł i je li w

jednej chwili nie znajduj wszystkich odpowiedzi, wpadam w panik . Widocznie wariuj .”

Si gn ł po drinka, teraz był mu potrzebny. Wyci gn ł r k i trzymał j przed sob , a

przestała dr e .

„Ju dobrze, chłopcze, ju uspokój si ” - próbował za artowa z siebie - „ wi ty

Mikołaj przyjdzie w te strony i przyniesie wszystkie liczne odpowiedzi. Ju nie b dziesz
nieszcz snym Robinsonem Crusoe uwi zionym na wyspie nocy, któr otaczaj oceany

mierci.”

Słysz c swoje my li, parskn ł miechem, a to przyniosło mu odpr enie. „Kolorowy,

smaczny k sek” - pomy lał - ”ostatnim człowiekiem na Ziemi jest Edgar Go .”

„Ju dobrze” - powiedział do siebie rozkazuj cym głosem - „teraz pójdziesz do łó ka.

Nie mo na łapa dziesi ciu srok za ogon. Ju tak dłu ej nie mo esz. Niezły z ciebie dziwak.”

Pierwszym krokiem było teraz zdobycie mikroskopu. „Tak, o to trzeba postara si na

pocz tku” - usilnie powtarzał sobie, rozbieraj c si , aby pój do łó ka. Ignorował przy tym

background image

ci ni ty oł dek - nieomylny znak tkwi cego w nim niezdecydowania. Niepohamowane

pragnienie tego, by ju natychmiast zanurzy si w dochodzenie, poszukiwanie odpowiedzi
bez adnych wst pnych ustale , przygotowa , sprawiało mu nieomal ból.

Czuł si niemal chory, le c tak w ciemno ci i staraj c si zaplanowa swój nast pny

krok. Miał przy tym przekonanie, e to tak wła nie musi by . „To ma by pierwszy krok,
pierwszy krok, niech to diabli, to b dzie pierwszy krok.”

U miechn ł si w ciemno ci, poczuł si dobrze, my l c, jak konkretne zadanie stało

przed nim. Pozwolił sobie jednak na my l tylko o jednym problemie przed snem. Uk szenia
owadów i rozprzestrzenianie si epidemii z osoby na osob - czy to wystarczy, eby wyja ni
ogromn szybko , z jak szerzyła si epidemia?

Z tym pytaniem poszedł spa , a o trzeciej nad ranem obudził si i stwierdził, e jego

dom omiata kolejna burza piaskowa. I nagle, w mgnieniu oka wpadł na to, jak powi za ze
sob fakty.

Rozdział 11

Pierwsze urz dzenie było do niczego.

Podstawa była niestabilna i nawet najmniejsze drgania powodowały zakłócenia.

Poruszaj ce si cz ci urz dzenia były zbyt lu ne i wszystkie si trz sły. Lustro wysuwało si
ze swojego miejsca, poniewa osie, na których si trzymało, zamocował nie do ciasno. Co
wi cej, jego instrument nie miał podstawy, która mogłaby utrzyma polaryzator i kondensor.
Miał te tylko jedn opraw na obiektyw i trzeba było zmienia obiektywy za ka dym razem,
kiedy potrzebne było inne powi kszenie. Same obiektywy te były do niczego.

Oczywi cie nie miał poj cia o mikroskopach. Zabrał pierwszy lepszy, na jaki si

natkn ł. Po trzech dniach rzucił nim o cian , posyłaj c mu stłumione przekle stwo i
przypiecz tował jego zniszczenie uderzeniami obcasa.

Potem, gdy zdołał si uspokoi , pojechał do biblioteki po ksi k o mikroskopach.
Z kolejnego wypadu nie wracał do domu tak długo, zanim nie znalazł porz dnego

instrumentu: oprawa z trzema obiektywami, miejsce na kondensor i polaryzator, dobry
mechanizm, przysłona, dobre obiektywy. „To jeszcze jeden przykład” - mówił sobie - „mojej
głupoty. Tak wygl da zabieranie si za co z moj niecierpliwo ci . Tak, tak taak.” - sam
sobie odpowiedział zdegustowany.

Zmusił si do po wi cenia sporej ilo ci czasu na zaznajomienie si z mikroskopem.

Manipulował przy lusterku tak długo, a był w stanie w par sekund nastawi promie wiatła

background image

na preparat. Poznał obiektywy, których ogniskow mo na było zmieni od 75 mm do 2 mm.
W tym ostatnim przypadku nauczył si umieszcza na szkiełku kropl oleju cedrowego i
opuszcza obiektyw tak, e niemal dotykał szkiełka. Zanim opanował t umiej tno ,
zniszczył trzyna cie szkiełek.

Ju po trzech dniach wicze umiej tnie poruszał pokr tłami przesuwaj cymi

obiektywy, przysłon i kondensorem tak, e mógł nastawi dokładnie tyle wiatła, ile trzeba
było dla preparatu, i otrzymał wreszcie jasny i ostry obraz gotowych preparatów, które
zdobył.

Nigdy nie przypuszczał, e pchła mo e wygl da tak ohydnie.
Potem przyszła kolej na przygotowanie preparatów, co okazało si znacznie

trudniejsze, o czym si wkrótce przekonał. Niezale nie od tego, jak bardzo si starał, prawie
niemo liwa wydawała si ochrona preparatów przed pyłkami, które si do dostawały. Kiedy
patrzył na nie przez mikroskop, wygl dały jak głazy.

Dodatkowym utrudnieniem były powtarzaj ce si mniej wi cej co cztery dni burze

piaskowe. W ko cu zmuszony był do zbudowania osłony nad stołem.

Radz c sobie z pyłkami, nauczył si tak e porz dku. Zorientował si , e kiedy ci gle

szukał czego , co wła nie si zapodziało, dawał kurzowi czas, a ten osiadał na szkiełkach.
Troch narzekał, po cz ci go to bawiło, ale wkrótce ka dy przedmiot miał ju swoje miejsce.
Szkiełka, naczynia, pipety, szczypce, igły, płytki Petriego, odczynniki, wszystko było w
nale ytym porz dku.

Zdziwił si stwierdzaj c, e utrzymywanie porz dku sprawia mu pewn przyjemno .
„Tak, chyba mam w sobie krew starego Fritza, mimo wszystko” - my lał rozbawiony.
Potem przygotowywał preparat krwi jednej z kobiet.
Kilka dni zaj ło mu wła ciwe umieszczenie kilku kropel krwi na płytce. Ju my lał, e

nigdy sobie z tym nie poradzi.

Ale nadszedł wreszcie ten poranek. Zapowiadał si zupełnie prozaicznie, jakby nie

miał wi kszego znaczenia. Robert Neville wkładał pod mikroskop ju trzydziesty siódmy z
kolei preparat z krwi , nastawił wiatło, poprawił tub i lusterko, opu cił obiektyw, poprawił
przysłon i kondensor. Z ka d mijaj c sekund serce zdawało si bi mocniej, wyczuwał
jako , e nadchodzi wła nie ten moment.

I nadszedł. Neville wstrzymał oddech.
Nie był to wirus. Nie było wida wirusa. Jednak był tam, nieznacznie poruszaj cy si

jaki zarazek.

Nadaj ci imi „vampiris” - przyszło mu do głowy, kiedy pochylał si nad okularem.

background image

Z jednego z artykułów dotycz cych bakteriologii dowiedział si , e drobnoustrój o

cylindrycznym kształcie, który zobaczył, to laseczka protoplazmy, bakteria, która porusza si
we krwi za pomoc niewielkich rz sek wystaj cych z błony komórkowej. Rz ski te
przypominaj ce włoski falowały szybkimi ruchami w cieczy, dzi ki czemu bakteria mogła si
porusza .

Przez dłu szy czas stał tak, patrz c w mikroskop, niezdolny do my lenia, do dalszych

wniosków. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to stwierdzenie, e oto ta bakteria była
przyczyn narodzin wampirów. Przes dy napawaj ce trwog wiele pokole przez całe wieki
zostały obalone w momencie, kiedy patrzył przez mikroskop na t bakteri .

A zatem naukowcy mieli racj , bakterie miały tu swój udział. Jemu, rozbitkowi, który

przetrwał, imieniem Robert Neville, łat trzydzie ci sze , udało si doprowadzi badania do
ko ca i ogłosi wynik - morderc był zarazek pozostaj cy w ciele wampira.

I nagle dopadła go rozpacz ci ka jak głaz. To, e uzyskał odpowied teraz, kiedy było

ju za pó no, było samo w sobie druzgoc cym ciosem. Próbował upora si z depresj , ale na
pró no. Nie miał poj cia, od czego zacz , był całkowicie bezradny. Jak e mógł mie
nadziej na wyleczenie tych, którzy jeszcze yli, skoro nie wiedział nic o bakteriach?

„W takim razie b d wiedział!” - ogarn ła go zło . I zmusił si do nauki.
Kiedy warunki zewn trzne były niesprzyjaj ce dla ycia, niektóre rodzaje bakterii

przekształcały si w twory zwane przetrwalnikami. Oznaczało to, e ciskały cał zawarto
komórkow w ciało owalnego kształtu otoczone grub cian . Po zako czeniu przemiany
twór ten oddzielał si od szczepu laseczek i stawał si niezale ny, odznaczał si przy tym wy-
sok odporno ci na czynniki fizyczne i chemiczne.

Nast pnie, kiedy warunki zewn trzne stawały si bardziej korzystne, przetrwalnik

rozmna ał si , produkuj c osobniki posiadaj ce ju wszystkie cechy pocz tkowej postaci
laseczki.

Robert Neville stał przy zlewie z dło mi mocno zaci ni tymi na jego brzegu.
„Co tu musi by , na pewno tutaj” - mówił do siebie - ”Ale co?”
„Przypu my” - pomy lał - „ e usuniemy z wampira krew. W takim przypadku

rodowisko dla bakterii vampiris stanie si niesprzyjaj ce. Aby zatem przetrwa , zarazek

przekształca si w form przetrwalnikow , a w konsekwencji wampir zapada w pi czk .
Wreszcie, gdy warunki zewn trzne poprawi si , wampir znów mo e chodzi , jego ciało
odzyskuje sił .”

„Ale sk d w takim razie zarazek wie, e ponownie pojawia si krew?” - uderzył ze

zło ci pi ci w zlew. Potem powróci do swojej lektury. Wiedział, e co jeszcze musi by .

background image

Miał takie przeczucie.

Kiedy brakuje wystarczaj cej ilo ci po ywienia dla bakterii, proces metaboliczny

odbiega od normy i bakteria zaczyna produkowa bakteriofagi (nieo ywione białka, które
zdolne s do rozmna ania). Nast pnie owe bakteriofagi niszcz bakteri .

Je li wi c nie było krwi, proces metaboliczny nie przebiegał u laseczek normalnie,

zacz ły pochłania wod , p cznie , w ko cu p kały i niszczyły wszystkie komórki.

Mo e znów przetrwalniki, musi jako pasowa .
„No, dobrze, a przypu my, e wampiry nie zapadaj w pi czk . Przypu my, e ich

ciało ulegało rozkładowi bez krwi. Zarazki mogły istnie w formie przetrwalnikowej i...

No tak, burze piaskowe!
Przecie uwolnione przetrwalniki mogły by przenoszone wsz dzie przez wiatr.

Potem prawdopodobnie zatrzymywały si w niewielkich zadrapaniach na skórze
powodowanych z kolei przez ostre ziarna piasku. Kiedy za znalazły si w skórze,
przetrwalniki budziły si do ycia i rozmna ały przez podział. W miar upływu czasu
niszczeniu ulegały przylegaj ce tkanki, a kanały zapchane były laseczkami. Uszkodzone
komórki tkanek, a tak e i samych bakterii pozostawiały truj ce, rozło one cz ci, które
dostawały si do zdrowych tkanek wokoło. W ko cu trucizna dostawała si do zdrowych
tkanek wokoło. W ko cu trucizna dostawała si do krwiobiegu.

Na tym proces si ko czył.
I wampir o przekrwionych oczach nie musiał pochyla si nad łó kiem bohaterki.

Wszystko bez nietoperzy uderzaj cych o szyby w oknach zamczyska, bez jakichkolwiek
zjawisk nadprzyrodzonych.

Wampir był rzeczywisto ci . Jednak jego prawdziwa historia nigdy nie została

opowiedziana. Wiedz c o tym, Neville si gn ł pami ci do historycznych relacjach o
epidemiach. My lał o upadku Aten. Bardzo przypominała epidemi roku 1975. Nim zdołano
zrobi cokolwiek, miasto upadło. Historycy pisali tak e o morowym powietrzu. Robert
Neville był przekonany, e i t zaraz spowodowały wampiry.

Chocia nie, nie wampiry. Jak dot d wydawało si , e wypatruj ce łupu, chytre zjawy

nocne, z którymi miał do czynienia, stanowiły jedynie narz dzie bakterii, podobnie jak ci
Bogu ducha winni yj cy ludzie, zara eni chorob . Wszystkiemu winne były zarazki.
Nikczemne bakterie ukrywały si za zasłon legendy i przes du, n kaj c ludzi, którzy kulili
si ze strachu przed wymy lonymi przez siebie obawami.

No, a Czarna mier ? Tragiczny pomór, który przeszedł przez Europ , zbieraj c

miertelne niwo dwóch trzecich mieszka ców kontynentu?

background image

Czy by wampiry?

Tego samego wieczora o dziesi tej potwornie rozbolała go głowa, a jego oczy

przypominały gor ce galaretowate p cherzyki. Był potwornie głodny. Wyj ł z zamra arki
kawałek boczku i nastawił kuchenk . Sam poszedł za y szybkiej k pieli pod prysznicem.

Odskoczył nieco, kiedy wi kszy kamie uderzył w cian domu. Jego twarz

wykrzywiła si troch w wymuszonym u miechu. Przez cały dzie był tak zaj ty, e
zapomniał o tej całej zgrai buszuj cej wokół jego domu.

Kiedy si wycierał, u wiadomił sobie, e wła ciwie nie wiedział, ilu z nich,

przychodz cych do niego co noc było ywych, a iloma kierowała jedynie bakteria.

„Dziwne, e tego nie wiem” - pomy lał. Musieli by jedni i drudzy, bo kiedy do nich

strzelał, jedni powracali, natomiast inni ju nie wstawali. Przypuszczał, e nie dało si u -
mierci tych, którzy ju byli martwi i oni w jaki tajemniczy sposób wytrzymywali strzały.

Ta my l poci gn ła za sob kolejne pytania. Dlaczego mianowicie przychodzili tutaj

tak e ywi? Dlaczego tylko niektórzy, a nie wszyscy z okolicy?

Do sma onego boczku wypił szklank wina i dziwił si , e wszystko było takie

smaczne. Zwykle bowiem to, co jadł, smakowało jak trawa. „Musiałem jako dzisiaj nabra
apetytu” - my lał.

Poza tym nie wypił ani jednego drinka. Nawet jeszcze lepiej - nie chciał pi . Pokiwał

głow . Było dla niego bolesn oczywisto ci , e w alkoholu znajdował pociech .

Zjadł wszystko, obgryzł nawet ko ci. Reszt wina zabrał ze sob do du ego pokoju,

wł czył gramofon i usiadł w fotelu, westchn wszy jak na zm czonego człowieka przystało.

Siedział w pokoju, słuchaj c suity Ravela Dafnis i Chloe, pierwszej i drugiej cz ci.

wiatło było wył czone za wyj tkiem niewielkiej lampki na meblach. Udało mu si zupełnie

zapomnie o istnieniu wampirów.

Po chwili jednak nie mógł oprze si , by jeszcze raz spojrze w mikroskop.
„Ty draniu” - pomy lał niemal czule, patrz c na pałeczk protoplazmy poruszaj c si

nerwowo przy skraju szkiełka - ”ty paskudny, mały draniu.”

Rozdział 12

Nazajutrz wszystko układało si niedobrze.

wiatło słoneczne zabiło zarazki na szkiełku, ale to niczego nie wyja niło.

Tak e siarczyn allilu dodany do krwi zara onej bakteri nie dał adnych rezultatów.

background image

Siarczyn został wchłoni ty, a zarazek ył dalej.

Robert Neville spacerował nerwowo po pokoju.
Czosnek ich odstraszał, a krew była podstawowym warunkiem ich egzystencji. Ale

kiedy zmiesza si najistotniejszy składnik czosnku z krwi , nie dzieje si nic. Zło zamkn ła
jego dłonie w pi ci.

„Ale zaraz, ta krew pochodziła przecie od yj cych.”
W godzin pó niej miał ju kolejn próbk . Dodał do niej siarczynu i popatrzył przez

mikroskop. Nie stało si nic.

Lunch stan ł mu w gardle.
„A co wobec tego z erdzi ?” - Jedyne, co przychodziło mu do głowy to utrata krwi,

ale jednocze nie wiedział, e nie o to chodzi. eby nie ta przekl ta kobieta...

Przez połow popołudnia usiłował zaj my li czym konkretnym. W ko cu,

burkn wszy co pod nosem, przewrócił mikroskop i poszedł do du ego pokoju. Z głuchym
odgłosem usiadł w fotelu, niecierpliwie uderzaj c palcami o r k .

„Wspaniale, Neville” - pomy lał - „Jeste niesamowity, wybijasz si w swojej klasie.”

Siedział tak, gryz c palce. „Spójrzmy prawdzie w oczy” - pomy lał ało nie - „ Ju dawno
straciłem głow . Nie potrafi przez dwa nast puj ce po sobie dni rozwa y problemu,
wszystko od razu rozchodzi si w szwach. Jestem do niczego, bez adnej warto ci, kompletny
nieudacznik.”

„No tak” - odpowiedział samemu sobie - „tak to wła nie wygl da. A teraz trzeba

wraca do rzeczy.” Tak te zrobił.

„Pewne rzeczy s ju ustalone” - zacz ł sobie tłumaczy - „wiemy, e istnieje bakteria,

która mo e si przenosi , zabija j wiatło słoneczne, równie skuteczny jest czosnek.
Niektóre wampiry pi w ziemi, mo na je zniszczy ciosem erdzi. Nie zmieniaj si w
nietoperze ani w wilki, cho niektóre zwierz ta zara one zarazkiem staj si wampirami.”

Dobrze.
Sporz dził list . Były na niej dwie kolumny, pierwsz opatrzył napisem „zarazki”, a

nad drug postanowił znak zapytania.

Rozpocz ł.
Krzy . Nie, to nie mo e mie nic wspólnego z zarazkami. Je li ju , odgrywa jak rol

w sensie psychologicznym.

Ziemia. Czy mo e w niej by co , co ma jaki wpływ na bakteri ? Nie, bo jak

dostawałby si do krwi? Poza tym tylko niektórzy z nich spali, zakopuj c si w ziemi.

Przełkn ł lin . Była to ju druga pozycja pod znakiem zapytania.

background image

A ciekn ca woda. Mo e wchłaniali j jako przez pory i... Nie, to głupie. Przecie

wychodzili normalnie na deszcz, nie robiliby tego, gdyby woda im szkodziła. Kolejna rzecz w
prawej kolumnie. R ka zadr ała mu lekko, kiedy j wpisywał.

wiatło słoneczne. Na pró no oczekiwał satysfakcji, wpisuj c co do wła ciwej

kolumny.

erdzie. „Nie” - przełkn ł lin . - „Uwa aj na siebie” - pomy lał.

Lustro. „Na miło Bosk , co lustro mo e mie wspólnego z bakteriami?” To, co w

po piechu wpisywał po prawej stronie było coraz mniej czytelne. R ka dr ała mu coraz
bardziej.

Czosnek. Siedział nad kartk , zgrzytaj c z bami. Czuł, e ostatni znany mu element

musi wpisa pod „bakteriami”, e jest to dla niego niemal punkt honoru. M czył si nad t
ostatni rzecz . „Czosnek. Czosnek. Jako musi działa na bakterie. Ale jak?”

Ju zacz ł pisa pod znakiem zapytania, ale zanim zdołał to zrobi , wezbrała w nim

zło , która uderzyła jak lawa w zastygły krater wulkanu.

„Niech to diabli!”
Zmi ł w dłoni kartk papieru i odrzucił j na bok. Podniósł si z miejsca cały spi ty i

rozgl dał si wokół siebie. Miał ochot co rozbi , cokolwiek! „A wi c my lałe , e okres
szale stwa masz ju za sob ! - wrzeszczał na siebie, nachylaj c si nad biurkiem na
chwiejnych nogach.

Potem zebrał si w sobie i odchylił. „No nie, nie zaczynaj znów” - zacz ł błagalnym

tonem. Odgarn ł dło mi gładkie blond włosy. Nerwowo przełkn ł lin , z trudem powstrzy-
muj c si przed zniszczeniem czego .

Rozzło cił go tak e d wi k lej cej si do szklanki whisky. Przechylił butelk do góry

nogami tak, e alkohol wylewał si gwałtownymi falami i rozpryskiwał si na brzegach
szklanki, a potem na mahoniowy blat biurka.

Połkn ł jednym haustem cał zawarto szklanki odchylaj c w tył głow , a whisky

spływała mu z k cików ust.

„Jestem zwierz ciem” - zacz ł triumfalnie - „T pym, głupim zwierz ciem, dlatego

b d pi !

Opró nił szklank , po czym rzucił j tak, e przeleciała przez pokój, odbiła si od

regału z ksi kami i potoczyła po dywanie.

„Aaa, a wi c nie chcesz si rozbi , co?” - zazgrzytało mu w głowie, potem poderwał

si i skacz c na le c na dywanie szklank , zmia d ył j na drobne kawałki swymi ci kimi
butami.

background image

Potem odwrócił si i chwiejnym krokiem poszedł do barku. Napełnił kolejn szklank

i wlał jej zawarto do gardła.

„Chciałbym mie tam doprowadzon rurk ” - pomy lał - „podł czyłbym wtedy t

cholern rurk i lał w siebie whisky, a wylałaby si uszami! A bym w niej uton ł!”

Rzucił szklank . „Wolno, zbyt wolno to wszystko, do cholery!” Pił ju prosto z

przechylonej w gór butelki. Połykaj c alkohol w furii, nienawidził siebie samego, pal cymi
łykami whisky wymierzał sobie kar , która dotykała płomieniem jego gardło.

„Udusz si !” - wybuchn ł. „Zapij si na mier ! Utopi si w alkoholu! Jak

Clarence w swojej małmazji! Umr , umr , umr !”

Cisn ł pust ju butelk przez pokój, rozbiła si o cian , na której była fototapeta.

Whisky polała si strug wzdłu widniej cego na niej pnia drzewa, potem spłyn ła na podło-
g . Szybkim ruchem przeszedł w poprzek pokoju i podniósł kawałek rozbitej butelki. Nagłym
ci ciem rozdarł tapet , a jej poszarpany, zwisaj cy ze ciany kawałek podzielił cały widok.
„O! - pomy lał - „To dla ciebie!”

Wyrzucił kawałek szkła, który trzymał w r ce, i spojrzał w dół, kiedy poczuł w

palcach t py ból. Spojrzał w dół. Zobaczył otwart ran .

„Dobrze!” - wykrzykn ł zjadliwie, przyciskaj c brzegi rany, a krew du ymi kroplami

pociekła na dywan. - „Tak, wykrwaw si na mier , ty głupi, nic nie warty draniu!”

W godzin pó niej całkowicie pijany le ał rozwalony na podłodze z głupkowatym

u miechem na twarzy.

wiat stał si piekłem. adnych zarazków, adnej nauki.
wiat osun ł si w nadprzyrodzono , to jest nadprzyrodzony wiat. Harper's Bizarre i

Zjawa sobotniej nocy, Ghoul Housekeeping. „Młody Dr Jekyll”, „Inna ona Draculi” i
„ mier mo e by pi kna”. „Daj si u mierci do ko ca” i Smith Brothers ze swoimi
„Landrynkami do trumny”.

Pozostał w tym stanie przez dwa dni, a zamierzał by pijany do ko ca swoich dni lub

te do chwili wyczerpania si wiatowych zapasów whisky, zale nie od tego, co zdarzy si
najpierw.

Tak wła nie mogło by , gdyby nie wydarzył si cud.
Miało to miejsce trzeciego dnia rano, kiedy potykaj c si wyszedł na zewn trz, aby

sprawdzi , czy wiat na zewn trz jeszcze istnieje.

Po jego trawniku biegał sobie pies. W chwili, gdy usłyszał odgłos otwieranych drzwi,

nagle przestał obw chiwa traw i przera ony gwałtownym ruchem podniósł łeb i jak oparzo-
ny odskoczył w bok na wychudzonych nogach.

background image

Przez moment Robert Neville był tak zaszokowany, e nie potrafił wykona adnego

ruchu. Stał jak skamieniały, wpatruj c si w psa, który pospiesznie ku tykał na drug stron
ulicy z podwini tym ogonem przypominaj cym sznur.

„On był ywy! W dzie !” Rzucaj c si przed siebie z głuchym okrzykiem, niemal

upadł twarz na trawnik. Nogi miał sztywne jak u robota, r ce wymachiwały, usiłuj c
utrzyma równowag . Potem zmobilizował si i zacz ł biec za psem.

„Hej!” - krzyczał, a jego chrapliwy głos rozdarł cisz , która panowała na ulicy

Cimarron. - „Wracaj tutaj!”

Jego buty stukały o chodnik, potem zeskoczył z kraw nika, czuj c w głowie

grzmoc cy ból. W piersi serce waliło jak oszalałe.

„Chod tu dziecino, nic ci nie zrobi !” - wykrzykn ł.
„Hej! Chod tu, mały!” - zawołał znowu.
Po przeciwnej stronie ulicy zwierz ku tykało wzdłu chodnika z podkurczon praw ,

tyln nog , a jego ciemne pazurki stukały o płyty chodnika.

„Chod tu mały, nic ci nie zrobi !” - krzykn ł.
Biegn c, odczuwał w boku kłuj cy ból, w głowie bole nie pulsowała krew. Pies na

chwil przestał biec i odwrócił si . Potem pognał przed siebie, pomi dzy dwa domy i Neville
przez moment ujrzał go z boku. Był to biało - br zowy kundel, lewe ucho wisiało w
strz pach. Jego wymizerowane ciało chwiało si całe, kiedy biegł.

„Nie uciekaj!”
Nie zauwa ył dr cego pisku histerii w swoim głosie, kiedy wykrzykiwał te słowa. W

ko cu głos mu zupełnie zamarł w ci ni tym gardle, gdy pies znikn ł mi dzy domami. J k-
n ł, obawiaj c si , e straci go z oczu i utykaj c, pognał jeszcze szybciej, zupełnie nie
zwa aj c na dolegliwo ci kaca, postawiwszy wszystko na jedn kart .

Ale kiedy dobiegł na tyły domu, psa tam ju nie było. Podbiegł do sekwoi, które

stanowiły ogrodzenie i spojrzał na drug stron . Nic. Potem nagłym ruchem odwrócił si , by
si zorientowa , czy pies nie uciekł t sam drog , któr mógł si tam dosta .

Nie było go.
Chodził po okolicy przez godzin , na chwiejnych nogach, na pró no szukaj c i

nawołuj c co jaki czas: „Chod tu, mały, chod !”

Wreszcie powlókł si do domu z wyrazem całkowitego zniech cenia na twarzy.

Natkn si na yj c istot , która mogła by towarzyszem po tym wszystkim, co prze ył, a
potem straci j z oczu. Nawet je li był to tylko pies. Tylko pies? Ale dla Roberta Neville'a
ten pies był najwy sz istot w ewolucyjnej hierarchii na całej planecie.

background image

Neville nie był w stanie niczego je ani pi . Szok, który prze ył, spowodował, e czuł

si chory i rozedrgany tak, e w ko cu musiał si poło y . Nie mógł spa . Le ał tak w dre-
szczach i gor czce, przerzucaj c głow na jedn , to na drug stron płaskiej poduszki.

„Chod tu, mały” - mamrotał pod nosem bezwiednie - ”Chod tu, nic złego ci nie

zrobi .”

Po południu wybrał si na poszukiwania. W promieniu dwóch przecznic od siebie

przeszukał ka de s siedztwo, ka d ulic , ka de podwórko. Niczego jednak nie znalazł.

Wróciwszy do domu około pi tej wystawił na zewn trz misk z mlekiem i kawałek

hamburgera. Wokół poło ył wi zk czosnku w nadziei, e b dzie to ochrona przed
wampirami. Ale potem przyszło mu do głowy, e przecie pies musi te by zara ony i
czosnek b dzie dla niego stanowił przeszkod . Nie mógł tego zrozumie . Je li rzeczywi cie
był zara ony, jak mógł sobie biega w wietle dziennym? Albo bakterii, które go
zaatakowały, było tak mało, e nie mo na jeszcze mówi o zara eniu. Ale z kolei je li to
prawda, jak przetrwał nocne ataki z ich strony?

„O mój Bo e” - pomy lał pó niej - „a je li przyjdzie po jedzenie po zmroku, dopadn

go.” Co b dzie, je li nast pnego ranka na trawniku znajdzie ciało psa i b dzie miał wia-
domo , e sam jest odpowiedzialny za jego mier . „Nie zniósłbym tego” - pomy lał z alem
- „rozerwałoby mnie w rodku, przysi gam.”

Dr czyły go my li, które kr ciły si wokół zagadki jego przetrwania. Było teraz kilka

mo liwo ci bada , ale jego ycie nadal pozostawało bezsensownym utrapieniem, pozbawio-
nym jakiejkolwiek pociechy. Wszystko, co teraz w yciu miał lub co mógł mie (nie licz c
naturalnie drugiej istoty ludzkiej), było beznadziejne i nie przynosiło mu adnej nadziei na
popraw jego losu, nawet na jak kolwiek zmian . Wszystko uło yło si tak, e nie mógł od

ycia oczekiwa niczego wi cej ponad to, co ju miał. Ile jeszcze lat mu pozostało? Trzydzie-

ci, mo e czterdzie ci, je li wcze niej nie zapije si na mier .

Na my l o trzydziestu latach ycia, które były przed nim, przeszły go ciarki.
Jednak nie odebrał sobie ycia. To prawda, e nie darzył swego ciała nale ytym

szacunkiem. Nie od ywiał si wła ciwie, nie pił w sposób wła ciwy, nie spał wła ciwie,
niczego nie robił tak, jak nale y. Przecie jego zdrowie nie b dzie trwa w niesko czono . I
tak ju oszustwem były procenty, które w siebie wlewał.

Ale tego, e nie troszczył si o swoje ciało, nie mo na było nazwa samobójstwem.

Nigdy tego nie próbował, nie wiedz c wła ciwie, dlaczego.

Wydawało si , e równie na to pytanie nie ma odpowiedzi. Nie był do niczego

przywi zany, nic go nie zmuszało do ycia. Ale ył w osiem miesi cy po mierci ostatniej

background image

ofiary epidemii, dziewi miesi cy od czasu, kiedy ostatni raz rozmawiał z drugim
człowiekiem, dziesi miesi cy od mierci Virginii. ył. Nie było przed nim adnej
przyszło ci, a tera niejszo była beznadziejna. Mimo to z trudem posuwał si naprzód.

Instynkt? A mo e po prostu głupota? Zbyt pozbawiony wyobra ni, aby ze sob

sko czy ? Czemu nie zrobił tego zaraz na pocz tku, kiedy był na samym dnie? Co skłoniło
go do zabezpieczenia domu, zainstalowania zamra arki, pr dnicy, kuchenki elektrycznej,
zbiornika z wod , do zbudowania szklarni, warsztatu, do spalenia domów w bezpo rednim s -
siedztwie, do zgromadzenia płyt i całej góry zapasów ywno ci, nawet - sama my l o tym
była absurdalna - przyklejenia na cian fantazyjnej fototapety?

Czy zatem za okre leniem „siła ycia” kryło si co rzeczywistego, jaka faktyczna

moc, która rz dzi umysłem? Czy natura w jaki sposób podtrzymywała w nim iskr ycia,
chroni c j przed nim samym?

Zamkn ł oczy. Po co my le , po co odwoływa si zaraz do rozumu? Brak

odpowiedzi. To, e przetrwał, było przypadkiem, wynikiem jakiej oci ało ci. Był zbyt
ot piały, eby ze sob sko czy i o to tu tylko chodziło.

Potem przykleił do ciany oderwany kawałek tapety. lady nie wygl dały nawet tak

le, pod warunkiem, e nie patrzyło si z bliska.

Usiłował jeszcze powróci do problemu bakterii, ale u wiadomił sobie, e nie potrafi

skoncentrowa si na niczym i my lami bez przerwy powraca do psa. Bardzo zdziwił si ,
kiedy usłyszał, jak wypowiada nieporadnie modlitw o to, by nic mu si nie stało. W tym
momencie odczuł pal c potrzeb wiary w Boga, który troszczyłby si o swoje stworzenia.
Ale gdy si modlił, przeszyła go wiadomo , e w ka dej chwili sam mo e zacz
przedrze nia swoj modlitw .

Jako jednak udało mu si zignorowa swoje obrazoburcze „ja” i powrócił do swojej

modlitwy. Chciał odnale psa, potrzebował go.

Rozdział 13

Kiedy rano wyszedł na zewn trz domu, mleka i hamburgera ju nie było.

Natychmiast popatrzył na trawnik. Były tam dwa zwini te ciała kobiet, ale nie było

wida psa. Odetchn ł z ulg .

„Dzi ki Bogu za to” - pomy lał. Potem u miechn ł si do siebie. - „Gdybym był

religijny, uznałbym, e moja modlitwa miała racj bytu i była skuteczna.”

Zaraz potem zwymy lał siebie za to, e nie czuwał wtedy, gdy zwierz przyszło po

background image

jedzenie. Musiało to by ju o wicie, kiedy na ulicach było bezpiecznie. Przetrwawszy tak
długo pies musiał sobie wypracowa jaki system. Ale trzeba było czuwa , kiedy przyszedł.

Pocieszał si my l , e je li chodziło tylko o jedzenie, ju pozyskał sobie psa. Przez

chwil zmartwił si , e to oni mogli wzi jedzenie, a nie pies. Szybko obejrzał to miejsce i
pozbył si obaw. Hamburger nie został podniesiony nad zabezpieczaj cym go czosnkiem, ale
przeci gni ty przeze po posadzce werandy. Poza tym wokół miski były jeszcze wilgotne la-
dy rozpryskanego mleka, które pozostawi mógł jedynie chłepcz cy pies.

Zanim sam zasiadł do niadania, wystawił jeszcze jednego hamburgera i mleko,

ustawiaj c je w cieniu tak, aby nie zagrzały si na sło cu. Po chwili namysłu postawił obok
tak e misk z zimn wod .

Pó niej odwiózł ciała do ognia i w drodze powrotnej wst pił do sklepu i wzi ł ze dwa

tuziny puszek z psim jedzeniem, najlepszym, jakie mógł znale , a tak e psie herbatniki, psie
słodycze, puder przeciwko pchłom i drucian szczotk .

„Mój Bo e, pomy lałby kto, e b d miał dziecko” - pomy lał, wracaj c z trudem do

samochodu z pełnymi r kami rzeczy.

Na jego twarzy pojawił si niepewny u miech.
„Wła ciwie dlaczego mam udawa ?” - pomy lał - ”przez rok nie byłem tak

podekscytowany jak teraz.” Zapał, który ogarn ł go, kiedy zacz ł poszukiwa bakterii, nie da
si porówna z tym, co czuł teraz, znalazłszy psa.

P dził do domu z szybko ci stu trzydziestu kilometrów na godzin i nie mógł

powstrzyma j ku rozczarowania, kiedy zobaczył, e jedzenie było nietkni te.

„A czegó ty si u diabła spodziewałe ?” - zadał sobie sarkastyczne pytanie -

„przecie pies nie mo e je co godzina.”

Poło ywszy na kuchennym stole psi ywno i przybory popatrzył na zegarek.

Dziesi ta pi tna cie. Pies powinien tu wróci , kiedy znowu zgłodnieje. „Cierpliwo ci” -
powiedział sobie - „postaraj si przynajmniej o t jedn zalet .”

Odsun ł pudełka i puszki. Potem poszedł sprawdzi dom z zewn trz i szklarni .

Trzeba było przybi poluzowan desk i wymieni rozbit szyb w dachu szklarni.

Zbieraj c główki czosnku, kolejny raz dziwił si , dlaczego dotychczas nie podpalili

jego domu. Wydawało si to tak oczywist taktyk . Czy to mo liwe, eby obawiali si
zapałek? Albo wynikało to z ich głupoty? W ko cu ich umysły nie były tak sprawne jak przed
chorob . Przej cie z ycia do o ywionej mierci musiało wi za si z pewnym wyniszcze-
niem tkanek.

„Ale nie, ta teoria nie ma sensu, bo przecie wokół domu grasowali tak e ywi,

background image

których umysły działały prawidłowo.”

Zrezygnował z tych rozwa a . Nie miał nastroju do rozwi zywania problemów.

Reszt czasu przed południem sp dził na wi zaniu czosnku. Przez chwil zastanawiał si , jak
wła ciwie działały główki czosnku. Według legendy były to zawsze kwiaty czosnku.
Wzruszył ramionami.

„Có z tego? Najwa niejsze, e skutecznie ich odstrasza, przypuszczam, e kwiaty te

byłyby skuteczne.”

Po zjedzeniu lunchu usiadł przed judaszem i patrzył na stoj ce na zewn trz misk i

talerz. Wsz dzie panowała cisza, jedynie z sypialni, kuchni i łazienki dolatywał ledwo
słyszalny szum klimatyzatorów.

Pies przyszedł o czwartej. Neville niemal zapadł ju w drzemk , zerkaj c przez

judasza, a jego oczy mrugn ły i zatrzymały si na zwierz ciu, które powoli ku tykało przez
ulic , patrz c na jego dom uwa nymi okolonymi białymi obwódkami oczyma. Zastanawiał
si , co mogło si psu sta w łap . My lał, jak mo na by mu pomóc i w ten sposób wkra si
w łaski zwierz cia. „Cie Androklesa” - pomy lał Neville w smutnym półmroku swojego
domu.

Zmusił si do tego, by w spokoju siedzie i patrze . Wprost niewiarygodne było

uczucie ciepła i normalno ci, które go ogarn ło, gdy patrzył, jak pies pije mleko i zjada
hamburgera, kłapi c szcz k . Kiedy tak na to patrzył, zacz ł si delikatnie u miecha . Nie był

wiadomy tego u miechu. Taki miły pies.

Zacz ł nerwowo przełyka lin , widz c, e pies sko czywszy jedzenie zbiegł z

werandy. Zeskoczywszy ze stołka Neville rzucił si do drzwi wej ciowych.

Po chwili zatrzymał si .
„Nie, tak nie mo na” - zdecydował niech tnie - „je li teraz wyjdziesz, wystraszysz go

tylko. Pozwól mu teraz odej , daj spokój.”

Wrócił wi c do judasza i patrzył, jak pies, kulej c, przechodził przez ulic i znikn ł

mi dzy dwoma domami. Neville czuł skurcz w gardle, kiedy patrzył, jak pies odchodzi.
„Wszystko w porz dku” - pocieszał si - „wróci tu znowu.”

Odwróciwszy si od judasza poszedł przygotowa sobie lekkiego drinka. Siedz c w

fotelu i popijaj c powoli, my lał o tym, gdzie pies sp dzi noc. Na pocz tku zmartwił si , e
nie b dzie z nim w domu. Pó niej jednak zrozumiał, e musiał po mistrzowsku opanowa
sztuk ukrywania si przed nimi, skoro przetrwał tak długo.

„Najprawdopodobniej” - my lał - „był to jeden z tych niezwykłych przypadków,

których nie da si tłumaczy adnym prawem prawdopodobie stwa. Jako szcz liwym tra-

background image

fem, zbiegiem okoliczno ci, troch dzi ki własnym umiej tno ciom ten pies przetrwał
epidemi i zdołał uj jej przera aj cym ofiarom.

Ten fakt skłonił go do my lenia. Je li pies, którego inteligencja jest ograniczona, mógł

przetrwa to wszystko i pozosta przy yciu, czy osoba my l ca logicznie nie miała wi k-
szych szans na przetrwanie?

Odrzucił od siebie te my li. Budziły w nim nadziej , a to było niebezpieczne. Był to

banał, który nauczył si akceptowa .

Nast pnego dnia rano pies znowu przyszedł. Tym razem Robert Neville otworzył

drzwi frontowe i wyszedł na zewn trz. Pies natychmiast odskoczył od jedzenia i uciekł prze-
bieraj c szale czo łapami. Neville drgn ł nerwowo, tłumi c w sobie odruch pogoni za psem.
Z naturalno ci , na jak tylko było go w tym momencie sta , udaj c, e robi to od niechcenia,
usiadł na schodach.

Pies przebiegł na drug stron ulicy, wbiegł mi dzy domy i znikn ł. Po pi tnastu

minutach Neville wrócił do domu.

Zjadł lekkie niadanie i wystawił dla niego wi cej jedzenia.
Pies powrócił o czwartej, Neville znów wyszedł na zewn trz, tym razem upewniwszy

si najpierw, e tamten zjadł ju wszystko.

Pies znowu uciekł. Tym razem jednak zorientowawszy si , e nikt go nie goni,

zatrzymał si na drugiej stronie ulicy i patrzył przez chwil za siebie.

- W porz dku, chłopcze! - zawołał Neville i na d wi k jego głosu pies uciekł.
Cały spi ty, Neville usiadł na skraju werandy, zgrzytaj c niecierpliwie z bami. „Niech

to diabli, có si z nim dzieje?” - pomy lał - pomy lał - „przekl ty kundel.”

Potem zmusił si , aby pomy le , przez co on musiał przej . Nie ko cz ce si noce,

kiedy skurczony musiał przesiadywa w jakich kryjówkach, Bóg wie gdzie, a jego wy-
chudzona pier podnosiła si i opadała z dr eniem ze strachu przed wampirami, których pełno
było w otaczaj cych go ciemno ciach. Poszukiwania po ywienia i wody, walka o ycie w

wiecie, w którym nie miał swego pana. Istota, któr człowiek nauczył od siebie zale e .

„Biedne psisko” - pomy lał - „b d dla ciebie dobry, kiedy ze mn zamieszkasz.”
„By mo e” - przyszła mu do głowy nast pna my l - ”pies miał wi ksze szanse na

przetrwanie ni człowiek. Jest mniejszy, wi c mógł ukry si w miejscach niedost pnych dla
wampirów. By mo e wyczuwał co dziwnego w postaciach, które kr ciły si wokół niego,
pewnie nie zawiódł go w ch.”

Wcale go to nie uszcz liwiało. Zawsze bowiem, wbrew rozs dkowi jako trzymał si

nadziei, e którego dnia znajdzie kogo takiego jak on sam - m czyzn , kobiet , dziecko,

background image

nie miało to wi kszego znaczenia. Płe szybko straciła swe znaczenie bez nieustannych
bod ców masowej hipnozy. Odczuwał samotno .

Niekiedy pozwalał sobie na marzenia, e którego dnia kogo znajdzie. Cz ciej

jednak próbował przystosowa si do tego, w co jeszcze wierzył, e wła ciwie był jedynym
człowiekiem, który pozostał na Ziemi. Przynajmniej w tej cz ci wiata, która była w jego
zasi gu.

Rozmy laj c o tym zapomniał, e zbli ał si zmrok. Poderwawszy si zauwa ył Bena

Cortmana, który biegł do niego przez ulic .

- Neville!
Szybkimi krokami wbiegł do domu, dr cymi r koma zamykaj c i rygluj c za sob

drzwi.


Jeszcze przez pewien czas wychodził na werand , zaraz jak pies sko czył je . Za

ka dym razem pies rzucał si do ucieczki, ale w miar upływu czasu nie uciekał tak szybko,
potem zatrzymywał si w pół drogi, ogl dał si na niego i szczekał. Neville nigdy go nie

cigał, zawsze siadał i patrzył. Była to gra mi dzy nimi.

Którego dnia Neville usiadł na werandzie, zanim pies przyszedł i siedział nadal, gdy

zobaczył, jak zbli a si przez ulic .

Przez około kwadrans pies kr cił si koło kraw nika, spogl daj c podejrzliwie i nie

chc c zbli a si do jedzenia. Neville odsuwał si od jedzenia mo liwie najdalej, aby go
zach ci . Bezwiednie zało ył nog na nog , a widz c nieoczekiwany ruch, pies odskoczył.
Pó niej Neville uwa ał, by go nie przestraszy , a pies uparcie kr cił si po ulicy, spogl daj c
raz na Neville'a, potem na jedzenie, potem znów na Neville'a.

- No, chod , mały - powiedział do niego. - Zjedz sobie, dobre psisko.
Min ło kolejnych dziesi minut. Pies był teraz na trawniku, zataczaj c wokoło niego

coraz to mniejsze łuki.

Zatrzymał si . Pó niej bardzo powoli, stawiaj c łapy jedna za drug , nie spuszczaj c

przy tym oczu z Neville'a, zacz ł wychodzi na gór , gdzie stały miski i hamburger.

- Dobre psisko - powiedział Neville cicho.
Tym razem na d wi k jego głosu pies nie odskoczył, nawet si nie cofn ł. Tak czy

inaczej Neville uwa ał, by nieopatrznie nie przestraszy zwierz cia jakim gwałtownym ru-
chem.

Pies podszedł jeszcze bli ej. Podkradaj c si do talerza, jego ciało napi te jak struna

wyczekiwało najmniejszego ruchu ze strony człowieka, który siedział obok.

background image

- Tak, bardzo dobrze - powiedział Neville do psa.
A nagle pies rzucił si do przodu i pochwycił mi so. Zadowolony miech Neville'a

towarzyszył jego raptownej ucieczce przez ulic .

- Ty mały tchórzu - powiedział pieszczotliwie.
Potem siedział i patrzył, jak jego pies zajada. Przycupn ł na po ółkłym trawniku po

przeciwnej stronie ulicy i z wilczym apetytem zabrał si za mi so, cały czas patrz c na Ne-
ville'a. „Odt d b dziesz ju dostawał psie potrawy. Nie mog sobie pozwoli na karmienie ci

wie ym mi sem” - pomy lał.

Kiedy pies sko czył je , wyprostował si i z powrotem przeszedł przez ulic jakby

bardziej pewny siebie. Neville siedział ci gle w tym samym miejscu, czuj c nerwowe bicie
serca. Pies mu zaufał, a to przyprawiało go o dreszcze. Siedział tak z oczyma utkwionymi w
psa.

- Tak, dobrze psiaku - usłyszał swój własny głos - teraz napij si wody, dobry pies.
Jego twarz rozja niła si w u miechu zadowolenia, gdy zobaczył, jak podnosi si na

psiej głowie zdrowe ucho.

„Oho, słucha mnie!: - pomy lał podekscytowany. - „Słucha, co do niego mówi , mały

łobuz!”

- No, chod mały - mówił o ywiony - we sobie teraz mleko i wod . Nic ci nie zrobi ,

piesku!

Pies podszedł do miski z wod i pił łapczywie, podnosz c co jaki czas łeb

gwałtownym ruchem, aby spojrze na Neville'a, potem schylaj c si znowu.

- Nic nie robi - powiedział psu.
Nie mógł si nadziwi , jak dziwnie brzmiał jego głos. Musiał brzmie dziwnie, skoro

przez prawie rok nie słyszał si mówi cego. Rok ycia w milczeniu to długi czas.

„Kiedy ze mn zamieszkasz” - pomy lał - „przyzwyczaj twoje uszy do ludzkiej

mowy.”

Pies wypił cał wod .
- Chod tu, psiaku - mówił do niego zapraszaj cym tonem, klepi c si po nodze - no,

chod .

Pies popatrzył na niego z zaciekawieniem, a jego zdrowe ucho drgn ło znowu.
„Te oczy” - pomy lał Neville. - „Jest w nich cały wiat uczu ! Nieufno , strach,

nadzieja, samotno . Wszystko w tych du ych, br zowych oczach. Biedny, mały psiak.”

- Chod tu, nie skrzywdz ci - powiedział delikatnie.
Potem wstał, a pies uciekł. Neville stał tak i patrzył jak tamten biegł. Kiwał powoli

background image

głow .

Mijały kolejne dni. Codziennie Neville siedział na werandzie, gdy pies jadł. Po

pewnym czasie podchodził do misek ju bez wahania, mo na by rzec odwa nie, z jakim
psim przekonaniem, e pozyskał sobie człowieka.

Neville cały czas do niego mówił.
- „Dobry piesek. Jedz sobie. Smakuje ci, prawda? No, pewnie, e smakuje. Jestem

twoim przyjacielem, ode mnie to dostałe . Jedz sobie, dobrze, psiaku. Dobry piesek” - tak bez
ko ca przymilał si , chwalił go, a jego łagodne słowa koiły wystraszonego psa, który zaj ty
był jedzeniem.

Ka dego dnia siadał bli ej zwierz cia, a był ju tak blisko, e wyci gaj c si nieco,

mógł dotkn psa. Jednak tego nie zrobił. Nie b d wykorzystywał okazji, nie mog go
przestraszy .

Trudno było jednak pozosta w bezruchu. Niemal czuł, jak jego dłonie kurcz si

nerwowo z nieodpartym pragnieniem poklepania zwierz cia po głowie. Była w nim tak prze-
mo na t sknota za miło ci , za tym, by mógł znowu co pokocha , a oto miał przed sob
psiaka, który był tak uroczym brzydalem.

Nie przestawał do niego mówi , a ten przyzwyczaił si do głosu Neville'a. Ju nawet

słysz c znajomy głos, nie podnosił głowy, kiedy zaj ty był jedzeniem. Przychodził i
odchodził ju bez dr enia, jadł to, co dostał od Neville'a i na odchodnym, z przeciwnej strony
ulicy wyszczekiwał swoje lakoniczne podzi kowanie. „Ju niedługo b d mógł go pogłaska ”
- Neville mówił do siebie. Dni zamieniały si w tygodnie, wypełniaj c go ciepłym uczuciem
przywi zania do zwierz cia, ka da godzina przybli ała ich do siebie.

I wtedy, pewnego dnia pies nie przyszedł.
Neville dostał niemal białej gor czki, ju tak przyzwyczaił si do odwiedzin

zwierz cia, e stały si najwa niejszym punktem jego programu dnia, wszystko, co robił,
podporz dkowane było i kr ciło si wokół posiłków psa, zapomniał o swoich badaniach,
wszystko od siebie odsun ł, było w nim tylko pragnienie, by pies był z nim w domu.

Nerwowe popołudnie min ło mu na przeszukiwaniu okolicy, kiedy gło no nawoływał

psa. Na nic jednak zdały si długie poszukiwania, wrócił do domu na obiad, który smakował
jak trawa. Pies nie przyszedł te tego dnia na kolacj , ani na niadanie nast pnego dnia.
Neville wznowił poszukiwania, ju ze słabn c nadziej . „Dopadli go” słyszał w głowie
słowa - „parszywe dranie go dopadły.” Ale nie mógł w to uwierzy . Nie pozwoliłby sobie w
to uwierzy .

Po południu trzeciego dnia był wła nie w gara u, kiedy usłyszał na zewn trz

background image

metaliczny d wi k poruszanej miski. Z nagłym westchnieniem wybiegł na zewn trz.

- Wróciłe ! - krzykn ł.
Pies odskoczył gwałtownie od miski, woda kapała mu z pyska. Serce skoczyło w

piersi Neville'a. Psie oczy szkliły si , zwierz oddychało szybko z wywieszonym j zykiem.

- Nie - powiedział łami cym si głosem - och, nie.
Pies nadal cofał si przez trawnik na chudych nogach przypominaj cych patyki.

Neville pospiesznie usiadł na schodach werandy, dr c cały.

„Nie, och, nie” - my lał z udr k - „Mój Bo e, nie”.
Siedział i patrzył, jak zwierz ciem targały nieregularne skurcze, kiedy chłeptał wod .

„Nie, nie, to niemo liwe.”

„To nieprawda” - wymamrotał bezwiednie pod nosem.
Potem instynktownie wyci gn ł r k . Pies cofn ł si nieznacznie, wyszczerzył z by i

warkn ł z gł bi gardła.

- Wszystko w porz dku, chłopcze - Neville powiedział cichym głosem - nie

skrzywdz ci . - Nawet nie wiedział, o czym mówi.

Nie potrafił psa zatrzyma , kiedy ten odchodził. Próbował i za nim, ale ten znikn ł,

nim mo na było si zorientowa , gdzie była jego kryjówka. Doszedł do wniosku, e musi si
chowa gdzie pod domem, ale to niewiele pomogło.

W nocy nie mógł spa . Niestrudzenie spacerował po pokoju, pił kaw fili anka za

fili ank i przeklinał czas, który leniwie posuwał si do przodu. Musi wreszcie złapa psa,
musi. Trzeba przecie go opatrzy .

Ale jak? Przełkn ł lin . Musi by jaki sposób. Mimo jego nikłej wiedzy na ten

temat, musi by sposób.

Nast pnego dnia rano usiadł obok miski przygotowanej dla psa i zobaczywszy go,

powoli ku tykaj cego przez ulic , poczuł, jak dr mu wargi. lepia zwierz cia były bardziej
przy mione i oboj tne ni pami tał je poprzedniego dnia. Neville miał ochot rzuci si i
pochwyci psa, wzi go do domu, zatroszczy si o niego. Jednocze nie wiedział, e je li to
zrobi, a nie uda si go przy tym złapa , mo e wszystko zepsu . Pies mo e do niego ju nigdy
nie wróci .

Cały czas, gdy pies jadł, r ce Neville'a wyrywały si , aby dotkn psiego łba. Lecz za

ka dym razem pies warczał i kurczył si . W ko cu spróbował sił .

- Do tego - powiedział stanowczym tonem ze zło ci , ale to tylko psa wystraszyło

tak, e tym bardziej odsun ł si od Neville'a. Musiał potem do niego mówi przez pi tna cie
minut zachrypni tym dr cym głosem, zanim pies wrócił do miski z wod .

background image

Tym razem udało mu si pój za psem, który poruszał si wolno i dostrzec dom, pod

którym si ukrył. Była tam niewielka metalowa pokrywa, któr mógł zastawi wej cie
kryjówki, ale nie zrobił tego. Nie chciał go wystraszy . A poza tym trzeba było wydostawa
psa przez podłog w domu, a to zabrałoby zbyt wiele czasu. Musiał to zrobi szybko.

Kiedy pies nie przyszedł tego samego popołudnia, Neville, wzi wszy misk z

mlekiem, postawił j przed jego schronieniem, pod domem. Nast pnego dnia rano miska była
pusta. Ju chciał do niej nala wi cej mleka, kiedy zorientował si , e w takim razie pies
mo e w ogóle nie opu ci swojej kryjówki. Postawił wi c misk na powrót przed swoim
domem i modlił si , eby tamten miał wystarczaj co du o siły, aby do niej przyj . Bardzo si
martwił, za bardzo nawet, by skrytykowa swoj niedorzeczn modlitw .

Po południu pies nie przyszedł znowu. Neville udał si do jego kryjówki i spojrzał do

rodka. Spacerował jeszcze tam i z powrotem i miał ju wło y misk z mlekiem do rodka.

„Nie, przecie pies nigdy stamt d nie wyjdzie.”
Wróciwszy do domu sp dził bezsenn noc. Rano psa nie było. Neville znowu poszedł

do kryjówki i nasłuchiwał przy wej ciu, nie dosłyszał jednak adnego odgłosu. Pies mógł by
zbyt gł boko w norze albo...

Wrócił do siebie i usiadł na werandzie. Nie jadł niadania ani lunchu. Po prostu

siedział.

Tego samego dnia, po południu pies pojawił si , ku tykaj c zza domów. Szedł wolno

na ko cistych łapach. Neville zmusił si , by siedzie nieruchomo, a tamten doszedł do je-
dzenia. Potem szybkim ruchem schylił si i wzi ł go na r ce.

Natychmiast pies chciał go ugry , ale Neville praw r k uchwycił jego szcz ki tak,

e nie mógł ich otworzy . Wychudzone, prawie zupełnie pozbawione sier ci ciało psa

wyginało si słabo w jego u cisku, a ałosne piski przera enia dobywały si z gardła
zwierz cia.

- W porz dku, w porz dku, chłopcze - powtarzał kilkakrotnie.
Szybko wzi ł psa do swojego pokoju i poło ył na posłanie z koców, które specjalnie

dla niego przygotował. Kiedy tylko zabrał r k z jego pyska, pies go ugryzł tak, e nagłym ru-
chem odsun ł r k . Pies wyskoczył na podłog , gwałtownie skrobi c pazurami o linoleum,
rzucił si w kierunku drzwi. Neville nagłym skokiem odci ł mu drog . Pies po lizn ł si na
gładkiej powierzchni, potem jakby po szynach kolejki wjechał pod łó ko.

Neville przykl kn wszy spojrzał pod łó ko. W półmroku, jaki tam panował, ujrzał

dwa arz ce si w gliki oczu i usłyszał nierówny oddech.

- Chod tu, mały - prosił go nieszcz liwym głosem. - Chod tu, nie skrzywdz ci ,

background image

jeste chory, chc ci pomóc.

Pies ani drgn ł. J kn wszy Neville wstał w ko cu i wyszedł z domu, zamykaj c za

sob drzwi. Zabrał z podwórka miski, wypełnił jedn mlekiem, drug wod , a potem postawił
je w sypialni, blisko psa.

Stał tam przez chwil przy swoim łó ku, słuchaj c ci kiego oddechu zwierz cia, z

twarz , na której wida było grymas bólu.

- Hmm - westchn ł ało nie - dlaczego ty mi nie ufasz?

Jadł wła nie kolacj , kiedy usłyszał potworne, płaczliwe wycie.
Serce zacz ło w nim wali , odskoczył od stołu i pobiegł przez du y pokój. Szybkim

ruchem otworzył drzwi i zapalił wiatło.

W rogu sypialni, przy warsztacie pies usiłował wykopa w podłodze dziur . Całym

jego ciałem wstrz sało pełne przera enia skomlenie, a pazury przednich łap skrobały
szale czo po linoleum, za ka dym razem na pró no lizgaj c si po jego liskiej powierzchni.

- Wszystko w porz dku, chłopcze! - Neville powiedział szybko.
Pies skoczywszy odwrócił si i wycofał si w róg z naje onym grzbietem i szeroko

wyszczerzonymi ółtawymi z bami. Na wpół oszalałe piski dobywały si z jego gardła.

Nagle przyszło mu do głowy, na czym mógł polega problem. Była noc i pies z

przera eniem starał si za wszelk cen zakopa w jamie.

Stał tak, patrz c bezradnie, a jego umysł odmawiał mu posłusze stwa. Pies, cofaj c

si , schował si pod warsztat.

Le ał tam płasko przy cianie, jakby chciał w ni przenikn , trz s c si cały.

Gardłowe warkni cia dobywały si z jego pyska.

W ko cu wpadł na pomysł. Neville podszedł pospiesznie do swojego łó ka i wzi ł z

niego koc, który le ał na wierzchu. Potem wrócił do psa, schylił si i popatrzył pod ław .

- W porz dku, chłopcze - powiedział - w porz dku.
Pies skurczył si jeszcze bardziej, kiedy Neville okrył go przyniesionym kocem.

Potem Neville wstał i poszedł do drzwi, gdzie stał przez chwil i patrzył za siebie.

„Gdybym tylko mógł co zrobi ” - my lał bezradnie. „Ale nawet nie mog si do

niego zbli y .”

„Có , je li pies mnie nie akceptuje, b d musiał u y chloroformu. Wtedy

przynajmniej mo na b dzie si nim zaj , opatrzy jego łap i jako go wyleczy .”

Wrócił do kuchni, ale nie mógł je . W ko cu wyrzucił do mieci to, co miał na

talerzu, a kaw wlał z powrotem do dzbanka. W du ym pokoju przygotował sobie drinka i

background image

wypił go jednym haustem. Alkohol był niesmaczny, mdły. Odstawił szklank i poszedł do
sypialni z ponur twarz . Pies zakopał si całkowicie w fałdach koca i ci gle dr c, nie prze-
stawał wy .

„Nie mog teraz nic zrobi , to bez sensu, jest zbyt przestraszony.”
Podszedł do łó ka i usiadł. Odgarn ł w tył włosy, potem zakrył dło mi twarz.

„Wyleczy go, wyleczy .” Jego dło zacisn ła si w pi

i nieznacznie uderzyła w materac.

Potem nagłym ruchem wł czył wiatło. Poło ył si w ubraniu. Le c, zrzucił z nóg sandały i
słuchał, jak z głuchym odgłosem spadały na podłog .

Zapanowała cisza. Le ał, wpatruj c si w sufit. „Czemu ja nie wstaj ? Czemu nie

próbuj co zrobi ?” Odwrócił si na bok. „Prze pi si troch ” - przyszło mu do głowy.
Mimo to wiedział, e nie b dzie spa . Le ał w ciemno ci, słuchaj c skomlenia psa.
„Zdechnie, zdechnie, pies zdechnie” - my li kołatały si w głowie - „nie ma na wiecie
rzeczy, któr mog dla niego zrobi .”

W ko cu, nie mog c wytrzyma skomlenia, wł czył lampk przy łó ku. Kiedy w

skarpetkach szedł przez pokój, usłyszał, e pies gwałtownymi ruchami usiłuje wyrwa si z
koca. Jednak wyj c z przera enia i rzucaj c si na wszystkie strony, zapl tał si w jego
fałdach.

- Dobrze, ju dobrze - powiedział - no, przesta .
Pies nie przestawał si rzuca , walcz c z Nevillem, który przykl kn wszy poło ył

dłonie na jego ciele. W tym momencie rozległo si warkni cie i stłumiony odgłos kłapni cia
psich z bów, które przez koc chciały złapa jego r k . Nie ko czyły si przy tym piskliwe
poj kiwania psa, a jego wycie czonym ciałem wstrz sały dreszcze. Neville trzymał mocno
dłonie na ciele zwierz cia, mówił do niego cały czas delikatnie, cichym głosem.

- Ju dobrze, mały, dobrze. Nikt ci ju nie skrzywdzi. Nie przejmuj si . Odpr si

ju . No, ju , mały. Uspokój si . Spokojnie. No, ju dobrze. Nikt ci nie skrzywdzi. B d si o
ciebie troszczył.

Mówił tak do niego przez godzin , a jego głos coraz bardziej przypominał

hipnotyczne mruczenie, które rozlegało si w ciszy pokoju. Powoli, z czasem i jakby z
wahaniem psie dr enie ust powało. Na ustach Neville pojawił si u miech, kiedy tak do niego
mówił i mówił.

- Ju dobrze, spokojnie. Zaopiekujemy si tob .
Wkrótce pies le ał uspokojony, a jedynym jego ruchem był ci ki oddech. Neville

zacz ł klepa psa po głowie, głaskał go po całym ciele, a praw r k klepał koj cymi
ruchami.

background image

- Dobry piesek - powiedział cicho - dobry pies - zaopiekuj si teraz tob . Nikt ci ju

nie skrzywdzi, rozumiesz, mały, prawda? Oczywi cie, e rozumiesz. Oczywi cie. Jeste
moim psiakiem, prawda?

Ostro nie usiadł na podłodze, na chłodnym linoleum, ci gle poklepuj c psa.
- Dobry pies, dobry piesek.
Jego głos był pełen spokoju, brzmiał cicho, przepełniony rezygnacj .
Po około godzinie podniósł psa, który znów zacz ł si rzuca i skomle , ale gdy

Neville zacz ł do niego mówi , uspokoił si .

Siedział tak na łó ku, trzymaj c owini tego w koc psa na swoich kolanach. Trwało to

całe godziny, klepał go, głaskał, mówił do niego. Zwierzak le ał nieruchomo na jego
kolanach, oddychał coraz ciszej.

Około jedenastej tego samego wieczora Neville powoli odkrył brzeg koca, odsłaniaj c

psi głow . Pies z pocz tku usiłował si schowa i odsuwał od jego dłoni, troch gryz c. Ale
znów mówił do psa cichym głosem i ju po chwili jego dło swobodnie spoczywała na ciepłej
psiej szyi, poruszał delikatnie palcami, skrobał i pie cił go.

Spogl daj c na psa u miechn ł si ze wzruszeniem.
- Ju wkrótce wydobrzejesz - szeptał - naprawd , ju niedługo.
Pies popatrzył w gór na swego pana przy mionym, chorym wzrokiem, z jego

rozchylonego pyska wysun ł si szorstki, wilgotny j zyk, który zacz ł liza dło Neville'a.

Co w nim p kło. Siedział w ciszy, a po jego policzkach spływały łzy.
Po tygodniu pies nie ył.

Rozdział 14

Nie urz dził potem pija stwa. Wr cz przeciwnie. Zorientował si , e faktycznie pił mniej.
Co si zmieniło. Próbuj c zanalizowa fakty, doszedł do wniosku, e ostatnio alkohol
zaprowadził go ju na samo dno frustracji i rozpaczy. Teraz jedynym wyj ciem był ruch w
gór , je li naturalnie nie chciał pogrzeba si ywcem.

Po kilku tygodniach budowania wielkiej nadziei zwi zanej z odnalezionym psem

powoli zaczynał rozumie , e w jego sytuacji silna nadzieja na cokolwiek nie jest i nigdy nie
była adnym rozwi zaniem. Ucieczka w niekontrolowane marzenia nie mogła by
wybawieniem z monotonnego wiata horroru. Zdołał nawet przyzwyczai si do przera aj cej
rzeczywisto ci wokół siebie, ale najwi ksz przeszkod była monotonia. U wiadomił to sobie
teraz, dopiero po pewnym czasie. Ta wiedza była dla niego ródłem pewnego uspokojenia,

background image

dawała mu poczucie znajomo ci wszystkich kart na stole, przemy lenia sytuacji i

wiadomego wyboru sposobu gry.

Grzebanie zwierz cia nie było tak udr k , jak si tego spodziewał. W pewnym sensie

stało si to dla niego pogrzebem wszystkich złudnych nadziei, fałszywych ródeł uniesie . Od
tamtego dnia uczył si akceptacji takiej rzeczywisto ci, w której przyszło mu y , bez

adnych bohaterskich czynów, które mogły by go stamt d wydosta , bez daremnego bicia

głow w mur.

Dlatego, z uczuciem pewnej rezygnacji, powrócił do pracy.

Zdarzyło si to rok wcze niej, kilka dni po tym, jak kolejny raz odprowadził Virgini

na miejsce jej tym razem ju ostatecznego spoczynku.

Pewnego pó nego popołudnia z uczuciem wyczerpania i całkowitego opuszczenia

szedł ulic , jego r ce bezsilnie wisiały u tułowia, powłóczył nogami w rytmie, który
dyktowała mu rozpacz. Na twarzy miał wypisan dr cz c beznadziejn udr k .

Całymi godzinami włóczył si po ulicach, nie wiedz c ani nie dbaj c o to, gdzie szedł.

Wiedział jedno - nie mo e wróci do pustki, jaka panowała w domu, nie mo e patrze na
rzeczy, których razem dotykali, trzymali, które znali.

Nie mógł patrze na puste łó ko Kathy, na jej rzeczy, które bezu ytecznie wisiały w

zaciszu szafy, nie mógł znie widoku łó ka, w którym spali z Virgini , widoku jej ubra , jej
bi uterii, stoj cych na biurku perfum. W ogóle nie mógł zbli y si do domu.

Kr cił si wi c wokół, spacerował, nie wiedz c, gdzie jest, gdy obok niego zacz li

przechodzi jacy ludzie; uj ł go za r k jaki m czyzna, którego oddech o woni czosnku
owion ł jego twarz.

- Chod , bracie, chod - powiedział do Neville'a chrapliwym głosem, zgrzytaj cym jak

obracaj ce si arna. Zobaczył, jak jego poruszaj ce si gardło przypomina wilgotn , indycz
skór , dostrzegł na jego policzkach czerwone plamy, w oczach gor czk , jego wymi ty,
czarny, przybrudzony ju garnitur.

- Chod i b d zbawiony, bracie, zbawiony!
Robert Neville patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma, nie rozumiej c niczego.

Tamten ci gn ł go, jego ko ciste palce trzymały Neville'a. za r k .

- Nigdy nie jest za pó no, bracie - powiedział - zbawienie staje si udziałem tego,

któ...

Jego ostatnie słowa zagłuszył narastaj cy szum, dochodz cy z ogromnego namiotu, do

którego si zbli ali. Miał wra enie, e to morze zamkni te pod namiotem burzy si , szukaj c

background image

uj cia. Robert Neville starał si uwolni r k .

- Nie mam na to ochoty.
M czyzna nie usłyszał. Ci gn ł dalej Neville'a i obaj zbli yli si do szumi cego

wodospadu płaczu i tupania. Jego przewodnik nie chciał go pu ci . Robert Neville miał
odczucie, jakby wci gała ich fala odpływu.

- Ale ja nie...
W tym momencie namiot wchłon ł go i porwał fal krzyków, tupania, klaskania.

Instynktownie cofn ł si , słysz c bicie swego serca. Otaczało go teraz morze ludzi, było ich
setki, przesuwali si wokół jak wszechogarniaj ca fala. Klaszcz c, wykrzykiwali przy tym
słowa, których Robert Neville nie mógł zrozumie .

Potem hałas przycichł, w ród trzasku i pisku dało si słysze głos, który wybrzmiewał

przez gło niki i jak miecz S du Ostatecznego przebijał panuj c wewn trz namiotu po wiat .

- Czy chcecie obawia si wi tego Krzy a Pa skiego? Czy patrz c w lustro, chcecie

nie widzie swojego oblicza, które dał wam Wszechmog cy Bóg? Czy chcecie wypełza z
grobów jak potwory z gł bi piekielnych?

Głos ten pulsował jak szorstki nakaz, który do czego przynaglał.
- Czy chcecie zamienia si w czarne, nieczyste zwierz ? Czy chcecie splami niebo

wieczorne skrzydłem nietoperza z piekła rodem? Pytam was, czy chcecie zmienia si w
istoty skazane na pot pienie wieczne?

- Nie - wybuchn li ogarni ci przera eniem ludzie. - Nie, zbaw nas!
Robert Neville cofn ł si , wpadaj c na wymachuj cych r kami fanatycznych wiernych

o białych szcz kach, którzy krzykiem dopraszali si pomocy od pochylonych nad nimi
niebios.

- Mówi wam! Mówi , słuchajcie Słowa Bo ego! Oto zło rozprzestrzeni si z ludu na

lud, a karz cy miecz Pa ski przejdzie w owym dniu przez ziemi , od jednego jej kra ca po
drugi! Czy to jest kłamstwo, czy jest to kłamstwo?

- Nie, nie!
- Powiadam wam, e je li nie staniemy jak małe dzieci, nieskalani i czy ci przed

oczyma naszego Pana, je li nie powstaniemy i nie b dziemy głosi chwały Wszechmog cego
Boga i Jego jedynego Syna Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela, je li nie upadniemy na
kolana i nie b dziemy błaga o przebaczenie naszych strasznych przewinie , jeste my zgu-
bieni! Powtarzam to jeszcze raz, wi c słuchajcie mnie! B dziemy pot pieni, pot pieni,
pot pieni!

- Amen.

background image

- Zbaw nas.
Ludzie ogarni ci miertelnym przera eniem zacz li j cze , łapa si za głow i

wykrzykiwa jakie przera one „alleluja”.

Tłum rozpychał si wokół Neville'a, który potykał si zgubiony w kieracie oczekiwa ,

nadziei, w krzy owym ogniu oszalałego kultu.

- Bóg ukarał nas za nasze straszne winy! Bóg spu cił na nas straszn moc Swojego

wszechmocnego gniewu! Bóg karze nas kolejnym potopem! Potop, zalewa nas fala piekiel-
nych istot, która pochłania cały wiat! Otworzył groby, odpiecz tował krypty, zbudził
umarłych z czelu ci ich grobów, skierował ich przeciw nam! mier i piekło uwolniło umar-
łych, którzy byli w ich mocy. To jest słowo Boga! O, Bo e, ukarałe nas, o Bo e, ujrzałe
obrzydliwo naszych grzechów. O, Bo e, chłoszczesz nas moc swojego gniewu!

Klaskali w dłonie, a odgłos ten przypominał nieregularny ogie z broni palnej. Ich

ciała falowały jak łodygi na wietrze, rozbrzmiewały j ki ju niemal umarłych i krzyki tych,
którzy walczyli o ycie. Robert Neville przecisn ł si przez ten szalej cy tłum z blad twarz
i wyci gni tymi przed siebie r koma, jak lepiec, który szuka schronienia.

Słaby i dr cy wydostał si stamt d chwiejnym krokiem. Z wn trza namiotu

dochodziły krzyki. Mimo wszystko zapadała noc.


Siedz c teraz w du ym pokoju, my lał o tamtym dniu. Na kolanach miał jaki tekst

psychologiczny, w dłoni ciskał słabego drinka.

Pewien cytat dał pocz tek całemu strumieniowi my li, zaprowadził go w przeszło do

tamtego wieczora przed kilkoma miesi cami, kiedy zaci gni ty został na ten obł ka czy
meeting ruchu odrodzonych.

„Stan ten, zwany za lepieniem histerycznym, mo e by cz ciowy lub całkowity.

Mo e w nim uczestniczy jedna, kilka albo te wszystkie osoby.”

Przeczytał to w ksi ce, któr miał przed sob . Skłoniło go to do dalszych rozmy la .
Starał si zmieni podej cie. Przedtem uparcie wi zał wszystkie zjawiska ł cz ce si z

wampirami z zarazkiem. Je li czego nie dało si zamkn w tych ramach, był skłonny szuka
przyczyny w przes dzie. Wprawdzie dopuszczał mo liwo przyczyn natury psychologicznej,
ale tak naprawd nigdy w tak mo liwo nie wierzył. Teraz odrzuciwszy w ko cu
dogmatyczne zało enia, uwierzył.

Wiedział o tym, e nie było powodów, dla których pewne zjawiska mogły by

spowodowane czynnikami psychologicznymi. Teraz za , kiedy t mo liwo przyj ł do
wiadomo ci, zarysowało si przed nim oczywiste rozwi zanie, którego jedynie lepiec mógł

background image

nie zauwa y . „No có , zawsze byłem typem człowieka za lepionego” - pomy lał rozba-
wiony.

„Trzeba wzi pod uwag szok, w jakim znajduje si ofiara epidemii” - przyszło mu

do głowy.

Pod koniec epidemii brukowe dziennikarstwo rozprzestrzeniło szerz cy si jak

nowotwór strach przed wampirami po wszystkich zak tkach kraju. Sam przypomina sobie
niezdrowe podniecenie, jakie powodowały pseudonaukowe artykuły nakr caj ce niesłychan
spiral strachu, która obliczona była na sprzeda wi kszych nakładów gazet.

Było co groteskowego w tych gor czkowych usiłowaniach sprzeda y jak najwi kszej

ilo ci gazet w czasie, kiedy wiat umierał. Oczywi cie nie robiły tego wszystkie redakcje. Ale
te, które cały czas nie naruszyły zasad uczciwo ci i prawo ci, umarły tak sam mierci .

Jednak w tych ostatnich dniach brukowa prasa pozwalała sobie na bardzo wiele. Poza

tym pojawiła si fala ruchów religijnych. W typowej desperacji tych, którzy szukaj łatwych
odpowiedzi i łatwych rozwi za , ludzie zwrócili si ku prymitywnym formom kultu. W
niczym im to nie pomagało. Nie tylko zako czyli ycie równie szybko jak wszyscy inni, a
ponadto umierali z przera eniem w sercach, w miertelnym strachu, mro cym krew w

yłach.

Wtedy Robert Neville pomy lał, e te okropne l ki maj swoje uzasadnienie.

Odzyskiwa wiadomo pod ci k , ciepł ziemi , wiedz c, e mier nie przynosi
odpoczynku. Wygrzebywa si z ziemi, gdy ciało gnane jest jak przera aj c potrzeb .
Tego rodzaju wstrz s mógł odebra resztki rozumu. Taki szok mo e wiele wyja ni .

Przede wszystkim krzy .
Wstrz sem musiała by sytuacja, w której zmuszeni zostali do zaakceptowania strachu

przed odtr ceniem przez najwa niejszy symbol kultu religijnego. Tym bardziej narastał strach
przed krzy em. Broni c si przed tym uczuciem, wampir mógł poczu do siebie gł bok
nienawi , która sprawiała, e nie widział swego odra aj cego obrazu. Wszystko to uczyniło
ich samotnymi, zagubionymi niewolnikami nocy, obawiaj cymi si zbli y do kogokolwiek,
prowadz cymi sw egzystencj w całkowitym odosobnieniu, cz sto szukaj c pociechy i
spokoju w ziemi swych rodzinnych okolic, walcz c o to, by do wiadczy poczucia wspólnoty
z czym , cokolwiek by to było.

A woda? To uznał za przes d, wywodz cy si z zawartego w historii Tama O'Shantera

podania o tym, e czarownice nie mogły przej przez strumie płyn cej wody. Wampiry,
czarownice, wszystkie te budz ce ł k istoty były w pewien sposób spokrewnione. Legenda i
przes d mogły si przenika . I w istocie tak było.

background image

A yj ce wampiry? W wietle ostatnich przemy le i to wydawało si proste.
W tym wszystkim uczestniczyli tak e szale cy, obł kani. Có lepszego im pozostało,

jak nie doł czy do zgrai wampirów? Był przekonany, e wszyscy, którzy przychodzili do
jego domu w nocy, byli obł kani. Uwa ali si za autentyczne wampiry, podczas gdy w
rzeczywisto ci byli tylko nieszcz snymi szale cami. To wyja niałoby fakt, dlaczego nigdy
nie wpadli na oczywisty pomysł podpalenia jego domu. Nie byli zdolni do a tak logicznego
my lenia.

Pami ta, jak pewnej nocy jeden z nich wspi ł si na szczyt latarni, która stała przed

domem - i kiedy Robert Neville patrzył na niego przez wizjer, tamten skoczył, machaj c r -
kami jak szalony. Neville nie potrafił wtedy takiego zachowania wyja ni , teraz jednak
odpowied wydawała si oczywista. Zdawało mu si , e jest nietoperzem.

Neville siedział, spogl daj c na wpół wypitego drinka, lekko si u miechaj c.
„No, wła nie, powoli, na pewno dowiemy si o nich wszystkiego” - pomy lał. -

„Dowiemy si , e nie s niezwyci eni. O, wr cz przeciwnie, bardzo łatwo ich zniszczy ,
gdy potrzebuj ci le okre lonych warunków fizycznych dla podtrzymania swej n dznej
egzystencji.”

Postawił drinka na stole.
„Nie potrzebuj go” - pomy lał. Alkohol nie jest mi ju wi cej potrzebny do tego,

eby uciec albo zapomnie . Nie musi od niczego ucieka . Nie teraz.”

Pierwszy raz od mierci psa u miechn ł si i poczuł satysfakcj . Owszem, musiał si

jeszcze nauczy wielu rzeczy, ale ju nie tak wielu, jak kiedy . W jaki dziwny sposób ycie
stało si zno ne.

„Oto przywdziewam szat pustelnika” - pomy lał.
Z gramofonu dobiegała cicha, spokojna muzyka.
Na zewn trz czekali oni.

background image

CZ

TRZECIA Czerwiec 1978

Rozdział 15

Był na zewn trz, szukaj c Cortmana. Polowanie na Cortmana było dla niego pewnego
rodzaju hobby, które stało si ródłem odpr enia, jednym z niewielu urozmaice , jakie mu
pozostały. Od dnia, gdy porzucił my l o opuszczeniu okolicy, kiedy nie było adnej pilnej
pracy do zrobienia, zaj ł si poszukiwaniem. Zagl dał pod samochody, szukał w krzakach,
pod domami, w kominach, szafach, pod łó kami, w lodówkach, wsz dzie, gdzie mogło by
wci ni te redniej tuszy ciało m czyzny.

Ben Cortman mógł schowa si w ka dym z tych miejsc. Nieustannie zmieniał swoje

kryjówki. Neville był przekonany, e Cortman wie o tym, e ma by pojmany. Przeczuwał
te , e znajduje w tej ucieczce jak przyjemno i gdyby wyra enie to nie zabrzmiało
paradoksalnie, mógłby powiedzie , e Cortman jest pełen sił witalnych. Czasem nawet
zdawało mu si , e Cortman jest teraz szcz liwszy ni kiedykolwiek przedtem.

Neville szedł wolnym krokiem wzdłu alei Compton do jeszcze jednego domu, który

chciał przeszuka . Mijało kolejne przedpołudnie, w którym nie wydarzyło si nic. Nie znalazł
Cortmana, cho wiedział, e musi by gdzie w okolicy. Był o tym przekonany, poniewa po
zapadni ciu zmroku Cortman był pierwszym, który zjawiał si przy jego domu. Pozostali byli
prawie zawsze obcy. Zmieniali si bardzo szybko, bo rano znajdował ich w najbli szej
okolicy i niszczył. Cortman jednak zawsze pozostawał nietkni ty.

Id c Neville znowu zastanawiał si , co zrobi, kiedy znajdzie Cortmana. Oczywi cie

sposób post powania był zawsze ten sam - natychmiastowe pozbycie si go. Ale było to roz-
wi zanie rutynowe, a w wypadku Cortmana nie byłoby a takie proste. I nawet nie chodziło o
to, e Cortman nosił w sobie jak cz

przeszło ci. Przeszło umarła i Neville ju si z tym

faktem pogodził.

Nie, to nie było nic z tych rzeczy. Neville doszedł do wniosku, e prawdopodobnie

chodziło o to, e sam nie chciał si pozbawia rozrywki. Wszyscy inni byli tacy bezbarwni,
wr cz podobni do robotów. Ben przynajmniej miał jak fantazj . Nie wiadomo, z jakiego
powodu jego umysł nie ucierpiał tak, jak stało si to w przypadku innych. Neville uwa ał, e
Cortman stworzony był wprost po to, by by umarłym.

„To znaczy, wła ciwie nieumarłym” - pomy lał, a na jego twarzy pojawił si grymas.
Ju nawet nie przychodziło mu do głowy, e Cortman istniał po to, by go zabi . Była

background image

to obawa, na któr mo na było machn r k .

J kn ł przeci gle, przysiadaj c na werandzie kolejnego domu. Potem ospałym ruchem

si gn ł do kieszeni i wyj ł z niej fajk . Leniwie wepchn ł kciukiem do lulki rozmierzwion
k pk wiórów tytoniowych. Ju za chwil kł by dymu zacz ły si unosi powoli wokół jego
głowy w rozgrzanym, nieruchomym powietrzu.

Neville był teraz znacznie pot niejszym i bardziej odpr onym. Niezmiernie

spokojny, pustelniczy tryb ycia sprzyjał przybieraniu na wadze. Wa ył teraz z gór sto kilo,
miał pełn twarz i szerokie muskularne ciało, które okrywało lu ne drelichowe ubranie. Ju
od dawna przestał si goli . Bardzo rzadko przycinał g sty, jasny zarost, wi c miał ju teraz
prawie siedmiocentymetrow brod . Nosił długie, nieco przerzedzone włosy. Jego niebieskie
oczy przepełniał spokój.

Oparł si o ceglany stopie , wolno wypuszczaj c kł by dymu. W oddali, po drugiej

stronie placu było ci gle jeszcze zagł bienie, w którym pogrzebał Virgini . Stamt d wła nie
wstała. wiadomo ta jednak nie wywołała w jego oczach adnego szklistego smutku.
Powroty do przeszło ci nie powodowały ju cierpienia, stał si odporny na wspomnienia.
Czas utracił ju dla niego swoj wielowymiarowo . Istniała tylko tera niejszo , która
opierała si na codziennym wysiłku, aby przetrwa . Tera niejszo pozbawiona rado ci i roz-
paczy.

„W zasadzie jestem ro lin , która wegetuje” - my lał cz sto. To mu wła ciwie

odpowiadało.

Robert Neville, siedz c, wpatrywał si przez jaki czas w biały punkt na placu, zanim

u wiadomił sobie, e ten punkt si porusza. Mrugn ł powiekami, a skóra na twarzy stała si
napi ta. Z jego gardła dobył si ledwo słyszalny d wi k, który wyra ał pow tpiewanie. Potem
podniósł lew dło , aby przysłoni oczy przed ostrym wiatłem słonecznym.

Przygryzł nerwowo ustnik fajki.
Kobieta.
Nawet nie próbował złapa fajki, kiedy mu wypadła z otwieraj cych si ze zdziwienia

ust. Wstrzymuj c oddech, stał na werandzie jeszcze przez jak chwil i gapił si przed siebie.

Przymkn ł oczy, potem znów je otworzył. Była tam nadal. Patrz c na ni , czuł coraz

szybsze uderzenia serca.

Nie widziała go. Ze spuszczon głow szła w oddali przez długi plac. Widział, jak

wiatr rozwiewa jej rudawe włosy, jej r ce były lu no opuszczone. Przełkn ł lin . Po upływie
trzech lat był to dla niego tak niezwykły widok, e nie potrafił przyj do wiadomo ci tego,
co widział. Stał nieruchomo w cieniu domu i mrugaj c oczyma, wpatrywał si przed siebie.

background image

Kobieta. ywa. W wietle dnia.
Stał z na wpół otwartymi ustami i przygl dał si tej kobiecie. Kiedy podeszła bli ej,

zobaczył j lepiej. Była młoda - mogła mie ze dwadzie cia kilka lat. Ubrana była w wymi t ,
brudn sukienk , która kiedy była biała. Miała opalon twarz i rude włosy. Wydało mu si ,

e w popołudniowej ciszy słyszał, jak gn si d bła trawy pod jej stopami.

„Zwariowałem” - przyszło mu do głowy. Byłoby to mniej szokuj ce ni dopuszczenie

do siebie my li, e ona istniała naprawd . Mimo wszystko, w jaki bli ej nieokre lony sposób
przygotowywał si na to, e jest tylko zjaw . Było to bardzo mo liwe. Człowiek, który
umierał z pragnienia, widział nie istniej ce jeziora. Czemu wi c on, spragniony czyjego
towarzystwa, miał nie ujrze id cej w sło cu kobiety?

Ockn ł si nagle. Nie, to nie było to. Chyba e jego zjawa wydawała tak e d wi ki,

słyszał bowiem wyra nie, jak st pa po trawie. Teraz wiedział, e była faktem. Falowanie
włosów, jej poruszaj ce si ramiona. Nadal wpatrzona była w ziemi . Kim była? Dok d szła?
Gdzie podziewała si dot d?

Nie potrafił powiedzie , jakie uczucie narastało w nim. Stało si to zbyt szybko, by

mógł je analizowa , przynaglał go jaki instynkt, który przebił si przez mur pow ci gliwo ci
wzniesiony przez upływaj cy czas.

Jego lewa r ka podniosła si .
- Hej - krzykn ł. Zeskoczył na chodnik.
- Hej tam!
Nagła chwila całkowitej ciszy. Jej głowa uniosła si gwałtownym ruchem, spojrzeli na

siebie.

„ ywa” - pomy lał. - „ yje!” Chciał jeszcze co krzycze , ale nie mógł wydoby

adnego d wi ku. J zyk stał si jakby drewniany, mózg przestał działa . „ yje” - słowo to

wybrzmiewało mu w głowie jak echo. „ ywa, ywa, ywa...”

Nagłym ruchem obróciła si i jak szalona rzuciła si do biegu przez plac.
Neville stał tam jeszcze przez chwil dr cy, niepewny, co ma dalej robi . Potem

wydawało mu si , e serce wyskoczy mu z piersi. Rzucił si w pogo przez chodnik, skoczył
na ulic , rozległ si głuchy odgłos butów uderzaj cych o asfalt.

- Poczekaj! - usłyszał swój krzyk.
Ona jednak nie czekała. Widział szybkie ruchy jej opalonych nóg, kiedy biegła po

nierównym placu. Potem u wiadomił sobie, e słowa jej nie zatrzymaj . Przypomniał sobie,
jakim szokiem był widok drugiej osoby dla niego samego. O ile wi kszym wstrz sem musiał
by dla niej jego nagły krzyk, który przerwał od dawna panuj c cisz i widok pot nego,

background image

brodatego m czyzny, który do niej machał.

Nogi zaprowadziły go na kraw nik po drugiej strome ulicy, potem znalazł si ju na

zaro ni tym traw placu. Serce waliło mu w piersi. „Ona yje!” Nie przestawał o tym my le .
„ yje! Kobieta, która yje!”

Nie była w stanie pokona jego tempa. Prawie natychmiast j dogonił. Spojrzała przez

rami z przera eniem w oczach.

- Nie skrzywdz ci ! - krzyczał.
Nagle potkn ła si i z całym impetem upadla na kolana. Znów odwróciła twarz, na

której zobaczył grymas przera enia.

- Nie zrobi ci nic złego! - krzykn ł znowu.
W desperackim porywie rzuciła si naprzód, odzyskuj c tempo.
Panuj c cisz m ciły jedynie odgłosy ich butów, które mia d yły wysok traw .

Neville biegł, unosz c nogi tak, by długie d bła nie hamowały ruchów i tym samym
odległo mi dzy nimi znacznie si zmniejszała, tym bardziej, e ocieraj ca si o traw
sukienka utrudniała jej bieg.

- Zatrzymaj si ! - krzykn ł znowu powodowany bardziej instynktem ni wiar w

skuteczno swoich słów.

Nie zatrzymała si . Biegła coraz szybciej. Neville zacisn wszy z by ruszył w po cig z

now sił . Biegł za ni w linii prostej, podczas gdy ona kluczyła poprzez traw , powiewaj c
p kiem rozwianych, jasnorudych włosów.

Był ju tak blisko, e słyszał jej ci ki oddech. Nie chciał jej przestraszy , ale te nie

mógł si teraz zatrzyma . W tej chwili cały wiat przestał dla niego istnie - pozostała tylko
ona. Musiał j złapa .

Galopował na swoich długich, mocnych nogach, uderzaj ce o ziemi buty wydawały

głuchy odgłos.

Przed nimi odsłonił si kolejny kawałek placu, biegli, oddychaj c ci ko. Jeszcze raz

odwróciła głow , by zobaczy , czy j dogania. Sam nie zdawał sobie sprawy z tego, jak od-
straszaj co mógł wygl da - prawie sto dziewi dziesi t wzrostu, pot ny, brodaty
m czyzna o zawzi tym spojrzeniu.

Wyci gn wszy r k , złapał jej prawe rami .
Młoda kobieta wrzasn ła bez tchu i chc c si wyrwa , potkn ła si . Trac c

równowag , upadła, uderzaj c biodrem o kamienisty grunt. Natychmiast Neville był tam, by
pomóc jej wsta . Cofn ła si po ziemi, próbuj c si podnie i uciec, ale po lizn wszy si ,
upadła znowu, tym razem przewróciła si na plecy. Jej spódnica uniosła si , odsłaniaj c

background image

kolana. Poderwała si jeszcze prawie bez tchu, wydaj c płaczliwy d wi k, w jej ciemnych
oczach było przera enie.

- Wsta - powiedział łapi c oddech i wyci gn ł r k .
Krzykn wszy słabym głosem odepchn ła j nagłym ruchem i z trudem usiłowała

wsta . Złapał j za r k , a jej wolna dło wyci gni ta w kierunku jego twarzy ostrymi
paznokciami zadrapała mu czoło i praw skro . J kn wszy, cofn ł r k , ona za - uwolniwszy
si - zacz ła biec znowu.

Neville skoczył za ni i uj ł j za ramiona.
- Czemu si bo...
Nie sko czył. Poczuł na twarzy piek ce uderzenie jej dłoni. Potem były odgłosy

szamotania, ci kich oddechów, ich stopy kopały i lizgały si po ziemi gniot c g st traw .

- Przesta wreszcie! - krzykn ł, mimo to zmagała si z nim nadal.
Odskoczyła w tył, a jego napi te palce oderwały kawałek sukienki. Pu cił j

3

a

rozerwany materiał opadł na jej biodra. Zobaczył jej opalone rami i biały biustonosz
okrywaj cy lew pier .

Znowu chciała go podrapa , ale uj ł jej dło elaznym u ciskiem. Kopn ła go prawym

kolanem tak, e cios przez skór bole nie dotkn ł ko ci.

- Cholera!
Warkn wszy z w ciekło ci uderzył j praw dłoni w twarz. Zatoczyła si w tył, po

czym spojrzała na niego m tnym wzrokiem. Nagle wybuchn ła bezradnym płaczem. Upadła
na kolana wprost przed nim, zakrywaj c r kami głow tak, jakby obawiała si dalszych
ciosów.

Neville stal, dysz c i spogl dał na jej skurczon sylwetk . Zmru ył oczy, potem

gł boko zaczerpn ł powietrza.

- Wsta - powiedział - nie zrobi ci nic złego.
Nie podnosiła głowy. Zmieszany spogl dał na ni w dół. Nie wiedział, co powiedzie .
- Powiedziałem, e ci nie skrzywdz - powtórzył.
Spojrzała w gór . Wydawało si , e znów przestraszyła si jego twarzy, poniewa

natychmiast odwróciła głow . Była cała skulona, kiedy pełna obaw patrzyła na niego.

- Czego si boisz? - spytał.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, e jego głos pozbawiony był ciepła. Brzmiał szorstko

i sucho, mówił do niej kto , kto dawno utracił wszelki kontakt z człowiecze stwem.

Zrobił krok w jej kierunku, a ona znów cofn ła si z nagłym westchnieniem.

Wyci gn ł r k .

background image

- No - powiedział - wsta .
Podniosła si powoli bez jego pomocy. Natychmiast, kiedy zauwa yła swoj

odsłoni t pier , podniosła rozerwany kawałek sukienki.

Stali tak, oddychaj c ci ko i mierz c si wzrokiem. Teraz, gdy min ł pierwszy

wstrz s, Neville nie wiedział, co powiedzie . Marzył przez lata o tej chwili. W marzeniach
jednak wygl dało to inaczej.

- Jak... jak masz na imi ? - spytał.
Milczała. Jej oczy wpatrzone w niego, wargi dr ce.
- No? - zacz ł mocnym głosem, a drgn ła.
- R...Ruth - jej głos si załamał.
Dreszcz wstrz sn ł ciałem Neville'a. Wydawało mu si , e wszystko rozpływa si w

nim na d wi k jej słów. Wszystkie pytania znikn ły. Czuł w piersi łomotanie serca. Miał
ochot si rozpłaka .

Niemal pod wiadomie wyci gn ł r k . Jej rami zadr ało pod dotkni ciem jego dłoni.
- Ruth - powiedział martwym głosem.
Kiedy wpatrywał si w ni , wzruszenie cisn ło mu gardło.
- Ruth - powiedział znowu.
Stali tak obydwoje, m czyzna i kobieta na rozległym placu sk panym w upale.

Rozdział 16

Le ała nieruchomo na jego łó ku, spała. Było ju po czwartej po południu. Przynajmniej ze
dwadzie cia razy zakradał si do sypialni, eby zobaczy , czy ju wstała. Siedział teraz w
kuchni i popijaj c kaw , martwił si .

„A co b dzie, je li ona jest zara ona?” - kłócił si sam ze sob . Zacz ł si tym martwi

przed kilkoma godzinami, kiedy Ruth zasn ła. Teraz ju nie mógł wyzby si obaw. Nie
pomagały adne racjonalne argumenty: „No dobrze, chodziła w wietle słonecznym, była
nawet opalona. Ale pies te chodził w ci gu dnia.”

Zniecierpliwionym ruchem palce Neville'a stukały o blat stołu.
Prostota i oczywisto całego zdarzenia ust powały, kolory jego marzenia wyblakły,

wszystko zmieniło si w jak niejasn zawiło , która napawała niepokojem. Nie było w ich
spotkaniu cudownego u cisku, nikt nie wypowiedział adnych magicznych słów. Nie
wydobył od niej niczego, prócz tego, jak ma na imi . Stoczył walk , by zabra j do domu.
Jeszcze trudniej było nakłoni j , by weszła do rodka. Krzyczała, błagaj c go, aby jej nie

background image

zabijał. Niezale nie od tego, co jej mówił, nie przestawała krzycze i błaga . Filmy rodem z
hollywoodzkiej fabryki snów stworzyły w jego wyobra ni obraz zgoła inny. Wchodz w próg
domu obj ci, z roziskrzonymi oczyma. Rzeczywisto wygl dała tak, e musiał ci gn j
sił , nakłania pochlebstwami, napomina , kłóci si , kiedy stawiała mu opór. Samo wej cie
do domu równie było mniej romantyczne. Musiał j wci ga na sił .

Ju wewn trz domu była nie mniej przestraszona. Próbował wszystkiego, by stworzy

atmosfer przyjaznego schronienia, ale ona, dr c w przestrachu, przypadła do podłogi w
rogu pokoju, przypominaj c tym samym zachowanie psa. Nie jadła ani nie piła niczego, co jej
dawał. W ko cu zmuszony był zamkn j w sypialni. Zasn ła.

Westchn ł zm czony, dotykaj c palcami uszka fili anki.
„Przez te wszystkie łata marzyłem, by mie w yciu towarzysza” - pomy lał - „a teraz,

kiedy j spotykam, z miejsca jej nie ufam, traktuj j grubia sko, jestem niecierpliwy.”

Nic wi cej ju wła ciwie nie mógł zrobi . Ju zbyt dawno temu pogodził si z my l ,

e jest jedyn zdrow osob , która przetrwała epidemi . „To przecie nie ma znaczenia, e

ona wygl da na zdrow .” Widział wielu z nich, pogr onych w pi czce, którzy wygl dali na
zdrowych tak, jak ona. Nie byli zdrowi i dobrze o tym wiedział. To, e chodziła w wietle
dziennym nie wystarczyło, by przewa y szal jego nieufno ci. Zbyt długo w tpił. Nieugi ta
była jego koncepcja społecze stwa. Niemal niemo liwo ci było to, aby uwierzył, e
przetrwali jeszcze ludzie tacy jak on. Kiedy min ł pierwszy szok, całe łata samotnej
egzystencji utwierdziły go w tym dogmacie.

Westchn wszy ci ko podniósł si i poszedł do sypialni. Le ała tam ci głe w tej samej

pozycji. „A mo e” - pomy lał - „znowu pogr yła si w pi czce.”

Stał tak nad łó kiem, patrz c na ni z góry. Ruth. Tak wiele było rzeczy, których

chciał si o niej dowiedzie . Jednocze nie obawiał si tej wiedzy. Je li bowiem nie ró niła si
niczym od innych, pozostawało mu tylko jedno, wiadome wyj cie. A w tym przypadku lepiej
było jak najmniej wiedzie o ludziach, których nale ało zabi .

Jego opuszczone po obydwu stronach tułowia r ce zaciskały si nerwowo, a bł kitne

oczy wpatrywały si t pym wzrokiem w jej posta . „A je li ona jest jakim wyj tkiem? Co,
je li tylko na chwil wyrwała si ze pi czki i wyszła na zewn trz?” Wydawało si to
prawdopodobne. Ale jednocze nie wiatło dzienne było jedynym czynnikiem, którego - zgo-
dnie z jego dotychczasow wiedz - nie wytrzymywał zarazek. Czemu zatem to nie
wystarczyło, aby go przekona , e ona jest zdrowa?

No có , był tylko jeden sposób, aby si o tym przekona .
Schyliwszy si , poło ył dło na jej ramieniu.

background image

- Obud si - powiedział.
Nie poruszyła si . Zacisn ł usta, przesuwaj c dło po jej mi kkim ramieniu.
Potem zauwa ył na jej szyi cienki, złoty ła cuszek. Si gn ł po niego szorstkimi

palcami, ci gaj c go z materiału sukienki, w którego fałdach si schował.

Ogl dał zawieszony na ła cuszku niewielki krzy yk, kiedy obudziła si i natychmiast

cofn ła si w poduszk . „To nie jest pi czka” - to wszystko, co przyszło mu do głowy.

- Co r - robisz? - spytała słabym głosem.
Kiedy mówiła, tym trudniej było jej nie ufa . Głos drugiego człowieka brzmiał dla

niego tak dziwnie, e nie mógł si oprze jego dziwnej sile, czego do wiadczył po raz
pierwszy w yciu.

- Ja... nie, nic - powiedział.
Zmieszany odsun ł si w tył i oparł o cian . Patrzył na ni przez chwil . Potem

spytał.

- Sk d jeste ?
Le ała, patrz c na niego pustym wzrokiem.
- Pytałem, sk d jeste - powtórzył.
Znów nic nie odpowiedziała. Odepchn ł si od ciany z zaci tym wyrazem twarzy.
- Ing - Inglewood - powiedziała pospiesznie.
Patrzył na ni przez chwil chłodnym wzrokiem, potem znów oparł si o cian .
- Aha - powiedział. - Miesz... mieszkała sama?
- Byłam zam na.
- Gdzie jest twój m ?
Przełkn ła lin .
- Nie yje.
- Od jak dawna?
- Od tygodnia.
- Co zrobiła , kiedy umarł?
- Ucie... - przygryzła doln warg - uciekłam.
- Chcesz powiedzie , e chodziła na zewn trz przez cały czas?
- T - tak.
Patrzył na ni bez słowa. Potem gwałtownie obrócił si i poszedł do kuchni, stukaj c

gło no butami o podłog . Otworzywszy drzwi od szafy wyci gn ł z niej cał gar z bków
czosnku. Poło ył je na talerz, posiekał na kawałki, potem roztarł na miazg . Jego nozdrza
uderzył ostry zapach.

background image

Kiedy wrócił do sypialni, opierała si na łokciu. Bez wahania podstawił jej talerz

niemal pod nos. Odwróciła głow , wydaj c słaby krzyk.

- Co robisz? - spytała kaszl c.
- Dlaczego odwracasz głow ?
- Prosz ...
- Dlaczego si odwracasz?
- To mierdzi! - jej głos załamał si w szloch - przesta , mdli mnie!
Podsun ł talerz jeszcze bli ej do jej twarzy. Wydaj c zdławiony krzyk, cofn ła si i

przywarła do ciany, podci gaj c nogi na łó ko.

- Przesta ! Prosz ! - błagała.
Odsun ł talerz widz c, jak skr ca si w konwulsjach.
- Jeste jedn z nich. - powiedział do niej cichym, zjadliwym głosem.
Nagle poderwała si i min ła go, biegn c do łazienki. Zatrzasn ła drzwi i usłyszał, jak

targaj ni okropne torsje.

Z zaci ni tymi ustami odstawił talerz na stolik, który stał przy łó ku.
Zara ona. To jednoznaczny objaw. Odkrył to ju z gór rok temu, ka dy organizm

zara ony zarazkiem vampiris uczulony jest na czosnek. Przy zetkni ciu z czosnkiem
pobudzone tkanki organizmu powoduj uczulenie komórek, czego skutkiem z kolei jest
patologiczna reakcja przy ka dym kolejnym kontakcie z czosnkiem. Dlatego do ylne
podawanie czosnku dawało w ich przypadku tak mierne efekty. Działał na nich zapach
czosnku.

Opadł ci ko na łó ko. Dziewczyna tak wła nie zareagowała.
Po chwili Robert Neville skrzywił si . Je li mówiła prawd , musiała włóczy si na

zewn trz ju przez tydzie . Po takim czasie musi by bez w tpienia słaba i wyczerpana, a w
takich okoliczno ciach zapach czosnku mógł przyprawi j o mdło ci.

Zaci ni te pi ci uderzyły w materac. Nadal zatem nie był pewny. A obiektywnie

rzecz bior c, wiedział, e nie wolno mu wyci ga jednoznacznych wniosków na podstawie
niewystarczaj cych dowodów. Z trudem przyszło mu si tego nauczy , ale był przekonany, e
tak wła nie jest, całkowicie w to wierzył.

Ci gle siedział na łó ku, kiedy otworzywszy zamek łazienkowych drzwi wyszła na

zewn trz. Stała przez chwil w holu, patrz c na niego, potem weszła do du ego pokoju. Wstał
z miejsca i poszedł za ni . Kiedy wchodził tam, siedziała na tapczanie.

- Jeste zadowolony? - spytała.
- Mniejsza o to - powiedział - to jest twoja próba, nie chodzi tu o mnie.

background image

Spojrzała na niego ze zło ci , jakby chciała co powiedzie . Wtedy jej ramiona opadły

i potrz sn ła głow . Przez chwil odczuł kłuj cy ból współczucia. Wygl dała tak bezradnie,
trzymaj c wychudzone dłonie na brzuchu. Wydawało si , e przestała ju j martwi
rozerwana sukienka. Patrzył na niewielk wypukło jej piersi. Była bardzo szczupła, prawie
nie było w jej kształtach okr gło ci. Nie była kobiet , któr zwykł sobie wyobra a .
„Mniejsza o to” - mówił do siebie - „to ju nie ma znaczenia.”

Usiadł na krze le naprzeciwko i patrzył na ni . Nie napotkał jej wzroku.
- Posłuchaj mnie - odezwał si po chwili - mam wszelkie powody, aby przypuszcza ,

e jeste zara ona. Szczególnie teraz, kiedy widziałem twoj reakcj na czosnek.

Nic nie odpowiedziała.
- Nie masz nic do powiedzenia? - spytał.
Podniosła oczy.
- My lisz, e jestem jedn z nich - powiedziała.
- My l , e mo esz by .
- A to? - spytała unosz c krzy yk.
- To nic nie znaczy - odparł.
- Ale przecie nie jestem pogr ona w pi czce - powiedziała - jestem całkowicie

przytomna.

Nic nie odpowiedział. Nie potrafił temu zaprzeczy , cho fakt ten nie rozproszył jego

w tpliwo ci.

- W Inglewood byłem wiele razy - powiedział w ko cu - dlaczego nie słyszała

mojego samochodu?

- Inglewood to przecie du e miasto - powiedziała.
Popatrzył na ni uwa nym wzrokiem, uderzaj c palcami o oparcie krzesła.
- Ch... chciałbym ci wierzy - powiedział.
- Czy by? - spytała. Wtedy złapał j kolejny skurcz oł dka, pochyliła si , wci gaj c

powietrze przez zaci ni te z by.

Robert Neville siedział tam, dziwi c si , e jej bardziej nie współczuje. Trudno było

jednak o uczucia w jego wygasłym wn trzu. Zu ył je ju wszystkie, odczuwał pustk ,
emocjonaln pró ni .

Po chwili podniosła wzrok. W jej oczach pojawiła si nieust pliwo .
- Zawsze miałam słaby oł dek - powiedziała - tydzie temu ogl dałam mier m a.

Rozerwany na kawałki. Na moich oczach. Epidemia zabrała dwójk moich dzieci. A przez
ostatni tydzie tułam si po okolicy. Ukrywaj c si po nocach, ywi c si jakimi resztkami.

background image

Cała chora ze strachu, nie potrafi spa dłu ej ni dwie godziny, kiedy si poło . I wtedy
słysz , e kto do mnie krzyczy. cigasz mnie przez plac, bijesz mnie, w ko cu ci gniesz do
swojego domu. Potem ogarniaj mnie mdło ci, bo podstawiasz mi pod nos talerz z roz-
gniecionym czosnkiem, a teraz mówisz, e jestem zara ona!

Le ce na jej brzuchu dłonie zacisn ły si .
- Czego ty si spodziewasz? - powiedziała ze zło ci .
Potem bezwiednie oparła si o poduszki tapczanu i zamkn ła oczy. Przez chwil

próbowała przytrzyma oderwany kawałek sukienki, ale kiedy znowu opadł, zacz ła szlocha
nerwowo.

Siedz c na krze le, pochylił si do przodu. Mimo w tpliwo ci i podejrze odczuwał

wyrzuty sumienia. Nic na to nie mógł poradzi . Zapomniał o szlochaj cej dziewczynie. Zmie-
szany uniósł r k i zacz ł szarpa brod .

- Czy... - zacz ł. Przełkn ł lin . - Czy zgodzisz si , ebym wzi ł próbk twojej krwi?

- spytał. - Mógłbym...

Podniosła si nagle i chwiejnym krokiem zacz ła i ku drzwiom. Neville wstał tak e

szybkim ruchem.

- Co robisz? - spytał.
Nic nie odpowiedziała. Jej palce nieporadnie usiłowały otworzy zamek.
- Nie mo esz wyj tam - powiedział zdziwiony - za chwil b dzie ich tu pełno.
- Tutaj nie zostan - zacz ła szlocha . - Co za ró nica, je li mnie zabij .
Poło ył dłonie na jej ramionach. Usiłowała si wyrwa .
- Zostaw mnie w spokoju! - krzykn ła. - Nie prosiłam si , eby tu przyj . Zaci gn łe

mnie tutaj sił . Zostaw mnie wreszcie w spokoju.

Stał obok niej zmieszany, nie wiedział, co powiedzie .
- Nie mo esz wyj na zewn trz - powtórzył.
Zaprowadził j z powrotem do pokoju. Potem poszedł do barku, i przygotował jej

drinka w niewielkiej szklance. „Mniejsza z tym, czy jest zara ona” - pomy lał. - „Mniejsza z
tym.” Podał jej drinka. Potrz sn ła głow .

- Wypij to - powiedział. - Pomo e ci si uspokoi .
Popatrzyła na niego ze zło ci .
- eby potem mógł podtyka mi pod nos czosnek?
Pokiwał głow .
- Wypij to - powiedział.
Po chwili wzi ła szklank i łykn ła troch whisky. Alkohol przyprawił j o kaszel.

background image

Odstawiwszy szklank na oparcie tapczanu gł boko zaczerpn ła powietrza i wzdrygn ła si .

- Dlaczego wła ciwie chcesz, ebym tu została? - spytała ało nie.
Patrzył na ni , nie maj c na my li adnej konkretnej odpowiedzi. Potem powiedział. -

Nawet je li jeste zara ona, nie wypuszcz ci na zewn trz. Nie wiem, co mog z tob zrobi .

Zamkn ła oczy.
- Wszystko mi jedno - powiedziała.

Rozdział 17

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział jej przy kolacji - min ły ju trzy lata, a niektórzy z
nich ci gle yj . Wyczerpuj si zapasy ywno ci. O ile wiem, w ci gu dnia nadal ogarnia ich

pi czka - potrz sn ł głow - ale nie umieraj , po trzech latach nie umieraj . Co ich

podtrzymuje?

Miała na sobie jego szlafrok. Około pi tej złagodniała, wyk pała si , zmieniła ubranie.

Jej szczupłe ciało wydawało si zupełnie bezkształtne w załamaniach wielkiego, aksamitnego
szlafroka. Po yczonym od niego grzebieniem uczesała włosy, wi

c je kawałkiem sznurka w

mysi ogonek z tyłu głowy.

Ruth przesuwała palcami po fili ance z kaw .
- Widzieli my ich czasami - powiedziała - ale bali my si do nich zbli y . Wydawało

nam si , e nie powinni my ich dotyka .

- Nie wiedzieli cie, e to s ludzie, którzy powracaj po swojej mierci?
- Nie - potrz sn ła głow .
- A nie zastanawiali cie si nigdy, co za ludzie atakowali w nocy wasz dom?
- Nigdy nie przyszło nam do głowy, e oni s ... - Pokiwała wolno głow - trudno w

co podobnego uwierzy .

- Domy lam si .
Spogl dał na ni , kiedy jedli w ciszy.
„Trudno było te uwierzy , e po tylu latach istnieje kto normalny, kobieta. Trudno

uwierzy , e po tylu latach mo e pojawi si jaki towarzysz niedoli.” Jego zdziwienie doty-
czyło nie tyle jej osoby, co faktu, e co tak niezwykłego mo e zdarzy si w wiecie, który
był zgubiony.

- Opowiedz mi o nich co wi cej - powiedziała Ruth.
Wstał i wzi ł z kuchenki dzbanek z kaw . Nalał do jej fili anki, potem do swojej, po

czym odstawił dzbanek i usiadł.

background image

- Jak si teraz czujesz? - spytał j .
- Czuj si lepiej, dzi kuj .
Pokiwał głow i nasypał cukru do swojej kawy. Mieszaj c, czuł na sobie jej wzrok.
„Co ona sobie my li?” - zastanawiał si . Zaczerpn ł gł boko powietrza, dziwi c si ,

dlaczego nie ust puje napi cie. Ju przez chwil wydawało mu si , e jej ufa. Teraz nie był
tego pewien.

- Ci gle mi nie ufasz - powiedziała, jakby czytaj c w jego my lach.
Pospiesznie podniósł wzrok, potem wzruszył ramionami.
- To... to nie jest tak - powiedział.
- Oczywi cie, e tak - powiedziała cichym głosem. Potem westchn ła. - No dobrze,

je li musisz sprawdzi moj krew, zrób to.

Patrzył na ni podejrzliwym wzrokiem, zadaj c sobie w my lach pytanie. „Czy to

jaka sztuczka?” Popijaj c kaw starał si ukry nerwowo . „Przecie to głupie” - pomy lał -
„ eby by tak podejrzliwym.”

Odstawił fili ank .
- Dobrze - powiedział - bardzo dobrze.
Kiedy na ni popatrzył, wpatrywała si w kaw .
- Je li jeste zara ona, zrobi wszystko, eby ci wyleczy .
Jej wzrok napotkał jego oczy.
- A je li nie b dziesz w stanie mnie wyleczy ? - powiedziała.
- Poczekajmy, to si oka e - powiedział po chwili.
Obydwoje pili kaw . Potem spytał - Zrobimy to teraz?
- Prosz - powiedziała - mo e rano, nie... nie czuj si najlepiej.
- Dobrze - powiedział, kiwaj c głow - rano.
Posiłek doko czyli ju w ciszy. Neville wła ciwie nie odczuwał satysfakcji z powodu

tego, e pozwoliła mu sprawdzi swoj krew. Obawiał si odkrycia w niej zarazków.
Tymczasem mieli przed sob wspólny wieczór i cał noc. By mo e poczuje do niej
sympati . Wtedy rano b dzie mógł...

Pó niej, siedz c w du ym pokoju wpatrywali si w fototapet , popijali porto i słuchali

Czwartej Symfonii Szuberta.

- Nigdy bym w to nie uwierzyła - powiedziała jakby łagodniejszym tonem - nigdy nie

my lałam, e b d jeszcze słucha muzyki, popijaj c wino.

Rozejrzała si po pokoju.
- Wło yłe w to wszystko niezły kawał roboty - powiedziała.

background image

- A jak wygl dał wasz dom? - spytał.
- Nie tak jak ten - powiedziała. - Nie mieli my...
- No... - zastanowiła si przez chwil . - Był obity deskami, u ywali my te krzy y.
- Nie zawsze s skuteczne - powiedział cicho, patrz c na ni przez chwil .
- Tak? - jej twarz była pozbawiona wyrazu.
- Dlaczego yd miałby obawia si krzy a? - powiedział. - Czemu wampir, który za

ycia był ydem, miałby powody, aby si krzy a obawia ? Wi kszo ludzi odczuwało strach

przed mo liwo ci stania si wampirem. Wi kszo wampirów zobaczywszy si w lustrze
popada w histeryczn lepot . Je li jednak idzie o krzy , no có , yd, Hindus ani
Mahometanin nie ma powodu, aby ba si krzy a.

Siedz c i trzymaj c w r ku kieliszek z winem, patrzyła na niego pustym wzrokiem.
- To dlatego krzy nie zawsze jest skuteczny - powiedział.
- Nie dajesz mi sko czy - powiedziała - u ywali my te czosnku.
- My lałem, e przyprawia ci o mdło ci.
- Ju wtedy byłam chora. Kiedy wa yłam ponad pi dziesi t pi kilo, teraz wa

czterdzie ci pi .

Pokiwał głow . Id c do kuchni po kolejn butelk wina pomy lał - „Do tej pory

przyzwyczaiłaby si do tego. Po trzech latach.”

Ale z drugiej strony, mo e nie. Jaki sens ma teraz pow tpiewanie? Przecie zgodziła

si , by sprawdzi jej krew. Có wi cej mogłaby zrobi . To jest jej problem” - pomy lał. „Zbyt
długo yłem sam. Nie dam wiary niczemu, je li nie zobacz dowodów przez mikroskop.
Dziedzictwo mego ojca znowu triumfuje. Jestem jego nieodrodnym synem, niech diabli
wezm jego butwiej ce ko ci.

Stoj c w mroku kuchni, próbował t pym paznokciem podwa y papier, którym

owini ta była szyjka butelki. Spogl dał do du ego pokoju, na Ruth.

Jego wzrok przesun ł si po okrywaj cym j szlafroku, zatrzymuj c si na chwil na

nieznacznej wypukło ci jej piersi, potem pow drował ni ej, na niade łydki, kostki, gładkie
kolana. Miała młode, dziewcz ce ciało. Z pewno ci nie wygl dała na matk dwojga dzieci.

Najdziwniejsz jednak rzecz w tej całej sprawie było to, e nie odczuwał w stosunku

do niej adnego fizycznego po dania. Gdyby pojawiła si dwa lata wcze niej, mo e nawet
nieco mniej ni dwa lata, mogłoby doj do gwałtu. Prze ywał wtedy potworne momenty,
poddawał si im, doprowadzały go niemal do szału.

Pó niej rozpocz ł swoje eksperymenty. Papierosy przestały go ci gn , alkohol te

stracił swoj sił przyci gania. Rozmy lnie i z zadziwiaj cym sukcesem zatopił si w

background image

prowadzeniu bada .

Po danie w nim osłabło, dosłownie znikn ło. „Oto wybawienie pustelnika” -

pomy lał. Musiało odej pr dzej czy pó niej, w przeciwnym razie aden normalny
m czyzna nie byłby w stanie wytrzyma ycia bez seksu.

Na szcz cie teraz nie odczuwał prawie nic, nie licz c mo e jakiego ledwo

zauwa alnego poruszenia gdzie gł boko, pod tward jak skała warstw wstrzemi liwo ci.
Był nawet zadowolony z takiego stanu rzeczy. Zwłaszcza, e nie miał adnej pewno ci, czy
Ruth była wła nie t towarzyszk , na któr czekał. Nie był nawet pewny, czy b dzie w stanie
pomóc jej prze y jutrzejszy dzie . Czy b dzie mógł j wyleczy ?

Wyleczenie było mało prawdopodobne.
Wrócił do du ego pokoju z otwart butelk . U miechn ła si do niego przez moment,

kiedy nalewał wino do jej kieliszka.

- Przygl dałam si z podziwem twojej fototapecie - powiedziała. - Patrz c na ni

prawie mo na uwierzy , e si jest w lesie.

Mrukn ł.
- Du o czasu musiało ci zabra takie urz dzenie domu - powiedziała.
- Powinna wiedzie - odparł - przecie robili cie to samo.
- Nie wygl dało to tak ładnie jak u ciebie - powiedziała - nasz dom był niewielki, a

skład ywno ci był o połow mniejszy od twojego.

- Pewnie sko czyło si wam jedzenie - powiedział, uwa nie si jej przygl daj c.
- Mro onki - odparła - prze yli my bez konserw.
Pokiwał głow . „Logiczne” - musiał przyzna w duchu.
Nie lubił tego. Wiedział, e odzywała si jego intuicja, ale nie lubił tego głosu.
- A co z wod ? - spytał potem.
Patrzyła na niego przez chwil w ciszy.
- Nie wierzysz w ani jedno słowo z tego, co ci powiedziałam? - spytała.
- Nie o to chodzi - powiedział. - Po prostu jestem ciekawy, jak sobie radzili cie.
- Nie umiesz tego ukry , słycha to w twoim głosie - powiedziała. - Zbyt długo byłe

sam, nie potrafisz ju oszukiwa .

Chrz kn ł, gdy ogarn ło go niewygodne uczucie, e sobie z niego kpi.
„Przecie to bez sensu” - kłócił si sam ze sob . - „Ona jest po prostu kobiet .

Najprawdopodobniej ma racj . Ja chyba faktycznie jestem niesympatycznym i gburowatym
pustelnikiem. Ale jakie to miało znaczenie?

- Opowiedz mi o twoim m u - powiedział nagle.

background image

Co , jakby cie wspomnie przemkn ło przez jej twarz. Podniosła do ust kieliszek z

ciemnym winem.

- Nie teraz - powiedziała - prosz !
Oparł si wygodnie w tapczanie, nie umiej c bli ej okre li uczucia niezadowolenia,

które nim owładn ło. Wszystko bowiem, co mówiła i co robiła, mogło by efektem jej
prze y , ale mogło te by kłamstwem.

„Ale dlaczego miałaby kłama ?” - pytał sam siebie. Jutro rano przecie b dzie mógł

sprawdzi jej krew. Jak korzy mogło przynie jej kłamstwo, skoro jutro b dzie znał
prawd i jest to kwestia jedynie kilku godzin?

- Wiesz - powiedział, chc c nieco rozlu ni atmosfer - zastanawiałem si , czy je li

troje ludzi przetrwało epidemi , to mo e jest ich wi cej?

- My lisz, e to mo liwe? - spytała.
- Dlaczego nie? Musz by jeszcze inni, z takich czy innych powodów odporni na

zarazek.

- Powiedz mi co wi cej o zarazku - powiedziała.
Zawahał si przez chwil , potem odstawił kieliszek z winem.
„A co b dzie, je li powiem jej wszystko? Je li po swojej mierci powróci tu, wiedz c

o wszystkim? Maj c cał jego wiedz ?

- Jest cała masa szczegółów - powiedział.
- Mówiłe co wcze niej o krzy ach - powiedziała - sk d wiesz, e to prawda?
- Pami tasz, jak mówiłem ci o Benie Cortmanie? - powiedział zadowolony z tego, e

powtarza znany ju jej fakt, e nie musi wtajemnicza jej w nowe rzeczy.

- Masz na my li człowieka, którego...
Pokiwał głow .
- Podejd tu - powiedział, podnosz c si - zobaczysz go.
Stał za ni , kiedy patrzyła przez wizjer. Czuj c zapach jej skóry i włosów, odsun ł si

nieco w tył. „Czy to nie dziwne?” - pomy lał. - „Nie lubi tego zapachu. Zupełnie jak Guli-
wer, który powracał z krainy koni. Dra ni mnie zapach człowieka.”

- To ten, który jest przy lampie - powiedział.
Mrukn ła cicho ze zrozumieniem. Potem powiedziała:
- Jest ich tak niewielu. Co si z nimi stało?
- Pozbyłem si wi kszo ci z nich. Zawsze jednak jest kilku, którzy zdołali si gdzie

schowa .

- Jakim cudem ta lampa wieci? - spytała. - My lałam, e zniszczyli cał instalacj

background image

elektryczn .

- Podł czyłem t lamp do mojej pr dnicy - powiedział. - Tak, ebym w wietle mógł

na nich patrze .

- Nie zniszczyli arówki?
- Zamocowałem na arówce bardzo mocny klosz.
- Nie próbuj wspina si i niszczy go?
- Na całej latarni rozwiesiłem czosnek.
- O wszystkim pomy lałe - powiedziała, potrz saj c głow .
Cofn wszy si o krok w tył, patrzył na ni przez chwil . „Jak ona mo e tak spokojnie

na nich patrze ” - pomy lał - ”zadawa pytania, wyra a swoje uwagi, skoro nie dalej jak
tydzie temu widziała, jak te wła nie istoty rozrywały na strz py jej m a? Znowu
w tpliwo ci” - pomy lał. - „Czy to si nigdy nie sko czy?”

Wiedział dobrze, e nie, dopóki wszystkiego si o niej nie dowie. W tym momencie

odwróciła si od wizjera.

- Musz ci na chwil przeprosi - powiedziała.
Patrzył, jak idzie do łazienki, usłyszał zamykaj cy si za ni zamek. Wrócił na kanap .

Wymuszony u miech igrał na jego twarzy. Spojrzał w gł b kieliszka z winem i z
roztargnieniem pogładził brod . „Musz ci na chwil przeprosi ”. Te słowa wydały mu si
jako dziwnie zabawne, zabrzmiały jako archaicznie. Dobre obyczaje Kamyczka, który
mizdrzy si zza grobu. Etykieta dla młodych wampirów.

U miechu ju nie było.
Co teraz? Co miała przynie mu przyszło ? Czy za tydzie ona b dzie tu jeszcze z

nim, czy mo e pochłonie j wieczny ogie ?

Był przekonany, e je li jest zara ona, b dzie musiał spróbowa znale jakie

lekarstwo, niezale nie od tego, czy oka e si skuteczne, czy nie. A co, je li nie jest zara ona?
W pewnym sensie byłaby to jeszcze wi ksza próba dla nerwów. W przeciwnym razie
wszystko b dzie po staremu, nie ulegn zmianie zasady, rozkład dnia. Jednak je li miałaby z
nim zosta , musz stworzy jaki układ, by mo e staliby si m em i on , by mo e
mieliby dzieci...

Tak, to rozwi zanie było bardziej przera aj ce.
Nagle zdał sobie spraw z tego, e jest na powrót niepoprawnym rozdra nionym

kawalerem. Nie my lał ju o swojej onie, dziecku, o yciu, które min ło. Wystarczaj ca była
tera niejszo . Obawiał si teraz nowej konieczno ci po wi ce , przyj cia na powrót
odpowiedzialno ci. Bał si znowu otworzy serce, rozerwa ła cuchy, którymi było skute po

background image

to, by trzyma w zamkni ciu uczucia. Obawiał si , e znowu pokocha.

Kiedy wyszła z łazienki, siedział tam nadal, zatopiony w swoich my lach. Nie

zauwa ył tego, e z gramofonu słycha było ju tylko cienki odgłos igły skrobi cej po płycie,
która dawno sko czyła gra .

Ruth podniosła płyt z gramofonu i przeło yła j na drug stron . Po raz trzeci

dobiegły ich d wi ki tej samej symfonii.

- No wi c, co mówiłe o Cortmanie? - spytała, siadaj c.
- Cortmanie? - patrzył na ni pustym wzrokiem.
- Miałe mi powiedzie co o nim i o krzy u.
- No, kiedy zaci gn łem go tutaj i pokazałem mu krzy .
- I co si stało?
„Czy mam ju teraz si jej pozby ? Czy nie zawraca sobie głowy badaniem krwi,

zabi j , a potem spali jej ciało?”

Poczuł, jak ciskało go w gardle. Takie my li były odra aj cym wiadectwem

rzeczywisto ci, z któr si pogodził. Rzeczywisto ci, w której morderstwo przychodziło
łatwiej ni nadzieja. „Nie” - pomy lał - „a tak nisko nie upadłem, jestem nadal człowiekiem,
a nie morderc .”

- Co si z tob dzieje? - powiedziała nerwowym głosem.
- Co?
- Gapisz si na mnie.
- Przepraszam - powiedział chłodno. - Ja... po prostu my l .
Nic ju nie powiedziała. Piła wino, widział jej dr c r k , trzymaj c kieliszek.

Stłumił swoje uczucia. Nie chciał, eby wiedziała, co czuje.

- Kiedy pokazałem mu krzy - powiedział. - Zacz ł mi si mia w twarz.
Kiwn ła głow .
- Ale kiedy podsun łem mu przed oczy Tor , wywołało to reakcj , jakiej si

spodziewałem.

- Co to było?
- Tora, ksi ga jakiego prawa ydowskiego.
- I to wywołało... jak reakcj ?
- Tak, był zwi zany, ale kiedy zobaczył ksi g Tory, rozerwał wi zy i zaatakował

mnie.

- I co si stało? - Wydawało si , e jej strach gdzie znikn ł.
- Uderzył mnie czym w głow , ju nie pami tam, co to było. Po takim ciosie niemal

background image

straciłem przytomno . Przydała mi si Tora, eby wypcha go do drzwi i potem na zewn trz.

- Mmm.
- Wi c, jak widzisz, krzy nie zawsze działa na wampiry, jak twierdzi legenda.

Według mojej teorii legenda miała jakie podstawy tam, gdzie powstała, czyli w Europie,
która była w wi kszo ci katolicka i gdzie krzy był naturalnym sposobem obrony przed
mocami ciemno ci.

- Nie mogłe strzela do Cortmana? - spytała.
- Sk d wiesz, e mam bro ?
- Tak przypuszczam - powiedziała - my mieli my bro .
- W takim razie powinna te wiedzie , e kule na nich wcale nie działaj .
- Nie... nigdy nie byli my tego pewni - powiedziała, a potem szybko spytała - wiesz

dlaczego tak jest? Dlaczego kule na nich nie działaj ?

Potrz sn ł głow . - Nie, nie wiem - powiedział.
Siedzieli w ciszy, słuchaj c muzyki.
Wiedział dlaczego, ale znowu ogarn ły go w tpliwo ci, i nie chciał jej powiedzie .
Na podstawie swoich eksperymentów, które przeprowadzał na nie ywych wampirach

stwierdził, e pod wpływem bakterii w ich ciele wydziela si kleista substancja, która za-
sklepia otwory po kulach natychmiast po strzale. Niemal natychmiast kule zostaj przez ni
otoczone, a skoro sił witaln takiego organizmu stanowi b d ce w nim zarazki, nie mo na
go zrani strzałami. Dlatego ich ciało mogło pochłon niesko czon ilo kul, poniewa owa
kleista substancja stawiała opór kulom, które nie mogły zagł bi si na wi cej ni kilka
milimetrów. Tak wi c strzelanie do wampirów porówna mo na było do rzucania kamieni w
smoł .

Kiedy siedz c, przygl dał si jej, bawiła si fałdami szlafroka tak, e przez chwil

odsłoniło si jej br zowe udo. Widok ten nie był wcale poci gaj cy, przeciwnie, zirytował go.
„Typowa kobieta” - pomy lał. - „Zrobiła to celowo.”

W miar upływu wieczoru niemal czuł, e coraz bardziej si od niej oddala. W

pewnym sensie nawet ałował, e w ogóle j znalazł. Przez lata, które upłyn ły, osi gn ł
pewien wewn trzny spokój. Pogodził si z samotno ci , przekonał si , e samotno nie jest
a tak zła. A teraz... to wszystko si ko czy.

Aby wypełni czym pustk tej chwili, si gn ł po fajk i kapciuch z tytoniem. Potem

napchał tytoniu do lulki i zapalił. Przez krótk chwil zastanawiał si , czy ona nie ma nic
przeciwko temu. Nie spytał.

Muzyka sko czyła gra . Wstała. Patrzył na ni , kiedy przegl dała płyty. Wygl dała

background image

jak młoda dziewczyna, była tak szczupła. „Kim ona jest?” - pomy lał. - „Kim jest naprawd ?”

- Czy mog to pu ci ? - spytała, trzymaj c w r ku album.
Nawet nie spojrzał. - Tak, je li chcesz - powiedział. Usiadła, kiedy zacz ł si Drugi

koncert fortepianowy Rachmaninowa. Jej upodobania muzyczne nie s godne uwagi - po-
my lał, patrz c na ni bez wyrazu.

- Opowiedz mi o sobie - powiedziała.
„Kolejne, typowe pytanie, jakie zadaj kobiety” - pomy lał. Potem zwymy lał samego

siebie za to, e nastawiony jest tak krytycznie. „Jaki sens maj w tpliwo ci, które tylko mnie
irytuj ?”

- Nie ma co opowiada - odparł.
U miechała si znowu. „Czy miała si z niego?”
- Na mier mnie dzi po południu wystraszyłe - powiedziała. - Ty ze swoj

szczeciniast brod . I tymi dzikimi oczami.

Wypu cił z ust dym. „Dzikie oczy? Przecie to absurdalne. Co ona chce osi gn ?

Czy chce przełama lody swoj błyskotliwo ci ?”

- Jaki ty jeste pod t brod ? - spytała.
Próbował si u miechn , ale nie udało mu si .
- Całkiem zwyczajny - powiedział.
- Ile masz lat, Robert?
Poczuł lekki skurcz w gardle. Po raz pierwszy wypowiedziała jego imi . Fakt, e po

tak długim czasie kobieta wypowiedziała jego imi , wywołało w nim jaki dziwny niepokój.
„Nie nazywaj mnie w ten sposób” - prawie do niej powiedział. Nie chciał zmniejszy
istniej cego mi dzy nimi dystansu. Je li miałoby si okaza , e jest zara ona i nie mógłby jej
wyleczy , niech pozostanie obc osob , któr po prostu od siebie odsunie.

Odwróciła głow .
- Nie musisz ze mn rozmawia , je li nie chcesz - powiedziała cichym głosem. - Nie

b d ci zawraca głowy, jutro sobie pójd .

Poczuł narastaj ce napi cie.
- Ale... - zacz ł.
- Nie mam zamiaru pcha si w twoje ycie - powiedziała. - Nie musisz czu si do

niczego zobowi zany wobec mnie tylko dlatego... dlatego, e jeste my jedynymi, którzy
przetrwali.

Miał smutne oczy, kiedy na ni patrzył, wyczuwał w jej słowach jaki cie poczucia

winy. „Dlaczego mam jej nie ufa ? - mówił sam do siebie - „je li jest zara ona, nigdy nie

background image

ujdzie z yciem. Czegó mo na si tu obawia ?

- Przepraszam - powiedział - byłem... byłem sam tak długi czas.
Nie podniosła wzroku.
- Je eli masz ochot porozmawia - powiedział - z przyjemno ci powiem ci

wszystko, co chcesz.

Po chwili wahania podniosła na niego wzrok. Jej oczy były nieobecne.
- Chciałabym wiedzie co o chorobie - powiedziała. - Zabrała moje dwie

dziewczynki. Spowodowała mier mojego m a.

Popatrzył na ni i zacz ł mówi .
- To jest zarazek - bakteria w kształcie pałeczki - powiedział - która wytwarza we krwi

roztwór izotoniczny, krew przez to płynie wolniej ni u zdrowego człowieka. Bakteria
pobudza wszystkie czynno ci yciowe organizmu, dostarcza energii i od ywia si krwi .
Kiedy zabraknie krwi, wytwarza samozniszczalne bakteriofagi albo przekształca si w form
przetrwalnikow .

Jej twarz była bez wyrazu. Wtedy u wiadomił sobie, e mogła nie zrozumie tego, o

czym mówił. Okre lenia, które teraz znał tak dobrze, mogły by dla niej całkiem obce.

- No có , wi kszo z tych rzeczy nie jest tak wa nych. Przetrwalniki to owalne ciała,

które zawieraj wszystkie elementy bakterii w formie normalnej. Zarazek przekształca si w
przetrwalnik, gdy nie ma dost pu do wie ej krwi. Nast pnie, kiedy organizm ywiciela
rozpadnie si , zarazki w formie przetrwalnikowej przenoszone s drog powietrzn , zanim
natrafi na kolejnego ywiciela. Kiedy go znajd , rozmna aj si i w ten sposób zara ony
zostaje kolejny człowiek.

Pokiwała głow z niedowierzaniem.
- Bakteriofagi s nieo ywionymi białkami, które tworz si tak e wtedy, gdy nie maj

dost pu do krwi. W przeciwie stwie do form przetrwalnikowych, w tym przypadku,
odbiegaj cy od normy metabolizm powoduje zniszczenie komórek.

Nast pnie powiedział jej o niewydolno ci systemu limfatycznego w usuwaniu

zb dnych produktów, o czosnku, który jest w tym przypadku czynnikiem uczulaj cym i
powoduje anafilaksj , czyli nadwra liwo u ró nych nosicieli zarazku.

- Dlaczego zatem my jeste my odporni? - spytała.
Patrzył na ni przez dłu sz chwil , zwlekaj c z odpowiedzi . Potem, wzruszaj c

ramionami, powiedział:

- Nie wiem, jak jest w twoim przypadku; je li chodzi o mnie, podczas wojny, kiedy

byłem w Panamie, zostałem uk szony przez nietoperza - wampira. Cho nie mog tego

background image

udowodni , moja teoria jest nast puj ca. Nietoperz musiał wcze niej mie kontakt z
wampirem autentycznym i wtedy to dostały si do jego organizmu zarazki „vampiris”.
Skutkiem tego nietoperz szukał krwi ludzkiej, a nie zwierz cej. Kiedy zarazek dostał si do
mojego organizmu, musiał by z jakiego powodu osłabiony przez organizm nietoperza.
Naturalnie, spowodował u mnie paskudn chorob , ale uszedłem z yciem. W konsekwencji
mój organizm zdołał wypracowa jaki mechanizm odporno ciowy. Taka jest moja hipoteza.
Nie znajduj adnego innego wytłumaczenia.

- Ale... przecie to samo mogło przytrafi si tak e innym, którzy tam byli.
- Nie wiem - odparł cichym głosem - zabiłem tego nietoperza. - Wzruszył ramionami.

- Mo e ja byłem pierwszym człowiekiem, którego zaatakował.

Patrzyła na niego bez słowa. Jej dociekliwo sprawiała, e stawał si niecierpliwy.

Mówił dalej, cho wcale tego nie chciał. Pokrótce opowiedział jej o głównej przeszkodzie,
jaka stała na drodze jego docieka o wampirach.

- Na pocz tku my lałem, e nale ało trafi erdzi w serce - powiedział. - Wierzyłem

w to, co podaje legenda. Okazało si jednak, e tak nie jest. Wpychałem erdzie we wszystkie
cz ci ich ciała i umierali. Wywnioskowałem z tego, e chodzi tu o krwotok. Ale potem,
którego dnia...

Powiedział jej o kobiecie, której ciało rozpadło si na jego oczach.
- Wiedziałem, e nie chodziło o krwotok. - Mówił dalej, odczuwaj c pewnego rodzaju

satysfakcj z faktu przedstawiania swoich odkry . - Nie wiedziałem, co mam robi . I wtedy,
pewnego dnia przyszło mi do głowy...

- Co? - spytała.
- Wzi łem nie ywego wampira. Wło yłem jego rami do sztucznie stworzonej pró ni.

Potem, wewn trz pró ni przebiłem rami . Trysn ła krew - przerwał na chwil . - To było
wszystko.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.
- Nie rozumiesz? - powiedział.
- Mmm... nie - przyznała.
- Kiedy wpu ciłem do rodka powietrze, r ka rozpadła si - powiedział.
Nadal wpatrywała si w niego.
- Widzisz - powiedział - zarazek mo e by paso ytem, ale nie musi. Funkcjonuje,

kiedy tlen jest dost pny, ale mo e tak e y bez tlenu. Jest przy tym pewna ró nica. B d c
wewn trz organizmu, yje w symbiozie ze swoim ywicielem. Ciało wampira dostarcza
zarazkowi po ywki w postaci krwi, a zarazek z kolei staje si dla wampira ródłem energii,

background image

aby ten mógł postara si o wie krew. Zarazek powoduje tak e wyrastanie kłów.

- Tak? - powiedziała.
- Kiedy dostaje si powietrze - ci gn ł dalej - sytuacja natychmiast ulega zmianie.

Zarazek staje si bakteri tlenow . Ko czy si tym samym symbioza, zarazek staje si zło -
liwym paso ytem - tutaj przerwał. - Zaczyna zjada swojego ywiciela - doko czył.

- W takim razie erd ... - zacz ła.
- Wpuszcza do wewn trz organizmu powietrze. Oczywi cie. Robi w ciele otwór,

wn trze zostaje otwarte tak, e kleista substancja nie mo e funkcjonowa . Serce nie ma wi c
z tym nic wspólnego. Teraz tylko podcinam nadgarstki wystarczaj co gł boko, by klej nie
mógł działa - u miechn ł si lekko. - Kiedy pomy l o całym zmarnowanym czasie, kiedy
strugałem erdzie!

Przytakn ła skinieniem głowy i zauwa ywszy w swojej dłoni kieliszek, odstawiła go.
- To dlatego ciało kobiety, o której ci wspomniałem, rozpadło si tak gwałtownie -

powiedział. - Nie yła ju tak długo, e skoro tylko powietrze dostało si do rodka, zarazek
spowodował natychmiastowy rozpad.

Jej ciałem wstrz sn ł dreszcz.
- To potworne - powiedziała.
Patrzył na ni zdziwiony. „Potworne? Czy to nie dziwne? Ju przez łata nie my lałem

o tym w ten sposób.” Słowo „potworny” stało si dla niego prze ytkiem. Nadmiar strachu
wokół niego sprawił, e stał si czym powszednim, wy wiechtan formuł . Dla Roberta
Neville'a ta makabryczna sytuacja, w której ył, była jedynie czystym faktem. W jej
okre laniu nie u ywał adnych przymiotników.

- A co... co z tymi, którzy byli jeszcze ywi? - spytała.
- No có , kiedy podetnie si im yły, zarazek od razu staje si paso ytem. Ale w

wi kszo ci przypadków powodem ich mierci jest po prostu krwotok.

- Po prostu...
Odwróciła si szybko i zacisn ła wargi w cienk lini .
- Co si stało - spytał.
- N... nic. Nic - powiedziała.
U miechn ł si . - Człowiek przyzwyczaja si do tych rzeczy - powiedział. - Musi si

przyzwyczai .

Znów po jej ciele przebiegł dreszcz. Przełkn ła lin .
- Nie sposób przestrzega pewnych zasad w d ungli, w której yj - powiedział. -

Wierz mi, to jedyne, co mog zrobi . Lepsze to ni pozostawienie ich własnej mierci z po-

background image

wodu zarazka, eby nast pnie powrócili; byłoby to o wiele bardziej przera aj ce, czy nie?

Zacisn ła dłonie.
- Ale sam powiedziałe , e wielu z nich jeszcze yje - rzuciła nerwowo. - Sk d twoja

pewno , e nie b d yli?

- Wiem, po prostu mam t pewno - powiedział - znam zarazek, wiem, jak potrafi si

rozmna a . Nie ma znaczenia, czy ich organizm walczy z zarazkiem, tak czy inaczej ta walka
jest przegrana. Przygotowałem antybiotyki, wstrzykiwałem całe tuziny szczepionek. Nie
działały, po prostu nie mog by skuteczne, kiedy choroba jest ju bardzo zaawansowana.
Organizm nie mo e jednocze nie walczy z zarazkiem i wytwarza antyciał. To jest
niemo liwe, wierz mi. To jest pułapka, z której nie ma wyj cia. Je li ja ich nie zabij , pr dzej
czy pó niej przejd przez mier i powróc , by mnie dopa . Nie mam wyboru. Nie mam

adnego wyboru.

Zapanowała cisza, a jedynym d wi kiem w pokoju było zgrzytanie igły gramofonowej

po wewn trznych rowkach płyty. Nie patrzyła na niego, jej pusty wzrok utkwiony był w
podłog .

„To dziwne” - my lał - „w jaki mało okre lony sposób stałem si obro c tego, co

wczoraj było konieczno ci , z któr si pogodziłem.” W ci gu minionych lat nawet nie dopu-
szczał do siebie mo liwo ci, e mo e si myli . Jej obecno przyniosła mu te dziwne, obce
my li.

- Czy ty rzeczywi cie my lisz, e nie mam racji? - zapytał z niedowierzaniem w

głosie.

Przygryzła doln warg .
- Ruth - powiedział.
- Nie do mnie nale y wydanie os du - odparła.

Rozdział 18

- Virge!

Ciemny kształt cofn ł si do ciany, kiedy zachrypły krzyk Roberta Neville'a rozdarł

mroczn cisz .

Gwałtownym ruchem podniósł si z tapczanu i pogr onymi jeszcze w sennej mgle

oczyma gapił si w ciemno pokoju, w jego piersi serce waliło jak dłonie maniaka
uderzaj ce o cian lochu.

Skoczył na równe nogi, pogr ony jeszcze w sennej mgle, nie mog cy okre li czasu

background image

ani miejsca, w którym si nagle znalazł.

- Virge? - powiedział znowu słabym, dr cym głosem
- Virge?
- To... to ja - kto niepewnym głosem powiedział w ciemno ci.
Na dr cych nogach zrobił kilka kroków w kierunku cienkiego strumienia wiatła,

który dostawał si do pokoju przez wizjer. Zmru ył oczy pod wpływem wiatła.

Westchn ła ci ko, kiedy wyci gn wszy r k uchwycił jej rami .
- R... Ruth - powiedziała przera onym szeptem.
Stał w ciemno ci, kołysz c si powoli, jego oczy wpatrywały si w ciemn posta ,

która stała przed nim, niczego nie rozumiej c.

- To ja, Ruth - powiedziała raz jeszcze, gło niej.
Przebudzenie nadeszło jak uderzenie strumienia wody. Obezwładniaj cy szok. To nie

była Virge. Potrz sn ł gwałtownie głow , zacz ł przeciera dr cymi r kami oczy.

Potem stał tam, gapi c si szeroko otwartymi oczyma, przytłoczony nagł depresj .
- O - wymamrotał ledwo słyszalnym głosem. - O, ja...
Pozostał tam, gdzie stał, czuj c, e jego ciało kołysze si wolno w mroku w miar , jak

wracał do pełnej wiadomo ci. Popatrzył w otwarty wizjer z odsłoni t klapk , potem znowu
na ni .

- Co ty tu robisz? - powiedział głosem zmienionym od snu.
- Nic - powiedziała nerwowo. - Nie mogłam spa .
Zamrugał oczyma w ostrym wietle lampy. Potem jego r ka opadła ze ciennego

wył cznika, odwrócił si . Ruth stała ci gle przy cianie, jej r ce zaci ni te były w pi ci.

- Dlaczego jeste w ubraniu? - spytał ze zdziwieniem w głosie.
Patrz c na niego, przełkn ła lin . Jeszcze raz przetarł oczy i odsun ł długie włosy ze

skroni.

- Ja... ja tylko wygl dam - odparła.
- Dlaczego jeste w ubraniu?
- Nie mogłam spa .
Stał i patrzył na ni , ci gle jeszcze rozkojarzony, czuj c, jak ustaje powoli

przyspieszone bicie serca. Przez otwarty wizjer dochodziły do niego krzyki, słyszał, jak
Cortman krzyczał:

- Wychod , Neville!
Podszedł do wizjera, zatrzasn ł drewniany klapk i odwrócił si do niej.
- Chc wiedzie , dlaczego jeste w ubraniu - powiedział znowu.

background image

- Ot tak, nie ma adnego powodu - odparła.
- Chciała wyj , kiedy spałem?
- Nie... ja...
- Chciała to zrobi ?
Chwyciła ci ko powietrze, kiedy złapał jej r k .
- Nie, nie - powiedziała szybko. - Jak e mogłabym wyj , kiedy pełno ich na

zewn trz?

Stał, oddychaj c ci ko. Patrzył na jej przera on twarz. Poczuł skurcz w gardle na

my l o szoku, jakiego doznał przy przebudzeniu, my l c, e to była Virginia.

Gwałtownie pu cił jej r k i odwrócił si . My lał, e przeszło ju przemin ła. Jak e

wiele czasu musi upłyn , by przestała do niego powraca ?

Milczała, kiedy nalewał sobie pełn szklank whisky, potem pił długimi łykami.

„Virge, Virge” - my lał z ało ci - „ci gle jest ze mn .” Zamkn ł oczy i mocno zacisn ł
z by.

- Czy tak miała na imi ? - usłyszał głos Ruth.
Przez jego mi nie przebiegł skurcz, zaraz potem rozlu nił si .
- Ju w porz dku - powiedział głuchym głosem. - Połó si spa .
Odsun ła si nieco w tył.
- Przepraszam, nie chciałam...
W tej chwili zorientował si , e nie chce wcale, by poszła spa . Nie potrafił

powiedzie , dlaczego, po prostu nie chciał by sam.

- My lałem, e jeste moj on - usłyszał swój głos. - Obudziłem si i my lałem...
Potem nabrał pełne usta whisky i w chwil potem zakrztusił si . Ruth stała w cieniu i

słuchała.

- Widzisz, ona wróciła - powiedział. - Pochowałem j , a ona pewnej nocy wróciła.

Wygl dała jak... jak ty. Zupełnie, jak cie . Nie yła. Jednak wróciła. Chciałem zatrzyma j
ze sob , ale nie była ju t sam osob ... Widzisz, przyszła po to...

Sił zatrzymał w gardle szloch, który cisn ł si na zewn trz.
- Moja własna ona - powiedział dr cym głosem - przyszła, eby napi si mojej

krwi!

Z trzaskiem postawił szklank na blacie barku. Odwróciwszy si poszedł nerwowym

krokiem do wizjera, potem wrócił do barku, zatrzymał si przed nim. Ruth nic nie
powiedziała, stała milcz c w mroku, słuchała.

- Musiałem j znowu odwie - powiedział. - Byłem zmuszony zrobi z ni to samo,

background image

co robiłem z innymi. Mojej własnej onie - poczuł drapanie w gardle. - erd - powiedział z
przera eniem w głosie. - Musiałem wbi erd w jej ciało. Była to jedyna rzecz, jak mogłem
zrobi , zgodnie z wiedz , jak wtedy miałem. Ja...

Nie był w stanie sko czy . Stał tak przez dłu sz chwil , bezradny był wobec

dreszczy, które nim targały, powieki miał mocno zaci ni te.

Potem zacz ł mówi znowu.
- Zrobiłem to prawie trzy lata temu. Ci gle o tym pami tam, ci gle to jest przy mnie.

Co mam zrobi ? Co mog zrobi ? - Uderzył zaci ni t pi ci w blat barku, gdy wspomnienia
znów przemkn ły przeze bolesn udr k . - Niezale nie od tego, jak bardzo si starasz, nie
mo na tego zapomnie , nie mo na si do tego przyzwyczai , nie sposób nigdy uciec od tego.

Dr cymi dło mi odgarn ł w tył włosy.
- Wiem, co czujesz, wiem. Nie... nie ufałem ci na pocz tku. Byłem bezpieczny,

zamkni ty, jakby w muszli. Teraz... - potrz sn ł głow powoli, jakby w poczuciu pora ki - w
jednej chwili to wszystko przepadło, spokój, poczucie bezpiecze stwa, moje przystosowanie -
wszystko przepadło.

- Robert.
Jej głos te był zagubiony, łamał si .
- Za co zostali my tak srogo ukarani? - powiedziała.
Wci gn ła z dr eniem powietrze.
- Nie wiem - powiedział gorzko. - Nie ma odpowiedzi, nie ma powodu. Po prostu tak

jest.

Była teraz przy nim. Szybkim ruchem, bez wahania, nie cofaj c si , przytulił j do

siebie. Stali tak mocno obj ci, dwoje ludzi zagubionych w bezkresnych ciemno ciach nocy.

- Robert, Robert.
Jej dłonie przesuwały si po jego plecach, głaszcz c je. On obejmował j mocnym

u ciskiem swoich ramion, oczy miał zamkni te, twarz przyci ni t do jej włosów, które były
mi kkie i ciepłe.

Ich usta przez długi czas pozostawały stopione ze sob , jej ramiona obejmowały w

jakim desperackim u cisku jego szyj .

Potem siedzieli razem w ciemno ci przytuleni do siebie tak, jakby całe istniej ce na

wiecie ciepło ukryło si w ich ciałach. Dzielili to ciepło mi dzy sob . Czuł, jak gwałtownymi

ruchami unosiły si i opadały jej piersi, gdy przytulała si do niego, jej twarz przyci ni ta
była do jego szyi. Jego du e dłonie przesuwały si niezgrabnie po jej włosach, gładz c je,
czuj c ich jedwabisto .

background image

- Przepraszam, Ruth.
- Przepraszam?
- Za to, e byłem dla ciebie okrutny, nie ufałem ci.
Milczała, obejmuj c go mocno.
- Och, Robert, to takie niesprawiedliwe, takie niesprawiedliwe. To jest nie fair.

Dlaczego my jeszcze yjemy? Dlaczego nie umarli my wszyscy? Byłoby lepiej, gdyby my
wszyscy umarli.

- Cicho, cichutko - powiedział, ogarniaj c j uczuciem, które jak rw cy, uwolniony

strumie wylewało si z jego serca i umysłu - wszystko b dzie dobrze.

Czuł jej ciało przy sobie, czuł jej dr enie na swoim ciele.
- B dzie dobrze, dobrze - powiedział.
- Ale jak to mo liwe?
- B dzie dobrze - powiedział, cho wiedział doskonale, e sam w to nie wierzy,

wiedział, e słowa wymykaj si bez udziału jego woli.

- Nie - powiedziała. - Nie.
- B dzie dobrze, Ruth.
Nie potrafił powiedzie , jak długo siedzieli, tak mocno przytuleni do siebie.

Zapomniał o wszystkim, stracił poczucie czasu i miejsca, byli tylko we dwoje, potrzebuj c si
nawzajem, rozbitkowie, którzy przetrwali koszmar, odnalazłszy si siedzieli teraz, trzymaj c
si w obj ciach.

On jednak chciał co dla niej zrobi , w jaki sposób okaza jej pomoc.
- Chod , sprawdzimy twoj krew - powiedział.
Jej ciało zesztywniało w jego ramionach.
- Nie, nie - powiedział szybko. - Nie masz si czego obawia . Jestem pewny, e

niczego nie znajdziemy. A nawet je li znajdziemy, wylecz ci . Przysi gam, e ci wylecz ,
Ruth.

Patrzyła na niego w mroku, nie mówi c ani słowa. Wstał, ci gn c j za sob , cały

dr ał, był poruszony jak nigdy dot d. Pragn ł jej pomóc, wyleczy j .

- Zgód si - powiedział. - Nie skrzywdz ci , obiecuj , e ci nie skrzywdz .

Sprawd my to. Upewnijmy si . B dziemy mogli co zrobi razem, wspólnie co zaplanowa .
Uratuj ci , Ruth, na pewno uratuj albo sam zgin .

Była nadal napi ta, broniła si .
- Chod ze mn , Ruth.
Teraz, gdy prysn ła cała jego pow ci gliwo i przełamał wszystkie bariery, trz sł si

background image

cały, nie panował nad sob .

Zabrał j do sypialni. Zobaczywszy w wietle lampy jej przera enie, przytulił j do

siebie i zacz ł gładzi włosy.

- Wszystko w porz dku - powiedział. - Wszystko b dzie dobrze, Ruth. Niezale nie od

tego, co znajdziemy, b dzie dobrze. Zrozum to, prosz .

Posadził j na taborecie. Jej twarz była zupełnie bez wyrazu, całym jej ciałem

wstrz sały dreszcze, kiedy dezynfekował igł nad palnikiem Bunsena.

Potem schyliwszy si , pocałował j w policzek.
- Ju dobrze - powiedział czule. - Ju dobrze.
Zamkn ła oczy, kiedy wbił igł . Wprost sam odczuwał ból w palcu, kiedy wyciskał i

rozprowadzał na szkiełku jej krew.

- Ju , ju - powiedział, niecierpliwie przyciskaj c niewielki wacik do opuszka jej

palca. Czuł, jak jego ciało dr y i był wobec tego zupełnie bezradny. Niezale nie od tego, jak
bardzo starał si opanowa , nie był w stanie. Jego pałce odmawiały mu posłusze stwa, kiedy
usiłował przygotowa preparat. Spogl dał cały czas na Ruth, u miechał si do niej, próbował
w niej nie dostrzega napi cia i strachu.

- Nie obawiaj si - powiedział - prosz , nie bój si . Wylecz ci , je li w twojej krwi

jest zarazek. Na pewno ci wylecz , Ruth, na pewno.

Siedziała nie mówi c nic, patrzyła na to, co robił, oboj tnym wzrokiem. Jej le ce na

kolanach dłonie poruszały si niespokojnie.

- A co zrobisz, je eli... je eli jestem zara ona - powiedziała po chwili.
- Jeszcze nie wiem - odparł - ale jest mnóstwo rzeczy, które mo na zrobi .
- Co na przykład?
- Na przykład szczepionki.
- Powiedziałe , e szczepionki nie działaj - powiedziała, a jej głos nieco zadr ał.
- Tak, ale... - przerwał, wkładaj c szkiełko pod mikroskop.
- Robert, co mógłby zrobi .
Odsun ła taboret, kiedy pochylał si nad mikroskopem.
- Nie patrz, Robert! - zacz ła go nagle prosi błagalnym tonem.
On jednak zobaczył.
Nie zauwa ył, kiedy wstrzymał oddech. Jego puste oczy napotkały jej wzrok.
- Ruth - powiedział zatrwo onym szeptem.
Drewniana erd rozbiła si w tym momencie o jego czoło.
Robert Neville poczuł w głowie eksplozj bólu, czuł, jak jedna noga odmówiła mu

background image

posłusze stwa. Upadaj c przewrócił mikroskop. Prawym kolanem uderzył o podłog ,
oszołomiony i zdezorientowany, szeroko otwartymi oczyma popatrzył w gór na jej twarz,
zniekształcon wyrazem przera enia. erd spadła na niego znowu. Zacz ł krzycze z bólu.
Upadł na oba kolana, lec c do przodu, oparł si obiema dło mi, które uderzyły o podłog .
Gdzie w oddali, sto kilometrów stamt d usłyszał jej zdławiony szloch.

- Ruth - wymamrotał.
- Mówiłam ci, eby nie patrzył - wykrzykn ła.
Wyci gn ł r ce, chc c uchwyci j za nogi, ale trzeci raz zadała mu cios erdzi , tym

razem w tył głowy.

- Ruth!
Jego r ce ogarn ł bezwład, dłonie ze lizn ły si po jej łydkach, zadrapuj c opalenizn

jej skóry. Upadł na twarz, palce zacisn ły si kurczowo, a jego umysł wypełniła noc.

Rozdział 19

Kiedy otworzył oczy, w jego domu panowała zupełna cisza.

Le ał tak jeszcze przez chwil , patrz c z zakłopotaniem na podłog . Potem j kn wszy

nagle podniósł si i usiadł. Wtedy poczuł w głowie ukłucia tysi cy igiełek, po czym osun ł si
znowu na chłodn podłog , przyciskaj c r ce do czaszki, w której pulsował ból. Kiedy tak
le ał, z jego gardła dobył si jaki bli ej nieokre lony d wi k.

Po kilku minutach powoli zacz ł si podnosi , chwyciwszy si za kraw d ławy.

Kiedy tak stał na chwiejnych nogach, z zamkni tymi oczyma, podłoga pod nim zakołysała
si .

Po chwili, ku tykaj c, zdołał przej do łazienki. Obmył twarz strumieniem zimnej

wody, potem usiadł na kraw dzi wanny, przyciskaj c nasi kni ty zimn wod r cznik do
czoła.

„Co si stało?” - mrugaj c oczyma, wpatrywał si w białe płytki na podłodze.
Wstał i wolnym krokiem poszedł do du ego pokoju. Nie było w nim nikogo. Drzwi

wej ciowe były na wpół otwarte, wida było przez nie szaro poranka. Odeszła.

Zacz ł odzyskiwa pami . Z trudem, opieraj c si o ciany, przeszedł do sypialni.
Na ławie, obok przewróconego mikroskopu le ała kartka. Wzi ł j odr twiałymi

palcami i podszedł do łó ka. J kn wszy opadł na łó ko i przysun ł zapisan kartk przed
oczy. Litery zafalowały, zacz ły si rozpływa . Potrz sn ł głow i zacisn ł mocno powieki.
Po chwili zacz ł czyta .

background image

„Robercie,
teraz ju wiesz. Wiesz, e ci szpiegowałam, wiesz, e prawie wszystko z

tego, co ci powiedziałam, było kłamstwem.

Pisz jednak ten list, bo chc uratowa ci ycie, je li zdołam.
Kiedy dostałam zadanie szpiegowania ciebie, twoje ycie było mi

oboj tne, poniewa miałam m a. Miał na imi Robert. Zabiłe go.

Teraz jednak sytuacja si zmieniła. Wiem, e poło enie, w którym si

znalazłe , zmusiło ci do tego, podobnie jak my nie wybierali my naszej sytuacji.
Jeste my
zara eni. O tym ju wiesz. Nie rozumiesz jednak tego, e b dziemy yli.
Znale li my sposób, mamy zamiar zorganizowa si w społecze stwo, powoli,
ale z pewno ci do tego dojdziemy. Mamy zamiar tak e pozby si tych
nieszcz ników, oszukanych przez mier . I, cho modl si , eby było inaczej,
mo emy tak e zadecydowa , by pozbawi ycia ciebie i takich, jak ty.”


„Takich, jak ja?” - pomy lał, niemal zrywaj c si na równe nogi. Czytał jednak dalej.

„Postaram si jako ciebie uratowa . Powiem im, e jeste w tej chwili za

bardzo uzbrojony, eby ich ataki były skuteczne. Wykorzystaj czas, który ci daj ,
Robercie! Musisz ucieka ze swojego domu, schro si w górach. Jeszcze w tej
chwili jest nas zaledwie garstka. Jednak pr dzej czy pó niej b dziemy ju zbyt
dobrze zorganizowani i adne moje słowa nie powstrzymaj pozostałych od tego,
by ci zabi . Na Boga, Robert, uciekaj teraz, kiedy jeszcze mo na!

Wiem, e trudno ci w to wszystko uwierzy . Mo esz nie wierzy w to, e

przez krótki czas jeste my w stanie pozostawa przy yciu w wietle słonecznym.
Trudno ci b dzie uwierzy w to, e opalenizna na mojej skórze to makija .
Mo esz nie uwierzy w to, e ju udało nam si y z zarazkiem we krwi.

Dlatego wła nie zostawiam ci jedn z moich pigułek.
Za ywałam je przez cały czas, kiedy tu byłam. Były schowane w pasie,

który miałam na sobie. Jak sam si przekonasz, s mieszanin wyci gu z krwi i
jakiego leku. Sama nie wiem, co to dokładnie jest. Krew od ywia zarazek, lek z
kolei zapobiega jego rozmna aniu. Odkrycie i wytworzenie tego leku uchroniło
nas od mierci i pomo e nam odtworzy społecze stwo.

Uwierz mi, to wszystko prawda i uciekaj!
Prosz ci te o przebaczenie. Nie chciałam ci uderzy , sam fakt, e to

background image

zrobiłam, mnie sam niemal pozbawił ycia. Byłam jednak tak bardzo przera ona
tym, co mo esz zrobi , kiedy si dowiesz.

Przebacz mi, e tak wiele razy kłamałam. Ale, prosz , uwierz w jedno.

Kiedy byli my w mroku tak blisko siebie, nie szpiegowałam ci , wtedy ci
kochałam.

RUTH


Przeczytał list jeszcze raz. Potem r ce opadły mu bezwiednie i siedział tak, wpatruj c

si pustym wzrokiem w podłog . Nie mógł w to uwierzy . Powoli potrz sał głow , staraj c
si zrozumie to, co si wydarzyło, ale za ka dym razem umykało mu jakiekolwiek
prawdopodobne rozstrzygni cie.

Chwiejnym krokiem podszedł do ławy. Wzi ł mał bursztynow pigułk i poło ywszy

na otwartej dłoni pow chał j , potem posmakował. Poczuł, jak opuszcza go poczucie bezpie-
cze stwa, jakie wynikało z mo liwo ci jego umysłu. Ramy, w których osadzone było jego

ycie, zaczynały si wali i to go przera ało.

Jak e mógł odeprze tyle dowodów? Pigułki, opalenizna schodz ca z jej łydki, to, e

chodziła w sło cu, jej reakcja na czosnek. Usiadł ci ko na taboret, patrz c na erd , która
le ała na podłodze. Powoli, jakby zacinaj c si , jego umysł zacz ł analizowa minione
wydarzenia.

Na pocz tku, kiedy j zobaczył, zacz ła przed nim ucieka . Czy to te było cz ci

fortelu? Nie, była przecie autentycznie przestraszona. Musiał j chyba przestraszy jego
krzyk i mimo tego, e spodziewała si kontaktu z nim, przypuszczalnie zapomniała o swoim
zadaniu. Potem si uspokoiła, próbowała go przekona , e jej reakcja na czosnek była spo-
wodowana jedynie chorym oł dkiem. Potem zacz ła kłama , u miecha si , udała
beznadziejne pogodzenie si z losem i wyci gn ła od niego wszystkie informacje, po które j
wysłali. Potem, kiedy chciała wyj , uniemo liwił jej to Cortman i cała zgraja, która
grasowała na zewn trz. I wtedy ockn ł si . Przecie obejmowali si , przecie ...

Zaci ni ta a do biało ci pi

gwałtownym ruchem uderzyła w ław . „Kochałam

ci ”. „Kłamstwo, kłamstwo!” Jego palce zmi ły kartk z listem, odrzucił j od siebie gestem
pełnym goryczy.

Ogarniaj ca go zło rozpaliła w jego głowie płomie bólu tak, e obj ł j mocno

dło mi i j kn wszy, zamkn ł oczy.

Potem uniósł głow . Powoli przesuwaj c si na taborecie, podniósł mikroskop i

ustawił go z powrotem na jego podstawie.

background image

Pozostała cz

listu nie była kłamstwem, wiedział o tym. Wiedział nawet bez pigułki,

bez słowa wyja nie , bez przypominania sobie, rozumiał, co si stało. Co wi cej, był prze-
konany, e nawet Ruth i jej towarzysze najprawdopodobniej o tym nie wiedz .

Długo spogl dał w okular. Tak, wiedział. Dopuszczenie do wiadomo ci tego, co miał

przed oczyma, zmieniło cały jego pogl d na rzeczywisto . Jednocze nie czuł si głupio, czuł,
jak mało efektywna była jego praca, skoro nigdy tego nie przewidział! Tym bardziej, e
czytał to zdanie ze sto razy, z tysi c razy. Nigdy we wła ciwy sposób nie docenił tej in-
formacji. Była tak krótka, a znaczyła tak wiele.

Bakterie mog ulega mutacji.

background image

CZ

CZWARTA Stycze 1979

Rozdział 20

Przybyli noc . Przyjechali ciemnymi autami, przywo c reflektory, pistolety, siekiery i piki.
Wyłonili si z ciemno ci przy akompaniamencie silników samochodowych, ich reflektory
zawieszone na długich, białych wysi gnikach omiatały snopami wiatła róg alei, si gały ku
ulicy Cimarron.

Robert Neville siedział przy wizjerze. Odło ył wła nie ksi k i siedz c, spogl dał

bezczynnie na zewn trz, gdy nagle strumienie wiatła rozja niły wyblakłe twarze wampirów,
powoduj c, e ich ciała zacz ły zwija si , zapierało im dech, ich zwierz ce lepia
wpatrywały si w wiatła.

Neville odskoczył od wizjera, serce zacz ło w nim łomota . Przez chwil stał w

mroku pokoju, dr c cały, nie potrafił zdecydowa , co ma dalej robi . Jego gardło cisn ło si
gwałtownie, potem przez d wi koszczelne ciany doleciał do niego ryk silników. Przyszły mu
wtedy na my l pistolety w jego biurku i półautomatyczna bro stoj ca na ławie. Pomy lał, e
musi broni domu.

Zacisn ł dłonie tak, e paznokcie niemal wbiły mu si w dłonie. Nie, podj ł ju

decyzj , dokładnie wszystko przemy lał w ci gu minionych miesi cy. Postanowił, e nie b -
dzie walczy .

Z uczuciem ucisku gł boko w oł dku wrócił do judasza i wyjrzał na zewn trz.
Ulica była aren przemocy i gwałtu w jasnym blasku reflektorów. Rozległy si

odgłosy butów biegaj cych po chodniku. Jedne postacie atakowały drugie. Potem rozległ si
strzał, którego odgłos odbił si głuchym echem, za chwil dobiegły go kolejne strzały.

Dwóch m czyzn - wampirów z hukiem powalonych zostało na ziemi . Czterech

innych chwyciło ich za ramiona i uniosło ich ciała, podczas gdy dwóch kolejnych wbiło w
piersi wampirów błyszcz ce w wietle ostrza pik. Twarz Neville'a drgn ła, kiedy noc
napełniła si krzykiem. Czuł, e jego piersi targa ci ki oddech, kiedy patrzył na to wszystko
przez wizjer.

Ubrane na czarno postacie dokładnie wiedziały, co nale ało robi . Wida było około

siedmiu wampirów; sze ciu m czyzn i jedn kobiet . Przybysze otoczyli siódemk i wyci g-
n wszy przed siebie przypominaj ce cepy narz dzia zatopili gł boko w ich ciała ostre jak
brzytwa ko ce swoich pik. Po chodniku polała si krew, postacie wampirów znikały jedna po

background image

drugiej. Neville czuł, jak ogarniaj go dreszcze. „Czy to jest to nowe społecze stwo?” -
przemkn ło mu przez my l. Próbował uwierzy , e byli zmuszeni do tego, co robi , miał
jednak powa ne w tpliwo ci. Czy musieli to robi w taki sposób? Czy musiała to by tak
brutalna rze ? Dlaczego zabijali noc , w ród takiego larum, kiedy za dnia mo na było si ich
pozby w spokoju?

Robert Neville czuł, jak zaci ni te u jego boków pi ci dr . Nie podobał mu si ich

wygl d, nie podobała mu si cała ta jatka, przeprowadzona z zadziwiaj c systematyczno ci .
Bardziej przypominali gangsterów ni ludzi, których zmusiła do tego sytuacja. Na ich
twarzach malował si wyraz wyst pnego triumfu. W wietle reflektorów wydawały si blade i
zaci te, w ich oczach czaiło si okrucie stwo.

Nagle przez ciało Neville'a przebiegł gwałtowny dreszcz, gdy zrodziło si w nim

pytanie: „A gdzie jest Cortman?”

Oczy Neville'a przebiegły po całej ulicy, ale nie widział nigdzie Cortmana.

Przycisn wszy jeszcze mocniej twarz do wizjera, patrzył w jedn , to w drug stron ulicy. Nie
chciał, eby dopadli Cortmana. U wiadomił sobie, e nie chciał, by sko czyli z nim w taki
sposób. Cho było to szokuj ce, u wiadomił sobie, e solidaryzuje si z wampirami, a nie z
ich oprawcami.

Owa siódemka le ała teraz w kału y krwi, ich ciała poskr cane były w bezładnej

masie. wiatła reflektorów poruszały si wokół, rozdzieraj c ciemno ci nocy. Neville znowu
odwrócił głow , kiedy roziskrzony snop wiatła przemkn ł przed jego domem. Potem
reflektor przesun ł si dalej, a Neville popatrzył znowu.

Rozległ si krzyk. Oczy Neville'a pow drowały w o wietlone miejsce.
Zesztywniał.
Na dachu domu po przeciwnej stronie ulicy stał Cortman. Wspinał si po dachu do

komina, całym ciałem przylegaj c płasko do dachówek.

Nagle przyszło Neville'owi do głowy, e główn kryjówk Cortmana mógł by

wła nie komin. My l ta doprowadziła go niemal do rozpaczy. Zacisn ł mocno wargi.
Dlaczego dokładniej nie szukał Cortmana? Nie mógł nic poradzi na przyprawiaj ce o
mdło ci obawy, które ogarniały go na my l, e Cortman zostanie zabity przez tych okrutnych
przybyszy. Z obiektywnego punktu widzenia nie miało to sensu, ale nie mógł powstrzyma
takiego odczucia. Sko czenie z Cortmanem nie nale ało do nich.

Nic jednak nie mo na było zrobi .
Smutnymi, um czonymi oczyma patrzył, jak w skupionym wietle reflektora wiło si

ciało Cortmana. Przygl dał si białym r kom, które powolnymi ruchami si gały ku por czom.

background image

Cortman robił to tak wolno, jakby cały czas a do sko czenia wiata nale ał do niego.
„Pospiesz si !” - powstały w nim słowa, których nie wypowiedział. Wprost czuł, jak napinaj
si mi nie, gdy patrzył na powolne, udr czone ruchy Cortmana.

Nikt nie krzyczał, nie wydawał rozkazów. Podnie li strzelby i noc rozdarł otwarty

ogie .

Neville niemal czuł w swoim ciele uderzenia kul. Ogarn ły go spazmatyczne skurcze,

kiedy patrzył, jak postaci Cortmana targaj kolejne strzały.

Cortman nadal czołgał si , wida było jego biał twarz i zgrzytaj ce z by, „Oto koniec

Olivera Hardy'ego” - pomy lał - mier całej komedii, koniec miechu. Nie słyszał ju
strzelaniny, która nie ustawała na zewn trz. Nawet nie czuł, e po policzkach spływały mu
łzy. Jego wzrok przykuty był do niezdarnej postaci swego starego kompana posuwaj cego si
centymetr po centymetrze w gór jasno o wietlonego dachu.

Cortman podniósł si na kolana i konwulsyjnym ruchem uchwycił palcami kraw d

komina. Jego ciało zachwiało si , gdy padły kolejne strzały. Ciemne oczy gapiły si w
o lepiaj ce wiatło, usta były wykrzywione jakim bezgło nym warczeniem.

Za chwil stał ju przy kominie; twarz Neville'a zrobiła si blada i napi ta, kiedy

przygl dał si , jak tamten podnosi praw nog .

I wtedy jak pot ny młot odezwała si bro maszynowa, szpikuj c ołowiem ciało

Cortmana. Przez chwil wyprostował si i stał w gor cym strumieniu kul, jego dr ce r ce
wzniesione były wysoko ponad głow . Na jego twarzy, oprócz blado ci, wida było grymas
wojowniczej przekory.

- Ben! - Neville wymamrotał chrapliwym szeptem.
Ciało Cortmana zgi ło si wpół, przechyliło i upadło. lizgało si i przewracało wolno

po pochyło ci dachu, blisko por czy, po czym, spadaj c z dachu, upadło. W ciszy, która nagle
zapanowała, Neville usłyszał głuchy odgłos uderzenia o chodnik z przeciwległej strony ulicy.
Szklanym wzrokiem przygl dał si , jak do wij cego si ciała dobiegaj m czy ni z pikami.

Potem Neville zamkn ł oczy, a paznokcie odcisn ły gł bokie lady w jego dłoniach.
Na zewn trz rozległy si kroki. Neville gwałtownie wycofał si w ciemno . Stał tak

na rodku pokoju, czekaj c, a go zawołaj i ka mu wyj na zewn trz. Był nieugi ty. „Nie
b d walczy ” - powiedział sobie stanowczo. Mimo tego, e chciał walczy , mimo tego, e
ju odczuwał nienawi do odzianych w czer przybyszów ze splamionymi krwi pikami.

Nie zamierzał walczy . Dokładnie przemy lał t decyzj . Robili to, co musieli zrobi ,

cho czynili to z niepotrzebnym okrucie stwem i widocznym upodobaniem. Poniewa sam
ich zabijał, musieli go pojma , aby ratowa samych siebie. Nie zamierzał si broni . Odda si

background image

w r ce sprawiedliwo ci ich nowego społecze stwa. Kiedy go zawołaj , wyjdzie i podda si ;
taka była jego decyzja.

Ale nikt nie zawołał. Neville cofn ł si nagle, chwytaj c w płuca powietrze, kiedy

ostrze siekiery wbiło si gł boko w drzwi wej ciowe. Stał w du ym pokoju, trz s c si w
mroku.

„Co oni maj zamiar zrobi ? Dlaczego nie wzywaj go, aby si poddał? Przecie nie

jest wampirem, jest człowiekiem tak, jak oni! Co maj zamiar zrobi ?”

Nagłe odwrócił si i skierował wzrok do kuchni. Rozbijali siekierami tak e tylne

drzwi. Nerwowo zrobił krok w kierunku holu. Jego przera ony wzrok w drował to na
wej ciowe drzwi, to na tylne. Czuł, jak waliło mu serce. Nic nie rozumiał! Nie rozumiał tego!

J kn ł zaskoczony, kiedy jego domem zacz ły wstrz sa strzały. Próbowali

przestrzeli zamek u drzwi wej ciowych. Kolejny strzał zad wi czał w jego uszach.

I nagle ol niła go my l. Wcale nie zamierzaj wzi go przed swój trybunał

sprawiedliwo ci. Zamierzaj go zniszczy .

Mrukn ł z przera eniem i pobiegł do sypialni. Jego r ce si gn ły do szuflady biurka.
Wyprostował si na dr cych nogach, trzymaj c w r kach pistolety. A je li chc

pojma go jako wi nia? Wyci gał wnioski jedynie na podstawie tego, e nikt go nie wzywa
do wyj cia. W domu nie wieciło si wiatło, a mo e my l , e ju st d uciekł?

Stał dr cy w ciemno ciach sypialni, nie bardzo wiedz c, co ma dale; robi . Z gardła

dobywało si jakie przera one mamrotanie. Dlaczego nie ratował si ucieczk ! Dlaczego jej
nie posłuchał i nie uciekał! Głupiec!

Jeden z pistoletów wypadł z bezwładnych palców, kiedy wywa yli drzwi wej ciowe.

Odgłos ci kich kroków dobiegał ju z du ego pokoju, a Neville cofn ł si , trzymaj c w
odr twiałej dłoni drugi pistolet. „O, nie dam si zabi bez walki!”

Westchn ł, natkn wszy si na ław . Stal tam w napi ciu. W pokoju, który był bli ej

wyj cia, jeden z m czyzn powiedział co , czego Neville nie zrozumiał. Potem wiatło latarek
rozbłysło w holu. Neville wci gn ł powietrze. „A wi c to jest koniec” - była to jedyna rzecz,
jaka przyszła mu do głowy - „to jest koniec.”

Ci kie kroki rozległy si w holu. Palce Neville'a zacisn ły si mocniej na pistolecie.

Jego oczy z wyrazem dzikiego przera enia wpatrywały si w wej cie.

Pojawiło si w nim dwóch m czyzn.
Jasne wiatło ich latarek zacz ło błyska po całej sypialni, wreszcie uderzyło jego

twarz. M czy ni cofn li si gwałtownie.

- Ma pistolet! - krzykn ł jeden z nich i wystrzelił ze swojej broni.

background image

Neville usłyszał uderzenie kuli w cian ponad głow . Potem pistoletem, który

trzymał w swojej dłoni, szarpn ło kilka razy, a na jego twarzy rozpryskiwało si wiatło
latarek. Nie celował w adn ze stoj cych tam postaci, po prostu automatycznie poci gał za
spust. Jeden z nich zacz ł krzycze z bólu.

Potem Neville poczuł na piersi gwałtowny cios. Zachwiał si w tył. Podci ło go,

pal cy ból eksplodował w jego ciele. Potem run ł na kolana, z r k wypadł mu pistolet.

- Bierz go! - usłyszał za sob czyj krzyk, kiedy upadał na twarz. Próbował jeszcze

si gn po pistolet, ale czarny but stan ł na jego r ce. Z dr eniem wci gn ł powietrze i cofn ł
r k , patrz c na podłog oczyma zamglonymi przez ból.

Czyje szorstkie r ce uj ły go pod pachy i zacz ły ci gn w gór . Cały czas

zastanawiał si , kiedy nast pi kolejne ciosy. „Virge” - pomy lał - „Virge”. Id teraz do
ciebie. W piersi czuł taki ból, jakby kto z du ej wysoko ci lał na jego ciało roztopiony ołów.
Słyszał i czuł, jak czubki jego butów tr o podłog . Czekał na mier . „Chc umrze we
własnym domu” - pomy lał. Stawiał jaki nieznaczny opór, ale to im nie przeszkadzało.
Kiedy ci gn li go przez pokój najbli szy drzwi wej ciowych, czul w piersi rozdzieraj cy ból,
jakby przesuwało si po nim ostrze piły.

- Nie - j kn ł - nie.
Wzbieraj cy w piersi ból przesun ł si do mózgu. Wszystko wokół zawirowało i

osun ło si w ciemno .

- Virge - wymamrotał zachrypłym szeptem.
Ludzie w czerni wyci gn li jego pozbawione ycia ciało z domu. Wci gali je w noc.

Zabierali w wiat, który nale ał do nich, który nie był ju jego własno ci .

Rozdział 21

Szum; delikatny szelest w powietrzu. Robert Neville zakaszlał lekko, potem na jego twarzy
pojawił si grymas, kiedy ból wypełnił jego pier . Bełkotliwy j k przemkn ł przez jego usta, a
głowa opadła lekko na płask poduszk . Szum stawał si coraz bardziej intensywny, stał si
hucz c mieszanin d wi ków. Powoli zacz ł ku sobie przyci ga r ce, le ce bezwładnie po
obu stronach tułowia. „Dlaczego nie zabrali tego ognia z jego piersi?” Czuł, jak roz arzone
w gle wpadaj do wn trza jego ciała. Kolejny j k pełen udr ki wykrzywił jego szarzej ce
wargi. Potem zadr ały powieki i otworzył oczy. Przez cał minut , nie zmru ywszy ani razu
oczu wpatrywał si w nierówny gipsowy sufit. Ból w klatce piersiowej wzbierał i
nabrzmiewał w nieko cz cym si rytmie pulsu. Jego twarz zastygła jak maska, na której

background image

rysowało si zmaganie z bólem. Gdyby cho przez chwil rozlu nił si , ból opanowałby go
całkowicie, bez przerwy wi c trzeba było z nim walczy . Przez kilka pierwszych chwil
pochłon ły go całkowicie zmagania z bólem, odczuwał co w rodzaju zadawanych
rozgrzanym ostrzem ciosów. Potem dopiero jego umysł zacz ł funkcjonowa , troch jak
rozkr caj ca si maszyneria, z pocz tku niepewnie, co chwil przystaj c, to znów ruszaj c ze
zgrzytem obracaj cych si trybów.

„Gdzie jestem?” - to była jego pierwsza my l. Ból był nie do zniesienia. Popatrzył

ni ej, na swoj pier . Była cała zabanda owana szerokim opatrunkiem, na rodku którego nie-
spokojnymi ruchami unosiła si i opadała du a, wilgotna plama czerwieni. Zamkn wszy oczy
przełkn ł lin . „Jestem ranny” - pomy lał. - „Zostałem ci ko ranny.” W gardle i ustach
odczuwał sucho , jakby kto zasypał je pudrem. „Gdzie jestem? Co ja tu...

I wtedy przypomniał sobie ludzi odzianych w czer , którzy zaatakowali jego dom.

Zorientował si , gdzie jest, ju nawet przed tym, jak powolnym ruchem z bólem odwrócił
głow i zobaczył po drugiej stronie niewielkiego pomieszczenia zakratowane okna. Patrzył na
nie przez dłu sz chwil z zaci ni tymi z bami, mi nie twarzy miał mocno napi te. Z zew-
n trz dochodziły ró ne d wi ki - jakie szuranie, jakie zamieszanie.

Pozwolił, by głowa bezwładnie upadła na poduszk i le ał tak, patrz c w sufit. Trudno

mu było poj to, co widział wokół. Ponad trzy lata sp dził w domu w samotno ci. A oto
teraz co takiego.

Nie sposób jednak było poddawa w w tpliwo ostry, przeszywaj cy ból w piersi, nie

mo na było w tpi w to, e wilgotna, czerwona plama na banda ach stawała si coraz
wi ksza. Zamkn ł oczy. „Umieram” - pomy lał.

Starał si to wszystko zrozumie . Nie potrafił. Mimo tego, e przez te wszystkie lata

mier była dla niego codzienno ci , e po cienkiej linie samotnej egzystencji st pał ponad

bezkresn przepa ci mierci, mimo tego wszystkiego nie rozumiał mierci. Jego własna

mier była nadal czym , co nie mie ciło mu si w głowie.

Le ał na plecach, kiedy otworzyły si drzwi. Nie mógł si odwróci , sprawiłoby to

zbyt wielki ból. Le ał i wsłuchiwał si w kroki. Zbli yły si do łó ka, nagle zatrzymały si .
Spojrzał w gór , ale w zasi gu jego wzroku nie było nikogo: „Oto mój kat” - pomy lał -
„sprawiedliwo nowego społecze stwa.” Zamkn wszy oczy, czekał.

Znowu usłyszał kroki, wiedział, e kto stał przy łó ku. Próbował przełkn lin , ale

w gardle miał zupełnie sucho. Jego j zyk przesuwał si po wargach.

- Chcesz co do picia?
Znów podniósł wzrok do góry. Kiedy j zobaczył, jego serce zacz ło bi mocniej.

background image

Szybciej płyn ca krew spowodowała eksplozj bólu, który przez chwil zawładn ł jego
umysłem. Nie umiał powstrzyma j ku udr czenia. Odwrócił głow na poduszce, zagryzł
wargi, jego dło zaciskała si gor czkowo na prze cieradle. Czerwona plama stawała si
coraz wi ksza.

Kl czała teraz przy nim, ocierała pot z jego czoła delikatnymi dotkni ciami, wilgotn ,

chłodn chustk zwil ała jego wargi. Ból zacz ł powoli ust powa i w jego polu widzenia
wyostrzyła si jej twarz. Neville le ał nieruchomo, wpatrywał si w ni obolałymi oczyma.

- No i co? - zacz ł.
Nic nie powiedziała. Podniosła si i usiadła na brzegu łó ka. Znów delikatnym ruchem

otarła jego czoło. Potem si gn ła ponad jego głow i usłyszał, jak nalewała wod do szklanki.

Kiedy nieco uniosła mu głow , aby mógł pi , poczuł, jakby kto wbijał mu w ciało

brzytwy. „To wła nie musieli czu , kiedy przebijały ich piki” - pomy lał - „Uczucie nacina-
nia, uk szenia, udr ka utraty krwi, płynu ycia.”

Głowa opadła mu ponownie na poduszk .
- Dzi kuj - wymamrotał.
Siedziała i patrzyła na niego, a na jej twarzy rysował si jaki osobliwy wyraz

współczucia poł czonego z oboj tno ci . Jej rudawe włosy zaczesane były gładko i spi te w
kucyk z tyłu głowy. Wygl dała bardzo schludnie, była opanowana.

- Nie uwierzyłe mi, prawda? - powiedziała.
Lekki kaszel wyd ł jego policzki. Otworzył usta i wci gn ł w płuca wilgotne, poranne

powietrze.

- U... uwierzyłem - odparł.
- To dlaczego nie uciekłe ?
Usiłował co mówi , ale z ust wydobył si jedynie bełkot. Jego gardło poruszyło si i

znowu wci gn ł z dr eniem powietrze.

- Nie... nie mogłem - wymamrotał - próbowałem ucieka wiele razy. Którego dnia

nawet byłem ju spakowany i... i wyruszyłem. Ale nie potrafiłem, nie mogłem... opu ci
domu. Zbyt byłem do niego... przyzwyczajony. To był ju mój nawyk, nawyk mieszkania w
tym domu... tak, jak kto przyzwyczajony jest do tego, e yje.

Przebiegła wzrokiem po jego l ni cej od potu twarzy. Zaciskaj c wargi, otarła pot z

jego czoła.

- Teraz ju za pó no - powiedziała po chwili. - Wiesz o tym, prawda?
Przełkn ł gło no lin .
- Wiem - odparł.

background image

Próbował si u miechn , ale tylko drgn ły mu wargi.
- Dlaczego wdałe si w walk z nimi? - powiedziała. - Mieli rozkaz, aby ci

dostarczy całego i zdrowego. Gdyby nie otworzył do nich ognia, nie zraniliby ci .

Jego gardło cisn ło si .
- Jaka... ró nica - wci gn ł z trudem powietrze. Zamkn ł oczy i zacisn ł mocno z by,

aby odeprze fal bólu. Kiedy na powrót podniósł powieki, nadal siedziała przy nim. Wyraz
jej twarzy nie zmienił si . Na jego twarzy pojawił si nieznaczny, udr czony u miech.

- Wasze... wasze społecze stwo jest... z pewno ci wspaniałe - powiedział, wci gaj c

powietrze. - Kim s ci... ci gangsterzy, którzy po mnie przyszli? Wasze zgromadzenie
sprawiedliwo ci?

Patrzyła beznami tnym wzrokiem. „Zmieniła si ” - przyszło mu nagie do głowy.
- Nowe społecze stwa s zawsze prymitywne - odparła - powiniene o tym wiedzie .

W pewnym sensie jeste my grup rewolucjonistów, którzy przemoc bior we władanie
społecze stwo. To nieuniknione. Przemoc nie jest ci obca. Sam zabijałe . I to wiele razy.

- Tylko po to... po to, eby przetrwa .
- Dokładnie z tego samego powodu my zabijamy - powiedziała spokojnym tonem -

aby przetrwa . Nie mo emy pozwoli na to, aby umarli istnieli obok ywych. Ich umysły nie
funkcjonuj normalnie. Oni istniej jedynie dla jednego celu. Nale y ich unicestwi .
Powiniene wiedzie o tym jako ten, który niszczył umarłych i ywych.

Jego gł boki oddech bole nie szarpn ł jego ciałem. Jego oczy pociemniały od bólu,

cały dygotał, cierpi c. „To musi si ju wkrótce sko czy ” - pomy lał. - „Nie mo na tego ju
dłu ej znie .” Nie, mier go nie przera ała. Nie rozumiał jej, ale te si jej nie obawiał.

Fala bólu cofn ła si , a wraz z ni odeszła z oczu mgła. Popatrzył na jej spokojn

twarz.

- Mam tak nadziej - powiedział - ale... czy widziała ich twarze, kiedy... kiedy

zabijali? - poczuł skurcz w gardle. - Jedna rado .

Na jej ustach bł kał si lekki, nieokre lony u miech.
„Zmieniła si ” - pomy lał - „zupełnie si zmieniła.”
- Czy kiedykolwiek widziałe swoj twarz, kiedy zabijałe ? - spytała, ocieraj c

delikatnym ruchem pot z jego czoła. - Ja widziałam twoj - pami tasz? Była przera aj ca.
Nawet nie zabijałe wtedy. cigałe mnie.

Zamkn ł oczy. „Dlaczego ja j słucham?” - pomy lał. - ”Bezmy lna neofitka,

nawrócona na nowy system przemocy.”

- By mo e dostrzegłe upodobanie na ich twarzach - powiedziała - nic w tym

background image

dziwnego, s młodzi. I s zabójcami. Zabójcami z urz du, zabójcami działaj cymi zgodnie z
prawem. Darzy si ich za wykonywanie ich zada szacunkiem, podziwia si ich. Czego ty od
nich oczekujesz? S tylko lud mi, mog bł dzi . A ludzie mog si nauczy upodobania w
zabijaniu. To sprawa stara jak wiat. Wiesz o tym, Neville.

Popatrzył na ni , podnosz c wzrok. Na jej twarzy zobaczył wymuszony u miech

kobiety, która ponad swoj kobieco przedkładała dobro sprawy.

- Robert Neville - powiedziała - ostatni przedstawiciel starej rasy.
Jego twarz st ała.
- Ostatni? - wymamrotał, ze lizguj c si w otchła samotno ci.
- Z tego, co nam wiadomo - powiedziała zdawkowo - jeste osobnikiem zupełnie

wyj tkowym. Wiesz, kiedy ci nie b dzie, nie pozostanie nikt podobny do ciebie w naszym
społecze stwie.

Spojrzał w kierunku okna.
- Tamci... na zewn trz... to ludzie - powiedział.
Skin ła głow .
- Czekaj .
- Na moj mier ?
- Na twoj egzekucj - powiedziała.
Poczuł skurcz mi ni, kiedy na ni spojrzał.
- Lepiej pospieszcie si - powiedział głosem pozbawionym strachu, w którym

zabrzmiał szorstki ton buntu.

Przez dłu sz chwil patrzyli na siebie. Potem wydawało si , e co w niej p kło. Na

jej twarzy pojawiło si zakłopotanie.

- Spodziewałam si tego - powiedziała delikatnym głosem. - Spodziewałam si , e nie

b dziesz si ba .

Powodowana jakim impulsem poło yła r k na jego dłoni.
- Kiedy pierwszy raz dowiedziałam si , e dostali rozkaz pój cia do twojego domu,

chciałam tam i , by ci ostrzec, ale potem przyszło mi do głowy, e je li jeszcze tam jeste ,
ju nic nie skłoni ci do ucieczki. Kiedy przynie li ci tutaj, chciałam pomóc ci uciec, ale
powiedzieli mi, e jeste postrzelony. Wiedziałam, e w takim przypadku ucieczka jest
niemo liwa.

Przez jego usta przemkn ł u miech.
- Ciesz si , e si nie obawiasz - powiedziała. - Jeste bardzo odwa ny. - Jej głos

zrobił si bardzo czuły. - Robert.

background image

Zapanowała cisza, czuł, jak jej r ka zaciska si na jego dłoni.
- Jak to jest, e mogła tu wej ? - zapytał po chwili.
- W nowym społecze stwie pełni funkcj oficera - powiedziała.
Jego dło poruszyła si pod jej u ciskiem.
- Nie... pozwól... - zachłysn ł si krwi . - Nie pozwól..., eby to wszystko stało... stało

si zbyt brutalne. Tak nieludzkie.

- Co ja mog ... - zacz ła mówi , po czym przerwała.
U miechn ła si do niego.
- Spróbuj - powiedziała.
Nie mógł dalej mówi . Coraz bardziej dokuczał mu ból. Wił si i miotał jak złapane w

sidła zwierz .

Ruth pochyliła si nad nim.
- Robert - powiedziała - posłuchaj mnie. Oni maj zamiar wykona na tobie

egzekucj . Mimo tego, e jeste ranny. Musz to zrobi . Ludzie stali tam przez cał noc,
czekali. Przera asz ich, nienawidz ci . Chc twojego ycia.

Pospiesznym ruchem podniosła r k i rozpi ła bluzk . Si gaj c pod biustonosz,

wyj ła niewielkie zawini tko i wcisn ła je do jego prawej dłoni.

- To wszystko, co mog zrobi , eby było ci l ej - wyszeptała. - Ostrzegałam ci .

Mówiłam ci, eby uciekał - tu jej głos załamał si nieco - nie dasz rady stawi czoła tak
wielu, Robert.

- Wiem - słowa uwi zły mu w gardle.
Przez chwil stała nad jego łó kiem, a na jej twarzy rysowało si prawdziwe

współczucie. „Na pocz tku wszystko było poz ” - pomy lał - „to, e tu przyszła, mówiła
takim oficjalnym tonem. Bała si by sob . To jestem w stanie zrozumie .”

Ruth pochyliła si nad nim, a jej chłodne wargi przylgn ły mocno do jego warg.
- Wkrótce z ni b dziesz - powiedziała szybko półgłosem.
Potem podniosła si , miała mocno zaci ni te wargi. Zapi ła dwa górne guziki swojej

bluzki. Jeszcze przez moment spogl dała w dół na niego. Potem jej wzrok pow drował na
jego praw dło .

- We je pr dko - szepn ła, po czym odwróciła si szybkim ruchem.
Słyszał jej oddalaj ce si kroki. Potem drzwi zamkn ły si , dało si słysze trzask

przekr conego zamka. Zamkn ł oczy i czuł, e spod powiek spływaj ciepłe łzy. „ egnaj,
Ruth.”

„ egnaj, wiecie.”

background image

Potem nagle wci gn ł powietrze. Zebrał si w sobie i z trudem zdołał usi

.

Przezwyci ył przygniataj cy ból, który rozpalił si w jego piersi i usiłował powali go z
powrotem na łó ko. Zgrzytaj c z bami, stan ł na nogi. Ju niemal upadł, ale odzyskuj c
równowag , na chwiej cych si nogach post pił kilka kroków po podłodze.

Upadaj c złapał si okna i popatrzył na zewn trz.
Było tam pełno ludzi. W szarym wietle poranka rozlegał si szum. Tłum falował,

jakby przest puj c z nogi na nog . Hałas przypominał brz czenie tysi cy owadów.

Popatrzył na stoj cy tłum, lew r k chwytaj c krat. Z jego palców odpłyn ła krew,

oczy błyszczały w gor czce.

Kto z nich go zobaczył.
Przez chwil nasiliło si szemranie ich głosów, w chwil potem rozległo si kilka

przera onych okrzyków.

Potem nagle zapanowała cisza, jakby znienacka na ich głowy spadła jaka gigantyczna

płachta. Ich pobladłe twarze skierowały si ku niemu. On patrzył na nich. Do głowy przyszła
mu my l: „Teraz ja jestem tu nienormalny. Normalno jest bowiem poj ciem, które
wyznacza wi kszo , okre laj j standardy wi kszo ci, a nie standardy pojedynczego
człowieka.”

Nagle wiadomo ta jakby zlała si z tym, co widział na ich twarzach - groz ,

strachem, przera eniem. Wiedział, e si go boj . W ich oczach był jakim potwornym dr -
czycielem, którego nigdy nie widzieli, a który przera ał ich bardziej ni choroba, z jak
przyszło im y . Był dla nich jakim niewidzialnym upiorem pozostawiaj cym po sobie
wykrwawione ciała ich najbli szych, które były jedynym dowodem jego istnienia. Rozumiał
ich, wiedział, co czuj i nie ywił wzgl dem nich nienawi ci. Jego prawa dło zacisn ła si na
zawini tku z pigułkami. Nie ywił nienawi ci przynajmniej dopóty, dopóki nie pomy lał o
przemocy, z któr zabijali. O ile jego koniec nie b dzie rzezi rozgrywaj c si na ich
oczach...

Robert Neville patrzył na zewn trz, na nowych mieszka ców Ziemi. Wiedział, e nie

nale y do nich, wiedział, e na równi z wampirami był dla nich przekle stwem, uosobieniem
terroru, który trzeba było zniszczy . I wtedy, niespodziewanie przyszło mu do głowy co , co
okazało si zabawne pomimo bólu.

Zduszony miech przechodz cy w chichot wypełnił mu gardło. Odwróciwszy si ,

oparł si o cian . Połykał pigułki. „Oto zamyka si koło” - pomy lał, gdy jego ciało
pogr ało si w nieodwracalnym letargu. Zamyka si koło. Kolejny, zrodzony ze mierci
strach. Nast pny przes d przechodził do historii, wkraczał do wn trza niezdobytej fortecy

background image

dziejów.

Jestem legend .


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Richard Matheson Jestem Legenda
Matheson Richard Jestem legendą
Matheson Richard Jestem legendą
JESTEM LEGEDA Matheson Richard(1)
Richard Matheson Je suis une legende
Poszukiwania legendarnej Shambhalli Agharty
Legendy Mit o stworzeniu
MEDYTACJA KIM JESTEM
Dwie matki, LEGENDY CHRZEŚCIJAŃSKIE
7 BRACI ŚPIĄCYCH, LEGENDY O ŚWIĘTYCH
Jestem albanskim wirusem komputerowym, pliki
Legenda o Lechu, SZKOLA, Polska
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA

więcej podobnych podstron