Barbara Krzysztoń
Człowiek w czarnym
kapeluszu
C
ZWARTEK
—
20
WRZEŚNIA
Autobus zatrzymał się na małym rynku, wybrukowanym kocimi łbami. Irena wysiadła, z
ulgą wciągając w płuca świeże powietrze. Niezdecydowana stała przez chwilę na krawężniku
i rozglądała się z pewnym zdziwieniem. „Więc to jest Miastko? Mój Boże. Rzeczywiście na
miasteczko to trochę za małe, a na wieś za duże… Po prostu Miastko” — pomyślała i jeszcze
raz powiodła wzrokiem dookoła.
Z trzech stron małego rynku stały odrapane domki, przeważnie parterowe. Jeden bok
niewielkiego kwadratu zajmował kościół otoczony murem, za którym kołysały się w
jesiennym wietrze kolorowe drzewa. Dwie, nie, raczej trzy jednopiętrowe kamienice robiły
bardzo dostojne i „urzędowe” wrażenie. Milicja. Ośrodek zdrowia i co jeszcze? Tuż koło
przystanku autobusowego mieściła się gospoda…
Irena podeszła do pierwszej napotkanej kobiety, która przyglądała jej się bez
najmniejszego skrępowania.
— Przepraszam panią, jak mogę dostać się do Bylic?
— Do Bylic? — powtórzyła niespiesznie. — Autobusem albo piechotą.
— Czy to daleko?
— Nie. Bardzo blisko. Jak pani dobrze wyciągnie nogi, za dwadzieścia minut będzie pani
na miejscu. A kogo pani szuka?
— Dziękuję…
Po przestudiowaniu rozkładu jazdy autobusów PKS i spojrzeniu na zegarek, który
wskazywał piętnastą dwadzieścia, Irena zdecydowała się iść pieszo. Na szczęście pogoda była
nie najgorsza. Wrześniowe, blade słońce wyłaniało się co chwila spoza chmur, a wiatr osuszał
kałuże po wczorajszym deszczu.
Szła poboczem szosy, usiłując nie utonąć w błocie. Puste, uprzątnięte pola pachniały
jesienią. Minęła z rzadka rozsiane domki, potem niewielki zagajnik i już ujrzała, położoną
nieco w dole, wieś ciągnącą się wzdłuż szosy. Oczywiście, kiedy znalazła się koło
najbliższych domów, okazało się, że „chociaż dobrze wyciągała nogi”, szła z Miastka
czterdzieści pięć, a nie dwadzieścia minut.
Zaczepiła jakiegoś chłopca taplającego się w kałuży:
— Powiedz mi, gdzie tu mieszka pan Bargieł.
Chłopiec patrzył na nią z takim zdziwieniem, jakby spadła z księżyca.
— Bargieł?
— Przecież mieszka tutaj, w Bylicach — zaczęła się trochę denerwować.
Na szczęście jej rozmową z wyrostkiem zainteresowała się jakaś kobieta, objuczona siatką
pełną chleba.
— Kogo pani szuka?
— Pana Bargieła.
— A… chodzi pani o „Królikarza”? Niech pani idzie prosto aż do geesu, a potem skręci w
prawo. Na końcu ulicy, trochę na osobności, stoi dom „Królikarza”. Taki stary, czarny. Na
pewno pani trafi. To bardzo blisko.
Rzeczywiście stał „trochę na osobności”. Wyglądał, jakby miał się za chwilę zawalić.
Kiedyś mógł to być nawet całkiem ładny dom w niewielkim zielonym ogródku, ale musiało to
być bardzo dawno. Furtka w połamanym ogrodzeniu wisiała na jednym zawiasie i oczywiście
w ogóle nie spełniała swojej funkcji. Kilka cegieł rzuconych w błoto pozwalało jako tako
dobrnąć do drzwi.
Irena weszła po trzech zbutwiałych stopniach na niewielki, zarzucony jakimiś gratami
ganek. Zapukała, szarpnęła klamkę i znowu zapukała, ale w domu panowała nieprzenikniona
cisza. Zaczęła walić pięścią w odrapane drzwi, potem spróbowała zajrzeć przez bardzo
brudne okno do wnętrza. To była chyba sień. Ciemna i zagracona. Bez śladu czyjejś
obecności.
Obeszła dom dookoła. Od tyłu okna były zabite deskami. Po podwórzu poniewierały się
jakieś stare naczynia, resztki słomy i Bóg wie co jeszcze. Wróciła do drzwi frontowych i
znowu zaczęła się dobijać. Wreszcie zrezygnowała. Brnąc przez błoto, wyszła na ulicę.
W podwórku sąsiedniego domu jakaś stara kobieta mieszała w cebrzyku otręby z
ziemniakami. Spojrzała na Irenę niechętnie.
— Bargieł?… O, tam mieszka — wskazała ręką w kierunku czarnej rudery.
— Tak, wiem. Ale nikt nie otwiera drzwi.
— No to chyba wyjechał. Jego często nie ma w domu. Ale na pewno wróci. Jutro jest
dzień targowy w Miastku. On tam zawsze jest.
— Kiedy może wrócić? W nocy?
— A kto go tam wie… Może w nocy, może rano. Ja go tam nie pilnuję.
— Gdzie tu można przenocować?
— Przenocować? A nie wiem, nie wiem. Niech się pani popyta. Może kto przyjmie na noc.
— Znowu przyjrzała się Irenie nieufnie.
— Ja przecież nie za darmo… Zapłacę…
— Może pani coś znajdzie. Ale prędzej w Miastku. W rynku mieszka Jajowa. Ona czasem
przyjmuje „służbowych” na noc.
Irena podziękowała za radę i zupełnie zgnębiona poszła w stronę szosy. Tym razem miała
więcej szczęścia. Gdy dochodziła do przystanku, właśnie nadjechał zachlapany błotem
autobus.
W Miastku oczywiście nie było hotelu. Ktoś jej znowu poradził panią Jajową. Była to
chuda, ruchliwa staruszka, niesłychanie gadatliwa i troskliwa. Natychmiast zagrzała Irenie
wody do mycia, przygotowała spanie na wąskiej kanapce w małym pokoiku załadowanym
meblami, ozdobami i obrazami, od widoku których dostaje się natychmiast gęsiej skórki, i
absolutnie nie chciała się zgodzić, żeby Irena poszła na kolację do gospody.
— Dopłaci mi pani kilka złotych i zje w domu! Nie będzie pani chodziła między pijaków.
Usmażyła jajecznicę i postawiła przed Ireną słabą herbatę. Sama usiadła naprzeciw gościa i
pobrzękując łyżeczką w szklance, piła powoli coś, co nazwała „herbatką”.
— Pani jest z Krakowa? — zagadnęła ostrożnie.
— Tak. Z Krakowa.
— Przyjechała pani do nas służbowo?
— Nie. To znaczy tak. Byłam służbowo w Tarnowie, a skoro już znalazłam się w tej
okolicy, wstąpiłam i do Miastka, bo… obiecałam koleżance, że w Bylicach załatwię jej
pewną sprawę… ale zupełnie prywatną…
— No i co? Załatwiła pani?
— Niestety, nie zastałam tej osoby. Może pani go zna — ożywiła się nagle — chodzi mi o
pana Bargieła.
— Bargieł, Bargieł?… Ach, oczywiście! Mówi pani o „Królikarzu”?!
— Dlaczego tak go wszyscy nazywają?
— Nie wie pani?
— Nie znam go. Koleżanka prosiła, żeby mu doręczyć list, podała mi jego adres… Nic o
nim nie wiem.
— Nie mogła posłać pocztą? Dla jednego listu musi się pani tak męczyć?
Irena wzruszyła ramionami.
— Miał mi dać od razu odpowiedz. To moja bardzo dobra koleżanka z biura. Skoro mnie
prosiła… Nie wiem, dlaczego zależało jej na tym, żeby list doręczyć osobiście. Ale nie
powiedziała mi pani, dlaczego Bargieła nazywają „Królikarzem”.
— Bo on handluje króliczymi skórkami. Odkąd go pamiętam, zawsze przyjeżdża do
Miastka w dzień targowy. Zawsze stoi w tym samym miejscu i skupuje skórki królicze.
— Co pani powie…
— Dlaczego to panią tak dziwi?
— Nie, dlaczego… Tylko zastanawiam się, co moja koleżanka może mieć wspólnego z
jakimś „Królikarzem”.
Pani Jajowa roześmiała się.
— A wie pani, że to samo pomyślałam o pani, kiedy pani o nim wspomniała? Niech się
pani nie gniewa, ale taka elegancka kobieta…
— A jak on wygląda, ten… Bargieł?
— Stare, wstrętne dziadzisko. Wysoki, raczej tęgi, trochę siwy i ma okropną gębę. Pijanica
i tyle. Chodzi ubrany jak ostatni oberwaniec, ale ludzie różnie o nim mówią. Ja w to nie
wierzę, ale niektórzy twierdzą, że on ma forsy jak lodu.
— Dorobił się na tych skórkach?
— Proszę pani! Kto by się na czymś takim dorobił? Podobno tymi skórkami handluje tylko
tak, dla niepoznaki. Ma głowę do interesów dziad cholerny. Wie pani, tu sprzeda, tam kupi.
Zresztą może to tylko plotki. Ludzie Bóg wie co potrafią wymyślić. Dolać pani trochę
wiśniówki do herbatki? — Mimo gorących protestów Ireny wyciągnęła z kredensu karafkę.
— Odrobinkę. Dobrze pani zrobi. Wygląda pani na zmęczoną. — Sobie również nalała. —
Niech mi pani powie — zaczęła ostrożnie — czy ta pani koleżanka nie nazywa się Ala
Źrebko?
— Nie.
— A może wyszła za mąż i zmieniła nazwisko?
— Nie, ona jest niezamężna.
— I nie nazywa się Ala?
— Nie. Ale dlaczego pani pyta? Kto to jest Ala Źrebko?
— Tak mi przyszło do głowy. To taka jedna dziewczyna z Bylic. Dwa lata temu wyjechała
do Krakowa. Jedni mówią, że do Krakowa, inni że do Zielonej Góry. Kto ją tam wie…
— Czy to jest jakaś krewna „Królikarza”?
— Nie, skąd… Tak sobie pomyślałam… że to może ona przypadkiem panią przysłała.
Pani Jajowa zabawiała Irenę jeszcze przez godzinę rozmową o Miastku, o sobie, o swoim
mężu, który „pracował na kolei”. To właśnie on zaczął jej przysyłać na noc delegacyjnych
gości. I tak już zostało.
— Rentę po starym mam niedużą i te kilka złotych od czasu do czasu bardzo mi się
przydaje. Nieczęsto ktoś do nas przyjeżdża. Ale dobre i to.
Irenę zaczęła ogarniać coraz większa senność. Herbatka wzmocniona domową wiśniówką
zrobiła swoje.
*
*
*
Na drugi dzień obudziła się o ósmej rano. Pani Jajowa krzątała się po kuchni. Okazało się,
że zdążyła już oblecieć cały rynek i spenetrować teren.
— Starego jeszcze nie ma. Może pani spokojnie zjeść śniadanie.
— Może nie przyjedzie? — zaniepokoiła się Irena.
— Przyjedzie. On pilnuje swojego interesu. Łatwo go znajdzie. Stoi ze swoim kramem
zawsze w tym samym miejscu, tuż koło bednarza. Z daleka zobaczy pani beczki do kiszenia
kapusty. Ale niech pani je spokojnie, jeszcze go nie ma.
Nie było go również o dwunastej w południe. Irena obeszła już kilkakrotnie cały targ,
zaglądając trochę z nudów, a trochę z ciekawości do każdego koszyka, do każdej furmanki, i
znowu wróciła w to samo miejsce.
— Tego pana jeszcze nie ma? — zapytała mężczyznę, który ładował beczki na furmankę.
— Jakiego pana?
— No… pana Bargieła.
— Nie było go dzisiaj.
— Nie wie pan, co się z nim stało?
— A skąd ja mogę wiedzieć? Już trzeci raz pani o niego pyta. Czy to mój brat albo swat?
— Szuka pani „Królikarza”? — odezwał się ktoś obok niej.
Odwróciła się szybko. Tuż za nią stał młody chłopak. W zębach trzymał papierosa i
przyglądał się jej z bezczelną miną.
— Tak. Wie pan, gdzie on może być?
— Nie. A czego pani od niego chce?
— Nie rozumiem, co pana może to obchodzić! — powiedziała ostrym tonem i chciała
odejść, ale chwycił ją za ramię.
— Niech pani zaczeka. Możemy go razem poszukać.
— Proszę mnie zostawić w spokoju! — Wyszarpnęła rękę i szybko ruszyła przed siebie,
starając się zgubić natręta w tłumie.
Na przystanku autobusowym rozgrywały się dantejskie sceny. Kobiety z koszykami
usiłowały wepchnąć się do przepełnionego autobusu. Irena postanowiła drogę do Bylic
przebyć jeszcze raz piechotą.
Na szosie panował ożywiony ruch. Co chwila mijały ją wracające z targu furmanki,
chłopcy na rowerach oglądali się za nią, gwizdali przez zęby i wymieniali głośne uwagi na jej
temat. Była tak zajęta swoimi myślami, że w pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na młodego
mężczyznę na motorze. Zauważyła go dopiero wtedy, kiedy ją wyprzedził, zjechał na pobocze
i zatrzymał się, czekając, aż się do niego zbliży. Zauważyła go w ostatniej chwili. To był ten
sam chłopiec, który zaczepił ją na targu.
— Niech pani zaczeka — powiedział, kiedy chciała go: wyminąć. — Nie miałem zamiaru
pani obrazić. Pani mnie: źle zrozumiała. Ja naprawdę szukam „Królikarza”. Niech pani siada,
podwiozę panią.
— Dziękuję. Ale wolę iść pieszo.
— No, niech się pani już nie gniewa. Przecież nic złego pani nie zrobię. Nie jesteśmy na
dzikim pustkowiu — roześmiał się. — Zawiozę panią do Bylic. Szkoda nóg i czasu.
Irena wahała się jeszcze.
— Odda mi pani przysługę. Byłem u tego cholernego dziada dzisiaj rano i podejrzewam,
że on siedzi w domu, tylko mi nie otworzył, bo wiedział, że to ja. Podwiozę panią do geesu i
zaczekam. Jeżeli on jest w domu, to panią pewnie wpuści. No, niech pani wsiada.
W ciągu kilku minut byli na miejscu.
— Ja tutaj zaczekam — powiedział, zatrzymując się koło sklepu.
— Proszę pana, bardzo panu dziękuję za podwiezienie, ale… ja nie chcę brać udziału w
żadnej awanturze.
— Nie będzie awantury. Chcę tylko wiedzieć, czy ten dziad jest w domu. — Patrzył na nią
przez chwilę badawczo. —Niech mi pani powie, czy pani nie jest przypadkiem koleżanką
Ali?
— Nie. Skąd panu to przyszło do głowy?
— Spotkałem na targu Jajową. Powiedziała mi, że przysłała panią jakaś koleżanka. Jeżeli
to Ala, proszę mi powiedzieć prawdę.
— Nie, to jakaś pomyłka. Nie znam żadnej Ali.
Stał oparty o motor i przyglądał się, jak odchodzi w głąb krótkiej wiejskiej uliczki. Potem
zapalił papierosa.
Irena znowu dobijała się do odrapanych drzwi, pukała w szybę, szarpała klamkę, wreszcie
przyłożyła ucho do szorstkich desek i nasłuchiwała, czy w środku coś się nie poruszy. Ale w
domu „Królikarza” panowała niczym nie zmącona cisza.
Wyrwała z notesu kartkę i napisała pospiesznie:
„Przyjechałam w bardzo ważnej sprawie, ale nie zastałam pana w domu. Będę próbowała
odszukać pana w Krakowie. Gdybyśmy się minęli, proszę się ze mną skontaktować przed
rozmową z S.K. Numer mojego telefonu do biura 21 314, do domu 34 005.
Irena Tuszyk”.
Kartkę złożyła starannie na pół i usiłowała wsunąć w szparę pod drzwiami. Z daleka
usłyszała warkot zbliżającego się motoru. Szybko zbiegła z trzech połamanych stopni.
Chłopiec, który ją tu przywiózł, właśnie zatrzymał się przed domem.
— Nie ma go? — zapytał nieufnie.
— Nie. Chyba naprawdę go nie ma.
— Niech pani siada. Odwiozę panią do Miastka. — Z pasją kopnął rozrusznik.
— Dziękuję, pojadę autobusem.
— Niech już pani przestanie się certować. I tak jadę w tamtą stronę.
Ruszyli w drogę powrotną. Znowu mijali na szosie furmanki, ludzi idących pieszo,
rowerzystów i dziarskich młodzieńców na motorach. Jednak ruch był teraz już o wiele
mniejszy niż w południe.
Zbliżali się właśnie do pierwszych zabudowań Miastka, kiedy chłopiec nagle zatrzymał
motor.
— Musi pani na chwilę zsiąść — powiedział i nie patrząc na Irenę, zaczął majstrować koło
kierownicy.
— Zepsuło się coś? — zapytała, spoglądając z wahaniem w stronę miasteczka.
— Nie, nic takiego. Trochę się zagrzał. — Oparł motor o pobliskie drzewo i wyciągnął z
kieszeni papierosy.
— Zapali pani?
— Nie, dziękuję. Spieszę się. Chciałabym złapać autobus do Tarnowa.
— Ma pani czas. Odjeżdża dopiero o szesnastej.
— Muszę jeszcze wstąpić do pani Jajowej. Bardzo panu dziękuję za podwiezienie, dalej
pójdę pieszo. To już naprawdę niedaleko.
— Niechże pani zaczeka. Zaraz panią odwiozę pod sam dom Jajowej. — Znowu wyciągnął
do niej wymiętą paczkę papierosów. — Proszę…
Zapaliła z pewnym ociąganiem.
— Chciałem o coś panią zapytać.
— Tak?
— Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Ala.
— Już panu mówiłam. Nie znam żadnej Ali.
Przyglądał jej się nieufnie.
— Jeżeli nie chce pani powiedzieć, to trudno. — Wzruszył ramionami. — Ona nie musi się
mnie bać. Ja do niej nic nie mam.
— Nie znam jej! W ogóle nie znam nikogo ani z Miastka, ani z Bylic. Nikogo z tej
okolicy!
— No, a „Królikarza”?
— Jego też nie znam. Znajoma mnie prosiła, żeby doręczyć mu list. Jechałam służbowo do
Tarnowa, więc obiecałam jej, że wpadnę do Bargieła. Ale nie znam go. Nigdy go na oczy nie
widziałam.
— A ta znajoma nie nazywa się Ala Źrebko?
— Nie!!!
Oparł się o drzewo i w milczeniu dopalał papierosa.
— O co właściwie chodzi? Kto to jest, ta Ala?
— Taka dziewczyna…
— No i co? Wyjechała i nie dała panu adresu? Zdarza się.
— Nikomu nie dała swojego adresu. Nawet własnej matce. Chyba że stara kłamie.
— I nikt nie wie, co się z nią stało? Zniknęła nagle i koniec?
— Nie nagle, nie nagle… Wyniosła się z Bylic jakieś dwa lata temu.
— I dopiero teraz pan jej szuka?
— Byłem w wojsku. Niedawno wróciłem. Poza tym wcale jej nie szukam. Ona w ogóle
mnie nie obchodzi. — Cisnął na ziemię niedopałek papierosa. — A od „Królikarza” radzę
trzymać się z daleka. To stary drań.
— Muszę się z nim zobaczyć.
— Czy pani wie, kto to jest?
— Nie.
— Niech ta pani znajoma sama załatwia z nim swoje sprawy. To nie jest towarzystwo dla
takiej dziewczyny jak pani.
— Mówi pan o nim, jakby to był jakiś złodziej czy oszust. Co on takiego zrobił?
— Za rękę nikt go nie złapał. Na to on jest za sprytny. Ale to lepszy cwaniak.
— A konkretnie co on robi?
— Handluje skórkami królików.
— To jeszcze nic złego. A czy ma tu jakieś gospodarstwo, ziemię, rodzinę?
— Nie, on nie jest tutejszy. Przyjechał do nas zaraz po wojnie i zaczął ten swój handelek
skórkami. Ale ludzie mówią, że można u niego różne rzeczy sprzedać i kupić. Ma on jednak
swój spryt. Na niczym go nie można przyłapać. Już się koło niego nawet milicja kręciła, ale
on licencję na skup ma i niby wszystko jest w porządku. Zresztą o tym jego bogactwie to
może tylko takie gadanie.
— Na czym on mógłby tu się tak dorobić?
— Niekoniecznie tu. Od dłuższego czasu jest tu tylko gościem. U nas zaczynał. Prawdziwe
interesy to on robi w Tarnowie, Krakowie, zresztą diabli wiedzą gdzie. Faktem jest, że
przyjeżdżają do niego czasem jacyś z Tarnowa albo z okolic i do późnej nocy piją z nim w tej
jego obskurnej norze. Rano wyjeżdżają. Widziano go też w Tarnowie, w knajpie. U nas to on
się nie obłowi. To nie jest bogaty teren. Przed wojną wiele ludzi od nas wyemigrowało za
robotą do Ameryki. Przysyłali swoim krewniakom po kilka dolarów w listach. To nie są
wielkie sumy i przez PKO nie warto przekazywać, a poza tym… pani wie, ludzie niechętnie
przyznawali się, że im ktoś z Zachodu przysyła forsę. Dostawali też paczki z ciuchami.
Całymi latami przyjeżdżały na każdy targ ciuchary z Krakowa i skupowały te łachy. Teraz to
już się interes urwał. W mieście można dostać w sklepie importowane bluzeczki i co kto chce.
Ale kiedyś to była kanada dla handlarek. Królikarz oczywiście łachami się nie interesował,
natomiast podobno skupował od chłopów dolary. Od tego zaczął, kiedy tu przyjechał. Stąd
chyba poszła plotka, że taki bogaty. Ale przecież nie mógł się na tym tak bardzo dorobić.
Możliwe, że początkowo, zanim zamieszkał tu na stałe, właśnie po te drobne dolary
przyjeżdżał jedynie. A potem wrósł w tę okolicę jak grzyb. Od starego Migonia, który przepił
cały swój dobytek, kupił rozwalający się dom. I został.
— Czy on ma jakąś rodzinę?
— Miał żonę i dziecko. Żona umarła, a córkę, kiedy skończyła dwanaście lat, wywiózł do
Krakowa. Chodziła tam do szkoły, podobno nawet na Uniwersytet. Ktoś mówił, że wyszła za
mąż. Ale nigdy się tu nie pokazuje, toteż ludzie zupełnie o niej zapomnieli.
— Mieszka w Krakowie?
— Nie wiem. Podobno tak.
— A jak się nazywa?
— Nie mam pojęcia.
— Czy ktoś mógłby mi to powiedzieć, jak pan myśli?
— Chyba nikt. Nie było jej w Bylicach od lat. Ona musi być o wiele starsza ode mnie. Ja
jeszcze koszulę w zębach nosiłem, kiedy ona już do szkoły chodziła.
— Czy nie przyszło panu do głowy, że on musi gdzieś mieć drugie mieszkanie, skoro nie
bywa tu po kilka dni? Może mieszka właśnie z córką? Niech pan sobie przypomni. Może
jednak kiedyś słyszał pan jej nazwisko…
— Nie. Ja mam dobrą pamięć. Tutaj nikt nie wie, co się z nią dzieje. Ludzie by o tym coś
mówili, a tymczasem nikt prawie nie pamięta, że Bargieł w ogóle miał jakąś rodzinę. Jednak
pani bardzo się nim interesuje…
— Ach, nie… Pytam tylko tak… z ciekawości…
— Nie mogę zrozumieć, co za interes może mieć taka dziewczyna jak pani do takiego
łobuza jak „Królikarz”.
— Ja? Już panu mówiłam, że ja do niego nic nie mam… To moja koleżanka…
— Niech pani nie opowiada bajek. Zresztą to nie moja sprawa. Ale dobrze pani radzę,
niech się pani trzyma od niego z daleka.
— A pan? Sam pan przecież powiedział, że go pan szuka od kilku dni.
— Ja to co innego. Po prostu chcę mu dać porządnie po pysku. Tak, żeby się nakrył
kopytami. Jedziemy?
— Tak, oczywiście.
Wyminęli trzech podchmielonych mężczyzn, żeglujących środkiem szosy, i ruszyli w
stronę Miastka. Po kilku minutach wjechali w mały rynek, po którym wiatr przeganiał jakieś
papiery i resztki słomy. Przed gospodą stała gromada młodych chłopców. Któryś z nich
zagwizdał, kiedy koło nich przejeżdżali, a inni zawtórowali mu głośnym śmiechem.
Pani Jajowa przywitała Irenę wylewnie. W jej starych, sprytnych oczach paliła się nie
ukrywana ciekawość.
— Jeździła pani z Władkiem do „Królikarza”?
— Z Władkiem? Podwiózł mnie jakiś chłopak do Bylic, ale nie wiem, jak on się nazywa.
— Władek Bieńkowski. Nie znała go pani wcześniej?
— Nie. Zatrzymał się na szosie i zaproponował, że mnie podrzuci. A kto to jest?
— Gospodarski syn. Z Bylic. Stary Źrebko chciał za niego Alę wydać. Upatrzył go sobie
na zięcia i nie ma się co dziwić. Chłopak kształcony, robił Technikum Rolnicze w Tarnowie,
bogaty. Ale z małżeństwa nic nie wyszło. Aluni nie podobała się wieś. Uciekła do miasta. Jej
ojciec wtedy jeszcze żył. Wyklął ją i zapowiedział, żeby jej noga więcej w domu nie stanęła.
Wiem to od swojej siostry, która wydała się za mąż w Bylicach. Stary Źrebko sądny dzień w
chałupie urządził, ale ona na nic się nie oglądała, zabrała swoje łachy i wyjechała. Władek,
jak wrócił z wojska, niby wcale się nią nie interesował, ale kilka dni temu… Tak, to było
chyba we wtorek… Pobił się z chłopakami w gospodzie. Wszyscy się dziwili, bo on bitnikiem
nigdy nie był. Hożyna mówiła mi, że poszło o Alę. Podobno któryś mu przygadał. Młody,
swój honor ma, pewnie też coś wypił, no i pięści poszły w ruch. Pani się dziwi?
— No, nie… oczywiście… Ale co z tym wszystkim ma wspólnego Bargieł?
Jajowa tylko machnęła ręką.
— Mówią niektórzy, że ona za nim do miasta pojechała. Ale czy to prawda? Musiałaby
chyba rozum stracić, żeby dla takiego starego pijusa dom rzucać. Po prostu nie chciała na wsi
gnoju przetrząsać. Ona też się zapisała do szkoły w Tarnowie. Do handlówki. Ojciec się
wściekał, że co jej to, ale matka ją broniła. Nawet wtedy, gdy szkoły nie skończyła. Nie miała
głowy do nauki. Przez jakiś czas pracowała w Miastku jako ekspedientka w sklepie. Źrebko
znowu wrzeszczał, że rąk do pracy nie na, a dziewucha za ladą kuprem kręci, ale matka i
wtedy nią stanęła. „Niech sobie na wyprawę zarobi” — mówiła. Ja jej się przyglądałam
nieraz. Gdzie jej do gospodarstwa! Paznokcie pomalowane, głowa wyfiokowana i tylko
oczami na prawo i lewo strzelała.
Irena przestała słuchać opowieści Jajowej. Podeszła do okna i zapatrzyła się w mały
ryneczek, wybrukowany kocimi łbami. „Co mnie to wszystko obchodzi? — pomyślała. Co
mnie obchodzi jakaś Ala i jej chłopak? I to miasteczko małe i brudne, w którym wszystko
rozgrywa się między gospodą, kościołem parafialnym i sklepem geesu…”
P
IĄTEK
—
21
WRZEŚNIA
Irena dojechała do Krakowa późnym wieczorem. Zbliżała się już dziesiąta. Z dworca
kolejowego zadzwoniła do Stefana. Nikt nie podnosił słuchawki. Wykręciła numer telefonu
jego ciotki, ale tam również nikt się nie odezwał. Nagle poczuła, że jest śmiertelnie
zmęczona. Najchętniej usiadłaby w budce telefonicznej na podłodze, żeby nie musieć już
nigdzie iść. Na szczęście złapała przed dworcem taksówkę. Kiedy grzebała w torebce w
poszukiwaniu drobnych, natrafiła na jakiś papier. Obracała go przez chwilę w palcach, jakby
nic wiedząc, co z nim zrobić. Był to kwit z PKO… Kwit, który wczoraj rano… Wczoraj?…
Chyba wieki temu… Zaniosła książeczkę mieszkaniową do likwidacji… Nie, najpierw był
bieg do spółdzielni… potem niebotycznie zdziwione oczy urzędniczki: „Czy pani jest pewna,
że pani chce zrezygnować z członkostwa? Za rok odebrałaby pani klucze…” Wreszcie
wypełnianie w półprzytomnym pośpiechu jakichś formularzy i taksówka do PKO. Za dwa
tygodnie będzie mogła podjąć trzydzieści tysięcy złotych. Spojrzała jeszcze raz na trzymany
w ręku kawałek papieru i wrzuciła go z powrotem do torebki.
W domu przywitała ją starsza siostra, która była akurat w burzliwym nastroju (co jej się
zresztą często zdarzało). Mały nie spał i darł się jak opętany.
— Nareszcie raczyłaś się pojawić! Jakiś idiota dzwoni do ciebie i obudził Marcina!
— Kiedy dzwonił?
— Dostatecznie późno, żeby zerwać dziecko z pierwszego snu!
— Bożena, kiedy on dzwonił?
— Godzinę temu.
— I co mówił?
— Nic.
— Nie kazał mi nic powtórzyć?
— Nie, nie raczył wydać żadnych poleceń — powiedziała i strzeliła drzwiami od pokoju
małego.
Godzinę temu?… Może to był Stefan? — pomyślała Irena weszła do „swojego” pokoju, w
którym przed telewizorem siedział Zdzisław, ukochany mąż Bożenki. W drugim pokoju
drzemała ciotka. Ani telewizor, ani wyczyny wokalne Marcinka nie przeszkadzały jej
specjalnie — była prawie głucha.
— A, jesteś — zdziwił się umiarkowanie Zdzisław. — dlaczego nie uprzedziłaś, że nie
wrócisz na noc?
— Przecież mówiłam, że wyjeżdżam.
— Ale nie powiedziałaś, że wrócisz dopiero dzisiaj. Gdybym wiedział, spałbym w twoim
pokoju. Wolę chrapanie ciotki niż to dzikie wycie. Nasz pierworodny ząbkuje. Robi to, jak
słyszysz, dosyć głośno. Przez całą noc nie zmrużyłem oka.
— Bożena twierdzi, że obudził go telefon.
— A to swoją drogą.
W progu stanęła Bożena.
— Czy musicie puszczać ten telewizor na całą parę? W ogóle zamknijcie to pudło! Marcin
nie może zasnąć!
— Kotku, czekam na wiadomości sportowe.
— No to ścisz przynajmniej.
Znowu strzeliła drzwiami. W tym samym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Irena
wypadła z pokoju w mikroskopijnym przedpokoju prawie zderzyła się siostrą.
— Czy to pani Irena Tuszyk?
Głos wydał jej się znajomy.
— Tak, słucham.
— Czy znalazła go pani?
— Ale kto mówi?
— Władysław Bieńkowski.
— Pomyłka.
— Niech pani nie odkłada słuchawki! To nie pomyłka. Pani sobie przypomni, woziłem
panią motorem. Dzisiaj w Bylicach.
— Ach, to pan?… Skąd pan dzwoni?
— Z Krakowa.
— Skąd się pan tu wziął?
— Nieważne. Czy znalazła pani tego cholernego dziada?
— Nie.
— I nie wie pani, gdzie on teraz jest?
— Nie wiem… Podobno można go czasem spotkać w „Maleńkiej” — przypomniała sobie
nagle.
— Co to jest?
— Kawiarnia… Gdzieś na Kazimierzu… — W pośpiechu spojrzała na Bożenę, która od
dłuższej chwili stała za jej plecami. — Bardzo przepraszam, ale nie mogę teraz z panem
rozmawiać. Proszę zadzwonić jutro. — Odłożyła słuchawkę.
— Dlaczego przerwałaś? Już tak rozbudziliście dziecko, że teraz możesz już się nie
krępować. Jak masz na to ochotę, to możesz nawet śpiewać arie operowe pod moim
drzwiami.
— Bożena, proponowałam ci, żeby przenieść telefon do mojego pokoju.
— Oczywiście! Wtedy już nikt nie mógłby poza tobą z niego korzystać!
— Jestem potwornie zmęczona…
— To dlaczego nie kładziesz się spać? Musisz siedzieć przed telewizorem do północy?
— Bożena! To jest twój telewizor! Wstawiłaś go do mojego pokoju, ponieważ
przeszkadzał Marcinkowi. Ja nie oglądam programu telewizyjnego. Możesz w tej chwili
zabrać to pudło do siebie! Razem z ukochanym Zdzichem. Wtedy wreszcie będę mogła się
położyć.
— Dobra jesteś! Naprawdę dobra! — W dużych oczach Bożeny zakręciły się łzy. — Nie
mogę sobie dać rady z dzieckiem, wszystko mi leci z rąk, a ty… — Odwróciła się nie kończąc
zdania i wpadła do małej kuchenki. Irena, zrezygnowana, poszła za nią.
— Ach, nie becz… Przepraszam cię… — Wyjęła jej z rąk czajnik i postawiła na gazie. —
Nie chciałam ci zrobić przykrości… Wiem, że masz kłopoty z Marcinkiem, że jesteś
zapracowana, ale musisz zrozumieć, że ja też bywam zmęczona…
— Ja już nie mogę… Już drugą noc tak wrzeszczy… Przecież on od dłuższej chwili nie
płacze! Obydwie znieruchomiały, nasłuchując, a potem cicho na palcach przeszły przez
korytarz i ostrożnie uchyliły drzwi do pokoju Marcinka. Mały leżał rozkopany w swoim
łóżeczku i spał jak suseł.
— Nareszcie… — powiedziała szeptem Bożena. — Myślałam, że to się nigdy nie skończy.
Irena zatrzymała się w przedpokoju przed stolikiem, na którym stał aparat telefoniczny.
Już wyciągnęła rękę, podnieść słuchawkę, ale w tym momencie spotkała urażone spojrzenie
siostry. Odwróciła się niechętnie weszła do kuchni. Stała przez chwilę w oknie, czując za
sobą obecność Bożeny, która usiadła na taborecie wciśniętym w kącik między piecykiem
gazowym a mikroskopijnym stolikiem. Za ścianą brzęczał telewizor. Powoli przeszła przez
kuchnię i znowu stanęła na środku przedpokoju. Potem zdecydowanym ruchem zdjęła z
wieszaka płaszcz i zaczęła się szybko ubierać.
— Gdyby ktoś dzwonił do mnie…
— Wyłączę telefon! — przerwała jej w pół zdania Bożena. — Możesz być spokojna, że
już nikt nie zadzwoni!…
Irena nie czekała na dalszy ciąg tyrady. Wybiegła z domu, starając się nie trzaskać
drzwiami.
S
OBOTA
—
22
WRZEŚNIA
Dzień wstawał powoli i niechętnie, trochę zamglony, trochę wilgotny, pełen chłodnego
zapachu jesieni. Irena obudziła się o szóstej rano. Zdawało się jej, że dzwoni telefon, ale w
domu panowała niczym nie zmącona cisza. W kuchni Bożena gotowała już kleik dla małego.
Nie odezwały się do siebie ani słowem. Irena wypiła na stojąco herbatę i wybiegła z domu.
Postanowiła jak najwcześniej pojechać na Olszę, żeby jeszcze zastać Stefana, zanim wyjdzie
do pracy. W taksówce ogarnęła ją trudna do opanowania senność. Zbliżali się już do osiedla,
kiedy kierowca nagle zahamował.
— Co się stało? — natychmiast się ocknęła.
— Jakiś wypadek.
Powoli omijali zgromadzonych na skraju szosy ludzi oraz stojące na poboczu wozy
milicyjne. Umundurowany milicjant kierował ruchem, dając znaki, żeby przejeżdżać dalej.
„Nie zatrzymywać się, nie zatrzymywać sie, zdawał się mówić, przynaglając niecierpliwym
ruchem ręki do pośpiechu.
Irena przywarła twarzą do szyby.
— Nie widać żadnego rozbitego wozu — powiedział flegmatycznie kierowca.
— Proszę się zatrzymać, ja wysiadam…
— Do osiedla jeszcze spory kawał drogi.
— Nie szkodzi.
— Ależ te baby są ciekawe… — mruknął, zatrzaskując za nią drzwiczki.
Irena prawie biegła z powrotem. Małą grupkę gapiów milicjanci trzymali w pewnej
odległości od miejsca wypadku. Ludzie mówili o jakimś mężczyźnie leżącym w rowie.
— Co to za mężczyzna? Gdzie on jest? — zapytała zatrzymując się obok jakiejś kobiety.
— Leży w rowie. Z jezdni prawie go nie widać. Szłam tędy godzinę temu i niczego nie
zauważyłam.
— Co mu się stało? Potrącił go samochód?
— Nie wiadomo… Ale chyba nie. Mówią, że leżał tu całą noc.
Irena przepychała się do przodu roztrącając ludzi.
— Proszę się cofnąć! — powiedział młody milicjant, zagradzając jej drogę.
— Kto to jest?
— Proszę się cofnąć — powtórzył jak automat.
— Ja muszę go zobaczyć.
Przyjrzał jej się z uwagą.
— Czy to jest ktoś z pani rodziny?
— Skąd mogę wiedzieć, skoro go nie widziałam!
— Pani mieszka gdzieś w pobliżu?
— Nie!
— Szuka pani kogoś?
— Nie!
— Proszę się cofnąć — powiedział ze zdwojoną energią.
Irena z całym uporem nie ruszała się z miejsca. „Dlaczego ja się tak denerwuję” —
pomyślała nieprzytomnie i korzystając z nieuwagi milicjanta, podbiegła kilka kroków w
stronę rowu. Zatrzymała się na brzegu szosy. Nieco niżej grupka ludzi krzątała się koło
leżącej postaci. Nie zobaczyła go całego… tylko połę czarnego płaszcza, siwe gęste włosy i
buty… brązowe i wyjątkowo czyste jak na niego… Obok leżał czarny, wymięty kapelusz…
Ktoś chwycił ją za ramię. Jak przez watę słyszała czyjś podniesiony głos. Cofała się
powoli, wreszcie odwróciła się i znowu rozpychając ludzi, wydostała się ze zbiegowiska.
Szła w stronę osiedla nie oglądając się za siebie. Taksówkarz miał rację. To był jeszcze
spory kawałek drogi. Pod samym domem zaczęła biec. Wpadła na klatkę schodową. Winda
była zajęta, więc przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na piąte piętro. Pod drzwiami
mieszkania Stefana nie mogła już złapać tchu. Przycisnęła dzwonek i nie zdejmowała z niego
palca aż do chwili, kiedy w progu stanął zaspany Stefan w rozchełstanej na piersiach piżamie.
— Irena! Czy ty musisz wpadać, jakby cię goniło stado wilków?
— Stefan!… — oparła się o ścianę łapiąc powietrze otwartymi ustami. — Stefan! On
leży… tam w rowie!…
— Kto?
— „Królikarz”!
— Jaki „Królikarz”?! Rany boskie, o czym ty mówisz?!
— Bargieł!
— Bargieł? Bargieł leży w rowie? — rozejrzał się po pustym korytarzu i popchnął ją w
stronę mieszkania. — Nie stój tu… — Zamknął drzwi na zasuwę i wciągnął ją prawie siłą do
pokoju. — Na Boga! Rusz się, co się z tobą dzieje!
— On tam jest!…
— Ale gdzie?
— Niedaleko twojego domu… Nie żyje…
— Uspokój się! No, uspokój się i przestań się trząść! Mówisz, że leży tu gdzieś niedaleko?
— Tak.
— To niemożliwe.
— Ależ tak! — Milicja już tam jest… Pełno ludzi stoi i gapi się!
— Jesteś pewna, że to on?
— Tak…
Stefan zaczął kręcić się po pokoju przekładając jakieś i rzeczy z miejsca na miejsce.
— Co ty robisz? Czego szukasz? — zapytała nie spuszczając z niego wzroku.
— Papierosów.
Wyciągnęła z torebki klubowe. Zaciągnął się łapczywie, potem usiadł na nie zaścielonym
tapczanie.
— Skąd on się tutaj wziął?
— Mnie o to pytasz?
Milczeli przez chwilę.
— Stefan. Gdzie byłeś wczoraj wieczorem?
— O co ci chodzi?
— Dzwoniłam do ciebie o dziesiątej. Nikt nie odbierał telefonu.
— Pojechałem do miasta po papierosy.
— Mógłbyś sobie wymyślić coś mądrzejszego! Nikt nie uwierzy, że nagle o dziesiątej w
nocy pojechałeś taki szmat drogi po głupie papierosy.
— Po pierwsze, gdyby było wcześniej, kupiłbym je na dole, w kiosku, a po drugie, nikt nie
musi mi wierzyć.
— Chyba nie zdajesz sobie sprawy, w jakiej jesteś sytuacji?! Tuż koło twojego domu leży
trup człowieka, któremu byłeś winien kupę forsy. Czy ty tego naprawdę nie rozumiesz, czy
tylko udajesz?!
— Nikt nie wie, że go w ogóle znałem.
— Nikt?
— Kelnerka z „Maleńkiej” widziała mnie może dwa, może trzy razy, ale to nie jest
kobieta, która chciałaby mieć do czynienia z milicją.
— A ten kolega?
— Jaki kolega?
— Ten, który ci go polecił.
— Tadek Bilikowski?
— Przecież nie znam jego nazwiska.
— To było dwa lata temu. Prawdopodobnie nawę o tym nie pamięta. Nikt nie będzie mnie
łączyć z jego osobą. Równie dobrze mogą podejrzewać wszystkich mieszkańców Olszy.
— Natomiast mnie natychmiast skojarzą z jego osobą.
— Jakim cudem?
— Byłam wczoraj w Bylicach.
Stefan zerwał się na równe nogi.
— Czyś ty zwariowała?! Po cholerę tam jeździłaś?!
— Chciałam… chciałam z nim porozmawiać… Nie zastałam go w domu i zostawiłam pod
drzwiami kartki z moim numerem telefonu. Podpisałam się pełnym imieniem i nazwiskiem.
— Idiotka! Co za idiotka! Przecież oni znajdą tę kartkę! Może już wiedzą o tobie! Po co to
zrobiłaś!?
— Skąd mogłam wiedzieć…
— Po co wtrącasz się w nie swoje sprawy!
— Chciałam…
— Nic mnie to nie obchodzi, co chciałaś! Nic!!!
Irena wstała powoli. Usta jej lekko drżały, jakby miała się za chwilę rozpłakać.
— W porządku… Nie mówmy o tym więcej… — odwróciła się i wybiegła z pokoju.
— Zaczekaj! — krzyknął za nią. — Zaczekaj! Musimy się zastanowić.
Stała z ręką zaciśniętą na klamce i płakała. Podszedł i oderwał ją siłą od drzwi.
— Dokąd lecisz, wariatko? Dokąd? Siadaj! Milicja będzie cię na pewno przesłuchiwała.
Co im powiesz?
— Nie wiem… Coś wymyślę… W każdym razie możesz być spokojny, o tobie nawet nie
wspomnę.
— Nie możesz zaprzeczyć, że się znamy. Widywano nas razem.
To powiem, że zerwaliśmy ze sobą.
— Kiedy?
— Miesiąc temu.
— Dlaczego?
— Ponieważ zakochałam się w kimś innym.
— W kim?
— To już moja osobista sprawa.
— Po co pojechałaś do Bylic?
— Chciałam pożyczyć od „Królikarza” pieniędzy.
— Skąd znałaś jego adres?
— Odmawiam… odmawiam odpowiedzi na to pytanie…
— Kretynka… — wzruszył gniewnie ramionami. — Rany boskie, przestań wreszcie
płakać!
— Przepraszam cię… Nie potrafię się powstrzymać…
— Musisz się opanować. Musisz zachowywać się zupełnie normalnie.
— Stefan, co teraz będzie?
— Skąd ja mogę wiedzieć? W najśmielszych snach nie przyszłoby mi do głowy, że zrobisz
coś takiego.
— Co ja zrobiłam?… O co ci chodzi?
— Pojechałaś do Bylic, ty idiotko! Musiałaś tam jechać i zostawiać swoją wizytówkę?
— Myślałam…
— Lepiej, żebyś nie myślała za dużo!
— Wydaje mi się, że widzę cię po raz pierwszy w życiu… Czuję się tak, jakbym przez
cały długi rok miała do czynienia z kimś innym, z kimś, kto nagle odszedł, zostawiając
zamiast siebie zupełnie obcego człowieka…
Zatrzymał się na środku pokoju i patrzył na nią z ironicznym uśmiechem.
— Ładne to, co powiedziałaś. Domyślam się, że to jest cytat z jakiegoś amerykańskiego
melodramatu? Lata trzydzieste?
Zagryzła lekko usta.
— To nie ma sensu… — powiedziała po chwili. — Pójdę już…
— Zaczekaj — przytrzymał ją za rękę — nie odchodź jeszcze. — Usiadł koło niej na
tapczanie. Charakterystycznym ruchem potarł czoło długimi szczupłymi palcami. — Nie
gniewaj się… — powiedział miękko — zachowałem się jak skończony łobuz… Byłem
zdenerwowany…
— Nie mówmy już o tym.
— Naprawdę nie wiem, jak mam cię przepraszać. Oczywiście nie opowiadaj milicji tych
głupstw o naszym zerwaniu. To nie ma najmniejszego sensu.
— Ale co mam im powiedzieć?
— Wszystko jedno… Mów, co chcesz… To już nie ma znaczenia…
— Czy… czy ty to zrobiłeś?
— Co ja? Chyba nie myślisz, że go zabiłem?
— Przecież cały czas tak się zachowujesz.
— Ja?! Co ty opowiadasz!
— Ależ tak!
— Skąd! Po prostu nie chcę, żeby mnie łączono z tą sprawą. Nie mam ochoty być
przesłuchiwany, wzywany, nie chcę, żeby grzebano w moich prywatnych sprawach. To chyba
jasne?!
— Nawet nie zapytałeś, co się właściwie stało. Przecież to mógł być wypadek! On mógł
wpaść pod samochód, mógł się potknąć i skręcić kark, zresztą mogło się wydarzyć
cokolwiek! Ale ty w ogóle nie brałeś takiej ewentualności pod uwagę. Dlaczego jesteś taki
pewien, że to było morderstwo?! Dlaczego?!
— Ależ to ty tak powiedziałaś.
— Nie! Powiedziałam tylko, że on nie żyje!
— O Boże! Uspokój się! Obydwoje musimy się uspokoić. Oczywiście, masz rację — w
zakłopotaniu pocierał czoło palcami. — Oczywiście! Niepotrzebnie wpadamy w histerię. Być
może, to był wypadek… i nikt nas o nic nie będzie pytać. Zresztą niech pytają. Ja mam alibi.
Przegadałem prawie całą noc ze Zdzichem Makowieckim. Spotkałem go w barze
„Europejskim”. Siedziałem z nim prawie do pierwszej w nocy.
Irena patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, potem wzięła ze stołu torebkę.
— Naprawdę muszę już iść — powiedziała zrezygnowanym głosem.
— Będziesz w bibliotece?
— Nie. Wzięłam do poniedziałku bezpłatny urlop, chcesz, żebyśmy się spotkali po
południu?
— Nie zrozum mnie źle, ale… gdyby cię milicja miała iż na oku… Chyba sama
rozumiesz?…
— Oczywiście, rozumiem.
— Irena! Przecież ten człowiek leży przed moim domem! — znowu podniósł głos. —
Chyba nie chcesz przyprowadzić tutaj milicji za rękę?!
— Nie denerwuj się. Nie zrobię tego. — Zatrzymała się jeszcze na moment w progu. —
Stefan… Wszystko się chyba jakoś ułoży — powiedziała nie patrząc na niego i wyszła.
Blisko godzinę błądziła bez sensu po krętych uliczkach Kazimierza. Kilka razy stawała u
wylotu wąskiego zaułka, w głębi którego, wciśnięta między stare odrapane kamieniczki,
tkwiła, skrywając swoje wnętrze za wyblakłymi firankami, kawiarnia „Maleńka”. Wreszcie
podeszła do oszklonych drzwi i jeszcze raz się zatrzymała, zanim zdecydowała się
przekroczyć próg.
W niewielkiej salce było prawie pusto. Usiadła przy pierwszym z brzegu stoliku i
cierpliwie czekała na zamówioną kawę. Przez chwilę z zainteresowaniem przyglądała się
trzem kelnerkom rozmawiającym z barmanką.
— Pani Alu! Rachunek! — zawołał jakiś mężczyzna siedzący przy oknie.
Teraz Irena nie mogła już oderwać wzroku od młodej blondynki, która z pewnym
ociąganiem podeszła do niecierpliwych klientów. Była ładna. Trochę pospolita i zbyt mocno
wymalowana, ale ładna. Kiedy przechodziła koło stolika Ireny, ta wbrew własnej woli
powiedziała głośno:
— Pani Alu, czy mogę panią prosić na chwilę?
Kelnerka spojrzała na nią ze zdziwieniem, jakby usiłowała sobie przypomnieć, gdzie ją
przedtem widziała.
— To nie mój stolik — rzuciła prawie przez ramię i chciała odejść, ale Irena była szybsza.
— Wiem. Mam jednak do pani ważną sprawę.
— Słucham.
— Proszę, niech pani na chwilę usiądzie.
— Kierowniczka nie pozwala nam siadać z klientami — powiedziała i machinalnym
ruchem przejechała ściereczką po blacie stolika.
Irena zawahała się. Ale tylko na moment.
— Chciałam z panią porozmawiać o panu Bargiele.
— O kim? Nie wiem, o kogo pani chodzi.
— Przecież pani bardzo dobrze zna Bargieła!
— Znam? To może za dużo powiedziane. Przychodzi i tutaj na kawę… Ale dlaczego
miałabym z panią o nim rozmawiać?
— Pani Alu, niech pani na chwilę usiądzie. Proszę. Może pani o tym jeszcze nie wie, ale
„Królikarz” nie żyje.
Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona. Przyglądała się Irenie badawczo, potem powoli
usiadła.
— Kim pani właściwie jest?… I skąd pani wie, że on nie żyje?
— Nieważne.
— Pani jest z milicji?
— Nie. Ale być może, nie będzie pani musiała zbyt długo czekać na milicję. Musi mi pani
pomóc.
— Och, jeżeli pani myśli, że ja o nim coś wiem, to się pani grubo myli. Pochodzimy z tej
samej miejscowości… i był w naszej kawiarni częstym gościem. To wszystko, — zrobiła
gest, jakby chciała wstać. Irena chwyciła ją za rękę.
— Proszę zaczekać. Nie mam zamiaru wtrącać się do waszych spraw. Proszę panią tylko o
pomoc. Dałam „Królikarzowi” zastaw. Chciałam go odzyskać.
— Ale co ja mam z tym wspólnego? Nie wiem, czym on mi zajmował i jakie prowadził
interesy. Pierwszy raz słyszę, że brał jakieś zastawy.
— Proszę mi powiedzieć, u kogo on mieszkał w Krakowie. Może miał jakąś rodzinę?
Pójdę do nich i spróbuję kupić ten zastaw, zanim pojawi się tam milicja. Chcę zapłacić… to
znaczy zwrócić to, co byłam winna Bargielowi.
— Źle pani trafiła. Ja nic o nim nie wiem.
— Przecież on chyba miał kogoś w Krakowie? Rodzinę, przyjaciół…
— Może, ale ja ich nie znam. — Znowu poruszyła się, jakby chciała wstać.
— Szkoda — powiedziała szybko Irena. — Miałam nadzieję, że odzyskam ten zastaw bez
pomocy milicji. Komu potrzebne jest to całe zamieszanie? Nie chciałam narażać na
przykrości zupełnie niewinnych ludzi. No, ale skoro inaczej się nie da… będę jednak musiała
zwrócić się do milicji.
— Niech mnie pani nie straszy milicją!
— Ależ pani mnie źle zrozumiała. Wcale pani nie straszę.
— Ja z Bargiełem nie mam nic wspólnego.
— Doprawdy? Ludzie w Miastku są innego zdania.
— Nie ma gorszych plotkarzy niż w Miastku. — Wzruszyła ramionami i wstała od stolika.
— Mam nadzieję, że pan Władysław odnalazł panią, wreszcie w tej kawiarni? — Irena
mieszała zimną kawę w filiżance.
— Słucham?
— Władysław Bieńkowski. Jego również pani nie zna?
— Co panią to obchodzi?
— Nic a nic. Byłam po prostu ciekawa, czy nie na próżno przyjechał wczoraj do Krakowa.
Nawiasem mówiąc, to ja poradziłam mu, żeby tu przyszedł. Ale cóż z niego za pechowiec!
Niepotrzebnie tak się uganiał za Królikarzem”. Akurat tej nocy, kiedy wreszcie mógł go
dopaść, „Królikarz” zginął. Chyba że go jednak spotkał przedtem, nim to się stało…
— Proszę pani, niech mi pani da wreszcie spokój! Nie wiem, o czym pani mówi. Dlaczego
się pani do mnie przyczepiła? Dlaczego pani nie idzie ze swoimi pretensjami do córeczki
Bargieła?
— Już pani mówiłam. Nie wiem, gdzie ona mieszka. Nawet nie wiem, jak się nazywa.
Ala wahała się tylko przez chwilę.
— Leokadia Bilikowska. Ma willę na Błoniach. A ulica, przy której mieszka, nazywa
się… chyba Małych Sadów.
P
ONIEDZIAŁEK
—
24
WRZEŚNIA
Porucznik Bartkowski wszedł do pokoju swego szefa i z impetem zamknął drzwi. Rzucił
na stojący z boku stolik jakieś papiery i usiadł w jednym z „reprezentacyjnych” foteli.
.Kapitan Derko rozmawiał
właśnie przez telefon. Po chwili odłożył słuchawkę na widełki i na moment zatrzymał
wzrok na swoim młodym koledze.
— Jak widzę, jesteś w burzliwym nastroju…
— Właśnie.
— Można wiedzieć, co cię tak wyprowadziło z równowagi?
— Czy my musimy zajmować się każdym rozpijaczonym facetem, któremu przyjdzie do
głowy wyzionąć ducha gdzieś pod płotem?
— Mówisz o sprawie Bargieła?
— Nie chcę ci prawić komplementów, ale nie jest to robota dla takiego doświadczonego
inspektora jak ty. Mogliby jakiegoś żółtodzioba poczęstować tym pasztetem.
— Wydaje mi się, że ten pasztet raczej ciebie w ząbki kole.
— Fakt.
— Przepraszam cię, ale zapomniałem, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Co innego
ja. Nie jestem gwiazdorem i zajmuję się tym, czym powinienem się zajmować.
— Daj spokój. Nie o to chodzi. Denerwuje mnie banalność sprawy. Jakiś facet spił się w
trupa i wpadł do rowu.
— Przede wszystkim nie wpadł, tylko…
— Wiem. Ktoś go tam wrzucił. Nie musisz mi tego tłumaczyć. Podaruj sobie wykład na
temat plam opadowych i przełamania pośmiertnego. Czytałem protokół autopsji.
— No więc?
— Prawdopodobnie pił u kogoś na Olszy. Zwalił się pod stół, a jego kompan nie chciał
wzywać milicji i wikłać się w to wszystko, więc zaciągnął go na szosę i sturlał do rowu.
— Nie zaciągnął, nie było śladów…
— Dobrze, nie zaciągnął, tylko przyniósł na piecach. Może mu w tym nawet ktoś pomagał.
Po prostu chciał się t pozbyć trupa z mieszkania. Teraz cała masa ludzi będzie się krzątać koło
tego, żeby się dowiedzieć, z kim i gdzie i pił.
— Masz rację, właśnie to będziemy robić.
Porucznik Bartkowski wzruszył nieznacznie ramionami.
— Poza tym sądzę, że to nie odbywało się na Olszy. — Derko zapalił papierosa. —
Poprzedniego dnia padał deszcz, a ta dzielnica ma dosyć specyficzne błotko. Gliniaste
podłoże i pyły z blisko przecież położonej Nowej; Huty dają niepowtarzalną mieszankę.
Bargieł nie miał na butach ani kropli tego błota, więc należy domniemywać,; że tego dnia nie
wędrował po ulicach Olszy.
— Chyba że podjechał taksówką pod sam dom kumpla, u którego odbywała się libacja.
— Mało prawdopodobne, aby zupełnie nie zabłocił nóg. Mógł to zrobić choćby przy
wysiadaniu z taksówki. Ale oczywiście i tę możliwość należy brać pod uwagę.
— Sądzisz więc, że ktoś przywiózł go samochodem z zupełnie innej dzielnicy i wrzucił do
rowu?
— Chyba tak.
— No, dobrze, ale to jeszcze za mało, żeby sprawą, skierować do specjalistycznego
wydziału. Zawartość alkoholu we krwi przemawia za tym, że denat przekroczył śmiertelną
dawkę, po prostu zapił się na śmierć… Chyba że…
— Ano właśnie.
— Doktor Ligęza dostarczył już protokół sekcji?
— Tak.
— No i co?
— Obraz sekcyjny jest nietypowy. Stopień przekrwienia błon śluzowych przewodu
pokarmowego jest za niski jak na śmiertelne upojenie alkoholowe. Również zawartość
alkoholu w moczu jest zbyt niska. Natomiast wystąpiło ostre przekrwienie płatów
mózgowych, świadczące o szoku alkoholowym: Oczywiście Ligęza jest zbyt ostrożny, żeby
stawiać ostateczne wnioski. Istnieje jednak możliwość, że alkohol nie został spożyty doustnie.
Ale pewności żadnej nie ma…
— Dlaczego pozwoliłeś mi tyle pyskować, zamiast od razu powiedzieć, że masz już
wyniki sekcji?
— Cóż… lubisz się wygadać, więc nie mogłem odmówić ci tej przyjemności.
Bartkowski parsknął krótko i zerwał się z fotela. Nigdy nie mógł zbyt długo usiedzieć na
jednym miejscu.
— Śladów iniekcji nie było?
— Bargieł był cukrzykiem.
— A więc brał insulinę?
— Od kilku miesięcy nie. Podobno czuł się ostatnio zupełnie dobrze.
— No tak, zresztą insulinę dostawałby domięśniowo, a alkohol wstrzyknięty domięśniowo
w ogóle nie wchodzi w rachubę. Dałby taki ślad, że nie byłoby najmniejszych wątpliwości.
— To był chory człowiek. Mógł brać jakieś inne zastrzyki dożylne.
— Więc były ślady po igle?
— Niestety aż trzy. Dwa stare, sprzed kilku dni, z bardzo małymi podskórnymi wylewami
na lewej ręce, i jeden świeży na prawej.
— Co on brał?
— Na razie nie wiem.
— Czy sądzisz, że chory człowiek — przecież miał cukrzycę, a teraz leczył się na coś, brał
jakieś zastrzyki — piłby tak na umór? Jemu w ogóle, jako diabetykowi, nie wolno było pić
alkoholu.
— Nic nie sądzę. Zawsze ci powtarzam, że domysły to nie moja specjalność; A tobie radzę
zadzwonić do izby wytrzeźwień. Powiedzą ci, ilu cukrzyków do nich trafia. Pijacy nie zawsze
liczą się z przeciwwskazaniami lekarskimi.
— No, tak… — Bartkowski spacerował po pokoju. — A ten ślad na potylicy?
— Nic poważnego. Niezbyt mocne uderzenie tępym przedmiotem. Zupełnie możliwe, że
Bargieł, upadając, uderzył głową o jakiś przedmiot. Plamy na koszuli i marynarce pochodziły
z winiaku. Zresztą — Derko zamknął leżącą przed nim teczkę i lekko pchnął w stronę
porucznika — przeczytaj sobie sam…
— A płaszcz? Na nim też były plamy z winiaku?
— Nie. Płaszcz był czysty.
— No, to jedno jest przynajmniej pewne. Nie pił na stojąco w jakiejś bramie. Był u kogoś i
ten ktoś nałożył j potem na niego płaszcz i… chyba zawiózł go na Olszę samochodem.
— Być może.
— Mów, co chcesz, ale ja nie znoszę pijackich afer.
— Mam nadzieję, że wpadłeś tu jak bomba nie tylko po to, żeby mi to oświadczyć?
— Nie. Oczywiście, że nie. — Bartkowski sięgnął po rzucone na stół papiery. — Tarnów
uzupełnił swoje informacje na temat Bargieła. Podali trochę szczegółów… W gruncie rzeczy
nic istotnego. Bargieł, w Miastku i okolicy zwany „Królikarzem”, zajmował się skupem
króliczych skórek dla tarnowskiej garbarni. W miejscu zamieszkania cieszył się nie najlepszą
opinią. Handlował, czym się dało. Niektórzy twierdzą, że kupował od chłopów dolary i
pożyczał duże sumy na procent. Nigdy go na tym nie przyłapano, chociaż tamtejsza milicja
miała na niego oko. Popijał raz z tym, raz z owym…
— Co to znaczy?
— Chcesz wiedzieć, z kim pił?
— Właśnie.
— Dobrze, ale musisz na to zaczekać… Zatargów czy konfliktów właściwie z nikim nie
miał. Poza tym nic nowego… Autorka kartki pozostawionej pod drzwiami nazywa się, jak już
wiesz, Irena Tuszyk. Ma dwadzieścia cztery lata, jest niezamężna, pracuje w Krakowie, w
bibliotece publicznej. Mieszka w Krakowie przy ulicy Bronowickiej z siostrą, jej mężem i
ciotką staruszką. Zajmują niewielkie mieszkanie w spółdzielczym bloku. W czwartek i piątek
widziano ją w Bylicach i w Miastku. Nocowała w Miastku u niejakiej Jajowej. Wszystkim
mówiła, że przysłała ją koleżanka z listem do Bargieła. Wyjechała autobusem do Tarnowa w
piątek o szesnastej.
— Kim jest ta koleżanka o inicjałach S.K.?
— Nie wiem. W bibliotece nie pracuje nikt, czyje nazwisko zaczynałoby się od takich liter.
— Co jeszcze?
— Już niewiele. Kierowniczka biblioteki wyraża się o niej jak najlepiej. Miła, grzeczna,
pracowita, spokojna, nikomu nie wadzi. Żadnych podejrzanych znajomości. Od kilku dni była
nieco zdenerwowana. W czwartek rano zadzwoniła do kierowniczki do domu, prosząc ją na
wszystko o trzy dni bezpłatnego urlopu. Tłumaczyła się poważnymi kłopotami rodzinnymi.
Jej szefowa była bardzo speszona, że załatwiła tę sprawę trochę nieformalnie. Tuszyk
napisała podanie o urlop po fakcie, to znaczy dopiero dzisiaj. Jak widać, wyjazd do Miastka
nie był zaplanowany. Wyskoczył w ostatniej chwili.
— Znajomości?
— Czy nie za dużo wymagasz jak na jeden dzień?
— W porządku… — Kapitan przez chwilę bawił się długopisem. — Musimy zająć się tą
małą.
— Skąd wiesz, że ona jest mała?
Derko spojrzał przeciągle na porucznika.
— Należy sprawdzić, czy nie miała jakichś kłopotów finansowych. Ona albo jej siostra.
Trzeba też ustalić, czy ktoś z rodziny nie nosi inicjałów S.K. i czy ma chłopaka. Jeżeli tak, to
kto to jest, czym się zajmuje, gdzie pracuje i jaki jest jego stan majątkowy. Jeżeli możliwe, co
ją łączyło z „Królikarzem”. Wywiadem środowiskowymi w Bylicach i okolicy zajmie się
Tarnów. Wreszcie to ich teren.
— Nikogo od nas tam nie poślesz?
— Na razie nie… My musimy przetrząsnąć środowisko krakowskich cinkciarzy,
waluciarzy, może nawet paserów i poszukać ewentualnych kontaktów z Bargiełem.
— Ładna robótka. Nie ma co mówić — mruknął porucznik Bartkowski.
— No i zostaje jeszcze jego rodzina. Córka… — przerzucił kilka kartek w leżącej przed
nim teczce — Leokadia Bilikowska. No, tak… Ojciec przyjechał do niej w środę rano. W
piątek wyszedł z domu i już nie wrócił. Pani Bilikowska nie wie, dokąd się udał. Nie wie też,
czy był z kimś umówiony. Nie mają wspólnych znajomych. Bargieł przyjeżdżał często do
Krakowa i wtedy mieszkał u córki. Miał nawet u niej pokój do własnej dyspozycji. Ale co
robił, dokąd chodził, z kim się spotykał, tego pani Leokadia oczywiście nie wie. Chyba złożę
wizytę pani Bilikowskiej.
— Nie wezwiesz jej do komendy?
— Nie. To musi być bardzo gospodarna i zaradna kobieta. Jej mąż pracuje w Centrali
Zaopatrzenia w Sprzęt Medyczny z pensją cztery i pół tysiąca. Ona jest zatrudniona na pół
etatu w Orbisie za dwa dwieście. Jak można przy takich dochodach zbudować domek, choćby
najskromniejszy? A więc po pierwsze, chciałbym wiedzieć, skąd mieli na to pieniądze, po
drugie, sprawdź w księgach hipotecznych, czy posesja nie jest obciążona jakimś długiem.
— Czy ty sobie zdajesz sprawę, ile ludzi będzie musiało krzątać się dniami i nocami przy
tej sprawie? Oczywiście nie licząc tych z pracowni analitycznych i Zakładu Medycyny
Sądowej. Bo chyba jeszcze nie masz pełnej ekspertyzy chemicznej?
— Nie, testy alkoholowe nie są jeszcze skończone. Ale czy widzisz jakieś inne wyjście?
Porucznik Bartkowski zgniótł papierosa w popielniczce.
— Żadnego.
— W porządku. Miło się z tobą gawędziło. — Kapitan Derko podniósł słuchawkę
telefoniczną.
*
*
*
Leokadia Bilikowska siedziała sztywno w fotelu i nerwowo skręcała w palcach batystową
chusteczkę do nosa. Od czasu do czasu podnosiła ją do zaczerwienionych oczu.
— Panie kapitanie… naprawdę bardzo trudno mi teraz o tym mówić… przecież to był mój
ojciec… Czy nie moglibyście zostawić go już w spokoju?
— Przykro mi, że panią nachodzę w takiej chwili. Wydawało mi się, że lżej pani będzie
rozmawiać ze mną tutaj, we własnym domu, i dlatego nie wzywaliśmy pani do komendy.
— Ale po co? Po co to wszystko? Przecież wiadomo, jak to się stało… — Spojrzała w
stronę zamkniętych drzwi jakby w obawie, że za chwilę ktoś może wejść do pokoju. — Jeżeli
panowie będziecie tu ciągle przychodzić, moje dzieci mogą się czegoś domyślić.
— Jak to? O niczym nie wiedzą?
— Są przekonane, że dziadek umarł nagle na serce… A jak pan sobie wyobraża? Co
miałam im powiedzieć? Że był pijakiem, alkoholikiem i że zapił się na śmierć?
— Czy pani ojciec istotnie tak dużo pił?
— Ależ nie. Czasem wracał do domu na lekkim rauszu, ale znowu nie tak często… I starał
się, żeby dzieci tego nie widziały… — Zaczęła na nowo płakać. — To takie straszne…
takie… wstydliwe… To, w jaki sposób umarł… Dlaczego każecie mi o tym mówić jeszcze
raz? Ja, ja przecież nic nie wiem. Wyszedł z domu… była chyba godzina jedenasta… i już
więcej go nie widziałam. Nie mam pojęcia, gdzie był, z kim pił… Czy to nie wszystko jedno?
Dwa dni temu pański kolega rozmawiał już przecież ze i mną na ten temat… Dlaczego nie
zostawicie nas w spokoju?
— Okoliczności śmierci pani ojca nie są zupełnie jasne. Dlatego musimy się tym nadal
zajmować.
— Jak to? Co to znaczy?
— Po prostu wcale nie wiadomo, czy pani ojciec istotnie umarł na skutek spożycia zbyt
dużej dawki alkoholu.
— Więc co się właściwie stało?
— Tego właśnie chcemy się dowiedzieć.
— Ale milicja?… Czy to znaczy, że ktoś…
— Być może. Więc bardzo panią proszę o pomoc. Pan Bargieł, jak pani sama mówiła,
często przyjeżdżał do, Krakowa. Miał na pewno tu jakichś znajomych, gdzieś; chodził, z kimś
się spotykał. Może odwiedzali go jacyś ludzie?
— Nikt go nie odwiedzał. Nie wiem, co robił, kiedy wychodził z domu — powtórzyła z
uporem.
— Czy przyjeżdżali do niego znajomi z Bylic albo z Miastka?
— Nie, nigdy.
— Miał jakieś zatargi czy nieporozumienia z kimś z Bylic albo z Krakowa?
— Nic o tym nie wiem… Ja naprawdę nie znam nikogo z jego znajomych.
— Ale ojciec mógł pani o kimś opowiadać.
— Nie. On mi niczego nie mówił… Ja nic o nim nie wiem. Rozumie pan? — Zapadło
milczenie, które po długiej chwili przerwała pani Leokadia: — Pana to dziwi?
— Trochę.
— Widzi pan, mój ojciec był małomówny… Poza tym dosyć apodyktyczny i uparty.
Między nami nigdy nie było serdeczności, tak jak to bywa w innych rodzinach. Niech mnie
pan źle nie zrozumie. To wcale nie znaczy, że kłóciliśmy się albo że był dla mnie niedobry.
Przeciwnie. Zawsze o mnie dbał. Właściwie wszystko mu zawdzięczam… To, że skończyłam
szkołę, że mogłam iść na studia… Moja matka umarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.
Prawie jej nie pamiętam. Potem przez kilka lat zajmował się mną ojciec. Niewiele czasu mi
poświęcał. Wracał późno do domu, pokrzykiwał, że w piecu nie napalone albo że jeszcze nie
śpię. Czasem przyprowadzał jakichś mężczyzn, z którymi zamykał się w pokoju, a mnie
posyłał do geesu po wódkę. Dzieci wołały za mną: „Córka »Królikarza«„ albo po prostu:
„Dziadówka”… Któregoś dnia ojciec wyciągnął mnie zapłakaną z jakiegoś kąta. Najpierw
wytarmosił i nakrzyczał, a wreszcie kazał mi powiedzieć, dlaczego się schowałam.
Powiedziałam. Długo mi się przyglądał. Myślę, że wtedy po raz pierwszy zastanowił się nad
moim losem. Nic nie powiedział, ale po tygodniu zawiózł mnie do Krakowa i ulokował u
ciotki Teresy. To nie była moja ciotka. Tak ją tylko nazywałam. Ojciec przysyłał pieniądze na
utrzymanie dla mnie i czasem mnie odwiedzał. Kiedy to się stało, miałam dwanaście lat. Nie
wróciłam już do Bylic. Chociaż na wsi nie było mi najlepiej, długo nie mogłam się
przyzwyczaić do nowych warunków. Kiedyś, podczas świąt, uciekłam od ciotki i pojechałam
do Bylic. Nie zastałam ojca w domu. Przez wiele godzin siedziałam na połamanych
schodkach przed naszym domem. Wydał mi się okropny i jeszcze bardziej zaniedbany niż
wtedy, gdy i go opuszczałam. Nikt do mnie nie podszedł, nikt się mną nie zainteresował.
Tylko jakieś dzieciaki uczepiły się połamanego płotu i zaczęły wołać: „Córka »Królikarza«
przyjechała, córka »Królikarza«…” Ojciec wrócił późno w nocy. Co tu ukrywać, sprał mnie i
zabronił przyjazdów do Bylic. Powiedział, że nie mam tam nic do roboty. Wiedziałam, że ma
rację. Na drugi dzień wsadził mnie do i autobusu. Od tego czasu nie byłam już u ojca w
domu. Mówię o tym wszystkim, żeby pan zrozumiał i uwierzyli mi. Nic o nim nie wiem.
Ojciec mnie odwiedzał dosyć rzadko, ale dbał o mnie. Trzykrotnie zmieniałam „ciotki”, które
się mną zajmowały. Potem mieszkałam w akademiku. Odkąd wyszłam za mąż, ojciec zaczął
częściej sil pokazywać. Zbudowaliśmy ten dom z dużym trudem. Zbieraliśmy pieniądze po
całej rodzinie. Ja dostałam trochę grosza od mojej chrzestnej, która sprzedała kawał łąki,
zaciągnęliśmy pożyczkę bankową, mąż też coś dostał od swojej rodziny, poza tym sprzedał
biżuterię po swojej matce. Tonęliśmy w długach po uszy. Ojciec miał jakieś oszczędności. W
zasadzie żył w bardzo prymitywnych warunkach i jego potrzeby osobiste były minimalne.
Niewiele na siebie wydawał, więc mógł trochę odłożyć. Dał nam parę groszy. Powiedział, że
kiedyś sobie je odbierze. Ostatnio bywał u nas coraz częściej. Dlatego daliśmy mu pokój do
jego własnej dyspozycji. Był już stary. Myślałam, że niedługo przeniesie się do nas na stałe.
Jego obecność była dla nas trochę kłopotliwa. Przyjeżdżał, kiedy chciał, robił, co chciał, i nie
liczył się z nikim. Zachowywał się, jakby dom należał do niego… Zwłaszcza mój mąż nie
lubił jego wizyt. No, ale trudno. Przecież to był mój ojciec. Nie darzył mnie wielką miłością,
ale jednak… coś mu zawdzięczam. Tadeusz, mój mąż, pochodzi z zupełnie innego
środowiska. Jest taktowny, kulturalny… Wiem, że ojciec go drażnił, jednak starał się tego nie
okazywać. Ojciec potrafił zachowywać się okropnie. Kiedyś na przykład mieliśmy gości, taki
mały brydżyk koleżeński dla przyjaciół Tadeusza. Ojciec wszedł do pokoju, nawet nie
powiedział „dzień dobry”, człapiąc starymi kapciami podszedł do barku, wyjął butelkę
koniaku i wyszedł bez słowa. Perspektywa wspólnego mieszkania wcale nie była wesoła.
Gdybyśmy mieli pieniądze, kupilibyśmy mu kawalerkę. No, ale o tym nawet nie mogło być
mowy… W każdym razie chwilowo… Czasem myślę, że ojciec łożył na moje utrzymanie i
wykształcenie wcale nie z miłości rodzicielskiej. Po prostu zainwestował we mnie pieniądze,
które na stare lata miały mu przynosić zysk… Tak to wyglądało. Niech się pan więc nie
dziwi, że niewiele mogę panu o nim powiedzieć. Wszedł do tego domu jak obcy człowiek,
który uznał jednak, że ma do tego prawo. Przyznam szczerze, że nie byłam z tego
zadowolona, ale nie umiałam mu się przeciwstawić. Z dzieciństwa wyniosłam głębokie
poczucie zależności od niego. Mało go znałam, ale zawsze wiedziałam, że jest gdzieś i że to
właśnie on decyduje o moich losach. Był czas, że się go nawet wstydziłam… Prawie
modliłam się, żeby nie przyjeżdżał, żeby się nie pokazywał moim koleżankom, a
równocześnie zdawałam sobie sprawę, że gdyby pewnego dnia przestał przysyłać pieniądze,
moja „ciotka” wyrzuciłaby mnie z domu.
— Jak ojciec przyjął pani małżeństwo?
— Tadeusz w pierwszej chwili bardzo mu się spodobał. Oczywiście zgodził się na nasz
ślub.
— A gdyby się nie zgodził?
— Myślę, że i tak wyszłabym za mąż za Tadeusza.
— Kiedy i dlaczego zmienił zdanie o swoim zięciu?
— Wydaje mi się, że Tadeusz zawsze mu trochę imponował, ale nie chciał się do tego
przyznać i chyba właśnie dlatego traktował go bardzo lekceważąco. Uważał, że nie umie żyć.
— Co przez to miał na myśli?
— Chyba to, że za mało zarabia, zbyt wolno awansuje. Mawiał, że udaje Bóg wie kogo, a
właściwie jest zerem. — Pani Bilikowska nagle się zmieszała. — To było oczywiście
wyłącznie zdanie ojca. Mój mąż cieszy się jak najlepszą opinią u siebie w pracy… i wśród
przyjaciół.
— Czy z powodu ojca dochodziło do jakichś ostrzejszych spięć w pani domu?
— Nie. Nigdy… Pan mnie źle zrozumiał… — Jej oczy znowu wypełniły się łzami. — Ja
go jednak kochałam…
— Czy mogłaby pani pokazać mi pokój pana Bargieła?
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Jego pokój?… — powtórzyła niepewnie. — Oczywiście… Ale po co to panu?
— Sporo mi pani powiedziała o swoim ojcu, ale czasem przedmioty mogą powiedzieć
więcej o człowieku niż jego najbliżsi.
— Bardzo proszę… — Wstała z pewnym ociąganiem. — Tam jest nie posprzątane…
— Tym lepiej.
Przeszli przez mały hol i stanęli w progu niewielkiego pokoju, urządzonego typowymi
nowoczesnymi meblami, takimi, jakie można zobaczyć prawie w każdym mieszkaniu.
Tapczan, regał, dwa fotele, niski stolik–ława, przy kryty cepeliowskim bieżnikiem,
niegustowna wisząca lampa i wysoka wąska szafa z nadstawką–pawlaczem.
Na tapczanie leżał zwinięty szary koc. Na regale nie było ani jednej książki, natomiast stał
na nim, obok koszmarnego porcelanowego kotka, duży radioodbiornik. Na haku wbitym w
okienną framugę wisiała duża klatka z kolorowymi papużkami. Ptaki skrzeczały, trzepotały
skrzydełkami i czepiały się pazurkami metalowych prętów. Tuż obok okna stało ciężkie,
masywne biurko. Kapitan podszedł do tego jedynego wyróżniającego się swoim wyglądem
mebla w pokoju. Na gładkim, prawie czarnym blacie stała duża kryształowa popielniczka. I
nic więcej. Derko odwrócił się w stronę Bilikowskiej.
— Jak więc pani powiedziała, ojciec wyszedł w piątek około godziny jedenastej i już nie
wrócił do domu?
— Tak.
— Nie zadzwonił z miasta?
— Nie. Nie miał tego zwyczaju.
— I nikt do niego nie telefonował, nikt nie złożył mu wizyty?
— Nie, nikt.
— Czy pani całe przedpołudnie spędziła w domu?
— Nie. Wychodziłam po zakupy.
— Jak długo pani nie było?
— Jakieś dwie godziny.
— Nie może więc pani wiedzieć, że w tym czasie nie było do niego telefonu.
— No, nie… ale pytałam gosposię. Powiedziała, że nikt do niego nie dzwonił.
— O której pani wróciła?
— Tuż przed jedenastą. Weszłam prosto do kuchni. Drzwi do holu zostawiłam otwarte.
Rozmawiałam właśnie z gosposią, kiedy wychodził ze swojego pokoju. Widziałam, jak
zamyka drzwi na klucz, a potem idzie przez hol. Miał na sobie płaszcz i kapelusz.
— Przepraszam panią bardzo, ale o ile się nie mylę, teraz drzwi do jego pokoju nie były
zamknięte na klucz?
— No, nie… — Na policzki pani Leokadii wystąpił lekki rumieniec. — Kiedy nie wrócił
na noc, byliśmy trochę zaniepokojeni. Na drugi dzień rano przyszło nam do głowy, że
mogliśmy nie usłyszeć jego powrotu. Zapukaliśmy do niego, ponieważ nie odpowiadał,
wystraszyliśmy się, że mu się coś stało. Wtedy otworzyliśmy jego pokój.
— Aha. Macie państwo zapasowy klucz?
— Nie… Wśród różnych domowych rupieci znaleźliśmy klucz uniwersalny.
— Czyli po prostu wytrych?
— No… coś w tym rodzaju.
— Rozumiem. Czy pani ojciec był chory?
— Tak, miał cukrzycę.
— Jak się czuł ostatnio?
— Dosyć dobrze. No, ale mimo to mogło mu się coś stać. Przecież to był stary człowiek…
— Tak, tak… Brał insulinę?
— Nie. Od wielu miesięcy nie brał niczego.
— Czy ostatnio leczył się na coś?
— Nie.
— Nie korzystał z porady lekarza w ostatnich dniach? Nie zażywał żadnych leków, nie
brał jakichś zastrzyków?
— Nie. W każdym razie ja nic o tym nie wiem.
— Jeszcze jedno. Pani męża w piątek rano oczywiście nie było w domu?
— Nie. Był w pracy.
— A o której wrócił do domu?
— Nie rozumiem… Właściwie o co panu chodzi?
— Chyba wyraziłem się dosyć jasno. Nie potrafi pani czy też nie chce odpowiedzieć na
takie proste pytanie?
— Oczywiście, że mogę. — Była wyraźnie zniecierpliwiona. — Był już wieczór.
— O której godzinie? — powtórzył Derko.
Zastanawiała się tylko przez chwilę.
— Było już trochę po ósmej.
— Zawsze wraca tak późno z pracy?
— Nie.
— Czy mógłbym porozmawiać z pani gosposią?
— Dlaczego chce pan z nią rozmawiać? Ona nic nie wie.
— Jeżeli pani sobie nie życzy, żebym tutaj zamienił z nią parę słów, mogę ją w każdej
chwili wezwać do komendy. Chciałem uniknąć niepotrzebnego zamieszania.
— Ależ oczywiście, proszę. Zaraz ją zawołam, choć ona naprawdę nic nie wie —
powtórzyła z lekkim poirytowaniem.
— Mimo to chciałbym z nią porozmawiać.
Bilikowska lekko wzruszyła ramionami i bez słowa wyszła z pokoju.
Derko znowu spojrzał na biurko. Było stare i porysowane. Sczerniałe metalowe uchwyty
przy szufladach nie były czyszczone chyba od wielu lat. Nad jednym z nich odłupany fornir
odsłaniał kawałki jasnego drzewa. Kapitan pochylił się i uważnie obejrzał ozdobny zamek. W
kilku miejscach na ciemnym metalowym okuciu błyszczały drobne rysy. Przyjrzał się im
uważnie i wyprostował się. Zdążył odwrócić się w stronę drzwi, gdy w progu stanęła pani
Bilikowska. Tuż za nią szła licząca jakieś pięćdziesiąt lat kobieta. Miała włosy gładko
zaczesane do tyłu, a jej ciemne, chmurne oczy patrzyły niezbyt przychylnie na kapitana.
— Proszę, to jest pani Zuzia. Ja chyba nie będę panu potrzebna?
— Chwileczkę, proszę zaczekać. Gdzie pani ojciec przechowywał strzykawkę?
— O czym pan mówi?
— Prawie każdy diabetyk ma swoją strzykawkę.
— Tak?… Nie wiedziałam o tym.
— Starszy pan też miał — odezwała się nagle Zuzia. — Zawsze sam ją gotował w kuchni,
gdy miała przyjść pielęgniarka na zastrzyk.
— Kiedy to było? — Derko zwrócił się do gosposi.
— Och, chyba jakieś pół roku temu albo i więcej.
— W takim razie powinna gdzieś tu być. — Pani Leokadia spojrzała bezradnie w stronę
regału. — Może na półce… Jeżeli pan sobie życzy, mogę poszukać.
— Nie, nie. Dziękuję. To nie ma znaczenia.
— Panie kapitanie, bardzo pana przepraszam, że od razu nie powiedziałam o tej
strzykawce. Po prostu chciałam już skończyć tę rozmowę. Jestem bardzo zmęczona…
— Nie szkodzi. Proszę się tym nie przejmować. Dziękuję pani.
Wyszła zamykając za sobą ostrożnie drzwi.
— Wy chyba Boga w sercu nie macie — powiedziała z nagłą pasją pani Zuzia. — To
kobiecisko wykończy się tymi nerwami! Mało ma zmartwień? Musicie ją jeszcze
prześladować?!
— Nikogo nie chcemy prześladować, niech mi pani wierzy. Ale niechże pani usiądzie.
Proszę.
— Postoję — mruknęła niechętnie.
— Od wielu godzin jestem na nogach, a nie wypada mi siedzieć, podczas gdy starsza
kobieta, z którą rozmawiam, stoi. Sama pani przyzna, że to by nieładnie wyglądało?
Znowu coś mruknęła, ale przycupnęła na brzegu fotela.
— Powiedziała pani: kobiecisko, a mnie nie bardzo to określenie pasuje do młodej i
eleganckiej pani Bilikowskiej. Czego jej brakuje? Ma piękny dom, dwoje udanych dzieci,
przystojnego męża…
— Tacy są najgorsi.
— Ach, tak?
— Wali się na nią jedno za drugim. Starszy pan umarł, świeć panie nad jego duszą, to i o
co tu dużo rozpytywać?
— W wypadku czyjegoś nagłego zgonu milicja musi ustalić, jaka była przyczyna śmierci.
— Czy to nie wiadomo, co mu się stało? Przecież słyszałam, jak pani mówiła, że był
pijany. Zapił się na śmierć. Pani nawet się martwiła, żeby dzieci się nie dowiedziały, bo to
wstyd dla całej rodziny. Do czego tu milicję wzywać?
— Czy pan Bargieł często pił?
— Wracał czasem podpity. Nieraz budziłam się w środku nocy, jak trzaskał drzwiami i
głośno wyklinał w korytarzu.
— Zapraszał gości na wódkę? Przychodzili do niego jacyś znajomi?
— Nie. W domu nie pił. Chyba że sam. Wtedy zamykał się w swoim pokoju, a rano całe
mleko z lodówki zabierał.
— No, to rzeczywiście niewesołe były te jego wizyty u córki.
— Pani miała do niego świętą cierpliwość. Nie wypada źle mówić o zmarłych, ale to był
pijus i cholernik. Chociaż trudno to córce powiedzieć, ale dla niej to lepiej, że tak się to
skończyło.
— Aż tak był dokuczliwy?
— Proszę pana, co tu ukrywać. Państwo przez niego omal się nie rozwiedli. Przyjeżdżał
tutaj i wygadywał na pana Bilikowskiego. Że leń, że nic nie robi, że o dom nie dba.
— To była prawda?
— Ale skądże. Jak to mężczyzna, lubił, żeby w domu wszystko miał podane. Ale przecież
jeździł do pracy i pieniądze pierwszego żonie oddawał. Starszy pan huczał i huczał. Że się
przyżenił, bo chce mieć wygodne życie, że za niego trzeba głową kręcić, jak na dom zarobić.
Według mnie to stary chciał mieć wygodne życie, zięcia z domu wygryźć i samemu
zamieszkać tu na stałe. A z panią to już by sobie poradził.
— I pani Bilikowska była skłonna się rozwodzić?
— Nie tak od razu. Trochę popłakiwała i ojca uspokajała, jak mogła. Ale jakieś trzy
miesiące temu starszy pan przyjechał i zrobił straszną awanturę. Podobno przyłapał pana na
tym, że żonę zdradzał. „Ja ci udowodnię, co to za łajdak! Pokażę ci, jak cię nabiera ten twój
Tadziczek, ty głupia krowo!” krzyczał. Całą noc się awanturowali. Dzieci się pobudziły, więc
poszłam do nich na górę. Potem się uciszyli, a rano pan spakował walizkę i poszedł. Pani
Bilikowska płakała. Wyglądała biedaczka, jakby jej dziesięć lat przybyło. Stary chodził po
domu i odgrażał się, że: „Teraz tu będą zupełnie inne porządki”. Ale państwo po dwóch
miesiącach pogodzili się na szczęście. Pan zaczął, przychodzić, kwiaty przynosić, jakby był
narzeczonym. Tylko pani bała się ojca i prosiła, żeby jeszcze przez jakiś czas mieszkał u
kolegi. Pan Bilikowski denerwował się, czemu nie ma się co dziwić. Sama słyszałam, jak
mówił do żony: „Co to, we własnym domu nie mam prawa mieszkać?”. Pani prosiła, żeby
jeszcze trochę zaczekał, i obiecywała, że jakoś to z ojcem załatwi. Ale z tydzień temu pan
wprowadził się z powrotem. W tym tygodniu starszy pan przyjechał wcześniej, niż się go
spodziewano, to znaczy w środę rano. Zaraz zobaczył, że samochodu w garażu nie ma, i
zaczął się denerwować. Wymyślał pani, że dała kluczyki mężowi. Pani coś mu tłumaczyła i
już biegła do telefonu, ale ją chwycił za rękę, aż jej sińce zostały. Wtedy nie wytrzymała i
zaczęła krzyczeć, że dom jest jej i że mu nic do tego, co ona w nim robi. A on się zaczął
śmiać i uderzył ją w twarz. Taki to był ten ojczulek kochany. Miałam tego wszystkiego nie
opowiadać panu, ale niech pan wie, o kogo się pan tak martwi.
— Pani Bilikowska zabroniła pani o tym mówić?
— Wstyd kobiecie, to chyba jasne. Jest się czym chwalić, jak się ma ojca pijaka i
awanturnika? Teraz płacze, ale dla niej lepiej, że stało się tak, jak się stało. Niech mu tam
ziemia lekka będzie, ale rozpaczać nie ma po kim.
— Sądzę, że po powrocie pana Bilikowskiego z pracy wybuchła następna awantura?
— Nawet nie. Starszego pana nie było w domu. Gdzieś się tłukł po mieście. Wrócił późno
w nocy i poszedł prosto do swojego pokoju. Pani oczywiście denerwowała się. Widziałam, że
nawet popłakiwała. Rozmawiała z mężem i prosiła go, żeby poszedł spać do kolegi. Nie
chciał się zgodzić. Mówił, że musi wreszcie z teściem porozmawiać i rozstrzygnąć wszystko
do końca. Ale pani nalegała, żeby tego nie robił. Tłumaczyła: „Niech on się trochę uspokoi.
Zaczekaj kilka dni. Ja już nie mogę znieść tych ciągłych awantur…” — pani Zuzia nagle
przerwała. Spojrzała na kapitana chmurnym wzrokiem. — Pan pewnie myśli, że ja
podsłuchiwałam? Ale nie, nie podsłuchiwałam. Trudno jednak nie słyszeć, jak się żyje pod
jednym dachem, a wszyscy mówią głośno. Kocham dzieci Bilikowskich jak własne. Przy
mnie wyrastały. A dzieci powinny mieć ojca i matkę. Niechby nawet miał jakąś babę na boku,
ale dla dzieci powinni utrzymać rodzinę. Tymczasem stary na głowie stawał, żeby ich
pokłócić. Pijanica jeden.
— No i pan Bilikowski poszedł spać do kolegi?
— Tego dnia nie. Uparł się. Ale w czwartek rano pani znowu zaczęła go molestować.
Wrzucił do teczki ręcznik i piżamę i poszedł. Zły był. I miał swoją rację.
— Kiedy wrócił do domu?
— Jak to kiedy?
— Przecież teraz chyba nie mieszka u kolegi?
— W czwartek go nie było, w piątek też nie. W sobotę, kiedy przyszli po panią i
powiedzieli, że ojca znaleziono nieżywego na ulicy, pani zadzwoniła do pana do biura. Już z
milicji wrócili razem.
— Proszę mi powiedzieć, czy tego dnia, kiedy pan Bargieł wyszedł i już nie wrócił, była
pani cały czas w domu?
— Tak. Byłam.
— Czy nikt do niego nie telefonował?
— Nie, nikt.
— A może ktoś przyszedł po niego?
— Nie. Siedział u siebie do jedenastej. A potem wyszedł. Pani właśnie wróciła z miasta.
— Nie powiedział, dokąd idzie?
— Nie.
— Czy pan Bargieł zawsze zamykał swój pokój na klucz?
— Tak — skrzywiła się pogardliwie. — Miał czego pilnować. Tych kilku gratów.
— Kto u niego sprzątał?
— Ja. Oczywiście, jak mnie wpuścił.
— Kiedy po raz ostatni robiła pani tu porządek?
— W zeszłym tygodniu. Chyba w czwartek.
— Po jego śmierci nie było tu już sprzątane?
— Nie. Pani powiedziała, że sama to zrobi.
— Kiedy tak powiedziała?
— Dzisiaj rano chciałam zamieść, ale pani nie pozwoliła.
— Kiedy pani Bilikowska otworzyła pokój ojca?
Pani Zuzia przyjrzała się podejrzliwie kapitanowi.
— Nie wiem. Proszę się pani zapytać. Ja tu nie wchodziłam.
— Czy pan Bargieł przyjeżdżał co tydzień do Krakowa?
— Nie. Czasem go nie było dwa i trzy tygodnie.
— To skąd państwo Bilikowscy mogli wiedzieć, kiedy przyjedzie?
— Starszy pan miał w Miastku jakiś sklepik czy stragan, dokładnie nie wiem. W dni
targowe, to znaczy w piątki, miał najlepszy utarg, więc nigdy wtedy nie przyjeżdżał. Pojawiał
się w niedzielę rano i zostawał do wtorku, czasem dłużej. Ale tu nie siedział. Chodził gdzieś
po mieście. Więc jak w niedzielę rano nie przyjechał, to wiadomo było, że będzie spokój.
— Jak długo pani tutaj pracuje?
— Sześć lat.
— I zawsze pan Bargieł miał tu swój pokój?
— Zawsze, odkąd pamiętam. Proszę pana, czy coś zginęło?
— Dlaczego pani o to pyta?
— Bo pan tak jakoś mówił o tym zamykaniu na klucz i sprzątaniu. Przy mnie, proszę pana,
nigdy nic nie zginęło. Proszę zapytać panią Bilikowską albo w moim poprzednim miejscu
pracy. Mnie nigdy nikt o coś takiego nie posądził.
— Ależ nie, proszę się uspokoić! Ja pani o nic nie podejrzewam. Jeżeli pani to tak
zrozumiała, to bardzo przepraszam.
— Czy mogę już iść? — zapytała chłodnym tonem.
— Tak, tak, oczywiście.
Pani Zuzia westchnęła z wyraźną ulgą i wstała z fotela.
— Niepotrzebnie tyle panu mówiłam. Widzę, że milicja nie ma co robić, skoro zajmuje się
jakimś staruchem, który zapił się na śmierć.
Kapitan Derko uśmiechnął się.
— Cóż robić. Na tym między innymi polega nasza praca. Ale proszę jeszcze chwilę
zaczekać. Niech mi pani powie, kto karmił ptaki, kiedy pan Bargieł wyjeżdżał?
— Wynosił klatkę do holu. Na drugi dzień rano zabierałam ją do kuchni i musiałam dbać o
te jego gawrony. Jakbym innej pracy nie miała!
— A w piątek gdzie była klatka?
— Tym razem on jej w ogóle nie zabrał do siebie. Przyjechał w środę, ale po awanturze z
panią widocznie zapomniał o ptakach.
— Mógł je zabrać w czwartek.
— W czwartek nie nocował w domu.
— Uprzedził panią Bilikowską, że nie wróci na noc?
— Nie. On przychodził i wychodził, kiedy chciał. Nikomu się nie opowiadał.
— To kiedy wrócił? W piątek rano?
— Tak. Przyszedł koło dziewiątej.
— Mówił coś? Rozmawiał z kimś z domowników?
— On rozmawiać?! Skąd! Zamknął się u siebie w pokoju. Po raz drugi zobaczyłam go
dopiero, kiedy wychodził, o jedenastej.
— Rozumiem. Teraz naprawdę może pani już iść. Bardzo pani dziękuję.
Mruknęła coś pod nosem i wyszła.
Kapitan Derko jeszcze przez chwilę siedział w fotelu, wreszcie wstał i zapalił papierosa.
Rozejrzał się po pokoju, jakby zastanawiał się, co zrobić ze zużytą zapałką, potem złamał ją
na pół i wsadził z powrotem do pudełka. W drzwiach prawie się zderzył z panią Leokadią
Bilikowską.
— Przepraszam — powiedziała i cofnęła się. — Chciałam zapytać, czy będę jeszcze panu
potrzebna. Trochę źle się czuję i chętnie bym się położyła…
— Czy mogę skorzystać z telefonu? — Derko przemilczał jej pytanie.
— Proszę bardzo — zrobiła nieokreślony ruch ręką.
Podszedł do stojącego w holu stolika z telefonem.
— Czy nazwisko Irena Tuszyk coś pani mówi? — zapytał podnosząc słuchawkę.
— Nie. Nic.
— Jest pani tego pewna? Proszę się dobrze zastanowić.
— Nie znam tej dziewczyny.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Skąd pani wie, że ona jest młoda?
— Wcale tego nie wiem… skoro jej nie znam…
— O starszej kobiecie raczej nie mówi się: dziewczyna.
— Słusznie. A ona jest stara?
— Nie. Jest to rzeczywiście młoda dziewczyna — wykręcił na tarczy numer i przez chwilę
czekał. — Mówi Derko —powiedział do słuchawki. — Czekam na was. Przywieź ze sobą
nakaz przeprowadzenia rewizji. Tak… tak… załatw to migiem.
— Panie kapitanie! Na Boga, niech pan tego nie robi! — Stanęła tuż koło niego z
wyciągniętą przed siebie znieruchomiałą w pół gestu ręką. — Błagam pana!
— Nie rozumiem. — Odłożył spokojnie słuchawkę na widełki.
— Za chwilę wrócą dzieci ze szkoły. Co ja im powiem?
— Nie wiem. Proszę wymyślić coś sensownego. A najlepiej niech je pani wyśle do kina
albo do znajomych.
— Czy to konieczne… to, co pan robi?…
— Niestety, tak. Bardzo mi przykro. Czy może mi pani dać klucz od pokoju pani ojca?
— Nie mam klucza.
— W takim razie wytrych, o którym pani mówiła.
Stała jeszcze przez chwilę bez słowa, patrząc na kapitana, potem weszła do pokoju, w
którym rozpoczęli dzisiejszą rozmowę. Nie zamknęła za sobą drzwi. Kapitan widział, jak
otworzyła szufladę kredensu i zaczęła w niej czegoś szukać. Potem odwróciła się w jego
stronę, podając na wyciągniętej dłoni wytrych, jakby chciała go zmusić, żeby do niej podszedł
i sam sobie wziął to, czego zażądał.
— Dlaczego nie powiedziała pani, że mąż w czwartek i w piątek nie nocował w domu? —
zapytał Derko zatrzymując się w progu.
Zmieszała się i cofnęła rękę.
— Jak widzę, Zuzia poinformowała pana…
— Wolałbym, żeby zrobiła to pani.
— Dziwi się pan… dziwi się pan, że nie chciałam mówić o sprawach tak osobistych z…
bądź co bądź obcym człowiekiem? Moje nieporozumienia małżeńskie nie powinny nikogo
obchodzić.
— Nie kieruje mną wyłącznie ciekawość.
Nie patrzyła na niego. Położyła wytrych na kredensie i podeszła do stołu. Niepewnym
ruchem wyciągnęła ze stojącego na nim pudełka papierosa.
— No więc już pan wie, że byłam bliska rozwodu… Ale to już minęło.
— Gdzie nocował pani mąż przez te dwie noce?
— U swojego kolegi z biura.
— Sądzę, że zna pani jego nazwisko?
— Tak. Stefan Komylski.
Ś
RODA
—
26
WRZEŚNIA
Od dwóch dni Irena wracała z pracy prosto do domu. Nigdzie nie zatrzymywała się, z
nikim nie rozmawiała i unikała znajomych. W poniedziałek pod koniec dnia kierowniczka
biblioteki wciągnęła ją do swojego pokoju i po zawiłym wstępie i wielu zastrzeżeniach
wykrztusiła wreszcie, że przed południem był u niej ktoś z milicji i dopytywał o Irenę.
— Moje dziecko, czy ty masz jakieś kłopoty? Możesz mi zaufać. Chcę ci tylko pomóc…
— nalegała.
Irena zapewniła ją, że nic się nie stało i że w ogóle nie wie, o co chodzi.
— Może pani być pewna, że nie zrobiłam nic złego — usiłowała nadać swojemu głosowi
naturalne brzmienie.
Właściwie spodziewała się tego, że milicja zainteresuje się nią wcześniej czy później, ale
teraz, kiedy to się stało, nagle serce podeszło jej do gardła i załomotało oszalałym rytmem. Z
trudem zapanowała nad sobą, żeby się nie rozpłakać i uśmiechając się blado, odeszła do
swoich zajęć. Gdy wychodziła, czuła na sobie badawcze i zatroskane spojrzenie pani Zofii.
Wiedziała, że teraz nic już nie da się zrobić. Mogła tylko czekać, ale to czekanie przygnębiało
ją coraz bardziej. Początkowo wymyślała nieskończoną ilość wersji swojej nieszczęsnej
wyprawy do Bylic, lecz z biegiem czasu wszystkie wydały jej się zupełnie nonsensowne.
Wreszcie po dwóch dniach nie była w stanie sklecić na ten temat nawet kilku zdań, które
mogłyby się wydać choć trochę prawdopodobne. Stale jej się zdawało, że ktoś ją obserwuje,
że idzie za nią ulicą. Zaczęła już marzyć o tym, żeby wreszcie coś się stało. Obojętne co.
Niech ją aresztują, oskarżą, sądzą — wszystko jedno… Byleby się to już skończyło. Ale
nadeszła środa i jakoś nikt się nie pojawił, żeby jej nałożyć kajdanki.
Wieczorem wracała mokrymi od deszczu ulicami. Postanowiła przejść się do domu
piechotą w nadziei, że po tak długim spacerze będzie mogła wreszcie zasnąć. „Co ja im
powiem?” — znowu wróciło natrętne pytanie, które starała się natychmiast wyrzucić z
pamięci. Zaczęła gwałtownie myśleć o czymś innym i nawet się nie spostrzegła, kiedy
przypomniał jej się Stefan. Nie odezwał się od soboty. Zupełnie nie wiedziała, co się z nim
dzieje.
Z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że wcale nie ma ochoty go widzieć i natychmiast
poczuła coś na kształt wyrzutów sumienia. Przechodziła właśnie koło budki telefonicznej.
Zawahała się tylko przez chwilę, a potem stanowczym ruchem szarpnęła drzwiczki. Kiedy
usłyszała znajome „hallo”, przez ułamek sekundy miała ochotę odwiesić słuchawkę.
— To ja… — powiedziała nie wiadomo dlaczego podrażnionym nieco tonem. —
Dlaczego się nie odezwałeś? Niepokoję się o ciebie.
Milczał. Był wyraźnie zaskoczony.
— Słyszysz mnie? — zdenerwowała się nagle.
— Tak. Oczywiście. Nie poznałem cię w pierwszej chwili.
— Co się z tobą dzieje?
— Nic takiego…
— Dlaczego nie zadzwoniłeś?
— Wydaje mi się, że nie powinniśmy się przez jakiś czas widywać…
— Nie bój się. Nie przyjdę do ciebie. Ani dziś, ani jutro…
— Och, nie dramatyzuj.
— Wcale nie dramatyzuję. Chciałam ci tylko powiedzieć, że oni już byli w bibliotece…
Wypytywali o mnie…
— Właściwie skąd ty dzwonisz? Z domu?
— Nie. Z budki telefonicznej.
— No, tak… Nie wiem, co mam ci powiedzieć… Myślę, że jesteś mądrą dziewczyną i
jakoś sobie poradzisz.
— Na pewno.
— No to trzymaj się, mała. Wszystko jakoś się ułoży.
— Też tak myślę — powiedziała cicho i odwiesiła słuchawkę.
Teraz już nie mogła powstrzymać się od płaczu. Kiedy wychodziła z budki telefonicznej,
jakiś mężczyzna, który od dłuższej chwili stukał złotówką w szybę, spojrzał na nią zdziwiony.
Odechciało się jej dalszego spaceru. Wsiadła w nadjeżdżający tramwaj.
W domu panowała zaskakująca cisza. Widocznie Marcinek zasnął bez większych
rozróbek, a ukochanego szwagra licho gdzieś wyniosło, w związku z czym telewizor stał
ślepy i niemy. Irena z ulgą położyła się na tapczanie i zapaliła papierosa. Wyciągnęła rękę po
jakąś książkę i właśnie w tej chwili uchyliły się ostrożnie drzwi, i do pokoju weszła Bożena.
— Wróciłaś?
— Jak widzisz.
— Dlaczego tak późno?
— Szłam piechotą.
— Po deszczu?
— Zgadza się. Po deszczu.
— Irena, dlaczego jesteś taka?
— Jaka? Nie rozumiem, o co ci chodzi.
— Naprawdę?… Nie czujesz tego, że jesteś opryskliwa?
Irenie zrobiło się przykro. Usiadła, podkulając nogi pod siebie.
— Nie gniewaj się. Po prostu jestem zmęczona.
— Co się z tobą dzieje?
— Nic. Dlaczego o to pytasz?
— Stale mówisz, że jesteś zmęczona. Masz jakieś zmartwienie?
— Ależ nie…
— Przecież widzę, że jesteś nieswoja.
— Nie. Zdaje ci się.
— Dobrze, jak uważasz… — Wyciągnęła z kieszeni szlafroka jakiś papier. — Przyszło do
ciebie wezwanie. Z milicji… Może teraz raczysz powiedzieć, o co chodzi?
— Nie wiem… Nie mam pojęcia… — Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. — Na kiedy
jest to wezwanie?
— Na jutro… — Bożena położyła papier na stole i skierowała się do wyjścia. Ale
zatrzymała się jeszcze w progu. — Nie napijesz się herbaty? — zapytała niespodziewanie
łagodnym tonem.
Irena zapragnęła nagle ucałować swoją starszą siostrę i trochę sobie popłakać. Pomyślała,
jakby to było dobrze, gdyby Bożena pogłaskała ją po policzku i zapytała ciepłym, miękkim
tonem: Co ci to, Reniu, co ci to? — tak jak to robiła wiele, wiele lat temu, kiedy Irena była
jeszcze zupełnie małą dziewczynką.
— Nie, dziękuję ci… — powiedziała przez ściśnięte gardło i położyła się z powrotem,
odwracając twarz w stronę ściany. — Okropnie boli mnie głowa… muszę się przespać…
Przez dłuższą chwilę patrzyła bezmyślnie w kolorowy dywanik wiszący nad tapczanem.
Nagle przyszło jej do głowy, że wycofując wkład z książeczki mieszkaniowej, skrzywdziła
Bożenę. Skazywała ją na dalsze lata ciasnoty i niewygody. „Mój Boże, jak mogłam coś
takiego zrobić? Jak mogłam?…”
C
ZWARTEK
—
27
WRZEŚNIA
Kapitan Derko przyglądał się uważnie młodej dziewczynie, siedzącej po drugiej stronie
biurka. — Nasza rozmowa trwa już ponad godzinę — powiedział spokojnie, zapalając
kolejnego papierosa. — To zupełnie nie ma sensu, żeby pani nadal wymyślała jakieś
efektowne historyjki, które — proszę się nie gniewać — są zupełnie pozbawione elementarnej
logiki. — Czekał chwilę, ale Irena Tuszyk nie odezwała się, tylko rumieniec na jej policzkach
stał się jeszcze ciemniejszy. — Zacznijmy wszystko od początku. Tym razem może ułatwię
pani zadanie. Po pierwsze, osoba, którą tak skrzętnie pani ukrywa pod inicjałami S. K. —
uśmiechnął się nieznacznie — jest nam znana. Chodzi o Stefana Komylskiego, starszego od
pani o dziesięć lat mężczyznę, z którym mniej więcej od roku utrzymuje pani dość bliski
kontakt. Jest wysoki, przystojny i ma nienaganne maniery oraz sporo osobistego uroku. Lubi
wspominać o swoim dobrym pochodzeniu, chętnie wymienia znane historyczne nazwiska,
obdzielając nimi swoich rzekomych wujów i ciotki. Notabene, pani wie, kim był jego ojciec?
Weterynarzem. Jego matka oczywiście nie była żadną arystokratką. Pochodziła z dosyć
zamożnej mieszczańskiej rodziny, od lat osiadłej w Krakowie. Jej siostra, czyli ciotka
Albertyna, jak ją nazywa pan Komylski, mieszka do dnia dzisiejszego w Krakowie, w starym
domu przy ulicy Pijarskiej, na którą przeniosła się zaraz po wojnie. Wróćmy jednak do pana
Komylskiego. Pracuje w Centrali Zaopatrzenia w Sprzęt Medyczny. Zarabia cztery i pół
tysiąca miesięcznie, ale wydaje o wiele więcej. Grywa na wyścigach, i to wysoko. Zapewne
słyszała pani o jego stryju, który trzymał konie wyścigowe? Niech pani i tę opowieść między
bajki włoży. Poza tym pan Komylski bywa w domach, w których grywa się w karty. Chcę,
żeby mnie pani dobrze zrozumiała. Mówię o hazardowej grze w karty. Zgadza się?
— Nie… To znaczy o tym hazardzie nic nie wiem… — Irena przełknęła ślinę. — Ale
skoro pan wiedział, kto to jest S. K., to dlaczego pan o to pytał? Dlaczego pan udawał…
— Niczego nie udawałem. Mogła pani mówić prawdę. Niestety, nie zrobiła pani tego.
— Nie chciałam mówić o Stefanie…
— Dlaczego?
— Nie chciałam go w to mieszać. Już wystarczy, że ja mam kłopoty przez tego… przez
Bargieła.
— Na czym polegają pani kłopoty?
— No… choćby na tym, że teraz tu siedzę…
— To chyba jest skutek, a nie przyczyna.
Irena milczała.
— W czwartek, dwudziestego września rano, była pani w Spółdzielni Mieszkaniowej
„Przyszłość” i złożyła pani rezygnację z członkostwa. O dziewiątej udała się pani do PKO w
celu wycofania wkładu z książeczki mieszkaniowej. O dziesiątej z minutami wsiadła pani do
pociągu tarnowskiego. Za co chciała pani zapłacić „Królikarzowi” trzydzieści tysięcy
złotych?
— Zapłacić? Za nic mu nie chciałam płacić.
— Zwrócić dług?
— Tak…
— Swój czy Komylskiego?
— Proszę pana, ja nie zrobiłam nic złego… Naprawdę… — Rozejrzała się bezradnie po
pokoju, potem zwiesiła głowę.
— To nie jest zabawa w ciuciubabkę. W tej zabawie jest trup. Prawdziwy trup. I pani się
koło niego kręciła. Muszę wiedzieć, dlaczego.
— Nie kręciłam się koło niego — podniosła oczy na kapitana — to był przypadek!
Zobaczyłam zbiegowisko i poprosiłam taksówkarza, żeby się zatrzymał…
— Zrozumiała mnie pani zbyt dosłownie — mruknął Derko.
— Jak to?
— Mniejsza z tym. Czy zawsze wysiada pani z taksówki na widok jakiegoś zbiegowiska?
— Nie… Nie znoszę wypadków ulicznych… Ale to się przecież działo tuż koło domu
Stefana…
— Rozumiem. I zaniepokoiło to panią?
— Tak… Przyszła mi do głowy zupełnie nonsensowna myśl, że to jemu coś się stało.
Poprzedniego dnia nie mogłam się do niego dodzwonić. Właśnie dlatego postanowiłam rano
pojechać na Olszę, żeby go złapać, zanim wyjdzie do pracy… Dojeżdżaliśmy już prawie do
osiedla, kiedy zobaczyłam ludzi… wozy milicyjne… No i wysiadłam… W rowie leżał
„Królikarz”… W pierwszej chwili odetchnęłam z ulgą, że to nie Stefan, ale potem
przeraziłam się…
— Co panią tak przestraszyło?
— Jak to co? Człowiek, którego od dwóch dni szukałam, leżał martwy na ulicy… Już panu
mówiłam, że nie znoszę takich widoków… Robi mi się niedobrze… Natychmiast odeszłam z
tego miejsca.
— I udała się pani do pana Komylskiego?
— Tak. Do niego przecież jechałam.
— Jak się zachował pan Komylski?
— Był zaskoczony. Bardzo się zdenerwował. Pytał mnie w kółko, czy się nie pomyliłam,
czy to na pewno był Bargieł… — Nagle zaczęła płakać. — Po co ja to wszystko panu mówię?
— Myślę, że jednak będzie lepiej, gdy mi pani powie wszystko.
Irena grzebała w torebce, pociągając nosem. Nie mogła znaleźć chusteczki.
— Nie wiem… naprawdę nie wiem… ale ja nie potrafię… — Miała oczy coraz bardziej
czerwone, usiłowała się jednak opanować.
Derko wyciągnął z szuflady paczkę ligninowych chusteczek.
— Ma pani szczęście, że przy moich skłonnościach do katarów zawsze mam coś takiego w
biurku. Proszę.
Zaszeleściło rozrywane celofanowe opakowanie i Irena gorliwie zaczęła rozmazywać tusz
po policzkach.
— Opowie pani teraz wszystko od początku?
— Tak… — kiwnęła głową. — Muszę się tylko trochę… uspokoić…
— Może napije się pani kawy?
— Nie, dziękuję… albo tak…
Derko podniósł słuchawkę telefonu.
— Krysiu, bądź tak miła i podaj dwie kawy. Bardzo dziękuję.
Irena spojrzała na leżącą na biurku paczkę papierosów.
— Można? Moje już się skończyły.
— Proszę bardzo.
— Wszystko to, co pan powiedział o Stefanie, to prawda. Wiem o tym. Ale kiedy go
poznałam, wydał mi się zupełnie inny… Był taki męski… opiekuńczy… Może dlatego, że
jest o wiele starszy ode mnie… Pewny siebie, ale nie bezczelny. Nawet przeciwnie, był
zawsze bardzo uprzejmy, aż staroświecki w swojej rewerencji wobec pań. To miało swój
urok… To, co teraz mówię, brzmi strasznie głupio. Ale tak było… — Irena przerwała i
utkwiła niewidzące spojrzenie w kobiecie, która właśnie stawiała przed nią szklankę
zaparzonej po turecku kawy. Zaczekała, aż wyjdzie z pokoju i podjęła swój monolog skubiąc
chusteczkę z ligniny: — Stefan wydawał dużo pieniędzy. Początkowo nie interesowałam się,
skąd je ma. Sądziłam, że bardzo dobrze zarabia. Wiedziałam wprawdzie, że gra w brydża na
pieniądze, ale ile można wygrać w takim towarzyskim brydżu? Pięćset, sześćset złotych?
Byłam trochę zawiedziona, kiedy się przekonałam, że gotów jest zawsze zostawić mnie samą,
jeżeli tylko trafi się czwórka do gry. Nigdy nie chciał mnie ze sobą zabierać na te spotkania.
Zaczęłam podejrzewać, że są one dla niego o wiele ważniejsze niż głupi flirt ze mną. —
Zebrała strzępki ligniny, zgniotła w kulkę i wrzuciła do popielniczki. — Bywał niekiedy
wściekły, a zdarzało się, że znikał na kilka dni. Ale po jakimś czasie wszystko wracało do
normy. Znowu był pogodny i pełen uroku. Często wyjeżdżał służbowo do Warszawy…
Któregoś dnia wspomniał w rozmowie o wyścigach, ale kiedy zaczęłam się o to dopytywać,
powiedział, że swego czasu grał, lecz było to dawno, dawno temu…
Naprawdę nie wiedziałam o tym, że miał jakieś kłopoty finansowe. Przeciwnie. Wydawało
mi się, że pieniądze nie stanowią dla niego większego problemu. Dopiero kilka dni temu
dowiedziałam się, że jest poważnie zadłużony… Prawdopodobnie sam by się do tego nie
przyznał, ale zupełnie przypadkowo natknęłam się na „Królikarza”… Stefan wyjechał znowu
do Warszawy i nie wrócił we wtorek, jak obiecywał. W środę dzwoniłam do niego do pracy i
nie zastałam go. W domu telefon również nie odpowiadał. Wieczorem pojechałam na Olszę.
Nikt nie otwierał drzwi. Na klatce schodowej spotkałam jakiegoś mężczyznę, na którego
zwróciłam uwagę, ponieważ obrzucił mnie bardzo nieprzyjaznym i badawczym spojrzeniem.
Stał wpatrzony w okno piątego piętra. Był odwrócony plecami do schodów. Kiedy koło niego
przechodziłam, obejrzał się. Miał czerwoną chropowatą twarz, podpuchnięte oczy, spod
czarnego kapelusza wystawały siwe zmierzwione włosy. Był dosyć wysoki, barczysty, ubrany
w stary, złachany, czarny płaszcz. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Stefan mieszka właśnie na
piątym piętrze. Gdy znalazłam się już w korytarzu, wydało mi się, że ten mężczyzna idzie za
mną. Zanim nacisnęłam dzwonek, obejrzałam się. Nikogo za mną nie było. Usłyszałam tylko
ciężkie niedbałe kroki. Schodził na dół. Stefana nie było w domu. Pociąg z Warszawy
przychodzi o dwudziestej z minutami. Postanowiłam zaczekać w pobliskiej kawiarence. Już
po dziewiątej znowu wróciłam pod drzwi Stefana. Ale nadal go nie było w mieszkaniu. Kiedy
zjeżdżałam windą, ktoś zatrzymał ją na drugim piętrze. To był ten sam mężczyzna. Zrobiło mi
się jakoś nieprzyjemnie. Poczułam od niego lekki zapach alkoholu. Przyznam się, że na
parterze wysiadłam w popłochu i nie oglądając się za siebie, wybiegłam z tego domu.
Najbliższy przystanek autobusowy jest przy ulicy Lublańskiej. To właściwie jest szosa, nie
ulica. Wie pan, można nią dojechać do Nowej Huty. Koło jedynej zapalonej latarni stało kilku
oczekujących pasażerów. Obejrzałam się i stwierdziłam, że idzie za mną. Na szczęście
nadjechał właśnie autobus. Był tak zatłoczony, że w pierwszej chwili wydawało mi się, iż
zgubiłam gdzieś tego dziwnego człowieka. A potem przestałam o nim myśleć. Wysiadłam
koło Dworca Głównego. Ciotka Stefana od kilku miesięcy jest w sanatorium w Zakopanem.
Stefan ma klucze od jej mieszkania. Zagląda tam czasem i zgodnie z jej życzeniem otwiera
okna. Ciotce Albertynie zależało na tym, aby sąsiedzi uważali, że ktoś się opiekuje jej
mieszkaniem, że nie zostało na łasce boskiej. Wtedy, w środę wieczorem, postanowiłam
sprawdzić, czy Stefan nie wstąpił tam zaraz po przyjeździe. Kiedy szłam pustymi ulicami,
zdawało mi się, że znów ktoś za mną idzie. Siłą powstrzymywałam się, żeby się nie obejrzeć.
Ale pod oświetloną bramą domu, w którym mieszka ciotka Albertyna, odwróciłam się… To
był znowu on… Patrzył na mnie bezczelnie. Powiedziałam coś idiotycznego… że zawołam
milicję czy coś w tym rodzaju… „Z jakiego powodu miałaby pani wzywać milicję? —
zdziwił się. — Przecież to pani pierwsza odezwała się do mnie. Ja pani nie zaczepiłem”.
Chciałam już odejść, ale wtedy on mnie zatrzymał i dodał: „Niech pani powtórzy temu
swojemu Komylskiemu, że zaczekam jeszcze tylko do soboty. Jeszcze trzy dni…” Zapytałam
go wówczas, czego chce od Stefana. „Ja? To raczej on czegoś chce ode mnie. Jutro
wyjeżdżam, ale w sobotę będę z powrotem w Krakowie. I to będzie dla Komylskiego ostatni
termin”. Zrobił ruch ręką, jakby chciał uchylić kapelusza, ale w połowie tego gestu
zrezygnował, skrzywił się tylko w jakimś ironicznym uśmiechu i powiedział: „Jest pani
bardzo nerwowa”… Potem odwrócił się i odszedł.
Wpadłam do bramy i przeskakując po dwa stopnie, wbiegłam na pierwsze piętro.
Dzwoniłam do mieszkania pani Albertyny jak na alarm. Bardzo długo nikt nie otwierał i już
myślałam, że go tam nie ma, ale nagle drzwi się uchyliły i w progu stanął Stefan!
Pomyślałam, że ukrywa się przed tamtym mężczyzną. Oczywiście wyśmiał mnie. W ogóle
usiłował zlekceważyć całą sprawę. Powiedział, że ciotka Albertyna prosiła go o przysłanie
jakichś ciepłych rzeczy. Przed wyjazdem do Warszawy nie zdążył tego załatwić i dlatego
prosto z dworca przyszedł tutaj, żeby przygotować dla niej paczkę… W ogóle mówił, mówił,
mówił, a ja wiedziałam, że kłamie. Stanęłam w oknie i powiedziałam, że ten człowiek stoi po
drugiej stronie ulicy… Zaczął krzyczeć: „Zasłoń okno! Zasłoń okno!!!” Potem zadzwonił
telefon, ale Stefan nie chciał podnieść słuchawki. Zrobiłam to ja. Telefonowała jakaś znajoma
ciotki. Dostała właśnie od niej list, z którego wynikało, że ciotka w tych dniach wraca do
domu. Po odłożeniu słuchawki zaczęłam zamęczać Stefana pytaniami. Zachowywałam się jak
śledczy podczas przesłuchania… — Irena w popłochu spojrzała na kapitana Derkę. — Och,
przepraszam…
Uśmiechnął się lekko.
— Nic nie szkodzi. Co w rezultacie powiedział pan Komylski?
— Był winien temu człowiekowi bardzo dużo pieniędzy…
— Ile?
— Sześćdziesiąt tysięcy… Nie mogłam w ogóle zrozumieć, jak to jest możliwe… Na co
była mu potrzebna taka suma? Okazało się, że od dwóch lat zaciągał u niego pożyczki na
wysoki procent i uzbierało się aż tyle… Ten oberwaniec był po prostu lichwiarzem… Nie
wiedziałam, że u nas są jeszcze tacy. Stefan grał na wyścigach. Twierdził, że chciał zdobyć
pieniądze na spłacenie długu, który początkowo nie był wielki. Oczywiście przegrywał, więc
pożyczył znowu. I tak w kółko. Bargieł zaczął go naciskać, żądał zwrotu pieniędzy. To było
cztery miesiące temu. Stefan był mu już winien czterdzieści tysięcy. Mimo to Bargieł zgodził
się pożyczyć mu jeszcze dwadzieścia, ale pod zastaw… Stefan zrobił straszną rzecz… Ciotka
była już wtedy w sanatorium. Stefan wziął jej broszkę… bardzo piękną i cenną… Ona ma
trochę starej biżuterii. Trzyma ją w sekreterze. Nie wiem, jak Stefan otworzył szufladę. Nie
ma przecież klucza. Broszka była warta ponad sto tysięcy złotych. Bargieł pożyczył mu
dwadzieścia. Czyli w sumie Stefan był mu winien sześćdziesiąt. Ale „Królikarz” tym razem
wyznaczył mu termin, w którym miał otrzymać zwrot całej sumy. Ten termin upłynął tydzień
temu. Bargieł zgodził się zaczekać jeszcze tydzień. Potem, zgodnie z umową, miał prawo
sprzedać zastaw. Stefan nie miał pieniędzy. Nikt mu nie chciał pożyczyć takiej sumy.
Wyjechał więc do Warszawy, ale wrócił z pustymi rękoma. Jego warszawscy przyjaciele
również byli bez pieniędzy. Pod żadnym pozorem nie chciał spotkać swojego wierzyciela.
Miał zamiar jeszcze w czwartek spróbować zdobyć jakąś gotówkę. Nie mam pojęcia skąd, ale
to nie ma znaczenia. Sądzę, że tak naprawdę to on stracił głowę, tym bardziej że jak się
okazało, za kilka dni miała wrócić ciotka. Był rzeczywiście w okropnej sytuacji, ale chowanie
głowy w piasek nic nie dawało. Zaproponowałam mu, że wezmę dziesięć tysięcy pożyczki u
siebie w pracy. Doradziłam, żeby on zrobił to samo u siebie. Miał jeszcze dwa dni, podczas
których mogło mu się udać zdobyć jakąś gotówkę. W każdym razie w sobotę powinien
spotkać się z Bargiełem i próbować odzyskać broszkę, oddając mu część długu. Stefan
twierdził, że „Królikarz” nie pójdzie na to i zażąda całości. A poza tym oświadczył, że nie
weźmie ode mnie pieniędzy… O tym, żeby powiedzieć wszystko ciotce, nawet nie chciał
słyszeć… Wróciłam do domu o pierwszej i oczywiście nie mogłam w ogóle zasnąć. Przeraził
mnie jego stan nerwowy. Przypominał mi zwierzę złapane w sidła… Bałam się, że może… że
może sobie coś zrobić… Panie kapitanie, niech pan tak na mnie nie patrzy. Wiem, wiem, że
on by tego nie zrobił, ale wtedy wydawało mi się to zupełnie prawdopodobne. Przepłakałam
całą noc, a rano poszłam do spółdzielni i wycofałam wkład z książeczki mieszkaniowej. Nie
chciałam prowadzić długich i uciążliwych rozmów ze Stefanem. Postanowiłam sama to
załatwić i postawić go wobec faktu dokonanego. Miałam nadzieję, że Bargieł przyjmie kwit z
PKO jako gwarancję na pokrycie części długu.
— Ale dlaczego pojechała pani do Bylic, skoro jeszcze w środę widziała pani Bargieła w
Krakowie?
— Przecież powiedział, że wyjeżdża. Byłam przekonana, że go tam zastanę.
— Skąd pani znała jego adres?
— Od Stefana. Tak długo go męczyłam, aż mi powiedział. Nie znał jego adresu
krakowskiego. Wiedział tylko, że nazywa się Bargieł i mieszka w Bylicach koło Miastka…
Proszę pana, ja już powiedziałam wszystko… Nic więcej nie wiem…
— Bardzo mi przykro, ale musimy wyjaśnić jeszcze kilka szczegółów.
— Powiedziałam już wszystko…
— Może chce pani trochę odpocząć?
— Nie.
— A może jeszcze kawy?
— Nie, dziękują…
— Nadal nie rozumiem, dlaczego pojechała pani do Bylic, zamiast dać kwit z PKO panu
Komylskiemu.
— On by go nie przyjął.
— Sądzi pani?
— Nie wziąłby pieniędzy ode mnie.
Kapitan milczał przez dłuższą chwilę. Irena poruszyła się niespokojnie i spojrzała na niego
chmurnym okiem.
— Proszę mi wierzyć. Nie przyjąłby ode mnie pieniędzy. Właśnie dlatego…
— Dobrze, zostawmy to na razie. O ile dobrze panią zrozumiałem, w piątek nie mogła się
pani dodzwonić do pana Komylskiego. Może mi pani powiedzieć, o której to było?
— Koło dziesiątej wieczorem.
— A o której wróciła pani z Bylic do Krakowa?
— Przyjechałam pociągiem tarnowskim o dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt. Z dworca
kolejowego telefonowałam do Stefana. Ponieważ nikt nie podnosił słuchawki, zadzwoniłam
do mieszkania ciotki Albertyny, ale również bezskutecznie… Potem poszłam do domu.
— Pociąg tego dnia przyjechał punktualnie?
— Tak.
— Zatrzymywała się pani gdzieś? Rozmawiała z kimś?
— Nie. — Irena wydawała się być zdziwiona. — Ale dlaczego pan o to pyta?
— Chciałbym względnie dokładnie ustalić, o której pani dzwoniła.
— Gdy tylko wysiadłam z pociągu, udałam się do automatu, który znajduje się w holu.
— W takim razie była mniej więcej dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt pięć?
— Tak.
— Co było potem?
— Nic. Pojechałam do domu.
— Tramwajem?
— Nie, taksówką.
— Długo pani czekała na postoju?
— Bardzo krótko, może pięć minut.
— Miała pani wyjątkowe szczęście.
— Tak. To prawda…
— Z grubsza licząc, wsiadła pani do taksówki o dwudziestej drugiej?
— Chyba tak. Nie zastanawiałam się nad tym.
— W takim razie o której była pani w domu?
— Bo ja wiem… Dojechałam na miejsce chyba w ciągu dziesięciu minut.
— A więc o dwudziestej drugiej dziesięć? Powiedzmy, najpóźniej o dwudziestej drugiej
piętnaście?
— No, tak.
— Czy domownicy już spali?
— Nie. Szwagier oglądał telewizję. Siostra również jeszcze się nie położyła.
— Czy dzwoniła pani z domu do Komylskiego?
— Nie. Aparat stoi tuż pod drzwiami pokoju, w którym śpi mój siostrzeniec. Nie
mogłam…
— I nie próbowała pani już w jakiś sposób skontaktować się z nim?
— Owszem… O wpół do jedenastej wyszłam z domu i dzwoniłam z automatu.
— I co?
— I znowu nic.
— Wróciła pani do domu?
— Tak… To znaczy nie tak od razu. Chodziłam trochę po ulicach…
— Długo pani tak wędrowała?
— Nie wiem… Wróciłam do domu po dwunastej.
— Jednak podziwiam panią. Po tak męczącym dniu wyszła pani na blisko dwugodzinny
spacer?
— Proszę pana, to się tylko wydaje takie nieprawdopodobne. U mnie w pokoju był
włączony telewizor. W miniaturowej kuchence siostra szykowała się do prasowania
pieluszek. Marcinek płakał… Po prostu nie miałam się gdzie podziać… Nie mogłam się
położyć, a na rozmowy rodzinne nie miałam ochoty. Poza tym byłam niespokojna o
Stefana… Szłam ulicami od automatu do automatu i bezskutecznie starałam się dodzwonić do
niego, do domu przy Pijarskiej. Potem wlokłam się przez miasto i po jakichś dwudziestu
minutach znowu chciałam zadzwonić, ale trafiłam na nieczynny automat… Właściwie już
zrezygnowałam, kiedy okazało się, że oddaliłam się bardzo od domu. Nie potrafię panu
powiedzieć, którędy wracałam, jakimi szłam ulicami. Gdzieś na jakimś skwerku usiadłam i
wypaliłam papierosa, ale w pewnym momencie zrobiło mi się głupio… O tej porze młode
kobiety raczej nie wysiadują same na ławkach. Znowu zadzwoniłam… i… wróciłam piechotą
do domu. Na szczęście wszyscy już spali.
— Podczas tego nocnego spaceru spotkała pani kogoś znajomego?
— Nie. Nikogo.
— O której godzinie dzwoniła pani po raz ostatni do pana Komylskiego?
— Czy ja wiem… Na pewno było już po jedenastej. Jakieś dwadzieścia po jedenastej.
— Czy widziała pani kiedykolwiek tę broszkę, którą pan Komylski dał Bargiełowi w
zastaw?
— Nie, nigdy. Ale wiem, jak wygląda. W pokoju pani Albertyny wisi portret jej matki.
Starsza pani ma spięty koronkowy żabot pod szyją właśnie tą broszką.
N
ADAL CZWARTEK
—
27
WRZEŚNIA
Stefan Komylski zaprzeczył, jakoby miał być winien Józefowi Bargiełowi sześćdziesiąt
tysięcy. Owszem, znał tego człowieka i pożyczał od niego pieniądze, ale nie aż takie sumy.
Dwa lata temu skontaktował go z nim jego kolega biurowy, pan Bilikowski. Nawet nie
wiedział, że Bilikowski jest zięciem Bargieła. Widocznie wstydził się takiego teścia i nie ma
się czemu dziwić, że usiłował ten fakt zataić przed kolegami. Komylski dwa lata temu
pożyczył od Bargieła dwadzieścia tysięcy, ale już dawno spłacił ten dług. W tym roku na
wiosnę znowu otrzymał od niego dziesięć tysięcy. Miał je oddać do końca bieżącego roku.
Bargieła widział po raz ostatni chyba w czerwcu. Co robił w piątek, dwudziestego pierwszego
września? Był w pracy, potem wstąpił na kawę do Noworolskiego. Nie, z nikim nie był
umówiony. Zupełnie przypadkowo spotkał starego znajomego, z którym rozmawiał może pół
godziny, nie dłużej. Mniej więcej o siedemnastej poszedł do domu. Miał zaległą robotę
biurową. Sprawozdanie kwartalne. Od szóstej do dziesiątej wieczorem pracował w domu.
Potem okazało się, że nie ma już papierosów. Kiosk „Ruchu” na Olszy o tej porze jest już
zamknięty. Pojechał więc do miasta. Dlaczego nie poszedł do pobliskiej kawiarni? Nie znosi
tej budy. Poza tym robota nad sprawozdaniem nudziła go śmiertelnie. Chciał wstąpić gdzieś
na drinka. Papierosy były pretekstem. Miał nadzieję, że spotka kogoś znajomego. Powłóczył
się trochę po mieście i wreszcie wylądował w „Europejskim”. Nie wie, która była dokładnie
godzina. W barze spotkał swojego dobrego znajomego, z którym przegadał prawie dwie
godziny. Pili już drugą kolejkę, kiedy spojrzał na zegarek. Była dwudziesta trzecia. Musiał
więc wejść do baru grubo przed dwudziestą trzecią. Trochę po pierwszej wrócił do domu
taksówką.
Komylski mówił to wszystko spokojnie, jakby prowadził towarzyską rozmowę. Siedział
swobodnie, w nieco nonszalanckiej pozie, z nogą założoną na nogę. Facet na zupełnym luzie
— jak mawiał porucznik Bartkowski. Jednak pytaniem o Irenę Tuszyk był wyraźnie
zaniepokojony.
— Panie kapitanie, bardzo pana proszę, żeby pan zostawił tę dziewczynę w spokoju —
powiedział zmieniając nagle ton. — To bardzo młoda i niedoświadczona osoba. Jestem
przekonany, że ze śmiercią Bargieła nie ma nic wspólnego.
— Czy pan wie, że Irena Tuszyk w czwartek była w Bylicach i usiłowała skontaktować się
z Bargiełem?
— Tak, wiem o tym — przyznał niechętnie Komylski.
— Pani Tuszyk uprzedziła pana o swoim wyjeździe?
— Nie. Nigdy bym się na ten wyjazd nie zgodził.
— Kiedy się pan o nim dowiedział?
— Już po jej powrocie do Krakowa.
— Ale dokładnie kiedy?
— Wcześnie rano w sobotę wpadła do mnie do domu. Była bardzo zdenerwowana,
ponieważ jadąc do mnie, minęła na drodze jakieś zbiegowisko. Oczywiście zatrzymała się i…
zobaczyła leżącego w rowie Bargieła. Panie kapitanie, to moja wina! To moja wina, że ta
dziewczyna wplątała się w jakąś aferę z tym okropnym człowiekiem.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
Komylski potarł szczupłymi palcami czoło.
— Nigdy sobie nie wybaczę, że dałem jej adres Bargieła! Opowiedziała mi jakąś
idiotyczną historyjkę o swojej koleżance, która jest w okropnej sytuacji finansowej i której
należy natychmiast pomóc. Widzi pan — uśmiechnął się nieznacznie — ona wiecznie komuś
musiała pomagać. To znaczy… stale jej się wydawało, że powinna coś dla kogoś zrobić. Na
ogół kończyło się to na opowiadaniu i na fantastycznych pomysłach. Jest jeszcze bardzo
naiwna i dziecinna. Wystarczyło, że jakiejś staruszce zginął ukochany piesek, a Renia już
wyjeżdżała z tym swoim odwiecznym: ,,Trzeba jej pomóc”. Na szczęście na ogół nie ganiała
po całym mieście w poszukiwaniu drugiego czworonoga i nie kupowała nowego pieska. Na
drugi dzień zapominała o całej sprawie i był spokój. Aż do następnego razu. Gdy mi więc
opowiedziała o tej swojej przyjaciółce będącej w tarapatach, w pierwszej chwili sądziłem, że
to kolejny napad jej działalności charytatywnej, która nigdy faktycznie nie dochodziła do
skutku: Nawet trochę mnie to zdenerwowało. Ale Renia była poważnie zatroskana i na drugi
dzień wróciła znowu do tej sprawy. Gdy się popłakała, zrobiło mi się jej żal i popełniłem to
głupstwo… Powiedziałem, gdzie można znaleźć Bargieła. Tak, podałem jej nawet nazwę tej
wsi. Obiecała mi solennie, że nie będzie się do tego mieszać, tylko przekaże wiadomość
koleżance, która musi sobie dalej już sama radzić.
— Jak nazywała się ta koleżanka?
— Nie wiem. Nie wymieniła jej nazwiska ani imienia. W każdym razie nie przypominam
sobie…
— Kiedy to było?
— Jakieś pół roku temu. Od tego czasu nie rozmawialiśmy więcej na ten temat. Toteż
byłem po prostu wstrząśnięty, kiedy Renia wpadła do mnie tego dnia, gdy znaleziono
Bargieła, i okazało się, że go znała, mało tego, że była u niego akurat poprzedniego dnia. Na
domiar złego, tak jakby specjalnie chciała ściągnąć na siebie uwagę organów śledczych,
zostawiła u niego pod drzwiami jakąś kartkę podpisaną pełnym imieniem i nazwiskiem.
Byłem wściekły i nakrzyczałem na nią, może zbyt ostro, ponieważ od tego dnia zaczęła mnie
unikać. Powiedziała panu, w jakim celu pojechała do Bylic? Oczywiście znowu komuś
chciała pomóc. Nawet nie posłuchałem tego do końca. Przerwałem jej w pół zdania. Chciałem
ją oduczyć wtrącania się w cudze sprawy! Pamiętam, że nawet podniosłem głos i
nawymyślałem jej od idiotek.
— Pani Tuszyk chciała nakłonić Bargieła do przedłużenia terminu zwrotu pańskiego
długu.
— Mojego długu? — twarz Komylskiego wyrażała najwyższe zdumienie. — Ależ po co?
Miałem czas do grudnia. A. poza tym Irena o niczym nie wiedziała.
— Pański termin minął już dawno. Był pan winien Bargiełowi sześćdziesiąt tysięcy
złotych, a ponadto Bargieł dysponował zastawem, który nie był pańską własnością.
— Ach… więc stąd wziął pan te sześćdziesiąt tysięcy. — Komylski zamyślił się nagle. —
Ale o jakim zastawie pan mówi?
— Dał pan Bargiełowi broszkę, której wartość znacznie przekraczała pański dług. Ta
broszka nie należy do pana.
— Mój Boże… a do kogo? Niech pan już powie wszystko do końca.
— Do pańskiej ciotki Albertyny. Wziął ją pan bez wiedzy właścicielki.
— To niemożliwe… Niemożliwe, żeby Irena naopowiadała panu takich głupstw. Nigdy w
to nie uwierzę!… To byłoby straszne — dodał zmienionym głosem.
— Chce pan przez to powiedzieć, że to wszystko nieprawda?
— Oczywiście… Nie! Irena nie mogła panu tego powiedzieć! Ona nawet nie wiedziała, że
jestem winien Bargiełowi jakieś pieniądze… Chociaż zaraz… zaraz… — Zmarszczył lekko
brwi i w zamyśleniu dodał: — Podczas tej naszej sobotniej rozmowy powiedziała chyba coś
takiego: „Jesteś mu winien kupę forsy”. Tak, na pewno! Teraz sobie dokładnie to
przypominam: „Ten człowiek leży pod twoim domem, a ty jesteś mu winien kupę forsy”! Nic
jej na to nie odpowiedziałem. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że dziesięć tysięcy to
znowu nie taka wielka forsa. Byłem bardzo zdenerwowany, tym bardziej że czułem się
winien. To przecież ja pomogłem tej niemądrej, naiwnej smarkuli nawiązać kontakt z takim
typem, jakim był Bargieł… Dopiero po jej wyjściu zacząłem się zastanawiać nad tym, skąd
ona wiedziała o moim długu. W końcu doszedłem jednak do wniosku, że tak się jej
powiedziało bez zastanowienia i przypadkowo trafiła… — Komylski znów podniósł szczupłą
dłoń do czoła i zastygł w tym geście na moment. Po chwili spojrzał w zamyśleniu na kapitana
i przerwał milczenie: — Czyżby to znaczyło, że już wtedy rozpoczęła tę swoją
nieprawdopodobną mistyfikację?… Proszę mi powiedzieć, czy od niej ma pan te fantastyczne
informacje?
— Pani Irena Tuszyk w dniu wyjazdu do Bylic wycofała wkład z książeczki
mieszkaniowej. Chciała wręczyć Bargiełowi trzydzieści tysięcy złotych. Po to pojechała do
Bylic. I to nie są fantastyczne informacje, tylko fakt. Sprawdziliśmy w PKO.
— Nie rozumiem, dlaczego nie powiedziała mi, że ma jakieś kłopoty. Porozmawiałbym z
Bargiełem. Mógłbym jej pomóc.
— Czy pan miał zamiar ożenić się z panią Tuszyk?
— Tak.
— Mówił jej pan o tym?
— Oczywiście.
— Czy miał się pan spotkać z Bargiełem w sobotę?
— Nie. Po co miałbym się z nim spotykać?
— Czy znana jest panu treść kartki pozostawionej przez panią Tuszyk w Bylicach?
— Nie.
— Brzmi to mniej więcej tak: „Proszę się ze mną skontaktować przed rozmową ze
Stefanem Komylskim” i podpis.
— Nic nie wiem o żadnej rozmowie.
— Grywa pan na wyścigach?
— Och, grywałem, ale to było wiele lat temu. To droga zabawa. Nie stać mnie na nią.
— Przecież pan bywa często na wyścigach.
— Owszem. Lubię konie.
— Jest pan znaną postacią na Służewcu.
— Chyba pan trochę przesadza.
— I stawia pan.
— Tylko drobne sumy. W granicach stu, dwustu złotych.
— Czy broszka, która została uwieczniona na portrecie wiszącym w mieszkaniu pani
Albertyny Podgórskiej, jest jeszcze w posiadaniu pańskiej rodziny?
— Tak. Ma ją właśnie ciotka Albertyna. Ach, więc to tę broszkę miałem rzekomo dać
Bargiełowi?
— Jaką ona może przedstawiać wartość?
— To bardzo stara biżuteria. Sądzę, że warta jest ponad sto tysięcy.
— Czy mógłbym ją zobaczyć?
— Oczywiście — uśmiechnął się lekko. — Zrobi pan wielką przyjemność Albertynie.
— Doprawdy?
— Nie powiem, żebym ja był tym zachwycony. Stawia mnie to w dosyć niezręcznej
sytuacji.
— Dlaczego, skoro klejnot znajduje się na swoim miejscu?
— Albertyna mnie nie znosi. Tak, to prawda. Jestem jej jedynym bliskim krewnym, ale
ona nie żywi do mnie zbyt ciepłych uczuć. Pańskie zainteresowanie moją osobą i precjozami
ciotki odda mnie na żer tej starej damie. Tym bardziej że przez jakiś czas dysponowałem
kluczami od jej mieszkania. Będzie się gubić w domysłach, będzie snuła nie kończące się
opowieści, w których mnie oczywiście przypadnie rola czarnego charakteru.
— A czemuż pan zawdzięcza nieprzychylność starszej pani? — zapytał kapitan Derko z
lekkim błyskiem wesołości w oczach, naśladując stylistykę Komylskiego.
— Losowi, drogi panie, losowi. Moja matka wyszła za mąż wbrew woli całej rodziny.
Albertyna stała wówczas po stronie rodziców. Z upodobaniem wygłaszała efektowne
prognozy na temat strasznej przyszłości młodej pary, a później o nieuniknionym wykolejeniu
się ich jedynej latorośli. Po prostu mój ojciec był biedny jak mysz kościelna. W końcu matka
zerwała kontakt z rodziną. Ale po latach Albertyna, która nigdy nie wyszła za mąż, została
sama. Ja wbrew jej przewidywaniom skończyłem nie tylko siedem klas szkoły podstawowej,
co według niej miało stanowić szczyt moich możliwości, ale poszedłem na wyższe studia…
Krótko mówiąc, ciotka przyznała się do mnie. Nie wiem, czy kierowały nią uczucia rodzinne,
czy raczej opinia środowiska. Byłem dorosły, radziłem sobie nieźle bez jej opieki, nie musiała
się mnie wstydzić. Ale niechęć została. Sądzę, że ucieszyłaby się, gdyby się okazało, że jej
przewidywania się sprawdziły, to znaczy, że jestem skończonym łobuzem. — Roześmiał się
jakoś sztucznie.
— W tej sytuacji zapewne pani Albertyna sporządzi testament, w którym zapisze swoje
antyki jakiejś dalszej rodzinie albo wręcz komuś obcemu?
— Raczej nie, W gronie naszych przyjaciół panuje powszechna opinia, że moja matka
została skrzywdzona przez swego ojca, który wszystko oddał Albertynie. Ciotka często
zwierza się swoim znajomym, że ze względu na moją nieżyjącą już matkę musi, acz
niechętnie, zostawić swojemu siostrzeńcowi wszystko, co posiada… Ale na Boga! Niech pan
nie przesadza z tym ewentualnym spadkiem! — Komylski jakby dopiero teraz domyślił się,
do czego zmierza kapitan. — Moi dziadkowie nie byli znowu tacy bogaci.
— Ale chyba biedni też nie byli?
— Dziadek miał kram w Sukiennicach — skrzywił lekko wargi w nieco pogardliwym
grymasie. — Nie sądzi pan chyba, że dorobił się na tym kolosalnego majątku?
— Dla ścisłości powiedźmy, że cztery kramy i trzy czynszowe kamienice. Poza tym był
właścicielem największego składu węgla w Krakowie. Zatrudniał piętnastu wozaków.
Komylski wzruszył ramionami.
— Jak widzę, jest pan lepiej poinformowany ode mnie o stanie majątkowym mojego
dziadunia. W każdym razie te rupiecie, które ma Albertyna, tylko żartem można nazwać
majątkiem.
— Czy o kolekcji Kossaków chce pan mówić również w kategoriach żartobliwych?
— Kolekcja! Pięć Kossaków, i to w dodatku z najsłabszego okresu.
— No, jest również Rodakowski… Fałat… Poza tym trochę starej biżuterii, no i meble, o
których sam pan wspomniał. Sądzę, że w Desie można za nie otrzymać sporą sumkę.
Komylski patrzył na kapitana z uwagą i z pewnym zdziwieniem, potem nagle się
roześmiał.
— Jest pan wielki! Napawa mnie pan szalonym optymizmem. Więc jednak otrzymam
prawdziwy spadek?!
— Czyżby nie zdawał pan sobie z tego przedtem sprawy?
— Wiedziałem, że ciotka poutykała jakieś obrazy gdzieś po kątach — ma teraz bardzo
małe mieszkanie — ale zawsze wydawało mi się, że jest to niebotyczna graciarnia. Ma pan
jednak rację! To może być bardzo wartościowa graciarnia.
— O ile te obrazy nie są falsyfikatami.
Tym razem Komylski był naprawdę zaskoczony. Ale natychmiast się opanował.
— Nie rozumiem, w co się pan ze mną bawi — powiedział oschle, a żyły na jego
skroniach uwypukliły się lekko.
— W nic się nie bawię. Zastanawiam się tylko, na co pan liczył, zaciągając długi.
— W każdym razie nie na Albertynę.
— Więc na co?
— Jestem w stanie pokryć je z moich dochodów.
— W takim razie dlaczego od tygodnia miota się pan po całym mieście w poszukiwaniu
kogoś, kto mógłby panu pożyczyć trochę pieniędzy?
— To nieprawda.
— Czy pan sądzi, że w milicji pracują dyletanci? Właściwie jak pan sobie wyobraża pracę
funkcjonariuszy MO?
— W ogóle sobie nie wyobrażam. Nie interesuje mnie to.
— Może zainteresują pana zeznania świadków?
— Panie kapitanie, czy pan nigdy nie usiłował pożyczyć przed pierwszym pięciuset
złotych? — Jego twarz znowu rozpogodziła się czarującym uśmiechem.
— Nie chodziło o pięćset złotych.
— W takim razie to tylko plotki.
Derko spojrzał na niego przeciągle.
— Ci ludzie byli w pełni świadomi odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych
zeznań. Poza tym jaki mogliby mieć interes w tym, żeby kłamać?
— Nie wiem. Z głupoty, ze złośliwości. Skąd mogę wiedzieć?
— Pan pracuje z Tadeuszem Bilikowskim?
— Tak. To mój kolega biurowy.
— Co pan wie na temat jego kłopotów rodzinnych?
— Niewiele. Oczywiście trudno, żebym siedząc z nim w jednym pokoju, w ogóle w nich
się nie orientował. Często odbierałem telefony od jakiejś pani o bardzo wdzięcznym głosiku
— uśmiechnął się lekko — ale nie znam jej. Wiem, że miała na imię Kasia. Kilka miesięcy
temu Tadeusz chodził jak podminowany. Wspominał coś o ewentualnym rozwodzie. No, ale
potem ta panienka przestała do niego dzwonić. Chyba z nią zerwał i wszystko wróciło do
normy. Ostatnio znowu musiało się coś wydarzyć. W czwartek przyszedł do biura zupełnie
zmaltretowany. Powiedział, że na kilka dni musi wyprowadzić się z domu. Nawet prosił mnie,
żebym go u siebie przenocował. Oczywiście nie miałem zamiaru spać z nim na jednym
tapczanie. Dałem mu klucz od mieszkania Albertyny pod warunkiem, że wyniesie się
najpóźniej we wtorek, ponieważ w środę ciotka wraca z sanatorium. Zresztą spał u niej tylko
przez dwie noce. W sobotę zadzwoniła do niego żona i zawiadomiła go o śmierci ojca. Jak to
bywa w takich wypadkach, ich nieporozumienia małżeńskie zeszły na drugi plan. Pogodzili
się i Tadeusz wrócił do domu.
— Proszę podać nazwisko i adres znajomego, z którym pan spędził wieczór w
„Europejskim” w piątek, dwudziestego pierwszego września.
— Zdzisław Makowiecki. Mieszka przy ulicy Lubicz dwadzieścia cztery, mieszkania…
Nie pamiętam numeru mieszkania.
— Nie szkodzi. Wystarczy numer domu. Proszę zaczekać w sąsiednim pokoju. Musi pan
jeszcze podpisać protokół.
Komylski podniósł się z krzesła powoli, bez pośpiechu. Zgniótł papierosa w popielniczce.
— To już wszystko? — Był jakby trochę zdziwiony nagłym zakończeniem rozmowy.
— Tak. Na razie wszystko.
Stał jeszcze przez chwilę niezdecydowany.
— Czy mogę pana o coś zapytać? — powiedział z pewnym wahaniem.
— Słucham.
— Czy to możliwe, żeby Irenę ktoś szantażował?
— Ktoś?
— Bargieł oczywiście.
— Dlaczego pan tak sądzi?
— Ta kartka: „Proszę się ze mną skontaktować przed rozmową ze Stefanem
Komylskim”… czy jak tam było… Może Irena podjęła pieniądze, żeby kupić milczenie
Bargieła?
— Uważa pan, że Bargieł wiedział o niej coś takiego, za co warto było zapłacić trzydzieści
tysięcy?
— Nie wiem… doprawdy nie wiem. — Znowu potarł czoło wąskimi palcami. — Wydaje
mi się to zupełnie nieprawdopodobne, żeby Henia…
— Tak… Nie mogę panu odpowiedzieć na pańskie pytanie.
Kapitan Derko zamknął leżącą przed nim teczkę i również wstał. Przez chwilę patrzyli na
siebie bez słowa, po czym Komylski płynnym ruchem zgarnął paczkę papierosów z biurka i
wyszedł z pokoju.
S
OBOTA
—
29
WRZEŚNIA
Jak zwykle w sobotę w czytelni był bardzo mały ruch. Zaledwie kilka miejsc w dużej sali
było zajętych. Irena siedziała za swoim biureczkiem, wypisując zamówienie dla jakiegoś
studenta, kiedy nagle podniósłszy wzrok zobaczyła kapitana Derkę. Stał przy długim stole i
wertował katalog. Szybko wypełniła kartonik i odłożyła do korytka dla bibliotekarki. Kapitan
zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Irena podeszła do niego z pewnym ociąganiem.
— Pan do mnie, panie kapitanie? — Starała się mówić cicho, mimo to student czekający
na swoje książki obejrzał się zaciekawiony.
— Wpadłem na chwilę, ale… — rozejrzał się bezradnie —chyba tutaj nie będziemy mogli
porozmawiać?
— Możemy wyjść do palarni. Proszę chwilę zaczekać, poproszę koleżankę, żeby mnie
zastąpiła.
Wróciła bardzo szybko i zaprowadziła Derkę do niewielkiej, prawie pustej salki, w której
tylko jakiś brodacz okupował stolik przy oknie. Poza nim nie było nikogo. Usiedli w
przeciwległym rogu.
— Czy zawsze macie taką małą frekwencję?
— We wrześniu tak. Rok szkolny dopiero się zaczął, a akademicki zostanie otwarty za
kilka dni. Większość naszych czytelników stanowią studenci i maturzyści. Toteż pierwszy
szczyt zaczyna się podczas sesji zimowej. Potem utrzymuje się dosyć wysoka frekwencja aż
do następnego szczytu, który poprzedza okres matur i sesję letnią. Gdyby pan przyszedł do
nas w maju albo w pierwszych dniach czerwca, nie dostałby pan o tej porze wolnego stolika.
— Sądziłem, że studenci korzystają z czytelni uniwersyteckiej.
— Na pewno tak, ale bardzo wielu trafia do nas. Mamy już naszych stałych klientów.
Rozmawiałam z koleżanką z czytelni wojskowej. U nich również większość stanowią
studenci, i to z bardzo różnych uczelni, począwszy od Politechniki, a na Akademii Sztuk
Pięknych skończywszy — Irena nagle przerwała. Jej chwilowe ożywienie raptem zupełnie
wygasło. — Ale pan nie przyszedł przecież do nas, żeby rozmawiać o czytelnictwie? —
zapytała po chwili.
— Nie — kapitan uśmiechnął się — choć przyznam, że wolałbym pogawędzić z panią o
książkach.
— Więc słucham… Coś się stało?
— Czy nie chciałaby pani uzupełnić albo zmienić swoich zeznań?
— Dlaczego miałabym je zmieniać?
— Widzi pani… nikt ich nie potwierdził.
— Ale są prawdziwe.
— Na przykład sprawa tej broszki. Stefan Komylski zaprzeczył w ogóle wszystkiemu.
— Jak to?
— Po prostu nie był winien Bargiełowi sześćdziesięciu tysięcy, nie dawał mu broszki w
zastaw.
Irena milczała. Ciemny rumieniec pokrył jej policzki.
— Nasz pracownik złożył wizytę pani Albertynie. Nie wtajemniczył jej w szczegóły.
Powiedział tylko, że w dzielnicy grasuje wyjątkowo przebiegła szajka włamywaczy
operujących znakomitymi wytrychami i podrabianymi kluczami. Zabierają wyłącznie
biżuterię. Poszkodowani nieraz po kilku miesiącach dopiero orientują się, że zostali
okradzeni. Naiwna bajeczka, ale poskutkowała. Pani Albertyna Podgórską w obecności
naszego pracownika sprawdziła zawartość szkatułki, w której przechowuje biżuterię. Broszka
była na swoim miejscu.
— Może to nie ta?
— Sądzę, że to jednak ta, o której pani mówiła. Identyczna z broszką na portrecie.
Rumieniec z policzków Ireny zniknął. Była teraz zupełnie blada. Popatrzyła na kapitana
spłoszonym wzrokiem, potem spojrzenie jej uciekło w odległy kąt. Przełknęła ślinę, jakby jej
nagle zaschło w gardle.
— Nie wzięłam papierosów. Czy nie mógłby mi pan…
Derko wyciągnął paczkę klubowych. Zapaliła starając się opanować drżenie rąk.
— To znaczy, że się strasznie wygłupiłam! — powiedziała nienaturalnie swobodnym
tonem. — Nie wiem, dlaczego Stefan opowiedział mi jakąś wymyśloną historyjkę. On trochę
lubi dramatyzować. Zresztą mniejsza z tym. Nabrałam się, i dobrze mi tak…
— Jeżeli przyjmiemy, że nie było żadnego długu, którego spłacenia domagał się Bargieł,
nie było zastawu, nie było nawet rozmowy, po której pani postanowiła jechać do Bylic…
— Jak to?!
— Pan Komylski twierdzi, że nigdy z panią nie rozmawiał o żadnym długu. Więc jeżeli
przyjmiemy, że tego wszystkiego nie było, to pani jest w bardzo dwuznacznej sytuacji.
— Dlaczego?
— Przypomnę pani treść kartki zostawionej pod drzwiami Bargieła: „Proszę się ze mną
skontaktować przed rozmową z S.K.” Za co chciała pani zapłacić Bargiełowi trzydzieści
tysięcy?
— Ależ… za nic! Chyba pan nie myśli, że Bargieł mnie szantażował?
— Wszystko na to wskazuje.
— To jest nieprawda! Pojechałam do Bylic, żeby spłacić dług Stefana i odzyskać zastaw!
— Rozpłakała się. — Co ja mam zrobić, żeby mi pan uwierzył? Chyba pan nie przypuszcza,
że to ja zabiłam „Królikarza”? Zresztą kiedy mogłabym to zrobić? Cały dzień nie było mnie
w Krakowie, prosto z dworca przyjechałam do domu, mogą to poświadczyć dwie osoby, nie
licząc mojej ciotki. Chyba nie jest trudno ustalić, o której dokładnie wróciłam? Szwagier
czekał na wiadomości sportowe…
— O wpół do jedenastej wyszła pani ponownie z domu.
— No tak, ale… Przecież Bargieła znaleziono na Olszy, a ja podczas mojego nocnego
spaceru byłam na Kazimierzu. Mam na to świadka. Trochę po jedenastej widziano mnie na
Kazimierzu. Do domu wróciłam tuż po dwunastej . Dozorca otwierał mi bramę. Mieszkam
przy Bronowickiej, więc w jaki sposób mogłabym w ciągu godziny dostać się z Kazimierza
na Olszę, a potem na Bronowicką? To są trzy różne krańce miasta!
— Nic mi pani nie mówiła o świadku.
— Nie chciałam w to wszystko mieszać jeszcze jednej osoby. Było mi go żal…
— Kogo?
— Władka Bieńkowskiego.
— Mówi pani o byłym narzeczonym Alicji Źrebko?
— To pan o nim wie?
— Niech pani nie będzie śmieszna. No więc co ten Władek Bieńkowski?
Brodacz spod okna wstał i wyszedł, ale prawie równocześnie do palarni wpadły jakieś
dwie rozgadane dziewczyny. Irena poruszyła się niespokojnie.
— Czy mogę się panu zrewanżować? Przyniosę dwie kawy.
— Niech pani nie robi sobie kłopotu.
— Proszę… Może jakoś się uspokoję. Bardzo mnie to krępuje, że siedzę tutaj taka
zaryczana…
— W takim razie niech pani przyniesie te kawy.
Jej nieobecność nie trwała długo. Wróciła po paru minutach, niosąc dwie filiżanki i paczkę
klubowych. Usiadła tyłem do chichoczących dziewcząt i spokojnym już głosem zaczęła
opowiadać o swoim spotkaniu z Władysławem Bieńkowskim.
— Kiedy mu powiedziałam przez telefon o „Maleńkiej”…
— Przepraszam — przerwał jej kapitan — ale skąd pani wiedziała o „Maleńkiej”?
— Zapytałam Stefana, gdzie będzie szukać „Królikarza”. Miał się z nim spotkać w sobotę
właśnie w „Maleńkiej”. To jest kawiarnia na Kazimierzu. Podobno jedna z kelnerek zawsze
wiedziała, kiedy Bargieł miał być w Krakowie. Można było zostawić u niej dla niego
wiadomość… No, więc kiedy powiedziałam Bieńkowskiemu o tej kawiarni, pomyślałam, że
jestem skończona idiotka. Niepotrzebnie jechałam do Bylic. Należało zacząć od „Maleńkiej”.
Gdy to sobie uświadomiłam, nie byłam w stanie czekać do rana. Nałożyłam płaszcz i
wyszłam z domu. Było, tak jak panu powiedziałam, wpół do jedenastej i naprawdę
dzwoniłam do Stefana. Potem zdecydowałam się pojechać na Kazimierz. Zanim jednak
znalazłam tę kawiarnię, minęła już jedenasta. Drzwi były zamknięte. Przez szybę widać było
w środku światło. Stałam przez chwilę na ulicy i zastanawiałam się, co dalej robić. Wtedy
zobaczyłam motor, a potem Bieńkowskiego. Stał o dwie bramy dalej i palił papierosa.
Oczywiście poznał mnie. Nie spotkał „Królikarza”, ale odnalazł swoją Alę. Była kelnerką w
„Maleńkiej”. Najpierw nie chciała z nim rozmawiać, potem doszło do publicznej awantury, a
wreszcie kazała mu iść i nie pokazywać się więcej. Był wściekły. Jednak czekał na nią.
Zaczęłam go namawiać, żeby zostawił tę dziewczynę w spokoju i wracał do Bylic. „Niech mi
pani nie prawi morałów” — warknął i zaraz spytał: — „A co pani tu robi? Może pani również
chce dostać posadkę kelnerki w tej budzie?” Szkoda mi było tego chłopaka. Robił wrażenie
zupełnie sensownego… Nie chciałabym, aby pan pomyślał, że podsuwam panu następnego
podejrzanego. Bieńkowski nie byłby zdolny do tego. Stłuc porządnie po pysku starego
Bargieła, to i owszem, ale zabić?… Na pewno nie…
— Skąd pani może wiedzieć, do czego on zdolny? Dobrze go pani zna?
— Nie…
— Wróćmy jednak do pani… alibi. Więc pod „Maleńką” znalazła się pani po jedenastej.
Nie może pani podać dokładniejszego czasu?
— Owszem. Kiedy stwierdziłam, że kawiarnia jest zamknięta, spojrzałam na zegarek. Było
pięć po jedenastej.
— Jak długo pani rozmawiała z Bieńkowskim?
— Kilka minut.
— A potem?
— Poszłam do domu,..
— To znaczy, że odeszła pani spod kawiarni dziesięć po dwudziestej trzeciej?
— Mniej więcej.
— Droga do domu zajęła pani ponad czterdzieści pięć minut?
— Tak. Zadzwoniłam jeszcze raz do Stefana i postanowiłam wrócić do domu. Na nocne
tramwaje czeka się bardzo długo, a ja do tego jeszcze szmat drogi przeszłam pieszo… Sam
pan przyzna, że nie mogłam w ciągu czterdziestu pięciu minut pojechać na Olszę, spotkać się
z Bargiełem… i w ogóle… Nie mogłabym wrócić do domu zaraz po dwunastej…
— Tak, oczywiście. Tylko widzi pani… Bargieł nie zginął na Olszy.
— Nie rozumiem.
— Został tam przywieziony już po śmierci.
Irena patrzyła na kapitana przez chwilę okrągłymi oczami, potem jej wzrok przeniósł się
gdzieś ponad jego głowę, żeby w końcu zatrzymać się na jakimś odległym przedmiocie.
— Więc… nadal nie mam alibi?
— Na to wygląda.
— Proszę porozmawiać z Alicją Źrebko i z panią Bilikowską.
— Co one mogą na ten temat powiedzieć?
— Na drugi dzień po śmierci Bargieła poszłam jeszcze raz do „Maleńkiej”. Prosiłam tę
kelnerkę, to znaczy Alicję Źrebko, żeby mi dała adres rodziny „Królikarza”. Miałam jeszcze
nadzieję, że ktoś z jego bliskich odsprzeda mi ten zastaw.
— I zdobyła pani ten adres?
— Tak. Jego córki. Ale ona nie chciała ze mną rozmawiać. Nic nie wiedziała o żadnym
zastawie… Właściwie wyprosiła mnie za drzwi.
— Kiedy to było?
— Również w sobotę. Poszłam tam prosto z „Maleńkiej”. Pani Bilikowskiej nie było w
domu. Od gosposi dowiedziałam się, że pojechała rozpoznać… potwierdzić tożsamość ojca,
który zginął w jakimś wypadku. Gosposia obrugała mnie, że nachodzę panią Bilikowską w
takiej chwili. Czekałam przed domem blisko dwie godziny. Wreszcie przyjechali Bilikowscy.
— Razem?
— Tak.
— Czy przy rozmowie był obecny Bilikowski?
— Nie. Poprosiłam jego żonę o rozmowę w cztery oczy. Zresztą trwała ona bardzo
krótko… Ale niech pan zapyta Bilikowską i jej gosposię, niech pan zapyta panią Źrebko. One
muszą potwierdzić to, co powiedziałam. Chciałam odzyskać zastaw Stefana! I dlatego
pojechałam do Bylic.
— To nie zmienia faktu, o którym mówiliśmy. Broszka i dług Komylskiego w pewnych
okolicznościach mogą być wystarczającym motywem. A poza tym czy mówiła pani tym
osobom, że chodzi o dług Komylskiego?
— No., nie…
— Ano właśnie. Ale jednak dziwię się pani, że dopiero teraz pani mi o tym wszystkim
mówi. Dlaczego?
— Szkoda mi było tego chłopaka… Władka Bieńkowskiego. Zastanawiałam się nad tym i
doszłam do wniosku, że on nie mógł tego zrobić. Po prostu byłam przekonana, że Bargieł
zginął na Olszy, tam gdzie go znaleziono. A w takim razie Bieńkowski nie mógł go zabić,
skoro widziałam go pod „Maleńką”.
— Skąd pani może wiedzieć, o której godzinie zamordowano Bargieła?
— To musiało się stać po moim powrocie z Bylic. Być może właśnie w tym czasie, kiedy
ja włóczyłam się po mieście. Wywnioskowałam to z pytań, które mi pan zadawał.
Interesowało pana wyłącznie, co robiłam po powrocie z Miastka. Chciał pan tylko wiedzieć, o
której godzinie wróciłam do domu, o której z niego wyszłam i jak długo spacerowałam po
mieście. A w tym czasie Bieńkowski awanturował się w kawiarni, a potem czekał na swoją
Alę pod „Maleńką”. Kiedy zadzwonił do mnie do domu, jeszcze nie wiedział, gdzie szukać
„Królikarza”. Po rozmowie ze mną pojechał na Kazimierz. Zastałam go tam…
— To jeszcze nic nie znaczy. Mógł to zrobić. Pani również.
— Ależ…
— Pana Komylskiego pytałem o to, co robił od wyjścia z biura, to znaczy od godziny
czwartej. Czy stąd wyciągnie pani wniosek, że morderstwo zostało popełnione właśnie o tej
porze? Chyba nie.
— No tak, ale…
— Dlaczego pani uznała, że ma pani prawo oceniać, co jest ważne, a co nie w
prowadzonym przez nas dochodzeniu? Zastanawiam się, czy zrobiła to pani z naiwności i —
przepraszam, że użyję tego słowa — z głupoty, czy też rozmyślnie wprowadziła mnie pani w
błąd.
— Ja… ani razu nie skłamałam. Cały czas mówiłam prawdę. Nie opowiedziałam panu
tylko o Bieńkowskim, ponieważ byłam przekonana, że on nie może mieć z tym nic
wspólnego…
— I chciała pani osłaniać zupełnie obcego człowieka? Nie miała pani aż takich oporów
mówiąc o długu Komylskiego i o tych telefonach, których właśnie w tym czasie nie odbierał.
— Ale Stefan ma alibi!
— Jakie znowu alibi?
— Powiedział mi, że był w „Europejskim” ze swoim znajomym do pierwszej w nocy. O
Boże… — powiedziała nagle, podnosząc rękę do czoła… — Mówiąc o Stefanie, chciałam
wytłumaczyć panu, dlaczego pojechałam do Bylic. Myślałam, że Stefan… myślałam, że on
nie może być brany pod uwagę, skoro „Królikarz” zginął na Olszy…
— Ale on nie zginął na Olszy.
Irena milczała.
— Czy tym razem powiedziała mi pani już wszystko?
— Tak… Wszystko. Pan mnie aresztuje?
— Nie, ale będzie pani musiała znów przyjść do nas i złożyć oficjalne zeznanie.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak on właściwie zginął? — Patrzyła na koniuszek
papierosa, z którego popiół opadł na szklany blat stołu. — Chyba mam prawo wiedzieć, co mi
się przypisuje?
Kapitan Derko wstał z fotela.
— Jeżeli pani istotnie nie wie, to tym lepiej dla pani.
Siedziała bez ruchu. Nie podniosła nawet głowy, gdy kapitan opuszczał palarnię. Potem
zgasiła papierosa, który sparzył jej palce, i natychmiast wyciągnęła z paczki następnego.
Drgnęła, kiedy usłyszała nad sobą głos pani Zofii.
— Reniu, telefon do ciebie. — Kierowniczka stała tuż koło niej i patrzyła na nią
zatroskanym wzrokiem.
— Nie… proszę powiedzieć, że mnie nie ma… — Irena przywarła plecami do oparcia
fotela zaciskając równocześnie palce na poręczach.
— Co ci się stało? Dlaczego nie chcesz odbierać telefonów?
— Nic mi nie jest…
— Przecież widzę. Co ci jest?
— Nic… Naprawdę… Po prostu bardzo źle się czuję. Naprawdę bardzo źle się czuję —
zaczęła płakać.
— Jeżeli jesteś chora, to idź do domu.
— Nie, nie pójdę… Nigdzie stąd nie pójdę!
Pani Zofia pochyliła się nad nią.
— Chcesz, żeby cię Jaga odprowadziła do domu? Chcesz?
Irena potakująco skinęła głową.
P
ONIEDZIAŁEK
—
1
PAŹDZIERNIKA
Kelnerka Dusia Lecka i bufetowa Halina Wiecikowa znały Józefa Bargieła z widzenia.
Bywał częstym gościem w „Maleńkiej”. Zazwyczaj był z kimś umówiony. Przychodzili tu do
niego różni mężczyźni. Starzy i młodzi. Niektórzy pokazywali się tylko raz, a potem znikali
na zawsze. Inni należeli do stałych bywalców. Nie znały ich nazwisk. Z zaprezentowanych im
fotografii po dłuższym zastanawianiu wybrały kilka. „Tak, tego poznaję i tego… A co do
tego… nie jestem pewna.” — mówiła Dusia Lecka, odkładając na bok podobizny niektórych
panów. Oczywiście czarny rynek. Milczący, solidarny czarny rynek. Tutaj nikt nikogo nie
sypnie, jeżeli nie musi. Wszyscy są niewinni, nikt nic nie wie. Do „Maleńkiej” przychodzili
na kawę i taką sobie pogawędkę.
Dusia Lecka w przeciwieństwie do powściągliwej bufetowej mówiła dużo i chętnie.
— Bargieł? To był amant Ali Źrebko. — Wzruszyła pogardliwie ramionami; — Dziwię
się, że taka fajna babka jak Ala trzymała się tego obleśnego starucha. No, ale niech pan
zobaczy, jak ona się ubiera. Mieszka w odnajętej kawalerce. Niedaleko „Maleńkiej”, przy
ulicy Józefa. Chyba pan sobie nie wyobraża, że z pensji płaci tysiąc pięćset złotych
miesięcznie? Zresztą za taką kawalerkę trzeba dać pieniążki co najmniej za rok z góry. Skąd
wzięłaby na to forsę, jeśli nie od niego? Nigdy nas nie zapraszała do siebie. W każdym razie
ile razy ktoś pytał o Bargieła, odsyłałyśmy go do Ali. Zawsze wiedziała, kiedy będzie w
Krakowie. Bo on mieszkał gdzieś koło Tarnowa.
W piątek był w „Maleńkiej”. Siedział z dwoma panami. Pili chyba koniak, ale Dusia nie
wie dokładnie, ponieważ to był stolik Ali. Bargieł wyszedł sam. Było może wpół do
jedenastej. Podszedł do Ali i powiedział: „Daj klucze. Czy musisz zabierać moje?” Był
opryskliwy lak zwykle. Kiedy Ala zapytała go, czy już idzie, odburknął: „Nie twój interes”. I
poszedł. Tamci dwaj siedzieli prawie do zamknięcia lokalu. Ale przedtem była awantura. Nie,
nie, tamci panowie nie brali w niej udziału. Siedzieli tylko i patrzyli. Trochę się podśmiewali.
Jakieś pięć minut po wyjściu Bargieła w kawiarni pojawił się młody człowiek. Przystojny,
opalony… Nikt nawet nie zauważył, jak się to zaczęło. Nagle Ala powiedziała coś
podniesionym głosem, a chłopak jak nie ryknie: „A na to, żeby się pieprzyć z tym starym
wszarzem, to nie jesteś za delikatna?!” Zaczęli się szamotać, bo Ala chciała odejść, a on
trzymał ją za rękę. Wyszła szefowa i Źrebko, której w tym czasie udało się uwolnić, uciekła
na zaplecze. Chłopakowi kierowniczka kazała natychmiast opuścić lokal. Wtedy on
powiedział na całą kawiarnię: „Niech się pani nie boi! Nie dotknę jej nawet palcem.
Brzydziłbym się. Chciałem tylko sprawdzić, czy to prawda, że się tak świetnie urządziła”.
Roześmiał się bardzo nieprzyjemnie i dorzucił: „No i wylądowała w takiej obskurnej budzie,
że już gorzej nie można było!” Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł. Ja gdybym miała
wybierać między nim a Bargiełem, nie zastanawiałabym się nawet sekundy. Ale Alunia
wzruszyła tylko ramionami, kiedy }ą zapytałam, co to za jeden, i powiedziała krótko: „Taki
wsiok!” Dozorca domu przy Józefa widywał często Bargieła. Czy nocował u tej z pierwszego
piętra? A, tego to on nie wiedział. Chyba tak. Urządzali tam u niej często popijawy.
Hałasowali. „Panie, czy pan nie wie, co to za dzielnica? Połowa mieszkańców to wasi klienci!
Nasz dom i tak jest najlepszy na całej ulicy. To elegancka kamienica. Ona, to znaczy ta
Źrebko, nic takiego nie robiła. Że czasem u niej goście wypili? Co w tym złego? Bawili się
grzecznie. W piątek, dwudziestego pierwszego września, nic szczególnego się nie wydarzyło.
Dozorca nie przypomina sobie, żeby z mieszkania na pierwszym piętrze dochodziły jakieś
hałasy. Nie pamięta również, aby w nocy między jedenastą a dwunastą stał pod domem jakiś
motor. Samochodu też nie widział. „Co on mógł widzieć! —zdenerwowała się żona dozorcy
— pijany był jak bela!” Ale ona również niczego nie słyszała. „Mój stary żenił się po
mieszkaniu, to co mogłam słyszeć?” — powiedziała ze złością. Lokatorzy mieli własne
klucze od bramy. Pani Źrebko wracała z pracy po jedenastej, chyba że miała przedpołudniową
zmianę. O której wróciła w piątek, tego nikt nie wie.
Rozmowy z sąsiadami też nic nie dały. Jedynie dotychczasowe zeznania wszystkich
członków rodziny Bieńkowskich z Bylic zostały całkowicie obalone. Rodzice Władka kilka
dni temu oświadczyli, że ich syn z piątku na sobotę, czyli z dwudziestego pierwszego na
dwudziestego drugiego września nocował w domu. Wprawdzie ktoś z sąsiadów widział go,
jak w sobotę zajechał pod dom około godziny dziesiątej rano, ale ojciec natychmiast to
wyjaśnił: „Był rano u stryja i wrócił o dziesiątej”. Jak się j okazało, rodzice Władka
Bieńkowskiego kłamali. Po’ prostu kryli syna, który tę noc spędził w Krakowie. Ale u kogo?
U Alicji Źrebko? Czyżby się pogodzili? Bieńkowscy nie mieli w Krakowie żadnych
krewniaków ani znajomych. Kapitan Derko postanowił jednak poszukać jakichś kolegów
chłopaka. Sporządzono spis młodych ludzi, którzy byli z nim w tej samej jednostce
wojskowej. Czterech z nich mieszkało stale w Krakowie. Szczególnie jeden zainteresował
Derkę. Był to Zbigniew Kolski, mechanik samochodowy. Jego ojciec miał niewielki warsztat
na Podgórzu. Kolski z całym uporem powtarzał, że nie widział Bieńkowskiego od powrotu z
wojska. Nie potrafił jednak ukryć niepokoju. Jego ojciec był wyraźnie wściekły, gdy pojawiła
się u niego milicja. Twierdził, że nie obchodzą go kumple syna „…i w ogóle dajcie spokój
chłopakowi. Pracuje, nie rozrabia, wódki nie pije. Czego od niego chcecie?” — zaczaj:
wreszcie wykrzykiwać. Sprawdzono, że na dziedzińcu warsztatu stało tej nocy pięć
samochodów. Odszukanie wozów i ich właścicieli nie sprawiło wielkich trudności, ponieważ
pan Kolski nienagannie prowadził książki warsztatowe. Wątpliwe było, czy dokładne
oględziny tych pięciu samochodów przyniosą jakieś rezultaty. Kapitan jednak nie
zrezygnował. Cała operacja trwała dwa dni, podczas których Derko chodził zły jak wilk i ze
zdwojoną energią zajmował się towarzystwem z „Maleńkiej”.
W
TOREK
—
2
PAŹDZIERNIKA
— Nasi technicy klną w żywy kamień —powiedział porucznik Bartkowski, z rozmachem
siadając w fotelu. — Co ty chcesz znaleźć w tych samochodach?
— Bardzo dobrze wiesz, że muszę sprawdzić te wozy.
— Zatrudniłeś już pół wydziału. Jedni latają za Komylskim i tą małą, drudzy niańczą
rodzinę Bilikowskich, jeszcze innych przeganiasz po całym mieście w poszukiwaniu
cinkciarzy, ty sam chyba niedługo zginiesz pod stosami raportów i protokołów. Pracownicy
archiwum na twój widok uciekają na drugi koniec korytarza.
— Wygadałeś się już?
— Daj spokój. Miałeś już jeden niewypał z rewizją u Bilikowskich.
— Nie nazwałbym tego niewypałem,
— Mityczne precjoza „Królikarza” wyparowały.
— Ale w tej chwili jestem przekonany, że jednak istniały. Powiedz, czy gdybyś miał do
czynienia z takim przyjemniaczkiem, jakim był Bargieł, otwierałbyś jego pokój wytrychem,
nie mając całkowitej pewności, że nie zrobi ci już o to awantury? Przecież to lokum Bargieła
znajduje się na parterze. Można śmiało zajrzeć do niego przez okno i przekonać się, czy nie
stało mu się coś złego. Poza tym, jak wiesz; zdarzało mu się nader często nie wracać na noc
do domu i nikt z tego powodu nie szalał z niepokoju. Sądzę, że pani Leokadia użyła wytrycha,
wiedząc już o śmierci ojca. Poza tym, jak wykazała ekspertyza, ktoś włamał się do biurka,
którego górna szuflada została całkowicie wypatroszona. Natomiast wrzucono do niej papier
listowy, na którym znalazły się odciski palców pani Bilikowskiej. Dokładne badanie wnętrza
szuflady pozwala domniemywać, że przez wiele lat była w niej przechowywana spora
kasetka, której nikt nie tylko nie wyjmował, ale nawet nie przesuwał w inne miejsce. Można
określić jej wymiary. Jak wiesz, nie ma jej tam w tej chwili.
— No i co z tego? Pomimo że przewróciłeś cały dom do góry nogami, nie znalazłeś jej.
Możesz więc tylko bawić się w domysły, czego podobno bardzo nie lubisz.
— Nie lubię, to fakt — Derko lekko się skrzywił — ale mogę stawiać hipotezy robocze.
Czyż nie?
Porucznik Bartkowski roześmiał się głośno.
— A czymżeż jest hipoteza robocza jak nie domysłem? Mogę ci jeszcze jedną
zaproponować. „Królikarz” wyjął tę kasetkę sam i wyniósł z domu. Co ty na to?
— Brałem i tę ewentualność pod uwagę.
— No to dlaczego nie zrobiłeś rewizji u Alicji Źrebko?
— Przypuszczasz, że trzymałaby ją u siebie w domu?
— To samo zastrzeżenie odnosi się do Bilikowskich. W takim razie dlaczego prułeś ich
mieszkanie?
— To zupełnie co innego. Wtedy mówiło się jeszcze o śmierci Bargieła tak, jakby zmarł z
przepicia. Bez względu na to, czy znana im była prawdziwa przyczyna zgonu czy nie, mogli
się nie spodziewać rewizji. W każdym razie była pewna szansa zaskoczenia ich. W przypadku
Źrebko nie ma o tym mowy. Teraz już wiadomo, że szukamy mordercy. Cały personel
„Maleńkiej” plotkuje na ten temat.
— Skąd masz pewność, że w tej kasetce było coś wartościowego?
— Oczywiście, że nie mam żadnej pewności. Ale „Królikarz” był lichwiarzem. Nie sądzisz
chyba, że jego kapitał obrotowy ograniczał się do tysiąca pięciuset złotych, które znaleźliśmy
w jego rzeczach? Musiał mieć pieniądze, może obcą walutę… Być może przyjmował od
swoich dłużników zastawy. Gdzie to wszystko przechowywał? W Bylicach nie, w domu
Bilikowskich też nie…
— Chyba jednak Alicja Źrebko mogłaby coś na ten temat powiedzieć.
— Twierdzi, że o niczym nie wie. Zeznała, że z Bargiełem utrzymywała towarzyskie
kontakty, ponieważ pochodził z jej rodzinnej wsi, natomiast nic nie wie o jego interesach, nie
ma nawet pojęcia, czym się zajmował. Przyznaje, że bywał u niej w domu częstym gościem.
Czasem przyprowadzał znajomych i przynosił jakiś alkohol. Ale to wszystko.
— Jaka ona jest, ta Ala?
— Ładna, mogłaby być nawet bardzo ładna. Niestety, jest na to zbyt pretensjonalna i
wypindrzona. Ubrana krzykliwie i bez gustu. Wiesz, jak to jest, kiedy dziewczyna z prowincji
koniecznie chce być elegancka. Patrzyłem na nią i nie mogłem się powstrzymać od smutnej
refleksji, że zrobiła z siebie zwyczajnego zdzirusa. Miała dom, chłopaka, który by się z nią
ożenił, rodzice przepisaliby na nich gospodarstwo, ponieważ dwaj synowie Źrebków
wyjechali do miasta, pokończyli szkoły i na pewno już nie wrócą do Bylic. Dostałaby od ojca
wszystko. Zamieniła to na tandetną elegancję i towarzystwo z pogranicza świata
przestępczego. Ale słuchaj no, dziecinko — kapitan Derko spojrzał z ukosa na Bartkowskiego
— co ty mnie wyciągasz na głupie rozmówki? Przecież o tym wszystkim sam dobrze wiesz.
W każdym razie powinieneś wiedzieć.
— Nie przesadzaj, Alicji Źrebko nie widziałem. A poza tym chciałem, żebyś się trochę
wygadał. Chodzisz taki wściekły, że w każdej chwili możesz eksplodować, jeżeli w porę nie
otworzysz wentyla bezpieczeństwa.
Derko cisnął jakąś teczkę na biurko i mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. W tej
chwili odezwał się telefon. Kapitan słuchał z uwagą, przerywając tylko od czasu do czasu
krótkim: „Tak… tak… w porządku…” Gdy skończył rozmowę, spojrzał przelotnie na
Bartkowskiego.
— No, to mój kolejny niewypał może jednak wybuchnie — powiedział spokojnie.
— Co się stało?
— Furgonetka, która dwudziestego drugiego września stała na dziedzińcu Kolskiego,
należy do pewnego badylarza mieszkającego pod Krakowem. Po odebraniu z warsztatu nie
była jeszcze używana. We wnętrzu wozu znaleziono odciski palców Władysława
Bieńkowskiego.
— Ale masz nosa! — powiedział porucznik i już krążył swoim zwyczajem po pokoju.
*
*
*
Zbigniew Kolski był wyraźnie przygnębiony. Mówił niechętnie i trochę nieskładnie.
Skłamał, ponieważ nie chciał sypać swojego najlepszego kolegi. Nie wierzył, żeby
Bieńkowski mógł popełnić jakieś przestępstwo. Istotnie, Władek przyszedł do niego w nocy z
dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego września. Było może wpół do pierwszej.
Otworzyła mu matka. Nie chciała go wpuścić do domu i nawet powiedziała coś przykrego na
temat zrywania ludzi ze snu o takiej porze, ale tak nalegał, tak prosił, że obudziła syna.
Wyszli na podwórko. I Bieńkowski poprosił go o wypożyczenie samochodu na dwie godziny.
W pierwszej chwili nie chciał nawet o tym słyszeć, potem jednak złamał się i dał mu kluczyki
od furgonetki i klucze od bramy wjazdowej, żeby nie budził znowu całego domu. Miał
odstawić wóz tak, żeby stary Kolski nawet tego nie zauważył.
— Jak to? Dał mu pan klucze? Przecież mógł wszystkie wozy wyprowadzić z dziedzińca?
— zdziwił się porucznik Bartkowski.
— Władek? Co pan! To jest naprawdę porządny chłopak. Znam go bardzo dobrze i wiem,
że nie tknąłby palcem cudzej rzeczy.
Mimo to Kolski nie mógł potem zasnąć. Czekał na powrót Bieńkowskiego i kiedy usłyszał
przed domem warkot silnika nyski, wyszedł znowu na podwórko. Było wpół do czwartej.
— Powiedziałem mu, że jeżeli przewoził jakiś trefny towar, to może wpakować nas
wszystkich w straszne tarapaty, a ja nie mam zamiaru siedzieć za kogoś w pudle. Oddał mi
klucze i zapewnił, że nie było to nic, o czym myślę. „Nie jestem złodziejem — powiedział —
ale zapomnij o tym, że w ogóle u ciebie byłem, chyba że chcesz mnie wsypać”. Oczywiście
nie obeszło się bez awantury z ojcem. Szybko się zorientował, że dałem mu wóz. Zrobił mi
istne piekło, a potem zakazał mówić komukolwiek o tym, że Bieńkowski był u nas w nocy.
Nie było go, nie brał samochodu i koniec.
Młody Kolski po tej rozmowie z ojcem sprawdził, czy wóz nie jest uszkodzony, i rano
odstawił go właścicielowi. Zapomniał jednak o pewnym szczególe. Kiedy właściciel oddawał
samochód do naprawy, Kolski–senior zanotował w swojej książce warsztatowej stan licznika
nyski, co umożliwiło ustalenie przebiegu wozu. Po odliczeniu drogi z warsztatu do
podkarpackiej posiadłości właściciela i stwierdzeniu, że wóz później nie był używany, można
było w pewnym przybliżeniu ustalić, jaką drogę odbył Władysław Bieńkowski. Ilość
przejechanych kilometrów pasowała jak ulał do trasy: Podgórze–Kazimierz (ulica Józefa) —
Olsza i powrót Olsza — Podgórze.
Jeszcze tego samego dnia kapitan Derko uzyskał podpisany przez prokuratora nakaz
przeprowadzenia rewizji u Alicji Źrebko. Ekipa z wydziału służby kryminalnej przejrzała
każdy centymetr niewielkiej kawalerki przy ulicy Józefa.
Ś
RODA
—
3
PAŹDZIERNIKA
Alicja Źrebko siedziała po drugiej stronie biurka w demonstracyjnie swobodnej pozie i
kłamała w sposób oczywisty. Przyłapana, szybko się wycofywała i spoglądała na Derkę
ładnymi, nadmiernie podmalowanymi oczami z nie ukrywanym zdziwieniem, że została tak
opacznie zrozumiana.
— Ależ tak, właśnie to chciałam powiedzieć — mówiła z pewną kokieterią.
Porucznik Bartkowski nie podzielał spokoju swojego szefa. Zrywał się z krzesła i zaczynał
kręcić się po pokoju. Wtedy oglądała się w jego stronę. Siadał więc z powrotem na swoim
miejscu i zabawiał się zapalniczką. Źrebko znowu rzucała mu szybkie, niepewne spojrzenie,
jakby obawiała się, że może ją czymś zaskoczyć.
— No dobrze, zacznijmy od początku — powiedział w którymś momencie z ledwo
dostrzegalnym zniecierpliwieniem kapitan Derko. — Przed wyjazdem z Bylic pracowała pani
w Miastku, w sklepie geesu jako ekspedientka. Tak?
— Co to może mieć wspólnego ze śmiercią Bargieła? — Tym razem była naprawdę
zdziwiona nagłą zmianą tematu.
— Proszę odpowiadać na moje pytania. No więc?
— Tak… — przyznała z pewnym ociąganiem — ale pracowałam tam bardzo krótko.
— Osiem miesięcy, czyli od marca do października siedemdziesiątego trzeciego roku.
Dlaczego pani stamtąd odeszła?
— To nie była praca dla mnie.
— Zgadza się. — Derko przerzucał leżące przed nim papiery. — Tego samego zdania była
pani Malikowa, kierowniczka sklepu. — Alicja Źrebko wzruszyła nieznacznie ramionami. —
Po powrocie z urlopu wypoczynkowego stwierdziła poważne braki magazynowe. Jednak
obiecała nie nadawać sprawie biegu służbowego, jeżeli w ciągu tygodnia zwróci pani do kasy
brakujące dwadzieścia tysięcy złotych. Stała się w ten sposób pani wspólniczką, ale jak sama
twierdzi, było jej żal głupiutkiej, niedoświadczonej pracownicy. Zażądała jednak, żeby pani
złożyła wymówienie, i to od zaraz.
— Ona, ona panu to wszystko powiedziała?! Coś podobnego! — Potarła palcami
zaczerwieniony policzek, jakby ją niespodziewanie zapiekł. — Rzeczywiście byłam wtedy
głupia. Tak. Byłam głupia, że dałam się wrobić w to manko! Pan wie, co to jest taki sklep
geesu? Tam jest wszystko. Począwszy od nici i tanich kretonów w kwiatki, a na telewizorach
skończywszy. Druga ekspedientka była na urlopie macierzyńskim. Harowałam jak dziki osioł.
A Malikowa pojechała na urlop. Przed jej wyjazdem nie odebrałam porządnie magazynu.
Miałam do niej zaufanie. Podsunęła mi jakieś faktury do podpisania, poklepała po ramieniu,
powiedziała: „Radź sobie, dziecko” i pojechała. Nie miała prawa zostawiać mnie samej…
Tym bardziej że pracowałam tam od niedawna. Jak wróciła, zamknęła sklep na trzy dni i
wzięła się do remanentu. Cwaniara! Gdyby mi brakowało dwa, trzy tysiące, mogłabym w to
uwierzyć. Ale dwadzieścia!?
— Jeżeli była pani niewinna, dlaczego zgodziła się pani płacić?
— A co miałam robić? Przed urlopem zdała mi sklep i magazyn. Sama to podpisałam.
Groziła mi, że odda sprawę do prokuratora. Rodzice by mnie chyba zabili. Ale jakim cudem
mogłabym przepuścić dwadzieścia tysięcy?
— To znowu nie taka wielka sztuka. Z Bylic do Tarnowa jest dosyć blisko, można
wyskoczyć raz i drugi z przyjaciółmi na niedzielę i wydać sporo pieniędzy.
— Jak widzę, już panu nagadali… Fakt, byłam dwa razy z koleżanką w Tarnowie… Ile
mogłyśmy wydać? Tysiąc złotych? Przecież nie więcej. Nie chcę pana okłamywać…
Rzeczywiście pożyczyłam sobie z kasy dwa tysiące… dla koleżanki… Miała takie tam swoje
kłopoty… Dlatego powiedziałam, że mogłabym uwierzyć w braki na dwa, trzy tysiące. Ale
więcej nie wzięłam. A i to oddałabym… choćby z mojej pensji. To ta stara złodziejka
nakradła, a potem wszystko na mnie zwaliła. Dziwię się tylko, że sama o tym mówi. Musiała
przecież sfałszować kwity, żeby wprowadzić te dwadzieścia tysięcy do kasy. Czyli popełniła
przestępstwo. Prawda?
— W każdym razie pożyczyła pani pieniądze od Bargieła i wpłaciła do kasy.
Źrebko przez chwilę milczała.
— Tak, ale spłaciłam już ten dług. Nic mu nie byłam winna. — Jej spojrzenie umknęło
gdzieś w bok.
— Zaraz, zaraz. Skończmy najpierw z Bylicami. Tak jak żądała pani Malikowa, złożyła
pani wymówienie i od pierwszego listopada była pani wolna. Piętnastego listopada, czyli po
dwóch tygodniach rozpoczęła pani pracę w „Maleńkiej”. Kierowniczką kawiarni była wtedy
pani Stefania Dudzińska, przyjaciółka Bargieła. Właśnie na jego prośbę przyjęła panią do
pracy, a nawet na trzy miesiące do swojego domu. Mieszkała pani u niej do czasu, aż Bargieł
wynajął dla pani kawalerkę przy ulicy Józefa. Właścicielką tego mieszkania jest Adela
Lesińska, która od dwóch lat faktycznie przebywa u swojej córki i opiekuje się wnukami. Pan
Bargieł zapłacił za rok z góry. Wyniosło to dziewiętnaście tysięcy. W siedemdziesiątym
czwartym wznowił umowę, uiszczając opłatę za rok następny. Tymczasem Stefania
Dudzińska, dotychczasowa kierowniczka „Maleńkiej”, przeszła na emeryturę. Ale pani była
już dobrze ustawiona. Wszyscy bywalcy tej kawiarni wiedzieli, że pani Ala może ich
skontaktować z Bargiełem. Wspomniała pani o spłaconym długu. Jak na razie z tego, co przed
chwilą powiedziałem, wynikałoby raczej, że zaciągnęła pani następny. Trzydzieści osiem
tysięcy za opłacenie kawalerki.
— No, dobrze… płacił za mieszkanie. I co z tego? — powiedziała zaczepnie. — Nawet
jeżeli z nim spałam, to nie powinno to nikogo obchodzić. To jest moja prywatna sprawa. —
Nagle rozpłakała się. — Ten stary łajdak zmusił mnie do tego. Wciągnął mnie w swoje
szwindle. Nawet nie wiem, jak to się stało. Byłam głupia… i tak bardzo chciałam się urwać z
Bylic… Miałam wtedy niecałe dwadzieścia lat i wierzyłam we wszystko, co mi się mówiło…
Pożyczył mi pieniądze, a potem pomógł znaleźć pracę w Krakowie. Powtarzał w kółko:
„Przecież nie spłacisz mi nigdy tych dwudziestu tysięcy, jeżeli będziesz nadal siedzieć w
Bylicach”. Straszył i obiecywał równocześnie. Bałam się go. Kazał mi napisać oświadczenie,
że pożyczam od niego pieniądze i na co są mi one potrzebne. Wierzyłam, że może to pokazać
ojcu albo milicji. I bałam się. Poza tym… chciałam wyjechać do miasta. Nie lubię wsi.
Wynajął tę kawalerkę… „Jakoś się rozliczymy” —powiedział. I rozliczał się! Niech
go’….Przyprowadzał do mnie, kogo chciał. Opijał u mnie z kumplami swoje parszywe
interesy. Pan myśli, że mówił mi cokolwiek? Nic podobnego. Nie mogłam go o nic zapytać.
Zaraz ryczał: „Co cię to obchodzi! Pilnuj własnego nosa”. Musiałam im szykować kanapki,
pod nos podstawiać i czekać, aż sobie pójdą. Uważał, że mieszkanie do niego należy.
Przychodził, kiedy chciał, zostawał na noc, jak mu się nie chciało iść na Błonie, do córki.
Miał nawet swoje klucze. Czasem gdy wracałam z pracy, zastawałam go już w domu. Kilka
razy chciałam się wyprowadzić. Wtedy mówił mi, że owszem, mogę to zrobić, jak tylko
zechcę, ale najpierw muszę mu zwrócić tamte dwadzieścia tysięcy, no i to, co dał Lesińskiej
za odnajęcie mieszkania. Sprawiał mi również prezenty. Nie zaprzeczam. Wcale się nie
krępowałam ich przyjmować. Należało mi się to, a nawet o wiele więcej. Za to wszystko, co
od niego wycierpiałam, i za ten wstyd, że już do domu nawet nie mam po co wracać, i za to,
co się koło niego i jego kompanów nalatałam. — Mówiła z narastającą pasją. Oczy miała już
zupełnie suche, a na policzki wystąpiły ostre rumieńce. — I tak bym od niego uciekła. Wcale
nie mam zamiaru udawać zmartwionej tym, że umarł, zanim zdążyłam to zrobić. Ale niech
mnie pan nie pyta, czym on się zajmował, bo tego nie wiem. Chyba handlował. O jego
kompanach też nic nie wiem. Nie znam ich nazwisk, nie potrafię powiedzieć, gdzie mieszkają
i co robią. Mogę ich wskazać palcem, jak ich zobaczę, ale nic o nich nie wiem.
— Kiedy pan Bargieł był u pani po raz ostatni?
Źrebko spojrzała z wahaniem na Bartkowskiego i na jego dłonie splecione nieruchomo na
biurku.
— Nocował przy Józefa z czwartku na piątek.
— To znaczy z dwudziestego na dwudziestego pierwszego września?
— Tak…
— Dlaczego nie wyjechał do Bylic? Zwykle w dni targowe bywał w Miastku.
— Nie wiem. Najpierw nazywało się, że pojedzie w czwartek na noc. Ale gdy wróciłam
tego dnia z pracy, zastałam go w domu. Spał na moim tapczanie. Byłam zła, że się nie
wyniósł. Miałam już dosyć wąskiej kanapki, na której się leży jak na ławce w poczekalni
dworcowej. Obudziłam go. Chciałam się dowiedzieć, czy wyjedzie o piątej rano. Sklął mnie i
natychmiast znów zasnął. Był pijany. W piątek rano wstał koło ósmej. Pokręcił się po domu i
o wpół do dziewiątej wyszedł. Powiedział, że musi po coś iść na Błonie.
— A dokładnie — po co?
— Nie wiem. „Muszę wpaść po jedną rzecz na Błonie. Gdyby mnie ktoś szukał, będę koło
siódmej w „Maleńkiej”. Tylko tyle powiedział. Nic mnie to wszystko nie obchodziło, więc się
nie dopytywałam. Wieczorem był w „Maleńkiej”. Wyszedł o wpół do jedenastej i więcej go
nie widziałam. I całe szczęście, bo jakby posiedział trochę dłużej, spotkałby Bieńkowskiego.
— Dokąd udał się Bargieł po opuszczeniu kawiarni?
— Nie wiem.
— Tego dnia przez pomyłkę lub celowo zabrała pani jego klucze. Przed wyjściem z
„Maleńkiej” podszedł do pani i zażądał zwrotu.
Źrebko zawahała się.
— No, tak… Oddałam mu je.
— I bardzo dobrze pani wie, że poszedł do mieszkania przy Józefa.
— Wcale nie.
— Usiłowała pani nawet uprzątnąć ślady jego bytności, ale nie bardzo się to pani udało.
Świeże plamy po winiaku na dywanie nie dały się sczyścić. Tym samym winiakiem
przesiąknięte było ubranie Bargieła. Zabłocone buty, w których chodził tego dnia, zostały w
łazience. Prawdopodobnie zdjął je po przyjściu do domu. Pomyliła się pani nakładając mu
czyste brązowe.
— Ja nie wiem… nie wiem, o co panu chodzi… Nie nakładałam mu żadnych butów.
— Może zrobił to Bieńkowski?
— Ale w jaki sposób?!
— Bargieł wyszedł z kawiarni, jak stwierdzają świadkowie, około wpół do jedenastej. Pięć
minut później przyszedł Bieńkowski, który po burzliwej scenie opuścił „Maleńką”. Była
wtedy mniej więcej godzina dwudziesta druga czterdzieści. O dwudziestej drugiej czterdzieści
pięć mógł znaleźć się już w mieszkaniu na Józefa. Zastałby tam Bargieła.
— Nie! Nigdzie nie poszedł! Stał pod kawiarnią!
— Skąd pani wie?
— Spotkałam go, gdy wyszłam z pracy.
— O której to było?
— Jakieś dwadzieścia po jedenastej.
— Mógł wrócić.
— On nie znał mojego adresu.
— To pani tak twierdzi.
— Naprawdę nie znał! Tego dnia zupełnie przypadkowo odkrył mnie w tej kawiarni.
— Nie tak znowu przypadkowo. Od kilku dni pilnie poszukiwał Bargieła. I znalazł.
Zarówno panią, jak i jego.
— Ani ja, ani Władek nie mieliśmy ze śmiercią „Królikarza” nic wspólnego.
— Władysław Bieńkowski tej nocy przypomniał sobie o swoim koledze z wojska,
Zbigniewie Kolskim, którego ojciec ma warsztat samochodowy na Podgórzu. Wypożyczył od
niego nyskę, którą pojechał na Olszę. Czy mam mówić dalej? Czy mam powiedzieć
dokładnie, co przewoził tą nyską na Olszę?
Alicja Źrebko patrzyła na kapitana z przerażeniem w oczach.
— Panie kapitanie… Ja tego nie zrobiłam… Władek też nie. Stał pod kawiarnią i czekał na
mnie. Widział go nasz szatniarz. Gdy wychodziłam, uprzedził mnie: „Niech pani uważa, ten
pani kawaler kręci się pod »Maleńką«. Byłam wściekła. Gdy tylko go zobaczyłam,
powiedziałam mu, żeby się odczepił. Najpierw mi naubliżał od ostatnich, a potem szedł za
mną pod sam dom i prosił, żebym z nim porozmawiała. Chciał, abym mu powiedziała, że się
w ogóle z „Królikarzem” nie spotykam. Przysięgał, że mi uwierzy. Kazałam mu iść do diabła,
a on zaczął się odgrażać, że skuje mordę temu wszarzowi. Zostawiłam go na ulicy i
pobiegłam do domu. Drzwi były otwarte. Bargieł leżał na tapczanie. Pomyślałam, że znów
spił się do nieprzytomności. W całym pokoju czuć było alkohol. Na stole leżała wywrócona
szklanka, a serweta była cała zalana jakąś ciemną wódką gatunkową, chyba winiakiem, bo
koło tapczanu stała pusta butelka właśnie po winiaku. Dywan też był mokry. Ogarnęła mnie
taka złość, taka złość, że zrobił sobie z mojego mieszkania melinę pijacką, że stale zastaję go
po powrocie do domu na moim tapczanie! Chciałam go obudzić i zaczęłam go tarmosić za
ramię, i wtedy… dopiero wtedy zrozumiałam, że on nie żyje. Wystraszyłam się, jakbym
zobaczyła diabła. Pierwszy raz w życiu dotknęłam trupa. Uciekłam z pokoju. Przez chwilę
stałam w korytarzu… Pomyślałam, że teraz będę się musiała tłumaczyć, skąd on się u mnie
wziął, dlaczego przychodził. Nie wiedziałam, co mam dalej robić. Za żadne pieniądze nie
weszłabym znów do tego pokoju, w którym on leżał rozwalony na tapczanie, martwy,
obrzydliwy i śmierdzący alkoholem. Wybiegłam na ulicę. Chciałam dogonić Władka i błagać
go, żeby coś zrobił. Na szczęście stał po drugiej, stronie ulicy i patrzył w okna naszej
kamienicy. Nie mógł w pierwszej chwili zrozumieć, o czym ja mówię. Potem odepchnął mnie
z wściekłością i krzyknął: „Więc jednak! Więc jednak on tam jest?!” Chciał odejść, ale go
zatrzymywałam i prosiłam na wszystko, żeby mi pomógł. Wreszcie poszedł ze mną na górę.
Ubraliśmy „Królikarza” w płaszcz, Władek nałożył mu buty, a kapcie domowe rzucił w kąt.
Kazał mi posprzątać, wynieść butelki, przeprać serwetę ze stołu, wytrzeć dywan. Potem
wyszedł. Musiał wykombinować jakiś samochód. Gdyby mu się nie udało, mieliśmy go
wynieść na ulicę. Wrócił koło pierwszej. „Mam nyskę — powiedział. — Teraz się zastanów,
dokąd go zawieźć. Ja nie znam dobrze Krakowa”. Przypomniałam sobie, że Bargieł mówił
coś o jakimś „kliencie” z Olszy. Nie znałam ani jego nazwiska, ani adresu. Nie przyszło mi
nawet do głowy, że „Królikarza” ktoś zabił. Byłam przekonana, że się po prostu zapił na
śmierć. Przecież to się zdarza. Więc pomyślałam, że jak się go zostawi gdzieś na Olszy,
będzie to wyglądało, jakby pił u tego swojego znajomego. No, nie wiem… Wtedy mi się
wydawało, że to dobry pomysł, a Władek się gorączkował. I zawieźliśmy go tam. Dopiero na
drugi dzień rano zaczęłam się naprawdę bać i zastanawiać. A co będzie, jak ten klient powie,
że w ogóle nie widział Bargieła? No to co, niech to udowodni. A może potrafi to udowodnić?
Może nie mieszka sam i ma świadków na to, że „Królikarza” u niego nie było? I znowu
tłumaczyłam samej sobie, że to nic nie szkodzi. Bargieł mógł być zupełnie pijany. Szedł do
tego faceta i zmogło go po drodze. To był stary człowiek, serce miał już słabe i przecież
chorował. Wiem, bo kilka miesięcy temu leczył się. Sama widziałam, jak robił sobie
zastrzyki. Miał nawet własną strzykawkę.
— Gdzie jest ta strzykawka? Zostawił ją u pani?
— Nie. Zresztą ostatnio czuł się już dobrze. Przez jakiś czas nie pił w ogóle wódki. Z
powrotem zaczął niedawno. Widocznie uważał, że mu już wolno.
— Nie leczył się? Nie brał żadnych zastrzyków?
— Nie. Tylko co pewien czas robił wszystkie badania. Nawet w ostatnim tygodniu robił
jakieś analizy. Wrócił z ambulatorium do domu wściekły. Powiedział, że brała mu krew nowa
pielęgniarka i kłuła go dwa razy. Ale chyba mu nic nie było. Wyniki miał zupełnie dobre. Nie
znam się na tym i nic mnie to nie obchodziło, ale sam powiedział, że ma dobre.
— Gdzie robił te badania? W jakiejś przychodni specjalistycznej? W szpitalu?
— Chodził do prywatnego lekarza, a analizy robił w spółdzielni. Urągał, że lekarze
wyciągną z niego ostatnie pieniądze, ale nie wierzył w państwowych lekarzy, więc chodził
prywatnie.
— U kogo się leczył?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem.
— Z tego, co pani mówi, wynika, że Bargieł był diabetykiem.
Spojrzała na niego z ukosa.
— Nic takiego nie powiedziałam. Nie wiem, kim on był.
— Jak to? Przecież miał cukrzycę?
— Tak. Był chory na cukrzycę. Czy to takie ważne?
— Nie. A jakie zastrzyki brał kilka miesięcy temu?
— Nie wiem. Nie mówił mi tego.
— Zawsze robił je sam?
— Nie. Chodził do pielęgniarki. Ale kilka razy… chyba w niedzielę czy w jakieś święto,
nie pamiętam tego dokładnie, zrobił sobie sam.
— Domięśniowo czy dożylnie?
— Nie pamiętam.
— No, ale gdzie je robił? W które miejsce?
— Tutaj… — Źrebko położyła dłoń na udzie. — Nie mogłam na to patrzeć, jak sobie sam
wbijał igłę.
— Nie prosił pani, żeby mu pani pomogła?
— Ja?! Nawet nie wiem, jak to się robi!
— To nie takie trudne.
— Nie znoszę zastrzyków. Na szczęście nigdy nie chorowałam i nie musiałam ich brać.
Ale wie pan, kelnerki muszą co jakiś czas robić wszystkie badania. Prześwietlenie i różne tam
takie. Jak mi biorą krew, odwracam głowę, a i tak za każdym razem prawie mdleję. Koleżanki
wyprowadzają mnie z gabinetu, bo inaczej bym upadła. Na szczęście odbywa się to raz na pół
roku, albo i rzadziej.
— Z kim siedział Bargieł tego dnia w „Maleńkiej”?
— Którego dnia? — Patrzyła na kapitana zdezorientowana nagłą zmianą tematu.
— W piątek. W piątek dwudziestego pierwszego września.
— Ach tak… W piątek… — powtórzyła zbierając myśli. — Z jakimiś dwoma facetami.
— Zna ich pani?
— Nie… To znaczy jednego z nich znam z widzenia. Bardzo rzadko przychodził do
„Maleńkiej”. Ale poznałabym go, gdybym go zobaczyła.
— Jego nazwisko…
— Mówią na niego „Jubiler”. Podobno miał kiedyś zakład jubilerski czy coś w tym
rodzaju.
— Stary znajomy — mruknął Bartkowski.
— Słucham? — Alicja Źrebko obejrzała się w stronę porucznika.
— Później pokażemy pani kilka fotografii —powiedział szybko Derko. — Postara się pani
rozpoznać „Jubilera”, oczywiście, jeżeli jego podobizna znajdzie się wśród tych zdjęć. Na
razie wróćmy do tematu. Czym on się teraz zajmuje?
— Nie wiem. To stary facet. Pewnie jest na emeryturze.
— On był „klientem” Bargieła?
— Nie. Chyba nie. „Królikarz” był w stosunku do niego bardzo uprzejmy. W każdym razie
tak mi się zdawało. No i zapłacił za niego rachunek.
— Miał do niego jakiś interes? O czym rozmawiali?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem… Chyba chciał mu coś sprzedać. Pokazywał mu jakieś pudełeczko, wie pan,
takie, w jakich widuje się na wystawach biżuterię.
— Co w nim było? Pierścionek? Bransoletka?
— Nie zauważyłam. Kiedy podeszłam z kawą do stolika „Królikarza”, schował je do
kieszeni. „Jubiler” powiedział: „To jest rzecz dla amatora. Można na tym zyskać, ale równie
dobrze można stracić. Ja ci daję od ręki dobrą cenę”. „Królikarz” spojrzał na mnie jak na psa i
warknął: „Jeszcze się zastanowię. Odpowiem ci w poniedziałek”. Gdy chciałam już odejść,
zamówił trzy koniaki. Potem jeszcze siedzieli razem z godzinę, ale już nie słyszałam, o czym
rozmawiali.
— A ten drugi mężczyzna?
— Nie odzywał się. Zresztą widziałam go tylko ten raz.
— Opuścili kawiarnię razem?
— Nie. „Królikarz” wyszedł przed nimi.
— A tamci dwaj?
— Siedzieli aż do zamknięcia lokalu.
— To znaczy do jedenastej?
— Tak.
— Czy któryś z nich wstawał od stolika, wychodził do toalety albo do telefonu?
— Nie. Żaden z nich, natomiast Bargieł poszedł do telefonu.
— Kiedy? Przed tą rozmową, którą pani powtórzyła, czy po niej?
Alicja zastanawiała się przez chwilę.
— Chyba po… Był w ogóle jakiś zły. Kręcił się niecierpliwie, poganiał mnie, żebym
prędzej podawała następny koniak, a potem wstał i poszedł do szatni. W szatni jest telefon…
Ale może tylko kupował papierosy.
— I zaraz” wyszedł z „Maleńkiej”?
— Nie. Siedział jeszcze z godzinę. Wyszedł, tak jak i mówiłam, o wpół do jedenastej.
— Gdzie pani schowała rzeczy „Królikarza”?
— Jakie rzeczy?
— Proszę nie powtarzać za każdym razem moich pytań.
— Sam pan widział, że nie schowałam jego rzeczy. Kapcie były w łazience, w szafie
wisiało jego stare ubranie… Co tam jeszcze było? Jakieś graty. Niczego nie chowałam.
— Nie starała się pani odnaleźć rewersu, który mu pani dała dwa lata temu w Miastku?
— Tego oświadczenia?… Nie. Nie nosiłby tego przecież przy sobie… i na pewno nie
chowałby go u mnie w domu.’
— A to pudełeczko, które pokazywał „Jubilerowi”?
— Nie wiem, co się z nim stało.
— Chyba przeszukała mu pani kieszenie?
— Nie… Nie przyszło mi to do głowy…
— Czyżby? Była pani tak od niego uzależniona i nawet pani nie sprawdziła, czy nie ma
czegoś przy sobie, co mogłoby panią skompromitować?
— Byłam zdenerwowana… — Siedziała chwilę w milczeniu, skubiąc paznokcie. — Czy
pan uważa, że to ją zabrałam to pudełeczko? Niech pan zapyta Władka… Niczego nie
brałam…
— Została pani sama ze zwłokami, gdy Bieńkowski poszedł po samochód.
— No więc… przejrzałam jego kieszenie… — powiedziała powoli — jeszcze przy
Władku. Nie miał przy sobie tego pudełeczka…
— Z Olszy wróciliście razem na Józefa?
— Władek wysadził mnie koło poczty. Musiał odstawić wóz. Przez całą drogę nie odzywał
się do mnie. Dopiero gdy miałam wysiadać, powiedział, że zrobił coś, czego sobie nigdy nie
wybaczy… i że nie chce mnie więcej widzieć. — Znowu wzruszyła ramionami. — Zabronił
mi pokazywać się w Bylicach… Tak jakbym miała zamiar tam kiedykolwiek wrócić! A ja go
jeszcze broniłam przed panem! Bo przecież pan go podejrzewał, prawda?
— Czy pani naprawdę sądzi, że swoim opowiadaniem oczyściła go pani z podejrzeń?
— No… chyba tak. Teraz pan wie, jak to było naprawdę.
— Na razie nie mam żadnego dowodu na to, że pani powiedziała prawdę.
— Jak to? Przecież…
— Była pani uzależniona od Bargieła finansowo. Szantażem skłonił panią do współpracy.
Spełniała pani jego polecenia, firmowała mieszkanie, które faktycznie było do jego
dyspozycji. Mogła pani mieć już dosyć niezbyt atrakcyjnego partnera i postanowiła pani za
wszelką cenę uwolnić się od niego. Nienawidziła go pani. Od dawna nosiła się pani z
zamiarem rozwiązania niefortunnej spółki. Bargieł był bogaty. W dniu swojej śmierci miał
przy sobie kosztowny klejnot, który zniknął bez śladu. Sądzę, że to wszystko może być
wystarczającym motywem zbrodni.
— Jak to… — powtórzyła wpatrując się w kapitana — więc pan mnie podejrzewa?
— Dlaczego by nie?
— Ależ to niemożliwe!
— Wolałaby pani, abym w Bieńkowskim widział mordercę? Również miał powody, żeby
życzyć „Królikarzowi” rychłej śmierci. Urażona duma, zraniona ambicja, zazdrość mogły
pchnąć młodego i impulsywnego chłopca do morderstwa. Czuł się ośmieszony. Plotki w
Bylicach i w Miastku doprowadziły go do wściekłości. Wiedział, że stał się przedmiotem
drwin. Właśnie z tego powodu wdał się w bójkę w gospodzie i zrobił awanturę pani matce. A
potem przez kilka dni poszukiwał Bargieła. Odgrażał się. Wreszcie przyjechał do Krakowa i
znalazł go. Krótko mówiąc, mogła go zabić pani, mógł Władysław Bieńkowski… Albo
zrobiliście to do spółki.
— Nie! On już nie żył, kiedy wróciłam do domu! Boże, Boże, dlaczego pan się na mnie
uparł?! Takie same albo i lepsze powody mieli inni!
— Jacy inni?
— Bo ja wiem? Choćby jego własny zięć! Bilikowscy zbudowali dom za forsę starego.
Willa była zapisana na córkę, ale faktycznie była własnością starego i on ani na moment nie
pozwolił im o tym zapomnieć. Zięć nienawidził go, może nawet bardziej niż ja. Wstydził się
tatusia szmaciarza. Leń i nierób, żył z pieniędzy „Królikarza”, jeździł jego samochodem, a na
dodatek znalazł sobie babę! Stary nieraz mówił, że jeszcze rok najwyżej i skończy swoje
interesy. Chciał zamieszkać u córki, to znaczy u siebie, i zabawiać się w kochającego
dziadunia. Ale wystraszył się zięcia spryciarza. Bał się, że go ukochany Tadziczek wyfrycuje.
Dlatego skorzystał z okazji, żeby się go pozbyć, i wyrzucił za drzwi. Bilikowski wcale nie
miał ochoty rezygnować ani z wygodnego domku, ani z forsy starego. Bargieł zmusiłby w
końcu córkę do rozwodu i Tadziczkowi zostałaby figa, bo willa należy wyłącznie do Leosi.
Jeszcze kiedy była w budowie, stary kazał im podpisać specjalną umowę. Chodzili do
notariusza.
— Podział majątkowy musieliby przeprowadzić sądownie — wtrącił Bartkowski.
Spojrzała na niego nieufnie.
— Nie wiem… W każdym razie on się zrzekł i dom należy tylko do niej. Gdyby nie
podpisali umowy, stary przerwałby budowę… A forsa? — ożywiła się znowu. —Przecież on
miał forsę. Udawał, że nie, ale miał kupę forsy. Pan mnie podpytuje o rzeczy starego. Niech
pan poszuka na Błoniu! Niech pan ich zapyta, co zrobili z tym, co po nim zostało!
— Jednak pan Bargieł nie był aż tak małomówny, jakby się to wydawało, skoro zwierzył
się pani ze swoich kłopotów rodzinnych.
— Chyba pan nie przypuszcza, że przez dwa lata nie odezwał się do mnie ani słowem? O
czymś musieliśmy przecież rozmawiać. Zresztą czasem przychodził taki naparowany od
córki, że musiał się wygadać. Ja nawet tego niechętnie słuchałam, bo co mnie to mogło
obchodzić, ale kiedyś kazał mi dzwonić do Leośki, to znaczy do pani Bilikowskiej. Niby że
jakaś babka telefonuje do jej męża. Raz i drugi powiedziała mi, że nie ma go w domu.
Kiedyś odebrała telefon gosposia, ale na pewno jej powtórzyła. Wreszcie zaczęła się
denerwować: „Kto dzwoni i kto dzwoni. I w jakiej sprawie”. Mówiłam: „Znajo ma” i
odkładałam słuchawkę. Zawsze pytałam o Tadzika: „Czy Tadzik jest w domu?”
—. Więc pan Bilikowski nie miał żadnej babki, jak to pani określiła?
— Miał, tylko że ona nie dzwoniła do niego do domu. Bargieł chciał przygotować córkę na
„dobrą wiadomość”. Bał się, że ona mu nie uwierzy, kiedy jej powie. No i udało mu się
znakomicie. Leośka zaczęła robić sceny | mężowi, on oczywiście wypierał się, jak mógł. —
Alicja j Źrebko roześmiała się. — Głupia krowa. Tak dała się podprowadzić. Kiedy wybuchła
sprawa z tym jego romansem, Bilikowska miała już dosyć i zgodziła się na rozwód. Sama
zażądała, żeby się z domu wyniósł. Mówiłam „Królikarzowi”, że nie powinien się upierać, bo
w razie rozwodu będą się dzielić majątkiem po połowie. Wtedy mi powiedział o tej
umowie… A potem na mnie huknął, żebym się nie wtrącała do jego spraw rodzinnych.
Rodzina! — skrzywiła pogardliwie wargi. — Ładna mi rodzina. Gdyby mogli, toby sobie
gardła popodgryzali!’
— Twierdzi pani, że pieniądze i kosztowności, które brał w zastaw, przechowywał u
córki?
— A gdzie? Może być pan pewien, że u mnie ich nie trzymał.
— Więc jednak pożyczał pieniądze na procent i brał zastawy?
Zmieszała się trochę.
— No tak… Tak mi się wydaje. W każdym razie miał pieniądze, a Bilikowski wcale nie
chciał z nich zrezygnować. — Podniosła nagle głowę. — Przecież on był w piątek w
„Maleńkiej”.
— Kto? Bilikowski?
— Oczywiście. W pierwszej chwili nawet nie wiedziałam, że to on, bo go nigdy przedtem
nie widziałam. Przyszedł gdzieś koło trzeciej, zaczepił Duśkę, a potem mnie. Pytał o Bargieła.
Koniecznie chciał się z nim zobaczyć, ale bez przerwy spoglądał w stronę drzwi, jakby miał
ochotę natychmiast dać nogę. Powiedział, że jest jego zięciem i że musi z nim porozmawiać
w bardzo ważnej sprawie. Napisał na kartce numer swego telefonu. Śmiać mi się chciało, gdy
sobie wyobraziłam, jaką minę zrobi „Królikarz”, zobaczywszy na kartce numer telefonu do
swojego własnego domu. Ale okazało się, że to był zupełnie inny numer.
— Bargieł zadzwonił do niego?
— Chyba nie. Kiedy mu dałam wieczorem tę kartkę, wściekł się, zmiął ją i wrzucił do
popielniczki.
— W sobotę dwudziestego drugiego września była w „Maleńkiej” pani Irena Tuszyk.
Chciała wykupić zastaw, który dała Bargiełowi. Dlaczego pani twierdziła, że nic o tym nie
wie?
— Nie chciałam się w to mieszać. Ale skoro sami już wiecie…
Po wyjściu Alicji Źrebko porucznik Bartkowski przez chwilę kręcił się niespokojnie.
Wreszcie zatrzymał się przed kapitanem Derką.
— Nie uważasz, że mogła to zrobić ona?
— Mogła. Ale nie jestem tego pewien. Zauważyłeś chyba, że nawet nie rozróżnia
zastrzyku domięśniowego od dożylnego, nie zna najprostszej terminologii medycznej?
— A jeżeli udaje?
— To robi to dość umiejętnie. Ale czas. Miała bardzo mało czasu. Wyszła z kawiarni o
dwudziestej trzeciej dwadzieścia. Koło domu była o dwudziestej trzeciej dwadzieścia pięć.
Towarzyszył jej Bieńkowski. Po kilku minutach wybiegła ponownie na ulicę, gdzie znowu
spotkała swojego byłego narzeczonego. Jak mogła w ciągu tak krótkiego czasu ogłuszyć
Bargieła, zrobić mu zastrzyk, w dodatku dożylnie, i do tego upozorować pijatykę?
— Po pierwsze, to są tylko jej własne słowa. Być może, Bieńkowski przyszedł o wiele
później.
— Albo wcześniej.
— Jeżeli tak, to niewiele wcześniej, biorąc pod uwagę zeznania Ireny Tuszyk.
— No a po drugie?
— Po drugie, mogła się nosić z tym zamiarem od dawna i być przygotowana. Miała w
pogotowiu strzykawkę i tylko czekała na okazję. Okazja się nadarzyła. Zastała Bargieła
pijanego, leżał nieprzytomny na tapczanie i czekał.
— Przypominam ci o ekspertyzie doktora Ligęzy. Na jej podstawie przyjęliśmy, że Bargieł
tego dnia wypił niewielką ilość alkoholu.
— Po trzecie — ciągnął z uporem Bartkowski — mogli działać wspólnie. Mieliby w tym
wypadku dość czasu. Bieńkowski zgłosił się do Kolskiego dopiero o wpół do pierwszej.
— Jak widzę, stawiasz na Alicję Źrebko.
— Sam przyznasz, że to jest możliwe.
— A co z tą małą?
— Mówisz o Tuszyk? Była koło „Maleńkiej” o dwudziestej trzeciej.
— Zabawne. Za wszelką cenę chciała mieć alibi i dlatego powiedziała o spotkaniu z
Bieńkowskim. Tymczasem nie uwolniła się od podejrzeń, ale jemu dała alibi… W każdym
razie częściowe. Władysław Bieńkowski wyszedł z „Maleńkiej”, jak sam obliczyłeś, o
dwudziestej drugiej czterdzieści i jak twierdzi Irena Tuszyk, jeszcze kilka minut po jedenastej
tkwił pod kawiarnią. No a jeżeli Źrebko mówi prawdę, to Tuszyk miała pół godziny do
dyspozycji, od jedenastej do wpół do dwunastej. Wprawdzie nie znaleźliśmy jeszcze nic
takiego, czym mógłby ją szantażować „Królikarz”, ale kto wie?…
— Te same pół godziny mógł mieć Bieńkowski. Zresztą nie tylko on. Stefan Komylski
twierdzi, że o jedenastej pił już drugą kolejkę ze swoim kumplem w „Europejskim”. Ale na
dobrą sprawę Zdzisław Makowiecki nie jest wcale pewny, o której spotkał Komylskiego. Był
na ostrej bani. O ile sobie przypomina, to właśnie Komylski powiedział: „Siedź, jest dopiero
jedenasta”, czy też coś w tym rodzaju, a potem: „Siedzimy tu od jedenastej”, więc na dobrą
sprawę kto wie, o której on przyszedł do „Europejskiego”? A Biłikowski? Nocował tego dnia
u ciotki Komylskiego. Irena Tuszyk dzwoniła tam trzykrotnie. Podobno nikt nie podnosił
słuchawki.
— A zastaw? Może to był jednak jej zastaw, a nie Komylskiego?
— Daj już spokój tym domysłom. Trzeba ściągnąć „Jubilera”, niech obejrzy broszkę ciotki
Komylskiego. Czy Tarnów zatrzymał Bieńkowskiego?
— Tak. Powinien tu być jeszcze dzisiaj.
— Kto przesłuchiwał szatniarza?
— Ja. A bo co?
— Jeszcze się pytasz! Dawaj go tu, i to migiem. Albo nie… Przejdę się sam na Kazimierz.
Muszę trochę rozprostować kości, bo już grzbietu nie czuję. — Wrzucił niecierpliwym
ruchem papiery do szuflady biurka i wstał odsuwając energicznie fotel. — Muszę ci
powiedzieć, że takiego bałaganu w dochodzeniu dawno nie miałem. Masz w tym niemała,
zasługę.
Wyszedł z pokoju, trzasnąwszy z hukiem drzwiami.
— Nie do wiary — powiedział głośno Bartkowski — Derko się wściekł! Ale o co?
Szatniarz w „Maleńkiej” potwierdził zeznania Alicji Źrebko. Widział Władysława
Bieńkowskiego, który kilka razy zaglądał przez szybę do wnętrza kawiarni. Przed jedenastą
wieczorem pan Gienio wyszedł na chwilę „odetchnąć świeżym powietrzem”. Wprawdzie
zatrzymał się tylko w progu kawiarni, ale zauważył młodego człowieka. Stał dwa domy dalej
i ćmił papierosa. Trochę po jedenastej Bieńkowski znowu podszedł do oszklonych drzwi.
„Kręcił się tu przez cały czas” — zeznał szatniarz. Natomiast „Jubilera” nie znał i chyba
nigdy go przedtem nie widział. W ogóle na temat stałych , bywalców „Maleńkiej” niewiele
miał do powiedzenia. I Nie pamiętał, czy „Jubiler” albo ten drugi mężczyzna korzystali tego
dnia z telefonu. Bargieł, owszem, przyszedł do szatni, kupił gitany i telefonował. Oczywiście
I pan Gienio zapewnił kapitana, że nie wie, do kogo „Królikarz” dzwonił. Po długich
korowodach przypomniał sobie jednak strzępy tej rozmowy. „Dobrze — powiedział Bargieł
— załatwimy to dzisiaj, ale nie będę tłuc się przez całe miasto, i to o tej porze”… i podał
adres pani Ali. Na Józefa. Pan Gienio nie zauważył, czy wykręcał numer telefonu z pamięci,
czy też zaglądał do jakiegoś notesu. Kartka? Może trzymał w ręce kartkę, a może nie.
Po powrocie do komendy kapitan zastał w swoim gabinecie Władysława Bieńkowskiego,
którego właśnie dowieziono z Tarnowa.
Chłopak był blady jak płótno, palił papierosa za papierosem, ale mówił spokojnie, bez
kluczenia i fanaberii. W zasadzie potwierdził zeznania Alicji Źrebko, dodając kilka
nieistotnych szczegółów.
Kapitan nie skończył jeszcze rozmowy z Bieńkowskim, gdy zawiadomiono go, że zgłosił
się „Jubiler”. Jak się okazało, odnalazł go Bartkowski, który natychmiast po wyjściu Derki do
„Maleńkiej” zabrał się ostro do poszukiwania.
„Jubiler” rozpoznał broszkę ciotki Albertyny. Wykluczył możliwość pomyłki.
— Panie kapitanie. Przecież nie jestem nowicjuszem, a to cacko obejrzałem sobie bardzo
dokładnie. To jest na pewno ten sam klejnot, który w piątek dwudziestego pierwszego
września pokazywał mi Bargieł. Z całą pewnością miał go jeszcze przy sobie, kiedy
wychodził o wpół do jedenastej z „Maleńkiej”.
Podczas rozmowy z „Jubilerem” stanął nagle w progu porucznik Bartkowski. Derce
wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zorientować się, że przychodzi z czymś ważnym.
Niespiesznie wstał od biurka i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
— O co chodzi? — zapytał trzymając rękę na klamce.
— Wiesz… głupia sprawa, ale zniknął Komylski.
— Co to znaczy zniknął?!
— Nie ma go ani w domu, ani w pracy. Zwolnił się u szefa o drugiej i ulotnił się.
— Przecież mieliście go pilnować.
— Tak, ale urwał się.
— Ach, tak? Po prostu urwał się!? — Derko powoli cedził słowa. — To go szukaj!
— Nic innego nie robimy. Chciałem tylko, żebyś wiedział…
— Natychmiast trzeba dostarczyć jego zdjęcia i rysopis komisariatowi kolejowemu MO.
Rozejrzyjcie się również na dworcu autobusowym i w jego okolicy. Oczywiście postaw ludzi
przed jego domem.
— Już załatwione. Sądzisz, że on zwiał?
— Skąd mogę wiedzieć? — Spojrzał na zegarek. — Dochodzi szósta. Być może, siedzi w
jakiejś kawiarni i czaruje następną naiwną. I módl się, żeby tak było!
Czas mijał, a sytuacja nie ulegała zmianie. Bartkowski gimnastykował się, jak mógł, żeby
zatrzymać panią Albertynę Podgórską jak najdłużej w komendzie, nie udzielając jej przy tym
zbyt wielu wyjaśnień, których stanowczo się domagała. Starsza pani nie taiła swojego
niezadowolenia, zwłaszcza od chwili, gdy porucznik przerwał jej w pół słowa, przeprosił i
zniknął jak kamfora.
Siedziała w fotelu, zaciskając wąskie usta, i stanowczo odmawiała wypicia kawy lub
herbaty proponowanych jej przez młodego człowieka, który w przeciwległym kącie pokoju
stukał pracowicie na maszynie. Na brzegu biurka leżał kwit stwierdzający, że: „…Albertyna
Podgórska oddała do depozytu osiemnastowieczną broszkę wartości…” Tu następował
dokładny opis klejnotu.
Starsza pani spoglądała nieufnie na ten dokument opatrzony podpisami i pieczątkami i
ponawiała bezskutecznie żądania natychmiastowego odszukania oficera, który z nią przed
chwilą rozmawiał.
Tuż przed dziewiętnastą do gabinetu kapitana Derki ponownie wpadł Bartkowski. Był
jakby zdziwiony i rozbawiony zarazem.
— Znalazł się Komylski — powiedział od progu.
— Gdzie?
— U nas.
— Jak to u nas?
— Siedzi od trzech godzin na dole w holu.
— Co on tam robi, do licha?!
— Podobno chciał się koniecznie z tobą zobaczyć. Dyżurny dzwonił do nas na górę, ale
Krysia, zgodnie z twoim poleceniem, powiedziała, że jesteś zajęty. Uparł się jednak, że
zaczeka, i siedzi tam do tej chwili.
Derko podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z dyżurnym.
— Proszę wydać Stefanowi Komylskiemu przepustkę i skierować go do pokoju trzysta
dwadzieścia jeden. No przecież siedzi tam u was na dole — dodał nieco podniesionym
głosem. — Niech go ktoś przypilnuje, żeby trafił do mnie natychmiast i żeby się po drodze
nie rozmyślił. — Kapitan wstał od biurka i podszedł do okna. — Zostań, to może być
ciekawie — powiedział nie patrząc na porucznika.
Po kilku minutach rzekomy uciekinier wszedł do pokoju. Zaraz na wstępie przeprosił
kapitana za najście.
— Proszę, niech pan siada — Derko bez pośpiechu wrócił na swoje miejsce. — No, więc
słucham pana.
— Wiem, że jest pan bardzo zajęty, mówiono mi o tym, ale skoro już się zdecydowałem na
tę rozmowę, nie chciałem rezygnować. — Uśmiechnął się kwaśno. — Nie wiem, czy
potrafiłbym się zdobyć na powtórne przyjście tutaj. Proszę mi więc wybaczyć, że panu
zajmuję czas, i to o tak późnej porze.
— Sądzę, że ma pan ku temu ważne powody. Więc słucham — powtórzył Derko.
Komylski wyciągnął papierosy.
— Można? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, zapalił.
— Po prostu nie wiem, jak zacząć… Nie jest to dla mnie przyjemne, no ale trudno…
Okłamałem pana. Renia, to znaczy Irena Tuszyk, powiedziała prawdę. Istotnie, byłem winien
Bargiełowi sześćdziesiąt tysięcy złotych i dałem mu w zastaw broszkę mojej ciotki.
Wydawało mi się, że najlepiej będzie, jeżeli zataję to przed panem. Bałem się, że zrobi pan ze
mnie podejrzanego numer jeden.
— A teraz już się pan nie boi?
— Naturalnie, że tak. Ale wtedy działałem pod wpływem pierwszego impulsu. Chciałem
odsunąć się od wszystkiego jak najdalej, nie mieć nic wspólnego z tą całą i aferą. Potem
jednak nie dawało mi to spokoju. Nie, nie; chcę panu wmawiać, że nagle wyszlachetniałem,
ale jednak coś tu było nie tak… Doszedłem do wniosku, że kwestionując zeznania Ireny,
rzuciłem na nią podejrze nie. Postawiłem ją w dwuznacznej sytuacji. No, bo po co; jeździła
do Bylic? Na dodatek ten list, który zostawiła; pod drzwiami Bargieła. Można go różnie
interpretować.) Ta głuptula zachowała się wobec mnie bardzo poczciwie. Zrobiła okropne
zamieszanie, ale chciała jak najlepiej.. To przecież moja wina, że w chwili niepotrzebnej
szczerości opowiedziałem jej o moich kłopotach. Potem wymyśliłem jakąś idiotyczną
historyjkę o koleżance, dla której rzekomo Irena wzięła ode mnie adres Bargieła. Oczywiście
to była nieprawda. W przeddzień wyjazdu Ireny do Bylic powiedziałem jej, kim jest Bargieł i
gdzie mieszka. Popełniłem horrendalne głupstwo. Gdyby nie to, Renia nie pchałaby się w tę
całą awanturę, pan nic by nie wiedział o żadnym zastawie, a ja siedziałbym sobie { teraz
spokojnie przed telewizorem i oglądałbym mecz piłki nożnej… Tym bardziej że udało mi się
odzyskać broszkę.
— W jaki sposób?
— Ach, to był przypadek. Kiedy z panem rozmawiałem po raz pierwszy, już ją miałem, a
raczej miała ją z powro tem w swojej szufladce ciotka Albertyna. W tej sytuacji wydawało mi
się, że najlepiej będzie nie przyznawać się do całej historii.
— Ale może jednak zechce pan wyjaśnić, na czym polegał ten „przypadek”.
— Widzi pan, to nie jest takie proste. Właśnie dlatego tak długo zwlekałem z tą rozmową.
Po prostu nie chciałem z kolei narażać na przykrości mojego kolegi. No, ale trudno. Irena
chyba bardzo źle zniosła tę swoją przygodę. Zachowuje się dosyć dziwnie. Kiedy do niej
dzwonię, odkłada słuchawkę… Ostatnio przestała przychodzić do pracy. Podobno jest chora.
Chciałem się z nią zobaczyć, ale jej siostra nie wpuściła mnie do domu. Głupia sprawa. Nie
należę do osób obdarzonych nadmiarem skrupułów — roześmiał się z taką swobodą, jakby
powiedział najlepszy dowcip — ale jednak czuję się wobec tej smarkatej trochę winny. Więc
trudno, niech Bilikowski sam martwi się o swoją skórę. — Zdusił papierosa w popielniczce i
spojrzał Derce prosto w oczy. — Bo tę broszkę dostałem od Tadeusza Bilikowskiego.
— W jaki sposób do tego doszło?
— Lada dzień miała wrócić moja ciotka z sanatorium. Byłem w strasznej sytuacji. Śmierć
Bargieła była dla mnie prawdziwym ciosem. Miałem się z nim spotkać w sobotę.
Zamierzałem raz jeszcze spróbować nakłonić go do zwrotu mojego zastawu. Kiedy
dowiedziałem się, że nie żyje, wydało mi się, że grunt usuwa mi się spod nóg. Dopiero w
poniedziałek przyszło mi do głowy, że jego najbliższa rodzina mogła położyć rękę na jego
rzeczach, wśród których może znajdować się i mój zastaw.
Postanowiłem porozmawiać na ten temat z Tadeuszem Bilikowskim. Spóźnił się tego dnia
do pracy. Gdyby w ogóle nie przyszedł, co byłoby zupełnie prawdopodobne ze względu na
śmierć teścia, pojechałbym do niego do domu. Ale okazało się to niepotrzebne, ponieważ
zjawił się w biurze. Nie od razu jednak mogłem przystąpić do rzeczy. Nie byliśmy sami.
Siedzimy w pokoju we trójkę. Ja, Tadeusz i jeszcze jeden kolega. Czekałem więc na okazję,
żeby z nim zostać sam na sam. Obserwowałem go… Gdyby nie to, prawdopodobnie niczego
bym nie zauważył. Tadeusz był bardzo zdenerwowany. Wyczyniał jakieś dziwne rzeczy z
teczką. Schował ją do biurka, a kiedy miał wyjść na chwilę z pokoju, nagle wrócił od progu i
sprawdził, czy biurko jest zamknięte na klucz. Potem wyciągnął tę teczkę, by po chwili
ponownie ją schować. Byłem zaintrygowany. Jeszcze bardziej mnie zadziwił, gdy koło
pierwszej oświadczył, że jedzie do naszego magazynu, złapał teczkę i wyszedł. Wybiegłem za
nim, ale akurat w korytarzu ktoś mnie zatrzymał, tak że kiedy znalazłem się na ulicy, on już
odjechał. Pomyślałem, że mogę go dogonić i zaproponować rozmowę w cztery oczy gdzieś w
jakiejś kawiarni.
Nasz magazyn znajduje się na drugim krańcu miasta. Tadeusz ma samochód, a ja
korzystałem z miejskich środków lokomocji. Gdy więc dotarłem do magazynu, pan Ryszard
Zewko, nasz stary magazynier, którego znam od lat, powiedział mi, że pan Bilikowski przed
chwilą właśnie odjechał. Sprawdził tylko partię zareklamowanych sterylizatorów
chirurgicznych i poszedł sobie. Zdziwiłem się, ponieważ tę reklamację ja załatwiałem. To
była moja robota. Powiedziałem więc: „Wie pan co, panie Rysiu, chciałem się wyręczyć
Bilikowskim, ale skoro już tu jestem, wolę sam zerknąć na te sterylizatory”. Zewko wzruszył
tylko ramionami i mruknął: „Coście dostali takiego pietra? NIK–u się spodziewacie czy co?”,
ale oczywiście wpuścił mnie do magazynu. Zacząłem coś notować, przeliczać i tylko
czekałem, aż stary się odczepi. Wreszcie poszedł sobie.
Niektóre skrzynie były otwarte. Nie trwało to długo.
Po prostu miałem szczęście, a poza tym jestem dosyć spostrzegawczy. W jednym
sterylizatorze leżał spory pakunek owinięty w plastykową folię. Już wyciągałem rękę, żeby go
wyjąć, kiedy znowu pojawił się pan Zewko. Zamknąłem szybko pokrywę. Poprzestawiałem
trochę skrzynie, tak żeby ta, która mnie interesowała, znalazła się na samym dnie, nakładłem
panu Rysiowi w głowę, żeby nie pozwolił nikomu ruszać tego towaru: „To śmierdząca
sprawa i ja za nią odpowiadam, niech nikt mi tego nie dotyka palcem” powiedziałem i
wróciłem do biura.
Panie kapitanie, wiem że to nieładnie zabrzmi, ale nastraszyłem trochę Bilikowskiego.
Tylko niech mi pan nie mówi, że to był szantaż. Nie zagroziłem mu niczym. Nie stawiałem
żadnych warunków. Po prostu zaproponowałem, że odkupię mój zastaw. W pierwszej chwili
był bardzo zdziwiony. Oczywiście udawał, że o niczym nie wie. Powiedziałem mu: „Drogi
Tadziu! Świetnie rozumiem, że nie chcesz płacić podatku spadkowego, tym bardziej że nie
istnieje chyba taki sąd, który by uznał to, co zostało po twoim teściu, za masę spadkową. Ale
ja nie jestem ani urzędnikiem podatkowym, ani prokuratorem. Na twoim miejscu zrobiłbym
identycznie to samo co ty. Możesz być spokojny, tych sterylizatorów przez miesiąc nikt nie
tknie palcem. Sądzę, że do tego czasu wszystko się jakoś ułoży. Zwracam się do ciebie jak do
przyjaciela. Jestem w kłopotliwej sytuacji. Muszę mieć tę broszkę z powrotem. Chcę ci za nią
zapłacić. I tak nie będziesz mógł jej sprzedać, ponieważ moja ciotka na pewno zgłosi na
milicji, że ktoś jej świsnął rodzinną pamiątkę, a w tej sytuacji żadna „Desa” nie przyjmie ci
tego cacka. Mógłbyś to co prawda opylić na złom, ale dostałbyś wtedy tylko mamy grosz”. I
tak dalej, i tak dalej, tłumaczyłem mu jak dziecku. Wreszcie zgodził się. Miałem mu spłacać
dług w ratach, po tysiąc złotych miesięcznie. Przez pięć lat, panie kapitanie! — Komylski
rozpromienił się. — Na takie warunki Bargieł nigdy by się nie zgodził.
— Kiedy pan Bilikowski oddał panu broszkę?
— Na drugi dzień rano.
— Poszedł ponownie do magazynu?
— Nie. Widzi pan, Tadeusz nocował przez kilka nocy w mieszkaniu Albertyny. Okazało
się, że rozpoznał tę broszkę. Pan wie, że ona jest uwieczniona na portrecie mojej babki? No,
więc Tadek wiedział, że ten drobiazg należy do mnie i odłożył go. Sam nie wiem, w jakim
celu. Może chciał mi zwrócić, tylko nie miał odwagi mi tego zaproponować? Nie mam
pojęcia. W każdym razie dobrze się złożyło, że nie wpakował jej do sterylizatora razem z
innymi rzeczami, które tam ukrył. Poradziłem mu, żeby nie chodził na razie do magazynu,
ponieważ pan Rysio zorientuje się, że coś jest nie w porządku. Mógłby nawet znaleźć ten
pakiecik. To wreszcie nie byłoby takie trudne.
— Więc sądzi pan, że te przedmioty są jeszcze nadal w magazynie?
— Chyba tak. Ale oczywiście ręczyć za to nie mogę.
— W takim razie pan Bilikowski ma do pana duże zaufanie.
— Czy ja wiem?… Najlepiej będzie, jeżeli pan sprawdzi. Może zabrał już te rzeczy. Ale w
takim razie pan Zewko będzie mógł panu powiedzieć, że Tadeusz był w tych dniach w
magazynie.
— Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego pan mówi mi o tym dopiero teraz. Co pana
skłoniło, żeby w ogóle nam o tym powiedzieć. Wyrzuty sumienia, skrupuły wobec pani Ireny
Tuszyk? Naraża się pan jednak na pewne nieprzyjemności.
— Widzę, że uznał mnie pan za skończonego łobuza, którego nie stać na odruch
uczciwości. Może nie powinienem się temu zbytnio dziwić. Sam odmalowałem” siebie w nie
najlepszym świetle… — sięgnął znowu po papierosa — ma pan rację… Wprawdzie sprawa
Reni nie jest tu zupełnie bez znaczenia, ale jest jeszcze coś, o czym panu nie powiedziałem.
Nie jestem jednak pewien, czy w ogóle powinienem o tym wspominać, bo mogą to być tylko
moje… urojenia. Nie lubię mówić o odczuciach, wrażeniach i o czymś, czego nie można
konkretnie wskazać palcem… ale chyba to jest wystarczająco konkretne? — Zdecydowanym
ruchem odwinął nagle rękaw białej, nienagannie wyprasowanej koszuli. Na lewym
przedramieniu rozlewał się ciemny siniec. — Nie chcę się tu przed panem rozbierać —
dorzucił szybko, zapinając mankiet — ale cały lewy bok mam potłuczony. Oczywiście zapyta
pan, co to ma wspólnego z tym, o czym mówiliśmy przed chwilą. Nie wiem, może nic, a
może jednak coś. Wczoraj wieczorem potrącił mnie jakiś samochód. Wracałem późno w nocy
do domu. Szedłem krawężnikiem wzdłuż zupełnie pustej szosy nowohuckiej. W pewnym
momencie usłyszałem, że coś nadjeżdża, obejrzałem się i w ostatniej chwili uskoczyłem w
bok. Mimo to stuknął mnie. Zanim się pozbierałem, już go nie było. Nawet się nie zatrzymał
drań!
— Czy ktoś jeszcze widział ten wypadek?
— Chyba nie. Nocny autobus, którym jechałem, był prawie pusty. Na tym samym
przystanku co ja wysiadła chyba tylko jeszcze jedna osoba, ale poszła w przeciwnym
kierunku. Zresztą nie wiem, może ktoś to jednak widział.
— Jakiej marki był ten samochód?
— Nie wiem. Oślepił mnie. A potem, kiedy już stałem na własnych nogach, zobaczyłem
tylko jego tylne światła. Dopiero znacznie później uświadomiłem sobie, że widziałem jakiś
wóz zaparkowany niedaleko przystanku autobusowego. Trudno mi jednak powiedzieć, czy to
był ten sam. Nawet nie jestem pewien, czy tam stał. Może mi się tylko zdawało.
— Skoro pana potrącił, musiał wjechać na chodnik?
— Tak, na pewno. Wtedy gdy to się stało, byłem przekonany, że to jakiś pijany facet nie
zapanował nad kierownicą. Byłem po prostu wściekły i głośno kląłem. Ale dzisiaj rano,
zobaczyłem, że wóz Bilikowskiego ma wgnieciony prawy błotnik i rozbity kierunkowskaz.
Poczułem się dosyć głupio. Tadeusz stawia swoją syrenkę w bocznej uliczce koło naszej
centrali. Przechodzę tamtędy, idąc do pracy. Byłem wprost zbulwersowany moim odkryciem.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mógł to być zwykły zbieg okoliczności… Jednak wszystko
razem przestało mi się podobać. Szczególnie od momentu, gdy zauważyłem, że zaczął mnie
obserwować. Muszę panu powiedzieć, że przyglądał mi się z pewnym szczególnym wyrazem
twarzy. Był czujny i jakiś nienaturalny. Zaczęło mnie to denerwować. Chciałem nawet
rozładować sytuację i zaprosiłem go do siebie na wódkę.
— Kiedy to było?
— Trzy dni temu. Ale nic się nie zmieniło między nami. Byliśmy obaj skrępowani.
Rozmawialiśmy o jakichś zupełnie obojętnych rzeczach i mieliśmy siebie nawzajem
serdecznie dosyć. Oczywiście mogę nie mieć racji. Nawet usiłuję w to wierzyć, że nie mam
racji. Może po prostu popadam w jakąś manię prześladowczą. Mimo to postanowiłem dzisiaj
porozmawiać z panem. Wreszcie gra nie jest warta świeczki. W sprawie Bargieła jestem
zupełnie czysty, nie mam się czego obawiać, a sądzę, że również Tadeusz nie ma nic
wspólnego ze śmiercią swego teścia. Skonfiskował część jego majątku, fakt. To była zbyt
duża pokusa jak na niego. Nic ponadto.
— No, tak… Pan chyba rozumie, że musimy sprawdzić wszystko, o czym pan mówił?
— Oczywiście. Ale proszę mi pozwolić odejść.
— Nie rozumiem?
— Chciałbym iść do domu. Przecież nigdzie wam nie ucieknę. W każdej chwili, jeżeli
będę potrzebny, mogę się stawić.
— Jednak będzie pana musiał obejrzeć lekarz.
— Po co?
— Niech pan nie zadaje naiwnych pytań.
— Dobrze. Przyjdę jutro.
— To będzie już dwa dni po wypadku.
— Nic mi nie jest.
— Mam nadzieję, skoro pan tu siedzi. Ale sam pan powiedział, że ma pan ślady
potłuczenia.
— Tak.
— No więc musi je zobaczyć lekarz.
Komylski wzruszył gniewnie ramionami.
— Proszę bardzo, skoro mi nie wierzycie.
— Pan będzie uprzejmy i przejdzie do sąsiedniego pokoju. Postaramy się, żeby lekarz
przyszedł jak najprędzej.
— Będę potem mógł iść do domu?
— Oczywiście.
— Czy pani Albertyna Podgórska jest jeszcze u nas? — zapytał Derko, kiedy zamknęły się
drzwi za Komylskim.
— Nie. Gdy tylko znalazł się jej uroczy siostrzeniec, przeprosiłem ją pięknie i kazałem
odwieźć do domu. Chodziło przecież wyłącznie o to, żeby go nie powiadomiła o naszym
zainteresowaniu jej broszką. A co? Nie daj Boże jest ci potrzebna?
— Nie, nie. Bardzo dobrze zrobiłeś, odsyłając ją do domu. Nie mieliśmy prawa jej
zatrzymywać. Jest już ósma wieczorem! Stań na głowie i złap dyrektora Centrali Zaopatrzenia
w Sprzęt Medyczny. Miejmy nadzieję, że siedzi w domu przed telewizorem. Ja zaraz załatwię
nakaz przeprowadzenia rewizji w magazynie. Spiesz się — kapitan podniósł słuchawkę
telefoniczną i czekając na zgłoszenie się centrali, spojrzał na porucznika. — Nie zapomnij o
syrence Bilikowskiego! Muszę wiedzieć wszystko o tym cholernym błotniku!
*
*
*
— Tak… wyjęliśmy tę kasetę z biurka mojego teścia… ale nie chcieliśmy sobie tego
wszystkiego przywłaszczać. Proszę mi wierzyć. Wiem, że to tak wygląda… ale…. ale tak nie
było.
Były to pierwsze mające jakiś sens zdania, które Tadeusz Bilikowski potrafił z siebie
wydobyć w ciągu ostatnich dwóch godzin.
Kiedy przyjechano do jego zacisznego domku na Błoniach, nie zapytał nawet, o co chodzi,
nałożył płaszcz i bez słowa wsiadł do samochodu. Pozwolił się zawieźć do magazynu Centrali
Zaopatrzenia w Sprzęt Medyczny, patrzył w milczeniu, jak funkcjonariusz milicji wydobywa
ze sterylizatora paczkę owiniętą w plastykową folię i tylko niecodzienna bladość jego twarzy
świadczyła o tym, że w ogóle rozumie, co się koło niego dzieje. Kapitan musiał powtórzyć
trzykrotnie pytanie, zanim Bilikowski wykrztusił:
— Tak, to ja tutaj schowałem tę paczkę… — Potem spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na
Derkę i zapytał; — Ale skąd pan wiedział, że ona tam jest?…
Nie otrzymawszy odpowiedzi, znowu zapadł w otępienie. Z zupełną obojętnością
asystował przy spisywaniu protokołu, patrzył niewidzącymi oczyma, jak do każdego złotego
przedmiotu doczepiano karteczkę, wydawał się nie słyszeć, co mówią ludzie dookoła, bez
słowa protestu ponownie wsiadł do milicyjnego samochodu, bez oporu i w całkowitym
milczeniu szedł korytarzami komendy, by na koniec, również nie oponując, usiąść na krześle
w gabinecie kapitana Derki.
Na stereotypowe pytania odpowiadał jak automat: „Tak… Bilikowski Tadeusz… urodzony
dnia…”
— Czy pan się dobrze czuje? — zapytał Derko, przyglądając mu się uważnie.
— Tak, oczywiście — jego wzrok uciekł w przeciwległy kąt pokoju.
— Twierdzi pan więc, że nie miał pan zamiaru przywłaszczać sobie zawartości tej paczki.
W takim razie dlaczego pan ją wyniósł z domu? Dlaczego pan ją ukrył w magazynie?
— Doszliśmy z żoną do wniosku, że jeżeli te rzeczy trafią w ręce milicji, ulegną
konfiskacie… Zresztą… bo ja wiem… Sądziliśmy, że będą się do nas zgłaszać właściciele i
że lepiej będzie dla nas i dla nich… Po prostu chcieliśmy oddać te przedmioty właścicielom.
— W paczce znajdowały się również pieniądze. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych
polskich i cztery i pół tysiąca dolarów. Komu chciał je pan zwrócić? Czyżby znał pan ich
właścicieli?
Bilikowski milczał.
— Wbrew temu, co pan powiedział, nie chciał pan w pierwszej chwili zwrócić Stefanowi
Komylskiemu broszki, którą on oddał w zastaw pańskiemu teściowi.
— Jakiej broszki? O czym pan mówi i co z tym wszystkim ma wspólnego Stefan?
— Tej broszki. — Kapitan położył na biurku otwarte pudełeczko. Na czarnym aksamicie
wyścielającym jego wnętrze błyszczał w świetle jarzeniowej lampy misternie wykonany
klejnot.
— Co to jest? — Bilikowski podniósł wzrok na kapitana. — Pierwszy raz to widzę.
— Ten przedmiot oddał Stefan Komylski pańskiemu teściowi w zastaw. Kiedy odkrył
pańską kryjówkę, zażądał zwrotu broszki. I pan mu ją oddał.
— Stefan odkrył moją kryjówkę?! Więc to on panu powiedział!…
— Dziwi to pana?
— Tak… Nie przypuszczałem, że on wie… Zachowywał się, jakby z niczego nie zdawał
sobie sprawy. Ale proszę pana, z tą broszką to jakieś nieporozumienie. Nie było jej w kasetce,
którą wyjęliśmy z biurka mojego teścia.
— Tak, wiem o tym.
— Więc w jaki sposób mogłem ją oddać Stefanowi? To jakaś pomyłka. Zresztą proszę
zapytać Komylskiego. On to na pewno wyjaśni.
— Już to zrobił.
— Jak to? Powiedział, że ja mu dałem tę broszkę?
— Tak.
— Niemożliwe. Dlaczego? Przecież widzę ją po raz pierwszy w życiu! Nie kłamię. Nie
mam powodu kłamać. I tak już pan wszystko wie. Dlaczego miałbym upierać się przy jednym
przedmiocie, który, jak sam pan powiedział, wrócił już do swojego właściciela?
— Gdzie pan spędził noc z piątku na sobotę, to jest z dwudziestego pierwszego na
dwudziestego drugiego września?
— Już mnie pan kiedyś o to pytał. Spałem w mieszkaniu ciotki Stefana. W czwartek po
awanturze z teściem poprosiłem go, aby mi przez pewien czas pozwolił tam nocować. Spałem
w tym mieszkaniu przez dwie noce.
— O której przyszedł pan tam w piątek?
— Gdzieś o szóstej.
— O której wyszedł pan ponownie na miasto?
— Nie wychodziłem.
— W takim razie dlaczego nie odbierał pan telefonów?
— Komylski prosił mnie o to. Nie chciał, żeby się ktoś dowiedział, że dał mi klucze. Pani
Albertyna byłaby bardzo niezadowolona. Zażądał nawet, żebym wchodził do mieszkania tak,
aby mnie nikt nie zobaczył. To bardzo krępujące tak zakradać się do cudzego mieszkania, no,
ale co miałem robić… nie było innego wyjścia.
— Przecież już raz mieszkał pan poza domem. I o ile się nie mylę, nie było to mieszkanie
pani Albertyny Podgórskiej. Dlaczego nie skorzystał pan ponownie z tego samego adresu?
— Nie mogłem. Wtedy dostałem klucze od kolegi, który wyjechał na wakacje. Po
miesiącu przeniosłem się do drugiego kolegi. Teraz nie miałem, niestety, już takich
możliwości… W lipcu i sierpniu ludzie wyjeżdżają na urlopy, ale we wrześniu to nie taka
prosta sprawa znaleźć jakieś lokum, choćby na kilka dni.
— Więc to pan Komylski zabronił panu odbierania telefonów?
— Tak. Mogła zadzwonić jakaś znajoma pani Albertyny. Na pewno powtórzyłaby ciotce,
że ktoś obcy był w jej mieszkaniu.
— W takim razie dlaczego zostawił pan numer tego telefonu w „Maleńkiej”? Czekał pan
na telefon od Bargieła i równocześnie nie podnosił pan słuchawki? Coś tu się nie zgadza.
— Tak… To tak wygląda, ale… Widziałem się tego dnia z moją żoną. Byliśmy obydwoje
doprowadzeni do histerii… Chciałem wrócić do domu, ale ona bała się ojca. Mieliśmy już
dosyć tych awantur. Chcieliśmy mieć spokój. I wtedy obiecałem jej, że jakoś to załatwię.
Wydawało mi się, że potrafię. Poszedłem do „Maleńkiej”, ale nie zastałem teścia. Wtedy
poprosiłem tę kelnerkę, aby przekazała mu wiadomość, że czekam na jego telefon.
Oczywiście w tym momencie nie myślałem o zakazie Komylskiego… Ale potem ochłonąłem
nieco. Bo właściwie co ja mogłem powiedzieć Bargiełowi? Że to jest mój dom i moja
rodzina? On o tym dobrze wiedział i nic sobie z tego nie robił. Mogłem się tylko narazić na
kolejną awanturę.
— Teść panu czymś groził?
— Właściwie nie… Zażądał od mojej żony przepisania na jego nazwisko połowy domu
jako darowizny i zameldowania go na pobyt stały. Sądzę, że w końcu by się zgodziła na to…
Jak pan zapewne wie, willa jest jej wyłączną własnością. Wtedy, w piątek, gdy wróciłem z
„Maleńkiej”, przemyślałem to wszystko jeszcze raz. Postanowiłem przeczekać, po prostu grać
trochę na zwłokę. A na drugi dzień poradzić się adwokata. Dlatego nie chciałem już tego dnia
rozmawiać z teściem. Proszę mnie zrozumieć, straciłem całą odwagę. Kiedy wieczorem, a
właściwie już w nocy odezwał się telefon, nie podniosłem słuchawki. Wstyd się do tego
przyznać, ale stchórzyłem.
— Skąd pan wiedział, że to był Bargieł?
— Tak przypuszczałem. Proponował mi już kiedyś na odczepne jakąś sumę, zresztą
śmiesznie małą. Zostawiłem dla niego wiadomość w „Maleńkiej”, więc mógł pomyśleć, że się
zgadzam.
— O której godzinie zadzwonił?
— Gdzieś koło dziesiątej.
— Nie potrafi pan dokładniej określić czasu?
— Dochodziła dziesiąta. Potem jeszcze raz zadzwonił. Wpół do jedenastej… może trochę
po wpół. Też nie odebrałem. Widocznie jednak chciał się ze mną koniecznie zobaczyć,
ponieważ zadzwonił po raz trzeci, już po jedenastej.
Derko przez chwilę milczał. Przyglądał się swojemu rozmówcy, potem zapalił papierosa i
dmuchnął przed siebie kłąb dymu.
— Gdzie pan był wczoraj w nocy?
— Jak to gdzie? W domu.
— Nie wyjeżdżał pan na miasto?
— Nie. Może to poświadczyć moja żona.
— Gdzie pan uszkodził samochód i kiedy?
— Nie wiem, kiedy to się stało. Zostawiłem wóz przed domem. Często tak robię. Rano
okazało się, że mam wgnieciony błotnik i rozbite światła.
— Koło dwunastej w nocy widziano pański samochód na Olszy.
— To niemożliwe.
— W jaki sposób może pan to udowodnić?
— Zaraz, zaraz… — Bilikowski nagle się zbuntował. — To raczej pan musiałby
udowodnić, że tam byłem. Nie przyjdzie to panu łatwo, ponieważ w tym czasie leżałem w
łóżku i wszyscy domownicy mogą to poświadczyć.
— Wszyscy? To znaczy kto?
— Moja żona…
— I kto jeszcze? Gosposia? Gdzie sypia pańska gosposia?
— Oczywiście w swoim pokoju.
— O ile się nie mylę, okna jej pokoju wychodzą na ogród. Zresztą muszę pana
rozczarować. Pytaliśmy ją już o to. Spała, i to twardo. Nawet gdyby pan dziesięć razy
wyszedł z domu i wrócił, ona tego nie mogła słyszeć.
— Ale o co chodzi?
— Wróćmy do broszki. W poniedziałek po śmierci pańskiego teścia przyniósł pan do biura
rzeczy wyjęte z jego biurka. Koło godziny trzynastej pojechał pan do waszego magazynu.
Potwierdził to magazynier.
— Tak, to prawda.
— Co było potem?
— Nic. Wróciłem do pracy… Dosiedziałem do czwartej… i poszedłem do domu.
— Kiedy pan wrócił z magazynu, czy zastał pan Komylskiego w biurze?
Bilikowski zastanawiał się przez chwilę.
— Nie. Nie było go. Podobno wyszedł.
— Dokąd?
— Tego nie wiem.
— Kiedy wrócił?
— Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu nie zauważyłem. W każdym razie
widziałem go jeszcze tego dnia w pracy.
— I rozmawiał pan z nim o swoim schowku w magazynie?
— Byłbym skończonym idiotą, gdybym mu o tym powiedział.
— Nie musiał mu pan tego mówić. On już wiedział. Pojechał tego dnia za panem do
magazynu i po rozmowie z Ryszardem Zewko znalazł pański skarb w sterylizatorze
chirurgicznym.
— Ach, więc to tak było?
— Po powrocie do biura zażądał od pana zwrotu broszki.
— Nie miałem tej broszki i niczego ode mnie nie żądał. W ogóle o tym ze mną nie
rozmawiał. Nie przyszło mi nawet do głowy, że wie o tym, co zrobiłem. Zachowywał się
zupełnie normalnie… Do dzisiejszego dnia nie dał mi choćby poznać po sobie, że coś wie.
Proszę pana, niech pan pomyśli logicznie. Gdybym podejrzewał, że on się domyśla, gdzie ja
to schowałem, natychmiast wyjąłbym te rzeczy ze sterylizatora.
— Nie chciał się pan zbytnio kręcić koło magazynu. Mógłby pan niechcący naprowadzić
na ślad pana Zewkę.
— Nonsens. Zresztą gdyby ta broszka była w moim posiadaniu, Stefan nie musiałby ze
mną w ogóle rozmawiać. Zabrałby ją będąc w magazynie.
— Już panu powiedziałem, że jej tam nie było.
— A więc? Gdzie była?
— U pana w domu. A przedtem w kieszeni pańskiego teścia. Miał ją przy sobie w dniu
morderstwa.
— Rozumiem… rozumiem, do czego pan zmierza… — Bilikowski patrzył na kapitana jak
zahipnotyzowany. Potem zaczął mówić szybko, coraz szybciej i coraz głośniej : — Ale to
nieprawda! Ja tego nie zrobiłem! Nie zależy mi na tym domu ani na tych pieniądzach! Nie
chcę ich! Nigdy ich nie chciałem. To Leośka! To ona kazała mi zabrać te rzeczy. Ja nie
chciałem. Parzyły mnie w palce jak rozżarzone węgle. Ja ich nie potrzebuję! To ona! Jeżeli
Komylski rzeczywiście dostał tę broszkę od kogoś, to tylko od niej! Chyba że sam ją zabrał
Bargiełowi. Zabił go i zabrał!… Chociaż nie wydaje mi się to prawdopodobne, żeby dla
takiego głupstwa warto było kogoś mordować. Ale ona, ona mogła to zrobić! Jest chciwa, jest
nienasycona, zawsze chciała mieć forsę, tylko forsa się dla niej liczy! Ze mną chciała się
rozwieść też dla forsy tatusia! Wiedziała, że niczego od niego już nie wycycka, jeżeli nie
będzie mu posłuszna, a on żądał naszego rozwodu! I znalazła wyjście z sytuacji! Myślała, że
będzie miała forsę i męża. Drugiego takiego idioty by nie znalazła, tępa wypindrzona krowa!
Kto by ją sobie wziął na całe życie?! Córka szmaciarza!
Derko siedział bez ruchu, oparty o poręcz fotela i patrzył obojętnym wzrokiem w
czerwoną, nabiegłą krwią twarz miotającego się z drugiej strony biurka mężczyzny. Potem
zgniótłszy papierosa w popielniczce i nie podnosząc nawet głosu, powiedział:
— Wyprowadzić.
Bilikowski jeszcze w progu usiłował się wyrwać prowadzącemu go sierżantowi.
— Ja tego nie zrobiłem! Słyszy pan?!
— Dobrane towarzystwo — mruknął Bartkowski, gdy zatrzasnęły się za nim drzwi.
— No, dobrze. Na dzisiaj wystarczy tego dobrego. Komylskiego trzeba zatrzymać. Jutro
wystąpimy o sankcję prokuratora.
— Uwierzyłeś temu człowiekowi?
— Mówisz o Bilikowskim?
— No tak, oczywiście.
— Uwierzyłem Irenie Tuszyk. Nie zna Bilikowskiego i nie mogła się z nim umówić.
Zeznała, że po powrocie z Bylic dzwoniła trzykrotnie do Stefana Komylskiego i do jego
ciotki. O dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt pięć, o dwudziestej drugiej trzydzieści i
dwudziestej trzeciej dwadzieścia. Bilikowski tej nocy nie opuszczał mieszkania ciotki
Komylskiego, skoro słyszał te trzy telefony. Zbieramy się. Czeka nas jutro olbrzymia robota.
Trzeba przesłuchać sąsiadów Bilikowskich. Może ktoś widział Komylskiego kręcącego się
koło ich samochodu. Musiał wtedy w nocy uszkodzić stojącą przed domem syrenkę.
— Po co on to zrobił?
— A jak myślisz? Miał przyjść tak ni z tego, ni z owego i opowiedzieć nam o skarbie
schowanym w sterylizatorze? Skoro nie znaleźliśmy go sami, trzeba było go nam podsunąć, a
chwila była raczej ostatnia, żeby to zrobić. No, a przy tym można było zręcznie sugerować
zagrożenie ze strony Bilikowskiego: „To mógł być zwykły zbieg okoliczności, jednak… Nie
chcę rzucać na nikogo podejrzeń, ale…”, a na poparcie swojej wersji pokazać sińce i
zadrapania, które sam sobie spreparował. Żeby nie było żadnych wątpliwości, że Bilikowski
wiedział, gdzie na niego czekać, zaprosił go uprzednio do siebie do domu. No dobrze,
pogadamy o tym jutro. Aha, trzeba wezwać ponownie Irenę Tuszyk. Niech jeszcze raz
potwierdzi czasy tych telefonów.
*
*
*
Pod koniec października nadeszła fala chłodu. Skończyły się wprawdzie jesienne deszcze i
mżawki, ale słońce nie dawało już ciepła. Irena siedziała przy swoim biureczku, wypełniając
fiszki drobnym, równym pismem. Podnosiła od czasu do czasu głowę i spoglądała w okno, za
którym poruszały się bezlistne, czarne gałęzie drzew. Nie zauważyła, kiedy do czytelni
wszedł Derko. Po prostu w pewnym momencie odwróciła się w stronę drzwi i zobaczyła jego
przyciężką sylwetkę. Poczuła, że krew znowu odpływa jej z twarzy. „Boże, czy zawsze tak
będzie”, pomyślała z rozpaczą i powoli wstała, zgarniając na jeden stosik wypełnione fiszki.
— Pan do mnie, kapitanie? — zapytała i nie miała odwagi ponownie na niego spojrzeć.
— Jak się pani czuje, pani Ireno? — podał jej chłodną rękę.
— Już zupełnie dobrze… Czy coś się stało?
— Nie, nic. Przechodziłem obok i pomyślałem, że mogłaby mnie pani poczęstować gorącą
kawą. Albo tym razem ja panią zapraszam na dużą czarną, o ile może pani wyjść.
— Nie, nie. Właśnie przed chwilą też myślałam o kawie. Ale proponuję usiąść w palarni i
jeszcze tym razem wypić moją. Ja tylko muszę…
— …poprosić koleżankę, żeby panią przez chwilę zastąpiła?
Irena uśmiechnęła się.
— Ma pan dobrą pamięć, kapitanie.
Usiedli przy tym samym stoliku co kiedyś. Irena przyniosła dwie dymiące filiżanki.
— W pierwszej chwili pomyślałam… — speszyła się znowu.
— Wiem. To czasem jest trochę deprymujące, jak ludzie reagują na mój widok.
— Przepraszam pana…
— Niech pani się nie przejmuje. Już zdążyłem się do tego przyzwyczaić w ciągu
dwudziestu lat pracy w tym zawodzie. Ale proszę mi powiedzieć, czy naprawdę dobrze się
pani czuje. Jest pani jeszcze bardzo mizerna.
— Tak, tak. Wszystko w porządku. Zresztą w grudniu wezmę sobie dwa tygodnie urlopu i
wyjadę. Może w góry… — uśmiechnęła się promiennie — uwielbiam góry. A pan?
— Przygnębiają mnie.
— Dlaczego?
— Kiedyś sporo chodziłem, znałem je dobrze. Teraz kiedy na nie patrzę, odczuwam
dojmujący żal, że są już dla mnie niedostępne. Nic bardziej jak góry nie uświadamia mi, że
się starzeję. Jednak stale do nich wracam. Wkraczam w lata sprzyjające powrotom i chociaż
są one trochę smutne, myślę, że szczęśliwi są ludzie, którzy mogą powiedzieć o przebytych
szlakach, iż były piękne. Ale dla pani góry są otwarte. Ma pani jeszcze wszystko przed sobą.
— Tak, wiem… ale czasem o tym zapominam.
— To nic. Te wszystkie ścieżki tam są, bez względu na to, czy pani o tym pamięta czy nie.
I któregoś dnia, a życzę pani, żeby to był słoneczny dzień, wybierze pani tę, która wyda się
pani warta wspinaczki.
— Proszę pana… niech mi pan powie… czy sprawa Stefana jest już zamknięta?
— Moje dziecko, takie sprawy nie kończą się tak błyskawicznie. Wymagają długiej,
żmudnej pracy wielu ludzi. Każdy szczegół musi być udokumentowany, udowodniony. Każda
okoliczność sprawdzona. Nieskończona ilość przesłuchań, ekspertyz. Cała krzątanina
zupełnie nieefektowna, ale konieczna jeszcze trwa.
— Ale… on jest winien? Na pewno?
— Tak…
— Mój Boże. Jak ja się pomyliłam… Wtedy, gdy wróciłam z Bylic, on był… u
„Królikarza”?
— Tak.
— Dlatego nie mogłam się do niego dodzwonić… Jak on to zrobił? Teraz chyba może mi
pan już powiedzieć?
— Koniecznie chce pani wiedzieć?
— Tak. Potem już nie będę o tym więcej myślała.
— Komylski popełnił pewien kardynalny błąd. Wtedy gdy go pani odszukała w
mieszkaniu jego ciotki, rozkleił się i powiedział o swoich kłopotach. Nie przypuszczał
oczywiście, że pani zacznie działać na własną rękę. Nie miał jeszcze sprecyzowanego planu.
Był w kompletnym popłochu. Ale potem uspokoił się i znalazł wyjście z sytuacji, jak sądził,
najlepsze. Przygotował się do tego, co zamierzał zrobić. Zresztą nie były to skomplikowane
przygotowania. Strzykawka i spirytus. Miał się spotkać z „Królikarzem” w sobotę.
Postanowił zaprosić go do siebie do domu, postawić na stół jakiś winiak, żeby oblać interes.
Bargieł sam ułatwił mu sytuację. W piątek wieczorem po rozmowie z „Jubilerem”, który
proponował mu korzystne kupno broszki, zadzwonił z, .Maleńkiej „do Komylskiego, aby się
upewnić, że otrzyma nazajutrz pieniądze. Miał wielką ochotę sprzedać zastaw i wcale nie był
zachwycony, gdy mu Komylski powiedział, że chce zwrócić dług choćby zaraz.
Zaproponował mu, aby , ,Królikarz’’ przyjechał do niego do domu. Ale Bargieł nie chciał, jak
sam powiedział przez telefon, tłuc się przez całe miasto o tak późnej porze i zaprosił
Komylskiego do mieszkania Alicji Źrebko, na ulicę Józefa. Mieli spotkać i się o wpół do
jedenastej. Komylski oczywiście nie miał pewności, że rozmowa odbędzie się w cztery oczy,
ale na wszelki wypadek przygotował się. I wszystko poszło jak z płatka. Bargieł był sam.
Wypili po jednym kieliszku: winiaku. Komylski uderzeniem w tył głowy ogłuszył go, położył
na tapczanie, zdjął marynarkę i zrobił dożylny zastrzyk ze spirytusu. Potem upozorował
pijatykę. Zalał winiakiem (notabene przyniesionym przez siebie) stół, dywan i ubranie
„Królikarza”. Sprzątnął swój kieliszek, na stole zostawił szklankę z resztą alkoholu. Wyszedł
nie zamykając za sobą drzwi. Dochodziła już jedenasta. Wsiadł, w nocny tramwaj i dojechał
do śródmieścia. Musiał zadbać o jakieś alibi. Wprawdzie nie przypuszczał, że ktoś go będzie
łączył z osobą „Królikarza’’, ale na wszelki wypadek wszedł do baru hotelu „Europejskiego”.
Spotkał tam swojego znajomego, mocno zresztą już podpitego, i wmówił mu, że siedzą razem
przy wódce co najmniej od jedenastej. To właściwie już wszystko.
Sądzę, że pani wyprawa do Bylic była dla niego prawdziwym szokiem. Nie spodziewał się
tego. Nie przypuszczał też, że pani dowie się o śmierci „Królikarza” i że będzie mogła
cokolwiek na ten temat powiedzieć. To była nieprzewidziana komplikacja. Pierwsza. Bo
pojawiła się i druga. Oto nie wiadomo jak i dlaczego zwłoki Bargieła znalazły się pod jego
domem. Zupełnie nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Od tego momentu był skazany na
improwizację. Radził sobie zresztą dość dobrze. Nie można mu odmówić pewnej
pomysłowości. Najpierw sugerował, że pani była szantażowana przez Bargieła. Pozornie brał
panią w obronę, ale naprawdę podsuwał nam panią jako kandydatkę na podejrzaną numer
jeden.
— Tak… A kiedy do niego zadzwoniłam, powiedział mi: „Mam nadzieję, że jakoś sobie
poradzisz…” Byłam zdziwiona. Z czym miałam sobie poradzić? Przecież nic takiego nie
zrobiłam…
— Potem podsunął nam Bilikowskiego. To był bardzo ryzykowny krok. Komylski
przypadkowo odkrył tajemnicę swego kolegi i wydawało mu się, że w tej sytuacji Bilikowski
już się z tego nie wybroni. — Derko odstawił pustą filiżankę. — Pani Ireno, niech pani o tym
już zapomni. To są brudne sprawy. Szkoda, że musiała pani to przeżyć. Ale teraz już czas
wymazać to z pamięci.
— Tak się pomyliłam… tak bardzo się pomyliłam… Wiedziałam wprawdzie, że on nie jest
taki, jak mi się wydawał na początku naszej znajomości, ale tego, co zrobił, nigdy bym się po
nim nie spodziewała. Czuję się oszukana. Nabrana. Ale to jest moja wina. Ulokowałam
uczucia w nieodpowiednim człowieku. Uległam pozorom… Czy pan wie, że ja tak biegałam,
tak się starałam, aby wyciągnąć Stefana z kłopotów, aż zapomniałam o swojej własnej
siostrze? Mamy bardzo małe mieszkanie. Jest nam ciasno i niewygodnie. Mój siostrzeniec
niedługo zacznie chodzić. A ją zrezygnowałam z mieszkania spółdzielczego, żeby móc podjąć
trzydzieści tysięcy z książeczki PKO.
— I nic się już nie da zrobić?
— Nie wiem. Zamówiłam się do prezesa spółdzielni, ale nie wiem, czy zechce mi
pomóc…
— Na pewno tak. Niech się pani nie martwi.
— A ta… Alicja Źrebko? Co z nią będzie?
— Widzi pani, ona również na swój sposób uległa pozorom. Miasto, ciuchy, mężczyźni w
samochodach, sztuczna biżuteria i lakier do paznokci. Chłopak po technikum rolniczym był
dla niej tylko „wsiokiem”, a „Królikarz” ze swoimi pieniędzmi miał jej otworzyć jakieś
niebywałe perspektywy. W rezultacie stanie przed sądem, a jej były narzeczony niestety
również.
— Władek Bieńkowski?! Przecież on nic takiego nie zrobił!
— No, nie przesadzajmy. Ale niech się pani o niego nie martwi. Będzie odpowiadać z
wolnej stopy, a biorąc pod uwagę, że jego rodzice są już starzy, a on jest niezbędny w
gospodarstwie, na pewno dostanie wyrok w zawieszeniu.
— Ta Alicja Źrebko jest bardzo niemądra. Chętnie bym się z nią zamieniła i pojechała na
wieś.
— Doprawdy?
— Oczywiście.
Derko roześmiał się.
— Czy rozróżnia pani przynajmniej żyto od jęczmienia?
— Nie… — Również się roześmiała. — Wie pan, że już się pana nie boję? Och,
przepraszam… — zaczerwieniła się.
— Nie ma pani powodu bać się kogokolwiek.
— Ale wie pan… — powiedziała z namysłem — że ja się bardzo bałam Stefana…
Właściwie od początku czułam pewien niepokój. Żałowałam, że mi wtedy, przed moim
wyjazdem do Bylic, wszystko powiedział. I coraz bardziej czułam się nieswojo. Po pierwszej
rozmowie z panem przestałam odbierać telefony. Poprosiłam koleżanki, aby mówiły, że mnie
nie ma w pracy. Starałam się zawsze z kimś wracać do domu. A potem, kiedy pan mi
powiedział, że ta broszka jest z powrotem u ciotki Albertyny, przeraziłam się. Wiedziałam już
wtedy na pewno, że to on… A Stefan dzwonił do czytelni i do domu i kręcił się w pobliżu.
Widziała go moja siostra. Bałam się go panicznie. On przecież musiał sobie zdawać sprawę z
tego, że ja wiem. Prawdopodobnie przeklinał ten dzień, w którym powiedział mi o
„Królikarzu”.
— Przez cały czas była pani pilnowana przez naszych ludzi.
— Tak? Nie wiedziałam o tym.
— Naprawdę niech pani już o tym nie myśli.
Uśmiechnęła się.
— Postaram się.
— No, na mnie już czas. — Podniósł z sąsiedniego fotela płaszcz i wstał trochę ociężale.
— Życzę słonecznego urlopu w górach — powiedział wyciągając do niej rękę.