Habit nie czyni mnicha
Paul Eijkemans
Ścieżka świętych roślin leczniczych jest wspaniałą drogą, prowadzącą do uzdrawiania, przynoszącą
wiele darów tym, którzy nią podążają. Właśnie dlatego zachęcam wszystkich do jej podjęcia i
stosowania tych roślin dla uleczenia siebie i innych.
W ciągu ostatnich kilku lat obserwuję w świecie zachodnim pewien powtarzający się schemat,
dotyczący ludzi aspirujących do uczynienia uzdrawiania, z pomocą tej medycyny roślinnej, swym
zawodem. Niektórzy z nich, zazwyczaj młodzi mężczyźni, udają się do dżungli na ceremonie
ayahuasca, zostają tam od kilku tygodni do kilku miesięcy, po czym, oczarowani tymi roślinami,
wracają do swych ojczystych krajów i zaczynają podawać medycynę innym, organizując własne
ceremonie. Niekiedy nawet ci mężczyźni uczą się kilku icaros – pieśni uzdrowiciela oraz niektórych
technik szamańskich i w ten sposób przyciągają innych do swego kręgu medycyny.
Jak obserwuję, w większości przypadków robią to prawdziwie z serca, z głębokim pragnieniem
uczynienia czegoś dobrego dla innych. I prawdą jest, że do pewnego stopnia proces uzdrawiania
zachodzi podczas ich ceremonii. Oczywiście, że zachodzi, ponieważ medycyna ma to w swojej
naturze, a wsparcie w postaci dobrze zorganizowanego przebiegu ceremonii, jakie większość z nich
posiada, jest głównym czynnikiem wspomagającym proces uzdrowienia osobistego. Odpowiednia
organizacja przebiegu ceremonii pomaga zmniejszyć strach i pewnie radzić sobie w nieoczekiwanych
sytuacjach. Uzdrowienie, które następuje i w większości pozytywne reakcje uczestników ceremonii,
stymulują ich do kontynuacji tego co robią.
Niestety wielu kontynuuje nie zapytawszy siebie samych czy do uzdrowień dochodzi przez nich, czy
niezależnie od nich; kontynuują bez zadania sobie tego pytania, jak i bez zastanowienia się nad tym,
co zachodzi niezależnie od wszystkiego. Co więcej, ponieważ brakuje im praktyki i doświadczenia do
zachowania prawdziwej przestrzeni, niższe energie, uwalniane z wymiotami uczestników ceremonii z
udziałem medycyny roślinnej, w dużej mierze pozostają nieprzetransformowane, przez co
sprowadzają choroby na siebie i innych. Jeśli nie zostaną przetransformowane, energie te ponownie
wejdą w najczulsze miejsca uczestników i uzdrowiciela prowadzącego ceremonię. Chociaż nie widzą
tego w ten sposób, w jakimś sensie odbierają swoim pacjentom możliwość spotkania z prawdziwym
uzdrowicielem.
Proszę nie myśl, że próbuję zniechęcić ich do podążania własną ścieżką. Wręcz przeciwnie, kocham
ich za to, kim są i życzę im jak najlepiej, w tym kontynuacji ścieżki świętych roślin. Każdy z tych
aspirujących do bycia uzdrowicielami ma osobistą niepowtarzalność – wyjątkowość, którą wnosi w
pracę z tymi roślinami, a ona w zamian przyciąga do nich pacjentów. Chodzi właśnie o ten element
wyjątkowości, który – miejmy nadzieję – chcą w sobie odkryć i szerzyć w świecie, choć dla niektórych
byłoby chyba lepiej, gdyby wykorzystywali go inaczej niż organizując ceremonie. Co prawda ci, którzy
to robią, wzbudzają moje zdziwienie, lecz nigdy nie powiem im, by przestali robić to, co robią. Po
pierwsze dlatego, że każdy jest panem własnego życia. Możemy tylko pokazać innym swój sposób
postrzegania różnych rzeczy, lecz mówiąc dosłownie – przysłowiowy kielich muszą wychylić sami, a
będąc z nimi szczerym i bezpośrednim, pomagam im upewnić się, że mają kielich tuż przy ustach. Po
drugie, nie chciałbym by poczuli się niepewnie względem swoich umiejętności, ponieważ to jeszcze
szerzej otworzyłoby drzwi negatywnym energiom, przez które mogłaby wejść choroba. Proszę ich
zatem, by byli bardziej wrażliwi na to, czym się zajmują i w takim samym stopniu używali rozumów,
co serc, a także o to, by działali w zakresie swoich kompetencji, co samo w sobie jest już wyzwaniem.
Dobrze wiem, że przekonanie ich do tego i tak jest niemożliwe. Tak bardzo chwytają się konceptu
czynienia dobra, że nie widzą szkód jakie mogą wyrządzić sobie i innym.
Niektórzy twierdzą, że zajmują się tym, ponieważ zostali powołani przez tego czy innego mistrza do
pracy z roślinami. Moja odpowiedź zawsze jest prosta: inicjacje nie istnieją. Koniec i kropka. Tylko w
jeden sposób można przejść „inicjację”: poprzez głęboką osobistą introspekcję, tak aby pozbyć się
własnych śmieci i przez to wejść na poziom połączenia z potężnymi energiami uzdrawiającymi. Kiedy
tam dotrzesz, to znaczy, że inicjowałeś sam siebie – gratuluję! Aby mogło to przemienić się w coś
przydatnego w pracy uzdrowiciela, następny krok to zawarcie przymierza z tymi energiami
którejkolwiek z tradycji poprzez zyskanie ich szacunku, który przychodzi w głębokiej osobistej
transformacji i wchłonięcie ich cech w siebie, tak że staniesz się nimi. Nie ma drogi na skróty.
Zastanawiające jest, jak wielu szamanów śmieje się do rozpuku, ponieważ ludzie masowo wykupują
ich „Świadectwa inicjacji”. Bierze się to z chęci dostania czegoś bez wykonania należytej pracy. To
także manifestacja ego.
Jeszcze inni twierdzą, że niezwykle potężny szaman udzielił im pozwolenia do pracy z medycyną lub
też że to rośliny poprosiły ich o to. Skąd w ogóle przychodzi ludziom do głowy pomysł, że potrzebują
pozwolenia autorytetu z zewnątrz do rozpoczęcia pracy z leczniczymi roślinami? I skąd im się bierze
pomysł, że ponieważ ktoś lub coś (w tym roślina) poprosiło ich o wykonywanie tej pracy, której sami
nie podjęliby się, mają tym samym większe prawo do wyrażania opinii na ten temat? Mówiąc, że
podjąłeś tę drogę głównie dlatego, że rośliny cię o to poprosiły, dyskwalifikujesz samego siebie jako
zdolnego do podejmowania decyzji człowieka. Ciekawe jest, że z chwilą pojawienia się pozornie
posiadającego moc autorytetu ludzie sami pozbawiają się własnej mocy. W ten sposób Hitler zyskał
swą niechlubną sławę, a kilka lat później cały naród twierdził, że nie miał pojęcia o rozmiarach
dokonanych zniszczeń.
Niektórzy mówią, że organizują grupy medycyny w Europie i w Stanach Zjednoczonych, ponieważ ich
kręgi są bardziej zintegrowane z kulturą zachodu, niż ceremonie organizowane przez rdzennych
Indian i w ten sposób wychodzą naprzeciw potrzebom. Ale jak można prowadzić potężnie
uzdrawiającą ceremonię z tymi świętymi roślinami, akceptując je, jednocześnie odrzucając kultury,
które je uprawiały i dbały o nie przez wieki, i są z nimi nierozerwalnie powiązane? Jak już mówiłem,
uzdrawianie zachodzi nawet podczas takich ceremonii, ponieważ te rośliny są tym czym są.
Ceremonie te miałyby znacznie więcej mocy w połączeniu z tradycją, z której się wywodzą. Zazwyczaj
te rdzenne tradycje są znacznie bardziej skupione na istocie rzeczy i mniej oparte na prawach
wymyślonych przez człowieka, niż świat zachodni.
A ponieważ brak im niezbędnej pracy nad sobą i połączenia z wyższymi energiami, z którymi pracuje
się podczas ceremonii, ci rokujący nadzieję aspirujący świadomie lub podświadomie wiedzą, że mają
w sobie lukę do zapełnienia. Wiedzą o tym doskonale, lecz zamiast zejść poziom niżej i bardziej
realistycznie przyjrzeć się sobie i swym umiejętnościom, zapełniają tę lukę osobowością oraz
„rzeczami zewnętrznymi” między innymi pięknym śpiewem, rytualnymi strojami i sztuczną
skromnością. Poza tym mają jeszcze tzw. „groupies”, którymi się otaczają, a oni nie szczędzą im
pochwał. Ci zwolennicy naprawdę wywołują szeroki uśmiech na mojej twarzy, kiedy to zachwalają
„niewiarygodne moce uzdrawiające” i „prawdziwie rozwiniętą świadomość takiego szamana”.
Oczywiście zgodnie ze znanym przysłowiem, „dobry towar nie potrzebuje reklamy”.
Biegłość w pracy z tymi roślinami przychodzi wyłącznie poprzez głębokie połączenie się z własnym
ciałem i jego czynnościami; „Jak na górze, tak na dole, jak na dole, tak na górze”. Nie doświadczysz
stanu przebywania poza ciałem, zanim nie przeżyjesz doświadczenia przebywania w ciele. Ciało
stanowi kotwicę chroniącą cię przed zagubieniem, kiedy będziesz się poruszać po wyższych
królestwach lub kiedy przenikną cię energie. Większość aspirujących niestety nie opanowała technik
wymiotowania i innych zastosowań ciała, które są niezaprzeczalnie konieczne do rozpraszania energii
w ramach swojej pracy. Tylko nieliczni z nich są naprawdę świadomi energii we wszechświecie i
bliskiego związku, jaki ma on z polami energii uczestników ceremonii, nie mówiąc już o ich
umiejętnościach przemiany tych energii. I znów muszę tu wspomnieć o tym, by najpierw w pełni
opanować sztukę zachowywania przestrzeni, czego można dokonać poprzez pracę nad sobą. Z
powodu braku wglądu w siebie, nie odnajdują prawdziwej natury tej pracy i sprowadzają choroby na
siebie i innych.
Nie są w tym jednak osamotnieni. Na przestrzeni lat spotkałem także wielu rdzennych szamanów,
wyglądających absolutnie oszałamiająco w swych tradycyjnych strojach, potrafiących śpiewać jak
„rdzenny” Frank Sinatra i grających na instrumentach, jakby byli amazońską wersją grypy „Slayer”, ale
pod względem energii byli praktycznie bez mocy i wyrządzali więcej szkody, niż pożytku.
Zdumiewające jest to, że tysiące ludzi lgną do nich i jak ci szamani i szamanki stawiani są na
potężnych piedestałach przez ludzi, którzy naprawdę lubią oddawać swoją energię innym. Nie ma
sensu żywić do nich negatywnych uczuć, ponieważ są jacy są – tak jak ich pacjenci – kolejna
manifestacja ego. Zamiast negatywnych uczuć lepiej jest ich obśmiać. To, że ktoś ma brązową skórę i
pióropusz na głowie, nie znaczy, że posiada zdolności uzdrawiające. Podobnie jak nieprawdą jest, że
osoba bez rdzennego pochodzenia i o skórze innego koloru nie opanowała tych mocy.
Do pewnego stopnia nie można winić uczestników za odwiedzanie kręgów tych „szamanów”.
Dostępnych jest niewiele wiarygodnych informacji na temat tych leczniczych roślin, a te dostępne
owiane są tajemnicą, co stwarza możliwość niezrozumienia. Ego i chęć posiadania racji są
niezmordowane i nie pomagają wyjaśnić oraz nadać przejrzystości temu zagadnieniu. Wielu
uzdrowicieli jest znacznie bardziej zagubionych w tej kwestii od swych pacjentów, a ponieważ
potrafią odpowiednio się wysławiać, udaje im się to ukryć. Jeśli dołożysz do tego strach przed
medycyną z roślin, towarzyszący osobom biorącym udział w ceremonii po raz pierwszy, jaki niekiedy
przeżywają też weterani, zrozumiesz dlaczego ci ludzie oddają swą moc w ręce tych fałszywych
uzdrowicieli: ponieważ nie znają lepszego. Nie do wiary, ile osób przychodzi do mnie, by wychwalić
„potężnego” szamana. Wychodząc poza oczywistą zewnętrzność, dostrajając się i odczuwając istotę
takiej osoby, mogliby sami ją zdemaskować. To ego ich przed tym powstrzymuje. Ludzie uwielbiają
wierzyć w bajki i to właśnie ona powstrzymuje ich przed słuchaniem intuicji. Zazwyczaj odpowiadam
na ich pochwały konkretnego szamana chwaląc całkiem inną, lecz prawdziwą, cechę tego szamana,
ponieważ każdy ma zalety, chociaż opanowanie własnego wnętrza i ciała nie zawsze do nich należy.
Niezależnie do którego kraju w Europie jadę na ceremonie, czy to prowadzić je, czy przy nich
asystować, spotykam aspirujących tworzących własne kręgi. Ci bez wyjątku przyciągnęli w swoje pola
energetyczne duchy, właśnie poprzez stworzone kręgi. Tym, którzy są tego świadomi, brakuje
umiejętności, aby je usunąć ze swych pól. Nieświadomi natomiast przyciągają najcięższe. Bez
zadawania zbędnych pytań zdejmuję je z nich, jeśli mogę, zawsze jednak udzielam im rady jak
zabezpieczać siebie i innych. To od nich zależy, czy ją przyjmą, czy też nie. Nigdy ich nie pouczam,
ponieważ to tylko stworzyłoby barierę przed zwróceniem się do mnie o pomoc, jeśliby jej
potrzebowali. A jeśli nie jestem w stanie pomóc, oczywiście wskażę im kogoś, kto może; znam swoje
ograniczenia.
Nie twierdzę, że wspomniani tu aspirujący powinni koniecznie uczyć się w taki sam sposób jak ja.
Praktykowałem z tymi roślinami przez dziewięć lat, zanim w ogóle pomyślałem o pracy w kręgach
liczniejszych, niż kilkoro ludzi. Pod tym względem aspirujący, którzy organizują ceremonie po
spędzeniu zaledwie kilku tygodni w dżungli, z pewnością mają większe jaja ode mnie. W ciągu tych
dziewięciu lat byłem w bezpośredniej bliskości prawdziwego mistrza, który nauczył mnie wszystkiego
co wie, od ponad trzykrotnie dłuższego czasu, niż moje dziewięć lat praktyki. Nauczył mnie tego nie
mówiąc mi, jak mam prowadzić ceremonie, lecz pozwalając mi uczyć się poprzez doświadczenie i
odpowiednie dostrojenie, kiedy było to konieczne. Uczestniczyłem w wielu spotkaniach, zarówno w
dżungli, jak i poza nią, odwiedziłem wielu innych mistrzów, którzy uczyli mnie różnych aspektów
uzdrawiającej energii, w tym medytacji, zaawansowanego czytania energii oraz prostych, ale
istotnych umiejętności interakcji z ludźmi.
W międzyczasie odwiedziłem liczne odległe miejsca, aby zapoznać się z różnymi energiami tam
obecnymi, tak by zawrzeć z nimi przymierze i móc wchłonąć je w siebie. Fotografując lasy tropikalne
na całym świecie, połączyłem się z energią wielu zwierząt i roślin. W Azji nauczyłem się panować nad
grubiańskimi energiami Mongołów, które pomagają w walce z duchami oraz nauczyłem się, jak
wchodzić w wyższe stany świadomości za pomocą medycyny na alkoholu. Przez rok mieszkałem i
pracowałem w Tanzanii, gdzie połączyłem się ze skromnym lecz dumnym duchem Masajów i
nauczała mnie energia prostoty. Pomagając w polowym szpitalu w górach Gwatemali zrozumiałem,
że równie dobrze też mój wzrok mógł zależeć od niedostępnego cenowo, wartego kilka dolarów,
lekarstwa i tak poznałem energię wdzięczności. Energie w Korei Północnej nauczyły mnie wiele o
potężnej frustracji i jak sobie z nią radzić, a także o skupieniu i dyscyplinie. Energie „machismo”, które
poznałem w Ameryce Łacińskiej, pomogły mi przenieść przydatne energie w pola energetyczne
pacjentów czujących się niepewnie w towarzystwie kobiet i przez to mających trudności z ich
przyciągnięciem. A łagodne i słodkie energie mieszkańców Laosu pomogły mi odnaleźć słodycz w
sobie.
Przed pojawieniem się myśli o przeprowadzeniu ceremonii dla większej grupy, asystowałem przy
kilkuset ceremoniach prowadzonych przez rdzennych mistrzów szamańskich z plemienia Szuarów,
podczas których uprzątnąłem tysiące litrów wymiocin uczestników. To pozwoliło mi uzyskać
umiejętności od podstaw. Byłem trochę jak Karate Kid, który spotkał Pana Miyagi i w końcu okazało
się, że najprostsze obowiązki domowe kryły za sobą największe dary do zrozumienia, jak
przekształcać i pracować z energiami. Lata wynoszenia i sprzątania misek z wymiocinami nauczyły
mnie, jak zabezpieczać się przed ewentualnym przeniesieniem obcych energii na mnie. Lata
sprzątania i przygotowywania miejsca ceremonii nauczyły mnie sprzątania i aranżowania własnego
umysłu. Zmieszczenie liczebnej grupy osób na małej przestrzeni nauczyło mnie, co to autorytet i jak
go używać. Właśnie dlatego mogę robić to, co dziś robię. Umiejętność prawdziwego uzdrawiania nie
przychodzi poprzez śpiewanie melodyjnych pieśni w miłym otoczeniu, lecz przez wynoszenie misek z
wymiocinami.
Praktyka pracy z roślinami leczniczymi podobna jest to ćwiczenia mięśni duchowych i wymaga wielu
lat, zanim staniemy się na tyle bliscy obeznania w temacie, by w czasie ceremonii stanowić fizyczny
przekaźnik roślin. Po dziewięciu latach praktyki nadal mam jeszcze mnóstwo ich przed sobą, tak aby
zbliżyć się do poziomu, na jakim chciałbym z nimi pracować. Była to dogłębna i rygorystyczna
praktyka. Pierwszą rzeczą, jakiej się nauczyłem, było jak usuwać niewłaściwe energie z własnego pola
energetycznego i dostrajać pozostałe, by współbrzmiały. Nauczyłem się tego poprzez wiele diet i
trudów, w tym niezliczone noce bezsilnego pełzania na kolanach po mokrej dżungli, wymiotując
trzewia, słysząc szum pracy medycyny w moim systemie, dokonującej zmian potrzebnych do
wykonywania tego rodzaju pracy. Następnie nauczyłem się jak przesuwać energie. Najpierw za
pomocą tyłka i jelit, potem rąk i oddechu, a w końcu za pomocą umysłu.
Nauczyłem się także, jak walczyć z demonami przez stwarzanie im pułapek i odważne stawianie im
czoła. Pojąłem, jak panować nad dominującą częścią mnie, tak abym mógł jej używać do
rozkazywania duchom, stając się energetycznie wredniejszą istotą od nich. Niektóre z prób, którym
zostałem poddany, były naprawdę ciężkie i wymagały wejścia duchów we mnie, abym się o nich
czegoś dowiedział, wraz z towarzyszącą im chorobą, która została wysłana, aby mnie uczyć.
Nauczyłem się też, kiedy nie walczyć i przez to zaprzestałem walki z samym sobą. Innymi mniejszymi,
lecz nadal ważnymi kwestiami, jakich się nauczyłem, były gra na instrumentach i śpiew, które
uważam za mniej istotne, jako że łatwo je stracić. Ciała nie można stracić; nie tak jak w przypadku
amuletów, kryształów i innych narzędzi pomagających skupiać energię. Są wspaniałe, ale kurczowe
trzymanie małego piórka i mamrotanie mantr zamiast polegać na prawdziwej istocie zagadnienia nie
jest moim wyobrażeniem uzdrawiania. Pewnie już to widzieliście w filmie animowanym o latającym
słoniu z nienaturalnie dużymi uszami. Najważniejsze czego się nauczyłem, to otworzyć serce na
samego siebie i innych, zwłaszcza na tych pacjentów, którzy przychodzą do kręgu z najobrzydliwszymi
energiami, jakie można sobie wyobrazić, które albo przyciągnęli albo wręcz zaprosili. I tak
zrozumiałem, że zawsze chodzi o pacjenta, nigdy o mnie.
Każdy człowiek rodzący się na Ziemi posiada naturalną zdolność „widzenia” energii do pewnego
stopnia. Dla wielu pozostaje to przysłonięte warunkowaniem. To tak jak z dużym palcem u lewej nogi.
Od zawsze go masz, lecz teraz czytając te słowa, jesteś jego świadomy. Urodziłem się ze stosunkowo
otwartą tą umiejętnością i od wczesnej młodości umiałem postrzegać energie, a więc i duchy w nich.
Nie jestem pod tym względem wyjątkowy – znam wiele osób z umiejętnościami dalece
przekraczającymi moje – jak na razie. „Widzę” energie bez zażywania medycyny, chociaż zrozumienie,
co widzę, zajęło mi sporo czasu, ponieważ nie zwracałem na to uwagi. Umiejętność ta, pośród innych,
pozwala mi natychmiast rozpoznać blokady u pacjentów i zobaczyć, czego dana osoba potrzebuje, by
je pokonać i tym samym przenieść się na wyższy poziom jego/jej samego/samej. Wykorzystuję te
umiejętności w świecie biznesu, w którym firmy płacą mi duże sumy pieniędzy za tego typu pracę z
ich pracownikami, chociaż rzadko im mówię jak to robię, żeby ich nie przestraszyć. Różnica w moim
widzeniu energii jest taka, że podczas ceremonii, kiedy przyjmuję medycynę, to tak jakbyś oglądał
film 3D w kinie IMAX, zamiast na swoim telewizorze w domu.
Energetyczna rzeczywistość została przede mną częściowo odkryta w młodzieńczych latach, przez co
miałem ułatwiony start w porównaniu do innych aspirujących do podjęcia ścieżki medycyny roślinnej,
jednak nadal muszę pracować, by osiągnąć ten rodzaj wrażliwości. Łatwiejszy początek nigdy nie
zwolnił mnie z obowiązku wykonania dogłębnej introspektywnej pracy, by móc pomagać innym w
transformacji, co sprawia mi radość. A ponieważ znam trudy i znoje ścieżki medycyny roślinnej, mam
w sobie wyłącznie wdzięczność i szacunek dla podążających nią. Szkoda tylko, że są tacy, którzy
myślą, że można ją przejść na skróty. Wśród nich są i tacy, którzy są na tyle nierozsądni, by jechać
autostradą, bez uprzedniego opanowania sztuki prowadzenia na małych, wiejskich dróżkach. W ten
sposób zniszczą nie tylko swój pojazd, ale i innych.
Nigdy nie mówię ludziom, co powinni, a czego nie powinni robić. Ludzie stają się panami samych
siebie wyłącznie jeśli podejmują własne decyzje i uczą się na własnych błędach, naturalnie, jeśli owe
błędy ich nie zabiły. Ścieżka medycyny roślinnej jest wielką ścieżką i w najbliższych dziesięcioleciach
potrzeba będzie znacznie więcej osób będących w stanie pracować z nią we właściwy sposób.
Najważniejsze w ścieżce uzdrawiania jest zharmonizowanie woli do pracy z tymi roślinami z taką
samą ilością wiedzy o samym sobie. To właśnie wiedza i rozumienie własnych możliwości
powstrzymują ludzi przed robieniem głupstw. Jeśliby tylko posiadali więcej wiedzy o sobie samych,
zadaliby sobie pytanie dlaczego dopiero po przebyciu bardzo rygorystycznej wieloletniej praktyki,
rdzenny szaman zaczął podawać lecznicze rośliny członkom swego plemienia. Z jakiego powodu ktoś
miałby być od tego wyjątkiem? Oto kolejna manifestacja ego.
Wielu zwolenników medycyny roślinnej było oburzonych, kiedy w 2012 roku Rada Antynarkotykowa
ONZ opublikowała raport mówiący o tym, że rosnąca liczba kręgów ayahuasca jest niepokojącym
zjawiskiem, które powinno zostać ukrócone. Uważam, że w pewnym sensie ONZ ma rację. Nie
odwodząc od wspaniałego wkładu tej rośliny dla świata, ale przyglądając się wkładowi, jaki niektórzy
pracujący z tą rośliną wnoszą. Każda praca, niosąca ze sobą ryzyko zagrożenia chorobą czy nawet
śmiercią innych, wymaga rygorystycznej praktyki, aby zapobiec wypadkom. Praca ze świętymi
roślinami nie jest tu wyjątkiem, chociaż, moim zdaniem, regulacja przepisów o prawie do pracy z tymi
roślinami, podobnie jak w przypadku innych zawodów, jest niepotrzebna. Uniemożliwiają ją mnogość
różnych kultur i różne metody pracy z tymi roślinami. Poza tym oparty na przynależności etnicznej
system kwalifikacji też nie sprawdziłby się, jako że faworyzowałby nieznających się na rzeczy
rodowitych „fałszywych” uzdrowicieli ponad nierdzennymi, którzy prawdziwie posiadają umiejętności
do pracy z leczniczymi roślinami. Miejmy nadzieję, że sektor ten sam zrobi to, w czym pomaga innym,
i że dzięki uczciwej introspektywnej pracy ludzie uporządkują swoje poczynania.
Cztery uniwersalne filary pracy z każdym rodzajem medycyny roślinnej stanowią: Wola, Szczerość,
Rzetelność i Skromność. Aspirującym, o których mówię, nie brakuje woli i większość z nich jest
wystarczająco szczera, by wykonywać tę pracę. Prawie wszyscy wykonują ją z serca, a więc też
rzetelnie. W tej pracy potrzeba też skromności. I nie chodzi tu o ten rodzaj skromności, by padać
przed kimś na twarz, lecz o zachowanie skromności w postawie gotowości służenia w zależności od
sytuacji. Czasem tej właśnie skromności potrzeba, by zrozumieć, że nie jest się właściwą osobą na
właściwym miejscu ani czasie. Wystarczy zaakceptować to i zrobić to co trzeba.
Z miłością i życzeniami wszystkiego dobrego dla aspirujących i ich pacjentów.
Artykuł ten jest fragmentem książki pt. „Uwishin”, która ukaże się jeszcze w tym roku, o
doświadczeniach autora z rdzennymi szamanami Górnej Amazonii. Z autorem można skontaktować
się drogą e-mailową:
; autor
pozostaje otwarty na pytania i konstruktywne dyskusje na temat stosowania medycyny roślinnej.
Serdecznie zaprasza do dzielenia się wyznawanymi przez niego wartościami z innymi, które być może
są także twoimi.